(idyhy ktoś powiedział mi w młodości, że z wykształcenia będę nauczycielem i bibliotekarzem, a z zawodu... dziennikarzem, popukałbym się w czoło. A jednak...
O istnieniu kierunku Bibliotekoznawstwa i Informacji Naukowej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie wiedziałem już w szkole średniej - studiowała tam dziewczyna mojego brata.
- Są tam same dziewczyny - podkreślała -będąc facetem masz duże szanse.
Bardzo chciałem iść na studia, choć - przyznaję - tytuł magistra nie był moim jedynym celem. Przypomnijmy - była to połowa lat 80., kryzys polityczny i gospodarczy, puste półki w sklepach, strach przed przyszłością. Internetu przecież jeszcze nie było, w całym Krakowie knajpy dało się policzyć na palcach dwóch rąk, a w telewizji nadawano tylko dwa programy. Nie liczyło się wykształcenie, ale znajomości i spryt w czas nudy i beznadziei.
Ale właśnie to studenci należeli do „kasty”, która jako jedyna grupa społeczna bez problemów otrzymywała paszporty. A paszport oznaczał wyjazdy, przygody i - w konsekwencji - pieniądze. Było się więc o co bić.
Na egzamin wstępny poszedłem z duszą na ramieniu. Czterech kandydatów na jedno miejsce... i „aż” sześciu facetów. Udało się: zdało nas czterech (na ponad 30 dziewczyn), ale naukę ukończyłem jako „rodzynek”.
To były „dziwne” studia. Takie... kameralne, bo w głównym budynku, przy ul. Podchorążych 2, bywaliśmy najwyżej raz w tygodniu i to głównie na dwóch pierwszych latach. Cała edukacja odbywała się w oficynie przy ul. Grodzkiej 60.
Było tam zawsze ciemno i zimno. Tak zimno, że czasami „wyciągaliśmy” prowadzącego zajęcia „na herbatę” do pobliskiej knajpy, żeby się zagrzać. I wielu szło z nami chętnie Od października do kwietnia przerwy wyglądały tak samo: w salach wszyscy tulili się do ciepłych, kaflowych pieców; palacze na korytarzach - nie chcąc rezygnować z nałogu - bili rekordy prędkości w zaspokajaniu się nikotyną, byle jak najszybciej wrócić do ogrzewanych miejsc.
Budynek był mały, ale funkcjonalny. Niektóre sale miały nieduże katedry, nadające pomieszczeniu „zabytkowego” charakteru. W ogóle miałem czasami wrażenie, jakbym stał się bohaterem książki Wiktora Gomulickiego Wspomnienia niebieskiego mundurka. Ale sama nauka nie była już „przestarzała”. Złośliwa plotka panosząca się po „naszym” budynku niosła, że wykładowcy dlatego tak strasznie „dokręcają nam śrubę” i gonią do nauki, by załatać kompleks „mało poważnego” kierunku.
Bibliotekoznawstwo - jak to brzmiało i z czym się do dziś kojarzy? Z cichą staruszką w okularach, bezszelestnie krzątającą się między regałami pełnymi książek. Tymczasem... musieliśmy wiedzieć więcej niż na bardziej renomowanych kierunkach, nie tylko naszej Uczelni! Szczególnie
Konspekt nr 1/2006 (25)