W tej chwili wpadł mu w oko majtek, który po sygnale nie ruszył się z miejsca. Bosman nadał swemu głosowi jaknajsroisze brzmienie:
— Ty, Konopatkin, a czegoś się rozsiadł jak jaka pieska panna? A do łaźni nie chcesz, sobacza twoja dusza?
— Idę, Jegorze Mitriczu — odrzekł tamten, uśmiechając się lekko.
— O to chodzi, idę... Zbieraj swoje bebechy. A nie wlecz się, jak wesz po kałuży — sypał Jegor Mitricz perły dowcipu pod akompanjament ogólnego śmiechu zadowolenia.
— A kiedy stąd odpływamy, — zapytał bosmana pisarz okrętowy.
— A musi — dziś...
— Aby tylko prędzej. Podłe miejsce... Żadnej nawet rozrywki...
— Pieskie miejsce. Nie nadarmo tu zesłańcy-katorża-nie... Prędzej, chłopcy, prędzej — śpieszył bosman w dalszym, ciągu, zaopatrując rozkazy w zupełnie nieoczekiwane improwizacje.
Marynarze, weseli i zadowoleni, że uda się im wyparzyć w łaźni, do której nie mogli trafić już od pół roku, wydostawali ze swych worków zmiany czystej bielizny, zaopatrywali się w mydło, kawały powrósła, które zastępowało im gąbki i rzucali w pośpiechu uwagi z powodu uciechy, jaka się przygodziła.
— Przynajmniej matuszkę Rosję człowiek sobie przypomni. Od samego Kronsztatu nie byliśmy w łaźni.
— Właśnie. Zagranicą nigdzie niema łaźni — chyba że wanny. Ot, zdaje się, — ludzie rozumni mieszkają zagranicą — a patrzaj... — z pewnym współczuciem dla „zagranicy" dodał niemłody marynarz.
— I tak przecie nigdzie? — pytał młodziutki, czarniawy majtek.
— Nigdzie. Bez łaźni żyją, dziwacy. Wszędzie mają tylko wanny.
— Te ^anny, bodaj je... Chodziłem w Brescie do tej samej wanny. Ale niby to mycie — a właściwie żadnego mycia niema.
— A tu dobra łaźnia?
— Dobra — odrzekł marynarz, który był wczoraj na brzegu. — Prawdziwa, gorąca łaźnia. Budowali ją żołnierze, ci z brzegu. Także rosyjscy ludzie. Dla nich, a i dla tych nieszczęśliwców, co węgiel tu kopią, jedna jest tylko uciecha — ot — łaźnia.
— Tak, ciężkie, bardzo ciężkie tu życie.
— I komendant ich, powiadają — zwierz istny.
— Jedno słowo — katorga... I ani karczmy, ani baby.
— Tylko jedna, zaprzepaszczona „warniaczka" jakaś stara. Nasi widzieli.
— Zobaczysz i ty! — przerwał niespodzianie nadchodząc, Jegor Mitricz ze śmiechem. — No, żywo, wyłaź, kto gotów. Języki świerzbią — co? Bodaj was licho...
Marynarze wychodzili jeden za drugim, trzymając zwitki bielizny i stawali w szereg na śródpokładziu. Wyszedł pierwszy oficer. Powtórzył znów do miczmana, Nyrkina, rozkaz kapitana powrotu na godzinę jedenastą na pokład klipera i kazał wsiadać do barkasu, który już z nastawio-nemi masztami kołysał się przy prawej burcie okrętu. Majtkowie wesoło spuszczali się po drabince sznurowej, skakali do szalupy i rozsiadali po ławkach. Pierwszy oficer sam doglądał wszystkiego.
W jakie pięć minut potem, napełniony barkas na rozpiętych żaglach odbijał od burty. Miczman Nyrkin siedział przy sterze. Statek, pędzony pomyślnym wiatrem, mknął jak strzała i szybko znikł we mgle, osłaniającej brzeg cały.
W kajut-kompanji wszyscy siedzieli przy stole, okrytym śnieżno-białym obrusem. Dwie fury świeżych bułeczek—wyrób „kuka" (kucharza) oficerskiej „mensy",—masło, cytryny, karafka konjaku, nawet śmietanka — wszystko było na stole i znakomicie świadczyło o talentach gospodarczych i skrzętności, zapobiegawczej gospodarza kajut-kompanji, doktora Platona Wasil jewicza, który na to kłopotliwe stanowisko już drugi raz zrzędu został jednogłośnie wybrany. Dopiero co napalono w żelaznym piecyku, więc wszyscy mogli siedzieć bez płaszczy. Pili herbatę, wymyślając zasadniczo. — Wymyślano, oczywiście, przedewszystkiem na Sachalin, przy którym kliper musiał przebywać. Wymyślano na redę otwartą i na jej fale, i na pieską pogodę, i na miejscowość, i na zimno i na powolność naładunku węgla. Dla wszystkich, literalnie, poczynając od starszego oficera, a kończąc na najmłodszym członku kajut-kompanji, dopiero co awansowanym na miczmana, rumianym i świeżutkim, jak jabłuszko, Ariefje-wie, ten postój w Due był niemiły do najwyższego stopnia. Brzeg tego rodzaju nie nęcił marynarzy. I cóż mogło tam nęcić? Przykro wyglądało to osiedle na nagiem zboczu przy zatoce. Za niem ściana lasu posępna, niezgłębiona. Tu kilka koszarowych, ponurych budynków. Żyło w nich około pięćdziesięciu chłopa zesłańców-katorżników, którzy co rano wychodzili kopać węgiel do sztolni, i półtorej kompanji syberyjskiego bataljonu linjowego.
Kiedy pierwszy oficer oświadczył w kajut-kompanji, że dziś „Jastrząb" niezawodnie odchodzi o godzinie czwartej, choćby nawet nie cały węgiel był naładowany — ucieszyli się wszyscy niewymownie... Młodzi oficerowie poczęli znów marzyć na głos o St.-Francisko i o tern, jak to się tam puści nieco pieniążków. A pieniądze, chwała Bogu, były. W czasie półtoramiesięcznego pływania po różnych dziurach rosyjskiego nadbrzeża na Dalekim Wschodzie, pomimo najszczerszych chęci, nie sposób było wydać to, co się miało. A przecie jeszcze na podróż do St.-Fran-cisko trzeba było liczyć jakie trzy — cztery tygodnie. I tak, w St.-Francisko można będzie spuścić co najmniej trzymiesięczną pensyjkę, a przy sposobności urwać jeszcze jaką zaliczkę. Po piekielnej nudzie we wszystkich tych „psich dziurach" marynarze chcieli mieć nareszcie ląd prawdziwy.
(c. d. n.)
(Z WYCIECZKI PO BAŁTYKU)
Wejście do portu kopenhaskiego.
Niski, chrapliwy głos syreny rozdziera polrzykroć powietrze. Padają na pokład wyciągnięte przez marynarzy sznury. Zgrzytają bloki. Biały, czyściutki, elegancki parowiec „Gdynia" odbija od mola południowego portu gdyńskiego, by ruszyć w świat szeroki — na obce wody uio-sąc łopocącą na rufie polską banderę.
Leciutko kołysząc się, zwinny kadłub statku prześlizguje się pomiędzy wiechami avant-portu, mija potężną sylwetę stojącego na redzie krążownika „Bałtyk" i poczyna ostrym swym dziobem pruć pomarszczoną przez wiatr powierzchnię zatoki. Tuż tuż za rufą, nad spienionym przez skrzydła śruby okrętowej białym, szerokim warkoczem piany, krąży stadko mew, żerując uparcie i nie odrywając się od statku przez długie godziny. Z szerokiej czeluści komina wali czarnymi kłęby dym, ścieląc się na wietrze gdzieś tam hen, daleko kończącą się nieprzenikliwą smugą.
Kadłub okrętu drży od przytłumionych, miarowych uderzeń maszyny.
Na pokładzie rojno, gwarno i wesoło. Różnobarwna, niefrasobliwa — przynajmniej napozór, choć naprawdę... przeważnie nadrabiająca miną — wysypała się z kabin w chwili odjazdu gromadka pasażerów. Powiewają chusteczki i kcpclusze. krzyżują się pożegnalne „sygnały" z tymi. co pozostali na molu. A statek równo, spokojnie pruje szaro-zielone fale Bałtyku...
15