Miejsca wspólne Stanisław Jasionowicz
Poruiszy tekst rozpoczyna cykl uwag, których przedmiotem będą — wybrane arbitralnie, lecz nie do końca przypadkowo — pojęcia i problemy współczesnej nauki, widziane przez pryzmat kultury ponowoczesnej. Dywagacje te będą próbą zwrócenia uwagi na fakt, te funkcjonujące we współczesnym świecie wolnej konkurencji idei sprzeczne na pozór porządki myślowe przecinają się często niespodziewanie, tworząc „miejsca wspólne” na nowych, budzących nadzieję płaszczyznach.
W Księdze Indian, jednej z ulubionych książek mojego dzieciństwa (bo kiedyś każdy chłopiec był albo Indianinem, albo kowbojem), pośród wielu fascynujących informacji na temat zwyczajów', rytuałów i zachowań moich ulubionych bohaterów natknąłem się na opis, który już wtedy zwrócił moją szczególną uwagę i wywarł na mnie nadspodziewanie silne wrażenie. Był to fragment, w którym autorka, niemiecka badaczka kultury północnoamerykańskich autochtonów, opisywała szamański rytuał przywoływania duchów, którego była naocznym świadkiem. Rytuał ten, rodzaj śledztwa w sprawie o kradzież, był właściwie sądem sprowadzonych w tym celu przez szamana duchów nad przywołanym także — do specjalnie zbudowanego namiotu — duchem podejrzanego o kradzież Indianina. Podczas wypełnionego rozmaitymi „efektami specjalnymi” seansu, wezwany duch oskarżonego wyznał swoją winę i na tym ceremonia właściwie się zakończyła. Pamiętam, że w opowieści tej zaintrygowała mnie jednak nie tyle jej malowniczość i tajemniczy, silnie oddziałujący na wyobraźnię młodego chłopca charakter szamańskich praktyk, co dalszy ciąg historii. Mianowicie, tuż po opisaniu owej dziwnej ceremonii autorka stwierdzała, że w związku z tą sprawą w pamięci utkwiło jej, jak mówi, jeszcze jedno „szczególnie niesamowite wrażenie”: w kilka dni później młoda żona podejrzanego, zalana łzami, zwróciła właścicielowi skradzione przedmioty, przywożąc je na saniach. Okazało się, że jej mąż, silny i zdrowy mężczyzna, nagle zmarł. Najbardziej uderzył mnie jednak komentarz autorki, która najspokojniej w święcie pisała: „wszystko, co zostało tu opisane, widzieliśmy, słyszeliśmy, siedząc pod gołym niebem na śniegu. Oczywiście takich rzeczy nie ma; oczywiście był)' to zręczne sztuczki, wyuczone i wykonane z prawdziwą perfekcją...” Nie potrafiłem wyciągnąć w'tedy jakichkolwiek teoretycznych wniosków' z tego doświadczenia, a mimo to mam dziwne wrażenie, że moja silna reakcja na ten komentarz była sygnałem, że poszukiwanie sposobów godzenia sprzecznych porządków myślowych stanie się kiedyś moją naukową, a może także życiową, pasją.
Potrącona w dzieciństwie struna odezwała się znowu wiele lat później, gdy jako młody asystent wertowałem książkę Marie-Louise von Franz na temat związków pomiędzy psychologią a współczesnymi naukami ścisłymi. Uczennica Junga opowiada, że gdy podczas spotkania z wybitnymi fizykami w słynnym ośrodku nuklearnym CERN pod Genew'ą zaczęła mówić o Jungowskiej hipotezie synchroniczności (postulującej występowanie po-zaprzyczynowych związków' pomiędzy zdarzeniami w' świecie fizycznym), wywołało to gromkie wybuchy śmiechu, a zebrani fizycy mówili: „świetnie znamy ten efekt: nasz komputer zawsze daje odpowiedzi, jakich od nie-