PIOTR PUSTELNIK
(Skrót artykułu umieszczonego w.Magazynie Turystyki Górskiej "nr 7. lipiec 2002)
Jest rok 1998. Siedzę w helikopterze. który wiezie mnie i paru innych uczestników wyprawy do bazy na południową ścianę Makalu. W prawym ręku bandaże, a w głowie przykre wspomnienie ze stoków Broad Peak, kiedy popędzany grawitacją, mknąłem rączo ku przepaści koziołkami, nie kontrolowanymi skokami znacząc połykany w ogromnym tempie teren. Skończyło się na przymusowym hamowaniu w kamiennym rumowisku, powierzchownych obrażeniach na ciele i głębokich na duszy oraz wewnętrznym przekonaniu, że cuda się zdarzają. Potem była już tylko walka z własnymi słabościami, ogromnymi odległościami między bazą a górą, kapryśną - jak to jesienią - pogodą. Mimo to doszliśmy dosyć szybko do przełęczy Makalu La i wydawało się, że szczyt jest w zasięgu ręki. Nic bardziej mylnego. Za przełęczą istniała jakaś niewidzialna tarcza, która odbijała wysiłki wszystkich wypraw. Czym się Makalu broniła przed natrętami alpinistami, jeszcze nie wiedziałem. Przekonałem się o tym boleśnie później. Wtedy powstało we mnie przekonanie, że dostać się na przełęcz to pikuś, a dalej to jest prawdziwa jazda bez trzymanki. Z tą świadomością wracałem na tarczy spod góry. gdy czas wyprawy skończył się i wszyscy nagle zaczęli spieszyć się do domu. Obraz dymiącej śniegiem góry został na trwałe w mojej pamięci. Miałem tam jeszcze wrócić.
Jest rok 1999. Idę zalany tropikalnym potem doliną Arun. Jedenaście dni podejścia, a wokół mnie sami skośno-ocy. Nic dziwnego, w końcu jestem w składzie wyprawy koreańskiej. Na razie mam deszcz, pijawki, wschodnią dietę cud i przeświadczenie, że coś tu nie gra. Jesteśmy jak na sezon pomon-sunowy późno, szef wyprawy Mr Park siedzi jeszcze w śniegach Tybetu, uczestnicy wyprawy wyglądają na mało • doświadczonych. Mam niepokój i w sercu idąc w stronę góry. Ale jestem gościem wyprawy, więc morda ! w kubeł i patrz, co się dzieje. Potem j baza. tym razem tuż pod górą, posiłki i (trzy dziennie) i wspólne wyjścia do góry. Niby wszystko w porządku, ale cały czas czuję, że ten pozorny porządek rzeczy zaraz pęknie. Bo niby wyprawa posuwa się do góry. Szerpowie poręczują. a ja widzę w tym jakąś koszmarną amatorszczyznę i niepokój w sercu mnie nie opuszcza. Tu przyznam się do czegoś cynicznego. Kiedy pewnego październikowego ranka w obozie I dowiedziałem się, że pod przełęczą MakaJu La zginął Szerpa Sang-de, ulżyło mi. Stało się wreszcie coś, co moja dusza przeczuwała, wielkie nieszczęście dla wyprawy. Myślałem, że to będzie takie katharsis. że to odmieni łos wyprawy. I w pewnym sensie tak się stało. Kiedy zgodnie z obrządkiem chowaliśmy Szerpę w odległej wsi Yan-gle Kharka. w górach spadły menoto-wane od lat ilości śniegu. Można się tylko domyślać, co by było, gdybyśmy byli wtedy w górach. Cały nasz sprzęt zniknął pod grubą warstwą śniegu, a z nim jakiekolwiek szanse na wejście. Czas był najwyższy. Czas do domu.
Jest rok 2002. Lecimy do Lukli, wysokiego lądowiska w dolinie Solu Khumbu. Jest nas dwunastu. Przedstawię z imienia i nazwiska. Polacy: ja, Rysiek Pawłowski, Darek Załuski, Anka Czerwińska: Słowacy: Martin Gablik, Vlado Strba i Peter Frankovic; Amerykanie: Jay Sieger i R.D. Caugh-ron; Włosi: Diego Fregona i Floriano Castelnuovo oraz Portugalczyk Gon-zalo Velez. Lekarzem jest Polak, Piotr Klepacz.(...) Jako kierownik widzę, że ten team jest chyba najlepszym, z jakim przyjdzie mi się zmierzyć z Makalu. Głównie z uwagi na, jak mi się wydaje, zakorzenioną świadomość wspólnego działania. To ważne w konfrontacji z górą. Trekking zakończył się tak jak miał - wspólną biesiadą w Panorama View Lodge okraszoną koncertem gitarowym Martina i galą słowackiej piosenki biesiadnej.(...) Żartobliwą i humorystyczną część wyprawy mieliśmy za sobą. Teraz już tylko hop siup w alpinistyczne łachy i do góry. Już
ZYCIE UCZELNI, Październik 2002 45