Dave Wolverton
1
Ślub Księżniczki Leii
2
ŚLUB KSIĘŻNICZKI LEII
DAVE WOLVERTON
Przekład
ANDRZEJ SYRZYCKI
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
3
Tytuł oryginału
THE COURTSHIP OF PRINCESS LEIA
Ilustracja na okładce
DREW STRUZAN
Redakcja merytoryczna
DOROTA LESZCZYŃSKA
Redakcja techniczna
WIESŁAWA ZIELIŃSKA
Korekta
ELŻBIETA GEPNER
Copyright © 1994 by Lucasfilm Ltd
Published originally under the title
The Courtship of Princess Leia by Bantam Books
For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-956-2
Ślub Księżniczki Leii
4
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
5
R O Z D Z I A Ł
1
Generał Han Solo stał przy iluminatorze obok konsolety dowodzenia na mostku
kalamariańskiego krążownika gwiezdnego „Mon Remonda". Statek krążący w pobliżu
stolicy Nowej Republiki na Coruscant przygotowywał się właśnie do wyjścia z nad-
przestrzeni; sygnały ostrzegawcze rozbrzmiały w uszach generała niczym kuranty. Od
chwili, kiedy po raz ostatni się widział z Leią, upłynęło pięć miesięcy. Pięć długich
miesięcy, w trakcie których polował na „Żelazną Pięść", gwiezdny superniszczyciel
lorda Zsinja. A przecież Nowa Republika wydawała się taka bezpieczna. Może teraz,
kiedy udało mu się zniszczyć „Żelazną Pięść", lord Zsinj przestanie ich nękać i życie
stanie się prostsze. Han już od dawna marzył o tym, by opuścić zatęchłe i wilgotne
wnętrze kalamariańskiego statku. Brakowało -mu pocałunków Leii, pieszczoty delikat-
nych dłoni na czole. Ostatnio widywał zbyt wiele ciemności i mroku.
Napęd nadprzestrzenny statku przestał działać, a widoczne na ekranie świetlne
smugi zamieniły się znów w pojedyncze gwiazdy. Stojący obok generała Chewbacca
ryknął ostrzegawczo. Na tle ciemnego błękitu przestworzy, gdzie błyskały pojedyncze
światła pogrążonej w mroku Coruscant, pojawiły się dziesiątki ogromnych, podobnych
do spodków statków gwiezdnych. Han natychmiast rozpoznał w nich hapańskie Bitew-
ne Smoki. Pomiędzy nimi krążyło kilkadziesiąt stalowo-szarych imperialnych gwiezd-
nych niszczycieli.
- Wynosimy się stąd! - zawołał Han. Tylko raz miał okazję spotkać się z hapań-
skim Bitewnym Smokiem, ale to mu aż nadto wystarczyło. - Pełne osłony! Manewr
wymijający!
Generał obserwował trzy najwyżej umieszczone działa jonowe na pokładzie naj-
bliższego Smoka, oczekując, że za chwilę zamienią jego statek w ognistą kulę. Po
chwili zauważył, jak wszystkie wieżyczki blasterów na krawędzi spodka kierują się w
jego stronę.
Nagle „Mon Remonda" gwałtownie skręcił i zanurkował ku powierzchni planety,
w stronę widocznych świateł Coruscant. Han poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gar-
dła, jego kalamariański pilot miał jednak duże doświadczenie. Wiedział, że nie mogą
uciec, nie wytyczywszy następnego kursu, skierował więc swoją jednostkę prosto w
Ślub Księżniczki Leii
6
gąszcz statków wojennych Hapan tak, aby Bitewne Smoki nie mogły otworzyć ognia,
nie ryzykując, iż się nawzajem ostrzelają.
Iluminator, przy którym stał Han, wykonany był prawdziwie po mistrzowsku, po-
dobnie jak wszystkie urządzenia na pokładzie kalamariańskiego statku. Kiedy przela-
tywali koło mostka najbliższego Bitewnego Smoka, Han dojrzał nie tylko zdziwione
twarze hapańskich oficerów, ale nawet srebrne naszywki na kołnierzach ich mundurów
z wyhaftowanymi nazwiskami. Solo nigdy przedtem nie widział żadnego obywatela
Hapes. Należący do nich sektor galaktyki zaliczał się do najbogatszych, a Hapanie zaw-
sze strzegli troskliwie swoich granic. Han wiedział tylko tyle, że podobnie jak on byli
ludźmi - ludzie przecież rozplenili się po całej galaktyce jak chwasty - ale zdumiał się,
kiedy stwierdził, że wszyscy trzej oficerowie na mostku to wyjątkowo urodziwe kobie-
ty, przypominające kruche figurki z porcelany.
- Przerwać manewr wymijający! - zawołał kapitan Ono-ma, kalamariański oficer o
łososiowej skórze, siedzący przy konsolecie sterowniczej i obserwujący wskazania
czujników statku.
- Co takiego? - krzyknął Han, zdumiony, że niższy od niego stopniem Kalamaria-
nin odważył się odwołać jego rozkaz.
- Hapanie nie otworzyli ognia, a wręcz przeciwnie, nadali komunikat, że przybyli
tu jako przyjaciele - odparł Onoma, obracając na Hana swoje wielkie złote oko.
Kalamariański krążownik wyrównał lot, wychodząc z szaleńczego nurkowania ku
planecie.
- Przyjaciele? - zapytał Han. - To Hapanie! Hapanie nigdy nie byli naszymi przy-
jaciółmi!
- Niemniej wygląda na to, że przybyli w pokojowej misji; może chcą zawrzeć z
władzami Nowej Republiki jakiś układ. Towarzyszące im niszczyciele gwiezdne należą
też do nich i zostały odebrane siłom gwiezdnym Imperatora. Jak pan widzi, statkom
ochrony planety także nic się nie stało.
Kapitan Onoma wskazał na jeden z niszczycieli zawieszony w innym kwadrancie
przestrzeni, a Han natychmiast rozpoznał widoczne na jego burdę znaki. Był to „Sen
Rebeliantów", flagowy statek Leii. Kiedy odebrali go Imperatorowi, wydawał się taki
potężny, taki wielki, a teraz, w porównaniu ze statkami floty Hapan, sprawiał wrażenie
mało znaczącego patrolowca. Obok „Snu Rebeliantów" Solo dostrzegł kilkanaście
mniejszych republikańskich pancerników. Na ich kadłubach wciąż widniały nie zama-
lowane barwy Sojuszu Rebeliantów.
Han ujrzał po raz pierwszy hapańskiego Bitewnego Smoka, kiedy przemycał dzia-
ła na statku wchodzącym w skład niewielkiego konwoju pod dowództwem kapitana
Ruli. Hapanie nie ulegli jeszcze wówczas siłom Imperium. Przemytnicy, wiedząc o
tym, korzystali z usług jednego z wysuniętych portów znajdujących się w neutralnej
przestrzeni w pobliżu granicy należącej do Hapan gromady gwiazd. Liczyli na to, że w
tym miejscu mogą nie obawiać się floty Imperatora. Pewnego dnia jednak, kiedy kon-
wój wyłonił się z nadprzestrzeni, ujrzeli tuż przed sobą jeden z hapańskich Bitewnych
Smoków. Mimo iż znajdowali się na terytorium neutralnym i nie uczynili żadnego
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
7
wrogiego ruchu, tylko trzem spośród dwudziestu statków udało się uniknąć zagłady po
ataku Hapan.
- Generale Solo, właśnie odbieramy wiadomość od Jej Wysokości ambasador Al-
deraanu Leii Organy - powiedział nagle oficer łącznościowiec.
- Odbiorę u siebie - oświadczył Han i pospieszył na górę, by włączyć komunikator.
Na niewielkim ekranie pojawiła się twarz Leii. Księżniczka uśmiechała się, pełna
euforii patrzyła na Hana ciemnymi rozmarzonymi oczyma.
- Och, Han - odezwała się słodko. - Tak się desze, że wróciłeś.
Ubrana była w śnieżnobiałą szatę alderaańskiego ambasadora, a jej piękne, opada-
jące na plecy włosy wydawały się Hanowi dłuższe, niż kiedykolwiek przedtem. Wpięła
w nie kilka małych grzebyków, które jej kiedyś podarował. Wykonano je z opali i sre-
bra wydobytego na Alderaanie, jeszcze zanim Wielki Moff Tarkin zamienił tę planetę
w żużel za pomocą pierwszej Gwiazdy Śmierci.
- Ja także tęskniłem za tobą - odparł Han nieco ochrypłym ze wzruszenia głosem.
- Czekam na ciebie w Coruscant, w Wielkiej Sali Przyjęć - rzekła Leia. - Ambasa-
dorzy z Hapes za chwilę tu będą.
- Czego chcą?
- Nie chodzi o to, czego chcą, ale co nam ofiarują - oznajmiła Leia. - Przed trzema
miesiącami poleciałam na Hapes i rozmawiałam z królową-matką. Prosiłam ją o pomoc
w walce z siłami lorda Zsinja. Wyglądała wówczas na nieobecną duchem, chyba nie
bardzo wiedziała, czy powinna finansować naszą walkę, ale przynajmniej obiecała, że
się zastanowi. Mogę się domyślać, że jej wysłannicy przybywają tu z oświadczeniem,
iż pragnie nam pomóc.
Ostatnio Han coraz częściej myślał o tym, że wygranie wojny przeciwko resztkom
Imperium może zająć im lata, o ile nie dziesięciolecia. Zsinj z pomocą kilku pomniej-
szych lordów umocnił swoją władzę w ponad jednej trzeciej części galaktyki, a od kilku
miesięcy czynił starania, aby zasięg tej władzy rozciągnąć na inne planety. Plądrował w
tym celu całe systemy gwiezdne, coraz bardziej zbliżając się do wolnych światów. No-
wa Republika nie była w stanie patrolować tak ogromnego obszaru i podobnie jak kie-
dyś stare Imperium starało się odeprzeć siły Sojuszu Rebeliantów, tak teraz Nowa Re-
publika walczyła z siłami lordów i ich niezliczonymi flotami. Mimo wszystko Han wo-
lałby, żeby Leia nie przywiązywała zbyt dużej wagi do sojuszu z Hapanami.
- Nie spodziewaj się zbyt wiele po Hapanach - powiedział. - Nie słyszałem, żeby
ofiarowali komuś cokolwiek poza zmartwieniami.
- Nawet ich nie znasz. Chcę tylko, byś przybył do Wielkiej Sali Przyjęć - odparła
Leia, zwracając się do niego nagle w sposób bardzo oficjalny. - Aha, i witaj w domu.
Odwróciła się. Transmisja dobiegła końca.
- Ta-a - szepnął Han. - Ja także tęskniłem za tobą.
Han i Chewbacca spieszyli ulicami Coruscant w stronę Wielkiej Sali Przyjęć.
Znajdowali się w pradawnej części stolicy, gdzie miasto nie wyrastało ponad ruinami,
toteż otaczające ich plastalowe gmachy piętrzyły się po obu stronach niczym zbocza
głębokiego jaru. Cienie rzucane przez te domostwa były tak mroczne, że przelatujące
nad głowami przechodniów promy miały nawet w ciągu dnia zapalone światła, roz-
Ślub Księżniczki Leii
8
świetlające okolicę migoczącym blaskiem. Kiedy Han i Chewie dotarli do Wielkiej Sa-
li, orkiestra powitalna grała dziwny, patetyczny marsz, używając zestawu dzwonków i
basowo pomrukujących rogów.
Sala Przyjęć była ogromnym gmachem, mającym ponad tysiąc metrów długości i
wysokim na czternaście pięter, z których można było obserwować, co się dzieje na par-
terze. Han znalazłszy się w środku stwierdził, że miejsca na wszystkich balkonach są
zajęte przez tłoczących się gapiów, którzy pragną za wszelką cenę zobaczyć delegację
Hapan. Han przeszedł przez pierwszych pięcioro drzwi i wówczas niespodziewanie uj-
rzał złocistego androida, nerwowo przestępującego z nogi na nogę i co chwila wspina-
jącego się na palce, żeby spojrzeć ponad zgromadzonym tłumem. Wielu ludzi uważało,
że wszystkie androidy tego samego typu są podobne do siebie jak krople wody, ale Han
natychmiast rozpoznał See-Threepia. Żaden inny, specjalizujący się w zawiłościach dy-
plomatycznego protokołu android, nie mógł być tak bardzo zdenerwowany i podnieco-
ny.
- Threepio, ty stara blaszana puszko! - krzyknął Han, starając się przekrzyczeć pa-
nujący hałas. Chewbacca także ryknął na widok androida.
- Generale Solo! - odezwał się Threepio z wyraźną ulgą. - Księżniczka Leia popro-
siła mnie, bym pana odszukał i zaprowadził na balkon ambasadora Alderaanu. Obawia-
łem się, że nie znajdę pana w takim tłumie. Ma pan szczęście, że okazałem się na tyle
przezorny, żeby czekać właśnie w tym miejscu. Proszę za mną, tędy.
Threepio wyprowadził ich z budynku, przeszedł przez szeroką ulicę i wskazał dro-
gę w górę rampy obok kilku stojących tam strażników. Kiedy wspinali się długim i krę-
tym korytarzem, mijając po drodze jedne drzwi po drugich, Chewbacca pociągnął no-
sem i coś warknął. Po chwili skręcili za kolejny róg, wówczas Threepio zatrzymał się i
otworzył drzwi prowadzące na balkon. W środku znajdowało się tylko kilkoro ludzi.
Wszyscy obserwowali przez szybę to, co się działo w dole. Han stwierdził, że niektó-
rych już zna. Był wśród nich Carlist Rieekan, alderaański generał - dowódca bazy Hoth,
i Threkin Horm, przewodniczący potężnej Rady Alderaanu, mężczyzna o niebywałej
tuszy, który wolał spoczywać na unoszącym się na repulsorach krześle, niż powierzać
cały ciężar ciała własnym nogom. Rozpoznał także Mon Mothmę, przywódczynię No-
wej Republiki, która stała obok brodatego Gotala o szarej skórze. Ten patrzył obojętnie
na dół z pochyloną głową i spoglądał rogatymi czułkami w stronę Leii.
Dyplomaci rozmawiali przyciszonymi głosami, wsłuchani w komunikatory i wpa-
trzeni w Leię. Księżniczka siedziała na ustawionym na podium tronie i spoglądała z
królewską godnością na prom z hapańskimi dyplomatami, który właśnie osiadał na lą-
dowisku, znajdującym się pośrodku wielkiej, pozbawionej dachu przestrzeni. Na parte-
rze zgromadziło się chyba z pięćset tysięcy istot, pragnących chociaż rzucić okiem na
delegację Hapan. Złotego dywanu wiodącego od lądowiska do podium, na którym
umieszczono tron Leii, pilnowały dziesiątki tysięcy strażników. Han podniósł głowę i
spojrzał na piętra. Niemal każdy system gwiezdny starego Imperium miał tutaj własny
balkon, oznaczony właściwą flagą. Ponad sześćset tysięcy takich flag zwisało z wieko-
wych marmurowych ścian, świadcząc niezbicie o przynależności reprezentowanych
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
9
przez nie planet do Nowej Republiki. Kiedy hapański prom wylądował, na parterze za-
legła cisza.
Han podszedł do Mon Mothmy.
- Co się stało? - zapytał. - Dlaczego nie jest pani na parterze, na podium obok Le-
ii?
- Nie zostałam zaproszona na powitanie Hapan - odparła Mon Mothma. - Poprosili
jedynie o spotkanie z Leią. A ponieważ w okresie ostatnich trzech tysiącleci nawet Sta-
ra Republika utrzymywała z władcami Hapan tylko sporadyczne kontakty, uznałam, że
lepiej będzie się nie narzucać i czekać, aż sami mnie zaproszą.
- To bardzo rozsądne - oświadczył Han - tylko że jest pani wybraną przywódczy-
nią Nowej Republiki...
- Ale królowa-matka Ta'a Chume czuje się zagrożona naszymi demokratycznymi
zwyczajami - wpadła mu w słowo Mon Mothma. - Nie, myślę, że znacznie lepiej będzie
pozwolić ambasadorom Ta'a Chume zwrócić się do nas za pośrednictwem Leii, jeżeli
jej zdaniem będą się czuli dzięki temu bardziej pewnie. Czy liczyłeś, ile Bitewnych
Smoków przyleciało tu razem z resztą floty Hapan? Dokładnie sześćdziesiąt trzy - po
jednym na każdą zamieszkałą planetę w całej ich gromadzie gwiezdnej. Nigdy jeszcze
się nie zdarzyło, by Hapanie nawiązywali z kimkolwiek stosunki od razu na tak dużą
skalę. Podejrzewam, że będzie to najważniejszy kontakt, jaki nawiązały ze sobą nasze
ludy w ciągu ostatnich trzech tysiącleci.
Han miał na ten temat co prawda inne zdanie, ale i tak czuł lekką urazę, że nie sie-
dzi teraz u boku Leii. Sam fakt, że i Mon Mothmę potraktowano w ten sam sposób,
sprawiał, że uznał to niemal za zniewagę. Nie miał czasu jednak rozmyślać o tym dłu-
żej, bo po chwili Hapanie zaczęli schodzić po opuszczonej rampie wahadłowca.
Jako pierwsza ukazała się kobieta o długich, czarnych włosach i oczach onyksowej
barwy, które błyszczały w skierowanych na statek Hapan światłach. Miała na sobie
lekką suknię z połyskującego, brzoskwiniowego materiału, odsłaniającą jej długie nogi.
Kiedy piękna kobieta skierowała się w stronę podium, dzięki umieszczonym na parte-
rze mikrofonom, przekazującym dźwięki na balkony, dało się słyszeć szmer podziwu,
który przeszedł przez zgromadzone tłumy.
Zbliżyła się do Leii i przyklęknęła zgrabnie na kolano, nie przestając wpatrywać
się w jej oczy. Głośno i wyraźnie odezwała się po hapańsku:
- Ellene sellibeth e Ta'a Chume: „Shakal Leia, ereneseth a'apelle seranel Hapes.
Rennithelle saroon".
Odwróciła się i sześć razy klasnęła w dłonie. Na ten sygnał z pokładu wahadłowca
zaczęły wysypywać się dziesiątki kobiet odzianych w złote, także błyszczące suknie.
Biegły w kierunku podium. Niektóre grały na srebrnych fletach lub wybijały rytm na
bębenkach, inne śpiewały głośno bardzo wysokimi głosami, powtarzając w kółko: Ha-
pes, Hapes, Hapes.
Mon Mothma zaczęła wsłuchiwać się uważnie w tłumaczenie słów Hapan na język
basie, jakie dobiegało z jej komunikatora, ale Han nie usłyszał z tego tłumaczenia ani
słowa.
- Czy rozumiesz ten bełkot? - zapytał w końcu Threepia.
Ślub Księżniczki Leii
10
- Opanowałem ponad sześć milionów języków, generale - odezwał się z ubolewa-
niem android - ale myślę, że musiało mi się coś zepsuć. Hapańska pani ambasador nie
mogła powiedzieć tego, co usłyszałem. - Odwrócił się i ruszył w kierunku wyjścia. -
Niech licho porwie te moje zardzewiałe obwody logiczne! Proszę mi wybaczyć, ale
muszę się teraz oddalić w celu dokonania naprawy.
- Zaczekaj! - zawołał za nim Han. - Daj spokój z naprawami. Chcę wiedzieć, co
powiedziała.
- Proszę pana, nadal sądzę, że musiałem ją źle zrozumieć - upierał się Threepio.
- Powiedz mi! - powtórzył bardziej stanowczo Han, a Chewbacca poparł go
ostrzegawczym warknięciem.
- No, jeżeli pan aż tak nalega... - odezwał się Threepio tonem, w którym nawet nie
starał się ukryć urazy. - O ile moje czujniki działają poprawnie, przedstawicielka Hapan
przytoczyła księżniczce Leii słowa swojej wielkiej królowej--matki: „Godna szacunku
Leio, ofiarowuję ci podarunki ze wszystkich sześćdziesięciu trzech światów Hapan. Ze-
chciej przyjąć je i nacieszyć nimi swoje oczy".
- Podarunki? - odezwał się Han. - To stwierdzenie wydaje mi się dosyć jedno-
znaczne.
- I takie w istocie rzeczy jest, proszę pana. Hapanie nigdy nie proszą o przysługę,
zanim nie ofiarują komuś daru o takiej samej wartości - odrzekł nieco protekcjonalnie
Threepio. - Nie, martwi mnie tylko użycie słowa shakal, co oznacza „godna szacunku".
Królowa-matka nigdy nie użyłaby tego słowa wobec Leii, jako że Hapanie posługują
się nim tylko wówczas, kiedy zwracają się do równych sobie.
- No cóż - zaryzykował Han. - Obydwie pochodzą przecież z królewskiego rodu.
- To prawda - przyznał android - ale musi pan wiedzieć, że Hapanie ubóstwiają
swoją królową-matkę. Prawdę mówiąc, jeden z jej tytułów brzmi Ereneda, co znaczy:
„Ta, która nie ma równej sobie". Widzi więc pan, że to nie byłoby logiczne, gdyby kró-
lowa-matka Hapan zwracała się do Leii jak do kogoś równego sobie.
Han popatrzył w stronę opuszczonej rampy i zadrżał, jak gdyby przeczuwając, że
za chwilę może wydarzyć się coś złego. Dudnienie bębenków niepokojąco przybrało na
sile. Zobaczył, jak z promu wybiegły trzy kobiety odziane w jaskrawe, niemal krzykli-
we jedwabne szaty, niosąc wielki, opalizujący na perłowo pojemnik. Threepio wciąż
jeszcze powtarzał, kręcąc głową: „Naprawdę będę musiał oddać te obwody logiczne do
naprawy", kiedy trzy kobiety zbliżyły się do podium i przechyliły pojemnik, wysypując
jego zawartość na podłogę. Zebranym z wrażenia zaparło dech w piersi.
- Tęczowe klejnoty z Gallinore!
Klejnoty błyszczały dziesiątkami barw od purpury do płonącego szmaragdu, jak
gdyby żyły swoim życiem. Prawdę mówiąc, te drogocenne cacka nie były wcale ka-
mieniami, a opartymi na krzemie formami życia emitującymi własne, specyficzne świa-
tło. Stwory te, noszone najczęściej jako medaliony, potrzebowały aż tysiąca lat na to,
by dojrzeć. Za jeden taki klejnot można było kupić kalamariański krążownik, a Hapanie
wysypali na podłogę dosłownie setki takich kosztownych błyskotek. Leia nie okazała
jednak zaskoczenia na ich widok.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
11
Z promu wyłoniła się kolejna trójka kobiet odzianych w skórzane stroje barwy
brązowej ochry i cynamonu, tym razem o wiele wyższych niż poprzednie. Idąc tańczyły
w takt dźwięków wydobywających się z bębenków i fletów, a pomiędzy nimi unosiła
się platforma z widocznym na niej niewielkim, poskręcanym drzewem, na którym rosły
czerwonobrunatne owoce. Nad drzewem zawieszono dwa źródła światła, które rozja-
śniały je swoimi nieruchomymi promieniami niczym dwa słońca jakiegoś pustynnego
świata. Tłum cicho zaszemrał na ten widok, czekając, co oznajmi pani ambasador.
- Selabah, terrefel n lasarla. (Drzewo mądrości z Selab, rodzące owoce).
Tłumy zaczęły nagle krzyczeć i wiwatować w euforii, a Han stał jak porażony
gromem. Sądził zawsze, że drzewo mądrości z Selab jest tylko legendą. Powiadano, że
owoce tego drzewa mogą wspomóc inteligencję osób, które osiągnęły wiek dojrzały.
Han czuł pulsowanie krwi w skroniach, a w głowie dziwną lekkość. Zobaczył, jak
na rampie promu pojawił się jakiś mężczyzna, także tańczący w rytm muzyki. Był to
cyborg dorównujący wzrostem Chewbacce, odziany w srebrzystoczarną zbroję hapań-
skiego wojownika. Zbliżywszy się do podium, wyciągnął ze schowka w ręce jakiś
dziwny przyrząd i położył go na podłodze u stóp Leii.
- Charubah endara, mella n sesseltar. (Z zaawansowanego technicznie świata
Charubah ofiarujemy ci Karabin Posłuchu).
Han się zachwiał z wrażenia i musiał oprzeć się o szybę, aby nie upaść. Karabin
Posłuchu czynił z Hapan w walce na bliskie odległości niezwyciężonych wojowników.
Wytwarzał silną falę promieniowania elektromagnetycznego, która zakłócała proces
myślowy przeciwnika. Znajdujący się w zasięgu Karabinu Posłuchu ludzie byli bezrad-
ni jak dzieci, nieświadomi niczego, co ich otaczało, i posłusznie wykonywali wszelkie
polecenia, nie mogąc odróżnić rozkazów wroga od własnych myśli. Han poczuł, że za-
czyna się pocić. Każdy świat, każda planeta w systemie Hapan ofiaruje to, co ma naj-
cenniejszego - pomyślał. - Co zamierzają przez to osiągnąć? Co chcieliby otrzymać w
zamian za te skarby?
Patrzył tak jeszcze przez godzinę. Rytm bębenków i muzyka fletów oraz wysokie,
donośne głosy kobiet śpiewających bez przerwy: Hapes, Hapes, Hapes tętniły mu w
uszach niczym młoty. Każdy z dwunastu uboższych światów ofiarował Leii niszczycie-
le gwiezdne odebrane siłom Imperatora, a pozostałe planety złożyły w darze inne
przedmioty, równie cenne, chociaż ich wartość była mniej wymierna. Pewna stara ko-
bieta z Arabanthy, która powiedziała tylko kilka słów na temat korzystania z życia i go-
dzenia się z nieuchronnością śmierci, przyniosła „myślową łamigłówkę", podobno bar-
dzo cenioną przez ludzi z jej planety. Inna, rodem z Ut, odśpiewała pieśń tak rzewną i
piękną, że Han poczuł, jak traci kontakt z rzeczywistością i odlatuje duchem niczym
piórko unoszone podmuchami ciepłego wiatru.
W pewnej chwili usłyszał, jak Mon Mothma szepnęła:
- Wiem, że Leia prosiła o pieniądze, by móc dalej walczyć z lordami, ale nigdy nie
sądziłam...
Nadeszła wreszcie chwila, kiedy kobiety przestały śpiewać i grać na instrumen-
tach, a nieprzebrane skarby, pochodzące z tajemniczych hapańskich światów, piętrzyły
się na podłodze w Wielkiej Sali Przyjęć u stóp Leii. Han stwierdził, że powietrze z jego
Ślub Księżniczki Leii
12
płuc wydobywa się z dziwnym świstem, zapewne dlatego, iż za każdym razem, kiedy
jego oczom ukazywał się kolejny dar, nieświadomie wstrzymywał oddech.
Cisza, jaka zapadła na parterze, wydawała się przytłaczająca, niemal złowieszcza.
Na złocistym dywanie stało ponad dwieście kobiet z różnych należących do Hapan
światów, a Han nie mógł się nadziwić ich pięknu, wdziękowi, sile. Nigdy przedtem nie
widział Hapanki. Teraz wiedział, że tak uroczych istot już nigdy nie zapomni.
Kiedy Hapanie zamilkli, nikt nie śmiał się odezwać. Han podobnie jak wszyscy
czekał, ciekaw, czego zażądają w zamian za skarby. Czuł pulsowanie krwi; przypusz-
czał, że mogą chcieć tylko jednego: zawarcia porozumienia z Republiką. Był pewien,
że Hapanie poproszą Leię o zgodę na udział Republiki w ostatecznej walce przeciwko
połączonym flotom lordów dowodzących niedobitkami sił Imperium.
Zobaczył, jak Leia wychyla się z tronu i patrzy z aprobatą na złożone skarby.
- Wspominałaś, że chcesz złożyć mi dary z sześćdziesięciu trzech swoich światów
- przemówiła, zwracając się do Hapanki. - Widzę jednak dary tylko z sześćdziesięciu
dwóch. Nie daliście mi nic z samej Hapes.
Han przeżył prawdziwy wstrząs. Olśniony ofiarowanymi przez Hapan skarbami,
już dawno stracił rachubę składanych darów. Uwaga Leii wydała mu się grubiaństwem,
dowodem zachłanności. Spodziewał się, że Hapanie, zbulwersowani jej fatalnymi ma-
nierami, zabiorą wszystko na swój statek i odlecą.
Zamiast tego zobaczył, jak przedstawicielka Hapan obdarza Leię ciepłym uśmie-
chem, jak gdyby zachwycona uwagą księżniczki, a później spogląda jej w oczy i coś
mówi. Threepio pospiesznie przetłumaczył słowa gościa:
- To dlatego, że zachowałam nasz najcenniejszy dar na sam koniec.
Uczyniła gest w stronę promu, a wszystkie stojące na dywanie kobiety cofnęły się,
robiąc przejście. Okazało się, że pragną złożyć ostatni dar bez żadnych fanfar, bez
śpiewów i bez muzyki, w zupełnej ciszy.
Z wnętrza promu wyłoniły się dwie kobiety ubrane bardzo skromnie na czarno.
Jedynymi ozdobami, jakie nosiły, były srebrne kółeczka wpięte w ciemne włosy. Mię-
dzy Hapankami szedł mężczyzna. Na głowie miał srebrny diadem, z którego zwisała
czarna, osłaniająca twarz woalka. Wystające spod niej złociste włosy opadały mło-
dzieńcowi aż na ramiona. Prawie nagi tors osłaniała skąpa, jedwabna szata spięta na
ramionach srebrnymi spinkami, w muskularnych rękach trzymał duże, bogato zdobione
pudełko, wykonane z inkrustowanego srebrem hebanu.
Podszedł do tronu Leii i postawił je u jej stóp na podłodze. Później kucnął, oparł-
szy lekko ręce na kolanach, a kobiety zdjęły mu woalkę. Oczom Hana ukazała się twarz
najprzystojniejszego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek widział. Jego głęboko osadzo-
ne, błękitnoszare oczy przywodziły na myśl kolor wzburzonego morza. Emanowała z
nich mądrość, ale także duże poczucie humoru. Muskularne ramiona i mocno zaryso-
wana szczęka świadczyły o zdecydowaniu i sile. Han pomyślał, że musi to być jakiś
wysoki rangą dygnitarz z dworu samej królowej-matki. Po chwili usłyszał głos pani
ambasador.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
13
- Hapesah, rurahsen Ta'a Chume, elesa holder Chume'da (Królowa-matka z pla-
nety Hapes ofiarowuje swój najcenniejszy skarb, syna Isoldera, Chume'dę, którego żo-
na będzie rządziła jako przyszła królowa).
Chewbacca warknął, a zgromadzone na dole istoty zaczęły mówić wszystkie jed-
nocześnie. Harmider był tak wielki, że Han miał wrażenie, iż słyszy huk fal morskich
rozbijających się o brzeg podczas sztormu.
Mon Mothma ściągnęła z głowy słuchawki i popatrzyła z namysłem na Leię. Jeden
z generałów cicho zaklął i uśmiechnął się szeroko, a Han odsunął się od okna.
- Co takiego? - zapytał. - Co to wszystko ma znaczyć?
- Ta'a Chume pragnie, by Leia poślubiła jej syna - odparła łagodnie Mon Mothma.
- Ale ona tego nie zrobi, prawda? - zapytał Han, lecz po chwili zrozumiał, że sam
zaczyna w to coraz bardziej wątpić. Dysponując sześćdziesięcioma trzema najbogat-
szymi planetami w całej galaktyce i władając nimi jako królowa rządząca miliardami
ludzi, a w dodatku mając takiego mężczyznę u boku...
Mon Mothma spojrzała Hanowi prosto w oczy, jak gdyby starała się rozszyfrować
jego myśli.
- Mając całe bogactwo hapańskich światów i mogąc z łatwością opłacić koszty
wojny, Leia rozgromi resztki Imperium bardzo szybko, oszczędzając przy okazji milio-
ny istnień. Wiem, jak wielkim uczuciem darzył ją pan kiedyś, generale Solo. Mimo to
sądzę, że wyrażę myśli większości obywateli Nowej Republiki, kiedy powiem, iż dla
dobra nas wszystkich powinna przyjąć tę propozycję.
Ślub Księżniczki Leii
14
R O Z D Z I A Ł
2
Luke wyczuwał istnienie ruin pradawnego domu Mistrza Jedi znacznie wcześniej,
niż pokazał mu je jego whiphidzki przewodnik. Podobnie jak cała Toola, na której spod
płatów pozostałego po zimie lodu zalegającego na nieurodzajnej równinie wystawały
jedynie krótkie purpurowe porosty, ruiny sprawiały wrażenie krzepiących i czystych,
ale i opustoszałych, jak gdyby nigdy nikt ich nie odwiedzał. Uczucie dziwnej lekkości
upewniło Luke'a, że musiał tutaj mieszkać kiedyś jakiś dobry Jedi.
Ogromny Whiphid, którego jasnożółte futro falowało w podmuchach wiosennego
wiatru, przedzierał się przez gąszcz purpurowych mchów, nie wypuszczając z łapy wi-
brosiekiery. W pewnej chwili zatrzymał się, wciągnął ze świstem powietrze w nozdrza,
kierując ogromne wystające kły ku odległemu purpurowemu słońcu, i wydał z siebie ni
to ryk, ni to gwizd, patrząc w dal małymi czarnymi oczkami.
Luke zsunął na plecy kaptur kombinezonu śnieżnego i spoglądając w tę samą stro-
nę, czuł nadciągające niebezpieczeństwo. Dostrzegł stado śnieżnych demonów, które
opuściły dotychczasową kryjówkę w burzowych chmurach. Opadały teraz ku ziemi z
łopotem włochatych szarych skrzydeł, połyskujących w promieniach wiszącego nisko
nad horyzontem słońca. Whiphid wydał z siebie bitewny gwizd, obawiając się, że go
zaatakują, ale Luke dosięgnął je swoją myślą i poczuł ich głód. Polowały na stado ku-
dłatych motmotów poruszających się na horyzoncie niczym lodowe góry, wypatrując
cielaka na tyle małego, by mogły bez kłopotu rozerwać go na strzępy.
- Spokojnie - odezwał się Luke, wyciągnął rękę i dotknął nią barku Whiphida. -
Proszę cię, zaprowadź mnie teraz do tych ruin.
Luke starał się użyć Mocy, żeby uspokoić whiphidzkiego wojownika, ale ten tylko
zadrżał i ożywiony żądzą walki, mocniej ścisnął rękojeść wibrosiekiery.
Po chwili zagwizdał przeciągle, wskazując na pomoc, a Luke, korzystając z Mocy,
zrozumiał jego intencje.
- Przeszukaj grób Mistrza Jedi, mój mały, jeśli musisz, ale ja udaję się na polowa-
nie. Kiedy dostrzegłem wroga, honor nakazuje mi walczyć. Mój klan będzie dzisiaj
ucztował, racząc się upolowanymi przeze mnie śnieżnymi demonami.
Jedyne ubranie Whiphida stanowił szeroki pas z prawdziwym arsenałem broni.
Odchodząc wyciągnął spomiędzy zwisających z niego przedziwnych przedmiotów po-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
15
czerniały, żelazny, wysadzany szpikulcami korbacz. Trzymając wibrosiekierę w jednej,
a korbacz w drugiej łapie, zaczął przedzierać się przez tundrę szybciej, niż Luke mógł
się spodziewać.
Młody Jedi pokręcił głową, nie zazdroszcząc śnieżnym demonom. Zza pleców do-
biegł go świst Artoo, proszącego, żeby choć trochę zwolnił i dał czas małemu robotowi
na ominięcie jakiejś szczególnie zdradzieckiej tafli lodu. Po chwili Luke i Artoo skie-
rowali się na północ. Po pewnym czasie dotarli do trzech ogromnych płaskich bloków
skalnych, które stanowiły ściany boczne i strop jakiegoś szybu. Powietrze w szybie by-
ło suche. Luke odpiął od pasa latarkę, zapalił ją i zaczął schodzić. Nie zdążył jednak
dojść zbyt głęboko, kiedy stwierdził, że szyb został zawalony. Dalszą drogę blokował
ogromny skalny głaz. Ciemne ślady na jego boku wskazywały miejsce, gdzie kiedyś,
przed wiekami, umieszczono termiczny granat, którego wybuch oderwał głaz z po-
przedniego miejsca, uniemożliwiając dostęp do wszystkiego, co kryło się za nim.
Luke zamknął oczy i starał się wybiec myślą przed siebie. Poczuł w całym ciele
przepływ Mocy. Przesunął głaz trochę na bok, potem uniósł go i przytrzymał w powie-
trzu.
- Ruszaj pierwszy, Artoo - szepnął, a robot potoczył się naprzód, pogwizdując nie-
spokojnie, kiedy przejeżdżał pod unoszącym się głazem. Kiedy R2 znalazł się po dru-
giej stronie, Luke przeczołgał się za nim i pozwolił, by głaz opadł łagodnie na ziemię.
Na klepisku tuż poza skałą Luke spostrzegł ślady butów imperialnych szturmow-
ców, widoczne wyraźnie mimo upływu tak długiego czasu. Przyjrzał się im uważnie,
rozmyślając, czy któreś z nich nie należały do jego ojca. Darth Vader z pewnością tu
dotarł. Któż inny mógł być sprawcą śmierci mieszkającego kiedyś w tej grocie Mistrza
Jedi? Ślady jednak nie dały odpowiedzi.
Korytarz w środku szybu przez cały czas się obniżał, wijąc się obok magazynów
wykopanych głęboko pod powierzchnią. W powietrzu czuło się zatęchłą woń odcho-
dów i sierści rozmaitych gryzoni. W jednym z bocznych korytarzy spoczywał nieru-
chomo niewielki kanciasty android, od dawna pozbawiony źródeł zasilania. W kolejnej
jaskini Luke ujrzał zajmujący całe wnętrze ogromny ogrzewacz, ale izolację przewo-
dów energetycznych zjadły jakieś małe zwierzęta. Idąc dalej głównym korytarzem szy-
bu, kierowali się w stronę, z której emanowała najsilniej obecność dobrego Jedi, i w
końcu dotarli do komnaty, gdzie mieszkał kiedyś zmarły Mistrz. Jego dało zniknęło,
podobnie jak dała Yody i Bena, ale Luke wyczuwał wyraźnie resztkę mocy Mistrza.
Spostrzegł pocięty i osmalony kombinezon śnieżny oraz leżący obok niego miecz
świetlny. Schylił się, podniósł go i włączył, a gdy miecz obudził się do żyda, z cichym
sykiem wystrzeliła z niego smuga opalizującej energii.
Zanim Luke wyłączył broń, przez krótką chwilę rozmyślał o człowieku, który był
kiedyś jej właścicielem. Nie wiedział o nim właściwie nic więcej poza tym, że Mistrz
Jedi ostatnie chwile żyda poświęcił, by służyć Starej Republice. Luke przez wiele mie-
sięcy podążał jego śladem. Jako kustosz zbiorów danych o innych Jedi na Coruscant,
Mistrz był zapewne tylko niezbyt ważnym urzędnikiem i najeźdźcy Imperium prawdo-
podobnie nie zawracaliby sobie nim głowy, ale mimo to uciekł z Coruscant, zabierając
ze sobą rejestry tysięcy pokoleń rycerzy Jedi.
Ślub Księżniczki Leii
16
Luke miał cichą nadzieję odnaleźć w tych rejestrach coś więcej niż tylko katalogi
ważniejszych czynów Jedi. Liczył na to, że uda mu się odkryć w nich także mądrość
starożytnych Mistrzów, spisane ich myśli i cele, do których dążyli. Jako młody Jedi, nie
znający wszystkich sposobów władania Mocą,
Luke spodziewał się dowiedzieć czegoś więcej o tajemnych metodach, z pomocą
których Mistrzowie szkolili swoich wojowników, uzdrowicieli i jasnowidzów.
Rozejrzał się po komnacie, usiłując w migoczącym świetle latarni ujrzeć coś, co
mogłoby posłużyć mu za wskazówkę. Artoo tymczasem skręcił do innego korytarza,
oświetlając sobie drogę małymi reflektorami. Po chwili Luke usłyszał żałosne gwizd-
nięcie robota i pospieszył, by zobaczyć, co się stało.
Korytarz prowadził do kilku wykutych w litej skale mniejszych komnat, których
ściany były osmalone jak po wybuchu. Luke zrozumiał, że w setkach nisz znajdujących
się w tych komnatach przechowywano tysiące, a może dziesiątki tysięcy holograficz-
nych wideogramów. Teraz jednak, po wybuchach i szalejącym tu pożarze, nagrania
zamieniły się w popiół. Cylindry z zapisaną na nich komputerową informacją leżały w
stosach zwęglonej szlaki, a ich rdzenie pamięciowe zostały bezpowrotnie zniszczone.
Zniszczeń tych dokonano za pomocą termicznych ładunków wybuchowych, ale Luke
znalazł w komnatach także odłamki elektromagnetycznych granatów. Kimkolwiek był
ten, kto zniszczył holograficzne wideogramy, zrobił wszystko, by dokładnie skasować
zapisaną w nich informację.
Luke zaczął obchodzić komnaty, mijając kolejne nisze, i zaglądając do każdej z
nich czuł, jak serce zamienia mu się powoli w kamień. Nie zostało nic. Przepadło
wszystko, cała zgromadzona tu wiedza o czynach tysięcy pokoleń rycerzy Jedi.
- To na nic, Artoo - powiedział, a jego słowa rozpłynęły się w mroku i panującej w
opustoszałych korytarzach ciszy.
Artoo gwizdnął coś w odpowiedzi bardzo smutnie i potoczył się dalej korytarzem,
od czasu do czasu przystając i unosząc się na bocznych kółkach, żeby zajrzeć do środka
którejś z nisz.
Wszystko stracone. Luke po raz kolejny uświadomił sobie tę straszną prawdę. Im-
perator nie zadowolił się wytropieniem i zabiciem Mistrza Jedi. W swoim dążeniu do
przejęcia absolutnej władzy nad galaktyką uznał za konieczne stłumić raz na zawsze
płonący we wszechświecie ogień rycerzy Jedi, zagasić najmniejsze nawet tlące się jego
ogniki i zamierać wszystko w popiół tak, aby władza tajemnych Mistrzów nigdy nie
mogła się odrodzić. Po wielu miesiącach poszukiwań Luke odnalazł tylko prochy.
Usiadł bezradnie na ziemi i zasłonił dłonią oczy. Rozmyślał, co powinien uczynić. Z
pewnością musiały istnieć inne rejestry i inne kopie. Powróci na Coruscant i zacznie
wszystko od nowa.
Nagle z końca korytarza, z ostatniej komnaty, dobiegł go podniecony świergot Ar-
too.
- Znalazłeś coś? - zapytał Luke z nadzieją.
Wstał, strzepnął popiół z ubrania i podążył za Artoo, starając się zachować spokój.
Okazało się, że robot odkrył niszę z nie zniszczonymi wideogramami. Na wierz-
chu wciąż jeszcze leżał termiczny ładunek wybuchowy, który z nieznanych przyczyn
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
17
nie eksplodował. Elektromagnetyczny granat co prawda rozerwał się na kawałki, ale nie
było wiadomo, na ile okazał się skuteczny. Luke sięgnął po pierwszy, leżący najbliżej
cylinder i umieścił go w czytniku Artoo. Robot wydał z siebie pojedynczy gwizd i na-
chylił się, przygotowany do wyświetlenia holograficznego obrazu, po chwili jednak ze
zgrzytliwym piskiem wysunął cylinder z czytnika.
- Może inny - szepnął Luke.
Sięgnął po kolejny walec leżący w głębi niszy, wyciągnął go i wsunął do czytnika
robota. Po chwili Artoo wyświetlił hologram mężczyzny odzianego w powiewną zielo-
ną szatę. Wkrótce jednak obraz zaczął migotać, a kiedy zakłócenia się nasiliły, holo-
gram zniknął. Artoo wypluł cylinder, a potem zapalił reflektor i skierował jego światło
w głąb niszy, zachęcając w ten sposób Luke'a, by spróbował raz jeszcze.
- No dobrze - westchnął Luke.
Zaczął przeszukiwać stos, starając się znaleźć wideogram znajdujący się jak najda-
lej od miejsca wybuchu granatu. Natrafił w końcu dłonią na jeden leżący na podłodze w
samym kącie niszy i już miał go wyciągnąć, kiedy poczuł, jak Moc kieruje jego rękę w
inną stronę. Wodził dłonią tak długo, aż w końcu jego palce dotknęły właściwego wi-
deogramu. Poczuł, że ogarnia go jakiś dziwny spokój. To ten, właśnie ten - zdał się
szeptać mu do ucha jakiś głos. - To właśnie tego szukasz.
Luke uchwycił cylinder, wyciągnął go ze stosu i odszedł o krok na bok. Był dziw-
nie pewien, że dalsze przeszukiwanie komnat byłoby bezcelowe. Czuł, że jeżeli miał w
ogóle znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania, trzyma ją w dłoni.
Wsunął walec do otworu czytnika Artoo, który niemal natychmiast uzyskał sygnał.
Przed robotem pojawił się świetlisty obszar ukazujący pradawną salę tronową, w której
rycerze Jedi po kolei stawali przed swoimi mistrzami i składali im sprawozdania z tego,
co zrobili. A jednak i ten hologram był uszkodzony, miejscami nawet zatarty tak bar-
dzo, że Luke widział tylko fragmenty: mężczyznę o błękitnej skórze, który opisywał
szczegółowo wyczerpującą kosmiczną bitwę, jaką stoczył z galaktycznymi korsarzami,
żółtookiego Twi'leka z ogonami wyrastającymi z głowy, opowiadającego o wykryciu
spisku mającego na celu zabicie jakiegoś ambasadora. Każdy raport na holograficznym
wideogramie poprzedzała wyświetlana data i godzina nagrania. Zapisu dokonano przed
prawie czterystu standardowymi laty.
Nagle na wideogramie pojawił się Yoda spoglądający w stronę stojącego w sali
tronu. Wygląd Mistrza odbiegał nieco od tego, jaki Luke zachował w swojej pamięci.
Jego skóra miała odcień bardziej szafirowozielony, poza tym przy chodzeniu nie posłu-
giwał się laską. Będąc w średnim wieku, wyglądał beztrosko i dziarsko. W niczym nie
przypominał zgarbionego i wiecznie stroskanego starca, którego poznał Luke. Więk-
szość ścieżki dźwiękowej została zatarta, ale w pewnej chwili przez towarzyszący na-
graniu szum przedarły się słowa Yody:
- Próbowaliśmy uwolnić Chu'unthora z Dathomiry, ale zostaliśmy odparci przez
czarownice... potyczka, z mistrzami Gra'aton i Vulatan... zginęło czternastu akolitów...
musimy wrócić tam, by odzyskać...
Słowa zanikły, zakłócone przez szum, a wkrótce i holograficzny obraz przemienił
się w błękitną poświatę, w której tylko błyskały od czasu do czasu różnobarwne iskry.
Ślub Księżniczki Leii
18
Inni ludzie także zdawali sprawozdania, ale nic z tego, co mówili, nie brzmiało za-
chęcająco. Luke rozważał w myślach słowa Yody: „Chu'unthora z Dathomiry". Czy
Chu'unthor był kimś w rodzaju przywódcy politycznego, czy może było to określenie
jakiejś nieznanej rasy? I gdzie mogła znajdować się Dathomira?
- Artoo - zwrócił się Luke do robota - przeszukaj swoje atlasy gwiezdne i powiedz
mi, czy jest w nich jakaś wzmianka o miejscu zwanym Dathomira?
To może być system gwiezdny, a może pojedyncza planeta... A może nawet osoba
- pomyślał pełen obaw. Artoo zabrał się do pracy, ale po chwili gwizdnął przecząco.
- Tak myślałem - stwierdził Luke. - Ja też nigdy o niej nie słyszałem.
Pamiętał, że podczas wojen klonowych wiele planet zostało zniszczonych, a wiele
innych zamieniono w pustynie nie nadające się do zamieszkania. Może więc Dathomira
była jednym ze światów zdewastowanych w takim stopniu, że całkiem o nim zapo-
mniano. A może nie była nawet światem, tylko księżycem jakiejś planety znajdującej
się na skraju galaktyki, oddalona od cywilizacji tak bardzo, że nawet nie umieszczono
jej w atlasach? Kto wie, może nawet nie była księżycem, a jedynie kontynentem, wy-
spą, czy miastem? Czymkolwiek jednak była, Luke czuł, że kiedyś w jakiś sposób ją
odnajdzie.
Kiedy wydostali się na powierzchnię, stwierdzili, że zapadła noc. Czekali dosyć
długo, zanim z ciemności wyłonił się Whiphid, dźwigający szczątki wypatroszonego
śnieżnego demona. Białe szpony stwora były teraz skurczone, a po ziemi ciągnął się
wystający spomiędzy potężnych kłów długi purpurowy jęzor. Luke był trochę zdziwio-
ny, że Whiphid się nie zmęczył, wlokąc za sobą takiego olbrzyma, ale przewodnik tyl-
ko ścisnął mocniej trzymany w łapie długi włochaty ogon stwora i zaciągnął zdobycz
do obozowiska.
Luke spędził resztę nocy w obozie Whiphidów, w klatce z żeber olbrzymiego
motmota wyściełanej skórami, by ochronić jej mieszkańców przed przenikliwym wia-
trem. Whiphidzi rozpalili pod gołym niebem wielkie ognisko i piekli śnieżnego demo-
na, młodzież tańczyła wokół ogniska, a starsi przygrywali na harfach, szarpiąc struny
pazurami. Luke siedział w klatce; spoglądając na płomienie, wsłuchiwał się w dźwięki
wydawane przez struny harf i rozmyślał. „Ujrzysz przyszłość, ale także przeszłość. Zo-
baczysz starych przyjaciół, o których już zapomniałeś" - te słowa powiedział mu dawno
temu Yoda, kiedy uczył go przenikać myślami poprzez mgłę zasłony czasu.
Luke przyglądał się przez chwilę konstrukcji z żeber motmota. Wysoko ponad
głową zauważył wyryty na kościach jakiś napis. Litery ciągnęły się na przestrzeni dzie-
sięciu czy dwunastu metrów i przedstawiały rodowód przodków klanu Whiphidów.
Luke wprawdzie nie znał tego pisma, ale czuł, że litery tańczą w migoczącym świetle
ogniska, jak gdyby były kawałkami drewna czy kamieniami spadającymi ku niemu pro-
sto z nieba. Kości żeber zaginały się wysoko nad nim, tworząc sklepienie klatki; Luke
powiódł wzrokiem za ich krzywizną. Widział, jak lecące w powietrzu kawałki drewna i
głazy obracają się w locie. Miał wrażenie, że zaraz go zmiażdżą. Czuł, że głazy z każdą
upływającą chwilą zbliżają się coraz bardziej. Oddychał głęboko i mimo przenikliwego
chłodu Tooli na czoło zaczęły występować mu mikroskopijne krople potu. Zrozumiał,
że nawiedza go jakaś wizja.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
19
Stał na szczycie skalistej górskiej fortecy i spoglądał na rozciągającą się w dole
równinę i widniejące w oddali wzgórza
0 zboczach porośniętych gęstymi, mrocznymi lasami. Z tamtej strony nadciągała
gwałtowna burza. Silny wiatr gnał przed sobą zwały ciemnych chmur i pyłu, wyrywał z
korzeniami napotkane na drodze drzewa i targał je po równinie. Skłębione chmury
przykryły wkrótce całe niebo, przecinając je coraz częściej jaskrawymi, purpurowymi
strzałami błyskawic. Luke odczuwał bardzo wyraźnie emanującą z nich wrogość. Zda-
wał sobie sprawę, że cała ta nawałnica została stworzona przy udziale ciemnej strony
Mocy.
Ujrzał szybujące w powietrzu niczym zwiędłe liście kamienie
1 wielkie grudy ziemi. Musiał trzymać się kamiennej balustrady, aby nie oderwać
się od ścian fortecy. Wiatr huczał mu w uszach jak rozszalałe fale wzburzonego oceanu.
Kiedy wzniecona przez ciemną stronę Mocy nawałnica szalała nad okolicą, a pię-
trzące się czarne chmury zbliżały się coraz bardziej, Luke usłyszał niespodziewanie pe-
łen słodyczy, beztroski kobiecy śmiech. Wpatrując się w skłębione zwały na niebie, uj-
rzał kobiety unoszące się niczym ogromne ćmy pośród odłamków skał i głazów. Jakiś
głos wydawał się szeptać: „Czarownice z Dathomiry".
Ślub Księżniczki Leii
20
R O Z D Z I A Ł
3
Leia wyciągnęła z ucha słuchawkę komunikatora i wstrząśnięta, popatrzyła na ha-
pańską oficjalną wysłanniczkę. Wiedziała, że nawiązanie kontaktu z Hapanami nastrę-
czało zwykle sporo trudności. Byli całkowicie odmienni kulturowo i skłonni do chowa-
nia uraz. Wsłuchując się w narastający wokół ryk setek tysięcy osób, spoglądała na al-
deraański balkon, zastanawiając się, co odpowiedzieć. Zobaczyła, że Han odsunął się
od szyby i rozmawia z ożywieniem z Mon Mothmą.
Zaczekawszy, aż gwar nieco ucichnie, zwróciła się do przedstawicielki Hapes:
- Proszę powiedzieć Ta'a Chume, że uważam jej dary za wspaniałe, a jej hojność
za nie mającą granic. Muszę mieć jednak trochę czasu na to, żeby szczegółowo rozwa-
żyć jej propozycję.
Przerwała, bo nie była pewna, o jak długi czas do namysłu należy poprosić. Sły-
szała, że Hapanie mają opinię ludzi stanowczych i zdecydowanych. Kiedyś nawet po-
wiedziano jej, że Ta'a Chume podejmuje decyzje najwyższej wagi po namyśle trwają-
cym nie dłużej niż kilka godzin. Czy zatem wypada jej rozważać propozycję królowej-
matki przez cały dzień? Poczuła nagłe oszołomienie, przyprawiające niemal o zawrót
głowy.
- Przepraszam, czy wolno mi coś powiedzieć? - zapytał książę Isolder, mówiąc ję-
zykiem basie, choć z wyraźnym akcentem.
Leia popatrzyła na niego, zdumiona, że potrafi posługiwać się jej mową. Spojrzała
w szare oczy, przypominając sobie burzowe chmury, które widziała nad szczytami gór
w tropikalnych rejonach planety Hapes.
Isolder uśmiechnął się przepraszająco. Z jego postawy i rysów emanowała dziwna
siła.
- Wiem, że twoje zwyczaje różnią się od naszych. Nasi władcy jednak od pradaw-
nych czasów właśnie w taki sposób zawierają związki małżeńskie. Pragnę, byś podjęła
decyzję bez pośpiechu. Proszę, zechciej poświęcić trochę czasu na poznanie Hapes, na-
szych światów i naszych obyczajów. Chciałbym także, abyś mogła poznać mnie.
Coś w sposobie, w jaki to powiedział, sprawiło, że Leia uświadomiła sobie, iż nie
była to zwyczajna propozycja.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
21
- Trzydzieści dni? - zapytała. - Zajęłoby mi to mniej czasu, ale za kilka dni muszę
polecieć w misji dyplomatycznej do światów systemu Ropes.
Książę Isolder spuścił ze zrozumieniem oczy, zgadzając się na ten okres.
- Oczywiście - powiedział. - Królowa zawsze musi mieć czas dla swoich podwład-
nych. - Przerwał na chwilę, po czym zapytał z nadzieją: - Czy przed udaniem się w
drogę nie zechciałabyś się spotkać ze mną w mniej oficjalnych okolicznościach?
Leia gorączkowo rozważała propozycję. Przed odlotem musiała jeszcze zapoznać
się z całym mnóstwem dokumentów: traktatów i umów handlowych, rejestrów zgło-
szonych zażaleń, rozpraw egzobiologicznych i tak dalej. Z raportów, jakie otrzymała,
wynikało, że Verpinowie, rasa inteligentnych insektoidów, nie wywiązali się należycie
z umów o budowę statków wojennych dla mięsożernych Barabelów. Dobrze wiedzieli,
że złamanie chociaż jednej umowy może mieć dla nich bardzo przykre skutki. Tłuma-
czyli się tym, że wykonane statki zostały porwane przez jedną z matek jakiegoś szalo-
nego roju, nie czuli się jednak w obowiązku zmusić jej, aby zwróciła skradzione jed-
nostki. Całą sprawę komplikowały wyglądające na wiarygodne plotki, jakoby Barabe-
lowie wdawali się w negocjacje z przepadającymi za owadzim mięsem Kubazami, pra-
gnąc sprzedać szefom kuchni niektóre części ciał Verpinów. Leia czuła, że jej prywatne
życie nie może kolidować z obowiązkami zawodowymi, przynajmniej nie w tej chwili.
Popatrzyła w górę na balkon Alderaanu. Han z Chewbaccą już wyszli, a przy szybie
stała Mon Mothma, trzymając przy uchu słuchawkę komunikatora. Kobieta nie uczyni-
ła jednak żadnego gestu, natomiast siedzący obok niej Threkin Horm - przewodniczący
Rady Alderaanu - kiwnął głową zachęcając Leię, by przyjęła propozycję młodego Ha-
panina.
- Tak, oczywiście - odezwała się w końcu księżniczka. - Jeżeli tylko znajdziesz
czas dla mnie, zanim wyruszę w drogę.
- Moje dni i noce należą do ciebie, pani - odrzekł książę, łagodnie się uśmiechając.
- A zatem czy mógłbyś dziś wieczorem zjeść ze mną kolację w moich apartamen-
tach na pokładzie „Snu Rebeliantów"? - zapytała Leia.
Isolder ponownie spuścił wzrok, po czym używając palców wskazujących i kciu-
ków, zasłonił twarz woalką. Leia, która przez cały czas nie mogła nadziwić się jego
urodzie, poczuła dawny żal, że książę ukrył twarz, a zarazem wyrzuty sumienia na myśl
o tym, że chciałaby przyglądać się jej chociaż odrobinę dłużej.
Podniosła się z tronu i opuściła Wielką Salę Przyjęć, a wzrok tysięcy istot podążył
za nią. Czuła narastający niepokój i nade wszystko chciała zobaczyć się z Kanon. Udała
się do swoich komnat w ambasadzie, licząc na to, że tam go zastanie, ale nie było niko-
go. Zakłopotana, wyciągnęła komunikator i używając częstotliwości wojskowej, do-
wiedziała się, że opuścił Coruscant i poleciał na „Sen Rebeliantów". Nie wróżyło to ni-
czego dobrego. Na pokładzie „Snu Rebeliantów" dokował statek Hana, „Tysiącletni
Sokół'', czekając na powrót dowódcy. Leia wiedziała, że kiedy Han był zmartwiony al-
bo rozdrażniony, lubił poświęcać się rozmaitym pracom na swoim statku. Twierdził, że
oddawanie się pracy fizycznej, a zwłaszcza takiej, na której się dobrze zna, działa koją-
co na jego umysł. A zatem najprawdopodobniej i teraz uciekł na „Sokoła". Widocznie
propozycja Hapan musiała go głęboko poruszyć, zapewne o wiele bardziej, niż byłby
Ślub Księżniczki Leii
22
skłonny przyznać przed samym sobą. Leia dobrze wiedziała, dlaczego Han był w fatal-
nym nastroju, i mimo skrajnego wyczerpania, nie zastanawiając się dłużej, wezwała
swój prywatny wahadłowiec.
Znalazła „Sokoła" we wnęce dziewięćdziesiątego lądowiska. Han i Chewie sie-
dzieli w głównej kabinie przed pulpitami kontrolnymi, dyskutując nad plątaniną powy-
ciąganych ze środka kabli łączących pulpity z wyrzutniami i generatorami energetycz-
nych pól ochronnych. Chewie dostrzegł księżniczkę i ryknął na powitanie, ale Han z
zapalonym palnikiem plazmowym w dłoni spoglądał w inną stronę. Po chwili zgasił
palnik, nie obrócił się jednak, nawet na nią nie spojrzał.
- Cześć - odezwała się cicho Leia. - Miałam nadzieję, że zastanę was w swoich
komnatach na Coruscant.
- Ta-a, no cóż, mieliśmy tu parę spraw, które trzeba było załatwić - odrzekł Han.
Leia przez długą chwilę milczała. Chewbacca wstał, podszedł do niej i objął ją na
powitanie, przyciskając jej twarz do brązowego futra, po czym oddalił się dyskretnie,
zostawiając ich samych. Dopiero wówczas Han odwrócił się w stronę Leii. Na czoło
wystąpiły mu krople potu, co z całą pewnością nie było wynikiem ciężkiej pracy.
- No więc... hmm... jak to się zakończyło? - zapytał. - Co im odpowiedziałaś?
- Poprosiłam ich, by dali mi kilka dni do namysłu - odparła Leia.
Nie czuła się jeszcze gotowa oznajmić mu, że ten wieczór zamierza spędzić w to-
warzystwie Isoldera na pokładzie „Snu Rebeliantów".
- Hm - mruknął Han.
Leia ujęła jego zabrudzone smarem dłonie i powiedziała łagodnie:
- Nie mogłam ich tak po prostu odesłać. To byłoby niegrzeczne. Nie mogę zaprze-
paścić szansy nawiązania z nimi stosunków, nawet jeżeli nie chcę poślubić ich księcia.
Hapanie są przecież bogaci i bardzo silni. Jedynym powodem, dla którego poleciałam
na Hapes, było uzyskanie od nich pomocy w naszej walce przeciwko lordom.
- Wiem o tym - westchnął Han. - Zrobiłabyś niemal wszystko, by wygrać tę walkę.
- Zaraz, zaraz, o co ci właściwie chodzi?
- Nienawidziłaś Imperium, a teraz Zsinj i jego lordowie są wszystkim, co z niego
pozostało. Dziesiątki razy walczyłaś z nimi i ryzykowałaś w tej walce życie. W każdej
chwili oddałabyś je za Nową Republikę, prawda? Bez zastanawiania się, bez żalu?
- Oczywiście - przyznała Leia. - Ale...
- A zatem mam prawo podejrzewać, że oddasz to życie teraz - przerwał jej Han. - I
to oddasz je Hapanom. Ale zamiast umrzeć, będziesz dla nich żyła.
- Ja... ja nie mogłabym tego zrobić - zapewniła go stanowczo Leia.
Han popatrzył na nią, oddychając z wysiłkiem, a jego głos przepełniony bólem
stracił nagle całą kryjącą się w nim oskarżycielską siłę.
- Oczywiście, że nie - westchnął i odstawił palnik na metalową podłogę kabiny. -
Sam już nie wiem, o co mi właściwie chodzi. Chciałem tylko...
Leia łagodnie przesunęła dłonią po jego czole. Nie widziała Hana od pięciu mie-
sięcy i teraz czuła się trochę skrępowana. Przypuszczała, że gdyby nie ta rozłąka, Han
potraktowałby propozycję Hapan jako dobry dowcip. Teraz jednak zachowywał się ina-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
23
czej, a więc musiało się kryć za tym coś więcej. Musiało być coś, czym trapił się bar-
dziej niż zwykle.
- Co się stało? - zapytała. - Zachowujesz się, jakbyś nie był sobą.
- Nie wiem - szepnął Han. - To chyba... z powodu tego, co przeżyłem podczas tej
ostatniej wyprawy. Jeszcze nie zdążyłem dojść do siebie po tym wszystkim, co widzia-
łem. Jestem taki zmęczony. Widziałaś, co „Żelazna Pięść" zrobiła na Sellagis? Zamie-
niła całą tę kolonię w zgliszcza. Podążałem za statkiem Zsinja przez kilka miesięcy i
wszędzie znajdowałem to samo: całe światy obrócone w perzynę, spalone i zniszczone
miasta, zrujnowane stocznie. A sprawił to tylko jeden superniszczyciel gwiezdny z sza-
leńcem i mordercą za sterami.
Kiedy zginął Imperator, myślałem, że wygraliśmy. Przekonałem się jednak, że
nasz przeciwnik jest znacznie groźniejszy niż przypuszczałem, monstrualnie wielki. Za
każdym razem, kiedy pozwalamy sobie choć na krótką przerwę, jakiś wielki moff ogła-
sza się kolejnym zbawcą światów albo inny generał czy lord knuje równie zdradliwe
plany. Często w nocy śniłem, że walczę w gęstej mgle z wielogłową bestią, a ona prze-
raźliwie ryczy i stara się mnie połknąć. Nie widzę reszty jej ciała, a tylko ogniste oczy i
łeb wyłaniający się z półmroku. Staram się go odciąć siekierą i w końcu mi się to udaje,
ale po chwili bestii odrasta nowy łeb i znów słyszę, jak z ciemności dobiega mnie prze-
rażający ryk. Nie widzę, skąd dochodzi, i nie widzę już ciała bestii. Wiem tylko, że
gdzieś tam czyha, ale jej nie dostrzegam. Przegraliśmy już tyle razy i nadal przegrywa-
my.
- Wojnę? - zapytała Leia. - Tam, w ogniu walki, może naprawdę to tak wyglądać -
dodała, chcąc go uspokoić. - Lordowie, podobnie jak Imperium, któremu służyli, kieru-
ją się zachłannością i nienawiścią. Ja jednak, będąc dyplomatką, widzę niemal same
zwycięstwa. Każdego dnia jakiś świat przyłącza się do Nowej Republiki. Każdego dnia
dostrzegam jakiś mały postęp. Możliwe, że przegrywamy bitwy, ale w ogólnym rozra-
chunku stanowczo zwyciężamy.
- A co będzie, jeżeli Imperium udoskonali urządzenia maskujące gwiezdne nisz-
czyciele? - zapytał Han. - Od dawna słyszy się plotki na ten temat. Albo jeżeli Zsinj czy
jakiś inny wielki moff zbuduje następny superniszczyciel gwiezdny podobny do „Że-
laznej Pięści", a może nawet całą flotę takich statków?
Leia odetchnęła głęboko.
- Wówczas będziemy walczyli nadal. Myślę jednak, że korzystanie z supernisz-
czycieli tej klasy co „Żelazna Pięść" wymaga tak dużo energii, że Zsinja nie stać na
używanie więcej niż jednej czy dwóch takich jednostek naraz. Koszty ich utrzymania są
zbyt duże i w końcu dojdzie do tego, że nie będzie mógł sobie na to pozwolić.
- Wojna się jeszcze nie skończyła - stwierdził Han. - Może nawet nie skończy się
za naszego życia.
Leia nigdy przedtem nie widziała go tak bardzo zrezygnowanego, tak przybitego.
- Jeżeli nie będziemy w stanie zapewnić pokoju nam, zapewnimy go naszym dzie-
ciom - odparła.
Ślub Księżniczki Leii
24
Han wyprostował się w fotelu i oparł głowę o pierś Leii, a ona wiedziała, co może
zaprzątać teraz jego umysł. Powiedziała: naszym dzieciom, a Han, słysząc te słowa, z
pewnością pomyślał o Hapanach.
- Muszę przyznać - odezwał się w końcu - że Hapanie złożyli ci dzisiaj bardzo ku-
szącą propozycję. Od dawna dochodziły nas plotki na temat bogactw ich „ukrytych
światów", a tu pstryk! Czy kiedy przebywałaś na Hapes, udało ci się zobaczyć coś cie-
kawego?- Tak - odparła zdecydowanie Leia. - Powinieneś i ty zobaczyć, co królowa-
matka zrobiła z ich planety. Miasta są wspaniałe, spokojne i takie piękne. Nie chodzi mi
o domy, fabryki i ulice, ale przede wszystkim o mieszkańców i o to, w jaki sposób my-
ślą. Wyczuwa się u nich... po prostu wielki spokój. Han spojrzał w jej rozmarzone oczy.
- Zakochałaś się - stwierdził.
- Wcale nie - zaprzeczyła Leia.
Han jednak obrócił się w fotelu i chwycił ją za ramiona.
- A właśnie, że tak - powiedział, a później jeszcze raz popatrzył jej w oczy. - Po-
słuchaj, kochanie, możliwe, że nie zakochałaś się w Isolderze, ale z całą pewnością za-
kochałaś się w ich świecie. Kiedy Imperator zniszczył Alderaan, pozbawił cię tego
wszystkiego, co kochałaś, wszystkiego, o co walczyłaś. Nie możesz powiedzieć, że to
nieprawda. Od tamtego czasu tęsknisz za czymś, co mogłabyś nazwać swoim domem!
Leia wstrzymała na chwilę oddech. Zdała sobie sprawę z tego, że powiedział
prawdę. Nigdy przedtem nie opłakiwała Alderaanu ani zabitych tam jej bliskich, ale
Alderaan i Hapes były do siebie podobne pod względem prostoty i wdzięku architektu-
ry. Mieszkańcy Alderaanu uwielbiali przyrodę i życie tak bardzo, że nie mieli zwyczaju
budowania miast na równinach, gdzie ludzie mogliby deptać rosnącą tam bujnie trawę.
Zamiast tego wznosili swoje majestatyczne budowle na wyniosłych skalistych wyży-
nach, pośród łagodnych pagórków albo upychali je w szczeliny pod czapami polarnego
lodu czy nawet stawiali na gigantycznych platformach pośrodku płycizn i mielizn alde-
raańskich oceanów.
Leia zakryła dłonią oczy, czując napływające łzy. To były dawne, piękne czasy.
- Spokojnie, spokojnie - szepnął Han, ujmując jej dłoń i składając na niej pocału-
nek. - Nie ma żadnych powodów, żeby płakać.
- Wszystko jest tak strasznie skomplikowane... - rzekła Leia - misja dyplomatycz-
na na planetę Verpinów, wojna przeciwko lordom. Pracuję tak ciężko, że wyruszam w
następną wyprawę, zanim zdążę odpocząć po poprzedniej. Przez cały czas mam nadzie-
ję, że w końcu znajdę jakiś świat, który będę mogła traktować jak ojczyznę, ale nic z
tego nie wychodzi.
- A co z Nowym Alderaanem? - zapytał Han. - Służby Pomocnicze znalazły ci
przecież całkiem miłe miejsce.
- Ale pięć miesięcy temu odkryli je także agenci Zsinja. Musieliśmy zarządzić
ewakuację, choć możliwe, że jeszcze tam powrócimy.
- Jestem pewien, że wkrótce uda się nam znaleźć coś innego - pocieszył ją Han.
- Możliwe, ale nawet jeżeli znajdziemy, nie będzie tam tak samo jak w domu -
stwierdziła Leia. - Co miesiąc biorę udział w posiedzeniu Rady Alderaanu. Rozmawia-
liśmy kiedyś na temat przemiany jednego z naszych światów w taki, który przypomi-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
25
nałby nam tamten bezpowrotnie utracony, dyskutowaliśmy o budowie ogromnej stacji
orbitalnej, a nawet o kupnie nowego świata, ale większość alderaańskich uchodźców,
których podczas ataku Imperium nie było na planecie, nie zalicza się do zręcznych dy-
plomatów czy handlowców. Poza tym nie mamy zbyt wiele pieniędzy. Taki wydatek
zubożyłby kilka pokoleń naszych ludzi. I chociaż wysłani przez nas zwiadowcy prze-
mierzają najdalsze krańce galaktyki, wciąż poszukując nie odkrytych jeszcze światów,
nasi handlowcy nie chcą nawet słyszeć o kupnie nowej planety. Nawiązali kontakty z
większością innych światów i nie można wymagać, by teraz rezygnowali z czegoś, co
stanowi jedyne źródło ich zarobków. Osiągnęliśmy zatem impas i nie dziwię się, że
niektórzy członkowie rady czują się zniechęceni.
- A co z darami, które dzisiaj wręczyli ci Hapanie? Wystarczyłoby ich na wpłace-
nie pokaźnej zaliczki na kupno nowej planety.
- Nie znasz Hapan - odrzekła Leia. - Ich zwyczaje są nadzwyczaj surowe. Jeśli
zgodzę się przyjąć ich dary, muszę wyrazić zgodę także na całą resztę. Muszę wziąć
wszystko albo nie brać niczego. Jeżeli nie poślubię Isoldera, powinnam wszystko od-
dać.
- To oddaj - doradził Han. - Nie sądzę, żebyś musiała zawracać sobie nimi głowę.
Nie wywarli na mnie najlepszego wrażenia.
- To dlatego, że ich nie znasz - odparła Leia, zdumiona, że Han może w taki bez-
troski sposób wyrażać się o rasie ludzkiej, która zamieszkuje dziesiątki systemów
gwiezdnych.
- Przypuszczam, że ty znasz ich bardzo dobrze? - odciął się Han. - Czy tydzień
prania mózgów przez ekspertów od propagandy na Hapes sprawił, że stałaś się specja-
listką w dziedzinie ich cywilizacji?
- Mówisz o całych gromadach gwiezdnych - tłumaczyła cierpliwie Leia. - Za-
mieszkują je miliardy ludzi. Nigdy przedtem nie widziałeś żadnego Hapanina. Skąd
możesz mieć o nich tak złe zdanie?
- Hapanie od ponad trzech tysiącleci pilnują swoich granic jak oczka w głowie -
stwierdził Han. - Widziałem na własne oczy, co się stało, kiedy za bardzo się do nich
zbliżyliśmy. Wierz mi, oni muszą coś ukrywać.
- Ukrywać? Nie sądzę, by mieli coś do ukrycia. Chyba że chodzi ci o pokojowy
tryb życia, który chcą chronić przed zagrożeniem z zewnątrz.
- Jeżeli ich królowa-matka jest takim wzorem cnót, jak mówisz, dlaczego obawia
się, że moglibyśmy jej zagrozić? - spytał Han. – Nie-e, księżniczko, ona musi coś
ukrywać. Czy nie widzisz, że się czegoś boi?
- Nie wierzę w to - oświadczyła Leia. - Jak możesz myśleć w ten sposób? Gdyby
sprawy w gromadzie Hapan wyglądały naprawdę tak źle, nie sądzisz, że mielibyśmy do
czynienia z uchodźcami czy dezerterami? A tymczasem nikt stamtąd nie ucieka.
- Zapewne dlatego, że nie może - obstawał przy swoim Han. - Może patrole Hapan
wyłapują wszystkich, którzy sprawiają kłopot władzom.
- To absurd - żachnęła się Leia. - Zaczynasz wpadać w paranoję.
Ślub Księżniczki Leii
26
- W paranoję, tak? A co z tobą, księżniczko? Czy te kilka świecidełek i błyskotek
zawróciło ci w głowie tak bardzo, że nie umiesz odróżnić, co jest kłamstwem, a co
prawdą?
- Och, przestań wreszcie być taki pewny siebie. Czy naprawdę poczułeś się zagro-
żony z powodu Isoldera?
- Zagrożony? Przez tego dryblasa bez ogłady? Ja? - Han pokazał na siebie palcem.
- Skądże znowu!
Wiedziała, że nie mówi prawdy.
- A zatem nie będziesz miał nic przeciwko temu, że dzisiaj wieczorem zaproszę go
na kolację?
- Kolację? - powtórzył Han. - Dlaczego miałbym mieć coś przeciwko temu, że bę-
dzie jadł kolację z kobietą, którą kocham, i która zapewniała, że mnie też kocha?
- Nie bądź złośliwy - odparła sarkastycznie Leia. - Przyszłam tu, bo ciebie także
chciałam zaprosić, ale teraz uważam, że może powinnam pozwolić ci zostać tutaj, że-
byś mógł dalej wysuwać te swoje niczym nie uzasadnione podejrzenia.
Powiedziawszy to, odwróciła się i niemal biegiem opuściła pokład statku. Han
krzyknął za nią:
- Bardzo dziękuję za zaproszenie! W takim razie do zobaczenia na kolacji! - I ude-
rzył pięścią w ścianę.
Po wyjściu Leii Han rzucił się ze zdwojoną energią w wir pracy na „Sokole". Sta-
rał się nie myśleć o czymkolwiek innym. Pracował tak intensywnie, że na czoło wystą-
piły mu wielkie krople potu. Wykorzystał kilka sztuczek, żeby zwiększyć moc wyj-
ściową i skuteczność rufowego generatora pola ochronnego o czternaście procent po-
wyżej dotychczas osiąganej wartości maksymalnej, potem zszedł ze statku i zajął się
obrotowymi działkami. Chewbacca pozostał na pokładzie, pracując przy ustawianiu so-
czewek celowników blasterów, umieszczonych pod kadłubem. Kiedy minęły dwie go-
dziny wytężonej pracy, u wejścia do doku pojawiła się nagle grupa ludzi. Przewodził jej
otyły Threkin Horm. Przewodniczący Rady Alderaanu siedział jak zwykle na swoim
unoszącym się na repulsorach krześle, a tuż za nim kroczył książę Isolder w towarzy-
stwie dwóch kobiet będących jego osobistymi strażniczkami. Nieco z tyłu podążało kil-
koro niższych rangą urzędników, którzy zatrzymali się w pobliżu wejścia.
- Jak Wasza Wysokość sam widzi, znajdujemy się w jednym z naszych doków re-
montowych - odezwał się nosowym głosem Threkin Horm, wsuwając kciuk lewej ręki
między trzeci i czwarty podbródek. - A oto nasz sławny generał Han Solo, bohater No-
wej Republiki, który właśnie zajmuje się remontem swojego... ee... hm... statku... „Ty-
siącletniego Sokoła".
Książę Isolder obejrzał uważnie jednostkę Hana, zwracając szczególną uwagę na
pordzewiały kadłub i umieszczoną na nim niezwykłą zbieraninę działek i blasterów.
Han po raz pierwszy w życiu poczuł, że ogarnia go dziwne zakłopotanie. Prawdę mó-
wiąc, jego „Sokół" przypominał bardziej kupę złomu niż prawdziwy statek, zwłaszcza
kiedy tak tkwił nieruchomo na lśniącym, czarnym pokładzie gwiezdnego niszczyciela.
Han zauważył, że Isolder jest od niego nieco wyższy, a jego muskularny tors i umię-
śnione ramiona wyglądają naprawdę groźnie. Znacznie bardziej jednak onieśmielały go
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
27
królewskie maniery księcia, malujący się na jego twarzy spokój, spojrzenie stalowonie-
bieskich oczu, prosty nos, a także opadające na ramiona gęste złociste włosy. Młody
książę ubrany był teraz inaczej niż podczas audiencji. Miał na sobie jedwabną, spiętą na
ramionach krótką pelerynę narzuconą na równie krótką białą tunikę. Ubiór ten nie za-
krywał jego mocarnych ramion, umięśnionego torsu ani opalenizny zdobiącej całe cia-
ło. Han pomyślał, że Isolder wygląda jak ucieleśnienie starożytnego pogańskiego boż-
ka.
- Generał Solo jest dobrym znajomym i przyjacielem księżniczki Leii Organy -
przedstawił go Threkin Horm. - Prawdę mówiąc, ocalił jej kilka razy życie, o ile się nie
mylę.
Isolder przeniósł wzrok na Hana i obdarzył go serdecznym uśmiechem.
- A więc jesteś nie tylko przyjacielem Leii, ale i jej wybawcą? - zapytał, a Han,
spojrzawszy mu w oczy, ujrzał w nich niekłamaną radość. - Nasi ludzie mają więc wo-
bec ciebie dług wdzięczności.
Isolder odezwał się silnym, głębokim głosem, w którym brzmiał dziwny akcent.
Książę przeciągał samogłoski, przesadnie je akcentując, jak gdyby się obawiał, że może
wymówić je zbyt szybko.
- Och, można powiedzieć, że jestem dla niej kimś więcej niż tylko wybawcą - po-
prawił go Han. - Ściśle rzecz ujmując, jesteśmy kochankami.
- Generale Solo! - wybuchnął z oburzeniem Threkin, ale książę Isolder przerwał
mu, unosząc rękę.
- Nic nie szkodzi -powiedział, zwracając się do Hana. - Księżniczka Leia jest ko-
bietą bardzo piękną i rozumiem powody, dla których cię pociąga. Mam nadzieję, że
moje przybycie nie stanowi dla ciebie powodu do... niepokoju.
- Właściwym słowem byłoby: irytacji - odparł Han. - Nie znaczy to, że życzę ci
śmierci. Wolałbym, żebyś zniknął, ale niekoniecznie umarł.
- Ja... przepraszam cię za jego złe maniery, książę. -Threkin, jąkając się, próbował
ratować sytuację, rzuciwszy Hanowi jadowite spojrzenie. - Sądziłem, że generał Nowej
Republiki będzie bardziej uprzejmy, a już z pewnością potrafi być bardziej gościnny.
Zmarszczone brwi Threkina świadczyły wymownie, że gdyby miał na to jakiś
wpływ, Han zostałby natychmiast zdegradowany do stopnia szeregowca.
- Generale Solo, czy nie zechciałbyś pokazać mi teraz wnętrza statku? - zapytał
uprzejmie książę.
- Z przyjemnością, Wasza Wysokość - odparł Han i poprowadził Isoldera w górę
opuszczonego trapu.
Threkin Horm mruknął coś niewyraźnie i zamierzał pójść za nimi, ale strażniczki
Isoldera zatrzymały się przed nim, blokując drogę. Jedna z nich, bardzo piękna, o pło-
miennorudych włosach, niby od niechcenia położyła dłoń na kolbie blastera, a Han, wi-
dząc ten gest, usłyszał w głowie alarmowy sygnał. Widywał już kobiety podobne do
niej, pewne siebie i tak dobrze władające bronią, że blastery w ich dłoniach wydawały
się być przedłużeniem rąk. Pojął, jak niebezpieczna musi być ta kobieta. Threkin Horm
musiał to także zrozumieć, gdyż natychmiast zaniechał swoich zamiarów.
Ślub Księżniczki Leii
28
Wspinając się po trapie, Han podświadomie oczekiwał, że Isolder spróbuje go za-
atakować. Książę jednak spokojnie wszedł na pokład i cierpliwie patrzył, jak Han po-
kazuje mu nadprzestrzenny napęd, silniki do lotów z prędkościami podświetlnymi, a
także elementy uzbrojenia oraz generatory pól ochronnych i deflektory, w które stop-
niowo wyposażał statek, aż stopiły się z nim w jedną całość.
Kiedy wyjaśnienia Hana dobiegły końca, Isolder nachylił się nad nim i zapytał
zdziwiony:
- Chcesz powiedzieć, że to naprawdę lata?
- O, tak - odparł Han, zastanawiając się, czy książę jest tym faktem rzeczywiście
zaskoczony, czy tylko kpi sobie z niego w żywe oczy. - Lata i to szybko.
- Sam fakt, że potrafisz utrzymać to wszystko tak, żeby się nie rozpadło, dobrze
świadczy o twoich umiejętnościach - oznajmił Isolder. - To przecież statek przemytni-
czy, prawda? Bardzo szybki, mający wiele schowków i niezwykłe, ukryte uzbrojenie?
Han wzruszył tylko ramionami.
- Znam się na takich statkach - ciągnął Isolder. - Kiedy byłem trochę młodszy,
opuściłem dom i przez kilka sezonów sam byłem przemytnikiem. Czy widziałeś już
któryś z naszych hapańskich lekkich krążowników klasy Nova?
- Nie - odrzekł Han, spoglądając z zaciekawieniem na Isoldera i czując, że zaczyna
darzyć go trochę większym szacunkiem.
Książę, założywszy ręce za plecami, popatrzył na Hana i powiedział z namysłem:
- Mają ponad czterysta metrów długości, mogą latać bez tankowania przez ponad
rok, są bardzo szybkie i mogą zestrzelić z nieba taki statek jak twój, zanim zdążysz pi-
snąć.
- Czy zamierzasz mnie przestraszyć? - zapytał go Han.
- Nie - odparł Isoder, a później nachylił się nad Hanem i powiedział konfidencjo-
nalnym szeptem: - Dam ci taki, jeżeli mi obiecasz, że odlecisz nim jak najdalej stąd.
Han wspiął się lekko na palce i odrzekł dokładnie takim samym tonem:
- Nie ma mowy.
Isolder uśmiechnął się szeroko, a w jego oczach można było wyczytać prawdziwy
podziw.
- To dobrze. To znaczy, że nie chcesz złamać swoich zasad. Pozwól zatem, że za-
apeluję do tych zasad. Generale Solo, co właściwie możesz ofiarować księżniczce Leii?
Han przystanął na chwilę, zaskoczony. Nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Kocham ją i ona mnie kocha - wykrztusił w końcu. - To wystarczy.
- Jeżeli ją kochasz, pozostaw ją mnie - nalegał Isolder. - Ona chce mieć poczucie
bezpieczeństwa, a takie może zapewnić jej ludowi tylko Hapes. Gdyby cię poślubiła, w
pewnym sensie czułaby się zawsze ograniczona. Nie mógłbyś zapewnić jej takiego ży-
cia, na jakie zasługuje.
Odwrócił się i ruszył w stronę trapu, ale kiedy przeciskał się w wąskim korytarzu
obok Hana, ten schwycił go za ramię i odwrócił ku sobie.
- Zaczekaj chwilę - zażądał. - O co ci właściwie chodzi? Wyłóżmy na stół wszyst-
kie karty!
- Co to znaczy? - zapytał Isolder.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
29
- To znaczy, że we wszechświecie jest wiele innych księżniczek, a ja chciałbym
znać powód, dla którego tu przybyłeś. Chcę wiedzieć, dlaczego twoja matka wybrała
właśnie Leię. Nie ma bogactw ani niczego, co mogłaby ofiarować Hapes.
Jeśli pragniesz zawrzeć traktat z Nową Republiką, jest kilka prostszych sposobów,
by to zrobić.
Isolder popatrzył w oczy Hana i lekko się uśmiechnął.
- Dowiedziałem się, że księżniczka Leia zaprosiła na dzisiejszą kolację także cie-
bie. Myślę zatem, że oboje powinniście usłyszeć, co mam do powiedzenia.
Ślub Księżniczki Leii
30
R O Z D Z I A Ł
4
Kiedy Han, ubrany w swój najlepszy granatowy generalski mundur, pojawił się w
apartamencie Leii, podawano właśnie drugie danie. Jedno spojrzenie na twarz Leii wy-
starczyło, aby zrozumiał, że księżniczka była zaskoczona jego przybyciem. Książę
Isolder odziany w tradycyjny wieczorowy strój siedział po lewej stronie, a o krok za
jego plecami stały strażniczki-amazonki. Han nie mógł się oprzeć pokusie, żeby cho-
ciaż przez chwilę nie zatrzymać na nich wzroku. Obie miały na sobie powiewne ja-
skrawoczerwone suknie z jedwabiu, w których wyglądały niezwykle kusząco. Na jed-
nym biodrze lśniły im blastery o misternie inkrustowanych srebrem rękojeściach, na
drugim wspaniałe wibromiecze. Po prawej stronie Leii na swoim unoszącym się krześle
spoczywał Threkin Horm, pełniący tym razem funkcję przyzwoitki. Kiedy służący po-
spieszyli, by zrobić Hanowi miejsce przy stole, Leia przedstawiła go Isolderowi.
Threkin Horm przerwał jej, mówiąc lodowatym tonem:
- Już się znają.
Leia spojrzała pytająco na Threkina, którego zagniewana twarz zaczynała przybie-
rać coraz czerwieńszą barwę, a Han odrzekł:
- Tak, książę Isolder wpadł do mnie na pogawędkę, kiedy pracowałem na „Tysiąc-
letnim Sokole". Okazało się, że... hm... mamy ze sobą wiele wspólnego.
Powiedziawszy to, odwrócił się szybko w inną stronę, licząc na to, że Leia nie do-
strzeże jego zakłopotania.
- Naprawdę? - zapytała jednak księżniczka. - Chciałabym dowiedzieć się czegoś
więcej o tym spotkaniu.
Ton jej głosu wskazywał, że pragnie odegrać się na nim za ostatnią sprzeczkę.
- Tak, generale Solo, dlaczego nie miałby pan powiedzieć księżniczce całej praw-
dy? - burknął Threkin.
Zapadła niezręczna cisza, którą przerwał w końcu książę Isolder.
- No cóż, przede wszystkim byłem zafascynowany faktem, że zarówno generał So-
lo jak i ja trudniliśmy się kiedyś korsarstwem. Jaki ten wszechświat jest mały...
- Korsarstwem? - zapytał podejrzliwie Threkin, a Han pozwolił sobie na pełen ulgi
oddech.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
31
- Tak - przyznał Isolder. - Kiedy byłem kilkunastoletnim chłopcem, korsarze na-
padli na królewski statek flagowy i zamordowali mojego starszego brata. Właśnie z te-
go powodu jestem teraz Chume'dą, następcą tronu. Byłem młody, miałem głowę nabitą
idealistycznymi pomysłami, więc ukradkiem uciekłem z domu i przybrałem inne na-
zwisko. Przez dwa lata przemierzałem handlowe szlaki jako korsarz, pracując na coraz
to innym statku i polując na łotra, który zabił mojego brata.
- Co za intrygująca opowieść - wtrąciła się Leia. - Czy udało ci się go w końcu od-
naleźć?
- Tak - odrzekł książę. -Udało. Nazywał się Harravan. Zaaresztowałem go i osa-
dziłem w jednym z najlepiej strzeżonych więzień na Hapes.
- Praca wśród piratów musiała być bardzo niebezpieczna - stwierdził Threkin. -
Gdyby kiedykolwiek dowiedzieli się, kim jesteś...
- Piraci nie byli tacy groźni, jak można sądzić - odparł Isolder. - Największym za-
grożeniem była dla nas flota gwiezdna mojej matki. A spotykaliśmy się z nią... dosyć
często.
- Czy to znaczy, że nawet twoja matka nie wiedziała, gdzie jesteś? - zapytała Leia.
- Nie. Środki masowego przekazu sądziły, że ukrywam się, zdjęty strachem, a po-
nieważ nawet moja matka nie miała pojęcia, gdzie przebywam, starała się nie przywią-
zywać do tego dużej wagi w nadziei, że kiedyś się odnajdę.
- A ten pirat, którego pochwyciłeś, ten Harravan, co się z nim w końcu stało?
- Kiedy czekał w więzieniu na proces, został skrytobójczo zamordowany - powie-
dział ponuro Isolder. - Nie zdążył nawet wyjawić nazwisk wsporników. Ponownie za-
padła niezręczna cisza, a Leia popatrzyła na Hana. Z pewnością zauważyła, że Isolder
zmienił temat rozmowy, chcąc oszczędzić generałowi jej gniewu. Han chrząknął i zapy-
tał:
- Czy w gromadzie gwiazd należących do Hapes mieliście dużo kłopotów z korsa-
rzami?
- Raczej nie - oświadczył Isolder. - Przestrzeń w obrębie naszych granic jest bez-
pieczna, ale mamy nieustannie problemy na obrzeżach bez względu na to, jak uważnie
je patrolujemy. Kontakty ze statkami korsarzy przebywającymi w pobliżu naszych gra-
nic są częste... i na ogół kończą się krwawo.
- Przeżyłem jeden taki kontakt, kiedy sam trudniłem się korsarstwem - przyznał
Han. - Po tym, co przeszliśmy, jestem szczerze zdumiony, że piraci nie boją się do was
zbliżać.
Han zastanowił się przez chwilę nad życiem księcia Isoldera. Parał się kiedyś kor-
sarstwem, narażając życie w potyczkach z flotą własnej matki i ryzykując, że piraci
dowiedzą się, kim jest i skąd pochodzi. Był bogaty i przystojny, a te cechy już same w
sobie sprawiały, że mógł stanowić dla niego duże zagrożenie. Co więcej, Han zaczął
uświadamiać sobie, że książę pod zewnętrzną powłoką ogłady może ukrywać całkiem
sporą porcję silnego charakteru. Nie zaliczał się do ludzi, którzy muszą się chować za
plecami troszczących się o niego strażniczek-amazonek.
Isolder wzruszył ramionami.
Ślub Księżniczki Leii
32
- Gromada gwiezdna Hapes należy do najbogatszych we wszechświecie, a to zaw-
sze przyciąga różnych awanturników. Jestem pewien, że znacie dobrze naszą historię.
Część naszej młodzieży w dalszym ciągu gloryfikuje stary, dawno miniony tryb życia.
- Waszą historię? - zapytał go Han. Leia się uśmiechnęła.
- Czy w akademii niczego cię nie nauczyli?
- Nauczyli mnie pilotować myśliwce i wojenne statki - odparł Han. - Jeżeli chodzi
o politykę, wolę zostawić ją dyplomatom.
- Na samym początku gromada Hapes była zasiedlona przez piratów, a dokładnie
przez jedną z ich grup zwaną Najeźdźcami z Lorell - rzekła Leia. - Przez setki lat krąży-
li wokół handlowych szlaków Starej Republiki, porywając statki i rabując ich ładunki.
Gdy trafiała się im piękna kobieta, uważali ją za wojenny łup i zabierali na któryś z
ukrytych światów należących do Hapes. Krótko mówiąc, Han, Najeźdźcy byli ludźmi
bardzo podobnymi do ciebie.
Han chciał zaprotestować, ale Leia uśmiechnęła się do niego, dając mu do zrozu-
mienia, że jedynie żartowała.
Threkin Horm dokończył opowieść Leii swym piskliwym głosem:
- A zatem kobiety z Hapes wychowywały swoje dzieci najlepiej jak umiały. Piraci
porywali ich synów i przyuczali ich do pirackiego fachu. Przez jakiś czas zostawiali ich
matki w spokoju, ale później powracali do nich, by wypocząć.
Han uniósł głowę i spojrzał na Threkina. Przewodniczący obserwował strażniczki
Isoldera z tą samą ciekawością, z jaką zwykle przyglądał się pożywieniu, a Han nagle
zrozumiał, dlaczego niemal wszyscy mieszkańcy Hapes byli tacy piękni. Po prostu ich
dawni przodkowie należeli do najurodziwszych ludzi w galaktyce.
- Kiedy rycerze Jedi rozprawili się ostatecznie z Najeźdźcami z Lorell, floty pira-
tów już nigdy nie powróciły w rejon Hapes - zakończył Isolder. - O naszych światach
na długi czas zapomniano, ale hapańskie kobiety postanowiły, że odtąd same będą de-
cydowały o swym losie. Złożyły przysięgę, że nigdy więcej nie pozwolą, żeby rządzili
nimi mężczyźni. Kolejne królowe-matki dotrzymywały tej przysięgi przez całe tysiąc-
lecia.
- I naprawdę przysłużyły się dobrze swoim światom - stwierdziła Leia.
- Przykro mi to powiedzieć, ale niektórzy nasi mężczyźni czują się z tego powodu
niedowartościowani - rzekł Isolder. - Tęsknią do dawnego stylu życia. Wzniecają bunty
i stają się piratami, w związku z czym nasze problemy w zasadzie nigdy się nie kończą.
Han ugryzł kilka kęsów jakiegoś mięsiwa, które w smaku było równocześnie i pi-
kantne, i mdłe, ale właściwie nie miał pojęcia, co spożywa.
- Zmieniliśmy jednak temat rozmowy - odezwał się Threkin Horm. - Księżniczka
Leia pytała, o czym rozmawialiście dzisiaj podczas spotkania na „Sokole".
Popatrzył na Hana.
- Ach tak - pospieszył z odpowiedzią książę. – Han poruszył problem, który wy-
maga wyjaśnienia. Dziwił się, dlaczego mając tyle innych księżniczek w całej galakty-
ce, często o wiele bogatszych od Leii, moja matka zdecydowała się wybrać właśnie ją.
Prawdę mówiąc, to nie królowa-matka wybrała Leię. To j a ją wybrałem - dodał spo-
kojnie, spoglądając na Hana.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
33
Threkin Horm musiał się czymś zakrztusić, gdyż zasłoniwszy usta serwetką, za-
czął nagle głośno kasłać, a Isolder odwrócił się do Leii.
- Kiedy wahadłowiec księżniczki wylądował na Hapes, Leia spotkała się z moją
matką na przyjęciu wydanym na jej cześć w pałacowych ogrodach. Otaczało ją tak wie-
lu dygnitarzy z różnych, należących do Hapes światów, że nie odezwała się do mnie ani
słowem. Możliwe, że nawet mnie nie widziała. Nie sądzę, by w ogóle wiedziała, że ist-
nieję. Ja jednak zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Nigdy przedtem nic
takiego mi się nie zdarzyło. Nie zaliczam się do ludzi impulsywnych. Żadna inna kobie-
ta nie była w stanie zawładnąć moim sercem. To nie moja matka wpadła na pomysł,
żeby złączyć nas małżeńskim węzłem. Ona tylko zgodziła się na to, o co ją poprosiłem.
Isolder ujął dłoń Leii i złożył na niej lekki pocałunek. Leia zaczerwieniła się, spoj-
rzała mu w oczy, ale nie mogła wymówić ani słowa.
Han także popatrzył na Isoldera, na jego stalowoniebieskie oczy, na złote, długie,
opadające na ramiona włosy, na znamionującą siłę urodziwą twarz i pomyślał, że w
żadnym razie Leia nie będzie mogła oprzeć się urokowi księcia.
Uświadomiwszy to sobie, zapomniał o wszystkim. Świat zaczął wirować mu przed
oczyma. Ocknął się, kiedy poczuł, że niezgrabnie wstaje od stołu, potykając się przy
tym o odstawione krzesło. Oczy zebranych zwróciły się na niego, a on zdał sobie spra-
wę, że zaczyna zachowywać się nieporadnie i głupio jak małe dziecko. Poczuł, że język
sztywnieje mu niczym kołek; po chwili bez słowa przysunął sobie krzesło i ponownie
usiadł. W głowie panował mu taki zamęt, że siedział w milczeniu do końca kolacji, nie
słysząc niczego, co mówiono.
Kiedy w godzinę później zaproszeni goście zaczęli się przygotowywać do wyjścia,
Han pocałował księżniczkę na dobranoc. Potem przez dobrą chwilę rozmyślał nad tym,
że Leia przyjęła ten pocałunek, jak gdyby całowanie było jakąś sportową dyscypliną
ocenianą przez grono obserwujących wszystko sędziów. Threkin Horm tylko uścisnął
dłoń księżniczki i wyszedł pierwszy, ale Isolder zatrzymał się przy Leii na dłużej.
Rozmawiał z nią przez chwilę bardzo cicho, zapewne chcąc podziękować jej za kolację
i czas, jaki zgodziła się mu poświęcić. Musiał powiedzieć też jakiś żart, gdyż Leia cicho
się roześmiała. W momencie, kiedy Han zaczynał uświadamiać sobie, że książę ociąga
się z rozstaniem, Isolder wziął Leię w ramiona i pocałował na dobranoc. Z początku
wyglądało to na oficjalny pocałunek, jaki często wymieniają ze sobą dygnitarze, ale
książę przeciągnął tę czynność o sekundę, a później o następną i następną. W końcu
cofnął się o krok, a Leia spojrzała mu prosto w oczy.
Podziękował jej raz jeszcze za wspaniały wieczór, a później przeniósł spojrzenie
na Hana. Po chwili obaj znaleźli się za drzwiami, a za księciem podążyły jego straż-
niczki-amazonki.
- Nie zamierzam poddawać się bez walki - oświadczył Han, kiedy wyszli, zwraca-
jąc się do pleców Isoldera. Wiedział, że nie były to najmądrzejsze słowa, ale w głowie
czuł taki zamęt, że nie przychodziło mu na myśl nic innego.
Książę zatrzymał się, odwrócił i spojrzał mu prosto w oczy.
Ślub Księżniczki Leii
34
- Wiem - powiedział cicho. - Ale zapewniam cię, generale Solo, że i ja nie zamie-
rzam rezygnować. W tej grze stawka jest duża, tak duża, że nawet nie zdajesz sobie z
tego sprawy.
Leia spoczywała w swoim wielkim łożu i delektowała się chwilą spokoju, długo
po tym, jak kolacja z księciem Isolderem dobiegła końca. Omal nie zasnęła, ale rozbu-
dził ją cichy świst testowanych przez techników silników napędu nadprzestrzennego.
Nad kredensem jarzyła się tęczowa poświata, wywołana przez złożone w nim klejnoty z
Gallinore, a z kąta, gdzie umieszczono drzewo z Selabu, dolatywała egzotyczna, orze-
chowa, wypełniająca całą komnatę woń. Za namową Threkina wszystkie skarby złożo-
no w jej komnacie, ale Leia starała się nie zaprzątać sobie tym głowy. Zamiast tego
rozmyślała o Isolderze - o tym, jaki był uprzejmy dla Hana podczas kolacji, jaki
grzeczny, dowcipny i niezwykle mądry. I w końcu o tym, jak wyznał jej, że ją kocha.
Obudziła się w samym środku nocy, wstała, i chcąc przestać myśleć o Isolderze, usiadła
przy konsoli komputera i zajęła się studiowaniem obyczajów Verpinów. Te ogromne
owady posiadły umiejętność latania w przestrzeni kosmicznej dawno temu, jeszcze za-
nim powstała Stara Republika, i skolonizowały cały pas asteroid Roche'a. Ich społecz-
ność zaliczała się do najdziwniejszych w galaktyce. Porozumiewały się ze sobą za po-
mocą fal radiowych emitowanych przez osobliwy organ umieszczony w samym środku
tułowia. Każdy Verpin mógł połączyć się ze wszystkimi innymi naraz w ciągu dosłow-
nie kilku sekund, dzięki czemu wytworzyły coś w rodzaju zbiorowej świadomości.
Każdy owad uważał jednak siebie za istotę niezależną, żyjącą poza społecznością i nie
podlegającą rozkazom królowej żadnego roju. Kiedy więc jakiś osobnik podjął decyzję
uważaną przez resztę zbiorowości za naganną, nigdy nie był ani karany, ani nawet
upominany. W tym sensie postępowanie królowej „szalonego" roju, która sabotowała
traktaty zawarte z Barabelami, nie było traktowane jako ciężkie przestępstwo, a jedynie
jako coś w rodzaju godnej ubolewania niezręczności.
Leia przejrzała wszystkie dane i stwierdziła, że historia Verpinów zawiera wiele
opisów tego typu przestępstw, morderstw i kradzieży. Odkryła też coś bardzo ciekawe-
go. Z danych wynikało, że niemal wszyscy popełniający te czyny Verpinowie mieli
uszkodzony zestaw kilku anten. Odkrycie to sprawiło, iż Leia zaczęła się zastanawiać,
czy przypadkiem Verpinowie nie posiedli zbiorowej świadomości w większym stopniu,
niż zdawali sobie z tego sprawę. Osobnik pozbawiony anten był skazany na wieczną
samotność, na brak kontaktu z innymi Verpinami.
Bez względu jednak na powód, dla którego Verpinowie postępowali w taki spo-
sób, rozwścieczeni Barabelowie zamierzali rozprawić się z całą rasą i porąbać wszyst-
kie osobniki na kawałki, a następnie sporządzić z nich wspaniałe hors d'oeuvres. Leia
zrozumiała, że nie znajdzie żadnego rozwiązania, dopóki nie dotrze do układu Roche'a i
nie spotka się osobiście z Verpinami. Zapewne nie będzie mogła zrozumieć całej praw-
dy nawet wówczas, kiedy stanie oko w oko z królową tamtego „szalonego" roju.
Przetarła zmęczone oczy, ale była zbyt podniecona swoim odkryciem, by móc za-
snąć. Postanowiła więc udać się drugim korytarzem do pokoju łączności wideohologra-
ficznej, gdzie zastała czuwającego operatora.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
35
- Chciałabym się skontaktować z Luke'em Skywalkerem - powiedziała. - Powinien
przebywać teraz w ambasadzie Nowej Republiki na Tooli.
Operator kiwnął głową, połączył się i przez chwilę rozmawiał z przedstawicielem
tamtej stacji.
- Skywalker wyprawił się do puszczy - oświadczył, kiedy skończył. - Jeżeli to coś
pilnego, powinniśmy uzyskać jego obraz na ekranie łączności wideoholograficznej nie
później niż za godzinę.
- Bardzo dobrze - odrzekła Leia. - Zaczekam na połączenie tutaj. I tak nie potrafi-
łabym teraz zasnąć - dodała w myślach.
Usiadła na sąsiednim krześle i czekała cierpliwie na połączenie z bratem. Kiedy w
końcu komunikacja została nawiązana, ujrzała go ubranego w ciemny wełniany
płaszcz, stojącego przed wysokim domem. Za plecami miał wielkie okno z kryształową
szybą, w której przeglądało się blade, czerwonawe słońce. Otaczało go czerwoną po-
światą niczym ognistą aureolą.
- Co to takiego pilnego? - zapytał, nie mogąc złapać tchu jak po długim biegu.
Leia poczuła nagłe zakłopotanie, które sprawiło, że straciła poprzednią śmiałość.
Udało jej się jednak zwalczyć to uczucie i opowiedziała bratu o Isolderze, o bogac-
twach złożonych w jej komnacie, a w końcu o propozycji Hapan. Luke wysłuchał jej
cierpliwie, studiując przez moment jej twarz.
- Isolder cię przeraża? - zapytał, kiedy zakończyła. - Czuję bardzo wyraźnie ema-
nujące od ciebie przerażenie.
- Tak - przyznała Leia.
- Czujesz względem niego czułość, która z czasem może przemienić się w miłość?
Nie chcesz jednak skrzywdzić ani Hana, ani księcia?
- Tak - rzekła Leia. - Och, przepraszam, że zwracam się do ciebie z czymś tak bła-
hym, ale...
- Nie, to wcale nie jest błaha sprawa - przerwał jej Luke i nagle jego jasnoniebie-
skie oczy spojrzały ponad nią, skupiając się na czymś, co zapewne tylko on sam do-
strzegał gdzieś w oddali. - Czy słyszałaś kiedykolwiek o planecie zwanej Dathomirą?
- Nie - odpowiedziała Leia. - Dlaczego pytasz?- Nie wiem - przyznał Luke. - Mam
tylko pewne przeczucie. Niedługo przylatuję do ciebie. Pilnie cię potrzebuję. Powinie-
nem dotrzeć na Coruscant w ciągu czterech dni.
- Za trzy dni odlatuję do układu Roche'a.
- A zatem tam się z tobą spotkam.
- Świetnie - odparła Leia. - Bardzo liczę na wsparcie z twojej strony.
- Póki co, nie spiesz się - doradził jej Luke. - Postaraj się zorientować, co czujesz.
Nie musisz wybierać między Hanem a księciem już w tej chwili. Zapomnij o tym, jak
bardzo Isolder jest bogaty. Poślubisz przecież jego, a nie należące do niego światy. Po
prostu zastanów się nad nim w taki sam sposób, w jaki zastanowiłabyś się nad każdym
innym kandydatem, dobrze?
Leia kiwnęła głową, uświadamiając sobie nagle, ile to połączenie będzie koszto-
wało.
- Dziękuję ci - powiedziała tylko. - Niedługo się zobaczymy.
Ślub Księżniczki Leii
36
- Kocham cię - odparł Luke i przerwał połączenie. Leia wróciła do sypialni, długo
jednak nie mogła zasnąć. Obudził ją wcześnie rano dzwonek do drzwi. Otworzyła je i
ujrzała Hana z kwiatami rozgwiezdnika w ręce.
- Przyszedłem, by przeprosić cię za wczorajszy wieczór - powiedział, wręczając jej
roślinę, której jaskrawożółte kwiaty na ciemnozielonych łodygach otwierały się i za-
mykały, jakby mrugając do niej przyjaźnie.
Leia przyjęła roślinę i serdecznie się uśmiechnęła, a Han pocałował księżniczkę na
powitanie.
- Jak, twoim zdaniem, udała się kolacja? - zapytał.
- Wspaniale - odparła Leia. - Isolder okazał się prawdziwym dżentelmenem.
- Mam nadzieję, że nie jest bez skazy - rzekł Han, ale widząc, że księżniczka na-
wet się nie uśmiechnęła, pospiesznie dodał: - Po skończonej kolacji poszedłem do sie-
bie i przez dłuższy czas gryzłem się swoimi niczym nie uzasadnionymi podejrzeniami.
- I jak smakowały? - zapytała Leia.
- Och, sama wiesz. W środku nocy stwierdziłem, że jestem w jednej z okrętowych
stołówek i rozglądam się za czymś smaczniejszym do zjedzenia. - Leia uśmiechnęła się,
a Han, widząc to, pogładził ją po policzku. - No, nareszcie się uśmiechnęłaś. Kocham
cię, wiesz o tym?
- Wiem.
- To dobrze - powiedział i odetchnął głęboko. - No więc jak, twoim zdaniem, udała
się wczorajsza kolacja?
- Nie zamierzasz się poddawać, prawda? - zapytała. Han wzruszył ramionami.
- No cóż, wydawał się dosyć miły - rzekła Leia. - Tak sądzę. Zamierzam zapropo-
nować mu, żeby został na statku w tym czasie, kiedy będę przebywała w układzie Ro-
che'a.
- Co takiego?
- Zamierzam go zaprosić, by pozostał tu, na tym statku, dopóki nie powrócę - po-
wtórzyła Leia.
- Dlaczego?
- Ponieważ ma zamiar spędzić tu tylko kilka tygodni, a później odleci i może już
nigdy więcej go nie zobaczę. Właśnie dlatego.
Han zaczął z powątpiewaniem kręcić głową.
- Mam nadzieję, że nie dałaś się nabrać na tę historię, jak zakochał się w tobie od
pierwszego wejrzenia - zauważył trochę głośniej niż zamierzał. - I jak błagał matkę, że-
by zezwoliła mu na zawarcie związku z tobą.
- I to cię tak niepokoi?
- Jasne, że mnie niepokoi! - niemal wykrzyknął Han. - Dlaczego nie miałoby mnie
niepokoić? - Jego wzrok zmatowiał, a dłonie zacisnęły się w pięści. - Mówię ci, że od
pierwszej chwili, w której ujrzałem tego gościa, wiedziałem, że będzie z nim jakiś kło-
pot. Wyczuwam w nim coś bardzo złego... - Spojrzał nagle przytomniej, i jak gdyby
przypominając sobie, że Leia jest w komnacie, dodał: - Wasza Wysokość. Ten gość
jest... no, nie wiem... oślizgły jak ropucha.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
37
- Oślizgły? - wykrzyknęła Leia. - Nazywasz księcia Hapes oślizgłą ropuchą? Daj
spokój, Han, jesteś najzwyczajniej w świecie zazdrosny!
- Masz rację! Może jestem po prostu zazdrosny! - przyznał Han. - Ale to nie zmie-
nia w niczym tego, co czuję. A czuję, że kryje się w nim jakieś zło. - Ponownie jego
wzrok zmatowiał, jak gdyby Han zaglądał w tym czasie w głąb własnej duszy. - Uwierz
mi, Wasza Wysokość. Dużą część życia spędziłem w rynsztoku. Ja też jestem oślizgły
jak ropucha. Większość moich przyjaciół jest tak samo oślizgła. A kiedy przebywa się
pośród ropuch tak długo, jak ja, wyczuwa się je na odległość! Leia nie mogła pojąć, jak
Han może wygadywać takie straszne rzeczy.
Najpierw ją obraził, uznając za podejrzany
fakt, iż jakiś inny mężczyzna może uważać ją za pociągającą, a później nazwał tego
mężczyznę oślizgłą ropuchą. Wszystko to pozostawało w jaskrawej sprzeczności z
wpajanymi jej od najmłodszych lat zasadami, dotyczącymi postępowania.
- Uważam - powiedziała, nie posiadając się ze złości - że powinieneś zabrać tę
idiotyczną roślinę i wręczyć ją wraz z przeprosinami księciu! Wiesz, sądzę, że twój
ociężały umysł i niewyparzony język wpędzą cię kiedyś w niezłe tarapaty!
- A ty za bardzo słuchasz tego, co podszeptuje ci Threkin Horm! Jest dla mnie cał-
kiem jasne, że stara się zrobić wszystko, żebyście ty i Isolder poznali się jak najlepiej.
Czy wiedziałaś, że twój nieskazitelny książę zaproponował mi wczoraj nowiutki lekki
krążownik w zamian za to, że zostawię mu ciebie i wyniosę się stąd jak najdalej? Mó-
wię ci, ten gość jest oślizgły jak ropucha!
Leia popatrzyła na Hana z furią i wymierzyła palec w jego twarz.
- Możliwe... całkiem możliwe, że powinieneś skorzystać z jego propozycji, dopóki
masz czas i okazję na tym zyskać!
Han cofnął się o krok i zmarszczył brwi, zdumiony obrotem, jaki zaczynała przy-
bierać ta rozmowa.
- Hej, posłuchaj, Leio - powiedział przepraszająco. - Ja... ja sam nie wiem, co o
tym wszystkim myśleć. Nie chciałbym przysparzać ci zmartwień. Jestem świadom, że
Isolder sprawia wrażenie bardzo miłego, ale... zeszłej nocy w stołówce słyszałem, co
mówią ludzie. A plotkują na ten temat niemal wszyscy. Gdyby to oni mieli decydować,
bylibyście małżeństwem od dawna. Ja tymczasem staram się ciebie powstrzymać, ale
wydaje mi się, że im bardziej się staram, tym szybciej cię tracę.
Leia rozważała, co ma odpowiedzieć. Rozumiała, że Han stara się ją przeprosić,
ale on zapewne nawet i w tej chwili nie zdawał sobie sprawy, iż ona uważa jego postę-
powanie za obraźliwe.
- Posłuchaj, nie mam pojęcia, dlaczego ludzie mówią, że powinnam poślubić księ-
cia Isoldera - odezwała się po chwili. - Nie zrobiłam ani nie powiedziałam niczego, co
mogłoby usprawiedliwić takie opinie. Nie słuchaj tego, co mówią inni. Słuchaj mnie.
Kocham cię za to, kim jesteś, pamiętasz? Rebeliantem, przemytnikiem i samochwałą.
To nigdy się nie zmieni, sądzę jednak, że najbliższe kilka dni powinnam mieć wyłącz-
nie dla siebie. Dobrze?
W ciszy, jaka zapadła po jej słowach, rozległ się dźwięczny sygnał komunikatora.
Leia podeszła do małego holograficznego projektora stojącego w kącie i wcisnęła kla-
wisz włączający urządzenie.
Ślub Księżniczki Leii
38
- Tak? - zapytała.
Przed nią wyłonił się, początkowo niewielki, wizerunek Threkina Horma. Stary
ambasador złożył cały ogromny ciężar swojego ciała na obszernym szezlongu, a zwały
tłuszczu na twarzy niemal zakrywały jego bladoniebieskie oczy.
- Księżniczko - odezwał się jowialnym tonem - na jutro zwołujemy nadzwyczajne
zebranie Rady Alderaanu. Pozwoliłem sobie zaprosić wszystkich ważniejszych gości.
- Nadzwyczajne zebranie rady? - zapytała zdziwiona Leia. - Ale dlaczego? Czy
stało się coś złego?
- Nie złego! - odparł Horm. - Wszyscy przecież słyszeli dobre wieści o propozycji
Hapan, a ponieważ małżeństwo księżniczki Leii z jednym z najbogatszych książąt w
galaktyce wpłynie na los wszystkich uchodźców, pomyślałem, że zebranie rady będzie
najbardziej odpowiednim miejscem na omówienie wszystkich szczegółów związanych
z twoim zamążpójściem.
- Dziękuję - odparła wyniośle Leia. - Z pewnością się pojawię.
Nie kryjąc niesmaku, wcisnęła klawisz, przerywając połączenie. Han popatrzył na
nią znacząco, a potem odwrócił się i w pośpiechu opuścił jej komnatę.
Znalazłszy się w sterylnie białym korytarzu „Snu Rebeliantów", Han oparł się o
ścianę i zaczął analizować swoją sytuację. Próba przeproszenia Leii zakończyła się
kompletnym fiaskiem, a jeżeli chodzi o Isoldera, księżniczka miała prawdopodobnie
rację. Wydawał się całkiem miłym gościem, a wszelkie zastrzeżenia, jakie wysuwał
wobec niego Han, podszeptywała zapewne zazdrość.
Kiedy jednak w rozmowie z Leią wspominał o należących do Hapes spokojnych
światach, wyraźnie dostrzegł w jej oczach jakąś dziwną tęsknotę. Poza tym Isolder miał
rację, pytając go, co właściwie Han mógłby dać Leii, gdyby udało mu się zdobyć jej
rękę. Z pewnością nie dysponował takimi skarbami, jakie ofiarowali jej Hapanie. Gdy-
by przekonał Leię, by go poślubiła, alderaańscy uchodźcy nic by na tym nie zyskali.
Threkin Horm nieustannie czuwał u boku księżniczki, przypominając jej o nich przy
każdej okazji, a przecież Leia była zawsze bezgranicznie lojalna wobec swego ludu.
Han cicho zachichotał. „Sądzę, że najbliższe kilka dni powinnam mieć wyłącznie
dla siebie" - oświadczyła Leia. Han już kilka razy słyszał, jak mówiła coś takiego i
zawsze w kilka dni później oznajmiała: „Baw się dobrze i nie miej do mnie żalu".
Miał tylko jeden sposób na to, żeby stać się tak bogatym jak Isolder. Kiedy jednak
o tym pomyślał, poczuł, że w gardle mu zasycha, a serce zaczyna walić jak młotem.
Mimo to odpiął od pasa miniaturowy komunikator i wystukał na nim numer. Połączył
się z dawnym wspólnikiem. Na ekranie pojawiła się ogromna, brązowa, niczym zrobio-
na z gumy twarz Hutta spoglądającego na Hana ciemnymi oczami. Jego mętny wzrok
świadczył o częstym zażywaniu narkotyków.
- Witaj, Dalia, ty stary łotrze - odezwał się Han z udawanym entuzjazmem. - Po-
trzebna mi jest twoja pomoc. Chciałbym, żebyś udzielił mi pożyczki pod zastaw „Ty-
siącletniego Sokoła" i zorganizował dla mnie dziś w nocy grę w karty. I to grę o naj-
wyższe stawki.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
39
Kapitan Astarta, jedna z osobistych strażniczek Isoldera, obudziła księcia, który
odpoczywał w swojej sypialni. Była kobietą niezwykłej urody o długich ciemnorudych
włosach i oczach tak granatowych jak niebo nad jej rodzinną planetą Terephon.
- Flarett a rellaren? (Czy kolacja była wystarczająco pikantna?) - zapytała niby od
niechcenia.
Rozbudzony Isolder patrzył, jak omiata spojrzeniem całą komnatę, spoglądając po
kolei na kredens, na jego łoże, a w końcu na nocną szafkę. Poruszała się tak płynnie, że
jej widok przywodził na myśl kota.
- Dziękuję, kolacja była wystarczająco pikantna - odrzekł. - A księżniczka okazała
się uroczą, naprawdę czarującą gospodynią. Czy stało się coś złego?
- Przed godziną otrzymaliśmy szyfrogram. Przesłano go wszystkim statkom naszej
floty. Podejrzewam, że jest to rozkaz zamordowania jakieś ważnej osobistości.
- Szyfrogram został nadany z Hapes?
- Nie. Przesłano go naszym statkom stąd, z Coruscant.
- Kto ma zostać zamordowany?
- W rozkazie nie wymieniono ani osoby, ani miejsca, ani czasu - odrzekła kapitan
Astarta. - Cała wiadomość brzmi: „Kusicielka wydaje się nazbyt wścibska. Przedsię-
wziąć niezbędne kroki". Wiem, że to jakiś szyfr, ale jego znaczenie, przynajmniej dla
mnie, jest jasne.
- Czy powiadomiłaś siły bezpieczeństwa Nowej Republiki, że Leia może zostać
zamordowana?
Astarta na chwilę się zawahała.
- Nie jestem pewna, czy to ona ma być ofiarą.
Isolder nie odpowiedział. Gdyby zginął, tron i władza dostałyby się w ręce córki
jego ciotki Secciah. Jedna z jego poprzednich narzeczonych - lady Elliar - została także
zamordowana. Znaleziono ją utopioną w zbiorniku chłodziwa promiennika. Isolder nie
mógł wprawdzie niczego udowodnić, lecz był pewien, że to ciotka Secciah wydała roz-
kaz, by zabić Elliar. Był też pewien, że to ona wynajęła piratów w celu zgładzenia jego
starszego brata, kiedy opanowali królewski flagowy statek. Piraci zdawali sobie sprawę,
ile życie Chume'dy jest warte dla jego matki, a mimo to zabili chłopca, nie żądając na-
wet okupu.
- Sądzisz więc, że to ja mam być ofiarą? - zapytał w końcu Isolder.
- Tak myślę, mój panie - przyznała Astarta. - Lady Secciah będzie później mogła
obciążyć za to winą innych... jedną z frakcji politycznych Nowej Republiki lub jednego
z lordów, który mógłby się obawiać zawarcia takiego związku, a nawet generała Solo.
Ma wiele możliwości.
Isolder usiadł w łożu i zaczął rozmyślać, zamknąwszy oczy. Jego ciotki i matka
były do cna zdeprawowane, przebiegłe i podstępne. Miał nadzieję na zawarcie małżeń-
stwa z kobietą nie wywodzącą się z królewskiej rodziny, z kimś takim jak Leia, nie ska-
lanym piętnem skąpstwa, jakie cechowało niemal wszystkie damy z królewskiego rodu.
Nie mógł znieść myśli, że jednej z nich udało się przemycić mordercę na pokładzie któ-
regoś ze statków jego floty.- Zawiadomisz o tym siły bezpieczeństwa Nowej Republiki
- rozkazał Astarcie. - Jeżeli mojej ciotce udało się umieścić mordercę na tym statku,
Ślub Księżniczki Leii
40
możliwe, że potrafią go odnaleźć. A później przydzielisz połowę mojej straży przy-
bocznej, żeby strzegła Leii.
- A kto będzie strzegł ciebie, panie? - zapytała. Isolder spostrzegł w jej oczach tro-
skę. Kochała go i nie chciała go zawieść. Wiedział o tym od bardzo dawna. To miłość
sprawiała, że była tak dobra w swojej pracy. Może nawet po cichu liczyła na to, że Leia
zginie; wiedział jednak, że Astarta wykona każdy jego rozkaz. Mimo wszystko była
jego najlepszym żołnierzem.
Wyciągnął spod okrycia dłoń z trzymanym w niej odbezpieczonym blasterem i uj-
rzał zdumienie na jej twarzy, kiedy uświadomiła sobie, że nie zauważyła wymierzonej
przez cały czas w jej serce broni.
- Jak zawsze - odezwał się Isolder - tak i teraz sam będę się o siebie troszczył.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
41
R O Z D Z I A Ł
5
Tego wieczoru Han znalazł się na samym „dnie" Coruscant - w obskurnym pod-
ziemnym kasynie, które nie widziało słonecznego blasku od ponad dziewiętnastu ty-
siącleci. W tym czasie wznoszono ponad nim nowe budynki i ulice, ale kasyno zakli-
nowało się w tym miejscu na dobre, jak jakaś skamielina w pradawnej geologicznej
warstwie. W otaczającym je zatęchłym, wilgotnym powietrzu wyczuwało się woń gni-
jących szczątków, ale dla wielu istot z całej galaktyki, zwłaszcza tych przywykłych do
życia pod ziemią, kasyno i jego okolice były miejscem, w którym mogły żyć i prawi-
dłowo się rozwijać. Siedząc w środku, Han widział w mrocznych kątach sali wiele par
oczu ukradkiem przyglądających się każdemu jego ruchowi.
Sam zlecił zorganizowanie dla niego gry w karty o duże stawki, ale po wzięciu
udziału w trzech innych rozgrywkach, gdzie stawki były o wiele niższe, stwierdził, iż
nawet w najbardziej koszmarnych snach nie sądził, że może znaleźć się w takim towa-
rzystwie. Po jego lewej ręce unosił się adwokat z Colurni w swojej antygrawitacyjnej
uprzęży. Widoczne na jego ogromnej głowie grube, błękitne i pulsujące, podobne do
dżdżownic żyły, były o wiele dłuższe niż kościste, nieprzydatne teraz nogi. Powszech-
nie znana, doskonała pamięć Columianina czyniła z niego jednego z najgroźniejszych
rywali w grze w sabaka. Naprzeciwko Hana siedziała istota płci żeńskiej z Omogg -
drackmariańska feudalna władczyni, posiadająca ogromne bogactwa. Jej jasnobłękitne
łuski były wypolerowane do blasku, a kłębiące się za szybą hełmu opary zielonkawego
metanu skrywały paskudny pysk pełen koślawych zębów. Po lewej siedział ten sam
ambasador z Gotalu, którego Han widział przed dwoma dniami. Była to brodata istota o
szarej skórze, która grała w karty z zamkniętymi oczami, ufając, że z pomocą długich,
wyrastających z głowy rogów, będzie mogła wyczuć emocje graczy i zorientować się, o
czym myślą.
Han nigdy jeszcze nie grał w sabaka w tak dziwnym towarzystwie. Prawdę mó-
wiąc, nie grał w tę grę od wielu lat. Czuł, że poci się tak obficie, iż wilgotne plamy za-
czynają pojawiać się na mundurze. Grali w odmianę gry, która nazywała się sabakiem
Mocy i nawiązywała do zdarzeń mających miejsce przed wieloma tysiącleciami. Pod-
czas partii normalnego sabaka, specjalne urządzenie w stole zmieniało co pewien czas
w sposób przypadkowy walory kart, dzięki czemu gra trzymała w napięciu wiele poko-
Ślub Księżniczki Leii
42
leń graczy. Zgodnie jednak z regułami sabaka Mocy stół nie miał takiego urządzenia.
Zamiast tego o dokonywanie losowych zmian w czasie gry dbali sami gracze. Każdy po
rozdaniu pierwszej karty z talii musiał zdecydować, czy chce, by otrzymywane przez
niego karty liczyły się jako jasne, czy ciemne. Wygrywał ten uczestnik, którego suma
punktów kart liczonych jako jasne lub ciemne była największa, ale tylko w przypadku,
kiedy łączna suma punktów kart wszystkich biorących udział, którzy określili odcień
swoich kart w ten sam sposób, była większa od łącznej sumy punktów kart graczy, któ-
rzy obrali inny odcień. Każdy z pewnością by poniósł sromotną klęskę, gdyby zdecy-
dował się określić swoje karty jako ciemne, a wszyscy pozostali wybraliby odcień ja-
sny. Han spojrzał na swoje karty: dwójka szabla, Szatan i Idiota. Licząc razem, nie była
to silna karta w odcieniu ciemnym, który wybrał, i nie sądził, żeby mogła zapewnić mu
wygraną. Han zdobył kilka pul pod rząd w poprzednich rozdaniach, ale zawsze określał
w nich swoje karty jako jasne. Może to był tylko przesąd, ale czuł, że nie wybrał naj-
właściwszej chwili na zmianę odcienia na ciemny. Nie mógł jednak na to nic poradzić i
musiał się zadowalać takimi kartami, jakie dostawał.
- Dokładam twoją stawkę - odezwał się do Hana szeptem Gotal, nie otwierając
otoczonych czerwoną obwódką oczu. - I podwyższam o następne czterdzieści milionów
kredytów.
Stojący za plecami Hana Chewbacca cicho gwizdnął, a Threepio nachylił się nad
Hanem i szepnął mu do ucha:
- Czy pozwoli pan, że przypomnę, iż szansę wygrania ośmiu rozdań pod rząd są
jak jeden do sześćdziesięciu pięciu tysięcy pięciuset trzydziestu sześciu?
Nie musiał mówić na głos nic więcej, ale Han dokończył jego myśl: a jeżeli ma się
tak słabą kartę, jak ja teraz, są o wiele mniejsze.
- Dokładam - powiedział, przesuwając na środek stołu akty własności kopalń mi-
nerałów na jakiejś planecie krążącej wokół dawno wygasłej gwiazdy, której nazwę mo-
gli wymówić tylko Columianie. - I podwyższam o osiemdziesiąt milionów.
Przesunął nerwowo po stole żeton będący świadectwem większościowego udziału
w kopalniach przypraw na Kessel. Zdenerwowanie Hana musiało przytłoczyć Gotala,
gdyż ambasador nagle uniósł rękę i zakrył nią oba rogate czułki.
Pozostali gracze z pewnością zauważyli ten gest, gdyż ochoczo dołożyli do pię-
trzącej się na stole puli.
- Czy ktoś chce sprawdzić? - zapytał Han, mając nadzieję, że pozostali zaczekają,
aż każdy z nich dostanie ostatnią kartę.
- Ja sprawdzam - odezwał się Gotal.
Każdy gracz wyłożył karty na stół. Gotal wybrał także ciemny odcień, ale na razie
suma jego punktów była mniejsza od sumy punktów wszystkich kart Hana. Pozostali
dwaj gracze określili posiadany odcień jako jasny i mieli dużą szansę wygrać w tym
rozdaniu. Czekali jednak na ostatnią kartę, jaką wkrótce miał przed każdym położyć
rozdający android, który zwieszał się u sufitu nad stołem.
Kiedy ramię przedpotopowego automatu przesunęło się nad Columianina, rozległ
się nieprzyjemny zgrzyt, a adwokat dotknął karty leżącej na stole. Ciepło dłoni wyzwo-
liło umieszczone w niej mikroobwody, ukazując wszystkim siedzącym przy stole jej
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
43
walor. Miał dowódcę monet, dowódcę manierek oraz królową powietrza i ciemności.
Serce Hana na chwilę zamarło. Wynosząca dwadzieścia dwa suma punktów kart Colu-
mianina zapewniała mu niemal pewną wygraną. Han mógł liczyć tylko na to, że łączna
suma punktów kart wszystkich graczy, którzy wybrali odcień ciemny, okaże się więk-
sza.
Android prowadzący rozdanie położył tymczasem na stole ostatnią kartę dla
Drackmarianki. Han zobaczył, jak pod dotykiem jej łapy rozkwita rycerz Jedi - karta
oznaczająca Umiar, ale leżąca do góry nogami. Fakt, że Umiar położono na stole w po-
zycji odwróconej, oznaczał, że jej punkty należało odjąć od sumy punktów zdobytych
przez Drackmariankę, która określiła swoje karty jako jasne, a dodać do sumy punktów
ciemnego odcienia, wybranego przez Hana i Gotala. Han poczuł, jak serce zaczyna bić
mu trochę szybciej. To mogła być przełomowa chwila, decydująca o tym, kto wygra w
tym rozdaniu. Zgodnie z regułami gry Drackmarianka mogła jednak odrzucić jedną kar-
tę. Odrzuciła leżący do góry nogami Umiar, dzięki czemu suma punktów jej kart okre-
ślonych jako jasne wynosiła szesnaście.
Mechaniczne ramię przemieściło się nad Gotala, a na stole przed nim pojawiła się
siódemka klepka. Liczba punktów tej karty nie była wysoka, ale zwiększała łączną su-
mę punktów w odcieniu ciemnym. Gotal miał już przed sobą królową powietrza i
ciemności, Równowagę i Dzierżawę, czyli łącznie minus dziewiętnaście punktów.
Zdawszy sobie sprawę z tego, że karty o odcieniu ciemnym najprawdopodobniej wy-
grają, Han poczuł, że ogarnia go euforia. Gotal musiał wyczuć to uniesienie i doszedł
do mylnego wniosku, jakoby Han sądził, że sam wygrał. Popatrzył z zazdrością na le-
żący na stole obok Hana pokaźny stos wygranych żetonów, a później odrzucił siódemkę
klepkę. Ponieważ suma punktów jego kart w odcieniu ciemnym była teraz mniejsza od
minus dwudziestu trzech, oznaczało to kompletną klęskę, chyba żeby Han uzyskał do-
kładnie dwadzieścia trzy punkty - bez względu na to, czy dodatnie, czy ujemne.
Han przyjrzał się uważnie leżącym przed nim kartom. Idiota nie był wart ani jed-
nego punktu, dwójka szabla liczyła się za dwa, a Szatan był wart minus piętnaście.
Największą szansę wygrania miałby wówczas, gdyby jego karty tworzyły tak zwany
idiotyczny układ. W tym celu mógłby zostawić Idiotę i dwójkę szablę, a gdyby otrzy-
mał trójkę dowolnego koloru, miałby dokładnie dwadzieścia trzy punkty. Pomyślał, że
szansę dostania trójki były bardzo małe, nie większe jak jeden do piętnastu, ale nie wi-
dział innego wyjścia.
Mechaniczne ramię androida przesunęło się teraz nad Hana, zgrzytając szczegól-
nie głośno. Metalowe palce ujęły leżącą na wierzchu talii kartę i położyły ją przed nim
na stole, a on, wyciągnąwszy niepewnie rękę, po chwili dotknął karty. Pod palcami roz-
kwitła mu druga Wytrwałość. Minus osiem punktów. Han spojrzał z niedowierzaniem
na karty, a później odrzucił dwójkę. Mając dokładnie minus dwadzieścia trzy punkty,
osiągnął naturalnego sabaka.
- Wygrał pan! - krzyknął Threepio, a ambasador z Go-talu wyraźnie się załamał i
zaczął wydawać z siebie dźwięki podobne do szczekania, które Han mógł uznać jedynie
za łkanie. Columianin ogromnymi czarnymi oczami popatrzył na zwycięzcę.
Ślub Księżniczki Leii
44
- Gratuluję panu, generale Solo - powiedział, połykając końcówki wyrazów. - Ża-
łuję, ale stawki w tej grze stały się na mój gust zbyt wysokie.
Silniki jego antygrawitacyjnej uprzęży rozjarzyły się poświatą, a po chwili adwo-
kat unosił się w stronę wyjścia, manewrując między stolikami i pilnując, aby jego nie-
zwykle wielki mózg nie zderzył się z jakimś meblem.
Gotalski ambasador także odsunął krzesło od stołu i wstał, a później wtopił się w
mrok podziemnego świata.
- Jjjesssteśśś terrraz barrrdzo bbbogattty, człooowie-kkku - odezwała się drackma-
riańska władczyni; brzmienie jej syczącego głosu zniekształcały umieszczone w hełmie
głośniki. Położywszy na stole dwie wielkie przednie łapy, zaczęła drapać pazurami
czarny metal blatu przedpotopowego mebla. - Zzzbyttt bbbogattty. Możżżliwwwe, żżże
nie wwwyjjjdziesz zzz tttych pppodziemmmi żżżywwwy.
- Mimo to zaryzykuję - odparł beztrosko Han.
Uderzywszy otwartą dłonią w kaburę blastera umieszczonego na biodrze, spojrzał
w hełm Drackmarianki. Za szybą zobaczył jej ciemne oczy, błyszczące niczym dwa
wilgotne kamienie w oparach zielonkawego gazu. Nachyliwszy się nad stołem, zgarnął
wszystkie żetony kredytowe, świadectwa udziałów i własności na jeden wielki stos.
Oceniał jego wartość na ponad osiemset milionów kredytów. Wygrał więcej, niż miał
kiedykolwiek w życiu. Ale wciąż jeszcze za mało.
Drackmarianka wyciągnęła nagle łapę, a jej długie pazury wpiły się w przegub
Hana.
- Zzatttrzymmmaj sssię - syknęła. - Jjjeszszszcze jjjed-ddno rrrozdddanie.
Han zastanowił się nad jej propozycją, starając się nie zdradzać podniecenia. Czuł,
jak jego usta zasychają, ale zamiast przesunąć po nich językiem, pociągnął łyk mocno
przyprawianego koreliańskiego piwa.
- O wszystko, co dotychczas wygrałem? - zapytał. Drackmarianka kiwnęła łbem
na znak zgody, aż zadrżały rurki doprowadzające metan do jej hełmu. Han pomyślał, że
spośród wszystkich rywali, z którymi dzisiaj grał, tylko ona może mieć to, czego pra-
gnął. Świat. Grając o tak dużą stawkę, jaka leżała na stole, Omogg nie mogła postawić
niczego mniejszego od zamieszkanego świata.
Drackmariańska władczyni szepnęła coś do kryjącego się w cieniu za nią andro-
ida-strażnika, a ten, kierując wyloty luf działek na Hana, z cichym trzaskiem otworzył
jakąś skrytkę w brzuchu. Drackmarianka wyciągnęła z niej holograficzny sześcian.
- Ttto cccacccko nnnależżżało dddo nnnaszejjj rrrodzinnny oddd wwwielllu pppo-
kollleń - wysyczała. - Jjjessst wwwarrrte dddwa kkkoma czczczterrry mmmiliarrrda
krrredytttów. Sssprzedddam ccci ttterrraz jjjedddną tttrzecccią udddziałłłu zzza sze-
śśścssset mmmilionnnów. Jjjeżżżeli wwwygrrrasz nnnastęp-ppną gggrę, zzzostttaniesz
wwwłaśśścicielllem tttej ppplanettty.
Jjjeżżżelli jjja wwwygrrram, jjja bbbędę wwwłaśśścicielllką ppplanettty i ww-
wszystttkich kkkredytttów, kkktórrre dddo-tychczasss wwwygrrrałeś.
Nacisnęła pazurem jakiś guzik na boku sześcianu i w powietrzu przed nią pojawił
się hologram planety. Był to świat klasy M o atmosferze składającej się z tlenu i azotu.
Na powierzchni Han ujrzał trzy kontynenty i oblewający je bezkresny ocean. Po chwili
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
45
hologram zaczął się zmieniać, ukazując po kolei stado ogromnych dwunożnych bestii,
pasących się na purpurowej równinie, błękitne słońce zachodzące nad tropikalną dżun-
glą, klucz dzikich, oślepiająco barwnych ptaków lecących nad powierzchnią oceanu -
wyglądały jak kawałki witrażu rozpryśniętego o wykładaną błękitnymi kafelkami pod-
łogę. Było to coś wspaniałego.
Han poczuł, że znów się poci.
- Jak się nazywa ta planeta? - zapytał.
- Daaathommmirrrnra - tchnęła Drackmarianka.
- Dathomira? - powtórzył Han, jak gdyby zahipnotyzowany.
Stojący u jego boku Chewbacca ostrzegawczo warknął, a potem położył na ramie-
niu Hana ciężką łapę, prosząc go, by miał się na baczności.
Threepio przysunął się z drugiej strony, a jego śpiewny głos przebił się przez wi-
szące w kasynie chmury tytoniowego dymu:
- Czy pozwoli pan, że przypomnę, iż prawdopodobieństwo wygrania dziewięciu
rozdań pod rząd jest jak jeden do stu trzydziestu jeden tysięcy siedemdziesięciu dwóch?
Słysząc melodyjny dźwięk dzwonka u drzwi swojego apartamentu w alderaańskim
konsulacie, Leia otworzyła je i ujrzała stojącego na progu Hana. Włosy miał zmierz-
wione, na twarzy krople potu, a jego mundur dawno już stracił swą świeżość i cuchnął
dymem. Han wyglądał na skrajnie wyczerpanego, ale na widok Leii uśmiechnął się sze-
roko, a w jego nabiegłych krwią oczach było widać nie skrywaną radość. Trzymał nie-
wielkie pudełko owinięte w złocistą cienką folię.
- Posłuchaj, Han, jeżeli przyszedłeś, żeby mnie przeprosić, to oświadczam, że się
nie gniewam, ale nie mogę teraz poświęcić ci więcej czasu. Za kilka minut mam się
spotkać z księciem Isolderem, a później odbyć krótką rozmowę z jakimś barabelskim
szpiegiem...
- Otwórz je - przerwał jej Han, wciskając w dłoń pudełko. - No, otwórz.
- Co to jest? - zapytała Leia.
Zorientowała się nagle, że materiał, w który owinięto pudełko, nie był złocistą fo-
lią. To było szczere złoto.
- To dla ciebie - oświadczył Han.
Leia rozwiązała złotą taśmę i rozwinęła folię. Jej oczom ukazał się rejestrujący
kryształ, jeden ze starszych modeli, zawierający w środku holograficzny sześcian. Kie-
dy wcisnęła guzik umieszczony na boku, ujrzała materializujący się przed nią hologram
planety widzianej z lotu ptaka. Zobaczyła nieliczne różowe chmurki w pobliżu oddzie-
lającego noc od dnia terminatora i wielkie burzowe chmury kłębiące się nad oceanem.
Wokół planety krążyły cztery małe księżyce. Leia przyjrzała się zielonym, tętniącym
życiem kontynentom, ich bezkresnym purpurowym sawannom i majestatycznym cza-
pom lodu na biegunach.
- Och, Han - powiedziała, a jej głos lekko drżał z podniecenia. Cała jej twarz ja-
śniała, jak gdyby emanowało z niej jakieś dziwne światło. - Jak się nazywa ta planeta?
- Dathomira.
- Dathomira? - Zmarszczyła brwi, starając się sobie coś przypomnieć. - Już kie-
dyś... słyszałam już gdzieś tę nazwę. Gdzie się znajduje? - zapytała rzeczowo.
Ślub Księżniczki Leii
46
- W systemie Drackmary. Wygrałem ją w karty od władczyni Omogg.
Leia spojrzała na hologram, który właśnie przedstawiał pierwsze szczegóły krajo-
brazu. Widać było na nim stado zielonych, ogromnych bestii, najprawdopodobniej ga-
dów, pasących się na purpurowej równinie.
- Nie może się znajdować w systemie Drackmary - powiedziała Leia, a w jej głosie
dźwięczała nieugięta pewność. - Widzę przecież tylko jedno słońce!
Podeszła do konsolety komputera połączonego z siecią informatyczną Coruscant i
zażądała wyświetlenia współrzędnych Dathomiry. Odszukanie tych informacji w banku
danych musiało zająć potężnemu komputerowi sporo czasu, gdyż czekali ponad minutę,
nim żądane parametry ukazały się na ekranie. Leia popatrzyła na twarz Hana i ujrzała,
jak malująca się na niej obłędna radość zaczyna powoli zmieniać się w niedowierzanie.
- Ale... to niemożliwe - unosząc brwi, powiedział w końcu. - To przecież w sekto-
rze Quelii... w przestrzeni opanowanej przez lorda Zsinja!
Leia uśmiechnęła się współczująco i pogłaskała Hana po głowie, jak gdyby był
małym dzieckiem.
- Och, ty słodki, naiwny, łatwowierny chłopcze! Wiedziałam, że to zbyt piękne, by
mogło być prawdziwe. Mimo to jest mi bardzo miło, że chciałeś mi ją podarować.
Wiesz, czasem jesteś naprawdę bardzo hojny.
Musnęła lekko wargami jego policzek. Han cofnął się o krok, nie mogąc pozbierać
myśli po przeżytym wstrząsie.
- W... w sektorze Quelii?
- Idź teraz do domu i prześpij się trochę -poradziła Leia. Sprawiała wrażenie roz-
targnionej, widocznie myślała już o czymś innym. - Nie warto się tym dłużej martwić.
To powinno cię nauczyć, żeby nigdy nie grać w karty z nikim z Drackmary.
Odprowadziła go do bramy alderaańskiego konsulatu. Kiedy odeszła, Han zatrzy-
mał się na chwilę i przetarł oczy, jak gdyby chciał odpędzić zły sen, po czym starał się
zebrać myśli. Popatrzył na piętrzące się przed nim ściany domów oraz na świecące sła-
bo słońce. Odnosił wrażenie, że widzi je jak przez baldachim drzew w podzwrotniko-
wej dżungli.
Wyobrażał sobie, że Leia będzie zachwycona nowym światem i z radości padnie
mu w objęcia. Czekał na tę chwilę, chciał poprosić ją o rękę. Tymczasem wygrał bez-
wartościową nieruchomość, a Leia rozwichrzyła mu włosy jak młodszemu bratu. Mu-
siałem w jej oczach wyjść na głupca - pomyślał z goryczą. - Na głupca i fajtłapę. Za-
dzwonił resztką kredytów, które miał w kieszeni, wystarczały akurat na wykupienie za-
stawionego „Sokoła". Na szczęście Chewbacca okazał się na tyle przytomny, by ścią-
gnąć z leżącego na stole stosu chociaż taką sumę. Wygrał i stracił prawie dwa miliony
kredytów... Czuł, że jest za stary na to, by płakać... no, prawie za stary. Odwrócił się i
ruszył przed siebie ponurymi, szarymi ulicami Coruscant w kierunku niewielkiego
mieszkania. Miał nadzieję, że nareszcie będzie mógł chociaż trochę się przespać.
- Naprawdę nie powinnaś iść na to spotkanie - odezwał się książę Isolder. - Nie
podoba mi się pomysł, że chcesz sama wybrać się do tego podziemnego świata.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
47
Leia uśmiechnęła się wyrozumiale do księcia. Była mu wdzięczna, że pragnął ją
ochraniać, ale po dwóch dniach potykania się o przydzielone jej strażniczki-amazonki
zaczynała się zastanawiać, czy nie jest zbyt opiekuńczy.
- Nic mi się nie stanie - powiedziała. - Spotykałam się z takimi jak on już nie raz.
- Jeżeli ta wiadomość jest tak ważna - rzekł Isolder - to dlaczego nie przekazał ci
jej wcześniej? Dlaczego tak nalega na spotkanie?
- Bo jest Barabelem. Wiesz dobrze, jak dziwnie potrafią się zachowywać istoty
drapieżne, kiedy wiedzą, że ktoś jest na ich tropie. A poza tym jeżeli naprawdę ma in-
formacje na temat chwili rozpoczęcia wojny, a także plany napaści, powinnam je po-
znać, nim wyruszę do układu Roche'a. Ktoś musi przecież ostrzec Verpinów.
Isolder spoglądał na nią spokojnym, stanowczym wzrokiem. Miał na sobie żółtą,
krótką, rozciętą z przodu pelerynę, niezwykle szeroki złoty pas i szerokie złote branso-
lety na przegubach, które podkreślały miedzianą barwę jego skóry. Podszedł do księż-
niczki i położył delikatnie dłonie na jej ramionach. Leia poczuła, że drży.
- Jeżeli nalegasz na to, by udać się do tych podziemi, idę z tobą - oświadczył, a
widząc, że Leia chce się sprzeciwić, przyłożył palec do ust. - Proszę, pozwól mi iść z
tobą. Myślę, że masz rację i nic ci się nie stanie, ale na wszelki wypadek wolę być przy
tobie.
Leia spojrzała mu w oczy i pomyślała, że już kiedyś grożono jej śmiercią. Isolder
sugerował, że frakcje polityczne na Hapes sprzeciwiają się ich związkowi. Miała także
informacje od swoich szpiegów, że lordowie z odległych krańców galaktyki zrobią
wszystko, aby nie dopuścić do zawarcia tego małżeństwa. Nie chcą, aby flota Hapan
walczyła przeciwko nim u boku statków Nowej Republiki. Leia zaczynała uświadamiać
sobie, co ją czeka, jeżeli zostanie mającą nieograniczoną władzę królową-matką.
- No dobrze, zgadzam się, byś mi towarzyszył - powiedziała w końcu.
Podziwiała Isoldera za to, że okazał się tak grzeczny i pełen kurtuazji. Han z pew-
nością by nie prosił, a żądał. Była ciekawa, czy dobre maniery księcia były cechą wro-
dzoną, czy też zostały mu wpojone dlatego, iż wychowywał się w społeczeństwie ma-
triarchalnym, gdzie darzono kobiety wielkim poważaniem. Nie miało to jednak więk-
szego znaczenia; najważniejsze, że książę był taki czarujący.
Isolder ujął księżniczkę pod rękę i wyszli z budynku konsulatu na ulicę. Przeszli
przez dziedziniec, przystanęli przed marmurową bramą wjazdową i czekali na osobisty
poduszkowiec Leii. Strażniczki-amazonki nie opuszczały ich ani na chwilę. Nagle spo-
strzegli Threkina Horma zbliżającego się w ich stronę na swoim unoszącym się na re-
pulsorach krześle. Było jeszcze dość wcześnie i szeroka aleja była prawie pusta, jeżeli
nie liczyć pary przechodzących w pobliżu Ishi Tibsów oraz starego androida, który ma-
lował słupy ulicznych latarń. Threkin pozdrowił ich od niechcenia. Wyglądało na to, że
nie ma zamiaru się nawet zatrzymać. Tymczasem nacisnął guzik unieruchamiający
krzesło i razem z nimi czekał na przylot poduszkowca.
- Słyszałem, że tam, w górze, jest dziś całkiem przyjemnie - powiedział, wskazu-
jąc dachy otaczających budynków i przelatujące nad głowami promy. Popatrzył z roz-
marzeniem na załamujące się promienie słońca. - No cóż, chciałbym się teraz opalać.
Isolder delikatnie ścisnął rękę Leii, a ona pomyślała, że
Ślub Księżniczki Leii
48
Threkin mógłby okazać więcej taktu i zostawić ich samych. Spojrzała na twarz
księcia, a on uśmiechnął się do niej, jakby myślał dokładnie o tym samym.
- I oto wasz poduszkowiec - odezwał się w pewnej chwili Threkin.
Z głębi ulicy wyłonił się czarny pojazd, wolno kierujący się w ich stronę. Nagle
przyciemniana boczna szyba kabiny pasażerów rozprysnęła się z głośnym hukiem i
ukazała się lufa blastera.
- Na ziemię! - krzyknęła któraś ze strażniczek księcia, i zasłoniła swoim ciałem
Leię, gdy powietrze przeszyła pierwsza seria czerwonych błyskawic. Jedna z nich trafi-
ła kobietę w klatkę piersiową. Strażniczka, rażona siłą uderzenia, padła do tyłu. W po-
wietrzu zalśniły krople krwi, a Leia poczuła dobrze jej znaną woń zwęglonej tkanki i
ozonu.
Threkin Horm krzyknął głośno i gwałtownie wcisnął guzik uruchamiający krzesło,
po czym najszybciej jak tylko mógł oddalił się na południe, krzycząc wniebogłosy.
Wydawało się, że korzysta nie z krzesła, a ze śmigacza.
Isolder ukrył Leię za szerokim filarem bramy wjazdowej i płynnym, niemal niedo-
strzegalnym ruchem odpiął pas. Jeden jego koniec - niewielką złotą klamrę - przytrzy-
mał w lewej dłoni, a prawą wyciągnął mały blaster. Leia usłyszała ogłuszający hałas i
powietrze przeszyła druga seria błyskawic. Tym razem jednak czerwone ogniste smugi
nie wyrządziły im krzywdy.
W chwilę później Leia ujrzała przed Isolderem półprzeźroczystą, niebieską mgieł-
kę. Mgiełka miała owalny kształt, a jej białe brzegi jaśniały niczym aureola wokół księ-
życa podczas mroźnej nocy. Osobiste pole siłowe - pomyślała. Druga z amazonek zna-
lazła się za jej plecami i korzystając z osłony księcia, krzyczała coś do trzymanego w
dłoni komunikatora.
Nagle koło głowy Leii przeleciała smuga ognia z blastera i trafiła w marmur bra-
my, odłupując kaskadę odłamków. Zaskoczona Leia odwróciła się i ujrzała, jak andro-
id, który przedtem malował latarnie, składa się do strzału.
- Astarto! - krzyknął Isolder. - Celuj w androida!
W przypadku krzyżowego ognia pole siłowe księcia nie mogło zapewnić im osło-
ny, mogli więc liczyć jedynie na marmurowe filary. Sięgnąwszy po blaster zabitej ama-
zonki, Leia puściła dwie krótkie serie w stronę androida; tamten schronił się jednak w
porę za słupem latarni. Dopiero wówczas księżniczka rozpoznała długi i szczupły tu-
łów, walcowatą głowę i długie nogi. Był to android-morderca, powszechnie zwany
Eliminatorem, model czterysta trzydzieści cztery. Po chwili do Leii przyłączyła się
Astarta, i teraz obie próbowały ' unieszkodliwić robota.
Poduszkowiec zatrzymał się przy krawężniku. Dwaj mężczyźni, którzy wyskoczy-
li ze środka, natychmiast otworzyli ogień. Leia wiedziała, że pole siłowe księcia nie
wytrzyma dłużej niż kilka sekund. Tarcze, jakimi dysponował, zapewniały tylko mini-
malną osłonę. Źródło zasilania, które miał przy sobie, było na tyle słabe, że tylko przez
krótki czas mogło pochłaniać energię z blasterów przeciwnika. Samo pole siłowe stwa-
rzało zagrożenie. Po pewnym czasie osłona stawała się tak gorąca, że dotykając jej
można było ulec ciężkiemu poparzeniu. Isolder, trzymając przed sobą tarczę, skoczył w
stronę napastników.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
49
Koło jego głowy przeleciały ze świstem kolejne błyskawice. Astarta ponownie
strzeliła, trafiając tym razem w sam środek torsu androida. Powietrze przecięły kawałki
metalu, a po chwili rozległ się głośny huk. Eksplodowało źródło zasilania robota.
Książę zamachnął się trzymaną tarczą jak mieczem, a jej pole siłowe odrzuciło
obu napastników na krawędź jezdni. W momencie gdy tarcza zetknęła się z ich ciałami,
w powietrzu rozbłysły błękitne iskry, a jeden z morderców wrzasnął z bólu, zasłaniając
rękoma poparzoną twarz. Isolder uniósł osłonę nad głowę, zakręcił nią jak lassem i rzu-
cił w drugiego napastnika. Lecąca tarcza trafiła w pierś przeciwnika i przecięła na pół
jak miecz świetlny, a Isolder wymierzył blaster w pierwszego mordercę, który trzyma-
jąc się za twarz, jęczał w agonii. Leia spojrzała na niego i pomyślała, że kiedyś musiał
być niezwykle przystojny. Zbyt przystojny. Był Hapaninem.
- Mów, kto cię wynajął - rozkazał Isolder.
- Llarel! Remarme! - odkrzyknął w odpowiedzi tamten.
- Teba illarven? - zapytał go po hapańsku Isolder.
- At! Remarme! - zaczął błagać go mężczyzna. Isolder nie przestawał mierzyć w
niego z blastera. Napastnik ponownie krzyknął, a z jego twarzy odpadł kawałek niemal
zwęglonego ciała. Powoli schylił się i z rynsztoka wyciągnął swój blaster; książę, wi-
dząc to, na chwilę się zawahał. Morderca wymierzył jednak lufę broni w skroń i niepo-
radnie nacisnął spust.
Leia odwróciła głowę. Poczuła nagle, że strażniczka Isoldera szarpie ją za rękę.
- Do środka! Proszę wejść do środka! - krzyknęła. Isolder schwycił księżniczkę za
ramię i pociągnął w stronę drzwi wejściowych konsulatu. Za drzwiami znajdowała się
niewielka wnęka, w której goście mogli zostawiać wierzchnie okrycia. Książę we-
pchnął w nią Leię, a sam stanął w ten sposób, by chronić ją własnym ciałem. Astarta
zamknęła drzwi wejściowe. Jak w większości konsulatów, były one wykonane z wie-
kowej blastali i mogły wytrzymać nawet długotrwałe oblężenie. Amazonka ponownie
zaczęła krzyczeć coś do komunikatora, a Leia, która wprawdzie nie znała mowy Hapan,
pomyślała, że mimo wszystko krzyczy za głośno.
- Kto ich wynajął? - zapytała, zwracając się do księcia.
- Nie chciał powiedzieć - odparł zwięźle Isolder. - Błagał tylko, bym go zabił.
Zza drzwi konsulatu dobiegły ich nagle jakieś odgłosy. Siły bezpieczeństwa No-
wej Republiki, które przybyły z pomocą, zaczęły otaczać kordonem całą okolicę.
Isolder, wsłuchując się w słowa strażniczki i odgłosy z ulicy, starał się upewnić,
czy niebezpieczeństwo minęło. Przez cały czas trzymał Leię za rękę, a ona czuła, że
serce wali jej jak młotem. Starając się uwolnić z jego uścisku, powiedziała:
- Dziękuj że uratowałeś mi życie.
Książę Isolder, zaintrygowany tym, co dzieje się na ulicy, w pierwszej chwili nie
zauważył, iż Leia coraz natarczywiej próbuje się uwolnić. Później jednak popatrzył
księżniczce prosto w oczy. Uniósłszy lekko jej brodę, pocałował w usta zachłannie,
namiętnie, przysuwając się bliżej i tuląc do niej całym ciałem.
Leia przestała myśleć o zagrożeniu, a jej ciałem wstrząsnęły dziwne dreszcze. Po-
czuła, jak jej broda zaczyna drżeć, ale nie przestawała całować księcia. Miała wrażenie,
że upływające sekundy przeciągają się w nieskończoność. Myślała tylko
Ślub Księżniczki Leii
50
0 jednym: oszukuję Hana. Nie chcę, żeby cierpiał z mojego powodu. W końcu
jednak Isolder oderwał wargi od jej ust i szepnął jej do ucha rozkazującym tonem:
- Poleć ze mną na Hapes! Zobacz światy, którymi będziesz kiedyś rządzić! Leia
zdała sobie sprawę, że płacze. Nigdy przedtem nie mogła sobie nawet wyobrazić, by
świadomie zgodziła się na coś takiego. Czuła jednak, że cała miłość, jaką kiedyś darzy-
ła Hana, rozwiewa się jak poranna mgiełka, jak delikatna para wodna w promieniach
palącego słońca, którym był Isolder. Wiedząc, że łzy nadal spływają jej po policzkach,
przytuliła się do księcia i obiecała:
- Polecę z tobą.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
51
R O Z D Z I A Ł
6
- Sam nie wiem, po co cię tu zabierałem - odezwał się Han do Threepia, wykonu-
jąc przy tym wymowny gest. Solo był wyraźnie podenerwowany.
Siedzieli w przytulnej niszy przy stole w barze na Coruscant. W porównaniu z in-
nymi lokalami było to dość przyzwoite miejsce. Nie brakowało tu świeżego powietrza.
Ludurianie grali na nosowych fletach, a przytulone pary tańczyły w rytm powolnej mu-
zyki.
Chewbacca uniósł znad swojego drinka zmęczone oczy i coś burknął. Dobrze wie-
dział, że Han kłamie. Znał powód, dla którego Han zdecydował się zaprosić tu złociste-
go androida.
Threepio popatrzył na nich, a obwody sterujące jego logiką nakazały mu nie
przejmować się uwagą generała.
- Czy jest coś, w czym mógłbym panu pomóc? - zapytał po krótkiej chwili.
- No cóż... w ciągu kilku ostatnich dni przebywałeś w towarzystwie Leii o wiele
częściej ode mnie - rzekł Han i zgarbiwszy plecy, skulił się w sobie. - Prawdę mówiąc,
ostatnio nie byłem dla niej zbyt miły... a ona spędza każdą wolną chwilę z tym księ-
ciem. A w dodatku po tym wszystkim, co przydarzyło się jej dzisiaj rano, otacza ją tak
wiele strażniczek, że nawet nie mogę się z nią zobaczyć. Przysłała mi hologram z wia-
domością, że jednak zamierza wybrać się na Hapes.
Threepio zastanawiał się nad jego słowami przez trzy koma dwanaście setnych se-
kundy, rozpatrując słowo po słowie pod kątem zawartych w nim insynuacji i ukrytych
znaczeń.- Rozumiem! - wykrzyknął w końcu. - Pan i ona macie problemy natury dy-
plomatycznej!
Chociaż Threepio był robotem tłumaczącym wyposażonym w jeden z najlepszych
programów w całej galaktyce, jego przyjaciele-ludzie rzadko korzystali z jego usług,
gdy przychodziło im się borykać z własnymi złożonymi problemami natury emocjonal-
nej. Ta chwila była jedną z nielicznych, kiedy android mógł wykazać się swoim talen-
tem.
- Ma pan szczęście, że zwrócił się pan do odpowiedniego androida - oznajmił ra-
dośnie. - Proszę tylko powiedzieć, w jaki sposób mogę panu pomóc?
Ślub Księżniczki Leii
52
- Sam nie wiem... - odrzekł Han. - Ostatnio widujesz tych dwoje bardzo często. Je-
stem ciekaw, no wiesz, co robią i dokąd razem chodzą. I czy prawdą jest to, że stają się
sobie coraz bliżsi.
Threepio natychmiast odszukał w pamięci wszystkie zarejestrowane obrazy, na
których w ciągu ostatnich kilku dni widział Leię razem z księciem Isolderem. A było
ich dosyć dużo: trzy kolacje dzień po dniu, zebrania rady, w trakcie których oboje
omawiali potencjalne trudności w negocjowaniu warunków porozumienia między Ver-
pinami a Barabelami, zwykłe spacery we dwoje czy wreszcie tańce na przyjęciach u
jakiegoś niższego rangą dygnitarza.
- No cóż, generale - powiedział. - W ciągu pierwszego dnia, jaki spędzili razem,
Isolder trzymał się od księżniczki w przeciętnej odległości zero koma pięćset sześćdzie-
siąt dwie tysięczne decymetra. Sądzę jednak, że ten dystans zaczyna się z każdym
dniem coraz bardziej kurczyć. Powiedziałbym, że oboje naprawdę stają się sobie coraz
bliżsi.
- Na ile bliżsi? - zapytał Han.
- W ciągu ostatnich ośmiu standardowych godzin oboje stykają się ze sobą przez
prawie osiemdziesiąt sześć procent czasu - rzekł Threepio, czując, że jego czujniki pod-
czerwieni rejestrują lekką zmianę koloru skóry Hana. Krew z pewnością uderzyła do
głowy generała. Musiał być mocno wzburzony. - Bardzo przepraszam, nie chciałem
sprawić panu przykrości - dodał natychmiast.
Han wychylił czarkę mocnego koreliańskiego rumu. Ponieważ w ciągu ostatnich
kilku minut była to już druga, Threepio szybko ocenił masę ciała Hana oraz procentową
zawartość czystego alkoholu w rumie i na tej podstawie doszedł do wniosku, że Han
jest trochę bardziej niż średnio nietrzeźwy. Mimo to jedynym przejawem zatrucia alko-
holem było nieznaczne spowolnienie tempa mowy.
Han tymczasem położył dłoń na metalowym ramieniu robota.
- Jesteś dobrym androidem, Threepio - powiedział. - Niewiele androidów lubię tak
jak ciebie. Powiedz mi, co byś zrobił, gdyby jakiś androidalny książę chciał odebrać ci
siłą kobietę, którą kochasz?
Czujniki Threepia zarejestrowały podejrzanie dużą zawartość alkoholu w oddechu
Hana i android odchylił się do tyłu w obawie, by jego mikroprocesory nie uległy znisz-
czeniu.
- Pierwszą rzeczą, jaką bym zrobił - oświadczył - byłaby ocena szans przeciwnika.
Później zastanowiłbym się, czy mogę dać swojej wybrance coś, czego nie da jej mój
rywal. Każdy dobry doradca udzieliłby panu takiej samej rady.
- Mhm - mruknął Han. - Co zatem, twoim zdaniem, mam dać Leii takiego, czego
me da jej książę Isolder?
- No cóż... zastanówmy się - zamyślił się Threepio. - Isolder jest niezwykle boga-
ty, hojny, uprzejmy i grzeczny, a poza tym, przynajmniej według standardów ludzkich,
bardzo przystojny. Tak więc problem sprowadza się do tego, aby znaleźć coś, co prze-
mawia na pana korzyść.
Threepio poświęcił kilka chwil na przeszukiwanie swoich zbiorów danych, prze-
grzewając przy okazji obwody kontrolne pamięci.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
53
- Ojejku! -jęknął w końcu. -Teraz rozumiem, na czym polega pana problem! No
cóż, sądzę, że w tym wszystkim ogromne znaczenie odgrywa więź emocjonalna. Jestem
pewien, że Leia nie zapomni o panu tylko dlatego, że w jej życie wkroczył nagle jakiś
inny człowiek!
- Kocham ją! - rzekł Han z całą stanowczością. - Kocham ją bardziej niż własne
życie. Kiedy dotyka mnie, czuję... sam nie wiem, jak to wyrazić.
- Czy kiedyś powiedział pan jej o tym? - zapytał Threepio.
- Jeszcze nie - westchnął Han. - Wiesz, nie bardzo wiem, jak jej to powiedzieć.
Pomóż mi; jesteś przecież androidem-doradcą. - Nalał sobie jeszcze jedną czarkę rumu
i zaczął wpatrywać się w nią smutnym wzrokiem. - Czy wiesz, jak mam to powiedzieć?
Znasz może jakieś pieśni albo poematy?- W rzeczy samej! Mam w zasobach pamięci
mnóstwo arcydzieł z ponad pięciu milionów światów. A oto jeden z moich ulubionych.
Pochodzi z Tchuukthai:
Shah rupah shantenar
shan erah pathar
thulath entarpa
Uta, emarrah spar tane
arratha urr thur shaparrah
Uta, Uta, sahyarahhhh
harahh sahvarauul e thutha
res tatra hah durrrr...
Han wsłuchiwał się w łagodną melodię słów, miękko układające się tony...
- To bardzo piękne - stwierdził, kiedy android skończył. - Co to znaczy?
See-Threepio przetłumaczył mu najwierniej jak potrafił:
Kiedy błyskawica przecina niebo
nad układającą się do snu równiną,
powracam do swej ciemnej nory
trzymając w szczękach szczura thula.
Wówczas wyczuwam twoją słodką woń
dochodzącą mnie od strony kości
wrzuconych do jaru przy jaskini.
Wówczas, wówczas zaczynają mi drżeć
płetwy na łbie, a mój ogon
majestatycznie się kołysze,
gdy mój samczy zew zaczyna się
rozlegać w nocnej ciszy...
Han powstrzymał go, unosząc rękę.
- W porządku, to mi wystarczy - powiedział. - Mniej więcej rozumiem, o co cho-
dzi.
- Jest tego o wiele, wiele więcej, proszę pana - zapewnił go Threepio. - To na-
prawdę wspaniały utwór, a liczy tylko pięćset tysięcy wierszy!
- Ta-a, ta-a, serdeczne dzięki - odezwał się Han, sprawiając wrażenie jeszcze bar-
dziej przygnębionego niż poprzednio.
Ślub Księżniczki Leii
54
Siedząc przy stole, przysłuchiwał się rozmowom czwórki osób, które usiadły przy
sąsiednim stoliku. Threepio zdał sobie nagle sprawę z tego, że w ciągu ostatniej minuty
Han skupiał uwagę wyłącznie na nich. Cofnąwszy taśmę z zarejestrowanymi dźwięka-
mi, odtworzył na własny użytek rozmowę tej grupki, żeby dowiedzieć się, co tak bar-
dzo zaintrygowało w niej Hana.
PIERWSZA KOBIETA: - Och, popatrz tylko, to przecież generał Solo!
DRUGA KOBIETA: - O rany, wygląda naprawdę niedobrze! Popatrz tylko, jakie
ma podkrążone oczy.
PIERWSZY MĘŻCZYZNA: - Wygląda parszywie, jeżeli ktoś chce znać moje
zdanie.
DRUGA KOBIETA: - Nie mam pojęcia, co też właściwie widzi w nim księżnicz-
ka Leia, prawda?
PIERWSZA KOBIETA: - Co innego ten książę z Hapes! Jest taki przystojny i mę-
ski! W podziemiach Coruscant zaczęli już sprzedawać plakaty z jego podobizną.
DRUGI MĘŻCZYZNA: - No, kupiłem nawet jeden wczoraj na prezent dla mojej
siostry.
PIERWSZY MĘŻCZYZNA: - Jeżeli o mnie chodzi, chciałbym mieć przy sobie
choćby przez jeden dzień którąś z jego strażniczek-amazonek.
PIERWSZA KOBIETA: - Książę ma tak cudowne ciało, że sama mogłabym zabi-
jać, byle tylko być jego strażniczką.
DRUGA KOBIETA: - No cóż, jeżeli chcesz, możesz być strażniczką jego ciała.
Co do mnie, wolałabym raczej być masażystką. Czy możesz sobie wyobrazić, co to
znaczy móc przez cały długi dzień ugniatać takie jędrne ciało?
- Posłuchaj, Threepio, chcę żebyś miał oko na Leię - odezwał się nieco gniewnie
Han. - Jeżeli zapyta o mnie, powiedz jej, że za nią tęsknię. Dobrze?
Threepio zarejestrował jego prośbę.
- Jak pan sobie życzy - powiedział i wstał od stolika, zbierając się do wyjścia.
Chewbacca burknął coś na pożegnanie oddalającego się„szpiega". Threepio wy-
szedł na ulicę i skierował się na niższy poziom do pomieszczeń jednego z centrów
komputerowych Coruscant, by pogadać z komputerem mającym opinię kolekcjonera
różnych plotek. Był pewien, że maszyna zdradzi androidowi takie tajemnice, z których
nigdy nie zwierzyłaby się żadnej żywej istocie. Pomyśleć tylko: Han potrzebował dy-
plomatycznego doradcy! Była to wspaniała okazja aby udowodnić, co potrafi See-
Threepio! Naprawdę wspaniała okazja!
Threkin Horm wyglądał okazale, odziany w długą ciemną kamizelkę i białe
spodnie. Jego rzadkie, starannie ufryzowane włosy zakręcały się za uszami w loki. Leia
zwróciła uwagę, że kiedy stał o własnych siłach tak jak teraz na podium, sprawiał wra-
żenie mniej otyłego niż zazwyczaj.
- Dobrze wiecie, że zwołałem to nadzwyczajne zebranie Rady Alderaanu po to,
byśmy mogli wszyscy razem omówić szczegóły przygotowań do ślubu księżniczki Leii
z księciem Isolderem, Chume'dą Hapes!
Zachwycone tłumy zaczęły głośno wiwatować. Sala zebrań rady prezentowała się
doprawdy wspaniale. Na jej ścianach zawieszono aksamitne zasłony, a fotele obito plu-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
55
szem w kolorze śliwkowym. Mogła pomieścić prawie dwa tysiące osób, a jednak na to
posiedzenie przybyło zaledwie stu członków rady. Pozostałe miejsca były zajęte przez
kupców i innych ciekawskich widzów, a na tylnych siedzeniach kłębiły się tłumy poły-
skujących metalicznie androidów pełniących obowiązki reporterów i sprawozdawców.
W pierwszym rzędzie siedziała Leia, zaledwie o kilka metrów od podium, na którym
przebywał teraz przewodniczący Threkin. W jednym z bardziej odległych rzędów
usiadł Han Solo, ubrany w swoją zwyczajną białą koszulę i kamizelkę. Wyglądał nie-
mal tak samo jak wiele lat wcześniej, kiedy spotkał się z Leią po raz pierwszy. Obok
niego zajął miejsce Chewbacca.
Leia chciała podczas zebrania rady omówić szczerze swoje plany, nie sądziła jed-
nak, że może to się spotkać z tak dużym zainteresowaniem środków masowego przeka-
zu. Stwierdziła, że w ciągu kilku ostatnich dni jej osoba znalazła się nagle w centrum
publicznej uwagi. Okazało się, że nieudany zamach na jej życie poprzedniego ranka
filmowało z ukrycia osiem różnych stacji, które później bez końca pokazywały swoje
nagrania żądnym wrażeń widzom. Funkcjonariusze sił bezpieczeństwa Nowej Republi-
ki przeszukali pomieszczenia ambasady, żeby sprawdzić, czy nie umieszczono w nich
urządzeń podsłuchowych, i wykryli mikrofony przekazujące informacje do piętnastu
kolejnych stacji. Wyglądało na to, że jedynym wydarzeniem, mogącym przyciągnąć
uwagę publiczną bardziej niż ślub członka królewskiej rodziny, była próba dokonania
zamachu na jego życie. Polujący na sensacje reporterzy natychmiast wykorzystali oka-
zję. Leia pocieszała się, że w przypadku następnej takiej próby potencjalnym morder-
com czy morderczyniom przyjdzie strzelać do niej zza tłumu rejestrujących wszystko
operatorów kamer. Pomyślała, że lepiej byłoby mieć to wszystko za sobą.
- Panie przewodniczący Horm, szanowni członkowie rady - wstała i zwróciła się
do zebranych. - Chciałabym podziękować wam za przybycie, ale czy nie sądzicie, że
wasza reakcja jest zbyt pochopna? Przyznaję, że propozycja Hapan wygląda bardzo
atrakcyjnie, ale jak dotąd nie wyraziłam zgody na ślub z księciem Isolderem.
Ponownie usiadła.
- Och, Leio - odezwał się z protekcjonalnym uśmieszkiem Threkin. - Często w
ciągu ostatnich lat mieliśmy okazję podziwiać twój bystry umysł i rozwagę, ale w tym
przypadku...? -Wzruszył ramionami. - Widziałem, jak ty i książę na siebie patrzycie, a
poza tym zgodziłaś się przecież polecieć z nim na sześć miesięcy na Hapes, by zapo-
znać się z należącymi do niego światami. Uważam, że to fantastyczny pomysł! Z pew-
nością będziesz miała wiele okazji, by poznać księcia znacznie lepiej, a członkowie
królewskiego rodu z Hapes zobaczą, jak pięknie wygląda ich korona na twojej małej
ślicznej główce! - Tłumy zareagowały na ten żart nerwowym chichotem, a Threkin do-
dał, machnąwszy ręką w stronę siedzących uczestników zebrania: - A zresztą, niech
wypowiedzą się członkowie rady. Czyż nie sądzimy wszyscy, że Leia i Isolder stano-
wią doskonałą parę?
Większość zawodowych polityków zachowała powagę, ale wielu kupców parsknę-
ło na jego słowa śmiechem, a widzowie i reporterzy zaczęli klaskać i podnieśli wrzawę.
Przebieg zebrania coraz mniej przypominał Leii normalne obrady, a coraz bardziej za-
czynał kojarzyć się jej z karnawałem.
Ślub Księżniczki Leii
56
- Nie możecie planować mojego ślubu beze mnie! - krzyknęła, podniósłszy się z
fotela, zdumiona zuchwalstwem Threkina. - Isolder zapewne tak samo jak wy dobrze
rozumie, że jeszcze nie jesteśmy zaręczeni... czy to formalnie, czy nieformalnie. Zgo-
dziłam się polecieć z nim na Hapes tylko dlatego... I nagle uświadomiła sobie całą
prawdę. Isolder zabierał ją na Hapes, aby planetarni dygnitarze, którymi może już
wkrótce przyjdzie jej rządzić, przywykli do myśli, że zostanie ich królową. Leciała z
nim także po to, by mieć czas poznać go chociaż trochę lepiej. Threkin miał jednak ra-
cję. Bez względu na to, jak żarliwie starałaby się zaprzeczać, wszyscy w całej galaktyce
widzieli, na co się zanosi. Popatrzyła na Hana. Wyglądał na przygnębionego. Usiadła,
starając się nie rumienić, nagle świadoma faktu, że jej każde słowo i gest transmitują na
żywo dziesiątki sieci. Czuła, że powinna wyrazić sprzeciw wobec słów Horma, cho-
ciażby tylko dla zachowania twarzy, ale w żaden sposób nie mogła zebrać myśli. Po raz
pierwszy w życiu księżniczka poczuła, że nie wie, co powiedzieć.
- Masz rację, masz rację, rzeczywiście nie możemy planować twojego ślubu bez
ciebie - zapewnił ją stojący wciąż na podium Threkin. - Nawet nie przyszłoby nam to
do głowy. Rozważamy tylko okoliczność, gdybyś jednak zgodziła się wyjść za mąż za
Isoldera...
- Panie przewodniczący Horm? - W sali obrad rozległ się nagle donośny głos
Threepia. Leia odwróciła się w jego stronę i ujrzała, jak złocisty android stojący w jed-
nym z dalszych rzędów wspina się na palce i podnosi niecierpliwie rękę. - Panie prze-
wodniczący Horm, czy mógłbym zwrócić się do członków rady?
- Co takiego? - zapytał oburzony Horm. - Mam pozwolić androidowi zabrać głos
na zebraniu rady?
Leia uśmiechnęła się ukradkiem. Członkowie towarzystwa walczącego o równe
prawa dla androidów z pewnością mieliby uciechę, słysząc taką uwagę, która może by-
łaby nawet pierwszym gwoździem do trumny kariery politycznej Horma. Szybko wsta-
ła i powiedziała:
- Jest tylko androidem-doradcą, ale sądzę, że jednak powinniśmy go wysłuchać.
Po sali rozszedł się szmer głosów członków rady wyrażających zgodę, a w tylnych
rzędach głośna wrzawa wiwatujących androidów-reporterów.
- Ja... ja... ja... nie widzę w tej propozycji nic złego - jąkając się wykrztusił Horm. -
Proszę tego... tego... tego... androida o zajęcie miejsca na podium.
Kiedy Threepio szedł środkowym przejściem w stronę podium, zwracając złocistą
głowę to w prawo, to w lewo, androidy z tylnych rzędów zaczęły krzyczeć jeszcze gło-
śniej. Leia nigdy jeszcze nie widziała, żeby jakiś android okazał tak dużą śmiałość. By-
ła bardzo ciekawa, co powie. Tymczasem Threepio wszedł na podium i zabrał głos,
zwracając się do zebranych tłumów:
- No cóż - oświadczył - chciałbym tylko zgłosić propozycję, by rada zaczęła pla-
nować ślub księżniczki Leii z... generałem Hanem Solo!
- Co takiego? - wykrzyknął Horm. - Ależ... ależ... to jest coś niedorzecznego! Ge-
nerał Solo nawet nie pochodzi z królewskiego rodu. On jest tylko... jest tylko...
Horm musiał sobie uświadomić, że będzie lepiej, jeżeli nie powie niczego obraź-
liwego, więc tylko wzruszył pogardliwie ramionami. Po sali przeszedł szmer rozczaro-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
57
wania, który po chwili zaczął przeradzać się w gniewny pomruk. Leia zastanawiała się,
czy postąpiła słusznie, pozwalając biednemu Threepiowi na zabranie głosu.
- Przykro mi, ale mam na ten temat inne zdanie - odrzekł Threepio. - Przez cały
dzień kontaktowałem się z rozmaitymi komputerami całej sieci informatycznej Co-
ruscant i odkryłem kilka zdumiewających faktów, o których szanowni członkowie rady
zapewne nie wiedzą. Możliwe, że dlatego, iż generał Solo zrobił wszystko, by je ukryć.
Chociaż przed niemal trzema wiekami Korelianie postanowili przemienić swe impe-
rium w republikę, Han jest nadal prawowitym królem Korelii!
W sali obrad rozległ się stłumiony gwar, a androidy-reporterzy zaczęli kierować
światła reflektorów na generała. Przez gwar rozmów przebił się piskliwy głos Threkina
Horma, powtarzającego w kółko:
- Co takiego? Co takiego? Co takiego?
Leia odwróciła się i wstrząśnięta spojrzała na tylne miejsca. Kolejne rzędy foteli
ustawione były coraz wyżej; mogła więc widzieć całkiem wyraźnie, jak Han, zaczer-
wieniwszy się, skurczył się w fotelu. Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że rzeczywi-
ście coś ukrywa. Leia wiedziała też, że program doradczy Threepia nie pozwala mówić
nieprawdy. Han tymczasem spuścił nisko głowę, zakrywszy dłonią oczy. Znamy się
tyle lat, dlaczego nigdy mi o tym nie powiedział? - pomyślała. Luke przebywający na
pokładzie „Thpffftht", statku adwokata Bitha, przyglądał się wideohologramom z
prawdziwą uwagą, zdumiony faktem, że nawet w zacofanym świecie Tooli poczynania
Leii i Isoldera - a teraz i Hana - wzbudzały tak wielką ciekawość. Usprawiedliwiały
nawet ogromny koszt przesyłania wideohologramów przez nadprzestrzeń. No cóż, kie-
dy Leia zwróciła na siebie uwagę niewiarygodnie bogatego i przystojnego księcia,
spełniła najskrytsze marzenia niemal wszystkich kobiet. Zainteresowanie jej losem
wzrosło jeszcze po nieudanym zamachu na jej życie. Luke mógł teraz oglądać siostrę
na żywo, choć znajdował się o ponad trzysta lat świetlnych od niej.
Statek Bitha miał wkrótce dokonać skoku w nadprzestrzeń, Luke oglądał wiec z
fascynacją przesyłaną na żywo transmisję. Kamery wideoholograficzne skierowane by-
ły prosto na Hana, który siedział skurczony w fotelu, zakrywszy twarz dłonią. Nawet
znajdujący się tuż przy nim Chewbacca otworzył ze zdumienia oczy, a spomiędzy jego
kłów wydostał się gardłowy pomruk zaskoczenia.
Luke uśmiechnął się do siebie. Oczywiście, Han jest królem. Powinienem był do-
myślić się tego znacznie wcześniej. Tylko dlaczego starał się ten fakt ukryć? Mimo
uśmiechu, Luke trochę się martwił. Wyczuwał jakąś dziwną siłę, jak gdyby coś odle-
głego i mrocznego dawało znać o sobie. Zbyt wiele istnień w galaktyce było przeciw-
nych związkowi Leii z Isolderem. Luke czuł wyraźnie ich moc i nagle zapragnął, by
technicy Bitha ukończyli sprawdzanie aparatów, konieczne przed dokonaniem skoku w
nadprzestrzeń. Wiedział, że i tak dotrze do układu Roche'a w ostatniej chwili.
- Naprawdę - ciągnął tymczasem Threepio. - Han jest potomkiem królów!
Wszystkie dane na temat jego królewskiego rodu dowodzą, że przodkowie Hana w linii
męskiej pochodzili z rodu Berethrona e Solo, który wprowadził zasady demokracji do
imperium Korelian. Można bardzo łatwo prześledzić dzieje sześciu następnych pokoleń
linii męskich potomków tego rodu aż do czasów Korala Solo, chociaż rejestry z okresu
Ślub Księżniczki Leii
58
samego Korola uległy zniszczeniu podczas wojen klonowych i dlatego rodowód Hana
nie jest dobrze znany.
Korol jednak ożenił się i zamieszkał na planecie Duro. Przed prawie sześćdziesię-
cioma laty został ojcem pierwszego syna, który z powodu wojen i ogólnego zamętu
nigdy nie powrócił do domu. Jego syn nazywał się Dalia Solo, ale zmienił nazwisko na
Dalia Suul, aby w czasie wojen klonowych ukryć swoją tożsamość. Pierwszego syna
nazwał Jonash Suul, a pierwszym synem Jonasha Suula był Han Suul, który później
powrócił do nazwiska Han Solo. Jestem pewien, że Han wiedział o tym, iż pochodzi z
królewskiego rodu, ale z powodów, których zrozumieć nie jestem w stanie, podobnie
jak jego dziadek dokonał zmian w dokumentach na Korelii, tak by już nigdy nikt nie
mógł wyśledzić, co łączy go z przodkami!
Kiedy android skończył, przez salę przeszło zbiorowe westchnienie, aż Threkin
musiał krzyknąć, by przywrócić spokój. Kiedy gwar rozmów zaczynał cichnąć, Han
powoli podniósł się z fotela i wyszedł z sali. Leia także podniosła się i patrzyła, jak Han
wychodzi, a tłumy uspokoiły się na tyle, że wszyscy usłyszeli, iż przewodniczący Horm
rzekł podniesionym tonem:
- Ale czy Dalia Suul nie był czasem nazywany także Czarnym Dalią? Czy ten
człowiek nie był osławionym mordercą?
- No cóż, przypuszczam, że ma pan rację - przyznał Threepio - chociaż w pod-
ręcznikach historii określa się go raczej mianem porywacza i pirata.
- No i co z tego? - odezwał się Threkin Horm. - Co to za pochodzenie? Dalia Suul
był jednym z najbardziej znanych szefów międzygwiezdnej mafii. Nie można się spo-
dziewać, że szanowani obywatele dadzą wiarę, iż Han jest w prostej linii potomkiem
króla.
- No cóż, jestem tylko niedouczonym androidem i przyznaję, że może nie całkiem
rozumiem, w jaki sposób postępowanie przodka może wzmocnić lub osłabić szacunek,
jaki należy się jego potomkowi - przeprosił Threkina Horma Threepio. - Muszę przy-
znać, że takie rozumowanie wykracza poza możliwości cybermózgu typu AA-Jeden.
Ponieważ jednak pana matką była nieślubna córka Dalii Suula, spodziewam się, że wie
pan nieskończenie lepiej ode mnie, ile warta jest logika podobnych argumentów.
Twarz Threkina Horma nagle zbladła, a ręce zaczęły mu się trząść jak galareta.
Przekaz wideoholograficzny zniknął, a android-spiker zaczął swój komentarz. Luke
wyłączył odbiornik i usiadł w wygodnym, wyściełanym fotelu, ułożywszy ręce na ko-
lanach. Pomyślał, że przodkowie Hana w ciągu zaledwie kilku pokoleń stali się z kró-
lów przestępcami. Nie było więc w tym nic dziwnego, że Han starał się zatrzeć ślady po
antenatach i odwrócił się do Rady Alderaanu plecami, kiedy jego tajemnica miała zo-
stać wyjawiona. Biedny Han.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
59
R O Z D Z I A Ł
7
Tego popołudnia Leia i Isolder przechadzali się w ustronnym lesie, stanowiącym
część ogrodów botanicznych Coruscant. Rozwijały się tam rośliny pochodzące z setek
tysięcy światów Nowej Republiki. Leia pokazywała księciu lasy oro, rosnące kiedyś na
Alderaanie. Smukłe i gibkie drzewa osiągały wysokość kilkudziesięciu metrów, a ich
korę porastały kolonie opalizujących mchów iskrzących się niemal wszystkimi barwa-
mi tęczy: cynobrem, fioletem i jaskrawą żółcią. Z gałęzi na gałąź przelatywały białe
ptaki - cairoki, a na polanach pasły się maleńkie jaskrawoczerwone sarny o bokach po-
znaczonych złotymi pasami. Lasy oro rosły na Alderaanie tylko na kilkunastu małych
wyspach, a Leię zabrano na jedną z nich, kiedy była małym dzieckiem. Niemniej czuła
w sercu dziwną lekkość na widok nawet tak małej, ale wciąż żyjącej cząstki swojego
świata.
Isolder szedł u jej boku, trzymając ją za rękę.
- Widziałem dzisiaj moją matkę na wideohologramie - oznajmił. - Jest zachwyco-
na, że zdecydowałaś się nas odwiedzić. Przysyła swój specjalny osobisty pojazd, który
ma zabrać cię na Hapes.
- Pojazd? - zapytała Leia, zastanawiając się nad użytym słowem. - Chciałeś po-
wiedzieć, że wysyła po mnie swój osobisty statek?
- Myślę, że w tym przypadku słowo „pojazd" jest bardziej odpowiednie - poprawił
ją Isolder. - Ma ponad tysiąc lat i został zaprojektowany w sposób nieco ekscentryczny.
Myślę jednak, że ci się spodoba. W lasach panowała cisza. Strażniczki księcia przemy-
kały się w oddali za drzewami, tylko Astarta podążała nieubłaganie o kilka kroków za
nimi.
Leia uśmiechnęła się i przystanęła, by powąchać purpurowy kwiatek, przypomina-
jący kielich. Roślinę tę o odurzającej woni spotykało się na równinach jej macierzyste-
go świata bardzo rzadko.
- To aralluta - powiedziała księżniczka. - Prości ludzie wierzyli, że jeżeli panna
młoda znajdzie ją rosnącą w ogrodzie, będzie to dla niej znak, iż wkrótce urodzi dziec-
ko. Rzecz jasna, jej matka i siostry zawsze pilnowały, by po ślubie posadzić arallutę na
trawniku nowożeńców, ale musiały to zrobić w nocy. Jeśli ktoś zobaczyłby je podczas
tej czynności, te kobiety spotkałoby nieszczęście.
Ślub Księżniczki Leii
60
Isolder uśmiechnął się, podszedł bliżej i musnął kwiat czubkami palców.
- Kiedy uschnie - ciągnęła tymczasem Leia - płatki kwiatu zwijają się i sztywnieją,
a nasiona zostają uwięzione w środku. Matki mogą wówczas dawać takie uschnięte
kwiaty do zabawy swoim maleństwom zamiast grzechotek.
- Jakie to urocze - westchnął książę. - To smutne, że Alderaan został bezpowrotnie
zniszczony i nic nie ocalało z tego piękna. Oczywiście, z wyjątkiem tego, co jest na Co-
ruscant.
- Kiedy nasi uchodźcy znajdą już nowy dom - rzekła Leia - zabierzemy stąd kilka
roślin i posadzimy je w ogrodach w nowym miejscu.
Rozległ się sygnał komunikatora, Leia niechętnie sięgnęła po urządzenie i nacisnę-
ła włącznik.
- Leio, tu Threkin Horm. Mam dla ciebie fantastyczną wiadomość! Nowa Repu-
blika odwołała twoją wyprawę do układu Roche'a. Co ty na to?
- Co takiego? - zapytała zdumiona Leia. Nigdy jeszcze nie kazano jej rezygnować
z zaplanowanej i przygotowanej wyprawy. - Dlaczego?
- Wygląda na to, że stosunki między Verpinami i Barabelami psują się w szyb-
szym tempie, niż mogliśmy sądzić - odparł Threkin. - Mon Mothma zdecydowała się
więc sięgnąć po ostrzejsze środki w nadziei, że zdoła nie dopuścić do wybuchu wojny.
Generał Han Solo otrzymał rozkaz udania się do układu Roche'a na czele floty gwiezd-
nych niszczycieli, aby chronić Verpinów do czasu zakończenia sporu. W tym czasie z
pomocą kilku najbardziej zaufanych doradców Mon Mothma osobiście zajmie się kon-
fliktem.
- Jakim konfliktem?
- Dzisiaj rano agenci urzędu celnego weszli na pokład statku handlowego Barabe-
lów, który przebywał na samym skraju układu Roche'a - odrzekł Threkin. - Znaleźli ta-
fii to, czego się obawialiśmy.
Kiedy Leia wyobraziła sobie ładownie wypełnione po brzegi zamrożonymi w ko-
smicznej próżni częściami ciał Verpinów, poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła.
Usilnie starała się przezwyciężyć uprzedzenia, ale im częściej przychodziło jej mieć do
czynienia z przedstawicielami drapieżnych gadów, tym bardziej się spodziewała, że
może natrafić na takie okropności. Mimo to powiedziała sobie, że nie może osądzać
całej rasy, sugerując się postępowaniem kilku odszczepieńców.
- A co z Mon Mothma? - zapytała. - Czy będzie jej potrzebna jakaś pomoc z mojej
strony?
- Ona i ja uważamy, że istnieją... lepsze sposoby na to, żebyś mogła służyć Nowej
Republice - odrzekł Threkin. - Mon Mothma postanowiła na okres najbliższych ośmiu
standardowych miesięcy uwolnić cię od wszystkich innych zadań. Ufam, że zechcesz
wykorzystać ten czas jak najlepiej. - Ton jego głosu wyraźnie wskazywał, o czym my-
śli, a mimo to powiedział bez ogródek: - Możesz lecieć na Hapes, kiedy zechcesz.
Twarz Threkina zniknęła z ekranu komunikatora, a Isolder lekko uścisnął rękę Le-
ii. Księżniczka na chwilę się zamyśliła. Zrozumiała, że Horm miał rację: Verpinowie z
pewnością będą się czuli bezpieczniej, mając po swojej stronie flotę Nowej Republiki, a
ona i tak uważała, iż powierzone jej zadanie przygniata ją swoim ciężarem. Była
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
61
zręczną i biegłą dyplomatką, ale kwieciste przemówienia i wyszukane argumenty nigdy
nie robiły dużego wrażenia na Barabelach. Istoty te, będące żyjącymi w stadach dra-
pieżnikami zdominowanymi przez jednego przywódcę sfory, z pewnością poczują duży
respekt dla Mon Mothmy za sposób, w jaki postanowiła rozwiązać cały problem. Fakt,
że sam „przywódca sfory" Nowej Republiki postanowił przyłączyć się do walki, powi-
nien ich zdezorientować, zmusić do przegrupowania sił i ponownego zastanowienia się
nad sytuacją. Teraz, kiedy Leia o tym myślała, uświadomiła sobie nagle, że Mon
Mothma wcale jej nie potrzebuje. Księżniczka starała się zrozumieć, dlaczego Verpi-
nowie pozwolili matce jednego ze swoich rojów na tak daleko posuniętą samowolę.
Próbowała rozwiązać problem, podchodząc do niego z niewłaściwej strony. Od samego
początku powinna zainteresować się nie Verpinami, a Barabelami.
Nie podlegało natomiast dyskusji, że wysyłanie do układu Roche'a jednej z flot
Nowej Republiki nie miało większego sensu. Verpinowie umieli z pewnością sami za-
pewnić bezpieczeństwo swoim rojom. Mogąc porozumiewać się ze sobą za pomocą fal
radiowych, założyli kolonie na małych asteroidach, wiedząc, że nawigacja miedzy nimi
jest bardzo trudna, a dla ludzi wręcz niemożliwa. Mieli też zwyczaj latać bardzo szyb-
kimi bombowcami klasy B, atakując wrogów całym rojem, co czyniło z nich naprawdę
groźnych przeciwników.
Isolder podszedł do Leii trochę bliżej.
- Czym się martwisz, maleńka? - szepnął.
- Nie martwię się, po prostu się zastanawiam.
- A jednak się martwisz - stwierdził. - Czy nie sądzisz, że Mon Mothma panuje
nad sytuacją?
- Aż za bardzo - odrzekła i spojrzała w niebieskoszare oczy księcia, przywodzące
jej na myśl wzburzone sztormem morze.
- Nie jesteś jeszcze gotowa, by polecieć ze mną, prawda? - zapytał. Leia chciała
zaprzeczyć, ale on powiedział: - Nie, nie, nic nie szkodzi. Musi ci być bardzo ciężko
zostawić to wszystko - dodał, wskazując gestem otaczające ich lasy oro. - Pewnie czu-
jesz się tak, jakbyś miała tego już nigdy nie zobaczyć... i możliwe, że jeśli tak postano-
wisz, to tak się stanie. Zostawisz za sobą całe swe dotychczasowe życie, ale będzie to
twój wybór.
Ujął jej dłonie, a Leia obdarzyła go pełnym smutku uśmiechem.
- Nie spiesz się - odezwał się ponownie Isolder. - Spędź trochę czasu z przyjaciół-
mi. Pożegnaj się z nimi, jeżeli sądzisz, że musisz. Wszystko rozumiem. A jeżeli to ma
sprawić, że poczujesz się chociaż trochę lepiej, powtórz to, co mówiłaś na posiedzeniu
Rady Alderaanu: że wybierasz się tylko z formalną wizytą na Hapes, nic więcej. Do
niczego się nie zobowiązujesz.
Jego słowa omyły duszę Leii niczym fala ciepłej wody, sprawiając, że poczuła się
znacznie lepiej.
- Och, Isolderze - szepnęła. - Dziękuję, że jesteś taki wyrozumiały.
Przytuliła się do niego, a książę objął ją czule. Przez chwilę kusiło Leię, by powie-
dzieć: kocham cię, ale wiedziała, że jest jeszcze zbyt wcześnie na te słowa. Rozumiała,
że wymówienie ich w tej chwili byłoby zbyt dużym zobowiązaniem.
Ślub Księżniczki Leii
62
Isolder jednak nachylił się nad nią i szepnął jej do ucha:
- Kocham cię.
Han Solo siedział za konsoletą „Tysiącletniego Sokoła" i rozpaczliwie manewro-
wał statkiem, starając się uniknąć zderzenia z odpadami i bryłami złomu zaśmiecają-
cymi przestrzeń w okolicach najmniejszego księżyca Coruscant. Sprawdzenie wszyst-
kich urządzeń mógł co prawda powierzyć pokładowemu komputerowi, ale już wiele lat
wcześniej zdecydował, że naprawdę niezawodne jest jedynie przeprowadzenie tych te-
stów osobiście.
Lot w przestrzeni pełnej odpadów przypominał mu trochę manewry w pasie aste-
roid czy meteorytów z tą różnicą, że przestrzeń wokół Coruscant zapełniały bryły twar-
dego metalu, a nie miękkie, zawierające głównie związki węgla asteroidy. Przedziera-
nie się przez ten śmietnik działało na Hana w pewien sposób kojąco. Zanurkował pod
wolno wirującym uszkodzonym skrzydłem statecznika jakiegoś myśliwca typu TIE
*
, w
chwilę później znalazł się przy wypalonym kadłubie starego niszczyciela gwiezdnego
klasy Victory, dawno temu pozbawionego wszystkich nadających się do użytku części.
To jest to, czego szukałem - pomyślał. Na pokładzie „Sokoła" było wiele urzą-
dzeń, których Han nie mógł sprawdzić, przebywając w przyjaznej przestrzeni, a tam,
dokąd zamierzał się udać, spodziewał się spotkać samych wrogów. Zwolnił, by lecieć z
tą samą prędkością, co gwiezdny niszczyciel. Skierował dziób statku w stronę osłony
głównej dyszy wylotowej, gdzie kiedyś musiał znajdować się generator turbo-napędu, i
ostrożnie posadził „Tysiącletniego Sokoła" na lądowisku.
Kiedy ukończył manewr, włączył swój zmodyfikowany imperialny transponder
identyfikacyjny i nastawił go na opcję czternastą, a czujniki sygnalizujące obecność in-
nych statków rozdzwoniły się sygnałami alarmu. Ze wszystkich stron nadlatywały wro-
gie pasażerskie statki klasy Incom Y4. Ich niebieskoszare sylwetki pojawiły się na
głównym, umieszczonym nad głową Hana ekranie holograficznego monitora. Hanowi
udało się wykraść kod identyfikacyjny transpondera z wojskowego transportowca nale-
żącego do komandosów lorda Zsinja. Statek ten przewoził dwunastoosobowy oddział
Zdobywców. Byli to żołnierze specjalnie przeszkoleni, by pod pozorem inspekcji prze-
nikać tajemnice systemów obronnych planet, a następnie unieszkodliwiać te układy.
Zdobywcy Zsinja jednak coraz częściej cieszyli się złą sławą jako siepacze stanowiący
główny trzon tajnej policji lorda. Doszło do tego, że to właśnie oni rządzili wieloma
tysiącami światów.
Upewniwszy się, że sygnał nowego transpondera zidentyfikuje „Sokoła" jako je-
den ze statków Zsinja, Han włączył urządzenie zakłócające. Czujniki natychmiast ode-
brały tak dużo zakłóceń radiowych i rzekomo przesyłanych rozmów, że widoczne na
głównym ekranie widmowe sylwetki pasażerskich statków wroga zbladły, a po chwili
zniknęły całkowicie. Wiedział więc, że zarówno transponder, jak i specjalne, dysponu-
jące zwiększoną mocą urządzenie zakłócające spisują się znakomicie. Z pewnością mu
się przydadzą, kiedy znajdzie się w przestrzeni opanowanej przez statki Zsinja.
*
TIE (skrót od: Twin łon Engines) - jednostka wyposażona w bliźniacze silniki jonowe
(przyp. tłum.)
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
63
Ukończywszy sprawdzanie wszystkich urządzeń, Han włączył silniki podświetlne
i ostrożnie oderwał „Sokoła" od rdzewiejącego lądowiska starego niszczyciela. Kiedy
znów znalazł się pośród odpadów i śmieci, odebrał sygnał, na który tak niecierpliwie
czekał:
- Generale Solo, słyszałam, że dziś wieczorem odlatujesz na czele floty do układu
Roche'a - odezwała się księżniczka Leia.
- Mnie też to powiedziano - przyznał.
- Przykro mi z tego powodu. Myślałam, że moglibyśmy się spotkać na kilka go-
dzin, zanim wyruszysz w tę długą drogę.
Flota? Powiedziała, że leci na czele floty? - pomyślał. Jeden niszczyciel gwiezdny
trudno nazwać flotą. Han był pewien, że wie, kto wydał taki rozkaz, kto zadał mu ten
cios nożem w plecy. Threkin Horm. Han nie doceniał tłuściocha, a teraz on i jemu po-
dobni planowali wysłać go jak najdalej, tak by Leia na zawsze o nim zapomniała.
- Z przyjemnością - powiedział. - Będzie mi bardzo miło. Tylko w tej chwili je-
stem dość zajęty. Staram się sprawdzić to i owo, więc nie mogę lądować na planecie.
Może spotkalibyśmy się, powiedzmy, dokładnie o piętnastej? U ciebie, na pokładzie
„Snu Rebeliantów"? Moglibyśmy trochę porozmawiać, pójść gdzieś na drinka.
- Bardzo dobrze. A zatem do zobaczenia. Leia przerwała połączenie.
Han popatrzył na wbudowany w konsoletę chronometr. Chewbacca i Threepio
mieli spotkać się z nim na pokładzie „Tysiącletniego Sokoła" o siedemnastej zero, zero.
Czasu było więc bardzo mało.
Mimo zmęczenia na twarzy Hana malował się uśmiech, kiedy stanął przed
drzwiami apartamentu księżniczki Leii. Otworzyła drzwi, a on objął ją i uścisnął, po
czym przeszedł korytarzem do jej komnat, rozglądając się nerwowo na prawo i lewo.
Leia cofnęła się i spojrzała na przyjaciela. Włosy miał w nieładzie, a oczy podkrążone.
Nie wygląda! na szczęśliwego.
- Czy mogę ci podać coś do picia? - zapytała. Han pokręcił głową.
- Nie, dziękuję.
Nie powiedział nic więcej, tylko stał, patrząc na ściany i rzucając ukradkowe spoj-
rzenia w kierunku części mieszkalnej. W sypialni Leii widać było słabą, tęczową po-
światę, emanującą ze złożonych w kredensie klejnotów z Gallinore. Słońca umieszczo-
ne nad drzewem z Selabu zgasły, jak gdyby symulując nastanie nocy.
- Nie cieszysz się z powodu przeniesienia do układu Roche'a? - zapytała Leia.
- Hm, no cóż, prawdę mówiąc, nie lecę tam -- odrzekł Han.
- Nie lecisz?
- Zrezygnowałem z tej misji.
- Kiedy?
Han wzruszył ramionami.
- Przed pięcioma minutami.
Wszedł do jej sypialni i zatrzymał się na progu. Spojrzał najpierw na łoże, a póź-
niej na klejnoty w kredensie i na stos skarbów ofiarowanych jej przez Hapan. Sama
Leia była trochę zdumiona, że wciąż jeszcze tam leżą. Gdyby była trochę bardziej roz-
sądna, już dawno powinna kazać je gdzieś ukryć.
Ślub Księżniczki Leii
64
- Dokąd zatem polecisz? - spytała. - Co będziesz teraz robił?
- Polecę na Dathomirę - odparł, a Leia aż otworzyła usta ze zdziwienia.
- Nie możesz tego zrobić - oświadczyła. - To planeta, leżąca w przestrzeni opano-
wanej przez Zsinja. To zbyt ryzykowne.
- Zanim złożyłem rezygnację, rozkazałem, by „Nieposkromiony" dokonał kilku
niespodziewanych, błyskawicznych wypadów przeciwko najbardziej wysuniętym pla-
cówkom lorda, znajdującym się w przestrzeni graniczącej z Nową Republiką - oświad-
czył. - Zsinj będzie musiał wzmocnić te garnizony, osłabiając w ten sposób obronę Da-
thomiry. Dzięki temu powinienem móc łatwiej prześlizgnąć się przez powstałe luki. Nie
będzie nawet wiedział, że tam jestem.
- Przekroczyłeś swoje uprawnienia! - wybuchnęła Leia. Han odwrócił głowę, prze-
stał wpatrywać się w klejnoty i spojrzał jej prosto w oczy.
- Wiem - przyznał, uśmiechnąwszy się szeroko.
Leia nie powiedziała nic więcej. Kiedy stawał się taki uparty, nikt i nic nie było w
stanie go przekonać. Han ponownie wzruszył ramionami.
- Nikomu nie stanie się nic złego. Rozkazałem jedynie, by atakowano te światy z
dużej odległości. Naszym żołnierzom nie spadnie nawet włos z głowy. Wiesz, myślę,
że musiałem wpatrywać się w hologram tej planety zbyt długo. Ostatniej nocy nawet mi
się śniła: biegłem po plaży, moją twarz chłodził wiatr, a bryzgi wody ochlapywały nogi.
Wszystko wyglądało tak uroczo. Kiedy przekazano mi dzisiaj ten rozkaz, zdecydowa-
łem się w jednej chwili. Polecę na Dathomirę.
- I co będziesz tam robił?
- Jeżeli mi się spodoba, zapewne zostanę. Już nawet nie pamiętam, kiedy czułem
pod stopami prawdziwy piasek. To musiało być bardzo dawno.
- Jesteś przemęczony - stwierdziła Leia. - Nie rezygnuj ze służby w wojsku. Po-
mogę załatwić ci jakiś inny przydział. Mógłbyś polecieć przedtem na kilkutygodniowy
urlop.
Han, który przez cały czas wpatrywał się w podłogę, uniósł głowę i ponownie
spojrzał w oczy księżniczki.
- Oboje jesteśmy przemęczeni - rzekł. - Obojgu nam należy się wypoczynek. Dla-
czego nie mogłabyś polecieć tam razem ze mną? Dlaczego nie miałabyś uciec od tego
wszystkiego i odpocząć?
- Nie mogę - odparła Leia.
- Przecież to właśnie zamierzasz uczynić, tyle tylko, że z Isolderem. Uciec. Dla-
czego mnie nie chcesz dać takiej samej szansy? Za godzinę mam spotkać się na pokła-
dzie „Sokoła" z Chewbaccą i Threepiem. Mogłabyś polecieć razem z nami. Kto wie,
może nawet zakochałabyś się w Dathomirze? Może zakochałabyś się ponownie we
mnie?
Wyglądał tak żałośnie. Leia poczuła wyrzuty sumienia z powodu tego, co zdarzyło
się w ciągu ostatnich kilku dni. Zignorowała go i odtrąciła. Przypomniała sobie, co czu-
ła owego dnia, kiedy Vader kazał zamknąć Hana w grobowcu z bryły karbonadu i ode-
słać go do Jabby Hutta, a także jak bardzo cieszyli się wspólnie, kiedy Imperator został
w końcu zwyciężony. Wówczas była w Hanie zakochana. Ale to było tak dawno.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
65
- Posłuchaj, Hanie, zawsze bardzo cię lubiłam - odezwała się czule. - Dobrze
wiem, że to wszystko jest dla ciebie bardzo trudne.
- Ale mam się bawić dobrze i nie mieć do ciebie żalu? - zapytał.
Leia poczuła, że drży. Han podszedł do kredensu, a ona wiedziała, że patrzy na
błyszczący, ciemny metal Karabinu Posłuchu.
- Czy to działa? - zapytał nagle.
Wyciągnął rękę, zamierzając sięgnąć po broń, a Leia, domyśliwszy się, co chce
zrobić, zawołała:
- Nie dotykaj tego!
Han jednak porwał broń i odwróciwszy się w jej stronę tak niewiarygodnie szyb-
ko, że trudno było w to uwierzyć, skierował lufę w jej stronę.
- Leć razem ze mną na Dathomirę!
- Nie możesz tego zrobić! - krzyknęła, unosząc rękę, jak gdyby chciała zasłonić się
przed ciosem.
- Myślałem, że lubisz zawadiaków - rzekł Han.
Z otworu broni wyskoczył snop błękitnych iskier, przynosząc jej zapomnienie i
ciemność.- Jesteś pewien, że generał Solo porwał księżniczkę? - zapytała go królowa-
matka.
Mimo że wizerunek matki był tylko hologramem, książę Isolder nie odważył się
spojrzeć jej prosto w oczy.
- Tak, Ta'a Chume - odparł. - Jeden z ośrodków należących do sieci umieścił w ko-
rytarzu wiodącym do komnat Leii latające oko, które sfilmowało księżniczkę wycho-
dzącą ze swoich apartamentów razem z generałem. Poruszała się jak we śnie, a Solo był
uzbrojony. Miał przy sobie Karabin Posłuchu.
- Jakie kroki podjąłeś, by ją odzyskać? - zapytała. Isolder wyraźnie czuł na sobie
palący wzrok Ta'a Chume.
Zorientował się, że królowa-matka poddaje go kolejnej próbie. Obdarzone władzą
kobiety z Hapes bardzo często wyrażały się z dezaprobatą o „nieudolności mężczyzn" i
ich rzekomej niezdolności do robienia czegokolwiek dobrze.
- Nowa Republika wysłała już ich śladem tysiąc najlepszych detektywów z rozka-
zem odnalezienia Hana Solo. Astarta co godzinę przejmuje ich meldunki, a ja rozesła-
łem wiadomość do wszystkich łowców nagród.
- Spójrz mi w oczy - odezwała się Ta'a Chume łagodnie, w jej tonie czaiła się jed-
nak ukryta groźba.
Isolder popatrzył na matkę, starając się odprężyć. Królowa miała na głowie złoty
diadem, a jej twarz zasłaniała cienka złocista woalka. Padające na nią światło odbijało
się od złota, sprawiając wrażenie, że promieniuje z niej jakaś dziwna siła. Isolder spoj-
rzał w widoczne mimo woalki ciemne, wpatrujące się w niego uporczywie oczy.
- Ten generał Solo to człowiek zdecydowany na wszystko - powiedziała. - Dobrze
wiem, o czym teraz myślisz. Zamierzasz uwolnić księżniczkę z jego rąk, ale nie chcesz,
bym ci pomagała. Musisz jednak pamiętać o swoich obowiązkach wobec ludu Hapes.
Jesteś Chume'dą, następcą tronu. Twoja żona i wasze córki muszą być kiedyś władczy-
niami. Jeżeli coś ci się stanie, zawiedziesz zaufanie i marzenia swojego ludu. Musisz
Ślub Księżniczki Leii
66
zatem pozwolić, aby generałem Solo zajęli się moi skrytobójcy. Obiecaj mi, że się zgo-
dzisz!
Isolder wpatrywał się stanowczo w oczy matki, licząc na to, że uda mu się ukryć
przed nią, co czuje. Niestety, na próżno. Znała go aż za dobrze. Wszystkich znała aż za
dobrze.
- Ja sam wytropię generała Solo - oświadczył w końcu. - I ja sprowadzę do domu
swoją narzeczoną.
Isolder spodziewał się wybuchu gniewu matki i czekał, kiedy żar jej podniesione-
go głosu ogarnie go niczym płonąca lawa. Wyczuwał to w ciszy, jaka zapadła po jego
słowach, ale Ta'a Chume nie należała do kobiet ujawniających swoje uczucia.
- Okazujesz nieposłuszeństwo, odrzucając moją pomoc - odezwała się spokojnie,
niemal pieszczotliwie. - Bez względu jednak na to, co myślisz, nie uważam twojej bez-
interesownej brawury za cnotę. Wyleczyłabym cię z tego, gdybym mogła. - Na chwilę
zamilkła, a Isolder w napięciu oczekiwał na karę, jaką zechce mu wymierzyć. - Myślę,
że jesteś w tym podobny do ojca. Generał Solo zapewne poszuka schronienia u które-
goś z lordów. Możliwe, że uda się do kogoś, kto jego zdaniem będzie umiał przeciw-
stawić się potędze Nowej Republiki. Ja jednak zwołam swoich skrytobójców i natych-
miast wyślę flotę na Coruscant. Nie muszę ci mówić, że zabiję go, jeżeli uda mi się go
odnaleźć wcześniej niż tobie.
Isolder uznał za słuszne wbić spojrzenie w podłogę. Miał cichą nadzieję, że teraz,
kiedy Han porwał Leię, jego matka zaniecha myśli o podróży i będzie trzymać się od
nich z daleka. Jej decyzja dotycząca Hana nie była jednak pozbawiona sensu, gdyż ge-
nerał porwał kobietę, która miała zostać jej następczynią. Poczucie honoru wymagało,
by księżniczkę odnaleźć i uwolnić.
- Dobrze wiem, że moje postępowanie cię nie cieszy - powiedział. - Kiedy byłem
dzieckiem, mówiłaś zawsze, że nasz świat może być tylko tak silny, jak silni będą lu-
dzie, którzy nim rządzą. Tak często wspominałem twoje słowa, że zapadły mi głęboko
w serce.
Isolder przerwał połączenie, usiadł wygodniej i zaczął się zastanawiać. Niemal żal
mu było Hana. Wiedział, że generał Solo nie mógł się nawet domyślać, jakiego rodzaju
środki przedsięweźmie królowa-matka i do czego może być zdolna, kiedy chce, by
spełniono jej wolę.
Kapral Reezen służył w wojsku od siedmiu lat, ale zawsze pozostawał w cieniu.
Nigdy nie doczekał się awansu ani nawet pochwały, chociaż czuł, że w pełni na nie za-
służył. Bardzo często tak właśnie działo się w jednostkach wywiadu wojska. Człowiek
mógł całymi latami trudzić się i mozolić, spodziewając się, że trafi na coś istotnego, że
uda mu się zdobyć tę jedyną informację, która może zaważyć o jego losie. Właśnie z
tego powodu Reezen zamierzał przesłać swój meldunek bezpośrednio do lorda Zsinja.
Miał zamiar podpisać go własnym nazwiskiem, tak by później całej zasługi, jak to się
często zdarzało, nie przypisał sobie żaden z jego przełożonych. Uważał, że po tylu la-
tach nienagannej służby coś mu się słusznie należy. Kapral Reezen był jedyną osobą,
która zwróciła uwagę na trzy niespodziewane, błyskawiczne wypady na placówki Zin-
sja, które miały miejsce w ciągu zaledwie dziewięciu dni. Bez wątpienia manewry te
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
67
miały na celu odciągnięcie sił lorda do innego sektora. Było jasne, że Nowa Republika
planuje jakiś atak i chce niepostrzeżenie wysłać statki swojej floty przez powstałą Luke.
Był pewien, że chodzi co najmniej o flotę. Nikt przecież nie marnowałby tylu sił i środ-
ków, gdyby w grę wchodził zwyczajny szpiegowski patrolowiec.
Reezen czuł, że zanosi się na coś poważnego. Obliczył możliwe kierunki i osza-
cował spodziewane cele, ograniczył listę do sześciu planet, układając ją według maleją-
cych prawdopodobieństw. Nie spieszył się, gdyż musiał uwzględnić bardzo duży ob-
szar. Jeszcze raz przyjrzał się liście z nazwami planet, rozważając wszelkie możliwości.
Gdzieś na samym skraju gwiezdnej mapy ujrzał planetę Dathomirę. Zatrzymał na niej
wzrok, czując nieprzyjemne mrowienie w kościach.
Dathomira była tak dobrze strzeżona i znajdowała się tak niedaleko centrum ob-
szaru kontrolowanego przez Zsinja, że Nowa Republika w żadnym razie nie mogła
wiedzieć o znaczeniu, jakie odgrywał ten świat w tajnych planach lorda. Stocznie? Czy
możliwe, że Nowa Republika chciała dokonać ataku na znajdujące się tam stocznie?
Nie, musiało chodzić o coś innego. Dathomira była potrzebna im do czegoś więcej. Na
planecie przebywało wielu więźniów, których uwolnienie mogło leżeć w interesie Re-
publiki, ale tylko pod warunkiem, że jej władze wiedziałyby o istnieniu tam kolonii
karnej. A poza tym przecież nikt, będący przy zdrowych zmysłach, nie próbowałby w
tym miejscu lądować! Reezen spotkał się już kiedyś z tubylcami i na samą myśl o lą-
dowaniu na Dathomirze poczuł, jak po plecach przechodzą mu ciarki. Mimo to planeta
wyraźnie przyciągała jego uwagę, jak magnes. „Tutaj, tutaj - zdawała się go przyzywać.
- Przylecą właśnie na mnie".
Kiedyś, kiedy Reezen był kilkunastoletnim chłopcem, razem z ojcem oglądał na
Coruscant defiladę oddziałów Imperium.
W pewnej chwili Darth Vader, Czarny Lord z Sith, przechodził majestatycznie w
pobliżu. Zamiast minąć chłopca, przystanął, wstrzymując defiladę, spojrzał na niego i
pogłaskał po głowie. Reezen dobrze pamiętał odbicie swojej przerażonej twarzy w
błyszczącym metalowym hełmie Czarnego Lorda i pamiętał strach, jaki go ogarnął,
kiedy silna, opancerzona ręka dotknęła jego głowy. Vader jednak tylko odezwał się ła-
godnie: „Gdy chcesz służyć Imperium, ufaj swojej wrażliwości", a potem poszedł dalej.
Wciąż niepewny, zgłosił propozycję, by obrona Dathomiry została wzmocniona,
mimo że naprawdę nie sądził, by zaatakowały ją siły Nowej Republiki, a później na
klawiaturze terminala komputerowego wystukał zakodowaną wiadomość, mającą
ostrzec Zsinja.
Wiedział, że lord był człowiekiem bardzo sumiennym. Wiedział też, że kiedy się o
tym dowie, z pewnością o wszystko się zatroszczy.
Ślub Księżniczki Leii
68
R O Z D Z I A Ł
8
Leia obudziła się pogrążona w zupełnym mroku. Przez dłuższy czas leżała nieru-
chomo, wpatrzona w ciemność. Siłą woli zmuszała się, by leżeć spokojnie, koncentru-
jąc się na tym tak bardzo, że bolała ją głowa i drętwiały mięśnie. Ostatnie słowa Hana,
jakie zapamiętała, brzmiały: „Leż spokojnie i bądź cicho", więc ze wszystkich sił stara-
ła się zastosować do jego prośby.
Nagle zdała sobie sprawę z tego, że ją oszukał. Zawołała głośno jego imię i pró-
bowała usiąść. Uderzywszy głową o coś twardego, musiała jednak zrezygnować. Poło-
żyła się ponownie, czując pod plecami jakąś kratę. Całym ciałem odbierała dobrze jej
znane stłumione drżenie silników napędu nadprzestrzennego „Tysiącletniego Sokoła".
Upłynęło pięć lat od momentu, kiedy po raz ostatni musiała chować się w tajnej ładow-
ni przemytniczego statku Hana, a mimo to czuła, że zapach jej wnętrza ani trochę się
nie zmienił.
Hanie Solo, zabiję cię za to - pomyślała. - Nie, wymyślę coś takiego, że będziesz
szczęśliwy, mogąc umrzeć. Wyciągnąwszy w ciemnościach rękę, starała się odnaleźć
pokrywę luku, a kiedy na nią trafiła, spróbowała ją wypchnąć. Kilka prób upewniło ją
jednak, że to niemożliwe. Obróciwszy się na bok, wyczuła mały, metalowy przedmiot,
więc chwyciła go, po czym z całej siły uderzyła w sufit ładowni.
- Hanie Solo, wypuść mnie stąd natychmiast! - krzyknęła jak najgłośniej mogła.
Po chwili poczuła, że metalowy przedmiot, który trzyma w dłoni, lekko drży, a ze
środka dochodzi cichy dźwięk. Przyłożyła urządzenie do ucha. Wspaniale! - pomyślała.
- Regenerator powietrza! Przynajmniej nie chciał, bym się udusiła. Potrząsnąwszy ze-
psutym urządzeniem, usłyszała grzechot roztrzaskanych części.
- No, dosyć tego, Solo! - krzyknęła. - Uwolnij mnie stąd! W ten sposób nie traktu-
je się księżniczki!
Uderzyła ponownie regeneratorem w sufit, a potem jeszcze kilka razy, ale nie było
żadnego odzewu.
Poczuła, że powietrze w schowku ogrzewa się coraz bardziej, i zaczęła się zasta-
nawiać, czy Han w ogóle ją słyszy. Czy przypadkiem poziom hałasu na statku nie za-
głusza jej wołania? Znajdowała się przecież w najbliższym sąsiedztwie rdzenia stosu
typu Quadex, głównego źródła energii statku, i słyszała, jak co kilkanaście sekund
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
69
przez rurki nad jej głową przepływa z sykiem chłodziwo stosu. Wiedziała, że choć
schowki na statku nie są duże, otaczają mniej więcej jedną trzecią wnętrza - począwszy
od wejściowej rampy, przez korytarz wiodący do sterowni i dalej, aż do kabiny z koja-
mi dla ewentualnych pasażerów. Zamknąwszy oczy, starała się pomyśleć. Han i
Chewbacca spędzali zazwyczaj wolny czas, odpoczywając w kojach umieszczonych w
świetlicy w sąsiedztwie rozdzielni. Od pomieszczeń rozdzielni dzieliła ją grodź, ale
Han, gdyby tam był, powinien usłyszeć jej wołanie. Może więc nadal siedzą w sterow-
ni, o dobre siedem czy nawet osiem metrów dalej. Jeśli drzwi grodzi są zamknięte, w
żadnym razie ani Han, ani Chewie, nie mogą słyszeć jej głosu.
Zaczynało brakować jej powietrza. Leia sięgnęła jeszcze raz po regenerator i za-
częła uderzać nim z całej siły w sufit. Z obawy, że tlenu ubędzie jeszcze szybciej, zmu-
szała się, by nie krzyczeć. Już po kilku minutach poczuła, że mięśnie jej rąk odmawiają
posłuszeństwa, i przestała stukać, by choć trochę odpocząć. Chciało jej się płakać. Han
wiedział, jak bardzo nie ufa tej wiecznie psującej się zbieraninie odrzutów kupionych
okazyjnie u pokątnych handlarzy i urządzeń wygrzebanych w różnych składnicach
złomu. Z takim mozołem potrafił złożyć ten cały bałagan w jedną całość. Jasne, jego
„Sokół" był dobrze uzbrojony i szybki, ale zawsze miał skłonność do rozpadania się na
części. Opiekę nad wszystkimi tymi naprędce skleconymi i przerobionymi urządzenia-
mi Han powierzył mózgom aż trzech androidów, ale Leia była przekonana, że proble-
my techniczne statku nie mogą być przypadkowe. Han powiedział jej kiedyś, że
wszystkie te mózgi ciągle się kłócą, ale czuła, że chodzi o coś więcej. Była pewna, że
każdy mózg musi sabotować systemy, którymi opiekują się pozostałe. Obawiała się, że
pewnego dnia cały statek eksploduje. Było to tylko kwestią czasu. Ponownie zaczęła
walić regeneratorem w sufit.
Pokrywa luku nad jej głową szczęknęła i lekko się uchyliła. Leia usłyszała wark-
nięcie Chewbaccy.
- Co chcesz przez to powiedzieć, że dźwięk nie może wydobywać się z tego miej-
sca? - odezwał się Threepio stłumionym przez pokrywę luku głosem. - Jestem pewien,
że słyszałem jakieś odgłosy właśnie tutaj. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie wyrzucisz
tej starej beczki z kosmicznymi śmieciami!
Pokrywa luku się otworzyła, a Chewie i Threepio zajrzeli ciekawie do środka.
Oczy Chewie'ego rozszerzyły się ze zdumienia, a Threepio aż cofnął się, wystraszony.
Chewie zawył, a Threepio zapytał:
- Księżniczko Leio Organa, dlaczego ukrywa się pani w takim miejscu?
- Bo chcę zabić Hana Solo - odparła Leia - a to był jedyny sposób, by dostać się
ukradkiem na pokład jego statku! Jak myślisz, ty turbozasilana kukło, co ja tu naprawdę
robię? Han porwał mnie i tu zamknął!
- Ojejku! - mruknął Threepio.
On i Chewie spojrzeli na siebie, po czym pospiesznie pomogli wydostać się księż-
niczce z ładowni.
Leia wyprostowała się, czując wciąż jeszcze zawroty głowy, a Chewie spojrzał w
stronę sterowni. Jego oczy płonęły ogniem, a sierść na karku zjeżyła się ze złości.
Warknął groźnie, a Leia przez chwilę myślała, że będzie chciał oberwać Hanowi obie
Ślub Księżniczki Leii
70
ręce w ten sam sposób, w jaki zazwyczaj robili to Wookie. Kiedy zaczął się skradać w
stronę tego pomieszczenia, Leia pobiegła za nim, wołając:
- Zaczekaj, zaczekaj...
Ujrzała Hana siedzącego w fotelu kapitana i przebierającego palcami po klawi-
szach urządzeń. Gwiazdy w iluminatorach widoczne były w postaci świetlistych smug,
co świadczyło o tym, że znajdują się w nadprzestrzeni i lecą z prędkością o zero koma
sześć przekraczającą prędkość światła - największą, na jaką było stać „Sokoła". Chewie
warknął, ale Han nawet się nie odwrócił.
- No i co, dowiedziałeś się, skąd dobiega to stukanie? - zapytał.
- Możesz być pewien, że tak - odezwała się Leia. Stojący za jej plecami Threepio
zawołał:
- Sugeruję, żeby pan natychmiast zawrócił i uwolnił księżniczkę Leię, zanim
wszyscy nie wylądujemy w więzieniu!
Han odwrócił się powoli w obrotowym fotelu i założył ręce za głowę.
- Obawiam się, że na razie nie możemy wrócić - oświadczył. - Zaprogramowałem
kurs na Dathomirę i stery nie zareagują na żaden inny rozkaz.
Chewbacca rzucił się do fotela drugiego pilota, nacisnął szereg klawiszy, a później
warknął i spojrzał pytająco na Leię.
- Chce wiedzieć, czy pozwoli mu pani pobić Hana - przetłumaczył Threepio.
Leia spojrzała na Wookie'go, dobrze wiedząc, jak wiele musi kosztować go to py-
tanie. Chewbacca miał wobec Hana dozgonny dług wdzięczności za to, że Han kiedyś
uratował mu życie, i zgodnie z kodeksem honorowym Wookiech był zobowiązany
zawsze go chronić. Może jednak w nadzwyczajnych okolicznościach uważał, że za-
chowanie Hana zasługuje na naganę.
Han uniósł ostrzegawczo rękę.
- Możesz mnie pobić, jeśli chcesz, Chewie, i wątpię, bym zdołał cię powstrzymać.
Zanim jednak to zrobisz, chcę ci o czymś przypomnieć: dla dokonania manewru wyj-
ścia z nadprzestrzeni potrzeba dwóch osób, a więc nie będziesz mógł zrobić tego beze
mnie.
Chewie popatrzył na Leię i wzruszył ramionami.
- Wydaje ci się, że jesteś bardzo sprytny - odezwała się księżniczka do Hana. -
Myślisz, że masz na wszystko odpowiedź. Chewie, pilnuj go, by nigdzie się stąd nie
ruszył. Han zabrał ze sobą Karabin Posłuchu; użyję go teraz przeciwko niemu.
Han wyciągnął broń z olstra, a Leia zdała sobie sprawę z tego, że nie jest to jego
zwyczajny blaster. Han trzymał w dłoni Karabin Posłuchu, ale obwody elektroniczne na
jego lufie były zniszczone.
- Przykro mi, księżniczko, ale obawiam się, że nic z tego - powiedział.
Upuścił karabin na podłogę.
- No dobrze, czego w takim razie chcesz ode mnie? - zapytała go Leia, czując się
pokonana.
- Siedmiu dni - odrzekł Han. - Chcę, żebyś spędziła ze mną siedem dni na Datho-
mirze. Nie proszę o tyle samo czasu, ile chciałaś spędzić z Isolderem, a tylko o siedem
dni. A potem polecę z tobą prosto na Coruscant.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
71
Leia zaplotła ręce i zaczęła stukać nerwowo butem w podłogę. Po chwili, nieco już
spokojniejsza, popatrzyła na Hana.
- O co ci właściwie chodzi?
- Chodzi mi o to, księżniczko, że przed pięcioma miesiącami oświadczyłaś mi, iż
mnie kochasz; mówiłaś mi to zresztą już wcześniej. Kochałaś mnie od dłuższego czasu.
Wierzyłaś w to i powtarzałaś tak często, że i ja uwierzyłem. Myślałem, że nasza miłość
jest czymś wyjątkowym, za co z radością oddałbym życie, a więc teraz nie zamierzam
pozwolić, byś zniszczyła naszą przyszłość tylko dlatego, że w twoim życiu pojawił się
jakiś inny książę!
Powiedział: „Inny książę". Leia znów zaczęła nerwowo stukać butem w podłogę i
musiała użyć całej siły woli, by przestać.
- A zatem przyznajesz, że to prawda? - zapytała. – Jesteś królem Korelii?
- Nigdy tego nie powiedziałem.
Leia popatrzyła na Threepia, a potem znów przeniosła spojrzenie na Hana.
- A jeżeli już cię nie kocham? - zapytała. - A jeżeli naprawdę zmieniłam zdanie?
- Wszystkie sieci podały już wiadomość o tym, że cię porwałem - odparł Han. -
Zaczęły ją podawać, jeszcze zanim wystartowaliśmy. Jeżeli mnie nie kochasz, po sied-
miu dniach wrócę z tobą na Coruscant i resztę życia spędzę w więzieniu. Ale jeśli mnie
kochasz - Han zawiesił głos na chwilę - chcę, byś rozstała się z Isolderem i wyszła za
mnie.
Odchylił kciuk i uderzył się nim w środek piersi. Leia stwierdziła, że z powątpie-
waniem kręci głową.
- Muszę przyznać, że masz tupet - powiedziała. Han popatrzył jej w oczy.
- Nie mam nic do stracenia - oświadczył.
Stawiał wszystko na jedną kartę, tak jak robił to wiele razy przedtem. Przed kil-
koma laty Leia sądziła, że jest tylko zuchwały i odważny, a może też trochę lekkomyśl-
ny. Teraz jednak, kiedy o tym myślała, stwierdziła, że jedynie wydawał się lekkomyśl-
ny, gdyż tak często narażał dla niej życie. Oddałby je natychmiast, gdyby tylko chciała.
To, co kiedyś wydawało się jej niemal nadludzką odwagą, było tylko dowodem jego
bezgranicznego poświęcenia. Leia stwierdziła, że jej serce bije mocno ze strachu na
myśl o tym, że ktoś mógłby kochać ją tak bardzo.
- No dobrze - odezwała się po chwili. - Zgadzam się zawrzeć z tobą układ...
- Księżniczko Leio! - odezwał się osłupiały Threepio.
- ...ale mam nadzieję, że lubisz więzienny wikt - dokończyła.
Kiedy statek Bitha wyłonił się z nadprzestrzeni w pobliżu wiru odpadków okrąża-
jących układ Roche'a, Luke wiedział, że zanosi się na kłopoty. Nie mógł nigdzie w po-
bliżu wyczuć obecności Leii. Udał się do kabiny i korzystając z podprzestrzennej łącz-
ności radiowej, połączył się z ambasadorem Nowej Republiki w świecie Verpinów.
Okazało się, że wyciągnął starszego mężczyznę z łóżka.
- O co chodzi? - burknął ambasador.
- Co się stało z księżniczką Leią Organa? - zapytał go Luke. - Miałem się z nią tu-
taj spotkać.
Ambasador zmarszczył brwi.
Ślub Księżniczki Leii
72
- Przed kilkoma dniami porwał ją generał Han Solo. Oglądam wideohologramy,
jeśli tylko mam czas, ale jestem na ogół zbyt zajęty, aby zajmować się takimi głup-
stwami. Jeżeli to dla pana takie ważne, bliższe informacje otrzyma pan na Coruscant.
Luke zmarszczył brwi. Status bohatera wojennego nie uprawniał go do żądania
przydzielenia mu kanału łączności przez nadprzestrzeń, a poza tym nie przybliżyłoby
go to ani0 włos do Leii. Czuł, że musi polecieć na Coruscant i stamtąd rozpocząć jej
poszukiwania.
- Czy wie pan, gdzie teraz mógłbym znaleźć Hana i Leię? - zapytał tylko.
Ambasador ziewnął i podrapał się po łysinie.
- Czy sądzi pan, że jestem szefem siatki wywiadowczej? - zapytał. - Nikt nie wie,
gdzie mogą teraz być. Naoczni świadkowie twierdzą, że widzieli Hana na co najmniej
stu różnych światach, ale za każdym razem, kiedy zostaje pochwycony, okazuje się, że
to pomyłka i że to tylko ktoś podobny do niego. Przykro mi, chłopcze, ale nie mogę ci
pomóc.
Ambasador przerwał połączenie, a Luke usiadł, mocno zaintrygowany. Rzadko kto
traktował go tak nieuprzejmie, a już nigdy dygnitarz Nowej Republiki. Domyślił się, że
operator nie powiedział ambasadorowi, kto mówi.
Zamknąwszy oczy, spróbował wybiec zmysłami w przestrzeń. Czasami, kiedy
spał, śniła mu się Leia. Na ogół, kiedy była w pobliżu, na przykład w tym samym sys-
temie gwiezdnym, był świadom, że przebywa gdzieś blisko. Teraz jednak, kiedy nie
czuł jej obecności, postanowił wydostać myśliwiec z hangaru i polecieć na Coruscant.
Han mozolił się w kuchni na pokładzie „Sokoła", przygotowując czwartą z rzędu
uroczystą kolację. W powietrzu unosił się zapach pieczonego wonnego ozora arica, a
Han kończył właśnie nakładać łyżką porcje puddingu do muszli córy. Nagle niechcący
strącił miskę z puddingiem na podłogę, rozpryskując przy okazji jej zawartość po ścia-
nach
1 nogawce spodni. Stojący przy iluminatorze Chewbacca odwrócił się i wybuchnął
śmiechem.
- No proszę - odezwał się Han. - Śmiej się, ty futrzany móżdżku. Powiem ci tylko
jedno: pod koniec tej podróży Leia uświadomi sobie, że mnie kocha. Na wypadek, gdy-
byś tego sam nie zauważył, przypominam ci, że to dopiero czwarty dzień, a ona już
traktuje mnie o wiele cieplej.
Chewbacca burknął lekceważąco.
- Masz rację - powiedział Han z przygnębieniem w głosie. - Prędzej Hoth odtaje
niż ona. Domyślam się, że tam, skąd pochodzisz, zaloty są o wiele prostsze. Kiedy ko-
chasz jakąś kobietę, gryziesz ją w kark i zaciągasz na swoje drzewo. W moich stronach
załatwiamy te sprawy w inny sposób. Zapraszamy kobiety na uroczyste kolacje, pra-
wimy komplementy i traktujemy jak prawdziwe damy. Chewie szyderczo się roześmiał.
- No dobrze, czasami też strzelamy do nich i porywamy je na statki - przyznał
Han. - Masz rację, może nie jestem bardziej cywilizowany od ciebie, ale się staram.
Naprawdę się staram.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
73
- Han, och, Han! - zawołała ze świetlicy Leia. - Czy przypadkiem ta pieczeń nie
jest już gotowa? Zaczynam być bardzo głodna, a sam wiesz, jaka staję się rozdrażniona,
kiedy jestem głodna.
- Już idę, księżniczko! - krzyknął słodko Han, otwierając piekarnik.
Ująwszy gorącą brytfannę przez skraj fartucha, chciał wyciągnąć ze środka pie-
czeń ze smakowicie pachnącego ozora z aricy, ale sparzył sobie palce. Jęknąwszy gło-
śno, wsadził je do ust, a później drugą ręką sięgnął po żaroodporną rękawicę, wyciągnął
naczynie i przełożył ozór na talerz. Parujące mięso wydało mu się bardziej błękitne, niż
być powinno, ale nie wiedział, czy piekł je może zbyt długo, czy też ozór był nieświe-
ży, a może po prostu dosypał zbyt dużo przyprawy ju do smaku.
- Czy masz zamiar zapuścić tam korzenie? - zawołała księżniczka.
- Idę! - odkrzyknął.
Postawił talerz na hologramowym stole nakrytym wspaniałym czerwonym obru-
sem, pośrodku którego błyszczał świecznik z zapalonymi świecami. Leia wyglądała
uroczo w olśniewająco białym kostiumie z naszytymi perłami, a w jej ciemnych oczach
tańczyły figlarne błyski. Han postawił przed nią talerz z pieczenia i oznajmił:
- Kolację podano.
Leia, unosząc jedną brew, popatrzyła na niego pytająco.
- Słucham? - zapytał Han. - Co się stało?
- Czy nie zechciałbyś tego pokroić?
Han popatrzył na leżące na stole wibroostrze, przypominając sobie, jak kiedyś to-
rowała drogę przez dżunglę, wyrąbując przejście tępą maczetą. Innym razem był
świadkiem, jak przecięła sznur krępujący jej ręce, używając do tego celu kawałka szy-
by. Wdział nawet, jak dobiła rannego bagiennego potwora, posługując się zaostrzonym
kijem, który pod względem ostrości nie mógł się równać z wibroostrzem.
- Oczywiście, zaraz pokroję - powiedział. - I zrobię to z przyjemnością.
Ujął narzędzie i zaczął dzielić ozór na mniejsze porcje. Kiedy jednak pokroił po-
łowę, zatrzymał się, pomyślawszy, że lepiej będzie upewnić się, jak mu idzie.
- Czy takie porcje są dla ciebie dobre? - zapytał. - Czy nie wolałabyś, żeby były
grubsze lub cieńsze, a może pokrojone wzdłuż zamiast w poprzek?
- Porcje są w sam raz - odparła Leia.
Han skończył więc kroić i sięgnąwszy po serwetkę, usiadł naprzeciwko niej przy
stole. Leia cicho chrząknęła i spojrzała na niego.
- Co się stało, moje złotko? - zapytał ją Han.
- Czy naprawdę zamierzasz siedzieć przy stole w tym brudnym fartuchu? - zapyta-
ła. - Jego widok odbiera mi apetyt.
Han przypomniał sobie chwile, kiedy podczas bitwy na Mindarze dzielili się nie-
świeżą racją polową, a dookoła nich leżały poszarpane ciała zabitych szturmowców.
- Masz rację - przyznał jednak. - Zaraz go zdejmę. Wstał, zdjął fartuch i poszedł z
nim do kuchni, by powiesić na kołku. Kiedy wrócił i usiadł przy stole, Leia znów
chrząknęła.
- O co chodzi? - zapytał Han.
- Zapomniałeś o winie - powiedziała, spoglądając na pusty kieliszek.
Ślub Księżniczki Leii
74
Han popatrzył na jej talerz i stwierdził, że nie czekając na niego, zaczęła jeść.
- Czy wolałabyś białe, czerwone, zielone czy purpurowe? - zapytał.
- Czerwone - odrzekła Leia.
- Wytrawne czy słodkie?
- Wytrawne!
- O temperaturze?
- Szesnastu stopni.
- Dziś też nie zamierzasz pozwolić, bym zjadł kolację razem z tobą, prawda?
- Nie - odparła zdecydowanie Leia.
- Nie rozumiem - oświadczył Han. - To już czwarty dzień, a poza wydawaniem mi
rozkazów, żebym zrobił to czy owo, nie odzywasz się do mnie ani słowem. Wiem, że
jesteś na mnie wściekła. Przyznaję, że masz powód. Możliwe, że zmarnowałem ci życie
i już nigdy nie będziesz mogła mnie polubić. A może tak bardzo przywykłaś do służą-
cych, że chcesz teraz, bym był jednym z twoich niewolników? Miałem jednak nadzieję,
iż nawet gdyby nic więcej z tego nie wyszło, będziesz przynajmniej traktowała mnie
jak przyjaciela.
- Może wymagasz ode mnie zbyt wiele - oświadczyła Leia.
- Wymagam zbyt wiele? - zdziwił się Han. - To przecież nie kto inny tylko ja gotu-
ję przez cały czas i sprzątam, dbam o twoje stroje i ścielę ci łóżko, a w dodatku pilotuję
ten statek. Powiedz mi tylko jedno. Odpowiedz mi, ale szczerze: czy jest coś, co jeszcze
we mnie lubisz? Czy jest chociaż jedna taka rzecz? Jakakolwiek?
Leia nie odpowiedziała.
- Może powinienem zawrócić „Sokoła"? - zasugerował Han.
- Może powinieneś - zgodziła się Leia.
- Nadal nic nie rozumiem - oznajmił Han. - Zgodziłaś się na tę podróż - wzruszył
ramionami - choć przyznaję, że trochę pod przymusem. Jesteś jednak bardziej wściekła
niż powinnaś. Jeśli chcesz wyładować złość, to proszę bardzo. Jestem tutaj. Han Solo
we własnej osobie. No dalej, uderz mnie. Albo pocałuj. Albo odezwij się do mnie.
- Masz rację - rzekła Leia. - Ty naprawdę niczego nie rozumiesz.
- Nie rozumiem? - zapytał Han. - Czego nie rozumiem? Proszę, zechciej mnie
oświecić!
- Dobrze! - wybuchnęła Leia. - W takim razie wszystko ci wygarnę. Tobie, Hano-
wi Solo, byłabym skłonna wybaczyć. Kiedy jednak porwałeś mnie na swój statek,
zdradziłeś tym samym Nową Republikę, której służymy oboje. Nie jesteś już tylko Ha-
nem Solo. Byłeś Hanem Solo, bohaterem Sojuszu Rebeliantów; Hanem Solo, genera-
łem Nowej Republiki. I temu Hanowi Solo nie mogę wybaczyć i nie chcę wybaczyć.
Czasem to, co się sobą reprezentuje, jest tak ważne, że nie wolno o tym zapomnieć. Sta-
łeś się tak poważany jak ikona... i to zarówno za to, czym byłeś, jak i za to, kim byłeś.
- To nie moja wina - odparł Han. - Nie zgadzam się, by oceniać mnie za to, co my-
ślą o mnie inni.
- Świetnie - odrzekła Leia. - Możesz łudzić się, że wszechświat nie funkcjonuje w
taki sposób. Możesz sądzić, że wolno ci rezygnować ze służby po to, żeby znów być
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
75
piratem; żeby bawić się jak małe dziecko. Wszechświat funkcjonuje inaczej! Musisz
wreszcie dorosnąć i ujrzeć wszystko we właściwym świetle.
- Świetnie - odezwał się Han, rzucając serwetkę na stół. - Zgadzam się ujrzeć
wszystko we właściwym świetle. Ale dopiero po kolacji. Po kolacji powiesz mi, co
chcesz, żebym zrobił i jak chcesz, żebym postępował. Zmienię się i to na zawsze. Przy-
rzekam. Zgoda?
Leia popatrzyła na niego, a rysy jej twarzy trochę złagodniały.
- Zgoda - oświadczyła.
Cztery dni później „Tysiącletni Sokół" wyłonił się z nadprzestrzeni w pobliżu Da-
thomiry. Czujniki sygnalizujące obecność innych statków natychmiast uruchomiły sy-
gnały alarmowe. Leia przybiegła, zatrzymała się za obrotowym fotelem Hana i spojrza-
ła przez dziobowy iluminator statku. W przestrzeni przed nimi roiło się od gwiezdnych
niszczycieli. Promy i transportowe barki sunęły majestatycznie nieprzerwanym stru-
mieniem od małego czerwonego księżyca planety ku ogromnej konstrukcji z rur i
wsporników. Dziesięciokilometrowej długości rusztowanie unoszące się w przestwo-
rzach w kwadrancie L5 przypominało gigantycznego owada i było bazą cumujących
przy nim tysięcy statków: gwiezdnego super-niszczyciela, setek maszyn klasy Victory i
fregat eskortowych, a także tysięcy podobnych do wielkich pudeł barek. Przez chwilę
Han przyglądał się im ze złością, a później wyrzucił z siebie tylko dwa słowa:
- Nieproszeni goście! Leia odetchnęła głęboko.
- No cóż, Han, tym razem udało ci się trafić główną wygraną - powiedziała. - Ta
planeta musi mieć więcej myśliwców wroga niż Hutt warstw tłuszczu.
Han odwrócił głowę i spojrzał na Chewie'ego. Wookie starał się wyciągnąć
gwiezdne mapy i wytyczyć na nich kurs ku systemowi Ortega. Na ekranie holograficz-
nego monitora umieszczonego nad ich głowami ukazały się sylwetki dwóch czerwo-
nych myśliwców, które chwilę wcześniej poderwały się do lotu z pokładu gwiezdnego
niszczyciela.
- Daruj sobie ten sarkazm, księżniczko i biegnij do wieżyczki działka - odezwał się
Han. - Mamy towarzystwo.
Skinął głową, wskazując lecące ku nim maszyny. Było widać, że są to myśliwce
przechwytujące typu TIE, bardzo szybkie. Leia znała ich zalety zbyt dobrze, by pytać
Hana, czy zdoła im uciec. Wiedziała, że jest to niemożliwe.
- Mówię całkiem poważnie, Leio, lepiej będzie, jak udasz się na górę - dodał. -
Kiedy znajdą się na tyle blisko, by przekonać się, że nie jesteśmy Incomem Y4, nie bę-
dą zwlekali ani chwili z otwarciem ognia.
Leia odwróciła się i pobiegła korytarzem w stronę drabinki wiodącej do wieżyczki
działka.
W odbiorniku radia coś szczęknęło i po chwili odezwał się pytający głos kontrole-
ra:
- Zdobywco Incom Y4, podaj, kim jesteś i dokąd lecisz. Zdobywco Incom Y4, po-
daj swoje dane.
- Tu kapitan Brovar - odpowiedział Han. - Dowódca specjalnego oddziału z zada-
niem dokonania inspekcji systemów obronnych planety.
Ślub Księżniczki Leii
76
Wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Czy jego rozmówca uwierzy w wymyśloną
przez niego historyjkę?
Po czterech sekundach czekania Han był pewien, że kontroler łączy się z przeło-
żonym. Nie wróżyło to niczego dobrego.
- Mmm - odezwał się po upływie kolejnych kilku sekund kontroler. - Ta planeta
nie ma żadnych systemów obronnych.
Chewbacca popatrzył na Hana, który włączył ponownie mikrofon i powiedział:
- Wiem o tym. Przybywam, żeby dokonać inspekcji miejsc, w których można je
zainstalować.
Kiedy kontroler przez dłuższy czas się nie odzywał, Han dodał:
- Mamy jeden taki system w rezerwie, a co najmniej kilka jego części. Chodzi o to,
że musicie przecież mieć jakieś miejsce, w którym kompletujecie te systemy w jedną
całość, prawda?- Zdobywco Incom Y4 - odezwał się czyjś inny chrapliwy głos w tym
samym kanale łączności, co poprzednio. - Czy masz na pokładzie jakieś nietypowe
urządzenia modyfikujące sygnały rozpoznawcze swojego statku?
Myśliwce przechwytujące można było już teraz dojrzeć gołym okiem, a więc Han
nie musiał dłużej ukrywać swojej tożsamości. Sięgnął do przełącznika i uruchomił
urządzenie zakłócające, a Chewie, widząc to, skrzywił się z niesmakiem.
- Nic się nie martw - zapewnił go Han. - Tym razem nie spalę niczego na pokła-
dzie. Sprawdziłem działanie wszystkich urządzeń, zanim ruszyłem w drogę.
Wcisnąwszy przełącznik, zaczął się w myślach modlić. Kiedy Chewie ryknął,
przerażony, Han odwrócił się i spojrzał w jego stronę. Stwierdził, że komputer nawiga-
cyjny statku odmówił posłuszeństwa. W sekundę później zgasły światła kontrolne na-
pędu nadprzestrzennego, a wraz z nimi rufowy komputer umożliwiający celowanie.
Han zdał sobie poniewczasie sprawę z tego, że nie sprawdził, jak działają urządzenia
zakłócające, kiedy komputer nawigacyjny jest włączony. Teraz mógł jedynie żałować,
że nie pomyślał o tym wcześniej. Zanosiło się na to, że w najbliższym czasie nie będą
mogli dokonać skoku w nadprzestrzeń.
Chewie warknął głośniej, naprawdę przerażony, a Han wykonał ostry zakręt, kie-
rując dziób „Sokoła" ku błyszczącemu w oddali dokowi i znajdującej się w nim frega-
cie eskortowej typu Kuat. Miał nadzieję, że czujniki goniących go maszyn będą mocno
zdezorientowane, jeżeli będą musiały poradzić sobie z taką masą metalu naraz. Poza
tym nie wątpił, że chociaż myśliwce przechwytujące typu TIE są od niego i szybsze, i
zwinniejsze, bez trudu dorówna ich świeżo upieczonym pilotom w sztuce pilotażu.
Oślepiające błyskawice błękitnego ognia blasterów, odbiwszy się od kadłuba, mu-
snęły dziób statku, a Leia zawołała przez pokładowy interkom:
- Jesteśmy w zasięgu ich ognia!
Threepio, który stał za fotelem pilota, przyglądał się błyskawicom i przy każdym
strzale kulił się, krzycząc:
- Och, ach!
Kiedy Leia w końcu otworzyła ogień, Han powitał z radością znajomy terkot po-
czwórnego działka. Jego statek w tym czasie zbliżał się do rusztowania i widocznej co-
raz wyraźniej fregaty. W pewnej chwili mignęły obok nich potężne belki z plastali i
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
77
Han musiał kilka razy zmieniać kurs, by przelecieć „Sokołem" przez luki w rusztowa-
niu. Później nastawił dziobowy komputer celowniczy na gniazdo głównych czujników
fregaty, wiedząc, że jej wielki kadłub bez włączonych aktywnych osłon jest tylko jesz-
cze jedną zaśmiecającą przestrzeń bryłą metalu. Pierwszy wystrzał z blastera otoczył
gniazdo błękitnym ogniem, a Han, widząc to, posłał tym samym torem kilka protono-
wych torped. Gdyby nie odwrócił głowy, wybuchy tworzące jaskrawobłękitne kule
mogłyby go z łatwością oślepić.
Przeleciał tuż obok jarzących się ogniście kłębów dymu, zmienił kierunek ciągu
silników na przeciwny i wystrzelił dwa pociski z zapalnikami uderzeniowymi. Skiero-
wał je w cienką dziobnicę fregaty, w samo przejście łączące jej monstrualnie dużą
część silnikową z dziobowym arsenałem. Kiedy wciąż zwalniający „Sokół" leciał ku
wyrwie w kadłubie fregaty, w dziobową osłonę przeciwudarową statku trafiły odłamki
szrapnela.
Chewie ryknął i odruchowo zasłonił rękami głowę, a kiedy „Sokół" uderzył w zie-
jący otwór ładowni fregaty, rozległo się wycie syren alarmowych. Ochronne pole prze-
ciwudarowe uległo przeciążeniu, a światełka na pulpitach sterowniczych pociemniały,
na moment znów się rozjarzyły, by po chwili zupełnie zgasnąć. Chewie warknął żało-
śnie, gdy ujrzał, że z jego pulpitu wydobywają się kłęby dymu.
- Ćśś... - szepnął Han, kładąc dłoń na jego ustach.
Obydwa myśliwce przechwytujące typu TIE wbiły się w pokład fregaty i wybu-
chły. Korytarz, w którym utkwił dziób „Sokoła", rozjarzył się światłem płonących
szczątków maszyn.
To prawdziwy problem z tymi transpastalowymi iluminatorami w maszynach typu
TIE - pomyślał Han. - Te nic nie warte szyby ciemnieją w czasie silnej eksplozji, a
później w ciągu następnych dwóch sekund pilot nic nie widzi. Han liczył na to, że i te-
raz tak się stanie.
Kiedy wyłączywszy urządzenie zakłócające, zaczął jedno po drugim unierucha-
miać urządzenia statku, korytarzem nadbiegła rozgniewana Leia.- Co ty, u diabła, wy-
prawiasz? - zawołała. - O mały włos nas nie zabiłeś!
- Posłuchaj! - szepnął Han, nakazując gestem, by zachowała ciszę.
Dzięki sile wybuchu torped i rozbiciu się myśliwców typu TIE, a także kilku od-
powiednio wymierzonym strzałom z działa jonowego orbita fregaty uległa niewielkiej
zmianie. Statek zaczynał teraz coraz bardziej odsuwać się od doku, przyciągany przez
siłę grawitacji Dathomiry.
- Wspaniale - odezwała się półgłosem Leia. - Mam się cieszyć, że zamiast zamie-
nić się w przestrzeni w ogniste kule, rozbijemy się o powierzchnię planety.
- Nie - odparł Han. - Nasze ochronne pole przeciw-udarowe powinno było uchro-
nić „Sokoła" przed uszkodzeniem, a przynajmniej częściowo. Teraz, kiedy wyłączyłem
urządzenie zagłuszające, Chewie bez trudu uruchomi nawigacyjny komputer. W tym
czasie flota Zsinja będzie sądziła, że się rozbiliśmy, a kiedy fregata znajdzie się bliżej
planety, my po cichu odlecimy poza zasięg ich myśliwców chociaż na dziesięć minut
po to, by mieć czas wytyczyć nowy kurs. Później spokojnie znikniemy i skierujemy się
do domu. Zaufajcie mi, robiłem to już nie raz! - Wziął głęboki oddech i w myślach się
Ślub Księżniczki Leii
78
pomodlił. - No dalej, Chewie, włącz z powrotem ten komputer. Pokaż jej, że to nie ta-
kie trudne.
Chewie burknął, posłał Hanowi jadowite spojrzenie i nacisnął włącznik. Ekran
jednak pozostał ciemny. Chewie zaczął gorączkowo sprawdzać inne przyciski. Napęd
nadprzestrzenny był martwy, podobnie jak pole ochronne rufowego deflektora. Thre-
epio, który patrzył na to wszystko zza fotela pilota, nerwowo zamachał rękami, ale po-
wstrzymał się od uwag. Dopiero kiedy ujrzał, że napęd nadprzestrzenny nie chce się
włączyć, zawołał:
- Jesteśmy zgubieni! Han poderwał się z fotela.
- W porządku, w porządku, nie wpadajcie w panikę. Mamy tu tylko trochę spalo-
nej elektroniki. Za chwilę to naprawię.
Przecisnąwszy się obok Threepia, pobiegł korytarzem do maszynowni i odciągnął
płytę czołową, by się dostać do obwodów napędu nadprzestrzennego. Wiedział, że bez
komputera nawigacyjnego jakoś sobie poradzi - przez dziesięć minut. Nie musi go
mieć, by wykonać krótki skok i znaleźć się z daleka od systemu gwiezdnego, a później
poświęci kilka dni na niespieszną, będącą niemal przyjemnością naprawę wszystkiego,
co uległo zniszczeniu. Ale napęd nadprzestrzenny był mu potrzebny już teraz.
Ściągnąwszy kamizelkę, owinął nią dłoń i szarpnął z całej siły czołową płytę urzą-
dzenia. Ze zwęglonych na żużel obwodów buchnął płomień, a Leia, która przybiegła tu
w chwilę po nim, schwyciła gaśnicę. Skierowała strumień piany do środka, a Han cof-
nął się o krok, widząc, że nie ma tu nic do roboty.
- W porządku, w porządku - mruknął i biegiem powrócił do sterowni. Nakazał
komputerowi diagnostycznemu wyświetlenie informacji o stanie obwodów statku.
Okazało się, że gniazdo czujników dziobowych zostało podczas zderzenia także znisz-
czone. - W porządku - jęknął, kiedy to zobaczył. - Nie muszę mieć tych czujników, do-
póki mogę widzieć, dokąd lecę.
Ochronne pole przedwudarowe nie działało. Górne anteny paraboliczne radia zo-
stały ścięte. Większość jednak pozostałych urządzeń znajdowała się w niezłym stanie.
Jeżeli diagnozy komputera były trafne, mogli w każdej chwili odlecieć - o ile uda się im
oderwać od wraku, nikt nie będzie ich ścigał ani do nich strzelał, a także nie będą pró-
bowali oddalić się od planety.
Han poczuł, że w głowie zaczyna mu się kręcić, i zdał sobie sprawę z tego, iż fre-
gata, opadając ku powierzchni Dathomiry, musiała zacząć się obracać.
- Trzymajcie się, ludzie, podróż na dół nie będzie przyjemnością - mruknął.
Popatrzył na Leię i zobaczył, że wcale nie jest na niego wściekła, nawet nie zamie-
rza mu wymyślać. Na jej twarzy malowała się trwoga, jej oczy wydały się Hanowi
dwukrotnie większe niż zazwyczaj, a włosy były w dziwnym nieładzie, jakby jeżyły się
ze strachu. Księżniczka chyba jeszcze nigdy nie bała się tak bardzo.
- Co? Co? - zapytał Han, spoglądając rozpaczliwie na ekran komputera diagno-
stycznego.
- Czuję coś tam w dole - odezwała się Leia. - Na powierzchni planety. Czuję coś...
- Co czujesz? - zapytał ją Han. Leia zamknęła oczy. Nie osiągnęła jeszcze takiej
wrażliwości jak Luke, ale Han dobrze wiedział, że była na najlepszej drodze.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
79
- Widzę... krople krwi na białym obrusie. Nie... to wygląda jak plamy na słońcu;
czarne na tle oślepiającej bieli. Tylko że te plamy są o wiele ciemniejsze od słonecz-
nych. Obrzydliwe...
Zmarszczyła brwi, starając się skupić, ale po chwili zaczęła głęboko oddychać, a
jej dolna warga lekko zadrżała. Kiedy w końcu otworzyła oczy, jej twarz, blada jak
płótno, zesztywniała w panicznym strachu.
- Och, Han - powiedziała w końcu. - Nie możemy tam wylądować.
Ślub Księżniczki Leii
80
R O Z D Z I A Ł
9
Oglądając mieszkanie Hana na Coruscant, Luke uważnie dotykał dłonią po kolei
każdej ściany. Mieszkanie wydało mu się bardzo dziwne. Nie było w nim żadnych de-
koracji. Całkowicie pozbawione ciepła, nie mogło stać się prawdziwym domem. Było
oczywiste, że pomieszczenia zajmowane przez Hana dokładnie przeszukano. Pośród
rozprutych materacy i rozdartych poduszek walały się po podłodze wojskowe mundury
generała. Wszędzie panował nieopisany bałagan. Mieszkanie musiało zostać przeczesa-
ne przez dziesiątki ludzi, ale nie w taki sposób, w jaki zamierzał przeszukać je Luke.
Dotknąwszy poduszki, zamknął oczy. Czuł wyraźnie emanującą z niej stanow-
czość, niemal desperację Hana, a prócz tego coś starszego i dziwnego: ślad obłędnej
radości połączonej z nadzieją.
Luke wstał. Tak gwałtowne emocje niemal zawsze pozostawiały po sobie trudno
uchwytny, ale bardzo specyficzny zapach. Wyszedł z domu i puścił się długimi ulicami
Coruscant, dotykając murów mijanych domów i starając się uchwycić tę woń. Czasem
gubił ją na jakimś skrzyżowaniu, ale wówczas zatrzymywał się i skupiał, by po chwili
odnaleźć ją w innym miejscu.
Kierując się śladami zapachu obłędnej radości i nadziei Hana, szedł tak przez wie-
le godzin, aż w końcu dotarł do górnych warstw podziemnego świata, do prastarego ka-
syna. Zatrzymał się przy wejściu i spojrzał na stolik do gry w sabaka. Siedziały tam
trzy wyglądające na gryzonie istoty, a mechaniczne ramię androida kładło przed nimi
kolejne karty. Luke skierował się ku zarządcy kasyna. Podobny do nietoperza Ri'dar
wisiał zaczepiony palcami stóp o biegnącą pod sufitem linę i obserwował wnętrze przez
na wpół przymknięte oczy. Luke przystanął przed nim i zapytał:
- Czy pańskie androidy rozdające karty rejestrują przebieg gier, by upewnić się, że
nikt nie oszukuje?
- Dlaczego? - zapytał go Ri'dar. - Prowadzę tu uczccciwy lokal. Czy chcccesz mo-
że powiedzieććć, że moje androidy oszukują?
Luke'a kusiło, by spojrzeć w oczy Ri'dara, wiedział jednak, że paranoja jest po-
wszechnie znaną cechą całej ich rasy i stwór może przysporzyć mu wielu zmartwień,
jeżeli go szybko nie uspokoi.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
81
- Oczywiście, że nie - odparł. - Coś takiego w ogóle nie przyszło mi do głowy.
Mam powody jednak, by sądzić, że niedawno był tu mój przyjaciel i grał w karty przy
tamtym stoliku w kącie sali. Jeżeli dokonujecie nagrań, bardzo chętnie obejrzałbym te
wideogramy. Zapłacę.
Ciemne oczy Ri'dara zabłysły. Popatrzył podejrzliwie w prawo i w lewo, a później
uczepił się uskrzydloną ręką liny i opadł na podłogę.
- Tędy - rzekł, wskazując drogę.
Luke udał się za nim do pokoju na zapleczu, a Ri'dar spojrzał na niego podejrzli-
wie.
- Najpierw forsssa - syknął.
Luke wręczył mu żeton wartości stu kredytów. Ri'dar schwycił go i natychmiast
schował w jednej z wielu tajemnych kieszeni kamizelki, a potem pokazał Luke'owi, jak
przeglądać nagrania na ekranie staroświeckiego czytnika wideogramów, który musiał
być zrobiony co najmniej przed stu laty. Zdobiły go ślady rdzy i gruba warstwa kurzu,
ale przewijanie nagrań okazało się zdumiewająco szybkie. Luke odnalazł szukany
fragment niemal natychmiast, zatrzymał urządzenie, a potem spokojnie obejrzał, w jaki
sposób Han wygrał swoją planetę. Wideogram nie zawierał nagranych dźwięków, Luke
mógł więc tylko podziwiać iskrzący się hologram planety na stole. To dlatego Han od-
czuwał tak wielką radość.
- Kim jest ta Drackmarianka? - zapytał.
Ri'dar spojrzał na Drackmariankę, przeniósł chytre spojrzenie na Luke'a, a później
popatrzył ponownie na ekran urządzenia.
- Trudno powiedzieććć - wysyczał. - Jeżeli o mnie chodzi, wszyssstkie wyglądają
tak sssamo.
Luke wyciągnął następny żeton.
- Tak, terazzz sssobie przypominam - rzekł Ri'dar. - To jessst władczyni Omogg.
Luke słyszał już to nazwisko.
- Oczywiście - stwierdził. - Tylko ona mogła przegrać planetę w karty. Gdzie
mógłbym ją teraz znaleźć?
- Przy jakimśśś ssstole - odparł Ri'dar. - Jeżeli nie ma jej tutaj, gra gdzieśśś indziej.
Draccckmarianie przecieżżż nigdy nie śśśpią.
Luke zapisał nazwy lokali, w których miała zwyczaj przebywać Omogg, a później
zamknął oczy i pozwolił przesuwać się palcowi z góry na dół sporządzonej listy. Jego
palec zatrzymał się na trzeciej od góry nazwie pobliskiego lokalu znajdującego się o
cztery poziomy poniżej kasyna zarządzanego przez Ri'dara.
Owinąwszy się szczelniej płaszczem, poczuł nagle wiszący u pasa świetlny miecz.
Coś w powietrzu ostrzegło go, żeby lepiej trzymał broń pod ręką: odpiął więc miecz i
przełożył go do kieszeni.
Wyprawa do podziemi zajęła mu tylko kilka minut, ale miał takie wrażenie, jakby
znalazł się w innym świecie. Powietrze w głębinach cuchnęło jeszcze bardziej, a świa-
tła docierało tu mniej niż do wyższych poziomów. W podziemnym labiryncie o setki
pięter pod nim były miejsca, do których nie zapuszczał się żaden, najodważniejszy na-
wet człowiek. Zamieszkiwały je istoty obce, których Luke nigdy nie widział. W pewnej
Ślub Księżniczki Leii
82
chwili minęło go ogromne, turkusowe, wydzielające własną poświatę ziemnowodne
stworzenie, głośno klapiąc płetwiastymi stopami i żując w szerokich ustach jakieś
grzyby. Po omszałych, wiecznie wilgotnych kamieniach ześlizgnęło się coś wielkiego,
mającego potężne macki. Luke nie wiedział, czy miało zdolność myślenia, czy było
tylko pasożytem. W końcu dotarł do miejsca, którego szukał, i ujrzał zatartą, słabo
oświetloną tablicę z napisem: „Pasażer na gapę".
Wszedł do środka i wytężył wzrok, aby coś widzieć. Jedyne światło w mrocznym
pomieszczeniu pochodziło od małego reflektora znajdującego się na głowie sprzątają-
cego salę androida i trioluminescencyjnych ziemnowodnych stworów podobnych do
tego, którego spotkał chwilę wcześniej. Luke wiedział, że tak głęboko pod ziemią stwo-
rzenia nauczyły się żyć bez sztucznego światła.
Od strony najgłębszego mroku dobiegły go odgłosy krztuszenia się i łkania. Luke
zrozumiał, że nie mogły być niczym innym jak tylko dźwiękami wydawanymi przez
kogoś żegnającego się z żydem.
Wyciągnął z kieszeni miecz świetlny i włączył go. Świecące błękitną poświatą
ostrze rozjaśniło mroki panujące w sali. Dziesiątki różnych istot jęknęły z bólu i zakry-
ły rękami oczy. Wiele innych krzyknęło z przerażenia i rzuciło się do drzwi. Kilkunastu
podobnych do szczurów ludzi zaszyło się głębiej w ciemnościach. Ich błyszczące oczy
patrzyły ciekawie, co będzie dalej.
W odległym kącie mrocznej sali gier, przy stoliku, istoty ludzkie pochylały się nad
leżącą Drackmarianką. Dwie przygniatały' ją do stołu, a trzecia rozpaczliwie starała się
ściągnąć jej hełm po to, by zatruła się obecnym w atmosferze tlenem. Drackmarianką
szarpała się i wyrywała, rozszarpując pazurami łap ich ręce, kopiąc na oślep i starając
się dosięgnąć ich ogonem. Obezwładnieni w ten sposób dwaj inni ludzie leżeli na pod-
łodze, ale obca istota była u kresu sił i wszystko wskazywało na to, że przegra w nie-
równej walce. Trzymający ją mężczyźni wzmocnili uścisk. Wszyscy trzej mieli na
oczach noktowizorowe gogle, co świadczyło o tym, że nie przywykli do żyda w ciem-
nościach podziemnego świata.
- Puśćcie ją - rozkazał im Luke.
- Nie wtrącaj się - odrzekł jeden z nich w języku basie, chociaż z wyraźnym ob-
cym akcentem, którego Luke nigdy przedtem nie słyszał. - Chcemy tylko wyciągnąć z
niej pewną informację.
Luke ruszył w ich stronę, a oprawca, który starał się zerwać Drackmariance hełm,
wyjął blaster i strzelił. Błękitne iskry otoczyły poświatą dało Luke'a. Przez ułamek se-
kundy nie mógł zebrać myśli. Czuł się bardzo dziwnie, jak gdyby ktoś zanurzył jego
głowę w lodowatej wodzie. Zmrużył oczy i pozwolił, by Moc przepłynęła przez jego
dało. Trzej mężczyźni w tym czasie zajęli się znów swoją ofiarą, zapewne zadowoleni,
że konfrontacja z przybyszem skończyła się tak jak chcieli.
- Puśćcie ją! - powtórzył Luke nieco głośniej.
Oprawca odwrócił się, spojrzał na Luke'a zdumiony i ponownie sięgnął po blaster.
Luke tylko machnął ręką i posługując się Mocą, wyrwał mu broń.
- Wynoście się stąd, wszyscy trzej - ostrzegł. Mężczyźni zamarli bez ruchu, uwal-
niając Drackmariankę.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
83
Ona jednak leżała wciąż na stole, krztusząc się i starając pozbyć resztek powietrza,
które musiało podczas walki przedostać się przez uszczelkę hełmu. Jeden z mężczyzn
powiedział:
- Ten stwór ma informację, która może doprowadzić nas do miejsca pobytu po-
rwanej kobiety. Wydobędziemy z niej tę wiadomość.
- Ta kobieta jest obywatelką Nowej Republiki - poprawił go Luke - i jeżeli nie zo-
stawicie jej w spokoju, poodcinam wam ręce.
Machnął ostrzegawczo mieczem świetlnym.
Mężczyźni niepewnie spojrzeli po sobie i cofnęli się o krok, a jeden z nich wycią-
gnął komunikator i zaczął coś szybko mówić w obcym języku. Było jasne, że wzywał
posiłki. Siedzący dotychczas w kącie ludzie-szczury rozpierzchli się na wszystkie stro-
ny, nie chcąc być nawet świadkami walki. W mrocznej sali zapadła cisza zakłócana je-
dynie cichym buczeniem przetwornika odpadów żywności na zapleczu.
Po dziesięciu sekundach Luke usłyszał za plecami kobiecy głos:
- Co się tutaj dzieje?
Wszyscy trzej mężczyźni złożyli dłonie i pochylili nisko głowy.
- O, wielka królowo-matko, odnaleźliśmy władczynię Omogg, jak kazałaś, ale ona
nie chciała z nami rozmawiać. Nie mogliśmy wydobyć z niej tej informacji.
Luke odwrócił się i spojrzał na przywódczynię. Była wysoka, we włosach nosiła
złoty diadem, a twarz miała osłoniętą złocistą woalką. Każdy centymetr jej dała świad-
czył o tym, że wywodziła się z królewskiego, niewątpliwie bogatego rodu. Miała na
sobie luźną szatę, która jednak nie skrywała jej ponętnych kształtów. Za jej plecami sta-
ło kilkanaście innych kobiet z blasterami gotowymi do strzału.
- Odważyliście się torturować zagraniczną dyplomatkę? -zapytała królowa-matka,
a zza woalki błysnęły białka jej rozgniewanych oczu.
Luke czuł, że jest rozgniewana, ale nie był pewien, czy z powodu nieodpowied-
niego zachowania jej podwładnych, czy może dlatego, że się im nie udało.
- Tak - wymamrotał jeden z mężczyzn. - Uznaliśmy, że tak będzie najlepiej.
Królowa-matka mruknęła coś, co mogło oznaczać oburzenie.
- Wynoście się stąd, wszyscy trzej - rozkazała. - I uważajcie się za aresztowanych.
Przez chwilę Luke rozważał, czy nie zachowuje się tak tylko na pokaz, i posłużył
się Mocą, by to sprawdzić. Nie zdziwił się wcale, kiedy się okazało, że postępowanie
tych ludzi ani nie zdumiało, ani nie przeraziło królowej-matki. Władcy często bywają
nieczuli na krzywdę wyrządzaną innym.
- Mam wobec ciebie dług wdzięczności za to, że im przeszkodziłeś - odezwała się
do Luke'a.
Uczyniła gest i natychmiast dwie strażniczki podbiegły do leżącej Drackmarianki,
by upewnić się, czy jej hełm jest szczelny, a wylot dyszy maski gazowej znajduje się
przy pysku. Omogg wciąż jeszcze się krztusiła, ale zaczynała powoli dochodzić do sie-
bie. Poruszyła rękami, a jej ogon lekko zadrżał. Strażniczki podniosły ją i posadziły,
następnie wyregulowały zawory na plecaku, zwiększając dopływ metanu, którym od-
dychała. Drackmarianka zaciągnęła się nim głęboko.
Ślub Księżniczki Leii
84
- Niewymownie mi przykro - odezwała się do Omogg królowa-matka. - Jestem
Ta'a Chume i pochodzę z Hapes. Poprosiłam moich ludzi, aby cię odnaleźli, ale nie ka-
załam im wypytywać cię w taki sposób. Zostali już aresztowani. Wymień karę, jaką
uznasz za sprawiedliwą.
- Kkkaż immm odddychać mmmmetannnem - wysyczała Omogg.
Królowa-matka kiwnęła lekko głową na znak zgody.
- Twojej woli stanie się zadość. - Przerwała na chwilę. - Powiedziałam ci, kim je-
stem i skąd przybywam. Muszę wiedzieć, gdzie znajduje się w tej chwili Han Solo.
Mówi się, że organizujesz własną wyprawę, by go znaleźć. Zapłacę ci, ile chcesz, rzecz
jasna, w granicach rozsądku. Czy wiesz, gdzie przebywa?
Omogg przyjrzała się przez chwilę Ta'a Chume. Drackmarianie słynęli ze szczo-
drości, ale byli istotami dumnymi, nie dającymi się zastraszyć. Walczyli kiedyś prze-
ciwko Imperium, a teraz można było ich uważać tylko za luźno związanych z Nową
Republiką. Wybraliby raczej śmierć niż przymus. Omogg popatrzyła na Luke'a.
- Czy ttty ttteż chcccesz tttego sssamego? - zapytała.
- Tak - odparł Luke.
Drackmarianka przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.
- Occcaliłeś mmmi żżżycie, Jedi. Pppoprzedza cccię tttwoja sssława. Pppowiedz,
jjjakiej sssię dddomagasz nnnagrody...
Drackmarianka urwała, a Luke natychmiast zrozumiał, dlaczego. Zamierzała mu
powiedzieć, gdzie przebywa w tej chwili Han, ale nie chciała robić tego w obecności
Ta'a Chume. Luke czuł jednak coś emanującego od królowej--matki. Zaufanie? Jeżeli
Omogg naprawdę chciała wysłać w ślad za Hanem swoich ludzi - Nowa Republika wy-
znaczyła przecież za ich odnalezienie bardzo wysoką nagrodę - wówczas Ta'a Chume
nie musi robić niczego więcej. Wiedziała, którym statkiem odleci Omogg i zapewne
rozmawiała już z którymś z członków jego załogi, a może nawet umieściła na pokładzie
nadajnik, by móc śledzić każdy ruch Drackmarianki.
- W nagrodę proszę, żebyś pozostawiła zadanie odnalezienia generała Solo mnie i
żebyś nikomu nie wyjawiła nazwy planety, na którą poleciał, a tylko popatrzyła mi w
oczy i wymieniła ją w myśli.
Omogg spojrzała na niego, a spoza kłębiących się za szybą hełmu zielonkawych
oparów metanu błysnęły jej ciemne, wypukłe oczy. Luke pozwolił, by umysł jego i
Drackmarianki złączyła Moc, i usłyszał wyraźnie w myślach wymówioną nazwę plane-
ty: „Dathomira".
Przeżył wstrząs i przez kilka sekund przypominał sobie wideohologram, przedsta-
wiający Yodę o szafirowo-zielonej skórze, który mówił: „Musieliśmy uwolnić Chu'u-
nthora z Dathomiry...".
- Co wiadomo ci na temat tej planety? - zapytał Drackmariankę Luke.
- Nnnie mmma wwwartości dddla nnnikogo odddychają-cego mmmetannnem...
- Dziękuję ci, Omogg - przerwał jej Luke. – Hojność Drackmarian jest naprawdę
bezgraniczna. Czy potrzebny d lekarz? Albo cokolwiek innego?
Omogg machnęła ręką na znak, że nie, i zaczęła ponownie kasłać.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
85
Ta'a Chume w tym czasie przyglądała się Luke'owi w taki sposób, jak gdyby był
niewolnikiem wystawionym na sprzedaż na targowisku. Luke w końcu poczuł jej zde-
nerwowanie i zrozumiał, że czegoś od niego oczekuje.
- Jeszcze raz d dziękuję, że zjawiłeś się w samą porę - powiedziała. - Domyślam
się, że jesteś łowcą nagród, zwabionym tu przez wysoką nagrodę?
- Nie - odrzekł łagodnie Luke. - Można rzec, że jestem przyjacielem Leii... i Hana.
Królowa-matka kiwnęła głową, ale nie zamierzała opuścić Luke'a.
- Nasza flota odlatuje jutro rano - oświadczyła, rozglądając się po sali, w której
oprócz niej, jej strażniczek, Luke'a i Omogg nie było nikogo więcej. - Na Dathomirę.
Musiała dostrzec w oczach Luke'a zdumienie, kiedy wymówiła tę nazwę, gdyż w
jej słowach zabrzmiała nutka zaufania, kiedy wyjaśniła:
- Omogg popełniła błąd, kiedy kazała komputerowi nawigacyjnemu swojego stat-
ku wytyczyć kurs na Dathomirę. Kiedy mi oznajmiono, że planuje odnaleźć Leię i Ha-
na, bez trudu domyśliłam się, gdzie się znajdują. Nie rozumiem tylko powodów, dla
których Han miałby polecieć na to odludzie.
- Możliwe, że Dathomira ma dla niego dużą wartość... pod względem emocjonal-
nym - zasugerował Luke.
- To możliwe - zgodziła się z nim Ta'a Chume. - Wymarzone miejsce dla szalone-
go kochanka, który właśnie porwał swoją ukochaną. Zgadzasz się więc, że warto to
sprawdzić?
- Nie jestem pewien - rzekł Luke.
- No cóż, ja to sprawdzę - odezwała się z namysłem Ta'a Chume. - Czy wiesz, że
nie widziałam rycerza Jedi od czasów, kiedy byłam dzieckiem? A ten, którego pozna-
łam, był dorosłym, łysiejącym już mężczyzną, niepodobnym do dębie, ale równie fa-
scynującym. Chciałabym zaprosić cię na godzinę czy dwie na pokład mojego statku. Na
kolację. Przyjdź do mnie jeszcze dzisiaj.
Ton jej głosu nie zachęcał do sprzeciwu, ale Luke wyczuł,
że odmówienie tej prośbie było dopuszczalne. Uderzyło go jednak coś innego:
beztroska, z jaką ta kobieta decyduje o życiu albo śmierci, oraz łatwość, z jaką się po-
godziła z wyrokiem wydanym na jej ludzi. Uzmysłowił sobie, że musiała być niebez-
pieczna, ale nie chciał stracić okazji poznania jej umysłu chociaż trochę lepiej.
- Będę... bardzo zaszczycony, mogąc d towarzyszyć - odparł tylko.
Ślub Księżniczki Leii
86
R O Z D Z I A Ł
10
Kiedy „Tysiącletni Sokół" opadał ku powierzchni Dathomiry, Chewbacca głośno
ryknął z trwogi i uchwycił się oparcia fotela. Wirowanie statku przyprawiało Leię o
mdłości, ale Wookie, wychowywany na gałęziach ogromnych drzew, bardziej martwił
się coraz szybszym opadaniem.
- Zaczyna się robić ciepło - oświadczyła Leia, wypowiadając to, co czuli wszyscy.
Znaleźli się w górnych warstwach atmosfery i pozbawiony atmosferycznych osłon
wrak fregaty zaczynał się rozgrzewać pod wpływem tarcia. - Han, sama nie wiem, jak
mogłam ci pozwolić, byś namówił mnie na to wszystko. Nie obchodzi mnie, czy cię
zamkną w więzieniu, czy nie, tylko wracaj do domu i to zaraz!
- Przykro mi, księżniczko, ale wygląda na to, że twoim nowym domem będzie Da-
thomira... przynajmniej dopóki nie uda mi się naprawić statku.
Nacisnąwszy jakiś guzik, uruchomił kompensator przyspieszenia „Sokoła" i uczu-
cie swobodnego opadania nagle zniknęło. Potem zaczął naciskać inne guziki i ciągnąć
za rozmaite dźwignie. Silniki statku ryknęły, obudziwszy się do życia. Han, słysząc to,
powiedział:
- Wynosimy się z tego miejsca.
Kiedy statek drgnął i zaczął odrywać się od wraku, rozległ się głośny metaliczny
zgrzyt, a kadłub „Sokoła" otarł się niebezpiecznie o pancerz fregaty. Usłyszeli znacznie
więcej podobnych odgłosów, kiedy Han manewrował, by oddalić się od uszkodzonego
statku.
- Nie ma się czym przejmować, to tylko poszła jedna z anten - powiedział, a póź-
niej mruknął jak gdyby do siebie: - Trzeba oddalać się powoli i przez cały czas lecieć
tak blisko wraku, by nikt nie wykrył pozostawianego przez silniki strumienia zjonizo-
wanych cząstek. Myślę, że kiedy fregata rozbije się o powierzchnię, żar eksplozji po-
zwoli na jakiś czas zatrzeć nasze ślady. Mimo to będziemy musieli lądować gdzieś w
pobliżu.
„Sokół" odłączył się wreszcie od wraku, a Leia wyjrzała przez iluminator i stwier-
dziła, że do powierzchni planety zostało im jeszcze kilka tysięcy kilometrów. Statek
podczas lotu cały czas się obracał i po chwili w iluminatorze ukazały się gwiazdy i
księżyce. Teraz, kiedy planeta była już tak blisko, wydawały się bardzo odległe.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
87
Opadali na jej pogrążoną w mroku stronę. Dobrze chociaż, że trafimy w po-
wierzchnię lądu, a nie wody - pomyślała Leia. Znajdowali się nad strefą klimatu umiar-
kowanego, nad ogromnym obszarem pełnym niewielkich pagórków, ograniczonym z
jednej strony przez wysokie góry, za którymi ciągnęło się morze piaszczystych wydm.
Zbocza gór porastał ciemny las. Nie wyglądało to obiecująco, ale stwarzało im szansę
przeżycia. Leia przelatywała nad setkami planet i zawsze na widok podobnych do tej
dostawała gęsiej skórki. Pogrążona w ciemnościach część, pozbawiona radosnych świa-
teł miast, wyglądała tak smutno, tak ponuro.
Przeszedł ją dreszcz, kiedy uświadomiła sobie, jak odludna musi być Dathomira.
- Han, zlikwiduj ruch wirowy, zanim opadniemy - poleciła. - I powiedz, co wska-
zują czujniki. Szukaj przede wszystkim śladów życia.
Han nacisnął ponownie kilka guzików.
- Nie mamy czujników - oznajmił spokojnie.
- Musimy mieć czujniki! - wybuchnęła Leia. - Gdzie chcesz znaleźć części po-
trzebne do naprawy statku?
- Tam! - odezwał się nagle Threepio. - Widzę światła jakiegoś miasta!
- Gdzie? - zapytała podekscytowana Leia, spojrzawszy w kierunku, który android
wskazywał wyciągniętą ręką.
Rzeczywiście, w oddali nad horyzontem było widać jakąś poświatę, odległą o
mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów od nich.
- Skieruj nas w tamtą stronę! - krzyknęła Leia.- Nie możemy tam lecieć! - sprze-
ciwił się Han. - Musimy lądować nie dalej niż o pół kilometra od fregaty, gdyż inaczej
wykryją nas na skanerach podczerwieni, które mają na swoich gwiezdnych niszczycie-
lach.
- Więc przynajmniej zmień kurs w taki sposób, by lądować o te pół kilometra bli-
żej miasta! - rozkazała Leia.
Han burknął coś niezrozumiale na temat narzucających swoją wolę księżniczek, a
tymczasem powierzchnia planety zbliżała się coraz bardziej. Lecieli teraz między
szczytami niewiarygodnie wysokich gór. Na ciemnym niebie nad ich głowami nie było
widać ani jednej chmurki, a w dość jasnym świetle księżyców Leia mogła dostrzec lasy,
w których rosły ogromne poskręcane drzewa.
Han wyprowadził swój statek z lotu nurkowego dopiero nad samą powierzchnią
Dathomiry. Kiedy wrak fregaty eksplodował, całe niebo rozjarzyło się oślepiająco bia-
łym światłem, a „Sokół" w ułamku sekundy prześlizgnął się nad koronami drzew, prze-
leciał nad taflą górskiego jeziora i zanurkował w leśne zarośla. Z głośnym trzaskiem
przedarli się przez gęste poszycie, a potem ze zgrzytem i wstrząsem wylądowali. Na
niebie za nimi wyrastała ognista kula, ścieląc na tafli jeziora smugi światła.
- No to jesteśmy na miejscu - oświadczył Han i zaczął wyłączać aparaturę „Soko-
ła".
- Och, Han - odezwała się Leia. - Nawet gdyby udało nam się zdobyć to wszystko,
co jest konieczne do naprawy statku, to w jaki sposób przetransportujemy cokolwiek w
to miejsce?
Ślub Księżniczki Leii
88
- Od tego przecież są androidy i Wookie - powiedział. Chewbacca coś burknął i
spojrzał z ukosa na Hana.
- W zupełności masz rację - odezwał się do Chewbaccy Threepio. - Nikt nie będzie
winił Wookie'ego tylko za to, że pożarł leniwego pilota.
- Czy sądzisz, że się nam udało? - zapytała Leia. - Czy jesteś pewien, że nie wy-
kryto nas na skanerach?
- Niczego nie jestem pewien - odrzekł Han. - Jeśli jednak ludzie Zsinja postępują
zgodnie z tą samą procedurą, co żołnierze Imperium, wylądują tu, kiedy tylko będą
mogli, by obejrzeć tę kupę żużlu, w jaką zmieniła się ich fregata. Musimy więc wynosić
się stąd i zatrzeć w lesie wszelkie ślady, jakie mógł zostawić lot ślizgowy. I, rzecz ja-
sna, zamaskować „Sokoła".
- Przepraszam najmocniej - wtrącił się Threepio. - Czy wolno mi powiedzieć, że
ludzie Zsinja nie są imperialnymi żołnierzami, a przynajmniej od momentu, kiedy Im-
perium przestało istnieć?
- Ta-a - przyznał Han, lekko się krzywiąc, gdyż nie chciał przypominać oczywi-
stego faktu, że i tak większość ludzi Zsinja odbyła przeszkolenie w czasach imperial-
nych. - Spójrz na to z innej strony: jaki kosmiczny łajdak przepuści szansę lądowania,
by rzucić okiem na naprawdę gustowne szczątki? Wierz mi, już wkrótce będziemy mie-
li towarzystwo, więc lepiej bierzmy się do pracy, jeżeli nie zamierzamy wydawać na
ich cześć przyjęcia.
Całą czwórką udali się do ładowni i wydostali z niej maskujące siatki. Zapewniały
one osłonę dwojakiego rodzaju. Pierwsza, rozpraszająca sieć o małych metalowych
oczkach, miała za zadanie ukrycie spoczywającego pod nią „Sokoła" przed czujnikami
wykrywającymi obwody elektroniczne i metal. Druga, nakładana na nią, miała masko-
wać statek przed wzrokiem niepożądanych gości.
Zeszli po rampie. Powietrze było cieplejsze niż Leia sądziła, a gwiazdy nad gło-
wami świeciły bardzo jasno. Ciemności wydawały się kojące, jak gdyby potrafiły roz-
platać węzły, w jakie zawiązały się mięśnie na jej karku i plecach. W lesie panowała
cisza. Od płonącego po drugiej stronie górskiego grzbietu wraku fregaty dobiegał ich
trzask ognia, ale oprócz tego nie słyszeli żadnych dźwięków - ani śpiewu ptaków, ani
stłumionych odgłosów zwierząt. Czuli tylko silną woń gnijącej ściółki i aromat soku
jakichś liści. Mimo wszystko Dathomira nie wydawała się najgorszym miejscem.
Spiesząc się, wszyscy razem narzucili na „Sokoła" rozpraszającą siatkę i wyjęli ze
schowka sieć maskującą. Tworzył ją trzydziestopięciometrowej długości płat fotoczu-
łego materiału z dołączoną do niego taśmą aktywującą. Odłączywszy tę taśmę, przyło-
żyli sieć fotoczułą stroną na mniej więcej minutę do usłanej liśćmi ziemi tak, by mogła
utrwalić na sobie jej barwy. Później, odwróciwszy sieć aktywną stroną do góry, nacią-
gnęli ją na „Sokoła". Wiedzieli, że na ogół upodabniała się do otoczenia tak dobrze, iż
chroniła poszukiwany obiekt przed oczami pilotów przelatujących nawet bardzo blisko.
Zdarzały się też przypadki, że poszukiwacze, nie zdając sobie z tego sprawy, chodzili
po statku ukrytym pod taką siecią w niewielkim zagłębieniu gruntu. Kiedy skończyli,
zgrabili liście na miejsca, w których pozostały ślady po lądowaniu, a potem wycięli
najbardziej połamane krzaki i ukryli je z daleka od statku. O świcie Leia stanęła przy
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
89
kępie drzew na brzegu niewielkiego jeziora i spojrzała na blednące, ale wciąż jasno
świecące gwiazdy. Nad powierzchnią wody unosiła się mgła, a lekki wiatr zdmuchiwał
ją w stronę rosnących na górskich zboczach lasów, szeleszcząc liśćmi.
Była bardzo zmęczona. Usłyszała, jak z tyłu nadszedł Han. Przystanął obok i za-
czął masować mięśnie jej karku.
- Jak podoba ci się Dathomira? - zapytał.
- Myślę... że bardziej od ciebie - odparła żartobliwie.
- To znaczy, że musisz ją bardzo kochać - szepnął jej cicho do ucha.
- Nie to miałam na myśli - powiedziała, odsuwając się od niego. -Jeszcze się nie
zdecydowałam, czy powinnam być wściekła na ciebie za to, że sprowadziłeś mnie w
takie miejsce, czy dziękować ci, że nie pozabijałeś nas podczas lądowania.
- A więc nie potrafisz się zdecydować. Wygląda na to, że wiele kobiet reaguje na
moje postępowanie w taki sam sposób - odrzekł Han.
- Czy naprawdę próbowałeś już kiedyś tej sztuczki z wbijaniem się w jakiś więk-
szy statek i lądowaniem razem z wrakiem na planecie objętej blokadą? - zapytała go
Leia.
- No cóż - przyznał Han - tylko wówczas nie udało mi się zrobić tego tak dobrze
jak teraz.
- Ty to nazywasz dobrze?
- Lepsze to, niż tamto, co czekało nas w górze - odparł, kiwnąwszy głową w stronę
nieba. - A teraz się ukryjmy. Nadciągają.
Leia spojrzała w górę. Nisko nad horyzontem zobaczyła opadające cztery iden-
tyczne gwiazdy. W pewnej chwili skręciły, kierując się w ich stronę. Rozbitkowie ukry-
li się we wnętrzu „Sokoła" i spędzili tam resztę dnia. Nie wiedzieli, jak liczna była gru-
pa szukających ich ludzi i czy w czasie, kiedy posilali się zimnym prowiantem, ich kry-
jówki nie otoczył oddział szturmowców. Han obniżył lufę automatycznego działka bla-
stera i trzymał je na wszelki wypadek w pogotowiu. W godzinach rannych kilkanaście
razy słyszeli przelatujące nad nimi myśliwce. Były tak nisko, że musiały muskać wierz-
chołki drzew. Wczesnym popołudniem przez godzinę
łomotał nieprzerwany huk wystrzałów, kiedy sterowane pociski roznosiły wrak
fregaty na strzępy. „Sokół" drżał od wybuchów, a wszyscy czworo siedzieli nierucho-
mo, zdumieni, że ludzie Zsinja zadają sobie tyle trudu, by zniszczyć szczątki, i zasta-
nawiali się, czy pociski nie spadną im na głowy.
Kiedy kanonada ustała, zrobiło się bardzo cicho. Po trzydziestu minutach usłyszeli
jednak nad głowami kolejne myśliwce.
- Szukają nas - powiedział domyślnie Threepio.
Han usiadł i wbiwszy spojrzenie w sufit, przysłuchiwał się odgłosom silników ob-
cych maszyn. Wiedział, że niektóre miały na pokładach czujniki mogące zarejestrować
cichy szept z odległości większej niż trzysta metrów. Leia zamknęła oczy i starała się
wytężyć wszystkie zmysły, nie wyczuła jednak obecności mrocznych istot, które odkry-
ła wcześniej. Prawdę mówiąc, nie czuła niczego, i była ciekawa, czy tamto poprzednie
uczucie nie było jedynie halucynacją.
Ślub Księżniczki Leii
90
Wczesnym popołudniem piloci myśliwców musieli otrzymać rozkaz odwrotu,
gdyż odlecieli; Leia była tym zdziwiona. Jeżeli ludzie Zsinja sądzili, że „Sokołowi"
udało się wylądować, z pewnością nie powinni poddawać się tak szybko. Na pewno nie
rezygnowaliby wiedząc, że na pokładzie ściganego statku przebywają generał i kobieta,
pełniąca funkcję ambasadora Nowej Republiki. Widocznie więc nie mieli pojęcia, że
„Sokół" wylądował szczęśliwie, tak jak nie wiedzieli, kim są jego pasażerowie. Później
jednak przyszło jej na myśl coś innego, co sprawiło, że poczuła się o wiele mniej pew-
nie. Możliwe, że ludzie Zsinja przestali ich szukać, ponieważ byli pewni, że i tak nie
uda im się przeżyć. Musiał przecież istnieć jakiś powód, dla którego na planecie tak ła-
skawej żyło tylko niewielu osadników.
Kiedy słońce zaczęło się obniżać, Han wstał i przeciągnął się. Potem założył hełm
i kuloodporną kamizelkę, a następnie sięgnął po blaster.
- Wyjdę teraz na zewnątrz i trochę się rozejrzę. Chcę być pewny, że ludzie Zsinja
się wynieśli.
Leia, Threepio i Chewbacca zostali na pokładzie. Po upływie pół godziny
Chewbacca, który zaczął się niepokoić, płaczliwie zaskowyczał.
- Chewbacca proponuje, byśmy wszyscy ruszyli na poszukiwanie Hana - odezwał
się Threepio.
- Chwileczkę - odrzekła Leia. - Wielki Wookie i złocisty android za bardzo będą
rzucać się w oczy. Sama pójdę go poszukać.
Nałożyła kombinezon maskujący, narzuciła na niego kamizelkę kuloodporną, a na
głowę hełm, i zeszła ze statku z blasterem nastawionym na największą siłę rażenia. Wą-
ską ścieżką udała się na brzeg jeziora, rozglądając się bacznie, czy nie ujrzy gdzieś od-
działu szturmowców. Obawiała się, że może napotkać patrol na powietrznych skute-
rach. Odnalazła jednak Hana stojącego sto metrów od statku na błotnistym brzegu je-
ziora i patrzącego na zachód słońca prześwitującego przez jaskrawoczerwone, żółte i
jasnopurpurowe chmury.
Ujrzawszy ją, schylił się, podniósł kamień i puścił go po spokojnej tafli tak, że od-
bił się od niej pięć razy. Z oddali dobiegł ich odgłos jakiegoś zwierzęcia: ni to chichot,
ni to wycie. Poza tym było bardzo cicho.
- Dlaczego się nie ukryłeś? - zapytała, rozzłoszczona jego beztroską.
- Och, wyszedłem tylko na mały rekonesans. Popatrzył pod nogi na duże zagłębie-
nie wypełnione błotem, a potem kopnął jeszcze jeden płaski kamień.
- Wracaj tam, gdzie cię nikt nie zobaczy!
Han jednak włożył ręce do kieszeni i nadal wpatrywał się w zachodzące słońce.
- No cóż, myślę, że to koniec naszego pierwszego dnia na Dathomirze - powie-
dział. - Właściwie nie wydarzyło się nic ważnego. Czy już mnie pokochałaś? Zgodzisz
się teraz wyjść za mnie?
- Och, proszę cię, Han, daj spokój! I wracaj tu do mnie pod drzewa!
- Nie martw się - odrzekł Han. - Mam wszelkie podstawy, by sądzić, że ludzie
Zsinja się wynieśli.
- Skąd przyszedł ci do głowy taki pomysł?
Han wskazał czubkiem buta błotnisty brzeg jeziora.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
91
- Nie kręciliby się po okolicy tak późno, widząc tutaj coś takiego.
Leia stłumiła mimowolny okrzyk. To, co wzięła za wypełnioną błotem kałużę, by-
ło w rzeczywistości prawie metrowej długości śladem pozostawionym przez jakąś
wielką, mającą pięć palców bosą stopę.
Isolder z posępną miną siedział razem z matką i Luke'em Skywalkerem przy suto
zastawionym stole. Z każdą chwilą czuł coraz większe przygnębienie. Nie minęła doba
od chwili, kiedy jego matka przyleciała tu na pokładzie „Gwiezdnego Domu", a w cią-
gu zaledwie kilku godzin udało się jej osiągnąć coś, czego Isolder nie był w stanie zro-
bić od tygodnia: dowiedzieć się, dokąd Han Solo uprowadził Leię. Miała rację, kiedy
doszła do wniosku, że wszystkie nagrody za wskazanie miejsca pobytu Hana - i te wy-
znaczone przez Nową Republikę, która pragnęła mieć go żywego, i te, które chcieli za-
płacić różni lordowie za wiadomość o jego śmierci - sprawią, że przynęta będzie zbyt
kusząca. Domyśliła się, iż zamiast zadowolić się częścią nagrody za udzielenie infor-
macji, gdzie przebywa, każdy, komu tylko się wyda, że wie, gdzie jest Solo, będzie
chciał sam go odnaleźć. Wystarczyło więc, by jej szpiedzy skupili się na obserwowaniu
przygotowujących się do odlotu statków ze zwróceniem szczególnej uwagi na te, któ-
rych piloci nie cieszyli się najlepszą reputacją. Omogg nieświadomie bardzo jej pomo-
gła, sprowadzając na swój osobisty jacht nowiutkie, ciężkie uzbrojenie, potrzebne jedy-
nie podczas naprawdę niebezpiecznej misji.
Isolder czekał tylko, kiedy matka zacznie upajać się swoim zwycięstwem, robiąc
przy tej okazji kilka na pozór przypadkowych, ale bardzo kąśliwych uwag na temat
wyższości umysłu kobiecego nad męskim. Kobiety z Hapes znały bardzo dobrze stare
powiedzenie: „Nigdy nie pozwól mężczyźnie się łudzić, że pod względem umysłowym
ma prawo równać się z kobietą. To mogłoby sprowadzić go na złą drogę".
A Ta'a Chume nie zrobiłaby nigdy niczego, co sprowadziłoby na złą drogę jej sy-
na. Mimo to w trakcie trwania kolacji starała się tego nie okazywać. Rozmawiając z
Luke'em Skywalkerem, śmiała się rozbrajająco szczerze w odpowiednich chwilach.
Mimo opuszczonej woalki wyraźnie go kokietowała. Isolder był ciekaw, czy młody Je-
di zostanie u mej na noc. Było jasne, iż jego matka chciała go uwieść, tym bardziej, że
jak wszystkie inne królowe-matki przed nią, na swoje lata wyglądała młodo. Wciąż by-
ła bardzo piękna.
Wydawało mu się jednak, że Skywalker nie zwraca uwagi ani na jej urodę, ani na
subtelne próby podbicia jego serca. Zamiast tego ciekawie wodził bladoniebieskimi
oczami po całym statku, jak gdyby chciał poznać jego dane techniczne. Pierwsza kró-
lowa-matka zaczęła budowę „Gwiezdnego Domu" niemal przed czterema tysiąclecia-
mi, pragnąc mieć statek podobny do zamku w swojej posiadłości. Plastalowe we-
wnętrzne ściany statku kazała wyłożyć czarnymi kamieniami, a minarety i zakończone
blankami wieże zwieńczyć kryształowymi kopułami. Zamek na pokładzie „Gwiezdne-
go Domu" spoczywał na gigantycznej bryle rzeźbionego przez wichry bazaltu, którą
starożytni budowniczowie wydrążyli, by ukryć w niej dziesiątki olbrzymich silników i
arsenał zawierający setki najrozmaitszych broni.
I chociaż „Gwiezdny Dom" nie mógł się równać z żadnym nowoczesnym impe-
rialnym gwiezdnym niszczycielem, był jednostką jedyną w swoim rodzaju, piękną i
Ślub Księżniczki Leii
92
szokującą swoim wyglądem. Ci, którzy widzieli go po raz pierwszy, wpadali w za-
chwyt, zwłaszcza kiedy jedli spokojnie na jego pokładzie wspaniałą kolację, a jaskrawe
światło wirujących wkoło gwiazd odbijało się tysiącznymi błyskami od powierzchni
prastarych kryształowych kopuł.
- To musi być fascynujące, móc robić to, co robisz - odezwała się Ta'a Chume do
Luke'a, kiedy skończyli jeść ostatnie danie. - Byłam zawsze taką prowincjuszką, prawie
nigdy nie ruszałam się z domu, a ty, poszukując informacji o rycerzach Jedi, przemie-
rzyłeś całą galaktykę.
- Prawdę mówiąc, robię to od niedawna - zastrzegł się Luke. - Najwyżej przez
ostatnie cztery miesiące. I obawiam się, że nie znalazłem niczego, co miałoby jakąkol-
wiek wartość. Zaczynam podejrzewać, że nigdy nie znajdę.
- Och, jestem przekonana, że na wielu dziesiątkach światów zachowały się jakieś
dane. Sama dobrze pamiętam, że kiedy byłam młodsza, moja matka udzieliła schronie-
nia liczącej mniej więcej pięćdziesiąt osób grupie rycerzy Jedi. Ukrywali się w prasta-
rych ruinach na jednym z naszych światów przez rok. Urządzili tam nawet małą aka-
demię. - Nagle jej głos stał się chropawy. - A później w gromadzie gwiezdnej Hapes
pojawił się lord Vader ze swoimi Ciemnymi Rycerzami i zaczął polować na ukrywają-
cych się Jedi. Zabił wszystkich, a potem wysadził ruiny w powietrze, grzebiąc ciała pod
gruzami na Reboam. Tak przynajmniej mi mówiono. Nie wiem tego na pewno, ale
uważam za możliwe, że zachowały się jakieś dane na temat tego, co robili i czego uczy-
li tam rycerze Jedi.
- Na Reboam? - zapytał Luke, okazując nagłe zainteresowanie. - Gdzie to jest?
- To niewielki świat o surowym klimacie, prawie wcale nie zamieszkany. Zupełnie
niepodobny do twojej Tatooine.
Isolder dostrzegł w oczach Luke'a jakąś dziwną, tajemną tęsknotę. Ta'a Chume
musiała to także zauważyć, gdyż dodała:
- Przyleć do nas na Hapes, kiedy to wszystko się skończy i odzyskasz Leię. Moja
najstarsza doradczyni mogłaby pokazać ci te ruiny. Pozwolę ci zatrzymać wszystko, co
tam znajdziesz.
- Dziękuję ci, Ta'a Chume - rzekł Luke i wstał z krzesła, zbyt podniecony, by dalej
siedzieć przy stole. - Myślę, że czas już na mnie. Zanim jednak odejdę, czy mogę cię
prosić o jedną drobną łaskę?
Królowa-matka kiwnęła głową na znak, że spełni jego prośbę.
- Czy mógłbym zobaczyć twoją twarz?
- Pochlebiasz mi - powiedziała Ta'a Chume i cicho się roześmiała.
Skrywała swoje piękne oblicze za woalką, wiedząc, że na całym Hapes nie znala-
złby się ani jeden mężczyzna dość odważny, by poprosić ją o coś takiego. Luke był
jednak barbarzyńcą, który nawet nie wiedział, że prosi o coś, co jest zabronione. Ku
wielkiemu zdumieniu Isoldera uniosła woalkę.
Przez chwilę, która wydała mu się wiecznością, Jedi z zapartym tchem wpatrywał
się w jej zdumiewające zielone oczy i pukle długich, czerwonorudych włosów. Na Ha-
pes mieszkało niewiele kobiet, które mogłyby rywalizować z nią pod względem urody.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
93
Isolder był ciekaw, czy Skywalker zorientował się, iż matka chce go uwieść. Po chwili
Ta'a Chume opuściła woalkę.
Luke zgiął się w głębokim ukłonie i w tej samej chwili jego twarz skamieniała, jak
gdyby zajrzał w głąb duszy królowej--matki i przeraził się tym, co ujrzał.
- Teraz wiem, dlaczego twoi ludzie okazują ci tak wielką cześć - oświadczył nie-
dbale i pospiesznie opuścił komnatę.
Isolder poczuł, jak po plecach przeszedł mu dreszcz. Uświadomił sobie, że przed
chwilą musiało wydarzyć się coś, czego nie był w stanie zrozumieć. Kiedy stwierdził,
że Luke oddalił się na bezpieczną odległość, zapytał:
- Dlaczego powiedziałaś mu o tej akademii? Dlaczego kłamałaś? Twoja matka
nienawidziła rycerzy Jedi co najmniej tak samo jak Imperator i pozabijałaby ich z przy-
jemnością, gdyby tylko miała po temu okazję.
- Bronią rycerza Jedi jest jego umysł - ostrzegła syna Ta'a Chume. - Jeżeli chcesz
go pokonać, musisz odwrócić jego uwagę, każąc mu myśleć o czymś innym.
- A więc zamierzasz go zabić?
Ta'a Chume złożyła splecione dłonie na blacie stołu.
- Jest zapewne ostatnim żyjącym Jedi. Sam słyszałeś, jak bardzo zależy mu na od-
nalezieniu tych cennych dokumentów. Nie chcemy, by ich władza się odrodziła, praw-
da? Nie zależy nam, by powstali ze swoich grobów. Mieliśmy dość kłopotów z pierw-
szym pokoleniem. Nie chcę, by nasi potomkowie musieli się nisko kłaniać jego synom.
Nie chcę, by rządziła nimi oligarchia czarowników i wróżbitów. Jeżeli chodzi o Sky-
walkera, nie mam nic przeciwko niemu. Musimy być jednak pewni, że będą rządzili
nami ci, którzy zostali w tym celu najlepiej wyszkoleni.
Popatrzyła badawczo na Isoldera, ciekawa, czy ośmieli się sprzeciwić jej rozumo-
waniu. Isolder kiwnął głową.
- Dziękuję ci, matko - powiedział. - Myślę, że powinienem teraz przygotować się
do podróży.
Wstał z krzesła i podszedł do królowej, uścisnął ją i pocałował przez woalkę.
Wiedział, że powinien natychmiast opuścić pokład „Gwiezdnego Domu" i udać się
na swój statek, ale zamiast tego skierował się do lądowiska dla gości. Odszukał tam
Skywalkera stojącego przy swoim czterosilnikowym myśliwcu typu X, który przygo-
towywał się do startu.
- Isolderze - odezwał się na jego widok Luke. - Zbieram się do odlotu, ale nigdzie
nie widzę swojego robota astronawigacyjnego. Czy przypadkiem go gdzieś nie widzia-
łeś?
- Nie - odpowiedział Isolder.
Nerwowo popatrzył w prawo i w lewo, po chwili ujrzał wychodzącego z bocznego
korytarza technika, za którym sunął robot.
- Twoja maszyna zaczęła trochę iskrzyć - wyjaśnił technik. - Usunęliśmy w niej
drobne zwarcie w jednym z obwodów motywatora.
- Czy wszystko w porządku, Artoo? - zapytał robota Luke.
Artoo gwizdnął twierdząco.
Ślub Księżniczki Leii
94
- Panie Skywalker - odezwał się Isolder. -Ja... chciałem pana o coś zapytać. Da-
thomira znajduje się o jakiś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt parseków od nas, prawda?
- Dokładnie o sześćdziesiąt cztery - odparł Luke.
- Jeżeli Han Solo chciał wykonać skok takiej długości, jego „Tysiącletni Sokół"
nie mógł lecieć przez nadprzestrzeń po linii prostej - ciągnął książę. - Musiał poruszać
się zygzakami. Jakim właściwie człowiekiem jest Han Solo? Czy mógł podjąć ryzyko i
lecieć krótszą trasą?
Obliczenie współrzędnych skoku przez nadprzestrzeń było zwykle bardzo praco-
chłonne i komputery astronawigacyjne prawie zawsze wybierały „pewniejsze" szlaki,
na których na gwiezdnych mapach oznaczono wszystkie czarne dziury, pasy asteroid i
systemy gwiezdne. Takie szlaki były jednak długie i często nieprawdopodobnie kręte.
Mimo to dłuższy, wijący się szlak uchodził za lepszy od krótkiego i niebezpiecznego,
wiodącego przez mogącą kryć różne niespodzianki przestrzeń.
- Gdyby leciał sam - przyznał Luke - tak, myślę, że mógłby obrać krótszą trasę.
Miał jednak na pokładzie Leię i z pewnością nie naraziłby jej na niebezpieczeństwa, a
przynajmniej nie wtedy, gdyby był tego świadom.
Głos Luke'a brzmiał bardzo dziwnie, jak gdyby młody Jedi nie chciał powiedzieć
Isolderowi całej prawdy.
- Czy sądzisz, że życie Leii może być zagrożone? - nalegał mimo to książę.
- Tak - przyznał ochryple Luke.
- Kiedy byłem dzieckiem, opowiadano mi o rycerzach Jedi - rzekł Isolder. - Sły-
szałem, że są obdarzeni tajemną mocą. Powiedziano mi, że mogą nawet pilotować stat-
ki przez nadprzestrzeń bez pomocy nawigacyjnych komputerów i w ten sposób lecieć
najkrótszą trasą. Nigdy jednak nie wierzyłem w żadne cuda.
- W tym, co robię, nie ma żadnych cudów - odparł Luke. - Moją siłę czerpię z ota-
czającej nas Mocy życia. Nawet lecąc przez nadprzestrzeń, czuję jej nieustanną obec-
ność w słońcach, planetach i księżycach.
- Czy wiesz, że życie Leii znalazło się w niebezpieczeństwie? - zapytał go Isolder.
- Wiem. Czuję, że mnie wzywa, że każe mi się spieszyć. Właśnie dlatego przyle-
ciałem. Isolder zdecydował się zaryzykować.
- Myślę, że jesteś człowiekiem prawym. Czy zabrałbyś mnie ze sobą do Leii?
Możliwe, że lecąc na skróty, zdołamy zaoszczędzić kilka parseków. Może uda się nam
dotrzeć na Dathomirę przed nimi.
Luke popatrzył z powątpiewaniem na księcia, a potem pokręcił głową.
- No, nie wiem - powiedział w końcu. - Wyruszyli dosyć dawno.
- Mimo to gdybyśmy mogli odnaleźć Hana Solo wcześniej...
- Wcześniej?
Isolder wzruszył ramionami, wskazując mu flotę gwiezdnych niszczycieli i Bitew-
nych Smoków cumujących tuż poza granicą pola siłowego.
- Jeżeli moja matka odnajdzie Solo wcześniej od nas, każe go zabić.
- Wydaje mi się, że masz rację. Czuję, że mnie także nie życzy najlepiej, chociaż
wygląda tak przyjaźnie - odezwał się Luke.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
95
Isolder był zaskoczony. A więc jednak młody Jedi zdołał przejrzeć prawdziwe in-
tencje jego matki.
- Bądź ostrożny, rycerzu Jedi, i spotkaj się ze mną na moim statku - szepnął, wie-
dząc dobrze, że najprawdopodobniej nie później niż za godzinę jego matka i tak dowie
się o tej zdradzie.
- Będę ostrożny - obiecał mu Luke i poklepał przyjaźnie korpus Artoo, spoglądając
na niego tak, jak gdyby chciał przeniknąć wzrokiem jego metalowe wnętrze.
Ślub Księżniczki Leii
96
R O Z D Z I A Ł
11
Wzburzona Leia wpadła jak bomba na pokład „Tysiącletniego Sokoła" i rzuciła
hełm na podłogę. Odbił się i potoczył do kąta. Han wszedł za nią po rampie, po czym
rozejrzał się po świetlicy. Chewbacca i Threepio grali na holograficznej szachownicy.
- Wspaniale, Solo, po prostu wspaniale! - krzyknęła Leia. - W jakie bagno nas
wciągnąłeś? Powiem ci, dlaczego ludzie Zsinja nas nie szukają! Bo wiedzą, że i tak tu-
taj zginiemy, więc po co mają zawracać sobie nami głowę!
- Posłuchaj, to nie moja wina! - zawołał do niej Han. - Przebywają na mojej plane-
cie nielegalnie! Nie powinno ich tu być! Kiedy uda się nam stąd wydostać, wymyślę
jakiś sposób, by wyrzucić ich do wszystkich diabłów.
Chewbacca warknął pytająco.
- Ach, nic takiego - odrzekł Han.
- Nic takiego? - krzyknęła Leia. - Tam, na zewnątrz, chodzą potwory! O ile mi
wiadomo, cała powierzchnia tej planety aż się od nich roi!
- Potwory? - jęknął Threepio, wstając od szachownicy i usiłując uspokoić trzęsące
się ręce. - Ojej, nie sądzicie chyba, że żywią się metalem, prawda?
- Nie sądzę - odparł sarkastycznie Han. - Jeżeli nie liczyć kosmicznych mięcza-
ków, nie słyszałem nigdy, żeby tak wielkie stworzenia żywiły się metalem.
Chewbacca coś burknął, a Threepio zapytał:
- Czy są naprawdę duże?
- Pozwól, że ci odpowiem - odezwała się Leia. – Jeszcze ich nie widzieliśmy, ale
sądząc po śladach, jeden mógłby zapewne zjeść nas troje na śniadanie, a później twoją
oderwaną nogą wydłubać sobie resztki jedzenia z zębów.
- Ojej! - krzyknął przerażony Threepio.
- Och, przestańcie wreszcie! - rzekł Han. - Nie straszcie biednego androida.
Wszystko wskazuje na to, że są nieszkodliwymi roślinożercami.
Han starał się objąć Leię ramieniem, by ją uspokoić, ale ona wymknęła się z jego
objęć, a później wymierzyła palec w jego twarz.
- Mam nadzieję, że się mylisz - oświadczyła - bo jeżeli te ślady zostawiło zwierzę ro-
ślinożerne, to idę o zakład, że gdzieś w gąszczu kryje się jeszcze większy drapieżnik, który
na nie poluje. - Odwróciła się i spojrzała na iluminator. - Sama nie wiem, jak mogłam się na
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
97
coś takiego zgodzić. Powinnam była ci kazać zawrócić. Lordowie, potwory i kto wie, co
jeszcze? Czegóż można oczekiwać po planecie, którą się wygrało w karty?
- Posłuchaj, Leio - rzekł Han, dotykając ponownie jej ramienia - Wiesz przecież,
że robię wszystko, co mogę.
Leia odwróciła się i stanęła tuż przed nim.
- Nie! - zawołała. - Nie pozwolę, byś mnie zagadywał. To nie są żarty. To nie jest
wycieczka czy spacerek. Tu chodzi o nasze życie. W tej chwili pytanie, czy mnie ko-
chasz i chcesz, bym cię poślubiła, czy też ja kocham Isoldera i chcę wyjść za niego, nie
jest ważne. Musimy się stąd wynosić. I to natychmiast!
Han przypominał sobie, że Leia zachowywała się tak jak teraz tylko wówczas, kiedy
zagrażała jej śmierć. Często myślał, że on sam, traktując życie mniej poważnie, potrafił się
nim cieszyć bardziej niż ona. Teraz jednak uświadomił sobie, że to nieprawda; księżniczka
kochała życie równie mocno jak on, a może nawet jeszcze mocniej. Możliwe, że dawało tu
znać o sobie jej alderaańskie pochodzenie i niemal legendarny szacunek jej ludu do wszyst-
kiego, co żywe. Leia musiała głęboko skrywać tę cechę swego charakteru, kiedy walczyła
przeciwko Imperium. Wcześniej czy później jednak jej prawdziwe uczucia musiały się
ujawnić. Taka właśnie była Leia. Nikt nie mógł zorientować się, co naprawdę czuje, nawet
ona sama nie zdawała sobie do końca z tego sprawy.
- No dobrze. - Han otrząsnął się ze swoich myśli. - Zabiorę nas stąd. Obiecuję.
Chewie, będzie nam potrzebna broń. Wyciągnij ciężkie blastery i zestawy ratunkowe.
Miasto, które widzieliśmy za górami, nie może znajdować się dalej niż o kilka dni drogi
stąd, a gdzie jest miasto, muszą być środki transportu. Dotrzemy tam, ukradniemy naj-
szybszy stojący statek i wystrzelimy stąd jak z procy.
Chewbacca przeciągłym skowytem wyraził niepokój z powodu porzucenia „Soko-
ła".
- Masz rację - zgodził się Han. - Zabezpieczymy go najlepiej, jak potrafimy. Może
kiedyś uda nam się tu wrócić i go odzyskać.
Przełknął z wysiłkiem ślinę, nie mogąc mówić dalej. Wiedział, że po spędzeniu
dwóch lub trzech lat w takim miejscu, pośród gór, na deszczu i śniegu, „Sokół" zamieni
się w kupę złomu. Szansę na to, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat Nowa Republika
zdoła przeniknąć tak daleko w głąb obszarów zajętych przez Zsinja, były znikome.
Leia patrzyła na Hana, jak gdyby nie mogła uwierzyć własnym uszom.
- Mówiłaś zawsze, że „Sokół" jest moją ulubioną zabawką - zwrócił się do niej. -
Może czas, bym z niej wreszcie zrezygnował.
Poszedł do magazynu i ze stojącej tam szafki wyjął dodatkowy hełm i zapinany na
zatrzaski kombinezon maskujący, by założyć go na złocisty korpus Threepia. Później
udał się na poszukiwanie androida i znalazł go stojącego u stóp opuszczonej rampy i
wpatrującego się złotymi oczami w oświetlone promieniami zachodzącego słońca
drzewa. Leia i Chewbacca zajęli się zamykaniem pomieszczeń statku.
- Przyniosłem coś dla ciebie - odezwał się do Threepia Han, pokazując mu
ochronny kombinezon. - Mam nadzieję, że nie ograniczy to wrażliwości twoich czujni-
ków i nie będzie ci krępować ruchów.
Ślub Księżniczki Leii
98
- Ubranie? - zapytał zdziwiony android. - Trudno mi powiedzieć. Jeszcze nigdy
nie nosiłem żadnych ubrań, proszę pana.
- No cóż, kiedyś wszystko robi się po raz pierwszy - odrzekł Han.
Podszedł do Threepia i narzucił mu na ramiona kombinezon; poczuł się przy tym
nieco dziwnie. Androidy służące w domach bogatych ludzi czasami ubierały swoich
panów, ale Han nigdy nie słyszał, żeby było odwrotnie.- Myślę, że najlepiej, jak pan
mnie tutaj zostawi - zaproponował Threepio. - Moja metalowa powłoka będzie wabić
drapieżniki.
- Och, o to możesz się nie martwić - uspokoił go Han. - Mamy przecież blastery. Z
pewnością nie spotkamy się z niczym takim, z czym nie umielibyśmy sobie poradzić.
- Obawiam się, proszę pana, że nie zaprojektowano mnie z myślą o chodzeniu po
takim gruncie - upierał się android. - Podłoże jest tu bardzo wilgotne i nierówne. Nim
upłynie dziesięć dni, moje stawy odmówią posłuszeństwa, a co najmniej będą piszczały
i skrzypiały jak runaty.
- Weźmiemy oliwę.
- Jeżeli ludzie Zsinja będą nas szukali - nie dawał za wygraną Threepio - bardzo
łatwo wykryją moje obwody i czujniki. Nie wyposażono mnie w żadne urządzenia elek-
troniczne, które mogłyby je maskować i ukryć przed ich skanerami.
Han przygryzł wargę. Threepio miał rację. Jego obecność mogła być przyczyną
śmierci wszystkich pozostałych, ale nie było sposobu, by temu zaradzić.
- Posłuchaj - odezwał się w końcu Solo. - Ty i ja spędziliśmy razem mnóstwo cza-
su, a ja nigdy nie odwracam się plecami do przyjaciół.
- Przyjaciół, proszę pana? - zapytał Threepio.
Han rozważał sytuację. Istniały duże szansę, że wyprawa zakończy się śmiercią
androida, ale choć nigdy nie byli prawdziwymi przyjaciółmi, nie mógł powiedzieć, że
go nie lubi. Gdzieś w oddali, w mrokach nadchodzącej nocy, usłyszeli kolejny ni to
chichot, ni to śpiew jakiegoś zwierza. Był to dźwięk łagodny, nie wróżący nic złego, ale
Han nie znał miejscowej fauny na tyle dobrze, by stwierdzić, czy nie wydał go jakiś gi-
gantyczny drapieżnik oznajmiający swoim bliskim: „Czuję kolację".
- O nic się nie martw - powiedział, kiedy skończył ubierać androida, nałożył mu
też na głowę hełm. Threepio odwrócił się w stronę przyjaciela. W zbyt dużym, wiszą-
cym na nim stroju, wyglądał żałośnie nieporadnie. Han musiał znaleźć jakiś sposób na
to, by android przestał się w końcu martwić. - Jesteś androidem protokolarnym, praw-
da? Jeżeli chcesz mi pomóc, wymyśl coś, by księżniczka mnie pokochała.
- Och - odezwał się Threepio, wyraźnie podniecony tą propozycją. - Może pan
przestać się o to martwić. Jestem pewien, że coś wymyślę, generale.
- Świetnie, świetnie - rzucił Han i udał się w górę rampy, mijając po drodze Leię
dźwigającą ciężki blaster i pakunek.
Kiedy skręcił za róg, usłyszał, jak Threepio odezwał się do niej:
- Ojej, czy zauważyła pani, jak olśniewająco wygląda dzisiaj nasz król Solo? Nie
wydaje się pani wyjątkowo piękny?
- Och, zamknij się - burknęła Leia.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
99
Han zachichotał i zabrał się za kompletowanie ekwipunku. Wziął plecak, ciężki
karabin blasterowy, nadmuchiwany namiot i noktowizorowe gogle, a także kilkanaście
granatów. Sądził, że może nadarzyć się okazja, by wrzucić je w gardziel jakiegoś gi-
gantycznego drapieżnika. Kiedy był gotów, zszedł po rampie, podniósł ją, uszczelnił
statek i skierował się do lasu. Blask księżyca srebrzył białą korę drzew. Ich gałęzie rzu-
cały na trawę i poszycie dziwny wzór, jak gdyby potajemnie bawiły się w berka z miej-
scami, na które padało światło.
Powietrze w lesie było bardzo czyste; jak wczesnym latem, kiedy soki krążące w
drzewach są świeże, liście młode, a panujący w ciągu dnia upał zabija woń wysuszo-
nych, leżących na ziemi zeszłorocznych liści. A jednak, mimo uczucia, że otaczający
go uśpiony las jest mu dobrze znany, Han był świadomy, iż przebywa w obcym świe-
cie. Przyciąganie, które było tutaj trochę mniejsze, przydawało sprężystości jego kro-
kom i obdarzało go poczuciem wielkiej, nadprzyrodzonej niemal siły. Pomyślał, że ist-
nienie ogromnych stworzeń planeta zawdzięcza właśnie słabszemu przyciąganiu. Na
światach takich jak ten, system krążenia wielkich zwierząt nie pracował w warunkach
tak trudnych jak gdzie indziej, a ich kości nie łamały się pod ciężarem olbrzymiego cia-
ła. Han wyczuwał obcość także w drzewach - zbyt wysokie, miały cienkie jak wierzby
pnie i mierzyły często osiemdziesiąt metrów. Kołysały się teraz spokojnie w podmu-
chach lekkiego wiatru.
Po drodze nie napotkali żadnych zwierząt, jeżeli nie liczyć kilku podobnych do
prosiąt gryzoni, które umknęły w zarośla, kiedy się zbliżali. Przedzierając się przez
gąszcze, uciekały przed nimi tak szybko, że Han nawet zażartował, iż muszą mieć
wszczepione w zady małe silniki do lotów w nadprzestrzeni. Przez trzy godziny szli
przez rozjaśnione księżycowym blaskiem lasy, a kiedy dotarli do skalistej, pozbawionej
drzew górskiej przełęczy, na której spod skąpego dywanu traw wystawały ostre skały,
zatrzymali się na odpoczynek. Ciemne chmury przecinane od czasu do czasu błękitny-
mi i purpurowymi błyskawicami przesłaniały widoczną w oddali łunę świateł miasta.
Czasem spoza górskich szczytów dobiegał ich odgłos gromu brzmiący w tej ciszy ni-
czym huk pradawnych armat.
- Wygląda na to, że nadciąga burza - odezwała się księżniczka Leia. - Lepiej bę-
dzie, jeśli szybko zejdziemy z grani i zbudujemy szałas.
Han przyglądał się chmurom jeszcze przez chwilę, aż zobaczył, jak przecina je ko-
lejny ciemnobłękitny zygzak podobny do błysku lasera.
- To nie jest zwyczajna burza z piorunami - oświadczył. - Przypomina bardziej
piaskową.
Rzeczywiście wyglądało to bardzo dziwnie. Nawałnica ograniczała się do jednego
miejsca; gigantyczne tornado nadciągnęło znad pustyni, wlokąc za sobą góry piachu, a
teraz opróżniało u podnóża gór cały zapas porwanego pyłu.
- Dobrze, dobrze, nieważne, co to jest, ale nie chcę, żeby nas złapało - oświadczyła
Leia, kiedy schodzili po zboczu, spiesząc się tak bardzo, że kawałki zwietrzałych skał
osuwały się spod ich stóp.
Gdy znaleźli się znów pod osłoną drzew, Han także poczuł się bezpieczniej. Na
miejsce obozowiska wybrali znajdującą się koło pnia powalonego drzewa niewielką
Ślub Księżniczki Leii
100
polankę, otoczoną niezliczonymi głazami o kształtach zaokrąglonych przez górski
strumień. Rozmiary głazów, z których wiele przewyższało człowieka, były niemym
świadectwem szybkości i siły, z jaką pędziły wzburzone wody podczas pory deszczo-
wej czy topnienia śniegów. Miejsce to nie było może całkiem bezpieczne, zważywszy
na nadciągającą burzę, ale Han postanowił zaryzykować. Otaczające go ogromne kawa-
ły skał sprawiały, że czuł się znacznie pewniej. Można się tu było łatwo ukryć na wy-
padek, gdyby ktoś chciał ich zaatakować.
Rozstawili namioty, przyrządzili lekką kolację z tego, co zabrali ze statku, i wypili
po kilka łyków wysterylizowanej wody.
- Ty i Chewie stoicie pierwsi na warcie - oświadczył Han, rzucając Threepiowi ka-
rabin blasterowy.
Android przez chwilę niezdarnie gmerał przy zamku broni.
- Ależ, proszę pana, mój program nie pozwala mi krzywdzić żyjących istot - ode-
zwał się w końcu.
- Jeżeli jakąś zobaczysz, strzel pod nogi i narób dużo zamieszania - doradził mu Han.
Powiedziawszy to, wszedł do namiotu. Miał zamiar poleżeć na nadmuchiwanym mate-
racu i chociaż przez moment pomyśleć, ale był tak zmęczony, że natychmiast zasnął.
Wydawało mu się, że minęła zaledwie chwila, kiedy zbudził go huk strzału z bla-
stera, grzechot rozpryskujących się odłamków skał i podniecony głos Threepia:
- Juhu, generale Solo! Na pomoc! Niech pan się obuuudziii! Na pomoc, generale
Solo!
Han zerwał się, chwycił blaster i wyskoczył z namiotu w tej samej chwili, w której
Leia wygramoliła się ze swojego. Usłyszał w pobliżu metaliczny dźwięk. Odwrócił się i
o kilkanaście metrów od siebie zobaczył lekkiego imperialnego robota kroczącego typu
zwiadowczego z dwuosobową załogą w środku. Robot przycupnął na skalnym występie
niczym jakiś długonogi stalowy ptak, kierując lufy dwóch sprzężonych działek blaste-
rowych na Hana i księżniczkę. Jak, u licha, mógł się znaleźć w tym miejscu nie zauwa-
żony przez androida?
Zza osłony z transpastalowej szyby przyglądali się im pilot i artylerzysta. Ich twa-
rze oświetlała zielonkawa poświata emanująca z pulpitów sterowniczych. Pilot uniósł
mikrofon do ust i krzyknął ochryple:
- Wy dwoje, rzucić broń i założyć ręce na głowy!
Han przełknął z wysiłkiem ślinę i rozejrzał się po okolicy. Nie dostrzegł nigdzie
Chewbaccy ze swoim nieodłącznym miotaczem laserowym.
- Hmm... czy robimy coś złego? - zapytał. - Przyjechaliśmy tutaj, by łowić ryby.
Mogę okazać zezwolenie.
Pilot i artylerzysta spojrzeli na siebie. Ten ułamek sekundy wystarczył. Han złapał
Leię za ramię i pociągnął za sobą, kryjąc się razem z nią za najbliższym głazem. Zanim
jednak to zrobił, zdążył wystrzelić z blastera, mierząc w transpastalowe okno. Liczył,
że siła strzału przebije szybę, trafi pilota albo chociaż na sekundę oślepi artylerzystę.
Jego lekki ręczny blaster nie dysponował jednak wystarczającą mocą, a wszystkie za-
brane z „Sokoła" granaty zostały w namiocie. On i Leia skulili się więc za głazem, sta-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
101
rając się jak najlepiej ukryć.- Wy dwoje, wychodzić stamtąd, bo inaczej zniszczymy
waszego androida!
- Uciekajcie! - wrzasnął Threepio. - Ratujcie się, jeśli możecie!
Artylerzysta przerwał mu, puszczając serię z blasterowych działek. Wokół głowy
Hana zaczęły fruwać kawałki skał. Powietrze wypełniło się wonią ozonu i dymem. Je-
den z odłamków, odbiwszy się od głazu, który mieli za plecami, trafił Hana w dłoń.
Leia wyskoczyła z drugiej strony, strzeliła ze swojego karabinu blasterowego i ponow-
nie ukryła się za głazem.
Solo rozejrzał się gorączkowo, szukając Chewbaccy. Nagle zobaczył cień porusza-
jący się wśród niższych gałęzi srebrzystego drzewa i ukradkiem wspinający się coraz
wyżej. Tak, to był Chewie, trzymał w łapie miotacz. W pewnej chwili znieruchomiał,
wymierzył z broni i wystrzelił. Pocisk trafił imperialnego robota w kadłub, rozprysku-
jąc zielone iskry. Han usłyszał, jak metal aż jęknął na znak protestu.
Pilot starał się obrócić kabinę, żeby spojrzeć w stronę, z której padł strzał, ale Leia
wyskoczyła zza głazu i strzeliła trzykrotnie raz po raz, mierząc we wrażliwy hydrau-
liczny mechanizm dolnego przegubu łapy robota. W powietrzu zaświszczały kawałki
metalu, a robot przechylił się, a potem wywrócił na bok. Jego gigantyczne metalowe
łapy drgały jeszcze przez chwilę.
Han podbiegł do Threepia, zabrał mu ciężki blaster i podbiegł z nim do okna robo-
ta. Znajdował się teraz poza zasięgiem działek.
- Wy dwaj, wychodzić powoli ze środka - rozkazał. - To pudło już wam nic nie
pomoże, chyba że zamierzacie w nim zginąć.
Pilot zmarszczył brwi i uniósł ręce nad głowę. Artylerzysta otworzył znajdującą
się nad nimi klapę i obaj wypełzli niezgrabnie ze środka. Han szturchnął ich blasterem,
żeby stanęli obok siebie, a później podsunął wylot lufy pod nos pilota.
- Ta planeta została obłożona klątwą! - krzyknął do niego artylerzysta. - Lepiej bę-
dzie, jak się stąd wyniesiecie!
- Klątwą? - odezwała się Leia. - Dlaczego?
- Tubylcy odnoszą się wrogo do obcych - odrzekł pilot. Leia i Han spojrzeli po so-
bie, a zdumiony pilot zapytał: - Czy to znaczy, że nie wiedzieliście o tym?
- Postanowiliśmy zaryzykować - mruknął Han.
- Czy przypadkiem ci tubylcy nie mają pięciopalczastych stóp metrowej długości?
- zapytała Leia. W oczach pilota pojawiło się przerażenie.
- Proszę pani, to są tylko ich domowi ulubieńcy! - powiedział.
Z kabiny przewróconego robota dobiegł ich jakiś głos, mówiący przez radio:
- Patrol siódmy, melduj o swojej sytuacji. Prosimy o potwierdzenie. Czy udało się
wam ująć generała Hana Solo?
Chewbacca, który w tym czasie zszedł z drzewa, podkradł się od tyłu i wystrzelił z
miotacza, mierząc w odbiornik radiowy robota, a potem schwycił głowy obu więźniów
i uderzył ich hełmami o siebie tak mocno, że po całej okolicy rozniósł się trzask. Wark-
nął i spojrzał w górę zbocza, przynaglając ich do pośpiechu.
Leia jednak już zaczęła zwijać namioty.
Ślub Księżniczki Leii
102
R O Z D Z I A Ł
12
Kiedy Smok Bitewny Isoldera, „Pieśń Wojny", przygotowywał się do wyjścia z
nadprzestrzeni, książę był pełen dobrych myśli. Luke doprowadził jego statek w pobliże
Dathomiry w ciągu zaledwie siedmiu dni, oszczędzając w ten sposób dziesięć w po-
równaniu z najkrótszą trasą, jaką potrafiły obrać hapańskie astronawigacyjne kompute-
ry! Isolder miał nadzieję, że udało się im dotrzeć do Dathomiry wcześniej od Hana.
Kiedy jednak wyłonili się z nadprzestrzeni, poczuł, jak serce zamiera mu z przera-
żenia. Całe dziesięć kilometrów lądowisk stoczni było strzeżone przez dwa imperialne
gwiezdne niszczyciele i dziesiątki innych spoczywających na nich statków.
Rozdźwięczały się automatyczne sygnały alarmowe i na wszystkich pokładach Bi-
tewnego Smoka pojawili się ludzie spieszący, by zająć stanowiska.
Luke Skywalker stał na mostku i wpatrywał się w iluminator. Gestem pokazał
Isolderowi fregatę, która oderwała się od lądowiska i teraz zagłębiała się w górne war-
stwy atmosfery Dathomiry. Z jej wieżyczek, na których umieszczone były gniazda
czujników, strzelały płomienie.
- Tam! - krzyknął. - Leia znajduje się na pokładzie tamtego płonącego statku!
Isolder spojrzał szybko na ekran monitora.
- Jest na tamtym statku? - zapytał, nie kryjąc przerażenia. Cały ten pośpiech tylko
po to - pomyślał - żeby patrzeć bezradnie, jak jej zwłoki roztrzaskują się o powierzch-
nię Dathomiry.
- Żyje! - zapewnił go stanowczo Luke. - Jest tylko przerażona, ale nie straciła na-
dziei. Czuję to. Zamierzają wylądować. Muszę im jakoś pomóc.
Wypadł z mostka i pobiegł w stronę hangaru, w którym znajdował się jego myśli-
wiec. Isolder tymczasem obserwował dziesiątki starych imperialnych maszyn typu TIE
startujących z pokładów niszczycieli gwiezdnych Zsinja. Było widać wyraźnie igły
światła strzelające z dysz wylotowych ich silników.
- Wszystkie myśliwce do akcji! - rozkazał Isolder. - Zadanie: zniszczyć nierucho-
my gwiezdny superniszczyciel, znajdujący się na terenie stoczni, a wraz z nim wszyst-
ko, co możliwe. Chcę, byście narobili jak najwięcej zamieszania!
Po chwili odezwały się działa jonowe „Pieśni Wojny", a z wyrzutni z gwizdem
wyskoczyły torpedy. Mimo że gwiezdne niszczyciele były trzy razy większe i silniej
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
103
uzbrojone niż hapańskie Bitewne Smoki, wszystkie działa na pokładach jednostek im-
perialnych zostały ustawione w staromodny, stacjonarny sposób. Po oddaniu strzału z
działa jonowego czy blasterowego należało odczekać kilkadziesiąt milisekund na po-
nowne naładowanie się gigantycznego kondensatora, przez co działo przez ponad
osiemdziesiąt procent czasu było nieczynne.
Ten sam problem rozwiązano na hapańskich Bitewnych Smokach w odmienny
sposób. Smoki miały kształt ogromnych spodków, a znajdujące się na ich obwodach
działa mogły się szybko obracać po obwodach tych talerzy. Dzięki temu na miejsce
dział, które po strzale musiały odczekać pewien czas na przeładowanie kondensatora,
nasuwały się automatycznie wciąż nowe, gotowe do oddania strzału.
Oba gwiezdne niszczyciele w wyniku tak zmasowanego ognia natychmiast się
wycofały. Isolder popatrzył w ślad za oddalającym się z mostka Luke'em. Wiedział, że
chociaż hapański Bitewny Smok był groźnym przeciwnikiem podczas walki, nie mógł
się równać z gwiezdnym niszczycielem wówczas, kiedy z pokładów lotniczych obcej
jednostki wystartują myśliwce. Szybkie i bardziej zwrotne maszyny będą mogły prze-
niknąć przez osłony hapańskiego Smoka i zniszczyć albo uszkodzić te działa, które ob-
róciły się po oddaniu strzału. Co prawda na jakiś czas powstrzymają je myśliwce Ha-
pan, ale Isolder nie sądził, by mogły dostatecznie długo przeciwstawiać się o wiele od
nich liczniejszym maszynom Zsinja.
- Kapitanie Astarto - odezwał się, spoglądając na osobistą strażniczkę. - Proszę
przejąć dowództwo. Ja zamierzam polecieć na planetę.
- Mój panie - sprzeciwiła się Astarta. - Moje zadanie polega na tym, by cię chro-
nić.
- A zatem wykonuj je jak najlepiej - rozkazał Isolder. - Mój odlot w tym rozgar-
diaszu nie powinien zostać zauważony. Flota matki nie pojawi się tu przed upływem
dziesięciu dni. Proszę, ostrzeż ją o tym, co ją tutaj czeka, a kiedy przybędzie, dołącz do
niej i walcz u jej boku. Ja w tym czasie postaram się śledzić wasze poczynania z po-
wierzchni planety. Jeżeli będę mógł, przylecę do was na znak, że rozpoczęliście udany
atak.
- Ale jeśli nie wystartujesz w ciągu pięciu minut - powiedziała zdławionym gło-
sem Astarta - zabiję wszystkich ludzi Zsinja, którzy znajdują się w tym systemie
gwiezdnym, a potem przeszukam planetę tak dokładnie, aż cię znajdę!
Isolder uśmiechnął się szeroko i musnął ręką jej ramię. Wybiegł z mostku i po-
spieszył korytarzami „Pieśni Wojny" do hangarów. Prowadzenie ostrzału pochłaniało
tak wiele energii statku, że światło w korytarzach było przyćmione i Isolder musiał biec
ku pokładom lotniczym, kierując się ognikami awaryjnych boi. Po drodze nie spotkał
prawie nikogo, jako że załogi wszystkich maszyn zdążyły już wystartować.
Skywalker uruchamiał właśnie myśliwiec typu X, ale Isolder zobaczył, że nie jest
to maszyna Luke'a. Krzątało się wokół niej kilkunastu techników, sprawdzając działa i
umieszczając robota astronawigacyjnego na swoim miejscu.
- Masz problemy ze swoim myśliwcem? - krzyknął do niego Isolder przez całą
szerokość hali.
Luke kiwnął głową.
Ślub Księżniczki Leii
104
- Nie sprawdzono uzbrojenia. Czy mogę pożyczyć jeden z twoich?
- Nie ma sprawy! - odkrzyknął Isolder.
Schwycił z wieszaka kamizelkę kuloodporną i hełm, a potem przypasał osobisty
blaster. Technicy, którzy go zobaczyli, zaczęli przygotowywać do lotu jego myśliwiec,
„Burzę". Kiedy spojrzał na maszynę, ogarnęło go przelotne uczucie dumy. Zaprojekto-
wał ją i zbudował osobiście.
Nagle zdał sobie sprawę z tego, że jest podobny do Hana Solo, kto wie, czy nie aż
za bardzo. Solo miał swojego „Sokoła". On miał „Burzę". Obaj byli kiedyś piratami, a
teraz obaj kochali się w tej samej kobiecie. Przez cały czas trwania lotu na Dathomirę
Isolder rozmyślał, dlaczego poleciał. Jego matka wiedziała, dokąd się udał Han, tak
więc Leię mogła uwolnić bez trudu flota Hapan. On sam nie musiał ryzykować życia w
wyprawie, która nie miała przecież żadnego sensu.
Kiedy jednak rozmyślał nad tym dłużej, zdał sobie sprawę, że musi zmierzyć się z
Hanem w bezpośredniej walce. Solo, porwawszy Leię, rzucił mu wyzwanie, którego on
nie mógł odrzucić. Tu, na pokładzie lotniczym swojego statku, uświadomił sobie nagle,
że musi wykraść Hanowi Solo Leię nawet wówczas, gdyby trzeba było w tym celu użyć
broni.
Luke w tym czasie zajął miejsce w kabinie pożyczonego myśliwca. Widząc to,
Isolder krzyknął:
- Skywalker! Lecę z tobą! Będę cię osłaniał od ogona!
Luke odwrócił się w jego stronę i nie zdejmując hełmu z głowy, uniósł ręce z wy-
ciągniętymi do góry kciukami.
Czując nagły przypływ adrenaliny, Isolder pobiegł przez pokład lotniczy, wsko-
czył do kabiny „Burzy" i włączył pulpity sterujące. Kiedy uruchamiał turbogeneratory i
uzbrajał wyrzutnie pocisków i blastery, pracujący nad jego głową technicy uszczelniali
transpastalową bańkę kabiny. Nie spieszyli się, pragnąc sprawdzić wszystko po kilka
razy, ale Isolder zwiększył obroty generatora, jakby zamierzał wystartować. Technicy,
słysząc to, rozbiegli się na wszystkie strony i „Burza" wystrzeliła w górę.
Isolder włączył kod transpondera identyfikujący jego myśliwiec jako hapański i
wzniósł się ponad krawędź górnej czaszy „Pieśni Wojny".
Znalazłszy się w przestrzeni, mógł znacznie lepiej ocenić przebieg walki. Gwiezd-
ne niszczyciele wycofały się i rozdzieliły, a więc Astarta była zmuszona wybrać jeden z
nich jako cel główny. Zamiast tego skierowała Bitewnego Smoka ku stoczni i zaczęła
ostrzeliwać gwiezdny superniszczyciel czekający tam na remont. Wyrządzała w ten
sposób jego cennym urządzeniom więcej szkód, niż mogłaby zadać podczas otwartej,
decydującej walki.
Żaden z broniących stoczni gwiezdnych niszczycieli nie spieszył się, by jej w tym
przeszkodzić.
Dwa spoczywające na lądowiskach niszczyciele klasy Victory musiały być przy-
najmniej częściowo sprawne, gdyż z pokładów tych statków podrywały się do lotu my-
śliwce typu TIE i jeszcze starsze maszyny klasy Z-95 zwane Łowcami Głów. Całe nie-
bo roiło się od myśliwców, kawałków porozrywanego metalu i szczątków zniszczonych
statków.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
105
Isolder włączył radio i polecił odnalezienie pasma częstotliwości imperialnych,
chcąc usłyszeć rozmowy pilotów wrogich maszyn. Luke Skywalker tymczasem zdążył
wznieść się ponad krawędź hapańskiego Bitewnego Smoka i książę musiał przyspie-
szyć, by zająć pozycję za ogonem młodego Jedi.
- Czerwona Jedynka do Czerwonej Dwójki - zawołał go Luke przez radio. - Uwa-
żaj, mnóstwo śmieci odrywa się od rusztowania stoczni. - Zaledwie zdążył to powie-
dzieć, kiedy właśnie trafiony kilometrowej długości segment odłamał się od reszty
rusztowania. Odrywając po drodze kolejne części, zaczął majestatycznie opadać ku
powierzchni planety, nabierając prędkości dzięki sile grawitacji. - Zamierzam wyłączyć
silniki i przez chwilę towarzyszyć tym opadającym szczątkom - dodał Luke. - Przedtem
jednak muszę zniszczyć chociaż kilka nieprzyjacielskich maszyn.
Isolder zastanowił się przez chwilę. Ani on, ani Luke nie mogli wylądować tak,
żeby nikt tego faktu nie spostrzegł. Będzie się musiał katapultować i pozwolić, by ma-
szyna rozbiła się o powierzchnię.
- Robię to, co i ty, Czerwona Jedynko - odpowiedział. Luke przyspieszył, by osią-
gnąć prędkość bojową, i skierował maszynę ku nadlatującej ku nim falandze dwudzie-
stu Łowców Głów jarzących się czerwono na jego ekranach niczym płonące klejnoty.
Isolder leciał za nim, zająwszy pozycję na prawym skrzydle. Nastawił czołowe pola
ochronne na podwójną siłę i przysłuchiwał się rozmowom pilotów Łowców Głów
przekazujących sobie strategiczne dane w paśmie częstotliwości używanym przez siły
imperialne. Kiedy jednak włączył swoje urządzenia zagłuszające, rozmowy umilkły. W
pewnej chwili, rzuciwszy okiem na umieszczony tuż nad głową główny ekran, zauwa-
żył na nim coś niezwykłego i zawołał:
- Luke, masz wyłączone ochronne pola deflektora! Urządzenia zakłócające Łow-
ców Głów natychmiast plunęły w jego stronę jazgotem, ale Isolder mimo to powtórzył:
- Luke, włącz pola deflektora!
Przez szum i hałas zakłóceń usłyszał, jak Luke odkrzyknął:
- Są włączone!
- Nie! - zawołał Isolder. - Są wyłączone!
Luke jednak uniósł dłoń z kciukiem do góry, na znak, że Isolder może się nie mar-
twić, a później obaj znaleźli się pośród Łowców Głów i ciemne niebo zaczęły przeszy-
wać błyski strzałów z blasterów. Isolder wybrał cel, wystrzelił równocześnie ładunek
jonowy i konwencjonalny pocisk samonaprowadzający, a potem gwałtownie szarpnął
drążek w prawo. Kątem oka dostrzegł, jak myśliwiec Skywalkera zostaje trafiony w
prawe górne skrzydło i zaczyna wirować, a po chwili otrzymuje następne trafienie w
dziobowe gniazdo z czujnikami. Zobaczył, że maszyna Luke'a opada, obracając się wo-
kół własnej osi coraz szybciej i po chwili rozlatuje się na kawałki, wyrzucając astrona-
wigacyjnego robota w przestworza. Lecący przed nim Łowca Głów eksplodował, lecz
niemal w tej samej chwili cztery czy pięć strzałów z blastera trafiło w anteny dziobo-
wych deflektorów „Burzy". Zrozumiał, że jego myśliwiec nie jest zdolny do dalszej
walki.
Ślub Księżniczki Leii
106
W tej samej chwili dostrzegł, jak w oddali Luke obija się o transpastalową bańkę
swojej maszyny niczym bezwładna kukła. Pomodliwszy się w myśli, skierował na nie-
go czujnik wykrywający obecność istot żywych. Daremnie. Skywalker nie żył.
Isolder cicho zaklął, rozumiejąc, że nie może zrobić nic więcej poza upozorowa-
niem własnej śmierci. Z rufy swojego myśliwca wystrzelił termiczny detonator i odcze-
kał sekundę. Kiedy niebo za rufą maszyny rozbłysnęło od wybuchu, wyłączył trans-
ponder i inne urządzenia i pozwolił „Burzy" bezwładnie opadać obok szczątków my-
śliwca Luke'a. Pomyślał, że eksplozja powinna wywieść w pole czujniki maszyn wroga,
a wątpił, by w ogniu toczącej się wciąż walki ludzie Zsinja mieli czas na dokładne
sprawdzanie rzekomego wraku.
Pod konsoletą ze wskaźnikami maszyny księcia znajdował się niewielki schowek.
Isolder wyciągnął z niego izolujący termiczny koc, rozwinął go i zarzucił na siebie od-
bijającą stroną na zewnątrz. Czujniki myśliwców mogących przelatywać w pobliżu po-
winny wykazać obniżającą się temperaturę jego ciała, co było jednoznaczne z tym, że
jest martwy. Przez chwilę przyglądał się, jak trup Luke'a obija się o bańkę kabiny, i po-
czuł, jak mózg przeszywają mu paroksyzmy bólu. Po tym wszystkim, co zrobił dla
księcia, młody rycerz Jedi stracił życie.
Isolder ostrzegał go, że nie włączył pól ochronnych, ale Luke mu nie uwierzył. Nie
mogło to być wynikiem jedynie kłopotów natury technicznej. Myśliwiec typu X, któ-
rym leciał, musiał zostać celowo uszkodzony. To musiał być sabotaż. Isolder nie wąt-
pił, że młodego Jedi zamordowała w ten podstępny sposób Ta'a Chume.
Zgrzytnąwszy zębami, naciągnął koc na głowę jak całun i postanowił zaczekać,
kiedy znajdzie się blisko powierzchni Dathomiry.
Leia przecisnęła się pod osłoną ciemności przez plątaninę pnączy i spojrzała w gó-
rę zbocza ku wierzchołkowi płaskowyżu. W blasku rzucanym przez dwa księżyce Da-
thomiry zobaczyła kilka prostopadłościennych bloków z czarnego kamienia. Mniej
więcej pośrodku każdego wydrążono otwór mający kształt oczodołu, a w każdym takim
otworze umieszczono wielki kulisty kamień pełniący funkcję gałki ocznej. Prostopadło-
ścienne bloki ułożono w różnych miejscach w ten sposób, że ich oczy były zwrócone w
różne strony.
Leia przystanęła i zaciekawiona przyglądała się im przez dłuższą chwilę. Gdzieś
na szczycie płaskowyżu, ale poza zasięgiem jej wzroku, coś ryknęło przeraźliwie, prze-
biegło po kamieniach z głośnym tupotem bosych stóp i wylądowało w gęstych krza-
kach, a później z łoskotem i trzaskiem zaczęło się przedzierać przez gęstwinę. Leia
znieruchomiała, czując, jak głośno bije jej serce.
- Co to było? - zapytał Han, równie przerażony. Chewie i Threepio zatrzymali się
tuż za Leią.
- Coś żywego, powiedziałbym, że rozmiarów „Tysiącletniego Sokoła" - westchnę-
ła Leia, wdzięczna, że cokolwiek to było, uciekło. - Mogłabym się założyć, że miało
pięciopalczaste stopy.
- Dobrze chociaż, że nie było uzbrojone w blaster - rzekł Han, machnąwszy swoją
bronią w stronę umieszczonych na wzniesieniu kamiennych bloków. - Jak myślisz, co
mogą oznaczać te oczy? Dlaczego są zwrócone w różne strony?
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
107
- Nie wiem - przyznała Leia. Spojrzała w dół na stojących nieco niżej na zboczu
Chewie'ego i Threepia. - A wy wiecie? - zapytała.
Chewie tylko zaskomlił, ale Threepio przyjrzał się uważniej kamiennym konstruk-
cjom.
- Jeżeli wolno mi powiedzieć - zaczął - sądzę, że to coś w rodzaju pisma mającego
pouczyć istoty obdarzone ograniczoną inteligencją.
- Dlaczego tak uważasz? - zapytała go Leia.
- Moje bazy danych zawierają informacje o podobnych strukturach spotykanych
na dwóch innych światach. Obserwator siedzi w ściśle określonym miejscu i spogląda
w kierunkach wskazywanych przez różne oczy. W naszym przypadku te oczy są zwró-
cone w stronę wielu górskich przełęczy i dolin. Za pomocą tej metody istoty bardziej
rozumne mogą zatrudniać jako obserwatorów stworzenia obdarzone ograniczoną inteli-
gencją.
- Wspaniale - odezwał się Han.- A zatem cokolwiek tam siedziało, pobiegło do
swojego mocodawcy powiedzieć mu, że nadchodzimy.
- Tak mi się wydaje, proszę pana - stwierdził Threepio. Han przełknął ślinę i obej-
rzał się za siebie na dolinę, którą tu przyszli. Rosnący w niej las był wyjątkowo gęsty, a
oni właśnie skończyli przedzierać się przez zarośla o długich, grubych łodygach i
ogromnych owalnych liściach.
- Wspaniale - powtórzył Han. - No cóż, przynajmniej nie słyszałem żadnego impe-
rialnego robota kroczącego od czasu, kiedy zagłębiliśmy się w tę dżunglę. Dobrze cho-
ciaż, że ten gąszcz spowolni pościg.
- Uciekamy już od wielu godzin - poskarżyła się Leia. - Musimy się gdzieś za-
trzymać i odpocząć. I to szybko.
Otarła z czoła krople potu. Chewie warknął pytająco.
- Chce wiedzieć, dlaczego nie spotkaliśmy dotąd żadnych śmigaczy - przetłuma-
czył Threepio.
Han kiwnął głową.
- Tak, i ja tego nie rozumiem. Jeżeli ludziom Zsinja tak bardzo na nas zależy, mo-
gliby znaleźć nas w tych lasach znacznie szybciej, gdyby posługiwali się śmigaczami.
Na razie spotkaliśmy tylko jednego robota kroczącego. Przyznaję, że nie widzę w tym
większego sensu. Dlaczego wysyłają za nami tylko takie roboty?
- Możliwe, że boją się tutaj ruszać bez maszyn wyposażonych w pancerze - ode-
zwała się Leia. - Albo bez działek blasterowych.
- A może bez obu tych rzeczy naraz - zgodził się z nią Han. Wskazując na pra-
dawne kamienne oczy, które spoglądały jakby ze smutkiem ze wzgórza, oświadczył: -
Wchodzę tam na górę.
Zaczął się wspinać po stromym stoku, chwytając się korzeni i pni mniejszych
drzew, by zachować równowagę.
- Han, zaczekaj! - krzyknęła Leia.
Za późno. Han w tym czasie znalazł się mniej więcej w jednej trzeciej wysokości
stoku. Leia zaczęła biec za nim, starając się omijać grube pędy krzewów dzikiej róży,
Ślub Księżniczki Leii
108
których kolce rozszarpałyby jej dłonie na strzępy, gdyby w porę nie dostrzegła prze-
szkody.
Kiedy w końcu dotarła do osrebrzonego księżycowym blaskiem płaskowyżu, zo-
baczyła Hana stojącego dokładnie w miejscu, które było punktem obserwacyjnym.
Znajdowali się na zboczu góry, u stóp której zbiegały się wyloty trzech dolin, a nie-
wielki wierzchołek było tylko pojedynczą, wymiecioną do czysta przez wichry płaską
skałą. Wyryta na niej gwiazda wskazywała dokładne miejsce, w którym powinien prze-
bywać obserwator. Zgodnie z tym, co powiedział Threepio, gdyby Leia stanęła w tym
miejscu i spojrzała przed siebie, wierzchołek każdego kamiennego oka pokazałby jej
dolinę albo przełęcz, którą trzeba było obserwować. Była to instrukcja naprawdę prosta
- z wyjątkiem jednego szczegółu. Dzięki znajomości triangulacji Leia oceniła, że stoją-
cy w tym miejscu obserwator musiał mieć od dwunastu do piętnastu metrów wzrostu.
Wyżłobione w jednym z kamieni zagłębienie było wypełnione wodą. Leia zanurzyła w
niej dłoń i się napiła.
Han obszedł niewielki płaskowyż, trzymając wyciągnięty blaster i patrząc w dół
stoku przez noktowizorowe gogle.
- Cokolwiek tutaj było, już uciekło - stwierdził. - Mimo wszystko z tego miejsca
niewiele można dojrzeć. Przez niektóre z tych lasów mogłaby przejść cała armia i nikt
by jej nie zauważył.
- Może wcale nie zależy im na obserwowaniu wszystkich przejść - zasugerowała
Leia. - Może ze strategicznego punktu widzenia ważna jest tylko ta dolina. Prawdopo-
dobnie chodzi właśnie o to miejsce.
Z daleka, zza gór, lekki wiatr przyniósł ponownie przeciągły ryk. Leia poczuła, że
drży.
- Wraca - oświadczył Han, jakby był tego pewien. - Powiedziałbym, że jest od nas
o jakieś dwa, może trzy kilometry.
Leia zbiegła ze stoku w kilkunastu susach i wkrótce znalazła się u stóp góry. Che-
wie i Threepio także zaczęli schodzić. Hanowi nie pozostało więc nic innego.
- Przestańcie, dajcie spokój - poprosił. - Nasza ucieczka powinna być w jakiś spo-
sób zorganizowana.
- Świetnie - ucieszył się Threepio. - Pan będzie organizował, a ja będę uciekał.
Powiedziawszy to, android puścił się przez gęste zarośla tak szybko, jak pozwalały
mu na to jego metalowe nogi. Chewie tylko raz spojrzał na Hana i Leię, a potem udał
się w ślady Threepia.
Han tymczasem wyprzedził księżniczkę, a ona, widząc to, szepnęła za nim:
- Ale z ciebie bohater!
Han jednak, dogoniwszy Chewie'ego i Threepia, starał się ich powstrzymać, ale
oni byli tak przerażeni, że biegli, jak tylko mogli najszybciej. Leia także przyspieszyła,
nie chcąc pozostać w tyle, ale kilka razy obejrzała się za siebie. Znalazłszy się w ten
sposób u podnóża góry, skręcili w dolinę i zaczęli przedzierać się przez gęsty las, bie-
gnąc brzegiem niewielkiego strumienia. W pewnej chwili Leii wydało się, że zza ple-
ców dobiegł ją cichy pomruk, ale pod drzewami panowały takie ciemności, że obej-
rzawszy się raz jeszcze, pomyślała, że zapewne musiało się jej wydawać.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
109
Ile czasu może trwać tutaj noc? - zastanowiła się, uświadomiwszy sobie, że nic nie
wie na temat szybkości obracania się planety wokół słońca, nachylenia jej osi, ani pory
roku. Przypuszczała, że do świtu pozostało niewiele czasu.
Biegli teraz pod górę, w stronę dwóch ostrych głazów sterczących z wierzchołka
niczym poszarpane kły. Chewbacca, który biegł pierwszy, w pewnej chwili przystanął
tak gwałtownie, że się aż zachwiał. W ciągu ostatnich kilku minut biegli wszyscy ra-
zem, tak przerażeni, że żadne nie odważyło się odłączyć od pozostałych. To właśnie
stało się przyczyną ich zguby.
Za wystającymi głazami stały ukryte cztery imperialne roboty kroczące.
Blask ich reflektorów oślepił uciekinierów, unieruchamiając niczym żywe posągi.
- Stać! - zabrzmiał w głośniku władczy głos poparty pociskiem z blasterowego
działka, który wybuchnął tuż przed stopami Wookie'ego. - Rzucić broń i ręce na głowy!
Leia wypuściła z rąk blaster, niemal z ulgą witając pojawienie się imperialnych ma-
szyn. Chewie i Han zrobili to samo, widocznie uznawszy, że lepsze już więzienie od
spotkania z tym, co mogło żyć w tych górach.
Dwa roboty kroczące wyłoniły się zza głazów i ruszyły w ich stronę. Światła ich
reflektorów przez jakiś czas błądziły po drzewach i skałach, zanim skierowały się po-
nownie na Leię i jej towarzyszy.
- Ty, androidzie, pozbieraj ich broń z ziemi. Przenieś ją na drugą stronę ścieżki i
wyrzuć w krzaki.
Threepio schylił się i podniósł blastery Hana, Chewie'ego i Leii.
- Strasznie mi przykro z tego powodu - powiedział, sięgając po ostatni blaster.
Zaniósł je na drugą stronę ścieżki i rzucił daleko w krzaki.
Oczy Hana płonęły, kiedy przyglądał się maszynom. Wszystkie cztery były dwu-
osobowymi robotami kroczącymi typu zwiadowczego. Zapewne tylko takie były na ty-
le małe, aby móc manewrować w tym górskim terenie.
- Odwrócić się i iść przed siebie tą samą drogą, którą tutaj przyszliście! - krzyknął
przez mikrofon jeden z pilotów. - Iść spokojnie i powoli! Nie radzę próbować żadnych
sztuczek! Jeżeli któreś spróbuje uciekać, rozstrzelamy wszystkich pozostałych!
- Dokąd nas zabieracie? - zawołał oburzony Han. - Jakim prawem? To moja plane-
ta! Mam do niej tytuł własności!
- Przebywasz teraz na terytorium należącym do lorda Zsinja, generale Solo! - po-
wiedział przez mikrofon ten sam pilot. - Każda planeta w tym sektorze należy do lorda
Zsinja. Jeżeli nie odpowiada ci taki układ, Zsinj z przyjemnością przedyskutuje to z to-
bą, nim wykona na tobie wyrok śmierci.
- Generale Solo? - zapytał Han. - Myślisz, że j a jestem generałem Solo? Posłu-
chaj, co mógłbym tutaj robić, gdybym był generałem Nowej Republiki?
- Z radością wyciągniemy z ciebie odpowiedź i na to pytanie... razem z paznok-
ciami, kiedy będziemy cię przesłuchiwali - rzekł pilot. - A teraz w tył zwrot i naprzód
marsz!
Kiedy ruszyli w dół wzgórza wąską ścieżką wiodącą przez gęsty las pełen smu-
kłych, wysokich drzew o pniach srebrzących się w księżycowym blasku, Leia poczuła,
jak po plecach przeszły jej ciarki. Ostre światło reflektorów robotów tańczące po koro-
Ślub Księżniczki Leii
110
nach drzew sprawiało wrażenie, że wszystko to jest całkowicie nierealne. Szczątki opa-
dłych, rozsypujących się liści wydawały się wić i tańczyć pod ich stopami.
Dopiero po chwili Leia uświadomiła sobie, że ludzie Zsinja poświęcają im tylko
część uwagi. Wprawdzie aż dwa roboty mierzyły do nich przez cały czas ze swoich bla-
sterowych działek, ale dwa pozostałe kierowały światło reflektorów do przodu i na bo-
ki. W słabej poświacie sączącej się z ich pulpitów Leia mogła dostrzec, że piloci i arty-
lerzyści są najzwyczajniej w świecie wystraszeni. Ich oczy jak oczy przerażonych ma-
łych dzieci zwracały się to w tę, to w tamtą stronę, a na czołach perliły im się krople
potu.
- Ci goście boją się nie gorzej od nas - szepnął w ucho Leii Han, kiedy znalazł się
przy niej.
- Może wiedzą o czymś, o czym ty nie wiesz - odcięła się Leia.
Kiedy upłynęły dwie godziny marszu, Leia zaczęła się naprawdę martwić, kiedy
zacznie świtać. Nocne powietrze chłodziło jej kark, a oczy piekły, jakby pod powieka-
mi miała ziarnka piasku. Pnie drzew otaczały ich ze wszystkich stron niczym niemi
wartownicy.
Nagle zostali napadnięci. Usłyszeli za sobą przerażający odgłos kroków i dwa
siedmiometrowej wysokości roboty idące po bokach zostały pochwycone przez stwo-
rzenia o wiele od nich wyższe. Jeden z robotów, kroczący nieco z tyłu, obrócił działka
blasterowe i ciemności rozjaśniły się błyskawicami strzałów.
W ich świetle Leia zobaczyła atakujące bestie. Z olbrzymich paszczy wystawały
długie, przypominające szable zakrzywione kły.
Potwór stojący za plecami Leii roztrzaskał jednego z imperialnych robotów wielką
pałką, a po chwili schwycił następnego. Mimo iż metalowa konstrukcja ważyła trzy to-
ny, uniósł ją w powietrze jak piórko i rzucił o skałę, zamieniając w stos pogiętego żela-
stwa. Ponieważ artylerzysta nie przestawał strzelać, bestia zamachnęła się ponownie
sękatą pałką i opuściła ją z rozmachem na szczątki, a potem jeszcze raz, i jeszcze, i
jeszcze. W niesamowitych błyskach błękitnego światła Leia ujrzała zwierzę wyraźniej i
serce zamarło jej ze zgrozy. Potwór musiał mierzyć co najmniej dziesięć metrów wyso-
kości i miał na sobie splecioną ze sznurów siatkę z przywiązanymi do niej częściami
zbroi ściągniętej najpewniej z jakiegoś imperialnego szturmowca. Mimo tego dziwacz-
nego stroju nie sposób było nie rozpoznać wygiętych groteskowo rąk, ogromnych za-
krzywionych kłów, przygarbionej postawy, usianej brodawkami skóry czy łba pokryte-
go kościanymi płytkami. Leia już kiedyś widziała podobne zwierzę. Było mniejsze od
tych, które pojawiły się teraz, zapewne młodsze, ale i wtedy, w jaskini pod pałacem
Jabby Hutta, wydawało jej się ogromne. To był rankor.
Han wrzasnął i odwrócił się. Próbował uciekać, ale potknął się i upadł. Chewbacca
puścił się wielkimi susami przez las, lecz jeden z rankorów pobiegł za nim i zarzucił na
niego obciążoną siatkę. Jeden z ciężarków trafił Wookie'ego w plecy i powalił go na
ziemię. Chewbacca ryknął z bólu. Leżał, nie mogąc się podnieść i pocierał stłuczone
żebra.
Leia stała z bijącym sercem, skamieniała ze zgrozy. A jednak to nie widok po-
twornych bestii, wyładowujących swój gniew, przerażał ją najbardziej.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
111
Nie zdążyło upłynąć dziesięć sekund, a blastery imperialnych robotów kroczących
zamilkły i płonące szczątki maszyn legły u stóp swoich pogromców. Leia popatrzyła na
trzy gigantyczne rankory, z których każdy miał ponad dziesięć metrów wzrostu, i ujrza-
ła, że na grzbietach bestii siedzą kobiety.
Kiedy jedna z nich się pochyliła, w świetle rzucanym przez ogień błysnęły jej
ciemne włosy. Miała na sobie wykonaną z błyszczących czerwonych łusek tunikę z wy-
sokim kołnierzem i zarzuconą na nią miękką szatę ze skóry czy grubego materiału. Jej
głowę chronił hełm z dwoma podobnymi do wachlarzy skrzydłami. Ozdabiające je wi-
siorki poruszały się przy każdym ruchu głowy. Kobieta trzymała w ręce starodawną
dzidę Mocy, której źle zamocowany wibrogrot grzechotał. Rzeźbione drzewce włóczni
ozdobione było białymi kamieniami.
Widok kobiety podziałał na Leię jak strzał z blastera. Z jej sylwetki promieniowała
dziwna siła, jak gdyby jej ciało było tylko skorupą kryjącą jakąś niewiarygodną świa-
tłość. Księżniczka zrozumiała, że oto znalazła się oko w oko z kimś umiejącym władać
Mocą. Kobieta tymczasem wyciągnęła rękę z włócznią nad głowę, nakazując w ten
sposób Leii i jej towarzyszom, by się nie ruszali, a potem krzyknęła coś w nieznanej
mowie.
- Kim jesteś? - zapytała ją Leia.
Kobieta schyliła się jeszcze raz i zaśpiewała coś łagodnie w swojej mowie, ale
później odezwała się ostrożnie, jakby pragnęła wsłuchać się w swoje słowa, by lepiej
zrozumieć ich sens:
- Czy to właśnie w ten sposób formułujesz swoje myśli, kobieto z innego świata?
Leia kiwnęła głową i uświadomiła sobie, że obca kobieta, by się z nią porozumieć,
wykorzystała w jakiś dziwny sposób Moc.
Nieznajoma wydała dwa krótkie rozkazy swoim towarzyszkom. Jedna z nich zsu-
nęła się z grzbietu rankora i zaczęła zbierać broń leżącą obok trupów ludzi Zsinja, a
druga skierowała swojego wierzchowca ku Chewie'emu. Zwierzę wyplątało Woo-
kie'ego z sieci i uniosło go w łapie. Chewie zawył i próbował je ugryźć, ale Han zawo-
łał:
- W porządku, Chewie! Mam nadzieję, że zostaną naszymi przyjaciółmi!
Kobieta z włócznią Mocy nachyliła się nad Leią, wskazując na Hana i Threepia.
- Kobieto z innego świata, każ swoim niewolnikom, by ruszali - powiedziała. -
Zaprowadzimy was teraz do sióstr i osądzimy.
Ślub Księżniczki Leii
112
R O Z D Z I A Ł
13
Kiedy „Burza" opadała na planetę, Isolder zacisnął zęby i patrzył, jak pustynia
przybliża się z każdą chwilą coraz bardziej. Nie mógł jednak zrobić niczego, by ocalić
swój statek. Uruchomienie silników sprawiłoby, że zauważyliby go ludzie Zsinja. Miał
nadzieję, że uda mu się wyskoczyć w ostatniej chwili, otworzyć spadochron nad planetą
i opaść na tyle łagodnie, żeby nie połamać kości.
W odległości osiemdziesięciu kilometrów na zachód zobaczył światła małego mia-
sta. Oprócz nich nie dostrzegł innych świateł, nawet rzucanych przez reflektory po-
wietrznych śmigaczy, które potwierdziłyby, że planeta jest zamieszkana.
Isolder sięgnął do schowka pod pulpitem sterowniczym swojego myśliwca i wy-
ciągnął stamtąd zestaw ratunkowy. Przez iluminator zobaczył, jak uszkodzona maszyna
typu X z Luke'em w środku koziołkuje w górnych warstwach atmosfery. W pewnej
chwili obok myśliwca pojawił się spadochron, który z szarpnięciem wyciągnął Artoo.
Isolder uchylił transpastalową bańkę i pozwolił, by pęd powietrza szeroko ją otworzył.
Odpiąwszy klamry pasów bezpieczeństwa, sprawdził, czy zatrzaski mocujące spado-
chron trzymają mocno. Przypasał blaster i wyskoczył z kabiny, opadając ku planecie
jak kamień.
Usłyszał świst powietrza w fałdach maski tlenowej i spoglądał, jak powierzchnia
planety spieszy na jego powitanie. W blasku dwóch małych księżyców widział wyraź-
nie każdą skałę, każde poskręcane przez wichry drzewo, wąwóz czy wijącą się jak wąż
górską ścieżkę. Czekał długo i dosłownie w ostatniej chwili włączył zapłon mający od-
palić ładunki wybuchowe otwierające spadochron.
Ładunki jednak nie wybuchnęły. Szarpnąwszy awaryjną linkę, Isolder zaczął ko-
ziołkować. Krzyknął i wyciągnął na boki ręce. Nagle niemal cudem powstrzymało go
pole siłowe, zmniejszając prędkość opadania tak bardzo, że wylądował na ziemi lekko
niby piórko. Przez moment sądził, że to zasługa gwałtownego wymachiwania rękami,
nie zaprzestawał więc wykonywania rozpaczliwych ruchów, dopóki nie dotarł do pod-
łoża. Kadłub myśliwca, który pilotował Luke, roztrzaskał się o kilkaset metrów dalej,
zamieniając się w ogromną ognistą kulę.
Kiedy Isolder stanął na skale, serce waliło mu jak młotem, a kolana drżały tak bar-
dzo, że zachwiał się i omal nie upadł. Zerwawszy hełm, zachłysnął się nocnym powie-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
113
trzem. Spoglądał na pobliskie skały i rzadko rosnące na tym pustkowiu drzewa, starając
się uspokoić.
Zobaczył, jak jego „Burza" łagodnie osiada na gruncie, nigdzie jednak nie do-
strzegł ani generatorów, ani parabolicznych anten wytwarzających antygrawitacyjne
pole, które ocaliło i jego, i jego statek. Rozejrzawszy się raz jeszcze, dostrzegł jakiś
kształt w górze. Luke Skywalker siedział w powietrzu ze skrzyżowanymi nogami, zało-
żonymi na piersiach rękami i zamkniętymi oczami. Sprawiał wrażenie śpiącego albo
pogrążonego w transie. Skywalker... Ten, Który Chodzi Po Niebie - pomyślał Isolder. -
Zapewne w taki sposób jego przodkowie otrzymali to nazwisko.
Kiedy młody Jedi znalazł się kilkanaście centymetrów nad skałą, otworzył oczy i
zeskoczył jak z niewidzialnej skalnej półki.
- Jak... jak udało ci się to zrobić? - zapytał go zdumiony Isolder.
Jego ciałem wstrząsnęły dreszcze. Nigdy przedtem nie odczuwał tak silnej potrze-
by oddania niemal boskiej czci komukolwiek czy czemukolwiek.
- Powiedziałem ci - odrzekł Luke. - Moc jest moim sprzymierzeńcem.
- Ale przecież byłeś martwy! - wykrzyknął Isolder. - Potwierdziły to moje czujni-
ki! Przestałeś oddychać, a twoja skóra zrobiła się całkiem zimna!
- Trans Jedi - odparł Luke. - Każdy Mistrz Jedi się uczy, jak zatrzymać pracę serca
i obniżyć temperaturę ciała. Musiałem wyprowadzić w pole żołnierzy Zsinja.
Luke rozejrzał się po pustyni, jakby teraz dopiero doszedł do siebie, potem uniósł
głowę i wpatrzył się w ciemny nieboskłon. Isolder poszedł w jego ślady. Wysoko nad
głową mogli odróżnić walczące jednostki, cienkie nitki blasterowych strzałów i trafione
statki rozbłyskujące ogniem niczym gwiazdy.
- Kiedy byłem małym chłopcem i mieszkałem na Tatooine - odezwał się Luke -
uwielbiałem nocami stać i patrzeć przez lornetkę na sklepienie niebieskie, na ogromne
frachtowce kierujące się do portu. Po raz pierwszy widziałem kosmiczną walkę, kiedy
byłem na farmie u wuja Owena. Wiedziałem, że tam, w górze, ludzie walczą o życie,
lecz nie miałem pojęcia, że jeden z tych statków należy do Leii i że później ja także
wezmę udział w tej walce. Pamiętam jednak dobrze, jaki byłem przejęty i jak bardzo
pragnąłem być w ogniu walki.
Isolder ponownie spojrzał w niebo, czując, że i jego ogarnia podniecenie. Chciał
wiedzieć, jak radzi sobie Astarta i jej podwładni. Żałował, iż nie może siedzieć teraz za
sterami myśliwca i bronić „Pieśni Wojny". W pewnej chwili zobaczył, że ogromny
czerwony spodek hapańskiego Bitewnego Smoka nagle przyspiesza, zaczyna migotać i
znika po dokonaniu skoku w nadprzestrzeń.
- Ty także czujesz zew krwi i żądzę walki - stwierdził Luke, obserwując Isoldera.
Właśnie ściągał lotniczy kombinezon. Miał pod nim luźny strój czerwonej barwy,
przypominający kolorem pustynne piaskowce.
- To szepcze do ciebie i wzywa cię ciemna strona Mocy - dodał.
Isolder cofnął się o krok, przerażony, że Skywalker potrafi czytać w myślach.
- Powiedz mi, kogo ścigasz? - zapytał Luke.
- Hana Solo - odpowiedział ze złością Isolder.
Ślub Księżniczki Leii
114
- Jesteś pewien? - zapytał go Luke. - Ścigałeś już przedtem innych ludzi. Czuję to.
Jak nazywał się tamten człowiek?
Isolder przez chwilę nic nie mówił, a Luke obszedł go dookoła, obserwując uważ-
nie, jakby chcąc przeniknąć spojrzeniem na wylot.
- Harravan - odparł Isolder. - Kapitan Harravan.
- Czego cię pozbawił?
- Brata. Zabił mojego starszego brata.
Isolder czuł dziwny mętlik w głowie spowodowany faktem, iż udzielał odpowiedzi
na pytania kogoś, kogo zaledwie kilka minut wcześniej uważał za martwego.
- Tak, Harravan - stwierdził Luke. - Musiałeś bardzo kochać swojego brata. Słyszę
was, kiedy byliście dziećmi, jak mówicie do siebie w ogromnym pokoju przed udaniem
się na nocny spoczynek. Twój brat śpiewał ci przed snem piosenki, by cię ukoić, kiedy
byłeś przerażony.
Isolder poczuł, że ogarnia go zakłopotanie, a do oczu napływają kłujące łzy.
- Powiedz mi, jak zginął twój brat - poprosił go Luke.
- Został zastrzelony - odparł książę. - Harravan strzelił mu z blastera w głowę.
- Rozumiem - zamyślił się Jedi. - Musisz jednak mu wybaczyć. Wyczuwam w to-
bie jakiś gniew, który kładzie się ciemną plamą na twoim sercu. Musisz więc wybaczyć
i służyć jasnej stronie Mocy.
- Harravan nie żyje - powiedział Isolder. - Jaki sens może mieć wybaczanie ko-
muś, kto nie żyje?
- Ponieważ historia się powtarza - oświadczył Luke. - Po raz drugi ktoś zabrał ci
osobę, którą kochasz. Wtedy Harravan, teraz Solo. Przedtem brata, teraz Leię. Wście-
kłość i ból wywołane jednym złym czynem sprzed wielu lat określają dzisiaj twoje
uczucia. Jeżeli mu nie wybaczysz, twoją przyszłość określi na zawsze ciemna strona
Mocy.
- Jakie to ma znaczenie? - zapytał książę. - Nie jestem podobny do ciebie. Nie
mam w sobie żadnej mocy. Nigdy w życiu nie będę potrafił unosić się w powietrzu ani
powstawać z martwych.
- Masz w sobie Moc - oświadczył Luke. - Musisz tylko nauczyć się, jak być sługą
jej jasnej strony. I to bez względu na to, jak w tej chwili wydaje ci się nieuchwytna.
- Obserwowałem cię na statku - rzekł Isolder, wróciwszy pamięcią do zachowania
Luke'a podczas ich wspólnego lotu na Dathomirę. Młody Jedi wydawał się zaciekawio-
ny, ale nie przynaglił księcia ani jednym słowem. - Nie mówisz w ten sposób do każde-
go.
Luke popatrzył na niego w księżycowym blasku i podwójne cienie przesunęły się
po jego twarzy. Isolder był ciekaw, czy Jedi usiłuje go nawrócić tylko dlatego, że książę
jest Chume'dą, przyszłym mężem kobiety, która zostanie królową.
- Mówię w ten sposób do ciebie, ponieważ nasze losy połączyła Moc, a ty starasz
się być sługą jej jasnej strony - odezwał się Luke. - Czyż jest jakiś inny powód, dla któ-
rego ryzykowałeś życie, przylatując na Dathomirę, oprócz tego, że pragniesz ocalić Le-
ię? Zemsta? Nie sądzę.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
115
- A więc mylisz się, Jedi. Nie przyleciałem z tobą, by ocalić Leię, ale po to, by
wykraść ją z rąk Solo.
Luke cicho się zaśmiał, jakby książę był uczniakiem, który nie zna dobrze samego
siebie. Był to śmiech osobliwie niepokojący.
- A zatem niech ci będzie - powiedział. - Ale udasz się ze mną, by ją ocalić, praw-
da?
Isolder, bezradnie machnąwszy ręką, wskazał na pustynię.
- Ale gdzie jej szukać? - zapytał. - Może być wszędzie, tysiące kilometrów stąd.
Luke skinął głową w stronę gór.
- Jest tam, mniej więcej o sto dwadzieścia kilometrów od nas. - Uśmiechnął się ta-
jemniczo. - Ostrzegam cię, książę, to nie będzie łatwe. Kiedy zdecydujesz się służyć
jasnej stronie, twoja droga zaprowadzi cię do miejsc, do których nie chcesz iść. Już w
tej chwili wyczuwam, jak siły ciemności łączą się do walki z nami.
Isolder przyjrzał się twarzy Luke'a, czując głośne bicie serca. Nie nawykł do pa-
trzenia na świat w kategoriach sił jasnej i ciemnej strony Mocy. Nie był nawet pewien,
czy wierzy, że istnieją takie siły. Obok niego stał jednak Jedi liczący nie więcej lat od
niego, Jedi, który spłynął z nieba na ziemię lekko jak piórko, umiał czytać w jego my-
ślach i uważał, że zna księcia lepiej od niego samego.
Luke popatrzył na niebo ponad horyzontem. O kilka kilometrów od nich opadał na
spadochronie jego astronawigacyjny robot.
- Idziesz ze mną? - zapytał Isoldera.
Książę, który dotychczas robił niemal wszystko machinalnie, poczuł, że ogarnia go
przerażenie. Kolana drżały mu tak bardzo, że nie mógł postawić kroku, a na policzkach
pojawił się rumieniec wstydu. Niepokój narastał, a on sam zdawał sobie sprawę, jaki
był tego powód. Zrozumiał, że Luke nie pyta go tylko o to, czy chce udać się razem z
nim, by szukać
Leii. Młody Jedi chciał, by książę został jego uczniem i starał się brać przykład z
tego, jak żyje i co robi. Obiecywał przy tym, że jeżeli się zgodzi, napotka na swojej
drodze przeciwników i wrogów tak samo jak wszyscy inni rycerze Jedi. Rozmyślał jed-
nak o tym wszystkim tylko przez chwilę.
- Pozwól, że zabiorę kilka rzeczy ze statku - powiedział. - Pójdę z tobą.
Wróciwszy na pokład „Burzy", zabrał zapasowy blaster i poczuł się trochę spokoj-
niejszy. Pomyślał, że wszystko, co Luke mówił o stronach Mocy, nie może mieć więk-
szego sensu. Było nawet możliwe, że w nocnym mroku nie czają się żadne siły służące
ciemnej stronie. A zatem udanie się teraz z Luke'em w góry naprawdę nie oznaczało
niczego szczególnego. Nie będzie się musiał uczyć, jak zostać sługą jasnej strony Mo-
cy. Luke najprawdopodobniej oszukiwał samego siebie, był po prostu nieszkodliwym
dziwakiem. Ale przecież opadł z nieba lekko jak piórko...
- Idę z tobą - powtórzył.
Kraina, która otaczała ich na początku marszu, była dzika i nieprzyjemna. Pełno
tam było wąwozów o skalistych dnach, poprzecinanych licznymi rozpadlinami. Leżały
w nich szkielety ogromnych roślinożernych zwierząt o długich tylnych łapach, grubych
ogonach, płaskich trójkątnych łbach i krótkich kończynach przednich. Sądząc po roz-
Ślub Księżniczki Leii
116
miarach szkieletów, stworzenia musiały mierzyć od łba do czubka ogona blisko cztery
metry. Często obok kości leżały wyschnięte, szare łuski. Wygląd szczątków kości
wskazywał na to, że ich właściciele wymarli stosunkowo niedawno, zapewne w ciągu
ostatnich stu lat. Wędrowcy nie dostrzegli jednak żadnych żywych stworzeń.
Na tej przeklętej ziemi roślinność była skąpa, tylko od czasu do czasu napotykali
niskie drzewa o poskręcanych pniach i obszary porośnięte cienkimi jak włosy źdźbłami
purpurowej trawy.
Luke nie zdradzał najmniejszych nawet oznak zmęczenia tym uciążliwym mar-
szem. Do rozpadlin, do których Isolder musiał ostrożnie i powoli schodzić, Luke wska-
kiwał, nierzadko z wysokości dziesięciu metrów. Po krótkim czasie książę stwierdził,
że ocieka potem, ale Luke ani się nie spocił, ani nawet nie oddychał z większym tru-
dem; jakby nie był zwyczajnym człowiekiem. Na jego twarzy malowało się skupienie i
zamyślenie. Maszerowali w ten sposób przez większą część nocy, aż dotarli do miejsca,
w którym wylądował Artoo. Luke nie chciał iść dalej bez niego, wykazując niezwykłe
przywiązanie do czegoś, co było jedynie zbieraniną obwodów elektronicznych, czujni-
ków i manipulatorów.
Tak więc w dalszą wędrówkę ku górom puścili się krętą i monotonną trasą, którą
mógł toczyć się mały robot. Po pewnym czasie dotarli do obszaru pokrytego skałami
osadowymi, który ciągnął się aż po widoczne w oddali pasmo łagodnych wzgórz.
Nie znaleźli nigdzie wody, za to zza horyzontu wyszło słońce, zalewając pustynię
nieziemskim, błękitnym światłem.
- Lepiej poszukajmy jakiejś kryjówki, w której moglibyśmy spędzić dzień - ode-
zwał się Luke. - O, tam, na przykład.
Wskazał na jedną z rozpadlin, udał się tam i opuścił Artoo, a potem sam zeskoczy-
ł.
Isolder zsunął się także, przykucnął na piaszczystym dnie i wypił połowę swojego
zapasu wody. Luke również wypił mały łyk, a później usiadł i zamknął oczy.
- Lepiej będzie, jak teraz się prześpisz - zwrócił się do Isoldera. - Dzień będzie go-
rący, a w nocy czeka nas długa droga.
Powiedziawszy to, sam natychmiast zasnął i zaczął głęboko i miarowo oddychać.
Isolder rzucił mu nieprzyjazne spojrzenie. Książę obudził się wczesnym rankiem,
przerywając normalny cykl wypoczynku, i wydawało mu się, że jest środek dnia. Zaw-
sze miał duży kłopot z przystosowaniem się do innego cyklu. Usiadł, skrzyżował na
piersiach ręce i zamknął oczy, udając, że śpi dalej. Chciał pokazać, że jak przystało na
ucznia Jedi, panuje nad własnym ciałem.
Około pół godziny później, kiedy słońce wzniosło się wysoko nad pustynię, usły-
szał odgłos trzęsienia ziemi. Z początku był to dobiegający z oddali, od strony gór,
stłumiony grzmot, który z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy. Później poczuł,
jak zatrzęsło się podłoże, i zobaczył osypujące się ze zboczy rozpadliny bryły skalne.
Artoo gwizdnął i zaczął pikać ostrzegawczo, a Luke zerwał się na równe nogi.
- O co chodzi, Artoo? - zapytał, a Isolder krzyknął:
- Trzęsienie ziemi!
Luke przez chwilę wsłuchiwał się w dźwięki, a potem zawołał w odpowiedzi:
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
117
- Nie, to nie jest trzęsienie ziemi!
Nagle nad ich głowami przemknął jakiś cień, a po chwili następny i następny. Z
każdą chwilą rozpadlinę przeskakiwało coraz więcej ogromnych gadów o ciałach po-
krytych blado-niebieskimi łuskami. Jeden potknął się i omal ich nie zmiażdżył, ale po-
magając sobie krótkimi przednimi łapami wydostał się na górę i pobiegł dalej.
- Ktoś spłoszył ogromne stado! - krzyknął Isolder, osłaniając rękami głowę.
Artoo w poszukiwaniu schronienia zaczął się kręcić w kółko, świergocząc nerwo-
wo. Nad ich głowami przeskakiwały dosłownie setki gadów.
Po kilku minutach, kiedy dudnienie stada zaczęło cichnąć, jeden z gadów wsko-
czył do rozpadliny nie dalej niż o kilka metrów od nich. Ujrzawszy ich znieruchomiał,
oddychając szybko, a luźne fałdy skóry na jasnoniebieskiej szyi lekko drżały. Zwierzę
wahało się, co ma robić. Ostatni jego towarzysze oddalali się od szczeliny.
Gad miał czerwone, nabiegłe krwią oczy i drugie, czarne, podobne do łopat zęby.
Łuski na czubku łba lekko opalizowały, mieniąc się różnymi odcieniami błękitu. Pa-
trzył na nich z zaciekawieniem, jego oddech zalatywał wonią piżma i gnijących roślin.
- Nie bój się, nie zrobimy ci żadnej krzywdy - odezwał się Luke, wpatrując się ła-
godnie w zwierzę. Potwór poruszył się, podszedł bliżej, przysunął nos do wyciągniętej
dłoni Luke'a i obwąchał ją. - No widzisz, panienko, jesteśmy twoimi przyjaciółmi.
Luke nalał w dłoń trochę wody z manierki i pozwolił, by zwierzę wychłeptało ją
swoim długim, czarnym językiem. Podczas picia wydawało urywane, radosne dźwięki.
- Co ty robisz? - zapytał go Isolder. - To stworzenie wypije nam cały zapas wody.
- Oddziela nas od gór osiemdziesiąt kilometrów pustyni - powiedział Luke. - Jest
to trudny marsz nawet dla rycerza Jedi, gdyż na całym tym odcinku nie ma wody... je-
dynie piasek. Ale każdego wieczoru te stworzenia przebiegają drogę do samych gór,
żeby się pożywić, a każdego poranka powracają, by się schronić w rozpadlinach przed
drapieżnikami i żarem słońca. Właśnie z tego powodu widzieliśmy tak dużo kości... to
były szkielety ich przodków. Nazywają siebie Błękitnymi Ludźmi Pustyni. Dziś wie-
czorem poniosą nas na swoich grzbietach ku górom. Nie będziemy potrzebowali wody.
- Czy to znaczy, że są inteligentne? - zapytał z powątpiewaniem Isolder.
- Nie bardziej niż większość zwierząt - odparł Luke, spoglądając na księcia. - Są
jednak dosyć sprytne. Potrafią także troszczyć się o siebie i mają coś w rodzaju własnej
mądrości.
- A ty umiesz z nimi rozmawiać?
Luke kiwnął głową, nie przestając gładzić zwierzęcia po nosie.
- Moc jest przecież w nas wszystkich: w tobie, we mnie, w tym zwierzęciu. Od-
działuje na nas, dzięki niej mogę odczytać jego zamiary i powiadomić je o swoich.
Isolder spoglądał na nich przez chwilę, a potem usiadł, strapiony. Sam nie potrafił
wyrazić, a nawet pojąć, co go tak poruszyło. Spędził część dnia pogrążony w głębokim
śnie, a kiedy się obudził, pożywił się zapasami zabranymi z „Burzy" i wypił kilka ły-
ków wody. Zwierzę spało przez cały dzień obok nich, położywszy łeb na ziemi w takim
miejscu, by mogło obwąchiwać stopy Luke'a.
Wieczorem, zanim zaszło słońce, uniosło łeb i ryknęło. Z oddali także dobiegały
ryki, inne stworzenia pospieszyły na wezwanie.
Ślub Księżniczki Leii
118
- Czas ruszać w dalszą drogę - oświadczył Luke. Isolder wspiął się na krawędź
rozpadliny, a Skywalker, zamknąwszy oczy, skorzystał z Mocy, by unieść Artoo, po
czym sam wyszedł.
Błękitni Ludzie Pustyni byli wszędzie, wyłaniając się z rozpadlin i szczelin, głośno
parskali i spoglądali na zachodzące słońce. Wyglądało na to, że nie chcą, a może wsku-
tek jakiejś zapisanej w genach informacji nie mogą wyruszyć w drogę, zanim słońce nie
skryje się za odległe góry.
Idąc za wskazówkami Luke'a, Isolder wspiął się na grzbiet dużego samca i usiadł
poniżej jego przednich łap. Kiedy wielki gad stanął na nogi, książę poczuł się niepew-
nie, ale Luke uniósł Artoo i posadził go dokładnie w tym samym miejscu na grzbiecie
jeszcze większego samca, będąc widocznie pewnym, że robot nie spadnie.
Kiedy skraj słonecznej tarczy dotknął górskich szczytów, Błękitni Ludzie Pustyni
ryknęli, opuścili łby, unieśli ogony do poziomu, aby podczas biegu móc zachować
równowagę, i na tylnych, mocarnych łapach puścili się pędem w stronę odległych
szczytów.
Kiedy jego zwierzę opuściło łeb, Isolder stwierdził, że na grzbiecie gada czuje się
całkiem bezpiecznie, a nawet jest mu wygodnie; Artoo jednak na początku niespokojnie
gwizdał i piszczał. Parskając i pomrukując, Błękitni Ludzie Pustyni przebiegli osiem-
dziesiąt kilometrów dolin i gór piasku, a ich czerwone oczy błyszczały w ciemnościach.
Isolder przysłuchiwał się wydawanym przez stwory dźwiękom i stwierdził, że parsk-
nięcia i pomruki wydobywają się z gardzieli zwierząt biegnących po obu skrajach stada
i że muszą być swoistymi sygnałami. Jeżeli gady pędzące z jednego boku parsknęły
dwa albo trzy razy, całe stado skręcało. Jeśli jednak zwierzęta wydawały tylko pełne
zadowolenia pomruki, stado biegło w tym samym co poprzednio kierunku.
Równo z zapadnięciem nocy dotarli do szerokiej bagnistej i płytkiej rzeki, której
brzegi i mielizny były porośnięte wysoką trawą i trzcinami. Nad powierzchnią wody
latały ptaki
0 długich szyjach i skrzydłach pokrytych nagą, pozbawioną piór skórą. Siadały na
oświetlonej księżycowym blaskiem wodzie, aby się napić. Błękitni Ludzie Pustyni
przystanęli.
- Tu kończy się nasza podróż - oznajmił Luke. Kiedy zsiedli, Luke pogładził po
nosie każde zwierzę i powiedział coś łagodnym głosem. Chciał w ten sposób podzię-
kować im za pomoc.
- Czy nie możesz im nakazać, żeby zabrały nas trochę dalej? - zapytał Isolder. -
Wiesz przecież, że czeka nas jeszcze spory kawał drogi.
Luke spojrzał na niego z nie ukrywanym zdziwieniem.
- Ja nie każę nikomu nic robić - odparł. - Nie każę, by Artoo szedł za mną, tak jak
nie każę tobie, byś mi towarzyszył. Błękitni Ludzie Pustyni zgodzili się zabrać nas w to
miejsce, a teraz, kiedy mamy wodę na całą resztę drogi, możemy iść na własnych no-
gach.
Isolder nagle zrozumiał, dlaczego tak bardzo dziwiło go postępowanie Luke'a wo-
bec Błękitnych Ludzi Pustyni. Przypomniał sobie, że członkowie królewskiej rodziny
na Hapes znacznie gorzej traktowali swoich poddanych. Kobiety otaczano większą
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
119
czcią niż mężczyzn, przedsiębiorców ceniono bardziej niż rolników, a najbardziej ze
wszystkich szanowano monarchinie. Luke jednak traktował swojego robota i te bez-
myślne stwory w ten sam sposób co Isoldera, jakby wszyscy byli jego braćmi. To wła-
śnie niepokoiło księcia... myśl, że rycerz Jedi nie uważał go za ważniejszego od robota
czy zwykłego gada. Okazywał Błękitnym Ludziom Pustyni taką czułość, że Isolder czuł
się o nich zazdrosny.
- Moim zdaniem nie powinieneś postępować w ten sposób - usłyszał swój głos. -
Wszechświat jest urządzony inaczej.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Luke.
- Ty... traktujesz te stworzenia jak kogoś równego sobie. Okazałeś mojej matce,
Ta'a Chume, władczyni Hapes, tyle samo względów co swojemu automatowi!
- Ten robot, te gady... wszystkie one mają w sobie podobną ilość Mocy - powie-
dział Luke. - Wiesz przecież, że jestem sługą Mocy. Jak mógłbym okazać im szacunek
w inny sposób niż ten, w jaki okazałem go Ta'a Chume?
Isolder pokręcił głową.
- Teraz wiem, dlaczego moja matka chciała cię zabić, Jedi -powiedział. -Twoja
głowa jest pełna niebezpiecznych myśli.
- Możliwe, że są niebezpieczne, ale dla despotów - odrzekł uśmiechając się Luke. -
Powiedz mi, czy ty służysz swojej matce i jej imperium bardziej niż komukolwiek in-
nemu?
- Oczywiście - rzekł książę.
- Gdybyś jej naprawdę służył, nie byłoby cię teraz tutaj - sprzeciwił się Luke. -
Twoje serce jest rozdarte. Wmawiasz sobie, że przybyłeś tu, by ratować Leię, ale sądzę,
że naprawdę przyleciałeś na Dathomirę po to, by nauczyć się sposobów korzystania z
Mocy.
Isolder przeżył wstrząs, kiedy uświadomił sobie, że to może być prawda, choć sam
pomysł wydawał mu się niedorzeczny. Luke oświadczył mu, że każdy najmniejszy na-
wet odruch, każda najbardziej szalona myśl mogły dowodzić, że książę jest jego
uczniem i sługą jakiejś wszechogarniającej wszystko Mocy, o której istnieniu nie był
nawet przekonany.
Ślub Księżniczki Leii
120
R O Z D Z I A Ł
14
O świcie następnego dnia wiatr przywiał znad bagnistej rzeki gęstą mgłę, która
sprawiła, że Luke nie widział przed sobą niczego na odległość większą niż kilka me-
trów. Brzegi rzeki przemieniły się w grzęzawiska, po których Artoo ledwie mógł się
poruszać. Rosnące na obu brzegach drzewa przegniły albo uschły, tak że ich gałęzie i
pnie wystawały ponad warstwę mgły niczym upiorne powykręcane palce i miały barwę
hebanu zmieszanego z lodem. Na konarach przycupnęły duże cętkowane jaszczurki,
czasem po kilkanaście na jednej gałęzi. Spoglądały na spowite we mgle trzciny i szuka-
ły w nich łupu, a może tylko wypatrywały drapieżników.
Idący za Luke'em Isolder milczał. Kilka razy młody Jedi odwracał się i spoglądał
na księcia, który szedł, zmarszczywszy brwi, pogrążony w zadumie. Luke wiedział aż
za dobrze, o czym teraz rozmyśla. Zaledwie przed kilkoma laty sam podążył za Obi-
Wanem Kenobim w podobnej szaleńczej wędrówce, by odszukać skradzioną z Aldera-
anu dokumentację techniczną Gwiazdy Śmierci.
W ciągu ostatnich miesięcy tak bardzo pragnąłem zdobyć dokumenty z informa-
cjami na temat starożytnych rycerzy Jedi, a później odnaleźć uzdolnionych uczniów i
nauczyć ich posługiwania się Mocą - pomyślał. Wiedział jednak, że prawda wyglądała
inaczej, że to książę odnalazł jego. Uczynił to, chociaż wcale nie sprawiał wrażenia, że
jest w tym kierunku uzdolniony.
Miał więc szansę, by sprawdzić, co potrafi. Miał okazję nauczyć kogoś podążania
za jasną stroną Mocy. Nie musiał się przy tym martwić, by jego uczeń nie przemienił
się w następnego Vadera.
Wyszukiwał drogę przez mokradła, starając się nie ugrzęznąć w ruchomych pia-
skach, i myślał, czy przypadkiem nie to samo przydarzyło się Obi-Wanowi Kenobiemu.
Luke zawsze wyobrażał sobie, że starzec czekał, aż Luke dorośnie, podobnie jak dobry
rolnik czeka, aż dojrzeje zboże. Teraz jednak zastanawiał się, czy jego nagłe wtargnię-
cie w życie Obi-Wana nie było równie zdumiewające, jak pojawienie się Isoldera.
Nie wątpił, że Isolder działał pod wpływem Mocy. Luke potrafił to dostrzec, ale
nie czuł jej w samym księciu. Możliwe, że była zbyt młoda i zbyt wątła, tak że nie mógł
jej wyczuwać nawet sam Isolder.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
121
Idący przodem Luke dotarł do rozwidlenia szlaków. Jeden wiódł górą i wyglądał
na bezpieczniejszy, ale drugi, prowadzący przez mokradła, pociągał go o wiele bar-
dziej. Postanowił zawierzyć instynktowi i skręcił, decydując się na szlak bardziej grzą-
ski.
Pomyślał, że zapewne akademia kształcąca rycerzy Jedi, o której mówiła Ta'a
Chume, w ogóle nie istniała. Królowa kłamała. Już wtedy to przeczuwał.
Prawdopodobnie Moc kierowała akolitów do Mistrzów wówczas, kiedy byli po-
trzebni. Prawdopodobnie jedynym prawdziwym, mającym jakąś wartość szkoleniem,
jakie mógł odbyć Jedi, było to, które przechodził, walcząc przeciwko siłom ciemności.
Gdyby miało to być właśnie tak, Dathomira okazałaby się wręcz wymarzonym
miejscem na zorganizowanie akademii. Luke wyraźnie czuł potężne zakłócenia i zawi-
rowania Mocy, a zwłaszcza ziejące bezdenne czeluście jej ciemnej strony. Nigdy w ży-
ciu nie spotkał się z taką siłą. W jaskini Jody też wyczuwał podobną ciemność, ale tu
odbierał ją dosłownie wszędzie.
Przed nimi głośno skrzeknął i poderwał się do lotu podobny do gada ptak o błysz-
czących, pokrytych nagą skórą skrzydłach. Luke przystanął, uświadomiwszy sobie, że
dotarli do krańca niewielkiego półwyspu, otoczonego przez mętne wody. Nie mogli iść
dalej, tym bardziej, że z dna rzeki wydobywały się na powierzchnię bąble gazu. Doły ze
smołą? Luke rozejrzał się, chcąc się upewnić, czy stoją w bezpiecznym miejscu.
- Co to jest? - odezwał się nagle Isolder.
Luke spojrzał przed siebie. Ponad warstwą mgły nad powierzchnią rzeki zobaczył
ogromną metalową platformę nachyloną pod bardzo dziwnym kątem. Wokół niej krą-
żyły nerwowo stada zaniepokojonych ptaków. Wschodzące słońce oświetlało złocisty-
mi promieniami zardzewiały metal, podkreślając jego brązową barwę. Za platformą
znajdowała się gigantyczna osłona dyszy wylotowej, przerdzewiała na wskroś tak bar-
dzo, że Luke mógł dostrzec znajdujące się wciąż na swoich miejscach fragmenty cięż-
kich turbogeneratorów.
- Wygląda na to, że rozbił się tu jakiś statek - powiedział. W tej samej niemal
chwili zdał sobie sprawę, że wrak był o wiele większy nawet od starych ogromnych
gwiezdnych niszczycieli klasy Victory. Musiał spoczywać w tej wodzie od dobrych
kilku wieków.
Nad powierzchnią rzeki powiał lekki wiatr, rozwiewając mgłę, i Luke poza osłoną
dyszy dostrzegł ogromną transpastalową kopułę, która wyglądała na nienaruszoną.
Już miał odwrócić się i odejść, kiedy jego wzrok spoczął na osłonie dyszy wylo-
towej. Widniała tam zatarta przez czas nazwa statku: „Chu'unthor".
Poczuł, że kręci mu się w głowie. To nie osobę, ale kosmiczny statek starał się
setki lat wcześniej uwolnić Yoda. I przez tyle lat nikomu nie udało się tego dokonać.
- Musimy się tam dostać - odezwał się, a głos miał ochrypły z podniecenia.
- Po co? - zapytał Isolder. - To przecież tylko zardzewiałe szczątki.
Luke starał się przeniknąć spojrzeniem mgłę, wypatrując drogi do wraku. Wyco-
fawszy się z półwyspu, przeszli po bagnach prawie kilometr, zanim natknęli się na dwie
stare drewniane tratwy wykonane z pni drzew, powiązanych przegniłymi teraz paskami
Ślub Księżniczki Leii
122
skóry. Wyglądały jakby zostały wykonane dla zabawy przez dzieci. W miejscu jednak,
w którym przywiązano je do sterczących na brzegu pni drzew, widniały świeże ślady.
- Ktoś tu niedawno był - stwierdził Isolder, pokazując je Luke'owi.
- Ta-a - przyznał Skywalker. - Któż mógłby przepuścić taką okazję popatrzenia
sobie na naprawdę gustowne szczątki?- Ja mógłbym - odrzekł książę. - Nie musimy
przecież tam iść, prawda? Musimy szukać Leii.
Artoo zagwizdał na znak, że przyznaje mu rację, a potem wydał z siebie serię pi-
sków i świstów, by przypomnieć młodemu Jedi, że za każdym razem, kiedy robot znaj-
dzie się w pobliżu wody, czyha na niego potwór.
Isolder popatrzył w stronę gór, a Luke wyraźnie zdał sobie sprawę, że książę na-
prawdę nie chce, by cokolwiek opóźniło poszukiwania księżniczki. Czuł też jednak, że
pozwolił, by do tego miejsca doprowadził go zew Mocy, tak jak zawsze pozwalał, żeby
Moc wiodła go podczas walki.
Wiedział aż za dobrze, że musi zaufać swoim przeczuciom. Teraz zaś przeczucie
mówiło mu, że powinien dostać się na pokład wraku.
- To zajmie nam tylko kilka minut - powiedział, wskakując na tratwę. - Kto idzie
ze mną?
- Ja zaczekam na brzegu - oświadczył Isolder.
Artoo obrócił oko i popatrzył na księcia. Mały robot trząsł się ze strachu, ale tylko
zgrzytnął, komentując odpowiedź Isoldera, i wtoczył się na tratwę.
Odpychając się od dna drągiem, Luke skierował tratwę ku wrakowi. W nierucho-
mej wodzie wygrzewały się tuż pod powierzchnią ogromne brązowe ryby. Pod wpły-
wem promieni słonecznych mgła zaczęła rzednąć i kiedy znaleźli się bliżej wraku, Luke
mógł dostrzec większość pomieszczeń statku, a zwłaszcza kolonie kopuł mieszkalnych
i fragmenty maszynowni. Część kadłuba otaczająca silniki do lotów w nadprzestrzeni
przerdzewiała na wylot. Cały ośmiopoziomowy kadłub statku mierzył blisko dwa kilo-
metry długości i prawie kilometr szerokości. Przestrzenie pomiędzy iluminatora-mi w
części mieszkalnej świadczyły o tym, że na pokładach „Chu'unthora" musiało przeby-
wać wielu ludzi. Z wyglądu statek przypominał luksusowy liniowiec albo nawet latają-
ce miasto. Zaprojektowano go w taki sposób, by mógł pomieścić wiele osób. Przechył
kadłuba wskazywał, że większość pomieszczeń musi znajdować się teraz w dołach ze
smołą. Widać było tylko górne pokłady, ale i te niemal całkiem już przerdzewiały.
A jednak nie były to zwyczajne szczątki. Na kadłubie wraku Luke nie dostrzegł
śladów po ładunkach z blasterów ani ziejących wyrw świadczących o wybuchach poci-
sków z cięższej broni. Ani kadłub, ani pokłady nie były zmiażdżone w sposób, który
wskazywałby na rozbicie się statku podczas lądowania. Prawdopodobnie statek musiał
lądować z powodu kłopotów natury technicznej. Zdołał dolecieć do planety, a później
próbował lądować w dołach ze smołą.
Kiedy Luke zbliżył się jeszcze bardziej, zauważył, że cały statek został kiedyś sta-
rannie opieczętowany. Wszystkie rampy i schodnie nie były zwyczajnie zamknięte...
klapy włazów dokładnie zaspawano. Na wielu transpastalowych kopułach widniały
głębokie rysy, jakby ktoś próbował dostać się do wnętrza widocznego przez zmatowia-
łą, ale nadal przezroczystą bańkę.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
123
Wrak statku spoczywał ukośnie w mule. Luke dopchnął tratwę w pobliże dziobu,
który zagłębił się w grząskie dno rzeki trochę głębiej niż pozostała część statku, i
wspiął się na pokład. Dostrzegł porzucone prymitywne stalowe łomy, za pomocą któ-
rych ktoś usiłował otworzyć zaspawane włazy. Obok łomów leżały także resztki
ogromnych drewnianych maczug i rozłupane na kawałki wielkie kamienie. Tu i ówdzie
na kadłubie widniały napisy namalowane w nieznanym języku, a obok nich znaki i
strzałki wskazujące słabiej przyspawane miejsca. Widać było, że wielokrotnie próbo-
wano włamać się do środka, pracując cierpliwie i metodycznie, ale bez użycia właści-
wych narzędzi.
Dzieci? - pomyślał Luke, ale przecież żadne dziecko nie mogłoby unieść tak gi-
gantycznej maczugi.
Obok niektórych kopuł znajdowały się gniazda dostępu; gdyby Artoo udało się do
nich podłączyć, mogliby otworzyć kopuły i dostać się do wnętrza, ale gniazda były za
bardzo przerdzewiałe. Cały statek sprawiał takie wrażenie, jakby w środku był równie
zniszczony jak na zewnątrz. Powierzchnie transpastalowych baniek usiane były plam-
kami w miejscach, gdzie od lat uderzały w nie niesione z wiatrem ziarenka piasku.
Przezroczyste osłony stały się niemal mlecznobiałe. Niektóre kopuły chroniły siłownie
sportowe i sale ćwiczeń. Na podłogach leżały wielkie piłki, jakby pasażerowie „Chu'-
unthora" grali nimi tuż przed lądowaniem. Inne osłaniały restauracje czy nocne lokale.
Na pordzewiałych stołach leżały puste szklanki i talerze. Wszystko pokryte było grubą
warstwą pyłu i kurzu. Artoo, który toczył się tuż za Luke'em, usiłując nie zsunąć się z
pochyłości, poświstywał cicho i zafrasowany przyglądał się zniszczeniom.- Wygląda na
to, że ktokolwiek przebywał na tym statku w chwili katastrofy, opuścił go wkrótce po
lądowaniu i już nigdy tu nie powrócił - odezwał się Luke.
Artoo wydał w odpowiedzi kilka pisków oraz świergotów, chcąc przypomnieć
Luke'owi słowa Yody: „Zostaliśmy odparci przez czarownice". Luke wyczuwał zawi-
rowania Mocy, które jak mroczne cyklony wydawały się wciągać w siebie całą jasność.
- Ta-a - powiedział po chwili. - Z czymkolwiek na tej planecie zetknął się Yoda, to
wciąż istnieje.
Artoo jęknął.
Luke zatrzymał się i spojrzał do środka kolejnej bańki. Osłaniała dużą salę, po-
środku której stały robocze stoły. Na blatach leżały rdzewiejące szczątki rozmaitych
urządzeń i mechanizmów: skorodowane baterie, skupiające światło kryształy, rękojeści
świetlnych mieczy. Były to elementy broni, którą mogli posługiwać się tylko rycerze
Jedi.
Luke poczuł, że jego serce zaczyna walić jak młotem. Akademia kształcąca ryce-
rzy Jedi - pomyślał, stwierdziwszy, że wszystkie kawałki łamigłówki ułożyły się nagle
w logiczną całość. - Przeszukałem czterdzieści światów i na żadnym nie trafiłem nawet
na ślad akademii, gdyż uczelnia kształcąca przyszłych Jedi znajdowała się na gwiezd-
nym statku. Oczywiście; nie mogło być inaczej. W galaktyce żyło niewielu ludzi, potra-
fiących po mistrzowsku władać Mocą. Starożytni Mistrzowie Jedi musieli więc prze-
mierzać najodleglejsze światy w poszukiwaniu swoich następców. Możliwe, że w każ-
Ślub Księżniczki Leii
124
dej gromadzie gwiezdnej trafiali tylko na jednego lub dwóch kadetów, którzy ich zda-
niem byli odpowiedni.
Luke wyciągnął miecz świetlny, zapalił go i z desperacją zaczął ciąć transpastalo-
wą bańkę. Ten wrak, tak bardzo przerdzewiały i zniszczony, nie mógł kryć w swoim
wnętrzu niczego naprawdę wartościowego, ale Skywalker musiał się upewnić. Kiedy
niebieskie krople stopionej transpastali zastygły w kałużach na pokładzie „Chu'unthor-
a", Artoo odtoczył się o kilka kroków do tyłu.
Luke był tak zajęty forsowaniem kopuły, że niemal nie wyczuł jej nadejścia. Przez
moment zdawało mu się, że za jego plecami pojawiła się nagle jakaś wielka siła, która
rzuca się w jego stronę. Odwrócił się w samą porę i zobaczył młodą kobietę o długich,
błyszczących, rudobrązowych włosach, odzianą w brunatny strój ze skóry jakiegoś nie
znanego zwierza, na tyle krótki, że nie skrywał jej nagich, silnie umięśnionych nóg.
Kobieta wyskoczyła w górę i starała się kopnąć go odzianą w skórzany but stopą, ale
Luke, który siłą Mocy odgadł jej zamiary, w ostatniej chwili uchylił się przed ciosem i
machnął ostrzegawczo mieczem.
Uczuł drżenie Mocy, zwiastujące kolejny atak, ale zanim miał czas zareagować,
dziewczyna zamachnęła się maczugą, trafiając w sztuczną rękę Luke'a tak mocno, że
znajdujące się w niej obwody zwarły się i miecz świetlny wypadł mu z bezwładnych
palców. Dziewczyna odchyliła nogę, chcąc kopnąć go w brzuch, ale Skywalker upadł
na pokład statku i przetoczył się, a potem użył Mocy, by przywołać miecz świetlny do
lewej dłoni.
Kiedy dziewczyna spostrzegła, co zrobił, zamarła bez ruchu i otworzyła usta ze
zdumienia. Luke wyczuwał wyraźnie jej Moc: silną i dziką, niepodobną do żadnej, któ-
rą spotykał u innych kobiet. Kiedy przykucnęła na pokładzie „Chu'unthora" o kilka
kroków od niego, ciężko dysząc i myśląc zapewne, co robić, Skywalker zobaczył w jej
brązowych oczach pomarańczowe plamki.
- Nie zamierzam ci wyrządzić krzywdy - odezwał się do dziewczyny.
Usłyszawszy to, zmrużyła oczy i szepnęła kilka słów, posługując się nie znaną mu
mową, a Luke poczuł, jak dotyka go przenikający niemal na wylot palec Mocy.
- W jaki sposób potrafisz czynić cuda, skoro jesteś tylko mężczyzną? - zapytała.
- Moc przebywa w nas wszystkich - odrzekł Luke - a Mistrzami stają się ci, którzy
zostali przeszkoleni.
- Twierdzisz, że jesteś mistrzem magii?
- Tak - odparł Luke.
- A zatem jesteś męską czarownicą, Dżaiem, który przyleciał tu z odległych
gwiazd?
Luke kiwnął głową.
- Słyszałam o Dżaiach - powiedziała dziewczyna. - Babka Rell mówi, że są nie-
zwyciężonymi wojownikami, gdyż muszą nieustannie stawiać czoło śmierci. A ponie-
waż walczą o życie, natura miłuje ich tak bardzo, że nie mogą umrzeć. Czy jesteś jed-
nym z takich niezwyciężonych wojowników? Moc zafalowała równie silnie jak wów-
czas, kiedy dziewczyna go zaatakowała, ale Luke wyczuł różnicę. Tym razem falowa-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
125
nie otoczyło go jak całunem, krępując i dusząc, a kiedy Luke starał się zorientować, co
to oznacza, oczami umysłu ujrzał dziwną scenę.
Zobaczył dziewczynę, która poluje na pustyni, starając się rozpaczliwie zdobyć
coś, czego inni zazdrośnie strzegli i chronili. Ujrzał szałas z gałęzi ustawiony pod chro-
niącym go występem skalnym, obok niego płonące ognisko, którego płomienie tańczy-
ły i chwiały się w podmuchach wiatru, a przy ognisku bawiące się półnagie dziecko.
Dziewczyna skradała się teraz ku chacie, chcąc zabrać to, co widocznie znajdowało się
w środku.
Uśmiechnęła się do Luke'a i zaczęła monotonnie śpiewać. Młody Jedi popatrzył na
nią, ale widok jej oczu go przeraził. Dostrzegł w nich niepohamowaną żądzę, jakiej
nigdy przedtem nie widział.
- Waytha ara ąuetha way. Waytha ara ąuetha way... - nuciła dziewczyna.
- Chwileczkę! - zawołał Luke. - Nie myślisz chyba, że... Po pokładzie „Chu'unth
ra" zaczęły się toczyć popękane głazy i szczątki maczug, grzechocząc niby grzmoty
nadciągającej burzy. Opadające nad rzeką za plecami dziewczyny mgły zaczęły wiro-
wać w upiornym tańcu. „Zostaliśmy odparci przez czarownice" - przypomniał sobie
Luke.
- Waytha ara ąuetha way. Waytha ara ąuetha way! Nagle niebo przecięła błyska-
wica i rozległ się grzmot.
Kilkanaście mniejszych głazów uniosło się w powietrze i zaczęło lecieć wprost na
Luke'a. Vader także próbował takich sztuczek, ale Jedi z niejakim smutkiem stwierdził,
że Lord nawet w połowie nie był tak dobry. Skywalker machnął świetlnym mieczem na
oślep, przecinając kilka większych głazów. Jeden z nich trafił go w pierś, odrzucając do
tyłu. „Zostaliśmy odparci przez czarownice".
- Zaczekaj! - krzyknął do dziewczyny. - Nie możesz traktować mężczyzn jak nie-
wolników i obcować z nimi, kiedy masz ochotę!
Po pokładzie statku, w stronę Luke'a, toczyły się teraz większe głazy. Ich łoskot
przypominał tętent spłoszonego stada. Nagle młody Jedi uświadomił sobie, że ta kobie-
ta może zrobić wszystko, co zechce. Uniósłszy rękę w rozpaczliwym geście, Luke sta-
rał się posłużyć Mocą, by zmienić kierunek ruchu głazów, ale czuł w głowie taki mę-
tlik, że nie mógł skupić myśli na tym, co chce zrobić. „Odparci przez czarownice".
Zobaczył, jak w powietrzu leci w jego stronę jakiś drąg. Udało mu się zrobić unik,
ale tysiące kamieni śmigało nieustannie koło jego głowy. Nagle dziewczyna skoczyła
ku niemu, wymachując wyciągniętą nad głową maczugą. Nie wyczuł, co zamierza zro-
bić, ale kiedy znalazła się przed nim, opuściła uniesioną maczugę na jego głowę. Zoba-
czył oślepiający błysk i runął na pokład.
Oszołomiony, usłyszał, jak dziewczyna coś krzyknęła, a później usiadła mu na
piersi i silnymi nogami przycisnęła jego ręce do pokładu. Nie miał siły się opierać, kie-
dy uchwyciła go za szczękę i triumfująco krzyknęła:
- Jestem Teneniel Djo, córka Allyi, a ty jesteś teraz moim niewolnikiem!
Wczesnym rankiem Han wspinał się z mozołem po zdradliwych, wykutych w litej
skale stopniach. Jak w przypadku większości planet o niewielkiej sile przyciągania,
wulkaniczne góry były wysokie i bardzo strome. Zbocze, które pokonywali, wznosiło
Ślub Księżniczki Leii
126
się na dwieście metrów ponad poziom czarnego skalistego płaskowyżu w dole. Schody
były wystarczająco szerokie nawet dla rankorów, ale tysiące wędrujących po nich stóp
wygładziło powierzchnię stopni, a spływająca ze szczytu woda zamarzła w nocy, po-
krywając je cienką warstwą lodu, dzięki czemu łatwo było poślizgnąć się i runąć w
przepaść.
Stąpające tuż za Hanem rankory parskały i wspinały się bardzo wolno, chwytając
się skalnych występów. Przerażone, że mogłyby spaść, wspinały się jednak, przynagla-
ne bezlitośnie przez dosiadające je kobiety. Siedzący na grzbiecie jednego z rankorów
Chewbacca nie wyglądał dobrze. Przez całą drogę trzymał się za stłuczone żebra i cza-
sami cicho pojękiwał.
W świetle dnia Han mógł lepiej przyjrzeć się kobietom. Pod wierzchnimi ciepłymi
okryciami nosiły tuniki zrobione z barwnych skór jakichś gadów. Tuniki mieniły się na
zielono, jasnoniebiesko i żółto. Nałożone na nie grube okrycia utkane były z włókien i
kunsztownie wykończone żółtymi łodygami roślin i dużymi ciemnymi paciorkami zro-
bionymi z suszonych nasion i strączków. Najwięcej ozdób jednak znajdowało się na
kobiecych głowach. To, co w ciemnościach w pierwszej chwili wyglądało na ozdobione
skrzydłami hełmy, okazało się wykonanymi z ciemnego metalu wymyślnymi nakry-
ciami głowy o brzegach zaginających się do góry niczym skrzydła dziwnego owada. W
każdym z „kapeluszy" wywiercono wiele otworów i szczelin, w których umieszczono
poruszające się przy każdym kroku rankora ozdoby. Były pośród nich kawałki agatów i
szlifowanych błękitnych azurytów, malowane czaszki małych drapieżnych gadów, nie-
wielkie suszone łapki jakichś stworzeń, strzępki kolorowych tkanin, szklane paciorki,
kawałki kutego srebra, a nawet bladoniebieskie kulki, które mogły być wysuszonymi
gałkami ocznymi. Poszczególne nakrycia głowy różniły się między sobą, a Han wie-
dział dostatecznie dużo na temat różnych kultur, by mieć się na baczności. W każdej
społeczności istoty obdarzone władzą ubierały się w sposób jak najbardziej wyszukany.
Solo trzymał Leię i Threepia za ręce, obawiając się, że gdyby któreś z nich runęło
w przepaść, mogłoby pociągnąć za sobą pozostałych. Oddychał z wielkim trudem, a
przy każdym oddechu wydobywały mu się z ust obłoczki pary. W pewnej chwili poko-
nali ostatni zdradliwy zakręt i znaleźli się na szczycie, skąd rozciągał się widok na
owalną dolinę otoczoną ze wszystkich stron górami. Stały tam wzniesione z gałęzi i
gliny chaty o dachach pokrytych słomą, a widniejące obok nich prostokąty zieleni i
brązu stanowiły obszary upraw. Na polach krzątały się kobiety, mężczyźni i dzieci, inni
mieszkańcy wioski pracowali przy domach, zajęci karmieniem trzymanych w zagro-
dach ogromnych czworonożnych gadów. Środkiem doliny płynął duży strumień. Wpa-
dał do jeziora po przeciwnej stronie, a jego wody przelewały się przez skały i niknęły,
tworząc niewątpliwie wodospad rozpryskujący się na płaskowyżu.
Kiedy schodzili po stopniach w dolinę, minęła ich grupa dziesięciu kobiet jadą-
cych także na rankorach. Wszystkie były ubrane w podobny sposób: w tuniki z barw-
nych, niewyprawionych skór jaszczurek, grube okrycia bardzo potrzebne w wysokich
górach i rogate hełmy pełne takich samych ozdób. Kilka z nich było uzbrojonych w
blasterowe karabiny, ale inne miały jedynie włócznie lub zatknięte za pasy siekierki,
którymi mogły rzucać. Żadna z kobiet nie mogła liczyć mniej niż dwadzieścia pięć lat,
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
127
a widok ich zmęczonych i brudnych twarzy zmroził Hana bardziej niż chłodne górskie
powietrze. Kobiety nie uśmiechały się, ale też nie smuciły. Na ich twarzach malowała
się zimna, niemal brutalna obojętność, jaką często można zobaczyć na obliczach wo-
jowników nawykłych do okrucieństwa.
Ponad wąską doliną widniały wykute w bazaltowej skale umocnienia: wieżyczki,
łączące je parapety i strzelnice. W różnych miejscach na skałach umieszczono kawałki
plastalowych płyt, które były częściami kadłubów rozbitych kosmicznych statków,
tworząc z nich swoistą mozaikę. Z tej kryjącej się w górach fortecy wystawały lufy
dziwacznych blasterowych dział, wymierzonych w różne strony. Ciemne ślady po wy-
buchach i wyrwy w skałach dowodziły, że społeczność zamieszkująca dolinę toczyła
wojnę. Tylko przeciwko komu?
Grupa wędrujących dotarła w końcu do kamiennej platformy, a rankor, który niósł
Chewbaccę, na rozkaz jednej z kobiet zaprowadził Leię pod górę ku umocnieniom. Po-
zostałe zwierzęta skierowały tymczasem Hana i Threepia błotnistą ścieżką wijącą się
obok zagród. Minęli stado ogromnych brudnych gadów, które siedziały, nie wydając
żadnych dźwięków, żuły paszę i patrzyły posępnie na przybyłych.
Dotarli do kręgu chat wzniesionych z gałęzi przetykanych kawałkami gliny. Przed
wejściem do każdej chaty znajdowała się kamienna urna z wodą. Przez otwarte drzwi
było widać wiszące na ścianach jaskrawoczerwone koce, ustawione na niskich stolikach
koszyki z orzechami i drewniane grabie.
Strażniczki zaprowadziły więźniów na tył jednej z chat, za którą ujrzeli dziesiątki
mężczyzn, młodych kobiet i dzieci. Na piaszczystym, porośniętym chwastami kawałku
ziemi mieszkańcy wioski wykopali dołki i napełnili je wodą ze stojących obok wiader,
tworząc w ten sposób niezliczoną liczbę małych kałuż. Obok każdej takiej kałuży, wpa-
trując się w nią z napięciem, siedział dorosły, otoczony gromadką dzieci. Stały w mil-
czeniu i także wpatrywały się w kałużę.
Rankor zatrzymał się, a dosiadająca go wojowniczka nachyliła się i lekko uderzyła
Hana włócznią w ramię.
- Whuffa, whuffa - powiedziała, pokazując mu, że powinien także wpatrywać się w
jedną z kałuż.- Masz pojecie, o co jej może chodzić? - zwrócił się Han do Threepia.
- Obawiam się, że nie, proszę pana - odparł android. - W moich zasobach danych
nie umieszczono ani jednego słowa z języka, którym się posługuje. Niektóre wyrażenia
mogą pochodzić z mowy starożytnych Paecian, ale nigdy nie spotkałem się z terminem
„whuffa".
Paecian - zastanowił się Han. Imperium Paecian legło w gruzach przed prawie
trzema tysiącleciami. Han podszedł do mężczyzny z siwą brodą i popatrzył na jego wy-
pełnioną błotem kałużę. Nie była duża, jej obwód nie przekraczał pół metra, a głębo-
kość kilku centymetrów.
Mężczyzna wyszczerzył zęby na Hana i warknął:
- Whuffa!
Wręczywszy Hanowi miedziane ostrze, gestami nakazał mu wykopać podobny do-
łek, przyniósł wiadro z wodą i pokazał wolne miejsce z daleka od pozostałych ludzi.
Ślub Księżniczki Leii
128
- Whuffa, bardzo dobrze. Wszystko jasne - odrzekł Han i zabrawszy wręczone mu
przedmioty, udał się we wskazanym kierunku. Wykopał niewielki dołek, a potem wylał
do niego wszystką wodę. Cuchnęła okropnie i Han uświadomił sobie, że nie była to
wcale woda, ale jakiś nie przefermentowany do końca napój. Wspaniale - pomyślał. -
Pochwyciły mnie czarownice, które chcą, bym wpatrywał się w kałużę tak długo, do-
póki nie nawiedzą mnie wizje.
Przez chwilę patrzył na swoje odbicie, a ujrzawszy, że ma włosy w nieładzie,
przeczesał je wyprostowanymi palcami. Wojowniczki nie wiedziały, co zrobić z Thre-
epiem, i w końcu zostawiły go w otoczeniu gromadki dzieci, które gapiły się na niego
ciekawie, ale bez złych zamiarów. Leia zniknęła w mroku szeroko otwartej bramy na
szczycie fortecy. Z daleka dobiegł Hana odgłos silników pikującego w atmosferze my-
śliwca typu TIE. Siedzące na rankorach kobiety uniosły głowy i osłoniwszy dłońmi
oczy, zaczęły gorączkowo przeszukiwać niebo.
Wyglądało to na dobry znak. Jeżeli te kobiety także obawiały się wojsk Zsinja,
Han przynajmniej znalazł się wśród swoich. Spojrzawszy jednak na wykonane prowi-
zorycznie fortyfikacje, pomyślał, że może cieszy się zbyt wcześnie. Tak czy inaczej, nie
podobało mu się brzmienie słowa „osądzić". Jeżeli te kobiety cierpiały na ksenofobię,
mogły zabijać lub więzić istoty z innych światów po prostu ze strachu. Jeśli myślały, że
Han i Leia są szpiegami, mogły przysporzyć swym więźniom jeszcze więcej zmar-
twień. Nie mógł także pozostawać obojętny na fakt, iż niemal automatycznie uznały
jego, Hana Solo, za niewolnika Leii. Popatrzył na strażniczki nadal siedzące na ranko-
rach. Wpatrywały się w niego z chłodną obojętnością. Postanowił udawać, że jest po-
chłonięty nową pracą.
Siedział wpatrzony w kałużę pełną sfermentowanego płynu przez godzinę, czując,
jak z każdą minutą słońce pali go w kark coraz bardziej, aż w końcu poczuł takie pra-
gnienie, że zaczął rozmyślać, czy nie napić się trochę tej cieczy. Lepiej nie - zdecydo-
wał jednak po chwili. - Niewolnikom zapewne nie wolno tego robić.
Leia wciąż jeszcze nie zeszła na dół. Han spostrzegł kobietę, która ukazała się w
oknie jednego z korytarzy wykutych w skale o prawie sto metrów ponad dnem doliny.
Była stara, na głowie miała skórzaną czapkę, a w rękach trzymała wiadro. Przez chwilę
stała nieruchomo, wpatrując się w dno doliny, a potem machnęła ręką w powietrzu i coś
powiedziała. Znajdowała się jednak zbyt daleko i Han nie mógł usłyszeć jej słów. Uj-
rzał tylko, jak po chwili z dna doliny unosi się kryształowa kula i w locie kieruje się w
stronę okna. Kobieta wychyliła się poza parapet i podstawiła wiadro, a kula wpadła do
środka naczynia, rozpryskując bryzgi wody. Stara kobieta wróciła z napełnionym w ten
sposób wiadrem do fortecy, a Han siedział w osłupieniu, nie mogąc uwierzyć własnym
oczom. To, co płynęło w powietrzu ku kobiecie, nie było kryształową kulą, jak sądził,
ale wodą. A jednak to nie mogło być zjawisko naturalne. Kula z wody płynęła ku ko-
biecie bardzo wolno.
Usłyszawszy głośne cmoknięcie, Han popatrzył na swoją kałużę i ujrzał, że z
otworu znajdującego się tuż przy niej wysunął się jakiś duży robak, który teraz wsysał
napój. Siedzący nieopodal stary mężczyzna cicho szepnął:
- Whuffa!
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
129
Han spojrzał na bezzębnego starca. Zobaczył, jak dłońmi wykonuje jakieś ruchy,
jakby złapał coś i ciągnął, i zrozumiał, że w ten sposób starzec pokazuje mu na migi, by
schwycił stwora.
Han przeniósł spojrzenie na robaka. Na razie dostrzegał tylko ciemnobrązową skó-
rę i otwór, przez który tamten wsysał ciecz. Dopiero po jakimś czasie, kiedy robak wy-
pił trochę więcej płynu, ukazał się łeb wielkości mniej więcej dziecinnej pięści. Han
zobaczył, że obserwują go teraz wszyscy: dzieci, dorośli, a nawet strażniczki na ranko-
rach. Wszyscy zachowywali absolutną ciszę, oczekiwali w napięciu, wstrzymując od-
dech. Bez względu na to, kim lub czym był dla nich whuffa, było jasne, że bardzo zale-
ży im, by go złapać. Zapewne związana jest z tym jakaś nagroda - pomyślał Han.
Po chwili, w której się nic nie działo, robak wysunął się z dziury trochę bardziej i
zaczął pełznąć przez błotniste miejsce, starając się wywęszyć, gdzie jest napój. Wyglą-
dał na dość grubego, ale Han nadal nie wiedział jak go schwycić, tak by mu się nie
wymknął. Odczekał więc trzy minuty, aż robak nabierze tyle odwagi, by wysunąć się z
dziury jeszcze bardziej, i skieruje do stojącego trochę dalej wiadra z resztką cieczy.
Pomyślał, że nie zaszkodzi, jak robak się upije. Pozwolił więc, by stworzenie wsadziło
otwór gębowy do wiadra i zaczęło osuszać jego dno przy akompaniamencie głośnych
siorbnięć. Zobaczył na skórze robaka wyraźne pierścienie, ale nie dostrzegł oczu. Prze-
konawszy się o tym, schylił się i schwycił go z całej siły, obawiając się trochę, czy go
nie zmiażdży.
Robak szarpnął się tak szybko i z taką siłą, że Han upadł na ziemię, ale go nie pu-
ścił.
- Mam cię! - krzyknął.
W tej samej chwili bez mała wszyscy mieszkańcy wioski rzucili się, by mu pomóc.
Roześmiane dzieci skakały w górę i krzyczały radośnie:
- Whuffa, whuffa!
Robak skręcał się w dłoniach Hana. W pewnej chwili skierował na niego otwór
gębowy i plunął mu w twarz porcją wessanej cieczy, a potem zaczął charczeć i syczeć.
Han jednak trzymał go z całej siły. Czuł, jak stworzenie się napręża, starając się
wykorzystać siłę tarcia o ziemię, by umknąć do jamy. Dopiero po kilku minutach, kiedy
się zmęczyło, Han zaczął powoli wyciągać je z otworu. Po pewnym czasie ukazał się
kolejny metr zwierzęcia. W ziemi kryła się jednak o wiele większa jego część, Han
przesunął więc ręce trochę dalej i znów pociągnął. Twarz ociekała mu potem. Dłonie
miał także wilgotne, co sprawiało, że uchwyt był mało pewny, ale po następnych trzech
minutach udało mu się wyciągnąć kolejny metr whuffy. Stojący za nim inni mężczyźni
schwycili i trzymali wijący się łeb stworzenia.
Han pracował w ten sposób przez pół godziny, ale doszedł do wniosku, że to może
potrwać znacznie dłużej. Wyciągnął z otworu prawie dwadzieścia metrów whuffy, a
grubość ciała robaka była wciąż taka sama. Z każdą chwilą jednak radził sobie coraz
lepiej. Wypracował nawet pewien system: kiedy robak się zmęczył, wyciągał od razu
dwa albo trzy metry, a kiedy whuffa odzyskiwał siły i zaczynał stawiać opór, Han robił
przerwę i tylko trzymał mocno. Godzinę później, kiedy słaniając się ze zmęczenia, wy-
ciągnął kolejny kawałek whuffy, z niejakim zdziwieniem spostrzegł, że dotarł do koń-
Ślub Księżniczki Leii
130
ca. Siła tego pociągnięcia przewróciła go na ziemię. Kiedy wstał, zobaczył, że każdy
mieszkaniec wioski trzyma część stworzenia, którego łeb już prawie się nie poruszał.
Ocenił, że robak musiał mieć dwieście pięćdziesiąt metrów długości. Okazując wyraźną
radość, mieszkańcy wioski przenieśli schwytanego whuffę do sadu. Starcy uśmiechali
się do Hana i klepali go po plecach, szepcząc słowa podziękowania. Han Solo podążył
za nimi.
Mieszkańcy zaczęli rozwieszać whuffę na gałęziach jednego z uschniętych drzew,
a Han ujrzał więcej takich stworzeń wiszących i suszących się w słońcu. Podszedł do
martwego whuffy i dotknął go. Pod palcami poczuł ciągnącą się jak guma skórę, mięk-
ką, elastyczną i nawet całkiem ładną. Podobała mu się także jej czekoladowa barwa.
Dla zabawy spróbował ją rozciągnąć, by zobaczyć, czy nie pęknie, ale skóra nie puści-
ła, a nawet nie wyciągnęła się tak bardzo, jak przypuszczał. Popatrzył na kobiety dosia-
dające rankorów i ujrzał, że siodła na grzbietach zwierząt były także przywiązane za
pomocą skóry whuffy.
Wspaniale - pomyślał. - Udało mi się złapać kawał sznura. Mieszkańcy wioski
uważali jednak, że dokonał czegoś niezwykłego. Popadli w ekstazę. Kto wie, jaką da-
dzą mu nagrodę? Jeżeli mieli zwyczaj skazywać przybyszów z innych planet na karę
śmierci, to kto wie, czy on, Han Solo, bohaterski Pogromca Whuffy, nie ocalił sobie w
ten sposób życia? A nawet gdyby był to jedynie sznur, Han musiał przyznać, że choler-
nie dobry. Możliwe, że dałoby się go sprzedać dyktatorom mody z innych planet? Może
to nie był zwyczajny sznur? Może miał jakieś własności lecznicze? Ci ludzie prowadzi-
li przecież wojnę. Może więc przykładali kawałki whuffy do ran w charakterze antybio-
tyków? Może gotowali z niej wywar, który zapewniał im długowieczność? Jeśli zasta-
nowić się nad tym trochę dłużej, to kto wie, do czego jeszcze dałoby się wykorzystać
whuffę?
- Han? - usłyszał nagle kobiecy głos.
Odwrócił się. Na skraju sadu zobaczył ciemnowłosą kobietę dosiadającą rankora.
- Nazywam się Damaya - odezwała się nieznajoma. - Chodź ze mną.
Trąciwszy piętą buta nos bestii, zawróciła. Han poczuł, jak zasycha mu w ustach.
- Dlaczego? Dokąd mnie zabierasz?
- W ciągu ostatnich dwóch godzin twoja przyjaciółka Leia opowiadała o tobie kla-
nowi kobiet ze Śpiewającej Góry. Wyprosiła dla ciebie wolność, ale teraz musimy zde-
cydować, jaka ma być twoja przyszłość.
- Moja przyszłość?
- My, członkinie klanu kobiet ze Śpiewającej Góry, postanowiłyśmy nie być two-
imi wrogami, ale to jeszcze nie oznacza, że zostaniemy twoimi sojuszniczkami. Dowie-
działyśmy się, że masz gwiezdny statek, który może udałoby się naprawić. Jeżeli to
prawda, będą chciały go mieć Siostry Nocy i ich imperiami niewolnicy. A ponieważ na
swoim świecie jesteś kimś obdarzonym dużą władzą, mogą chcieć również i ciebie.
Klan musi wiedzieć, czy będzie ci potrzebna nasza ochrona, a jeżeli tak, jaką jesteś go-
tów zapłacić za nią cenę.
Han udał się za Damayą. Oddychał ciężko i czuł, jak po twarzy i plecach spływają
mu krople potu. Nie spał od dawna, swędziały go oczy, a w zatokach paliło, jakby był
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
131
uczulony na coś, co znajdowało się na planecie. Wysłanniczka poprowadziła go pod
górę ku fortecy. Kiedy dochodzili do platformy, przy której kamienne schody rozdziela-
ły się na trzy ścieżki, zobaczył, jak tym samym co oni wcześniej szlakiem wspina się
grupa dziwnych istot. Było ich dziewięć, przypominały wyglądem inne kobiety z wio-
ski, ale na ich purpurowej skórze widniały pryszcze. Na głowach nie miały egzotycz-
nych hełmów jak wojowniczki z górskiej doliny. Nosiły włochate, ciemne szaty z kap-
turem, utkane z włókien roślinnych i pokryte teraz grubą warstwą kurzu. Han pomyślał
niespokojnie, czy przypadkiem nie wezwano tych kobiet po to, by go osądziły.
Rzut oka na strażniczki pilnujące szlaku upewnił go jednak, że te obce zakaptu-
rzone kobiety były wrogami. Rankory parskały i szarpały się nerwowo, drapiąc pazu-
rami ogromnych łap kamienne schody. Wojowniczki trzymały blastery gotowe do
strzału, mimo iż przywódczyni tej dziewiątki miała w dłoni złamaną na pół włócznię,
zapewne na znak, że przybywa z pokojową misją.
Damaya zsunęła się z rankora i poprowadziła Hana schodami wiodącymi ku forte-
cy.
Obok kamiennej platformy nowo przybyłe zatrzymały się, niepewne, co robić da-
lej, i badawczo przyglądały się Hanowi. Ich przywódczynią była starsza kobieta o wło-
sach siwiejących w okolicach skroni i błyszczących zielonych oczach. Dołki w jej za-
padniętych policzkach miały niezdrową zielonożółtą barwę. Uśmiechnęła się, ale Han
na widok tego uśmiechu poczuł, jak po plecach przechodzą mu ciarki.
- Powiedz mi, człowieku z innego świata, gdzie znajduje się twój statek - odezwała
się zza jego pleców.
Han poczuł, że serce zaczyna mu walić jak młotem.
- Jest... hmm... tam, za... - zaczął mówić, ale prowadząca go Damaya odwróciła się
gwałtownie w jego stronę.
- Nie mów jej! - rozkazała, a jej słowa, ostre jak nóż, przecięły jakąś niewidzialną
nić krępującą mu gardło. Han zdał sobie sprawę z tego, że starsza kobieta posłużyła się
sztuczką rycerzy Jedi, którą stosował Luke, kiedy chciał nakazać coś człowiekowi słab-
szego charakteru.
Musiał się zarumienić, gdyż Damaya powiedziała:
- Nie masz się czym przejmować. Baritha ma silny dar zniewalania myśli.
Stara kobieta uśmiechnęła się do Hana, a on odwrócił się i odszedł, zły i na nią, i
na siebie. Baritha postąpiła dwa kroki za nim, a później, wyciągnąwszy rękojeść włócz-
ni, dotknęła nią na próbę jego krocza.
Han odwrócił się, zaciskając pięści, a stara kobieta szepnęła coś tak cicho, że jej
nie usłyszał, a potem zaczęła monotonnie śpiewać, wyciągając przed siebie dłoń w ta-
kim geście, jakby ją na czymś zaciskała. Han poczuł, jak przeguby jego zaciśniętych
dłoni ściska niewidzialne imadło i usłyszał, że pod wpływem tego uścisku zaczynają
trzeszczeć stawy.- Nie bądź taki skory do gniewu, ty wymoczku - zarechotała Baritha. -
Szanuj silniejszych od siebie, bo następnym razem zmiażdżę ci oko albo coś innego, co
przedstawia dla ciebie jeszcze większą wartość.
- Zabieraj ode mnie swoje brudne łapy - warknął Han.
Ślub Księżniczki Leii
132
Jego przewodniczka, Damaya, niedbałym ruchem wyciągnęła blaster, wymierzyła
w gardło Barithy i powiedziała coś w swojej mowie.
Stara kobieta uwolniła przeguby Hana.
- Ja tylko podziwiałam twojego więźnia - oświadczyła. - Z tyłu wygląda napraw-
dę... apetycznie. Któż mógłby się powstrzymać?
- My, klan kobiet ze Śpiewającej Góry, znosimy waszą obecność - odezwała się
Damaya. - Nasza gościnność ma jednak granice.
- Wy, kobiety ze Śpiewającej Góry, jesteście słabe i głupie - zakrakała stara kobie-
ta, wysuwając do przodu głowę i unosząc brwi, przez co zmarszczki na jej twarzy tro-
chę się wygładziły. - Mogłybyśmy was stąd wyrzucić, gdybyśmy chciały, a więc bę-
dziecie znosiły naszą obecność i spełnicie wszystkie nasze żądania. Gardzę waszą uda-
waną uprzejmością! Pluję na waszą gościnność!
- Mogłabym strzelić ci prosto w gardło - odezwała się z nadzieją przewodniczka
Hana.
- No to do dzieła, Damayo - odparła Baritha, rozchylając poły swojej szaty i uka-
zując wysuszone, pomarszczone piersi. - Zastrzel swoją ukochaną ciotkę! Od czasu,
kiedy wyrzuciłaś mnie z klanu, życie straciło dla mnie wszelką wartość. Zastrzel mnie.
Wiesz dobrze, jak bardzo tego pragnę!
- Nie uda ci się namówić mnie do tego - rzekła Damaya. Baritha zarechotała gło-
śno, a później powtórzyła szyderczym tonem.
- Nie uda ci się namówić mnie do tego!
Wszystkie stojące za nią kobiety także się roześmiały. Han poczuł, jak bez wyraź-
nego powodu opanowuje go wściekłość. Bardzo chciał, by Damaya uniosła blaster i
trafiła chociaż kilka tych złych kobiet. Jego opiekunka jednak schowała broń i klepnęła
go po ramieniu, dając znak, by szedł przed nią, a ona będzie oddzielała go od dziewię-
ciu zakapturzonych dziwnych istot.
Forteca okazała się bardziej zniszczona niż sądził. Skały wokół płatów ochraniają-
cej je plastali były osmalone i popękane. Szczeliny pokryto ciemnozieloną, podobną do
gumy substancją, tak że miejscami bazalt upodobnił się do marmuru. Han zobaczył le-
żące w przejściach kawałki czerwonego piaskowca i zaczął się zastanawiać, skąd się tu
wzięły, jako że otaczające ich góry były najprawdopodobniej pochodzenia wulkanicz-
nego. Ktoś musiał przydźwigać te kamienie z odległości co najmniej kilku kilometrów.
Dwie strażniczki stojące przy wejściu do fortecy ruszyły w ich stronę, żeby wska-
zać drogę. Han obejrzał się i zobaczył, że kilkanaście wojowniczek z klanu kobiet ze
Śpiewającej Góry eskortowało pieszo grupę odzianych w czarne szaty kobiet, które
wspinały się za Damaya. Kiedy znalazł się w mrocznych komnatach fortecy, stwierdził,
że klatki schodowe, sale i korytarze połączone są ze sobą niczym komórki w plastrze
miodu. Ściany były obite grubymi tkaninami i oświetlone blaskiem świec płonących w
ozdobnych świecznikach. Wkrótce dotarli do sali znajdującej się w rogu fortecy. Wyku-
te w litej skale okna wychodziły na dwie strony.
Ogromny pokój miał kształt trójkąta, a sześć otworów ukazywało panoramę pła-
skowyżu i ciągnącej się za nim równiny. Obok okien ustawiono karabiny blasterowe, a
przy nich, na podłodze, ułożono stosy kuloodpornych kamizelek. W kierunku widocz-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
133
nych na wschodzie gór zwrócone było samotne blasterowe działo. Ogromna wyrwa
wskazywała miejsce, gdzie pocisk trafił w obudowę, a wyciekające z niej chłodziwo
zastygło na podłodze, tworząc zieloną kałużę. Działo było więc bezużyteczne. W środ-
ku sali znajdowało się palenisko, na którym żarzyły się jasno węgle. Na umieszczonym
nad nimi rożnie piekło się teraz jakieś zwierzę, a obracający rożen mężczyźni polewali
je roztopionym, pikantnie pachnącym tłuszczem.
W pomieszczeniu przebywało kilkanaście kobiet ubranych w błyszczące stroje ze
skór gadów. Wszystkie miały na głowach hełmy. W jednej, stojącej najdalej od wejścia,
ale ubranej tak samo jak pozostałe, Han rozpoznał księżniczkę Leię.
Na widok odzianych na czarno wiedźm jedna z kobiet wyszła przed całą grupę.
- Witaj, Baritho - odezwała się do staruchy, całkowicie ignorując obecność Hana. -
W imieniu moich sióstr, ja, matka Augwynne, witam cię w komnacie rady wojowni-
czek ze Śpiewającej Góry.
Augwynne postąpiła jeszcze kilka kroków, ale mimo jej pełnych uprzejmości słów
widać było, że ma się na baczności. Miała na sobie tunikę z błyszczących żółtych łusek
i skórzaną wierzchnią szatę z naszytymi wzdłuż jej skraju czarnymi jaszczurkami. Jej
głowę osłaniał hełm wykonany z gładkiego, złocistego drewna, zdobionego kaboszo-
nami z błyszczących tygrysich gałek ocznych.
- Nie zawracaj sobie głowy uprzejmościami - odezwała się Baritha, rzucając prze-
łamaną włócznię na podłogę. Purpurowe żyły na jej głowie zaczęły nerwowo pulsować.
- Siostry Nocy domagają się wydania generała Solo i pozostałych przybyszów z innego
świata. To my ich pochwyciłyśmy i zgodnie z prawem należą teraz do nas!
- Nie widziałyśmy przy nich Sióstr Nocy - odezwała się Augwynne - a tylko impe-
rialnych szturmowców, którzy przebywali bezprawnie na naszej ziemi. Zabiłyśmy ich i
pozwoliłyśmy, by ich ofiary przebywały pośród nas jako wolni ludzie. Obawiam się, że
nie mogę spełnić twojej prośby.
- Ci szturmowcy byli naszymi niewolnikami. Wiesz dobrze, że wypełniali nasze
rozkazy - odparła Baritha. - Prowadzili obcych do więzienia w celu poddania ich prze-
słuchaniu.
- Jeśli chodzi jedynie o przesłuchanie generała Solo, możliwe, że będę mogła ci
pomóc. Generale Solo, w jakim celu przybyłeś na Dathomirę?
Oczy Augwynne błysnęły. Spojrzała na małą torbę wiszącą u jego pasa. Han zro-
zumiał, o co chodzi.
- Jestem właścicielem tej planety i wszystkiego, co się na niej znajduje - oświad-
czył. - Przybyłem tu, by zapoznać się ze swoją posiadłością.
Wszystkie Siostry Nocy naraz zaczęły syczeć, potrząsając głowami, a Baritha
splunęła i powiedziała:
- Jakiś mężczyzna śmie twierdzić, że jest właścicielem Dathomiry?
Han otworzył torbę, wyciągnął z niej sześcian i nacisnął guzik. W powietrzu nad
jego dłonią ukazał się holograficzny obraz Dathomiry z wyraźnie widocznym na nim
jego nazwiskiem, stwierdzającym fakt, że jest właścicielem.
- Nieprawda! - krzyknęła Baritha i machnęła ręką. Sześcian wypadł z rąk Hana i
potoczył się po podłodze.
Ślub Księżniczki Leii
134
- Właśnie, że tak! - odparł Han. - Jestem właścicielem tego świata i żądam, żebyś
ty i twoje Siostry Nocy wynosiły się z mojej planety!
Baritha popatrzyła na niego pełnym nienawiści wzrokiem.
- Z przyjemnością - odrzekła. - Daj nam statek, to odlecimy.
Han poczuł, jak jakaś obca moc zaczyna ogarniać ponownie jego umysł i musiał
wytężyć całą siłę woli, by nie zdradzić kryjówki, w której znajdował się „Sokół".
- Dość tego! - ucięła Augwynne. - Dowiedziałaś się, czego chciałaś, Baritho. Po-
wiedz Gethzerion, że generał Solo zostanie w klanie kobiet ze Śpiewającej Góry jako
wolny człowiek.
- Nie możecie obdarzyć go wolnością! - warknęła z groźbą w głosie Baritha. - My,
członkinie klanu Sióstr Nocy, twierdzimy, że jest naszym niewolnikiem!
- Obdarzyłyśmy go wolnością za to, że ocalił życie jednej z sióstr naszego klanu -
odparła spokojnie Augwynne. - Nie możecie uważać go za swojego niewolnika.
- Kłamiesz! - krzyknęła Baritha. - Której z was ocalił życie?
- Uratował od śmierci siostrę Tandeer i dzięki temu zasłużył na to, by być wol-
nym.
- Nigdy nie słyszałam o siostrze o tym imieniu - upierała się Baritha. - Chciałabym
ją zobaczyć.
Zwarta grupa kobiet z klanu ze Śpiewającej Góry rozstąpiła się, ukazując stojącą
za ich plecami Leię. Księżniczka była teraz ubrana w tunikę z błyszczących czerwo-
nych łusek i hełm z czarnego metalu ozdobiony czaszkami małych zwierząt. Stara
wiedźma przyjrzała się z niedowierzaniem jej twarzy.
- Czy kiedyś ją już widziałam? - zapytała podejrzliwie.
- Przebywa pośród nas od niedawna i jest czarodziejką z rejonu Pomocnych Jezior,
adoptowaną siostrą naszego klanu - rzekła Augwynne. - Wymów zaklęcie rozpoznania,
a przekonasz się, że mówię prawdę.
Baritha popatrzyła na kobiety przebywające w komnacie.
- Nie potrzebuję zaklęcia rozpoznania, by wiedzieć, co jest prawdą - burknęła. -
Rościsz sobie prawo do generała Solo, posługując się argumentami natury technicznej!
- Uzasadniam swoje roszczenia prawem, którego ty i twoje siostry nigdy nie prze-
strzegałyście - odparowała Augwynne.- Siostry Nocy nie uznają twojego prawa do de-
cydowania
0 losie tych niewolników - rzekła Baritha. - Oddaj ich nam, gdyż inaczej będziemy
musiały odebrać ci ich siłą!
- Czy grozisz mi przelewem krwi? - zapytała spokojnie Augwynne.
Nagle całą komnatę wypełnił dziwny dźwięk, dziesiątki kobiet stojących wokół
Hana zaczęły zawodzić, przymknąwszy oczy. Gdy Siostry Nocy to usłyszały, zbiły się
w gromadę, niemal stykając się plecami, a potem ujęły się za ręce i także zaczęły coś
nucić z zamkniętymi oczami i głowami na wpół ukrytymi w cieniu kapturów.
- Gethzerion, znalazłyśmy tego zaświatowca! - krzyknęła niespodziewanie Bari-
tha. - Ma gwiezdny statek, ale siostry klanu nie chcą go nam oddać!
Han, słysząc buczenie, które wypełniało komnatę, czuł się tak, jakby w środku
czaszki brzęczała mu jakaś wielka mucha. Włosy zjeżyły mu się na karku, kiedy uświa-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
135
domił sobie z absolutną pewnością, że bez względu na to, jak daleko przebywa Gethze-
rion, usłyszała wołanie Barithy i teraz wydaje swoim wiedźmom polecenia.
Powoli zaczął się odsuwać od Sióstr Nocy, rozglądając się za bezpiecznym miej-
scem, ale nagle Baritha wyrwała się z kręgu swoich sióstr i złapała go za ramię, wbija-
jąc mu w ciało ostre, podobne do szponów purpurowe palce. Han uskoczył, starając się
uwolnić, a jedna z wojowniczek klanu kobiet ze Śpiewającej Góry uniosła blaster i
strzeliła, mierząc w twarz Barithy. Ta jednak, puściwszy Hana, wymamrotała jakieś
słowo i wyciągnąwszy przed siebie otwartą dłoń, odbiła nią pocisk, kierując go ku sufi-
towi.
W następnej sekundzie wszystkie Siostry Nocy jak na rozkaz odwróciły się i z ło-
potem czarnych szat wyskoczyły przez otwarte okna. Serce Hana na chwilę przestało
bić, kiedy wyobraził sobie widok ich zmasakrowanych ciał, leżących u podnóża gór,
dwieście metrów niżej. Nagle ujrzał Barithę, która zawisła w powietrzu, odwróciła się
do nich i wyszczerzyła zęby.
- Wasza krew i tak się poleje! - ryknęła, a groźba ta została wypowiedziana z taką
siłą, że wydawało się, iż komnata drży w posadach. Wiedźma zaczęła opadać ku pod-
nóżu skały.
Han podbiegł do okna i wyjrzał. Wszystkie Siostry Nocy wylądowały bezpiecznie
na ziemi i rozpierzchły się na różne strony jak robaki, pragnąc ukryć się pośród rosną-
cych w dole zarośli.
Kilka sióstr klanu wyciągnęło blastery, ale Augwynne rzekła cicho:
- Niech sobie uciekają.
Odwróciwszy się od okna, podeszła do Hana i dotknęła lekko jego ręki, spogląda-
jąc na krople krwi płynące z ran na jego ramieniu.
- No cóż, generale Solo - powiedziała. - Powinieneś uważać się za szczęściarza, że
Gethzerion pragnie cię mieć żywego. Witaj na Dathomirze.
Ślub Księżniczki Leii
136
R O Z D Z I A Ł
15
Teneniel Djo patrzyła, jak jej zaświatowiec-czarownik szarpie więzy, starając się
uwolnić. Unieruchomiła jego dłonie w drewnianej kłodzie, a potem obwiązała je skórą
whuffy. Obaj mężczyźni zresztą, kiedy wydawało się im, że na nich nie patrzy, szamo-
tali się, próbując odzyskać wolność. Bardzo ją to cieszyło. Jeden z nich był niezwykle
przystojny, ale nie potrafił czarować, i Teneniel uważała go za zwykłego prostaka. Za
to drugi -męska czarownica, był naprawdę drogocennym łupem.
Dziewczyna prowadziła ich w stronę gór, nie przejmując się zbytnio tym, że mogą
uciec. Ich robota nie związała wcale. O tak, wiedziała, co to jest android, chociaż nigdy
jeszcze żadnego nie widziała z bliska. Martwiła się o niego jeszcze mniej niż o pozosta-
łych więźniów.
Zamiast tego zwracała baczną uwagę na krzaki porastające wzgórza po lewej i
prawej stronie. Zatrzymywała się często wytężając słuch, jakby chciała się upewnić, że
nikt ich nie goni. Silny niepokój, jaki odczuwała, wywoływał uczucie mrowienia na jej
karku i sprawiał, że chłód przenikał ją aż do głębi. Wyszeptała zaklęcie rozpoznania i
natychmiast zrozumiała, że w otaczającej ją głuszy porusza się coś mrocznego. Od
czterech lat przemierzała te niedostępne pustkowia, dobrze wiedząc, iż podchodzi zbyt
blisko do imperialnego więzienia, a jednak nigdy przedtem nie czuła w pobliżu obecno-
ści tak wielu Sióstr Nocy naraz. Skoncentrowała się na najbliższej z nich. Zdawała so-
bie sprawę, że musi poświęcić całą energię na to, by nie dać się złapać.
Skierowała więźniów w gąszcz niewysokich drzew, a sama zajęła się badaniem
dalszej części szlaku. Wspięła się na pobliską skałę. Wiedziała, że góry są bardzo trud-
ne do przejścia i nie chciała ryzykować. Robot w żadnym razie nie mógłby tamtędy
przejść, a mężczyźni musieliby mieć wolne ręce, aby pokonać tę trasę. Teneniel zanuci-
ła raz jeszcze zaklęcie rozpoznania. Wyczuwała obecność Sióstr Nocy z trzech stron:
pierwsza znajdowała się o dwa kilometry na południe, druga o trzy kilometry na za-
chód, a ostatnia
0 kilometr przed nią. Widoczne na północy góry były niedostępne, chyba że znało
się zaklęcie umożliwiające lewitowanie. Teneniel je znała, lecz wątpiła, by mogła na-
mówić swoich więźniów na to, żeby pozwolili jej użyć go w stosunku do siebie. Cicho
zakwiliła.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
137
- Polują na nas, prawda? - szepnęła męska czarownica. Teneniel kiwnęła głową,
penetrując okolicę. Otarła krople potu, które pojawiły się na jej czole.
- Uwolnij mnie! - odezwała się nagląco męska czarownica. - Cokolwiek tam jest,
potrafię ci pomóc.
Spojrzała podejrzliwie. Jeszcze nigdy nie spotkała za-światowca, któremu mogła-
by zaufać. Jeśli nawet nie wiedział, co ich ściga, może również nie miał pojęcia o ist-
nieniu Sióstr Nocy ani o ich sługusach w imperialnym więzieniu. A może był z nimi w
zmowie i tylko udawał przed nią, że o niczym nie wie?
- Czy obiecasz mi, że nie uciekniesz, jeżeli uwolnię ci ręce? - zapytała.
Siedzący nie opodal przystojny niewolnik obrócił głowę i wsłuchiwał się w jej
słowa.
- Jeżeli z tobą zostanę, co ze mną zrobisz? - zapytała męska czarownica.
- Zabiorę cię do kobiet z mojego klanu - odparła szczerze Teneniel - a tam wszyst-
kie siostry zaświadczą, że pochwyciłam cię w uczciwy sposób. A kiedy zarejestrują cię
jako moją własność, będziesz żył w mojej chacie i zostaniesz ojcem moich córek. Co ty
na to?
Wstrzymała na chwilę oddech, czekając, co odpowie. Proponowała mu przecież
korzystny układ.
- Nie mogę się na to zgodzić - odparła męska czarownica. - Przecież nawet cię nie
znam.
- Co takiego? - zapytała oburzona Teneniel. – Czy jestem taka szpetna, że wolisz,
by pochwyciły cię Siostry Nocy? Czy wolisz powierzyć swoje nasienie jednej z nich, a
potem przyglądać się, jak twoje córki wprawiają się w rzucaniu uroków?
- Ja... ja nie wiem, kim są Siostry Nocy - odezwała się zdławionym głosem męska
czarownica, a błękitne oczy rozszerzyły się z przerażenia.
- Ale wyczuwasz ich obecność w pobliżu, prawda? - zapytała go Teneniel. - Czy
to cd nie wystarcza? Będziesz bardzo cenionym rozpłodnikiem. Kto słyszał o mężczyź-
nie, który potrafiłby rzucać czary? Nie pozwolę, żebyś ty czy ktokolwiek inny z naszej
grupy wpadł w ich łapy. Już raczej wszystkich nas pozabijam.
Wyciągnęła jeden ze swoich blasterów.
Mała mechaniczna istota zapiszczała, a jej metalowa powłoka zatrzęsła się ze stra-
chu. Pojedyncze błękitne oko, które dotąd patrzyło na Teneniel, obróciło się, by spoj-
rzeć na męską czarownicę.
- Nie! To nie ich szukają Siostry Nocy, prawda? - odezwała się męska czarownica,
kiwnięciem głowy wskazując Artoo i Isoldera. - Szukają mnie i ciebie. Tylko ja i ty
przedstawiamy dla nich jakąś wartość. Uwolnij więc moich towarzyszy. Siostry Nocy
nie zrobią im nic złego, a my będziemy mogli uciec!
- A zostaniesz moim samcem? - zapytała go z nadzieją w głosie.
Męska czarownica przesunęła językiem po wargach i spojrzała na nią... nie tylko
na jej twarz, ale na całe ciało. Teneniel z pewnym zdumieniem stwierdziła, iż uważa ją
za atrakcyjną. Usłyszała nad głową cichy szum. Zerwał się lekki wiatr, który zaczął po-
ruszać liśćmi rosnących wokół drzew.
Ślub Księżniczki Leii
138
- Możliwe - odezwała się męska czarownica. - Ale z całą pewnością nie dokonam
tego wyboru pod przymusem. Nie przybyłem na tę planetę po to, by szukać żony. Nie
jestem twoją własnością i nie pozwolę ci zabić nikogo z nas, włączając w to także cie-
bie.
Teneniel poczuła, jak zatknięty za jej pas świetlny miecz męskiej czarownicy wy-
sunął się ze swojego miejsca, sam się włączył i poszybował w powietrzu, by przeciąć
krępujące mężczyznę więzy, a potem znaleźć się w jego dłoni.
- Musiałam przynajmniej zapytać - mruknęła Teneniel, spuszczając wzrok. Przez
cały dzień rozmyślała, czy traktowanie męskiej czarownicy jako niewolnika jest w ogó-
le możliwe. Łatwość, z jaką się uwolnił, stanowiła odpowiedź na to pytanie, ale fakt, że
uczynił to, nie wypowiadając ani słowa, sprawił, że poczuła się nieswojo. Niektóre sio-
stry umiały to robić, jeżeli chodziło o proste czary, ale on potrafił dokonać tego w przy-
padku, kiedy chodziło o czar znacznie trudniejszy. - Powiedz mi, człowieku z innego
świata, czy mężczyźni na waszej planecie mają nazwiska?
- Nazywam się Luke Skywalker i jestem rycerzem Jedi. To są moi przyjaciele:
Isolder i Artoo.
Teneniel się roześmiała.
- Ty jesteś rycerzem? Luke Skywalker... Nie wyglądasz na wojownika.
Patrzyła, jak posłużył się świetlnym mieczem, żeby przeciąć więzy krępujące dło-
nie przystojnego więźnia.
- Luke Skywalker i ja spróbujemy odciągnąć od was Siostry Nocy - odezwała się
do Isoldera i Artoo. - Wasz przyjaciel ma rację, mówiąc, że może nie stanowicie dla
nich żadnej wartości. Jeżeli chcecie się ukryć, musicie iść do tamtej góry... tej, która
sterczy w niebo jak ściana. Tam znajduje się siedziba sióstr mojego klanu.
Pokazała im górę odległą o czterdzieści kilometrów. Nie powiedziała jednak, że
jeżeli uda się im tam dotrzeć, ponownie zrobi z nich swoich niewolników. Nie intere-
sował jej Isolder jako samiec, a przynajmniej nie wtedy, kiedy mogła mieć Luke'a, ale
była pewna, że dostanie za niego majątek, gdy go sprzeda.
Rzuciła Isolderowi swój blaster, licząc na to, że wystarczy mu, by przeżyć w dro-
dze. Założył już plecak z zapasami żywności i namiotem i był gotów do drogi.
- Luke'u Skywalkerze, chodź teraz ze mną-powiedziała.
- Możesz mówić do mnie po prostu Luke.
Kiwnęła głową i puściła się biegiem przez las, kierując się na wschód skąpaną w
słońcu przecinką porośniętą grubymi zielonymi rosopłatkami. Jej zaklęcie rozpoznaw-
cze wciąż działało, wyczuwała obecność Siostry Nocy przed sobą, nie dalej niż o pół
kilometra. Próbowała wymyślić plan walki i przypomnieć sobie bitewne czary, ale wy-
siłek umysłowy połączony z fizycznym najwyraźniej przekraczał jej możliwości. Czuła,
że ogarnia ją niepokój. Nie była nawet pewna, czy biegnie w dobrą stronę, i pomyślała,
że może sama znajduje się pod wpływem czaru... ale myśl ta opuściła ją równie szybko,
jak przyszła. Dar Teneniel polegał na tym, że umiała wywoływać burzę Mocy. Dziew-
czyna sądziła, że taka burza pozwoli im łatwiej się ukryć pośród drzew. Liczyła na to,
że nawet jeśli natknie się na Siostrę Nocy, to w zamieszaniu wywołanym burzą Mocy
uda się im przemknąć obok wiedźmy i bezpiecznie odbyć dalszą drogę. Teneniel sądzi-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
139
ła, że plan ten jest bardzo śmiały, wręcz genialny. Zdecydowawszy się na niego, poczu-
ła ulgę i uspokoiła się nieco. Była pewna, że podjęła właściwą decyzję.
Luke tymczasem biegł bez najmniejszego wysiłku. Z początku myślała, że jest taki
wytrzymały, ale po kilku minutach stwierdziła, że nie poci się jak normalny człowiek.
Musiał zatem rzucić jakieś zaklęcie... jakiś czar, o którym nawet nie słyszała. Z niepo-
kojem uświadomiła sobie, że być może obdarzony jest większą mocą, niż przypuszcza-
ła. Schwytała go bardzo łatwo, a później wlókł się przez cały dzień, usiłując przekonać
ją, że nie potrafi się uwolnić, chociaż mógł to zrobić w każdej chwili. Teneniel wyraź-
nie czuła, że Luke się jej nie boi. I zna takie tajemne czary, o których nie słyszała nawet
żadna siostra z jej klanu.
- Czy zawsze używacie słów, kiedy rzucacie czary? - zapytał prawie od niechce-
nia, nie ustając w biegu.
- Słów albo gestów - odparła zdyszana, z trudem łapiąc oddech. - Tylko niektóre z
nas potrafią robić to tak jak ty, w milczeniu.
Luke spojrzał na nią, kiedy spocona, z wysiłkiem wbiegała na kolejne wzgórze.
Teneniel zdawała sobie sprawę, że nie wygląda najkorzystniej. Pomyślała, że kiedy
znajdzie się pośród sióstr swojego klanu, przebierze się w czyste szaty.
Siostra Nocy musiała być bardzo blisko, gdyż kiedy stanęli na małym, porośnię-
tym drzewami wzgórzu, Teneniel, przymknąwszy oczy, zaczęła nucić jakąś melodię.
Po chwili powietrze nad dziewczyną zadrżało, czując siłę jej Mocy. Spojrzała przed
siebie na niewielką dolinę porośniętą młodymi drzewami o śnieżnobiałej korze. Po-
przez gęste zarośla zobaczyła odzianą w purpurowe szaty Siostrę Nocy, a obok niej
kroczyło dwudziestu żołnierzy Zsinja odzianych w pomalowane w ochronne barwy
zbroje imperialnych szturmowców.
- Tam! - krzyknął nagle jeden z nich, unosząc blaster.
Teneniel zogniskowała swój czar. W tej samej chwili zerwał się magiczny wiatr,
który zaczął wiać przez dolinę z taką siłą, że uniósłszy z ziemi suche liście i gałązki
drzew w potwornym wirze, oślepił wrogów. Drzewa chwiały się i trzeszczały, przy-
gniatane do ziemi siłą wiatru.
Luke stał bez ruchu i patrzył, lecz Teneniel schwyciła go za rękę, po czym pocią-
gnęła w dolinę, w której szalała burza. Natychmiast otoczyła ich chmura unoszących
się w powietrzu liści, wskutek czego nie było nic widać dalej niż na wyciągnięcie ręki.
Po chwili jednak siła wiatru zaczęła słabnąć i Teneniel musiała skupić całą wolę, czer-
piąc moc z ziemi, by nawałnica rozszalała się ponownie. Kiedy w górę zaczęły szybo-
wać grudy ziemi, ciemności stały się tak gęste, że niemal namacalne. Ze wszystkich
rosnących w pobliżu śnieżnobiałych drzew sfrunęły liście.
Kiedy unoszone przez wicher kawałki poszycia przysłoniły słońce, Teneniel za-
częła kluczyć i przemykać się między drzewami, starając się wyminąć Siostrę Nocy.
Wyczuwała, że wiedźma znajduje się o dwadzieścia metrów po jej prawej stronie, ale
kiedy była niemal pewna, że udało się im ją minąć, mrok przeszyła niebieska błyskawi-
ca. Trafiła Teneniel w pierś, rażąc jej umysł i unosząc ją w powietrze.
Przed nimi stała Siostra Nocy, a z czubków jej wyciągniętych palców strzelały nit-
ki błękitnego światła. Teneniel rozpoznała ją bez trudu. Była to Ocheron, jedna z
Ślub Księżniczki Leii
140
wiedźm obdarzonych w swoim klanie największą mocą. Jej szczególną umiejętnością
było wprowadzanie w błąd i oszukiwanie. Teneniel uświadomiła sobie, że dała się zła-
pać w zastawione przez wiedźmę sidła.
Tymczasem Ocheron się roześmiała, a z jej palców strzeliła kolejna błyskawica,
uniemożliwiając Teneniel oddychanie. Dziewczyna zaskrzeczała, pragnąc wezwać po-
moc, ale płomienie wpiły się w nią jak ogniste szpony. Świat zawirował jej przed
oczami, kiedy błękitna poświata zaczęła ogarniać całe jej ciało. Dotarła do piersi i w tej
samej sekundzie Teneniel poczuła tam taki chłód, jak gdyby ją odcięto. Języki błękit-
nego światła pobiegły w górę do lewej ręki i dziewczyna natychmiast uczuła, jak jej
ręka drętwieje i usycha jak zeszłoroczny pęd winorośli ola. Jedna ze strzał błyskawicy
zatrzeszczała w jej uchu, sprawiając, że przestała słyszeć. Inny promień dotarł do oka i
nagle połowa świata zmieniła się w nieprzeniknioną ciemność.
Błyskawica wysysała życie ze wszystkiego, czego dotknęła, odcinając niczym gi-
gantyczne ostrze jedną po drugiej części jej ciała. Teneniel nie umiała ani walczyć z
Ocheron, ani przed nią uciec. Czuła się taka bezradna, że nawet nie jęknęła, kiedy upa-
dła na ziemię.
Czas zaczął płynąć bardzo wolno. Pył i liście z drzew wciąż jeszcze wirowały w
powietrzu jak ciemna chmura, lecz na ziemię jak grad zaczęły się sypać kawałki skał i
kamienie.
Nagle zobaczyła, jak całą okolicę przeszył jaskrawy, błękitny błysk, a w powietrzu
dało się wyczuć woń ozonu. To Luke wyciągnął swój świetlny miecz, włączył go i rzu-
cił się ku wiedźmie. Spostrzegłszy jego atak, zdumiona Ocheron rozwarła szeroko oczy
i starała się skupić uwagę na nowym celu, ale było za późno. Miecz świetlny odciął jej
głowę, a z karku wiedźmy strzeliły w górę purpurowe ognie, opadając na ziemię ogni-
stymi bryzgami. Luke zasłonił twarz, chcąc uchronić się przed zetknięciem z ciemną
mocą, którą wyzwolił.
Przez rzednące ciemności ruszyło ku niemu czterech szturmowców, strzelając z
blasterów. Luke odbił pociski swoim świetlnym mieczem i szarżując na napastników,
pozbawił ich życia.
Teneniel, której wróciła zdolność mowy, spróbowała znów zanucić. Luke po-
chwycił ją za rękę i podniósł, a wiatr wiejący za ich plecami zaczął się ponownie
wzmagać. Rozpaczliwie szepcząc słowa zaklęcia, dziewczyna potykała się, biegnąc u
boku Luke'a. W końcu dotarli do wierzchołka następnego wzgórza i znaleźli się poza
zasięgiem szalejącej burzy.
Teneniel umilkła, a Luke pomagał jej iść. Od czasu do czasu musiał brać dziew-
czynę na ręce, gdyż była zbyt zmęczona, aby wędrować o własnych siłach. Skryli się w
gęstym lesie rosnącym u stóp przeciwległego wzgórza. Dziewczyna wiedziała o znajdu-
jącej się tam jaskini; pokazała mu kierunek i wkrótce oboje znaleźli się w środku.
Ciężko dysząc, położyła się na dnie jaskini, a Luke zaczął oglądać jej rany. W
miejscach, w których trafiła ją błyskawica, ciało było poparzone. Z ust dziewczyny wy-
płynęło kilka kropel krwi na skutek postrzału, który trafił ją w płuca. Teneniel zaczęła
płakać, zdając sobie sprawę, że wkrótce umrze.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
141
Luke odciągnął na boki spaloną skórę jej tuniki, a potem zaczął wodzić palcami
wokół zwęglonej rany na piersi. Jego dłonie były bardzo chłodne i koiły skórę jak bal-
sam. Po chwili dziewczyna zapadła w głęboki, niespokojny sen.
Śniło się jej, że jest małą dziewczynką. Jej matka właśnie umarła. Siostry ze Śpie-
wającej Góry położyły zwłoki na kamiennym stole i zgromadziły się, by ją ubrać i po-
malować jej twarz. Teneniel wiedziała jednak, że matka zmarła, i nie mogła znieść wi-
doku sióstr starających się za pomocą farb sprawić, by wyglądała jak żywa. Dziew-
czynka pobiegła schodami w górę i znalazła się przed wiszącą zasłoną, na której wid-
niał wizerunek siostry klanu ubranej w żółto-białą szatę i trzymającej wojenną włócz-
nię. Wiedziała, że za zasłoną znajduje się komnata wojowniczek, ale jeszcze nigdy tam
nie zajrzała. Było to pomieszczenie, do którego nie pozwalano wchodzić osobom nie
umiejącym rzucać czarów ani nawet uczennicom takim jak Teneniel i to bez względu
na to, co umiały i jak dzielnymi przywódczyniami czy wojowniczkami były ich matki.
Teneniel uniosła zasłonę i znalazła się w komnacie. Zatrzymała się, spoglądając z
przerażeniem na jej ogrom. Sufit znajdował się niemal tak wysoko jak niebo, a przeciw-
legła ściana była prawie niewidoczna w panującym półmroku. Komnatę wojowniczek
wykonano w ten sposób, że zajmowała większą część olbrzymiej góry. Teneniel słysza-
ła echo swojego chrapliwego oddechu, złagodzone i stłumione, jakby ginące w oddali.
W ścianie po lewej stronie wykuto okno tak ogromne, że mogło w nim stanąć ramię w
ramię co najmniej dwadzieścia kobiet. Miało owalny kształt i przypominało ogromną
paszczę. Wrażenie potęgował rząd opartych o dolny parapet włóczni wyglądających jak
nierówne, wyszczerbiony zęby rankora. ^
Przez długą chwilę stała nieruchomo, czując ziejącą pustkę komnaty. Podobną
pustkę wyczuwała w sobie. Połknięta - pomyślała. - Zostałam połknięta. Zamknąwszy
oczy, starała się zapomnieć o sztywnym, purpurowym ciele matki i jej dłoniach o zdrę-
twiałych, zagiętych niczym szpony palcach. Nadal pamiętała uczucie trwogi, jakie
ogarnęło ją na ten widok. Gdzieś z oddali dobiegał głos małej dziewczynki krzyczącej
coś przeraźliwie. Pobiegła, a wszędzie, dokąd docierała, odsuwała wiszące zasłony, od-
słaniając kolejne komnaty. W komnatach posilały się spoczywające na skórzanych po-
duszkach czarodziejki. Rozmawiały ze sobą, używając wykwintnego języka, śmiały się
i rzucały czary. Przez cały ten czas Teneniel słyszała płacz małej dziewczynki, na którą
nikt nie zwracał uwagi.
Minęło wiele godzin, nim się obudziła. Na dworze panowała ciemność, ale w ja-
skini świeciło stojące na skale obok niej mechaniczne światło. Widocznie ustawił je
tam Luke. Nie miała na sobie tuniki, a Jedi okrył ją swoim kocem, który wyjął z pleca-
ka. Nie odczuwała żadnego bólu, wręcz przeciwnie - ogarnął ją wielki spokój niepo-
dobny do niczego, co kiedykolwiek czuła.
Dotknęła najpierw piersi, a potem twarzy. Zranione miejsca wciąż piekły, ale mo-
gła i słyszeć, i widzieć. Rozejrzała się po jaskini. Zobaczyła namalowane na ścianach
postacie kobiet w różnych pozach. Niektóre kładły dłonie na głowy innych, jedna uno-
siła się nad zebranym tłumem, a inna chodziła po płomieniach. Jaskinia nie mogła mieć
więcej niż dwadzieścia metrów długości. Pod najdalszą ścianą piętrzył się wysoki stos
usypany z ludzkich kości. Na wierzchu leżał jakiś szkielet... znacznie większy od pozo-
Ślub Księżniczki Leii
142
stałych, z przerażającym kłami w rozwartej szczęce i dłuższą od ludzkiej kością barko-
wą. Był to szkielet rankora.
Rycerz Jedi wyszedł, zostawił jednak swój plecak. Teneniel wstała i napiła się tro-
chę wody ze swojego bukłaka. Było jej zimno w stopy, wsunęła więc do butów trochę
słomy, a potem położyła się ponownie, by wypocząć. Czuła, że nadal jest bardzo słaba.
W głowie jej wirowało i to nie tylko ze zmęczenia. Młody Jedi sprawił, że jej rany się
zagoiły. Uczynił to, chociaż nie wymówił żadnego zaklęcia, nie rzucił czaru. Nie potra-
fiła tego żadna z sióstr, które umiały leczyć rany. Zaklęcia gojące rany należały do naj-
trudniejszych i zawsze śpiewano je w tak afektowany sposób, iż Teneniel często myśla-
ła, że siostry czynią to bardziej na pokaz, niż jest to naprawdę konieczne. Niemniej
wszystkie zgadzały się co do tego, że takie formuły musiały być śpiewane. Teneniel nie
wątpiła, że skoro młody
Jedi potrafi rzucać takie czary nie wypowiedziawszy nawet jednego słowa, musi
być naprawdę potężnym czarownikiem.
Bardzo często, spędzając noc pod rozgwieżdżonym niebem, dziewczyna zastana-
wiała się, jak to jest na innych światach. Słyszała od swoich sióstr, że w więzieniu
przebywają zaświatowi szturmowcy, którzy czują się bardzo pewnie ze swoją bronią i
w zbrojach. Teneniel uważała ich za słabeuszy, gdyż nie umieli rzucać czarów i płasz-
czyli się przed zdradliwymi Siostrami Nocy. A jednak często marzyła, że gdzieś w gó-
rze, na jednym z tych innych światów, żyją mężczyźni podobni do Skywalkera.
Sięgnąwszy pod koc, jeszcze raz dotknęła miejsca na piersi, na którym spoczęła
dłoń młodego Jedi. Może kiedyś -pomyślała. - Może kiedyś ktoś wypełni tę pustkę, któ-
rą czuję w środku.
Od strony wejścia do jaskini dobiegły ją odgłosy czyichś kroków. Po chwili do
środka wszedł Luke, a tuż za nim Isolder i Artoo. Luke usiadł na ziemi obok niej i po-
gładził dłonią jej policzek.
- Czy czujesz się już trochę lepiej? - zapytał. Teneniel schwyciła jego dłoń i kiw-
nęła głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Spojrzała w blade oczy. Wiedziała, że go
straciła. Uratował jej życie, więc dłużej nie mogła uważać go za niewolnika.
- Siostry Nocy dotarły do miejsca, w którym walczyliśmy, ale później zawróciły -
rzekł Luke. - Nie wiem tylko, czy po to, by wezwać posiłki, czy też z innego powodu.
- Wiedzą, że liczymy się tylko my dwoje, a ty zabiłeś Ocheron, jedną z ich najsil-
niejszych wojowniczek - odezwała się Teneniel. - Mogą się obawiać, że je pokonasz.
- A co ze szturmowcami? - zapytał Isolder. - Musiała ich tam być co najmniej set-
ka.
Był zwyczajnym człowiekiem i niczego nie rozumiał.
- Oni się nie liczą - stwierdziła dziewczyna, ale po chwili zaczęła się zastanawiać.
Może zaświatowcy nie rozumieli, co działo się na Dathomirze, więc dodała: - Sztur-
mowców można bardzo łatwo zabić.
- Nie podoba mi się to - stwierdził Isolder. - Nie podoba mi się, że jesteśmy uwię-
zieni w tej jaskini.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
143
- Siostry Nocy nie będą tu z nami walczyć - zapewniła go Teneniel. - Ta jaskinia
jest miejscem uświęconym krwią naszych przodków. Siadając kiwnęła głową w stronę
ludzkich czaszek leżących na ziemi pod szkieletem rankora.
- Naprawdę uważasz, że będą się trzymały od tego miejsca z daleka? - zapytał
Isolder.
- Nawet umarli mają w sobie moc - rzekła, jeszcze raz wskazując szczątki. - Sio-
stry Nocy nie odważyłyby się igrać z ich gniewem.
Luke kiwnął głową, a Teneniel, ujrzawszy to, pomyślała, że przynajmniej Jedi ją
zrozumiał.
- Co robili tutaj twoi przodkowie? - zapytał. - W jaki sposób znaleźli się na Da-
thomirze?
Teneniel objęła rękami kolana i spojrzała mu w oczy.
- Przylecieli tu z odległych gwiazd dawno temu - powiedziała. - Byli panami ma-
szyn i wojownikami, budowali zakazaną broń... mechanicznych wojowników wygląda-
jących jak prawdziwi ludzie. Sprzedawali ich później, bardzo tanio. Za przestępstwa,
które popełnili, twoi ludzie zrzucali ich na Dathomirę. Wojownikom nie pozostawiono
żadnej broni... żadnych metalowych narzędzi ani blasterów, wskutek czego łatwo padali
łupem rankorów.
Teneniel przymknęła oczy. Słyszała tę historię wiele razy, teraz oczami wyobraźni
ujrzała te zamierzchłe czasy i skazańców zesłanych na Dathomirę. Byli awanturnikami,
którzy popełnili przeciwko cywilizacji ciężkie zbrodnie i dlatego zasłużyli na to, co ich
spotkało: dalsze życie z dala od swojego świata. Wielu skazańców uważało, że nie do-
tyczą ich żadne prawa i traktowało swoją broń jak zabawkę. Starożytni sędziowie uzna-
li więc za słuszne zesłać ich na planetę, na której nie wiedziano nawet, co to jest tech-
nika.
- Przez wiele pokoleń żyli na Dathomirze jak zwierzęta i wyginęliby doszczętnie,
ale twoi ludzie zesłali tu Allyię - powiedziała.
Luke spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem, w taki sam sposób, w jaki patrzyła
stara Rell, kiedy miała jedno ze swoich widzeń.
- Allyia była zdeprawowaną Jedi - pochylając się ku niej, powiedział z przekona-
niem w głosie. - Stara Republika nie chciała skazywać jej na śmierć, więc inni Jedi ze-
słali ją na Dathomirę, licząc na to, że z upływem czasu przestanie służyć ciemnej stro-
nie.
- Użyła czarów, by oswoić rankory i nauczyć je, jak zdobywać pożywienie - cią-
gnęła Teneniel. - Przekazała swoim córkom całą swoją wiedzę. Nauczyła je, jak polo-
wać na samców. To jest zresztą ten sam sposób, w jaki ja polowałam na ciebie. Podczas
gdy posłuszne jej woli rankory zagryzały się nawzajem, córki Allyi stawały się coraz
silniejsze, przekazując swoim córkom umiejętność posługiwania się czarami. Później
podzieliłyśmy się na klany i przez długi czas zdobywałyśmy mężczyzn na drodze...
przyjacielskiej rywalizacji. Polegała ona na tym, że kradłyśmy samców z innych kla-
nów. Rządziłyśmy się własnymi prawami i zgodnie z nimi karałyśmy każdą kobietę,
złapaną na posługiwaniu się ciemną magią. W czasach mojej babki udało się nam prze-
Ślub Księżniczki Leii
144
pędzić z tych gór wszystkie dzikie rankory. Pokolenie mojej babki polowało na ostatnie
takie nie ujarzmione bestie. Mieliśmy nadzieję, że w końcu zapanuje u nas pokój.
A jednak w czasach, kiedy żyła moja matka, wyklęte Siostry Nocy połączyły się w
jeden klan. Z początku nie było ich bardzo wiele, ale później...
- Niektóre z was próbowały je pokonać, stosując ich metody walki - przerwał jej
Luke. - A te, które to zrobiły, same stały się Siostrami Nocy.
- A więc takie rzeczy dzieją się i na innych światach? - zapytała. - Kilka naszych
sióstr sądzi, że to tylko choroba... jakiś wirus, którym można się zarazić, a który prze-
mienia nas w Siostry Nocy. Inne twierdzą, że to jakiś uboczny skutek rzucania zaklęć,
ale ja nie wiem, o jakie zaklęcia tu chodzi. Nasze czary są przecież wypróbowane od
pokoleń.
- To żadne z waszych czarów i zarazem wszystkie wasze czary - oświadczył Luke.
- Powiedz mi, ile lat miały córki Allyi, kiedy umarła?
- Najstarsza miała szesnaście wiosen - odparła dziewczyna.
Luke pokręcił głową.
- Jeszcze dziecko... była zbyt młoda, żeby móc nauczyć się posługiwać Mocą. Po-
słuchaj, Teneniel, to nie same czary są tym, co daje ci tę siłę. Czerpiesz ją, posługując
się Mocą, energią, stworzoną przez wszystko, co żyje. Ponieważ córki Allyi nauczyły
się posługiwać Mocą, w pewnym sensie ją opanowały. A jednak to nie słowa zaklęć
dają ci tę siłę, tak samo jak nie same zaklęcia sprawiają, że schodzi się na złą drogę.
Najważniejsze są intencje, jakimi się kierujesz, rzucając czary. Liczy się sama istota
tego, co pragniesz w ten sposób osiągnąć. Jeżeli twoje serce jest złe, takie same będą
twoje czyny. Zrozumiesz to, kiedy wsłuchasz się w swoje serce. Teneniel poruszyła się
niespokojnie.
- Myślę, że ty już to wiesz - ciągnął tymczasem Luke. - Przed kilkoma godzinami
mogłaś zabić Siostrę Nocy i jej wszystkich szturmowców podczas walki. Zamiast tego
starałaś się tylko osłonić naszą ucieczkę; przemknąć się obok nich w taki sposób, by
nas nie dostrzegli. Muszę przyznać, że twoja... wspaniałomyślność mnie zdumiała.
- Oczywiście. Gdybym zabiła tę Siostrę Nocy, stałabym się taka sama zła jak one
wszystkie - przyznała lekceważąco Teneniel, starając się nie okazywać trwogi na myśl
o tym, że mogłaby się przemienić w jedną z nich.
- Wsłuchiwałaś się w Moc i pozwoliłaś, żeby była twoją przewodniczką - wyjaśnił
Luke. - W innych sprawach postępowałaś jednak dość okrutnie. Starałaś się porwać
mnie i Isoldera. Czy naprawdę uważasz, że mogłabyś zrobić z mężczyzny swojego
niewolnika? Czy sądzisz, że mogłabyś ukamienować mnie i ciągle mieć nadzieję, że
pozostaniesz niewinna?
- Nie chciałam ciebie zabić, kiedy cię uderzyłam - oburzyła się dziewczyna. - Za-
mierzałam cię tylko pochwycić. Nie zrobiłam ci przecież krzywdy!
- Ale wiesz, że chwytanie i niewolenie innych ludzi jest naganne? - zapytał ją Lu-
ke.
Spojrzała na niego i niespokojnie się poruszyła.
- Ja... miałam nadzieję, że cię pokocham. A gdybym nawet nie pokochała, mogła-
bym sprzedać cię jakiejś innej, która pragnęłaby cię bardziej niż ja. To nie jest tak, że
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
145
chciałam zadać ci ból czy zrobić coś złego. Córki Allyi przecież zawsze zdobywały w
ten sposób swoich samców.
Luke westchnął, jak gdyby dawał za wygraną.
- Czy wszystkie córki Allyi tak postępują, czy tylko niektóre? - zapytał.
- Jeżeli jakaś kobieta jest bogata, może sobie kupić mężczyznę, którego pragnie -
odparła. - Ja nie jestem bogata.
Isolder pochylił się ku niej.
- A Siostry Nocy? - zapytał. - Do czego są im potrzebni szturmowcy?
- Przed ośmioma wiosnami przywódca z gwiazd przysłał tutaj szturmowców, żeby
zbudowali mu nowe więzienie - odrzekła Teneniel. - Jedna z kobiet wypędzonych z na-
szego klanu, Siostra Nocy o nazwisku Gethzerion, została zatrudniona przez nich, by
pomóc w chwytaniu zbiegłych więźniów. Z początku Imperialni ją lubili. Przyrzekli
zrobić z niej wojowniczkę. Obiecali, że stanie się bardzo sławna. Kiedy jednak zdali
sobie sprawę z mocy, jaką posiada, zaczęli się jej obawiać i postanowili nie pozwolić
jej na opuszczenie Dathomiry. Wysadzili w powietrze wszystkie gwiezdne statki, jakie
stały na terenie więzienia, uniemożliwiając w ten sposób odlot własnym wojskom. Get-
hzerion zabiła wszystkich, którzy sprawowali w więzieniu władzę, a szturmowców na
ten widok ogarnęło takie przerażenie, że spełniają teraz każdy kaprys tej kobiety. Obie-
cała im wolność w zamian za to, że pomogą jej odlecieć z Dathomiry. Kiedy przekona-
ła się, jak są słabi i jak bardzo się jej boją, pomyślała, że pewnego dnia będzie rządziła
wieloma światami bez końca. Na razie zadowala się toczeniem wojny z naszymi kla-
nami, zabijając niektóre siostry, a z innych robiąc niewolnice. Wiele sióstr z naszych
klanów przyłączyło się do niej z własnej woli.
- A co robi z tymi nieszczęśnikami, których przetrzymuje w więzieniu? - zapytał
Luke.
- Traktuje ich jak niewolników, licząc na to, że pewnego dnia będzie mogła ich
sprzedać lub wymienić na coś innego - rzekła Teneniel.
Luke przymknął oczy.
- Gethzerion dobrze wie, co robi - oświadczył po dłuższej chwili. - Ma nadzieję, że
uda się jej przeciągnąć wszystkie siostry na swoją stronę. Mając za sobą poparcie całej
armii Sióstr Nocy, naprawdę będzie mogła zostać liczącą się siłą w galaktyce. - Popa-
trzył na Teneniel. - Ile kobiet jest Siostrami Nocy?
- Nie więcej niż sto - odparła dziewczyna.
Przez kilka chwil odważyła się żywić nadzieję, że Luke zna sposób, jak się ich po-
zbyć, ale ujrzała jak zbladł, usłyszawszy jej odpowiedź.- A ile sióstr potrafiących rzu-
cać czary przebywa teraz w twoim klanie? - zapytał tylko.
Teneniel rzadko odwiedzała swój klan. Minęły trzy miesiące od chwili, kiedy była
w nim po raz ostatni. Wiedziała jednak, że w ciągu tego czasu wiele sióstr zginęło, a
wiele innych zostało porwanych przez Gethzerion. Obawiała się odpowiedzieć szcze-
rze, ale pomyślała, że może młody Jedi uzna tę liczbę za wystarczającą.
- Dwadzieścia pięć, najwyżej trzydzieści - powiedziała.
Ślub Księżniczki Leii
146
R O Z D Z I A Ł
16
Był wieczór. Płomienie w palenisku tańczyły, a żarzące się jaskrawo węgle
skwierczały za każdym razem, kiedy ściekały na nie krople tłuszczu z opiekanego na
rożnie mięsa. Mężczyźni dzielili je i nakładali odkrojone porcje na gliniane talerze, na
których leżały już bulwiaste korzenie, orzechy i surowe pędy rozmaitych roślin. Han
siedział obok Chewbaccy, Leii i Threepia na skórzanej poduszce, ułożonej na podłodze,
w fortecy należącej do klanu sióstr ze Śpiewającej Góry. Na skutek zmęczenia, uczucia
sytości i zapadającego mroku jego oczy same się zamykały. Marzył tylko o tym, by
móc położyć się i odpocząć. Siedzący przy nim Chewbacca jadł łapczywie, zapomina-
jąc o krępującym mu żebra bandażu. Granicząca z cudem zdolność Wookie'ego do re-
generacji organizmu sprawiała, że rany goiły się nieprawdopodobnie szybko.
Przez okno Han obserwował gromadzące się w oddali groźne, ciemne, burzowe
chmury, przecinane od czasu do czasu jaskrawymi błyskawicami. Nieco bliżej, nad
równiną i górami o stokach porośniętych lasem, widniało czyste, usiane jasnymi
gwiazdami niebo.
Siedzące w ciemnych kątach sali czarodziejki beztrosko się śmiały, ucząc swoje
córki rzucania czarów. Małe dziewczynki miały na sobie zwyczajne skórzane spódnice
i spodnie, a nie bogato zdobione stroje, w jakie były odziane doświadczone mistrzynie
czarodziejskiego fachu. Mimo to dorosłe kobiety zachowywały się w obecności swoich
dzieci bardziej swobodnie i naturalnie. Zdjęły nakrycia głów i rozpuściły włosy. Po-
zbywszy się swojej broni, nie wyglądały już tak groźnie i przypominały teraz Hanowi
normalne, trochę nieokrzesane chłopki.
Ich mężowie poruszali się bezszelestnie jak duchy, ubrani w tuniki utkane z włó-
kien egzotycznych roślin. Bez słowa podawali swoim żonom talerze z jedzeniem, a Han
odnosił wrażenie, iż porozumiewają się z nimi za pomocą telepatii.
Obok usiadła Augwynne, tak blisko, by móc przyciszonym głosem rozmawiać z
Hanem i Leią. Zwróciła uwagę, że Han często spogląda na zbierające się na niebie bu-
rzowe chmury.
- Nie martw się - powiedziała. - To Gethzerion pieni się z bezsilnej wściekłości.
Jest jednak zbyt daleko. Dziś wieczorem nie będzie u nas burzy Mocy.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
147
- Czy to Gethzerion sprawia, że się tak błyska? - zapytał Threepio, zwróciwszy na
starszą kobietę złote oczy. - Ależ ona musi mieć moc wyjściową!
Augwynne popatrzyła beztrosko na widoczne w oddali ciemne chmury, które w tej
samej chwili przeszyła rozgałęziona, ognista błyskawica, wywołana jak gdyby specjal-
nie z myślą o niej.
- Och, jest potężna, a w tej chwili wścieka się nie na żarty. Dziś w nocy jednak tu
nie przyjdzie. Jest zajęta zbieraniem sióstr swojego klanu i nie wyruszy do walki prze-
ciwko nam, dopóki nie skupi ich wszystkich bezpiecznie w jednym miejscu. A jeżeli
chodzi o twój tytuł własności Dathomiry - zmieniwszy temat rozmowy, zwróciła się do
Hana. - Czy sądzisz, że ma jakąkolwiek wartość?
- Będzie miał, kiedy Nowej Republice uda się odzyskać władzę w tym sektorze
galaktyki - uprzedziła go Leia.
- A kiedy to się stanie? - zapytała Augwynne.
- Trudno powiedzieć - odparł Han, spoglądając niespokojnie na niebo. - Może za
trzy miesiące, a może za trzy dziesięciolecia. Jestem jednak pewien, że wcześniej czy
później to nastąpi. Zsinj jest dzielnym wojownikiem, ale kiepski z niego administrator.
Im więcej zniszczymy statków należących do jego floty, tym szybciej światy, którymi
włada, zaczną wymykać mu się spod kontroli. A jego dowódcy skoczą mu do gardła,
kiedy tylko się zorientują, że przegrywa.
Chewbacca ryknął na znak, że jest o tym absolutnie przekonany.
- Chewie sądzi, że Zsinj podda się przed upływem roku - oświadczył Threepio. -
Moje programy wskazują jednak, że przy obecnym tempie wydarzeń może trzymać się
u steru władzy o wiele dłużej. Oceniam, że jego upadek nastąpi nie wcześniej niż za
czternaście koma trzy dziesiąte roku.
- Uważam, że Chewie jest bliższy prawdy - rzekł Han. - Sądzę także, iż przez jakiś
czas po tym fakcie może tu być dość gorąco.
- Powiedz mi - odezwała się Augwynne, a jej głos drżał z podniecenia. - W jaki
sposób mogłabym odkupić od ciebie tę planetę? Co cenisz sobie bardziej: złoto czy
klejnoty? W naszych górach nie brakuje ani jednego, ani drugiego.
W komnacie zaległa nagle głucha cisza. Wszystkie czarodziejki umilkły, z zapar-
tym tchem czekając na odpowiedź Hana.
Leia spojrzała z ukosa, jakby wiedziała, co odpowie. Czekała tylko, by wymienił
swoją cenę.
- No cóż - zawahał się Han. - Ponieważ jestem właścicielem wszystkiego na tej
planecie, a więc złoto i drogie kamienie są i tak moje. Planetę wyceniono na trzy mi-
liardy kredytów. Rzecz jasna, dotyczy to jedynie gruntu. W cenie tej nie została
uwzględniona wartość budynków i umocnień...
Augwynne przyglądała się przez chwilę jego twarzy, a potem kiwnęła głową, nie
zdając sobie widocznie sprawy z tego, że żartował. Popatrzyła na twarze innych sióstr.
- Klan kobiet ze Śpiewającej Góry nie ma pieniędzy - oświadczyła. - Zamiast nich
ofiarujemy ci swoje usługi. Wymień trzy życzenia, a my postaramy się je spełnić, o ile
będzie to leżało w naszej mocy.
Ślub Księżniczki Leii
148
- Dobrze - odezwał się Han, spoglądając po twarzach wpatrzonych w niego czaro-
dziejek.
Pamiętał dobrze, co powiedziała mu wcześniej Damaya. Mimo że czarodziejki nie
były jego wrogami, nie oznaczało wcale, że są jego sojuszniczkami. Mogły nimi zostać
za pewną cenę, a teraz właśnie wymieniły monetę. On jednak nie traktował tego, co
powiedziały, zbyt poważnie.
- Pierwsza rzecz, jakiej pragnę, to odlecieć z tej planety. - Uniósł głowę i popatrzył
w kamienny, sklepiony w górze sufit. - Oprócz tego chciałbym mieć trochę tego złota i
klejnotów, o których mówiłaś... powiedzmy tyle, ile będzie mógł unieść na grzbiecie
dorosły rankor. A co do ostatniego życzenia... jeżeli uda się wam ją przekonać, życzy-
łbym sobie, by Leia zgodziła się zostać moją żoną.
Augwynne popatrzyła na Hana i Leię, po czym z namysłem kiwnęła głową.
- Leia uprzedziła nas o tym, że wymienisz dokładnie te trzy rzeczy - oznajmiła. -
Klan kobiet ze Śpiewającej Góry zrobi wszystko, co w jego mocy, by zapłacić wymie-
nioną przez ciebie cenę, ale nie może uwzględnić twojej prośby dotyczącej Leii. Nie
możemy jej zmusić, żeby oddała ci swoją rękę. O świcie będziesz miał swoje złoto i
klejnoty. Już w tej chwili trzy nasze siostry są w drodze, by sprowadzić tutaj twój sta-
tek, tak byście ty i twój włochaty Wookie mogli go jak najszybciej naprawić.
- Chwileczkę! - zawołał Han, uświadomiwszy sobie poniewczasie, że wymieniając
cenę, nie zdawał sobie sprawy z tego, iż czarodziejki mogą potraktować jego słowa
poważnie.
- Za późno! - ucieszyła się zachwycona Leia. - W ten sposób pozbyłeś się planety!
Han zaczął protestować, a Chewie warknął groźnie, ale Augwynne uniosła rękę.
- Nie zmieniaj wymienionej ceny, Hanie Solo - powiedziała. - Klan sióstr ze Śpie-
wającej Góry z przyjemnością ją zapłaci, chociaż będzie to kosztowało życie wielu na-
szych kobiet. Gethzerion będzie walczyć z nami w nadziei, że pochwyci ciebie i twój
statek. Właśnie z tego powodu rozpętała na pustyni burzę Mocy. My jednak zastanowi-
łyśmy się nad twoimi warunkami i wyraziłyśmy zgodę na ich spełnienie.
Zastanowiły się nad moimi warunkami - pomyślał Han. To dlatego Leia spędziła z
nimi tyle czasu, kiedy był zajęty pracą w polu. Czarodziejki wyciągnęły z niej informa-
cję, że jest właścicielem planety, i zaczęły obmyślać sposób, w jaki mogłyby go jej po-
zbawić. To prawda, zgodziły się walczyć wraz z nim przeciwko Siostrom Nocy. Moż-
liwe, ze zgrały wszystko w czasie po to, by sprowadzić i Hana, i wiedźmy do fortecy w
tej samej chwili, i żeby Han mógł się na własne oczy przekonać, do czego są zdolne.
Krótko mówiąc, manipulowały nim od samego początku. Zwłaszcza Augwynne wyglą-
dała na szczególnie sprytną.
- Co zrobiłybyście, gdyby nawet udało się wam zostać właścicielkami Dathomiry?
- zapytał.
- Sprzedałybyśmy ziemię osadnikom - odezwała się
Augwynne - a później wynajęłybyśmy nauczycieli, by przybyli do nas z odległych
światów. Przyłączyłybyśmy się do Nowej Republiki i nauczyłybyśmy się waszych oby-
czajów, aby nasze dzieci nie musiały żyć jak wygnańcy w tych dzikich, niedostępnych
górach.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
149
Przemyślała to wszystko bardzo dobrze. Prawdę mówiąc, przez moment poczuł się
tak, jakby słuchał Leii. Musiała powiedzieć Augwynne, co ma mówić, kiedy on haro-
wał na polach.
- Przepraszam, czy wolno mi zapytać, w jaki sposób zamierzacie sprowadzić tu
nasz statek? - odezwał się niespodziewanie Threepio.
- Siostry udały się tam na trzech rankorach - odpowiedziała Augwynne. - Kiedy
dotrą na miejsce, zetną kilkanaście drzew i zrobią płozy, na których rankory przyciągną
statek. Potem wymówimy zaklęcie, uniesiemy go na szczyt góry i zamaskujemy do
czasu, kiedy go naprawicie. Czy ten sposób uważacie za właściwy?
- Przypuszczam, że tak - odparł zaskoczony Han. Nie był zachwycony faktem po-
zbycia się planety, ale teraz, kiedy zastanowił się nad tym trochę dłużej i uświadomił
sobie, jakie czary potrafią rzucać Siostry Nocy, doszedł do wniosku, że może otrzymał
za nią najlepszą cenę, jaką w tej sytuacji mógł uzyskać. - Jeżeli wasze rankory są tak
wielkie jak te, które widziałem przedtem, to trzy lub cztery wystarczą, aby pociągnąć
mój statek. Nie chciałbym tylko, żeby w drodze poobijały go jeszcze bardziej.
Augwynne zacisnęła usta i z namysłem wpatrywała się w Hana przez dłuższą
chwilę.
- Nasze siostry powinny wrócić przed świtem - rzekła w końcu. - Muszę cię jednak
ostrzec, że grozi d wielkie niebezpieczeństwo. Kiedy Gethzerion dowie się, że masz
statek, zrobi wszystko, co będzie w jej mocy, żeby go odebrać. Wyśle do walki swoje
Siostry Nocy.
- Jeżeli wiedźmy zaplanują atak - odezwała się milcząca dotąd Leia - ile czasu
zajmie im dotarcie do nas?
- Siostry Nocy są niezwykle ostrożne - odparła Augwynne. - Sądzę, że przystąpią
do ataku dopiero wówczas, kiedy będą pewne, że nas pokonają. Rzuciłyśmy czar, by
dowiedzieć się, jakie mają plany. W tej chwili niektóre wiedźmy przebywają z daleka
od innych i dopiero wracają do miasta na wezwanie swojej przywódczyni. Domyślam
się, że ruszą, gdy tylko zdołają połączyć swoje siły. Uważam, że stanie się to nie póź-
niej niż za trzy dni. Będziesz musiał naprawić swój statek i odlecieć przed upływem
tego czasu.
- Gdyż inaczej...? - zapytał Han.
- Gdyż inaczej wszyscy stracimy życie - odparła bardzo poważnie Augwynne. -
Jeżeli zaatakują nas wszystkie Siostry Nocy naraz, nie sądzę, by mój klan mógł się im
przeciwstawić. W tych górach mieszkają kobiety z co najmniej kilkunastu innych kla-
nów, ale najbliższy jest oddalony o cztery dni drogi. Wysłałam już szybkobiegaczki do
tych znad Szalonej Rzeki i z Czerwonych Wzgórz, prosząc o wsparcie, ale nie będą w
stanie dotrzeć tu na tyle szybko, by nam pomóc. Musisz więc odlecieć, zanim Siostry
Nocy nas zaatakują!
Han popatrzył na Chewbaccę, Leię i Threepia. Tym razem wplątał ich w nielichą
awanturę. Najlepszą rzeczą, jaką mógł zrobić dla ocalenia klanu, byłoby wysadzenie
statku, a wtedy Gethzerion i jej Siostry Nocy nie miałyby powodu, by ich ścigać. Gdy-
by to jednak zrobił, może już nigdy nie odlecieliby z tej planety. On sam dałby sobie
radę, będąc skazanym na spędzenie na Dathomirze reszty życia, ale co z Chewbaccą?
Ślub Księżniczki Leii
150
Był Wookie'em i miał rodzinę. Zostałby tu, gdyby mu kazano, ale Han nie mógłby za-
żądać od swojego włochatego przyjaciela takiej ofiary. A Threepio? Pozbawiony swo-
ich kąpieli olejowych, zapasowych części i smarów, rozsypałby się w ciągu roku. No i,
rzecz jasna, była jeszcze Leia. Zabrał ją w tę podróż wbrew jej woli, toteż czuł teraz, że
musi uczynić wszystko, by mogła powrócić. Wiedział jednak, że nie ceni swojej wol-
ności tak wysoko, by poświęcić dla niej życie innych istot.
Skrzyżowawszy nogi, oparł łokcie na kolanach i zaczął pocierać kostkami palców
zmęczone oczy. Zatuszowałem swoje ślady najlepiej jak umiałem - pomyślał. - Jednak
wcześniej czy później ktoś i tak mnie odnajdzie. Przede wszystkim Omogg mogła zo-
rientować się, dokąd poleciał. Drackmarianka była bardzo sprytna i mogła nawet sprze-
dać tę informację zawodowym łowcom nagród. Han był pewien, że Nowa Republika
wyznaczyła nagrodę za jego głowę. A zatem wcześniej czy później ktoś się tu pojawi,
by go szukać. Może więc nie powinien tracić nadziei na to, że jakoś uda mu się uciec z
Dathomiry.
- Co najmniej tak jak ty nie chcę, by Gethzerion odleciała stąd moim statkiem -
odezwał się do Augwynne. - Może jednak powinniśmy po prostu go jej oddać? Chewie
zaryczał, a Augwynne powiedziała:
- Nie możemy oddać Gethzerion statku. Jest zbyt silna. Nie wolno dopuścić, żeby
odleciała z Dathomiry.
- Posłuchaj, Han - odezwała się Leia. - Augwynne wyjaśniła mi kilka spraw, o któ-
rych nie wiedziałam. Myślę, że sam Imperator obawiał się Sióstr Nocy i dlatego obło-
żył planetę klątwą. Założył tu przed wieloma laty małą kolonię karną, nie wiedząc nic o
ich istnieniu. Kiedy w końcu poznał prawdę, wysadził w powietrze orbitalne lądowisko,
uniemożliwiając w ten sposób odlot i więźniom, i setkom swoich ludzi. Wolał to od ry-
zyka, że Gethzerion opuści Dathomirę. Tak bardzo się jej obawiał.
Te statki, które są nad nami, mają nie tylko przeszkodzić więźniom w ucieczce. Są
tam po to, by nikt do nich nie przyleciał. Nawet Zsinj, który włada teraz tym sektorem,
się boi. Strzegący więzienia szturmowcy mogliby w każdej chwili sklecić jakiś statek i
odlecieć z Dathomiry, ale lord pilnuje, by tego nie zrobili.
Han westchnął.
- Może zatem powinniśmy wysadzić „Sokoła" w powietrze? - zapytał. - Gethze-
rion nie miałaby wówczas żadnego powodu, by mnie ścigać.
- Nigdy nie ustępuj przed złem bez walki - powiedziała Augwynne. - To nasze naj-
starsze i najświętsze prawo. Kiedy się ustępuje przed złem, nawet o krok, wspomaga się
je i sprawia, że rośnie w siłę. Gethzerion urosła w siłę, gdyż kobiety z naszych klanów
ustępują jej od dawna. Kiedy spostrzegłyśmy, kim się staje, powinnyśmy wypowie-
dzieć jej natychmiast walkę, ale zawsze miałyśmy nadzieję, że wyrzeknie się służenia
ciemnej strome. Jeśli teraz będzie trzeba się jej przeciwstawić, to zrobimy to, gdyż
wiemy, że jest to naszym obowiązkiem. Ty zaś musisz naprawić swój statek i odlecieć.
To jest coś, co t y powinieneś zrobić. Jeśli o mnie chodzi, zrobię wszystko, co w mej
mocy, by cię chronić.
Han pogrzebał w kieszeni, wyciągnął z niej tytuł własności Dathomiry i wyciągnął
rękę, podając go Augwynne.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
151
- Proszę - powiedział. - Weź to.
Wymówiwszy te słowa, zastanowił się, jak mógł kiedykolwiek się łudzić, że Leia
zgodzi się zostać jego żoną, kierując się materialnymi dobrami, jakie jej mógł ofiaro-
wać.- Nie mogę - odparła Augwynne, odsuwając jego rękę na bok. - Jeszcze na niego
nie zapracowałyśmy.
- W takim razie weź go na przechowanie - oświadczył Han. - Do czasu, kiedy bę-
dziesz sądziła, że się wam należy.
Augwynne przyjęła sześcian i przez chwilę trzymała go w dłoni, spoglądając na
niego ze wzruszeniem wyraźnie widocznym na jej twarzy.
- Kiedyś... - wyszeptała.
Han westchnął. Przypomniał sobie zaciekłość, z jaką orbitujące statki niszczyły
wrak fregaty na brzegu tamtego jeziora, jakby chciały, by wszelki ślad po nim zaginął.
O części zapasowe będzie więc bardzo trudno. Gdyby miał je wszystkie: przewody,
chłodziwo i astronawigacyjnego robota, może on i Chewie mogliby naprawić „Sokoła"
w ciągu kilku godzin. Teraz jednak wydawało się to niemożliwe. Przewody mógłby
znaleźć gdziekolwiek... wystarczyłoby w tym celu zniszczyć chociażby kilka imperial-
nych robotów kroczących. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie mógłby spuścić chło-
dziwa z ich obwodów hydraulicznych, ale doszedł do wniosku, że byłoby to zbyt ryzy-
kowne. Mieszanka, jakiej tam używano, mogła nie odpowiadać wymaganiom stawia-
nym cieczom, chłodzącym generatory napędu nad-przestrzennego na dużych gwiezd-
nych statkach. Może zatem w więzieniu? Z pewnością, jeśli była tam choćby mała
stocznia, można by znaleźć w niej kilka baryłek odpowiedniego chłodziwa, rezerwowy
astronawigacyjny mózg czy nawet kompletnego robota typu R2.
- Rano zacznę sprawdzać swój statek, by się przekonać, jak bardzo jest uszkodzo-
ny - powiedział. -- Na razie wiem tylko, że muszę mieć kilka zapasowych części. Oba-
wiam się, że będzie trzeba wyprawić się po nie jutro do więzienia. Augwynne, czy mo-
głabyś wysłać z nami w drogę kogoś, kto służyłby za przewodnika?
Augwynne przyglądała mu się przez chwilę, a w jej ciemnych oczach i siwieją-
cych włosach odbijały się płomienie tańczące w palenisku.
- Myślę, że powinieneś teraz odpocząć - powiedziała. - Jutro rano będziesz mógł
obejrzeć swój statek i przekonać się, co trzeba w nim naprawić.
Han przeciągnął się i ziewnął. Zobaczył, że Leia wpatruje się w kamienną podłogę
koło paleniska. W pierwszej chwili wydało mu się, że rozmyśla, ale po chwili zorien-
tował się, że jest taka zmęczona, iż prawie śpi, pozwalając błądzić swoim myślom.
Wstał i zdjął z jej głowy hełm. Zdumiał się, kiedy stwierdził, że jest bardzo lekki.
- Chodź - odezwał się do niej. - Pora iść do łóżka. Popatrzyła na niego, jakby nie
wiedząc, o czym mówi, ale po chwili w jej oczach zapaliły się iskry zakłopotania, a
może gniewu.
- Nie zamierzam iść z tobą do łóżka! - oświadczyła.
- Chodziło mi tylko o to... myślałem, że może chcesz, bym przygotował ci jakieś
miejsce do spania -- odrzekł.
Leia, wciąż zagniewana, odwróciła głowę i zapatrzona gdzieś w dal mruknęła:
- Aha.
Ślub Księżniczki Leii
152
- Wszyscy wyglądacie na zmęczonych - odezwała się Augwynne. - Zaprowadzę
was do sypialni.
Zapaliła świecę od płomieni w palenisku i wyprowadziła Hana, Leię, Chewbaccę i
Threepia z sali biesiadnej. Powiodła ich po stopniach wykutych w skale na wyższe pię-
tro do dużej komnaty sypialnej. Z komnaty można było wyjść na otoczony niską balu-
stradą kamienny taras, z którego rozciągał się widok na cały płaskowyż. Na podłodze
ułożono kilkanaście słomianych legowisk okrytych grubymi i ciężkimi pledami. Służą-
cy Augwynne rozpalił ogień na niewielkim palenisku, a starsza kobieta wyszła na taras,
by przyjrzeć się błyskawicom i odległej burzy. Po chwili zaczęła cicho nucić, a kiedy
wróciła, oświadczyła:
- Gethzerion się niecierpliwi. Wysłała w drogę swoje Siostry Nocy i kazała im za-
jąć stanowiska u stóp fortecy. Muszę podwoić straże. Śpijcie dobrze.
- Dziękujemy - odezwał się Threepio i klepnął ją po plecach. - No cóż, wydaje się
bardzo gościnna. Ciekaw jestem, jakie mogą tu mieć oleje i smary - dodał, kiedy zostali
sami.
Zaczął przemierzać komnatę, rozglądając się po kątach.
Leia zdjęła okrywającą ją szatę, wyjęła z olstra blaster i ukryła go pod pledem, a
potem wyciągnęła się na swoim legowisku. Chewbacca udał się w kąt pomieszczenia i
usiadł tam, zamykając oczy i zwieszając głowę, ale nie wypuszczając laserowego mio-
tacza z łapy. Han rozejrzał się po komnacie i zajął legowisko znajdujące się najbliżej
okna, gdzie docierało dużo świeżego górskiego powietrza. Czuł, że stan jego zatok zde-
cydowanie się pogorszył. Wspaniale - pomyślał. - Wygrywam planetę w karty, a kiedy
przybywam, żeby rzucić na nią okiem, okazuje się, że jestem na nią uczulony. Z oddali
dobiegał go huk grzmotów, natomiast z komnat na niższym piętrze dochodził śpiew
czarodziejek. Słyszał także szmer kropli wody ściekających na taras za oknem komna-
ty.
Było cicho, ale Han nie mógł spać. W pewnej chwili usłyszał, jak krążący nerwo-
wo po komnacie Threepio przystanął i zapytał:
- Księżniczko Leio, czy nie chcesz posłuchać jakiejś kojącej muzyki, która pozwo-
liłaby ci szybciej zasnąć?
Złocisty android stał na środku wykutej w skale komnaty. Jego oczy rzucały bły-
ski, a głowa była nieco przechylona na jedną stronę.
- Muzyki? - zapytała Leia.
- Tak. Właśnie skomponowałem piosenkę -- oświadczył Threepio. - Myślałem, że
może chciałabyś, bym ci ją zaśpiewał.
Ton jego głosu wskazywał, że czułby się urażony, gdyby Leia nie zgodziła się go
wysłuchać.
Księżniczka zmarszczyła brwi, a Han poczuł, że robi mu się jej żal. Wprawdzie
nigdy nie słyszał, jak Threepio śpiewa piosenki, ale nie wyobrażał sobie, by mogło to
być coś ładnego.
- Jasne - odrzekła z wahaniem w głosie Leia. - Ale może tylko jedną zwrotkę.
- Och, bardzo dziękuję! - ucieszył się android. - Zatytułowałem swoją piosenkę:
„Zalety Króla Hana Solo".
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
153
Po chwili rozległa się przygrywka pełna pohukiwania rogów i brzęczenia instru-
mentów strunowych, a Han stwierdził, że ogarnia go zdumienie. Wiedział wprawdzie,
że Threepio potrafi naśladować głosy, i pamiętał, jak android wydawał z siebie różne
dźwięki, kiedy opowiadał Ewokom historyjki, ale nigdy jeszcze nie słyszał wydobywa-
jącej się z niego prawdziwej muzyki. Tymczasem głosy, jakie rozbrzmiały w komnacie,
sprawiały wrażenie prawdziwej orkiestry symfonicznej.
Po chwili Threepio zaczął kręcić się niczym w tańcu, zgrzytając i piszcząc meta-
lowymi stopami o kamienną podłogę.
W końcu zaśpiewał niskim, głębokim głosem przypominającym do złudzenia
śpiew Jukasa Akima, jednego z najbardziej popularnych piosenkarzy galaktyki:
Jest właścicielem planety
Całej, choć trochę dzikiej.
Kochają go kobiety,
Kochają także Wookie.
Choć jest nieśmiały i smutny,
Ma takie piękne usta.
Jest bardziej wrażliwy, niż się sądzi.
Refren śpiewany przy akompaniamencie trzech kobiet, których głosy brzmią jak
głos Leii:
Han Solo,
Co za mężczyzna! Solo.
Marzenie każdej księżniczki!
Threepio zakończył fanfarą graną na rogach i bębnach wybijających rytm, po
czym zwrócił się w stronę Leii i złożył jej głęboki ukłon. Księżniczka wpatrywała się w
niego w milczeniu, a widoczne w jej oczach niedowierzanie stopniowo zmieniało się w
przerażenie.
- Hej, to było całkiem niezłe! - odezwał się Han. - Ile zwrotek ułożyłeś?
- Na razie piętnaście - odparł Threepio. - Ale nie wątpię, że bez trudu mógłbym
ułożyć ich znacznie więcej.
- Nawet o tym nie myśl! -rzekła Leia, a Chewie zaryczał, przyznając, że jest tego
samego zdania.
- Dobrze, dobrze - obruszył się Threepio i ograniczył moc wyjściową, przygoto-
wując się do spędzenia nocy.
Han położył się i mimo woli uśmiechnął do swoich myśli. Refren: Han Solo, Co
za mężczyzna! Solo... rozbrzmiewał mu w głowie, przywodząc na myśl głupie, natrętne
melodyjki. Threepio sprawił mu dużą przyjemność. Han wiedział, że android zadał so-
bie niemało trudu.
W komnacie rozległo się sapanie Chewbaccy, świadczące o tym, że Wookie w
końcu zapadł w sen. Han jednak długo nie mógł zasnąć.
- Han? - szepnęła nagle Leia.- Tak?
- To było bardzo miłe z twojej strony. Wiesz, kiedy ofiarowałeś jej tę planetę.
- Och - odparł zduszonym głosem. - To nie było nic wielkiego.
Ślub Księżniczki Leii
154
- Wiesz, czasem jesteś całkiem sympatycznym gościem. Han uniósł brwi i popa-
trzył w przeciwległy kąt komnaty, w którym leżała na swoim legowisku Leia, przykryta
kocem po samą szyję.
- No więc, hmm, czy to znaczy, że mnie kochasz? - zapytał.
- Nie - odparła beztrosko. - To znaczy, że czasem myślę, iż jesteś naprawdę sym-
patycznym gościem.
Han ponownie się położył i uśmiechnął się do siebie, wdychając aromatyczne
nocne powietrze.
Kiedy Augwynne wróciła do sali obrad, siostry z jej klanu siedziały blisko siebie,
tworząc krąg. Oprócz nich w komnacie było wielu mężczyzn i sporo dzieci.
- No cóż - odezwała się do sióstr, trochę zdenerwowana obecnością pozostałych
osób. Pamiętała, że kiedyś przysięgła je chronić. - Wszystkie słyszałyście, co zapropo-
nowali nam zaświatowcy. Musimy teraz postanowić, jaki sposób pozwoli nam najlepiej
wywiązać się z umowy.
- Przed kilkoma godzinami zacytowałaś werset z „Księgi Prawa", mówiący, że nie
powinnyśmy ustępować przed złem - odparła stara Tannath. - Powiedz mi jednak, czy
my, kobiety klanu ze Śpiewającej Góry, kiedykolwiek nie ustępowałyśmy przed złem?
Gethzerion stała się taka silna, gdyż zawsze byłyśmy jej posłuszne. Kiedy zaczęła słu-
żyć ciemnej stronie, mogłyśmy łatwo położyć temu kres!
- Sza! - rozkazała jej Augwynne. - To przecież bardzo dawne dzieje, a teraz nie
możemy już naprawić tamtego błędu. Poza tym ufałyśmy, że kiedyś uda się Gethzerion
zawrócić ze złej drogi.
- Pogwałciła wszystkie nasze prawa - sprzeciwiła się stara Tannath. - A zgodnie z
prawem te siostry, które popełnią zło, powinny udać się na pustkowie, by szukać tam
oczyszczenia. Celem życia Gethzerion stało się jednak zjednoczenie wygnanych kobiet
i stworzenie z nich klanu Sióstr Nocy. Mogłyśmy je łatwo zabić, kiedy było ich mniej
niż tuzin. A kiedy zaczęły pracować dla ludzi Imperatora, można było przynajmniej ich
ostrzec. My jednak nigdy nie wypowiedziałyśmy tej walki. Przyznaj, Augwynne, że za
bardzo ją kochałaś, a my za bardzo się jej bałyśmy. Powinno się ją zabić przed wieloma
laty.
- Tannath, nie kwestionuj w obecności mężczyzn i dzieci decyzji, które podjęto
dawno temu - rzekła Augwynne, nie kryjąc rozdrażnienia. - Nie możemy ich denerwo-
wać.
- A dlaczego nie? Czy sądzisz, że moje słowa zdenerwują ich bardziej niż ataki
Gethzerion? - zapytała Tannath. - „Nigdy nie ustępuj przed złem". Domagam się, żeby
rada szanowała własne prawo.
- Przecież rada wyraziła zgodę, dzisiaj po południu - przypomniała jej Augwynne.
- Wszystkie zgodziłyśmy się pomóc Leii i jej zaświatowcom.
- Postanowiłyśmy im pomóc, ale czy sądzisz, że mamy zapłacić im pełną cenę?
Nawet jeśli pomożemy im naprawić statek i odlecieć, czy uważasz, że Gethzerion po-
zwoli nam długo cieszyć się tym skromnym zwycięstwem? Nie, będzie chciała się na
nas zemścić.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
155
W pomieszczeniu zapadła głucha cisza. Członkinie klanu rozważały słowa Tanna-
th i Augwynne. Jeżeli siostra z innego klanu ukradła którejś mężczyznę-niewolnika i
wzięła go za męża, odebranie go siłą przez poprzednią właścicielkę uważane było za
coś niestosownego. Trzeba było pogodzić się ze stratą. Augwynne zrozumiała, że stara
kobieta zna Siostry Nocy aż za dobrze. Czarownice nie pogodziłyby się z faktem, że
klan sióstr ze Śpiewającej Góry mógłby odnieść w walce z nimi choćby najskromniej-
sze zwycięstwo.
Siostra Shen, która siedziała i karmiła piersią dziecko, uniosła nagle głowę i spoj-
rzała przerażona po twarzach innych kobiet.
- Musimy przygotować się do ucieczki - powiedziała. - Już teraz możemy ewaku-
ować dzieci i starców, i wyprawić ich w drogę do kobiet z klanu znad Szalonej Rzeki.
Poza tym powinnyśmy być gotowe do odwrotu, kiedy Gethzerion zdecyduje się rozpo-
cząć atak.
- I zostawić statek w rękach Sióstr Nocy? - zapytała ją Tannath.
- Tak - odezwała się inna siostra. - Jeżeli Gethzerion odleci, pozbędziemy się jej
na dobre.- Na jak długo? - zapytała siostra Azbeth. - Gethzerion marzy o potędze i sła-
wie. Wie, że jesteśmy jej wrogami i będzie ścigała nas tak długo, dopóki nie pozabija.
Umożliwiając jej ucieczkę, niczego nie zyskamy. Musimy z nią walczyć.
- Ale gdybyśmy stąd uciekły... - odezwała się kolejna kobieta.
- Wówczas Siostry Nocy by nas ścigały i zmusiły do walki na otwartej przestrzeni,
gdzie nie mogłybyśmy się nawet bronić - dokończyła Tannath. - Nie, musimy walczyć
tutaj, w sercu Śpiewającej Góry, gdzie uzbrojenie i forteca będą nam chociaż trochę
pomocne.
- Siostry, dlaczego przez cały czas mówicie o walce? - odezwała się czarodziejka
siedząca w ostatnim rzędzie.
- A czy mamy jakieś inne wyjście? - spytała Tannath.
- Obawiam się, że będzie to walka, której nie uda się nam wygrać - stwierdziła
Augwynne.
- Jeżeli zdecydujemy się na odwrót, będzie to oznaczało, że godzimy się z prze-
graną bez walki - oświadczyła stara kobieta. - Jeżeli chodzi o mnie, wybieram walkę.
Która z was jest po mojej stronie?
Stara czarodziejka spojrzała po twarzach innych, a w komnacie zapadła głucha ci-
sza. Siedzące kręgiem kobiety wstrzymały oddech. Augwynne popatrzyła na stanow-
czość malującą się na ich twarzach i zdecydowanie widoczne w ich oczach. Zrozumia-
ła, że decyzja, którą powinny były podjąć dawno temu, przychodzi im z wielkim tru-
dem.
Siostra Shen przystawiła dziecko do drugiej piersi.
- Jestem z tobą, Tannath - powiedziała.
Po chwili dwie inne kobiety odezwały się niemal równocześnie:
- I ja także.
Ich nieśmiałe głosy zabrzmiały jak szmer pierwszych kamieni zwiastujących ru-
szenie wielkiej lawiny.
Ślub Księżniczki Leii
156
Dobiegający z oddali huk grzmotów obudził Hana w parę godzin później. Poczuł
słodki zapach perfum. Ogień w palenisku przygasł i w pomieszczeniu panował mrok.
Ujrzał Leię, stojącą na tarasie, zwróconą twarzą w jego stronę, przyglądającą mu się z
uwagą. Skraj jej długiej szaty ścielił się po kamieniach, a rozproszony blask księżyca
otaczał aureolą głowę.
- Han, chodź do mnie - powiedziała.
W ciszy uśpionego pokoju jej głos zabrzmiał nienaturalnie głośno, ale przyjemnie.
Han powoli podniósł się ze swojego słomianego legowiska, chrząknął cicho i za-
pytał:
- Co się stało? Co robisz na tarasie?
Leia jednak tylko przyłożyła palec do ust i spojrzała w dół, poza niską balustradę.
- Chodź! - szepnęła.
Han, czując lekkie zdenerwowanie, pospieszył ku niej. Leia wydawała mu się ta-
ka... spokojna, taka odprężona. Taka niepodobna do siebie. Jej oczy były duże i błysz-
czące. Zastanawiał się, czy to ciemności tak bardzo rozszerzyły jej źrenice. Kiedy zna-
lazł się przy niej, ujęła go za rękę. Palce jej małej dłoni były zimne i o wiele bardziej
kościste. Pozwolił, by poprowadziła go do krawędzi balustrady.
- Chodź ze mną - odezwała się do niego nieco głośniej. - Nie pozwolę, żebyś
upadł.
Zaczęła cicho śpiewać i kołysać się lekko niczym w tańcu, a Han poczuł się tak,
jakby jego umysł spowijał ciepły wełniany koc, nie pozwalając trzeźwo myśleć. Leia
tymczasem zrobiła krok do przodu i zawisła przed nim w powietrzu. Han pomyślał
przez moment, że powinien być zdumiony, ale w pewien sposób wydało mu się oczy-
wiste, że Leia unosi się, nie dotykając stopami podłoża. Chciał uczynić to samo, ale na-
gle poczuł ucisk w gardle, twarz zaczęła go palić i nie mógł opanować drżenia kolan.
- Nie bój się - szepnęła Leia. - To wcale nie tak wysoko jak sądzisz, a ja nie po-
zwolę, by stała ci się krzywda.
Han poczuł, że jego kolana przestały drżeć, a wrażenie pieczenia na twarzy i za
uszami ustąpiło. Stanął na skraju balustrady.
Nagle od strony znajdującego się za jego plecami wejścia na taras skoczyła ku
niemu ciemna, odziana w skóry postać. Stalowe wibroostrze, które trzymała w dłoni,
wydało basowy pomruk i przecięło z góry na dół twarz Leii. Kobieta wrzasnęła i opa-
dła, chwytając Hana za przegub i starając się go ściągnąć z balustrady w przepaść.
Han zrozumiał, co mu grozi. Odruchowo szarpnął się do tyłu, uwalniając rękę, a
Leia, nie przestając krzyczeć, opadła na skały dwieście metrów niżej.
Odziana w skórzany strój zjawa popchnęła Hana, prze-wracając go na taras, wy-
ciągnęła blaster i zaczęła strzelać w stronę stromego, skalnego stoku góry, po którym
wspinały się kobiety. Trzymając się ściany w nienaturalny sposób przypominały pająki.
Wszystkie wyglądały jak Leia. Han gwałtownie nabrał powietrza w płuca i patrzył, jak
jedna po drugiej odpadają od ściany i szybują w przepaść, by bezpiecznie wylądować u
stóp góry. Po chwili na tarasie znalazły się inne strażniczki i także otworzyły ogień z
blasterów. Po upływie kilku sekund Siostry Nocy zniknęły.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
157
Kobieta, która ocaliła mu życie, ściągnęła kaptur z głowy i zdyszana stała w chmu-
rach jasnobłękitnego dymu, pozostałego po strzałach z blasterów. Była to Leia.
- Wiedziałam, że po ciebie przyjdą - powiedziała, spoglądając z ukosa na Hana, a
on, widząc groźne błyski w jej oczach i zdecydowanie, z jakim trzyma blaster, był pe-
wien, że tym razem patrzy na prawdziwą księżniczkę. - Jeszcze wrócą.
Ślub Księżniczki Leii
158
R O Z D Z I A Ł
17
Był ranek. Isolder siedział w jaskini przy ognisku i smażył jajecznicę z kilkunastu
jaszczurczych jaj. Od czasu do czasu spoglądał na ściany, podziwiając namalowane na
ich chropowatej powierzchni sylwetki tańczących kobiet. Pod sufitem gromadził się
złowieszczy siwy dym z ogniska. Na dworze właśnie wzeszło słońce i przez gęstwinę
splątanych gałęzi drzew przeświecały pierwsze ogniki światła. Siedząca na jednym z
pobliskich drzew jaszczurka zaczęła wydymać skrzela i skrzeczeć.
Teneniel leżąca w przeciwległym kącie jaskini poruszyła się, otworzyła oczy i
wspierając się na łokciu, zmieniła położenie ciała.
- Dziękuję, że mnie nie opuściłeś - odezwała się do Isoldera, mrugając, żeby po-
zbyć się resztek snu.
- To nic szczególnego - odparł.
- Mogłeś przecież uciec - sprzeciwiła się łagodnie dziewczyna.
Isolder kiwnął głową i spojrzał w inną stronę, nie chcąc patrzeć w jej oczy, w któ-
rych malowała się nie skrywana wdzięczność. Teneniel się zamyśliła. Stojący w kącie
Artoo rozbłysnął światełkami i zwiększył dopływ mocy, przygotowując się na spotka-
nie dnia. Mały robot rozejrzał się po jaskini, a potem wydał z siebie cichy świergot.
Po chwili Teneniel powiedziała:
- Twój elektroniczny przyjaciel zapytał, czy wiesz, dokąd poszedł Luke.
Isolder poczuł, jak po plecach przechodzą mu zimne dreszcze. Za każdym razem,
kiedy się tego nie spodziewał, Luke albo Teneniel robili coś, co wykraczało poza umie-
jętności zwykłych ludzi. Najpierw Teneniel podeszła do niego, kiedy czekał na Luke'a
na brzegu rzeki. Obeszła go kilka razy, tańcząc i śpiewając bojaźliwie, a później wycią-
gnęła do niego rękę ze sznurem. Pomyślał na początku, że może to jakiś miejscowy
zwyczaj. Sięgnął po sznur, by go uchwycić, ale ten wyskoczył w powietrze i owinął się
wokół jego ciała tak szybko i mocno, że przez chwilę miał wrażenie, iż dziewczyna
rzuciła w niego wężem. Zanim miał czas krzyknąć, wepchnęła mu do ust knebel. Póź-
niej miał okazję oglądać dolinę, w której Teneniel wydała walkę ludziom Zsinja. Pa-
trzył na ziemię, nad którą przeszła burza, widział odarte z kory, pozbawione liści drze-
wa. Teraz zaś był świadkiem, jak zrozumiała słowa obcej, cybernetycznej mowy. Czuł
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
159
się bardzo niepewnie w obecności istot obdarzonych tak niezwykłą, nadprzyrodzoną
niemal siłą.
- Luke wyszedł, by napełnić manierki. Za chwilę powinien wrócić. Ile czasu mu-
simy jeszcze iść, żeby dotrzeć do twojego klanu? - dodał, zwracając się do dziewczyny.
Odwrócił smażone na patelni jajka na drugą stronę, przysłuchując się, jak skwier-
czą i strzelają.
Teneniel wstała, owinęła szatą swoje nagie ciało i podeszła do ogniska. Isolder
spodziewał się, że usiądzie obok niego, by się ogrzać, ale ona nachyliła się nad nim,
ujęła w dłonie jego twarz i pocałowała go namiętnie w usta. Na całej Hapes nie było
kobiety, która potraktowałaby go w taki sposób, pocałowała z taką zachłannością. Kie-
dy skończyła, cofnęła się o krok i przesunęła językiem po wargach, jakby chcąc zapa-
miętać, jak smakuje. Kobiety, które dotychczas znał, odnosiły się do niego z szacun-
kiem, ale i z rezerwą.
- Jesteś bardzo przystojny - powiedziała. - Chciałabym, żebyś był Luke'em, a nie
jakimś zwykłym prostakiem.
Isolder przez chwilę musiał się zastanowić. Był księciem ukrytych światów i nie
pamiętał, by ktoś nazwał go kiedyś prostakiem. Kiedy jednak zobaczył emanującą z
niej siłę, zrozumiał, że miała prawo myśleć o nim w taki sposób.
- Luke jest... dobrym człowiekiem, wielkim człowiekiem - przyznał jej rację. -
Myślę, że wiem, dlaczego go lubisz.
- Śniłam o nim przez całą noc - rzekła Teneniel. - Ty nigdy nie mógłbyś zająć jego
miejsca w moim sercu.
Isolder pomyślał, że te słowa zabrzmiały w jego uszach dziwnie obco, i nagle zdał
sobie sprawę z tego, iż działo się tu znacznie więcej, niż był w stanie pojąć. W tej samej
chwili do jaskini wszedł Luke.
- Napełniłem wodą manierki, a szlak przed nami wygląda na bezpieczny - oświad-
czył. - Możemy ruszać w dalszą drogę.
Isolder zdrapał z patelni jajecznicę o konsystencji gumy i nałożył na talerze Tene-
niel i Luke'a. Dziewczyna z niesmakiem skrzywiła nos, ale Luke powiedział:
- Niezła. Powinnaś chociaż spróbować.
- Nie wiem, co jadacie na swoich światach, ale jestem pewna, że nie znacie się na
przyrządzaniu potraw - odparła.
Nie tknęła swojej jajecznicy.
Po zwinięciu obozu przeszli kilometr lasem i trafili na szeroką, pokrytą drobnym
żwirem ścieżkę wiodącą z północy na południe. Teneniel wybrała kierunek południowy
i poprowadziła ich ścieżką cztery kilometry, a potem skręciła na szerszą drogę wiodącą
na wschód wzdłuż koryta rzeki. Wczesnym przedpołudniem dotarli do podmokłej doli-
ny. Unoszące się wszędzie tumany mgły przysłaniały stoki ograniczących ją stromych
gór. Teneniel poprowadziła ich pod górę, ścieżką wijącą się po kamiennych stopniach,
wciąż jeszcze wilgotnych i śliskich po nocnym deszczu. Ujęła Isoldera za przegub i
trzymała go przez całą drogę, jak gdyby był uczniakiem, który może poślizgnąć się i
spaść ze stoku. Gdy znaleźli się na szczycie, książę pomyślał, że spogląda na dolinę
Ślub Księżniczki Leii
160
pełną dziwacznych głazów; kiedy jednak ruszył za dziewczyną przez mgłę, ujrzał
dziwnie odziane kobiety siedzące na nieruchomych jak posągi koszmarnych potworach.
Zatrzymał się, by spojrzeć na kobiety, na ich hełmy, kunsztownie zdobione
wierzchnie szaty i błyszczące tuniki z pokrytego łuskami materiału. Usłyszał, jak robot
Luke'a drży w obudowie i trwożliwie piszczy. Teneniel ścisnęła mocniej przegub Isol-
dera i pociągnęła za sobą. Luke podążył za nimi.
Kiedy przechodzili obok nieruchomych, ledwo widocznych we mgle bestii, pa-
trzące na Isoldera kobiety zaczęły wydawać głośne zawodzące okrzyki, uśmiechając się
znacząco do Teneniel. Książę nie miał wątpliwości, co miały oznaczać te wołania. Ko-
biety podziwiały go, widząc w nim przede wszystkim samca.
Teneniel poprowadziła ich w dół do kamiennej platformy, a później znów pod gó-
rę po stopniach wykutych w litej skale do fortecy o ścianach noszących ślady walki.
Obecność przybyszów musiała wzbudzić sensację, gdyż zaczęły podążać za nimi tłu-
my.
Kiedy znaleźli się przed wejściem do fortecy, na ich powitanie wyszła stara kobie-
ta w hełmie ze złocistego drewna ozdobionym ogromnym białym klejnotem.
- Witaj, Teneniel, córko mojej córki - powiedziała. - Minęło wiele miesięcy od
czasu, kiedy widziałyśmy cię po raz ostatni. Czy znalazłaś to, czego szukałaś?
- Tak, babciu - odrzekła dziewczyna i nie wypuszczając z dłoni przegubu księcia,
przyklęknęła na kolano. - Polowałam w okolicach wraku starego statku niemal na gra-
nicy pustyni. Przez cały czas prowadziła mnie wizja, aż zaczęłam się bać, że ogarnie
mnie rozpacz. Udało mi się jednak pochwycić tego mężczyznę, który przybył tu z odle-
głych gwiazd, i oświadczam, że biorę go za męża.
Uniosła wysoko w powietrze rękę księcia.
- Nazywa się Isolder z planety Hapes!
Isolder osłupiał. Wyszarpnął rękę, a potem cofnął się o krok, ale stojące za nim
kobiety przysunęły się bliżej, zawodząc i mrucząc z zachwytu.
- Siostry, widzicie tego mężczyznę - odezwała się stara kobieta. - Czy któraś pod-
daje w wątpliwość fakt, że należy do Teneniel?
Napięcie widoczne w postawie dziewczyny uświadomiło księciu, że była to nie-
bezpieczna chwila. Staruszka spojrzała po twarzach tłumu, a Isolder popatrzył na wo-
jowniczki. Twarze niektórych się zachmurzyły, zdradzając zazdrość, a w oczach innych
widział rozbawienie zmieszane z pożądaniem.
- Ja! - powiedział, kiedy stało się jasne, że żadna z kobiet nie zabierze głosu.
Staruszka z wrażenia cofnęła się o krok.
- Przyszedł ze mną z własnej woli! - oświadczyła Teneniel. - Miał okazję uciec,
ale zdecydował się zostać ze mną.
W jej głosie zabrzmiał taki ból i taki zawód, że Isolder nie wiedział, co powie-
dzieć.
- Ja... ja tylko chciałem jej pomóc - oznajmił, spoglądając na starą kobietę, jak
gdyby szukał u niej zrozumienia. - Była ranna. Chciałem tylko pomóc jej tutaj dotrzeć.
Nagle z jednej z nisz wykutych w sklepionym przejściu wyłoniła się Leia. Miała
na sobie suknię z błyszczących czerwonych łusek.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
161
- Isolder? Luke? - zawołała, a książę poczuł, jak serce rośnie mu z radości.
Z trudem powstrzymywał łzy, kiedy Leia podbiegła ku jego wyciągniętym rękom i
znalazła się w jego objęciach.
- Czy nic ci się nie stało? - zapytał.
- Nic a nic - odparła. - Nie do wiary, że przebyłeś taki szmat przestrzeni, by mnie
znaleźć. Luke! - zawołała niespodziewanie do brata.
Uwolniwszy się z objęć księcia, podbiegła i uściskała młodego Jedi. Isolder, wi-
dząc to, zamarł bez ruchu z otwartymi ustami. Nie przypuszczał, że księżniczka i Luke
mogą być sobie tak bliscy.
- Czy znasz tego mężczyznę? - zwróciła się stara kobieta do Leii. - Czy jest twoim
niewolnikiem?
- Nie, Augwynne - odparła Leia, odsuwając się o krok od Isoldera i Luke'a. -Tam,
skąd pochodzę, nie ma niewolników.
Augwynne przez chwilę się zastanawiała.
- A więc Teneniel zdobyła go w uczciwy sposób - oświadczyła. - Należy do niej.
- Isolder kiedyś ocalił mi... - zaczęła niepewnie Leia, ale urwała, kiedy stara kobie-
ta spojrzała na nią piorunującym wzrokiem.
- Co takiego? - zapytała. - Prosisz mnie, żebym darowała mu wolność, używając
tych samych argumentów, którymi wcześniej się posłużyłaś, błagając o wolność dla
Hana Solo?
- Zostaliśmy napadnięci - rzekła Leia. - Isolder walczył i ocalił mi życie.
Augwynne spojrzała jej prosto w oczy.
- Nie jesteś tego pewna - oznajmiła sceptycznie. - Dlaczego? Jak wygląda prawda?
- To było bardzo krótkie starcie - odezwała się księżniczka pełnym żalu głosem. -
N^e jestem pewna, do kogo strzelali nasi napastnicy: do mnie czy do Isoldera.
- Dziękuję, że odpowiedziałaś szczerze - rzekła Augwynne i poklepała dłoń księ-
cia.
Później przeniosła spojrzenie na Luke'a.
- A co z tym? - zapytała, zwracając się do Teneniel. - Też nie wygląda najgorzej.
Czy jego także uznajesz za swojego niewolnika? Teneniel i księżniczka krzyknęły nie-
mal jednocześnie:
- Ocalił mi życie!
- Jest męską czarodziejką - dodała Teneniel. - Jest obdarzonym wielką mocą ryce-
rzem Jedi. To on zabił Siostrę Nocy Ocheron.
Usłyszawszy te słowa, wiele czarodziejek cofnęło się i zaczęło syczeć, rzucając
sceptyczne spojrzenia na Luke'a. Niektóre zaczęły coś szeptać w swojej mowie. Widząc
ich zatrwożone spojrzenia i zmarszczone brwi, słysząc ich tajemnicze szepty, Isolder
domyślił się, że dzieje się coś ważnego, coś czego nie jest w stanie zrozumieć. Zdawało
mu się, że siostry uznały pojawienie się młodego Jedi za... złą wróżbę.
Augwynne spojrzała uważnie na Luke'a, a później popatrzyła z politowaniem na
kobiety. Pokręciła głową i zaśmiała się, udając przerażenie.
- Pni! Trzech obcych mężczyzn w naszym klanie i tylko jeden nadaje się na mę-
ża... a i to niezupełnie. Wygląda na to, że każdy z nich chociaż raz ocalił życie Leii.
Ślub Księżniczki Leii
162
Zawsze marzyłam o tym, by odlecieć stąd i zobaczyć, jak wygląda inny świat, ale te-
raz... zastanawiam się, czy dałabym sobie radę. Siostro Leio, czy zawsze ktoś czyha na
twoje życie?
W głosie Augwynne wyraźnie wyczuwało się zniecierpliwienie. Niemal błagała
Leię, by księżniczka zmieniła temat rozmowy.
- No cóż, to prawda, kilka ostatnich lat nie należało do łatwych - przyznała Leia.
- Dobrze będzie, jeżeli któregoś wieczoru zechcesz usiąść przy ognisku i opowie-
dzieć nam swoje dzieje - rzekła Augwynne. - Teraz jednak muszę podjąć decyzję. Prze-
kazuję tego oto mężczyznę, Isoldera, pod opiekę Teneniel Djo, żeby kiedyś uczyniła z
niego swojego męża.
- Co takiego? - zapytała Leia tak głośno, że Isolder aż podskoczył.
Augwynne pochyliła się w jej stronę.
- Należy do Teneniel - szepnęła jej do ucha, jakby chciała ją uspokoić. - Polowała
na niego, pochwyciła go, a poza tym jest bardzo samotna.
- Nie możecie zrobić z niego niewolnika! - zaprotestowała Leia.
Augwynne wzruszyła ramionami i machnęła ręką w stronę stojących przed nią ko-
biet, jakby domagała się od nich potwierdzenia.
- Oczywiście, że możemy. Każda kobieta z mojej rady ma na własność przynajm-
niej jednego mężczyznę.
- Nie obawiaj się - odezwała się Teneniel, także pragnąc ją uspokoić. - Będę go
traktować należycie.
- Luke! - odezwała się nagląco Leia. - Musisz je powstrzymać! Nie możesz po-
zwolić im tego zrobić!
Luke przez chwilę się zastanawiał, ale potem także wzruszył ramionami.
- To ty jesteś wysłanniczką Nowej Republiki - powiedział. - Znasz prawo galak-
tyczne lepiej niż ja. Uważam, że powinnaś zająć się tym sama.
Leia, której na chwilę odebrało mowę, spojrzała na Hana i Isoldera. Książę bły-
skawicznie analizował sytuację. Prawo Nowej Republiki stanowiło, że sprawami zwią-
zanymi z zarządzaniem dowolną planetą powinien zajmować się jej gubernator, kim-
kolwiek by był, albo przedstawiciel miejscowej władzy, gdyby gubernatora nie było. W
przypadku Dathomiry przedstawicielką miejscowej władzy była Augwynne i Nowa
Republika mogła jedynie złożyć na jej ręce formalny protest.
- Protestuję! - oświadczyła Leia. - Składam jak najostrzejszy protest!
- Co to znaczy? - zapytała ją Augwynne. - Czy zamierzasz walczyć z Teneniel Djo
o prawo posiadania tego mężczyzny na własność?
Isolder pokręcił głową, dając jej znak, by tego nie robiła, a Leia popatrzyła przez
chwilę na jego twarz.
- Jaka to ma być walka? - zapytała. - Czy mamy zagadać się nawzajem na śmierć,
czy coś w tym rodzaju?
- Możliwe - odparła Augwynne, kręcąc głową. - A może rozsądniej byłoby złożyć
Teneniel propozycję kupna...
Luke także pokręcił głową i popatrzył na Leię.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
163
- Nie martw się - powiedział beztrosko. - Jestem pewien, że wszystko się dobrze
skończy.
Leia zastanawiała się przez dłuższą chwilę, a potem zwróciła się do dziewczyny.
- Teneniel Djo - oświadczyła. - Chcę kupić od ciebie tego sługę. Co chcesz, bym ci
za niego dała?
Teneniel spojrzała na twarze innych kobiet, a Isolder nagle uświadomił sobie, że
więcej osób może chcieć wziąć udział w licytacji.
- Nie jest na sprzedaż... na razie-postanowiła dziewczyna. Leia spojrzała na Isolde-
ra.
- Przykro mi - powiedziała.
Teneniel ujęła dłoń księcia i spojrzała mu w oczy. Jej źrenice miały barwę czystej
miedzi, niespotykaną w oczach żadnej kobiety z Hapes. Nie starał się uwolnić ręki.
Prawdę mówiąc, nawet nie czuł się zakłopotany. Już sam ten fakt wydał mu się dziwny.
Jego rozum i doświadczenie życiowe podpowiadały mu, że powinien walczyć z tymi
barbarzyńskimi obyczajami, ale w głębi duszy czuł, że nie tylko nie boi się Teneniel,
ale nawet darzy ją bezgranicznym zaufaniem.
Luke objął Leię, pragnąc ją pocieszyć, a Artoo przysunął się do niej tak blisko, że
mogła pogładzić dłonią jego kopułkę z czujnikami.
- A gdzie Han i Chewie? - zapytał Luke. - Myślałem, że będą z tobą.
- Wkrótce powinni tu być - oznajmiła Leia. - Wczesnym rankiem siostry sprowa-
dziły tu „Sokoła". Han zajęty jest sprawdzaniem urządzeń, które uległy uszkodzeniu.
Lądowanie na Dathomirze nie wyszło statkowi na dobre, ale „Sokół" jest naszą jedyną
nadzieją na oderwanie się od tej skały. A co stało się z twoim statkiem?
Luke wyczuł ostrzeżenie w jej głosie, kiedy pytała o statek.
- To, co z niego zostało, zapewne można byłoby sprzedać w składnicy złomu -
powiedział.
Isolder zwrócił uwagę na fakt, że młody Jedi nie wspomniał ani słowem o tym, iż
myśliwiec księcia jest sprawny. Potraktował to jako przestrogę. Mgła, która w czasie,
kiedy rozmawiali, uniosła się ponad góry, wisiała teraz tuż nad ich głowami niczym
niebiański sufit.
Isolder poczuł nagle, że ktoś dotknął jego pośladka. Odwrócił się. Tłum tłoczących
się za nim czarodziejek napierał na niego tak mocno, że najbliższe kobiety ocierały się
o jego plecy. Pomyślał, że może chcą tylko dokładniej przyjrzeć się Leii, ale nagle
uświadomił sobie, że nie chodzi im ani o Leię, ani o Augwynne. Tłoczyły się, bo chcia-
ły zobaczyć go z bliska. Młoda czarodziejka poklepała go po udzie i szepnęła mu do
ucha, nie kryjąc pożądania:
- Nazywam się Ooya. Chodź ze mną, to pokażę ci, gdzie spędzam noce.
- Lepiej wejdźmy do środka, żeby porozmawiać - odezwała się Leia do Teneniel,
chwytając rękę czarodziejki.
Schwyciła także władczym gestem rękę Isoldera i pociągnęła go za sobą. - Chodź,
poszukamy teraz Hana - powiedziała, spoglądając przez ramię na tłoczące się kobiety.
Isolder pomyślał, że to dziwne, jak bardzo uścisk dłoni Leii jest podobny do tego,
jakim trzymała jego przegub Teneniel. Nie zdążyła spędzić na planecie dwóch dni, a
Ślub Księżniczki Leii
164
już nauczyła się naśladować język gestów i ruchów ciała czarodziejek. Tak samo jak
one chodziła z uniesioną głową i stąpała dumnie jak królowa. Pomyślał, że po upływie
tygodnia naśladowałaby siostry klanu tak dobrze, jakby się pośród nich urodziła. Umie-
jętność ta była jedną z tych subtelnych rzeczy, której mogły się nauczyć tylko wytraw-
ne, zręczne dyplomatki.
Udali się do fortecy, a czarodziejki zostały przed bramą. Niektóre zaczęły wznosić
okrzyki albo wydawać pożądliwe, zawodzące jęki. Isolder poczuł, że na jego twarzy
pojawiają się rumieńce.
Kiedy przeszli przez wrota, Augwynne dotknęła ramienia księcia, zatrzymując i
jego, i Luke'a.
- Idź teraz do swoich przyjaciół - zwróciła się do młodego Jedi - ale wróć do mnie
jak najszybciej. Twoje przybycie tutaj nie jest przypadkowe.
Leia poprowadziła ich przez labirynt korytarzy i schodów najpierw sześć pięter
pod górę, a później korytarzem wiodącym w dół do wielkiej, podobnej do jaskini kom-
naty. Niemal całą jej wolną przestrzeń zajmował „Sokół". Isolder nie ujrzał jednak żad-
nego otworu, przez który można by wprowadzić statek.
Przez chwilę uważnie przyglądał się kamiennym ścianom i po kilku sekundach
zobaczył pęknięcia, widoczne w odległym kącie na wielkich głazach. Oznaczało to, że
czarodziejki musiały rozkruszyć skalną ścianę, unieść „Sokoła" o dwieście metrów w
górę i ponownie zasklepić powstały otwór, kiedy statek pod osłoną mgły znalazł się w
środku. Z pewnością natrudziły się przy tym co niemiara. Nie mogły dokonać takich
rzeczy, dysponując jedynie techniką z epoki żelaza. Isolder czuł gdzieś w głębi duszy,
że nawet nie chciałby wiedzieć, w jaki sposób udało się im tego dokonać.
„Sokół" oświetlał całą komnatę jednym z reflektorów, miał włączone także światła
pozycyjne. Kiedy statek znajdował się poza fortecą, Han nie mógł uruchomić wszyst-
kich jego systemów, gdyż wówczas musiałby się liczyć z możliwością dostrzeżenia go
z orbity; tu jednak gruba warstwa skały uniemożliwiała wykrycie jego funkcjonujących
urządzeń elektronicznych.
Weszli do wnętrza statku po opuszczonej rampie i zastali Hana i Chewie'ego w
sterowni, zajętych przeprowadzaniem diagnostycznych testów. Protokolarny android
usuwał fragmenty zwęglonego na żużel okablowania w sąsiedztwie głównych generato-
rów statku.
- Witaj, Han! - zawołał Luke, kiedy w końcu znaleźli się w tym właśnie pomiesz-
czeniu.
Han jednak nie odpowiedział na jego entuzjastyczny okrzyk. Zamiast tego wbił
spojrzenie w ekran komputera. Isolder uświadomił sobie, że Hana dręczą tak wielkie
wyrzuty sumienia, iż nie ma odwagi spojrzeć Luke'owi w oczy.
- A więc jednak znalazłeś nas tutaj, mały? - odezwał się w końcu. - No cóż, domy-
ślałem się, że to tylko kwestia czasu. Muszę przyznać, że to wszystko nie wygląda do-
brze. Nie zabrałeś przypadkiem ze sobą zapasowych części?
- O co ci chodzi, Han? - zapytał go Luke. Wookie poklepał młodego Jedi po ra-
mieniu i warknął coś tkliwie na powitanie. - Porwałeś Leię i ciągnąłeś ją ze sobą przez
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
165
pół galaktyki, narażając na tyle niebezpieczeństw, a teraz mówisz mi „cześć", tak jakby
się nic nie stało.
Han obrócił się na swoim kapitańskim fotelu i uśmiechnął z przymusem. Miał
ochotę krzyczeć.
- Widzisz, to było tak - powiedział. - Wygrałem tę planetę w karty i nie mogłem
się doczekać, kiedy ją zobaczę. Tymczasem kobieta, którą kocham, zamierzała uciec z
innym, więc namówiłem ją, żeby wyprawiła się ze mną w krótką podróż. A kiedy tu
przybyliśmy, okazało się, że niebo roi się od wojennych statków. Nikt jakoś nie za-
troszczył się o to, by powiedzieć mi, że planeta jest obłożona klątwą. Zestrzelono mój
statek, a kiedy się rozbiliśmy, banda czarownic postanowiła rozpętać wojnę o to, kto
posiądzie jego szczątki. Mówię ci, Luke, to był naprawdę paskudny tydzień. Jak sądzę,
zechcesz prawić mi kazania, aresztować mnie albo najzwyczajniej pobić. Powiedz le-
piej, jak ty spędziłeś tydzień?
- Mniej więcej tak samo - odpowiedział Luke. Przez chwilę się nie odzywał, pa-
trząc tylko na wyciągnięty panel z urządzeniami kontrolnymi. - Co właściwie stało się z
twoim statkiem?
- No cóż - odparł Han. - Zniszczeniu uległy generatory ochronnych pól przeciwu-
darowych i gniazdo dziobowych czujników, a mózg komputera astronawigacyjnego się
przepalił. Poza tym wyciekło około dwa tysiące litrów chłodziwa z głównego reaktora
statku.
- Mam ze sobą Artoo - zaproponował niepewnie Luke. - Może się zająć nawigacją.
Luke popatrzył na Isoldera, oczekując, że coś powie. Książę zdawał sobie sprawę
z tego, iż nie była to właściwa chwila na wymówki czy rękoczyny. Przede wszystkim
musieli zabrać się do wspólnej pracy. Niemniej z najwyższym trudem powstrzymywał
się, by nie skoczyć na Hana Solo z pięściami.
- Mam tutaj swój myśliwiec - odezwał się w końcu, a Teneniel ujęła go za rękę.
Isolder powiedział to bardzo cicho, ale i tak dla pewności obejrzał się przez ramię.
Na szczęście żadna inna czarodziejka nie poszła za nimi do statku Hana.
- Masz na Dathomirze zdolny do lotu statek? - zapytał Han. - Ile osób może nim
lecieć?
Isolder przez chwilę zastanawiał się, co powiedzieć. Czy gdyby oświadczył, że
dwie, Han zechciałby mu go odebrać i odlecieć z Leią?
- Dwie.
Luke popatrzył dziwnie na księcia, a Han głęboko odetchnął, nie kryjąc ulgi.
- Chciałbym, żebyś zabrał Leię i odleciał z nią stąd jak najszybciej - powiedział. -
Jest tutaj zgraja kobiet, które gotowe są zabijać, żeby zabrać ci ten statek. Nie sądzę,
byś miał ochotę się z nimi spotkać.
- Chciał cię tylko wypróbować - odezwał się niedbale Luke. - W kabinie jego my-
śliwca jest miejsce tylko dla jednej osoby, a poza tym spotkaliśmy się już z Siostrami
Nocy.
Twarz Hana nachmurzyła się z gniewu, ale w jego oczach malowało się przygnę-
bienie.
- Zdałeś egzamin, generale Solo - powiedział Isolder.
Ślub Księżniczki Leii
166
- Nasza sytuacja jest bardzo trudna - ostrzegł go Han. - Nie igraj ze mną w tak bru-
talny sposób.
Księciu nie spodobał się ton jego głosu.
- Masz szczęście, że nie igram brutalniej - oświadczył. - Za to, co zrobiłeś, z przy-
jemnością stłukłbym cię na kwaśne jabłko. Kto wie, czy jeszcze tego nie zrobię. Luke
rzucił Isolderowi taksujące spojrzenie.
- Proszę bardzo - odparł Han. - Możesz w każdej chwili spróbować, jeżeli wydaje
ci się, że dasz radę.
Książę popatrzył uważnie na Chewbaccę. Wookie specjalizowali się w swoistej
formie walki wręcz. Kiedy któryś z nich chciał obezwładnić przeciwnika, po prostu wy-
rywał mu ręce, a jeżeli to nie wystarczało i przeciwnik nadal zdradzał chęć do walki,
Wookie bez zastanowienia wyrywał mu także nogi. Isolder wolał się upewnić, że Wo-
okie nie weźmie udziału w walce. Chewbacca wzruszył ramionami i w odpowiedzi na
to nieme pytanie zawył coś w swojej mowie.
- Chwileczkę - odezwała się nagle Leia. - Przestańcie! Mamy wystarczająco dużo
kłopotów. Nie pora na wewnętrzne niesnaski. Isolderze, przyleciałam tutaj z Hanem z
własnej woli... no, prawie. Prosił mnie, bym towarzyszyła mu w tej wyprawie, a ja wy-
raziłam zgodę.
Isolder popatrzył z niedowierzaniem na księżniczkę, nie rozumiejąc, o co chodzi.
Widział przecież nagrany wideohologram z rzekomym porwaniem, a nie mógł uwie-
rzyć, że Leia go okłamuje.
- Uhm - odezwał się, najwyraźniej zakłopotany. - Generale Solo, domyślam się, że
jestem ci winien przeprosiny.
- Wspaniale - powiedział Han. - Możemy zatem zabierać się do pracy. Dlaczego
nie mielibyśmy zacząć od tego, w jaki sposób się stąd wyrwać?
- W drodze jest już flota mojej matki - oświadczył książę. - Powinna dotrzeć tutaj
za siedem lub osiem dni, licząc od dzisiaj.
- Kiedy mówisz o flocie, to ile statków masz na myśli? - zapytał go Han.
- Około osiemdziesięciu niszczycieli - odrzekł Isolder. Szczęka Hana opadła, ale
Leia powiedziała:
- Siedem dni to za późno. Jeżeli Augwynne się nie myli, Siostry Nocy zaatakują za
trzy dni.
Isolder objął ramieniem Leię.
- Mój robot astronawigacyjny poradzi sobie ze skokiem w nadprzestrzeń - powie-
dział. - Moglibyśmy odesłać księżniczkę do domu.
- Nie sądzę - odparła Leia. - Nigdzie bez was nie polecę. Han, ile czasu zajęłaby ci
naprawa statku, gdybyś miał wszystkie potrzebne części?
Han zajął się obliczeniami. Usunięcie pęknięcia, przez które wyciekło chłodziwo,
zajęłoby mu tylko kilka minut. Nowe będzie można wlać już wtedy, kiedy znajdą się w
powietrzu. Jednostkę R2 dałoby się naprawić w mgnieniu oka tak, by mogła zająć się
nawigacją. Zainstalowanie nowych generatorów ochronnych pól przeciwudarowych
może pochłonąć aż dwie godziny. Najłatwiejszą rzeczą będzie wymiana gniazda z
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
167
uszkodzonymi czujnikami. A zatem dwie godziny, jeżeli wszyscy pomogą i będą się
starali pracować jak najszybciej.
- Dwie godziny - powiedział.
- Wszystkie potrzebne części możemy zdemontować ze statku Isoldera - zapropo-
nowała Leia. - Naprawimy „Sokoła" i wyniesiemy się z Dathomiry.
Książę popatrzył sceptycznie na statek Hana. Był duży, znacznie większy od jego
myśliwca... co najmniej czterokrotnie dłuższy, a jeżeli wziąć pod uwagę luki towarowe
i dodatkową aparaturę zapewniającą ochronne pola, musiał mieć blisko czterdziesto-
krotnie większą masę.
- Jakiego typu generatorów ochronnych pól przeciwudarowych używasz? - zwrócił
się do Hana.
- Mam zainstalowane cztery rzędy nordoxiconów trzydziestek ósemek - odparł
tamten. - Poszły wszystkie. A jakie ty masz u siebie?
- Trzy rzędy taiboltów dwunastek. Chewbacca coś ryknął.
- Tak, to na nic - zgodził się z nim Han. - A co z dziobowym gniazdem z czujni-
kami?
- Ma szerokość zero koma sześć metra - rzekł książę.
- To dla mnie trochę za mało - skrzywił się Han - ale można by spróbować je przy-
spawać. Byłoby węższe i przez to możliwości czujników trochę by się zmniejszyły.
- Tak, to mogłoby rozwiązać problem - zgodził się z nim Isolder. - Tylko gdzie
zdobyć dostatecznie duży generator pola ochronnego?
- Czy nie moglibyśmy poradzić sobie bez niego, proszę pana? - wtrącił się Thre-
epio.
- To zbyt ryzykowne - odrzekł Han. - I nie chodzi tu o pociski. Trzeba odchylić to-
ry lotu mikrometeorytów. Gdyby chociaż jeden przedostał się do gniazda z czujnikami,
mógłby zniszczyć całą aparaturę.
- A może jakieś generatory pól znajdują się w pobliżu więzienia? - odezwał się
Han, unosząc bezradnie ręce. - Opancerzone stanowiska dział albo rozbity statek. My-
ślę, że będę musiał tam pójść i sprawdzić.
- Jeżeli znajdziemy cokolwiek, co może się nam przydać, to będzie potrzeba siły
przynajmniej czterech mężczyzn, aby to ruszyć - rzekł Isolder. - Ktoś piąty będzie nas
musiał asekurować. Do tego dochodzi problem przetransportowania wszystkiego do
fortecy. Mówimy przecież o prawie dwóch tonach sprzętu.
- Przeniesieniem generatorów będziemy się martwili, kiedy je zdobędziemy -
oświadczył Han. - Jestem pewien, że w więzieniu muszą być antygrawitacyjne sanie.
- Możecie na mnie liczyć - odezwał się Luke.
- Na mnie też - dodała Leia.
Isolder w milczeniu rozważał sytuację. Nie będą mogli zabrać Chewbaccy. Naj-
prawdopodobniej nikt z mieszkańców planety, oprócz żołnierzy, nigdy nie widział
Wookie'ego. To samo dotyczy Threepia. Było więc ich za mało i chociaż nie chciał na-
rażać niepotrzebnie Leii, nie było innego wyjścia. Popatrzył błagalnie w oczy Teneniel
i zobaczył, że czarodziejka jest przerażona, ale zdecydowana.
Ślub Księżniczki Leii
168
- Zaprowadzę was do więzienia - oświadczyła. - Nigdy jednak nie byłam w środ-
ku. Nie wiem, czego szukacie, i nie potrafię powiedzieć, gdzie to znaleźć.
- Czy któraś z sióstr twojego klanu była tam kiedykolwiek? - zapytała Leia.
Teneniel wzruszyła ramionami.
- Augwynne będzie to wiedziała lepiej ode mnie. Zaraz ją zawołam - powiedziała.
Wyszła i po kilku minutach wróciła ze starą kobietą.
- Żadna z sióstr naszego klanu nie była nigdy w środku, jeżeli nie liczyć tych, któ-
re stały się Siostrami Nocy - rzekła Augwynne.
Zamilkła na chwilę, jakby zastanawiając się nad czymś.
- A siostra Barukka? - zapytała z wahaniem w głosie Teneniel. - Słyszałam, że je
opuściła?
Augwynne wahała się przez dłuższy czas, a potem spojrzała Leii w oczy.
- Jest kobietą z naszego klanu. Przystała do Sióstr Nocy. Później zapłaciła straszną
cenę, żeby móc się od nich odłączyć. Mieszka teraz samotnie na wygnaniu, ale niedaw-
no zwróciła się do nas z prośbą, abyśmy ją ponownie przyjęły do naszego grona. Moż-
liwe, że mogłaby zaprowadzić was do więzienia i powiedzieć, gdzie macie szukać tego,
co jest wam potrzebne.
- Wydawało się, że miałaś duże opory, aby nam ją polecić - powiedziała Leia. -
Dlaczego?
- Walczy teraz o to, żeby się oczyścić - odparła łagodnie Augwynne. - Popełniła
niewypowiedziane okrucieństwa, które pozostawiły na jej psychice głębokie piętno. Ży-
je na wygnaniu. Takie jak ona są... niepewne, niegodne zaufania.
- Ale była w więzieniu? - zapytał Han.
- Tak - przyznała Augwynne.
- Gdzie jest teraz?
- Barukka mieszka w jaskini zwanej Kamiennymi Rzekami. Mogę kazać którejś z
wojowniczek, żeby was tam zaprowadziła.
- Ja ich tam zaprowadzę, babciu - zaproponowała Teneniel, kładąc dłoń na ramie-
niu Augwynne. - Zabierz ich teraz do sali narad i daj im coś do zjedzenia. Możesz też
pokazać mapę, żeby wybrali trasę marszu. Ja w tym czasie każę dzieciom, by przygo-
towały dla nas wierzchowce. - Ujęła Isoldera za rękę. - Proszę, chodź ze mną. Chciała-
bym z tobą porozmawiać - powiedziała, pociągając go za sobą, jakby pewna, że pójdzie
za nią bez wahania.
Powiodła go na dół schodami. Wędrowali labiryntem korytarzy, przystając po
drodze tylko raz, żeby zabrać dzban z wodą. Potem zaprowadziła go do małej komnaty,
w której znajdował się pojedynczy materac i kufer. Na jednej ścianie wisiało oprawione
w srebrne ramy duże lustro, a pod nim zlew.
- To był kiedyś mój pokój. Mieszkałam tu, kiedy przebywałam jeszcze pośród
sióstr klanu - powiedziała. Otworzyła kufer i wyjęła z niego dwie miękkie tuniki z
błyszczącej jaszczurczej skóry: czerwoną i zieloną. Wyciągnęła je w stronę księcia. -
Jak myślisz, w której będę się bardziej podobała Luke'owi? - zapytała.
Isolder nie odważył się powiedzieć, iż uważa pomysł ubierania się w jaszczurcze
skóry za cokolwiek barbarzyński.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
169
- Zielony pasuje bardziej do twoich oczu - odparł. Teneniel kiwnęła głową i nie-
dbałym ruchem zdjęła podartą i zabrudzoną tunikę, ściągnęła buty i stanęła przed lu-
strem. Potem sięgnęła po kawałek tkaniny, zanurzyła w dzbanku z wodą i zaczęła prze-
cierać nim całe ciało. Isolder z trudem przełknął ślinę. Wiedział, że ludzie żyjący na
niektórych planetach mają szczególne wyobrażenie o skromności, ale rzeczowy sposób,
w jaki Teneniel się myła, uświadomił mu, że wcale nie usiłuje go uwieść.
- Wiesz, nie rozumiem twoich obyczajów - odezwała się po chwili. - Wczoraj ra-
no, kiedy cię pochwyciłam, myślałam, że mnie pragniesz. Muszę przyznać, że to mi
pochlebiło. Dałam ci wszelkie szansę, byś mógł uciec. Pozwoliłam nawet, żebyś sam
trzymał w dłoni koniec krępującego cię sznura. Wiedziałam, że przybyłeś tu, by znaleźć
sobie kobietę. Wyczuwałam to dość wyraźnie. - Zmarszczyła brwi i odwróciła głowę,
by popatrzyć na księcia. - Teraz jednak przekonałam się, że nie pragniesz po prostu ko-
biety, pragniesz tylko tej jednej o imieniu Leia.
- Tak - przyznał Isolder, patrząc na mięśnie jej karku i pleców.
Gdyby miał ocenić jej urodę zgodnie z wzorcami Hapan, Teneniel nie była piękna.
Ale książę zauważył, że jest imponująco umięśniona. Z całą pewnością miała atletyczną
budowę. Isolder znał na Hapes tylko kilka podobnie wspaniałych pod tym względem
kobiet. Mięśnie Teneniel nie rysowały się tak wyraźnie pod skórą jak u kulturystki ani
nie były wąskie i długie jak u biegaczki czy pływaczki. Można rzec, że były czymś po-
średnim.
- Czy lubisz górskie wspinaczki? - zapytał. Odwróciła głowę i przesłała mu prze-
lotny uśmiech.
- Tak - odrzekła. - A ty?
- Nigdy nie próbowałem.
Dziewczyna wytarła ciało ręcznikiem, włożyła tunikę przez głowę, wyciągnęła na
wierzch długie włosy i zaczęła czesać poskręcane pukle.
- Bardzo lubię wspinać się po górach, tak długo, aż cała spocę się z wysiłku - po-
wiedziała. - Kiedy w końcu dotrę na szczyt, mogę zdjąć ubranie i wykąpać się w śnie-
gu, jeżeli pogoda jest odpowiednia.
Chociaż nie mógłby powiedzieć, że jej wdzięki go pociągają, musiałby być na-
prawdę bardzo zmęczony, aby nie marzyć
0 niej w nocy.
- Tak, sądzę, że mogłabyś to zrobić - odparł.
Kiedy skończyła czesać włosy, nałożyła na nie opaskę z lśniącego białego płótna,
a potem odwróciła się do niego
1 uśmiechnęła.
- Isolderze, zwróciłabym ci wolność już teraz, ale gdybym to uczyniła, pochwyci-
łyby cię natychmiast inne siostry klanu - oznajmiła. - Myślę więc, że dopóki tu jesteś,
będzie dla ciebie lepiej, jeżeli oficjalnie nadal pozostaniesz moim niewolnikiem, mo-
żesz czuć się jednak jak wolny człowiek.
Książę zrozumiał, że stara się być dla niego miła.
- Jesteś bardzo hojna - powiedział.
Ślub Księżniczki Leii
170
Teneniel złożyła przyjacielski pocałunek na jego czole, a potem ujęła go ponownie
za rękę i poprowadziła na dół do sali obrad.
Zastali tam Leię i innych. Wszyscy gromadzili się wokół leżącej na podłodze
wielkiej, wykonanej z pomalowanego gipsu mapy. Jedna z sióstr klanu wytyczała na
niej trasę marszu, która powiodłaby ich z dala od znanych szlaków uczęszczanych
przez szpiegów Gethzerion. Tą pełną niebezpieczeństw, liczącą ponad sto czterdzieści
kilometrów górzystych pustkowi trasą, mieli dojść do pustyni, na skraju której znajdo-
wało się więzienie. Trasę tę mogły przejść w obie strony w ciągu trzech dni tylko naj-
silniejsze rankory.
Isolder popatrzył na Leię. Zastanawiał się, czy naprawdę nic się jej nie stało, i czy
Han porwał ją, czy też poleciała z nim z własnej woli. Nie sprawiała wrażenia ani prze-
rażonej, ani zagniewanej, ale książę nie mógł pogodzić się z myślą, że chciała od niego
uciec, i to decydując się na ten krok w jednej chwili. Przysiągł sobie, że jeżeli wybierze
Hana, będzie walczył o jej względy. Niepostrzeżenie podszedł do niej i ujął ją za rękę.
Leia uśmiechnęła się, spojrzawszy na niego czule, a on stał tak obok niej przez dobre
dziesięć minut, kiedy czarodziejka wytyczała drogę, i myślał tylko o cudownym profilu
jej twarzy, kolorze oczu i odurzającym zapachu długich włosów.
Kiedy zjedli posiłek, Augwynne powiodła Luke'a i księcia do bocznej komnaty, w
której siedziała, głośno chrapiąc, okryta pledem bezzębna starowina z kosmykami si-
wych włosów na niemal łysej głowie. Spoczywała na kamiennej ławie, na której poło-
żono poduszkę, a usługiwały jej dwie stare, chociaż znacznie od niej młodsze kobiety.
- Matko Rell - szepnęła do staruszki Augwynne, lekko potrząsając ją za ramię. - Są
tutaj dwaj mężczyźni, którzy chcieli się z tobą widzieć.
Rell głęboko westchnęła, otworzyła oczy i zmrużyła je, spoglądając na Luke'a.
Pomarszczoną skórę jej twarzy szpeciły purpurowe, starcze plamy, ale jej oczy błysz-
czały niczym dwa brązowe ognie. Czule ujęła rękę Luke'a.
- Ależ to jest Luke Skywalker - odezwała się, jakby go poznając. - Ten sam, który
przed wieloma laty założył akademię Jedi.
Luke drgnął, zdumiony. Wiedział, że staruszki nie uprzedzono o tym, kto przyj-
dzie.
- Jak miewa się twoja żona i dzieci? - zapytała tymczasem Rell. - Czy cieszą się
dobrym zdrowiem?
- Dzię...dziękuję, mają się całkiem dobrze - zająknął się Luke.
Isolder poczuł, jak na karku jeżą mu się wszystkie włosy. Miał wrażenie, że patrzy
w oślepiające światło.
Starowina uśmiechnęła się, jak gdyby o tym wiedziała.
- To dobrze, to bardzo dobrze - rzekła. - Jeżeli zdrowie dopisuje, to już dużo. Czy
widziałeś się ostatnio z Mistrzem Yodą? Jak się miewa ten stary filut?
- Nie widziałem go od dawna - odparł Luke.
Rell puściła jego rękę, a jej oczy zmatowiały. Wyglądało, że po chwili nie pamię-
tała już nawet tego, że Luke nadal przed nią stoi.
Augwynne zwróciła jej uwagę na księcia.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
171
- Matko Rell, Luke przyszedł tu z przyjacielem, który także pragnął się z tobą wi-
dzieć - powiedziała i włożyła przegub Isoldera w podobne do szponów palce staruszki.
- Och, przecież to książę Isolder - powiedziała stara kobieta, wyciągając głowę, by
na niego spojrzeć. - Ale... sądziłam, że Gethzerion cię uśmierciła. Jeżeli żyjesz, to...
Patrzyła na niego przez chwilę, ale potem, kiedy dotarło do niej znaczenie tego, co
powiedziała, jej twarz się nachmurzyła.
- Znów musiałam śnić na jawie, prawda? - zapytała. - Który wiek mamy teraz?
- Tak, matko, znowu śniłaś na jawie - rzekła kojąco Augwynne, gładząc rękę sta-
rowiny. Rell jednak nie puściła przegubu Isoldera, choć jej oczy ponownie zmatowiały.
- Matka Rell ma ponad trzysta lat - wyjaśniła Augwynne - ale jej duch jest tak sil-
ny, że nie pozwala jej ciału umrzeć. Kiedy byłam dzieckiem, często powtarzała, że kie-
dyś pojawi się u nas Mistrz Jedi ze swoim uczniem, a kiedy to się stanie, mam przy-
prowadzić ich prosto do niej. Powiedziała, że ma dla ciebie ważną wiadomość, ale w tej
chwili jej umysł nie pracuje jasno. Przykro mi.
Augwynne wyglądała na zdenerwowaną. Starała się uwolnić dłoń Isoldera z zaci-
śniętych palców Rell. Staruszka uśmiechnęła się, a jej łysiejąca głowa podskakiwała
przy każdym ruchu jak korek na powierzchni wody.
- To miło, że zechciałeś mnie odwiedzić - zwróciła się do księcia. - Wpadnij do
mnie następnym razem. Jesteś taką miłą młodą dziewczyną, a może młodym chłopcem
czy kimkolwiek jesteś...
Augwynne uwolniła rękę Isoldera z uchwytu dłoni starowiny, a potem szybko wy-
prowadziła obu mężczyzn z komnaty.
- Ma dar widzenia przyszłości, prawda? - zapytał ją cicho Luke.
Augwynne machinalnie kiwnęła głową, a książę poczuł, że ogarnia go przerażenie.
Jeśli stara kobieta miała rację, w ciągu najbliższych kilku dni Gethzerion go zabije.
- Czasem jednak błądzi po niej tak samo, jak zdarza się jej nie pamiętać przeszło-
ści - uspokoiła go Augwynne.
- Co jeszcze mówiła ci na mój temat? - zwrócił się do niej Luke.
- Mówiła, że po tym, jak przyjdziesz, pozwoli swojemu ciału umrzeć - odrzekła
łagodnie kobieta. - Powiedziała też, że twoje przyjście będzie oznaczało koniec naszego
świata.
- Jak myślisz, o co mogło jej chodzić? - zapytał ją młody Jedi.
Augwynne tylko pokręciła głową i skierowała się w stronę paleniska, a służący na-
lał chochlą zupę do jej miski. Luke musiał zauważyć, że Isolder jest przerażony, gdyż
położył dłoń na ramieniu księcia.
- Nie martw się - powiedział. - To, co widziała Rell, jest tylko jedną z wielu moż-
liwych wersji przyszłości. Nic nie jest przesądzone. Absolutnie nie jest.
Ślub Księżniczki Leii
172
R O Z D Z I A Ł
18
Po obiedzie Teneniel zaprowadziła wszystkich do miejsca, w którym miały czekać
wierzchowce. Chociaż popołudniowe słońce nie przygrzewało zbyt mocno, bestie plu-
skały się w stawach u podnóża fortecy. Zanurzały się w wodzie tak głęboko, że widać
było tylko ich nozdrza.
Kilku chłopców z wioski zaczęło głośno krzyczeć, wydając im rozkazy, i po chwi-
li cztery rankory wynurzyły się z wody. Chłopcy nałożyli na nie napierśniki wykonane
z kawałków pancerzy i płaskich kości powiązanych w jedną całość za pomocą skór
whuffy. Kiedy skończyli je mocować, wspięli się na grzbiety zwierząt i umieścili na
nich siodła. Unieruchomili je rzemieniami przywiązanymi do kłów i poprowadzonymi
miedzy nozdrzami do ostro zakończonych kości sterczących z napierśników. Na
grzbiecie każdego zwierzęcia znalazły się dwa siodła.
Leia wybrała starą samicę, przywódczynię stada, wabiącą się Tash. Jej usianą bro-
dawkami brązową skórę pokrywały mchy i bladozielone porosty. Han podsadził księż-
niczkę na taką wysokość, żeby mogła się wspiąć po kościstych bokach na płytki pance-
rza napierśnika, a z nich przeskoczyć na siodło. Później pomógł księciu i Luke'owi
umieścić Artoo i Threepia na grzbiecie innego rankora i przywiązać rzemieniami, by
nie spadły. Zabranie ich stanowiło pewien problem, ale wiedzieli, że będą potrzebowali
czujników Artoo.
Kiedy się z tym uporali, Teneniel wspięła się na grzbiet trzeciego rankora, a
Chewbacca na grzbiet czwartego. Han podszedł do wierzchowca Leii i zaczął szukać na
jego boku miejsca, w którym mógłby umieścić stopę, ale Luke znalazł się bardzo szyb-
ko przy nim.
- Horn, posłuchaj, Han - odezwał się łagodnie. - Prawdę mówiąc, miałem nadzieję,
że będę mógł podróżować razem z Leią. Nie widzieliśmy się tyle czasu i nie ukrywam,
że mamy sobie wiele do powiedzenia.
Leia wyczuła jakieś niezwykłe napięcie w jego głosie.
- Nic z tego, chłopie - odparł jednak Han. - Leia należy teraz do mnie. Dlaczego
nie miałbyś pojechać na tamtym ranlgprze? - Kiwnął głową w stronę zwierzęcia, na
którym siedziała czarodziejka. - Teneniel jest dziewczyną w sam raz dla ciebie.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
173
- Ona? - zapytał Luke. - Nic nie wiem na ten temat. Młody Jedi zarumienił się, a
Leia nagle zrozumiała, dlaczego jej brat czuł się po prostu onieśmielony. Targały nim
sprzeczne uczucia. Dziewczyna mu się podobała, ale bał się, by sprawy nie zaszły zbyt
daleko.
- Nie mów mi, że jej nie zauważyłeś - ciągnął Han. - Mówię ci, ta kobieta ma
wszystko na swoim miejscu.
- Tak, to zauważyłem - uśmiechnął się niepewnie Luke.
- No, i? Chcesz powiedzieć, że ci się nie podoba? - zapytał z niedowierzaniem
Han.
- Żyjemy przecież na dwóch całkiem odmiennych planetach - stwierdził Luke.
- Ale macie wiele wspólnego. I ty, i ona pochodzicie z małych zacofanych świa-
tów. Obydwoje dysponujecie niezwykłymi mocami. Ty jesteś mężczyzną, a ona kobie-
tą. Czegóż więcej potrzeba? Wierz mi, chłopie, gdybym ja był na twoim miejscu, pod-
szedłbym do niej i zapytał, czy zgodzi się jechać razem ze mną.
- No, nie wiem - zawahał się Luke.
Siedząca nad nimi Leia poczuła, że napięcie znika z głosu brata. Zrozumiała, że
Hanowi udało się go przekonać.
- No dobrze, jeżeli ty nie chcesz poprosić, by pojechała z tobą, może ja powinie-
nem to zrobić - odezwał się Han, spoglądając w górę na Leię.
- Och, ależ z ciebie duży dzieciak - odcięła się księżniczka. - Czy sądzisz, że będę
zazdrosna? Na pewno nie.
- Hej - odrzekł zdumiony Han. - Przecież to ja jestem tym porzuconym zalotni-
kiem. Jeżeli wolisz jechać z Jego Wysokością Isolderem, to twoja sprawa. - Machnął
ręką w stronę księcia, który stał teraz obok rankora Teneniel. - Ale nie dziw się, jeśli
zacznę szukać innej młodej i pięknej damy, która pocieszyłaby mnie w rozpaczy.
- Nie będę się dziwić... a przynajmniej nie za bardzo - odparła Leia. - Prawdę mó-
wiąc, będę się martwiła, ale nie o ciebie. Nie pozwolę, byś wykorzystywał inną kobietę
w taki sposób.
- Kto, ja? - zapytał Han, wzruszając ramionami i unosząc ręce w geście mającym
oznaczać niedowierzanie.
Odwrócił się i spojrzał na Teneniel, ale Luke już wspinał się na grzbiet jej rankora
i sadowił się w siodle za plecami dziewczyny. Isolder, który w tym czasie podkradł się
do wierzchowca księżniczki, wykorzystał chwilę jego nieuwagi
1 wskoczył na siodło za Leią.
- Wielka szkoda, generale Solo - powiedział, klepiąc ją po kolanie. -Wygląda na
to, że będziesz musiał jechać razem ze swoim włochatym przyjacielem, Wookie'em.
Wiem jednak, że jesteście sobie tak bliscy, iż będzie to dla ciebie prawdziwą przyjem-
nością.
Han popatrzył na księcia, a Leii zdecydowanie nie spodobał się wyraz jego oczu.
Pomyślała, że dalsza część dnia nie zapowiada się dobrze.
Wyruszyli w drogę, kierując się mało uczęszczanym szlakiem zaczynającym się
po przeciwnej stronie Śpiewającej Góry. Rankory musiały schodzić ze stromego, pra-
wie stumetrowego stoku. Podczas tej wędrówki udowodniły, że są naprawdę wspania-
Ślub Księżniczki Leii
174
łymi wierzchowcami. Kiedy rankor spoglądał w prawo, w lewo czy w górę, poruszał
całym łbem, dzięki czemu umieszczone na skraju napierśnika siodła przemieszczały się
w rytm ruchów jego ciała. Kiedy kroczył na tylnych łapach z wyciągniętą szyją, jego
dziwaczny chód i nieskoordynowane ruchy nóg sprawiały, że nieuważny jeździec mógł
bardzo łatwo spaść na ziemię. Gdy zaś opadał na cztery nogi i przedzierał się przez gę-
ste zarośla, nie lada sukcesem było samo utrzymanie się w siodle. Krótko mówiąc, jaz-
da na grzbiecie rankora była czynnością bardzo męczącą i wymagającą wielkiej uwagi.
Księżniczka chyba nigdy w życiu nie była zmuszona do tak dużego wysiłku fizycznego.
Jednak zanim zapadła noc, doszła do wniosku, że przemierzenie tych gór bez rankora
byłoby niemożliwe.
Dwukrotnie musieli pokonywać wąwozy o ścianach tak stromych, że baliby się
chodzić po nich doświadczeni wspinacze, ale rankory chwytały ogromnymi pazurami
wykute w skale występy i bez trudu schodziły na dół, aby wspiąć się po chwili na prze-
ciwległe zbocze. Podczas jednej z takich wspinaczek rankor Hana potrącił nogą wielki
głaz, który spadając, omal nie zmiażdżył księcia. Oburzony Isolder popatrzył groźnie w
górę na Hana, ale ten tylko się uśmiechnął.
- Przykro mi - powiedział.
- Możliwe, że wcale nie jest ci przykro - odrzekł przez zaciśnięte zęby książę. -Nie
udało ci się jej ukraść, więc teraz będziesz starał się mnie zamordować?
- Han by tego nie zrobił. To był tylko wypadek - zapewniła go Leia, ale Isolder
mimo to patrzył gniewnie na pnącego się nad nim rywala.
Później przez długi czas nic nie mówił, ale kiedy jego rankor wyprzedził znacznie
pozostałe, odezwał się do Leii:
- Nadal nie rozumiem, dlaczego zdecydowałaś się polecieć z nim tak nagle.
Nie powiedział nic więcej, nie zażądał odpowiedzi, ale ton jego głosu świadczył o
trawiącej go frustracji. Było jasne, że bardzo pragnąłby usłyszeć prawdę, której ona wy-
jawić mu nie chciała.
- Czy istotnie wydaje ci się takie dziwne, że udałam się w podróż z Hanem, który
jest moim dobrym przyjacielem? - zapytała, mając nadzieję, że uda się jej zmienić te-
mat.
- Tak - odparł porywczo książę.
- Dlaczego?
- Jest taki szorstki w obejściu, taki... - odezwał się z namysłem, jakby myśląc, co
jeszcze powiedzieć.
- Jaki? - zapytała księżniczka.
- Głupkowaty - dokończył Isolder. - Z całą pewnością niegodny ciebie.
- Rozumiem - odrzekła Leia, starając się nie pokazać po sobie ogarniającego ją
gniewu. - A więc książę Hapes uważa króla Korelii za szorstkiego grupka, a król Kore-
lii sądzi, że książę Hapes jest oślizgły jak ropucha. Sądząc po tym, nie należy się spo-
dziewać, byście wkrótce założyli towarzystwo wzajemnej adoracji.
- Nazwał mnie oślizgłą ropuchą? - zapytał Isoldera w jego oczach odbiła się groza
zmieszana z niedowierzaniem.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
175
W chwilę później zwierzęta zaczęły przedzierać się przez krzaki tak gęste, że męż-
czyzna mający nawet wibroostrze musiałby spędzić wiele godzin, wyrąbując sobie dro-
gę. Kiedy idący przodem rankor księcia torował sobie przejście między drzewami,
książę przytrzymał gałąź, żeby nie podrapała Leii, ale potem puścił ją tak, że smagnęła
jadących jego śladami Hana i Chewbaccę.
- Hej! - zawołał Han. - Uważaj trochę! Isolder obdarzył go przelotnym uśmie-
chem.
- Możliwe, że sam powinieneś uważać, generale Solo - powiedział. - Ta planeta aż
roi się od niebezpiecznych oślizgłych ropuch.
Twarz Hana spochmurniała.
- Nie martw się o mnie - odparł. - Potrafię troszczyć się o siebie.
Reszta popołudnia minęła bez incydentów, zapewne dlatego, że byli zbyt zmęcze-
ni, by ze sobą walczyć. Leia przysłuchiwała się, jak Luke i Teneniel cicho rozmawiają.
Młody Jedi udzielał jej wskazówek, jak nauczyć się władać Mocą, a dziewczyna opo-
wiadała mu o żyjącej w tych górach rogatej bestii, którą nazywała drebbinem. Z jej
słów wynikało, że drebbiny polują na rankory. Leia nie umiała sobie tego nawet wy-
obrazić.
Późnym popołudniem cała grupa dotarła do rzeki szumiącej i pieniącej się od wód
pochodzących z topniejących na górskich szczytach śniegów. Rankory wskoczyły w jej
nurt i zaczęły skokami przedostawać się na drugi brzeg, zanurzając się miejscami aż po
nozdrza. Ich ogony pomagały im utrzymać kierunek, unosząc się na powierzchni wody.
W pewnej chwili Leia zaczęła bezmyślnie nucić jakąś melodię. Nagle uświadomiła so-
bie, że mruczy:
Han Solo,
Co za mężczyzna! Solo...
Urwała, zmieszana i zażenowana.
Han zrównał krok swojego rankora z wierzchowcem Leii i uśmiechnął się szeroko
do księżniczki. Przez jakiś czas oba rankory płynęły obok siebie, ale prąd zniósł wierz-
chowca Hana tak blisko, że zwierzę wpadło na swego sąsiada. Przez chwilę oba ranko-
ry płynęły łeb w łeb, przepychając się nawzajem. Leia popatrzyła po kolei na Hana i
księcia.
- W tej chwili macie obaj przestać! - krzyknęła.
- To on zaczął! - odkrzyknął Han, a Isolder ochlapał go, smagnąwszy powierzch-
nię wody lejcami.
Jadąca za nimi Teneniel zaczęła cicho śpiewać, a na powierzchni rzeki utworzył
się wir, który uniósł kaskady spienionej brązowej wody na wysokość czterdziestu me-
trów, a potem opadł, mocząc do suchej nitki i Hana, i Isoldera. Widząc to, Luke i
Chewbacca wybuchnęli śmiechem. Leia także uśmiechnęła się do czarodziejki.
- Dziękuję-powiedziała. - Może któregoś dnia będziesz mogła nauczyć i mnie tej
sztuczki.
Poczuła nagle błogość zmieszaną z pożądaniem i zrozumiała, że udało się jej prze-
chwycić cząstkę emocji Luke'a. Doskonale wiedziała, że jej brat rzadko kiedy odczuwał
coś takiego wobec innych kobiet. Przesłała mu porozumiewawcze mrugnięcie.
Ślub Księżniczki Leii
176
- Wkrótce będziemy na miejscu i rozbijemy obóz - odezwała się Teneniel, kiedy
rankory wdrapały się na drugi brzeg rzeki. Artoo zdążył już wysunąć swoją antenę pa-
raboliczną. - Jaskinie są już niedaleko.
- Artoo nie odbiera żadnych sygnałów od jednostek imperialnych - powiedział
Threepio, którego złociste oczy lśniły nienaturalnym blaskiem na tle ciemnej zieleni
lasu. - Odbiera jednak mnóstwo innych transmisji radiowych docierających do nas z
góry.
- Co się dzieje? - zapytał robota Luke, a Artoo zaczął wydawać elektroniczne
świergoty i piski.
- Wydaje się, proszę pana - zaczął Threepio - że nad nami wyłoniło się z nadprze-
strzeni kilka imperialnych gwiezdnych niszczycieli. Do tej chwili udało się odebrać sy-
gnały z czternastu statków.
Leia popatrzyła nerwowo na niebo, chociaż było wciąż jeszcze zbyt jasno, by zo-
baczyć na nim gwiezdny statek.
- Myślę, że nie powinienem był przylatywać tu hapańskim Bitewnym Smokiem -
stwierdził Isolder. - Po tym, jak wydaliśmy im naszą małą bitwę, mieli tylko dwa wyj-
ścia: albo wezwać posiłki, albo się wynosić. Obawiam się, że wybrali to pierwsze roz-
wiązanie. Leia już miała zapytać, jakie są szansę, że ludzie Zsinja domyśla się, co dzie-
je się na planecie, ale w ostatniej chwili zmieniła zamiar. Nie chciała, by członkowie
grupy, którzy nie zdawali sobie w pełni sprawy z sytuacji, martwili się niepotrzebnie.
Popatrzyła na Hana i widząc jego zmarszczone brwi, zrozumiała, o czym myśli. Straż-
nicy pilnujący więzienia wysłali z pewnością wiadomość, że Solo przebywa na Datho-
mirze. Ludzie Zsinja wiedzieli zatem, iż jest cały i zdrowy. I podobnie jak za ujęcie
każdego wybitnego oficera Nowej Republiki, tak i za głowę Hana wyznaczą wysoką
nagrodę. Nasuwało się więc pytanie, czy zależy im na nim tak bardzo, że zdecydują się
zlekceważyć rzuconą klątwę i zakaz lądowania, i przyślą statek na Dathomirę, żeby
ująć generała Solo.
Odwróciła głowę i spojrzała na księcia.
- Przypuszczam, że masz rację - powiedziała. - Nie podoba mi się, że tak dużo
niszczycieli krąży nad naszymi głowami.
Szansę, że czujniki tych statków wykryją działanie elektronicznych obwodów Ar-
too, były bardzo małe, ale jednak nie można było tego całkiem wykluczyć, więc dodała:
- Lepiej poszukajmy tych jaskiń i schowajmy się na jakiś czas.
Teneniel poprowadziła ich przez gęsty las pod górę i zanim upłynęło dziesięć mi-
nut, pokazała im ukryty w zboczu otwór, na wpół osłonięty przez zarastające go czer-
wone pędy winorośli, na których rozkwitały ostro pachnące białe kwiaty. Dziewczyna
zsunęła się z rankora, podeszła do wlotu jaskini i zawołała:
- Barukka? Barukka?
Nikt jednak jej nie odpowiedział. Stała przez jakiś czas, trochę zdenerwowana, a
potem przymknęła oczy i zaczęła cicho nucić.
- Nie wyczuwam jej obecności w pobliżu - odezwała się po chwili.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
177
- Jeżeli jej nie znajdziemy, to w jaki sposób zdobędziemy informacje o więzieniu?
- zapytał Threepio. - Artoo, przeszukaj okolicę i sprawdź, czy nie stwierdzisz obecności
ludzkiego życia!
Artoo wydał z siebie pojedynczy gwizd i zaczął omiatać horyzont swoją parabo-
liczną anteną.
Teneniel zajrzała do jaskini i weszła do środka. W chwilę później ukazała się po-
nownie.
- W środku są jakieś ubrania i kilka garnków - rzekła. - Wygląda na to, że mogła
opuścić jaskinię przed dwoma lub trzema dniami.
- Wspaniale - odezwał się Han. - Dokąd mogła pójść?
- Może chciała znaleźć pożywienie? - zasugerowała Teneniel. - A może przyłączy-
ła się znowu do Sióstr Nocy? Dla Barukki to są bardzo niebezpieczne chwile. Jako ta,
która jest wygnana, powinna spędzać czas na tym pustkowiu całkiem sama, by rozwa-
żać swoją przeszłość i zastanawiać się nad przyszłością. Czasem jednak samotność do-
skwiera tak bardzo, że nie można tego wytrzymać.
Słońce chyliło się ku zachodowi i cienie zaczęły się wydłużać.
- Rozbijmy obóz - zaproponował Luke. - Możemy zaczekać tu na nią.
Wprowadził swojego rankora do środka, a Teneniel zaczęła układać przed wej-
ściem półokrąg z kamieni, aby zaznaczyć, że jaskinie są zamieszkane. Lei nie podobał
się pomysł zajęcia prywatnego terytorium Barukki. Czuła, że zakłóca w ten sposób
spokój starej kobiety.
Isolder także wprowadził swojego wierzchowca do jaskini. Komnaty były pełne
błyszczących, zapierających dech w piersiach swoim pięknem, inkrustowanych jasno-
żółtymi granatami stalaktytów i stalagmitów barwy kości słoniowej i zieleni. We wnę-
trzu leżało mnóstwo kamieni przywodzących na myśl tryskającą wodę. Leia zrozumia-
ła, dlaczego czarodziejki nazwały jaskinie Kamiennymi Rzekami. Sklepienie znajdowa-
ło się tak wysoko, że mogły tu stanąć jeden na drugim dwa rankory. Pośrodku jaskini
płynął wąski strumień.
Teneniel przyniosła kilka kawałków drewna na opał ze stosu ułożonego przy wej-
ściu do jaskini, a Han rozniecił ognisko, używając w tym celu swojego blastera. W cza-
sie jazdy w ciągu dnia wszyscy milczeli, rozglądając się bacznie w poszukiwaniu od-
działów zwiadowczych wysłanych przez Siostry Nocy. Teraz, kiedy mogli nareszcie
rozmawiać, Leia stwierdziła, że jest zbyt zmęczona.
Rankory jednak nie sprawiały wrażenia wyczerpanych. Przykucnęły wokół ogni-
ska w swoich niesamowitych napierśnikach, zrobionych z płaskich kości i pancerzy
szturmowców. Grzały się przy ogniu i cicho mruczały. Tosh mówiła coś do młodych,
gestykulując pazurami, a blask ognia odbijał się od jej kłów i stwardniałych narośli na
karku.
Chewbacca zwinął się w kłębek na rozłożonej macie i zasnął, a Threepio i Artoo
stanęli u wejścia do jaskini, tak by robot mógł śledzić za pomocą swoich czujników
wszystko, co działo się na dworze. Han, ująwszy wielką żagiew jak pochodnię, zajął się
badaniem mrocznych zakamarków jaskini. Luke i Teneniel cicho rozmawiali, a dziew-
czyna wkładała do ogniska duże zielone orzechy; piekła je, nie wyjmując z łupin. Isol-
Ślub Księżniczki Leii
178
der siedział, wsparłszy plecy o inkrustowaną granatami kolumnę. Przymknął oczy i ba-
wił się blasterem.
W pewnej chwili rankory wydały zawodzący jęk, a Teneniel kiwnęła głową w
stronę Tosh.
- Opowiada dzieciom, jak jej przodkowie po raz pierwszy zetknęli się z czaro-
dziejkami - wyjaśniła. - Mówi, że jakaś chora samica spotkała kobietę, która ją wyle-
czyła, a potem, podróżując na jej grzbiecie, nauczyła się posługiwać jej mową.
Czarodziejka, dosiadając rankora, mogła lepiej dostrzegać pożywienie bystrymi
oczami, którymi widziała nawet w dzień, tak że samica nie tylko wyzdrowiała, ale stała
się większa niż wszystkie inne. Trochę później została matką własnego stada, które tak-
że się rozrastało, podczas gdy inne marniały. W tamtych czasach rankory nie potrafiły
wyrabiać narzędzi czy broni takiej jak sieci do polowania i włócznie. Nie wiedziały też,
że można chronić ciało pancerzami czy napierśnikami. Tosh mówi młodym, że w za-
mian za to, iż czarodziejki nauczyły je tych wszystkich wspaniałych rzeczy, rankory
powinny zawsze służyć im i kochać je nawet wówczas, kiedy kobiety żądają od nich
bezsensownych rzeczy, takich jak przenoszenie przez niedostępne pustkowia czy po-
moc w walce przeciwko Siostrom Nocy.
Leia przyglądała się z namysłem Teneniel, rozumiejąc, że dziewczyna musiała w
jakiś sposób wyczuć jej zainteresowanie rankorami.
- Myślę, że Tosh musi was bardzo kochać - powiedziała.
- Tak, Tosh jest nam wdzięczna za to, że jej stado jest takie silne, ale ani ona, ani
żaden inny rankor nie jest zachwycony obecnością Sióstr Nocy.
- Powiedziałaś mi wcześniej, że rankory nie będą służyły wiedźmom - odezwał się
Luke. - Dlaczego tak postanowiły?
- Siostry Nocy traktowały je źle, jak najgorszych niewolników. Rankory uciekły
więc od nich.
- To ciekawe - wtrącił się do rozmowy przysłuchujący się jej Isolder. - Traktujecie
te istoty jak przyjaciół, ale z mężczyzn robicie niewolników. Macie bardzo ciekawą
strukturę społeczną, w której mężczyźni znajdują się na samym dole. Uważam, że to
barbarzyńskie obyczaje.
- Często znacznie łatwiej dostrzega się barbarzyństwo wśród obcych kultur niż u
siebie - stwierdził Luke. - Czarodziejki zbudowały hierarchiczny system społeczny
oparty na władzy, podobnie jak inne społeczeństwa.
Isolder kiwnął głową.
- Weźmy chociażby system rządów oparty na pierworództwie - odezwała się Leia.
- Uważam go także za barbarzyński. Czy nie sądzisz, że tak jest, Isolderze?
- To raczej dziwne stwierdzenie, zwłaszcza że mówisz to ty, księżniczko - odparł
zapytany. - Wywodzisz się z rodu, którego przedstawicieli od wielu pokoleń szkolono i
wychowywano z myślą o tym, że będą rządzili. Ty także kiedyś obejmiesz władzę.
Wiedzą o tym twoi poddani. Nawet teraz, kiedy twój tytuł i korona stały się właściwie
tylko symbolami, ludzie domagają się głośno, abyś nadal pełniła funkcję ambasadora
Alderaanu.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
179
- Sądzisz więc, że jesteśmy przywódcami nie dlatego, że takie prawo daje nam na-
sze pochodzenie, lecz dlatego, iż odziedziczyliśmy odpowiednie umiejętności? - zapy-
tała go skonsternowana nieco Leia. - Wydaje mi się, że to bardzo naciągane rozumowa-
nie.
- Nie, wcale nie - sprzeciwił się Isolder. - Hodujemy zwierzęta, robiąc wszystko z
myślą o tym, żeby były inteligentne, szybkie czy piękne. Jeżeli chodzi o żyjące w gro-
madach zwierzęta mięsożerne, bardzo często przywódca takiego stada wybiera za part-
nera zwierzę najsilniejsze i najmądrzejsze. W rezultacie ich potomstwo „dziedziczy"
jego dominującą pozycję w stadzie. Czy tak nie jest?
- Nawet gdybym miała ci przyznać rację - zauważyła Leia - to w żadnym wypadku
nie ma to wpływu na zachowanie się ludzi. Ludzie nie są żyjącymi w stadach mięsożer-
cami. Isolder popatrzył w mroczny kąt jaskini.
- Gdybyś poznała lepiej moją matkę, przyznałabyś mi rację - odparł.
Leia zaczęła się zastanawiać, co właściwie mógł mieć na myśli.
- Z pewnością wiele społeczeństw ludzkich uważa się za żyjących w gromadach
mięsożerców - rzekł Luke. - Jeżeli wziąć pod uwagę jakiegokolwiek przywódcę za-
przęgu, nie można wówczas nie dostrzec choćby cząstki tej prawdy. Poza tym są jesz-
cze lordowie.
- I Siostry Nocy - dodała Teneniel.
- Luke, nie wierzę własnym uszom, że możesz nie zgadzać się ze mną w tej spra-
wie - oświadczyła Leia. - Jesteś przecież najłagodniejszym ze wszystkich znanych mi
ludzi.
- Chcę tylko powiedzieć - odezwał się cicho Luke - że chociaż to brzmi wstrętnie,
Isolder zapewne ma sporo racji. Inteligencja, zdecydowanie, charyzma... każda z tych
zalet może zależeć w pewnym stopniu od cech genetycznych. I dopóki to będzie praw-
dą, sądzę, że wychowywanie wciąż nowych pokoleń rządzącej kasty może być całkiem
niegłupią myślą.
- Myślę, że to okropny pomysł - stwierdziła Leia. - Widziałeś to przecież, Isolde-
rze. Widziałeś na swoich planetach ludzi, którzy mogliby być równie dobrymi przy-
wódcami jak ty.
Isolder zawahał się na chwilę.
- Przypuszczam, że mogliby być dobrymi przywódcami - przyznał. - Z pewnością
są przywódcami grupy przedsiębiorców. Nie jestem jednak pewien, czy powinno się
pozwolić im przewodzić rządowi.
- Jak możesz tak myśleć? - zapytała księżniczka.
- Przywódcy przedsiębiorstw mają skłonność do patrzenia na wszystko w katego-
riach zysku, wzrostu czy produktu końcowego. Widziałem światy rządzone przez ludzi
interesu, którzy nie dbali o innych. Na przykład aktorów, kapłanów czy inwalidów
uważali za darmozjady, żerujące na ich pracy. Wolałbym, by tacy przywódcy ograni-
czyli się do rządzenia swoimi przedsiębiorstwami.
- Narzekasz, że wielu ludzi interesu jest skłonnych troszczyć się tylko o własne
dobro, a przed chwilą nazwałeś swoją matkę drapieżnikiem - odezwał się Luke. - Jaką
widzisz różnicę między nią a ludźmi, którzy dbają tylko o swoje przedsiębiorstwo?
Ślub Księżniczki Leii
180
- Moja matka była w swoich czasach dobrą przywódczynią - oświadczył książę. -
Kiedy wasza Stara Republika rozpadała się, potrzebny nam był ktoś brutalny, kto
umiałby ochronić nas przed siłami Imperatora. A kiedy nie mógłby nas dłużej chronić,
musieliśmy mieć kogoś tak silnego, by utrzymał nasze światy razem, mimo nacisków
wywieranych przez władze imperialne. Teraz zaś potrzebujemy królowej-matki na tyle
silnej, żeby mogła przeciwstawić się moim żądnym krwi ciotkom, i na tyle łagodnej, by
rządziła naszymi poddanymi dobrotliwie.
Teneniel nie przestawała gładzić nogi rankora, a ogromna bestia, zadowolona z tej
pieszczoty, przysunęła się do niej trochę bliżej.
- Wydaje mi się, że nie bardzo rozumiem, o czym rozmawiacie - powiedziała
dziewczyna. - Uważacie nas za barbarzyńców tylko dlatego, że rządzą nami kobiety, a
mężczyźni nie mają żadnej władzy. Jeżeli jednak twoim światem włada królowa-matka,
jak może być mniej barbarzyński od naszego? - zapytała, zwracając się do Isoldera. -
Mężczyźni nie mają żadnej władzy ani na moim świecie, ani na twoim, a więc na czym
właściwie polega różnica?
- W pewnym sensie mam najwyższą władzę - rzekł Isolder - gdyż mimo że jestem
tylko mężczyzną, to ja wybiorę następną królową-matkę.
Leia zgrzytnęła zębami, słysząc ten sam głupi argument, do jakiego uciekała się
większość prześladowanych na różnych światach. W mniejszym lub większym stopniu
wszyscy oni zadowalali się stwierdzeniem, iż mają władzę, ale dobrowolnie wyrzekają
się jej na korzyść innych osób. Zdarzało się dosyć często, że nie można było dyskuto-
wać ze zdaniem ludzi trzymających się kurczowo poglądów wpojonych im przez ich
cywilizację.
Nagle Leia uświadomiła sobie, iż rozgniewało ją coś innego: fakt, że dziwnym tra-
fem spełniała wszystkie wymagania, jakie Isolder stawiał idealnej królowej-matce.
Oświadczył jej, że ją kocha, i był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakiego
spotkała w życiu. Może jednak zaliczał się do tych, którzy pozwalali sobie na miłość
tylko wtedy, kiedy spotykali kobietę spełniającą wszystkie ich oczekiwania Gdyby tak
miała wyglądać prawda, Leia nie wiedziałaby, co o tym sądzić.
Możliwe, że pomogłaby jej w tym Teneniel. Dziewczyna spojrzała na księcia i
wybuchnęła śmiechem.
- „To ja wybiorę następną królową-matkę - zadrwiła, naśladując dosyć dobrze jego
akcent. - I to ja mam najwyższą władzę". - Spojrzała na niego kpiąco i nie przestając
gładzić nogi rankora, jeszcze raz głośno się roześmiała. - Jesteś taki niemądry!
Penetrujący zakamarki jaskini Han zaczął nagle coś krzyczeć i strzelać z blastera.
Luke zerwał się na równe nogi i włączył swój miecz świetlny.
- W tamtym stawie kryje się jakiś potwór! - krzyknął Han, podbiegając do ogniska.
W ręku trzymał dymiący wciąż blaster. - Jest zielony i wielki, i ma ogromne macki!
Mówię wam, chciał mnie pożreć!
- Och, tak - odezwała się Teneniel. - Zupełnie o nim zapomniałam.
- Czy to znaczy, że wiesz o jego obecności w tym stawie? - zawołał Han. - I mi o
nim nie powiedziałaś?
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
181
- Siostry klanu wpuściły go tam przed kilkoma laty - rzekła dziewczyna. - Myśla-
łyśmy, że kiedy trochę podrośnie, będzie znakomitym pożywieniem dla rankorów.
Poklepała bok Tosh, a kiedy bestia pochyliła łeb, szepnęła jej coś do ucha. Samica
przez chwilę patrzyła na nią łagodnie, ale w jej oczach pojawiły się dzikie błyski. Po-
tem ryknęła, odwróciła się i pobiegła w stronę stawu, a tuż za nią pospieszyła trójka jej
dzieci. Ludzie przysunęli się bliżej ogniska i zaczęli pożywiać się pieczonymi orze-
chami.
Przy ogniu było im ciepło i przytulnie. Przez kilka minut rozmawiali ze sobą, ale
kiedy w górach zniknął ostatni promień słońca, jaskinia pociemniała i zaczęła przytła-
czać ich swoim ogromem. Z początku Leii to nie przeszkadzało, ale nagle jej serce za-
częło bić żywiej i poczuła, że coś paraliżuje ją i dusi. Wstała i spojrzała w stronę wyj-
ścia z jaskini. Stała tam odziana na czarno postać wspierająca się na wielkim kiju.
- Co tutaj robicie? - odezwała się Barukka, zbliżając się do ogniska. W pierwszej
chwili widok kija w dłoni czarodziejki sprawił, że wydała się Lei stara i niedołężna.
Kiedy jednak nieznajoma podeszła bliżej, Leia stwierdziła, że jest młodą, niespełna
trzydziestoletnią kobietą. Księżniczka wyczuwała emanującą z niej ciemność, która
sprawiła, że sama poczuła się zmęczona i stara. Świdrujące niebieskie oczy Barukki pa-
trzyły na nich uporczywie. Obserwowała ich, nie ściągając kaptura z głowy. - Muszę
was ostrzec, że zostałam wygnana, a miejsce, w którym się znaleźliście, jest moim do-
mem. Nie mogę was ani przywitać, ani poprosić, żebyście zostali.
- Może więc my możemy powitać ciebie i zaprosić cię, żebyś została z nami i coś
zjadła - odezwał się Luke, wstając z ziemi.
- Prosimy - dodała Teneniel. - Przybyliśmy tu, bo chcemy prosić cię o pomoc.
Barukka zatrzymała się na krawędzi rzucanego przez ogień blasku i patrzyła na
nich jak dzikie zwierzę. Na jej twarzy widniały brzydkie szramy.
- Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo - powiedziała w końcu. - Gethzerion zwo-
łuje Siostry Nocy na wojnę. Czuję, jak mnie wzywa, jak ciągnie mnie do siebie. A wy
zaliczacie się do jej wrogów.
- Ale nie zaliczamy się do twoich wrogów - odparł Luke.
- Matka Augwynne powiedziała, że zwróciłaś się do niej z prośbą o ponowne
przyjęcie do sióstr klanu ze Śpiewającej Góry - rzekła Teneniel. - Chcielibyśmy powi-
tać cię kiedyś pośród nas jako pełnoprawną siostrę.
- Tak - odezwała się zamyślona Barukka. - Postanowiła odłączyć się od klanu
Sióstr Nocy.
Powiedziała to tak, jakby mówiła nie o sobie, ale o kimś, kogo nie było w jaskini.
Leia zaczęła się obawiać, że kobieta postradała zmysły.
- To ty postanowiłaś odłączyć się od Sióstr Nocy - poprawiła ją Teneniel.
- Tak - szepnęła Barukka, jak gdyby sobie nagle przypomniała.
- Czy zechcesz nam pomóc? - zwróciła się do niej czarodziejka. - Musimy udać się
do więzienia po części do statku. Czy mogłabyś powiedzieć nam, gdzie ich szukać?
Barukka stała przez dłuższy czas bez ruchu, marszcząc brwi i rozmyślając. W
pewnej chwili zaczęła drżeć, a potem szepnęła:
Ślub Księżniczki Leii
182
- Nie, nie mogę.- Dlaczego nie możesz? - zapytał Luke. - Gethzerion nie ma już
nad tobą żadnej władzy.
- Ma! - sprzeciwiła się stanowczo Barukka. - Czy nie słyszysz, jak mnie wzywa?
Poluje na mnie! Nawet w tej chwili tu się skrada!
- Czy naprawdę cię wzywa? - dociekał Luke. - Czy słyszysz jej głos w swojej
głowie?
- Tak - odparła kobieta.
- Co ci mówi?
- Złorzeczy mi, przeklina mnie - odpowiedziała Barukka. - Czasami słyszę ją w
nocy tak wyraźnie, jakby stała obok mojego legowiska.
- Gethzerion jest jej siostrą - wyjaśniła Teneniel.
- Posłuchaj, Barukko - odezwał się łagodnie Luke. - Gethzerion była twoją siostrą,
ale to, co w niej kochałaś, nie istnieje albo jest bardzo głęboko ukryte.
Barukka spuściła wzrok, jakby chciała zajrzeć do środka ziemi, ale po chwili po-
patrzyła na Luke'a.
- Kim jesteś? - zapytała. - Jesteś kimś więcej, niż tym, na kogo wyglądasz. Nie
tylko cię widzę, ale czuję twoją obecność.
- Jest rycerzem Jedi, który przybył do nas z odległych gwiazd... - zaczęła Teneniel.
- ...by położyć kres naszemu światu! - syknęła dziko Barukka. - Tak! Tak! Więzie-
nie! Byłam kiedyś w więzieniu!
Zaczęła tańczyć, wirując w miejscu i nie przestając syczeć i parskać. Wbiła koniec
swojego kija w ziemię i zaczęła nim obracać. Serce Leii podskoczyło do gardła z wiel-
kiej trwogi, kiedy nagle uświadomiła sobie, że syki i parsknięcia są słowami niezwy-
kłego uroku. Nagle ziemia u stóp Barukki poruszyła się i po chwili utworzył się z niej
miniaturowy łańcuch górski sięgający jej kolan i ciągnący się w poprzek jaskini od jed-
nej skalnej ściany do drugiej. W powietrzu zawirował kurz, tworząc ciemną chmurę, a z
ziemi u stóp kobiety wyłoniły się tworzące sześciobok budynki z ogromnym dziedziń-
cem w środku. Po wewnętrznej stronie każdej ściany znajdowały się pokazane w naj-
drobniejszych szczegółach więzienne cele z malutkimi oknami i drzwiami. W każdym z
sześciu rogów pojawiły się smukłe cylindryczne wieże strażnicze. Idealnie wyrzeźbione
małe androidy obracały się na postumentach, pilnując więzienia i nie wypuszczając z
rąk mikroskopijnych blasterów. W jednym miejscu dziedzińca wyrosła grupa małych
imperialnych robotów kroczących, które strzegły kompleksu, a tu i ówdzie pojawiły się
utworzone z kurzu postacie chodzących wokół więzienia ludzi. Obok nich wyłoniły się
budynki stojące na zewnątrz murów, a w końcu tuż obok nich wyrosła duża pojedyncza
wieża. Do stanowisk strażników na jej szczycie wiodło napowietrzne przejście zaczyna-
jące się na najwyższym piętrze jednego z budynków więziennego sześcioboku. Po
przeciwnej stronie, za więzieniem, kurz zaczął falować, jakby ukazując niewielkie je-
zioro.
Przerażony Chewbacca ryknął i pokazał łapą na dziedziniec, po którym poruszały
się utworzone z ziemi i kurzu postacie ludzi. Niektóre były odziane jak szturmowcy, a
inne miały na sobie stroje, w jakie zwykle ubierały się Siostry Nocy. Barukka stała nad
tym, co stworzyła. Ciężko dyszała, a po jej twarzy spływały krople potu. Wpatrywała
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
183
się intensywnie w ziemię, w jej oczach odbijały się płomienie ogniska. Leia zdawała
sobie sprawę, że stworzenie tego wszystkiego z ziemi i kurzu wymagało od niej naj-
wyższego wysiłku. Była to umiejętność przekraczająca wszystko, czego mógł dokonać
wykorzystując swoją moc Luke. Poczuła, że ogarnia ją przerażenie. Jeżeli Barukka
umiała robić takie rzeczy, jak wielką mocą mogły dysponować Siostry Nocy?
- Tu są wejścia do więzienia - rzekła Barukka, pokazując końcem kija wrota w za-
chodnim i wschodnim murze. - A tutaj znajdują się strażnice.
Dźgnęła wieże kijem, rozbijając ustawione obok nich imperialne roboty kroczące,
a potem zmiażdżyła posterunek widoczny na zachodnim skraju pustyni na zewnątrz
murów.
- Gethzerion od dawna myśli o zbudowaniu lub wyremontowaniu statku, którym
mogłaby stąd uciec - powiedziała. - Trzyma części zapasowe tutaj, w lochach pod wie-
żą.
Wbiła kij w miejsce u jej podstawy. Han i Luke zbliżyli się do żywej mapy i za-
częli uważnie się jej przyglądać.
- Ta wieża jest zbyt silnie strzeżona, byśmy mogli zaskoczyć jej załogę - odezwał
się Han. - Prawdę mówiąc, na całej tej wschodniej równinie będzie widać nas jak na
dłoni. Popatrzyli na znajdujące się na wschód od łańcucha górskiego jezioro.
- Najlepiej byłoby przejść przez góry na północ lub południe od więzienia, a póź-
niej zbliżyć się do niego od tyłu - zgodził się z nim Luke. - Kiedy znajdziemy się w
środku, będzie można bez przeszkód dostać się do budynków z celami, a potem przejść
napowietrzną kładką i dotrzeć do wieży.
- Ta-a - zamyślił się Han. - Mają obok niej poduszkowiec i kilka powietrznych
skuterów. Kiedy zdobędziemy te części, będzie można załadować je na nie i zmykać.
Z drzwi na szczycie wieży wyszła maleńka figurka; była to jedna z Sióstr Nocy.
Przez chwilę tkwiła nieruchomo, patrząc w niebo, a stojącym nad modelem więzienia
ludziom wydało się, że spogląda w ich twarze.
- Gethzerion! - krzyknęła Barukka i zamachnęła się, miażdżąc figurkę końcem ki-
ja.
Żywa mapa więzienia rozsypała się, a Barukka upadła na kolana i zaniosła się pła-
czem. Luke wyciągnął rękę i pomógł jej wstać, a potem ją objął.
- Już dobrze - powiedział. - Straciła nad tobą władzę. Już więcej nie zrobi ci
krzywdy.
Barukka spojrzała na niego, a szramy widoczne na jej twarzy przybrały ciemniej-
szą purpurową barwę.
- A co ze mną? - załkała. - Kiedy zagoją się zadane przez nią rany?
Luke dotknął lekko jej twarzy.
- Ci, którzy służą ciemnej stronie Mocy po to, by unieszczęśliwiać innych, bardzo
często krzywdzą samych siebie - powiedział cicho. Przesunął palcami po szramach i
natychmiast obrzmienie się zmniejszyło. - Usiądź teraz koło mnie - poprosił. - Razem
spróbujemy coś zrobić, żeby twoje rany zaczęły się wreszcie goić.
Przez dobrych kilka godzin Leia kręciła się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Re-
fren: Han Solo, Co za mężczyzna! Solo..., rozbrzmiewał w kółko w jej głowie. Miała
Ślub Księżniczki Leii
184
ochotę poszukać jakiegoś młotka i udać się z nim do Threepia. Czy wiedział, że ta głu-
pia piosenka podziała na nią w taki sposób? Czy zdawał sobie sprawę, że zapadnie w
jej umysł tak głęboko i będzie się w nim obijała tak długo, że w końcu doprowadzi ją
niemal do szału?
Próbując odzyskać spokój, leżała z otwartymi oczami i słuchała, jak Luke naucza
Teneniel, Barukkę i Isoldera.
- Rycerze Jedi posługują się Mocą, by bronić się lub zdobywać wiedzę - mówił. -
Nigdy nie wykorzystują jej po to, żeby zadawać komuś ból czy sięgać po władzę.
- A jak to się ma do naszych zaklęć? - zapytała Teneniel. - Słowa, które wyma-
wiamy przy rzucaniu czarów, są te same bez względu na to, co chcemy osiągnąć. Skąd
mamy wiedzieć, czy posługujemy się nimi we właściwy sposób, czy kieruje nami jasna
czy ciemna strona?
- To nie słowa, ale wasze myśli dają wam władzę - odparł Luke. - Kiedy jesteś
spokojna, pogodzona ze sobą, kiedy okazujesz miłość tym, którzy mają się za twoich
wrogów, wówczas możesz być pewna, że korzystasz z Mocy w dobry sposób. Jeśli jed-
nak poddasz się nienawiści, chciwości lub rozpaczy, wtedy ogarnie cię jej ciemna stro-
na, która odtąd będzie panowała nad twoim przeznaczeniem i wszystkim, co będziesz
chciała zrobić.
- Ja... mam kilka koleżanek pośród Sióstr Nocy - powiedziała Teneniel. - Będąc
dzieckiem, bawiłam się z Varr i Granią. Nawet teraz uważam je za dobre przyjaciółki.
Także Gethzerion dawała mi różne podarki w czasie festynów zimowych. Wyrzuciły-
śmy ją z naszego klanu zaledwie przed siedmioma laty. Nie mogę uważać ich wszyst-
kich za stracone.
- Kilka może udałoby się nawrócić i spowodować, by kierowała nimi jasna strona
Mocy - odezwał się Luke. - Jeśli czujesz, że jest w nich wciąż chociaż trochę dobra,
musisz przekonać je o tym, o ile zdołasz. Nie wolno ci się jednak łudzić. Ciemna strona
zniewala ludzi. Ci, którzy odwrócili się całkowicie od jasnej strony, szerzą zło. Jeśli
chcesz, możesz pamiętać to dobro, które kryło się w nich kiedyś, ale nie pozwól im, że-
by cię wywiedli w pole. Ludzie przesiąknięci złem rzadko ujawniają dobrowolnie swo-
ją naturę.
- Powiedziałeś, że tych, którzy służą ciemnej stronie, można czasem przeciągnąć
na jasną - stwierdziła Barukka. - Ale co z tymi, którzy zostali skażeni współpracą z
ciemną stroną? W jaki sposób mogą się oczyścić?
- Powinni całym sercem nawrócić się na jasną stronę i wyprzeć wszystkiego, co
jest związane z ciemną. Nie mogą unosić się gniewem, nie mogą być chciwi, nie wolno
im rozpaczać.
Leia popatrzyła na Barukkę i ujrzała, że jej brwi były zmarszczone, a w kąciku oka
pojawiła się łza. Chociaż nawet nie umiała sobie wyobrazić, co może dziać się w gło-
wie tej kobiety, była wdzięczna losowi za to, że nie musi borykać się z jej problemami.
Luke wyciągnął rękę i łagodnie dotknął podbródka Barukki, unosząc jej głowę.
- A kiedy nadejdzie właściwa chwila, musisz także uwolnić się od poczucia winy -
dodał miękko.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
185
R O Z D Z I A Ł
19
- Gethzerion z nimi nie ma - powiedziała stanowczo Teneniel, kiedy następnego
wieczoru przyglądali się więzieniu z punktu obserwacyjnego na wzgórzu.
Kiwnęła głową, wskazując im długą krętą linię wychodzących z więzienia sztur-
mowców i imperialnych robotów kroczących, które przemierzały spalone na brąz pust-
kowie niczym stado niezgrabnych metalowych ptaków. W głębi duszy czuła, że byłoby
lepiej, gdyby Gethzerion wyruszyła na czele swojej małej armii. Nie przypadła jej do
gustu myśl, iż będzie musiała przedostać się do więzienia, wiedząc, że może stanąć z
nią oko w oko za następnym rogiem. To, co na mapie Barukki było jeziorem, w lecie
zamieniało się w podmokłą nieckę. Kępy wysokich trzcin rosły wokół licznych dołów
wypełnionych teraz błotem, w którym zagrzebały się głęboko magazynujące wodę ryby
burra.
- Naliczyłem około osiemdziesięciu imperialnych robotów kroczących i mniej
więcej sześciuset szturmowców - oznajmił Isolder. - Jaka szkoda, że nie można powia-
domić o tej armii sióstr klanu.
- Ja mogę je powiadomić - rzekła Teneniel. Zamknęła oczy i na wpół szepcząc, a
na wpół nucąc, zaczęła wypowiadać słowa zaklęcia, które umożliwiało rozmowę na du-
że odległości. - Augwynne - powiedziała - wysłuchaj moich słów i spójrz na to, na co
spoglądają teraz moje oczy. Widzę siły, które Siostry Nocy wysłały przeciwko tobie.
Teneniel bez trudu wyczuła, że Augwynne jej słucha i pozwoliła starszej kobiecie
oglądać jej oczami oddziały maszerujących żołnierzy.
- Jak myślisz, ile czasu upłynie, zanim znajdą się u stóp Śpiewającej Góry? - zapy-
tał ją Isolder.
Teneniel przerwała połączenie.
- Dwa dni - oświadczyła. - Powinniśmy wrócić, zanim się tam znajdą.
Stali na szczycie wzgórza, ukryci pośród gęstych, drżących na wietrze zielonych
liści woskownika. Światełka oddalonego o osiem kilometrów od nich więzienia mruga-
ły w zapadających ciemnościach, przywodząc im na myśl gwiazdy. Przed więzieniem
wyrastała z ziemi jak wielki cierń wysoka wieża strzelnicza o ścianach tak błyszczą-
cych, że sprawiały wrażenie szklanych. Czarny metal murów więzienia kontrastował z
Ślub Księżniczki Leii
186
zielenią znajdujących się za nimi niewysokich wzgórz. Teneniel wyszeptała słowa za-
klęcia zapewniającego jej większą ostrość wzroku
1 spojrzała w stronę kompleksu budynków. Na szczytach więziennych wież straż-
niczych, a także dalej, na skraju jasnej łuny oznaczającej miasto, ujrzała strzegące
wszystkiego androidy. Te na wieżach siedziały na ruchomych postumentach i nieustan-
nie obracały się to w prawo, to w lewo, nie przestając mierzyć z blasterów w stronę
dziedzińca. Przed kompleksem więziennych budynków unosiła się nad ziemią duża la-
tająca maszyna. Wszystko wyglądało identycznie, jak przedstawiła Barukka.
Z zawieszonej u pasa podręcznej torby Luke wyciągnął makrolornetkę i skierował
jej obiektywy na więzienie.
- Mają tam tylko jeden powietrzny skuter, a poduszkowiec gdzieś zniknął - powie-
dział po chwili. - Na szczytach wież widzę czujniki, ale nie wyglądają zbyt groźnie.
Niemniej Artoo i Threepio powinni tutaj zostać. Nie możemy ryzykować, że czujniki
wykryją działanie ich obwodów elektronicznych. Poza tym musimy się zastanowić, co
zrobić, żeby i nas nie zauważyli. To jest przecież więzienie i można być pewnym, że
strażnicy dysponują całą gamą czujników biologicznych. Jeśli więc chcemy się zbliżyć
tak, by nas nie dostrzegli, będziemy musieli trzymać się poza ich zasięgiem jak najdłu-
żej. Najlepiej byłoby skierować się na południe i obejść tamte wzgórza. Później powin-
niśmy skręcić i iść dalej, korzystając z tego, że zasłonią nas skały.
Nagle Artoo zagwizdał i zatrząsł się w swojej obudowie.
- Proszę pana, Artoo odbiera sygnały przekazywane między gwiezdnymi statkami
Zsinja a więzieniem - przetłumaczył Threepio, zwracając się do Hana.
- O czym rozmawiają? - zapytał go Han.
- Obawiam się, że sygnały są kodowane - odparł Threepio. -- Wygląda jednak, że
jest to odmiana kodu bardzo podobna do tego, który Sojusz Rebeliantów złamał przed
kilkoma laty. Jeśli da mi pan kilka godzin, może będę mógł powiedzieć panu, o czym
mówią.
- Przykro mi, Threepio - powiedział Luke. - Bardzo chciałbym wiedzieć, o czym
mówią, ale nie mamy tyle czasu. Czy możesz się tym zająć, kiedy odejdziemy?
- Dobrze, proszę pana - odparł Threepio. - Poświęcę temu zadaniu wszystkie ob-
wody.
- To świetnie - pochwalił go Luke. - Chewie, zajmij się androidami, dobrze? Po-
winniśmy niedługo wrócić.
Chewbacca wydał gardłowy pomruk i kiedy się żegnali, klepnął Hana po plecach.
Teneniel wyprzęgła rankory i pozwoliła im wyprawić się do lasu na polowanie.
Jak zwykle na Dathomirze, słońce skryło się za horyzontem bardzo szybko. W
purpurowym świetle Han, Leia, Luke, Isolder i Teneniel ruszyli przez pustkowie, kryjąc
się za kępami trzcin, tak aby nie dostrzeżono ich z więziennych murów. Teneniel wy-
szeptała słowa zaklęcia wspomagającego zmysły wzroku i słuchu, ale jedynymi dźwię-
kami, jakie dotarły do jej uszu, było skrzeczenie jaszczurek i plusk błota mąconego
przez kryjące się w nim ryby burra. Dopiero po dłuższej chwili usłyszała pojedynczy
zawodzący jęk Tosh, która w ten sposób powiedziała jej: „Do widzenia".
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
187
Skręcili na południe w stronę pozbawionych wszelkiej roślinności wzgórz. Dotarli
do nich po prawie dwóch godzinach marszu, kiedy na niebie pojawił się pierwszy mały
księżyc. Później skręcili na północny zachód i zaczęli biec przez kamieniste koryta wy-
schniętych potoków i strumieni. Głazy i skały srebrzyły się, odbijając blask księżyca.
Wciąż jeszcze promieniowały ciepłem upalnego dnia, ale w wyschniętych trawach sze-
leściły już pierwsze podmuchy chłodnego, górskiego wiatru. W pewnej chwili Luke
dostrzegł w jednym z wyschniętych łożysk parę dziwnych rogatych stworzeń, które za
wszelką cenę starały się wygrzebać z piasku. Pokryte łuskami, podobne do dużych
jaszczurek gady uniosły na ich widok ogony, ale nie sprawiały wrażenia przerażonych
czy też skorych do walki. Wciągnęły łby w chroniące ich grzbiety pancerze, strząsnęły
z siebie resztki piasku i zniknęły za najbliższym wzgórzem, kierując się ku kępom tra-
wy, zapewne po to, by zaspokoić głód i pragnienie.
Idąc dalej natknęli się na strażniczą wieżę, która mogła mieć około piętnastu me-
trów wysokości. Jej białe ściany pokryto jakimś dziwnym materiałem. Na platformie
umocowanej na szczycie znajdowały się dwa krzesła i podstawa, na której można było
zamocować blasterowe działo. Działo zostało jednak usunięte; nigdzie też nie było wi-
dać strażników.
- Jak myślisz, co to może znaczyć? - zapytała Leia, zwracając się do Hana. - Co
stało się ze strażnikami?
- Widzieliśmy, jak więzienie opuszczało wielu szturmowców - zastanowił się So-
lo. - Może zostawili w nim tylko szczątkową załogę i kazali strażnikom opuścić pozo-
stałe posterunki?
- Nie - sprzeciwił się Luke. - Popatrz na to gniazdo z czujnikami na szczycie. An-
tena paraboliczna zupełnie zardzewiała. - Powiedziawszy to, zdał sobie sprawę, że nikt
poza nim nie mógł dostrzec w ciemności takich szczegółów. Musiał w tym celu wyko-
rzystywać umiejętności rycerza Jedi. - Przypuszczam, że nie korzystają z tego poste-
runku od dawna. Od lat nie pilnuje go żaden strażnik. Pomyślcie tylko: kiedy Imperator
obłożył Dathomirę klątwą, każdy, kto na niej przebywa, jest więźniem. Nawet gdyby
ktoś chciał uciec, i tak nie miałby dokąd.
- Nie sądzę jednak, by pozostawiali na wolności morderców i złoczyńców - ode-
zwała się Leia.
Luke pomyślał, że jej słowa brzmią trochę fałszywie, ale nie miał czasu zastana-
wiać się nad tym dłużej. Westchnął.
- No cóż, nic teraz nie wymyślimy. Przekonajmy się lepiej, co jest za tą wieżą.
Minął budowlę i skierował się w górę wyschniętego koryta. Po chwili cała grupa
znalazła się na brzegu szerokiej, toczącej brązowe wody rzeki. Luke spodziewał się zo-
baczyć jezioro. Podczas wędrówki wijącymi się wąwozami przeszli przecież przez ma-
ły łańcuch górski.
Około kilometra na północ od nich kilkanaście ogromnych robotów z łopatami i
przecinakami w licznych chwytakach układało rury nawadniające na kilku dobrze
utrzymanych polach. Na mapie nie było takich maszyn; makieta musiała więc odbiegać
nieco od rzeczywistości. Z miejsca, gdzie się znajdowali, widzieli jedynie wschodni
mur więzienia: wysoką, czarną ścianę, po której nie mógłby się wspiąć nawet rankor.
Ślub Księżniczki Leii
188
Na obu krańcach muru na wysokich wieżach widniały stanowiska ogniowe. Pilnujące
ich, podobne do ludzi androidy trzymały karabiny blasterowe wymierzone w stronę
więziennego dziedzińca.
- Nie widzę nic szczególnego - odezwał się Luke, oglądając teren przez makrolor-
netkę. - Kilka robotów zbierających plony i pompownię. W murze widać bramę wypa-
dową, ale trudno powiedzieć, ilu strażników jej pilnuje.
Odjął makrolornetkę od oczu i chciał ją schować, ale pochwyciła ją Teneniel. Kie-
dy spojrzała przez nią, stwierdziła, że widziany w fioletowych barwach świat wygląda
lepiej niż ten, który ogląda za pomocą swoich czarów, i jej twarz rozjaśniła się w
uśmiechu.
- Spróbujmy wejść przez tę bramę - zaproponował Isolder.
- Nie możemy tak po prostu do niej podejść - sprzeciwił się Han.
- Możemy porwać żniwnego robota - odparł książę. - Te maszyny nie są zbyt inte-
ligentne. Jeżeli wskoczymy do zbiornika, pomyśli, że zebrała cały plon, i skieruje się do
magazynu czy przetwórni, by się go pozbyć.
- Jesteś pewien, że działa właśnie w taki sposób? - zapytał go Han. - A co, jeśli
strażnicy przy bramie zechcą sprawdzić zawartość zbiornika? Co będzie, jeśli ci na mu-
rach zobaczą nas i zaczną strzelać? Co zrobisz, jeśli te roboty mają wbudowane roz-
drabniacze i zechcą posiekać nas na miazgę? Istnieje wiele możliwości. Sprawy nieko-
niecznie muszą potoczyć się tak jak chcemy.
- A masz jakiś lepszy pomysł? - odciął się Isolder. - Po pierwsze, praca strażników
polega na pilnowaniu więźniów, aby nie uciekli. Nie obchodzi ich to, że ktoś obcy mo-
że przedostać się do środka. Po drugie, nie musimy się martwić, że strażnicy znajdą nas
w zbiorniku, gdyż możemy się schować na dnie, pod zebranym plonem. A po trzecie,
wiem, że te maszyny nie mają rozdrabniaczy, gdyż są to hapańskie roboty typu HD
dwa-trzydzieści cztery C!
Han popatrzył na Isoldera, a Luke spojrzał na Leię, by przekonać się, jak zareagu-
je. Zrozumiał, że obaj mężczyźni zmagają się w walce o jej względy, i że książę wygrał
właśnie pierwszą rundę - o ile jego plan się powiedzie.
- Wspaniale - odezwał się w końcu Han. - Ja prowadzę. Wyciągnął z kabury bla-
ster i zaczął schodzić grzbietem wzgórza, starając się ukryć przed wzrokiem androidów
siedzących na murze. Pozostali poszli w jego ślady. Kiedy znaleźli się na skraju błotni-
stych pól, Han puścił się biegiem między rzędami wysokich pnączy o gęstych, podob-
nych do jagód owocach. Zrywał kiście dojrzałych jagód i nie przestając biec, wpychał
je do ust.
Po chwili dotarli do robota. Maszyna miała kilkanaście niewielkich chwytaków,
którymi zrywała owoce i wrzucała do przypominającego duży lej zbiornika. Mogła
mieć nie więcej niż trzy metry wysokości i poruszała się na krótkich, grubych nogach.
Han popatrzył na nią, nie wiedząc, co robić, lecz Isolder wspiął się po małej drabince
umieszczonej na boku maszyny, a potem wszedł do zbiornika i schował się w nim na
próbę. Robot zachowywał się tak, jakby go nie zauważył. Nadal zrywał owoce i
umieszczał w zbiorniku, tak że książę musiał je stamtąd wyrzucać.
- Wchodźcie - zwrócił się do pozostałych. - Ten jest prawie pusty.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
189
Han, Leia i Luke znaleźli się błyskawicznie przy nim, ale Teneniel się ociągała.
Luke czuł wyraźnie, że się boi. Nie przypadł jej do gustu pomysł z ukryciem się w po-
jemniku niczym w jakimś ciemnym pokoju.
Robot tymczasem odwrócił się i skierował ku bramie w murze, zapewne zadowo-
lony z faktu, że ma pełny zbiornik. Luke wystawił głowę nad krawędź i szepnął głośno:
- Teneniel! Pospiesz się!
Dziewczyna podbiegła, wspięła się po drabince i wskoczyła do środka.
Kiedy znaleźli się wszyscy razem, we wnętrzu robota zrobiło się ciasno. Luke
stwierdził, że tkwi po kolana w jagodach, wciśnięty między Teneniel a Isoldera. Wy-
czuwając przerażenie dziewczyny, ujął ją za rękę i szepnął:
- Nie martw się. Nie stanie ci się nic złego.
Kiedy robot zbliżył się do więziennych murów, Luke wystawił na chwilę głowę i
spojrzał w stronę bramy.
- Wygląda na to, że wejścia pilnuje tylko dwóch strażników - powiedział, scho-
wawszy szybko głowę.
Serce Teneniel biło bardzo mocno. Z wielkim wysiłkiem starała się uspokoić od-
dech i jak powiedział jej Luke, poczuć spokój wynikający z przepływu Mocy. Młody
Jedi przyglądał się dziewczynie uważnie i w końcu, kiedy zaczęła oddychać ciszej,
uścisnął jej rękę i szepnął:
- Bardzo dobrze.
Kiedy znaleźli się przy bramie, ich robot przystanął. Coś szczęknęło metalicznie i
monotonny głos oświadczył:
- Mam pełen zbiornik jagód hwotha i chcę zanieść je do przetwórni.
- Tak szybko? - zdziwił się jeden ze strażników. - Te pnącza muszą się łamać pod
ciężarem jagód. Wchodź do środka.
Robot wszedł na teren więzienia, a kiedy oddalał się od bramy, Luke usłyszał
cichnące głosy strażników.
- Czy przy takim urodzaju jagód sądzisz, że się nam coś dostanie? - zapytał pierw-
szy.
- Nie ma mowy - odparł drugi. - Wszystkie trafią na stoły naszych przełożonych.
Robot tymczasem wszedł do budynku i człapał jasno oświetlonymi korytarzami,
mijając syczące i plujące parą maszyny. Po chwili się zatrzymał i otworzył dno zbiorni-
ka. Luke stwierdził, że lecą w ciemnościach na dół grubą metalową rurą o gładkich
ścianach. Teneniel zdusiła pełen przerażenia okrzyk, a Luke chwycił ją za rękę i szep-
nął:
- Nie bój się. Panuję nad sytuacją.
Rura wypluła ich na taśmę przenośnika, ale zanim zdążyli zorientować się w sytu-
acji, z umieszczonych w suficie dysz runęły na nich strugi wody. Kiedy taśma opuściła
myjnię, owiał ich nagle silny strumień lodowato zimnego powietrza.
Potem ujrzeli przed sobą szczelinę, przez którą przesączało się światło. Kiedy zna-
leźli się za nią, Luke stoczył się z taśmociągu na podłogę, pociągając za sobą Teneniel.
Okazało się, że są w sali pełnej monotonnie brzęczących i szczękających maszyn, za-
pewne przetwórczych, które wspierały się na metalowych, sięgających połowy ich wy-
Ślub Księżniczki Leii
190
sokości łapach. Powietrze było wilgotne i ciepłe. Było dosyć ciemno i Luke nie mógł
dojrzeć zbyt wielu szczegółów. Zaczął więc uważnie nasłuchiwać. Z prawej strony do-
biegły go odgłosy rozmów.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała Teneniel.
- Pod kuchniami, w szybie remontowym maszyn przetwórczych - wyjaśnił Han. -
Teraz tylko trzeba znaleźć stąd jakieś wyjście.
- Tędy - szepnął Luke, nie przestając przysłuchiwać się odgłosom rozmów.
Zaczęli czołgać się między metalowymi łapami maszyn wśród niezliczonej liczby
rur po podłodze, pokrytej grubą warstwą kurzu. Po mniej więcej sześciu minutach do-
tarli do otworu, który jednak osłaniała przyśrubowana do podłogi gruba krata. Za kratą
zobaczyli ogromną stołówkę, a w niej sporą grupę chodzących lub siedzących więź-
niów. Było ich co najmniej kilkuset. Wszyscy mieli na sobie identyczne, jaskrawopo-
marańczowe kombinezony, ale nie wszyscy byli ludźmi. Były wśród nich bezwłose ga-
dy o ogromnych oczach umieszczonych na czubkach głów, które przypominały cho-
chle.
- Ithorianie - mruknął na ich widok Han.
- Co tu robią Ithorianie? - zapytała Leia, która zatrzymała się, by przyjrzeć się do-
kładniej.
Obok kraty przeszła kobieta o zielonej skórze. Na pomoście otaczającym stołówkę
pełnili straż imperialni szturmowcy i z blasterami w rękach obserwowali posilających
się więźniów.
Luke, który w tym czasie przeciskał się między łapami maszyn, szukając innego
wyjścia, zobaczył w oddali światło.
- Tędy - powiedział, kierując się w jego stronę.
Po kilku minutach czołgania znaleźli się przed następną kratą. Ujrzeli za nią nie-
wielkie pomieszczenie, z którego dolatywało wilgotne i ciepłe powietrze o zapachu ko-
jarzącym się z pralnią. Człowiek w średnim wieku nadzorował androidy wieszające na
hakach więzienne kombinezony. Cała grupka przybyszów stłoczyła się za plecami Lu-
ke'a, wpatrzona w kratę, która uniemożliwiała wyjście.
- I co teraz? - odezwał się Han.
Siwiejący pracownik pralni nakazał androidom, żeby wytoczyły za drzwi stojaki z
kombinezonami. Roboty posłusznie wykonały polecenie.
Kiedy mężczyzna został sam, Luke podczołgał się bliżej i głośno, spokojnie roz-
kazał:
- Człowieku! Podejdź i otwórz tę kratę!
- Och, Luke, daj spokój! - szepnęła stojąca za nim Leia. - Nie próbuj jeszcze raz tej
samej sztuczki. Wiesz dobrze, że nigdy ci się nie udaje!
Mężczyzna podszedł do kraty i ciekawie popatrzył na tkwiących za nią ludzi.
- Skąd się tam wzięliście? - zapytał.
- Musisz otworzyć tę kratę - powiedział Luke, starając się, żeby emanująca z niego
Moc przepłynęła przez ciało mężczyzny.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
191
- Nie znam kodu umożliwiającego dostęp - odezwał się konspiracyjnym szeptem
pracownik pralni. - Gdybym go znał, z przyjemnością bym wam pomógł. Co robicie za
tą kratą? Zabłądziliście, czy co?
Luke zdał sobie sprawę, że w przypadku tego człowieka sztuczki rycerza Jedi nie
zdadzą się na nic. Mężczyzna byłby naprawdę szczęśliwy, gdyby mógł im pomóc, ale
przekraczało to jego możliwości.
- Zaczekaj chwilę, Luke - odezwał się nagle Han. - Widzę tu jakąś płytkę z tablicą
kodową umożliwiającą dostęp. Postaram się spowodować w niej zwarcie.
- Nie rób tego - ostrzegła go Leia. - Najprawdopodobniej uruchomisz tylko system
alarmowy.
Mimo to Han wyciągnął blaster i strzelił, zamieniając płytkę w dymiące szczątki.
Kilka ognistych bryzgów dotarło do twarzy Luke'a. Wszyscy wstrzymali oddechy i za-
częli nasłuchiwać.
- Widzicie? - oświadczył po chwili Han. - Żadnego alarmu nie było.
- Po prostu miałeś szczęście - szepnęła Leia. - Teraz pewnie będziesz się bawił
przez godzinę przewodami, a wtedy na pewno odezwie się alarm!
Han sięgnął do szczątków płytki.
- Auu! - krzyknął, kiedy dotknął gorącego metalu. Krata nagle się uniosła - Widzi-
cie? - szepnął. - To było bardzo łatwe.
- Chwalipięta - syknęła Leia, kiedy wczołgując się do pralni, po kolei przeciskali
się pod kratą.
- Mówisz tak tylko dlatego, bo nie chcesz się przyznać, że mnie podziwiasz - od-
parł Han.
- Dobra robota - pochwalił go Luke.
Pracownik pralni nieporadnie nachylił się, chcąc pomóc mu się podnieść.- Co tutaj
robicie? - zapytał.
- Włamujemy się - odrzekł krótko Han.
Kiedy w końcu i Teneniel znalazła się w pralni, więzień z uwagą im się przyjrzał.
- Hmm - stwierdził. - Nie możecie chodzić po więzieniu w ubraniach, które macie
na sobie. Jakie stroje chcecie sobie wybrać?
- A jakie masz? - zapytał Han.
- Wszystkie, które przechodzą przez moje ręce - odparł starszy mężczyzna. -
Kombinezony więźniów, mundury strażników, a nawet szaty, w które ubierają się nasze
czarownice. Skąd się tutaj wzięliście?
- Zza murów - oświadczył podejrzliwie Han. - Dlaczego nas tak wypytujesz?
- Daj mu spokój - wtrącił się Luke. - Jest całkowicie nieszkodliwy.
- Czy jesteś tego pewien? - zapytał Han. - Mimo wszystko jest przestępcą.
- Zaczekaj chwilę, Han - odezwała się nagle Leia. - Ja też to czuję. Co zrobiłeś, że
cię tutaj zamknęli? - dodała, zwracając się do więźnia.
- Sprzeciwiłem się rozkazom Imperialnych - odparł mężczyzna. - Byłem szefem
firmy aeronautycznej na Coruscant. Kiedy przyszli i chcieli ukraść nasze projekty, spa-
liliśmy budynki firmy wraz ze wszystkim, co w nich było. Obawiam się, że jeżeli szu-
kacie naprawdę niebezpiecznych więźniów, znaleźliście się w niewłaściwym miejscu.
Ślub Księżniczki Leii
192
- Trzymają tu tylko politycznych? - zdziwił się Han.
- I więźniów sumienia - dodała Leia. - Zbyt cennych dla Imperium, by ich stracić,
ale zbyt niebezpiecznych, żeby pozostawić ich na wolności i pozwolić, żeby przyłączyli
się do rebeliantów.
- To dlatego Imperium ich tu umieściło - rzekł Luke. - Na planecie, której nazwy
nawet nie ma na mapach. Gdyby byli niebezpiecznymi przestępcami, wysłano by ich do
zakładu najsurowiej strzeżonego po to, by mieć pewność, że nigdy nie uciekną. Jeżeli
zaś chodzi o tych ludzi, Imperium chciało tylko, by zniknęli.
Leia przyjrzała się uważniej twarzy mężczyzny; miła i łagodna, z pewnością nie
była to twarz przestępcy.
- Ilu skazańców przebywa w tym więzieniu? - zapytała.
- Trzy tysiące - odrzekł pracownik pralni. - Ale proszę was, możemy rozmawiać,
kiedy będziecie się przebierali. Pospieszcie się! Co tutaj robicie? Dokąd zamierzacie się
udać? Czy chcecie uwolnić stąd wszystkich więźniów?
- Na razie musimy mieć możliwość poruszania się bez przeszkód - odparł Han.
Starszy mężczyzna zaczął przerzucać stroje i po kilku sekundach wyciągnął dwie
czarne szaty czarownic dla kobiet i mundury strażników dla mężczyzn. Nagle zamarł
bez ruchu, kiedy usłyszał na korytarzu odgłosy kroków zbliżających się osób. Po chwili
obok otwartych drzwi pralni przeszło dwóch barczystych szturmowców. W pomiesz-
czeniu panowała zupełna cisza, mimo to szturmowcy się zatrzymali i niedbałym gestem
kładąc palce na spustach blasterów, zajrzeli do pralni.
- Hej, wy dwaj! - krzyknął Han. - Wchodźcie do środka! I to szybko!
- Czy zwracacie się do nas? - zapytał jeden, wskazując kciukiem na siebie.
- Tak, żołnierzu - potwierdził Han. - A teraz wchodźcie! Szturmowcy spojrzeli po
sobie i ostrożnie przekroczyli próg pralni.
- Jestem sierżant Gruun z jednostki kontrwywiadu - przedstawił się Han, podcho-
dząc do nich. - Moim ludziom udało się wtargnąć do środka niemal na waszych oczach!
Przez tyle lat służby w kontrwywiadzie nigdy jeszcze nie miałem do czynienia z tak
karygodnym zaniedbaniem! Powiedzcie mi, jak nazywa się wasz dowódca?
Szturmowcy spojrzeli jeszcze raz po sobie i jak na komendę sięgnęli po blastery.
Han jednak złapał oba karabiny za lufy i skierował je w górę, tak że oba strzały trafiły
w sufit. W tej samej chwili Isolder i Luke rzucili się na strażników i po krótkiej walce
powalili ich na podłogę. Han wypuścił blastery z rąk i jęknął:
- Och, ale gorące!
Podczas walki zbroje szturmowców krępowały ruchy. Luke i książę ściągnęli im z
głów hełmy w ciągu zaledwie kilku sekund. Kilka celnych ciosów sprawiło, że żołdacy
stracili przytomność. Leia zakneblowała ich i związała, a Han z księciem ściągnęli z
nich zbroje. Potem wrzucili strażników do pojemników na ubrania, a starszy mężczyzna
przetoczył je na zaplecze pralni. Han i Isolder założyli na siebie zdobyczne zbroje. Pra-
cownik pralni patrzył w milczeniu, jak się przebierali. Luke był pewien, że mężczyzna
wie dobrze, iż czasem lepiej jest nie wiedzieć za dużo. Gdyby był torturowany, nie
mógłby zdradzić żadnej ważnej informacji.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
193
- Bardzo dziękuję - odezwał się Han, klepiąc mężczyznę po ramieniu. - Nigdy d
tego nie zapomnimy. Jeśli uda się nam stąd odlecieć, wrócimy, żeby cię uwolnić.
Luke przyglądał się staremu więźniowi, wiedząc, że z pewnością będzie cierpiał za
to, co zrobił, o ile Jedi w jakiś sposób nie zneutralizuje szturmowców.
- Zaczekaj! - powiedział tylko.
Udał się do nieprzytomnych strażników i kładąc po kolei dłoń na ich czołach, po-
zwolił, żeby przez ich umysły przepłynęła Moc, zacierając wszelką pamięć o krótko-
trwałej walce. Kiedy skończył, stwierdził, że oddycha tak ciężko, jak po długim męczą-
cym biegu.
- Wrzuć ich teraz do tunelu pod kratą - odezwał się do mężczyzny. - Kiedy się
ockną, nie będą pamiętali, że tu byłeś. Przynajmniej przez najbliższych kilka lat.
Pracownik pralni ze zrozumieniem kiwnął głową i popatrzył Luke'owi prosto w
oczy.
- Wiem, kim jesteś. Widziałem kiedyś podobnych do dębie ludzi. Pamiętam, że
byli rycerzami Jedi - powiedział, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Dziękuję.
- To ja dziękuję - odrzekł Luke wstając.
Zachwiał się pod ciężarem zbroi, czując, że nie odzyskał jeszcze pełni sił. Zmiana
stanu pamięci innego człowieka była niezwykle trudna i obawiał się, że tego wieczoru
szafował siłami nazbyt hojnie. Byłoby o wiele prościej zabić strażników, ale jakoś nie
potrafił się przemóc, by to zrobić. Kiedy razem z innymi udawał się w głąb więzienia,
miał nadzieję, że nie będzie musiał żałować tej decyzji.
Ślub Księżniczki Leii
194
R O Z D Z I A Ł
20
- Ojej! - powiedział Threepio po upływie zero koma cztery dziesiąte sekundy od
chwili, w której udało mu się złamać kod imperialny. Miał nadzieję wdać się z
Chewbaccą w dłuższą rozmowę, by wyjaśnić mu szczegółowo, w jaki sposób odgadł
zawiłe niuanse kodu, ale doszedł do wniosku, że wszystko to będzie mógł opowiedzieć
kiedy indziej. - Śledząc przesyłane sygnały radiowe, Zsinj dowiedział się, że generał
Solo przebywa na Dathomirze - pospieszył tylko z wyjaśnieniem - a Gethzerion zawar-
ła z nim umowę, dotyczącą przekazania Hana ludziom lorda. Powiedziała, że znalazła
ślady płóz sań, na których siostry klanu ze Śpiewającej Góry przyciągnęły „Tysiąclet-
niego Sokoła" do fortecy, i teraz spodziewa się, że Han zechce wyprawić się do miasta
po brakujące części. Zastawiła pułapkę na generała Solo!
Chewbaccą warknął, potrząsając uniesioną wysoko łapą trzymającą miotacz.
- Musimy ich ostrzec! - zawołał Threepio, a Artoo wydał z siebie elektroniczny ja-
zgot, piskliwie przyznając mu rację.
W interkomie więzienia rozległ się głośny gwizd, a korytarzem o plastalowych
ścianach potoczył się czarny android strażniczy, spoglądając sztucznym okiem to w
prawo, to w lewo. W jego hełm wmontowano niewielki ręczny blaster, który mógł za-
dawać ból, ale nie zabijać. Tocząc się korytarzem, robot krzyczał:- Wracać do cel!
Wracać do cel! Wracać do cel! Słysząc to, więźniowie rozbiegli się, starając się ujść z
zasięgu strzału. Androidowi udało się jednak trafić dwóch, którzy nie wykonali jego
poleceń dość szybko, i teraz jęczeli z bólu.
Han i Isolder, obaj w pełnym rynsztunku szturmowców, szli korytarzem w stronę
androida. Tuż za nimi podążały Leia i Teneniel przebrane za wiedźmy. Na końcu szedł
Luke, słaniając się ze zmęczenia. Mimo to wytężał do granic wszystkie zmysły. Każdy
krok przybliżał ich do wieży, w której przebywały czarownice, a on coraz wyraźniej
czuł ich obecność. Korytarze więzienne bez strażników wydawały się dziwnie ciche i
opustoszałe, a więźniowie siedzieli w celach zamkniętych na czas nocy.
Strzegący więźniów android przepuścił ich, nie zadając pytań, a kiedy szli pustymi
korytarzami, echo ich kroków odbijało się od plastalowych ścian i podłogi. W pewnej
chwili, kiedy mijali boczną odnogę korytarza wiodącą między dwoma rzędami cel, Leia
przystanęła i zajrzała do środka.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
195
- Znam tę kobietę! - szepnęła. - Pochodzi z Alderaanu! Służyła kiedyś u mojego
ojca jako starszy doradca i ekspert od spraw technologii uzbrojenia.
- Idź dalej - odezwał się łagodnie Luke. - W tej chwili nie możemy dla niej nic
zrobić.
- Wszyscy myśleli, że zginęła! - ciągnęła Leia. - Odnaleziono przecież jej rozbity
statek!
- Idź dalej - powtórzył łagodnie Luke.
Dotarli do zamkniętych drzwi, obok których na ścianie widniała tabliczka z kla-
wiaturą elektronicznego zamka. Przez szybę było widać następne drzwi. Han popatrzył
na klawisze z umieszczonymi na nich cyframi i nie zastanawiając się, nacisnął cztery na
chybił trafił. Zapaliła się umieszczona w górnej części tabliczki czerwona lampka, co
świadczyło
0 tym, że nie odgadł właściwej kombinacji.
- Zaczekaj - powstrzymał go Luke, widząc, że Han chce spróbować po raz drugi. -
Pozwól, teraz moja kolej.
Podszedł do tabliczki, położył otwartą dłoń na klawiszach
1 postarał się skupić. Wiedział o tym, że co dzień korzystało z klawiatury wielu
strażników. Mógł wyczuć, które klawisze naciskali, lecz nie wiedział, w jakiej kolejno-
ści. Wciąż wahając się, nacisnął cztery cyfry w porządku, który wydał mu się właściwy.
Zapaliła się zielona lampka i drzwi się otworzyły.
Drugie drzwi ustępowały po naciśnięciu pojedynczego guzika i były wejściem
wiodącym do kabiny małej windy. Weszli do środka, Teneniel jednak zatrzymała się i
zmarszczywszy brwi, spojrzała na pozostałych.
- Wejdź - zachęcił ją Luke. - To jest winda. Zawiezie nas na najwyższe piętro, na
którym znajduje się przejście do wieży.
Teneniel zmieszana weszła do windy.
Kiedy kabina dotarła na najwyższe piętro, jej drzwi automatycznie się otworzyły,
ukazując ich oczom coś w rodzaju szklanego tunelu rozciągniętego nad pogrążonym w
mroku więzieniem. Jakość szkła była tak dobra, że mogli widzieć przez nie usiane
gwiazdami niebo. Na dole, poza wieżą, w jasnym świetle rzucanym przez silne reflek-
tory było widać niewielkie gospodarcze podwórze, kilka baraków o metalowych ścia-
nach i przechodzące obok nich Siostry Nocy.
Luke stwierdził nagle, że zaczyna dławić go jakaś przemożna siła. Czuł obecność
Sióstr Nocy blisko siebie, przed sobą, w środku wieży. Isolder i Han wyszli pierwsi i
skierowali się ku grobli, ale Teneniel stała, nie mogąc zrobić kroku, sparaliżowana z
wielkiej trwogi.
- Nie bój się - szepnął jej Luke. - Pozwól, by ogarnął cię wewnętrzny spokój. Po-
staraj się zaczerpnąć więcej energii z Mocy i pozwól jej, by owinęła cię jak całun. Jeże-
li chcemy się dostać na dół do ich stoczni, nie możemy ich ominąć. Moc ukryje cię
przed ich wzrokiem.
Po drugiej stronie tunelu otworzyły się nagle drzwi. Wyszły z nich cztery odziane
w czarne szaty Siostry Nocy i naciągnąwszy kaptury na głowy, ruszyły ku nim. Ta, któ-
Ślub Księżniczki Leii
196
ra niemal na sztywnych nogach szła na czele, zaplotła palce dłoni na brzuchu. Luke
głęboko odetchnął, pozwalając, by Moc przez niego przepłynęła.
Inni szli przed nim. Teneniel jednak poruszała się bardzo wolno, jej mięśnie para-
liżował strach. Siostry Nocy przeszły bardzo blisko, niemal ocierając się o nich na wą-
skiej grobli, a skraj szaty jednej z nich dotknął dziewczyny.
Nagle się zatrzymały, a Luke wyczuł emanującą z Teneniel trwogę. Czuł wyraź-
nie, że pragnie rzucić się do ucieczki.
- Stać! Wy dwaj! - krzyknęła jedna z Sióstr Nocy, a jej skrzekliwy głos rozdarł ci-
szę niczym trzaski przegniłego rzemienia. - Co robicie w więzieniu o tak późnej porze?
Han odwrócił się i włączył mikrofon hełmu szturmowca.
- Była awantura w bloku C - powiedział.
Siostra Nocy kiwnęła z namysłem głową i już miała odwrócić się i odejść, zatrzy-
mała się jednak, aby spojrzeć na nich raz jeszcze.
- Jaka awantura? Dlaczego nic mi nie powiedziano?
- Niegroźna bójka między dwójką więźniów - odezwał się Han. - Nie chcieliśmy
zakłócać ci spokoju.
Siostra Nocy ściągnęła kaptur i w jasnym świetle reflektorów ukazała się jej gło-
wa. Luke poczuł, że ogarnia go przerażenie. Włosy kobiety były siwe i zmierzwione, a
nabiegłe krwią oczy płonęły jaskrawym szkarłatnym blaskiem. Najbardziej przerażają-
ca była jednak jej twarz... podobna do niesamowitej purpurowej maski, pełnej popęka-
nych naczyń krwionośnych i żyłek, szara i martwa w okolicach kości policzkowych.
- Wyczuwam twój strach - powiedziała, zwracając się do Teneniel. - Czego może
bać się Siostra Nocy w tym miejscu. Jesteśmy przecież u siebie?
- Teraz, kiedy opuściło nas tylu strażników, rozeszły się pogłoski o zagrażającym
nam buncie - pospieszył z odpowiedzią Han, stając między dziewczyną a Siostrami No-
cy. - Obawiam się, że może być w tym ziarno prawdy.
Siostra Nocy kiwnęła w zamyśleniu głową. Luke wyczuwał, że stara się przenik-
nąć ich myśli, i omal nie sięgnął po blaster. Zamiast tego ukierunkował Moc, pozwala-
jąc jej przepłynąć przez wiedźmę po to, by uspokoić jej podejrzenia.
- Złożę zaraz wizytę w bloku C - powiedziała w końcu. - Moja obecność powinna
zniechęcić tę hałastrę do buntu. Dziękuję, że mnie uprzedziłeś.
Han kiwnął głową, a Siostra Nocy odwróciła się, naciągnęła kaptur i pospieszyła
do windy.
Han także odwrócił się i ruszył ku szklanej wieży. Otworzywszy drzwi, powiódł
wszystkich przez pokój będący czymś w rodzaju świetlicy.
Na miękkich, ustawionych w krąg otomanach, spoczywało kilkanaście ubranych w
czarne szaty Sióstr Nocy. Pochłonięte podziwianiem tańczących widm pięknych kobiet
i mężczyzn, raczyły się wykwintnymi egzotycznymi potrawami i nawet nie zwróciły
uwagi, kiedy minęli je i poszli dalej.
Han powiódł ich do następnej windy, a kiedy drzwi kabiny zamknęły się za nimi,
Teneniel omal nie zemdlała.
- Ta Siostra Nocy, którą minęliśmy, to Gethzerion - powiedziała. - Jestem pewna,
że mnie rozpoznała.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
197
Głęboko odetchnęła.
Luke stał, wpatrzony w drzwi, i nagle poczuł, że unosi się wysoko w powietrze i z
góry spogląda na Dathomirę. Była cała czarna. Wszystko było nieruchome, jakby za-
marznięte. Każdy jej najmniejszy fragment, wszyscy i wszystko było martwe. Zamknął
oczy i postarał się odprężyć, myśląc, że może to tylko zmęczenie paraliżujące jego
zmysł wzroku. Ciemności jednak nie zniknęły, a co gorsze, przepełniła go przemożna
rozpacz i świadomość, że musi się spieszyć. Wpatrywał się w ciemności, wiedząc, co
oznaczają: wizję przyszłości.
- Co się stało? - zapytała Leia, zwróciwszy się w jego stronę. - O czym myślisz?
- Nie możemy odlecieć - powiedział, czując jak słowa z trudem przechodzą mu
przez wyschnięte gardło. - Nie możemy opuścić tego świata... nie w ten sposób.
- Co masz na myśli? - zapytał Isolder.
- Dlaczego nie możemy? - odezwał się niemal w tej samej chwili Han. - Musimy
odlecieć!
- Nie - powtórzył Luke i spojrzał w inną stronę. Ściągnął hełm i głęboko ode-
tchnął. - Nie, nie możemy. Wszystko tutaj jest takie złe. Wszędzie czai się mrok i ciem-
ność.
Niemal czuł, jak otacza go czerń, zimna czerń, która przenika do każdej komórki
jego ciała.
- Posłuchaj - odezwał się Han. - Zdobędziemy te części do „Sokoła" i wszyscy
wyniesiemy się stąd tak szybko, że będzie się za nami kurzyło. Kiedy znajdziemy się na
Coruscant, wyślemy stamtąd całą flotę. Będziesz mógł dysponować milionem żołnie-
rzy... wszystkim, czym tylko zechcesz.
- Nie - rzekł Luke z absolutną pewnością siebie. - Nie możemy odlecieć.
Był przerażony. Nie miał żadnych planów. Wiedział tylko, że nie zdoła wrócić i
zaatakować Sióstr Nocy. W tej chwili nie mogli pozwolić sobie na otwartą walkę.- Zrób
tak, jak radzi Han - powiedział Isolder. - Ci ludzie są w tej sytuacji od wielu lat. Nie
oczekują, że oddamy życie, broniąc ich dzisiejszej nocy. Przeżyją do czasu, kiedy wró-
cimy tu, by ich uratować.
W oczach Luke'a pojawił się lekki błysk świadczący, że jest pewien tego, co mó-
wi. Młody Jedi odwrócił się do Isoldera, a potem szybko omiótł spojrzeniem pozosta-
łych.
- Nie, nie przeżyją - odparł. - Poczekaj, a sam się przekonasz. Wierz mi, siły ciem-
ności zbierają się do natarcia. Powiedziałeś, że twoja flota przyleci tu za sześć dni. Jeśli
jednak nie podejmiemy walki i odlecimy stąd, ta planeta zostanie zniszczona!
Han pokręcił z powątpiewaniem głową.
- Posłuchaj, mały - odezwał się do Luke'a. - Nie wściekaj się tak na mnie. Wiem
dobrze, że działasz pod wpływem niesamowitego stresu. Przeżywasz chwilowe zała-
manie, a ja naprawdę ci współczuję, ale jeżeli będziesz nadal straszył innych i odzywał
się do mnie w taki sposób, to ręczę, że spiorę cię na kwaśne jabłko.
Luke wyczuwał zdenerwowanie Hana, któremu zależało na tym, by słowa młode-
go Jedi nie wywarły przygnębiającego wpływu na pozostałych. Możliwe, że miał rację.
Kiedy winda ze zgrzytem zatrzymała się na najniższym piętrze, nacisnął jakiś guzik.
Ślub Księżniczki Leii
198
Drzwi kabiny z sykiem się otworzyły, ale Luke nie wyszedł ani nie usunął się z przej-
ścia.
- Proszę bardzo, Han - powiedział, pokazując gestem ogromny, znajdujący się za
nim magazyn, lecz nie zadał sobie nawet trudu, by odwrócić się i spojrzeć. - Tu masz
wszystko, czego potrzebujesz.
Kiedy w końcu się odwrócił, ujrzał ze czterdzieści uszkodzonych gwiezdnych
statków. Były pośród nich trzy doszczętnie rozbite imperialne transportowce o zmien-
nej geometrii skrzydeł, kilkanaście myśliwców typu TIE, z których większość była
zwęglona na żużel, a także części zniszczonych poduszkowców. Han, który także lu-
strował znajdujące się w hali wraki, w pewnej chwili ze zdumienia aż stracił oddech.
Pośrodku stoczni, która przemieniła się teraz w składnicę złomu, zobaczył prawie kom-
pletny myśliwiec typu TIE i szybki lekki frachtowiec, który w blasku oświetlających
oba statki reflektorów wyglądał niemal dokładnie jak „Tysiącletni Sokół". Większość
gniazd z dziobowymi czujnikami była pomalowana na rdzawopomarańczowo, kadłub
miał wyblakłą oliwkową barwę, a błękit osłon rufowych generatorów ciągu przywodził
na myśl jednostki dawnych gwiezdnych piratów. Spawy na kadłubie znaczyły miejsca,
w których części należące kiedyś do trzech statków złączono w jedną całość.
- Mają niemal gotowy do lotu statek! -wykrzyknął Han, kiedy ściągnął hełm, by
lepiej się przyjrzeć. - Wygląda na to, że brakuje mu tylko kilku ogniw do napędu umoż-
liwiającego loty z prędkościami podświetlnymi.
- Niemożliwe, byśmy mieli aż takie szczęście - odezwała się Leia.
- Hej, przecież te stare lekkie koreliańskie frachtowce należały kiedyś do najpopu-
larniejszych jednostek w całej galaktyce! - przypomniał jej Han. - A i teraz trudno o
bardziej wytrzymały statek.
Isolder także ściągnął hełm i głęboko odetchnął świeżym, zimnym powietrzem.
- Chciałeś chyba powiedzieć, że bardziej nieruchawy i rozklekotany - stwierdził.
- To mniej więcej to samo - zgodził się z nim Han. Ruszył wąską rampą wiodącą
w stronę statku, kiedy nagle
Leia zawołała:
- Zaczekaj!
Han zatrzymał się, a księżniczka rozejrzała się podejrzliwie po wszystkich kątach
stoczni.
- Widzę tu mnóstwo cennych rzeczy - powiedziała. - Są trzymane w tym magazy-
nie pod ziemią, który jest w dodatku oświetlony. Czy nie wydaje ci się dziwne, że nikt
tego nie pilnuje?
- A co tu jest do pilnowania? - zapytał Han. - Ten złom przecież nigdzie nie poleci.
A poza tym sama widziałaś wychodzących stąd szturmowców. Powiedziałbym, że dzi-
siejszej nocy więzienia pilnuje tylko kilku ludzi.
- A co z alarmami? - zapytał Luke. Wyjąwszy makrolornetkę, dostroił jej obiekty-
wy i uważnie rozejrzał się po hali. - Nie widzę promieni laserowych, ale przecież mogli
umieścić tu coś innego... detektory ruchu, czujniki reagujące na zmiany natężenia pola
magnetycznego, cokolwiek... a mając do dyspozycji taką stertę złomu, zdołaliby ukryć
je tak, że nawet nie wiedzielibyśmy, gdzie ich szukać.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
199
- Co zatem, twoim zdaniem, powinniśmy zrobić? - ode-zwał się Han. -- Stać tutaj i
czekać, aż ktoś nam powie? Musimy przecież przeszukać tamten statek.
- Chodźmy - zgodziła się z nim Leia, dotknąwszy ramienia Luke'a. - On ma rację.
Han i pozostali ruszyli ostrożnie naprzód, wodząc spojrzeniem po podłodze i mi-
janych stertach złomu. Właz śluzy koreliańskie-go frachtowca był zamknięty, a Han
zatrzymał się przed nim i przyjrzał widocznej obok niego tabliczce z wieloma przyci-
skami.
- Gdybym chciał strzec tego statku, umieściłbym alarm właśnie tutaj - oznajmił,
pokazując tabliczkę. - Jeśli ktoś wciśnie niewłaściwą kombinację, bzzt! Alarm się od-
zywa.
- A jaka jest właściwa kombinacja? - zapytała go milcząca dotąd Teneniel.
Luke położył otwartą dłoń na przyciskach, chociaż sądził, że od dawna nikt ich nie
dotykał. Okazało się, że nie może odgadnąć kombinacji.
- Nie wiem - odrzekł Han. - Kapitan każdego statku ma swój własny kod. Rzecz
jasna, władze portu mogą go unieważnić lub zmienić zależnie od tego, w jakim ukła-
dzie gwiezdnym zarejestrowano jednostkę. Tutaj widzicie tablicę rejestracyjną statku.
Pokazał kolumnę znaków. Niektóre, zrobione przez obce istoty, były cienkie i ła-
godnie zaokrąglone. Inne przypominały z wyglądu piktogramy, a jeszcze inne, wyryte
śmiałymi pociągnięciami rylca lub ostrza noża, musiały zostać wykonane przez przed-
stawicieli jakiejś wojowniczej rasy.
- Ktokolwiek dowodził tym statkiem, musiał spędzać wiele czasu w układach
gwiezdnych Chokan, Viridia i Zi'dek - ciągnął Han. -W czasach Starej Republiki zna-
łem dość dużo kodów dostępu planet należących do tych układów, ale później statek
został przechwycony przez ludzi Imperium, którzy zmienili wszystkie kody. Do diabła,
żałuję teraz, że nie byłem przemytnikiem trochę dłużej.
Isolder podszedł do tablicy i wcisnął kombinację liczb: piętnaście-zero-trzy-
jedenaście. Właz śluzy otworzył się z cichym szumem.
- Chokański imperialny kod dostępu władz planety - powiedział, lekko się uśmie-
chając.
Han popatrzył na niego, nie kryjąc zdumienia.
- Przebywałeś w układzie Chokan? - zapytał. - Nawet mimo tej paskudnej epide-
mii?
- Znałem tam pewną dziewczynę - odparł książę, wzruszając ramionami.
- Musiała być niezwykle piękna - stwierdziła Leia. Han pospieszył do wnętrza
statku.
- Uruchomię procedurę diagnostyczną, by się upewnić, że to, co chcemy zabrać,
nadaje się do użytku - powiedział. - Isolderze, ty i Leia postarajcie się znaleźć klucze i
odkręćcie dziobowe gniazdo z czujnikami, a potem zejdźcie do ładowni i zajmijcie się
demontażem generatorów ochronnych pól przeciwudarowych z ich stanowisk. Luke,
pobiegnij i przytocz kilka beczek, byśmy mogli przepompować chłodziwo.
Kiedy pozostali zniknęli w środku, Luke przez chwilę został z Teneniel. Czując,
jak bardzo jest zdenerwowana, położył rękę na jej ramieniu.
- To wszystko zajmie trochę czasu - powiedział. - Miej oczv szeroko otwarte.
Ślub Księżniczki Leii
200
Leia i Isolder znaleźli narzędzia we wnętrzu statku i odkręcili gniazdo z czujnika-
mi. Luke udał się w przeciwległy kąt hali, gdzie znajdowały się wielkie metalowe po-
jemniki i zbiorniki, i przytoczył stamtąd pustą beczkę. Teneniel wyszeptała kilka zaklęć
mających wyostrzyć jej zmysły, ale stwierdziła, że nie na wiele się to zdało. Pomyślała,
że w jakiś sposób, zapewne nieświadomie, korzysta z energii Mocy. Wspomaganymi w
ten sposób zmysłami mogła słyszeć każdy stukot narzędzi wewnątrz statku i wyczuć
podniecenie, z jakim siedzący w sterowni Han krzyknął:
- Działa!
Słyszała głuchy huk, kiedy Luke toczył beczkę po podłodze hali, a nawet skrzy-
pienie miażdżonych przez nią ziaren piasku i drobin kurzu. Kiedy wtoczył beczkę do
frachtowca, usłyszała jak mruczy, starając się przy pomocy ręcznej pompy napełnić ją
chłodziwem. Leia i Isolder wnieśli do wnętrza statku odkręcone gniazdo z czujnikami i
uruchomili kilka palników spawalniczych, żeby przeciąć zapieczone śruby. Kiedy cięli
oporny metal, płomienie syczały i trzaskały.
Teneniel odeszła od statku, aby dobiegające stamtąd odgłosy nie zakłócały innych
dźwięków. Bardzo chciałaby mieć teraz przy sobie blaster, choćby po to, by czuć się
bezpieczniej i pewniej. W wielkiej hali znajdowało się tyle wraków, że czuła się pośród
nich jak w pełnej wielkich głazów jaskini. Ze swojego miejsca widziała naprawdę nie-
wiele.
Postanowiła się wspiąć po burcie stojącego obok transportowca, który był tak
zwęglony, że bardziej przypominał stopiony żużel niż statek. Kiedy podeszła trochę
bliżej, poczuła ostrą woń utlenionego metalu. Ujrzawszy jakąś wypukłą bryłę, uchwyci-
ła ją i zaczęła się wspinać; nagle usłyszała szelest szat i jakieś wymówione szeptem
słowo.
Rozejrzała się po hali oświetlonej tylko reflektorami umieszczonymi pod kadłu-
bami obu częściowo naprawionych statków. Znajdujący się wysoko nad jej głową sufit
odbijał stłumione odgłosy świadczące o tym, że Han i inni wciąż pracują. Szybko i ci-
cho wspięła się na wierzchołek wraku, a potem usiadła i rozejrzała się po składnicy
złomu, w jaką przemieniła się stocznia. Widziała teraz wszystko: całą halę, drzwi szy-
bów wind i wyjście na klatkę schodową w południowej ścianie. Po przeciwnej stronie,
w oddalonej od niej północnej części, ujrzała ogromny, prostokątny, srebrzący się księ-
życowym blaskiem otwór, wiodący na zewnątrz hali. Panujące ciemności, stłumione
dźwięki i wielki otwór, przez który można było wyjść na dziedziniec, wszystko to przy-
tłaczało ją, niemal miażdżyło. Przypominało komnatę wojowniczek, do której, będąc
dzieckiem, zakradła się po śmierci matki.
Tutaj też czuła taką samą duszność, taką samą ziejącą pustkę. Spojrzała w stronę
mrocznych kątów w oddalonej od niej części hali. Wydało się jej, że widzi przemykają-
ce się w mroku cienie. Wpatrywała się długo w tamto miejsce, ale niczego więcej nie
dostrzegła.
Kiedy jednak zaczęła cicho nucić zaklęcie wspomagające ostrość wzroku, ogarnął
ją paniczny strach. Czuła, że tam są... w ciemnościach. Wiedziała, że się zbliżają, by ją
zabić. Wstała.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
201
Omiotła spojrzeniem całą halę, ale na próżno. Coś złego działo się z jej wzrokiem.
Poczuła zimny ucisk na powiekach, a w uszach dzwoniącą ciszę. Spróbowała przetrzeć
oczy.
Nagle wróciła jej ostrość widzenia. U stóp sterty złomu, na której siedziała, zoba-
czyła Barithę, a obok niej trzy inne Siostry Nocy. Jedna z wiedźm cicho zanuciła, a po-
tem, wyciągnąwszy rękę, złączyła palec wskazujący i kciuk, jakby chciała ją uszczyp-
nąć.
Niewidzialne palce schwyciły dziewczynę za gardło i zaczęły dusić.
- Witaj, siostro Teneniel - odezwała się Baritha. - Zastawiłyśmy pułapkę i popatrz,
kogo pochwyciłyśmy! Powiedz mi, co się stało? Czy w końcu znudziło ci się chowanie
przed nami w górach?
Teneniel z trudem złapała oddech. W uszach jej dzwoniło, a w płucach płonął
ogień. Spróbowała zanucić zaklęcie obronne, ale nie mogła oddychać.
- Jaka szkoda, że nie mogę pozwolić ci żyć trochę dłużej - rzekła Baritha. - Jestem
pewna, że Gethzerion byłaby rada, gdyby mogła cię także trochę podręczyć.
Dała znak ręką, a stojąca u jej boku Siostra Nocy zanuciła głośniej. Zwinęła wy-
ciągniętą purpurową dłoń w pięść, a Teneniel poczuła, jak jej tchawica gwałtownie się
zaciska. Nagle usłyszała rozbrzmiewające w jej głowie słowa Luke'a: „Pozwól Mocy,
by przepłynęła przez ciebie".
Nie mogła zaśpiewać żadnego zaklęcia, rzucić żadnego czaru. Nie była w stanie
zanucić nawet pogrzebowej pieśni. Siostry Nocy sądziły, iż pozbawiły ją wszelkiej siły.
Teneniel starała się uspokoić i pozwolić Mocy, by przepłynęła przez jej ciało, umożli-
wiając oddychanie. Sterta złomu, na której stała, skręcała się pod nią i chwiała jak
strwożony rankor. Dziewczyna musiała uklęknąć i podeprzeć się dłońmi, aby nie upaść.
Moc jednak nie nadchodziła, Teneniel nie mogła jej nigdzie znaleźć. Serce zaczęło bić
gwałtownie, a ona ostatkiem sił spróbowała jęknąć, by wezwać pomoc, zanim umrze.
A potem, kiedy pogrążała się w mroczną nicość, poczuła, że cały świat zawirował.
Czerń pochłonęła ją tak samo jak kiedyś jej matkę.
Luke usłyszał w myślach przedśmiertny jęk dziewczyny. Krzyknął, chcąc uprze-
dzić Hana, i zbiegł po rampie.
O sto metrów od frachtowca zobaczył ubrane w czarne szaty Siostry Nocy, a nad
nimi, na szczycie wraku, leżącą bez ruchu Teneniel.
- Przestańcie! - krzyknął. - Dajcie jej spokój! Pozwolił, by Moc wypłynęła z niego
i rozszerzyła tchawicę dziewczyny. Teneniel gwałtownie zachłysnęła się powietrzem.
- Co takiego? - odezwała się Baritha. - Jakiś słaby mały mężczyzna ośmiela się
nam rozkazywać?
Czarownice odwróciły się w jego stronę.
- Odejdźcie stąd! - rzekł Luke. - Ostrzegam was: powiedzcie Gethzerion, by zabra-
ła stąd swoje Siostry Nocy i uwolniła wszystkich więźniów!
- Bo w przeciwnym razie cóż się stanie, zaświatowcze? - zakpiła Baritha. - Zale-
jesz nas krwią, kiedy rozłupiemy ci czaszkę? Czy twój pobyt na naszej planecie był tak
krótki, że nie wiesz, do kogo mówisz?
Ślub Księżniczki Leii
202
- Dobrze wiem, kim jesteście - odparł Luke. - Walczyłem z takimi jak wy na in-
nych światach.
Jedna z Sióstr Nocy chwyciła Barithę za ramię. Gest ten miał widocznie oznaczać
ostrzeżenie. Dwie inne, stojące teraz za starą wiedźmą Siostry Nocy zaczęły równocze-
śnie nucić cicho te same słowa, a ich sylwetki zaczęły blednąc. Luke pozwolił, by prze-
płynęła przez niego Moc, kiedy zdał sobie sprawę, że próbują w ten sposób oszukać
jego zmysły.
- Nie uda się wam umknąć przede mną - oznajmił. - Bez względu na to, gdzie się
ukryjecie, odnajdę was i pokonam. Daruję wam życie tylko wtedy, jeżeli odejdziecie,
nie uciekając się do żadnych sztuczek.
- Kłamiesz! - krzyknęła Baritha, nagłym ruchem głowy zrzucając kaptur. Najgło-
śniej jak mogła, zaczęła zawodzić słowa zaklęcia: - Artha, artha!
Luke wyciągnął blaster i strzelił. Baritha, urwawszy w pół słowa, wyciągnęła
przed siebie rękę w obronnym geście i dłonią odbiła strzał z blastera.
- Nie umiesz rzucać czarów! - krzyknęła, a inna Siostra Nocy skoczyła w jego
stronę.
Luke wyciągnął miecz świetlny, zapalił go i rzucił w nią w taki sposób, że broń le-
cąc obracała się w powietrzu. Siostra Nocy chciała chwycić miecz za rękojeść, ale Luke
w ostatniej chwili posłużył się Mocą, by zmienić tor jego lotu. Kiedy świetlna smuga
przecięła wiedźmę na pół, młody Jedi przywołał miecz świetlny z powrotem do swojej
dłoni.
Baritha i pozostałe Siostry Nocy cofnęły się o krok, a jedna krzyknęła głośno:
- Gethzerion, siostry... chodźcie do nas! Luke zrozumiał, że wzywa posiłki.
Teneniel stanęła niepewnie na swoim wraku, a potem odbiła się i poszybowała w
stronę Luke'a.
- Nie! - krzyknęła Baritha i zaczęła nucić słowa kolejnego zaklęcia.
Od kadłuba stojącego najbliżej wraku myśliwca typu TIE oderwała się płyta pełna
ogniw baterii słonecznych i wirując w powietrzu, poszybowała ku dziewczynie. Trafiła
ją w plecy i przewróciła na podłogę. Teneniel upadła u stóp Luke'a, ale jakoś udało się
jej dźwignąć na kolana. Starucha zanuciła znów słowa zaklęcia i w powietrzu zawiro-
wała następna płyta z ogniwami.
Teneniel, widząc to, uchyliła się, a potem spojrzała na staruchę, jej oczy rzucały
gniewne błyski.
- Nie pozwolę ci stosować wobec mnie takich podłych sztuczek! - ostrzegła ją
podniesionym głosem.
Nagle za ich plecami rozległ się ryk budzących się do życia silników frachtowca.
Luke uznałby za szaleńca każdego, kto chciałby latać tym niekompletnym, nie mają-
cym połowy ogniw napędu podświetlnego statkiem, wiedząc, że nad głową czają się
gwiezdne niszczyciele, gotowe go natychmiast zestrzelić. W tej chwili jednak Jedi da-
leki był od tego, by się sprzeczać.
Od myśliwca typu TIE oderwało się kolejne gniazdo z czujnikami i poszybowało
ku Teneniel, wirując w locie.
- Pospiesz się! - zawołał Luke.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
203
Dziewczyna ani drgnęła; zaczęła tylko mruczeć słowa zaklęcia mającego odeprzeć
podstępny atak. Gniazdo z czujnikami zmieniło kierunek lotu i nadal wirując, poszy-
bowało ku Siostrom Nocy. Baritha odskoczyła w bok, uchylając się przed lecącym że-
lastwem, ale jedna z czarownic została trafiona i bezwładnie runęła na podłogę.
- Bądź przeklęta, Gethzerion! - zawołała Teneniel. - Mam po dziurki w nosie two-
ich sztuczek! Znudziły mi się wysiłki, jakie czynię, starając się nie wchodzić wam w
drogę! Mam dość...
Luke spojrzał na twarz dziewczyny i uzmysłowił sobie, że ogarnia ją złość, a na-
wet trudna do wyobrażenia wściekłość. Czuł wyraźnie siłę tego wielkiego gniewu. Jej
twarz stała się czerwona, a z oczu zaczęły płynąć łzy. Kiedy mrucząc coś, zaczęła wy-
mawiać słowa innego czaru, w wielkiej hali rozpętał się huragan. Jego siła uniosła cały
myśliwiec typu TIE i cisnęła w stronę Sióstr Nocy. Skuliły się i uniosły ręce; machając
nimi bezładnie starały się wspomóc czar i zażegnać grożące im niebezpieczeństwo.
- Nie! Nie poddawaj się złości! - krzyknął Luke, chwyciwszy Teneniel za rękę. -
To nie jest Gethzerion! To nie ona!
Dziewczyna odwróciła się i oddychając z trudem, spojrzała mu w oczy. Z wielkim
wysiłkiem uzmysłowiła sobie, gdzie przebywa i co robi. Han w tym czasie wystrzelił z
dziobowego blastera frachtowca w stertę zwęglonego złomu, a ogniste bryzgi w chmu-
rze zjonizowanego gazu i dymu skierowały się jak niesione wichrem w stronę Sióstr
Nocy.
Luke chwycił Teneniel za ramię i nie puszczając, wbiegł po rampie na pokład. Na-
cisnął guzik zamka i pospieszył do sterowni. Zastał tam Hana. Nie słyszał, czy czarow-
nice wciąż śpiewają, ale przez iluminator dojrzał, jak stoją z uniesionymi rękami i
dłońmi zaciśniętymi w pięści, jakby coś chwytały. Han powoli pociągnął dźwignię na-
pędu, próbując unieść statek.
- Chłopie, ten napęd jest w gorszym stanie, niż myślałem - powiedział, a w jego
głosie dało się wyczuć zwątpienie. - Nie sądzę, by ta balia kiedykolwiek odleciała.
Z drzwi znajdujących się w odległym kącie sali zaczęły się wysypywać figurki
odzianych w czarne szaty kobiet.
- Pospiesz się! - krzyknął Luke. - Zabierz nas stąd i to zaraz!
Han jednak zmagał się wciąż z dźwignią.
- Nie mogę! Zacięła się! - krzyknął, chwytając drążek przepustnicy dłońmi.
Luke popatrzył na czarownice, wciąż stojące z zaciśniętymi dłońmi. Pozwolił, by
przepłynęła przez niego Moc, a potem uchwycił dźwignię i bez wysiłku pociągnął.
Frachtowiec zatrząsł się i uniósł, a Han, włączywszy na pełną moc światła statku, obró-
cił go dziobem w stronę widocznego w odległej ścianie prostokątnego otworu.
Z rufowych dysz generatorów ciągu błysnęły smugi ognia, a stojące za rufą
wiedźmy znalazły się w ich zasięgu. Frachtowiec wyleciał z hali, ale niemal w tej samej
chwili zatrząsł się od huku blasterowych strzałów.
- Nie martwcie się - uspokoił ich Han. - To tylko posterunki na więziennych wie-
żach. Nasze osłony bez trudu dadzą sobie z nimi radę.
Ujął dźwignię przepustnicy i przyspieszył, kierując statek w stronę równin, ale
frachtowiec leciał wolno, przeraźliwie wolno.
Ślub Księżniczki Leii
204
- Hej, Wasza Wysokość, czy skończyłeś odkręcać te generatory? - krzyknął Han w
mikrofon interkomu.
- Jeszcze nie - usłyszał w głośniku odpowiedź Isoldera. - Daj mi jeszcze kilka mi-
nut, dobrze?
- Czy mogę ci przypomnieć, że znajdujemy się na planecie obłożonej klątwą? -
zapytał go Han. - Niebo nad nami roi się od imperialnych niszczycieli. Ich załogi wła-
śnie w tej chwili uzbrajają torpedy w nadziei, że pierwszym strzałem zmienią nas w
ognistą kulę.
- Pamiętam o tym - odezwał się książę. - Robię, co tylko w mojej mocy.
- Nie chcę, byś robił, co w twojej mocy - ponaglił go Han. - Chcę, żebyś zdemon-
tował generatory... natychmiast!
- Pójdę mu pomóc - wtrącił się Luke i pospieszył korytarzem do ładowni.
Obok śluzy stała wciąż Teneniel, wpatrzona w zaryglowane drzwi. Jej twarz była
bardzo blada. Czując się winną, odwróciła głowę.
- Przepraszam - powiedziała, zwracając się do Luke'a. - To się już nigdy nie po-
wtórzy.
Młody Jedi kiwnął głową i wcisnął się do ładowni, a potem skierował się do cia-
snego kąta, gdzie znajdowało się gniazdo z czujnikami. Isolder uporał się już z demon-
tażem dwóch generatorów i ogromnym kluczem bezskutecznie usiłował pokonać śrubę
przytrzymującą trzecie urządzenie. Stojąca przy nim Leia starała się odciągnąć na bok
odkręcone generatory.
- Zabierz je, jeżeli możesz - ponaglił Isoldera Luke, zapalając miecz świetlny. -
Leio, a ty idź na górę i zakręć beczkę z chłodziwem.
Odciął mieczem łby pozostałych sześciu śrub i silnym kopnięciem uwolnił dwa
ostatnie generatory. Potem razem z Isolderem wyciągnęli wszystkie urządzenia na
główny pokład. Pracując jak najszybciej się dało, zaczęli przeciągać je w pobliże śluzy,
a kiedy uporali się z ostatnim, Leia skończyła zamykać beczkę z chłodziwem. Nie tra-
cąc ani chwili, przytoczyli i ją do śluzy.
- Opuścić statek! - odezwał się w interkomie głos Hana. Kiedy wydał ten rozkaz,
w pośpiechu wybiegł ze sterowni i dołączył do pozostałych.
- Za mniej więcej trzydzieści sekund będziemy przelatywali nad jeziorem - oznaj-
mił. - Widziałem je na ekranach!
Nacisnął dźwignię, by opuścić rampę, a kiedy opadła, stoczył po niej beczkę z
chłodziwem i zepchnął generatory. Luke ze zdumieniem stwierdził, że lecą zaledwie
pięć metrów nad ziemią z prędkością nie większą niż sześćdziesiąt kilometrów na go-
dzinę.
Nagle wybuch zakołysał frachtowcem, a Han odruchowo spojrzał w górę.
- Gwiezdne niszczyciele już wiedzą, że tu jesteśmy. Miejmy nadzieję, że nasze
ochronne pola wytrzymają jeszcze przez trzydzieści sekund.
Gwałtowny ogień zaporowy zatrząsł statkiem, a Isolder chwycił gniazdo z czujni-
kami i zaczął schodzić po rampie. Poślizgnął się i upadł, wypuszczając urządzenie, ale
kiedy starał się ponownie wspiąć na pokład, następna seria wybuchów zakołysała stat-
kiem, a książę ześlizgnął się jeszcze niżej.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
205
Leia krzyknęła i schyliła się, żeby złapać go za rękę. W dole pod nimi srebrzyła się
tafla wody, a Luke, widząc ją, chwycił Teneniel i wyskoczył ze statku. Po chwili inni
zrobili to samo.
Luke zanurzył się w wodzie, ale wkrótce jego stopy uderzyły w grząskie dno. Wy-
stawiwszy głowę na powierzchnię, rozejrzał się dookoła, szukając pozostałych. Tuż
przy nim pojawiła się Teneniel, a o jakieś dwadzieścia metrów od niej zobaczył Hana i
Leię. Nieco dalej było widać płynącego na plecach w ich stronę Isoldera.
Luke popatrzył na statek lecący nisko nad powierzchnią wody. Kiedy trafiły go
następne pociski, ochronne pola puściły, a frachtowiec zamienił się w zieloną ognistą
kulę, która nie zmieniając kierunku lotu, roztopiła się w mroku nocy.
Luke podpłynął do Isoldera i Leii, stwierdził, że twarz księcia jest pokryta błotem.
Musiał wpaść do jeziora w miejscu, gdzie była płycizna, bo teraz kasłał, wypluwając
zmieszaną z błotem wodę.
- Miał szczęście, że nie skręcił karku - skomentowała jego przygodę Leia.
Luke dotknął go i poczuł, że nic mu się nie stało.
- Wkrótce dojdzie do siebie - powiedział.
Trochę płynąc, a trochę brodząc w płytkiej wodzie, przebyli sto metrów dzielące
ich od brzegu, po czym położyli się na piaszczystej plaży. Nagle Luke wyczuł zakłóce-
nie Mocy, kiedy cienki myślowy palec badał okolicę. Jedi zrozumiał, że to Gethzerion
wybiega ku nim myślą, starając się ich odnaleźć. Oddalili się o niecałe dziesięć kilome-
trów od miasta i przebywali na odsłoniętym terenie. Siostry Nocy z pewnością widziały
katastrofę statku, a mimo to Gethzerion, korzystając z Mocy, próbowała upewnić się,
czy ktoś przeżył. Luke odprężył się, starając się nie myśleć o niczym. Pozwolił, by pa-
lec wiedźmy ześlizgnął się po nim i powędrował dalej. Popatrzywszy na Teneniel,
upewnił się, że usiłuje uczynić to samo. Kiedy badawczy palec przesunął się po po-
wierzchni jeziora trochę dalej, Luke wiedział, że niebezpieczeństwo minęło. Przynajm-
niej na razie.
- No cóż - odezwała się, wciąż jeszcze dysząc ciężko, Leia. - To nie było wcale ta-
kie trudne.
- Ta-a - zgodził się z nią Isolder, nadal kaszląc. - Może powinniśmy wrócić i jesz-
cze raz spróbować?
- Musimy jak najszybciej stąd znikać - oświadczył L
u
ke. - Gethzerion wyśle
wkrótce szturmowców, żeby odszukali nas i sprawdzili, co da się uratować z wraku jej
statku. Nie chciałbym, by znaleźli tu coś więcej oprócz naszych śladów.
Jego słowa uświadomiły całej grupie, że nie powinni czuć się zbyt pewnie. Luke
starał się uspokoić oddech.
- Luke, pożycz mi swoją makrolornetkę - odezwał się nagle Han.
Skywalker sięgnął do wodoszczelnej torby i wyciągnął urządzenie. Han leżał na
plecach i wpatrywał się w niebo.
- Co się stało? - zapytał go Isolder. - Co tam jest?
- Jeszcze nie wiem - odrzekł Han. - Zobaczyłem to, kiedy odlatywaliśmy. Coś
dziwnego na ekranach.
- Co takiego? - chciała się dowiedzieć Leia.
Ślub Księżniczki Leii
206
- Satelity - rzucił Han. - Ludzie Zsinja wypuścili tysiące satelitów.
- W jakim celu? - odezwał się Isolder. - W charakterze min orbitalnych?
- To możliwe - odparł Han. - Nawet prawdopodobne. Czymkolwiek są, jest ich
tam bardzo dużo. Leia spojrzała w niebo, starając się dostrzec satelity miedzy świecą-
cymi jasno gwiazdami.
- Nie wiem - powiedziała. - Mam przeczucie, że nie wróżą niczego dobrego.
Luke także spojrzał w górę. Zobaczył na niebie wiele tysięcy słabo świecących
gwiazd. Wydawało się, że ich liczba podwoiła się w ciągu ostatnich kilku godzin. Cof-
nął się pamięcią w czasie i doszedł do wniosku, że obiekty musiano wypuścić mniej
więcej w tej samej chwili, w której miał widzenie w windzie. Zamknął oczy i poczuł to
jeszcze raz: nieprzeniknioną wiekuistą ciemność.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
207
R O Z D Z I A Ł
21
Na bezchmurnym niebie wschodziło blade, różowe słońce, a Luke starał się po-
wstrzymać wypływ chłodziwa z pękniętej beczki, kiedy przez równinę przybiegły wiel-
kimi susami rankory z Chewbaccą, Artoo i Threepiem. Pracowali niespełna piętnaście
minut, a Luke czuł, że muszą się spieszyć, jeżeli chcą stąd odejść. Za około pół godziny
mogli pojawić się szturmowcy Gethzerion.
Chewbaccą ryknął na ich powitanie, a Threepio powiedział wesoło:
- Och, dzięki opatrzności, że was znaleźliśmy! Odwrócił się do Chewie'ego i Ar-
too.
- Widzicie, mówiłem wam, że nic im się nie stanie. Jego Wysokość król Han Solo
nigdy nie pozwoliłby, żeby ktoś zrobił mu krzywdę. Tylko co robicie w tym miejscu? -
zapytał.
- Musieliśmy wyskoczyć ze statku, zanim go zestrzelili - wyjaśnił Luke. - Przy
okazji pękła nam beczka z chłodziwem. Przykleiłem na miejsce pęknięcia stalową ob-
ręcz, a teraz czekam, aż klej dobrze zaschnie. Bardzo się cieszę, że nas znaleźliście.
- To ja pana znalazłem - pochwalił się Threepio. - Dzięki mojemu nie mającemu
równych cybermózgowi typu AA--Jeden udało mi się złamać kod imperialny. - Artoo
zapiszczał ironicznie, więc Threepio dodał: - Oczywiście, Artoo trochę mi pomógł.
Szliśmy właśnie do miasta, by was ostrzec!
Han mruknął coś i usiadł na beczce.
- Ostrzec nas przed czym, panie Cybermózgu? - zapytał.
- Przed Gethzerion! - odparł Threepio. - Próbowała urządzić na was zasadzkę!- Ta-
a, doświadczyliśmy tego na własnej skórze - odrzekł niedbale Han - kiedy wkroczyła
do akcji.
- Jest jeszcze coś, o czym pan nie wie - rzekł Threepio. - Artoo, pokaż ostatnią in-
formację.
Robot zagwizdał, pochylił się na grzbiecie rankora i ustawił ostrość swoich holo-
graficznych obiektywów. Na błotnistej równinie ukazały się dwie stojące obok siebie
postacie: Gethzerion i młody oficer ubrany w ciemnoszary mundur identyfikujący go
jako jednego z generałów Zsinja.
Pierwsza odezwała się starucha.
Ślub Księżniczki Leii
208
- Generale Melvar, proszę powiadomić lorda Zsinja, że pochwyciłyśmy generała
Hana Solo i nasza wspólnota czeka na przekazanie jej obiecanego wahadłowca.
Powiedziawszy to, stara wiedźma zamilkła i stała bez ruchu ze splecionymi na
brzuchu dłońmi. Generał Melvar przyglądał się jej wzrokiem wprawnego, zawodowego
zabójcy, drapiąc się po brodzie platynowymi paznokciami zagiętymi jak szpony. Takie
implantowane pod skórę cacka potrafiły sprawić ogromny ból i były szalenie kosztow-
ne, a ci, którzy je mieli, często sami sobie niechcący zadawali ciężkie rany. Na twarzy
generała Melvara widniało wiele cienkich, białych blizn potwierdzających tę po-
wszechnie znaną prawdę.
- Lord Zsinj rozważył jeszcze raz propozycję, którą wam złożył - powiedział gene-
rał, uśmiechając się lodowato. - Chciałby wyrazić ubolewanie z powodu tego, że musiał
zestrzelić statek, który opuścił waszą warownię. Teraz, kiedy „Tysiącletni Sokół" został
zniszczony, sprawy przybrały całkiem inny obrót. Bo przecież zestrzeliliśmy statek ge-
nerała Hana Solo, prawda?
Gethzerion kiwnęła głową. Jej oczy były na wpół przymknięte, żeby nie zdradzić,
o czym myśli.
- Kto nim leciał? - zapytał Melvar, a w jego głosie dała się słyszeć nie skrywana
groźba.
- Szturmowcy - skłamała starucha. - Dowiedzieli się, że naprawiamy statek, i pró-
bowali nim odlecieć, zanim remont dobiegnie końca. Gdyby pan ich nie zabił, ja bym
to zrobiła.
- Domyślałem się tego. - Melvar uśmiechnął się triumfująco. - Choć, szczerze
mówiąc, miałem nadzieję, że to t y będziesz na pokładzie. - Głęboko odetchnął. - Mó-
wisz więc, że masz generała Solo i upominasz się o wahadłowiec.
Gethzerion sztywno kiwnęła głową, a jej czarny kaptur nie pozwalał dojrzeć wyra-
zu jej oczu.
- Zdajesz sobie chyba sprawę, że teraz, kiedy statek generała Solo został zniszczo-
ny, siła twoich argumentów wyraźnie osłabła - powiedział Melvar. - Oświadczam ci, że
lord Zsinj pragnie złożyć waszej szczurzej bandzie inną propozycję.
- Muszę przyznać, że się tego spodziewałam - odparła Gethzerion, a Melvar, sły-
sząc jej słowa, odwrócił głowę, by ukryć irytację. - Nawet na takim zapadłym świecie
jak nasz dobrze wiemy, że lord Zsinj nigdy nie dotrzymuje danego słowa, tym bardziej,
jeżeli wywiązanie się z obietnicy mogłoby sprawić mu jakikolwiek kłopot. Mogłyśmy
się spodziewać, że z nas zadrwi i nie wyrazi zgody na odlot Sióstr Nocy z Dathomiry.
Proszę zatem powiedzieć, jaką śmieszną drobnostkę tym razem nam proponuje?
- Lord Zsinj proponuje przejecie generała Solo z waszych rąk w ciągu trzydziestu
sześciu godzin. Przybędzie po niego osobiście. W zamian za to powstrzyma się od
zniszczenia waszego świata.
- Nie proponuje nam niczego więcej? - zapytała stara wiedźma.
- Darowuje wam przecież życie. - Melvar wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Powin-
nyście być mu za to wdzięczne.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
209
- Nie rozumie pan Sióstr Nocy - obruszyła się Gethzerion. - Nasze życie nie ma
dla nas dużej wartości. Widzi więc pan, że lord Zsinj nie proponuje nam niczego warto-
ściowego.
- Mimo to żądamy, byście niezwłocznie wydały nam generała Solo - upierał się
Melvar. - Zniszczenie waszej planety będzie nieodwracalne. Macie do namysłu kilka
minut.
- Może pan odpowiedzieć lordowi Zsinjowi, że Siostry Nocy także mają dla niego
nową propozycję. W zamian za uwolnienie nas z tego świata, ofiarujemy mu swoje
usługi.
Oczy Melvara zaiskrzyły się z podniecenia.
- W jaki sposób lord Zsinj będzie mógł być pewien waszej lojalności? - zapytał.
- Przekażemy mu nasze córki i wnuczki... wszystkie dziewczynki poniżej dziesią-
tego roku życia. Może trzymać je jako zakładniczki, gdzie zechce. Jeżeli go zawie-
dziemy, będzie mógł je zabić.
- Przed chwilą powiedziałaś, że życie przedstawia dla was niewielką wartość -
stwierdził Melvar. - Jeżeli to prawda, czy nie byłoby rozsądniej przyjąć, że zechcecie
poświecić wasze dzieci, by uzyskać wolność?
- Żadna matka nie jest aż tak podła. - Głos Gethzerion ochrypł z oburzenia. - Pro-
szę powiedzieć Zsinjowi, by rozważył naszą ofertę, a my tymczasem zastanowimy się
nad jego propozycją.
Hologram zamigotał i zniknął, a Han wstał i rozejrzał się po okolicy.
- A więc co, waszym zdaniem, zamierza zrobić Zsinj? - zapytał. - Zbombardować
całą planetę, czy co?
Leia przez chwilę nie odpowiadała.
- Powiedział, że zniszczy całą planetę, a nie tylko Siostry Nocy czy ich miasto -
rzekła w końcu, oddychając głęboko. - Czy możliwe, by pracował nad czymś naprawdę
groźnym?
- Na przykład nad następną Gwiazdą Śmierci? - zapytał Luke. - Nie, nie sądzę.
- Nie wiem nic na ten temat - oświadczył Han. - Gethzerion ma go za naiwnego...
mówi mu, że mnie pochwyciła i że mój statek został zniszczony. Jest jasne, że zrobi
wszystko, byle mogła odlecieć z Dathomiry.
- A Zsinj sprawia takie wrażenie, jakby chciał zrobić wszystko, by cię złapać - za-
uważyła Leia.
- Tak - zgodził się z nią Han. - Najbardziej przeraża mnie to, że gdybyśmy pozwo-
lili im się spotkać, mogłoby się okazać, iż dzięki wielu wspólnym cechom charakteru
on i czarownice doszliby do porozumienia.
Leia zmarszczyła brwi i w zamyśleniu zaczęła wpatrywać się w Hana.
- Czegoś w tym wszystkim nie rozumiem - powiedziała. - Zsinjowi z pewnością
zależy, by cię pojmać. Ale żeby miał osobiście przylatywać po ciebie na Dathomirę?
Zadałby sobie wiele trudu, byle tylko wyrwać cię z rąk Sióstr Nocy. Co takiego mu
zrobiłeś?
Ślub Księżniczki Leii
210
Han niepewnie podrapał się po brodzie. Siedzący na grzbiecie rankora Chewbacca
ryknął głośno, zachęcając Hana do wyjawienia całej prawdy. Luke przeczuwał, że nie
będzie wyglądała dobrze.
- No cóż, wiecie chyba, że kiedy zniszczyłem jego gwiezdny superniszczyciel, tro-
chę... no więc, połączyłem się z nim kanałem łączności wideoholograficznej i, hmm, no
więc... trochę się chełpiłem.
- Chełpiłeś? - zapytała Leia. - Co to ma znaczyć, że się chełpiłeś?
- Ja... no cóż, nie pamiętam dokładnie słów, jakich wówczas użyłem, ale przypisa-
łem sobie całą zasługę za zniszczenie jego statku, a potem powiedziałem mu coś w ro-
dzaju: „Pocałuj mojego Wookie'ego".
Chewbacca ryknął śmiechem i zaczął energicznie kiwać głową.
- Nie wiem, czy cię dobrze zrozumiałem - odezwał się Isolder. - Powiedziałeś:
„Pocałuj mojego Wookie'ego" najpotężniejszemu lordowi w całej galaktyce?
- No dobra - mruknął Han, siadając na jednym z generatorów. - Przepraszam! Nie
musisz wiercić mi dziury w brzuchu. Przyznaję, że trochę mnie poniosło i przesadzi-
łem! Ale... zrobiłem to pod wpływem emocji po zwycięskiej walce.
Isolder klepnął Hana po plecach.
- Ach, mój przyjacielu, jesteś jeszcze głupszy, niż myślałem! Do licha, może jesteś
głupszy, niż ktokolwiek myślał! Mimo to bardzo żałuję, że mnie przy tym nie było!
Luke był zdumiony faktem, że książę nazwał Hana swoim przyjacielem.
- Tak - stwierdziła Leia. - Ja także żałuję. Mogłeś pomyśleć o tym wcześniej i
sprzedawać bilety wszystkim, którzy chcieliby to zobaczyć.
Han popatrzył na Isoldera.
- Naprawdę? - zapytał. - Och, jaka szkoda, że nie widziałeś wówczas jego twarzy.
Wiesz, jego małe pulchne policzki zrobiły się czerwone, z kącików ust pociekła ślina, a
włoski na nosie zaczęły drżeć z wściekłości. To było coś fantastycznego! Czy wiedzia-
łeś, że jest prawdziwym geniuszem? Potrafi przeklinać w sześćdziesięciu językach. W
swoim czasie nasłuchałem się różnych wyzwisk, ale ten człowiek ma do tego szczegól-
ny talent.
- O tak! - uśmiechnął się Isolder. - Czy wiesz, że będzie chciał widzieć twoją gło-
wę na tacy? I jeżeli wierzyć plotkom, jakie o nim krążą, może ją nawet zjeść.
- No cóż - odparł filozoficznie Han. - Takie rzeczy sprawiają, że życie staje się na-
prawdę ciekawe.
- Zsinjem będziemy mogli martwić się trochę później - odezwał się Luke. - Teraz
jednak powinniśmy zabrać części do „Sokoła" i zmykać stąd. Nie możemy dać się za-
skoczyć w miejscu, w którym widać nas jak na dłoni. Kiedy Gethzerionsię dowie, że
przeżyliśmy katastrofę statku, natychmiast puści się naszym śladem.
Popatrzył na beczkę z chłodziwem i poczuł, że ogarnia go niepokój. Zanim zdążył
załatać dziurę, wyciekła prawie połowa zawartości, a wiedział, że do bezpiecznego
skoku w nadprzestrzeń potrzeba im dosłownie każdej kropli.
Leia, pragnąc go uspokoić, poklepała go po plecach.
- Tyle, co jest, będzie musiało nam wystarczyć - powiedziała.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
211
Kiwnął głową, zgadzając się z siostrą tylko dlatego, że nie można było zrobić nic
innego. Włożyli generatory i beczkę z chłodziwem do uplecionych ze skór whuffy wor-
ków i umieścili je na grzbietach rankorów. Wyglądało na to, że bestie nawet nie zauwa-
żyły zwiększonego ciężaru, i po jakichś dziesięciu minutach opuściły błotnistą równinę,
dzięki czemu znalazły się pod osłoną pobliskich wzgórz.
Po spędzeniu całej doby bez snu wszyscy byli zmęczeni. Rankory nie zdradzały
jednak oznak wyczerpania; jechali więc aż do wieczora, a potem zatrzymali się i rozbili
obóz. Tylko Luke nie mógł znaleźć sobie miejsca. Poszedł do pobliskiego lasu i nie-
spokojnie po nim krążył. Wspiąwszy się na wierzchołek niewielkiego wzgórza, rozej-
rzał się po równinie, ale kiedy zamknął oczy i po chwili je otworzył, równina wydała
mu się mroczna, zamarznięta, jakby pozbawiona wszelkiego życia. „Wiekuista ciem-
ność - zdawał się szeptać jakiś głos w jego głowie. - Nadchodzi wiekuista ciemność".
Nie wiedział, czy nie powinien traktować swojej wizji jako symbolu, czegoś w rodzaju
zapowiedzi zbliżającej się śmierci.
Wytężywszy wszystkie zmysły, poczuł jak Moc zaczyna wirować. Właśnie w tej
chwili armia Sióstr Nocy powinna być mniej więcej w połowie drogi do Śpiewającej
Góry. Gethzerion miała swój śmigacz, a więc drogę, która jej armii miała zająć trzy dni,
ona sama powinna pokonać w ciągu godziny. Będzie zatem mogła razem z innymi Sio-
strami Nocy poświęcić aż trzy dni na układanie planów walki.
Luke pamiętał, że często w przeszłości potrafił przewidzieć przebieg walki i zasta-
nowić się, jak najlepiej ją rozegrać. Gdy rozważał różne możliwości, pozwalał, żeby
prowadziła go Moc. Dzięki niej miał wgląd w szczegóły, których w inny sposób nie
mógłby uzyskać. Tym razem było jednak inaczej. Krótkie starcie w więzieniu powie-
działo mu niewiele o umiejętnościach Sióstr Nocy. Bardzo chciał, żeby pojawił się te-
raz Ben lub Yoda i doradził, co ma robić, ale jedynym obrazem, jaki przychodził mu do
głowy, był widok hologramu Yody mówiącego: „Odparci przez czarownice".
Yoda był większym Mistrzem Jedi, niż Luke miał nadzieję kiedykolwiek zostać, a
jednak czarownice z Dathomiry stawiły opór i jemu, i wielu podobnym do niego lu-
dziom. Luke poczuł, że nie jest pewien swojej siły. Moc. Skąd właściwie pochodziła?
Yoda twierdził, że jest formą energii, która gromadzi się, tworzona przez wszystko, co
żyje. Ale czy Luke mógł posługiwać się nią z czystym sumieniem? Jeżeli czerpał ener-
gię od innych żywych istot, wysysając ją do ostatka niczym pijawka krew, jak mógł
usprawiedliwić to, co robi?
Był też jeszcze inny problem. Luke czuł, że w walce przeciwko Darthowi Vade-
rowi i Imperatorowi nigdy właściwie nie korzystał ze wszystkich sił, jakie dawała mu
Moc. Vader pragnął tylko nawrócić go na ciemną stronę, a nie zabić. Luke nie wątpił,
że Gethzerion i jej Siostry Nocy nie będą dla niego tak łaskawe.
- O co tutaj chodzi, Ben? - szepnął, wpatrując się w zieloną gęstwinę lasu. Zacho-
dzące słońce rzucało na liście krwawe błyski. -- Chcesz poddać mnie jakiejś próbie?
Chcesz przekonać się, czy jestem już gotów, żeby można było pozostawić mnie same-
mu sobie? Sądzisz, że nie potrzebuję twojego wsparcia? O co tutaj chodzi?
Ben jednak nie odpowiedział. Liście zaczęły szumieć w podmuchach wieczornego
wiatru, a ich cienie zatańczyły na ziemi. Luke popatrzył na zachodzące słońce i poczuł,
Ślub Księżniczki Leii
212
jak ogarnia go zdumienie. Wiatr niósł ze sobą woń pleśniejących liści i zapach owoców
rosnących na wierzchołkach. Wieczór był cichy i ciepły, a słońce wciąż jeszcze prze-
świecało między drzewami. Jaszczurki skakały po gałęziach, nie przejmując się zagro-
żeniem ze strony Sióstr Nocy czy lorda Zsinja. Luke poczuł, że mimo wszystko Da-
thomira jest naprawdę pięknym światem. Jeżeli mapa w komnacie rady wojennej Au-
gwynne nie kłamała, ludzie zbadali nie więcej niż jedną setną jej nadających się do za-
mieszkania obszarów. Dla większości żyjących stworzeń i na Dathomirze, i milionach
innych światów w całej galaktyce, knowania Gethzerion oraz jej Sióstr Nocy znaczyły
mniej niż dodatkowa garść piachu na pustyni. Kiedy Luke odszedł, by powłóczyć się
po lesie, Isolder usiadł i zaczął przysłuchiwać się rozmowie, jaką toczył Han ze swoim
androidem. Zmęczona Leia bardzo szybko usnęła, ale książę, który obudził się trochę
później, dostrzegł Teneniel siedzącą przy ognisku na samym skraju rzucanego przez nie
blasku i wpatrującą się w niebo. Wstał, podszedł do niej i usiadł u jej boku.
- Czasami w nocy, kiedy jestem sama na pustyni - odezwała się cicho dziewczyna
- i kiedy nie ma ani chmur, ani drzew, które zasłaniałyby mi widok, leżę w ciemno-
ściach i patrzę na gwiazdy. Rozmyślam, kto może na nich żyć i jacy mogą być tamtejsi
ludzie.
Isolder także spojrzał w niebo na świecące nad ich głowami gwiazdy. W czasach,
kiedy był piratem, bardzo często, dzięki talentowi do astronawigacji, odwiedzał ten sek-
tor galaktyki. Odnajdując tylko kilka jaśniejszych gwiazd, potrafił zorientować się, w
którym miejscu przestrzeni się znajduje.
- Często robiłem to samo - wyznał. - Po to, by oprócz czytania książek historycz-
nych, nauki dyplomacji i podróżowania, nauczyć się czegoś więcej. Wybierz sobie ja-
kąś gwiazdę - dodał, machnąwszy w stronę nieba. - Opowiem d, co wiem na jej temat.
- Tamta - powiedziała Teneniel, wskazując najjaśniejszą, świecącą tuż nad hory-
zontem.
- To nie jest gwiazda - rzekł Isolder. - To tylko planeta.
- Wiem - uśmiechnęła się do niego dziewczyna. - Ale musiałam dę poddać próbie.
No dobrze. Tamte sześć gwiazd obok siebie, które tworzą koło - powiedziała, wskazu-
jąc na niebo tuż nad ich głowami. - Najjaśniejsza jest ta błękitna. Opowiedz mi o niej.
Isolder przyglądał się gwieździe przez chwilę.
- Należy do układu Cedre i znajduje się około trzydziestu lat świetlnych od nas.
Nie istnieje na niej życie, gdyż jest jeszcze zbyt młoda, zbyt gorąca. Wybierz sobie ja-
kąś inną... najlepiej żółtą lub pomarańczową.
- Może ta słabo świecąca na lewo od niej? Powinna być dobra.
Isolder przez chwilę się zastanawiał.
- To właściwie są dwie gwiazdy - powiedział. - Tworzą podwójny układ zwany
Ferą lub Fereą, który znajduje się dość daleko od nas. Przed dwustu laty tamtejsi ludzie
tworzyli jedną z najbardziej rozwiniętych kultur w tym sektorze galaktyki. Budowali
wspaniałe statki... małe luksusowe liniowce, chyba najlepsze w całej galaktyce. Mam
wujka, który kolekcjonuje zabytkowe statki. Jednym z cenniejszych eksponatów w jego
kolekcji jest właśnie odnowiona fera.
- A teraz już ich nie budują?
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
213
- Nie, w czasach wojen odwiedzało ich wielu ludzi szukających światów, na któ-
rych mogliby się schronić. Ktoś przypadkiem zawlókł na Ferę zarazę, która zabiła
wszystkich jej mieszkańców. Mimo to, gdybyś miała dostatecznie silny teleskop, mo-
głabyś zobaczyć ich takimi, jakimi byli kiedyś. Feranie byli bardzo wysocy, mieli deli-
katną skórę barwy kości słoniowej i po sześć wiotkich palców u każdej ręki.
- Jak mogłabym ich zobaczyć, skoro wszyscy zginęli? - zapytała z niedowierza-
niem w głosie Teneniel.
- Jeżeli dysponujesz teleskopem, widzisz przezeń światło, które odbiło się od ich
świata przed setkami lat - wyjaśnił książę. - Ponieważ to światło dodera do naszych
oczu dopiero teraz, widziałabyś mieszkańców takimi, jakimi byli w tamtych czasach.
- Och - powiedziała dziewczyna. - A czy ty dysponujesz takim teleskopem?
- Nie - roześmiał się Isolder. - Nie umiemy robić urządzeń tak dużych i tak do-
brych.
- A co powiesz o tamtej jeszcze słabiej świecącej gwieździe, tuż za nią? - zapytała.
- To Orelon, znam ją bardzo dobrze - stwierdził Isolder. - Jest wielka i bardzo ja-
sna. Spośród tych, które widać z Dathomiry, jest jedyną gwiazdą widoczną z mojej oj-
czystej gromady, z Hapes. Ta gromada obejmuje sześćdziesiąt trzy gwiazdy, a moja
matka sprawuje władzę nad nimi wszystkimi.
Teneniel przez długą chwilę się nie odzywała, o czymś myśląc.
- Twoja matka rządzi sześćdziesięcioma trzema światami? - zapytała w końcu, a
jej głos lekko zadrżał.
- Tak - odparł książę.
- Czy ma wielu żołnierzy? Czy ma statki, a na nichwojowników?
- Ma miliardy żołnierzy i tysiące statków – odrzekł Isolder.
Dziewczyna głęboko westchnęła, a Isolder uświadomił sobie, że jego odpowiedź
musiała ją przerazić.- Dlaczego nigdy mi o tym nie mówiłeś? - zapytała. - Nie wiedzia-
łam, że pojmałam syna kobiety obdarzonej tak wielką władzą.
- Powiedziałem ci, że moja matka jest królową. Wiedziałaś, że kiedy wybiorę so-
bie żonę, zostanie jej następczynią.
- Ale... myślałam, że jest tylko królową osady waszego klanu - odrzekła Teneniel,
z trudem łapiąc oddech.
Położyła się na trawie i oparła głowę na dłoniach, jak gdyby czuła się lekko oszo-
łomiona. Isolder nie odzywał się, pragnąc dać jej czas, by mogła przyzwyczaić się do
myśli o życiu na tak wielką skalę.
- A więc - odezwała się po dłuższej przerwie - kiedy odlecisz z Dathomiry, będę
mogła popatrzeć na tamtą gwiazdę i wiedzieć, gdzie jesteś?
- Tak - powiedział Isolder.
- A czy ty, kiedy będziesz na ojczystym świecie, zechcesz kiedyś spojrzeć nocą na
gwiazdy, by odnaleźć nasze słońce i pomyśleć o mnie?
Jej głos był zduszony, zatroskany.
- Z Hapes nie mógłbym zobaczyć twojego słońca - rzekł Isolder, zastanawiając się
nad brzmieniem jej głosu. - Jest zbyt ciemne. Wokół Hapes krąży siedem księżyców,
których blask uniemożliwia oglądanie gwiazd tej jasności co twoje słońce.
Ślub Księżniczki Leii
214
Odwróciwszy się na bok, przyjrzał się widocznej w świetle gwiazd twarzy dziew-
czyny. Jak większość Hapan, nie widział dobrze w nocy. Blask siedmiu księżyców i
jasnego słońca sprawiał, że nie było to konieczne, i na przestrzeni tysięcy lat jego lud
stopniowo tracił zdolność widzenia w ciemności. Mimo to dostrzegał sylwetkę Tene-
niel, profil jej zamyślonej twarzy i łagodną wypukłość piersi.
- Nie rozumiem cię - stwierdził w końcu. - Kim właściwie dla ciebie jestem? Po-
wiedziałaś, że jestem twoim niewolnikiem. Twierdzisz, że wasze kobiety porywają
mężczyzn, żeby robić z nich swoich mężów. Czy sam fakt, iż do ciebie należę, sprawia,
że cieszysz się większym szacunkiem?
- Nigdy nie zmusiłabym cię, żebyś zrobił coś wbrew swojej woli - rzekła Teneniel.
- Ja... po prostu bym nie mogła. Jak mówiłam, gdyby pochwyciła cię inna kobieta, być
może nie miałbyś tyle szczęścia.
Isolder przypomniał sobie jej zagadkowy uśmiech, kiedy po raz pierwszy go zoba-
czyła. Nieśmiało zatoczyła wówczas krąg wokół miejsca, gdzie stał, cicho nucąc, ale
nieustannie go obserwowała, nawet nie mrużąc swoich miedzianych oczu. Odwzajem-
nił wówczas ten uśmiech, gdyż nie chciał okazać się nieuprzejmy, a potem, kiedy ujął
sznur, który mu rzuciła, związała go jak najszybciej mogła. Dopiero teraz ją zrozumiał.
Dała mu niejedną szansę, by mógł uciec, a on nie tylko żadnej z nich nie wykorzystał,
ale pozwolił się związać, jakby sam pragnął zostać jej niewolnikiem.
Musiał przyznać, że ze wszystkich znanych mu rytuałów zalotów ten nie był
szczególnie zawiły, pod warunkiem, że obie strony muszą wcześniej znać reguły gry.
- Rozumiem - westchnął w końcu. - A co byłoby, gdybyśmy nie polubili się na-
wzajem? Gdyby nasze małżeństwo okazało się nieudane? Co wtedy byś zrobiła?
- Wówczas mogłabym cię sprzedać. Gdybyś wybrał inną kobietę z naszego klanu,
nasza czcigodna mistrzyni spróbowałaby sprzedać cię jej, ustalając cenę, jaka wydałaby
się rozsądna, zważywszy na okoliczności i stan majątkowy nabywczyni. A jeżeli nie
byłoby w naszym klanie żadnej, która podobałaby ci się bardziej niż ja, mogłabym za-
planować wszystko w ten sposób, żeby pochwyciła cię kobieta z innego klanu. Gdybyś
chciał mi uświadomić, że nie jesteś ze mnie zadowolony, mógłbyś uciec w góry, a ja,
gdybym nadal sądziła, że nasz związek da się uratować, wyprawiłabym się tam i znów
cię pochwyciła. Jak widzisz, jest wiele możliwości.
Isolder zaczął rozmyślać. Metody stosowane przez pragnące zdobyć mężów cza-
rodziejki na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie barbarzyńskich, ale w rzeczywistości
nie różniły się wiele od obyczajów stosowanych na innych światach. Na Dathomirze,
podobnie jak na jego planecie, rządziły kobiety, ale tutaj mężczyźni przynajmniej mieli
prawo wyboru. Próbował wyobrazić sobie, jak mógł wyglądać ten świat tysiące lat
wcześniej, kiedy małe grupki zupełnie bezbronnych ludzi musiały zmagać się z dzikimi
rankorami. Mając do wyboru walkę z tymi bestiami lub poślubienie czarodziejki, by
znaleźć się pod jej opieką, niejeden mężczyzna wybierał to drugie, choć wówczas sta-
wał się niewolnikiem.
A teraz Teneniel zwracała mu wolność. Pozwalała mu uciec i odlecieć z Dathomi-
ry; w zamian żądała tylko, by pamiętał o niej i nie miał do niej żalu. Przypomniawszy
sobie zachłanność swoich ciotek i skąpstwo matki, pomyślał, jak niewiele kobiet z jego
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
215
świata okazałoby taką wyrozumiałość i wielkoduszność. Ta dziewczyna była nie tylko
piękna; było w niej coś niepowtarzalnego, trudnego do określenia, coś, co rzadko spo-
tyka się u innych.
Wsparłszy się na łokciu, pochylił się nad nią i lekko musnął wargami jej policzek,
wiedząc, że całuje ją na pożegnanie. Jej twarz była mokra. Płakała.
- Jeżeli uda mi się dotrzeć na Hapes - powiedział - będę o tobie pamiętał. A kiedy
spojrzę na niebo w stronę Dathomiry, będę wiedział, że ty też na mnie patrzysz i my-
ślisz o mnie, wpatrując się w gwiazdy.
W godzinę później Luke obudził pozostałych. Pośpiesznie osiodłali rankory i udali
się w dalszą drogę. Jechali przez lasy, góry i głębokie wąwozy bez przerwy przez kilka
godzin. Około pomocy ponownie przystanęli w gęstym lesie, niecałe czternaście kilo-
metrów od Śpiewającej Góry. Rankory były zbyt zmęczone, by iść dalej w tak morder-
czym tempie. Luke wyczuwał, że czas nagli i powinni się spieszyć, ale wypoczynek był
potrzebny i zwierzętom, i jeźdźcom.
- Zatrzymajmy się tu na chwilę - powiedział. Zeskoczyli z grzbietów rankorów jak
na rozkaz i położyli się na rozłożonych na ziemi skórach. Oba androidy już wcześniej
ograniczyły swoją moc wyjściową, przygotowując się na spoczynek.
Luke zjadł w milczeniu resztki zimnego prowiantu, nie chcąc rozpalać ognia, a
rankory przystanęły pod drzewami, ciężko dysząc i mrużąc zmęczone oczy. Sprawiały
wrażenie wyczerpanych po trudach ciężkiego marszu, więc Teneniel napełniła skórzany
bukłak wodą i zaczęła zwilżać ich pyski kawałkiem mokrej tkaniny. Luke zastanawiał
się, dlaczego zwierzęta reagują w taki sposób, ale przypomniał sobie, iż nie mają gru-
czołów potowych, a trudy przedzierania się przez gąszcze sprawiły, że się zgrzały.
Wstał i podszedł do dziewczyny.
- Posłuchaj - odezwał się do niej. - Użyj Mocy, jeżeli chcesz im pomóc. To po-
winno ochłodzić ich ciała.
Dotknąwszy pierwszego rankora, pozwolił, by Moc opłynęła go z każdej strony.
Zwierzę westchnęło, zadowolone, i dotknęło go ogromną zabłoconą łapą, jakby chciało
mu podziękować.
Teneniel pokręciła głową z rezygnacją.
- Nadal nie wiem, jak to robisz - powiedziała. - Wydaje mi się, że znacznie łatwiej
byłoby to osiągnąć, wymawiając zaklęcie.
- Jeżeli wypowiedzenie kilku słów pomoże ci się skupić, nie sądzę, by mogło to
zaszkodzić - oświadczył Luke. - Pamiętaj tylko, że Mocy nie da się ograniczyć czy za-
mknąć w słowach.
- Przepraszam... za to, co zrobiłam wtedy w więzieniu - mruknęła. -Wówczas omal
ich nie zabiłam. Ja... nagle, kiedy ogarnęła mnie złość, poczułam, że to wszystko, co mi
przedtem mówiłeś, nie ma sensu. Chciałam je zabić, żeby położyć kres złu, ale prze-
szkodziły mi w tym twoje nauki.
- Siostry Nocy chciały, byś je zabiła. Chciały, byś poddała się uczuciu nienawiści.
- Wiem o tym - przyznała dziewczyna - ale w tamtej chwili nie byłam w stanie do-
strzec, że jasna strona Mocy może być silniejsza od ciemnej.
Ślub Księżniczki Leii
216
- Nigdy nie powiedziałem, że jest silniejsza - odpowiedział Luke. - Jeżeli zależy ci
na władzy, obie strony mogą służyć temu celowi równie dobrze. Ale spójrz tylko na
Siostry Nocy... popatrz na to, co proponuje im ciemna strona: trwogę i strach zamiast
miłości, agresję zamiast spokoju, panowanie zamiast służenia i nienasyconą żądzę ze-
msty tam, gdzie powinna być chęć przebaczenia.
Luke dotknął skóry pozostałych zwierząt, ochładzając ich ciała. Teneniel podeszła
do niego od tyłu, objęła go ramionami i dotknąwszy policzkiem jego ramienia, przytuli-
ła się do jego pleców.
- A co, jeśli zależy mi na miłości bardziej niż na czymkolwiek innym? - zapytała. -
Czy jasna strona pomoże mi ją zdobyć?
Trudno było nie zrozumieć, o co jej chodzi, ale Luke wolał udać, że tego nie wie.
Uważał Teneniel za atrakcyjną dziewczynę, ale żeby wyznawać jej miłość... to byłoby
bałamutne.
- Nie wiem - odpowiedział szczerze. - Przypuszczam,
że mogłaby.
- Zanim się pojawiliście, ujrzałam ciebie i Isoldera w jednej ze swoich wizji - po-
wiedziała. - Byłam samotna, żyjąc w głuszy tak długo, że chciałam tylko znaleźć męża i
powrócić do sióstr swojego klanu. Przez wiele dni rzucałam czary mające wyostrzyć
mój wzrok, a potem ujrzałam was we śnie. Pomyślałam, że może jesteście mi przezna-
czeni. Luke ujął jej złączone dłonie i przytrzymał.
- Nie wierzę w przeznaczenie - oświadczył. - Uważam, że dzięki wyborom, jakich
dokonujemy, każdy z nas przeciera swój własny szlak przez życie. Posłuchaj, jest coś,
co chciałem ci powiedzieć, ale nie zrobiłem tego w obawie, iż mógłbym cię skrzyw-
dzić. Wiesz przecież, że prawie się nie znamy. Myślę, że lepiej będzie, jeżeli trochę
ochłoniemy.
- Uważasz, że to ja powinnam ochłonąć - szepnęła domyślnie dziewczyna. - Ko-
biety z mojego świata wybierają sobie mężów bardzo szybko, czasami dosłownie w
mgnieniu oka. Kiedy tylko cię ujrzałam wiedziałam, że jesteś tym, kogo szukam. Nie
zmieniłam zdania. Ty jednak postępujesz w taki sposób, jakbyś sądził, że miłość musi
najpierw przejść niejedną próbę.
- Nie jestem pewien, czy musi przejść jakąkolwiek próbę - sprzeciwił się Luke. -
Czasami bardzo szybko dojrzewa, ale zazwyczaj jeszcze szybciej umiera.
- No to co? - zapytała dziewczyna. - Cóż tracimy, jeżeli nasza miłość umrze?
- Nie mogę się z tym zgodzić - odrzekł Luke. - Miłość jest czymś więcej niż tylko
chwilowym zauroczeniem czy pożądaniem. Nie sądzę, by dwoje ludzi poznało, czy jest
prawdziwa, dopóki nie spędzą razem trochę czasu i nie zbiorą bagażu wspólnych prze-
żyć i wspomnień. Ja zaś mam do wykonania pewne zadanie. Muszę nauczyć się, jak
być rycerzem Jedi, a prawda wygląda tak, że kiedy odlecę, najpewniej już nigdy się nie
zobaczymy. Ty i ja nie będziemy więc mieli wspólnych przeżyć ani wspomnień.
Zamierzał powiedzieć jej coś więcej, przyznać, że ma nadzieję, iż kiedyś może uda
mu się spotkać dziewczynę podobną do niej... Nagle w głębokim cieniu pod drzewami
poruszył się śpiący Han. Uniósł rękę, jak gdyby chciał coś odpędzić, a potem krzyknął:
- Nie! Nie!
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
217
Luke uznał zachowanie przyjaciela za co najmniej dziwne. Nigdy przedtem nie
słyszał, by Han mówił przez sen. Po chwili Jedi poczuł silne zawirowanie Mocy, jak
gdyby coś niewidzialnego wyłoniło się spod baldachimu drzew. Czuł, że czai się w po-
bliżu, i zastanawiał się, czy przypadkiem w ciemnościach nie kryje się jakieś groźne
zwierzę. Uniósł głowę, żeby spojrzeć w górę, ale poczuł jak przygniata go nagle jakiś
ciężar, jakby ktoś założył mu na twarz ciemną maskę. Jego ciałem wstrząsnęły dresz-
cze. Walczył, żeby odzyskać spokój i być niewidzialnym. Uświadomił sobie, że od-
czuwa działanie czegoś w rodzaju myślowej sondy.
- Co to jest? Co się dzieje? - zapytała go Teneniel. Luke uciszył ją gestem. Przez
kilka minut stał nieruchomo, nic nie mówiąc, starając się odzyskać spokój i czerpać
energię z Mocy. Po chwili przykre uczucie ustąpiło.
Teneniel zachłysnęła się powietrzem, jakby ktoś oblał ją nagle zimną wodą. Chcia-
ła zakryć rękami głowę, ale po chwili uniosła ją, spojrzała w niebo i głośno się roze-
śmiała.
- Gethzerion, ode mnie nie dowiesz się niczego, co miałoby dla ciebie jakąś war-
tość!
W uszach Luke'a rozbrzmiał drżący, skrzekliwy głos staruchy, wypełniający cały
las i dobiegający równocześnie zewsząd i znikąd.
- Już się dowiedziałam - zarechotała. - Wiem, że Han Solo żyje i marzy o naprawie
swojego statku. Muszę przyznać, że jestem rada, iż udało się ocalić z katastrofy te cen-
ne generatory. Wierzcie mi, równie mocno jak on pragnę, by udało się sprawić, że jego
statek znów będzie latał.
Luke sięgnął Mocą, starając się dotknąć umysłu Siostry Nocy. Zobaczył przez
moment maszerujące w ciemnościach imperialne roboty kroczące, a potem Gethzerion
zamknęła się w sobie i niczego już więcej nie mógł się dowiedzieć.
- Siodłaj rankory - polecił dziewczynie, zadowolony, że chociaż przez krótką
chwilę mógł ulżyć zwierzakom w niedoli. - Musimy się pospieszyć i ruszać w dalszą
drogę. Gethzerion i jej armia maszerują nocą. Zaatakują twój klan jeszcze przed świ-
tem.
Ślub Księżniczki Leii
218
R O Z D Z I A Ł
22
Wszyscy zaczęli w pośpiechu siodłać rankory i ruszyli, by jak najprędzej pokonać
ostatni odcinek drogi. Zaszła jednak subtelna zmiana. Teneniel jechała teraz z Isolde-
rem, a Han z Leią. Luke razem z Artoo dosiadali trzeciego zwierzęcia. Młody Jedi do-
szedł do wniosku, że jego rozmowa z Teneniel pozwoliła jej ujrzeć wszystko w innym
świetle. Zrezygnowała ze starań o jego względy, a on w pewnym sensie poczuł ulgę.
Rankory, przedzierając się przez gąszcze, pędziły z zawrotną szybkością ku forte-
cy sióstr klanu ze Śpiewającej Góry, a ich makabryczne kolczugi i napierśniki dzwoniły
i klekotały, mącąc nocną ciszę. Żaden inny dźwięk nie przerywał panującej w dżungli
ciszy. Nie zaskrzeczał ani jeden gad, z gałęzi na gałąź nie przeskoczyła żadna jaszczur-
ka. Nie było też słychać łopoczących skrzydłami ptaków. Wydawało się, iż nagle
wszystkie zwierzęta tutaj wyginęły; zamarło wszelkie życie.
Pędzili tak swoje wierzchowce przez godzinę, pokonując łańcuch wzgórz, aż w
końcu zadyszane rankory zatrzymały się, i w odległości pięciu kilometrów ujrzeli po-
dobną do niecki dolinę, a za nią Śpiewającą Górę. Niebo nad ich głowami przybrało
posępną czerwoną barwę. Był to efekt odbijania się łuny szalejącego pożaru od unoszą-
cych się nad nimi chmur dymu. Siostry Nocy podpaliły lasy porastające wzgórza sąsia-
dujące z fortecą, tak że Śpiewająca Góra wyłaniała się z kłębów dymu niczym samotny
palec wystający ze stosu żarzących się jeszcze węgli. Luke bardzo wyraźnie usłyszał
słowa zaniepokojonej Augwynne:
- Luke, Teneniel, chodźcie tu jak najszybciej!
- Jesteśmy w drodze! - odkrzyknął w myśli, ponaglając rankory do jeszcze szyb-
szego biegu, tak że spod ich nóg zaczęły szybować grudy ziemi i kępy wydzieranej pa-
zurami trawy.
Poczuł nagle pędzącą im na spotkanie ciemność. Zło ścisnęło mu serce jak niewi-
dzialna obręcz. W powietrzu unosił się odór spalenizny i woń dymu. Z zabarwionego
na purpurowo nieba opadały na nich popioły i sadze. Luke bolał nad tym, że musi po-
prowadzić całą grupę ogromnym łukiem, tak by dotrzeć do stóp góry od pomocy. Zda-
wał sobie sprawę, że wybiera dłuższą drogę. Nie mógł jednak skierować się ku stokom
południowym, gdzie armia Sióstr Nocy przygotowywała się do walki.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
219
Kiedy rankory znalazły się w końcu przy północnych stokach, Luke poczuł wy-
raźnie obecność czarownic. Uniósł rękę, bez słowa nakazując zwierzakom, by się za-
trzymały, a sam spojrzał na piętrzącą się nad nimi, spowitą w kłębach dymu skalną
ścianę. Od skał odbijał się upiorny blask ognia, oświetlając wszystko z wyjątkiem naj-
głębszych szczelin i rozpadlin.
Luke utkwił wzrok w stromej ścianie. Nie mogli wspiąć się po niej na szczyt góry
tak, aby nikt ich nie zauważył. Siostry Nocy z pewnością od razu przystąpiłyby do ata-
ku.
Brunatny dym spowijał całą okolicę jak złowieszczy całun, ale wydawał się wisieć
zupełnie nieruchomo. Siostry Nocy musiały nim manipulować, posługując się Mocą.
Stanowił dla nich swoistą broń. W powietrzu wyczuwało się istnienie statycznych ła-
dunków elektrycznych.
- Artoo, uruchom czujniki i powiedz, czy stwierdzasz obecność urządzeń elektro-
nicznych - odezwał się Luke.
Mały robot wysunął natychmiast paraboliczną antenę i pozwolił, by obróciła się
kilka razy.
- Mistrzu Luke - zauważył Threepio. - W powietrzu jest tak wiele ładunków, że
silne pole elektrostatyczne omal nie obezwładnia mych obwodów. Bardzo wątpię, czy
Artoo będzie mógł w tych okolicznościach cokolwiek stwierdzić. To nie są warunki
odpowiednie dla androida.
- To nie są warunki odpowiednie dla kogokolwiek - poprawił go Luke, wciągnąw-
szy nosem powietrze.
Wiszące nad nimi kłęby dymu nie miały wyglądu stalowo-szarych chmur burzo-
wych, nabrzmiałych od nadmiaru wody ani też białych kłębiastych obłoków zwiastują-
cych letni kapuśniaczek. Te, które teraz widział, były czarnymi obłokami ciężkimi od
pyłu i sadzy. Kiedy na nie spoglądał, zobaczył nagle, jak zawirowały niczym dym, któ-
ry ktoś skłębił, machnąwszy ręką. Z falujących obłoków wyłoniła się ogromna, oświe-
tlona czerwonym blaskiem twarz Gethzerion. Stamcha spojrzała na nich, mrugając
oczami, i po chwili zniknęła, ale Luke nadal miał wrażenie, że czai się gdzieś w chmu-
rach i ich obserwuje. Rankory parsknęły, po czym wystraszone odskoczyły od stóp gó-
ry.
- Nie martwcie się - uspokoiła je Teneniel. - Gethzerion próbuje was tylko prze-
straszyć.
- Tak -przyznał Han. - Muszę stwierdzić, że z dobrym skutkiem.
Robot, który przez cały czas obracał nerwowo kopułką, zaczął się nagle trząść,
kierując antenę na południowy wschód. Cicho piknął i wyświetlił mały punkcik.
- Artoo wykrył kilka imperialnych robotów kroczących - odezwał się Threepio.
Luke spojrzał w tamtą stronę, a potem ponownie popatrzył na skalną ścianę. Nie-
które szczeliny były tak mroczne, że gdyby rankory wybrały drogę wiodącą takimi roz-
padlinami, oko ludzkie mogłoby nie dostrzec wspinających się zwierząt. Wiedział jed-
nak, że czujniki robotów kroczących reagujące na obecność istot żywych wykryłyby
wierzchowce i ludzi w ciągu kilku sekund. Najważniejszą sprawą było więc unieszko-
Ślub Księżniczki Leii
220
dliwienie tych maszyn, tak by zwierzęta mogły bezpiecznie rozpocząć wspinaczkę.
Czasu było naprawdę niewiele.
Wyciągnąwszy rękę, Luke dotknął grzbietu rankora. Zwierzę znowu było zgrzane.
Czuł, że jest zmęczone i osłabione. Pozwolił, by przepływająca przez niego Moc ochło-
dziła boki wierzchowców i ugasiła ich pragnienie.
- Tosh, niech dwoje najzręczniejszych spośród twoich dzieci zabierze moich przy-
jaciół w górę, do fortecy klanu - odezwał się do samicy. - Ja zostanę tu, na dole, z pozo-
stałymi rankorami, by walczyć, i dołączę do nich tak szybko, jak będzie to możliwe.
Tosh zaczęła cicho mruczeć, wydając rozkazy dzieciom, a potem dwójka młodych
samców zdjęła z jej grzbietu worki z generatorami. Tosh i jej córka ściągnęły z grzbie-
tów uprzęże i siodła, przygotowując się do walki.
- Han - odezwał się Luke, spoglądając na przyjaciela i siostrę siedzących na
grzbiecie rankora. - Zabierz Leię, Artoo i Threepia na górę, do „Sokoła", i zajmij się
naprawą statku. - Chcąc zaakcentować swoje słowa, zdjął Artoo z grzbietu Tosh i umie-
ścił go na rankorze między Hanem i Leią. - Nie ma tu dla was nic do roboty. Teneniel,
może być im potrzebna twoja pomoc.
- Co to ma znaczyć? - obruszył się Han. - Zostaję z tobą. Wciąż mam olej w gło-
wie i blaster, więc mogę ci pomóc.
- Nie na wiele ci się przyda i jedno, i drugie - stwierdził Luke.
Han był wyraźnie rozczarowany.
- Tak, ale...
Ciemne chmury przeszył błysk i rozległ się huk gromu spotęgowany echem odbi-
jającym się od skalnej ściany. Purpurowa smuga ognia trafiła w skały tuż nad ich gło-
wami i rozprysnęła się, posyłając na dół kaskady płonących jak iskry odłamków skal-
nych.
- Jeszcze tego nie rozumiesz? - zapytała go Leia. - Siostrom Nocy zależy na „So-
kole", bo wiedzą, że jest to jedyny sposób, aby mogły wydostać się z tej dziury. Najlep-
szą rzeczą, jaką możesz dla wszystkich zrobić, to naprawić ten statek jak najszybciej i
odlecieć, nie pozostawiając wiedźmom niczego,
0 co mogłyby walczyć.
- Wiem o tym - odparł z urazą w głosie Han. - Rozumiem to! Całkowicie się z tobą
zgadzam!
Luke wiedział jednak, że w głębi duszy Han nie mógł znieść myśli, iż musi opu-
ścić przyjaciela w potrzebie.
Chewbacca i Threepio zsunęli się z grzbietu córki Tosh
1 usiedli nieporadnie za Isolderem i Teneniel. Na grzbiecie ogromnej bestii, za ko-
ścianą zbroją, mogły się pomieścić bez trudu nawet cztery osoby. Luke nie martwił się
o to, czy rankor da sobie radę, niosąc czworo ludzi. Większym problemem było wnie-
sienie na górę beczki z chłodziwem i generatorów. Jeden z rankorów będzie musiał
wspinać się, niosąc na grzbiecie taki ciężar.
- Dacie sobie radę? - zapytał obu samców. Usłyszał w odpowiedzi twierdzące
mruknięcie.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
221
Uniósł głowę i ujrzał twarz Leii rozjaśnioną kolejnym błyskiem. Czuł wyraźnie, że
jest zaniepokojona.
- Nie martw się - powiedział, by ją ukoić. - Zajmę się robotami kroczącymi, byście
mogli bezpiecznie dotrzeć do fortecy.
- Nie o to się martwię - odparła Leia. - Uważaj na siebie. Nie próbuj zostać bohate-
rem. Ci ludzie, z którymi będziesz walczył, są przesiąknięci złem do szpiku kości. Na-
wet j a to czuję.
Zapadła niezręczna cisza. Prawdę mówiąc, Luke nie bardzo wiedział, co powie-
dzieć. Jeżeli kiedykolwiek miał przyjść dzień, w którym musieli wykazać się wręcz he-
roiczną odwagą, to było to właśnie dzisiaj.
- Będę uważał - obiecał.
Trąciwszy kolanem Tosh zawrócił, zostawiając przyjaciół w lesie zajętych przygo-
towaniami do dalszej drogi. Tosh przebiegła około stu metrów w górę łagodnego
wzniesienia, stanęła na tylnych nogach i wciągnęła powietrze w płuca. Zarośla przed
nimi tworzyły jednolitą czarną ścianę. Tosh mruknęła cicho, a Luke zrozumiał jej proś-
bę. Chciała, by zsunął się z jej grzbietu, aby umożliwić jej zwinne poruszanie się pod-
czas walki. Przywarła do ziemi, a Luke zeskoczył.
Próbował wyczuć, co kryją ciemności. Nie widział i nie słyszał niczego... nawet
wówczas, kiedy starał się posłużyć Mocą, nie czuł absolutnie nic. Rankory skierowały
się w lewo, by obejść rosnące przed nimi gęste krzaki. Luke podążył bezszelestnie za
nimi, pozwalając Mocy kierować jego krokami.
Dotarli do wąskiej ścieżki wiodącej ku jeszcze gęstszym krzakom. Na ziemi,
oświetlonej blaskiem ognia, Luke dostrzegł nagle świeże ślady. Jedynie zaopatrzone w
stalowe szpony łapy imperialnych robotów kroczących mogły pozostawić za sobą zie-
mię tak stratowaną i pooraną. Popatrzył raz jeszcze przez szczelinę w krzakach. Było
tam nieco jaśniej, jak gdyby gąszcz liści nad głową nie był taki zbity. Zdał sobie spra-
wę, że znajduje się na szczycie niewielkiego wzgórza.
Nagle usłyszał, jak znajdujący się przed nim szturmowiec krzyknął do mikrofonu
swojego hełmu:
- Popatrzcie! Tam, na skalnej ścianie!
Luke obejrzał się przez ramię. Dwójka synów Tosh wspinała się właśnie po niemal
pionowym stoku, chwytając się ogromnymi szponami wyżłobionych miejsc. Luke z
wielkim trudem dostrzegł na grzbiecie jednego ze zwierząt sylwetki Hana, Leii i pozo-
stałych.
Niemal w tej samej chwili tuż przed nim rozległ się huk blasterowych działek. W
blasku oślepiającego światła Luke zobaczył, że to, co w pierwszej chwili wzięli za sku-
pisko krzaków, było w rzeczywistości imperialną siecią, maskującą stanowisko ognio-
we ukrytych blasterów. Obok działek ujrzał kilkunastu szturmowców, cztery imperialne
roboty kroczące i jedną skuloną w pobliżu Siostrę Nocy. Luke zrozumiał, że w innych
miejscach wokół fortecy muszą być rozmieszczone dziesiątki takich posterunków, ale
miał nadzieję, że zniszczenie tego jednego da Leii i pozostałym szansę dotarcia na
szczyt.
Ślub Księżniczki Leii
222
Tymczasem Tosh i jej córka złapały halabardy i pobiegły przed siebie, licząc na to,
że huk strzelających działek zagłuszy odgłosy ataku. Luke, który obserwował Leię, zo-
baczył jak oba wspinające się rankory raptownie skręcają, próbując ukryć się przed
ogniem za występem skalnym. Udało im się dokonać tej sztuki, gdyż chwyciły się lin
splecionych ze skór whuffy, zwieszających się z góry jak pnącza.
Luke pospieszył za Tosh i jej córką, by pomóc im w walce. Starsza samica, która
pierwsza znalazła się przy robotach, rozbiła dwa z nich, obalając je na miejsce, w któ-
rym stało umocowane działko. Przerażeni szturmowcy wystrzelili do niej z karabinów
blasterowych, a Tosh ryknęła z bólu, kiedy błyskawice odbiły się od jej grubej skóry.
Luke wyciągnął ręczny blaster i trzy razy szybko strzelił, eliminując szturmowców z
dalszej walki.
Córka Tosh w tym czasie, zamachnąwszy się halabardą, przecięła na pół trzeciego
robota.
Czwarty jednak natychmiast się obrócił i jego artylerzysta zaczął strzelać do niej
ze swojego dwulufowego działka. Udało mu się odstrzelić przednią łapę rankora tuż
przy ramieniu. Posoka obryzgała jej bok, a w ziejącej ciemnoczerwonym mięsem ranie
ukazały się odłamki sterczących żółtych kości. Córka Tosh spojrzała z przerażeniem na
ranę; drugą łapą zerwała z grzbietu zbrojoną kolczugę i cisnęła nią w imperialnego ro-
bota. Upadła na ziemię i po chwili umarła. Impet ciężkiej zbroi przewrócił maszynę, a
wówczas rozwścieczona śmiercią córki stara samica skoczyła i jednym ruchem łapy
zmiażdżyła uciekających szturmowców, potem rzuciła się do przewróconego robota i
zamachnąwszy się pięścią, trafiła w gniazdo z działkami.
Z uszkodzonego robota trysnął snop iskier i błysnął ogień; jego źródło zasilania
zostało zniszczone. Mimo to Tosh nadal zadawała ciosy pięścią, miażdżąc kadłub. Ża-
den z członków załogi nie żył, a ona, zawodząc głośno, starała się rozerwać kadłub, że-
by móc dostać się do trupa artylerzysty.
Luke wystrzelił ponownie, trafiając jeszcze dwóch szturmowców, a potem usły-
szał, jak Siostra Nocy zaczyna coś nucić. Przerażona, kuliła się przy ziemi, starając się
odpełznąć jak najdalej od srożącej się Tosh. Luke wyciągnął i zapalił miecz świetlny.
- Hej, ty! - zawołał do niej.
Odwróciła się, a z jej głowy zsunął się kaptur. Była młoda, prawie jeszcze dziecko.
Miała najwyżej szesnaście lat. Luke nie mógł sobie wyobrazić, by mogła być naprawdę
zła. Czuł wyraźnie jej strach.
Kiedy jednak zaczęła znów nucić, wyciągnął poziomo rękę i posługując się Mocą,
zacisnął jej tchawicę. Nucenie umilkło, a dziewczyna zamarła bez ruchu z wyrazem
wielkiego przerażenia w oczach.
- Nie zmuszaj mnie, bym cię zabił - ostrzegł ją Luke. - Obiecaj, że opuścisz Get-
hzerion i jej Siostry Nocy, i już nigdy do nich nie powrócisz.
Dziewczyna spojrzała na niego, a oczy w jej oświetlonej blaskiem ognia twarzy
rozszerzyły się z trwogi. Nie mogąc złapać tchu, zaczęła się krztusić. Kiwnęła tylko
głową, a Luke wyczuł emanujący z niej zwierzęcy strach. Uwolnił jej tchawicę.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
223
Upadła na ziemię, nie przestając patrzeć na niego, a w jej wzroku pojawiła się na-
gle wściekłość. Luke zrozumiał, że jest zła z powodu własnej bezsilności. Jednym za-
maszystym gestem, wymówiwszy zaklęcie, wytrąciła miecz świetlny z jego dłoni.
Młody Jedi wyciągnął blaster i strzelił. Dziewczyna krzyknęła, rzucając jakąś klą-
twę, i usiłowała odbić dłonią błyskawicę strzału, ale była widocznie za młoda i za słaba.
Strzał z blastera trafił ją w dłoń, wypalając w niej wielki dymiący otwór. Czarownica,
spojrzawszy z przerażeniem na zwęgloną dłoń, wrzasnęła.
Miecz świetlny Luke'a oderwał się od ziemi i podążył w kierunku jego głowy.
Młody Jedi, ukierunkowawszy Moc, zmienił tor lotu broni, a potem wyłączył Moc i
kiedy miecz szybował łukiem ku niemu, pewnie chwycił go za rękojeść.
- Ostrzegam cię! - krzyknął.
Mimo to Siostra Nocy zaczęła śpiewać kolejne zaklęcie. Nagle tuż przy niej jed-
nym skokiem znalazła się Tosh, która zamachnąwszy się ogromną łapą, wbiła młodą
wiedźmę w ziemię, zamieniając ją w krwawą miazgę.
Luke wyprostował się, wciąż jeszcze wstrząśnięty samobójczym zachowaniem
czarownicy. Nie chciał uwierzyć, żeby ktoś równie młody mógł tak bez reszty poświę-
cić się ciemnej stronie.
Tosh tymczasem, chwyciwszy Luke'a jedną łapą, umieściła go na grzbiecie i po-
gnała przez dżunglę w stronę Śpiewającej Góry.
Luke widział na jej kościstym boku ciemne ślady w miejscach, gdzie skórę zwęgli-
ły strzały z blasterów. Niektóre obrażenia były głębokie i bardzo krwawiły. Tosh rycza-
ła z bólu, ale nie z powodu odniesionych ran; widziała przecież śmierć własnej córki.
Przedzierając się między drzewami, stara samica dotarła do podnóża niemal pionowej
ściany i zaczęła się po niej wspinać ku wiszącym nad nimi chmurom czerwonego dy-
mu.
Fortecę otaczał pierścień płonących lasów. W pewnej chwili tuż obok nich rozległ
się huk gromu. Kiedy Tosh dotarła na górę, Luke zobaczył w oddali Leię i pozostałych.
Siedzieli na grzbietach rankorów zanurzonych po brzuchy w gęstych trzcinach. Księż-
niczka popatrzyła w jego stronę, chcąc sprawdzić, czy nic mu się nie stało, a potem
ściągnęła wodze swojego wierzchowca i przynagliła go do dalszej drogi. Oba rankory
pobiegły przez pola porośnięte łanami zboża, kierując się na południe w stronę skalnej
fortecy. Stara Tosh wydała bitewny ryk, który powtórzyły biegnące przodem zwierzęta.
Han i Isolder wtórowali im, wydając głośne okrzyki.
Kiedy Luke dotarł do południowego skraju doliny, zobaczył pięćdziesiąt rankorów
stojących nieruchomo jak ciemne posągi wzdłuż skalnego muru, uzbrojonych w ol-
brzymie drągi i maczugi. Niewielka armia odzianych w proste skórzane fartuchy męż-
czyzn i starszych dzieci mozoliła się, wnosząc na górę wielkie głazy i układając je na
szczycie muru w pobliżu czuwających bestii.
Kiedy Leia dotarła do stóp fortecy, przynagliła rankory, by zaniosły ich po scho-
dach na górę. Wielkie zwierzęta nie mogły jednak przecisnąć się przez wąskie przej-
ście, więc Han, Leia, Isolder i Teneniel musieli zsiąść, po czym z pomocą Artoo i Thre-
epia wnieść na górę generatory. Luke, słysząc wciąż słowa Augwynne nakłaniającej ich
do pośpiechu, przeskakując po trzy stopnie naraz, ruszył prosto do fortecy. Po drodze
Ślub Księżniczki Leii
224
mijał wiele komnat, w których schroniły się strwożone dzieci i mieszkający w wiosce
niedołężni starcy. Po chwili dotarł do ogromnej komnaty wojowniczek.
Zastał w niej odziane w swoje zwykłe stroje i hełmy czarodziejki. Stały nad wielką
rzeźbioną mapą przedstawiającą okolicę i zawodziły, powtarzając wciąż te same słowa:
- Ah re, ah re, ah suun core. Ah re, ah re, ah suun core. Augwynne powitała go
powściągliwie, jej twarz przypominała kamienną maskę.
- Witaj, Luke'u Skywalkerze - powiedziała, a pozostałe siostry nuciły dalej swoją
pieśń. - Liczyłam na to, że się pospieszycie. Śpiewamy właśnie zaklęcie rozpoznania,
mające ujawnić nam, gdzie znajdują się Siostry Nocy, byśmy mogły się zorientować,
co zamierzają.
Końcem rzeźbionej drewnianej laski przysunęła miniaturowy model latającego
śmigacza Gethzerion bliżej fortecy. O ile Augwynne się nie myliła, stara wiedźma
znajdowała się o dwa kilometry od nich, kursując między jednym oddziałem wojsk a
drugim. Luke domyślił się, iż Gethzerion musi używać śmigacza, żeby móc osobiście
wydawać rozkazy swoim dowódcom.
- Czy wyprawa się powiodła? - zapytała go Augwynne.
- Na tyle, na ile można się było spodziewać - odrzekł Luke.
- To dobrze - odetchnęła czarodziejka z ulgą. - Ile czasu może zająć Hanowi na-
prawa statku?
- Dwie godziny - odpowiedział Luke. - Jest w tej chwili na górze i stara się zamo-
cować generatory. Gethzerion już wie, że wkrótce będzie miał zdatny do lotu statek.
- I tak dowiedziałaby się tego wcześniej czy później - stwierdziła Augwynne. - Po-
staramy się powstrzymać Siostry Nocy, dopóki Han nie skończy.
Jedna z członkiń klanu schyliła się i umieściła na mapie u stóp zachodnich stoków
góry siedemnaście czarnych kamieni. Luke przyjrzał się dokładniej makiecie. Strategia,
jaką obrały Siostry Nocy, wydała mu się co najmniej dziwna. Wyglądało na to, że
wiedźmy postanowiły rozmieścić wokół fortecy dwanaście posterunków, z których
każdy strzeżony był przez jedną Siostrę Nocy. Odległości pomiędzy poszczególnymi
posterunkami były takie same i wynosiły trzydzieści stopni. Ponieważ przed godziną
jeden taki punkt udało mu się zniszczyć, dobrze wiedział, jak są uzbrojone i strzeżone
pozostałe. Poza tym Gethzerion rozmieściła trzy oddziały szturmowe, także w równych
odstępach, wokół góry. Pierwszy znajdował się dokładnie naprzeciwko głównych
schodów stanowiących jedyne łatwo dostępne wejście do fortecy, a dwa inne na obwo-
dzie pod kątem sto dwadzieścia stopni jeden od drugiego. Pozornie plan Gethzerion nie
uwzględniał takich szczegółów jak rzeźba terenu, umocnienia czy obronność pozycji
zajętych przez jej przeciwniczki. Czyżby więc się spodziewała, że jej wojska, mając
liczebną przewagę, bez trudu przedrą się przez każdą przeszkodę? Luke znał jednak po-
tęgę Mocy i wiedział, że jej plan ma wszelkie szansę powodzenia.
- Wielu Sióstr Nocy nie możemy się doliczyć - stwierdziła Augwynne, spoglądając
na mapę. - Będziemy musiały mieć się na baczności.
Przesunęła figurkę przedstawiającą latający śmigacz Gethzerion trochę bliżej po-
łudniowej ściany, po czym udała się na kamienny taras, by zaczekać tam na rozpoczę-
cie ataku.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
225
Luke, nie spiesząc się, podążył za nią, a czarodziejki udały się w ich ślady. Do
świtu było coraz bliżej i chmury nad nimi zaczęły się rozjaśniać. W powietrzu było jed-
nak wciąż tak dużo dymu, że Skywalker wątpił, czy blask słońca będzie mógł się przez
niego przedrzeć. Ostatniej nocy Luke przebył szmat drogi, zatrzymując się tylko dwa
razy na krótki postój, i teraz czuł się tak, jakby od wielu dni nie spał. Na dole, w gę-
stych lasach, zobaczył poruszające się imperialne roboty i szturmowców, chodzących
wokół nich jak rozglądające się w poszukiwaniu kryjówki białe szczury.
- Czy masz dla nas jakieś mądre słowo, Jedi? - zapytała go Augwynne. - Czy mo-
żesz udzielić nam dobrej rady?
- Używajcie swojej mocy tylko w obronie życia-powiedział Luke. -Wyłącznie po
to, by ochronić siebie i swoich bliskich.
- Czy to znaczy, że nie powinnyśmy zabijać Sióstr Nocy? - zapytała jedna z ko-
biet.
Luke popatrzył na mapę i na zgromadzone u stóp góry wojska Sióstr Nocy.
- Nie, jeżeli będziecie mogły tego uniknąć. Z drugiej strony, ostrzegłem przecież
Gethzerion i jej bandę.
- My także - rzekła Augwynne. - Te, które staną dzisiaj przeciwko nam do walki,
zginą, mając ręce splamione własną krwią. Jeżeli o mnie chodzi, zamierzam być bezli-
tosna. Wciąż czekali. Teneniel podeszła do Luke'a i ujęła go za rękę.
- Twoi przyjaciele naprawiają statek tak szybko jak tylko mogą. Czułam, że im
przeszkadzam. Myślałam, że może tutaj będę bardziej pomocna.
Luke spojrzał w jej oczy. Łuna bijąca od płonącego lasu przydawała im miedzia-
nego blasku, a czerwone błyski tańczyły na jej włosach.
Teneniel głęboko westchnęła. Zerwał się lekki wiatr. Luke pomyślał, że może
Gethzerion zjawi się i wygłosi mowę, by zaanonsować swoją obecność, ale usłyszał
jedynie słowa Augwynne, która powiedziała:
- Nadchodzą!
Stojące wokół Luke'a czarodziejki zaczęły cicho nucić, a z dołu, od strony pogrą-
żonych w ciemnościach gąszczy, dobiegł ich głośny śpiew Sióstr Nocy. Powietrze wo-
kół tarasu zawirowało i Luke poczuł we włosach drobiny piasku i kurzu. Uświadomiw-
szy sobie, że lecą z góry, uniósł głowę i zobaczył, że powietrze jest ciemne od płatków
sadzy. Sięgnąwszy do podręcznej torby, wyciągnął gogle. W tej samej chwili poczuł
potężny wstrząs Mocy.
Zerwał się silny wiatr, a Luke znalazł się w ogromnym leju, utworzonym z piasku
i wirujących drobin sadzy. Włożył gogle, a czarodziejki, przymknąwszy oczy, wycofały
się z tarasu do wnętrza fortecy.
- Wyatha ara ąuetha way. Wyatha ara ąuetha way... - zaczęła śpiewać Teneniel
Djo.
W miejsce tuż poniżej tarasu, na którym stał Luke, trafiła błyskawica strzału z bla-
stera. Po chwili na dole pojawił się samotny imperialny robot kroczący, plując ogniem
z blasterowych działek. Siostry Nocy, posługując się Mocą, próbowały unieść go w
powietrze.
Ślub Księżniczki Leii
226
Teneniel, ogniskując czar, nagłym ruchem wyciągnęła przed siebie dłoń z szeroko
rozczapierzonymi palcami. Kurz wokół nich zawirował jak wypływająca przez wielki
otwór woda. W stronę imperialnego robota posypały się kamienie i piasek. Po chwili
statyczny ładunek elektryczny, jaki wytworzyła dziewczyna, przemienił się w błyska-
wicę, która niczym ognisty palec wystrzeliła ze skalnej ściany ku automatowi. Impe-
rialny robot stanął w ogniu, a Siostry Nocy pozwoliły mu opaść na ziemię i z oślepiają-
cym błyskiem roztrzaskać się o skały.
W jego świetle ukazały się inne roboty i szturmowcy zbliżający się jedyną ścieżką
wiodącą do fortecy.
Luke wychylił się, by móc lepiej widzieć, i mimo wirujących kłębów dymu ujrzał,
jak czuwające na blankach rankory staczają po stopniach lawinę wielkich głazów. Zo-
baczył, że pierwszy głaz trafia kroczącego na czele robota, odrzucając go do tyłu na
dwa inne, tak że wszystkie przewróciły się na idących ich śladem szturmowców i wraz
z nimi stoczyły się po schodach w ziejącą w dole przepaść.
Luke'a zadziwiał cynizm, z jakim Gethzerion rzuciła do walki wszystkie swoje
wojska. Taki atak był ogromnym marnotrawstwem i sprzętu, i życia biorących w nim
udział ludzi. Dwie czarodziejki, spojrzawszy na dymiące szczątki, zaczęły mruczeć ja-
kieś zaklęcie. Nagle Luke usłyszał, jak znajdująca się tuż za nim Augwynne wydaje
rozkazy swoim wojowniczkom.
- Ferra i Kirana Ti, stańcie na straży wejścia! Siostry Nocy chcą zaatakować z gó-
ry!
Luke popatrzył w prawo i w lewo, ale w pobliżu nie ujrzał żadnej wiedźmy. Po-
sługując się Mocą, wyczuł jej zawirowanie gdzieś w górze. Uniósł głowę i zobaczył o
trzy metry nad sobą trzy Siostry Nocy uczepione skały jak pająki. Po chwili wszystkie
równocześnie zeskoczyły na taras.
Luke krzyknął, by ostrzec wojowniczki, wyciągnął świetlny miecz i odskoczył o
krok do tyłu. Jedna ze stojących za nim czarodziejek zareagowała jednak trochę za
późno. Siostra Nocy, która opadła na balkon tuż przy niej, strzeliła w jej twarz z blaste-
ra, a później, odbiwszy się od kamiennej płyty jak od trampoliny, wykonała salto i sko-
czyła na dół.
Luke'owi udało się uniknąć trafienia z blastera drugiej wiedźmy, a kiedy chciała
wyskoczyć, przeciął ją na pół świetlnym mieczem. Widząc, jak Augwynne zmaga się z
trzecią Siostrą Nocy, wyciągnął blaster. Augwynne zdołała jednak zepchnąć czarowni-
cę z balustrady, a Luke w ferworze walki zeskoczył za nią.
W powietrzu nadal wirowały drobiny piasku i sadze. Kiedy mijał w locie wykute
w skale stopnie, ujrzał na nich dziesiątki imperialnych szturmowców rozrzuconych jak
białe konfetti w miejscach, w których zostali zabici. Powietrze przecięła kolejna bły-
skawica. Znajdujące się w dole kroczące roboty otworzyły ogień, starając się trafić z
blasterowych działek rankory, wciąż rzucające na dół wielkie głazy. Zobaczył, jak zie-
mia coraz szybciej pędzi mu na spotkanie. Ujrzawszy stojące na skałach dwie Siostry
Nocy, opadł łagodnie obok jednej z nich i krzyknął, by ją ostrzec. Odwróciła się w jego
stronę i zaczęła mamrotać zaklęcie. Luke strzelił. Zamarła bez ruchu, jakby rozgniewa-
na, a na jej szacie pojawiły się płomyki ognia. Luke w mgnieniu oka zrozumiał, że ma
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
227
do czynienia z nie byle jaką władczynią ciemnej strony. Druga wiedźma uciekła i skry-
ła cię w ciemności.
Samotna Siostra Nocy spojrzała gniewnie na Luke'a. Była to Gethzerion. Ściągnę-
ła kaptur z głowy, chcąc przestraszyć go widokiem nabrzmiałych, pulsujących, purpu-
rowych żył na twarzy. Kiedy zrozumiała, kim jest, jej płonące krwistą czerwienią oczy
rozszerzyły się ze zdumienia.
- A więc w końcu się spotkaliśmy - odezwała się na tyle głośno, by hałas walki nie
zagłuszył jej słów. - Już od dawna jestem świadoma zakłóceń, jakie powoduje twoja
Moc. Zawsze chciałam zobaczyć jakiegoś Jedi, tymczasem kiedy minęłam się z jednym
z nich na korytarzu własnego więzienia, nawet go nie poznałam.
Przez chwilę przyglądała się Luke'owi, jakby chcąc, by potwierdził, iż rzeczywi-
ście jest rycerzem Jedi.
- Ja też widywałem takie jak ty - odparł Luke. - Posłuchaj, Gethzerion, mojej rady.
Przestań służyć ciemnej stronie i odwróć się od niej, dopóki nie jest za późno.
Starucha w zadumie kiwnęła głową.
- Wybacz mi, młody Jedi, jeśli powiem, że nie robisz na mnie dużego wrażenia.
Jaka szkoda, że musisz zginąć, zanim będziesz miał szansę ujrzeć, jak każę twoim przy-
jaciołom wić się z bólu.
Wycelowała w niego palec, a Luke, zanim miał czas zorientować się w jej zamia-
rach, poczuł jak uderza go potężna fala Mocy. Prawa strona jego twarzy została trafiona
jak ciężkim młotem, a przed oczami eksplodowało mu oślepiające światło. Lewa ręka i
lewa noga załamały się pod ogromnym ciężarem i półprzytomny z bólu Luke potknął
się, klękając na kolanie. Wydało mu się, że wszelkie odgłosy walki zamierają, jakby
ginąc w niezmierzonej dali. Gethzerion tymczasem wymierzyła w niego ponownie pa-
lec, a kiedy go zagięła, zorientował się, że przestał ostro widzieć. Poczuł nagle drugi
cios zadany tym samym młotem, tym razem w lewą stronę głowy. Przewrócił się na
bok, a potem legł na plecach, nie mogąc złapać tchu. Spojrzawszy w niebo, zobaczył
lecący w górze strumień wielkich głazów. Część z nich rzucały rankory, a inne szybo-
wały same, niesione siłą Mocy.
Czas zdawał się zwalniać bieg. W głowie Luke'a pulsował ból w tym samym po-
wolnym rytmie, w jakim biło serce. Jego twarz zaczęła drętwieć, marznąć. Resztką za-
mierającej świadomości uzmysłowił sobie, że zaklęcie Gethzerion musiało rozerwać
naczynia krwionośne w jego mózgu. Miał więc umrzeć; miał się stać jeszcze jedną z
setek bezimiennych ofiar na polu walki.
A więc tak bym się czuł, gdyby Vader próbował mnie zabić - pomyślał. Kogo sta-
rał się oszukać? Teneniel miała rację: nie był wojownikiem. Ben, zawiodłem cię - po-
myślał. - Zawiodłem was wszystkich. Poczuł nagle falę przenikliwego bólu. Starał się
sobie przypomnieć, z kim rozmawiał; próbował przywołać na myśl imię kogoś, kogo
mógłby wezwać na pomoc, ale stwierdził, że nie może już myśleć i że jego umysł jest
martwy i pusty jak nagie, bezkresne równiny Tatooine skąpane w promieniach zacho-
dzących słońc.
Ślub Księżniczki Leii
228
R O Z D Z I A Ł
23
Isolder pospieszył, by zanieść gniazdo z czujnikami do .„Sokoła". Chewbacca już
odkręcał nasadowym kluczem stare gniazdo, a Leia i Han mozolili się w ciasnej ładow-
ni statku, usiłując zamocować w niej generatory ochronnych pól przeciwudarowych.
We wnętrzu statku przebywał także Artoo, który wraz z Threepiem był zajęty przele-
waniem chłodziwa z beczki do zbiorników generatorów nadprzestrzennego napędu
statku. Tymczasem wokół fortecy toczyła się zaciekła walka. Kamienne podłogi dudni-
ły i drżały od strzałów z blasterowych działek i ciskanych głazów. W ukształtowanych
jak w plastrze miodu korytarzach zawodził wicher.
Isolder odnosił wrażenie, iż wielka góra może dosłownie w każdej chwili zamienić
się w stertę piachu. Żałował, że ogromna komnata, w której znajdował się „Sokół", po-
dobnie jak wiele innych komnat w fortecy, nie miała żadnego okna ani tarasu, przez
które mógłby obserwować, co dzieje się na zewnątrz. Z drugiej strony czuł się jednak
bezpieczniej ukryty w tym zamkniętym w samym sercu budowli pomieszczeniu, w któ-
rym należało piklować tylko jednego wyjścia.
Isolder zaniósł gniazdo do Chewbaccy i przytrzymał przez chwilę, kiedy Wookie
szukał włochatą łapą odpowiedniej śruby, by przykręcić je do „Sokoła" we właściwym
miejscu. Łapa Chewie'ego trzęsła się ze strachu.
Nagle Isolder usłyszał dobiegający zza jego pleców kobiecy głos, który zdawał się
dochodzić z dużej odległości, choć kobieta krzyknęła głośno:
- Gethzerion! Nareszcie ich znalazłam!
Książę odwrócił się, puściwszy gniazdo z czujnikami. W drzwiach komnaty, z tru-
dem łapiąc oddech, stała Siostra Nocy. Isolder wyciągnął blaster i strzelił, ale starucha
machnęła ręką i odbiła błyskawicę.
- No cóż - powiedziała. - To ty jesteś ten piękny. Myślę, że zachowam cię dla sie-
bie.
Chewbacca ryknął i skoczył w jej stronę, a ona, widząc to, cofnęła się o krok.
Chewie szarpnął się, jakby chciał ominąć ją i wybiec z komnaty, a Siostra Nocy odsu-
nęła się, robiąc mu przejście. Wookie jednak urwał jej rękę tak szybko, że Isolder nawet
nie dostrzegł, kiedy to zrobił.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
229
Wiedźma popatrzyła z niedowierzaniem na krwawiący kikut, a Isolder znów strze-
lił. Siostra Nocy osunęła się na podłogę.
Chewbacca zawył i zaczął gorączkowo szukać czegoś na podłodze. Choć książę
nie znał mowy Wookie'ech, domyślił się, że Chewie upuścił śruby.
- Idź do ładowni po następne! - zawołał. - I pospiesz się! Nie mamy dużo czasu!
Chewbacca pobiegł w głąb statku, a Isolder, nerwowo przebierając palcami po rę-
kojeści blastera, odprowadził go do rampy.
Nagle usłyszał nad głową huk, jakby ktoś walił w kamień ogromnym młotem.
Skalna ściana wybrzuszyła się do wewnątrz jak uderzona gigantyczną pięścią. Isolder
nakrył dłońmi głowę, by osłonić ją przed spadającymi kamieniami, a do środka przez
wybity otwór wdarł się podmuch wichru, niosąc dławiący w gardle kurz i kłęby dymu.
Mimo szumu i wycia wichru usłyszał głosy śpiewających kobiet. Zmrużywszy
oczy, uderzył dłonią w przycisk zamykający rampę „Sokoła" i zawołał:
- Startujcie! Ratujcie chociaż siebie!
Był pewien, że za chwilę sprawdzi się przepowiednia starej Rell. Jeżeli zostanie w
tym miejscu jeszcze przez moment, z pewnością umrze. W czerwonej poświacie odbitej
od warstwy chmur zobaczył ciemne sylwetki wspinających się po skałach kobiet,
wskakujących przez wyrwę w skalnej ścianie.
Isolder zanurkował pod „Sokoła", a potem puścił się biegiem do drzwi, chcąc wy-
biec z komnaty. W drzwiach ukazała się jednak Siostra Nocy, która ruszyła mu na spo-
tkanie.
Kiedy uniosła wyciągniętą rękę, poczuł, jak uderza go jakaś niewidzialna siła.
Teneniel dostrzegła, jak Luke, ścigając Siostrę Nocy, przeskoczył przez balustra-
dę, a potem zniknął pośród wirującego kurzu, ale nie odważyła się pójść w jego ślady.
Usłyszawszy dobiegające z głębi fortecy krzyki i piski przerażonych dzieci, pobiegła
schodami na dół, zostawiając sześć sióstr klanu walczących na tarasie.
Drzwi strzeżone były przez trzy strażniczki, a Teneniel zbiegła kręconymi scho-
dami tuż za Ferrą i Kiraną Ti. Ferra, która pierwsza skręciła za róg, krzyknęła nagle z
trwogi. Teneniel zobaczyła, jak jej głowa wykręca się nagle pod dziwnym kątem i ko-
bieta pada na podłogę ze złamanym karkiem.
Kiedy Kirana Ti przystanęła i wymierzyła z blastera, czekając, aż ktoś pojawi się
na schodach, Teneniel poczuła ogarniającą ją wściekłość. Nie wymawiając słów zaklę-
cia sprawiła, że po klatce schodowej powiał taki huragan, iż ciało Ferry zaczęło toczyć
się po schodach. Usłyszała, jak stojące piętro niżej Siostry Nocy krzyknęły z przeraże-
nia, a kiedy puściła się ku nim, ujrzała dwie wiedźmy kurczowo trzymające się porę-
czy, by wiatr nie porwał ich swoją siłą.
Jej umysł wypełniony był mrocznym szałem. Skierowała całą siłę wichury Mocy
na wiedźmy, aż poręcz, której się trzymały, z trzaskiem wyrwała się ze ściany. Obie
Siostry Nocy krzyknęły i uczepione poręczy runęły w ciemną otchłań, obijając się o
kamienne stopnie.
Teneniel pozwoliła, by wichura ucichła. Zobaczyła, że Kirana Ti siedzi skulona na
podłodze. Przestraszona, patrzyła na jej twarz i płakała. Teneniel zastanawiała się, dla-
czego nie wstanie i nie przyłączy się do walki.
Ślub Księżniczki Leii
230
- Na co się tak gapisz? Ty nędzna słabeuszko! - zawołała do niej gniewnie. Usły-
szała, jak gdzieś w górze któraś z sióstr klanu krzyknęła, ale niemal w tej samej chwili
jej krzyk ucichł jak ucięty nożem. - Wynoś się stąd! Idź i walcz! Tam giną przecież
twoje siostry!
- Twoja twarz! - szlochając wyjąkała Kirana Ti. - Pękła ci jakaś żyłka!
Teneniel zamarła bez ruchu i dotknąwszy policzka, poczuła pod okiem krwawiącą
ranę. Znamię Siostry Nocy. Zawirowało jej w głowie, kiedy uświadomiła sobie, iż w
napadzie szału zamordowała czarownice. Odwróciła się i pobiegła na oślep schodami w
górę. Minęła komnatę wojowniczek, a stukot jej butów po kamieniach rozbrzmiał gło-
śnym echem.
Kiedy dotarła na najwyższe piętro, skręciła za róg i nagle usłyszała dobiegający ją
z góry śpiew rzucających zaklęcie Sióstr Nocy. Rozejrzała się, zdumiona, że udało im
się dostać na szczyt fortecy. Komnaty znajdujące się tak wysoko były pozbawione
okien i tarasów... jeżeli nie liczyć kilku zamkniętych sypialni i magazynów, do których
można było dotrzeć tylko od wewnątrz. Jeżeli Siostry Nocy nie weszły po schodach,
mogły się tutaj znaleźć, posługując się Mocą i dokonując wyłomu w kamiennym mu-
rze. A jedynym przedmiotem znajdującym się tak wysoko i mającym dla nich jakąś
wartość był „Tysiącletni Sokół".
Teneniel pobiegła jeszcze szybciej, starając się poruszać jak najciszej. Minęła
oświetlony migotliwym blaskiem pochodni korytarz o ścianach pokrytych wypłowia-
łymi gobelinami tkanymi przed wieloma laty przez siostry klanu. Potem skręciła za ko-
lejny róg i wpadła do komnaty, w której znajdował się „Sokół".
W miejscu, gdzie kiedyś stał statek Hana, kuliły się Siostry Nocy... kilkanaście za-
kapturzonych postaci mruczących zaklęcia i wyciągających ręce. Za pomocą czarów
rozbiły kamienną ścianę, przez którą wpadał teraz do środka szalejący wicher Mocy.
Ujrzała, że wiedźmy chcą porwać statek, unosząc go na siłowym polu Mocy i kie-
rując ku wyrwie w ścianie. Wiszący w powietrzu „Sokół" w połowie był już poza forte-
cą i z każdą chwilą wysuwał się coraz bardziej. Jego rampa była podniesiona, a śluza
zamknięta. W przeciwległym kącie ogromnej sali nad leżącym nieruchomo Isolderem
pochylała się samotna Siostra Nocy. Krępowała mu nadgarstki, jakby nie mogąc oprzeć
się pokusie przywłaszczenia sobie tak urodziwego niewolnika.
Teneniel zatrzymała się, opierając plecami o ścianę, i zaczęła analizować sytuację.
Nie mogła walczyć samotnie z tyloma przeciwniczkami naraz. Gdyby zaś chciała po-
wstrzymać je przed porwaniem „Sokoła", zakłócając ich skupienie i przerywając od-
działywanie czaru, statek wypadłby przez wyrwę i roztrzaskał się u stóp kamiennej
ściany. Nawet obdarzona silną Mocą, nie mogła ocalić statku i równocześnie walczyć z
Siostrami Nocy.
Mogła liczyć jedynie na to, że zamknięci we wnętrzu „Sokoła" Han i Leia wciąż
żyją. Wybiegła ku nim myślami, postarała się nawiązać kontakt z Leią.
- Proszę - wyszeptała. - Uruchom silniki statku.
Wziąwszy głęboki oddech, odwróciła się i pobiegła przez wielką komnatę ku Isol-
derowi, starając się posłużyć Mocą, by unieść jego nieprzytomne ciało. Odtrąciwszy
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
231
jego pogrom-czynię na bok, chwyciła go i odskoczyła pod kamienną ścianę, zasłaniając
go własnym ciałem.
Nagle silniki „Sokoła" zapłonęły, wypełniając całą komnatę jasnym światłem. Sio-
stry Nocy wrzeszczały, smażąc się w piekielnym ogniu, ale Teneniel ukierunkowała
Moc, nakazując płomieniom, by ją ominęły. Tymczasem „Sokół" wystrzelił w górę i po
chwili zniknął w chmurach brunatnego dymu.
Teneniel osunęła się na podłogę. Płomienie dosięgły jej, osmalając szatę. Chociaż
nie wyrządziły jej krzywdy, bolało ją całe ciało.
Ogień zniszczył komnatę. W kącie płonęła szafa z pergaminami, a wiszące na
ścianach gobeliny tliły się, wypełniając pomieszczenie kłębami gryzącego dymu. Z kil-
kunastu Sióstr Nocy ocalała tylko jedna. Przeżyła to piekło i pełzła teraz na czwora-
kach, oszołomiona, z osmalonymi włosami i czerwoną od żaru twarzą.
Leia pilotowała „Sokoła", manewrując nim pośród płatków sadzy, unoszącego się
w powietrzu kurzu i podrywanych przez burzę Mocy śmieci. Pozostali gorączkowo
pracowali, starając się zamocować generatory ochronnych pól przeciwudarowych, ale
nie byli w stanie przykręcić choćby jednego. Żwir i kamienie trafiające w gniazda z
czujnikami „Sokoła" mogły je w każdej chwili uszkodzić, ale księżniczka nie odważyła
się unieść statku wyżej. Wiedziała, że nagromadzone w powietrzu ładunki elektryczne,
a także chmury sadzy, dymu i unoszonych przez wichurę śmieci stanowią jedyną
ochronę przed krążącymi nad nimi wojennymi statkami Zsinja.
Okrążyła fortecę raz, a potem drugi i trzeci. Lecąc na małej wysokości, mogła wi-
dzieć pierwsze promienie słońca przedzierające się przez ciemne chmury. Zamierzała
skierować „Sokoła" ku dolinie, ale w tej samej chwili usłyszała, jak Han wybiegł z ła-
downi i krzyknął:
- Co ty wyprawiasz z moim statkiem? Nie możesz przez cały czas latać w kółko w
tej burzy!
Usiadłszy w fotelu drugiego pilota, pomógł jej utrzymać „Sokoła" na małej wyso-
kości. Artoo zagwizdał i piknął, a po chwili ukazał się Threepio.
- Królu Solo, Wasza Wysokość, dobra wiadomość! - oznajmił podniecony. -
Skończyliśmy właśnie przelewać chłodziwo do zbiorników generatorów napędu nad-
przestrzennego!
- To wspaniale, Threepio - mruknął Han. - Czy mógłbyś teraz wymyślić jakiś spo-
sób na uciszenie burzy?
- Będę musiał się nad tym zastanowić - odrzekł android. Leia spojrzała w dół, na
uprawiane przez siostry klanu pola.
W oddali, niemal poza zasięgiem wzroku, ujrzała kilkanaście imperialnych robo-
tów kroczących i dwa razy tyle towarzyszących im Sióstr Nocy, podążających ku forte-
cy wiodącą przez las drogą. Han także to zauważył.
- Do licha, jak ja nie lubię niszczyć takiej ładnej drogi - powiedział, odpalając tor-
pedy protonowe.
Leia miała nadzieję, że ochronne pole siłowe statku wytrzyma, kiedy pociski dotrą
do celu i wybuchną.
Ślub Księżniczki Leii
232
Torpedy protonowe rozkwitły oślepiającym blaskiem, i księżniczka musiała od-
wrócić głowę. Wybuch wstrząsnął statkiem wzmocniony przeciągłym, odbitym od sto-
ków góry echem. Kiedy blask stracił nieco na jasności i Leia znów mogła patrzeć, uj-
rzała, że sadze, piasek i żwir opadają z ciemnych chmur niczym błyszczące w promie-
niach słońca strumienie wody. Nagle w zdającej się trwać całą wieczność chwili księż-
niczka uświadomiła sobie, iż zadali druzgoczący cios. Burza Mocy ucichła. Torpedy
Hana musiały widocznie wyeliminować z walki obdarzoną niezwykłym talentem i siłą
Siostrę Nocy. Kiedy przebywająca wciąż w fortecy Teneniel ocknęła się i usiadła, po-
czuła, jak cała góra zatrzęsła się od potężnego wybuchu, a potem usłyszała dochodzący
z tarasu w dole chóralny krzyk zwycięstwa. Burza Mocy ucichła tak nagle, jak się roz-
pętała. Sadze i śmieci opadały teraz niczym strugi brudnej wody, a przez chmury prze-
dzierały się coraz jaśniejsze promienie wschodzącego słońca... złociste strzały wysyła-
ne z miejsca, w którym ląd spotykał się z bezchmurnym niebem.
Teneniel podczołgała się do rannej Siostry Nocy kulącej się na podłodze blisko
miejsca, w którym stacjonował kiedyś „Sokół". Wiedźma uniosła głowę i drżącym gło-
sem starała się wyszeptać zaklęcie, ale nie miała dość sił, by skończyć. Teneniel posa-
dziła kobietę i spojrzała jej w oczy. Ranna wzdrygnęła się przerażona. Oddech, który
wydobywał się ze świstem z jej spalonych płuc, z każdą chwilą zdawał się słabnąć.
Znalazła się w niewłaściwym miejscu, dokładnie na linii ognia wydobywającego się z
dysz odlatującego statku.
- Nie martw się - odezwała się dziewczyna, gładząc czarownicę po umazanej sa-
dzami twarzy. - Nie zrobię ci krzywdy. Zabiłam już dzisiaj zbyt wiele takich jak ty i
bez względu na to, co zamierzasz, pragnę, byś przyjęła ode mnie dar.
Spojrzawszy na upiorną, zniekształconą przez zło twarz, Teneniel ukierunkowała
resztę pozostałej jej Mocy, dając czarownicy tyle sił, by mogła przeżyć, mając odpo-
wiednią opiekę.
Han patrzył na wschodzące słońce, a serce przepełniała mu bezgraniczna radość.
Był pewien, że już nic nie może wydrzeć mu zwycięstwa.
Nagle ujrzał nadchodzącą ciemność. Nad widocznym w oddali horyzontem poja-
wiła się ciemna plama, a obok niej następna i następna. Wydawało się, że całe niebo
usiane jest dziesiątkami tysięcy jarzących się kul, które ktoś nagle zaczął po kolei wy-
łączać.
Nim zdążyło upłynąć trzydzieści sekund, „Tysiącletni Sokół" leciał pod niebem
całkowicie pogrążonym w mroku. Ziemię w dole oświetlały jedynie ognie płonących
pól uprawnych i lasów. Zaniepokojony Chewbacca ryknął i potrząsnął łbem z rozsze-
rzonymi ze strachu oczami.
- Królu Solo, na pomoc! - zawołał nagląco Threepio. -
Moje fotoreceptory rejestrują nieprawdopodobne zjawisko! Słońce Dathomiry za-
chowuje się tak, jakby gasło!
- Nie zalewaj - warknął Han.
- Hej, co się właściwie dzieje? - zapytała Leia pełnym zdenerwowania głosem.
- Coś, co przekracza możliwości nawet Sióstr Nocy - odparł Han z wielką pewno-
ścią siebie, spoglądając w górę na idealnie czarne niebo.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
233
R O Z D Z I A Ł
24
Han posadził „Sokoła" na ziemi i wyłączył napęd. Wszędzie panowały nieprze-
niknione ciemności. Uniósł głowę i popatrzył w niebo, mając nadzieję, że może zepsuł
się iluminator. Przez chwilę nawet się zastanawiał, czy nie uderzyć weń pięścią, by
przekonać się, czy to nie pomoże.
Potem spojrzał na pulpit z przyrządami rejestrującymi wskazania czujników stat-
ku.
- O rany - westchnął, zwracając się do Leii. - Za to, co wyprawiałaś w burzy,
przyjdzie nam zapłacić wysoką cenę. Czujniki są zaklejone na amen. Nie da się odczy-
tać żadnej informacji.
- Wolałbyś zginąć? - zapytała go rzeczowo księżniczka.
- Nie - przyznał Han. - Gdzie Isolder?
- Nie wiem - odparła Leia. - Wyszedł ze statku, by przykręcić gniazdo z czujnika-
mi. Przypuszczam, że dostał się w ręce Sióstr Nocy.
- Dostał się? Co to znaczy: dostał się? Zabiły go?
- Ja... nie wiem tego. Kiedy odlatywaliśmy, leżał na podłodze. Obok niego klęcza-
ła Teneniel. To ona powiedziała mi, byśmy odlecieli.
Han popatrzył na nią i w świetle lampek statku ujrzał przerażenie malujące się na
jej twarzy. To, na co się zdecydowała, oznaczało poświęcenie życia księcia, i ona o tym
wiedziała.
- Lepiej weźmy zestaw medyczny i wracajmy - powiedział. - Musimy się upewnić,
że nic mu się nie stało. Jak daleko, twoim zdaniem, odlecieliśmy od fortecy?
- Dosyć długo krążyłam - odparła Leia. - Myślę, że nie więcej niż pół kilometra.
Han popatrzył na Chewie'ego.
- Leia i ja wracamy teraz do fortecy - powiedział. - Ty i Threepio w tym czasie
umocujcie generatory. Artoo, postaraj się uzyskać jakieś odczyty z czujników, żebyś
potem mógł nam powiedzieć, o co tu właściwie chodzi. Jeśli się czegoś dowiesz, prze-
każ mi to jak najszybciej.
Chewie ryknął na znak potwierdzenia, a Han wyszedł, by po chwili powrócić z ze-
stawem medycznym, hełmem i ciężkim blasterem. Wręczywszy latarkę Leii, razem z
nią zbiegł po opuszczonej rampie i pospieszył doliną ku fortecy.
Ślub Księżniczki Leii
234
Z czarnego nieba wciąż sypały się na nich płatki sadzy, a w dolinie tu i ówdzie
płonął jeszcze ogień. W przeciwległym końcu dostrzegli zielone światła pozycyjne
czterech wycofujących się imperialnych kroczących robotów, a obok nich podobne do
duchów sylwetki biegnących ludzi.
Leia nie włączała latarki. Ona i Han biegli ścieżką rozjaśnianą jedynie przez drżą-
cy blask ognia. Ta sama droga, która podczas lotu „Sokołem" była długą i pełną nie-
bezpieczeństw udręką, okazała się krótkim odcinkiem, który przebyli w ciągu kilku mi-
nut. Kiedy dotarli do stóp góry, stwierdzili, że bitwa dobiegła końca.
Zaczęli się wspinać po wykutych w skale stopniach. Po drodze mijali mężczyzn z
pochodniami w dłoniach, którzy trzęśli się ze strachu i z ponurymi twarzami starali się
przeniknąć wzrokiem ciemności. Na schodach leżało kilka ryczących w agonii ranko-
rów, a Leia, przechodząc obok nich, oświetlała je latarką. Kilkanaście następnych zbro-
czonych posoką leżało jak małe nieruchome góry na samym szczycie schodów. Obok
zwłok syna krzątała się zawodząca z rozpaczy Tosh, starając się wyciągnąć jego ciało
spod stosu innych zwierząt.
Han i Leia pobiegli do fortecy, nie zwracając uwagi na leżące trupy. W komnacie,
w której znajdował się kiedyś „Sokół", zastali Teneniel rozciągniętą na ciele jednej z
Sióstr Nocy. Leia obróciła ją na plecy, a dziewczyna zaczęła oddychać trochę bardziej
regularnie. Han przyjrzał się jej uważnie. Oprócz dziur wypalonych w szacie nie wi-
dział żadnych obrażeń.
- Gdzie jest Isolder? - zapytała ją Leia.
Teneniel nawet się nie poruszyła. Leia omiotła światłemlatarki wszystkie kąty.
Biała plama w jednym z nich ujawniła jej nieruchome ciało księcia. Leia podbiegła do
miejsca, w którym leżał.
Han pospieszył z zestawem medycznym, ale kiedy znalazł się przy Leii, przekonał
się, że Isolder po prostu chrapie. Leia potrząsnęła go za ramię, a książę drgnął i raptow-
nie się przebudził.
- Gdzie jestem? Co się dzieje? - zapytał. Rozejrzawszy się po komnacie, dostrzegł
ciała zabitych Sióstr Nocy. Wyglądało na to, że zaczynał sobie przypominać. Później
jego spojrzenie spoczęło na twarzy Leii. - Jak cudownie jest ujrzeć tak piękną twarz tuż
po przebudzeniu! - zawołał.
Objąwszy księżniczkę za szyję, natychmiast ją pocałował.
- No dobrze - odezwał się Han. - Wystarczy tych czułości. Czeka nas jeszcze mnó-
stwo pracy.
Spojrzawszy przez wyrwę w ścianie zobaczył, że w dolinie otaczającej górę płoną
jeszcze ognie. Czuł się tak, jakby patrzył na świat z jakiegoś prymitywnego obserwato-
rium.
- Tu jesteście! - usłyszeli nagle głos Augwynne.
Han odwrócił się i ujrzał przywódczynię klanu z zapaloną pochodnią, a u jej boku
kilkoro małych dzieci. Kobieta poruszała się niepewnie, jak gdyby była bardzo zmę-
czona. Leia pomogła księciu wstać, a Augwynne zatrzymała się, żeby sprawdzić, czy
Teneniel nie jest ranna. Po chwili odezwała się do któregoś z dzieci:
- Pobiegnij i przyprowadź uzdrowicielkę.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
235
- Co się właściwie dzieje? - zapytał ją Han. Augwynne spojrzała przez wyrwę na
panujące poza budowlą ciemności i kiwnęła głową w stronę rozbitej ściany.
- Liczyłam na to, że wy mi to powiecie - odrzekła. - Gethzerion wycofała się do
miasta. Widziałam światła reflektorów jej latającego śmigacza, oddalające się od forte-
cy. Jeżeli chodzi o nas, kilkanaście sióstr klanu zginęło, a kilku nie możemy nigdzie
znaleźć. Nie wiem też, gdzie jest Luke Skywalker.
Leia spojrzała na nią z jękiem, a potem rozejrzała się po komnacie, jak gdyby są-
dziła, że Luke nagle się pojawi.
- Czy wiesz, co się z nim stało? - zapytał Han, zwracając się do Augwynne.
- Widziałyśmy, jak na samym początku walki puścił się w pogoń za Siostrami No-
cy - odrzekła. - Zeskoczył z tarasu na skały.
- Luke z pewnością da sobie radę - odezwał się Han, chcąc uspokoić Leię. - Dajmy
mu jeszcze kilka minut. Nie wątpię, że za chwilę się zjawi.
Leia jednak, zmarszczywszy brwi, wpatrywała się w ciemności przez wybity w
ścianie otwór.
Potykając się niemal co krok, Augwynne podeszła do wyrwy i uniósłszy głowę,
spojrzała na czarne niebo.
- Tylko niewielu z naszych ludzi odniosło rany - powiedziała. - Myślę, że sprawy
potoczyły się pomyślnie. Obawiam się jednak, że tylko ciemności ocaliły nas przed dal-
szymi ofiarami. Sprawiły, że atak Sióstr Nocy się załamał. Idę teraz do komnaty wo-
jowniczek. Tam zaczekam, aż moje siostry się przegrupują.
Odwróciwszy się, z wysiłkiem zaczęła schodzić po kamiennych schodach.
Han i Leia zostali, czekając na przyjście uzdrowicielki. W końcu zjawiła się stara
kobieta, która wyciągnęła trzy razy dłonie nad leżącą Teneniel, śpiewając przy tym ci-
cho, a potem ujęła ją za rękę. Dziewczyna zadrżała i otworzyła oczy.
- A teraz odpocznij - odezwała się stara kobieta. - Poświęciłaś cząstkę swojego ży-
cia, by darować je komuś innemu. Kto to był?
- Siostra Nocy - odezwała się cicho Teneniel, spoglądając przez ramię na ciemno-
ści za plecami. - Tamta.
Uzdrowicielka wstała i podeszła do leżącej na podłodze czarownicy. Schyliwszy
się, dotknęła jej karku, pragnąc wyczuć puls, a potem przez dłuższą chwilę rozmyślała.
W końcu wyprostowała się i ruszyła do drzwi, nawet nie próbując uleczyć wiedźmy.
- Zamierzasz ją tak zostawić? - odezwała się głośno Leia, zwracając się do wycho-
dzącej uzdrowicielki. - Nie obchodzi cię, że może umrzeć?
Uzdrowicielka przystanęła i wyprostowała się. Nie odwróciła się jednak do Leii.
- Nie mam w sobie tyle mocy, a muszę uzdrowić wiele innych sióstr klanu - po-
wiedziała. - Jeżeli Gethzerion pragnie utrzymać przy życiu to stworzenie, może przy-
słać tu swoją cudotwórczynię. Na twoim miejscu nie liczyłabym jednak na to. W
oczach Leii zapaliły się iskry gniewu, więc Han położył rękę na jej ramieniu.
- Zamierzam porozmawiać o tym z Augwynne - oznajmiła księżniczka.
Isolder schylił się i podniósł Teneniel, a Leia kiwnęła głową w stronę leżącej cza-
rownicy.
- Ją też trzeba zabrać na dół - powiedziała, zwracając się do Hana.
Ślub Księżniczki Leii
236
Han podniósł Siostrę Nocy z podłogi i podążając za Isolderem, zszedł po schodach
do komnaty wojowniczek. Szata wiedźmy cuchnęła brudem i zjełczałym tłuszczem.
Han ułożył kobietę na poduszkach przy palenisku, a Leia zaczęła głośno sprzeczać się z
Augwynne. Pozostałe czarodziejki skupiły się przy ogniu, wszystkie były apatyczne i
oszołomione. Mężczyźni,, którzy przynieśli do komnaty dala zabitych w trakcie walki,
myli je teraz i ubierali w czyste stroje, przygotowując do spalenia na stosie.
Po długich namowach Augwynne zgodziła się uzdrowić Siostrę Nocy. Położyła
otwartą dłoń na jej pomarszczonej i wysuszonej twarzy, a potem śpiewała cicho jakieś
zaklęcia tak długo, aż Siostra Nocy otworzyła powieki. Kobieta leżała na poduszkach i
w milczeniu im się przypatrywała, a jej zielone oczy były wąskie jak szparki. Han nie
wiedział, czy jest jeszcze tak słaba, czy tylko udaje. Wyglądała tak nieszkodliwie jak
jadowita żmija. W pewnej chwili uświadomił sobie, iż wolałby, żeby nie żyła.
- Han - odezwała się zaniepokojona Leia. - Bardzo martwię się o Luke'a. Powinien
był już wrócić.
- Ta-a - przyznał Han. - Ja także się martwię.
- Najgorsze, że go nie czuję - zdławionym głosem ciągnęła Leia. - Nigdzie nie wy-
czuwam jego obecności. Muszę iść i spróbować go odnaleźć.
- Nie możesz - sprzeciwił się Isolder. - Tam, na zewnątrz, wciąż jeszcze nie jest
bezpiecznie. To, że Gethzerion uciekła, nie oznacza, że inne wiedźmy poszły w jej śla-
dy. Siostry Nocy mogą być całkiem blisko.
Augwynne spojrzała na Leię, a po jej na wpół przymkniętych oczach można było
się zorientować, jak bardzo jest zmęczona.
- Isolder ma rację - powiedziała. - Nie możesz teraz wyjść z fortecy. Rycerz Jedi
zeskoczył z tarasu w pogoni za Siostrami Nocy. Nie sądzę, żeby przeżył. Nawet jeżeli
jest tylko ranny, nie możesz zrobić nic, by mu pomóc.
W drzwiach komnaty pojawił się Artoo. Obróciwszy na nich szklane oko, wydał
przeciągły gwizd.
- Artoo, co się stało? - zapytał go Han. - Czy wiesz, skąd wzięły się te ciemności?
Zaczął wsłuchiwać się uważnie w pikania i gwizdy, ale nie był w stanie zrozumieć
elektronicznej paplaniny automatu. Na szczęście Artoo uniósł się na wyposażonych w
kółka wspornikach, pochylił i wyświetlił dwa sąsiadujące ze sobą hologramowe obrazy.
Na jednym w blasku światła stała Gethzerion, ciężko dysząc jak po długim biegu, i
patrzyła w obiektyw wideohologramowej kamery.
- Zsinj, co to wszystko ma znaczyć? - zapytała, gestem uniesionej ręki pokazując
niebo.
Widoczny na drugim hologramie niski i gruby mężczyzna spoczywał w ogrom-
nym kapitańskim fotelu, a za jego plecami mrugały kolorowymi światłami liczne moni-
tory. Zaczynał łysieć, a wielkie wąsy były niemal całkiem siwe. Uśmiechnąwszy się,
spojrzał przenikliwie na wiedźmę.
- Witaj, Gethzerion - powiedział. - Miło cię znowu widzieć po tak wielu latach.
Te... ciemności... to mój prezent dla ciebie. Nazywają je orbitalnym całunem nocy. Są-
dziłem, że taki całun będzie właściwym upominkiem dla Sióstr Nocy. To naprawdę coś
wspaniałego. Całun składa się z tysięcy satelitów połączonych w łańcuchy tworzące
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
237
wielkie sieci. Każdy z satelitów został tak zaprojektowany, że zniekształca tory pro-
mieni światła, zaginając je w ten sposób, żeby nie mogły przebić się przez sieć. To
zdumiewająco piękne rozwiązanie.
Gethzerion spiorunowała go spojrzeniem.
- Oświadczyłaś moim ludziom przed prawie trzema dniami, że udało d się po-
chwycić Hana Solo - ciągnął tymczasem Zsinj. -Przybędę dzisiaj, żebyś mi go wydała.
Jeżeli tego nie zrobisz, całun nocy zostanie na swoim miejscu, a powierzchnia Datho-
miry zacznie stygnąć. Jutro dokładnie o tej porze jej doliny pokryją się grubą warstwą
śniegu. Po trzech dniach wszelkie życie biologiczne zaniknie, a po dwóch tygodniach
temperatura spadnie do dwustu stopni poniżej zera. Zginiesz ty i wszystko na twoim
świecie.
Gethzerion schyliła głowę, co miało oznaczać, że przyznaje mu rację, a kaptur jej
szaty opadł, zasłaniając twarz.- Czy jeżeli wydamy ci generała Solo, usuniesz z naszego
świata całun nocy? - zapytała.
- Daję ci na to słowo żołnierza - odparł Zsinj.
- Twoja prawdomówność jest... powszechnie znana - odezwała się stara wiedźma.
- Czy rozważyłeś już naszą ofertę? Naszą propozycję przejścia na twoją służbę?
- Oczywiście, że rozważyłem - oświadczył Zsinj z ożywieniem w głosie, pochyla-
jąc się nieco w swym fotelu. - Zastanawiałem się, gdzie w swojej organizacji mógłbym
znaleźć dla was jakieś miejsce. Z ubolewaniem muszę przyznać, że nie mogłem znaleźć
dla was nic odpowiedniego.
- A zatem może zechcesz zastanowić się nad znalezieniem takiego miejsca poza
twoją organizacją?
- Nie rozumiem.
- Prowadzisz wojnę z galaktyczną Nową Republiką. O ile wiem, jest to nieprzyja-
ciel tak potężny i mający wpływy na tylu światach, że nie możesz go pokonać. Dawno
zresztą to przewidziałam. A zatem może zechciałbyś udostępnić nam statek, byśmy
mogły dotrzeć do któregoś ze światów Nowej Republiki. Mógłbyś nawet wymienić na-
zwę gromady gwiezdnej, na której ci szczególnie zależy. Siostry Nocy będą mogły wy-
kroić tam sobie jakąś niszę. Mogą zadać cios w samo serce twojego wroga, a potem już
nigdy nie zawracać ci głowy.
Złożywszy ręce na podołku, Zsinj usiadł wygodnie w fotelu i zaczął rozmyślać.
Przez długą chwilę nie spuszczał spojrzenia z twarzy czarownicy.
- Muszę przyznać, że to bardzo dobry pomysł - powiedział w końcu. - Ile twoich
sióstr chciałoby polecieć z tobą?
- Sześćdziesiąt cztery - odparła Gethzerion.
- Ile czasu potrzebujecie na przygotowanie się do odlotu?
- Najwyżej cztery godziny.
- A zatem dokonamy wymiany w taki sposób - rzekł Zsinj. - Nim upłyną cztery
godziny, na twoim terenie wylądują dwa gwiezdne transportowce. Pierwszy nie będzie
uzbrojony, ale drugi tak, i to po zęby. Osobiście wprowadzisz Hana Solo na pokład
uzbrojonego statku. Transportowiec z generałem Solo wystartuje, a wówczas ty i twoje
Ślub Księżniczki Leii
238
siostry będziecie mogły wejść na pokład drugiego statku i odlecieć nim w kierunku,
który wam wybiorę. Czy przystajesz na te warunki?
Stara wiedźma zastanawiała się przez chwilę, a potem energicznie kiwnęła głową.
- Tak, tak. Uważam je za zupełnie przyzwoite. Lordzie Zsinj, zechciej przyjąć mo-
je podziękowanie.
Oba hologramy zniknęły, a Han popatrzył na twarze przebywających w komnacie
sióstr klanu.
- Pni! -parsknęła któraś ze starszych kobiet. - Obydwoje kłamią jak najęci. Gethze-
rion nie ma Hana ani nikogo innego, kogo mogłaby przekazać Zsinjowi, a lord Zsinj nie
ma zamiaru ani ocalić tej planety, ani pozwolić Gethzerion, żeby odleciała.
- Czy przejrzałaś go? - zapytała ją Augwynne. - Czy tylko domyślasz się, że to
zrobi?
- Nie, rzecz jasna, nie mogłam go przejrzeć - odparła stara czarodziejka. - Zsinj
jest jednak tak kiepskim kłamcą, że nawet nie musiałam.
- Jestem pewna, że nie jest i nigdy nie był dyplomatą - wtrąciła się Leia.
Augwynne spojrzała na nią z nie ukrywanym zaciekawieniem.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała.
- Tylko to, że jeśli wierzyć krążącym plotkom, Zsinj jest patologicznym łgarzem -
odparła. - Pomimo tylu lat praktyki nietrudno przejrzeć go na wylot.
- Tak - zgodziła się z nią Augwynne. - Księżniczka ma rację. Lord knuje intrygę za
intrygą. Możliwe jednak, że jest bardziej przebiegły niż sądzimy.
- A może tylko blefuje - odezwał się nagle Isolder. - Zbudował swój orbitalny ca-
łun nocy, ale sądzę, że tworzące go satelity nietrudno będzie zniszczyć.
- Masz rację - zgodziła się z nim Leia. - Co powiedział Zsinj? Nazwał całun łańcu-
chem satelitów.
- To znaczy, że można go przerwać - rzekł Han. - Podobnie jak sznur świetlnych
pereł. Można zniszczyć jeden czy dwa satelity, a wówczas cały łańcuch się rozpadnie.
- Mógłbym polecieć myśliwcem i spróbować zniszczyć kilka z nich - zapropono-
wał Isolder.
Han zrozumiał, że książę chce podjąć się rzeczy bardzo trudnej. Zsinj z pewnością
chroni swój całun siłami co najmniej kilkunastu gwiezdnych niszczycieli. Samotny my-
śliwiec nie miałby w walce z nimi żadnej szansy, chyba żeby od razu po zniszczeniu
satelitów dokonał skoku w nadprzestrzeń.
- Nie wygląda mi to na groźną broń - stwierdziła Leia, zastanawiając się nad pla-
nem Zsinja. - Każda planeta, której mieszkańcy latają do gwiazd albo chociaż mają
łączność radiową, by wezwać pomoc...
- ...rozprawiłaby się z całunem bez trudu - dokończyła Augwynne. - Taka broń na-
daje się do podboju planet takich jak Dathomira; zacofanych pod względem technicz-
nym, prymitywnych. Dlatego w naszej sytuacji stanowi zagrożenie.
- Za trzy dni - mruknął cicho Isolder, wpatrując się w płomienie.
- Co stanie się za trzy dni? - zapytała Augwynne.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
239
- Musimy jakoś przetrwać jeszcze trzy dni - rzekł książę. - Do czasu, aż przyleci
moja flota. Gdybyśmy choć na jeden dzień przejęli kontrolę nad planetą, można byłoby
ewakuować jej mieszkańców.
- Nie mamy tyle czasu - sprzeciwił się Han. - Jeżeli orbitalny całun zostanie tam,
gdzie jest teraz, za trzy dni planeta zamieni się w bryłę lodu. A poza tym chcę wam
przypomnieć, że to wciąż moja planeta. Nie pozwolę, by stało się jej coś złego!
- Ta-a - powiedział Isolder. -Jestem pewien, że wymyślisz coś, by ją ratować. A
nawet gdybyś nie wymyślił, możemy spróbować ocalić jej mieszkańców.
- Naprawdę tak sądzisz? - zapytała go z nadzieją w głosie Augwynne. - Nasi ludzie
są bardzo rozproszeni.
- A kiedy temperatura zacznie osiągać minus sto stopni - stwierdziła Leia - zaszyją
się w jaskiniach i podziemnych norach tak głęboko, jak tylko będą mogli.
Han zaczął rozmyślać. Nie było sposobu na przetrwanie tych trzech dni. Będzie
musiał wystartować i zniszczyć kilka satelitów, przerywając łańcuch Zsinja, tak by mo-
gli przeżyć do czasu, aż lord ponownie go naprawi. Gdybym miał wielkie szczęście,
mógłbym nawet odlecieć razem z Leią - pomyślał. Wyobraził sobie, jak leci ku sateli-
tom, niszczy kilka, a potem podejmuje próbę dokonania skoku w nadprzestrzeń. Wie-
dział jednak, że gdyby chciał zestrzelić te obiekty, musiałby ostro zboczyć z kursu i po-
lecieć równolegle do ich orbit; powinien manewrować przy tym z niewielką prędkością,
aby je trafić.
Jeżeli wziąć pod uwagę siłę ognia, jaką dysponowały strzegące całunu niszczycie-
le, każdy, kto próbowałby to zrobić, byłby samobójcą.
Han i Isolder patrzyli na siebie w pełnym napięcia oczekiwaniu. Każdy z nich
chciał, żeby zgłosił się na ochotnika ten drugi.
- Zagramy w orła i reszkę? - zapytał go Han.
- Wygląda na to, że nie mamy innego wyjścia - stwierdził Isolder, przygryzając
dolną wargę.
- Zaczekajcie! - odezwała się Leia. - Musi być jakieś inne wyjście. Isolderze, po-
wiedz mi coś więcej o swej flocie. Wystartowaliście przecież w tym samym czasie. Czy
nie ma żadnej szansy, by znalazła się tu chociaż trochę wcześniej?
Isolder pokręcił głową.
- Nie, jeżeli będą trzymali się dobrze znanych szlaków. Te niszczyciele są warte
miliardy. Nie lata się tak cennymi statkami w przestrzeni, której się dobrze nie zna.
Isolder miał rację. Niejeden generał w historii wojen próbował wysłać flotę krót-
szym, nieznanym szlakiem, licząc na to, że będzie mógł zaoszczędzić kilka parseków i
wygrać bitwę, zaskakując wroga, ale tracił dosłownie wszystkie statki, kiedy przycho-
dziło mu przedzierać się przez pas asteroid.
Han spojrzał w stronę wykutych w skale drzwi komnaty i zdał sobie sprawę, że
czeka na Luke'a. Pomyślał, iż porzucenie ich na pastwę losu nie było w stylu rycerza
Jedi. To zmartwiło go jeszcze bardziej. Zdusił w sobie pragnienie, by wybiec po skal-
nych schodach z fortecy i zacząć go szukać, wykrzykując jego imię. Siedząca przy
ogniu Leia złożyła ręce na brzuchu w obronnym geście.
Ślub Księżniczki Leii
240
Han nie wiedział, co ma robić. Chciał wyprawić się na poszukiwanie Luke'a, cho-
ciażby tylko po to, by przekonać się, że Jedi nie żyje. Pragnął wystartować „Sokołem" i
zestrzelić z nieba chociaż kilka satelitów, ale zamiast tego podszedł do Leii, objął ją
mocno i przytulił do siebie.
Księżniczka zaczęła szlochać, wstrząsana paroksyzmami płaczu.
- Już go nie ma - rzekła zdławionym głosem. - Nie czuję go. Umarł.
- Hej - odezwał się Han, chcąc powiedzieć cokolwiek, by ją pocieszyć, chociaż
wiedział, że nie znajdzie właściwych słów. Leia potrafiła bezbłędnie wyczuwać obec-
ność Luke'a i orientować się, co myśli i co czuje, trudno więc było uwierzyć, że tym
razem się myli. Księżniczka zaczęła drżeć, a Han delikatnie pocałował ją w czoło.
- Zobaczysz, że nic mu się nie stało - powiedział. - Ja... ja...Nie widział żadnego
sposobu, by jej pomóc; niczego, co mógłby dla niej zrobić.
Nagle coś zaczęło wdzierać się w jego świadomość, jakby jakaś niewidzialna ręka
próbowała otworzyć jego umysł. Było to niesamowite wrażenie. Sprawiło, że poczuł się
zamroczony, zniewolony. W jego myślach uformował się bardzo wyraźny obraz dzie-
siątków mężczyzn i kobiet w pomarańczowych kombinezonach stojących w jasno
oświetlonej sali. Patrzyli niespokojnie na widoczny nad ich głowami pomost, na którym
stali szturmowcy z karabinami blasterowymi gotowymi do strzału. Han zrozumiał, że
ogląda więzienie.
Generale Solo - wdarł się do jego myśli głos Gethzerion. - Mam nadzieję, że
uznasz to za zabawne. Jak sam widzisz, jestem teraz w więzieniu z dziesiątkami podob-
nych do ciebie ludzi. Liczę na to, że jesteś istotą wrażliwą i miłosierną. Podejrzewam,
że jesteś. Jak wiesz, stosowałam różne sztuczki, byś przyszedł do mnie. Możliwe, że
właśnie ta ostatecznie cię przekona.
Przed oczami mignęła mu ginąca w fałdach czarnej szaty ręka i Han pojął, że
ogląda scenę w więzieniu widzianą oczami wiedźmy. Szturmowcy, którzy tylko czekali
na gest Gethzerion, zaczęli strzelać do zgromadzonego pod nimi tłumu. Mężczyźni i
kobiety, głośno krzycząc, rozbiegli się we wszystkie strony, ale nie mogli się nigdzie
ukryć, gdyż drzwi do ich cel zostały zamknięte.
Han zasłonił dłońmi oczy, by nie patrzeć na te okrucieństwa, ale obraz nie zniknął.
Widział go przez cały czas, gdyż wizja istniała w jego mózgu. Próbował zamknąć oczy,
odwrócić się, ale obraz nadal torturował jego umysł. Zobaczył, jak jakaś krzycząca ko-
bieta wbiega pod pomost, a Gethzerion unosi rękę z trzymanym w dłoni blasterem.
Wymierzyła do kobiety, a Han ujrzał sylwetkę jej ofiary w laserowym celowniku broni.
Kiedy obraz znieruchomiał, Gethzerion strzeliła, trafiając kobietę w plecy. Pod wpły-
wem impetu kobieta obróciła się i upadła, a wiedźma strzeliła do niej po raz drugi.
Stojący przy kobiecie mężczyzna uniósł ręce ze złączonymi dłońmi, błagając Get-
hzerion, by go oszczędziła, ale Siostra Nocy, wziąwszy go na cel, trafiła go wysoko w
prawe udo, pozwalając, by przewrócił się na podłogę i umarł w męczarniach powolną
śmiercią z powodu upływu krwi.
Tych pięćdziesięciu ludzi to już trupy - usłyszał Han w głowie głos wiedźmy, któ-
ra nadal zmuszała go, by przyglądał się tej rzezi. - Tracą życie z powodu twojego upo-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
241
ru. Kiedy moi szturmowcy z nimi skończą, wezmę następnych pięciuset podobnych i
przyprowadzę tutaj, żeby ich także rozstrzelać.
Ty jednak, generale Solo, możesz ich ocalić. Wyślę swój osobisty śmigacz i jedną
z moich Sióstr Nocy, by czekała na ciebie u stóp fortecy. Jeżeli minie godzina, a ty nie
stawisz się na spotkanie, wówczas cała pięćsetka umrze i będziesz miał zaszczyt przy-
glądać się ich śmierci. Jeżeli i to cię nie przekona, by oddać się w moje ręce, będziesz
patrzył na rzeź kolejnych pięciuset, a po nich następnych i następnych. Jak mówiłam,
uważam cię za istotę miłosierną.
Kiedy Han cofnął się i zakrył dłońmi oczy, księżniczka pomyślała, że płacze. Póź-
niej jednak zorientowała się, że oddycha z wielkim trudem, napinając wszystkie mię-
śnie. Rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem po komnacie, a Leia nigdy jeszcze nie
widziała w jego oczach wyrazu tak bezmiernej rozpaczy.
Ujęła go za rękę.
- Han? Han? - zapytała. - Co się stało? Nie odpowiedział.
- Ma widzenie - odezwała się Augwynne. - Odbiera wiadomość od Gethzerion.
Leia spojrzała na czarodziejkę. Augwynne, która zdjąwszy hełm, siedziała na stoł-
ku obok paleniska, wyglądała teraz na zwyczajną, trochę zaniedbaną starszą kobietę.
Nagle Han wziął głęboki oddech i oderwał dłonie od oczu, a potem wyprostował
się i rozejrzał po komnacie.
- Muszę iść - oświadczył. - Nie wolno mi zostać ani chwili dłużej.
Odwróciwszy się, wybiegł z komnaty i zaczął na oślep zbiegać po schodach, prze-
skakując po kilka stopni.
- Han! Zaczekaj! - krzyknęła za nim Leia.
Pobiegła, kierując się odgłosem jego kroków cichnących w kamiennych koryta-
rzach. Artoo zagwizdał na nich, żeby zaczekali, ale Leia zignorowała jego prośbę. Han
wypadł z fortecy, przecisnął się przez tłum kłębiący się przy wejściu i pobiegł ile sił w
nogach przed siebie. Księżniczka zatrzymała się przy kamiennej platformie i patrzyła,
jak ginie jej z oczu, roztapiając się w ciemnościach. Po chwili u jej boku znalazł się
Isolder. Zapaliwszy latarkę, skierował silny promień światła na plecy oddalającego się
Hana.
- Dokąd pobiegł? - zapytał.
- Na „Sokoła" - odparła Leia, decydując się pospieszyć za Hanem.
Obydwoje ruszyli za nim w kierunku statku. Kiedy weszli na pokład, Han i Che-
wie krzątali się w ładowni, montując ostatni generator pod prawym przednim wsporni-
kiem gniazda z czujnikami. Ujrzawszy, że razem z Leią zjawił się Isolder, Han przy-
glądał mu się przez dłuższą chwilę.
- Chciałbym, żebyś mi trochę pomógł - powiedział, zwracając się do księcia. -
Musimy przygotować ten statek do drogi i wynosić się stąd jak najszybciej. Chciałbym,
żebyś wrócił do fortecy i przyniósł gniazdo z czujnikami. - Kiedy ujrzał, że Isolder stoi,
czekając na dalsze polecenia, krzyknął: - Pospiesz się, do wszystkich diabłów!
Isolder chwycił latarkę, zbiegł po rampie, i po chwili zniknął w mroku.
- Co chcesz zrobić? - zapytała go Leia. - Co właściwie się stało?
Ślub Księżniczki Leii
242
- Tylko tyle, że Gethzerion podniosła stawkę - odrzekł Han. - Morduje więźniów. -
Skończywszy przykręcać ostatnią śrubę, rzucił klucz na podłogę. - Przykro mi, że cię tu
sprowadziłem! Miałaś rację. Gdybym tu nie przyleciał, Zsinj nie otuliłby Dathomiry
swoim orbitalnym całunem, a Gethzerion nie wpadłaby na pomysł masakry niewinnych
ludzi. Zsinj, Gethzerion... oni nawet mnie nie znają. Występują przeciwko Hanowi So-
lo, generałowi Nowej Republiki, chcąc zniszczyć to, czym jest sama Nowa Republika!
- Co zatem zamierzasz zrobić? - zapytała go księżniczka, kiedy wybiegł z ładowni.
- Chcesz uciec? Czy taka ma być twoja odpowiedź? Poddani Augwynne są przerażeni.
Uważają cię za kogoś w rodzaju geniusza walki. Musisz zostać i walczyć! Potrzebują i
ciebie, i twojego doświadczenia!
Pospieszyła za nim wąskim korytarzem, ale Han jej nie odpowiedział. Zatrzymał
się tylko i zamiast, jak się spodziewała, skręcić do magazynu z narzędziami, skierował
się ku konsolecie dowodzenia i włączywszy nadajnik, dostroił go do standardowej czę-
stotliwości używanej przez siły imperialne.
- Gethzerion? - powiedział pospiesznie. W głośniku odezwał się nieznajomy głos.
- Tu nadzór więzienia. Czy chcesz, byśmy zarejestrowali jakąś wiadomość dla
niej?
- Tak - odrzekł Han. Na twarz wystąpiły mu krople potu. - Jestem generał Solo.
Mam dla niej pilną wiadomość. Przekaż jej, że przyjdę. Poddaję się. Czy mnie sły-
szysz? Powiedz jej, żeby nie zabijała więcej więźniów. Tak jak kazała, spotkam się z jej
wysłanniczką pod fortecą.
- Tu oficer nadzoru. Zarejestrowałem wiadomość, generale Solo. Co z twoimi
przyjaciółmi? Lord Zsinj chciałby wiedzieć, co stało się z ludźmi, którzy przylecieli tu
razem z tobą.
- Nie żyją - odrzekł Han. - Wszyscy zginęli podczas walki. Nie minęła godzina od
ich śmierci.
Rzuciwszy mikrofon na stół, przecisnął się obok Leii i popędził na niższy pokład.
Księżniczka została, spoglądając przez chwilę na jego plecy, zbyt zdumiona i zasko-
czona, by wymówić chociaż słowo.
- Zaczekaj! - krzyknęła w końcu. - Nie możesz tego zrobić! Nie możesz poddawać
się bez walki. Zsinj nie pragnie cię mieć żywego. Chce tylko upewnić się, że nie żyjesz!
Han pokręcił głową.
- Wierz mi, że i ja nie jestem zachwycony, ale wcześniej czy później musiało tak
się skończyć - powiedział.
Skręciwszy za róg, podszedł do swojej pryczy i ze złością ściągnął z niej materac,
odsłaniając wypełnioną bronią tajemną skrytkę, której Leia nigdy nie widziała. Znaj-
dowały się w niej różne groźnie wyglądające karabiny laserowe, blastery i zwyczajne
staromodne miotacze, a nawet jedno przenośne laserowe działko. Posługiwanie się tą
bronią było, rzecz jasna, nielegalne, przynajmniej na planetach należących do Nowej
Republiki. Sięgnąwszy pod jeden z karabinów, Han nacisnął ukryty guzik, a wówczas
dno się uniosło, ujawniając pod spodem drugą skrytkę wypełnioną po brzegi najprze-
różniejszymi granatami, o dziwacznym wyglądzie i nieznanym pochodzeniu. Han wy-
ciągnął ze środka niepozorny, ale śmiercionośny przedmiot: talezjański termiczny deto-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
243
nator, tak silny, że jego wybuch mógł zrównać z ziemią wielki gmach. Granat nie był
duży i z łatwością mieścił się w dłoni Hana.
- To powinno wystarczyć - powiedział, chowając detonator pod pasek spodni.
Wiedział dobrze, iż podobnymi zabawkami posługują się terroryści, którym bardziej
zależy na zniszczeniu wrogów niż na własnym życiu. Han nie mógłby spowodować
wybuchu, nie zabijając przy tym siebie. Wypuścił koszulę na spodnie, tak by jej luźne
fałdy ukryły detonator.
- Jak to teraz wygląda? - zapytał cicho.
Detonator był tak dobrze ukryty, że Leia nigdy nie domyśliłaby się, że tam jest,
gdyby sama nie widziała, jak Han go chowa. Nie mogła jednak zdobyć się na odpo-
wiedź. Czuła, jak jej serce bije szybkim rytmem, ale nie potrafiła wymówić ani słowa.
Spojrzała na Hana, a w jej oczach zakręciły się łzy.
- Hej, nie przejmuj się tak bardzo - odezwał się Han. - To ty przecież mówiłaś mi,
bym dorósł. To ty kazałaś mi być odpowiedzialnym za to, kim jestem i co robię. Gene-
rałem Hanem Solo, bohaterem Sojuszu Rebeliantów. Mam nadzieję, że jeśli będę
sprytny, zabiorę ze sobą i Gethzerion, i całą jej przeklętą bandę. Natomiast sprawę
Zsinja zostawiam Isolderowi. Już jego flota się nimi zajmie. Jest porządnym gościem.
Dokonałaś słusznego wyboru. Naprawdę.
Jego słowa docierały do Leii jak z oddali. W pewnej chwili uświadomiła sobie, że
nie wie, o co mu właściwie chodzi. Przez ostatnie trzy dni nawet przez moment nie my-
ślała o małżeństwie z Isolderem, jak więc mogła dokonać wyboru. Nie dokonała żadne-
go wyboru. Niczego w tej sprawie jeszcze nie zrobiła. Nadal czekała, by upewnić się,
że kocha Hana.
Wiedziała jednak, że to nieprawda. Wybrała Isoldera, ale z poczucia obowiązku.
Dobro jej ludu wymagało, żeby poślubiła Hapanina, następcę tronu wielu światów, a
ona postąpiła tak, jak tego się po niej spodziewano. Tak długo, jak Imperium stanowiło
dla nich zagrożenie, nie mogłaby postąpić inaczej.
Rzuciwszy okiem na Hana, postarała się odezwać najspokojniej jak umiała.
- Tak - powiedziała. - To powinno wystarczyć. Muszę przyznać, że z tą bombą
przyczepioną do pasa spodni wyglądasz wręcz wspaniale.
Han pochylił się nad nią i dziko, zachłannie pocałował, a ona poczuła, jak krew
zaczyna pulsować w jej skroniach. Nagle uzmysłowiła sobie, jak bardzo jej tego bra-
kowało: świadomości, że jest gdzieś mężczyzna, który ją kocha i pragnie tak bardzo, że
jest gotów oddać dla niej życie. Spojrzała ponad ramieniem Hana. Chewbacca, który
odkładał narzędzia, popatrzył na nią ze smutkiem, a księżniczka, zamknąwszy oczy,
przytuliła się do Hana i odwzajemniła jego pocałunek.
Oderwała się od niego po długiej chwili i odetchnęła głęboko.
- Han... - zaczęła mówić, ale on tylko uniósł palec.
- Nic nie mów - odrzekł. - Nie każ mi jeszcze bardziej żałować tego, co robię.
Podszedł do Chewie'ego, przez chwilę cicho z nim rozmawiał, a potem objął go i
uścisnął. Leia usiadła na płycie łączności holograficznej i zaczęła płakać, nie mogąc
zapanować nad targającymi nią uczuciami. Dobiegł ją zbyt głośny i natrętny głos Thre-
Ślub Księżniczki Leii
244
epia, który starał się odwieść Hana od tego, co zamierzał zrobić. Po chwili Han wrócił
do świetlicy i podał jej rękę na pożegnanie.
- Czas już na mnie - powiedział i zszedł po opuszczonej rampie.
Leia przez chwilę myślała, czy nie zostać, ale zeszła tuż za nim na ląd i zatrzymała
się, oświetlona blaskiem świateł statku. Większość ognisk już zgasła, a niebo było ide-
alnie czarne; czarniejsze niż można to sobie było wyobrazić. Od gór powiał zimny
wiatr, a Leię przeszedł dreszcz, kiedy ujrzała zamieniające się w obłoczek pary ciepło
jej oddechu.
Przyglądała się sylwetce Hana. Oddalał się coraz bardziej, aż w końcu roztopił się
w mrokach nocy.
- Han! - zawołała za nim.
Odwrócił się i spojrzał na nią. Z tej odległości z trudem widziała jego twarz, ciem-
ną i pozbawioną wyrazu, podobną do twarzy ducha.
- Jest kilka rzeczy, które w tobie lubię - powiedziała. - Na przykład to, jak leżą na
tobie spodnie.
Han lekko się uśmiechnął.
- Wiem - odparł tylko, a potem odwrócił się i zaczął iść dalej.
- Han! - zawołała znów Leia.
Zamierzała dodać, że go kocha, ale bała się, że zrobi mu krzywdę, jeżeli powie te
słowa właśnie w tej chwili. Z drugiej strony nie mogłaby znieść myśli, że pozwoli mu
odejść, nie mówiąc o tym.
Han ponownie się odwrócił i obdarzył ją niewyraźnym uśmiechem.- Wiem - od-
krzyknął cicho. - Kochasz mnie. Zawsze to wiedziałem.
Pomachał jej na pożegnanie i zaczął biec. Po chwili zniknął w mroku.
Przez kilka sekund wsłuchiwała się w cichnące odgłosy jego kroków. Kiedy umil-
kły, usiadła na trawie w miejscu oświetlonym blaskiem świateł statku i zaczęła szlo-
chać. Chewbacca i Threepio zeszli po rampie. Wookie, widząc, że płacze, położył na jej
ramieniu włochatą łapę. Leia czekała, aż Threepio coś powie. Zawsze w tak bezna-
dziejnych chwilach potrafił znaleźć jakieś piękne kłamstwo. Android jednak milczał.
Och, Luke - pomyślała Leia. - Nawet nie wiesz, jak cię potrzebuję.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
245
R O Z D Z I A Ł
25
Luke leżał nieruchomo, czując jak uchodzi z niego resztka życia. Słyszał nieustan-
ne ciche brzęczenie. Jego mięśnie odprężyły się jak nigdy przedtem. Broniące wierz-
chołka góry rankory wciąż zrzucały na dół olbrzymie głazy. Jeden z nich trafił impe-
rialnego kroczącego robota, który przełamał się na pół i runął w przepaść, zamieniając
się w oślepiającą kulę ognia.
Nagle część góry nad jego głową eksplodowała, jakby wypchnięta jakąś gigan-
tyczną niewidzialną ręką. Luke zobaczył wspinające się po skałach Siostry Nocy. Po-
sługując się Mocą, niemal wisiały w powietrzu jak wielkie czarne pająki uczepione ni-
tek pajęczyny.
Poczuł w skroniach pulsujący ból i obrócił się na bok. Tuż przy jego ramieniu wy-
lądował ogromny głaz, rozpryskując się na kawałki. W oddali słychać było krzyki, po-
śród nich rozpoznał głos Teneniel. „Dżai nigdy nie umiera - mówiła. - Natura go miłu-
je. Natura".
Tuż obok z głuchym hukiem uderzyło o ziemię martwe ciało... siostry klanu. Jej
metalowy hełm potoczył się na bok, a mikroskopijne klejnoty i ozdoby drżały na wie-
trze. Kiedy patrzył, jak z ust kobiety cieknie strużka ciemnoczerwonej krwi, zauważył,
że słońce świeci coraz jaśniej.
Jedi nie miał wcale wrażenia, że umiera, czuł raczej, że się rozprzestrzenia. Ze
wszystkich stron dobiegały go ciche odgłosy: salamandry wygrzebującej coś spod ka-
mienia, robaków drążących ziemię w miejscu, gdzie leżała głowa Luke'a, czy wreszcie
poruszającego się na wietrze krzaka, który ocierał gałązką o skałę. Wszystkie te dźwię-
ki zwiastowały życie. Luke czuł je bardzo wyraźnie; widział otaczającą go zewsząd ja-
sność Mocy: w drzewach, w skałach, w wojowniczkach walczących na szczycie góry.
Salamandra uniosła nieco łebek, a Luke ujrzał, że i z niej emanuje światłość Mocy.
Witaj, mała przyjaciółko -pomyślał. Salamandra miała zieloną skórę i dzikie, czarne
oczy. Otworzyła pyszczek, a biaława mgiełka, która się z niego wydostała, pieszczotli-
wie jak palec dotknęła głowy Luke'a. Rycerz Jedi zrozumiał, że nie tylko czuje Moc,
ale ją w i d z i. „Dar - szepnęła jaszczurka. - To jest mój dar dla ciebie". Omyło go deli-
katne światło, wzmacniając niknącą energię jego Mocy. Rosnący nie opodal krzak, któ-
rego gałąź ocierała się przedtem o skałę, musiał się zapewne nachylić, gdyż promyki
Ślub Księżniczki Leii
246
emanującej zeń światłości zaczęły kołysać głowę Luke'a. „Weź, bardzo proszę - szeptał
krzak. - To jest życie". Najbliższa skała także zapłonęła jasnym blaskiem, a daleko, na
pustyni, jeden z Błękitnych Ludzi, który pożywiał się rosnącymi nad rzeką roślinami,
uniósł łeb i poprzez dzielące ich kilometry spojrzał czerwonymi oczami na Luke'a.
„Przyjacielu - powiedział - ofiarowuję ci wsparcie".
Luke'owi wydało się, że ponownie słyszy głos Teneniel. „Natura go miłuje". Nie
wiedział, czy to jego podświadomość włada Mocą, czy też może otaczające go życie ze
wszystkich sił pragnie, by wyzdrowiał. Wokół siebie widział Moc i potrafił chwytać ją
łatwiej niż kiedykolwiek przedtem.
Posługiwanie się Mocą, władanie nią, nie było czymś tak nagannym, jak kiedyś
sądził. Znajdowała się wszędzie, obfitsza niż deszcz czy powietrze, i czekała, by z niej
korzystał. Miał nadzieję zostać kiedyś Mistrzem Jedi, ale teraz rozumiał, że istnieją po-
ziomy władania Mocą, o których mu się nawet nie śniło, przekraczające wszystko, o
czym kiedykolwiek marzył.
Przeniknęła go słodycz tak wielka, że nie wiedział, czy to on rozkazuje Mocy, czy
też może ona jemu. Czuł tylko, że jakaś siła zasklepia rozerwane naczynia krwionośne
w jego głowie, sprawiając, że powraca do życia. Po chwili wizja go opuściła.
Przez długi czas leżał bez ruchu z zamkniętymi oczami, niezdolny do niczego poza
oddychaniem, i czekał, żeby Moc go pokrzepiła.
Otworzył nagle oczy i usłyszał głos Leii wymawiającej jego imię. Niebo było tak
czarne, jak gdyby zapadła najczarniejsza z nocy. Nie słyszał odgłosów toczącej się
walki. Na szczycie góry widział światła pochodni niesionych przez mieszkańców wio-
ski. Któryś z nich schodził po zbroczonych krwią skalnych stopniach. Luke pomyślał,
że Leia musi być na górze.
- Leia? - zawołał. - Leia?
Mężczyzna z pochodnią w dłoni dotarł do podnóża góry, zatrzymał się i uniósłszy
pochodnię, popatrzył na pole walki.
- Luke? - Był to Han. - Luke, to ty?
- Han! - krzyknął słabo Luke.
Obróciwszy się w ciemnościach na plecy, sięgnął po świetlny miecz i zebrawszy
wszystkie siły, nacisną} włącznik, licząc na to, że Han dostrzeże smugę światła.
Głosy dobiegały z oddali, były niewyraźne. Poczuł jednak, jak ktoś schwycił go i
potrząsnął. Później oślepiło go jasne światło.
- Luke! Luke! - krzyknął Han. - Ty żyjesz! Wytrwaj, chłopie! Pomoc jest już w
drodze!
Usiadł obok Luke'a i przez chwilę trzymał go za rękę. Luke czuł jednak wyraźnie
emanującą z niego trwogę.
- Posłuchaj, chłopie - powiedział Han. - Muszę teraz iść. Leia czeka na ciebie na
szczycie góry. Dbaj o nią, kiedy odejdę. Nie pozwól, żeby ktoś ją skrzywdził.
- Han? - zapytał go Luke, chwytając za przegub.
- Przykro mi, przyjacielu - odrzekł Han. - Tym razem nie możesz mi pomóc.
Puścił jego rękę i odszedł, a Luke miał wrażenie, że jego ciało zaczyna wirować w
mroku.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
247
Po upływie czasu, który wydał mu się wiecznością, poczuł, jak czyjeś silne ręce
chwytają go i unoszą. Z wysiłkiem otworzył oczy, ale udało mu się trzymać je otwarte
tylko przez chwilę. Niosło go czterech mężczyzn, a kilku innych odzianych w zwykłe
skórzane tuniki towarzyszyło im z pochodniami w rękach.
- Zabierzcie go stąd! - usłyszał pełen niepokoju głos Hana. - Zanieście go na po-
kład „Tysiącletniego Sokoła".
W głowie zabrzęczały mu pytające głosy.
- Tak, tak, „Sokoła", mojego statku - powtórzył Han. - Zanieście go tam. Ja nie
mogę iść z wami.
Wieśniacy zaopiekowali się Luke'em i ponieśli tam, gdzie nareszcie będzie mógł
wypocząć.
Ślub Księżniczki Leii
248
R O Z D Z I A Ł
26
Isolder odnalazł gniazdo z czujnikami w tym samym miejscu, w którym je pozo-
stawił, w jednej z najwyżej położonych komnat fortecy. Na podłodze leżały trupy Sióstr
Nocy. Widok tych martwych ciał, a może nieprzeniknione ciemności, sprawiały, że
nerwy księcia były napięte do ostatnich granic.
Kiedy schylał się, by podnieść gniazdo, usłyszał nagle cichy szmer dochodzący z
kąta sali i jednym płynnym ruchem wyciągnął blaster. Okazało się, że była to Teneniel
Djo. Siedziała sama, skulona w mrocznym kącie komnaty. Spojrzała na księcia, ale po
chwili odwróciła głowę. Jej mokre policzki świadczyły o tym, że płakała.
- Nic ci nie jest? - zapytał ją Isolder. - To znaczy, czy czujesz się trochę lepiej?
Czy jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić? Niczego nie potrzebujesz?
- Czuję się doskonale - odparła nieco ochryple dziewczyna. - Myślę, że naprawdę
nic mi nie jest. A ty? Zapewne wkrótce nas opuścisz?
- Tak - odrzekł Isolder.
Skierował latarkę w inną stronę, tak by promień światła nie oślepiał dziewczyny.
Nie był pewien co do planów Hana, ale uważał, że w tej sytuacji jedyną rozsądną rze-
czą, jaką mogą zrobić, jest wyniesienie się z tego przeklętego świata. Teneniel zdjęła
hełm i egzotyczne szaty. Ubrana była tylko w skromną letnią tunikę z pomarańczowej
jaszczurczej skóry, podobną do tej, którą miała na sobie, kiedy spotkali się po raz
pierwszy. Przez wyrwę w ścianie wpatrywała się w bezgwiezdne niebo. Ognie pożarów
u stóp góry zdążyły zgasnąć, ale okolica była oświetlona bladym, drżącym światłem
pochodni, z którymi mieszkańcy wioski przeszukiwali pobojowisko.
- Ja też muszę ich opuścić - odezwała się po dłuższej chwili Teneniel.
- Tak? - zapytał zdziwiony książę. - Dokąd pójdziesz?
- Z powrotem na pustynię - odrzekła. - Mam zamiar oddawać się medytacjom.
- Myślałem, że chciałaś zostać wśród sióstr klanu. Sądziłem, że czułaś się samot-
na.
Teneniel odwróciła się ku niemu, a Isolder nawet w tak słabym świetle mógł do-
strzec na jej policzku znamię, wyglądające jak rozległy siniak.
- Wszystkie siostry się zgadzają - powiedziała - że zabijając w złości, sprzeniewie-
rzyłam się ślubowaniu. Złamałam dane wcześniej słowo. Muszę poddać się oczyszcze-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
249
niu, gdyż inaczej mogłabym przemienić się w Siostrę Nocy. Zostałam wygnana. Przyj-
mą mnie do swojego grona po upływie trzech lat, jeżeli nadal będę tego chciała.
Objęła rękami kolana. Jej włosy, zaczesane do tyłu, opadały na plecy, układając
się w błyszczące fale. Isolder przez chwilę stał, nie wiedząc, czy się z nią pożegnać, czy
próbować ją pocieszać, czy może po prostu zabrać gniazdo i pospieszyć z nim na statek
Hana.
Usiadł przy niej i pogładził ją po plecach.
- Posłuchaj - powiedział. - Jesteś bardzo dzielną kobietą. Zobaczysz, wszystko bę-
dzie dobrze.
Czuł jednak, że jego słowa nic nie znaczą. Czy istniało coś takiego, z czym mo-
głaby wiązać nadzieję? Za trzy dni pojawi się flota Hapan i rozprawi się z siłami Zsinja,
tak że nie zostanie po nich żaden ślad. Ale do tego czasu Dathomira przemieni się w
bryłę lodu. A nawet, jeśli uda się tego uniknąć, tegoroczne plony będą stracone. Co
więcej, Isolder sądził, że zagładzie ulegną całe ekosystemy, wyginą całe gatunki roślin i
zwierząt. Obawiał się, że nawet jeżeli orbitalny całun zniknie po trzech dniach, planeta
może już nigdy nie być taka jak przedtem.
I, rzecz jasna, zostawały jeszcze Siostry Nocy. Ich atak przeżyła tylko garstka
sióstr klanu, które w przyszłości nie będą mogły nawet marzyć o przeciwstawianiu się
podstępnym wiedźmom.
Możliwe, że te same myśli kłębiły się w głowie Teneniel, gdyż oddychała nierów-
no, jakby z wielkim trudem. Starała się powstrzymać od płaczu, ale jej dolna warga
lekko drżała.
- Posłuchaj - odezwał się książę. - Koreliański lekki frachtowiec podobny do tego,
jaki ma Han, może zabrać na pokład sześć osób. To znaczy, że jedna koja jest wolna i
możesz lecieć z nami, jeśli chcesz.
- Dokąd miałabym polecieć? - zapytała.
- Do wszystkich tych gwiazd w górze - odparł Isolder. - Wybierz sobie jedną z
nich i poleć tam, gdziekolwiek, byle jak najdalej stąd.
- Nie wiem, jak tam jest - odrzekła dziewczyna. - Nawet nie wiedziałabym, dokąd
się udać.
- Mogłabyś wrócić ze mną na Hapes - powiedział książę i w tej samej chwili, w
której wymówił te słowa, zdał sobie sprawę, jak bardzo mu na tym zależy.
Popatrzył na jej długie włosy i obnażone nogi. Zapomniał o szaleńczych zmaga-
niach na tym świecie i o śmierci zbierającej obfite żniwo. Chociaż był niemal zaręczo-
ny z Leią, w tej chwili nie pragnął niczego bardziej, niż móc trzymać Teneniel w swych
ramionach.
Dziewczyna jednak spojrzała na niego z gniewnym błyskiem w oczach.
- Jeśli nawet zdecydowałabym się polecieć z tobą na Hapes, jak byłabym tam trak-
towana? Jako wzbudzająca sensację dzikuska? Dziewczyna z zacofanej Dathomiry?
- Mogłabyś polecieć jako moja osobista strażniczka - odparł Isolder. - Mając Moc
za sojuszniczkę, mogłabyś...
Dziewczyna nachmurzyła się na te słowa, ale książę nie zwrócił na to uwagi.
Ślub Księżniczki Leii
250
- Mogłabyś też polecieć jako moja powierniczka, zaufana doradczyni. - Myśli jak
oszalałe tańczyły w jego głowie. - Ze swoimi zdolnościami byłabyś moją najlepszą
obrończynią. Posługując się Mocą, mogłabyś zorientować się w subtelnościach knowań
moich ciotek, pokrzyżować ich podstępne plany...
Isolder nie zastanawiał się nad tym wcześniej, ale teraz, kiedy o tym pomyślał, zo-
rientował się, że Teneniel byłaby naprawdę wspaniałą obrończynią jego ludu. Potrze-
bował jej.
- I kim więcej bym była? - zapytała go dziewczyna. - Twoją przyjaciółką? Ko-
chanką?
Isolder z trudem przełknął ślinę, dobrze wiedząc, o czym myśli. Na Hapes trakto-
wano by ją jak wyrzutka, kogoś, kto nie ma majątku ani tytułu. Gdyby chciał ją poślu-
bić, naraziłby się na śmieszność, publiczne upokorzenie. Musiałby się zrzec tytułu na-
stępcy tronu i pozwolić jednej ze swoich ogarniętych żądzą krwi kuzynek zająć jego
miejsce. Od tego, co postanowi, zależy dobrobyt i przyszłość jego ludu. Objąwszy Te-
neniel jedną ręką, przytulił ją na pożegnanie.
- Byłaś wierną przyjaciółką - powiedział, a potem, przypomniawszy sobie, że for-
malnie wciąż jeszcze jest jej więźniem, dodał: - I łaskawą władczynią. Życzę ci szczę-
ścia.
Wstał i sięgnął po gniazdo z czujnikami, ale jeszcze obejrzał się za siebie. Tene-
niel wciąż siedziała, spoglądając na niego w milczeniu. Isolder miał nieprzyjemne wra-
żenie, że dziewczyna przenika go na wskroś, czytając w jego myślach.
- Jak mogę być szczęśliwa, jeżeli mnie opuszczasz? - zapytała.
Isolder nie odpowiedział. Odwrócił się i ruszył do wyjścia, a Teneniel, widząc to,
zawołała:
- Zawsze byłeś taki odważny. Co myślisz teraz o sobie, jeżeli odwracasz się ple-
cami do kobiety, którą kochasz?
Zatrzymał się, nie wiedząc, czy naprawdę przejrzała jego myśli, czy tylko wycią-
gnęła wnioski, widząc na jego twarzy grę uczuć. Czy mnie słyszysz? - zapytał ją w my-
ślach, ale dziewczyna się nie odezwała.
Pomyślał o jej długich, obnażonych nogach, o specyficznej woni skór, które nosi-
ła, i oczach o miedzianej barwie, niepodobnych do oczu żadnej ze znanych mu hapań-
skich kobiet. Pomyślał też o jej pełnych wargach, które tak bardzo chciałby całować.
- Dlaczego tego nie zrobisz? - zapytała go nagle Teneniel.
- Nie mogę - odparł Isolder, nie miał jednak odwagi, by spojrzeć jej w oczy. - Co
ty ze mną wyprawiasz? Przestań wdzierać się do moich myśli!
- Niczego takiego nie robię - odparła dziewczyna tonem urażonej niewinności. -
Ty sam to robisz. Ty i ja jesteśmy złączeni. Powinnam była uświadomić to sobie już
dawno, na pustyni, kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy. Od pierwszej chwili wiedzia-
łam, że podobnie jak ja, pojawiłeś się w tamtym miejscu, szukając kogoś, kogo mógł-
byś pokochać. Później czułam, jak łącząca nas więź z każdym dniem staje się coraz sil-
niejsza. Nie możesz się zakochać w czarodziejce z Dathomiry tak, by o tym nie wie-
działa... a z pewnością nie wtedy, kiedy i ona dębie kocha.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
251
- Niczego nie rozumiesz - rzekł Isolder. - Gdybym spróbował cię poślubić, nara-
ziłbym się na powszechne potępienie. Konsekwencje byłyby poważne. Moje kuzynki...
Blaster księcia zachrzęścił w olstrze, a potem sypnął snopem iskier. Kiedy Isolder
spojrzał na niego, zobaczył, że przemienił się w niewielką kulę. Obróciwszy głowę, po-
patrzył na Teneniel i ujrzał w jej oczach błyski złości. W komnacie rozszalała się wi-
chura, zerwała gobeliny ze ścian i unosiła kamienie i odłamki skał niczym powietrzna
trąba. Wiatr poniósł kamienie i gobeliny przez wyrwę w ścianie poza skalną fortecę.
- Nie boję się ani twoich kuzynek, ani powszechnego potępienia! - zawołała
dziewczyna. - I nie zależy mi na twoich planetach. Jeżeli chcesz, możemy żyć razem na
świecie, który uznasz za neutralny.
Wstała z podłogi i nie spiesząc się, podeszła do niego, a potem zatrzymała się i
spojrzała mu w oczy. Kiedy przytuliła się do niego, poczuł na szyi ciepło jej oddechu.
Jej dotyk sprawił, że dałem księcia wstrząsnęły dreszcze, przeszył go prąd.
Poczuł, jak jego serce zaczyna walić coraz mocniej.
- Do diabła! - szepnął zapalczywie. - Czy wiesz, jaki zamęt wprowadzasz w moje
życie?
Teneniel kiwnęła głową. Pocałowała go mocno, objąwszy rękami za szyję. W tej
trwającej całą wieczność chwili Isolder przypomniał sobie, jak gdy miał dziewięć lat
spędzał czas z ojcem, bawiąc się na brzegu dziewiczego oceanu na Dreenie, jednym z
wielu nie zamieszkanych światów w gromadzie Hapes. Pocałunek Teneniel wydał mu
się tak samo czysty jak wody tamtego oceanu; zmywał wszelkie obawy i wątpliwości.
Namiętnie go odwzajemnił, ale po chwili odsunął się o krok od niej.
- Chodźmy! Musimy się pospieszyć! - powiedział. Teneniel chwyciła go za rękę
tak, jakby chciała pomóc mu nieść latarkę, a potem oboje zbiegli po kamiennych scho-
dach.
Kiedy mieszkańcy wioski przynieśli dało Luke'a, księżniczka była pewna, że nie
żyje. Pod oczami miał mnóstwo sińców, a na policzku widniała pokryta zakrzepłą
krwią rana. Wieśniacy położyli nosze na trawie pod jednym ze świateł pozycyjnych
„Sokoła". Leia ujęła twarz brata w swoje dłonie. Otworzył oczy i lekko się uśmiechnął.
- Leia? - zapytał, nie mogąc opanować kaszlu. - Słyszałem, że... mnie wzywałaś?
- Ja... - Nie chciała go w tej chwili martwić; pragnęła tylko, by wypoczął. - Nie,
nic się nie stało.
- To nieprawda - powiedział stanowczo Luke. - Dokąd poszedł Han?
- Postanowił oddać się w ręce Gethzerion - odparła. - Wzięła zakładników i mor-
duje więźniów. Nie mógł nie pójść. Zsinj ma za trzy godziny przejąć go od niej.
- Nie! - rzekł Luke, starając się usiąść. - Muszę ją powstrzymać! Przecież po to tu
przyleciałem!
- Nie możesz! - Leia popchnęła go lekko, zmuszając jak małe dziecko, by się znów
położył. - Jesteś ranny. Odpocznij teraz, przede wszystkim odpocznij! O walce pomy-
ślimy kiedy indziej!
- Pozwól mi wypocząć przez te trzy godziny - rzekł Luke, zamykając oczy i stara-
jąc się oddychać regularnie. - Ale obudź mnie, kiedy upłyną. Pamiętaj!
Ślub Księżniczki Leii
252
- Śpij - uspokoiła go Leia. - Na pewno cię obudzę. Luke raptownie uniósł głowę i
otworzył oczy. Popatrzył na siostrę, nie kryjąc gniewu.
- Nie kłam! - powiedział. - Nie miałaś zamiaru mnie obudzić!
Z drugiej strony „Sokoła" wyłonili się Isolder i Teneniel, zajęci do tej pory usuwa-
niem warstwy błota i sadzy z pozostałych gniazd z czujnikami. Książę przykucnął obok
Luke'a, a dziewczyna stanęła obok.
- Posłuchaj, przyjacielu - odezwał się Isolder. - Leia ma rację. Jesteś jeszcze zbyt
słaby, by nam pomóc.
Luke położył głowę na noszach i zamknął oczy, jakby nie mógł dłużej walczyć z
ogarniającą go sennością, ale kiedy przemówił, jego głos był stanowczy i silny.
- Dajcie mi tylko trochę czasu. Nie znacie jeszcze potęgi Mocy.
Isolder położył dłoń na ramieniu Luke'a.
- Widziałem ją - powiedział. - Wiem, czego może dokonać.
- Nie! Niczego nie wiesz! - odezwał się zapalczywie Luke, znalazłszy w sobie tyle
sił, by usiąść. - Żadne z was tego nie wie! - Po chwili znów opadł na nosze. - Obiecajcie
mi - szepnął. - Obiecajcie, że mnie obudzicie!
Leia wyczuła w jego głosie coś, co było czymś więcej niż tylko przekonaniem.
Wyczuła tuż pod jego skórą ogień, jakby ktoś wzniecił w jego ciele pożar. Uczucie to
sprawiło, że w jej serce na nowo wstąpiła nadzieja.
- Obiecuję ci - powiedziała i cofnęła się o krok, spoglądając na jego sponiewiera-
ne, poranione dało. Pomyślała, że jednak nie może się łudzić. Upłynie kilka dni lub ty-
dzień, zanim Luke będzie mógł stawić czoło wiedźmie.
Isolder okrył Luke'a kocem.
- Teneniel i ja możemy zanieść go do jego koi - zaproponował Leii.
Księżniczka kiwnęła głową.
- Czy zamocowaliście już to gniazdo z czujnikami? - zapytała.
- Tak - odparł książę - ale wciąż jeszcze mam kłopoty ze szperaczami dalekosięż-
nymi.
Leia zaczęła gorączkowo myśleć. Każda cząstka jej dała krzyczała, że musi rato-
wać Hana, lecz wiedziała, że czasu jest zbyt mało. Wyprawa na rankorach zajęłaby im
dwa dni. Gdyby zaś polecieli „Sokołem", nie zdążyliby pokonać połowy drogi, a krążą-
ce nad nimi niszczyciele wytropiłyby ich i storpedowały, posyłając w postaci ognistych
kul na ziemię. Nagle przyszedł jej do głowy nowy pomysł.
- Artoo, Threepio, chodźcie do mnie! - zawołała, zwracając się ku rampie statku.
Pierwszy ukazał się Threepio.
- Słucham, księżniczko? - zapytał. - W czym mógłbym d pomóc?
Po chwili wytoczył się Artoo, obracając swoje elektroniczne oko to w stronę pra-
wej, to lewej krawędzi rampy.
- Artoo? - odezwała się Leia. - Czy mógłbyś określić liczbę krążących nad nami
gwiezdnych niszczycieli?
Mały robot przez chwilę się wahał, ale później otworzył skrytkę i wysunął z niej
antenę paraboliczną. Omiótł nią niebo, a potem zaczął wydawać serie elektronicznych
gwizdów i pisków.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
253
- Artoo melduje, że za pomocą żadnego ze swoich czujników z wyjątkiem detekto-
ra fal radiowych nie może ustalić miejsc, w których znajdują się pozaorbitalne statki -
powiedział Threepio. - Wygląda na to, że orbitalny nocny całun uniemożliwia przeni-
kanie światła nie tylko w paśmie widzialnym, ale także ultrafioletu i podczerwieni.
Mimo to wykrył istnienie dwudziestu sześciu źródeł fal elektromagnetycznych w pa-
śmie radiowym, a z poprzednich pomiarów może wnioskować, że na orbicie nad nami
krąży czterdzieści gwiezdnych niszczycieli. Isolder w zamyśleniu popatrzył na Leię.
- Nic dziwnego, że miałem kłopoty ze szperaczami dalekosiężnymi - powiedział. -
Wcale się nie zepsuły.
- Masz rację - odrzekła Leia.
- To znaczy, że dopóki będziemy lecieli pod całunem i zachowywali ciszę radio-
wą, nie będzie nas można wykryć.
- Masz rację! - powtórzyła księżniczka.
Isolder kiwnął głową i spojrzał na wyrzutnie konwencjonalnych i protonowych
torped „Sokoła".
- A zatem pospieszmy się, żeby posłać te wiedźmy do wszystkich diabłów i zoba-
czyć, czy uda się nam ocalić Hana.
- Nie - rzekła Leia, spojrzawszy na leżącego nieruchomo Luke'a. - On chciał, by-
śmy na niego zaczekali.
Han stał w milczeniu pośród Sióstr Nocy, kiedy powietrzny śmigacz Gethzerion
przemykał się między pniami gigantycznych drzew w ciemnościach rozjaśnianych tyl-
ko przez jego reflektory. Wewnątrz statku, na niewielkiej przestrzeni, tłoczyło się wo-
kół Hana aż dwadzieścia czarownic, odzianych w czarne, śmierdzące z brudu szaty.
Związały mu z przodu ręce sznurem uplecionym ze skór whuffy. Były tak pewne,
że nic im z jego strony nie grozi, iż nawet nie zadały sobie trudu, by go zrewidować.
Powietrzny śmigacz raptownie się uniósł, przelatując nad jakimś wzgórzem, ale
potem zanurkował z przyprawiającym o mdłości tępym hukiem. Po chwili Han zorien-
tował się, że opuścili zalesiony teren i lecą teraz tuż nad pustynią, kierując się ku wi-
docznym w oddali światłom miasta.
Zamknął oczy i zaczął zastanawiać się, co robić. Przede wszystkim powinien
uzbroić się w cierpliwość. W każdej chwili mógł spowodować wybuch detonatora... ale
chciał zabić Gethzerion, musiał zabić Gethzerion. Kiedy znaleźli się w mieście, śmi-
gacz wylądował, a Siostry Nocy wyskoczyły ze środka i pospieszyły do swoich wież. Z
Hanem zostały tylko dwie wiedźmy, które powiodły go na opuszczone lotnisko i za-
prowadziły do starego kosmicznego hangaru. Jego dach musiał zostać zniszczony przez
eksplozję, tak że otaczające Hana ściany wyginały się nad jego głową niczym niesa-
mowita palisada.
- Zaczekaj przy tamtej ścianie - rozkazała mu jedna z czarownic, wskazując miej-
sce.
Stanęły przy wejściu do hangaru i zaczęły cicho rozmawiać.
Han stwierdził, że serce wali mu jak młotem. Udał się do kąta, usiadł na stercie
złomu i czekał na pojawienie się Gethzerion. Sięgnąwszy pod klamrę pasa, dotknął
termicznego detonatora.
Ślub Księżniczki Leii
254
Przywódczyni jednak się nie pojawiła. W ciągu następnych kilku godzin powietrze
wyraźnie się ochłodziło, a trawa pokryła się warstwą szronu. Han spoglądał bezustannie
na zegarek. Cztery godziny, które wyznaczył wiedźmom Zsinj, dawno minęły, a obie-
cane transportowce nie przyleciały.
Han obawiał się, że Gethzerion może grać na zwłokę, pragnąc wytargować od lor-
da korzystniejsze warunki.
Jakby na potwierdzenie jego obaw powietrzny śmigacz Siostry Nocy dwukrotnie
odlatywał i wracał, za każdym razem po upływie dwóch godzin. Han sądził, że w tym
czasie sprowadzał do miasta Siostry Nocy powracające po skończonych walkach u
podnóża Śpiewającej Góry.
Kiedy śmigacz ukazał się po raz trzeci, Han ujrzał na czarnym niebie dwa świateł-
ka, które z każdą chwilą się powiększały, aż w końcu osiadły przy więzieniu. Transpor-
towce przy lądowaniu wysunęły skrzydła, a potem opuściły się łagodnie na antygrawi-
torach i znieruchomiały w pobliżu jednej z wież. Han widział przez otwór w murze
wielkie lotki stateczników obu statków.
- Idziemy, generale Solo. Już czas - odezwała się do niego jedna z Sióstr Nocy.
Przełknąwszy ślinę, wstał i podszedł do wyjścia. Kiedy zatrzymał się w drzwiach,
poraził go tak silny blask reflektorów, że omal nie oślepł. Potem ruszył powoli w stronę
świateł, eskortowany z obu stron przez Siostry Nocy. Z trudem mógł dojrzeć zarysy
wież więzienia. Cała wolna przestrzeń była wypełniona szturmowcami Zsinj a odzia-
nymi w stare imperialne pancerze. Zmrużywszy oczy, Han starał się przejrzeć ciemno-
ści panujące za statkami. Gdyby spowodował wybuch detonatora w tej chwili, z pew-
nością zabiłby szturmowców i zapewne uszkodził co najmniej jeden transportowiec...
ale nie był pewien, czy w pobliżu nie zgromadziły się nieświadome niczego Siostry
Nocy.
- Wystarczy! - zawołał jakiś szturmowiec, a czarownice natychmiast złapały Hana
z obu stron za ręce, każąc mu się zatrzymać.
Po rampie jednego ze statków zszedł oficer... wysoki mężczyzna o błyszczących
platynowych paznokciach. Generał Melvar. Przystanął o krok przed Hanem i przez
chwilę przyglądał się mu uważnie. Potem dotknął platynowym paznokciem jego twa-
rzy, jakby chciał wyłupić mu oko, a następnie rozorał mu policzek, zostawiając krwa-
wiącą ranę.
- Dokonałem wzrokowej identyfikacji - zameldował, zwracając twarz w stronę
umieszczonego na ramieniu mikrofonu. - To generał Solo.
Przez chwilę stał nieruchomo, jakby nasłuchując, i dopiero wówczas Han do-
strzegł ukryte za jego uszami słuchawki.
- Tak jest, wasza wysokość - powiedział po chwili. - Natychmiast zabieram go na
pokład.
Uchwycił brutalnie Hana, wbijając mu boleśnie paznokcie w mięśnie ramion.
- Wolnego, chłopie - odezwał się do niego Han. - Szanuj trochę bardziej zakupiony
towar. Możesz tego jeszcze pożałować.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
255
- Och, nie sądzę, bym miał kogokolwiek żałować - odrzekł Melvar. - Widzisz, za-
dawanie bólu innym ludziom jest dla mnie czymś więcej niż rozrywką. Podczas mojej
pracy dla lorda Zsinja stało się najmilszym obowiązkiem.
Wbił głęboko spiczasty pazur w wiązkę nerwów na ramieniu więźnia, a potem rap-
townie szarpnął. Han poczuł, jak całą jego rękę od przegubu aż do kręgosłupa ogarnia
przenikliwy ból, i omal nie krzyknął.
- Hej, hmm, naprawdę masz do tego wielki talent - powiedział.
- No cóż - uśmiechnął się do niego Melvar. - Jestem pewien, że kiedy będziemy
mieli trochę więcej czasu, uda mi się namówić lorda Zsinja, żeby pozwolił mi zade-
monstrować moje umiejętności w całej krasie. Ale spieszmy się, nie możemy dopuścić,
by lord czekał. Ująwszy Hana za rękę, popchnął go między stojącymi po obu stronach
szturmowcami w stronę rampy statku, a Han zaczął wątpić, czy będzie mógł kiedykol-
wiek zobaczyć Gethzerion.
Udało mu się przejść pół długości rampy, kiedy wiedźma zawołała:
- Zaczekajcie!
Generał Melvar przystanął i obejrzał się przez ramię. Gethzerion w otoczeniu kil-
kunastu swoich Sióstr Nocy stała w półmroku u stóp wieży, oddalona o sto metrów od
nich. Otuliwszy się szczelniej czarną szatą, ruszyła w stronę transportowca. Han zasta-
nawiał się nad sytuacją. Gdyby teraz wyzwolił detonator, zniszczyłby uzbrojony statek i
zabiłby generała Melvara i Gethzerion razem z kilkoma innymi, stojącymi pod murami
Siostrami Nocy. Miał co prawda nadzieję, że uda mu się dokonać większych zniszczeń,
ale zrozumiał, że druga taka okazja już się nie trafi.
Poczuł się dziwnie, kiedy zdał sobie sprawę, że za chwilę umrze. Spodziewał się,
że jego gardło ściśnie strach, a w sercu poczuje wielki ciężar. Zamiast tego czuł się
odrętwiały, zniechęcony i zawstydzony. Po przeżyciu tylu pełnych wrażeń lat, jego
śmierć wydawała mu się całkowicie bezbarwna.
Gethzerion zatrzymała się u stóp rampy niemal o dwa kroki od Hana. Spojrzała na
niego, uniósłszy głowę, ale jej pomarszczona twarz była zasłonięta kapturem. W jej od-
dechu Han czuł woń silnych przypraw i odór skwaśniałego wina.
- No cóż, generale Solo - powiedziała. -Zmusiłeś mnie, żebym cię tu ścigała. Mam
nadzieję, że podobało ci się życie na Dathomirze.
Han popatrzył na staruchę.
- Wiedziałem, że nie oprzesz się pokusie i zechcesz napawać się swoją wygraną -
odparł niemal z uśmiechem i wsuną) kciuki pod pas spodni. - Czy to miłe móc cieszyć
się zwycięstwem?
Wyciągnąwszy termiczny detonator, nacisnął guzik na obudowie. Generał Melvar
na ten widok rzucił się w bok, podobnie jak jego strażnicy. Potknąwszy się o stojącego
za nim szturmowca, przewrócił się i razem z nim stoczył po rampie.
Detonator jednak nie wybuchnął. Han przyjrzał się przedmiotowi. Iglica była zła-
mana.
- Masz jakieś kłopoty ze swoim wybuchowym cackiem? - Gethzerion otworzyła
szeroko oczy i radośnie wyszczerzyła zęby, udając zdumienie. - Siostra Shabell odkryła
ten przedmiot, jeszcze zanim wszedłeś na pokład śmigacza, i złamała iglicę, wymó-
Ślub Księżniczki Leii
256
wiwszy jedno słowo. Ty zadufany w sobie, napuszony niezdaro! Nawet przez jedną
chwilę nie stanowiłeś zagrożenia ani dla mnie, ani dla moich Sióstr Nocy! Jak śmiałeś!
Wyciągnąwszy poziomo rękę, zagięła palce, jakby zamierzała coś pochwycić, a
kiedy je rozwarła, detonator wyfrunął z ręki Hana i wylądował w jej dłoni. Podała go
leżącemu na ziemi Melvarowi.
- Proszę się tego pozbyć, generale - powiedziała. - To nadal stanowi zagrożenie.
Uważałam, że lepiej będzie powiedzieć panu o tym przed odlotem.
Melvar wstał i otrzepał mundur, starając się odzyskać godność, a potem przyjął
detonator.
- Dziękuję - burknął.
- Ach, i proszę pozwolić mi wyświadczyć jeszcze jedną łaskę - szepnęła Gethze-
rion, zbliżając się o krok do generała. - Proszę przyjąć ode mnie to...
Jej oczy się rozszerzyły, a potem strzeliły z nich błyskawice. Wyciągnąwszy po-
nownie rękę, zagięła wskazujący palec i cofnęła go, jak gdyby nim coś drapała. Stojący
obok Hana Melvar zakrztusił się, chwyciwszy za skronie, potknął się i runął u stóp
rampy.
- Naturalna śmierć - zarechotała wiedźma.
W tej samej chwili setka stojących wokół statków szturmowców padła na ziemię.
Niektórzy zatoczyli się o krok lub dwa, inni próbowali strzelać na oślep z blasterów.
Han instynktownie się skulił. Zanim upłynęły trzy sekundy, wszyscy leżeli nieruchomo
jak martwe ptaki. Han popatrzył na wieżyczkę statku, spodziewając się, że pozostali w
niej artylerzyści otworzą ogień z blasterowych działek.
Tak jednak się nie stało. Transportowiec milczał jak grób.
Od strony wież strażniczych oderwało się kilka Sióstr Nocy. Prowadziły przed so-
bą dziesiątki imperialnych więźniów wypuszczonych przez nie, by pilotować transpor-
towiec. Przecisnęli się obok Hana i zniknęli w czeluściach statku. Jedna, przechodząc
obok niego, zepchnęła go z rampy. Po chwili Han usłyszał dobiegające z wnętrza statku
krzyki. Przez moment pomyślał, że załoga toczy walkę z wiedźmami. Domyślił się jed-
nak, że musiała ponieść śmierć razem z pozostałymi szturmowcami. Nie był właściwie
zdumiony faktem, iż Gethzerion pokusiła się o zawładnięcie transportowcem. Z pewno-
ścią nie była taka głupia, by próbować odlecieć z Dathomiry pozbawionym uzbrojenia i
osłon statkiem... wiedząc, że natychmiast dostrzegą ją niszczyciele Zsinja.
Han przystanął obok rampy i zaczekał, spoglądając na zbliżającą się czarownicę.
Starucha wycelowała w niego wskazujący palec i wykrzywiła usta w uśmiechu. Han
popatrzył na leżący w zasięgu jego ręki blaster, ale wiedział, że gdyby po niego sięgnął,
już by nie żył.
- No, generale Solo, co mam z tobą zrobić? - zapytała go wiedźma.
- Hej - odparł Han, unosząc ręce. - Właściwie nie mam do ciebie żalu. Prawdę
mówiąc, o ile pamiętasz, ostatnio spędzałem większość czasu kombinując, jak tu zejść
ci z oczu. Dlaczego nie mielibyśmy teraz uścisnąć sobie dłoni i pójść każde w swoją
stronę?
Gethzerion zatrzymała się u stóp rampy, spojrzała mu w oczy i zarechotała.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
257
- Co takiego? Czy nie uznałbyś za sprawiedliwe, gdybym potraktowała cię w ten
sam sposób, w jaki ty chciałeś się rozprawić ze mną?
Kiwnęła wskazującym palcem, a Han poczuł, jak jakaś przemożna siła unosi go w
powietrze i trzyma zawieszonego
0 pół metra nad ziemią na linie opasującej jego szyję. Gethzerion, która nie prze-
stała go obserwować, zaczęła śpiewać
1 kołysać się z boku na bok. Han stwierdził, że pętla na jego szyi się zaciska.
Zakrztusił się i szarpnął, próbując się uwolnić.
- Jestem ciekawa, co zrobiłby ze mną twój detonator - zastanowiła się na głos
wiedźma, nie przestając się kołysać. - Podejrzewam, że rozszarpałby moje ciało na ka-
wałki, a zarazem połamałby mi kości i usmażył. Myślę więc, że powinnam to samo
zrobić z tobą... nie będę się jednak spieszyła. Nie wszystko od razu. Sądzę, że powin-
nam zacząć od środka. Przede wszystkim połamię ci wszystkie kości, jedną po drugiej.
Czy wiesz, generale Solo, ile kości zawiera ludzkie ciało? Jeśli wiesz, pomnóż tę liczbę
przez trzy, a zobaczysz, ile kości będziesz miał, kiedy z tobą skończę.
- Zacznijmy od nogi - dodała po chwili. - Przysłuchuj się uważnie.
Jej wskazujący palec drgnął, a piszczel w prawej nodze wiszącego Hana pękła z
chrupnięciem. Impuls przenikliwego bólu przeszył go aż po biodro.
- Aaa! - krzyknął zduszonym głosem i w tym samym momencie dostrzegł jakiś
przedmiot nad pustynią.
Stwierdził, że są to światła pozycyjne „Tysiącletniego Sokoła". Oddalony o dwa
kilometry, leciał ku niemu na wysokości paru metrów nad ziemią.
Tymczasem Gethzerion uśmiechnęła się z prawdziwą satysfakcją.
- Widzisz, masz teraz trzy kości w miejscu, w którym przed chwilą miałeś jedną -
powiedziała.
Han pomyślał, że musi ją powstrzymać, musi powiedzieć coś, co odwróci jej uwa-
gę.
- Posłuchaj - wykrztusił z trudem. - Chyba nie zamierzasz zrobić tego samego... z
moimi zębami, prawda? - dokończył. Nic mądrzejszego nie przychodziło mu do głowy.
- To znaczy, hmm... wszystko, tylko nie zęby.
Popatrzył na przestrzeń przed murami. Z więziennych wież zaczęły wysypywać
się Siostry Nocy.
- O tak, zęby także - odrzekła Gethzerion i ponownie zagięła wskazujący palec.
Górny prawy trzonowy ząb Hana wyskoczył z dziąsła z głośnym chrzęstem. Han
poczuł w szczęce paroksyzm bólu, który rozprzestrzenił się na górną część jego twarzy
i ucho. Po chwili doznał wrażenia, jakby wiedźma chwyciła jego gałkę oczną i chciała
wepchnąć ją do gardła. W myślach przeklinał sam siebie za to, że podsunął jej ten po-
mysł. „Sokół" zbliżał się przeraźliwie wolno. Solo pokręcił głową.
- Zaczekaj! - zawołał. - Spróbujmy o tym porozmawiać!
Wiedźma jednak ponownie zagięła wskazujący palec. Z dziąsła Hana wyskoczył
tym razem górny lewy trzonowy, ale niemal w tej samej chwili rozległ się przeraźliwy
huk. „Sokół" odpalił rakiety. Trafiona podstawa jednej z wież zakwitła ogniem, a siła
Ślub Księżniczki Leii
258
wybuchu rozrzuciła na wszystkie strony odziane w czarne szaty ciała Sióstr Nocy. Po
sekundzie wieża przechyliła się i runęła na piasek.
Gethzerion się odwróciła, a Han, uwolniony spod jej władzy, upadł na ziemię. Na-
tychmiast poczuł w złamanej nodze pulsujący ból. Z wieżyczki znajdującej się na
szczycie statku strzeliły błyskawice blasterowego ognia, które poleciały do celu z nie-
samowitą dokładnością. Gethzerion schyliła się, gdy jedna z błyskawic przecięła po-
wietrze w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą znajdowała się głowa wiedźmy, a
potem odskoczyła od rampy i na chwilę zawisła w powietrzu, kiedy kolejna rozjaśniła
ciemności tuż pod jej stopami.
Han poczuł się nieswojo, ponieważ zdał sobie sprawę, że nie zna nikogo, kto
mógłby prowadzić ogień z blasterów pokładowych tak celnie. Zanurkował pod opusz-
czoną rampę, chcąc uniknąć trafienia przez fruwające w powietrzu szczątki. Opance-
rzone androidy na pozostałych wieżach strażniczych skierowały swoje działka na „So-
koła" i zaczęły zasypywać go ogniem.
Przelatując nad wiezieniem, „Sokół" zwijał się jak w ukropie, wykonując skom-
plikowane manewry, ale jakimś cudem udało mu się uniknąć trafienia. Han nie widział
w życiu nikogo, kto umiałby tak prowadzić statek... z pewnością nie umiał tak latać ani
on, ani Chewie. Ktokolwiek siedział za sterami, musiał być asem pilotażu najwyższej
klasy, możliwe, że najlepszym w galaktyce. Domyślił się, że to Isolder. Tymczasem
„Sokół" zatoczył niewiarygodnie mały, niespełna kilometrowej średnicy krąg, i ponow-
nie znalazł się nad więzieniem, lecąc do góry brzuchem i strzelając ze wszystkich bla-
sterów jednocześnie.
Pierwsze strzały z poczwórnych działek rozprawiły się z androidami na wieżach,
zamieniając je w dymiące szczątki. Nie uzbrojony transportowiec, który także został
trafiony, przełamał się na pół i stanął w ogniu. „Sokół" ze świstem przeleciał nad nim,
wykonał ciasny skręt i zawrócił, przygotowując się do następnej akcji.
Gethzerion musiała dojść do wniosku, że pozostanie na ziemi i próby podjęcia
walki są z góry skazane na niepowodzenie. Puściła się biegiem w górę rampy imperial-
nego statku szybciej, niż Han sądził, że to możliwe. Zanim rampa się uniosła, turbiny
transportowca obudziły się do życia, a kiedy zaczęły działać ochronne pola, powietrze
otaczające statek rozbłysło błękitnym światłem. Był to wyposażony w najlepszą broń i
osłony imperialny transportowiec... „Sokół" nie mógł się z nim równać.
Han zostałby spalony, gdyby znalazł się pod statkiem w chwili startu. Poza tym,
nawet gdyby nie miał złamanej nogi, próba opuszczenia kryjówki naraziłaby go na
ogień blasterowych działek „Sokola". Zacisnąwszy zęby, zaczął pełznąć przez opusto-
szałą przestrzeń w stronę murów tak szybko, jak tylko mógł, a potem przetoczył się
przez rumowisko, jakie zostało z więziennej wieży, licząc na to, że Siostry Nocy nie
będą do niego strzelać, zbyt zajęte ucieczką.
Tymczasem krążący w górze „Sokół" otworzył ogień z jonowych działek. Kadłub
startującego transportowca obiegły błękitne błyski, ale jego ochronne pola nie puściły.
Z grzmotem silników wystrzelił pionowo w górę, a z osłon dysz wylotowych buchnęły
strumienie oślepiającego ognia.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
259
Wybiwszy kolejnym strzałem z blastera wielką dziurę w więziennym murze, „So-
kół" wykonał jeszcze jeden ostry zakręt i osiadł na ziemi o pięć metrów od oszołomio-
nego Hana. Kiedy rampa opadła, księżniczka Leia zawołała:
- Wchodź na pokład! Szybko!
Po rampie zbiegła Augwynne w towarzystwie dwóch sióstr klanu. Wszystkie trzy
miały na sobie bojowe hełmy i szaty wojowniczek. Han spojrzał im w oczy i niemal
zrobiło mu się żal pozostałych w więzieniu Sióstr Nocy.
Zaczął pełznąć w górę rampy, a wówczas ze środka wybiegł Isolder, schwycił go
za ramię i na wpół niosąc, wciągnął na pokład. Han popatrzył na niego zdumiony, ni-
czego nie rozumiejąc.
- Kto... kto siedzi za sterami? - zapytał.
- Luke - odparła Leia.
- Luke? - zdumiał się Han. - Luke nie jest taki dobry!
- Nikt nie jest taki dobry, chłopie! - roześmiał się Isolder, klepiąc Hana po plecach.
- Muszę to sam zobaczyć!
Pobiegł do sterowni.
Leia spojrzała głęboko w oczy Hana, a potem ujęła jego twarz w dłonie i pocało-
wała czule. Miejsca po wyrwanych zębach przeszył ostry ból i Han omal nie krzyknął.
Opanował się jednak i objąwszy Leię, zamknął oczy, pragnąc, by ta chwila trwała w
nieskończoność.
Statek trząsł się i drżał, kiedy Luke wykonywał nim gwałtowne zwroty. Nawet
kompensatory przyspieszenia nie mogły sobie z nimi poradzić, a siedzący w sterowni
Chewbacca wydawał z siebie przerażone warknięcia. Han zachwiał się i mocniej objął
Leię, pragnąc, by go podtrzymała. Opadł na najbliżej stojący fotel, zapiął pasy i wycią-
gnął ze skrytki nad głową zapasowy zestaw medyczny. Na złamane miejsca nałożył na-
sączony środkiem znieczulającym opatrunek. Słysząc odgłosy strzałów z poczwórnego
działka, spojrzał w górę, a potem rozejrzał się po sterowni. Zobaczył, że Chewbacca,
Isolder, Teneniel, Artoo i Threepio stłoczyli się w pomieszczeniu i przyglądają się wy-
czynom Luke'a.
- Kto strzela z blasterowych działek? - zapytał.
- Luke - odparła Leia.
Han spojrzał na plecy przyjaciela i stwierdził, że niczego nie rozumie. Wiedział
wprawdzie, że można strzelać z działek, nie ruszając się ze sterowni, ale celność trafień
była wówczas w znacznej mierze ograniczona. Przypomniał sobie, że kiedy stał o nie-
cały metr od Gethzerion, Luke niemal trafił ją w głowę, lecąc z największą prędkością
bojową czymś, co było właściwie tylko kupą szmelcu. Wszystko to zaczynało wyglądać
na czary.
Na twarzy Luke'a wystąpiły krople potu, tyle wysiłku wkładał w pilotowanie stat-
ku. Dźwignie i przyciski na pulpicie sterowniczym Chewie'ego zdawały się żyć wła-
snym życiem, kiedy Luke manipulował nimi, posługując się Mocą. Młody Jedi wyko-
nywał pracę trzech ludzi: pilota, drugiego pilota i artylerzysty. W pewnej chwili wy-
strzelił kilka rakiet, nie wyłączywszy generatorów pól odchylających tory lotu mate-
Ślub Księżniczki Leii
260
rialnych cząstek, a Chewbacca, który to zobaczył, ryknął z trwogi i odruchowo zasłonił
kosmatymi łapami oczy.
Kiedy jednak rakiety znalazły się w odległości pięćdziesięciu metrów od statku,
Luke wyłączył i natychmiast ponownie włączył generatory. Zrobił to tak szybko, że po-
le osłon zaniknęło dosłownie na ułamek sekundy. Han nigdy jeszcze nie widział niko-
go, kto miałby taki refleks.
Chwilę później, kiedy czarownicom udało się w końcu wystrzelić serię błyskawic
z blasterowych działek imperialnego transportowca, chroniona przez rufowe pola „So-
koła" przestrzeń rozbłysła oślepiającym blaskiem. Luke zwiększył siłę ciągu i „Sokół"
wyskoczył w górę, aby uniknąć trafienia. Wystrzelił torpedy protonowe, które pomknę-
ły w stronę statku wiedźm, otoczone białą mgiełką.
Siostrom Nocy udało się skierować na nie ogień swoich blasterów i torpedy wybu-
chły, zamieniając się w kłęby siarkowego dymu. Han popatrzył na to, co zrobiły
wiedźmy, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Żaden artylerzysta nie mógł być aż tak
dobry.
- Leio, Isolderze! - krzyknął Luke. - Idźcie do poczwórnych działek i zacznijcie
strzelać. Postarajcie się zasypać Gethzerion lawiną ognia.
- Daj spokój - odezwał się Han. - Ich ochronne pola są zbyt silne. Jeżeli to zrobisz,
nasz statek się rozsypie.
- Mam pozwolić im uciec w nadprzestrzeń? - odkrzyknął Luke. - Nie ma mowy!
Nie zamierzam się poddać. Leio, idź wreszcie do tego działa!
Wyciągnąwszy rękę, włączył urządzenia zakłócające łączność radiową, wypełnia-
jąc eter jazgotem tysięcy prowadzonych naraz rozmów. Han uniósł brwi, zastanawiając
się, co Luke chce przez to osiągnąć. Był pewien, że Siostry Nocy nie zamierzają łączyć
się z nikim przez radio, a więc zagłuszanie nie mogło służyć niczemu... z wyjątkiem
powiadomienia wszystkich w systemie, że nadlatuje obcy statek.
Leia pobiegła do działa umieszczonego pod brzuchem „Sokoła" i zaczęła strzelać.
Luke wyłączył na chwilę wszystkie generatory, licząc na to, że imperialny transporto-
wiec nie odpowie natychmiast ogniem. Isolder zaczął strzelać z broni na górze, ale sta-
tek czarownic przyspieszył i po chwili znalazł się poza zasięgiem strzału.
- Przygotowują się do skoku w nadprzestrzeń! - krzyknął Han i popatrzył w ilumi-
nator na czarną, niemal namacalną zasłonę, do której zbliżał się transportowiec.
- Nie zrobią tego w polu grawitacyjnym planety! - krzyknął Luke i przyspieszył,
by nie zostawać za bardzo w tyle.
Dopiero wówczas Han zrozumiał plan Luke'a. Skywalker wiedział, że ogień bla-
sterów i pociski nie pokonają ochronnego pola imperialnego transportowca. Włączył
urządzenia zakłócające po to, by zwrócić uwagę żołnierzy Zsinja. Chciał, by załogi jego
gwiezdnych niszczycieli wiedziały, że wiedźmy uciekają i starają się znaleźć dostatecz-
nie daleko, by bez przeszkód móc dokonać skoku w nadprzestrzeń.
Lecieli więc coraz szybciej ku nieprzeniknionej czerni całunu nocy, a Han z wra-
żenia aż wstrzymał oddech. Nagle za iluminatorami „Sokoła" ujrzeli mglistą ciemność.
Luke wyłączył zagłuszanie, po chwili statek przebił się przez całun i nagle został
oświetlony promieniami słońca. Nie przestając ścigać transportowca, wszyscy na po-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
261
kładzie ujrzeli niebo rozjaśnione tysiącami gwiazd błyszczących jasno jak klejnoty. Za-
panowała niezwykła jasność.
Han miał wrażenie, że nagle odetchnął świeżym, kryształowo czystym powie-
trzem.
Czujniki sygnalizujące obecność masy zawyły ostrzegawczo. Popatrzył przez ilu-
minator i ujrzał ciemnoszare kształty dwóch gwiezdnych niszczycieli klasy V zmienia-
jących kurs, by przechwycić ścigany przez „Sokoła" statek. Luke wykonał ciasny skręt
na prawą burtę w tej samej chwili, kiedy ogień zaporowy pocisków z niszczycieli za-
czął szarpać nadwątlone pola ochronne transportowca, którym leciały wiedźmy.
Han przyglądał się, jak kolejne pociski rozszarpują kadłub statku Sióstr Nocy. W
pewnej chwili trafiona prawa dysza głównego ciągu rozleciała się, posyłając na wszyst-
kie strony odłamki rozżarzonego do białości metalu. Na pełne dwie sekundy światła
pozycyjne transportowca przygasły, a silniki zapłonęły niezwykle jasno. Zaraz potem
statek wiedźm odpadł z kursu i zamienił się w ogromną, rozprzestrzeniającą się coraz
bardziej kulę ognia.
Han wydał dziki okrzyk radości, a Luke przyspieszył, kierując „Sokoła" pod bez-
pieczną osłonę całuna nocy z powrotem ku Dathomirze. Po chwili ponownie zapanowa-
ła nieprzenikniona ciemność.
Leia także krzyczała z entuzjazmem w wieżyczce poczwórnego działka, ale Luke
zawołał:
- Leio, Isolderze, nie opuszczajcie stanowisk! To jeszcze nie koniec!
Przełączył jakiś klawisz i cały statek wypełnił się gwarem radiowych rozmów.
Czujniki wykrywały ich źródła, umieszczając je na trójwymiarowym holograficznym
ekranie. Han uniósł głowę i spojrzał na ten galimatias z wyraźnym niesmakiem. Całe
niebo roiło się od statków. Bez względu na to, w jakim kierunku chcieliby odlecieć, by
opuścić strefę przyciągania Dathomiry, nie było możliwości, by ich nie wykryto.
Stwierdzili też, że orbitalny całun zniekształca sygnały czujników. Widzieli na ekranie
plamki oznaczające krążące nad ich głowami statki, ale nie odbierali sygnałów ich
transponderów, nie mogli więc określić, do kogo te jednostki należą i jakiej są klasy.
Han z wysiłkiem przełknął ślinę.
- Jak myślisz, mały, co powinniśmy teraz zrobić? - zapytał, zwracając się do
Luke'a.
Jedi westchnął ciężko, przyglądając się pierścieniowi gwiezdnych niszczycieli na
ekranie.
- Musimy zniszczyć całun nocy - powiedział. - I to nie tylko dlatego, by ocalić
mieszkających na Dathomirze ludzi... musimy ocalić także drzewa i trawę, jaszczurki i
robaki. Ocalić życie! Całą tętniącą życiem planetę!
- Co takiego? - zapytał Han. - Chcesz nadstawiać głowę tylko po to, by ocalić kil-
ka jaszczurek i robaków? Nie żartuj ze mnie, mały. Znajdź w tej sieci jakąś dziurę i
wynośmy się stąd, gdzie pieprz rośnie.
- Nie - sprzeciwił się Luke, oddychając z trudem. Chewbacca ryknął coś do niego,
ale Luke nie odpowiedział.
Ślub Księżniczki Leii
262
Siedział nieruchomo w fotelu i kurczowo trzymał dźwignię sterów, wpatrując się
w ciemności przed dziobem statku.
Dobrze, dobrze - pomyślał Han. - Przynajmniej jesteśmy coraz dalej od niszczy-
cieli lorda Zsinja razem z ich myśliwcami. Było możliwe, że ludzie Zsinja wcale nie
będą na nich polować, ale lepiej było nie ryzykować. Luke tymczasem zamknął oczy i
przyspieszył. Uśmiechał się pogodnie jakby ogarnięty transem. Han spojrzał na jego
twarz i chociaż rozpaczliwie się bał, że młody Jedi ich pozabija, czuł, iż jego obawy w
tej chwili i tak nie mają większego znaczenia. No dalej, przyspiesz jeszcze bardziej i
zabij nas wszystkich - pomyślał. - Przecież i tak tylko tobie zawdzięczamy, że jeszcze
żyjemy.
- Dziękuję - odezwał się Luke, jakby Han wypowiedział te słowa na głos.
Wystrzelił z poczwórnego blasterowego działka, ale Han nie dojrzał lecących w
niebo błyskawic. Ciemności były tak gęste, że nie przepuszczały nawet najcieńszej nitki
światła. Luke czekał przez chwilę, a Han ujrzał obok jego głowy obiektywy celownicze
na tle mapy nieba wyświetlanej na holograficznym ekranie. Luke zaczekał, aż komputer
celowniczy naprowadzi go na cel, a potem znów wystrzelił. Han nie widział niczego
poza ciemnościami i był ciekaw, czy strzały Luke'a docierają do celu.
W ciągu następnych dwudziestu minut Luke powtarzał ten manewr wiele razy, ale
rezultatów jego akcji nie dało się dostrzec. W pewnej chwili za Hanem stanął Thre-
epio.- Przepraszam, Wasza Wysokość, ale czy pan sądzi, że udaje mu się w coś trafiać?
- zapytał szeptem. - Może będzie lepiej, jeżeli to pan zajmie się celowaniem?
- Nie-e, lepiej niech Luke to robi - odrzekł Han. Popatrzył na holograficzny ekran i
stwierdził, że liczba
źródeł sygnałów radiowych z każdą upływającą chwilą rośnie. Było jasne, że Zsinj
poderwał do lotu kilkaset swoich myśliwców. Wyglądało na to, że zastosowana przez
Luke'a taktyka nie zdaje egzaminu.
I nagle, po kolejnej salwie Luke'a, przedarli się przez ciemności i znaleźli na usia-
nym gwiazdami niebie. Zaskoczony Han dostrzegł, że orbitalny całun Zsinja zaczyna
znikać i że w dole pod nimi znów widać Dathomirę... skąpany w promieniach słońca
świat pełen turkusowych oceanów i ciemnobrązowych kontynentów.
Chewie ryknął, a Luke wystrzelił w górę, oddalając się od planety.
Han aż wstrzymał oddech, kiedy na holograficznym ekranie, umieszczonym nad
ich głowami zaczęły się pojawiać sygnały transponderów krążących nad nimi statków.
Były ich dosłownie setki... nie tylko ciemnoszarych imperialnych gwiezdnych niszczy-
cieli, ale także rdzawobrązowych hapańskich Bitewnych Smoków. Otaczały ich roje
myśliwców typu TIE i czterosilnikowych maszyn o skrzydłach tworzących literę X,
uwijających się wokół „Sokoła" niczym w śmiertelnym tańcu. Han stwierdził, że nie
tylko Zsinj poderwał do lotu swoje myśliwce... z nadprzestrzeni wyłoniła się flota Ha-
pan.
Nagle ujrzał, jak z jednego z hapańskich Bitewnych Smoków wystrzeliły we
wszystkie strony ogromne srebrzyste kule. Z wysiłkiem przełknął ślinę, kiedy zrozu-
miał, że Hapanie minują dostęp do nadprzestrzeni za pomocą generatorów pulsującej
masy. Był to bardzo ryzykowny manewr, gdyż na czas dziesięciu czy piętnastu minut
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
263
uniemożliwiał dokonanie skoku zarówno napadniętym, jak napastnikom. Han pamiętał,
że rebelianci nigdy tej taktyki nie stosowali. Tak czy inaczej, manewr Hapan oznaczał,
że na razie nikt nie wyniesie się z miejsca walki. Było jasne, iż postanowili zwyciężyć
albo zginąć.
Luke przyspieszył do prędkości bojowej, a potem, spojrzawszy przez iluminator,
nastawił obiektywy celownicze na gwiezdny niszczyciel wroga, który walczył z dwoma
atakującymi go Smokami. Przestrzeń wokół jednostki imperialnej roiła się od setek my-
śliwców typu TIE. Było ich znacznie więcej, niż mogło się znajdować w hangarach
jednego niszczyciela, a Han poczuł, jak jeżą mu się włosy na głowie, kiedy zrozumiał,
że musiały przylecieć z odsieczą z innych statków. Jeszcze raz spojrzał na holograficz-
ny ekran. Nieco z boku zobaczył dwa inne niszczyciele kierujące się w stronę tego, któ-
ry walczył z Bitewnymi Smokami.
- Kto dowodzi tą jednostką? - zapytał, pokazując na otoczony niezwykle silną
eskortą imperialny niszczyciel.
- Zsinj - odparł łagodnie Luke. - To jego nowa „Żelazna Pięść".
- Oddaj mi stery, mały - odparł Han, czując, że zasycha mu w ustach. - Chcę go
dostać.
Luke spojrzał na niego przez ramię, a Han dopiero teraz dostrzegł, że twarz mło-
dego Jedi pokrywają liczne sińce i zadrapania. Mimo to w jego oczach płonęło dziwne
światło.
- Jesteś pewien, że dasz sobie radę? - zapytał. - To gwiezdny niszczyciel. To nie
żarty.
Han poważnie kiwnął głową.
- Ta-a - odparł. - Muszę bronić swojej planety przed niepożądanymi gośćmi. Mu-
szę go dostać... ale nie ociągaj się z pomocą, gdybym znalazł się w opałach.
- Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość - odparł Luke; ton jego głosu dowodził jed-
nak, że mówi poważnie.
Wstał, zwalniając fotel pilota.
Han usiadł, czując w złamanej nodze przenikliwy ból, oparł głowę o zagłówek i
nabrał głęboko powietrza w płuca. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł się tak,
jakby wrócił do domu.
- Posłuchaj, mały - powiedział, trącając dźwignię. „Sokół" zboczył z kursu wiodą-
cego go ku „Żelaznej Pięści" i obrał inny, kierując się na spotkanie z lecącym ku niemu
myśliwcem przechwytującym typu TIE. - Wprawdzie nie znam żadnej z twoich sztu-
czek mistrza Jedi, ale wiem, że najpewniejszym sposobem zbliżenia się do gwiezdnego
niszczyciela jest uciekanie przed nim z jak największą prędkością. Należy sprawiać
wrażenie, że chce się być gdziekolwiek, byle jak najdalej stąd.
Popatrzył na ekran komputera, żeby sprawdzić, jaką bronią dysponuje. W wyrzut-
niach miał jeszcze cztery konwencjonalne rakiety typu arakyd z zapalnikami uderze-
niowymi, ale z protonowych torped nie została mu ani jedna. Uzbroiwszy dwie rakiety,
włączył zdalne sterowanie poczwórnych blasterowych działek i biorąc odpowiednią
poprawkę, wystrzelił salwę przed dziób zbliżającego się myśliwca. Trafiona nią mała
Ślub Księżniczki Leii
264
maszyna zniknęła, zamieniając się w ogniste szczątki. Han skręcił ostro, biorąc kurs na
kolejny myśliwiec typu TIE, który leciał na odsiecz „Żelaznej Pięści" Zsinja.
Przyspieszył, markując atak, ale trzymał się w odległości dobrego kilometra z tyłu,
dopóki nie poczuł, jak „Sokół" zaczyna, drżeć i tańczyć, pochwycony przez promień
ściągający niszczyciela.
Chewbacca wydał gardłowy pomruk.
- Wiem - odparł Han. - Skieruj na dziób całą moc z rufowych generatorów pola
ochronnego. Nie pozwolimy, by trzymał nas w nieskończoność.
Bardzo łagodnie zwiększył szybkość, aż zaczął się zbliżać do „Żelaznej Pięści" z
pełną prędkością bojową. Nieustannie bawił się sterami, tak że chociaż promień przy-
ciągał ich coraz silniej, „Sokół" stanowił ruchomy cel dla strzelców wroga. W pewnej
chwili zanurkował, przelatując przez gromadę myśliwców typu TIE, a zza pleców do-
biegł Hana zduszony okrzyk Luke'a. „Sokół" zbliżał się do „Żelaznej Pięści" niepraw-
dopodobnie szybko.
Han popatrzył na rosnący kadłub niszczyciela, chcąc stwierdzić, do którego lądo-
wiska przyciąga ich promień. Po upływie pół sekundy był pewien, ale zaczekał, aż
„Sokół" minie granicę pola siłowego ochraniającego statek Zsinja i dopiero wtedy od-
palił dwie rakiety z zapalnikami uderzeniowymi, kierując je w lądowisko.
Promień przyciągający przyspieszył jeszcze prędkość lotu rakiet. Kiedy trafiły w
„Żelazną Pięść", przemieniły się w ogniste kule, a Han, przestawiwszy napęd „Sokoła"
na ciąg wsteczny, szarpnął stery, wchodząc w ciasny zakręt i próbując nie wypuścić
dźwigni z palców.
Wstrzymawszy oddech, nerwowo otarł czoło. Starał się ukryć przed innymi, że
jest zlany potem. Przelatywał właśnie nad wieżą działa, które nie zdążyło się obrócić
dość szybko, żeby jego obsługa mogła strzelić.
- Jesteś poniżej granicy osłon! - krzyknął przez interkom Isolder. - Możesz strze-
lać, kiedy zechcesz!
- Ta-a - odparł Han. - Wiem o tym.
Ujrzawszy, że w ich stronę zaczyna obracać się kolejna wieża blasterowego działa,
wykonał skręt, by uniknąć trafienia, a potem, uzbroiwszy dwie ostatnie arakydy, włą-
czył radio i dostroił je do standardowej częstotliwości oddziałów imperialnych.
- Pilna wiadomość do lorda Zsinja na „Żelaznej Pięści"! - zawołał. - Priorytet
czerwony. Zgłosić się natychmiast! Czy mnie słyszycie? Priorytet czerwony. Mam bar-
dzo pilną wiadomość dla lorda Zsinja!
Czekał na odpowiedź całą wieczność, wykonując nieskończoną liczbę uników i
przemykając się między wieżami dział niszczyciela. W końcu Zsinj się zgłosił, a jego
nabiegła krwią twarz ukazała się na holograficznym ekranie.
- Tu Zsinj! - warknął, a jego oczy płonęły gorączką walki.
- Tu generał Han Solo. - Han trącił dźwignię, a „Sokół" wzniósł się i skierował ku
dziobowemu stanowisku dowodzenia na mostku „Żelaznej Pięści". - Popatrz w ilumi-
nator, ty zbrodniarzu. Pocałuj mojego Wookie'ego!
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
265
Odczekał ułamek sekundy, aż Zsinj spojrzy w iluminator na lecącego ku niemu
„Sokoła", a kiedy zobaczył, jak twarz lorda zastyga z przerażenia, odpalił ostatnie dwie
arakydy.
Górna połowa dziobowego stanowiska dowodzenia „Żelaznej Pięści" zniknęła,
zamieniona w fontanny rozżarzonych szczątków. Pozbawiony ochronnych pól niszczy-
ciel stał się łatwym celem. Pierwszy strzał z jonowego działa jednego z hapańskich
Smoków otoczył statek lorda pulsującymi błękitnymi błyskawicami, unieruchamiając
ostatnie pracujące urządzenia. Dzieła zniszczenia dokonał grad wystrzelonych w na-
stępnej chwili protonowych torped.
Han przyspieszył, by oddalić się od ginącego statku. Chciał na chwilę zejść z orbi-
ty i zostawić Hapanom dalszą walkę. Był pewien, że teraz, kiedy Zsinj zginął, poddanie
się reszty jego imperialnej floty było jedynie kwestią czasu.
Nie usłyszał jednak żadnych okrzyków radości, żadnych wiwatów. Panowała głu-
cha cisza.
Stwierdził, że ręce mu się trzęsą, a oczy zachodzą dziwną mgiełką.
- Chewie, przejmij na chwilę stery - powiedział. Później usiadł wygodnie i splótł
ręce na piersi. Miesiące zawiedzionych nadziei, miesiące niepewności, rozczarowań i
zmartwień. Tyle kosztowała go walka z Zsinjem.
Poczuł, jak delikatne dłonie Leii zaczynają masować mięśnie jego karku. Oddy-
chał z wielkim trudem. Odchyliwszy się w kapitańskim fotelu, pozwolił, by jej dłonie
usunęły chociaż część nagromadzonego w nim napięcia. Wydawało mu się, że w ciągu
ostatnich pięciu miesięcy jego mięśnie sztywniały i twardniały, zamieniając się w po-
skręcane, pełne węzłów, zniekształcające ciało postronki. Teraz zaś te węzły zaczynały
się prostować, rozplątywać. Byłem takim małostkowym egoistą - pomyślał, zastanawia-
jąc się, jakim cudem mógł tego nie dostrzec, nie zrozumieć wcześniej. Przyrzekał sobie,
że już nigdy nie dopuści, by miało się to powtórzyć.
- Czujesz się trochę lepiej? - zapytała Leia. Zastanowił się, co ma powiedzieć. Za-
bicie Zsinja nie sprawiło mu radości. Było czymś błahym, mało ważnym, epizodem bez
znaczenia. Mimo to czuł ogromną ulgę.
- Och! - przyznał niepewnie. - Nie czułem się tak dobrze od... już nie pamiętam,
od kiedy.
- Bestia ma teraz o jedną głowę mniej - rzekła Leia.
- Tak - zgodził się Han. - Teraz, kiedy wielki rekin nie żyje, wszystkie małe rekiny
zaczną pożerać się nawzajem.
- I niedługo zostanie ich bardzo niewiele - stwierdziła księżniczka.
- A w tym czasie Nowa Republika będzie mogła zająć obszary opanowane przez
Zsinja i w ten sposób pozyskać kilkaset nowych gwiezdnych systemów - dodał Han.
Leia obróciła fotel, na którym siedział. Han ujrzał Isoldera i Teneniel, a za nimi w
głębi korytarza Artoo i Threepia. Wydało mu się zabawne, iż większość ludzi ma zwy-
czaj radować się ze zwycięstwa razem z innymi, w dużym gronie. On wolał zawsze cie-
szyć się w samotności.
- Wygrałeś - odezwała się Leia, a w jej przepełnionych radością oczach zakręciły
się łzy szczęścia.
Ślub Księżniczki Leii
266
- Wojnę? - zapytał, zastanawiając się, czy nie powiedziała tego tylko po to, by go
pocieszyć. - Wcale tak nie sądzę.
- Nie wojnę - odrzekła. - Nasz zakład. Pamiętasz? Siedem dni na Dathomirze. Po-
wiedziałeś, że jeżeli w ciągu tego czasu znów się w tobie zakocham, muszę cię poślu-
bić. Siedem dni jeszcze nie minęło. Wygrałeś.
- Ach, o to ci chodzi - mruknął Han. - Posłuchaj, to był bardzo głupi zakład. Nigdy
w życiu bym cię nie zmusił, żebyś to zrobiła. Uwalniam cię od niego.
- Tak? - zapytała Leia. - No cóż, ale ja ciebie nie uwalniam.
Ujęła jego brodę w dłonie i długo, namiętnie pocałowała go w usta. Pocałunek
zdawał się przenikać każdą obolałą cząstkę jego ciała i duszy, leczyć wszelkie rany...
Isolder patrzył na Leię i Hana. Pomyślał, że cały ten epizod wywoła na Hapes
straszne zamieszanie. Z pewnością nie przysporzy mu chwały. Mimo to... cieszył się, że
są szczęśliwi.
Nagle odezwał się brzęczyk jego osobistego komunikatora, oznaczający połącze-
nie bezpiecznym kanałem łączności, używanym tylko przez hapańskie tajne służby.
Wyciągnąwszy urządzenie z kieszeni u pasa, włączył je i zobaczył na miniaturowym
ekranie twarz Astarty. Jego osobista strażniczka uśmiechnęła się na powitanie.
- Miło cię znów widzieć - rzekł Isolder. - Prawdę mówiąc, spodziewałem się przy-
bycia naszej floty dopiero za trzy dni. To oznacza, że ktoś wydał rozkaz, by leciała za-
kazanym szlakiem.
- Kiedy opuściłam rejon Dathomiry - wyznała Astarta - przekazałam astrogatorom
naszej floty współrzędne szlaku, którym poleciał z tobą rycerz Jedi. Posłużyłam się w
tym celu tajnym kanałem łączności wideoholograficznej. Dzięki temu naszej flocie uda-
ło się skrócić trasę o kilka parseków.
- Hmm - mruknął książę. - Interesujące posunięcie, ale szalenie niebezpieczne.
- Wykonywaliśmy tylko rozkazy twojej matki, panie - odparła Astarta. - Przylatuje
tu jutro razem z flotą z Olanji. Zaczęliśmy już przyjmować pierwszych poddających się
jeńców z niektórych statków Zsinja. Ponieważ chwilowo ty dowodzisz flotą, jakie są
twoje rozkazy?
Isolder miał zamęt w głowie. Był zdumiony faktem, że jego matka odważyła się
przez wzgląd na niego tak bardzo ryzykować.
- Przyjmujcie tylko tych, którzy zgodzą się na bezwarunkową kapitulację - oznaj-
mił. - I przygotujcie się do wysłania na Hapes wszystkich zdatnych do służby gwiezd-
nych niszczycieli. A jeżeli chodzi o imperialną stocznię... rozkazuję ją natychmiast
zniszczyć.
- Tak jest, Wasza Miłość - rzekła Astarta. - Ile czasu zajmą nam przygotowania do
odlotu?
Isolder przez chwilę się zastanawiał. Było całkiem możliwe, że Zsinj wezwał po-
siłki, zanim zginął. A zatem powinni opuścić rejon Dathomiry tak szybko, jak tylko
możliwe.
- Dwa dni - odrzekł.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
267
- Dwa dni? - zapytała Astarta, nie potrafiąc ukryć zdziwienia. Uważała ten czas za
niezwykle długi. - W tej sprawie będę musiała uzyskać potwierdzenie z ust twojej mat-
ki.
- Na planecie znajdują się więźniowie polityczni, a prócz nich kilka tysięcy rodo-
witych mieszkańców, którzy też mogą chcieć ją opuścić - oświadczył stanowczo książę.
- Będziemy musieli porozumieć się z nimi i jeżeli wyrażą chęć, umożliwić odlot z tego
świata.
Ślub Księżniczki Leii
268
R O Z D Z I A Ł
27
Następnego popołudnia siostry ze wszystkich dziewięciu klanów Dathomiry ze-
brały się na przyjęciu urządzanym przez Hana w wielkiej komnacie wojowniczek ze
Śpiewającej Góry. Czarodziejki miały na sobie uroczyste szaty i ozdobne hełmy, ale
ozdoby wydawały się niczym wobec majestatu królowej-matki. Ta'a Chume była ubra-
na w jedwabie lawendowej barwy, a we włosy wpięła tęczowe klejnoty z Gallinore.
Wiercąc się niespokojnie na skórzanych poduszkach, wydawała się lekko zdziwiona
panującym zamieszaniem. Patrzyła na czarodziejki z lekką pogardą, jakby uważała ich
uroczyste stroje za niewiele lepsze od łachmanów. Odpędzała przelatujące w pobliżu jej
twarzy owady i nie bacząc na nic, wpatrywała się w drzwi, niedwuznacznie dając do
zrozumienia, iż niczego tak nie pragnie, jak móc znaleźć się na Hapes i zająć swoimi
sprawami.
Han obserwował ją ukradkiem od dłuższego czasu, wpatrując się jak urzeczony w
jej piękną twarz, częściowo ukrytą pod jedwabną woalką, ale dziwiąc się jej złym ma-
nierom.
W kulminacyjnej chwili przyjęcia wręczył Augwynne tytuł własności Dathomiry.
Stara kobieta rozpłakała się z radości, a potem kazała swoim sługom przynieść kosze
pełne klejnotów i złota. Po chwili zawartość koszy piętrzyła się na podłodze u stóp Ha-
na.
Szczerze zdumiony stał, nie mogąc wymówić ani słowa.
- Ja... hmm... całkiem o tym zapomniałem - odezwał się do Augwynne po dłuższej
chwili. -Posłuchaj, prawdę mówiąc, nie jest mi to potrzebne. - Popatrzył w oczy stoją-
cej u jego boku Leii. - Mam już wszystko, czego chciałem.- Umowa jest umową, gene-
rale Solo - upomniała go Augwynne. - Poza tym dostałyśmy od ciebie więcej, niż bę-
dziemy mogły kiedykolwiek zapłacić. Nie tylko uwolniłeś nasz świat od Zsinja, ale
także pomogłeś nam zwyciężyć Siostry Nocy. Na zawsze zostaniemy twoimi dłużnicz-
kami.
- Tak, ale... - usiłował sprzeciwić się Han. Leia jednak wymierzyła mu kuksańca
między żebra.
- Przyjmij - szepnęła mu do ucha. - Przydadzą się na pokrycie kosztów ślubu.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
269
Han popatrzył na leżące u stóp klejnoty i zaczął się zastanawiać, jak huczne wese-
le może mieć na myśli księżniczka.
- Ja także chcę oświadczyć coś, co wpłynie na los naszego ludu - odezwał się Isol-
der z poduszki u boku matki, a potem wstał i wyciągnąwszy rękę, wskazał przeciwległy
kąt wielkiej komnaty. - Teneniel Djo, wnuczka Augwynne Djo, zgodziła się zostać mo-
ją żoną.
- Nie! - krzyknęła Ta'a Chume i wstała, rzuciwszy na syna spojrzenie pełne złości.
- Nie możesz poślubić kobiety z tego małego, zacofanego, pełnego błota świata. Zaka-
zuję! Nie pozwolę, by została następną królową-matką!
- Jest księżniczką i wkrótce odziedziczy swój własny świat -rzekł Isolder. -Myślę,
że to wystarczające kwalifikacje. Masz przed sobą jeszcze wiele lat rządów, a w tym
czasie będziesz mogła zająć się jej edukacją.
- Nawet jeżeli jest księżniczką - powiedziała królowa--matka - tytuł własności jej
świata należy do jej rodziny nie dłużej niż kilka minut. Przypuszczam, że trudno byłoby
ci się z tym nie zgodzić. Poza tym w jej żyłach nie płynie królewska krew. Nie pocho-
dzi z królewskiego rodu.
- Ale ja ją kocham - oświadczył Isolder. - Iz twoim przyzwoleniem czy nie, zosta-
nie moją żoną.
- Ty głupcze! - syknęła Ta'a Chume. - Czy sądzisz, że się na to zgodzę?
- Nie - wtrącił się stojący pod ścianą Luke. - I jestem pewien, że zrobisz to w ten
sam sposób, w jaki chciałaś zapobiec jego małżeństwu z Leią. Dlaczego nie zdejmiesz
woalki i nie powiesz swojemu synowi, kto wynajął morderców, którzy mieli pozbawić
ją życia? - Głos Luke'a brzmiał tak stanowczo, tak pewnie, jak wówczas, kiedy posłu-
giwał się Mocą. Ta'a Chume skurczyła się w sobie, jak ukłuta elektrycznym ościeniem,
a potem szarpnęła się do tyłu. - No, dalej - ponaglił ją Luke. - Zdejmij woalkę i po-
wiedz, kto to zrobił.
Królowa-matka trzęsącymi się rękami uniosła jedwab z twarzy. Starając się oprzeć
woli Luke'a, oświadczyła:
- Ja nasłałam tych morderców.
Oczy księcia rozszerzyły się ze zdumienia, ale także ze smutku.
- Dlaczego? - zapytał. - Wyraziłaś przecież zgodę. Wysłałaś delegację, a wraz z
nią hojne dary. Nie uczyniłem niczego, o czym byś nie wiedziała.
- Chciałeś zawrzeć polityczny układ, na który nie mogłam się zgodzić - odparła
Ta'a Chume. - Wybrałeś na żonę pozbawioną posagu, hołdującą ideom demokracji pa-
cyfistkę. Posłuchaj tylko, jak chełpi się swoją Nową Republiką! Nasza rodzina włada
gromadą gwiezdną Hapes od czterech tysiącleci, a ty chciałeś powierzyć jej władzę nad
planetą tylko po to, żeby jej potomkowie przekazali ster rządów w ręce prostego ludu!
Mimo to nie chciałam sprzeciwiać ci się jawnie. Nie chciałam... narażać na
szwank... twojego poczucia lojalności względem matki.
- Wolałaś uciec się do skrytobójstwa niż zaryzykować, że przestanę ci być po-
słuszny? - zapytał Isolder oszalały z gniewu. - Czy liczyłaś może na to, że postępując
tak, wykopiesz jeszcze większą przepaść między mną a moimi ciotkami?
Oczy królowej-matki zamieniły się w szparki.
Ślub Księżniczki Leii
270
- Och, twoje ciotki popełniły w życiu wiele morderstw. Są niebezpieczniej sze niż
sądzisz. Leia jednak jest pacyfistką. Nie mogłam pozwolić, byś ją poślubił. Jest zbyt
słaba, żeby rządzić. Czy tego nie rozumiesz? Gdyby Hapes była większą wojskową po-
tęgą w chwili, kiedy powstawało Imperium - do czego zawsze dążyłam - nigdy byśmy
mu nie ulegli. Gadatliwe pacyfistki i dyplomatki omal nie zrujnowały naszego króle-
stwa.
- A lady Eliar? - zapytał Isolder głosem pełnym zdumienia. - Ona także była pacy-
fistką. Czy zabicie jej to także twoja sprawka?
Ta'a Chume zasłoniła twarz woalką i odwróciła głowę.
- Nie pozwolę, byś przesłuchiwał mnie w ten sposób - powiedziała wyniośle. -
Odchodzę.
- A mój brat? - W głosie księcia dało się słyszeć przerażenie. - Czy także był za
słaby, żeby rządzić? Czy tak było? Czy nigdy nie zamierzałaś pozwolić, by ktoś oprócz
ciebie decydował, kto zostanie następcą tronu? Ta'a Chume gwałtownie się odwróciła.
- Swoje podejrzenia zachowaj dla siebie! - rzekła porywczo. - Nie wtrącaj się do
spraw, których nie rozumiesz. Mimo wszystko jesteś tylko mężczyzną.
- Potrafię zrozumieć, czym jest skrytobójstwo! - krzyknął Isolder, a jego nozdrza
rozszerzyły się z wściekłości. - Rozumiem, co to dzieciobójstwo!
Ta'a Chume jednak wstała i przedzierając się przez tłumy, ruszyła do wyjścia. Te-
neniel ujęła księcia za rękę i odezwała się cicho:
- Pozwól, że teraz ja coś powiem, Ta'a Chume - rzekła, a królowa-matka zatrzyma-
ła się w pół drogi, jakby złapana na niewidzialny arkan. - Zostanę żoną twojego syna i
któregoś dnia będę rządziła twoimi światami zamiast ciebie.
Ta'a Chume odwróciła się, a jej oczy za woalką lawendowej barwy świeciły się jak
rozżarzone węgle.
- Przyjmij moje zapewnienie, że j a nie jestem pacyfistką - ciągnęła tymczasem
dziewczyna. - Tylko w ciągu ostatnich dwóch dni zabiłam kilkoro ludzi i oświadczam
ci, że jeżeli kiedykolwiek wyrządzisz krzywdę mnie albo tym, których kocham, zmuszę
cię do publicznego przyznania się do wszystkich zbrodni, a potem wykonam na tobie
wyrok śmierci. Zapewniam cię, że w moich oczach zasługujesz jedynie na pogardę!
Cztery osobiste strażniczki Ta'a Chume stały pod ścianą komnaty. Teneniel nie
mogła tego wiedzieć, ale znieważanie królowej-matki i grożenie jej było przestępstwem
karanym natychmiastową śmiercią. Strażniczki królowej sięgnęły po blastery, Teneniel
jednak tylko machnęła ręką i zmiażdżona broń wypadła im z rąk na podłogę. Jedna ze
strażniczek oderwała się od ściany i ruszyła w kierunku dziewczyny, lecz ta znów
machnęła ręką i pomimo dzielącej je odległości wymierzyła cios niewidzialną pięścią.
Szczęka strażniczki złamała się z przyprawiającym o mdłości głuchym trzaskiem, a ko-
bieta szarpnęła się i ogłuszona legła na podłodze.
Ta'a Chume przyglądała się temu krótkiemu starciu kątem oka.
- Przemyśl to jeszcze raz, matko - odezwał się Isolder. - Powiedziałaś mi kiedyś,
że nie chciałaś ryzykować, by naszymi przodkami władała oligarchia czarowników i
wróżbitów. Jeżeli jednak Teneniel zostanie moją żoną, jest całkiem możliwe, że twoje
wnuczki będą właśnie takimi czarodziejkami czy wróżkami.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
271
Ta'a Chume się zawahała. Przez dłuższą chwilę spoglądała na Teneniel.
- Możliwe, że moja decyzja była zbyt pochopna - oznajmiła w końcu z przekona-
niem w głosie. - Mogę sądzić, że Teneniel Djo, księżniczka z Dathomiry, jest odpo-
wiednią kandydatką na przyszłą królową-matkę. Upewnij się tylko, że kiedy przyleci z
tobą do domu, będzie miała na sobie coś odpowiedniego na tę okazję.
Odwróciła się, chcąc wyjść, ale Isolder odezwał się do jej pleców:
- Jeszcze jedna sprawa, matko. Mamy zamiar przyłączyć się do Nowej Republiki. I
to jak najszybciej.
Królowa-matka zawahała się, ale po chwili kiwnęła głową, wyrażając zgodę. Po-
tem jak burza wybiegła z komnaty.
Następnego ranka Luke stał na tarasie komnaty wojowniczek i w promieniach
wschodzącego słońca obserwował, jak w oddali podrywają się do lotu promy unoszące
na pokładach ostatnich skazańców z imperialnego więzienia.
Augwynne podeszła do niego i stanęła obok, przyglądając się odlotowi flotylli ma-
łych statków.
- Jesteś pewna, że nie chcesz lecieć razem z nimi? - zapytał ją Luke. - Mimo
wszystko będzie tu jeszcze przez jakiś czas dosyć niebezpiecznie.
- Nie - odparła Augwynne. - Moim domem jest Dathomira. A poza tym nie ma tu
niczego, co ktokolwiek mógłby chcieć nam zabrać... z wyjątkiem ciebie. Mamy coś,
czego pragniesz. Wyraźnie to czuję. Powiedz, co to takiego?
- Tamten wrak na pustkowiu - odrzekł Luke. - Kiedyś był to duży gwiezdny statek.
Nazywał się „Chu'unthor" i był akademią kształcącą rycerzy Jedi. Chciałbym móc kie-
dyś tu wrócić i zbadać go... sprawdzić, czy może pozostałe na nim dokumenty da się
uratować.
- Ach tak - stwierdziła Augwynne. - Nasi przodkowie stoczyli tam kiedyś z
Dżaiami wielką bitwę.
- I wygrali - podsunął jej Luke.- Nie - odparła Augwynne, opierając się plecami o
kamienną ścianę. - Nie wygrali. Obie walczące strony usiadły w końcu do rozmów i
wynegocjowały porozumienie.
- Miałyście statek i pozwoliłyście, by przez ponad trzysta lat leżał na bagnach i
rdzewiał? - roześmiał się Luke. - Co przez to osiągnęłyście?
- Nie wiem - przyznała Augwynne. - Z tych, które wtedy walczyły, żyje teraz je-
dynie matka Rell, a jej umysł niemal ją opuścił.
- Matka Rell? - zapytał Luke, czując, że ogarnia go nagle jakiś niezwykły spokój.
Augwynne spojrzała na niego z niemym pytaniem w oczach, ale młody Jedi od-
wrócił się i pospieszył korytarzem do komnaty wiekowej czarodziejki. Staruszka sie-
działa jak poprzednio na poduszce ułożonej na kamiennej ławie, a pasemka jej siwych
włosów błyszczały w blasku świecy. Na dźwięk kroków Luke'a uniosła głowę i spoj-
rzała na niego nieprzytomnie.
- Matko Rell, to ja, Luke Skywalker - powiedział. Starowina podniosła na niego
kaprawe oczy.
- Co się stało? - zapytała. - Czy wszystkie Siostry Nocy nie żyją? Czy się z nimi
rozprawiłeś?
Ślub Księżniczki Leii
272
- Tak - odrzekł Luke.
- A zatem, jak przepowiedział Yoda, nasz stary świat się skończył, a zaczął nowy -
rzekła, a Luke stwierdził, że jego ręce trzęsą się z podniecenia. - Domyślam się, że
przyszedłeś po dokumenty?
- Tak - odpowiedział młody Jedi.
- Wiesz, bardzo nam na nich zależało - rzekła Rell. - Dżaiowie jednak nie chcieli
udostępnić nam środków technicznych, by je odczytać. Oświadczyli, że zapisane tam
informacje dają zbyt dużą władzę i dopóki na naszym świecie żyją Siostry Nocy, nie
możemy ich otrzymać. Yoda powiedział jednak, że któregoś dnia podzielisz się tą wie-
dzą z naszymi dziećmi.
Z wielkim trudem wstała i nachyliwszy się nad kamienną ławą, odsunęła podusz-
kę, by unieść kamienne wieko.
- Pomóż mi - poprosiła Luke'a.
Młody Jedi podszedł do niej i otworzył wydrążoną w ławie skrytkę. W środku
znajdowała się zamknięta zardzewiała skrzynia. Na jej wieku było widać starodawny
panel z szyfrem umożliwiającym dostęp do jej wnętrza. Zielona lampka kontrolna
wciąż jeszcze się świeciła. Luke przyjrzał się panelowi i nacisnął dwa znaki runiczne
oznaczające imię Yody. Ze środka skrzyni wydobył się cichy dźwięk, kiedy wieko od-
skoczyło i do skrytki przedostało się powietrze. Luke, szarpnąwszy wieko, otworzył
skrzynię.
W środku ujrzał mnóstwo magnetycznych dysków z zarejestrowaną na nich in-
formacją... całe setki. Zawierały więcej tekstu, niż jeden człowiek mógłby przeczytać
do końca życia.
W samo południe tego samego dnia wylądował hapański prom, żeby wziąć na po-
kład Teneniel i Isoldera. Luke, Han, Chewie i Leia, a także Threepio i Artoo wyszli, by
pomachać im na pożegnanie. Isolder stwierdził, że odlatuje z Dathomiry z niejakim ża-
lem. Leia uścisnęła ich oboje i życzyła dużo szczęścia, nie starając się nawet ukryć łez,
które napłynęły jej do oczu. Przestała płakać dopiero wówczas, kiedy Teneniel przy-
pomniała jej, że teraz, kiedy Hapes przyłączyła się do Nowej Republiki, ich drogi będą
się czasem krzyżowały.
Han potrząsnął ręką czarodziejki, a potem wymierzył Isolderowi przyjacielski cios
pięścią w ramię i powiedział:
- Do zobaczenia, Oślizgła Ropucho. Miej się na baczności przed piratami.
Isolder uśmiechnął się w odpowiedzi i popatrzył Hanowi w oczy. Czarodziejki
zrobiły wszystko, co mogły, by wyleczyć zęby Hana i złamaną nogę, którą wciąż unie-
ruchamiały drewniane deszczułki. Wyglądał jak prawdziwy pirat. Mimo to poruszał się
jak zawadiaka. Nawet mając usztywnioną nogę, wyglądał buńczucznie.
- Do zobaczenia, Szorstki Głupku - odparł książę, ale poczuł, że te słowa nie wy-
starczą jako pożegnanie. - Gdzie macie zamiar spędzić miodowy miesiąc?
Han wzruszył ramionami.
- Miałem zamiar spędzić go na Dathomirze, ale w ciągu ostatnich dwóch dni zro-
biło się tu tak spokojnie i cicho, że obawiam się, iż moglibyśmy zanudzić się na amen.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dave Wolverton
273
- Może zatem odbylibyście wycieczkę po planetach należących do Hapes? - zapy-
tał książę. - Jestem pewien, że spotkałbyś się z bardziej gościnnym przyjęciem niż pod-
czas swojej ostatniej wyprawy.- Nie sprawi ci trudu dotrzymanie tej obietnicy - zgodził
się z nim Han - pod warunkiem, że twoi ludzie nie zaczną strzelać na mój widok.
- Nie zrobią tego - odparł Isolder. - Choć możliwe, że przed odlotem każę im prze-
szukać twój bagaż, by się upewnić, że niczego nie ukradłeś.
Han roześmiał się i klepnął go po plecach. Kiedy książę pożegnał się z Threepiem
i Chewbaccą, przyszła w końcu kolej na Luke'a. Młody Jedi trzymał się dotąd na ubo-
czu i tylko przyglądał się uważnie scenie pożegnania. Nie chciał sprawić, by chwila by-
ła zbyt tkliwa. Podszedł do Teneniel, ujął jej rękę i popatrzył głęboko w oczy... nie,
właściwie jeszcze głębiej niż w oczy.
- Urodzi ci się śliczna córka - powiedział. - Będzie silna i dzielna jak jej matka.
Gdy poczujesz, że przyjdzie odpowiednia chwila, może wyślesz ją do mnie, bym ją
uczył.
Teneniel uśmiechnęła się i mocno go uścisnęła. Luke ujął dłoń Isoldera i przez
chwilę przytrzymał w swojej dłoni.
- Pamiętaj, by służyć jasnej stronie Mocy - nakazał. - Chociaż nigdy nie będziesz
władał mieczem świetlnym ani uzdrawiał chorych, masz w sobie trochę jasnej Mocy.
Pozostań jej zawsze wierny.
- Pozostanę-obiecał książę, rozmyślając, jak bardzo w ciągu ostatnich kilku dni
zmieniło się jego życie. W ułamku sekundy podjął decyzję o udaniu się wraz z Luke'em
na Dathomirę, a teraz był pewien, że będzie podążał jego śladami do końca życia. - Po-
zostanę - powtórzył i objął mocno młodego Jedi.
Przez chwilę stali w milczeniu, spoglądając na siebie, a potem Isolder się odwró-
cił. Ostatni raz popatrzył na dolinę, na wzniesione pośród pól proste chaty, na górującą
nad nimi skalistą twierdzę, na rankory pluskające się w stawie, na skąpane w promie-
niach słońca południowe równiny i na góry z widoczną w oddali pustynią. Głęboko
odetchnął świeżym powietrzem, chłonąc po raz ostatni wonie Dathomiry. Poczuł w za-
tokach lekkie pieczenie i pomyślał, że zapewne jest uczulony na coś, co znajduje się na
tym świecie.
Ująwszy Teneniel za rękę, wszedł po rampie na pokład promu z narzeczoną, którą
miał zabrać do innego życia, innego świata.
Sześć tygodni później pod lazurowym niebem Coruscant Luke skończył się kąpać
i ubrał w odświętną jasnoszarą szatę. Jako drużba na ślubie Leii, zamierzał przybyć tro-
chę wcześniej, ale pilot wahadłowca zostawił go przez pomyłkę przed konsulatem Al-
dereenu... budynkiem należącym do rasy zupełnie mu nie znanych insektoidów, odda-
lonym o prawie dwieście kilometrów od konsulatu Alderaanu.
Dotarł więc we właściwe miejsce godzinę później niż planował, a kiedy znalazł się
w środku, pobiegł do Białej Sali długim korytarzem o ścianach wyłożonych wielkimi
lśniącymi płytami starodawnego drewna uwa. W pewnej chwili skręcił za róg i zoba-
czył biegnącego tuż przed nim See-Threepia.
Dogoniwszy go, zapytał:
- Hej, Threepio, co się stało?
Ślub Księżniczki Leii
274
- Och, panie Luke - odrzekł android. - Tak się cieszę, że pana widzę. Obawiam się,
że narobiłem straszliwego zamieszania! To wszystko moja wina! Musimy natychmiast
odwołać ceremonię!
- Co się stało? - powtórzył Luke. - O czym ty mówisz?
- Przed chwilą dowiedziałem się o strasznej rzeczy od głównego komputera mia-
sta, który sprawdził nieco dokładniej swoje źródła danych i stwierdził, że mimo
wszystko Han Solo nie pochodzi z królewskiego rodu!
- Nie pochodzi? - zapytał zdumiony Luke.
- Nie! Jego dziad, Korol Solo, był tylko pretendentem do tronu i za swoje prze-
stępstwa został powieszony. Musimy wszystkich ostrzec!
- To dlatego poczuł się taki zakłopotany i opuścił salę zebrań Rady Alderaanu,
kiedy powiedziałeś wszystkim o jego królewskim pochodzeniu! - domyślił się Luke. -
Przez cały czas musiał wiedzieć, iż jego pradziad był tylko pretendentem!
- Nie inaczej! - zgodził się z nim Threepio. - Musimy odwołać ceremonię zaślu-
bin!
- W porządku! W porządku! - powiedział Luke, kładąc dłoń na złocistym ramieniu
androida. - Możesz się przestać tym martwić. Zajmę się tym natychmiast.
- Och, to bardzo miło z pana strony, panie Lu... - Threepio nie zdążył dokończyć.
Młody Jedi wcisnął klawisz wyłączający androida, a później zaciągnął go do naj-
bliższego pustego pokoju, zamknął drzwi na klucz i przez jedno z niezliczonych wejść
wkroczył do Białej Sali. Olbrzymie pomieszczenie miało wielki sklepiony sufit, kunsz-
townie wyrzeźbiony z kamiennego monolitu. Od kopuły odbijał się blask jasnych lamp,
oświetlając zebranych łagodną, niebiańską poświatą. Świadkami ceremonii były tysiące
zaproszonych gości z najróżniejszych światów i kiedy Luke znalazł się w sali, niektórzy
odwrócili się, by na niego spojrzeć. W pierwszym rzędzie siedzieli Teneniel Djo i ksią-
żę Isolder oraz Artoo i Chewbacca, który na tę okazję został wykąpany i uczesany.
Książę trzymał na kolanach purpurowy, przypominający kielich kwiat aralluty.
Luke zatrzymał się przy drzwiach i spojrzał na marmurowy ołtarz. Han i Leia klę-
czeli naprzeciwko siebie, trzymając się za ręce. Ubrany w szmaragdową szatę celebru-
jący uroczystość kapłan stał przy Leii, odbierając od niej przysięgę.
Księżniczka odwróciła się i spojrzała na brata, a diademy w jej woalce zaiskrzyły
się tysiącami błysków. Luke wyczuł, że nie tylko nie gniewa się na niego, że się spóź-
nił, lecz jest wdzięczna, że zechciał znaleźć czas i przybyć. W tej chwili wyglądała tak
powabnie i pogodnie, jak jeszcze nigdy w całym życiu. I możliwe, że przepełniała ją
taka radość, jak każdą kobietę biorącą ślub z ukochanym mężczyzną.
files without this message by purchasing novaPDF printer (