Kochanowska E Żony sławnych mężów


Eugenia Kochanowska

Żony sławnych mężów

Wstęp Wielu sławnych uczonych, odkrywców, znanych podróżników, głośnych
artystów, wybitnych pisarzy sukcesy swoje w dużej mierze zawdzięcza własnym
żonom; one to bowiem codziennym trudem i zapobiegliwością, atmosferą spokoju i
ciszy, jaką potrafią wytworzyć w domu rodzinnym, ułatwiają, a czasem wręcz
umożliwiają swoim mężom pracę twórczą. O kobietach tych, w odróżnieniu od heroin
głośnych romansów, wie się zazwyczaj bardzo niewiele. Jeżeli sławnym mężem jest
pisarz czy znany poeta - sprawa przedstawia się lepiej. Bo rzeczywiście, jest
kilka takich żon "literackich", owianych legendą, które stały się bohaterkami
powieści biograficznych i mają swoje ustalone miejsce w wyobraźni i świadomości
czytelników. Ale w większości wypadków trzeba tropić korespondencję, pamiętniki,
wertować biografie, aby znaleźć kilka linijek na temat długoletniej czy
dozgonnej towarzyszki życia, która jakże często znosiła niehumory swego
małżonka, leczyła jego roztrzęsione nerwy i stawiała czoła codziennym troskom.
Dlatego zebranie w jednej książce i ukazanie razem nie tyle życiorysów tych
kobiet, nie tyle ich portretów duchowych - bo na to za mało jest materiału - ile
po prostu urywkowych informacji o nich jako o towarzyszkach ludzi zajmujących
poczesne miejsce w polskiej kulturze, sztuce i nauce wydało mi się
przedsięwzięciem i ciekawym, i pożytecznym. Wszak wielkie kręgi czytelników
interesują się wszystkim, co składa się na aurę otaczającą jednostki
nieprzeciętne. Poza tym jakże rozmaite refleksje można wysnuć z różnych losów
trzydziestu czterech kobiet przedstawionych w tym zbiorze. Jerzy Harasymowicz,
współczesny poeta, w pięknym wierszu pt. "Żony poetów" ukazuje w literackim
skrócie, poprzez barwne metafory obraz codziennego życia owych "amazonek spod
Pegaza znaku". Można rozszerzyć adres tego wiersza i dlatego niechaj posłuży za
motto całej opowieści o żonach sławnych mężów. Żony poetów to te co mają jakby
jeszcze jednego świętego na głowie który jednak nic gratis z nieba nie dostaje a
na widok szynki robi oczy krowie Żony poetów wyganiają spod łóżka kurzu myszkę w
balii Pegaza myją ryżową szczotką księgę poety jak ministrant za nim noszą
resztką ze stołu poety dzielą się z kotką Żony poetów to są amazonki spod Pegaza
znaku co walczą dla poety o atrament cukier i papier żony poetów są między
obłokiem a podłóg myciem ich rajski chleb jest piołunu obsypany makiem one mają
w sobie coś z ptaka i leśnej wróżki ich świata melon zielony daleko rośnie od
ludzkich dróg od ludzi mają widły plotek które dziobią ich nóżki od poetów serca
czerwony głóg. Dwie generałowe Imię Józefa Zajączka, generała kościuszkowskiego
i napoleońskiego, utrwaliła historia, wypisując je na Łuku Triumfalnym w Paryżu.
Imię jego żony Aleksandry, pięknej młodej damy, rozsławiła legenda i stugębna
plotka towarzyska. Imię madame Zajączek prawie trzy czwarte wieku było na ustach
całej Warszawy. Piękna pani generałowa, z domu Pernette, primo voto Isaure,
wszystkich, którzy się z nią stykali, zdumiewała swoim wiośnianym powabem.
Mijały lata srebrząc skronie i znacząc siecią zmarszczek twarze jej rówieśnic,
czyniąc ociężałym ich chód i deformując kształtne dawniej figury, a pani
Zajączkowa ciągle była smukła, miała gładką cerę, pełne blasku oczy i poruszała
się z gracją młodej dziewczyny. Jak ona to robi? Jakich środków używa? Co za
czarodziejskie kosmetyki ma na swoje usługi? - dociekały przyjaciółki,
interesowała się publiczność spacerująca w Ogrodzie Saskim, gdzie madame
Zajączek w pogodne dni chętnie prezentowała swoje wspaniałe toalety świadoma
czaru, jaki rzuca na zafascynowanych jej widokiem przechodniów. O jej receptę na
młodość chętnie zapytałyby i dzisiejsze elegantki, których marzeniem jest, by
dostrzegali i podziwiali je ludzie, ale omijał czas... Otóż recepta ta zawierała
rygory tak srogie, że wątpliwe, czy poddałyby się im największe nawet męczennice
linii cierpliwie stosujące cud_dietę. Madame Zajączek - cytuję za kronikarzem -
"konserwowała swoje ciało za pomocą niskiej temperatury. Nigdy nie brała do ust
gorących potraw. Żywiła się jarzynami, mlekiem i owocami. Sypiała w pokoju nie
opalanym, nie świecąc o ile możności wieczorem dla zaszanowania cery. Pod
łóżkiem z firankami stały szczególne naczynia chłodzące z lodem. I wanny z
piekielnie zimną wodą do rannej kąpieli. Co dzień o świcie wyruszała pani
Zajączek na daleki półmilowy spacer pieszy". Ponadto znakomita modystka, toalety
z Paryża, świetny fryzjer, no a chyba nade wszystko - własny, ciągle rozwijany
pilną obserwacją gust i smak. W efekcie siedemdziesięcioletnia generałowa wśród
nie znających jej wieku uchodziła za dwudziestoparoletnią dziewczynę. Stanisław
Wasylewski w znanej książce "Romans prababki" przytacza opinię samego pana
Honor~e de Balzac, nie byle jakiego znawcy kobiet, który zetknął się z panią
Zajączkową w Paryżu w roku 1836, a więc kiedy miała osiemdziesiąt dwa lata. Tak
ją charakteryzuje: "Pewna znakomita Polka naszych czasów zachowuje pomimo
podeszłego już wieku obyczaje młodziutkiej strojnisi (...) bliska już setki
wiosen, posiada umysł i serce młode, figurę czarującą i potrafi w rozmowie,
której słówka skrzą jak ogniste języczki, porównywać ze sobą ludzi i książki
naszych czasów z ludźmi i książkami XVIII_go stólecia! Mieszkając w Warszawie,
zamawia kapelusze w Paryżu (...) Wielka dama, a ma upodobania dziewczynki...
Podrwiwa ze śmierci, śmieje się z życia (...) Na jej rozkaz wylewają łzy młdzi
kochankowie". O Aleksandrze Zajączkowej mówiono i pisano wiele zarówno jako o
fenomenie niezwykłej żywotności, jak i o osobistości, odgrywającej rolę w życiu
politycznym. Istotnie, z chwilą kiedy car Aleksander mianował generała Zajączka
namiestnikiem Królestwa Polskiego, czyniąc go prawą ręką wielkiego księcia
Konstantego, dom namiestnikostwa stał się salonem stolicy. Tam odbywała się
ceremonia prezentacji dam carskim dostojnikom, tam politykowano, utrącano i
preparowano kariery. Pani namiestnikowa jaśniała w całej swej krasie na tle
bogatych wnętrz pałacu Błękitnego Radziwiłłów, ofiarowanego namiestnikowi przez
cara. Był to okres, kiedy dawną sławę bitnego generała Zajączka przysłoniła
chmura powszechnej niechęci, gasząc ją całkowicie; poczęło się natomiast
utrwalać dobre imię generałowej, która choć Francuzka z pochodzenia, ukazała
serce polskiej patriotki. Ona to sprzeciwiała się niewolniczej usłużności męża,
który całkowicie zaprzedał się nowemu władcy, zapominając o swej pięknej
przeszłości, kiedy to walczył dzielnie przy boku Kościuszki i Napoleona, był
jakobinem i obrońcą interesów chłopskich. Sekundował jej Julian Ursyn
Niemcewicz, chłoszcząc go biczem swej satyry: W młodości mej konfederat,
republikanin, desperat, służyłem Branickiemu i Kołłątajowi i zaprzedałem duszę
Napoleonowi. Dziś gdy panuje ein ander wrzasnę: łotr Napoleon, vivat Aleksander!
O Aleksandrze Zajączkowej pisano wiele. W czasach międzywojennych obszerny szkic
poświęcił jej Stanisław Wasylewski, świetny znawca epoki napoleońskiej. Nie jest
to jednak szkic życzliwy, przeciwnie - pełen sarkazmu i kąśliwości. Dla generała
Zajączka też zabrakło w nim bodaj jednego dobrego słowa. Błędy jego starości,
kiedy stał się bezwolnym narzędziem w rękach wielkiego księcia Konstantego,
przesłoniły autorowi całkowicie chwalebną przeszłość generała, jego żołnierskie
życie pełne trudów dla Ojczyzny. Madame Zajączek w oświetleniu Wasylewskiego -
przy całym niby obiektywizmie, przy cytowaniu różnych pochlebnych sądów - jest
jednak tylko piękną awanturnicą. Więc może dla przeciwwagi warto przytoczyć
jedno choćby określenie Natalii Kickiej, żony generała Ludwika Kickiego, który
zginął w bitwie pod Ostrołęką. Jej pamiętniki, wydane w roku 1972, dostarczają
wiele materiału o tamtej epoce, a generałową Zajączkową nazywa w nich "rozumną i
dobrą kobietą". Lata czterdzieste XIX wieku upłynęły Aleksandrze Zajączkowej już
poza szumnym splendorem dworu i wysoko postawionych osobistości. Jej ostatni
kochanek, młodszy od niej o lat pięćdziesiąt, przez swój udział w spisku
politycznym dostał się do twierdzy Pietropawłowskiej, a na nią - ponieważ go
broniła - ściągnął niełaskę dworu. Skończyło się panowanie pięknej
namiestnikowej w salonach stolicy. Otrzymywała wprawdzie niesłychanie wysoką
pensję po zmarłym mężu i stać ją było na to, aby jak dawniej pokazywać się w
sześciokonnej karocy, ale nie miała już dokąd jeździć. Zmierzch świetności,
zmierzch barwnego życia. W karnawale 1845 roku nazwisko pani Zajączkowej raz
jeszcze znalazło się na ustach całej Warszawy. Jak przedtem liczono jej
wspaniałe toalety i coraz nowych kochanków, tak obecnie zastanawiano się, ile
pieniędzy otrzyma rodzina za sprzedane po niej meble, stroje i kosztowną
biżuterię. Ale to już pani Zajączkowej nie obchodziło... Zakończyła swoje
ziemskie porachunki ze światem po dziewięćdziesięciu dwóch latach bujnego,
barwnego życia. * * * Zupełnie innego pokroju żoną wodza była generałowa
Katarzyna ze Schroederów Sowińska, wierna towarzyszka życia weterana kampanii
napoleońskiej, sławnego obrońcy warszawskiej Woli w roku 1831 - Józefa
Sowińskiego. Czy obie generałowe się znały? Teoretycznie mogły, bo to ta sama
mniej więcej epoka. Ale Katarzyna Sowińska była o dwadzieścia lat młodsza, a na
jej czwartkach bywała co prawda również elita towarzyska, głównie ze sfer
wojskowych, jednak dla pani Zajączkowej były to na pewno za niskie progi. Poza
tym wdowa po generale Sowińskim prowadziła inny tryb życia. W przeciwieństwie do
madame Zajączek, która olśniewała towarzystwo wymyślnymi strojami, kochała się w
riuszkach i falbankach o pastelowych kolorach, generałowa Sowińska ponad
wszystkie barwy przedkładała czerń, jak zresztą większość Polek po powstaniu
listopadowym, wiernych słowom piosenki powstańca Konstantego Gaszyńskiego:
Schowaj, matko, suknie moje perły, wieńce z róż. Jasne szaty, świetne stroje -
to nie dla mnie już. Niegdyś jam stroje, róże lubiła, gdy nam nadziei wytryskał
zdrój, lecz gdy do grobu Polska zstąpiła, jeden mi tylko przystoi strój: Czarna
sukienka. Postać generała Sowińskiego utrwalił w naszej literaturze Juliusz
Słowacki w patriotycznym wierszu "W okopach Woli". Opiewa w nim męstwo
generała_inwalidy, który - choć postradał nogę w czasie walk napoleońskich -
kiedy wojska carskie pod dowództwem Paskiewicza zaatakowały Warszawę we wrześniu
roku 1831, stanął na czele obrońców reduty wolskiej. W starym kościółku na Woli
został jenerał Sowiński, starzec o drewnianej nodze, i wrogom się broni szpadą;
(...) "Choćby nie było na świecie jednego już nawet Polaka, to ja jeszcze zginąć
muszę za miłą moją ojczyznę, i za ojców moich duszę muszę zginąć... na okopach,
broniąc się do śmierci szpadą przeciwko wrogom ojczyzny, aby miasto pamiętało i
mówiły polskie dziatki, które dziś w kołyskach leżą i bomby grające słyszą, aby,
mówię, owe dziatki, wyrósłszy, wspomniały sobie, że w tym dniu poległ na wałach
jenerał - z nogą drewnianą". Słowacki trafnie przewidział. Sława generała nie
przeminęła mimo upływu lat. W każdym nieomal większym mieście jest ulica jego
imienia. Wszedł na trwałe do panteonu bohaterów narodowych. Katarzyna Sowińska
od razu miała świadomość tego i owo dziedzictwo mężowskiej sławy nie mogło nie
rzutować na styl jej życia. Zwłaszcza że od najmłodszych lat była społecznicą,
demokratką, osobą daleką od wszelkiej płochliwości. Sama dobrowolnie
rozparcelowała, czyli jak dawniej się mówiło "rozcząstkowała", swój majątek
Wyglądów, zadowalając się mizernym, niemal symbolicznym czynszem od chłopów. Po
dramatycznej śmierci generała Sowińskiego największą udręką dla wdowy stała się
niemożność odnalezienia jego zwłok. Zmasakrowany, pokłuty bagnetami, wrzucony
został do wspólnej, bezimiennej mogiły. Daremnie Katarzyna przeszukiwała kawałek
po kawałku skrwawione pole bitwy, oglądała sterty trupów, rozgarniała resztki
zwalonych murów. Nie odnalazła ani ciała zabitego, ani jego laski z kościaną
gałką, na której generał się opierał. W tych poszukiwaniach pomagali jej nawet
prości żołnierze rosyjscy, którym żal było wymizerowanej, płaczącej kobiety. I
oto stał się cud. Po trzech dniach do kuchennych drzwi mieszkania generałowej
zastukał żołnierz o kałmuckiej, poczciwej twarzy. W ręku trzymał laskę generała.
Widział, jak ta pani tyle dni szukała i sam rozpoczął poszukiwania na własną
rękę. I znalazł - tuż pod ścianą kościoła porytą nielitościwie kulami. Więc się
wywiedział o adres i przyniósł. Od tej pory generałowa nie rozstawała się z tą
ostatnią pamiątką po mężu, traktując ją jak najdroższy talizman. Malutka,
ruchliwa, w wyszarzałej mantylce, wsparta na generalskiej lasce, przemierzała
ulice Warszawy, śpiesząc do swoich podopiecznych w szpitalach, przytułkach,
więzieniach, w suterenach robotniczych dzielnic. Miała wówczas lat pięćdziesiąt
pięć, sześćdziesiąt... A madame Zajączek, o dwadzieścia lat starsza, jeszcze w
tym czasie brylowała w salonach, otaczali ją adoratorzy... Czy więc się
spotykały? Chyba nie. Zbyt różne były ich drogi, aby się przeciąć mogły. Zresztą
przez zasłonięte okna karety nie widać było ulicy... Katarzyna Sowińska przez
wszystkie lata swego wdowieństwa, a przeżyła męża o lat dwadzieścia dziewięć,
zajmowała się pracą charytatywną. Pracę tę na pewien czas przerwał tylko pobyt w
więzieniu, do którego ją wtrącono z bardzo osobliwej przyczyny. Oto, jak wynika
z pamiętnikarskiej relacji wspomnianej tu już Natalii Kickiej, po krwawym
stłumieniu powstania listopadowego "car Mikołaj, wcale nieobojętny na opinię
Europy, pragnął zachować pozory szlachetnego postępowania wbrew prawdzie" i
dlatego co pewien czas podawano do publicznej wiadomości, jak to imperator
wspaniałomyślnie bierze pod swoją opiekę dzieci poległych oficerów. W ten sposób
wdowa po generale Sowińskim dowiedziała się z prasy, że car zaopiekował się
dwoma osieroconymi synami "jenerała Sowińskiego, poległego w Woli w czasie
szturmu Warszawy, dnia 7 września 1831 roku". Oburzona kłamliwą treścią tej
notatki, jako że w ogóle dzieci nie miała, Katarzyna Sowińska "czym prędzej
kazała zredagować krótki artykuł, w którym oświadczyła, jako unikając
majątkowych zawikłań protestuje przeciwko fałszywemu ogłoszeniu zamieszczonemu w
zagranicznych gazetach". Wszystkie warszawskie gazety odmówiły oczywiście
zamieszczenia takiego komunikatu, ale wydrukował go jakiś hamburski dziennik.
Skutki nie dały na siebie długo czekać. Katarzyna Sowińska została aresztowana i
osadzona w ciężkim warszawskim więzieniu. Natalia Kicka pragnąc przyjść z pomocą
niewinnej i nieszczęśliwej kobiecie, udała się z prośbą do pewnej wpływowej
osobistości i oto co usłyszała w odpowiedzi: "Jakże może pani twierdzić, że
niewinna? (...) Cesarz kazał w gazetach ogłosić, że bierze na opiekę dwóch
osierociałych po śmierci jenerała Sowińskiego jego synów, a ta nieroztropna
kobieta w gazetach zagranicznych zaprzecza dobremu sercu cesarza i występuje z
protestacją, jako nigdy jenerał Sowiński dzieci nie miał". Kicka tyle tylko
zdołała uzyskać, że generałową przeniesiono z warszawskiego więzienia do celi w
klasztorze ubogich mniszek w Łomży, skąd nie wolno jej było wychodzić. Wieść o
losach niewinnie uwięzionej rozeszła się szerokim echem po całej Warszawie,
budząc jeszcze większy szacunek dla otaczanej czcią wdowy po bohaterze
narodowym. W miarę upływu czasu skromniutki mająteczek Katarzyny Sowińskiej
topniał coraz bardziej i trzeba było kolejno zmieniać mieszkania na mniejsze i
tańsze. Ale z każdego mieszkania jednakowo punktualnie docierała do miejsc
sygnalizowanych przez Związek Dobroczynności Patriotycznej Warszawianek jako
siedzib szczególnej nędzy. Za to serce otwarte dla ludzkiej biedy społeczeństwo
warszawskie uwielbiało generałową i kiedy w czerwcu roku 1860
osiemdziesięcioletnia Katarzyna Sowińska zamknęła utrudzone powieki, pogrzeb jej
stał się wielką patriotyczną manifestacją. W ostatniej wędrówce towarzyszyły jej
tłumy. Przed spuszczeniem trumny do grobu "odcięto tren sukni generałowej i na
pamiątkę rozdawano obecnym małe skraweczki materiału (...) Po pogrzebie młodzież
odwiedziła miejsce ostatniej walki Sowińskiego na redutach wolskich (...)
Pogrzeb generałowej Sowińskiej zapoczątkował serię patriotycznych demonstracji w
Królestwie..." Adolf Nowaczyński, znany międzywojenny publicysta i dramaturg,
pisząc o pięknej postaci Katarzyny Sowińskiej, przytacza jako autentyczny ponoć
szczegół, że na kilka dni przed śmiercią, czy nawet w sam jej dzień, gdzieś w
tajemniczy sposób zaginęła laska generalska i pani Katarzyna drepcząc, jak
zwykle szybciutko, gdzieś do kogoś potrzebującego jej pomocy, potknęła się i nie
mając oparcia w lasce, upadła na bruk. I ten to upadek spowodował jej zgon. Cała
Warszawa komentowała to dziwne zdarzenie. Najpiękniejszy komentarz dał sam
Nowaczyński i dlatego właśnie jego słowami warto ten szkic zakończyć: "(...)
Przez brak tej laski osiemdziesięcioletnia staruszeczka biegnąc zadyszana (...)
śmiertelnie się potknęła i na bruk upadła, więc tedy śród różnych suppozycji i
ta zrodzić się mogła, czy też to przypadkiem nie nieboszczyk jenerał tak się
może zatęsknił za swoją towarzyszką, za świętą, że już bez niej nawet
niebiańskiego żywota samotny znieść nie mógł. A może inaczej? Może znów wtedy
czas nastał, aby zatliły się już w popiołach iskierki, aby rozpłomieniła o
niepodległość nowa walka i młoda generacja swoją daninę krwi złożyła na ołtarzu
ojczyzny i woli ku wolności skierowanej? I stąd zgon generałowej przyspieszon?"
Wierna towarzyszka rewolucjonisty Jedna z sześciu brygad międzynarodowych,
walczących po stronie republiki w hiszpańskiej wojnie domowej w latach
1936_#1939, obrała sobie za patrona Jarosława Dąbrowskiego, legendarnego
generała Komuny Paryskiej. Przyszłego generała i jego narzeczoną Pelagię
Zgliczyńską tak opisuje Zofia Kossak_Szczucka w powieści "Dziedzictwo". "W
ustronnych alejkach Saskiego Ogrodu przechadza się zakochana para Jarosław i
Pela. On w galowym mundurze oficera Sztabu Generalnego, ona w białej muślinowej
sukience, lekkiej jak obłoczek. Z bieli wyrasta kolumienka szyi, nad nią
brzoskwiniowe policzki, zgrabny nosek, oczy długorzęse... Wygląda ślicznie i
narzeczony nie może się jej napatrzeć. Widują się prawie codziennie, lecz gdzież
wtedy czas myśleć o sobie? On jest "Łokietkiem", tajnym naczelnikiem miasta.
Jego komendy słucha cała niepodległościowa Warszawa. Rzemieślnicy, czeladnicy,
robotnicy, studenci... On w lasach sękocińskich lub brzeźniakach Młocin
przeprowadza gromadne ćwiczenia, uczy obchodzenia się z bronią. On otrzymuje
raporty, relacje, skupia w ręku wszystkie nici. A ona? Jest jego niezastąpioną
prawą ręką, nieujawnionym adiutantem, kurierką, kolporterką, łączniczką. Ile
wiorst przemierzą codziennie jej zgrabne, muskularne nogi! Ile zrobi pięter w
wąskich kamieniczkach Starego Miasta (...) Ile ruder obleci na Woli czy na
Powiślu! Na Solcu czy Mariensztacie. Oboje prowadzą podwójne życie. Obok
konspiracyjnego ona gra rolę wzorowej panienki nie przysparzającej żadnego
kłopotu ciotkom (u których się wychowuje), on oficera wojsk rosyjskich,
kwatermistrza Sztabu. Gdzie tu miejsce na życie trzecie - ich własne?" Jest to
wstęp trochę może przydługi, ale od razu wprowadza in medias res i należycie
charakteryzuje dwoje bohaterów, o których dalej będzie mowa. Biografia Pelagii
Zgliczyńskiej_Dąbrowskiej jest tak bogata, życiorys jej obfituje w tyle
niezwykłych wydarzeń, iż można by z niego wykroić kilka powieściowych żywotów.
Niewątpliwie o burzliwych kolejach jej życia zadecydowało zetknięcie się z
Jarosławem Dąbrowskim, jednostką nieprzeciętną, bojową, o wrodzonych instynktach
wodzowskich. Rodzina Jarosława, pragnąc uchronić go przed dwudziestopięcioletnią
służbą szeregowca w armii carskiej, oddała dziewięcioletniego chłopca do Korpusu
Kadetów w Brześciu Litewskim, gdzie zresztą większość wychowanków stanowili
Polacy. Przeszedł tam niezwykle surową szkołę i tylko jego silna indywidualność
uchroniła go przed przekształceniem się w tępego, ślepo posłusznego reżimowi
żołdaka. Przeciwnie, wszystko to, co przeżył, czego doświadczył na własnej
skórze, zahartowało go na dalsze lata życia i od razu wytyczyło przed nim
kierunek: wyzwolić siebie i rodaków spod aparatu ucisku, spod tej machiny
łamiącej i wypaczającej ludzkie charaktery... Po kilkuletnim pobycie w Rosji,
gdzie związał się ze spiskowcami przeciwko caratowi, przybył w roku 1862 do
Warszawy. Miał wówczas dwadzieścia sześć lat i był oficerem w stopniu
sztabskapitana. Jego starszy przyjaciel - przyszły dowódca powstania
styczniowego - Zygmunt Sierakowski zaopatrzył go w listy polecające do
konspiratorów warszawskich. A już później Dąbrowski bardzo szybko sam toruje
sobie drogę do odpowiednich środowisk, pozyskuje zaufanie i sympatię kół
rewolucyjnych, prących do zrzucenia jarzma carskiego przez zbrojny ruch
powstańczy. W pierwszych dniach maja 1862 roku Dąbrowski, którego dla
niewysokiego wzrostu nazwano "Łokietkiem", stanął na czele całej organizacji
podziemnej. Podlegało mu "około 4000 zorganizowanych w dziesiątki i setki
spiskowców gotowych do walki z caratem". Nadmierna brawura młodego dowódcy,
który zbyt pewnie czuł się pod osłoną rosyjskiego munduru, doprowadziła do
katastrofy. W nocy z 13 na 14 sierpnia w mieszkaniu Dąbrowskiego przeprowadzono
szczegółową rewizję i aresztowano go, zabierając mnóstwo kompromitujących i
obciążających go dokumentów. I oto teraz zaczyna walczyć o Jarosława pełna
samozaparcia, bohaterstwa i odwagi Pelagia Zgliczyńska. "Od chwili aresztowania
Jarosława - pisze ona w swym "Pamiętniku" - dnie moje całe wypełnione były
żebraniem o pozwolenie widzenia się z nim, odwiedzania go raz na tydzień i raz
na tydzień w sobotę posyłania bielizny, wiktuałów i książek, które po długich
próbach, jeżdżeniach po różnych dygnitarzach i wyczekiwaniu pod Cytadelą
wyjednałam". Pod CCytadelą - ponieważ Dąbrowski został osadzony w Cytadeli, w
otoczonym ponurą sławą X Pawilonie dla więźniów politycznych. Jakże trudne były
dla młodej kobiety te molestowania, to przekonywanie - wbrew rzeczywistemu
stanowi rzeczy - że jej narzeczony nie ma nic wspólnego z robotą polityczną, że
to tylko niefortunne pozory itd., itd. Sugestywność tych żarliwych próśb, a przy
tym i wdzięk osobisty młodej petentki musiały jednak być tak wielkie, że udało
jej się sforsować opór najbardziej nieprzejednanych i dotrzeć do ukochanego. I
odtąd jest już w stałym kontakcie z nim, ma regularne widzenia, przynosi mu
wiadomości o aktualnej sytuacji i odwrotnie - zabiera różne polecenia i sugestie
dla Rządu Narodowego. "(Kiedy wybuchło powstanie - pisze Pelagia w "Pamiętniku"
- Jarosław przyjął tę wiadomość z głębokim smutkiem, ale potem ruchliwa jego
fantazja zaczęła szukać środków wydobycia się z więzienia a tout prix, aby
stanąć w szeregach walczących". Czynnie chciał zmierzyć się z caratem, ratować
ze swych koncepcji to, co jeszcze było do uratowania". W tym to czasie Dąbrowski
podjął niesłychanie ryzykowną decyzję ucieczki z Cytadeli i zażądał pomocy od
organizacji. Niewiele brakowało, a szalony plan, który musiałby pociągnąć za
sobą wiele ofiar, zostałby wcielony w życie, ale w ostatniej chwili okazało się,
że władze więzienne, coś podejrzewając, zaostrzyły rygory i zwiększyły liczbę
posterunków i czujek. W marcu 1864 roku było już wiadomo, że Dąbrowskiego lada
dzień wywiozą na Sybir. Pelagia więc natychmiast składa podanie o zezwolenie na
ślub w murach więziennych, aby jako żona mogła towarzyszyć zesłanemu i dzielić
jego dolę. Pozwolenie takie uzyskała i w dniu 5 marca 1864 roku w sali sądów
wojennych w X Pawilonie odbyła się pierwsza chyba w tych murach uroczystość
zaślubin. To niecodzienne wydarzenie i urok panny młodej, zdeterminowanej,
gotowej do największych ofiar dla ukochanego mężczyzny, wzruszyły nawet twarde
serca strażników, a władzom więziennym kazały przymknąć oko na niektóre przepisy
ostrego regulaminu. "Wspominając ten dzień, napisze później Pelagia: "Jarosław w
pełnym mundurze kapitana sztabu, w orderach z Kaukazu, tylko bez szabli,
wyglądał wspaniale; mój strój składał się z bardzo skromnej sukni białej i
welonu (...) Były drużki i drużbowie i przyjaciół trochę - 20 osób składało
orszak. Wielu kolegów mego męża, Polaków i Rosjan, czekało na drodze do X
Pawilonu, aby mi przesłać salutowaniem ukłon choć z daleka"". Nieoczekiwanie,
zaledwie w kilka dni po zawarciu małżeństwa, Pelagia stała się również więźniem
Cytadeli. Wcześniejsze aresztowanie kilku osób wiosną 1864 roku doprowadziło -
po nitce do kłębka - do mieszkania Pelagii i aczkolwiek przy rewizji nie
znaleziono w nim niczego kompromitującego, żandarmeria była przekonana o
kontaktach Pelagii z Rządem Narodowym. Prowadzący śledztwo komisarz postawił
wniosek tej treści: "Pelagię Dąbrowską, która jest krewną i mieszkała razem z
zesłanymi do cesarstwa Piotrowskimi, znanymi ze swoich rewolucyjnych przekonań i
działalności, i która była również przeniknięta takowymi, czego dowodzi także
jej małżeństwo ze sztabskapitanem Dąbrowskim, z którym była związana jeszcze
przed ślubem, Komisja uważa za kobietę szkodliwą i nie wątpiąc w to, że ona
współdziałała w ukryciu i zniszczeniu wyżej wspomnianych papierów - wnosi wysłać
ją na osiedlenie bez prawa powrotu do jednej z oddalonych północno_wschodnich
guberni". Pismem tym, zredagowanym mętnym, urzędowym językiem (cały wniosek to
jedno tylko tasiemcowe zdanie) los Pelagii został przypieczętowany. Zamiast
towarzyszyć z dobrej woli i ofiarności zesłanemu na Sybir mężowi, sama została
wywieziona i to znacznie prędzej. Ale przedsiębiorczy kapitan "Łokietek" nie
zasypia sprawy. W listopadzie roku 1864, a więc pół roku po zsyłce żony,
znalazłszy się w transporcie, na jednym z etapów - w Moskwie - wykorzystuje tę
dogodną okoliczność, że "posiłki na teren więzienia wnosiły kobiety zatrudnione
w garkuchni i że warty wpuszczały tam niektóre przekupki, sprzedające zesłańcom
różne przedmioty" Dąbrowski w sobie tylko wiadomy sposób, zdobył kobiece ubranie
i chustę typową dla miejskich przekupek i tak przebrany, co znakomicie ułatwił
mu jego niewielki wzrost, spokojnie opuścił teren więzienia, nie zwracając
niczyjej uwagi. Oczywiście, uprzednio zapewnił sobie pomoc ze strony punktów
kontaktowych, nie zapominajmy bowiem, że mimo przebywania w Cytadeli Jarosław
ani na chwilę nie tracił więzi ze światem zewnętrznym. Kiedy zabrakło jego "oka
i ucha", jakim do czasu aresztowania była Pelagia, zastąpili ją inni
konspiratorzy. Wydostawszy się na wolność, Dąbrowski bardzo szybko zorganizował
również ucieczkę żony z małego Ardatowa, który był punktem docelowym jej
zesłania. Nie miejsce tu, aby omawiać szczegółowo ową ucieczkę i wszystkie
przemyślne fortele odważnej pary, idzie raczej o to, aby uwypuklić dzielność
Pelagii, aby podkreślić, jak dalece była zdecydowaną na wszystko towarzyszką
życia romantycznego rewolucjonisty. Nigdy chwili wahania, lęku, żadnych
nadmiernych dopytywań, żadnego gadulstwa. Cechowała ją równowaga i optymizm.
Miała nieograniczone zaufanie do męża i wiarę we własne siły. Czyż nie potrafiła
wielokrotnie sforsować przeszkód, zdawałoby się nie do przebycia? Pelagia
wiedziała, że trzeba silnie pragnąć i być w działaniu konsekwentną, a wówczas
najbardziej kolczasty i cierniowy los można obłaskawić... Dąbrowskim udało się
dotrzeć do Paryża, gdzie emigracja polska, powiadomiona już przez prasę o
brawurowej ucieczce Jarosława i Pelagii z Rosji, oczekiwała ich z wielkim
zaciekawieniem i niecierpliwością. Nie wpłynęło to jednak na jakieś ułatwienia w
urządzeniu się ich na nowym miejscu. Przeciwnie, trwała ostra walka o byt i były
to dla Dąbrowskich lata chude i ciężkie. Mimo tych wszystkich przeciwności
Pelagia nie wyrzekła się trudów macierzyństwa i w ciągu trzech kolejnych lat:
1867, 1868, 1869 wydała na świat trzech synów. To powiększenie się rodziny na
pewno stworzyło szereg dodatkowych komplikacji, ale najcięższe miało dopiero
nadejść. Dąbrowski został uwikłany w dziwny proces, u którego podstaw leżała
chęć skompromitowania działaczy politycznych, jako ludzi zaangażowanych w brudne
sprawy finansowe. Po dziewięciomiesięcznym pobycie w więzieniu został
uniewinniony, ale to nie przeszkodziło, że - jak to bywa w podobnych wypadkach -
dla wielu ludzi stał się postacią niewyraźną. Zniechęcony, znużony i chory
postanowił przenieść się do Galicji. Niestety, nie on jednak decydował o swoim
prywatnym życiu, ale wszechwładny los. W roku 1870 wybuchła wojna
prusko_francuska. To wielkie wydarzenie polityczne obudziło w Polakach nadzieję
na odmianę ich dziejów. Emigracja natychmiast ożywiła się, pojawiły się próby
formowania legionu polskiego. Ale Francja nie kwapiła się korzystać z pomocy
Polaków. Nie chce mieć konfliktu z Rosją. Wkrótce zresztą wojna ta zakończy się
klęską Francji i podpisaniem układu z Prusami. Ludność Paryża zaprotestowała
przeciwko kapitulacji podpisanej przez rząd Thiersa. Uznała to za zdradę narodu
i 18 marca 1871 roku w stolicy Francji wybuchła rewolucja. Wnet został wyłoniony
organ samorządu miejskiego, czyli Komuna Paryża. Dąbrowski objął w niej
dowództwo nad Legią Gwardii Narodowej. Komuna w swym programie politycznym miała
hasła: wolność, równość i braterstwo, dlatego też Dąbrowski nie taił swych
nadziei, że zwycięstwo Francji ułatwi walkę o wolność Polski. Niestety, stało
się inaczej. Rewolucja po dwóch miesiącach upadła. Wśród jej kierownictwa
powstały zatargi i niesnaski. Dąbrowski zaś w starciu z wersalczykami otrzymał
śmiertelny postrzał. Kula karabinowa przeszyła mu brzuch. Było to 23 maja 1871
roku. Po kilku godzinach bardzo ciężkich cierpień zmarł. Samotny, z dala od
ukochanej towarzyszki życia, nie wiedzącej nawet, co jej los szykuje. W nocy z
23 na 24 maja ciało Dąbrowskiego w dębowej trumnie okrytej czerwonym sztandarem
przeniesiono na cmentarz P~ere_Lachaise, miejsce spoczynku już tylu Polaków...
"Po drodze, na placu Bastylii - opisuje francuski historyk - rozegrała się
wzruszająca scena. Sfederowani z barykad stojących na placu zatrzymali kondukt i
złożyli ciało u stóp Kolumny Lipcowej. Ludzie z płonącymi żagwiami w ręku
stanęli wokół, tworząc jak gdyby kaplicę z ognia, sfederowani podchodzili
kolejno, aby złożyć pocałunek na czole generała. Podczas tej defilady bębny biły
werbel". "Pamiętnik" Pelagii Dąbrowskiej urywa się, niestety, na roku 1865.
Brakuje więc opisów jej trudów macierzyńskich, codziennego zmagania się z
niedostatkiem, a przede wszystkim brak bezpośredniej relacji o
najtragiczniejszym w jej życiu wydarzeniu. Na tydzień przed śmiercią Jarosława
przybyła do Londynu, wysłana tam przez męża ostatnim pociągiem Czerwonego Krzyża
z trzema synami, z których najmłodszy miał niespełna trzy lata. I właśnie w
Londynie dosięgła ją wiadomość o stracie najbliższego, najdroższego człowieka.
Spędziła z nim jako narzeczona i żona niecałe dziesięć lat, ale jakże
burzliwych, jaką treścią wypełnionych, ile z nim przeżyła uniesień
patriotycznych, ile śmiertelnych lęków o jego życie i bezpieczeństwo, ile
radości ze spotkań, których mogło wcale nie być, a które jednak spełniały się
wybłagane od losu żarliwością serca. Owdowiała mając zaledwie dwadzieścia siedem
lat, ale już z nikim nie związała swego życia. Początkowo znajdowała się w dość
trudnej sytuacji finansowej, ale kiedy "w lipcu 1871 roku kilku działaczy
Międzynarodówki uważając, że wdowa po generale Komuny "znajduje się w skrajnej
niedoli", postanowiło zorganizować zbiórkę pieniędzy, energicznie przeciw temu
zaprotestowała. Teofil, brat jej męża, z jej upoważnienia napisał, że "choć
środki pani Dąbrowskiej są ograniczone, nie znajduje się w bezpośredniej
potrzebie, a gdyby była, zwróciłaby się do przyjaciół, nie zaś do obcych"". Jest
to dość znamienne sformułowanie. W tych bowiem słowach można się doczytać
rozpoczynającego się w przekonaniach Pelagii odwrotu od dawnych ideałów. Z wolna
zaczęła przechodzić na pozycje zachowawcze, stała się konserwatystką. Po
powrocie do kraju w roku 1880 zamieszkała w Krakowie, gdzie wkrótce stała się
jedną z bardziej znanych kobiet. Jako wykładowczyni języka francuskiego w kilku
prywatnych szkołach i pensjach żeńskich, zdobyła sobie uznanie i opinię
świetnego pedagoga. Wielką przyjaźnią darzyła ją Helena Modrzejewska. Rozstając
się z życiem w roku 1909 jako szanowana matrona, śmiało mogła o sobie
powiedzieć, iż młodość miała prawdziwie górną i chmurną, młodość heroiczną.
Powrót do młodzieńczej miłości Jedną z głośniejszych postaci w Polsce w połowie
XIX wieku był niewątpliwie doktor Tytus Chałubiński, człowiek otoczony
powszechnym szacunkiem i sympatią, wybitny lekarz, przyrodnik, humanista o
szerokich horyzontach myślowych, szczególnie zasłużony w dziedzinie taternictwa.
Mówiono o nim, że "odkopał Zakopane". Z malutkiej zagubionej w górach
miejscowości stworzył - wraz z gronem podobnych entuzjastów - kurort, odkrył
przed całym krajem jego walory lecznicze, pomógł założyć tam szkołę i kasę
pożyczkową, będącą opatrznością dla ubogich górali, wreszcie położył podwaliny
pod przyszłe Muzeum Tatrzańskie. Ten energiczny, rzutki, silny mężczyzna,
odznaczający się w dodatku interesującą powierzchownością, jako że natura
obdarzyła go wysokim wzrostem, pięknymi oczami koloru nieba i nader ujmującym,
ciepłym uśmiechem, miał bardzo bogate życie uczuciowe. Ale nie układało mu się
ono łatwo i bezkonfliktowo, chociaż był trzy razy żonaty. Czasami mogło się
wydawać, że prześladowało go jakieś fatum. Oto w czasie studiów medycznych w
Dorpacie, w zaprzyjaźnionym domu inspektora uniwersyteckiego poznał jego
młodziutką córkę. Antonina Wilde od razu uległa urokowi przystojnego studenta
Polaka. Rodzice jednak, kierując się względami praktycznymi woleliby, aby
zainteresowała się wynajmującym u nich pokój przyjacielem Chałubińskiego
Kazimierzem Krzywickim, którego uważali za lepszego kandydata na zięcia.
Przyjaciel, aczkolwiek sam zakochany, jest lojalny wobec wyboru Antoniny i usuwa
się na bok. Okoliczności jednak tak się złożą, że po pewnym czasie to właśnie
on, a nie Tytus zostanie mężem urodziwej Niemki. Chałubiński, zaręczywszy się z
panną Wilde, wyjechał do Polski na ślub siostry. Tam w rodzinnym folwarku
Chociwku nad Kamionką młodego studenta ugodził ciężki cios - śmierć matki w nie
wyjaśnionych okolicznościach. Znaleziono ją utopioną w studni. Samobójstwo?
Nieszczęśliwy wypadek? Teodozja Chałubińska zabrała ze sobą tajemnicę do grobu.
Wydarzenie to i związane z nim dziesiątki spraw rodzinnych odsunęły powrót do
Dorpatu na dłuższy czas. Kiedy po długiej nieobecności, nie wyjaśnionej ani
słowem, zjawił się ponownie w domu inspektorostwa Wildów, okazało się, że
Antonina przyjęła oświadczyny Kazimierza Krzywickiego. Zagrała tu prawdopodobnie
obrażona duma panny i masochistyczna przekora, bo raniąc serce eksukochanego
raniła przecież siebie. Wobec takiego obrotu spraw Chałubiński, wróciwszy do
kraju po ukończeniu studiów medycznych, postanowił także szybko założyć dom. W
polu widzenia znalazła się akurat kandydatka przypominająca nieco typem urody
dawną ukochaną i nosząca to samo, tylekroć w marzeniach powtarzane imię -
Antonina. Dzieliła ich duża różnica wieku. On miał lat trzydzieści, ona
siedemnaście. Była wątła, krucha i sentymentalna. Lekarz społecznik obarczony
dziesiątkiem obowiązków zbyt mało czasu mógł poświęcić swojej filigranowej żonie
nie umiejącej zorganizować sobie dnia, źle znoszącej samotność i jeszcze gorzej
- dolegliwości wczesnej ciąży. Zapadła na zdrowiu, jej organizm zaatakowała
gruźlica. Choroba miała przebieg gwałtowny i szybki. Osiemnastoletnia Antonina z
Kozłowskich Chałubińska umarła, pozostawiając mężowi wątłego, również
zagrożonego gruźlicą synka. Właśnie dziecko, konieczność dania mu opieki,
skłania Chałubińskiego do rozejrzenia się za drugą małżonką. Okazja po temu
nadarzyła się bardzo prędko i to w okolicznościach dość niezwykłych. Oto w
Wigilię 1851 roku doktor Chałubiński został nagle wezwany w pobliskie sąsiedztwo
do wypadku. Panna Leszczyńska, córka potomka znakomitej rodziny, właściciela
dwóch majątków w Gostyńskiem, zadławiła się przy kolacji wigilijnej kawałkiem
karpia i ość uwięzła jej w gardle. Chałubiński zręcznie wyciągnął ość i
zaproszony przez gospodarzy został już na resztę wigilijnego wieczoru. I tak to
w atmosferze snujących się woni żywicznych strojnej choinki, w romantycznym
migotaniu kolorowych świec, przy śpiewaniu kolęd, narodziło się nowe uczucie.
Dwudziestoletnia Anna zakochała się w swoim wybawcy od pierwszego wejrzenia, a
niezwykłe okoliczności, jakie z nim ją zetknęły, poczytała za przeznaczenie,
któremu należy się poddać. I na nic nie zdały się perswazje rodziców, że to
wdowiec, że ma malutkie dziecko, że o jedenaście lat starszy i że chociaż wzięty
lekarz, to jednak nie ma żadnego majątku... Uparta jedynaczka każdemu z tych
argumentów przeciwstawiała swoją głęboko odczuwaną rację: sam los tak chciał. J
w pół roku później, 29 maja, odbył się uroczysty ślub we Wrocławiu. O posępnej
wróżbie: "ślub majowy, grób gotowy" panna nie chciała pamiętać albo może nie
znała tego ludowego porzekadła. Anna nie wniosła mężowi dużego posagu w
pieniądzach, ale za to miała wyprawę, o jakiej nie śmią nawet marzyć współczesne
kandydatki do stanu małżeńskiego. Była tam niezliczona ilość toalet, wspaniałego
obuwia na każdą okazję, mnóstwo cienkich obrusów i pięknej bielizny pościelowej.
Na szczęście w owych czasach nie obowiązywał metraż mieszkaniowy i wszystkie te
bogactwa bez trudu pomieściły się w obszernej garderobie, bez której nie mogło
się obejść ówczesne przyzwoite mieszkanie. Do tych toaletowych obfitości Ignacy
Leszczyński dodał jeszcze karetę i konie, aby jego zięć nie korzystał z
wynajmowanych dorożek, ale zajeżdżał do pacjentów z szykiem własnym powozem.
Zdawało się, że w tym małżeństwie życie lekarza ułoży się jak najlepiej. Anna
rzeczywiście kochała męża, chociaż niełatwo jej przyszło zmienić dotychczasowy
tryb życia zamożnej jedynaczki i pogodzić się z tym, że będzie musiała zadowalać
się jedynie okruchami czasu, który mąż w całości niemal poświęcał pacjentom z
najuboższych dzielnic Warszawy. Wkrótce na młodą żonę spadły obowiązki
macierzyńskie. W marcu 1853 roku przyszła na świat pierwsza córeczka
Chałubińskich, a w grudniu następnego roku syn. Później przybędzie jeszcze para
bliźniąt, a więc wraz z synkiem z pierwszego małżeństwa doktora było już
pięcioro dzieci. Ale do pomocy pani Chałubińska miała łącznie ze stangretem aż
czworo służby. Na ten okres przypada w Warszawie dwukrotna epidemia cholery,
która zbiera obfite żniwo w tysiącach zmarłych. Chałubiński wzywany do chorych
całe noce spędza poza domem, a żona drży, aby nie przyniósł zarazy do domu.
Przed cholerą zdołano się ustrzec, ale w 1857 roku doktor, lecząc w Szpitalu
Dzieciątka Jezus dzieci chore na dyfteryt, zaraził tą straszną chorobą własne
bliźnięta. Mimo najtroskliwszej opieki obojga rodziców nie udało się dzieci
uratować. Ich śmierć zapoczątkowała serię nieszczęść, jakie spadły na dom
Chałubińskich. W tydzień po bliźniętach umarła nagle na serce matka Anny, a
wkrótce przyszła wiadomość o okrutnym morderstwie dokonanym na osobie Ignacego
Leszczyńskiego. Zabił go ogrodnik w ich majątku, kradnąc następnie pieniądze
przeznaczone na wypłatę dla robotników. Cztery zgony. Takie spiętrzenie
dramatycznych wypadków może przyprawić o utratę równowagi, może całkowicie
załamać człowieka. Anna Chałubińska stała się jednocześnie osieroconą matką i
dzieckiem_sierotą. Jej ból jest bezgraniczny, potrafi się jednak opanować. Mąż
podziwia jej spokój, nazywa ją "rzymską matroną", darzy ją wielkim szacunkiem.
Co jednak nie przeszkadza, że zaczyna mu być zimno we własnym domu. Zasklepiona
w swojej boleści Anna wpadła w dewocję, stała się niezwykle surowa, niemal
ascetyczna. Przyjaciel Chałubińskiego Wiktor Szokalski tak określił tę sytuację
w wydanych po latach "Pamiętnikach": "Chałubiński miał żonę dewotkę, dom pełen
litanij, świętości, felicjanek i kapucynów, a on sam siedział oddalony w swoim
gabinecie i studiował mineralogię z rozpaczy, bo praca usilna upaja jak wódka i
koi zmartwienia". I tak oto wypadki losu sprawiły, że ludzie mający wszelkie
dane, by przejść przez życie harmonijnie i we wzajemnym zrozumieniu, stali się
sobie całkowicie obcy, żyjąc pod jednym dachem nie ze sobą, lecz obok siebie. W
takiej sytuacji nieoczekiwane spotkanie po latach z Antoniną Krzywicką, miłością
z lat studenckich, nie mogło przejść bez echa. Był rok 1861. Kazimierz Krzywicki
mianowany dyrektorem Komisji Rządowej Wyznań i Oświecenia Publicznego przyjechał
z Petersburga do Warszawy i tutaj, chcąc nie chcąc, urzędowo musiał się stykać z
dawnym przyjacielem, dla którego nic co warszawskie nie było obce ani obojętne,
z którym wszyscy się liczyli, zapraszali do wszelkich instytucji społecznych,
radzili się, słuchali. Antonina była nieszczęśliwa ze swoim oschłym mężem, Tytus
nie znajdował wspólnego języka z ascetyczną, zamkniętą w sobie żoną,
przesiadującą całymi godzinami w kościele. A niezadługo przepaść pomiędzy nimi
pogłębiły jeszcze postawy polityczne. Wybuchło powstanie styczniowe. Najbardziej
znienawidzoną postacią w stolicy był margrabia Wielopolski. Tymczasem
Chałubiński w najlepszych - w swoim przekonaniu - intencjach był z nim w stałym
kontakcie i jako lekarz, i jako działacz. Wydawało mu się bowiem, że można
wpłynąć na postawę tego renegata, będącego prawą ręką polakożercy wielkiego
księcia Konstantego. Anna działała w jednej z kobiecych "piątek" niosących pomoc
powstańcom i fakt, że jej mąż nie brał udziału w powstaniu, był dla niej nie do
przyjęcia. Wyrastał między nimi coraz wyższy mur. W tych warunkach coraz bliższa
Chałubińskiemu stawała się Antonina. Wspomnienia dawnej miłości znalazły tak
podatny grunt, że gdyby ich uczucia były najbardziej spopielałe, to najmniejsza
nawet iskra musiałaby się rozżarzyć. Tymczasem wcale spopielałe nie były.
Chałubiński miał czterdzieści dwa lata, Antonina trzydzieści osiem i była w
pełnym rozkwicie dojrzałej kobiecej urody. Od razu potrafiła wejść w atmosferę
rozmodlonej, spiskującej, groźnej Warszawy. Mimo że była Niemką, poczuwała się
do solidarności z uciemiężonym narodem. I to sprawiło, że Chałubiński, którego w
krótkim okresie narzeczeństwa nurtowały wątpliwości, czy powinien wiązać się z
cudzoziemką, teraz wyzbył się skrupułów. Sprawa dwóch rozwodów stała się tylko
kwestią czasu. Czas ten co prawda wydłużał się niepomiernie, szarpiąc nerwy
obojga. Był to bardzo ciężki okres dla Chałubińskiego. Jego postawa polityczna
przyprawiała o rozterkę wiele osób. Ci, którzy mieli do niego zawsze
bezgraniczne zaufanie jako do człowieka wielkiej prawości, przeżywali wahania,
po czyjej stronie jest racja. Był to okres, w którym Chałubiński na pewien czas
utracił swój nimb. Do tego dołączyły się plotki związane z jego prywatnymi
sprawami. Znanego lekarza zaczęła otaczać atmosfera skandalu. Bardzo
niepochlebnie komentowano fakt odejścia od żony_patriotki i projekt związania
się z Niemką, protestantką, towarzyszką życia kreatury Wielopolskiego, jak był
nazywany Krzywicki. Chałubiński, nawykły do otaczającego go zawsze uwielbienia,
bardzo źle znosił tę powszechną niechęć. Ponadto czynił sobie wyrzuty, że rozbił
dom rodzinny, że skorzystał z tego, iż dumna i ambitna Anna zwróciła mu wolność
bez słowa. Ostatecznie nowe małżeństwo z Antoniną Wilde, eks_Krzywicką, zawarł
latem 1869 roku. Miał czterdzieści dziewięć lat i mogli mieć przed sobą jeszcze
około dwudziestu lat szczęśliwego, spokojnego życia. Czy będzie to owo
upragnione szczęście - trudno było powiedzieć, bo przecież szczęście nie w
spełnieniu, lecz w dążeniu do niego. W każdym razie Antonina, łagodna, spokojna,
świetna gospodyni, reprezentacyjna pani domu z godnością pełniła funkcję
towarzyszki czołowego lekarza Warszawy, profesora, naukowca, autora wielu
specjalistycznych prac. A zbliżały się dni, kiedy taka wierna towarzyszka i
bratnia dusza szczególnie miała się okazać potrzebna, by chronić przed
załamaniem, przywracać wiarę w siebie, nie dopuszczać najczarniejszych myśli.
Lata siedemdziesiąte XIX wieku to okres nasilonej rusyfikacji w oświacie.
Osławiony generał_gubernator Hurko z zajadłością tępi wszelkie przejawy
patriotyzmu, a więc i ludzi cieszących się autorytetem wśród swoich rodaków.
Tytus Chałubiński jako źle widziany przez władze rządowe otrzymał dymisję z
Uniwersytetu Warszawskiego przy wtórze rozpowszechnianych fałszywych pogłosek,
jakoby odszedł na własną prośbę, nie chcąc wykładać w języku rosyjskim.
Chałubiński pozostanie na katedrze uważał za swój społeczny obowiązek, ale wobec
odmówienia mu prawa nauczania był bezsilny. I wtedy to żona czyni wszystko, aby
go skłonić do zajęcia się pisaniem prac naukowych. Nie przyszło mu to łatwo,
ponieważ przy tak rozległej praktyce lekarskiej z trudem udawało się wywalczyć
trochę wolnego czasu na owo pisanie. Echa niezwykłej popularności Chałubińskiego
wśród mieszkańców stolicy, jak również wśród górali, których serca podbił
całkowicie, przyczyniając się do rozbudowy małego zakopiańskiego miasteczka w
głośny i modny kurort, dochodziły oczywiście do uszu poprzedniej małżonki, która
po rozwodzie wyrzekła się zupełnie świata i żyła w całkowitej samotności, oddana
całym sercem wychowaniu dwojga dzieci. Anna eks_Chałubińska nie żywiła wrogich
uczuć do swojej następczyni. Nigdy nie mówiła o niej źle i nie stawiała żadnych
przeszkód, kiedy były mąż ze swą drugą żoną zapraszali do siebie jej dzieci.
Tytus Chałubiński doceniał w pełni godną postawę swej eks_małżonki i w
testamencie sporządzonym na kilka lat przed śmiercią napisał: "Matkę dzieci
moich, Annę z Leszczyńskich Chałubińską, raz jeszcze proszę o przebaczenie, że
będąc złamany losem i znękany nieszczęściami jeszcze przed Jej poznaniem, stałem
się później powodem Jej cierpień i boleści". Listy pochłonął ogień Zofia
Fredrowa albo dokładniej hrabianka Zofia z Jabłonowskich primo voto hrabina
Skarbkowa, secundo voto hrabina Aleksandrowa Fredrowa, była damą o znamienitej
pozycji towarzyskiej, wspartej potężną fortuną starszego od niej o ćwierć wieku
pierwszego męża. Małżeństwo piętnastoletniej córki z czterdziestoletnim
Stanisławem Skarbkiem skojarzyła władcza maman Jabłonowska, nie pytając Zofii o
zdanie w tej materii i wyraźnie lekceważąc sobie opory małżonka. Zresztą w
tamtej epoce (pierwsze ćwierćwiecze XIX wieku) nie było w zwyczaju liczyć się ze
zdaniem dzieci. Małżeństwa, a właściwie mniejsze czy większe fortuny, kojarzyli
zapobiegliwi rodzice... Aleksander Fredro, młody żołnierz napoleoński, uczestnik
walk pod Romanowem, Smoleńskiem i Moskwą, świadek klęski cesarza nad Berezyną,
poznał obiekt przyszłych swoich uczuć mając lat dwadzieścia jeden. Zosia miała
wielkie niebieskie oczy i była śliczna. Wysoka, szczupła, jasna i bardzo wesoła.
Niestety, nie była wolna. Oficjalnie. Bo faktycznie mąż stale zajęty interesami,
ciągle w rozjazdach, zostawiał jej wiele swobody. Zofii na niczym nie zbywało.
Miała piękne toalety, bawiła się, obracała w najlepszych kołach towarzyskich.
Często przebywała w domu rodziców. I właśnie tu miała okazję widywać
przyjeżdżającego z niedalekiego sąsiedztwa rotmistrza Fredrę. Od czasu ich
pierwszego widzenia minęło kilka lat, ale wrażenie wyniesione z tamtego
spotkania musiało być w odczuciu obojga silne, skoro szukają wzajemnych
kontaktów, mimo że argusowe oko hrabiny Jabłonowskiej czujnie i niechętnie
śledzi rozwój tej znajomości. I pan rotmistrz, który niedawno jeszcze w
wierszyku "Żona" podawał w wątpliwość sens małżeństwa, bo: "Mądra żona za nos
wodzi, spokojności piękna szkodzi, brzydka wkoło straszy ludzi, głupia prędko
męża znudzi" teraz zdecydowanie zmienia front. Zwierza się starszemu bratu
Maksymilianowi, że ta jedna jedyna zawładnęła całą jego istotą, o niej myśli na
jawie, ona pojawia mu się w snach. A dziewiętnastoletniej Zofii - ni to pannie,
ni mężatce - też brakuje bliskości kogoś, kto by ją rozumiał. Rozpoczyna się
sąsiedzka wymiana książek. Bardzo przemyślna, bo wystarczy zaznaczyć
poszczególne słowa lub litery, by przekazać sobie wzajemnie myśli nie związane z
powieścią. Prócz tego jest jeszcze inny sposób wyrażania uczuć. Każdy pisarz
posiada ten dar i przywilej. Jest w stanie kreować postacie posłuszne jego woli,
przemaawiające jego słowami. I Fredro czyni to. Komedie: "Pan Geldhab",
"Zrzędność i przekora", "Mąż i żona" zawierają pełno czytelnych aluzji.
Czytelnych nie tylko dla Zofii, ale dla całego otoczenia. Wkrótce miłość dwojga
młodych staje się publiczną tajemnicą. Mają wielu życzliwych i sprzyjających.
Nieprzejednana jest tylko hrabina Jabłonowska. Oświadczyła kategorycznie Zosi,
że nigdy, ale to nigdy nie zgodzi się na rozwód ani na małżeństwo córki z panem
Fredrą. Rodzina rotmistrza także stara się wybić mu z głowy niefortunną miłość.
Wszak nieomal każdy z młodych mężczyzn, zanim stanął na ślubnym kobiercu, kochał
się po wielekroć. Dlaczego Oleś upiera się przy tej jednej jedynej, która nie
jest wolna. Wobec braku widoków na realizację małżeństwa ten upór jest bez
sensu. Brat Maksymilian ściąga Aleksandra do Włoch, gdzie bawi z żoną, prowadząc
dom na szerokiej stopie. Próbują swatać go z interesującą, inteligentną i bardzo
zamożną panną Buturlin. Ale ryba nie chwyta przynęty. Matka Zofii ciągle nie
godzi się na rozwód. Wszyscy późniejsi biografowie Fredry tłumaczą tę
nieprzejednaną postawę Marianny Jabłonowskiej jej zachłannością na pieniądze i
tytuły. Odpowiada jej bogaty zięć Skarbek, mający magnacką fortunę. W porównaniu
z nim młody Fredro nie jest żadną partią. A jego pozycja jako pisarza też nie
robi na matce Zofii żadnego wrażenia. Kto wie, czy do jej niechęci wobec Fredry
nie przyczynia się również opinia birbanta i hulaki, jaka krąży w szerokich
kołach towarzyskich o młodym rotmistrzu. Rozpowszechniają o nim rozmaite
pikantne plotki, głoszące, iż jest podobno autorem wielce nieprzystojnych
utworów, które bezimiennie krążą wśród wtajemniczonych, a o których nie mówi się
głośno w przyzwoitym towarzystwie. Czy tak zepsutemu mężczyźnie można powierzyć
młodziutką córkę? Już to pierwsze małżeństwo nie jest udane, ale stoi za nim
przynajmniej wielka fortuna. Plotki o obscenicznych utworach są najrzetelniejszą
prawdą, ale ten hulaszczy okres niepowściągliwości języka Fredro ma już za sobą.
Długie lata miłości do pięknej Zosi sublimują jego uczucia. Słowa Gustawa z IV
aktu "Ślubów panieńskich" stają się jego własnym wyznaniem wiary: "Wierz mi - są
dusze dla siebie stworzone. Niech je w przeciwną los potrąci stronę, one wbrew
losom, w tym lub tamtym świecie, znajdą, przyciągną i złączą się przecie; tak
jak dwóch kwiatów obce sobie wonie łączą się w górze, jedna w drugiej tonie." I
słowa te okazały się rzeczywiście prorocze. Po czternastu latach zabiegów,
perswazji, czekania, a potem uciążliwych formalności związanych z procesem
rozwodowym Aleksander Fredro i rozwiedziona ze Stanisławem Skarbkiem Zofia
wzięli ślub 8 listopada 1828 roku w Korczynie, rodzinnym majątku Jabłonowskich.
Trzeba uczciwie dodać, że duży wpływ na skruszenie oporów matki - obok działania
życzliwych młodej parze przyjaciół - wywarło nieoczekiwane uzyskanie przez
rodzinę Fredrów tytułu hrabiowskiego. Takie uzyskiwane za pieniądze galicyjskie
hrabiostwo niewiele znaczyło w oczach członków autentycznych hrabiowskich rodów,
ale Mariannę Jabłonowską, matkę oblubienicy, jakoś tam widocznie
usatysfakcjonowało... Jak potoczyły się dalsze losy tego z takim trudem
skojarzonego małżeństwa? Otóż zaraz po ślubie trzydziestopięcioletni Aleksander
z młodszą o pięć lat żoną osiadł w rodzinnym majątku Fredrów Beńkowej Wiszni
niedaleko Lwowa, gdzie Fredro w zastępstwie chorującego ojca gospodarował od
roku 1824. Majątek ten nie był ich jedyną stałą siedzibą. Fredrowie dużo
podróżowali. Jakiś czas mieszkali w Paryżu, jakiś czas w Wiedniu, ale Beńkowa
Wisznia była rodzinnym gniazdem, do którego się wraca z dalekich gościńców
świata, do którego się również wróci, by złożyć swe kości na wieczny spoczynek.
W tej to Beńkowej Wiszni, a przedtem w pobliskich Jatwięgach, powstała większość
utworów komediowych Fredry. Można wnioskować, iż umiłowana Zofia miała w ich
tworzeniu pośredni udział. Przed ślubem ona była bohaterką wielu sztuk, z myślą
o niej autor wkładał miłosne tyrady w usta swoich amantów, po ślubie zaś Zofia
była pierwszą czytelniczką nowo powstałych utworów, a przede wszystkim dobrym
duchem, sprawującym pieczę nad niecierpliwym i wymagającym twórcą. Tak jest!
Dopiero w pożyciu małżeńskim, w codziennym obcowaniu od rana do wieczora,
ujawniają się trudne cechy charakteru pana rotmistrza. Wesoły, dowcipny, świetny
gawędziarz, dla tych zalet wielce ceniony w towarzystwie - w czterech ścianach
domu miewał ostre ataki melancholii spowodowanej przede wszystkim cierpieniem
fizycznym. "Skazany od młodości do grobu na dwie ciężkie choroby: podagrę i
hipochondrię, nie umiał znosić cierpienia z cierpliwością i poddaniem się" -
charakteryzuje męża Zofia Fredrowa w pośmiertnym wspomnieniu o nim. Jest to
powiedziane dość łagodnie, bo inne przekazy, oparte na takich źródłach, jak
relacja krewnych i korespondencja, malują Fredrę jako niezwykłego impetyka,
terroryzującego cały dom swoimi niehumorami, niepohamowaną gwałtownością.
Wprawdzie "żądał tylko - wspomina córka Zofia Szeptycka - by było dobrze i
wszystko o swojej godzinie, więcej w szczegóły nie wchodził; gdy zaś czasem
wciągnięto go w nie, taki z tego wynikał orkan dla wszystkich, że i nie było
czego wywoływać, bo się nigdy nie opłaciło. Wynikiem tego jednak było u biednej
mamy pewnie nigdy nie spełnione marzenie "pomocy mężczyzn"". A więc, jak byśmy
to określili dzisiaj, nie było to małżeństwo "partnerskie", ale czy i dzisiaj
bywa ono tak często udziałem współczesnych kobiet? Aleksander Fredro zmarł 15
lipca 1876 roku, licząc osiemdziesiąt trzy lata. Jego żona w sześć lat później.
Oboje zostali pochowani w kościółku w Rudkach, w bliskim sąsiedztwie Beńkowej
Wiszni. Zwłoki wielkiego kmediopisarza, nazywanego często "polskim Molierem",
zostały zabalsamowane. Na pomniku nagrobnym Zofii Fredrowej widnieje napis:
"Zofia z hrabiów Jabłonowskich hrabina Fredrowa najlepsza żona, urodz. d. 20
maja 1798 r., zmarła d. 1 listopada 1882 r." Przez czternaście lat Aleksander
Fredro walczył o to, aby Zofia została jego żoną. I wyboru swego nigdy nie
żałował. Jego związek z Zolką, jak nazywał żonę, był bowiem bardzo szczęśliwy.
Byli związani ze sobą w dobrym i w złym przez blisko pół wieku, mieli dwoje
udanych dzieci: uzdolnionego literacko syna, Jana Aleksandra, autora kilku
zgrabnych komedii, i odznaczającą się talentem malarskim córkę Zofię (późniejszą
Szeptycką). Zawdzięczamy jej portrety obojga rodziców. Posiadali fortunę
umożliwiającą im dostatni tryb życia, rozliczne podróże i utrzymywanie
rozległych stosunków towarzyskich z pierwszymi domami ówczesnej Galicji. Fredro
cieszył się sławą znamienitego komediopisarza, a jego sztuki odnosiły tryumfy w
lwowskim teatrze. Bywały wprawdzie chwile ciężkie, jak na przykład długi okres
cierpienia duchowego, kiedy pisarstwu Fredry zarzucano brak cech narodowych,
błahość intrygi i zacofanie. Był też przewlekły proces o obrazę majestatu
cesarza Austrii. I wtedy solidarna postawa żony, biorącej na swe barki część
tych ciężarów, jej pogoda ducha i opanowanie, były dla Fredry wielką pociechą i
podtrzymaniem. O sile ich uczucia i wzajemnego zaufania wiele mogłaby powiedzieć
ich korespondencja. Pisywali do siebie często przed ślubem i po ślubie, ale u
schyłku życia postanowili zgodnie zniszczyć ten intymny dokument ich uczucia.
Nie przyszło im to łatwo. Opłakali wspólnie tę decyzję. Listy pochłonął ogień.
Szkoda! "Między nami nic nie było"... Zofia Fredrowa została wdową w roku 1876.
Dokładnie w tym samym roku, tyle że o trzy miesiące później, owdowiał także
najbardziej znany poeta tej epoki - Adam Asnyk. Któż nie pamięta ze szkolnej
ławy jego miłych, łatwo wpadających w ucho wierszy: "Gdybym był młodszy,
dziewczyno, gdybym był młodszy! Piłbym, ach, wtenczas nie wino, lecz spojrzeń
twoich najsłodszy nektar, dziewczyno!" albo: "Sukienkę miała w paseczki
perkalikową, we włosach polne kwiateczki, twarzyczkę zawsze różową. Nie było
piękniejszej dzieweczki, daję wam słowo." Pamiętając te wiersze, nie wie się
najczęściej, że autora tych pogodnych strof los doświadczył w sposób okrutny.
Lato 1874 roku poeta, zapalony taternik, spędzał w Zakopanem. Zdobywał wszystkie
nieomal szczyty, wspinał się na skały i urwiska. "W Tatrach, gdyby był chciał -
pisze o nim jego przyjciel - mógł zbierać miłość jak szarotkę, nie potrzebując
piąć się na dzikie turnie. Wiele panien i nie_panien wzdychało do
trzydziestokilkuletniego człowieka; wybrał pannę Zofię Kaczorowską, córkę
wziętego lekarza poznańskiego". Panienka miała lat dziewiętnaście, poeta
trzydzieści sześć... A więc różnica znaczna. Tym razem jednak nie padły słowa:
"Ale już jestem za stary, bym mógł, dzieweczko, zażądać serca ofiary, więc bawię
tylko piosneczką, bom już za stary! Uciekam od ciebie z dala, motylu złoty!" Nie
uciekł. Bo panna była energiczna, a jej rodzice arcysympatyczni. 1 marca 1875
roku w liście do ojca tak pisze o swojej narzeczonej: "Co do wieku, to boję się
przyznać przed Ojczulkiem, że ma dopiero lat dziewiętnaście (...) kładłem nacisk
na tę różnicę wieku, lecz ponieważ druga strona nie przerażała się tym wcale,
więc mnie nie wypadało się zbyt targować". I rzeczywiście nie było targów ani
zbytniego odwlekania. 4 listopada tegoż roku młoda para jest już po ślubie,
który odbył się w Poznaniu, w miejscu zamieszkania rodziców Zofii. I zaraz
prawie po tej uroczystości młodzi małżonkowie jadą do urządzonego wcześniej
przez poetę mieszkania w Krakowie. W tym miejscu warto cofnąć się w czasie o
miesiąc, aby przytoczyć jakże aktualnie brzmiące westchnienie Asnyka,
Westchnienie sprzed stu kilku lat: "Dużo miałem na sercu i głowie. Takiej
niepraktycznej jak ja istocie trudno było dać sobie radę z urządzeniem domu i
wytrwać w walce z wszystkimi majstrami". Pokonał jednak szczęśliwie wszystkie
trudności dopingowany perspektywą wprowadzenia w progi domu najdroższego gościa.
I oto 13 listopada donosi ojcu: "(...) wieczorem stanęliśmy w domu, zastawszy
wszystko w należytym porządku. Zosia zadowolona była z wszystkiego, co zastała,
i zaraz nazajutrz zabrała się do gospodarstwa, tak że od razu pierwszy obiad
mieliśmy gotowany w domu. Dobra z niej gospodyni, wszystkiego dozoruje sama,
rachuje i ściśle ogranicza wydatki. Dotąd nie wychodziliśmy wcale z domu, zajęci
tylko głównie pierwszym zagospodarowaniem się, ja tylko biegałem trochę po
sprawunkach niezbędnych. Zresztą nie chce się wychodzić z domu, tak dobrze,
ciepło i miło, a zajęcia zawsze jest dosyć. Kobieta w samej rzeczy umie od razu
stworzyć nową sferę domowego życia i na samym wstępie znajdzie się w swoim
żywiole, bądź to w pałacu, bądź w chatce. Tak i Zosia wcieliła się od razu w
swój domek". Upływają dni, tygodnie i miesiące. Gospodarna i zapobiegliwa Zosia
otoczyła poetę atmosferą błogiego spokoju. Niewiele pisze w tym okresie.
Muzykowanie żony zaspokaja jego potrzebę doznań artystycznych, a większą emocję
stanowią tylko częste wyjazdy do ukochanych i nade wszystko miłych teściów w
Poznaniu. Później następuje pełny szczęścia okres radosnego oczekiwania na
upragnionego potomka. Młoda żona jest dla poety uosobieniem wszelakich cnót
kobiecych. Jest widocznie zgodna, ustępliwa, bo podbity bez reszty jej urokiem
poeta daje się owinąć wokół jej najmniejszego palca, I oto w tę harmonię, w tę
bezchmurną sielankę wpada grom. W końcu sierpnia młodziutka pani Asnykowa
wyjeżdża do rodziców do Poznania, aby odbyć poród pod troskliwym okiem
ojca_lekarza. I tam w Poznaniu 16 października 1876 roku umiera wydawszy na
świat syna. Rozpacz poety jest straszliwa. Pogłębia ją jeszcze bardziej nagła
zmiana stosunku teściów do niego. Dotychczasowa ich przyjaźń i serdeczna
życzliwość zmienia się w zjadliwą niechęć, graniczącą z nienawiścią. Mały
Władzio wychowuje się u dziadków. Odwiedziny ojca, bardzo niechętnie przez nich
widywanego, mają charakter sztywno_oficjalny. Wszystko, co było szczęściem,
radością, ufnością, nadzieją - przeminęło. "Daremne żale, próżny trud, bezsilne
złorzeczenia! Przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia." Asnyk
nigdy się już nie ożenił. Jego małżeństwo z ukochaną kobietą było tak
krótkotrwałe, takie właściwie przelotne, tyle nie zdążyli sobie jeszcze
powiedzieć, tak mało mieli jeszcze wspólnych przeżyć, że chociaż związek ten
uwieńczyły narodziny syna, Asnyk mógłby właściwie powtórzyć słowa swego
wcześniej napisanego wiersza: "Między nami nic nie było... żadnych zwierzeń,
wyznań żadnych, nic nas z sobą nie łączyło, prócz wiosennych marzeń zdradnych;
Prócz tych woni, barw i blasków unoszących się w przestrzeni, prócz szumiących
śpiewem lasków i tej świeżej łąk zieleni; Prócz tych kaskad i potoków
zraszających każdy parów, prócz girlandy tęcz, obłoków, prócz natury słodkich
czarów; Prócz tych wspólnych, jasnych zdrojów, z których serce zachwyt piło,
prócz pierwiosnków i powojów, między nami nic nie było!" Opuszczona Kiedy o
kobiecie nie można powiedzieć, że jest ładna, mówi się zazwyczaj, że ma piękną
duszę i jest bardzo dobra; więc odwrotnie - jeżeli w biografiach powtarza się
wielokrotnie, że panna była bardzo dobra, gospodarna i skromna, należy
wnioskować, że przy tych wszystkich zaletach natura poskąpiła jej urody. Tak
chyba właśnie było z panną Zofią Woroniczówną, bogdanką Józefa Ignacego
Kraszewskiego. Młody, dwudziestotrzyletni literat, mający już co nieco w
dorobku, głównie poezje, został kiedyś zaproszony do majątku Antoniego
Urbanowskiego, wielkiego bibliofila, namiętnie zbierającego obok książek także
obrazy i sztychy. Biblioteka Urbanowskiego w Horodcu nad Horyniem, licząca
blisko dwadzieścia tysięcy tomów, i piękna galeria obrazów stały się dla młodego
Kraszewskiego olśnieniem. W takiej atmosferze zafascynowania sztuką poznał
bratanicę pani domu, osiemnastoletnią Zofię i od razu się nią zainteresował. Ale
zanim za trzy lata doszło do małżeństwa, Kraszewski musiał stoczyć batalię z
rodzicami. Zachowana z tych lat korespondencja przyszłego pisarza do rodziny
jest charakterystycznym przyczynkiem do poznania obyczajowości pierwszej połowy
XIX wieku, kiedy to nawet dojrzałe dzieci liczyły się ogromnie ze zdaniem
rodziców. Uzyskanie ich zgody było warunkiem zawarcia małżeństwa. Znając
despotyczny charakter ojca i jego merkantylny stosunek do życia, młody Józef
Ignacy pokornie prosi swą matkę o wstawiennictwo w jego sercowych sprawach. W
liście z 25 kwietnia 1835 roku, wysłanym do mająteczku rodziców Dołhe w guberni
grodzieńskiej, zaklina matkę: "(...) błagam w imię wszystkiego, co jest
najświętszym w niebie i na ziemi, niech Mama, o ile będzie można, wystawi tę
rzecz Papie tak, aby nie był przeciwny. Ja po Bogu mam nadzieję w Mamie, że
jeśli będzie potrzeba przekonywania, Mama potrafi przyśpieszyć szczęście swojego
syna". W tymże liście Kraszewski zamieszcza obszerną charakterystykę swojej
wybranki: "Osoba, którą_m wybrał, jest najlepszego wychowania, urodzenia,
najzgodniejszego wieku, bo ma ledwo lat osiemnaście, majątek jej jest
odpowiedni, jak mi się zdaje, mojemu - i nie ma nic, co by miało Papę lub Mamę
trwożyć (...) Tą osobą jest (...) siostrzenica pani Urbanowskiej, panna Zofia
Woronicz, osoba, którą najbezstronniejszym uważając okiem, nie można odmówić
najsłodszego charakteru, najlepszych skłonności, talentów, słowem wszystkiego,
czego się tylko wymaga (...) Spyta mnie pewno Mama, czy mogłem poznać Zofię w
tak krótkim czasie i choć temu nie uwierzy, to jednak przysięgam Mamie, ona jest
tak prosta, że poznaje się ją od pierwszego wejrzenia, a ja cały mój czas z nią
spędzałem. Jej rodzice są najlepszymi i najbardziej godnymi szacunku ludźmi na
świecie, bez przepychu, bez dumy, prości w swych upodobaniach, bardzo zamożni i
bardzo dobrze stojący w interesach, nie mają innych ambicji, jak szczęście swych
dzieci". Patetyczny list egzaltowanego młodzieńca odczuwającego trwogę przed
despotycznym ojcem kończy się w sposób, który może zadziwić, a nawet i po trosze
rozśmieszyć jego rówieśników w naszej epoce: "Kochanej Mamie pozostawiam wybór
chwili dla zwierzenia Papie mych projektów; jeśli Mama zobaczy go zagniewanym,
błagam, niech mnie o tym powiadomi, abym nie pokazał się więcej w Dołhem. Pójdę
umrzeć gdzie indziej, bo na cóż mógłbym jeszcze mieć nadzieję w tym życiu tak
dla mnie suchym i nudnym, gdy mi odmówią pierwszego dobra, serca dla mego serca,
duszy dla mej duszy". Rodzice Józefa Ignacego byli przeciwni tak wczesnemu
ożenkowi syna, obawiając się, że założenie rodziny w tak młodym wieku odciągnie
go od pracy naukowej, jaką rozpoczął na uniwersytecie wileńskim. Poza tym pewne
obawy budziły wysokie parantele panny. Wszak była bratanicą arcybiskupa Jana
Pawła Woronicza i wychowywała się w zamożnym dworze wujostwa we wspomnianym już
Horodcu Urbanowskich. Mogła zatem mieć wielkopańskie fumy i miast szczęścia,
przynieść mężowi same kłopoty. Na szczęście wszystkie obawy miały się okazać
płonne. W końcu roku 1837 ojciec, Jan Kraszewski, przekonany chyba stałością
uczuć syna, wyraził zgodę na zawarcie tego małżeństwa i wydzierżawił dla Józefa
mały mająteczek Omelno w powiecie łuckim. Tam właśnie zamieszkają młodzi
małżonkowie. W dniu ślubu i zarazem wesela, to jest 12 czerwca 1838 roku, młoda
pani Kraszewska wystosowała do nieobecnej na tych uroczystościach matki męża
list pełen czołobitności: "Łaskawa i Kochana Mamo Dobrodziejko! Zaliczona już
będąc w rzędzie dzieci Szanownych Rodziców Dobrodziejów, ośmielam się prosić
drogiej Mamy, aby raczyła uważać mnie nie za przybraną, lecz za własną córkę,
której celem jest i będzie przynieść szczęście kochanemu Józefowi i razem
zasługiwać na łaskawe względy dziś już wspólnych Rodziców naszych. Od kochanego
Papy miałam szczęście odebrać osobiste błogosławieństwo i polecić się jego
ojcowskim względom, lecz jak mi jest smutno wspomnieć, że pozbawiona byłam tego
od Kochanej Mamy Dobrodziejki, ale za najpierwszy i najświętszy obowiązek
będziemy mieli jak najrychlej u nóg Jej złożyć hołd. A teraz raczy Mama
Dobrodziejka przyjąć od swej przywiązanej synowej najgłębsze uszanowanie, z
którym zostaję na zawsze jej najobowiązańsza i najniższa sługa Zofia
Kraszewska". Należałoby teraz postawić pytanie, czy młoda małżonka dotrzymała
obietnicy złożonej w liście, nad którego wystylizowaniem biedził się zapewne sam
wuj Urbanowski?... Odpowiedź - i to pełna domysłów i przypuszczeń - bynajmniej
nie będzie łatwa. Trzeba prześledzić burzliwe koleje losów Józefa Ignacego i
przeanalizować ciężkie próby, jakim poddawane były uczucie, dobra wola i ambicja
Zofii. W pierwszej fazie małżeństwa wszystko układa się raczej dobrze. Zdolności
gospodarskie młodej małżonki spotykają się z uznaniem całej rodziny - rodziców,
dziadków, rodzeństwa - z którą Józef Kraszewski pozostaje w stałym i ścisłym
związku. Wymieniają częste listy, odwiedzają się wzajemnie. Rodzinna siedziba
dziadków ze strony matki, Romanów koło Włodawy, jest wytęsknioną Mekką, do
której biegną myśli wszystkich bliskich i prowadzą ich drogi w wolnym czasie. Co
prawda tego wolnego czasu jest bardzo mało, bo kolejne dzierżawy obejmowane
przez Kraszewskiego wymagają wielkiego nakładu sił, pieniędzy i fachowych
umiejętności, a tych - bardziej pisarzowi niż rolnikowi - często nie dostaje.
Ponadto coraz bardziej absorbują dzieci, problemy związane z ich wychowaniem i
nauką. Jest ich czworo: Konstancja, Jan, Franciszek i Maria Augusta, nazywana
Tunią, urodzeni w latach 1839_#1849. Kiedy nadejdzie pora ich kształcenia,
trzeba będzie się przenieść ze wsi do miasta. Wybór pada na
czterdziestotysięczny wówczas Żytomierz. W odróżnieniu od spokojnego, na ogół,
trybu życia na wsi dom w Żytomierzu stale jest pełen: a to gości, a to
interesantów. Kraszewski bowiem rozwija bardzo szeroką działalność społeczną,
bardzo szybko staje się motorem rozmaitych poczynań, m.in. stworzenia Teatru
Szlachty Ziemi Wołyńskiej. "Dzieci, interesa, goście, literatura, listy - skarży
się pisarz w liście do rodziców - tak cały dzień pożerają, że sobie rady dać nie
mogę, aby na wszystko wystarczyć". W tym kołowrocie oczywiście i pani Zofia ma
nadmiar zajęć, a tymczasem siły fizyczne nie bardzo jej dopisują. Wzmianki o jej
chorobach i niedomaganiach powtarzają się raz po raz w kolejnych listach do
rodziny: "Zdrowie Zosi niedobre - pisze Kraszewski 3 lipca 1854 roku - ale
trudno ją namówić, żeby się i leczyła, i pilnowała lepiej, a wszystko jej
szkodzi i pracy nawet ująć sobie nie chce. Dotąd nie miała nawet nikogo do małej
Tuni, i na resztę dzieci, przy naszym Francuzie, nieustannie patrzeć musiała, co
ją zamęcza. W domu też nikim się nigdy nie wyręczyła, stąd i choroby, i
znużenie, i brak sił". Kierat zajęć domowych i częste choroby powodują, że pani
Zofia rzadko towarzyszy mężowi, rozrywanemu przez znajomych i przyjaciół i nie
bardzo się orientuje w charakterze niektórych znajomości. W Żytomierzu dość
głośno mówi się na przykład o awansach, jakie czyni popularnemu pisarzowi piękna
pani Kellerowa, żona wicegubernatora Żytomierza. Jeżeli Kraszewski ma jakieś
wyrzuty sumienia, że chętniej udziela się sam towarzysko, to zagłusza je
dbałością o wygląd żony. "Mam wielką prośbę - pisze do matki 5 stycznia 1855
roku - o kupienie (...) futra dla Zosi, tumaków, które chciałbym, żeby były jak
najpiękniejsze, i jak tylko Mama mi doniesie, co będą kosztować, natychmiast
przyślę pieniądze. Ceny nie ograniczam, byleby były piękne". W roku 1858
Kraszewski podjął decyzję przeniesienia się do Warszawy, dokąd go ściągał
finansista Kronenberg, proponując objęcie stanowiska redaktora "Gazety
Codziennej". Pani Zofia przyjęła tę decyzję jako dopust boży, mimo iż dom
otwarty, jaki prowadzili w Żytomierzu, przysparzał jej mnóstwa pracy. Musiała
być sprawną gospodynią i - mimo często złego samopoczucia - gościnną panią domu,
a jednak wzbraniała się przed tym wyjazdem do stolicy. Może wiedziona kobiecą
intuicją przewidywała, że wraz z wypłynięciem męża na szerokie wody zajdą
okoliczności, które rozbiją dom i rodzinę. Bo rzeczywiście tak się stało.
Rodzina Kraszewskich przeniosła się do Warszawy w początkach roku 1860 i
zamieszkała w zakupionym przez pisarza ładnym dworku przy ulicy Mokotowskiej 48,
wówczas pełnej ogrodów i zieleni. Już za uprzednią bytnością Kraszewskiego w
stolicy przed dziesięciu laty, kiedy bawił tam przez krótki okres, "wyrywano go
sobie, bo i nie mógł wszystkim zaprosinom podołać - wspomina Paulina Wilkońska.
- Obiady, wieczory goniły jedne po drugich. To proszono, by oblubienicę powiódł
do ślubnego ołtarza, to znowu, aby chrzestnym był ojcem. I tak istny wiązał się
łańcuch". W następnych dziesięciu latach przybyło wiele nowych powieści, o
Kraszewskim jest głośno w prasie, toczą się na jego temat polemiki publiczne.
Wszystko to wzmaga jego popularność i sprawia, że pisarz coraz mniej ma czasu
dla rodziny. Nie obejdzie się również bez awanturek miłosnych. Jedna z nich
miała charakter dość pikantny ze względu na postawę, jaką zajęła małżonka. Otóż
zaraz po przyjeździe do Warszawy i zorientowaniu się, że mąż, który przebywał
tam już znacznie wcześniej, zapałał nagle uczuciem do młodej i urodziwej aktorki
teatralnej Marii Benks, uknuła intrygę z siostrami felicjankami. Nie przyszło
jej to trudno, bo jako osoba niezwykle pobożna stale obracała się w sferach
kościelno_klasztornych. Namówione przez nią felicjanki pod pretekstem rekolekcji
ściągnąwszy do siebie aktorkę - zamknęły ją w klasztorze. Kraszewski
zaniepokojony nagłym zniknięciem swojej faworytki, szalał. Zaalarmował nawet
policję. Ostatecznie na trop oryginalnej zguby wpadł jeden z jego przyjaciół i
zażądał od przełożonej klasztoru uwolnienia przerażonej i oburzonej tą samowolą
aktorki. Czy Kraszewski dowiedział się, kto maczał palce w tej aferze, czy też
siostry okazały się dyskretne - brak bliższych szczegółów. Jedno jest tylko
pewne, że chwilowe zniknięcie Marii Benks nie ostudziło jego zapałów i że romans
ten trwał kilka lat, mając swój dalszy ciąg już po wyjeździe Kraszewskiego z
kraju. To widocznie zazdrość o męża i poczucie zagrożenia rodziny wzięły górę
nad wszystkimi innymi względami i podyktowały Zofii ów nieetyczny postępek. A
było o kogo walczyć, bo pisarz, angażując się to tu, to tam w jakieś flirciki,
nie zaniedbywał jednak całkowicie domu, był dobrym ojcem i dbałym o
zabezpieczenie materialne rodziny opiekunem. A tymczasem owe potrzeby materialne
mnożą się z każdym rokiem w nieprawdopodobny sposób: to zięć Łoziński, mąż
najstarszej Konstancji, to rozrzutny syn, studiujący za granicą, narażają teścia
i ojca na krociowe wydatki, tak że duże skądinąd dochody pisarza toną w tym
morzu cudzego marnotrawstwa. Pierwsze miesiące prowadzenia "Gazety Codziennej"
nie były łatwe. Przeciętna opinia szlachecka głosiła, że "pisarz zdradził naród
dla żydowskich pieniędzy", wymawiano mu "judaszowe srebrniki" itp. Coś z tych
nastrojów musiało zaniepokoić i najbliższą rodzinę, bo jeszcze w lipcu 1859 roku
pisarz w związku z gazetą tłumaczył swemu bratu w liście: "Mylisz się sądząc, że
to żydowska sprawa. (...) Cała rzecz ufundować dobrą i uczciwą gazetę i basta. O
Żydach nie ma mowy, bo dla mnie nie ma Żydów, są ludzie, obywatele kraju, i ci,
co na to imię nie zasługują. Kto spełnia obowiązki, jest, kto ich nie spełnia,
nie jest synem kraju". Do ojca zaś pisał tak: "Co do "Gazety" w krótkich Ojcu
odpowiem słowach: oto mam już blisko 30 lat doświadczenia i gdym się brał do tej
pracy, nie oglądałem się na niebezpieczeństwa i trudności, poświęciłem się dla
idei, jaką miałem. Tego nie odstąpię, choć się żółci napiję, a co ma być, to
będzie". Konsekwencje przyszły prędzej, niż się pisarz spodziewał i uderzyły
rykoszetem w żonę. Kraszewski w krótkim czasie postawił "Gazetę Codzienną" -
przemianowując ją na "Gazetę Polską" - na bardzo wysokim poziomie, zwiększył jej
nakład i zdobył dla pisma ogromną popularność. Na łamach gazety dawał
niejednokrotnie wyraz niezależnym poglądom, sprzeciwiając się wielu posunięciom
margrabiego Wielopolskiego. Efekt był taki, że pod koniec stycznia 1863 roku
otrzymał poufne polecenie natychmiastowego wyjazdu z Warszawy. Pospiesznie żegna
się z żoną i rodziną w przeświadczeniu, że za miesiąc - dwa będzie mógł
powrócić. Tymczasem nigdy już nie przekroczył progu zacisznego dworku przy ulicy
Mokotowskiej. Jakie były rzeczywiste powody decyzji Wielopolskiego i czy nie
wchodziła tu również w grę osoba Marii Kellerowej, która dzieliła swe względy
między pisarza i margrabiego, rzecz nie została wyjaśniona. W każdym razie
krążyły jakieś plotki na ten temat po przeniesieniu się Kellerów z Żytomierza do
Warszawy, gdzie margrabia wyrobił Kellerowi wysokie stanowisko rządowe. Nagły
wyjazd męża w takim przyśpieszonym trybie nie wróżył nic dobrego, toteż pani
Zofia była głęboko przybita. Smutek z powodu rozstania i obawę o losy małżonka
pogłębiały jeszcze kłopoty natury materialnej, bo wyjazd Kraszewskiego przypadał
na najgorszy okres finansowy rodziny. Pisarz pochłonięty pracą redakcyjną
zaniedbał twórczość powieściową, wskutek czego urwały się dochody literackie. A
tymczasem trzeba było łożyć poważne sumy, aby spłacić raty za kupno domu i
pokryć lekkomyślne zobowiązania zięcia Łozińskiego. Ludny do niedawna dom
pustoszeje, bo obaj synowie studiują za granicą. Pani Zofia zostaje tylko z
czternastoletnią córką Tunią. Za całe bogate dawniej życie rodzinne muszą teraz
wystarczyć listy. Kraszewski osiedlił się w Dreźnie i pisuje stamtąd bardzo
często, troszcząc się z daleka o zabezpieczenie bytu najbliższym. Wyjeżdżając z
Warszawy, listem z 27 stycznia 1863 roku zlecił opiekę nad swym domem bratu
Kajetanowi: "Kochany Kaju! Donoszę Ci krótko, że jestem zmuszony wyjechać na
jakiś czas do Drezna, aby nie być posądzonym o zły wpływ na dziennikarstwo, jaki
mi tu widać przypisują. W sobotę jadę i na Twej opiece zostawuję żonę i dom.
Dowiaduj się do nich proszę. (...) Zrób co możesz, abyś konie moje sprzedał i o
Zofii trochę pamiętał. Niech Bóg ten nieszczęśliwy kraj nasz od klęsk
nieobrachowanych ratuje. W moim sercu smutno jak w grobie, patrząc na
nieszczęście, na które się nie może poradzić". Do ojca z kolei pisze już z
Drezna: "Dziś spodziewam się tu Jana, a za parę dni Frania, tak że żona moja
pozostała w Warszawie, lecz gdyby pobyt mój miał się przeciągnąć - zdrowie moje
mimo biedy jeszcze służy jako tako; znoszę wszystko, zapominając, że mam lat 50,
bo muszę żyć i pracować, jakbym miał ich tylko połowę". Pani Zofia w listach
pełnych czułości, których nagłówki - "Królu mój i Panie" - świadczą o jej
kornym, pełnym uwielbienia stosunku do sławnego męża, zwraca się często z
prośbą, aby zorganizował jak najprędzej przyjazd jej i córki do Drezna, aby
wspólnie znowu mieszkać. Ale z niewiadomych przyczyn Kraszewski nigdy tej prośby
nie spełnił. Początkowo stały na przeszkodzie najprawdopodobniej względy natury
materialnej. Jak wynika z "Pamiętników" pisarza, w ciągu pierwszych dziesięciu
lat pobytu w Dreźnie jego stan finansowy był bardzo zły. Kraszewski, zapalony
kolekcjoner, posiadacz mnóstwa artystycznych pamiątek, cennych sztychów,
drzeworytów, wartościowych książek, musiał większej ich części wyzbyć się za
bezcen. "Łzy stają na powiekach, a konieczność dusi za gardło. Sprzedać się
musi" - pisał w swoich "Pamiętnikach", w rozdziale "Noce bezsenne". A później
zaistniały już nowe układy, uniemożliwiające przyjazd żony. Jak bowiem
wprowadzić pod dach drezdeńskiego mieszkania żonę i córkę, skoro ich miejsce
zajęła młoda wdowa Flora ze Schneiderów Heinitz wraz ze swą matką, która podjęła
się prowadzenia gospodarstwa domowego w tym konkubinacie. Zresztą obydwie te
kobiety wykazały wiele serca i przywiązania do polskiego pisarza, co ujawni się
ze szczególną siłą w późniejszych latach ciężkich doświadczeń życiowych
Kraszewskiego. Odmienny charakter miała inna przygoda miłosna romasowego
pisarza. Owa "przygoda" miała postać urodziwej, czarnookiej brunetki o
czterdzieści lat młodszej od sześćdziesięciodziewięcioletniego adonisa i
nazywała się Christa del Negro. Już po śmierci pisarza ta sprytna osóbka,
parająca się pracą dziennikarską, także publicystyką polityczną, ogłosiła swój
pamiętnik pod tytułem "Ostatnia miłość pisarza". Opisuje w nim, w jakich
okolicznościach doszło do zawarcia znajomości pomiędzy nią a Kraszewskim, w czym
pośredniczył polski emigrant, niejaki Brochocki. Na uwagę zasługuje przekazany
przez autorkę portret fizyczny pisarza: "Wtem otwarły się drzwi loży i do środka
wpadł, poprzedzony przez Brochockiego, uderzająco małego wzrostu pan, pochylony,
w głębokich ukłonach. Włosy rzadkie, siwa gęsta broda zmierzwiona. Ruchy
kanciaste i niezgrabne. Usiadł przy mnie. I dopiero w tej chwili uświadomiłam
sobie obecność znakomitego człowieka: Czoło wysokie i jasne, zwierciadło
wielkich myśli; brwi silne i krzaczaste, jak gdyby cieniem mające osłonić niżej
tkwiące oczy, aby nie zniknęły pod na wpół przymkniętymi powiekami; nos ładny i
wydatny, usta uduchowione i znamiennie młodzieńcze". Od tej chwili datuje się
ścisły związek Kraszewskiego z młodą dziennikarką. Wynajmuje dla niej drogi
apartament, obsypuje ją prezentami i - jak to stwierdza Christa del Negro we
wspomnianym pamiętnniku - spełnia jej życzenia, "zanim zdolna była je wyrazić",
a na królewskie przyjęcia "wydaje pieniądze pełną garścią". Zadręcza ją tylko
zazdrością. W swoim zaangażowaniu uczuciowym pisarz posunął się tak daleko, że
wysłał swego adwokata do Rzymu w sprawie uzyskania specjalnej zgody papieża na
rozwód. Ale tu spotkało go ciężkie rozczarowanie. "Papież jakoby oświadczył -
relacjonuje dziennikarka - że mężczyzna siedemdziesięcioletni, który spędził
trzydzieści lat w separacji z żoną, na czas tak krótki, jaki mu jeszcze
opatrzność do życia pozostawia, nie ma już potrzeby się rozwodzić". Jeżeli mowa
o opatrzności, to ona właśnie chyba podyktowała taką odpowiedź papieżowi,
ponieważ pisarz bardzo rychło przekonał się, iż wielce niefortunnie ulokował
swoje uczucie, składając je w ręce osóbki sprytnej, interesownej i nieszczerej.
Naturalnie wiadomości o tym niezwykłym, szokującym romansie Kraszewskiego z
piękną wiedenką okrężną drogą dotarły do żony. W równym stopniu zraniły jej
uczucia, co i ambicję. Nie mogły nie boleć plotki ośmieszające niewczesne zapały
jej starego męża. Uczestnik międzynarodowego kongresu literackiego w Wiedniu w
roku 1881 Czesław Jankowski tak ironicznie komentuje obecność Christy del Negro,
siedzącej obok pisarza w czasie uroczystej kolacji: "Pannę del Negro mieliśmy
przed sobą - jak kwiatek wpięty w butonierkę Kraszewskiego. Mój Boże! Gdy się ma
lat sześćdziesiąt dziewięć, gdzieżby kwiatek się nosiło? Jeśli nie już tylko w
butonierce?" W zbiorach Muzeum im. Kraszewskiego w Romanowie znajduje się duży
portret Zofii Kraszewskiej. Przedstawia ją w pozycji stojącej, ubraną w stylową
długą suknię z suto marszczonymi rękawami, w ciemnym toczku na gładko uczesanych
włosach. Cała postać tchnie smutkiem. Twarz o regularnych rysach, niepiękna ale
sympatyczna, nosi piętno choroby i cierpienia. Ta tak bardzo oddana mężowi i
rodzinie kobieta musiała istotnie ogromnie dużo wycierpieć w życiu. Chorowita i
wątła, a przecież obarczona tysiącznymi obowiązkami, złożonymi na jej samotne
barki, cierpiała nie tylko z powodu nieobecności i rozlicznych przygód
erotycznych męża, ale również wskutek nieszczęść, których los nie szczędził jej
rodzinie. Jednym z nich była wspomniana już afera z zięciem Łozińskim, który
znalazł się w więzieniu i mimo wykupienia go za duże pieniądze przez
Kraszewskiego został zesłany na Sybir. Córka Konstancja wraz z dwojgiem dzieci
podążyła za mężem, a kiedy po jego samobójczej śmierci wracała z Syberii,
zginęła przygnieciona saniami. Nie przysparzał także radości jeden z synów, Jan,
który studiując w Belgii, zaciągnął długi karciane i uciekł do Chile, skąd
trzeba go było ściągać kosztem dużych sum. Ale ukoronowaniem wszystkich smutków
i nieszczęść stała się wieść, która wzburzyła całą Polskę, o aresztowaniu
sędziwego pisarza Józefa Ignacego Kraszewskiego pod zarzutem szpiegostwa.
Kraszewski dał się wciągnąć nieopatrznie we współdziałanie z wywiadem francuskim
i za dostarczenie mu jakoby materiałów wojskowych o nowo powstałym państwie
niemieckim został skazany na trzy i pół roku twierdzy w Magdeburgu. W 1970 roku
warszawski dziennikarz Antoni Trepiński, fanatyczny miłośnik twórczości
Kraszewskiego, wydał książkę "Romans Kraszewskiego z wiedenką". Udowadnia w
niej, że w całą tę aferę szpiegowską pisarz uwikłał się poprzez romans z Christą
del Negro, zaufaną Bismarcka. Zofia Kraszewska, mimo że rozdzielona z mężem od
trzydziestu lat, musiałaby mieć serce z kamienia, ażeby cios wymierzony w jej
sędziwego małżonka nie dotknął jej również. Wszak przeżyła z nim dwadzieścia
pięć dobrych i na ogół pogodnych lat życia, doznając jego troski i opieki.
Łączyła ich miłość do czworga ich dzieci. Z dumą i satysfakcją dzieliła sławę
swego wielkiego męża, ułatwiając mu zresztą pracę literacką przez wzięcie na
siebie domowych kłopotów. Toteż bolała w głębi serca nad niedolą i chorobą swego
męża. Śledziła z niepokojem przebieg procesu. I znowu zwykłe ludzkie współczucie
musiało być zaprawione ziarnem goryczy, bo "życzliwi" donieśli jej, że w drodze
do sądu Rzeszy w Lipsku schorowanemu pisarzowi towarzyszyła Flora Heinitz, ta
sama, która wnet po przyjeździe Kraszewskiego do Drezna zajęła miejsce należne
jej, żonie. To dobrze, że stary, nieszczęśliwy człowiek ma przy sobie życzliwą
duszę, ale jednocześnie jakże trudno zdobyć się na taką wielkoduszność, aby
wyrzucić z serca zapiekły żal. Ten to zapiekły żal popchnął Zofię Kraszewską do
desperackiego czynu. Na krótko przed śmiercią spaliła wszystkie listy pisane do
niej przez męża. Musiało ich być około ośmiuset. Zofia z Woroniczów Kraszewska
zmarła w roku 1890, w trzy i pół roku po śmierci męża. W ostatnich latach życia
należała do zgromadzenia kanoniczek, które brały żywy udział w pracach
społecznych i charytatywnych, a także uczestniczyły w rozlicznych nabożeństwach
i wspólnych pacierzach. "Białe" małżeństwo Zofia Szymanowska, żyjąca w tej samej
mniej więcej epoce co energiczna i przebojowa Pelagia Dąbrowska, była w
porównaniu z nią wcieleniem niezaradności lub może ofiarą życiowego pecha, jaki
prześladuje niektórych ludzi, rzucając im pod nogi takie kłody, mobilizując
przeciw nim tyle nieszczęść i udręki, że załamują się i żywot ich staje się po
prostu wegetacją, melancholijną, szarą, bez odrobiny słońca. Kim była Zofia
Szymanowska? Nazwisko to nie jest nieznane w dziejach naszej kultury. W wieku
XIX otoczyła je blaskiem pierwsza właściwie polska kobieta_kompozytorka i
znakomita pianistka Maria Szymanowska, matka Celiny, późniejszej żony Adama
Mickiewicza. Zofia Szymanowska była przyrodnią, młodszą o kilka lat siostrą
Celiny Mickiewiczowej, bardzo jej oddaną i serdecznie opiekującą się domem
Mickiewiczów, w którym niestety częściej gościły bieda i niedola aniżeli
dostatek. W tamtych czasach Zofia, utalentowana malarsko i muzycznie i obdarzona
urodą, miała prawdopodobnie energię i zapał do życia, ale to, co przeżyła w domu
wieszcza i zapadającej na obłęd siostry, wycisnęło tak silne piętno na jej
psychice, że kiedy pod koniec lat pięćdziesiątych poznał ją w Rzymie polski
poeta_emigrant Teofil Lenartowicz, była już właściwie inną osobą: melancholijną,
zamkniętą w sobie, błądzącą myślami gdzieś daleko. Zofia przybyła do Rzymu już
po śmierci Celiny Mickiewiczowej, po zamążpójściu najstarszej córki Mickiewiczów
Marii, którą do tego momentu opiekowała się jako najczulsza ciotka. Pragnęła
kontynuować w Rzymie studia artystyczne, mogące jej zapewnić samodzielność
życiową. Pomiędzy nią i Lenartowiczem ujawniło się od razu pokrewieństwo
duchowe. Oboje byli samotnikami, oboje jak najdalsi od przebojowości życiowej.
Zofia jeszcze nie otrząsnęła się z dramatycznych przeżyć w domu Mickiewicza
opętanego przez Ksawerę Deybel i towiańczyków, Lenartowicz czuł się rozbity
duchowo po śmierci jedynej kobiety, do której żywił pierwsze młodzieńcze
uczucie... Oboje duchowych rozbitków połączyła przyjaźń, wspólne
przeświadczenie, że razem łatwiej im będzie iść przez życie, że jedno znajdzie
otuchę i oparcie w drugim. Z tego względu, a nie za przyczyną gorącego uczucia,
w roku 1861 zdecydowali się na małżeństwo. On miał wówczas lat trzydzieści
dziewięć, ona była o kilka lat młodsza. W jednym z listów Lenartowicz tak
charakteryzuje ten związek: "Kobieta, z którą się połączyłem, ma siłę żyć ze
mną, jak przyjaciel z przyjacielem. Bez pieszczot, bez romansów, bez czułości,
na które w dzisiejszym czasie nie ma czasu i które we mnie już, by nie wiem jak,
jeśli nie grzechem nazwać. Ona pracuje na utrzymanie życia i ja, jak mogę, bo
nic nie posiadamy, żadnego kapitału, żadnych innych funduszy nad to, co się
zapracuje. Wieczorami czytamy książki. Od rana ja w bibliotece, ona w galerii.
Obiady nasze nie zaprawione wesołym śmiechem. U nikogo nie bywamy, z nikim nie
mamy towarzyskich stosunków". Jakże ten niewesoły obraz odbiega od rojeń, jakie
snuł młody Lenartowicz o własnym przyszłym domu: "Jak to ja sobie domek ozdobię,
ten modrzewiowy dworek ojcowy" albo w innym wierszu, bardziej na ludową nutę:
"Będziesz miał własną chatę, na święto modrą szatę, owieczki z białą wełną, w
izbie obrazów pełno pszenicę na zagonie, a pod chatą jabłonie. Najpiękniejsza
dziewczyna, której by nie przyganił w poczciwości sam anioł, jak lilija jedyna,
usta, jakby dwie wiśnie, do ust twoich przyciśnie. Samo szczęście do ciebie
przyjdzie drzwiami, oknami, kominem i dziurami; nie zabraknie na chlebie ni na
ludzkiej przyjaźni..." Na tych wierszach Lenartowicza wychowywały się całe
pokolenia Polaków z przełomu XIX i XX wieku, a nawet dwudziestolecia
międzywojennego. Jego poematy epickie na nutę religijną, jak "Zachwycenie" i
"Błogosławiona", jego wiersze patriotyczne, pisane w latach poprzedzających
powstanie styczniowe, zjednywały mu szerokie rzesze czytelników. Najbardziej
popularny był wiersz_piosenka zaczynający się od słów "Rosła kalina z liściem
szerokim, nad modrym w gaju rosła potokiem". Młodociani czytelnicy tych
sielskich i patriotycznych wierszy nie orientowali się, iż życie ich autora
miało przebieg jakże daleki od sielskości. Nawet owa tak popularna "Kalina"
kojarzyła się Lenartowiczowi z bardzo ciężkimi przeżyciami, ponieważ kompozytor
muzyki do tego wiersza i szeregu innych Ignacy Komorowski, serdeczny przyjaciel
poety, zmarł przedwcześnie, w wieku trzydziestu dwóch lat. Jak to już było
powiedziane, związek małżeński Lenartowiczów, ich "białe" małżeństwo, zawarty
został raczej z przesłanek rozumowych niż uczuciowych. Z czasem jednak przyszło
i uczucie. W trudnej walce o byt małżonkowie poznali się nawzajem lepiej i
nauczyli się cenić cechy własnego charakteru. To zadecydowało o zmianie
początkowych układów. W dwa lata po ślubie przyszedł na świat ich mały synek i
wydawało się, że wraz z nim do smutnego domu we Florencji zawita wreszcie
uśmiech i szczęście. Lenartowicz, urodzony hipochondryk, zapomniał jakoś o
prawdziwych i urojonych chorobach i miast zadręczać żonę ciągłym szukaniem u
niej pomocy pielęgniarskiej, wraz z nią najczulej pielęgnował malutkiego Jasia.
Niestety, dziecko było wątłe i przeżywszy niewiele ponad rok, umarło. Maleńka
gwiazdka zgasła, zanim zdążyła rozświetlić mrok. Śmierć synka zdruzgotała
Teofila i Zofię, zwłaszcza że przejścia związane z jego urodzeniem i późniejsza
choroba podkopały ogromnie jej i tak wątłe zdrowie. Coraz ciężej przychodzi jej
odbywać wędrówki do mieszkań uczniów, którym udziela lekcji muzyki czy rysunku.
Ze strony męża nie bardzo może liczyć na wydatniejszą pomoc w utrzymaniu domu,
Lenartowicz bowiem z coraz bardziej gasnącym wzrokiem staje się niemal bezradny.
Mniej pisze; pracuje natomiast jako rzeźbiarz, ale nie ma ani możliwości, ani
warunków, aby własne rzeźby odpowiednio zareklamować i zdobyć nabywców. Wszak
mieszkają we Florencji, na obczyźnie i ich status emigrantów dodatkowo utrudnia
sytuację. Musiała ona być zaiste szczególnie ciężka, skoro Zofia nie zawahała
się podjąć dalekiej i niewygodnej podróży do Wielkopolski, skąd napłynęło
zamówienie na poważniejszą pracę malarską. Krok ten, spowodowany najlepszymi
intencjami, okazał się fatalny w skutkach. "Podróż ta, nie wiem, czy się na co
przyda - pisał strapiony poeta do swego przyjaciela Józefa Ignacego
Kraszewskiego w Dreźnie - ale trudno było kobiecie wyperswadować; widziała ona
moje wysiłki, nędzę zdrowia i dlatego, nie chcąc mi być ciężarem, wybrała się
popróbować szczęścia, czy jej się nie uda pozawiązywać stosunków... i zarobić
coś, kręcąc się, a stukając, a pukając... Przeciwny byłem tej drodze, bo w
Księstwie kogo sztuka obchodzi? Sztuka mięsa tak, ale nie malowidła albo talent
jaki. Ale uparła się jako młodsza i mniej doświadczona... Niechże próbuje". A w
innym liście dodaje: "Pozostałem cierpiący, jeśli nie leżący w łóżku, osłabiony
straszliwie, wśród obcych ludzi i bez żadnej ręki, która by czuwała nade mną.
Drogi przyjacielu, płaczę przed Tobą tak jestem biedny, drżący, zbolały... Mają
mnie wywieść na świeże powietrze, ale mnie nie powietrza, a jej opieki potrzeba,
jej przytomności. Jam ją kochał, jak tylko kobietę kochać można, i widzisz, nic
jej nie powstrzymało". Lęki i złe przeczucia Lenartowicza sprawdziły się. Zofia
zaziębiwszy się w długiej podróży, zapadła na ostre zapalenie płuc, którego
osłabiony organizm nie przetrzymał. Zmarła w domu Sewerynostwa Mielżyńskich w
Miłosławiu 8 lipca 1870 roku. Zrozpaczony poeta pisze znowu do Drezna: "Po
nocach przyzywam jej cień i nie przychodzi. Nie ma jej, nie ma moich radości,
nikt ze mną w rodzinnej mowie nie zagada, nikomu nie będę mógł odczytać moich
robót, nikogo w rzeczach sztuki o radę zapytać. Zofia moja najukochańsza
umarła". W papierach pośmiertnych Lenartowicz znalazł pamiętnik żony, a w nim
notatki dotyczące pobytu Zofii w domu Mickiewiczów i opis śmierci Celiny
Mickiewiczowej, który go zaszokował: "Celina przeczuwała swój koniec, bo często
mówiła do mnie, że teraz umrze spokojnie, gdyż wie, że ja jej nie opuszczę. Gdy
nadeszły ostatnie chwile, było nas przy niej troje: Adam, ja i służąca. Gdy raz
ja z Adamem stanęliśmy nad nią, ona straciwszy mowę skinieniem ręki przywołała
mnie i Adama, wskazała gestem, byśmy sobie ręce podali. A gdy nieruchoma ze
wzruszeniem stałam, nie podnosząc ręki, Adam rzekł: "To ostatnia wola
umierającej". Podałam mu rękę w milczeniu, ona zaś na (...) dłoniach naszych
nakreśliła krzyż i wkrótce skonała. Tak zostałam zaręczona z Mickiewiczem.
Przyjęłam jako wolę Boga tę nową, a tak niespodziewaną dla siebie przyszłość i
uważałam odtąd związek mój z Adamem jak święty dla siebie obowiązek". Jak
wiadomo, do związku tego nie doszło. Mickiewicz był wówczas pod silnym wpływem
Ksawery Deybel, ale Zofia, która zdaje się od młodzieńczych lat żywiła tajony
afekt do szwagra, opromienionego nimbem wieszcza narodu, przeżyła tę symboliczną
scenę zaręczyn nader głęboko i dalszy rozwój wydarzeń - wyjazd Mickiewicza do
Konstantynopola i jego tajemnicza śmierć - wywarł zgubny wpływ na jej psychikę.
Zgasła w niej dawna radość i otwarcie na świat i ludzi. Zamknięta w sobie,
pogrążyła się w melancholii. Lenartowicz początkowo pragnął opubklikować
pamiętnik Zofii i pertraktował w tej sprawie z Kraszewskim. "Rozczytując się w
pamiętnikach - zwierzał się w liście do pisarza - odnajduję tę całą
najpiękniejszą duszę, której nikt prócz mnie nie ocenił. Publikacja tej rzeczy
nie pozostanie bez wpływu na naród, na kobiety nasze mianowicie. Ujrzą one obraz
najcnotliwszej Polki i obraz cierpień duszy, jakiej żaden z poetów naszych nie
opisał". Te egzaltowane słowa musiał podyktować Lenartowiczowi tylko świeży ból
po stracie Zofii, która odszedłszy, wyrosła w jego oczach na ideał wszelakich
cnót, własne uczucie zaś przekształciło się w jakąś olbrzymią arcymiłość. Po
pewnym czasie poeta spojrzał na pamiętnik trzeźwiejszym okiem i zorientował się,
że nie dotyczy on tylko Zofii, ale i w znacznej mierze domu Mickiewiczów. W
dodatku syn wieszcza Władysław Mickiewicz, dowiedziawszy się o tym pamiętniku,
póty drążył, póty kluczył, aż część rękopisu oddana do przechowania archiwalnego
znalazła się w jakiś tajemniczy sposób w jego rękach i ślad po niej zaginął.
Zapobiegliwy "brązownik" dopiął swego. Nie dopuścił do publikacji niczego, co
mogłoby rzucać cień na pamięć wielkiego ojca. Teofil Lenartowicz po krótkim, bo
zaledwie dziewięcioletnim okresie małżeństwa, znowu został samotny. I w tej
samotności, przy całkowitej już utracie wzroku, przyszło mu spędzić aż
dwadzieścia trzy lata życia. Nie zaprzestał jednak twórczości ani literackiej,
ani rzeźbiarskiej. W tym okresie powstały jego "Listy o Adamie Mickiewiczu" i
"Słowo o Bohdanie Zaleskim". Wygłaszał również w Bolonii odczyty o literaturze
polskiej. Maria Pawlikowska_Jasnorzewska w wierszu "Lenartowicz" określiła tę
działalność pięknymi słowami: "złocił świat po ciemku". Żona czwartego wieszcza
Z nazwiskiem Kornel Ujejski każdemu nieomal kojarzy się posępna i zarazem
podniosła melodia chorału "Z dymem pożarów". Reszta dorobku tego poety, żyjącego
w latach 1823_#1897, została prawie zapomniana. Ani "Skargi Jeremiego", ani
"Melodie biblijne" nikogo dziś nie poruszają. W powszechnym odczuciu Ujejski to
tylko "Maraton" i "Z dymem pożarów". Ten ostatni utwór, będący reakcją poety na
rzeź galicyjską w roku 1846, przechodził różne koleje. Był czas, że spełniał
rolę hymnu narodowego. Z pieśni opłakującej przemienił się w pieśń walczącą. Jej
modlitewny jęk szczególnie ranił serca w tragicznych dniach powstania
warszawskiego 1944 roku, przy czym ogół nie wiedział, że melodia ta, nadawana
przez radio brytyjskie, była zamaskowanym szyfrem i oznaczała: "Dziś zrzutów nie
będzie". Jaką była towarzyszka życia poety, który potrafił do swej poezji
wprowadzić tyle treści społeczno_politycznej, że obok wieszczów przebywających
na emigracji jemu przyznano tytuł wieszcza krajowego. Otóż sprawa przedstawia
się dość paradoksalnie, można bowiem zaryzykować twierdzenie, że w domowym,
rodzinnym klimacie wiele podniosłych utworów w ogóle nie miałoby szans
powstania. Na szczęście jednak większość najwartościowszych poezji Ujejski miał
już w swoim dorobku, zanim niefortunnie związał życie z Henryką Zofią
Komorowską. Rodzice panny, ludzie zamożni, niechętni byli związkowi swej
jedynaczki z ubogim poetą i dokumentując tę niechęć nie dali córce posagu, choć
stać ich było na piękne wiano. Skąpy teść na trzy lata wypuścił w dzierżawę
zięciowi wieś Pawłów, każąc sobie płacić czynsz tak wysoki, że i sprawny
gospodarz z trudem by go wygospodarował, a cóż tu mówić o niedoświadczonym
poecie, znającym się jedynie na uprawie niwy literackiej, a nie czarnej roli.
Skończyło się na przedterminowym, brutalnym wymówieniu dzierżawy bez żadnych
względów dla córki i małego wnuczka, noszącego romantyczne imię Kordian. "W tych
dniach wyprowadzam się z Pawłowa - pisał Ujejski do przyjaciół w roku 1853. -
Mój teść obdarzywszy mnie dobrami, żądał ode mnie ciągłych dziękczynnych
pokłonów. Niestety. Drewniane mam nogi, a kark żelazny... Mnie pan Komorowski
chciał kupić Pawłowem i dlatego nie kupił". Poeta wraz z żoną i dzieckiem
zamieszkał u swoich rodziców, po roku zaś zaczął gospodarować na kilkudziesięciu
morgach oddanych mu przez rodziców w wieczystą dzierżawę. Żona była gospodarna,
ale cóż, kiedy gospodarowanie na roli w trudnym okresie po zniesieniu
pańszczyzny wymagało bardzo dużych nakładów finansowych, a tymczasem pieniędzy
nie było - stąd niesnaski, prawdopodobnie żal do teściów i wzajemne obwinianie
się, a w dodatku brak rekompensaty za trudy życiowe w takich walorach, jak
miłość małżeńska, serdeczność, wreszcie urok i uroda małżonki. Przyjaciel
Ujejskiego, pisarz Teodor Tomasz Jeż charakteryzuje Henrykę Zofię nie szczędząc
czarnych barw: "Poznałem i żonę poety - z domu Komorowska - kobieta, która żadną
miarą, pod żadnym względem służyć nie mogła za ideał poetyczny. (...) Żonę jego
znaliśmy od strony najlepszej jako matkę i jako Polkę. Nie nadawała się jednak
na małżonkę poety, pomimo bowiem że była hrabianką, (...) jedynaczką,
spadkobierczynią majątku znacznego, nie otrzymała wychowania odpowiedniego.
Ojciec oszczędny nie łożył na wykształcenie jej, a natura zbyt skąpa względem
niej co do wdzięków się okazała. Nieładna, obdarzona głosem skrzeczącym,
zamiłowana w gospodarstwie domowym, kochająca męża, ale wyżej ceniąca
wysiadywanie kurcząt przez kwoczki, aniżeli wytwarzanie hymnów przezeń,
niecierpliwiła go nieraz". Zważmy, że autorem tej krytyki jest mężczyzna XIX
wieku, mający niejako we krwi ugruntowane przeświadczenie, że kobieta, obdarzona
szczęściem posiadania męża, powinna nieustannie adorować swego pana i władcę i
na pierwszy plan wysuwać zawsze jego potrzeby duchowe i fizyczne. Gdyby oceny
pani Ujejskiej podjęła się kobieta - oczywiście rozumna i bezstronna - może
obraz jej nie wypadłby tak fatalnie. W każdym razie jakieś walory mieć musiała,
boć chyba nie ów tytuł hrabiowski przyciągnął poetę i skłonił do zadeklarowania
się o rękę panny, "względem której natura zbyt skąpa co do wdzięków się
okazała". Z początku musiało być nawet całkiem romantycznie, bo wiersz napisany
dla żony w roku 1849, czyli w roku zawarcia małżeństwa, brzmi wręcz idyllicznie
i nastrojony jest na bardzo górną nutę: "Pójdziemy razem, pójdziemy we dwoje
przez mgły wiszarów, przez dolin kobierce, a w chwilach trwogi ja cię uspokoję,
w chwilach spokoju rozdźwięczę ci serce a cierpiąc cierpieć będziemy we dwoje."
Bardzo szybko jednak pospolita przyziemność codziennego bytowania w trudnych
warunkach materialnych ściągnęła poetę z owych górnych regionów. "Gdy mi raz -
kiedym doznawał bólów porodu - przyniosła filiżankę mleka i oznajmiła, że ta
szelma Paraska drugi raz hładuszczyk stłukła, taki mnie pochwycił gniew, żem
filiżankę z mlekiem o sufit trzasnął..." Poeta nie zwierza się już dalej, jaka
była reakcja pani Henryki Zofii, ale można sobie dośpiewać, że praktyczna
małżonka nie puściła płazem obryzganego sufitu w wypielęgnowanym mieszkaniu i od
słowa do słowa wspólnie zamordowali jeszcze jedno złudzenie o szczęściu
małżeńskim. W osiem lat po ślubie, już po narodzeniu dwóch synków - Kordiana i
Romana - i po śmierci córeczki Lilii poeta pisze do jednego z przyjaciół:
"Przeszedłem boleści i walki, o jakich się nie śniło filozofom. (...) I silne
powziąłem postanowienie swobodą mą podzielić się z dziećmi i rozłączyć się z
moją żoną. (...) Szukam kąta dla siebie i dla Tania - i w tym możesz mi być
(...) pomocnym. Zobacz się z Pawlikowskim... Spytaj go, czy może mi ofiarować w
Medyce jaką osobną izdebkę, może przy którym budynku oranżeryjnym, i skromny
wikt dla mnie i dla mego dziecka". Właściciel Medyki - tej samej Medyki, do
której po latach w roli małżonki potomka tej rodziny wejdzie córka Wojciecha
Kossaka, Maria - nie pozostał głuchy na prośbę poety i gości u siebie Kornela
Ujejskiego wraz z małym Kordiankiem ponad rok, dopóki poeta nie urządził się na
nowej dzierżawie, w majątku Zubrzy pod samym Lwowem. Poeta pisze o "boleściach i
walkach", jakie przeszedł. Na pewno były one udziałem nie tylko jego, ale i
żony, zwłaszcza, że rozwód pozbawił ją jednego dziecka. Z jej punktu widzenia,
to ona na pewno czuła się zawiedziona i nieszczęśliwa, tym bardziej że nie miała
rekompensaty w postaci bodaj przelotnego związku z kim innym, czego nie można
było powiedzieć o dość romansowym poecie, cieszącym się przychylnością dam
zarówno ze względu na interesującą powierzchowność, jak i nimb wieszcza,
okalający jego rasową głowę. Tak więc z owego wiersza "Pójdziemy razem,
pójdziemy we dwoje", ofiarowanego młodej żonie u progu małżeństwa, prorocza i
prawdziwa okazała się tylko jedna linijka: "A cierpiąc, cierpieć będziemy we
dwoje". Siostry Mikołajczykówny Anna i Jadwiga Mikołajczykówny, córki gospodarza
z Bronowic pod Krakowem, od dawna mają już swoją kartę w literaturze. Starsza
Anna, została utrwalona jako "bajecznie kolorowa" w powieści pod tym samym
tytułem Ignacego Sewera (Maciejowskiego), młodsza, Jadwiga natomiast to Panna
Młoda z "Wesela" Wyspiańskiego. Ale wspomniana powieść, od lat nie wznawiana,
dzisiaj niewiele komu już jest znana. Wyspiański zaś, a potem jeszcze
Boy_Żeleński w swojej "Plotce o "Weselu"", tak bardzo w charakterystyce Jagusi
odbiegli od pierwowzoru, że warto chyba do tego tematu powrócić. * * * Koniec
wieku XIX to w sztuce, jak wiadomo, okres Młodej Polski. Jedną z
charakterystycznych cech tej epoki było zafascynowanie inteligencji ludem
wiejskim i folklorem. W sferach artystycznych owo zbratanie się przybrało
specyficzne formy. Cóż to była za sensacja, co za rozgłos i zgorszenie zarazem,
kiedy w roku 1890 gruchnęła raptem po Krakowie wieść, że znany malarz
Włodzimierz Tetmajer, syn samego marszałka szlachty nowotarskiej, żeni się z
chłopką, córką gospodarza ze wsi podkrakowskiej. Dla nas dziś nie ma w tym
fakcie nic osobliwego i nie potrafimy też odczuć zgrozy, jaką to wydarzenie
przejęło ówczesny Kraków. "Młody i pełen przyszłości malarz, piękny i świetny
młodzieniec z dobrej rodziny i - chłopka" - ubolewał Boy_Żeleński. Bajecznie
kolorowy ślub, barwny orszak weselny, jaki przeciągnął przez gród podwawelski -
w całej paradzie białych sukman, wyszywanych gorsetów, sznurów korali,
furkocących wstążek, a wszystko to w asyście szumnych drużbów na koniach -
dostarczył mieszkańcom Krakowa tematów na długie dni, a może i miesiące. Anna
Tetmajerowa okazała się żoną jak najbardziej na poziomie. I chociaż ojciec
Tetmajera, nawet jako starzec osiemdziesięcioletni, do końca życia nie mógł
przebaczyć synowi tego kroku, dokonanego bez jego wiedzy, piękna Hanusia nigdy
nie przyniosła wstydu rodzinie pana marszałka. "Małżeństwo Tetmajerów ułożyło
się bardzo prosto i szczerze - pisze Boy_Żeleński do niedawna zbulwersowany tym
faktem. - (Tetmajer) nie kształcił forsownie swojej Hanusi, nie "podnosił" jej
do siebie, zostawił ją taką, jaką była, jaką ją pokochał", kiedy mu pozowała
jako modelka do strojów ludowych. I ta metoda okazała się najskuteczniejsza, aby
młodziutką dziewczynę wiejską urobić nader szybko na taktowną i rozsądną
towarzyszkę człowieka i artysty. W tym związku obie strony z pełną dobrą wolą
dążyły do tego, aby w ich małżeństwie panowała harmonia. I chyba bardzo były im
w tym pomocne własne charaktery: on wesoły, pogodny, ona rozsądna, pełna
wyrozumiałości... I wzajemne liczenie się ze sobą. Zaprzyjaźniony z Tetmajerami
Alfred Wysocki w swoich wspomnieniach "Sprzed pół wieku" opisuje, jak to kiedyś
po jakimś wieczorze, spędzonym w krakowskiej restauracji w wesołej kompanii,
koledzy postanowili odprowadzić Tetmajera do domu. Do Bronowic szło się godzinę.
"Tetmajer przyjął zrazu z entuzjazmem propozycję odprowadzki, ale w miarę, jak
pierwszy powiew poranku wypędzał opary alkoholu, zafrasował się i zamilkł.
Widocznie bał się żony i tej nieoczekiwanej wizyty o tak niestosownej porze".
Przed szóstą rano cała kompania zbliżyła się do domostwa Tetmajerów. "Drzwi były
uchylone i wnet ukazała się w nich kobieta świeża jak poranek. Włosy miała
czarne, czerwoną chustką przysłonięte, oczy ciemne, spoglądające bystro na
przybyłych. Tetmajer poszeptał z nią coś przez chwilę, a ona roześmiała się i z
macierzyńską czułością pogładziła go po ramieniu, zwracając się zaraz do gości.
- Witajcie, panowie (...) izba jeszcze nie zamieciona, więc siadajcie na dworze.
Słoneczko już przygrzewa! - Spytała także z wyrozumiałym uśmiechem, co goście
wolą: mleko czy barszcz świeżo zakiszony? Po mieszankach alkoholowych (...)
barszcz wydał się najlepszy, wszyscy pili go też z rozkoszą i zagryzali razowym
chlebem". Prostota i szczera bezpośredniość Hanusi Tetmajerowej ujęła wszystkich
dawnych przeciwników tego "zwariowanego" małżeństwa, którzy starali się na
wszelkie sposoby odwieść "opętanego miłosnym durem" młodzieńca od "szalonego"
kroku. Sam Włodzimierz Tetmajer stanął w szranki ze swym przyrodnim bratem,
sławnym poetą Kazimierzem i też podjął próbę wypowiedzeni swych uczuć do żony
wierszem: "Ty moja wierna towarzyszko wdzięczna, co mnie jak anioł wiedziesz w
życia burzy, błogosławiona mi ta noc miesięczna, kiedy z tułaczej wróciwszy
podróży w półmrocznym sadzie, w pozłocie księżyca w twoje anielskie wpatrzyłem
się lica. Odtąd bez ciebie nie zrobię ni kroku, i nawet myśleć nie umiem bez
ciebie, a ty, jak anioł, zawsze przy mym boku, drużko ty wierna, ucieczko w
potrzebie, w tobie wieś polską, polskie pola żyzne i w tobie całą ja widzę
ojczyznę." Jak na malarza wiersz całkiem zgrabny, a że patetyczny, to nic
dziwnego, przecież to epoka Młodej Polski... Istotna jest treść, z której jasno
wynika, że przez to małżeństwo Tetmajer naprawdę zbliżył się do wsi i lepiej
rozumiał lud. Żona "otworzyła mu serca bronowickich chłopów - pisze wspomniany
już Alfred Wysocki - z dziada pradziada dumnych gospodarzy, którzy poznawszy
prawość, odwagę i dzielność Tetmajera, wybrali go swym wójtem, a potem posłem".
Anna Tetmajerowa, wdzięczna bohaterka powieści Sewera "Bajecznie kolorowa", żywa
legenda czasu Młodej POlski jeszcze w powojennych latach, w naszej epoce,
mieszkała w swoim bronowickim dworku wraz z córką Isią, przedstawioną w
pamiętnej scenie z chochołem w "Weselu". W naszej epoce, bo umarła w roku 1954,
przeszedłszy przedtem wojenną tułaczkę. Wywieziona w 1940 roku spędziła na
obczyźnie siedem trudnych lat, by dopiero przez Persję i Indie wrócić do swoich
Bronowic. * * * W domu Tetmajerów, w wielce patriotycznej atmosferze tej
rodziny, mieszkała przez szereg lat młodsza siostra Anny - Jadwiga. I ona także
przeszła do legendy, ale legendy dość bałamutnej. W rzeczywistości Jadwiga
MIkołajczykówna nie była taka rubaszna ani naiwna, jak to przedstawił Wyspiański
w "Weselu" w postaci Panny Młodej, a jej małżonek Lucjan Rydel także w naturze
odbiegał od dość karykaturalnie i dowolnie naszkicowanego portretu Pana Młodego.
Małżeństwo syna szanowanej profesorskiej rodziny w Krakowie, poety, znanego
dramaturga, znawcy antyku, świetnego tłumacza z bronowicką chłopką, po premierze
sztuki "z kluczem", jaką było "Wesele" Wyspiańskiego, stało się większą sensacją
aniżeli wówczas, gdy młoda para brała ślub. Krakowianie zdążyli już co prawda po
trosze przywyknąć do ekstrawagancji swoich artystów, ale plotek i złośliwych
sądów nie brakowało. Przykładem może być fragment pamiętnika zaprzyjaźnionej z
domem Rydlów Aleksandry Czechówny, przytoczony przez Józefa Dużyka w opowieści
biograficznej o Rydlu: "Ślub Lucia ma się odbyć na dniach. (...) Słyszałam, że
jest bardzo zakochany i traktuje ją, jakby to była przebrana królewna, a
tymczasem od wszystkich słyszę, że jest to ordynarne dziewczysko. Widzę, że
Szekspir był rzeczywiście wielkim myślicielem, kiedy w "Śnie nocy letniej" każe
się swojej Tytanii zakochać w osiołku". I dalej w tym samym tonie: "Jeżeli Lucio
Rydel robi krok awanturniczy (...), to jego przyjaciel Wyspiański jeszcze go
przewyższył. Ponieważ prowadził on romans z jakąś dziewczyną nawet starszą od
siebie i miał z nią dzieci, doszedł do przekonania (...), że powinien się z nią
ożenić (...) nie mogę mu odmówić szacunku i muszę przyznać, że postąpił bardzo
szlachetnie lubo znów z drugiej strony jest rzeczą bardzo smutną, że młodzi
ludzie tak się prowadzą, iż muszą później ofiarą całego życia spłacać dawne
błędy. Tyle panien siedzi i nie idzie za mąż, a tu młodzi ludzie z wybitnymi
talentami i mogący być bardzo dobrymi partiami żenią się jeden z dziewką, a
drugi z istotą bez honoru i nazwiska". Mocno powiedziane! Gwoli sprawiedliwości
trzeba jednak zaraz dodać, że autorka tych słów poznawszy osobiście żonę Lucjana
Rydla, zmieniła zdanie: "Jest ona przystojną i bardzo milutką, ale wcale nie
jest żadną pięknością. Jak z początku małżeństwo to ogromnie mi się nie zdawało,
tak znów obecnie zapatruję się mniej pesymistycznie". Ale dość postronnych
plotek. Oddajmy głos najbardziej zainteresowanemu - Rydlowi, poecie Rydlowi.
"Wyrosłaś tak jako ta srebrna brzózka, co listki wiatr jej muska - jak polny mak
co czerwoną sukienką pośród łanu się pali jak ta jarzębina co pod Bożą Męką cała
w krasie korali gałązeczki ugina - jak ten kwiat jabłoni co w śnieżystej bieli
różowo się płoni - jak dziewanna złocista gdy ku słońcu wystrzeli w królewskiej
przyodziewie." A w innym wierszu tak przedstawia swe wyznania miłosne: "Poszła
za mną do ogródka, usiedliśmy na ławce pod ścianą, była tak trwożna i cichutka,
kiedym patrzał w jej twarz ukochaną. Lipa kwitła przed nami w ogródku i
pachniała drobnem kwieciem złotem... Gdym za rękę brał ją pomalutku, serce we
mnie waliło jak młotem. - Chciałabyś mnie? - Myślę, że bym chciała. - Wierz mi,
Jadwiś, że nam dobrze będzie." Nie trzeba było nawet upływu długiego czasu, aby
cała rodzina, znajomi i przyjaciele Rydla przekonali się, że intuicja nie
zawiodła poety i że powierzając swoje serce prostej dziewczynie wiejskiej, wziął
w zamian skarb prawdziwego uczucia. Młodsza Mikołajczykówna, biorąc wzór z
siostry, w której domu się wychowywała i miała okazję obserwować harmonijne
pożycie Tetmajerów, oparte na wzajemnej wyrozumiałości, podeszła do swojego męża
"z miasta" z całą ufnością. Nie posiadała odpowiedniego wykształcenia, aby
należycie docenić walory jego twórczości dramatopisarskiej, ważny był dla niej
przede wszystkim nie literat, nie poeta, ale człowiek - dobry, żywiołowo
serdeczny, życzliwy całemu światu. Rydel, który do tej pory stykał się z innym
podejściem do niego panien z jego środowiska, taką postawą narzeczonej, a potem
żony, był szczególnie ujęty. Nie lękał się też, że nie znajdzie wspólnego tematu
ze swoją Jadwisią. "Z natury jest inteligentna i pojętna - stwierdza - ma żywe
poczucie wszystkiego, co piękne". Późniejsze lata dowiodły, że nie był to sąd
zaślepionego uczuciem młodzika. I kiedy rozstawał się z życiem po osiemnastu
latach małżeństwa z Jadwigą, w liście zostawionym swej siostrze, przed operacją,
napisał: "Żonie mojej najlepszej, najcierpliwszej, najdroższej, dziękuję za
nieprzerwane szczęście, jakie mi dała od dnia ślubu. Niech pamięta, że ma żyć
dla dzieci i niech bierze wzór z matki mojej". "Od ludzi - widły plotek" Żony
poetów - mówi Jerzy Harasymowicz - "mają od ludzi widły plotek, które dziobią
ich nóżki, od poetów - serca czerwony głóg". Te słowa mają chyba pełne
zastosowanie, jeśli idzie o osobę Teofili Teodory Wyspiańskiej. Można sobie co
prawda darować te zdrobniałe "nóżki", nie pasujące do jej rosłej, mocnej
postaci, ale co do wideł - to plotki krążące wokół jej osoby na pewno miały i
ich ostrość, i ciężar, i twardość... Stawiano jej mnóstwo zarzutów, uważano za
żonę złą. Zarzut pierwszy, że w ogóle zaistniała w życiu wielkiego malarza,
dramaturga, scenografa, poety, że skomplikowała jego sytuację życiową, z
konieczności wyobcowując go z jego sfery. W wielu dotychczasowych biografiach
pisarza utrzymywany był pogląd, że Teofila Pytkówna (czy Spytkówna) była służącą
u jego ciotki, Joanny Stankiewiczowej, która od małego wychowywała siostrzeńca i
że właśnie w tym domu, gdzie przyszły poeta spędził całe dzieciństwo i młodość,
traktowany jak rodzony syn, spotkał swoje nieszczęście, swoją przyszłą żonę -
prostą wiejską dziewczynę, nie żadną gospodarską córkę, jak siostry
Mikołajczykówny - późniejsza Tetmajerowa i Rydlowa. Tę obiegową opinię o miejscu
i okolicznościach poznania się przyszłych małżonków obala Krystyna Zbijewska,
autorka wydanej w 1979 roku bardzo sumiennej i wnikliwej książki o Wyspiańskim
pt. "Orzeł w kurniku". Prostuje ona wiele mitów narosłych wokół tego małżeństwa
i rzuca nowe światło na szereg faktów w biografii wielkiego dramaturga. Zdaniem
Zbijewskiej Wyspiański poznał Teofilę wcześniej - nieważne w jakich
okolicznościach - i to właśnie on uprosił ciotkę, aby na jakiś czas dała u
siebie zatrudnienie znajdującej się w ciężkich warunkach młodej kobiecie.
Sprostowanie to nie podważa, naturalnie, stwierdzonego faktu, że Joanna
Stankiewiczowa była pełna niechęci do Teofili Pytko, kiedy doszło do ślubu
pomiędzy nią a ukochanym siostrzeńcem. Niechęć ta będzie się nasilać coraz
bardziej, aż dojdzie do bezgranicznej nienawiści i to uczucie dopiero stanie się
motorem poczynań, które po śmierci poety skomplikowały życie całej rodziny
Wyspiańskich. Historia małżeństwa Wyspiańskiego z Teofilą przypomina trochę
sytuację z "Moralności pani Dulskiej". Tylko że Wyspiański miał inny charakter
niż Zbyszko podporządkowany pani Dulskiej i jesienią 1900 roku zalegalizował
trwający od kilku lat związek. On miał wówczas lat trzydzieści jeden, ona była o
kilka miesięcy starsza. Kraków trząsł się od plotek i oburzenia. Nikt jednak nie
śmiał okazać tego Wyspiańskiemu w oczy. Dramaturg wymagał szacunku dla swojej
żony i potrafił narzucić ten ton w sposób nie znoszący sprzeciwu, tak że chociaż
ogół nie znosił Teofili, w niczym nigdy jej nie uchybiono. "Żony jego nie
lubiłem - pisze Adolf Nowaczyński, ówczesny dramaturg i publicysta o niezwykle
złośliwym języku - a ona mnie też znosić nie mogła. Natomiast dzieciska były
śliczne, a radość i szczęście w oczach ojca, gdy się nimi otoczył, mogłyby z
głazu łzy wycisnąć". Pierwsze lata małżeństwa są chude i trudne, Wyspiańska
potrafi jednak stawić czoła biedzie. Prowadzi gospodarstwo umiejętnie i jak to
bezstronnie stwierdzają sąsiedzi, cała czwórka dzieci jest schludnie i czysto
ubrana. W miarę umacniania się pozycji Wyspiańskiego jako malarza i dramaturga
ich sytuacja materialna się poprawia. Z czasem nawet tak dalece, że w roku 1906
Wyspiański mógł nabyć pod Krakowem małą posiadłość wiejską Węgrzce, liczącą
ponad trzydzieści morgów. Okazały dom, duży ogród pełen drzew owocowych i
kwiatów to dla Teofili rekompensata za ciężką harówkę pierwszych lat po ślubie.
Mało kto miał dobre słowo dla Teofili Teodory. Wyjątkiem jest przyjaciel
Wyspiańskiego z lat młodości, Jan Bartosiński. Oto jego opinia: "Ożenienie
Wyspiańskiego oceniam inaczej niż cały ówczesny tzw. Kraków... W okresie ślubu
bywałem u Wyspiańskiego często. Po ślubie zauważyłem - chcę to podkreślić -
wielką zmianę w jego usposobieniu na korzyść. Jakby pełnym płomieniem rozbłysła
jego dusza. Pogoda - jasność - ciepło. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, ale
tłumaczyłem sobie tę wielką przemianę spełnieniem obowiązku: z kobietą, którą
poślubiał, miał dzieci. Kochał je i ją także. Że mu nie dorównywała umysłem
(...) mój Boże - ale to nie było łatwe przebywać na wyżynach, które były jego
codziennym poziomem. Przyznaję, że w moich oczach nie miała ona tego wdzięku i
majestatu, jaki miewają kobiety wiejskie, nie mówiąc już o Włodzimierzowej
Tetmajerowej, która na tle pań z towarzystwa górowała dostojeństwem (...)
Musiała mieć Wyspiańska duże przymioty, które on cenił. Już samo pożycie z
człowiekiem tak chorym przez ciąg lat tak długich..." O tym ostatnim względzie
trzeba pamiętać. Pierwszy atak choroby, paraliż, dotknął Wyspiańskiego w roku
1898, na trzy prawie lata przed ślubem i to właśnie przyszła żona pielęgnowała
go w tej chorobie i u niej na wsi doszedł do pewnej poprawy w zdrowiu. Cioteczny
brat Wyspiańskiego Antoni Waśkowski, a więc osoba dobrze zorientowana w
stosunkach rodzinnych twierdzi, iż "(Stanisław) Wyspiański bardzo kochał swoją
żonę, rozmiłowany był w jej prymitywizmie i w śpiewkach pełnych prostoty
ludowej; godzinami przesiadywał w kuchni i rysował ją - jej to właśnie oblicze
nadał Polonii umieszczonej w witrażu "Śluby Jana Kazimierza" dla katedry
lwowskiej". Oblicze samej Wyspiańskiej nie było bynajmniej urodziwe: szeroka
twarz o grubych rysach, naznaczona śladami przebytej w dzieciństwie ospy, ale
walorem fizycznym młodej kobiety była zgrabna figura i koloryt - brunetka o
niebieskich oczach i pięknej karnacji ciała. Jej późniejsza szwagierka określi
krótko: "Fest góralka". Mówiąc o stosunku Wyspiańskiego do żony, trzeba jeszcze
brać pod uwagę jego naturę - dumną i niezależną. Już samo wtrącanie się osób
postronnych do jego osobistego życia musiało wywoływać, jako naturalną
konsekwencję, silniejsze zespolenie z osobą przez niego wybraną. Najwięcej
gromów i słów oburzenia posypało się na Teofilę w ostatnim stadium choroby
dramaturga. Był to rok 1907, Wyspiańscy mieszkali już w Węgrzcach. Teofila nie
dopuszcza do chorego męża ciotki Stankiewiczowej, sama zaś nie okazuje mu
należytej opieki. Jest zajęta gospodarstwem, dziećmi i może już znużona
długotrwałą chorobą małżonka, jego zmienionym, przykrym dla oka wyglądem, jego
całkowitą nieporadnością... W tym czasie bardzo już chorego poetę odwiedziła
wielka aktorka, Stanisława Wysocka, odtwórczyni wielu ról w jego dramatach.
Wtoczony do swej pracowni na wózku Wyspiański skarży się: ("Taki jestem
opuszczony, tak rzadko kto mnie odwiedza, żona i dzieci w polu, a ja tu sam -
myślę i myślę, i czasem proszę Boga, aby mi zamknął mózg przed tym nawałem
myśli". Nadeszła żona, przyniesiono poczęstunek, a były nim rozcięte owoce
granatu. Czerwień owocu na tle szafirowych ścian, żółte i czerwone kwiaty w
wazonach tworzyły przedziwny obraz. Zawsze, gdy myślę o Wyspiańskim, powstaje on
w mojej pamięci, jak również i drugi - ten prawie dziecinnie wyglądający geniusz
i nad nim pochylona tęga, zdrowa postać kobiety, którą dziwnie zmysłowo gładził
po opartej na wózku ręce. Biedna, wyniszczona, mizerna istota ludzka, tuląca się
do zdrowej matki ziemi". Pod koniec października tegoż roku przewieziono
Wyspiańskiego z Węgrzec do kliniki w Krakowie. Kiedy po miesiącu umierał, nie
było przy nim najbliższej rodziny. "Zapytany, czy chce widzieć żonę i dzieci,
zaprzeczył skinieniem głowy, a po chwili z trudem i wysiłkiem, kładąc rękę na
sercu, powiedział: "Dzieci i żonę mam tu - w sercu"". To samo wyraził wcześniej
w swoich dwóch najbardziej osobistych wierszach: "Gdy przyjdzie mi ten świat
porzucić, na jakąż nutę będę nucić melodię zgonu mą wyprawną? Rzuciłem przecież
go już dawno (............) Przecież już dawno się wyzbyłem marzeń o utraconym
raju. Żyję, by zwało się, że żyłem... nad jakąś rzeką w jakimś kraju. Nad jakąś
rzeką, w jakimś mieście, gdzie ślubowałem ślub niewieście, gdzie dom stworzyłem
jej i sobie z myślą o jednym wspólnym grobie." W drugim wierszu poeta jeszcze
wyraźniej precyzuje, iż nie zależy mu na nikim poza żoną. "Niech nikt nad grobem
mi nie płacze, krom jednej mojej żony, za nic mi wasze łzy sobacze i żal ten
wasz zmyślony." Stanisław Wyspiański umarł 28 listopada 1907 roku, mając
zaledwie trzydzieści osiem lat. W niespełna rok po jego śmierci wdowa wstąpiła w
powtórny związek małżeński. Z tej okazji krakowski tygodnik "Nowości
Ilustrowane" zamieścił zjadlią notatkę. Nawiasem mówiąc, anonimowy autor nigdy
by prawdopodobnie nie pozwolił sobie na tego rodzaju komentarz, gdyby chodziło o
osobę z tak zwanego "towarzystwa". Zjadliwe uwagi o tęsknocie za "słodyczami
pożycia małżeńskiego" tym bardziej były nie na miejscu, iż było powszechnie
wiadomo, że to Wyspiański sam obawiając się, iż żona nie da sobie rady z
gospodarstwem, nieomal "zobowiązał" młodego sąsiada, Wincentego Waśkę, aby po
jego śmierci zaopiekował się Teofilą. Drugie małżeństwo Teofili z młodszym o
dziesięć lat Waśką nie było szczęśliwe, a najsmutniej ułożyły się losy dzieci.
Za sprawą Joanny Stankiewiczowej, ciotki Wyspiańskiego, żywiącej zapiekłą
nienawiść do Teofili, odebrano jej sądownie władzę nad całą czwórką. Dzieci
umieszczone na prywatnych stancjach, w pensjonatach itd., mimo że miały
zapewnione dobre warunki materialne, tęskniły za matką, za domem rodzinnym,
boleśnie odczuwały swoje sieroctwo. Nieszczęśliwa z tego powodu była również na
pewno matka. Umarła w roku 1957, przeżywszy swego wielkiego męża o całe
półwiecze. Odeszła więc z życia już w naszych czasach, tymczasem w świadomości
ogółu dawno należała do minionej epoki. Prawo do własnego życia Było to
małżeństwo wielce romantyczne, uwieńczyło bowiem długoletnią miłość, zdawałoby
się, skazaną na niepowodzenie. Przyszły malarz, młodziutki Henryk Rodakowski,
syn lwowskiego adwokata, dzięki ambicjom ojca został umieszczony w ekskluzywnym
i wielkopańskim zakładzie naukowym, jakim było wiedeńskie Theresianum. Tam
zdobył pierwszą wiedzą i ogładę towarzyską, po czym w tymże Wiedniu - zgodnie z
wolą ojca - ukończył prawo. Natomiast zgodnie ze swoimi zainteresowaniami
jednocześnie szkolił się w malarstwie. Niestety jednak nic jeszcze sobą nie
reprezentował, kiedy zakochał się w pięknej baronównie Kamili Salzgeber. Świeżo
upieczony dwudziestodwuletni prawnik i początkujący malarz bez nazwiska nie mógł
zadowolić aspiracji ani panny, ani jej rodziny, toteż zrezygnowany wyjechał do
Paryża, aby tam, oddawszy się namiętnie studiom malarskim, zapomnieć o
zawiedzionym uczuciu. A tymczasem panna Kamila na życzenie rodziców zawarła
związek małżeński z bardzo bogatym bankierem Augustem Bl~udhornem. Lata spędzone
w Paryżu, studia pod kierunkiem przyjaznego bardzo Polakom profesora Co- guieta
i kontakt z francuskim światem artystycznym owocują bardzo szybko. Henryk
Rodakowski rozwija swój talent. Początkowo próbuje swych sił w malarstwie
historycznym, ale do prawdziwych osiągnięć dochodzi w dziedzinie portretu.
Wyposażone w mistrzowski koloryt płótno "Generał Dembiński", wspaniały portret
polskiego generała w mundurze wodza węgierskiej rewolucji 1849 roku, przyniosło
artyście świetne krytyki prasowe i najwyższe odznaczenia. Nazwisko Rodakowski
staje się sławne. Przed malarzem jest otwarta droga do najznamienitszych salonów
emigracyjnych. Chodzi w glorii jednego z najlepszych portrecistów ówczesnej
doby. Toteż kiedy po czternastu latach małżeństwa przyjedzie do Paryża owdowiała
pani eks_bankierowa Kamila Bl~udhorn, słynny malarz w pełni zasługuje już na to,
aby brać go poważnie w rachubę przy ewentualnych planach drugiego małżeństwa. Co
prawda artystyczna kiesa świeci raczej pustkami, bo genialne płótna mają
znakomite recenzje, ale o nabywców nie jest łatwo; poza tym nieregularne zarobki
brać malarska w wesołej kompanii szybko upłynnia. A więc długi, tarapaty
finansowe, konieczność szybkiego produkowania obrazów na sprzedaż... To wszystko
sprawia, że Rodakowski ma skrupuły, czy może zakładać rodzinę, a właściwie
wchodzić do już dużej rodziny, bo pani Bl~udhorn ma troje dzieci. Wahania te
trwają dwa lata, ale ostatecznie artysta zawiera związek małżeński z wybranką
swego serca, dla której uczucie jego nie wygasło mimo upływu około siedemnastu
lat. Stało się to 28 listopada 1861 roku. I małżeństwo to okazało się niezwykle
szczęśliwe, chociaż wszyscy prawie krytycy zgodnie się zżymali, że bankierski
majątek zabił w artyście talent, że wystawna, towarzyska egzystencja, jaką teraz
rozpoczął małżonek baronówny Salzgeber primo voto Bl~udhornowej, nie pozostawia
już czasu na twórczość malarską, że najwybitniejszy polski portrecista XIX wieku
sfilistrzał i w ogóle skończył się... Tyle krytycy. Z kolei monografiści
Rodakowskiego nie szczędzą czarnych barw towarzyszce jego życia, że "bezwzględna
i apodyktyczna, bez jakichkolwiek zainteresowań artystycznych, o bardzo
stanowczym i egoistycznym charakterze i niewielkiej inteligencji". Nawet właasna
córka zarzuca Rodakowskiemu, iż "ustępował żonie we wszystkim" i że na wszystko
"patrzył jej oczyma". A zatem zła i nieodpowiednia żona? Otóż jest to chyba
sprawa ciągle otwarta i dyskusyjna. Oczywiście, jeśli traktować talent twórcy
jako dobro narodowe, jeżeli wymagać od tego twórcy, aby z artyzmu swego wyliczał
się przed społeczeństwem, to wówczas wszystko i wszystkich, co ów talent niszczą
lub osłabiają, ma się prawo potępiać. Ale przecież człowiek ma tylko jedno swoje
osobiste życie i wolno mu dążyć do szczęścia i upatrywać je w tym, co on sam
uznaje za stosowne, o ile to naturalnie nie łączy się z żadną ludzką krzywdą...
A Rodakowski - jak zgodnie stwierdzają wszyscy współcześni - był uosobioną
dobrocią i delikatnością, człowiekiem wrażliwym na ludzką niedolę i spieszącym
zawsze innym z pomocą. "Był samą harmonią, prawoścą, dobrocią - pisze o nim po
jego śmierci w roku 1894 Karol Lanckoroński, jeden ze światlejszych umysłów XIX
wieku - był nie tylko wielkim artystą, był w tych chaotycznych czasach jednym z
ostatnich artystów życia". Z kolei jego chrzestna córka, znana poetka Maryla
Wolska (córka Wandy de domo Monn~e, ongiś narzeczonej Artura Grottgera)
wspomina: "Kochałam go i byłam z niego wcześnie dumna. Wiedziałam, że jest
wielkim polskim malarzem i że dostał od Francuzów złoty medal. (...) Lubiłam
słyszeć jego bardzo niski, szczególnie dźwięczny głos (...) ów głos strojny,
głęboki, sam w sobie odświętny, który po latach poznałabym wśród tysiąca.
Niepodobny był do żadnego z artystów, którzy u nas bywali (...) Czuło się, że
Rodakowski czymś osobnym od nich odbija. Był dworny, wytworny, bogaty... Dziś
wiem, że poza całą sztuką artysty i pięknością umysłu jedną z głównych tajemnic
jego uroku było to, że był niezmiernie w życiu szczęśliwy. Że potrafił być przy
tym równie dobrym - to zjawisko jeszcze rzadsze od szczęścia!" Powtarzające się
w innych jeszcze wspomnieniach określenia: szczęśliwy, pogodny, zadowolony z
życia - w jakiś sposób świadczą również o jego żonie. Wszak przy najbardziej
zgodnym i pogodnym usposobieniu nie mógłby promieniować szczęściem, gdyby jego
towarzyszka życia była swarliwa, małostkowa, ograniczona, irytująco agresywna
itd. Zresztą na wzajemny ich stosunek znowu rzuca światło relacja jednego ze
współczesnych: "Małżonków widywało się zawsze razem - wspomina Stanisław
Tomkowicz w roku 1895 - nierozłącznych, czułych dla siebie jak młode małżeństwo,
zadowolonych z wszystkiego, pogodnych i nieodmiennie uprzejmych". O wzajemnej
czułości i gorącym uczuciu, jakie wiązało Rodakowskich świadczy wreszcie ich
korespondencja. Ogromna korespondencja, bo każdą rozłąkę wypełniały im listy,
obszerne, długie, drobiazgowe i to koniecznie pisane każdego dnia. Listy te,
pisane po francusku, są wzruszające, zawsze zaczynają się od czułego nagłówka:
"Mon amour bien aim~e, ma chere et ador~ee Mimille". Mimille - w ten sposób
Rodakowski przeinaczył pieszczotliwie imię żony, Kamila. W 1863 roku, czyli dwa
lata po ślubie artysta pisze: "Boże, gdyby można było co godzinę mieć od Ciebie
wiadomości, gdybym mógł wiedzieć, co robisz, jak się czujesz, w jakim jesteś
usposobieniu, co myślisz? Jaka to będzie radość wrócić do Ciebie, widzieć Cię,
odczuwać, jak żyjesz obok mnie..." W dziesięć lat później temperatura listów
jest tak samo gorąca: "Et Toi, mon amour, viens sur mon coeur, pour sentir,
qu.il ne fait pas tic_tac, mais mi_mille, mi_mille". Jak to pięknie i poetycznie
powiedziane: "Ty, moje kochanie, wejdź do mego serca, aby odczuć, że nie bije
ono tik_tak, ale mi_mille, mi_mille". W roku 1879 pisze: "Przyciskam Cię do
serca z taką miłością, jakbym nie skończył był wczoraj 56 lat - uwielbiam Cię,
moja czułość się nie starzeje". Dość cytatów. Tych kilka przytoczonych wystarczy
najzupełniej, aby zakwestionować surowy sąd monografistów o pani Kamili
Rodakowskiej. Kobieta, która potrafiła zdobyć i utrzymać przez tyle lat miłość
tak nieprzeciętnego mężczyzny, notabene o bardzo interesującej powierzchowności,
wszędzie mile widywanego i darzonego sympatią wielu pań - taka kobieta musiała
coś sobą stanowić. I nie mogła być mało inteligentna. Mogłaby braki umysłu
zamaskować w bezpośredniej bliskości, kiedy urok ciała odsuwa na drugi plan inne
mankamenty, ale zdradziłaby się miałkością sądów i banalnymi poglądami w
korespondencji, nie starczyłoby jej po prostu tematu na owe "cztery gęste
stroniczki" codziennie w czasie przymusowych rozstań. Więc chyba naprawdę
krzywdząco ją osądzono. Rodakowski dzięki Kamili był szczęśliwym mężem i
szczęśliwym ojcem. Obok trojga pasierbów miał z Kamilą jeszcze dwoje dzieci.
Pasierbów Bl~udhornów nazywał "dziećmi dużymi", natomiast "dzieci małe", to
Rodakowscy: syn Zygmunt i córka Maria. Kamila przeżyła z Henrykiem Rodakowskim
trzydzieści trzy lata pełne szczęścia. Wynagrodziły jej one po wielekroć zawarte
pod presją rodziców małżeństwo ze starym bogaczem Bl~udhornem, aczkolwiek to
właśnie jego fortuna umożliwiła im urozmaicone, dostatnie życie, wolne od trosk
finansowych. Nieprzejednany Wśród malarskiej braci postacią szczególnie
sympatyczną jest Józef Chełmoński, żyjący w latach 1849_#1914. Urzeka nie tylko
pięknem swoich obrazów: w pierwszym okresie twórczości pełnych dynamiki,
zgiełku, soczystych barw, rozmachu, by wymienić sławną "Czwórkę", "Targ na konie
w Bałcie" czy "Powrót z jarmarku", w drugim zaś - obrazów lirycznych, ściszonych
pejzaży we mgle czy w słońcu przesianym przez listowie drzew. Jego słynne "Babie
lato", "Jezioro o zmierzchu", "Obłok", "Kuropatwy", "Południe", "Bociany na
moczarach", to przepiękne, nastrojowe kompozycje, które zyskały mu miano
"Chopina wśród malarzy". Jako się rzekło, Chełmoński budził zainteresowanie nie
tylko rodzajem swojej twórczości, ale po prostu sobą, własną indywidualnością
tak odmienną od otaczających go naokoło ludzi. Typ jego osobowości określa
najlepiej wspomnienie Wojciecha Kossaka, więc warto je tu przytoczyć: "Ten
wielki, jeden z największych polskich malarzy - pisze Kossak - człłowiek o
złotym sercu i gołębiej duszy, kochany przez nas wszystkich Józio - był
oryginałem i dziwakiem. Pierwszy raz spotkałem go w naszym domu na "Kossakówce"
w Krakowie, gdy miałem lat trzynaście, a Chełmoński ze dwadzieścia parę.
Wszedłszy do saloniku mojej matki, zobaczyłem młodego człowieka o jasnych
niebieskich oczach, rozczochranej czuprynie, w jakiejś pół burce i spodniach
wpuszczonych w buty, wygryzającego watę ze swojej czapki baraniej, co mu nie
przeszkadzało zresztą w konwersacji (...). Kochany Józio, najlepszy człowiek,
ale pod jakżeż dziwną zewnętrzną powłoką ukazywał się, mniejsza z tym, że nam,
bośmy go takim, jakim był, kochali, ale obcym. Nie lubił wody i trzeba było tego
szalonego powodzenia, jakiego doznawała jego sztuka w Paryżu, aby mu to
eleganccy i domyci (...) najwięksi wówczas marchands de tableaux, kantem
puszczali". Dalej Kossak opisuje, jak to ów "rozhukany stepowiec w spodniach
wpuszczonych w buty" zdał się na gust swojej przejściowej przyjaciółki, prostej
włoskiej dziewczyny i zgodził się na urządzenie mieszkania w "kocim stylu" z
łóżkiem pod baldachimem, z meblami pokrytymi przeraźliwie błękitnym atłasem itd.
Po prostu świetnie się bawił takim otoczeniem. Były to ostatnie lata jego pobytu
w Paryżu, ostatni okres jego kawalerskiej swobody, ponieważ ten dziwak i
oryginał postanowił się ożenić. Wybór malarza padł na daleką kuzynkę,
siedemnastoletnią Marię Szymanowską, która już dawniej wpadła mu w oko. Konkury
Chełmońskiego do młodszej od niego o jedenaście lat panny, to temat sam w sobie.
O konkurach tych zachowała się plotka, nieplotka, w każdym razie wersja bardzo w
stylu Chełmońskiego, a opowiadał ją inny z malarzy, Wyczółkowski. "Chełmoński
tak szybko, jak malował, oświadczył się. Jechał (z Marią Szymanowską) łódką na
Saską Kępę. Zachód. Naraz Chełmoński przystanął na brzegu i wybucha. Uderza
Szymanowską w plecy i pyta: może się pani przejdzie za mnie? Na drugi dzień ślub
za indultem. Potem pierwszą klasą ekspresem do Paryża". Plotka, oczywiście,
operuje wyolbrzymionym skrótem. Ślub nie odbył się na drugi dzień, tylko za
niespełna dwa miesiące, ale to również ekspresowy termin. Panna była początkowo
przerażona, lecz nie w ciemię bity malarz zaczął prowadzić rozmowy z jej bratem
i tak sobie całą rodzinę urobił i podbił swoim specyficznym wdziękiem, że
wszyscy dołożyli wszelkich starań, perswazji i namów, aby wahającą się i
niezdecydowaną siedemnastolatkę przekonać, iż powinna przyjąć oświadczyny, że
otwiera się przed nią wspaniała kariera w związku z tak sławnym i wziętym
malarzem... Wystawny i pełen fantazji ślub z eleganckim przyjęciem dla około
sześćdziesięciu osób w Hotelu Angielskim odbył się 18 czerwca 1878 roku, po czym
młoda para wyjechała na miesiąc do Wiednia, stamtąd na dwa tygodnie do Wenecji,
potem przez Norymbergę do Monachium i dalej statkiem przez Ren do Kolonii. Maria
była szczęśliwa i zachwycona wspaniałością sztuki i czarem oglądanej przyrody.
Wreszcie szczytowe olśnienie - Paryż. Pierwsze lata małżeństwa są bardzo
szczęśliwe. Młodziutka żona z entuzjazmem dała się wciągnąć w cygańskie, pełne
fantazji życie malarskiej braci. Bywanie, przyjmowanie, dom ciągle pełen gości,
stale pomysły nowych zabaw, nikt nie liczył się z pieniędzmi, było wesoło,
szumnie, kolorowo. Brakowało czasu na poważniejsze refleksje. Był to okres
wspaniałej prosperity. Za obrazy płacono Chełmońskiemu od ośmiu do czterdziestu
tysięcy franków. Maria nie potrzebowała liczyć się z groszem. Szeroką strugą
przepływał on przez jej paluszki na stroje i coraz wymyślniejsze urządzanie
domu. W lipcu 1879 roku przyszła na świat pierwsza córka, Jadwiga. Trzymała ją
do chrztu Helena Modrzejewska i poeta Bohdan Zaleski. Tymczasem koło fortuny
powoli zaczęło się odwracać od jej dotychczasowego ulubieńca. Najlepszymi
nabywcami obrazów Chełmońskiego do tej pory byli cudzoziemcy. Kupowali dużo,
płacili dobrze. Ale 15 lipca 1881 roku weszło w życie tak zwane prawo Mac
Kinleya, na którego mocy każdy nabywca obrazów wywożonych do Ameryki, musiał
uiścić cło w wysokości trzydziestu procent wartości dzieła. Popyt na obrazy
natychmiast spadł, co odbiło się na zarobkach Chełmońskiego. Było to surowe
ostrzeżenie, że należy zacząć się liczyć z groszem, nie wydawać go w sposób
lekkomyślny, nieprzemyślany. Niestety, młoda pani domu, bo licząca zaledwie
dwadzieścia lat, nie potrafiła się przestawić na inny styl życia. Popsuło ją
powodzenie finansowe, nagły przeskok ze skromnych warszawskich warunków do życia
pełnego przepychu w wielkiej metropolii świata, jaką był Paryż. I od tego
momentu zaczyna się jakieś pęknięcie w szczęśliwym dotychczas małżeństwie
Chełmońskich. Zarysowywują się pierwsze nieporozumienia na tle wzajemnych
rozczarowań, że Józef nie potrafi zarabiać, tak jak dawniej, że Maria nie umie
dostosować się do zmienionych warunków. W tym okresie Chełmoński opuścił się w
swoim rzemiośle malarskim; rzemiośle - ponieważ niezależnie od artyzmu wykonania
od twórcy oczekuje się rzetelnego podejścia do realiów, do prawdziwości
przedstawianego tematu. Krytyka zauważyła to od razu. Antoni Sygietyński
stwierdził zjadliwie: "Widocznie minęły już te czasy, kiedy p. Chełmoński
ilustrował obyczaje w Polsce, kiedy każdy jego obraz był kartą wyciętą z
historii życia współczesnego". W innych słowach, ale to samo, zarzucił
Chełmońskiemu jego serdeczny przyjaciel Stanisław Witkiewicz: "Mój Józiu - pisze
m.in. w liście - zaczynasz ze swoim talentem postępować, jak Żyd z rolą na
gospodarstwie; siać, a nic nie dawać - przestanie rodzić. Zmiłuj się, widzę
twoją zgubę, jeżeli nie zbierzesz resztek energii i nie wydobędziesz się z tego
lenistwa ducha..." Chełmoński znalazł się więc na niebezpiecznym zakręcie i tu
mądra, życzliwa, przyjacielska żona mogłaby mu być wielką pomocą. A kim była dla
niego Maria? Ze wszystkich listów i notatek malarza wynika, że kochał bardzo
swoją Marynię i tęsknił za nią nieprzytomnie, gdy byli rozdzieleni. W jednym z
listów do żony pisze w roku 1882: "Wczoraj byłem u Sienkiewiczów, poznałem żonę
jego, ale moja ładniejsza i dorodna..." O urodzie Chełmońskiej jeden z
dziennikarzy pisał: "Chełmoński kocha całym sercem piękną panią Chełmońską,
uroczą brunetkę, stanowiącą doskonale dopełniającą go antytezę". Fotografia
ukazuje młodą kobietę o pięknie sklepionym, acz trochę niskim czole, ładnie
zarysowanych brwiach nad podłużnymi, dużymi oczami i dość wydatnym nosie. Gładko
uczesana z przedziałkiem pośrodku, ma twarz, jak to się mówi, z charakterem.
Trochę w typie ukraińskiej "mołodyci", nic z delikatnej, kruchej panienki.
Malarz, ciągle zafascynowany jej zewnętrznością, może właśnie ze względu na dość
dużą różnicę wieku - jedenaście lat - nie traktował jej jako równorzędnej
partnerki. I może to było jedną z przyczyn małego wpływu Marii na męża. Zresztą
taki indywidualista... Trudno zrozumieć, w jaki sposób "rozpłynęła się" ogromna
fortuna Chełmońskich. Wszak do samej Ameryki sprzedał około stu obrazów po
wysokiej cenie... Tymczasem muszą teraz pędzić życie więcej niż skromne, a jest
ich już pięcioro. Malarz zaczął odczuwać tęsknotę za krajem i za... wolnością.
Coraz częściej mówi, że "artysta, ten wolny ptak, śpiewać powinien nie w klatce,
że małżeństwo to jednak niewola". Takie i podobne słowa nie mogły nie wywrzeć
wpływu na psychikę Marii. Gromadzi się w niej żal, uczucie buntu, gorycz...
Przecież to nie ona dążyła do tego małżeństwa. Po powrocie do kraju, po
ostatnich sześciu chudych latach paryskich, napisała w swoich notatkach: "O ile
życie nasze w Paryżu było już w pewnych ramach zawarte: na stałych zarobkach się
mogło opierać, tu wydawało się igraszką na trzęsawisku". Na dobro Marii należy
zapisać, że nie zajmuje ona biernej postawy, ale przeciwnie, chce i stara się
przyczynić do poprawy sytuacji materialnej rodziny: "Nie przyniósłszy Ci posagu
pragnę w zamian ulżyć Ci w utrzymaniu domu i dzieci - wszak żadna praca nie
plami, a zresztą nie potrzebuję mieszać w to Twego nazwiska; mogę użyć tylko
nazwę herbu mej rodziny: pod nazwą więc "Korwin" mogę utrzymać dom komisowy.
Będę się czuła bardzo szczęśliwą w połowie przyczynić się do utrzymania domu.
Nie będę się już czuła tak upokorzoną tym, że niczym się nie przyczyniam do
wspólnych kosztów utrzymania, zostawiając Tobie cały ciężar - a wierz mi, że
mnie to boli bardzo głęboko, gdy narzekasz na to, a ja widzę się bezsilną.
Proszę Cię również, abyś zawsze chciał wierzyć, że jestem Twoją najlepszą
przyjaciółką. Maria". List ten mówi bardzo dużo o wzajemnych stosunkach
małżonków, ukazuje istniejące układy, zdradza wkradający się już pomiędzy nich
pewien konwencjonalny ton. Do realizacji tych projektów nigdy nie doszło.
Prawdopodobnie na przeszkodzie stanęły ambicje i apodyktyczność małżonka. Mimo
to Maria jest w tych latach ogromnie czynna i pomaga mężowi w inny sposób.
Wielokrotnie odbywa męczące podróże do Paryża w celu likwidacji interesów
Chełmońskiego, załatwia jego sprawy z wydawcami, przeprowadza niektóre
transakcje. Wszystko to ku pełnemu zadowoleniu męża, który w listach obok
instrukcji co, gdzie i z kim załatwić, przekazuje wyrazy tęsknoty za nieobecną i
pragnienia, by jak najprędzej być znowu razem. Jeszcze zatem nic nie wskazuje,
by małżeństwo miało się rozpaść. Ot, przejściowe niesnaski, jak w każdym
stadle... Mimo kłopotów finansowych, mimo trudności z wejściem na rynek krajowy,
pełen parafiańskich gustów, Chełmoński zdobywa się na mobilizację wewnętrzną i z
taką zaciekłością rzuca się w wir pracy, że wkrótce następuje wielkie odrodzenie
jego sztuki. "Po przyjeździe do Polski - wspomina żona - zaraz powiedział, że
się nie umyje, nie uczesze, dopóki nie zrobi pierwszego obrazu". Ta zaciekłość
wydała wkrótce owoce. Już we własnej siedzibie, w Kuklówce pod Grodziskiem,
zaczynają powstawać nowe, piękne, zupełnie inne obrazy. Ale inny staje się
również sam Chełmoński. Z tego okresu pochodzą narzekania jego żony, że mąż
"zmienił się w brudnego, niechlujnego, małorolnego chłopa", że zmienił się jego
charakter i stosunek do niej... Co mogło wpłynąć na tę zmianę? Na pewno psychikę
wrażliwego malarza musiały jakoś przeorać trzy kolejne - rok po roku - zgony
jego maleńkich dzieci. Zwłaszcza śmierć pierworodnego synka, który nie dożywszy
roku, zmarł zaraz po przyjeździe do Polski, w roku 1887, musiała być dla niego
szczególnie silnym ciosem. Może miał pretensje do żony, że nie potrafiła ich
ustrzec, może jego zdaniem jej boleść z tego powodu nie była równie silna?...
Faktem bezspornym jest jedynie to, że dobre początkowo małżeństwo zaczęło się
wyraźnie rozpadać i w roku 1894 nastąpiła całkowita separacja Chełmońskich. On
został w Kuklówce z trzema córkami, ona wyjechała do Warszawy, gdzie przez
pewien czas pracowała jako nauczycielka. W Warszawie przyszła na świat
najmłodsza córka Chełmońskich Wanda i ona jedna pozostała przy matce. Rzadko się
zdarza, aby matka decydowała się na pozostawienie dzieci. Tu musiały zajść
jakieś szczególne okoliczności... Biograf artysty Maciej Masłowski kwituje tę
nową odmianę losu krótką uwagą: "Chełmoński, jak tego dowiodły lata jego pożycia
małżeńskiego, był nie tylko autentycznym "cyganem", ale także szczerym
bezinteresownym entuzjastą tego, co się nazywa domem rodzinnym. Teraz już do
końca życia miał pozostać sam - z goryczą bezdomności, z głębokim odczuciem
krzywdy, z urazem nie zasłużonej zdrady. Można tutaj pominąć warstwę
niesprawdzalnych plotek, ale nie ma wątpliwości, że zaszło coś, czego Chełmoński
nigdy żonie pomimo jej usilnych wieloletnich starań nie przebaczył". Co zaszło?
Brak odpowiedzi. Ale jest w korespondencji Chełmońskiego jeden list od Marii, ze
stycznia 1896 roku, w którym prosi ona przez litość nad dziećmi, przez pamięć na
tych biedaków, którzy od nich odeszli, przez wszystkie wspomnienia, które ich
łączą, aby nie odmawiał jej porozumienia się co do dzieci. "Nie pytaj nikogo o
radę, jak masz czynić - pisze Maria - czyń według własnego przekonania i serca,
nie szukaj kogoś, aby ci powiedział, co masz robić, znajdź raz odwagę własną i
czerp we własnym sercu natchnienie do czynu. Nie chcesz zgody, widać, że tak Ci
lepiej. W takiej jednak sytuacji, jak obecnie, nie może być, abyś miał sumienie
pozostawiać mnie dłużej. Widzę, żeś spokojny, że pracujesz i dużo nawet - masz
więc i umysł spokojny, aby ze mną bez żalu i uprzedzenia pogadać, proszę Cię na
miłość dzieci Twoich, zechciej się widzieć ze mną, abym z Tobą o dzieciach mogła
się porozumieć. Jeżeli nie chcesz do Warszawy przyjeżdżać, to ja bym do
Grodziska przyjechała, w sobotę 18_go na 12_tą rano. Błagam Cię, nie odmów mej
prośbie. Maria". W ogłoszonej drukiem korespondencji Chełmońskiego brak jest
odpowiedzi na ten dramatyczny list. Pozostał nieprzejednany. Maria z
Szymanowskich pozostawała w związku małżeńskim z wybitnym malarzem, ale i
niełatwym w codziennym pożyciu człowiekiem przez szesnaście lat. W tym okresie
urodziła sześcioro dzieci, z których troje zmarło, przeżywając niewiele ponad
rok. Siódme dziecko przyszło na świat już po rozejściu się z mężem. Kiedy
wychodziła za mąż, miała zaledwie siedemnaście lat. Pierwsza córka przyszła na
świat po roku i później dwanaście najlepszych lat młodości wypełniły ciąże,
porody, i uciążliwa pielęgnacja niemowląt. Przy czym tylko trzy pierwsze lata
małżeństwa były okresem wspaniałego dobrobytu. Później już tylko codzienna
szarpanina w pogoni za chlebem. Powrót do kraju w dziewięć lat po ślubie;
przypuszczalnie krytyczne nastroje ze strony rodziny męża i częste męczące
wyjazdy Warszawa_Paryż dla likwidowania mężowskich spraw. Uganianie po
wydawcach, redakcjach, galeriach sztuki, rozmowy z adwokatami. Wszystko to
załatwiała energicznie sama i raczej ku zadowoleniu męża. A jednak małżeństwo
nie ostało się. Podmuch biedy rozdzielił ze sobą ludzi, którym widać było dobrze
razem jedynie w dostatku, wśród przyjaciół, w gwarze wesołych zabaw... Może
Maria była za młoda, aby pełnić trudną funkcję żony artysty, może starszy o
jedenaście lat Józef był zbyt pryncypialny, aby rozumieć tęsknoty, a może i bunt
młodej kobiety wprzęgniętej w jarzmo biologii? Chełmoński zdziwaczał,
przedwcześnie postarzał samotny w swojej Kuklówce i nieprzejednany nie pozwalał
wymawiać imienia żony. Zmarł w kwietniu 1914 roku. Ziemia kujawska szczyci się
swym wielkim synem - jego żonę wspominają może tylko wnuki... "Pani malarzowa" O
Zofii z Gałczyńskich Juliuszowej Kossakowej, żonie sławnego malarza batalisty
żyjącego w latach 1824_#1899, zachowały się dwa przekazy pisemne sporządzone
ręką dwóch wnuczek: Magdaleny Samozwaniec i Zofii Kossak_Szczuckiej. I przekazy
te tak się różnią swoim charakterem, wymową, temperaturą uczuciową, jak różne
były i twórczość, i osobowość obu autorek. Satyryczka Magdalena Samozwaniec,
zawsze kąśliwa i dla dowcipu nie wahająca się wystawić na sztych nawet
najbliższej rodziny, w autobiograficznej powieści "Maria i Magdalena" wspomina
babkę pobieżnie i lekceważąco, natomiast Zofia Kossak_Szczucka swemu pradziadowi
Wojciechowi Gałczyńskiemu i jego córce Zofii, a swojej babce, poświęciła karty
pełne miłości w obszernej sadze rodzinnej, pisanej na emigracji, pod tytułem
"Dziedzictwo". Wojciech Gałczyński, mądry, doświadczony życiem człowiek,
Sybirak, który z pięcioletniego zesłania przez trzy lata wędrował na piechotę do
rodzinnego domu, odegrał wielką rolę w małżeństwie swej córki. Przede wszystkim
nie stawiał przeszkód w wyborze przyszłego jej męża, wznosząc się ponad przesądy
ówczesnej sfery ziemiańskiej, która lekceważyła całą brać artystyczną i osobę
popełniającą mezalians nieomal wykluczała ze swego towarzystwa. Widząc afekt
swej córki do młodego, rokującego świetną przyszłość malarza Juliusza Kossaka,
nie powiedział weto, jak by uczyniło większość ojców_ziemian, niemniej uważał za
swój obowiązek przestrzec Zofię przed konsekwencjami wyjścia ze swej sfery:
"Będzie ci ciężko i gorzko. Ludzie potrafią być okrutni, gdy się ich opinię
zlekceważy, a bez ludzi żyć nie można, szczególnie artyście. Znajdziesz się na
ostatnim miejscu, gdzie dotąd byłaś na pierwszym". Zofia nie ulękła się tych
perspektyw, a rozumny ojciec zadecydował, że ślub nastąpi po roku rozstania,
które będzie próbą dla miłości młodych. "Jeżeli kochacie się naprawdę, rok
prędko przeleci". I rzeczywiście. Dłużył się wprawdzie, cały był wypełniony
tęsknotą i czekaniem na listy, ale wreszcie minął i nadszedł radosny dzień
ślubu, a później - wyjazd do Paryża. Mądry Wojciech Gałczyński pragnął, aby
zięć, którego talent podziwiał i cenił, zdobył we Francji w ciągu
trzech_czterech lat solidne wykształcenie malarskie. Pobyt Kossaków w Paryżu
trwał jednak znacznie dłużej. Wyjechali za granicę w roku 1855, a wrócili do
Warszawy prawie przed samym wybuchem powstania styczniowego. W Paryżu przyszli
na świat dwaj synowie bliźniacy: Wojciech, sławny z czasem malarz, późniejszy
ojciec pisarek Marii Pawlikowskiej_Jasnorzewskiej i Magdaleny Samozwaniec oraz
Tadeusz, ojciec znakomitej pisarki Zofii Kossak_Szczuckiej, która po dziadku
odziedziczyła talent batalistyczny. Jej malarskie opisy bitew nie ustępują
obrazom Juliusza Kossaka, malowanym pędzlem. Na kartach "Dziedzictwa",
szczególnie pierwszego i drugiego tomu, widzimy Zofię Kossakową, jako godną
małżonkę wielkiego artysty. Zgodnie z obietnicą daną ojcu dostosowuje się do
nowego trybu życia i zapomniawszy o dawnej pozycji rozpieszczonej panienki z
zasobnego, ziemiańskiego dworu, dzieli trudy Juliusza; jest niewymagającą żoną i
troskliwą matką pięciorga dzieci: trzech synów i dwóch córek. Żyje w czasach i
warunkach dających jej możność poznania wielu ciekawych ludzi. Więc najpierw na
emigracji: Mickiewicz, Norwid, Bohdan Zaleski, Seweryn Goszczyński, Teodor
Tomasz Jeż i inni. W mieszkaniu Kossaków przy ulicy de Vanneaux stale bywało
wielu pisarzy i artystów. "Dom KOssaków - pisze wnuczka w "Dziedzictwie" (a
opiera się przecież na przekazach rodzinnych) - miał to do siebie, że
odwiedzający chętnie doń wracali. Na tę popularność składało się wiele przyczyn:
malarstwo Juliusza, przemawiające żywo do serc polskich, miłe obejście obojga
gospodarstwa, uroda i wdzięk gospodyni (...) Juliuszowie nie należeli do żadnego
ze stronnictw emigracyjnych, nie partycypowali w sporach szarpiących społeczność
wygnańczą, na koniec nie byli emigrantami. Wyjechali legalnie i mogli powrócić
do kraju, kiedy chcieli. Pomiędzy ziemią polską a nimi nie wznosiła się
dożywotnia zapora". Uroda i wdzięk gospodyni... Znakomity malarz portrecista
Henryk Rodakowski namalował Zofię w całym bogactwie jej okazałej, rosłej
postaci. Obraz przedstawia wysoką brunetkę w pełnym rozkwicie dojrzałej
kobiecości. Spod zrośniętych brwi patrzą ciemne oczy na poły marzycielsko, na
poły zalotnie, na ustach igra łagodny uśmiech. Sprawia wrażenie osoby pogodnej i
zarazem świadomej, czego chce. Jest to twarz, która pozostaje w pamięci. Takie
postacie zwykło się określać mianem "wspaniała kobieta". Pobyt Kossaków w Paryżu
zakłóciła żałobna wieść o śmierci Wojciecha Gałczyńskiego. Zrozpaczona córka
jedzie na pogrzeb. I teraz doświadczy wszystkiego, całej sumy upokorzeń, jakie
przewidywał ojciec, przestrzegając ją przed wyjściem ze swojej sfery. "Ludzie są
okrutni" - przypomni sobie słowa ojca, kiedy wypadnie jej wraz z siostrą składać
zwyczajowe wizyty sąsiadom, ażeby podziękować za obecność na pogrzebie Wojciecha
Gałczyńskiego: "Tak mnie wszędzie dawniej podziwiano, fetowano, chwalono.
Nazywano zawsze tatusiową jedynczką. Teraz, teraz ledwie że kiwali głową. Jakby
przyjechał ktoś obcy. NIkt się mną nie zajął. U Bielińskich trafiłyśmy na
kolację. Cesię sadzali na pierwszym miejscu. Kochana dziedziczka siączycka
będzie łaskawa... Cesia zakłopotana pyta: a moja siostra?... Bielińska na to:
Pani malarzowa jest naprzeciw pani. Naprzeciw! Przez długość stołu! Posadzili
mnie między rezydentami! Koło pisarza i głuchej panny Eulalii!" "Pani malarzowa"
- brzmiało to jak obelga. Na szczęście Zofia była ponad to. Nie przywiązywała
wagi do ciasnej kołtunerii ziemiańskich poglądów. Paryż, dom otwarty, pełen
zawsze ludzi o szerokich horyzontach, rychło pozwoliły jej zapomnieć o
upokorzeniach, których w takim nadmiarze dostarczyło jej rodzinne środowisko po
śmierci ojca. Zresztą niezadługo przyjdzie Kossakom opuścić Francję. Juliusz
opanował arkana malarstwa, wyrobił sobie imię i pora już zacząć pracę
artystyczną w kraju. Przyjeżdżają do Warszawy i tu od razu wpadają w wir prac
konspiracyjnych. Od razu znaleźli się w samym centrum, wśród gorących patriotów,
śledzących z napięciem rozwój wypadków w stolicy i w całym kraju. Sytuacja
powoli dojrzewała do wybuchu powstania, które historia określiła później mianem
styczniowego. Jednym ze środków represyjnych po stłumieniu powstania 1863 roku
było wprowadzenie do gimnazjów warszawskich języka rosyjskiego jako wykładowego.
Kossakowie przenieśli się wówczas na stałe do Krakowa, aby kształcić dzieci w
szkołach polskich. Zamieszkali w dworku "Wygoda", zwanym później "Kossakówką".
Zofia Kossakowa poczuła się tu szczęśliwa. Zadowoleniem napełnia ją pozycja
męża, szanowanego przez mieszkańców Krakowa i cenionego w środowisku
artystycznym. Przyszła za nim sława ze stolicy, gdzie rozchwytywano każdy zeszyt
"Tygodnika ilustrowanego", w którym zamieszczał reprodukcje swoich
patriotycznych obrazów i rysunki sławiące osiągnięcia polskiego oręża. O Zofii
nikt tu nie mówi z przekąsem "pani malarzowa", lecz "małżonka sławnego artysty"
albo bardziej poufale i serdecznie "pani Juliuszowa". Trzech młodych Kossaków i
ich dwie siostry ściągają do "Kossakówki" coraz to nowych przyjaciół. Dom tętni
życiem, a ciągle piękna pani domu nadaje mu ton. W domu tym Juliusz Kossak,
szczęśliwy ze swą żoną, przeżył trzydzieści długich lat i tu zmarł w 1899 roku.
Wnuczka Maria Pawlikowska_Jasnorzewska utrwaliła jego portret w pięknym wierszu
pod tytułem "Dziadzio": "Dziadzio siedział w pracowni przed sztalugą, palił
cygaro, brał pędzel do ust, namyślał się długo, strząsał jedwabny popiół w
popielniczkę starą. Rozrabiał na palecie soki fijołkowe, deszczówkę pomieszaną z
zielenią wiosenną i mleko migdałowe z sjenną. Ślad ołówka wycierał kawałkami
chleba, a po kobalt przez okno sięgał aż do nieba. Malował rozrzewnieniem i
słońcem siwki, grzywki, kopytka tańczące i lśniące, oczy pełniejsze ognia od
oczu Hiszpanek i zady roztęczone jak bańki mydlane." Zofia Kossakowa przeżyła
swego męża o dwadzieścia cztery lata i zmarła we Lwowie w roku 1923. Druga z
wnuczek, Magdalena Samozwaniec, nie miała tak lekkiego pióra, maczanego w
zadumie wiosennej, jak jej siostra Maria i w sposób kpiarsko_lekceważący
skwitowała ostatnie lata żony dziadka Juliusza: "Babcia Kossakowa żyła do 90 lat
i rok czy dwa przed śmiercią postanowiła popełnić samobójstwo (rzecz w
późniejszym wieku nie spotykana!) i w tym celu zażyła całą tubkę aspiryny.
Skończyło się tylko na silnym ataku serca i biedna babcia, która już w ogóle nie
wstawała, musiała swój nędzny żywot ciągnąć jeszcze pewien czas. Obie wnuczki
mogły się od niej dowiedzieć niezmiernie ciekawych rzeczy, ale babcia pamiętała
lepiej swoje dzieciństwo niż lata młodości, a jej umysł wciąż był zaprzątnięty
mnóstwem drobiazgów, których się starość czepia, jak tonący trzcin lub gałązek".
Za życia Wojciecha Kossaka, który zawsze darzył swą matkę tkliwym uczuciem i
najgłębszym szacunkiem, słowa powyższe na pewno nigdy by nie ukazały się w
druku. Kossak zmierzyłby córkę najsurowszym spojrzeniem i być może podarłby te
kartki, mówiąc: "i dowcip ma swoje granice". "Femina fatalis" Imiona takie, jak
Teodor, Teofil mają bardzo pochlebną wykładnię, znaczą tyle, co "miły boskiemu
sercu", a więc ktoś dobry, sympatyczny, szlachetny, tymczasem tak się złożyło,
że akurat dwie nosicielki żeńskiego odpowiednika tych imion przetrwały w
tradycji potomnych jako niezbyt dobre żony dwóch sławnych mężów. O jednej z
nich, Teofili Teodorze Wyspiańskiej, była już mowa. Druga, to Teodora z
Giebułtowskich Matejkowa, istna "femina fatalis" w życiu wielkiego malarza,
kobieta, która zamiast tkliwości i opiekuńczego uczucia, czego artysta tak
bardzo potrzebował i szukał, wniosła do rodzinnego, wspólnie stworzonego domu
nerwowe napięcie, niepokój i tysiące nieuzasadnionych pretensji. Było to po
prostu małżeństwo bardzo niedobrane, chociaż zdarzały się w nim okresy -
zwłaszcza na początku - pełnej zdawałoby się harmonii i serdeczności...
Chuderlawego, wątłego Matejkę pociągnęła siła witalna panny: jej bujność,
żywiołowość, dynamizm i temperament. Dla Teodory natomiast kawaler, którego
wielkości nie przeczuwała jeszcze, nie stanowił żadnej partii. Toteż w pierwszej
chwili jego zaręczynowy pierścionek odrzuciła z pasją w kąt pokoju, wybuchając
rozpaczliwym płaczem. Marzyła o kimś zupełnie innym. Ale po namyśle i po
perswazjach rodziny uznała, że nie ma sensu stawać okoniem, bo drugi kandydat do
jej ręki może się już nie trafić. Wszak nie ma posagu, a w tamtych czasach
głównie pieniądz decydował o losie kobiety, jeżeli była ona wychowana na kurę
domową i nie miała żadnego fachu w ręku. Na charakterze Teodory zaciążyła
ówczesna epoka z jej ciasnymi poglądami na rolę i pozycję kobiety. Gdyby przez
odpowiednie wychowanie i właściwe wykształcenie pokierowano uzdolnieniami
artystycznymi panny Giebułtowskiej - miała podobno z natury dobrze postawiony
głos i korzystne warunki zewnętrzne - mogłaby z niej wyrosnąć nieprzeciętna
indywidualność w dziedzinie sztuki. Niestety, w niezamożnej, przeciętnej
rodzinie krakowskiej nikomu podobne idee nawet nie przychodziły do głowy.
Stłumione talenty Teodory, nie mogąc znaleźć właściwego ujścia, przejawiały się
w niepohamowanych wybuchach temperamentu, w zmiennych jak marcowa pogoda
nastrojach. To przerzucanie się od wylewnej serdeczności do burzliwych
niehumorów, od dziecinnej radości do ponurej melancholii, było niezwykle męczące
dla otoczenia, przede wszystkim dla Matejki, któremu taka atmosfera wybitnie
przeszkadzała w pracy twórczej. A malować musiał, bo to była nie tylko potrzeba
jego artystycznej natury, ale i sposób zarobkowania dla utrzymania licznej
rodziny, Matejkowie bowiem mieli czworo dzieci, nie licząc maleńkiej córeczki,
która zmarła w wieku niemowlęcym. Wśród licznych szkiców i rysunków do obrazów
Matejki jest jeden przedstawiający artystę z żoną w objęciach. Warto przyjrzeć
się temu rysunkowi, zapominając, że będzie to później słynne malowidło "Zygmunt
August i Barbara Radziwiłłówna". Teodora z władczym wyrazem twarzy trzyma głowę
lekko wspartą o ramię męża, obejmując lewą dłonią jego policzek. Matejko zaś,
nieco przygarbiony, tuli do siebie żonę z bezmiernie smutnym wyrazem oczu. Jest
w tych oczach udręka, bezmiar udręki, i takie właśnie udręczone było jego życie
z Teodorą, która nie umiała znaleźć swego miejsca na ziemi. Zdobywszy pozycję
żony jednego z pierwszych artystów w kraju, oddaliła się od swoich ubogich
krewnych, zrażając ich zresztą swoją chełpliwością i fumami, nie weszła zaś do
świata arystokracji, dla której pozostała zawsze parweniuszką. Matejkowa nie
umiała wykorzystać szansy, jaką dało jej życie w postaci utalentowanego męża,
którego nazwisko otwierało przed nią wszystkie drzwi. Mogła przy jego boku
podnieść i własny poziom intelektualny i stworzyć dom godny prawdziwego artysty.
Mając świetne warunki zewnętrzne, mogła w tym domu królować wśród elity
towarzyskiej, chętnie ciągnącej do środowiska artystycznego. Niestety, przy
wielkich aspiracjach nie potrafiła przeskoczyć własnej, małej, mieszczańskiej
duszyczki. Nie na darmo we "Wspomnieniach" Wojciecha Kossaka znalazł się taki
passus: "(...) miałem wrażenie, że Matejko zazdrościł memu ojcu, pomimo że sam
miał jej tyle - popularności, otwartego domu, który dzięki wysokiej towarzyskiej
kulturze wielkiej pani, jaką była moja matka, był punktem zbornym inteligencji
towarzystwa krakowskiego (...) "KOssakówka" co dzień była pełna gości. Gdy moje
śliczne siostry (...) podrosły, wniosły w tę atmosferę kochającej się rodziny
urok swojej młodości. W domu Matejków tego nie było. Oboje pomimo wszystko
pozostali typowymi mieszczanami małego miasteczka". W wielkiej mierze
odpowiedzialność za to spada na Teodorę. To ona powinna była być dobrym duchem
domu, gościnną gospodynią. Tymczasem nie tylko, że nie podciągnęła męża, nie
była dla niego muzą i natchnieniem, ale przeciwnie, jako silniejsza, bardziej
dynamiczna ściągnęła go w dół, do siebie. Sława i zaszczyty mężowskie miast ją
mobilizować i uwrażliwić na to, że "noblesse oblige", podziałały na nią wręcz
destrukcyjnie. Pozując mężowi do sławnych postaci historycznych, jak na przykład
królowa Bona czy Barbara Radziwiłłówna, popadła w megalomanię, która z wolna
przekształciła się w obłęd to przemijający, to wracający ze zdwojoną siłą.
Pierwszy taki atak, w którym zniszczyła swój portret, nastąpił w roku 1876, w
dwanaście lat po ślubie. "Biedna pani Matejkowa w swojej łagodnej zresztą
wariacji - pisze tenże Wojciech Kossak - siadała do stołu, przy którym nakrywano
dla Anny Jagiellonki, hrabiego Stanisława Tarnowskiego i Zygmunta Augusta".
Oddana do zakładu dla obłąkanych Matejkowa zachowywała się tak naturalnie i
"niewinnie", iż personel szpitalny podejrzewał, że znalazła się pod jego opieką
tylko przez intrygi rodzinne, wepchnięta umyślnie do zakładu, ponieważ była
trudna we współżyciu domowym. Matejko pisał o tym do swojej szwagierki 30
czerwca 1882 roku: "(...) widocznie choroba wzmaga się w otoczeniu rodziny, gdy
przeciwnie towarzystwo obcych łagodzić się ją zdaje. Potwierdzać może to
okoliczność, że natychmiast po odwiezieniu biednej do zakładu, pisała list pełen
serdecznych wyrazów do mnie, kiedy w wilię dnia tego najohydniejszymi słowy mnie
obrzucała. Jakże tę zagadkę duszy i serca wytłumaczyć? Dr Żuławski chce, by choć
pół roku żona mnie nie widziała, chociaż już dziś opuściła go pierwotna nadzieja
przywrócenia biednej chorej do zdrowia. Gdyby nie wzgląd na dzieci, których
niepodobna rzucić na pastwę najzgubniejszych wpływów powodowanych rozmowami
okropnego zgorszenia, znosiłbym klęskę ciągłych udręczeń i nadal, wiedząc, że
kiedyś skończyłyby się nareszcie. Do poświęcenia własnego nie namyślałbym się
długo, ale uwaga, że nawet i to nie przydałoby się na nic, nie przyniosłoby
polepszenia chorej, bo tak niezaprzeczenie jest, że zdrowszą i weselszą zawsze
tylko między obcymi się czuła, zatem odosobnienie nastąpić musiało". Ten nie
bardzo stylistycznie napisany list odzwierciedla jednak w sposób nader
plastyczny cały tragizm mieszkania pod jednym dachem z osobą psychicznie
niezrównoważoną, a przecież na pewno na swój sposób bliską i kochaną. Diagnoza
lekarza okazała się słuszna. Teodora Matejkowa do końca swoich dni - niedługich
zresztą - nie doszła już do całkowicie normalnego stanu. Umarła na cukrzycę w
trzy lata po śmierci Matejki, w roku 1896, mając lat pięćdziesiąt. Leczenie
środkami narkotycznymi, wstrzykiwanie morfiny podkopało jej organizm i
przyczyniło się do przyspieszenia zgonu. "W nielicznym orszaku pogrzebowym -
wspomina jej siostrzenica Stanisława Serafińska - odprowadziliśmy na wieczny
spoczynek niespokojne ciało małżonki Matejki. Jej dusza uwięziona w tym bujnym
ciele, niezdolna panować nad nim, nieszczęśliwa własną niemocą, nieszczęśliwa i
unieszczęśliwiająca, dusza zwichrzona burzą namiętności, zmęczona walką z
cierpieniem, czysta w zasadach cnoty - zagadką była dla siebie samej i dla
otaczających". Zwykłe matczysko Drugi malarz z "dynastii Kossaków", Wojciech syn
Juliusza, znany był z kawaleryjskiej fantazji, z pasji do koni o kobieco
wygiętych, pięknych szyjach i do kobiet o nóżkach cienkich w pęcinie, jak rasowe
konie. Miał dwadzieścia siedem lat, kiedy w dniu 16 lipca 1884 roku zawarł
małżeństwo z panną Marią Kisielnicką, ziemianką z łomżyńskiego.
Dwudziestoletnia, rozkochana w pięknym młodzieńcu dziewczyna była od niego
młodsza o siedem lat i od razu całkowicie podporządkowała się jego woli,
fantazji i rozmachowi. W swoich "Wspomnieniach" opublikowanych w roku 1912
Wojciech Kossak wielokrotnie podkreśla, iż jego żona była zawsze tego zdania, co
i on, poza tym jednak - niestety - nie rozpisuje się na jej temat. Nie przekazał
żadnych danych ani o jej wyglądzie, ani o jej charakterze. Mimo to jest ona w
tych wspomnieniach ciągle obecna. Stąd może wniosek, iż Kossak odczuwał tak
silną spójnię z żoną i uważał to za rzecz tak naturalną, iż nie widział potrzeby
dokumentowania tego na piśmie. Kossak malował swoją żonę nie słowami, ale
pędzlem. "Portret żony artysty", duże płótno 150 "#100 cm, przedstawia
popielatowłosą blondynkę o prostym nosku, odzianą w dopasowaną do talii
krynolinę, z pękiem kwiatów na lewym ramieniu. Cała postać młodziutkiej kobiety
nacechowana jest skupionym spokojem. I ten rys charakteru pozwalał zapewne Marii
z Kisielnickich, zwanej rodzinnie Maniusią, Momo albo po prostu Mamidłem,
zachowywać równowagę w szalonej "Kossakówce", ich dworku krakowskim, pękającym w
szwach od nadmiaru gości, od fantazji dwóch córek, ułańskiego rozmachu syna i
górującego nad wszystkimi temperamentu męża. Wojciech Kossak, obok wspomnianego
portretu, największy hołd złożył swojej małżonce dedykacją, którą zamieścił na
wstępie tomu "Wspomnień" - "Dwom polskim paniom, które umiały być żonami
artystów: Zofii z Gałczyńskich Juliuszowej i Marii z Kisielnickich Wojciechowej
Kossakowym - poświęcam". Warto zwrócić uwagę na to sformułowanie, jakże wiele
mówiące: nie dwóm kobietom, ale "dwom polskim paniom". Jest ono wyrazem czci dla
patriotyzmu, honoru, dystynkcji, dla czegoś nieuchwytnego, co decyduje o tym, że
wobec pewnych osób nikt sobie nie pozwoli na nadmierną poufałość, na
przekroczenie owej niewidzialnej bariery, jaką wznosi uzasadnione w pełni
poczucie własnej godności. Oczywiście bariery takie nie istnieją w gronie
najbliższej rodziny, obcującej ze sobą na co dzień. Toteż dla Lilki i Madzi,
czyli młodych Kossakówien, pani Maria Kossakowa, to - jak się rzekło - po prostu
Momo czy Mamidło. W autobiograficznej opowieści Magdaleny Samozwaniec "Maria i
Magdalena" pełno jest rozsianych sądów, opinii i wzmianek o bardzo kochanej
matce. "Mama, pani Maniusia z Kisielnickich, na pozór złotowłosy anioł, ale w
gruncie rzeczy surowy Katon przez pince_nez spoglądała na to "poufalenie się
dzieci z rodzicami". U niej w rodzinie dzieci truchlały, gdy zbliżał się ojciec
(...)". Z książki nie wynika jednak, aby ów Katon był naprawdę taki surowy, jest
bowiem nieomal regułą, że dzieci trzymane krótko przez własnych rodziców, są dla
własnego potomstwa z czasem aż nazbyt liberalne. Jak przystało na zapobiegliwą
matkę, pani Kossakowa troszczyła się, aby dać całej swojej trójce odpowiednie
wychowanie i wykształcenie. Wychowana w duchu patriarchalnym uważała, że dzieci
to cel rodziny, a więc muszą być na pierwszym planie. I są. Magdalena
Samozwaniec pisze o tym na poły z żartobliwą kpiną, na poły ze wzruszeniem:
"(...) ta energiczna gaździna, która sama umiała gotować, jak najlepszy kucharz
i sama froterowała posadzki, aby pokazać służącej, jak się to powinno robić,
swoich córek nie chciała nauczyć nawet smażenia jajecznicy lub zaparzania
herbaty. - Wy macie robić co innego - mówiła i zapędzała zupełnie niezdolną do
muzyki Madzię do ćwiczenia gam i palcówek. Ta dziwna matka, pochodząca z
zamożnego szlacheckiego dworu, marzyła dla swoich córek o czymś innym, czymś
lepszym, o istotnym "awansie społecznym", jakim była dla niej kariera
artystyczna. W jej sferze był to wypadek raczej rzadki i odosobniony". Marzenia
te spełniły się. Cała trójka młodych Kossaków odnosi tryumfy na polu
artystycznym. I to napełnia serce matki dumą, ale ponieważ rzadko wszystkie dary
życia idą w parze, pani Kossakowa zamartwia się nieudanymi małżeństwami obydwóch
córek. Wojciech Kossak traktuje rzecz z humorem: "miałem dwie córki, wyprawiłem
cztery wesela i znowu mam je obydwie w domu". Natomiast dla jego żony owe
rozwody i samotność córek, to cierń w sercu. Przede wszystkim wychowana w
religijnym duchu uważa, że "co Bóg złączył, ludzie nie powinni rozłączać". I w
poczuciu tego grzechu na jej oczach popełnionego, modli się za całą rodzinę.
Młodsza córka pisze o tym z humorem: "A Mamidło? Baranek boży, który gładził
grzechy rodziny i który co dzień o szóstej rano biegł do kościoła na poranną
mszę, modlić się za tego wspaniałego męża_uwodziciela, co często grzeszył
przeciwko szóstemu przykazaniu, i za te dwie zwariowane córki". Ale zaraz dalej
dodaje już bardzo serio: "Należy zaznaczyć, że to nie była taka zwyczajna polska
matrona - szalenie dużo czytała w języku polskim i francuskim i pisywała co
dzień listy do rodziny literackim stylem pełnym "esprit"". Przy tych
zainteresowaniach intelektualnych tym bardziej zasługuje na uwagę wielka
skromność pani Kossakowej. Nigdy i nigdzie nie wysuwa swojej osoby na pierwszy
plan. Była jak gdyby niewidzialnym dobrym duchem domu. Poeta Witold Zechenter,
wspominający niepowtarzalną atmosferę "Kossakówki", scharakteryzował Marię
Kossakową jednym, ale jakże wymownym zdaniem: "Pamiętam panią Wojciechową,
wszędzie obecną i jakby zarazem niewidoczną w swej drugoplanowości, przesuwającą
się jakimś korytarzem, to wysuwającą rękę z parującą herbatką, to niknącą w
ogrodzie za krzewami - może po maliny, może po truskawki". Wojciech Kossak pisze
w swoich "Wspomnieniach", iż żona była z nim zawsze jednomyślna, jednak z
opowieści córki Magdaleny wynika, że nie zawsze. Kiedy pewnego dnia mąż,
malujący portrety zamawiane przez różnych dostojników, oznajmił jej, że
zapowiedział się z wizytą do "Kossakówki" sam arcyksiążę Karol Stefan z Żywca,
aby złożyć uszanowanie małżonce mistrza, pani Maniusia stanęła okoniem. U jej
rodziców żaden Austriak ani Moskal nie miał prawa przestąpić progu. Takie same
godne tradycje muszą być i w "Kossakówce". "Wojciech bardzo się rozżalił, iż
żona psuje mu interesy, że chce do niego zrazić takiego porządnego człowieka jak
arcyksiążę. Przygryzał wąsa i był ogromnie strapiony. Wówczas Maniusia zgodziła
się przyjąć dostojnego gościa (...) przygotowała herbatę, likiery i kanapki, ale
gdy Wojciech wprowadził gościa do salonu - pani domu zniknęła. Zdenerwowany mąż
chodzi po całym domu, szuka jej, woła - ani śladu! Arcyksiążę, którego jeszcze w
życiu nie spotkał taki despekt, posiedział chwilę z zażenowanym panem domu, po
czym pożegnał się z nim bardzo chłodno, wsiadł do samochodu i odjechał. Wówczas
Maniusia wyszła z klozetki, gdzie siedziała przez cały czas arcyksiążęcej
wizyty". W ten sposób patriotyczna pani domu zadokumentowała swoją niezłomną
postawę. Niby drobiazg, ale jakże charakterystyczny. Wojna rozdzieliła tę
kochającą się niezwykle serdecznie i czule rodzinę. Starsza córka, Maria
Pawlikowska_Jasnorzewska, z chwilą wkroczenia Niemców do Polski musiała się
liczyć z następstwami jako autorka antyhitlerowskiej sztuki "Baba_Dziwo". W
dodatku ta zjadliwa satyra była wystawiona w Warszawie w dniu 1 września, nie
można więc nawet było liczyć na to, że utonęła w zapomnieniu. Poetka opuściła
Polskę, kierując się wraz z mężem lotnikiem na Rumunię. Maria Kossakowa,
żegnając córkę, była pełna najgorszych przeczuć, drżała z lęku, czy jeszcze
zobaczą się w życiu. Wkrótce z Anglii zaczęły nadchodzić listy pełne tęsknoty i
to uspokoiło trochę matkę. W jednym z listów jest piękny wiersz z myślą o niej
pisany: "Matka Gracchów? Rzymska matrona? "Propagandowe" nazwisko? Nie, to tylko
dobroć wcielona, zwykłe matczysko. Wielkość mało dla niej stanowi. Do szczęścia
jej nie wystarczy. Nie ona to rzekła synowi: "Z tarczą albo na tarczy!" Mocna
nie jest. Wzdycha i płacze nad poniżeniem jednostki, nad dzieckiem swoim
tułaczym, nad zagadką wyroków boskich. Lecz za każdą jej łzę spada pocisk! Za
westchnienie - dymi rumowisko! I cóż na to anioł dobroci? Płacze dalej i oto
wszystko. Lecą światłem rikoszetów echa, płoną gniewy i odwety męskie - któż by
z panów zemsty poniechał, zemsty z Bogiem lub przeciw Bogu? Wiktorie stają u
progu - a tu tylko matczysko tęskne. Władcy wojny prowadzą. Stać ich na ofiary
ku przyszłym chwałom! Ale matka za to wszystko zapłaci, jeśli syn jej nie
powróci cało..." Nie powróciła córka. Maria Kossakowa nie musiała na szczęście
przeżywać jej śmierci w Anglii i dramatycznej choroby na raka, ukrywanej
bohaterssko przed rodziną. Zmarła w roku 1943, na dwa lata przed zgonem Marii
Pawlikowskiej_Jasnorzewskij i w dwa lata po śmierci męża Wojciecha. U boku "boga
poezji" W tym czasie, kiedy w krakowskim dworku ambitna pani Maria Kossakowa
ustawiała pierwsze kroki swych dzieci w kierunku kariery artystycznej, na
lwowskim firmamencie literackim pojawiła się jaśniejąca od razu pełnym blaskiem
nowa gwiazda poetycka - Leopold Staff. W roku 1901 ukazał się pierwszy tom
dwudziestotrzyletniego poety "Sny o potędze", a potem już regularnie - prawie
rok po roku - nowe tomy, a wszystkie pod pięknymi tytułami: "Dzień duszy",
"Ptakom niebieskim", Gałąź kwitnąca", "Łabędź i lira", Barwa miodu", "Szumiąca
muszla" i inne. Lwowski poeta bardzo długo pozostawał wierny kawalerskiemu
stanowi. Nie śpieszno mu było do żeniaczki, chociaż był wesoły, towarzyski i
chętnie przez panie widziany. Dopiero bardzo niedawno, dzięki "Wspomnieniom"
Beaty Obertyńskiej, opublikowanym w roku 1974, została odkryta tajemnica serca
poety. Ponoć w bardzo młodym wieku stracił głowę dla pewnej uroczej Halki,
zwanej "Białką", ale rodzina panny, z ojcem straszliwym alkoholikiem, przeraziła
go tak dalece, że wybrawszy się z wizytą, by prosić o rękę córki, wycofał się
czym prędzej. Sprawa ta rzuciła posępny cień na wiele lat jego życia, a w
stosunku do dziewczyny czuł się chyba winny do końca dni jej smutnego i
niedługiego zresztą żywota. Ożenił się dopiero w roku 1920, mając czterdzieści
dwa lata. Jego żoną została Helena Lindenbaum, nauczycielka geografii w żeńskich
szkołach warszawskich. Mimo że praca pedagoga dawała jej wiele satysfakcji, mimo
że cieszyła się wielką sympatią, a nawet przywiązaniem swoich uczennic,
zrezygnowała z dotychczasowych zajęć, aby całkowicie poświęcić się nowym
obowiązkom żony. Wstępując w związki małżeńskie od razu była świadoma, że jej
partner to wybitny poeta, ale zarazem całkowicie niezaradne życiowo dziecko,
które trzeba będzie otoczyć czułą opieką i stworzyć mu cieplarniany klimat dla
jego twórczości. Leopold Staff i jego żona, nazywana przez niego "Hesią", stali
się najbardziej harmonijną parą, żyjącą nawzajem troską o siebie, ale i pełną
serca dla rodziny: bliższych i dalszych siostrzeńców i bratanków. Pani Helena
nie protestowała ani przez chwilę, gdy mąż nieomal zaraz po ślubie zaproponował,
aby wziąć do ich domu w charakterze przybranej córki bratanicę, sierotę po
zmarłym bracie Ludwiku Staffie. Gdy po sześciu latach mała Wisia zmarła na
gruźlicę, był to dla pani Staffowej ciężki cios. Staffowie przez dwadzieścia lat
mieszkali w Warszawie przy ulicy Koszykowej 25, na trzecim piętrze. Nie było to
mieszkanie piękne, przeciwnie - typowo mieszczańskie, "pełne poduszek, kozetek,
serwet obszytych frędzlami, firanek i dywaników", jedyną jego ozdobą, świadczącą
o różnorodnych upodobaniach literackich i naukowych poety, była piękna
biblioteka. To nieciekawe wnętrze, jak również drobiazgowość pani domu, dla
której do rangi wielkich wydarzeń urastały takie sprawy, jak domowe pranie,
porządki wielkanocne, opatrzenie okien na zimę itd. stanowiły jawny kontrast z
artystyczną duszą poety dalekiego od przyziemnej codzienności, rozmiłowanego w
antyku znawcy sztuki, twórcy tylu subtelnych strof... W praktyce jednak to
traktowanie na serio drobiazgów domowych przez panią Staffową nie zakłócało
bynajmniej harmonii pożycia małżonków. Rekompensatą były inne cechy charakteru
pani Heleny. Janina Morstinowa, żona dramaturga Hieronima Ludwika, w którego
majątku, Pławowicach, Staffowie często spędzali letnie okresy, tak
charakteryzuje żonę poety: "W mieście (...), gdzie gość nieproszony przewraca
wszystko do góry nogami, przeszkadzając w zamierzonym wyjściu po długim pisaniu
lub napisaniu czegoś, co gwoździem siedzi w głowie, Staff zamykał się na wiele
zamków i łańcuchów, a żona strzegła jego spokoju, jak cerber. Cerberem tym była
najlepsza, pełna serca i delikatności osoba, namiętna i nieprzejednana w
bronieniu wejścia do mieszkania, z niepokojem chodząca od drzwi do okien jako
żywy tłumik, bo Staff kochał ciszę". Franciszkańsko dobry i dzięcięco naiwny
Leopold Staff musiał mieć taką właśnie żonę: czułą, troskliwą, zapobiegliwą.
Dzięki niej mógł tworzyć w spokoju swe piękne wiersze, mógł tłumaczyć z obcych
języków, by oddać do rąk czytelnika kilkadziesiąt dzieł literatury światowej,
prozy i poezji - od literatur klasycznych, greckiej i rzymskiej, od poezji
chińskiej, poprzez średniowieczną literaturę religijną do współczesnej prozy
włoskiej, duńskiej, norweskiej i hinduskiej. Oboje Staffowie mieli w
usposobieniu skłonność do nadmiernego przejmowania się wszelkimi drobiazgami
życiowymi. O "pięknej i najlepszej Hesi" Zofia Starowieyska_Morstinowa pisze, że
jej "atmosfera troski i niepokoju była chyba równie potrzebna, jak Barbarze
Niechcicowej". To nadmierne kłopotanie się przybierało szczególnie wyolbrzymione
formy w związku z korespondencją, jaka nadchodziła do Staffa. Tu pani Helena
była wyraźnie rozdarta. Walczyła w niej wrodzona sumienność i poczucie
obowiązku, które mówiły, że na listy należy odpisywać, że ktoś czeka gdzieś z
niepokojem na odpowiedź, z obawą, że "Poldek przemęcza się zbytnio odpisywaniem
i traci drogocenny czas tak mu potrzebny dla własnej twórczości". Staff z
radością odpisywał na listy, do których dołączone były jakieś wartościowe
utwory, świadczące o talencie ich autorów, natomiast grafomańskie próbki
traktował z największym taktem i delikatnością. Raz tylko zdarzyło mu się
odpisać złośliwie. Wspomina o tym Gabriel Karski: Pewnego razu Staff "otrzymał
sążnisty list wraz z kupą kiepskich wierszydeł od pewnego sierżanta, który
zniecierpliwiony zbyt długim - jego zdaniem - oczekiwaniem na ocenę, niebawem
nadesłał mu groźny monit, sformułowany w takich mniej więcej słowach: "Proszę
nie zapominać, że ma Pan do czynienia z żołnierzem Wojsk Polskich". Na co Staff
natychmiast odpisał: "Szanowny Panie Sierżancie, jako żołnierz Wojsk Polskich z
pewnością jest Pan odważny. Ufam więc, że tej odwagi Panu nie zabraknie, gdy się
Pan dowie, że wiersze Jego oceniam jako nic nie warte"". Kiedy wybuchła wojna i
nastał mroczny czas okupacji, zaprzyjaźnieni ze Staffami Morstinowie proponowali
im wielokrotnie, aby przenieśli się do nich na wieś. W Pławowicach będzie
łatwiej i bezpieczniej przeczekać ciężki okres. Gdyby przyjęli tę propozycję,
ominęłyby ich wszystkie niedole związane z powstaniem warszawskim i cała gehenna
ewakuacji. 3 października 1944 roku Helena Staffowa, ciężko ranna w nogę, wraz z
sześćdziesięcioparoletnim chorowitym mężem znalazła się w odkrytym wagonie
towarowym, by po siedemdziesięciu dwóch godzinach koszmarnej podróży znaleźć
upragnione schronienie na plebanii u księdza w Starachowicach. Ciężkie dni
opromieniała wiara, że przecież wojna musi się kiedyś skończyć i musi nadejść
upragniona wolność. "Będziemy znowu mieszkać w swoim domu, będziemy stąpać po
swych własnych schodach. Nikt o tym jeszcze nie mówi nikomu, lecz wiatr już o
tym szepce po ogrodach nie patrz na smutnych tych ruin zwaliska. Nie płacz. Co
prawda, łzy to rzecz niewieścia. Widzisz: żyjemy, choć śmierć była bliska."
Dzień wolności nadszedł prędzej, aniżeli powrót do ukochanej stolicy. Ten
nastąpił dopiero w 1949 roku, po kilku latach pobytu w Krakowie. W tymże 1949
roku pani Helena Staffowa przeżyła niezwykłe wzruszenie. Oto 30 stycznia w
Teatrze Polskim odbył się jubileusz siedemdziesięciolecia jej ukochanego męża.
Tłumnie zgromadzona publiczność powstawszy z miejsc, oddała hołd jubilatowi,
odznaczonemu w przeddzień Krzyżem Komandorskim z gwiazdą orderu Polonia
Restituta. Pani Helena, siedząca w pierwszym rzędzie, patrzyła przez łzy na
stremowanego poetę, który przycupnąwszy skromnie na rokokowym foteliku stojącym
na scenie, nie mógł opanować drżenia rąk. Pani Helena uczestnicząc całą duszą w
tym tryumfie męża, nie mogła w takiej chwili nie odczuwać, że ona też ma jakiś
udział w tych sukcesach. Wszak zrezygnowała ze swojej pracy zawodowej, aby
chronić troskliwie poetę przed wszystkim, co go rozprasza, co mogłoby mu
przeszkodzić w twórczości. I tak rzeczywiście było. Helena Staffowa w ciągu
trzydziestu siedmiu lat małżeństwa z tym sławnym poetą była jego koniecznym
uzupełnieniem, dopełnieniem i jak gdyby uwarunkowaniem. Wiadomo było, że gdy jej
nie stanie i on odejdzie bardzo prędko - tęskniący, niezaradny, samotny...
Helena Staffowa umarła 14 marca 1957 roku, Leopold Staff w dwa i pół miesiąca
później. * * * Młody wówczas przyjaciel poety, Tadeusz Różewicz, bezpośrednio po
tej stracie, jaką poniosła literatura polska napisał: "Znałem boga poezji. Był
to stary człowiek z rzadką bródką uśmiechnięty, pogodny. Bóg poezji mieszkał na
Nowym Świecie. Dozorca domu, listonosz myśleli, że jest to pan Leopold Staff. W
maju zamknął zieloną furtkę i opuściŁ sad. Wszedł w ciszę głębszą za swą zmarłą
żoną. Przed nim biegł czarny piesek o uszach wspaniałych jak witraże w
zachodzącym słońcu. W sadzie zamieszkały cienie. Bóg poezji nie umarł, on
zdrzemnął na chwilę w ciszy wieczoru słyszę jego lirę. Dom na lotnym piasku
Blask tysięcy świec bijący z mrocznej zazwyczaj katedry Notre Dame w Paryżu i
długie sznury karet zajeżdżających przed świątynię pewnego sierpniowego dnia
1860 roku zelektryzowały przechodniów idących tamtędy. Tylko niektórzy
wiedzieli, jakiej to parze będzie udzielał ślubu sam arcybiskup Paryża. Szeptano
sobie również na ucho, że wśród gości weselnych ma być jakoby cesarz Napoleon
III... Cóż to za niezwykła młoda para, że aż taki zaszczyt? A niezwykła
rzeczywiście. Przede wszystkim nie związana narodowościowo z Francją: on Polak,
ona Angielka, a na miejsce ślubu wybrali Paryż, po prostu, żeby było neutralnie.
Henryk Wieniawski, polski skrzypek_wirtuoz światowej sławy, sięgając po córkę
baroneta angielskiego Tomasa Hamptona, Izabellę, w pierwszej chwili spotkał się
z odmową. Hampton był przeciwnikiem małżeństw mieszanych; trzeźwo patrząc na
życie, od razu upatrywał źródło przyszłych konfliktów w różnicy kultur, tradycji
i obyczajów małżonków różnych narodowości. Poza tym nieufnie odnosił się do
artystów w ogóle, nie wierząc ani w stałość ich uczuć, ani w stabilność podstaw
ich egzystencji. Inaczej natomiast na osobę kandydata do ręki Izabelli
zapatrywała się jej matka. Pani Hampton, siostra znanego irlandzkiego pianisty
Osborne'a, sama niedoszła śpiewaczka, a więc wrażliwa na muzykę, urzeczona
wspaniałą grą polskiego skrzypka_wirtuoza, wprowadziła go do swego domu,
zaznajomiła ze sobą oboje młodych i czuła się odpowiedzialna za rozwój uczucia,
które narodziło się pod jej opiekuńczymi skrzydłami. Dlatego też usilną
perswazją skłaniała męża, aby niezależnie od rekuzy danej artyście, wybrał się
na jego koncert. A był to koncert niezwykły. Słuchacze Wieniawskiego po raz
pierwszy usłyszeli jego nowy utwór skrzypcowy, który odtąd już nierozerwalnie
miał się zrosnąć z jego imieniem. Była to "Legenda" - muzyczna skarga artysty na
zły los, który go rozdziela z ukochaną, i zarazem pieśń tęsknoty za krajem lat
dziecinnych, gdzie młodociane serce nie znało jeszcze udręk i cierpień.
Publiczność, wypełniająca salę po brzegi, przyjęła utwór z ogromnym entuzjazmem.
Burzliwa owacja, jaką zgotowano młodemu skrzypkowi nie mogła nie zrobić wrażenia
na sir Hamptonie. Zdał sobie sprawę, że ten artysta, stojący na zarzuconej
kwiatami estradzie, artysta, którego nazwisko skandują rozentuzjazmowani
słuchacze - Anglicy i liczni cudzoziemcy - to naprawdę ktoś i wobec tego
Izabella, wiążąc się z nim, w żadnym wypadku nie popełni mezaliansu. Małżeństwo
zawarte z takimi przeszkodami nie potoczyło się gładko. Atmosferę początkowego
szczęścia i harmonii wnet zakłóciły różnice charakterów, a przede wszystkim
różnice postaw wobec życia i jego obowiązków. Młoda kobieta bardzo szybko
przekonała się, jak ciężko jest być żoną artysty. Znowu natrętnie narzuca się tu
fraza z cytowanego już wielokrotnie wiersza: "Żony poetów to są amazonki spod
Pegaza znaku... Ich rajski chleb jest piołunu obsypany makiem". Dla Izabelli tym
makiem o piołunowym posmaku stał się egocentryzm męża. Henryk Wieniawski, sławny
skrzypek, solista dworu carskiego w Petersburgu, odznaczony najwyższymi
orderami, przyzwyczajony do hołdów, wieńców, fanfar, do tej całej dusznej,
cieplarnianej atmoosfery egzaltowanych zachwytów, nie nadawał się ani do roli
męża, ani do roli ojca. Nużyła go i nudziła ciągle ta sama kobieta, mierziły
obowiązki ojcowskie. Zresztą mało miał z nimi wspólnego, ciągle w podróżach,
ciągle przemierzający Europę i Stany Zjednoczone, był gościem w domu. Uczucie
żony przyjmował jako należny mu hołd. Pozwalał się łaskawie adorować, nic w
zamian z siebie nie dając. Rozumna i trzeźwo myśląca córka Albionu, jaką była
Izabella de domo Hampton, zdawała sobie z tego sprawę, cierpiała jako kobieta,
ale jednocześnie wiedziała, że nie pora palić mosty, kiedy na świecie były już
cztery powołane do życia małe istoty. Trzeba mężnie i konsekwentnie nieść
brzemię, które dobrowolnie zarzuciła sobie na ramiona zafascynowana
uwodzicielskim tonem jego czarodziejskich skrzypiec. Źródła naukowe nie zajmują
się charakterem żony Wieniawskiego, tylko analizują twórczość genialnego
wirtuoza i kompozytora, roztrząsają walory jego dwudziestu dwóch utworów
muzycznych, m.in. słynnej "Legendy", "Fantazji na tematy z opery "Faust"",
"Obertasa", "Dudziarza", "Scherza_tarantelli" i innych. Natomiast życie rodzinne
Wieniawskich starają się przedstawić powieściopisarze: Władysław Bodnicki w
"Legendach o Wieniawskim" i Eustachy Czekalski w "Czarodziejskich skrzypcach".
Portrety Izabelli w obydwóch opowieściach różnią się w zasadniczy sposób. Według
Czekalskiego Izabella to zapobiegliwa kurka domowa, gospodarna, ale gderliwa.
"Zajęta synkiem i domem coraz bardziej oddala się od zainteresowań męża. Woli
też, żeby muzykowanie odbywało się nie w ich domu. Przyjaciele Henryka tyle
zostawiają po swojej wizycie bałaganu w mieszkaniu..." I dalej w tym sensie, że
wobec tego skrzypek znajdzie taki dom, w którym można i muzykować z
przyjaciółmi, i porozmawiać, i popić tęgo, i adorować - nie bez wzajemności -
piękną panią domu. A więc pisarz ucieka się do znanego schematu: żona kura
domowa nie rozumie męża artysty i tym samym zmusza go niejako do szukania
zainteresowań poza domem. W opowieści Czekalskiego jest wiele uproszczeń, jest
również zaskakujący pamiętnik Izabelli, stanowiący chyba fikcję literacką, toteż
cała ta opowieść nie budzi zaufania. Bliższy prawdy wydaje się Bodnicki, właśnie
dlatego, że powściągliwszy i że jego Izabella ma w sobie więcej psychologicznej
prawdy. Obaj autorzy zgodnie podają, że Wieniawski był opanowany namiętnością do
gier hazardowych. Rujnował się na karty i ruletę. Wielkie zarobki z koncertów,
na które tłumnie tłoczyła się publiczność zwabiona sławą jego nazwiska,
zostawały w kasynach gry, a żonie i czworgu dzieciom brakowało na codzienne
potrzeby. Z tego chociażby powodu Izabella nie mogła się czuć szczęśliwa w tym
małżeństwie. Do tego doszedł jeszcze stały lęk o życie męża. Miał już dwa groźne
ataki serca. Lekarze nakazali unikać wszelkich podniet, wszelkich stanów
napięcia nerwowego. Zalecenie zupełnie nierealne. Czyż artysta, na którego
zwrócone są oczy całej widowni, może być zimny jak głaz? Czyż nie jest to
naturalne, że każdy nerw dygoce w nim z emocji i po występie następuje nagła
depresja? A hazard przy zielonym stoliku lub przy rulecie, kiedy rozbiegane oczy
śledzą toczącą się kulkę, a palce mimo woli zaciskają się aż do bólu... Izabella
ze smutkkiem i strachem myśli, że jej dom zbudowany jest na lotnym piasku. Jej
sławny, uwielbiany czarodziejski skrzypek nie jest mężczyzną, na którego
ramieniu można się oprzeć ufnie i silnie. A poza tym rujnuje swoje zdrowie, o
nic nie dba, z niczym się nie liczy. Jest egoistyczny i lekkomyślny zarazem.
Nieszczęście przyszło wcześniej, aniżeli mogła przypuszczać. Po którymś z
wielkich koncertów w południowej Rosji Wieniawski poczuł się tak źle, że musiał
natychmiast wracać do Moskwy. A tam wypadki potoczyły się szybko: choroba,
szpital, tarapaty pieniężne. Zmarł 31 marca 1880 roku. Miał niespełna
czterdzieści pięć lat. Po śmierci artysty rozpoczęły się spory, gdzie pochować
zmarłego: żona chciała zabrać go do Anglii, brat nalegał, by Henryk wrócił do
rodzinnego Lublina, przyjaciele proponowali Moskwę, z którą tak był związany
swoim życiem artystycznym i wieloma sukcesami. Spór ten rozstrzygnęła
ostatecznie matka, decydując się na stolicę kraju - Warszawę. Pamięć o Henryku
Wieniawskim przetrwała i nadal, dzięki artystom muzykom, jest w pełni żywa. O
jego żonie luźna garść szczegółów ocalała tylko dzięki pisarzom, dzięki ich
wyobraźni natchnionej osobowością dynamicznego, namiętnego wirtuoza skrzypiec.
Jego dwie miłości Wielki pianista o światowej sławie Ignacy Paderewski miał w
swoim życiu dwie miłości. Pierwsza, wszechpotężna, wszystko sobie
podporządkowująca - to muzyka; druga, komplikująca życie, będąca osłodą i
zarazem udręką tego życia - to żona. Była nią baronówna Rosen, córka rodowitej
Greczynki, zwana często "piękną Heleną", odziedziczyła bowiem po matce wspaniałą
urodę. Natychmiast po ukończeniu pierwszego etapu studiów, bardzo młody, bo
zaledwie dwudziestoletni absolwent Instytutu Muzycznego w Warszawie, zakłada
rodzinę. Żeni się z koleżanką z uczelni Antoniną Korsakówną, ale to bardzo
szczęśliwe małżeństwo stanowi, niestety, tylko krótki epizod w życiu
Paderewskiego, po roku bowiem żona jego umiera przy narodzinach dziecka.
Chłopcem zaopiekowali się teściowie, młody wdowiec zaś wyjeŻdża na dalsze studia
do Berlina. Z biegiem lat dla starzejących się dziadków opieka nad chłopcem
stała się zbyt uciążliwa, więc Paderewski będący w ciągłych rozjazdach między
Europą a Ameryką, coraz sławniejszy i rozrywany przez impresariów
międzynarodowych, powierza chłopca swoim przyjaciołom, państwu Górskim. Z
Tadeuszem Górskim łączyła Paderewskiego przyjaźń jeszcze z czasów studenckich,
odbywali nawet wspólne koncerty, toteż uzyskał zgodę jego i żony na umieszczenie
u nich małego Freda, który po przebyciu groźnej choroby Heinego_Medina wymagał
szczególnie troskliwej i mądrej opieki. W owym czasie Górscy mieszkali w Paryżu.
Pani Helena Górska opiekowała się chłopcem troskliwie, zastępując mu przez
długie lata matkę. "Podczas sezonu - wspomina Paderewski w swoich "Pamiętnikach"
- codziennie odwiedzałem syna i nie mogę zaprzeczyć, żeby nie wzruszała mnie, a
także nie pociągała pani Górska. Z biegiem czasu przywiązanie przerodziło się w
miłość. Mogę tylko tyle o tym powiedzieć. Górski spostrzegł to i pierwszy
zażądał rozwodu. Były to ciężkie chwile dla nas wszystkich, pełne napięcia i
wzruszeń, przy czym muszę przyznać, że Górski zachował się jak najbardziej
szlachetnie i lojalnie. (...) w niecały rok po zażądaniu przez niego rozwodu
wszysttko było załatwione, i w maju 1899 odbył się nasz ślub w Warszawie".
Świeżo poślubieni małżonkowie mieli wówczas po trzydzieści dziewięć lat,
natomiast kaleki chłopiec Fred osiemnaście. Stałym miejscem pobytu rodziny
Paderewskich i licznego zastępu służby stał się piękny pałacyk, malowniczo
położony nad Jeziorem Genewskim, o kilometr od starego miasteczka Morges pod
Lozanną. "Mój biedny syn - wspomina Paderewski - (...) czuł się tam wyjątkowo
dobrze. (...) Nie mógł biedak chodzić, był zupełnym kaleką, ale tu było łatwiej:
duży, zalany słońcem pokój z tarasem i pięknym widokiem (na Mont Blanc) stał się
miejscem, gdzie najchętniej przebywał". W posiadłości Paderewskich, noszącej
nazwę Riond_Bosson, zawsze było dużo gości, odwiedzających, bliższej i dalszej
rodziny. Wygodny, duży dom tętnił gwarem, nie tylko przebywających tam stałych i
przejściowych mieszkańców, ale i... ptaków. Z każdego tourn~ee po Ameryce i
Australii Paderewski przywoził papugi, mając wyraźną słabość do tych
efektownych, kolorowych ptaków. Ponadto pełno było zawsze psów, i to
najrozmaitszych ras. Mopsica Manon i kudłaty pekińczyk Ping cieszyły się
szczególnymi względami pani domu. Oczywiście sam mistrz nie zajmuje się w swoich
pamiętnikach tym błahym tematem, ale znalazła się inna pamiętnikarka, która
przekazała cenny obraz domu Paderewskich w Szwajcarii. Była nią bliska kuzynka
pani Paderewskiej, znana później w dwudziestoleciu międzywojennym
powieściopisarka, Wanda z Jentysów Miłaszewska. Otóż Wanda Miłaszewska w książce
pod tytułem "Wspominamy", wydanej tuż przed wojną wspólnie z mężem Stanisławem,
pisze: "Dom Paderewskich w Szwajcarii, taki, jakim go widzę po dziś dzień,
przymknąwszy oczy, miał coś z królewskiego dworu. Przynajmniej my, dzieciarnia,
takeśmy sobie królewski dwór wyobrażały. I może fantastyczne nasze pojęcia nie
odbiegały zbyt daleko od prawdy. Królem był Paderewski, niewątpliwie prawdziwym
królem, wcale nie z bajki. Królową - ciocia Helenka (...) W jedwabnym
szlafroczku japońskim wyglądała jak prawdziwa królowa, taka była piękna z falą
kruczych włosów spadających na ramiona i plecy. Miała cudowne oczy koloru wody
morskiej, czasem z lekko stalowym odcieniem, jak morze w dzień burzliwy". W
miłości do tej pięknej kobiety Paderewski zatracił się cały. Najbardziej
ujmowała go jej wrażliwość na muzykę. Pani Helena, kochająca najczulej swego
męża jako człowieka wielkiej dobroci i niezwykłej delikatności uczuć, była
jednocześnie zafascynowana jego sztuką. Przeżywała każdy koncert i cieszyła się,
że wszędzie te koncerty wywołują taki szalony entuzjazm, że największe sale nie
mogą pomieścić tłumów pragnących zdobyć bilety dla ujrzenia i usłyszenia
mistrza, że niektórzy ludzie klękają przed wielkim artystą prosząc o bis.
Towarzyszyła mężowi w jego wszystkich wyjazdach i to zasłużone w pełnni
powodzenie artysty było dla pani Heleny ogromnym szczęściem. Wszak miała ona w
swym charakterze wiele cech romantycznych i Sztukę przez duże S uważała na
najwyższe Dobro i Piękno życia. Ale obok tych romantycznych cech nie brakowało
jej również zmysłu praktycznego. Ujawniało się to wówczas, kiedy Paderewski
przed niektórymi koncertami był po prostu nieprzytomny z tremy. Pani Helena
musiała być wówczas opanowana, spokojna i nie wolno jej było zapomnieć o żadnej
z maskotek, które były nieodzowne dla dobrego samopoczucia artysty. Były to
jakieś numizmaty, cygarniczki, wstążeczki, ale przede wszystkim była to laska, z
którą wielki pianista nie rozstawał się, aż do momentu wejścia na estradę.
"Kiedyś z powodu tej laski - wspomina Wanda Miłaszewska - omal że nie odwołano
koncertu. Została w którymś z numerów hotelowych, bodaj czy nie w Krakowie...
Pamiętam, co się działo wtedy: jaki grad telegramów poprzedził jej odnalezienie.
Depeszowano do mego ojca nieomal co godzina: "Laska jest". "Laskę wysyłamy przez
umyślnego". "Laskę przywiezie pośpiesznym ten a ten..." Ostatecznie laskę
dostarczono istotnie przez znaną i poważaną ogólnie osobistość, która złożyła ją
w ręce mistrza i - burza została zażegnana". W takiej atmosferze, pełnej
nerwowego napięcia, pani Helena musiała być spokojna jak kamienny posąg, to
znowu ciepła, troskliwa, perswadująca... Albo też wkraczała na arenę groźna i
despotyczna, widząc, że inaczej nie zapanuje nad roztrzęsionymi nerwami męża,
który w ostatniej chwili chciał odwoływać imprezę, kazał telefonować do
impresaria, że pokrywa wszelkie koszty i straty, ale wystąpić nie może.
Apelowała wówczas do rozsądku i poczucia odpowiedzialności, sięgała po
najcięższą broń: "nie możesz zniesławić swojego wielkiego imienia". Paderewski
szalał, miotał się, złorzeczył, ale po pewnym czasie orkan przechodził i
ostatnie słowo należało do pani Heleny. Była przecież ukochaną żoną, dla której
zawsze gotów był uczynić wszystko. Te chwile nerwowego napięcia wynagradzane
były z nawiązką przez wielkie tryumfy, jakie Paderewski odnosił na obu półkulach
świata. I to nie tylko na arenie muzycznej. Takim ogromnym przeżyciem dla obojga
małżonków było w roku 1910 odsłonięcie w Krakowie pomnika króla Jagiełły, który
Paderewski ufundował miastu i krajowi w pięćsetną rocznicę zwycięstwa nad
Krzyżakami pod Grunwaldem. Ile dumy musiała wówczas odczuwać panni Helena,
słysząc okrzyki tłumów na cześć męża - patrioty i wielkiego Polaka. Wszak
zdawała sobie sprawę, jakie znaczenie na arenie międzynarodowej ma fakt, że pod
czujnym okiem zaborców jeden człowiek potrafił przypomnieć zwycięstwo polskiego
oręża, czyniąc tak, jak to zostało wykute na cokole pomnika - "praojcom na
chwałę, braciom na otuchę". W Riond_Bosson, obok wielkiej liczby ptaków i psów,
były jeszcze "słynne kury pani Paderewskiej". Mała Wandzia Jentysówna,
towarzysząca ciotce w wędrówce od kojca do kojca, zapamiętała dobrze cały ten
ptasi ludek, skoro potrafiła go wiernie opisać po latach już jako Wanda
Miłaszewska: "Nie potrafię wymienić gatunków, jakie tam oglądałam. Wiem, że
niektóre były tak niepospolite i cenne, iż za jaja wylęgowe płacono... po
dolarze (...) Były tam obok ptaków normalnego wzrostu i upierzenia japońskie
kurki tak maleńkie, że wyglądały jak karzełki w zestawieniu z okazami istnych
kogucich "goliatów", na których śmiało mógłby się przejechać Twardowski. Były
kury białe, pstre, czarne i czerwone, nakrapiane i w prążki, jak u zebry. Były
małe i duże, na wysokich i niskich, szarych, żółtych albo pomarańczowych
nogach... A gołębie! Co za kolory, co za kształty! Niektóre były tak łaskawe, że
siadały nam na ramionach, gruchając prosto w ucho tajemnicze słowa oznaczające,
jak przypuszczam, wielkie zadowolenie. Bo też ręce ich opiekunki zawsze były
pełne przysmaków". Do zwiedzania tego ptasiego gospodarstwa zapraszani byli
obowiązkowo wszyscy goście przybywający do Riond_Bosson. Pani Helena z lubością
oprowadzała ich po kurnikach, niestrudzenie objaśniając obyczaje i nawyki swoich
pierzastych pupilów. Jedni towarzyszyli w tych wędrówkach z rzeczywistym
zainteresowaniem, inni z wymuszonym grzecznościowym uśmiechem, ogólnie zaś
uważano zajmowanie się tą fermą za nieszkodliwe dziwactwo małżonki wielkiego
artysty. Jakiś wnikliwy psycholog byłby może innego zdania. Ten ptasi światek,
który z daleka podnosił harmider, rozpoznając ogromny, szeroki kapelusz ze
słomki, w którym pani Helena zbliżała się do fermy, był bliski jej sercu nie
tylko jako osoby lubiącej wszelkie żywe stworzenia. Ta ferma stanowiła azyl, w
którym wypoczywały jej nerwy, napięte nieustannie w obecności męża pełnego tremy
przed każdym koncertem. Kiedy opadła pierwsza fala zachwytów nad ufundowanym
przez Paderewskiego pomnikiem Grunwaldzkim dłuta Antoniego Wiwulskiego, tu i
ówdzie zaczęto sarkać, że wyraz artystyczny pomnika za słabo odpowiada roli,
jakiej miał służyć, że nie było konkursu, że pomnika nie zaakceptowało jury
architektów itd., ale rzecz miała tak wielką wagę polityczną i społeczną, że w
końcu wszystkie krytyczne głosy musiały ucichnąć. Wróciły natomiast po dwóch
latach w zupełnie innej formie, w formie życzliwej a zabawnej satyry,
stanowiącej fragment szopki wystawionej przez Towarzystwo Polskich Artystów w
Paryżu. Tę zapomnianą historyjkę wydobyła Halina Grabska w niezwykle cennej
wspomnieniowej książce "Bric ~a brac" wydanej w roku 1978. Ignacy Pas de R~eves
występuje jako jedna z postaci tej szopki i na nutę "Jam ci jest Mazur szumny"
śpiewa: "Jam jest król tonów, któż mi zaprzeczy, jeno na głowie mam tyle rzeczy,
że już nie wiem, jak se radzić, jak do końca doprowadzić oną robotę! Psiawiara,
oną robotę! Czekają co dnia spraw całe sterty: wystawy drobiu, no i koncerty, i
kurniki, i pomniki, i przemowy, i repliki nie ma z tym końca. Psiawiara, nie ma
z tym końca. Aże mnie czasem rozpacz ogarnia - tutaj fortepian, tam wylęgarnia -
jak to wszystko się pozbiera, to ci, panie, jest opera, że niczym "Manru"!
Psiawiara, że niczym "Manru"! I jeszcze czasem ludzie się dziwią i na me dary
gębami krzywią, i choć koń jest darowany, w zęby patrzą mu, bałwany, każdy
urąga, psiawiara, każdy urąga! Nie dość, że człowiek drób piękny pasie, ma znać
się jeszcze na końskiej rasie! Zresztą znam się i na końskiej wiem, że koń jest
jagielloński! Co wam do reszty, psiawiara, co wam do reszty!" Umieszczony w
szopce żartobliwy przytyk do działalności pani Padarewskiej na polu drobiarstwa
i wciągania w przyziemne, gospodarskie kłopoty mistrza, który powinien przebywać
tylko w wysokich rejonach sztuki, z biegiem lat utraci charakter dobrotliwej
satyry, a stanie się przedmiotem ostrzejszej krytyki. Zresztą pani Helena sama
dostarczała żeru coraz zjadliwszym plotkom. Przy wielkich zaletach ducha i
dobroci serca brakowało jej czasami taktu. A poza tym było coś w jej
usposobieniu, w jej charakterze, co stwarzało dystans między nią i ludźmi. Tu
można się odwołać do sądu Adama Grzymały_Siedleckiego, który jako dziennikarz,
jako rzecznik prasowy w pewnym okresie, stykał się nader często z Paderewskim i
jego małżonką, bywał w ich domu w Szwajcarii i w Warszawie i to w różnych
okresach. "Biedne nerwy tej kobiety - pisze Grzymała_Siedlecki w zbiorze
wspomnień "Wielcy ludzie w dniu swoim powszednim" - nie osładzały życia
otoczeniu. Nie w jednym nabruździła, w niejednym dawała się we znaki, a jednak,
jednak mimo wszystko budziła, jeśli nie sympatię - to współczucie. Zawsze ją się
bowiem widziało raczej smutną. Dziwne refleksje powstawały, gdy się na nią
patrzyło: los dał jej wszystko, o czym inne kobiety we snach marzą: fenomenalną
urodę i miłość niejako królewicza z bajki, bo niezwykłego człowieka, i to
szczęście, jakiego doznajemy, gdy możemy coś lub kogoś bezgranicznie kochać, i
duży majątek, którym mogła do woli szafować - tyle tego wszystkiego, a przecież
chodziła po tym świecie, jakby wysiedlona z jakichś innych, upragnionych
światów". Myślę, że Grzymała_Siedlecki w swojej wnikliwej i subtelnej analizie
usposobienia Heleny Paderewskiej nie uwzględnił dostatecznie - jako mężczyzna -
jednego czynnika: jej rozdarcia duchowego pomiędzy ukochanym mężem a swoim
uwielbianym synem z pierwszego małżeństwa. Wacław Górski, pasierb Paderewskiego,
był w równej mierze ubóstwiany przez zaślepioną matkę, co nienawidzony w
skrytości serca przez ojczyma. Przy czym niechęć Paderewskiego była w pełni
uzasadniona z jego punktu widzenia, bo jak tu kochać człowieka, który jest
hulaką, utracjuszem, pozbawionym ambicji życia na własny koszt i w dodatku
zabiera mu wielką część uczucia ukochanej przez niego kobiety. Konflikty między
małżonkami na tle coraz to nowych hulaszczych wybryków "ukochanego "Wacia""
musiały być nader częste i z reguły kończyły się porażką delikatnego ojczyma,
który nie chciał sprawiać dodatkowych przykrości żonie. Ale zepchnięte w głąb
serca urazy tliły się w nim i gasiły radość życia, kładły się cieniem na
osobistych sukcesach artystycznych. Kiedy w roku 1919 Ignacy Paderewski został
premierem nowo utworzonego rządu i ministrem spraw zagranicznych w niepodległej
Polsce, pani Helena miała sześćdziesiąt lat. Jak to bywa z wiekiem, pewne trudne
cechy jej charakteru nasiliły się. Nie lubiła oficjalnych przyjęć, nudził ją
wielkoświatowy ton, obowiązki reprezentacyjne, niezbędne przy stanowisku męża,
stanowiły dla niej prawdziwą udrękę. Ale jednocześnie nieoficjalnie lubiła być
osobą, z którą się liczą, która ma wpływ i władzę. Słowem odpowiadała jej rola
szarej eminencji. I była nią. Złośliwi twierdzą, że w czasach "paderewszczyzny"
- jak nazywano zjadliwie ten krótki okres rządów Paderewskiego - ministerialną
tekę piastowała żona, a nie mąż. "Jak biedna Polska Polsą, od królowej Bony
jeszcze nigdy mąż zacny nie miał takiej żony." - ubolewał Jan Lechoń, nazywając
żonę premiera panią, która "kręci Polską niby łyżką w zupie" i przedstawiając ją
jako postrach rządu, urzędników i obywateli. Aż się wierzyć nie chce, żeby
rzeczywiście ta kobieta o nieco sennym usposobieniu, idąca przez życie trochę
jak w lunatycznym śnie, miała się raptem przekształcić w takiego demona. Pewne
jest natomiast, że otaczała się niewłaściwymi ludźmi, którzy wykorzystywali
nader często jej wpływ na męża. Lechoń piętnował to w dalszym ciągu swego
poematu "Rzeczpospolita babińska": "Darmozjadów, drągali, aferzystów, kupców na
pierwsze urzędy pcha największych głupców... Jeszcze parę lat tego, a będzie
"finita" już teraz jest "Rzecz Babska" a nie Pospolita." W niejednym posunięciu
pani Paderewskiej maczała swoje paluszki wścibska, wszędobylska Lucyna
Kotarbińska, redaktorka pisma kobiecego, żona dyrektora teatru i działaczka
społeczna, postać w owych czasach wielce aktywna i w szerokich kołach popularna.
Ona to wynosiła wszelkie ploteczki, zasłyszane od pani Heleny i puszczała je w
kurs pomiędzy żądnych sensacji kawiarnianych polityków, powodując tym jeszcze
większy ferment. Paderewski miał więc wiele kłopotów z obiema paniami w roli
polityków. Musiał też znać wszystkie opinie krążące na temat żony, złośliwe
wierszyki, puszczoną przez kogoś plotkę, że pani Paderewska ofiarowane w jakiejś
intencji wotum dla Matki Boskiej opatrzyła napisem: "Marii - Helena". W tym
czasie publiczność lwowska zaśmiewała się z szopki, w której kukiełka
ucharakteryzowana na Paderewskiego śpiewała na melodię kankana z operetki
Offenbacha "Piękna Helena": "Jam jest małżonek Helenki, żonek Helenki, żonek
Helenki, jam partaczów król." Po krótkim okresie niefortunnego premierowania
Paderewski wrócił do Szwajcarii i pełen goryczy nie chciał nawet wspominać o
Warszawie. Ale kiedy wybuchła druga wojna i ojczyzna znalazła się w
niebezpieczeństwie, pospieszył natychmiast do Stanów Zjednoczonych, aby tam
organizować pomoc dla kraju. Pani Helena nie żyła już od paru lat. Umarła w
styczniu 1934 roku. Śmierć ta okryła żałobą serce Paderewskiego. W tym
małżeństwie trwającym trzydzieści pięć lat pani Helena była ostoją w nerwowym
życiu artysty, ale też przysporzyła Paderewskiemu wiele zgryzot. Jej imię
szarpali kawiarniani dowcipnisie, satyrycy, pospolici plotkarze. Jedynie znany
malarz Wojciech Kossak w swoich "Wspomnieniach" oddał należną jej
sprawiedliwość: "(Paderewski) pozbawiony swojej ukochanej towarzyszki, dla tych,
co go lepiej znali, zmienił się bardzo. Widać, że od śmierci pani Paderewskiej
odcień melancholii w nim pozostał. Odczułem to wyraźnie podczas jego wielkiego
przemówienia w Nowym Jorku na bankiecie wydanym przez Steinwaya. Kilka słów
poświęconych stracie swojego "najlepszego przyjaciela" miało akcent
bezgranicznego smutku. Wtenczas zrozumiałem, jak ciężki żal musiał żywić ten
wyjątkowy człowiek do wszystkich, którzy tę kobietę, o równie wielkim jak jego
sercu, dla drobnych nietaktów odsądzali od tak dużych zasług, jak chociażby
tylko te, które położyła, nie żałując trudów, najlepszych chęci i olbrzymich
kosztów, powołując do życia niezapomniany Biały Krzyż". Wróżba Cyganki Do młodej
dziewczyny, siedzącej na ławce na krakowskich Plantach podeszła Cyganka. - Daj,
paniusiu, rączkę i połóż pieniądz na niej, to Cyganka ci przyszłość wywróży.
Wszystko ci przepowie: złe i dobre, co cię spotka, jakie chmury nad twą głową,
jakie słoneczko ci zaświeci. Czarnowłosa, śniada, z nisko upiętym kokiem dama
podobna do Cyganki, Elżbieta Myroniw_MIrocka, przesunęła się na brzeg ławki z
błyskiem niepokoju w ciemnych oczach, ale oferująca swe wróżby Cyganka nie
ustępowała. - Daj, paniusiu, rączkę, nic się nie bój, Cyganka ci wywróży męża i
powie, ile będziesz miała dzieci... Niepodobna było uciec od tego cygańskiego
zaśpiewu i od nieruchomego spojrzenia wielkich czarnych oczu, które zdawały się
przenikać na wskroś siedzącą na ławce młodą kobietę. Z ociąganiem podała dłoń,
kładąc na niej żądany pieniądz. Cyganicha pochyliła się nisko nad lekko drżącą
ręką, przesunęła po niej ciemnym palcem, wygładzając jak gdyby linie dłoni i
zamamrotała: - Widzę... widzę koło ciebie jasnego pana, dobrego jak anioł. Przy
jego boku zaznasz wiele szczęścia, same róże do waszych stóp się ścielą,
pięcioro dzieci będziesz miała; dziewuszką jasną niedługo się nacieszysz, dwóch
starszych synów to twoja duma i radość, dwaj młodsi - sama zgryzota. - Połóż,
paniusiu, jeszcze pieniążek. Cyganka wiele jasnych chwil widzi przed tobą,
piękny dom widzi i w powietrzu słyszy granie... Po tych słowach Elżbieta
wyszarpnęła rękę. Przeraziła się niesamowitości cygańskiego widzenia. Co ona tu
mówi o graniu? Skąd ona może wiedzieć, że dla młodej dziewczyny muzyka to
wszystko?... Od tego spotkania z Cyganką na Plantach upłynęło bardzo niewiele
czasu i już spełniła się pierwsza wróżba. W roku 1911 Elżbieta Mirocka,
uczennica konserwatorium, pianistka, wyszła za mąż za starszego od niej o
dziesięć lat kompozytora Feliksa Nowowiejskiego. Dla dziewczyny urodzonej w
wielodzietnej, skromnej rodzinie ze Lwowa małżeństwo to oznaczało karierę. Nowo
poślubiony małżonek był już "kimś". Przede wszystkim był wykształcony. Studiował
w Szkole Mistrzów Królewskiej Akademii w Berlinie, odbywając równolegle studia
muzykologiczne na uniwesytecie. Ponadto miał już w dorobku wiele kompozycji.
Szczególną sławę zdobyło mu oratorium "Quo vadis", osnute na wątkach głośnej
powieści Sienkiewicza, którego prawykonanie odbyło się w Czechach w roku 1907, a
więc kiedy jeszcze nie przebrzmiały echa wyróżnienia tej książki Nagrodą Nobla.
Elżbieta poznała Nowowiejskiego jako członkini chóru Towarzystwa Muzycznego w
Krakowie, w którym śpiewała altem, pod batutą kompozytora. Kiedy została jego
żoną, początkowo czuła się onieśmielona pozycją męża, jego ciągle rosnącą sławą
w całym kraju i wielką popularnością w mieście. Ale na szczęście Nowowiejski był
człowiekiem niezwykle skromnym, prostym w obejściu i ujmująco życzliwym dla
całego otoczenia. Parę małżeńską połączyło głębokie uczucie i umiłowanie muzyki,
Elżbieta bowiem nie porzuciła pianina, mimo że zrezygnowała z zawodu pianistki
na rzecz domu i rodziny. Ciągle wierna swoim ulubionym kompozytorom Chopinowi i
Griegowi, im poświęcała poranne godziny dnia. Ale wkrótce trzeba było zmienić
program zajęć, bo na świat zaczęły przychodzić dzieci i przybyło obowiązków.
Nawet powierzchowny obraz życia tej żony sławnego męża jest dowodem, jak wielu
obowiązkom potrafi podołać kobieta i to bez żadnych fanfar, hymnów pochwalnych,
bez żadnego rozgłosu. Elżbieta Mirocka miała zaledwie dwadzieścia dwa lata,
kiedy poślubiła Feliksa Nowowiejskiego. Jako studentka nie mogła mieć jeszcze
większego doświadczenia w prowadzeniu domu, a tymczasem nieomal od razu krzepką
dłonią ujęła gospodarstwo domowe, później szybko opanowała rolę matki i
wychowawczyni pięciorga dzieci. A przy tym nie dała się zepchnąć do roli kury
domowej, której świat ograniczony jest czterema ścianami kuchni. Bierze bardzo
czynny udział w pracy kompozytorskiej męża. Ma piękne czytelne pismo, więc
przepisuje starannie nuty i teksty do nut, jest pierwszą słuchaczką i pierwszym
wrażliwym krytykiem kompozycji Nowowiejskiego. A ponieważ nie tylko gra na
fortepianie, ale i śpiewa, jest więc - na użytek domowy - pierwszą wykonawczynią
jego pieśni. A było tych pieśni mnóstwo. Od stylizacji ludowych z tekstami
bezimiennych autorów, jak: "Czarne oczka miała", "W polu ogródeczek",
"Pastereczka", "Odejdź Jasiu od okienka" do pieśni ze słowami najbardziej
znanych poetów, najpierw z okresu Młodej Polski, jak: Tetmajer, Ostrowska,
Zawistowska, a później Staff, Iwaszkiewicz, Pawlikowska_Jasnorzewska. Z biegiem
lat w doborze tekstów staną się mu pomocni starsi synowie, wrażliwi czytelnicy
najnowszej poezji, uzdolnieni artystycznie, którzy wrażliwym uchem potrafią
wyłowić wiersze najbardziej nadające się do oprawy muzycznej. Uzdolnienia synów,
Feliksa Marii i Kazimierza, są wielką dumą i radością matki. Sama utalentowana
malarsko nie mogła w młodości zrealizować swoich pragnień, nie było jej bowiem
stać na kosztowne przybory: farby, pędzle, płótna, oleje... Teraz syn Feliks
realizuje jej dawne marzenia. Kazimierz zaś po nich obojgu, po matce i ojcu,
odziedziczył talent muzyczny. Pod czujnym okiem rodziców z roku na rok rozwija
coraz bardziej swój kunszt pianistyczny. Dom Nowowiejskich rozbrzmiewa muzyką...
"W powietrzu słyszę granie..." Elżbieta z lekkim dreszczem lęku powtarza czasem
te słowa Cyganki sprzed lat. Jest bardzo religijna, nie pozwala sobie na wiarę w
gusła, ale... ale sprawdziło się przecież tyle z tej przepowiedni. Śmiała się
wtedy z tych śmiesznych słów: "Dziewuszką jasną długo się nie nacieszysz", a
tymczasem maleńka Wandeczka, ukochana córka kompozytora, który nazywał ją "swoją
Orszulką", zmarła na dyfteryt, mając zaledwie trzy lata. Elżbieta chmurzy się...
łzy napływają do jej czarnych oczu na wspomnienie tej bolesnej straty. Co
jeszcze sprawdzi się ze słów starej Cyganki? Może szkoda, że nie dała jej
dokończyć wróżby? Nie, nie szkoda. Lepiej nie znać wszystkich szczegółów swego
przyszłego losu. I tak najważniejsze jest to, że dostała męża naprawdę anioła,
tak bardzo jest delikatny i tyle naokoło czyni ludziom dobrego. I dlatego też w
domu utarło się określenie Tata_Anioł. Natomiast ją, Elżbietę, nazywają Madonną.
Lubi się bowiem ubierać w kolory czarno_białe i czesze się gładko z
przedziałkiem na wprost. Jej smagła twarz w obramowaniu tych czarnych włosów ma
naprawdę coś z madonny. Ale usposobienie nie. Przeciwnie. Jest żywa, energiczna,
aż nawet zadziorna. Wszystkich swoich czterech chłopaków musztruje niczym kapral
poborowych. Młodzieńcy są już pod wąsem, a muszą się tłumaczyć z każdego
późniejszego powrotu do domu. Tak samo krótko trzymane są wszystkie kolejne
pomoce domowe. Madonna nie uznaje tych kuzynów, co zapraszają Marysie lub Leosie
do kina w niedzielę. Kosym okiem patrzy również na adoratorki męża. Nie podobają
jej się te panie, co szczebioczą w różnej tonacji swoje zachwyty dla pieśni pana
profesora, robiąc przy tym słodkie oczy i zalotne minki. Profesor zaś jest nie
od tego, żeby nie przyjmować chętnie wszystkich komplementów i nie odwdzięczać
się gładkim słówkiem i trochę staroświecką, ale jakże sympatyczną kurtuazją.
Liczy się jednak ze zdaniem żony, z jej opinią w każdej materii. Zaznaczyło się
to dobitnie już po pierwszej wojnie, kiedy po zdemobilizowaniu z orkiestry
wojskowej w Berlinie Nowowiejski miał okazję i szczere chęci zamieszkać z
rodziną we Francji lub Ameryce. Kiedy jednak przedstawił te projekty żonie, ta
kategorycznie zaprotestowała: miejsce kompozytora jest w kraju, musi tworzyć dla
ojczyzny przede wszystkim i w patriotycznym duchu muszą wychować synów. I
Nowowiejski uznał racje żony. Osiedlają się w Poznaniu i od roku 1919 z tym
miastem zrosną się losy rodziny. Za honoraria kompozytorskie i oszczędnności
odkładane z pensji nabył kilka hektarów ziemi w Piątkowie pod Poznaniem. I teraz
Madonna pokazała, co potrafi. Jest pracowita, zorganizowana, pełna inicjatywy.
Gospodarstwo rośnie w oczach. Jest para koni i w ogóle żywy inwentarz, a koło
przebudowanego domu bujnie zieleni się warzywnik i sad pełen owoców. W tej
atmosferze pewnego już dostatku i spokoju Feliks Nowowiejski znajduje wymarzony
klimat dla swej twórczości. W tych latach powstaje wiele jego utworów: symfonie
orkiestrowe, poematy symfoniczne, uwertury i szereg opusów organowych. Elżbieta
mimo zapracowania, doglądania swojej czeladki w myśl przysłowia "pańskie oko
konia tuczy" - znajduje jednak każdego dnia trochę czasu, aby grać swoich
ulubionych kompozytorów. Nie wychodzi w ten sposób z formy i nie traci kontaktu
duchowego z mężem. Muzyka wspólnie przeżywana jest ciągle wielkim łącznikiem
pomiędzy nimi i dostarcza tak wiele radości. A poza tym, jakie to ważne, aby i
synowie oddychali tą muzyczną atmosferą. Synowie zresztą żywo uczestniczą w
pracy twórczej ojca. Ciekawi ich proces powstawania utworu. Śledzą pisanie nut,
słuchają pierwszych taktów przegrywanych utworów. Znają na pamięć ojcowskie
sukcesy zagraniczne i potrafią wyliczyć z pamięci całą litanię nagród, ale
szczególną dumą napawa ich fakt, że prościutka "Rota" Konopnickiej "Nie rzucim
ziemi, skąd nasz ród" stanowi jakby nieoficjalny hymn narodowy, a do tej "Roty"
melodię skomponował i przez to ją rozsławił właśnie ich ojciec. Wprawdzie było
to dawno, w roku 1910, jeszcze przed ich urodzeniem, ale każdy w szkole wie, że
Nowowiejscy to synowie tego "muzyka od "Roty"". Po dziesięciu latach wytężonej
pracy kompozytorskiej i pedagogicznej w Poznaniu Feliks Nowowiejski może
nareszcie zrealizować swoje marzenie o własnym domu. W zielonej dzielnicy
Poznania, na Sołaczu, powstaje skromna, niepokaźna z pozoru willa, której
zaplecze stanowi cudowny ogród. Ten ogród opisze po latach z umiłowaniem i
tęsknotą syn kompozytora, Kazimierz. "Kwiaty nie wyrastają na pedantycznych
kwaterach (...) lecz rozrzucone niby to niedbale po całym ogrodzie tworzą
impresjonistyczne plamy barw. Stopniowo zjawiają się byliny coraz
efektowniejsze: cesarskie korony, żonkile, tulipany, storczykowate irysy i
maki_krasawice. (...) Wszystkie rośliny walczą zapamiętale o miejsce: ostro
pachnący bez turecki, podwójne jaśminy, wstydliwie zapłonione pigwy japońskie,
migdały "jak z bibułki" i w końcu róże (...) Latem do okien i balkonu pierwszego
piętra zaglądają bzy, białe jaśminy i liliowe clematisy, a jesienią burgundzkie
winogrona, które zrywa się wprost do ust, przed śniadaniem, jeszcze w nocnej
piżamie". Ten wygodny, ciepły dom, zwany przez rodzinę pieszczotliwie
"Puchatkowem", trzeba było opuścić nagle i w popłochu, gdy pod koniec września
1939 roku do mieszkania wtargnęli żołdacy niemieccy. Kompozytorowi udało się
nieco wcześniej oddać zbiór swoich rękopisów na przechowanie do Biblioteki
Raczyńskich, on sam zaś - zanim zdołano go zidentyfikować jako twórcę muzyki do
głośnej, a znienawidzonej przez Niemców "Roty" - znalazł azyl w szpitalu
elżbietanek, gdzie schronił się pod życzliwą opieką lekarzy. Trzej starsi
synowie uciekli z Poznania, natomiast żona z najmłodszym synem Janem została
wywieziona do Jędrzejowa, ale przedtem przeszła gehennę dwumiesięcznego pobytu w
barakach dla wysiedlonych. Śpią na gołej cementowej podłodze wśród ścian
pokrytych szklistym szronem, bo na dworze sroży się mróz. Elżbieta Nowowiejska
sama nie rozumiała, jak zdołała przetrwać ten straszny okres: zimno, głód i
deprymującą atmosferę zbitego tłumu zastraszonych, udręczonych poniewierką
ludzi. Podtrzymywała ją wiara. Głęboko religijna wierzyła, że wkrótce spotka się
z mężem i synami. I rzeczywiście nadszedł taki moment, że cała rodzina odnalazła
się w Krakowie i tu na poddaszu jakiejś wysokiej kamienicy zaczęła pędzić trudne
życie wysiedleńców. Dla Nowowiejskiego ucieczką od strasznej rzeczywistości była
praca kompozytorska. Pisze nowe zakończenie do swego koronnego dzieła, jakim
jest opera "Legenda Bałtyku" oraz komponuje "Symfonię pokoju". Jego żona ma
znacznie cięższe życie. Jest głównym "zaopatrzeniowcem" rodziny. Od jej
zapobiegliwości i sprytu uzależniona jest aprowizacja domu. Zdobyte z trudem
wiktuały dźwiga sama i winduje na wysokie poddasze po stromych schodach. Jak
może, tak chroni młodych mężczyzn przed zbędnym kręceniem się po ulicach, na
których raz po raz odbywają się łapanki i strzelanina do przechodniów. Po
całodziennej krzątaninie wokół gospodarstwa wytchnieniem są godziny wieczorne,
kiedy mąż zaczyna cichutko grać na fortepianie... Nowowiejski pracuje nerwowo
nad nowymi kompozycjami. Śpieszy się. Dręczy go lęk, że nie zdąży się
wypowiedzieć, że nastąpi jakiś kataklizm, który uniemożliwi pracę twórczą. I tak
się dzieje rzeczywiście. W grudniu 1941 roku artystę powala udar mózgu. Po kilku
miesiącach choroby wyszedł ze szpitala, "lecz był to jakby inny człowiek -
wspominają synowie w książce "Dokoła kompozytora" - gdy miał coś od siebie
powiedzieć, zachowywał się, jakby zapomniał słów. W mózgu tkwił błąd
nieuleczalny. Co ciekawe natomiast, mógł dość swobodnie pisać teksty muzyczne,
same nuty bez słów". Elżbieta, zawsze władcza i energiczna, przycicha w tym
czasie. Staje się łagodna, zamyślona, jakby zatopiona w nieustannej modlitwie o
zdrowie dla ukochanego męża, którego otacza czułą opieką, traktując go jak swoje
najmłodsze dziecko. Kompozytor jest coraz słabszy fizycznie, ale jego
zainteresowanie muzyką nie przygasa. W ich mieszkaniu lub u znajomych odbywają
się tajne koncerty. "Gdy pierwsze latarnie zaczynały rozbłyskiwać wśród ulic -
wspominają synowie - przychodzili do nas niedzielami ludzie żądni muzyki.
Gromadziło się i kilkadziesiąt osób przy zasłoniętych szczelnie oknach.
Zasiadali wokół fortepianu. Pomiędzy gośćmi nasz ojciec, sparaliżowany, ale z
błyszczącymi oczami. Wówczas syn pianista rozpoczynał recital. Grał jak
najwięcej Chopina: etiudy, polonezy, ballady, a także mazurki (paryskie
"marzenia o Polsce" Fryderyka). A jako nadprogram "Rota" lub któryś z innych
hymnów, wykonywany dyskretnie, aby melodii nie usłyszeli wehrmachtowcy na
ulicy". W styczniu 1945 roku Kraków zostaje wyzwolony, a w sierpniu Nowowiejscy
wracają do Poznania. Radość powrotu mąci tylko świadomość, że cofające się
oddziały hitlerowców spaliły Bibliotekę Raczyńskich, uległy więc zniszczeniu
niektóre wcześniej tam złożone rękopisy i wszelkie materiały muzyczne
Nowowiejskiego. Odzyskaną wolnością, miastem, powrotem do ukochanego domu z
ogrodem pełnym dalii i róż kompozytor niedługo się cieszył. Zmarł nagle 18
stycznia 1946 roku. Miał sześćdziesiąt dziewięć lat. Dla Elżbiety jest to cios,
z którego trudno się podźwignąć. Tyle nadziei na powrót męża do zdrowia wiązała
z Poznaniem, z dawnym środowiskiem, z normalizacją codziennego życia. I
wszystkie te nadzieje runęły, zawiodły wszystkie plany i rachuby. Przed
całkowitym załamaniem chroni ją myśl, że właśnie teraz należy rozwinąć całą
energię, ażeby wielki dorobek kompozytorski męża nie uległ zapomnieniu. Trzeba
zebrać rozproszone utwory, wiele z nich dopiero teraz opublikować, zadbać, aby
weszły do repertuaru współczesnych muzyków i śpiewaków. Do tej pracy wraz z
matką stają dwaj starsi synowie. Dziełem ich synowskiej miłości są książki:
"Dokoła kompozytora" Feliksa Marii i Kazimierza i "Pod zielonym pegazem"
Kazimierza, wydane w roku 1971. Podziw dla różnorodnego i bogatego dorobku
kompozytora miesza się w tych książkach z tkliwym uczuciem dla wzruszająco
dobrego i delikatnego ojca. Znacznie wcześniej aniżeli te książki ujrzały
światło dzienne - bo zaraz po wojnie - Elżbieta Nowowiejska podjęła starania,
aby w domu, gdzie żył i tworzył kompozytor, zorganizować muzeum pamiątek po nim.
Inicjatywa jak najbardziej uzasadniona i pożyteczna i wydawałoby się, że miasto
podejmie ją z całkowitym zrozumieniem. Tymczasem nie tylko że starania te
spełzły na niczym, ale jeszcze później w "Dzienniku" pisarza Wacława Kubackiego,
który w owych czasach był we władzach kulturalnych Poznania, znajdujemy kąśliwy
komentarz: "Obecnie prawie każda wdowa po pisarzu, uczonym lub artyście zakłada
w mieszkaniu "muzeum". Broni w ten sposób lokalu przed urzędem kwaterunkowym i
marzy o etacie kustoszki, żeby pilnować swego mieszkania na koszt demokracji
ludowej. Stanowczo grozi nam przerost muzealnictwa". Ten złośliwy i bezduszny
komentarz był najzupełniej zbędny. Sama odmowa wystarczyła całkowicie, aby
pognębić i załamać duchowo żonę kompozytora, świadomą, jak wiele mąż jej
zdziałał dla polskiej muzyki i jak bardzo rozsławił imię swego kraju na świecie.
Po pewnym czasie otrząsnęła się jednak i za poradą ludzi życzliwych pamięci
zmarłego kompozytora zorganizowała wraz z synami małe muzeum prywatne, które
wkrótce zaowocowało wieloma pracami muzykologów o twórczości kompozytorskiej
Feliksa Nowowiejskiego. Dalsze losy tej "inicjatywy muzealnej" są wielce
skomplikowane. Kampania na ten temat, jaka rozgorzała w prasie, jest wręcz
gorsząca. Doszły do głosu rozmaite animozje osobiste i spory rodzinne. Śmierć
Elżbiety i syna Kazimierza jeszcze bardziej zagmatwały całą sprawę. Elżbieta
Nowowiejska zmarła w maju 1975 roku utrudzona pracowitym życiem i ciężką
chorobą. Miała lat osiemdziesiąt osiem. Przeżyła śmierć męża i syna. Jej wielką
zasługą było najpierw stworzenie mężowi właściwych warunków dla pracy
kompozytorskiej, a później uratowanie dużej części jego dorobku przed
zniszczeniem wojennym. Smutek i przygnębienie, spowodowane daremnymi zabiegami o
stworzenie państwowego muzeum pamiątek po Feliksie Nowowiejskim, rozjaśniały
takie dowody uznania dla męża, jak otwarcie małego muzeum w Barczewie
warmińskim, gdzie się kompozytor urodził oraz nazwanie jego imieniem nowego
dziesięciotysięcznika Polskich Linii Oceanicznych. Pozostał po niej piękny
portret pędzla S. Gajewskiej w muzeum w Barczewie i jeszcze ładniejszy wizerunek
skreślony piórem syna Kazimierza w książce "Pod zielonym pegazem": "Madonna
(...) uściska na dobranoc Tatę_Anioła zmęczonego bawieniem gości. Jak dowódca
zostanie sama na posterunku. Skrzętnie pozmywa naczynia (...) podleje pokojowe
kwiaty. Porozkłada na fotelach jedwabne pokrowce. Troskliwie pozamyka drzwi na
dwa spusty. Zamknie okiennice. Sprawdzi, czy gaz nie ulatnia się w łazience
(...) W końcu uda się na spoczynek (...) Wierny cerber Puchatkowa, fanatyczna
kapłanka domowego ogniska". Ten wizerunek odnosi się jednak do czasów
przedwojennych, kiedy istniało kochane "Puchatkowo", żył mąż, rodzina była nie
rozbita. Po wojnie domowe ognisko wygasło, ale dawna jego kapłanka nie stała się
tylko melancholijnym cerberem pamiątek po minionym szczęściu. Jak wytrwały
szermierz walczyła o to, aby wielka liczba cennych dla polskiej kultury
muzycznej dzieł Feliksa Nowowiejskiego była znana jak najszerszym kręgom
społeczeństwa. Lucyna, Lucynka, Lucusia Lucyna, Lucynka, Lucusia... czyli
inaczej mówiąc pani Kotarbińska. Cóż to za barwna, pyszna postać. Mogłaby być
znakomitą bohaterką powieści obyczajowej albo jeszcze lepiej, jakiejś
dynamicznej sztuki teatralnej. W legendzie rodzinnej przetrwała pod nazwą
"Wichury" lub "Zawieruchy", taka była zadzierżysta, szybka w decyzjach,
huraganaowa w działaniu. Lucyna Kleczeńska, dwudziestoczteroletnia wdowa po
zmarłym przed dwoma laty lekarzu Wojciechu Lewandowskim, poznała owdowiałego w
tym samym czasie trzydziestopięcioletniego aktora Józefa Kotarbińskiego na balu
maskowym w Salach Redutowych. Po latach wspominając ów bal powie: "byliśmy
najweselszą parą wdowców na tej zabawie". Po ślubie, który odbył się w niespełna
rok po owym balu, młoda żona podporządkowuje sobie pana Józefa w sposób
bezapelacyjny, do czego walnie jej dopomogła natura małżonka, słynnego z
roztargnienia. Józefek, jak go nazywała żona, przeszedł po prostu do legendy
jako nieprawdopodobny dystrakt i dlatego ktoś obok, zorganizowany i pamiętający
o wszystkich sprawach dnia powszedniego, był mu po prostu niezbędny. Do
środowisk zbliżonych do teatru przenikały zza kulis najrozmaitsze zabawne
opowieści, niejednokrotnie zapewne wyolbrzymione przez plotkę, ale zawsze mające
jakieś ziarno prawdy. Oto na przykład Kotarbiński zamknął się w garderobie, aby
na dłuższy czas przed przedstawieniem powtórzyć sobie rolę i... po godzinie
teatr trzęsie się w posadach od rozgłośnego łomotania w drzwi. Gdzie klucz? Pan
Józef zapomniał, gdzie go w roztargnieniu położył. Na szczęście pani Lucyna jest
za kulisami i czuwa. To znowu tuż przed spektaklem piekło i gwałt. Zginęła bez
śladu jedna pończocha do stylowego kostiumu. Jak tu wyjść na scenę? I tu
nieoceniona małżonka przychodzi z pomocą - wiedziona nieomylnym instynktem...
odkrywa dwie pończochy na jednej nodze. Krążyła nawet taka dykteryjka wśród
znajomych, że w podróży poślubnej roztargniony małżonek zostawił żonę w hotelu,
a sam odjechał pociągiem. Ale to już na pewno można między bajki włożyć, bo
byłoby po prostu niezgodne z naturą małżonki. Ona, trzymająca w ręku od
pierwszej chwili ster rządów, a więc i bilety kolejowe, nigdy by do takiej
sytuacji nie dopuściła. Kotarbińscy to para wręcz legendarna. Mówiło się o nich
zawsze w liczbie mnogiej: pan Józef i Lucyna, pani Lucyna i Józef... I ta ich
nierozłączność, wzajemne uzupełnianie się, gotowość do wszelkich ofiar na rzecz
drugiego współmałżonka są wzruszające i wręcz fascynują w dzisiejszej dobie
krótkotrwałych związków, w dobie masowych rozwodów, kiedy to na sali sądowej
stają naprzeciw siebie powaśnieni małżonkowie, przed rokiem jeszcze w sobie
zakochani, a po roku - śmiertelni wrogowie. Związek Kotarbińskich ostał się
działaniu czasu. Przeżyli ze sobą w pełnej harmonii czterdzieści cztery lata.
Zapewne były, i to nie raz, krótkie spięcia, przelotne burze, ale nie wpływały
one nigdy na zmianę zasadniczej postawy którejkolwiek ze stron, postawy opartej
na wzajemnym uczuciu, zaufaniu i świadomości, że są dla siebie najbliższymi
osobami. Można o tym mówić po latach, opierając się na korespondencji małżonków,
ogłoszonej w 1978 roku przez Państwowy Instytut Wydawniczy. Kiedy ukazała się
zapowiedź, że mają wyjść "Listy Lucyny i Józefa Kotarbińskich", wiele osób
"ostrzyło sobie zęby" na tę książkę, oczekując, że znajdą tam mnóstwo ploteczek
z życia sfer artystycznych z przełomu stulecia i pierwszego ćwierćwiecza XX
wieku. Srodze się zawiedli. Autorka wyboru owych listów, Zofia Jasińska,
dokonała taktownej selekcji i uprzystępniając czytelnikom sto dziewięćdziesiąt
trzy listy, czyli mniej więcej jedną czwartą zachowanej korespondencji, skupiła
się przede wszystkim na listach, które charakteryzują wzajemny stosunek małżnków
do siebie, ich zainteresowania, codzienne kłopoty i rozrywki, kontakty z
najbliższym otoczeniem. Z listów tych wyraźnie wynika, że Lucyna i Józef dobrali
się nie na zasadzie podobieństwa usposobień, ale wręcz przeciwnie. Są całkowicie
różni. On domator, rozmiłowany w książkach, łagodny, lubiący ciszę i spokój.
Jest nie tylko aktorem, ale i literatem_publicystą. Bardzo dużo pisze, zgłębia
poezję, jest wszak zawołanym recytatorem... Ona - jako się rzekło - Zawierucha.
Ciągle pragnie być wśród ludzi, ciągle musi coś działać, kipi energią, raz po
raz wystrzela racami nowych pomysłów. Gdzie tylko się coś dzieje - obowiązkowo
musi tam być i ona. Dwa przeciwne żywioły, ale pomostem, który je łączy, jest
wzajemna tolerancja i dobra wola. Pan Józef, ujmujący w sposobie bycia, życzliwy
ludziom, chętnie bierze udział w gwarnych "Jours fixach" organizowanych w ich
przytulnym mieszkanku przez panią Lucynę, ale na zasadzie, że zawsze przecież w
gronie gości znajdzie się ktoś miły, z kim można się wdać w dłuższy dyskurs,
zagłębiwszy się w wygodnych fotelach, odsuniętych nieco w zaciszny kąt. Pani
Lucyna, kiedy mąż zaszyje się w bibliotece, pogrążony w lekturze lub pisaniu,
ucieka na jakiś spacer poza miasto albo sama, albo z kimś z licznych znajomych
lubiących jej wesołe towarzystwo... Jeżeli jednak żona przebierze miarę i zechce
na dłuższą metę zrobić z domu gwarny młyn, rozsądny małżonek łagodnie i
taktownie przywołuje ją do porządku. Oto w 1895 roku: Lucusia, dawna uczennica
Gersona, entuzjastka sztuki stosowanej, próbuje założyć w ich mieszkaniu
prywatną szkołę wypalania w drewnie. Cóż na to pan Józef? W liście z 15 VI 1895
roku pisze do żony, która bawi w Zakopanem: "Moje Złote Dzieciątko! Ja nie mam
nic przeciw Twym szkołom, robotom, pieczeniu drzewa, ale żądam od Ciebie b.
poważnie: 1) abyś znalazła dla siebie czas na robotę w wyższym rodzaju, nie
poświęcając tak zajadle przemysłowi całego czasu. Wierz mi, moja droga, że na
tym zacietrzewieniu jednostronnym nie może zyskać to, co stanowi główne zadanie
naszego małżeństwa: harmonia dusz i umysłów. Owszem uznaję całym sercem Twoją
działalność, ale pamiętaj, żeś nie raz dobrze wyszła słuchając mnie. Możesz być
bardzo dobrą literatką, tylko trochę czasu na to zostaw. 2) Wobec głównego
zadania mego życia, które jest także z Tobą złączone, dalsze takie trwanie
chaosu w domu, byłoby dla mnie klęską. Przecież mnie kochasz, więc klęski mej
nie chcesz ani zdenerwowania, nad którym, nie wiesz, jakem czasami musiał
panować! Więc przy dobrej woli urządzisz tak, żeby szkoła nie była moim
utrapieniem i goście żeby nie zjadali większej połowy tygodnia (...). A teraz
patrzę w Twe siwe, poczciwe oczęta i sięgam do najgłębszych komórek Twego serca.
Ono Ci powie, że mam rację, że człowiek półsiwy, który z głowy musi dużo
czerpać, który chce żyć z żoną pogodnie i żyć z ludźmi, ale bez harmideru,
zasługuje na to, aby dom był mu tak miłym, jak bywał, gdy tego chciałaś (...).
Całuję Cię po tysiąc razy, Lucusiu moja najdroższa. Twój Józef". Pani Lucyna
opatruje ten list dopiskiem: "Doskonały list! Słuszny. Święta racja". W okresie,
kiedy Józef Kotarbiński był dyrektorem krakowskiego teatru, pani Lucyna
sprawowała fukcję szefa meblarni teatralnej, ale swoją działalnością wychodziła
znacznie dalej. Wszystko co wymagało nagłej interwencji, wszystko co trzeba było
zdobyć, uzupełnić, naprawić, aby machina teatralna toczyła się bez zgrzytów -
było na jej głowie. A załatwiała to szybko, z wdziękiem, umiejąc zawsze uderzyć
we właściwą strunę. Ale trzeba zaznaczyć, że pani Lucyna nie ogranicza się
bynajmniej do roli żony_opiekunki i organizatorki mężowskich spraw. Ma również
swoje własne bardzo czynne życie. Energicznie działa w rozmaitych organizacjach,
jest współredaktorką pisma kobiecego "Nasz Dom", organizuje Chrześcijański
Związek Rękodzielniczek "Dźwignia", no i jest autorką dwóch książek "Wokoło
teatru" i "Zza kulis teatru". Obie wydane w latach trzydziestych i jaka szkoda,
że nie wznowione po wojnie. Bystra obserwacja, dowcip, mnóstwo nagromadzonego
materiału uczyniły z tych książek ciekawe zwierciadło ówczesnej epoki. Oddzielna
karta w życiu Lucyny Kotarbińskiej to jej działalność agitacyjna w czasie
plebiscytu na Śląsku. W lutym i marcu 1921 roku jeździ po różnych
miejscowościach Śląska i wygłasza płomienne przemówienia, przekonuje, radzi,
zaklina... "Moje Najukochańsze Stworzenie! - pisze do męża 8 marca 1921 roku. -
Nie bój się o mnie. Znak krzyża i na robotę! Bóg da, że mi się nic nie stanie, a
trzeba, trzeba bodaj dla Korfantego, żeby choć nas kilka wytrwało do końca. Nie
masz pojęcia, jak gorzkie, urywane słowa padają z ust człowieka na nas.
Obywatelstwo nie dało ani jednego samochodu na usługi plebiscytu... Czyż nie
jest słuszne, aby choć drobne stopy kobiece mierzyły tyle kilometrów, ile zdolą.
Byle służyć, służyć, bez względu na naszą marną istotę. Tu się rozgrywa wielka
sprawa. Tu chodzi i o nasz naród cały, o kraj, o Polskę, ale także i o lud
śląski, zacny, wierzący w Boga i w Polskę. Józefku! Co byłoby, gdyby ten naród
tu został z Niemcami, a co będzie z nim, kiedy zostanie z nami takimi, jakimi
jesteśmy teraz". Józef Kotarbiński zmarł w roku 1928, pani Lucyna przeżyła go o
dwadzieścia trzy lata. Kiedy byłam w jej mieszkaniu w 1937 roku wyszła mi na
spotkanie nie staruszka, ale pięknie zadbana siedemdziesięciodziewięcioletnia
pani w srebrzystych loczkach, z ujmującym uśmiechem na twarzy... Wielka córa
klanu Rapackich Sławni mężowie miewali niejednokrotnie także sławne żony. Jak
wyważyć, kto z nich sławniejszy, na kogo pada blask bijący od współpartnera, a
kto świeci własnym niezależnym światłem. Jest to zazwyczaj sprawa trudna do
rozstrzygnięcia. W wypadku małżonków Leszczyńskich, Bolesława i Honoraty,
głośnych artystów teatralnych z przełomu XIX i XX wieku, sprawa jest o tyle
bardziej skomplikowana, iż Bolesław Leszczyński gasił blask swej żony nie tyle
swoim talentem, co mężowskim despotyzmem i wyniosłością. Przede wszystkim
dzieliła ich bardzo duża różnica wieku. Leszczyński już występował na wielu
scenach, zbierając laury w czołowych rolach polskiej i światowej klasyki, gdy
Honoraty jeszcze nie było na świecie. Córka wielkiego klanu artystycznej rodziny
Rapackich - w której dziadek był muzykiem, ojciec aktorem i pisarzem, matka
śpiewaczką, wuj także muzykiem, a bracia parali się aktorstwem, literaturą i
malarstwem - Honorata Rapacka urodziła się w roku 1864, dziedzicząc po matce
orientalną urodę: palące oczy, krucze włosy, smagłą cerę. "Kto jej już nie
widział - wspomina Adam Grzymała_Siedlecki - ale za to na scenie widział jej
syna Jerzego Leszczyńskiego, choćby w "Cyrano de Bergerac" (nie mówiąc już o
jego niezrównanych pędziwiatrach i postrzeleńcach), ten może nabrać wyobrażenia
o temperaturze talentu pani Honoraty. I pasja aktorska. Urodzona była dla sceny,
jak koń arab urodzony jest dla biegu w galopie". Gdyby urodziła się mężczyzną z
odpowiednio świetnymi warunkami scenicznymi, stałaby się na pewno gwiazdorem o
europejskiej sławie, ale jest kobietą i czyhają na nią wszystkie pułapki,
zastawione na płeć niewieścią przez naturę. Jej matka, z Hoffmanów Wincentowa
Rapacka, świetna śpiewaczka operetkowa, porzuciła scenę dla wychowywania dzieci
i nigdy już na nią nie wróciła. Honorata, nieodrodna córka swojej matki, też
przedłoży dom rodzinny nad scenę, chociaż całkowicie aktorstwa się nie
wyrzeknie. Mając dziewiętnaście lat, zakochała się bez pamięci w świetnym
aktorze scen polskich, Bolesławie Leszczyńskim. Oszołomiła ją nie tylko sława
wielkiego artysty, ale może przede wszystkim jego zewnętrzność: olbrzymi wzrost,
pięknie rzeźbiona twarz o dużych, niezwykle wyrazistych oczach i ogromnie
ujmujący głos o niskim brzmieniu. Straciła dla niego głowę zupełnie, nie dając
żadnego posłuchu perswazjom rodziny, że kandydat do jej ręki jest starszy o
dwadzieścia siedem lat i jako wdowiec ma dwie córki z poprzedniego małżeństwa. W
warszawskich "Rozmaitościach", gdzie właśnie zetknęła się z Leszczyńskim,
młodziutka panna Rapacka zadebiutowała, mając zaledwie siedemnaście lat. Starsze
aktorki nie dopuszczały jednak "smarkatej" do żadnej z poważniejszych ról, toteż
do ujawnienia jej wielkiego talentu aktorskiego doszło dopiero w roku 1893 za
sprawą Tadeusza Pawlikowskiego. Pawlikowski, człowiek wielkiej kultury, znający
się jak mało kto na rzemiośle aktorskim, prawdziwy mąż opatrznościowy wielu
teatrów w Polsce, wyciągnął ją z Teatru "Rozmaitości", by od razu w pierwszym
sezonie w Krakowie obsadzić w dynamicznej sztuce Sardou "Madame Sans_Gene".
Postać księżnej gdańskiej, marszałkowej Lefebvre Leszczyńska odtworzyła tak, że
po tej kreacji cały repertuar stanął przed nią otworem. Tymczasem, o dziwo,
stosunkowo bardzo szybko dała się namówić na powrót do Warszawy i występy w
lekkich programach Teatru Letniego. Sprawa wręcz zaskakująca, ale rozszyfrować
ją można, jeśli się uprzytomni, że Honorata była przecież żoną wielkiego lwa
scen warszawskich, Bolesława Leszczyńskiego. Nad zamiłowaniem do sceny i
ambicjami występowania w wielkim repertuarze przy boku męża zwyciężyła
praktyczna mądrość kobieca. Po cóż mają być rozdźwięki w pożyciu małżeńskim na
tle rywalizacji. Wiadomo, że zawsze znajdą się wielbiciele talentu młodej
aktorki i będą ją zestawiać in plus ze starzejącym się mężem, a zatem... niech
każdy zbiera sukcesy na innej scenie i w innym repertuarze. Grzymała_Siedlecki w
swoim świetnym studium pt. "Świat aktorski moich czasów" przytacza znakomitą, a
wiele mówiącą anegdotę: "Zdarzyło się, że do któregoś prowincjonalnego teatru z
występem gościnnym zjechali oboje Leszczyńscy. (...) Na przedstawieniu był
pewien zaprzysięgły teatroman (...) niejaki K. Człowiek ze wszech miar
kulturalny, ujmujący w towarzystwie, tak, że się zapominało o jego przykrym
kalectwie: o deformującym go garbie. Zachwycili go na spektaklu oboje goście,
ale zwłaszcza ona. Nazajutrz rano, opatrzony olbrzymim bukietem, udaje się do
hotelu, gdzie Leszczyńscy stanęli, by ten kwietny dowód adoracji ofiarować
znakomitej artystce. Dzwoni (...) drzwi otwiera lew Leszczyński (...). "Czy mam
przyjemność z mistrzem Leszczyńskim?" - pyta przybyły. "Tak jest" - odpowiada
Jowisz z "Rozmaitości". Dostrzega oczywiście ułomność gościa, ale czymże ona
wobec tej góry kwiecia, którą przybyły chce ofiarować jemu - bo komuż by innemu?
- więc z genialnym swoim aktorskim "natychmiast" przyobleka w łaskawą
kordialność i życzliwe rozjaśnienie "bardzo miły człowiek" - mknie mu przez
głowę ciepłe wrażenie. "Z kimże mam honor i czym mogę służyć?" - pyta z tą
serdeczną dwornością, w jakiej był mistrzem. "Jestem K. i chciałem zapytać, czy
zastałem panią Leszczyńską, bym ją mógł prosić o przyjęcie tej wiązanki?" -
"Aa... jej?" - spochmurniał mistrz. - "W tej chwili". Wszedł do pokoju żony.
"Onora, tam przyszedł do ciebie jakiś ułomny". Z "przemiłego człowieka" K.
zdegradował mu się na garbusa i nic więcej". "Wielki" Leszczyński umarł w roku
1918. Teatralne berło przejął po nim jego syn Jerzy, pełen uroku ulubieniec
publiczności międzywojennej Warszawy. A pani Honorata? Pani Honorata przeżyła
męża o dziewiętnaście lat. Usunęła się już na emerytalny odpoczynek, kiedy
Arnold Szyfman, wystawiając w Teatrze Polskim "Dom kobiet" Nałkowskiej, namówił
ją do zagrania jednej z ról. Zrobiła z niej majstersztyk. I to było jej
ostateczne pożegnanie z teatrem. W tym okresie, w roku 1935, poznała ją pisarka
Helena Duninówna i wspomnienie o tej znajomości przekazała w jednej ze swoich
uroczych, gawędziarskich książek: "Pani Honorata wyglądała wtedy jeszcze
doskonale. Robiła wrażenie osoby pełnej sił. Mieszkała z siostrą swoją, panią
Różą Bogucką, w Olszance koło Puszczy Mariańskiej w swoim własnym uroczym domku,
w ogródku pełnym róż. (...) Dreptał za nią zawsze biały puszysty kot. (...)
Widzę to wszystko tak dokładnie, jakby działo się wczoraj. Pani Honorata idzie
ku nam z powitaniem. (...) Trzyma w ręku koszyczek i wielkie ogrodowe nożyce;
ścinała właśnie róże. - To do podwieczorku! Na stolik! - woła już z daleka,
podnosząc koszyk w górę. Jest w jakiejś barwnej letniej sukni i śmieje się. I to
ma być emerytka? (...) O swoim życiu artystycznym, o swych tryumfach, o scenie,
nie mówiła nigdy; raz chyba tylko z humorem przypomniała swego męża "wielkiego"
Leszczyńskiego. Siedziałyśmy wtedy na tarasie, przy stoliku, pod parasolem i
kolorowe refleksy padały na jej twarz. Miała swoją jeszcze zawsze śniadą cerę,
duże wesołe oczy i te grube wymowne wargi, tak bardzo lubiące się uśmiechać. Nic
w niej nie było starczego, nic zwiędłego, nawet nieuniknione zmarszczki zdawały
się być tylko zarysem. Od pani Honoraty wiało optymizmem". Kiedy po dwóch latach
Helena Duninówna ponownie znalazła się w Olszance, Honoraty Leszczyńskiej nie
było już wśród żywych. Pisarka ze ściśniętym sercem patrzyła na zmiany, jakie
zaszły w tym miejscu. Był to gwarny plac budowy. Na dawnej działce gospodarzył
teraz syn, Jerzy. Uwijał się właśnie wśród murarzy wznoszących nowy dom. Wraz z
żoną, też aktorką, Leokadią Pancewicz, doglądali, jak posuwa się praca. Oboje
rośli, przystojni, weseli. Symbol nowego życia wypełniającego szczelnie miejsce,
gdzie dawniej był zabawny mały domek z niewielkim tarasem, oplecionym girlandami
róż, z pasiastym parasolem, pod którym tak lubiła siedzieć uśmiechnięta,
czarnooka pani Honorata z białym puszystym kotem na kolanach... Ludwik i Irena
Para małżeńska Ludwik i Irena Solscy byli oboje tak sławni, że niepodobna
wymierzyć, niepodobna określić, które z nich bardziej zasługiwało na miano
mocarza sceny. Były to talenty i indywidualności zupełnie odmienne. Ta
odmienność zresztą zadecydowała o tym, że ich związek małżeński rozpadł się
bardzo szybko, ale zanim będzie mowa o rozwodzie, trzeba przedstawić, jak do
tego związku doszło. Zadanie to znakomicie ułatwi sam Solski, ponieważ w swoich
wspomnieniach opisał dość szczegółowo pierwsze zetknięcie się z Karoliną
Poświkówną. "Początek sezonu 1896_#1897 stał się dla mnie brzemienny w
następstwa. Pewnego dnia - z końcem września lub początkiem października -
wezwał mnie dyrektor (Tadeusz Pawlikowski). Zastałem u niego jakąś panią w
średnim wieku z młodziutką dziewczynką o długich, rudych warkoczach. Żadna z
nich nie wyglądała na aktorkę. Starsza wcale nie miała cech teatralnych, młodsza
jeszcze nie mogła mieć nic wspólnego ze sceną. Zresztą ani warunki, ani wiek po
temu. Chude, długie, rude, brzydkie i do tego smarkate. Zatem na pewno nie
chodzi o sprawy zawodowe. Więc o co? Pawlikowski przedstawił mnie, po czym
wyjaśnił powody tej dziwnej wizyty. Oto Bolesław Leszczyński przysłał swoją
uczennicę z prośbą o udzielenie jej prawa debiutu (...). Na debiut przygotował z
nią rolę tytułową w sztuce Halma "Hrabia Rene". (...) Jeszcze raz ją obejrzałem.
Była jakaś dziwna. Jeszcze niekształtna, śmieszna przez te warkocze, właściwie
brzydka, niby podlotek, a uśmiech i spojrzenie - ho! ho! - a przy tym głos jakiś
źle brzmiący i rozkapryszony, ruchy to leniwe, to znów nienaturalnie podniecone.
No, trudno! Odwalimy tę próbę i panna Poświkówna pojedzie do domu. W tok moich
myśli utrafiła matka, twierdząc, że dziewczyna ma duże zdolności malarskie, więc
powinna się raczej poświęcić plastyce niż scenie. Następnego dnia odbyła się
próba. Wyszła z niej obronną ręką. Po kilku dniach ukazał się na mieście afisz z
zapowiedzią debiutu... Ireny Pomian. Po przedstawieniu Pawlikowski dał jej
kontrakt do podpisania. Zatrzymał ją w zespole. Twierdził, że będzie z niej
pożytek". Solski był w tym krakowskim zespole jednocześnie głośnym już aktorem i
reżyserem. Wszak miał za sobą dwadzieścia lat pracy w różnych teatrach i mnogość
sukcesów w najrozmaitszych rolach. Okres wczesnej znajomości z panną Poświkówną,
która przybrała teatralny pseudonim Irena Pomian, kwituje w swoim pamiętniku
krótką uwagą: "...mozoliłem się nad rudą debiutantką. Wyniki były pomyślne.
Nazwisko Ireny Pomian już po roku zaczęło interesować widownię. Zdolne to było,
owszem, ale takie jakieś - niewydarzone". Po sukcesach odniesionych przez
Solskiego w sztuce "Jojne Firułkes" autorka, Gabriela Zapolska, zaproponowała mu
wyjazd do Stanów Zjednoczonych na tourn~ee, które sama podjęła się zorganizować,
ale Solski nie dał się uwieść ponętnym mirażom. "Miałem tutaj - pisze - inny
miraż, bliższy, który mnie wiązał. Chude to było, rude, jakieś dziwaczne,
niewydarzone, trochę niesamowite, ale diablo zdolne i... kuszące. Od jednej roli
do drugiej coraz bardziej zapalałem się, by zrobić z niej gwiazdę pierwszej
wielkości. Im bardziej starałem się narzucić jej swą wolę jako reżyser, im
bezwzględniej i surowiej traktowałem ją w pracy, tym bardziej pogrążałem się
jako mężczyzna. Nie byłem zresztą osamotniony w tej roli. O, nie! Wreszcie
przyszedł moment, w którym powiedziałem sobie: basta! Dość udawania obojętności.
Napisałem do niej, że pragnę ją jak najrychlej poślubić..." Przez długi czas,
zanim został opublikowany pamiętnik Ireny Solskiej, co nastąpiło w roku 1978,
można się było zastanawiać, co spowodowało, że ta dwudziestoczteroletnia
dziewczyna, ciesząca się wielkim powodzeniem i świadoma wpływu, jaki wywiera na
mężczyzn, zdecydowała się na małżeństwo z aktorem starszym od niej o dwadzieścia
lat i w dodatku niewolnym. Wprawdzie Solski żył od dawna w separacji ze swą
pierwszą żoną, Michaliną, ale rozwodu nie miał... Co ją zafascynowało? Człowiek?
Artysta? Czy reżyser? Reżyser, a więc potencjalny szafarz najlepszych ról? Ślub
tej bardzo niedobranej wiekiem pary odbył się 10 listopada 1899 roku,
natychmiast po załatwieniu przykrej dla Solskiego konieczności zmiany wiary.
"Stanąłem wobec dylematu: katolicyzm i wyrzeczenie się uczucia, czy
protestantyzm i urzeczywistnienie marzeń. Wychowany od dzieciństwa w wierze
ojców łamałem się wewnętrznie i bardzo boleśnie przeżywałem problem zmiany
wyznania. Długo nie mogłem się zdecydować na krok ostateczny. Nie myślałem
nigdy, że to zagadnienie tak bardzo zaciąży nade mną. W końcu uległem sile
uczucia. Zostałem ewangelikiem. Ślub nasz odbył się w jesieni 1899 roku w
Warszawie. Przedtem uprosiłem jednak moją przyszłą żonę, by zrezygnowała ze
sceny i powróciła do studiów malarskich. Doświadczenie życiowe i wieloletnie
obserwacje małżeństw aktorskich nasuwały mi bowiem obawy co do możliwości
utrzymania harmonii naszego pożycia w wypadku, gdyby Irena pozostała w teatrze.
Niezbyt chętnie poddała się mojemu życzeniu, ale obiecała zrobić próbę i na
jakiś czas wycofać się z pracy aktorskiej". A zatem wyrzeczenie w imię uczucia,
bo jak Solska wyznaje w swoim pamiętniku, nikt inny nie obchodził jej poza
Solskim, była zafascynowana jego aktorstwem, jego umiłowaniem sztuki, pasją, z
jaką oddawał się swojej pracy... Przerwa w pracy teatralnej trwała jednak bardzo
krótko. Już w maju 1901 roku publiczność lwowska ogląda Solską w roli Racheli w
"Weselu" Wyspiańskiego. Rola ta przeszła później do legendy. Wkrótce potem Irenę
Solską spotyka ciężki, najcięższy cios. Rozchorowała się na nerki. Stan jej był
krytyczny. Do umierającej prawie została wezwana matka. I oto córka wyzdrowiała,
a matka umarła na piorunujące, infekcyjne zapalenie płuc. Miała zaledwie
czterdzieści sześć lat. Rozpacz po tej stracie pogłębia jeszcze świadomość, że
infekcji tej Bronisława Poświkowa nabawiła się w domu Solskich. W jaki sposób?
"Solski dostał od p. Sokołowskiej dwie papużki zielone - wyjaśnia Irena w swym
pamiętniku. - Nie lubiłam tych ptaków, kazałam przenieść do kuchni. Zdechły;
służąca umieściła martwe ptaki za oknem - to rozsadnik zarazków. Infekcja padła
na moją umęczoną, zrozpaczoną matkę (...) to moje ukochanie. Mogła i powinna
była żyć. Tej śmierci nie mogłam zrozumieć, nie pogodziłam się z nią, nie umiem
przeboleć do dziś". Irena Solska zawdzięczała swej matce niezwykle wiele. Ta
zapomniana dziś malarka była jedną z pierwszych twórczyń, które wprowadziły i
szeroko spopularyzowały sztukę stosowaną. Założona przez nią w roku 1890 szkoła
malarska dla kobiet przyczyniła się do wytworzenia nowej gałęzi przemysłu
krajowego - sztuki dekoracyjnej. Malowane na drewnie prace Bronisławy Poświkowej
zdobywały medale na wystawach w Petersburgu, w Chicago, w Wiedniu, w Paryżu.
Irena odziedziczyła po matce talent malarski i pod jej kierunkiem rozwinęła smak
artystyczny i umiejętności manualne, co niezwykle jej się przydało w
późniejszych latach życia. Na razie dla pogrążonej w głębokiej żałobie praca w
teatrze stała się jedynym lekartwem. Ale również - zgodnie z wcześniejszymi
przewidywaniami Solskiego - ta praca stanie się pośrednio przyczyną rozdźwięków
w ich małżeństwie. Juliusz German, bardzo popularny w dwudziestoleciu
międzywojennym powieściopisarz i poeta, autor głośnych powieści "Iwonka" i
"Iwonka i gwiazdy" przyjaźnił się z Solskimi - przyjaźń tę zawarli w czasie
wystawiania dramatu Germana "Lilith" - i miał okazję obserwować z bliska, jak
wyglądało ich małżeństwo na co dzień. Nie jest to relacja entuzjastyczna: "Nad
fascynującym talentem Ireny - wspomina German w książce "Od Zapolskiej do
Solskiego" - (Solski) czuwał najtroskliwiej i najgoręcej. Rozwinął go,
rozjaśnił, umiał wnikać we wszystkie jego odcienie i finezje, był z niego dumny,
jak gdyby poniekąd ze swego własnego dzieła. Oceniając te jego wysiłki i
starania, będąc mu za nie wdzięczna, wielka artystka nie była mu jednak
najlepszą żoną. Nieraz dochodziło między nimi do scysji i gwałtownych sporów, w
których niejednokrotnie pomimo mojego młodego wieku wzywany byłem na arbitra i
pośrednika. Byłem szczerym wielbicielem talentu tej wspaniałej aktorki, lecz
serce ciągnęło mnie przede wszystkim do jej męża". Można domniemywać, że dwie
przyczyny przede wszystkim mąciły harmonię pożycia małżeńskiego Solskich.
Przyczyny te zresztą łączyły się ze sobą ściśle: była to admiracja, jaką
dziesiątki mężczyzn otaczały tę świetną artystkę i niezwykle interesującą
kobietę oraz hołdy, jakie składała jej po każdym spektaklu rozentuzjazmowana
publiczność. Każde przedstawienie było ciężką próbą dla nerwów Solskiego jako
męża i jako aktora. Dodajmy męża, który przekroczył pięćdziesiątkę, podczas
kiedy jego żona była w pełnym rozkwicie bujnej kobiecości. "Rudowłosa, świetnie
zbudowana, o przedziwnie białej karnacji ciała i egzotycznej urodzie, w sposobie
ubierania się odznaczająca się dyskretną oryginalnością, Solska była zarówno na
scenie, jak i w życiu symbolem tych wszystkich niebezpiecznych uroków
kobiecości, które w literaturze nosiły wtedy nazwę "femme fatale". (...) Kiedy
Solska podążała przez ulice Lwowa czy Krakowa swym płynnym, niezbyt szybkim
krokiem, otulona w płaszcze, zakończone tak lubianymi przez nią fantastycznymi
kryzami - spojrzenia wszystkich przechodniów kierowały się na nią. A w oczach
ich mogła wyczytać nie tylko hołd i podziw dla wielkiej aktorki, lecz w równej
mierze uwielbienie i admirację dla fascynującej kobiety. Bo też Solska była
jedną z tych artystek, wobec których nikt nie może pozostać obojętny". Tak o
niej pisał w miesięczniku "Teatr" w roku 1956 Jerzy Macierakowski. A córka
Solskich, Anna Sosnowska_Malatyńska, stwierdza, że całe jej dzieciństwo było
"zaczarowane" urokiem tej smukłej, niesłychanie fascynującej młodej kobiety o
pięknych, puszystych, rudych włosach i cudownej cerze. Gwoli sprawiedliwości
trzeba jednak powiedzieć, że nie wszyscy w równym stopniu zachwycali się urodą
Solskiej. Wiele osób nazywało ją wręcz brzydką, krytykując nieregularne rysy,
zbyt duży nos, nieładną barwę głosu itd. Słowem miała powierzchowność
kontrowersyjną, ale na pewno niebanalną. Ludwik Solski był niezaprzeczenie
genialnym aktorem, ale nie był wolny od przywary w środowisku teatralnym
szczególnie często spotykanej, jaką jest zazdrość zawodowa. W przypadku Solskiej
szarpały nim nieustannie dwa przeciwstawne uczucia: duma z osiągnięć
reżyserskich i zawiść o sukcesy aktorskie. Jerzy Koller, krytyk i ceniony znawca
spraw polskiej sceny, pisze: "I z Ireną i z Ludwikiem Solskim łączyła mnie
serdeczna przyjaźń. Solska sama mi opowiadała, że na próbach Solski nigdy nie
był z niej zadowolony, zamęczał ją. Ciągle chciał, aby było jeszcze i jeszcze
lepiej. Ale jeżeli Solska odnosiła wielki sukces, zwłaszcza wtedy, gdy grali
razem, a tak się najczęściej zdarzało, wówczas Solski bardzo się irytował, był
po prostu zły, że żona odnosi sukcesy". Dla udokumentowania swoich słów Koller
przytoczył fakt, jak to w pewnej sztuce, kiedy byli razem na scenie, zerwały się
gwałtowne oklaski i okrzyki pełne entuzjazmu na cześć artystki. Wówczas Solski
wściekły puścił raptownie rękę Ireny i wybiegł za kulisy. "Kilka lat przed
śmiercią Solski w rozmowie ze mną - wspomina dalej Koller w swoich "Gawędach
teatralnych" - dowodził, że Irena miała olbrzymi talent malarski, a jej
aktorstwo było wyraźną pomyłką. Tylko zazdrość zawodowa - konkluduje krytyk -
mogła takiemu znawcy teatru i aktorów, jakim był Solski, podyktować sąd tak
bardzo niesłuszny i niesprawiedliwy". W roku 1905 przyszła na świat córeczka
Solskich. Oczekujący z niecierpliwością i niepokojem tego wydarzenia Solski był
wówczas na występach w Kijowie. I tam zastała go radosna depesza: "Obie rude
zdrowe". Maleńka Haneczka, mimo że gorąco kochana przez oboje rodziców, nie
zdołała scementować tego małżeństwa, w którym rozdźwięki są coraz większe. W
końcu w roku 1913 dochodzi do rozwodu, zresztą już łagodnie i bez burz. Tak by
przynajmniej wynikało z pamiętnika Solskiej. Trzeba jednak podkreślić, że jest
to właściwie nie pamiętnik prowadzony na gorąco, ale wspomnienia spisane po
latach, a więc już odcedzone z emocji, refleksyjne i wszystkie sprawy
przedstawiające ze spokojnego dystansu. W roku 1914 Irena Solska wyszła
powtórnie za mąż za wyższego urzędnika kolejowego Ottona Grossera, Solski zaś
został wreszcie szczęśliwym mężem siwowłosej pani Anety, która nie miała nic
wspólnego z teatrem. Od lat już nie była mu obojętna i to właśnie na jej cześć -
o czym Irena początkowo nie wiedziała - prosił, aby córeczce dać na imię Anna. O
trzeciej żonie Solskiego, który był również trzecim mężem pani Anety, Irena
pisze w swoim pamiętniku spokojnie i życzliwie, chociaż w swoim czasie, kiedy
się dowiedziała, że to pani Aneta wymogła na Solskim, aby jego byłej żony nie
angażował żaden teatr w Warszawie - nastawienie to na pewno nie było takie
życzliwe. Największym ukochaniem Solskiej była jej mała Haneczka. Dla ratowania
jej zdrowia zagrożonego gruźlicą na całe miesiące rzucała scenę, przebywała z
Hanką w Zakopanem, wyjeŻdżała na Lido. Irena Solska wyniosła z rodzinnego domu
dużą kulturę artystyczną, zamiłowanie do poezji i orientację w prądach i
zjawiskach literackich. A więc i pod tym względem wyróżniała się korzystnie w
swoim środowisku aktorskim i zrozumiałe jest, że od razu zwrócił na nią uwagę
dyrektor Tadeusz Pawlikowski, sam wielki znawca literatury i subtelny krytyk.
Tak samo łatwo wspólny język znaleźli z nią autorzy dramatyczni, przebywający w
kręgu teatru. I to zrozumienie duchowe wspólnie z fascynacją, jakiej ulegali
stykając się z tą niezwykle interesującą kobietą, sprawiło, że wielu pisarzy
specjalnie dla niej, z myślą o niej tworzyło nowe sztuki: Żuławski,
Przybyszewski, Staff. A więc można rzec, iż Solska stała się muzą Młodej Polski.
Ale nie tylko. Pod jej urokiem było i następne pokolenie. Dwudziestopięcioletni
poeta, późniejszy znany satyryk i fraszkopisarz, Jan Sztaudynger, w roku 1929 w
wierszu "Irenie Solskiej komplement strzelisty" tak pisze: "O czemuż idę jak
cień w ślad Twych nieuchwytnych kroków, wszak niczym więcej nie jestem, jeno
trenem Twego uroku, i jako za suknią się wlecze koronek zwój po podłodze, jako
słonecznik za słońcem w rozkwitłej Twej sławie chodzę. Pogubiłem słowa jak perły
i więcej nie mogę ich znaleźć, przeciekły zdania przez usta jak sitem chwytane
fale, ze sceny nie znam Cię prawie, imion Twych, ról nie pamiętam. Nie
przeszedłem z myślą skupioną przez ról Twych dostojny cmentarz. A jednak po tom
przyszedł, aby je wszystkie przywołać, aby nie pierzchły w nicość, jako na
wodzie koła, aby tym Solskim w koronie, w klejnotach i w negliżu, postawić
sercem gorącym posąg dźwięczniejszy od spiżu." Stanisław Wyspiański, widząc w
Irenie Solskiej ucieleśnienie swojej wizji Infantki, dał polskiemu teatrowi
przekład Corneille'owskiego "Cyda". Tę rolę Infantki, jako zgoła niezwykłą,
wspomina wielu recenzentów. I nie tylko... Bardzo piękny portret Solskiej w
kostiumie Infantki namalował Wojciech Kossak. Podobno było jedno takie niezwykłe
przedstawienie tej sztuki, że cały pierwszy rząd zajęli artyści malarze:
Ruszczyc, Wyczółkowski, Frycz i - szkicowali Infantkę. Niepokojąca uroda
Solskiej i jej nieprzeciętna osobowość fascynowały wielu ludzi sztuki. Sam
Wyspiański malował i szkicował to ją samą, to wraz z Ludwikiem Solskim -
wielokrotnie. Podobnie Gerson, Pronaszko i Witkacy. Konstanty Laszczka wykonał
jej rzeźbę. A nie są to bynajmniej wszyscy. Te obrazy, rzeźby, utwory literackie
popularyzowały szeroko jej postać, przyczyniały się do tak zwanej "legendy
Solskiej", ale bynajmniej nie ułatwiały życia. Przeciwnie. W ślad za nimi szły
plotki i zawiść. Między innymi ceną, jaką zapłaciła za swoją popularność, była
nietrwałość jej małżeństw: w 1913 roku rozeszła się z Ludwikiem Solskim i w 1927
z Ottonem Grosserem. W pierwszym wypadku dlatego, że żądający wyłączności i
zaborczy jako aktor i jako mąż, Solski nie znosił rywalizacji, w drugim -
dlatego, że wędrowne życie artystki teatralnej nie dało się pogodzić z modelem
rodziny, upragnionym przez dobrego i kochającego męża, jakim był Grosser. O swym
drugim mężu Irena Solska pisze w pamiętniku w samych superlatywach i tylko
siebie obwinia za ich rozejście się: "(...) winna byłam tylko ja sama, nikt
tylko ja. Nie zostawia się kochanego człowieka na pastwę życia, na pastwę
warszawianek. (...) Złą przysługą było moje powodzenie. Zawsze z występów
wracałam do domu, ale samotne długie wieczory były złym doradcą". A właśnie na
okres małżeństwa z Grosserem, "uroczym, bezgranicznie dobrym, kochającym i
kochanym Ottonem" - jak go określa w pamiętniku - przypada najwięcej wyjazdów
Solskiej: gra nie tylko w Warszawie, ale w Łodzi, Poznaniu, w Gdyni... Wybitnie
przystojny, elegancki pan prezes dyrekcji kolei jest prawie ciągle sam. "Moja
wina i tylko moja wina - powtarza Solska - raczej wina mojego powodzenia, mojego
zawodu". Ze wszystkiego, co tu dotychczas zostało powiedziane, można by
wnioskować, że Irena Solska była typem egocentrycznym, trochę, czy może nawet
bardzo, wampem, upojonym własnymi sukcesami, że wszelkie społecznikostwo tego
rodzaju jednostce musiało być obce. Byłby to jednak sąd fałszywy. Po prostu była
ona cała rozmiłowana w sztuce. W dramacie i w poezji. I nade wszystko odczuwała
potrzebę przekazywania ludziom tej własnej fascynacji, potrzebę wciągania ich w
krąg oddziaływania sztuki. Dlatego tak chętnie występowała również w wieczorach
poetyckich i dawała niezapomniane recitale żywego słowa. Przy czym jej głos,
raczej słaby, nie był tu przeszkodą. Miała swój własny, jedyny i niepowtarzalny
sposób recytowania, którym porywała słuchaczy. "Dykcja jej - stwierdza krytyk
teatralny Jerzy Macierakowski - i sposób dzielenia niekiedy słów na sylaby, czy
nadawanie pewnym partiom muzycznego staccata - nosiły cechy specyficzne... w
żadnym wypadku nie do naśladowania". W latach 1931_#1933 Irena Solska
zorganizowała w Warszawie na Żoliborzu Teatr im. Żeromskiego, pomyślany jako
scena popularna z bardzo tanimi biletami, a więc dostępny dla wszystkich. Kartki
jej pamiętnika z tego okresu pokazują ofiarność i trud fanatycznego zespołu i
jego kierowniczki. "Myślą moją przewodnią było stworzyć teatr bez dekoracji:
autor i aktor - aktorzy wśród widzów - kostiumy". Garstka aktorów wystawia
ambitny i różnorodny repertuar, jak: "Róża" Żeromskiego, komedie rybałtowskie,
"Gody weselne" w układzie Schillera, "Tamten" Zapolskiej... Tułają się po
różnych salach, głodują. "W mojej kancelarii był stale dla zespołu samowar,
herbata, cukier, chleb z powidłami". Zespół sam w mieszkaniu Solskiej na Pięknej
szył kostiumy, ale nawet przy takiej oszczędności skromna subwencja z Funduszu
Kultury była niewystarczająca. Boy_Żeleński napisze o tym bohaterskim okresie:
"Solska biedna, jak mysz kościelna, daje publiczności widowiska, o jakich teatry
warszawskie - subwencjonowane - nie pomyślą". Teatr na Żoliborzu pełen zmagań z
ciągłymi przeciwnościami, zakończył swój żywot w końcu 1933 roku. Dobiło go
zabranie przez Arnolda Szyfmana najlepszych aktorów do własnego zespołu. Solska
została sama z niewyszkolonym narybkiem. "Byłam zmęczona - napisze w pamiętniku
- duch mój osłabł, czułam, że powinnam odejść. Zrobiłam coś, czemu kto inny by
nie podołał, pokazałam komuś drogę: idź człowiecze dalej!" Ostatnią rolą, w
jakiej publiczność warszawska widziała Solską była Wdowa w "Balladynie"
Słowackiego w roku 1938, a więc w czterdziestym drugim roku pracy scenicznej.
Gdyby nie szczególna dolegliwość, jaka jej przypadła w udziale, nie musiałaby
jeszcze rozstawać się ze sceną. Choroba Parkinsona, absolutnie w owych czasach
nieuleczalna, opanowała i zniszczyła postać fizyczną właśnie tak pięknej,
harmonijnej w ruchach i niezwykle interesującej kobiety. Później przyszła wojna
i powstanie warszawskie. Największym ciosem w tym okresie było dla Solskiej
rozstrzelanie w czasie powstania jej siedemnastoletniego wnuka, ukochanego
Jaśka. Szczegółowa i wnikliwa na ogół monografia Lidii Kuchtówny, poświęcona
Solskiej, informuje o tym fakcie lakonicznie: "W pierwszych dniach powstania
Jasiek został aresztowany i po miesiącu rozstrzelany wyrokiem sądu polowego".
Ani słowa więcej. Można tylko domniemywać, że jakiś związek z tą tragedią mogła
mieć choroba psychiczna, będąca następstwem pobytu chłopca w 1940 roku w obozie
w Sachsenhausen. Solska całe lata nie mogła się otrząsnąć z głębokiej żałoby.
Rozpacz stara się zabić pracą. Już po wyzwoleniu rzuca się w wir zajęć,
organizując zespoły teatralne na Dolnym Śląsku, ale jest to już praca ponad siły
schorowanej, zniszczonej, ponad siedemdziesięcioletniej kobiety... W roku 1953
osiada w Domu Aktora w Skolimowie. Pisze pamiętniki, a właściwie odtwarza
zaginione w czasie powstania, napisane we wcześniejszych latach. Nie czuje się
dobrze w tym środowisku. W tym samym mniej więcej czasie Ludwik Solski,
mistrzowsko reżyserujący nie tylko przedstawienia, ale i swoje sprawy, obchodzi
hucznie swój jubileusz. Ma już prawie sto lat. Cały kraj czci ten fenomen
długowieczności. Jest to okazja do refleksji, jak różnie ułożyło się życie tych
dwojga ludzi. W pewnym okresie oboje u szczytu sławy, a później droga Ireny
schodzi w dół. Choroby, cierpienia, plotka, ludzka zawiść... A przecież, gdyby
położyć na szali charaktery... Ze wspomnień córki, Anny Sosnowskiej, warto
przytoczyć kilka zdań: "Całe bandy ludzi ją wyzyskiwały, całe rzesze były
wdzięczne za pomoc, której nigdy nie odmawiała i poświęcała masę sił i czasu na
szukanie posad, protegowanie potrzebujących i załatwianie spraw dla innych". Dom
Ireny Solskiej w Warszawie był wyjątkowo gościnny. Bywali w nim najciekawsi
ludzie zarówno w okresie międzywojennym, jak i w czasie okupacji. Córka wspomina
ze wzruszeniem "liczne wojenne Gwiazdki z wielką ilością ludzi bezdomnych przy
stole, z których każdy znajdował prezent pod drzewkiem, niezliczone noclegi dla
przyjezdnych w potrzebie, nieprzespane noce na rozmowach pocieszających
strapionych. Wiele istot ludzkich uratowanych przez energię, szybkość działania,
odwagę i hojność". Taka była Irena Solska, wspaniała artystka i wspaniały
człowiek. Umarła w Skolimowie 8 marca 1958 roku. "Stosownie do swej ostatniej
woli udrapowana w białe prześcieradło, wyglądała po śmierci jak najpiękniejszy
posąg grecki i miała wyraz tryumfu, szczęścia i spokoju. Nareszcie zwyciężyła
drżenie". .nv Dobry duch "Reduty" Każde pojawienie się na scenie obdarzonego
niezwykłym urokiem amanta, tragicznego bohatera, pięknego kochanka, pełnego
wdzięku lekkoducha, jakim był Juliusz Osterwa, stawało się dla widowni,
zwłaszcza jej żeńskiej części głębokim przeżyciem. Do niego wzdychały panny i
mężatki, na jego cześć pisały wiersze pensjonarki. Być żoną takiego mężczyzny,
stanąć twarzą w twarz z tłumem rywalek i rywalizować z nimi codziennie, o każdej
godzinie - niełatwa to sprawa. Toteż młodziutka aktorka wileńska Wanda
Malinowska, na którą Osterwa zwrócił uwagę na balu sylwestrowym w Jamie
Michalikowej w Krakowie u progu roku 1910, zachowuje rezerwę. Zresztą sama nie
jest bynajmniej szarą myszką. Chociaż ma zaledwie dwadzieścia jeden lat,
błysnęła talentem w rolach tak znakomitych jak Diana w "Fantazym" Słowackiego,
Kornelia w "Irydionie" Krasińskiego, Aniela w "Ślubach panieńskich" Fredry,
Maryla w "Dziadach" Mickiewicza. Sam wielki repertuar. Poza tym w kołach dobrze
wtajemniczonych mówią, że kocha się w niej nie byle kto, bo sam... Żeromski, że
to ona została uwieczniona w jego dramacie "Róża", jako "Śliczna Dziewczyna" i
"postać wyobrażająca rewolucję". O niej podobno myślał także tworząc postać
dumnej i zakochanej w Sułkowskim włoskiej księżniczki z rodu Gonzagów. Z tych
plotek o Żeromskim co na pewno było prawdziwe, to fakt, iż w roku 1908 Wanda
Malinowska wystąpiła w Nałęczowie w przedstawieniu amatorskim, wykonując
fragment śmierci Ofelii. Obecny na spektaklu pisarz - jak i pozostali widzowie -
obsypał ją pochwałami, wróżąc karierę teatralną. Upojona sukcesem i lawiną
komplementów dziewczyna postanowiła wstąpić na scenę. Miała za sobą staranne
wykształcenie, ukończyła bowiem pensję klasztorną w Malines w Belgii i wyższe
kursy żeńskie Pankiewiczówny w Warszawie, co ugruntowało i poszerzyło jeszcze
kulturę wyniesioną z domu rodzinnego. Po roku los znowu zetknął Juliusza Osterwę
z Wandą Malinowską. Zresztą może Osterwa dopomógł losowi, przyjeżdżając na
gościnnne występy do Wilna. Razem występują w "Weselu" Wyspiańskiego jako Pan
Młody i Marysia. Z wileńskiego teatru Osterwa porywa Wandę, pozyskując ją dla
warszawskiej sceny. Ale nie dla siebie. Piękna, smukła dziewczyna zainteresowana
jest kimś innym. A Osterwa? Osterwa podbija serca warszawianek ze sceny. Józef
Szczublewski, znakomity współczesny "osterwolog", przytacza recenzję z wesołej
krotochwili francuskiej, w której charakterystyka głównego amanta jest zarazem
charakterystyką samego Osterwy w życiu prywatnym: "Ten ładny chłopiec siejący
wokół siebie padaczkę miłosną jest męczennikiem swego szczęścia. Nie może się
pokazać w teatrze, na wyścigach, w restauracji, aby nie czytał na twarzach
wszystkich kobiet: jeżeli chcesz, za pięć minut będę twoją". W tych warunkach
opór Wandy trwający ponad rok graniczył po prostu z bohaterstwem. Ale Osterwa
jest uparty. Pociąga go osobowość młodej aktorki, zachwyca jej delikatna uroda.
"Wysoka, zgrabna, wysmukła o pięknych rękach, których palce były tak cienkie, że
robiły wrażenie wyrafinowanego dzieła artysty. W twarzy o regularnych rysach
dominowały oczy koloru szafirowych bratków, oczy wyraziste, często o spojrzeniu
jakby nieco zdziwionym". Taki portret Wandy Malinowskiej przekazała w swoich
wspomnieniach teatralnych Hanna Małkowska, dodając jeszcze: "Cała postać robiła
na mnie wrażenie kruchego kwiatu. Jej aktorstwo oszczędne, oparte na półtonach
bardziej było zbliżone do współczesnego stylu gry niż do mocnej ekspresji
przeważającej w tamtym okresie". Ostatecznie ślub urodziwej pary został
wyznaczony na dzień 14 marca 1912 roku. Wiadomość o postanowionym ślubie
uwielbianego artysty wywołała falę anonimowych listów pełnych rozżalenia, słów
rozczarowania, a nawet - jak relacjonuje Szczublewski - "jakąś zbiorowo
podpisaną petycję, by taki ideał wiecznego chłopca i taki kochanek dla
wszystkich nie narażał swego nimbu ożenkiem". Można sobie wyobrazić, z jakim
śmiechem i rozbawieniem młoda narzeczona czytała takie listy, ale czy w tym
śmiechu nie czaił się lekki lęk? Wspólne występy młodej pary popularnych aktorów
ściągają do teatru takie tłumy, że przez jedenaście miesięcy Osterwa jest
najwięcej zarabiającym aktorem w Polsce. Wanda Osterwina w kolejnych sztukach
daje kreacje tak świetne, że rozbraja chyba nawet protestujące niedawno
przeciwko niej rywalki. O jej występie we wschodniej baśni "Sumurun" recenzent
pisze, że: "była w grze artystki obok urody jakaś zniewalająca miękkość i
słodycz". Pasmo sukcesów przerywa na pewien czas wojna. Osterwa z żoną i małą
córeczką Elżunią (późniejszą aktorką) wyjeżdża w roku 1915 do Samary. Po
powrocie stamtąd rozpocznie się chyba najbardziej twórczy okres w jego życiu.
Twórczy, trudny i często bardzo gorzki. "Reduta". Teatr zorganizowany na innych
zasadach budzi zdziwienie, protesty, ostre krytyki. "Gdy się dziś czyta tamte
recenzje - wspomina Hanna Małkowska w książce "Teatr mojego życia" - napastliwe,
jadowicie złośliwe, często aż brutalne - gorzko się robi, że z taką
bezwzględnością atakowano teatr, który nie trudnił się produkowaniem gładkich
przedstawień, ale w twórczych poszukiwaniach dążył do przetarcia nowych dróg w
sztuce. Przecież teatr ten zasługiwał na szacunek choćby z tego względu, że jego
trzon stanowili aktorzy tacy, jak Dulębianka, Jaracz, Kunina, Kochanowicz, a
przede wszystkim sam Osterwa i Osterwina, którzy porzucili czołowe stanowiska i
wysokie gaże w Teatrze Polskim u Szyfmana, gdzie ich czekała oprócz wysokich
dochodów reklama i tzw. kariera. Poświęcili solidne pozycje dla teatru, w którym
czekały ich wprawdzie niepewne dochody, za to radosna, twórcza praca". Na tym
ostrym zakręcie życiowym żona Osterwy jest jego wypróbowanym, wiernym
towarzyszem. Wierzy w Juliusza, nawet wówczas, gdy on chwilowo sam w siebie
wierzyć przestaje. Teatr "Reduta" wylansował młodego dramaturga, jakim był Jerzy
Szaniawski. Dzięki świetnym kreacjom Osterwy pełnym blaskiem zabłysły takie
sztuki, jak "Lekkoduch" i "Ptak". Obecny często na próbach autor miał okazję
zetknąć się bliżej z Wandą Osterwiną i mógł zaobserwować jej wpływ na "pana
Juliusza" i jego teatralne poczynania. "Jako żona Osterwy i artystka musiała
mieć w "Reducie" znaczenie, chociaż nie przypominała w niczym znanych w świecie
teatralnym "pań dyrektorowych". Tytuł taki dla tej pełnej poezji postaci byłby
po prostu nieodpowiedni. Urodę miała oryginalną, łączącą jakby chłopięcą budowę
z kobiecym wdziękiem. Duże, pełne wyrazu oczy zwracały uwagę, piękny chód, ruchy
łagodne, uśmiech melancholijny. Niezwykle inteligentna, subtelna, interesująca.
Tę obdarzoną hojnie przez naturę postać toczyła stale, choć niedostrzegalnie,
choroba. Choroba sprawiła, że nie mogła zabłysnąć wśród największych gwiazd, ale
role niektóre, zwłaszcza wymagające finezji, grała pięknie. A w ogóle powiedzieć
by o niej można jako artystce, że była pełną czaru i poezji kobietą, którą od
czasu do czasu widywano na scenie. Publiczność warszawska interesowała się nią
głównie jako żoną niezwykle popularnego i lubianego aktora; zwracała na nią
uwagę w teatrze, przy spotkaniu na ulicy czy w zdrojowisku. (...) Obdarzona
wielką inteligencją, wrażliwością, intuicją, znawczyni ludzi, uważna, bystra
obserwatorka, dawała kierownictwu "Reduty" rady cenne, chociaż robiła to
dyskretnie i jakby mimochodem". Wspomnianą przez Szaniawskiego chorobą, która
toczyła organizm Osterwiny, była gruźlica. Ona to doprowadziła do przedwczesnego
zgonu artystki w wieku czterdziestu lat 22 stycznia 1929 roku. Kornel
Makuszyński napisał wówczas w nekrologu: "Wszyscy tu takie mamy wrażenie, że
zwiądł śmiertelnym zwiędnięciem prześliczny kwiat, przedziwnie piękny i rzadki
(..) Wanda Malinowska połączyła swoje życie z kolorowym, lecz jakże ciężkim i
pełnym czarnego trudu życiem Osterwy. Przez lat kilkanaście dzieliła z nim dni
upojenia i chwile czarne... Z uśmiechem i jasnością spojrzenia w przyszłość
umilała srogość trudu i lekkim czyniła ciężar wielkiej troski. Jako artystka
pełną była entuzjazmu i szlachetnej pasji. (...) Najczystszym jednak płomieniem
płonęła w niej miłość macierzyńska. Pod matczyną swoją opieką dwoje właściwie
miała dzieci. Jednym to był Osterwa, niepraktyczny romantyk, marzeniami objęty,
żyjący tęczowymi wizjami, wielki aktor, jak również wielkie dziecko. Drugim była
jej córeczka Elżunia, która wczoraj straciła nie tylko najlepszą matkę, lecz i
najtkliwszą przyjaciółkę". Osterwa załamany tą stratą, nie mogąc znieść smutku
opustoszałego domu, umieszcza córkę u przyjaciół, sam zaś rusza w objazd ze
sztuką Żeromskiego "Uciekła mi przepióreczka". Kocha teatr i w szczególności tę
rolę Przełęckiego, niemniej jest to w tej chwili katorżnicza praca: w ciągu 1929
roku redutowcy objechali z tym przedstawieniem dziewięćdziesiąt miast i
miasteczek w Polsce. Zabrakło dobrego ducha "Reduty" - Wandy Osterwiny, ale jest
"pan Juliusz" i "Reduta" trwa. Kiedy w krótkich przerwach pomiędzy terenowymi
wypadami zjawia się w Warszawie "okrążają go - jak pisze Szczublewski - te
wielbicielki, które chciałyby - każda dla siebie - by przestał być wdowcem". Ale
Osterwa zmieni stan cywilny dopiero w osiem lat po śmierci żony, poślubiając w
czerwcu 1937 roku Matyldę Sapieżankę. Stworzę teatr dla ciebie Arnold Szyfman to
postać niezwykle popularna w dziejach polskiego teatru. Znało go pokolenie
sprzed pierwszej wojny, międzywojenne i nasze powojenne roczniki. Wszak to on w
roku 1913 dał Warszawie wspaniały Teatr Polski w samym centrum stolicy przy
ulicy Karasia. Był to teatr polski nie tylko z nazwy. Dla stolicy naszego kraju
zepchniętej przez zaborcę do rangi trzeciorzędnego miasta było to otwarcie okna
na Europę, stworzenie możliwości docierania do niej wpływu teatrów światowych...
Przez dwadzieścia pięć lat swojej działalności, czyli do roku 1938, teatr ten
pod dyrekcją Arnolda Szyfmana dawał wielki repertuar, kształcący smak tysięcy
widzów. W czasie powstania warszawskiego i późniejszego burzenia Warszawy gmach
teatru, a przede wszystkim jego wnętrze bardzo poważnie zostały zniszczone i
wtedy to niespożyty Arnold Szyfman ponownie przystąpił do jego odbudowy, by w
pierwszą rocznicę wyzwolenia Warszawy 17 stycznia 1946 roku dać przedstawienie
"Lilli Wenedy" Słowackiego. Była to inauguracja pierwszego państwowego teatru w
Warszawie. Nazwisko Szyfmana jest powszechnie znane, natomiast tylko w kołach
teatralnych i zbliżonych do nich wiedziano, kto był jego długoletnią towarzyszką
życia, mimo iż była nią sławna, nieprzeciętnej klasy aktorka. Krótko mówiąc
Maria Przybyłko_Potocka. Sam dźwięk tego imienia w pamięci przedwojennych
bywalców teatralnych wywołuje natychmiast obraz niezrównanej Elizy z
"Pigmaliona" Shawa czy postać ekscentrycznej George Sand ze sztuki Iwaszkiewicza
"Lato w Nohant". Maria Przybyłkówna zadebiutowała w sztuce Szutkiewicza
"Popychadło" jako młoda, dwudziestodwuletnia, nieznana nikomu aktoreczka, ale
krytycy teatralni wyczuli od razu, że na polskiej scenie objawił się nowy,
niezwykły talent. W latach dziewięćdziesiątych młoda artystka poślubiła w
Krakowie starszego od siebie o cztery lata Antoniego Potockiego, który
przyjechał tu niedawno ze Lwowa, gdzie przeżył ciężki zawód sercowy, kochając
się nieszczęśliwie w malarce Anieli Pająkównie. Dopiero po latach i przez
przypadek dowiedział się, że tym, który rozbił jego narzeczeństwo i złamał życie
Anieli był Stanisław Przybyszewski. Małżeństwo z Marią Przybyłkówną, zawarte na
zasadzie plastra gojącego rany serca zadane przez inną, okazało się niedobrane i
każde z partnerów tego krótkotrwałego związku poszło w inną stronę. Potocki
wyjechał do Paryża, gdzie pozostał do wybuchu wojny, zdobywając sobie sławę
znakomitego znawcy literatury i plastyki i skupiając wokół siebie
najznakomitszych ludzi owej epoki - Polaków i Francuzów, Maria Przybyłko zaś
związała się z Teatrem "Rozmaitości" w Warszawie. Przez całe życie używała
mężowskiego nazwiska, choć nigdy więcej już się nie spotkali. Młoda artystka nie
znalazła w Warszawie sprzyjających warunków. Właśnie dlatego, że młoda i
utalentowana, że reprezentowała nowoczesny styl gry zaaprobowany przez
publiczność, rutynowany zespół "Rozmaitości" wypowiedział jej zdecydowaną walkę.
Bojkotowana przez reżyserów, ignorowana przez starsze koleżanki, zmęczona
podjazdową walką opuszcza teatr i na jakiś czas wyjeżdża do Zakopanego. Tam
odszukał ją młody, dwudziestoczteroletni Arnold Szyfman, świeżo upieczony doktor
filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, który zachwycony sukcesami krakowskiego
"Zielonego Balonika" założył teatrzyk kabaretowy "Figliki". Właśnie do tego
teatrzyku pragnął pozyskać utalentowaną aktorkę. Jadąc do Zakopanego po wymianie
korespondencji z Przybyłkówną nie przypuszczał, że wychodzi naprzeciw sweemu
życiowemu przeznaczeniu, że nie znana jeszcze aktorka stanie się kobietą jego
życia. Że dla niej i przez nią rozwinie szaloną energię dla urzeczywistnienia
fantastycznych, zdawałoby się, planów. Perspektywa występów w kabarecie
"Figliki" nie zachwyciła Przybyłko_Potockiej. "Do tego rodzaju teatru - pisze
Szyfman w swoich wspomnieniach - nie miała sympatii ani zrozumienia, dopiero gdy
przedstawiłem jej projekty wystawienia nigdzie dotychczas nie granej
jednoaktowej komedii Perzyńskiego pod tytułem "Majowe słońce" oraz "Logiki
serca" Caillaveta i de Flersa - podpisała umowę na dwie pierwsze premiery. I
odtąd zrodziła się między nami długoletnia przyjaźń, która była czymś więcej niż
przyjaźnią". W czasie spacerów po górach aktorka skarżyła się na szykany
warszawskich koleżanek, na niemożność grania w sztukach odpowiadających jej
zainteresowaniom. I wtedy padły słowa zapewniające, że on stworzy dla niej
teatr, w którym będzie mogła grać do woli wymarzone przez siebie role. Brzmiało
to jak baśń o złotej górze i pani Maria śmiała się na poły z niedowierzaniem, na
poły z rozbawieniem, ale zakochany młodzieniec zapewniał, że nastąpi to prędzej,
aniżeli ona się spodziewa, niechaj mu tylko wierzy i pomaga dobrymi myślami.
Wspomnieniowa książka Szyfmana "Labirynt teatru" pełna jest wzmianek o Marii
Przybyłko_Potockiej i mimo iż są to wzmianki niezwykle dyskretne, można bez
trudu odczytać, jak wielką rolę odegrała ona w trudnym życiu tego rzutkiego,
niezmordowanego, pełnego coraz nowych ambitnych pomysłów mężczyzny. Szyfman,
miłośnik sztuki, a jednocześnie kipiący energią entuzjasta z tak zwaną "głową na
karku" postanowił, że stworzy w Warszawie "teatr dramatyczny o poważnych
aspiracjach artystycznych, w nowo wzniesionym budynku, którego widownia
mieściłaby około tysiąca miejsc, zaś scena posiadałaby urządzenia mechanizacji
rotacyjnej, umożliwiającej sprawne i szybkie wystawianie utworów
wieloodsłonowych". Projekt tyleż porywający, co szalony. Szalony, gdyż znając
własnych rodaków z góry można było przewidzieć, że ludzi dobrej woli do pomocy w
tej cennej inicjatywie znajdzie się zaledwie garstka, natomiast wrogów,
krytykantów i wszelakiego rodzaju podgryzających piesków wylegną zewsząd całe
tabuny. "Zaczęła się kotłowanina przede wszystkim po kawiarniach - opisuje
Szyfman. - Wszyscy kandydaci na dyrektorów teatralnych i wszyscy reporterzy z
całej Polski gromadzili się tam codziennie przy czarnej kawie (...) znosząc
jednocześnie wszystkie gadki, plotki, insynuacje i kalumnie. "Czy to możliwe -
przekrzykiwali się - że hrabiowie dają pieniądze takiemu chłystkowi z Krakowa?"
Albo: "Taki g...rz będzie teatr prowadził". Albo: "I taki s...n dostał 19000 rb.
A co on umie? Jakie on ma kwalifikacje? Dlaczego on?" Zaczęła się jednocześnie
nagonka prasowa. Satyryczne rysunki, np. wnętrze pałacu Zamoyskich, rozpruta
kasa, a na froncie Szyfman obładowany workami pełnymi dolarów i rubli ucieka.
Jakże ta skandalizująca atmosfera wokół bliskiego jej człowieka bolała panią
Marię. Ale podobnie jak on zaciskała tylko zęby i im ataki stawały się
brutalniejsze, tym bardziej wierzyła, wierzyła w "prawo serii", że po tych
ciężkich dniach musi wreszcie nadejść słońce. Zresztą gwoli sprawiedliwości
trzeba rzec, że były i głosy obrony, jak na przykład fraszka "Pan Szyfman i jego
teatr". "Jeszcze drzewo w lesie i w cegielni cegła, a już się warszawska czarna
banda zbiegła i w Szyfmana trafia, błockiem suto maże, dając mu szturchańce pod
dwa boki w darze. Wszyściutko w porządku. Gdyby Szyfman młody stawiał nam dom
schadzek - miałby wtedy ody." I jeszcze jeden wiersz satyryczny, drukowany w
"Musze" 16 czerwca 1911 roku, również znakomicie odzwierciedlający całe bagno,
jakie otwiera się natychmiast pod nogami człowieka, wybijającego się ponad
przeciętność i pragnącego zrealizować jakąś inicjatywę: "Biedny Szyfmanie!
Gdybyś w swej Galicji siedział, nigdy by tam głupstw tyle nikt ci nie
powiedział, ile tu ich usłyszysz, musisz w kieszeń schować, za to, że ci się
teatr zachciało budować, lecz czyli konstytucji zwabiła cię wonność, czy uczułeś
do pięknych warszawianek skłonność, dość, że puściwszy kantem Galicję i Kraków,
przybyłeś, aby działać pośród warszawiaków. Zrazu zewsząd pochwały jadłeś pełną
miskę, "ruchliwy", "energiczny" zyskałeś przezwisko, lecz niebawem nadeszła
ostra zmiana wiatru, gdyś powziął myśl - wystawić nowy gmach teatru. Odtąd nie
masz spokoju w nocy ani we dnie, o twym przyszłym teatrze wypisują brednie. Ten
cię szarpie za udo, ów szczypie za goleń i grzebią w twej przeszłości od pięciu
pokoleń. Szyfmanie, choć losowi nie chcesz być uległy, nim do twego teatru
przywiozą dwie cegły, zanim ułożą stropy i rozrobią wapno, nim pierwsze białe
krople z kielni na mur kapną, ty cięgów nie wytrzymasz i w wieczornej porze
powiesisz się na kiosku lub transformatorze, albo klnąc myśl teatru, co przyszła
do głowy, z rozpaczy pod samochód rzucisz się pocztowy." Arnold Szyfman nie
popełnił jednak samobójstwa - szczęśliwie dla polskiej kultury - ani się nie
załamał, ale w utrzymaniu równowagi duchowej wielce mu pomogła pani Maria.
Zresztą sam o tym pisze w swoich pamiętnikach: "W tym czasie moją główną podporą
psychiczną i moralną była Maria Przybyłko_Potocka, którą, od chwili mojego
przeniesienia się do Warszawy, odwiedzałem często. (...) znała, oczywiście,
dobrze i dokładnie wszystkie moje zamierzenia i plany teatralne i dodawała mi
otuchy w przetrzymywaniu licznych przeciwieństw losu. Była też moją bardzo
rozsądną doradczynią w wielu posunięciach artystycznej natury, znając świetnie
stan aktorski. Natomiast nigdy nie mieszała się do zagadnień organizacyjnych,
przyznając mi bezwzględną wyższość w tych sprawach". Po ciernistej i kamieniami
usypanej drodze Szyfman dotarł wreszcie do postawionego sobie celu. 29 stycznia
1913 roku w nowo otwartym Teatrze Polskim odbyła się premiera "Irydiona"
Krasińskiego. Jest to data historyczna w dziejach polskiej sceny. I w pewnym
sensie historyczna dla Przybyłko_Potockiej. SŁowa Szyfmana "stworzę dla ciebie
teatr" przyoblekły się w kszatłt nowoczesnej placówki podziwianej przez
wszystkich, stanowiącej chlubę Warszawy. Tu nareszcie artystka mogła osiąść, tu
pod osłoną wszechwładnego Szyfmana mogła wybierać sobie role, mogła podpowiadać
mu tytuły najlepszych sztuk. Ale na razie wszystkie te plany na pewien czas
odsunął wybuch wojny w 1914 roku. Jak było powiedziane na wstępie, wzmianki o
Marii Przybyłko_Potockiej są w pamiętnikach Szyfmana bardzo dyskretne, trudno
nawet na ich podstawie ustalić, kiedy podjęli decyzję wspólnego zamieszkania.
Może było to zaraz po rozłące wojennej, w roku 1918. "Spotkanie nasze było pełne
serdecznych wzruszeń i wzajemnych bolesnych niepokojów, a z jej strony - wręcz
dramatycznych wyznań dotyczących trosk i samotności minionych lat rozłąki" -
wspomina Szyfman. Po pewnym czasie Szyfman ponownie objął dyrekcję Teatru
Polskiego i Maria Przybyłko_Potocka została jedną z głównych gwiazd jego sceny.
Upływał wprawdzie czas, znakomitej artystce przybywało lat, ale wierni widzowie
nie dostrzegali tego z widowni. Zamiast w rolach młodych dziewcząt publiczność
teatralna podziwiała swoją ulubioną artystkę jako pełną godności i czaru panią w
średnim wieku w sztukach Shawa, Wilde'a i Sardou. Znany krytyk Adam
Grzymała_Siedlecki o jej kreacjach pisze wręcz z zachwytem: "(...) ona to, nie
inna artystka, pierwsza kreowała bohaterkę w "Pigmalionie" Bernarda Shawa.
Kreowała i można powiedzieć skodyfikowała ją dla wszystkich swoich następczyń,
które i dziś jeszcze w tej roli się popisują. Nie zdarzyło się widzieć ani
jednej, która by przekreślała tradycję Przybyłko_Potockiej. I nic dziwnego,
pierwsza wykonawczyni tej postaci idealnie odmierzyła, ile w roli ma być
barbarzyństwa (...), ile przy prostactwie wdzięku, ile pierwotnej energii, ile
oryginalności, ile niezwykłych zdolności, ile wreszcie daru kochania.
Odmierzyła, odważyła i pokazała, jak należy te kontrasty stopić w syntetyczną
całość". Taka więc była jako aktorka. A jako człowiek? Zwróćmy uwagę, co pisze o
niej Jan Kreczmar w swoim "Drugim notatniku aktora": "Jak wiadomo, była żoną
Szyfmana, dyrektora generalnego, ale jednocześnie najlepszą koleżanką i
opiekunką młodzieży. We wszystkich konfliktach z dyrekcją, których przecież
nigdy nie brak w pracy teatralnej, stawała solidarnie po stronie aktorów,
niejednokrotnie zupełnie otwarcie krytykując to, co jej się w postępowaniu męża
nie podobało". Aby zrozumieć, iż owa rola żony Szyfmana nie należała do
najłatwiejszych, warto przytoczyć jeszcze słowa Kreczmara wypowiedziane z innej
okazji, smutniejszej, bo nad świeżą mogiłą niezapomnianego twórcy Teatru
Polskiego: "Na pewno nie był to człowiek łatwy we współżyciu. Żelazna wola,
upór, chłód i trzeźwy obiektywizm zapewniały mu sukcesy życiowe, nie
przysparzały jednak przyjaciół. Toteż od śmierci pierwszej żony, Marii
Przybyłko_Potockiej, był człowiekiem raczej samotnym. (...) Mam wrażenie, że
wystarczał właściwie sam sobie, a najbliższą i najczulszą towarzyszką jego życia
była praca. Praca, bez której nie umiał żyć i której oddawał się bez reszty.
Nęciły go zawsze zadania wielkie i trudne. Nie lubił rzeczy łatwych,
nieefektownych, uważał chyba, że szkoda na to jego zdolności". Od śmierci
pierwszej żony... Tak. Bo Arnold Szyfman przeżył żonę o dwadzieścia trzy lata.
On zmarł w roku 1967, ona zginęła w czasie powstania warszawskiego.
Przybyłko_Potocka była zawsze bardzo towarzyska, lubiła przebywać wśród kolegów
i przyjaciół. Jej żywiołem był teatr z jego atmosferą napięcia, nieustannego
ruchu i gwaru. Wszystkie te upodobania, przyzwyczajenia przekreśliła wojna.
Zabrakło teatru, zabrakło bliskiego człowieka. Szyfman bowiem, skazany na
noszenie upokarzającej żółtej opaski z gwiazdą Dawida, ukrywa się w majątku
Morstinów w Pławowicach. Żegnając go pani Maria jest pełna złych przeczuć, że
nie uniknie on śmierci z rąk niemieckiego prześladowcy i może, kto wie, ściągnie
nieszczęście na ludzi, którzy ofiarnie udzielili mu schronienia. Tymczasem
wszystko miało wziąć zupełnie inny obrót. Szyfman jest bezpieczny wśród
życzliwych przyjaciół, ona zaś samotna i liczy dni pełne trwogi. Jest to już
zmierzch bujnego życia, zwielokrotnionego dziesiątkiem teatralnych żywotów,
teatralnych biografii, w które z najżywszą radością wcielała się każdego
wieczoru, kiedy nad światem, nad Polską nie było grozy wojny. Starsza od swego
towarzysza życia o dziesięć lat Maria Przybyłko_Potocka, gdy wybuchło powstanie
warszawskie, liczyła siedemdziesiąt trzy lata. Mieszkała wówczas na Mokotowie
wraz z przywiązaną do niej długoletnią pomocą domową Franciszką. Od niej to
właśnie pochodzą wiadomości o ostatnich chwilach wielkiej artystki. 29 sierpnia
niemieckie bombowce przypuściły atak na Mokotów tak silny, że wiele domów tego
dnia legło w gruzach, grzebiąc pod ruinami mieszkańców. Nie ostało się również
mieszkanie Przybyłko_Potockiej. Ona sama jednak ocalała w schronie. Na drugi
dzień, podczas ciężkiego ataku granatników obydwie kobiety schroniły się w
jednej z sąsiednich willi. Ale naloty nie ustawały. W nowym mieszkaniu pomocnica
domowa usłyszała w pewnym momencie przeraźliwy krzyk swojej chlebodawczyni. Gdy
wpadła do drugiego pokoju zobaczyła artystkę leżącą na ziemi z czołem całym we
krwi i poczerniałą twarzą. Okazało się, że wyrwane podmuchem bomby drzwi
uderzyły w nią z całym impetem, powodując obok obrażeń zewnętrznych wewnętrzny
krwotok. Szczęśliwym trafem od razu znalazła się pomoc lekarska, ale stan rannej
był beznadziejny. Przeniesiona na noszach do szpitala wojskowego i od razu
otoczona opieką, jakiej w tamtych warunkach można było udzielić, żyła niestety
tylko kilka godzin. Została pochowana we wspólnym grobie powstańczym wraz z
dziesiątkami bezimiennych ofiar powstania. Złamany wiadomością o śmierci swojej
wiernej towarzyszki życia Arnold Szyfman, którego los szczęśliwie ocalił, przez
czternaście miesięcy poszukiwał jej zwłok. Ciągle daremnie. Setki martwych
twarzy, setki zniekształconych resztek ludzkich, brak tylko tej jednej jedynej.
"Wreszcie znaleziono ją we wspólnej mogile żołnierskiej batalionu "Baszta" w
parku Dreszera, przywaloną butwiejącymi bluzami żołnierzy i cywilów. Zwłoki były
bardzo zmienione. Szyfman ustalił ich tożsamość po swetrze i pantoflach".
Pochowano ją na razie w powązkowskich katakumbach. Właściwy pogrzeb odbył się
dopiero w październiku 1946 roku. Kondukt pogrzebowy wyruszył sprzed
odbudowanego po wojnie gmachu Teatru Polskiego, którego scena oglądała tyle
wspaniałych kreacji tej wielkiej artystki. Tuż za trumną kroczył twardy i surowy
Arnold Szyfman, bogatszy o jeszcze jedno, tym razem największe, cierpienie i
uboższy o przyjaźń i tkliwe uczucie najlepszej i najwierniejszej przyjaciółki.
Zamiast serca - kamień Dzisiejszemu czytelnikowi nazwisko Weyssenhoff mówi już
niewiele, a przecież był czas, kiedy ten pisarz, żyjący w latach 1860_#1932,
cieszył się ogromnym powodzeniem i każda jego książka była dosłownie
rozchwytywana i bardzo żywo komentowana: "Sprawa Dołęgi", "Puszcza", "Soból i
panna", "Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego", "Syn marnotrawny", nowele...
Zainteresowanie tymi książkami jednych czytelników wypływało z zaciekawienia
barwną fabułą, inni doszukiwali się w nich "klucza". Zaintrygowani byli tym, kto
z tak zwanych sfer towarzyskich był pierwowzorem postaci zaludniających powieści
Józefa Weyssenhoffa. Ci stojący z dala od kół arystokratycznych radzi byli
zajrzeć w tajniki ich życia za pośrednictwem pióra pisarza, natomiast
znajdującym się w centrum owego życia schlebiało po trosze, że w tak sugestywny
i wierny sposób zostali wprowadzeni na karty literatury. Dzięki temu pan baron
Weyssenhoff cieszył się popularnością w różnych kręgach czytelników. Zresztą nie
tylko jako autor, lecz również jako człowiek. Wśród wtajemniczonych krążyły
legendy o jego bujnym trybie życia. Był wszak nieodłącznym towarzyszem hucznych
zabaw pana na Jabłonnie skoligaconego z królewskim rodem, krótko mówiąc Augusta
Potockiego, zwanego familiarnie przez zafascynowaną jego fantazjami Warszawkę
Guciem. Młody baron, ponoć jeden z najurodziwszych mężczyzn tej epoki,
właściciel dziewięćdziesięciu włók pszennej ziemi, czyli majątku Samoklęski,
stanowił przedmiot westchnień wielu panien, wdówek i rozwódek w drugiej połowie
XIX wieku. Tymczasem Weyssenhoff w wieku dwudziestu pięciu lat wybrał sobie na
towarzyszkę życia jedną z trzech córek Jana Blocha, znanego w warszawskim
świecie arcybogatego bankiera i finansisty, inicjatora wielkich przedsięwzięć
gospodarczych, między innymi linii kolejowej Dęblin_Dąbrowa. Blochowie byli
rodziną żydowską i choć należeli do finansjery, a nie do arystokracji, to jednak
zajmowali wysoką pozycję towarzyską i wszystkie domy warszawskiego "grand mondu"
stały przed nimi otworem. Mimo to wybór Weyssenhoffa trafił na opór ze strony
rodziny, pielęgnującej tradycje swego rodu wywodzącego się z szesnatowiecznego
pnia inflanckiego. Jan Bloch był człowiekiem rozumnym i ponieważ nie chciał, aby
jego córka bez pamięci zakochana w młodym, urodziwym baronie wchodziła na siłę
do owej rodziny i była traktowana jako parweniuszka, postawił warunek, że o rękę
jego córki poprosi dla siostrzeńca Jan Górski, będący autorytetem w rodzinie
Weyssenhoffów jako człowiek otoczony powszechnym szacunkiem dla zalet swego
umysłu i serca. Kiedy warunek ten został spełniony, nic już nie stało na
przeszkodzie, aby panna Aleksandra Blochówna została panią baronową, dziedziczką
na Samoklęskach. Stosunki z nową rodziną ułożyły się jak najlepiej. Doceniono od
razu rozum, dobroć i takt Loli, jak ją nazywano zdrobniale. Z mężem, niestety,
nie układało się. Po pierwszym okresie wzajemnej fascynacji okazało się, że
Weyssenhoff nie jest typem mężczyzny stworzonego na męża, że w ogóle nie
powinien zakładać rodziny, bo do życia rodzinnego nie ma najmniejszych
predyspozycji. Bardzo szybko wraca do kawalerskich hulanek w towarzystwie
podobnych birbantów. Początkowo udaje mu się zgrabnie maskować rozmaite
miłostki, ale do tych romansów dołącza się jeszcze hazardowa gra w karty. Stała
nieobecność męża w domu, rosnące długi karciane, upokorzenia związane z
koniecznością uciekania się o pomoc finansową do ojca - wszystko to przekracza
wytrzymałość nerwową młodej małżonki i chociaż jest już na świecie czworo dzieci
- myśli o rozwodzie. Szarpanina nerwowa trwa dość długo, bo jednak uroczy hulaka
nie jest jej jeszcze obojętny, jeszcze się łudzi, że perswazje rodziny, że
wzgląd na dzieci... ale przychodzi wydarzenie, które przyspiesza decyzję. Jest
to fatalny pojedynek pokerowy przy zielonym stoliku. Trzeba przyznać, że splot
okoliczności i tło wydarzenia były rzeczywiście niezwykłe. Więc przede wszystkim
miejsce akcji i partner: zatem miejscem tym był petersburski Yacht_KLub,
ekskluzywny salon gry dostępny tylko wysoko postawionym w hierarchii
towarzyskiej, a partnerem pokerowym był stryjeczny brat cara, książę Borys.
Weyssenhoffowi tego wieczoru dopisywało szczęście. On, który z reguły
przegrywał, jakby w myśl porzekadła, że nie ma szczęścia w kartach ten, komu
dopisuje szczęście w miłości, tym razem dostał do ręki cztery króle. Każdy gracz
pokerowy wie, że z taką czwórką może podwajać stawkę i przebijać jeszcze wyżej,
prawie pewny wygranej. Pula rośnie zastraszająco, sięga wielu tysięcy rubli i
wtedy okazuje się, że książę przebija czwórkę królów czterema asami. Weyssenhoff
wstał od stolika zrujnowany. Po powrocie do domu trzeba było sprzedać
Samoklęski, aby uregulować "honorowy" dług karciany. Aleksandra Weyssenhoffowa
zażądała od męża separacji i wraz z dziećmi wyjechała do Szwajcarii. Cała
rodzina męża stanęła po jej stronie, potępiając zgodnie lekkomyślność,
utracjuszostwo i sprzeniewierzenie się pana barona zasadom patriotycznym. "Ta
bankierówna", na którą kręcono nosem, uważając, iż "piękny Józio" popełnił
mezalians, potrafiła swoją godną postawą przełamać wszystkie dotychczasowe
uprzedzenia. Teraz stając po jej stronie, rodzina Weyssenhoffów dokumentowała w
ten sposób zarówno pełną solidarność z jej krytyczną opinią o niepoprawnym
małżonku, jak i szczerą sympatię i życzliwość dla nowej kuzynki. Zdrady
małżeńskie, nałóg karciany, utrata majątku - nie było to jeszcze wszystko, co
wypadło znieść nieszczęśliwej żonie w tym niedobranym stadle. Człowiek tak
bardzo przez nią kochany miał ją skrzywdzić raz jeszcze i to w sposób
najdotkliwszy. Uczynił to publikując w roku 1911 powieść "Hetmani", przepojoną
głębokim antysemityzmem. Czytelnicy zorientowani mniej więcej w stosunkach
osobistych Weyssenhoffa w postaci Wawrzyńca Latzkiego, pruskiego agenta,
dopatrzyli się rysów Jana Blocha. Weyssenhoffowa poczuła się głęboko dotknięta
tą książką. Zabolała ją niesprawiedliwość męża, a wielka fala plotek, jaką
wywołał ten oszczerczy quasi_portret jej ojca, przysporzyła jej bardzo wiele
cierpień i upokorzeń. Tym krzywdzącym zniesławieniem uczciwego człowieka, jakim
był Jan Bloch, Weyssenhoff ugodził jego córkę, a swoją żonę w sposób
najdotkliwszy. I o ile przed ukazaniem się tej książki istniały jeszcze jakieś
szanse na zejście się małżonków, obecnie zostały definitywnie przekreślone.
"Lola, aczkolwiek z mężem się rozstała - relacjonuje Zofia
Starowieyska_Morstinowa - zaczęła się później zastanawiać, czy mimo wszystko nie
byłoby lepiej - zwłaszcza ze względu na dzieci - starać się jakoś sprawy ułożyć
i znaleźć jakieś możliwe "modus vivendi" we wspólnym domu. Po ukazaniu się
"Hetmanów" wszelkie tego rodzaju pojednawcze myśli w jej głowie zgasły. Do końca
życia zachowała głęboki żal do męża. Opowiadano mi, że zawsze, nawet gdy już
była stara, jeśli wobec niej wymawiano jego imię, bladła z niechęci i oburzenia.
Jej wielka miłość do tego pięknego i uroczego, jakkolwiek lekkomyślnego męża,
przemieniła się w równie głęboką urazę i żal". Czy naprawdę "mieszczka"? W tej
samej epoce, co Helena Paderewska, ale nie w świecie tak wyrafinowanej sztuki
ani w takim centrum spraw politycznych, pędziła swoje dość monotonne życie żona
sławnego w całym kraju pisarza, Oktawia Głowacka. Jej małżonek, Bolesław Prus
śmiało może uchodzić za wzór męża. Szlachetny człowiek, zapobiegliwy gospodarz,
miły towarzysko, mądry... A co reprezentuje sobą pani Oktawia? "Jest to dama
nudnego autoramentu, ciężko nad podziw kombinująca" - mawiał o niej Stefan
Żeromski, a niektórzy nazywali ją "żandarmem w spódnicy". Wówczas mianowicie,
kiedy pani Oktawia wstępowała do cukierni czy restauracji i przerywając swoim
pojawieniem się jakąś wesołą pogawędkę męża, zabierała go do domu. Mówiono o
niej również z przekąsem "taka mieszczka...", słowem, w przeciwieństwie do swego
męża, nie cieszyła się sympatią otoczenia. Prawdopodobnie należała do typu tak
zwanych "kobiet zasadniczych". Rzeczowa, opanowana, raczej powściągliwa. Żadnej
trzpiotowatości, rozflirtowania, żadnej kokieterii, która skłania wiele
przedstawicielek płci pięknej do traktowania wszystkich mężczyzn w zasięgu
wzroku jako ewentualnych zdobyczy, co jest nawet bardzo miłe towarzysko, jeśli
"uwodzicielka" jest młoda, ładna i pełna wdzięku. U pani Oktawii Trębińskiej nie
było nic z tych rzeczy nawet w najbardziej wiośnianych latach. Była spokojna i
zrównoważona, gdy zawierała małżeństwo ze swym kuzynem Olesiem w 1875 roku, a
miała wówczas dwadzieścia cztery lata. Ksiądz prałat Seweryn Trębiński, bliski
krewny obojga młodych, wiążąc stułą ich ręce, powiedział: "Kto piękne ciało bez
duszy pięknej na dożywocie bierze, w dzień ślubu własną ręką na niedaleką
przyszłość dom udręczenia buduje..." I dalej: "Kto znalazł dobrą żonę, bogactwo
znalazł. Łaska nad łaskami kobieta święta i wstydliwa. Szczęśliwy, kto mieszka z
roztropną żoną". Otóż pani Oktawia była na pewno roztropną żoną i stworzyła
swemu mężowi zaciszny i ciepły dom. On starannie go przygotował, zanim
wprowadził żonę w jego ściany - znajdujemy na ten temat wiele informacji w jego
rzeczowych listach - ale ona dbała o to, aby w tym domu panował ład i harmonia i
aby Prus miał tu jak najlepsze warunki pracy. Z zachowanej licznie
korespondencji Prusa, z owych listów pisanych najpierw do narzeczonej, a potem
do żony wynika, że pisarz kochał Oktawię spokojnym, ufnym uczuciem i że była ona
właśnie taką kobietą, jakiej potrzebował jako towarzyszki życia. Czy on sam
zaspokajał w pełni jej pragnienie szczęścia, prawdopodobnie się nie zastanawiał.
Jego listy są bardzo "przyziemne", żadnych wzlotów, romantycznych uniesień,
żadnej egzaltacji. Po prostu nie był wylewny. Z ogólnie podkreślaną jego
nieśmiałością i wielką skromnością idzie także w parze powściągliwość uczuć.
Nawet w młodzieńczych latach Aleksander Głowacki wstydzi się jak gdyby
uzewnętrzniania stanów swego serca. A że trafił na osobę równie powściągliwą,
więc też nie ma pomiędzy nimi wielkich słów. Jedynym objawem czułości są tkliwe
spieszczenia imion, bądź zastępowanie ich pieszczotliwymi nazwami w rodzaju
"ptaszku", "skarbie", "złotko" itp. Prus podał swej Taciuni do wierzenia, że
jako kronikarz i dziennikarz z racji swego zawodu powinien wszędzie bywać sam,
chodzi bowiem urzędowo. I Oktawia musiała się z tym pogodzić, choć na pewno -
przynajmniej w pierwszych latach małżeństwa - poszłaby chętnie z mężem do teatru
czy na bal, na pewno wolałaby być w jego towarzystwie, aniżeli siedzieć w domu z
chorą matką, dwiema służącymi i małym psotnym wychowankiem Psujakiem. Urlopów
Głowaccy również nie spędzali razem. Utarł się już taki zwyczaj, że pan
Aleksander wyjeżdżał na odpoczynek do Nałęczowa, gdzie widywano go bardzo często
na deptaku, zawsze wesołego, rozgadanego, w towarzystwie młodych ładnych kobiet,
którym prawił komplementy, dowcipkując i rozśmieszając je do łez. Ona zaś
wyprawiała się do Krynicy, czy też z małym wychowankiem nad morze. Wyjazdy do
Krynicy miały cele lecznicze. Uzdrowisko to słynęło z wód leczących jakoby
bezpłodność, a właśnie niemożność zostania matką była cichą tragedią pani
Głowackiej. Mąż tak bardzo pragnął dziecka, byłoby ono upragnionym dopełnieniem
ich szczęśliwego - poza tym jedynym brakiem - małżeństwa. Niestety, kuracja nie
odnosiła żadnego skutku. Pragnąc zaspokoić wspólny głód instynktu
rodzicielskiego Prusowie wzięli na wychowanie sierotę po bracie pani Oktawii,
małego Emila Trębińskiego, nazwanego właśnie Psujakiem. Samobójcza śmierć
osiemnastoletniego wychowanka stanie się dla nich później ciosem, który omroczy
wiele lat ich życia. Emil zabił się pod drzwiami mieszkania swojej narzeczonej,
powodowany młodzieńczą zazdrością. Czy można go było uchronić przed tym
desperackim krokiem? I Prus, i jego żona zadawali sobie na pewno po wielekroć to
pytanie, ale musiało ono pozostać bez odpowiedzi, potęgując jeszcze bardziej
rozpacz po wychowanku, którego uważali za swego syna... W mieszkaniu, w którym
chłopiec przebywał piętnaście lat bez mała, wszystko go przypominało, mimo że
usunięte zostały fotografie i osobiste jego rzeczy. Prus z tytułu swojej pracy
przebywał dużo poza domem, pani Oktawia natomiast spędzała w nim całe dnie. I
dlatego zaczęła szukać ucieczki przed bólem zamkniętym w tych czterech ścianach.
Znajduje ją do pewnego stopnia w pracy społecznej, w ambulatorium przy ulicy
Solec. Ta przychodnia lecznicza w ubogiej dzielnicy Warszawy, na Powiślu, była
utrzymywana przez Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności i służyła najuboższym.
Stykanie się z ludzką nędzą, z biedakami, których Oktawia zapisywała do lekarzy,
którym robiła opatrunki, wysłuchując rozmaitych ich bolączek, pozwalało oderwać
myśl od własnych smutków, stanowiło jakąś terapię duchową. W ambulatorium tym
żona Prusa pracowała bezinteresownie przez piętnaście lat, chodząc tam na dyżury
dwa_trzy razy w tygodniu. Prus nie przyzwyczaił ludzi i ludzie nie przywykli do
tego, aby widzieć małżonkę przy jego boku. Oktawia była więc żoną od czterech
ścian domowego zacisza. Ale w tych czterech ścianach kwitło prawdziwe uczucie.
Eugenia Naturska, autorka ciekawego studium o twórczości Prusa "Ogień pod
granitem" opublikowała przed paru laty wywiad z pracującą u Głowackich Zofią
Galińską. Opisuje ona w ten sposób wygląd swojej chlebodawczyni "...miała włosy
wtedy już siwiejące, takie długie, że siadała na warkoczach. Była prawie taka
wysoka jak pan. Oczy miała duże, niebieskie, przykryte ciężkimi powiekami,
maleńkie rączki i nóżki". Przeprowadzająca wywiad zadaje pytanie: "Proszę
wybaczyć, ale czy pani Prusowa nie trzymała męża pod pantoflem?" Reakcja jest
natychmiastowa i pełna oburzenia: "Tam była wielka miłość. Pani nigdy panem nie
komenderowała. Jak wracała zmęczona ze szpitala i kładła się na kanapce, to pan
klękał przy niej i całował ją po rękach i nogach. Pani w domu wszystko tak
robiła, żeby pan był zadowolony. On był najważniejszy". Już u schyłku życia
potrzebę uczucia ojcowskiego Prus lokuje w małym Janku Boguszu, wychowanku
swojej dobrej znajomej, Aliny Sacewiczowej, wdowy po lekarzu zakładowym w
Nałęczowie. Urodzony w 1906 roku mały Pameczek jest przedmiotem czułej adoracji
wielkiego pisarza. Odwiedza go, interesuje się jego zdrowiem, zabierają go z
żoną do siebie w letnich miesiącach, na jego temat wymienia korespondencję z
Aliną Sacewiczową, nie zapomina wreszcie o pokaźnym legacie dla sześcioletniego
chłopczyka w swoim testamencie. Zestawiwszy wszystkie te okoliczności, po
szczegółowej analizie korespondencji i przeprowadzeniu szeregu wywiadów,
współczesna badaczka twórczości Prusa, pisarka Gabriela Pauszer_Klonowska doszła
do wniosku, że Janek Bogusz nie był wychowankiem Aliny Sacewiczowej, ale
naturalnym synem jej i Aleksandra Głowackiego. "Gdy w 1962 roku - relacjonuje
pisarka - opublikowałam po raz pierwszy listy Prusa do Aliny Sacewiczowej nie
ukrywając, kim był mały Pameczek, mimo iż dołożyłam wszelkich starań, aby nie
czynić z tej tragicznej w gruncie rzeczy sprawy sensacji, zgorszyłam wielu
czytelników. Zarzucono mi, że "szargam świętości", pomawiano o "wścibstwo" i
"plotkarstwo", wołano, że fantazjuję i wyciągam zbyt pochopne wnioski". Oktawia
Głowacka musiała się orientować, kim był mały Janek dla jej męża, ponoć zresztą
bardzo do niego podobny fizycznie, i oto ta "mieszczka", ta "paniusia" czy ów
"żandarm domowy", jak ją nazywano, potrafiła się zdobyć na prawdziwą
wielkoduszność. Zamiast zatruwać mężowi życie tysiącem wymówek, zamiast robić
sceny zazdrości, nakazała zamilknąć własnej ambicji i nie chciała dociekać
niczego więcej ponad to, co zostało jej powiedziane. Pameczek był ukochanym
chrześniakiem jej męża, należała mu się więc troskliwość i z jej strony. Zresztą
zawsze miała jakichś "podopiecznych" malców i nazbyt kochała dzieci, aby właśnie
w tym osobliwym wypadku okazywać niechęć dziecku, które stało się całym światem
dla jej starzejącego się męża... Po śmierci Bolesława Prusa w maju 1912 roku
jego małżonka zachowała się w sprawie chłopca z wielką godnością i skrupulatnie
wypełniała ostatnią wolę pisarza, wypłacając chłopcu zastrzeżone testamentem
pieniądze. Całym zachowaniem się w tej sprawie Oktawia Głowacka wystawiła sobie
piękne świadectwo jako kobieta mądra i pozbawiona mieszczańskich przesądów.
Spokój, dobre imię i szczęście pisarza postawiła wyżej od własnej okaleczonej
ambicji i zrozumiałej kobiecej zazdrości. Nie każda kobieta potrafiłaby zdobyć
się na taką wyrozumiałość, na tyle taktu i szlachetności. Z perspektywy tych
późniejszych wydarzeń można dopiero docenić słowa Prusa w liście do żony,
pisanym o wiele, wiele lat wcześniej, a świadczącym o tym, jak dogłębnie znał
charakter swojej szlachetnej małżonki. Jest to list z końca 1895 roku, po
ukazaniu się w prasie pierwszego odcinka powieści "Faraon", z dedykacją: "Żonie
mojej Oktawii z Trębińskich Głowackiej, jako drobny dowód czci i przywiązania,
poświęcam tę pracę". W owym liście Prus pisze do swojej poślubionej przed
dwudziestu laty żony: "Moja miła Laluniu! Bardzo jestem szczęśliwy, że nareszcie
zaczęła się powieść z dedykacją dla Ciebie. Pytasz się, czy to potrzebne? A cóż
ja Tobie, moje Złotko, mogę dać za całe życie, które upłynęło Ci ze mną bez
żadnych osobliwych radości? I czy jest na świecie taka osoba, która by więcej
niż Ty zasługiwała na cześć publiczną ode mnie?" Oktawia Głowacka zmarła w roku
1936, mając osiemdziesiąt pięć lat. Żyła bardzo skromnie, bo jej sytuacja
materialna nie była najlepsza, przy czym ze swoich skromnych zasobów zawsze
jeszcze wspomagała różne sieroty i będące w chwilowej potrzebie osoby z bliższej
i dalszej rodziny. Żyła bardzo skromnie, a przecież jej mąż - wielki polski
pisarz - obdarował swój naród tak hojnie, że tylko nikły procent od wznowień
jego utworów powinien by jej zapewnić spokojne i dostatnie życie. Żona laureata
W dniu 15 lipca 1902 roku trzej mężowie przedstawionych tu żon, Tetmajer, Rydel
i Wyspiański, zostali zaproszeni na ślub Władysława Reymonta. Zanim doszło do
tego ślubu, przyszli małżonkowie musieli pokonać mnóstwo przeszkód. Aurelia z
Szacsznajdrów, zamożna córka kupca handlującego hurtowo obuwiem, nie była wolna.
Mężem jej był Teodor Szabłowski, dziennikarz i literat, autor kilku powieści,
poślubiony w roku 1893. Nie było to małżeństwo udane i rozpadło się bynajmniej
nie za przyczyną Reymonta, ale formalne unieważnienie go wymagało jednak dużej
gotówki i czasu, toteż od zaręczyn do ślubu upłynęło kilka lat. Do unieważnienia
trzeba było aż dyspensy papieża Leona XIII. Natychmiast prawie po ślubie i
uczcie weselnej młoda para wyjechała do Paryża. Reymont miał wówczas lat
trzydzieści pięć, żona była o trzy lata młodsza. Pisarz po raz pierwszy
właściwie dysponuje większą gotówką, otrzymał bowiem pokaźne odszkodowanie za
wypadek, jakiemu uległ w czasie katastrofy kolejowej. Wiele z tych pieniędzy
poszło na kosztowne przeprowadzenie rozwodu, ale zostało jeszcze dostatecznie
dużo, aby wynająć i urządzić mieszkanie w ładnej dzielnicy Paryża. Dobra
znajomość francuskiego pani Lili, tak zdrobniale nazywanej przez męża, okazała
się w tym przedsięwzięciu nader pomocna. Żona Reymonta, wykształcona i
posiadająca nawet pewne aspiracje literackie, a w każdym razie literaturą
interesująca się, potrafiła zaćmić wszystkie rywalki i wyrugować z serca pisarza
dotychczasowe miłostki. Jak wynika z biografii, było ich niemało, a co najmniej
dwie bardzo serio, bo zakończone zaręczynami. Zresztą sam wiek Reymonta w chwili
ślubu byłby już dostateczną podstawą, by nie sądzić, że do trzydziestego piątego
roku życia serce jego leżało ugorem. Gospodarna, energiczna i zapobiegliwa, a
przy tym obyta towarzysko pani Aurelia miała wszelkie dane, ażeby być wymarzoną
towarzyszką życia pisarza, żyjącego trochę w świecie własnej wyobraźni.
Niektórzy jednak twierdzili, że właśnie ta jej nadmierna rzeczowość w jakiś
sposób mroziła Reymonta i gasiła jego swobodę. "Ta potomkini rzetelnych,
kłamstwem nieskalanych bourgeois - pisał Adam Grzymała_Siedlecki - ani razu nie
umiała się rozsmakować w urodzie Reymontowskiego przeinaczenia rzeczywistości.
Gdy ten niebacznie w jej obecności rozpuścił fantazję, zgorszona żona wzrokiem
upominała go, aby dał spokój. Biedak milkł - i zdaje się - milkła, gasła też
jakaś drobina jego rozpędu twórczego". Niezbyt pochlebną opinię wystawił jej
również Józef Kotarbiński, pisząc z Paryża do żony Lucyny: "Reymontowa miła, ale
mieszczka warszawska z odcieniem niechęci do ludzi. Wszystko nicują." Ta
nieumiejętność (czy niechęć) uczestniczenia w twórczym fantazjowaniu męża, a
zapewne również kochliwe usposobienie Reymonta sprawiły, że kiedy w 1906 roku
poznał interesującą kobietę, jaką była Wanda Toczyłowska, pogrążył się cały w
nowym uczuciu. Było to uczucie wysublimowane i romantyczne. Pisarz daje mu wyraz
w żarliwych listach, które w latach 1907_#1912 pisuje do przebywającej za
granicą pani Toczyłowskiej. Stanowi ona dla Reymonta ideał i jest przedmiotem
kornych westchnień. Pisarz wie, że jest ona mężatką, zresztą zna jej męża i
synków, ale to nie przeszkadza w snuciu marzeń, że uda mu się rozerwać obydwa
małżeństwa i dzieci Wandy uznać za swoje. Czy Aurelia Reymontowa orientowała się
w uczuciach męża? Z dyskretnych wzmianek w listach pisarza wynika, że chyba żona
przejęła jakieś listy, a w każdym razie znała ich treść. Nie postawiła jednak
ani razu sprawy na ostrzu noża. Zapewne czuła intuicyjnie, że w otwartej
rywalizacji byłaby na straconej pozycji, wolała więc nie dążyć do wyjaśniania
sytuacji. Barbara Kocówna, wnikliwa badaczka życia i twórczości Reymonta, po
dokładnym zapoznaniu się z wszelkimi materiałami stwierdza: "Małżeństwo
niedobrane, z kobietą wymagającą i bardzo wiele myślącą o sobie, stało się dla
obojga małżonków ciężarem. Jednakże pozory dobrego współżycia zachowywano
starannie". Te pozory wprowadzały w błąd najbliższe otoczenie Reymontów. Przez
gościnnne pokoiki ich mieszkania na V piętrze przy ul. Zgoda 12, nad Gebethnerem
i Wolffem przewijały się gromady przyjaciół i znajomych, a wszyscy chwalili
harmonijną atmosferę tam panującą i wynosili pod niebiosy talenty kulinarne pani
domu. Z czasem pani Aurelia miała okazję urządzić prawdziwy dom na szerokiej
stopie, ale nastąpi to dopiero w roku 1920, gdy Reymont nabył mająteczek ziemski
Kołaczkowo w Pznańskiem. Jednak nie podzielała ona ciągot męża do gospodarowania
na roli i wciąż robiła naciski, aby wyzbyć się tej posiadłości. Duże dochody i
szczytowe powodzenie przychodzą, niestety, dopiero wówczas, gdy pisarz jest już
bardzo chory. Troskliwa opieka zaradnej, energicznej żony jest dla niego wówczas
dobrodziejstwem. Wspomniana już Barbara Kocówna pisze: "Pani Reymontowa nie
zarysowała się w biografii pisarza jako indywidualność bogata i ciekawa. Miała
jednak bez wątpienia cenną zaletę: wniosła - przynajmniej w dziedzinie życia
codziennego - ład i porządek w rozwichrzoną, cygańską, niespokojną egzystencję
pisarza". Czyli inaczej mówiąc, była ona bardzo dobrym administratorem złotego
jabłka, jakie stanowił talent jej męża. I w sumie cieszyła się raczej sympatią w
otoczeniu pisarza, co najwyżej pokpiwano sobie z tego, że tak się dał swojej
Lili owinąć koło palca. Kiedyś w lokalu - jak głosi pewna anegdota - grono
literatów przysiadło się do stolika Reymontów. Był wśród nich również
Makuszyński. Po kawie z kieliszkiem likieru podochocony trochę Reymont, na ogół
cichy i potulny wobec swej despotycznej połowicy, nachylił się do ucha pani Lili
i zapytał: "Moja duszko, czy mógłbym poprosić dla całego towarzystwa jeszcze po
jednym kieliszku na mój własny rachunek? - Możesz, koteczku, możesz. Wówczas
Makuszyński nie wytrzymał i palnął: - Słuchaj, przyjacielu, rycerze twego
pokroju, spełniając toast z pantofelka swej bogdanki, nie zawsze musieli tak
głęboko pod nim siedzieć". Tenże Makuszyński w swoich "Kartkach z kalendarza"
opowiada z humorem o kłopotach, w jakie małżeństwo Reymontów wpędziła otrzymana
przez pisarza w roku 1924 Nagroda Nobla. Kiedy pewnego dnia przyszedł do ich
mieszkania, jego oczom przedstawił się taki widok: "Wielki pisarz siedział na
ogromnej stercie manuskryptów, pani Reymontowa widocznie osłabła ze zmęczenia
wiązała w wielkie pakiety jakoweś papierzyska, wierna służebna Tosia, rzewnie
płacząc, starała się uczynić mi drogę wśród mnóstwa papierów". Okazało się, że
są to wszystko listy od czytelników gratulujących pisarzowi zdobytej przez niego
nagrody. "Ci wszyscy ludzie - rzekł Makuszyński - którzy zadali sobie trud
napisania tych listów, godni są tego, by ich uściskać. - Tak, to są dobrzy
ludzie, ale oni nie mną się tak cieszą. - A kimże na Boga? - Nagrodą Nobla. -
Naturalnie, oczywiście! - Ale oni się cieszą pod warunkiem... - Pod jakim
warunkiem? - Że przystąpią do niej jako wspólnicy". Makuszyński zaczął wówczas
czytać te listy. Sens ich wszystkich można było zamknąć w jednym zdaniu: "Jest
pan wielkim pisarzem, dostał pan nagrodę Nobla, wynosi to około 200 tysięcy
złotych. Na co panu tyle pieniędzy? Przecież jest pan literatem. Mowy nie ma o
tym, aby mógł pan odmówić mi marnych pięciu tysięcy". Na kupno parceli, na
założenie jakiejś spółki, na zapłacenie weksla, na kształcenie się w śpiewie
itd. W każdym liście co innego. Kiedy Makuszyński wraz z Reymontem podsumowali
pozycje z wszystkich listów, okazało się, że "dobrzy ludzie żądają drobnostki -
348 tysięcy. Zrozumiałem teraz niemą zgryzotę Reymonta. Ten człowiek siedzący na
stosach tych listów, obmyślał, gdzie pożyczyć 148 tysięcy brakujących, gdyż
dostał tylko dwieście". Sam Reymont niezbyt długo cieszył się tym splendorem.
Zaledwie rok chodził w aureoli laureata Nagrody Nobla. Zmarł 5 grudnia 1925
roku, mając pięćdziesiąt osiem lat. Ale na kilka miesięcy przed śmiercią przeżył
jeszcze wielką radość i tryumf. 15 sierpnia odbyły się w Wierzchosławicach
zorganizowane specjalnie na jego cześć ogólnopolskie dożynki. Na to święto
zjechały delegacje chłopskie prawie z całej Polski, przybyło mnóstwo
korespondentów pism zagranicznych i wielu przedstawicieli ambasad. Błonia
wierzchosławickie zapełniły się blisko siedmiotysięcznym tłumem ludzi
wiwatujących na cześć wzruszonego, oszołomionego spontanicznością tych
manifestacji pisarza. Cała ta gala, uroczyste przemówienia, odświętne stroje,
niezliczona ilość darów składanych w hołdzie twórcy "Chłopów" - wręcz zaskoczyły
i zachwyciły panią Reymontową, początkowo bardzo niechętną samej idei tego
zjazdu i udziału w nim bardzo już chorego męża. Jak się jednak okazało, to nie
troska o zdrowie Reymonta była powodem jej niechęci. Oto co pisze na ten temat
jeden z organizatorów dożynek, naczelny sekretarz Stronnictwa Ludowego "Piast"
Henryk Dzendzel: "Pani Aurelia, aczkolwiek niechętnie, zdekonspirowała, dlaczego
jest niechętna udziałowi męża w tej uroczystości. Motywowała to mniej więcej
tak: "Władek od chwili wstąpienia do stronnictwa, szczególnie zaś od dnia, gdy
wyraził zgodę na urządzenie tych masowych dożynek we wsi u Witosa, o niczym
innym nie myśli, jak tylko o tym. Mało że zaniedbuje gospodarstwo, co gorsze, że
przestał pisać (...) Sławy i chwały ma aż nadto. Większej nie zdoła zdobyć i
większej mu nie potrzeba. (...) Teraz właśnie powinien nabrać sił, aby zasiąść
do pisania. Ma kilka pomysłów twórczych. Ma notatki. Po nagrodzie Nobla
poczytność zagwarantowana. Nakład rozejdzie się momentalnie. O tłumaczenia nie
będzie trzeba zabiegać. Gotówka będzie płynąć, a tej w naszym życiu nigdy nie
było za wiele. Przecież nadejdzie czas, gdy Władek przestanie tworzyć, wówczas z
uskładanych pieniędzy będziemy musieli żyć. Myśleć o przyszłości jest moim
obowiązkiem. Lepiej niech dochodzi do zdrowia siedząc w Kołaczkowie, z dala od
Warszawy, od polityki, i bierze się do pisania"". Relacja ta, wyłuskana ze
wszystkich okrągłych frazesów, w jakie na pewno była spowita, brzmi wręcz
brutalnie i wystawia fatalne świadectwo administratorce owego złotego jabłka. To
już była bowiem eksploatacja ciężko schorowanego człowieka. Reymont
niejednokrotnie - jeszcze na kilka lat przed śmiercią - zapowiadał, że swoją
posiadłość ziemską Kołaczkowo przekaże w testamencie na dom pracy twórczej dla
pisarzy polskich. Chciał, by pierwszeństwo w nim mieli zasłużeni i samotni.
Wokół tej sprawy narosło wiele nieporozumień i krąży o niej wiele sprzecznych
sądów. Stanisław Lam pisze: "(Reymont) jakoś rozmyślił się co do tego legatu.
Wzięło górę wrodzone skąpstwo i brak gestu. Wyszedłszy bowiem z nędzy, obawiał
się jej dla siebie i dla swojej żony i gromadził kapitały na stare lata".
Barbara Kocówna twierdzi, że pisarz sporządził jednak ów testament, ale ten nie
dotrwał do naszych czasów, a pani Reymontowa nie uszanowała woli męża. Z kolei
Edward Kozikowski, długoletni sekretarz Związku Literatów wyjaśnia: "Przez ręce
Reymontowej przechodziły poważne kwoty pieniężne, za które nabywała majątki
ziemskie i cukiernie. Przekazywała w testamencie różnego rodzaju obiekty na cele
Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy, na Akademię Sztuk Pięknych. Oczywiście pod
wpływem najbliższych doradców i lwowskiego adwokata Czeszera, który był jej
doradcą finansowym, a później został mężem". Najbardziej drastycznie brzmi
relacja wspomnianego już tu Henryka Dzendzela, który w swej książce "O Reymoncie
wspomnienia" przytacza opinię zaprzyjaźnionej z domem Reymontów Józefy
Michałkiewiczowej: "Pani Reymontowa, bogata wdowa poczuła się na siłach i
zaczęła myśleć o nowym małżeństwie. Do Kołaczkowa przyjeżdżała często.
Gospodarstwo prowadził dalej pan Brzeski, człowiek młody, energiczny, doskonały
gospodarz". Po pewnym czasie z dzierżawcą powstał jakiś konflikt i pani Aurelia
zaczęła wzmiankować, że chyba pozbędzie się Kołaczkowa, że to dla niej
niepotrzebne kłopoty itd. Państwo Michałkiewiczowie nie mogli zrozumieć, skąd
się biorą te narzekania, ponieważ Brzeski w dalszym ciągu prowadził gospodarstwo
wzorowo: "Aż raz jesteśmy tam i zastajemy go wzburzonego. Oświadczył nam, iż
rozgląda się za jakimś zajęciem gdzie indziej. Również dowiedzieliśmy się, że
Pani R. miałaby ochotę zostać żoną pana Brzeskiego, na co on nie miał
najmniejszej chęci". W ten sposób doszło do sprzedaży Kołaczkowa, które przeszło
w ręce poznańskiego chirurga, profesora Jurasza, na tak nieprawdopodobnie
dobrych warunkach, że mógł je także nabyć dotychczasowy dzierżawca. Ale tak
właśnie wyraziło się niezadowolenie pani Aurelii, której kobiecą ambicję pan
Brzeski tak ciężko uraził. W tym miejscu mogę rzec: "relata refero",
przerzucając odpowiedzialność za prawdziwość tej niezwykłej historii na autora
wspomnianej książki. A co się tyczy małżeństwa z mecenasem Czeszerem, to Antoni
Słonimski w swoim "Alfabecie wspomnień" określa go krótko: "Pierwszy Polak
pochodzenia mojżeszowego, który dostał literacką nagrodę Nobla: ożenił się z
wdową po Reymoncie". Ta kąśliwa definicja jest w jakimś sensie pochodną
złośliwych opinii o pani Reymontowej, która jakoby o wiele bardziej od męża
czuła się laureatką Nagrody Nobla, tak że nawet nazywano ją "panią laureatową".
Tuż przed okupacją hitlerowską pani Reymontowa zbudowała sobie willę na
Żoliborzu, ale niedługo w niej mieszkała z nowym mężem, bo kiedy rozpoczęły się
prześladowania ludności żydowskiej, co prędzej unieważniła swoje małżeństwo. A w
jakiś czas później zginęła pod gruzami tego domu. "I zaciążyła ołowiem" "Dzień
głodu, ognia, powietrza i wojny z dziejowej rodzi się nocy. ....... Groza
narasta, gniewnie kroczy historia. Spłoną miasta. Runą laboratoria." Tak pisał
Władysław Broniewski w kwietniu 1939 roku i już po kilku zaledwie miesiącach
jego prorocze słowa zaczęły się przekształcać w ponurą rzeczywistość. Wicher
wojenny rozrzucił Polaków po całym świecie. Za jednymi zamykały się bramy
obozów, inni walczyli i ginęli na różnych frontach. Wojna osierocała matki i
dzieci, dzieliła małżeństwa, rzucała zasłonę na losy najbliższych sobie ludzi.
Władysław Broniewski po krótkim okresie wrześniowych walk znalazł się we Lwowie,
a później po różnych perypetiach losy zagnały go na Bliski Wschód. Nie wie, iż
żonę jego, artystkę teatralną Marię Zarębińską, wywieziono do Oświęcimia. Co
prawda liczył się z taką możliwością na podstawie wieści dochodzących z kraju.
Daje temu wyraz w jednym ze swych wierszy: "Siedzisz w kuchni, liczysz kartofle,
przy tobie brat, starszy; rachunek w sklepiku, podarte pantofle, nie starczy...
W dzień sprzedajesz mydełka, po znajomych, po obcych, (dlaczego przestali być
mili?) "Nie trzeba? Do widzenia". I znajdziesz się w kropce: do innych
zadzwonisz po chwili. Wieczorem: kelnerka. "Pół czarnej?". "Pół czarnej" Podasz
i chwilę spokój. Stoisz ze sztucznym uśmiechem i z charme'em i z łezką w oku.
Może w nocy przyjdzie gestapo? Wstaniesz blada, z płaczącą córką, kiedy będzie
plugawą łapą przetrząsał moje biurko. Co ta wojna w tobie zabiła? Nie ma mnie,
nie ma teatru... Wołam do ciebie, miła, wołaniem wiatru." Po pewnym czasie do
poety dociera wieść o śmierci żony w obozie. Wieść ta na szczęście okazuje się
nieprawdziwa. Nadchodzi wyzwolenie, Maria Zarębińska wraca z obozowej tułaczki w
początkach czerwca 1945 roku i nieomal od razu włącza się w nurt życia
teatralnego w powojennej Łodzi. "Wystawili dla mnie "Pannę Maliczewską" - pisze
w liście do swojej ciotecznej siostry. - Przeżycie nie lada po tylu latach
zagrać. Myślałam że już nigdy nie potrafię. Tymczasem udało się nadspodziewanie.
Dostałam masę kwiatów. Premiera była po prostu owacją. Przez cały okres grania
co wieczór prawie ktoś nowy ze znajomych zjawiał się za kulisami i przynosiłam
do domu pęki kwiatów. Piszę o tym, bo myślę, że zdajesz sobie sprawę, co to dla
mnie po takim piekle, po takich upokorzeniach, jakie przeniosłam, dostawać
kwiaty, wąchać je, dotykać, słyszeć jakieś dobre słowa od drugich, pochwały, ba!
nawet podziw. Przeżywam na nowo życie. Smak każdej potrawy, zapachy, kolory,
muzyka - wszystko mnie cieszy i raduje tak bardzo, że nie umiem tego wyrazić.
Jestem pełna znów radości życia". I dalej: "(...) od dwóch dni jestem pod
znakiem powrotu Władysława do kraju. Wszystkie gazety i radio podały wzmianki.
Należy się go spodziewać w najbliższych tygodniach. Mam ogromną tremę przed jego
przyjazdem. Pięć lat rozłąki. Spotkamy się jak dwoje nieznanych ludzi. Przez
okres tylu lat męczarni i moich i jego idealizowaliśmy sobie siebie wzajemnie".
Z tego okresu spotkania po latach pochodzi wspólna fotografia Broniewskich.
Zdjęcie robione w Zakopanem przedstawia Marię w małym kapelusiku zsuniętym lekko
z czoła, w płaszczu z puszystym szalowym kołnierzem z futra. Uśmiechnięta, oczy
zmrużone w słońcu. Sam urok, wdzięk i dobroć. Ta fotografia jest wymowną
ilustracją cech charakteru, zgodnie podkreślanych przez wspominających Marię
Zarębińską przyjaciół. "Dobroć właśnie - pisał reżyser Henryk Szletyński - była
jej dominującym rysem. (...) Nie miała dobroci na pokaz. Dobroć żyła w niej
głęboko, organicznie, a lata umocniły ją jeszcze. Dobroć przejawiała się w
powitaniu, w słowach spokojnych, w koleżeńskim zwrocie, w trosce o sprawy ważne
i o kłopoty przyjaciół, w prawości postawy wobec wielkich zdarzeń świata i w
reakcji na zło, które było na ulicy. (...) Dobroć była w jej uśmiechu". Podobnie
charakteryzuje Marię inny reżyser, Jerzy Ronard Bujański: "Zadziwiała mnie
zawsze jej wzruszająco czujna opieka, tkliwość, dobroć, słowem - ten cały
zdumiewający doprawdy klimat, jaki potrafiła roztoczyć wokół - po cóż ukrywać? -
coraz częściej ulegającego przeróżnym nastrojom poety. Maria - to rzeczywiście
był człowiek wyjątkowy". Historia miłości Władysława i Marii jest krótka i
tragiczna. Poznali się w czerwcu 1938 roku i bardzo szybko połączyło ich
głębokie uczucie. Poeta w tym czasie już rozszedł się był ze swoją pierwszą żoną
Janiną, autorką książek dla dzieci i młodzieży, współredaktorką "Małego
Płomyczka" i "Płomyka", natomiast Maria Zarębińska, aktorka, młodsza o sześć lat
od Broniewskiego, od pięciu lat była wdową po nauczycielu poloniście, Zbigniewie
Kornackim, który w roku 1933 osierocił ją wraz z małą córeczką. Zarębińska od
razu zdawała sobie sprawę z nałogu interesującego ją mężczyzny, ale nie
upatrywała w tym zasadniczej przeszkody przed zawarciem z nim bliższego związku.
Nawiązując do jakiejś widocznie rozmowy na ten temat, pisze w imieninowym liście
25 czerwca 1938 roku: "(...) pomyślałam o Pana sercu czysto fizycznie, że jest
umęczone alkoholem, a nie miałam na myśli żadnego "potem... o ile... to
zobaczymy". To by było trochę małomieszczańskie postawienie sprawy, a ja
naprawdę nie mam w sobie nic małomieszczaństwa. Wyglądałoby to tak: jak
przestaniesz pić, jak zaczniesz zarabiać, to wtedy może... Nie, nie. W.B. - ani
picie nieważne, ani zarobki nieważne. Picie jest szkodliwe stanowczo dla
zdrowia, mnie zależy na Pana zdrowiu, na Pana dobrym samopoczuciu i dlatego
prosiłam o to i nadal swoją prośbę powtarzam". Ogłoszona w 1981 roku przez
Państwowy Instytut Wydawniczy "Od bliskich i dalekich korespondencja do
Władysława Broniewskiego" 1931_#1939 zawiera między innymi kilka listów Marii
Zarębińskiej. Są proste, szczere i bardzo wzruszające. Ukazują, jak głębokie
było jej uczucie. Chciałoby się cytować z nich całe fragmenty, mówiące o
bezgranicznym zaangażowaniu się Marii, o jej potrzebie dawania z siebie
wszystkiego, co najlepsze i najżarliwsze. W jednym z tych listów jest już jak
gdyby przeczucie nadciągającej wojny: "(...) tak strasznie Cię kocham, tak
jesteś mi bliski (...), Ojej, a może nie powinnam Ci tego mówić. Podobno
(recepta kobiet) mężczyzna nie powinien wiedzieć, że się go aż tak kocha. Ale
nie wierzę w takie tam recepty. Jeżeli jest prawdziwe kochanie, to się powinno
wszystko, wszystko wiedzieć - i złe, i dobre, wtedy można jakoś żyć razem i
zwyciężyć te okropne trudności, te barykady, jakie przed nami stwarza ciągle
życie. Syneczku! Nędza to nie jest najważniejsza rzecz. Najważniejsza rzecz, że
oboje całym sercem się kochamy i chcemy sobie nawzajem pomóc. (...) Wziąć się za
ręce i jakoś dać sobie radę. A czasu mamy bardzo, bardzo mało! Dlatego ja tak
szalałam o te wieczory spędzone na niczym u Wróbla - o wódkę, bo mi się bardzo
śpieszy. Czasem miałam takie uczucie, że znaleźliśmy się w palącym gmachu -
wszyscy uciekają przed siebie, ratują się, zdobywają miejsca, a my pozwalamy się
od drzwi prawie odpychać - jeszcze chwila i zawali się nad nami palący dach". Te
słowa były pisane 21 marca 1939 roku. "Palący się dach" zawalił się na głowy
małżonków w pół roku później. Przeczucia Marii, że mają przed sobą bardzo mało
czasu, okazały się prawdziwe. Teraz wypadki już galopują. Wybuch wojny.
Mobilizacja. Po kapitulacji Warszawy Broniewski znajdzie się we Lwowie. Ściąga
tam Marię, która przez jakiś czas występuje w tamtejszym teatrze, ale po
uwięzieniu Broniewskiego wskutek fałszywego oskarżenia wraca do Warszawy.
Jeszcze nie wie, że rozłąka z mężem potrwa blisko pięć lat, a więc trzykrotnie
dłużej, aniżeli ich dotychczasowy związek... Bywalcy Kawiarni Artystek w
Warszawie okupacyjnej pamiętają szczupłą, ujmującą sylwetkę Marii Zarębińskiej,
przesuwającą się niemal bezszelestnie pomiędzy stolikami w białym fartuszku
kelnerskim, z zawieszonym na szyi bloczkiem_notesem. Blady uśmiech goszczący na
jej wymizerowanej twarzy pozostawał w jaskrawej sprzeczności z bezgranicznie
smutnym wyrazem oczu. 12 kwietnia 1943 roku, na kilka dni przed wybuchem
powstania w getcie, w piękny wiosenny poranek do mieszkania Marii Zarębińskiej i
jej brata Zdzisława zapukało gestapo. W czasie rewizji znaleziono dokumenty
stwierdzające działalność konspiracyjną nieobecnego w domu Zdzisława
Zarębińskiego. To wystarczyło, aby zabrać Marię w Aleję Szucha, stamtąd na
Pawiak, a po miesiącu - do Oświęcimia. W Alei Szucha była świadkiem tortur
zadawanych doprowadzonemu tam bratu. "Nie jestem w stanie - pisze po latach do
siostry ciotecznej, Jadwigi Henisz - oddać uczucia, jakie przeżyłam, słysząc te
jego jęki, nie jestem w stanie opisać uczuć, jakie przeżywałam - od buntu, od
uczucia zwykłego ludzkiego protestu, do roztkliwienia nad maleńkim o cztery lata
młodszym braciszkiem. Darowałam mu i tę lekkomyślność, jaką popełnił, trzymając
w domu, gdzie jest dziecko, kobieta i starzec, takie dowody, darowałam wszystkie
jego winy. (...) Próbowałam się modlić. Nie mogłam. Jeszcze teraz ciągle słyszę
te krzyki koło siebie. (...) Jak go zaczęli katować o godzinie dwunastej w
południe, skończyli o piątej. Widziałam go jeszcze potem, jak chwiejąc się na
nogach stał nosem do ściany, z trudem utrzymując równowagę. Ręce miał skute
kajdanami. Twarz czarnosiną". Dopiero po wojnie Maria dowiedziała się, że jej
brat, który jako oficer dowodził stu pięćdziesięcioma ludźmi, zginął jako
męczennik w gestapo. Nie wydał nikogo. Zanim jednak wieść o bohaterstwie
Zdzisława Zarębińskiego dotrze do niej, ją samą czekają dwa lata kaźni w obozach
Oświęcimia i Altenburgu. Wiadomość o wywiezieniu Marii jej przyjaciele przyjęli
z głębokim niepokojem. Wprawdzie aresztowania i wywózki były w tym czasie
chlebem powszednim udręczonej stolicy, ale los Marii budził szczególne obawy.
Znana ogólnie jej wątła kondycja fizyczna, brak życiowego sprytu i zaradności
przy jednoczesnym altruizmie, zagłuszającym całkowicie instynkt samozachowawczy,
dawały podstawę do snucia jak najgorszych przypuszczeń. Marysia w takim piekle
nie potrafi pazurami walczyć o swe życie - taka była ogólna opinia. Tymczasem
przetrwała. W katorżniczych warunkach pracy ponad siły pomagała jeszcze innym.
Ta dobroć procentuje. Bo kiedy ona z kolei zapadnie na tyfus, spotka się z
potajemnie, ale skutecznie niesioną pomocą. Po roku została przewieziona do
fabryki amunicji w miasteczku Altenburg, ale dzięki przypadkowi szybko udało się
jej dostać do pracy biurowej. Po klęsce stalingradzkiej Niemcy od czasu do czasu
pozwalali w obozach na urządzanie siłami więźniów przedstawień amatorskich.
Maria wykorzystuje skwapliwie tę okoliczność, organizuje zespół teatralny,
złożony z więźniarek i reżyseruje fragmenty "Ślubów panieńskich". Fredro grany w
obozie koncentracyjnym na prymitywnej scenie z zestawionych stołów! Bodaj na
kilka godzin udręczone kobiety zapominają o koszmarnej rzeczywistości. Szkoda,
że w tomiku "Opowiadań oświęcimskich" napisanych przez Zarębińską nie znalazła
się relacja o żadnym z tych przedstawień. Te opowiadania, jak również wydana w
1961 roku książka "Dzieci Warszawy", ukazująca dzieje żydowskiego chłopca w
czasie okupacji, są świadectwem, iż Maria Zarębińska była nie tylko bardzo dobrą
artystką teatralną, ale miała również nieprzeciętny talent literacki.
"Opowiadania oświęcimskie" są zwarte, oszczędne, a przy tym niezwykle
plastyczne. Przedstawiają piekło obozowe w sposób wstrząsający, mimo że autorka
nigdzie nie nadużywa jaskrawych słów, nie piętrzy makabrycznych scen.
"Entlasung" znaczy odwszenie. Oto, jak się odbywało: "W samej łaźni nie było nic
specjalnego. Niebieską zimną wodą zlali nam głowy. Bez ręczników i bez mydła
stanęłyśmy pod zimnym tuszem. Jest mi potwornie zimno, zaczynam się znów
roztkliwiać nad sobą. "Mamusiu, czy mogłaś przypuszczać, gdy mnie maleńką
otulałaś ciepłą kołderką, że mi będzie kiedyś tak strasznie zimno i źle i że..."
Nie, nie wolno się roztkliwiać nad sobą. Nie miałam nigdy mamusi, nie miałam
nigdy ciepłego, białego łóżeczka, nie byłam nigdy człowiekiem, nigdy. Zawsze
tylko numerem 4439. A w ogóle nie jest wcale zimno. Uśmiecham się do sąsiadki".
Wynędzniała wraca w 1945 roku do kraju. Jest szczęśliwa. Odnaleźli się z mężem,
jest znowu razem z ukochaną córeczką. Nie wie jeszcze, że wyniosła z obozu
straszną chorobę krwi. Medycyna nie wynalazła dotąd skutecznego leku przeciwko
białaczce. Maria zaczyna gasnąć. Jeszcze gra w teatrze, jeszcze bierze udział w
przygotowywaniu nowych sztuk, ale coraz częściej musi opuszczać próby. W 1947
roku Władysław Broniewski wywiózł żonę do Szwajcarii w nadziei, że tamtejsi
lekarze znajdą lekarstwo na tę straszną chorobę, ale... "...było już źle
zuryskie jezioro we mgle, profesor doktor Rohr nie wiedział, co ma powiedzieć, a
ja musiałem wiedzieć, że że będzie źle, że będzie życie we mgle, że będę wiersze
pisał źle..." Poeta kilka razy jeździł do Zurychu, ale nie mógł tam przebywać
stale. Było to dramatem dla obojga. Maria wiedziała, że starania Broniewskiego o
pracę w poselstwie polskim w Bernie spełzły na niczym i że męża gnębi
bezsilność. Natomiast ją, obok choroby, zżerała samotność. "Widziałem panią
Zarębińską w coraz bardziej pogarszającym się stanie zdrowia i jeszcze gorszym
stanie nerwowym - wspomina niemiecki lekarz Gotfried Gosch, którego siostra
przebywała w tym samym sanatorium - czuła się bardzo osamotniona. Zawsze podczas
wizyty mówiła o mężu, córce, przyjaciołach, o teatrze. Wtedy jaśniała radością,
rwała się do życia. Ostatni raz widziałem ją na wiosnę. (...) Pani Zarębińska
była zmieniona, jeszcze chudsza. Była spokojna, a może zrezygnowana? Pełna jakby
wybaczenia, w oczach miała żal... (...) Była bardzo osamotniona (...) Żyła
listami, bez bliskich, bez nadziei..." Umarła 5 lipca 1947 roku. Miała
czterdzieści trzy lata. Zbiorowa księga wspomnień "To ja - dąb", poświęcona
Broniewskiemu, zawiera również nieco informacji o Marii Zarębińskiej. Niektóre
daty i fakty, zawarte w tej książce, nakładają się w zaskakujący sposób i mają
wymowę aż okrutną, ale... czy komukolwiek wolno sądzić drugiego człowieka, nie
znając jego wnętrza, okoliczności, układów...? W każdym razie Maria Zarębińska
była w życiu Broniewskiego kimś niezwykłym. Była olśnieniem. On sam w rozmowie z
Jerzym Ronardem Bujańskim wyraził się o swoim związku z Marią w sposób wielce
znamienny: "Czy wiesz, to chyba jest szczęście. Tak, Maria - to moje szczęście".
Bujański rozwija to sformułowanie dalej: "Tak, Maria była dla niego czymś
niezwykłym. Cieszył się nią, jej aktorstwem, podziwiał jej talent. Zapewne. I
Marii wyprawiał nieraz przeróżne historyjki, "ochlaje", ale ona dobrotliwie i
mądrze, z niezwykłym taktem, co go kruszyło i przezwyciężało, potrafiła
wprowadzić jakiś ład w jego życie zewnętrzne i wewnętrzne. Była żoną i rozumną
zarazem opiekunką. Umiała prostować jego zwichrzone często zamysły. Była na
pewno jego dobrym duchem. (...) MIała wielki wpływ na niego. Przy niej
odzyskiwał ufność, wiarę w ludzi, jakiś spokój wewnętrzny". Kim owa żona była
dla poety, wyraził to sam jako poeta najpiękniej, najpoetyczniej w tomiku
"Drzewo rozpaczające", powstałym na emigracji, kiedy sądził, że Maria zginęła w
Oświęcimiu. "Jak poryw melodii, jak powiew bzu, kiedy w Polsce nad Wisłą bzy
kwitną, jak szczęście płynące falą woni i snu mazowiecką pogodą błękitną, jak
to, czego nie było, jak to, co ma być, ale jeszcze niepewne i trwożne, jak
pierwiosnki, jak brzozy przydrożne, jak powój, co pragnie się wić, jak zieleń
rozhukana w maju, jak woda, co brzegi rwie, jak jaskółki, co w niebie śmigają po
dwie, jak lot ogromnego ptaka, jak szczęście w Słowie - ona właśnie była we mnie
taka i zaciążyła ołowiem..." Słowo "ołów" powtórzy się jeszcze raz w odniesieniu
do Marii, kiedy poeta powracający ze Szwajcarii w lipcu 1947 roku będzie wiózł
urnę z jej prochami: "Uważajcie, urzędy celne, mam coś cięższego niż ołów:
szczątki śmiertelne, garstkę popiołów." Krzysztof i Basia Jeszcze bardziej
tragiczne aniżeli losy Władysława Broniewskiego i Marii były dzieje innego
wojenego małżeństwa, które w Polsce udręczonej okupacją pędziło smutne i radosne
zarazem dni swego życia. Tym młodziutkim małżeństwem byli Krzysztof i Barbara
Baczyńscy. Jarosław Iwaszkiewicz wspomina: "Byłem na ślubie Baczyńskich w
kościele na Powiślu w cudowny, czerwcowy dzień 1942 roku. Bzy w tym roku kwitły
specjalnie obficie i zjawiłem się na tym obrządku z ogromnym snopem tych
kwiatów. Po ślubie powiedziałem do kogoś: właściwie wyglądało to nie na ślub,
ale na pierwszą komunię. Oboje Baczyńscy, bardzo młodzi, wyglądali jeszcze
młodziej, a ponieważ oboje byli niewielkiego wzrostu, rzeczywiście zdawało się,
że to dwoje dzieci klęczy przed ołtarzem". Wszyscy, którzy byli obecni na tym
ślubie, podkreślają zgodnie jego niezwykle uroczysty charakter. Ponoć Krzysztof
nigdy nie był równie poważny i skupiony, co w ów dzień. Słowa przysięgi "a iż
cię nie opuszczę aż do śmierci" miały w tym okresie wymowę szczególną. Wygląd
zewnętrzny młodej małżonki inaczej opisują kobiety, inaczej mężczyźni. Dla
swoich rówieśniczek z tajnych kompletów polonistyki Basia była niepozorną
dziewczynką o drobnych rysach, zadartym odrobinkę nosku i jasnych oczach, bardzo
przejrzystych. Dziewczynka, szara, niepozorna, udająca dorosłą kobietę.
Natomiast koledzy Krzysztofa podkreślają jej wdzięk, na przykład Lesław
Bartelski pisze: "(Krzysztof) osiągnąwszy prawną pełnoletność ożenił się z
Barbarą Drapczyńską, córką dość znanego w Warszawie właściciela drukarni,
czarującą dziewczyną o żywej inteligencji, ładną i pełną osobistego wdzięku". W
połączeniu się Krzysztofa i Barbary najbardziej zadziwiające było to, iż decyzję
o małżeństwie podjęli pierwszego dnia znajomości, w decyzji tej wytrwali i
doprowadzili do jej realizacji właśnie w ów czerwcowy dzień 1942 roku. KOlega z
tajnych kompletów, Zbigniew Wasilewski, wspomina: "Basia opowiadała mi wiele o
swym poznaniu z Krzysztofem na przyjęciu (chyba imieninowym). Z nieukrywaną
satysfakcją dodała, że już po tym pierwszym, bodajże obficie wspólnie
przegadanym wieczorze Krzyś najformalniej się jej oświadczył i - "został
przyjęty"". Krzysztof Kamil Baczyński w konspiracyjnych kołach literackich
zdobył sobie szeroki rozgłos jako utalentowany poeta, autor świetnych wierszy.
Pisze utwory, do których wlewa się cała groza wojny. Niektóre z tych wierszy
śpiewane później przez Ewę Demarczyk dzięki doskonałej interpretacji i
przejmującej oprawie muzycznej robią wielkie wrażenie, nie mają w sobie nic z
sentymentalnej nuty dawnych piosenek legionowych. Ale to już późniejsze czasy...
A na razie Krzysztof tworzy, zdobywa nagrody na tajnych konkursach, stając w
szranki z pisarzami o uznanych nazwiskach, jak Tadeusz Hollender czy Anna
Świrszczyńska, dostaje nawet skromniutkie stypendium literackie. Basia jest więc
żoną sławnego męża, ona także "księgę poety jak ministrant nosi" za swym
Krzysztofem, ona także walczy dla swego poety "o atrament, cukier i papier".
Tak. Bo młode małżeństwo - podobnie jak tysiące innych - odczuwało wojnę nie
tylko jako lęk przed groźbą rozstania i utraty życia, wojna doskwierała im
również w postaci codziennych braków żywności, węgla i odzieży... I właśnie tego
Krzysztof, delikatny, wątły i niezaradny, nie potrafił zdobywać. Ofiarowuje jej
natomiast skarby swego uczucia i talentu. W wierszach poświęconych żonie maluje
ją w pełni rozkwitu kobiecości. W jego oczach Basia nie jest wątłym, zabiedzonym
chucherkiem o bladej twarzyczce i głodnych oczach, lecz: "Stojąc przed lustrem
ciszy Barbara z rękami u włosów nalewa w szklane ciało srebrne kropelki głosu. I
wtedy jak dzban - światłem zapełnia się i szkląca przejmuje w siebie gwiazdy i
biały pył miesiąca. (...) Aż napełniona mlecznie, w sen się powoli zapadnie, a
czas melodyjny osiądzie kaskadą blasku na dnie. Więc ma Barbara srebrne ciało. W
nim pręży się miękko biała łasica milczenia pod niewidzialną ręką." Twórczość
poetycką Krzysztofa Baczyńskiego, pełną pięknych metafor, niekiedy
mistycyzującą, rozmiłowaną w blaskach i srebrzystościach porównują niektórzy do
poezji Słowackiego, uważają, iż z jego ducha wyrosła i że nawet losy obu poetów
w pewnym sensie były podobne. Wśród tych podobieństw należy wymienić niezwykłe
uczucie łączące Krzysztofa z matką, Stefanią Baczyńską, żoną znakomitego krytyka
literackiego. I ona, podobnie jak Salomea Becu, kocha nade wszystko poezję i ma
do syna stosunek wręcz bałwochwalczy. Rozpieszcza jedynaka, drży o jego zdrowie,
zresztą wątłe, zagrożone dokuczliwą astmą. Jej miłość macierzyńska jest
wyłączna, zachłanna, wręcz zazdrosna o możliwość podzielenia uczuć syna pomiędzy
nią a inną kobietę. W tym układzie sytuacja Barbary wybranej przez Krzysztofa
jest od razu skomplikowana i drażliwa - matka i synowa stają się rywalkami. I on
rozdarty pomiędzy nimi. Każdy wiersz poświęcony Basi jest dla pani Stefanii
odebraniem cząstki uczucia należnego jej - matce, każdy wiersz dla matki - budzi
w sercu młodej żony obawę, czy mąż nadal kocha ją tak samo, jak w pierwszych
dniach. Sytuację komplikuje jeszcze bardziej małe, wspólne mieszkanie i dlatego
pani Stefania, skądinąd mądry pedagog i dobry psycholog, podejmuje ciężką dla
siebie decyzję usunięcia się na drugi plan. Przenosi się do Anina. Kiedy
przyjeżdża do syna w odwiedziny, Basia idzie z wizytą do swoich rodziców
uważając, iż "nie ma tam nic do roboty". Krzysztof z chwilą zawarcia małżeństwa
przestał jak gdyby istnieć jako oddzielna osoba. Są teraz we dwoje. Mówi się o
nich zawsze w liczbie mnogiej. Tę ich symbiozę, wzajemne przenikanie się i
uzupełnianie najlepiej, najwnikliwiej charakteryzuje koleżanka z tajnej
polonistyki Hanna Zaniewska: "Przez cały okres studiów mówiło się zawsze:
Krzysztof i Basia, Basia i Krzysztof. A tak praktycznie, to właściwie była tylko
Basia. Do załatwiania. Do chronienia, gdy możliwe. ("Nie, po cóż miałby tu być?
Dziś tak łapią... Ja mu wszystko powtórzę"). Do dbania. ("On nie myśli nigdy o
takich rzeczach, ani w ogóle o sobie. Nie potrafi. I przecież szkoda jego
czasu"). Jej czasu za to na nic, co tyczyło Krzysztofa, nie było szkoda. Żyła
jak bezcenny cień męża, jednocześnie tak fascynująco umieszczana na pierwszym
planie". Kiedy się czyta te wspomnienia o nich dwojgu, o ich nierozłączności,
pamięć przywodzi na myśl inną parę, sprzed półwiecza, o której też mówiło się
tylko podwójnym imieniem: Józef i Lucyna, Lucyna i Józef. Oczywiście, wszystkie
realia były inne, ale taka sama wzajemna troska o siebie, życie poprzez siebie
nawzajem. I tu i tam, jak gdyby spełniała się na oczach ludzi legenda o owych
dwóch połówkach mitycznego jabłka, które odnalazły się w świecie i przylgnęły do
siebie nierozerwalnie. Tylko, że w tym wypadku legenda zakończyła się
tragicznie. Gdy 1 sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie warszawskie, podchorąży
Krzysztof Kamil Baczyński brał udział w walkach o Pałac Blanka przy placu
Teatralnym i tam poległ w dniu 4 sierpnia, trafiony w głowę kulą niemieckiego
strzelca wyborowego. Basia daremnie poszukiwała go i dopytywała wszystkich o
jego losy. Nikt nie mógł jej udzielić pewnej informacji i w niewiedzy, co się z
nim stało, sama zeszła ze świata ciężko raniona w skroń odłamkiem pocisku 23
sierpnia. Po kilku dniach, nie odzyskując przytomności, zmarła. Podobno nikt nie
mógł wyjąć z jej zaciśniętej dłoni książki, tomu wydanych konspiracyjnie wierszy
Krzysztofa. Najnieszczęśliwszą osobą stała się matka, Stefania Baczyńska, która
przez całe miesiące nie chciała uwierzyć w śmierć syna, aż dopiero latem 1947
roku rozpoznany w czasie ekshumacji złoty łańcuszek na szyi poległego utwierdził
ją w okrutnej prawdzie. Nie na wiele zdają się zazwyczaj rozważania, co by było,
gdyby... ale kiedy wgłębić się w przypuszczenia, jak ułożyłoby się dalsze życie
Barbary, kiedy zabrakło tego, który stanowił sens i treść jej młodziutkiego
życia, nasuwa się myśl: kto wie, czy ów odłamek pocisku nie był błogosławiony...
Dzięki niemu razem: "obudzili się w ptasim niebie, w które lilią wywiedli się
prosto." Po ekshumacji pochowano ich oboje obok siebie na Powązkach. W każdą
rocznicę powstania i w Święto Zmarłych pełnią wartę u ich grobu harcerze. Na
płycie nagrobnej obok dat urodzin i śmierci Barbary (13 XI 1922 - 1 IX 1944) i
Krzysztofa (22 I 1921 - 4 VIII 1944) widnieje fragment wiersza Krzysztofa,
pisanego w swoim czasie z myślą o matce, którego treść na pewno jednak obejmuje
dwie najbliższe mu istoty: "Matko... to nic, że ja daleko, że nas rozdarła
ciemność i ból, co tkwi jak nóż. Ja w tobie, a ty we mnie płyniemy strugą,
rzeką, złocistą, drżącą strugą, gwiazdami lśniących róż. Bo nie ma rozerwania,
choć rozerwane słowa, bo nie ma zapomnienia, choć życie nas zapomni. Z
brzęczących kręgów nieba ja w ciebie, a ty do mnie płyniemy..." Żony żeglarzy
"Wiatr porwał płomień z gwizdem i szumem, w piecu zahuczało, przez otwory w
drzwiczkach buchnął na pokój blask płomieni. Klęczała przed piecem, dokładając
wciąż nowych drew; paliła ognisko na brzegu morza dla przemoczonych i
zziębniętych, dla tych, którzy nie mogą dostrzec brzegu. Była latarnikiem
przedwiecznej latarni, ku której dążą wszyscy, gdy ich noc zastanie w morzu.
(...) Na tych, którzy wracali z morza, przewiani wiatrem, przemoczeni i
zziębnięci, czekało ciepło. Czekało ciepło i miłość", Tak pisze współczesna
pisarka, Stanisława Fleszarowa_Muskat, o swojej powieściowej żonie rybaka,
czyniąc ją niejako symbolem wszystkich żon, oczekujących na powrót męża z
dalekiego morza. A jak jest naprawdę? Nie w powieści. Jakie były żony wytrwałych
podróżników, odważnych żeglarzy, owych mężczyzn, gnanych po świecie, wichrem
przygody, pragnących ciągle i stale sprawdzać siebie w twardych zmaganiach z
żywiołem? Niestety, chociaż imię ich jest legion, znają je tylko najbliżsi: dla
szerokiego ogółu są bezimienną masą po prostu żon ludzi morza. Tylko w
nielicznych wypadkach, gdy mąż okrył się sławą, część blasku opromieniała i ich
twarze, jakże często utrudzone, z wyrazem znużenia w oczach i zmarszczką
cierpienia na czole. Taki wyraz miewała na pewno często Jessie Conrad, żona
sławnego pisarza, autora wielu świetnych książek o tematyce morskiej, spośród
których najgłośniejsze to "Lord Jim" i "Smuga cienia". Jessie George, młoda
dziewczyna z bardzo skromnej angielskiej rodziny, bez zaplecza kulturowego, o
dość przeciętnej umysłowości i niezbyt urodziwa, podbiła serce Conrada swoim
entuzjazmem dla morza. Zwrócił na nią uwagę w czasie wycieczek po Tamizie
jachtem wspólnych znajomych. Być może, gdyby Conrad miał szerszy krąg przyjaciół
i znajomych, gdyby obracał się w wielu różnych środowiskach, jego wybór
przyszłej towarzyszki życia nie byłby tak pochopny. Ale miał prawie czterdzieści
lat, był już znużony żeglowaniem po wielu morzach i oceanach i czuł się w
Londynie bardzo samotny. Te okoliczności oraz zrozumiała wrażliwość mężczyzny w
tym wieku na wdzięk młodej dziewczyny sprawiły, że Conrad bardzo szybko podjął
decyzję małżeństwa. Nastąpiło to w warunkach zaskakujących nawet dla wybranej.
"Pamiętam - wspomina Jessie - spotkaliśmy się wtedy na dworcu Victoria. Ze
sposobu, w jaki przywitał się ze mną, poznałam od razu, że opanowało go jakieś
niezwykłe podniecenie. Przede wszystkim nie podobał mu się mój kapelusz, mój
strój i cały mój wygląd. Dlaczego jestem ubrana tak bezbarwnie? Zaczęłam już
żałować, że przyjęłam rano jego zaproszenie. Jak gdyby czytając w mych myślach,
zaśmiał się krótko, wziął mnie mocno pod rękę i pociągnął na brzeg chodnika, a
potem skinąwszy na przejeżdżającą dorożkę wsadził mnie pospiesznie do środka i
wskoczył za mną. Gdy usiedliśmy, spojrzałam mu w twarz. Byłam zaskoczona
malującym się na niej wyrazem posępnej determinacji". Dalszy opis dotyczy już
pobytu w galerii malarstwa, dokąd zajechali ową dorożką. "(...) Przeprowadził
mnie przez wiele sal, nie pozostawiając ani chwili czasu, aby choć przelotnie
rzucić okiem na obrazy. Nagle skierował mnie w stronę ławeczki, obejrzał się,
czy nie ma w pobliżu nas nikogo i bez żadnego wstępu zaczął: - Proszę, niech
pani spojrzy na mnie, moja miła, czy nie lepiej byłoby, gdybyśmy się pobrali i
zostawili to wszystko. Proszę spojrzeć tylko, co za pogoda, pobierzmy się zaraz
i wyjedźmy do Francji. Jak szybko może pani być gotowa? Za tydzień, dwa?" W
sześć tygodni po tych wielce niecodziennych oświadczynach Jessie George w marcu
1896 roku poślubiła kapitana Józefa Conrada, starszego od niej o siedemnaście
lat. Zapoczątkowany tym ślubem dwudziestoośmioletni okres pożycia małżeńskiego
Conradów to długie pasmo dni, przeżytych w serdecznej spójni, choć nie brakowało
chwil bardzo ciężkich, wypełnionych cierpieniem fizycznym obojga małżonków.
Józef Conrad miewał nawroty malarii, jakiej się nabawił we wczesnej młodości,
przebywając w Kongo Belgijskim, to znowu dostawał ataków ciężkiej podagry,
całkowicie uniemożliwiającej mu poruszanie się. Jessie była wówczas jak anioł
opiekuńczy przy łożu swego rozkapryszonego i wymagającego małżonka. Wyrozumiała,
cierpliwa i bez reszty oddana swemu "panu i władcy", jak go często żartobliwie
nazywa na kartach swoich wspomnień, opublikowanych w roku 1935. Jej postawa była
tym godniejsza uznania, iż żona Conrada sama nie była okazem zdrowia i tężyzny
fizycznej. Przeciwnie. We wczesnej młodości uległa wypadkowi. Przejechana przez
dorożkę doznała złamania kości w kolanie. Później - już w czasie małżeństwa -
upadła na ulicy tak niefortunnie, iż rana odnowiła się i od tej pory, co jakiś
czas, nieszczęśliwa kobieta musiała się poddawać bolesnym operacjom, z których
żadna nie przywróciła jej władzy w uszkodzonym kolanie. Wskutek tego całymi
miesiącami musiała używać kul lub mocnej laski. Jeden ze współczesnych krytyków
kwestionuje jej zwierzenia na temat własnego spokoju, pisząc, że "starała się
opanować za pomocą mitomanii i szybko rosnącej tuszy, która niby pierzyna
chroniła ją przed kanciastościami świata". Sformułowanie to brzmi dość
błyskotliwie, ale nie bardzo sensownie. I dlatego od opinii krytyka, piszącego
biografię pisarza po latach, ważniejsza jest chyba ocena wspólnego przyjaciela
Conradów, Józefa Retingera, który dobrze znał osobiście oboje małżonków,
stykając się z nimi często i w rozmaitych okolicznościach. Otóż Retinger
charakteryzuje Jessie jako osobę promieniującą niezwykłym czarem i wdziękiem.
"Nie była intelektualistką - stwierdza - lecz posiadała (...) zrównoważoną
postawę umysłu (...) Zachowanie jej było opanowane i nacechowane spokojem, a
dobry humor nigdy jej nie opuszczał... Dla Conrada była ona żoną, matką i
opiekunką, poza tym, że była jego sekretarką i pomocnicą w pracy. Pielęgnowała
go z całym oddaniem w czasie częstych okresów choroby, której padał ofiarą.
Traktowała go jak najdroższą sobie istotę, nieco dziwną, którą należało otoczyć
opieką. Było to najwyższym szczęściem dla Conrada, ponieważ będąc człowiekiem o
bardzo nerwowym temperamencie, skłonności do irytacji i bez zmysłu praktycznego,
nigdy by nie zdołał stworzyć dzieła, które stworzył, gdyby nie pełna oddania
współpraca jego żony i jej stała macierzyńska nad nim opieka". Po opublikowaniu
książki o Conradzie Jessie stała się celem złośliwych ataków. Miano jej za złe,
że spłaszczyła i strywializowała postać swego wielkiego męża, że uwikłana w
drobnomieszczańskich snobizmach i ploteczkach nie potrafiła dostrzec jego
niezwykłości, że nadmiernie wyolbrzymiała własną rolę w tym małżeństwie. Jest to
chyba sąd bardzo krzywdzący tę ogromnie dobrą, troskliwą i opiekuńczą kobietę.
Ale jednocześnie można zrozumieć irytację krytyków i pewnej grupy czytelników,
którzy w genialnym pisarzu chcą widzieć monolit, pomnik bez skazy i nie godzą
się na to, że geniusz literacki może mieć słabostki, przywary czy zwykłe
śmiesznostki, które dostrzegają, a często i w przykry sposób odczuwają, właśnie
ci z najbliższego otoczenia. Wydaje się, iż najistotniejszym miernikiem
charakteru Jessie jest to, jak ją widział i oceniał sam Conrad. A cenił ją
bardzo wysoko i dawał temu niejednokrotnie wyraz w swoich listach do niej. W
roku 1923, a więc po dwudziestu siedmiu latach małżeństwa, pisząc do żony o ich
synu, Borysie, prosi: "Napisz do niego, że miałaś ode mnie wiadomości, że jest
on bardzo blisko mego serca, w którym mieszka na zawsze Twój drogi obraz,
pochłaniający wszystkie moje myśli i moją miłość". A więc żarliwe wyznanie
miłości o takiej samej temperaturze, jak w pierwszych miesiącach małżeństwa,
kiedy to Conrad potrafił zrobić piekielną awanturę w restauracji pewnemu
Francuzowi, który zwrócił się do niego z prośbą o zezwolenie na asystowanie jego
córce. "- Ta dama, mój panie, jest moją żoną, a nie moją córką. Uśmiechając się
- pisze Jessie - przytuliłam się do niego i pieszczotliwie położyłam mu rękę na
ramieniu. Zrobił zniecierpliwiony ruch ręką. - To wszystko dlatego, że tak
dziecinnie wyglądasz - powiedział z głębokim westchnieniem". Właśnie! Jak Jessie
wyglądała? W liście skierowanym do rodziny w Polsce, zawiadamiającym o przyszłym
małżeństwie Conrad pisał: "Nikt więcej nie może być zdziwiony tym wypadkiem niż
ja sam. Ale przerażony nie jestem wcale, będąc, jak wiecie, przyzwyczajony do
awanturniczego życia i potykania się z okropnymi niebezpieczeństwami. Zresztą
muszę przyznać, że moja narzeczona na pozór wcale niebezpieczną się nie wydaje.
(...) Jest to niepokaźna mała osóbka (trzeba prawdę mówić - brzydka niestety),
która z tym wszystkim bardzo mi droga jest". A po latach, po latach tak
charakteryzuje jej wygląd goszcząca w mieszkaniu Conradów dziennikarka Jane
Anderson: "Przy niewielkiej otomanie stała kobieta, o której mi wszyscy
opowiadali, gruba kobieta o prześlicznych szarych oczach i szybkkim dobrotliwym
uśmiechu. Podeszła nam z wolna na spotkanie, opierając się na lasce. Czarna
suknia była niewątpliwie zagranicznego kroju i materiału; na każdej kiści miała
po sześć złotych bransoletek. Ręce miała bardzo białe. Nie wiem, co powiedziała,
ale spojrzałam na nią, ona spojrzała na mnie - i zakochałam się w niej. A nie
jestem skłonna w jednej chwili zakochiwać się w ludziach". Biorąc nawet poprawkę
na pewną egzaltację dość ekscentrycznej - jak wynikałoby z dalszego tekstu
biografii Conrada - dziennikarki, można wyłuskać z tej oceny jeden niechybny
walor wyglądu zewnętrznego pani Conradowej: piękne oczy i wdzięk. Zresztą
wcześniej te same cechy podkreślał Retinger. Przed niesłusznym zarzutem
pomniejszania Conrada winno bronić Jessie gorące uczucie i uwielbienie, z jakim
pisze o mężu. Był niezaradny, niecierpliwy, bardzo często niepraktyczny, miewał
zaskakujące reakcje, potrafił być szorstki, ale jej nie wyprowadzało to z
równowagi. Przeciwnie, te cechy męża raczej ją wzruszały, tym bardziej czuła się
potrzebna. "W czasie naszego małżeństwa - pisze Jessie - nauczyłam się cenić
ponad wszystko urok osobisty mego męża, podziwiać jego geniusz i być wyrozumiałą
dla jego nerwowych przewrażliwień. Być może, gdybym nie była zdolna należycie
zrozumieć tego cudzoziemca, nigdy nie moglibyśmy żyć wspólnie w tak idealnej
harmonii". Przed zarzutami snobizmu, trywialności i małostkowego plotkarstwa
bardzo energicznie broni żonę pisarza Maria Dąbrowska w swoich "Szkicach o
Conradzie". Dostrzega ona w książce wspomnieniowej Jessie "pełno świadectw
trafnego dowcipu i poczucia humoru" i dochodzi do logicznego wniosku, że
"Conrad, który zawsze wybierał sobie los i nie wahał się porzucać tego, co
wypełnieniem losu być przestawało, nie przeżyłby 28 lat z kobietą, nie
odpowiadającą mu i trywialną". Jessie Conrad była typem żony, jaki odpowiada
mężczyznom. Jakże wielu z nich zachwyca się dowcipem, błyskotliwością, czasem
pewną nonszalancją cudzych żon czy młodych, zdobywczych panien, chętnie wśród
nich przebywa, nieraz traci nawet dla nich głowę, ale w końcu wraca z uczuciem
ulgi, jak do ciepłej przystani, właśnie do wiernego serca wybranej przez siebie
kobiety. Conrad nie musiał zresztą wracać, bo nigdy nie odchodził. Swoje
żeglarskie wyprawy miał już dawno poza sobą. Poza dwiema krótkimi rozłąkami, na
dwa tygodnie w roku 1916 i sześć tygodni w roku 1923, nie rozstawali się prawie
nigdy. Byli dobrym, kochającym się małżeństwem. Ta angielska żona ułatwiła
wielkiemu pisarzowi wrośnięcie w obcą ziemię, a łagodnością swoją i pogodnym
usposobieniem potrafiła przytłumić i wyciszać nawroty jego ostrej tęsknoty za
krajem i za morzem. Zwłaszcza wówczas, kiedy go szarpano, pomawiając o zdradę
ojczyzny przez to, że podjął decyzję opuszczenia jej i pisania w języku
angielskim - właśnie wtedy była kojącym balsamem dla jego obolałego od nostalgii
serca. * * * W tym samym czasie, kiedy Conrad pływał po dalekich morzach
Archipelagu Malajskiego, marząc o podbiciu narodu żeglarzy - Brytyjczyków -
książkami zrodzonymi ze ścisłego zespolenia z morskim żywiołem, innemu Polakowi,
równemu mu wiekiem, roiło się odkrywanie nowych lądów. Tym śmiałkiem i
zapaleńcem był Stefan Szolc_Rogoziński. Stwierdziwszy, że o pewnych terenach
afrykańskich brak jest ścisłych danych, a istnieją owszem pewne wskazówki od
krajowców, że między Oceanem Atlantyckim a rzekami Szari i Kongo jest ląd,
którego nie dotknęła stopa białego człowieka, Rogoziński postanowił tam dotrzeć.
Miał wówczas dwadzieścia jeden lat. Był w pełni sił, kipiał energią i
entuzjazmem. I oto 13 grudnia 1882 roku na statku "Łucja Małgorzata" wyruszyła
wyprawa naukowa, która po stu trzydziestu siedmiu dniach żeglugi dotarła do
Kamerunu. Polscy badacze odkryli wówczas Jezioro Słoniowe i źródła rzeki Me_me,
sporządzając dokładne mapy tych terenów. Kiedy po blisko trzech latach młody i
urodziwy podróżnik wrócił do Warszawy, jego nazwisko pojawiło się na ustach
wszystkich bywalców głośnego salonu literackiego Deotymy i innych domów, gdzie
zbierała się śmietanka towarzyska, żądna nowinek z szerokiego świata. Jedną z
gwiazd salonu Deotymy - obok naturalnie samej pani domu - była Helena Janina
Boguska, młoda ziemianka z Sandomierszczyzny, obdarzona urodą i pewnym talentem
literackim. Jej twórczość, niewielkiego lotu, czytelnikom widocznie się
podobała, bo Hajota - to pseudonim literacki Heleny Janiny - zażywała dużej
sławy. Zbiór jej nowel "Pięciolistny bez" i inne opowiadania, drukowane w
czasopismach kobiecych, były szeroko czytane. Jej fotografie w pismach i
literacki rozgłos zafascynowały młodego podróżnika afrykańskiego. Ujrzawszy ją
na jakimś odczycie, nie spuszczał z niej oczu. Uproszony przez niego Bolesław
Prus wprowadził go do domu przystojnej panny, która mieszkała wraz z matką w
Warszawie przy ulicy Nowogrodzkiej. Ta znajomość zawarta w marcu 1886 roku swój
dalszy ciąg miała w Paryżu i dała początek długiej korespondencji. Rogoziński,
nazywający siebie "kameruńskim kacykiem", słał czułe listy do swojej "ślicznej
pani". Był samotny, na obczyźnie, trochę egzaltowany. Na odległość idealizował
jeszcze bardziej obraz pięknej panny i kiedy pewnego dnia otrzymał list z
efektowną fotografią, zachwycony nią uświadomił sobie, że to jest właśnie ta
jedyna, przeznaczona mu przez los wybranka serca. 31 lipca 1887 roku pisze:
"Długom dumał, czy wysłać te słowa. Rozsądek, ów zimny nasz doradca mówił "nie".
Śliczna postać (...) zdawała się szeptać "tak" (...) Kiedy przyjedzie niewierny
kacyk? Żeby miał skrzydła, dziś by jak mewa nurkował w Bałtyku i krążył naokoło
jednej takiej drogiej główki. Przyjmij ten list, lecz niech treść jego zostanie
w swych atomach między nami. Dla świata - kacyk, dla Ciebie człowiek z każdą
kroplą swej krwi (...) oddany Twemu, droga siostro po duszy i Pani nad sercem,
szczęściu..." List egzaltowany i patetyczny, ale jest to przecież już prawie
epoka Młodej Polski i kulturalni intelektualiści, rozczytani w prasie i
literaturze tamtych czasów, mimo woli podchwytują ten sam ton i każde swe
uczucie, każdą myśl zamiast wyrazić prostymi słowami - spowijają w szatę słowną.
W połowie września 1887 roku Stefan Szolc_Rogoziński przebywający na Fernando
Poo otrzymuje od Hajoty upragnioną odpowiedź i zaczyna się okres narzeczeństwa.
Stęskniony podróżnik rwie się do Warszawy, trzymają go jednak na miejscu
interesy, nabył bowiem na Fernando Poo plantację kakao i tytoniu. Jednym z
powodów nabycia tej plantacji jest chęć prowadzenia badań naukowych nad
zamieszkującym tam nieznanym plemieniem Bubisów. Rogoziński jeszcze nie wie, że
straci na tej plantacji dwadzieścia tysięcy rubli. Na razie jest pełen
najlepszych myśli, gorącego entuzjazmu i cały swój zapał przelewa w listy, które
- coraz bardziej egzaltowane - krążą teraz gęsto między Fernando Poo a Warszawą.
Obie strony ekscytują się niezwykłością sytuacji: on - romantyczną scenerią, w
jaką pragnie wprowadzić jak najprędzej młodą małżonkę, ona - perspektywą
dalekiej podróży, której zazdroszczą jej wszystkie warszawskie przyjaciółki i z
której będzie mogła nadsyłać sensacyjne korespondencje do stołecznej prasy...
"Czuję się tytanem - pisze zakochany dwudziestosześcioletni narzeczony - gdy
myślę o tym, że będziesz przy mym boku, że razem będziemy pracowali, kochali, że
będziemy razem pod namiotem górskim i przy kataraktach rzek nie znanych. Może
Twoja droga stopa popłynie pierwsza po jeziorach Liba. O, jeżeli to osiągnę
kiedyś ujrzeć te tajemnicze jeziora, o których tyle dumałem od lat ośmiu
przeszło, będziemy mieli "Jezioro Hajota" na mapach". Czyż tego rodzaju listy,
tego rodzaju perspektywy w nich roztaczane nie mogły uderzyć romantycznej pannie
do głowy niczym mocne wino? Toteż i ona daje upust swoim uniesieniom. W jednym z
listów przed niezadługim już ślubem pisze: "Po raz ostatni wyciągam do Ciebie
ręce przez ląd i oceany. Ślubowały one sobie uroczyście, dopóki ostatnia iskra
życia poruszać je będzie - na Twoim i tylko na Twoim oplatać się ramieniu.
Poczciwe to są rączęta, wierz mi..." Ślub zawarty został w sierpniu 1888 roku w
Warszawie i młoda para popłynęła do Fernando Poo. Zaczął się teraz dla Hajoty
bardzo ważny okres jako dla pisarki. W Afryce powstał tom jej najlepszych nowel
pod tytułem "Z dalekich lądów". Wydany w roku 1893 spotkał się z ogromnie
życzliwą opinią krytyków, którzy stwierdzają, że na tle dotychczasowej
twórczości Hajoty opowiadania te zaskakują świeżą tematyką, postępową ideologią
i znakomicie poprowadzonym wątkiem dramatycznym. I to była chyba jedyna korzyść
z owego romantycznego małżeństwa, które bardzo szybko okazało się obopólnym
nieporozumieniem. Od razu nieomal po osiedleniu się na plantacji stosunki
pomiędzy małżonkami układają się źle. Dużo łatwiej było im znaleźć wspólny
język, kiedy przedzielał ich ocean. Po czyjej stronie była wina, trudno orzec.
Szolc_Rogoziński przy wszystkich zaletach umysłu, przy wielkiej inteligencji,
rzutkości i energii miał - zdaje się - antytalent do współżycia z ludźmi. Nie
miał cierpliwości, był nietolerancyjny, łatwo zniechęcał się do wszystkiego.
Hajota z kolei zupełnie inaczej wyobrażała sobie swoją rolę "białej lady,
współwłaścicielki plantacji z czarnymi Murzynami". Pojęcia europejskie,
przeniesione w afrykański klimat, w prymitywne środowisko dzikiej przyrody ani
rusz nie pasowały do romantycznych wyobrażeń. Jesienią 1892 roku Rogoziński
znalazł się w Egipcie. Swoimi projektami podróżnika_badacza budzi ciągle
zainteresowanie szerokiej opinii publicznej w kraju i za granicą, cieszy się
poważaniem uczonych. W nową podróż wyruszył sam, bez Heleny Janiny. Co zaszło
pomiędzy małżonkami, nie wiadomo. W każdym razie Hajota w tym czasie przystępuje
do żmudnych i kosztownych zabiegów o unieważnienie małżeństwa. Właśnie
opublikowała w wydawnictwie Francuskiego Towarzystwa Geograficznego w Paryżu
sprawozdanie z wyczynu, jakiego dokonała wraz z mężem, osiągając jako pierwsza
kobieta najwyższy szczyt górski - 3008 m - na Fernando Poo. Czuje się sławna i
pewna siebie. To ją umacnia w zabiegach o zrzucenie więzów, które przyniosły jej
rozczarowanie. Rogoziński zaś, uwikłany w jakieś dziwaczne interesy,
fantastyczne plany, szamoce się wśród różnych trudności, popada w alkoholizm i
dochodzi do tak ciężkiego rozstroju nerwowego, że rodzina w obawie przed
roztrwonieniem przez niego majątku postanawia go ubezwłasnowolnić. I oto wiosną
1894 roku trzydziestotrzyletni rzutki podróżnik, niespokojna dusza, wieczny
wędrowiec, zostaje zamknięty w zakładzie dla nerwowo chorych w Krakowie. Jakiś
udział musiała w tym mieć i żona, bo od tej pory Szolc_Rogoziński pała do niej
nienawiścią. Wydostawszy się podstępem z zakładu (w czym ponoć pomogła mu żona
Wojciecha Kossaka) wyjeżdża do Bonn, gdzie prywatnie przeprowadza kurację
przyrodoleczniczą z dobrym wynikiem. Wróciwszy do równowagi podejmuje ponownie
prowadzenie wcześniej zaczętego dziennika. Lektura tych notatek i wklejanych do
dziennika listów nasuwa bardzo smutne refleksje. Nad zmiennością i nietrwałością
wszystkiego. Nad kruchością ludzkich uczuć. Cóż za straszliwy kontrast, gdy się
porówna tamte pełne uniesienia wyznania miłosne, temperaturę tamtych listów z
notatkami późniejszymi o siedem lat, w których na określenie dawnej "Pani nad
sercem", "Wieszczki", "Wieszczątka" nie ma innych słów, jak: "poczwara koścista,
szatańska szkarada, obrzydły gad". W siódmą rocznicę ślubu zbolały, rozgoryczony
i zapiekły w swej nienawiści Rogoziński pisze: "O, pełen fatalnego znaczenia na
całe życie dzień. Siedem lat już od tej nieszczęsnej chwili będzie dziś
wieczorem (...) Runąłem i to tak, że dawny człowiek rozprysnął się na atomy - a
gdy padał, ręka, przez którą padł, pisała za tonącym: "rzucam cię jako nędznego
płaza". Dziś - co zostało ze zdruzgotanego? Automat - zlepek bez ducha. Precz,
nędzna z najnędzniejszych histrionko (...) Dobranoc ci, dato obmierzła". "Ręka,
przez którą padł, pisała za tonącym: rzucam cię jako nędznego płaza". Mój Boże!
A przecież przed siedmiu laty Helena Janina zapewniała, że jej ręce są poczciwe
i że dopóki ostatnia iskra życia poruszać je będzie, będą się oplatały na jego i
tylko jego ramieniu. I na pewno w obietnicach tych była szczera i ożywiały ją
najlepsze chęci. Jej narzeczony także wierzył w to wszystko, o czym tak żarliwie
zapewniał ukochaną kobietę. Skąd więc wzięła się taka radykalna zmiana postaw?
Zimna nienawiść w miejsce dawnej miłości? Zbyt wiele niewiadomych w tym
równaniu, by móc wypowiedzieć się, po czyjej stronie była wina.
Najprawdopodobniej błąd polegał na tym, iż wytwór własnej egzaltowanej wyobraźni
oboje wzięli za miłość. Ale przeciw Hajocie przemawia fakt, że swoją zgodę na
rozwód uzależniła od wypłacenia jej odszkodowania w wysokości trzech tysięcy
reńskich, mimo że sama nie wniosła do małżeństwa żadnego posagu. "Po ciężkiej
walce ze sobą - pisze Rogoziński - musiałem się zdecydować ponieść ten krwawy
wydatek (...) Bierz więc, obrzydłe wstrętnidło - i bądź mi przeklęta".
Rogoziński niedługo się cieszył odzyskaną wolnością. 1 grudnia 1896 roku został
przejechany przez konny autobus na ulicy Świętej Anny w Paryżu. W uznaniu jego
zasług jako badacza nowych lądów i autora cennych rozpraw naukowych wszystkie
nieomal Towarzystwa Geograficzne w Europie mianowały go swym członkiem, żałując,
że tragiczny zgon nie pozwolił mu zrealizować planowanej nowej podróży. Hajota
po kilku latach wyszła powtórnie za mąż za architekta Tomasza Pajzderskiego, ale
podobno i w tym małżeństwie nie była szczęśliwa. Zmarła zupełnie zapomniana jako
pisarka w grudniu 1925 roku. W roku 1973 Państwowy Instytut Wydawniczy wznowił
zbiór jej najlepszych opowiadań, wspomniany już tom pod tytułem "Z dalekich
lądów". * * * Na sam dźwięk imienia i nazwiska: Mariusz Zaruski - w oczach
żeglarzy starszego pokolenia zapala się ciepły blask. Generał Zaruski, taternik,
żeglarz, świetny oficer, wychowawca licznych zastępów młodych wilków morskich,
to postać wręcz legendarna. W roku 1909 założył Tatrzańskie Ochotnicze POgotowie
Ratunkowe, w 1926 wystąpił z fantastycznie szeroko zakrojonym planem utworzenia
narodowej floty handlowej. "Niech każdy statystyczny Polak da na cele Komitetu
Floty Narodowej jedną jednyą złotówkę - agitował generał - to w ciągu dwunastu
miesięcy będziemy mieć 30 milionów złotych i sprawa własnej narodowej floty
będzie szybko i pomyślnie załatwiona". Generał dwoił się i troił, podejmując
różne społeczne działania. Morze i góry były pasją jego życia. A ponieważ
wyznawał zasadę, iż radość nie podzielona nie jest radością, wciągał do swoich
pasji, rozgrzewał nimi i zapalał wszystkich naokoło. Pierwszą, którą pozyskał
dla swoich społecznikowskich idei była dwudziestoletnia Izabela Kietlińska,
córka lekarza. Poznali się w Odessie. Trzydziestodwuletni marynarz floty
dalekomorskiej powrócił właśnie z Archangielska z sześcioletniego blisko
zesłania za działalność w nielegalnych organizacjach patriotycznych. Otaczał go
więc nimb bohatera, cierpiącego za ojczyznę, na co nie mogła pozostać obojętna
romantyczna panna, wychowana w poszanowaniu narodowych tradycji. Zawarta w 1899
roku znajomość bardzo szybko zakończyła się małżeństwem i w roku 1900 młoda para
zamieszkała już w Krakowie, gdzie Mariusz Zaruski rozpoczął studia w Akademii
Sztuk Pięknych, a Iza jako pierwsza kobieta wstąpiła na wydział prawa
Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po pewnym czasie ze względu na jej stan zdrowia
przenieśli się do Zakopanego. Ich dom staje się ogniskiem skupiającym wszystkich
społeczników, zabiegających czynnie o sprawę polską. To dobrane małeżństwo jest
ciągle razem, na kilka lat rozdziela małżonków tylko wojna. Nieobecnego męża
przypominają teraz jego fotografie i ponownie po wielekroć odczytywane utwory
poetyckie jego autorstwa. Nie była to poezja wielkiego lotu, ale przecież owe
sonety morskie mają swoje trwałe, chociaż malutkie, miejsce w polskiej
literaturze jako jeden z nielicznych w owym czasie zbiorów wierszy poświęconych
całkowicie morzu. Wiersze te przypominają żonie, że obok niej największym
ukochaniem Zaruskiego jest morze. Patrząc setki razy z pokładu statku na jego
połyskliwą powierzchnię, na toczącą się niezmiennie grę fal, pisał o tych falach
w ten sposób: "My, dzieci błyskawic, orkanów i morza - bezpańskie, swobodne,
niczyje - pędzimy przed siebie w błękitne bezdroża, łuskami się mieniąc jak
żmije. Nie dla nas słabości i tęsknot obroża, nie dla nas się wdzięczą lilije:
nas goni w bezkresy tajemna moc Boża i duch zniszczenia w nas żyje. Potężne,
drapieżne, my ptaki wędrowne, topimy w odmętach okręty ładowne łez ludzkich
toczymy opale... Bez pragnień i celów, pięknością zawodne pędzimy w bezkresy,
zuchwałe, swobodne wciąż dalej, a dalej i dalej." Spotkawszy się po długiej
wojennej rozłące małżonkowie Zaruscy osiedlają się teraz w Warszawie. Ów okres
warszawski jest dla obojga bardzo pracowity. Wypełnia go odpowiedzialna służba
Zaruskiego w charakterze adiutanta prezydenta Rzeczypospolitej. Pani Iza we
wszystkich poczynaniach męża bierze bardzo żywy udział. To ona jest
niezmordowaną realizatorką utopijnych - zdawałoby się nieraz - idei Mariusza
Zaruskiego, praktycznie i cierpliwie, krok po kroku wcielającą je w życie. O
generale utarła się opinia, że gdy coś postanowił, nie istniały dla niego żadne
przeszkody. I tak było rzeczywiście, ale tylko najbliższe otoczenie i
wtajemniczeni wiedzieli, ile w tym było zasługi pani Izy, która odznaczała się
niezwykłym talentem dyplomatycznym i zdolnościami organizacyjnymi. Póty
kluczyła, póty drążyła, zabiegała bezpośrednio i poprzez szerokie kręgi
ustosunkowanych znajomych i przyjaciół, aż osiągnęła cel wytyczony przez męża.
Imponował jej jako nieprzeciętna indywidualność, jako człowiek umiejący daleko
patrzeć i trafnie oceniać skomplikowane problemy, ale jednocześnie traktowała go
jako małego chłopca, który wymaga ciągle macierzyńskiej opieki. Kiedy już po
przejściu na emeryturę Zaruski kapitanował na jachcie szkolnym "Zawisza Czarny",
pani Iza stale przypominała oficerom wachtowym, aby mąż nie wychodził na pokład
bez szalika; przykazywała też srogo: "nie dawajcie Mariuszowi pić kawy".
"Uśmiałem się później - wspomina Włodzimierz Głowacki w swojej książce
"Wspaniały świat żeglarstwa" - bo chciałbym widzieć tego, co ośmieliłby się
zaproponować kapitanowi zawiązanie na gardle szalika. A co do picia kawy, to
zawsze towarzyszyliśmy mu przy pół czarnej w każdym porcie". Kiedy "Zawisza
Czarny" wyruszył w pierwszy rejs z Gdańska 29 czerwca 1935 roku, dowodzący nim
Mariusz Zaruski liczył już sześćdziesiąt osiem lat. Pani Izabela zarówno w
trosce o zdrowie męża, jak i ze względu na swoją samotność mogła protestować
przeciwko tym rejsom, odwodzić od nich generała. Nie czyniła tego nigdy.
Wiedziała, czym dla Zaruskiego jest morze i jak bliska jest mu ta
harcersko_studencka załoga jachtu, że przy niej znowu młodnieje... Z nieodstępną
parasolką ("bo na tym Wybrzeżu nigdy nie wiadomo, jaka pogoda") odprowadzała
męża przed każdym rejsem i była obecna przy każdym powrocie jachtu do kraju. Jej
charakterystyczną drobną sylwetkę znali wszyscy w porcie. Druga wojna znowu ich
rozdzieliła i tym razem już na zawsze. Generał Mariusz Zaruski zmarł w szpitalu
w Chersoniu nad Dnieprem w roku 1941. Pani Izabela przeżyła go o trzydzieści
lat, rozstając się z życiem w styczniu 1971 roku. Miała dziewięćdziesiąt dwa
lata. W ostatnim okresie swego życia przeżyła dwie wielkie radości i wzruszenia:
uroczyste obchody sześćsetlecia Uniwersytetu Jagiellońskiego, kiedy z całą
atencją jego magnificencja rektor UJ podał jej ramię wprowadzając do auli
sędziwą damę, która przed laty była pierwszą studentką_prawniczką. Drugą
radością były organizowane szeroko w 1967 roku obchody stulecia urodzin
generała. Miała wówczas okazję przekonać się na własne oczy i uszy, że jej
ukochany mąż żyje we wdzięcznej pamięci społeczeństwa jako człowiek, który
dobrze zasłużył się Polsce. Mimo opieki, jaką miała i ze strony państwa, i ze
strony bliskich przyjaciół, pani Izabela w ostatnich latach mocno odczuwała
swoją samotność. Wizyty najbardziej przyjaznych żeglarzy, z uwielbieniem
patrzącej w nią młodzieży, nie potrafiły wypełnić powszednich dni, a te coraz
częściej zasnute były tęsknotą za zwiększającą się stale gromadą znajomych
odchodzących na drugi brzeg. Bo kiedy ma się dziewięćdziesiąt lat, z
konieczności coraz mniej i mniej jest rówieśników naokoło... Nad mogiłą Izabeli
Zaruskiej przemawiał przyjaciel obojga małżonków, marszałek jednego z pierwszych
sejmów, Stanisław Szwalbe. Przemówienie, wydrukowane później w miesięczniku
"Morze", zasługuje w pełni na to, aby je tu przytoczyć. "Żegnamy na zawsze -
powiedział mówca w ów smutny styczniowy dzień - kobietę niezwykłą. Iza Zaruska
teoretycznie nie była człowiekiem lewicy społecznej, związana była okresowo
raczej z zachowawczymi kołami inteligencji polskiej. Ale jednak właśnie u niej,
jeszcze w Zakopanem albo u niej na Żoliborzu spotykali się wybitni
przedstawiciele tej lewicy. Szukali z nią kontaktów. Tak samo działo się i w
naszych czasach w Polsce Ludowej... Odznaczała się niezwykłą inteligencją,
bystrością umysłu, przeto zawsze była tolerancyjna i rozumiejąca różnorodność
postaw ludzkich. Wymagała tylko rzetelności i uczciwości w stosunku do
głoszonych haseł. Nie umiała i nie chciała przystosowywać własnych poglądów i
słów do zmiennych koniunkturalnych założeń, okresowo tryumfujących w trakcie jej
długiego życia. Przeżyła różne okresy historyczne. Działała społecznie sama i
przy boku pana Mariusza. Jeszcze w okresie zaborów. Czynnie przeżyła okresy obu
wojen i lata międzywojenne. W gronie starszych przyjaciół nie będzie zapomniana.
Pokolenie młodsze też na pewno będzie ze czcią przekazywać legendę o Izie
Zaruskiej jako wybitnej Polce oraz dzielnym i najbliższym współpracowniku
wielkiego taternika, marynarza i wychowawcy młodzieży". * * * Tak. Jessie Conrad
i Izabela Zaruska to piękne wzory - choć każda na inny sposób - dla
współczesnych żon żeglarzy i w ogóle ludzi morza. Wprawdzie dzisiejsze kobiety,
mając zawód i często bardzo szerokie zainteresowania, nie są w stanie być tylko
lustrzanym odbiciem swoich sławnych małżonków, ale nie mniej doskonale potrafią
być heroldami ich wyczynów, a w czterech ścianach wspólnego domu umieją wziąć na
swoje barki trud obowiązków, które pozostawiają im ich mężowie, płynąc na
dalekie morze. Koniec Noty biograficzne Adam Asnyk (1838_#1897), najwybitniejszy
obok Marii Konopnickiej poeta polskiego pozytywizmu. Od młodości zaangażowany w
działalność spiskową. W czasie powstania styczniowego był członkiem Rządu
Narodowego. W Heidelbergu studiował filozofię i ekonomię polityczną. Poglądy
filozoficzne przedstawił w cyklu sonetów "Nad głębiami". Wielką popularnością
cieszyły się jego liryki, natomist mniej znane były dramaty ("Cola Rienzi",
"Żyd", "Bracia Lerche", "Kiejstut"). Był jednym z pierwszych piewców przyrody
tatrzańskiej. Krzysztof Kamil Baczyński (1921_#1944), poeta i prozaik, żołnierz
AK, uczestnik powstania warszawskiego. W roku 1942 ukazały się jego wiersze
wydane konspiracyjnie pod pseudonimem Jan Bugaj. Jego imponujący liczebnością
dorobek poetycki został wydany przez Wydawnictwo Literackie w roku 1961.
Wielokrotnie wznawiany w różnych edycjach i seriach, przyczynił się do wielkiej
popularności tego poety, zwłaszcza wśród młodzieży. Kazimierz Wyka poświęcił
Baczyńskiemu oddzielne studium (Wl 1961), ponadto wyszła zbiorowa księga
wspomnień o nim pt. "Żołnierz, poeta, czasu kurz..." (Wl 1960, 1970). Władysław
Broniewski (1897_#1962), poeta i tłumacz. W latach 1915_#1921 żołnierz Legionów.
Współpracownik pism lewicowych. W czasie wojny przebywał na Bliskim Wschodzie.
Wrócił do kraju w roku 1946. Ważniejsze zbiory poezji: "Bagnet na broń", "Drzewo
rozpaczające", "Krzyk ostateczny", poematy "Komuna Paryska", "Nadzieja", "Młodym
do lotu", "Anka" i in. W roku 1961 otrzymał nagrodę PEN_Clubu za przekłady
poetyckie. Tłumaczył Jesienina, Błoka, Majakowskiego, Pasternaka i in. Zbiór
niektórych przekładów ukazał się w tomiku "Moje przyjaźnie poetyckie". Jako
nagrodę jubileuszową poeta otrzymał od państwa willę na Mokotowie. Mieszkał w
niej w latach 1953_#1962. Obecnie mieści się tam muzeum poświęcone jego pamięci.
W roku 1978 wyszła zbiorowa księga wspomnień i esejów o Władysławie Broniewskim
pt. "To ja - dąb". Tytus Chałubiński (1820_#1889), ofiarny lekarz, botanik i
działacz społeczny. W latach 1862_#1869 profesor Szkoły Głównej w Warszawie.
Autor cennej pracy naukowej pt. "Metoda wynajdywania wskazań lekarskich. Plan
leczenia i jego wykonanie". Ponadto pozostawił wartościowe prace z dziedziny
botaniki i zgromadził cenny zbiór minerałów. Szczególnie znany ze swej
działalności dla Zakopanego i Tatr. Inspirował ludzi sztuki do zainteresowania
się góralskim folklorem, w szczególności muzyką. Został pochowany na cmentarzu
zakopiańskim. Józef Chełmoński (1849_#1914), sławny malarz, którego obrazy,
odznaczające się realizmem i wrażliwością na piękno ojczystego krajobrazu,
zyskały mu wielkie uznanie wśród szerokich kręgów miłośników sztuki w Polsce i
za granicą. Jego najsławniejsze obrazy to "Czwórka", "Babie lato", "Bociany",
"Zabawa w karczmie". Specjalizował się w tematyce wiejskiej. Pod koniec życia
osiadł w Kuklówce koło Grodziska. Pod wpływem ciężkich przeżyć osobistych
odizolował się od współczesnych prądów artystycznych. Józef Conrad (1857_#1924),
pisarz angielski polskiego pochodzenia. W latach 1874_#1895 służył w marynarce
francuskiej i angielskiej, po czym osiadł na stałe w Anglii. Jego twórczość,
oparta w przeważającej części na osobistych doświadczeniach z okresu pracy w
służbie morza, stanowi wybitne osiągnięcie w światowej literaturze
marynistycznej. Najgłośniejsze powieści to: "Lord Jim", "Murzyn z załogi
"Narcyza"", "Smuga cienia", "Freja z siedmiu wysp" i in. Wiele utworów Conrada
zaadaptowano dla potrzeb TV i filmu. Jarosław Dąbrowski (1836_#1871), pseudonim
"Łokietek", działacz rewolucyjno_demokratyczny, legendarny wódz sił zbrojnych
Komuny Paryskiej w roku 1871. Jego działalność na emigracji zmierzała do
przygotowania powstania zbrojnego w Polsce. Jako wojskowy pracował nad teorią
taktyki i strategii. Aleksander Fredro (1793_#1876), najwybitniejszy
komediopisarz polski, pisał także wiersze i poematy, ale trwałe miejsce w
literaturze zdobył przede wszystkim twórczością komediopisarską. Jego
najgłośniejsze sztuki, ciągle grane na wszystkich scenach polskich to: "Śluby
panieńskie", "Damy i huzary", "Zemsta", "Dożywocie", "Mąż i żona", "Pan
Geldhab", "Pan Jowialski". Pod wpływem ostrej krytyki pisarzy demokratycznych,
zarzucających mu m.in. pisanie komedii w ciężkkiej politycznie sytuacji kraju,
na kilkanaście lat zaniechał publikowania nowych komedii i zostały one wydane
dopiero po śmierci pisarza. Pozostawił po sobie opowieść pamiętnikarską "Trzy po
trzy". Juliusz Kossak (1824_#1899), jeden z najgłośniejszych malarzy_batalistów
XIX wieku, piewca staropolskiego obyczaju szlacheckiego i życia ziemiaństwa.
Najważniejsze obrazy to: "Przeprawa przez Dniestr", "Odsiecz Smoleńska", "Wjazd
Jana III do Wiednia". W latach 1862_#1868 prowadził dział artystyczny "Tygodnika
ilustrowanego", podnosząc w ten sposób poziom pisma. Jest autorem ilustracji do
"Trylogii" Henryka Sienkiewicza i "Pamiętników" Jana Chryzostoma Paska. Wojciech
Kossak (1857_#1942), syn Juliusza i spadkobierca jego lentu w dziedzinie
malarstwa batalistycznego i historycznego. Bardzo wzięty jako malarz portretów
różnych współczesnych znakomitości w kraju i za granicą. Współtwórca głośnej
"Panoramy Racławickiej" wraz z Janem Styką. Do jego najbardziej znanych obrazów
należą: "Olszynka Grochowska", "Śmierć Sowińskiego", "Ułańskie zaloty", "Bitwa
pod Kircholmem". Józef Kotarbiński (1849_#1928), aktor, reżyser i krytyk.
Położył szczególne zasługi dla teatru polskiego na przełomie XIX i XX wieku,
wprowadzając narodowy repertuar. Jako dyrektor teatru krakowskiego w latach
1899_#1905 wystawił prapremierę "Wesela" Wyspiańskiego w roku 1901. Był w swojej
epoce jedynym aktorem z wyższym wykształceniem. Ukończył Uniwersytet Warszawski
w roku 1871. Jest autorem cenionej dotychczas książki o Wyspiańskim "Pogrobowiec
romantyzmu" oraz książek "Ze świata ułudy" i "W służbie sztuki i poezji". Jego
bratankiem był współczesny sławny filozof, profesor Tadeusz Kotarbiński. Józef
Ignacy Kraszewski (1812_#1887), pseudonim Bolesławita, powieściopisarz, poeta,
teoretyk i krytyk literacki, nazywany tytanem pracy, zostawił bowiem po sobie
nieprawdopodobny dorobek pisarski, a ponadto zajmował się muzyką i uprawiał
malarstwo. Wśród około 700 stworzonych przez niego pozycji na szczególną uwagę
zasługuje cykl zbeletryzowanych kronik dziejów Polski, liczący 29 powieści. Jego
powieść historyczna "Hrabina Cosel" została zekranizowana. W latach 1841_#1851
redagował pismo "Athenaeum", odznaczające się wysokim poziomem naukowym. Ze
względu na wszechstronność zainteresowań artystycznych i naukowych oraz ogromną
popularność, jaką cieszył się w kraju, odegrał dużą rolę w podnoszeniu poziomu
czytelnictwa. Jest jednym z najwybitniejszych pisarzy XIX wieku. Teofil
Lenartowicz (1822_#1893), poeta i rzeźbiarz, autor sentymentalnych wierszy o
tematyce wiejskiej, stąd nazywany lirnikiem mazowieckim. Jego najgłośniejsze
utwory to: "Lirenka", "Zachwycenie" i "Błogosławiona". Szczególną popularność
zdobył jego wiersz "Rosła kalina z liściem szerokim", śpiewany z muzyką L.
Komorowskiego. Od roku 1856 do końca życia przebywał we Włoszech, najpierw w
Rzymie, później we Florencji. Pod koniec życia ociemniały. Bolesław Leszczyński
(1837_#1918), wielki aktor, którego świetne warunki zewnętrzne i głos o pięknym
brzmieniu predestynowały do ról bohaterskich. Jego najgłośniejsze kreacje, to
szekspirowski Otello i Wojewoda w "Mazepie" Słowackiego. Gościnnie występował w
różnych miastach Polski, w Rosji i w Czechach. Był także reżyserem, przygotował
m.in. debiut Ireny Solskiej. Miał w repertuarze około 300 ról. Był filarem
warszawskich Teatrów Rządowych. Talent aktorski po ojcu i matce, również
aktorce, odziedziczył syn Jerzy. Jan Matejko (1838_#1893), najwybitniejszy
polski malarz historyczny, przez długie lata był dyrektorem Szkoły Sztuk
Pięknych w Krakowie, jego uczniami byli m.in. Stanisław Wyspiański i Józef
Mehoffer. W swoich obrazach, takich, jak: "Kazanie Skargi", "Rejtan", "Batory
pod Pskowem", "Bitwa pod Grunwaldem", "Hołd pruski", "Sobieski pod Wiedniem",
"Kościuszko pod Racławicami" upamiętniał najważniejsze wydarzenia w historii
kraju. Większość jego obrazów znajduje się dzisiaj w zbiorach Muzeum Narodowego
w Warszawie i w Krakowie. Malował także portrety. Wielką popularność zyskał mu
cykl obrazów "Poczet królów i książąt polskich", po wojnie wielokrotnie
reprodukowany w wydawnictwach książkowych. Był członkiem wielu akademii
zagranicznych. Feliks Nowowiejski (1877_#1946), kompozytor, dyrygent i wirtuoz
organowy, organizator i działacz ruchu śpiewaczego. Liczne chóry amatorskie w
kraju obierają go sobie za patrona. Jego najsławniejszym dziełem jest opera
"Legenda Bałtyku" oraz oratorium "Quo vadis", wykonywane wielokrotnie w kraju i
za granicą. Ma w swoim dorobku bardzo wiele pieśni, utworów orkiestrowych,
uwertur i poematów symfonicznych. Juliusz Osterwa (1885_#1947), wielki artysta
teatralny, obdarzony niezwykłym urokiem, twórca nowej koncepcji teatru i jego
zadań. Realizował swoje idee w stworzonym przez siebie teatrze jakim była od
1919 roku prowadzona przez niego wespół z Mieczysławem Limanowskim "Reduta".
Poświęcił teatrowi całe swoje życie. Objazdy "Reduty" po całej Polsce
przekształcił w akcję o niespotykanym rozmachu. Wprowadził na scenę sztuki
Stefana Żeromskiego i Jerzego Szaniawskiego. Jego najsławniejsze role to: książę
Reichstadtu w "Orlątku" Rostanda, Don Fernand w "Księciu Niezłomnym"
Calderona_Słowackiego i Przełęcki w "Uciekła mi przepióreczka" Żeromskiego.
Uważany za genialnego reżysera_instruktora. Ignacy Jan Paderewski (1860_#1941),
genialny pianista_wirtuoz, polityk i działacz społeczny. Fundator pomnika
Grunwaldzkiego w Krakowie. Kompozycje Paderewskiego to: opera "Manru" (libretto
według "Chaty za wsią" Kraszewskiego), sonaty, symfonie, słynny "Menuet G_dur" i
pieśni solowe do słów Adama Mickiewicza i Adama Asnyka. W latach 1918_#1919
sprawował funkcję premiera i ministra spraw zagranicznych. Po wybuchu I wojny
założył w Vevey w Szwajcarii wraz z Henrykiem Sienkiewiczem Komitet Pomocy
Ofiarom Wojny, podczas II wojny był przewodniczącym Rady Narodowej, działającej
przy Rządzie Emigracyjnym w Londynie. Słynął z wielkiej ofiarności i żarliwego
patriotyzmu. Bolesław Prus (1847_#1912), właściwe nazwisko Aleksander Głowacki.
Największy prozaik polski okresu pozytywizmu. Początkowo zarobkował jako
humorysta, współpracując z czasopismami satyrycznymi, jak "Mucha" i "Kolce".
Przez całe życie pisywał swoje słynne "Kroniki", w których dał się poznać jako
wrażliwy na niedolę ludzką społecznik i zarazem bystry obserwator. W licznych
nowelach zajmuje się cierpieniem ludzi prostych, krzywdzonych przez
niesprawiedliwość społeczną. Jego główne powieści to: "Lalka", "Emancypantki",
"Faraon" i "Placówka". Stały się znakomitym tworzywem dla przeróbek teatralnych,
ekranizacji i seriali telewizyjnych. Nad twórczością swojej epoki góruje
głębokością analizy społecznej i zadziwiającym połączeniem humoru z liryzmem.
Władysław Stanisław Reymont (1867_#1925), powieściopisarz, nowelista, laureat
Nagrody Nobla w 1924 roku. Burzliwy żywot i różnorodne zawody (aktor wędrownej
trupy, praktykant kolejowy) dostarczyły mu wiele cennego materiału do
późniejszej twórczości. Zabłysnął reportażem "Pielgrzymka do Jasnej Góry" w roku
1895. Od tej pory utrwala się jego pozycja pisarska - początkowo tworzy w duchu
naturalizmu. Jego najważniejsze powieści to "Chłopi", "Ziemia obiecana" (obydwie
sfilmowane), "Komediantka" i "Fermenty". Odznaczał się znakomitym darem
obserwacyjnym i umiejętnością odmalowywania środowiska społeczno_obyczajowego z
jego najbardziej charakterystycznymi cechami. Wyróżniona Nagrodą Nobla powieść
"Chłopi" została przełożona na 27 obcych języków, m.in. na japoński, chiński i
hiszpański, tłumaczone były również inne utwory zarówno powieści, jak i nowele.
Henryk Rodakowski (1823_#1894), jeden z najwybitniejszych polskich portrecistów
XIX wieku. Jego "Portret generała Dembińskiego" i "Portret matki" zostały
odznaczone złotymi medalami i przyniosły malarzowi sławę europejską. Lucjan
Rydel (1870_#1918), poeta, dramaturg, prozaik i tłumacz. Do chwili obecnej
utrzymują się w repertuarze jego utwory sceniczne takie, jak: baśń dramatyczna
"Zaczarowane koło" i jasełka "Betlejem polskie". Jest autorem trylogii o
Zygmuncie Auguście: "Królewski jedynak", "Złote więzy", "Ostatni", ponad miarę
cenionej we współczesnej mu epoce. Wesele Rydla w domu Tetmajerów stało się
osnową "Wesela" Wyspiańskiego i przeszło do legendy literackiej. W Bronowicach
pod Krakowem w dawnej chacie Rydlów mieści się muzeum pamiątek z epoki Młodej
Polski. Jako tłumacz, znakomity znawca antyku, Rydel przełożył 12 pieśni
"Iliady", "Amora i Psyche" Apulejusza oraz pieśni Pindara. Ludwik Solski
(1855_#1954), właściwe nazwisko Ludwik Napoleon Karol Sosnowski, aktor, genialny
samouk, otoczony legendą, ponieważ do ostatniej chwili życia prawie stuletniego
nie rozstawał się ze sceną. Położył wielkie zasługi dla rozwoju polskiego
teatru, reżyserował i kierował różnymi teatrami w Polsce (Kraków, Lwów,
Warszawa, Poznań), wykształcił liczne zastępy aktorów. Jego najsławniejsze role
to: Stary Wiarus w "Warszawiance" Wyspiańskiego, Łatka w "Dożywociu" Fredry,
Harpagon w "Skąpcu" Moliera. Józef Longin Sowiński (1777_#1831) wychowanek
Szkoły Rycerskiej w Warszawie. W kampanii 1812 roku stracił nogę. W czasie
powstania listopadowego został generałem brygady, zginął na szańcach Woli
podczas obrony Warszawy 6 września 1831 roku. Stefan Szolc_Rogoziński
(1861_#1896), podróżnik, badacz Kamerunu, członek Królewskiego Towarzystwa
Geograficznego w Londynie. Dla swoich zasług w odkryciu i zbadaniu nieznanych
obszarów afrykańskich wysoko ceniony przez wszystkie europejskie towarzystwa
geograficzne. Wyniki swoich wypraw naukowych opisał w pracach "Żegluga wzdłuż
brzegów Zachodniej Afryki na lugrze "Łucja Małgorzata"" i "Pod równikiem".
Zginął śmiercią tragiczną, mając zaledwie 34 lata. Arnold Szyfman (1882_#1967),
dyrektor teatrów i reżyser o niespożytej energii i wielkim twórczym rozmachu. W
roku 1913 doprowadził do końca wieloletnią budowę nowoczesnego Teatru Polskiego
w Warszawie, w latach 1934_#1936 był dyrektorem zjednoczonych teatrów
warszawskich. Przenosił na teren Polski najnowsze zdobycze myśli teatralnej,
zaobserwowane za granicą. Dzięki jego uporowi, energii i pracowitości w 1965
roku został otwarty - odbudowany po zniszczeniach wojennych - Teatr Wielki w
Warszawie. Z jego inicjatywy we wnętrzu odbudowanego teatru powstało pierwsze w
Polsce Muzeum Teatralne. Swoje wspomnienia i doświadczenia zawarł w książkach
"Moja tułaczka wojenna" i "55 lat w teatrze". Z zamierzonej trylogii
pamiętnikarskiej zdążył napisać tylko pierwszy tom, "Labirynt teatru", wydany w
roku 1964. Włodzimierz Tetmajer (1861_#1923), malarz, grafik, poeta i działacz
ludowy. Brat przyrodni poety Kazimierza Tetmajera. Był posłem do parlamentu
wiedeńskiego. Ożeniony z chłopką z Bronowic, cieszył się wielką popularnością w
swoim środowisku i był wybrany wójtem. Jako malarz przedstawiał podkrakowski
folklor. Wykonał kilka polichromii w krakowskich kościołach, wprowadzając do
nich motywy ludowe. Był prototypem postaci Gospodarza w "Weselu" Wyspiańskiego.
Drugą dziedziną jego zainteresowań artystycznych była literatura - tworzył
poezje liryczne i poematy epickie, jak na przykład "Racławice". Ukończył
filologię klasyczną na Uniwersytecie Jagiellońskim. Leopold Staff (1878_#1957),
poeta, dramaturg, tłumacz. Zadebiutował w roku 1901 zbiorem poezji "Sny o
potędze". W latach 1909_#1914 współorganizator i redaktor cennej serii
wydawniczej "Sympozion" we Lwowie, wydającej dzieła wielkich pisarzy i
filozofów. W latach 1933_#1939 członek Polskiej Akademii Literatury. Ma w swoim
dorobku wiele tomów wierszy wielokrotnie wznawianych w różnych wydaniach i
seriach. Jest poetą trzech, a nawet czterech pokoleń. Tłumaczył z literatury
włoskiej, francuskiej, niemieckiej, skandynawskiej i in. Przełożył na język
polski łacińskie wiersze Jana KOchanowskiego. Za pracę tłumacza wyróżniony
nagrodą PEN_Clubu. W roku 1949 wyszła "Księga pamiątkowa ku czci Leopolda Staffa
1878_#1948". Kornel Ujejski (1823_#1897), poeta i publicysta. Jego twórczość
pozostaje w kręgu oddziaływania wielkiej poezji romantycznej. Wyznawał zasadę
służebnej funkcji sztuki wobec interesów narodu. Najgłośniejsze utwory to:
poemat "Maraton", głoszący aluzyjnie hasło walki narodowowyzwoleńczej, "Skargi
Jeremiego" ze słynnym chorałem "Z dymem pożarów" oraz cykl liryków "Tłumaczenia
Szopena", będący próbą przełożenia muzyki na język poezji. W końcu XIX wieku
wiele artystek teatralnych, m.in. Helena Modrzejewska, włączyło te wiersze do
repertuaru swoich melorecytacji. Józef Weyssenhoff (1860_#1932),
powieściopisarz. W swojej twórczości utrwalał charakterystyczne rysy polskiego
ziemiaństwa. Jego najważniejsze powieści to: "Żywot i myśli Zygmunta
Podfilipskiego", "Sprawa Dołęgi", "Puszcza", "Soból i panna", "Syn marnotrawny".
Bardzo poczytny i popularny w dwudziestoleciu międzywojennym, laureat nagród
literackich Poznania, Warszawy, dziś prawie zapomniany. Henryk Wieniawski
(1835_#1880), wirtuoz skrzypiec i kompozytor. Występował w całej Europie. W
latach 1860_#1871 był skrzypkiem nadwornym w Petersburgu, w latach 1872_#1874
koncertował w USA ze słynnym pianistą Antonim Rubinsteinem, w latach 1874_#1876
był profesorem konserwatorium w Brukseli. Najsławniejsze kompozycje: "Legenda",
"II Koncert d_moll", "Polonez D_dur", "Fantazja na tematy z opery "Faust"" i in.
Ku czci Wieniawskiego odbywają się od roku 1935 międzynarodowe konkursy
skrzypcowe i połączone z nimi konkursy kompozytorskie i lutnicze. Mają one na
celu podniesienie poziomu polskiej sztuki wiolinistycznej i sztuki lutniczej.
Stanisław Wyspiański (1869_#1907), dramatopisarz, poeta, malarz, scenograf.
Studiował w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych pod kierunkiem Jana Matejki. Wraz
z nim wykonywał polichromię kościoła Mariackiego w Krakowie. Dla kościoła
Franciszkanów tamże wykonał kilka słynnych witraży. Stał się reformatorem
grafiki książkowej, w nowatorski sposób opracowywał układ graficzny, dobierał
czcionki, projektował okładki, inicjały i przerywniki. Opublikował cykl rysunków
kredą do "Iliady". Jego najgłośniejsze dzieła literackie to: "Wesele",
"Wyzwolenie", "Noc listopadowa". Pozostawił rozliczne portrety dziecięce,
dziewczęce i kobiece. Ulubioną jego techniką był pastel. Przedwcześnie zmarły,
pochowany został w grobach zasłużonych na Skałce. Józef Zajączek (1752_#1826),
generał, namiestnik Królestwa Polskiego, poseł na Sejm Czteroletni, walczył w
legionach Dąbrowskiego i w kampaniach napoleońskich. Sławę bitnego żołnierza
przekreślił w ostatnich latach życia, przechodząc na pozycje serwilizmu wobec
Aleksandra I i wielkiego księcia Konstantego. Mariusz Zaruski (1867_#1941),
generał brygady, marynarz, żeglarz, taternik, pisarz. W roku 1909 założył
Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, był jednym z pionierów polskiego
narciarstwa i organizatorem polskiego żeglarstwa morskiego. Autor wierszy
marynistycznych i m.in. książek: "Wśród wichrów i fal", "Z harcerzami na
"Zawiszy Czarnym"".


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Plutarch z Cheronei Żywoty sławnych mężów
kochany bracie
Kochanice króla napisy
RENESANS Jan Kochanowski Czego chcesz od nas Panie (żródło i interpretacja)
Mężowie i Żony Husband and Wives1992) XviD DVDRip

więcej podobnych podstron