Dzieci Slytherinu

Prolog. Zderzenie dwóch światów

1985, 5 kwiecień

Na początku kwietnia roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego w obszernym hallu ładnej rezydencji na obrzeżach Londynu stała walizka. Nie była ona ani duża, ani mała, nie jakaś tam wybitnie nadzwyczajna czy fikuśna, wręcz przeciwnie, najbardziej nieciekawa, prosta, z brązowej skóry, prostokątna, po prostu taka bardzo pospolita walizka i może nie byłoby w tym wszystkim nic dziwnego - przecież właścicielka tego domu często podróżowała - gdyby nie to, że walizka stała na samym środku korytarza. Wyglądało to, jakby ktoś pozostawił ją w pośpiechu, specjalnie na środku, aby nie zapomnieć i jednak wyszedł bez niej. Albo może miał właśnie wprowadzić się do tego domu, jednak wynikły pewne nieprzewidziane komplikacje, które zmusiły tego kogoś porzucić swój bagaż i iść wyjaśnić pewne sprawy.

Salon był duży i jasny, urządzony w beżu i brązie. W ogromnych oknach wisiały śnieżnobiałe firanki z organtyny [1] oraz beżowe zasłonki z najlepszego gatunku jedwabiu. Na jednej ze ścian znajdował się sporej wielkości kominek, a nad nim wielki portret przedstawiający cztery osoby - rodziców i ich dwoje nastoletnich dzieci. Na przeciwległej ścianie było się duże drzewo genealogiczne, a napis nad nim głosił, że przedstawiało rodzinę Zabinich od roku 1749. Na samym środku pomieszczenia leżał beżowo-brązowy puchowy dywan, na nim stał szklany stoliczek z wazonem białych oraz herbacianych róż. Obok stała gustowna kanapa i dwa fotele.

Na obitej beżową skórą kanapie siedział dostojnie Lucjusz Malfoy w zapiętej pod samą szyję czarnej szacie i ze srebrnymi włosami związanymi równie czarną, aksamitną tasiemką. Jedną dłoń opierał na swojej lasce ze srebrną rękojeścią w kształcie głowy smoka, a w drugiej trzymał szklaneczkę Burbona. Obok niego przysiadła Simone Zabini, rozlewając wokół siebie wdzięk i piękno, przyciągając wzrok równie mocno, co niejedna wila. Faktem było, że w jej żyłach płynęła krew tych istot o zniewalającej urodzie. Ubrana była w sięgającą jej nieco za kolana suknię z zielonego aksamitu, na jej odkrytych ramionach spoczywał szal tego samego koloru, zaś na zgrabnych stopach miała czarne szpilki ze srebrnymi klamrami wysadzanymi diamentami i szmaragdami. W ręku trzymała kieliszek czerwonego wina, choć ówczesne zasady panujące na salonach wyraźnie mówiły, że kobiety nie powinny pić alkoholu przed południem.

Simone była kobietą liczącą sobie lat trzydzieści jeden, lecz wyglądała na znacznie mniej. Ci, którzy jej nie znali, dawali jej najwyżej dwadzieścia parę, nie odważywszy się zbliżyć do trzydziestki. Miała pełne, kuszące usta, idealnie białą i gładką skórę, oczy w kolorze gorzkiej czekolady, a także długie blond włosy, barwą przypominające włosy Lucjusza i mieniące się w słońcu niczym prawdziwe srebro. Była dość wysoka jak na kobietę - dorównywała wzrostem Malfoyowi - oraz bardzo szczupła. Wyglądała prawie jak mugolskie modelki z kolorowych magazynów, ale jej postawa i ruchy przeczyły jakiemukolwiek pochodzeniu z niższych warstw społecznych. Była arystokratką i przedstawiała to całą sobą.

Za mąż wychodziła już pięć razy i tyle też razy nosiła żałobę. Opłakiwała rzewnie wszystkich mężów, którzy zmarli w niewyjaśnionych okolicznościach, zostawiając jej pokaźny spadek. Ostatniego pochowała zaledwie przed czterema miesiącami. Pozostali jej jedynie liczni kochankowie w nieprzebranej liczbie, którzy pocieszali jej cierpiącą duszę i ocierali łzy poprzez obsypywanie jej złotem i klejnotami. Głównie na białych pościelach, wśród muślinu, jedwabiu oraz delikatnych koronek sypialni.

- Musisz zrozumieć, Lucjuszu, że chłopcy nie mogą tu zostać dłużej niż dwa tygodnie - tłumaczyła Simone melodyjnym głosem, który niejednego przyprawiał o dreszcze. - Za dwa tygodnie muszę być w Paryżu na pokazie mody.

- Za dwa tygodnie zabiorę chłopców do siebie, możesz być tego pewna - uspokajał ją Lucjusz, chłodnym tonem, przeciągając sylaby w iście malfoyowski sposób. - Ale na razie muszę ich zostawić pod twoją opieką. Narcyza wyjechała do swojej kuzynki do Holandii, a ja nie potrafię sam zająć się dziećmi.

Simone wygięła w uśmiechu swoje pełne wargi pomalowane bladoróżową szminką, a jej oczy błysnęły z rozbawieniem.

- Oboje dobrze wiemy, Lucjuszu, że wcale nie chodzi o twój brak zdolności w opiece nad dziećmi. Narcyzy nie ma, więc możesz bez obaw sprowadzić swoje kochanki do domu na całe dnie. Chłopcy tylko by ci przeszkadzali w miłosnych igraszkach.

- Na Merlina, Simone - wysyczał mężczyzna. - Mów ciszej. Nie będziemy dyskutować o tym w takim miejscu.

Usta kobiety rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu, ukazując jej białe jak śnieg zęby. Powolnym, przemyślanym ruchem odstawiła kieliszek na stolik.

- Może porozmawiamy o tym w sypialni? - zapytała, w zapraszającym geście zwilżając swoje kuszące usta językiem.

Pięcioletni Draco i sześcioletni Blaise szybko czmychnęli z hallu, nim ojciec jednego i matka drugiego wyszli z salonu i weszli schodami na piętro. Chłopcy wybiegli na idealnie przystrzyżony trawnik przed domem i przycupnęli na niskim murku ogradzającym posesję na Bradwell Road od strony ulicy.

Po ulicy biegała szaleńczo w tę i z powrotem duża grupa mugolskich dzieci z pobliskiego sierocińca, który mieścił się przy Clover Close. Brudne, podarte i wrzeszczące małe dzikusy. Chłopcy nie zwracali na nie uwagi ani one na dwóch nienagannie ubranych arystokratów.

Draco Malfoy w wieku lat pięciu był bardzo chudym i bladym chłopcem o spiczastym podbródku, lekko zadartym jak u chochlika nosie, włosach o dość niespotykanym kolorze platynowej bieli oraz ogromnych, szarych oczach. Bardzo przypominał ojca. Natomiast Blaise Zabini po matce odziedziczył jedynie duże, ciemne oczy. Był trochę wyższy od Dracona, który wcale nie był niskiego wzrostu oraz tęższy, ale nie gruby. Miał oliwkową skórę, czarne, wiecznie poczochrane włosy i wystające kości policzkowe.

- Nie można podsłuchiwać pod drzwiami - po raz któryś z kolei oznajmił Blaise bardzo cichym głosem. Brzmiało to jak wyuczona na pamięć regułka.

- Daj spokój - Draco machnął ręką. W przeciwieństwie do przyjaciela, nie nigdy miał żadnych problemów z niestosowaniem się do zasad. - W inny sposób niczego nie dowiesz się od dorosłych. Poza tym - dodał z przemądrzałą miną - w waszym salonie nie ma drzwi, więc nie mogliśmy pod nimi podsłuchiwać.

Sześciolatek niechętnie przyznał mu rację. Nagle coś mu się przypomniało, zamyślił się na ten śliczny, dziecięcy sposób, a potem zapytał:

- Co to jest kochanka?

- Nie co, tylko kto - poprawił go przyjaciel tonem, który wskazywał, że jest to najprostsza rzecz na świecie. - Kochanki są to takie bardzo ładne panie, które przychodzą do taty pod nieobecność mamy i zamykają się z nim w sypialni - wyjaśnił, tak jak ojciec pretensjonalnie przeciągając sylaby.

- Po co?

Draco wzruszył ramionami.

- Chyba z tego samego powodu, dla którego twoja mama poszła z moim tatą do swojej sypialni. Porozmawiać o bardzo ważnych sprawach.

- Dlaczego oni o ważnych sprawach rozmawiają w sypialni? - zdziwił się Blaise. - Myślałem, że twój tata przyjmuje gości w gabinecie.

- Niektórych.

Wtem coś dużego i okrągłego wpadło na trawnik, odbiło się od niego kilka razy i zatrzymało tuż przy pokaźnym klombie z egzotycznych kwiatów. Chłopcy popatrzyli po sobie, a potem Blaise wstał z ociąganiem i z pewną obawą podniósł dziwny przedmiot. Wrócił na murek i pokazał go blondynowi. Była to kolorowa kula wielkości smoczego jaja, lekka, zrobiona ze zszytych ze sobą kawałków różnobarwnego materiału.

Na ulicy raptownie zrobiło się bardzo cicho. Potem rozległy się odgłosy przepychania - dzieciaki typowały spośród siebie przedstawiciela, który pójdzie odzyskać wspólną własność. Do chłopców z ciekawością przyglądających się nieznanemu przedmiotowi zbliżyła się mała dzikuska.

Była to bardzo niska i chuda osóbka - miała drobne, kościste ręce i wystające kolana. Całe jej ręce i nogi pełne były zadrapań i niesamowicie brudne. Brudna była też jej twarz i podarte ubrania. Długie, nieuczesane włosy sięgały jej do pasa i zasłaniały jej chudą buźkę. Dziewczynka odgarnęła je niecierpliwym gestem umorusanej ręki i ukazały się wielkie, błyszczące i czarne jak kawa oczy.

Wyglądała bardzo dziwnie w swojej brzydkiej, szarej, krótkiej i poszarpanej sukieneczce oraz rozpadających się adidasach, stojąc przy tych dwóch umytych i zapiętych pod samą szyję w ładne, dziecięce garniturki chłopcach. Wydawała się nieco skrępowana z tego powodu, ale dzielnie wyprostowała się i zadarła do góry główkę, aby spojrzeć im w oczy. Trochę aż nadto. Wykrzywiła usta w grymasie, który zapewne miał być uśmiechem, ukazując szczerby po zębach mlecznych.

- Cześć. Jestem Cerridwen. Oddacie nam piłkę? - zapytała, starając się, żeby jej słowa zabrzmiały bardzo uprzejmie. - To nasza ostatnia.

Chłopcy spojrzeli po sobie, nie bardzo rozumiejąc. Wydawali się być nieco zdezorientowani i jednocześnie przestraszeni tym dzieckiem ulicy o aroganckim tonie i dziwnej wymowie, której wcześniej nie spotkali.

- Jaką piłkę? - z wyraźnym ociąganiem zadał pytanie Blaise, pierwszy raz słysząc to słowo.

- Tą, którą trzymasz w ręku - wyjaśniła, wyciągając ręce. - Mogę?

Zdezorientowany brunet bez wahania zwrócił kulę. Ciekawie przyglądał się dziewczynce, którą widział wiele razy, jak biegała po ulicy z całą chmarą sierot, ale nigdy nie zwrócił na nią większej uwagi.

- Może przyłączycie się do nas? - zaproponowała ona nagle z dziecięcą prostotą, lecz równocześnie z niechęcią.

- Nie umiemy w to grać - odparł szybko Draco, który od razu wiedział, że jemu ojcu nie spodobałby się ten pomysł.

- Nie umiecie grać w piłkę?

Cerridwen wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia, które zrobiły się jeszcze większe niż normalnie. Jej ton wcale nie był służalczy ani strachliwy, jak to zawsze zdarzało się wszystkim dzieciakom, które miały okazję natrafić chłodną pewność siebie Dracona. Arogancja dziewczynki aż zdziwiła obu chłopców.

- Jak to nie umiecie grać w piłkę? - zapytała. - Ale jako to? Przecież wszyscy umieją w nią grać!

- Jak widać nie. Draco, chodźmy do domu - rzucił brunet i pociągnął za sobą przyjaciela. Obawiał się, że jego matka albo ojciec Dracona mogą wyjrzeć przez okno i zobaczyć, że rozmawiają z tym brudnym, mugolskim dzieckiem. Nieźle by im się oberwało.

Ale Draco nie miał zamiaru nigdzie iść. Wyszarpał rękę z mocnego uścisku przyjaciela i nadal wpatrywał się w małą dzikuskę. Białowłosy lubił robić to, co zakazane. I niesamowicie interesowały go zwykłe, mugolskie dzieci.

- A jak się w to gra?

Zza pleców dziewczynki zaczęły dochodzić nabierające siły nawoływania zniecierpliwionej gromady sierot, która rada byłaby odzyskać piłkę. Niewiele się namyślając Cerridwen odrzuciła kolorowy przedmiot w tamtą stronę i zwróciła się znów do chłopców. Świdrowała ich swoimi czarnymi oczami. Draco odniósł wrażenie, że gdyby coś jej się nie spodobało, to mogłaby rzucić się na nich i nieźle ich pobić. Zapewne umiała się bić.

- Normalnie. Naprawdę nigdy nie graliście w piłkę? Znajdujesz dwie bramki i ustawiasz w nich bramkarzy, a potem dzielisz ludzi na dwie drużyny. Wygrywa ta, która najwięcej razy trafi w bramkę.

- Czyli to coś jak quidditch - wtrącił Blaise ze znudzoną miną człowieka, który ma ochotę powiedzieć: A nie mówiłem?

- Co to jest quidditch? - zainteresowała się.

Zakłopotany brunet podrapał się w głowę i spojrzał na Dracona. Obaj na chwilę zapomnieli, że rozmawiają przecież z mugolką. Nie mogli jej powiedzieć o świecie czarodziei, bo to było bardzo zakazane, a z drugiej strony dziewczynka - Cerridwen - nie wyglądała na osobę, która pozwala pytaniom pozostawać bez odpowiedzi. Blaise niechętnie musiał przyznać, że przypominała nieco Dracona.

- Taka gra. Co podobnego do tej waszej piłki.

- Aha.

Na ulicy wznowiono hałaśliwą grę, w której nie brała udziału jedna osóbka, stojąca teraz przy murku jednej z największych posiadłości w okolicy. Chmara obdartych dzieciaków znów zaczęła przeganiać się od jednego do drugiego końca ulicy, straszliwie wrzeszcząc.

- Mieszkacie tu? - zapytała Cerridwen od niechcenia machając ręką w stronę willi. Gest ten był pełen nonszalancji i dobrze skrywanej zazdrości.

- Ja tak - odparł szybko brunet, po czym wskazał na Dracona. - On mieszka czasami tam obok - wskazał na drugi duży i ładny dom, sąsiadujący z jego - ale zwykle to daleko i przyjeżdża tu tylko, gdy rodzice gdzieś wyjeżdżają.

- Aha. Ale rzadko was tutaj widzę.

- Bo moja mama często podróżuje i wtedy oboje przenosimy się do jego domu. - Blaise znów wskazał ręką na przyjaciela. Dracona zdenerwowało trochę, że mówi za niego. - A ty? Mieszkasz gdzieś tu? Co robią twoi rodzice? Pozwalają ci tak biegać po ulicy w takim stroju? - Mocno zaakcentował ostatnie słowa.

- Nie mam rodziców.

Bardzo zaskoczeni chłopcy popatrzyli po sobie. Cerridwen wyprostowała się jeszcze bardziej, gotowa w każdej chwili do obrony i ataku.

- Jak to nie masz? - zdziwił się Draco. - Wszyscy mają rodziców.

- Ja nie - odparła niezrażona dziewczynka, wodząc bardzo wyzywającym spojrzeniem od jednego do drugiego.. - Ani Mike, ani Diana, ani Louise, ani Thomas - dodała pokazując palcami galopującą po szosie gromadę. - Żadne z nas nie ma rodziców.

- To dziwne - powiedział Blaise.

Dziewczynka wzruszyła ramionami. Wydawała się wcale nie przejmować tym, że jej słowa kogoś zdumiały. Jej umorusana twarz nie wyrażała żadnych emocji. To było jedno z tych dzieci, z którymi bogaci rodzice zabraniali bawić się swoim bogatym potomkom. Ale Draco i Blaise o tym nie wiedzieli.

- Dla mnie nie. Jak wy w ogóle macie na imię? - zmieniła temat.

Młodzi arystokraci zawahali się nieco. Podawanie poufnych informacji ledwie poznanej dzikusce wydawało się lekko niepokojące. Może nawet nieco niebezpieczne.

- Ja jestem Draco - odparł po dłuższej chwili białowłosy. - A to Blaise.

- Dziwne imiona.

Draco zastanowił się, czy powinien poczuć się urażony. Wprawdzie ton nowopoznanej koleżanki nie wskazywał, żeby miała zamiar mu dopiec, ale jej wypowiedź jakoś mu się nie spodobała. Poza tym nie uważał, że ma dziwne imię. Było normalne, wprawdzie niespotykane, ale nie dziwne.

- To ty masz dziwne imię - odrzekł lekceważącym tonem.

Oczekiwał, że dziewczynka się zdenerwuje, a zamiast tego ona ponownie wzruszyła ramionami.

Zapadła cisza. Blaise czuł wielki niepokój. Obawiał się gniewu matki, gdyby ta zobaczyła go w takim towarzystwie. Albo ojciec Dracona. Brunet nie miał zbyt wielu okazji widzieć Lucjusza w gniewie, ale z tego, co wiedział, mężczyzna bywał straszny, gdy się złościł i wolałby go nie prowokować. Ale Draco jakoś się tym nie przejmował i miał jeszcze wiele pytań, ale nie wiedział, od którego zacząć. I czy wypada.

Nagle z domu rozległo się wołanie:

- Draco! Blaise! Gdzie wy jesteście? - To była Simone. Wołała gdzieś z hallu i istniało ryzyko, że szła w ich kierunku. - Draco, ojciec chce się z tobą pożegnać!

Brunet spojrzał za siebie i zrobił wystraszoną minę. Gwałtownie złapał rękę przyjaciela i pociągnął go za sobą, dając do zrozumienia, że wszelkie protesty są zbędne. Ale Draco nie protestował, doskonale rozumiejąc niepewność sytuacji.

- No to na razie - rzucił jeszcze przez ramię i obaj pognali w stronę domu.

Dziewczynka popatrzyła za znikającymi za drzwiami chłopcami. Stała jeszcze kilka chwil przy murku, jakby czekając, aż któryś z nich wróci. Nie stało się nic takiego, więc tylko wzruszyła ramionami. Choć podświadomie czuła, że coś łączy ją z tymi dwoma małymi lordami, była jeszcze zbyt młoda, aby to zrozumieć. Po chwili odwróciła się na pięcie i dołączyła do wrzeszczącej wniebogłosy hałastry.

Gdy Lucjusz Malfoy opuszczał dom Simone Zabini, pięcioletnia Cerridwen Morgenstern biła się właśnie na ulicy z cztery lata starszym i sporo większym chłopcem. Siedziała okrakiem na ciemnowłosym dziewięciolatku leżącym na wznak na asfalcie, okładała go pięściami i rozdrapywała mu twarz paznokciami. Reszta sierot otoczyła ich ciasnym kręgiem i głośno dopingowała dziewczynkę.

Lucjusz skrzywił się z niesmakiem, widząc tę grupę brudnych i obdartych mugoli. Przelotnie zerknął na bijącą się dwójkę, notując w pamięci tylko kupę roztrzepanych, czarnych włosów i chude rączki młócące powietrze. Odwrócił się do tego obrazka plecami i poszedł w całkiem inną stronę. Na końcu ulicy zniknął z głośnym trzaskiem, który ginął we wrzaskach zaniedbanej hałastry.

_______________

[1] organtyna - cienka, prześwitująca tkanina wykonana z 100% poliestru lub na pół zmieszana z poliamidami; o splocie włosowo-wątkowym; używana w branży dekoracyjnej, np. do produkcji firanek lub odzieżowej, np. do robienia sukienek. Przyp. autorki: pojęcia nie mam czy czarodzieje umieją produkować poliester, ale jeśli nie, to najwyżej Simone kupiła sobie firanki w mugolskim sklepie albo dostała od jakiejś kuzynki, która kupiła je u mugoli.

I. SS schaut auf dich

1996, wrzesień

Późnym niedzielnym wieczorem pod koniec września, a może już bardziej nad ranem, gdy wszyscy uczniowie dawno już smacznie spali w swoich łóżkach (choć zdaje się, że w to nie wierzył nawet sam dyrektor), profesorowie kończyli sprawdzać wypracowania, a po zamku snuły się jedynie duchy, koty (aktualnie sztuk dwie) oraz gonione przez nie ropuchy (jak na razie jeszcze sztuk jedna) i szczury - sztuk jedna się jakoś zachowała do tej pory - przez ciemne hogwarckie korytarze szybkim krokiem wędrowała postać odziana w czerń. Należałoby w tym miejscu także zaznaczyć, że niezaprzeczalnie była to bardzo wściekła postać.

Profesor Severus Snape, Mistrz Eliksirów, nauczyciel tej szlachetnej sztuki w Hogwarcie oraz opiekun Domu Węża, jak często nazywano Slytherin, podążał prawie bezszelestnie do swojego gabinetu mieszczącego się oczywiście w lochach. Wracał właśnie od dyrektora, który prawie przez godzinę wykładał mu zupełnie jak małemu dziecku, że nie, absolutnie nie można znęcać się nad tym biednym i niewinnym Harrym Potterem. Severus czuł się urażony, że posądzono go o tak haniebny czyn, bo jakoś nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek znęcał się nad Złotym Chłopcem, Zbawicielem, Wybrańcem, etcetera, etcetera. Przecież nieszczęsny profesor Snape nie mógł nic poradzić, że szanowny pan Potter - w tym miejscu następował zwykle szereg słów stanowczo nienadających się do druku - był niezwykle podobny do swojego, tfu!, świętej pamięci ojczulka (patrz: pana Pottera seniora) tak w wyglądzie, jak w zachowaniu. No bo każdy widział, że dzieciak zachowywał się tak samo nieodpowiedzialnie, arogancko, bezczelnie i w ogóle nieodpowiedzialnie, jak jego tatuś, któremu niestety - albo na szczęście, jak to uważał Severus - się już zmarło.

A tak poza tym, Mistrz Eliksirów dowiedział się jeszcze, że nie, nikt też nie przeniesie panny Cassandry Garrett (niech ją wszyscy diabli) do innego domu tylko dlatego że on, Severus Tobias Snape, sobie z nią nie radzi. Nie, bo nie, w tym miejscu Dumbledore zacisnął usta w wąską linię, złączył koniuszki palców nad swoim biurkiem i rzucając ostre spojrzenia, upierał się przy swoim. Nie, bo to Tiara Przydziału umieściła to dziecko w Slytherinie, zatem ono zostanie w nim do skończenia swojej edukacji w Hogwarcie. Nie, bo status szkoły (czy ta szkoła w ogóle coś takiego posiadała?!) czegoś takiego nie przewidywał. Nie, nie, nie. Nie i już! Na nic prośby, groźby, próby szantażu i setki morderczych spojrzeń, którymi Snape rzucał w dyrektora przez cały czas trwania rozmowy. Dumbledore najwyraźniej się na nie uodpornił, bo nie zrobiły one na nim żadnego wrażenia. Dziecko zostaje w Domu Węża i już, kropka, koniec tematu. Mistrzowi Eliksirów wcale się to nie podobało, opuścił gabinet dyrektora - te drzwi po prostu mu się wymsknęły! - w trybie mocno przyśpieszonym i zły jak stado dzikich os wracał do siebie. Według niego ta piekielna dziewczynka bardziej pasowała na jakąś butną i hałaśliwą Gryfonkę (do spółki z Potterem), niż na spokojną i stateczną Ślizgonkę, która miała wszystko w głębokim poważaniu. I to wcale nieprawda, że sobie nie radził - to potwarz i kalumnia. Radził sobie ze wszystkim, radził sobie doskonale z przeszło siedemdziesięcioma rozwydrzonymi młodymi arystokratami z piekła rodem, przy których McGonagall dawno dostałaby rozstroju nerwowego i zeszła z tego świata na serce. Właśnie on, Severus Tobias Snape, potrafił opanować tego cholernego Malfoya, co było nie lada wyczynem, bo chłopak to w pomysłach czasem przebijał nawet Pottera; właśnie on prawie co tydzień z kamienną twarzą wyciągał przeklętą Parkinson z łóżka ciągle innego chłopaka i nie wyszedł przy tym jeszcze z siebie; i w końcu to właśnie on prawie codziennie osobiście odbierał z gabinetu któregoś z profesorów kolejną zakochaną parkę, którą przyłapano w pustej klasie na zabawie w magomedyka. I proszę mu tu nie mówić, że sobie nie radził, bo on był przekonany, że z Garrett to by sam wielki Slytherin sobie nie poradził. Cassandra Garrett stanowczo nie była dzieckiem - to było samo zło, zło wcielone i Mistrz Eliksirów miał już go równie stanowczo dość. Jakby Malfoy, Zabini, Avery, White, dwóch Nottów, Pucey i siedemdziesiąt innych złośliwych chochlików kornwalijskich do tej pory mu nie wystarczało, nie, MUSIAŁ jeszcze dostać tego małego potwora, który roznosił jego miłe, ciche i spokojne lochy na strzępy. Nie radzi sobie! Ha! On sobie nie radzi! Dobre sobie. Niech Dumbledore zajmie się tym dzieciakiem przez kilka dni, jak jest taki mądry, a najlepiej to niech się zajmie nimi wszystkimi i dopiero wtedy zobaczy, co to znaczy opieka nad siedemdziesięcioma wrednymi Ślizgonami.

Wtedy dopiero zobaczymy, kto sobie nie radzi, prychnął Severus w myślach i w przypływie furii kopnął stojącą pod najbliższą ścianą niską, drewnianą ławkę, a ta odskoczyła z głuchym łoskotem. Zgrzytnął zębami. Jeśli nie, niech lepiej od razu szykują trumnę, najlepiej bardzo małą. Snape czuł, że przez tego piekielnego dzieciaka schudł, posiwiał i chyba nawet przybyło mu zmarszczek.

Profesor Snape doskonale zdawał sobie sprawę, że w żadnym wypadku nie był jednym z tych nauczycieli, których uwielbiały rzesze uczniów. I nigdy nikomu tego nie zazdrościł. W latach szkolnych był Ślizgonem i, chyba jak każdy rasowy Ślizgon, z natury lubił być wredny i darzony niechęcią. Ba! Severus posunął się w tym nawet odrobinę dalej i w skrytości serca marzył, żeby zapisać się na karty hogwarckiej historii jako najgorszy i najbardziej znienawidzony przez uczniów - i może część nauczycieli - belfer. Chciał być jednym z tych profesorów, o których na stare lata opowiadało się wnukom z nutą rozrzewnienia: Mój drogi, jeśli twój nauczyciel transmutacji jest wredny, to ty nie poznałeś starego Snape’a. O taaak, z niego to był kawał sukinsyna… Przy nim to rogogon węgierski wydaje się być miły i sympatyczny niczym pluszowy niedźwiadek… Na razie Severus był jeszcze za młody, żeby ktokolwiek opowiadał o nim swoim wnukom - do diaska, miał tylko trzydzieści sześć lat! - i musiał zadowolić się nadanym mu przez uczniów przydomkiem Naczelnego Postrachu Hogwartu - tolerował go z nutą ironicznej samokrytyki - lub Starego Nietoperza - to na pewno wymysł tych piekielnych Weasleyów, niech on ich tylko dorwie! Jakiś czasem temu podchwycił natomiast, że jego właśni Ślizgoni nazywali go często Severem, co było jednocześnie w jakiś sposób miłe - oznaczało to, że w jakiś sposób go jednak lubią - i irytujące - jak on nienawidził tych pieszczotliwych zdrobnień! Ilość określeń, które wymyślała na niego uczniowska brać, oznaczała jednak, że Severusa Snape’a nie da się w żaden sposób zapomnieć ani pominąć. Czy nie o to właśnie chodziło?

Ale mimo tych wszystkich paskudnych rzeczy, które o nim mówiono, mimo tysięcy rozdanych szlabanów i milionów postawionych O czy T na esejach, Snape pewnie oburzyłby się, gdyby ktoś powiedział mu, że nie ma powołania do pracy nauczycielskiej oraz że nienawidzi dzieci. Severus Snape pokusił się nawet kiedyś o stwierdzenie, że wręcz przeciwnie, że bardzo je lubi - kiedy są ciche i dobrze wypieczone. Aurora Sinistra skwitowała to puknięciem w czoło, natomiast Poppy Pomfrey spojrzała na niego z przerażeniem. Choć przez większość czasu Severus miał ochotę wrzucić je wszystkie do kociołka z wrzącym kwasem, jednak przez tyle lat żadnego nie udusił, zadźgał, utopił, otruł, powiesił, spalił na stosie, czy co tam jeszcze. I to właśnie to, że do tej pory nie zabił jeszcze w afekcie żadnego ucznia - bezpośrednio czy też pośrednio - ani też żadnego z nich nie uszkodził w sensie fizycznym - za to, że na jego lekcjach ci idioci uszkadzali się sami, nie ponosił odpowiedzialności, a za ich zdrowie psychiczne też nie odpowiada, bo sami świadomie wybierali eliksiry na poziomie OWTM-ów - świadczyło jedynie o jego ogromnej cierpliwości i cichej nadziei, głęboko skrywanej na dnie jego mrocznego serca, że może kiedyś z tej bandy kompletnych imbecyli coś jednak będzie - w przyszłości bliższej bądź dość odległej, to nie miało znaczenia. I choć prawdopodobnie było to tylko kolejne marzenie nieziszczalne, Snape jednak nie był przecież takim masochistą, żeby samego siebie odzierać ze złudzeń. Był za to zahartowany i po latach praktyki nauczycielskiej wysnuł nawet wniosek, że skoro przeżył siedmiu Weasleyów - z czego przynajmniej dwóch w czasie ostatniej dekady znajdowało się w Hogwarcie w trakcie jednego roku i była to stanowczo zbyt duża dawka dla jego biednych murów - nic już nie powinno go zaskoczyć ani tym bardziej wyprowadzić z równowagi. No, ale podobno człowiek uczył się na własnych błędach.

Severus znał zamek jak własną kieszeń, wydeptał przez lata wiele szlaków na hogwarckich korytarzach i dotarłby do swojego gabinetu nawet w całkowitych ciemnościach oraz kompletnie pijany. To pierwsze nie raz miał okazję sprawdzić, bo jakoś tak lubił samotne nocne wędrówki po zamku, a na to drugie szykował się w najbliższym czasie, bo jeśli ten mały diabeł znów wlezie na dach i postanowi ściągnąć z niego zabłąkanego kociaka, to Snape był pewien, że straci nad sobą panowanie, osobiście go zamorduje, poćwiartuje, zakopie zwłoki na błoniach, a potem natychmiast uda się do Świńskiego Łba i zaleje w sztok z radości, że pozbył się choć jednej cholery. I pal licho, że potem najpewniej sam zostanie zamordowany przez Dumbledore’a - może być martwy, czy nawet spędzić resztę życia w Azkabanie, bo wszystko było lepsze od…

- GARRETT! - wrzasnął Snape, gdy za zakrętem zobaczył swoją największą życiową zgryzotę siedzącą jak gdyby nigdy nic na parapecie otwartego okna z nogami dyndającymi po drugiej stronie i nucącą cicho pod nosem jakąś piosenkę - znając ją, to najpewniej mugolską.

Dzieciak drgnął, wyrwany z własnych myśli i niebezpiecznie zachwiał się do przodu, omal nie wypadając przez okno i powodując tym samym u swojego wychowawcy lekki stan zawałowy. Przez myśli Snape’a z zawrotną prędkością przemknął obraz zwłok leżących u podnóża zamku, ale równie szybko zniknął i zaraz pojawił inny, w którym łamie wszelkie własne zasady, przerzuca dzieciaka przez kolano i porządnie go pierze. Dziecko z lekkim zdziwieniem spojrzało na opiekuna ogromnymi, szarymi oczami z miną mówiącą: Przecież ja JESZCZE nic nie zrobiłam. Z mocnym naciskiem na jeszcze.

- Czy ty jesteś normalna, Garrett? - wydusił w końcu Mistrz Eliksirów przez zaciśnięte zęby, a czerwona mgiełka przysłoniła mu cały korytarz i wstrętnego bachora. - To jest CZWARTE PIĘTRO, dziewczyno! Życie ci nie miłe, czy jak, do diabła?! Złaź mi w tej chwili!

- E tam, pan profesor to zawsze się tak bulwersuje - wymamrotał dzieciak bez żadnego skrępowania i cienia skruchy, ale gdy Severus założył ręce na piersi, westchnął i zaczął gramolić się do wnętrza zamku.

Przyglądając się ze zmarszczonymi brwiami poczynaniom dziewczynki - która notabene nigdy nie okazywała, jakby choć trochę, choć odrobinkę, bała się swojego opiekuna - Snape niechętnie musiał przyznać, że w jej przypadku słowo gramolić było raczej dość kiepskim określeniem, bo, chcąc nie chcąc, musiał przyznać, że jak na swój wiek była dość zwinna i radziła sobie całkiem nieźle, mimo że z wyraźnym ociąganiem. Jakby w wiszeniu pięćdziesiąt stóp nad ziemią było coś interesującego. Można by rzec, że nie zeszła, ale sfrunęła z parapetu i gdy stanęła w końcu na równe nogi, otrzepała szatę z niewidzialnego pyłku, wygładziła zagniecenia i wyszczerzyła do wychowawcy wszystkie zęby.

- Garrett - wycedził mężczyzna, zabijając ją wzrokiem - co ja ci mówiłem ostatnim razem o łażeniu po dachach?

- No ale to przecież było tylko o łażeniu po dachach… panie psorze. - Mała wzruszyła ramionami i pokręciła głową, a jasne, krótkie włosy zatańczyły wokół jej głowy i wpadły do oczu. Odgarnęła je niecierpliwym ruchem dłoni. - Nic nie było o oknach ani parapetach, ani…

- Szlaban, Garrett - warknął cicho, czując pulsowanie w skroni. Migrena była blisko. - I, żeby było jasne, masz chodzić po ziemi. Po ZIEMI, zrozumiałaś? Żadnych dachów, parapetów, okien, szkolnych ławek, szaf, mebli, czy czego tam jeszcze, do ciężkiej cholery. Jak cię zobaczę za wysoko, to uziemię cię do końca życia, jasne? - Ten dzieciak zdecydowanie miał zapędy autodestrukcyjne. Gdzie ona się wychowywała? W ośrodku dla młodych recydywistów? Severus stwierdził, że stanowczo musi poszperać w jej aktach.

Dzieciak łypnął na niego z oburzeniem.

- Ale, panie psorze…

- Do dormitorium - syknął. - Bez dyskusji. Ale już.

Dziewczyna posłała mu ostatnie spojrzenie z serii: To niesprawiedliwe, po czym rzuciła smętne dobranoc, pociągnęła nosem i odwróciwszy się na pięcie, biegiem ruszyła do lochów. Snape odetchnął głęboko kilka razy, a potem usłyszał dobiegające zza rogu głośne i oburzone: Kurwa, Garrett! Czy ty zawsze wszędzie musisz biegać?! Dawno nie dostałaś szlabanu?! i w miejscu, w którym zniknęło dziecko, pojawił się nie kto inny jak Draco Malfoy z miną pełną irytacji. Otrzepał sweter, oglądając się do tyłu i mamrocząc coś pod nosem, a potem spojrzał przed siebie, napotykając bardzo czarne i bardzo rozeźlone oczy swojego opiekuna. Chłopakowi wymknęło się kolejne przekleństwo, po czym zamarł w pół kroku z bardzo głupią miną, na którą nie pozwoliłby sobie publicznie w innej sytuacji.

- MALFOY! - warknął Snape doprowadzony już do furii.

Jego myśli toczyły zawziętą dyskusję, dlaczego zarówno nieszczęścia, jaki i jego najgorsze życiowe przekleństwa, zawsze łaziły parami. Co on takiego zrobił, że musiał się z nimi użerać?

- Eee… Dobry wieczór, panie profesorze? - chłopak natychmiast zrobił minę niewiniątka, szybko chowając coś za plecami. Najwyraźniej próbował wyglądać tak cnotliwie, jak to tylko możliwe, ale mu to nie wychodziło. Niewinny Malfoy, co za oksymoron. - Cóż za miły wieczór…

- Malfoy… - wycharczał nauczyciel przez zaciśnięte zęby. Posłał mu takie spojrzenie, że Ślizgon już dawno powinien być martwy. - Czy ty wiesz, która jest godzina?! Czy mi się wydaje, czy ty, do jasnej cholery, jesteś prefektem?! Możesz mi łaskawie powiedzieć, co prefekt Slytherinu robi po północy na czwartym piętrze, zamiast siedzieć we własnym dormitorium?! - Wcisnął dłonie głęboko w kieszenie, żeby nie przebiec tych kilku stóp i nie udusić dzieciaka.

- Eee… Zwiedzam…?

- Malfoy! - wrzasnął Snape, wyprowadzony z równowagi. Zacisnął szczęki tak mocno, że aż go rozbolały. - Nie rób ze mnie idioty! Szlaban! A teraz zjeżdżaj do dormitorium, nim coś ci zrobię!

Chłopak odwrócił się na pięcie i szybko poszedł w ślady Garrett, starając się schować przed wzrokiem Snape‘a notatnik. Prawie mu się udało, jednakże Mistrz Eliksirów nie byłby sobą, gdyby tego nie zauważył i nie skomentował kwaśnym skrzywieniem ust. Równocześnie mężczyzna poczuł silną potrzebę zapalenia, a przy tym jednocześnie odkrył, że swoje papierosy zostawił w gabinecie. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zrobić sobie wycieczki, nie nadziać się na jakiegoś Ślizgona i nie skonfiskować czegoś po drodze, ale powstrzymał się.

- To byłoby bardzo wychowawcze, Sev - rzucił do siebie z przekąsem, wciskając dłonie głębiej w kieszenie i szybkim krokiem podążając za niesfornymi podopiecznymi. - Taaak, to byłoby niezmiernie wychowawcze.

Dni profesora Snape’a wyglądały względnie podobnie od piętnastu lat, ale rutyna nie była czymś złym, gdy było się wychowawcą Domu Węża. Pozwalała na chwilę choć zapomnieć, że ma się pod opieką siedemdziesięcioro wrednych istot, które tylko czyhały na moment zawahania, aby zrobić coś głupiego. Ta dzienna rutyna to był jedyny stały punkt w życiu Mistrza Eliksirów i dlatego mężczyzna tak kurczowo się jej trzymał.

Severus otwierał oczy zawsze punktualnie o szóstej dwadzieścia osiem, zaś o szóstej trzydzieści dzwonił jego magiczny budzik, wrzeszcząc i wydzierając się na całe lochy drażniącym ucho głosem mocno przepitego goblina: Spóźnisz się, Sev! Zaraz się spóźnisz, Sev! Ten właśnie budzik był jednym z tych genialnych bożonarodzeniowych prezentów od dyrektora, którymi rokrocznie obdarowywał on wszystkich swoich nauczycieli. Mistrz Eliksirów dostał go w pierwszym roku pracy w Hogwarcie i po tylu latach nadal nie wiedział, dlaczego się jeszcze go nie pozbył. On się zastanawiał, a budzik codziennie rano podrygiwał i skakał po jego nocnym stoliku jak królik z chorym pęcherzem i wydzierał się jak głupi: Zaraz się spóźnisz, Sev!

Po wstaniu z łóżka, bezwzględny belfer zamykał się na chwilę w łazience, by wykonać podstawowe czynności porannej toalety i nie straszyć uczniów swoim wyglądem bardziej niż zwykle. Nie chciał żadnych nieprzepisowych zgonów.

Jego prywatna kwatera mieściła się zaraz za jego gabinetem, pod pokojem wspólnym jego własnych Ślizgonów, oczywiście w lochach i składała z sypialni, bawialni, łazienki i z Bardzo Prywatnej Pracowni, do której nikt oprócz niego nie miał dostępu. Nikt jej nigdy nie widział, choć od lat chodziły o niej słuchy po całym zamku - z plotek Severus dowiedział się, że w tajemnicy produkuje tam broń biologiczną, nowe szczepy bakterii i że przeprowadza tajne eksperymenty na ludziach, których porywa w Hogsmeade (to dość dziwne, że nie zanotowano tam jeszcze żadnego zgłoszenia o zaginięciu), a ostatnio został poinformowany, że trzyma tam jakiegoś Frankensteina. Taktycznie wolał nie dochodzić kto lub co to jest. Bardzo Prywatnej Pracowni Severus zażądał natychmiast po dostaniu posady i było to największe oraz jednocześnie najciaśniej umeblowane z jego prywatnych pomieszczeń.

W pokojach Snape’a wszystko było w pedantyczny porządku, każda rzecz miała swoje miejsce, zaś sam Mistrz Eliksirów nie tolerował nawet śladu kurzu, dlatego skrzaty domowe pojawiały się tu dwa razy dziennie - oczywiście gdy właściciela nie było w pobliżu i oczywiście niczego nie ruszały pod groźbą klątwy i ekskomuniki. Choć wszystkie pokoje urządzone były trochę jakby po spartańsku - Severus nigdy nie przepadał za zbędnymi luksusami i gdy wszystko ociekało wręcz złotem - to jednak bardzo gustownie, natomiast każdą wolną przestrzeń zajmowały książki. Gdzie by tylko nie spojrzeć wszędzie książki, książki i jeszcze więcej książek, trzy pokaźne regały w salonie i dwa w sypialni pękały od nich w szwach, piętrzyły się stosami na stoliku, komodzie, drugim fotelu, którego nikt nie używał, bo Severus zwykle nie miewał gości, dwóch chybotliwych krzesłach, kufrze w nogach łóżka z baldachimem, a niektóre także na dywanie. Były to głównie dzieła o eliksirach i czarnej magii, ale znalazłoby się również kilka z innych dziedzin - transmutacji, zaklęć, zielarstwa. Wszędzie książki, książki i jeszcze raz książki. Nie dało się ukryć, że Severus bardzo lubił książki, a swoich prywatnych, bardzo ślizgońskich kwaterach, mógł składować sobie ich, ile tylko sobie zażyczył.

Następnie, o szóstej czterdzieści pięć z kawałkiem, Severus otwierał swoją czarną, chudą szafę z wylęknionym lustrem i przez najbliższe trzydzieści sekund zastanawiał się, w jakim kolorze tego dnia powinien włożyć szatę. Czarną, czarną albo może by tak jednak dla odmiany czarną? I absolutnie nie było prawdą, że wszystkie szaty profesora Snape’a były takie same, albowiem, choć były czarne, różniły się od siebie natężeniem, nasyceniem i połyskiem, podążając w kierunku absolutnego mroku poprzez wszelkie możliwe stadia pośrednie. I tak oto mamy grafitową czerń, atramentową czerń, głęboką czerń, hebanową czerń, czerń kruczych piór, czerń z odcieniem granatu, czerń z refleksami szkarłatu i tak poprzez przeszło sto innych czerni, aż do ulubionej barwy Mistrza Eliksirów - kolorystycznie samego wręcz jądra ciemności. Dla zwykłego śmiertelnika szaty Snape’a były po prostu czarne i tylko czarne, ale on nigdy nie miał problemu z wyłapaniem subtelnych różnic w odcieniach swojej garderoby, która doskonale oddawała każdy z jego paskudnych nastroi, od tych względnie znośnych, przez te niezaprzeczalnie nieciekawe, aż do tych złowieszczo niebezpiecznych i absolutnie morderczych, przy których należało schować się w bezpieczne miejsce i udawać, że się nie istnieje.

Ogolony, uczesany - wbrew pozorom - oraz w nienagannie wyprasowanej i do tego sztywnej szacie, profesor Severus Snape opuszczał swoje prywatne pokoje o siódmej dziesięć, przystając na chwilę w gabinecie, gdzie przeglądał plan dnia - raczej z przyzwyczajenia niż z konieczności, bo zwykle znał go na pamięć już po pierwszym tygodniu - oraz sprawdzał, czy ma wszystko przygotowane. O siódmej dwadzieścia zamykał gabinet zaklęciem i kierował się na śniadanie, ściskając pod pachą materiały do prowadzenia zajęć oraz sprawdzone wypracowania, które po drodze zostawiał w klasie eliksirów. O siódmej trzydzieści siedział już za stołem nauczycielskim w wielkiej sali i próbował zjeść swój posiłek, udając, że słucha czarnoskórej profesor astronomii, która nigdy nie przestała być dzieckiem - mimo że trafili do Hogwartu w tym samym roku, aczkolwiek do innych domów - i która zawsze próbowała zmusić go do rozmowy.

Mistrz Eliksirów od piętnastu lat w czasie posiłków siedział obok mrukliwej nauczycielki starożytnych runów, Bathshedy Babblling, starszawej czarownicy w wytartych szatach, bladej, siwej i pomarszczonej, która patrzyła na wszystko z niesmakiem niebieskimi oczami i krzywiła usta z niezadowoleniem. Wszystko w przyrodzie ma jednak swoją antytezę i po prawej stronie Severusa od dziewięciu lat gościła trzpiotowata, zawsze odziana w czerwień Aurora Sinistra, która była całkowitym przeciwieństwem Babblling i zaprzeczeniem stereotypu nauczyciela - zawsze modnie ubrana, nieustannie wesoła, denerwująco gadatliwa i absolutnie niepoprawnie uśmiechnięta. Na jej widok severusowy żołądek wywracał się na lewą stronę, a on sam nigdy nie mógł powstrzymać kąśliwego stwierdzenia, że niefrasobliwym zachowaniem kobieta doskonale pasowała do Dumbledore’a.

O ósmej czterdzieści Snape wstawał od stołu, grzecznie przepraszał Sinistrę i ukłoniwszy się dyrektorowi, wyruszał w drogę powrotną do lochów, po drodze odbierając punkty oraz rozdając szlabany na prawo i lewo.

- Severusie! - Tuż po przekroczeniu progu bocznych drzwi wielkiej sali, za plecami Mistrza Eliksirów rozległ się dobroduszny głos. - Severusie.

Mężczyzna odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Albusem Dumbledore’em, który jak zwykle przypatrywał mu się z lekkim uśmiechem. Oczywiście raził w oczy swoją kolorową szatą, tym razem żółtą w czarne zakrętasy oraz taką samą tiarą. Dumbledore był stary, broda ciągnęła mu się już po ziemi, a zmarszczek na jego twarzy to chyba nikt nie dałby rady policzyć, ale mimo to nadal pozostawał najznakomitszym i najmądrzejszym czarodziejem na świecie. Teraz przyglądał się Snape’owi w sposób, którego Mistrz Eliksirów bardzo nie lubił. Niezmiennie czuł się wtedy, jakby nadal miał naście lat i był uczniem tego zacnego przybytku.

- Dyrektorze?

- Masz dla mnie chwilkę czasu, Severusie? Może się przejdziemy? - zapytał staruszek i, nie czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie.

Severus westchnął, zgarbił i wykrzywił na krótką chwilę usta, wiedząc, że jakakolwiek próba stawiania oporu nie ma najmniejszego sensu, a potem podążył za dyrektorem z niechęcią. Na jego twarzy nie pojawił się jednak już nawet cień niezadowolenia, pokryty zwykłą maską obojętności.

- Zastanawiam się, przyjacielu, jak idą postępy z panną Garrett. Nastąpiła jakaś zmiana, czy nadal chcesz wyrzucić ją ze Slytherinu?

- Pan wybaczy, dyrektorze - mruknął Snape przez zaciśnięte zęby - ale od wczoraj to raczej niewiele zdążyło się zmienić. Prócz tego, że dostała kolejny szlaban - dodał z przekąsem. - Nie działają na nią żadne metody, kary, szlabany. Nic. Wydaje mi się, jakbym miał Pottera w Slytherinie. Ale chyba wolałbym jego niż tego diabła wcielonego - prychnął.

Dumbledore zachichotał.

- Przypuszczam, że to dla was obu źle by się skończyło - odparł lekko. - Ale wydaje mi się, że nie tylko panna Garrett czy Harry sprawiają kłopoty. Czyżby pan Malfoy przestawał dawać o sobie znać?

- Pan Malfoy również dostał wczoraj szlaban.

- Widzę, że miałeś udany wieczór, Severusie.

- Tak, niesamowicie udany - wymamrotał Mistrz Eliksirów, krzywiąc usta z niezadowoleniem. - Najpierw jeden wściekły diabeł mało nie wypadł z czwartego piętra, a za chwilę drugi postanowił urządzić sobie nocną przechadzkę w świetle księżyca. To był bardzo udany wieczór.

Dyrektor posłał mu rozbawione spojrzenie.

- Do tej pory nie narzekałeś na nadmiar obowiązków, a już na pewno nie na swoich wychowanków, Severusie. Czy mi się wydaje, czy się starzejesz, mój drogi przyjacielu? - zapytał niefrasobliwym tonem.

- Nie.

- To dobrze - odparł, zaplatając dłonie za plecami. - Bo ja nie mam zamiaru dawać ci urlopu ani pozwolić na rezygnację z jakiejkolwiek funkcji.

- Nigdy nie miałem zamiaru o to prosić - oburzył się natychmiast Snape, ale w głębi swojego mrocznego serca poczuł ukłucie żalu.

- To dobrze - powtórzył staruszek.

Severus spojrzał na niego z lekkim zniechęceniem i powstrzymał kolejne skrzywienie, które cisnęło mu się na usta. Zerknął na swój kieszonkowy zegarek, który wskazywał, że była już za siedem dziewiąta. Mężczyźni właśnie znajdowali się tuż obok złączenia się schodów, z których jedne prowadziły na wyższe piętra, a drugie do lochów.

- Pan wybaczy, dyrektorze, ale czas na mnie. Za pięć minut zaczynają się zajęcia - rzucił obojętnie, lekko skłaniając głowę.

- Ach, tak, tak - westchnął Dumbledore i uśmiechnął się z rozbawieniem. - Jestem pewien, że pierwszoroczni Gryfoni i Ślizgoni byliby rozczarowani, gdyby lekcja zaczęła się pięć minut później. No idź już, mój drogi. Tylko nie znęcaj się nad nimi nazbyt mocno, dobrze? - dodał wesoło, przeszywając go na wylot tymi swoimi niewiarygodnie niebieskimi oczami. - Zwłaszcza nad panną Garrett.

- Oczywiście, dyrektorze. - Snape sztywno kiwnął głową. - Do widzenia.

- Do zobaczenia, Severusie.

Starszy mężczyzna posłał mu ostatni uśmiech, po czym zaczął wspinać się na pierwsze piętro, natomiast Mistrz Eliksirów odwrócił się na pięcie i skierował schodami w dół. Dokładnie na piątym stopniu oznajmił donośnym głosem:

- Nott, Greengrass, szlaban! Podest schodów to nie jest miejsce na miłosne schadzki i obściskiwanie się.

Parka jego własnych Ślizgoniątek z szóstego roku odskoczyła od siebie jak oparzona, a potem szybko zbiegła po schodach. Snape zdążył jednak zauważyć, że trzymali się za ręce. Nastolatki, pomyślał z niechęcią. Nie patrzą gdzie i czy wypada, tylko żeby im było wygodnie.

- Dzień dobry, panie profesorze - powiedziała Corny Morgenstern bardzo uprzejmym głosem.

Zatrzymał się gwałtownie, wyrwany z rozmyślań. Stali obok klasy eliksirów, choć Severus nie pamiętał, kiedy pod nią zaszedł, zatopiony we własnych, niezbyt zresztą przyjemnych, rozmyślaniach. Spojrzał z lekkim roztargnieniem na ten niecodzienny przypadek w jego prywatnym stadku jadowitych węży, który tak jak on otoczony nieustannie był czernią. I na dodatek się uśmiechał. Wielki Merlinie, dlaczego ta dziewczyna cały czas się uśmiechała? Otworzył usta, żeby poinformować ją, że nadal jest jej nauczycielem, ale szybko zrezygnował, gdy z hałasem przebiegła obok niech grupka Gryfonów z pierwszego roku.

- Pośpiesz się, Morgenstern, bo zaraz spóźnisz się na pierwszą lekcję.

Posłała mu bardzo ślizgońskie spojrzenie wraz ze swoim słynnym oraz jak najbardziej uprzejmym uśmiechem. Musiał przyznać, że ta mieszanka wyszła jej całkiem nieźle.

- Oczywiście. DO WIDZENIA, panie profesorze - odrzekła z wyraźnym naciskiem wymawiając ostatnie zdanie i odeszła, stukając głośno swoimi bardzo nieregulaminowymi szpilkami.

Snape pokręcił głową, zdając sobie sprawę, że nawet zdenerwowana, wciąż była poprawnie uprzejma. Odrabia za Malfoya, prychnął z przekąsem w myślach. Ten to jest wręcz chodzącą nieuprzejmością. Chociaż jednak nie, stwierdził po chwili, poprawiając sam siebie. Z niechęcią musiał przyznać, że Malfoy tak naprawdę wcale nie był nieuprzejmy, nie wobec nauczycieli. Był trochę za bardzo wygadany, stanowczo zbyt pewny siebie i co jakiś czas wdawał się w zatargi z piekielnymi Gryfiakami, ale jeszcze nigdy nie obraził żadnego profesora ani też się z nim nie kłócił. Nawet Blacka i to tylko dlatego że nie chodził na obronę.

Severus Snape nie mógł powstrzymać paskudnego uśmiechu wpływającego na jego usta, gdy wchodził do sali lekcyjnej.

Dzień minął mu całkiem spokojnie i można by nawet rzec, że próbował być przyjemny. Pannie Garrett jakoś udało się uchować bez kolejnego szlabanu, ale zamiast tego Severus musiał wysłać do skrzydła szpitalnego dwóch Gryfonów i jednego Ślizgona, gdy jeden z nich potrącił kociołek z wrzącym eliksirem i część cieczy wylała się na najbliższe dzieciaki. Louis Haxel z Gryffindoru stanowczo miał wszelkie predyspozycje do stania się nowym Longbottomem.

W czasie krótkiej przerwy Snape poprzechadzał się trochę po błoniach dla odświeżenia umysłu - i uzupełnienia stężęnia nikotyny w organizmie, - zawarczał z lekka na Derrika i Fudge’a, którzy nad jeziorem znęcali się nad wypłoszonym Puchonem z pierwszego roku, a po powrocie do zamku całkiem przekonywująco udawał, że nie widzi Warrington i Yaxleya całujących się we wnęce za jednym z posągów. Na lekcji u szóstoklasistów nie nastąpił żaden dziwny wypadek, nie wybuchł żaden kociołek, nikt nie wypalił dziury w pulpicie, nikt się nie popatrzył, zaciął, skaleczył, uderzył ani w jakikolwiek inny sposób nie zrobił krzywdy sobie lub najbliższemu sąsiadowi i może jedynie dlatego, że od tego roku na zajęcia przestał uczęszczać ten nieszczęsny Neville Longbottom, który potrafił z najmniej toksycznego eliksiru stworzyć coś na miarę broni chemicznej. Snape w duchu dziękował Merlinowi, bo istniała szansa, że do czasu pojawienia się w tej szkole nowego Neville’a Longbottoma - albo rozwinięcia destrukcyjnych umiejętności Haxela - jego przytulna klasa nie pójdzie z dymem.

Po dwóch niezmiernie długich godzinach męczarni z rokiem szóstym - całe szczęście zarówno Potter, jak i Weasley razem z Longbottomem opuścili go w tym roku, a ich stałej w ławce siedziała jedynie samotna panna Ja-To-Wszystko-Wiem Granger - Severus wreszcie zabarykadował zaklęciami swoją salę lekcyjną i spokojnym krokiem udał się na lunch do wielkiej sali, po drodze prawie wpadając na opiekunkę Gryfolandu, której klasa znajdowała się na paterze zaraz obok wyjścia z lochów.

- Coś blado dziś wyglądasz, Severusie - rzuciła Minerva McGonagall tonem, który miał chyba uchodzić za lekki i przyjacielski.

Snape nigdy nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nauczycielka transmutacji wciąż traktuje go jak uczniaka, choć dawno już przekroczył trzydziestkę - i jakoś nigdy nie lubił transmutacji, z przyjemnością pozbywając się jej na szóstym roku na rzecz dodatkowych eliksirów. Kobieta machinalnie poprawiła kok, ściągnęła brwi, jak zwykle zacisnęła usta w wąską linię i przyjrzała się Mistrzowi Eliksirów uważnym spojrzeniem zza okularów w kanciastej oprawce. Severus powstrzymał się od wtulenia głowy w ramiona. Opiekunka Gryffindoru zawsze powodowała u niego nagły przypływ poczucia winy za coś, czego nie zrobił. Zebrał się w sobie.

- Tak? Nie zauważyłem - odparł zwykłym sobie głosem o lekko ironicznym zabarwieniu.

- Przepracowujesz się, mój drogi. Prowadzisz niezdrowy tryb życia.

Powstrzymał się od poirytowanego przewrócenia oczami. Miał wrażenie, że za chwilę usłyszy od niej, że Slytherin traci przez niego dziesięć punktów za łażenie po zamku po ciszy nocnej i palenie papierosów.

- Dziękuję za troskę, pani profesor - odrzekł sucho. Jej imię nigdy jeszcze nie przeszło mu przez gardło. - Jakoś sobie radzę.

- Za mało śpi - wtrąciła Poppy Pomfrey, która pojawiła się nagle po drugiej stronie już lekko podenerwowanego Snape’a nie wiadomo skąd i kiedy. Spod jej nieco przekrzywionego pielęgniarskiego czepka wymykało się kilka siwych pasm. - Sen to zdrowie, drogi Severusie. Nie ma lepszego lekarstwa niż kilka godzin głębokiego snu.

- Zapamiętam - wymamrotał mężczyzna, czując się trochę niekomfortowo.

Podstarzała pielęgniarka, charakterem podobna do Aurory Sinistry, posłała mu przyjazny uśmiech, którego nie odwzajemnił. Ta kobieta zawsze działała mu na nerwy - w czasie swojej nauki w Hogwarcie starał się nawet unikać pobytu w skrzydle szpitalnym, na ile tylko się dało. Mimo to Potter i Black zapewniali mu częste wakacje w tym przybytku.

- Doprawdy, Severusie, ale odnoszę wrażenie, że z dnia na dzień jest ciebie coraz mniej. - McGonagall nie dawała za wygraną. Miała tak zmartwioną minę, że prawie zrobiło mu się jej żal. Prawie. Potem przypomniało mu się, że cała ta rozmowa jest właśnie o nim. - Poppy ma rację, powinieneś więcej spać, zamiast urządzać sobie nocne wyprawy po Hogwarcie. I mniej palić. Ogólnie prowadzisz bardzo niezdrowy tryb życia, mój drogi…

- Właśnie, za dużo kawy i papierosów, a za mało snu, Severusie. Ani się obejrzysz, a się zupełnie wykończysz…

- Po prostu się przepracowujesz…

Snape rzucał szybkie spojrzenia to na jedną, to na drugą, mało nie dostając oczopląsu i czując się wzięty w dwa ognie. Skurczył się w sobie i zacisnął mocno zęby, żeby nie warknąć nic niemiłego albo, co gorsza, nie zacząć błagać, żeby przestały się nad nim znęcać. Jeszcze chwila i położą go w skrzydle szpitalnym, a Pomfrey zacznie leczyć go eliksirem pieprzowym. Brakowało tylko…

Aurora Sinistra pojawiła się obok nich już w drzwiach wielkiej sali z tym ogromnym uśmiechem przyklejonym do warg. Severus tylko jakimś cudem nie jęknął i zachował kamienną twarz - a przynajmniej miał nadzieję, że jakoś ją zachował, bo nie ręczył za siebie. W asyście już teraz trzech dyskutujących na jego temat dam podążał do stołu nauczycielskiego, a droga, jaką miał przebyć, wydawała mu się być dłuższa niż zwykle. Podest jakoś tak się oddalał zamiast się przybliżać… Dziwne zjawisko.

- Ktoś umarł? - zapytała lekko Sinistra, wciąż szeroko uśmiechnięta, tonem nieadekwatnym do swojej wypowiedzi.

- Absolutnie nie i właśnie próbujemy przekonać Severusa, żeby prowadził zdrowszy tryb życia, żeby choć na razie uniknąć jakiejkolwiek śmierci - wyjaśniła madame Pomfrey.

Nauczycielka astronomii uniosła idealnie wyregulowaną brew i krytycznie zlustrowała Mistrza Eliksirów od stóp do głów, aż mężczyzna zastanowił się, czy powinien czuć się zakłopotany. Jakby było na co patrzeć, chciał prychnąć, ale tego nie zrobił.

- Hm, mały urlop by ci nie zaszkodził, Severusie.

Snape zazgrzytał zębami. Jeszcze czego, warknął w myślach.

- Dziękuję za troskę - rzucił najobojętniejszym i najchłodniejszym tonem, na jaki było go stać. Jestem lotosem na spokojnej tafli jeziora, powtarzał w duchu. Jestemlotosemnaspokojnejtaflijeziora… - Nic mi nie jest.

- Może nigdy nie byłeś okazem zdrowia, Severusie - zauważyła opiekunka Gryffindoru - ale ostatnio wyglądasz gorzej.

Jakby pani profesor łapała po nocach dzieciaki wyskakujące z okna, to też by pani tak wyglądała, żachnął się Snape w myślach, jednak nie powiedział tego głośno. Jestem lotosem…

- Czuję się zaszczycony i jednocześnie zakłopotany, że poświęca mi pani tak wiele uwagi, pani profesor - powiedział z wyraźną ironią w głosie. - Może być pani pewna, że wezmę pod uwagę pani rady.

Na szczęście dotarli do stołu i z ulgą pożegnał McGonagall, która siedziała zbyt daleko, żeby prawić mu dalsze kazania. Natomiast pielęgniarka zajmowała miejsce obok nauczycielki astronomii, co nie wróżyło nic dobrego. Severus jak najszybciej nałożył sobie na talerz to, co akurat stało najbliżej i równie szybko zapchnął się pieczonymi ziemniaczkami. Niektórzy nie dostrzegali subtelnych znaków, które zwykle wysyła rozmówca, gdy nie chce już kontynuować tematu.

Mistrz Eliksirów wbił wzrok w talerz i pomyślał, że wcześniejsza emerytura to może jednak nie taki zły pomysł.

- Potter!

Chudy szesnastolatek ze strzechą czarnego siana na głowie, która sterczała mu we wszystkie możliwe - oraz również w te niemożliwe - kierunki, podskoczył lekko i odwrócił się w jego stronę. W tych okrągłych okularach wyglądał jak jakiś pomyleniec. Może i zniszczył w czerwcu Voldemorta - przy czym miał więcej szczęścia niż rozumu, no ale jakoś mu się udało - może i uratował cały magiczny świat, a przy okazji także severusowy tyłek, ale nie oznaczało to wcale, że Mistrz Eliksirów zacznie go z tego powodu lubić. Doprawdy, wciąż był Potterem.

- Potter, co ty tutaj robisz? Nie powinieneś przypadkiem zmierzać na kolejne zajęcia, zamiast sterczeć jak idiota pod moją klasą?

Severus nie czuł się jakoś tak zbyt komfortowo z Potterem pod swoją własną salą lekcyjną. Nie bardzo wiedział, jak miał go nie zamordować. Doprawdy, ten chłopak był równie autodestrukcyjny co Garrett.

- Mam teraz wolną godzinę, profesorze - odparł Gryfon, nerwowym ruchem poprawiając okulary.

- I zamierzasz spędzić ją tutaj? - Snape uniósł brwi.

Chłopak podrapał się po głowie i zakłopotał. Mistrz Eliksirów westchnął w duchu, patrząc na dzieciaka z ironicznym uśmiechem na ustach. Ktoś go kiedyś zabije i to nie będzie on. Chłopak po prostu sam prosił się o kłopoty.

Pod salę zaczęli wolno schodzić się na zajęcia Krukoni i Puchowi z piątego roku, którzy z ciekawością przyglądali się powstałemu całkiem przypadkowo obrazkowi. Snape czuł, że jeszcze trochę, a poleje się krew. A przecież tak dobrze mu szło i przez piętnaście lat nie zamordował żadnego ucznia…

I właśnie dlatego nigdy nie chciałbym być Potterem, pomyślał z sarkazmem.

- Ja…

- Potter, nie wiem, co tam knujesz - syknął Snape, zakładając ramiona na piersi - ale knuj to z dala od moich lochów, jasne? A teraz zjeżdżaj mi stąd, bo odejmę ci punkty za zajmowanie mojego cennego czasu.

Gryfon spojrzał na niego z takim samym oburzeniem, z jakim poprzedniego wieczora patrzyła na niego Garrett, ale łaskawie zabrał swój chudy tyłek sprzed klasy eliksirów i wyszedł z lochów.

- Do klasy - warknął Severus na uczniów, którzy pospuszczali głowy i jak najszybciej wtłoczyli się do ciasnej sali.

W grupie Ravenclaw-Hufflepuffu z piątego roku Severus wlepił jedynie trzy szlabany i miał dwa przypadki kwalifikujące się do skrzydła szpitalnego - idioci, wszędzie idioci - natomiast ostatnie zajęcia tego dnia prowadził z rokiem trzecim z tych samych domów, gdzie obyło się bez wysyłania do pielęgniarki i - o zgrozo! - bez szlabanów. Snape zamknął po raz ostatni klasę i przemieścił się do swojego gabinetu - Gamp, Jones, nie biegać po korytarzach! Blake, nie męcz tego kota! GARRETT! - gdzie natychmiast usiadł za biurkiem i otworzył notes oprawiony w czarną skórę. Pod właściwą datą zapisane były trzy słowa, które nie wprawiły go w dobry nastrój: szlaban - Malfoy, Garrett. Oboje mieli pojawić się o dwudziestej i Severus niestety zmuszony był wymyślić im jakieś interesujące zajęcie. Szafka z ingrediencjami w klasie eliksirów aż prosiła się o uporządkowanie i wyrzucenie pustych dzbanków, słoików, flaszeczek i fiolek.

Mistrz Eliksirów zdążył wrzucić notes do szuflady, gdy rozległo się pukanie do drzwi - albo może raczej łomot, który pewnie miał być uprzejmym pukaniem, - by po chwili do pomieszczenia bez zaproszenia wpakował się obecny nauczyciel opcm, ciągnąc za sobą dwoje Ślizgonów różnej płci.

- Co pana do mnie sprowadza, profesorze Black? - zapytał Severus tonem przyjaznej konwersacji, splatając dłonie na blacie biurka i udając, że nie zauważa swoich wychowanków. Wiało od niego taką uprzejmością i chęcią współpracy, że brakowało mu jedynie dyrektorskich okularów-połówek z nad których rzucałby pełne wyrozumiałości spojrzenia.

- Snape - rzucił Syriusz Black w taki sposób, że zabrzmiało to jak jakaś obelga. Były więzień Azkabanu, jakimś cudem uciekinier, obecnie uniewinniony a także, o zgrozo!, nowy nauczyciel obrony, patrzył na Mistrza Eliksirów wcale nie przyjaźnie. - Mógłbyś pilnować tych swoich węży.

Severus delikatnie uniósł jedną brew w sposób, którego nie powstydziłby się znany z tego Draco Malfoy, jego zmora numer jeden. A może numer dwa, biorąc pod uwagę pojawienie się w zacnych progach Hogwartu niejakiej Garrett.

- Proszę?

Black posłał mu pełne pogardy spojrzenie szarych tęczówek i pchnął parkę na środek gabinetu, zaś oczom Snape’a - poirytowanego samą obecnością tego osobnika na SWOIM terenie - ukazała się dwójka jego siódmoroczniaków, Leo Harper i Evangeline Travers. Oboje w cywilnych i nieco potarganych ubraniach, oboje wcale niewyglądający na przestraszonych lub choć odrobinę skruszonych, a już na pewno nie zawstydzonych obecną sytuacją. Mistrz Eliksirów zmierzył ich bardzo długim spojrzeniem, po czym uniósł drugą brew, udając, że nadal nie ma o niczym pojęcia.

- Proszę? - powtórzył z naciskiem, a gdyby wzrok mógłby zabijać, byłby już pewnie martwy.

- Mógłbyś pilnować tych swoich węży, żeby się nie rozłaziły po całym zamku i nie mnożyły po kątach - wypluł Black ze złością.

Severus nie musiał się wcale mocno zastanawiać, żeby stwierdzić, że nigdy nie lubił tego osobnika. W szkole ział do niego czystą wręcz nienawiścią za te wszystkie sytuacje, w których ten paskudny Gryfon poniżał go i znęcał się nad nim na tysiące, ba!, miliony sposobów. Później, no cóż, Snape nawet cieszył się, gdy Black trafił do Azkabanu, jednak gdy został uniewinniony z wielką pomocą Dumbledore’a, Mistrzowi Eliksirów przewróciły się wszystkie wnętrzności. Jakby tego było mało, ta wywłoka, ten zapchlony kundel, to indywiduum z kryminalną przeszłością dostało posadę nauczyciela opcm, o którą Severus prosił od piętnastu lat z zerowym skutkiem. A teraz to coś śmie tak po prostu przychodzić do JEGO gabinetu i domagać się ukarania JEGO uczniów za coś, co on, Black od siedmiu boleści, sam w latach szkolnych praktykował w nadmiarze.

- Jakoś nie zauważyłem, żeby ostatnim czasem przybyło mi wychowanków, profesorze Black - rzucił Severus oschle, spoglądając na niego beznamiętnie, podczas gdy ten rzucał mu spojrzenia pełne nienawiści. - Jednakże, sprawdzę to, skoro pan tak usilnie się tego domaga. Życzę miłego dnia, profesorze.

Nauczyciel opcm dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że został wyrzucony z pomieszczenia i wyszedł z niego tak szybko, że Mistrz Eliksirów ujrzał tylko powiewające za nim jego czarne włosy ściągnięte w koński ogon, nim z głośnym hukiem zamknęły się za nim drzwi - zapewne słychać to było w całym zamku. Snape posłał w tamtym kierunku jedynie z lekka zdegustowane spojrzenie i w końcu spojrzał na swoich wychowanków, którzy wcale nie wyglądali, jakby było im głupio, że zostali przyłapani na gorącym uczynku i postawieni przed obliczem władzy najwyższej w Slytherinie. Poczuł lekkie poirytowanie. Ślizgoni, Ślizgoni, miał ochotę prychnąć. Gorsi od jadowitych węży.

- Oboje macie szlaban jutro wieczorem - oznajmił lodowatym tonem. - A jak jeszcze raz Black przyprowadzi was do mojego gabinetu, to nie wygrzebiecie się z nich do Bożego Narodzenia, jasne?

Chyba dotarło do nich, że mogą pożegnać się z wieczornymi schadzkami, bo zrobili przerażone miny i skwapliwie pokiwali głowami.

- Wynocha - warknął i patrzył, jak szybko opuszczają gabinet. - Nastolatki - prychnął z niechęcią kolejny raz tego dnia, kręcąc głową z niesmakiem.

Ślizgoni nieznośne charaktery dziedziczyli w linii prostej po ślizgońskich rodzicach. Nastolatki miały tendencję do pakowania się w kłopoty. Zaś nastoletni Ślizgoni byli nie do wytrzymania.

- Nastolatki - powtórzył, zabierając się do poprawiania wypracowań.

W drodze na kolację - po tym jak nawarczał na Gibbona i Odgena, którzy ciągnęli panią Norris za ogon (nie, żeby szczególnie lubił tę kocicę) - w okolicach godziny dziewiętnastej, zaraz po wyjściu z gabinetu natknął się na korytarzu na Malfoya, Morgenstern i Zabiniego. Z drugiej strony, natknął to chyba jednak złe słowo, bo on po prostu ich wyprzedził, gdy tak jak on zmierzali do wielkiej sali na posiłek. Rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami, pochylając się lekko w swoją stronę, jakby omawiali jakiś wielki sekret wagi państwowej. Severus wyłapał tylko słowa: szlaban, Garrett, wkurwiająca i zabiję, przy czym to ostatnie wypowiedziane niewątpliwie przez Malfoya, który - na ile Snape się orientował - darzył pannę Garrett takimi samymi uczuciami co wychowawca. Gdy mężczyzna przeszedł obok nich, natychmiast zamilkli, a Corny rzuciła w jego stronę trochę zbyt radosne: dobry wieczór i tym samym odniósł wrażenie, że ma nadzieję z nim porozmawiać. O zgrozo.

Severus nigdy nie mógł wyjść z podziwu, w jaki sposób ta trójka się dobrała i, co najważniejsze, nadal przyjaźniła. Była to niecodzienna gromadka. Cyniczny, złośliwy i wyniosły Draco Malfoy, który wiecznie pakował się w jakieś kłopoty; cicha, spokojna i niezmiernie uprzejma Corny Morgenstern, która zawsze mówiła dzień dobry wszystkim nauczycielom; oraz milczący, ponury i nieco gburowaty Blaise Zabini, który patrzył na wszystko z rezerwą. Severus dziwił się, że jeszcze się nie pozabijali ani też nie uszkodzili nikogo ze swojego otoczenia, bo taka mieszanka mogła być zabójcza.

No, ale skoro Gryffindor miał swoją wielką trójcę, to Slytherin też musiał - w przyrodzie zawsze istniała równowaga. Los postanowił dla harmonii stworzyć przeciwieństwo gryfońskich zbawców świata, a że wyszło mu, co wyszło…

Snape odburknął niewyraźną odpowiedź na pozdrowienie i przyśpieszył. Nie miał ochoty patrzeć na Malfoya dłużej niż musiał. Ani też stanowczo nie miał już nawet najmniejszej ochoty wchodzić w jakiekolwiek dyskusje z Corny. O nie, nie dziś. Miał już dość wrażeń jak na jeden dzień.

- Dobry wieczór, Severusie.

Snape odwrócił się w progu wielkiej sali i spojrzał na Lupina wzrokiem, od którego nowy-stary nauczyciel nowopowstałego przedmiotu powinien obrócić się natychmiast proch. Ale wilkołak był uparty, nie wyglądał, jakby miał zejść z tego ziemskiego padołu i tylko uśmiechał się do niego uprzejmie, gdy razem podążali w kierunku stołu nauczycielskiego. Mistrz Eliksirów nie krył, że nie przepadał za tym indywiduum równie mocno, co za jego szkolnym przyjacielem, Blackiem i cieszył się jak dziecko, że musi widywać go jedynie w czasie posiłków, podczas których siedzieli wystarczająco daleko od siebie.

- Był dobry, póki nie postanowiłeś go zepsuć swoim pojawieniem się, Lupin - warknął przez zaciśnięte zęby.

- Niezmiernie mi przykro z tego powodu, Severusie - odparł wilkołak, a jego oczy o dziwnej barwie ciekłego miodu, zblakły nieco. Jak zwykle był połatany, w jasnobrązowych włosach widać było pierwsze siwe pasma, zaś jego twarz zdobiło kilka nowych blizn po ostatniej pełni. Mimo wszystko Snape nadal go nie lubił.

Gdy dotarli w końcu do stołu, Lupin zajął miejsce między madame Pince a Blackiem, który zmierzył Severusa morderczym spojrzeniem. Mistrz Eliksirów natychmiast odwdzięczył mu się tym samym i przeszedł dalej, prawie na sam koniec stołu, gdzie Sinistra powitała go wesołym szczebiotem.

Jeszcze rok i tu oszaleję, pomyślał, bezmyślnie kiwając głową na słowotok sąsiadki. Z Blackiem, Lupinem, Potterem, Malfoyem i Garrett. Jak nic zwariuję.

Energiczne i, niestety, stanowczo znajome pukanie do drzwi wyrwało go z lektury kolejnego wypracowania. Rzucił w tamtym kierunku krótkie proszę, nie podnosząc głowy znad biurka. Do jego gabinetu natychmiast zawitała zatroskana madame Pomfrey, ciągnąca za sobą jakąś czarnowłosą dziewczynę. Dopiero po dłuższej chwili Severus poznał w niej swoją Lysandrę Flint z piątego roku, bo twarz dziewczyny pokryta była czerwonymi krostami. Uniósł brwi.

- Severusie, to chyba jakieś zaklęcie, bo próbowałam wszystkich maści, jakie mam w apteczce i nic nie działa - biadoliła Pomfrey, energicznie gestykulując.

Dobrze, że nie zakończyłaś na rumianku, sarknął mężczyzna w myślach, ale podniósł się ze swojego miejsca i podszedł do dziewczyny. Uniósł jej podbródek i dokładnie przyjrzał się jej twarzy. Patrzyła na niego wielkimi, zielonymi oczami, mokrymi od łez czających się w ich kącikach. Westchnął.

- Obawiam się, że to nie zaklęcie, madame, tylko jeden z tych genialnych produktów Weasleyów - prychnął niechętnie - Ktoś poczęstował cię czekoladką, co Flint? - zwrócił się do dziewczyny, która energicznie pokiwała głową.

Severus nawet nie był zaskoczony, bo odkąd Fred i George Weasleyowie w spektakularny sposób opuścili zacne mury Hogwartu i otworzyli własny biznes na Pokątnej, szkoła pełna była ich niesamowitych wynalazków. Które czasem siały w niej większe spustoszenie, niż gdy bliźniacy sami do niej chodzili. Mężczyzna bez wahania podszedł do jednego z regałów, które zajmowały każdy milimetr kwadratowy ścian gabinetu i wyjął z niego niewielkie, wściekle fioletowe pudełko z czekoladkami. Znalazł właściwą, owiniętą pomarańczowym papierkiem i podał ją Ślizgonce, która przyjrzała się jej z wyraźną nieufnością.

- Możesz być pewna, Flint, że jeśli tego nie zjesz, to już ci tak zostanie przez jakiś czas - ostrzegł ją grobowym głosem, zamykając pudełko i odkładając je na miejsce. - Jak na razie wciąż nie mam pojęcia, jak długo działają eliksiry, które dolewają do tych swoich produktów. I uwierz mi, że nie ma na to innej odtrutki. Ciesz się, że przynajmniej zdołałem ją jakoś wyizolować - dodał sucho.

Flint posłała mu załzawione spojrzenie - doprawdy, zawsze była straszliwie pyskata - i włożyła czekoladkę do ust. Po minucie jej twarz wyglądała normalnie i absolutnie butnie ślizgońsko. Łzy natychmiast zniknęły, a Severus stwierdził, że stanowczo nie lubi płaczących kobiet. Może dlatego zawsze uważał, że Ślizgonki są jakoś tak bardziej interesujące od innych uczennic - oczywiście, gdy on sam jeszcze był uczniem, bo nigdy nie przyszłoby mu do głowy, żeby oglądać się za uczennicami.

- Severusie! - wykrzyknęła pielęgniarka, gdy za dziewczyną zamknęły się drzwi. Opadła na krzesło stojąco przed biurkiem. - Ach, Severusie, stanowczo musisz zaopatrzyć mnie w kilka eliksirów na te produkty Weasleyów! Nie wiem, czy uwierzysz, ale w zeszłym tygodniu odstawiłam dwoje Krukonów do Filliusa i ponad trzy godziny się męczyliśmy, zanim udało nam się doprowadzić ich twarze do normalności!…

- I pewnie tylko dlatego że eliksir przestał działać - wymamrotał Snape pod nosem, ale kobieta nie zwróciła na niego uwagi.

- A wizyty uczniów wymiotujących, mdlejących i z krwotokami to już jakaś paranoja! - ciągnęła z oburzeniem i jednocześnie przerażeniem, zamaszyście przy tym gestykulując. - Zwykle im to mija, czasem dopiero po kilku godzinach, ale nie masz pojęcia, jakie to jest uciążliwe, Severusie. Małe biedactwa… Sama już nie wiem, co mam z tym robić - westchnęła płaczliwie, załamując ręce.

Jasssne, biedactwa, pomyślał Snape z niechęcią. Próbują się w ten sposób wymigać od lekcji, ty naiwna idiotko.

- Najpóźniej w niedzielę dostarczę pani cały zapas antidotum na wszelkie możliwe wynalazki Weasleyów, madame Pomfrey.

Kobieta przez kilka minut dziękowała mu bardzo wylewnie, odebrała świeżą porcję eliksiru pieprzowego i wróciła do swojego śnieżnobiałego przybytku, a Mistrz Eliksirów wreszcie odetchnął z ulgą.

Tak jak dzień Severusa Snape’a zaczynał się o piątej pięćdziesiąt osiem, tak kończył się w okolicach północy, ewentualnie koło pierwszej nad ranem.

Gdy około dwudziestej drugiej wysłał w końcu wciąż o czymś paplającą - ta dziewczyna chyba nie zauważała, że ma ochotę ją zabić - Garrett do dormitorium, a potem przed dwudziestą trzecią odesłał młodego Malfoya - nie mając przy tym wcale pewności, że od razu tam trafią - została mu jeszcze niewielka ilość prac domowych do sprawdzenia. Choć rok szkolny dobrze się jeszcze nie zaczął, on zebrał już od uczniów sporą ilość wypracowań, a teraz musiał się nad nimi męczyć. Ale co cię nie zabije, to cię wzmocni, jak to często mawiał jego mugolski ojciec, wyciągając pasek ze spodni. Przez piętnaście lat Severus naczytał się tyle kompletnych bzdur, że nic go już nie zadziwiało w esejach tej zgrai zakutych łbów, którą dyrektor zwykł nazywać przyszłością świata.

Każdy dzień Mistrza Eliksirów przebiegał według utartego schematu i z zegarkiem w ręku. Piętnaście minut przed północą Snape odrzucał ostatni zwój pergaminu, odkładał pióro i przecierał zmęczone oczy. Kubek stojący między wieżami ksiąg o czarnej magii i eliksirach od dawna był już pusty, a kolejna kawa mogła oznaczać nieprzespaną noc i wyjątkowo paskudny nastrój następnego dnia, którego mogliby nie znieść inni mieszkańcy zamku. Wtedy najczęściej Severus wyjmował z szuflady biurka paczkę papierosów i opuszczał swój gabinet. W tym miejscu kończyła się codzienna rutyna.

Snape prawie ucieszył się, że wychodząc z lochów nie napotkał żadnego wychowanka, bo zapewne przyprawiłoby go to o napad złości. Miał nadzieję, że nawet Malfoy i Garrett są już w swoich łóżkach, nie mówiąc już o Potterze i jego nieodłącznej świcie Granger&Weasley. Ta trójka Gryfonów należała do ostatnich osób, które Mistrz Eliksirów pragnął spotkać tego wieczoru. Już w sali wejściowej włożył do ust papierosa i odpalił od różdżki. Z uczuciem wielkiej ulgi zaciągnął się lekko gryzącym dymem i poczuł, jak wypełnia mu płuca. To było to - tego właśnie w tej chwili pragnął. Wyszedł na błonia i skierował się w stronę jeziora, które otaczało południową część zamku. O tej porze było ciemne i spokojne, spało tak jak cały Hogwart. Severus spojrzał w górę, na zamek pogrążony w ciemności. W żadnym oknie nie paliło się światło, nie dochodziły stamtąd żadne odgłosy - wydawało się, że mury tego starego zamczyska śpią razem z jego mieszkańcami.

Mistrz Eliksirów potrzebował ciszy i spokoju po kolejnym zbyt szybkim dniu pełnym gwaru i hałasu. Za dnia Hogwart tętnił życiem, oślepiał i ogłuszał, a w nocy był taki pusty i głuchy - prawie martwy. Snape’owi nie przeszkadzał taki stan rzeczy. Zaczął przechadzać się wzdłuż brzegu jeziora, odpalając po drodze kolejnego papierosa. Zimny, jesienny wiatr przenikał mężczyznę do szpiku kości, nic sobie nie robiąc z cienkiej szaty, w którą był odziany. Severus przeklął się w myślach za to, że nie wziął płaszcza.

To był już jego piętnasty rok pracy w tej szkole. Zaraz po odejściu starego Slughorna na emeryturę, Dumbledore zaproponował dwudziestojednoletniemu wówczas Snape’owi posadę nauczyciela eliksirów. Severus i tak nie miał co ze sobą zrobić - pracował na Nokturnie w sklepie z podejrzanymi substancjami, nie miał pieniędzy na dalszą naukę, choć na siódmym roku wygrał konkurs i został mianowany Mistrzem Eliksirów. No i był nieco podejrzany ideologicznie, ale dla Dumbledore’a niewiele to znaczyło. Staruszek zawsze lubił dawać drugą szansę ludziom, na których nikt nie postawiłby złamanego knuta i bez oporów wyciągnął młodego Snape’a ze Śmiertelnego Nokturnu. I od tamtej pory Severus męczył się z bandą kompletnych imbecyli, którzy nie potrafili odróżnić kociołka z eliksirem od garnka z zupą, a z bezoaru robili sobie naszyjniki, myląc go z kamieniem księżycowym. Pokręcił głową. Dlaczego on dał się na to wszystko nabrać? Już po pierwszym roku powinien ładnie podziękować za troskę i poszukać jakiejś mniej stresującej pracy.

Och, Sev, Sev, westchnął drażniący głosik w jego głowie, który do złudzenia przypominał głos Dumbledore’a. Co ty byś robił bez wrzeszczenia na uczniów, ciągłego wlepiania szlabanów i znęcania się nad nimi psychicznie? Zanudziłbyś się na śmierć.

Z rozmyślań wyrwało go bicie dzwonu, obwieszczające pierwszą nad ranem. Rzucił peta - swoją drogą, który to? przestał liczyć - rozdeptał butem i ruszył z powrotem do zamku. Nie powinien łazić po nocach, bo następnego dnia będzie niczym żywy i trup, co na pewno znów zwróci uwagę McGonagall, nie mówiąc już o Sinistrze, która znów zacznie paplać mu do ucha o skutkach niedosypiania czy Pomfrey, która zapewne natychmiast zapragnie położyć go w swoim skrzydle szpitalnym i leczyć eliksirem pieprzowym. Nie od dziś było wiadome, że madame Pomfrey wszystkich próbowała leczyć eliksirem pieprzowym, rumiankiem albo aloesem - z różnym skutkiem, czasem opłakanym.

Severus dotarł do lochów, ale zamiast zejść niżej, do gabinetu, zatrzymał się przed pustą ścianą na końcu jednego z korytarzy. Było tu zimno, ciemno i na pewno ponuro, co raczej było mało korzystne dla rozwoju młodych umysłów.

- Vae victis [1] - rzucił w kierunku ściany, która zagrodziła mu drogę, a ta rozpłynęła się w powietrzu.

Pokój wspólny Slytherinu był całkowicie pusty, nawet ogień nie palił się w kominku. Snape podniósł z podłogi zagubioną książkę i położył ją na najbliższy stolik, kręcąc głową, z niesmakiem szturchnął końcem różdżki kawałek białej koronki poniewierający się na jednym z foteli i wyglądający jak część bielizny dolnej, niewątpliwie damskiej i niewątpliwie bardzo skąpej.

Meble pokoju wspólnym były bogato zdobione, rzeźbione, ale także twarde i kanciaste, trochę jak charaktery korzystających z nich osób. Panował tu sztywny porządek, jak zapewne określiliby to Gryfoni słynący z bałaganiarstwa, porządek i spokój, bijący nawet od pustych ścian, jakby nigdy nikt tu nie hałasował, nie śmiał się głośno, nie płakał, nie krzyczał. Tylko kilka zapomnianych rzeczy, parę książek, piór, czyjś krawat, pokazywały, że ktoś jednak tutaj przebywa. Severus doskonale pamiętał, że za jego czasów to miejsce wyglądało tak samo, sprawiając takie samo wrażenie niedostępności i wyniosłości. Nawet dywan leżał tu idealnie prosto dokładnie na środku, jakby każdy poprawiał go z pedantyczną precyzją, a kilka zmiętych pergaminów porzuconych obok jednego z foteli było tak nie na miejscu, że aż raziło w oczy.

Jedynym - dużo - większym odstępstwem od normy, było godło Slytherinu z jego nieformalnym hymnem, które ktoś namalował na ścianie naprzeciw wejścia w ubiegłym roku ktoś niezmywalnymi farbami, chyba jakoś tak w okolicach maja, tuż przed egzaminami. Do tej pory zarówno profesor Snape - oburzony faktem, że w wolnym czasie jego wychowankowie, zamiast uczyć się do testów, zachowują w sposób nieprzystający osobom o ich pochodzeniu - jak również woźny Filch - ten z kolei zawsze był zapalony w tępieniu wszelkiej niesubordynacji i jakichkolwiek przejawów buntu - walczyli z malowidłem ściennym wszystkimi możliwymi - a także niemożliwymi - sposobami. Wypróbowali już wszelkie dostępne im środki czyszczące, zaczynając od bardzo prostych oraz skomplikowanych zaklęć, przez wybitnie żrące eliksiry, a kończąc na zwykłej wodzie z mydłem - no i stężonym kwasem solnym, który wypalił dwie ogromne dziury na środku dywanu, który potem trzeba było wymienić. Dzieło nieznanego autora i tak nie zeszło. Osoba, do której ono należało, najwyraźniej bardzo się postarała, aby nie pozbyto się go zbyt łatwo. Dlatego też wzrok każdego, kto tylko przekraczał próg kwater Ślizgonów, natychmiast padał na olbrzymiego srebrnego węża na zielonym tle, oplatającego wstęgę z nazwą domu oraz wypisane pod spodem bardzo starannymi srebrnymi literami hasło: Od cnót Gryfonów, kretynizmu Puchonów, wiedzy - o - własnej - wszechwiedzy Krukonów, chroń nas Slytherinie! Jak na razie Snape’owi nie udało się znaleźć winnego, chociaż charakter pisma przypominał mu wypracowania z eliksirów, które wręczał mu nie kto inny jak młody panicz Malfoy. Sprawdzając je, Ten, Który Od Piętnastu Lat Siał Postrach w Hogwarcie zastanawiał się, czy byłby to dobry argument oskarżenia, jednak jak dotąd nie zgłosił się jeszcze z tym do dyrektora i - między Bogiem a prawdą - nie miał zamiaru.

Profesor Snape nie karał utratą punktów swoich uczniów, jeśli nie złapano ich na gorącym uczynku, nie donosił na nich w absolutnie ŻADNYM wypadku, natomiast szlabany dawał jedynie, gdy któryś z nich wybitnie zalazł mu za skórę. Czyli każdemu z nich tak średnio raz w tygodniu, żeby ich zbytnio nie rozpuścić i nie przyzwyczajać. Tak trochę profilaktycznie, można by rzec. Ale o tym nikt z zewnątrz nie musiał wiedzieć.

Zdarzały się jednak wyjątki. Na przykład taki panicz Malfoy, który szlabany dostawał nader często, przynajmniej co drugi dzień i jeśli chodziło o przyczyny, Snape po pięciu latach ich nie ustalił, aczkolwiek możliwe były dwie wersje: albo chłopak po prostu miał zbyt dużo wolnego czasu, albo - o zgrozo! - tęsknił za jego snapeowskim towarzystwem. Bezwzględny belfer sam już nie wiedział, co byłoby gorsze.

Drugim wyjątkiem była niejaka panna Garrett, pierwszoroczniak, który chyba za punkt honoru wziął sobie wykończyć nerwowo Mistrza Eliksirów i mimo że minął niecały miesiąc od rozpoczęcia zajęć, dziewczynka gościła już w gabinecie wychowawcy co najmniej pięćdziesiąt razy. Z czego przynajmniej w jednej trzeciej przypadków była przyprowadzana przez Malfoya, który pełnił od roku funkcję prefekta domu - Snape nigdy nie mógł zrozumieć, czemu dyrektor tak się uparł na jego kandydaturę, skoro on sam tysiąc razy bardziej widział na tym stanowisku ułożonego i odpowiedzialnego Blaise’a Zabiniego.

Był też trzeci przypadek nietypowy, a zwał się Corny Morgenstern. Ta oto dziewczyna w ciągu pięciu lat nauki dostała tylko dwa szlabany, oba od swojego wychowawcy i to wyłącznie z winy Malfoya, z którym miała nieszczęście się przyjaźnić. Przypadek był to o tyle ciekawy, że nie udało się to żadnemu innemu Ślizgonowi, a już na pewno żadnemu innemu uczniowi, odkąd tylko Severus Snape zasiadł za katedrą nauczycielską i został opiekunem domu, czyli od piętnastu lat. Opiekunem domu był od trzynastu. Zwykle większość uczniów już w pierwszym roku łapała tak przynajmniej z dziesięć szlabanów, a tu proszę, jedynie dwa. I Mistrz Eliksirów zastanawiał się, czy to z nią było coś nie tak, czy może jednak z nim. Zaczynał się nawet obawiać, że ktoś mógłby posądzić go o stronniczość i faworyzowanie ze względu na pewne niedawno ujawnione sprawy. Ale do tej pory nikt głośno nie rzekł nawet słowa na ten temat.

Pod godłem Slytherinu ktoś dopisał niechlujnie innym charakterem pisma i nie srebrną, ale białą farbą cztery słowa: SS schaut auf dich [1]. Severus nie miał pojęcia, czemu miało to służyć, jednak odnosił wrażenie, że nie podoba mu się to bardziej niż samo godło i chętnie porozmawiałby sobie z autorem tego tekstu. Ale jego także nie znał i pozostawało mu jedynie cieszyć się, że jego wychowankowie tak doskonale władają językami obcymi.

Severus zawsze widział, nawet jeśli akurat nie patrzył.

Mistrz Eliksirów rozejrzał się po pomieszczeniu, zgasił dwie wypalające się świeczki na jednym ze stolików, lewitował kilka zmiętych w kule pergaminów do kosza na śmieci, a w końcu wszedł w najbliższą dziurę w ścianie, zagłębiając się w labirynt korytarzy, który oplatał pokój wspólny.

W Slytherinie nie obowiązywała zasada dzielenia kwater na część damską i męską, jak to podobno było w innych domach i po prostu przydzielane były one jak leci, choć mniej więcej rocznikami, żeby udawać choć, że w tym chaosie jest jakiś porządek. Dormitoria były zazwyczaj dwuosobowe, rzadziej trzyosobowe rozmieszczone wokół pokoju wspólnego w dość rozległej plątaninie wejść, wyjść, schodów wszelkiej maści, szerokości i długości oraz niekończących się korytarzy, w której najczęściej gubili się pierwszoroczniacy, jak również nieproszeni goście. Odnaleźć się w tym labiryncie potrafili chyba jedynie jego mieszkańcy, a także profesor Snape, który niekiedy nocami zaglądał w te części lochów, żeby upewnić się, że jego podopieczni śpią, nie sprawiają kłopotów i nie dzieje się im krzywda. W końcu sam też był kiedyś Ślizgonem. Można było tutaj wejść z jednej strony, godzinami błądzić w ciasnych i wąskich tunelach, żeby wyjść z innej i przy tym kompletnie nie wiedzieć dlaczego. Albo jakimś sposobem znaleźć się w całkiem nieznanej części lochów - w kompletnych ciemnościach i jedynie w piżamie. Nie było tu wprawdzie pokoi koedukacyjnych, aczkolwiek bezpośrednio obok sypialń chłopców znajdowały się sypialnie dziewczyn i jak dotąd nikt nie robił z tego jakiegoś wielkiego problemu - choć nierzadko profesor McGonagall, opiekunka cnotliwych Gryfonów, cmokała z niesmakiem nad takimi porządkami. Gdy jakiś nierozgarnięty chłopak pomylił się i wszedł do damskiej sypialni - przypadkiem czy też całkowicie nieprzypadkowo - mógł liczyć się z tym, że zapewne wyleci z niej na zaklęciach szybciej, niż tam trafił. Ślizgonki z natury były bardzo zaradne i nie poddawały się tak łatwo. Na każdych drzwiach widniały mosiężne tabliczki z dwoma - ewentualnie trzema - nazwiskami, chociaż były też dormitoria puste, pełniące funkcję magazynów, prywatnych garderób, przechowalni, mini zoo czy pokoi miłosnych igraszek i jeśli chodziło o to ostatnie, Snape wolał udawać, że o niczym nie wie. To stanowczo było ponad jego - i tak zszargane - nerwy.

Severus znał dobrze wszystkie tutejsze korytarze i nie miał najmniejszego problemu z odnalezieniem się w tym błaganie. Dosyć dobrze orientował się też, gdzie mniej więcej kogo szukać oraz gdzie stanowczo nie wtykać nosa. Zajrzał do dormitoriów roczników od pierwszego do czwartego, licząc swoją trzódkę. Nakrył kołdrą kilku pierwszoroczniaków - dwa łóżka były puste po tym jak Jones i Ross wpadli na siebie podczas zajęć latania w zeszłym tygodniu i Pomfrey musiała przetrzymać ich na obserwacji w skrzydle szpitalnym - zdjął z twarzy Nathana White’a podręcznik od transmutacji, a spod Donatana Turpina wyciągnął pióro i pognieciony pergamin z esejem na zielarstwo oraz zmusił bliźniaczki Florę i Hestię Carrow, żeby przeniosły się do łóżek zamiast spać na księgach i zwojach przy niewielkim stoliku. Potem postał chwilę pod drzwiami sypialń starszych dziewczyn, do piątoklasistek jedynie wetknął głowę, ale mimo wszystko wolał tam nie wchodzić. Przerażała go ta cała aura wczesnej kobiecości, jaka się tam unosiła. Do pokojów dziewczyn z szóstego i siódmego roku nawet nie zaglądał, cicho zapukał w drzwi Warrington i Travers, a chichoty natychmiast ucichły. W jednym z dormitoriów chłopców z szóstego roku jedno łóżko było nietknięte, zaś na drugim chrapał głośno Blaise Zabini w dość dziwnej pozycji - z nogami na poduszce i obiema rękoma na podłodze. Mistrz Eliksirów westchnął, zamykając drzwi. Jego cicha nadzieja zachichotała kpiąco z niego i poszła sobie pohasać po hogwardzkich błoniach, a Malfoy ze szlabanu nie wrócił do siebie, tylko znów włóczył się gdzieś po zamku. Severus przejechał dłonią po twarzy, schodząc ze schodów, a potem wspinając się na inne. Przynajmniej Garrett spała we własnym łóżku zamiast coś demolować albo skakać z okien - dobre było i tyle. Ale Snape zaraz o tym zapomniał, gdy trochę dalej zmuszony był wyciągać z łóżka jednego z siódmoroczniaków - Selwyn, żeby mi to było ostatni raz! - nieco zaspaną Pansy Parkinson, która bez przeszkód i narzekania dała się poprowadzić do własnej sypialni, nawet nie udając przy tym, że słucha jego kazania. Jej współlokatorka, równie zaspana Corny, wychyliła się nieco spod białego przykrycia, otworzyła tylko jedno oko i rzuciła:

- Nie zapomnij zamknąć drzwi.

Po czym odwróciła się przodem do ściany i przykryła kołdrą po same uszy, co Mistrz Eliksirów skwitował kwaśnym skrzywieniem warg. Parkinson sama bez przeszkód trafiła na własne łóżko, wślizgnęła pod przykrycie i po chwili słychać było równomierny oddech, oznaczający, że natychmiast zasnęła.

- Corny, nie wiesz może, gdzie podziewa się pan Malfoy? - zapytał cicho Severus, nie chcąc obudzić Ślizgonów w sąsiednich dormitoriach. Starał się nie mówić jak człowiek rozdrażniony i zmęczony, ale zapewne mu to nie wyszło.

- Mhm? - wymamrotała dziewczyna, nawet się nie odwracając.

Wątpił, żeby zwróciła uwagę na ton jego głosu.

- Malfoy. M-A-L-F-O-Y. Wydawało mi się, że się przyjaźnicie. Nie ma go w dormitorium. Nie wiesz, gdzie mógłby być?

- Emm… Malfoy…

Trochę to potrwało, zanim Corny załapała o co chodzi i wreszcie wystawiła bladą twarz spod przykrycia. Posłała mu długie i bardzo zniechęcone spojrzenie swoich czarnych ocząt. Jej długie włosy były potargane i sterczały we wszystkich kierunkach, a Severusowi nagle jakoś tak głupio przyszła na myśl jego stara i dawno nie widziana znajoma, Bellatrix Lestrange. Szybko wyrzucił jej obraz z głowy. To niedorzeczne, pomyślał. Corny nawet w calu nie przypominała Belli w latach szkolnych. Może jedynie przez te ciężkie powieki i skrzywienie warg, gdy coś jej się nie podobało, tak jak w tej chwili… Nie, na pewno nie. Już pewnie prędzej on wyglądał podobnie, gdy ktoś wyrywał go z lektury jakiejś wybitnie interesującej książki. Albo ze snu o wpół do drugiej nad ranem, pytając o kogoś, kto w tej chwili nie bardzo go interesował.

- Pan wybaczy, profesorze, ale ja nie jestem jakimś darmowym namiarem na Dracona - rzuciła Corny ironicznie, krzywiąc się jeszcze bardziej. Podrapała się po głowie, czyniąc na niej jeszcze większe spustoszenie. - Raczej mi nie mówi, gdzie będzie się szwendał o… - zacięła się.

- Jest w pół do drugiej - oświecił ją Snape.

- No właśnie. O wpół do drugiej w nocy… Nad ranem… A, wszystko jedno - machnęła ręką. - Zresztą, prawdopodobnie jest już we własnym łóżku - dodała ze wzruszeniem ramion i na nowo zagrzebała się w białej pościeli. - Dobranoc - wymamrotała jeszcze, nim na nowo zapadła w sen.

Severus popatrzył na jej rozrzucone na poduszce włosy - jedynie one były widoczne - unosząc brwi w zdumieniu. Zamknął drzwi i zszedł kilka stopni niżej, ponownie zaglądając do dormitorium Malfoya. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy zobaczył, że chłopak faktycznie leży we własnym łóżku i zdążył już nawet zrzucić swoje przykrycie na podłogę. Przyjrzał mu się ze zmarszczonymi brwiami. Kiedy on, do cholery, zdążył wrócić?, pomyślał, nie mogąc wyjść z podziwu. Westchnął. Powinien się do tego przyzwyczaić, ale wciąż nie mógł.

Gdy kładł się spać, myślał z całym przekonaniem, że Minerwa McGonagall nie wytrzymałaby dwóch dni z jego podopiecznymi.

_______________

[1] SS schaut auf dich (niem.) - SS patrzy na ciebie

[2] Vae victis (łac.) - biada pokonanym

II. Przez pryzmat uprzedzeń

1996, 1 wrzesień

- Mamo, daj już spokój. Przecież jadę tam szósty raz i naprawdę nie musisz się tak strasznie denerwować.

Peron dziewięć i trzy czwarte na londyńskiej stacji King’s Cross jak zwykle pierwszego września był niesłychanie zatłoczony i gwarny. Był to jedyny peron, z którego odjeżdżał magiczny pociąg wiozący magiczne dzieci z całej Anglii - i nie tylko - do magicznej Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Co roku pojawiało się na nim ponad dwieście uczniów w wieku od jedenastu do osiemnastu lat oraz kilkukrotnie więcej odprowadzających ich rodziców, rodzeństwa, babć, wujków, stryjków i wszelkiej maści znajomych, przez co niewielki peron prawie zawsze pękał w szwach. Jeśli dodać do tego kłęby szarej pary, którymi buchała czerwona lokomotywa, różnej wielkości sowy pohukujące w klatkach oraz koty plączące się między nogami - peron dziewięć i trzy czwarte wyglądał dosyć osobliwie. Młodzi adepci magii mieli na sobie jednakowe, czarne szaty różniące się jedynie kolorem krawatów i naszywkami z godłami domów - jednego z czterech - oraz identyczne czarne tiary szkolne, jednak ich rodziny stanowiły kolorową mieszankę. Były tam zarówno panie w długich szatach we wszystkich kolorach tęczy, jak i w krótkich mugolskich sukienkach czy kostiumach, w tiarach zdobionych kwiatami i ptasimi piórami, ale też i w zwykłych kapeluszach; byli tam panowie w długich, czarnych szatach czarodziejów, a obok nich w ciemnych garniturach; była tam też ogromna chmara dzieci w kolorowych, dziecięcych szatach, stojących zaraz obok dzieci w mugolskich jeansach, T-shirtach i adidasach. Wszystko to przeplatało się ze sobą, jedni przyglądali się drugim z ciekawością, szlachetnie urodzeni w rodach czystej krwi z niesmakiem patrzyli na jaskrawe podkoszulki i koszule w kratę, natomiast mugole zachodzili w głowę, jak można w taki upał chodzić w czymś tak długim i czarnym. Ale peron dziewięć i trzy czwarte na stacji King’s Cross widział już nie jedno i coś takiego nie mogło go zdziwić.

- Jak mam się o ciebie nie denerwować, kotku? Zawsze się denerwuję, gdy wyjeżdżasz tak daleko.

Draco Malfoy spojrzał na matkę z lekkim rozdrażnieniem, wsadzając ręce do kieszeni. Czasem odnosił wrażenie, że rodzicielce umknął jakoś ten moment w życiu, kiedy jej synek przestał już mieć pięć lat i potrzebować pomocy na każdym kroku. Z drugiej strony, może po prostu nie chciała tego zauważać, żeby nie czuć się zwyczajnie bezużyteczna i niepotrzebna? W końcu to nie on miał spędzić cały rok samotnie w wielkim dworze na całkowitym odludziu, za jedyne towarzystwo mając wyłącznie kilka starych, nieco pokręconych skrzatów domowych. No ale to nie usprawiedliwiało zwracania się do niego per kotku.

Draco z trudem powstrzymał chęć uderzenia się dłonią w czoło. Zgarbił się lekko i jeszcze mocniej wcisnął dłonie w kieszenie czarnych spodni - od pewnego czasu bardzo lubił mugolskie ubrania. Zwłaszcza garnitury, które były równie, a może nawet bardziej eleganckie niż czarodziejskie szaty wyjściowe, a przy tym mniej krępowały ruchy. I te białe koszule - nie trudno było zauważyć, że dziewczyny na to leciały, niezależnie, czy to były mugolki, czy czarownice.

- Mamo - westchnął, patrząc na nią ze źle skrywanym zniecierpliwieniem. - Mamo, czy ty aby nie przesadzasz? Przecież to Hogwart. Powiedz mi, co mogłoby mi się tam stać?

- Nie wiem, kochanie, ale wszystko się teraz zmieniło i…

- I jestem pewien, że będzie dużo lepiej niż przedtem - szybko wpadł jej w słowo, przewracając oczami. - Weź głęboki wdech, mamo, i przestań już się tak denerwować, bo ci się zmarszczki zrobią.

Kobieta otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale natychmiast je zamknęła i posłała mu poirytowane spojrzenie.

Jak na swoje czterdzieści jeden lat i, trzeba przyznać, że niezbyt beztroskie życie, wyglądała młodo i wciąż bardzo ładnie, choć wyniośle, czego oczekiwała od niej pozycja społeczna. Mimo to, nawet nie przyglądając jej się zbyt uważnie, Draco bez trudu zauważył, że w ciągu ostatnich dwóch lat na jej twarzy przybyło zmarszczek, a w jasnych włosach pojawiło się kilka siwych, ledwie widocznych, pasemek. Jednak Narcissa Malfoy zawsze robiła dobrą minę do złej gry, wysoko unosiła głowę, wykrzywiała wargi w bardzo poprawnym uśmiechu i wyglądała na zadbaną, pewną siebie arystokratkę, oszczędzoną od zmartwień i bez problemów życia codziennego. W idealnie dopasowanej szacie prosto z Francji, z doskonale ułożonymi włosami, w perfekcyjnym makijażu i ze świeżo zrobionym manicure, na co mogła sobie bez problemu pozwolić. Jak zwykle nienagannie wyglądająca pani domu z wyższych sfer. Draco zawsze robił się niemożliwie sentymentalny i czuły jeśli chodziło o jego delikatną, zranioną przez życie matkę.

- Draconie, jesteś doprawdy niemożliwy.

Chłopak znów przewrócił oczami. Widział, że powstrzymywała uśmiech, pchający się jej na usta - uśmiech, którego nie wypadało pokazywać publicznie.

- Jestem po prostu szczery, mamo - odparł zgodnie z prawdą. - Odetchnij głęboko i przestań się wciąż o wszystko zamartwiać. Ja sobie poradzę, a ojciec… - zawahał się, ale po chwili wzruszył ramionami. - Ojciec ma to, co chciał. Bez niego będzie nam lepiej.

- Nie możesz tak mówić, Draco - szepnęła, blednąc nagle. Potrząsnęła głową i rzuciła na boki szybkie, nerwowe spojrzenia, co nie uszło uwadze Dracona. Stali nieco z boku, wokół nich przewijała się masa ludzi, ale nikt nie zwracał na nich większej uwagi i tym bardziej nie miał prawa ich słyszeć. Do odjazdu pociągu zostało jeszcze piętnaście minut. - To wciąż twój ojciec i…

- I nic mu nie jestem winien, mamo - przerwał jej ostro. - Ty też nie. Kiedy wyjdzie z Azkabanu… jeśli w ogóle kiedyś z niego wyjdzie… - dodał po chwili zastanowienia - będę już wystarczająco dorosły, żeby mieć w głębokim poważaniu jego i te wszystkie życiowe mądrości, które ma do zaoferowania. Też powinnaś przestać się zamartwiać. Na razie go nie ma.

Kobieta pokręciła głową z niespokojną miną.

- Ale wróci. Zawsze wraca.

- To wtedy będziemy się o to martwić - prychnął lekceważącym tonem. - Na razie mamy święty spokój i powinniśmy z tego korzystać, ile się da. Och, daj już spokój, mamo - jęknął, gdy kobieta otwierała usta. - Daj mi się tym nacieszyć.

- Dziś śmiech, jutro łzy. - Potrząsnęła głową, a z jej luźnego koka wysunęło się kilka jasnym pasm i opadło jej na twarz. Odgarnęła je machinalnie. - W życiu nie ma nic za darmo, Draco. Za wszystko trzeba płacić.

- Potem, mamo - westchnął. - Tym będę się martwic później. Na razie mam zamiar robić to, co robi każdy normalny chłopak w moim wieku - iść do szkoły, uczyć się, bawić, zakochiwać, rozczarowywać i nie przejmować konsekwencjami. Ojcem będę martwił się, jak wróci. O ile wróci - podkreślił.

- W takim razie, powinnam życzyć ci szczęścia w nowym roku szkolnym.

- Mamo - wyjęczał ze zniechęceniem. - Błagam cię, nie mów tylko takim grobowym głosem. Wróć do domu, spakuj się i wyjedź na kilka dni do Londynu - powiedział rozkazującym tonem. Myśl o tej drobnej kobiecie siedzącej samotnie w ogromnym dworze była dla niego nie do zniesienia. - Jedź do Londynu, umów się na kawę z panią Avery albo z panią Parkinson, kup sobie kilka nowych par butów, urządź od nowa naszą londyńską rezydencję i wydaj w niej podwieczorek dla swoich koleżanek. Zrób cokolwiek, co poprawi ci humor, tylko, błagam cię, nie zadręczaj się ani mną, ani tym bardziej ojcem, dobrze? - Ostatnie zdanie naprawdę wypowiedział błagalnym tonem, na który skrzywił się w duchu, gdy jego malfoyowska duma zajęczała cicho.

Narcissa popatrzyła na niego z odrobiną zdumienia i poirytowania, jakby jednocześnie trafił i nie trafił w jej preferencje.

- Mam sobie kupić kilka par butów? - zdziwiła się. - Draconie, niby po co mi nowe buty?

Wzruszył ramionami.

- Mnie o to pytasz? Wydaje mi się, że dziewczyny zawsze kupują sobie nowe buty, na poprawę kiepskiego nastroju. Albo jedzą czekoladę.

- Och, Draco, Draco… Jak to się stało, że ja nie zauważyłam, że mój mały chłopiec zaczyna oglądać się za dziewczynami?

- Mamooo - jęknął cicho, gdy kobieta przytuliła go mocno, a potem zaczęła całować. - Mamo, błagam cię… Mamo, jestem wrednym i cynicznym Malfoyem, który nie pokazuje uczuć. Psujesz mi opinię.

- Draco, Draco, Draco…

- Mamo!

- No dobrze, już, już. - Kobieta wypuściła w końcu swojego syna z objęć i z delikatnym uśmiechem patrzyła, jak z pasją wyprostowuje białą koszulę, starając się zatrzeć wszelkie ślady matczynego wykroczenia.

Patrząc na niego, Narcissa nie mogła wyjść z podziwu, jaki był przystojny - nie był już chuderlawym dzieckiem, które zwykła grypa potrafiła rozłożyć nawet na kilka tygodni, lecz młodym, przystojnym mężczyzną. Wysokim, szczupłym młodym człowiekiem, może nieco zbyt bladym, ale na pewno nie wyglądającym chorowicie i słabo. Wprawdzie podobieństwo do ojca było zauważalne, bo geny Malfoyów zawsze były dominujące, jednak z włosami, które wciąż wpadały mu do oczu - Lucius pewnie wszcząłby już awanturę, że są zbyt długie, ale Narcissa stwierdziła, że dodają Draconowi uroku - i w mugolskich ubraniach, przypominał go jakoś tak mniej. Miała wręcz wrażenie, że od momentu zniknięcia Luciusa z ich życia, Draco był całkiem inny - choć wciąż miał te same ostre rysy i szare oczy, ten sam wystający podbródek i lekko zadarty nos, to samo zimne spojrzenie i wciąż rzadko się uśmiechał, to jednak nie był już tym bladym chłopcem, z którego jego ojciec próbował stworzyć swoją wierną kopię. Był tylko Draconem, nie nowym Luciusem. Narcissa była z niego bardzo dumna.

- Mamo, tylko się nie rozczulaj - jęknął chłopak, widząc łzy w jej oczach.

- Nie rozczulam się, skarbie - odparła, uśmiechając się do niego ciepło. Jak każdy szanujący się arystokrata, ale przede wszystkim Malfoy, wciąż nie lubił publicznego ukazywania uczuć. - Bądź grzeczny, nie pakuj się w kłopoty i nie sprawiaj problemów profesorowi Snape’owi. Ucz się, nie imprezuj za mocno, a w wakacje przyprowadź mi jakąś miłą, uprzejmą dziewczynę…

- Mamo!

- I, jeśli nie będziesz miał zbyt dużo nauki, to wróć do domu na święta - dodała, całkowicie ignorując jego gniewny okrzyk i groźną minę. - Och, już za tobą tęsknię - westchnęła, przytulając go znów.

Draco przewrócił oczami, pozwalając się wyściskać, wycałować, wymiętosić i wygnieść swoją nową koszulę. Czego się nie robi dla własnej matki… Gdy już się uwolnił, dochodziła jedenasta, na peronie zostały już tylko rodziny, a ostatni spóźnialscy wbiegali na platformę i zaczęli w pośpiechu wciskać się do pociągu zakrytego kłębami pary. Chłopak chwycił rączkę swojego kufra i klatkę z szarą sową, rzucił rodzicielce krótkie do widzenia i szybkim krokiem - Malfoyowie nie biegają, w żadnym wypadku - ruszył w kierunku najbliższego wagonu. Lekko wskoczył na stopień, wciągnął swój bagaż i odetchnął z ulgą.

Choć nigdy nikomu by się do tego nie przyznał, Draco uwielbiał długie chwile oczekiwania na przyjemne zdarzenia, w tym przypadku podróż pociągiem w oczekiwaniu na powrót do Hogwartu - najniezwyklejszej ze szkół, magicznych i niemagicznych. Chłopak uwielbiał Hogwart i już tęsknił za swoim dormitorium, w którym zapewne natychmiast w pierwszym dniu jego współlokator zaprowadzi własne porządki i zapanuje tam całkowity chaos. Za łóżkiem z baldachimem, kanciastymi meblami w pokoju wspólnym i zielonym światłem, w którym zawsze był pogrążony, za wieczorami przy kominku, wyżebranych z kuchni ciasteczkach i kremowym piwie. Draco tęsknił nawet za dzienną rutyną i lekcjami, choć raczej nie za transmutacją, która pięć lat spędzała mu sen z powiek.

Wyłazi z ciebie sentymentalny idiota, Malfoy, pomyślał sarkastycznie. I w tej chwili wróciło do niego coś ze starego, dobrego Dracona, który nie rozczulał się nad byle czym, a już na pewno nie nad sobą.

Zaczął przesuwać się wzdłuż ciasnego korytarza, ciągnąc za sobą kufer i po kolei zaglądając do przedziałów. Miał nadzieję spotkać kogoś znajomego, a już najlepiej Blaise’a albo Corny, których nie widział od kilku dni. Może nawet nieco dłużej, biorąc pod uwagę fakt, że Draco od początku lipca siedział po uszy wraz z rodzicielką w przeróżnych papierach dotyczących sprawy ojca, pomagając jej się z tym wszystkim uporać. Wyglądało na to, że po drugiej wojnie życie Malfoyów nie miało być takie piękne i kolorowe. W tym czasie Blaise był z matką w Paryżu, poznając jej nowego - swoją drogą, którego to już w tym roku? - narzeczonego, natomiast Corny pod koniec wakacji wprowadziła się do ojca, który dopiero niedawno, gdy byli na czwartym roku, przyznał się do swojego udziału w tym dziele stworzenia. To oznaczało, że nie mieli nawet możliwości spotkania się i choć przez cały ten czas do siebie pisali, nie mogło to w żadnym razie zastąpić rozmowy twarzą w twarz. Zresztą, ich listy nigdy nie były zbyt wylewne, wszyscy troje ograniczali się do podstawowych informacji o tym, gdzie akurat są i czym się w tej chwili zajmują. Nie była to nawet namiastka tego, czego potrzebowali przyjaciela, dlatego całe wakacje Draco czuł się nieco samotny. Nie, żeby Draco naprawdę był jakoś szczególnie sentymentalny, ale nawet największy dupek w dziejach, Draco Malfoy, posiadał przyjaciół, choć serce miał podobno z lodu.

Mijając po drodze innych uczniów, odpowiadał na pozdrowienia części z nich niewyraźnymi mruknięciami, z miejsca zniechęcając ich do podejmowania prób wciągnięcia go do rozmowy. Nigdy nie był w Hogwarcie jakoś szczególnie popularny, zawsze wlekła się za nim zła opinia ojca, charakter też miał niezbyt przyjemny, jednak mógł się poszczycić szacunkiem własnego domu, w którym traktowano go jak każdego innego Ślizgona. No, może pomijając to, że od czasu gdy ojciec wylądował w Azkabanie, był najbogatszym szesnastolatkiem w całej Anglii, jeśli nie w Europie, i dziewczyny traktowały go jak najlepszą partię, a chłopacy jak największą konkurencję. Uroki bycia sławnym, pięknym i bogatym.

- Draco, tutaj. - Drzwi jednego z przedziałów otworzyły się, gdy obok nich przechodził i ukazała się w nich blada twarz Corny Morgenstern.

Draco bez wahania wszedł do przedziału, z ulgą zauważając, że oprócz niej i Blaise’a Zabiniego, nie było w nim nikogo. Corny zamknęła drzwi i zasłoniła je ciemnoniebieską zasłonką, która dawała im nieco prywatności oraz odstraszała potencjalnych nieproszonych gości. Przyjaciel pomógł Draconowi włożyć kufer na półkę bagażową - swoją drogą, kto wpadł na pomysł, żeby wkładać kufry na taką wysokość? - a potem Malfoy postawił między nim, a wiklinowym pudłem z Lucyferem, nieznośnym kotem Zabiniego, klatkę ze swoją sową. Hermes zahukał cicho, po czym schował głowę pod skrzydło i zasnął. Białowłosy zajął miejsce przy oknie, dokładnie naprzeciw Blaise’a o postawie znudzonego niedźwiedzia grizzly, a Corny natychmiast przesiadła się obok niego.

- Późno jakoś jesteś, stary - stwierdził Blaise znudzonym głosem, nie patrząc na niego, tylko w okno, za którym wciąż jeszcze widać było peron dziewięć i trzy czwarte osnuty kłębami pary. Pociąg wolno ruszył.

- Matka mnie zatrzymała. - Draco przewrócił oczami. Przeczesał palcami włosy, odsuwając do tyłu nieustannie wpadającą mu w oczy grzywkę. - Zebrało jej się na czułości za pięć jedenasta.

- Trudno się dziwić - zauważyła Corny, zaplatając długie, czarne włosy w luźny warkocz i wyjmując jakąś książkę ze swojej torby bez dna, z którą nigdy się nie rozstawała. Wszyscy wiedzieli nie od dziś, że Corny uwielbiała czytać, a już najlepiej mugolskie kryminały. - Nie będzie cię widzieć przynajmniej do Bożego Narodzenia, a została sama, od kiedy twój ojciec trafił do Azkabanu.

- Chwała Merlinowi - mruknął Draco, wyciągając nogi przed siebie, tak że dotknął czubkami palców siedzenia Blaise’a. - Z ojca większy jest pożytek, gdy siedzi we więzieniu, niż miałby siedzieć w domu i zatruwać matce życie.

Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami, otwierając książkę na zaznaczonej stronie. Wiecznie otoczona absolutną czernią wyglądała chorobliwie blado, a jej czarne oczy okolone firanką grubych rzęs wydawały się być dwa razy większe niż u normalnego człowieka. Mimo to Draco musiał przyznać, że w ciągu ostatniego roku nastąpił jakiś postęp - na zawsze zniknęły rozciągnięte swetry, workowate sukienki, długie do ziemi spódnice i rozchodzone adidasy na rzecz dopasowanych kostiumów, czarnych koszul, sukienek za kolana i niebotycznie wysokich szpilek. To właśnie od Corny Draco dowiedział się, że normalne dziewczyny na chandrę kupują nową parę szpilek za kilkadziesiąt galeonów, a kiepski nastrój najlepiej zajeść sporą porcją czekolady. Morgenstern była jakby jego prywatną skarbnicą wiedzy o dziewczyńskich zwyczajach i sposobie myślenia.

Gdy Corny już całkowicie wchłonęła w książkę, drzwi przedziału otworzyły się i stanął w nich wysoki blondyn z siódmego roku, Caspian Avery. Omiótł cały niewielki przedział szybkim spojrzeniem, które odrobinę za długo zatrzymało się na odsłoniętych łydkach Corny, a spoczęło na Draconie. Avery wykrzywił usta w grymasie, który zapewne miał być uśmiechem.

- Malfoy - powiedział bardzo cicho, nie zawracając sobie głowy czymś tak banalnym jak przywitanie. - W pociągu chodzą słuchy, że w tym roku zostałeś kapitanem drużyny. - Wymówił to zdanie w sposób, który nie pozostawiał cienia wątpliwości, że fakt ten wcale nie przypadł mu do gustu.

- Też tak słyszałem - odparł Draco, przybierając lekko znudzony ton.

Starał się wyglądać na wyluzowanego i nie zbitego z tropu, ale jego mięśnie napięły się prawie automatycznie w oczekiwaniu na atak. Jednak Avery chyba nie zauważył zaciśniętych szczęk, bo zmrużył niebieskie oczy, zamiast uśmiechnąć się z wyższością, jak to robili Ślizgoni.

Corny już po pierwszym słowie oderwała się od książki i teraz patrzyła raz na jednego, raz na drugiego, natomiast Blaise udawał, że go to nie interesuje, ale Draco kątem oka uchwycił delikatną zmianę w jego postawie - był pewien, że w razie bójki, przyjaciel natychmiast rzuciłby się do pomocy.

- Mam nadzieję, że szybko zajmiesz się załatwieniem jakiegoś terminu sprawdzianów, bo powinniśmy jak najszybciej zacząć treningi.

- Zrobię, co w mojej mocy - wycedził Draco tonem ociekającym słodyczą. - Możesz być pewien, że dowiesz się o nich pierwszy. Możesz już zaczynać do nich ćwiczyć, jeśli ci się tak śpieszy.

Oczy blondyna zwęziły się jeszcze bardziej. Draco prawie widział, jak w jego mózgu poruszają się trybiki i zobaczył subtelną zmianę na jego twarzy, gdy chłopak w końcu zrozumiał aluzję.

- Chcesz… Czy ty chcesz mi przez to powiedzieć, że wyrzucasz stary skład, Malfoy? - warknął cicho Avery, posyłając białowłosemu mordercze spojrzenie.

- Tak.

- I mówisz mi to takim beznamiętnym tonem?

- Hm… tak mi się wydaje.

- Nie masz prawa - wysyczał.

- Ależ mam, Avery. - Draco uśmiechnął się paskudnie w sposób, którego nie powstydziłby się żaden Malfoy. - Jak raczyłeś na początku zauważyć, zostałem w tym roku kapitanem. Mam zamiar stworzyć nową drużynę, bo stara, o ile zdajesz sobie z tego sprawę, nie bardzo się sprawdzała. - Rozłożył ręce w geście pełnym bezradności.

- Mieliśmy kiepskiego szukającego - zaatakował blondyn.

- I obrońcę, i ścigających - odparł natychmiast Draco, szeroko uśmiechnięty niczym obłąkany. - Nie mówiąc już o pałkarzach. - Na wspomnienie Crabbe’a i Goyle’a, którzy nie umieli odróżnić początku od końca pałki, żołądek przewracał mu się na lewą stronę. - Ale skoro przy tym jesteśmy, możesz ogłosić, że szukam nowego szukającego do drużyny. Możesz nawet zrobić to od zaraz.

Chłopak dopiero po chwili zrozumiał, że został zwyczajnie wyrzucony i posyłając Malfoyowi ostatnie wkurzone spojrzenie, opuścił przedział, trzasnąwszy drzwi z taką mocą, że odbiły się i znów rozsunęły. Corny wstała w milczeniu i zamknęła je lekko.

- To było wredne, Draco - powiedziała cichym głosem, w którym nie było jednak nagany. Powiedziała po prostu to, co należało powiedzieć.

- Ale prawdziwe.

- Daj spokój, Corny - odezwał się nagle Blaise, wreszcie odrywając oczy od widoku za oknem. - Draco miał trochę racji. Wszyscy wiedzą, że Avery wścieka się, bo myślał, że to on dostanie drużynę po odejściu Luciana Bole‘a.

Draco zjechał niżej na siedzeniu.

- Wszyscy tak myśleli - wymamrotał.

W przedziale zapanowała nieco krępująca cisza, bo mimo że należało stanąć w obronie przyjaciela, tak naprawdę nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Dlatego cała trójka wolała porzucić temat w bezpiecznym momencie i taktycznie się zamknęła. Po chwili Corny wróciła do swojej powieści, wzdychając ze zrezygnowaniem, bo najwyraźniej coś jeszcze cisnęło jej się na usta, ale z całą stanowczością wolała to przemilczeć, natomiast Zabini kontynuował spoglądanie za szybę z obojętną miną i takim zapałem, jakby co najmniej za tym oknem profesor Vector tańczyła nago sambę otoczona stadem stepujących hipogryfów.

Draco nie lubił niezręcznych sytuacji, które na dodatek dotyczyły jego osoby i nawet otworzył usta, żeby powiedzieć coś na swoją obronę, ale zrezygnował i je zamknął. Wbił wzrok w pająka, który snuł pajęczynę tuż nad głową Blaise’a, w rogu między półką bagażową a zewnętrzną ścianą wagonu.

Zabiniego prawie od zawsze wszyscy w Slytherinie nazywali Diabłem, a on wprawdzie choć był większy od Dracona - jeśli Malfoy był wysoki, to Blaise zgoła ogromny - i, jak na prawdziwego diabła przystało, naprawdę bały się go młodsze roczniki ze wszystkich domów, to jednak wbrew pozorom był również bardzo nieśmiały. Choć mierzył sześć i pół stopy, ważył prawie dwa razy tyle co Draco i straszył dzieci brodą oraz artystycznym nieładem na głowie, to zmuszenie go do rozmowy graniczyło cudem, a w bójce ostatnio brał udział gdy obaj mieli po sześć lat. Znali się od zawsze, byli prawie jak bracia i Draco był pewien, że mógłby powiedzieć mu wszystko. Mówił mu wszystko.

- Diabeł?

- Hę? - Szybkie spojrzenie i powrót do okna. Ta chorobliwa nieśmiałość nie obejmowała na szczęście Malfoya i Morgenstern.

- Tak się od jakiegoś czasu zastanawiam… myślisz, że będąc kapitanem można zmienić pozycję w drużynie? - zapytał Draco, naiwnie łudząc się, że może jeszcze coś da się zrobić. Ojca od jakiegoś czasu raczej nie obchodziło jego życie i pewnie fakt, na jakiej pozycji grał w domowej drużynie quidditcha też był mu już obojętny. A nawet jeśli… był w końcu w Azkabanie, no nie?

Zabini podrapał się po brodzie, chrzęszcząc kilkudniowym zarostem. Chyba nieco niechcący prezentował styl niegrzecznego chłopca - nieogolony, z nieładem na głowie i w pogniecionych koszulach.

Od zawsze - albo przynajmniej odkąd Draco pamiętał - Blaise interesował się quidditchem, ale jedynie w teorii i z bezpiecznej odległości, jaką dawało mu siedzenie na trybunach. Nigdy nie grał w drużynie ani nie zamierzał grać. Kilka razy w czasie wakacji Draconowi udało się namówić go na mini mecz i zdaje się, że były to najgorsze doświadczenia w jego życiu, bo po wylądowaniu na ziemi jego twarz miała odcień zieleni pod naturalną opalenizną i Draco obawiał się, że zaraz zwymiotuje na jego buty. Blaise po prostu miał potworny lęk wysokości.

- Nie wiem, nikt tego jeszcze nie robił - stwierdził brunet po krótkiej chwili zastanowienia i potargał swoją rozwichrzoną czuprynę, której nie powstydziłby się Potter. - Masz zamiar zrezygnować z funkcji szukającego?

- Hm? Skąd wiesz? - zdziwił się Draco, unosząc brwi w iście malfoyowskim geście, który powoli zaczynał przechodzić do legendy. Później zdał sobie sprawę, że to jednak głupie pytanie.

Blaise prychnął.

- Znam cię jak złego knuta - odparł ze wzruszeniem ramion. - Poza tym, ty nigdy nie pytasz czysto teoretycznie, Smoku [1].

- Nigdy nie lubiłem być szukającym - mruknął Draco bardziej do siebie niż do niego, zakładając ręce za głowę i jeszcze bardziej wyciągając się na twardym siedzisku. Corny prychnęła z cicha, ale trudno było stwierdzić, czy do niego, czy może do książki i Draco postanowił to zignorować. - Jakoś nigdy nie miałem cierpliwości do takiego kręcenia się w kółko i wypatrywania jakiegoś małego, niezwykle szybkiego pierdolca.

- To wiem od dawna. Powiedz mi lepiej coś, czego nie wiem.

- Chciałbym być ścigającym. Zawsze chciałem nim być, ale ojciec mi nie pozwolił. Stwierdził, że skoro Potter jest szukającym, to ja też muszę.

- Wiesz, Smoku, w takich chwilach, to ja się cieszę, że nie mam ojca.

- W sumie, to ja też teraz nie mam - rzucił w przestrzeń. I, wbrew pozorom, nie była to w żaden sposób smutna myśl.

- Doprawdy, obaj jesteście dość upośledzeni pod tym względem - stwierdziła sucho Corny, krzywiąc się i nawet nie podnosząc głowy znad książki. - Włącza wam się normalnie syndrom braku ojcowskiego wzorca.

Chłopacy popatrzyli po sobie, a potem spojrzeli na Morgenstern pytająco, ale dziewczyna chyba tego nie zauważyła i nic już nie powiedziała. Ostatecznie Draco wzruszył ramionami. Corny znana była ze swoich kąśliwych, naukowych - lub może raczej pseudonaukowych - uwag, których nikt nie rozumiał.

- To jest coś takiego? - zapytał Blaise ostrożnie.

- Najwyraźniej tak, skoro to macie.

Brunet spojrzał na Malfoya, ale ten tylko przewrócił oczami.

Na tym zakończyli temat i chłopacy przeszli do omawiania strategii drużyny quidditcha na nadchodzący rok, mając na uwadze najbliższe sprawdziany.

Draco od drugiej klasy grał na pozycji szukającego i to tylko dlatego że tuż przed sprawdzianami jego ojciec kupił całej drużynie nowe miotły. Wyników w tej dziedzinie od samego początku nie osiągał żadnych, brakowało mu zdolności, a także cierpliwości i stanowczo wiele chęci. Bez sentymentów przyznawał się sam przed sobą, że jako szukający był beznadziejny, choć nigdy nie powiedziałby tego głośno, bo nie pozwalała mu na to jego własna duma. Jednak nominacja na kapitana znaczyła (przynajmniej według niego), że jednak miał jakiś potencjał, przynajmniej w sprawach organizacyjnych i Snape musiał go zauważyć. Opiekun domu nigdy nie pozwoliłby zrobić ze Slytherinu pośmiewiska i w żadnym razie nie wybrałby kapitana, który okazałby się totalnie beznadziejny. Draco od zawsze wychodził z założenia, że Sever wie, co robi i stanowczo nie miał zamiaru go zawieść. Dlatego w tym roku planował przeprowadzić w domowej drużynie - w swojej własnej drużynie - małą rewolucję i w końcu rozgromić tych piekielnych Gryfonów, którzy wygrywali z nimi od pięciu lat, czyli odkąd do ich drużyny dołączył niesamowity Harry Potter - oficjalnie zbawiciel świata, a prywatnie jego życiowe przekleństwo. Dlatego też Draco potrzebował najlepszych zawodników i najlepszych planów gry, przy czym tych ostatnich mógł mu bez problemu dostarczyć Zabini - brunet posiadał wszelkie możliwe, dostępne i niedostępne na rynku, publikacje na ten temat.

Pociąg opuścił już Londyn, jego przedmieścia i pędził teraz między polami i lasami. Jak co roku, gdzieś tak w połowie drogi zaczął padać deszcz, a wcześniej na korytarzu pojawił się wózek ze słodyczami, tradycyjnie pchany przez starszą panią o słodkim głosie, która zaglądała do każdego przedziału i pytała:

- Coś z wózka, kochaneczki?

Draco nagle zdał sobie sprawę, że nic nie jadł od śniadania dość wczesnym rankiem, bo korzystając z krótkiej chwili przed odjazdem pociągu, razem z matką kończyli przeglądać dokumenty związane z przepisaniem majątku Malfoyów na Dracona, jak na razie wciąż jeszcze niepełnoletniego. Teraz dochodziła pierwsza, a organizm chłopaka wyraźnie domagał się czegoś konkretniejszego od powietrza i rozmowy. Białowłosy przywitał wózek ze słodyczami z cichym jękiem ulgi i od razu kupił sobie trochę dyniowych pasztecików, kilka czekoladowych żab i jedną dużą gorzką czekoladę, starannie przy tym unikając fasolek wszystkich smaków i marcepanowych pałeczek, które uwielbiał Blaise. Corny też w końcu wychyliła się zza swojej książki, wyraźnie niuchając w powietrzu zapach czekolady. Jak chyba każda dziewczyna, uwielbiała czekoladę - równie mocno co książki.

Atmosfera w przedziale nieco się rozluźniła, minęło odrętwienie związane z długim czasem niewidzenia się. Z drugiej strony, Ślizgoni z reguły bywali raczej mało rozmowni i choć większość z nich miała duszę wiecznego imprezowicza, to jednak nie byli zbyt towarzyscy. Corny zaczęła opowiadać o swoim nowym domu i to był najciekawszy oraz najbezpieczniejszy temat, jaki można było w tej chwili podjąć. Draco wkurzał się na samą wzmiankę o swoim ojcu, natomiast Blaise był bardzo wrażliwy, jeśli chodziło o jego matkę - kochał ją najbardziej na świecie, ale nie mógł znieść tych jej kolejnych związków i małżeństw, które kończyły się albo rozwodem, albo pogrzebem.

- Nie jest tak źle - stwierdziła Corny, starannie dobierając słowa. Odwinęła trochę papierka z tabliczki mlecznej czekolady i odgryzła kawałek z rozanieloną miną. - Okolica jest wprawdzie paskudna, mugolska, a dom dość ciemny i bardzo zakurzony, ale przez te kilka dni doprowadziłam go nieco do porządku. Zresztą, trudno się dziwić, ojca - jak zwykle przycięła się wymawiając to słowo - nie ma w domu przez dziesięć miesięcy w roku i musiałby zatrudnić tam sprzątaczkę na pełen etat, żeby dom nie wyglądał jak opuszczony.

- Wystarczyłby domowy skrzat - podpowiedział Draco, pozbawiając głowy jedną z czekoladowych żab. - Wydaje mi się, że skrzaty są tańsze niż sprzątaczki, przynajmniej te czarodziejskie, bo na mugolskich się nie znam.

Corny wzruszyła ramionami. Sprawiała wrażenie całkowicie spokojniej i ani odrobinę zmieszanej czy choćby odrobinę zestresowanej faktem, że po szesnastu latach zamieszkała z ojcem, którego - między Bogiem a prawdą - nawet dobrze nie znała. Jakby było to coś całkiem naturalnego. Jej twarz nie wyrażała nic poza chłodnym opanowaniem, ale Draco zauważył jednak, że nerwowo gniotła w dłoni brzeg swojego czarnego płaszcza.

Ślizgoni i te ich problemy w wyrażaniu własnych uczuć.

- Może - odparła bez emocji. - Ale to i tak nie ma sensu, bo musiałby przez dziesięć miesięcy, albo czasem nawet dłużej, siedzieć samotnie w domu. Nawet skrzat by ześwirował po jakimś czasie.

- Skrzaty są rąbnięte z natury - mruknął niewyraźnie Blaise z marcepanową pałeczką między zębami.

- Może.

- A tak poza tym? - drążył nieubłagalnie Draco. Z natury był dosyć wścibski, a teraz był naprawdę mocno zainteresowany.

- Co tak poza tym? - Corny zmarszczyła brwi, ale wyraźnie było widać, że tylko udawała, że nie wie, o co chodzi. Raczej nie bez przyczyny była uważana za najbystrzejszą osobę w Slytherinie.

- No, jak się mieszka z Severem?

Znów wzruszyła ramionami.

- Normalnie.

- Jej, Cors - westchnął Draco z rezygnacją. - Przestań robić taką pokerową minę, bo nikt się tutaj na to nie nabierze - rzucił, przewracając oczami. - No weź, powiedz coś o starym Snape’ie. Śpiewa pod prysznicem? - puścił do niej oko.

Zachichotała lekko, w końcu zrzucając tę sztywną postawę. Zrzuciła buty i usiadła po turecku, nie zważając na to, że była w sukience.

- Nie, Draco, nie śpiewa - odparła z lekkim uśmiechem. - Przynajmniej nie słyszałam. W sumie, to jest to najdziwniejsza sytuacja w jakiej byłam. On… no niezbyt różni się od Severa jakiego znamy z Hogwartu. Jedyne co to nie próbuje wlepić mi szlabanu za podniesienie głosu albo nie zmycie naczyń po obiedzie.

Blaise wypluł cukierek z ust i zrobił wielkie oczy.

- Czekaj. Czy ty chcesz… Corny, chcesz mi powiedzieć, że nawrzeszczałaś na Snape’a?!

- Zaraz nawrzeszczałam. - Przewróciła oczami lekceważąco. - Po prostu… No po prostu delikatnie podniosłam na niego głos. Sorry bardzo, ale nie pozwolę znów ubrać się w te ascetyczne suknie do kostek, a już na pewno nie będę chodzić w golfach - żołądkowała się. - Nagle obudziło się w nim ojcowskie oburzenie - prychnęła z sarkazmem. - Jakoś mu do tej pory to nie przeszkadzało.

- Nawrzeszczałaś na Severa… - wymamrotał Draco z podziwem, a Blaise tylko siedział z rozdziawionymi ustami i wpatrywał się w dziewczynę. - Merlinie, chciałbym to zobaczyć - zaśmiał się białowłosy. - A co on na to?

- Nic. Zabrakło mu w końcu argumentów i musiał skapitulować. Co jak co, ale gadanego to ja mam sporo.

- Moja krew. - Wyszczerzył się chłopak.

- Jasssne.

Zjadła już całą swoją czekoladę i natychmiast zabrała się do uszczuplania zapasów Malfoya, zaczynając od czekoladowych żab. Dumbledore puścił do niej oko z karty znalezionej w pierwszej z nich, zaś z drugiej patrzyła na nią srogo wielka Morgana le Fay, której dziewczyna pokazała język. Odrzuciła karty obok siebie bez większego zainteresowania.

- Hmm… Myślicie, że wszyscy już wiedzą, że z nim mieszkam? - zapytała niepewnie, wykrzywiając lekko usta.

- Cóż, Ślizgoni raczej tak - odparł Draco z lekkim wzruszeniem ramion. - Wiesz, że Ślizgoni są świetni w wyciąganiu takich spraw.

- Eh, niestety…

- Nie martw się, Corny. Jak coś, powiedz słowo, a ze Smokiem naprawimy światopogląd jednemu z drugim.

- Dzięki, Blaise - wymamrotała Corny z przekąsem, a Draco z całych sił próbował wyobrazić sobie Zabiniego naprawiającego komuś światopogląd. Nie udało mu się.

Za oknem zapadł mrok i w przedziałach zapaliły się światła. Sięgnęli do kufrów, żeby naciągnąć szkolne szaty na mugolskie ubrania. Draco prawie się uśmiechnął, gdy przyglądał się swojemu odbiciu w szybie, walcząc z krawatem - tyle lat, a on nadal miał problemy z wiązaniem go. Czarna szata oznaczała, że nieodwołalnie wracają do ich drugiego domu, bo Hogwart nie mógł być niczym innym. Normalnie zaraz się popłaczę, Malfoy, zakpił sobie cichy głosik w jego głowie, który zawsze naprostowywał jego światopogląd na malfoyowskie tory.

Wkrótce czerwona lokomotywa zwolniła, a potem zatrzymała się na stacji w Hogsmeade. Tłum uczniów szybko wylał się na niewielki peron i natychmiast nad głowami rozległo się doskonale znane starszym rocznikom: Pirszoroczni, tutaj! Pirszoroczni do mnie!, wołane głośno przez dwa razy większego od normalnego człowieka hogwardzkiego gajowego, Hagrida, który i przedzierał się przez tłum, machając nad nim sporej wielkości latarnią.

- Dobry wieczór, Hagridzie - przywitała się Corny uprzejmym tonem, gdy przechodzili obok niego. Nigdy nie przepuściła okazji, żeby rzucić pozdrowienie nauczycielowi, niezależnie czy go lubiła, czy nie.

Draco westchnął, ale został zignorowany.

- Ach, Corny, miło cię znów widzieć. - Gajowy uśmiechnął się do niej spod rozległej brody. - Jak wakacje?

- Dziękuję, w porządku.

- Wpadnij do mnie w tygodniu na herbatkę - rzucił entuzjastycznie, a potem wrócił do nawoływania nowych uczniów. - Pirwszoroczni do mnie!

Corny uśmiechnęła się w ślizgoński sposób - można było to interpretować, jak tylko się chciało.

Draco zaciągnął się mocno chłodnym powietrzem, a potem razem z Corny, Blaise’em oraz Crabbe’em i Goyle’em, którzy przyplątali się niewiadomo kiedy, wsiadł do powozu ciągniętego przez testrale. Miał to nieszczęście widzieć te dziwne stwory, gdy w wieku siedmiu lat siedział przy łożu umierającej babki, mimo słabych protestów swoich, matki oraz ledwo żywej babki. Gdy się ojciec na coś uparł, to nie było siły.

Corny nerwowo tupała obcasem w podłogę powozu, a Draco oderwał się od niewesołych myśli i spojrzał na nią z ciekawością. Założyła ramiona na piersi i wpatrywała się w ciemność za oknem, jakby miało stamtąd nadejść co najmniej olśnienie. Wymienił spojrzenie z Blaise’em.

- Cors, zaraz wybijesz dziurę w podłodze - zwrócił jej uwagę, przez co został obdarzony spojrzeniem godnym bazyliszka, którego nie powstydziłby się profesor Snape. Widać, cos zostało we krwi.

Przewrócił oczami.

Tak naprawdę sam miał ochotę gryźć ściany z nerwów. Od czerwca nie mógł opędzić się od dziennikarzy i fotoreporterów, którzy koczowali pod bramą dworu, śledzili go na Pokątnej i na każdym kroku zasypywali pytaniami o ojca, o proces, o stare skandale wygrzebane z zakurzonych pudeł ze starymi wydaniami Proroka Codziennego. Draco miał już tego po dziurki w nosie, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że nie zostawił tego w Malfoy Manor ani w Londynie, tylko będzie musiał to wszystko znosić w Hogwarcie z podwójną siłą - w szkole miał stanowczo kilkukrotnie więcej wrogów niż poza nią.

Tłum uczniów z sześciu roczników wtłoczył się przez wielkie wrota do zamku wśród głośnych rozmów, śmiechów i okrzyków radości z powodu ujrzenia niewidzianych przez dwa miesiące wakacji przyjaciół, a potem do znajdującej się bezpośrednio za nimi wielkiej sali. Wprawdzie nie powalała ona przepychem ani pięknością, lecz jej ogrom jakby przytłaczał osoby cierpiące na lęk przestrzeni. Każdy, kto wszedł do niej choć raz, musiał przyznać, że była imponującym pomieszczeniem - o wielkich, witrażowych oknach umieszczonych wysoko pod sklepieniem, które wyglądało jak otwarte na niebo, obecnie zasypane gwiazdami i dodatkowo rozświetlone przez dziesiątki lewitujących pod nim świec. W sali stały cztery długie stoły ze złotą zastawą; zielony Slytherinu, czerwony Gryffindoru, granatowy Ravenclawu i żółty Hufflepuffu, a także znacznie krótszy stół grona pedagogicznego na podium, przykryty śnieżnobiałym obrusem. Pierwszego września panowało tu jak zawsze wielkie ożywienie, bo Hogwart nie był zwykłą szkoła i uczniowie wracali do niego z przyjemnością.

Draco zdążył usiąść, gdy podbiegł do niego Dorian Roper z trzeciego roku z miną pełną nabożnej czci i równoczesnej ekscytacji.

- Cześć, Draco - powiedział to w taki sposób, że Draconowi przewróciło się wszystko w środku. Wymamrotał cicho odpowiedź. - Słyszałem, że w tym roku będą egzaminy na szukającego. Czy to prawda?

Draco westchnął, unosząc oczy ku sklepieniu.

- Tak, to prawda. Zmienia się cały skład.

- Super - zawołał chłopak i prawie w podskokach pobiegł na swoje miejsce, bo właśnie wstał dyrektor. Draco posłał za nim zdegustowane spojrzenie.

Dumbledore chrząknął lekko, uniósł ręce, a gwar natychmiast ucichł, zaś chwilę później przez podwójne drzwi do sali wkroczyła profesor McGonagall, jego zastępca, nauczycielka transmutacji oraz opiekunka Gryffindoru, prowadząc między stołami Hufflepuffu i Ravencalwu około czterdzieściorga wystraszonych pierwszoroczniaków, którzy z rozglądali się wokoło przerażeniem i zachwytem. Kobieta niosła ze sobą zwój pergaminu, mały, drewniany stołek i starą, mocno zniszczoną Tiarę Przydziału. Ustawiwszy pierwszoroczniaków przed podium w miarę równym rządzie, postawiła na nim stołek z tiarą. Nowi uczniowie, jeszcze nie przydzieleni do domów, nie bardzo orientowali się, o co właściwie chodzi i rozglądali na boki, a część z nich mało nie zemdlała, gdy nagle materiał tiary sam rozdarł się nieco tuż przy rondzie tworząc coś jakby usta i po chwili zaczęła ona śpiewać swoją tradycyjną pieśń.

W Hogwarcie się narodziłam

I tutaj swój żywot wiodę.

Choć ze mnie stary kapelusz,

Podziałów jestem powodem.

Kto tylko wstąpi w te mury,

Do mnie kieruje swe kroki,

A ja mu los przeznaczam,

Zerkając w umysł głęboki.

Czy w ramiona Hufflepuffu

Wstąpisz dzięki mnie niebawem,

Gdzie sprawiedliwość panuje

I równość największym prawem.

Czy w dom Gryffindoru

Przywiedzie cię twoja droga,

Gdzie hołduje się cnocie,

A i nie gości tam trwoga.

Czy może zacny Ravenclaw

Przyjmie cię w swoje progi,

Gdzie czci się wiedzę, naukę

I intelekt nad wyraz tam drogi.

Czy może możny Slytherin

Przypadnie ci odtąd w udziale,

Gdzie spryt i charakter podstawą,

A krew czysta rządzi zuchwale.

Dalej chłopcy i dziewczęta

Nie bójcie się starego łachu!

Jam jest tiara przeznaczenia

I znam się dobrze na swym fachu.

Los wyznaczę wam doskonale,

Nie będę się wcale ociągać,

Choć może przy tym przyjaciół rozdzielę,

A bracia z innych domów będą spoglądać.

Wkładajcie mnie jednak śmiało,

Niech w wasze młode zajrzę umysły,

Bo czeka już was przeznaczenie

I czas już by wątpliwości prysły. [2]

Tiara zamilkła, a w wielkiej sali na moment zapadła cisza, potem wybuchły gromkie oklaski. Draco uderzył kilka razy w dłonie dla pozorów, jak co roku nie mogąc wyjść z podziwu, że stara tiara mogła wymyślić taką pieśń, jeszcze ułożyć do niej jakąś melodię. Z drugiej strony - leżała cały rok bezrobotna w gabinecie dyrektorskim, więc miała na to dużo czasu.

McGonagall znów wyszła na środek i rozwinęła zwój, przystępując tym samym do zwyczajowej Ceremonii Przydziału. Jako pierwszy ze zbitego szeregu pierwszorocznych został wywołany Richard Avery, który odważnie podszedł do stołka i natychmiast trafił do Slytherinu - patrząc na nazwisko, trochę trudno się temu dziwić - a potem poszło już szybko. Z tłumu pierwszoroczniaków wyróżniła się tylko Cassandra Garrett podrygująca na stołku jak na rozżarzonych węglach (i niestety przydzielona do Slytherinu), bardzo mały Louis Haxel, który po drodze potknął się o szatę i prawie przewrócił razem ze stołkiem (na szczęście trafił do Gryffindoru), przydzielona do Domu Węża Ilsa McGonagall, która natychmiast wzbudziła wśród starszych uczniów niemałe zainteresowanie swoim nazwiskiem oraz pucołowaty Dominick Power, który naciągnął tiarę tak mocno, że nie mógł jej potem zdjąć (Draco jakoś nie mógł się dziwić, że wylądował w Hufflepuffie). W końcu sztywny jak kołek Borys Zajcev (Malfoy zachodził w głowę, co to w ogóle za nazwisko) usiadł przy stole Krukonów, a profesor transmutacji zwinęła zwój i wyniosła tiarę z wielkiej sali.

Dumbledore wstał po raz kolejny, z dobrodusznym uśmiechem powiódł po stołach swoim słynnym spojrzeniem znad okularów-połówek, rozłożył ręce, jakby chciał wszystkich objąć i rzucił:

- Dobry wieczór, moi mili. - Wydawałoby się, że spoglądał na każdego z osobna. Splótł dłonie na długiej, siwej brodzie. - Cieszę się, że widzimy się po raz kolejny, w nowym roku szkolnym i jednocześnie w nowej, mam nadzieję, że choć nieco lepszej rzeczywistości. Jak zapewne dobrze wiecie, czarnoksiężnik, zwący się Lordem Voldemortem - przez salę przebiegł cichy ni to szmer, ni to jęk - zginął całkiem niedawno, o czym zresztą wspominałem wam przed wakacjami. Dlatego żywię szczerą nadzieję, że świat będzie nieco lepszy. Ale. - Uśmiechnął się szeroko. - Ale teraz ma to pewnie dla was niewiele znaczenia, dlatego nie będę już przedłużać. Smacznego, moi mili. - Znów rozłożył ręce.

Złote półmiski na stole natychmiast zapełniły się smakowicie pachnącymi potrawami i wszyscy nagle poczuli, że są niesamowicie głodni. Draco nalał sobie i siedzącej po jego prawej stronie Corny soku dyniowego i nałożył sobie na talerz kawałek soczystego befsztyku i obficie polał sosem. W pociągu zapchał się nieco słodyczami, ale było to tylko chwilowe i nie mogło się w żadnej mierze równać z prawdziwym posiłkiem, a już na pewno nie z posiłkiem w wielkiej sali. Tutejsze skrzaty w gotowaniu nie miały sobie równych w całej Anglii. Po drugiej stronie stołu Blaise elegancko atakował widelcem już drugie pieczone kurczę - Draco doskonale zdawał sobie sprawę, że nikt prócz Ślizonów nie dbał o etykietę przy stole i uczniowie innych domów bez skrępowania łapali w dłonie udka z kurcząt. Corny napoczęła kawałek kotleta jagnięcego, rozgniotła na talerzu dwa pieczone ziemniaczki, przy czym tylko jednego zjadła, dźgnęła kilka razy widelcem udko z kurczaka i skonsumowała trzy czwarte parówki, po czym odłożyła widelec na bok i stanowczo odsunęła od siebie talerz. W pierwszej chwili wyglądało, jakby nie mogła zdecydować się, co w końcu zjeść, ale Draco ostatecznie stwierdził, że po prostu nie mogła nic przełknąć. Czyżby aż tak stresowała się tym, że kilka miejsc dalej Pansy Parkinson, Daphne Greengrass, Lily Moon i Tracey Davis chichoczą cicho, co chwilę zerkając w ich stronę?

Chłopak nagle też stracił apetyt, gdy zdał sobie sprawę, że pierwszy raz od dawna Ślizgoni byli mniej zainteresowani jego osobą, niż uczniowie z innych domów, którzy rzucali w jego kierunku ukradkowe spojrzenia, pochylając głowy i wymieniając szeptem uwagi. Cztery rozchichotane Ślizgonki z ich roku szybko spoważniały i wbiły spojrzenia w swoje talerze. Draco zrozumiał, że one też były obiektem zainteresowania, tak jak reszta jego domu - po tym, jak Potter po raz kolejny, i zdaje się, że tym razem raz na zawsze, pokonał Czarnego Pana, część wychowanków Domu Węża straciła ojców albo nawet oboje rodziców, wujków, stryjów, krewnych i kuzynów, którzy trafili do Azkabanu za śmierciożerstwo. Tak jak ojcowie Pansy i Daph, matka Lily, wujostwo Tracey. Tak jak ojciec Dracona. I nie dało się ukryć, że nie przybyło przez to sympatii pozostałych domów do wciąż wyniosłych Ślizgonów, którzy próbowali zachować fason.

Ze stołów znikły półmiski z kolacją, a zamiast nich pojawiły się desery, zaś jednocześnie talerze same się oczyściły - choć pewnie nie same, tylko za pomocą skrzaciej magii. Na złotych tacach piętrzyły się torty, szarlotki, strucle, eklerki, lody na ciepło i zimno. Niektórym pewnie trudno było wepchnąć to do żołądka, ale aż żal było czegoś nie spróbować i nawet Corny skusiła się na kawałek tortu czekoladowego. Wreszcie talerze zalśniły czystością, a na podium po raz ostatni tego wieczoru wstał dyrektor i posłał uczniom kolejny dobroduszny uśmiech.

- Skoro wszyscy już pojedli i napili się do syta, mam dla was kilka ogłoszeń. Pierwszoroczniaków pragnę na wstępie poinformować, że pod żadnym pozorem nie wolno wchodzić do Zakazanego Lasu. Przypominam to również starszym uczniom. - Tu powinno nastąpić spojrzenie nad okularami na bliźniaków Freda i George’a Weasleyów, ale oni w zeszłym roku opuścili Hogwart i nie obyło się przy tym bez fajerwerków. - Na prośbę pana Filcha przypominam, że w między lekcjami, na korytarzach, nie wolno korzystać z zaklęć oraz chcę wam przekazać, że na terenie zamku zakazane są produkty pochodzące ze sklepu Weasleyów, zaś ich pełna lista dostępna jest na drzwiach gabinetu naszego pana woźnego oraz u wychowawców. - Mimo formalnego tonu, Draco mógłby przysiąc, że Dumbledore mrugnął w bliżej nieokreślonym kierunku. Był pewien, że dyrektorowi wcale nie przeszkadzało używanie produktów rudych biznesmanów, a cały ten przepis był od początku do końca wymysłem Filcha i grona nauczycielskiego.

Dyrektor chrząknął dwa razy i ciche szmery oburzenia natychmiast ucichły, ustępując miejsca idealnej ciszy. Staruszek poprawił okulary, uśmiechnął się ciepło, splótł ręce na brodzie i wrócił do tematu.

- Jak co roku, nastąpiły również zmiany w kadrze. W tym roku stanowisko nauczyciela obrony przed czarną magią obejmie profesor Sirius Black, o którym większość z was pewnie już słyszała.

Draconowi zajęło chwilę nim pozbierał własną szczękę ze podłogi, tak jak znaczna część uczniów. Zdumiał go fakt, że wcześniej nie zauważył obecności ciotecznego brata własnej matki, ale od rozpoczęcia uczty nie zerkał nawet na stół nauczycielski. Wciąż w głębokim szoku spojrzał wreszcie w tamtym kierunku i rzeczywiście ujrzał tam, właśnie wstającego i kłaniającego się lekko, Siriusa Blacka - tego samego, o którego niesamowitej ucieczce z Azkabanu nie dalej jak trzy lata temu głośno trąbił Prorok Codzienny, a który to w te wakacje oficjalnie został oczyszczony z wszelkich zarzutów. Draco spojrzał na dyrektora z urazą, której starszy czarodziej nie miał możliwości dostrzec. Nie od dziś było wiadome, że Dumbledore wręcz uwielbiał zatrudniać różne dziwne osoby na stanowisko nauczyciela, zwłaszcza obrony przez czarną magią - takie jak choćby wilkołak, emerytowany Auror, który okazał się być śmierciożercą, pisarz przywłaszczający sobie zasługi innych czy mężczyzna z Voldemortem z drugiej strony głowy - ale w tym roku chyba przeszedł samego siebie.

Trochę czasu zajęło wszystkim wyjście z szoku i w końcu Gryfoni zaczęli klaskać, a ich śladem poszli Krukoni i Puchoni oraz zaledwie kilkoro Ślizgonów, których wcale nie ucieszył widok największego Gryfona jaki pojawił się w tych murach przed Potterem. Draco ciężko wypuścił powietrze z płuc i z rezygnacją przejechał dłonią po włosach. Zapowiadał się ciężki rok.

Dumbledore poczekał, aż umilkną owacje, najwyraźniej wcale nie zbity z tropu konsternacją, jaka zapanowała wśród uczniów (zwłaszcza Domu Węża) i po chwili kontynuował swoją przemowę.

- Mam zaszczyt poinformować was, moi mili, że nastąpiła jeszcze jedna zmiana. Od tego roku roczniki od trzeciego wzwyż będą miały możliwość uczenia się dodatkowego, nieliczącego się do SUMów i OWTMów przedmiotu - języków obcych. - Adepci magii popatrzyli po sobie z minami pełnymi jeszcze większego zdumienia, choć wydawało się to niemożliwe. - Tego szlachetnego przedmiotu będzie nauczał znany starszym uczniom profesor Remus Lupin.

Siwiejący wilkołak w połatanych ubraniach podniósł się ze swojego miejsca między Blackiem w ciemnobrązowym garniturze i z długimi, czarnymi włosami ściągniętymi w koński ogon; a madame Pince, bibliotekarką o aparycji sępa albo harpii, i ukłonił zebranym z uprzejmym uśmiechem. Tym razem oklaski pojawiły się nieco szybciej i były większe, wzmocnione przez wychowanków Slytherina, którzy mimo wszystko lubili i szanowali mężczyznę od czasów jego pierwszej kadencji w Hogwarcie. Był jednym z niewielu nauczycieli, którzy nie traktowali Ślizgonów jak potencjalnych morderców i gwałcicieli.

- Dziękuję za miłe przyjęcie nowych profesorów - kontynuował niezrażony niczym dyrektor. - Na koniec pragnę jeszcze dodać, że sprawdziany quidditcha odbędą się w drugim tygodniu września, chętni mogą zgłaszać się do pani Hooch lub bezpośrednio do wychowawców, natomiast o dokładne terminy proszę pytać w gabinetach wychowawców i u kapitanów drużyn.

Draco skrzywił się na myśl o pielgrzymkach, które przez najbliższe dni będą go nawiedzać i nie po raz pierwszy pożałował, że to on został kapitanem drużyny, a nie Avery.

- A na koniec, zanim rozejdziemy się do łóżek, zaśpiewajmy nasz szkolny hymn! - zawołał Dumbledore wesoło, a uśmiechy nauczycieli, także nieco głupio wyszczerzonego Blacka, jakby zbladły. Nikt nie lubił śpiewać szkolnego hymnu prócz samego Dumbledore’a. - Każdy wybierze sobie swoją ulubioną melodię i śpiewamy! - Machnął różdżką, z której wystrzeliła złota szarfa, uniosła się nad stoły i rozwinęła, ukazując słowa.

Zamek zatrząsł się od hymnu, gdy wielka sala wyła na sto różnych melodii. Draco, tak jak trzy czwarte Ślizgonów, nawet nie udawał, że śpiewa, nie mając najmniejszej ochoty brać udziału w tej farsie. To było poniżej jego godności. Gdy wreszcie każdy skończył śpiewać - przy czym następowało to w innym czasie - dyrektor znów machnął różdżką, a szarfa zniknęła.

- A teraz do łóżek. Dobranoc, moi mili.

Draco prawie się uśmiechnął na myśl o długiej kąpieli w gorącej wodzie i swoim starym łóżku z zielonym baldachimem i kotarami, których nawet nie użył od początku pobytu w Hogwarcie. Anie Gibbon i Ed Burke szybko ogarnęli małe, dziewięcioosobowe stadko uczniów pierwszego roku i odmaszerowali z nimi do kwater Slytherinu. Wzrok Dracona padł na jasnowłosą Garrett, która wyglądała, jakby za chwilę z przyjemnością miała się zgubić. Pokręcił głową. Slytherin schodzi na psy, pomyślał z politowaniem, czekając z Corny aż Blaise dołączy do nich przy końcu stołu.

W drodze do lochów jeszcze dziesięciu Ślizgonów zapytało Malfoya, czy naprawdę odbędzie nabór na szukającego i za którymś razem białowłosy miał ochotę warknąć, że nie, nie będzie. Ale był prawie pewien, że wtedy zaczęłyby się pielgrzymki z pytaniem, czy to prawda, że wciąż zostaje na pozycji szukającego i też miałby ochotę kogoś zamordować. Ostatniemu chętnemu na tę zaszczytną funkcję trzasnął drzwiami swojego dormitorium przed nosem, warcząc dobranoc takim tonem, że na pewno nie miał na myśli dobrej nocy. Oparł się plecami o drzwi i odetchnął z ulgą.

Od początku dzielił dormitorium jedynie z Blaise’em, co dla nikogo nie było zaskoczeniem. Niektórzy ironicznie szeptali po kątach, że byli już po prostu jak stare, dobre małżeństwo. Trochę takie nowoczesne małżeństwo - mały małżeński trójkącik z panną Morgenstern wiecznie plączącą się pod nogami. Draco wciąż był niezadowolony, Blaise wiecznie nic nie robił, a Corny nieustannie prawiła kazania, każdemu, kto nie zdążył przed nią uciec.

Pomieszczenie było średniej wielkości, prostokątne, w okolicach dwudziestu stóp [3] na dwadzieścia pięć, bardzo jasne, choć oczywiście okien nie miało - za to z sufitu zwisał ogromny żyrandol z kutego żelaza na przeszło trzydzieści świec, a do tego na każdej ze ścian znajdowały się po dwa ozdobne kinkiety w podobnym stylu. Można było wysnuć stwierdzenie, że sypialnie Ślizgonów były trochę ascetyczne, mimo że należały przecież do arystokratów przyzwyczajonych do przepychu. Znajdowały się w nich po dwa łóżka, dwie szafy (no chyba, że był to jeden z nielicznych wyjątków i w dormitorium mieszkały trzy osoby), jeden mały stolik z czterema fotelami, niewielki kominek oraz duży dywan leżący na samym środku. Czasem można było wyprosić u wychowawcy zgodę na przysłanie przez rodziców jakiegoś dodatkowego mebla, albo niekiedy dostać spadek po poprzednim lokatorze w postaci kanapy, regału, barka, toaletki czy większej szafy (szczególnie dziewczyny były tym zachwycone, bo wiadomo, że im miejsca w szafie zawsze było za mało). Ściany były ciemne, kamienne i niepomalowane, łóżka miały niezmiennie ciemnozielone kotary i narzuty, a fotele zielone obicia i pozłacane nóżki. Zapewne sprzęty niewiele różniły się od tych, których na co dzień używali uczniowie innych domów, choć jedynie w kwaterach Domu Węża nie było okien, zaś świece paliły się prawie dwadzieścia cztery godziny na dobę.

- Jeśli masz zamiar być taki znerwicowany cały rok, to nie dożyjesz czerwca - stwierdził obojętnie Blaise, wchodząc do łazienki z ręcznikiem przewieszonym przez ramię. - Zejdziesz na serce.

- To nie moja wina. To ludzie są tacy wkurzający.

Draco ściągnął szatę przez głowę i rzucił ją na swój kufer, który już stał w nogach łóżka. Rozluźnił krawat, a potem posłał go w ślad za szatą. Jego koszula była nieco wygnieciona, ale ostatecznie nie wyglądała tak źle. Od jakiegoś czasu w mugolskich ubraniach czuł się lepiej i wolał zakładać je nawet na Pokątną czy do ministerstwa, którego ostatnim czasem był częstym gościem.

Padł na plecy na swoje łóżko i założył ręce za głowę, a wzrok wbił w zielony baldachim. Przymknął oczy, rozkoszując się znajomym zapachem pościeli, który zawsze dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Wiedział, że Zabini miał nieco racji, ale on też ją miał - nic nie mógł poradzić na to, że ludzie go denerwowali. Zaczął przygotowywać się mentalnie na sznureczek chętnych do sprawdzianów, którzy będą włóczyć się za nim przez cały następny tydzień jak stado osłów. Albo może raczej baranów. Będzie musiał uzbroić się w cierpliwość.

- Diabeł, wyłaź z tej łazienki! - zawołał, gdy zdał sobie sprawę, że przysypia w ubraniach. - Co ty tam robisz, do cholery?

- A co można robić w łazience?

- Cholera cię tam wie. Wyłaź stamtąd czym prędzej!

Blaise wymamrotał coś niewyraźnie, jak to on zwykł czynić, gdy coś mu się nie podobało, a drzwi dodatkowo stłumiły jego głos. Jeszcze nieco mu zeszło, nim w końcu pojawił się w dormitorium, ubrany jedynie w czarne bokserki, bo nie tolerował żadnej formy piżamy. Posłał Malfoyowi bardzo wymowne spojrzenie i w całkowitym milczeniu położył się do swojego łóżka. Wielki foch, mówiło jego zachowanie, ale na Draconie nie zrobił ono żadnego wrażenia. Chłopak od razu prawie na śpiąco przetransportował swój szanowny malfoyowski tyłek do małego pomieszczenia. Było tu tak biało i nieślizgońsko, że człowiek czuł się jak na innej planecie. Albo może raczej na Antarktydzie, bo często było tu też nieco chłodno, jak chyba w każdej innej części lochów. Draco odkręcił kurek z ciepłą wodą i natychmiast zaczął zrzucać z siebie ubrania, rzucając kolejne części garderoby na kosz, który stał między umywalką a ścianą. Gdy wanna się zapełniła, prawie cały zanurzył się w gorącej wodzie. Przymknął oczy, a jego myśli prawie od razu poszybowały swobodnie w różne kierunki.

Tak jak zakomunikował matce, miał zamiar wyciągnąć z tego roku, co tylko możliwe. Do tej pory ojciec stopował każde jego zapędy i choć brak ojcowskiej miłości sowicie wynagradzał mu złotem, to jednak kontrolował każdy jego ruch aż do przesady i nie dawał nawet ani swobody. Draco czuł się teraz, jakby po raz drugi się narodził - razem z ojcem zniknęły z jego życia zakazy i nakazy, głupie obowiązki i brak jakichkolwiek praw. Prawdę mówiąc, mógł teraz robić, co tylko mu się podobało i mógł sobie pozwolić prawie na wszystko, skoro od tej pory był jedynym prawnym właścicielem całego majątku Malfoyów. No dobrze, musiał jeszcze poczekać do siedemnastych urodzin, żeby dostać pełne do niego prawa, ale i tak miał ich już całkiem sporo. Szczerze wątpił, żeby ojcu i tym razem udało się wywinąć od Azkabanu - skoro do tej pory w nim siedział, to znaczyło, że nie wypuszczą go stamtąd tak łatwo. A to były bardzo dobre wieści.

Draco prawie zachłysnął się wolnością. Umówię się z Granger, zaśmiał się do siebie w myślach, przysypiając z głową opartą o brzeg wanny. Albo nie, mimo to nadal jej nie lubię. Lepiej z rudą Weasley - jest ładniejsza i na pewno o wiele ciekawsza od zarozumiałej panny Ja-To-Wszystko-Wiem-Bo-Wciąż-Trzymam-Nos-W-Książkach Granger. Poza tym, rude podobno były temperamentne. Czym ty się zajmujesz, Malfoy, prychnął w duchu w przebłysku świadomości. Jakby nie było w Hogwarcie innych dziewczyn niż jakieś tam Gryfonki, które za nic w świecie nie złamałyby zasad i nie spotkały się ze Ślizgonem. Cóż, mimo wszystko musiał przyznać, że Ślizgonki były jednak najładniejsze ze wszystkich uczennic - może po prostu lepiej dbały o siebie.

- Smoku, usnąłeś tam czy jak, do cholery? - odezwał się nagle zza ściany nieco stłumiony głos Zabiniego, wyrywając go z rozmyślań.

- Prawie - odkrzyknął Draco, budząc się nieco.

- Wyłaź, zanim się utopisz.

Przewrócił oczami, jednak posłusznie wyszedł z wody, zwłaszcza że zrobiła się już letnia, czyli trochę za zimna jak na jego standardy.

- Nie musisz mnie niańczyć - posłał w kierunku drzwi.

- Jasssne - sarknął Blaise. Słychać było, jak coś spada na ziemię, a potem ciche przekleństwo, urażone miauknięcie diabłowego kota i znów przekleństwo. Draco stwierdził, że kumpel musiał zrzucić coś z nocnego stolika, a próbując wstać i to podnieść, nadepnął na Lucyfera. Nie pierwszy raz, bo czarna bestia najwyraźniej udawała psa i zwykle spała na jego kapciach przy łóżku. - A potem będę odpowiadał za twoją śmierć - dodał Zabini po dłuższym czasie.

Draco znów przewrócił oczami, choć Blaise nie mógł tego widzieć. Wytarł się szybko ręcznikiem, ubrał bokserki i jasną koszulkę, która zwykle służyła mu za piżamę, umył zęby i wyszedł z łazienki. Blaise zdążył już zasnąć, chrapał dość głośno, ale Draconowi to nie przeszkadzało - przyzwyczaił się do tego po tych wszystkich latach i, między Bogiem a prawdą, nawet już tego w nocy nie słyszał.

Zabini chrapał chyba od zawsze. No… może nie od zawsze. Gdy miał osiem lat, a Draco i Corny po siedem, pewnego bardzo deszczowego, listopadowego dnia jechali razem na takim mugolskim wehikule na dwóch kołach, który Corny nazywała rowerem, i nie mogli zahamować, przez co wpadli do Tamizy. Nie wiadomo, skąd dziewczyna wzięła ten rower, ale chyba zapomniała zapytać, jak się tym hamuje. Wszyscy troje mieli wtedy paskudne zapalenie płuc. W efekcie Draco znalazł się w świętym Mungu i spędził tam prawie miesiąc, a Blaise’owi zostało chrapanie. Tylko Corny jakoś z tego bez szwanku wyszła.

Draco ziewnął przeciągle i natychmiast padł na swoje łóżko, a ledwie zdążył przykryć się kołdrą, zaraz zasnął. Śnił mu się ojciec, który powtarzał, że nigdy nie będzie prawdziwym arystokratą, jeśli wciąż będzie się garbił. I że powinien ściąć włosy, bo są zbyt długie i grzywka wchodzi mu do oczu, a to nie wypada dobrze urodzonemu chłopcu. Pan domu, jedyny pan i władca, siedział w swoim ulubionym fotelu w salonie z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni, założył nogę na nogą, a wszyscy stawali na głowie, żeby mu dogodzić, żeby tylko pan się nie gniewał i nie krzyczał. Przerażone skrzaty domowe biegały we wszystkie strony, wykonując różne najdziwniejsze polecenia, Narcissa przysiadła cicho na kanapie, udając zajętą robótką, ale jedyne co robiła, to kaleczyła palce, gdy igła zamiast w materiał, trafiała w jej skórę. A Draco stał przed obliczem ojca, patrzył na niego w milczeniu i zastanawiał się, co on, Draco Azrael Malfoy, tym razem zrobił nie tak, że Wizengamot znów puścił Luciusa wolno. Stał przed ojcem sztywny, nieco przygarbiony, z grzywką wpadającą mu w oczy i w mugolskich ubraniach, trochę pogniecionych i niechlujnych. Wszystko w nim krzyczało, że kwalifikuje się tylko do ukarania za to, że żyje, że oddycha, że stoi w tym miejscu i czasem że śmie się odzywać. Za to, że jest Draconem, a nie Luciusem.

Chłopak obudził się, zalany potem. W dormitorium było kompletnie ciemno, co oznaczało, że było jeszcze przed szóstą - wtedy zapalały się cztery smętne świece na żyrandolu, udając szarość poranka. Draco wymacał swoją różdżkę na nocnym stoliku i zapalił małe światełko na jej końcu, a potem zlokalizował swój zegarek. Wskazywał piątą trzydzieści. Draco uznał, że to całkiem dobra godzina na rozpoczęcie kolejnego dnia.

_______________

[1] draco (łac.) - (ang. dragon) smok

[2] Żeby nie było, tekst piosenki jest stanowczo mojego autorstwa.

[3] stopa - (ang. foot, ft) miara angielska 1ft = 0,3048m

III. Ciemna strona mocy

Przy śniadaniu przysypiał nad pustym talerzem i kubkiem z zimną już kawą, na którą ostatecznie zamienił sok dyniowy. Czuł się, jakby spadł z miotły z co najmniej trzydziestu stóp albo wpadł pod jeden z tych mugolskich blaszanych automobilów, które z zawrotną prędkością poruszały się po ulicach Londynu. Corny szturchała go co chwilę w żebra chudymi palcami z paznokciami pomalowanymi na czarno, żeby nie wpadł nosem w dżem wiśniowy stojący przed nim i nie stał się pośmiewiskiem całego domu, jeśli nie szkoły. Z drugiej strony stołu Blaise rzucał mu rozbawione spojrzenia ponad kolejnymi grzankami z serem, na które Malfoy odpowiadał swoim słynnym lodowatym i morderczym wzrokiem, który powinien zabijać albo przynajmniej ogłuszać. Ale wielka sala pełna była osób, które zdawały się nie do końca wiedzieć, gdzie się znajdują i dlaczego. Nie wszystkim udało się jeszcze przyzwyczaić do szkolnego rytmu i kiwali się smętnie nad talerzami. Przy stołach kręcili się wychowawcy, rozdając uczniom plany lekcji i dyskutując z szóstoroczniakami na temat kontynuowanych przez nich zajęć.

Jak zwykle otulony swoimi obszernymi, czarnymi szatami Sever emanował taką empatią, że zniechęcał do samego patrzenia na jego osobę, nawet już nie wspominając o otwieraniu do niego ust czy jakiejkolwiek próbie dyskusji. Zajął się w pierwszej kolejności pierwszoroczniakami, którzy siedzieli na brzegu stołu (kilkoro z nich o mało nie doprowadził do zawału, bo nie zdążyli przyzwyczaić się jeszcze do niecodziennego uroku jakim darzył wszystkich opiekun domu) i posuwał się wolno do jego końca. Wreszcie trafił do szóstego roku, zawadził o Greengrass i Davis, a potem ze ściągniętymi brwiami stanął tuż nad Blaise’em i popatrzył na białowłosego ze zdegustowaniem.

- Malfoy. - Lodowaty ton zmusił Dracona do otworzenia oczu i spojrzenia na swojego cudownego wychowawcę. Wciąż miał głowę opartą na dłoni i patrzył na Snape’a wzrokiem tak niewinnym, że pewnie mógłby uchodzić za Gryfona. - Wielka sala nie jest miejscem do spania.

- Ja nie śpię, panie profesorze - odparł Draco bez cienia zażenowania. - Ja tylko nie mam ochoty patrzeć na niektóre osoby.

- A może masz ochotę na szlaban, panie Malfoy?

Draco zrobił urażoną minę.

- Panie Zabini, jakie przedmioty pragnie pan kontynuować w tym roku? - wycedził Snape w taki sposób, że Blaise także spojrzał na niego z urazą.

Corny chrząknęła znacząco.

- Transmutacja, zaklęcia, eliksiry, starożytne runy, historia magii i języki.

Nauczyciel skrzywił się przy tym ostatnim, a jego czarne oczy zwęziły się i otaksowały Zabiniego groźnie, jakby wyrażanie chęci uczenia się języków było co najmniej zdradą stanu. Wszyscy wiedzieli, że nie cierpiał Lupina, ale doprawdy, pomyślał Draco, mógłby sobie darować te uprzejmości w jego kierunku. Poza tym, to nie była zdrada stanu, bo w kręgach czarodziejów czystej krwi uchodziło za oznakę dobrego wychowania, jeśli znało się przynajmniej dwa języki obce, z czego jednym musiał być francuski. Nawet jeśli Anglicy i Francuzi od wieków się nienawidzili. Corny natychmiast posłała ojcu takie samo spojrzenie, wyraźnie próbując dać mu do zrozumienia, że nie jest to poprawne zachowanie. Snape zacisnął usta. Stuknął różdżką w pusty blankiet i podał brunetowi jego plan na najbliższy rok szkolny, a potem zwrócił się do córki.

- Panno Morgenstern - wysyczał.

Prychnęła i odrzuciła do tyłu włosy. Draco nie po raz pierwszy zastanowił się, jak to się stało, że przez tyle lat nikt nie dostrzegł podobieństwa między tą dwójką - mieli takie same oczy i szczupłe dłonie z długimi palcami, w ten sam sposób mrużyli oczy, wykrzywiali usta i nawet identycznie unosili brwi w geście zdumienia i irytacji. A prawie cztery lata zajęło wszystkim, włączając w to ich samych, połapanie się w tym całym pokrewieństwie.

- Zielarstwo, transmutacja, zaklęcia, starożytne runy, eliksiry i języki, panie profesorze. - Posłała mu uśmiech, który był tak uprzejmy, że przerażający.

Siłowali się na spojrzenia i to Snape pierwszy odpuścił. Prychnął, stuknął w pergamin i oddał go dziewczynie przez stół, przenosząc wzrok na Dracona, który w końcu się nieco ożywił i podgrzewał swoją kawę za pomocą zaklęcia.

- Historia magii, eliksiry, zaklęcia, języki, starożytne runy - wyliczał Draco znudzonym tonem. W wakacje stwierdził, że przyda mu się obrona, ale nie chciał w żaden sposób wchodzić w drogę Blackowi, który pewnie wiedział, że całe życie nie znosił Pottera. Obrona odpadała. - Hm, numerologia, astronomia…

- Malfoy, cierpisz na nadmiar wolnego czasu? - Snape uniósł brwi, ale nie tylko on był zdziwiony, bo Blaise i Corny też przyglądali się białowłosemu ze zdumieniem. - Jeśli chcesz, to mogę zapewnić ci robotę na sobotnie wieczory.

- Dziękuję za troskę, profesorze. Ja po prostu nie lubię się nudzić - odparł chłopak, wzruszając ramionami.

Belfer prychnął cicho i spojrzał w pergamin z wynikami SUMów, zapewne szukając jakiejś niedostatecznej oceny, która wykluczyłaby jakiś przedmiot. Ale Draco nawet z transmutacji dostał powyżej oczekiwań, które umożliwiało mu naukę na poziomie OWTMów…

- O! - zawołał chłopak, a siedzący najbliżej Ślizgoni odwrócili się w jego stronę z ciekawością. - I jeszcze transmutacja - poinformował wychowawcę, który uniósł brwi tak wysoko, że prawie zniknęły mu pod czarnymi, tłustymi włosami.

- Eee, Draco? - zagadnął Blaise niepewnym tonem. - Przecież ty nie cierpisz transmutacji. Zapomniałeś już, że co roku McGonagall zagrażała cię na semestr i musiałeś zdawać dodatkowy test?

Draco przewrócił oczami.

- Dostałem w czerwcu P z SUMów, prawda, panie profesorze? - uśmiechnął się najmilej jak potrafił, znów robiąc niewinną minę. - A to oznacza, że mogę się jej uczyć w szóstej klasie, czyż nie? - I zapełnić nią lukę po opcm, której uczy teraz ten pieprzony Black.

Snape zacisnął usta i popatrzył na niego groźnie. Jego mina mówiła: Co ty znów kombinujesz, Malfoy? Wychowawca Domu Węża znał swoich uczniów na tyle, żeby wiedzieć, że nadgorliwość i nadmierna pracowitość była u większości z nich towarem deficytowym. U Malfoya była anomalią.

- To jest osiem przedmiotów, panie Malfoy - wycedził.

- Wiem.

- W tym roku zdajesz OWTMy.

- To też wiem.

- Będziesz miał dużo do nauki, a mało czasu. Poza tym, jesteś kapitanem drużyny i liczę, że w tym roku Ślizgoni w końcu odzyskają puchar quidditcha.

- Ja to wszystko wiem, panie profesorze - powiedział spokojnie Draco. - Nie musi mnie pan uświadamiać. A może chce mi pan powiedzieć, że nie wypisze mi planu z powodu nadmiaru przedmiotów? - Uniósł brwi.

Nauczyciel spojrzał na swoją córkę, zapewne szukając u niej pomocy, ale ona wzruszyła ramionami, rozkładając bezradnie ręce. Na Malfoya nie było rady, trzeba było po prostu to przetrwać. Po chwili Draco otrzymał swój rozkład zajęć, a Snape ze zniesmaczoną miną odmaszerował pastwić się nad kimś innym. Padło na siedzącego niedaleko Olivera Riversa z ich roku, który nerwowo poprawił okulary w grubych oprawkach, przejechał dłonią po ciemnych włosach i z lekkim zdenerwowaniem zaczął recytować swoje przedmioty.

- Czy możesz mi powiedzieć, jak ty masz zamiar to wszystko pozaliczać? - zapytała Corny z powątpiewaniem. - Zwłaszcza transmutację. Jak Blaise zdążył zauważyć, nie masz do niej bladego pojęcia.

- Dostałem P z SUMów - bronił się Draco.

- Więcej szczęścia niż rozumu - prychnął cicho Blaise ze swojej strony stołu i wzruszył ramionami na spojrzenie w stylu: I ty, Brutusie, przeciwko mnie?

- Wasza niewiara mnie przytłacza.

- To nie jest niewiara, Draco, to jest realizm - odparła Corny. - Jak będziesz jęczał, że McGonagall znów zagroziła cię na semestr, to cię przeklnę, jak tatusia kocham - zagroziła.

Draco przewrócił oczami.

- Dramatyzujecie.

- A ty nie potrafisz realnie ocenić sytuacji. Ale ta dyskusja jest bezowocna - stwierdziła Corny, wstając od stołu. - Chodźcie, zaraz mamy zaklęcia.

- Malfoy. Malfoy! Panie Malfoy, dziękujemy panu, że zaszczycił nas pan swoją obecnością na lekcji. Byłabym panu wdzięczna, gdyby zechciał pan jednak usiąść do ławki.

Ton wypowiedzi był ostry, karcący i nie wróżył nic dobrego.

Draco niespodziewanie ocknął się ze swoich myśli w dość nieprzyjemny sposób. Zdał sobie sprawę, że lekcja dawno się już zaczęła, a on stoi na środku klasy jak ten kompletny idiota. Co gorsza, przed nim znajdowała się McGonagall i patrzyła na niego co najmniej z mordem w oczach. Zamrugał kilkukrotnie i spojrzał z wyczekiwaniem na nauczycielkę. Jej słowa nie bardzo do niego dotarły, ale ostry, rozkazujący ton ściągnął go na ziemię i dał do zrozumienia, że coś jest nie tak. Coś stanowczo było nie tak.

- SIADAJ, MALFOY! - McGonagall najwyraźniej straciła panowanie nad sobą, co było do niej niepodobne. - Natychmiast! - dodała już nieco spokojniej.

Ci wszyscy uczniowie szóstego roku, którzy mieli zaszczyt znaleźć się akurat w tej klasie i kontynuować naukę transmutacji na poziomie OWTMów, jak również nie należeli do nieoficjalnego fanklubu Dracona Malfoy, zarechotali głośno. Zresztą fanklub Ślizgona też zachichotał, tylko dyskretniej. Draco zbladł, choć wydawało się to niemożliwe. Poczuł, że jego malfoyowska duma została dotkliwie urażona i kwili cicho w kącie, a w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ponieść za to winę. To była pierwsza lekcja transmutacji w tym roku, a on już zdążył się głupio skompromitować. To było doprawdy żenujące.

Nie mając żadnego wyboru, cicho wycedził przeprosiny przez zaciśnięte zęby i zajął swoje miejsce. Usatysfakcjonowana profesor McGonagall - starszawa już kobieta w okularach, wysoka i bardzo szczupła opiekunka Gryffindoru o siwych włosach ściągniętych w ciasny kok i ostrych rysach twarzy, która potrafiła utrzymać na lekcji ciszę bez podnoszenia głosu - natychmiast uspokoiła klasę i przeszła do tematu lekcji. Draco patrzył na nią trochę nadąsany ze swojej ławki na końcu sali.

- Co się z tobą dzieje, Draco? - zapytała Corny poirytowanym szeptem, gdy profesor skończyła tłumaczyć i kazała uczniom ćwiczyć zaklęcie przywołujące. Siedzieli razem na transmutacji szósty rok z rzędu, z miernym skutkiem. Choć zawsze mu pomagała, nie na wiele się to zdawało. Teraz przed dziewczyną pojawiał się już blady zarys wykałaczki, którą mieli wyczarować. - Od rana jesteś jakiś nieprzytomny.

- Nie wyspałem się i tyle - odwarknął chłopak niezbyt uprzejmie. Nie lubił, gdy zajmowała się nim jak jakimś niedorozwiniętym pięciolatkiem. A na dodatek to oczywiście właśnie jego wykałaczka, której notabene jeszcze nie było, okazała się niesamowicie oporna i postanowiła zostać w niebycie na wieczność. Wszyscy mieli rację, od zawsze był beznadziejny z transmutacji. - A co innego ma być?

- Jakbyś spał jak normalny człowiek, a nie wstawał o piątej rano i budził wszystkich w okolicy, to byś się wyspał - sarknął cicho Blaise, siedzący w ławce za nimi. Nie patrząc na niego, Malfoy mógł przysiąc, że zaciska mocno szczęki i ciska gromy z oczu. Zabini lubił sobie pospać, w przeciwieństwie do niego.

- Odwal się, Diabeł - warknął Draco przez ramię, a potem zwrócił się znów do Corny. - Nic mi nie jest.

- Ależ oczywiście, że tobie nigdy nic nie jest - syknęła dziewczyna, krzywiąc się kwaśno. - Najpierw nic ci nie jest, a potem jęczysz mi nad uchem, że nikogo nie obchodzi, co się z tobą dzieje.

- Przesadzasz.

Blaise lekko kopnął krzesło Dracona i natychmiast oboje zamilkli. Profesor McGonagall bardzo wolno przeszła obok nich z dłońmi splecionymi za plecami, uważnie przyglądając się, jak machają różdżkami - Draco starał się wyglądać jak najbardziej przekonywująco, ale wyniki miał mierne. Wreszcie kobieta podeszła do czerwonego na twarzy Rona Weasleya - który czerwienił się z byle powodu - i zaczęła mu tłumaczyć, co robi źle i co powinien poprawić.

Corny machnęła różdżką, a przed nią zmaterializowała się wykałaczka, na co Draco uniósł brwi. Z niechęcią spojrzał na pusty blat przed sobą i zastanowił się, co on właściwie robi nie tak. Stanowczo wolał zaklęcia. Albo eliksiry. Czy ona nie powinna uwielbiać eliksirów do tego stopnia, żeby aż zaniedbywać inne przedmioty? To było frustrujące, przyjaźnić się z dziewczyną, która od sześciu lat rywalizuje o pierwsze miejsce na roku z jakąś Gryfonką. Sorry, nie z jakąś, tylko z Granger. To nazwisko samo w sobie powinno wszystko tłumaczyć.

- Oczywiście - prychnęła cicho dziewczyna. - Ja zawsze przesadzam, jestem nadgorliwa i w ogóle. Zła i niedobra jestem, ot co.

Draco zmarszczył brwi, od niechcenia machając różdżką.

- Corny, czy tobie hipogryf stanął dziś na odcisk, czy jak, do jasnej…

- Panie Malfoy. Panno Morgenstern. Slytherin stracił dziesięć punktów - odezwała się nagle McGonagall tuż przy prawym uchu Dracona. - To jest klasa transmutacji, nie kawiarnia w Hogsmeade. Macie ćwiczyć zaklęcie, a nie gadać.

- Przepraszamy, pani profesor - rzuciła natychmiast dziewczyna, a potem szybko dodała, wskazując na leżącą na stoliku wykałaczkę:

- Mnie się już udało.

Nauczycielka podeszła do niej i przyjrzała się krytycznie kawałkowi drewna, chyba lekko zawiedziona, że po raz kolejny uczennica Domu Węża przebiła jej wychowankę. Dwa stoliki przed nimi Hermione Granger nadal machała różdżką, a przecież w Hogwarcie zawsze uchodziła za najmądrzejszą.

- Gratulacje, panno Morgenstern. Slytherin właśnie odzyskał utracone przez państwa punkty - powiedziała belferka sucho. Machinalnie poprawiła kanciaste okulary, na sekundę zaciskając wargi w cienką linię. - A skoro już skończyłaś, to pomożesz Malfoyowi, bo, jak widać, nadal ma problemy z opanowaniem mojego przedmiotu. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jakim cudem dostał pan powyżej oczekiwań na SUMach, panie Malfoy. - McGonagall wyrażała swoje odczucia na ten temat nie po raz pierwszy od początku roku, patrząc surowo na chłopaka, jakby podejrzewała w tym wszystkim jakiś przekręt. - Zawsze był pan kiepski z transmutacji i byłam mile zaskoczona, kiedy zobaczyłam pana oceny. Posądziłam pana nawet, że zaczął się pan uczyć z mojego przedmiotu, panie Malfoy. Ale jak widać, ta chwila słabości już minęła - dodała kobieta, krzywiąc usta. - Dlatego jeśli pan ma zamiar kontynuować naukę w tym roku, lepiej żeby trzymał się pan blisko panny Morgenstern. Jak sądzę, jest ona zawsze skora do pomocy.

Rzuciwszy mu ostatnie spojrzenie z serii: Malfoy, bierz się do roboty albo pożałujesz, obciągnęła szatę w słynącą przez pokolenia szkocką kratę, poprawiła bardzo ciasny, siwy kok i odwróciła się od ich stolika. Odszedłszy krok, jednym zdaniem przywołała do porządku pozostałych uczniów, którzy podsłuchiwali się reprymendzie wygłoszonej pod adresem Dracona (dupka, którego ojciec siedział w Azkabanie) z wielką uwagą, jak również z niemałym zadowoleniem.

- Oczywiście, pani profesor - odparła Corny do odchodzącej nauczycielki, po czym przeniosła wzrok na sąsiada. - Zadowolony? - szepnęła do Dracona, gdy kobieta nie mogła już jej słyszeć. W jej głosie nie było jednak urazy.

- Nie do końca - odszepnął przez zaciśnięte zęby. - Będę zadowolony, jak przywalę Weasleyowi w te wyszczerzone zęby… Aua! Corny! - syknął, gdy wbiła obcas buta w jego stopę.

Zgromiła go wzrokiem.

- Ćwicz, nie gadaj - rozkazała.

Jakimś cudem udało mu się wyciągnąć zmiażdżoną stopę, która pewnie by jęknęła razem z nim, gdyby tylko miała usta. Spojrzał na Corny ze zbolałą miną kogoś niesłusznie ukaranego, odsuwając się jak najdalej od niej.

- Jesteś zła. Nie cierpię cię.

- Też cię kocham - odrzekła lekko. - A teraz ćwicz.

Podczas eliksirów Snape miał pokerową minę. Przez całą lekcję nie zerknął w ich stronę nawet jeden raz, a już pod żadnym pozorem nie wchodził w kontakt wzrokowy z Corny, która, zresztą, też nie wydawała się być jakoś szczególnie tym zainteresowana.

W wielkim skupieniu pochylała się nad kociołkiem, znęcała się z zapałem nad ingrediencjami, kroiła, miażdżyła i kruszyła, najwyraźniej mając zamiar zostać drugim uczniem szóstego roku w historii Hogwartu, któremu udało się poprawnie przygotować na lekcji Wywar Żywej Śmierci. Nikt nie miał co do tego jakichkolwiek wątpliwości, biorąc pod uwagę jej dość bliskie pokrewieństwo z owym pierwszym uczniem, patrz obecnym nauczycielem eliksirów, Severusem Snape‘em. Jakimś cudem każdy szósty rok wiedział, że tylko młodemu Severowi udało się prawidłowo uwarzyć ten eliksir na zajęciach, co jednych motywowało, a innych jedynie zniechęcało. I wciąż nikomu się nie powiodło.

Ale. Zawsze jest jakieś ale i tutaj też było. Jeśli już była o tym mowa, Draco wiedział jednak coś, czego nie wiedzieli inni uczniowie - Snape’owie mieli we krwi niezwykłą smykałkę do eliksirów. Corny znała się na tym doskonale zanim jeszcze okazało się, że jest córką okrytego mroczną sławą Mistrza Eliksirów we własnej osobie. Nim jeszcze z nim zamieszkała i mogła osobiście przyglądać się jego pracy oraz eksperymentom nad wywarami. Corny nie była doskonała (w przeciwieństwie do panny Ja-Wszystko-Wiem-i-Umiem Granger) - choć świetnie radziła sobie z transmutacją i zaklęciami, to w żaden sposób nie mogła opanować obrony przez czarną magią. Cały Slytherin wiedział, że była wręcz beznadziejna w ataku, a najlepszą formą obrony jaką do tej pory opanowała, był szybki odwrót i ucieczka z pola bitwy. Jednak jeśli chodzi o eliksiry, to bez obaw można było rzec, że w tej dziedzinie była prawie tak dobra jak jej ojciec.

Draco trochę jej zazdrościł. Sam nigdy z eliksirami nie miał problemów, z wszelkich zajęć dostawał minimum P, a SUMy zaliczył na W, to jednak nigdy nie był nawet w połowie tak dobry jak Corny. Wydawało się, że ona po prostu to czuła. I zwykle szła sobie na skróty, nie zważając na przepis, który Sever zawsze wypisywał na tablicy.

Nie, żeby Draco jej źle życzył, co to to nie, ale mogłaby być czasem mniej idealna, to wtedy czułby się mniej niedoskonały. No, ale przynajmniej nie była jak ta Granger, która zawsze musiała być pierwsza, bo inaczej to chyba by umarła albo coś. Corny zadowalała się tym, że w eliksirach nie miała sobie równych. Co z tego, że nie potrafiła posługiwać się poprawnie różdżką do obrony?

- Koniec czasu. - Głos Snape’a był lekko poirytowany, bo z kociołka Erniego Macmillana, pucołowatego, jasnowłosego Puchona, który zajął miejsce Pottera przy stoliku Hemione Granger, buchały kłęby żółtego, gryzącego dymu. Draco czuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie, a uczniowie siedzący najbliżej Puchona wyglądali, jakby mieli zaraz spadać z krzeseł. - Postawcie fiolki z eliksirami na biurku i wynocha - zazgrzytał Snape. - Minus dziesięć punktów dla Hufflepuffu za stworzenie sytuacji zagrożenia życia, panie Macmillan - dodał i skrzywił się paskudnie. Dracona zastanowiło, czy Mistrz Eliksirów jest odporny na toksyczne opary, czy po prostu dobrze się maskuje. - Może być pan z siebie dumny, panie Macmillan, bo zdaje się, że pobił pan tego nieszczęśnika Longbottoma w sianiu zniszczenia na moich lekcjach - zakpił Sever. - A teraz wynocha, ale już.

Garstka uczniów szóstego roku, która zdecydowała się kontynuować eliksiry na poziomie OWTMów, szybko zebrała swoje rzeczy i natychmiast opuściła salę pełną duszącego dymu. Powietrze na korytarzu było rześkie niczym o poranku na błoniach, mimo że pachniało kurzem i stęchlizną typową dla lochów.

- Nic takiego by się nie stało, gdyby Seve… ojciec - Corny skrzywiła się, gdy po raz tysięczny się przejęzyczyła - nie stał nad tym biedakiem przez pół godziny jak kat nad złą duszą.

Niezgodne ze szkolnym regulaminem bardzo wysokie szpilki Corny stukały głośno o kamienną posadzkę. W ciszy ten huk przywodził na myśl odgłosy mini-wybuchów. Pozostali uczniowie dawno ich wyprzedzili, umykając jak najszybciej na wypadek, gdyby Mistrz Eliksirów się rozmyślił i kazał im wracać do sali. Nie skończyła się jeszcze lekcja, a Snape naprawdę rzadko wypuszczał uczniów ze swojej klasy wcześniej, niż równo z dzwonkiem na przerwę. Robił wyjątki jedynie dla takich przypadków. Trójka Ślizgonów była teraz sama na mrocznym, zimnym korytarzu, wolno zmierzając na lunch.

- Trzeba być odpornym na takie rzeczy, Cors. - Draco wzruszył ramionami z obojętną miną. - Stary Sever zawsze dyszy wszystkim w kark.

- Chciałeś chyba powiedzieć, że się nad nimi znęca psychicznie - zauważyła gniewnie, nawet nie próbując szukać poparcia u Blaise‘a. Zabini nie wplątywał się w żadne kłótnie. - Zauważ, że nad Ślizgonami nie stoi.

- Bo my jesteśmy wyjątkami od każdej reguły.

- Chyba ty - prychnęła, w końcu się uśmiechając. - Wydaje się, że masz na plecach neon: Uwaga, patrzcie na mnie, jaki jestem wspaniały.

- Jesteś okrutna - powiedział, patrząc na nią z urazą i ignorując uniesione kąciki ust kumpla, który mimo to wciąż nie wypowiedział ani słowa.

Zaśmiała się głośno.

- Uczyłam się od mistrza.

- Zawsze to powtarzasz i nigdy nie wiem, czy chodzi o mnie, czy o Snape’a.

- Oj, Draco, Draco - westchnęła Corny ze śmiechem, kręcąc głową i patrząc na niego z politowaniem. - Zawsze taki zagubiony. Jak dziecko we mgle.

- Diabeł, powiedz jej coś - zażądał, szturchając bruneta.

- Corny, mówię ci coś - powiedział natychmiast Zabini, próbując zachować poważną minę, ale oczy mu się śmiały.

Draco rzucił mu mordercze spojrzenie, prychnął i ostentacyjnie odwrócił się od obojga. Jego przyjaciele wybuchli głośnym śmiechem. Corny pogłaskała go pocieszająco po ramieniu.

- Biedny, mały, Draco - mruknęła, uśmiechając się złośliwie, ale głos miała słodki jak miód. Prawie jak Umbridge. - Daj, ciocia Corny cię przytuli.

Przewrócił oczami.

- Nie lubię was.

- Nic nowego - stwierdził Blaise ze wzruszeniem ramion.

Draco miał rzucić kąśliwą odpowiedź, ale wrzaskliwy dzwonek na przerwę wypełnił cały zamek. Byli akurat na parterze, obok klasy transmutacji, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, prawie uderzając w Corny. Na korytarz wylała się fala drugorocznych Puchonów i Ślizgonów, którzy z bojowymi okrzykami pognali w kierunku wielkiej sali. Zdumiona i też trochę przerażona profesor Trelawney, nauczycielka wróżbiarstwa, z wrażenia rozrzuciła wokół siebie karty, stojąc jak słup soli na środku korytarza. Corny fuknęła, obrażona, odrzuciła do tyłu długie włosy i zamknęła drzwi z trzaskiem.

- Nie cierpię dzieci - wymamrotał cicho białowłosy posyłając w kierunku rozkrzyczanej hałastry zniesmaczone spojrzenie.

- Taaak, a ty to od razu szesnastolatkiem się urodziłeś - skwitował to Zabini, przewracając oczami.

- Na pewno nie byłem takim hałaśliwym, nieznośnym bachorem.

Brunet westchnął.

- No trzeba przyznać, że wrzeszczeć to ty nigdy nie wrzeszczałeś - odrzekł szybko. - Ale nieznośny to jesteś do teraz - dodał ze złośliwym uśmieszkiem, już gotowy do odwrotu.

- Diabeł, bo jak ci…

- Pax, pax, panowie. - Corny natychmiast wepchnęła się brutalnie między nich i ich rozdzieliła, odpychając od siebie. Trzymała ich na odległość swoich rozłożonych ramion. - Dajcie spokój.

Draco prychnął, odsuwając się nieco. Ponad głową Corny (plusem było to, że była dość niska - sięgała mu raptem do ramienia) posłał przyjacielowi mrożące krew w żyłach spojrzenie, które niestety nie zadziałało, bo Zabini znał je prawie od zawsze. Podobno po jakimś czasie człowiek uodparnia się na rzeczy, na które był narażony przez dłuższy czas. Blaise uodpornił się na Dracona, ale Draco chyba zapomniał uodpornić się na Zabiniego.

- Policzę się z tobą w dormitorium - zagroził Malfoy, patrząc na bruneta z mordem w oczach.

Blaise przewrócił oczami.

- Jaaaasssne - sarknął. - Chciałbym to widzieć.

Draco musiał przyznać, że coś w tym jednak było. Zabini miał mocny prawy sierpowy, a białowłosemu nie bardzo widziało się chodzenie z fioletowym limem pod okiem. Bo jak znał życie, ani Corny, ani tym bardziej Blaise, nie zgodziliby się za karę go usunąć. Jakby samo to, że oberwał na własne życzenie, nie było dla niego już wystarczającą karą.

- Normalnie jak dzieci - mruknęła Corny, kręcąc głową, gdy wkroczyli do wielkiej sali.

Po lunchu mieli numerologię, na której profesor Vector była uprzejma zadać im esej na trzy rolki pergaminu na następny poniedziałek, przez co następującą po niej wolną godzinę spędzili w bibliotece, gdzie Corny przekopywała regały w poszukiwaniu ksiąg potrzebnych do owego eseju, a jako ostatnie zajęcia tego dnia mieli pierwszą lekcję języków z profesorem Lupinem.

Draconowi nie bardzo wychodziło ukrywanie podekscytowania, gdy razem z Blaise‘em do siadali ławki na końcu sali. Przed nimi zajęły miejsca Corny i Pansy Parkinson, rozlewająca wokół siebie piękno okraszone sporą dawką perfum z wyższej półki - Hexen no.6. Parkinson od rana nie gadała o niczym innym jak tylko o nowym nauczycielu, na którego postanowiła zagiąć parol, co dla Dracona okazało się być całkiem niezrozumiałe. Draco słyszał od matki, że od jakiegoś czasu Lupin spotykał się z jego własną kuzynką, Nymphadorą Tonks (albo może raczej to ona spotykała się z nim), która była aurorką i pewnie bez wahania wydłubałaby Pansy oczy, gdyby ta tknęła jej faceta choć małym palcem. To była po prostu krew Blacków, którą - niestety - Draco też miał w sobie.

Na zajęcia zapisał się prawie cały szósty rok ze Slytherinu (znajomość paru dodatkowych języków mogła okazać się bardzo przydatna w życiu) i Gryffindoru (przedmiotu uczy były Gryfon? trzeba się zapisać!), znaczna część Krukonów (bo wychowankowie Domu Kruka lubili się uczyć nowych rzeczy) i jedynie dwóch Puchonów (przy czym oboje wyglądali na ludzi, którzy nie rozumieją, dlaczego znaleźli się w tym pomieszczeniu), czyli sala na drugim piętrze była zapełniona po brzegi. Nie zabrakło także słynnej gryfońskiej spółki z mocno ograniczoną odpowiedzialnością Potter&Weasley&Granger w pierwszych ławkach, wpatrującą się w katedrę nauczyciela prawie z uduchowieniem.

Draco stwierdził, że Lupin niewiele zmienił się przez ostatnie trzy lata. W jego wyblakłych, jasnobrązowych włosach pojawiło się nieco więcej siwizny, na twarzy przybyło trochę szram i zmarszczek, ale miał te same łagodne, błękitne oczy, ten sam uprzejmy, ciepły uśmiech i tak samo zniszczone, powycierane w wielu miejscach szaty. Mimo że teraz wszyscy wiedzieli, że jest wilkołakiem, nikt nie miał zamiaru dokuczać mu z tego powodu. Malfoy wątpił też, żeby rodzice znów zaprotestowali.

Nauczyciel sprawdził listę obecności, po czym odłożył ją na biurko i powiódł po sali zaciekawionym spojrzeniem.

- Witam wszystkich, którzy postanowili uczęszczać na te nietypowe zajęcia - zaczął, wstając zza katedry i wychodząc do nich. Przystanął obok ławki Pottera i Weasleya, ale wcale nie wyglądało na to, że miał zamiar w jakikolwiek sposób ich faworyzować. Co jak co, ale Lupin zawsze był sprawiedliwy. - Cieszę się, że jest was tak wiele, choć mam świadomość, że ten rok będzie dla was ciężki, sam wspominam szósty rok jako ciągłą harówkę i pewnie nie wszyscy z was wytrwają ze mną do końca. Jak powiedział dyrektor w czasie uczty powitalnej, są to zajęcia nadobowiązkowe, nie ma z nich zaliczenia, a także możecie z nich zrezygnować, nie ponosząc przy tym żadnych konsekwencji.

Zaczął przechadzać się między rzędami, przyglądając się każdemu z nich uważnym wzrokiem. Gdy patrzył na licznych Ślizgonów, nie widać było w jego oczach zwykłej, gryfońskiej wrogości. Draco zawsze podziwiał go za to, że nigdy nie traktował uczniów Slytherinu inaczej niż pozostałych - tak jakby jako jeden z niewielu nauczycieli nie widział w nich grzechów ich rodziców.

Wszyscy słuchali go w pełnym skupieniu i w całkowitej ciszy, choć nie była to ta sama cisza, która zwykle panowała na lekcji eliksirów.

- Profesor Dumbledore stwierdził, że murom Hogwartu przyda się powiew świeżości - ciągnął wilkołak, a jego wzrok na sekundę spoczął na Draconie, który zastanawiał się, czy powinien się uśmiechnąć. Zdaje się, że ludzie uśmiechają się, gdy ktoś na nich przyjaźnie patrzy. - Z tego powodu zdecydował się wprowadzić do waszych planów nowy przedmiot, jakim są języki obce. Z tego, co wiem, sam zna ich wiele, jednak obowiązki związane z funkcją dyrektora nie pozwoliły mu na podjęcie zadania uczenia was. Dlatego właśnie poprosił mnie, żebym wrócił po raz kolejny do zamku jako nauczyciel, tym razem nie obrony. - Obszedł całą salę i wrócił do katedry. Oparł się o nią biodrem. - Mam świadomość, że znajdą się tacy, którym będzie to nie w smak - powiedział spokojnie, uśmiechając się do nich smutno. - Ale bardzo mi miło, że znalazło się tak wielu chętnych uczenia się przedmiotu, z którego nie ma oceny ani nie jest on wymagany przy jakiejkolwiek rekrutacji do pracy. Chyba że ktoś z was ma zamiar w przyszłości podjąć pracę tłumacza zagranicznych dzieł lub wyjechać z Anglii - dodał.

Zamilkł na chwilę, znów rozglądając się z zainteresowaniem. Draco bawił się swoim piórem, przekładając je między palcami, ale nie spuszczał wzroku z nauczyciela. Corny miała rację, znał całkiem sporo języków i zapewne nie dowie się tutaj nic ponad to, czego nauczyli go prywatni guwernanci, których zatrudniał ojciec, ale te lekcje mogły być miłym spędzeniem czasu.

- Na szósty rok - podjął na nowo Lupin - profesor Dumbledore przygotował cztery godziny zajęć z języków. Jak już pewnie zauważyliście w waszych planach, są one waszymi ostatnimi lekcjami, co nie napawa mnie radością. - Mężczyzna lekko wykrzywił usta, wyrażając tym samym swoją dezaprobatę. Draco nie mógł się nadziwić, że potrafił to zrobić, nie tracąc nic na swojej zwykłej łagodności. - Mam jednak nadzieję, że was to nie zniechęci. Nie musicie również być obecni na wszystkich zajęciach, choć ich opuszczanie może zaowocować sporymi brakami, które trzeba będzie nadrobić, jeśli chcecie rozumieć dalsze zajęcia. Mówię to, bo mam świadomość, że część z was zapewne jest w drużynie quidditcha, a treningi też muszą kiedyś się odbywać.

To pocieszające, pomyślał Draco. Ten człowiek potrafi chyba przewidzieć każdą ewentualność.

- A teraz, chciałbym się dowiedzieć, czy któreś z was zna jakieś języki obce. Oczywiście ludzkie, bo trudno wymagać od szesnastolatków, żeby znali gobliński - dodał z lekkim uśmiechem, a kilka osób parsknęło śmiechem.

Szybko zgłosiło się kilku Krukonów i Ślizgonów, którzy znali francuski, przynajmniej w stopniu miernym. Dołączyła do nich Hermione Granger. Daphne Greengrass i Pansy Parkinson przyznały, że w dzieciństwie uczyły się trochę niemieckiego, natomiast Sophie Roper, Puchonka, przyznała, że miała kontakt z językiem hiszpańskim. Co do łaciny i greki to nikogo nie zdziwiło, że zgłosiły się jedynie osoby czystej krwi - stare rody nadal trzymały się tradycji i uczyły swoje dzieci języków wymarłych - łaciny, starożytnej greki, staroangielskiego i czasem celtyckiego. Mimo to Lupin wydał się być mile zaskoczony.

Draco postanowił milczeć. Trochę głupio było się przyznawać przed prawie czterdziestoma osobami (z których trzy czwarte go nienawidziło), że zna się pięć języków współczesnych, nie licząc ojczystego, a do tego cztery wymarłe. Zaraz te wstrętne Gryfiaki zaczęłyby prychać, jak to Draco Malfoy jest próżny, egoistyczny i zapatrzony w siebie, że znów się popisuje i wywyższa nad innymi. O nie, nie, nie, pomyślał Draco, zaciskając mocno usta. Nie wpłynął na niego nawet naglący wzrok nauczyciela, który zapewne musiał słyszeć to i owo od swojej dziewczyny - a może raczej życiowej partnerki, bo w końcu Lupin miał ponad trzydzieści lat, a w tym wieku to chyba nie miało się już dziewczyn - o staromodnym, nie tylko malfoyowiskim, wychowaniu. Dla zasady, i może trochę dla moralnego wsparcia przyjaciela, Corny i Blaise także nabrali wody w usta, co nie było nawet dziwne. Właściwie to cała trójka nie była publicznie zbyt rozmowna, jeśli nie miało to oznaczać rzucania kąśliwych uwag.

- Dobrze, dziękuję - powiedział wilkołak, gdy gwar nieco przycichł, bo już wszyscy się wypowiedzieli. Przez cały czas tej burzy mózgów siedział na brzegu biurka, czego nigdy nie zrobiłby żaden inny nauczyciel. No może prócz profesor Sinistry, która mogłaby być do tego zdolna, ale akurat nie miała okazji, jako że jej lekcje odbywały się na szczycie wieży astronomicznej. - Może teraz mi powiecie, jakiego języka chcielibyście uczyć się na początek?

W klasie po raz kolejny zapanowała wrzawa, jeden mówił przez drugiego, wszyscy zaczęli się przekrzykiwać i trudno było coś zrozumieć w tym chaosie.

- Znając nas, to nigdy nie zdecydujemy się na jeden - mruknął Draco do Blaise’a, przyglądając się całej scenie bez większego przekonania.

- Chciałeś raczej przez to powiedzieć, że Gryfiaki natychmiast zbojkotują każdą naszą propozycję, Smoku - natychmiast odparł cicho brunet. - Nigdy nie zgodzą się, żeby to Ślizgoni cokolwiek wybrali.

Draco prychnął.

- Jakby się na tym znali. Tylko Granger zna jakikolwiek język inny niż angielski. Albo ojczysty gryfoński - zakpił.

- Draco, peut-être vous avez une suggestion [1]. - Ponad wszystko wybił się wciąż spokojny głos nauczyciela.

- Non, professeur Lupin - odparł Draco automatycznie. - Je suis sûr que les autres savent mieux ce que vous avez besoin d'apprendre, professeur [2].

Nagle w klasie zrobiło się kompletnie cicho. Draco zamrugał gwałtownie, gdy z opóźnieniem dotarło do niego, że tak, jak najbardziej posłał w przestrzeń kolejną kąśliwą uwagę, ale zrobił to po francusku, przechodząc na niego zupełnie automatycznie i że Lupin najzwyczajniej w świecie go podpuścił. Spojrzał na mężczyznę z urazą spod na wpół przymkniętych powiek.

- Questo non è giusto [3] - powiedział obrażonym tonem, wydymając usta i z rozmysłem wybierając język, którego nikt nie wymienił.

- Tak, wiem, Draconie - odrzekł nauczyciel z ciepłym uśmiechem. Wyglądał na rozbawionego faktem, że udało mu się wciągnąć białowłosego do dyskusji w obcym języku. - Bardzo cię przepraszam, ale byłem ciekawy, czy to prawda, że każdy Malfoy zna więcej języków, niż przeciętny tłumacz.

Chłopak wzruszył ramionami, wciąż czując się urażony.

- To zależy, ile języków zna przeciętny tłumacz.

W błękitnych oczach wilkołaka błysnęły iskierki rozbawienia, na jego ustach wciąż gościł szeroki uśmiech. Patrząc na mężczyznę, człowiekowi nasuwał się wniosek, że stało przed nim ucieleśnienie idealnego nauczyciela, który posiadał wszystkie koniecznie aspekty - był miły, sympatyczny, wyrozumiały, wiecznie uśmiechnięty, chętny do pomocy i, co najważniejsze, przyjacielski. Prezentował swoją osobą doskonałą antytezę profesora Snape’a, który posiadał wszystkie te cechy, jeśli dostawiło się do nich przedrostek nie.

Jednak Ślizgoni na ten swój dziwny sposób lubili opiekuna Domu Węża, zgryźliwego i mrocznego Severusa Snape’a, i lubili też nowego-starego profesora, Remusa Lupina, wilkołaka z klasą, siedzącego na brzegu biurka i uśmiechającego bardzo cicho. Draco do tej pory nawet sobie nie wyobrażał, że można uśmiechać się cicho, ale teraz wiedział, że to możliwe. Lupin cały był jakby cichy i taki jakiś kojący, był niczym ucieleśnienie spokoju, uprzejmości i pokory. Draco wiele razy słyszał, jak Snape stwierdzał z kpiną, że profesor języków swoim sposobem bycia próbował wynagrodzić światu swoje wilkołactwo. Może coś w tym było, a może po prostu Lupin był najsympatyczniejszym nauczycielem na świecie.

Nauczyciel odwrócił uwagę od Malfoya i skierował się znów do klasy. Znów wrócił temat języka, od którego mieliby zacząć zajęcia. W końcu demokratycznie przyjęty został francuski, co ani trochę nie zdziwiło Dracona. W końcu wszyscy uważali, że francuski to taki cudowny, elegancki język Arystokracji, koniecznie przez duże A. Draco nie miał co do tego żadnych wątpliwości - Lucius zawsze klął po francusku, gdy wracał pijany i wyładowywał swoją złość na każdym, kto tylko znalazł się w zasięgu ręki. Zazwyczaj była to Narcissa, bo Draco potrafił dostatecznie szybko uciekać na krótkie hasło matki: Do łóżka.

Lekcja zakończyła się wcześniej, niż było w planie, bo Lupin stwierdził, że nie warto przez piętnaście minut zaczynać jakiegokolwiek tematu i z uśmiechem na twarzy puścił ich wolno. Nie zrobiłby tego żaden inny nauczyciel. McGonagall mawiała, że piętnaście minut to całą wieczność, a Snape przez ten czas mógłby dać szlabany całemu rokowi.

- To będą całkiem przyjemne zajęcia, nie sądzicie? - rzuciła Corny w drodze do lochów. Jej ton był lekki, w ostateczności delikatnie podekscytowany. Draco dawno temu wysnuł przypuszczenie, że Corny niezdolna była do zbyt silnych uczuć i wszystkie miały dodatek nieco, trochę lub lekko. Nawet gdy podskakiwała radośnie na widok czekolady, była jedynie troszkę szczęśliwa. Ale przynajmniej dobrze się z tym maskowała. - Słyszałam, że Lupin przez ostatnie lata zajmował się tłumaczeniem tekstów na angielski. Kokosów się na tym nie zrobi, ale…

- Mimo wszystko on jest taki uroczy - wpadła jej w słowo Pansy Parkinson, vel. Czarna, z rozmarzeniem wznosząc zielone oczy ku sufitowi i przykładając wypielęgnowane dłonie do lekko zarumienionej twarzy. Wyglądała, jakby przed sekundą zeszła z okładki Czarownicy. - Taki miły i uroczy. No i jeśli dobrze się przyjrzeć, to w pewien sposób przystojny.

Draco wymienił szybkie spojrzenia z Corny i Blaise’em, przy czym pierwsza uniosła brwi, a ten drugi wzruszył ramionami.

- Miły, uroczy i zajęty, Pansy - powiedział sucho. - Przez aurorkę, nie wiem, czy to ci się obiło o uszy. Wiesz, czym zajmują się aurorzy? - zapytał kpiąco, nie zrażony morderczym spojrzeniem, którym obdarowała go dziewczyna. - Założę się, że jego dziewczyna - jak również moja kuzynka - tak łatwo ci go nie odda.

- Od kiedy przejmujesz się swoją kuzynką, Draco? - prychnęła Parkinson ze wzruszeniem ramion. - Wasza szlachetna rodzina wyklęła jej matkę, czyż nie? A tak poza tym, każdy wagonik można odczepić, mon ami [4]

Posłał jej powątpiewające spojrzenie, ale ona tylko odrzuciła do tyłu czarne, sięgające jej do ramion loki i rzuciwszy hasło w stronę zagradzającej im drogę ściany, weszła do pokoju wspólnego, nie żegnając się z nimi. Jej krok można było zaklasyfikować jako dostojny, elegancki i wyniosły, kołysała delikatnie biodrami, stukała obcasami - Corny zawsze z satysfakcją zauważała, że miała wyższe - a jej postawa z daleka krzyczała: Patrzcie na mnie! Jestem najładniejszą dziewczyną w Hogwarcie i większość z was może o mnie tylko pomarzyć.

- Chciałbym zobaczyć, jak dziewczyna Lupina rozszarpuje ją na strzępy - mruknął z chorą satysfakcją w głosie, ze wzrokiem utkwionym w plecach Pansy (a przynajmniej takie było założenie, bo niechcący zjeżdżał nieco niżej), która wchodziła właśnie w jedno z przejść prowadzących do dormitoriów. - Założę się, że niewiele by z niej zostało - dodał.

Blaise przewrócił oczami.

- Wyłazi z ciebie psychopata, Smoku. Chodźmy stąd, zanim ktoś to usłyszy i zamknie cię w świętym Mungu.

Draco prychnął, ale, przepuściwszy Corny w przejściu, wszedł do leniwie spokojnego pokoju wspólnego, a stamtąd prosto do własnej sypialni, do minimum ograniczając pobyt w tym miejscu.

Nigdy nie lubił długo przebywać na tej ziemi na ślizgoński sposób niczyjej, jaką stanowił pokój wspólny, a od pewnego czasu dosłownie to znienawidził. Tak samo nie cierpiał teraz wszelkich innych form przebywania z ludźmi, którzy gapili się na niego, gdy myśleli, że nie widzi i obgadywali go za plecami. Kiedyś wydał się być duszą towarzystwa, robił wszystko, żeby gdziekolwiek się pojawił, patrzono na niego, przyklaskiwano mu. Gdy patrzył w przeszłość, śmiał się sam z siebie i z tych wszystkich pragnień, żeby być najlepszym i przyciągać spojrzenia innych. Teraz wszystko się zmieniło i nie mógł powiedzieć, że na lepsze. Odkąd Czarny Pan został pokonany, Draco nawet we własnym domu nie miał ani chwili spokoju, a w Hogwarcie też nie było lepiej. Teraz robił wszystko, żeby odwrócić od siebie uwagę, żeby nikt go nie zauważył, żeby nie stać na świeczniku. Nie było to łatwe, zwłaszcza tutaj, w miejscu, gdzie zawsze wszyscy się nim interesowali - do tej pory za jego bezwzględną zgodą i przyzwoleniem. Z drugiej strony, pod drzwiami jego dormitorium nie czekała zgraja głodnych krwi sępów czyhających na każdy jego zły ruch… Przynajmniej oficjalnie nie czekała.

Life is brutal, mawiali mugole i mieli co do tego absolutną rację. Nikt o tym się tak dobrze nie przekonał, jak Draco Malfoy, syn śmierciożercy odsiadującego wyrok w Azkabanie. I nie on jeden. Wszyscy Ślizgoni traktowani byli teraz przez innych uczniów jak jakieś pieprzone zło koniecznie, jak trędowaci, napiętnowani, okryci hańbą potencjalni młodzi mordercy, gwałciciele, płatni zabójcy i szpiedzy doskonali na usługach mrocznych sił. A Draco, nie oszukujmy się, czuł się, jakby miał być w tej całej fasie wymyślonej przez nadętych Gryfonów, nowym Czarnym Panem, nowym Lordem Voldemortem, który stanie na czele armii gotowego na wszystko nowego pokolenia śmierciożerców.

Dziękuję, postoję, prychał białowłosy w myślach, patrząc na to wszystko z niesmakiem i sporą dozą złości. Jakoś nigdy specjalnie nie interesowało go przejęcie świata na drodze totalnej, ogólnoświatowej apokalipsy - która byłaby wywołana, notabene, przez niego samego - mordowanie mugoli i czarodziejów mugolskiego pochodzenia, ani tym bardziej rządzenie tym światem. Co to w ogóle za zabawa, zniszczyć wszystko, żeby tym rządzić? Przepraszam bardzo, CZYM niby miałby rządzić, gdyby pozbył się z tego świata wszystkich ludzi i zrównał wszystko z powierzchnią ziemi? Dziwiło go, że nikt nie zauważał luk, którymi naszpikowany był jego misterny plan przejęcia świata. A pełen był dziur i nieścisłości. Bądźmy szczerzy, gdyby Draco NAPRAWDĘ miałby podbić świat, rozegrałby to zupełnie inaczej, w czysto malfoyowski sposób. Co jak co, ale Voldemort był kiepskim strategiem, a jeszcze gorszym dyktatorem i tyranem - nawet tego nie potrafił zrobić dobrze. No ale czego spodziewać się po człowieku bez nosa i z pionowymi szparkami zamiast źrenic?

- Puk, puk, ziemia do Dracona. - Corny pomachała mu dłonią przed twarzą. - O czym tak zawzięcie rozmyślasz, panie Malfoy? Czyżby kolejny misterny plan podbicia świata?

Draco spojrzał na nią spode łba. Czasem zastanawiał się, czy naprawdę miał wszystko wypisane na twarzy, czy dziewczyna po prostu właziła do jego głowy i wybierała z niej sobie, co tylko chciała. Po namyśle stwierdzał, że oba pomysły były równie absurdalne.

- Cors, mogłabyś nie być wredna? - wymamrotał przez zaciśnięte zęby.

- Ależ, kochanie, jakże bym mogła?! - zawołała z przesadnym oburzeniem i pokręciła energicznie głową, a długie włosy zatańczyły wokół niej niczym czarny welon. - Jestem Ślizgonką, mon ami - oznajmiła z pasją, teatralnie kładąc dłoń na piersi w geście wyraźnie mającym na celu przedrzeźniać Parkinson. - A każdy szanujący się Ślizgon musi być wredny. I musi mieć tysiąc gotowych planów na podbój świata - dodała po chwili, szczerząc głupio zęby.

- Wszelkie moje plany ograniczają się na razie do zamordowania ciebie, ma chérie [5] - wycedził przez zaciśnięte zęby.

Zachichotała szyderczo i uciekła kilka stopni wyżej.

- Uważaj, słońce, bo będziesz miał do czynienia z bardzo złym profesorem Snape’em, który schrupie cię na śniadanie - zagroziła, wciąż chichocząc.

- Żmija z ciebie.

- Do usług. - I ulotniła się do swojego dormitorium.

Draco prychnął, westchnął, a potem znów westchnął. Spojrzał na Blaise’a, który stał tuż za nim z rękoma w kieszeniach i bardzo rozbawioną miną, próbując chyba przy tym wyglądać niewinnie. Nie bardzo mu to wychodziło.

- Mógłbyś mi pomóc - poskarżył się Draco.

Otrzymał bardzo rozweselone spojrzenie czekoladowych oczu, które jeszcze bardziej go zirytowało.

- Z reguły nie biję kobiet, stary - odparł natychmiast Zabini z bezczelną miną, szczerząc przy tym zęby zupełnie jak przez kilkoma sekundami Corny. - Zresztą, nie chcesz mi chyba powiedzieć, że nie radzisz sobie z jedną, może nieco wredną, dziewczyną?

- Nie cierpię cię - fuknął Malfoy, wchodząc do sypialni.

- Nawzajem.

I weź tu bądź źródłem wszelkiego zła, pomyślał białowłosy z przekąsem, gdy za Blaise’em cicho zamknęły się drzwi. Padł na twarz na łóżko i przykrył głowę poduszką. Słyszał, jak brunet zgania swojego kota z pościeli i mamrocze na niego, a potem zamyka się w łazience. Draco mógł sobie do woli twierdzić, że jest największą szychą w Slytherinie, jednak jego przyjaciele zawsze byli gotowi sprowadzić go na ziemię. I pokazać mu, jak bardzo się myli.

- Normalnie żyć, nie umierać - wymamrotał.

- Miauu - odparł mu na to Lucyfer, moszcząc się wygodnie na jego poduszce i obejmując ją we władanie.

_______________

[1] Draco, peut-être vous avez une suggestion (fr.) - Draco, może ty masz jakąś propozycję.

[2] Non, professour Lupin. Je suis sûr que les autres savent mieux ce que vous avez besoin d'apprendre, professeur (fr.) - Nie, profesorze Lupin. Jestem pewien, że inni wiedzą lepiej, czego powinniśmy się uczyć, profesorze.

[3] Questo non è giusto (wł.) - To nie jest w porządku.

[4] mon ami (fr.) - mój przyjacielu

[5] ma chérie (fr.) - kochanie

IV. Nowe oblicze filantropii

Pierwszy tydzień września minął wszystkim bardzo szybko i do tego mocno deszczowo. Dzień w dzień Hogwart witały ciężkie, szare chmury oraz lodowate strugi płynące z nieba. W nudny i zimny piątkowy wieczór, w który Ślizgonom nie pozostało nic innego, jak grzanie się przy jednym - ale za to jakim! - kominku w pokoju wspólnym i odrabianie nieszczęsnych zadań domowych, Lycoris Vaisey z trzeciego roku stwierdził niezbyt głośno, że na błoniach powstało drugie jezioro i kto wie czy nie głębsze podzamkowego. Jakby w odpowiedzi, Leo Harper cicho mruknął do Casa Avery’ego i Dana Bulstrode, że byłoby można w końcu urządzić jakąś imprezę na powitanie nowego roku i ożywić atmosferę. Od początku roku w Hogwarcie niezaprzeczalnie wiało nudą. Natychmiast fama szeptem poszła w eter i już po chwili roczniki szósty i siódmy, a także tym razem łaskawie dopuszczone czwarty i piąty, półgłosem przytakiwały, że taka niewielka impreza w lochach to trafiony pomysł. Od razu zawiązał się też komitet organizacyjno-imprezowy pod przewodnictwem Leo Harpera i Casa Avery’ego, którzy chyba od zawsze mieli smykałkę do organizowania rzeczy nielegalnych i ryzykownych. Pansy Parkinson i Kathie Selwyn zobowiązały się rozpuścić wici po szkole, a także pod żadnym warunkiem nie dopuścić, żeby cokolwiek dotarło do uszu ciała pedagogicznego.

I życie w Domu Węża wróciło na swój dawny tor.

Informację o szykującej się nielegalnej imprezie prawie pod samym nosem - do tego bardzo długim nosem, jeśli ktoś o to pytał - Jego Straszylencji Severusa Snape’a, Draco przyjął do wiadomości z raczej miernym zainteresowaniem. Jako że roczniki czwarty i piąty nie były często zapraszane na tego typu happeningi, zwykle szóstoroczniacy byli bardzo podekscytowani pierwszą w roku ślizgońską imprezą, na którą mogli przyjść legalnie (o ile w tym przypadku można mówić o jakiejkolwiek formie legalności). Draco jednak nie byłby sobą, gdyby okazał zbyt dużo zainteresowania czymś takim jak zwykła szkolna potańcówka - nawet z wieloma różnorakimi zakazanymi w Hogwarcie substancjami w stanowczym nadmiarze - i jedynie wzruszył ramionami, wracając do eseju na transmutację. Pansy Parkinson przekrzywiła delikatnie swoją śliczną główkę i popatrzyła ze zdumieniem w zielonych oczętach na równie zainteresowanych tematem Corny i Blaise’a (co u nich było zgoła normalne), a oni bardzo zgodnie też wzruszyli ramionami. Kto zrozumie Malfoya?

Impreza została zaplanowana na następny piątek, podczas gdy w niedzielę w końcu się rozchmurzyło. Draco szybko porzucił jej temat - jednak myślał o niej w wolnych chwilach - i stwierdził, że najwyższy czas ustalić termin sprawdzianów quidditcha oraz zaklepać boisko, póki była pogoda przynajmniej znośna. Z takim właśnie postanowieniem obudził się w umiarkowanie słoneczny, poniedziałkowy poranek, z taką myślą poszedł na śniadanie, a potem nosił się w czasie przerwy między transmutacją a zajęciami z eliksirów.

- Mamy jeszcze trochę ponad dziesięć minut - stwierdziła Corny, patrząc na zegarek, gdy stanęli przy schodach. Blaise wrócił do swojego dormitorium, bo na transmutacji zauważył brak podręcznika do eliksirów w swojej torbie. - Możemy zawadzić o pierwsze piętro? Chcę wejść na sekundę do łazienki.

Wyrwany z własnych myśli Draco zamrugał szybko i spojrzał na nią nieco zdezorientowany. Krótka wypowiedź Morgenstern ulokowała się gdzieś pomiędzy sprawdzianem quidditcha, Averym, nowym szukającym oraz ogromnym brakiem wolnego czasu, aby Draco mógł to wszystko ogarnąć.

- Do łazienki? - zapytał głupawo, spoglądając na zegarek, który wskazywał siedem minut po jedenastej.

- Tak, Draco, do łazienki. - Spojrzała w sufit i pokręciła głową, zerkając na niego jak na idiotę. - Wiesz, łazienka to takie miejsce, gdzie się człowiek myje i załatwia swoje potrzeby fizjologiczne - zakpiła, uśmiechając się paskudnie, ale natychmiast się poprawiła. - Poprawię makijaż. To zajmie najwyżej pięć minut.

Mózg Dracona załapał w końcu, o co chodzi i chłopak skwapliwie pokiwał głową, zgadzając się na wszystko. Wątpił jednak, żeby owe poprawianie makijażu zajęło Corny mniej niż pozostałe im dziesięć minut przerwy.

- Kobiety… - westchnął, wdrapując się za nią po schodach.

Spojrzała na niego przez ramię i fuknęła:

- Nie stękaj.

- Nigdy w życiu - odparł natychmiast, unosząc obronnie ręce.

Na pierwszym piętrze nie było nikogo, nie licząc wyliniałej kotki starego woźnego Filcha, pani Norris, która z wysoko uniesionym ogonem podążała wolno pod oknami. Gdy tylko Morgenstern zniknęła w łazience dziewcząt, Draco oparł się o ścianę tuż obok drzwi i od razu wyciągnął z torby swój plan lekcji. Zaczął go studiować pod kątem możliwych sprawdzianów do drużyny, zaciskając usta ze zniecierpliwieniem, bo nie miał pomysłu na tę patową sytuację.

- Ej, żyjesz tam? - zapytała Corny zza uchylonych drzwi, gdy przez dłuższą chwilę nie odezwał się ani słowem.

- Hm? Chyba tak - odpowiedział bez zaangażowania, nie odrywając wzroku od pergaminu. - Muszę upchnąć sprawdziany w jakiś dzień i nie mam pojęcia w jaki - poinformował ją z ciężkim westchnieniem. - Może w środę po lunchu?

- Mamy dwie godziny eliksirów.

- Właśnie - poparł z miernym entuzjazmem. - Sever pewnie nie będzie robił problemów, a nadrobienie dwóch godzin eliksirów to nie taki problem - wyjaśnił, ale bez większych nadziei. Skrzywił się, gdy pomyślał, jakiego kazania będzie zmuszony wysłuchać, zanim opiekun Domu Węża wreszcie łaskawie zgodzi się na opuszczenie eliksirów. - Noo, ewentualnie mógłby być poniedziałek, ale mam numerologię, a potem są języki i…

- Draco, ty znasz chyba każdy możliwy język - przerwała mu ostro Corny. Wyczuł w jej głosie irytację. Dziewczyna od początku twierdziła, że językami tylko zawala sobie plan, który i tak miał maksymalnie upchany. - Naprawdę nie wiem, czego niby Lupin mógłby cię nauczyć. Goblińskiego? - sarknęła.

Prychnął ze zniecierpliwieniem. Staroczarodziejskie wychowanie faktycznie wymagało od każdego dziedzica nazwiska Malfoy znajomości co najmniej trzech języków obcych, ale tak naprawdę było to tylko na papierze. Ojciec Dracona znał tylko francuski i to tak miernie, że rodowici Francuzi dostaliby zawału, gdyby usłyszeli francuszczyznę Luciusa Malfoya. Mimo wszystko Draco dostał jednak najlepszych guwernantów i korepetytorów, więc na swoją znajomość języków nie mógł narzekać. No ale każdy powinien się rozwijać.

- Nie kpij sobie - poprosił z lekką urazą. - Nie umiem… - zaciął się.

- Chińskiego?

- Właśnie - podłapał, udając, że nie usłyszał ironii w jej głosie. - Prócz tego polskiego, fińskiego, arabskiego… Meksykańskiego.

- Tragedia - prychnęła.

- Cors, nie nabijaj się ze mnie - oburzył się i spojrzał na drzwi morderczym wzrokiem, który powinien je co najmniej spopielić.

Mógłby przysiąc, że przewróciła oczami. Zawsze w takich chwilach patrzyła z politowaniem w sufit, kręciła głową i przewracała oczami. Albo zaczynała się z niego śmiać, na co nie odważyłby się nikt inny. Draco zawsze twierdził, że Corny pozwalała sobie z nim stanowczo za dużo.

- Ależ ja się nie nabijam, jakże bym śmiała. A tak poza tym, w Meksyku mówią po hiszpańsku, mój drogi - zauważyła.

- Jasne. Długo ci to jeszcze zajmie? - zapytał z lekkim zniecierpliwieniem, wracając wzrokiem do pergaminu z planem lekcji. Mimo jego spojrzenia pełnego mordu, literki nie zmieniły miejsc, a zajęcia nie postanowiły się poprzestawiać - nadal było ich dużo i w zupełnie nieodpowiadających mu godzinach.

- Jeszcze trochę. Gdzie ci się tak… Au!

Draco drgnął i z niepokojem zajrzał do wnętrza łazienki. Corny stała przed lustrem wiszącym nad jedną z umywalek i zasłaniała dłonią prawe oko. Chłopak rozejrzał się dla pewności po pomieszczeniu, a potem zerknął na Morgenstern, mrużąc oczy. Wprawdzie nikt jej nie mordował, co wcale nie oznaczało, że nie mogła zrobić krzywdy samej sobie. Czasem odnosił wrażenie, że Morgenstern po prostu kiedyś zabije się własną różdżką. Jak już ją wreszcie znajdzie.

- Co jest? - zapytał, przyglądając się jej z rezerwą.

Posłała mu w lustrze poirytowane spojrzenie i pewnie przewróciłaby oczami, gdyby nie to, że jedno najwyraźniej miała uszkodzone.

- Nic - fuknęła na niego z rozdrażnieniem. - Wsadziłam sobie kredkę w oko. Nie musisz zaraz wszczynać alarmu przeciwśmierciożerskiego.

Wzruszył ramionami, jednocześnie spoglądając w sufit i wycofał się na korytarz w trybie natychmiastowym. Przebywanie w damskiej toalecie bywało bardzo ryzykowne. Już samo stanie pod jej drzwiami było niebezpieczne i groziło oberwaniem od jakiejś dziewczyny za podglądanie. Kobiety nigdy nie słuchały, że facet po prostu na kogoś czeka akurat pod drzwiami damskiej toalety, tylko od razu wyzywały go od zboczeńców i okładały torebkami.

- No dobra - wymamrotał, wracając do przerwanego zajęcia. - Znów jestem w punkcie wyjścia i nadal muszę ustalić jakiś dogodny termin. Soboty mi pewnie nie dadzą - mruczał do siebie - bo zwykle Krukoni już pierwszego dnia zaklepują sobie najbliższą niedeszczową sobotę na sprawdziany… A może tak piątek przed lunchem? - zastanowił się. - Mam tylko starożytne runy i najwyżej mogę sobie odpuścić lunch. Co o tym myślisz, Cors?

- Potem mamy dwie godziny zaklęć - przyszedł odzew z łazienki.

Draco westchnął.

- No wiem… Dobra, powiem Snape’owi, że mamy dwie możliwości.

- A wtorkowe przedpołudnie?

- Przed lunchem jest transmutacja - zauważył, krzywiąc się boleśnie. - I tak mam z McGonagall na pieńku, więc wolę nie dokładać do pieca.

- Doprawdy, Draco, do tej pory nie rozumiem, po co ci ta transmutacja - rzuciła Corny z poirytowaniem. - Ani tego nie lubisz, ani nie umiesz…

Wzruszył ramionami, choć nie mogła tego zauważyć. On też nie rozumiał, po co mu ta transmutacja. Męczył się na niej niesamowicie, a umiał ją równie dobrze, jak Corny umiała obronę przed czarną magią - znaczy, ich zdolności w tych dziedzinach były doprawdy straszne.

- Gdyby się Black nie wprosił, byłaby obrona - wymamrotał słabo.

- I ty oczywiście koniecznie musiałeś wziąć coś w zamian - sarknęła z lekka. - Doprawdy Draco, jesteś pracoholikiem. To się leczy, wiesz?

- Weź się odczep, co? - warknął, a potem dodał:

- Długo ci to jeszcze zajmie?

- Nie poganiaj mnie, bo będzie jeszcze dłużej. Znów sobie wsadzę coś do oka i będziesz miał mnie na sumieniu - zagroziła.

- Eh…

Na końcu korytarza zrobił się mały ruch i Draco automatycznie spojrzał w tamtą stronę. Zza rogu wyłoniły się właśnie dwie zgrabne Krukonki z któregoś ze starszych roczników, może piątego, a może siódmego - chłopak nie pamiętał ich jednak z żadnych zajęć. Popatrzył na nie raczej bez większego zainteresowania, po prostu dlatego że przechodziły obok niego, ale gdy zrównały się z nim, nagle obie rzuciły mu figlarne spojrzenia, co go natychmiast zaintrygowało. Zmierzył je od stóp do głów z ciekawością, a one jednocześnie zachichotały cicho, widząc jego zainteresowanie. Gdy odeszły już kilka kroków, obejrzały się jeszcze przez ramię, znów spoglądając na niego kokieteryjnie. Popatrzył za nimi i nie mógł nic na to poradzić, że jego wzrok zjechał nieco niżej, na ich zgrabne tyłki i długie nogi w szpilkach. Musiał przyznać, że obie dziewczyny były ładne i seksowne. Zawsze był wyczulony na kobiece piękno, ale jakoś do tej pory nie bardzo miał czas na patrzenie na dziewczyny w TEN sposób. Odchrząknął.

- Eee… No więc wtorek odpada… - wymamrotał, rzucając ostatnie szybkie spojrzenie na znikające za rogiem dziewczyny. Potrząsnął głową i skupił się na swoim problemie. - W sumie czwartek po lunchu mógłby być, ale mam historię magii i języki. Dlaczego ja zawsze na końcu mam historię magii, co? - zirytował się. - Nic nie można z tym zrobić.

- Jej - westchnęła ciężko Corny. - Błagam, nie dramatyzuj. Eh, niech stracę, najwyżej pójdę raz za ciebie i będę ci robić notatki.

- Wiesz, że cię kocham?

- Jaaasssne, już ci wierzę - zakpiła, wreszcie stając w drzwiach łazienki i opierając się o futrynę w nonszalanckiej pozie. - Poza tym, są jeszcze niedziele, no nie? A tak w ogóle to wiesz, że prawdopodobnie nie uda ci się skompletować składu za jednym zamachem? - rzuciła lekko.

- To mnie pocieszyłaś - sarknął, wrzucając pergamin byle jak do torby.

Uśmiechnęła się szeroko.

- Zawsze do usług.

- Już? Skończyłaś już te wszystkie zabiegi podobno upiększające? - zapytał jeszcze dla pewności, a ona przewróciła na to oczami.

- Coś ty taki niecierpliwy, co?

Jakby w odpowiedzi nagle rozległ się dzwonek na lekcję. Popatrzyli po sobie z lekkim przestrachem. Draco zaklął szpetnie.

- No to pięknie - jęknął, a potem oboje pognali korytarzem w stronę lochów, gdzie właśnie spóźniali się na dwie godziny eliksirów.

Draco musiał przyznać, że Sever nie był tak strasznie wściekły, jak się tego spodziewał. Nawet wlepił im tylko szlaban jednodniowy, zamiast uziemić na cały najbliższy tydzień i nie skomentował ich wykroczenia żadną zjadliwą uwagą. A może nie chodziło tu wcale o to, że miał dobry humor, tylko po prostu starał się być bardziej ojcowsko wyrozumiały względem Corny. W każdym razie jak dotąd słabo mu to szło.

Po dwóch ciężkich godzinach Malfoy został jeszcze na chwilę w sali, żeby ustalić z wychowawcą datę sprawdzianów quidditcha i przebiegło to również bez większych problemów. Snape po prostu stwierdził, że czwartkowe popołudnie to bardzo przyzwoity termin, a historia magii i języki są przedmiotami, które raz na jakiś czas można opuścić bez jakichkolwiek zgrzytów. I nie podlegało to dyskusji, której Draco nawet nie próbował podjąć. Dowiedział się tylko po raz kolejny, że jest idiotą z nadmiarem wolnego czasu, skoro na szóstym roku załadował w swój plan lekcji osiem przedmiotów, w tym transmutację, z której, cytując, zawsze był debilem. Draco podziękował za ten komplement i opuścił klasę eliksirów. Nie ma to jak ciepłe słowa od własnego opiekuna. Pozostało tylko wywiesić ogłoszenie na tablicy w pokoju wspólnym i voil - do czwartku po południu spokój.

Ale wydawało się, że tylko pozornie miał mieć spokój, bo już w czasie kolacji rozpoczęły się pielgrzymki do jego stałego miejsca przy stole. Znaczna część uczniów, głownie z młodszych roczników, chciała się na wszelki wypadek upewnić. Jakby jego własny podpis pod słowami: W czwartek po lunchu odbędą się egzaminy do domowej drużyny quidditcha, nie wystarczał.

Blaise wzruszył ramionami, gdy białowłosy odwrócił się w jego stronę z miną seryjnego mordercy, spławiwszy właśnie kolejnego drugoroczniaka kiepsko ukrywającego podekscytowanie.

- Uroki bycia osobą publiczną.

- Nie jestem żadną pieprzoną osobą publiczną - warknął Draco. Rąbnął w stół swoim kubkiem z kawą i kilka kropel wychlapało się na zielony obrus.

- Ależ oczywiście, że jesteś, mój drogi - wtrąciła prawie natychmiast Corny niefrasobliwym tonem. - Zawsze byłeś i będziesz osobą publiczną. Może nie tak jak Harry Potter - dodała - ale w pewnym stopniu na pewno. I chodźcie już stąd - rozkazała. - Nie lubię wychodzić jako ta ostatnia, wiecznie spóźniona.

Draco popatrzył na nią morderczym wzrokiem, który jednak, jak zwykle, jej nie zabił. Ba, ona nawet nie zwróciła na to uwagi. Ślizgoni chyba jednak mieli w sobie coś z morderców, skoro do większości z nich odnosiło się stwierdzenie: gdyby wzrok mógł zabijać… Gdy dziewczyna, wciąż żywa, zebrała się do wyjścia, białowłosy również posłusznie wstał od stołu i opuścił za nią z wielkiej sali, która już prawie opustoszała. Obok niego zmaterializował się Zabini.

- Nie lubię być osobą publiczną - wymamrotał pod nosem, gdy mijali grupką debatujących nad czymś Puchonów z młodszych roczników. - To denerwujące.

- Całe życie byłeś na świeczniku - przypomniał mu Blaise.

- Ale z własnej woli - zauważył Draco smętnie. - Okay, fajnie być kapitanem i w ogóle, no ale bez przesady. Zresztą, jestem kapitanem, a nie jakąś pieprzoną informacją turystyczną.

- Och, Draco, przestań już jęczeć - westchnęła Morgenstern, przewracając oczami. Rzuciła hasło i przekroczyła próg pokoju wspólnego. - Doprawdy, zachowujesz się, jakby to był koniec świata. Nie ty pierwszy i nie ostatni jesteś kapitanem drużyny.

- Jak zawsze współczująca.

- Jak zawsze do usług - poprawiła go z tak słodkim uśmiechem, że wręcz przerażającym.

- Diabeł… - zaczął Draco z błagalną miną.

- Czasem zastanawiam się, czy cała wasza egzystencja polega na wiecznym kłóceniu się o nieistotne sprawy - stwierdził rozbawiony, dziewczęcy głos tuż za plecami Dracona, przerywając mu tym samym.

Cała trójka spojrzała jednocześnie na wysoką, ładną blondynkę o zielonych, teraz wesoło błyszczących oczach. Miała na sobie zwykłą czarną szatę szkolną z naszywką ze srebrnym wężem na piersi, krawatem w kolorach Slytherinu oraz ciemną spódnicą skróconą na ślizgońską modłę [1], tak że sięgała jej tylko trochę za połowę ud. Krótkie, jasne włosy przewiązała zieloną opaską z niewielkim kwiatem z czarnych kamieni, a w uszach miała bardzo podobne kolczyki.

Uwadze Dracona nie umknęło, że Corny w jednej chwili wyprostowała się i napięła, choć uśmiechała się sympatycznie do dziewczyny.

- Cześć, Daph - powiedziała lekko. - My wcale się nie kłócimy. To po prostu wymiana poglądów.

Daphne Greengrass usiadła w najbliższym wolnym fotelu, zakładając nogę na nogę, wbijając intensywne spojrzenie w Dracona. Chłopak nigdy nie miał nic przeciwko zainteresowaniu ze strony płci przeciwnej, ale bez przesady.

Wydawało się, że Hogwarcie nie istniało pojęcia brzydkiego Ślizgona. Było wiele słów określających przeciętnego, typowego wychowanka zacnego przybytku zwanego Domem Węża: Ślizgon mógł być wredny, jak na przykład Draco albo bliźniaczki Flora i Hestia Carrow, mógł być niedorozwinięty jak Crabbe i Goyle, parka goryli-obżartuchów, mógł mieć nieco nie równo pod sufitem jak Theo Nott albo Shira Pucey, mógł nawet zachowywać się jak Gryfon, Puchon czy Krukon (patrz kolejno: Blaise Zabini, Oliver Rivers oraz Corny Morgenstern), ale Draco nigdy w życiu nie spotkał się z określeniem brzydki Ślizgon. Nawet taka Millicent Bulstrode, trochę za duża i trochę zbyt chłopięca, nie była brzydka, ale po prostu nie do końca ładna. Jakby samo należenie do Slytherinu dodawało każdemu nieco urody, nawet takiemu Goyle’owi, który wyglądał jak prosię w peruce.

Daph była jedną z najładniejszych dziewczyn w Hogwarcie, zaraz po Pansy Parkinson, a tuż przed Lily Moon. Wyznaczały w szkole nowe trendy, pierwsze miały hity sezonu, wiedziały, co jest modne, nim ogłosił to magazyn Czarownica, prenumerowany przez prawie wszystkie dziewczyny w Hogwarcie, i wybierały sobie wszystkie najlepsze partie wśród płci przeciwnej. A prócz tego wszystkie trzy miały śmierciożercę w rodzinie i za wszelką cenę nie chciały dać poznać, że powinny być inaczej traktowane, bo ich ojciec, wujek czy kuzynka nie dalej jak na początku wakacji trafili do Azkabanu za niepoprawne politycznie poglądy.

- Mogę wtrącić się do rozmowy? - zapytała blondynka, wachlując się nowym wydaniem Proroka Wieczornego.

- Przecież zrobiłaś to nawet bez naszego pozwolenia - zauważył Draco bez szczególnego zainteresowania. Usiadł naprzeciw niej, choć nienawidził spędzania czasu w pokoju spójnym. Mimo wściekłego spojrzenia Daphne, Corny przysiadła na oparciu draconowego fotela - chyba nie zdając sobie sprawy ze swojej zbrodni przeciwko ludzkości - a Blaise zajął miejsce obok niego.

Blondynka przestała gromić Corny wzrokiem i zwróciła się do Malfoya.

- Nie musisz być taki niemiły - powiedziała, wydymając usta. - Chciałam cię tylko zapytać, czy widziałeś artykuł dzisiejszym w Proroku Wieczornym.

- Nie czytam tego szmatławca - odparł na tyle obojętnie, na ile było go stać.

- A może powinieneś - zauważyła, pochylając się i podtykając mu pod nos gazetę, a przy okazji eksponując dekolt, wyglądający spod rozpiętych guzików bluzki. Morgenstern siedziała sztywno. - Tym razem piszą też o tobie.

Draco zacisnął zęby i niechętnie spojrzał na pierwszą stronę. Prezentowała się na niej doskonale znana mu, oraz wszystkim innym Hogwartczykom od roku drugiego wzwyż, Dolores Umbridge, ich zeszłoroczna nauczycielka obrony - jak zwykle przypominająca ropuchę, różowa i przecukrzona, co widać było nawet na czarno-białym zdjęciu. Za nią widać profil ministra magii, Korneliusza Knota w wymiętym meloniku, mówiącego do innej grupki dziennikarzy, otaczających go półkolem. Nagłówek głosił:

STARSZY PODSEKRETARZ MINISTRA MAGII ZŁOŻYŁ WNIOSEK DO RADY WIZENGAMOTU O TYMCZASOWE ZAMROŻENIE MAJĄTKU MALFOYÓW

Dolores Umbridge: Młody Malfoy to przecież jeszcze dziecko. Nie jest wystarczająco dorosły i rozsądny, aby zacząć samodzielnie zarządzać taką ilością pieniędzy.

Minister magii: Rozpatrzymy to na kolejnym posiedzeniu.

Draco poczuł, jak żołądek zwija mu się w supeł. Doskonale wiedział, jak to bywało z tak zwanym zamrożeniem majątku, jeśli brał się za to Wizengamot. Jego rodzina do tej pory nie odzyskała części pieniędzy, zamrożonych w czterdziestym dziewiątym, które ministerstwo lekką ręką roztrwoniło na dobrą sprawę. Czyli na walkę z czarną magią i Voldemortem, tłumienie buntów mieszańców, remonty w budynku ministerstwa, powstanie tej paskudnej Fontanny Magicznego Bractwa w atrium, którą w czerwcu zniszczył Potter oraz na premie dla pracowników. Draco wiedział, że jeśli zamrożą jego majątek, nigdy go nie odzyska. Pół biedy, jeśli to będzie tylko majątek ojca, który on dostanie, dopiero gdy ukończy dwadzieścia jeden lat. Ale jeszcze był spadek po babci Ravene, czekający na jego siedemnaste urodziny oraz kilka ładnych domów w różnych częściach świata…

Corny zajrzała mu przez ramię.

- Starszy podsekretarz ministra magii uważa, że to jedyne rozsądne wyjście - przeczytała na głos. - “To dla dobra chłopca.”, twierdzi Umbridge. “Nie chcemy przecież, żeby zbyt wielkie bogactwo uderzyło mu do głowy.”

- Spóźniła się trochę - zauważył Blaise. - Jakieś szesnaście lat. Wygląda na to, że ktoś w końcu zwrócił na ciebie uwagę, Smoku - dodał.

- Nie, po prostu ministerstwo potrzebuje szybkiego przypływu gotówki na odbudowanie systemu - wymamrotał Draco przez zaciśnięte zęby, oddając gazetę Morgenstern. - Dużej kasy. A skąd wziąć takie pieniądze po wojnie? Najprościej z konfiskaty majątków zbrodniarzy wojennych, którzy i tak zgniją w Azkabanie.

- Słuchajcie - przerwała im Corny. - Majątek Malfoyów nie ma być jednak jedynym zamrożonym przez ministerstwo na czas nieokreślony. To samo stanie się prawdopodobnie z pieniędzmi takich rodzin jak: Selwyn, Greengrass, Parkinson, Nott, Crabbe i Avery, a także kilku innych. Umbridge uważa, że zbyt duża ilość pieniędzy może źle wpłynąć na młodych ludzi, którzy zechcą pójść w ślady swoich zamkniętych w Azkabanie krewnych i zacząć eksperymentować z czarną magią. Czyli po prostu ministerstwo łata dziurę w budżecie i łapie się wszystkiego, czego tylko może - zakończyła cierpko, poddając Proroka Blaise’owi.

- Szmatławiec do czegoś się przydaje, co? - zironizowała od razu Daph.

- Taak. Bronienie własnego tyłka przede wszystkim - mruknął Draco, nie bardzo kontrolując swoje słowa. Zaczynało go nosić.

Daphne posłała mu urażone spojrzenie. To był ten moment, w którym Corny zazwyczaj załączał się syndrom adwokata diabła, żeby bronić wszystkich wokoło przed wielkim i złym Malfoyem. Ale tym razem się nie odezwała, tylko patrzyła przed siebie z nieobecną miną, jakby Draco nic nie mówił. Corny nigdy nie lubiła Daph i vice versa. Przyczyny tego zjawiska od lat pozostawały nieznane.

- Co to za grobowa atmosfera? - zaćwierkała Pansy, która weszła do pokoju wspólnego lekkim krokiem i natychmiast dosiadła się do Blaise’a. - Ktoś umarł?

- Jeszcze nie - odparł Zabini, wciskając jej gazetę i natychmiast nabierając wody w usta. On z kolei nie bardzo tolerował Parkinson.

Pansy vel. Czarna ze zmarszczonymi brwiami czytała artykuł.

- Zabiorą nam majątki? - zapytała ze zdziwieniem, gdy w końcu oderwała wzrok od gazety.

- Zamrożą - poprawił ją Draco z sarkazmem. - To dużo lepiej brzmi, Pansy, niż gdyby mieli powiedzieć, że je skonfiskują.

- Mogą tak?

Wzruszył ramionami.

- Ministerstwo wszystko może. Przecież liczy się wnętrze, a nie ilość złota w sakiewce - prychnął ironicznie.

- Widzieliście? - zawołał Theo Nott alias Anioł, który wpadł jak burza do pokoju wspólnego, a wszyscy w nim obecni spojrzeli się na chłopaka zdumieni. - Widzieliście to? Chcą nam wszystko zabrać!

- Tak, umiemy czytać, Nott - zakpił Draco.

- To straszne - powiedziała cicho ciemnowłosa Anie Gibbon z piątego roku, która stanęła za fotelem Daph wraz z jej siostrą, Tori Greengrass, tak samo ładną, wysoką blondynką. Tori nie powiedziała nic, tylko spojrzała na Dracona dużymi, zielonymi oczami, po czym oblała się rumieńcem i szybko spuściła wzrok.

- To co z tym zrobimy? - wtrąciła gniewnie jak dotąd milcząca Daph. - Nie pozwolę, żeby mi wszystko zabrali. O wnętrzu to mogą gadać sobie Weasleyowie, ja lubię swoje pieniądze, zepsutą wewnętrzną i piękną zewnętrzną powłokę.

Nikt nie zwrócił uwagi na to, że Diabeł posłał jej mordercze spojrzenie ze swojego fotela. Draco ledwie uchwycił je kątem oka, ale postanowił się nad tym głębiej nie zastanawiać. Na razie miał już dość wrażeń.

- Daph, pewnie zauważyłaś, że żadne z nas nie ma siedemnastu lat - odparł spokojnym, zimnym tonem, który wiele go kosztował. Starał się za wszelką cenę zachować twarz wyrachowanego i znudzonego Malfoya. - Wizengamot nie będzie gadał z niepełnoletnimi, na dodatek dziećmi byłych śmierciożerców.

- I co, mamy im to wszystko oddać?

- Nie zamierzam nic nikomu oddawać - rzucił Cas Avery. Draco spojrzał na niego niechętnie. Krok za siódmoroczniakiem stali czarnowłosy i czarnooki Caus Yaxley o złym spojrzeniu i płomienno rudy Adam Selwyn o budowie wściekłego niedźwiedzia grizzly. - Nawet jeśli ty nie masz zamiaru kiwnąć palcem, Malfoy.

Draco westchnął i przejechał dłonią po twarzy.

- Powiedz mi, co ja mam niby zrobić, Avery? - mruknął niechętnie, siląc się na spokój. - Jeśli nie zauważyłeś, jestem w podobnej sytuacji co ty. A może nawet w gorszej, bo wątpię czy masz w domu kontrole z ministerstwa co dwa dni.

- No ale coś trzeba z tym zrobić - powiedziała Kathie Selwyn, Ślizgonka z piątego roku o włosach równie czerwonych, co włosy jej starszego brata.

- Właśnie - poparły ją jednocześnie czarnowłosa, blada jak śmierć Lyra Flint i niska Poppy Tripe, która była metamorfomagiem i dziś miała niebieskie włosy i szare oczy. Obie były na piątym roku.

- Myślę, że naskakiwanie na Dracona na nic się nam zda - stwierdziła ze spokojem Cleo Warrington, przysiadając na oparciu fotela Blaise’a i odrzucając do tyłu długie, ciemnobrązowe włosy, a jej przyjaciółka, Eva Travers, której dłoń spleciona była z dłonią Leo Harpera, dodała:

- W sumie Draco nie poradzi z tym sobie bardziej od nas. Naprawdę traktują teraz Malfoyów najgorzej. Mama mi mówiła.

Draco zastanowił się, czy powinien podziękować.

Wkrótce wokół białowłosego zebrały się cały piąty, szósty i siódmy rok oraz kilkoro Ślizgonów z młodszych roczników. Draco czuł, że zaczyna robić mu się niedobrze. Zawsze wszyscy oczekiwali od niego, że rozwiąże wszelkie ślizgońskie kłopoty, załatwi co trzeba, na dodatek szybko i na własny koszt, a potem wróci w glorii chwały, podając im na tacy odpowiedzi na pytania. Prawda, był Malfoyem, ale Draconem, nie Luciusem. To Lucius załatwiał wszystko za pomocą pieniędzy i gróźb karalnych, przekupywał, szantażował i zwodził. Poza tym, Draco nie miał nawet środków, bo do siedemnastych, a potem dwudziestych pierwszych urodzin, wszystkim zarządzała jego matka.

I co ja mam im teraz powiedzieć?, zastanowił się w duchu, słuchając kłótni między Warrington i Averym, którzy też nie bardzo za sobą przepadali. Problem ze sprawdzianami quidditcha odszedł na dalszy plan. Warrington i Avery skakali sobie do gardeł, Travers próbowała jakoś wypchnąć znerwicowanego Harpera, żeby pomógł jej przyjaciółce. Kathie Selwyn ciągnęła swojego brata za tył szaty, który wyglądał, jakby miał zamiar rzucić się na Harpera, w tym momencie bardzo niewinnego. Diabeł posłał Draconowi błagalne spojrzenie pod ramieniem mocno gestykulującej Warrington, ale zaraz zasłonili go Dan Bulstrode i Adrian Pucey, którzy nagle pojawili się na miejscu zdarzenia, jak zwykle skorzy do bójki. Draco pomyślał, że sytuacja robi się coraz bardziej nieciekawa. Gdy na plac boju wpadli czwarto i piątoroczniacy z zamiarem wzięcia czynnego udziału w debacie, jeden z nich potknął się o nogi Pansy i o mało na nią nie upadł. Parkinson pisnęła głośno i rzuciła się do ucieczki, wpadając niechcący na stojącego za jej fotelem starszego Notta, który podtrzymał ją odruchowo przed upadkiem.

Corny odchrząknęła tuż nad uchem Dracona.

Adam Selwyn wyrwał się siostrze i stanął przed Harperem, zaciskając pięści i napinając muskuły. Caus Yaxley zatrzymał go ręką, nim ten rzucił się na kolegę z roku, niemającego najmniejszej szansy w bezpośrednim starciu. Natychmiast w obronie Harpera stanęli Ben Unquhart i Don Turpin, którzy przy wielkim Selwynie wyglądali co najmniej komicznie. Blaise dyskretnie wygrzebał się z fotela i zwiał z miejsca niechybnej zbrodni, ewakuując się za fotel Dracona, który wydawał się być jedynym miejscem nie objętym wojną.

Corny ponownie chrząknęła znacząco.

- I co ja mam niby zrobić? - warknął Draco ze złością.

- Uruchomić swój malfoyowski autorytet - odparła. - W końcu od czegoś go masz, co nie? - Uniosła brwi.

Prychnął.

- Corny ma rację, Smoku - odezwał się Zabini, ze zmarszczonymi brwiami przyglądając się kłócącym. Najgorsze, że nie wiadomo o co. - Jeśli zaczną się bić, zrobi się taki rumor, że od razu zleci się cały zamek i będziemy mieli kłopoty.

Draco westchnął.

- Jeny, dobrze, już dobrze - wymamrotał niechętnie, wstając. Malfoyowski autorytet, też mi coś, prychnął w myślach. Powiódł wzrokiem po zgromadzonych, westchnął zrezygnowany. - Cisza! - wrzasnął, aż zapiekło go w gardle. Od bardzo dawna nie podnosił głosu.

W pokoju wspólnym momentalnie zaległa cisza, od której rozbolały go uszy i zęby. Ślizgoni popatrzyli na niego ze zdziwieniem i respektem, niektórzy wciąż mieli otwarte usta. Draco przez krótką chwilę rozpływał się w samozachwycie nad władzą i potęgą, którą dawało mu nazwisko. I nie tylko ono. To było bardzo przyjemne uczucie. Nie miał jednak zamiaru pokazywać tego Ślizgonom, którzy i tak mieli go za zapatrzonego w siebie dupka, zresztą jak i inni uczniowie. Malfoy zawsze był dupkiem, niezależnie od swojego zachowania i poglądów politycznych - przede wszystkim poglądów politycznych. Draco ukrył twarz za standardową maską, którą prezentował na co dzień - mocno znudzony i stanowczo obojętny

- Drzecie się na cały zamek jak jakieś nieokiełznane Gryfiaki - powiedział z niesmakiem, uruchomiając całą rezerwę swojego malfoyowskiego autorytetu, jak to określiła Corny. Jakiś tam autorytet miał, czy malfoyowski, to już inna sprawa, i trzymał go zwykle na czarną godzinę. Wbrew pozorom, wystarczyło popatrzeć na Ślizgonów chłodno i bardzo krytycznie, a oni z miejsca robili się potulni jak baranki. - Zaraz przyleci Server i guzik wyjdzie z opracowywania planu dalszego działania, czy co tam ode mnie chcecie. Selwyn, na Merlina, puść już Unquharta - dodał spokojniej, ze zrezygnowaniem, gromiąc przerośniętego siódmioroczniaka wzrokiem. - Przecież za chwilę się udusi.

Czerwonowłosy Ślizgon łypnął na Malfoya groźnie, ale w końcu niechętnie puścił szyję dużo mniejszego chłopaka, który był cały siny i spazmatycznie łapał powietrze. Uwolniony Unquhart o niezbyt naturalnym kolorze twarzy, zatoczył się do tyłu i niechcący wpadł na Dana Bulstrode, który złapał go w ostatniej chwili i tym samym uchronił przed upadkiem. Piątoroczniak ze świstem wciągnął w płuca taką objętość powietrza, że jeszcze trochę i chyba by pękł. Dość szybko odzyskał normalny kolor twarzy. Draco pomyślał, że wyglądało to nawet dość zabawnie, mimo że prawdopodobnie naprawdę uratował chłopakowi życie albo uchronił go przed darmowym wypoczynkiem w skrzydle szpitalnym.

- Więc jednak coś z tym zrobisz? - odezwała się starsza Greengrass, nieco zbyt władczo i rozkazująco jak na jego malfoyowskie standardy.

Popatrzył na nią ze zrezygnowaniem. Naprawdę wymagali od niego więcej, niż był w stanie im dać. Malfoy to nie złota rybka albo Święty Mikołaj, pomyślał z przekąsem, stojąc przed połową Slytherinu prawie na środku pokoju wspólnego i czując co najmniej jak skazaniec przed Wizengamotem. Czasem miał wrażenie, że tak właśnie traktują go inni - jak nieco irytującego i niezbyt miłego dżina, który mimo wszystko spełnia życzenia. Tylko lampę mu ktoś podpierdzielił.

Westchnął.

- A mam inny wybór? - wymamrotał, wsadzając ręce do kieszeni. - Napiszę do matki, żeby zażądała przesłania jej dokumentacji sprawy. W końcu to dotyczy także ją i ma do tego prawo.

- I co dalej? - zapytał Ed Burke z piątego roku, ciemnowłosy rozczochraniec z paskudnym trądzikiem na twarzy. I to byłoby chyba na tyle, jeśli mowa o braku brzydkich Ślizgonów. - Raczej nie pozwolą ci jechać do ministerstwa i prowadzić własną sprawę przed Wizengamotem, no nie? Nie mówiąc już o nas.

- Mam kuzynkę we Francji, która jest adwokatem.

Nie dodał, że wyszła z mugola i oficjalnie była wyklęta przez rodzinę. O tym nie musiał nikt wiedzieć. Zresztą, odkąd część ich rodziców trafiła do Azkabanu, jakoś mniej mówiło się o wyraźnych podziałach między uczniami z rodzin czystej krwi a mugolakami.

- Myślałem, że cię to nie obchodzi - prychnął nagle Cas Avery. Mrużył oczy i patrzył na niego nieprzyjaźnie. - Malfoyów nigdy nic nie obchodzi, no nie?

Draco ostentacyjnie przewrócił oczami, nieprzejmując się jawną wrogością chłopaka. Cofnął się i usiadł na fotelu, którego nikt przez tę krótką chwilę nie odważył się zająć, a potem pozwolił Corny uwiesić się na swoim ramieniu.

- To także mój interes, Avery - odrzekł natychmiast chłodno, posyłając mu krótkie, zimne spojrzenie. - Lub raczej: to przede wszystkim mój problem. Moja głowa poleci najszybciej, jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś.

Ślizgoni pokiwali głowami. Jeśli coś się działo, Malfoyowie zawsze byli na przedzie - nie zależnie, czy rozdawali darmowe pieniądze, czy zabierali je komu tylko popadnie. Prawdopodobnie żaden inny ród czarodziei w Anglii nie mógłby równać się z Malfoyami w obrocie złota.

- Jeśli możesz, informuj mnie na bieżąco o wszystkim, Draco - powiedziała uprzejmie Cleo Warrington, spoglądając na niego z filuternym uśmiechem, od którego zrobiło mu się nieco dziwnie. Wstała ze swojego miejsca i odrzuciwszy do tyłu długie włosy, lekkim krokiem opuściła pokój wspólny. Za nią podreptała Eva Travers, niczym jej cień.

Nikt nie uznał za stosowne cokolwiek dodać i natychmiast wszyscy rozeszli się do swoich dormitoriów, rozmawiając po drodze w czysto ślizgoński sposób - spokojnie, przytłumionymi głosami. Wydawało się, że przed kilkoma chwilami w pokoju wspólnym nie miała miejsca żadna gwałtowna scena.

Draco odprowadził jeszcze Corny pod same drzwi jej sypialni, a po drodze nawrzeszczał na trzech pierwszoroczniaków pokonującym schody jak trzy małe tornada. Dzieciaki o mało nie pospadały ze stopni, potykając się o własne nogi, gdy uciekały przed nim jeszcze szybciej i Draco miał tylko nadzieję, że wszystkie to przeżyły. Dosłownie kilka stopni dzieliło go od własnego pokoju, gdy wpadł na niego kolejny pierwszoroczniak, tym razem biegnący gdzieś z góry - jak i gdzie, nie wiadomo, bo w tym rejonie były jedynie dormitoria szóstego i siódmego roku - który w pełnym pędzie przemierzał czeluści tego ślizgońskiego labiryntu. Mało brakowało, a Draco przewróciłby się i oboje stoczyliby się ze schodów, przy czym dla białowłosego na pewno skończyłoby się to gorzej. Chłopak złapał dzieciaka za kołnierz i postawił przed sobą.

- A ty gdzie się tak śpieszysz? - warknął na niego, a może raczej na nią, jak zorientował się po dłuższej chwili przyglądania się uważnie trzymanemu w garści obiektowi, któremu niezbyt podobało się unieruchomienie.

- A wal się - odparła wulgarnie dziewczynka, wierzgając się i wyrywając, ale palce chłopaka mocno ściskały kołnierz jej szaty.

Draco otworzył szeroko oczy ze zdumienia i uniósł brwi, bowiem dawno już żaden pierwszoroczniak nie odezwał się do niego w taki sposób. W Domu Węża obowiązywała zasada, że starsi mają zawsze rację. Uważnie przyjrzał się małej buntowniczce. Była bardzo niska i chuda nawet jak na ucznia pierwszego roku, miała jasne włosy, choć w półmroku korytarza trudno było dokładnie stwierdzić, jak bardzo - na pewno nie białe, jak Draco - przycięte na krótko tak, że grzywka wpadała jej w szare oczy, które łypały groźnie na Malfoya. Wydawały mu się przy tym jakoś dziwnie znajome.

- Puść mnie - odezwało się rozkazująco dziecko, przestając walczyć.

- Kiedy uznam za stosowne.

- Puść mnie teraz - zażądało agresywnym tonem, choć nadal stało spokojnie i zaprzestało prób uwolnienia się.

Draco puścił, ale jej słowa mimo uszu.

- Jak się nazywasz? - zapytał, starając się, żeby zabrzmiało to bardziej na zły ton perfekta niż ciekawsko. Nie wypadało mu być ciekawskim.

Dziewczynka zacisnęła mocno usta.

- Słuchaj, dzieciaku, jeśli chcesz, możemy iść do Severa i rozstrzygnąć to z jego pomocą - zagroził, a ona znów zaczęła się wyrywać. - W Slytherinie inaczej odnosi się do starszych uczniów, zapewne cię o tym poinformowano na początku roku. Jak się nazywasz? - powtórzył.

- Cassandra Garrett.

- Cassandra Garrett - powtórzył w zamyśleniu, przypominając sobie małą, jasnowłosą dziewczynkę skaczącą na taborecie podczas Ceremonii Przydziału i jednocześnie zdając sobie sprawę, że zna to nazwisko skądś jeszcze. Błąkało mu się w pamięci, ale nie mógł dokładnie skojarzyć jakichkolwiek faktów. - A zatem posłuchaj mnie, panno Garrett. Jesteś w Slytherinie, a u nas obowiązują pewne zasady. Po pierwsze, nie biegamy po schodach jak wariaci, bo gdybyś wpadła na kogoś innego, raczej skończyłoby się to skrzydłem szpitalnym. Po drugie, lepiej trzymaj język za zębami, bo kiedyś oberwiesz od jakiegoś starszego Ślizgona i na pewno nie będzie to miłe. Zrozumiałaś?

Spojrzała na niego wilkiem, ale rzuciła:

- Jasne. Możesz mnie już puścić?

Gdy dziewczynka - za szybko! - zbiegła ze schodów i zniknęła za rogiem, a głośny tupot jej kroków ucichł, chłopak pokręcił głową i spojrzał w mroczny sufit, jakby szukając w nim pomocy. Mógł przysiąc, że te dzieci z roku na rok robiły się coraz gorsze.

- Ej! - wrzasnął ktoś na dole. - Uważaj, jak lecisz, mała!

Draco znów pokręcił głową i zamknął za sobą drzwi. Od razu padł na twarz na łóżko i przykrył głowę poduszką. Garrett, Garrett, Garrett… Dlaczego plątało mu się po to nazwisko głowie? Już chyba gdzieś je słyszał. A może przeczytał? Raczej nie w Hogwarcie, możliwe że w domu, w Malfoy Manor, w bibliotece albo w gabinecie ojca, do którego często zakradał się z Blaise’em, gdy była okazja.

- Całkiem niezła przemowa, Smoku - rzucił z uznaniem Blaise, wchodząc do łazienki. - Chyba nawet podziałała.

Myśli Dracona nagle zmętniały, a potem przeszły na inny tor. Natychmiast zapomniał o bezczelnej dziewczynce i przycisnął mocniej poduszkę do głowy. Jego samozachwyt nad własnymi możliwościami dawno już oklapł, a teraz leżał i kwiczał gdzieś pod murami zamku. Merlinie, w co on się znowu wplątał? Jakby do tej pory miał mało problemów na głowie. Ta cała afera majątkowa była sprawą jego matki, bo przecież to ona zarządzała majątkiem do czasu osiągnięcia przez niego pełnoletniości. To nie był jego problem. Z drugiej strony, westchnął, matka nigdy nie miała głowy do takich rzeczy - była jak każda kobieta z wyższych sfer, stworzona, aby błyszczeć na salonach i wydawać pieniądze, a nie nimi zarządzać.

- Merlinie… - jęknął rozdzierająco w poduszkę. - Czemu ja jestem takim idiotą, co? Znów dałem się w coś wplątać.

- Och, znów zrzędzisz, stary. - Draco mógłby przysiąc, że brunet przewrócił oczami. - Nikt inny nie zająłby się tym lepiej od ciebie. Masz naturalny dryg do obracania pieniędzmi. Malfoyowskie zdolności do pomnażania majątku.

- Czyli potrafię fałszować zeznania majątkowe, prać brudne pieniądze w bluszczowych firmach i prowadzić ciemne interesy na Nokturnie? - sarknął. - No dzięki, stary, naprawdę dzięki.

- Dobrze wiesz, że nie to miałem na myśli.

- I co ja mam teraz zrobić? - mruknął ze zrezygnowaniem.

- Iść i się powiesić - odparł natychmiast Diabeł, lekko poirytowany. - Może napisać do tej kuzynki z Francji? - prychnął z ironią.

Draco przez chwilę w milczeniu układał w głowie taktykę działania. Trochę zbyt pochopnie wyrwał się z tą francuską kuzynką. Szansa, że Claire mu pomoże była tak mała, jak szansa na to, że Slytherin zdobędzie Puchar Domu, gdy w szkole wciąż był Potter.

- Może trochę przesadziłem z tą kuzynką - wymamrotał cicho, a poduszka jeszcze stłumiła jego słowa.

- Co? - rzucił Blaise z rozdrażnieniem. - Może przykryj się jeszcze kocem, na pewno cię zrozumiem - sarknął.

- Nieco przesadziłem z tą kuzynką - powtórzył Draco, odrzucając poduszkę i przekręcając się na plecy. Założył ręce za głowę i wbił wzrok w baldachim. - No wiesz, nie rozmawiałem z nią od… - skrzywił się. - Od bardzo dawna. Właściwie, to nigdy nie byliśmy w zbyt bliskich kontaktach, Claire jest z dziesięć lat starsza ode mnie, poza tym to jakaś bardzo daleka rodzina ojca, piąta woda po eliksirze albo jeszcze dalej. A potem ona wyszła za tego mugola i…

- Eee, wyszła za mugola? - przerwał mu Blaise. Miał bardzo osobliwą minę. - Chyba zapomniałeś o tym wcześniej wspomnieć.

Draco wzruszył ramionami z pozorną nonszalancją.

- A to jakaś różnica? Może ministerstwo uzna to za wyciągnięcie przez nas ręki, skoro bratamy się ze zdrajcami krwi.

- No wiesz, Smoku - mruknął niepewnie Diabeł. - Ja mam świadomość, że prywatnie nigdy nie robiło ci to zbytniej różnicy i że oficjalne prezentowane przez ciebie poglądy nie mają tu nic do rzeczy, no ale wiesz, inni tego nie wiedzą. W końcu formalnie jesteś największym czystokrwistym dupkiem na świecie i miałeś się tego trzymać, przynajmniej na razie - przypomniał mu.

Draco przewrócił oczami.

- Znudził mnie ten imidż złego i okrutnego. W dzieciństwie nie wyrywałem skrzydełek muchom i nie podpalałem ubrań skrzatom domowym, a ten kot, który wypadł z pierwszego piętra, to naprawdę był wypadek. Potknąłem się i wpadłem na lampę stojącą obok okna, a ona wpadła na kota i ot, cała filozofija.

Tym razem to Zabini przewrócił oczami.

- Jasne. A ten kruk, którego prawie zabiłeś kamieniem?

- Merlinie, też miałbyś uraz do wielkich, czarnych ptaszysk, gdybyś został zaatakowany przez jedno z nich - prychnął z irytacją. - Do tej pory mam blizny. Ty wciąż masz lęk wysokości, po tym jak twój wstrętny kuzyn o mało nie wypchnął cię z okna - wytknął mu, nim brunet zdążył zripostować.

- Dobra, pas - odparł tamten.

Draco uśmiechnął się z tryumfem.

Ślizgoni twierdzili, że białowłosy nie bał się nikogo i niczego prócz swojego własnego ojca, ale to nie byłą do końca prawda. Draco jak każdy człowiek miał kilka fobii. Kruki. Wielkie, czarne, brzydkie ptaszyska. Puste, ciemne i zamknięte pomieszczenia bez okien. Szpitale. Draco naprawdę nie cierpiał szpitali, bo w dzieciństwie dużo chorował i spędził tam stanowczo zbyt wiele czasu. Hipogryfy. Pierwsze i ostatnie spotkanie z nimi uświadomiło chłopakowi, że nie są to miłe i sympatyczne stworzonka i, przede wszystkim, za żadna skarby świata nie można ich denerwować. Przechodził potem piekło w skrzydle szpitalnym, gdy Pomfrey zobaczyła jego blizny po kruczych szponach. Dobrze, że tylko te…

Ostatnio miał nową fobię, która mogła już chyba nosić zaszczytne miano największej. Fotoreporterzy z aparatami. Draconowi temperatura skakała o kilka stopni w górę, gdy takiego widział, a cały świat przysłaniała czerwona mgiełka. Cud, że jeszcze żadnemu nie poprzestawiał kości. Od czerwca prawie nie mógł opędzić się od czyhającego na niego za każdym rogiem, żądnego świeżego mięsa stada sępów, hien i chimer. Na sam ich widok dostawał białej gorączki.

Przypuszczał, że mogło być jedynie gorzej.

W połowie sierpnia udał mu się wymknąć tym uprzykrzającym życie istotom i udać się na Pokątną w celu zakupienia nowych szat do szkoły. Stanie na stołku w sklepie madame Malkin, gdy dziesięciu facetów przyklejało nosy i aparaty do szyby i próbowało zrobić ci zdjęcie, nie było wcale komfortowe. Zamiast jednak udać się kominkiem prosto do sklepu z szatami na każde okazje, zrobił sobie przesiadkę u Blaise’a (pani Zabini akurat wybyła w daleką podróż z bogatym kochankiem), a na Pokątną postanowił pójść pieszo.

- Draco! - zawołał za nim dobrze znany dziewczęcy głos, gdy był przecznicę od Dziurawego Kotła.

Odwrócił się szybko.

- O, cześć, Pansy. Nie jesteś w Rzymie?

Dziewczyna była opalona i tryskająca energią. Włosy miała upięte do góry, żeby było jej choć trochę chłodniej, na sobie mugolską letnią sukienkę do kolan o nieokreślonym wzorze niebiesko-biało-czerwonym, na obu nadgarstkach po kilka złotych pierścieni, brzęczących przy każdym jej ruchu, a na stopach sandałki na szpilce z cienkich błękitnych paseczków. Połowę twarzy zasłaniały jej ogromne, ciemne okulary przeciwsłoneczne. Wyglądała bardzo ładnie i jednocześnie bardzo mugolsko. Ale Draco nie był lepszy, w ciemnych jeansach i białej koszuli.

Pogoda w tym roku dopisywała także w Anglii - jak na tutejsze standardy, było bardzo słonecznie i mało padało. Anglicy nie byli wprawdzie przyzwyczajeni do upałów, ale Draco wolał je od wiecznej mgły. Prawie każde wakacje spędzał z matką lub Blaise’em na gorącej Sycylii, gdzie jego rodzice mieli własny domek lub w słonecznej Hiszpanii, u kuzynów matki, całe dnie oddając się słodkiemu lenistwu w chłodnym domu, a nocą przemierzając najbliższe miasta, wpraszając się na imprezy i robiąc tysiące niedozwolonych rzeczy.

Ale nie w tym roku.

- Właśnie przed chwilką wróciłam - odparła Pansy, całując go na powitanie w policzek, a potem ścierając kciukiem zostawiony przez siebie ślad szminki. - Jutro jest rozprawa, na której muszę być obecna - dodała, krzywiąc się nieco.

- Rozumiem.

Sam od początku wakacji był już przynajmniej na dziesięciu rozprawach w ministerstwie w sprawie ojca. Chyba nikt nie mógł zrozumieć jej bardziej niż on, udręczony Draco Malfoy, cierpiący za winy ojca.

Dziewczyna natychmiast machnęła ręką i w sekundę zmieniła nastawienie na bardziej pozytywne. Rozejrzała się wokoło.

- Wyglądasz bardzo samotnie bez krążącej wokół ciebie zgrai fotoreporterów - zauważyła, uśmiechając się psotnie. Przesunęła okulary na czubek głowy. Draco pomyślał, że Corny też zazwyczaj tak je nosiła.

- Weź przestań… - Przewrócił oczami. Wsadził ręce do kieszeni, garbiąc się nieco. Od pewnego czasu stało się to jego standardową reakcją na wspomnienie ojca i wielu rozpraw przed Wizengamotem. - Krążą wokół mnie niczym sępy nad padliną. - Wykrzywił usta.

- To przykre, że wszystko skupia się na tobie.

- Pans, błagam - jęknął. - Nie lituj się nade mną, bo robi mi się niedobrze.

Zaśmiała się. W Hogwarcie zazwyczaj grała zimną sukę, wredną Ślizgonkę, która wszystko wiedziała i nic nikomu nigdy nie odpuściła, ale tak naprawdę była całkiem sympatyczna i Draco nawet ją lubił. W tych chwilach, kiedy nie kleiła się do niego. Ostatnio chyba lekko jej przeszła ta mania odnośnie jego osoby.

- Draco Malfoy nigdy się nad sobą nie użala, co? - rzuciła lekko.

Delikatnie uniósł kąciki ust do góry. Draconowi Malfoyowi nie wypadało się uśmiechać. Malfoyowie nie byli zadowoleni - znudzeni, obojętni, zdenerwowani, i owszem, ale nie zadowoleni. Jedna ze złotych myśli Luciusa.

- Dokładnie - odparł. - Zresztą, niby po co? - Wzruszył ramionami.

Pansy natomiast nie miała żadnych obiekcji i pokazała w bardzo szerokim uśmiechu wszystkie zęby.

- Ludzie uwielbiają dramaty, Draco.

- Ale ja nie mam zamiaru ich im dostarczać.

Uśmiech dziewczyny natychmiast przygasł. Przyjrzała mu się uważnie spod lekko opuszczonych powiek. Draco ostatnim czasem widział takie spojrzenie tyle razy, że automatycznie wzbudzało ono w nim agresję. W ten sposób patrzyli ludzie, których zżerała ciekawość, ale nie wypadało im prezentować tego otarcie.

- Czyli nie będziesz oskarżał ojca? - zapytała Parkinson, rejestrując każdą zmianę na jego twarzy.

Sympatia sympatią, pomyślał Draco, zachowując zwykłą obojętną minę, ale pewnych rzeczy nie pokazywało się na zewnątrz. Nigdy.

- Sorry, Pans, ale Malfoyowie piorą rodzinne brudy tylko w gronie rodziny - odrzekł lekko, ze wzruszeniem ramion. Zauważył, że nieco zmartwiała. W końcu była hogwarckim źródłem informacji i też żądała sensacji. - Taką mamy zasadę.

- Mimo wszystko nadal Malfoy, co? - uśmiechnęła się blado.

Odpowiedział jej tym samym.

- Zawsze.

Zachichotała cicho, niezbyt trafnie do sytuacji. Stali na środku zatłoczonego chodnika, mijani przez dziesiątki mugoli, którzy nie mieli pojęcia kim był Draco czy Lucius Malfoy, nie zdawali sobie sprawy z istnienia czarodziejów, że właśnie skończyła się wojna i liczono straty, że skazywano morderców, których mugolska policja miała nigdy nie ujrzeć na oczy, choć zginęło wielu niemagicznych. Żaden mugol nie zwrócił uwagi na dwójkę normalnie wyglądających szesnastolatków, przystojnego chłopca o prawie białych włosach i ładną dziewczynę w sukience z najnowszej kolekcji River Island. W tym miejscu oboje mogli być anonimowi.

- Nieugięty książę Slytherinu - rzuciła wesoło Pansy z szerokim uśmiechem, puszczając do niego oko. - I takim cię kochają.

Przewrócił oczami.

- Częściej nienawidzą - odparł.

- Bywa. - Znów zachichotała. - Wiesz co, Draco? - Podskoczyła w miejscu, w jednej sekundzie zmieniając ton i nastawienie do świata. Pansy znana była ze swojej szybkiej zmiany nastrojów. - Mam ochotę zaprosić cię na kawę - oznajmiła ze śmiechem. - Szłam właśnie do Greengrassów, zobaczyć, czy Daph wróciła już z Paryża, ale teraz stwierdzam, że popołudnie z tobą będzie ciekawsze.

Pozwolił sobie na krótki śmiech. W końcu dziewczyna i tak doskonale go znała, a spotkanie jakiegoś innego znajomego w tym tłumie mugoli graniczyło z cudem. Mało prawdopodobne, żeby stracił twarz.

- Ze mną wszystko jest ciekawsze, Pansy Parkinson - powiedział z psotnym uśmiechem, który nie pasował do chłodnego i wyniosłego Malfoya.

Wyszczerzyła się.

- Skoro tak mówisz, to wierzę ci na słowo. Znam miłą mugolską kawiarnię całkiem niedaleko.

- No proszę, Pansy Parkinson włóczy się po mugolskich kawiarniach. - Nie mógł odmówić sobie tej kąśliwej uwagi.

- Mówi to Draco Malfoy ubrany w mugolskie ciuchy - zripostowała szybko.

Przewrócił oczami.

- Dobrze, już dobrze. Niech ci będzie - wymamrotał, tłumiąc śmiech. - To co, rozejm? - Uniósł brwi.

- Dobra, ale ty płacisz - rzuciła natychmiast.

Zaśmiał się cicho.

- Nic innego nawet przez myśl mi nie przeszło.

_______________

[1] Według książek, szata szkolna Hogwartczyków niewiele różniła się od tej, którą na co dzień noszą zwykli, dorośli czarodzieje, a przynajmniej ja tak to zrozumiałam. Była czarna, długa i w żaden sposób nie przypominała mugolskich mundurków, które noszą uczniowie w mugolskich szkołach. Ale jako że pewnie znaczna część z Was - a także ja - ma przed oczami stroje - będące połączeniem tak jakby czarodziejskiej i mugolskiej mody szkolnej - które to pokazane były w filmach z serii, postanowiłam skłonić się w tym kierunku.

V. Wielkie problemy Dracona

Droga Claire

Pewnie zdziwi Cię mój list, ale ja chyba też jestem trochę zaskoczony, że do Ciebie piszę. Wiem, że nigdy nie utrzymywaliśmy jakiś bliskich kontaktów, może nawet mnie nie pamiętasz. Trudno się temu dziwić, jest między nami dziesięć lat róznicy. Ja Ciebie też nie pamiętam zbyt dobrze, byłem dzieckiem, gdy odeszłaś z rodziny i nie przywiązywałem do tego wtedy takiej wagi.

Jak się zapewne domyślasz, nie piszę bezinteresownie. Nie chcę wyjść na wyrachowanego snoba, który łapie się wszystkiego, gdy zostanie przyciśnięty do muru, ale w tym konkretnym przypadku niestety nie mam wyboru.

Prawdopodobnie słyszałaś, że nasze szlachetne angielskie ministerstwo magii pragnie załatać dziurę budżetową pieniędzmi osadzonych w Azkabanie arystokratów. Nie, przepraszam, zamraża majątki, żeby dzieciom zbrodniarzy wojennych nie uderzyła do głowy zbyt duża ilość pieniędzy i nie poszli w ślady swoich krewnych. Nie ma na to siły, ministerstwo potrzebuje grubej kasy, żeby pokryć wydatki związane z odbudową państwa po wojnie i łapie się czego może.

Zmuszony jestem prosić Cię o pomoc. Jeśli ministerstwo zamrozi mój majątek, nie ma na świecie siły, żebym go odzyskał w przyszłości. Dobrze wiem, jak to działa, mój dziadek, Abraxas Malfoy przekonał się o tym na własnej skórze w 1949 roku. Nie prosiłbym Cię, gdybym nie miał innego wyjścia, żaden adwokat w Anglii nie podejmie się czegoś takiego, słysząc nazwisko Malfoy, a nie ma możliwości, żebym bronił się sam, jestem jeszcze niepełnoletni, nawet nie wspominając o mojej matce, która jak każda arystokratka potrafi wydawać, a nie zarabiać pieniądze. Nie wiem, do kogo innego mógłbym się zwrócić.

Z wyrazami szacunku.

Draco Azrael Malfoy

Mój drogi kuzynie Draconie,

Powiem tak - osobiście możesz pocałować mnie w miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Twoja jakże szanowna rodzina wypięła się na mnie, gdy potrzebowałam jej pomocy, a w tej chwili bardzo mnie nie obchodzi, co się dzieje z Twoim arystokratycznym tyłkiem. Jak dla mnie, możesz stracić wszystko, a ja jeszcze wyślę do Waszego ministerstwa list gratulacyjny. Muszę przyznać, że wpadli na genialny pomysł.

Bez szacunku i jakichkolwiek jego wyrazów.

Claire de Pautonx

Droga Claire,

Twoja troska rozczuliła mnie prawie do łez, z tych kilku Twoich, spisanych zapewne na szybko, słów płynęła do mnie sama słodycz, która wypełniła moje serce. Pozwolisz jednak, że nie pokażę tego listu mojej matce, która jest osobą bardzo delikatną i zapewnie jej słabe serce nie wytrzymałoby z radości, gdyby miała przeczytać Twoje jakże ciepłe i pełne miłości słowa.

Sam fakt, że czujesz się związana z moją rodziną, ze mną, do tego stopnia, że bez skrępowania możesz pokazywać mi wszystkie aspekty Twojej anatomii, jest dla mnie budujący. Czuję się zaszczycony, ale także niegodny oglądać damę w negliżu, nie mówiąc już o całowaniu jej w miejscach, które powinien oglądać jedynie jej mąż. Wiem, że jesteśmy jedynie dalekimi kuzynami i mogłoby to być nawet dozwolone, ale biorąc pod uwagę mój młody wiek, z przykrością muszę stwierdzić, że Twoja propozycja jest co najmniej niestosowna. Wybacz mi proszę, że odmówię.

Mam nadzieję, że jest Ci dobrze gdziekolwiek jesteś, że Twój mąż ma się dobrze i dzieci także, jeśli jakieś posiadasz. Jestem przekonany, że uczysz je tolerancji i przełamywania stereotypów, a także trudnej sztuki przebaczania i pomocy potrzebującym, którzy nie zawsze są tego godni. U nas w Hogwarcie dyrektor stara się przekonywać, że pochodzenie nie świadczy o niczym, że nie można zamykać się w sztywnych ramach, szufladkować cały świat i ludzi, ale trzeba iść do przodu. Twierdzi, że arystokratyczne tradycje są już przestarzałe i że czerpanie z nich jest błędem. Ale my przecież nie patrzymy na nikogo przez pryzmat błędów ojców, czyż nie, moja kochana kuzynko?

Z poważaniem.

Draco Azrael Malfoy

Wspaniały kuzynie,

A wal się, ty zadufany w sobie, pieprzony arystokrato od siedmiu boleści, czystokrwisty idioto. Wal się razem z całą swoją popierdoloną rodziną.

Claire de Poutonx

Droga Claire,

Nawzajem.

Korespondowanie z Tobą jest niezwykle budujące.

Z poważaniem.

Draco Azrael Malfoy

Kochany Draconie,

Mam nadzieję, że szybko zdechniesz, a razem z tobą zniknie z tego świata nazwisko Malfoyów. Chętnie przyjadę na twój pogrzeb, żeby zatańczyć salsę na twoim grobie. Nie powinieneś karać biednych dzieci, zmuszając je do noszenia tego snobistycznego nazwiska. A jeśli jednak skończysz w Azkabanie, jak twój tatuś, obiecuję, że wyślę ci paczkę. A może samo bycie Malfoyem jest już dla ciebie wystarczającą karą?

Claire de Poutonx

Droga Claire,

Ja też Ci życzę wszystkiego dobrego, a zwłaszcza długiego życia. Pewnie Ci ucieszy, że nie planuję mieć dzieci. A na mój pogrzeb najlepiej załóż czerwoną sukienkę. Bardzo podobają mi się dziewczyny w czerwonych sukienkach.

Z poważaniem.

Draco Azrael Malfoy

- Żartujesz sobie? - zapytał Blaise z rozbawionym zdziwieniem, wisząc nad jego ramieniem i dysząc mu w kark.

Od owego pamiętnego poniedziałkowego wieczoru, kiedy to po tej krótkiej acz burzliwej ślizgońskiej nardzie w pokoju wspólnym Draco wysłał pierwszy list do kuzynki, żeby już we wtorek przy śniadaniu dostać od niej pierwszą obraźliwą odpowiedź, Blaise zadawał mu to pytanie co najmniej po sto razy - dwa, a czasem nawet trzy razy dziennie. Zależnie od tego, ile listów białowłosy dostawał, żeby dosłownie natychmiast odesłać odpowiedź. Przypuszczał, że Zabiniemu po prostu szkoda było sowy, która od dwóch dni kursowała nieustannie na trasie Szkocja-Francja. Ale Draco wbrew pozorom nie był takim sadystą na jakiego wyglądał i za każdym razem brał inną.

Malfoy odgonił kumpla ledwie niedbałym machnięciem ręki. Jeszcze tylko mu brakowało diabłowego zrzędzenia nad uchem. Zwinął skrawek pergaminu w rulon, nalał na złączenie czerwonego laku i odbił w nim swój sygnet z herbem rodowym - przedstawiał on srebrną literę M na czarno-zielonym tle, dwa czarne smoki po obu jej bokach i koronę ze splecionych ze sobą zielonych węży nad nią. Blaise często powtarzał, że herb Malfoyów był równie niebezpieczny co oni sami, wręcz najeżony był halabardami, włóczniami i innymi ostrymi narzędziami, które sterczały we wszystkie strony niby kolce jeża i nie wyglądały zbyt przyjaźnie. W herbie Zabinich znajdował się srebrny księżyc oraz siedem złotych gwiazd nad nim, nie było ostrych krawędzi i kolców, a motto rodu głosiło: Mów i rób tylko to, co przynosi ci korzyść. Draco nie raz powtarzał, że Blaise mógł być więc uznany za idealnego, wręcz stereotypowego przedstawiciela zacnego rodu Zabinich.

Draco wiedział, że jego przyjaciel uważa całą tę korespondencję za głupią i bezsensowną, ale on musiał odpisywać. Brak odzewu na te wszystkie obraźliwe słowa po prostu oznaczałby jego przegraną, a on przecież nigdy nie przegrywał słownych potyczek. Nawet jeśli przeciwniczką była dziesięć lat od niego starsza, w pełni ustawiona życiowo kobieta, pyskata adwokat, aczkolwiek, jak nie patrzeć, zdrajczyni krwi i zaciekła wielbicielka mugoli, a do tego pałająca żądzą zemsty, krwi, i czego tam jeszcze. Ale jeśli się nad tym zastanowić, Draco może przede wszystkim nie mógł odpuścić właśnie wtedy, gdy obrażała go taka zawiedziona przez życie arystokratka, która miała pretensje do całego świata, że nikt jej nie pomógł, gdy nagle postanowiła rzucić wszystko w cholerę dla jakiegoś bogatego mugola. Blaise go za pierwszym razem, w czym niby mieliby jej w ogóle pomóc Malfoyowie, ale Draco nie potrafił mu odpowiedzieć. Jego szlachetna kuzynka z arystokratycznej rodziny czarodziejów wyniosła się do równie arystokratycznej rodziny mugoli. A tak poza tym, nie pamiętał, żeby prosiła o jakąkolwiek pomoc, natomiast Lucius Malfoy na pewno nie należał do ludzi, którzy bezinteresownie pomagają komukolwiek, a już zwłaszcza zdrajcom krwi.

- Nie żartujesz? - upewnił się Blaise, nieufnie przyglądając listowi, jakby ten miał zaraz wybuchnąć albo zaśpiewać hymn szkoły. - To zakrawa o absurd.

Draco przewrócił oczami. Zatknął kałamarz z atramentem, a potem ogarnął okrągły stolik, który służył im za biurko do odrabiania prac domowych. Poprawił leżące na stoliku pergaminy i grube księgi przydźwigane przez Blaise’a i Corny z biblioteki, potrzebne do napisania zadanych im na następny tydzień esejów oraz przygotowania się do testów. Miał świadomość, że taki stan rzeczy nie utrzyma się zbyt długo, bo zdolności bałaganiarskie Zabiniego o wiele przewyższały jego własne zamiłowanie do porządku. Ich wspólna egzystencja nie była tak wspaniała i przyjemna, jak się wydawało na pierwszy rzut oka.

Wstał z krzesła i przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu stawy. Siedział nad tym krótkim liścikiem dłużej niż by się wydawało, ale trudno było sklecić coś, co byłoby jednocześnie politycznie poprawne i obraźliwe. Jakoś nie wyobrażał sobie, że mógłby napisać Claire tak po prostu: Pocałuj mnie w dupę. Nie mógł przecież zniżyć się do jej poziomu. Jeśli ona w ogóle jakikolwiek prezentowała.

- Nie pozwolę mieszać się z błotem za coś, czego nawet nie zrobiłem.

- I, że tak powiem, dupa blada ci z tego wyjdzie - odparł Blaise, pukając się w czoło. - Naprawdę masz zamiar jej to wysłać? - zapytał po raz setny, a może dwusetny i choć poprzednie listy były równie absurdalnej treści, Draco i tak się na to zirytował. - Nie możesz po prostu choć raz odpuścić?

- Oczywiście, że nie - fuknął Malfoy ze złością.

Podszedł do szafy i zaczął szukać w niej cieplejszego swetra, przerzucając ubrania trochę nazbyt nerwowo i siejąc w nich spustoszenie. Będzie miał zajęcie, jak się zdenerwuje po raz kolejny.

Choć wrzesień był wyjątkowo ciepły nawet jak na angielskie standardy, była dopiero wczesna godzina poranna - Dracona zadziwiało, że Blaise sam z własnej nieprzymuszonej woli zwlekł się z łóżka jeszcze przed siódmą, żeby jęczeć mu nad uchem, gdy pisał kolejny list do kuzynki - i o tej godzinie na zewnątrz można było zauważyć szron na drzewach i trawie. A mając w perspektywie wycieczkę do sowiarnii, która nie posiadała szyb w oknach i wiatr hulał tam równie sprawnie co na błoniach, należało zaopatrzyć się w coś cieplejszego.

- Smoku, a czy ty nie miałeś przypadkiem wkupić się w jej łaski, żeby ci pomogła? - drążył dalej Zabini.

- Daj spokój - zirytował się Draco, posyłając mu rozeźlone spojrzenie przez ramię. Czy on nigdy nie odpuszczał?, zdenerwował się w myślach. - Ona zaczęła. Zresztą, teraz to już nawet nie ma najmniejszej szansy, żeby mi pomogła. O ile kiedykolwiek jakaś była - dodał kwaśno. - Wygrać jej nie dam, jeśli chce wojny, to będzie ją miała. A jeśli ma zamiar tańczyć na mojej trumnie, to niech chociaż ładnie wygląda i nie robi mi wstydu - dodał z paskudnym uśmiechem, odwracając się nieco w kierunku bruneta.

- A kiedy twój pogrzeb? - zapytała Corny, która bez pukania wprosiła się do ich sypialni. - Nie wiedziałam, że masz zamiar w najbliższym czasie zejść z tego ziemskiego padołu, mon ami. Ostatnio twierdziłeś, że wcale ci się nie śpieszy na drugą stronę.

Draco posłał jej mocno poirytowane spojrzenie, na które ona oczywiście nie zwróciła najmniejszej uwagi. Bez pytania o pozwolenie usiadła na jego łóżku i zaczęła głaskać Lucyfera, który jak zwykle zawładnął malfoyowską poduszką, a ten zaczął głośno mruczeć. Czasem Draco sam już nie wiedział, czyj to był w końcu kot, choć nic nie zmieniało faktu, że absolutnie nie cierpiał futrzaka. Nie to, że ogólnie nie lubił zwierząt - oczywiście, że lubił, kiedyś sam też miał kota, który niestety zginął śmiercią tragiczną i Draco strasznie to przeżył. Nie miał też nic przeciwko psom, papugom, sowom, ropuchom, jaszczurkom czy nawet wężom (przy czym te ostatnie lubił najmniej, a przeciwko krukom i pająkom miał wszystko), ale Lucyfera nie znosił i już. Najwyraźniej z wzajemnością, co nie przeszkadzało temu wrednemu stworzeniu panoszyć się pod draconowskim łóżku. A on potem musiał w nocy wyciągać kłaki z ust, bo ten paskudny sierściuch liniał raz na jakiś czas. Tragedia.

- Zejdę, jeśli szybko nie znajdę jakiegoś innego adwokata - wymamrotał, w końcu Draco, odrywając się od całkowicie bzdurnych myśli i znów odwracając do szafy. - A ty za to powinnaś pukać - skarcił ją. - Mógłbym paradować nago po dormitorium i co być wtedy zrobiła?

- Mruknęła “ups”, oblała się rumieńcem i uciekła? - Uniosła z rozbawieniem brwi i uśmiechnęła się złośliwie.

- Jasne, jaaasssne - roześmiał się głośno Blaise, czym zasłużył na mordercze spojrzenie Malfoya. - No, Corny, już ty tu nie udawaj takiej świętej - powiedział, posyłając dziewczynie zawadiacki uśmiech. - Prędzej kazałabyś mu się odwrócić, bo z tej perspektywy masz trochę kiepski widok. - Nie przestając się śmiać, uchylił się przed koszulą i dwiema parami skarpetek, którymi rzucił w niego Draco. - I co robisz bałagan? - sarknął na niego, ale zabrzmiało to słabo, bo wciąż trząsł się od śmiechu.

Dziewczyna wyszczerzyła się do niego, a obiekt kpin prychnął ze złością i trzasnął drzwiami szafy. Wszyscy wiedzieli, że po Corny można było spodziewać się absolutnie wszystkiego. Nawet tego, że zrobiłaby Draconowi zdjęcie w tej, jak nie patrzeć, kompromitującej sytuacji i bezzwłocznie rozdała odbitki wszystkim jego fankom. Draco natychmiast wpisał łażenie nago po dormitorium na czarną listę czynów absolutnie zabronionych, zaraz po śpiewaniu pod prysznicem oraz noszeniu różowych rzeczy. Nic z tego nie było dobrym pomysłem, jeśli przyjaźniło się z Corny Morgenstern.

Nieco obrażony Draco wciągnął przez głowę czarny, gruby sweter i owinął szyję swoim ulubionym czarno-szaro-białym szalem. Corny nie wyglądała na przejętą tym faktem. Zdjęła buty, które poniewierały się teraz pod jego łóżkiem i usiadła na pościeli ze skrzyżowanymi nogami. Na jej długiej spódnicy spoczywał mruczący leniwie Lucyfer.

Duży, czarny kot miał około siedmiu lat, więc był jeszcze dość młody jak na magiczne stworzenie. Spodobał się Blaise’owi, gdy tylko zobaczył go w sklepie na Pokątnej - Draco twierdził, że to dlatego, że już samo jego spojrzenie dawało do zrozumienia, że ma wszystko w bardzo głębokim poważaniu. Natychmiast też został znienawidzony przez Dracona (którego naprawdę nigdy jakoś szczególnie nie obchodziły koty, zwłaszcza odkąd jego jedyny w życiu kotek wypadł przez okno i zginął na miejscu, a i alergii na nie też jakoś nie miał). Nikt nie wiedział, który z nich nazwał stworzenie Lucyferem, ale bardziej prawdopodobne, że na ten cudaczny pomysł wpadł Malfoy, skoro i tak nie raz nazywał kota diabelskim pomiotem. To było bardzo podobne do niego. Typowe. I tak w ich spokojnym, i czasem nieco rutynowym, związku pojawił się Lucyfer, który choć wyraźnie nie lubił Dracona, kochał jego łóżko, a już zwłaszcza poduszkę oraz uwielbiał Corny, a szczególnie gdy dziewczyna brała go na ręce i drapała za uchem. To pieszczoch jeden, myślał zawsze Draco, przyglądając się temu niechętnie. Często zastanawiał się, jakim kryterium kierował się jego najlepszy przyjaciel, wybierając sobie to wielkie, futrzaste i bardzo wredne coś na domowego pupila. Może tym, że kot od razu zapałał miłością do Corny?

Ale kto nie lubił Corny Morgenstern?

- Dobrze, a skoro zakończyliśmy już temat mojej cnoty lub jej braku, ktoś mi w końcu łaskawie wytłumaczy, o co w tym wszystkim chodzi? - zapytała wyżej wymieniona, gdy nikt nie kwapił się do wyjaśnień. - Co z tym umieraniem?

- Draco pokłócił się z tą swoją kuzynką z Francji, która miała mu pomóc - odpowiedział natychmiast Blaise. Draco, który akurat przysiadł na jego kufrze i wiązał buty, spojrzał na niego takim wzrokiem, że brunet rozważał ewakuację do łazienki. Ostatecznie przysnął sobie krzesło bliżej Corny, usiadł na nim okrakiem i położył brodę na oparciu. - Z wielkich planów nici.

Corny spojrzała na Dracona z dezaprobatą, a Lucyfer miauknął z mocą na potwierdzenie, że czyn chłopaka był wysoce niestosowny.

- Coś jej takiego powiedział?

- Napisał - sprostował Draco chłodno, nie widząc w tym nic niestosownego. Podniósł się z kufra z miną, która mówiła: Nie rozumiem, o co ta awantura, ja nic nie zrobiłem. - I to ona zaczęła mnie obrażać.

- A ty musiałeś skończyć? - Uniosła brwi w iście snape’owski sposób.

- Oczywiście.

- Oczywiście, oczywiście - przedrzeźniała go. Westchnęła nagle i posłała mu znużone spojrzenie. Draco jak zwykle poczuł się głupio i nagle odezwało się w nim sumienie, które, wydawałoby się, dawno już zdechło. - Mógłbyś choć raz odpuścić, wiesz? Świat tylko na tym zyska, mon ami.

Blaise zachichotał cicho i szybko ukrył się w łazience, ścigany morderczym wzrokiem białowłosego. Draco przez dłuższą chwilę siłował się z dziewczyną na spojrzenia, ale w końcu stwierdził, że to nie ma najmniejszego sensu. Chwycił list i w trybie mocno przyśpieszonym opuścił dormitorium, które podobno było jego, a nie jej. Morgenstern jak zwykle wszędzie się panoszyła, jakby cały świat należał tylko do niej. Jasne, prychnął Draco w myślach.

Wychodząc, nie trzasnął jednak drzwiami. Takim arystokratom jak on nie wypadało przecież trzaskać drzwiami.

W czasie śniadania przy zwykle spokojnym stole Domu Węża tego poranka rozlegały się przytłumione szepty, posyłane w eter w atmosferze umiarkowanego podniecenia. Jednak o popołudniowych sprawdzianach quidditcha dyskutowali jedynie chłopcy, dziewczyny zaś wolały omawiać nowe trendy z Czarownicy, niż zajmować się tematem jakiegoś brutalnego sportu. Prawdą było, że w ślizgońskiej drużynie quidditcha od lat nie było żadnej przedstawicielki płci pięknej i to wcale nie dlatego że męska część populacji Slytherinu uważała je za nienadające się do tej gry. To one same uważały, że dziewczyny po prostu nie powinny brać udziału w takich barbarzyńskich sportach. Które mogłyby zniszczyć im świeży pedicure, dodawał złośliwie Draco i zirytował się, gdy Pansy chyba szósty raz pomachała mu przed nosem najnowszym wydaniem magazynu dla pań. Draco dostawał już mdłości, migreny, gorączki i czego tam jeszcze, gdy zaledwie słyszał jego nazwę. Czasem dziękował Merlinowi, że Corny była jaka była i mało interesowały ją te piekielne nowinki ze świata mody, urody i magazynu Czarownica. A nawet jeśli jednak ją interesowały, to i tak nie zadręczała tym Bogu ducha winnego Dracona, który wychwalał ją za to pod niebiosa.

Corny nie lubiła quidditcha, bo go nie lubiła i już, koniec. A może raczej nie widziała w nim nic ciekawego. Twierdziła, że latanie na miotle jak ostatni kretyn za jedną piłką, szukanie w chmurach drugiej i walenie się po głowach trzecią, było na ostatnim miejscu jej listy życiowych dążeń. Ale odkąd Draco dostał się do drużyny (sam czy nie sam, ale dostał), sumiennie przychodziła na każdy mecz, który rozgrywali Ślizgoni. Może głównie jako bufor bezpieczeństwa dla Blaise’a, którego przeraźliwy lęk wysokości z miejsca dyskwalifikował z tego sportu. Nikt nawet nie widział, czy Zabini potrafił latać na miotle, bo na pierwszym roku od razu załatwił sobie papierek, że pod żadnym pozorem nie może wsiąść na miotłę i wywinął się nawet od pierwszych lekcji latania z madame Hooch. A Draco do tej pory nabijał się z niego z tego powodu przy każdej nadarzającej się okazji.

Po lunchu na boisku quidditcha nie pojawiły się jednak tłumy Ślizgonów, choć od razu Draconowi wydało się że mieszkańców Domu Węża jest jakby zbyt dużo. A potem z miejsca wywalił pierwszoroczniaków, którzy unosili wysoko głowy i próbowali wydawać się więksi, niż byli w rzeczywistości. Draco nie miał pojęcia, co chcieli w ten sposób osiągnąć, bo uczniowie pierwszego roku nie mogli grać w quidditcha, a on nie miał zamiaru prosić na kolanach o pozwolenie dla żadnego ślizgońskiego Pottera, który okazał się być odkryciem stulecia. O nie, nie, nie. Poza tym, do tego dnia mieli pewnie tylko jedną lekcję latania i znaczna część pewnie nawet nie potrafiła utrzymać się na miotle, a co dopiero na niej latać. Zaklął w myślach i zrobiwszy porządek z pierwszoroczniakami, wsadził resztę na miotły i kazał przelecieć całą długość boiska. Ale oczywiście wszyscy musieli umieć latać. Żaden Ślizgon nie ośmieszyłby się, idąc na sprawdziany do drużyny quidditcha i nie umiejąc przy tym latać.

Nie dalej jak dwa dni temu oglądali wraz z Blaise’em z trybun eliminację do drużyny Gryfiaków i nabijali się (ku zgorszeniu siedzącej niedaleko Granger) z Pottera, który został nowym kapitanem Gryffindoru i miał problem z nadmiarem chętnych. Wśród kandydatów pojawiło się nawet kilku Krukonów i Puchonów, którzy odeszli, chichocząc, gdy kazano im zabrać tyłki. Teraz Draco pomyślał, że najwyraźniej ten się śmieje, kto się śmieje ostatni i powinien raczej łączyć się w bólu z Wybawcą Świata. Wprawdzie nie pojawił się u niego mieszkańcy innych domów, ale jego właśni współdomownicy w zupełności wystarczali, żeby nabawił się migreny i wrzodów żołądka.

- Cisza! - wrzasnął, doprowadzony do wściekłości, gdy Ben Urquhart znów pokłócił się z Adamem Selwynem i o mało nie pobili się na miotły. - Do jasnej cholery - wymamrotał, patrząc na nich z mordem w oczach. - Jeśli nie potraficie ustać spokojnie pięciu minut, to lepiej zejdźcie mi z oczu i nie marnujcie mojego czasu! - warknął złowrogo.

Ślizgoni łypnęli po raz ostatni na siebie groźnie, ale w końcu się zamknęli.

Wśród pozostałych na boisku dwudziestu kilku kandydatów tym razem były tylko trzy dziewczyny. Jeśli nie liczyć dziewczynopodobnego tworu z przydługą grzywką wpadającą do szarych oczu, który ściskał mocno spracowaną szkolną miotłę i próbował wepchnąć się między Dana Bulstrode a Rufusa Fudge.

- Garrett, won - syknął Draco.

Dziewczynka wyprostowała się i posłała mu butne spojrzenie, które działało na niego jak płachta na byka.

- Nie zgadzam się, żeby to, że jestem dziewczyną, dyskwalifikowało mnie z drużyny - oznajmiła hardo, ale zabrzmiało to, jakby od jakiegoś czasu uczyła się tych słów na pamięć.

- Dyskwalifikuje cię to, że jesteś pierwszoroczniakiem, cwaniaro - warknął. - Więc łaskawie zabierz swoje szanowne cztery litery, albo wylecisz stąd w nieco inny sposób. I obiecuję, że nie będzie to przyjemne.

- Groźba karalna! - pisnął dzieciak.

- Zaraz będą czyny karalne. Wynocha mi stąd!

Garrett prychnęła, zadarła głowy i odmaszerowała, o mało nie potykając się o własne buty. Na twarzy miała wymalowane takie święte gryfońskie oburzenie, że Draco aż musiał się zastanowić, czy to dziecko na pewno było w tym samym domu co on. Na odchodne dziewczynka rzuciła jeszcze:

- Nadęty bufon.

- Szlaban, Garrett! - wrzasnął Draco, odwracając się błyskawicznie za nią, ale ona już gnała w stronę zamku, jakby goniło ją sto diabłów, przy okazji gubiąc witki z miotły.

- Masz kiepskie podejście do dzieci, Malfoy - zauważył uprzejmie Rick Nott, wysoki, ciemnowłosy i bardzo szczupły chłopak, starszy brat Theo. W zeszłym roku było o nim głośno, bo jako pierwszy Ślizgon, który otwarcie przyznał się do swojej odmiennej orientacji. - Nie nadajesz się na ojca.

Draco spojrzał na niego spode łba.

- Czy jakikolwiek Malfoy kiedykolwiek nadawał się na ojca, Nott? - zapytał i nie czekając na odpowiedź rzucił do reszty:

- Dobra, koniec pogaduszek, nie ma czasu. Wsiadać na miotły. Zaczniemy od ścigających, ale przy okazji wybierzemy też obrońcę. Nott, ty pierwszy.

Po trzech godzinach miał już prawie cały skład. Avery wrócił na pozycję ścigającego (Draco wolałby nie, ale musiał przyznać, że blondyn był najlepszy ze wszystkich, których Malfoy miał okazję oglądać), a do niego dołączył Draco wraz z Freyą Higgs z piątego roku, która całkiem nieźle poradziła sobie ze wszystkim, co kazał jej zrobić. Fakt, że Draco miałby od tej pory być ścigającym niezbyt się niektórym spodobał (zwłaszcza Leo Harperowi i Causowi Yaxleyowi, którzy też mieli chrapkę na tę pozycję), ale po tym jak Malfoy strzelił pięć bramek pod rząd Rickowi Nottowi, obrońcy Slytherinu, który na bramkach był bezkompromisowy, wszystkie pomruki niezadowolenia natychmiast umilkły. Trochę gorzej sprawa wyglądała z pałkarzami. W poprzednim roku byli nimi Crabbe i Goyle, ale choć Draco nawet ich lubił (zdaje się, że miał pewien sentyment, bo przez lata byli jego prywatnymi ochroniarzami) kiepsko nadawali się do drużyny. Wprawdzie obaj byli zbudowani odpowiednio, wielcy i napakowani, na miotłach też trzymali się jako tako, ale bez kogoś, kto by nimi pokierował, byli prawie bezużyteczni, nie całkiem bezradni, ale też nie do końca samodzielni. Draco nie miał czasu, żeby wciąż stać nad nimi i im rozkazywać, dlatego po odrzuceniu wielu kandydatów, nowymi pałkarzami zostali Bulstrode i Selwyn, obaj z siódmego roku.

Draco był daleki od spokojnego, coraz gorzej bolała go głowa i wciąż nie miał szukającego. Jakby na tę pozycję w drużynie Domu Węża padła jakaś klątwa albo coś. Bo to niemożliwe, żeby chętnych zaledwie było pięcioro - Shira Pucey z czwartego roku, Urquhart i Ellen Warrington z piątego i dwóch trzeciorocznych, Lys Vaisey i Graham Pritchard. Jedynie Pucey nie była do końca taka zła, reszcie brakowało refleksu, sprytu i znacznie szybkości. Poza tym Pritchard był sporo za duży jak na lekkiego i zwinnego szukającego, który miał być bardzo zwrotny i stawiać mały opór dla powietrza. Pritcharda było za dużo, chociaż był dopiero na trzecim roku.

W końcu Draco stwierdził, że zrobiło się już za ciemno, aby kontynuować kwalifikacje i odesłał wszystkich do zamku. Ślizgoni zdawali się być zadowoleni, że to już koniec, zresztą zbliżała się kolacja, a wszyscy byli głodni. Rozeszli się po boisku lub rozlecieli, zależy jak kto pragnął, a zrezygnowany Draco na miotle podleciał do przyjaciół, którzy przez cały ten czas siedzieli na trawie niedaleko krańca stadionu. Mimo że dni były wyjątkowo ciepłe i słoneczne jak na wrzesień, wieczory robiły się bardzo chłodne, jesienne i Blaise owinął się szczelnie cienkim swetrem i szalem w barwach domu. Corny miała na sobie sweter i pasiasty szal Dracona, które to rzeczy chłopak zostawił pod jej opieką. Leżała na brzuchu i czytała jakąś bardzo grubą księgę w słabym świetle swojej różdżki. Gdy Draco wylądował obok niej, uniosła głowę.

- Obawiam się, że na naszej domowej drużynie ciąży jakaś klątwa, że nie możemy znaleźć dobrego szukającego - wymamrotał z niechęcią, siadając ciężko obok Blaise’a. - Najpierw mieli mnie, a teraz nie mogę znaleźć nikogo innego.

Zabini od razu bez słowa podetknął mu pod nos słodką, mleczną czekoladę, którą Corny zawsze musiała mieć przy sobie, gdy się uczyła.

- A może nie chodzi o to, że nie ma żadnego szukającego, tylko po prostu za bardzo się starasz? - zauważył spokojnie po chwili milczenia, gdy Draco położył się na plecach na trawie i zamknął oczy. Skronie pulsowały mu tępym bólem. - Od razu chcesz mieć idealną drużynę, ale to chyba tak nie działa, Smoku. Jeśli chcesz znać moje zdanie, a poznasz je, nawet jeśli nie chcesz - uprzedził brunet, nim Draco zdążył otworzyć usta - to uważam, że Pucey jest całkiem niezła, nawet jeśli osobiście jest odrobinę nienormalna. No dobra, zdrowo stuknięta - poprawił, przewracając oczami, gdy Malfoy spojrzał na niego spod na wpół przymkniętych powiek takim wzrokiem, jakby to on był chory psychicznie. - No i Vaisey też nie jest do końca beznadziejny, trochę poćwiczy i coś może z niego będzie.

- Może - zaakcentował Draco. - Pewności nie masz. A jeśli jednak się nie uda, to znów będziemy na szarym końcu, bo Gryfiaki jak zwykle nas wygryzą.

- Blaise ma rację, Draco - wtrąciła cicho Corny, odrywając się na chwilę od lektury, którą, jak zauważył białowłosy, była Zaawansowana numerologia dla zaawansowanych. - Nie wszyscy rodzą się Potterami z masą talentów, niektórzy muszą ćwiczyć, żeby do czegoś dojść.

Westchnął.

- Nie mam czasu na metodę prób i błędów.

- W takim razie zdyskwalifikują nas jeszcze przed pierwszym meczem za brak pełnego składu - rzucił Blaise zgryźliwie. - Sever będzie przeszczęśliwy, a ty jak nic masz angaż na następny rok.

- Dzięki, stary - sarknął Draco, patrząc na niego z mordem w oczach. - Jak zwykle można na ciebie liczyć w każdej sprawie.

- Ależ nie ma za co.

- Morgano, jak ja z wami wytrzymałam tyle lat - westchnęła Corny, kręcąc głową z politowaniem. - Jesteście gorsi niż dzieci. I zbierajcie się, zanim wszyscy nabawimy się zapalenia płuc. Nie chcę wylądować w skrzydle szpitalnym zaraz na początku roku.

Trochę to zajęło, nim udało się im zgarnąć wszystkie swoje rzeczy i ruszyli w stronę zamku. Draconowi marzyła się obfita kolacja i gorąca kąpiel, a potem miał zamiar wpakować się prosto do łóżka, nie mając zamiaru przejmować się już absolutnie niczym. Podczas gdy Diabeł będzie skrobał esej z numerologii, Draco pośmieje się z niego i spokojnie pójdzie spać, bo dawno ma już to napisane.

Żyć nie umierać.

Już następnego dnia rano wszystko wróciło do normy. Łącznie z Blaise’em, którego za cholerę nie można było wyciągnąć z łóżka. Draco bezskutecznie budził przyjaciela od w pół do ósmej, jednak udało mu się wyciągnąć go z pościeli i wepchnąć do łazienki dopiero około równej godziny. Ale gdy Zabini utknął tam na dwadzieścia minut, Draco najpierw zaczął się irytować, a potem niepokoić.

- Diabeł! - wrzasnął pod drzwiami do małego pomieszczenia. - Zasnąłeś tam czy jak, do jasnej cholery?! Wyłaź stamtąd! Spóźnimy się na śniadanie!

- No już, już, czego się drzesz? - prychnął brunet, łaskawie pojawiając się w dormitorium. Nieogolony, roztrzepany, w pogniecionej koszuli i z niezwiązanym krawatem, czyli wyglądając niewiele lepiej, niż zaraz po przebudzeniu. - Coś ty taki nerwowy z samego rana?

- Diabeł, co ty tam robiłeś tyle czasu? - zdumiał się Draco, przyglądając się przyjacielowi, jakby ten był przybyszem z kosmosu. To było podstawowe pytanie, które Draco zadawał każdego poranka. - Siedziałeś tam pół godziny i, do cholery, mógłbyś to chociaż przedstawiać! - zirytował się.

Blaise przewrócił oczami.

- Dwadzieścia trzy minuty. I nie jestem tobą, żeby co rano wyglądać jak z okładki magazynu Wizard Men - odgryzł się.

Malfoy z sykiem wypuścił powietrze z płuc. Miał ochotę odpowiedzieć, że on za to wygląda jak kloszard ze Śmiertelnego Nokturnu, ale nie miał ochoty na kłótnię z samego rana.

- Mniejsza. Weź się trochę ogarnij - machnął na niego ręką z miną, która sugerowała, że to dość trudne zadanie w jego wypadku - i idziemy. Może jeszcze zdążymy wypić kawę.

Zabini ożywił nieco się na wspomnienie cudownego napoju bogów. Draco w milczeniu przyglądał się, jak jego kumpel walczy z krawatem, wciska pomiętą koszulę w spodnie i przykrywa ją pulowerem, a potem narzuca na to wierzchnią szatę. Dwie minuty i gotowy, a ile przedtem wrzasku, płaczu i gróźb, westchnął z rezygnacją w myślach. Dlaczego ja go jeszcze nie zabiłem? Kto inny wytrzymałby z tobą tyle czasu, Malfoy?, odparł natychmiast złośliwy głosik w jego głowie.

Malfoy,

Pal Cię licho. Biorę Tę sprawę. Jesteś pyskatym, irytującym, nadętym snobem i grasz mi na nerwach, ale niech stracę. Prześlij mi pełną dokumentację i wtedy zobaczę, co da się zrobić. Ale nic nie obiecuję. Stąd czuję, że ta sprawa mocno śmierdzi i nie będzie łatwa do wygrania. Ale spróbuję.

Pozdrów matkę. Mam nadzieję, że naprawdę nie pokazałeś jej moich listów, bo nie będzie zbyt zadowolona, gdy mnie zobaczy.

Claire de Poutonx

Draco dwa razy przeczytał list, nim dotarł do niego jego sens. Z uśmiechem tryumfu podał pergamin Blaise’owi. Brunet studiował go przez dłuższą chwilę ze zmarszczonymi brwiami, a w tym czasie Draco zajął się swoim śniadaniem. Choć poprzedniego wieczoru zjadł dość obfitą kolację, to najwyraźniej nie wystarczyło to, żeby odrobił tygodniowy stres. Nalał sobie drugi kubek kawy, po czym nałożył na talerz kolejną porcję pieczonych kiełbasek, gdy Blaise w końcu zalogował się do rzeczywistości. Rano zawsze miał problemy z myśleniem.

- Żartujesz? - wydusił w końcu z siebie.

Draco spojrzał z niepokojem na swój talerz, a potem na przyjaciela, czując się dziwnie, że ten wydziela mu, ile pieczonych kiełbasek może zjeść. Dopiero po chwili dotarło do niego, że diabłowy komentarz nie miał żadnego związku z jego zbyt obfitym w tłuszcze zwierzęce śniadaniem, tylko brunet po prostu w końcu przeanalizował treść listu od Claire. Chłopak westchnął znad talerza.

- Diabeł, doprawdy, to robi się mocno nudne. Naprawdę nie masz innych słów na określenie tej dziwnej sytuacji?

Zabini podrapał się po kilkudniowej szczecinie.

- Jaja sobie robisz? - zasugerował niepewnie.

Draco poczuł, że ręce opadają mu do samej ziemi. To, że Blaise nie był za bardzo gadatliwy, wcale nie oznaczało, że nie był też wygadany, ale w tej chwili raczej nie grzeszył elokwencją.

- Chodź, ty mistrzu ciętej riposty - rzucił Draco ze śmiechem, odstawiając pusty już kubek i podnosząc się z krzesła. - Zaraz spóźnimy się na runy. A później doszlifujemy nieco twoje zdolności oratorskie.

- Trzeba zacząć od tego, że nie wiem, co to znaczy zdolności oratorskie - wymamrotał cicho Zabini, przyglądając się Draconowi z niepokojem.

Białowłosy pewnie zachichotałby głośno, gdyby nie oznaczało to ujmy na jego honorze zimnego drania. Zamiast tego posłał kumplowi bardzo rozbawione spojrzenie i pokręcił głową.

- Czasem się zastanawiam, gdzie ty się taki uchowałeś, Diabeł - powiedział ze śmiechem. - I nie mogę zrozumieć, jakim cudem nikt cię jeszcze w tym złym świecie nie zjadł żywcem.

Blaise wzruszył ramionami.

- Bo to podobno ja zjadam małe dzieci - odparł natychmiast, szczerząc w uśmiechu wszystkie zęby.

Draco przewrócił oczami.

- Jasne, jesteś wielkim i złym Śli… Garrett, gdzie tak pędzisz, do jasnej cholery! - wrzasnął za małą dziewczynką, która w biegu o mało nie zrzuciła mu torby z ramienia. - Czy ty nie potrafisz normalnie chodzić?! Uch, jak ja nie cierpię małych dzieci. Wiesz co, Diabeł? Jak dla mnie, to możesz nawet zjeść je wszystkie - prychnął, wbijając wzrok w miejsce, w którym zniknęło małe tornado o blond włosach. - Ale zacznij od Garrett, bo inaczej osobiście ją zamorduję.

- W Hogwarcie jest pełno wrednych, niewychowanych, wiecznie gdzieś biegnących dzieciaków, a ty wciąż zauważasz jedynie tę małą. - Zabini pokręcił głową z niezrozumieniem.

- Bo te inne dzieciaki nie włażą mi na złość w drogę, nie pyskują na każdym kroku i nie są w Slytherinie. Zobaczysz, jeszcze ją wychowam.

- Na razie widzę, że spóźniamy się na runy - zauważył Blaise.

- Cholera! Mówiłem?!

Draco ze zniecierpliwieniem czekał na ostatnie dwie lekcje, na które mieli zaplanowane języki. Lupin obiecał im, że te dwie godziny poświęcą w całości na naukę podstawowych zwrotów z elfickiego i chyba wszyscy wręcz nie mogli się doczekać zajęć. Ku ich zdumieniu, na drzwiach sali języków wisiała niewielka kartka z informacją, że lekcje języków zostają zawieszone do wtorku.

- Za dwa dni pełnia - zauważyła Corny, gdy z ponurymi minami wracali do pokoju wspólnego.

- Mógł nas uprzedzić - odparł na to Theo obrażonym tonem.

Wzruszyła ramionami.

- Może sam zapomniał - zasugerowała. - W Hogwarcie czas płynie nieco inaczej, wydawałoby się, że szybciej.

Draco nie mógł się z nią nie zgodzić, ale jednocześnie czuł się zawiedziony, że Lupin nie powiadomił ich o swojej nieobecności. Wszyscy i tak wiedzieli, że jest wilkołakiem, zaakceptowali to, więc mógłby dać im szansę, żeby pokazali, że go rozumieją. Albo chcą rozumieć, w końcu żadne z nich, nawet święty Potter, patron cierpiących i udręczonych, nie miał tego problemu co on.

- Malfoy.

Odwrócił się w stronę starszego Notta. Rick i Theo niezaprzeczalnie byli do siebie bardzo podobni - obaj wysocy i szczupli, o ciemnych włosach i podobnych niebieskich oczach. jednak rysy Ricka były delikatniejsze, spokojniejsze, on sam emanował spokojem ducha, empatią, chyba jakąś tęsknotą, podczas gdy Theo nie miał zwyczajnie na to czasu, wciąż w biegu, wciąż czymś zajęty, nieustannie żądający uwagi. Rick chował się w cień, Theo chciał być na przedzie, pierwszy, najlepszy. Aż trudno było uwierzyć, że dwóch braci, których różnił tylko rok, byli tak bardzo podobni do siebie z wyglądu i tak różni z charakteru.

- O co chodzi, Nott? - zapytał Draco uprzejmie. Lubił Ricka, nawet jeśli ten otwarcie przyznawał się, że wolał chłopców.

- Chciałem zapytać, kiedy będzie pierwszy trening quidditcha.

Jęknął w duchu. Wczoraj wieczorem wyrzucił quidditch z pamięci i nawet nie pomyślał, że trzeba by ustalić termin treningów. Zamknął oczy i potarł nasadę nosa. Jeśli sądził, że chłopak zniknie, gdy je otworzy, niestety się pomylił.

- Sorry, Nott, całkiem wyleciało mi z głowy - przyznał szczerze. - Dziś rano dostałem list od kuzynki, że zajmie się tym bajzlem z ministerstwem i jakoś nie miałem natchnienia na myślenie o quidditchu. Jutro rano pójdę do Snape’a, żeby mi dał plany zajęć piątego i siódmego roku, tak żeby nasze treningi z niczym nie kolidowały - obiecał. Trochę zbyt uległy jesteś, Malfoy, skarcił się w duchu. Ale nie miał siły na kłótnie o bzdety. Zresztą, Rick nie przyszedł do niego, żeby się kłócić. Trochę jak Diabeł, wolał nie pakować się w głupie spory.

- Nie ma problemu. - Chłopak wzruszył ramionami. - Daj znać, jak będziesz wiedział, co?

- Jasne.

Zajęcia, treningi, Claire, ministerstwo. Chyba powinienem zacząć to gdzieś notować, pomyślał z przekąsem. Zdaje się, że zaczynam się gubić.

VI. “Merlinie, za co?”

Niech to szlag, pomyślał, po raz kolejny przewracając do góry nogami stertę papierów. Kilka kartek zsunęło się z szerokiego parapetu, na którym siedział od dobrych kilku minut i uważnie analizował plany zajęć trzech roczników. Za cholerę nie mógł znaleźć żadnego dogodnego terminu. Snape zaznaczył mu, jakie zajęcia mają członkowie drużyny, a jakich nie, ale niewiele to pomogło. W końcu stwierdził, że wszystkim pasowały jedynie środy, choć Draco nie był zadowolony, bo o północy miał jeszcze astronomię. Jednak ta sytuacja wymagała poświęceń. W efekcie zdecydował się na środy i poniedziałki, choć piąty i szósty rok kończyły w poniedziałek dopiero przez osiemnastą. Niestety miał jednak innego wyjścia, bo we wtorek i piątek siódmoroczniacy mieli zajęcia do dziewiętnastej, a piąty rok w czwartek, szósty w czwartek i piątek także do tej godziny. I co gorsza, akurat na te zajęcia, które tak późno się kończyły, chodzili nowi gracze w quidditcha.

- Malfoy, w lochach mieli już cię dość? - zapytał nieuprzejmy głos, który z miejsca wydał się Draconowi rudy. - Wywalili cię z pokoju wspólnego, żebyś im nie psuł atmosfery?

- Pewnie sporo wiesz o psuciu atmosfery, co Weasley? - odgryzł się Draco natychmiast, nie podnosząc głowy znad pergaminów.

Rudy Gryfon zamknął się na krótką chwilę, dodatkowo uciszany błagalnymi szeptami dwójki przyjaciół, którzy bezskutecznie próbowali odciągnąć rudzielca od złego i niemiłego Malfoya, którego życiową misją było obrażanie każdego, kto miał tylko czelność pojawić się w jego otoczeniu i nie być przy tym szlachetnie urodzonym. Draco za to twierdził, że Weasley powinien dziękować Merlinowi, że brak jego mózgu wynagradzała w nadmiarze kujonowata Granger, a za to Potter pokrywał brak wszystkiego innego. Białowłosy nie miał najmniejszego zamiaru ruszyć się ze swojego parapetu, bo pierwsze piętro, tak jak każde inne piętro, było terenem publicznym i ogólnodostępnym.

- Uważasz się za lepszego, Malfoy? - warknął Weasley.

Draco westchnął ciężko i spojrzał na niego ze zniechęceniem. A raczej na nich, bo przy rudzielcu absolutnie zawsze pojawiało się dwoje pozostałych.

Potter niewiele się zmienił przez wakacje, tylko był tak jakby odrobinę mniej irytujący. A może to jedynie Draco inaczej to teraz odbierał, bo właśnie dzięki temu wstrętnemu Gryfiakowi pozbył się w końcu ojca, przynajmniej na jakiś czas. Potter nadal był bardzo niski i bardzo chudy, wciąż tak okropnie roztrzepany, że białowłosy powstrzymywał się, żeby nie zaproponować mu niewielkiej pożyczki na grzebień, miał te same okrągłe okulary i te same zielone oczy za nimi, a także cały czas miał bliznę w kształcie błyskawicy, odrobinę schowaną pod grzywką. I w mugolskich ubraniach wciąż przedstawiał ten obraz nędzy i rozpaczy, którego malfoyowskie wyczucie dobrego smaku nie potrafiło znieść.

Granger za to wyglądała teraz lepiej, bardziej dziewczęco - albo to znów był jedynie nowy punkt widzenia. Ale mimo wszystko Draco nadal darzył ją skrajną niechęcią, więc nic to nie zmieniało. Jej włosy były nieco mniej poplątane, choć mniej to wcale nie znaczy, że nie były, a wszystko w niej, nawet orzechowe oczy, wydawały się emanować kujonowstwem. Nie bez przyczyny dostała przydomek panny Ja-To-Wszystko-Wiem.

I tylko Weasley nadal był paskudny, nadal ręce plątały mu się gdzieś między nogami, o wiele za długie w stosunku do reszty ciała, nadal był rudy, piegowaty i nadal biedny. A Draco wciąż tak samo go nie lubił. Dziękował tylko Merlinowi, że był wyższy od Pottera i nie musiał zadzierać głowy, żeby spojrzeć pogardliwie na rudzielca. Chociaż tyle dostał od losu.

Lucius Malfoy zwykł mówić, że Weasleyowie potrafili jedynie robić dzieci - mieli ich w końcu siedmioro - za to z pieniędzmi, karierą i wszystkim innym szło im raczej słabo. Zdawało się, że ich dzieci poszły w nieco innym kierunku - jeden z braci ciągnął kasę z łapania smoków i choć robota była niebezpieczna, Draco śmiał twierdzić, że pewnie satysfakcjonująca; najstarszy był łamaczem uroków u Gringotta, kolejny pracował w ministerstwie na wcale niezłej posadce, a bliźniacy rozkręcili własny interes na Pokątnej i bili na tym więcej mamony, niż pozostali bracia razem. W Hogwarcie zostali tylko niestety - dla szkoły - niedorozwinięty Ronald i wredna Ginevra. O ile z dziewczyny mogło jeszcze coś być, bo w końcu była nie brzydka i do tego dość zdolna, o tyle jej starszemu rok bratu Draco nie wróżył jakoś szczególnie wielkiej kariery.

- Jeśli uważasz, że to właśnie prezentuję przez moje milczenie… Cóż, nie będę cię w takim razie wyprowadzał z błędu.

- Co jest, Malfoy? Żadnej nieprzyjemnej odzywki, żadnej klątwy, brzydkich słów? - zdziwił się Gryfon. Granger syczała złowrogo wprost do jego ucha, każąc mu odpuścić. - Masz pokutę? A może cię podmienili?

- Ty za to jesteś taki sam. Niezmiernie irytujący, ot co, Weasley.

Draco doszedł do wniosku, że chłopak po prostu się nudził.

- Weasley, za co mnie tak pokarano, że muszę się z tobą użerać? - westchnął nagle. - Potter jest mniej problemowy niż ty. Może za bardzo rzucasz się w oczy, świecisz tą swoją rudą czupryną na sto mil i widać cię wszędzie. Nie myślałeś, żeby przemalować?

- Ty… - wydyszał Gryfon.

- Ron, odpuść, nie warto - wymamrotał Potter, ciągnąc kumpla za brzeg wyświechtanego swetra. Patrzył przy tym na Draco w taki sposób, że ten musiał się zastanowić, czy to on zaczął tę głupią kłótnię.

Draco popukał się palcem w nos.

- Czuję się urażony, że odebraliście moje słowa jako obrazę - powiedział w końcu tonem bardzo uprzejmej konwersacji, wracając do własnych spraw. - Mam nadzieję, że planujecie treningów quidditcha na poniedziałki, środy i niedziele, Potter - dodał jeszcze, zeskakując z parapetu. - Zaklepuję je dla Slytherinu.

Potter zamrugał i spojrzał na niego zdezorientowany. Chyba nie był zbytnio przyzwyczajony, że Draco Malfoy nie rzuca w niego obelgami, tylko rozmawia z nim w cywilizowany sposób.

- Eee… nie, mamy we wtorki, czwartki i soboty - wydusił w końcu z siebie.

- Doskonale. Zatem oszczędziłeś mi bezsensownego zdzierania gardła na równie bezsensowną kłótnię i oglądania twojej bliznowatej twarzy po raz kolejny. To akurat możesz uznać za obrazę - poinformował, pakując pergaminy do torby i spoglądając na trójkę Gryfonów raczej nieprzychylnie. - A jak już wymyślicie jakąś błyskotliwą odpowiedź na miarę waszego gryfońskiego intelektu i będziecie mnie szukać w celu rewanżu, zapewne będę u Severa, wykłócając się dla odmiany z nim - dodał na odchodne. - I tak, Weasley, to też miało was dotknąć. Żegnam.

Merlinie, za co?, zastanowił się po raz stumilionowy w ciągu tych ostatnich pięciu lat, które miał okazję spędzić w Hogwarcie, mijając święte trio i obdarzając je zwykłym, ślizgońskim spojrzeniem, które mówiło: Co się denerwujesz, skoro ja i tak jestem tysiąc razy lepszy? Naprawdę, oni już powinni do tego przywyknąć i odpowiadać na to z głębokim pokłonem: Tak, panie, ty zawsze jesteś najlepszy we wszystkim. Ale czego tu wymagać, w końcu to byli Gryfoni, a Gryfoni nigdy nie mieli wyczucia dobrego smaku. Brak dobrego smaku łączył się chyba u nich nierozerwalnie z niezdrową potrzebą być zawsze superbohaterem ratującym cały świat, odwagą graniczącą z głupotą, nadętą próżnością, której oni sami nigdy nie zauważali u siebie oraz cholernie irytującą przemądrzałością, w której nawet bili na głowę Krukonów. Gryfoni mieli naprawdę niezdrowe hobby.

Severus po raz setny w ciągu ostatnich dziesięciu minut popatrzył na niego z mieszaniną zdziwienia, niedowierzania, irytacji i zniechęcenia. Draco próbował więc wyglądać najbardziej niewinnie, jak tylko potrafił, ale słowo niewinny raczej ciężko łączyło się z jego szlachetnym nazwiskiem. Zwłaszcza gdy obecny nestor rodu znajdował się właśnie na przymusowych wakacjach w Azkabanie.

Brwi Mistrza Eliksirów były niepokojąco zmarszczone.

- Malfoy, czy ty masz zamiar jeszcze w międzyczasie sypiać? - zapytał w końcu mężczyzna, odkładając pergaminy na swoje biurko.

Odchylił się nieco na krześle, położył łokcie na oparciach po obu stronach i złączył palce dłoni na wysokości swojej twarzy. Przyglądał się znad Draconowi w taki sposób, jakby ten co najmniej oznajmił, że ma zamiar ożenić się z jego córką. W tej chwili Draco doszedł do wniosku, że naprawdę nie chciałby być w skórze śmiałka, który kiedykolwiek ośmieliłby się poprosić Snape’a o rękę Corny. Tego nikt nie miał prawa przeżyć.

- Nie rozumiem, panie profesorze - odparł bez mrugnięcia okiem, czując, że i tak niewygodne krzesło, staje się jeszcze twardsze i uwiera jego arystokratyczne plecy oraz miejsce, gdzie, jak napisała Claire w jednym z listów, tracą one swoją szlachetną nazwę. - Ależ oczywiście, że mam zamiar sypiać. Nie wiem, jak mają mi w tym przeszkadzać dwa treningi w tygodniu, panie profesorze.

- Z tego, co tutaj mi przestawiasz, wychodzi na to, że nie starczy ci czasu na spanie, panie Malfoy. - Sever nawet nie drgnął i tylko usta mu się poruszały. - W środę masz zajęcia do szesnastej trzydzieści pięć, potem na siedemnastą trening i astronomię na dwudziestą trzecią czterdzieści pięć. Nie będę tolerował twoich nieobecności na moich czwartkowych eliksirach. - Czwartki rozpoczynali dwiema godzinami ze Snape’em.

Przewrócił oczami.

- Nie jestem Blaise’em, profesorze, w przeciwieństwie do niego wystarczy mi tylko kilka godzin snu. Poza tym, czy ja się kiedykolwiek spóźniłem do pana na zajęcia? - dodał bardzo niewinnie.

Mistrz Eliksirów opuścił dłonie, a jego brwi podjechały w górę. I Draco od razu się zorientował, że o czymś zapomniał.

- Na przykład w ten poniedziałek, panie Malfoy. Razem z moją córką.

- To była jej wina - wymamrotał z przekąsem. Zaraz otrząsnął się i zmienił nastawienie. - Profesorze, ja wiem, że mam dużo zajęć, wiem, że za rok OWTMy i że muszę w tym roku pozaliczać wszystkie przedmioty. Naprawdę nie musi mi pan tego nieustannie przypominać, pamięć jednak mam dobrą - oznajmił wcale nie nieśmiało i niewinnie. Skoro tamta metoda nie działała, trzeba spróbować z innej strony. - Ale, jak pan widzi, trudno dobrać inne dni tak, żeby wszystkim to jakoś pasowało. Teraz to jedynie może pan zgłosić do dyrektora zmianę kapitana drużyny, Avery na pewno się ucieszy - sarknął.

- Dobrze, niech ci będzie, Malfoy. - Mistrz Eliksirów wyglądał, jakby miał ochotę westchnąć zrezygnowany, ale nie bardzo mógł się zdecydować, czy mu to wypada. W końcu też był zimnym draniem. - Idź już.

Draco wstał wolno z krzesła, czując odciski wszędzie, gdzie tylko się dało, a może nawet i tam, gdzie teoretycznie dać się nie powinno. Czując się odrobinę niekomfortowo, pokuśtykał jakoś do drzwi. Snape nie musiał nic mówić, bo same jego krzesła sygnalizowały, że nie lubił gości w swoim gabinecie.

- Do widzenia, profesorze - rzucił chłopak jeszcze w progu.

- Malfoy - zatrzymał go nagle Sever. - Byłbym zapomniał. Jeśli przyślesz do mnie jeszcze raz Garrett, przysięgam, że obedrę cię żywcem ze skóry, uduszę, a potem zakopię na błoniach. - Mimo brutalnej wizji, ton wypowiedzi mężczyzny pozostawał prawie beznamiętny i tylko niebezpieczne błyski w czarnych oczach sugerowały, że Snape daleki był od spokoju ducha. - Jeśli masz z nią problem, to coś z tym zrób, a nie przysyłasz ją do mnie sto razy na dzień.

- Ja nie mam z nią żadnego problemu - oburzył się Draco. Poczuł się bardzo dotknięty. - To ona jest ogólnie problemowa. To jakiś diabeł, a nie dzieciak.

- To ja akurat wiem - wymsknęło się nagle bardzo, bardzo cicho belfrowi, który wykrzywił nieznacznie usta. - Ale to nie zmienia faktu, że jestem waszym wychowawcą, a nie jakimś mediatorem. - Snape szybko zmienił ton i wrócił do ataku. - Jesteś prefektem, Malfoy, powinieneś sobie radzić z jakimś upierdliwym dzieciakiem, który nie sięga ci nawet do ramienia.

Draco spojrzał na niego morderczym wzrokiem, nie przejmując się, że to nie wypadało. Nauczyciel natychmiast odwdzięczył mu się tym samym i obaj powinni być w tej chwili martwi. Nie od dziś było wiadomo, że malfoyowskie mordercze spojrzenie było równie skuteczne co snape’owskie.

- Pan próbował sobie z nią radzić? - zapytał Draco obrażonym tonem, gdy wzrokowa perswazja nie przyniosła rezultatów. Sever był na nią chyba odporny, cholernik jeden. Zupełnie jak Corny. Ze Snape’ami najwyraźniej coś było nie tak, skoro nic na nich nie działało. - Z nią nie można sobie poradzić. Obawiam się, profesorze, że jedyną skuteczną metodą byłoby udusić i pozbyć się ciała.

- Malfoy! - warknął ostrzegawczo Mistrz Eliksirów.

Draco popatrzył na niego powątpiewająco.

- Niech pan nie mówi, że nie przeszło to panu przez myśl ani razu.

Po minie Snape’a domyślił się, że jednak przeszło. Każdy, kto choć raz miał jakikolwiek kontakt z Cassandrą Garrett, przynajmniej raz w życiu pomyślał o brutalnym morderstwie. Najchętniej to popełnionym na niej.

- Idź już, Malfoy, zanim oszaleję z tobą - rzucił w końcu nauczyciel. - Kto cię takiego wychował, nie potrafię tego zrozumieć.

Ślizgon wzruszył ramionami.

- Wybryki natury się zdarzają, profesorze. Do widzenia.

- Mam nadzieję, że nie za szybko - wymamrotał Snape, zanim zamknęły się za nim drzwi.

Draco też miał taką nadzieję, ale potem zobaczył Garrett gnającą gdzieś na złamanie karku i natychmiast o tym zapomniał. Mistrz Eliksirów będzie musiał jakoś to przeżyć, w końcu pracował tu piętnaście lat i nie jedno już widział.

Bez zawahania Malfoy wrzasnął za Garrett, że jeśli dziewczyna nie nauczy się chodzić jak cywilizowani ludzie, to ciężki będzie jej los bez obu nóg. Dzieciak najwyraźniej nie bardzo się tym przejął, nie zwalniając, popatrzył na niego, jakby spadł z księżyca, a potem, wciąż w biegu, pokazał mu język i natychmiast znikł za rogiem. Merlinie, za co?, pomyślał Draco kolejny raz tego dnia i tylko jakimś cudem nie wrzasnął za dziewczynką: Szlaban, Garrett!

Przysiągł sobie, że nigdy nie będzie miał dzieci.

- I jak poszło? - zapytał go Blaise, gdy tylko wszedł do dormitorium.

Brunet siedział na swoim łóżku, opierając się plecami o zagłówek i czytał jakieś opasłe tomiszcze, którego tytułu Draco nie widział. Zresztą, nie było nawet takiej potrzeby. Malfoy, nie zatrzymując się, spojrzał na przyjaciela wzrokiem mówiącym: Jeszcze słowo, a kogoś zamorduję, cisnął swoją torbę pod łóżko i padł na wznak na materac.

- Nienawidzę tego życia - wymamrotał w poduszkę.

- Nic nowego - odparł natychmiast Zabini tonem, który wskazywał, że wcale się tym nie przejął. Polizał palec i przewrócił kartkę. - Sever aż tak bardzo dał ci popalić? Myślałem, że wizyta u niego, to miała być tylko formalność.

Draco wymamrotał w pościel kilka niepochlebnych słów, a potem dodał nieco głośniej (choć nadal w poduszkę):

- Formalnością to jest to, Diable, że on uważa, że ja sobie w tym roku nie poradzę i że zawalę wszystko, co tylko się da.

- Aha - odparł Blaise, jakby mówili o pogodzie. - Myślę, że to zdanie dałoby się również jakoś złożyć, nie używając tyle razy że - dodał złośliwie.

Białowłosy uniósł odrobinę głowę i posłał mu wymowne spojrzenie. Blaise był może świetnym kumplem, ale naprawdę mógłby czasem go wesprzeć, zamiast albo się na niego wkurzać, albo z niego nabijać. To robiło się irytujące. Chociaż nie. Po namyśle Draco uznał, że chyba jednak miał to gdzieś - w końcu przyjaciel zawsze taki był i nie wyglądało, że w przyszłości miałoby coś się zmienić. Jak ja go sobie wychowałem?, westchnął Draco w myślach.

Drzwi otworzyły się nagle i do dormitorium wpadła Corny, robiąc przeciąg, który pozrzucał pergaminy ze stolika. Draco otworzył jedno oko.

- Sorry - rzuciła dziewczyna, zatrzymawszy się w progu. - Zapomniałam.

Zamknęła drzwi, zapukała i znowu wpadła jak burza. Blaise miał taką minę, jakby nie wiedział, czy się zdziwić, czy wybuchnąć śmiechem. Ostatecznie nie zdecydował się na nic i ukrył za książką. Draco pewnie za to uderzyłby się dłonią w czoło, gdyby chciało mu się podnosić rękę.

Dziewczyna miała lekko potargane włosy, kilka kosmyków wymknęło jej się z luźnego koka przebitego jej własną różdżką, a lekko zaczerwienione policzki sugerowały, że właśnie wróciła ze spaceru po błoniach. Tego dnia znów zrobiło się zimno i wiał nieprzyjemny wiatr, który najwyraźniej jej nie przeszkadzał. Ale wszyscy wiedzieli, że Corny była dziwna.

- I jak tam, Draco, wizyta w jaskini lwa? - zagadnęła lekko, machinalnie biorąc na ręce Lucyfera, który zaczął ocierać się jej o kostki, gdy tylko weszła do pokoju. - Albo raczej węża - poprawiła natychmiast. - Nie zjadł cię?

- Mówisz o swoim ojcu - zauważył Zabini, wychylając się zza Eliksirów Leczniczych, jak przeczytał Draco na okładce.

- Sądzę, że gdyby nie był to mój ojciec - to słowo nadal ciężko przechodziło jej przez gardło - nie wyrażałabym się o nim w ten sposób. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, mój drogi Blaise. A tobie co się znów stało, Draco? Coś ty taki zdechły? - Zmarszczyła nagle brwi, wyczerpując zapas niefrasobliwości na ten dzień. - Naprawdę było tak źle?

Znów odpowiedział Blaise, zanim Draco zdążył otworzyć usta.

- W skrócie, Snape uważa, że Smoku zawali rok, bo wziął na siebie za dużo obowiązków - wyjaśnił ze wzruszeniem ramion i z trzaskiem zamknął księgę. - I ma trochę racji - dodał, spoglądając na Malfoya. - Nic by ci się nie stało, Smoku, gdybyś sobie odpuścił choć jedną rzecz.

- Czy dzisiaj jest dzień pouczania Dracona Malfoya? - zirytował się Draco w swoją poduszkę. Popatrzył na nią, jakby to ona była winna. - No dalej, Cors, nie krępuj się. Myślę, że znajdzie się jeszcze jakaś rzecz, którą możesz mi wytknąć.

Morgenstern puściła Lucyfera i przysiadła na brzegu łóżka Draco. Materac ugiął się lekko pod jej ciężarem. Malfoy postanowił być obrażonym i nawet na nią nie spojrzał. Zamknął oczy i nakrył głowę poduszką. Tylko ona tak naprawdę go rozumiała, nawet jeśli pełna była kłaków tego powalonego diabłowego kota.

- Draco? Możesz przestać? - Corny odkryła róg. Draco trzepnął ją w dłoń i zasłonił twarz. Westchnęła. - Przestań się już dąsać, okay? My wszyscy naprawdę chcemy dla ciebie dobrze.

- Wiem, co jest dla mnie dobre - mruknął w prześcieradło.

- Albo ci się wydaje, że wiesz. Mówiłam ci, że pracoholizm się leczy.

- Nie lubię cię - wymamrotał.

Znów westchnęła.

- Jesteś jak dziecko, które chowa głowę pod koc i myśli, że go nie widać - powiedziała zrezygnowanym tonem. - Problemy nie znikną, gdy schowasz głowę pod poduszkę. Ja też nie zniknę. Jestem jak… głos sumienia. - Uśmiechnęła się w trochę dziwny sposób.

- Ja nie mam sumienia.

- I dlatego masz mnie.

Niestety, pomyślał.

No dobrze, może mieli odrobinę racji (ociupinkę!), może jednak wybrał za dużo przedmiotów, ale teraz nie miał zamiaru rezygnować. To byłoby tak, jakby się poddał. Draco Malfoy się nie poddaje. To było wręcz nie do pomyślenia. Poza tym, przecież inni sobie jakoś radzili, a on by sobie nie poradził? Ludzie, przecież był Malfoyem, musiał sobie poradzić.

I wcale nie był pracoholikiem. Stawiał sobie wysoko poprzeczkę, nie lubił bezczynności, rozwijał umysł i ciało, chciał coś osiągnąć w życiu i wcale nie był pracoholikiem. Tylko mugole mogli wymyślić taką chorobę. Jedni lubili się lenić, a Draco lubił po prostu coś robić. Gdyby miał spać tyle co Blaise, to chyba by mu to w końcu obrzydło. No ludzie, ile można? Zresztą, Corny była taka cwana, a sama też miała pełno zajęć, prawie tyle samo co Draco i jeszcze pomagała młodej Greengrassównie w eliksirach, bo Daph ją o to prosiła. Więc nie powinna się tak teraz mądrzyć, jakby nie wiadomo co.

- Draco? - Dziewczyna szturchnęła go lekko palcem w żebra. - Wciąż jesteś obrażony? - Kolejne szturchnięcie. - Noo Dracooo… - Pociągnęła poduszkę. - No weź przestań się dąsać. No już. Draaacooo…

Draco poczuł, że poduszka zaczyna wymykać mu się z palców i zacisnął na niej mocniej dłonie. Corny jednak nie dawała za wygraną i przez chwilę walczyli zaciekle, aż w końcu materiał wyśliznął się Draconowi z rąk. Dziewczyna chyba tego nie przewidziała, bo szarpnęła trochę mocniej i tym sposobem wylądowała na podłodze. Jęknęła cicho. Malfoy podniósł się z materaca.

- Nic ci nie jest? - zapytał.

- Przez ciebie stłukłam sobie kość ogonową - prychnęła i cisnęła w niego poduszką. Złapał ją w locie. - Nie lubię cię.

Pomógł jej wstać.

- Och, już się nie dąsaj. - Przewrócił oczami, doskonale naśladując jej ton.

Delikatnie trzepnęła go dłonią w ramię, ale się uśmiechnęła, a zaraz potem skrzywiła. Chyba naprawdę ją bolało.

- Jesteś straszny - powiedziała ze śmiechem.

- Jestem Malfoyem - odparł.

- Czyli wszystko wróciło do normy - mruknął Blaise, na nowo otwierając Eliksiry Lecznicze.

Przy obiedzie Draco poinformował starszego Notta i Freyę Higgs o właśnie ustalonych przez niego terminach treningów, a oni obiecali powiedzieć o tym pozostałym. Draco poczuł coś jakby ulgę i chyba trochę satysfakcji, że nie będzie musiał osobiście wysłuchiwać narzekań Avery’ego (których uniknąć po prostu się nie da!), że niedziele? Jak to niedziele? Tak zaraz po sobocie? i że lepsze byłyby soboty, a poniedziałki to też beznadziejna sprawa, bo to zaraz po weekendzie, a wiadomo, jak to u Ślizgonów jest po weekendzie. Draco był prawie pewien, że to właśnie usłyszałby od blondyna i na pewno doszłoby między nimi do kolejnej słownej przepychanki, a potem do rękoczynów. Nie cierpiał tego.

Wiedział, że dla Ślizgonów sobota do dzień prawie święty, często hucznie obchodzony i że część z nich następnego dnia to odchorowywała, ale jeśli chcieli w końcu wygrać z Gryfonami, musieli coś poświęcić. Kilka niedziel w roku to nie takie wielkie poświęcenie.

Co się z tobą dzieje, Malfoy?, zakpił irytujący głosik gdzieś z tyłu głowy. Ty z własnej woli wyrzekasz się leserowania i imprezowania? Ktoś ci zrobił pranie mózgu, stary.

- A idź tam - wymamrotał Draco do siebie.

Corny spojrzała na niego ze zdumieniem znad jakiejś mugolskiej książki, która podobno była o tym, że magia istnieje. Nigdy nie mógł zrozumieć, jak to u tych mugoli jest - pisali książki o magii, o czarownicach, wampirach (które to w większości w ogóle wampirów nie przypominały), wilkołakach, elfach i wszelkich innych stworzeniach z czarodziejskiego świata, a jednocześnie w magię w ogóle nie wierzyli. Mugole byli dziwni.

- Wszystko w porządku? - zapytała z niepokojem dziewczyna, przyglądając mu się uważnie.

Przewrócił oczami.

- W porządku, w porządku - wymamrotał, przewracając kartkę Poradnika transmutacji dla zaawansowanych, z której próbował stworzyć sensowny esej dla McGonagall. Prócz tego leżała przed nim Teoria transmutacji transsubstancyjnej oraz Tysiąc zaklęć transmutacyjnych z definicjami, wskazówkami dla nowicjuszy i pełnym opisem skutków. Czasem zastanawiał się, kto wymyślał te tytuły. - U mnie zawsze wszystko jest w porządku - rzucił niedbale, a potem zaklął, gdy na jego pergaminie wykwitł wcale zgrabny kleks. - Wszystko jest w najlepszym porządku - wymamrotał przez zaciśnięte zęby.

- Właśnie widzę - odparła Corny ze śmiechem.

Po obiedzie miał zamiar zamknąć się w swoim dormitorium i w samotności oraz kompletnej ciszy i spokoju napawać się swoim doskonałym pomysłem jak uniknąć konfrontacji z Averym, jednak Morgenstern oczywiście miała inne plany na sobotnie popołudnie. Zaciągnęła go najpierw do biblioteki, kazała dźwigać mu sto książek różnej treści (z czego przynajmniej połowę całkiem nieprzydatnych), a potem usadziła go w fotelu w pokoju wspólnym, gdzie mieli wspólnie zrobić prace, zadane im na przyszły tydzień. Draco nie miałby nic przeciwko temu, sam starał się pisać wszystko na bieżąco, żeby potem nic go nagle nie zaskoczyło w niedzielę o północy, ale to była właśnie ta sobota, w czasie której człowiek nie miał ochoty kompletnie na nic. A zamiast tego musiał pisać esej na transmutację, której nawet nie lubił, nie mówiąc o tym, że za cholerę nie potrafił.

Pokój wspólny był opustoszały. W przeciwległym rogu bliźniaczki Carrow w milczeniu skrobały piórami po pergaminie, rozdzielone wysoką wieżą opasłych tomiszczy, stolik dalej chichotały Tori Greengrass i Kathie Selwyn, co wzbudzało protesty kilku drugorocznych i trzeciorocznych skupionych nad wypracowaniami, a Travers i Haper migdalili się w najciemniejszym kącie. Nie oznaczało to wcale, że Avery nagle nie zapragnie pojawić się w tym miejscu, dostrzec Dracona pod kominkiem i zrobić mu awanturę, która ściągnie tu resztę Ślizgonów siedzących na razie w swoich dormitoriach. Perspektywa co najmniej niepokojąca.

Jak na złość, Avery stanął w jednej z dziur w ścianie, która była przejściem do sieci korytarzy oplatających pokój wspólny. Stanął, rozejrzał się i natychmiast dostrzegł Dracona, kierując się dokładnie w jego stronę. A potem po prostu go zignorował.

- Cześć - rzucił w stronę Corny, całkowicie wykluczając istnienie Malfoya i nawet nie rzucając w jego stronę przelotnego spojrzenia. - Co robisz wieczorem? - zapytał tonem luźnej konwersacji.

Draco miał nadzieję, że nikt nie zauważył, jak zbierał szczękę z podłogi. Co się tu dzieje?!, wrzasnął jego umysł.

- Ogólnie to chyba nic - odparła Morgenstern z lekkim uśmiechem, również ignorując Dracona, który pewnie miał teraz bardzo głupią minę. - Zdaje się, że dziś jest ta długo zapowiadana impreza w lochach.

Blondyn delikatnie zmartwiał i wreszcie raczył dostrzec Malfoya, ale jego spojrzenie w żadnym wypadku nie było przyjazne.

- No właśnie, idziesz z kimś?

To jakaś aluzja?, miał ochotę zapytać Draco, ale ugryzł się w język. Przybrał obojętną minę i wrócił do książek. Nie mógł jednak nie słuchać, w końcu mówili całkiem głośno. Wypatroszę, uduszę gołymi rękoma, obedrę ze skóry, poćwiartuję i zakopię na błoniach, ostrzegł w myślach, ale nikt nie miał prawa tego usłyszeć.

- Nie - padła krótka odpowiedź i Draco poczuł się zdradzony.

- Masz ochotę iść ze mną? - zapytał Avery pozornie bez zainteresowania, na nowo ignorując istnienie białowłosego.

Corny uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi i lekko skinęła głową.

- Super. - Chłopak wyraźnie się ucieszył i również uśmiechnął, przy czym nawet Draco musiał przyznać, że wyglądał tak mniej irytująco. Jego entuzjazm mimo wszystko wywoływał jednak u Malfoya mdłości. - To może spotkamy się w tutaj o dziewiętnastej?

- Jasne.

Porozmawiali jeszcze chwilę o pogodzie, o McGonagall, która dawała się we znaki całemu domowi, o Lupinie i całym tym pomyśle z dodatkowymi zajęciami z języków, o Severze, przy czym widać było, że blondyn ostrożnie dobiera słowa, żeby w tym przypadku nie palnąć niż głupiego i nieroztropnego. Pożegnali się po dłuższej chwili i wyczerpaniu tematów, a potem Avery poszedł w siną dal. Corny jakby nigdy nic wróciła do przerwanej lektury.

Draco odprowadził blondyna podejrzliwym wzrokiem, a potem skierował pełne oskarżenia spojrzenie na Corny. Chrząknął cicho. Dziewczyna zwyczajnie go zignorowała i nawet nie podniosła głowy. Ludzie, był Malfoyem! Malfoyów się nie lekceważy, a tymczasem wyglądało, że ta mugolska szmira była ciekawsza od niego. Biorąc pod uwagę upodobania czytelnicze i wybór chłopaków, Draco zaczynał poważnie wątpić w dobry gust Morgenstern. Najwyraźniej coś było z nim nie tak. Chrząknął jeszcze raz, trochę bardziej wyraźnie. Zero reakcji. Mało brakowało, a zazgrzytałby zębami z irytacji. Spróbował ponownie.

- Chcesz coś na gardło, mon ami? - zapytała słodko dziewczyna, wciąż nie patrząc na niego. - Zdaje się, że mam w kufrze pastylki na chrypkę.

Postanowił nie reagować na zaczepkę.

- Spotykasz się z Averym - powiedział tonem, który sugerował największą zbrodnię przeciw ludzkości.

- Też mi odkrycie roku. - Przewróciła oczami. Popatrzyła na niego na wpół z rozbawieniem, na wpół z irytacją. - Czy spotykanie się z kimkolwiek w moim przypadku jest zabronione? - zapytała, unosząc delikatnie brwi. - Czy może mam cię pytać o pozwolenie, mój panie i władco?

Spojrzał na nią z urazą.

- Spotykasz się z TYM Averym.

- Kochanie - to słowo było tak nasączone jadem, że starczyłoby go na zabicie wszystkich osób w tym zamku - inny dostępny dla mnie Avery jest obecnie na pierwszym roku. Nie uważasz, że spotykanie się z nim byłoby odebrane jako coś dziwnego? Albo raczej mocno niestosownego.

Jęknął.

- Merlinie, dlaczego to musi być Avery? Czy w Slytherinie nie ma innych chłopaków? Czy w całym Hogwarcie nie ma innych chłopaków?

Uniosła brwi.

- Wolałbyś Causa Yaxleya czy Dana Bulstrode? - zasugerowała uprzejmie, tonem ociekającym wręcz kpiną. - A może jakiegoś szarmanckiego Gryfona? O, wiem! - wykrzyknęła nagle z udawanym entuzjazmem, a on zaczął się bać, co też sobie znów umyśliła. - Jest jeszcze Rick Nott!

Automatycznie posłał jej spojrzenie pełne niemego wyrzutu. Wszyscy od dawna wiedzieli, że Rick był poza konkursem.

Szczerze powiedziawszy, Draco nie wiedział, co w tym zestawieniu było gorsze - Avery czy jakiś Gryfon. Z dwojga złego chyba wolał jednak blondyna, przynajmniej Ślizgon to Ślizgon, zawsze swój, a lepszy swój wróg niż obcy. A tak w ogóle, to jego ojciec zawsze powtarzał: Trzymaj swoich przyjaciół blisko, ale wrogów jeszcze bliżej. Tym sposobem powinien wydać Corny za Pottera, miałby go zawsze bardzo blisko siebie.

To nie jest dobry tok myślenia, panie Malfoy, skarcił się w duchu. A tak poza tym, to nie twój problem. To Avery będzie się martwił, jak Sever się dowie o wszystkim. Ta myśl sprawiła mu przyjemność.

- Jak tam sobie chcesz. - Wzruszył ramionami. - Tylko potem nie płacz mi w rękaw, że cię zostawił dla jakiejś długonogiej Krukonki.

Prychnęła.

- O to się nie martw, dobrze? Nie zapominaj, że spędziłam pięć lat z Pansy w jednym dormitorium - powiedziała z uśmiechem, który mu się nie spodobał.

- Tego się właśnie obawiam.

- Och, Draco - westchnęła z rezygnacją. - Znów robisz problemy z niczego. Zajmij się własnymi sprawami, a ja sobie sama poradzę. Nie musisz wciąż się o mnie martwić. Nie jestem z chińskiej porcelany.

- O co znów się kłócicie, dzieci? - sapnął Blaise, bez ostrzeżenia rzucając na stolik trzy wcale zgrabne tomiszcza.

Huknęło gromko i nagle w powietrze wzbił się gęsty obłok kurzu gryzącego w gardło. Zanim Draco zdążył zakląć, wrzasnąć lub zaprotestować, cała trójka zaczęła zgonie kasłać. Zabini chyba próbował wydusić z siebie przeprosiny, ale nie bardzo mu się to udawało. Zamieszanie oderwało przebywających w pokoju wspólnym Ślizgonów, który popatrzyli na nich z dezaprobatą. Nawet Trawers i Harper odkleili się na chwilę od siebie, żeby posłać im zdegustowane spojrzenia, a potem wrócili do całowania.

- Jesteś… nienormalny… - wydusił w końcu z siebie Draco. - Gorzej, jesteś totalnie popieprzony. Co ty sobie myślisz?

- Sorka - kaszlnął Zabini. - Nie chciałem.

- Ojej, wszystko z wami w porządku? - zmartwił się cichy, lekko piskliwy, na pewno dziecięcy i dziewczęcy głosik, od którego Draconowi zjeżyły się włosy.

Chmura pyłu zdążyła się nieco rozrzedzić i ukazała mu się chuda twarz otoczona jasnymi, krótkimi włosami z przydługą grzywką, spod której wyglądała para szarych oczu. Draco poczuł, że robi mu się słabo.

- Garrett - wysapał błagalnie. - Znowu ty?

- Nie przyszłam do ciebie, Malfoy - żachnęła się dziewczynka i ostentacyjnie odwróciła się… w stronę Corny. - Chciałam cię tylko zapytać, czy pomożesz mi jeszcze raz z eliksirów.

- Jasne - odparła Morgenstern, wciąż walcząc z atakami kaszlu. - Może jutro wieczorem, co? Bo dziś jestem umówiona.

- Super.

Garrett posłała Draconowi mordercze spojrzenie (które nie do końca jej wyszło), odwróciła się na pięcie i odeszła. A raczej odbiegła. Draco zaczynał tworzyć teorię, że to dziecko chorowało na jakieś paskudne schorzenie, które nie pozwalało jej normalnie chodzić. Nic innego nie przychodziło mu do głowy.

- Cors, zaczynam obawiać się o twoją poczytalność - rzucił beznamiętnie, wciąż patrząc za dzieciakiem.

- Och, przestań - prychnęła dziewczyna. - To, że ty kogoś nie lubisz, wcale nie oznacza, że cały świat tak robi. Blaise, od tego jest zaklęcie.

Zabini, który właśnie namiętnie ścierał i strząsał kurz z książek, stolika oraz całej jego okolicy, spojrzał na nią z wdzięcznością. Morgenstern pogrzebała w torbie, poszukała w kieszeniach, sprawdziła nawet na głowie (miała tendencję do robienia dziwnych fryzur i wtykania w nie niestworzonych rzeczy), jednak nie znalazła swojej różdżki. Typowe. Bez słowa wyciągnęła rękę w stronę Draco. Z westchnieniem podał jej własną, a dziewczyna jednym machnięciem pozbyła się całego kurzu.

- Gdzie ja podziałam swoją różdżkę? - zastanowiła się na głos i rozpoczęła kolejne, tym bardziej dokładniejsze poszukiwania.

Draco wiedział, że mogło jej to zająć długie godziny. Ona naprawdę nie była normalna.

VII. Kto cierpi, a kto nie

Punkt dziewiętnasta Draco wyciągnął odrobinę zdezorientowanego Blaise’a z dormitorium, co najmniej jakby się paliło (No ruszże się wreszcie, Diabeł! Ile można na ciebie czekać, do cholery?!), a potem o mało nie zepchnął ze schodów. Nie bardzo zorientowany w sytuacji Zabini nawet zbyt mocno nie protestował, bo wolał nie ryzykować śmierci z rąk gotowego na wszystko białowłosego. Prawie bez protestów (Ale co? Gdzie? Po jakie licho?) pozwolił ciągnąć się w bliżej nieokreślonym kierunku. Znaczy, pewnie określonym, ale wyłącznie dla Dracona, który, jak każdy jego przodek i być może każdy następca, nie zdradzał nikomu swoich tajemnych planów. Tym właśnie sposobem chłopcy bardzo niechcący byli świadkami spotkania Corny z Averym.

Blaise spojrzał na Malfoya z miną, która sugerowała, że doskonale wiedział, że chłopak dokładnie sobie to wszystko zaplanował. Draco nawet nie oponował.

Dziewczyna wpadła do pokoju wspólnego jak zwykle odrobinę spóźniona i z miejsca zasypała blondyna żarliwymi przeprosinami, wręcz nie dając mu dojść do słowa. Draco i Blaise nieumyślnie zgrali się z nią w czasie, wyciąganie Zabiniego z pokoju potrwało nieco dłużej niż początkowo zakładał białowłosy.

W tej chwili Malfoy nie mógł zaprzeczyć, że Avery mimo wszystko miał jednak całkiem dobry gust. Może Corny nie była jakaś wybitnie piękna, ale za to ładnie urocza i bardzo miła, przez co nagle stawała w rankingu najładniejszych Ślizgonek chyba nawet wyżej od Pansy czy Daph. Patrząc na nią, wręcz trudno było uwierzyć, że była córką Jego Straszylencji profesora Snape‘a. Ale za to jak na Snape’ównę przystało (a była nią, mimo tego że nie zmieniła nazwiska i nadal nazywała się Morgenstern), ubrana była na czarno - w sięgającą kolan koronkową sukienkę na długi rękaw oraz szpilki ze srebrnymi klamrami (na takim obcasie, że nawet słynna z tego Pansy miałaby problem, żeby utrzymać się w nich prosto, nie wspominając nic o chodzeniu, zaś na ich widok McGonagall pewnie od razu dostałaby zawału), przez co wyróżniała się z tłumu dziewczyn z Domu Węża w różnokolorowych sukienkach. No cóż, myślał zawsze Draco, koniec końców krew to krew i Snape zawsze pozostawał Snape’em. Avery wypadał przy niej trochę blado, choć on z kolei miał na sobie niebieską koszulę (draconowskie wyczucie smaku zakwiczało cicho) i jasne spodnie. Draco nigdy nie mógł zrozumieć, jak można założyć na siebie koszulę w innym kolorze niż biały i teraz też się nad tym zastanowił. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy.

Avery’emu w końcu udało się jakoś przerwać potok słów Corny i powiedział coś do niej, a ona się uśmiechnęła bez zażenowania. Odparła coś lekko, machając dłonią. Ich rozmowa nie wyglądała na mocno wciągającą i szybko skierowali się do wyjścia. Draco powiódł za nimi nieufnym spojrzeniem, które koncentrowało się na plecach blondyna, dopóki nie zniknęli za progiem pokoju wspólnego. Jeden zły ruch, a odgryzę głowę, pogroził mu w duchu.

- Stary - westchnął zrezygnowany Blaise nad jego ramieniem. - Naprawdę nie mam pojęcia, o co ci znowu chodzi, ale, jeśli cię to uspokoi, szczerze wątpię, żeby Avery cokolwiek zrobił Corny. Dobrze wiesz, że ona wydrapałaby mu oczy, zanim by o tym pomyślał, a mowa zrobił.

Draco zignorował jego monolog.

- Nie lubię go - powiedział tonem wskazującym na najnormalniejszą rzecz na świecie.

Brunet przewrócił oczami.

- Nic nowego. Na świecie istnieje, czy ja wiem, chyba maksymalnie dziesięć osób, które lubisz lub chociaż można uznać, że lubisz.

- Aż dziesięć? - zdziwił się uprzejmie Malfoy, w kilku krokach przecinając pokój wspólny i wychodząc na korytarz. - Patrz, a ja potrafię wymienić tylko trzy. No chyba, że do grona osób zaliczymy domowe skrzaty, wtedy to cztery.

- Merlinie, cały ty - westchnął Blaise z rezygnacją.

- Życie. Za to ja mogę ci wymienić całą listę osób, których nie lubię. Jeśli chcesz znać tę uszczuploną wersję, Avery znajduje się obecnie na piątej pozycji, zaraz za Potterem, Weasleyem, Granger i moim ojcem.

- Myślałem, że Potter ostatnio zapunktował akcją w ministerstwie - zauważył z rozbawieniem Blaise.

- Fakt. - Draco przyznał mu rację poważnym tonem i zamyślił się. - No to w takim razie aktualnie Potter spada na miejsce czwarte, Granger na piąte, Avery wskakuje na trzecie, Weasley na pierwsze, a ojciec na drugie.

Zabini zaśmiał się cicho.

- Jesteś powalony.

- Wolę stwierdzenie: nie do końca normalny.

- A co z twoim życiowym hasłem nazywania zawsze rzeczy po imieniu?

- Otóż, hasło to nie obejmuje mojej zacnej osoby, Diable - odparł Draco śmiertelnie poważnym tonem.

Brunet miał chyba zamiar coś na to odpowiedzieć, ale stanęli właśnie przed lochem, w którym odbywały się ślizgońskie imprezy.

Drzwi jak drzwi, wyglądały całkiem zwyczajnie i niepozornie, proste, nieco zniszczone przez czas, podobne do setek innych w okolicy, co bardzo sprzyjało utrzymywaniu w tajemnicy tego zakazanego procederu. Miejsce to znajdowało się prawie bezpośrednio pod gabinetem Snape’a, zaś o dwa poziomy niżej niż pokój wspólny Slytherinu. Tak naprawdę to nikt chyba dokładnie nie wiedział, ile pięter składało się na hogwarckie lochy, ale zapewne wystarczająco dużo i nikomu nie chciało się tego sprawdzać. Gdybyś się tam zgubił, zostałyby z ciebie same kości, nim ktoś w końcu by ciebie odnalazł w zamkowych podziemiach.

Draco bez wahania pchnął drzwi, które otworzyły się lekko, a potem za nimi zamknęły bez jednego skrzypnięcia. Znaleźli się w krótkiej strefie przejściowej, która była tak wytłumiona zaklęciami, że cisza aż bolała. A dwukrotnie bardziej bolało uderzenie głośnej hałasu po przekroczeniu kolejnego progu.

Loch, w którym się znaleźli, był niski i bez okien, jak zresztą wszystko tutaj, miał kamienne ściany, kamienną podłogę i kamienny sufit. Na pierwszy rzut oka niczym nie odstawał od tradycyjnego lochu w tych okolicach. Oprócz tego że w tej chwili rozjarzony był dziesiątkami kolorowych magicznych świateł, dudniący muzyką, prawie całkowicie zasnuty kłębami dymu oraz wypełniony zapachem tysiąca różnych perfum i potu. W rogach stało po kilka okrągłych stolików, a przy każdym z nich kłębił się tłum młodych ludzi, pod jedną ze ścian ustawiono scenę z megawielkimi głośnikami podobnymi do mugolskich oraz Lucasem Wolfem z siódmego roku Hufflepuffu jako didżejem. Było tłoczno - znajdowali się tu prawie wszyscy Ślizgoni z roczników od czwartego wzwyż, jak również kilku Krukonów i Puchonów, a także paru niesfornych Gryfonów odstających od cnotliwej normy. W tym oczywiście ruda panna Ginny Weasley, która jak zawsze wiodła prym wśród lwic i lwiątek. Niektórzy wręcz nie mogli oderwać oczu od jej ogniście rudych włosów, którymi zarzucała na wszystkie strony.

Draco oficjalnie wmawiał sobie, że przyszedł tylko dlatego, żeby nie stracić twarzy i że cała ta potańcówka wcale go nie obchodzi. Nie to, że był grzecznym chłopcem, co to to nie, ale imprezy masowe były poniżej jego godności. Ścisk, tłok oraz dziesiątki spoconych, oszołomionych alkoholem nastolatków, w których buzują hormony, przez co obmacywali się gdzieś po kątach. Dzięki bardzo za taką przyjemność. Nieoficjalna wersja brzmiała, że tak naprawdę zawsze go to ciekawiło. Tego typu zabawy za każdym razem organizowali Ślizgoni z szóstego bądź siódmego roku, był tutaj alkohol mocniejszy niż kremowe piwo, który nie wiadomo kto i jakim sposobem przeszmuglował do zamku (Draco był pewien, że do tej pory maczali w tym palce bliźniacy Weasley, ale teraz znalazł się jakiś godny następca), a także i inne używki. Niedostępne dla osób poniżej szóstego rocznika. Nawet Draco jak dotąd mógł sobie tylko o tym pomarzyć, bo choć miał prawie książęcą pozycję w swoim domu, to jednak nikt nie chciał brać za niego odpowiedzialności i przezornie unikano zbyt częstego zapraszania go na imprezy. Najwyraźniej stwierdzono, że lepsze drobne faux pas niż wielkie problemy. Teraz nie było można jednak odmówić mu realnych praw na równi z innymi uczniami z obecnego szóstego roku. Draco zastanawiał się, ile osób drżało na tę myśl.

- Przestań zrzędzić! - wrzasnął mu Blaise do ucha, próbując przekrzyczeć muzykę oraz inne wrzeszczące osoby.

- Nic nie powiedziałem! - oburzył się Malfoy.

- Ale masz minę mówiącą: To, co się tu dzieje, nie jest godne mojej osoby!

Draco posłał mu mordercze spojrzenia, ale zacisnął usta i dyplomatycznie nic nie odpowiedział. Chyba wychodzę z wprawy, pomyślał kwaśno, wzdychając w duchu. Albo za długo przebywam w jego towarzystwie. Nie może tak być, że ktokolwiek zna każdą moją minę!

- Draco! Blaise! Jesteście w końcu! - Przed nimi pojawiła się Corny. Miała zaróżowione policzki i błyszczące oczy, ale o ile Draco ją znał (a znał całkiem dobrze), nie tknęła nawet kremowego piwa. - Co tak długo?

- Jest dwadzieścia po dziewiętnastej! - Białowłosy wzruszył ramionami. - I zaraz zedrę sobie gardło!

- Ba! Urok imprez! - Rozłożyła ramiona z bezradnym uśmiechem. - Ale ja faktycznie napiłabym się soku! Od tego dymu gryzie mnie w gardle!

Pociągnęła ich w stronę baru.

Jeśli Ślizgoni już coś robili, to musiało być dopięte na ostatni guzik. Dlatego była impreza, był też bar. Obecnie uwijali się za nim Cleo Warrington i Caus Yaxley, nalewając drinki z niesamowitą wprawą. Draco doskonale wiedział, że barmani zmieniali się co jakiś czas, ale zawsze był to ktoś ze Slytherinu. W tym przypadku arystokraci przełykali dumę i brali się do roboty, bo o ile zwykle nikt nie ufał Ślizgonom, tak w przypadku alkoholu Ślizgoni nie ufali nikomu. Było tu odrobinę ciszej, jakby bar odgrodzony był od reszty niewidzialnym welonem.

Draco przyjrzał się z ciekawością dziesiątkom butelek z różnokolorową zawartością ustawionych nad głowami Warrington i Yaxleya. Nie miał pojęcia, c o w nich było, ale łatwo można byłoby to sprawdzić. Uśmiechnął się do siebie. Kiwnął lekko ręką na Yaxleya, a ten natychmiast zmaterializował się przed nimi.

- Mademoiselle prosi sok - powiedział, siadając na barowym stołku, jednym z tych obrotowych wredoctw, których nienawidził.

- Jaki? - zapytał Yaxley.

Corny wzruszyła ramionami.

- Nie wiem, może być pomarańczowy.

- A co dla was, chłopaki? - rzucił siódmioroczniak, wyciągając szklaneczkę i nalewając do niej napoju.

Draco miał nadzieję, że to pytanie nie padnie, ale niestety życie nie było dla niego tak łaskawe. Powstrzymał westchnięcie i ukradkiem wymienili z Blaise’m spojrzenia.

- Dla nas dwie Ogniste - odparł zwyczajnym, obojętnym tonem.

Szczerze wątpił, żeby ktokolwiek myślał, że do tej pory nie pijał od czasu do czasu czegoś mocniejszego od kremowego piwa, nie szwędał się po barach i nie uganiał za spódniczkami. No proszę was, w końcu był Malfoyem! Zepsutym do reszty i bezwstydnym zupełnie jak jego ojciec. Kto by uwierzył, że Draco Malfoy bywa grzecznym chłopcem? Mina Yaxleya tylko to potwierdziła.

- Na wielką Morganę, Draco, ty byś nawet angielską królową przekonał, że z nią spałeś! - stwierdziła z niedowierzaniem Corny, kręcąc głową z dezaprobatą, gdy znaleźli wolny stolik z trzema fotelami w najdalszym rogu lochu i ulokowali się przy nim.

- Proszę cię, Cors - oburzył się Draco. Ciekawie powąchał bursztynowy płyn i upił niewielki łyk. Cholernie palące cholerstwo, pomyślał, ale bez wahania upił kolejny. - Ona jest dla mnie za stara.

- I to jest jedyny kontrargument, dla którego tego nie spróbujesz - zaśmiał się cicho Blaise.

- Skądże, następny jest taki, że nigdy nie widziałem na oczy angielskiej królowej. Nawet z daleka.

- Co nie oznacza, że nie da się tego załatwić.

Białowłosy wzruszył ramionami.

- W końcu jestem Malfoyem - stwierdził z psotnym uśmiechem.

W odpowiedzi Corny westchnęła z rezygnacją, znów kręcąc nad nim głową, zaś Zabini z rozbawieniem spojrzał w sufit. Draco wcale się tym nie przejął. Nie od dziś w końcu wiadomo, że na Malfoyów zawsze trzeba brać poprawkę.

Z zainteresowaniem rozejrzał się po lochu, jakby był w nim pierwszy raz w życiu. Miejsce to nie wyglądało jak typowa speluna, raczej przypominało jedną z tych nowoczesnych mugolskich dyskotek, której pilnował system monitorów i stu ochroniarzy wielkości szafy typowej kobiety. Jednak i tak pewnie McGonagall, razem ze swoją cnotliwą częścią gryfońskiej populacji, nazwałaby je jaskinią rozpusty. Naprawdę imprezy w lochach nie przypominały hulaszczych orgii. No chyba że chodziło o orgię barw, bo te akurat uderzały po oczach z każdej strony. Jednak dziewczyny miały sukienki przyzwoitej długości z przyzwoitą wielkością dekoltu (zależnie kto jak odbierał tę przyzwoitość, ba ta inaczej wyglądała u Pansy, a inaczej u Corny), a chłopacy nie upijali się na umór i ciągnęli na siłę dziewczyn w ciemne kąty. Czasem wymykała się to tu, to tam jakaś parka, ale nie działo się nic, co nie działo się normalnie w zamku czasie innych dni tygodnia na korytarzach czy w pokojach wspólnych. No dobrze, może nie licząc alkoholu i papierosów. Cóż, może McGonagall miała trochę racji. Całkiem sporo racji. Tak naprawdę brakowało tu tylko striptizu i kelnerek w strojach rodem z okładek czy imprez Playboya. Ale nie było tak źle, żeby nie mogło być gorzej.

Draco z trudem oderwał wzrok od ślicznej czarnowłosej Krukonki z piątego roku w niebieskiej sukience i spojrzał na Corny sączącą soczek przez słomkę.

- Tak w ogóle, to gdzie podziałaś Avery’ego? - zapytał.

Wzruszyła ramionami.

- Gdzieś.

- Znaczy, że zdążył się na tobie poznać i w końcu dał nogę?

Posłała mu mordercze spojrzenie godne Największego Postrachu Hogwartu, no ale w końcu bycie jego córką nie mogło odbić się bez echa. Prychnęła.

- Od kiedy ty takie wredny jesteś?

- Od zawsze, słońce moich dni. - Wyszczerzył się do niej.

Przewróciła oczami i nic już nie powiedziała. Corny nie lubiła się kłócić, nie tak na serio. Draco nadal nie mógł stwierdzić, czy uważała to za coś poniżej je godności, czy po prostu odzywało się w niej sumienie dobrej istotki, która zawsze wszystkim ustępuje i pokornie odsuwa się na bok. Jeśli chodziło o błahe sprawy. Ale wystarczy tylko, że przekroczysz cienką granicę między tym, co dziewczyna da radę przeboleć, a tym, czego absolutnie nie potrafi wybaczyć, a nawet Draco zacznie się nad tobą litować. Absolutnie nie należy załazić za skórę Ślizgonce, która na dodatek jest córką najgorszego nauczyciela w szkole. Nigdy.

W ciągu godziny obok ich stolika zakręciła się Pansy w zielonej sukience, włosach upiętych do góry w fantazyjną fryzurę i brzęczących złotych bransoletach na obu nadgarstkach. Daph również w zieleni, ale mniej obwieszona biżuterią, o luźno puszczonych jasnych włosach, które mieniły się różnymi kolorami w dyskotekowych światłach. Kathie Selwyn w bieli, raz po raz odrzucająca do tyłu swoje czerwone włosy, które opadały falami na jej nagie ramiona. Ciemnowłosa Mandy Brocklehurst z ich roku, która jako jedna z nielicznych czystokrwistych czarownic była w Ravenclawie. Jakieś dwie nieznane dziewczyny z siódmego roku, chyba z Hufflepuffu albo Gryffindoru oraz kilka czwartorocznych, które nieustannie chichotały. A prócz tego Avery (ze skruszoną miną, która absolutnie nie działała na Corny), Yaxley (zwolniony na chwilę z roli barmana), Michael Corner (A ten tu czego?, pomyślał Draco), Zacharias Smith (No proszę was!), Urquhart, Blake, Burke, potem cała krukońska drużyna quidditcha (Draco zabijał wszystkich wzrokiem, ale siła przyciągania Corny była najwyraźniej większa od strachu), Gerard Stebbins, Edwin Summers, Frank Runcorn, a potem Draco już przestał zwracać uwagę, kto i w jakiej kolejności, zacisnął usta i udawał, że nic nie widzi i nic go to nie obchodzi. Tak naprawdę nie czuł się niezbyt komfortowo taki zapomniany i pomijany przez każdego, kto zawadzał o ich stolik i zagadywał Corny. Morgenstern wydawała się być w swoim żywiole, wcale nie była cicha ani nieśmiała i niepozorna. Żartowała ze wszystkiego i śmiała z beznadziejnych żartów, odpowiadała na wszystkie pytania, rozmawiała o pogodzie i przyjmowała z delikatnie uśmiechem wydukane komplementy, uważnie słuchała opowieści piekielnie trudnych pracach domowych, którymi oczywiście raczyli ją Krukoni, jakoś nie zauważała zakłopotania Puchonów i śmiała się z pozornej nonszalancji Ślizgonów. Innymi słowy - świetnie udawała, że doskonale bawią ją te wszystkie dyskusje, opowieści, rozmowy, żarty. Jakby nie było nic ciekawszego od tych wszystkich konwenansów. A może wcale nie udawała, kto ją tam wiedział?

Po godzinie Dracona rozbolała głowa. Po dwóch przestała, a po trzech oraz trzech szklaneczkach Ognistej było mu już wszystko jedno. Blaise’a wcięło gdzieś niespodziewanie, a Corny śmiała się z kolejnej opowieści Rona Blake’a, który zajął puste miejsce Zabiniego. Draco, na którego w tej chwili nikt nie zwracał uwagi, musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie. Gdy wypróbował już wszystkie kolory drinków oraz wszystkie ich kombinacje, świat też jakoś nabrał barw. Wszystko zrobiło się ciekawsze, fajniejsze, ładniejsze, mniej irytujące. Potem okazało się, że nie wszyscy o nim zapomnieli, później zginęła gdzieś Corny, ale Draco szybko o tym zapomniał. Potem pojawiła się znikąd Daphne, po Daphne Poppy Tripe w ładnej czerwonej sukience, która pasowała do jej imienia [1], później Pansy, po niej Lyra Flint w błękicie, Krukonki, Puchonki, Gryfonki, kto by je wszystkie spamiętał, później Lily Moon, Tori Greengrass i znów Daph.

Świat był znów takim cudownym miejscem.

- Sam jesteś sobie winien - powiedziała Corny bez odrobiny litości. Nawet na sekundę nie oderwała wzroku od mądrej książki o trudnym tytule, którego Draco nie potrafił przeczytać. A przynajmniej nie w tej chwili.

Draco wymamrotał kilka zdań o niemiłosiernych harpiach bez serca i posłał jej spojrzenie wkurzonego mordercy, ale wyszło mu to tak słabo, że dziewczyna przejęła się tym jeszcze mniej niż zwykle. Czyli wcale. Poprawił zimny kompres na czole. Cóż, w takim razie zlituje się sam nad sobą i też będzie dobrze. Głowa bolała go niemiłosiernie, odnosił wrażenie, stado hipogryfów urządzało sobie tam dzikie tańce godowe połączone ze stepowaniem i grą na bębnach. W ustach miał smak starej ścierki Filcha (nie, żeby jakąkolwiek kiedykolwiek brał do ust, broń Merlinie, ale przypuszczał, że gdyby mu się zdarzyło, tak pewnie by smakowały), zaś w gardle Saharę, pustynię Gobi, Namib i jeszcze kilka. Czyli, innymi słowy, miał potwornego kaca.

Tak się teraz zastanawiał, leżąc z trudem na własnym łóżku i starając się nie zapominać o czymś takim jak choćby oddychanie, czy ta gra warta była świeczki. Dla tej krótkiej chwili przyjemności cierpiał teraz męki i na dodatek musiał to robić w kompletnej ciszy i samotności, bo nikt nie chciał się nad nim zlitować. A może raczej nad nimi. Zabini nie wyglądał wcale lepiej, jednak jedno nieprzyjazne spojrzenie Morgenstern i brunet z miejsca zrezygnował z narzekania. Zrobił to, co zrobiłby w każdej innej sytuacji - zaciągnął ciężkie kotary i poszedł spać. Draco myślał, że w gruncie rzeczy to nie takie głupie. Gdyby przespał ten dzień, może nie czułby się tak źle. No ale do tego trzeba było spełniać jeden warunek - zasnąć. Gdy tylko białowłosy zamykał oczy, świat zaczynał falować, wirować, kręcić się w kółko i bujać na boki. To w niczym nie pomagało. Dlatego też Draco wzdychał nad swym nędznym losem, wpatrując się tępo w zielony baldachim łóżka, który był równie nudny, co kojąco nieruchomy. Przynajmniej jego zieloniasty widok nie powodował turbulencji w żołądku Dracona. Zimny kompres łagodził nieco ból głowy, a wysuszone gardło chłopak obficie polewał wodą, która stała w szklanym dzbanku na nocnym stoliku. Po to wszystko oczywiście musiał iść sam, bo Corny była w pewien sposób obrażona i nie miała zamiaru nawet kiwnąć palcem. Nigdy więcej, pomyślał, wzdychając. Skrzywił się, gdy nawet to zabolało. Morgenstern prychnęła pogardliwie.

- Masz teraz przynajmniej nauczkę - rzuciła złośliwie.

- A nie mogłaby być mniej bolesna? - zapytał z cichym jękiem, który wyrwał mu się z ust niekoniecznie zamierzenie.

- Wtedy nie byłaby to nauczka.

- Czy możecie się zamknąć? - warknął trochę niewyraźnie Diabeł ze swojego łóżka. - Niektórzy ludzie próbują tu spać.

- Jest druga po południu - zauważyła Corny bez odrobiny zrozumienia. - Nie moja wina, że obaj jesteście idiotami. Wystarczy zostawić was na trochę, a już się w coś wpakujecie. Kto wam kazał tyle pić?

Obaj taktycznie postanowili nie odpowiadać. Słuchanie wyrzutów Corny było ostatnią rzeczą, o jakiej Draco teraz marzył. Chwała Merlinowi, że Snape tego nie widział - wtedy to by się działo. Malfoy widział oczami wyobraźni wściekłą minę swojego wychowawcy i słyszał jego kazanie, które koniecznie zawierałoby w sobie zdanie: Zachowujecie się jak banda skretyniałych Gryfonów! Albo opcjonalnie: Zachowujecie się jak banda niekompetentnych idiotów! Snape może pozwalał im na wiele, ale jeśli on o czymś się dowiedział, dowiedzieli się także i inni nauczyciele, a w tym McGonagall, z którą on nieustannie rywalizował.

No ale Corny miała trochę racji - mieli nauczkę, żeby na przyszłość nieco bardziej uważać z alkoholem. Oczywiście, o ile Draco w przyszłości zmusi się do wzięcia tego cholerstwa do ust po raz kolejny, czego nie przewidywał. Nie miał pojęcia, co ludzie w tym widzieli. Najpierw pali gardło, potem zaczyna plątać ci się język, a rano znów pali gardło, zaś w prezencie dostajesz jeszcze stado stepujących hipogryfów. Nie, przepraszam, ból głowy.

Błagam, żeby ten dzień już się skończył, pomyślał.

Ale ten dzień dopiero się zaczynał.

- Jest Corny?

Draco spojrzał na dzieciaka wielkości domowego skrzata, który stał w progu jego własnego dormitorium. Gdyby ten dzieciak nie nazywał się Garrett i nie był zwykle tak bardzo irytujący, może Malfoy nie zdenerwowałby się tak bardzo na jego widok. Nie. Wtedy też by się zdenerwował.

- Nie, nie ma - warknął, na nowo zamykając oczy. - A teraz wyjdź i zamknij drzwi z drugiej strony.

- Jej - wymamrotała dziewczynka z lekkim prychnięciem, zerkając na niego spod przydługiej grzywki. - Nie musisz być taki niemiły za każdym razem.

- To mój permanentny stan osobowości. Spadaj już.

Wzruszyła ramionami i wyszła, nie omieszkając trzasnąć drzwiami. Zabini zaklął szpetnie ze swojego ukrycia za kotarami. Draco skrzywił się. Normalnie od razu wrzasnąłby za dzieciakiem i wlepił mu szlaban do końca jego nędznego życia, choćby Snape miałby go za to zamordować i zakopać jego ciało na błoniach. Tego dnia nic nie było jednak normalnie, a gardło chłopaka pewnie nie wytrzymałoby takiego gwałtu na nim. Draco postanowił cierpieć w milczeniu.

Dosłownie pięć minut później znów rozległo się pukanie do drzwi. Draco uchylił jedną powiekę i spojrzał na nie tak, jakby miał zaraz je spopielić. Do pokoju zajrzała Anie Gibbon.

- Och, cześć, Draco. - Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - Nie wyglądasz zbyt ciekawie, wiesz?

- Niestety wiem - mruknął niewyraźnie. - O co chodzi?

- A wiesz, właściwie to ja szukam Corny. Nie ma jej w dormitorium i Pansy powiedziała mi, żebym zajrzała do Ciebie, ale widzę, że tutaj też jej nie ma.

- Wyszła jakieś pół godziny temu i nie mam zielonego pojęcia, gdzie jest.

- Aha, dzięki - wymamrotała, patrząc na niego, jakby miał się zaraz na nią rzucić i ją udusić. Albo coś innego. Ale w tej chwili nie byłby nawet do tego zdolny.

- Coś jeszcze, Ann? - zapytał, gdy dziewczyna wciąż stała w drzwiach.

Posłała mu kolejny zakłopotany uśmiech. Anie Gibbon była rok niżej niż on, miała gęste, czarne loki i ciemne oczy otoczone firanką grubych rzęs. Podobno jej matka pochodziła z Indii, a przyjechała z panem Gibbonem z jednej z jego słynnych wypraw na koniec świata za interesem.

- Może powinieneś zgłosić się do pani Pomfrey? - zasugerowała nieśmiało piętnastoletnia Ślizgonka.

Draco powstrzymał westchnięcie, warknięcie i jęk zgrozy, które jednocześnie próbowały wydobyć się z jego ust przy skojarzeniu słów: pielęgniarka i skrzydło szpitalne. Eliksir Pieprzowy! Po jego trupie!

- Dzięki, Anie, poradzę sobie.

Wzruszyła ramionami.

- Jak chcesz. Cześć.

Zanim zdążył odpowiedzieć, już jej nie było.

- Cześć, Draco, jest Corny?

- Nie.

- Nie musisz być taki niemiły, ja tylko grzecznie zapytałam o Corny. Często tu u was siedzi przecież.

- Ale teraz jej nie ma.

- No widzę. Nie musisz na mnie krzyczeć.

- Pansy.

- Co?

- Idź sobie.

- Ale ty jesteś.

- Cześć, Draco. Coś ty taki wymizerowany?

- Nott, od kiedy znasz takie trudne słowa? I czego chcesz?

- Szukam Corny.

- Nie no, następny?! Czego wy dziś ode mnie chcecie?!

- Eee… Corny…?

- Nie ma. Wynocha mi stąd!

- No przecież nie musisz się wydzierać.

- Cześć, Draco, jest…

- Nie!

- Ale ja…

- Nie!

- Phi! Bardzo niemiły dzisiaj jesteś, wiesz?

- Idź sobie już, Daph.

- Draco…

- Nie ma!

- Co?

- Wynocha!

- Dra…

- WYNOCHA!

- Wiesz, stary, albo wszyscy się dziś na ciebie uwzięli, a przy okazji także i na mnie, albo Corny postanowiła dać ci nauczkę. A przy okazji też i mnie - westchnął ciężko Blaise, wychylając się ze swojego bezpiecznego schronienia.

- Znając Corny? To jej pomysł - stwierdził Draco, nie otwierając oczu. - Niech ja ją tylko dorwę… - wymamrotał do siebie.

Zabini pokiwał głową ze zrozumieniem i jakoś zwlekł się ze swojego łóżka, po czym bez pytania opróżnił cały dzbanek wody z szafki Dracona i wolno poczłapał do łazienki, w której się zamknął. Przynajmniej nie trzasnął drzwiami. Po chwili słychać było stamtąd cichy szum wody płynącej do wanny. Draco mimochodem pomyślał, że i jemu przydałaby się kąpiel. Albo może zimny prysznic. Może wtedy zrozumiałby, o co w tym wszystkim chodziło.

W okolicach dziewiętnastej był już wystarczająco ludzki, żeby zaprowadzić swoje szanowne cztery litery na kolację. Zabini zażądał posiłku do łóżka, ale nikt nie kwapił się, żeby mu je przynieść. Przy stole Slytherinu panowały niejakie pustki - większość Ślizgonów po prostu odchorowywała wczorajszą imprezę. Draco siadł na swoim miejscu, rejestrując po drodze, że nie było Avery’ego i Selwyna. Nie miał ochoty tłumaczyć się, dlaczego musiał odwołać trening. Zresztą, wątpił, czy inni członkowie drużyny daliby radę utrzymać się na miotle po takiej ilości spożytego alkoholu. Stan Dracona nijak miał się do stanu Selwyna, który pobił wszystkich na głowę w upojeniu alkoholowym na tej imprezie. Draco postanowił jednak, że to będzie ich ostatni raz. Przynajmniej do meczu z Gryfiakami.

Corny ostentacyjnie siadła między Pansy a Lily Moon, które chichotały wciąż z Kathie Selwyn, Poppy Tripe i Lyrą Flint. Daphne Greengrass siedziała sztywno jak kij od miotły i obdarzała je co chwilę pogardliwym spojrzeniem, które mówiło wyraźnie, że arystokratkom nie przystoi chichotać w taki sposób. Tori, jej młodsza siostra siedziała potulnie obok niej, choć po jej minie można było wywnioskować, że z chęcią przyłączyłaby się do plotkujących dziewczyn. Draco duchowo wzruszył ramionami. Miejsce Corny szybko zajęła Freya Higgs, pytając, czy poniedziałkowy trening odbędzie się bez zmian.

- Chyba tak. - Draco wzruszył ramionami. - Na razie nie widzę powodu, żeby cokolwiek przekładać. To dzisiejsze to był… wypadek losowy.

Pokiwała głową ze zrozumieniem.

- Nadal nie mamy szukającego - zauważyła.

- No tak.

- Myślałeś już nad kimś? No bo odrzuciłeś wszystkie osoby, które się zgłosiły, a chyba do końca października mamy przedstawić cały skład.

- Wiem - odparł z westchnieniem. - Szczerze, nie mam zielonego pojęcia, co z tym zrobić.

Przechyliła lekko głowę na prawą stronę, przyglądając mu się uważnie. Freya była niską, ciemnowłosą dziewczyną o dużych, zielonych oczach i szczupłej twarzy o ostrych rysach. Jej długie włosy zazwyczaj były lekko potargane lub niechlujnie związane nisko nad karkiem, że bez przeszkód mogła uchodzić za dziewczęcą wersję Pottera. Tyle tylko, że ślizgońską i mniej bohaterską.

- Nie myślałeś, żeby wrócić. Znaczy, jako szukający? - rzuciła.

Skrzywił się.

- To chyba najgorsze wyjście z możliwych.

- Ale innego nie mamy - zauważyła.

Skinęła mu głową, podniosła się i odeszła. Draco przeanalizował jej słowa i stwierdził, że miała rację. Jeśli nie znajdzie szybko szukającego, będzie musiał wrócić. Na ścigającego było całkiem sporo zdolnych chętnych. Naprawdę zaczynał zastanawiać się, czy pozycja szukającego nie była przypadkiem przeklęta.

W poniedziałkowy poranek Draco czuł się zaskakująco dobrze. Przynajmniej jak na kogoś, kto poprzedniego dnia po prostu zdychał. Wyskoczył z łóżka swoim zwyczajem jeszcze przed szóstą (za co Blaise wyzwał go do dziesiątego pokolenia wstecz, przewracając się na drugi bok i nakrywając głowę poduszką), wziął zimny prysznic, a zbiegając do pokoju wspólnego, nucił pod nosem - okropnie przy tym fałszując - piosenkę, która dawno temu wpadła mu w ucho w jakimś mugolskim barze. Niezaprzeczalnie miał świetny nastrój. Zabini też wyglądał dużo lepiej, choć przysypiał nad śniadaniem. Ale on zawsze rano zachowywał się jak żywy trup, niezależnie co by się działo poprzedniego dnia i ile godziny by spał. Draco dawno już pogodził się z myślą, że Blaise zawsze, ale to zawsze był niewyspany.

- Przewiduję niezapowiedziany sprawdzian z transmutacji - rzuciła Corny, siadając obok białowłosego i wyjmując mu z dłoni kubek z kawą.

Chłopak sapnął i spojrzał na nią z mordem w oczach, ale zacisnął tylko zęby, milcząc. Wciąż nie mógł wybaczyć jej wczorajszego zamachu na jego zdrowie psychiczne, choć wypierała się i stanowczo odpierała zarzuty, jakoby miała maczać w tym palce. Blaise za to natychmiast się ożywił.

- Ale z czego? - jęknął, patrząc na nią tak, jakby co najmniej odwołała Boże Narodzenie. - Dopiero początek semestru. Nie minął nawet miesiąc!

Wzruszyła ramionami z całkowitą beztroską, nakładając na talerz jajecznicy na bekonie. Corny nigdy nie przejmowała się kaloriami.

- Przerobiliśmy już w teorii wszystkie zaklęcia dematerializacyjne z naszego podręcznika dla zaawansowanych, a profesor McGonagall wspominała na początku roku, że po tych tematach będzie sprawdzian, żebyśmy dobrze przygotowali się do zajęć praktycznych, które są bardzo trudne.

- Super - wymamrotał Draco, który nie miał zielonego pojęcia, jakie to były zaklęcia i ile ich, do cholery, było. - No super. Nie ma to jak rozpocząć tydzień od usłyszenia, że jest się totalnym idiotą.

- Gdybyś się przykładał do nauki transmutacji, a nie imprezował, nie miałbyś z tym teraz problemu - prychnęła Corny.

Prychnął i spojrzał na nią z oburzeniem. Nie rozumiał, dlaczego w rozmowie z nim wszyscy przybierali nagle oskarżycielski ton. Jakby to on był winien całego zła na świecie.

- Nie imprezuję cały czas!

- Ale przed sprawdzianem.

- Niezapowiedzianym - bronił się. - Skąd miałem wiedzieć, że ma być, skoro jest niezapowiedziany?

- Jakoś wszyscy inni wiedzieli, tylko ty jak zwykle niepoinformowany.

- Nie mogę pamiętać wszystkiego.

- Właśnie poparłeś nasz argument, że wziąłeś na siebie zbyt dużo obowiązków - wtrącił Blaise bardzo uprzejmym tonem, a potem ziewnął. - Jak masz za dużo na głowie, to automatycznie zapominasz niektóre rzeczy.

- I ty Brutusie przeciwko mnie? - warknął Draco, patrząc na kumpla z mordem w oczach. - Założę się, że ty też o tym nie pamiętałeś.

Zabini wzruszył ramionami.

- Ja nie muszę o wszystkim pamiętać. Nie jestem obiektem sporu.

Draco zacisnął mocno usta, żeby nie powiedzieć na głos cisnącego mu się na usta bardzo brzydkiego przekleństwa. Nikt tak jak najbliżsi przyjaciele nie potrafił zepsuć humoru z samego rana. Corny westchnęła nagle i spojrzała na niego trochę mniej ostro, choć nadal wyglądała jak skrzyżowanie Snape’a z zakonnicą, co było dość ciekawym połączeniem.

- No nie denerwuj się tak. Blaise ma trochę racji - jeśli on nawali, każdy tylko wzruszy ramionami i powie, że się zdarza, ale gdy tobie podwinie się noga, zaraz będzie, że sobie nie radzisz i że byłeś za bardzo pewny siebie.

- W takim razie bycie mną jest bardzo irytujące - stwierdził z przekąsem.

Uśmiechnęła się.

- No na to wygląda. No dobrze, zbierajcie się, zaraz mamy zaklęcia.

McGonagall faktycznie zrobiła test. Ostatecznie Draco stwierdził, że w sumie niepotrzebnie się irytował, bo pytania nie były takie trudne. Przynajmniej dla niego. Słyszał za sobą ciężkie westchnienia Zabiniego, w przednich ławkach Potter pocił się tak, że czuć to było aż na końcu sali, a Weasley miał całe czerwone uszy. Draco zignorował gryfońskie guru oraz jego wspaniałą świtę i przeniósł swoją uwagę na kumpla. Blaise lubił transmutację, potrafił opanować prawie każde zaklęcie i to bez większego wysiłku, ale teoria szła mu raczej słabo. Odwrotnie było z Draconem, który nie miał problemów z zapamiętywaniem nawet najdrobniejszych szczegółów z czegokolwiek, nawet z tak znienawidzonego przedmiotu jak transmutacja, ale po prostu nie radził sobie z rzucaniem zaklęć w tej dziedzinie. Po prostu nie miał ręki do tego.

- Nie było takie złe - szepnęła Granger do Pottera, gdy nauczycielka zebrała już kartki. - Choć nie jestem pewna, czy nie pomyliłam się w trzecim zadaniu. Nie mogłam sobie przypomnieć dokładnej definicji…

- To straszne - mruknął Draco do siebie, nie mogąc się powstrzymać.

Corny uniosła brwi.

- Nic.

- W twoich ustach brzmi to jak groźba - stwierdziła z paskudnym uśmiechem, którego nie powstydziłby się jej ojciec.

- Dzięki - wymamrotał.

Uśmiechnęła się szeroko niczym Kot z Cheshire [2].

- Polecam się na przyszłość.

McGonagall wyszła zza biurka i posłała w ich stronę mordercze spojrzenie, więc zamilkli posłusznie. Nauczycielka zaczęła tłumaczyć im temat zajęć.

- Malfoy.

Niechętnie oderwał się od rozmowy z Corny i spojrzał na blondyna. Jeszcze tego mi tutaj brakowało, westchnął ciężko w duchu. Odłożył widelec i położywszy łokcie po obu stronach talerza, splótł nad nim dłonie, jak Dumbledore, gdy szedłeś do niego na bardzo ważną rozmowę. Starał się wyglądać jak ucieleśnienie dobroci i niewinności, ale z jego malfoyowski wyrazem twarzy było to niewykonalne.

- Cóż cię do mnie sprowadza, Avery? - rzucił prawie pogodnie. Miał nadzieję, że blondyn nie wyłapał tej małej nuty irytacji, która wkradła się niepostrzeżenie do jego głosu.

Ślizgon nie dał się nabrać.

- Nie traktuj mnie z góry, Malfoy - wycedził przez zaciśnięte zęby.

Draco westchnął, przewrócił oczami i zabrał ręce ze stołu. Odchylił się nieco na krześle. Znów wyglądał ironicznie-malfoyowsko.

- Nie mogę traktować cię z góry, Avery - odparł natychmiast z paskudnym uśmiechem. - Siedzę. To nieco utrudnia sprawę, nie uważasz?

Chciał jeszcze dodać, że co innego, gdyby stał, wtedy patrzenie z góry byłoby nieuniknione, bo przecież był wyższy do Avery’ego o kilka cali, ale Corny kopnęła go w kostkę pod stołem. Zamiast przepraszającego uśmiechu, posłała blondynowi niechętne spojrzenie, przez co chłopak zmieszał się nieco. Draco szybko odnotował w pamięci, żeby zapytać ją, co takie wydarzyło się w sobotni wieczór.

- Chciałem tylko dowiedzieć się, czy dzisiejszy trening nie został odwołany - powiedział w końcu Avery, odwracając wzrok od czarnych oczu Morgenstern.

- Gdybym go odwołał, dowiedziałbyś się pierwszy.

- Jasne.

Blondyn rzucił szybkie spojrzenie na dziewczynę, która wyglądała jak Snape podejrzewający Gryfona o pomieszanie składników eliksiru. Jak to mówią mugole: co w rodzinie, to nie zginie. Niezaprzeczalnie byli do siebie podobni. Avery nie dał rady wytrzymać siły jej wzrokowych argumentów i zarządził odwrót, opuszczając nisko głowę. Draco uśmiechnął się tryumfalnie, choć nie był to jego sukces. Ale posiadanie Corny po swojej stronie było dość korzystne.

Wciąż nie mam szukającego, pomyślał, podążając wzrokiem za oddalającym się blondynem. Sprawa ta zaczynała go męczyć. Higgs miała rację, ostateczny skład musiał być zatwierdzony do końca października, a jak na razie Ślizgoni nie mieli nawet wersji roboczej. Może nie powinienem być tak wymagający?, zastanowił się w myślach. Ideały nie istnieją, a ja nie znajdę żadnego przez półtora miesiąca.

- O czym myślisz, Draco? - zapytała Corny, przyglądając mu się uważnie.

Potrząsnął głową.

- Nieważne. Co mamy po lunchu?

- My z Blaise’em nic, a ty chyba numerologię.

- Faktycznie - westchnął. Poprzedniego wieczora straszliwie męczył się nad esejem, który zadała im Vector, a którego zapomniał napisać wcześniej.

- Za dużo obowiązków - mruknął Zabini.

- Och, zamknij się - warknął Draco z irytacją. - Już to słyszałem. Przynajmniej tysiąc razy. Może w końcu wymyślicie coś oryginalniejszego?

Brunet uniósł dłonie w obronnym geście, a Corny wzruszyła ramionami.

- Liczę na to, że jeśli będę powtarzać ci to wystarczającą ilość razy, w końcu coś dotrze do twojego głupiego mózgu.

- Dzięki - wymamrotał Draco.

- Ależ nie ma za to. - Uśmiechnęła się promiennie.

Przewrócił oczami i podniósł się z krzesła. Wolał nie ryzykować, że komuś jeszcze zachce się zapytać go o wieczorny trening, a potem o szukającego, którego nie mieli i zada setkę innych pytań, na które on nie będzie chciał odpowiadać. Nie miał ochoty się tłumaczyć.

- Zobaczymy się za godzinę - rzucił, zabierając swoją torbę spod stołu.

Pokiwali głowami.

Po numerologii nie miał na szczęście już nic. Zajęcia z języków odwołano do środy z powodu niedyspozycji Lupina (pełnia była w niedzielę), natomiast trening, mimo że został przełożony o godzinę z racji skrócenia zajęć szóstego roku, to wciąż jednak zaplanowany dopiero na siedemnastą. Powstałe w ten sposób około półtorej godziny wolnego czasu Draco spędził w swoim dormitorium nad wypracowaniami, które jak zwykle pisał na bieżąco. Dzięki temu nikt się potem nie czepiał, że nie wyrabia się z zadaniami domowymi, bo ma za dużo obowiązków. Zabini nie miał tego problemu i aktualnie zastanawiał się na głos, czym różnił się Ulrich Waleczny od Ulricha Mężnego i po co komu w ogóle to wiedzieć. Draco pokręcił głową nad tą jawną ignorancją. Doskonale pamiętał z zajęć na piątym roku, że Ulrich Waleczny był goblinem, który brał udział w buncie goblinów z XVII wieku, zaś Ulrich Mężny czarodziejem, którego mugole spalili na stosie w czasie Wielkiej Inkwizycji razem z jego bratem Ottonem.

Blaise często przysypiał na historii magii, w końcu nie był to niesamowicie zajmujący przedmiot i spało na nim dziewięćdziesiąt dziewięć procent populacji uczniowskiej. Draco nie potrafił zrozumieć, dlaczego jego przyjaciel postanowił kontynuować ten przedmiot na szóstym roku, skoro niezbyt za nim przepadał i nie miał zamiaru zmienić nastawienia. Chyba tylko po to, żeby Malfoy nie czuł się na zajęciach zbytnio samotny siedząc między Krukonami a Granger. Nikt inny nie był takim samobójcą, żeby uczęszczać na beznadziejnie nudną historię magii, gdy nie była już obowiązkowa. Orócz Dracona i Blaise’a, na historię ze Slytherinu chodził jeszcze tylko Oliver Rivers, który w swoich okularach o grubych oprawkach wyglądał nawet bardziej kujonowato niż niejeden Krukon. Ale był z dobrego domu o niezłych korzeniach, więc nikt w Slytherinie się go zbytnio nie czepiał.

Draco pisał właśnie kolejny esej na numerologię - Vector kochała zadawanie im długich wypracowań chyba nawet bardziej od Snape’a - gdy do dormitorium zajrzała Corny. Oczywiście bez pukania.

- Wszyscy ubrani? - zapytała z wesołym uśmiechem.

Blaise zachichotał, a Draco przewrócił oczami. Dziewczyna weszła do pokoju z lewitującymi za nią kilkoma grubymi księgami ze szkolnej biblioteki. Usiadła naprzeciw Malfoya, a ten z trudem powstrzymał się od zapytania jej, czy nie ma innego miejsca do odrabiania zadań domowych niż jego własna sypialnia. Pansy może miała alergię na naukę, książki i wszystko inne w tej dziedzinie, ale chyba nie zabraniała Morgenstern uczyć się w ich wspólnym dormitorium, do licha. Z drugiej strony, wszystko było możliwe.

- A właśnie, Corny. - Draco coś sobie przypomniał. - O co chodzi z Averym?

Z niewinną miną pełną niezrozumienia uniosła głowę z nad książki, którą zdążyła rozłożyć na stoliku.

- Hm?

- No nie wydajesz się być do niego przyjaźnie nastawiona - wyjaśnił, choć przypuszczał, że doskonale wiedziała, co miał na myśli. - W sobotę wasze relacje wydawały się … eee, mniej chłodne? - zasugerował niepewnie.

Wzruszyła ramionami.

- Mógł nie pchać łap tam, gdzie nie powinien - wyjaśniła cierpko.

Draco uznał, że drążenie sprawy mogłoby okazać się nieco niebezpieczne dla jego skromnej osoby, dlatego postanowił się zamknąć. Corny nie należała może do pyskatych i walecznych dziewczyn, jak na przykład Pansy czy Kathie Selwyn, ale nie można było zaprzeczyć, że potrafiła nieźle się odwdzięczyć, gdy ktoś zalazł jej za skórę. Przez chwilę zrobiło mu się żal Avery’ego w ramach męskiej solidarności, ale tylko przez chwilę. Potem poczuł satysfakcję.

- No dobrze - westchnął. - Spóźnię się na trening. Zobaczymy się na kolacji.

- Okay.

Nieco ponad pół godziny później wychodził z szatni ubrany w szmaragdowe szaty do quidditcha i z kaflem pod pachą. Tuż za nim dreptała Freya Higgs, która nie należała do gadatliwych dziewczyn, - w tych stronach to naprawdę rzadkość, - a dalej pałkarze, barczysty Bulstrode i czerwonowłosy Selwyn. Czekali jeszcze tylko na Avery’ego, który łaskawie raczył spóźnić się tylko o pięć minut. No i na razie permanentnie nie było szukającego. Draco stwierdził, że jeśli nie znajdzie ideału do końca miesiąca, poda się do dymisji, zaś Ślizgoni będą mieli jeszcze miesiąc na skompletowanie składu bez niego. Nie miał zamiaru wracać na tę pozycję i znów się ośmieszać.

Postanowił nie wrzeszczeć na Avery’ego. Kopanie leżącego nie było w jego stylu, a blondyn pewnie jeszcze nie wiedział, co go czeka ze strony Corny. Bogini zemsty nie wybaczała. I miała w zanadrzu spory zapas pomysłów na odegranie się za każdą krzywdę. Ale w końcu niebezskutecznie szósty rok mieszkała w jednym dormitorium z Pansy Parkinson.

- No dobrze, bierzemy się do roboty - rzucił lekko. - Wsiadać na miotły.

Draco miał zamiar w tym roku grać fair, nawet jeśli jego Ślizgoni nie byli na to przygotowani. Po prostu się uparł, żeby choć pokazać z innej strony siebie i przy okazji też cały dom. Zmiana pozycji w drużynie była pierwszym krokiem, a skoro powiedziało się już „a”, to należało powiedzieć też „be” i teraz miał zamiar zrobić następny, o wiele trudniejszy krok. Bardziej skok. Granie przez całe życie w cieniu Pottera czarnego charakteru, który zawsze był kimś gorszym, stawało się dla niego uciążliwe. Zwłaszcza to stanie w cieniu. Z tego powodu pierwszy trening nowego składu nie był opracowywaniem dywersji i sposobów na zniszczenie wroga zanim ten wsiądzie na miotłę, tylko lataniem za kaflem i podawaniem go do siebie. Nieco zdziwiło Avery’ego i Selwyna, którzy byli w drużynie dłużej niż inni - pierwszy trzy lata, zaś drugi dwa, ale z roczną przerwą. Bulstrode też posłał białowłosemu skrzywdzone spojrzenie, gdy nie dostał pozwolenia na nieczyste zagrywki. Choć on akurat nie musiał narzekać, bo ciskanie tłuczka w każdego przeciwnika w zasięgu wzroku nie było do końca bezkrwawe i mógł się wyżywać na Gryfiakach, ile tylko chciał. W przeciwieństwie do innych.

Po prawie półtorej godziny harówki zafundowanej im przez nowego kapitana, wszyscy byli już zmęczeni, a niektórzy także brudni, gdy postanowili zaznajomić się bliżej z podłożem. Draco jako jedyny wciąż nie tracił humoru, na kondycję nie narzekał i nie miał zamiaru jeszcze przerywać, zwłaszcza, że nadal było dość jasno. Kolacja wprawdzie zaczynała się o dziewiętnastej, ale mogli pójść na nią odrobinę później, zwłaszcza że odbywała się w końcu przez godzinę, a te trzydzieści minut w tę czy w tę jakoś ich nie zbawiało. Druga taka okazja mogła się nie powtórzyć, bo skoro Lupin wróci na zajęcia, czas treningu drastycznie się skróci. Poza tym, jeden już im wypadł i nie była to pocieszająca myśl. Draco stwierdził, że trzeba odrobić straty, które oddalały ich od pucharu i ostro wziął się za swoich Ślizgonów. Higgs spojrzała na niego prawie z nienawiścią, gdy po raz kolejny wylądowała na trawie, a Bulstrode szepnął do Selwyna, że jeszcze trochę i białowłosy każe im tańczyć walca i śpiewać miłosne ballady. Draco pomyślał, że nie chciałby słyszeć ballady miłosnej w wykonaniu Bulstrode’a, więc z miejsca odrzucił ten pomysł.

W pół do siódme, gdy miał właśnie zarządzić kolejną rundę rzutów, na boisku quidditcha pojawił się Theo. Zamachał ręką na Dracona, a ten podleciał do niego bliżej na miotle.

- Co jest, Nott?

- Snape mnie przysłał - wyjaśnił mu zdyszany chłopak. Najwyraźniej biegł od samego zamku. - Powiedział, że wszyscy mają być na kolacji, bo Dumbledore chce nam ogłosić coś ważnego.

- O co może chodzić temu staremu Trzmielowi [3]? - zastanowił się Draco na głos, marszcząc brwi.

Theo wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia.

- Co jest, Malfoy? - Obok białowłosego wylądował Selwyn.

Draco odwrócił się w stronę Ślizgonów, którzy lądowali niedaleko niego jeden po drugim. Gdy Higgs jako ostatnia dotknęła stopami podłoża, powiedział:

- Musimy na dziś skończyć. Dumbledore kazał wszystkim być na kolacji.

- Dlaczego? - zapytał Avery, odgarniając jasną grzywkę z oczu.

- Nie wiem, ale myślę, że dowiemy się na kolacji - odparł Draco, wzruszając ramionami. - Mamy pół godziny, żeby się umyć i przebrać. Dzięki, Nott - rzucił do kolegi z roku.

- Jasne - odrzekł tamten i oddalił się w stronę zamku.

Natychmiast skierowali się do szatni i doprowadzili do porządku najszybciej jak się dało. Gdy całą grupą przekraczali próg wielkiej sali, wszyscy już tam byli i pomieszczenie wypełniały podekscytowane szepty przeszło dwóch setek uczniów, którzy wręcz nie mogli wysiedzieć na miejscach i nieustannie się wiercili. Draco opadł na krzesło między Corny a Blaise’em.

- O co znów chodzi? - zapytał, przysuwając sobie koszyczek z chlebem. Był przeraźliwie głodny.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Wiem tyle co ty - powiedziała, podając mu kubek, żeby nalał jej kawy.

Niektórzy uczniowie szeptali, inni zastanawiali się półgłosem, a jeszcze inni głośno i otwarcie wymieniali poglądy na temat niecodziennego zarządzenia. Nikt nie pamiętał, kiedy ostatnio Dumbledore zarządził nagłe spotkanie w wielkiej sali w celu ogłoszenia jakichś informacji. Zwykle pojawiały się one na przeznaczonych do tego tablicach w pokojach wspólnych każdego z domów. Gdy atmosfera w wielkiej sali sięgnęła zenitu, Dumbledore wstał ze swojego miejsca z ciepłym uśmiechem i uciszył uczniów dłonią. Tego dnia miał na sobie krzykliwą zielono-żółtą szatę, w której wyglądał jak rajska papuga.

- Moi drodzy - powiedział dobrodusznie, wplatając dłonie w brodę. - Pewnie jesteście ciekawi, dlaczego was tutaj zebrałem. Chciałbym wam kogoś przedstawić i chcę, żebyście go miło przyjęli. - Kiwnął ręką w stronę McGonagall, która stała obok bocznego wejścia dla nauczycieli, a ta otworzyła drzwi.

Wszystkie oczy zwrócone były w tamtą stronę, wszyscy wstrzymali oddechy w oczekiwaniu. Do wielkiej sali wszedł nieznany chłopak. Wyglądał na szesnaście, siedemnaście lat, był wysoki i szczupły, niezaprzeczalnie przystojny, tak że kilka dziewcząt, zwłaszcza ze starszych roczników, nie mogło powstrzymać cichego westchnienia na jego widok. Chłopak miał czarne włosy, które miękkimi falami opadały mu na czoło, równie czarne oczy oraz bardzo jasną skórę. Stanął obok stołu nauczycielskiego z rękoma grzecznie założonymi za plecami i powiódł wzrokiem po wpatrzonych w niego dwóch setkach uczniów. Draco poczuł dreszcz, który nagle przebiegł mu po plecach. Nie było to miłe spojrzenie, choć na ustach chłopaka spoczywał uprzejmy, prawie nieśmiały uśmiech.

- Chcę wam przedstawić Daniela Enigmę - kontynuował Dumbledore, jak gdyby nigdy nic. - Od dziś będzie uczęszczał na zajęcia szóstego roku. Ale zanim to się stanie, musi zostać przydzielony do domu.

McGonagall już wnosiła niski stołeczek, na którym na początku każdego roku szkolnego siadali pierwszoroczniacy, czekając na swój przydział, a na nim starą i wytartą Tiarę Przydziału. Kobieta skinęła ręką na chłopaka, Daniela Enigmę (Draco pomyślał, że swoją drogą to bardzo głupie nazwisko), który bez wahania usiadł na stołku. Wyglądało to odrobinę komicznie, bo mebel był dla niego po prostu za niski. Nikt chyba nie przewidział przydziału starszego ucznia w trakcie roku. McGonagall nałożyła mu Tiarę na głowę, a ledwie ta dotknęła czubka jego włosów, wrzasnęła:

- SLYTHERIN!

Przez dłuższą chwilę w wielkiej sali panowała kompletna, zdumiona cisza, ale potem Dumbledore zaczął klaskać, a Ślizgoni zrobili to samo, choć niemrawo i ze zdziwieniem. Chłopak wstał powoli, zdjął Tiarę z głowy i oddał nauczycielce, a ta od razu wskazała mu stół Slytherinu - jego nowego domu. Odszedł w tamtą stronę bez słowa. Cały Hogwart przyglądał się ze zdziwieniem pełnemu dostojeństwa i powagi chłopakowi, który niespodziewanie dołączył do uczniów mając szesnaście lat i na dodatek w trakcie roku szkolnego, a teraz nieśpiesznie szedł w kierunku zielonego stołu. Miał chyba zamiar usiąść obok piewszoroczniaków, ale w tej samej chwili Draco ocknął się z odrętwienia i machnął na niego ręką.

- Enigma! - Cóż za głupie nazwisko, prychnął po raz kolejny. - Chodź tutaj.

Nowy Ślizgon uniósł głowę i spojrzał na Malfoya. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę z uwagą wzrokiem, od którego robiło się zimno, zanim zdecydował się i wolno podszedł do siedzących razem szóstoroczniaków. Wtedy właśnie Draco stwierdził, że już wie, o co chodzi. Oczy chłopaka były po prostu martwe.

- Siadaj - powiedział białowłosy prawie uprzejmie, wskazując puste miejsca naprzeciwko siebie. Zabrzmiało to jak rozkaz. - Jestem Draco Malfoy.

- Daniel Enigma - przedstawił się brunet ładnym głosem, ale równie martwym jak oczy. Z bliska jego uśmiech nie był miły, a wystudiowany i obojętny, jakby miał wszystko w głębokim poważaniu.

- Wiemy, dość trudno było nie usłyszeć - stwierdził Draco. Postanowił przejąć inicjatywę i zaopiekować się nowym, przynajmniej przez jakiś czas. Zwłaszcza, że coś mu się w nim nie podobało. - To Corny Morgenstern i Blaise Zabini, jesteśmy z tobą na roku - wyjaśnił, przedstawiając swoich przyjaciół. Corny uśmiechnęła się miło, a Blaise próbował nie wyglądać groźnie. - Tam dalej siedzą Pansy Parkinson, Daphne Greengrass i jej młodsza siostra Astoria oraz Lily Moon - wskazał na grupę dziewczyn, która zaczęła już rzucać na Enigmę (Czy tak przypadkiem nie nazywała się mugolska niemiecka maszyna szyfrująca z czasu ich drugiej wojny światowej?, zastanowił się w myślach) ukradkowe spojrzenia i chichotać. - Pansy, Daph i Lily są z naszego roku. Tak jak Theo Nott - skinął w kierunku chłopaka siedzącego nieco dalej ze starszym bratem. - Oliver Rivers. - Wskazany uśmiechnął się nieśmiało i poprawił okulary. - Milicenta Bulstrode i Tracey Davis. - Bulstrode spojrzała tylko w ich stronę, ale zaraz wróciła do swojej kolacji, zaś Davis pomachała do nich z miłym uśmiechem. - Oraz Vincent Crabbe i Gregory Goyle. - Ci ostatni wykazali więcej zainteresowania niż Bulstrode, ale też niewiele. Draco westchnął w duchu i postanowił o tym z nimi porozmawiać.

Jednak Nowy, jak Draco ochrzcił go w myślach, wyglądał, jakby to wszystko naprawę niewiele go obchodziło. Rzucił jedynie krótkie, niechętnie spojrzenia na przedstawianych mu Ślizgonów, a potem wbił wzrok w jakiś punkt nad ramieniem białowłosego. Malfoy poczuł się urażony. Rzadko był uprzejmy i pomocny, a gdy w końcu miał gest, pogardzono jego zaangażowaniem. Nie no, dzięki, pomyślał kwaśno, ale mimo to nic nie powiedział.

Zapanowała krępująca cisza.

- Zatem, Danielu - Corny postanowiła ratować sytuację - jak to się stało, że trafiłeś do nas w ciągu roku?

Enigma spojrzał na nią swoimi martwymi oczami i nagle coś w nich błysnęło, jakby odrobina zainteresowania. Patrzył na nią przez jakiś czas, jakby na raz doznał jakiegoś objawienia albo coś w ten deseń. Trwało to zbyt długo i Draco zaczął się niepokoić. Corny nie wytrzymała i spuściła oczy. Białowłosy spojrzał na Blaise’a, który także przyglądał się Nowemu ze zmarszczonymi brwiami. Coś tu śmierdzi, pomyślał Malfoy.

- Moi rodzice umarli i Dumbledore się mną zaopiekował - powiedział Enigma beznamiętnym głosem, wciąż nie odrywając oczu od Corny.

- Och, przepraszam - wymamrotała speszona, wbijając wzrok w pusty talerz przed sobą. - Nie chciałam być wścibska.

Wzruszył ramionami.

- Jesteś spokrewniony z Dumbledore’em? - wtrącił się Draco. Brunet przeniósł na niego spojrzenie. Mówiło ono: Jak śmiesz mi przerywać, nędzna istoto? Malfoy sam też używał go dość często. - Nie sądzę, żeby dyrektor miał czas opiekować się każdą napotkaną sierotą.

- Draco - syknęła Corny i kopnęła go pod stołem.

- Tak jakby - odparł Enigma, jakby nie zauważył, że dziewczyna cokolwiek powiedziała. - Ale to bardzo dalekie pokrewieństwo.

Draco pokiwał głową ze zrozumieniem.

- No proszę, widzę, że już się zaznajomiliście - odezwał się nagle inny głos za plecami białowłosego.

Cała czwórka natychmiast odwróciła głowy w stronę Snape’a, który stał przy ślizgońskim stole z założonymi rękoma i wyglądał, jakby w tej chwili chciał być w każdym innym miejscu, byle nie tutaj. Ale Snape często tak wyglądał na lekcjach, zwłaszcza z Gryfonami, więc dla nikogo nie było to nowością. Teraz wykrzywił usta w parodii uprzejmego uśmiechu. A raczej obnażył kły, pomyślał Draco, nie mogąc powstrzymać obrazów, które napłynęły do jego głowy. Snape rzucający się na niego i rozrywający mu tętnicę żółtymi zębami… Od razu wyrzucił je z myśli, nim Snape zdążyłby odczytać je za pomocą legilimencji.

- To świetnie. Malfoy, Zabini, pan Enigma będzie od dziś mieszkał z wami w dormitorium - poinformował ich sucho wychowawca.

Draco kłapnął ustami jak ryba wyjęta z wody.

- Proszę? - zdziwił się Blaise niepewnym głosem.

- Zabini, czy ty jesteś głuchy czy głupi? - zirytował się Snape. Patrzył na niego wzrokiem bazyliszka na odwyku. - Czy ja nie wyraziłem się jasno? Może mi pan wyjaśnić, panie Zabini, co w tym zdaniu było niezrozumiałe? - spojrzał na Corny, jakby szukał u niej ratunku.

Wzruszyła ramionami.

- Ich upośledzenie umysłowe nie jest moją winą.

Mężczyzna prychnął.

- Malfoy, pokażesz panu Enigmie drogę do pokoju wspólnego, dormitorium i plan zajęć.

Draco odzyskał zdolność mowy.

- Ale których, profesorze? - zapytał niepewnie w obawie przed spaleniem przez profesorski wzrok. - W tym roku każdy z nas ma osobisty plan.

Snape zapowietrzył się na chwilę. Najwyraźniej wyleciało mu to z głowy i nie mógł znieść takiej ujmy na honorze Belfra, Który Niczego Nie Zapomina. Prawie wgniótł Malfoya wzrokiem w podłogę.

- Enigma - warknął przez zaciśnięte zęby - do jutra zastanowisz się na jakie przedmioty chcesz uczęszczać. Malfoy i Zabini pomogą ci wybrać odpowiednie – dodał, po czym okręcił się na pięcie, zamiótł podłogę szatą i odszedł.

Draco wypuścił ze świstem powietrze z płuc. Spojrzał na Nowego, który też na niego patrzył, ale bez zainteresowania. Z tym chłopakiem stanowczo jest coś nie tak, pomyślał białowłosy, zaciskając usta w wąską linię. Może to jakiś psychopata, seryjny morderca albo co. Że też Dumbledore nie bał się wpuścić go do szkoły. Ale tak naprawdę sam nie mógł zrozumieć, o co dokładnie chodziło. Coś mu w tym chłopak nie pasowało, coś drażniło. Miał wrażenie, że skądś go znał, a jednocześnie nie miał pojęcia skąd. W każdym razie było to niepokojące.

- Straciłem apetyt - westchnął ciężko, odsuwając od siebie talerz z nagryzioną pieczoną kiełbaską. - Będziesz jeszcze jadł? - zwrócił się do Nowego. - Jeśli nie, to od razu pokażę ci co i jak. Miejmy to już za sobą.

Enigma wstał, choć nawet nie ubrudził talerza. Corny spojrzała na Dracona z naganą, ale on tylko pokręcił głową. Wyszli z wielkiej sali i skierowali się w stronę do lochów w milczeniu. Draco nie miał zamiaru prowadzić uprzejmej paplaniny o niczym, to nie było w jego stylu. Zresztą, brunet też nie wykazywał jakichś chęci do rozmowy, szedł krok za Draconem prawie bezszelestnie, z rękoma w kieszeniach szaty. Draco pomyślał, że to będzie ciężki rok.

- Vae victis - rzucił w kierunku wejścia do pokoju wspólnego, a zagradzająca im drogę ściana rozpłynęła się w powietrzu. - To nasze hasło - poinformował beznamiętnie towarzysza, który pokiwał tylko głową. Weszli do pokoju wspólnego i Draco o razu skierował się na prawo. - Do naszego dormitorium idzie się w tą stronę, nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, po prostu spróbuj zapamiętać… Garrett!

Jasnowłosy chochlik wyhamował natychmiast i odwrócił się w ich stronę. Nie wyglądał na przerażonego, że nawrzeszczał na niego starszy uczeń. Najwyraźniej dziewczynka już uodporniła się na głos Dracona, który wrzeszczał na nią średnio raz dziennie. Jakby kiedykolwiek na nią działał.

- Garrett, do jasnej cholery, co ty tu robisz? Dlaczego nie jesteś na kolacji? - zirytował się Draco.

- Nie byłam głodna - odparł dzieciak, wzruszając ramionami.

- Czy ty nie słyszałaś, że dzisiaj obecność jest obowiązkowa?

- Serio? - zdziwiła się dziewczynka, jakby po raz pierwszy o czymś takim słyszała. - Muszę to usprawiedliwić czy jak? - zapytała

- Idź już do swojego dormitorium - westchnął Draco z rezygnacją, pierwszy raz nie dając jej szlabanu. - Pamiętaj, Enigma, unikaj jej jak ognia - zwrócił się do bruneta. - To po prostu zło wcielone. Jesteśmy na miejscu.

Otworzył drzwi z mosiężną plakietką, na której obok: Draco Malfoy i Blaise Zabini, teraz pojawiło się trzecie nazwisko, którego na pewno nie było tam jeszcze przed kolacją: Daniel Enigma. Weszli do pomieszczenia, w którym pojawiła się kolejna szafa i dodatkowe łóżko, a przy nim stał nierozpakowany kufer. Enigma rozejrzał się bez zainteresowania, ale Draco zdążył się już z tym oswoić.

- Jesteś Anglikiem? Gdzie chodziłeś przedtem do szkoły? - zapytał bruneta napastliwym tonem, siadając na własnym łóżku. Wścibstwo stanowiło lwią część jego natury. - Mówisz po angielsku bez żadnego akcentu.

- Oboje moi rodzice byli Anglikami, ale wysłali mnie do Durmstrangu - odparł tamten beznamiętnie.

Draco zastanowił się.

- Mój ojciec też chciał, żebym tam chodził, ale mama się nie zgodziła.

- Dlaczego? - zapytał nagle Enigma i to było pierwsze pytanie, jakie zadał od początku ich znajomości. Do tej pory jedynie odpowiadał.

- Stwierdziła, że to za daleko. - Draco wzruszył ramionami.

- Aha.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i stanął w nich Blaise. Bez pośpiechu powiódł wzrokiem po pomieszczeniu i zatrzymał go na nowym współlokatorze, który zajął się wyciąganiem zawartości swojego kufra i układaniem jej w szafie. To nie potrwa długo, stwierdził Draco, patrząc, jak chłopak równo układa swoje szaty na półkach. Z nieznanych przyczyn Zabini zaglądał do każdej szafy, nawet jeśli do niego należała tylko jedna.

- Widzę, że już się zadomowiłeś - rzucił Diabeł do Nowego. Malfoy wyczuł, że jego kumpel też nie jest do końca przekonany do chłopaka. - Draco, jak trening? - Zabini zmienił szybko temat.

Przeszedł przez pokój i padł na swoje łóżko, uprzednio zrzucając z niego kota, który miauknął ze złością, prychnął i wskoczył na poduszkę Dracona. Lucyfer nie miał nic przeciwko pościeli swojego największego wroga, który niczego tak nie cierpiał, jak wyciągania kocich kłaków z ust.

- Pójdziesz mi stąd, wstrętny sierściuchu - zezłościł się Draco, bezpardonowo wyrzucając kota ze swojego łóżka. - Nieźle - rzucił do przyjaciela. - A przynajmniej dopóki Nott nam nie przerwał, było nawet w porządku. Higgs jest świetna, radzi sobie dobrze, jak na nowicjuszkę. Ale wciąż jesteśmy bez szukającego.

- Jesteś w drużynie? - wtrącił Enigma, przerywając rozpakowywanie kufra.

- Jest ścigającym i kapitanem - wyjaśnił Blaise, jak zwykle odpowiadając za białowłosego, który posłał mu ostre spojrzenie.

- Aha.

I to było na tyle. Draco i Blaise wymienili spojrzenia za plecami nowego współlokatora, który wydawał się być niesamowicie zajętym układaniem koszul w swojej szafie. Draco wzruszył ramionami, podejmując nierówną wagę z kupą futra, kłów i pazurów, która dobierała się do jego łóżka. Stwierdził, że jeśli Enigma nie chce zawierać znajomości, to nikt nie będzie go do tego zmuszał, przecież żyli w wolnym kraju.

Ale ten chłopak stanowczo mu się nie podobał.

_______________

[1] Dla niezorientowanych - poppy znaczy mak, a maki są czerwone.

[2] Dla ignorantów (przepraszam, ale trudno inaczej nazwać osobę, która nie wie, kto to Kot z Cheshire i mam nadzieję, że takich człowieków jest niewiele) - Alicja w Krainie Czarów się kłania.

[3] Dumbledore to znaczy trzmiel.

VIII. Krótka rozprawa o tym, jak z trio zrobił się kwartet

Obudziło go chrapanie Blaise’a, które nasilało się zazwyczaj nad ranem, tak w okolicach szóstej. Draco początkowo leżał spokojnie, czekając, aż sen wróci, ale ten nie miał takiego zamiaru. Chłopak otworzył oczy i wbił wzrok w ciemność przed sobą. Gdzieś tam nad nim powinien być baldachim łóżka, niżej cztery drewniane kolumienki i kotary, których nigdy nie zasłaniał. Ale miałem dziwny sen, pomyślał, przecierając twarz dłońmi. To był jeden z najdziwniejszych snów w jego życiu, a to nie lada sukces. Pokręcił głową. Wszystko wydawało się być takie realne, pamiętał każdy szczegół, każde wypowiedziane zdanie. Naprawdę dziwny sen.

Po kilku minutach stwierdził, że nie ma sensu tak leżeć i patrzeć w przestrzeń, skoro Morfeusz poszedł sobie na dobre. Zresztą, zapewne było już po szóstej, a on nigdy nie potrzebował tak dużo snu jak jego przyjaciel. Wstał z łóżka, uprzednio sprawdzając, czy nie leży pod nim miękka, futrzana kulka robiąca za żywy dywan, i po omacku skierował się do łazienki. Droga tam była prosta, uprzątnięta i znał ją na pamięć, więc nie było potrzeby szukać różdżki i zapalać światła. A przynajmniej tak właśnie myślał, dopóki jego bosa stopa nie uderzyła małym palcem w coś dużego i twardego. Krzyknął krótko, mocno zdziwiony tą nagłą zmianą topografii terenu i przysiadł na podłodze, łapiąc się za bolące miejsce. W dormitorium zrobiło się natychmiast tak jasno, że aż go oślepiło i musiał przysłonić oczy dłonią.

- Draco? - odezwał się zaspany Zabini, wygrzebując z pościeli. - Co tobie…?

Białowłosy jednak nie zwrócił na niego uwagi, z oczami szeroko otartymi ze zdziwienia patrząc przed siebie. Dokładnie na wprost niego stało łóżko, podobne do dwóch pozostałych z tym jednym szczegółem, że dotychczas go tam nie było, a w jego nogach znajdował się zwyczajny szkolny kufer, z którym to właśnie spotkała się malfoyowska stopa. Na białej pościeli klęczał właściciel zarówno łóżka, jak i kufra - czarnowłosy chłopak w ciemnoszarej piżamie wychylając się poza krawędź materaca, spoglądał na Dracona z góry. Malfoy jęknął cicho.

- Cholera, myślałem, że to tylko sen - wymamrotał.

Czarnowłosy uniósł brwi.

- To, że uderzyłeś się w stopę? - zapytał bezbarwnym tonem. Draco stwierdził, że niezależnie jak bardzo chłopak był dobry w udawaniu emocji, musiał jeszcze popracować nad głosem.

- Chodziło mi raczej o twoje istnienie - odparł, podnosząc się z podłogi. - Nie uwzględniłem tego w drodze do łazienki.

Enigma popatrzył na niego jak na idiotę, co szło mu naprawdę nieźle przy tym jego braku uczuć. Najwyraźniej tego jednego nie trzeba było się nigdy uczyć, bo przychodziło człowiekowi samo z wielką łatwością. Zabini, któremu w końcu udało się wyplątać z prześcieradeł, runął z powrotem na swoje łóżko i rzucił:

- Czyli mogę iść spać?

- Jakbyś musiał pytać o pozwolenie - prychnął Draco, ale jego przyjaciel już chrapał w najlepsze.

Malfoy ostentacyjnie ominął szerokim łukiem kufer nowego współlokatora, nie zapominając przy tym posłać chłopakowi niechętnego spojrzenia, i w końcu trafił do łazienki. Gdy zamykał drzwi, Enigma machnięciem różdżki zgasił światło w sypialni i sam też położył się jeszcze spać, wnioskując po szeleście pościeli.

W łazience było bardzo jasno, a poza tym biało. Draco nigdy nie dowiedział, na jakiej zasadzie działało to, że w kinkietach wciąż płonęły jasno świece. Nikt im nigdy nie wyjaśnił czy paliły się tam non stop, czy może były tak zaczarowane, aby zapalały się, gdy tylko otworzyło się drzwi. Nie omawiało się tego na herbatce z wychowawcą. Draco wiedział, że także mugole mieli takie sposoby, jak na przykład montowane obok drzwi specjalne czujniki ruchu czy ta cała komórka fotograficzna. A może to była fotokomórka? Draco nie był tak do końca pewien, choć wydawało mu się, że gdzieś kiedyś o tym czytał.

Osobiście uważał, że mugole to naprawdę fascynujące istoty, niezależnie co o nich mówili czarodzieje i za jakich prymitywów ich uważali. Wymyślali rzeczy, o których czarodziejom nawet się nie śniło. Te ich wielkie, żelazne ptaki, które mogły oblecieć cały świat na około lub nieco mniejsze kolorowe puszki jeżdżące ulicami chyba nawet szybciej niż miotły, kolorowe zdjęcia albo ruchome obrazy, no i te całe fotokomórki albo pudełka, które przenosiły głos czy takie, przez które można było rozmawiać jak przez kominek. I to wszystko bez funta magii. Poza tym, ich ubrania były genialne, wygodne, niekrępujące ruchów i nie zakrywające dziewczyn od stóp do głów, co było świetne. Była w prawdzie też druga strona medalu - ograniczenia umysłowe, piętnowanie inności, nienawiść do magii, cała ta historia z Inkwizycją i paleniem na stosach, miliony wojen tak naprawdę o nic. No ale coś za coś, jak to mówią. Nie mogli przecież być idealni, bo byłoby to przerażająco nudne.

W każdym razie, w każdej hogwarckiej łazience zawsze było jasno. Ułatwiało ci to życie, bo nie musiałeś szukać różdżki, gdy przycisnęła cię nagła potrzeba, a w gubieniu magicznego patyka miałeś dokładnie takie zdolności jak Corny. To byłoby dla ciebie kłopotliwe. A tak - voila! Poza tym, stanowczo pomagały osobom takim jak Draco, które lubiły wstawać wcześnie i w spokoju zająć łazienkę, bez drących się w niebogłosy pod drzwiami współlokatorów.

A więc to nie sen, pomyślał, odkręcając kurek pod prysznicem [1]. Lodowata woda obudziła wszystkie komórki jego ciała. Otrząsnął się i odkręcił ciepłą, nadal zastanawiając się nad tą dziwną sytuacją.

Bo była dziwna. Tajemniczy chłopak podobno powiązany z Dumbledorem (o którego rodzinie nikt nic nie wiedział) dołączający do uczniowskiej braci od razu na szósty rok i to już po rozpoczęciu semestru nie był czymś normalnym. O ile Draco się orientował - a orientował się całkiem nieźle, gdyż panna Ja-To-Wszystko-Wiem Granger nie była jedyną osobą, która przeczytała w całości Historię Hogwartu [2] i nie umarła - był to pierwszy przypadek w dziejach szkoły. Malfoy czytał kiedyś gdzieś, że przeniesienie się na inną europejską magiczną uczelnię w trakcie nauki było prawie niemożliwe na mocy kilku edukacyjnych dekretów ogólnomagicznych - były respektowane w słynnych chyba na całym świecie Hogwarcie, Beauxbaton i Durmstrangu, ale też w mniej znanych uczelniach starego kontynentu - hiszpańskim Azulmarze, włoskiej Conoscenzie czy skandynawskim Fjellrikeøy. Draconowi coś tu więc śmierdziało. Wiedział, że stosowanie się do tych dekretów w gruncie rzeczy zależało od kaprysu dyrektora, a Dumbledore czasem miewał niezwykłe pomysły (część z nich kończyła się źle, jeśli nie tragicznie, jak na przykład zatrudnienie na stanowisko nauczyciela byłego aurora, który potem okazał się być śmierciożercą i wskrzesił Voldemorta), ale fakt, że do tej pory nic takiego się nie zdarzyło, musiał o czymś świadczyć. Tylko Draco nie wiedział jeszcze o czym.

- Ale Dumbledore nie zainstalowałby przecież w szkole seryjnego mordercy na odwyku, no nie? - zastanowił się na głos nie po raz pierwszy od chwili poznania Enigmy. - Ani psychopaty, ani gwałciciela, ani nekrofila, czy co tam jeszcze. Nie był chyba do tego stopnia nienormalny…

Wiedział, że to absurdalne myśli, ale to właśnie przychodziło mu na myśl, gdy patrzył na Nowego. Zwykle nie miewał takich skojarzeń przyglądając się obcym, dopiero co poznanym ludziom, ale Enigma budził w nim nieprzyjemne odczucia i odruch obronny. To nie było naturalne. Tak jak uśmiech chłopaka, jego spojrzenie, głos i zachowanie. Świat stanął na głowie, westchnął Draco. Do tej pory wszystko było takie proste - miał swoje malfoyowskie, poukładane życie, mógł być do woli wredny na zewnątrz i spokojny we własnym pokoju, mówić, co mu się podobało, o czym mu się podobało i nie zaprzątać sobie głowy zbieraniem własnych rzeczy z każdego kąta pomieszczenia. A teraz musiał przejmować się jakimś typkiem spod ciemnej gwiazdy, którego nagle i bez jego zgody wcisnęli do JEGO własnego, prywatnego dormitorium. Dlaczego akurat tutaj? To nie było jedyne dormitorium z dwoma lokatorami. Czemu nie do Notta i Riversa albo Crabbe’a i Goyle’a? Draco zdawał sobie sprawę, że nie miał dobrej opinii zwłaszcza wśród nauczycieli i nawet doskonały Blaise czy przemiła Corny nie mogli tego nadrobić. Czy w takim razie Dumbledore nie powinien obawiać się, że zły Malfoy zepsuje jego podopiecznego, sprowadzi go na drogę perwersji, dekadencji i czystej rozpusty? No jasne, genialne pomysły Albusa Dumbledore’a. Wilkołak nauczycielem, Malfoy przewodnikiem.

- Super - prychnął Draco wycierając się ręcznikiem.

To nie mogło się dobrze skończyć. Ale może przynajmniej Corny zaprzestanie wizyt bez pukania i uprzedzenia o najróżniejszych porach dnia i nocy. Białowłosy uśmiechnął się szeroko do siebie, gdy przed oczami stanął mu obraz dziewczyny wpadającej jak burza do ich sypialni wprost na nie do końca ubranego Enigmę. Jego niekoniecznie pewnie by to ruszyło, ale Morgenstern mogłaby mieć interesującą minę. To byłoby bezcenne! W sumie, oddałby wiele, żeby to zobaczyć.

Gdy wrócił już kompletnie ubrany, ogolony i uczesany do dormitorium, było tam już całkiem jasno. Świece automatycznie zapalały się o siódmej, a Draco także i tutaj nie miał pojęcia, na jakiej zasadzie. Zabini chrapał tak, że tworzył niejaką konkurencję dla ekspresu Londyn-Hogwart, natomiast Enigma kucał przy łóżku w swoich szarych piżamach i gmerał w kufrze. Gdy Draco wszedł do pomieszczenia, natychmiast spojrzał w jego stronę.

- On tak zawsze? - zapytał, wskazując głową na Blaise’a. - Znaczy, on zawsze tak chrapie?

- O ile wiem, niezmiennie od dziesięciu lat. No może mniej. Od siedmiu.

Ciemnowłosy popatrzył na niego takim wzrokiem, jakby co najmniej odwołał w tym roku Boże Narodzenie. Z drugiej strony, Draco nie miał jednak pewności, czy Enigma w ogóle odczuwał jakieś większe emocje z okazji czegoś tak błahego i przyziemnego jak Gwiazdka.

- Jak ty to wytrzymujesz?

Wzruszył ramionami.

- Kwestia przyzwyczajenia.

Nowy rzucił w kierunku diabłowego łóżka niezbyt przyjazne spojrzenie, po czym zebrał z podłogi swoje rzeczy i przeniósł się do łazienki. Draco spojrzał na przyjaciela i znów wzruszył ramionami. Po tych pięciu latach dzielenia z brunetem jednej sypialni naprawdę było mu wszystko jedno, czy chłopak chrapie, rzuca się na łóżku, gada przez sen, czy może lunatykuje. Dwóch ostatnich wprawdzie jeszcze nie odnotował, ale najprawdopodobniej nie zwróciłby na nie uwagi, nawet gdyby Zabini stał nad jego łóżkiem i śpiewał Marsyliankę w różowym tutu, biustonoszu z kokosów oraz kapeluszu z sępem babki Longbottoma. Po tych wszystkich latach przyjaźni uodpornił się na kumpla równie mocno, co on na niego. Wypadało tylko życzyć Nowemu powodzenia i wielkich pokładów cierpliwości, bo to bardzo mu się przyda, jeśli ma spędzić w tym dormitorium najbliższe dwa lata.

Enigma wyszedł z łazienki piętnaście minut przed ósmą. Draco w tym czasie starannie pościelił swoje łóżko, złożył piżamy (składające się z białej koszulki na krótki rękaw) w idealną kosteczkę i otworzył podręcznik od numerologii, którą miał zaraz po krótkiej przerwie. Oderwał wzrok od tekstu i przyjrzał się chłopakowi znad książki. W szkolnym mundurku chłopak wyglądał prawie przeciętnie, ale przy tym stanowczo bardzo ślizgońsko. Wciąż był chłodno przystojny, ale nie rzucało się to tak bardzo w oczy przy zielonym krawacie i godle Domu Węża na piersi. Jakoś tak się utarło, że Ślizgoni z natury byli przystojni i chłodni, więc to połączenie nie było czymś niezwykłym. Mimo to Draco poczuł lekką zazdrość. Jego prawie białe włosy były irytujące, a w połączeniu z bladą skórą wyglądał po prostu inaczej. Enigma był przeciętnie ładny, w sposób, który na pewno lubiły dziewczyny, ale jednocześnie nierzucający się tak bardzo w oczy. Draco mógł o tym tylko pomarzyć.

- Idziemy na śniadanie? - zapytał, zatrzaskując podręcznik.

- A Zabini? - zdziwił się Enigma, wkładając starannie piżamy do kufra. - Nie powinniśmy go obudzić?

- Ma wolne do przerwy śniadaniowej. Ja zresztą też, ale odprowadzę cię do wielkiej sali na śniadanie i odbębnimy ten plan dla Snape’a. Mam nadzieję, że coś już dla siebie wybrałeś, bo inaczej odbije się to na mnie.

- Nie musisz tego robić.

Draco przewrócił oczami.

- Jeśli nie zrobię, Snape nie omieszka tego wykorzystać, żeby mnie pognębić - wyjaśnił ze wzruszeniem ramion. - Każdy powód jest dobry, żeby dać szlaban.

Ciemnowłosy zatrzasnął kufer i przyjrzał mu się uważnie. Chyba był trochę zainteresowany i Draco uznał to za swój mały sukces. W tej chwili uznał, że to dla niego doskonałe wyzwanie - wykrzesać z tego chłopaka więcej emocji. Niemożliwe robimy od ręki, na cuda trzeba poczekać trzy dni. To będzie jego mała misja na ten rok. Najpierw rozbije tę lodową skorupę, za którą skrył się Enigma, a dopiero potem go zepsuje. W odwrotnej kolejności nie dałoby to efektu.

- Komu w drogę, temu buty - rzucił beztrosko, podchodząc do drzwi. - Jeśli się pośpieszymy, zdążysz jeszcze na obronę, jeśli masz zamiar się na nią zapisać. Dziś rano są dwie godziny.

- Nie chodzisz na obronę? - zapytał Enigma już na schodach.

Draco skrzywił się mimowolnie na myśl o tym przedmiocie. Mijali właśnie Mili Bulstrode i Tracey Davis, które wychodziły ze swojej sypialni i najwyraźniej także kierowały się do wielkiej sali na śniadanie. Draco odpowiedział na ich powitanie, a Enigma tylko mruknął coś niewyraźnie pod nosem. Davis spojrzała na białowłosego z pytaniem w oczach, ale on wzruszył ramionami z miną: Nic na to nie poradzę. Ciemnowłosy zmierzył dziewczyny wzrokiem i najwyraźniej szufladkował je w umyśle według tylko jemu znanego sposobu. Gdyby była tu Corny, pewnie teraz rzuciłaby Davis przepraszające spojrzenie i uśmiechnęła się z zakłopotaniem, ale Draco tylko minął je bez słowa.

- Nie chodzisz na obronę? - powtórzył po chwili Enigma, gdy dziewczyny zostały w tyle.

Draco zdążył już zapomnieć, o czym rozmawiali.

- Nie.

- Dlaczego?

- Coś ty nagle zrobił się taki ciekawy? - zainteresował się Malfoy, spoglądając na chłopaka przez ramię. Ciemnowłosy zrobił zakłopotaną minę, ale nie do końca mu wyszła. - W tym roku obrony uczy szanowny pan Black, który z założenia nie cierpi Ślizgonów tak jak Sever Gryfonów - wyjaśnił sucho białowłosy. - Staram się schodzić mu z drogi. Zresztą, nie ja jeden.

- Znaczy, że mam nie wybierać obrony?

- A bierz, co chcesz. Część naszych chodzi na to. Na przykład Nott. Chce iść później do szkoły aurorskiej i obrona jest mu potrzebna, ale podobno Black nieźle się do niego przyczepił. Pewnie boi się, że nie będzie miejsce dla jego Pottusia.

- Kogo? - zdziwił się Enigma.

- Cudownego Harry’ego Pottera. - Draco wypluł to jak przekleństwo, mając przy tym wrażenie, że słowo to zostawiło w jego ustach nieco kwaśny posmak. - Na pewno słyszałeś o wielkim zbawcy Potterze.

- Ach, tak. Nie przepadasz za nim?

- Spory eufemizm, ale tak, nie przepadam za nim.

- Dlaczego?

Draco zacmokał ze zniecierpliwieniem.

- Osobista uraza. Nic, co powinno cię interesować - mruknął z irytacją.

- Przepraszam, nie chciałem cię zdenerwować.

Wszystko wypowiedziane tak beznamiętnym tonem, że aż dziwne, że przez żywego człowieka. Może to nie Enigma był nekrofilem?

Draco postanowił się zamknąć. Nie potrafił rozgryźć tego gościa, ale sam nie wiedział, czy chciał. Coś mu w nim nie pasowało. Enigma był po prostu… inny. W pełnym tego słowa znaczeniu. Inaczej wyglądał, inaczej się zachowywał, inaczej mówił, nawet chodził inaczej niż zwykli ludzie. To jednocześnie intrygowało i niepokoiło białowłosego.

W pokoju wspólnym nie było nikogo. O ile późno w nocy można było natrafić tu na jakąś zbłąkaną parkę szukającą samotności (serio? w pokoju wspólnym?), to nad ranem świeciło w pustkami. Tak samo jak na korytarzach prowadzących do wielkiej sali, w której siedziało niewiele osób. Większość uczniów przychodziła na śniadanie o ósmej trzydzieści. Draco zauważył przy zielonym stole Corny i dosiadł się do niej. Dziewczyna uśmiechnęła się do nowego.

- Jak tam pierwsza noc w nowej szkole? - zagaiła.

Enigma wzruszył ramionami, sięgając po dzbanek kawą. Ha! Jednak żyje i je nawet, stwierdził Draco w myślach, przyglądając się, jak chłopak nalewa napoju do kubka, a potem sięga po grzanki.

- Znośnie. Choć Zabini strasznie chrapie.

- Przyzwyczaisz się - rzuciła dziewczyna wesoło, machnąwszy ręką. - Czy wybrałeś już przedmioty na ten rok?

- Tak jakby. - Ciemnowłosy pokiwał głową. Nie patrzył na Morgenstern, tylko namiętnie smarował grzanki dżemem. - Zastanawiam się jeszcze nad obroną przed czarną magią. Draco mówił, że profesor Black nie przepada za Ślizgonami, a ja nie chcę w pierwszym dniu podpaść jakiemuś nauczycielowi.

Corny spojrzała wyczekująco na Malfoya, a on zrobił niewinną minę. Posłała mu mordercze spojrzenie.

- Draco wyolbrzymia, jak zwykle.

- A ty chodzisz na obronę? - zapytał Enigma znad swojej grzanki. - Bo Draco mówił, że ani on, ani Zabini nie chodzą.

- Ja też nie. Wręczenie mi różdżki i nakazywanie, żebym zaatakowała kogoś z jej pomocą jest głupie i bezsensowne.

- Zwłaszcza, że nigdy nie wiesz, gdzie ona jest - wtrącił Draco z sarkazmem, za co dostał po głowie. - Ej! Proszę mnie nie bić! - fuknął obrażony i ostentacyjnie odwrócił się do niej bokiem.

Wcale się nie przejęła jego fochem, tylko zaczęła dyskutować z Nowym (choć był to raczej monolog lub gra w sto pytań, bo Enigma rzadko mówił coś od siebie i ograniczał się do odpowiadania) na temat najlepszego dla niego planu zajęć na ten rok. Ciemnowłosy preferował przedmioty czysto praktyczne, obronę, transmutację, zaklęcia, eliksiry i wyglądało na to, że wpasowywał tym sposobem się w aurorskie standardy. Corny (która stała nad nim niczym Anioł Dobrej Rady) proponowała mu jeszcze zielarstwo, które zamykało aurorski komplet, jednak Draco miał wrażenie, że Enigma wzdrygał się na sam dźwięk słowa auror, co nie wydawało się dziwne białowłosemu, który po ostatnich wakacjach wyrobił sobie identyczny odruch. Gdy podszedł do nich Snape (ponownie wyglądający, jakby miał ochotę zrobić szybki odwrót i iść w cholerę albo ugotować kogoś w swoim kociołku), chłopak zastąpił zielarstwo numerologią. Wychowawca popatrzył na niego uważnie z dziwną miną, ale po chwili w milczeniu stuknął różdżką w pusty blankiet i podał mu nowy plan, a potem odszedł w siną dal, powiewając szatą. Draco powiódł za nim wzrokiem, marszcząc brwi. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że to było dziwne nawet jak na Snape’a, który do przeciętnych ludzi nie należał. Albo miał manię prześladowczą, albo naprawdę coś było nie tak.

Kolejne piętnaście minut spędzili na nieco niemrawej rozmowie o zajęciach i wykładowcach. Corny opowiadała Engimie o uczniowskim życiu w Hogwarcie, a Draco jakoś nie mógł zdecydować się, czy wciąż jest obrażony, dlatego postanowił milczeć. Brakowało tylko Blaise’a, który co chwilę wtrącałby żartobliwą uwagę w stylu: McGonagall w gruncie rzeczy nie jest zła. Poza tym, że lubi myszy. W tym czasie przyszła poczta i obok talerza Morgenstern wylądowała szaro-brązowa sowa z Prorokiem Codziennym (dziewczyna zaczęła prenumerować tego szmatławca od artykułu z zamrażaniem majątku). Białowłosy właśnie zainteresował się gazetą, gdy Enigma odstawił pusty kubek na stół i podniósł się z krzesła, mówiąc:

- Chyba muszę iść, jeśli chcę zdążyć na pierwsze zajęcia.

- Pewnie dostaniesz tymczasowo podręcznik od nauczyciela dopóki nie kupisz własnego - wyjaśniła Corny z przyjaznym uśmiechem, który chyba miał dodać mu otuchy. - Klasa obrony jest na trzecim piętrze. Odprowadzić cię?

Chłopak nie odpowiedział od razu, widać było, że się wahał, a ta propozycja najwyraźniej nie była mu za bardzo w smak. Draco kątem oka zauważył, że Nott, Bulstrode i Davis także zbierali się na zajęcia, bo cała trójka chodziła na obronę. Uznał to za wybawienie - wcale nie uśmiechała mu się wędrówka na trzecie piętro w poszukiwaniu szczęścia, natomiast puszczenie tam Corny samej z tym dziwnym osobnikiem wydawało się jeszcze gorszym pomysłem.

- Może się zabrać z innymi, nie trzeba go ciągle niańczyć - rzucił chłodno, odwracając głowę w stronę Enigmy.

Morgenstern kopnęła go pod stołem w kostkę i posłała spojrzenie w stylu: Nie bądź niegrzeczny, ale ciemnowłosy spojrzał na niewielką grupkę szóstoroczniaków, którzy szykowali się do wyjścia i kiwnął głową.

- Mnie pasuje. Cześć.

Podszedł do trójki Ślizgonów i uprzejmym tonem zapytał, czy może do nich dołączyć. Davis spojrzała na niego z lekkim dystansem, ale kiwnęła głową. Pewnie nadal była urażona po spotkaniu na schodach. Nott natomiast wydawał się być zadowolonym z takiego obrotu sprawy i zasypał chłopaka gradem pytań. Wszyscy czworo wyszli z wielkiej sali, w drzwiach mijając Zabiniego, który uniósł brwi na widok nowego współlokatora zmierzającego do wyjścia.

- Enigma zapisał się na obronę? - zapytał Blaise, siadając obok Dracona i od razu nakładając sobie na talerz sporą ilość pieczonych kiełbasek.

Białowłosy był trochę zdziwiony jego widokiem. Zwykle we wtorki i środy, kiedy zaczynał zajęcia dopiero po przerwie na drugie śniadanie, Zabini nie wstawał przed dziesiątą, nawet kosztem śniadania.

- Mhm - odpowiedział Draco zwięźle. Dolał sobie kawy.

- Dziwny jest.

Corny westchnęła.

- To fakt - rzuciła, sięgając po deser. - Jest w nim coś… niepokojącego. Patrzy na człowieka w taki dziwny sposób i w ogóle się nie uśmiecha. Ludzie, który się nie uśmiechają są… niepokojący - zakończyła z wahaniem.

- To już wiadomo, dlaczego ludzie boją się Dracona - zakpił Zabini. - Musisz się więcej uśmiechać, stary.

Draco przewrócił oczami. Uśmiechanie się do ludzi nie było czymś, co uważał za niezbędne do życia i chyba nigdy nie wychodziło mu ono za dobrze. Malfoyowie się nie uśmiechali. Może tylko dla zasady i z przyzwyczajenia, ale pozostawało to niezmienne przez pokolenia. Wbrew pozorom uśmiechanie nie było takie łatwe, jak mogłoby się wydawać - nie chodziło w tym tylko o odpowiednie ułożenie mięśni twarzy i wygięcie ust do góry, bo akurat to było najprostsze. Chodziło o przyjazne nastawienie do otoczenia, które to promieniowało z tego uśmiechu, jak u Corny dla przykładu. Z tym było nieco gorzej. Draco znał na pamięć uśmiech ojca - uprzejme wykrzywienie ust i lodowate spojrzenie pełne niechęci. To było chyba nawet gorsze niż jawna pogarda. Dlatego właśnie sam nie nadużywał uśmiechu.

- Cóż, ty uśmiechasz się nieustannie, Diable, a ciebie ludzie też się boją, może nawet bardziej niż mnie - odgryzł się przyjacielowi. - A z Enigmą na pewno coś jest nie tak. Przecież nie można ot tak zmienić szkoły w trakcie nauki.

Brunet podrapał się po kilkudniowym zaroście. Jak zwykle był nieuczesany, zielony krawat miał krzywo zawiązany, a pognieciony kołnierzyk koszuli wystawał jakoś tak smętnie spod czarnej szaty szkolnej. Obraz nędzy i rozpaczy, westchnął Draco w duchu, nie mogąc pojąć, jak można pokazać się tak ludziom. Nie, żeby sam spędzał rano jakoś strasznie dużo czasu w łazience na zabiegach pielęgnacyjnych, na umycie się, ogolenie i uczesanie wystarczało mu zupełnie niecałe pół godziny, a jeśli miał więcej czasu, lubił postać dłużej pod strumieniem ciepłej wody i podumać nad życiem. Spóźniony, wyrabiał się w dziesięć minut (pomijając fakt, że nigdy się nie spóźniał), ale jak mawiała jego matka, wygląd to podstawa. Brunet najwyraźniej nie brał sobie tego do serca i dlatego prezentował się niczym bezdomny na dworcu King’s Cross. I zupełnie się tym nie przejmował. Najwyraźniej przyjmował pogląd, że dziewczyny lubiły takie niepokorne typy.

- Może go wyrzucili? - zasugerował niepewnie, spoglądając to na Dracona, to na Corny i wyraźnie szukając u któregoś z nich potwierdzenia. - Choć w sumie, sam nie wiem, co takiego musiałby zrobić, żeby go wywalili z Durmstrangu. Podobno tam uczą czarnej magii, a tutaj można za nią wylecieć z wilczym biletem.

Draco taktycznie przemilczał fakt, że za cholerę nie wiedział, co to takiego ten cały wilczy bilet. Z kontekstu wywnioskował jednak, że nic przyjemnego.

- Chodził przedtem do Durmstrangu? - zdziwiła się Corny, oblizując łyżeczkę z budyniu wiśniowego i w zamyśleniu popukała się nią w usta. Kilku chłopaków nie mogło oderwać o niej wzroku. Białowłosy tylko jakimś cudem powstrzymał ochotę przewrócenia oczami.

Odpowiedzi udzielił Blaise, jak zwykle wpadając Malfoyowi w słowo.

- No tak, powiedział nam o tym wczoraj, no nie, Smoku?

- Mhm. Wydaje ci się to dziwne, Cors? Że chodził do Durmstrangu? - Draco spojrzał na dziewczynę z ciekawością znad kubka z kawą, która dawno zdążyła już wystygnąć. - Jak dla mnie to on w żaden sposób nie pasuje do Beauxbaton - dodał, wzruszając ramionami. - Jest… Jak chodzący Nokturn.

- Mam wrażenie, że to samo mogłaby powiedzieć o tobie połowa Hogwartu - wymamrotał Zabini z pełnymi ustami, ale został zignorowany.

Corny pokręciła głową.

- Nie, nie o to chodzi. Zresztą, są przecież jeszcze inne szkoły, ale po prostu pomyślałam, że może miał przedtem indywidualne nauczanie. No wiecie, część rodziców decyduje się na uczenie dzieci w domach, zamiast puścić ich do jakiejś szkoły. Poza tym, nie mówi z żadnym obcym akcentem. No wiecie, myślałam, że ludzie chodzący do Durmstrangu kaleczą angielski, jak na przykład Victor Krum.

- Też się zdziwiłem, jak mi powiedział, że tam chodził, więc zapytałem go o ten język. No i powiedział mi, że oboje jego rodzice byli Anglikami, ale wysłali go do Durmstrangu.

- No w sumie, mają prawo - stwierdził Zabini z mądrą miną, wymachując przy tym widelcem niczym dyrygent batutą. - Wybór szkoły zależy tylko i wyłącznie od rodziców. Jak chcą, żebyś chodził do Durmstrangu, to pójdziesz do Durmstrangu i nikomu nic do tego.

Draco spojrzał wymownie w sufit.

- Diabeł, zmiłuj się. Wiemy, jak to działa.

- Nie podoba mi się to wszystko - rzuciła Corny, spoglądając gdzieś w dal.

Białowłosy zacmokał z cicha. Do tej pory zdawało mu się, że Morgenstern nie widziała w całej sprawie zupełnie nic dziwnego. Była taka miła wobec Nowego, a w jej zachowaniu nie było nic, czego nie można byłoby znaleźć tego normalnie. Ona zawsze emanowała życzliwością, uprzejmością, zrozumieniem i wielką gotowością do pomocy, niczym Anioł Dobrej Rady. Draco nie mógł połapać się, kiedy robiła to z przyjemnością, a kiedy z poczuciem szeroko pojętego obowiązku, sądził jednak, że w tej chwili rozpatrywali właśnie ten drugi przypadek.

- Mnie też nie. Coś tu śmierdzi i nie jest to jedynie Diabeł.

- Ej, kąpałem się rano! - oburzył się wyżej wymieniony. - No ale fakt, coś tu jest nie w porządku. Wątpię jednak, czy Dumbledore zechce nam to wyjaśnić. Albo Enigma. - Skrzywił się. - Zbyt gadatliwy to on nie jest, ale za to bardzo ciekawski, zauważyliście?

- Nie da się nie zauważyć - wymamrotał Malfoy.

- Może jego rodzice byli śmierciożercami? - podsunął brunet konspiracyjnym szeptem, na co Corny wywróciła oczami.

- A może on sam jest seryjnym mordercą. - Draco podzielił się z przyjaciółmi swoimi przypuszczeniami, które nachodziły go od wczorajszej kolacji.

Morgenstern popukała się w czoło.

- Nie popadajmy w paranoję.

- To nie paranoja - obruszył się Draco. - To… zapobiegliwość i przezorność.

Pokręciła głową z politowaniem i wymruczała pod nosem coś, co zabrzmiało jak: idiotyzm się szerzy. Białowłosy stwierdził, że poproszenie o powtórzenie jest poniżej jego godności, dlatego miał nadzieję, że po prostu się przesłyszał. Nadzieja matką głupich. Zanim jednak to skomentował, do wielkiej sali wleciała spóźniona sowa i wylądowała przed nim. Cała trójka przyjrzała się jej z ciekawością, a Draco zmarszczył brwi. Nie znał nikogo, kto miał takiego czarnego puchacza. Odwiązał szarą kopertę i natychmiast ją rozpieczętował. Sowa w tym czasie poczęstowała się stojącymi najbliżej czyimiś niedojedzonymi płatkami.

- To od Claire - wyjaśnił Draco przyjaciołom, od razu gdy jego wzrok padł na nagłówek listu.

Drogi kuzynie,

Jak zapewne wiesz, miałam kilka dni temu umówione przez Ciebie spotkanie z Twoją matką (swoją drogą, przemiła kobieta, pojęcia nie mam, w kogo Ty się taki wrodziłeś) i dostałam od niej wszystkie potrzebne dokumenty, wykazy majątkowe, rozliczenia podatkowe i wszelkie inne duperele. Wczoraj byłam też w tym Waszym ministerstwie magii, żeby poinformować tę szanowną Komisję Majątkową, że od tej pory jestem Waszym reprezentantem. Burdel na kółkach, nie ministerstwo, ot co. Normalnie gorzej niż w naszym, a ja głupia myślałam, że to niemożliwe. Nic dziwnego, że potrzebują zastrzyku gotówki, skoro nie potrafią ogarnąć najprostszej sprawy. Wyobraź sobie, że trzy godziny zajęło urzędnikowi znalezienie teczki z Waszą dokumentacją. Cyrk, nie urząd.

Mogę Ci śmiało rzec, że sprawa jest do wygrania. Nie mają żadnych postaw prawnych, żeby zamrażać jakikolwiek majątek, skoro go nie skonfiskowali do tej pory za winy Twojego zacnego ojczulka. Jeśli połączymy moje zdolności w walce z takimi nadętymi bufonami i Twoje wygadanie, wygramy to z palcem w przysłowiowej dupie. Jedyny problem polega na tym, że to jednak ministerstwo i mogą sobie stworzyć nowe prawo na poczekanie, ale ”lex retro non agit” [4], więc możemy pokazać im środkowy palec.

Twoja matka mówiła, że w niektóre soboty możecie wyjść poza teren szkoły do jakiejś wioski w okolicy. Podaj mi termin, to się spotkamy i omówimy osobiście wszystkie szczegóły. Nie, to nie jest niemoralna propozycja.

Claire de Poutonx

Draco uśmiechnął się, czytając ostatnie zdanie. Wyglądało na to, że Claire nie była jednak taka zła, jak się początkowo wydawało. No i polubiła jego matkę, choć większość ludzi uważało przecież Narcyzę za osobę sztywną i wyniosłą. Podał list Corny, która ciekawie wbiła w niego spojrzenie z Blaise’em zerkającym jej przez ramię. Na koniec Zabini gwizdnął przez zęby.

- Trzeba przyznać, że ci się tym razem udało - stwierdził. - Jeśli ona tego nie wygra, to sam diabeł tego nie zrobi. Ona MUSI być twoją kuzynką. To niemożliwe, żebyście nie byli spokrewnieni.

Białowłosy nie mógł się nie zgodzić. Teraz widział, że jego kuzynka była jedyną osobą, która mogła poradzić sobie z kilkoma cwanymi typami, którym udało się dotrzeć do władzy i myśleli, że mogą wszystko. Draco nie miał zamiaru oddać im choć części swojej własności. Jeśli chcieli pieniędzy, to niech zdobędą je w inny sposób, on nie miał obowiązku finansować ich zachcianek. Z bardzo zadowoloną miną wziął pergamin od Corny, złożył go na pół i schował do wewnętrznej kieszeni szaty, w której trzymał także różdżkę. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że trochę się zasiedzieli. Było już prawie wpół do dziewiątej.

Bezpośrednio po drugim śniadaniu Draco miał numerologię, natomiast jego przyjaciele zaczynali dopiero za godzinę transmutacją. Wczesna pobudka Blaise’a tym bardziej dziwiła, że do drugiego śniadania było jeszcze półtorej godziny, jako że z wielkiej sali wychodzili prawie ostatni. Corny zaproponowała, żeby ten czas spędzić na błoniach, rozkoszując się ostatnimi ciepłymi promieniami słońca przed nadejściem jesieni. Wprawdzie był wczesny ranek, ale wrzesień w tym roku był w miarę ciepły i przyjemny. W holu wejściowym dołączyły do nich Pansy i Daph, które najwyraźniej miały takie same plany na zajęcie sobie czasu do pierwszych lekcji. Pansy chodziła z Draconem na numerologię, natomiast Daph wybrała w tym roku wszystkie przedmioty takie jak Corny, bo po Hogwarcie obie miały zamiar składać na londyńską Akademię Magomedyczną.

Pansy, jako pierwsze hogwarckie źródło informacji, od razu zaczęła namiętnie wypytywać o Nowego. Daphne także wydawała się być spragniona wiedzy na jego temat, ale bardziej zainteresowało ją, gdy Draco wspomniał o liście od Claire i szybko zapomniała o chłopaku. To Corny przypadła więc w udziale niechlubna rola opowiedzenia o Enigmie, jaki był, skąd i dlaczego się przeniósł, na jakie zajęcia miał uczęszczać oraz o tysiącu innych rzeczach, których nawet nie wiedziała. Ale Parkinson musiała wiedzieć wszystko, bo inaczej chyba by umarła i przemaglowała nawet Bogu ducha winnego Zabiniego, który patrzył na nią tak, jakby nie mógł się zdecydować, czy zamordować ją, czy popełnić samobójstwo. Z kolei Daph głośno zażądała zobaczenia listu, jako że nie wierzyła w nic na słowo i ubolewała nad językiem, którym posługiwała się kuzynka Dracona. Daph była damą, nie używała wyrażenia: z palcem w dupie i w życiu nie nazwałaby ministerstwa burdelem, nawet jeśli tym właśnie było. Draco przewrócił tylko oczami na jej jęki, wzdychania i krzywienie się. Sam też jakoś nie używał zbyt poprawnego języka, więc wcale mu to nie przeszkadzało.

Przesiedzieli tak aż do przerwy na drugie śniadanie (długi dzwonek Draco, Corny i Blaise przywitali z ulgą, jako wybawienie), po którym Draco podreptał na drugie piętro na numerologię w towarzystwie trajkoczącej na okrągło Pansy, która wciąż była spragniona wiedzy i żądała opowiedzenia jej, jak mieszka się z Enigmą, nie przyjmując do wiadomości, że trudno cokolwiek powiedzieć, gdy ktoś przerywa ci co chwilę. Draco nigdy by nie przypuszczał, że ucieszy się, słysząc dzwonek na lekcję, która na dodatek była numerologią. Wprawdzie siedział jednak z Parkinson w ławce, ale Vector nie była nauczycielem, który pozwalał na gadanie na jego zajęciach, więc dziewczyna musiała się zamknąć. Draco pobłogosławił belferkę w duchu i zmienił zdanie dopiero pod koniec zdanie, gdy dostali kolejny esej na rolkę pergaminu. Wtedy stwierdził, że przeklęcie profesorki nie jest taką złą myślą.

- Więc on uczył się w Durmstrangu - kontynuowała Pansy, gdy wychodzili na korytarz, zmierzając na pierwsze piętro, do klasy transmutacji. - Myślisz, że zna czarną magię?

- Po co ci to? - zirytował się Draco. - Może zna, może nie. Może go stamtąd wywalili, bo nie chciał się jej uczyć? - zasugerował kpiąco.

Dziewczyna cmoknęła z rozczarowaniem.

- E tam, mam nadzieję, że nie. Źli chłopcy są strasznie sexy. No nie patrz tak na mnie, Draco. - Zachichotała. - Myślisz, że czemu lecą na ciebie wszystkie dziewczyny w Hogwarcie?

- Ee, co? - zdziwił się głupio Malfoy.

Znów zachichotała.

- Nie zauważyłeś? Och, to słodziutkie! Kto by pomyślał, że Draco Malfoy jest taki niewinny i nie zauważa rzeszy lasek, które ślinią się na jego widok.

- Doprawdy? To jest bardzo niehigieniczne - wymamrotał, próbując przykryć sarkazmem swoje zakłopotanie.

Naprawdę jakoś do tej pory nie zauważył, żeby jakakolwiek dziewczyna śliniła się na jego widok. Raczej wszyscy wytykali go palcami (i nie tylko jego), bo jego ojciec trafił do Azkabanu. Pansy z kolei wydawała się być rozbawiona tym odkryciem. Był pewien, że natychmiast podzieli się tym z całą szkołą i teraz z kolei wszyscy będą wytykać go z innego powodu. Draco Malfoy niewinny. Też coś.

- Pansy, naprawdę nie masz innych zmartwień? - prychnął z irytacją. - Pokój na świecie? Złamany paznokieć?

- Moje zmartwienie numer jeden to: jak upolować Daniela Enigmę.

- Myślałem, że polujesz na Lupina.

Machnęła lekceważąco ręką.

- Dawno i nieprawda - rzuciła lekko. - Teraz Enigma jest świeżym towarem i mam zamiar dobrać się do niego pierwsza. Jest może odrobinę przerażający, ale to dodaje mu jedynie uroku. Tajemniczy chłopcy są podwójnie sexy.

Draco pokręcił głową. Właśnie dlatego nie rozumiał dziewczyn. Błogosławił tylko w duchu, że Corny była nieco inna. Może dość pokręcona na swój cornowaty sposób, ale mimo wszystko bardziej zrozumiała od tych wszystkich śliniących się lasek, które leciały na tajemniczych, złych chłopców. Zbiorowe samobójstwa? A może raczej zbiorowa histeria. I to z powodu Daniela Enigmy.

Zatrważające.

_______________

[1] Nadal nie mam pojęcia, czy w Hogwarcie były prysznice, czy tylko wanny, ale zaryzykuję. Myślę, że kąpiele są długie i kłopotliwe jak na poranki.

[2] Wciąż mam problem, czy jest to Historia Hogwartu czy Kronika Hogwartu, bo w źródłach różnie jest to podawane.

[3] Nazwy szkół wymyśliłam sama. Azulmar - (hiszp.) azul - błękitny, mar - morze. Conoscenza - (.) wiedza. Fjellrikeøy - (norw.) fjellrike - górzysty, øy - wyspa.

[4] Lex retro non agit - (łac.) prawo nie działa wstecz.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dzieci swoich rodziców - Slytheringirl
PODSTAWOWE ZABIEGI RESUSCYTACYJNE (BLS) U DZIECI
Stany zagrozenia zycia w gastroenterologii dzieciecej
Problem nadmiernego jedzenia słodyczy prowadzący do otyłości dzieci
utrata przytomnosci u dzieci
biegunka odwodnienie u dzieci zaj5
Stany nagłe u dzieci XXX
Choroby alergiczne u dzieci
TRAUMATOLOGIA DZIECIĘCA
Resuscytacja dzieci i noworodków PRR zmiany wytycznych
Choroba Oparzeniowa u Dzieci Postępowanie Doraźne
wstrz s u dziecizaj6
S1 Choroby zakaz¦üne wieku dziecie¦Ęcego b
ALS u dzieci
Dzieci niewidome i ich edukacja w systemie integracyjnym

więcej podobnych podstron