niszczenia ziemi, dzięki której można by tworzyć żywność. „Ale człowiek jest agresywny," nawołują z lewa i z prawa pełnią swego pesymizmu. I w istocie, taki jest. Ale gdyby go zostawiono samemu sobie, gdyby nie wpychano go w struktury i państwa, czyjego agresja nie skierowałaby się ku podbojowi środowiska, nie bliźniego?
Na innym polu bitwy, to wybór agresji, nie tyle względem innych ludzi, co względem politycznie uformowanego środowiska, charakteryzuje konflikty rasowe w dzisiejszej Ameryce. Konserwatyści, swoim ulubionym skokiem w rozumowaniu - prawami stanów - wyhodowali dzisiejszy rasizm poprzez wspieranie praw, szczególnie w stanach Południa, dających rządom moc zmuszania biznesmenów do budowy segregowanych ośrodków. (Wielu biznesmenów z pewnością chciało być „zmuszanymi” - to pozwalało usprawiedliwić ich własny rasizm.) Skokiem w przypadku praw stanów jest to, że konserwatyści, którzy odmawiają rządowi federalnemu pewnego stopnia kontroli nad obywatelami, chętnie przyznają go mniejszym jednostkom administracyjnym. Twierdzą, że mniejsze jednostki są bardziej efektywne. Oznacza to, że konserwatyści popierają przymus użyty w najbardziej efektywny sposób. To wcale nie znaczy, że sprzeciwiają się przymusowi. Przez niesprzeciwianie się stanowym prawom dotyczącym segregacji i międzyrasowych małżeństw, przez niesprzeciwianie się prawom decydującym o nierównym wydawaniu pieniędzy z podatków, tylko dlatego, że prawa te zostały ustanowione przez stany, konserwatyści pokazują, że nie zamierzają walczyć z biurokracją, którą, jak twierdzą, nienawidzą - i to na poziomie, na którym mogliby uczynić to najłatwiej.
Rasizm w tym kraju wspierano nie pomimo, lecz przez, siłę rządu i politykę. Rasizm na odwrót, czyli przekonanie, że państwo powinno zajmować się zmuszaniem ludzi do zgody, tak jak kiedyś zmuszało ich do segregacji, jest równie polityczny i równie destruktywny. Po prostu nie działa. Jego skutkami była nienawiść, nie braterstwo. Braterstwo nigdy nie mogłoby być skutkiem polityki. Jest ono wyłącznie osobiste. W sprawach rasy, tak jak we wszystkich innych sprawach dotyczących jednostek, brak ingerencji państwa może przynieść jedynie korzyści.
Co tak naprawdę może rząd zrobić dla czarnych w Ameryce, czego oni sami nie mogliby zrobić, gdyby dano im taką możliwość? Nie przychodzi mi nic na myśl.
Praca? Usankcjonowane przez państwo i polityków związki zawodowe czynią więcej, by odmówić czarnym dostępu do dobrych miejsc pracy niż wszyscy Bullowie Connor z Południa. Domy, szkoły i ochrona? Żywo w mojej pamięci zapisał się komentarz na ten temat Roya Innis, dyrektora szczebla państwowego Congress of Racial Equality. Mówił o typowo liberalnej gotowości Burmistrza Johna Lindsaya do rozdawania pieniędzy czarnym, rozpieszczania ich - lub uciszania. Innis stwierdził, że tej jednej rzeczy, której czarni chcą, Burmistrz Lindsay nigdy by im nie dał: siły politycznej. Chodziło mu o to, że społeczność czarnych w Harlem, przykładowo, zamiast bycia bombardowaną pieniędzmi, wolałaby być obdarowana samym Harlem. Jest to społeczność. Dlaczego nie miałaby rządzić sama sobą, lub przynajmniej żyć bez zewnętrznej ingerencji, nie być baronią polityk dzielnicowej Nowego Jorku? Sprzeciwiam się jednak pomysłowi po prostu skonstruowania w Harlem struktury politycznej podobnej do tej Miasta Nowy Jork, tylko osobnej. I możliwe, że czynię panu Innis, nadzwyczajnemu człowiekowi, krzywdę przez samą sugestię, że to miał na myśli.
Poza tym jednym przykładem, niezwykle ekscytujące prądy myśli czarnej siły w tym kraju są podszyte równie ekscytującą możliwością rozwinięcia się w otwartą rewolucję przeciw samej polityce. Mogłaby ona stanąć po stronie znacznie mniej ustrukturyzowanych społeczności, o znacznie bardziej dobrowolnych instytucjach. Nie ma moim zdaniem wątpliwości, że ten i inne ruchy odkryją, że laissez faire jest sposobem stworzenia prawdziwych społeczności opartych na dobrej woli. Laissez faire to jedyny system społeczno-ekonomicznej organizacji, który tolerowałby, a nawet udzielił błogosławieństwa kibucowi w samym środku Harlemu, hippisowi sprzedającemu haszysz dalej wzdłuż ulicy i firmie inżynierów pracujących w Detroit przy użyciu taniego pojazdu napędzanego energią atomową kilka bloków dalej.
Kibuc byłby zatem przykładem dobrowolnego socjalizmu - czy wolni ludzie mogliby tolerować jakąkolwiek inną formę? Sprzedawca haszu reprezentowałby zinstytucjonalizowane, ale dobrowolne, sny na jawie, inżynierowie -nieregulowaną kreatywność. Wszystkie trzy to wolnorynkowy kapitalizm w akcji i żadne nie potrzebowałoby ani jednego biurokraty do pomocy, przeszkadzania, cywilizowania czy stymulacji. I, po prostu żyjąc na swój, idiosynkratyczny sposób, mieszkańcy społeczności, tak długo, jak inni uczestniczyliby w dobrowolnej wymianie z nimi, rozwiązaliby „miejski" problem w jedyny sposób, w jaki da się go rozwiązać, tzn. przez eliminację polityki, która sama stworzyła ten problem.