Wysokości udało mi się trochę wyżebrać, to prawda. Jakieś 200 meterkow, nim zdecydowałem się rozejrzeć po okolicy i zdecydować co dalej. Lotnisko, owszem, było. Tam gdzie zawsze. Za skrzyżowaniem przy brzegu szosy 20-tki. Ale ja byłem od niego dalej niż kiedykolwiek wcześniej, a w dodatku na zawietrznej. Więc teraz, aby dostać się ponownie nad murawę pasa i grzecznie wylądować na zielonej trawce, muszę lepieć pod wiatr. Nic to, pomyślałem i skierowałem dziób „parasolki" w kierunku charakterystycznej bryły fabryki wznoszącej się za granicą lotniska i spokojnie zacząłem mój „powrót ztermiki”. I to był mój drugi błąd. Prędkość miałem taką jak zwykle. „Ślimaczy sprint" czyli koło 55km/h - co stanowiło prędkość minimalnego opadania. Siedzę w kabinie i siedzę, gapiąc się to na fabrykę, to na wysokościomierz. Ten z kolei wyraźnie „odżył", kręcąc wskazówką w kierunku generalnie przez nas nie łubianym. Tracę 50 metrów wysokości.. za chwilę następne, a lotnisko jak było tam gdzie było, tam też zostało. Siedząc w „parasolce" na małej prędkości pod wiatr, praktycznie stałem w miejscu względem matuchny Ziemi., a ta biegła szybko i radośnie na spotkanie. Z wnętrza kabiny szybko ulotniły się szczątki optymizmu. Nerwowo poprawiłem pozycję „tylnej części ciała" na twardym fotelu i zdecydowanie „oddałem drąga". Prędkość na zegarze zdecydowanie wzrosła .. mam już 65 km/h, ale też wariometr z tanga przeszedł do walczyka i znacznie szybciej zaczął „odkręcać" wysokość. Jaka jest ta cholerna „optymalna" przy czołowym wietrze? ... pytanie gorączkowo błąkało się po głowie. Ile mogę, ile powinienem dać aby dolecieć... A jak nie, to co? .. Dociągnę czy siadać w polu?. Cholera, jak to się wlecze, jakbmy leciał na starej gazecie a nie szybowcu . Na wyczucie dołożyłem jeszcze 10 kilosów na prędkościomierzu i ścisnąłem drąg aż zbielały kostki, jakby to coś miało pomóc... Powoli, powolutku skraj lotnika przybliżał się do mnie. Wolno, bardzo wolno płynęły sekundy. Jedynie wysokość malała szybko. Już 400 metrów, a za chwilę tylko 300 zostało do Ziemi, 200 metrów ... I.. już wiem że z prawidłowego kręgu przed lądowaniem będą „nici". Aby tylko dolecieć!.. 150 metrów..100 i już wiem że się „wyrobię". Nerwowe zgłoszenie przez radio do kwardatu. Skręt na kierunek pasa i po chwili siedzę na trawie. No tak. Doleciałem. Udało się I... A uważać muszę. Schweizer 2-33 nie lubi i nie będzie latał pod wiatr;-).. taka już jego uroda.
Od tamtego, pamiętnego"powrotu" minęło już sopro czasu. Zdałem egzamin licencyjny, a nawet zdobyłem dwa waruny do „Srebrnej Odznaki". Przesiedziałem swoje 5 godzinek w kabinie Schwaizera 1-26 i przewyższenie 1000 metrów też się dało uzyskać. Ale było to w górach Arizony, gdzie targało i szarpało zdrowo a kominy „ssały" w górę jak szybkobieżne windy w Sears Tower. Dalej jednak latałem na płócienno-metalowym złomie i z natury rzeczy musiałem akceptować wynikające z tego limity. O ile tam w górach, latanie na „metalu" mogło coś tam dać o tyle tutaj, w generalnie słabych" warunkach amerykańskiego Midwestu, latanie muzealnymi zabytkami oferuje doznania natury czysto „estetycznej". Czymże więcej może być „wiszenie" nad płytą lotniska i odlicznie kolejnych „ślizgów po kręgu" ku uciesze gawiedzi i klubowego Skarbnika.
W klubie mamy „na stanie" zupełnie porządne „szkło". Jest PW-5 „Smyk”- pupularnie zwany „plemniczkiem” oraz legendarny Jantar Standart 2 - moje marzenie i sen niedościgniony. Trzeba jednak swoje wcześniej „odlatać", aby na szkle, taniec pigwina nie skończył sie przedwczesną klapą.