Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Krystyn Ziemski
UŚMIECH FORTUNY
ROZDZIAŁ I
Ciepły, czerwcowy dzień. Słońce prześwituje między drzewami. Świetlne smugi pasami
kładą się na wąskiej ścieżce. Wiruje w nich kurz unoszący się spod nóg dwojga młodych
ludzi. Idą wolno, rozglądając się uważnie.
- Coś mi się pokręciło. To chyba nie tędy prowadzi szlak - mruczy pod nosem chłopak.
- Zbłądziliśmy?! - w głosie dziewczyny nuty paniki.
- Eee, ty zaraz zbłądziliśmy - wzrusza ramionami chłopak. - Co najwyżej odeszliśmy parę
metrów w bok od właściwej trasy... Zaraz ją znajdziemy - dorzuca uspokajająco.
- Idziemy i idziemy. Chyba ze dwie godziny. Nigdzie nie widać żadnych oznakowań.
Mówiłeś, że znasz puszczę, a ty... - w głosie przebija zmęczenie. Dziewczyna przystaje.
Opiera się o drzewo. Zdejmuje drewniaki, wytrząsa z nich piasek. - Poczekaj chwilę.
Chłopak patrzy na pochyloną ciemną głowę. Dostrzega na czole kroplący się pot.
- Zmęczyłaś się? Kto to widział w takich pantoflach wybierać się do puszczy?! Trzeba
było wziąć tenisówki - rzuca z przyganą.
Dziewczyna nie odpowiada. Stoi oparta o drzewo. Rękawem modnie wyszywanej bluzki
ociera pot z czoła.
- Trzeba było... Kto mógł wiedzieć - burczy w odpowiedzi.
Dobry sobie: trzeba było. Kto mógł wiedzieć, co mu strzeli do głowy? Szykując się na
niedzielną eskapadę sądziła, że skoro mówił o wycieczce do lasu, to znaczy, że pojadą do
Młocin. Rozłożą koc na polance i będą się opalać. Zapraszając ją ani słowem nie napomknął,
że planuje leśną włóczęgę po Kampinosie. Włożyła nowe drewniaki, dobrane kolorem do
dżinsowych spodni i ostatni krzyk mody: haftowaną bluzkę z długimi rękawami. Do torby
wrzuciła plażowy kostium bikini i przygotowane przez mamę kanapki.
Spotkali się na przystanku. Jurek zjawił się punktualnie. Widziała go nadchodzącego
szybkim krokiem. Był w szortach, krótkiej koszulce, przez ramię przerzucił plecak. Przywitał
się i z miejsca krytycznie ocenił jej strój. - Będzie ci w tym wygodnie chodzić? - spytał z
powątpiewaniem w głosie. Kiwnęła głową. Nie była w stanie odpowiedzieć. Popsuł jej
humor. W autobusie pogwizdywał pod nosem. Wysiedli na jakimś przystanku i dopiero
wówczas zorientowała się, że są w Kampinosie. Zaraz skręcili do lasu. Była pewna, że
rozłożą się obozem na jakiejś polance. Ale on wcale nie szukał miejsca na obozowisko.
Prowadził ją w głąb lasu. Po pół godzinie zaczęła ustawać. Nowe drewniaki ciężyły, ocierały
nogi.
Miał rację, aż wstyd się przyznać - myślała starając się dotrzymać mu kroku. Zadyszana,
zmęczona marzyła tylko o odpoczynku. Dokąd on idzie, czego szuka, czy nie czas już
rozłożyć się obozem?! - Zaraz o to zapytam - obiecywała sobie co chwila.
- Widzisz, jak tu fajowo - rzucił, jakby odpowiadając na niezadane pytania. - Mogę tak
chodzić przez cały dzień. To dopiero odpoczynek! Tym szlakiem - dorzucił - dojdziemy do
starego cmentarza. Pokażę ci kawał Kampinosu.
Nogi się pod nią ugięły. Ma zamiar cały dzień spędzić na takiej włóczędze? Jak ja
wytrzymam? - pomyślała z przerażeniem. Ale entuzjazm brzmiący w głosie chłopca podziałał
jak ostrzeżenie. Musi dotrzymać mu kroku. Inaczej Jurek zrezygnuje z jej towarzystwa w
przyszłości. Zaciska zęby i tylko wzdycha w duchu, żeby ten szlak się skończył. Żeby
wytrwać do końca. Ale zmęczenie bierze górę.
- Muszę chwilę odpocząć rzuca zdławionym głosem. - Wyszło jak jęk.
- Dobra. Widzisz ten prześwit? Tam jest polanka. Odpoczniemy i zastanowimy się,
którędy iść dalej.
Westchnienie ulgi. Jeszcze tylko parę kroków. Przyspiesza, jakby jej sił przybyło.
Na skraju polany osuwa się na trawę, zrzuca z nóg drewniaki. Jurek przysiada obok.
Wyciąga z plecaka puszkę pomarańczowego soku. Otwiera i wlewa do plastykowej
szklaneczki.
- Masz, wypij, dobrze ci zrobi.
Wypija jednym haustem.
- Daj jeszcze - wyciąga rękę ze szklaneczką. Sok działa orzeźwiająco.
Mariola wyciąga się na trawie, wystawia zaczerwienione stopy na słońce. Tak jest dobrze.
Można posiedzieć do samego wieczora. Żeby tylko nie zachciało mu się dalszej wędrówki!
- Zjedzmy coś - proponuje, sięgając do plastykowej torby po kanapki.
- Mam coś konkretniejszego - Jurek wyciąga z plecaka konserwę mięsną. - Zaraz otworzę
puszkę. Podgrzejemy nad ogniskiem.
- Fajowo! - Tym razem w głosie Marioli brzmi niekłamany entuzjazm. - Tylko czy nas
nie złapią? W lesie nie wolno palić ognia.
- Eee. Jakoś to be... kilka kroków dalej jest dołek. Obłoży się go kamieniami, w środek
wrzucimy gałęzie. Nic się nie stanie. Zawsze tak robię. Żeby jeszcze kartofle... Ty nanosisz z
lasu gałęzi na ognisko. Wybieraj suche.
- Dobra. Zaraz pójdę. - Przysiada na piętach koło chłopaka, który wyciągnąwszy finkę
ryje ziemię wokół dołka. - To będzie pas ochronny?! - pyta. - Umiesz to robić - stwierdza z
uznaniem.
- Co roku spędzam wakacje na autostopie - odpowiada mile połechtany tym uznaniem. -
Trzeba sobie umieć radzić. Teraz poszukam kamieni, a ty idź po gałęzie - dorzuca.
Mariola znika w leśnej gęstwinie. W kilka minut później rozlega się jej przeraźliwy
krzyk. Jurek biegnie w kierunku, skąd dobiega głos. Zderzają się ze sobą. Mariola obejmuje
go kurczowo. Jest blada, półprzytomna. Drży cała.
- Tam, tam - jąka z trudem, spazmatycznie ustami łapiąc powietrze. - Tam, o Boże! To
straszne!
- Uspokój się. Mariola. Co się stało?! Mów, co się stało! - powtarza pytanie. - Czego się
tak wystraszyłaś?!
- Tam... ktoś wisi. O Boże!
- Coś ci się chyba przywidziało - mówi uspokajająco. - Chodź, pójdziemy razem.
- Nieee!... Ja tam nie pójdę. Za skarby. Nie zostawiaj mnie samej - chwyta go kurczowo
za ręce.
Odprowadza ją na polanę.
- Siadaj i poczekaj na mnie - rzuca ostro, usiłując się od niej uwolnić.
- Boję się, boję... - powtarza Mariola szczękając zębami.
- Zaraz wrócę, uspokój się! Nic ci się stać nie może. Sama rozumiesz, że trzeba to
sprawdzić - sadza ją na trawie.
Mariola kuli się, coś tam pojękuje, gdy Jurek zagłębia się w las.
Idzie wolno, rozgląda się uważnie. Nie. - Przywidziało się jej myśli. - Gałąź ją pewnie
uderzyła i od razu raban. - Właśnie zamierza zawrócić, gdy czuje, że coś go trąca w ramię.
Odwraca się gwałtownie. Najpierw dostrzega kołyszące się wolno nogi. Opanowuje lęk z
trudem. Czuje, jak dreszcz przebiega mu po plecach. Spogląda do góry. Widzi opuszczoną
głowę wiszącego człowieka. Brr... Teraz już nie dziwi się Marioli, też chce zwiać stąd jak
najprędzej. Zawraca, biegnie do dziewczyny. Muszą odejść stąd jak najszybciej...
Nie, tak nie można - decyduje. - Trzeba natychmiast o tym zawiadomić milicję.
- Miałaś rację. On tam jest. Zostań, ja pójdę na posterunek.
- Za nic na świecie nie zostanę sama. Boję się. - Mariola chwyta go za rękę.
- To chodź ze mną. - Szybko się zgadza, teraz rozumie jej lęk.
Dziewczyna zrywa się. Biegną razem przez las, trzymając się za ręce.
ROZDZIAŁ II
- Przeżyli szok - ocenia kapitan Andrzej Korcz, przypominając sobie tych dwoje. Ich
twarze, wyraz przerażenia w oczach dziewczyny, chaotyczną opowieść o znalezieniu
wiszącego człowieka, o wędrówce po lesie w poszukiwaniu ludzi. Dziewczyna jeszcze
wówczas była w stanie szoku. Tylko chłopak zachował przytomność umysłu. Podczas
wędrówki po lesie znaczył drogę, by móc trafić z powrotem w to samo miejsce. O rzeczach,
które zostawili na polance, przypomnieli sobie oboje dopiero na posterunku w Kampinosie,
dokąd przywiózł ich na motorze leśniczy.
Komendant posterunku, sierżant Konopka, wysłuchał całej historii. Chciał, by go chłopak
zaprowadził na miejsce. Ale dziewczyna uczepiła się kurczowo i nie chciała go puścić. Więc
Konopka, który sam miał dzieci, osądził, że wyjazd chłopaka może pogłębić jej szok.
Zaprowadził oboje do swego mieszkania i zostawił pod opieką żony, sam wsiadł z leśniczym
na motor i kierując się wskazówkami chłopaka, odnalazł wisielca. Leśniczego zostawił przy
zwłokach, polecając, żeby niczego nie ruszał i pilnował, by nikt obcy się tu nie kręcił, sam
wrócił na posterunek wezwać ekipę z Komendy Stołecznej.
Andrzej Korcz przyjechał wraz z ekipą na oględziny. Dyżurny dopadł go w domu - w ten
sposób rozwiały się niedzielne plany.
Na posterunek w Kampinosie przyjechali wczesnym popołudniem. Korcz wysłuchał
relacji sierżanta, obejrzał sporządzony przez niego szkic sytuacyjny i pogadał z dwojgiem
młodych ludzi. Zaraz też wyekspediował ich do domów, polecając zgłosić się w poniedziałek
do komendy na oficjalne przesłuchanie i po zostawione na polanie rzeczy.
Ekipę zaprowadził na miejsce zdarzenia sierżant Konopka. Zrazu wszystko wskazywało
na samobójstwo. Ba, ale dlaczego mężczyzna nie miał przy sobie żadnych dokumentów?
Chciał uniemożliwić identyfikację, a może ktoś go obrabował? Rabunek wydawał się rzeczą
wątpliwą. Denat miał na ręku złotego tissota. W jednej z kieszeni spodni znaleźli plik
tysiączłotówek. Cóż to za dziwny złodziej, który zabiera portfel, zostawiając złoty zegarek i
pieniądze w kieszeni? Nie zdążył go obszukać, ktoś go spłoszył?
Tak czy owak trzeba było zacząć od identyfikacji. Może ktoś widział tego mężczyznę?
Skąd przyszedł? Korcz kazał sprowadzić psa z przewodnikiem. A nuż podejmie ślad. Podjął.
Pies obwąchawszy buty zrazu kręcił się w kółko wokół drzewa, potem, jakby niepewnie,
ruszył przed siebie. Po kilku metrach przypadł nosem do ziemi. Pokręcił się niezdecydowanie
wokół jednego punktu, jakby stracił ślad. Potem znów pociągnął przewodnika naprzód.
Przystanął obwąchując miejsce. Ruszył naprzód. Znów się zatrzymał. I tak przystając co 10-
20 metrów i odnajdując zagubiony ślad doprowadził ich do biegnącej obok przecinki
utwardzonej drogi. Stąd zawrócił i teraz już jak po sznurku pociągnął przewodnika do drzewa,
na którym wisiały zwłoki i z powrotem, aż do przecinki. Tu znów utknął. Obejrzeli dokładnie
to miejsce. Na skraju drogi odkryli ślad opony.
- Zrób odlew - zlecił Korcz technikowi.
Wówczas właśnie pomyślał, że być może facet przyjechał wozem. Jak doszedł na
miejsce? Chyba nie na własnych nogach. Pies zatrzymywał się w miejscach, gdzie buty
denata zetknęły się z leśnym podłożem. Odległości między tymi punktami wahały się w
granicach od 10 do 20 metrów. Posuwał się skokami? Niemożliwe! Nawet gdyby przyjąć, że
przed kimś uciekał. Rozpiętość kroków była zbyt wielka, a nieboszczyk nie wyglądał na
sportowca-rekordzistę. Szczupły, średniego wzrostu, miał nogi nieproporcjonalnie krótkie w
stosunku do tułowia. Tę wadę budowy skutecznie maskowała nieco dłuższa marynarka.
Któż zresztą uprawia biegi w odświętnym garniturze? Facet ubrany był w
ciemnogranatowy garnitur, jakby się wybrał na niedzielny spacer, biała chusteczka w
kieszonce, starannie dobrany krawat. Ta elegancja, brak jakichkolwiek śladów obrażeń czy
walki wszystko to wskazywałoby raczej na samobójstwo. Niektórzy ludzie - wiedział Korcz z
doświadczenia - przywiązują wagę do tego, jak będą wyglądać po śmierci.
Śmierć. Podczas powstania warszawskiego, w którym brał udział jako trzynastoletni
chłopak, oswoił się z widokiem trupów. Napatrzył się na ciała porozrywane pociskami, na
ludzi zastygłych w pozie, w jakiej dosięgła ich kula. Trudniej było pogodzić się ze śmiercią
podczas pokoju. Tamte zgony były jakoś „uzasadnione", były normalną niejako
konsekwencją wojny. Ale po wojnie? Każdy zgon spowodowany rękami innego człowieka,
budził w nim gwałtowny sprzeciw, uczucie żalu i jakby winy.
- Nie zdołaliśmy uchronić - myślał Korcz.
Czuł się za to współodpowiedzialny. O tych swoich odczuciach i ocenach nie mówił
nikomu. Bał się śmieszności. Boć w końcu czy można wszystko przewidzieć, prześwietlić
ludzkie zamiary, osłonić człowieka, czasem uratować przed nim samym?!
Ot, choćby i ten młody, trzydziestoparoletni mężczyzna. Co go skłoniło do podjęcia
ostatecznej decyzji? Odebrał sobie życie. A może...
Tej drugiej ewentualności nie można wykluczyć. Odległości między śladami... Jakby go
ktoś niósł, przystając co pewien czas dla odpoczynku. Właśnie wówczas buty mogły dotknąć
ziemi. Trzeba by założyć, że sprawca przyjechał wozem, stąd ślad opony.
Technicy zrobili odlew, zdjęcia, zabezpieczyli do dalszych badań próbki leśnego podłoża,
gruntu, nadłamane gałązki na trasie, którą szedł pies.
Korcz wszystkiego dopilnował osobiście. Dbał zawsze o dokładność podczas oględzin.
Wiadomo - punkt wyjściowy do dalszego śledztwa.
Jeszcze raz sprawdza w myśli, czy niczego nie przeoczył. - Nie, chyba wszystko w
porządku. Co dalej? Odlew opony wskazuje na uszkodzenie protektora. Łatwiej będzie
odszukać wóz. Może jeszcze w pobliżu pozostał jakiś mikroślad lakieru? Badania wykażą.
Ułatwiłoby to poszukiwania. Rzecz może się jednak okazać i bez znaczenia, jeśli to
samobójstwo. Nie można wykluczyć, że kandydata na samobójcę ktoś grzecznościowo
podwiózł we wskazane miejsce. Ten ktoś nie musiał zdawać sobie sprawy z zamiarów
pasażera. Nie musiał nawet go znać. Kierowca odjechał, a facet poszedł piechotą w głąb lasu.
Część pozostawionych przez niego śladów mogła zostać zadeptana przez przechodzących
turystów, leśników, a choćby i przez tych dwoje, którzy znaleźli zwłoki.
Problem: ile czasu wisiał? Czas zgonu ustali sekcja. Korcz czeka niecierpliwie na wyniki.
Znany anatomopatolog obiecał zadzwonić zaraz po sekcji. Dotąd nie dzwonił. Czyżby jeszcze
nie skończyli?
Korcz nakręca dobrze znany numer.
- Co ustaliłeś? - pyta, gdy lekarz podchodzi do telefonu.
- Złamanie trzeciego kręgu szyjnego, przerwanie rdzenia kręgosłupa oraz pęknięcie,
tętnicy szyjnej.
- Wskutek zadławienia przez powieszenie? - pyta Korcz, bo wydaje mu się, że czegoś tu
nie zrozumiał.
- Ależ nie. Nie wskutek zadławienia - wyjaśnia lekarz. - Przyczyną śmierci stał się cios
zadany z dużą siłą w boczną część szyi. Brak otarć naskórka i zadrapań może wskazywać, że
zgon był następstwem obrażeń spowodowanych uderzeniem na przykład karate...
- A bruzda wisielcza?
- Złamanie kręgów jest poniżej bruzdy wisielczej - w głosie lekarza ton zdziwienia, co się
Korczowi stało, że nie rozumie, o co tu chodzi? - Z tego wynika - dorzuca - że bruzda
powstała po śmierci. Nie stwierdziłem charakterystycznych krwawych podbiegnięć. Facet nie
żył już, gdy go wieszano.
- Czas zgonu?
- Określiłbym go w granicach od 20 do 24 godzin.
- A więc sobota, pierwszego czerwca - notuje Korcz odkładając słuchawkę.
ROZDZIAŁ III
Pracownik centralnej kartoteki osób zaginionych i poszukiwanych rozkłada ręce.
- Jak dotąd nie mam nic konkretnego dla pana. kapitanie. Wśród zgłoszonych w
interesującym pana okresie nie ma mężczyzny, którego rysopis odpowiadałby temu zdjęciu.
Może jeszcze zgłosi się ktoś o tym imieniu. Dziś mamy dopiero 5 czerwca. Rodzina mogła się
jeszcze nie zorientować, że zaginął.
- Znów niewypał - myśli Korcz zbiegając ze schodów. Jak dotąd komunikaty
zamieszczone w prasie i powtarzane w dziennikach telewizyjnych, gdzie spiker
zaprezentował i zdjęcie, nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Może źródło
niepowodzenia tkwi w fotografii? Mimo starań ożywienia skamieniałej w bezruchu twarzy
jest w niej jakaś martwota, która zaciera podobieństwo. Tyle że na to nie ma rady. Bez
identyfikacji nie ma co marzyć o zdjęciu żywego człowieka, a z tą identyfikacją... Na razie
wyczerpał wszystkie możliwości. Wszystkie? Nie, jest jeszcze jedna.
Wyciąga z kasy pancernej kserokopię znalezionego przy denacie listu. Odkryli go dopiero
po starannym przeszukaniu ubrania. Był ukryty w zamszowym futerale zapalniczki.
Zapalniczka marki „Ronson" tkwiła w kieszonce spodni denata. Próbę identyfikacji denata
poprzez identyfikację autorki listu, potraktował Korcz zrazu drugoplanowo. List był
podpisany imieniem Jola. Eliminacja wśród tysięcy Jolant li tylko na podstawie charakteru
pisma jest pracochłonna i wymaga czasu. Czy da rezultaty? Po uzyskaniu zgody, zwrócił się
jednak do Zakładu Kryminalistyki o wytypowanie grupy specjalistów, którzy dysponując
kserokopią listu, mieli podjąć próbę odnalezienia jego autorki, przeglądając dokumenty
znajdujące się w kartotekach biur paszportowych i dowodów osobistych. Wyselekcjonowane
tą metodą dokumenty miały następnie być poddane ekspertyzie grafometrycznej, dla celów
identyfikacyjnych.
Zwrócił się także do eksperta z uniwersytetu z prośbą o przeprowadzenie analizy
językoznawczej listu. Ale co to da? Będzie się ciągnąć w czasie jak guma do żucia. Ekspert
określi orientacyjnie wykształcenie autorki, być może zawód. To pozwoli zawęzić krąg
poszukiwań. Ale i tego, co w tym kręgu zostanie, także nazbiera się niemało.
Raz jeszcze uważnie studiuje list.
Drogi Stasiu! - zaczynała autorka podpisująca się „Twoja Jola". - Już się urządziłam.
Mieszkam w prywatnym pensjonacie. Jest wprawdzie nieco staroświecki, ale niedrogi i
wygodny. Jest położony z dala od centrum. Tutejsi pensjonariusze to przede wszystkim
turyści. Uprzedziłam właścicielkę, że niedługo przyjedziesz. Podjęłam część pieniędzy z konta
bez trudności. Kiedy wreszcie zakończysz swoje sprawy i przyjedziesz?! Tęsknię za tobą. Nie
lubię długo być sama. Twoja Jola.
List jest datowany 3 maja. Z jego treści wynika, że adresat i autorka listu byli z sobą
blisko związani. - Na tym właśnie oparł założenie: możliwość identyfikacji denata poprzez
identyfikację Joli.
Co by tu jeszcze można zdziałać? - medytuje. - Sprawdzić we wszystkich prywatnych
pensjonatach? - wypisuje na kartce treść telefonogramu, który zostanie skierowany do
wszystkich komend. - Analiza papieru? Co to da? We wszystkich sklepach, kioskach „Ruchu"
sprzedają papier tego samego gatunku. Jeszcze jedna ekspertyza? Szef mnie znów obruga za
nadmiar ekspertyz. Nie pierwszy raz - uśmiecha się pod nosem. Zaraz zacznie o polityce
oszczędnościowej. „Nie bądź taki supernowoczesny doda. - Do każdego ustalenia potrzebna
ci ekspertyza? A główka od czego?"
Szef, major Wacław Gałęza, ma nosa. O jego nosie - intuicji śledczej - krążą w
komendzie legendy. Zna na wylot środowisko kryminalistów, jest znany z umiejętności
prowadzenia przesłuchań, kojarzenia, zdawałoby się luźno ze sobą związanych informacji.
Nikt tak jak on nie potrafi wyłuskać prawdy. Ale rzadko korzysta z nowoczesnych osiągnięć
w postaci badań - w czasach jego młodości zakres tych badań był ograniczony, więc przywykł
do innego stylu pracy. Teraz, kiedy już sam śledztw nie prowadzi, a tylko je nadzoruje, jego
doświadczenie i znajomość metod działania kryminalistów okazują się nieraz bezcenne. Ba,
ale tu raczej nie wchodzi w grę to środowisko - osądza Korcz.
Bardziej prawdopodobne, że sprawcą zabójstwa jest ktoś z jego znajomych. Ktoś, kto
mógł zbliżyć się do niego bez wzbudzania podejrzeń. Ktoś, kto znał dobrze topografię
puszczy. Z tego punktu widzenia miejsce, w którym powieszono ciało, było dobrze wybrane.
Z dala od szlaków turystycznych, od dróg, z których korzysta służba leśna. Gdyby nie
przypadek, zwłoki mogły tu wisieć, aż w wyniku procesów rozkładu same spadłyby na
ziemię. Rozkład spowodowałby zatarcie bruzdy wisielczej i uniemożliwił ustalenie zabójstwa.
Jak przez tę gęstwinę przedzierali się sprawca i ofiara?
Właśnie, czy obaj musieli się tędy przedzierać? Czy obaj?
Z nadesłanej już ekspertyzy wynikało, że tylko noski butów denata nosiły ślady
zetknięcia z leśnym podłożem. Można więc było założyć, że sprawca „transportował" zwłoki
na wybrane uprzednio miejsce, że po drodze odpoczywał i wtedy właśnie noski stykały się z
podłożem.
Na drzewach i krzakach odkryto ślady i mikroślady w postaci włókienek, pochodzących,
jak się okazało, z ubrania denata. Pozostałe, nie zidentyfikowane jeszcze włókienka, czekały
na materiał porównawczy.
Na marynarce denata i jego spodniach odkryto drobinki piasku i mchów, pochodzące z
leśnego podłoża, takie same, jak te znalezione na noskach jego obuwia. Można więc było
założyć, że zwłoki przed ich powieszeniem leżały na leśnym podszyciu.
Wyniki badań umożliwiały niemal dokładne odtworzenie drogi, którą niesiono denata od
miejsca zaparkowania samochodu do miejsca, w którym powieszono zwłoki. Użyty do tego
celu sznur nie miał żadnych cech charakterystycznych. Takich sznurów używa się do
wieszania bielizny niemal w każdym domu.
Na podstawie odlewu odcisku opony ustalono, że jest to ślad polskiej opony radialnej
„Stomil” odpowiadający numeracją oponom fiatów 125p. Rzecz jasna, w grę wchodzić mogło
także parę innych marek samochodów.
Badając gałązki krzewów zabezpieczone w miejscu zaparkowania pojazdu i w jego
pobliżu, eksperci ujawnili drobinkę jasnozielonego lakieru polskiej produkcji. Jasnozielony
fiat 125p?
Może jeszcze jakieś potwierdzenie? A nuż ktoś zauważył wóz parkujący w pobliżu?
Pytali okolicznych mieszkańców. Niewypał. Mieszkańcy kampinoskich wiosek przywykli
do ruchu turystycznego, zaparkowane w lesie samochody nie budzą więc ich zdziwienia ani
zainteresowania. Z tłumu przewijających się tędy turystów nie wyodrębniają wozów ani ludzi.
Chyba żeby ktoś obcy zjechał do ich wsi z wizytą do kogoś z miejscowych. W tym wypadku
było to raczej wykluczone.
- Martwy punkt - myśli Korcz, oceniając po raz któryś z rzędu wyniki dotychczasowych
ustaleń. Wiadomo, jak zginął, ale jak dojść do tego, kto zginął?
ROZDZIAŁ IV
O Korczu mówi się w komendzie, że śpi z ręką na słuchawce.
Musi to być prawdą stwierdza oficer dyżurny połączywszy się z domem kapitana już
dobrze po północy.
Korcz natychmiast podniósł słuchawkę i odezwał się całkiem normalnym głosem.
- Coś nowego? - spytał.
- Tak jest. Przed chwilą zgłosiła się do nas telefonicznie niejaka Barbara Malinowska.
Oświadczyła, że rozpoznała faceta z komunikatu. Dziś powtórzono go znowu w telewizyjnym
dzienniku wieczornym.
- Mówiła, kto to jest?
- Tak. Twierdzi, że to niejaki Andrzej Gąsowski. Pytała, co się z nim stało. Zanotowałem
jej adres i telefon, jest na wczasach. W Łącku, w domu wczasowym „Pałac".
- Dobra! Dziękuję. - Błyskawicznie odnotowuje dane.
Odkłada słuchawkę. Nareszcie! Patrzy na zegarek. Pierwsza w nocy. - Trudno będzie się
dodzwonić - myśli nakręcając numer międzymiastowej. Telefonistka odzywa się niemal
błyskawicznie.
- Łąck o tej porze? - Jest zdziwiona. - Poczta w Łącku nieczynna - wyjaśnia.
Wykręca numer dyspozytorni. Zamawia samochód na szóstą rano.
W samochodzie zasypia. Budzi się dopiero w prowadzącej do pałacu kasztanowej alei.
Jest ósma. Wczasowicze właśnie schodzą się na śniadanie. Pod drzwiami stołówki tłok.
Jak znaleźć Malinowską? Dziewczyna z recepcji jest wyjątkowo uprzejma. Pomaga mu
odszukać Barbarę Malinowską i zaprasza na śniadanie, Korcza wraz z kierowcą. Chętnie
korzysta z tej gościnności. Jest głodny. Nic nie jadł od rana. Na rozmowę z Malinowską i tak
musiałby czekać.
Umówił się z nią po śniadaniu pod domem wczasowym. Malinowska prowadzi go nad
jezioro. Zatrzymują się przy stojącej na uboczu ławeczce.
- Tu nam nikt nie przeszkodzi - mówi kobieta. - Co się stało z Andrzejem? - pyta bez
dłuższych wstępów.
- Czy jest pani pewna, że ogłoszony w telewizji komunikat dotyczył właśnie pana
Andrzeja Gąsowskiego? - odpowiada pytaniem na pytanie.
- Jestem pewna - stwierdza krótko. - Znamy się od szczeniaka. Mieszkamy na jednej
klatce schodowej. Twarz miał trochę zmienioną, ale to on. Na pewno. Co się z nim stało? -
powtarza pytanie.
- Nie żyje.
Kobieta blednie.
- Jakiś wypadek?
- Nie, zabójstwo.
Milczy dłuższą chwilę, jakby przetrawiając usłyszaną informację.
- Andrzej?! Któż mógłby... - milknie nie kończąc zdania.
- Nie wiem. Tego właśnie chciałbym się od pani dowiedzieć. A w ogóle chciałbym
wiedzieć o nim jak najwięcej. I o środowisku, w którym się obracał na co dzień.
- Nie mogę w to uwierzyć - powtarza. - Co to było? Napad rabunkowy?
- Dlaczego pani tak sądzi?
- Nie widzę innych możliwości.
- Czy pan Gąsowski był aż tak zamożnym człowiekiem, że warto było pokusić się o jego
obrabowanie?
Malinowska milczy.
- Widzi pan - zaczyna po chwili - Andrzej jest... był - poprawia się natychmiast - z
zawodu inżynierem budowlanym. Dobrze zarabiał. Jego zarobki kształtowały się, o ile wiem,
w granicach 10-15-20 tysięcy zł miesięcznie. Oficjalnie pracował w grodziskim Urzędzie
Miejskim. Ale robił też prywatnie projekty, nadzorował budowy. Opowiadał, że jest zawalony
pracą.
- Sam się też pobudował?
- Ależ nie. On był z gatunku ciułaczy. Mieszkał w Pruszkowie w kwaterunkowym pokoju
z kuchnią, odziedziczonym po rodzicach. Chodził w jednym garniturze, dopiero niedawno
uszył sobie drugi, odświętny. Mówiłam mu nieraz, że powinien bardziej o siebie zadbać.
Wzruszał ramionami i twierdził, że mu na tym nie zależy. Że to nieważne.
- A na czym mu zależało? Co dla niego było ważne?
- Nie wiem. Nigdy o tym nie mówił, a ja go nie wypytywałam. A nuż poczułby się
urażony, pomyślałby, że chcemy go jakoś wykorzystać; choćby w formie zaciągnięcia
pożyczki. Wiedział, że u nas się nie przelewa. Pracujemy oboje z mężem i nieźle zarabiamy,
ale mamy na utrzymaniu jego i moich rodziców, a także dwójkę dzieci, więc nieraz do
pierwszego nie starcza. Czasem pożyczamy od sąsiadów. Andrzej o tym wiedział. On nie
lubił pożyczać pieniędzy, kilkakrotnie to podkreślał. Uważał, że każdy powinien pracować na
własny rachunek, nie korzystając z usług tych, którym się lepiej powiodło. W tej sytuacji, sam
pan rozumie... Często wpadał do nas na obiady i kolacje. Mógłby pomyśleć, że może chcę
rewanżu... Ach, teraz sobie przypomniałam, niedawno mi mówił, że oczekuje na informację
w sprawie spadku. Dostał go albo miał dostać z zagranicy. W dolarach. Może komuś jeszcze
się pochwalił i to znęciło opryszków?
- Spadek w dolarach? - zelektryzowała go ta wiadomość.
Jeśli rzeczywiście odebrał taki spadek, to motyw zabójstwa na tle rabunkowym nabrałby
rumieńców. Sprawca czy sprawcy zabrali tylko dolary, rezygnując ze złotówek, a nawet ze
złotego zegarka. Ktoś mógłby zegarek rozpoznać. Spadek, to pasuje także do treści listu tej
Joli. Pisała o podjęciu pieniędzy z konta...
- Zna pani dziewczynę, z którą pan Gąsowski był związany?
Malinowska patrzy na niego ze zdumieniem.
- Dziewczynę? Nic o tym nie wiem. Andrzej unikał kobiet. Namawiałam go nieraz, żeby
się ożenił, ale nie wykazywał w tym kierunku żadnych inklinacji.
- Może nie lubił się chwalić i trzymał ten związek w tajemnicy?
Malinowska wzrusza ramionami.
- Pruszków to małe miasteczko. Wie się wszystko o bliźnich, a cóż dopiero mówić o
takich, którzy mieszkają w tej samej kamienicy?! Nigdy nie słyszałam, żeby Andrzej
zainteresował się jakąś dziewczyną, żeby się z którąś umówił.
- Mógł zawrzeć znajomość na innym terenie. Nie ze wszystkiego człowiek się zwierza,
nawet najbliższym przyjaciołom.
- Nie znał pan Andrzeja! To dziwak i odludek. Nie lubił nowych znajomości. Poza
biurem, obracał się niemal wyłącznie w kręgu naszych znajomych i przyjaciół. Gdyby ktoś z
tego kręgu, wiedziałabym natychmiast.
- Nie musiał się nikomu zwierzać.
- Nie był do zwierzeń skory. Ale któraż kobieta nie zechce pochwalić się przed
przyjaciółkami konkietą? Andrzej uchodził za dobrą partię. Niejedna z moich znajomych
chętnie by się za niego wydała.
- Czy w tym kręgu jest dziewczyna o imieniu: Jola?
Przeczący ruch głową.
- Nie. Takie imię nosi sekretarka mego dyrektora w Ursusie. Ale Andrzej jej nie znał.
Nigdy nie odwiedzał mnie w szkole.
- Czy pan Gąsowski miał wóz?
- Nie. Zawsze mówił, że wystarcza mu miejska komunikacja. Na nadzorowanie budowy
na ogół jeździł wozem służbowym albo samochodami klientów. Na niedzielne wycieczki
jeździł z nami syrenką.
- Gdzie państwo zazwyczaj spędzali weekendy?
- Różnie. Nad Zalewem Zegrzyńskim. W Dębem, czasem jeździliśmy do Świdra.
- W lesie wypoczywa się o wiele lepiej.
- To prawda. Ale mąż jest wędkarzem. Sam pan więc rozumie... nie ciągnęło go do lasu...
- Czy pan Gąsowski uprawiał pieszą turystykę?
Znów to zdziwione spojrzenie.
- Nieee. On był raczej nieruchawy. Wracał wieczorem do domu i już nie wychodził,
nawet na spacer. Jeśli w którąś niedzielę nie zabierał się z nami, cały dzień przesypiał. Urlopy
też lubił spędzać w sposób zorganizowany. Zwykle jeździł na wczasy pracownicze.
- Mógł poznać dziewczynę właśnie na wczasach.
- Mógł. Ale nawet jeśli tak się stało, to ta letnia przygoda nie przetrwała wczasów. Nikt
obcy do niego nie przyjeżdżał, on także na dłużej nigdy się nie wybierał. Spotykaliśmy się
niemal codziennie, wiedziałabym o przedłużającej się nieobecności. Nie, nie, to wykluczone -
powtarza. - Kobieta to zawsze nadprogramowe wydatki, a Andrzej był ciułaczem. Żałowałby
tych paru złotych...
- Jak pan Gąsowski miał na drugie imię?
- Nie wiem. Jeśli nawet je miał, to nigdy go nie używał.
- Znała pani jego rodziców?
- Oczywiście. Mieli gospodarkę gdzieś pod Lublinem, potem sprzedali ją i przenieśli się
do Pruszkowa. Ojciec Andrzeja pracował na kolei, matka była w domu. Razem chodziliśmy
do szkoły podstawowej i do ogólniaka. Po śmierci jego rodziców, moi zaopiekowali się
Andrzejkiem i tak do nas przylgnął.
Korcz żegna się z panią Barbarą.
- Bardzo mi pani pomogła - rzuca wsiadając do wozu.
Spadek jako motyw zabójstwa. Prawdopodobne, bardzo prawdopodobne...
ROZDZIAŁ V
Brudna, obdrapana kamienica stanowi cząstkę Starego Pruszkowa. Na drugie piętro do
mieszkania Gąsowskiego prowadzą wysokie, strome schody z rozchybotaną poręczą. Ślusarz
bez trudu otwiera nieskomplikowany zamek. W przedpokoju i kuchni panuje wzorowy
porządek.
- Starokawalerskie nawyki - mruczy Korcz pod nosem. Jego zdaniem jest tu za schludnie.
Tak jakoś niedomowo.
Inny wygląd ma pokój. Na podłodze walają się papiery, szuflady biurka są wysunięte,
wyrzucone z regałów na ziemię stosy książek. Ktoś obcy, tu gospodarował. Tylko, czego
szukał? Ekipa dokonuje oględzin. Błyska flesz. Daktyloskop obsypuje białym proszkiem
gładkie powierzchnie biurka. Gdy kończąc przenosi się w inny kąt pokoju, Korcz zaczyna
przeglądać rozrzucone papiery. Plany budowlane, projekty, kosztorysy, notatki o charakterze
zawodowym, wszystko ze sobą wymieszane. Groch z kapustą.
Pod biurkiem leży notes. Kapitan wertuje go starannie, kartka po kartce. Telefony, adresy,
nazwiska. To pozwoli zakreślić krąg znajomości denata, ustalić jego towarzyskie i zawodowe
powiązania. Szczególnie interesują go nazwiska i imiona kobiet. Jest ich zaledwie parę.
Chowa notatnik do kieszeni. Malinowska mogła znać tylko część prawdy o człowieku. Każdy
się jakoś maskuje - nawet wobec przyjaciół.
Sięga do kolejnej szuflady, do zgromadzonych tu dokumentów. Przegląda je w
poszukiwaniu drugiego imienia. Na wszystkich figuruje tylko Andrzej. Ani śladu Stanisława.
Trochę to dziwne. Ale w swojej inspektorskiej praktyce zetknął się z wieloma dziwnymi
rzeczami.
Skąd Jola wzięła to imię? - myśli o autorce listu. - Mogło się jej nie podobać imię
Andrzej i przemianowała go na Stanisława. Możliwe. Kobiety wykazują w tej materii dużo
inwencji. - Przeszukuje starannie szufladę za szufladą. Może znajdą się inne listy od Joli,
może uda się natrafić na kopertę z jej adresem, nazwiskiem? Tak, to by uprościło całą sprawę.
Ale w biurku nie ma listów. Nawet kartek z pozdrowieniami. Widać ich nie przechowywał.
Dlaczego w takim razie ten jeden jedyny list ukrył tak starannie w zamszowym futerale
od zapalniczki? Na to pytanie też nie ma odpowiedzi, a pytania wciąż się mnożą.
Ktoś splądrował biurko, szukał między książkami. Co to mogło być? Dokumenty,
pieniądze? Kim był poszukiwacz? Najprawdopodobniej sprawcą zabójstwa - odpowiada sam
sobie. - Dysponował prawdopodobnie kluczami denata, skoro kluczy od mieszkania nie było
w ubraniu Gąsowskiego. Powinien je mieć przy sobie. Gdyby założyć, że zabójstwa
dokonano w mieszkaniu, a potem jeszcze przed wywiezieniem zwłok... sprawca w pośpiechu
przeszukiwał biurko?
W mieszkaniu nie ma śladów walki, ale sprawca mógł być znajomym denata. Przyszedł
pierwszego czerwca w godzinach rannych pod jakimkolwiek pretekstem. Wszedł i
niespodziewanie zadał cios typu karate.
- Czy dużo osób przychodziło do pana Gąsowskiego? - zwraca się do tkwiącego w
przedpokoju dozorcy.
W odpowiedzi wzruszenie ramionami.
- On nijakich gościów nie przyjmował. Z Malinowskimi się przyjaźnił, tymi z pierwszego
piętra. Ale ich nie ma. Wyjechali razem z dziećmi w czerwcu i to jeszcze przed zakończeniem
szkoły. W tym roku się pospieszyli. Jak nigdy.
- Którego to było?
- Pierwszego, w sobotę z rana. Załadowali syrenkę po sam dach, a i na dachu umocowali
bagaże...
- Pan Gąsowski był wtedy w domu? - przerwał.
- Nie widziałem, żeby wychodził. Od piątej rano sprzątałem podwórko, potem ulicę. Nie
odchodziłem od domu, bo zapowiedział się administrator.
- Czy w tym czasie parkował przed domem albo gdzieś w pobliżu jakiś samochód?
- Nie. Byłbym zauważył. Tu jest mały ruch.
- Nikt obcy się tu wtedy nie kręcił?
Przeczący ruch głowy.
- Czy do pana Gąsowskiego przychodziły dziewczyny?
- Niee... Nie widziałem, żeby z jakąś chodził. Kryć się przecie nie potrzebował. Młody
człowiek. Kawaler. Aż dziw...
- Czy pan Gąsowski w drogę się nie wybierał?
- Nic mi nie mówił. Zwykle jak wyjeżdżał na dłużej, zawiadamiał. Prosił o opiekę nad
mieszkaniem. Tak na wszelki wypadek, bo po prawdzie to spokojny dom. Nigdy się tu nic nie
zdarzyło... - W głosie dozorcy nutki żalu. - Dopiero teraz to włamanie...
Dozorca jest przekonany, że chodzi o włamanie. Korcz utwierdza go w tym mniemaniu.
- Czego tu mogli szukać włamywacze? - pyta. - Czy pan Gąsowski uchodził za człowieka
zamożnego?
- Niee. Żył nad podziw skromnie, nie ubierał się, na kobiety nie wydawał. Zawsze wracał
przed nocą. Jakby żałował na bramę! Nawet na Nowy Rok tych paru złotych poskąpił.
- Podobno dostał spadek...
- Ja o niczym nie wiem. Jakby co, powiedziałby Malinowskim. Niech pan ich rozpyta, jak
wrócą.
- Znalazłeś coś? - zwraca się Korcz do technika daktyloskopii, który pakuje do teczki
swój arsenał.
- W łazience i w kuchni są ślady linii papilarnych, najprawdopodobniej denata. W pokoju
nie ma w ogóle śladu paluchów. Nawet na klamce. Facet wytarł albo był w rękawiczkach.
Plon oględzin raczej skromny. Prawie nic. Kawałek podeszwowej gumy przy oderwanej
od podłogi blasze pod piecem. Prawdopodobne, że to sprawca zaczepił o nią obcasem. Na
podeszwach butów denata, stojących w szafie, i na tych, które miał na nogach, nie ma śladów
takiego uszkodzenia.
Czego sprawca tu szukał? - nurtuje Korcza pytanie. Spadkowych dolarów? Gąsowski
mógł je mieć przy sobie. Dlaczego spenetrował tylko biurko i regały?! Może chciał usunąć
jakieś dokumenty związane ze spadkiem? W liście Jola pisze o koncie. Oczywiście
bankowym. Walutowym czy normalnym oszczędnościowym?! Jeśli to dolarowe konto
istnieje, to hipoteza zabójstwa na tle rabunkowym odpada. Skoro dolarów nie miał przy sobie,
a złotówki i zegarek zostawiono...
- Sprawdźcie, czy Gąsowski miał konto dewizowe i oszczędnościowe - zleca po powrocie
do komendy.
Zabiera się do opracowania planu dalszych czynności. Miał go zrobić na wczoraj.
Odwlekło się. Liczył, że po oględzinach mieszkania przybędzie ustaleń. Przybyło tylko
wątpliwości.
- Idzie jak z kamienia - wzdycha zabierając się do roboty.
ROZDZIAŁ VI
Naczelnik Urzędu Miejskiego w Grodzisku, czterdziestoparoletnia pełna energii kobieta,
zasypuje Korcza pytaniami.
- Jak to się stało? Wypadek?
- Właśnie wyjaśniamy okoliczności - stwierdza Korcz.
- Cóż to za strata dla urzędu! Doskonały pracownik. Co trzeba załatwił, dopilnował. Nikt
się na niego nie skarżył. Sam pan wie, jak jest z budownictwem, ludziom trudno dogodzić.
- Czy ostatnimi czasy nie zauważyła pani u niego jakichś objawów zdenerwowania,
niepokoju?
- Niee - zdziwienie jest szczere. - Sądzi pan, że miał powody?
- Nic nie sądzę. Wyjaśniam, jak mówiłem, okoliczności jego śmierci. Czy był z kimś w
urzędzie zaprzyjaźniony?
Pani naczelnik rozkłada ręce.
- Nie wiem, doprawdy nie wiem. Nie mam czasu na interesowanie się sprawami: kto z
kim, gdzie. To trudny teren, ręce pełne roboty. Inżynier Gąsowski w biurze nie przesiadywał.
Budownictwo się stale rozwija. Domki jednorodzinne, letniskowe, budownictwo wiejskie.
Sam pan rozumie...
- Czy pracuje tu jakaś Jolanta?
Pani naczelnik patrzy na niego uważnie. Jest podekscytowana pytaniem.
- Pan sądzi, że chodzi o kobietę? No cóż, cicha woda...
- Czy jest w urzędzie pani o takim imieniu? - powtarza pytanie.
- Tak. Moja sekretarka. Ona? Niemożliwe!
- Dlaczego?
- Brzydka jak noc! Zaniedbana, nieciekawa... Jako pracownik niezastąpiona, ale jako
kobieta... - Pani naczelnik wzrusza ramionami.
Korcz nie podejmuje tematu.
- Chciałbym przejrzeć biurko pana Gąsowskiego. Czy może mi ktoś towarzyszyć?
- Pójdzie z panem moja sekretarka. Pani Jolu! - woła donośnym głosem.
Sekretarka zjawia się błyskawicznie. Mała, szczupła, gładko uczesana, w istocie nie jest
ładna, ale ma raczej ujmujący sposób bycia. Prowadzi Korcza do niewielkiego pokoju.
- To właśnie jest biurko pana Gąsowskiego - wskazuje zajmujący niemal całe
pomieszczenie mebel.
Szuflady nie są zamknięte. Korcz przegląda ich zawartość po kolei.
- Znała pani dobrze inżyniera Gąsowskiego? - pyta nie podnosząc oczu znad papierów.
- Tak jak wszyscy. Czy coś się inżynierowi stało?
- Nie żyje.
- Mój Boże! To straszne! - Jak to się stało?
- Lubiła go pani?
- Trudno powiedzieć. To nie był człowiek, który dał się lubić. Skryty, nieprzystępny,
oficjalny w sposobie bycia. Niełatwo było z nim nawiązać kontakt, ale ze mną czasem
rozmawiał.
- Opowiadał może o narzeczonej?
- O ile wiem, nie miał narzeczonej. Unikał kobiet. Czasem odnosiłam wrażenie, że miał
jakiś uraz na tym punkcie. Wiem, że chciał się wybić za wszelką cenę, ale tak, jakby mu
chodziło przede wszystkim o to, by komuś te swoje możliwości zademonstrować. Komuś, kto
go nie docenił.
- Kiedy go pani widziała ostatni raz?
- W piątek. 31 maja. Wziął delegację na cały tydzień. Planował objechać wszystkie nasze
budowy. Normalna inspekcja.
- Czy nie wydawał się pani jakiś nieswój? Podniecony czy zdenerwowany?
Pani Jola zastanawia się dłuższą chwilę.
- Tak, ma pan rację. Był raczej ożywiony w sposób niezwykły. Tak, jakby mu się coś
udało. Coś, na co długo czekał. Takie odniosłam wrażenie. Mogę się mylić - zastrzega się
kobieta.
- Czy ktoś ze znajomych odwiedzał go w urzędzie?
- Nie. Tylko interesanci. Żadnych tam telefonów. Niektórzy podkpiwali z niego, że żyje
jak zakonnik.
- A poczta? Czy ostatnimi dniami nie otrzymał jakiejś zagranicznej korespondencji?
- Nie, proszę pana. Cała korespondencja przechodzi przez moje ręce.
W szufladach biurka idealny porządek. Plany budów, teczki z rozliczeniami
materiałowymi, z zezwoleniami na budowy. Kubek, cukier, herbata. I nic osobistego.
- Pani prowadzi dziennik podawczy?
- Tak.
- Mogłaby mi pani go pokazać?
- Proszę do mnie do sekretariatu.
Przegląda uważnie dziennik. Nie, to nie ona napisała ten list - jest pewien. „Jola" ma
okrągłe drobne pismo, ta stawia litery ostre, kanciaste.
Znów niewypał. A może ten list nie do Gąsowskiego był napisany? Tylko po co by go tak
starannie przechowywał?
ROZDZIAŁ VII
- Siadaj i referuj - major Gałęza gestem wskazuje Korczowi krzesło. - Ustaliłeś kontakty
denata w krytycznym dniu?
- Jedyną osobą, która w ową krytyczną sobotę widziała go i z nim rozmawiała, jest
Barbara Malinowska. Twierdzi, że zaszła do niego tuż przed wyjazdem na urlop. O szóstej z
rana. Dzwoniła i dzwoniła, długo nie otwierał. Już chciała zrezygnować, sądząc, że może
wcześniej wyszedł do pracy - gdy podszedł do drzwi. Wyglądało, że dopiero wstał z łóżka.
Zdziwiła się: zwykle o tej porze już był na nogach. Spytała, co się stało? Wyjaśnił, że od dziś
jest na całotygodniowej delegacji i dlatego się wysypia.
Rozmawiali w przedpokoju. Malinowska pożegnała się, prosiła go o opiekę nad
mieszkaniem. Rozmowa nie trwała podobno dłużej niż dziesięć minut. O szóstej piętnaście -
jak twierdzi - odjechali. Ta podana przez, nią godzina odjazdu pokrywa się z zeznaniami
dozorcy, który w tym czasie kręcił się po podwórku. On z kolei widział Gąsowskiego ostatni
raz, gdy ten w piątek wieczorem wracał do domu.
W sobotę nikt go nie widział, pytaliśmy mieszkańców domu, kioskarkę, ekspedientki ze
sklepów zlokalizowanych na tej ulicy.
- Może zabójstwa dokonano w mieszkaniu i późną nocą usunięto zwłoki. - Gałęza opiera
o biurko splecione ręce.
- Brałem pod uwagę i taką ewentualność. Podczas oględzin mieszkania nie znaleźliśmy
śladów świadczących o przeciąganiu zwłok, nie ma też żadnych śladów walki. Jest więc
bardziej prawdopodobne, że Gąsowski zginął gdzie indziej, a później sprawca posłużył się
znalezionymi w jego kieszeni kluczami, w mechanizmie zamku nie ma śladów włamania.
- Brak śladów przeciągania zwłok czy walki o niczym nie świadczy - przerywa mu
Gałęza. - Można założyć, z dużą dozą prawdopodobieństwa, że sprawcą tego zabójstwa był
ktoś, kogo Gąsowski znał i wpuścił do mieszkania. Ten ktoś mógł bez wzbudzenia obaw
podejść do niego i znienacka zadać cios. Jeśli facet właśnie siedział w fotelu czy na tapczanie,
zwłoki nie musiały osunąć się na podłogę. Wyniesienie ich na przykład na plecach nie
pozostawiłoby żadnych uchwytnych śladów w mieszkaniu. W taki zapewne sposób zwłoki
zostały wyniesione z samochodu i odtransportowane na miejsce powieszenia. Przed tym
jeszcze sprawca mógł spokojnie przeszukać biurko i regały.
- Po co w takim razie zabierałby ze sobą klucze denata? Skoro wszystko tak precyzyjnie
obmyślił pozorując samobójstwo, klucze powinny były zostać w kieszeni denata. Brak ich
budzi podejrzenia. Wyniesienie zwłok z mieszkania ktoś by zauważył. Kamienica jest
ruchliwa.
- To nie jest argument. Nikt też przecież nie zauważył faceta, który splądrował
mieszkanie Gąsowskiego.
Korcz milczy. Gałęza mówi przekonująco, ale mimo to on jest głęboko przekonany, że
Gąsowski nie zginął w mieszkaniu. Tyle że to przekonanie jest niczym nie udokumentowane,
nie ma więc sensu podejmować dyskusji. Czas pokaże.
Gałęza też nie wraca do tematu. Chciał tylko wykazać Korczowi słabości tej wersji.
Mogło być tak, ale równie dobrze mogło być i inaczej. Podstawową sprawą jest tutaj motyw.
- Jak sądzisz, czego sprawca szukał?
- Ciągle się nad tym zastanawiam. Jest prawdopodobne, że chodziło o kradzież dolarów.
Przyjęcie tej hipotezy wyjaśnia nam pozostawienie kilku tysięcy złotych w kieszeni denata i
złotego zegarka na ręku. Pod jednym warunkiem: że dolary miał przy sobie. Sprawca zabrał
to, o co mu chodziło.
Skoro znalazł dolary przy Gąsowskim, czego jeszcze szukał w jego mieszkaniu?
Dokumentów związanych z tym spadkiem? Po co? Skoro zabił, a potem w sposób raczej
bezbłędny upozorował samobójstwo, skoro miał już w garści ów spadek, jakie znaczenie
mogła mieć dla niego dokumentacja? Nawet jeśli przyjąć, że prócz niego ktoś inny wiedział o
spadku? Bał się, że dokumentacja owa może nasunąć przypuszczenie, iż denat miał przy sobie
walutę, że zniknęła ona w sposób niewytłumaczalny, a więc w konsekwencji może wpłynąć
to na zachwianie pewności co do jego samobójczych zamiarów? W istocie zaś z samego faktu
istnienia dokumentów spadkowych nic nie wynika. Gąsowski mógł te pieniądze przed
śmiercią ofiarować, mógł okraść zwłoki przypadkowy rabuś, wyciągając portfel z kieszeni.
Reszty nie zdążył zabrać, bo go ktoś akurat spłoszył.
Rozważałem i inny wariant: już po zabójstwie sprawca nie znalazł przy Gąsowskim
dolarów, splądrował mieszkanie, w poszukiwaniu schowka. Szukając w różnych miejscach,
oderwał blachę leżącą pod piecem i o tę blachę zahaczył obcasem, pozostawiając skrawek
gumy. Możliwe, że jak zatrzymamy sprawcę, będzie to dowód świadczący o jego obecności
w mieszkaniu Gąsowskiego....
- Jak zatrzymamy sprawcę - powtarza jak echo major Gałęza z ironią. - Na razie... -
urywa.
- Na razie - stwierdza Korcz z naciskiem - sporo o nim wiemy! Siła ciosu,
prawdopodobna znajomość karate dowodzą, że jest to człowiek, raczej wysportowany,
sprawny fizycznie, ale raczej nie siłacz, skoro niosąc denata musiał przystawać. Chyba, że
przystanki te powodowała znaczna różnica wzrostu. Zna Puszczę Kampinoską. Świadczy o
tym wybór miejsca powieszenia zwłok. Ten leśny kwadrat leży z dala od szlaków
turystycznych, z dala od siedzib służby leśnej. Gdyby nie czysty przypadek, że młodzi
zbłądziwszy, właśnie tam zawędrowali, trup po paru dniach spadłby na leśne podszycie,
bruzda w wyniku szybko postępujących w tej temperaturze procesów gnilnych uległaby
zatarciu. Kto by wówczas zdołał ustalić, że stwierdzone u denata obrażenia nie powstały w
wyniku zadławienia przez powieszenie, że są poniżej bruzdy wisielczej?
Sposób zaplanowania tego zabójstwa wskazuje także na pewną znajomość medycyny
sądowej. Jest to więc człowiek mający jakieś wykształcenie medyczne albo ktoś, kto ma
znajomości w tych kręgach. Jeśli do tego dodać znajomość terenu puszczy, w stopniu
znacznie przekraczającym zasób wiadomości przeciętnego turysty, można z dużą dozą
prawdopodobieństwa założyć, że może to być były lub aktualny pracownik nadleśnictwa. To
nam ułatwia eliminację. Skoro Gąsowski obracał się w kręgu znajomych Malinowskich i
Malinowskiej opowiadał o spadku, a ona nie jest pewna, czy zatrzymała tę informację przy
sobie - sprawca może być związany z tą grupą ludzi.
Tę hipotezę potwierdza czas zabójstwa. Sprawca wybrał dzień znając zwyczaje
Gąsowskiego, wiedząc, że wziął delegację, a zatem przez cały ten tydzień jego nieobecność w
biurze nie wzbudzi niczyjego zainteresowania. Z tego punktu widzenia wyjazd Malinowskich
stanowi kolejną sprzyjającą okoliczność. Wiadomo, że skoro ich przez dłuższy czas nie
będzie, nikt inny nie zainteresuje się przedłużającą się nieobecnością Gąsowskiego. Kto mógł
wiedzieć o wyjeździe Malinowskich i delegacji Gąsowskiego? Tylko ich wspólni znajomi. W
tej grupie dokonamy sprawdzeń pod kątem tych ustaleń, o których ci mówiłem, biorąc jeszcze
pod uwagę fakt, że facet jest najprawdopodobniej właścicielem bądź użytkownikiem
jasnozielonego fiata 125p.
- Co z identyfikacją autorki listu? Czy to zresztą potrzebne. Skoro identyfikację denata
mamy już za sobą...
- Mimo to chciałbym ten wątek ciągnąć dalej mówi Korcz. - Jej identyfikacja może
ułatwić nam ustalenie kontaktów denata. Ona...
W drzwiach staje sekretarka.
- Pilny telefon do kapitana Korcza. Z Zakładu Kryminalistyki.
Korcz podnosi słuchawkę.
Wśród wyselekcjonowanych dokumentów odnaleziono ankietę napisaną ręką autorki
listu.
- Mają jej ankietę! - wyjaśnia Korcz szefowi.
- Jedź tam zaraz, później omówimy plan dalszych czynności - decyduje Gałęza.
ROZDZIAŁ VIII
Słońce świeci prosto w oczy, ale zagłębionemu w miękki fiatowski fotel Korczowi nie
chce się nawet ręki wyciągnąć, żeby spuścić samochodową przesłonę. Tak jest dobrze. Siedzi
z przymkniętymi oczyma i obmyśla „gry plan".
Zacznę od komendy. Muszą mieć już informacje o Jolancie Sannickiej. Wczoraj wysłał
teleks w tej sprawie. Zadanie raczej nieskomplikowane. Dziewczyna ma 24 lata - jak wyliczył
na podstawie ankiety - szkolę średnią skończyła w Mławie, mieszka w Mławie. Zapewne
gdzieś pracuje. Życiorys niedługi. - Wybiorę się do niej na dłuższą rozmowę - planuje,
punktując w myśli interesujące go kwestie. - Może wreszcie informacje z pierwszej ręki...
* * *
Komendant czeka już od rana. Gdy rozsiadają się wygodnie w gabinecie, sam zagaja
rozmowę.
- Przygotowaliśmy materiały. Porucznik. Gryżewski czeka z aktami w sekretariacie.
- Z aktami? - Korcz patrzy na niego ze zdumieniem. - Prowadzicie jakąś sprawę
przeciwko Sannickiej?
- Nie. Poszukujemy jej jako zaginionej od blisko dwóch miesięcy. Zgłoszenie o
zaginięciu przesłaliśmy jak zwykle do centralnej kartoteki.
- Zaginiona od dwóch miesięcy? - powtarza machinalnie Korcz, zestawiając daty. List
znaleziony przy zwłokach Gąsowskiego pisany był 3 maja. Przed miesiącem. - Kto i kiedy
powiadomił was o jej zaginięciu?
- Dane poda wam porucznik Gryżewski. Proszę wezwać do mnie porucznika - poleca,
sekretarce.
W chwilę później Gryżewski siedzi już w gabinecie z teczką na kolanach.
- Zgłoszenie wpłynęło 7 kwietnia - referuje.
- Z biura projektowego, gdzie pracuje. Po trzydniowej nieobecności przedstawiciele rady
zakładowej poszli do niej do domu sprawdzić, czy nie zachorowała. Zastali mieszkanie
zamknięte. Zrazu sądzili, że przedłużyła sobie weekend. Parę razy tak się zdarzyło. Dyrektor
patrzył na to przez palce, był w niej zadurzony. Piękna dziewczyna. Niech pan sam popatrzy -
Gryżewski podsuwa Korczowi wyjętą z akt fotografię.
Korcz ogląda odbitkę w pocztówkowym formacie. Na kolorowym zdjęciu sztywno
upozowana młoda dziewczyna. Wielkie niebieskie oczy, ocienione ciemnymi, długimi
rzęsami. Lekko odchylona do tyłu głowa pozwala ocenić nieskazitelny owal twarzy,
klasyczny kształt nosa, kapryśnie wygięte usta. Nawet ta sztuczna poza nie jest w stanie
zepsuć wrażenia.
- Śliczna - ocenia Korcz, odkładając fotografię. - Może po prostu ulotniła się z amantem?
- mówi z uśmiechem.
Porucznik odpowiada uśmiechem na uśmiech.
- Niewykluczone. Przedstawiciele rady zakładowej dopiero po sprawdzeniu w szpitalu,
rozmowach z dozorcą i innymi lokatorami zdecydowali się nas zawiadomić o jej zaginięciu.
Ustaliliśmy, że dziewczyna mieszkała sama. Z nikim w tym domu nie utrzymywała bliższych
stosunków. Ostatni raz widziano ją z rana w sobotę 2 kwietnia, wychodzącą z mieszkania z
wielką torbą turystyczną, wyładowaną po brzegi. Dozorca myślał, że wybiera się na
dwudniowy weekend. Sobota była dniem wolnym od pracy, więc wszystko wyglądało
normalnie.
- Może wyjechała do rodziny?
- Jej rodzice mają gospodarstwo we Wrocławskiem. Sprawdziliśmy przez tamtejszą
komendę: u nich się nie zjawiła. Ma także brata w Szwecji. Nie mogła wyjechać za granicę.
Nie miała paszportu.
- Przeszukaliście jej mieszkanie? Może się przeprowadziła?
- Nic na to nie wskazuje. Walizki stoją w pawlaczu. Szafa jest pełna ciuchów. W
komodzie stosy bielizny. Przeprowadziliśmy rozmowy z jej koleżankami z biura. Nic nie
wiedzą. W piątek była jak zwykle w pracy. Nie mówiła, że się gdzieś na dłużej wybiera.
- Chciałbym obejrzeć mieszkanie. U kogo są klucze?
- U nas. Zabezpieczyliśmy lokal. Możemy tam zaraz pojechać - proponuje porucznik.
Korcz zgadza się chętnie. Podjeżdżają, pod nowe bloki.
- To tutaj - mówi Gryżewski. - Dyrektor się postarał, żeby dostała mieszkanie w
pierwszej kolejności. Wprowadziła się w ubiegłym roku. To ładna kawalerka.
Kawalerka istotnie jest ładna. Ustawna. Dwudziestometrowa. Gustownie urządzona
cepeliowskimi meblami.
- Że też było ją na to stać - dziwi się Korcz. - Ile zarabiała?
Tego Gryżewski nie wie.
- Prawdopodobnie około trzech tysięcy - stwierdza. - Moja żona jest sekretarką w
urzędzie miejskim - dorzuca wyjaśniająco. - Stawki są w tych granicach.
Korcz otwiera szafę. Faktycznie pełno ciuchów. Suknie, jakieś palto. Futro. Bielizna.
Buty. Na komodzie flakony, flakoniki. Tak nie zostawia mieszkania kobieta, która opuszcza
je na stałe. Żal by jej było tych rzeczy.
- Jak była ubrana?
Gryżewski przysiada na zasłanym narzutą tapczanie, otwiera teczkę z aktami.
- Miała na sobie skórzaną kurtkę z futrzanym kołnierzem. Spódnicę w kratę i brązowe
kozaczki.
Korcz siada przy sekretarzyku. Otwiera szufladki jedną po drugiej. Wszystko
pedantycznie poukładane. Czysty blok listowy. Długopis. Paczka papieru maszynowego, jakiś
zeszyt w kratkę, a obok plik zapłaconych rachunków za mieszkanie. Korcz przegląda je
kolejno. Ostatniej wpłaty Sannicka dokonała na początku marca. W paczce rachunków tkwi
zawiadomienie nadesłane z urzędu poczt i telegrafów. Ósmego kwietnia miał się zgłosić
monter, aby zainstalować w mieszkaniu Sannickiej telefon.
Zlekceważyła takie zawiadomienie? Dziwne. - Przegląda dalej papiery. Nie ma nawet
notatnika z adresami. - Musiała go zabrać ze sobą - mruczy pod nosem.
- Tylko dlaczego nie ma żadnych listów, fotografii? Dziewczyny przechowują różne
drobiazgi na pamiątkę. Nie dziwiło was to przy oględzinach mieszkania? - pyta.
- Różnie bywa - rzuca Gryżewski w odpowiedzi. - Jedne przechowują, inne nie. Ta mogła
być inna.
- Skąd to pocztówkowe zdjęcie? Znaleźliście w mieszkaniu?
- Nie. Dała nam je koleżanka biurowa Sannickiej, Zielińska.
- To zapewne arcydzieło twórcze miejscowego fotografa?!
- Tak. Jest tu taki salon, właściciel: Stanisław Wiśniewski.
- Nie miał innych zdjęć?
- Nie sprawdzaliśmy. Po co? Skoro mamy taką dobrą fotografię?
Korcz nie odpowiada. Przegląda książki. Jest ich niewiele i niewielki wybór. Parę
powieści kryminalnych. Domowy poradnik lekarski.
- Czytaniem to ona się raczej nie trudniła - zwraca się do Gryżewskiego, który stoi przy
oknie.
Gryżewski patrzy na inspektora ze stołecznej komendy. Jest zdziwiony. - Czego on tam
szuka?
Korcz odkłada książki na miejsce. Sięga po ostatnią w tym rzędzie - poradnik lekarski.
Kartkuje go dokładnie. Poradnik jest nowy. Niemal nieużywany. Niemal, bo oto trafia na
zakładkę. Tkwi w rozdziale poświęconym ciąży i jej objawom, Przegląda rozdział, szuka
podkreśleń. Nie ma ich, za to spomiędzy kartek wysuwa się i spada na podłogę niepozorny,
złożony na pół karteluszek. Podnosi go, rozkłada. Recepta. Łacińska nazwa leku i pieczątka
lekarza ginekologa.
* * *
W pół godziny później siedzi w gabinecie lekarza.
- Panie doktorze, chciałbym wiedzieć, co to za lek? - podsuwa lekarzowi receptę.
- Daję to zwykle przy zaburzeniach związanych z pierwszym okresem ciąży - wyjaśnia
lekarz. - Pacjentka musiała skarżyć się na takie dolegliwości.
- Kiedy pan stwierdził u niej ciążę?
- Zaraz sprawdzę.
Lekarz wyciąga kartę. Sannicka Jolanta l.24.
- Była u mnie pierwszego kwietnia. Więcej się nie pokazała.
- Jak dalece zaawansowana była ciąża?
- Trzeci miesiąc.
- Czy chciała ją usunąć?
- Na ten temat nie było mowy.
Korcz wychodzi z przychodni. - A to ci niespodzianka - myśli.
ROZDZIAŁ IX
- Pani przyjaźniła się z Jolantą Sannicką?
- Przyjaźń, to za wielkie słowo. Po prostu byłyśmy ze sobą w dobrych stosunkach. - Mała
drobna brunetka przysiadła na skraju głębokiego fotela, podwinąwszy pod siebie nogi. -
Gdyby pan znał Jolę, wiedziałby pan, że ona nie potrafi przyjaźnić się z kobietami.
- Dlaczego? - Pytanie zabrzmiało naiwnie. Znał takie kobiety. Ich uroda, powodzenie,
sukcesy osobiste stawiały je poza obrębem kobiecych przyjaźni. Więc i ta...
- Jola jest bardzo ładna. Zdaje sobie z tego sprawę. Uroda ma jej zapewnić sukces.
- W sensie zamążpójścia?
- I to także. Ale przede wszystkim chce urządzić się. I to nie byle jak i nie z byle kim.
Pierwszym krokiem na tej drodze było podbicie dyrektorskiego serca. Dla niej nieważne, że
facet jest gruby, łysy i mocno starszawy. Liczy się jego stanowisko i znajomości.
- Jest z nim związana?
- Och, nie w tym sensie... To nie byłoby w jej stylu. Co najwyżej całował ją po rączkach,
a ona z miną królowej przyjmowała jego hołdy. Tańczył przed nią na dwóch łapkach.
- Zamierzała go w ten sposób skłonić do małżeństwa?
- Niee - dziewczyna się śmieje. - To nie była dla niej odpowiednia partia: dyrektor w
prowincjonalnym miasteczku! Celowała wyżej. Znacznie wyżej. Nieraz wyśmiewała się z
niego. „Niech myśli, że musi się długo starać o moje względy" - mówiła. Przyjmowała od
niego prezenty, dawała się łaskawie zapraszać na wystawne obiady i kolacje. Oczywiście nie
tutaj w Mławie. Dbała o swoją opinię. Więc woził ją do stołecznych lokali. Przedstawiał
swoim znajomym.
- Czy zależało jej na tych znajomościach?
- Bardzo. Wykorzystywała go podwójnie. W biurze miała święty spokój, udawała, że
pracuje, urywała się, kiedy chciała. Za jego pośrednictwem, zawierała znajomości, które,
liczyła, umożliwią jej wyrwanie się z tej dziury w w i e l k i ś w i a t.
- Co miała na myśli?
- Małżeństwo z kimś, jak to się mówi, nie tylko dobrze sytuowanym, ale mającym przed
sobą realne perspektywy wyjazdu na placówkę zagraniczną, oczywiście na Zachodzie. Ktoś
jej kiedyś wmówił, że mogłaby z taką urodą zrobić karierę w filmie. Potraktowała to serio.
Mówiłam, że miała wyższe aspiracje.
- Korcz wzrusza ramionami.
- Niejedna ładna dziewczyna marzy o filmie i zagranicznej karierze. Marzenia jak
marzenia, zwykle odbiegają od realnych możliwości.
- Och, pan nie zna Joli! Jest pewna siebie, konsekwentna i uparta. Potrafi dopiąć swego.
Ja wierzę w jej możliwości!
- Dlaczego właśnie panią wybrała na swoją powierniczkę?
- Czy ja wiem?! Może dlatego, że ja nie mam takich aspiracji - dziewczyna uśmiecha się
nieśmiało. - Ani tego wzięcia, ani urody. Mam pracę, którą lubię, swego chłopaka i dobrze mi
w Mławie. Nie zagrażałam jej w niczym, a każda taka dziewczyna jak Jola musi mieć kogoś,
komu może imponować. Kobieta dopiero wówczas ma poczucie, że osiągnęła sukces, gdy ten
sukces wzbudza czyjś podziw, zachwyt, uznanie, kiedy może przed kimś zabłysnąć, nawet
wtedy jeśli tym kimś jest ktoś taki jak ja. Nic nieznaczący. Jola utrzymywała w tajemnicy
swoje wypady z dyrektorem, więc nie miała przed kim pochwalić się nowymi znajomościami,
sukcesami towarzyskimi. Mława niewielkie miasto, zaraz by się rozniosło. Gdyby takie plotki
dotarły do żony dyrektora, idylla by się skończyła głośną awanturą, może rozwodem. A Jola
nie zamierzała z nim się wiązać. Chodziło jej, jak mówiłam, o nawiązywanie za jego
pośrednictwem znajomości w stolicy. Traktowała go jako punkt wyjściowy.
- Czy Sannicka miała i innych adoratorów w Mławie?
- Tak. Ale nie dbała o ich względy. Do domu nikogo nie zapraszała. Czasem dawała się
zaprosić do kawiarni czy do kina. I na tym koniec. Niektórzy szybko rezygnowali. Wybierali
mniej efektowne dziewczyny, ale za to przystępniejsze, mniej królewskie.
- Czy jest pani zorientowana w jej znajomościach pozamiejscowych?
- O tyle, o ile. Czasem wymieniała jakieś nazwiska, ale przede wszystkim interesowały ją
stanowiska nowo poznanych ludzi.
- Nie obiło się pani o uszy nazwisko Gąsowski?
- Nieee.
- A może mówiła o jakiejś znajomości z inżynierem budowlanym, który właśnie miał
otrzymać czy otrzymał spadek w zachodniej walucie?
Dziewczyna kręci głową przecząco.
- Nic o tym nie słyszałam. Kiedyś wspomniała tylko, że poznała nadzianego faceta. Może
wtedy mowa była i o walucie...
- Niech pani spróbuje sobie przypomnieć. To ważne, bardzo ważne - nalega Korcz. A nuż
chodziło o Gąsowskiego?
Dziewczyna milczy. Z uwagą wpatruje się w jakiś punkt ściany, jakby to pomagało jej w
koncentracji.
- Nazwisko Gąsowski słyszę po raz pierwszy. Od pana. Jestem tego pewna - mówi wolno.
- Natomiast ten spadek... Coś mi chodzi po głowie - pociera ręką czoło, jakby chcąc w ten
sposób przywołać pamięć minionych zdarzeń.
Korcz czeka z napięciem. - Czy jej się uda?
- To chyba było w zeszłym roku. Jola wróciła z wczasów nad morzem. Tam poznała
faceta. Opowiadała, że woził ją swoim samochodem. Spadek łączy mi się jakoś w pamięci z
tą historią... Nie mogę sobie przypomnieć dokładnie.
Gąsowski nie miał samochodu. Mógł wprawdzie pożyczyć, wynająć wóz, żeby
zaimponować dziewczynie. Malinowska twierdziła, że był skąpy, a to droga impreza.
- Czy Jola nie mówiła pani, w jakim zawodzie facet pracuje?
- Niee. Tylko, że jest znany w stolicy. Miałam wrażenie, że jej czymś zaimponował.
- Nie wie pani, czy utrzymywała z nim później stałe kontakty?
- Raczej tak. Kiedyś opowiadała, że przyjechał po nią wozem do Mławy.
- Nie mówiła, że z nim żyje?
Anna Rajewska podnosi na Korcza zdziwione oczy.
- Nie. Z tego rodzaju przeżyć mi się nie zwierzała. Sądziłam, że jest cnotliwa z
wyrachowania. Żeby podbić cenę.
- A gdyby się pani dowiedziała, że Jola jest w ciąży?! - ugryzł się w język. Chciał
powiedzieć „była". Ciąża to mógł być motyw p o z b y c i a s i ę dziewczyny.
Na twarzy Anny zaskoczenie.
- Jolanta w ciąży? Niemożliwe!? Ona by nigdy do tego nie dopuściła!
- Może chciała w ten sposób związać ze sobą faceta, którego chciała zdobyć na trwałe?
- Niemożliwe! - powtarza Anna. - Dziecko przekreśliłoby jej dalsze plany. Poza tym Jola
nie lubiła dzieci.
- Jeśliby pan miał rację - mówi po chwili zastanowienia - to jej zniknięcie można
wytłumaczyć. Chciała się pozbyć, tylko dlaczego przez tak długi okres czasu nie daje znaku
życia? To niepokojące...
Korcza także niepokoi ten fakt.
* * *
Już po rozmowie z Rajewską udało mu się znaleźć świadka - kioskarkę „Ruchu", która
widziała Sannicką wsiadającą do fiata 125p.
- Wóz prowadził mężczyzna w okularach.
Nie zwróciła jednak uwagi na tablicę rejestracyjną, nie zapamiętała nawet koloru wozu.
- Jakiś taki jasny - stwierdziła.
Korcz obszedł wszystkie sklepy zlokalizowane w pobliżu miejsca zamieszkania Jolanty.
Od sprzedawcy ze sklepu warzywno-owocowego, który znał Sannicką z widzenia, dowiedział
się, że parę razy widział dziewczynę wsiadającą do wozu tej marki zaparkowanego w pobliżu
sklepu, w zatoczce. Kiedyś nawet zauważył, że siedziała w tym fiacie z jakimś mężczyzną.
Było już ciemno, twarzy nie widział. Dostrzegł tylko duże ciemne okulary. - Podobne do
motocyklowych - oświadczył.
Te opowieści zgadzały się z wersją Rajewskiej, ale nie posunęły sprawy ani o krok.
Nadziany facet z wozem. Fiat 125p.
Tylko marka wozu kojarzy się z zabójstwem Gąsowskiego - nic więcej. Znajomy z
wczasów. Czy Gąsowski spędził w ubiegłym roku wczasy nad morzem? Należałoby to
sprawdzić...
* * *
Przed wyjazdem z Mławy Korcz rozmawiał jeszcze z dyrektorem biura projektowego.
Był przejęty i zaniepokojony, choć starał się tego nie okazywać. O swojej zaginionej
sekretarce wyrażał się w samych superlatywach.
- Opiekowałem się nią jak córką - podkreślał. - Bardzo proszę, niech pan mnie zaraz
zawiadomi, gdybyście dowiedzieli się czegoś o jej losach. Oboje z żoną czujemy się za nią
odpowiedzialni - dorzucił trochę patetycznie na zakończenie rozmowy.
Korcz zawrócił od drzwi. Spytał o nazwiska ludzi, z którymi Jola się przyjaźniła.
Dyrektor rozłożył ręce bezradnym gestem.
- Nie wiem. Dziewczyny mają różne znajomości.
- Może zwierzała się pańskiej żonie i ona mogłaby mi udzielić informacji? - zaryzykował
pytanie.
- Nie, to niemożliwe - zaprotestował dyrektor, może zbyt gwałtownie. - Niech pan mojej
żony o nic nie pyta. Jest taka przejęta ta historią, że rozmowa na ten temat mogłaby się odbić
na jej zdrowiu, zaraz pomyślę, kto by panu mógł udzielić informacji - w końcu wybąkał
nazwisko - Rajewska.
I kółko się zamknęło - pomyślał Korcz.
Rajewska wiedziała sporo o Jolancie, jej trybie życia, zamierzeniach. Sporo, ale nie
wszystko, skoro tak ją zaszokowała informacja o ciąży.
- Czy nie zna pani przypadkiem kogoś z jej rodziny? - zaszedł do dziewczyny raz jeszcze.
- Nie. Jolanta nigdy nie wspominała o rodzinie. Odniosłam wrażenie, że nie ma czym się
chwalić. Przed przyjazdem do Mławy mieszkała podobno na głuchej prowincji. Zapewne
właśnie z rodziną. Aha, mam coś jeszcze. Może to się panu przyda. W książce, którą mi Jola
pożyczyła, znalazłam jakieś notatki, coś jakby wspomnienia? Sama nie umiem dobrze tego
określić. Jest to życiorys, ale jakiś taki literacki... Może chciała spróbować swoich sił i na tym
polu?
- Może pani dać mi te notatki?
Dziewczyna kiwa głową.
- Tak. Dlatego o nich mówię. Może się panu przydadzą. Chciałabym, żeby udało się panu
odszukać Jolę. Boję się trochę o nią. A nuż coś złego się stało?
Czy jest możliwe, żeby sprawca zabójstwa Gąsowskiego usunął i Jolantę? - zastanawia
się kapitan w drodze do stolicy.
ROZDZIAŁ X
Celem podróży Korcza jest tym razem Franpol, małe miasteczko położone w
Karkonoszach, liczące zaledwie dwa tysiące mieszkańców.
Zdecydował się na wyjazd po przestudiowaniu notatek, otrzymanych od Rajewskiej.
Pisała je Sannicka. Ekspert z Zakładu Kryminalistyki rozwiał resztę wątpliwości. „Ta sama
ręka" - stwierdził.
Notatki te, kreślone nierównym, nerwowym pismem, zawierają fragmenty wspomnień z
dzieciństwa i wczesnej młodości. Są związane z Franpolem.
Istnieje jakaś szansa, że tam właśnie uda się zebrać o Sannickiej bardziej szczegółowe
informacje, a może ją samą odnaleźć? Być może wcale nie zaginęła, tylko ulotniła się na czas
ciąży? Wprawdzie funkcjonariusze dysponujący jej zdjęciem i danymi personalnymi dotąd
jakoś nie wpadli na jej ślad, choć w zasadzie sprawdzili prywatne pensjonaty, ale
niewykluczone, że zamelinowała, się właśnie we Franpolu lub w okolicy.
- Chciałbym sprawdzić osobiście - oświadczył szefowi.
Gałęza tym pomysłem nie był zachwycony.
- Po co? Jaki związek ma ta historia z zabójstwem Gąsowskiego? Dziewczyna zaginęła
dwa miesiące wcześniej. Uczepiłeś się tej sprawy, trochę jak rzep psiego ogona. Nawet jeśli
uda ci się ją odnaleźć, najprawdopodobniej okaże się, że nie tylko z Gąsowskim była
związana. Nie wiadomo, czy w ogóle ten list pisała do niego! Gąsowski miał na imię Andrzej,
nie Stanisław. Ale jeśli nawet pisała do niego i żyła z nim, raczej nie widywali się ostatnio.
Inaczej nie pisałaby listów. A skoro tak, jej informacje o Gąsowskim pochodzą sprzed dwóch
miesięcy. Czy zresztą mają one jakąkolwiek wartość z naszego punktu widzenia? Nie
widywali się często, bo ona stale mieszkała w Mławie, więc cóż może wiedzieć o jego
kontaktach czy znajomościach? Ten „nadziany facet z samochodem", o którym mówiła jej
koleżanka, to na pewno nie on. Gdyby nawet założyć, że to jego poznała podczas
zeszłorocznego urlopu, to wówczas wcale nadziany nie był. Sprawa spadku wypłynęła przed
miesiącem, a więc już po zaginięciu Joli. Posuwając się daleko w domysłach, to możemy
założyć, że przekazał jej pieniądze albo upoważnił ją do ich podjęcia ze swojej książeczki czy
hasłowego konta. I co z tego? Owszem, trzeba to wszystko sprawdzić, czy jednak musisz tam
osobiście jechać? Nie wystarczy ci informacja z tamtejszej komendy?
- Utknęliśmy w martwym punkcie - argumentował Korcz. - Jak dotąd nie udało się
odtworzyć kontaktów Gąsowskiego w krytycznym dniu. Nic nie wiemy o jego znajomościach
spoza grona znajomych Malinowskich. Tę grupę sprawdziliśmy dokładnie. Nic nie wyszło. Z
ich raczej zgodnych zeznań wynika, że Gąsowski nawet tych nielicznych znajomości nie
pielęgnował. Bywał u Malinowskich i razem z nimi u ich znajomych. Kontakty raczej
okazjonalne. Z kolegami z urzędu był na stopie oficjalnej. Zresztą w biurze nie przesiadywał
stale, wyjeżdżał bowiem często na budowy. W sprawie tego zagranicznego, spadku nic nie
ustaliliśmy. W MSZ-cie nie wiedzą o takiej sprawie. Może dostał bezpośrednio tylko
wiadomość, a walutę przelano na konto? W PKO nic nie wpłynęło na jego nazwisko. Może
otrzymał te kwoty za czyimś pośrednictwem. Z rączki do rączki. Ale jak to ustalić? W tej
sytuacji informacje uzyskane od Sannickiej pomogą ukierunkować śledztwo.
Ostatecznie Gałęza dał się przekonać.
* * *
Miasteczko tonie w zieleni - białe domki, przycupnięte u podnóża gór, z dała wyglądają
jak zabawki.
Jeśli uda mi się wykroić trochę wolnego czasu, wybiorę się w góry - obiecuje sobie Korcz
wchodząc do komisariatu.
Komendant już czeka. Przyjazd inspektora z samej stolicy stanowi tu wydarzenie. Jest
więc trochę niespokojny, czy aby jego ludzie czegoś nie poszkapili, zbierając informacje. Ich
raporty leżą już na biurku.
Korcz przerzuca je szybko.
- Nie widzę tu informacji o Sannickiej - Zwraca się do komendanta.
- To jakieś nieporozumienie - komendant unosi głowę znad podpisywanych właśnie
papierów. - Nie ma i nigdy nie było na naszym terenie rodziny o tym nazwisku - stwierdza. -
Znam wszystkich - dorzuca wyjaśniająco. - Jestem tu dwadzieścia lat
- Nie zna pan takiej dziewczyny? - Korcz podsuwa mu zdjęcie.
Komendant przygląda się uważnie.
- Podobna do Janki Niemczyńskiej. Mieszkały na naszym terenie trzy dziewczyny,
przyjaciółki, Niemczyńska była z nich najstarsza i chyba najbrzydsza. A jednak jej najlepiej
się powiodło. Wyszła za mąż za lekarza z Warszawy i z nim wyjechała. Jej przyjaciółek,
Ligoniówny i Adamskiej, też nie ma we Franpolu. Jedna jeszcze studiuje w Poznaniu, druga
pracuje w hucie śląskiej. Ustaliliśmy ich aktualne adresy.
Zaczyna od Niemczyńskich. - Skoro komendant twierdził, że podobna, to może
Niemczyńska przyjeżdżając do Mławy zmieniła nazwisko na Sannicka?
Niemczyński jest w restauracji. Jego żona, starsza, tęgawa kobieta, której Korcz
przedstawia się jako dawny znajomy córki, przyjmuje go serdecznie.
- Janka od kilku lat nie mieszka z nami, jest w Warszawie - wyjaśnia. Pięć lat temu
wyszła za mąż. To znany lekarz, Stanisław Jabłkowski. Poznali się na wczasach. Coś w
miesiąc później był ich ślub. Zaraz po ślubie zabrał ją do stolicy. Za posagowe pieniądze
Janki kupili willę na Mokotowie. Dobrze im się powodzi. On jest wziętym lekarzem, a i Janci
się poszczęściło. Mój brat przed wojną wyemigrował do Ameryki, dorobił się majątku.
Niedawno umarł i wszystko zapisał Jance. Pojechała odebrać spadek. Pisała, że stara się o
paszport.
Znów spadek.
- Czy dawno do państwa pisała? - przerywa Korcz zwierzenia.
- Dwa albo i trzy miesiące temu. Teraz nie pisze, bo pewnie już wyjechała. Chce pan
przeczytać? - Wyciąga paczkę listów ze starej dębowej komody. Przegląda jeden za drugim.
- To będzie ten, ostatni - wyjmuje z koperty arkusik listowego papieru zapisany drobnym,
niewyraźnym pismem.
- Widzi pan, tu pisze o spadku: „Dostałam wiadomość przez naszą ambasadę, że wuj
umarł i zostawił spadek. Staram się o paszport. Jak tylko wrócę, dam wam znać, co i jak" -
kładzie list na stole.
Korcz wpatruje się uważnie w leżący na stole arkusik. Nie ten charakter pisma - jest
pewny.
Udając, że grzebie w kieszeni w poszukiwaniu papierosów, wyrzuca na stół jej zawartość
- razem ze zdjęciem Sannickiej.
Zdjęcie zsuwa się na kolana Niemczyńskiej. Ta podnosi je, ogląda.
- To pańska dziewczyna? - pyta z zainteresowaniem. - Ładna. Podobna do mojej Janki.
Zaraz panu pokażę ich zdjęcia ślubne. Chce pan obejrzeć?
Korcz zgadza się chętnie.
Kobieta wyciąga z komody album.
- Niech pan przejrzy - podsuwa gościowi - ja zrobię herbatę.
Korcz przegląda kartę po karcie. Na zdjęciach urobionych pod jeden strychulec jest
najpierw dziecko, potem dziewczynka, a wreszcie kobieta. W otoczeniu rodziców, rodziny,
rówieśniczek, razem z mężem... Mąż, przystojny mężczyzna o sępiej, pochmurnej twarzy, w
dobrze skrojonym czarnym garniturze, stoi obok przytulonej do niego blondynki. - Jest
istotnie pewne podobieństwo między nią a Sannicką, ale gdzie jej tam do Sannickiej! -
konstatuje w duchu.
Pyta o przyjaciółki Janki, jej dawnych adoratorów.
- Obie wyjechały - Ligoniówna kończy studia w Poznaniu. Adamska pracuje w hucie w
Zabrzu. Janek Śliwiński, znał go pan pewnie, ożenił się niedawno z Kluskówną, a Antek
Zieliński jest inżynierem w Kozienicach.
Korcz słucha uważnie. Nazwiska się powtarzają, powtarzają się opisane w notatkach
epizody. Skąd ta zbieżność?!
ROZDZIAŁ XI
- No i widzisz, okazało się, że miałem rację. - Gałęza nie odmawia sobie satysfakcji
wytknięcia Korczowi bezsensownego uporu. - Mówiłem ci, że twoja wyprawa nic nam nie da.
Zmarnowany czas!
Andrzej Korcz słucha jednym uchem. Jest przygotowany na tę reprymendę. Fakt, efekty
mniej niż nikłe. Czy jednak zmarnowany czas? Jeszcze raz sumuje w myślach rezultaty
spotkań, rozmów, ustaleń. O Sannickiej nikt we Franpolu nie słyszał. Nazwisko, zdjęcia
pokazywane mimochodem różnym ludziom nie budziły najmniejszych skojarzeń, prócz
owego, nieznacznego zresztą, podobieństwa do Niemczyńskiej-Jabłkowskiej. Tyle że owe
życiorysowe wspominki pisane ręką Sannickiej pokrywały się z życiorysem dziewczyny,
która w ocenie franpolskiej opinii publicznej zrobiła karierę wychodząc za mąż za
warszawskiego lekarza.
Po wysłuchaniu ocen, opinii i opowieści odrzucił pierwotną wersję, że być może
Sannicka funkcjonowała w Mławie pod przybranym nazwiskiem. Zaczęła się natomiast
rysować możliwość, że obie kobiety po prostu się znały. Skądże inaczej, Jolanta znałaby
wydarzenia czy nazwiska? Pod tym kątem zaplanował dalsze czynności. Czy aby szef zechce
je zaakceptować?
- Jakie to ma znaczenie dla wyjaśnienia sprawy zabójstwa Gąsowskiego? - zagrzmiał
szef, odsuwając od siebie plan śledztwa.
- Nie wiem - odparł szczerze. - Jest to ślad, a może cień śladu, który może nas
doprowadzić...
- Dokąd? - przerywa mu zwierzchnik. - Do ustalenia znajomości Sannickiej. I cóż z tego
wynika? Dziewczyny tego pokroju miewają mnóstwo najróżniejszych znajomości i
kontaktów: Jak dotąd nie widzę związku miedzy zaginięciem Sannickiej a śmiercią
Gąsowskiego, nie dysponujesz faktami wskazującymi na te związki. Sannicka interesuje nas
jako źródło informacji o Gąsowskim, i to tylko wówczas, jeśli przyjąć twoją, niczym jak
dotąd niepotwierdzoną hipotezę, że list Sannickiej znaleziony przy Gąsowskim był do niego
adresowany.
Korcz milczy. Czeka, aż szef skończy swój monolog. Jego racje są przekonywające, ale...
- Jakże inaczej chcesz dotrzeć do tego źródła informacji, jeśli nie drogą badania
wszystkich kontaktów Sannickiej? O tym, że Sannicka żyje, świadczy list datowany 3 maja.
Gdzieś się zamelinowała. Być może chce w ten sposób ukryć ciążę lub pozbyć się dziecka
zaraz po jego urodzeniu, dla nas zresztą istotne znaczenie mają nie powody, dla których się
ulotniła, ale jej odnalezienie. Niepodobna, żeby zerwała wszystkie znajomości. Trzeba więc te
znajomości ustalić.
- Dobrze. Akceptuję - mruczy szef. - Sprawdzaj. Jak dalej w tym tempie będziesz
pracować...
Korcz nie słyszy dalszego ciągu komentarza. Jest już za drzwiami. Puff oddycha z ulgą.
Ważne, że się zgodził.
Wydaje polecenie zebrania informacji o Niemczyńskiej. Chce nimi dysponować przed
zaplanowaną rozmową.
Raz jeszcze przegląda dokumentację w sprawie Gąsowskiego. Może jest jakiś inny ślad,
który przeoczył? Dlaczego w krytyczną sobotę włożył odświętny garnitur? Malinowska
twierdziła, że miał tylko dwa ubrania. Zgadzało się. Używany na co dzień garnitur wisiał w
szafie. Dlaczego ubrał się w ten wyjściowy właśnie w sobotę? Wybierał się z wizytą? Z
samego rana? A może jakieś spotkanie w sprawie spadku? Sannicka pisze o koncie, z którego
podjęła pieniądze. Kazał sprawdzić w bankach na terenie całego kraju. Bez rezultatu -
Gąsowski nie miał konta walutowego na swoje nazwisko ani na nazwisko Sannickiej. Musiał
mieć oszczędności. Zarabiał dobrze, nawet bardzo dobrze. Żył nad podziw skromnie. Nie
lokował gotówki w wartościowych rzeczach. W jego mieszkaniu nie znaleziono nic, co
można by określić jako lokatę. Najprawdopodobniej więc - ocenia Korcz otworzył sobie
konto hasłowe. Jak do niego dotrzeć nie znając hasła? Co z tym spadkiem? A jeśli owa
opowieść o spadku miała służyć zatajeniu jakiejś nielegalnej transakcji walutowej, wyjaśniać,
skąd wziął owe dolary? Wówczas mógł mieć przy sobie całą harmonię dolarów i tło
rabunkowe zabójstwa miałoby uzasadnienie. Nader prawdopodobne.
Jest i inny wariant - rozumuje: - może szedł dokonać rozliczenia ze wspólnikiem czy
wspólnikami i oni właśnie... W owym umówionym miejscu pozbyli się faceta, zagarniając dla
siebie całą dolę. Musieli być z góry przygotowani na taką ewentualność, wiedzieć o delegacji,
którą wziął Gąsowski na okres tygodnia. To była gwarancja bezpieczeństwa.
Kto jeszcze mógł wiedzieć o wyjeździe Malinowskich i o owej delegacji? Trzeba
sprawdzić wszystkie telefony i nazwiska z notatnika Gąsowskiego. Może w piątek z kimś się
umówił? Z kimś, kto dysponował samochodem. Być może zielonym fiatem 125p. Samochód
- „znak szczególny"? Korcz zna z własnej praktyki wypadki, gdy sprawca albo sprawcy
właśnie dla zatarcia śladów kradli samochód, by nim przewieźć nielegalny towar lub zwłoki,
a potem porzucali wóz i szukaj wiatru w polu.
Trzeba jeszcze poszperać w środowisku waluciarzy - decyduje. - Ale znów waluciarze i
mokra, robota?! Czy ja przypadkiem nie gonię w piętkę?
ROZDZIAŁ XII
Korcz z trudem odnajduje willę Jabłkowskich. Cofnięta w głąb, jakby wciśnięta między
dwa domy, osłonięta lipami, odgrodzona od ulicy siatką obrośniętą dzikim winem - jest
niemal niewidoczna z zewnątrz. Nawet tabliczkę z numerem zakryły przed okiem.
przechodnia pędy winorośli.
Furtka jest uchylona. Korcz wchodzi do ogródka. Wchodzi i staje jak przymurowany.
Wokół - rozcięty betonowym, prowadzącym do willi chodnikiem - barwny kobierzec z
kwiatów i kwitnących krzewów. Dawno już nie widział takiej orgii barw. - Muszą mieć chyba
ogrodnika - myśli. Informacje, zebrane o Janinie Niemczyńskiej-Jabłkowskiej pokrywały się
z tymi, które zdobył we Franpolu. Jabłkowska od pięciu lat mieszka z mężem w Warszawie.
Jabłkowski nabył tę willę za jej posagowe pieniądze. Oboje Niemczyńscy dali jedynaczce na
nową drogę życia ciepłą rączką półtora miliona złotych. „Bodaj to mieć tatusia restauratora" -
westchnął jeden z podkomendnych Korcza.
Sam Jabłkowski, jak wynika z uzyskanych informacji, przyczynił się wydatnie do
pomnożenia wspólnego dobra. Wzięty lekarz ginekolog, pracuje w przychodni
specjalistycznej, jest konsultantem w paru szpitalach, a ponadto przyjmuje w domu, w tejże
willi, trzy razy w tygodniu. W poczekalni zwykle bywa tłok, a pacjentki zapisują się na
prywatne wizyty z blisko miesięcznym wyprzedzeniem.
Powodzenie przyciąga ludzi, toteż oboje Jabłkowscy mają szerokie znajomości. Są
wszędzie mile widziani, zapraszani. Często robią przyjęcia u siebie. Janina Jabłkowska nie
pracuje, zajmuje się domem, a właściwie wydaje polecenia gosposi i dochodzącej. „Ona nie
może się przemęczać, ma słabe zdrowie" - opowiadała Korczowi we Franpolu jej matka.
Jabłkowska rzeczywiście często choruje, wciąż się leczy, co najmniej raz w roku wyjeżdża do
sanatorium. Choroba nie należy do urojonych. Prócz gośćca ma bowiem wadę serca. Gościec
spowodował skrzywienie kręgosłupa, ograniczenie ruchomości stawów, wpływa na stałe
pogarszanie się stanu serca.
Z wywiadu wynika, że stosunki między Stanisławem Jabłkowskim, a jego połowicą nie
są najlepsze. Jemu zbrzydło stałe kwękanie żony. Znalazł więc szybko odskocznię,
zachowując jakie takie pozory. Ona z kolei ma świadomość, że zbrzydła, postarzała się, więc
jest zazdrosna o każdą młodszą i ładniejszą. Kontroluje go nawet w szpitalu, zjawiając się
nieoczekiwanie. Stało się to nawet tematem szpitalnych dowcipów. Doktor wściekł się i
zażądał, by żona przestała przychodzić do niego do pracy. Kategoryczność ta pobudziła z
kolei jej podejrzliwość i niemal nie było dnia bez awantur. Wszystko jednak ucichło, gdy
przyszła wiadomość o spadku. Jabłkowski zmienił się, stał się czułym, troskliwym mężem.
Zaczął przesiadywać w domu lub wychodził na miasto razem z żoną. Na tydzień przed
wyjazdem do USA wywiózł ją na wieś, żeby odpoczęła i nabrała sił do długiej podróży.
Stamtąd odwiózł ją własnym samochodem na lotnisko.
Janina Jabłkowska wyjechała w pierwszych dniach kwietnia i jak dotąd nie wróciła.
Rozmowę z nią na temat Jolanty Sannickiej trzeba więc odłożyć, być może, na dłuższy czas.
Ale niewykluczone, że mąż coś wie o charakterze tej znajomości.
Korcz zamierzał właśnie wybrać się do niego z prośbą o interesujące go informacje, gdy
nieoczekiwanie otrzymał teleks z mławskiej komendy.
Oto porucznik Gryżewski dowiedział się od jednej z pracownic apteki, że pierwszego lub
drugiego kwietnia Sannicka prosiła ją o zrealizowanie recepty wystawionej przez
warszawskiego lekarza. Poprosił więc farmaceutkę o odszukanie, recepty. Odnaleziono dwie
takie recepty. Lekarzem, który je wystawił, był Stanisław Jabłkowski.
Korcz ucieszył się z tej informacji. Miał już drugi punkt zaczepienia w rozmowie z
lekarzem.
* * *
- Doktor już czeka. - Starsza pani w nieskazitelnie białym fartuszku, zapewne gosposia,
prowadzi Korcza do gabinetu pana domu.
Kapitan obrzuca spojrzeniem wnętrze gabinetu. Gdańskie, ciężkie, rzeźbione meble,
głębokie fotele obite skórą. Ściana zastawiona regałami.
Gospodarz na widok Korcza podnosi się z fotela.
- Proszę, niech pan się rozgości, panie kapitanie - zaprasza, gestem ręki wskazując fotel. -
Czego się pan napije?
- Jeśli można, poproszę o kawę.
- Co do kawy? - lekarz przysuwa do stolika mały dębowy barek na kółkach zastawiony
butelkami koniaków różnych marek.
Korcz waha się. Przy koniaku lepiej się rozmawia. Swobodniej. A jemu właśnie na takiej
rozmowie zależy.
- Proszę o armagnaca. Dba pan o gości - mówi z uśmiechem.
- Staropolskie prawa gościnności - lekarz odpowiada uśmiechem na uśmiech.
Uśmiech ten jest tylko ruchem warg. Nie rozjaśnia skupionej, nieruchomej twarzy. Nie
ściera z niej wyrazu surowości. - Co pana do mnie sprowadza, kapitanie? Czym mogę panu
służyć? - pyta zawodowo uprzejmym tonera, gdy gosposia, postawiwszy przed gościem kawę,
opuszcza gabinet.
- Interesuje mnie jedna z pańskich pacjentek, a może znajomych - zagaja Korcz.
- Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa - zastrzega się lekarz.
- Nie chodzi o sprawy związane z tą tajemnicą. Historia choroby mnie raczej nie ciekawi.
Interesuje mnie osoba - rzuca Korcz wyjaśniająco. - Chciałbym po prostu dowiedzieć się, czy
leczyła się u pana pani Jolanta Sannicka z Mławy?
- Jolanta Sannicka? - Jabłkowski powtarza nazwisko. - Pan powiedział, że z Mławy? -
mówi z namysłem. - Nie przypominam sobie. Ale, wie pan, jak się ma tyle pacjentek -
dorzuca wyjaśniająco.
- Tę raczej nie trudno zapamiętać - kapitan wyjmuje zdjęcie.
Jabłkowski z nieruchomą twarzą patrzy na fotografię.
- Śliczna dziewczyna - mówi spokojnie, zwracając zdjęcie Korczowi. - Twarz wydaje mi
się znajoma. Ale nazwisko jest mi obce.
- Więc nie leczyła się u pana?
- Zaraz sprawdzimy. - Naciska dzwonek.
W drzwiach zjawia się błyskawicznie gosposia.
- Proszę mi przynieść z kartoteki skorowidz na literę „S" - poleca.
W chwilę później podsuwa przyniesioną przez gosposię szufladkę.
- Proszę, niech pan sam przejrzy. W kartotece są tylko dane personalne pacjentek.
Korcz wolno przegląda karty. - Nie ma jej w kartotece - jest niemal pewny. - Jabłkowski
wyraźnie chce, żebym się o tym sam przekonał. Dlaczego mu na tym zależy? Czyżby miał
coś do ukrycia?
- Na jakiej podstawie sądził pan, że ta pani właśnie u mnie się leczyła? - pyta Jabłkowski.
- Skoro wystawił pan recepty na jej nazwisko?!
- Ech, recepty - machnięcie ręką, półuśmiech. - My, lekarze, niekiedy świadczymy takie
usługi grzecznościowo znajomym, znajomym znajomych... Nieraz ktoś prosi o wystawienie
recepty na czyjeś nazwisko. Tego się nie rejestruje. Owszem, trochę to nieformalne,
niezgodne z przepisami, ale skoro wiadomo, że lek nie jest z gatunku trucizn, że nie należy do
leków specjalistycznych to... sam pan rozumie...
- Twarz Sannickiej wydaje się panu znajoma, musiał ją więc pan gdzieś przedtem widzieć
- wraca Korcz do interesującego go tematu. - Może w szpitalu na oddziale, a może u
wspólnych znajomych? Może to któraś z koleżanek pańskiej żony?
- Możliwe. Żona od czasu do czasu prosi o jakieś recepty dla swoich koleżanek.
- Czy może pan ją poprosić tutaj? Chciałbym tę sprawę wyjaśnić.
- Niestety, wyjechała za granicę. Chyba po jej powrocie...
- Kiedy wraca?
- Doprawdy trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Niedawno pisała, że formalności
związane ze sprawą, którą tam załatwia, przeciągają się. Chce nawet, bym przyjechał pomóc
jej w tym wszystkim. Wie pan, żona jest osobą chorą, nieprzyzwyczajoną do samodzielnego
załatwiania spraw. Najpierw załatwiali je za nią rodzice, a później ja. Zawsze chciałem jej
oszczędzać wysiłków. Byle co ją męczy. Pisze, że znowu fatalnie się czuje. Niewykluczone,
że w tej sytuacji będę zmuszony służyć jej pomocą. Czy coś jeszcze, kapitanie?
- Nie, dziękuję. To wszystko.
- Gdyby pan jeszcze kiedykolwiek czegoś potrzebował, zawsze służę - uprzejmy skłon
głowy.
Jabłkowski odprowadza gościa do hallu. Korcz żegna się, bierze czapkę. W hallu na
stoliku pod lustrem leżą duże, ciemne okulary.
ROZDZIAŁ XIII
- To chyba gdzieś tutaj. Zatrzymaj. Muszę się dokładniej rozejrzeć.
Korcz wyskakuje z szoferki. Droga się nagle urywa, przechodzi w teren rozmiękły, zryty
spychaczami, pocięty koleinami żłobionymi przez, ciężarówki. - Jak jechać dalej? Nie bardzo
wiadomo. Iść piechotą? Którędy? - Dostrzega wąski pasek. Ścieżka. Wchodzi i staje jak
przymurowany. Nogi grzęzną w glinie. Próbuje je wyciągnąć. Udaje mu się wyrwać jedną, ale
w skarpetce. But pozostał w błocie. Stojąc na jednej nodze, schyla się po zgubę. Traci
równowagę.
Ekipa wraz z kierowcą zrazu biernie obserwuje ekwilibrystyczne wysiłki kapitana.
Dopiero gdy ten, trzymając w ręku bryłę oblepioną gliną, zaczyna im dawać rozpaczliwe
znaki, kierowca wyciąga spod siedzenia pompkę, wyskakuje z nią z wozu i podaje - jak linę
tonącemu. Tyle, że nie tą stroną. Korcz chwyta pompkę za rączkę, rączka się wyciąga, kapitan
znów traci równowagę. Już, już wydaje się, upadnie na plecy, gdy kierowca nagłym ruchem
pociąga go ku sobie. Chwila i Korcz jest już na utwardzonej drodze.
- Uff - oddycha z ulgą. - Tędy nie pójdziemy - oświadcza stanowczo. Wycofaj - poleca
kierowcy. - Zawracamy. Musi być inny dojazd.
Nysa rusza. Objeżdża teren budowy. Zatrzymują się przed jakimś baraczkiem, koło
którego kręci się grupa ludzi.
- Jak dojechać do rozwalonego dziś domu, tam, gdzie znaleziono zwłoki? - Korcz
wychyla głowę przez okno.
- Jeszcze prosto. Dwieście metrów dalej trzeba zjechać w prawo, na boczną drogę.
Zobaczycie ścianę rozwalonej posesji. To będzie tam - wyjaśnia jeden z robotników.
Skręcają we wskazanym miejscu. Boczna droga, na pierwszy rzut oka wydaje się mało
zachęcająca. A może wóz ugrzęźnie? Ale nie ma rady, trzeba ryzykować. Na licznych
wybojach nysa podskakuje, szarpie, silnik wyje, ale Korcz nauczony doświadczeniem nie
proponuje, by dojść piechotą. Siedzi w szoferce ze zmarszczonymi brwiami i usiłuje oczyścić
oblepione gliną buty. Gazeta jednak nie nadaje się do tego celu. Trzeba by skrobać nożem.
Więc ze zrezygnowaną miną wkłada buty na nogi.
Posesję już widać. Istotnie, została z niej tylko jedna ściana. Pod tą ścianą grupa w
milicyjnych mundurach. Jak drogowskaz.
Podjeżdżają jeszcze bliżej. Funkcjonariusze rozstępują się przed karetką milicyjną. Na nią
właśnie czekali. Korcz podchodzi do obstawionego przez nich miejsca.
Tuż obok rozwalonych przez spychacz płytkich fundamentów - leżą zwłoki ludzkie w
stanie rozkładu, w butwiejącej damskiej odzieży.
Błyska flesz. Fotograf robi zdjęcia, technik zabiera się do szkicu sytuacyjnego. Korcz
czekając, aż skończą tę część oględzin - rozmawia z kierownikiem budowy.
- Przygotowujemy teren pod budowę osiedla - wyjaśnia kierownik. - Spychaczem
rozwaliliśmy drewniak, odsłaniając płytkie fundamenty. Operator koparki łyżką wybierał.
stąd cegły. Za którymś tam razem zauważył, że łyżka uniosła razem z gruzem jakiś podłużny
przedmiot. Zatrzymał koparkę. Zawołał mnie. Robotnicy przenieśli ten pakunek pod ścianę,
tu właśnie leży. Gdy rozwinęliśmy dywan, znaleźliśmy zwłoki. Zaraz zawiadomiłem milicję
w Ursusie. Kazali wstrzymać roboty i czekać na przyjazd ekipy.
- Wybierałem gruz. Zauważyłem, że łyżka uniosła do góry jakiś dziwny przedmiot -
wyjaśnia z kolei operator. Zatrzymałem koparkę, pobiegłem po kierownika. Niedobrze mi się
zrobiło, gdy zobaczyłem „to” z bliska.
- W którym miejscu wówczas wybierał pan gruz?
Operator podchodzi do płytkiego, zasypanego kawałkami cegieł wykopu.
- O, właśnie tutaj - wskazuje ręką na część wykopu tuż przy stojącej jeszcze ścianie.
Teraz do wykopu schodzi cała ekipa. Fotografują. Centymetr po centymetrze badają dno.
Odrzucają kawałki cegieł. Pod gruzem znajdują damski pantofel. Znów zdjęcie. Technik
oznacza to miejsce na szkicu.
- Zwłoki zostały zakopane w piwnicy, tuż pod szczytową ścianą budynku. Szukajcie dalej
pod tą ścianą - pokazuje Korcz. Trzeba by przekopać jeszcze parę metrów. Może coś się
znajdzie...
Polecenie zostaje wykonane. Kilka uderzeń łopat i w pobliżu miejsca odkrycia zwłok leży
damska torebka. Jest uwalana ziemią, ale dobrze zachowana. Korcz ostrożnie otwiera ją,
zagląda do środka. Portmonetka, skórzany portfel i jakieś drobiazgi.
Na zbadanie jej zawartości będzie czas później. Na razie trzeba dokończyć oględzin,
przesłuchać paru świadków. - Ależ, cholera, mam szczęście - myśli. - Z jedną sprawą nie
mogę się uporać, a tu druga, chyba nie lepsza. Szef mi ją wlepi. W wydziale brak ludzi. Jeden
chory, dwóch na urlopie. Gdybym dziś z rana nie przyszedł do komendy... Pech. A właśnie na
dziś zaplanowałem sobie wyjaśnianie dodatkowych okoliczności w sprawie Gąsowskiego.
Wyjdą z tego nici. Z samym protokołem z tych oględzin będzie mnóstwo roboty...
Karetka pogotowia zabiera zwłoki do Zakładu Medycyny Sądowej, technicy kończą
oględziny. Nysa wraca do komendy.
* * *
Teraz, już u siebie, Korcz dokonuje oględzin zawartości torebki. Puderniczka, grzebień,
drobne pieniądze. Dokumenty. Trochę zbutwiałe, ale jeszcze w nie najgorszym stanie.
Ostrożnie otwiera okładkę dowodu osobistego. Otwiera i dębieje, rzuciwszy okiem na
wypisane nazwisko: Jolanta Sannicka.
Jeszcze mu się wierzyć nie chce. Przeciera oczy. Ale oczy go nie zawodzą. Czarno na
białym wypisane. I wiek się zgadza. - Trzeciego maja pisała list - przebiega mu przez myśl. -
Zwłoki mają ponad miesiąc. Na oko. Więc... Zginęła przed napisaniem listu? Była w ciąży.
Czyżby to był motyw?
Łączy się z Zakładem Medycyny Sądowej. Dowiaduje się, kto i kiedy wykona tę sekcję.
Wypadło na znajomego anatomopatologa. Jak to dobrze! - myśli wykręcając jego numer.
- Czy nie mógłbyś natychmiast zrobić tej sekcji? - pyta.
- Coś ty zwariował?! Wytrzymaj do jutra. Jutro z samego rana zabieram się do tej roboty.
Masz jakieś podejrzenia co do przyczyny zgonu?
- Nie. Wiem tylko, że była w ciąży. Przetelefonuj mi potem wyniki sekcji. Ogromnie mi
na tym zależy.
- Dobrze.
Sannicka! Ależ nieoczekiwany zbieg okoliczności. Czyja to posesja? Trzeba natychmiast
wyjaśnić.
* * *
Nikt z ekipy przygotowującej teren pod budowę osiedla spółdzielni mieszkaniowej w
Ursusie, nie orientuje się, czyje posesje kazano im rozbierać. Tę informację może mieć tylko
inwestor - spółdzielnia. Decyduje się jechać do inwestora.
Radca prawny spółdzielni właśnie wychodzi z pracy. Jest wściekły, że go Korcz
zatrzymuje. Właśnie, był z kimś umówiony. Z ociąganiem wyjmuje akta z biurka.
- Tam było kilku wywłaszczanych. O którą z posesji panu chodzi?
- Ba, żebym, to ja wiedział! - wzdycha Korcz. Mogę tylko spróbować określić miejsce.
To z kolei nic nie mówi radcy. On nie dysponuje planami terenu - ma tylko akta spraw o
wywłaszczenie.
- Nic nie mogę panu poradzić - rozkłada ręce. Jednocześnie nie może ukryć zadowolenia.
Nie będzie musiał tu ślęczeć.
Po dłuższych telefonicznych poszukiwaniach Korczowi udaje się ściągnąć do biura
inżyniera nadzorującego budowę. Ten znów ma plany, ale nie wie, w jakiej kolejności
rozbierano domy. Decyzje zapadły jakoś niespodziewanie. Czyj miano rozbierać właśnie
dziś?
- Nie byłem na budowie. Miałem inną robotę - tłumaczy. Zresztą, mnie nazwiska byłych
właścicieli nie interesują, to urząd miejski.
Telefony. Telefony. Telefony. Nikt nic nie wie. Wreszcie udaje się skojarzyć posesję z
nazwiskiem właściciela. Roman Jaguszko.
- Adres, aktualny adres - niecierpliwi się Korcz.
- Odrowąża 21. To jest na Bródnie. Nowe osiedle.
- Odrowąża 21 - Korcz rzuca adres kierowcy.
ROZDZIAŁ XIV
- Skończyłeś wreszcie? Masz już wreszcie wyniki? - Korcz dzwoni do lekarza.
- Skończyłem w tej chwili. Jeszcze nie zdążyłem rąk umyć.
- Mów prędzej - w głosie Korcza nutka ponaglenia.
- Zwłoki dwudziestokilkuletniej kobiety w stanie nieco zahamowanego rozkładu.
Owinięcie zwłok dywanem z włókien syntetycznych nieco ten rozkład opóźniło. Czas zgonu
trudno określić precyzyjnie. Około dwóch miesięcy, więc pierwsze dni kwietnia.
- Nie mylisz się? Dwa miesiące?!
- Jak dotąd nie zdarzyło mi się omylić w takich sytuacjach.
- Przyczyna zgonu?
- Otóż to. Nie ustaliłem przyczyny zgonu. Obrażeń mogących spowodować zgon nie
stwierdziłem. Zabezpieczyłem oczywiście narządy do badań chemicznych. Ale na wyniki
musisz poczekać. I nie zdadzą się na nic alarmy telefoniczne.
- Czy w chwili zgonu była w ciąży?
- Nie. Z całą pewnością nie.
Korcz odkłada słuchawkę: Anatomopatolog zabił mu ćwieka, usunęła ciążę?
Po odnalezieniu zwłok i ich identyfikacji przypuszczał zrazu, że może to być zabójstwo
na tle szantażu. Sannicka - wiedział - za wszelką cenę chciała się urządzić. W tym celu
nawiązywała coraz to nowe znajomości w poszukiwaniu człowieka, który otworzy przed nią
drzwi do kariery. Znalazła kogoś takiego. Przynajmniej tak opowiadała Rajewskiej. Ten ktoś
w jej ocenie mógł zrealizować jej marzenia. Był „nadziany" - tak go określiła. Jest
prawdopodobne, że z nim żyła, zanim zaszła w ciążę, że chciała go w ten sposób silniej ze
sobą związać. Uniemożliwić odwrót. Jeśli facet miał rodzinę i całą tę historię traktował
„przygodowo", jeśli wymagania dziewczyny zagrażały jego karierze i więzom rodzinnym...
Nader prawdopodobny motyw. Korcz znał takie wypadki z dotychczasowej praktyki. Jak
dotrzeć do faceta, jak ustalić jego tożsamość? Wiadomo tylko, że przyjeżdżał do niej
samochodem marki „Fiat 125p", jasnym. I tyle. Twarzy nikt nie widział. Tylko ciemne
okulary...
Czy możliwe, żeby to był Gąsowski? Po namyśle tę możliwość odrzucił. Ani „nadziany",
ani na stanowisku, które stwarza dziewczynie możliwości kariery zagranicznej. Tylko ten
spadek... Ale nic, ona raczej mierzyła wyżej. Gąsowskiego, na wszelki wypadek, mogła
trzymać w spiżarce. Musiało chodzić o kogoś innego. Ciąża dziewczyny nie stwarzała
Gąsowskiemu żadnych problemów, żadnego zagrożenia. Był kawalerem. Mógł się żenić.
Gdyby nie chciał, co najwyżej płaciłby alimenty. Ujawnienie całej historii nie mogłoby mu
zaszkodzić w pracy. Wręcz odwrotnie. Przydałoby mu blasku w oczach całego biura.
Wzbudziłby zainteresowanie. „Popatrz, popatrz, kto by to pomyślał?! Cicha woda. Taką
dziewczynę zdobyć?" To się liczy.
Ale przecież to Jolanta pisała ten czuły list. Na jego przyjazd czekała? Więc zależało jej
na nim. Zamierzała się z nim związać na stałe. Czy jednak ten list napisała do niego? Imię się
nie zgadza. I na dodatek data: 3 maja, w miesiąc po jej śmierci? Sfałszowana data albo list
został rzeczywiście napisany trzeciego maja, ale... ubiegłego roku?! Że też na ten pomysł
wcześniej nie wpadłem? - wyrzuca sam sobie. - Trzeba zrobić ocenę listu pod tym kątem.
Wyciąga z szuflady czysty papier. Formułuje kolejno pytania dla zakładu kryminalistyki.
Jak dawno list został napisany? Czy data nie została podrobiona? Kiedy wyprodukowano ten
gatunek papieru?
Odnosi list na maszyny.
- To bardzo pilne - mówi wychodząc.
A jeśli nie Gąsowski, to kto? Jest możliwy inny wariant. Sannicka mogła, dajmy na to,
dogadać się z tym swoim facetem i w wyniku tej rozmowy zdecydowali, że usunie ciążę.
Podczas zabiegu mógł nastąpić krwotok i w efekcie - zgon.
Wówczas na ciele nie byłoby śladów obrażeń. Lekarz, który by przeprowadził taki
zabieg, chcąc uniknąć konsekwencji karnych, mógł usunąć zwłoki w taki właśnie sposób.
Gdzie Sannicka mogła robić ten zabieg? W Mławie? Małe miasteczko. Jeden lekarz
ginekolog. Wszyscy się znają i wszystko o sobie wiedzą. Musiało jej zależeć na utrzymaniu
tajemnicy. Przypadkowe spotkanie, czyjś długi język. Łatwo mogło się roznieść.
Najprawdopodobniej - rozumuje wybrała się do Warszawy. Stolica zapewnia
anonimowość. Dbała przecież o swoją opinię. Dbała - tak, a jednak zwróciła się do
miejscowego lekarza. Może myślała, że to całkiem inne dolegliwości? To wydaje się
prawdopodobne. Więcej się przecież u niego nie zjawiła. Na karcie chorobowej jest zapisana
tylko jedna wizyta. Potem zmieniła lekarza!
Jej znajomość z Niemczyńską-Jabłkowską, recepty otrzymane od jej męża wskazują, że
właśnie tutaj mogła szukać pomocy i porady. Jest też prawdopodobne, że tamta skierowała ją
na zabieg do własnego męża, lub, po naradzie z nim - do jakiegoś jego kolegi po fachu. Ale w
takiej sytuacji Jabłkowski powinien wiedzieć, co się z Jolantą stało. Może wiedział. Wyraźnie
był zaskoczony, gdy padło to nazwisko. Chciał to zaskoczenie ukryć i stąd rzekome trudności
z przypomnieniem sobie nazwiska dziewczyny.
Udostępnił mi kartotekę po to, żebym sam się przekonał, iż nie figuruje w niej Sannicka.
A jeśli to jemu zabieg się nie udał? Trzeba było wywieźć gdzieś zwłoki? Czy on właśnie
wywoziłby je poza obręb własnej willi, czy owijałby je w dywan, którego brak gosposia
mogła łatwo zauważyć?!
- Popytaj dyskretnie gosposię Jabłkowskich, czy z domu doktorostwa nie zginął jakiś
dywan? Dowiedz się, czy zabiegi przerywania ciąży robi doktor w domu, czy też wynajmuje
na ten cel jakiś inny lokal - poleca jednemu z wywiadowców.
Ten drugi wariant - nieudany zabieg - wydaje mu się nader prawdopodobny. I wszystko
pasuje: data stwierdzenia ciąży, data zaginięcia, okres, w którym nastąpił zgon. Pasuje
wszystko oprócz tego listu. Bogiem a prawdą, list do niczego nie pasuje. Po co Gąsowski tak
go starannie ukrył?
Nie ma innej nici łączącej sprawę zabójstwa Gąsowskiego ze sprawą Sannickiej. Czy ja
na siłę nie szukam związków między nimi? A jeśli szef ma rację i te związki naprawdę nie
istnieją?
Teraz mam już dwie sprawy. Jakbym je sobie wypukał na zamówienie - uśmiecha się do
siebie. Patrzy na zegarek. Czternasta. O tej porze będzie już w domu właściciel posesji.
Wczoraj go nie zastał. Dowiedział się od sąsiadów, że wyjechał pod Warszawę i wróci dziś na
drugą. - Najwyższy czas - decyduje.
Zbiegającego po schodach kapitana zatrzymuje jeden z wywiadowców.
- Mamy informację, że niejaka Zofia Knutek z Mławy właśnie wróciła z zagranicy!
- No i co z tego? - pyta Korcz.
- Opowiadała sąsiadkom, że we Francji spotkała Sannicką.
- Kiedy to miało być... i gdzie?
Tydzień temu. W Paryżu.
Korcz wzrusza ramionami.
- Coś się pewnie babie poplątało. Zmaterializowała się nam denatka! - wybucha
śmiechem.
* * *
Z komendy na ulicę Odrowąża jest kawał drogi. Korcz jest na miejscu około pół do
trzeciej.
Żeby tylko znów nie zdążył gdzieś się ulotnić - wzdycha, dzwoniąc do mieszkania.
Gospodarz jest w domu. Otwiera. Jest zdziwiony, ale nie przestraszony wizytą
funkcjonariusza milicji.
- Panie Jaguszko - zaczyna Korcz, bez dłuższych wstępów - na pańskiej posesji w Ursusie
znaleziono wczoraj zwłoki kobiety. Czyje zwłoki pan tam ukrył?!
Jaguszko, starszy mężczyzna o nalanej czerwonej twarzy, robi się purpurowy. Otwiera
usta i spazmatycznie łapie powietrze. Jakby się dusił.
- Na mojej posesji - powtarza jękliwym głosem. - O Boże... to dlatego...
- Co dlatego?
- Dlatego tak tanio mi ją sprzedali. Oszukali. Wrobili mnie - niemal płacze. Nie dość, że
wywłaszczenie... jeszcze i to... Oni wiedzieli... O budowie też pewnie wiedzieli... Dlatego tak
się spieszyli. Niech pan poczeka, kapitanie, niech pan mnie nie aresztuje. Zaraz panu coś
pokażę. Nie dam się wrobić... - rzuca się do biurka, zaczyna w nim grzebać obiema rękoma,
wyrzucając papiery na podłogę. Pot perli mu się na czole.
Korcz czeka cierpliwie.
Wreszcie Jaguszko wyciąga jakieś papiery.
- Jest, niech pan sam spojrzy! - wciska mu w rękę akt notarialny.
Korcz rzuca okiem. Umowa kupna-sprzedaży domu, zawarta w styczniu. Pokwitowanie
wpłaty 310 tys. zł. Wystawione na nazwisko Jaguszki. I data wprowadzenia go w posiadanie
posesji - 3 lutego. Sprzedający - Korcz oczom nie wierzy - Janina Niemczyńska-Jabłkowska.
ROZDZIAŁ XV
Korcz znów wchodzi przez furtkę willi na Ursynowskiej. Tym razem jest z ekipą mającą
przeszukać mieszkanie Jabłkowskich.
Jaguszko - w strachu o własną skórę - szczegółowo opowiedział o okolicznościach
nabycia posesji w Ursusie. Poszukiwał niedrogiego domu z dużym placem pod Warszawą.
Chciał tam zbudować szklarnię. Z przeznaczeniem na kwiaty. Wpadło mu do ręki ogłoszenie
Jabłowskich. Zadzwonił pod numer telefonu wskazany w ogłoszeniu i umówił się z
właścicielką posesji, Jabłkowską, żeby obejrzeć obiekt.
Spodobał mu się. Wprawdzie stary dom - drewniak niewiele już był wart, ale plac, 4 tys.
metrów kwadratowych odpowiadał Jaguszce. Wymarzone miejsce na szklarnię. I tanio.
Właścicielka chciała jak najszybciej doprowadzić tę transakcję do skutku, ze względu na
wyjazd za granicę. Urząd Miejski w Ursusie zrezygnował z prawa pierwokupu. Akt
notarialny został spisany w styczniu. Potem jakoś długo jak twierdzi Jaguszko - trwało
wprowadzenie go w posiadanie. Jabłkowska załatwiła to dopiero w lutym.
Właściciel, jak wynikało z jego zeznań, do domu w Ursusie nie zdążył się wprowadzić.
Zamierzał go zresztą zburzyć w przyszłości i postawić nowy. Pokazał Korczowi swoje
plany. Na razie zagospodarowywał po mału teren posesji. Nic podejrzanego w tym okresie nie
zauważył, ale - jak, twierdził - skoro tylko czasami dojeżdżał, nie nocował, nietrudno było
bez zwrócenia jego uwagi przywieźć i zakopać tam zwłoki, komuś, kto znał ten teren, rozkład
domu i piwnicy. - Niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że ludźmi znającymi wszystkie
zakamarki mogli być tylko byli właściciele.
Owe już nie aluzje, ale właściwie stwierdzenia, mogły być oczywiście wynikiem pretensji
Jaguszki do byłych właścicieli, którzy narazili go na kłopoty związane z wywłaszczeniem i na
straty z tego tytułu.
Domniemania owe nie były jednak pozbawione sensu. - Na pomysł ukrycia zwłok
Sannickiej na tym terenie - oceniał Korcz - mógł wpaść tylko ktoś znający tu wszystkie
zakamarki, ktoś, kto wiedział, że nowy właściciel w domu nie mieszka, że dojeżdża
nieregularnie, że wieczorem i w nocy nikogo nie ma na terenie posesji, i że z tej racji można
tu się dostać bezpiecznie bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi. Tym kimś mogli być tylko
właściciele posesji znający każdy kąt - albo ich dobrzy znajomi czy sąsiedzi.
Jaguszko był poza podejrzeniami. Nie znał Sannickiej. Jabłkowskich poznał dopiero
podczas oględzin posesji. Nie było między nimi żadnych innych związków, poza transakcją
kupna-sprzedaży. Nie miał więc motywu zabójstwa. - Powodów do współdziałania z nimi.
Jabłkowscy znali Sannicką. Świadczyły o tym napisane ręką Jolanty notatki zawierające
epizody z życiorysu Jabłkowskiej, wystawione przez Jabłkowskiego recepty na jej nazwisko.
Wydawało się nader prawdopodobne, że właśnie do Jabłkowskich zwróciła się o pomoc w
usunięciu ciąży, że tej pomocy jej udzielili, że zmarła w wyniku nieudanego zabiegu i zwłoki
jej zakopano na terenie sprzedanej posesji.
Jabłkowscy wiedzieli, że nowy właściciel zamierzał budować nowy dom i szklarnię, ale
stary, drewniany dom miał mu nadal służyć jako magazyn. Z tego punktu widzenia, miejsce
ukrycia zwłok było więc zabezpieczone.
Niespodziewanie jednak, w związku z uchwałą o rozbudowie fabryki traktorów w
Ursusie zapadła decyzja o przejęciu tych terenów pod zabudowę osiedlową. Był to jedyny
uzbrojony teren nadający się do szybkiej realizacji tych planów.
Czas zgonu Sannickiej pokrywał się mniej więcej z datą jej zaginięcia. Mniej więcej
także w tym samym okresie Jabłkowska wyjechała za granicę. Mógł to być wprawdzie
przypadkowy zbieg okoliczności, niewykluczone jednak, że została ona wtajemniczona w
całą sprawę i że chciała pomóc mężowi w zatarciu śladów, w wywiezieniu i ukryciu zwłok.
Jedno było dziwne: dlaczego w tym samym miejscu zakopali torbę z dokumentami
umożliwiającymi ustalenie tożsamości Sannickiej? Przez niedopatrzenie? Zapewne działali w
popłochu, w panice, bojąc się, żeby historia nie wyszła na jaw i nie zniszczyła kariery
Jabłkowskiego. Chodziło zapewne głównie o to, by w domu nie został najmniejszy ślad
obecności Sannickiej, nawet w postaci popiołu ze spalonych, papierów, żeby nie zwrócić
uwagi gosposi.
Gosposia o niczym nie wiedziała. W początkach kwietnia dostała od państwa trzydniowy
urlop. Przez te trzy dni była na wsi u rodziny, pod Wrocławiem. Dokładnej daty nie
pamiętała, ale stwierdziła, że był to okres, w którym pani wyjechała za granicę, i po powrocie
do pracy już jej nie zastała. Datę ustalili bez trudu. Jabłkowska wyjechała 3 kwietnia. W
sobotę. - Wszystko więc musiało zdarzyć się - rozumuje Korcz - pod nieobecność gosposi. -
Gosposia wiedziała, że pan niekiedy dokonuje różnych zabiegów w domu, ale nie słyszała,
żeby mu się jakiś zabieg nie udał. Sannickiej raczej nie widziała, zdjęcie „narzeczonej kolegi"
obejrzała bowiem bez zainteresowania i skojarzeń.
W tej sytuacji przeszukanie willi Jabłkowskich stawało się niezbędne. I oto Korcz ma
przed sobą to niemiłe raczej zadanie.
* * *
Gospodarz jest w domu, w swoim gabinecie.
- Widzę, że pan, panie kapitanie, ma wciąż do mnie interesy - zaczyna z uśmiechem na
widok Korcza.
Uśmiech gaśnie, gdy Korcz podaje mu podpisany przez prokuratora nakaz rewizji.
- Dlaczego? Na jakiej podstawie? Jestem o coś podejrzany? - marszczy brwi.
- Na terenie posesji, która należała do pańskiej żony i została przez nią sprzedana,
znaleźliśmy zwłoki kobiety. W tej sytuacji, sam pan rozumie...
- Cóż ja mam z tym wspólnego? - Jabłkowski próbuje protestować. - Posesję
sprzedaliśmy w styczniu.
Korczowi wydaje się, że lekarz lekko pobladł, ale może to zasłony rzucają taki cień.
- Zwłoki są w rozkładzie, niepodobna dokładnie określić czasu zgonu, a więc nie można
też stwierdzić, czy stało się to przed, czy po dokonaniu tej transakcji stwierdza, obserwując
reakcję tamtego.
Twarz lekarza jest nieruchoma.
- No, cóż, w tej sytuacji muszę się zgodzić - mówi spokojnie. Czy mam panów
oprowadzić po domu? - ofiaruje swoje usługi.
ROZDZIAŁ XVI
Oczekiwanie się przedłuża. Prokurator jest wciąż zajęty.
- Przesłuchuje od samego rana - informuje Korcza sekretarka wydziału. - Lada moment
skończy, bo o jedenastej jest odprawa u szefa.
Ów „lada moment" przeciąga się. Minęła jedenasta, przesłuchanie wciąż trwa.
Korcz czeka cierpliwie. Musi dziś porozumieć się z prokuratorem w sprawie
aresztowania Jabłkowskiego i ponownego przeszukania willi na Ursynowskiej.
Plon pierwszego przeszukania zrazu wydawał się nikły. Zakwestionowali dwa listy.
Jeden z nich w nierozpieczętowanej kopercie, zaadresowany do Janiny Jabłkowskiej, w
pensjonacie „Small House" w San Francisco, został zwrócony nadawcy w czerwcu z
adnotacją „adresat wyjechał w nieznanym kierunku".
W kopercie tkwił list Jabłkowskiego napisany do żony, zawiadamiający ją o podjętych
staraniach paszportowych i ewentualnym terminie przyjazdu. Ten termin Jabłkowski
uzależniał od załatwienia niektórych pilnych spraw. Przewidywał jednak, że uda mu się
wyjechać w ciągu najbliższych dwóch miesięcy. List był pełen czułości. Zawierał także
konkretne dyspozycje przelania spadkowych pieniędzy na konto w szwajcarskim. banku.
Drugi list nadszedł 19 maja z San Francisco. Był adresowany na maszynie, podpisany
„twoja Janka". Jako nadawca figurowała Janina Jabłkowska. Korcza zbulwersowała nie treść
listu, zawierająca różne mało ważne informacje, lecz charakter pisma. Rzut oka - nie miał
wątpliwości: list pisała Sannicka!
Wyciągnął wniosek paszportowy Jabłkowskiej, a także wypełnioną odręcznie ankietę
oraz notarialną umowę kupna-sprzedaży, pod którą figurował jej podpis.
* * *
- Te wszystkie dokumenty wraz z zakwestionowanym listem, wysłałem do ekspertyzy
porównawczej. Będzie to materiał dowodowy w sprawie o zabójstwo Janiny Jabłkowskiej -
referuje prokuratorowi, gdy tamten, skończywszy wreszcie przesłuchanie, prosi Korcza do
swego gabinetu.
- Po przeczytaniu listu od żony, który napisany został ręką Sannickiej, zrozumiałem, że
znalezione na terenie posesji zwłoki, zidentyfikowane zrazu jako ciało Sannickiej, są w
idiocie zwłokami Jabłkowskiej.
- Czy można udowodnić tę hipotezę?
- Jabłkowska leczyła się u specjalisty reumatologa na gościec stawowy, który
spowodował u niej wyraźne zmiany w kręgosłupie. Ściągnąłem dokumentację rentgenowską
obrazującą te zmiany. Identyczne zmiany zażyciowe stwierdził anatomopatolog podczas
sekcji zwłok. Kazałem ponadto zrobić zdjęcie rentgenowskie zwłok. Zdjęcia pokrywają się w
szczegółach. Możemy zrobić jeszcze superprojekcję czaszki...
- Wystarczy, wystarczy, skąd w takim razie pomyłka w identyfikacji?
- Ciało było w stanie rozkładu - tłumaczył się Korcz. - Zgadzał się wzrost, kolor włosów.
Obie kobiety były blondynkami, mniej więcej tego samego wzrostu i podobnej budowy.
Ojciec Sannickiej, jej koleżanki, wszyscy byli pod wrażeniem jej śmierci i w kostnicy
rozpoznali nie tyle jej ciało, ile ciuchy, w które była ubrana.
- Jak to?
- Zarówno ubranie, jak i dywan, w który owinięte zostało ciało, należały do Sannickiej.
Dywan, jak stwierdzono, leżał u niej w mieszkaniu, koło tapczanu. Kupiła go w sklepie
meblowym w Mławie. Sprawdziłem i tę informację. Podczas ponownych oględzin mieszkania
Sannickiej, znaleźliśmy na podłodze mikroślady włókien. Ekspert stwierdził, że pochodzą one
z dowodowego dywanu. Wszystko to dowodzi - ciągnął Korcz - współudziału Sannickiej w
tym zabójstwie. Jabłkowskiego poznała prawdopodobnie na wczasach nad morzem. Okazało
się, że mieszkał w tym samym domu wczasowym. On to więc był tym „nadzianym facetem",
który woził ją fiatem 125p. Urlop stał się początkiem zażyłej znajomości. Jabłkowski często
przyjeżdżał do Mławy po Sannicką. Zrozumiałe, że Jabłkowski nie afiszował się z tą
znajomością. Nigdzie się razem nie pokazywali, skoro żaden ze świadków nie widział jego
twarzy. Zapamiętano tylko markę wozu i ciemne okulary kierowcy. Widziałem u niego takie
same!
- Zamiar zabójstwa Jabłkowskiej powstał zapewne po wiadomości o spadku?
- Tak. Częścią tego planu musiało być uznanie Sannickiej za zaginioną, tak jak i
zakopanie zwłok Jabłkowskiej ubranych w rzeczy Jolanty, owiniętych w przywieziony z
mieszkania Sannickiej dywan, pozostawienie przy zwłokach jej dokumentów... Na wszelki
wypadek. Gdyby ciało kiedykolwiek odkryto, nikt nie miałby wątpliwości, co do jej
tożsamości. I w ten sposób sprawa jej zaginięcia i poszukiwań zostałaby definitywnie
zamknięta. Nie byłoby żadnych śladów ani związków z Jabłkowskimi.
Wydaje mi się też prawdopodobne, że trzeciego kwietnia, w chwili, gdy Jolanta
wylatywała do Stanów z paszportem Jabłkowskiej, by odebrać jej spadek, Jabłkowska już nie
żyła. Nie jest wykluczone, że oboje zakopali trupa, w nocy z drugiego na trzeciego kwietnia.
Gosposia dostała wolne na trzy dni wracała czwartego rano. Sądzę, że wszystko się rozegrało
w ciągu tych trzech dni.
I jeszcze jedno. Trzeba ustalić, w jaki sposób pozbyli się Jabłkowskiej oraz wyjaśnić inne
szczegóły, ale myślę, że to już zrobimy po zatrzymaniu Jabłkowskiego. Uważasz chyba mój
wniosek za uzasadniony?
- Tak. Oczywiście. W tej sytuacji... - prokurator podpisuje nakazy.
- Masz - podsuwa je Korczowi. - Działaj. Ja porozumiem się z szefem w sprawie wniosku
o ekstradycję Sannickiej jako podejrzanej o współudział w tym zabójstwie. Gorzej będzie z
jej odszukaniem... Wyjechała z San Francisco. Poczta zwróciła adresowany do niej list.
- Jej sąsiadka, niejaka Knutek z Mławy, twierdzi, że spotkała ją w Paryżu. Przyznaję, że
początkowo zbagatelizowałem tę wiadomość, ale teraz przesłuchałem ją osobiście.
Oświadczyła mi, że widziała Jolantę w pobliżu Łuku Triumfalnego. Knutkowa zaczepiła ją
pierwsza, „Co pani tu robi?" spytała. Sannicka, jak twierdzi, nie odpowiedziała. Odwróciła się
tyłem i wmieszała w tłum. Nie chciała być zapewne rozpoznana. To zrozumiałe. Myślę, że
nie chciałaby spotkać i Jabłkowskiego. Pisał do niej na znany adres i złożył wniosek
paszportowy na wyjazd do Stanów. Skoro jednak wyjechała z San Francisco, nie uprzedzając
go o tym? Znaczy to, że podjąwszy pieniądze, prysnęła, zostawiając go na lodzie. Czuła się
pewnie. On przecież nie może jej nic zrobić, nie demaskując sam siebie!
- Myślę, że „pozdrowienia z Paryża" skłonią go do szczerości.
- Ja też tak sądzę - mówi wolno prokurator.
- Czy Jabłkowski nadal szykuje się do wyjazdu?
Szuka po cichu amatora na kupno willi.
- Nie może jej sprzedać bez zgody żony. Ta nieruchomość jest wspólną własnością
obojga.
- Może sprzedać. Ma pełnomocnictwo notarialne, umożliwiające mu dysponowanie
majątkiem ruchomym i nieruchomym żony. Masz tu odpis. Odszukałem to w notariacie. -
Korcz wyciąga papier z teczki. - Na tej podstawie wprowadził Jaguszkę w posiadanie posesji
w Ursusie...
- Nie najgorzej to wszystko zaplanował - rzuca prokurator. - A jednak wpadł. Oni zawsze
są przekonani, że obmyślili zbrodnię doskonałą. Ale powiedz mi jeszcze, jakim cudem list od
Sannickiej podpisany jej imieniem znalazł się w posiadaniu Gąsowskiego? Wyjaśniłeś to?
Korcz wzdycha.
- Wciąż się nad tym głowię. Może znaleziona przy Gąsowskim zapalniczka nie była jego
własnością?
ROZDZIAŁ XVII
- Właściwie nie bardzo rozumiem, dlaczego chciałeś ponownie przeszukać willę na
Ursynowskiej? - Zaprzyjaźniony z Korczem dziennikarz skrzętnie notuje opowiadaną przez
kapitana historię. - Skoro za pierwszym razem nie znaleźliście nic prócz tych listów?
Uważałeś, że rewizja zrobiona była niezbyt dokładnie?!
- Nie. To nie to. Za pierwszym razem przeszukanie robiliśmy pod innym kątem. Na
posesji, którą sprzedała Jabłkowska, znaleziono zwłoki zaginionej Sannickiej. Podejrzewałem
wówczas - jak ci już mówiłem - że jej śmierć mogła być wynikiem nieudanego zabiegu
przerwania ciąży i wykrwawienia, a Jabłkowski przy pomocy żony wywiózł i ukrył zwłoki.
Inna skala odpowiedzialności. Sam rozumiesz. W tej sytuacji szukaliśmy dowodów
świadczących o pobycie Sannickiej u Jabłkowskich, materiałów potwierdzających ich
wzajemne kontakty itp.
Później sytuacja się zmieniła. Stało się jasne, że popełniono zabójstwo z premedytacją, z
chęci zysku. Skoncentrowaliśmy się więc na poszukiwaniach i zabezpieczeniu śladów, bądź
mikrośladów, które mogły powstać np. przy przewożeniu zwłok samochodem.
- No i co? Udało się?
- Jeszcze jak! W wewnętrznej kieszeni marynarki Jabłkowskiego znaleźliśmy kserokopię
listu Sannickiej z trzeciego maja. Tego, którego oryginał tkwił w zapalniczce znalezionej przy
trupie Gąsowskiego! Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że ten list musiał być
skierowany nie do Gąsowskiego, ale do Jabłkowskiego. On miał przecież na imię Stanisław!
Wcześniej na to nie wpadłem, bo z uporem maniaka trzymałem się innej hipotezy.
- Jakim cudem list od Sannickiej znalazł się w posiadaniu Gąsowskiego i dlaczego
Gąsowski ukrył go tak starannie? Wiedział o zabójstwie Jabłkowskiej?!
- List jak dotąd był jedynym ogniwem łączącym obie sprawy. Na razie przesłuchiwanie
Jabłkowskiego na tę okoliczność nie miało sensu. Zatrzymany nie przyznawał się do niczego.
Żądał konfrontacji z żoną. Był pewien, że nie zdołamy mu niczego udowodnić. Przesłuchanie
bez przedstawienia mu dowodów nie dało, w jego przypadku, pożądanych rezultatów.
- A w sprawie o zabójstwo Jabłkowskiej mieliście już dowody?
- Wystarczające, by go aresztować pod tym zarzutem, ale nie na tyle mocne, by go
skłonić do szczerości. Nie dysponowaliśmy jeszcze wówczas wynikami badań chemicznych
organów wewnętrznych. Dopiero w wyniku tych badań stwierdzono zatrucie pestycydami, z
grupy fosforoorganicznej, to środki służące do ochrony roślin, ogrodnik trzymał je w garażu
razem z innymi preparatami tego typu. Ale to wciąż tylko poszlaki. Otrucie trzeba było
udowodnić.
Najbardziej owocne z tego punktu widzenia okazały się wyniki szczegółowych oględzin
jasnozielonego fiata Jabłkowskich. Zabezpieczyliśmy i przekazaliśmy do badań różne
mikrowłókna odkryte w bagażniku. Jedne z nich udało się zidentyfikować jako pochodzące z
dywanu Sannickiej, inne z jej odzieży. Pochodzenia ciemnogranatowych włókienek nie udało
się ustalić z powodu braku materiału porównawczego. I dopiero wówczas nastąpiło to
skojarzenie: przecież to Gąsowski miał na sobie ciemnogranatowe ubranie.
- Czyżby to znaczyło, że i jego zwłoki transportował Jabłkowski w swoim bagażniku?
- Prosiłem o ekspertyzę porównawczą. Jednocześnie inny ekspert, również na nasz
wniosek, sprawdzał, czy odkryty ślad opony koło leśnej przecinki można zidentyfikować jako
ślad opony wozu Jabłkowskiego. Chemicy porównywali zabezpieczone podczas oględzin w
Kampinosie drobinki zielonego lakieru z lakierem fiata będącego własnością Jabłkowskiego.
Wyniki badań potwierdziły moją hipotezę. Z opinii ekspertów wynikało jednoznacznie,
że badane mikrowłókna pochodzą z ubrania Gąsowskiego, że odkryte na leśnym podłożu
drobinki lakieru mają identyczny skład chemiczny, jak lakier, którym pokryta została
karoseria fiata 125p, że ślad opony pozostawiony w lesie pochodzi z jednej z opon wozu
Jabłkowskiego. Skoro można było dowieść, że zwłoki Gąsowskiego zostały przewiezione do
Kampinosu w bagażniku fiata 125, nasuwał się dalszy logiczny wniosek, że Jabłkowski był
sprawcą i tego zabójstwa, że to on wiózł zwłoki Gąsowskiego. Tę tezę trzeba było jeszcze
uzasadnić dowodowo.
- Jabłkowski mógł przecież stwierdzić, że krytycznego dnia skradziono mu samochód, że
go komuś pożyczył.
- Tak. W tej sytuacji przekazaliśmy do kolejnej ekspertyzy obuwie Jabłkowskiego.
Opowiadałem ci już, że w splądrowanym mieszkaniu Gąsowskiego odkryliśmy skrawek
podeszwowej gumy na oderwanej od podłogi blasze?
- Tak. Opowiadałeś też, że obuwie Gąsowskiego nie nosiło śladów takiego uszkodzenia.
- Ten kawałek gumy był dowodem, pasował idealnie do uszkodzenia podeszwy w bucie
Jabłkowskiego. Widać nie dostrzegł tego naddarcia, skoro nie zniszczył butów. Był to dowód,
że to on splądrował mieszkanie Gąsowskiego, a więc był sprawcą zabójstwa!
- Czy splądrować mieszkanie mógł tylko sprawca zabójstwa? Na jakiej podstawie tak
twierdzisz?
- Tylko sprawca zabójstwa mógł dysponować kluczami denata. Zamek nie nosi śladów
włamania.
- Czego szukał Jabłkowski w mieszkaniu denata?
- Właśnie, oryginału listu od Joli! Kserokopię tego listu dał mu Gąsowski jako dowód, że
posiada oryginał. List był dowodem, świadczącym, że Sannicka żyje, jest za granicą zamiast
Jabłkowskiej, że to ona w zmowie z Jabłkowskim podjęła należny tamtej spadek. Tym
samym nasuwał podejrzenia co do losu Jabłkowskiej. Jabłkowski musiał go odzyskać! Skoro
nie znalazł go w portfelu denata, zabrał mu klucze i przeszukał mieszkanie. Nie przyszło mu
na myśl, że list może być ukryty w zapalniczce.
- Czy wiecie już, w jaki sposób Gąsowski dowiedział się o zabójstwie Jabłkowskiej? Z
Jabłkowskim nie miał chyba kontaktów. Znał może Sannicką?
- Widział ją raz! Przypadkiem raczej. Miał natomiast kontakt z Jabłkowskim. Nie był to
kontakt typu towarzyskiego. Gąsowski był inżynierem budowlanym. Chodziło o usługi
zawodowe.
- W jakich okolicznościach ci dwaj ludzie się ze sobą zetknęli?
- Jaguszko zeznał, że przy oglądaniu posesji w Ursusie towarzyszył mu znajomy jego
znajomych. Okazało się, że to był inżynier Andrzej Gąsowski. Jako specjalista miał ocenić
wartość posesji, jej przydatność dla jego celów, Jaguszki.
- I tam właśnie, w Ursusie, zetknęli się po raz pierwszy?
- Tak. I to wszyscy czworo. Jabłkowski przyjechał z żoną, a Jaguszko z Gąsowskim. Po
ocenie Gąsowskiego Jaguszko zdecydował się na kupno tej nieruchomości i któregoś dnia,
gdy debatowali razem nad możliwościami przeróbki starego domu, poprosił Gąsowskiego, by
zaszedł do Jabłkowskiego po plany budynków. Gąsowski dostarczył mu te plany, był więc u
Jabłkowskich, na początku kwietnia. I wtedy właśnie widział Jolę, która wystąpiła w roli
żony, nie wiedząc, że nieoczekiwany gość poznał już prawdziwą Jabłkowską podczas
oględzin posesji, że ta wówczas wspomniała o nieoczekiwanym spadku i wyjeździe za
granicę.
- Jak wpadł mu w ręce list Joli?
- Tego się nie dowiemy. Jabłkowski nie wie, a Gąsowski nie żyje.
Gąsowski - jak zeznał Jabłkowski - zjawił się u doktora w maju z kserokopią listu Jolanty
i zażądał miliona w zamian za oryginał listu i milczenie.
Przeczytam ci fragment wyjaśnień Jabłkowskiego:
„Jola, zapewne przez zapomnienie, podpisała list swoim imieniem, zamiast imieniem
żony. Ta jej nieuwaga mogła mnie drogo kosztować. Przeraziłem się. Chciałem zyskać na
czasie. Oświadczyłem mu, że na razie nie dysponuję taką kwotą i że muszę mieć czas na jej
zgromadzenie.
Zgodził się. Ustaliliśmy termin na sobotę, 1 czerwca.
- Mogłem mu zapłacić, ale rozumiałem, że na tym się nie skończy. Będzie mnie
szantażował dalej. - Może mi uniemożliwić wyjazd do Stanów. Postanowiłem załatwić
sprawę, do końca.
- 31 maja podjąłem milion z książeczki hasłowej. Wyprawiłem do rodziny gosposię i
czekałem na niego na Ursynowskiej.
- Przyszedł punktualnie. Przeliczał właśnie pieniądze, które mu wręczyłem. Był tym tak
zaabsorbowany, że nawet nie zauważył, gdy do niego podszedłem. Jedno uderzenie i po
wszystkim.
- Zwłoki wyniosłem do garażu, a potem włożyłem do bagażnika.
- Znam dobrze Puszczę Kampinoską. Nadleśniczy jest moim przyjacielem, więc bywałem
często u niego, włóczyliśmy się razem. Znał tam każdy kąt. Nietrudno mi było wybrać
miejsce. Zostawiłem wóz przy przesiece, wyniosłem z niego zwłoki, zarzuciłem na plecy. Nie
miałem zaprawy. Męczyłem się, więc zatrzymywałem się na krótkie odpoczynki.
- Powiesiłem go na jednym z drzew w gęstwinie. Obszukałem ubranie. Przejrzałem i
zniszczyłem jego dokumenty, ale listu nie znalazłem. Zabrałem więc klucze i jeszcze tego
samego wieczoru przeszukałem jego mieszkanie. Bez rezultatu. Wyszedłem niezauważony.”
- Czy Jabłkowski wyjaśnił, w jaki sposób otruł żonę?
- Tak. Codziennie wieczorem zażywała proszki przeciwbólowe w opłatkach. Do jednego
z tych opłatków wsypał końską dawkę trucizny. Zmarła w męczarniach w nocy z pierwszego
na drugiego kwietnia. Twierdził, że w ostatniej chwili próbował ją ratować. Nie bardzo w to
wierzę.
- Gdyby rzeczywiście się rozmyślił i chciał ją uratować, odwiózłby ją natychmiast do
szpitala.
- Jednak się na to nie zdecydował. O świcie wyjechał do Mławy. Przywiózł Sannicką do
domu. Ubrali Jabłkowską w ciuchy Jolanty, owinęli ją w dywan i w nocy z drugiego na
trzeciego kwietnia zakopali zwłoki w piwnicy w Ursusie.
Nad ranem wrócili na Ursynowską i Jabłkowski odwiózł Jolantę na lotnisko. Sannicka
odleciała do Stanów jako Janina Jabłkowska. W dwa tygodnie później telefonowała do niego,
podając mu adres swego pensjonatu. Tam też mieli się spotkać.
- Po tej rozmowie wysłała do niego list, który wpadł w ręce Gąsowskiego?
- Tak. Jabłkowski dowiedział się o tym liście od Gąsowskiego, gdy ten przyszedł go
szantażować. To było w drugiej połowie maja...
- Jeszcze przed tym Jabłkowski złożył wniosek o paszport do Stanów?
- Tak. Zamierzał wyjechać w lipcu. O terminie wyjazdu zawiadomił Jolantę właśnie tym
listem, który zwróciła poczta.
- Ale Sannicka prysnęła z San Francisco? Knutek nie omyliła się. Jolanta zamieszkała w
Paryżu.
- Odnaleźliśmy jej adres przy pomocy policji francuskiej. Wystąpiliśmy o ekstradycję, ale
nie dojdzie do tego.
- Dlaczego?
- Sannicka nie żyje. Wdała się w jakieś podejrzane towarzystwo. W rezultacie została
obrabowana i zamordowana. Tak się skończyły sny o karierze...
- Jak w powieści - wzdycha dziennikarz. - Kradzione nie tuczy - dodaje sentencjonalnie. -
Ale z tego, co mówisz, wynika, że Jabłkowski nie oszczędzał jej w swoich wyjaśnieniach.
- Dowiedziawszy się, że zwiała i wystawiła go do wiatru, załamał się. On naprawdę był w
niej zadurzony. To był główmy motyw pierwszego zabójstwa.
- Mógł się rozwieść z żoną, nie musiał jej zabijać.
- Tak, ale wówczas tracił fortunę. Nie chciał z niej zrezygnować. Oboje z Jolantą byli
chciwi i bezwzględni. Zresztą Gąsowskiego też zgubiła chciwość. Zapewne uważał ów list za
uśmiech fortuny...
- Ale, jak widać, fortuna kołem się toczy - rzuca żartobliwie dziennikarz, zamykając
notes.