cat mackiewicz odeszli w zmierzch









Stanisław Cat Mackiewicz - Odeszli w zmierzch







 

Stanisław Cat Mackiewicz

Odeszli w zmierzch

1968

 

(...)


 




NIECH ŻYCIE TWOJE NIE BĘDZIE EPIGRAMATEM


W noc sylwestrową z r. 1800 na 1801 w salonie państwa Sergiuszostwa Puszkinów,
rodziców wielkiego poety, było pełno zaproszonych gości. Półcienie od kapiących
woskiem kandelabrów padały na wystrojone damy i wyfraczonych panów, mówiących
wyłącznie po francusku. Tematem ogólnej i ożywionej rozmowy w chwili, kiedy
mahoniowy, szafkowy, nowoczesny zegar zaczął bić dwunastą, było, czyje
nazwisko i w ogóle kto będzie górować nad literaturą rosyjską w oto
rozpoczynającym się wieku dziewiętnastym. I właśnie kiedy ten zegar zaczął
wydzwaniać dwunastą, przez wysoki, źle oheblowany próg przesunęła się goła
nóżka dziecinna, a potem dwuletni Aleksander Puszkin w rozpiętej koszulince
zaczął się na ten próg gramolić, gdyż właśnie się zbudził i uciekł ze
swego łóżeczka.

Wszystkie możliwe źródła do życia Puszkina zostały już wydane, jego życiorys
został już kilkasetkrotnie oświetlony, wyświetlony, prześwietlony. I oto
twierdzę, że studiowanie życiorysów wielkich ludzi na podstawie źródeł
stanowi najlepszą szkołę dla młodych historyków.
W nauce historii wpadamy zawsze w błędy, które się wloką
z pokolenia w pokolenie,
przybierając różne formy, nie zmieniając swej istoty.
Błędami tymi są: po pierwsze - heroizowanie historii, po drugie -
ulirycznianie
historii, po trzecie - anachronistyczny stosunek do historii.
W w. XIV powstało stosowanie zasady perspektywy w malarstwie. Można
powiedzieć, że dotychczas w naszych poglądach historycznych panuje zasada
perspektywy na odwrót. Jeśli malujemy aleję drzew, to pierwsze, najbliższe od malującego drzewa
rysujemy duże, a potem je ciągle zmniejszamy, tak jak widzi je oko ludzkie. W
historii natomiast jest odwrotnie. Im dalsi są od nas ludzie, tym wydają się
nam więksi, olbrzymi, przerastający nas charakterem.
Zestawianie postaci historycznych z wieków minionych z współcześnie działającymi
politykami odczuwamy zawsze jako bluźnierstwo. Działacze Sejmu Czteroletniego:
Stanisław Małachowski, Ignacy Potocki, Hugo Kołłątaj - Boże, cóż za
wielkości, jakąż obrazą uczuć powszechnych jest napisanie o nich prawdy.
Oburzenie na "odbrązowywanie" tak genialnie swego czasu przez Boya
zdefiniowane powstaje właśnie na gruncie fałszywej perspektywy historycznej.
Rzecz inna, że odbrązowywanie to nie metoda historyczna, lecz raczej
sztuczka literacko-rozrywkowa, polegająca na tym, że się do postaci z czasów
dawnych stosuje obyczajowo-moralne wymogi naszych czasów i na tym uwypukla się
tych ludzi w sposób karykaturalny.
Ulirycznianie historii polega na przypisywaniu ludziom innych epok własnych
tendencji myślowych. W przedostatnim roku swego życia i przedostatnim roku
panowania Aleksandra II Dostojewski wygłosił o Puszkinie wspaniałą mowę, która
wstrząsnęła całą inteligencją rosyjską. A przecież Puszkin wypowiedziany
w tej mowie nie miał w sobie krzty z Puszkina prawdziwego. Był to po prostu
ktoś, kto wyznawał ideologię Dostojewskiego. Własną lirykę, własne
marzenia i sny przypisujemy to Mickiewiczowi, to Skardze, to Władysławowi
Jagielle, to Bolesławowi Chrobremu.
Wszystko to, co powyżej powiedziałem, można by zamknąć w jednym uogólnieniu,
a mianowicie, że nasz stosunek do postaci historycznych zarówno w dziedzinie
historii politycznej, jak kulturalnej, jak i do wydarzeń historycznych, jest
stosunkiem anachronistycznym, mieszającym z sobą najrozmaitsze epoki, nie
rozróżniającym epok, przypisującym ludziom jednej epoki przyzwyczajenia,
poglądy, obyczajność i zasady moralne z innej epoki. Nie można uważać, że
nacjonalizm Bolesława Chrobrego jest taki sam jak Romana Dmowskiego, a
katolicyzm kardynała Oleśnickiego taki sam jak Ignacego Loyoli. Epoka - oto
jest to największe piętno wyciśnięte na życiu i twórczości człowieka.
Zresztą "wyciśnięte piętno" jest określeniem słabym i
nieprawdziwym. Pomiędzy człowiekiem z jednej epoki a innej epoki jest różnica
mniej więcej taka sama, jak pomiędzy gatunkami w podziale zoologicznym -
oczywiście jeśli to określenie zastosujemy tylko do życia psychicznego człowieka.
Nad nauką historii jako motto powinny się unosić piękne włoskie słowa:
"La donna e mobile".
Toteż kiedy studiujemy życiorys takiego chociażby Puszkina, poznajemy jego
działalność, odruchy, jego śmiech i cierpienia z dnia na dzień, z godziny
na godzinę, to się pomału odzwyczajamy od tych potwornych uogólniających
frazesów, które tak ciążą nad naszym rozumieniem historii. 

Puszkin
pochodził ze starej szlacheckiej rodziny rosyjskiej, wywodzącej się od
Radszy, rycerza z czasów jeszcze Aleksandra Newskiego. W siódmym pokoleniu
od tego Radszy był Grzegorz Puszka, założyciel rodziny Puszkinów i hr. Musin
Puszkinów. Z tego samego, Radszewowego pnia pochodzą także inne
wielkie rodziny rosyjskie, jak hr. Butorlinowie, Matlewowie, Kołogriwowie i
inni.


Matka Puszkina była wnuczką Hannibala. W Wilnie na rogu Bakszty i Wielkiej
stała mała cerkiewka, na niej tablica, że tu Piotr Wielki chrzcił Hannibala,
pradziadka Puszkina. Ten Hannibal miał się urodzić jako syn księcia
Abisynii, potem był w Konstantynopolu w charakterze jakiegoś okupu czy haraczu
i tam był kupiony dla Piotra Wielkiego, który go wychował i zrobił
dygnitarzem rosyjskim, właścicielem wielu majątków ziemskich i dusz pańszczyźnianych.
O ile mi wiadomo, jeszcze nikt nie skonfrontował tego, co sam Hannibal bajał o
swym książęcym pochodzeniu, ze źródłami etiopskimi. Puszkin nie tylko nie
wstydził się tego swego afrykańskiego pochodzenia, lecz zawsze je podkreślał.
Ale nie dodało mu ono fizycznego uroku. Wszyscy, którzy Puszkina widzieli po
raz pierwszy, a nie wiedzieli, kim on jest, mówili "małpa". Zwłaszcza
mówiły tak kobiety, nawet te, którymi Puszkin później się zachwycał, jak
różne Cyganki, np. "Do mleka skóry słowiańskiej dodana była u niego
afrykańska sadza" - powiedziała jedna z dam. Puszkin, widać przez
przekorę, jeszcze bardziej się umałpiał - jeśli można się tak wyrazić
- swoimi skokami, siadaniem na stołach, oknach, zwijaniem się w kłębek i
innymi tego rodzaju ruchami. Poza tym jego temperament wybuchowy, drażliwy,
niepohamowany, jego straszne oczy w złości... Zresztą wpływ krwi abisyńskiej na rasę
słowiańską powinien być przedmiotem rozważań przyrodnika specjalisty, a
nie kompletnego laika w tej dziedzinie, jak ja lub inni ludzie, którzy dotychczas na ten
temat pisali.
Dom Sergiusza Puszkina był to dom
snobistyczno-kulturalny. Wszyscy w tej
rodzinie pisali wiersze i rozmawiali górnolotnie. W Eugeniuszu Onieginie jest
mowa o ojcu, który żył z długów i wydawał trzy bale corocznie, aż zbańczył
całkowicie. Oczywiście Puszkin miał na myśli własnego ojca, do którego całe
życie żywił aż nadto uzasadnioną antypatię.
Ten dom ojcowski miał dużą bibliotekę francuską, nad którą królował
Wolter. Przypuszczam, że w skromniutkim księgozbiorze nowogródzkiego
adwokaciny, ojca Mickiewicza, na pierwszym miejscu stała książka do nabożeństwa.
Ta różnica między dwoma największymi poetami słowiańszczyzny miała większy
wpływ na ich twórczość, niż nam się zdaje. Puszkin w dzieciństwie mówił
tylko po francusku, był to język, który słyszał nad kołyską, w której się
urodził, i którym mówił w godzinę swej śmierci. Mickiewicz nigdy tak
dobrze po francusku nie mówił.
W 1811 r. zostało otwarte liceum w Carskim Siole. Nowością w statucie tego
zakładu wychowawczego był przepis zabraniający stosowania kar cielesnych,
podczas kiedy cała ówczesna pedagogika oparta była jeszcze na rózdze i
batogu. Wśród uczniów tego pierwszego roku istnienia liceum był także kędzierzawy
Aleksander Puszkin. Otwarcie było bardzo uroczyste. Cesarz przybył z całą
rodziną. Prof. Kunicyn wygłosił godzinne przemówienie na cześć otwarcia. W
ciągu tej godziny nie wspomniał ani jednym słówkiem o założycielu, tj. o
obecnym na sali Aleksandrze I. To tak zachwyciło cesarza, że nadał mu od razu
bardzo wysoki order Św. Włodzimierza.
Aleksander I przed śmiercią jeszcze powiedział: "Niech tam mówią o
mnie, co chcą, ale przez całe życie byłem republikaninem".
Republikanin i samodzierżca - oto temat godny
Dostojewskiego. Ale w życiu
Puszkina ten kulturalny republikański Aleksander był ciemięzcą; ograniczony
oficer Mikołaj omal dobroczyńcą. Tak się czasami dzieje, ku utrapieniu
prostolinijnych interpretatorów dziejów składa.
Aleksander I nie był głuchy, ale był, jak to mówią Francuzi, dur
d'oreille, źle słyszał. I stąd zawsze mu się zdawało, że wszyscy szydzą
z niego za jego plecami, że wszyscy ciągle wspominają o niewyraźnej roli, którą
odegrał w stosunku do morderstwa własnego ojca, Pawła I. Zresztą taka obawa przed szyderstwem to także coś, co tkwi w klimacie epoki. Lord Castelreagh,
brytyjski pełnomocnik na Kongresie Wiedeńskim, zaniemógł na temat tego, że
konie się z niego śmiały. Wychodził z pałacu w Wiedniu i zawracał z
powrotem, utrzymując, że lewy koń lejcowy z czwórki wyraźnie się śmieje z
niego. Potem już twierdził, że nawet konie na obrazach rozwieszonych w
salonach recepcyjnych śmieją się lekceważąco na jego widok.
Aleksander I był zdrów na umyśle, ale był przewrażliwiony na temat żartów
ze swej osoby. Puszkina, który zabłysnął swymi epigramatami, wprost
znienawidził. "Urodziłeś się pod bębnem" - pisał o nim Puszkin.
Było to niesłuszne. Aleksander I był w dzieciństwie karmiony ckliwą
ideologią Rousseau i tylko przez zamrożone okna pałacu widział, jak knut
krwawi człowieka. Psychologia "pod bębnami" cechowała dopiero jego
następcę, tego, który dla Puszkina był dobry.
I oto Aleksander zsyła Puszkina na południe Rosji. Puszkin ma dopiero
dwadzieścia jeden lat, ale już jest ogólnie znanym poetą, wzbudzającym do
swej osoby czasami wręcz histeryczne zachwyty. Puszkin ma pensję, którą mu
się wypłaca, chociaż oczywiście nic nie robi. Przyjeżdża do Jekaterynosławia
(dawnego naszego sienkiewiczowskiego Kudaku), gdzie go spotyka jego przyszły
szef, gen. Inzow, późniejszy jego opiekun, obrońca i dobroczyńca. Tutaj
Puszkin jest chory, bo jest ciągle chory, zasłabnięcia na tle wenerycznym są
wtedy źle leczone, a Puszkin z powodu lekkomyślności wciąż na nie zapada.
Gen. Rajewski, bohater wojny 1812 r. i w ogóle postać niesłychanie wówczas
szanowana, zabiera poetę z sobą na Kaukaz.
Ten generał ma dwóch synów: Aleksandra i Mikołaja, przyjaciół Puszkina,
którzy w życiu jego odegrają pierwszorzędną rolę, oraz kilka córek.
Najstarsza Katarzyna uczy go angielskiego i za jej pośrednictwem Puszkin
poznaje Byrona, w tejże Katarzynie podkochiwał się później Adam Mickiewicz.
Ale Puszkin zakochuje się, i to zakochuje najpoważniej, w trzeciej córce
gen. Rajewskiego, wówczas czternastoletniej Marii Rajewskiej.
Będzie to w ogóle najpoważniejsza miłość Puszkina, który
kocha się od
dzieciństwa, kocha czasami tydzień albo dwa tygodnie, zmysłowo, lubieżnie,
przelotnie. Teraz jest co innego. Ta dziewczynka warta jest w ogóle wielkiej miłości. Potem pisać o
niej będzie cała poezja rosyjska, a pamięć o niej i szacunek do niej pozostały
żywe w następnych pokoleniach. Maria Rajewska jest właśnie tą księżną Wołkońską,
która nie opuściła swego, dużo od niej starszego, męża, gdy jako
dekabrysta został skazany na katorgę w kopalniach Sybiru.
Podobno do Marii Rajewskiej stosują się prześliczne wiersze Puszkina o
"morzu, które biegło do jej nóg" i o tym, jak on chciał się dotknąć
"ustami tych nóżek wraz z falami". Były co prawda także inne panie,
które utrzymywały, że ten urywek z Oniegina był dla nich napisany,
ale taki jest los każdego poety, a nawet każdego piszącego, że to, co się
napisze dla jednej, inne sobie przypisują.
Jest to w ogóle wiek wielkich miłości. Nie szukajmy ich co prawda w życiu
Puszkina, w którym pod tym względem ilość w ogóle góruje nad jakością.
Człowiekiem opętanym, zamęczonym cierpieniem i natchnieniem darzącą miłością,
jedną miłością całego życia, jest Adam Mickiewicz. Ale o wielkich miłościach
ówczesnych nie czytajmy w biografiach poetów czy artystów. Dowódcy wojsk,
zwycięzcy w bitwach, mężowie stanu są wtedy czasami odurniani przez uczucia
silniejsze od nich, silniejsze od wszystkiego. Czytajcie wspaniałe pamiętniki
z tej epoki z Lubomirskich Rzewuskiej.
W tymże 1820 r., w którym wygnano Puszkina z Petersburga, po podróży z
Rajewskimi na Kaukaz znalazł się Puszkin w Kiszyniowie i porównywał siebie z
Owidiuszem, zesłanym przez Oktawiana nad Morze Czarne. Do tych czasów Puszkina
można by zastosować list, błaganie, wskazówkę najrozumniejszego i
najszlachetniejszego z przyjaciół Puszkina, poety Żukowskiego, który mu
kiedyś napisał: "Nie trzeba, aby życie twoje było epigramatem, trzeba, aby
było poezją".
W Kiszyniowie życie poety było... epigramatem. Gdyby wolno było o życiorysach
największych poetów świata pisać w sposób trywialny, to można by napisać,
że życie to było w ogóle chuligaństwem.
Awantury, skandale, pijaństwa, trywialne przygody erotyczne, karty, długi,
co najwyżej szalone i mniej szalone pojedynki.


Z Kiszyniowa Puszkin zostaje przeniesiony do Odessy, o której marzył. Jest
tu mnóstwo pięknych dam z arystokracji, które Puszkin woli od kiszyniowskich
Greczynek i Żydówek. Hrabina Woroncow daje mu pierścień ze znakami kabalistycznymi. Był
to zresztą po prostu pierścionek z pieczątką handlową jakiegoś
kupca żydowskiego i znaki kabalistyczne były to ryte na odwrót wyrazy
oznaczające imię i nazwisko tego kupca, z dodatkiem adresu jego sklepu. Ale
poetycznie-arystokratyczni kochankowie nie wiedzą o tym. Na męża ukochanej
pisze Puszkin złośliwy epigramat:
 
Połumilor, połukupiec, 
Połumuriec, połuniewieżda, 
Połu-padliec, no jest
nadieżda 
Czto budiet połnym nakoniec.
 
Oddźwięk tego epigramatu znajdujemy u Mickiewicza w wierszu pod tytułem Na
Jana Czyńskiego:

 


Wpół jest Żydem, wpół Polakiem, 


Wpół jakobinem, wpół żakiem,



Wpół cywilnym, wpół żołdakiem,



Lecz za to całym łajdakiem.

 

Jako autor epigramatów Puszkin był lepszy.


Woroncow, generał gubernator kraju, wysyła Puszkina na zbadanie szkód wyrządzonych
przez szarańczę. Puszkin jest obrażony i wściekły. Pisze raport
impertynencki:

 


Sarancza lietieła, lietieła, 


I sieła.



Sidieła, sidieła, wsio sjeła, 


I wnow polietieła.

 

Woroncow w tajnym liście do hr. Benckendorfa, szefa żandarmów, prosi o
zabranie z Odessy Puszkina, "człowieka nie pozbawionego pewnych uzdolnień
literackich".


To jest ze strony ekscelencji ordynarne chamstwo. Puszkin już jest wtedy
przez całą Rosję uznany za wielkiego poetę.


Ale Woroncow prosi tylko o zabranie Puszkina z Odessy. Aleksander I zaostrza
karę i każe odesłać Puszkina do pskowskiej guberni, do majątku ojca pod
nadzór osoby odpowiedzialnej.


Jest to sierpień 1824 r.



Maszynopis (papiery pośmiertne)

 

 




NATHALIE



Aleksander Puszkin, wielki, największy poeta rosyjski, zmarł zabity w
pojedynku. I dramatyczność, która wieje ze znanych zresztą opowiadań o
ostatnich miesiącach jego życia, o sprawie z Dantesem itp., polega na tym, że
Aleksander Puszkin nie był  P u s z k i n e m  dla ówczesnego Petersburga, dla tych, z
którymi się spotykał, witał, jadał obiady, rozmawiał na balach, w teatrze,
na zebraniach, nie był  j e d n y m  z  n a j w i ę k s z y c
h  g e n i u s z y  ś w i a t a, lecz panem
Puszkinem, monsieur Pouchkine, mężem najpiękniejszej kobiety w Petersburgu.



Czyż w tym biograficznym zestawieniu nie ma pierwiastka silnej dramatyczności?
Gorzeją dziś serca dla geniuszu Puszkina. Od niego datuje się epoka
artystycznej twórczości w życiu wielkiego narodu. "Piotr Wielki i
Puszkin" - piszą jedni. "Puszkin i Piotr Wielki" - piszą inni,
gdy chodzi o wymienienie imion ojczyzny rosyjskiej. A wtedy, gdy Puszkin żył,
wtedy oczywiście żyli także i zwolennicy jego talentu. Czasami na ulicy, na
zaśnieżonym trotuarze Newskiego pewno ktoś kogoś trącił i powiedział:
"Oto Puszkin idzie", a jakiś student entuzjasta przystanął i nawet
pilniej oglądał jego brzydkie rysy twarzy, zmysłowe murzyńskie wargi, jego długie,
do szponów ptaka podobne paznokcie, usłyszał, jak Puszkin się śmieje, tak
bardzo głośno, jakby rżał. Ale tym niemniej Puszkin sam dla siebie miał
poza osobistym zadowoleniem i niepokojem o wartości swych wierszy - bo każdy
twórca więcej nie dowierza swej pracy, niż się nią cieszy - miał jako
stanowisko w świecie petersburskim, do którego należał i chciał należeć,
tylko to, że był traktowany wszędzie jako mąż najpiękniejszej kobiety, będącej
królową każdego balu, będącej przedmiotem zachwytów każdego młodego
salonowego snoba, gdyż wtedy były inne obyczaje i młodzi ludzie głośno
sobie mówili: "Kocham się w pięknej pani Nathalie" - tak jak się
dziś tego nie mówi, bo śmieszne słowo "kocham" nie potrafiło się
przetranslokować, przeklimatyzować z parkietów wielkich sal do zaduchu
kawiarnianych dansingów.



Kiedyś, było to pod wpływem gry Juliusza Osterwy, tego najdroższego mi
mistrza gry scenicznej, i pani Osterwiny, przyszła mi do głowy ambicja
napisania dramatu, tylko koniecznie historycznego. Wżyć się w psychologię ludzi sprzed stulecia.
Oczywiście uspokoiłem się po chwili. Zrozumiałem, że dlatego, aby iść z
utworem i prosić dyrektora teatru o wystawienie, trzeba być... albo trzeba
umieć pisać na scenę i mieć talent. Ale gdy pasowałem się z tymi swymi
chorobliwymi ambicjami, zrozumiałem, jak to piękne i ciekawe móc kierować
postaciami teatralnymi, trzymać w ręku palący się powróz dramatyczności,
powrozem tym kręcić i oślepiać, aż wreszcie przez dramat historyczny ożywiać
nieboszczyków, pisać sceny tak, aby widownię przenikał szelest fraków,
zapach pudru białych peruk, błyski oczu dawno zmarłych dam.

Jakże niespożyte
dramatyczne skarby mieszczą się w biografii Puszkina, w intymnej, wstydliwej
treści jego życia osobistego. Ile goryczy będzie w notce dziennika:
"Chciano widywać Nathalie na balach nadwornych, zrobiono mnie
kamerjunkrem". Ubrano geniusz w mundur junkra, ojcu rodziny dano stopień
humorystyczny, bo kamerjunkrami byli z obyczaju młodzieńcy dwudziestoletni, i
to wszystko, aby jego piękna pani była ozdobą balów na cesarskich pokojach.
Niedawno przez bolszewików wydane dokumenty rzucają więcej światła na
biografię Puszkina. Jakby kto świeżych drew rzucił w kominek, który słabym
tylko ogniem oświetlał duży pokój pogrążony w zmierzchu. Nie wiemy, czy piękna
Nathalie zdradziła męża, czy też nie. On sam umarł z wiarą w żony zupełną
niewinność. To samo twierdził cesarz Mikołaj I głośno, lecz nie tak głośno,
by zagłuszyć szeptanie, że to on właśnie, cesarz, swymi wargami tych słodkich
szukał usteczek. Czy była kochanką Dantesa? Twierdzono powszechnie, że nie.
Sam Dantes przed śmiercią z niesmacznym samochwalstwem powiedział, że -
oczywiście - tak.
Nie wiemy przecież także,
kto przysłał ów patent
anonimowy, będący bezpośrednim powodem śmierci Puszkina. Kto był autorem
anonimu. Baron Heeckeren de Beverwaard, jak to sądził Puszkin i jego współcześni,
i sam Mikołaj I, czy pani Nesselrode, jak twierdził Aleksander II, czy późniejszy
konwertyta katolicki ksiądz jezuita, książę Gagarin, czy książę Paweł Dołgorukow,
emigrant zwalczający carat, jeden z najzłośliwszych publicystów demokracji
rosyjskiej w drugiej połowie XIX w.?
Dwadzieścia parę lat ma Nathalie, gdy umiera Puszkin. Trzeba władać
stylem poetów i romantyków, aby wyliczyć liczbę jej adoratorów. - Czemu
nie mnie, lecz Smirnowej czytasz swe wiersze - pyta poetę - przecież ona
brzydsza ode mnie.
Nawet przyjaciółki pani Nathalie przyznają, że nikt jej urodzie nie dorówna,
może chyba hrabina Mussin-Puszkin. Ach, jak łatwo wchodzimy w ten świat
krynolin, w ten szczebiot, w tę bystrolotność plotki opowiadanej jednym
tchem. Oto tak pośpiesznie o małżeństwie Puszkinów pisze jedna dama do
drugiej:
"Entre autres choses on pretend que Pouchkine a recu par la petite poste un
diplome avec des cornes en or, souscris par les personnes les plus marquants de
la haute societe et reconnus de la confrerie, qui lui ecrivent qu'ils
s'empres-sent de lui envoyer ce diplome comme a un membre de leur societe, i
czto s radostju oni prinimajut w swojo obszczestwo et qu'a la suite de cela
s'est arrange le mariage de M-lle Gontcharoff. Pour les autres versions je les
garde pour avoir quelque chose vous raconter quand nous nous rever-rons".
Co za materiał dla dramatopisarza. Co za obrazy dla
inscenizatora. Trup
Puszkina zasypany został przez skrzętnych biografów przez kupy szpargałów,
listów, bilecików. Z tej kupy pożółkłego papieru jakieś typy powstają
przed nami w swoich kolorowych frakach, upierzonych kapeluszach i tabakierach
między palcami. Żukowski, wychowawca następcy tronu, poeta, człowiek głupio
poczciwy, chcący wszystko i wszystkich widzieć jak grzeczne dzieci, a cesarza
jak dobrego ojca. Oto mściwy kretyn, książę Dundukow-Korsakow, ten, który
zasiadł jako prezes Akademii Nauk - "a pocziemu on zasiedajet, potomu czto
jest cziem siest" - mówił epigramat cenzuralny, bo niecenzuralny,
Puszkinowski pierwowzór głosił nieskromnie - "potomu czto... jest".
Oto hr. Sołłohub, szlachetny, miękki, rozumny człowiek, którego gdy Puszkin
wyzwał na pojedynek (a wtedy za pojedynek groziła wielka kara i rezultaty ich
zazwyczaj były śmiertelne) zupełnie bez poważnego powodu, przez kaprys, z
powodu zdenerwowania wywołanego stałą, nieznośną kokieterią żony, to
uczucia Sołłohuba wahają się pomiędzy obawą, aby nie wyglądać na tchórza
i aby w czymkolwiek nie zaszkodzić Puszkinowi, którego kocha jako wielkiego
narodowego poetę. Oto stara ciotka Zagriażska dbając o siostrzenicę Nathalie,
wykupująca z lombardu jej "szale, bursztyn i srebro", dumna z tej
siostrzenicy, ratująca z kłopotów Puszkina, gdy cesarz chce go osadzić do
aresztu za nieodpowiednie guziki na mundurze kamerjunkra lub za okrągły
zamiast trójkątnego, czy na odwrót, kapelusz. Oto żona ministra, hrabina
Nesselrode, lwica salonów, gospodyni świetnego salonu, wziotocznica wielkiego
stylu, wielka intrygantka polityczna. Oto Polietika, psychopatologicznie
nienawidząca Puszkina, która urządza schadzki jego żonie w swoim
mieszkaniu, aby sprawić sobie zadowolenie, że wyrządziła mu krzywdę. Oto
jadą karetą ze stangretem i forysiem hrabiostwo Borch i mijają sanki, którymi
Puszkin podąża na miejsce pojedynku i śmierci. Puszkin śmieje się jak
zawsze i powiada: - Voila deux menages exemplaires. - Dlaczego? - Bo ona
żyje ze stangretem, a on z forysiem. Jak gdy się postawi lustra naprzeciw
siebie, to końca nie będzie obrazom widniejącym w ich taflach, tak końca
nie ma typom scenicznym, które się pojawiają z kart biografii Puszkina.
Co za rozkosz, co za radość musi być dla dramaturga sprząc te typy ze sobą,
związać je dramatycznym węzłem, postawić naprzeciw siebie w sytuacjach skrzących
się niepewnością i koniecznością decyzji. Jak Puszkin zastał Dantesa na
klęczkach przed piękną, atłasową Nathalie: "Panie, prosiłem właśnie żonę
pańską o rękę jej siostry" - powiada bezczelny Francuz patrząc w
oczy poecie. A jak się trzęsły murzyńskie wargi Puszkina, gdy chciał krwi,
by zmyć swą hańbę. Później na barierze, już śmiertelnie ranny w brzuch,
powiada: "Je me sens assez de force pour donner mon coup". A jak podrzuca
pistolet w górę z dziecinno-zwierzęcą radością, gdy mu się zdawało, że
zabił Dantesa.
Nathalie ma dwie siostry, które mieszkają z nią razem. Starsza, Catherine,
"Koko", kocha się w Dantesie, młodsza "Azińka", Alexandrine -
w Puszkinie, być może jest jego kochanką. Konstancja, niańka w domu Puszkinów,
mówiła później córce Nathalie: "Alexandre grzeszną była przed twoją
matką. Kiedyś zgubiła krzyżyk złoty z piersi, z którym się nie rozstawała.
My, służba, szukaliśmy go wszędzie. I gdzie się znalazł? W łóżku pana,
twego ojca, który wtedy spał oddzielnie, bo matusia miała połóg". Ten
stosunek miłosny o ścianę od pięknej żony i własnych dzieci z brzydszą,
żółtocerą i trochę kosooką szwagierką, jakaż to tajemnicza plama na psychologii człowieka złotego talentu o namiętnych murzyńskich
wargach.
Historia zamążpójścia Nathalie zaczyna się w Moskwie.
Gonczarowie byli
starą ziemiańską rodziną rosyjską. Majątki były zadłużone i źle
zagospodarowane, stosunki rodzinne przykre, ciężkie. Nathalie już jako piętnastoletnia
dziewczynka
słynie z urody. Gdy bierze ją Puszkin, jest jeszcze trochę nieśmiała, trochę
niezgrabna i zła gospodyni. Obrus leży u niej krzywo na stole, w szafach nie
posprzątano. Jeszcze wszystko w niej trąci Moskwą, tym miastem rozkołysanych
dzwonów cerkiewnych i kitaj-go rodu, chaotycznych uliczek i kraśnych chust
kobiecych. I piękna dziewczynka jest wtedy takim moskiewskim pierniczkiem, słodkim,
kolorowo ulukrowanym, ale którego miodek jeszcze lipnie.
Z mężem przyjeżdżają do Petersburga, mieszkają pierwej w Carskim Siole,
potem w stolicy. Jeśli o Wilnie można powiedzieć, że to miasto Włoch, włoskie
miasto pięknych kościołów przysypane śniegiem północy, to Petersburg to
miasto empire, gdzie na empiru marmur i na empiru brąz i miedź pada gęsty,
wilgotny śnieg. Empire i śnieg oto pochlebna charakterystyka Petersburga, tak
jak "lampa i wilgoć" będą najkrótszym impresjonizmem dziecka, które
patrzy na Petersburg spod budy zwoszczyka.
W Petersburgu nadobna moskwiczanka przekształca się zupełnie. Odpada z jej
wyglądu i z jej duszy wszystko, co było Moskwą. Staje się najdystyngowańszych
nad Newą salonów imponującą orchideą.
Zjawia się Dantes. Kim był Dantes? Był to niedokończony uczeń szkoły
Saint Cyr. Po upadku starszej linii Burbonów w 1830 r. Dantes nie chciał służyć
Louis-Filipowi czy też ze szkoły Saint Cyr go wylewają i chce się przenieść
do Prus. W Prusach jednak chcą go przyjąć tylko jako podoficera, gdyż nie
ukończył kursu szkoły. Przychodzi mu do głowy myśl zaciągnąć się do służby
rosyjskiej. Dostaje jakoś list polecający od następcy tronu Wilhelma (później
cesarza Wilhelma I) do Rosji. W podróży do Rosji zachorowuje w jakimś małym
miasteczku niemieckim. Tutaj do tego samego hotelu zajeżdża Heeckeren, poseł
Niderlandów w Petersburgu, któremu złamała się oś w karecie. Dawni
biografowie Puszkina domyślali się, że Dantes był synem króla Holandii lub
samego Heeckerena i że to było powodem, że Heeckeren później usynowił
Dantesa. Nowsi biografowie nie czynią tych przypuszczeń. Zatrzymują się nawet przed przypuszczeniem, że
pomiędzy Heeckerenem a Dantesem istniał pederastyczny stosunek. Mówią na to:
"Bardzo możliwe, lecz nie dowiedzione". W każdym razie znajomość
Heeckerena z Dantesem zaczyna się od spotkania w tym małym miasteczku. Przyjeżdżają
do Petersburga razem na okręcie "Mikołaj I". Dantes służy w
kawalergardach, zresztą jest opieszałym i nieprzyjemnym oficerem, źle siedzi
w siodle, często jest karany. Natomiast w salonach petersburskich spotyka go
sukces ogromny. Heeckeren go usynawia. Poznaje Puszkina, gdy ten z żoną i
dwoma jej siostrami przybył kiedyś na bal do cesarza. "Trójbuńczuczny
pasza", zażartował wtedy Dantes patrząc na Puszkina. Jakie to
charakterystyczne - cudzoziemiec nie wie, że to Puszkin, poeta, widzi, że
przyszedł kamerjunker, monsieur Pouchkine z trzema niewiastami.
Umizgi do pani Puszkin trwają dwa lata. Dantes stale, nieodłącznie, każdego
wieczoru jest tam, gdzie piękna Nathalie. Wie o tym cały Petersburg. A jednak
anonim nadesłany Puszkinowi miał na myśli nie Dantesa, lecz znacznie wyżej...
cesarza.
Anonim, który wiele osób otrzymało z napisem "dla wręczenia
Puszkinowi" brzmiał:
"Officjałowie, Komandorzy i Kawalerowie Najjaśniejszego Zakonu Rogaczy
zebrani na kapitule zakonnej pod przewodnictwem czcigodnego Wielkiego Mistrza
Zakonu Jego Ekscelencji Szambelana Naryszkina mianowali jednogłośnie P.
Aleksandra Puszkina koadiutorem Wielkiego Mistrza Zakonu i historiografem
Zakonu. Sekretarz stały Hrabia Borch".
Naryszkin był żonaty z kochanką cesarza Aleksandra I. Współczesny
biograf Puszkina szczegółowo w trochę bolszewicką manierą zepsutym studium
utrzymuje, że Puszkin sądził, iż dyplom napisał Heeckeren, lecz że miał
na myśli cesarza jako kochanka jego żony. Puszkin stale przestrzegał swą żonę
przed umizgami cesarza, który przejeżdżał przed ich oknami, a potem żalił
się pięknej Nathalie, że ma stale spuszczone sztory.
Puszkin wyzwał Dantesa twierdząc, że uważa go za sprawcę moralnego swego
poniżenia.
Następuje szereg scen dramatycznych, w których przez
trzecie osoby i
osobiście baron Heeckeren stara się o odłożenie pojedynku, potem o cofnięcie wyzwania. Następują tu intrygi
dyplomaty holenderskiego niesłychanie zawikłane. Dantes żeni się z siostrą
Nathalie, Katarzyną, której nie kocha, a która go kocha. Puszkin sądzi, że
Dantesem rządzi tchórzostwo. Wyzwanie cofa, lecz nie chce widywać Dantesa i
zabrania żonie bywać u szwagrostwa.
Dantes po małżeństwie z siostrą Nathalie nadskakuje tej Nathalie jeszcze
bardziej, a ona stale doprowadza do wściekłości męża, nie tylko
powtarzaniem mu, co jej Dantes mówi, lecz także wmawianiem, że ojciec
przybrany Dantesa, baron Heeckeren, stale ją namawia, aby opuściła Petersburg
i uciekła z Dantesem.
Pani Polietika urządza im schadzkę w swoim mieszkaniu. Puszkin o tym się
dowiaduje. Nathalie opowiada mu, że poszła tam, aby ostatecznie zerwać z
Dantesem, że była to pierwsza jej schadzka, że jak Dantes brutalnie zaczął
ją napastować, to się broniła krzykiem, że na to przybiegła córka
Polietiki itd.
Nathalie kłamie czy nie kłamie? Puszkin jej wierzy.
Biografowie Puszkina twierdzą, że Nathalie, pomimo że czasami była
szlachetnie smutna, a czasami pisała nawet dla Puszkina wiersze swoje - to
jednakże Nathalie była głupia. Przeciw temu musimy zaprotestować gorąco,
silnie, zasadniczo. Piękna kobieta nie może być głupia, nigdy głupią nie
jest. To takie proste: na taką piękność jak Nathalie tyle rozumnych, wartościowych
ludzi patrzało z zachwytem, z upojeniem. Czy z tych źrenic zachwyconych nie spływa
fluid uduchowiający? Czyż z tego szczerego, pięknego uczucia, które budzi się
w najsilniejszym człowieku, gdy dłużej, gdy rzewniej, gdy rozkoszniej oczy
jego popatrzą na takie cacko przyrody i natury, nie rodzi się jakaś siła, która
piękną kobietę silnie obejmuje wpół i przypina jej skrzydła, których
brak? Do naprawdę pięknej kobiety zawsze przyjdzie ktoś, kto mózg ma
przeelektryzowany intelektualizmem, i tak jej twarzyczkę fluidem własnej
inteligencji spowije, jak się zmarznięte wiatrem, cudne, pachnące policzki
futrzanym boa otula. I wara brutalnym niedołęgom stawiać diagnozę głupoty!
Piękna kobieta mówi zazwyczaj mało, lecz wszystko, co powie, jest takie
dowcipne. Piękna kobieta nie jest także mądra. Jej typem jest "głupota
uduchowiona". Bardzo piękne kobiety zawsze widzą zachwyty w cudzych
oczach i taką mają szklaną prymitywność, ładną prostotę własnych psychicznych przeżyć.
Puszkin umierał straszliwie. Męczył się kilka dni. Ołowiana kula tkwiąca
w kiszkach gnoiła ohydnie i straszne sprawiała boleści. Wielki Puszkin. Większy
czy równy Piotrowi Wielkiemu. Stworzył poezję rodzimą. Mówiono dużo o
Nathalie w godzinę jego śmierci.
Przed kilku miesiącami zarządzono w leningradzkim sądzie okręgowym sądową
ekspertyzę "dyplomu" nadesłanego przez anonimowego nikczemnika lat temu
dziewięćdziesiąt. Porównano charaktery pisma barona Heeckerena, którego, mówiąc
nawiasem, po śmierci Puszkina cesarz Mikołaj nazwał nikczemną kanalią i wypędził
z Petersburga, upatrując w nim autora anonimu, a w anonimie widząc aluzję do
własnego "zawrotu głowy" ku pięknej pani, i charaktery pism księcia
Gagarina i księcia Pawła Dołgorukowa. Kto z nich - czy później nawrócony
na katolicyzm idealista, ojciec zakonu jezuitów, książę Gagarin, czy późniejszy
współpracownik Hercena, wydawca rewolucyjnych pism na emigracji, książę
Paweł Dołgorukow?
Ekspertyza bolszewicka orzekła, że listy pisał książę Dołgorukow...
Raz jeszcze powtarzam, że sceniczne opracowanie historii pojedynku i śmierci
Puszkina to niesłychanie bogaty i wdzięczny temat dla komediopisarza, dla
dramaturga. Nie dlatego, że w tę historię zamieszane jest kilkaset osób, a
skrzętni biografowie tak dobrze opisali każdą z nich, że szopki sceniczne
mają gotowych jakby kilkaset manekinów już ubranych, ufryzowanych i z wyrzeźbioną
psychologią, tak ciekawą i bogatą, jakiej żadna fantazja powieściopisarza
stworzyć nie potrafi... Na skomplikowanie i niezmierzoną rozmaitość,
bogactwo kolorów w psychologii osób biorących udział w tej historii, wyciętej
z ram empirowego Petersburga, składa się ta rozmaitość krajobrazowa, jaka
powstaje z zetknięcia się półdzikiej Rosji z przerafinowaną śmietanką
kultury europejskiej. Bohaterowie takiego dramatu "pojedynku Puszkina" jeżdżą
przecież do Paryża, do Baden-Baden na ruletę i w góry Kaukazu dla walki z
pierwotnie rycerskimi plemionami górskimi. Teraz przychodzą wyjątkowe możliwości fabuły
scenicznej i efektów scenicznych wobec niepospolicie bogatych, wzorzystych bujnych splotów
epizodyczności w tej wielkiej grze intryg, podejrzeń, plotek, rzeczy ciemnych,
które otaczały tajemnicze, niewinne czy też grzeszne prowadzenie się pani
Nathalie. Uchwycenie jej osoby, jej psychologii - kobiety pięknej - można
zrobić tak samo ciekawe, jak zagadnienie geniusza i jego stosunek do własnego
życia. O ile życie własne geniusza żłobi jego twórczość, jak i kiedy
cierpienia osobiste są gliną dla artysty w modelowaniu sztuki? To wieczne
pytanie, przeżycia nigdy nie dające się sfotografować, wydają mi się być
równie godnymi odgadnięcia w dramacie, jak to, jak czuła i myślała swoimi
prymitywnymi uczuciami Nathalie, przeniesiona z moskiewskiego półtieremu w
szampan, w pianę szampana życia petersburskich salonów, gdzie pierwotna
niepohamowaność Rosjan ujście tylko znajdowała we wzorach paryskiego
zepsucia. I jaką była ta prawosławna królowa balów. Czy była taką jak
dama katoliczka, która po pierwszej zdradzie męża, jeszcze w rozgrzanej pościeli
szepcze spieczonymi wargami: "To nic, jutro pójdę do spowiedzi". I jak
reagowały uczucia tej orchidei salonów, gdy mąż, wielki geniusz, którego
genialności ani ocenić, ani zrozumieć nie mogła i który w jej towarzyskiej
hierarchii o tyle niżej stał od szambelana, gdy mąż z oślepionymi wściekłością
oczami rzucał w nią brutalnym: "Suko!" I kiedy, i w jakich okolicznościach
piękna Nathalie próbowała pisać wiersze?
Gdy się grzebie w materiałach biograficznych Puszkina, by je przestylizować
na scenę, to ma się palce pełne pudru, którym zasypane są ówczesne fraki,
jedwabie i strupy moralne. Ale dramat historyczny musi wnosić z sobą na scenę
ten brutalizm, jaki zawsze jest udziałem ścisłości historycznej. Niech wieje
ze sceny tym historycznym brutalizmem. Niech ci powyjmowani z trumien, jak lalki
z szuflad i pudełek, ludzie mówią, jakimi byli za życia. Niech się prawda
śmieje. Ale pomiędzy ludźmi sprzed lat dziewięćdziesięciu a widzami na
widowni niech będzie przestrzeń. Niech będzie słychać szelest jedwabiu,
niech muskają nasze wyobraźnie loki tych pań, lecz niech także da się odczuć
zimny piwniczny wiaterek, który nas żywych dzieli od tamtych zmarłych,
inaczej mówiących, myślących, czujących, i między psychologią tamtej,
odtworzonej ze zmarłych, damy i naszą kobietą niech będzie ta przestrzeń
lat dziewięćdziesięciu kultury, myśli, wyobraźni, która to przestrzeń
psychologiczna nie jest zresztą tak duża, jak ta, która dzieli kobietę ubraną w jedwab
sukni balowej, a tę samą kobietę w koszuli.
Ż moich ambicji dramatycznych pozostał tylko pomysł napisania felietonu
pod pretensjonalno-niesmaczno-lirycznym tytułem Dlaczego nie napisałem
dramatu, potem, chwała Bogu, i
na ten temat się uspokoiłem. Chodziłem pomiędzy stolikami kawiarni
"Italia" w Warszawie w nocy, przy muzyce i lampach, i obmyślałem sobie
projekt dramatu, inscenizacji, dekoracji, ról, epizodów scenicznych,
wykorzystania bogatego materiału typów i problemów ówczesnych.
"Italia" przypomina trochę paryskie kawiarnie, tylko że w Paryżu
wszystko jest przeniknięte jakimś ostrym zapachem perfum kobiecych, taką
specjalną ostrością, która nie opuszcza twego wrażenia nigdzie ani na
ulicy, ani w metro, ani w teatrze i nigdy nie mogłem się dowiedzieć, na
jakich to właściwie perfumach polega ten leitmotiv paryskiej atmosfery. W
Warszawie kawiarnie pachną brzydko, w tym zapachu są rozpylone jakieś atomy
brudnej wody, którą się zmywa ścienne kafle porcelanowe. Chodziłem tak pomiędzy
stolikami i z wolna przyszła mi myśl-wyswobodzicielka, którą naprawdę przyjąłem
z wdzięcznością, zrozumiałem, że człowiek, który ma choć trochę w sobie
kulturalnego smaku i kulturalnego instynktu, nie powinien się porywać na pracę
artystyczną, gdy czuje w sobie tylko możliwość próby, a nie pewność
artystycznego zwycięstwa. I poczułem z zadowoleniem, że wolę pozostać
przeciętnie kulturalnym widzem niż autorem, który by męczył publiczność
lub obniżał poziom ich artystycznych wymagań. Aby zapisać taki aktualny w
Wilnie, nie dla mnie może jednego, morał - napisałem ten odcinek.


16 lutego 1928 r.

 

 



JE ME SENS ASSEZ DE FORCE


Z cyklu Łabędź -
carówna


Puszkin w liceum uczył się na ogół nienadzwyczajnie. Tak przynajmniej
wynika z jego świadectwa z ukończenia tam nauk, w którym tylko z jednego
jedynego przedmiotu miał stopień celujący, a mianowicie z... fechtunku.

Nie należy uważać, aby to był zbieg okoliczności bez znaczenia,
dziwaczny przypadek czy coś takiego. Przeciwnie, jest to rzecz bardzo
charakterystyczna. Puszkin była to natura bojowa, ekspansywna, wypełniona jakąś
żądzą ataku
i agresji. Wszystko, co było związane z walką i bojem, pociągało go,
pobudzało.
Teraz ma spędzić przeszło dwa lata w Michajłowskiem. Do wieczora leży w
łóżku, potem siada na konia i przebiega okolice we wściekłym, wariackim
galopie. Szuka ukojenia w tej najszlachetniejszej radości ruchu.

W poezji Puszkina, w jego krajobrazach, w jego syntezach wiosny, lata,
jesieni, zimy najwięcej jest z tego Michajłowskiego. Jest to pskowska
gubernia, rozległe widoki, sosnowe lasy, wrzosy, błota, ogromne kamienie,
tonie i lustra szarych jezior, przede wszystkim ten przedziwny kolor liliowy, który
przesłania nie tylko pola zaorane, ale i wszystko inne w krajobrazie, który
jest jakąś ciągłą obecnością jesieni i smutku.

W Szwajcarii jeziora są piękne, ale niebieskie jak polerowane cacka, wesołe
i wdzięczące się do człowieka. Już w brasławskini powiecie są szare i melancholijne, potem im dalej na północ,
tym smutniejsze.
Michajłowskie to krajobraz Eugeniusza Oniegina tak, jak droga od
Nowogródka do Świtezi to krajobraz Pana Tadeusza.


Te przeszło dwa lata samotności i konnej jazdy skracał sobie Puszkin
romansikami z nadobnymi sąsiadkami. Już prof. Zdziechowski się gorszył, że
o tych sąsiadkach pisał Puszkin w listach prywatnych używając wyrazów
wielce trywialnych, a jednocześnie pisał o nich tak natchnione wiersze.

W związku z tymi wierszami uczynię małą dygresję, a to na temat mego
konika antytłumaczeniowego. Stale twierdzę, że przekład z jednego języka
na inny język jest rzeczą najtrudniejszą na świecie, o ile w ogóle możliwą.
Są ludzie genialni, jak nasz Boy, którzy genialnie spolszczają cudze arcydzieło.
Ale pomiędzy pojęciem spolszczyć a przetłumaczyć jest ogromna różnica.
Spolszczyć to wypowiedzieć te same pojęcia, te same obrazy i te same nastroje
po polsku, przetłumaczyć to zastąpić cudzoziemskie wyrazy polskimi wyrazami.
Otóż to drugie jest moim zdaniem w ogóle niemożliwością. Wyrazy w jednym języku
nigdy nie oznaczają w całej pełni i w całej dokładności tego, co oznaczają
w innym języku.

Prof. Zdziechowski, świetny znawca i języka polskiego, i języka
rosyjskiego, cytuje jednak przekład pewnych wierszy Puszkina, który, moim
zdaniem, w ogóle nie jest żadnym przekładem ani spolszczeniem, a w ogóle fałszerstwem.
Sfałszowane w tym przekładzie jest w ogóle wszystko: nastroje, intencje,
obrazy. Puszkin pisze:

 


I wot opiat jawiłas' ty 


Kak mimolietnoje widienje, 


Kak genij czistoj
krasoty. 


I sierdce bjotsia w upojenji 


I dlia niego woskriesli wnow 


I bożiestwo
i wdochnowłenje 


I żizń i slozy i lubow.

 

Ten jeden z najpiękniejszych urywków Puszkinowskiej liryki został w dziele
prof. Mariana Zdziechowskiego sfałszowany w sposób następujący:

 


l znowu obraz twój kochany 


Przede mną wionął jak marzenie 


Jak geniusz piękna
nieskalany



I ogarnęło zachwycenie 


Zniknęła z oczu smutku mara,



A w serce Bóg zszedł i natchnienie



I miłość dawna, łzy i wiara.

 


Stosunek władzy cesarskiej do ludzi niewygodnych zawsze miał zapach
pieluszek wietrzonych w pokoju dziecinnym. Toteż gubernator Pskowa oddał
Puszkina pod opiekę jego własnego ojca, także poety. W rodzinie Puszkinów
wszyscy byli poetami: Sergiusz, Bazyli, Aleksy. W pewnej chwili Puszkin napisał
podanie do cesarza proszące, aby tę opiekę ojcowską zamieniono mu na zamknięcie
w twierdzy. Podanie już doszło do rąk gubernatora, ale dobrzy ludzie je
wycofali, gdyż uważano, że zrobiłoby w Petersburgu jak najgorsze wrażenie i
jak najbardziej zaszkodziłoby reputacji wielkiego poety.



Ale oto zbliża się tajemnicza śmierć Aleksandra I. Jak wiadomo, później
się okazało, że trumna tego cesarza, wstawiona do grobowca podziemia fortecy
Św. Piotra i Pawła, była pusta. Wybucha bunt dekabrystów. Arystokratyczni
oficerowie gwardii, dążący do wprowadzenia w Rosji konstytucji lub w ogóle
republiki, wyprowadzili na ulice Petersburga podkomendnych sobie żołnierzy,
nie rozumiejących, o co chodzi. Mikołaj I krwawo stłumił te zamieszki.
Puszkin w tym czasie zamierza samowolnie wyjechać do Petersburga. Ale drogę
przebiegł mu zając. Puszkin był przesądny i kazał woźnicy zawrócić. Tak
przynajmniej sam o tej podróży opowiadał.



Historia ze swoimi prawdami jest czasem osobą nieznośną i źle wychowaną.
Otóż prawdą jest, że w czasie po powstaniu dekabrystów, w którym zginęło
tylu Puszkinowskich przyjaciół, pisze on kilkakrotnie prośby o zezwolenie
powrotu do życia normalnego, o paszport zagraniczny, i tak, jak poprzednio za
pobytu na południu Rosji, pieści swe myśli planowaniem ucieczki za granicę.
Wszystko to powoduje rozwiązanie dość dramatyczne. Oto we wrześniu 1826 r.
zajechała przed dwór w Michajłowskiem kibitka, wysiadł z niej feldjeger i
zabrał Puszkina, wystraszając jego staruszkę niańkę. Feldjeger zawiózł
Puszkina prosto do Moskwy, do szefa sztabu, a stamtąd nie umyty, nie uczesany, nie przebrany dostawiony jest przed oblicze carskie. Następuje słynna
kilkugodzinna rozmowa cesarza Wszechrosji z największym po wsze czasy poetą
rosyjskim.


O treści tej rozmowy mamy dwie relacje bardzo różne. Jedna pochodzi od
cesarza, druga od Puszkina. Cesarz powiedział: "On mi się przyznał do
wszystkiego". Puszkin opowiadał, że śmiało wyznał cesarzowi, że gdyby
14 grudzień zastał go w Petersburgu, toby był razem z powstańcami. Jakby tam
nie było - w rozmowie tej tkwi dramat i patos. Puszkin nie lubi carów, ciągle
im dopieka, w swoich epigramatach pisze o "kajdanach służby carskiej"
w wierszu poświęconym Czaadajewowi itd. itd. Mikołaj I, człowiek o
inteligencji oficera, który poza koszarami niczym się nie interesuje, nie lubi
poetów, poezji, jak wszelkich innych tego rodzaju nieporządków. A jednak
cesarz podświadomie imponuje Puszkinowi i, co dziwniejsze, Puszkin imponuje
cesarzowi. Dwóch tych ludzi coś do siebie przyciąga. Mają do siebie jakiś
respekt, którego nie umieliby uzasadnić.



Benkendorf, szef policji, pozostał zawziętym wrogiem Puszkina. Jest to człowiek
w cesarstwie rosyjskim zupełnie wszechwładny, toteż dalsze losy Puszkina,
wypełnione przeróżnymi i przenikczemnymi intrygami przeciwko niemu
skierowanymi, byłyby o wiele gorsze, gdyby nie wyraźna opieka i sympatia ze
strony cara.



Czy sympatia cesarza nie zmieniła się w sympatię do żony poety? Oto jest
wielkie pytanie, które historycy literatury zaledwie naszkicowali, nie umiejąc
nam dać żadnej wyraźnej odpowiedzi.



Dnia 18 lutego 1831 r. Puszkin się ożenił z panna Natalia Gonczarową. W
czasie zaślubin obrączka jego upadła na podłogę i jedna ze świec zgasła.
Robi to oczywiście na przesądnym Puszkinie jak najgorsze wrażenie.



Żona Puszkina jest zupełnie wyjątkową pięknością. Robi ogromne wrażenie
w Petersburgu. Wnosi do życia Puszkina element dotychczas mu nie znany, a
mianowicie wielkiego cierpienia - cierpienia zazdrości.



Stosunek cesarza do Puszkina staje się jakoś niepokojąco wyrozumiały.
Poeta zostaje mianowany kamerjunkrem. Jest to urząd dworski przeznaczony dla młodych
arystokratów, starsi panowie otrzymują klucze szambelańskie. Puszkin jest
dotknięty, zirytowany, podrażniony tą nominacją. Mikołaj I nie miał jednak
żadnej intencji zrobienia mu żadnej przykrości. Po prostu "czyn",
ranga urzędnicza Puszkina, była tak niska, że nie mógł otrzymać klucza szambelańskiego. Ale Puszkin zapisał
w swoim dzienniku: "Chciano, aby Nathalie mogła tańczyć na balach
dworskich". Istotnie Mikołaj I bardzo chętnie tańczył z przepiękną żoną
poety.


Puszkin zaczyna podejrzewać żonę o romans z carem. Podejrzeń tych nie
podziela ówczesne towarzystwo petersburskie, ale podejrzenia te gryzą Puszkina
wewnątrz i upokarzają go niesłychanie, tym bardziej, że cesarz wciąż płaci
długi Puszkina.



Kilka lat po rewolucji zgłosił się do któregoś z muzeów rosyjskich
pewien jegomość, będący jakimś prawnukiem kamerdynera Mikołaja I, ze
sprzedażą zegarka złotego, który ten kamerdyner sobie przydzielił po zgonie
cesarza. W tym zegarku za tylną kopertą była druga koperta, a w niej skrytka,
a w tej skrytce portrecik pięknej Nathalie Puszkin.



Ale okres zazdrosnej szarpaniny Puszkina z powodu cesarza był niczym w porównaniu
z okresem następnym, dantesowskim.



Dantes był to młody Francuz czy Alzatczyk, który przyjechał do
Petersburga, przyjął poddaństwo rosyjskie i został przyjęty do pułku
kawalergardów, uważanego za najbardziej ekskluzywny pułk rosyjski. Usynowił
go baron Heeckeren, poseł holenderski w Petersburgu, figura obrzydliwa,
pederasta. W swoim pułku Dantes nie zdobył sobie szacunku przełożonych, był
leniwy i niedbały, słabo jeździł konno. Natomiast królował na balach i
zachwycał kobiety. Kiedyś zobaczył Puszkina, kiedy ten, wciąż porównywany
do małpy, wchodził na schody cesarskiego pałacu na jakiś bal w towarzystwie
trzech piękności, z których najpiękniejszą była Nathalie, mniej piękną
jej starsza siostra Katarzyna, wreszcie najbrzydszą, tajnie w Puszkinie płomiennie
zakochaną, najmłodsza Alexandrine.



Od tej chwili zaczęły się prawdziwe udręki Puszkina. Już nie tylko on był
zazdrosny, ale cały Petersburg szeptał i plotkował na temat rzekomego romansu
Nathalie z Dantesem. "Ame de dentelles" nazywano z zachwytem Nathalie w
salonach petersburskich.



W dniu 4 listopada 1836 r. otrzymuje Puszkin "dyplom" na członka
Zakonu Rogaczy. Anonim ten jest podpisany fałszywymi oczywiście nazwiskami dwóch
mężów, żony których były kochankami dwóch cesarzy. Puszkin jest w tym
dyplomie mianowany również "historiografem Zakonu Rogaczy". Wielu z jego znajomych otrzymuje również ów dyplom z prośbą
o wręczenie odznaczonemu.


Petersburg w grudniu 1836 r. łamał sobie głowę, kto był autorem niecnego
paszkwilu. Z wyrazami najwyższego moralnego potępienia na wargach szeptano długo
i namiętnie w zaciszu kanap, przy świetle kandelabrów, że brudny anonim
kaligrafował... baron Heeckeren, poseł holenderski... książę Gagarin, późniejszy
konwertyta katolicki, który umarł jako brat zakonny jezuitów, czy wreszcie
książę Piotr Dołgoruki, uczony heraldyk, autor dzieła o Rurykowiczach, późniejszy
postępowiec i emigrant w Szwajcarii, zwolennik Hercena.



Aż dopiero w r. 1931 biegły sądowy Sulkow, inspektor naukowo-technicznego
biura leningradzkiego gubernialnego wywiadu kryminalnego, ustalił za pomocą
nowoczesnej ekspertyzy kaligraficznej, iż dyplom Zakonu Rogaczy był pisany ręką
księcia Piotra Dołgorukiego.



Puszkin po otrzymaniu dyplomu wyzwał na pojedynek Dantesa. Ale z pojedynkiem
jest tak jak z wojną, przeważnie dochodzi do skutku dopiero wtedy, gdy życzą
sobie tego obie strony. Toteż na razie tego pojedynku nie było. Natomiast była
łączna audiencja szefa żandarmów Benkendorfa i Puszkina u cesarza. Wkrótce
jednak Puszkin, wszedłszy nagle do swego salonu, zastaje Dantesa na kolanach
przed Nathalie.



- Prosiłem żonę pańską o rękę jej siostry Catherine - powiada
wstając z kolan Dantes.



Czyżby ta scena, godna krotochwili w guście owych czasów, dowodziła całkowitego
tchórzostwa Dantesa, czy też jego chęci dalszego drwienia sobie z wielkiego
poety o roztrzęsionych nerwach. Katarzyna, starsza siostra Nathalie, kocha się
od dawna w Dantesie tak, jak jej młodsza siostrą Alexandrine kocha się w
Puszkinie. Istotnie w dniu 10 stycznia 1837 r. wychodzi za mąż za Dantesa.



Ale teraz wypadki biegną szybko. Są czasami takie baby na świecie, których
życie składa się z jednej nienawiści do kogoś, nie wiadomo często, z
jakiej racji. W Petersburgu była taka pani Polietika, która w kilkadziesiąt
lat po śmierci Puszkina, już w głębokiej swej starości, przyjechała z
Kaukazu specjalnie do Moskwy, aby plunąć na świeżo odsłonięty pomnik
Puszkina. Teraz ta Polietika organizuje schadzkę Dantesa z Nathalie, która
opowiada o tym mężowi, a Puszkin pisze wysoce obraźliwy list do
Heeckerena, którego słusznie podejrzewa o popychanie Nathalie w ramiona Dantesa.


Na skutek tego listu Dantes nareszcie wyzywa Puszkina. Sekundantem Dantesa
jest sekretarz ambasady francuskiej wicehrabia d'Archiac, jako wyjęty z
odpowiedzialności karnej za udział w pojedynku, sekundantem Puszkina podpułkownik
Danzas, bardzo ciekawa i miła figura człowieka nie liczącego się z niczym i
z nikim, a zwłaszcza z własnymi interesami i karierą.



Pojedynek ma miejsce 27 stycznia 1837 r. Według zwyczajów rosyjskich zatknięte
są dwie szable w charakterze tzw. bariery. Odległość między tymi dwoma
szablami - osiem kroków. Przeciwnicy są ustawieni o cztery kroki od bariery
i mają prawo się do niej zbliżać, ale jej nie przekroczyć. Dantes strzelił
pierwszy. Puszkin upadł. Wszyscy podbiegli ku niemu, łącznie z
przeciwnikiem... Od tej chwili do śmierci Puszkin mówi już językiem swej
kolebki, to jest po francusku. Teraz wykrzykuje: "Attendez. Je me sens assez
de force pour tirer mon coup". Dantes wraca na miejsce, które poprzednio
zajmował i staje w pozycji możliwie bezpiecznej. Puszkin strzela, Dantes pada,
Puszkin woła: "Brawo!"



Ale Puszkin dostał kulę w brzuch, która trafiła także kość pacierzową.
Żyje jeszcze trzy dni w strasznych męczarniach.



Lekarz Arendt, przyboczny lekarz cesarza, został wezwany do Puszkina wraz z
innymi wybitnymi lekarzami. Chciał zawiadomić cesarza, co się stało, ale
cesarz był w teatrze, więc zostawił mu tylko list. Cesarz po powrocie kazał
w nocy zbudzić Arendta i przesłał przez niego list do Puszkina. Arendt
odwiedził natychmiast Puszkina i dał mu ten list do przeczytania, po czym go
zabrał dla oddania cesarzowi wraz z odpowiedzią Puszkina.



Oba te listy zaginęły.




11 listopada 1956 r.

 

 

 

TOŁSTOJ JAKO KSIĄŻĘ MIKOŁAJ ANDREJEWICZ


Hucpowate widowisko "według Tołstoja", o którym pisałem w
ostatnich "Kierunkach", tyle podobne do prawdziwej Wojny i pokoju, ile
szczupak faszerowany na półmisku podobny jest do szczupaka widzianego w głębi
jakichś wód na Polesiu, obróciło me tęsknoty i wspomnienia w stronę tego
arcydzieła powieści.
Sergiusz Aksakow, ojciec przodowników kierunku słowianofili i filozofów,
napisał taką Kronikę
rodzinną. Właściwie Wojna
i pokój jest
czymś podobnym. Kronika wydarzeń, uczuć i refleksji w pewnym okresie czasu
pogłębiona opracowaniem psychologii bohaterów, tylko to wszystko zrodzone w
napięciu jak największego geniuszu artystycznego.
Bohater Tołstoja siedzi na siodle, jedzie konno i myśli. I oto z kilku myśli
lub drzazg myśli, w tej manierze pisania Lwa Tołstoja, która jak gdyby polega na tym, że aby wszystko było
powiedziane możliwie nieoheblowanie, możliwie niezgrabnie i w możliwie
kontrowersyjny sposób, to znaczy nigdy: "tak i tak", a zawsze: "chociaż,
aczkolwiek, wcale nie, a jednak" - powstaje człowiek żywy, istniejący,
bardziej realny, dotykalny, zrozumiały, rzeczywisty niż ci wszyscy ludzie, którzy
żyli naprawdę, a nie tylko w powieści.
Żyli naprawdę - mówimy sobie... Warszawą rządził kiedyś pewien gen.
Starynkiewicz, podobno nader porządny człowiek. Człowiek ten żył naprawdę,
łatwo odszukać jego metrykę urodzin, znaleźć jego grób, nawet go odkopać
i popatrzeć na jego szczątki, jeśli to wyda się komuś konieczne. Ale
przecież ten gen. Starynkiewicz, aczkolwiek naprawdę istniejący, nie będzie
dla nas tak żywy jak inni ludzie z okresu jego życia, jak Wokulski i Rzecki z Lalki
Bolesława Prusa.
Ten żył naprawdę, ale tylko za swego życia. Tych za ich życia nie było,
ale mają pełne życie pośmiertne.
Potęga Tołstoja w stwarzaniu ludzi jest tak wielka, że jego autorskie
sympatie i antypatie do swoich kreacji nie pokrywają się z naszą do nich
sympatią czy antypatią. "Czemu ten obrzydliwy Tołstoj nie lubi Anny
Kareniny, co ona mu złego zrobiła?" - pytała się niedawno pewna młoda
osoba. Jesteśmy tu właśnie na wyżynach twórczego geniuszu. Tworzyć tak
przekonywająco, tak plastycznie, tak żywo, że się nad ludźmi wywoływanymi
przez siebie samego, czasami przy pomocy zaledwie kilku zdań, traci kontrolę.
Oto ludzie przez ciebie stworzeni żyją sami. Oto twoja moc twórcza stała się
równa sile tajemnicy biologicznej.
W Wojnie i pokoju Tołstoj nienawidzi, nie znosi tej, którą stale
nazywa z francuska Elen, czyli księżniczki Kuraginej, późniejszej hrabiny
Bezuchow. Nienawidzi jej, ale my mamy w oczach wspaniałość jej nagich ramion,
wspaniałość jej cudnych włosów naokoło przepięknej głowy, jej postać
skończonej kobiecej piękności, w oszałamiającej chwili całkowitej dojrzałości
ponęt kobiety. Tołstoj ją wyklina z uczuciem św. Antoniego na widok
jawnogrzesznicy.
Tołstoj kocha, proteguje i wszystko wybacza Nataszy. Można być dla tej
dziewczyny bardziej surowym, ale właśnie Tołstoj w stosunku do niej jest względny,
wyrozumiały. Wybacza jej nie tylko grzeszki, ale i grzechy poważne.
Tołstoj kocha także obu książąt Bołkońskich, starszego i młodego.
Zresztą z bardzo szczerych dzienników Tołstoja wiemy, że zakochiwał się on częściej w mężczyznach niż w kobietach,
aczkolwiek nigdy nie był zboczeńcem. Otóż właśnie w stosunku do obu książąt
Bołkońskich Tołstoj wykazuje ten właśnie odcień sympatii, który nie jest
sympatią wyrozumowaną lub uzasadnioną, lecz właśnie takim na wpół
dziecinnym, na wpół artystycznym zakochaniem się.
W ostatniej epoce swego życia Tołstoj jak najbardziej twierdził, że na życie,
politykę, sztukę, naukę, moralność patrzeć trzeba oczami chłopskiego
biedaka, który tam u niego w guberni tulskiej kosi siano na bosaka lub w łapciach.
To wygłupianie się starego Tołstoja dosięgło wymiarów irytujących i
maniackich dopiero w ostatniej epoce jego życia, ale jako predyspozycja
nonsensowna tkwiło w nim zawsze. I stąd tym dziwniejszym jest zakochanie się
w Andrzeju Bołkońskim, którego cechą główną jest arystokratyczna pogarda.
Andrzej wszystkich ludzi traktuje przede wszystkim pogardliwie.
Pisząc ten artykuł zakładam, że czytelnik zna powieść
Wojna
i pokój równie dobrze jak Ogniem
i mieczem. Niestety, w głębi duszy nie jestem tego pewien: co więcej, po
odczytaniu niektórych recenzji z hucpy wystawionej w Teatrze Powszechnym doszedłem
do przekonania, że i recenzent warszawski niezbyt dobrze pamięta treść Wojny
i pokoju. Ale trudno - nie będę przecież tej treści tutaj opowiadał.
Zakładam więc tę wygodną dla mnie fikcję.
To zakochanie się Tołstoja w Andrzeju Bołkońskim
ujawinia się chociażby
w scenie: Rostow - Bołkoński. Huzar liniowy i ojciec samego Lwa Tołstoja,
występujący w Wojnie i pokoju pod nazwiskiem hrabiego Rostowa, spotyka
się z wyniosłym i arystokratycznym sztabowcem, księciem Bołkońskim, i
grubiani mu. Bołkoński osadza go na miejscu kilkoma pogardliwymi wyrazami. I
oto po tym Rostow czuje w duchu, że nikogo by bardziej nie chciał mieć za
przyjaciela, jak właśnie tego wyniosłego adiutanciszkę.

Książę Bołkoński jedzie z Wiednia po rozbiciu wojsk sojuszniczych przez
Napoleona. Jakiś oficer nie puszcza przez kordon żony lekarza batalionowego i
grubiańsko każe jej zawrócić. Nieszczęsna żona lekarza, uciekająca jak
wszyscy od Francuzów, zawodzi, płacze, błaga. Bołkoński każe oficerowi
przepuścić tę kobietę. Oficer nie tylko nie wysłuchuje jego rozkazu, ale
zaczyna wymyślać mu, że wtrąca się do nie swoich spraw: 

"... książę
Andrzej ze spotwornionym z wściekłości wyrazem twarzy podgalopował do niego i podniósł nahajkę w górę:

- Racz pan prze-puś-cić".


Oficer naturalnie słucha nahajki, nieszczęsna żona lekarza jest uratowana.
Czytelnik w tym miejscu jest zupełnie zachwycony i całkowicie solidaryzuje się
z dobroczynnym batem.


Prawda, jak ta scenka jest zsynchronizowana z doktryną "niesprzeciwiania
się złu", którą nas zanudzał Tołstoj w ostatnich dziesiątkach lat
swego życia?


Ale Tołstoj kocha nie tylko pogardzającego wszystkimi, wyniosłego księcia
Andrzeja; gorzej - bo kocha także starego księcia, ojca, Mikołaja
Andrejewicza Bołkońskiego. W tych czasach działał w Rosji Sperański, ogólnie
uznany reformator, idealista, człowiek o duszy utkanej z najwznioślejszych
idei i najszlachetniejszych marzeń poprzedniego, XVIII w. I oto Tołstoj Sperańskiego
uznaje i chyli przed nim głowę, ale z naburmuszoną miną, z uczuciem
przymusu. W rzeczywistości cały ten Sperański ze swoją gładką twarzą
irytuje go i nudzi w sposób nieznośny. Książę Mikołaj Andrejewicz to co
innego - nie tylko interesuje on Tołstoja bardzo żywo, ale nie wiadomo
dlaczego Tołstoj ma do niego sympatię.


Książę Mikołaj Andrejewicz był generałem-anszefem, czyli en chef,
wielkim kiedyś wodzem; za czasów Wojny i pokoju jest już tylko "wyżiwszim
s uma starikom". Określenie "wyżiwszij s uma" przełożyć można
po polsku dokładnie tylko wyrazami: "wynaturzony z rozumu", co oczywiście
nie oddaje całej jędrności określenia rosyjskiego. Książę Mikołaj
Andrejewicz jest człowiekiem bardzo wykształconym i oczytanym; był kiedyś człowiekiem
wielkim, ale teraz jest potwornym despotą i tyranem - wobec córki, nad która
się znęca, wobec swych poddanych, wobec wszystkich. A Tołstoj go lubi. Widać
uważa, że te ohydne cechy charakteru starego księcia to jest jakaś starcza
choroba, która zniekształca jego oblicze duchowe, a w głębi jest to człowiek
rozumny, szlachetny i nawet dobry. Wydespotycznia się, wygłupia, bo to mu
wolno, ze względu na wiek i przeszłe zasługi wobec cara i ojczyzny.


Nie należy bowiem zapominać, że za czasów pisania Wojny i pokoju Tołstoj
jest jeszcze patriotą i monarchistą. Zresztą bardzo wątpię, czy kiedykolwiek
nim być przestał, tak samo zresztą jak wątpię, razem zresztą z Długoszem,
czy Jagiełło kiedykolwiek przestał być poganinem. Jagiełło był zresztą dalekim
prakuzynem Tołstoja - to tak en passant...

Otóż wydaje mi się, że te dziwne sympatie Tołstoja do nieznośnego
despoty tego kalibru, co stary książę Mikołaj Andrejewicz, tłumaczą się
trochę przez to, że sam Tołstoj pod koniec życia bardzo nam tego starego księcia
Bołkońskiego przypomina. Zresztą stary Wołkoński (tutaj Bołkoński) był
dziadkiem Tołstoja. Jabłko od jabłoni niedaleko pada.


Stary Bołkoński wygaduje na starość różne głupstwa i wszyscy słuchają
tych głupstw bądź przez strach, jeśli są jego służbą lub poddanymi, bądź
przez szacunek. Z Tołstojem było akurat to samo.



Oto chociażby książka pod tytułem Czym jest sztuka wydana w r.
1897, a więc jeszcze w epoce, w której Tołstoj, nie osiągając już poziomu
swych arcydzieł największych, był jeszcze twórczy i pisał rzeczy wspaniałe.
Ta trawa w Zmartwychwstaniu, która rozsadza brukowce na dziedzińcu więzienia.
Ta jedna trawa może mu zapewnić nieśmiertelność.


Oto cytaty:


"Mówi się, że żałosny i straszny jest widok dziesięcioletnich akrobatów,
ale nie mniej żałosny jest widok nieletnich malców grających na koncercie, a
jeszcze bardziej żałosny jest widok dziesięcioletnich uczniów gimnazjalnych
kujących wyjątki gramatyki łacińskiej... Ale mało tego, że tacy mali
ludzie potwornieją umysłowo i fizycznie - oni potwornieją także moralnie,
robią się niezdolnymi do wszystkiego, co naprawdę jest ludziom
potrzebne".


W tym swoim Czym jest sztuka Tołstoj wygłasza zasadniczą tezę, że
każda sztuka, która jest niezrozumiała dla chłopa niepiśmiennego, w łapciach,
nie może być w ogóle uznana za sztukę. Widać dlatego, w okresie wcześniejszym,
a i późniejszym także, całymi stronicami w swoich powieściach mówił po
francusku, aby go lepiej ten chłop zrozumiał. Zawsze to samo u Tołstoja:
hipokryzja, hipokryzja i jeszcze raz hipokryzja. O ile Mickiewicz jest
najbardziej obkłamanym poetą, o tyle Tołstoj jest najbardziej zakłamanym
pisarzem.


W tym Czym jest sztuka Tołstoj wyśmiewa pisarzy XIX w. i wcześniejszych,
szydzi z wielkich malarzy, a już najwięcej znęca się nad wielkimi muzykami:
Beethovenem, Wagnerem. O pisarzach współczesnych pisze tak:


"Jakiś architekta, który dlaczegoś nie wykonał swoich poprzednich
wzniosłych zamysłów i dlatego lezie na dach, aby stamtąd zlatywać głową w
dół; jakieś stare babsko, wywołujące szczury, z niezrozumiałych powodów
uwodzi za sobą w morze jakieś poetyczne dziecko i tam topi je nie wiadomo
dlaczego; jacyś ślepi siedząc na brzegu morza powtarzają jedno i to samo,
albo jakiś dzwon, który zlatuje do jeziora i tam dzwoni..."


O sztuce starogreckiej Tołstoj powiada, że nie po to mamy za sobą tysiąc
osiemset lat życia chrześcijańskiego, aby obrać za ideał: "półdziki,
uprawiający niewolnictwo narodek, który dwa tysiące lat temu bardzo dobrze
pokazywał nagość kobiety i budował przyjemne na wygląd budynki".
Syntetycznie - że się tak wyrażę - Tołstoj szydzi ze sztuki w takim
swoim obrazku, w którym mieści się zresztą potęga genialnego pióra:


"Przyszedłem, kiedy zaczął się II akt. Musiałem przejść przez
kulisy. Prowadzono mnie przez ciemne przejścia i podziemia ogromnego budynku,
koło olbrzymich maszyn do podejmowania dekoracji, gdzie w ćmie i pyle widziałem
pracujących ludzi. Jeden z tych robotników, z szarą i zmęczoną twarzą, w
brudnej bluzie, z brudnymi, pracowitymi rękami o odstających palcach, najwyraźniej
zmęczony i z czegoś niezadowolony, przeszedł koło mnie gniewnie wymawiając
coś drugiemu. Wdrapałem się po ciemnych schodach za kulisy. Między zwalonymi
dekoracjami, drągami, naokoło stali i kręcili się dziesiątkami, jeśli nie
setkami, wymalowani mężczyźni w trykotach naciągniętych na łydki i biodra,
i kobiety, jak zwykle z możliwie odsłoniętymi goliznami ciała.


Byli to śpiewacy, chórzyści, chórzystki i tanecznice, czekający na swoją
kolej. Mój kierownik przeprowadził mnie przez mostek z desek do orkiestry, w
której siedziało ludzi około stu aż do ciemnego parteru...


Kiedy przyszedłem, widowisko już się zaczęło i na scenie przedstawiono
pochód Indian przywożących narzeczoną. Po scenie biegał także w miękkich
trzewiczkach nauczyciel tańców, pobierający pensję miesięczną większą niż
zarobki dziesięciu robotników w ciągu roku.


Pochód był wykonywany z halabardami na plecach. Wszyscy wychodzili z
jednego miejsca i szli naokoło, a potem się zatrzymywali. Pochód długo się
nie udawał, to Indianie z halabardami wychodzili zbyt późno, to zbyt wcześnie,
to wychodzili we właściwym czasie, lecz skupiali się zanadto, to się nie
skupiali, lecz rozłazili po scenie. Pochód rozpoczynał się śpiewem
przebranego za jakiegoś Turka człowieka, który dziwacznie rozdziawiwszy gębę
zawodził: »Ja narzeczoną odprowa-a-dzam«. Wyśpiewa to i macha ręką,
naturalnie obnażoną, spod opończy. Pochód się zaczyna, ale tu waltornia w
orkiestrze robi nie to, co potrzeba. I dyrygent, wstrząśnięty jakby w
prawdziwym nieszczęściu, stuka pałeczką po pulpicie. Wszystko się
zatrzymuje i dyrygent łaje waltornię grubymi słowami, tak jak wymyślają
sobie dorożkarze. I wszystko zaczyna się od nowa. Indianie z halabardami znowu
wyłażą, miękko maszerując w swoim dziwacznym obuwiu, znowu śpiewak wyciąga
swoje: »Ja narzeczoną odprowa-a-dzam« znowu ten gest gołej ręki spod opończy,
i pary, znowu miękko stąpając z halabardami na ramionach, niektórzy ze
smutnymi twarzami, niektórzy rozmawiając między sobą i uśmiechając się,
zaczynają śpiewać. Zdawałoby się, że wszystko w porządku, ale dyrygent
znowu stuka pałeczką i głosem pełnym cierpienia i złości zaczyna wymyślać,
bo chórzyści nie podejmowali rąk do góry dla wyrażenia ożywienia: »podechliście,
Krowy, czy co?« Znowu od początku, znowu: »Ja narzeczoną odprowa-a-dzam«
itd."

W innym miejscu w podobny sposób wyszydza Tołstoj operę Wagnera, którego
specjalnie nie lubi.


"Chciałem wyjść po I akcie, ale moi przyjaciele zatrzymali mnie,
twierdząc, że nie można wydawać sądów na podstawie tylko I aktu..."


"Wszystko to było głupim bałaganem i było dziwne, jak ludzie starsi
ponad lat siedem mogą na to patrzeć, podczas gdy tysiące quasi-wykształconych
ludzi wysłuchiwało tego z uwagą..."


Z tym wszystkim nie należy absolutnie sądzić, aby wielki Tołstoj istotnie
tak nie rozumiał całej sztuki ludzkiej od Arystofanesa do Ibsena. Był to po
prostu w nim ten książę Mikołaj Andrejewicz. Ten uważał, że jest
dostatecznie zasłużony, dostatecznie bogaty i dostatecznie stary i zmęczony
życiem, aby pozwalać sobie na mówienie głupstw, które mu podsuwały
zniecierpliwienie i despotyzm.


Tołstoj identycznie uważał, że jest dostatecznie wielki, aby wygadywać głupstwa,
które mają wszyscy wysłuchiwać z podziwem. W obydwu wypadkach grał
identyczny motor psychologiczny, to, co my po polsku określamy wyrazem "sobiepaństwo",
a Rosjanie, silniej i bardziej potępiająco, wyrazem "samodurstwo".


10 listopada 1957 r.
 
 
 
PROCES HRABINY ZOFII
 

ROZDZIAŁ PIERWSZY


AKT OSKARŻENIA 



I


Stwierdzenie pierwsze: Lew Tołstoj był najpopularniejszym pisarzem swej
epoki. Chcę przez to powiedzieć, że był uznany za człowieka największego.
Czy było to słuszne, to oczywiście w danym wypadku mnie nie interesuje. Ale
świat cały zajmował się jego osobą; jego teorie znajdowały oddźwięk nie
tylko w Anglii, Ameryce, ale także w Indiach, w Japonii, w Chinach. Z całego
świata przyjeżdżali ludzie, aby na niego spojrzeć niczym na Pana Boga. Rosja
padała przed nim dosłownie i literalnie na kolana. Cesarski rząd rosyjski
stworzył mu sytuację całkowicie wyjątkową: Tołstoj miał prawo czynić to,
co każdemu innemu poddanemu cesarza uważano za przestępstwo i ciężko go
karano.


Zdawałoby się, że tak wyjątkowa sława winna dać szczęście. Otóż Tołstoj
był człowiekiem osobiście nieszczęśliwym, a to z powodu zachowania się i
charakteru swojej żony.


II


Stwierdzenie drugie, które zaczynani od pytania, czy w ogóle małżeństwa
tak zwanych wielkich ludzi mogą być szczęśliwe? Wielki artysta z natury rzeczy
nie może być łatwym człowiekiem w codziennym współżyciu. Od wyścigowego
konia, biorącego pierwsze nagrody, trudno jest wymagać, aby apatycznie stał
przy siodłaniu i nie kręcił się!


Otóż na to pytanie odpowiadani stwierdzeniem, że studiowałem życie
takiej żony, która dopomagała geniuszowi do stworzenia dzieła, które by bez
niej nie powstało.


Mam na myśli drugą żonę Dostojewskiego, Anię. Przyszła do niego jako młoda
panienka. Był to epileptyk, człowiek nie do zniesienia w żadnym towarzystwie
- na każdym kroku urządzał awantury, ciągle wpadał w pasję. Był po szyję
w długach, co chwila z największym dla siebie upokorzeniem prosił znajomych o
pożyczki, wydawców o zaliczki. Miał namiętność do gry w ruletkę i zgrywał
się tak, że sprzedawał ostatnie sukienczyny swej żony. Ona go z tego
wszystkiego wyciągnęła, spokojną, łagodną, rozumną i serdeczną sugestią
wyleczyła z manii gry, opiekowała się jego chorobami; bez niej nie powstałyby
wielkie arcydzieła Dostojewskiego. W swej książce o Dostojewskim utrzymuję,
że to właściwie jej trzeba stawiać pomniki czczące twórczość
Dostojewskiego. Bez Ani nie byłoby Dostojewskiego w pojęciu wielkości jego
dzieł.


III


Teraz przystąpimy do formułowania aktu oskarżenia przeciw żonie Tołstoja,
Zofii Andrzejównie, z domu Bers, córce nadwornego lekarza zamieszkałego w
Moskwie.

Najbliższym, intymnym przyjacielem Tołstoja był Włodzimierz Czertkow,
jego sąsiad, człowiek należący z urodzenia do tegoż arystokratycznego koła
towarzyskiego co sam Tołstoj, były oficer najwspanialszego z pułków
cesarskiej gwardii, mianowicie kawalergardów. Człowiek ten przejął się
ideologią Tołstoja, szedł jego śladami, współpracował w jego zamysłach i
był za to surowo przez administrację prześladowany; bo tak było, że w
tym samym czasie, kiedy zwolennicy Tołstoja, ludzie rozpowszechniający jego
pisma, szli do więzienia, sam Tołstoj dostawał wyjątkowe upoważnienie
spacerowania na Krymie po dróżce, pomiędzy Aj Todor a Liwadią z przepięknymi
widokami, zarezerwowanej specjalnie dla cesarza Mikołaja II i jego rodziny
najbliższej.



Otóż ten Czertkow, człowiek wyjątkowo poważny i zrównoważony, oświadczył
hrabinie Zofii:

- Gdybym miał taką żonę, jaką pani jest dla swego męża, to dawno bym
od niej uciekł do Ameryki albo się zastrzelił. Nie rozumiem kobiety, która
całe życie morduje swego męża.

Panna Bers wyszła za mąż za Tołstoja w dniu 23 września 1862 r. Tołstoj kochał ją całym sercem i od chwili zawarcia małżeństwa
nigdy jej nie zdradził. Wyidealizował ją w swej powieści Anna Karenina w
postaci Kitty księżniczki Szczerbackiej. Jednak Anna Karenina napisana
w latach 1873-1877 będzie naszym świadkiem potwierdzającym akt. oskarżenia.

Po r. 1880 Tołstoj przychodzi do przekonania, że prawdziwy wyznawca
Jezusa Chrystusa nie powinien mieć nie tylko bogactw, ale w ogóle własności.
Życie jego powinno się składać wyłącznie z miłości bliźniego. Teorie te
mogą być i przez nas przytoczone jako świadek obrony hrabiny Zofii, która
zaczęła walczyć o to, żeby majątek Tołstoja i jego zarobki nie były
przekazane bliźnim, lecz pozostały w rodzinie. Przecież hrabina
Zofia urodziła trzynaścioro dzieci, z których pięcioro umarło w dzieciństwie.
Nie można jej także odmówić prawa do
samodzielnego myślenia i do odrzucenia teorii swego męża. Ale powinna była
się do nich ustosunkować jeśli nie z szacunkiem, to w każdym razie z większym
zrozumieniem, niż się zachowała.


Oto stojący raczej po jej stronie syn, Sergiusz, pisze w swoich
wspomnieniach:

"Matka nasza wcale nie chciała się liczyć z nowym światopoglądem ojca.
Po przenosinach do Moskwy zaczęła żyć kosztowniej niż przedtem i wydawała
znacznie więcej niż w Jasnej Polanie. Przeciągnęła trzcinę".
W 1883 r. na skutek próśb żony, Tołstoj wydaje jej plenipotencję na zarządzanie
wszystkimi majątkami, zarówno tymi, które odziedziczył, jak tymi, które sam
nabył za honoraria autorskie swoich powieści, cieszących się szalonym światowym
powodzeniem. Poza tym wydał jej także plenipotencję na pobieranie honorariów
za dzieła, które napisał przed 1881 r. Były to właśnie najbardziej
poczytne jego utwory jak: Dzieciństwo,
Lata chłopięce i Młodość, jak: Wojna i pokój, jak Anna Karenina i
bardzo wiele innych nowel i opowiadań. Dochody więc Zofii Tołstoj były
ogromne. Tołstoj zajął się teraz swoją publicystyką, w której stanął na
stanowisku, że własność jest kradzieżą. Ogłosił, że te jego artykuły
może przedrukować każdy, kto chce, że on się zrzeka w stosunku do nich własności
literackiej. Obrzydliwie chciwa Zofia Tołstoj otworzyła natychmiast w domu
samego Tołstoja, którym zarządzała w Moskwie, "kantor", który wydawał
te wszystkie publikacje Tołstoja, co go oczywiście w opinii publicznej poniżało
i ośmieszało.
W r. 1884 Tołstoj po raz pierwszy uciekł z domu. Poszedł
piechotą do Tuły, ale zawrócił z drogi pod wpływem głosu sumienia, które
mu mówiło, że nie może w danej chwili porzucić żony, ponieważ była wtedy
w ciąży.
W stosunkach domowych hrabina Zofia nie była sympatyczna. Tołstoj był człowiekiem
lubiącym dzieci, śmiech i zabawę. Od czasu do czasu, zwykle po pobycie
nudnych gości, biegał z podniesioną prawą ręką do góry po całym
mieszkaniu. Dzieci biegły gęsiego za nim. Nazywało się to kawalerią
numidyjską. Pani Zofia nigdy w tego rodzaju rodzinnych wesołościach udziału
nie brała, a tylko siedziała z miną skwaszoną.

Od czasu do czasu urządzała samobójstwo. Takich symulacji odstawiła
kilkadziesiąt. Że to były symulacje, wynika z tego, że zawsze ją ratowano w
ostatniej chwili. Kładła się do śniegu, aby zamarznąć, lub skakała do
sadzawki, ale zawsze ktoś był w pobliżu, kto ją uratował od niechybnej śmierci.

Napisana w latach 1887 do 1889 Sonata kreutzerowska będzie naszym
dalszym świadkiem oskarżenia.

Natomiast brak konsekwencji w postępowaniu Tołstoja powołamy jako świadka
obrony, który jednak zdaje się, że się zmieni również w świadka oskarżenia.

W r. 1891 Tołstoj podzielił swoje majątki pomiędzy żonę i ośmioro żyjących
dzieci. Całość majątków została oceniona na pół miliona rubli srebrem, wówczas
było to bogactwo niesłychane. Ale dwie córki zrzekły się swoich udziałów,
gdyż wyznawały ideały ojca, i oddały swe udziały matce. Hrabina Zofia nie
mogła więc narzekać na biedę, i tylko z chciwości domagała się dochodów
z publicystyki swego męża. Chciała zarabiać na tym, że maż wzywał
wszystkich do wyrzekania się swej własności. W jakimż to fałszywym i
upokarzającym świetle stawiało samego Tołstoja.

W stosunku do służby, do chłopów stosunek jej był bardzo nieprzyjemny.
Nawet w listach do męża opowiada, jak Angielce guwernantce powiedziała: "It
is a dirty habit of common people", jak innym jakimś ludziom zakrzyczała:
"Won", jak obłajała urzędnika policyjnego, co oczywiście mogła
uczynić tylko dlatego, że była żoną Tołstoja.

W pamiętnikach Goldenweisera spotykamy się z obrzydliwym obrazkiem. Kilku
chłopów wycięło jakieś brzozy. Strażnicy hrabiny Zofii ich przyłapali. Chłopi
z czapkami w rękach stali kilka godzin przed gankiem Jasnej Polany. Tołstoj
przychodził kilka razy do żony ze łzami w oczach, aby dała spokój. Nie ustąpiła, powiedziała, że przebaczy, ale chłopi muszą
przejść przez sąd. Z jakimże to było połączone upokorzeniem samego Tołstoja.
Hrabina Zofia odrzucała ideologię swego męża, do czego miała prawo. Ale
w takim razie nie miała prawa występować w imieniu swego męża, eksploatować
rozgłos jego imienia. Tymczasem tej patologicznej egocentryczce wydaje się ciągle,
że Tołstoj to ona. W 1891 r. występuje z manifestem o pomoc dla głodujących.
Intencje były dobre, ale było to wykorzystanie nazwiska jej męża bez upoważnienia
z jego strony. A hrabina Zofia ciągle pisze listy do ministerstwa spraw wewnętrznych,
do Pobiedonoscewa, do gazet rosyjskich, do prasy francuskiej. Interpretuje
stanowisko swego męża nie proszona przez niego. Pewien lekarz pisał nawet o
niej, że hrabina Tołstoj jest na wpół poczytalna ze względu na swoją
histeryczną egocentryczność.

Wreszcie w r. 1896 babsko, mające już pięćdziesiąt dwa lata, nie miało
nic lepszego do roboty, jak zakochać się w Aleksandrze Taniejewie,
utalentowanym muzyku. Gwałtowna ta miłość starcza trwa dobre lat kilka. W
dniu 12 stycznia 1897 r. Tołstoj zapisuje w swoim dzienniku:

"Ofiarowałem jej wszystko, co mogłem, bo dla niej wyrzekłem się służby
Bożej, rozdania ziemi, odejścia od rodziny, aby tylko zachować miłość, a
teraz zamiast miłości muszę obserwować jakieś upokarzające
wariactwo".

W innym miejscu Tołstoj pisze o "starczym flircie, jeśli nie o czymś
gorszym".

W ciągu krótkiego czasu Tołstojowa napisała do
Taniejewa sześćdziesiąt
dwa płomienne listy. Ale Taniejew zbyt szanował jej męża, względnie pani
Zofia nie miała już większych ponęt, dość że uciekł od jej natarczywości,
na listy odpowiadał niechętnie i sucho i nawet dawał do zrozumienia, że nie
będzie reagował na jej uczucia, tak jak by ona sobie tego życzyła.

W ostatnim roku swego życia Tołstoj napisał testament, w którym
publicystyczne swe utwory zapisywał podzielającej jego poglądy córce swej
Aleksandrze, wzywając ją, aby dochody z tych utworów przekazała na cele
publiczne. Testament był tajny, ale hrabina Zofia w swej nieposkromionej chciwości
i zachłanności przewąchała jego istnienie.

Toteż w nocy weszła do mężowskiej sypialni i rewidowała wszelkie schowki
szukając testamentu, aby go zapewne zniszczyć. Tołstoj się obudził i żona mu oświadczyła, że przyszła do
niego obawiając się, czy nie jest chory.
Ta scena miała swoje antecedencje i swoje konsekwencje. Przed tą rewizją
nocną przyjechał do Jasnej Polany przedstawiciel pewnej firmy wydawniczej i
ofiarował Tołstojowi milion rubli za prawo wydawania jego dzieł w całości.
Tołstoj oczywiście odrzucił tę ofertę, co wywołało atak wściekłości ze
strony jego żony i kolejną próbę samobójstwa.

Konsekwencją tych poszukiwań nocnych była ucieczka Tołstoja z Jasnej
Polany w dniu 28 października 1910 roku i jego śmierć na stacji Astapowo
dziesięć dni później, bo 6 listopada starego stylu.


 



ROZDZIAŁ DRUGI



PERSONALIA

I

Początek procesu hrabiny Zofii rozpoczniemy od przedstawienia personaliów,
a więc przede wszystkim od męża, hrabiego Lwa Tołstoja, syna Mikołaja i
Marii z książąt Wołkońskich, potomka Ruryka po matce, a Giedymina po
macierzystej babce z domu księżniczce Trubeckiej. Ojczystą babką Tołstoja
była księżniczka Gorczakowa. Ród Tołstojów przybył do Rosji w średniowieczu,
później miał wielu wybitnych przedstawicieli, niestety między innymi tego,
który w zdradzieckiej misji pojechał od Piotra Wielkiego do carewicza Aleksego
zamieszkałego we Włoszech, uśpił jego podejrzenia i sprowadził do
Petersburga, gdzie Aleksy został przez swego ojca zamordowany. Był to
prapradziadek Tołstoja.

Tutaj mała uwaga: Tołstoj niewątpliwie należał do najwyższej rodowej
arystokracji rosyjskiej. Ale nie można stawiać znaku równania pomiędzy
arystokracją rosyjską a polską. Nasza była o wiele, wiele bogatsza, nie mówiąc
o tym, że miała zupełnie niewspółmiernie większe znaczenie polityczne.
Jasna Polana, majątek po Wołkońskich, w którym przez całe życie mieszkał
Tołstoj, miała zaledwie jakieś tysiąc czterysta hektarów. W dziewiętnastowiecznej
Polsce taka posiadłość nie nazywała się nawet dobrami, a tylko majątkiem.
Stanowisko społeczno-polityczne każdego z Tołstojów uzależnione było całkowicie
od urzędowej, względnie wojskowej rangi, którą posiadał. Jeśli mieli jakieś przywileje ze względów
na przynależność do pewnych kół towarzyskich, to w każdym razie nie można
tego nawet porównać z sytuacją, którą posiadał arystokrata polski przez
sam fakt urodzenia się w rodzinie Radziwiłłów, Zamoyskich, Sapiehów,
Czartoryskich czy Tyszkiewiczów.

Urodzony w 1828 r. Tołstoj był o szesnaście lat starszy od swej żony,
oskarżonej w tym procesie, który jej wytaczam. Tołstoj był młodszy od
Puszkina o lat trzydzieści, od Turgieniewa o lat dziesięć, od Dostojewskiego
o sześć.

Literatura rosyjska nie ma wieku XVI czy XVII, a i w XVIII w. pełzała na
czworakach. Natomiast wybucha w w. XIX jak wulkan i staje się pierwszą
literaturą w całym świecie. Dzielę tę literaturę przedrewolucyjną na
cztery pokolenia.

Pokolenie pierwsze: Puszkin, Gogol. 

Pokolenie drugie: Turgieniew, Dostojewski,
Tołstoj. 
Pokolenie trzecie: Tołstoj, Czechow. 
Pokolenie czwarte: Tołstoj, Górki,
Mereżkowski.

Tołstoj zaczął pisać ocierając się o ludzi, którzy znali dobrze
osobiście Puszkina i Gogola, i pisał jeszcze, kiedy już ogłaszali swe poezje
Briusow czy Igor Siewierianin. Z czterech pokoleń literatury rosyjskiej
przedrewolucyjnej Tołstoj żył i tworzył przez trzy pokolenia.

II

Życie swoje podzielił sam Tołstoj na kartce swego dziennika zapisanej w
dniu 6 stycznia 1903 r., czyli na lat siedem przed śmiercią. A więc, własnym
jego zdaniem, życie to składało się z czterech okresów. Czternastu lat
dzieciństwa "niewinnego, radosnego, poetycznego". (Jak widzimy, określenie
Tołstoja nie jest tak piękne, jak Mickiewicza: "sielskie, anielskie",
ale nastrojowo do niego zbliżone.)

Potem przychodzi, zdaniem Tołstoja, dwadzieścia lat "ohydnych", wypełnionych
próżnością, rozpustą, lubieżnością, morderstwem ludzi i innymi
zbrodniami.

Pisząc o morderstwach Tołstoj ma na myśli swoją służbę wojskowa, która
w naszych oczach nie przynosi mu dyshonoru, lecz przeciwnie. Natomiast w
konsumpcji prostytucji Tołstoj był może cokolwiek zbyt aktywny. Podobno w
Petersburgu zakładał się, że pobije rekordy ilości uciech seksualnych i wynajmował całe domy publiczne dla własnego wyłącznego użytku.
Pierwsza zapiska w pierwszym zeszycie jego dziennika dotyczy zasłabnięcia na
rzeżączkę. "Les petites causes produisent de grand effets" -
melancholijnie stwierdza dziewiętnastoletni wówczas młodzieniec, ponieważ
data tej notki jest 17 marca 1847 r. W dalszym ciągu w tym dzienniczku, będącym
jednocześnie książeczką rachunkową, spotykamy pozycje: "Dziewce - jeden
rubel pięćdziesiąt kopiejek" lub notatki podobnej treści. W życiu późniejszym
Tołstoj potępił pozamałżeńskie życie seksualne, jako coś podłego, na równi
z najgorszymi przestępstwami.
Wreszcie Tołstoj wspomina trzeci okres swego życia trwający lat osiemnaście
od chwili małżeństwa i określa go jako "moralny". Wiemy, że ten
okres wypełniony jest miłością do żony, czułością dla rodziny i
najlepszymi intencjami w stosunku do wszystkich. W tym okresie powstały dwa
jego największe arcydzieła: Wojna i pokój i Anna Karenina.

Potem przychodzi okres czwarty: "Moje narodzenie się duchowe" -
pisze Tołstoj.
W stosunku do religii życie Tołstoja także dzieliło się na okresy.
Wpierw wierzył naiwnie i bezkrytycznie, potem stracił wiarę, co piękny
znalazło wyraz w spowiedzi Lewina w Annie Kareninie. Lewin to oczywiście
sam Tołstoj, nawet nazwisko to powstało od jego imienia: Lew. Otóż, ponieważ
dla wzięcia ślubu trzeba mieć świadectwo z odbytej spowiedzi, Lewin idzie do
cerkwi i mówi spowiednikowi, że nie wierzy. Prawdziwość i szczerość, która
cechowała Tołstoja, nie zawiodła i w tym wypadku.
Później jednak wiara wróciła do Tołstoja i oto na kilka lat przed swoimi
"urodzinami duchowymi" Tołstoj jeździ przykładnie do cerkwi, obserwuje
posty i inne obrzędy.
Od czasu jednak "urodzin duchowych" Tołstoj zrywa z cerkwią.
Przestaje stosować się do świąt i obrzędów, przestaje chodzić do
spowiedzi i komunii. Pozostaje sam z Bogiem. Kiedy mu siostrzenica zarzuca, że
nie wziął jej na spacer, jak był obiecał, odpowiada jej: "Z tobą byłoby
przyjemnie, ale z Panem Bogiem jest lepiej". Tołstoj ciągle się wtedy
modli. Uważa, że Bóg, że Chrystus od chrześcijanina żąda jednej rzeczy,
mianowicie miłości. Powołuje się czasami na to, że Budda chciał swoim ciałem
nakarmić zgłodniała tygrysicę i małe zgłodniałe tygrysięta.
Od "urodzin duchowych" gaśnie artystyczna twórczość Tołstoja. Zmartwychwstanie,
a później Chadżi
Murat nie są na wysokości literackiej poprzednich arcydzieł Tołstoja. Natomiast
rozpoczyna swoją Spowiedzią liczną serię wystąpień
publicystycznych. Rodzaj tej publicystyki odzwierciedla Tołstoja nie w tym, co
dotychczas pisał, lecz w tym, co raczej mówił. Jest to całkowita negacja
utartych poglądów na sprawy polityczne, społeczne, zagadnienie władzy, na życie
gospodarcze, na oświatę, sztukę i filozofię, w ogóle na wszystko. Tołstoj
zawsze lubił być zdania diametralnie przeciwnego od zdania tych, z którymi
rozmawiał czy obcował, teraz publicznie temu zamiłowaniu daje wyraz w swej
publicystyce.
Czasokres twórczości przede wszystkim artystycznej, albo ściślej
czasokres utworów z przewagą elementu artystycznego nad publicystycznym,
sprzed "urodzin duchowych" i czasy przewagi publicystyki nad artyzmem po
tych urodzinach są to dziedziny bardzo między sobą różne. Toteż i nasi świadkowie
oskarżenia przeciw hrabinie Zofii zostaną podzieleni. Pierwsi świadkowie
oskarżenia, względnie obrony będą związani z epoką od zawarcia małżeństwa
do Sonaty kreutzerowskiej. Druga kategoria będzie dotyczyć czasów po
"urodzinach duchowych" Tołstoja, czasów jego działalności
publicystycznej.
 
ROZDZIAŁ TRZECI
Technika Lwa Tołstoja
I
Kiedyś, w dzieciństwie, wziąłem do ręki lusterko, którego mój stary
wujaszek używał przy goleniu, i przestraszyłem się. Lusterko było powiększające,
moja twarz z bliska i powiększona tak, że każdy włosek na policzku był
olbrzymi, wydała mi się zupełnie monstrualną.
Coś z tego zwierciadełka powiększającego jest w technice opisów Tołstoja
minus wrażenie monstrualności. Niektórzy pisarze obdarzają nas jak gdyby
fotografiami - oto tak wyglądali ludzie przez nich stworzeni, oto ich
fotografie rodzinne i grupowe. U Tołstoja, właśnie z powodu jego techniki
odtwarzania szczegółów, nie mamy fotografii, lecz kinematograf, wszyscy
ludzie widziani są w ciągłych zmianach, ciągłym ruchu. Nie ma minut ważniejszych
i mniej ważnych. Zauważyłem, że chwila śmierci opisywana jest przez Tołstoja ani o sekundę nie dłużej niż stany przedśmiertelne. Opis
choroby jest dokładny, a czytelnik czasami nie zauważy, że człowiek już
umarł. W scenie drugich oświadczyn Lewina czynionych Kitty najwięcej mi utkwił
w pamięci śliski grzyb na talerzu, który Kitty naciska widelcem. Scena śmierci
młodego huzara Piotrusia Rostowa tkwi mi w pamięci przez dwie małe okoliczności.
Oto Piotruś Rostow przywozi do pułku trochę rodzynek, które bardzo lubi i które
kupił u markietanta "bardzo uczciwego, zadziwiająco uczciwego", przy
tym tę uczciwość wielokrotnie podkreśla. Potem Piotruś, to młodziutkie
hrabiątko, bierze udział w szarży i w pewnej chwili podnosi ręce do góry.
Nie ma w opisie Tołstoja innej tkliwości do tej śmierci, jak to, że Piotruś,
uderzony kulą w głowę, kilka chwil, zanim się zwalił z konia, jechał z rękami
podniesionymi do góry.
O stylu pisarskim Tołstoja dużo słusznych uwag poczynił Mereżkowski.
Wskazuje, że Tołstoj nie boi się zdań przyciężkich i pozornie
niezgrabnych. Zdania takie, którym trzeba lepiej się przypatrzyć, aby je całkowicie
zrozumieć, są jakby haczykami, jakby szpilkami, którymi autor chce przypiąć
swe sugestie do mózgu czytelnika. Po tym niezgrabnym zdaniu przychodzi zdanie
zwinne powtarzające to samo. Jest to literacki sposób uchwytywania kogoś za
guzik, aby słuchał.
Mereżkowski wskazuje także, jak Tołstoj nie boi się powtórek. Jak często
mówi o meszku na usteczkach pierwszej żony Andrzeja Bołkońskiego, o załamywaniu
dłoni przez Aleksego Karenina i o innych takich szczegółach przywiązanych do
pewnej indywidualności.
Tołstoj niesłychanie dbał o realia, o prawdziwość, o dokładność
swoich opisów. Opisywał wojnę, bo sam brał udział w bojach o Sebastopol.
Jak opisywał więzienie, to uprzednio wiele razy zwiedzał więzienia. Tołstoj
ze względu na niesłychaną miłość do prawdy, do realizmu w swoich opisach i
sytuacjach, nie mógłby być pisarzem historycznym, bo powieść historyczna,
poza ograniczoną ilością faktów, składa się z fantazji autora. Wygłaszałem
wiele razy aforyzm: każda powieść jest powieścią historyczną poza powieściami
historycznymi. Powieść obyczajowa będzie zawsze najlepszym dokumentem, jak
wyglądały czasy, w których żył jej autor. Powieść historyczna od dziewięćdziesięciu
do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent wypełniona jest fantazją autora. Takie
utwory, jak Słowackiego obrazy z rzekomego życia dawnych Słowian, to oczywiście
sto procent fantazji i okrągło zero historycznej prawdy. Według mej
klasyfikacji Dzieje grzechu Żeromskiego są powieścią historyczną, a Popioły
nie są powieścią historyczną.
Zresztą to samo jest z malarstwem. Mistrz Matejko jako królową Kingę
wymalował - jeśli się nie mylę - hrabinę Adamową Potocką. A przecież
chyba znał galerie portretowe Potockich i wiedział, że panie Potockie z XVII
w. są podobno do Marii Ludwiki czy do Marysieńki o wiele więcej niż do damy
z XIII w. Św. Kinga mogła być podobna do jakichś fresków z XIII w., a nie
do matki namiestnika Galicji i Lodomerii. Co półwiecza twarze ludzkie maja
charakter inny. O postaci z obrazu Siemiradzkiego ktoś mi słusznie powiedział:
"Une cocotte parisienne habillee comme une romaine".
Artystyczna maniera Tołstoja polegała na rzetelnej zgodzie z prawdą. Stąd
odrzuca on frazes, że minuta śmierci jest całkiem inna od minuty przed śmiercią.
Ta artystyczna rzetelność uniemożliwiała mu pisanie powieści historycznych.
Szkice sebastopolskie dlatego tylko są nowelą historyczną, ponieważ są
reportażem oficera, który w tych walkach brał osobiście udział. Natomiast
konie na obrazie Grunwald Matejki przypominają raczej konie w cyrku niż
w jakiejkolwiek bitwie kawaleryjskiej.
Wojna i pokój nie jest żadną powieścią historyczną,
przynajmniej w swej części narracyjnej, bo o publicystyce tej powieści na
razie nie mówię. Tołstoj urodzony w 1828 roku miał mnóstwo krewnych, którzy
nie tylko dobrze pamiętali te czasy, lecz wprost nie zmienili się od tych czasów.
Było oczywiście minusem, że Tołstoj osobiście nie rozmawiał z Napoleonem,
ale dobrze i bezpośrednio znał atmosferę psychologiczną Rosjan z epoki
Napoleona.
Sienkiewicz był autorem powieści historycznych, które uwielbiam, ale
Sienkiewicz pisał Trylogię językiem Paska, a Quo vadis napisane jest łacińską składnią, a co najmniej łacińskim stylem:
"Człowieku zapalczywy i głupi - ona cię kochała". Ale skoro
Sienkiewicz nie znał języka swych bohaterów, jak to ma miejsce w Krzyżakach,
to i Sienkiewicz zawodzi.
II

Właśnie w związku z językiem przechodzę do swoich odkryć o technice Tołstoja.


Tołstoj mówił o Dostojewskim, że bohaterzy tego pisarza nie mają swoich
języków, lecz wszyscy mówią jednym językiem Dostojewskiego.


Bardzo to charakterystyczna uwaga w jego ustach. Tołstoj do mistrzostwa, do
doskonałości absolutnej, genialnie uposaża każdą ze swoich postaci w język
odrębny, właściwy. Oto w Zmartwychwstaniu mamy rozmowę kilku żeńskich
i męskich dozorców więziennych. Zdawałoby się, że ta sama sfera, ci sami
ludzie raczej powinni mówić językiem jednakowym. Tymczasem u Tołstoja każda
z tych osób mówi językiem własnym, indywidualnym, i ta indywidualność języka
każdej osoby pozbawiona jest jakiegokolwiek fałszywego akcentu.


Bohaterzy Wojny i pokoju mówią cały czas po francusku, całymi
stronicami. No bo ci ludzie w tych czasach, w tej sferze mówili po francusku.
Czasami, kiedy chcą powiedzieć coś bardziej urzędowego, to zaczynają po
rosyjsku, lecz prędko przechodzą na francuski. I Tołstoj by zapewne wzruszył
ramionami, gdyby ktoś od niego żądał, by cały czas pisał po rosyjsku. Jakże
by wtedy mógł rzetelnie i prawdziwie powtórzyć rozmowy tych czasów. Nie można
po łacinie wykładać konstrukcji samochodu, nie można po rosyjsku powtarzać
rozmów cesarskich rosyjskich dyplomatów z pierwszego dziesięciolecia XIX w.

Ta francuszczyzna Tołstoja także jest odmienna. Każda osoba mówi inaczej.
Francuzi inaczej, Rosjanie inaczej. Żołnierz francuski mówi inaczej od generała
francuskiego. Książęta rosyjscy mówią inaczej, ich żony i córki znowu
inaczej. Mąż stanu rosyjski za czasów Aleksandra I, Sperański, reformator i
prawodawca, mówi po francusku językiem szkolnym, pozbawionym elegancji i giętkości,
bo Sperański był synem popa i nie nauczył się mówić salonową
francuszczyzną.

Potem w Annie Kareninie znika ta ciągła francuszczyzna. Od czasu do
czasu coś po francusku wtrąci jakaś starsza dama albo jakiś książę Obłoński,
kiedy jest zirytowany. A no, bo za czasów Aleksandra II, kiedy toczy się akcja
powieści Anna Karenina, już w Rosji nie mówiono tak często po
francusku jak przedtem. Książę Bołkoński z czasów 1812 r. nie mówiący
po francusku byłby nienaturalny, nierzeczywisty, nieprawdziwy, natomiast Karenin, w którym należy się domyślać
Pobiedonoscewa, zaciekłego rosyjskiego nacjonalistę, byłby niestylowy, gdyby
się posiłkował francuszczyzną. Inne czasy, lecz zawsze z niesłychaną
rzetelnością przez Tołstoja obrazowane. W Annie Kareninie natomiast od
czasu do czasu pojawiają się frazesy niemieckie lub zdania po angielsku.

Tołstoj kształcił się w czasach, o których powiada Puszkin: "My wsie
uczilis' poniemnogu, cziemu nibud' i kak nibud' ". W r. 1844 wstąpił na
uniwersytet w Kazaniu, na orientalistykę, studiował język arabski i turecki,
potem przeszedł na prawo, którego nie skończył. Potem otrzymał wykształcenie
wojskowe. Potem dużo i nieporządnie czytał, trochę filozofii, trochę czegoś
innego, w trzech językach: francuskim, niemieckim i angielskim, którymi władał
doskonale.

W r. 1870 Tołstoj uczył się języka greckiego tak pilnie, że aż gniewała
się na niego jego żona. Później znów uczył się języka hebrajskiego równie
gruntownie. Pasja poznawania języków nie opuszczała go aż do śmierci. Już
miał lat przeszło siedemdziesiąt, a jeszcze uczył się systematycznie, z
nauczycielem, języka holenderskiego.

Z tych danych biograficznych wyciągam, zdaje się, że słuszny, wniosek. Twórczość
Tołstoja to przede wszystkim praca nad językiem. Ze wszystkich umiejętności
ta właśnie znajomość mechaniki języka i jego zmiany, jego odcienie, jego
gra kolorów, była umiejętnością, wiedzą, którą Tołstoj naprawdę
posiadał. W tej jednej gałęzi wiedzy był nie obiecującym czy błyskotliwym
dyletantem, ale prawdziwym fachowcem.
I bardzo słusznie. Rzeźbiarz pracuje nad marmurem czy gliną, czy gipsem,
malarz nad rysunkiem i kolorem, pisarz, poeta nad słowem, wyrazem. Stosunek
pisarza prozaika do budowanego przez siebie zdania nie powinien być mniej
staranny niż poety do polerowanych przez niego wierszy. Toteż Tołstoj wkładał
olbrzymią pracę w pisanie swoich utworów. Wojnę
i pokój pisał przez lat
cztery. Annę Kareninę lat
pięć, stosunkowo krótką nowelę Sonatę kreutzerowską przez lat dwa.
Poprawiał, zmieniał, heblował, polerował bez końca. Trzeba mu było rękopisy
wyrywać, bo ciągle chciał coś naprawiać. Innym pisarzom zarzucał, że piszą
za dużo, za prędko, że pracują dla honorariów i dlatego utwory ich są za
mało wypracowane.
Później, jak wiadomo, zajął stanowisko, że dzieło sztuki
jest nic niewarte, że ważna jest tylko moralność i miłość bliźniego.
Z tej epoki, bo już z w. XX, mamy jednak dokument nader charakterystyczny. Oto
ktoś zapytał go listownie, co sądzi o Saninie Arcybaszewa i czy człowiek
nie powinien układać sobie życia według obyczajów Sanina. Sanin była
to powieść Arcybaszewa nie gardząca chwytami na wpół pornograficznymi. Pamiętam,
jak w niej ktoś idzie nocą do pokoiku kucharki, ściąga z niej kołdrę i tu
zapachniało mu snem, poduszkami i czymś podobnym do octu. Tołstoj odpisał na
pytanie, czy wolno jest stosować "saninizm" w życiu, niesłychanie
patetycznie, w liście pełnym oburzenia - treści tego listu nie powstydziłby
się żaden proboszcz. Potem jednak ktoś mu przyniósł nowele Arcybaszewa, Tołstoj
czytał je uważnie i zaczął zakreślać pewne ustępy i na marginesie
stawiać stopnie według systemu przyjętego wówczas w szkołach, to jest od piątki,
jako oceny najpochlebniejszej, do jedynki, jako oceny pogardliwej. Tołstoj
nastawiał mnóstwo tych piątek, czwórek, trójek, dwójek i pałek. I oto, co
jest nadzwyczajne. Kwalifikował pisarstwo Arcybaszewa nie według myśli
moralnych czy niemoralnych przez autora wypowiadanych, lecz jedynie i wyłącznie
według wartości językowo-stylistycznej tego czy innego ustępu. Tołstoj był
przede wszystkim wielkim artystą prozy literackiej.

 

ROZDZIAŁ CZWARTY


IDEALIZACJA KOBIETY PRZEZ TOŁSTOJA 



I

Naszym pierwszym świadkiem oskarżenia przeciwko hrabinie Zofii jest powieść
Wojna i pokój, a
to ze względu, iż ujawnia ona, jak dalece Tołstoj idealizował kobiety. O ileż
piękniej opisuje on pewną kobietę, niż ona na to zasługuje. Zakładam, że
mój czytelnik nie tylko zna Wojnę
i pokój, lecz że dobrze ją
pamięta. Główną bohaterką tej powieści jest hrabianka Natasza Rostowówna,
czyli według świadectwa wszystkich współczesnych krytyków, a także samego
Tołstoja, Tatiana Bers, siostra żony Tołstoja.
Ta Natasza, szczupła, zgrabna, zachwyca wszystkich bohaterów tej powieści.
Zaręcza się z nią książę Andrzej Bołkoński reprezentujący typ
intelektualisty o wielkim poczuciu obowiązków i wielkich zaletach moralnych.
Człowiek szukający, co jest prawdą, poświęcający się w imię obowiązku, poza tym człowiek
pierwszorzędnych zdolności i rycerskiej odwagi. Trochę kanciasty w stosunku z
ludźmi, których nie lubi, ale poza tym człowiek o jak najwyższych wartościach.
Piękny i ubóstwiany przez kobiety. Natasza kocha go bardzo, jest kilka miesięcy
jego narzeczoną i oto raptem, ni stąd, ni zowąd, chce uciec z niejakim
Anatolem księciem Kuragin, jednym z takich typów, których Tołstoj
nienawidzi, skończonym durniem, nicością i błaznem, lecz mającym czysto
seksualne przynęty dla kobiety. Ucieczka Nataszy z Anatolem jest uniemożliwiona
przez rodzinę, ona sama jest załamana i moralnie złamana. Zdaje sobie sprawę
z obrzydliwości swego czynu, ma obrzydzenie i do siebie, i do tego Anatola i
pisze list do księcia Andrzeja, że jest jego niegodna i zrywa zaręczyny.
Wszystko to jest przez Tołstoja przedstawione w bardzo pozytywnym świetle.
Natasza z tym Anatolem ulega jakiemuś złemu fatum, jakiemuś złemu losowi.
Wyrywa się jednak z możliwości utonięcia w błocie, pokutuje, rozpacza,
choruje i płacze, aż wreszcie kiedy jej były szlachetny narzeczony jest
ranny, ona się przy nim pojawia, pielęgnuje go umierającego, zyskuje od niego
przebaczenie i powrót miłości. Nic bardziej szlachetnego, poetycznego, wzniosłego,
jak los tej dziewczyny, która nas wszystkich rozczula w tej powieści.
Jak to jednak naprawdę wyglądało? Przede wszystkim mała dygresja. Tołstoj
ma niewinną słabość do podwyższania towarzyskiej rangi opisywanych przez
siebie ludzi. Pan Perfiliew jest u niego uroczym księciem Stiwą Obłońskim.
On sam widzi siebie jako studenta w eleganckim mundurze Uniwersytetu
Moskiewskiego, podczas kiedy de facto studiował na o wiele skromniejszym
uniwersytecie w Kazaniu. Zwłaszcza tytuły hrabiowskie i książęce szczodrze
nadaje Tołstoj portretowanym przez siebie osobom. Z dwóch panien Bers jedna się
u niego nazywa hrabianką Rostow, druga, jego żona: księżniczką Szczerbacką.
W rzeczywistości jednak, kiedy jego teść doktor Bers żenił się z nie całkiem
ulegitymowaną córką ziemianina Isleniewa, to jakaś ciotka tego Isleniewa
powiedziała mu: "Ty córki prędko za muzykantów wydawać będziesz".
Owa "Natasza", czyli Tania Bers, przyjeżdża do Jasnej Polany jako
narzeczona Kuźmińskiego, za którego cztery lata później ostatecznie wyjdzie
za mąż. Teraz narzeczeństwo to zostaje zerwane, ponieważ do Jasnej Polany przyjeżdża niejaki Anatol
Szostak, który, uksiążęcony przez Tołstoja, został w Wojnie i pokoju Anatolem
Kuraginem. Ma miejsce w lasku podczas ogólnej przejażdżki konnej jakaś scena
pomiędzy Nataszą-Tanią a tym Anatolem, ni to tylko przydługie podciąganie
popręgów, ni to pocałunki, ni to poprawianie podwiązek. W każdym razie Tołstoj,
który jest Tani szwagrem i poniekąd jako gospodarz Jasnej Polany także
opiekunem, każe temu Anatolowi zapakować manatki i wyjechać won. Jego
zdaniem, ten Anatol nie posiadał innych cech lub zalet prócz zalet samczych.
Tołstoj nienawidził takich typów. Takim będzie jego Anatol w Wojnie i
pokoju, jego Wasienka Wiesłowskij w Annie Kareninie, Truchaczewski w
Sonacie kreutzerowskiej. Oczywiście każdy jest inny, bo twórczy
geniusz Tołstoja nie znosił jednostajności.
Ale Natasza-Tania natychmiast rozpoczyna flirt z Sergiuszem hrabią Tołstojem,
rodzonym bratem Lwa, pisarza, człowiekiem bardzo sympatycznym. W dniu 24
czerwca 1863 r. Anatol został sromotnie wypędzony z Jasnej Polany, a w maju
1864 r. Tania jest już zaręczona z Sergiuszem. Ślub jest wyznaczony na dzień
21 czerwca tegoż 1864 r., czyli na kilka tygodni po chwili zaręczyn, i ma się
odbyć w majątku Sergiusza w kurskiej guberni. Lew Tołstoj jest oburzony na
projekt tego małżeństwa, a ojciec Soni, czyli hrabiny Tołstoj i tej Tani, oświadcza,
że na ten ślub nie przyjedzie. Dlaczego? Chodzi o to, że Sergiusz Tołstoj
przed laty kupił sobie w taborze cygańskim młodą Cygankę, która mieszkała
u niego w majątku w charakterze żony i z którą miał dzieci, jakkolwiek nie
miał z nią ślubu. Lew Tołstoj potępia brata za porzucenie towarzyszki życia,
która nie dała mu żadnego powodu do tego, tylko dlatego, że Sergiusz po
wariacku zakochał się w czarującej Tani. Sama Tania wie doskonale o Cygance,
lecz nie ma z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Wyraźnie zazdrościła
losowi siostry, która wyszła za hrabiego, i z radością chce wyjść za mąż
za drugiego hrabiego Tołstoja, i los Cyganki nic jej nie wzrusza. Ostatecznie
jednak sam Sergiusz zachował się w kropce, zerwał z Tanią i ożenił się z
Cyganką, matką swoich dzieci. Tania z tego powodu usiłuje w grudniu 1864 r.
popełnić samobójstwo. W ogóle samobójstwa były widać cechą rodzinną obu
sióstr Bersówien.
Rok mija bez zaręczyn lub ich zrywania, lecz w styczniu 1866 r. Tania jest
wielką przyjaciółką Maszy Diaków. Według własnych jej wspomnień, mąż przyjaciółki, Diakow, zakochuje się w
niej do szaleństwa, w co chętnie wierzymy, bo wszelkie świadectwa potwierdzają,
że urok kobiecy Tani nie był niniejszy od uroku powieściowej Nataszy, jej pięknego
portretu. Ta Masza Diakowa umiera 17 września 1866 r., a Tania - co na owe
czasy jest bardzo dziwne i zupełnie skandaliczne - w maju 1867 r. wyjeżdża
we dwójkę z Diakowem do Paryża, "którego przedtem nie znała".
Istotnie okoliczność bardzo łagodząca. W Paryżu Tanię nie interesuje
wystawa światowa, lecz pisze, że widziała Napoleona i Józefinę, chociaż
mogła widzieć tylko Eugenię. Ale dobre i to, że wiedziała, że jakaś Józefina
była żoną jakiegoś Napoleona.
Dwa miesiące później, bo 24 lipca 1867 r., Tania bierze ślub z tym
nieszczęsnym Kuźmińskim, pierwszym swoim narzeczonym. Przed ślubem Tania
daje Kuźmińskiemu swój dziennik, gdzie opisane są wszystkie jej przygody i
miłości. "Wszystko to ci wybaczam" - mówi nieprzytomnie zakochany Kuźmiński. "Wybaczam! - wykrzykuje Tania z oburzeniem. - Nigdy się nie
zgodzę na to, abyś uważał, żem w czymkolwiek zawiniła wobec ciebie."
To wszystko jeszcze nic. Ale wybucham, kiedy czytam następujący passus
wspomnień Tani Bers Kuźmińskiej.
Już będąc żoną Kuźmińskiego Tania dowiaduje się, że jej mąż
rzekomo miał flirtować z jakąś hrabiną Berżyńską, żoną swego sąsiada,
piękną Polką. Nie ma takiej rodziny hrabiowskiej w Polsce i Tania musiała
przekręcić nazwisko, tak jak przekręca imię cesarzowej Eugenii. Przyznaje,
że miała nawet taką rozmowę ze swoją pokojówką:
- Czy Berżyńscy bywali u was? - pyta pokojówkę.
- O tak, hrabia przyjeżdżał, jadł śniadanie.
- A żona jego?
- Hrabina przyjeżdżała konno kilka razy...
- A czy złaziła z konia?
- A owszem, chodziła na spacer po parku...
Tania pisze, że zrobiła z tego powodu awanturę! To już doprawdy jest
rekord wszystkiego. Sama uważa, że liczne jej flirty całkiem jej nie obciążają,
a tutaj robi odtrąconemu w swoim czasie przez nią człowiekowi sceny zazdrości,
że jakaś kobieta spacerowała po jego parku. Moim zdaniem, nawet gdyby nie
tylko spacerowała, ale robiła jeszcze co innego, Tania nie miała
najmniejszego prawa dręczyć męża z tego powodu.
Tołstoj pisał swoją Wojnę
i pokój od 1864 do 1868 r., i w tych latach poetyzował postać Tani, opisywał ją możliwie dokładnie,
lecz zrobił z niej ranionego anioła.
Dlatego też Wojna i pokój jest pierwszym świadkiem oskarżenia
na okoliczność, że Tołstoj nie był takim człowiekiem, który w kobiecie
widzi przede wszystkim cechy złe i złe skłonności. Widać, że było
odwrotnie, skoro realne postępowanie Tani nie przeszkodziło mu takich kwiatów
złożyć u jej stóp. A więc nie mamy podstawy do przypuszczenia, że Tołstoj
poniżał czy nie doceniał swej żony. Widzimy raczej, że był skłonny do
idealizacji kobiet, a nie do złorzeczeń na ich temat.
II

Treść publicystyczna Wojny i pokoju nie jest na tak wysokim poziomie
jak treść narracyjno-artystyczna. Tołstoj podzielił siebie pomiędzy dwóch
bohaterów powieściowych; owego Andrzeja Bołkońskiego, pod oficerskim
mundurem kryjącego kwalifikacje na męża stanu, i człowieka, którego nazywa
stale po francusku Pierre, a którego powieściowe nazwisko jest hrabia Bezuchow.
Andrzej Bołkoński jest rezonerem, wypowiadającym poglądy bliskie
przekonaniom Tołstoja, a Pierre, dobroduszny i naiwny, lecz stale mający inne
zdanie niż wszyscy obecni, ma jeszcze więcej w sobie z samego Tołstoja. Główna
teoria historyczna wypowiadana w Wojnie i pokoju jest antyherosowa. Tołstoj
nie wierzy w wielkich ludzi - wyśmiewa pogląd, że bitwa pod Borodino (w
naszej nomenklaturze historycznej nosi ona nazwę: bitwy pod Możajskiem) została
przez Francuzów przegrana dlatego, że Napoleon miał katar. Zdaniem Tołstoja
wojny wygrywają narody, a nie dowódcy.

Nie mogę się powstrzymać od wyrażenia przekonania, że moje tezy na temat
stosunku: ogół, człowiek, nurt historii - są bardziej sprecyzowane. Według
mej tezy o biegu historii przesądzają nie wydarzenia, lecz nurt wytwarzany
przez jakieś nastroje nerwowe danej epoki. Te nastroje nerwowe powstają z
jakichś fluidów, przez naukę nie wykrytych, gdyż nauka do dziś dnia nie
kusi się nawet na odpowiedź, co to jest mózg ludzki i co to jest uniesienie
się, psychoza zbiorowa, będąca zawsze zaczątkiem procesów dziejowych.
Natomiast jedno wydarzenie, chociażby najważniejsze i najefektowniejsze, nie
przesądza o biegu historii. Jest co najwyżej tym, czym jest zakręt rzeki. Rzeka może mieć różne zakręty,
lecz nie popłynie nigdy wstecz, popłynie zawsze w kierunku morza. Człowiek
nie jest niczym i rola jego nie jest tak ograniczona, jak to sugeruje Tołstoj,
ale człowiek jest tylko wydarzeniem. Trzeba to podkreślić bardzo silnie i
przemyśleć bardzo poważnie. Człowiek jest tylko wydarzeniem, tylko
wydarzeniem, tylko wydarzeniem. Wpływ jego na współczesnych zależy od jego
talentów, ale człowiek może tylko pozornie zmienić historię, może w niej
poczynić tylko to, co dla rzeki jest jej zakrętem. Ale rzeka, zrobiwszy zakręt
w prawo lub w lewo, nie zmieni swego kierunku zasadniczego, popłynie ku temu
morzu, dla którego jest przeznaczona. Tak samo człowiek może zrobić bardzo
dużo, ale nie zmieni nurtu historii.
Zresztą zarówno referowanie poglądów historycznych Tołstoja
wypowiedzianych w Wojnie i pokoju, jak i polemika z nimi jest bardzo
utrudniona przez to, że Tołstoj nigdy nie formułuje swych tez w sposób
precyzyjny. Wypowiada je bardzo ogólnikowo i nastrojowo, czasami nawet w
rozmowach swoich bohaterów powieściowych. Nad elukubracjami filozofii dziewiętnastowiecznej
te teorie Tołstoja mają tę wyższość, że są przynajmniej doskonale
napisane.

Prócz teorii historycznych Tołstoj wypowiada także swe krytyki
strategiczne w sprawie wojen napoleońskich. W tej dziedzinie nie czuję się
kompetentny.

Kto jest głównym bohaterem w Wojnie i pokoju? Wątpię, aby można
było powiedzieć, że to tylko Natasza, książę Andrzej i Pierre. Obok nich
jest mnóstwo innych figur, równie interesujących, wypełniających cztery
tomy tej arcypowieści, stanowiących jeden z najcenniejszych skarbów kultury
zeszłego świata. Mikołaj Rostow, Dołochow, Maria Bołkońska czy biedna
Sonia - wszystko to są wielkie ujawnienia psychologii ludzkiej sprzed lat półtorasta.
Nie mogę się nad nimi ani minuty więcej zatrzymać, ale byłoby barbarzyństwem
nie wyrazić w tym miejscu zachwytów. Natomiast ze względów specjalnych
interesuje mnie postać starego generała "en chef" z czasów cesarzowej
Katarzyny, księcia Mikołaja Andrzejewicza Bołkońskiego, człowieka o dobrym
właściwie sercu, lecz despoty, dręczyciela bliskich i nie mówiącego
inaczej, jak skrajnie apodyktycznie. Stary książę nie uznaje żadnego
autorytetu i właściwie wszystkimi pogardza. Jest to taki "sobiepan",
jak byśmy to powiedzieli po polsku, "samodur", mówiąc po rosyjsku,
bo każde polskie określenie ma zawsze jakiś bardziej silny i ostrzejszy
odpowiednik po rosyjsku. Nam się rosyjskie odpowiedniki do naszych określeń
wydają bardziej prostackie, im nasze bardziej mdłe.
Otóż Tołstoj stworzył mnóstwo literackich sobowtórów swej osoby:
Irteniew, Pierre, Lewin, Pozdnyszew, książę Niechludow itd. Wszystko to były
sobowtóry świadome - Tołstoj celowo i z premedytacją umieszczał w tych
wszystkich postaciach swój sposób bycia, swoje zalety i przywary, swoją
indywidualność. Ale jeśli pomyślę o kapryśnej myśli Tołstoja, o tym, jak
on mówił, że nie tylko niepotrzebna jest policja i sąd, ale niepotrzebne są
także koleje i wyższe wykształcenie kobiet, i całkiem zbyteczny jest
parlament, to przychodzi mi do głowy, czy czasami podświadomym sobowtórem Tołstoja
nie jest ten sobiepan i samodur Mikołaj Andrzejewicz Bołkoński?


 

ROZDZIAŁ PIĄTY


DALSI ŚWIADKOWIE OSKARŻENIA I OBRONY



I


Teraz wprowadzamy na salę sądową trzech, a właściwie czterech dalszych
świadków, mianowicie: 


Lewina jako świadka oskarżenia. 


Tegoż Lewina jako świadka
obrony. 


Kitty księżniczkę Szczerbacką jako świadka obrony. 


Annę Kareninę
jako świadka oskarżenia.


II


Konstanty Lewin, czyli najdokładniejszy Lew Tołstoj ze wszystkich
autoinkarnacji powieściowych wielkiego pisarza, kocha całym sercem w powieści
Anna Karenina swoją Kitty. Wiemy już, że Tołstoj idealizował
kobiety, ale tutaj nie tylko idealizuje, ale jest jak najbardziej zakochany. Co
ten wyraz "zakochany" znaczył sto lat temu, niedługo po powstaniu
styczniowym, przed wojną rosyjsko-turecką i traktatem berlińskim, zaraz po
wojnie prusko-francuskiej, czyli w czasach, kiedy Anna Karenina była
tworzona? O czytelniku - nie sądź ówczesnych miłości według własnych
dzisiejszych uczuć tym wyrazem także nazywanych. Raczej zwróć się do jakiegoś nerwowego dziecka, do małej dziewczynki, która po
raz pierwszy odczuwa przyśpieszenie tętna serduszka na czyjś widok. Miłość
sto lat temu była procesem bardzo delikatnym, subtelnym, trwożliwym i
bezgranicznie entuzjastycznym. Twarze aniołków Murilla mogą dać pojęcie,
czym była miłość ówczesna. To nie są czasy garsonek czy chłopczyc, tak
aktualnych po 1918 r., po pierwszej wojnie światowej, i nie chodzi tu o współczesne
warszawskie "cizie" i "kociaki". Stosunek do tych miłowanych
dziewcząt sprzed stu lat był jak do jakiegoś świętego przedmiotu, przesłoniętego
tiulem i koronkami. I taki jest właśnie stosunek Lewina do ukochanej Kitty
Szczerbackiej. I nie tylko wtedy, kiedy widzi ją o świcie w karecie, jak
patrzy w pierwsze promienie, lub wtedy, gdy widelcem stara się uchwycić śliski
grzyb na talerzu - to znaczy przed małżeństwem. W historię Kitty i Lewina
wprowadza mnóstwo szczegółów autobiograficznych, można powiedzieć, że to
w ogóle jest dokładna, bo uczuciowa autobiografia. Kitty jest przedstawiona
zachwycająco i wtedy, kiedy wraz z mężem jedzie do smrodliwego pokoiku
umierającego brata Lewina i opiekuje się nim. Jakże miła i kochana jest
podczas pierwszych bólów porodowych pierwszego połogu.

Dlaczego to, że Tołstoj z taką pisze miłością, ma być świadkiem oskarżenia?
Ależ oczywiście. Oskarżenie tu bazowane jest na fakcie, że Tołstoj tak
czule i pięknie kochał swoją żonę, więc tym bardziej nie powinna ona go
tak traktować, jak traktowała, tak upokarzać jego ideały, jak upokarzała.


III

Ale jednocześnie tenże Lewin z tejże Anny Kareniny może być świadkiem
obrony. Oto przyznaje, że był strasznie zazdrosny, że urządzał swej żonie
idiotyczne sceny, gdyż nie mógł tego demona w sobie poskromić. Zabawna jest
historia z Wasieńką Wiesłowskim. Nie był to samiec typu bezczelnego Anatola
z Wojny i pokoju ani Truchaczewskiego o czerwonych wargach, zaborczo
patrzącego na kobiety. Wasieńką Wiesłowski był to dość miły głuptasek,
nie samiec, lecz raczej samczyk, z cokolwiek dużą dupą. Nosi szkocki beret ze
wstążeczkami. Jak jest sam na sam z mężczyznami, jest wesoły i przyjemny.
Ale całuje Kitty w rękę w sposób, który powoduje u Lewina przypływ krwi do mózgu. Z powodu manier
tego Wasieńki wobec Kitty Lewin zaczyna robić żonie awantury, ta odpowiada:
"Co tobie jest, zapomniałeś, że jestem w ciąży, więc jak mogę flirtować".
"Ach tak - wybucha Lewin - to znaczy, że gdybyś nie była w ciąży,
to zaraz byś flirtowała z tym błaznem". Kitty jakoś udaje się uspokoić
męża. Ale Wasieńką znów, nie bardzo świadomie, robi coś takiego, co wstrząsa
Lewinem i Lewin idzie do tego swego gościa, którego mu przywiózł rozkoszny
Stiwa Obłoński, i powiada: "Zaraz przyjdą konie, aby pana odwieźć na
stację". "Dlaczego?". "A ot tak" - podpowiada Lewin i łamie
na oczach Wasieńki jakiś wielki drąg, co wyraźnie ma powiedzieć: spróbuj
tylko się opierać. Powozu tego dnia nie było, bo coś tam poprawiano, więc
po Wasieńkę zajechała furmanka z siedzeniem z siana. Kiedy furmanka z gościem
ruszyła, zatrzymano ją i wsadzono Wasieńce towarzysza podróży, niemieckiego
montera, który naprawiał maszyny w majątku Lewina, a teraz już odjeżdżał.
Wypędzenie Wasieńki wywołało oburzenie poczciwego Stiwy, który go przywiózł
do Lewina, ale Dolly, siostra Kitty, a żona Obłońskiego, która wraz z dziećmi
spędzała wakacje u Lewina, wieczorem wywołała śmiech powszechny, jak
opowiadała, że właśnie ze względu na Wasieńkę przygotowała sobie coś
nowego do włożenia do obiadu, tymczasem słyszy: furmanka. Kto w furmance? - Wasieńką Wiesłowski w szkockim berecie ze wstążeczkami, najwyraźniej
wywożony. Raptem: stój! "No, myślę sobie - opowiadała Dolly -
zlitowano się... Ależ nie, tylko mu jeszcze tego grubego Niemca
wsadzono." Zazdrość związana jest z miłością jak Lelum związane jest z Polelum. Ten, kto nie ma zazdrości, ten nie kocha.
Ale rozumiemy, że kobietę bardzo może męczyć zazdrość nieustanna i stąd, kiedy hrabina Zofia zażądała przywołania Lewina-Tołstoja
i jego ataków zazdrości na świadka obrony, to nie mogliśmy jej tego odmówić.

IV


Postać Kitty z Anny Kareniny przywołana jest także na świadka
obrony. "Taką byłam w pierwszych latach po zamężciu - powiada hrabina
Zofia. - Sam to przyznaje, opisuje. Byłam miła, radziłam dzieci, bo chciał
mieć dzieci, sama starałam się je karmić, bo on uważał, że instytucja mamki jest związana
z obrzydliwym niewolnictwem, z eksploatacją człowieka. Przepisywałam mu bez
końca jego utwory..."




V

Opis samobójstwa Anny Kareniny, która
rzuciła się pod pociąg towarowy: 
"Chciała upaść pod wagon, którego
środek przechodził koło niej. Ale czerwona torebka, którą zaczęła
zdejmować z ręki, zatrzymała ją i było już za późno, środek wagonu
towarowego już ją był minął. Trzeba było czekać na wagon następny.
Uczucie podobne do tego, które odczuwała przed wskoczeniem do zimnej wody, owładnęło
nią i przeżegnała się. Codzienny znak krzyża świętego wywołał w jej
duszy cały szereg dziewczęcych i dziecinnych wspomnień i oto raptem mrok, który
obecnie pokrywał jej wszystko, rozerwał się i życie wydało się jej jasne
razem ze światłymi wspomnieniami przeszłości. Ale nie spuszczała oka z kół
nadchodzącego drugiego wagonu. I w tejże chwili, kiedy ją mijał środek następnego
wagonu, odrzuciła czerwoną torebkę i wtuliwszy głowę w ramiona padła pod
wagon na ręce i lekkim ruchem, jakby przygotowując się do natychmiastowego
powstania, stanęła na kolana. I w tej chwili przestraszyła się tego, co
zrobiła. »Gdzie jestem, co ja zrobiłam? Z jakiego powodu?« Chciała
wyskoczyć, uratować się, lecz coś ogromnego, niemiłosiernego uderzyło ją
w głowę i pociągnęło za plecy. »Boże, wybacz mi wszystko!« - wykrzyknęła czując beznadziejność sprzeciwu. Człowieczek bełkoczący
jakieś wyrazy francuskie pracował nad żelazem. I świeca, przy której czytała
książkę pełną trwogi, kłamstwa, krzywdy i zła, zaświeciła jaskrawszym
niż kiedykolwiek światłem, oświeciła jej to, co przedtem było ciemne,
potem świeca ta zatrzeszczała, zaczęła ciemnieć i zgasła na zawsze".
Ten człowieczek, który bełkocze niezrozumiałe
wyrazy francuskie, to koszmar, który Annę Kareninę prześladował za życia.
Nieszczęsna, a zwłaszcza nieszczęśliwa kobieta dokonywająca prawdziwego
samobójstwa. Ale ten fakt wynikł z długich i częstych kłótni, z ciągłych
histerii. "Jeśli nie pojedziesz w poniedziałek, to nie pojedziemy
wcale." Histerie z byle powodu, z błahego powodu, bez powodu. Skąd je poznał Tołstoj,
aby opisać tak dokładnie? Niestety, wiele danych wskazuje, że słodka Kitty
zbyt łatwo stawała się podobna do nieszczęsnej Anny i dlatego histerie Anny
przytaczamy jako świadka potwierdzającego poszlaki.

VI

Kilka słów o stanowisku politycznym Tołstoja w Annie Kareninie. Później
tak się stanie, że Tołstoj będzie uważany za sojusznika rewolucjonistów.
Kwestię tę będziemy wyjaśniać w swoim czasie. Obecnie jednak, na kartach Anny
Kareniny, Tołstoja nie można uważać za sympatyka rewolucji w taki czy
inny sposób. Wtedy w Rosji nie było jawnych partii politycznych, chociaż
wyraz partia był używany, mówiło się np. "partia słowianofilów".
Chodziło tylko o prądy w opinii publicznej, pozbawione jakiejkolwiek
organizacji, a składające się z głosicieli pewnych poglądów i z ich
sympatyków.

Zanim przystąpimy do, sumarycznego zresztą, wyliczania tych kierunków poglądowych,
musimy zaznaczyć, że podziałem zasadniczym była różnica pomiędzy słowianofilami
i "zapadnikami", czyli zachodowcami. Słowianofile uważali, że Rosja
jest czymś odrębnym i niepodobnym do Europy, że ma cechy kulturalne i społeczne,
których Europa nie posiada, że jest krajem o wiele moralnie wyższym od
zepsutej moralnie Europy. Natomiast "zachodowcy" odwrotnie uważali, że
Rosja jest taką samą Europą, jak inne kraje, a tylko spóźnioną w swym
rozwoju. Ludzie poetyzujący samobytność rosyjską wyznawali słowianofilizm,
natomiast krytycy wszystkiego, co rosyjskie, wypowiadający się czasami w
przesadnej formie, zaliczali się do zapadników.

Rewolucjoniści rosyjscy posiadali organizacje tajne, kierownictwo polityczne
i tym się wyróżniali od innych, którzy byli tylko nurtem myślowym.
Zaliczali się oczywiście do zachodowców. Tę przynależność w sposób nader
interesujący zaczepił Dostojewski. Przecież nasi rewolucjoniści - wywodził
Dostojewski - odrzucają całą kulturę europejską nazywając ją burżuazyjną.
Ci, którzy tak negują Europę, nie mogą być uważani za przedstawicieli
zachodowców.

Jeśli wolno mi po Dostojewskim zacytować siebie, to ja znowuż nie uważam
słowianofilów za prąd najbardziej rosyjski. Rosyjskość - moim zdaniem -
wybijała się najwięcej w samym Dostojewskim i właśnie w rewolucjonistach.
Dostojewski był antyrewolucjonistą, ale czasami "les extremes se touchent".
Dostojewski, Bakunin, Plechanow, Lenin to byli typowi, prawdziwi Rosjanie.

Natomiast "słowianofile" zrodzili się z filozofii Hegla. Wśród myślicieli
słowianofilskich uderza ilość uczniów tego filozofa niemieckiego. Hegel był
mętnologiem, był daleki od jasności myśli. Jeśli się Hegla nazywa
filozofem, to dla Descartesa i innych filozofów prawdziwych trzeba wymyślić
jakąś inną nazwę. "Słowianofilizm" był to swego rodzaju romantyzm,
mesjanizm, stąd wartość tych teorii waha się zależnie od tego, czy ten,
kto te teorie głosił, był człowiekiem utalentowanym, czy nie. Wiemy przecież,
że geniusze poeci największe bzdurstwa umieją ubrać w tak piękną formę,
że ludzie się nimi zachwycają.

Genialny poeta Tiutczew, piszący po rosyjsku i po francusku, wspaniały,
genialny przedstawiciel europejskiej kultury, także się uważał za słowianofila.

Na tym tle można podzielić sfery inteligenckie, w których obracał się Tołstoj
w okresie pisania Anny Kareniny, na trzy nurty przekonaniowe.

Pierwsza grupa, bardzo nieliczna, byli to ci ludzie, którzy, będąc
dygnitarzami lub urzędnikami, kochali ten ustrój cesarsko-policyjny i
sprzeciwiali się wszelkim reformom Aleksandra II. Takim był np. Pobiedonoscew
sportretowany przez Tołstoja. O tej grupie trudno powiedzieć - konserwatyści.
Trzeba użyć wyrażenia: retrogradzi.

Druga grupa miała nastawienie polityczno-poetyczne. Dźwięk dzwonów
cerkiewnych, starorosyjskie byliny, ikony! Wszystko to było bardzo piękne pod
względem kulturalnym, lecz niewystarczające jako program polityki wielkiego państwa.
Słowianofilizm w polityce zagranicznej wyrażał się gorącą sympatią do
uciskanych przez... państwa obce, jak Austria lub Turcja. Natomiast narodowości
słowiańskie stanowiące własność państwa rosyjskiego, jak Ukraińcy lub
Białorusini, powinni się byli zrusyfikować dla własnego dobra, a Polacy co
prawda są Słowianami, ale są jednocześnie zdrajcami Słowiańszczyzny na
rzecz Zachodu.

Dostojewski do słowianofilów miał wielkie sympatie i podzielał wiele z
ich poglądów. Ale Dostojewski był zbyt wielki, aby w jakimkolwiek pudełku się
zmieścić. Toteż nie można Dostojewskiego zakwalifikować jako słowianofila.

Teraz liberałowie. Byli to ludzie, którzy wierzyli, że reformy Aleksandra
II takie, jak oswobodzenie i uwłaszczenie chłopa, jak samorząd lokalny, jak
wymiar sprawiedliwości na wysoki stopień moralny wzniesiony i oparty na
instytucji sądu przysięgłych, że wszystko to doprowadzi z czasem do powołania
Ziemskiego Soboru, jak się wtedy mówiło i pisało, czyli do instytucji
parlamentarnych, i że z cesarstwa policyjnego Rosja się przekształci w państwo
monarchiczno-konstytucyjne na wzór Anglii. Tołstoj wyśmiewa się z tej grupy,
pisząc w pewnym miejscu, że ktoś nie znał specjalnego akcentu, z jakim
wymawiało się wyraz "uczciwy" w Moskwie. Tutaj - objaśnia Tołstoj
- ten wyraz oznacza nie tylko to, co zazwyczaj oznacza, ale jednocześnie
takiego człowieka, który przy sposobności potrafi wetknąć szpilkę rządowi.
Widzimy więc, że pod piórem Tołstoja wszystkie ówczesne wzniosłości,
jak "niezależność zdania", "obywatelskie stanowisko", "odwaga
cywilna", "obrona praworządności", sprowadzają się łącznie do
określenia: "wciśnięcie szpilki rządowi". Tołstoj później, dzięki
historycznym okolicznościom, które najlepiej oświetlił sam Lenin w swym
artykule: Lew Tołstoj
jako zwierciadło rewolucji rosyjskiej, stanie
się życiowym sojusznikiem skrajnych rewolucjonistów; nigdy natomiast nie był
politycznym sympatykiem liberałów. Jego umiłowaniem, życiem, była negacja,
a nie konstrukcja. Teraz w epoce pisania Anny Kareniny liberałowie budują
różne publiczne instytucje liberalne, z którymi łączą wielkie nadzieje. Tołstoj
z tych instytucji się wyśmiewa, swoistymi argumentami wykazując, a raczej
starając się wykazać ich nieżyciowość, niedorzeczność i dziwaczność.
Ale geniusz literacki Tołstoja był tak wielki, że w Rosji wszyscy go
chcieli pozyskać, nikt nie chciał go od siebie odsuwać. Tak też będzie aż
do jego śmierci.


 

ROZDZIAŁ SZÓSTY



SONATA KREUTZEROWSKA JAKO ŚWIADEK
OSKARŻENIA



I


Ukończona w sierpniu 1889 r. Sonata kreutzerowska będzie przez nas
powołana jako dalszy świadek oskarżenia przeciw hrabinie Zofii.
Dotychczas dzieliliśmy utwory Tołstoja na artystyczne i publicystyczne.
Utwory artystyczne miały charakter narracyjno-obiektywny; publicystyka Tołstoja
była przesiąknięta subiektywizmem jak wódka "żubrówka" pachnącym
zielem z Puszczy Białowieskiej. Sonata kreutzerowska jest utworem
artystycznym, należy niewątpliwie do Tołstojowskich arcydzieł pod względem
formy, ale jest napisana z subiektywizmem wyrażonym z wyjątkową pasją. Aby
przygotować się do Sonaty kreutzerowskiej, trzeba wpierw nauczyć się Spowiedzi
-
napisanej
dziesięć lat wcześniej, bo w 1879 r.
Czyta się Sonatę
kreutzerowska i widzi się oświetlony
świecami wagon kolejowy, słyszy się łoskot kół i brzęk okien wagonowych.
Do tego tła dołączyć jeszcze trzeba wspomnienie o męczarniach i pasji wyrażonej
w Spowiedzi. Właśnie w tych dwóch utworach ukazuje się nam Tołstoj
gniewny, rozzłoszczony, powiedziałbym nawet: Tołstoj mściwy. Gniewać się
tak groźnie zaczął Tołstoj dopiero wtedy, gdy zaczął propagować "miłość
bliźniego w Chrystusie" jako cel życia. Od tego czasu Tołstoj staje się
fizycznie podobny do jakiegoś biskupa cerkwi prawosławnej z ogromną brodą,
coś w rodzaju współczesnego nam patriarchy Athenagorasa, a moralnie do
rozgniewanego Jehowy ze Starego Testamentu.
II

W Spowiedzi Tołstoj podzielił swe życie na trzy, względnie cztery
okresy, do czego później nawracał. Tylko że podział, który cytowaliśmy na
podstawie dziennika wielkiego pisarza z XX w., jest inny niż w Spowiedzi. W
swym dzienniku Tołstoj pisze o dzieciństwie "niewinnym, radosnym,
poetycznym", o czasach "ohydnych" wypełnionych próżnością,
rozpustą i lubieżnością, o czasach "moralnych" od zawarcia małżeństwa i o czasach po "urodzinach duchowych".
Tołstoja istotnie uczyć się nie można metodą statyczną, a tylko
dynamiczną.

W Spowiedzi mamy inny podział, jakkolwiek czasy "ohydne" są
jeszcze bardziej napiętnowane.

"Nie mogę o tych czasach myśleć bez strachu, obrzydzenia i bólu. Zabijałem
na wojnie, wyzywałem ludzi na pojedynek, aby ich zabić; przegrywałem w karty;
przejadałem pracę swoich chłopów, karałem ich, uwodziłem, oszukiwałem. Łgarstwo,
złodziejstwo, lubieżność wszelkiego gatunku, pijaństwo, gwałty,
morderstwa. Nie było przestępstwa, którego bym nie popełnił i po tym
wszystkim mnie pieszczono, chwalono, uważano za stosunkowo moralnego człowieka."

Tołstoj-młodzieniec stracił wiarę w Boga na skutek lekceważenia, które
okazywało wówczas religii starsze społeczeństwo. Wspomina, jak kurator
uniwersytetu, hrabia Musin Puszkin, zachęcał jego brata, by tańczył na
balu, powołując się na to, że Dawid także tańcował pod Arką.

Straciwszy wiarę Tołstoj uważał, że zagubił sens życia. Szukał wszędzie
sensu życia i żadna nauka nie dawała mu odpowiedzi. Powołuje się na to, że
w tych czasach czytał mnóstwo filozofów, od królewicza Sakya Muni i Salomona
do Kanta i Schopenhauera. "Stwierdziłem - pisze Tołstoj - że oni
wszyscy uważali bezsens życia za jedyną prawdę dostępną człowiekowi."

W dalszym ciągu Spowiedzi Tołstoj rozważał sposoby wyjścia z tego
straszliwego położenia i znajdywał ich aż cztery, z których jedynym poważnym
było samobójstwo. Tołstoj spowiada się, że ciągle żył pod sugestią, że
powinien popełnić samobójstwo, i był bardzo niedaleki od takiego czynu. Jego
sytuacja była następująca: "Przyszedłem do wesołego towarzystwa,
wszystkim jest bardzo dobrze, wszyscy wiedzą, czego chcą, a mnie jest nudno i
odrażająco. Powinienem więc pójść sobie won".

"...Nic nam nie zabrania negować życia aktem samobójstwa. A więc zabij
siebie i przestań perorować. Nie podoba ci się życie, a więc zabij siebie.
Jeśli żyjesz i nie potrafisz wyjaśnić sobie sensu życia, to przerwij to życie,
a nie pętaj się po nim wciąż gadając i wypisując, że ty go nie
rozumiesz".

Trzeba jednak wielkiego szacunku dla olbrzymiego
talentu Tołstoja, aby wypowiedzi w rodzaju powyższych traktować z powagą i
zadumą. Zwłaszcza my obecnie, którzy pędzimy życie w obawie bomby atomowej,
mamy mało zrozumienia dla człowieka, który miał szczerozłoty talent i sławę,
a chciał popełnić samobójstwo, ponieważ nie rozumiał sensu życia.
Okolicznością łagodzącą jest to, że Tołstoj naczytał się w tej epoce mnóstwo
niemieckich filozofów, jak Schopenhauer, Hegel i inni podobni. Książki takie
są jak grypa dla chorego organizmu. Działają jakby woda wlewana żywemu człowiekowi
pomiędzy włókna mózgowe i powodują oczywiście debilizm umysłowy.
Ale Tołstoj debilem nie został. Obudziła się w nim tylko szalona pasja
postawienia na swoim.

Odnalazł więc upragniony przez siebie sens życia w wierze w Pana Boga, którą
w pierwszym okresie swego nawrócenia przejmuje od prostego rosyjskiego ludu chłopskiego.

"Zacząłem się zbliżać do wierzących, ludzi biednych, prostych, nie
uczonych, do pielgrzymów, mnichów, chłopów. Pojęcia wiary tych ludzi były
tak samo chrześcijańskie jak poglądy religijne rzekomo wierzących ludzi z
moich sfer towarzyskich. Do prawd chrześcijańskich przyłączyło się także
mnóstwo zabobonów, ale różnica polegała na tym, że zabobony ludzi mego koła
towarzyskiego były zupełnie niepotrzebne... zabobony zaś ludzi prostych były
tak związane z całym ich życiem, że nie można byłoby wytłumaczyć ich
postępowania bez tych zabobonów... ...I pokochałem tych ludzi... Żyłem tak dwa lata i dokonał się we mnie przewrót, który już
dawno dojrzewał, i ziarna którego zawsze były we mnie. Życie ludzi wykształconych
i bogatych nie tylko stało się dla mnie odrażające, ale straciło wszelki
sens.
Jakże zazdrościłem chłopom ich braku wykształcenia, ich
analfabetyzmu."

Jednak nie był to ostatni okres w "narodzinach duchowych" Tołstoja.
Coraz mu było trudniej znosić formy obrzędowe, godzić się z dogmatami
cerkiewnymi, przeciw którym mobilizowała się jego krytyka. Aż wreszcie
przyszła wojna 1878 r. Chłopi idą na tę wojnę, uznają ją za rzecz słuszną,
a Tołstoj za masowe morderstwo. Sam kiedyś wojował, widział trupy, strzelał
do nieprzyjaciela. Ale to nic. Największy przewrót dokonał się w nim po
wojnie, w której brał udział, w Paryżu w 1857 r., wtedy, kiedy zobaczył
wykonanie wyroku śmierci przez gilotynę i usłyszał, jak odrąbana głowa stuknęła w pudełku, do którego była wrzucona. Wtedy
morderstwo człowieka największe na nim zrobiło wrażenie. Od tego czasu Tołstoj,
jeśli ktoś w jego domu bronił kary śmierci, podnosił się z miejsca ze słowami:
"Proszę, niech pan natychmiast opuści mój dom". I Tołstoj nadal kochał
Boga, czcił naukę Chrystusa Pana, ale opuścił cerkiew prawosławną, jako
uznającą potrzebę zabijania ludzi.

III


Teraz należy jak najbardziej podkreślić i zrozumieć rzecz jedną. Oto Tołstoj,
całkowity indywidualista i człowiek nie myślący wspólnie z innymi ludźmi,
lecz zupełnie odrębnie, wyrobił sobie swój specjalny kodeks moralny, nie
pokrywający się z segregacją przestępstw według kodeksów karnych obowiązujących
nie tylko w Rosji, lecz w całej Europie. Dla niego - Tołstoja - przestępstwa
seksualne, jak złamanie wiary małżeńskiej, rozpusta, lubieżność, były
przestępstwami o wiele poważniejszymi od jakiejś kradzieży, oszustwa czy bójki.
Innymi słowy - na przestępstwa Tołstoj patrzył nie oczami prawnika, lecz
raczej człowieka robiącego rachunek sumienia przed spowiedzią. Nie sposób
jest pojąć psychologicznie Tołstoja, jeśli się nie uwzględni tej okoliczności.


IV



Sonata kreutzerowska jest
nie tylko najbardziej gniewna, lecz najbardziej nerwowa z utworów Tołstoja.
Rzecz, jak wspomniałem, dzieje się w pociągu. Stuk kół, brzęk okien, nastrój
półsnu, półzmęczenia; konduktor od czasu do czasu wnoszący świece, półmrok.
Nastrój odpowiedni dla wszelkich koszmarów. Kilka osób w sposób nieporządny
dyskutujących o małżeńsko-seksualnych zagadnieniach, pada nazwisko
Pozdnyszewa, zabójcy żony, którego proces był niedawno i zakończył się
uniewinnieniem. "To ja właśnie jestem Pozdnyszew" - przerywa rozmowę
najbardziej nerwowy człowiek biorący w niej udział. Rozmowa zacicha, potem
zabójca Pozdnyszew zostaje sam na sam z osobą, która nam przekazuje jego
wyznania. "Panu nie jest przykro siedzieć koło mnie, wiedząc, kim
jestem?" - pyta. Po tych przykrych
momentach następuje jego opowiadanie, jego spowiedź, pod względem formy zbliżona
do spowiedzi, o której mówiliśmy przed chwilą, tylko że konwencje
artystyczne przeważają w niej nad publicystycznymi i stąd jest ona bardziej
paradoksalna, żywa i bardziej przekonywająca. Pozdnyszew podnieca się gwałtownym
oskarżeniem mężczyzn o rozpustę i uczęszczanie do domów publicznych.
Powiada, że do tych domów publicznych młodzież jest zapędzana przez
lekarzy. Tołstoj w ogóle nienawidził lekarzy i pogardzał medycyną jako łże-nauką,
ale nigdzie przeciwko lekarzom nie wypowiadał się tak gwałtownie, jak w Sonacie
kreutzerowskiej - może stało się to dlatego, że czas pisania tej książki
nastąpił po zgonie czworga z jego dzieci. "O kapłani nauki" - syczy
z nienawiścią Pozdnyszew, a na uwagę interlokutora wybucha z nienawiścią:
"- Kto demoralizuje młodzież, twierdząc, że to pożyteczne dla
zdrowia? - Oni. Kto demoralizuje kobiety wymyślając środki zapobiegające
ciąży? - Oni. Kto leczy syfilis z zachwytem? - Oni.

- Dlaczegoż nie leczyć syfilisu?

- A ot dlatego, że leczyć syfilis to jest to samo, co ubezpieczać
rozpustę, to samo, co dom wychowawczy dla niemowląt...

- Nie, ale w każdym razie...

- Tak, gdyby jedna setna procentu tych wysiłków, które dziś są wkładane
w leczenie syfilisu, była obrócona na leczenie rozpusty, to dziś syfilisu nie
byłoby nawet śladu".

Każdy publicysta czytając ten wybuch gniewu
Pozdnyszewa odczuje całą wyższość
utworu artystycznego nad publicystyką. Pozdnyszew jest sympatyczny w swoim
gniewie i nie wymagamy od niego publicystycznej akuratności i dokładności.
Oczywiście, że to, co gada, nie jest ścisłe, ale czytelnika ścisłość
przeważnie nudzi - świetność stylu zawsze zachwyca. Zauważcie, że
Pozdnyszew ciągle powtarza wyraz "leczyć". Nie zmieni tego wyrazu na
inne jakieś określenie. W tej nienawiści do wyrazu "leczyć" widzę
nienawiść samego Tołstoja do "doktora", który leczy jego dziecko, które
później umiera.

Jak Tołstoj mówi o demoralizacji młodzieży, ma na myśli oczywiście i wyłącznie
młodzież męską. Problem rozpusty seksualnej wśród dziewcząt wówczas nie
istniał, jest to osiągnięcie naszych czasów. Tołstoja złość zwraca się
natomiast przeciw upokarzaniu młodych dziewcząt wydawanych za mąż za mężczyzn,
o których te obrzydliwe matki wiedzą, że są rozpustnikami, a nawet czasami,
że przeszli już przez choroby weneryczne.
Czasy się bardzo zmieniły i pasja Tołstoja w obronie niewinnych i
oszukiwanych dziewcząt nie jest dziś zbytnio aktualna, ale aby go zrozumieć i
aby także zrozumieć jego stosunek do jego Soni, to jest do jego żony -
przytoczymy tu kilka zdań z wypowiedzi Tołstoja:

"... kobieta to niewolnica sprzedana na targu, ale ponieważ
nie chce się
uznać za niewolnicę i nie może sama oświadczyć się mężczyznom, więc
zaczyna się to drugie i najohydniejsze łgarstwo, które czasami się nazywa »wchodzeniem. w świat«, czasami
»rozrywkami«, a co to jest, jak nie czym
innym, jak łowieniem narzeczonych. Powiedz jakiejś mamusi czy dziewczynie
prawdę, że zajęte są one wyłącznie łapaniem mężów - Boże mój, cóż
za obraza. A przecież nie robią nic innego. To okropne, jak się tym zajmują
całkiem młodziutkie, niewinne dziewczyny. I znowuż, gdyby się to robiło
przynajmniej otwarcie, a tu znów oszustwa. Ach, pochodzenie gatunków. Jakże
interesujące. Ach - Liii bardzo się interesuje malarstwem. A pan czy będzie
na wystawie? Jakże pouczająca. A sztuki teatralne... a symfonia. A jakże
godne uwagi... Moja Lili wariuje na temat muzyki. A czemu pan nie podziela tych
poglądów?

A intencje są jednakowe: »Weź, weź mnie, moją Lizę. - Nie, mnie. No,
choć spróbuj«".

V
Oczywiście, że powyższe szyderstwa Tołstoja są już dziś, w roku Pańskim
1965 w Warszawie, zupełnie nieaktualne, choć może tego przeżytki utrzymały
się wśród innych jakichś społeczeństw... mniej szczęśliwych i postępowych.
Ale powtarzamy, że tu chodzi o współczucie do biednej Zosi Bers, której Tołstoj
przed poślubieniem wręczył swój dziennik, w którym opisywał wszystkie
przestępstwa seksualne swej młodości. Według jego opisu w Annie Kareninie
na księżniczce Szczerbackiej, czyli na sobowtórze Zosi Bers, nie zrobiło
to zresztą tak strasznego wrażenia, jakiego się obawiał. Ale teraz
Pozdnyszew opowiada o pierwszej kłótni z żoną po kilku dniach po ślubie i znów to opowiadanie ma całkiem
autobiograficznie tołstojowski
charakter.
Pozdnyszew pyta się żony, dlaczego jest smutna, a ona mu odpowiada, że tęskni
za matką. "Wydawało mi się, że to nieprawda, ale nic nie powiedziałem...
Ona odtrąciła moja rękę, Izy znikły z jej oczu i w najbardziej jadowity
sposób zaczęła oskarżać mnie o egoizm, o okrucieństwo. Cała jej twarz
wyrażała złość i ta złość była skierowana na mnie."

Pozdnyszew opowiada kilka takich scen i podkreśla, że później żona
zawsze zwracała się do niego ze słowami miłości. I w tych ciągłych
zmianach histerii złości na histerię miłości jak najdokładniej
rozpoznajemy w żonie Pozdnyszewa hrabinę Zofię Tołstoj, taką, jaką znamy
ze wspomnień znajomych, a nawet własnych jej dzieci, z jej własnych listów i
dzienników, z dzienników jej męża.

Oto jeszcze jeden opis kłótni:

"Zaczynają się kontrowersje. Skaczemy z jednego tematu na drugi. No,
wiadomo już z góry, że jest tak. »Coś ty powiedział.« »Nic nie powiedziałem.«
»To znaczy, że ja kłamię«. Ona zaczyna przesycać każde swoje zdanie
jakimś specjalnym jadem, obrzydzać wszystko, co mi jest drogie, wszystko poniżać
i hańbić. Nie wytrzymuję, krzyczę: »Milcz« czy »Nie kłam«, czy coś w
tym rodzaju. Ona się porywa i chce wybiec do dziecinnego pokoju. Chwytam ją za
rękę, aby jej dowieść, że nie jestem winny. Ona krzyczy: »Dzieci, wasz
ojciec bije mnie!« Ja krzyczę: »Nie udawaj!« Ona odpowiada: »Ty zabijesz człowieka
i będziesz twierdzić, że to on udaje. Teraz ja zrozumiałam nareszcie, czego
ty chcesz naprawdę...«"

W tych słowach, że "poniża i hańbi, co mi jest drogie" mieści się
wskazanie palcem przez Tołstoja na własną żonę.

"Taka kłótnia rozgrywa się dalej według następującego scenariusza: Żona
ucieka z domu. Biedne dzieci spać nie mogą przez całą noc, wszystko jest
oczywiście w straszliwym napięciu nerwów. O godzinie drugiej następnego dnia
przyjeżdża jej siostra z projektem pogodzenia się. Sama zjawia się po południu.
Mąż wita ją, myśląc, że już wszystko minęło. Ale gdzież tam. Patrzy na
męża surowym wzrokiem i mówi: »Pożałujesz tego«. Odpowiada, że nie może
znieść komedii. Ona ucieka do swego pokoju i zamyka się na klucz. Drzwi
zamknięte. Odchodzę ze złością. Przybiega biedna Liza córeczka: »Mamusi
nie słychać«. Idę z nią razem, stukamy: nic nie słychać. Wysadzam drzwi z
hałasem. Z podniesioną spódnicą, w pończochach i wysokich trzewiczkach leży nieruchomo na łóżku,
obok flaszka z opium. Przywracamy ją do życia. Łzy i nareszcie
pogodzenie."
Za kilka dni znów mniej więcej to samo.

W to wszystko włazi Truchaczewski.

Czy Tołstoj opisując historię z Truchaczewskim miał jakieś przeczucie
tego, co Zofia Andrejewna będzie wyrabiać siedem lat po napisaniu Sonaty
kreutzerowskiej z muzykiem Taniejewem? Truchaczewski był także muzykiem,
a muzyka odgrywała w życiu Tołstoja rolę specjalną, skręcała mu nerwy i
czyniła z niego człowieka niepoczytalnego.

Wszystko, co pisałem o Tołstoju artyście, o tym, że wsłuchiwał się jak
nikt z pisarzy w ton, w dźwięk, w walor, w barwę wyrazu, słowa, języka,
uzupełnić jeszcze trzeba tym, że w podobny sposób wsłuchiwał się w muzykę.
Ten człowiek z wielką brodą i z manierami nauczyciela czy proroka płakał,
jak słuchał Szopena. Muzyka podniecała go gwałtownie. Muzyka była
inspiratorem jego talentu. A tutaj muzykiem tym był samiec o bardzo czerwonych
wargach, patrzący na kobiety tak, jakby były już z nim w łóżku.
Truchaczewski - może to był Nagornow, który w tym czasie flirtował z
nieposzlakowaną Kuźmińską, dość! Tołstoj-Pozdnyszew nie mógł znieść
jednoczesnego zalecania się Truchaczewskiego do jego żony i jego wstrząsającej
muzyki. Pozdnyszew opowiada, jak pierwszy raz usłyszał od żony wyraz
"my", który w tej chwili oznaczał ją i Truchaczewskiego.

Zamęczony zazdrością Pozdnyszew wyjechał gdzieś z Moskwy i w podróży
ciągle mu się zdawało, że oto właśnie w tej chwili żona oddaje się
Truchaczewskiemu. Wrócił i zastał Truchaczewskiego u siebie w domu jedzącego
kolację z żoną. Dobył z pochwy kindżał wiszący nad kanapą, podkradł się
do jadalni i wbił ten kindżał żonie w brzuch.

Potem pamiętał zapach karbolu i ciężkie sceny z płaczem dzieci. Zrozumiał,
co zrobił, dopiero wtedy, kiedy zobaczył ją w trumnie: "Zrozumiałem, że
ja, że to ja zabiłem ja, że to skutkiem mego działania zrobiło się tak, że
ona, która była przedtem żywa, ruszająca się, ciepła, teraz jest
nieruchoma, woskowa, cała zimna i że poprawić tego nigdy, nigdzie i niczym już
nie można. Ten, kto nie przeżył tego, ten nie może tego zrozumieć".

Ostatnie wypowiedzi Pozdnyszew wypowiada głosem przerywanym od płaczu.


VI

Wszystkie "kropki nad i" w sprawie Sonaty
kreutzerowskiej postawiła
sama hrabina Zofia. Mam na myśli obecnie nie zagadnienia merytoryczne poruszone
w tej powieści, lecz kwestie biograficzne z nią związane. Zofia Tołstojowa z
krzykiem podkreśliła, że żona Pozdnyszewa to właśnie ona, że Tołstoj w
swej noweli opisując obrzydliwa i nieznośną histeryczkę miał właśnie ją
na myśli. Pani Tołstoj pisywała dużo opowiadań i powieści. Skoro pisał
jej mąż, dlaczegoż by nie miała pisać ona sama - niewątpliwie tak się
rysowało to zagadnienie w umyśle tej egocentryczki. Tylko niektóre z płodów
jej pióra zostały wydane, reszta przechowuje się w muzeum Tołstojowi poświęconym.
Hrabina Zofia była oburzona na treść Sonaty kreutzerowskiej i
natychmiast zaczęła pisać na nią odpowiedź, również w formie noweli.
Pierwotnie nowela ta miała się wprost nazywać Z powodu "Sonaty
kreutzerowskiej", ale
potem autorka znajdywała sobie tytuły bardziej odpowiednie, jak np. Dawno
już zabita albo
Jak ona była zabita. Z
kolei pojawiał się tytuł: Czy to ona była
winna z druzgocącym podtytułem:
Poświęca się
bohaterowi "Sonaty kreutzerowskiej". Już
w tych tytułach widzimy jedną z takich scen małżeńskich, które opisuje Tołstoj.
W treści noweli napisanej przez hrabinę Zofię występuje Anna, dzieweczka
czysta i idealna. Zakochuje się w niej trzydziestopięcioletni książę, który
ma namiętność uprawiania filozofii i uważa siebie za myśliciela. Wielu
ludziom wydaje się, że w istocie on jest głęboki i rozumny i tylko ludzie
wykształceni widzieli, że ta jego filozofia jest żałosna, durna i śmieszna.
Książę zachwyca się młodością Anny, ale nic jej nie daje prócz nudy,
rozczarowań i sytuacji męczących. Księcia pociąga gospodarstwo wiejskie, u
Anny rodzą się dzieci. Dowiaduje się ona o byłej z czasów przedmałżeńskich
kochance księcia, chłopce Arinie z czerwonymi wargami i pięknymi małymi ząbkami.
Tak przechodzi lat dziesięć wśród ciągłych nieprzyjemności. Wreszcie po
dwunastu latach przyjeżdża Bechmietiew i Anna zaczyna się nim interesować, a
książę zazdrości. Bechmietiew umiera, Anna rozpacza, a książę rzuca w nią
przyciskiem na biurko i zabija. Anna przed zgonem zgodnie ze swym anielskim
charakterem wybacza mu wszystko.
Nowela hrabiny Zofii potwierdza nasze wszystkie najgorsze przypuszczenia.
Tak, to właśnie ona, słodka Kitty, była nieznośną żoną wtedy już, kiedy Tołstoj rozczulał się
nad nią pieszczotliwie, portretując w postaci Kitty. Tak, to ona musiała mieć niektóre cechy Anny Kareniny. Tak, to
ona była makabryczną żoną Pozdnyszewa... Ale skoro pisze wyraźnie, że filozofia jej męża była głupia, skoro pisze,
że Sonata kreutzerowska jest niecnym paszkwilem, to dlaczegóż tak drapieżnie domagała się, aby pieniądze za tę
głupią filozofię i za Sonatę
kreutzerowska szły do jej
kasy?

 

ROZDZIAŁ SIÓDMY 


KARENIN - ŚWIADEK OSKARŻENIA



I


Po tym wszystkim, co wiemy o nienawiści pani Zofii do noweli Sonata
kreutzerowska, po wiadomościach, że napisała ona specjalną powieść, będącą
zajadłą z nią polemiką, zdziwi nas zapewne, że taż Zofia Tołstoj, uważająca
tę nowelę za ciężka obrazę swej własnej osoby, uzyskała audiencję u
cesarza Aleksandra III, aby wydostać prawo sprzedaży tejże Sonaty
kreutzerowskiej. To już szczyt wszystkiego!


Można to porównać tylko do następującego incydentu. Jakiś X został
publicznie spoliczkowany i scena znieważenia została uchwycona przez operatora
filmowego. Tenże X zaczyna robić zabiegi o prawo wyświetlania tego gębobrania
we wszystkich kinach, a to ze względu na dochód, który mu to przyniesie.


Aleksander III, jak wszyscy Rosjanie, ulegał urokowi literackiego geniuszu
Tołstoja, toteż pozytywnie załatwił prośbę hrabiny Tołstoj wszczętą bez
wiedzy samego Tołstoja, jedynie ze względów rachunkowo-dochodowych jego żony.


Konstanty Pobiedonoscew, ówczesny oberprokurator Świątobliwego Synodu, w
liście z dnia l listopada 1891 r. do Aleksandra III oświadcza, iż nie wiedział
o tym, że cesarz miał przyjąć hrabinę Tołstoj, że gdyby wiedział, to błagałby
go, aby odmówił tej audiencji. List jest obszerny, gwałtowny i polemiczny.
"Tołstoj to fanatyk własnego obłędu - pisze Pobiedonoscew - i na
nieszczęście uwodzi i przyłącza do tego obłędu tysiące ludzi lekkomyślnych..."
O zezwoleniu danym hrabinie Tołstoj na wydanie Sonaty kreutzerowskiej Pobiedonoscew
w liście do cesarza pisze jako o rosyjskiej klęsce narodowej.


Pobiedonoscew został przez Tołstoja opisany jako Karenin. A więc żywy
Karenin jest świadkiem przeciw Zofii stwierdzając w swym liście jej dwulicowość
w sprawie Sonaty kreutzerowskiej.



II


Teraz wskażę okoliczność, która dla wielu czytelników, i to uważnych
czytelników Anny Kareniny zabrzmi jak sensacja. Oto Tołstoj w Annie
Kareninie uważa, że Anna źle zrobiła porzucając męża i syna, łącząc
się z Wrońskim. Tołstoj w pierwszych rozdziałach tej powieści opisuje Annę
jako osobę miłą, piękną, szlachetna, jej późniejsze ataki histeryczne
jako skutek jej nienormalnego położenia, jej samobójstwo jako straszliwa karę
za grzech złamania wiary małżeńskiej. Kunszt artystyczny Tołstoja wzbudza w
czytelnikach nastroje i uczucia przeciwne tej tezie. Anna jest kobietą
zachwycającą, Karenin jest rodzajem mężczyzny zupełnie odrażającym -
jakże więc można stanąć po jego, "a nie po jej stronie.


Tołstoj moralista, wbrew Tołstojowi artyście, odpowiada: Nie wolno łamać
wiary małżeńskiej, nie wolno porzucać męża i dziecka. Za to człowieka
musi spotkać straszliwa kara.


Pobiedonoscew sportretowany w osobie Karenina nienawidził Tołstoja i
zwalczał go, jak mógł, a mógł bardzo wiele w ówczesnej Rosji. Jakże względnie
obszedł się z nim Tołstoj. W ogóle ten wielki pisarz nie potrzebował tego,
czego potrzebują inni pisarze oraz inni wielcy ludzie, a mianowicie
polemicznego manekina, którego się wywraca jako przedstawiciela pewnego
rodzaju argumentacji. Znałem wielkiego męża, który wynajdywał sobie jakichś
czwartorzędnego znaczenia człowieczków, aby wykazywać, jak głupią jest
ich argumentacja. Tołstoj tego nie uprawiał nigdy. Nie zajmuje on żadnego
polemicznego stanowiska wobec Karenina-Pobiedonoscewa. Przeciwnie, w rzeczy dla
tezy tej powieści zasadniczej, mianowicie w kwestii stosunku zdradzanego męża
do niewiernej żony, Tołstoj jest po stronie Karenina. Karenin nie czyni nic
niemoralnego, nieszlachetnego: przeciwnie, po samobójczej śmierci Anny przyjeżdża
na jej pogrzeb i bierze jej córeczkę, będącą dzieckiem Wrońskiego do
siebie na wychowanie. Pobiedonoscew był człowiekiem nieznośnym, nastawionym
na zatruwanie ludziom życia; politycznie, ideowo, moralnie reprezentował skrajnie odmienne od Tołstoja
poglądy. Kampania przeciw temu człowiekowi wzbudzałaby wielki w Rosji
entuzjazm w najrozmaitszych sferach. A jednak Tołstoj poprzestaje na
zobrazowaniu go fizycznym w sposób dość odrażający, jak to mu uszy sięgały
do brzegów melonika i jak załamywał dłonie, że aż trzeszczały kości, jak
miał żartobliwie-głupawy sposób mówienia do pięknej swej żony. Poza tym
jednak wielki artysta przedstawia nam Karenina jako człowieka, którego zasady
mają charakter manier, a maniery charakter zasad. To określenie nie było
wypowiedziane bezpośrednio przez Tołstoja, to ja tak określam zobrazowanie
ideowe Pobiedonoscewa w powieści Anna Karenina i jestem z tego dumny,
sam sobie klaszczę i zgłaszam patent na to zdanie. Pobiedonoscewowi zdawało
się, że reprezentuje wielką ideologię, że jest wielkim chrześcijaninem, człowiekiem
arcygłębokim, tymczasem Tołstoj sfotografował Pobiedonoscewa jako człowieka,
którego zasady nie maja charakteru głęboko przepracowanych poglądów, lecz
jakichś manii. Poglądy Pobiedonoscewa to płytki nacjonalizm, pewne teorie słowianofilizmu,
nie tyle religijność, ile jakaś arogancka dewocja, bigoteria, ale wszystko to
wypowiadane z prymitywną i gwałtowną demagogią.

Pobiedonoscew-Karenin Tołstoja nosi swe małżeńskie rogi w sposób
dyskretny i wstydliwy. Ale raz wybucha: przychodzi do żony i podnosi głos:
"Proszę mi oddać listy swego kochanka" - mówi. W tym nazwaniu rzeczy po imieniu nie byłoby nic skandalicznego, gdyby nie to, że w ustach zawsze
powściągliwego Karenina zadźwięczało to bardzo grubiańsko. Czyżby Tołstoj
chciał przez to powiedzieć, że chłodna powściągliwość Karenina była
tylko szatą okrywającą grubiaństwo jako żywe ciało? Wydaje się nam, że
tak i że to jest silnym i celnym uderzeniem we właściwy klawisz w tej
charakterystyce.


III


Wykazałem swego czasu wiele obiektywizmu wielbiąc Dostojewskiego w swojej
o nim książce, podczas kiedy Dostojewski tak nas, Polaków, nienawidził.
Ale Dostojewski uzasadnił poważnie swój negatywny do nas stosunek. Natomiast
Pobiedonoscew w swym liście z dnia 17 maja do cesarzewicza, późniejszego cesarza Aleksandra III, wykrzykuje w sposób następujący:

"Wierzcie mi, Wasza Cesarska Wysokość, że wszyscy ci socjaliści,
mistrze sztyletu itd., to nic innego, jak psy spuszczone ze smyczy, pracują oni
na rzecz polskiego gniazda, które obmyśliło plan bardzo chytrze i może osiągnąć
swe cele przy pomocy naszych mężów państwowych w rodzaju Wałujewa, wyznających
pogodzenie się z Polakami i wyższość polskiej cywilizacji. Komitet polski
wszystko zorganizował, wszystko ma w swoich rękach, wszystkim kieruje swoją
zręczną szatańską intrygą".


Słowa powyższe to nie jest żadna głębsza ideologia, to nawet nie są słowa
rozumniejszego policjanta. Dziś wiemy dobrze, że w chwili, kiedy to było
pisane, nie było w Rosji żadnego takiego szatańsko-wszechwładnego komitetu
polskiego. A więc Pobiedonoscew nie był realistą politykiem, lecz maniackim
plotkarzem.


Pobiedonoscew był "oberprokuratorem Świątobliwego Synodu". To Piotr
Wielki za czasów swej walki z prawosławną cerkwią stworzył ten urząd o
obcej, z niemiecka w uszach rosyjskich brzmiącej nazwie. Zniesiono wtedy
patriarchat, a biskupów oraz cerkiew uzależniono od przedstawiciela władzy świeckiej.
Ale źródłem wpływów Pobiedonoscewa był jego stosunek do cesarzewicza, później
cesarza Aleksandra III. Pobiedonoscew, profesor prawa na uniwersytecie, był
jego nauczycielem za czasów jego młodzieńczych i zachował stosunek
korepetytora do ucznia. Wśród win, którymi obciążać można Pobiedonoscewa,
nie ma cechy podskakiewiczostwa lub karierowiczostwa. Z ogłoszonej
korespondencji Pobiedonoscewa z cesarzewiczem, później cesarzem, widzimy, że
Pobiedonoscew często bardzo ostro krytykuje jego postępowanie, omal że go
gromi i w ogóle zachowuje się jak spowiednik wobec penitenta. Pobiedonoscew to
jakaś szara gęś w ogólnorosyjskiej państwowej skali. Wsadza wszędzie swój
nos: buduje tak zwaną "flotę ochotniczą", ponieważ nie jest
zadowolony z rządów głównego admirała wielkiego księcia Konstantego Mikołajewicza,
którego oskarża o liberalizm, sprzyjanie Polakom i posiadanie kochanki. Wobec
tego Pobiedonoscew sam się robi rodzajem ministra floty morskiej ze swoją
"flotą ochotniczą".


Kiedy indziej jakaś opera mu się nie podoba. Pisze gwałtownie list do
cesarza, że opera ta jest tak ponura i tak udręczające robi wrażenie na
publiczności, że można od tego oczekiwać rzeczy najgorszych. Wiemy skądinąd, że Aleksander III, człowiek
nie pozbawiony ani poczucia honoru, ani humoru, śmiał się tylko z ponurości
tej opery. Całą walkę stacza Pobiedonoscew w sprawie przedstawień
teatralnych w czasie ostatniego tygodnia postu. Jest to zresztą człowiek
bardzo szczęśliwy, zawsze mu się zdaje, że jego zdania są wszyscy Rosjanie
lub co najmniej wszyscy prawdziwi rosyjscy ludzie. Łatwo się go można było
zapytać, czy jego zdanie w sprawie zakazu przedstawień teatralnych podzielają
także ci Rosjanie, którzy na nie wykupili bilety. Pobiedonoscew rzetelnie
obrzydzał ludziom życie.

A cóż dopiero kiedy działał w imieniu swego oberprokuratorstwa, mającego
znaczenie i rangę urzędu ministra. Jacyś nieszczęśni wielcy książęta,
zamęczeni swymi żonami, które poślubili z dyplomatyczno-państwowych względów,
chcą się rozwieść. Pobiedonoscew protestuje i zapobiega temu. Przyjaciółki
tych książąt nie dostają rozwodu, chociaż znajdują świadków, którzy
gotowi są przysiąc, że widzieli ich mężów leżących w łóżku z innymi
kobietami. Ciągle w listach Pobiedcnoscewa gmatwają się drobiazgi, które nie
tyle wcielają jakieś zasady, ile czepiają się różnych zasad. Oczywiście w
stosunku do innych wyznań postawa możliwie bojowa. Nie tylko w stosunku do
polskich księży katolickich, ale i w stosunku do ultralojalnych pastorów
protestanckich, reprezentujących arcysłużbistych Niemców nadbałtyckich,
Pobiedonoscew co chwila woła o policję, sąd, więzienie.


Słowianofile rosyjscy oraz ich fragmentaryczny sojusznik Dostojewski, broniący
jak najbardziej cerkwi prawosławnej, mieli jednak wiele wyrozumienia i nawet
sympatię do rosyjskich starowierów, którzy powstali jako protest przeciw
reformom Piotra Wielkiego. Ta sympatia była podzielana przez wielu najbardziej
konserwatywnych Rosjan, o ile wyraz "konserwatyzm" da się zastosować do
życia rosyjskiego. Otóż Pobiedonoscew nienawidzi tych starowierów, pogardza
nimi, uważa ich za złoczyńców, na ich wspomnienie tak samo woła o pałkę i
więzienie, jak na wspomnienie katolickiego księdza lub luterańskiego pastora.


Pobiedonoscew jako polityk jest typowym politykiem klikowym. Dobiera,
wynajduje sobie ludzi jemu oddanych i potem zawzięcie ich popiera.


I ciągle, jak już powiedziałem, występuje nie w swoim imieniu, lecz w
imieniu wszystkich Rosjan. Uważa za dogmat, że wszyscy prawdziwi ludzie rosyjscy są jego zdania, a odmienne poglądy
reprezentują tylko Polacy, protestanci i wyznaniowi odszczepieńcy.

IV



W grudniu 1885 r. Pobiedonoscew napisał do hrabiny Zofii Tołstoj list następujący:



"Widząc Pani gorące zainteresowanie się daną sprawą, nie chcę zostawić
Jej bez odpowiedzi. Zażądałem z kancelarii Św. Synodu, aby mi przysłano
odbitki korektorskie i przeczytałem je. Będą one także przeglądane w
Synodzie, ale, dla uniknięcia nieporozumień, powiadamiam Panią otwarcie, że
nie ma żadnej nadziei, aby z naszej strony była zgoda na ich drukowanie i
rozpowszechnianie. Wszystko, co się przepuszcza do druku, uważa się za
zalecone, a te arkusze w żadnym razie nie mogą być uznane za godne zalecenia.
Ja już w rozmowie z Panią wypowiadałem swe myśli, a teraz po przeczytaniu
danych rzeczy widzę je bardzo wyraźnie. Chciałbym Panią przekonać,
aby Pani się nie domagała, a jeżeli ten zakaz będzie przez Panią uznany za
złe, to niech się Pani nie sprzeciwia złu".



Nie możemy tego listu zamieścić bez komentarzy, które się nasuwają.



Pobiedonoscew formułuje zasadę, że wszystko, na co cenzura da pozwolenie
drukowania, uważa się za rzecz "zaleconą" przez władzę. Zasada ta
jednak nie była konsekwentnie stosowana przez cenzurę rosyjsko-cesarską i nie
potrzebujemy tłumaczyć, w jak daleki sposób krępowałaby ona wypowiadane myśli.



Pobiedonoscew nienawidził Tołstoja. Gdyby to od niego zależało, ani jedno
słowo z pism Tołstoja nie zobaczyłoby światła dziennego. Wszyscy Rosjanie
na prawicy i lewicy woleliby, aby Tołstoj szedł z nimi. Tak myślał cesarz i
rosyjscy nacjonaliści, i liberałowie, i lewica, i nawet rosyjscy rewolucjoniści.
Wynikało to z miłości artyzmu Tołstoja, która to miłość po dziś dzień
istnieje w Rosji. Jedynie Pobiedonoscew myślał inaczej. Widzimy, z jaką złością
i jakim tryumfem na zakończenie swego listu szydzi z Tołstojówskiej zasady o
niesprzeciwianiu się złu.



Puszkin powiedział kiedyś Sperańskiemu: "Pan i Arakczejew znamionują
czasy Aleksandra I jak dwóch geniuszy: dobra i zła". Frazes podobny można
powiedzieć o Tołstoju i Pobiedonoscewie w stosunku do czasów Aleksandra III.
W tej epoce Tołstoj dobrze czy źle, rozumnie czy bezrozumnie, ale stara się
propagować miłość. Pobiedonoscew we wszystkich swoich działaniach kieruje
się nienawiścią. 

 

ROZDZIAŁ ÓSMY

WŁODZIMIERZ LENIN O TOŁSTOJU 
I
Chcielibyśmy jednak porzucić na pewien czas żonę
i męża, a trochę rozszerzyć horyzont dla odświeżenia obrazu, czym był Tołstoj
dla Rosji. Zaczynamy od przedstawienia poglądów przedstawiciela skrajnej
lewicy, późniejszego wodza zwycięskiej rewolucji. Lenin w sposób
dziennikarsko znakomity precyzował swoje zdanie w każdej sprawie, która go
obchodziła, i jako wielki publicysta godny tej nazwy, zawsze liczył się tylko
ze swoim własnym przekonaniem. Po śmierci Tołstoja ukazał się jego artykuł
w piśmie "Socjaldemokrata" pod datą 29 listopada 1910 r. W artykule tym
pisze Lenin: "Umarł Tołstoj. Jego znaczenie światowe jako artysty, jego światowy
rozgłos jako myśliciela i publicysty odzwierciedla w sposób swoisty światowe
znaczenie rewolucji rosyjskiej..."
"Lew Tołstoj był wielkim artystą jeszcze za
czasów pańszczyzny. W ciągu swej przeszło półwiecznej działalności
pisarskiej stworzył szereg dzieł genialnych. Malował w nich przeważnie szarą,
przedrewolucyjną Rosję, taką, jaką ona była od 1861 r. Rosję półpańszczyźnianą,
Rosję wiejską, Rosję ziemianina i chłopa. Malując ten okres historii Rosji
Tołstoj potrafił postawić w swych pracach tyle wielkich zagadnień, potrafił
wznieść się do takiej artystycznej siły, że jego dzieła zajęły jedno z
pierwszych miejsc w literaturze światowej. Okres przygotowania rewolucji w
jednym z krajów uciśniętych przez pańszczyźnianych panów, dzięki
genialnemu oświetleniu jego przez Tołstoja, stał się krokiem naprzód w
artystycznym rozwoju ludzkości".
Już z cytat powyższych widać, że Lenin: 
1)
Wysoko oceniał geniusz artystyczny, pisarski Tołstoja i jego twórczość uważał
za składnik kultury ogólnoludzkiej. Lenin ocenił także Puszkina i innych
wielkich pisarzy XIX w. To stanowisko Lenina będzie miało dobroczynne w
przyszłości konsekwencje.
2) Lenin wskazywał, że działalność pisarska
Tołstoja była wielką dźwignią przy łamaniu dawnego społecznego,
gospodarczego i politycznego ustroju Rosji.
3) Wreszcie Lenin, ceniąc niesłychanie wysoko
destrukcyjna w stosunku do dawnej Rosji działalność Tołstoja, jednocześnie
nie tylko lekceważył, ale wprost pogardzał konstruktywnym programem Tołstoja,
Wszystkie te trzy tezy o Tołstoju wypowiedział
Lenin nie tylko w trzech artykułach po śmierci wielkiego pisarza, ale także w
dłuższym artykule ogłoszonym w piśmie "Proletariusz" w dniu 11 września
1908 r., napisanym z okazji osiemdziesięciolecia jego urodzin. Artykuł ten
nosi wyrazisty tytuł: Lew Tołstoj
jako zwierciadło rewolucji rosyjskiej.

II
Co było istotą ustroju Rosji za czasów działalności
Tołstoja? Odpowiadam na to pytanie, że to samo, co było istotą Rosji za
Iwana Groźnego i Piotra Wielkiego, a mianowicie zespolenie całości władzy w
jednym centrum. Tego rodzaju ustrój jest jak najbardziej niezgodny z pojęciem
feudalizmu, w znaczeniu historyczno-prawnym. Feudalizm to nie zespolenie,
scentralizowanie, lecz wręcz odwrotnie rozdrobnienie władzy. Ale feudalizm miał
swoje potomstwo całkiem z oblicza niepodobne do niego. Za czasów feudalnych
nie było pańszczyzny w takiej formie, w jakiej powstała ona później, właśnie
w okresie załamania się feudalizmu. Ale stosunek chłopa do pana na wsi tkwił
korzeniami jeszcze w epoce wasalów i suzerenów i stąd niektórzy ekonomiści
mówiąc o gospodarce wiejskiej jeszcze w początkach XIX w., jeszcze przed uwłaszczeniem
włościan w 1861 r. używają określenia "stosunki feudalne" i na to
już nie poradzimy. Zresztą jeśli chodzi o Lenina, to używa on zawsze określenia
ścisłego: pańszczyźniane lub półpańszczyźniane.
Otóż Tołstoj był przeciwnikiem centralizacji
władzy, bo był przeciwnikiem władzy w ogóle. Często wypowiadał swoje
przekonanie, że władza nad Rosją spoczywa w rękach "ludzi przydwornych",
jak się wyrażał, co oczywiście oznaczało wierzchołek biurokracji,
faktycznie rządzącej Rosją. Ale w swej publicystyce, którą formułował bądź
w swoich utworach artystycznych, bądź w utworach
propagandowo-publicystycznych, Tołstoj częściej zaczepiał, dokuczał liberałom
rosyjskim niż cesarskiej biurokracji.
Liberałowie rosyjscy składali się przede
wszystkim z ludzi zawodów inteligenckich, jak adwokaci, lekarze, i byli poparci
przez olbrzymie zastępy ludzi mianowanych przez biurokrację, jak w pierwszym
rzędzie profesorowie uniwersytetu, nauczycielstwo, wreszcie samych urzędników.
Ludzie ci chcieli ograniczyć względnie znieść system centralizacji władzy
przez wprowadzenie takich instytucji, jak samorządy, niezawisłe sądy, ławy
przysięgłych i inne podobne. Widzieliśmy już, że Tołstoj właśnie te
instytucje jak najbardziej ośmieszał i poniżał. Toteż jego propaganda
uderzała bardziej w rosyjskich liberałów i ich nadzieje aniżeli w carskich
biurokratów.
III
Toteż w artykule: Lew Tołstoj jako
zwierciadło rewolucji rosyjskiej Lenin pisze:
"Rosyjska prasa legalna wypełniona jest
obecnie artykułami z powodu jubileuszu Tołstoja. Nie zajmuje się jednak
analizą jego utworów pod kątem rewolucji rosyjskiej i poruszających nią sił.
Cała ta prasa do mdłości wypełniona jest hipokryzją, i to hipokryzją podwójną:
rządową i liberalną. Hipokryzja pierwsza to prostackie kłamstwa pismaków,
którym jeszcze wczoraj kazano było szczuć osobę Tołstoja, a dziś kazano
znajdywać w nim patriotyzm i w ten sposób zachowywać się przyzwoicie wobec
Europy. Pismakom tego rodzaju oczywiście zapłacono za to stanowisko, wszyscy
zresztą zdają sobie z tego sprawę i nikogo tu okłamać nie można.
Hipokryzja liberałów jest bardziej wyrafinowana i stąd bardziej szkodliwa i
niebezpieczna. Bałałajkowicze z »Rieczi« wyrażają sympatie dla poglądów
Tołstoja, jak najcałkowitsze i jak najbardziej gorące. W rzeczywistości
wykalkulowana deklamacja i napuszone frazesy o »wielkim poszukiwaczu boga« są
jednym wielkim fałszem. W rzeczywistości liberał rosyjski ani myśli wierzyć
w Tołstojowskiego boga, ani też nie zgadza się z Tołstojowską krytyką
obecnego ustroju. Liberał rosyjski tylko przytula się do popularnego nazwiska,
do głośnego imienia, aby powiększyć swój polityczny kapitalik zakładowy. Chodzi tu
o użycie imienia Tołstoja dla
wodzostwa rzekomo ogólnonarodowej opozycji.
...Liberałowie starają się grzmotem i
wrzaskiem swoich frazesów zagłuszyć potrzebę prostej i jasnej odpowiedzi, co
było przyczyną sprzeczności tolstojowszczyzny, jakie niedostatki i słabości
naszej rewolucji te sprzeczności wyrażają".
Na marginesie powyższych wypowiedzi Lenina
zwraca uwagę wielka, ale zupełnie słuszna pogarda Lenina do pismaków piszących
na rozkaz lub na zamówienie.
Przytoczę dalej zdania Lenina, w których wyraża
on wielkość Tołstoja jako destruktora dawnego rosyjskiego świata i oskarża
go o małość w konstrukcji czegoś nowego. Przedtem jednak, nim przystąpię
do tłumaczenia odpowiednich ustępów z artykułu Lenina, muszę się zająć
wyrazem: "jurodiwyj". Jest to wyraz nie mający odpowiednika w języku
polskim lub innych językach zachodnich, oznaczał on świętego i wariata
zarazem. Może coś podobnego znajdujemy w instytucji derwiszów tureckich - nie wiem, nie potrafię tego autorytatywnie objaśnić. W Moskwie jednak stoi
wspaniała świątynia Iwana Błażiennego, zbudowana na cześć "jurodiwego".
Tacy ludzie naiwni lub umysłowo chorzy, a jednak wypełnieni dobrymi chęciami,
cieszyli się szacunkiem w Rosji, jak szacunkiem otoczone było "klikuszestwo"
i inne całkiem specjalne objawy rosyjskiego życia. Bez zastanowienia się nad
sensem wyrazu "jurodiwyj" nie można dobrze zrozumieć następujących
pochwał i nagan udzielanych Tołstojowi przez Lenina, które zaraz przytoczymy:
"Przeciwieństwa w utworach, poglądach,
naukach, w szkole Tołstoja są zaiste okropne. Z jednej strony genialny
artysta, który nie tylko nam dał niezrównany obraz życia rosyjskiego, ale
i literaturze światowej utwory klasy pierwszej. Że strony drugiej ziemianin
jurodujący w Chrystusie. Z jednej strony wyjątkowo silny, bezpośredni i
szczery protest przeciwko społecznemu łgarstwu i fałszowi - ze strony
drugiej »tołstojowiec« tzn. wytarty, histeryczny niedojda, nazywany rosyjskim
inteligentem, który publicznie bije się w piersi i woła: »Jestem wstrętny,
jestem podły, lecz oto zajmuję się moralnym samodoskonaleniem się i nie będę
jadał mięsa, a tylko kotleciki z ryżu«. Z jednej strony niemiłosierny
krytyk kapitalistycznej eksploatacji, pisarz demaskujący gwałty państwa,
tragifarsy państwowego sądu, odsłaniający całą głębię przeciwieństw
wzrostu bogactwa i cywilizacji i wzrostu nędzy, dzikości i cierpień klas
pracujących - z drugiej strony epileptyczna nauka o
niesprzeciwianiu się złu. Z jednej strony najbardziej trzeźwy realizm:
zrywanie masek wszystkich i ze wszystkich - ze strony drugiej propaganda
jednej z najbardziej ohydnych rzeczy na świecie, to jest religii, dążenie do
zastąpienia popów z najmu popami z wewnętrznego przekonania, to jest
uprawianie popostwa najbardziej wyrafinowanego, a przez to samo najbardziej
nikczemnego".

 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
POGLĄDY TOŁSTOJA NA SZTUKĘ W 1897 R. 
I
Syn Tołstoja, Sergiusz, opowiada, że ojciec był
przeciwnikiem wyższego wykształcenia kobiet, "wszystkich tych kobiecych kursów"
oraz wstępowania kobiet na uniwersytety. Tego rodzaju wypowiedzi Tołstoja,
sprzeczne z poglądami ogólnymi, obfitują we wspomnieniach ludzi, którzy z
nim rozmawiali. Można by z takich kwiatków upleść całe bukiety - z tych
rzucanych na prawo i lewo aforyzmów Tołstoja, które niektórych ludzi dziwią,
innych przerażają, można by układać całe książki. Te aforyzmy jednak często
są niezgodne z sobą. Oto w czasie wojny boerskiej Tołstoj, zawzięty
pacyfista i głosiciel wzniosłej zasady o niesprzeciwianiu się złu, wyraża
życzenie, aby Anglikom dobrze złupili skórę w Transwaalu. Co dziwniejsze, w
1905 r. - kiedy Tołstoj był jeszcze większym pacyfistą, kiedy był już
napisał broszurę przeciwko wojnie z Japonią i wzywał żołnierzy, aby nie
szli na tę wojnę - raptem odezwał się do kogoś, po kapitulacji Port
Artura, że to hańba się tak poddawać, że on by nigdy tego nie uczynił,
gdyby był oficerem załogi tego portu.
W książce swej: Czto tako je iskusstwo, co się
nieładnie na polski tłumaczy pytaniem: Czym jest sztuka, znajdujemy dużo
podobnych sprzeczności. Od czasu do czasu wypowiada w niej spostrzeżenie słuszne,
uwagę genialną - bo przecież sam jest jednym z najbardziej genialnych
techników sztuki - aby potem powrócić do swej nonsensownej tezy ogólnej.
Nie będziemy z tego Czto takoje iskusstwo sprzeczności
tych wyławiali ani się nimi zajmowali. Byłoby to celowe i interesujące,
gdyby wszyscy moi czytelnicy mieli egzemplarz tego dziełka przed oczami.
Ponieważ tak nie jest, więc wolę zrezygnować z polemiki z wielkim
geniuszem, tym bardziej że omówienie wszystkich sprzeczności zajęłoby zbyt
dużo miejsca. 
Tołstoj był wielkim pisarzem. Nawet wtedy, gdy piszę o nim,
że głosił bezsensy, pochylam głowę, padam na kolana przed ogromem jego
talentu. Tylko on potrafi tak pisać, że nie tylko słyszymy wyrazy, ale słyszymy
także ton i odcień tonu, z jakim te wyrazy zostały wypowiedziane. Wiemy
przecież, że każdy wyraz zmienia swoje znaczenie zależnie od tonu, a nawet
zależnie od odcienia tego tonu. Najpowszedniejsze "dzień dobry" może
mieć ogromną ilość znaczeń. Może brzmieć serdecznie jak uśmiech anioła
i może być pogardliwe, wzgardliwe, lekceważące, wyzywające, zaczepliwe,
obraźliwe. Dopiero aktor na scenie lub umiejętny lektor dopowiada ten ton, który,
jego zdaniem, miał pisarz na myśli. Otóż Tołstoj jest takim majstrem w
literackim rzemiośle, że tego nie potrzebuje. Czytając Tołstoja i tylko Tołstoja
sami wiemy, jaki ton nadać wyrazom na głucho napisanym na papierze.
II
Publicystyczna broszura - bo tak ją chyba należy
określić - Czto takoje iskusstwo zaczyna się od opisu próby jakiejś
opery, na której Tołstoj był obecny. Wyszydza on tutaj nie tylko samą operę,
której treść wydaje mu się być idiotyczna, ale wyszydza, poniża, a zwłaszcza
obrzydza, jak on to potrafi, całość tej roboty w operze. Wszyscy biorący
udział w próbie przedstawienia są zmęczeni, spoceni, brudni, otumanieni, zgłupiali,
zbaranieni. Tołstoj wzrusza na te okropności ramionami i tłumaczy, że
przecież nie może być żadnego porównania uprawiania w ten sposób tej
pseudosztuki z estetyką pracy chłopa (zawsze ten chłop) w sianobraniu,
oraniu, koszeniu, karmieniu bydła itd.
Tołstoj pracował nad swoimi książkami przez
całe lata. Powiększało to wartość jego powieści, lecz czasami szkodziło
konsekwencji w utworach publicystycznych. Toteż taki sam opis opery, tylko już
nie próby opery, lecz jej wykonania w Moskwie, znajdziemy na końcu Czto
takoje iskusstwo. Chodzi tu o operę Wagnera Zygfryd. Trzeba tu
przypomnieć, że sam Tołstoj był tak czuły na muzykę, że płakał, kiedy
mu grano Szopena, że mówił, że Polakom trzeba wszystko wybaczyć, dlatego, że wydali Szopena, i inne
rzeczy w tym rodzaju. Tutaj poniża operę Wagnera i natrząsa się z niej, jak
tylko może. Opowiada, jak już po pierwszym akcie chciał iść do domu, lecz
znajomi uprosili go, aby został. Naśmiewa się głównie z tego, że karzeł
wykuwa miecz, że przecież to nieprawda, że żadnego miecza nie kuje się na
scenie. W ogóle co chwila wypowiada się w sposób, w jaki mógłby się
wypowiadać tylko jakiś analfabeta z głuchej wsi po raz pierwszy
przyprowadzony do teatru. Ale Tołstoj snobizuje się do takiego właśnie
analfabetyczno-ignoranckiego sposobu odczuwania. Naśmiawszy się nad wszystkimi
postaciami z Wagnerowskiej opery, Tołstoj kończy uwagą ogólną: "Od
autora, który mógł stworzyć coś podobnego, niczego już oczekiwać nie można;
śmiało można powiedzieć, że wszystko, co on napisze, będzie marne, bo nie
ma on pojęcia, co to jest utwór artystyczny".
To tak o Ryszardzie Wagnerze!
W innym miejscu tej książki cytuje Tołstoj
nastrojowe wiersze Maeterlincka. Przyznam się, że czytam te wiersze głośno i
rozkoszuję się ich urokiem, ich czarem.
Tołstoj wzrusza na nie z odrazą ramionami i
powiada: "Kto tam wyszedł, kto przyszedł, kto opowiadał, kto umarł?"
Nie znaczy to, aby Tołstoj był obrońcą realizmu w sztuce. Wyśmiewa się z
naturalistów na równi z dekadentami czy symbolistami.
O sztuce sobie współczesnej Tołstoj wyraża się
w sposób następujący:
"...jakiś architekt gramoli się, nie wiadomo
po co, na jakąś wieżę... jacyś ślepcy siedząc na brzegu morza dlaczegoś
powtarzają w kółko jedno i to samo... jakiś dzwon, który wlatuje czegoś do
jeziora i tam zaczyna dzwonić..."
Ale Ibsen, Maeterlinck i Hauptmann, których ma
tu na myśli Tołstoj, o tyle nie powinni byli rozpaczać, gdyż w książce
Czto takoje iskusstwo znaleźli się w dobrym towarzystwie.
Oto Tołstoj sumarycznie obłajawszy krytyków
sztuki, że są durniami, pisze, co następuje:
"Krytycy chwalili prostackie, dzikie, głupie i
często bezmyślne utwory Sofoklesa, Eurypidesa, Ajschylosa, a zwłaszcza
Arystofanesa, a z późniejszych Dantego, Tassa, Miltona, Szekspira; w
malarstwie - całego Rafaela, całego Michała Anioła z jego przegłupim Sądem
Ostatecznym; w muzyce Bacha i Beethovena z jego okresem ostatnim. Tylko dzięki
tym krytykom możliwi byli za naszych czasów wszyscy ci Ibsenowie, Maeterlincki,
Verlainowie, Boeckliny, a w
muzyce Wagnerowie, Lisztowie, Ryszardowie Straussowie itp. i całe mnóstwo
nikomu niepotrzebnych naśladowców tych naśladowców".
Widzimy z powyższego, że Tołstoj pogardza tymi
wszystkimi, z twórczości których ludzkość się tak szczyci.
III
Skoro jednak Tołstoj nazywa operę Wagnera "głupim
bałaganem", to czytelnik jest niewątpliwie ciekaw się dowiedzieć, co
uważa za sztukę godną tej nazwy.
Właśnie w swej książce Czym jest sztuka Tołstoj
nas o tym poucza. Zabiera się do wygłoszenia własnej tezy bardzo pracowicie.
Zebrał ogromną ilość filozofów od starożytnej Grecji do końca XIX w., którzy
określali, definiowali bądź pojęcie estetyki, bądź pojęcie sztuki i w
utalentowany, lecz naiwny, jak się pisze grzecznie, sposób poniża i wyśmiewa,
wyśmiewa te definicje, wykazując, że nic nie są warte.
Tutaj dwie uwagi:
Gdybyśmy w zdaniu powyższym wyraz
"naiwny" zamienili wyrazem "prostacki", to sądzę, że bylibyśmy
bardziej ściśli.
Po drugie uważam, że Tołstoj w krytyce
definicji filozoficznych, zwłaszcza pochodzących od filozofów niemieckich XIX
w., na ogół miał rację. Podzielam awersję Tołstoja do lekarzy i do filozofów.
Wiele razy pisałem, że prawo ma tę wyższość nad filozofią, że prawnicy
definiują stany faktyczne, a filozofowie pojęcia. Daleko łatwiej jest określić,
co jest mężobójstwo, kradzież, posiadanie, własność itd. niż dobroć,
szlachetność, wartość czy wzniosłość. Toteż nauka filozofii sprowadza się
do uczenia się poglądów bardzo subiektywnych, dobrze jeśli zwięźle i jasno
- gorzej, jeśli mętnie i wielomównie sformułowanych.
Toteż dopiero naszydziwszy się do woli ze
wszystkich filozofów Tołstoj przystępuje do budowy swojej definicji.
Utwór artystyczno-estetyczny dopiero wtedy jest
wartościowy, kiedy służy dobrej sprawie, kiedy podnieca, ożywia, tworzy w człowieku
uczucia dobre.
W ten sposób Tołstoj powołuje się na dwa
obrazy, które widział obok siebie wiszące w Londynie. Jeden był pędzla
znanego malarza, ale zachęcał do rzeczy złych. Drugi mało znanego malarza przedstawiał coś, co budziło
dobre instynkty w człowieku. Tołstoj tylko ten drugi obraz uważa za
artystyczny.
Specjalnie, jak zawsze, tak i w tym dziełku, Tołstoj
zwalcza nagość. Obraz może być nawet religijny, ale jeśli pokazuje kobietę
obnażoną, jest szkodliwy, ponieważ podnieca lubieżność seksualną.
Tołstoj potępia specjalnie działalność mającą
za cel dostarczanie człowiekowi zadowolenia i zaspokajania jego grzesznych
instynktów.
Pisze:
"Błędem głównym bogatych ludzi czasów tzw.
odrodzenia, błędem, który my kontynuujemy w czasach obecnych, było nawet nie
to, że zaprzestali oni cenić i uprawiać sztukę religijną, nie mogli jej
zresztą uprawiać, bo sami religijnymi nie byli, lecz to, że w zamian sztuki
religijnej zaczęli uprawiać sztukę bezwartościową, zdążającą tylko do
zadowolenia, nasycenia gustów ludzkich. Sztuka rzekomo religijna owych czasów
nie była w żadnym razie sztuką religijną".
Dla Tołstoja religia to miłość bliźniego, to
współczucie z każdym cierpiącym.
A więc pierwszym warunkiem sztuki - zdaniem Tołstoja
- jest to, żeby służyła ona religii, przede wszystkim miłości bliźniego.
Ale Tołstoj uznaje także, że nawet najlepsze w swych intencjach dzieła mogą
nie być artystyczne, mogą nie być sztuką. Prócz bowiem zacnej intencji
potrzebny jest także warunek drugi, a mianowicie to, co za naszych czasów
nazywa się komunikatywnością. Jeden może gdakać na temat wzniosłych uczuć
i nikogo to nie porwie. To znaczy, że nie jest artystą, że nie jest zdolny do
uprawiania sztuki. Inny powie coś, napisze coś, namaluje coś, co porwie ludzi
do wzniosłych idei. I tylko taki człowiek może być uważany za prawdziwego
artystę.
Takie są poglądy Tołstoja. Zestawiam je z poglądami
Bielińskiego, krytyka rosyjskiego z pierwszej połowy XIX w. On identycznie
jak Tołstoj propagował, że nie forma, lecz treść jest istotą sztuki. Bieliński
twierdził, że w najładniejszej formie napisany poemat na cześć cara nie będzie
utworem artystycznym, nie będzie sztuką. Pomiędzy więc poglądami Bielińskiego
a Tołstoja jest tylko ta różnica, że Bieliński uważał, że nie jest
artystyczne wszystko to, co nie jest postępowe, a Tołstoj, że nie jest
artystyczne wszystko to, co nie jest religijne, w jego Tołstojowskim pojęciu
religijności.
 
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
TOŁSTOJ A DOSTOJEWSKI 

I
Przeciętny czytelnik, nie znający książki Tołstoja:
Czto takoje iskusstwo, ze zdumieniem przeczyta ustęp, który poniżej
przetłumaczę. Zapyta się siebie, czyż naprawdę Tołstoj mógł to napisać?
A jednak.
"Kiedy upłynęło pięćdziesiąt lat od śmierci
Puszkina, wydano tanio jego dzieła w celach propagandy, a w Moskwie postawiono
mu pomnik. Otrzymano wtedy szereg listów od różnych chłopów z pytaniem,
dlaczego tak awansowano Puszkina. Jeszcze kilka dni temu zachodził do mnie
umiejący czytać, pisać (gramotnyj) mieszczanin z miasta Saratowa, który widać
zbzikował na ten temat, bo szedł do Moskwy, aby napiętnować duchowieństwo
za to, że współdziałało we wznoszeniu pomnika Puszkinowi,
W rzeczy samej postarajmy się pojąć psychologię
takiego człowieka z ludu, kiedy dojdzie do niego wieść, że w Rosji duchowieństwo,
władze, wszyscy najlepsi ludzie uroczyście święcą odsłonięcie pomnika
wielkiemu człowiekowi, dobroczyńcy, sławie Rosji - Puszkinowi, o którym
dotychczas nic nie wiedział. Ze wszystkich stron słyszy o tym i uważa, że jeśli
czci się tak człowieka, to widać człowiek ten zrobił coś nadzwyczajnego.
Usiłuje dowiedzieć się, kim był Puszkin, i dowiaduje się, że Puszkin nie
był ani bohaterem, ani wodzem, a więc myśli, że to musiał być jakiś człowiek
święty i nauczyciel dobra. Stara się więc przeczytać jego utwory i poznać
jego życiorys. Jakże wielkie musi być jego rozczarowanie, kiedy się dowie,
że Puszkin był człowiekiem lekkich obyczajów, że umarł skutkiem pojedynku,
czyli w związku z usiłowaniem zabójstwa innego człowieka, że cała jego zasługa
polega na tym, że pisał wiersze, często bardzo nieprzystojne."
Na każdym kroku podkreślam, że padam na
kolana przed literackim geniuszem Tołstoja, jego techniką narracyjną, jego
stosunkiem do języka i znawstwem tego tworzywa literatury, którym jest język.
Nie znaczy to, abym nie wzruszał ramionami na bzdury powyższe. Język rosyjski
zna określenia: "gramotnyj" i "niegramotnyj", oznaczające ludzi
umiejących czytać i pisać i analfabetów. Jeśli Tołstoj chce odstawiać takiego "bezgramotnego" i wygłupiać się w
ten sposób, to niech się wygłupia, ale nie trzeba brać tego poważnie i z
tymi wygłupianiami polemizować.
Tołstoj jest nazywany anarchistą chrześcijańskim
i sam się tak nazywał. To, co powyżej zacytowałem, nie jest dowodem
anarchizmu myśli, lecz despotyzmu myśli. Tworząc system filozoficzny Tołstoj
tworzy go w tak apodyktyczny sposób, tak nie liczący się z poglądami
wszystkich ludzi, że graniczy to z despotyzmem. Nawet wydaje mi się, że wyraz
"graniczy" nie jest ścisły, Nie chodzi tu o żadne graniczenie, lecz o
stosowanie despotyzmu. Tak jak opisywany przez niego książę Bołkoński
starszy był "sobiepanem" czy też daleko ściślej "samodurem" i
żądał od ludzi całego mnóstwa rzeczy dziwacznych, tak Tołstoj chce,
aby ludzie chodzili na głowie, nie ma granic w despotyczności, w samodurstwie
swych żądań. Żądanie, aby Rosjanie nie czcili swego największego poety, bo
nie jest dostępny dla analfabetów i pisał wiersze poświęcone miłości, nie
jest dowodem ani chrześcijaństwa, ani anarchizmu, lecz wprost wybuchem
samodurstwa człowieka o wrodzonych instynktach despotycznych.
II
Napisałem kiedyś książkę o Dostojewskim, która
pozytywnie była przyjęta przez krytyków angielskich, bo pierwsze jej wydanie
ukazało się w Anglii i w języku angielskim. Nie chcę tu do tematu
Dostojewskiego powracać i porównanie Tołstoja z Dostojewskim chcę
przeprowadzić tylko w jednej specjalnej dziedzinie. Chodzi mi o to, który z
tych wielkich światowych pisarzy był więcej rosyjskim z ducha.
Dostojewski był obrońcą tezy, że wielkość
Rosji polega na skupieniu wszelkiej władzy w jednym centrum, jednym ręku. Tak
się wypowiadał przed sędzią śledczym, gdy jako uczestnik zebrań u
Pietraszewskiego został oskarżony, potem skazany na karę śmierci, którą po
zbrodniczej dokonanej na nim komedii zamieniono mu na katorgę. I tak się
wypowiadał wiele lat później, w ostatnim dziesiątku lat swego życia, w Dzienniku
pisarza i w innych swoich wystąpieniach publicystycznych. Dostojewski ze
wszystkich pisarzy rosyjskich był największym zwolennikiem caratu właśnie
dlatego, że carat w jego oczach był tym instrumentem skupienia władzy w jednym centrum. Zresztą wszystko, co teraz
napiszę o Dostojewskim, szerzej wypowiadani w swojej o nim książce.
Dostojewski jednak będąc teoretycznym
zwolennikiem despotyzmu, władzy niczym nie ograniczonej, a nie anarchista jak
Tołstoj, nigdy by się do wypowiadania tak despotycznych, samodurnych poglądów
nie poniżył, jak te, które wypowiada Tołstoj o sztuce w ogóle, a o
Puszkinie w szczególności. Dostojewski miał hamulce w swoich poglądach i
sympatiach, hamulce, które go wiążą właśnie z Europą, a nie z Dżyngis-chanem.
Dostojewski twierdził, że nienawidzi Europy, że pogardza katolicyzmem, ale
Dostojewski odbierał arcydzieła malarstwa renesansu jako natchnienie do
najlepszych swoich książek, najlepszych swoich myśli. Tołstoj, jak wypowiada
swą pogardę do Leonarda, czy do Rafaela, czyni to z manierą przypominającą
Dżyngis-chana puszczającego wodze swemu rumakowi.
Z tego, co napisałem, nie należy wnioskować,
że w czymkolwiek chcę pomniejszyć rosyjskość Dostojewskiego. Jest on jak
najbardziej rosyjski, tylko to nie jest rosyjskość zdegenerowana, która się
ujawnia w Tołstoju.
III
Natomiast z urodzenia, z wychowania, z dzieciństwa
i z młodości Tołstoj był człowiekiem o wiele bardziej europejskim niż
Dostojewski. Należał do rosyjskiej klasy ziemiańskiej. Klasa ta nie miała żadnych
praw, które by spływały na nią ze świata feudalnego. Jak wiadomo Piotr
Wielki zniósł instytucję bojarów, od reform Piotrowych czymś w rodzaju
szlachcica rosyjskiego miał być tylko ten, kto służył państwu, tylko urzędnik.
Ale Katarzyna zreformowała te reformy Piotra, przywracając szlachcie
dziedzicznej pewne znaczenie. Zresztą Tołstoj był związany z książętami
rosyjskimi, Rury kowiczami i Giedyminowiczami, których można by przyrównać
do zmediatyzowanych rodzin panujących w Niemczech. Stąd Tołstoj z wychowania
był mniej związany z systemem caratu niż inne koła społeczne w Rosji. Trochę
tej niezależności od caratu i biurokracji tkwiło w jego otoczeniu. Dla ludzi
nie znających stosunków rosyjskich w XIX w. trudny do zrozumienia jest ten
fakt, że tytuły "książę", "hrabia", miały w tych czasach
odcień nieomal demokratyczny. Przeczytajcie niektóre sceny z Gonczarowa. Posługiwanie
się tymi tytułami wykraczało bowiem poza ramy
sztywnej "tabeli o rangach" biurokratyczno-wojskowej. W powieści Tołstoja
Hadżi Murat pewien oficer mówi do generała - "baronie" i wywołuje
to ostrą replikę przełożonego: "Ja, mój panie, jestem dla pana nie
baronem, lecz ekscelencją".
A więc z wykształcenia, z atmosfery domowej Tołstoj
był niewątpliwie mniej rosyjski, oczywiście względnie mniej rosyjski.
Życiorys Dostojewskiego to pasmo nieludzkich, dręczących
upokorzeń tego człowieka. W szkole do niego mówią, że jest pochodzenia
gorszego od lokajskiego; potem po chwilowych sukcesach, przychodzi wielkie
upokorzenie przez Bielińskiego, kiedy to ubóstwiany i w gruncie dobry
Turgieniew nabija się z Dostojewskiego przed samowarem pani Panajew. Potem
katorga, służba w charakterze sołdata, pierwsza ohydna żona poniżająca
jego wielką miłość, ciągłe ataki epileptyczne, niemożność wyleczenia od
nałogu gry. Wszystko to wyleczyła, utuliła błogosławiona Ania, druga jego
żona.
Cóż za porównanie z Tołstojem, tym paniczem,
któremu w porównaniu z Dostojewskim życie układało się jak piękny dywan
pod stopami.
Tylko na tle tych upokorzeń Dostojewskiego można
zrozumieć tę zabawną historię z jego życia, że on, tak nienawidzący Polaków,
chlubił się pochodzeniem od Dostojewskich herbu Radwan, naszych rodaków.
Wykazałem już niezbicie, że całe to pochodzenie, opowiedziane Dostojewskiemu,
było całkowitym nieporozumieniem. Dostojewski od Dostojewskich herbu Radwan
pochodzić nie mógł. W żyłach jego ciekła krew wyłącznie rosyjska:
popowsko-kupiecka.
Jedno tylko w życiorysie obu tych ludzi wywyższa
Dostojewskiego ponad Tołstoja. Oto Tołstoj miał żonę, która mu w każdym
razie pomóc w rozwoju talentu nie mogła. Wszystkie arcydzieła Dostojewskiego
napisane były pod opieką drugiej jego żony, Ani. Błogosławione niech będzie
jej imię...
IV
Dostojewski był także chrześcijaninem i także
wyznawcą miłości bliźniego. Współczucie do człowieka nieszczęśliwego
nie ograniczało się u niego wyłącznie do ludzi mało zarabiających czy
wyzyskiwanych. Pojęcie: biedny człowiek jest znacznie szersze. Nie chodzi tu jedynie i wyłącznie
o człowieka w nędzy materialnej, nie mającego pieniędzy, chociaż takiego człowieka
Dostojewski jak najbardziej rozumiał - był sam przez długi czas w zupełnej
nędzy, a potem przez lata znosił upokorzenie zaciąganych długów. Miłość
bliźniego nie ogranicza się tylko do ludzi uczciwych, prawych, szlachetnych.
Przeciwnie, ci, którzy popełnili różne przestępstwa, także mogą być
bardzo nieszczęśliwi i chrześcijańska miłość bliźniego obejmuje ich także.
Dostojewski w swoich Wspomnieniach z domu umarłych opowiada, jak do idących
katorżników ulicą w Omsku podeszła mała jakaś dziewczynka i wcisnęła
jednemu w dłoń kopiejkę ze słowami: "Masz, człowieku nieszczęśliwy".
Dziewczynka ta wiedziała albo w każdym razie myślała, że to jest
zbrodniarz, a jednak go żałowała. Była to prawdziwa chrześcijanka.
Tołstoj używa terminologii "ludzie
bogaci". Tylko ludzie bogaci mogą się zachwycać Ibsenem czy Wagnerem,
sztuką zdegenerowaną, odległą od ideałów chrześcijańskich. Ale Tołstoj
naprawdę dobrze się czuł wśród ludzi "swego koła towarzyskiego" - określenie, którego często również używa. Oczywiście ci ludzie "jego koła"
obowiązani byli zachwycać się jego paradoksami lub wygłupianiem się.
Natomiast Dostojewski, monarchista, zwolennik
cerkwi oficjalnej, z której Tołstoj się nabijał itd., itd. daleko bliższy
jest warstw ludowych; jego niechęć do "pasażerów pierwszej klasy"
jest o wiele bardziej szczera i prawdziwa niż niechęć Tołstoja do ludzi
bogatych.
W dziedzinie językowej, w dziedzinie techniki
literackiej Dostojewski nie może równać się z Tołstojem. Ale każda postać
powieściowa Dostojewskiego to dramat walki skłębionych w jednym człowieku
tendencji i indywidualności całkowicie różnych. Każda postać powieściowa
Dostojewskiego to dziesiątek indywidualności szlachetnych i nikczemnych,
rozumnych i debilów, uczuciowych i bezuczuciowych, bohaterskich i tchórzliwych,
rozrzutnych i skąpych, ciekawych i nudnych. Te indywidualności walczą u
Dostojewskiego w duszy każdego człowieka, bo współżyją w każdym człowieku.
Maszynopis (papiery pośmiertne)


 

 

SAM NA SAM Z CZECHOWEM

 

"POWIEŚCI PISAĆ MOŻE TYLKO SZLACHTA"
Od kilku dobrych tygodni obcuję z Czechowem.
Przeczytałem cztery tysiące dwieście jego listów prywatnych pieczołowicie
wydanych; mnóstwo listów do niego, wspomnienia o nim, nie mówiąc już o
wszystkich jego pracach literackich. Czechow był zawsze moim "pisarzem
ulubionym" w tym sensie, że czytałem go dla odpoczynku w wagonie, na
wielbłądzie lub w czasie posiedzeń politycznych na emigracji. Zresztą nie
tylko na emigracji. W sierpniu 1920 r., kiedy mój pułk zdążał od Płocka do
Mławy walcząc z konnym korpusem Gaja, znalazłem na trupie nieprzyjacielskim Sachalin
Czechowa, wydrukowany na złym papierze, w sowieckim nowym wydaniu, i czytałem
go podczas całego pochodu, mimo ciągłych uwag, że czytanie na siodle szkodzi
koniowi.
"Pisarz dla społeczeństwa rosyjskiego, w
okresie kiedy żył Czechow, był rodzajem Mesjasza. Czechow urodził się w
roku 1860, umarł w r. 1904 - w tych czasach inteligencja rosyjska wciąż
oczekiwała "wielkiej przyszłości", w swoich pisarzach widziała rodzaj
proroków prowadzących do tej "wielkiej przyszłości", jak Mojżesz
prowadził Żydów do Ziemi Obiecanej. Każdy pisarz musiał być oczywiście
"człowiekiem przodującym", od którego oczekiwano "nowego słowa".
Nikt naturalnie nie precyzował, co oznacza "człowiek
przodujący", ale wiadomo było, że musi on być przeciwnikiem istniejącego
ustroju politycznego i społecznego i być zwolennikiem każdej opozycji
wymierzonej przeciwko znienawidzonemu przez inteligencję caratowi.
Czechow zaczął swą działalność pisarską w
latach, w których umierali Turgieniew i Dostojewski, i bardzo prędko zajął
miejsce drugiego po Tołstoju pisarza rosyjskiego. Uwielbienie dla niego nie miało
granic.
Dopiero na tym tle zrozumiały jest cały komizm
sytuacji wynikający z opowiadania Sieriebriakowa, który jako student akademii
górniczej przyjmował Czechowa w majątku nad rzeką Karną. Majątek ten należał
do krezusa kupieckiego Morozowa, subsydiującego rosyjską rewolucję i
rewolucjonistów, a Sieriebriakow był praktykantem, który tam mieszkał i
gospodarował. Morozow przywiózł chorego Czechowa i pojechał dalej. Wniebowzięty
Sieriebriakow przygotował kolację dla geniusza. Wileńska dewotka, która by
przyjmowała u siebie na podwieczorku samego św. Antoniego z
leliją, nie byłaby bardziej przejęta i wzruszona.
"Dławiłem się po prostu wykrzyknikami" - pisze
Sieriebriakow.
Działo się to w czerwcu 1902 r. na dwa lata
przed śmiercią Czechowa na gruźlicę. Był on już wtedy ciężko chory i ciągle
spluwał do aluminiowej buteleczki. Właśnie w kwietniu 1902 r. wszystkich niesłychanie
oburzyło brutalne wyrzucenie Gorkiego z rosyjskiej Akademii Nauk i wzbudziło
powszechny zachwyt, że Czechow i Korolenko złożyli członkostwo w Akademii
na znak protestu i solidarności z Gorkim. Nic więc dziwnego, że rozmowa zaczęła
się od Gorkiego.
I tu od razu postępowy student czuje się tak,
jakby na niego wylano wiadro lodowatej wody.
"Wybaczy mi pan - powiada wielki pisarz - dlaczego wy, to jest cała młodzież, wariujecie na temat
Gorkiego? Człowiek
utalentowany. Ale podoba się wam jego Zwiastun burzy, a to przecież nie
literatura tylko zbiór frazesów (nabor gromkich słow). Przypuszczam, że
pan mi odpowie: polityka. Ale jakaż to polityka? »Naprzód bez strachu i zwątpienia«
to wcale nie polityka. W jakim kierunku to »naprzód«, nie ma mowy. Jeśli
zwołujesz ludzi na »naprzód«, powinieneś wskazać cel, drogę, środki.
Bezrozum walecznych w polityce wiele nie pomoże."
Sieriebriakow w tym miejscu powiada: "Ze
zdziwienia zakrztusiłem się łykiem herbaty".
Czechow mówił dalej:
"»Morze się śmiało« - i wy naturalnie
wpadacie w zachwyt niebywały. Jakież to nadzwyczajne! A przecież to tanizna,
łatwizna, oleodruk. Przeczytaliście: »Morze się śmiało« i zatrzymaliście
się, boście od razu nie zrozumieli, skąd to tak: »morze« i raptem »śmieje
się«. A morze wcale się nie śmieje, morze szumi, pluska, błyszczy.
Zobaczcie u Tołstoja: Słońce wschodzi, słońce zachodzi, ptaszki śpiewają.
Nie szlocha i nie śmieje się. A przecież to jest najważniejsze: prostota
stylu".
Czechow w czasie tej rozmowy długo palcami
dotykał przedmiotów stojących na stole: popielniczki, spodeczka, kubeczka do
mleka i zaraz nerwowo odsuwał je od siebie.
"Ot, powołał się pan na Fomę Gordiejewa.
I znów nieszczęśliwie. Cały jest wyciągnięty w jedną linię,
zbudowany na jednym bohaterze jak szaszłyk na rożnie. I wszyscy bohaterowie
powieści mówią jednakowo na »o«. Powieści pisać może tylko szlachta. Dla nas, mieszczan,
raznoczińców, powieść jest czymś, co przerasta nasze siły. O, budować
domki dla szpaków, to co innego. Niedawno widziałem domek dla szpaków, taki
trzypiętrowy, z dwunastoma okienkami, z rzeźbionym ganeczkiem i z napisem nad
ganeczkiem: »Karczma«. Partenon, a nie domek dla szpaków. Ale żeby zbudować
powieść, trzeba znać prawa symetrii i równowagi brył. Powieść to dwór,
to pałac, i trzeba, by czytelnik czuł się tam swobodnie, nie zażenowany i
nie nudził się, a czasami trzeba mu dać odpocząć i od bohaterów, i od
autora. Do tego służy krajobraz, coś śmiesznego, nowy wątek, nowe postacie.
Ile razy mówiłem o tym Gorkiemu, ale mnie nie słucha. Gordyj on, a nie Gorkij"
(Dumny on, a nie Gorzki).
Zaczyna się rozmowa o teatrze, i Czechow mówi
o aktorach:
"Nasi aktorzy w ogóle nie umieją chodzić po
scenie. Za młodu jeszcze jako tako skrobią nogami i rżą jak ogiery, ale na
starość od pijaństwa głos im osiada na wilgoci i coś seplenią, jakby
gadali nie gębą, ale całkiem innym miejscem".
Jak tonący słomki, tak nieszczęsny student
uchwycił się tematu "dekadentów". Był to wtedy "nowy nurt w
literaturze".
"Żadnych dekadentów nigdy nie było - bezlitośnie dobijał go
Czechow.
- Gdzie ich pan wynalazł? We Francji Maupassant, a u nas - ja, zaczęliśmy pisać krótkie opowiadania - oto cały
nowy kierunek w literaturze. A dekadenci to łobuzy, a nie dekadenci. Zgniłymi
towarami handlują. Religia, mistyka i różne takie diabły. To oni wszystko
wymyślili dla nabierania publiczności. I nogi mają wcale nie blade, a jak
wszyscy: włochate..."
Tutaj rozmowa znowu się urwała i Czechow złośliwie
patrzył na skonfundowanego studenta, od czasu do czasu wypowiadając nowe
paradoksy:
"I skądże Leonid Andriejew ma być pisarzem?
To po prostu pomocnik adwokata przysięgłego, lubiący jak wszyscy jego koledzy
pięknie paplać..."
Albo:
"Dlaczego wy wszyscy piętnujecie Suworina? To
mądry starzec kochający młodzież. Wszyscy nabrali u niego zaliczek i nikt mu
ich nie zwraca".
Albo:
"Studenci urządzają bunty, żeby uchodzić za
bohaterów i mieć czas na flirty z panienkami..."
Sieriebriakow obraził się za studentów i zaczął
ponuro milczeć.
Kiedy w kilka miesięcy później zapytano
Czechowa, czy pamięta Sieriebriakowa, odpowiedział:
"Ależ oczywiście, taki zapalczywy student,
blondyn".
A potem dodał:
"Studenci często bywają blondynami".
 
Do powyższego trzeba dodać kilka komentarzy.
Listy prywatne Czechowa utwierdzają nas w
przekonaniu, że ta rozmowa jest zupełnie autentyczna.
Mówiąc o szlachcie, która jedynie potrafi pisać
powieści, Czechow miał na myśli Tołstoja. Istotnie. Wojna i pokój przypomina
wielki dwór wiejski, w którym pełno zakamarków, schowków, korytarzy i
korytarzyków, obok salonów czy schodów reprezentacyjnych.
Mówiąc o dekadentach religijnych Czechow miał
na myśli Mereżkowskiego, a mówiąc o "bladych nogach" poetę Briusowa,
który w pewnym swoim wierszu istotnie użył tego zwrotu o wątpliwym smaku.
Wreszcie Suworin był to redaktor i wydawca
gazety pt. "Nowoje Wriemia", która miała największy nakład w Rosji,
broniła zasad monarchii absolutnej i polityki rusyfikacyjnej i w owym okresie
była znienawidzona przez całą inteligencję rosyjską.
Ale oto inne jeszcze wynurzenie Czechowa o jego
ideologii, o osiem lat wcześniejsze od powyżej omówionego, które znalazłem
w liście do tegoż Suworina, napisanym w r. 1894:
"...jestem zdrów w ogólności, chory w szczególności.
Kaszel, bicie serca, hemoroidy. Bicie serca raz trwało sześć dni,
samopoczucie było wtedy obrzydliwe. Palić przestałem zupełnie i od tego
czasu nie mam już nastrojów ponurego niepokoju. Być może z tego względu, że
już nie palę, tołstojowska moralność przestała mnie wzruszać i w głębi
duszy mój stosunek do tej tołstojowskiej moralności jest nieprzyjazny, na co
zresztą ona całkowicie zasługuje. W żyłach moich płynie krew chłopska, i
nie dam się nabrać na chłopskie cnoty. Od dzieciństwa wierzyłem w postęp i
nie mogłem nie wierzyć, gdyż różnica pomiędzy czasami, kiedy mnie bito, a
czasami, w których bić zaprzestano, była ogromna. Zawsze lubiłem ludzi
rozumnych, nerwowość, uprzejmość, dowcip, a do tego, że ludzie dłubią w nosie lub że
onuce wydają mdłą woń, ustosunkowywałem się tak samo obojętnie, jak do
tego, że panienki rankami mają włosy w papilotach. Ale filozofia tołstojowska
wzruszyła mnie, panowała nade mną przez całe sześć czy siedem lat, jak również
tołstojowski sposób wyrażania się, rozsądek i swego rodzaju hipnotyzm.
Teraz coś we mnie protestuje, obrachunek i sprawiedliwość mówią mi, że w
elektryczności i parze więcej się mieści miłości do człowieka niż w
cnotliwości i wyrzeczeniu się mięsa. Wojna jest złem i sąd jest złem, ale
z tego nie wynika, abym miał chodzić w łapciach i spać na piecu z
robotnikiem i jego żoną... Ze mnie Tołstoj już wypłynął, już jego w
duszy mojej nie ma... wszelkich roztrząsań mam dość, a takich świszczypałów,
jak Max Nordau, czytam po prostu z obrzydzeniem. Chorzy, którzy mają gorączkę,
nie chcą jeść, lecz czegoś chcą i wyrażają te swoje nieokreślone życzenia,
mówiąc: »czegoś kwaskowatego«. A więc i mnie teraz chce się »czegoś
kwaskowatego«".
Zwróćmy uwagę na początek listu, w którym Czechow
wspomina o swoich hemoroidach i biciu serca. Dolegliwości wynikające
z różnych chorób miały ogromny wpływ na sztukę pisarską Czechowa, jak o
tym będziemy mieli sposobność jeszcze wiele razy mówić.
Kiedy Ławrow, jeden z moskiewskich redaktorów i
tłumacz Sienkiewicza, nazwał Czechowa "pisarzem bez zasad", ten bardzo
się obraził i twierdził, że nie jest "prochwostem". Ale "prochwost"
(sądzę, że należy ten wyraz tłumaczyć na "łobuz" w tym znaczeniu,
jakie on ma w Warszawie, bo nie w Wilnie) to jedno, a człowiek bez zasad - to
drugie. Dla Ławrowa "zasady" to był stosunek do monarchii absolutnej,
do zagadnień społecznych itd. Tymczasem Czechow pisał jeszcze gdzie indziej:
"...wielcy pisarze powinni się zajmować polityką tylko o tyle, o ile trzeba
się od niej opędzać..."
Ławrow zresztą na pewno nie chciał obrazić
Czechowa. Domyślam się nawet, że ponieważ Ławrow w tym właśnie czasie tłumaczył
Bez dogmatu Sienkiewicza, więc chciał po prostu z Czechowa zrobić coś
w rodzaju Płoszowskiego. Bez dogmatu powstaje właśnie wtedy, kiedy Czechow
pisał swego Iwanowa (1887-1889). Ale Czechow nie znał wtedy
Bez dogmatu, które przeczytał dopiero w październiku i listopadzie
1893 i które zrobiło na nim duże wrażenie, aczkolwiek się tego wypierał.
"Po przeczytaniu tej powieści chciałoby się zjeść śniadanie w Płoszowie i ożenić
z Anielką" - pisze.
Wątpię jednak, czy Czechow zrobiłby dodatnie
wrażenie w Płoszowie. Jego Iwanow, jego dziesięć lat późniejszy wujaszek
Wania, to trochę Płoszowscy, tylko że Płoszowski w porównaniu z nimi to
bardzo wielki pan, Europejczyk, panujący nad swymi odruchami i ruchami, wykształcony
i wysubtelniony, a Iwanow czy wujaszek Wania to chamy z uniwersyteckim wykształceniem,
histerycy śmierdzący karczmą i domem obłąkanych. Nawet nasze niedźwiedzie
ze smorgońskiej akademii były od nich delikatniejsze w manierach.
Czechow czytał bardzo mało. W ogóle trzeba byłoby
kiedyś ułożyć tablicę wielkich pisarzy i podzielić ich na czytających dużo,
jak np. uczony Turgieniew lub samouk Gorki, czytających za dużo, jak Mereżkowski;
nic prawie nie czytających, jak Dostojewski, który czytał ciągle w sobie, którego
myśl pracowała tak intensywnie i w takim nerwowym pośpiechu, że czytanie
cudzych myśli przeszkadzałoby mu, i wreszcie nie biorących książki do ręki
z wrodzonej niechęci do czytania, jak Andriejew.
Wróćmy jednak na chwilę do Iwanowa i Wujaszka
Wani. Niewątpliwie są to ludzie "bez dogmatu", ale to są także
dalsze rosyjskie pokolenia "ludzi zbytecznych", tak dobrze ukazywanych
przez wcześniejszych od Czechowa pisarzy rosyjskich.
Kiedy zwyciężyła rewolucja trzeba było dla
Czechowa jako dla jednego z największych pisarzy rosyjskich wykombinować jakąś
zasługę, jeśli się nie da rewolucyjną, to przynajmniej postępowo-opozycyjną.
Uchwycono się dwóch szczegółów. Stworzono legendę, że Czechow zerwał z
Nowoje Wriemia i z Suworinem na tle sprawy Dreyfusa oraz rozreklamowano wystąpienie
jego w obronie Gorkiego.
Podobnie, gdy we Francji wybrano na prezydenta p.
Coty, rozpisano się szeroko o tym, że za czasów okupacji odmówił on przyjęcia
z rąk niemieckich jakiejś tam nominacji samorządowej, co było oczywiście
bohaterstwem dość mizernym.
Ale Czechow ryzykował mniej nawet niż ów Coty.
To nieprawda, że zerwał ze starym Suworinem na
tle sprawy Dreyfusa. Przede wszystkim wcale nie zerwał, bo wymienia
najserdeczniejsze listy z Suworinem aż do samej śmierci. Prawda, że w tym
samym mniej więcej czasie Suworin przestaje być jego głównym wydawcą, ale
to dlatego, że Czechow zawarł umowę z firmą Marks, która płaciła mu
olbrzymie honoraria, ale zażądała wyłączności. Prawdą jest także, że na
sprawę Dreyfusa Czechow patrzał inaczej niż Nowoje Wriemia, które
solidaryzowało się w tej kwestii z opinią francuskiego korpusu oficerskiego.
Czechow w tym czasie był w Nizzy, widywał często wybitnego socjologa
rosyjskiego Kowalewskiego i pod jego wpływem wyrobił sobie przekonanie, że
Dreyfus jest niewinny, i uczciwie oraz prostolinijnie oburzał się, że człowieka
niewinnego trzymają w więzieniu. W sprawie Dreyfusa po jednej stronie stał
francuski sztab generalny, po drugiej finansjera żydowska. Otóż Czechow lubił
i szanował wojskowych, natomiast przez całe życie był uczuciowym antysemitą,
ujawniając to od czasu do czasu w swej twórczości, chociażby w noweli pt. Tina.
Jego dreyfusjada nie miała żadnych głębszych podkładów. Prawda
wreszcie, że w liście do jednego ze swych braci wspomina, że sprawa Dreyfusa
odbiła się ujemnie na jego stosunku do Suworina, ale Czechow często pisze
nieprawdę w swoich listach. Wiemy, że później po cichu wziął stronę
Suworina w sprawie "literackiego sądu honorowego", że w listach do
niego pochwala jego stanowisko i przesyła mu wyrazy otuchy, a ta sprawa, o której
nie będę tu się rozpisywał, miała dla Rosjan o wiele bardziej zasadnicze
znaczenie, niż odległa sprawa kapitana francuskiego. Chodziło o strajk
studentów i o stanowisko Suworina wobec tego strajku.
Sprawa Gorkiego wyglądała jak następuje.
Akademia Nauk zaczęła nadawać tytuły "honorowych członków
Akademii" najwybitniejszym pisarzom rosyjskim na podstawie wniosków wydziału
literatury Akademii. Tytuł taki otrzymał Czechow; bardzo był z niego dumny i
bardzo się cieszył. W grudniu 1901 tytuł otrzymał także Gorkij, z którym
Czechow był zaprzyjaźniony. Czechow pierwszy Gorkiego o tym zawiadomił,
ponieważ obaj mieszkali wtedy w Jałcie. Tymczasem Mikołaj II, człowiek
nietaktowny i prostolinijny, wyraził niezadowolenie z wyboru Gorkiego, i wydział
literatury, składający się przeważnie z profesorów, wybór swój unieważnił
na podstawie, że Gorkij jest oskarżony z art. 1035 kodeksu karnego o przestępstwo
w druku.
Wówczas Korolenko, pisarz o wiele mniejszego
talentu niż Czechow, lecz prawdziwy lewicowiec, o poglądach, które by
odpowiadały naszym ludowcom z przedwojennego "Wyzwolenia", złożył
godność honorowego członka Akademii i wezwał Czechowa, aby uczynił to samo.
Czechow w kwietniu 1902 napisał do wielkiego księcia Konstantego list, bardzo
grzeczny, tytułując go oczywiście "Waszą Cesarską Wysokością",
używając zwrotów "najpokorniej proszę" itd., w którym powołując
się na to, że sam pierwszy winszował Gorkiemu wybrania go na honorowego członka
Akademii, stwierdzał, że nie może w swoim sumieniu pogodzić się ze stanem
rzeczy, z którego wynikałoby, że on teraz ponosi współodpowiedzialność za
unieważnienie tego wyboru.
Nie mamy powodu do przypuszczenia, że Czechow był
nieszczery w tym swoim słusznym odruchu, ale w żadnym razie nie można tego
listu z prośbą o dymisję uważać za czyn bohaterski. Wręcz przeciwnie, można
go raczej uważać za akt oportunizmu.
Uprzejma prośba o dymisję, przesłana wielkiemu
księciu nie mogła pociągnąć za sobą najmniejszej przykrości dla Czechowa.
Odwrotnie natomiast, brak solidarności z Korolenką mógłby Czechowowi poważnie
zaszkodzić materialnie. Rosyjski ustrój monarchiczno-biurokratyczny był wtedy
oczywiście jeszcze silny w pewnych dziedzinach życia rosyjskiego. Ale były to
dziedziny bardzo odległe od tych, które były ważne dla Czechowa. Jego
wydawcami były teraz sfery lewicowo-liberalne, jego nowele drukowały teraz
miesięczniki i tygodniki lewicowo-opozycyjne, jego sztuki grane były teraz
przez teatr Stanisławskiego, związany ze środowiskiem liberalnym czy też
opozycyjnym. Gdyby Czechow odmówił i pozostał honorowym członkiem Akademii,
mógłby się narazić na oburzenie sfer, które decydowały o tym, że go
grano, czytana, ubóstwiano. To tylko Dostojewski umiał ze wściekłością i
zajadłością przeciwstawiać się solidarnej rosyjskiej opinii publicznej i
bronić caratu, który go zresztą za to kopał. Do typu ludzi o charakterze
Dostojewski-Studnicki Czechow nie należał. Swój ugrzeczniony list w sprawie
Gorkiego napisał bynajmniej nie dlatego, że z ducha był rewolucjonistą, lecz
raczej dlatego, że był oportunistą. Był przede wszystkim
drobnomieszczaninem.
23 października 1955 r.

 

 
DRUGI PO BOCCACCIU
Czechow siebie samego tak chwalił ustami
bohatera jednej ze swych sztuk:
"U niego na grobli błyszczy szyjka rozbitej
butelki i czernieje cień koła młyńskiego - ot i noc księżycowa jest
gotowa".
Jeszcze Balzac, opisując pokój bawialny,
opisywał wszystko, do deseni na poduszkach leżących na kanapie włącznie.
Tego wszystkiego oczywiście czytelnik nie mógł spamiętać. O wiele lepsza
jest metoda polegająca na wywoływaniu kilkoma słowami pewnego nastroju i
czynienia w ten sposób czytelnika współpracownikiem procesu twórczości. Bo oczywiście,
kiedy przeczytamy o grobli i kole młyńskim, ja zobaczę noc księżycową,
taką, jaką ją widziałem w Wołkowyskiem, ty, czytelniku, zobaczysz ją taką,
jak ją widziałeś na Podolu, a jeszcze kto inny zobaczy ją jeszcze gdzie
indziej. Ale ta różnorodność nie przeszkadza. Pisarz może porozumieć się
z czytelnikiem tylko za pomocą nastrojów ogólnych. Opisywanie każdego metra
kwadratowego z osobna do niczego nie prowadzi. Impresjonizm w literaturze jest
koniecznością.
Czechow urodził się w Taganrogu w r. 1860 jako
syn małego kramikarza. Dziad pisarza był chłopem pańszczyźnianym Czertkowa,
ojca znanego przyjaciela i wielbiciela Tołstoja, ale się z pańszczyzny z całą
rodziną wykupił.
Ojciec Czechowa miał pięciu synów i jedną córkę,
bił dzieci w sposób niemiłosierny i pilnował, aby służyły do mszy w
cerkwi. Czechow pamiętał ojcu to bicie; później stanie się głową
rodziny, właścicielem majątku utrzymującym rodziców i część rodzeństwa
na łaskawym chlebie. Ale pamięć o okrutnym biciu nie da się wyłuskać z
serca. Listy jego do ojca będą zawsze suche, w odróżnieniu na przykład od
listów do młodszej siostry, którą bardzo kochał i która mu się odpłacała
wielką serdecznością.
Czechow był trzecim z rzędu synem pobożnego
sklepikarza. Starsi bracia, Aleksander i Mikołaj, próbowali być sławnymi ludźmi,
ale bez powodzenia. Dziś jeszcze czecholodzy piszą, że Mikołaj był
"utalentowanym rysownikiem". Rzut oka na jego rysunki nie potwierdza tego
określenia. Jest to naśladownictwo najgorszych wzorów. Mikołaj
był zresztą alkoholikiem, pijaczyną i umarł dość wcześnie.
Brat najstarszy, Aleksander, był pisarzem.
Pierwszy list Czechowa do starszego brata, który znamy, składa się z możliwie
grubiańskich połajanek, będących odpowiedzią na pijacko-karczemną scenę,
którą ten mu zrobił. Potem wymiana listów między nimi jest częsta. Czechow
pisze do starszego brata żartobliwie-pogardliwym tonem: "ojcze dzieci
nieprawych", "pijanico", "pamiętaj, że jesteś człowiekiem pijącym
i biedakiem, podczas kiedy ja jestem bogaczem i ziemianinem". Te żarty są
o tyle swoiste, że istotnie Aleksander Czechow miał nieprawą żonę i
nieprawe dzieci, był nałogowym pijaczyną i ciągle musiał prosić młodszego
brata o pomoc pieniężną, gdyż młodszy brat, dzięki hojnym ówczesnym
honorariom autorskim, obracał tysiącami.
Ale jak z listów wynika, żarty te, aczkolwiek
odzwierciedlały ściśle rzeczywistość, były żartami dobrodusznymi.
Życie za czasów Czechowa w ogóle wyglądało
trochę inaczej niż nasze życie dzisiejsze na Earl's Court. Oto list Czechowa,
do siostry z r. 1884 znad kozackiego Donu.
"Mieszkam u Krawcowa. Mały domek ze słomianym
dachem. Trzy pokoje z glinianymi podłogami, z krzywymi sufitami, ściany
zawieszone strzelbami, karabinami, pistoletami, szablami i nahajkami. Komody i
framugi okienne zawalone nabojami, instrumentami do naprawy broni, blaszankami
z prochem i woreczkami ze śrutem. Meble kulawe i ospowate. Spać muszę na
suchotniczej kanapie. O popielniczkach i podobnych przedmiotach komfortu nikt
nie słyszał w obrębie wiorst dziesięciu. Aby przypomnieć sobie mademoiselle
Sira trzeba (bez względu na pogodę) iść do wąwozu i upodobać sobie jakiś
krzak, przy tym gorąco się zaleca nie przysiadać, zanim człowiek nie
stwierdzi, że pod takowym krzakiem nie ma złowrogiej gadziny albo innego
podobnie krwiożerczego stworzenia.
Ludność: stary Krawcow, jego żona, chorąży
Piotr z szerokimi czerwonymi lampasami, Aleko, Chałcho, Zojka, Ninka i
kucharka Akulina. Psów niezliczona ilość i wszystkie bez wyjątku złe, wściekłe,
przejść koło nich nie można ani za dnia, ani nocą. Muszę chodzić w
konwoju, bo inaczej zabraknie Rosji jednego literata. Psy się nazywają Muchtar,
Białonóżka, Hanka itd. Najbardziej wredny to Muchtar, Wołczok, stary potwór,
któremu z gęby zamiast sierści zwisają brudne pakuły.
Jadło. Rano herbata, szynka i słonina. W południe
zupa na gęsinie, smażona gęś albo indyk, albo gotowana kura, kasza na mleku
i zsiadłe mleko. O piątej po południu w lecie mamy kaszę z prosa i słoninę,
wieczorem herbata, szynka i wszystko, co zostało z obiadu. Zapomniałem: po
obiedzie dają kawę, wnosząc z zapachu i smaku robioną z wysuszonego
nawozu.
Rano budzą mnie strzały. To gospodarze zabawiają
się strzelaniem z karabinów przez okna."
Czechow skończył medycynę w Moskwie i został
lekarzem. Bardzo kochał swój zawód, ale zarobki literackie były wtedy o tyle
wyższe od zarobków lekarza, że poświęcił swą żonę prawą, medycynę,
jak mówił, dla żony nieprawej - literatury.
Teraz najogólniejsze uwagi o Czechowie jako
pisarzu. Pisał on krótkie opowiadania, przeważnie humorystyczne lub quasi-humorystyczne,
po r. 1890 zaczął pisać dłuższe nowele, a prócz tego napisał kilka
dramatów.
Moim zdaniem jako autor krótkich opowiadań jest
geniuszem, jako nowelista - pisarzem wybitnym, natomiast jego dramaty, które
się tak Anglikom podobają, niewiele są warte.
Są pisarze, których talent urasta przez całe
życie, do takich należała Orzeszkowa, która stale pisała lepiej. Czechow bardzo prędko osiągnął swój najwyższy poziom, potem zabłysnął kilkoma
arcydziełami, jak Step lub Tyfus, ale na ogół talent jego wyraźnie
przygasał, pisał z coraz większym wysiłkiem, widać, że pióro obciąża mu
ołów cierpienia i zgryzot. Te zgryzoty nie pochodziły z braku pieniędzy,
zarobki Czechowa były fantastyczne, w ciągu kilku lat z nędzarza stał się
człowiekiem bogatym; nie pochodziły także z zawodów miłosnych: Czechow był
człowiekiem raczej chłodnym pod względem erotycznym, nie było w jego życiu
ani jednej wielkiej miłości.
Czechow był człowiekiem ciągle chorym na
dolegliwości wewnętrzne i później na płuca. Wciąż go coś bolało. Z
natury był bardzo wesoły i dlatego schemat jego twórczości, przedstawiony
realistyczno-trywialnie, wygląda jak następuje: zaczyna opowiadać coś ze śmiechem
i oto chwyta go kurcz boleści i wesołość przeistacza się w skargę.
Czechow jest jak wspaniała soczewka, która
zachodzi mgłą od chuchnięcia ust ludzkich.
Czechow był złym krytykiem rzeczy cudzych i własnych.
Twórczość to rzecz talentu, krytyka - kultury, erudycji, wykształcenia. Dzieci chowane w środowisku kulturalnym, a
dzieci spod płotu - cóż za różnica, jeśli chodzi o uzdolnienie do
wyrobienia w sobie gustu, smaku, obiektywizmu, relatywizmu historycznego. Oburza
nas stosunek Czechowa do rzeczy własnych. Ostatnie wspaniałe sowieckie
wydanie utworów Czechowa podzielone jest na utwory, które sam Czechow włączył
do swego zbiorowego wydania, i na te, które wyłączył jako niegodne
uwiecznienia. Włączył szereg nowel, które go raczej kompromitują, a odrzucił
szereg opowiadań, które rozsławiły jego imię w Rosji i poza Rosją, które
przeszły do dziedziny przysłów ogólnie znanych. Czy uwierzycie, że owo
Wesele z generałem, od którego zaczyna się kształtowanie świadomości
cudzoziemskiej o dawnej urzędniczej Rosji, owa słynna, wspaniała, ogólnie
znana Swad'ba s gienierałom została wyrzucona przez Czechowa poza
nawias, skazana na zapomnienie. To tak, jak gdyby Mickiewicz wyparł się Pana Tadeusza,
a do druku przeznaczył swoje Księgi pielgrzymstwa polskiego. A
zresztą ta makabryczna supozycja nie jest daleka od prawdy, przecież
Mickiewicz po napisaniu Pana Tadeusza miał powiedzieć: "Już nigdy pióra
na fraszki nie obrócę".
Tak samo opowiadanie 75 000, jedno z najbardziej
typowych dla Czechowa arcydzieł cichej, straszliwej tragedii i plugawego,
niekaralnego świństwa, zostało przez niego skazane na zapomnienie. Szczęściem
późniejsi wydawcy Czechowa nie zastosowali się do tych jego wskazań.

Rozmaznia - po
polsku tłumaczy się na Mazgaj, ale oczywiście taki przekład, jak
wszystkie przekłady, to tylko śmieszna karykatura. Ktoś robi obrachunek z
nauczycielką swych dzieci: odlicza jej od pensji święta, dni, kiedy była
chora, rozbitą szklankę i jeszcze, i jeszcze. W końcu daje jej śmiesznie małą
kwotę i ona grzecznie mówi: "Merci", choć w czasie rachunku próbowała
cichutko protestować. Wtedy ten ktoś wybucha gniewem: "Ma pani tu wszystkie
zarobione przez panią pieniądze, jak pani może pozwolić się tak okradać..."
Także to mocne opowiadanie zostało przez Czechowa skreślone.
Jedno z pierwszych opowiadań Czechowa to Radość.
Misza Kułdarow, "koleżski registrator" (najniższa ranga
rosyjskiego urzędniczyny) wpada o północy do domu, budzi rodziców, woła:
"Teraz cała Rosja, cała Rosja wie o mnie!": i odczytuje wzmiankę gazeciarską z kroniki
wypadków, że dorożkarz taki a taki najechał wczoraj swoimi sankami na leżącego
w śniegu i znajdującego się w stanie nieprzytomnego pijaństwa koleżskiego
registratora Michała Kułdarowa. 
"Cała Rosja zna mnie teraz" - woła
Kułdarow i wymachując gazetą wybiega z domu rodziców, aby wzmiankę odczytać znajomym.
Mój Boże, jeśli mi wolno westchnąć na tym
miejscu na tematy wspomnień osobistych - to niedawno, bo we wrześniu br., z
powodu pewnego bardzo nieprzyjemnego emigracyjnego wpadunku usłyszałem
rozumowanie, że to nam dobrze zrobi, bo to nam da światową "publicity".
Od razu przypomniał mi się ten Misza Kułdarow, który był jednak tylko
"koleżskim
registratorem", czyli najniższym "czynem" u cara, a ten, co wywodził
o "publicity", był niestety co najmniej "tajnym radcą", czyli
jednym z najwyższych "czynów" naszej emigracji.
Dużo opowiadań Czechowa mówi o krzywdzie
zadawanej kobietom.
Oto jedno z najwdzięczniejszych.
Nadia bardzo się boi zjeżdżać saneczkami z
lodowej górki. On ją namawia; Nadia siada półmartwa ze strachu. I gdy
saneczki biorą największy zakręt, gdy robi się najbardziej strasznie i płozy
gwiżdżą, on mówi:
- Kocham cię, Nadiu.
Nadia wysiada z saneczek ze strachem, wpierw
powiada: "Za nic w świecie więcej już nie pojadę", a potem patrzy na
niego pytająco.
On nic nie mówi.
Nadia nie wie, czy to mówił wiatr, czy on.
Pozwala się wieźć jeszcze raz i on, znowu w czasie największego gwizdu
saneczek, szepce swoje:
- Kocham cię, Nadiu.
Dla Nadii jeżdżenie saneczkami stało się czymś
w rodzaju morfiny. Stara się patrzeć mu w usta, stara się ze wszelkich sił
odgadnąć zagadkę, kto mówi: wiatr czy on? Ale on zawsze potrafi wyszeptać
swe słowa tak, aby ona nie wiedziała, skąd pochodzą.
I minęła zima, a Nadia nie zapomniała słów z
saneczek. Stała kiedyś na werandzie swego domku. Wiatr wieczorny i zimny chwiał
drzewami. On zbliżył się do płotu i potrafił znów zręcznie wymówić:
- Kocham cię, Nadiu.
Dziewczyna wyciągnęła ręce. Teraz już
wiedziała, że to tylko wiatr.
A oto drugie opowiadanie o Aniucie, która
mieszka ze studentem medykiem. Ucząc się anatomii student każe zdjąć jej
kaftanik i na gołej piersi węglem rysuje żebra. Inny student z akademii sztuk
pięknych zachodzi do niego i prosi o pożyczenie Aniuty na modelkę. Aniuta nie
chce, ale on jej każe "dla dobra sztuki". Wieczorem dochodzi do
przekonania, że ma dość Aniuty, że trzeba się z nią koniecznie kiedyś
rozstać. I każe się jej wynosić. Aniuta pokornie składa rzeczy i odchodząc
ma zapłakane oczy. Gromiąc siebie samego za "brak charakteru" student
pozwala jej pozostać jeszcze przez tydzień.
Aby zaostrzać skalpel, który rani, wspomnijmy
tu jeszcze opowiadanie Czechowa Rezydenci albo może lepiej Pieczeniarze.
Nędzarz chłop ma starego psa i starego konia, obu półżywych ze starości.
Prosi na kredyt trochę owsa dla konia. Sklepikarz jest człowiekiem o dobrym
sercu, daje mu owsa, ale radzi odprowadzić konia i psa do hycla. Potem kilka
scen wspólnego głodu, i wreszcie słyszymy uderzenie obuchem, które zadaje
oprawca ukochanemu staremu koniowi i ukochanemu staremu psiemu przyjacielowi.
Tkwi w tym opowiadaniu ziarno, z którego wyrósł
późniejszy Wiśniowy sad.

Znowu śnieg, sanki dorożkarskie i dorożkarz.
Dostał wiadomość, że syn jego zmarł. Próbuje się zwierzać różnym pasażerom
swej dorożki. Nie może znaleźć współczujących słuchaczy. Wszyscy go
zbywają, śpieszą się, chcą się z nim rozstać; czytelnik rozumie, że
wylewy starego dorożkarza krępują ich i nudzą. I wreszcie dorożkarz głęboką
nocą odprowadza swoją szkapę do stajni, obejmuje ją za szyję i powiada jej,
że umarł mu syn.
- Gdybyś miała źrebaczka i ten źrebaczek
zdechł, przecież szkoda, prawda? - mówi.
Klacz dmucha mu na zsiniałe od mrozu ręce.
 
Oczywiście, że nauczycielem Czechowa był
wielki Gogol. Ale Czechow miał innego mistrza, do którego przyznawał się dość
niechętnie. Był to jego pierwszy redaktor z prawdziwego zdarzenia, Lejkin.
Europa zna Lejkina z jego humorystycznych opisów
podróży kupców rosyjskich za granicę: Nasi za granicą, Tam, gdzie
dojrzewają pomarańcze i dwóch innych mniej znanych. Ale przyznam się, że sam dopiero w
Londynie odkryłem Lejkina jako autora licznych opowiadań, śmiesznych, ale z
łezką, bardzo przypominających Czechowa z jego pierwszego, najlepszego,
przedsachalińskiego okresu.
Ale jest ktoś inny, kogo Czechow nie czytał w
pierwszym okresie swego życia, a kogo możemy nazwać Czechowem włoskich wieków
średnich: Boccaccio. On także tworzył opowiadania krótkie, wesołe, a jednak
zaprawione dyskretną mądrością. Boccaccia uważam zresztą za artystę większego
od Czechowa i bardziej nam bliskiego, pomimo o wiele większego dystansu od jego
śmierci. Boccaccio był bowiem ogólnoludzki, Czechow specyficznie rosyjski.
6 listopada 1955 r.
 
 
PODRÓŻ NA SACHALIN
Robotnik rolny w majątku, który kupił sobie
Czechow, zarabiał pięć rbl miesięcznie; w tym samym czasie nauczyciel
wiejski pobierał dwadzieścia trzy rbl, porucznik miał z dodatkami trzydzieści
pięć rbl, urzędnik pocztowy piętnaście rbl.
Czechow, po krótkim okresie współpracy w
szmatławych tygodniczkach moskiewskich, wyłowiony przez Lejkina do
Petersburga, od razu zaczyna zarabiać kilkaset rubli miesięcznie, więcej niż
generał. W r. 1892 kupuje sobie majątek Melichowo - dwieście trzynaście
dziesięcin z parkiem, stawem i dworem. Dziesięcina to trochę więcej niż
hektar.
Czechow jest zresztą skąpy, choć utrzymuje całą
rodzinę i pożycza braciom. Pieniędzy nie rozrzuca. Matce na imieniny daje
dziesięć rbl, ukochanej siostrze Maszy wyznacza jako pensję miesięczną
czterdzieści rbl.
W r. 1899 podpisuje umowę z firmą wydawniczą
Marks, która od tej chwili ma wyłączność na wydawanie jego utworów, po ich
ogłoszeniu w gazetach. Za prawo wyłączności Czechow otrzymuje siedemdziesiąt
pięć tysięcy rbl jednorazowo, poza tym ma otrzymywać dwieście pięćdziesiąt
rbl za arkusz każdej rzeczy, którą napisze, po pięciu
latach honorarium od arkusza podnosi się do czterystu pięćdziesięciu rbl, po
dalszych pięciu latach do sześciuset pięćdziesięciu rbl, a potem o dwieście
rbl co każde pięć lat.
Zważywszy że poza tym Czechow ma prawo każdy
swój utwór ogłosić w czasopiśmie oraz że pobiera oczywiście tantiemy
teatralne za swoje sztuki, można by było pomyśleć, że układ z Marksem był
dla niego bardzo korzystny. Ale potem Czechow go zerwał i unieważnił jako
krzywdzący.
Czechow kupował posiadłości na Krymie,
zbudował sobie willę w Jałcie według własnych pomysłów
architektonicznych, okropnie brzydkich. Obliczyłem, że koszta budowy tej willi
wyniosły tyle, ile zarobił Czechow na jednej swej noweli.
Można śmiało powiedzieć, że Czechow zarabiał
dziennie tyle, ile zarabiał robotnik rolny w jego majątku przez dobre pół
roku, jeśli nie więcej. Różnica z polskim pisarzem emigracyjnym dość
znaczna. Ci nie mogą marzyć o zarobkach robotnika rolnego w kraju, w którym
mieszkają.
Hierarchia ludzi w Rosji była zakuta w czternaście
rang urzędniczych i wojskowych. Nie pieniądze, ale ranga decydowała o
stanowisku towarzyskim człowieka. Ale pisarz było to coś, co miało także
swoją nieokreśloną rangę.
"Mamy dwóch carów - pisze Suworin w swoim
dzienniku - Mikołaja II i Lwa Tołstoja. Mikołaj nie może zachwiać tronu
Tołstoja, natomiast Tołstoj niewątpliwie podważa tron Mikołaja i jego
dynastii."
Napisane jest to w r. 1901, czyli już za czasów
niewątpliwej dekadencji monarchii absolutnej w Rosji, ale oto wiadomości o Tołstoju
w liście Czechowa z marca 1890, czyli z czasów tak mocnego, powściągliwego i
mądrego dyktatora, jakim był Aleksander III.
Czechow pisze, że cesarzowi pokazano broszurę
Tołstoja wydaną w Genewie pt. Mikołaj Pałkin, w której Tołstoj w
sposób zresztą niezbyt mądry, bez żadnego obiektywizmu historycznego, ale
popularny, przedstawia Mikołaja I jako bezlitosnego kata i oprawcę. Cesarz się
skrzywił i burknął, że trzeba wyciągnąć z tego konsekwencje. Wobec tego
generał-gubernator moskiewski Dołgorukij wysyła do mieszkania Tołstoja
swego adiutanta z prośbą, by przybył do jego biura.
- Niech pan powie księciu - mówi
adiutantowi Tołstoj - że bywam tylko w domach znajomych.
I na tym się skończyło.
W tymże liście Czechowa jest taka wzmianka:
"U nas ciągle biją w komisariatach.
Ustanowiona jest nawet taksa. Od włościanina za obicie go biorą dziesięć
kopiejek za rózgi i starania, a od mieszczanina dwadzieścia kopiejek".
W tej bezkarności politycznej Tołstoja i w tych
rózgach, które są wymierzane ludziom z niższych stanów społecznych, mieści
się cała dusza ustroju biurokratyczno-policyjno-monarchicznego w stanie
dekadencji.
Ów podział społeczeństwa urzędniczego na
czternaście rang był tą rzeczywistością, w której Czechow żył i którą
cudownie uwypukla i naświetla. Każdy pamięta Śmierć urzędnika, opowiadanie,
jak to mały urzędniczek kichnął w teatrze na łysinę rzeczywistego radcy
stanu. Przeprosił go od razu i potem raz jeszcze podczas antraktu, i potem
jeszcze raz przy innej sposobności, i ciągle mu się zdaje, że to wciąż za
mało, że ekscelencja jednak się na niego gniewa. Wreszcie wybrał się do
niego na audiencję specjalną i znów przeprasza, że go obkichał.
Dygnitarzowi było tego za dużo, tupnął nogą i zawołał: "Paszoł
won!" Urzędnik wrócił do domu i umarł.
Ale istnieje inny, mniej smaczny dokument
stosunku Czechowa do hierarchii rządzącej: to jego felieton zawierający
uszeregowanie wszystkich mu współczesnych pisarzy rosyjskich według rang urzędniczych.
Spis ten, jeśli chodzi o cztery najwyższe rangi, wygląda jak następuje:
rzeczywiści tajni radcy: vacat;
tajni radcy: Tołstoj, Gonczarow;
rzeczywiści radcy stanu: Sałtykow-Szczedrin,
Grigorowicz;
radcy stanu: Ostrowski, Leskow, Połoński;
Korolenko otrzymał od Czechowa tylko piątą
rangę, a wspaniały, nieśmiertelny Garszin ledwie szóstą.
Pomimo swego żartobliwego charakteru ta
Czechowowska tablica rang literackich jest swego rodzaju testem psychologicznym
ujawniającym jego zatajone odruchy myślowe. Czechow nadaje rangi nie tylko w
zależności od wieku pisarzy, ale także w zależności od rozgłosu czy
talentu. I od razu rzuca się w oczy owo śmieszne vacat przy pierwszej randze.
Jak gdyby Tołstoj nie zasługiwał na pierwszą rangę. I ten Gonczarow jako równy
Tołstojowi - pisarz, o którym mało kto dziś pamięta!
Widać z tej niewinnej igraszki Czechowa, że
mimo wszystko cywilni i wojskowi generałowie imponowali
mu bardziej niż mistrze i koledzy po piórze.
Rzeczywistość rosyjska obracała się w tym
stosunku czternastu rang urzędniczych do pisarzy. Lud nie znał się na
pisarzach, dla niego istniał tylko urzędnik, generał, nad generałem
minister, nad ministrem car, nad carem Pan Bóg. Minister w gabinecie
Moraczewskiego p. Tomasz Nocznicki, opowiadał, że spotkał w głębi Rosji żołnierza,
który mu mówił, że gdy stał w Carskim Siole przed rezydencją cesarską na
warcie, to do cesarza na poobiednią herbatę przyszedł Pan Bóg z siwą brodą
i cesarz pocałował Go w rękę.
Natomiast inteligencja rosyjska uznawała dwie
hierarchie, urzędniczą, która była hierarchią powszechnej prozy i teraźniejszości,
i hierarchię pisarzy, z Tołstojem na czele, która reprezentowała piękną,
świetlaną przyszłość.
Oto scenka ilustrująca barwnie zetknięcie się
tych hierarchii:
Opowiada Gorki, że kiedyś na Kaukazie, koło
Borżomu, jechał konno w towarzystwie Tołstoja. Droga była górska, wąska,
nad przepaścią, i oto w pewnym miejscu natknęli się na trzech olbrzymów na
olbrzymich hunterach; było to trzech wielkich książąt, którzy rozmawiali
spokojnie ze sobą i zagradzali drogę. Tołstoj pojechał naturalnie pierwszy,
zmarszczył brwi i groźnie na nich spojrzał. Wielcy książęta z kolei
spojrzeli na niego, po czym przycisnęli swe wierzchowce do górskiej ściany
dając drogę.
Dotychczas wszystko jest w porządku, ale dalszy
ciąg opowiadania Gorkiego jest nader charakterystyczny dla Rosji, dla Tołstoja
i dla tego snobizmu, który odpowiednio zaszczepiony w dzieciństwie, nie da się
później niczym wytrawić.
Tołstoj był w moim przekonaniu najdumniejszym
człowiekiem na kuli ziemskiej i dlatego nosił białą brodę proroka i ubiór
rosyjskiego chłopa. Otóż Gorki opowiada, że Tołstoj po tym spotkaniu jechał
kilka minut naburmuszony i ponury, potem nie wytrzymał, uśmiechnął się całą
gębą i powiedział:
- Poznali mnie... durnie.
Istotnie scenka ta była rodzajem prestiżowej
rozgrywki pomiędzy dwiema hierarchiami, w której zwyciężyła hierarchia...
świetlanej przyszłości.
W początkach r. 1890 Czechow wyjeżdża na
Sachalin, wraca statkiem przez Ocean Indyjski i przyjeżdża
do Moskwy dopiero w grudniu tegoż roku.
Ta podróż na Sachalin dzieli bardzo wyraźnie
życie Czechowa. Wyjechał tam, bo ciągnęło go cierpienie ludzkie. Tak o tym
kiedyś pisałem, a potem przeczytałem to słowo w słowo w listach samego
Czechowa.
Transsyberyjska kolej na Daleki Wschód wtedy
jeszcze nie istniała. Czechow jedzie wodą i końmi. Z drogi pisuje listy,
opisując różne przygody. Potem przygody te zbiera i powtarza w felietonach do
"Nowowo Wremieni". Otóż stwierdzam, że felieton oddaje te przygody o
wiele mniej plastycznie i mniej ciekawie niż krótkie zdania w korespondencji
prywatnej. Czechow, który tak zalecał różnym adeptom i adeptkom sztuki
pisarskiej opracowywanie swoich utworów, mylił się gruntownie. Rzecz pisana
odruchowe, rzecz bez retuszu jest zawsze lepsza niż wyhemoroidowana
Przed wyjazdem na Sachalin Czechow nie widział
zagranicy, nie był w Paryżu, Nizzy, Monte Carlo , Rzymie. To bardzo ważny
czynnik dla zrozumienia jego psychologii. Turgieniew miał dwa lata, a już jego
mamka upuszcza go do jamy z niedźwiedziami w Bernie Szwajcarskim. Pisarz
rosyjski miał we krwi "zagranicę" na równi z Rosja. Byli to ludzie
wychowani wśród lodów, ale wychowani w ciepłych kajutach zamrożonego w tych
lodach okrętu. Ogromna ilość klasycznych dzieł rosyjskich XIX w. była
napisana za granicą. Puszkin co prawda za granicę także nie wyjeżdżał, ale
do piątego roku życia w ogóle nie mówił po rosyjsku, lecz tylko po
francusku. W porównaniu do tych wszystkich swoich poprzedników Czechow nie był
człowiekiem z ciepłej kajuty tego okrętu, ale człowiekiem z ciemnej dali
lodowej. On był prawdziwym Rosjaninem... nie rosyjskim umiędzynarodowionym
szlachcicem.
Sachalin jest krawędzią życia Czechowa,
wszystko, co jest w jego pracy genialne, powstało przed Sachalinem. Po
Sachalinie nie pisze już opowiadań, tylko nowelki, z początku bardzo
interesujące, potem, mniej więcej od r. 1895, coraz gorsze.
Uwagę, że opowiadania Czechowa o przygodach
napisane bezpośrednio są lepsze niż te same opowiadania po opracowaniu i
przemyśleniu, da się zastosować do całej twórczości tego pisarza.
W młodości Czechowa w tej bezpośredniości
ogromną proporcję zajmował śmiech, żywiołowa, szczera wesołość, która połączona z goryczą, smutkiem,
melancholią dawała doskonałą miksturę, wyborną nalewkę literacką, jeśli
powiemy to w sposób cyniczne-smakoszowski.
Po Sachalinie śmiech Czeehowa nie tylko
przycicha, ale w ogóle gaśnie. Zgasił go może widok zbyt wielkich cierpień
na Sachalinie, ale biorąc rzecz nie po literacku, lecz realistycznie, zgasiły
go chorobliwe niedomagania Czechowa. Pisarz jest stale na coś chory.
Jeszcze w okresie przed Sachalinem Czechow pisze
dwa dziwne utwory, nie mające ani fabuły, ani akcji, ani węzła
dramatycznego, a składające się wyłącznie z tła.
Pierwsze z tych opowiadań to Tyfus. Czechow-lekarz
przyszedł z pomocą Czechowowi-pisarzowi. Wszystkie stadia choroby - nuda,
zniecierpliwienie, zmęczenie, zapomnienie - wszystkie stadia gorączki, całkowitego
zapomnienia zostały tu uwzględnione.
Potem, po powrocie z Sachalinu, Czechow napisze
swą Izbę nr 6, która uzyska ogromny rozgłos, która polega także na
wpółlekarskim, wpółliterackim studium człowieka stającego się z lekarza
chorym umysłowo pacjentem w swoim własnym szpitalu. Ale ta Izba na 6, aczkolwiek
kilkudziesięciostronicowa, niegodna jest rzemyków u trzewika zawiązać owemu
kilkustronicowemu Tyfusowi. Czechow po Sachalinie pisze rzeczy większe,
w pojęciu: dłuższe, ale o wiele mniej mocne, mniej dramatyczne.

Tyfus napisał
w r. 1887. W roku następnym pisze Step, utwór dłuższy, lecz genialny.
Nic się tu nie dzieje. Jest tylko ranek, południe, wieczór, noc, słońce,
deszcz, burza. To po prostu krajobraz stepowy ze zmianą wyrazu twarzy od uśmiechu
do spazmatycznego płaczu. Nad opowiadaniem unosi się imię pięknej i młodej
hr. Branickiej, ale nie jako postaci powieściowej, lecz równie jak gdyby
krajobrazowej, jako właścicielki tej ziemi, przez którą się przejeżdża.
Dla Czechowa prawdziwa wielka pani to oczywiście
Polka.
Na kilka lat przed podróżą na Sachalin Czechow
oddala się od Lejkina, któremu tak dużo zawdzięcza i wobec którego
zachowuje się niezbyt lojalnie, i wiąże się całkowicie z Suworinem. Tylko i
wyłącznie do Suworina Czechow pisuje listy poważne, tylko u Suworina szuka
rad i wskazówek, tylko wobec Suworina jest szczery, obnaża wszystkie myśli i
wypłakuje wszystkie bóle. Inne listy Czechowa mają zawsze z góry ustaloną
manierę. Do brata Aleksandra zawsze pisze per "pijanico", "nędzarzu",
"nieprawdziwy Czechowie", zawsze takimi zwrotami, jak: "Nie trzeba mi
twoich cygar, a jeśli je przyślesz, wrzucę je do nocnika", do kobiet
zawsze figlarnie i żartobliwie, aczkolwiek do każdej z nich innym stylem; do
innych osób grzecznie i konwencjonalnie, jedynie i wyłącznie listy do
Suworina mają charakter spowiedzi.
Życie Suworina było trochę podobne do życia
Czechowa. Suworin za młodu był człowiekiem biednym, ojciec jego był
podoficerem, i z tej biedy drogą eksploatacji swych zdolności literackich
Suworin doszedł do milionowej fortuny. Zwracam uwagę, że mówię "trochę
podobne", a nie "podobne". Bo Suworin literackiego talentu miał
oczywiście nieskończenie mniej niż Czechow, natomiast miał wielki zmysł
handlowy. Nie był to publicysta jak Katkow, który ideowo i szczerze doszedł
do przekonania, że monarchia absolutna jest zbawieniem dla Rosji. O Suworinie
można co najwyżej powiedzieć, że był to liberał, którego liberalizm był
tak szeroki, iż uważał, że Dostojewski w swym caropapizmie może ma trochę
racji i Katkow w swej obronie monarchii policyjnej może ma trochę racji.
Suworin potrafił wbrew rządowi stworzyć prasowy organ rządowy i stać się
wielkim kibicem rządu cesarskiego, co mu się wspaniale opłacało pod względem
finansowym. Ale trzeba mu przyznać, że szeroko swe łamy i kieszeń otwierał
dla talentów, nie pytając ich o przekonania.
Po Suworinie pozostanie jego Dziennik wydany
już za czasów rewolucji. Ileż tam wspaniałych uwag o schyłku XIX w., o
ludziach w Paryżu i Petersburgu. Suworin był człowiekiem naprawdę bardzo
oczytanym, wielkim erudytą, uwagi jego są zawsze melancholijne i bardzo
wyrafinowane.
Suworin, oto człowiek, który, mówiąc w skrócie,
nauczył Czechowa jeść ostrygi. On tego pisarza, który z zagranicy widział
tylko Azję, zaczął wozić po Włoszech i Francji, pokazywał mu Wenecję,
starał się mu coś wytłumaczyć z wielkiego malarstwa włoskiego, poznawał z
szampanem paryskiego kabaretu politycznego. Czechow nie był uczniem pojętnym,
może zrobił pewne postępy w dziedzinie kuchni, o wiele mniejsze w zrozumieniu
Leonarda da Vinci.
Zawsze mnie w Dzienniku Suworina wzrusza i
rozrzewnia kilka stronic. Tak nawet wzrusza i rozrzewnia, że już kilka razy
porywałem się na powtórzenie ich treści, i zawsze mi się to nie udawało,
nigdy nie posłałem tego do druku. Suworin jest już stary, nie może spać, są
petersburskie północne białe noce. Wielkie, wielopokojowe mieszkanie
milionera jest puste i wypełnione tylko światłem tej białej nocy. I Suworin
wspomina, jak był kiedyś biedny, jak zarabiał zaledwie czternaście rbl pięćdziesiąt
kop. miesięcznie, i jak z tych pieniędzy kupował trzyrublową maderę, aby ją
wylewać do wanienki swej małej córeczki, gdyż mu powiedziano, że jest to
konieczne dla uratowania jej życia.
Z licznych i długich nowel, które Czechow napisał po powrocie z Sachalinu, bardzo lubię dwie.
Pierwsza to Konik polny.
Pejzażysta rosyjski, Lewitan, zresztą Żyd
polski z pochodzenia, był bliskim przyjacielem Czechowa i jego braci od samej młodości.
Malował on wspaniale Wołgę, brzozy i kaplice nad Wołgą. Miał kochankę,
panią Kuwszinnikową, która znudziła mu się po pewnym czasie i którą odpędzał
od siebie w sposób energiczny i nie bardzo delikatny. Czechow przyszedł mu z
pomocą. Opisał panią Kuwszinnikową z niesłychaną plastyczną wyrazistością,
nawet firanki w jej pokoju jadalnym były autentycznie odmalowane; opisał świetnie
i dokładnie uczucia nudy, które zaczęła wzbudzać u Lewitana, a zrobił to w
celu obrony jej męża i przykładnego ukarania jej samej. Z męża jej Czechow zrobił uczonego, który szlachetnie umiera, co się wyjątkowo nie zgadzało z
rzeczywistością, ponieważ dr Kuwszinnikow był lekarzem policyjnym i cieszył
się dobrym zdrowiem.
Może dlatego, że nowela oparta jest na wzorach,
które Czechow miał przed oczami, zachwyca swoją plastyką.
Bo Czechow nie miał w sobie dużo fantazji,
wyobraźni. Jeśli chodzi o pisarza, u którego wyobraźnia pisarska pracowała
z siłą wielkiego wulkanu, wskażę na nazwisko Sienkiewicza. Ten z kilku książek
przeczytanych potrafi wyczarować świat cały.
Sienkiewicz! Mój Boże. Oto człowiek, którego
jadły, gryzły i niszczyły dwie wielkie, obrzydliwe zawiści. Pierwszą zawiścią
była zawiść pisarzy francuskich, że zjawił się pisarz tak bardzo francuski
jak autor Quo Vadis, który im, Francuzom rodowitym, chleb zabiera na bruku
paryskim. Z tej pierwszej zawiści wylęgły się zarzuty, że Sienkiewicz to naśladowca
Chateaubrianda i Flauberta, zarzuty jak najbardziej nieuzasadnione.
Druga zawiść to żal i złość polskich
literatów z końca XIX w., że nie potrafią tak pisać, jak on. Rzuca się
wtedy hasło, że Sienkiewicz jest pisarzem płytkim, i
po dziś dzień różne gęsi to powtarzają.
Czechow nie miał takiej wyobraźni jak
Sienkiewicz. Nosił zawsze z sobą notes i wciąż w nim zapisywał zdania
oryginalniejsze, które posłyszał, myśli i myślątka, które mogłyby mu się
przydać w pracy literackiej. Pracował w pocie czoła.
Druga nowela z okresu po Sachalinie, którą
kocham, to Czarny mnich.
Tutaj, zupełnie dla Czechowa wyjątkowo, czynnik
fantastyczny wkracza do obrazu realistycznego. Stało się pewnej nocy, że Czechow
bardzo cierpiał we śnie i że nad ranem przyśnił mu się ów czarny
mnich. Powstała stąd nowela, w której rzeczywistość reprezentuje ogród pełny
kwiatów. Aby te kwiaty nie zmarzły, trzeba je czasami nad czwartą rano
przykrywać rogóżkami. Fantastyczny czarny mnich od czasu do czasu się
pojawia, płynąc nad ziemia jako zwiastun nieszczęścia.
Talentu Czechowa nie podrywa w górę żadna
wielka pasja. Brak wielkiej, zaciekłej, głupiej pasji życiowej - oto słabość
Czechowa. Wiemy już, że Czechowa nie pociągała polityka, nie marzył wcale o
roli Włodzimierza Uljanowa. Ale w jego życiu nie ma także żadnej wielkiej miłości
do kobiety. Są flirty z miłymi paniami, które, jak się zdaje, dość długo
czekają na oświadczyny i propozycję małżeństwa i wreszcie się zniechęcają.
Czechow opowiada w pewnym liście, że na wyspie Cejlon zakochała się w nim
pewna śliczna dziewczyna i że oddała mu się pod palmami. Potem dowiadujemy
się, że to był najzwyklejszy stosunek z miejscową prostytutką, tylko tyle,
że na świeżym powietrzu.
Widać uciążliwe niedomagania osłabiały
pisarza i pod tym względem. Powieściopisarka rosyjska, p. Awiłowa, napisała
szczere wspomnienia o tym, jak będąc mężatką i mając już dzieci, zakochała
się w Czechowie. Kiedyś Czechow miał ją odwieźć nocą sankami do domu, i
oto ona rzuca dorożkarzowi, zamiast adresu własnego, adres Czechowa. Czechow poprawia ją i mówi dorożkarzowi jej adres, ona jeszcze raz chce postawić na
swoim i on raz jeszcze ją poprawia. Kupiła później i posłała Czechowowi
brelok w formie książki i kazała na nim wyryć tytuł pewnej książki
Czechowa i wyrazy: "S. 267, wiersz 6 i 7". Było tam powiedziane: "Jeśli ci na coś potrzebne moje życie,
przyjdź i weź je".
Czechow spotyka p. Awiłową na maskaradzie i mówi
jej, aby przyszła na premierę Czajki, a on jej odpowie.
Istotnie w Czajce Trigorin opowiada, że
dostał brelok z wyrytymi: "S. 121, wiersze 11 i 12". Awiłowa słyszy
więc, że brelok zrobił wrażenie na Czechowie, ale słyszy także, że Czechow
zmienił numerację stronicy i wierszy. Cóż to ma znaczyć! Bije jej
serce z niecierpliwości.
Zaraz po przedstawieniu w domu chwyta książkę
i szuka s. 121, wierszy 11 i 12. Niestety w tym miejscu nielitościwy tekst głosi,
co następuje:
"Młode dury nie powinny łazić po
maskaradach".
Powtarzam. W czterech tysiącach dwustu listach
Czechowa, obejmujących okres od jego młodości do samej śmierci, nie spotkałem
się z żadną wielką miłością tego pisarza. I sądzę, że właśnie
dlatego skrzydła mu opadły.
Pisarz, poeta, mąż stanu, wielki człowiek nie
może istnieć bez wielkiej miłości. To tak jak chart bez ogona w Panu
Tadeuszu.
13 listopada 1955 r.
 
 
 
ŚMIERĆ MAUPASSANTA
Gdy de Maupassant zmarł przed trzydziestu pięciu
laty w lecznicy doktora Blanche, społeczeństwo francuskie było niezmiernie
poruszone śmiercią jego i ciężką chorobą, która ją poprzedzała. Próbowano
otoczyć tajemnicą ostatnie miesiące życia "bożyszcza kobiet", sławnego
pisarza. Lecz plotka od dawna już, zanim jeszcze istotnie zachorował, wycisnęła
na nim piętno wariata. Gdy wysłany przez lekarzy na Riwierę walczył z chorobą,
w gazetach pisano, że Maupassant jest w domu wariatów, iż znajduje się w
stanie idiotyzmu i liże ściany więzienia swego. Usiłowano go nawet odszukać
w domu obłąkanych...
Jakąż była rzeczywistość? Jak spędził
ostatni rok życia człowiek, którego nazywano "wcieleniem ideałów
epoki"? Czy był istotnie wariatem ten sportsmen zdrowy i silny, wesoły i
pełen życia?
Georges Normandi pierwszy, w niedawno wydanej
swej książce, odsuwa zasłonę osłaniającą tajemnicze karty przedśmiertne
Maupassanta.
Matka Maupassanta, Laura de Maupassant, o której
mówi Normandi, iż godna była podzielić z synem sławę, gdyż ona to pobudzała
w nim zamiłowania literackie, cierpiała na mało wówczas znaną i nieuleczalną
chorobę zwaną obecnie Basedowa. Choroba ta wpływa fatalnie na ustrój
nerwowy, wytwarza stan przewrażliwienia, paraliżuje mięśnie twarzy i oczu,
wskutek czego spojrzenie staje się nieruchome, oczy błyszczą, a twarz
przybiera wyraz tragiczny. O ojcu sławnego pisarza niewiele wiadomo, tyle
tylko, że zmarł sparaliżowany jako starzec w podeszłym wieku. Brat pisarza, młodzieniec
w pełni sił, zapada nagle w ciężką chorobę, jakoby wskutek udaru słonecznego,
i umiera w szpitalu. Śmierć brata wywarła głębokie wrażenie na pisarzu - gdyż wiele lat potem, w lecznicy doktora Blanche, powtarzał nieprzytomnie imię
zmarłego. Wśród krewnych najbliższych jest brat matki, którego nie znane
nikomu życie dziwnie podobne było do kart historii sławnego siostrzeńca. Życie
wuja Alfreda było jednym łańcuchem męczących samoanaliz, wybuchów
nerwowych, odruchów nieokiełznanej dumy i egoizmu oraz gwałtownych orgii i
szaleństw.
Tak przedstawia Normandi dzieciństwo, którym
obciążony został Guy de Maupassant.
I oto, mimo że wydawał się uosobieniem
zdrowia, dzięki fatalnemu dzieciństwu cierpi Maupassant na silne bóle głowy,
bezsenność, a wreszcie zachorowuje na oczy, tak jak matka jego, która była
skazana na długie tygodnie pozostawania w zupełnej ciemności, gdyż
najmniejsze światło sprawiało jej straszny ból.
Wreszcie zdrowie zmusza go do wyjazdu na Riwierę.
W Cannes czuje upadek sił, już nie może skończyć powieści Angelus, gdyż
myśli mu się plączą, zlewają się niby woda płynąca przez sito. Zaczynają
się dziać rzeczy dziwne: przechodząc koło cmentarza spotyka ducha, podczas
śniadania wydaje mu się, że ryba, którą zjadł, weszła mu w płuca i śmierć
już jest bliska...
Maupassant walczy z mgłą, która z wolna
obejmuje jego mózg, zaciemnia świadomość... Próbuje uspokoić matkę,
cierpliwie znosi nietakty przyjaciół i wrogów.
31 grudnia 1891 r., patrząc na zachodzące w
purpurze słońce, Guy de Maupassant mówi smutnie do swego służącego
Franciszka:
"Nigdy nie widziałem tak pięknego zachodu - to krew, prawdziwa krew!..."
Następnego dnia wybiera się do matki, do Nicei,
ale podczas golenia się ogarnia go dziwna słabość, wydaje mu się, że oczy
zasłania mu jakaś mgła gęsta, po śniadaniu mija to, jednak listów, które
nadchodzą zawsze w wielkiej ilości, nie może czytać.
"Życzenia, tylko życzenia" - mówi
niechętnie.
Wizyta marynarzy z "Bel-Ami" wzrusza go,
rozmawia z nimi serdecznie, po czym postanawia jechać do matki:
"Mogłaby pomyśleć, że jestem chory..."
Jedzie do Nicei z Franciszkiem, przez całą drogę
nie może oderwać oczu od seledynowoszafirowego morza.
Podczas śniadania u matki Maupassant był, według
słów Franciszka, w doskonałym humorze i zajadał z wielkim apetytem. Matka
jednak była zdania, że był on niezmiernie podniecony, a doktor opowiadał później,
że podczas śniadania chory tracił chwilami przytomność, mówił o jakimś
ważnym zdarzeniu, o którym uprzedzono go listownie, a gdy wreszcie zauważył
zmieszanie obecnych, zamilkł nagle i do końca śniadania pozostał w ponurym
milczeniu.
Franciszek opowiadał później, że powrócił
ze swym panem o czwartej do domu, tam Maupassant włożył jedwabną koszulę, w
której czuł się swobodniejszy, i z uczuciem ulgi zasiadł do obiadu. Pani
Maupassant inaczej to przedstawia, twierdzi bowiem, że syn był u niej na
obiedzie i cały czas bredził, gdy przerażona usiłowała zatrzymać go na noc
u siebie, nie chciał o tym słuchać, twierdząc, że musi koniecznie wracać
do Cannes. Zrozpaczona matka błagała go na klęczkach, by przez wzgląd na jej
samotną starość usłuchał jej próśb, lecz nieprzytomny już, zajęty swymi
myślami, rzucił się ku drzwiom, nie zważając na matkę. Szedł z trudnością,
potykając się co chwila i mrucząc coś pod nosem.
Wreszcie znalazł się w domu. Franciszek przyniósł
szklankę rumianku, wówczas pan skarżył mu się na bóle w krzyżu i dopiero
potem, jak Franciszek postawił mu bańki, uspokoił się i położył się do
łóżka. Widząc, że pan zasnął, Franciszek wyszedł na palcach z pokoju.
O drugiej w nocy Franciszka obudził dzwonek.
Zerwał się natychmiast, by biec do pana; znajduje go na środku pokoju.
Maupassant zwraca do wchodzącego bladą jak papier twarz, ręce mu drżą, pierś
i szyję miał zakrwawione.
"Patrz, Franciszku, co ja zrobiłem. Przerżnąłem
sobie gardło... To już szaleństwo..."
Franciszek przy pomocy marynarzy kładzie go do
łóżka mimo oporu. Wezwano doktora. A parę dni później tłum zebrany na
platformie dworca w Cannes z ciekawością i z przerażeniem przyglądał się,
jak wywożono bladego i bezsilnego człowieka, który był sławnym pisarzem
Francji. Z ust do ust podawano sobie wiadomość o tym, że pod paltem krył się
kaftan bezpieczeństwa, że Maupassanta wieziono do domu dla obłąkanych.
Maupassant znalazł się w lecznicy doktora
Blanche, która mieściła się w domu pani Lamballe, zabitej podczas rewolucji.
Gdy wchodził do domu, którego bał się tak bardzo i do którego ciągnął go
los fatalny przez całe życie, Guy de Maupassant nie zdawał już sobie sprawy
z tego, co się z nim dzieje. Ogarnęła go apatia i przygnębienie, pozwala
robić opatrunki i leży spokojnie. Cały tydzień trwa stan całkowitej
depresji. Czasem tylko wybucha, skarżąc się, że mu ukradziono połowę rękopisu
ostatniej powieści. Potem wydaje mu się, że lekarstwo, które dał mu doktor,
weszło mu do płuc. Powoli zaczyna się ożywiać, obwinia doktora o kradzież
wina z piwnicy, każe otwierać drzwi swej celi, by "diabeł wyszedł".
Wydaje mu się, że w domu tym pełno jest chorych, od których się zarazić może,
w uszach dźwięczą mu tajemnicze głosy.
Całymi godzinami przysłuchuje się tym głosom.
Od pierwszej chwili doktor wzbudza w nim niechęć,
potem nienawiść, opowiada wszystkim, że doktor chciał go zabić z zazdrości
i dlatego kazał mu się wykąpać w miodzie. Czasem ogarnia go strach przed
diabłem, modli się wówczas, stojąc całymi godzinami koło łóżka.
Powtarzał często, że sól przegryzła mu mózg, wgryzła się w każdy atom
ciała.
Rana na szyi zagoiła się, z wolna następuje
polepszenie. Pewnego dnia, zupełnie już normalnie, zażądał listów i gazet.
Lecz nie na długo: wyobraźnia znów zaczyna działać, czyni więc opowieści
o dalekich krajach, mówi o Afryce, o Rosji. Stojąc przy ścianie rozmawia
godzinami z kimś niewidzialnym lub wpatrując się w podłogę mówi o
miliardach pełzających robaczków, które nasycają powietrze morfiną.
W nocy wydaje mu się, że słyszy wycie tłumów
na ulicach Paryża i usiłuje bronić się przez okno. Czy była mu znana
historia domu, w którym się znajdował? Umysł jego przechodzi nieskończone
stadia choroby, Maupassant ogłasza, że jest prorokiem, synem Boga. Depeszuje
do matki, iż w domu swym znalazł sześćset tysięcy franków i że
chciano ten dom spalić.
Wiele, wiele zdań i obrazów zrodzonych w chorym
mózgu powtarzali sobie mieszkańcy Paryża. Dyskutowano nad tym, czy wolno
zamykać w domu obłąkanych człowieka, który całe życie bał się tego i
nie chciał...
Chory niechętnie przyjmował odwiedzających,
odwracał się od nich. Mózg jego pracuje nad tworzeniem
najnieprawdopodobniejszych pomysłów opartych na wiadomościach zaczerpniętych
z książek medycznych, które odczytywał niegdyś, chcąc znaleźć sposób
zabezpieczenia się od choroby, której się przez całe życie obawiał.
Wspomnienia te wracają obecnie w formie przekształconej, potwornej nieraz.
Po kilku tygodniach był już cieniem człowieka
tylko, twarz miała kolor ziemi, pochylona postać robiła zeń starca. W oczach
i otwartych ustach był wyraz bezmyślności. W siedzącym na ławce pod
promieniami słońca wiosennego zgarbionym i ponurym starcu, machinalnie gładzącym
brodę, nikt by nie poznał pełnego humoru i życia sławnego pisarza.
6 grudnia 1928 r.

 
 











Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
cat mackiewicz byl?l
cat mackiewicz dostojewski 4
cat mackiewicz dostojewski 1
cat mackiewicz dostojewski 3
cat mackiewicz
cat mackiewicz dostojewski 2
cat mackiewicz kto mnie wolal
cat mackiewicz europa in flagranti
cat mackiewicz klucz do pilsudskiego
cat
zmierzch
Józef Mackiewicz Legendy i rzeczywistości

więcej podobnych podstron