41 KUSZENIE PANI IMOLI


KUSZENIE PANI IMOLI

Na dziwnej, krótkiej ulicy mieszkała pani Imola. Domy znajdowały się tylko po nieparzystej stronie. Po parzystej natomiast ciągnęło się kamienne ogrodzenie cmentarne, z mocno obluzowanymi już głazami, zza których wychylały się nad drogę konary wysokich, jesionowych i klonowych drzew.

Pani Imola była zgrabną, gładkoskórą kobietą. Wypiękniła ją samotność, owo wieczne oczekiwanie, bezgraniczna, świąteczna cierpliwość, z którą szykowała się na każdy kol ejny dzień. Każdy mężczyzna, patrząc na panią Imolę, zdawał sobie sprawę, że pod jej obszernymi spódnicami ukryta jest wielka tajemnica.

Czasami przed bramą jej domu pojawiał się obcy człowiek, który w ulicznej ciszy tęsknił za bliskością samotnej kobiety, więc po bezradnym dreptaniu decydował się wreszcie nacisnąć klamkę i następnie w przedpokoju, nieco głupawo, tarmosząc w ręku skraj kurtki, tłumaczył cel swego przybycia. Jejmość Imola bezbłędnie zdawała sobie jednak wtedy sprawę, że zawitał do niej zwyczajnie gburowaty prostak, który zamierza wkraść się w jej łaski. Ilekroć coś takiego się zdarzało, niewiasta, omijając łukiem przybysza, tak aby jej nie dotknął, wychodziła na podwórze, otwierała furtkę i w milczeniu czekała, aż obcy opuści jej domostwo.

W pierwszych mroźniej szych dniach zimy, ledwo kilka tygodni po tym, jak we wspomniany sposób wydaliła z domu pewnego smutnego, tęskniącego za kobiecym ciepłem młodzieńca z podkrążonymi oczami, który w swojej

rozpaczy nazwał się pokornym kocurkiem pani Imoli lub zgodnie z życzeniem gotów był zostać jej innym, nawet podlejszego gatunku zwierzaczkiem, jakim tylko chciałaby go nazwać, pojawił się nowy gość. W pewnej mierze

przypominał swego poprzednika, miał podobnie smutne, pożądliwie głodne spojrzenie i po krótkim pukaniu, bez czekania na zezwolenie, wkroczył do domu.

Nosił czarny kubrak, ruską kuczmę, miał włochatą szyję, jedną rękę trzymał w kieszeni, drugą z zaciśniętą pięścią wyciągnął przed siebie. Nie nazywał siebie uniżonym sługą, kocurem, czy też podnóżkiem, najzwyczajniej zatrzymał

się w przedpokoju i czekał, aż pani Imola zakończy podlewanie, przeniesionych przed zimnem z okiennego parapetu na górę kredensu, doniczek z kwiatami. Dopiero wtedy stanął przed przenikliwym wzrokiem pani Imoli i gwałtownie rozpostarł zaciśniętą dotąd kurczowo pięść.

Na otwartej dłoni spoczywały trzy kamienie, które promieniowały jeszcze ciepłem jego ciała.

— O, co znalazłem — powiedział cichym, pozbawionym jakichkolwiek emocji głosem. — Wyłowiłem te kamienie z pobliskiego stawu, chciałem je pokazać, bo będę się do pani zalecał.

Po czym obcy młodzieniec z włochatą szyją, w ruskiej kuczmie rzeczowo wyjaśnił, że w pobliskim stawie gołą ręką wyławiał kamyczki. Pokazał wierzch dłoni ze śladem zamarzniętej wody, z pierścieniami zimna na palcach, jakby nosił jakieś lodowe rękawiczki. Czy warto było? Na dowód, że tak, pojedynczo językiem zwilżał kamyki, aby ładniej wyglądały. Były czerwonawe, z białymi żyłkami i zielonkawoszarymi plamami, ot, zwykłe kamyczki.

Pani Imola cofnęła się pół kroku i spojrzała naprzód na szybko tracące blask kamienie, a potem w niewinne oczy przybysza.

— Ale gdzie właściwie, z jakiego stawu pan je wyłowił? — zapytała.

— Znalazłem je w wodach Bordongo — odpowiedział młodzian w kuczmie. — Tam je wyłowiłem, wiedząc, że spoczywają na dnie. I chętnie pokażę to miejsce.

— Ale przecież w okolicy nie ma żadnych stawów ani jezior — próbowała wywinąć się z zaproszenia kobieta. — Bo gdyby były, tobym o tym wiedziała.

— Jeśli pani pójdzie ze mną, to przekona się pani, że jednak są — powiedział cicho przybysz. — Niedaleko stąd, mały spacer, godzinka na wzajemne poznanie się. Proszę tylko zarzucić chustę na ramiona, włożyć te futrzaczki na

nóżki i już możemy ruszać.

Pani Imola z powolną starannością zaczęła się szykować do wyjścia, naprzód zarzuciła chustę na ramiona, potem rozmyśliła się i zdjęła ją, aby najpierw włożyć wyścielane futerkiem buciki. Poprosiła też swego gościa, aby na wszelki wypadek zanurzył w letniej wodzie pokrytą resztkami lodowej rękawiczki dłoń i zmył z palców śnieżne pierścienie, bo może znów przyjdzie mu do głowy wyławiać kamyczki z jeziorka Bordongo.

— Aczkolwiek obawiam się, że to wcale nie blisko i przywędrował pan tu raczej z dość daleka — dodała niepewnie.

— Nie chciałbym się pani sprzeciwiać — westchnął młody człowiek. — Sprawiłoby mi to przykrość, więc raczej ruszajmy już w drogę.

Pani Imola wkrótce doszła do wniosku, że nieznajomy, który ją odwiedził, chyba ma rację, bo zamiast koniecznym w tak mroźną pogodę szybkim tempem wyjść główną drogą z miasta, to w ślad za swoim przewodnikiem zmierzała spacerowym krokiem wzdłuż ogrodów, aż do jednej z bocznych, ślepych uliczek. Brnęli krótki odcinek po kolana w śniegu, ale nim pani Imola zdążyła jakimś pytaniem zakłócić szelest spadających z gałęzi warstw śniegu oraz

trzask pękających pod stopami grudek lodu, młodzieniec w ruskiej kuczmie zatrzymał się przy do tego stopnia ukrytej, że wręcz niezauważalnej, furtce ogrodzenia, odsunął deseczkę przykrywającą zamki, wyjął z kieszeni różne klu-

cze i zaczął nimi grzebać w otworkach. Kiedy już uporał się z zamkami, odsunął przed kobietą furtę, a następnie, od wewnątrz, starannie ją zamknął. Śnieg sięgał tu powyżej kolan i brnęli dalej po zostawionych uprzednio, zapewne przez gospodarza, śladach.

Z prawej strony czepiały się ich ośnieżone gałęzie rzędu krzewów, z lewej natomiast osłaniała ścieżkę kosodrzewina. Teraz pani Imola poczuła się gościem, a młody człowiek, uprzejmie i dokładnie opowiadał, jak pięknie jest tu

latem. Ogród dziczeje od parkanu w taki sposób, że nim człowiek przedrze się przez plątaninę chaszczy i wijących się wąsów różnych zielsk, niejednokrotnie musi odpocząć na ścielącym się pod trawą dywanie z mchu, zważając, aby

kolce jeżyn nie podrapały mu nóg i aby nie odurzył go upojny zapach anyżu. A nad ogrodem, wysoko na niebie, krążą kanie, o skrzydłach podwojonych przez drgające w upale powietrze.

— Aczkolwiek jeśli o to idzie, mamy teraz zimę — zakończył swoją opowieść młodzieniec. — Ale i w zimie bywa tu tak pięknie, jak i latem.

Kroczyli dalej przed siebie, pozostawiając za sobą mgiełkę swoich oddechów.

— A to właśnie jest Bordongo — powiedział nagle młody człowiek, kiedy dobrnęli na nieznaczne wzniesienie ogrodu, skąd ślady gospodarza wiodły już w dół. Do zupełnie małego, w połowie zamarzniętego, w połowie delikatnie parującego oczka stawu, o powierzchni ciemnej od okalających brzeg rozłożystych sosen.

Na jeziorku o nazwie Bordongo, na ni to tratwie, ni to pomoście, stało coś w rodzaju skleconego z topornych desek, pływającego domku. Prowadząca do niego kładka skrzypnęła i otarła się o lód, kiedy na nią wstąpili.

— Urodziłem się w lutym — powiedział młodzieniec — i jak trzeba, to nawet pod lodem wytrzymam. Jak ryby.

Metalowy piecyk w pokoiku całkiem ostygł. Gospodarz zdjął kuczmę i zaczął rozdmuchiwać skryty pod popiołem żar z takim zapałem, że aż mu poczerwieniały policzki.

I nie przestał, aż zatliły się i wreszcie zapłonęły nałożone drzazgi.

Łóżko przykryte było tkaniną, a na sznurach rozwieszonych między ścianami suszyły się ubrania właściciela jeziorka, na wieszakach koszule, sprane gatki i pocerowane skarpetki.

— Tyle o sobie — gospodarz uniósł wskazujący palec do ust. Nagle, w niezrozumiałej bliskości, rozległ się łoskot przejeżdżającego pociągu, który wjechał na żelazny most.

Hałas powoli oddalał się, zostawiając po sobie drżenie wody jeziorka.

— I myślę, że pani również lubi przejeżdżające pociągi.

Właściciel jeziorka i domku usiadł koło piecyka na taborecie obciągniętym baranim futerkiem i wygodnie wyciągnął przed siebie nogi. Pani Imola przysiadła na przykrytym tkaniną łóżku i popijała miętową herbatę, najlepszą na taką okazję, bo rozgrzewała i chłodziła zarazem.

— I w jaki sposób zamierza się pan do mnie zalecać? — zapytała wreszcie pani Imola.

— Właśnie w taki. Regularnie będę panią odprowadzał stąd do domu — odpowiedział szczerze gospodarz.

W drodze powrotnej pani Imola szła przodem, a w ślad za nią szedł młodzieniec. W taką porę, zimą, dokładnie widać, jaką drogę wybiera sobie człowiek. Zdradza go chmurka oddechu, unosząca się w powietrzu. Jeśli człowiek tylko zechce, łatwo może łykać oddech idącego przed nim. Mogą

to czynić zupełnie obcy sobie ludzie, mogą i przyjaciele, mogą również ci, którzy z ukrywanych powodów wybrali ten sposób zbliżenia.

— Spróbuję się panu przeciwstawić — powiedziała pani Imola, kiedy doszli do furtki jej domu w krótkiej uliczce. I wskazującym palcem dotknęła nosa właściciela jeziorka. — Niech pan natęży wszystkie siły.

— Z całą pewnością się postaram, zapewniam panią — skinął głową młody człowiek.

Przełożył Tadeusz Olszański



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Johansen Jorunn Tajemnica Wodospadu 41 Klątwa pani Vinge
41 etapy rozwoju dziecka
noj 41
(41) Leki zwiększające krzepliwość
Interakcje wyklad Pani Prof czesc pierwsza i druga 2
analiza kosztow produkcji (41 str)
41 SWOT
41 Sterowanie
Logistyka i Zarządzanie Łańcuchem dostaw Wykłady str 41
page 40 41
2002 04 41
0 maryjo sliczna pani
ED 1999 1 41
1588 zyworodka endlera 41 l4id 16546
2005 03 41
41. Monitorowanie w Oddziale Intensywnej Terapii, Anestezjologia
Małżeństwo o jakim marzymy 29-41, DOKUMENTY NP KOŚCIOŁA ŚW I NIE TYLKO
JAK POPRAWIĆ TRWAŁOŚĆ RAJSTOP LUB POŃCZOCH, porady różne, CIEKAWOSTKI DLA PANI DOMU LUB PANA DOMU!!!
Jabłecznik pani Uli, zdrowie, diety, przepisy, Ciasta

więcej podobnych podstron