Rozdział trzynasty


Rozdział trzynasty

Staram się, jeżeli chodzi o Szczęśliwe Króliczki, naprawdę się staram. Ale jest ciężko. Po pierwsze, zanim jeszcze udaje ci się zdjąć płaszcz, wita cię gamoniowaty, przysadzisty Ichabod ze słowami: „Zrobiłem kupkę”, a prawdę tego oświadczenia potwierdzają szeroko rozstawione nogi chłopca. Przelotnie uświadamiasz sobie, że tak właściwie to Ichabod nie ma warg, a jedynie szpary, niczym u ryby, co przyprawia cię nieco o gęsią skórkę. Potem, zanim uda ci się odpowiednio zarejestrować swoje obrzydzenie, musisz iść i zmienić pieluchę Icky'emu, ponieważ wszyscy inni stają nagle stają się bardzo, ale to bardzo zajęci oglądaniem książeczek, obserwowaniem gotującej się w czajniku wody i układaniem kredek w specjalny sposób.

Dzisiaj Kate, mama Icky'ego, jest nieobecna: ma spotkanie w mieście, pewnie przeszczepiają jej jeszcze więcej włosów nad górną wargę lub coś w tym stylu. Szybko staje się jasne, że nie tylko ja mam, powiedzmy, używając języka Szczęśliwych Króliczków, problemy z Ichabodem: Julia, matka trojaczków Castora, Polluxa i Hectora, wyraźnie się go boi. I nic dziwnego: on gryzie, a poza tym kopie, szczypie i przydeptuje dłonie. Ślini się. Wiem, że wszystkie dzieci się ślinią, ale Icky ma już wszystkie zęby: czemu ciągle ślini się niczym żwirłacz?

- Sądzisz, że z nim rzeczywiście jest coś nie tak? - pytam Emmę, matkę Rainbow, gdy przygotowujemy plastelinę i noże. Zauważam, że dzisiejsza plastelina jest smoliście czarna, choć Halloween już minęło. - Poważnie. Co jest z tym gotyckim ciastem?

- Nie chcemy, by czarnoskóre dzieci czuły się odtrącone.

- Ale tutaj nie ma żadnych czarnoskórych dzieci - śmieję się. Naprawdę mam wrażenie, że jestem w wariatkowie. - I pewnie byłyby ciężko obrażone, gdyby się tutaj zjawiły. Przecież nikt nie ma takiego koloru skóry, z wyjątkiem może kruków.

Emma wzrusza ramionami, jednak zauważam igrający na jej twarzy uśmiech.

- No dalej, Emmo. Przyznaj się, że on jest straszny.

- Jest po prostu trochę niesforny - uśmiecha się nerwowo i nie wygląda na przekonaną w stu procentach.

- Zaczynam mieć dość tej plasteliny. Jest makabryczna. W zeszłym tygodniu przygotowałam trochę zielonej, musi być gdzieś w szafie. By powitać między nami Marsjan. No wiesz, tych Marsjan na niby, bawiących się w kącie z czarnoskórymi dzieciakami i małą dziewczynką na wózku inwalidzkim, która jest tak naprawdę niewidzialna.

- Jesteś naprawdę niesforna - mówi Emma, teraz otwarcie się uśmiechając.

- Popatrz na niego - szepczę rozzuchwalona, natychmiast zapominając o wszystkich dobrych zamiarach, podczas gdy Ichabod chwyta koniec spódnicy Susannah (matka Mango) i buja się na nim, tak jakby to był płot. Susannah go przegania, ale on niezdarnie do niej wraca i próbuje jeszcze raz. W każdej chwili jej spódnica może się rozedrzeć: Ichabod nie jest w końcu chucherkiem. - To potwór.

- Stello! - syczy z wyrzutem Emma.

- Przecież to prawda, no nie? Daj spokój, Emmo.

- Jest trudny - przyznaje Emma, ściszając głos. - Ale uzdolnione dzieci często takie są.

- Myślisz, że on jest uzdolniony? - wołam, podnosząc wbrew sobie głos. - Ichabod? A w jakiej to niby dziedzinie? Ja się zastanawiałam, czy on w ogóle ma równo pod sufitem. A nawet czy nie jest chory, w tym przypadku wszystko bym cofnęła.

- Kate mówi, że on jest dzieckiem uzdolnionym - oświadcza Emma, wkładając do woreczka czarną plastelinę i pomagając mi podzielić na części zieloną. - Ma bardzo duże problemy ze znalezieniem dla niego szkoły. Wciąż chodzą na spotkania, lecz bez skutku.

- A to niespodzianka. W jakiej dziedzinie jest rzekomo utalentowany?

- Kate mówi, że jest bardzo muzykalny i ma zdolności artystyczne. Zabrała go tez do psychologa dziecięcego, który stwierdził, ż mały być może nie mówi zbyt wiele dlatego, że jest zaabsorbowany naprawdę inteligentnymi myślami.

- Naprawdę?

- Naprawdę. - Emma powstrzymuje parsknięcie, gdy obie się odwracamy, by popatrzeć na niektóre z dzieł Icky'ego, wywieszone na ścianie za nami. Jego obydwa rysunki są swego rodzaju hołdem złożonym brudowi: nawet Honey, która jest o połowę od niego młodsza, potrafi narysować twarz.

- A więc mówisz, że badał go lekarz?

- O rety, tak. Kate jest nawet żoną jednego z nich.

- I wszystko z nim w porządku?

- Absolutnie wszystko.

- W takim razie ma po prostu koszmarny charakter.

- Tak - odpowiada bez zastanowienia Emma.

- Widzisz? - mówię.

Emma uśmiecha się z poczuciem winy i spogląda przez ramię. Jak na zawołanie w naszym kierunku toczy się Marjorie.

- Stello - rzuca - mogę cię prosić na słówko?

- Słuchaj - zaczynam, gdy idziemy do aneksu kuchennego. - Przepraszam za wtedy. Nie powinnam tak się do ciebie odzywać ani podważać twoich kwalifikacji. Nie miałam prawa.

Marjorie ma na sobie bladoniebieski T-shirt i najwyraźniej nie nosi stanika, co uważam za duży błąd, kiedy zostało się obdarzoną tak obfitymi piersiami.

- Wszyscy dźwigamy jakiś bagaż - mówi ze znajomością rzeczy.

- Słucham?

- Bagaż emocjonalny. Wszyscy go dźwigamy.

- Hm, tak. Chyba tak.

Marjorie przytakuje i sypie paskudny, jęczmienno-cykoriowy substytut kawy do czterech przygotowanych wcześniej kubków.

- W pewien sposób się mnie obawiasz - stwierdza. - Czujesz się przeze mnie zagrożona.

- Nie powiedziałabym… - zaczynam, ale potem urywam. Jaki to ma sens? Przyjemniej byłoby leżeć w błocie w moim ogrodzie i próbować nawiązać rozmowę z dżdżownicą.

- Tak - kontynuuje Marjorie wybaczającym, dostojnym („to ja jestem starsza i mądrzejsza”) tonem. - I wyraźnie masz problemy z własnymi zdolnościami wychowawczymi, dlatego właśnie tak bardzo krytykujesz innych.

- Nie mam żadnych zdolności wychowawczych - zauważam. - Ja po prostu staram się sobie z tym radzić. Nie rozumiem, dlaczego do tychże zdolności należy narzucanie dzieciom zabawy czarną plasteliną czy też czytanie im książeczek o śmierci.

- Właśnie - mówi Marjorie, jakby potwierdziło to jej tezę i być może tak właśnie jest. - Nieważne, miejmy nadzieję, że pomożemy ci się ich nauczyć, dobrze? - Brudną łyżeczką wsypuje cukier do kubków i przeciska się koło mnie. Wreszcie pojawiła się Louisa z Alexandrem: tym razem to oni przychodzą do mnie na lunch. I miałam rację: Ichabod rozdarł spódnicę Susannah.

Pchamy nasze porządne wózki z powrotem do domu w zacinającym deszczu. Czuję, jak tusz do rzęs spływa strużkami po mojej twarzy. Louisa wypytuje o moje wyjście z Frankiem, o Ruperta i Dominica (tę część z kwiczeniem zachowuję dla siebie), o Cressidę, o to, czy przyjemnie było się znaleźć na eleganckim przyjęciu, i co Honey mówi na temat swego ojca (niewiele). Alexander, stwierdza Louisa, bardzo, ale to bardzo mało mówi na temat swojego.

- Nie rozumiem - wyznaje, gdy skręcamy w moją ulicę. - Frank wydaje się taki uroczy. I ta wasza noc też najwyraźniej była fantastyczna.

- Tłumaczyłam ci już milion razy, Lou. Frank jest naprawdę uroczy pod niektórymi względami.

- W takim razie o co ci chodzi?

- Nie podoba mi się.

- Ale dlaczego?

- Jest zdzirowaty.

- Pewnie po prostu potrzeba mu czułości porządnej kobiety - stwierdza Lou.

- Poza tym jest naprawdę ryży.

- I co z tego? To może być bardzo atrakcyjne. Spójrz tylko na Nicole Kidman.

- Nie podoba mi się Nicole Kidman. A więc dla mnie ma to znaczenie.

Wciągamy nasze wózki tyłem po schodach. Zawsze mnie przez to bolą plecy. To smutne, ale bycie trzydziestoośmiolatką oznacza, że zwraca się uwagę na takie rzeczy. Mam prawie czterdziestkę, myślę sobie. Mam prawie czterdzieści lat. To przerażająca myśl. Wkrótce zacznę się ujmująco uśmiechać i mówić ludziom, że w głębi duszy czuję się jak dwunastolatka.

- Poza tym - oświadczam jej, przekręcając klucz w zamku - istnieją jeszcze inne kwestie.

- Wyrywa muchom skrzydełka? - śmieje się Lou.

- Nie. Ale niekoniecznie jest taki miły, na jakiego wygląda.

- A kto jest? - wzdycha Louisa, wyliczając wszystkie znane na ten temat frazesy.

- Nieważne - mówię. Nie mam ochoty o tym rozmawiać. - Ustaliliśmy między sobą naprawdę przyjemne zasady - dodaję. - To tak, jakby mieszkało się z bardzo dobrym przyjacielem, którego twoja córka uwielbia. Jest super, naprawdę. Nie chciałabym tego spieprzyć.

- Czego spieprzyć? - pyta Frank, który stoi na korytarzu i przerzuca południową pocztę. - Wszystko w porządku? Wyglądasz jak panda.

- Niczego. Dlaczego ostatnio ciągle jesteś w domu? Już nie pracujesz? - Pocieram nieudolnie skórę pod oczami i niechcący wkładam sobie palec w oko.

- Mieszkam tutaj. Prawie zawsze przychodzę do domu na lunch - mówi Frank. - Na wypadek, gdybyś tego nie zauważyła.

- Hm - burczę. - Kiedyś tego nie robiłeś. Nieważne, to moja przyjaciółka, Louisa. Louisa, Frank. Frank, Louisa.

- Bardzo mi miło cię poznać. - Louisa szybko oblizuje usta. Do tej pory myślałam, że to dzieje się jedynie na filmach.

- I wzajemnie - odpowiada Frank, posyłając jej oceniające spojrzenie. - Stella dużo mi o tobie opowiadała.

To akurat wcale nie jest prawdą. Dostrzegam, jak jego wzrok wędruje niezauważalnie ku jej lewej dłoni i rejestruje fakt, że brak na niej obrączki. Nie mogę w to uwierzyć. W jego przypadku to jest jak choroba. Pewnie w tej właśnie chwili ocenia poziom jej sprośności.

- Mnie o tobie też - chichocze Louisa.

Przez kilka sekund panuje pełna napięcia cisza, wreszcie schylam się, by odpiąć Honey szelki.

- Fłankie - mówi Honey, wyciągając do niego rączki. - Ja w domku.

Frank bez wysiłku porywa ją z wózka i sadza sobie na biodrze.

- A kto to? - pyta Louisę, wpatrując się czule i bezwstydnie a Alexandra.

- Mój syn - wyjaśnia Lou. - Alex. Jest o rok starszy od Honey. Są dobrymi przyjaciółmi.

- Cześć, Alexander. Przystojny mały kole - stwierdza czarująco Frank. - Podobnie jak i jego mama.

- Fuj - mówię. - Litości, Frank. Dopracuj nieco swoją technikę, dobrze?

- Co takiego? - pyta ze śmiechem Frank. - To prawda.

- Hi, hi. - Louisa wyraźnie się czerwieni. Dlaczego harde, pewne siebie, dorosłe kobiety przemieniają się w drżącą galaretkę, gdy tylko ktoś mówi im coś choć odrobinę miłego? Louisa jest naprawdę ładna: ludzie przez cały czas pewnie jej to powtarzają. Z pewnością zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Jednak wygląda na to, że wcale tak nie jest: przez cały czas trzepocze rzęsami. Boże, ogromnie mnie to wnerwia.

Wydaję z siebie głośne, pełne dramatyzmu westchnienie i przeciskam się koło nich, by zdjąć płaszcz, a potem celowo kieruję się do salonu. Frank i Louisa nie idą za mną: stoją w korytarzu, tak jakby zapuścili tam korzenie.

- Hej! - wołam. - Ktoś chce lunch? Louiso, włączam Angelinę Balerinę. Może być czy też Alex wolałby Boba Budowniczego?

- Boba! - wrzeszczy Alexander z szaleńczym podekscytowaniem, wpadając do pokoju. - Boba, proszę.

- Boba, proszę - powtarza za nim Louisa, wchodząc do pokoju. Słyszę, że Frank udaje się po schodach na górę. - To jego ulubiona.

- Gorąco ci, Lou? -­­­ Sweterek Louisy, wcześniej zapięty, teraz trzyma się jedynie na dwóch guzikach i dość odważnie odsłania dekolt oraz, co zauważam z nutką irytacji, całkiem imponujący fragment płaskiego jak deska brzucha.

- Tak, właściwie to trochę tak - mówi bezczelnie Lou. - To pewnie przez ten spacer.

- Z pewnością. - Wzruszam ramionami, sięgając po wiszący na fotelu mój stary, kaszmirowo-jedwabny szal. Prawda jest taka, że koszmarnie tu zimno, co potwierdzają sterczące brodawki Louisy.

- Jesteś latawicą - szepczę.

Louisa mruga do mnie.

- Ma niesamowicie długie rzęsy - uśmiecha się kokieteryjnie. - No i ten podbródek. Jest taki męski.

- Nie zauważyłam.

- Stello, on jest fantastyczny. Czy ty, czy miałabyś…

- Coś przeciwko temu? Nie. I uda ci się, jeżeli taki jest twój plan.

- Kupiłaś coś na lunch? - pyta Frank od strony drzwi.

Cholera jasna: od jak dawna on tam stoi? Patrzę na niego tak niedbale, jak to możliwe. On oddaje mi spojrzenie: Pan Nieprzenikniony.

- Kupiłam wino - mówię - a w lodówce jest cała masa jedzenia.

Frank podchodzi do niej, by zerknąć do środka. Potrafi mieć doprawdy imponujący apetyt.

Zniżam głos i ponownie zwracam się do Louisy:

- Jednak na twoim miejscu nie oczekiwałabym obrączki. Ostrzegam cię, Lou: on jest naprawdę okropny.

- Och. - Louisa wzrusza ramionami z zadowoleniem (jeszcze jedna sprawa: dlaczego harde, pewne siebie, dorosłe kobiety tak bardzo lubią słyszeć, że ktoś jest złym chłopcem? To pewnie sprawka tego koszmarnego instynktu macierzyńskiego. Fuj). - Boże, Stello, nie wierzę, że mogłaś go tak nisko oceniać. No wiesz, fizycznie.

- Mógłbym zrobić makaron z owczym serem i groszkiem! - woła Frank z kuchni.

- Mój Boże! - mówi Louisa. - On gotuje!

- Rób, co chcesz! - wołam grubiańsko w odpowiedzi.

- Brzmi wybornie! - zapewnia Louisa. - Dziękujemy.

- Dzieci też to zjedzą? - pyta Frank, wchodząc do pokoju.

- A dlaczego by nie? - mówię. - Lou?

- Raczej tak. Wiesz, Rainbow była u nas kiedyś na podwieczorku i okazuje się, że ona lubi jedynie frytki z piekarnika. To właściwie jedyne, co ona je. I czekoladę.

- Nie mogę tego ścierpieć. To takie angielskie.

- Cóż, nic nie można na to poradzić - stwierdza Louisa. - Grymaśne niejadki.

- Ależ można. Jasne, że dzieci pewne rzeczy lubią bardziej od innych, ale pomysł, by jadły jedynie nijakie, plastikowe żarcie to po prostu pieprzone bzdury. Kiedy są głodne, zjedzą to, co im się da. A jeśli daje im się jedynie gówno, wystają na ludzi, którzy do dwudziestego piątego roku życia nie mieli styczności z bakłażanem i nie lubią jeździć za granicę z powodu obcych im kuchni.

- Masz dziś wyraźnie dobry humor - orzeka Frank. - Wprost emanujesz tym swoim legendarnym czarem.

- Otworzę wino - mówię, ignorując go, po czym majestatycznie udaję się do kuchni.

Jednak on ma rację: byłam w doskonałym humorze, dopóki nie dotarłyśmy do domu i Frank nie zaczął tych swoich gierek, a Louisa dała się na nie nabrać. Wyciągam korek z butelki białego burgunda i nalewam sobie kieliszek. Z godnym podziwu, jak sądziłam, poprosiłam Mary, by od dzisiaj w czwartki przychodziła dopiero po południu, jako że cały ranek spędzamy w świetlicy. Zjawi się o drugiej, co oznacza, że mogę zjeść zakrapiany winem lunch, a potem wałęsać się przez całe popołudnie bez potrzeby martwienia się o biedną Honey (dość interesująca myśl, jako że biedna Honey zeszłej nocy spała u mnie w łóżku - cóż, mówię spała, ale bardziej trafne byłoby stwierdzenie, że mała chichotała i trajkotała, i wierciła się przez całą noc. Uwielbiam takie noce i uwielbiam całować jej małą, wilgotną główkę, kiedy wreszcie udaje jej się zasnąć, ale rano naprawdę daje mi się wtedy we znaki brak porządnego odpoczynku).

Pociągam łyk wina, by się uspokoić, i wciskam przycisk automatycznej sekretarki. Jest na niej wiadomość od Yungsty, który zaprasza mnie jutro na kolację; być może miałabym później ochotę pójść i zobaczyć go w akcji gdzieś na East Endzie. To poprawia mi humor, tak że jestem w znacznie bardziej ugodowym nastroju, kiedy wraca do kuchni Frank z Louisą na ogonie.

- Oglądają film - oświadcza Lou. - Potem jedzonko, a następnie pewnie drzemka. Frank mówi, że mógłby mi pokazać swoje obrazy.

- To niedaleko - wyjaśnia Frank, sięgając po garnek. - Pomyślałem sobie, że może ty mogłabyś przez chwilę popilnować Alexandra, Stello.

- Chodź, a pokażę ci moją kolekcję - mówię, co przez pomyłkę brzmi dość dosadnie. - Oczywiście - dodaję uprzejmiej. - Nie ma sprawy. A poza tym za jakąś godzinę przychodzi Mary.

Frank nastawia wodę, by się zagotowała, po czym nalewa sobie i Louisie po kieliszku.

- Zdrówko - mówi.

- Zdrówko - powtarza Louisa. Trzepot rzęs.

- Twój sąsiad właśnie zostawił mi wiadomość - informuję ją. - Zaprasza mnie na kolację.

- Pójdziesz?

- Boże, tak - odpowiadam z entuzjazmem, którego, jakkolwiek jestem zadowolona, tak właściwie to nie czuję. - No pewnie. Jutro.

- Dokąd cię zabiera? - pyta Frank. - Penne czy spaghetti? Penne będzie pewnie łatwiejsze do jedzenia dla dzieciaków.

- Do jakiejś restauracji w Shoreditch. Pewnie będziesz ją znał mając na uwadze, że często się tam kręcisz. Nazywa się Melon.

- To bar - prostuje Frank. - Bardzo popularny. Niezupełnie w twoim stylu, księżniczko.

- Cóż, w wiadomości wyraźnie pojawiło się słowo kolacja, więc może zabierze mnie potem gdzieś indziej - mówię, podnosząc wysoko głowę. - Z pewnością w jakieś odlotowe miejsce.

- Czujesz się w związku z tym trochę niepewnie? - pyta Louisa.

Ponownie opuszczam głowę.

- Właściwie to tak. Od lat nie byłam na randce.

- Miałabyś ochotę na towarzystwo? - proponuje wielkodusznie Louisa. - Nie jest tak źle, kiedy są z tobą inni ludzie.

- To znaczy kto?

- To znaczy ja - uśmiecha się promiennie. - Znam dość dobrze Adriana. I może Frank miałby ochotę się do nas przyłączyć - dodaje kokieteryjnie, posyłając mu zalotne spojrzenie.

- Czemu nie? - stwierdza Frank. - Może być niezła zabawa.

- Nie! Nie mam zamiaru się zgodzić, byście razem robili za publiczność i obserwowali moją randkę.

- Myślałam raczej - wyjaśnia Louisa - że mogłaby to być podwójna randka.

- O rety - mówi Frank. - Nie marnujesz czasu.

- To znaczy… - dodaje Lou, dla dodania odwagi pociągając kolejny łyk wina. Oczy jej błyszczą. Wygląda bardzo ładnie. - Cóż, sądzę, że pewnie byłoby miło. Zabawnie. Lecz jeśli nie podoba ci się ten pomysł… - Nagle sprawia wrażenie zawiedzionej. - To nic poważnego. Ale przecież nie musisz… Naturalnie. Eee…

- Nie - odpowiada swobodnie Frank, przekopując się przez lodówkę w poszukiwaniu groszka. - Wchodzę w to.

- Quelle surprise - mruczę, nie mogąc się powstrzymać.

- Co? - pyta Frank, odwracając się i posyłając mi swoje wyjątkowo kamienne spojrzenie, któremu towarzyszy rozbawione uniesienie jednej brwi.

- Nic - mówię. - Masz swoje potrzeby, to wszystko.

- Stella! - woła Lou niczym jakaś hipokrytka: jeśli już mowa o subtelności, to ona równie dobrze mogłaby reklamować swoje potrzeby na gigantycznej płycie, przymocowanej na piersi.

Frank potrząsa głową, uśmiecha się i kieruje swoją uwagę na owczy ser. Nie mogę w to uwierzyć: kobiety tak naprawdę błagają go o spotkanie. Co się dzieje z Louisą?

- Co się z tobą dzieje? - pytam, prowadząc ją z powrotem do salonu pod pretekstem sprawdzenia, co u dzieci, które najwyraźniej zapadły w jedną z tych wideo-śpiączek. - Postradałaś zmysły? Żeby nagabywać ludzi w ten sposób? To takie bezczelne.

- Nieprawda - odpowiada Louisa. - To właśnie robią nowoczesne kobiety. I jeśli chcesz wiedzieć, to cytuję w tej chwili „Vogue'a”.

- Co innego zapraszać kogoś, a co innego w desperacki sposób się na niego rzucać - wyjaśniam. - Jednak, jeśli tego właśnie chcesz…

- Właściwie to tak. - Wygląda teraz na zadowoloną z siebie, a nie zaskoczoną własnym zachowaniem. - Sądzę, że będziemy się dobrze bawić. I powiedziałaś, że nie masz nic przeciwko.

- Bo nie mam. Od kiedy nie uprawiałaś seksu?

- O Boże - jęczy. - Od jakichś dwóch lat. - Jej oczy ponownie błyszczą.

- To czyni cię na powrót dziewicą, a tym samym podatną na poczucie odrzucenia, jeśli on nie zaproponuje drugiego spotkania - oświadczam jej. - I cytuję w tej chwili siebie. Szczerze, to prawda. Zauważyłam, że tak się właśnie dzieje. A więc przygotuj się.

- Och, jestem przygotowana - mówi Louisa z szerokim uśmiechem. - Jestem doskonale przygotowana.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
13(3), ROZDZIA˙ TRZYNASTY
13(2), Rozdzia˙ trzynasty
ROZDZIAŁ TRZYNASTY HWTUJU2KSMNL2MAKLTZDDMNFOVXJE6FORUPUFRI
Rozdział trzynasty
Rozdział trzynasty
DOM NOCY 11 rozdział trzynasty
Rozdział XIII Piątek trzynastego
Rozdział dwunasty i trzynasty
Rozdział dwunasty i trzynasty
Podstawy zarządzania wykład rozdział 05
2 Realizacja pracy licencjackiej rozdziałmetodologiczny (1)id 19659 ppt
Ekonomia rozdzial III
rozdzielczosc
kurs html rozdział II
Podstawy zarządzania wykład rozdział 14
7 Rozdzial5 Jak to dziala
Klimatyzacja Rozdzial5
Polityka gospodarcza Polski w pierwszych dekadach XXI wieku W Michna Rozdział XVII
Ir 1 (R 1) 127 142 Rozdział 09

więcej podobnych podstron