z postanowieniem, zatrudnił w warsztatach kilkudziesięciu robotników zwolnionych z „Nafty” i dzięki temu pozyskał nie tylko oddanych sobie pracowników, ale również wykwalifikowanych, dobrych fachowców: tokarzy, spawaczy i ślusarzy oraz kowala kuźni parowej, najwierniejszego z wiernych, Stefana Bialikiewicza, który w trudnych czasach zawsze okazywał naszej rodzinie życzliwość i śpieszył z pomocą. Fabryka ruszyła pełną parą i już w niedługim czasie ojciec mógł kupić dla rodziny dom w Tustanowicach.
Kiedy ojciec zdecydował się na założenie własnego przedsiębiorstwa, inwestując w nim wszystkie swoje oszczędności i zaciągnięty na ten cel, w banku kredyt - matka moja doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jest to ogromne ryzyko. Obawiała się, że w przypadku niepowodzenia czy bankructwa zagrożony zostanie byt naszej rodziny. Postanowiła wiec sama poszukać dodatkowego źródła zarobku, któr£ w sytuacji kryzysowej zapewniłoby nam choćby skromną egzystencję. Uznała, że taką dobrą inwestycją, która wkrótce przyniesie dochody, byłby pensjonat w Truskawcu, w pięknym uzdrowisku, oddalonym od Borysławia zaledwie o kilka kilometrów. Na budowę pensjonatu przeznaczyła spadek po swoim niedawno zmarłym ojcu. Przewidywania mojej matki okazały się trafne. Wprawdzie w 1922 r. malowniczo położony Truskawiec, o dużych walorach klimatycznych, był jeszcze mało znany, ale miał przed sobą przyszłość. Rozwijał się dynamicznie i wkrótce zaliczany był - obok Krynicy i Ciechocinka - do najbardziej znanych uzdrowisk w Polsce. Z całego kraju przyjeżdżali tutaj na kurację chorzy, w nadziei, że pomogą im borowiny, kąpiele solankowe, a przede wszystkim źródlane wody lecznicze, stosowane przy różnych dolegliwościach.
Na uboczu, nieco dalej od centrum, rodzice postawili obok siebie dwie wille: „Marysię” i „Aleksandra”. Najpierw zbudowano „Marysię”, jednopiętrową willę, w której było 20 pokoi, nie licząc pomieszczeń gospodarczych. Budynek przypominał dworek szlachecki, był drewniany, kryty czerwoną dachówką, z zewnątrz otynkowany i pobielony na biało. Dwa lata później obok „Marysi” stanął „Aleksander”, drewniana willa w stylu zakopiańskim, w której cały parter zajmowała duża sala jadalna, a na piętrze było 6 pokoi. Wille stały w dużym, pięknym ogrodzie, pełnym zieleni, krzewów ozdobnych, otoczonym -jak murem - wysokim, gęstym żywopłotem. Obie wille występowały pod wspólnym szyldem pensjonatu „Marysia”, nazwanym tak na moją cześć.
Kiedy matka otworzyła pensjonat i zamierzała sama go poprowadzić, spotkało się to z niedowierzaniem, a nawet dezaprobatą ze strony krewnych, przyjaciół i znajomych, którzy nie mogli sobie wyobrazić, żeby wyrosła w dobrobycie, nigdzie nie pracująca paniusia, mogła znać się na interesach. Tymczasem okazało się, że miała ona nie tylko głowę do interesów