tam się do sprzątania. Podczas pracy ciężko zastanawiałam się nad swoim przebraniem. Przyszło mi do głowy parę pomysłów w rodzaju: zegar ścienny, Czerwony Kapturek, motylek. Niestety wszystkie były bardzo wymyślne, trudne do realizacji i żaden z nich nie miał podstawowej zalety dobrego pomysłu — nie był prosty. Cały ranek następnego dnia poświęciłam na wyrabianie kwiatów i łańcuchów z kolorowych bibułek, ścinki podziurawiłam na konfetti. Kiedy zjawił się Michaś sala balowa była już przygotowana Z sufitu zwisały kolorowe łańcuchy, po ścianach pięły się girlandy kwiatów, na stole stał dzban soku malinowego, a na talerzach leżał pokrojony w kawałki sernik. Michaś cmoknął z podziwu i spojrzał krytycznym okiem na mój kuchenny fartuch. Załamałam ręce i jęknęłam:
— Nie mam w co się przebrać!
— Nie musisz, jesteś wystarczająco fantastyczna.
— Ale ja chcę być inna niż na co dzień. Czas karnawału wszystko zmienia. Żebrak przebiera się za króla, król za piekarza, piekarz za urzędnika, a urzędnik za czarnoksiężnika A jeśli ktoś prawie codziennie jest kimś innym — turystą, kucharzem, pisarzem, ogrodnikiem, dobrą wróżką, która spełnia życzenia dzieci, to za kogo ma się przebrać? Chyba tylko za ptysia z kremem. Roześmiałam się uradowana. Albo za czarownicę, bardzo rzadko bywam złą wiedźmą.
Doprawiłam sobie olbrzymi, zwisający nos, paznokcie pomalowałam na krwistoczerwony kolor, włożyłam szeroką, czarną spódnicę, na nogi drewniaki, na głowę i ramiona zarzuciłam czarną chustę w czerwono-turkusowe mazaje i stanęłam z miotłą w drzwiach. Już tak jest w karnawale, że nikt się złej czarownicy nie boi. Przychodzące maluchy uśmiechały się i grzecznie wycierały ośnieżone buciki w moją miotłę. Za karę. że nie okazują strachu przede mną. wmiatałam ich do przedpokoju. Wywoływało to tylko salwy śmiechu. Hałas w trakcie całej zabawy sięgał granic mojej wytrzymałości stąd wyciągnęłam wniosek, że bal przebiegał harmonijnie. Wszystkim się wydało, że trwał jedną chwilkę, gdy przyszedł czas pożegnania.
Wymiotłam, balowiczów za pomocą mojej czarodziejskiej miotły i szybko ją przemieniłam w zwykłą szczotkę do zamiatania, gdyż cała podłoga usłana była kolorowymi śmieciami Michaś zbierał bibułkowe kwiaty ja zamiatałam podeptane konfetti Po trzech godzinach zgiełku absolutna cisza, jaka zapanowała w mieszkaniu wydała mi się nienormalna. Włączyłam telewizor. Właśnie pokazywali brazylijski karnawał. Na ekranie poruszyła się tańcząca mozaika kształtów, kolorów, dźwięków. Michaś stanął przed telewizorem, chwilę patrzył, a potem powiedział:
— Wyobrażam sobie jak będzie wyglądała ulica następnego dnia po karnawale — jeden wielki śmietnik. Tylko wiatr będzie pędził przed sobą uschnięte kwiaty. Westchnął i dodał z zadumą:
— Prawdziwy karnawał nie jest dla ludzi. Ludzie go tylko nieudolnie naśladują.
— Michasiu co ty za bzdury wygadujesz?
— Żadne bzdury, może już niedługo odczujesz nastrój prawdziwego karnawału.
— Gdzie? Kiedy?
— Już niedługo — powtórzył Michaś i nic więcej nie zdołałam od niego wydobyć.
Wiosna tego roku ociągała się z nadejściem. Na dworze było nągle zimno i szaro. Zaczął mi się udzielać pochmurny nastrój pogody. Z niecierpliwością wyczekiwałam słońca i żywej, jasnej zieleni. Tymczasem zachmurzyło się jeszcze bardziej i w sobotę lunął z nieba rzęsisty deszcz. Z konieczności zabrałam się do prasowania. Za oknem dudniło, mlaskało, bębniło. Urozmaicałam sobie nudne zajęcie wyławianiem melodii z deszczowego hałasu. Już zdawało mi się, że słyszę jakiś rytm południowoamerykański, gdy skrzypienie drzwi wejściowych przywołało mnie do rzeczywistości. Od razu domyśliłam się, że to Michaś, tylko pod jego ręką drzwi skrzypią tak długo i niemiłosiernie.
— Cześć — powiedział i usiadł z tyłu za mną w fotelu. Ponieważ nic nie mówił powróciłam do prasowania i do odnajdywania melodii w stukocie deszczu. Po jakimś czasie udało mi się nawet dopasować szczęk odstawianego żelazka na podstawkę do słyszanego rytmu. Bawiłam się chyba znakomicie, -idyż dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że Michaś ■'.mosi się od śmiechu. Zawtórowałam mu porozumiewawczym chichotem.
— Czujesz jak się cieszą, jak szaleją z radości, to dla nich czas karnawału! — wykrzyknął Michaś.
— Kto? Kto? Dopytywałam się przejęta.
— Zielistki — brzmiała odpowiedź.
— Aaa, zielistki — udałam, że wszystko jest dla mnie jasne i zaczęłam na poczekaniu fantazjować:
Bardzo blisko, na dotknięcie ręki, a może jeszcze bliżej żyje *obie niewidzialny, choć wyczuwalny, potężny choć maleńki naród zielistków. Różnią się między sobą kształtem, choć każdy usiłuje upodobnić się do doskonałej w ich przekonaniu kuli. f-ączy ich trwale wspólny wszystkim zielony kolor. Tylko pod jednym względem przypominają ludzi. Nade wszystko cenią sobie słońce i wodę, choć przeraża ich nadmiar jednego i drugiego. Zielistki lubią także....
Tu inwencja moja wyczerpała się i urwałam.
Michaś patrzył na mnie zaskoczony. — Myślałem, że ich nie znasz, gdyż nic nie wiedziałaś o prawdziwym karnawale. A przecież nie można zrozumieć zielistków, jeśli się nie wie,
najpiękniejszym momentem ich życia jest czas karnawału. Przygotowują się do niego bardzo długo, zbierają siły, odpoczywają. Wyczekują odpowiedniej pogody. I kiedy pewnego wiosennego dnia krople deszczu zamiast smutno kapać zaczy-
51