W wydziale kultury na około 20 pracowników zaledwie trzy osoby posiadały wykształcenie wyższe: konserwator zabytków - architekt, wizytator szkolnictwa artystycznego - muzykolog i ja. Do moich obowiązków należał nadzór nad bibliotekami, planowanie ich działalności i tzw. „polityka biblioteczna”.
Sytuacja bibliotek była w tym czasie wręcz tragiczna. Po przejęciu z Ministerstwa Oświaty bibliotek publicznych przez Ministerstwo Kultury odeszli z bibliotek prawie wszyscy nauczyciele. Obowiązująca wówczas siatka płac była związana ze stanowiskami i nie uwzględniała wykształcenia, a więc kierownik biblioteki z wykształceniem podstawowym czy wyższym otrzymywał bardzo niskie, takie samo wynagrodzenie. Ponad 30% bibliotekarzy posiadało wykształcenie podstawowe, a nawet mniej niż podstawowe. Biblioteka wojewódzka była zupełnie ubezwłasnowolniona - nie mogła nawet przyjmować swoich pracowników, robił to wydział kultury. W samej bibliotece, nawet na stanowiskach instruktorów, zatrudnieni byli ludzie z podstawowym wykształceniem.
Olbrzymi nacisk kładziono na tzw. „pracę z czytelnikiem masowym”. Była to kontynuacja akcji „czytelnikowskiej” (Spółdzielni Wydawniczej Czytelnik, akcja Borejszy) z lat 40. Urządzano spotkania z pisarzami w zakładach pracy, w halach produkcyjnych z udziałem nieraz tysiąca „słuchaczy” (przymusowych). Jeden z licznie organizowanych wówczas konkursów czytelniczych, zakończył się w amfiteatrze na Górze św. Anny, gdzie zjawiło się kilka tysięcy uczestników z województwa opolskiego. Byli dowożeni specjalnymi pociągami do Zdzieszowic i stamtąd około 5 km szli pieszo do amfiteatru. Rzecz dla dzisiejszych bibliotekarzy niewyobrażalna. Organizowano „najazdy” na Opolszczyznę pisarzy, głównie krakowskich. Przyjeżdżała grupa dziesięciu i więcej pisarzy, którzy najpierw mieli spotkanie z mieszkańcami Opola w starym budynku teatru (dziś na tym miejscu znajduje się filharmonia), a później rozjeżdżali się po województwie.
Na temat spotkań z pisarzami wtedy i później można by napisać niejedno, najczęściej humorystyczne opowiadanie. Pojechałem kiedyś, ze znanym w tym czasie pisarzem Stanisławem Strumph-Wojtkiewiczem, na spotkanie w powiecie brzeskim. W niewielkiej wiosce, w której nie było żadnej biblioteki czekał nas obrazek, zupełnie jak z „Rewizora” Gogola: Organizatorzy dostali informację, że przyjedzie pisarz z Warszawy, zaczęli więc zastanawiać się co to za pisarz - pewnie z jakiegoś ważnego urzędu i należy go należycie przyjąć. Na miejscu powitali nas strażacy w mundurach i kombatanci z przypiętymi wszystkimi odznaczeniami. Na sali stoły obficie zastawione, nie tylko jedzeniem. Rozpoczęły się długie przemówienia powitalne tak, że bohater spotkania niewiele miał do powiedzenia i wszyscy rzucili się do konsumpcji. Takich i podobnych spotkań w tym czasie było sporo. Zalecane były spotkania z tzw. pisarzami proletariackim, którym przeciwstawiano „zakłamaną drobnomieszczańską kulturę”. Oto przedstawiciele zdrowego trzonu narodu: robotnicy fabryczni, robotnicy rolni (naturalnie z PGR-ów), a najlepiej górnicy dołowi, nie tylko wyrabiają kilkaset procent normy, ale jeszcze
38