!il
Kiedy lewy silnik zoczęł «nowaloć», sierżont Mocuro był w tylniej kabinie i tłumaczył oficerom orfylerzystom, [ok się przygotowuje nalot nad cel. Żaden z nich naturol-nie nic nie zauważył, ale wylrowny słuch starego Strzelca samolotowego odrazu podchwycił jokęś nierówność w zwykłej mowie silnika. 500-konny Mercury wypadł z rytmu. zajqknqł się, zakaszloł, splunqł raz i drugi, a potem zaczqł kusztykać i krztusić się, jakby dostoł kokluszu. Drugi silnik pokrywał te odgłosy równym, spokojnym i donośnym rykiem, ale po podłużnicoch kadłuba szły dreszcze, udziełoięce się burtom gondoli, pokłod wibrował pod nogami i febrycznie dzwoniły ścięgno.
Macura powiedział:
- Przepraszam, panie kapitanie i poszedł naprzód, do piloto.
Mieli dwonoście bomb po dwadzieścia pięć kilogramów. Razem trzysta kilo. Nie było co żartować w nocy, bez księżyca i nopól drogi między poligonem a lotniskiem, nad gęsto zoludnionq okolicę. Nadomior złego musiało się to zdarzyć akurat wtedy, kiedy na pokładzie somolotu byli oficerowie artylerji z kursu, a nie lotnicy...
Plutonowy pilot Zienkiewicz miał kwośnq minę.
- Jest źle—odrzekł na pytonie Macury. — Lewy nawala i muszę go wyłqczyć: iskrzy. Jeszcze się cało skrzynia zapali, psio krew.
Rzeczywiście jokiś kobei odłqczył się od świecy i tor-gany pędem, miotał się po cylindrach. ciskajęc snopy błę-kitno-biołych iskier elektrycznych. Pod maskq silnika raz po raz buchało joskrawe świotło spięcia, z sykiem i trzaskiem, słyszolnym nawet poprzez warkot pozostałego motoru.
- Dociqgniemy no jednym silniku do poligonu?-zapytał Macura.
- Pod wiotr?! - worknqł pilot. — Pięciu ludzi i twoje bomby...
- Właśnie: bomby.
- Nie możemy ich tu wyrzucić?
Mocuro wzruszył romionami.
- Patrz-powiedział tylko.
Pod nimi błyskały mdłe, żółte światełka wsi i pojedynczych ludzkich osiedli. Daleko wtyle mrok blednqł od łuny miasta; tam było lotnisko.
Zerwany kabel wił się jak rozwścieczono żmija i sypał iskrami. Czuć było swqd spalonej gumy. Tliły się pakunki i złqcza.
- Wyrzuć oficerów-powiedzioł pilot.-Wyłęczam.
Macura zawahał się. Musioł wziqć na siebie całq odpowiedzialność zo decyzję. Zo szybkę, bo nie było już czasu do namysłu. Za decyzję najwłościwszę, bo był tachowym dowódcę załogi, któremu powierzono życie trzech oficerów innego rodzaju broni.
- Jeszcze nie wiedzę o niczem— pomyślał.
Spojrzoł na wysokościcmierz. Mieli 12C0 m.
- Eh, gdyby tu był kapitan Wolski - westchnął i nagle rozjośniło mu się w głowie: - Kapitan Wolski! Co on by uczynił?
Nie mogło być dwóch zdań: pilot - rotować maszynę; obserwator - wyrzucić bomby no cołei wysokości, zabezpieczone, żeby nie wybuchły; reszta załogi - zaraz ska-koć!
- Wyłęcz-powiedzioł do Zienkiewiczo.-Zawracaj i cięg-nij do lotnisko. Ja wyprawię ortylerzystów. Bomby wyrzucimy nisko, o ile się do. Kurs 285°.
- 285-powtórzył Zienkiewicz.
Macura już szedł do tylnej kabiny, Po drodze oparł się dłomę o wyrzutnik bombowy i poczuł lekki dreszcz wzdłuż grzbietu. Wystarczyłby wybuch jednej z tych dwunastu bomb, oby ich rozerwoć w strzępy. Czy zdoło ie wyrzucić? Czy docięgnę do lotnisko, jeśli zaś nie, to jakie będzie lędo-wonie?
W chwili gdy wchodził do przedziału bombardjerskiego, pilot wyłęczył lewy silnik. Pokłod pod nogami wykręcił lekko w lewo i umknęł wdćł. Samolot opadał. Wicher zmienił tonację i szumiał teraz ciszej, cwołujęc po prowej burcie nerwowemi susami. Coły kadłub dygotoł i drgał roz po roz, jokby miał się rozpaść lub oderwoć od skrzydeł.
Któryś z oficerów zapytał, co się stało. Zameldował, że silnik uszkodzony i że trzeba wysiadać.
- Wysiodoć?! Jak to, w powietrzu —uśmiechnęli się nie-dowierzajęco.
- Skokoć ze spadochronami - wyjośnił.-U nos tok się mówi: wysiadać.
Spojrzeli po sobie, ale nikt się zbytnio nie przejęł.
- Wysiadać, to wysiadać. A co będzie z samolotem?
Mocuro umknęł odpowiedzi, tłumoczęc co trzebo robić
po skoku.
- Proszę się pośpieszyć, panie kapitanie tracimy wysokość. Szorpnęć za klamrę dopiero spodajqc, po oddzieleniu się od moszyny.
Podporucznik, wesoły, różowy jok panno, niemal się cieszył: taka przygodo! Sierżant poprawiał mu szelki spodo-chronu. Potem otworzył drzwi.
Wicher wtargnęł do wnętrza, porwał mapę i cisnqł nię w kęt. Ryk silnika stał się wyraźny, jędrny. Trudno było podejść do skroju pokładu, nad otwartę czornę przepaść.
- Prędzej, prędzej-naglił Mocuro.
Kopiton przeżegnał się i nagle znikł zo progiem, jak cień. Zo nim osunęł się porucznik. Coś krzyknęł. Bodoj.że
36