Peiper

background image

RANO
Rannych świateł szare blachy
rozwiesza świt na pierwszych swych godzinach.
Lśnią dachy, cień na czynach.
Jeszcze nie drgnęło ciało człowieka, nie tknięte
gwoździem rana.
Ulica śpi, sześciana cieniem przydeptana

Chwila brzask opadnie, srebro dnia przepłynie
miastem,
człowiek wstanie, spojrzy na świat jak na syna,
a z tem,
miasto się rozśpiewa, jak rozmarzona maszyna.

MIASTO
Miasto wśrubowało się w ziemię
pięściami walczącego marzenia.
Człowiek
odziany walcem upału
zamieszkał w swojej własnej dłoni.
Niebo:
karta tytułowa zaginionej książki.

ULICA
Dwa prostokąty z cegły na prostokącie z betonu.
Hymn pionu.
Przez rogatkę z dachów światło się przemyca,
złodziejom dnia – kara.
Tramwaj, paw z blachy, … gl-gl... próżność swą
rozgęgla.
Słońce = tylko benzyna lub para.
Człowiek = ptak z węgla.

POCHÓD ROBOTNICZY
Rynsztokiem ulicy, na okrętach z dymu
gęsta płynie pieśń, co poczęta z pyłu
gna na wybrzeża warg. Wargami waży winy.

Sypkie zdanie sztandaru, czerwony kułak na wietrze,
szeroko słowa rozrzuca, by nawet grzech straży
zbawiły.

Modlitewnik ze zwierciadeł jak srebrny pułap zawieszę
nad tym tłumem, co tu idzie taki szary, a tak
śpiewający,
zlepiony gumą głodu, wtulony jak w pieluchy w
nadzieję,
pytający jak brać z zamkniętej czary, a jak z drzewa
żądzy,
tłum, który chce wiedzieć, ogryza palec swój suchy i
nie wie.

OGRÓD MIEJSKI
Ogród. Niedziela. Południe.
Msza nieba. Słońce.
Na wargach ziemi tupie słowo „cudnie”.
Trawa pęcznieje winem, które szynkuje jej słońce.
Drzewo nad swoim cieniem jak pocałunek się schyla.
Wiatr ściga spitego motyla
i wpina go we włosy.
Gdzieś róża drze się wniebogłosy.
Dwa w uścisku stawy.
Dwie ławy.
Zmięty list ugrzęzły w zapomnianej grudzie.
Woń pocących się ciał = woń kadzielnic. Ludzie.

JA, TY
Usta twoje, chodnik lśnień i uśmiechów, dzisiaj,
zalutowane milczeniem, nie płoną.

Miłość bywa romansem, także telegramem.
Ja chcę z ramienia mego uczynić wiosło, ty chciałabyś
być żoną.

Ostatnia godzina dnia czerwieni się na gzymsach
Atrament zmierzchu rozlewa się po ziemi.
W chłodnych wannach ulic kąpie się spocona twarz
ludzi.

Daj mi twą noc dzisiejszą. Dzisiejszą.
Wcisnę się w ciebie, czcionka w papier, i będę dniem,
kiedy poranek mnie zbudzi.

NAGA
Naga, w obłoku pościeli, wrysowaną w ciszę,
w kołysce z nocy, z nocy o kształcie ust,
na echach słów mych, dzieł czarnego czaru,
naga, na echach, gdy będziesz błyszczała
złota miednica a w niej pereł kurz
ty, kartka papieru którą ja zapiszę
lub może wcześniej rzucę ją, podpał, na ruszt,
naga, w cisze wklejona, milcz i tylko paruj.
Od słów twych wyżej cenię szept twój, szept twojego
ciała,
woń twojego ciała, woń rzeźni i róż.

NOGA
Ten hymn z jedwabiu ponad okrucieństwem z cukru;
ta wstęga, która wykwita z miękkich liści trzewika
i darząc napiwkiem światła tłumna zmarszczki bruku,

background image

topi ulicę w modlitwie, gdy wśród niej światłem
zamiga;
która wieczorowi kładzie na stopy południe białe,
a jeśli nie jest słońcem, to jedynie dlatego
że słońce tylko świeci, ale nie umie być kwiatem;
która, zwołując pacierze wonną ciepłą kredą
znika w plisowanym namiocie z krepdeszyny
- a wiatr nurza się w tej sukni niby usta w pucharze -
znika i żyje dalej? Sklepień lśniący pyły
błogosławią ją? Kłamie? lży obrazy moje i wasze?
spływa na uda jakie? przenosi rozkwitłe srebra
na rzeźbione wazy o kształcie włoskiego dnia, na
biodra?
Wachlarzem lśnień gładzi parę gołębi która rozpiera
obłok koszuli? i jaka jest jej przystań? ta noga.

KWIAT ULICY
Srebro. Jezdnia. Wiec barw. Chodniki.
Kobiety. Chochoły z woni. Suknie ze zwierciadeł.
Słońce na tęczujących nitkach niewidzialnej łodygi.
Okno sklepowe. A uto. Ja, który nim nie jadę.
Srebro. Jezdnia. Wiec barw. Chodniki.
Kobiety. Chochoły z woni. Suknie ze zwierciadeł.
Słońce na tęczujących nitkach niewidzialnej łodygi.
Okno sklepowe. Auto. Ja, który nim nie jadę.
Skóra jezdni osnuwa srebrem frak auta.
Chodniki marząc leżą na sukniach kobiecych.
Wystawa sklepowa zapłodniona śliną światła
odezwy słońca rzuca mi na plecy.
Srebro, skóra jezdni, pryska w boki auta,
wiozącego radość tłustą jak koło.
Suknie kobiet, pod chochołami z woni zwierciadła
butelkowych snów i ciekłego świata,
odbijają w sobie chodniki, które wesoło
południowa godzina barwami obsiała.
Słońce na sprzedaż się wystawia
w oknie sklepowym i złotą solą
sypie w moje plecy, chciwe ciepła imadła.
Zrywam to słońce z wystawy sklepowej,
wymyślam je w chochoły z woni kobiecej,
owijam w chodniki z kobiecych sukien zdarte,
wlewam w srebro, potem z autem w własną głowę
i, wziąwszy do domu ten nienazwany kwiat ulicy,
w zielniku uśmiechów wlepiam go na pierwszą kartę.

NA PLAŻY
W godzinach kiedy duch jest mięsożerny sierpień
powinien leżeć w Gdyni,
piasek powienien buchać parą, morze powinno kipieć
jak nigdy,
nad wodą niech sterczy pierś kobiety, nad wybrzeżem

niech pieści niebo las tak pusty
jak raj gdy Adam ujrzał jaką ścieżką opasana jest Ewy
stopa,
a wlesie niech nad posłąniem z ciszy wysoka pieśń
czuwa.

Kwałami czerwonego słońca biła Gdynia w oczy,
gdy nagle wśród ciałktóre dźwigał piasek i wśród ciał
które dźwigały łokcie
dwie szklaki srebrnego blasku bieg słońca zmąciły.

Brunatne były ich podpory, brunatne gołe i bose,
bo nad brzegiem stoi kobieta i cieszy się sama sobą;
duma gęstbieje nad jej biodrem, a gdy wchodzi w
wodę,
wsód trzepotu złotych sekund imię jej zdrabnia jej uda.
Przed mężczyzną, który ją ściga i jej ucieczką się
zżyma,
ucieka, bo plecami dotyka myśli rozległej jak to przed
nią morze.

Lecz chmura skropliła się słońcem, i gdy z wody
wybiegli,
jego płaszcz wydał mu się za szczupły, tak jej uśmiech
był tkliwy.

Biali poszli oboje w las, gdzie cisza usłała posłanie
z puszyszyej miki i otoczyła je strażą wysokich pieśni;
jego słowa, jak jego, uda z boku szersze były niż z
przodu,
a jej śmiech, nim niebo draśnie, na jej bokach się
oprze.

Pod pniem sosny stanął i białym łukiem urągał niebu
bez żalu
a gdy ona na jednym ze wzgórz położyła się niczym
owoc na talerzu
i pogrążyła się we wszystko i wszystkiego stała się
cząstką,
on się w to pogrążył, z czego w swe dzieło wyskoczy.

W ciała swe wsunięci, kąpać będą w sobie swe różnice.

To, co jest w mięsie, nie tylko jako mięso się ceni.

W rozgrzanym czerwienią dachów powietrzu Gdyni,
które niesie myśl portu aż tam gdzie woda krzepnie
Gdańskiem,
wsypane w piasek nagie pułki
wyczekują wieści o swych ciałach
które sierpień płuka,

background image


Nagle dzień drgnął, światła zadygotały, ludzie
poszerzeli cieniem rozgnieceni:
to piersi tej kobiety nad brzegiem zmąciły bieg słońca.
Dwie szklanki blasku, szklanki niewyczerpanego
blasku,
hojne szklanki, których żadne nie zamkną skroble
świecą w powietrzu, srebro w westchnieniu.
Omotana oczyma widzów, nim ziemi dla morza
poniecha,
brunatna, jak wodorosty gdy fale na piasek je zniosą,
cieszy się swą skórą, jakby cieszyła się najlepszą swą
suknią.
Między lędźwiami a krzyżowiną pycha ją wydrąża,
cień, jak duma, gęstnieje nad biodrem, na biodrze taje,
w dół zdąża
i w fałd trykotu u szczytu na szczycie nogi niesie pas
swej głośnej czerni,
a wzdęte pośladki błyszczą na nim, granatowe
pomarańcze.

Złote sekundy trzepocą pod jej kolanem gdy stopą
wodę bada,
udo zdrabnia się wdzięcznie jak jej imię gdyby sama
się wołała;
za chwilę łydki, nie grubsze od ramion, obejmą wodę
w modłach.

Biel widnokręgu pchała wodę w mrok, a słońce
zapaliwszy im czoła,
pędziło je by udanymi obelgami szumu brzeg
obrzucały.
Na brzegu leżał mężczyzna, pod dymem, który wiał z
jego skóry,
krwi karmin, kości klejnot, mięsa krasa,
i podczas gdy odwracał oczy od miejsca gdzie
pływaczka
poddawała się dotykom wody, na męskie dłonie nie
czekała,
obsypywał nogi piaskiem, potem ślepo ścierał z nich
grudy,
lecz ile razy spojrzał na nią, przekładał papierosa
wargami z jednego kąta ust w drugi.

Kiedy zaś nad srebrną wodą ukazały się jej piersi,
wymówione głośno mokrym trykotem, przetłumaczone
słońcem na sierpień,
wstał, pobiegł ku niej, a z ruchu kolan widać było, że
był jej mężem.

Uciekała od niego, lecz każdym rzutem ramion

ściskała tyle morza,
ile wynosiła grubość kadłuba, który ją ścigał i który
kochała;
czuła swe ciała, swe gołe ciało, niezdmuchnięte w
łachy,
swe ciasne, swe piękne ciało, w słonych woni osadzone
chmurze;
chciała być sama, sama z wodą, z powietrzem, z
światłem, z szumem.

On biegnie za nią, okrzykuje ją prośbą, ochlapuje
sprośnym żartem; nie słyszy.
choć głos tan ma na uszach i za godzinę dosłyszy.
Tymczasem idzie falom naprzeciw i, niosąc nad wodą
ramiona,
jakby nie broniąc się przed wodnistych dłoni płochymi
ranami,
uważnym skokiem i pomocnym kwikiem unika
zalewu.
Teraz cofa się; skokom i kwikom nie ufając za wiele,
Zawraca, zsuwa trykot z bark, kładzie się na fali
niskiej,
a temu który ją ściga ani rzęsą nie skinie,
bo właśnie plecyma dotyka myśli głębokiej jak to
morze pod nią.
Gdy zerwie się, trykot przygładzi i guzik dopnie;
stopy jej pieszcząc piasek pokochają ziemię nowym
uczuciem;
nadymanymi policzkami i dzióbem ust woda i hymn
ciecze
o ciele poprzez które dusza wyciąga swe łapki i łapy
o ciele poprzez które można stać się lepszym niż się
było.
Szorstkie na trykocie światła porują jej pierś tylko do
sutek
pod którym ukrywa się cień i jego czarna sztuka.

A on już z daleka wykonywa palcami miłosne chwyty,
nuci,
i w takt swej pieśni nogą prostokątnie giętą wodę
wrogo rozcina.
O, nie, tu nie, sama być chciała, tu jej nie dosięgnie,
sama być chciała, tu sama, jego dotyku nie zniesie.
Pędzi ku brzegowi, on za nią, staje na brzegu, ona za
nią w tyle.

O chmuro, skraplająca się słońcem: z uciekającej
twarzy błysnął uśmiech tak tkliwy
że gdy zdejmowali trykoty pod osłoną kąpielowych
płaszczy,
szeroki biały płaszcz wydał mu się dla jego biódr za

background image

szczupły.
Lecz lekko mu jest, pod swym zmienionym rozmiarem
nie jęczy;
oboje czują ciało na sobie, wewnątrz ciała nie czują,
nie czują wnętrzności, ani żołądka, ani kiszek, ani
serca,
czują na sobie ciało, wełnę płaszcza i wiatr który im
uda ściera
i słońce które im drapie czaszki i piasek który drapie
im stopy;
czują na sobie swe sztywne spojrzenia i luźne szepty,
które uderzają tu w pachwiny, a duszę przyzywają tu w
oczy;
kochają się wzajemnie mową mięśni i ich przedmową
tłuszczową.

Niedaleko wybrzeża jest ścieżka, niby w trawę
strącona brunatna nitka,
a dalej na lewo jest las, gdzie wiatr ogryzany tylko psa
szczekaniem,
pod rozpiętą ciszą pieści niebo sonami i świerkami,
gdzie traw poziome liście błyszczą, na pościel usłana
mika,
gdzie na okrągłych wzgórzach wrzosy układają swą
pieśń w wysokie stożki.
Te lasy, te ciche lasy, jakżeż te schowki miłości kuszą,

W zielone ściany, w zielone światła i w zielone mroki
szli w swych białych płaszczach biali, dwa kremy.
A może nigdy tego męża nie kochała ta żona tak
mocno, tak mocno
jak wtedy gdy wśród woni które niósł las i które morze
niosło,
wśród drzew rozsuwanych szeroko najgęstszym
słońcem,
stanął pod sosną, płaszcz rozwinął jak zuchwały anioł,
i pień drzewa, patrząc Bogu w twarz, srebrem moczu
ściemniał.

Wytrząsnęła się z płaszcza, zaszła go z tyłu, pod jego
płaszcz zapuściła ramiona,
Objęła go, policzki wcisnęła mu w plecy tam gdzie
oświetla je znamię,
Potem całego ściskała pocałunkami, bo kochała go
całego
tak jak tu pod pniem sosny stał przed nią rozkraczony i
goły,
z ramionami na biodrach, z głową do góry zadartą,
łaciatymi cieniami guzowany, a błyszczący, śliski i
twardy.

Poszedłszy dalej, co kilka kroków uderzali o siebie
ustami.
W gęstwinie na wzgórzu widzieli gościnne miasto,
a w napotkanych ścieżkach przygotowane dla siebie
schody.
Radość pomnażała ich ciało i żywiła nim duszę,
tak, że śmiech jej, nim niebo draśnie, na jej bokach się
oprze,
a jego słowa, jak jego uda,, z boku szersze były niż z
przodu.

Gdy puści ją przed siebie, wiedziała że jego oczy
sięgają po nią już niżej,
wzdłuż łydek i dookoła kolan czuła jego silne i czyste
spojrzenia,
które teraz cieszyły ją jak pocałunki
gładziły szczęściem, otulały niebem.

Na płaskim wierzchołku jednego ze wzgórz stanęła,
obróciła się
i czując jak przez jej ciało ostrymi nićmi przepływa
dobroć i siła,
szerokim rozchyleniem płaszcza powiedziała: tobie.
W powietrzu czuć było igliwie, słońce, sól morza i
woń kobiety,
drzewa mówiły żywicą w mroków słoneczne oszycie,
bliskim ciepłem grzała, nic nie zdradzając, cisza,
szmer, który przebiegał lasem, krył się we wrzosów
kole szczodrym
a wierzchołek wzgórza był tylko jej dreszczem.
Leżała na swym płaszczu, owoc na talerzu,, ujęta w
płaszcz poły;
klęknął, gładził, całował, objął, ścisnął, rozłupał.
Drzewa mówiły tylko żywicą, nic nie zdradzając ciszą,
bliskim ciepłem grzało mroków słoneczne oszycie,
wierzchołek wzgórza krył się we wrzosów kole
szczodrym,
a szmer, który przebiegał lasem, był tylko ich
dreszczem.
Ona zaciśniętymi palcami wrastała w trawę,
on obejmując jej boki swej woli otwierał wrota;
ona czułą się kawałkiem tej ziemi na której leżała,
on nie, on miał tu tylko jeszcze jedno łoże;
ona pogrążyła się we wszystko i wszystkiego stała się
cząstką,
on nie, on to się pogrążył, z czego w swe dzieło
wyskoczy.

Gładcy, giętcy, gładcy jak trzcina, giętcy jak cięciwa na
trzcinie,
uściskami kawałkowani, w kawałki ciał wsunięci,

background image

wtarci we własne skóry, powodzią sutych chwil zalani,
nadzy, brunatni, opryskani słońcem, owiani zielenią,
kąpać będą w sobie swe różnice – nim minie
godzina strzeżona wrzosów wysokimi płomieniami.

RĘCE W TRAMWAJU
Ręce, ręce, jedna ręka, pół ręki,
tu na koszyku ręka wychudzona blada,
tam u sufitu w skórzanym orczyku...
a tu w rękawiczce przegub okrąglutki miękki,
a tam w rękawie, hi hi, ręka zdrada.
Nie widzieć! nie słyszeć tego rąk krzyku!
Ręce, ręce, jedna ręka, druga ręka,
palce, place, place zgięte prostopadle,
wierzch ręki z niebieskimi bladymi żyłami,
i znowu ta ręka mięsista, mięsista, miękka,
i ta z żyłą wypukłą jakby obita na kowadle
i znowu ta co rękawiczkę łamie
nie, nie ta, tamta, tamte chude palce,
ręka na koszyku, ręka wybladłej kobiety,
żółta, bezmięsna, zgrubiałe stawy,
koniec palca jak kikut pozostały po walce.
Zniknęła, przesłoniły ją szerokie grzbiety,
które nagle ciemnią wtargnęły między ławy.
Z rękawiczki wyprysła dłoń tłuściutka,
a z nią wybłysnął ślubny pierścionek.
Lecz u sufitu, u sufitu, na orczyku skórzanym
pod reklamową tabliczką Bolesława Gutka

z której mówią w wałkach rozstawione
ceratowe obrusy i ceratowe dywany -
palce jak z brudnej ceraty, opuszki
zbielałe od nacisków zmęczonego ciała,
a nad nimi paznokcie w obwodach czarne.
A tam paznokcie niby karmione muszki,
w blasku pierścionka dłoń tłuściutka i biała
lśni przez powietrze od jej ciepła parne.
A te męskie palce prostopadle zgięte
po nocach pewnie obłapują cyfry;
eeech, jakżeby wyglądały na pracowitym walcu
wwiązane w proletariacką pętlę!
A tam to tylko podłożyć skrzypcowe gryfy.
A pani ślubny pierścionek wystawia na palcu,
pokazuje go, jakby nagi brzuch pokazywała;
że ma męża? że brać jej nie trzeba za żonę?
A na rękach szczypanych przez upały i mrozy
nie mniej czerwonych niż mięso surowe
żyły paskami cieni wysoko wzniesione
blade wypukłe twarde jak powrozy.
Lecz ta z niebieską żyłą tuż pod skórą,
ta z różowymi łukami u kostek
ta męska ręka pod wywatowanym rękawem
może jutro poda słowo groźnym chórom
i krew pomaszeruje przez mostek.
Są ręce, które słowa zamieniają w krwawe!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Peiper, Studia - polonistyka, współczesna egzamin
PEIPER, Filologia polska, HLP po 1918
Peiperowska metafora teraźniejszości, Filologia polska UWM, XX-lecie międzywojenne
4 Program poetycki T Peipera
Peiper
T.Peiper-Pisma wybrane, Tadeusz Peiper Pisma wybrane
Peiper.Komizm, Poetyka
peiper miasto
10 peiper, Kulturoznawstwo, Wiedza o literaturze XX w
peiper, Opracowania i streszczenia
peiper
Krytyka Peipera, Filologia polska, III rok
peiper
Peiper Komizm,dowcip,metafora streszczenie
Peiper, dwudziestolecie(1)
T. Peiper, Dokumenty - głównie filologia polska, Teoria literatury
T Peiper jako poeta

więcej podobnych podstron