5
Dla Nauczycieli
6
NIEZNANE
REGIONY
GROMADA
GWIEZDNA
SSI-RUUKÓW
Bakura
Endor
Varonat
Ison
Bespin
Hoth
SEKT
ORY
SENEKSA-
-JUVEKSA
SEKT
OR
ELROODA
GROMADA
MINOS
SEKT
OR KA
THOLA
DZIKIE
PRZESTWORZA
Sullusta
Eriadu
Clakdor VII
Sluis Van
Dagobah
Zhar
Alzoc III
Umgul
Naboo
Rimmiañski
szlak
handlowy
Koreliañski
szlak
handlowy
Trasa na Koreliê
Tatooine
Ryloth
Rodia
Bothawui
Roon
PRZESTWORZ
A
BOTHAN
ODLEG£E RU
RUBIE¯E
REJON EKSP
ANSJI
YagDhul
Tynna
G
Ord
Mantell
Ansion
Vortex
Bilbringi
Borleias
Coruscant
Fondor
KOLONIE
Caamas
Commenor
G£ÊBOKIE
J¥DRO
GROMADA
KOORNACHT
wiaty
J¹dra
WEWNÊTRZNE
Duro
Korelia
galaktyki
Ando
Kalabra
Kuat
Balmorra
Falleen
7
Barab
I
Pzob
Gamorra
Kessel
Honoghr
A
UBIE¯E
Nal
Hutta
Ilezja
PRZESTWORZA
HUTTÓW
Bimmisaari
Kashyyyk
Kalamar
SZCZ¥TKI
GROMADY
CRON
GROMADA TION
GROMADA HAPES
szlak
handlowy
Myrkr
Obroa-skai
Perlemiañski
Almania
Wayland
SEKT
OR
MERIDIANA
Yavin
Hydiañska droga
SEKT
OR
WSPÓLNY
RAMIÊ
TINGEL
Belkadan
Helska
Bastion
Dubrillion
Dantooine
Morishim
Ord Biniir
Agamar
Dathomira
Ithor
IMPERIUM
Duro
Korelia
Sakoria
Talfaglio
Jumus
Nowy
Plympton
Froz
Nubia
Toprawa Ziost
Lianna
Dellatt
Ossus
Tammar
Bimmiel
8
44 lata przed Now¹ nadziej¹
UCZEÑ JEDI
33 lata przed Now¹ nadziej¹
Darth Maul sabota¿ysta
Maska k³amstw
32,5 roku przed Now¹ nadziej¹
Darth Maul ³owca z mroku
32 lata przed Now¹ nadziej¹
Gwiezdne Wojny, czêæ I:
Mroczne widmo
29 lat przed Now¹ nadziej¹
Planeta ¿ycia
22,5 roku przed Now¹ nadziej¹
Nadci¹gaj¹ca burza
22 lata przed Now¹ nadziej¹
Gwiezdne Wojny, czêæ II:
Atak klonów
20 lat przed Now¹ nadziej¹
Gwiezdne Wojny, czêæ III
108 lat przed Now¹ nadziej¹
TRYLOGIA HANA SOLO
Rajska pu³apka
Gambit Huttów
wit Rebelii
52 lata przed Now¹ nadziej¹
PRZYGODY LANDA
CALRISSIANA
Lando Calrissian i Myloharfa
Sharów
Lando Calrissian i Ogniowicher
Oseona
Lando Calrissian
i Gwiazdogrota ThonBoka
PRZYGODY HANA SOLO
Han Solo na Krañcu Gwiazd
Zemsta Hana Solo
Han Solo i utracona fortuna
0
Nowa nadzieja
Gwiezdne Wojny, czêæ IV:
Nowa nadzieja
03 lata po Nowej nadziei
Opowieci z kantyny Mos Eisley
Spotkanie na Mimban
3 lata po Nowej nadziei
Gwiezdne Wojny, czêæ V:
Imperium kontratakuje
Opowieci ³owców nagród
3,5 roku po Nowej nadziei
Cienie Imperium
4 lata po Nowej nadziei
Gwiezdne Wojny, czêæ VI:
Powrót Jedi
Pakt na Bakurze
Opowieci z pa³acu Hutta Jabby
WOJNY £OWCÓW NAGRÓD
Mandaloriañska zbroja
Spisek Xizora
Polowanie na ³owcê
6,57,5 roku po Nowej nadziei
X-WINGI
Eskadra £otrów
Ryzyko Wedgea
Pu³apka Krytosa
Wojna o bactê
Eskadra Widm
¯elazna Piêæ
Dowódca Solo
8 lat po Nowej nadziei
lub ksiê¿niczki Leii
9 lat po Nowej nadziei
X-WINGI: Zemsta Isard
TRYLOGIA THRAWNA
Dziedzic Imperium
Ciemna Strona Mocy
Ostatni rozkaz
9
11 lat po Nowej nadziei
Ja, Jedi
TRYLOGIA AKADEMIA JEDI
W poszukiwaniu Jedi
Uczeñ Ciemnej Strony
W³adcy Mocy
1213 lat po Nowej nadziei
Dzieci Jedi
Miecz Ciemnoci
Planeta zmierzchu
X-WINGI: Gwiezdne
myliwce z Adumara
14 lat po Nowej nadziei
Kryszta³owa gwiazda
1617 lat po Nowej nadziei
TRYLOGIA KRYZYS CZARNEJ
FLOTY
Przed burz¹
Tarcza k³amstw
Próba tyrana
17 lat po Nowej nadziei
Nowa Rebelia
18 lat po Nowej nadziei
TRYLOGIA KORELIAÑSKA
Zasadzka na Korelii
Napaæ na Selonii
Zwyciêstwo na Centerpoint
19 lat po Nowej nadziei
DUOLOGIA RÊKA THRAWNA
Widmo przesz³oci
Wizja przysz³oci
22 lata po Nowej nadziei
NAJM£ODSI RYCERZE JEDI
Z³ota kula
wiat Lyric
Obietnice
Wyprawa Anakina
Forteca Vadera
Ostrze Kenobiego
2324 lata po Nowej nadziei
M£ODZI RYCERZE JEDI
Spadkobiercy Mocy
Akademia Ciemnej Strony
Zagubieni
Miecze wietlne
Najciemniejszy Rycerz
Oblê¿enie Akademii Jedi
Okruchy Alderaana
Sojusz Ró¿norodnoci
Mania wielkoci
Nagroda Jedi
Zaraza Imperatora
Powrót na Ord Mantell
Tarapaty w Miecie
w Chmurach
Kryzys w Crystal Reef
2530 lat po Nowej nadziei
NOWA ERA JEDI
Wektor pierwszy
Mroczny przyp³yw I: Szturm
Mroczny przyp³yw II: Inwazja
Agenci chaosu I: Próba
bohatera
Agenci chaosu II: Zmierzch Jedi
Punkt równowagi
Ostrze zwyciêstwa I: Podbój
Ostrze zwyciêstwa II:
Odrodzenie
Gwiazda po gwiedzie
Mroczna podró¿
Linie wroga I: Powrót Rebelii
Linie wroga II: Twierdza Rebelii
Zdrajca
10
11
P R O L O G
OBJÊCIA CIERPIENIA
Poza wszechwiatem jest nicoæ.
Ta nicoæ nazywa siê nadprzestrzeni¹.
W nicoci wisi ma³a bañka istnienia. Ta bañka nazywa siê stat-
kiem.
Bañka nie jest ani w ruchu, ani w bezruchu, nie zna orientacji, bo
w nicoci nie istniej¹ odleg³oci ani kierunki. Wisi tam od zawsze, bo
w nicoci nie istnieje czas. Czas, odleg³oæ, kierunek maj¹ znaczenie
tylko wewn¹trz bañki, a bañka mo¿e je utrzymaæ jedynie poprzez ca³-
kowite rozdzielenie tego, co znajduje siê wewn¹trz, od tego, co znaj-
duje siê na zewn¹trz.
Bañka jest swoim w³asnym wszechwiatem.
A poza wszechwiatem jest nicoæ.
Jacen Solo wisi wród bieli, analizuj¹c widmo bólu.
W dalekiej podczerwieni znajduje ¿ar pragnienia, który zwêgla
mu gard³o. Wy¿ej, w kierunku widocznych d³ugoci fal, lni¹ szkar³at-
no-bia³e, napiête jak struny ciêgna, jêcz¹ce w jego barkach, twarde
jak od³amki szk³a wrzaski i wycia stawów biodrowych, niczym mier-
telna pieñ z³otych ithoriañskich gwiezdników. Zieleñ te¿ tu jest bul-
gocz¹ce ozory kwasu ¿ar³ocznie li¿¹ jego nerwy; elektrycznie b³êkitne
wstrz¹sy wprawiaj¹ przeci¹¿one cia³o w konwulsje.
12
A jeszcze wy¿ej, daleko poza ultrafioletow¹ zdrad¹, która go tu
przywiod³a zdrad¹, która odda³a go w szpony Yuuzhan Vongów,
zdrad¹, która zamknê³a go w Objêciach Cierpienia, zdrad¹ Vergere,
której zaufa³ trafia na milcz¹ce, druzgoc¹ce pêki promieni gamma
przeszywaj¹ce mu mózg.
Pêki promieni gamma maj¹ barwê mierci jego brata.
Anakinie, jêczy z najg³êbszych g³êbi swego jestestwa. Anakinie,
jak to mo¿liwe, ¿e nie ¿yjesz?
Ju¿ wczeniej zagl¹da³ w twarz mierci bliskich mu osób, nie raz
i nie dwa: uzna³ za zaginion¹ Jainê, matkê, ojca, wujka Lukea. Op³a-
kiwa³ ich, pogr¹¿a³ siê w ¿a³obie, ale zawsze okazywa³o siê, ¿e to po-
my³ka, nieporozumienie, nieraz nawet umylne oszustwo. Koniec koñ-
ców, zawsze do niego wracali.
Do czasu Chewbaccy.
Kiedy na Sernpidala spad³ ksiê¿yc, zmia¿d¿y³ nie tylko ¿ycie
Chewbaccy, ale tak¿e magiczny czar, który zawsze zdawa³ siê ich chro-
niæ. Co we wszechwiecie przechyli³o siê na bok i otwar³o szczelinê
w rzeczywistoci. Przez tê szczelinê do jego rodziny ws¹czy³a siê
mieræ.
Anakinie
Jacen widzia³ mieræ brata. Czu³ jego mieræ w Mocy. Widzia³
jego martwe cia³o w rêkach Yuuzhan Vongów.
Anakin nawet nie znik³.
Po prostu umar³.
W jednej nieprawdopodobnej chwili przesta³ byæ bratem, z któ-
rym Jacen siê bawi³, ¿artowa³, którym siê opiekowa³, któremu robi³
kawa³y, z którym walczy³, uczy³ siê, którego kocha³ i sta³ siê czym?
Przedmiotem. Szcz¹tkami. Ju¿ nie osob¹, ju¿ nie Teraz jedyn¹ oso-
b¹ imieniem Anakin jest wspomnienie, jakie Jacen nosi w sercu.
Wspomnienie, na które nie mo¿na nawet patrzeæ.
Ka¿dy przeb³ysk pamiêci o Anakinie: jego bezczelny umiech, tak
podobny do umiechu ojca, oczy gorej¹ce niez³omn¹ wol¹ lustrzane
odbicie oczu matki, niedba³y, atletyczny wdziêk wojownika, odzie-
dziczony po wujku Lukeu jest jak snop promieni gamma, który
wypala mu szpik w kociach, doprowadza mózg do wrzenia, a¿ spie-
niona materia rozsadza mu czaszkê.
Ale kiedy odwraca wzrok od Anakina, nie ma ju¿ nic wiêcej do
ogl¹dania. Tylko ból.
Nie mo¿e sobie przypomnieæ, gdzie jest czy na statku, czy jesz-
cze na planecie. Odnajduje mgliste wspomnienie pojmania na pok³a-
13
dzie statku Yuuzhan Vongów, ale nie jest pewien, czy to zdarzy³o siê
jemu, czy komu innemu. Nie pamiêta nawet, czy takie rozró¿nienie
w ogóle co znaczy. Wie tylko, ¿e wokó³ jest biel.
Pamiêta, ¿e ju¿ kiedy by³ wziêty do niewoli. Przypomina sobie
Belkadan, swój bezsensowny sen o uwolnieniu jeñców, pamiêta bez-
graniczne przera¿enie, jakie go ogarnê³o, kiedy siê zorientowa³, ¿e
potêga Mocy nie znaczy nic wobec Yuuzhan Vongów; pamiêta Objê-
cia Cierpienia i akcjê ratunkow¹ wujka Lukea.
Mistrza Lukea. Mistrza Skywalkera.
Przypomina sobie Vergere. Wspomnienie Vergere przywodzi na
myl królow¹ voxynów, od królowej voxynów za jego myli staczaj¹
siê jak po naoliwionej rozpacz¹ pochylni ku cia³u Anakina. Cia³o jego
brata unosi siê w p³on¹cych falach cierpienia znacznie wiêkszego ni¿
to, które mo¿na zadaæ cia³u Jacena.
Jacen wie mówi mu o tym w³asny, dziwnie odleg³y i abstrakcyj-
ny rozum ¿e kiedy ¿y³ poza biel¹. ¯e kiedy zna³ radoæ, szczêcie,
¿al, gniew, nawet mi³oæ. Lecz teraz to tylko upiory, cienie szepcz¹ce
zza zas³ony bólu, wype³niaj¹cego ca³¹ jego istotê, wszystko, czym jest
i czym kiedykolwiek bêdzie. Prosty fakt, ¿e biel kiedy mia³a swój
pocz¹tek, nie oznacza, ¿e bêdzie mia³a równie¿ i koniec. Jacen istnieje
poza czasem.
Tam, gdzie siê teraz znajduje, jest tylko biel. I Moc.
Moc jest w powietrzu, którym oddycha ch³odny powiew zdro-
wego rozs¹dku, ³agodny wietrzyk ze szczêliwszego wiata a jej po-
têga nie jest dla Jacena bardziej uchwytna od wiatru. Otacza go, wy-
pe³nia, przyjmuje jego cierpienie i chroni jego zmys³y. Szeptem
upomina, ¿e rozpacz nale¿y do Ciemnej Strony i ten nieprzerwany
szept daje mu si³ê do dalszego ¿ycia.
Daleko w tym ch³odnym wietrze wyczuwa wir gniewu, czarnej roz-
paczy, wciek³oci i przera¿enia, które zaciskaj¹ siê coraz mocniej, cie-
niaj¹ w diament, a póniej na nowo rozpadaj¹ w py³ wêglowy dziêki
wiêzi ³¹cz¹cej ich od narodzin czuje, jak jego siostra zapada siê w mrok.
Jaino, b³aga jedynym cichym zak¹tkiem serca. Nie rób tego, Ja-
ino. Wytrzymaj
Ale nie mo¿e dotkn¹æ jej poprzez Moc, nie mo¿e ¿¹daæ, aby dzie-
li³a z nim jego ból ona ju¿ i tak cierpi, gdyby musia³a prze¿ywaæ
jeszcze i jego tortury, zapad³aby tylko g³êbiej w ciemnoæ. I tak nawet
ich bliniacza wiê sta³a siê ród³em bólu.
Jacen przeistoczy³ siê w pryzmat, skupiaj¹cy migocz¹ce widma
bólu w jeden olepiaj¹cy strumieñ agonii.
14
Agonia jest bia³a.
Olepiony przez nieg w odwiecznym hothyjskim po³udniu bólu,
Jacen Solo wisi w Objêciach Cierpienia.
Dotkniêcie palca na policzku ws¹czy³o czas we wszechwiat bie-
li. Nie by³a to d³oñ cz³owieka ani Wookiego, ani cz³onka rodziny czy
bliskiego przyjaciela cztery przeciwstawne palce o skórze twardej
jak szpony raptora lecz sam dotyk by³ ciep³y, lekko wilgotny, doæ
przyjazny.
Ból cofn¹³ siê gdzie w g³¹b mózgu i Jacen znów móg³ myleæ,
choæ czu³ wci¹¿ jego przyczajon¹, wyczekuj¹c¹ obecnoæ. Wiedzia³,
¿e poch³onie go znów, bêdzie siê o niego rozbija³ jak morskie fale, ale
na razie
Przyp³yw cierpienia przetoczy³ siê i oddali³. Jacen móg³ wreszcie
otworzyæ oczy.
D³oñ, która wyprowadzi³a go z bieli, nale¿a³a do Vergere. Sta³a
poni¿ej niego, wznosz¹c ogromne, ró¿ne od ludzkich oczy i lekko do-
tykaj¹c d³oni¹ jego policzka.
Jacen wisia³ poziomo, zawieszony twarz¹ w dó³ dwa metry nad
pod³og¹ o liskiej, luzowatej konsystencji i barwie zielonkawego br¹-
zu. Jej powierzchnia by³a pokryta wij¹cymi siê wzorami, niczym ry-
sunkiem miêni i ¿y³. ciany ocieka³y oleist¹ wilgoci¹ o mrocznym,
organicznym odorze potu banthy i odchodów jastrzêbionietoperza.
Z ciemnoci ponad nim zwisa³y macki, podobne do ruchomych, giêt-
kich czu³ków wzrokowych. Ich koñce wieñczy³y rozjarzone kule, wpa-
truj¹ce siê w niego znad wij¹cych siê, tañcz¹cych i pe³zaj¹cych pn¹czy.
Zrozumia³: wróg czuwa.
Jakie twarde, ostre i nieustêpliwe szpony wwierca³y siê w ty³ jego
czaszki. Nie by³ w stanie obróciæ g³owy, aby sprawdziæ, co go trzyma.
Jego ramiona, rozkrzy¿owane szeroko i naci¹gniête do granic wytrzy-
ma³oci, wykrêcono tak, ¿e stawy barkowe wy³y z bólu. Pojedynczy,
silny uchwyt unieruchamia³ jego kostki, mia¿d¿¹c koæ o koæ.
Lecz najwiêkszy ból w tej chwili sprawia³ mu widok Vergere
i wspomnienie o tym, jak jej zaufa³.
Cofnê³a d³oñ, zaciskaj¹c i otwieraj¹c palce z czym w rodzaju
umiechu jakby ta d³oñ by³a nieznanym narzêdziem, które nagle
okaza³o siê równie¿ zabawk¹.
Pomiêdzy naszymi mistrzami zaczê³a niedbale, jakby prowa-
dz¹c przyjacielsk¹ pogawêdkê nie uwa¿a siê za wstyd, jeli wojow-
15
nik w twojej sytuacji poprosi o mieræ. Czasem nawet j¹ dostaje
w uznaniu wielkiej odwagi. Nawet na tym statku s¹ osoby, które uwa-
¿aj¹, ¿e twoje wyczyny w walce z królow¹ voxynów zas³uguj¹ na taki
przywilej. Z drugiej jednak strony nasz mistrz wojenny roci sobie do
ciebie wy³¹czne prawo i zamierza ciê z³o¿yæ w ofierze Prawdziwym
Bogom. To tak¿e wielki zaszczyt. Czy to rozumiesz?
Jacen nie rozumia³ nic, poza tym, ¿e wszystko go boli i ¿e zosta³
straszliwie zdradzony.
Ja s³owa rozdziera³y jego krtañ, jakby wykas³ywa³ od³amki
transparistali. Skrzywi³ siê, zamkn¹³ oczy, a¿ pod powiekami zawiro-
wa³y mu galaktyki, zacisn¹³ zêby i przemówi³ mimo wszystko. Za-
ufa³em ci.
Tak, wiem. Otworzy³a czteropalczast¹ d³oñ, unosz¹c j¹ w górê,
jakby chcia³a pochwyciæ spadaj¹c¹ ³zê i znów siê umiechnê³a. Dla-
czego?
Jacen nie móg³ z³apaæ oddechu, aby odpowiedzieæ, a potem stwier-
dzi³, ¿e w³aciwie nie zna odpowiedzi.
Vergere by³a taka obca.
Jacen wychowa³ siê na Coruscant, w j¹drze galaktyki, i nie pamiê-
ta³, aby kiedykolwiek nie otacza³y go tuziny nie, raczej setki, a na-
wet tysi¹ce dziwacznych, nies³ychanie zró¿nicowanych istot. Wystar-
czy³o wyjrzeæ przez fa³szywe, holograficzne okno sypialni. Wszystkie
szlaki przestrzenne wiod³y na Coruscant, ka¿dy rozumny gatunek No-
wej Republiki mia³ tam swoich przedstawicieli. Rasizm by³ mu ca³ko-
wicie obcy; Jacen nie potrafi³by nie lubiæ albo nie ufaæ komukolwiek
tylko dlatego, ¿e nale¿a³ on do nieznanego gatunku, który oddycha
wy³¹cznie metanem.
Ale Vergere
Smuk³e, zwarte cia³o, ramiona d³ugie i dziwnie ruchliwe, jakby
obdarzone dodatkowymi stawami, d³onie, których palce rozpociera³y
siê niczym chwytne ga³¹zki andoañskich polipów skalnych, wygiête
w ty³ kolana nad stopami o szeroko rozstawionych palcach Jacen by³
absolutnie, stuprocentowo pewien, ¿e nigdy przedtem nie widzia³ ni-
kogo z rasy Vergere. Pod³u¿ne, wietliste oczy w kszta³cie ³ez, fontan-
na wibrysów wokó³ szerokich, wymownych ust wymownych w ja-
kim sensie? Sk¹d wie, co tak naprawdê oznacza ³uk jej warg?
Przypomina³ ludzki umiech, ale przecie¿ Vergere w niczym nie
przypomina³a cz³owieka.
Byæ mo¿e jej gatunek u¿ywa³ do przekazywania sygna³ów nie-
werbalnych grzebienia z per³owych piórek, ci¹gn¹cego siê wzd³u¿
16
sklepienia czaszki; w tej chwili, na oczach Jacena, piórka wokó³ wy-
d³u¿onej g³owy unios³y siê i odwróci³y tak, ¿e ich kolor ze srebrzyste-
go jak gwiazdy zmieni³ siê na p³omienicie, elektryzuj¹co czerwony.
Czy to te¿ oznacza³o umiech? A mo¿e obojêtne wzruszenie ramion?
Albo demonstracjê gniewu drapie¿nika?
Sk¹d ma to wiedzieæ?
Jak to mo¿liwe, ¿e kiedykolwiek jej zaufa³?
Ale ty przecie¿ wychrypia³ ty ocali³a Marê
Naprawdê? zaæwierka³a s³odko. A jeli nawet, jakie przypi-
sujesz temu znaczenie?
Myla³em, ¿e jeste po naszej stronie
Jedna brew poroniêta wibrysami unios³a siê w górê.
Jacenie Solo, nie ma czego takiego, jak nasza strona.
Pomog³a mi zabiæ królow¹ voxynów
Pomog³am ci? Mo¿e A mo¿e pos³u¿y³am siê tob¹, mo¿e mia-
³am w³asne powody, ¿eby pragn¹æ mierci królowej voxynów, a ty oka-
za³e siê wygodn¹ broni¹. A mo¿e interesowa³am siê przede wszyst-
kim tob¹, mo¿e da³am ci ³zy dla Mary mo¿e pomog³am ci prze¿yæ
spotkanie z królow¹ voxynów mo¿e wszystko, co zrobi³am dla cie-
bie, mia³o na celu sprowadzenie ciê tutaj i zawieszenie w Objêciach
Cierpienia.
Wiêc wykrztusi³ z trudem Jacen wiêc o co ci w³aciwie
chodzi³o ?
A jak s¹dzisz, o co mi mog³o chodziæ?
Nie nie wiem Sk¹d mia³bym wiedzieæ?
Dlaczego mnie o to pytasz? Czy mam wprowadzaæ Jedi w arka-
na teorii poznania?
Jacen zesztywnia³ w uchwycie Objêæ Cierpienia. Nie by³ a¿ tak
zmaltretowany, ¿eby nie wyczuæ ironii.
Czego ode mnie chcesz? Po co to zrobi³a? Dlaczego tu jes-
te?
To g³êbokie pytania, m³ody Solo. Piórka Vergere zalni³y m¿¹-
c¹ têcz¹, jak talia kart do sabaka z diamentowym brze¿kiem, tasowana
przez zrêcznego gracza. Najbli¿sze prawdy by³oby stwierdzenie, ¿e
jestem wys³anniczk¹ melancholii, zwiastunk¹ tragedii, przynosz¹c¹
dary, aby ul¿yæ w smutku. ¯a³obniczk¹, która przystraja groby. Hiero-
fantk¹, odprawiaj¹c¹ wiête rytua³y za umar³ych
Jacenowi zakrêci³o siê w g³owie.
O czym ty mówisz? Nie mogê Nie potrafiê g³os uwi¹z³
mu w gardle i ch³opiec zwis³ bezw³adnie.
17
Oczywicie, ¿e nie mo¿esz. Wystarczy, ¿e zmarli cierpi¹ z po-
wodu w³asnego odejcia. Czy mo¿na jeszcze od nich wymagaæ, aby to
zrozumieli?
Mówisz, ¿e Jacen obliza³ wargi, lecz jêzyk mia³ tak suchy,
¿e tylko zdar³ z nich strupy. Potrafiê to znieæ, pomyla³. Mo¿e nie
jestem wielkim wojownikiem, ale potrafiê zgin¹æ jak wojownik.
Chcesz powiedzieæ, ¿e mnie zabijesz.
Och nie, nic podobnego z ust Vergere doby³ siê wiergot
dwiêczny jak endoriañskie wiatrokryszta³y; domyli³ siê, ¿e ten dwiêk
pe³ni u niej rolê miechu. Chcê powiedzieæ, ¿e ty ju¿ jeste martwy.
Jacen wytrzeszczy³ oczy.
Dla znanych sobie wiatów jeste stracony na zawsze wyjani-
³a i zrobi³a p³ynny gest, który móg³ byæ jej wersj¹ wzruszenia ramio-
nami. Twoi przyjaciele s¹ pogr¹¿eni w ¿a³obie, ojciec ryczy z wcie-
k³oci, matka p³acze. Twoje ¿ycie zosta³o zakoñczone; powsta³a linia
podzia³u pomiêdzy tob¹ a wszystkim, co zna³e do tej pory. Widzia³e
kiedy terminator, pogr¹¿on¹ w wiat³ocieniu granicê dnia i nocy, któ-
ra przebiega przez powierzchniê planety? Przekroczy³e tê liniê, Jace-
nie Solo. Jasne ³¹ki dnia s¹ dla ciebie przesz³oci¹.
Nie, nie mog³o przepaæ wszystko, co zna³. Dopóki ¿y³, wci¹¿ by³
Jedi. Siêgn¹³ myl¹.
Och, Moc lekcewa¿¹co zaszczebiota³a Vergere. Moc to ¿y-
cie, a co ty masz wspólnego z ¿yciem?
Cierpienie i zmêczenie wyczerpa³o zdolnoæ Jacena do odczuwa-
nia zdumienia. Nie obesz³o go, sk¹d Vergere wiedzia³a, co robi. Otwo-
rzy³ siê na Moc, pozwoli³, aby jej czysta kaskada sp³ynê³a poprzez
niego, rozmywaj¹c ból i zmieszanie i natrafi³ na po³¹czenie w Mocy
równie silne, jak jego w³asne.
Vergere a¿ iskrzy³a energi¹.
Jeste Jedi wymamrota³ Jacen.
Vergere rozemia³a siê.
Tutaj nie ma Jedi odpar³a i wykona³a szybki jak mgnienie oka
gest.
Wir miêdzygwiezdnych gazów wewn¹trz g³owy Jacena zapad³ siê,
rozpalaj¹c pod jego powiekami gwiazdê protonow¹. Gwiazda rozdy-
ma³a siê, nabieraj¹c mocy i jasnoci, a¿ b³ysk wewn¹trz jego czaszki
zaæmi³ przygaszone wiat³o panuj¹ce w otaczaj¹cej go komnacie.
W rozjarzonym, bia³ym blasku s³ysza³ g³os Vergere, zimny i ostry jak
wiat³o odleg³ych kwazarów.
Jestem twoj¹ przewodniczk¹ po krainie umar³ych.
2 Zdrajca
18
Potem nie widzia³ i nie s³ysza³ ju¿ nic.
Bezg³ona supernowa eksplodowa³a w jego mózgu, rozsadzaj¹c
wszechwiat.
Czas mija³ w niepamiêci sekundy, a mo¿e stulecia.
wiadomoæ ogarnê³a go fal¹, a¿ wreszcie otworzy³ oczy, aby
stwierdziæ, ¿e wci¹¿ wisi w Objêciach Cierpienia, a Vergere wci¹¿ stoi
poni¿ej, z t¹ sam¹ min¹ stanowi¹c¹ nieludzk¹ imitacjê weso³ej drwiny.
Nic siê nie zmieni³o.
Wszystko siê zmieni³o.
Wszechwiat by³ teraz pusty.
Co ? wyskrzecza³ Jacen. Gard³o bola³o go tak, jakby spêdzi³
kilka dni krzycz¹c przez sen. Co ty mi zrobi³a?
Moc nie ma z tob¹ nic wspólnego, ani ty z ni¹. Mam ci pozwoliæ
posiadaæ Moc? Co za pomys³! To co chyba tkwi w ludziach wy,
ssaki, jestecie tacy impulsywni, tacy bezmylni, jak dzieci od ko³yski
zabawiaj¹ce siê miotaczem. Nie, nie, nie, m³ody Solo. Moc jest zbyt
niebezpieczna dla dzieci. Znacznie bardziej niebezpieczna ni¿ te za-
bawne miecze wietlne, którymi wymachujecie na okr¹g³o. Zabra³am
ci j¹ i ju¿.
Pustka wszechwiata przep³ywa³a mu pod czaszk¹.
Tam nie ma nic.
Tylko nieskoñczona pró¿nia miêdzygwiezdna.
Ca³e szkolenie, ca³y talent, jego dar, wszystko to nie mia³o zna-
czenia dla bezgranicznie obojêtnego kosmosu; Moc by³a jedynie du-
chem ze snu, z którego siê w³anie ockn¹³.
Jaina Rzuci³ siê desperacko w kierunku wiêzi, która by³a tam
zawsze, wzywaj¹c swoj¹ siostrê, swoj¹ bliniaczkê. Ca³y strach i ¿al
wyrzuci³ z siebie w pró¿niê ziej¹c¹ tam, gdzie do tej pory by³a ta wiê.
Tylko milczenie. Tylko pustka. Tylko nieobecnoæ.
Och, Jaino, Jaino tak mi przykro
Teraz, gdy ³¹cz¹ca ich wiê Mocy uleg³a zniszczeniu, Jaina pomy-
li, ¿e umar³.
Dowie siê, ¿e umar³.
Ty przecie¿ nie mo¿esz to po prostu niemo¿liwe z tru-
dem zidentyfikowa³ ten cienki, zagubiony w ciemnoci g³osik jako
w³asny szept.
Ale to zrobi³am. Doprawdy, po co ci to ca³e zamieszanie z Moc¹?
Jeli bêdziesz grzecznym ch³opcem, oddam ci j¹, kiedy doroniesz.
19
Ale Jakim sposobem jego wiat móg³ okazaæ siê taki kru-
chy? Jakim cudem wszystko tak ³atwo by³o zniszczyæ? Ale ja jestem
Jedi
By³e Jedi poprawi³a go. Nie uwa¿a³e, co mówiê? Którego
fragmentu o swojej mierci nie zrozumia³e?
Nie przymkn¹³ bezsilnie powieki.
Na rzêsach zebra³y mu siê krople, a kiedy znów otworzy³ oczy, ³zy
wprost z ga³ek ocznych spad³y na pod³ogê i rozbryznê³y siê u stóp
Vergere. Jedna z giêtkich ³odyg obecnych w pomieszczeniu opad³a,
¿eby im siê lepiej przyjrzeæ.
Nie rozumiem Nic nie rozumiem nic nie ma sensu
Vergere wyprostowa³a d³ugie, ptasio wygiête nogi i wspiê³a siê na
palce, zbli¿aj¹c szerokie, otoczone wibrysami usta do ucha Jacena.
Jacenie Solo, s³uchaj mnie dobrze. Jej g³os by³ ciep³y i ³agod-
ny, a oddech pachnia³ przyprawami z obcych ziem. Wszystko, co ci
mówiê, to k³amstwo. Ka¿de pytanie, które ci zadajê, to zasadzka. Nie
znajdziesz we mnie prawdy. Przysunê³a siê tak blisko, ¿e koñce wi-
brysów ³askota³y go w ucho. Nie musisz wierzyæ w nic innego, niech
to bêdzie ca³a twoja ¿yciowa prawda.
Jacen spojrza³ jej w oczy, ogromne i puste jak przestrzeñ miêdzy-
gwiezdna.
Czym ty jeste? wyszepta³.
Jestem Vergere odpar³a po prostu. A ty czym jeste?
Czeka³a, nieruchoma i cierpliwa, jakby chcia³a sama przed sob¹
potwierdziæ, ¿e Jacen nie zna odpowiedzi, po czym siê odwróci³a.
W cianie otwar³o siê soczewkowate przejcie dwiêk, jaki temu to-
warzyszy³, przypomina³ mokre cmokniêcie ust wysuniêtych do poca-
³unku i Vergere wysz³a, nie ogl¹daj¹c siê za siebie.
ciany i sufit zatrzeszcza³y jak stawy starca, uchwyt Objêæ Cier-
pienia zacieni³ siê na nowo. Jacen po raz kolejny pogr¹¿y³ siê w ago-
nii.
Dla Jacena Moc ju¿ nie istnia³a nie istnia³ o¿ywczy powiew ¿y-
cia i rozs¹dku, nie istnia³a Jaina, nie istnia³o ¿ycie
Tam, gdzie znajdowa³ siê Jacen, by³a tylko biel.
20
21
1
U P A D E K
22
23
R O Z D Z I A £
KOKON
W pe³nych py³u otch³aniach przestrzeni miêdzygwiezdnej, gdzie
gêstoæ materii mierzona jest liczb¹ atomów na metr kwadratowy, z ni-
coci wy³oni³ siê nagle ma³y statek z koralu yorik. Skrêci³ ostro, zmie-
niaj¹c zarówno wektor, jak i prêdkoæ, po czym odlecia³, ci¹gn¹c za
sob¹ prost¹ jak promieñ lasera smugê promieniowania jonizuj¹cego,
by znów pogr¹¿yæ siê w eksplozji gamma skoku w hiperprzestrzeñ.
W jaki nieokrelony czas póniej, nieodgadnion¹ liczbê lat wietl-
nych dalej, w rejonie nie do odró¿nienia od poprzedniego, jeli nie
liczyæ zmienionej paralaksy niektórych grup gwiezdnych, statek po-
wtórzy³ swój manewr jeszcze raz.
W ci¹gu swej d³ugiej podró¿y móg³ wskoczyæ do galaktyki niezli-
czon¹ iloæ razy i za ka¿dym razem znów poch³ania³a go nicoæ.
Jacen Solo wisi w bieli. Myli.
W³anie zacz¹³ pojmowaæ swoj¹ lekcjê bólu.
Biel wyrzuca go z siebie co pewien czas, jakby Objêcia Cierpienia
rozumia³y go, jakby umia³y odczytaæ granice jego wytrzyma³oci. Kiedy
kolejna minuta w bieli mog³aby go zabiæ, Objêcia Cierpienia uwalnia-
j¹ go na tyle, aby móg³ wróciæ do rzeczywistoci pokoju i statku; kie-
dy ból pali³ ju¿ tak d³ugo i tak intensywnie, ¿e przeci¹¿one nerwy i mózg
uleg³y zwêgleniu i sta³y siê zbyt otêpia³e, aby go czuæ, Objêcia
24
Cierpienia opuszczaj¹ go na pod³ogê, gdzie Jacen mo¿e siê nawet prze-
spaæ, podczas kiedy inne urz¹dzenia a mo¿e stworzenia, bo Jacen
ju¿ nie potrafi okreliæ ró¿nicy, nie potrafi stwierdziæ, czy w ogóle
istnieje jaka ró¿nica k¹pi¹ go i opatruj¹ rany, wyciête, wydarte lub
wydrapane w jego ciele przez ucisk Objêæ, a inne jeszcze istoty-urz¹-
dzenia pe³zaj¹ po nim niczym pajêcze karaluchy, wstrzykuj¹c mu
od¿ywki i dostarczaj¹c doæ wody, aby utrzymaæ go przy ¿yciu.
Nawet bez Mocy szkolenie Jedi dawa³o Jacenowi mo¿liwoæ prze-
¿ycia bólu; wci¹¿ móg³ wprowadziæ swój umys³ w cykl medytacyjny
i pomiêdzy wiadomoci¹ a biel¹ wznieæ mur dyscypliny. Choæ cia³o
wci¹¿ cierpi, umys³ pozostaje poza bólem. Lecz mur dyscypliny nie
trwa wiecznie, a Objêcia Cierpienia s¹ cierpliwe.
Prze¿eraj¹ ciany jego umys³u z mechanicznym uporem fal ude-
rzaj¹cych o klif. Wyszkolone zmys³y Objêæ ostrzegaj¹ je, ¿e Jacen siê
broni, wiêc z wolna mobilizuj¹ wysi³ki, niczym burza przeradzaj¹ca
siê w huragan, by powaliæ mury i z ca³¹ si³¹ uderzyæ we wszystko,
czym jest Jacen. Dopiero kiedy ju¿ doprowadz¹ go do ostatecznej gra-
nicy wytrzyma³oci, a potem wystrzel¹ poza tê granicê, w nowe galak-
tyki cierpienia, Objêcia wycofuj¹ siê powoli.
Jacen ma wra¿enie, ¿e ta biel go po¿era jakby Objêcia poch³a-
nia³y jego ból, ale nigdy nie do koñca, nigdy nie na tyle, by przesta³ je
karmiæ. Jest hodowany, opatrywany jak wêdrowny kelp na chadiañ-
skiej farmie podwodnej. Jego istnienie przeistoczy³o siê w rytm przy-
p³ywów i odp³ywów agonii, która go unosi, docieraj¹c do skrytego
w nieskoñczonoci szczytu, aby przetoczyæ siê nad nim i daæ mu okazjê
do wytchnienia; Objêcia bardzo pilnuj¹, ¿eby go nie zgubiæ po drodze.
Czasami, kiedy wymyka siê bieli, czeka ju¿ na niego Vergere. Przy-
kuca u jego boku, a jej oczy s¹ wtedy nieruchome i cierpliwe jak u ja-
strzêbionietoperza. Nieraz kr¹¿y wokó³ pomieszczenia na wygiêtych
w ty³ nogach, niczym palczasty bocian brodz¹cy po bagnie.
A kiedy indziej jest dla niego niezwykle ³agodna, osobicie opa-
truje jego ¿ywe cia³o z dziwnie krzepi¹c¹ sprawnoci¹; Jacenowi zda-
rza siê zastanawiaæ, czy nie uczyni³aby wiêcej, nie powiedzia³a wiê-
cej, gdyby nie ci¹g³e monitoruj¹ce spojrzenia ga³ek ocznych na
pn¹czach, zwisaj¹cych z sufitu.
Zazwyczaj jednak Jacen siedzi lub le¿y w oczekiwaniu. Nagi, bro-
cz¹c krwi¹ z nadgarstków i kostek. Bardziej ni¿ nagi ca³kowicie po-
zbawiony w³osów. ¯ywe maszyny, opatruj¹ce jego cia³o, wyrywaj¹
mu równie¿ w³osy. Wszystkie: z g³owy, ramion, nóg, krocza, pach.
Nawet brwi. Nawet rzêsy.
25
Pewnego dnia spyta³ swoim nowym, cienkim, dziwnie skrzecz¹-
cym g³osem:
Jak d³ugo?
Vergere odpowiedzia³a mu têpym spojrzeniem. Spróbowa³ znowu.
Jak d³ugo jestem tutaj?
Jej reakcj¹ by³o to p³ynne zafalowanie giêtkich koñczyn, które
interpretowa³ jako wzruszenie ramion.
To, jak d³ugo tutaj przebywasz, jest tak samo bez znaczenia jak
to, gdzie siê znajdujesz. Czas i miejsce to atrybuty ¿ywych, m³ody
Solo. Nie maj¹ nic wspólnego z tob¹, ani ty z nimi.
Zawsze zbywa jego pytania takimi odpowiedziami, a¿ wreszcie
Jacen przestaje je zadawaæ. Pytania wymagaj¹ si³, a on ju¿ nie ma
wolnych rezerw.
Nasi mistrzowie s³u¿¹ srogim bogom powiedzia³a, kiedy obu-
dzi³ siê po raz drugi, pi¹ty, a mo¿e dziesi¹ty i znalaz³ j¹ u swego boku.
Prawdziwi Bogowie g³osz¹, ¿e ¿ycie to cierpienie i daj¹ nam ból,
aby udowodniæ, ¿e maj¹ racjê. Niektórzy sporód naszych panów pró-
buj¹ zas³u¿yæ na ³askê Prawdziwych Bogów, szukaj¹c bólu. Legend¹
w tej dziedzinie by³a domena Shai. Wykorzystywa³a Objêcia Cierpie-
nia w taki sposób, jak ty móg³by braæ k¹piel. Byæ mo¿e tamci mieli
nadziejê, ¿e karz¹c siê, zdo³aj¹ odwróciæ zemstê Prawdziwych Bo-
gów. Jeli o to chodzi, trzeba przyznaæ, ¿e hm chyba siê zawiedli.
Albo te¿, jak twierdz¹ poplecznicy domeny Shai, nauczyli siê znajdo-
waæ w bólu rozkosz. Ból mo¿e byæ jak narkotyk, Jacenie Solo. Czy ju¿
to pojmujesz?
Vergere zdawa³a siê nie dbaæ o jego odpowiedzi i wygl¹da³o na to,
¿e jest absolutnie szczêliwa, trajkocz¹c bez koñca o tym i o owym,
jakby interesowa³ j¹ wy³¹cznie dwiêk w³asnego g³osu skoro tylko
jednak Jacen bodaj podniós³ g³owê, wykrztusi³ jak¹kolwiek odpowied
lub wymamrota³ pytanie, natychmiast wraca³ temat cierpienia.
Wtedy dopiero mieli o czym rozmawiaæ: Jacen nauczy³ siê bardzo
du¿o o bólu.
Pierwsz¹ prawdziw¹ lekcjê na temat cierpienia przyj¹³ dygocz¹c z bó-
lu, le¿¹c na ¿ylastej pod³odze. Chwytne pn¹cza Objêæ Cierpienia trzy-
ma³y go ci¹gle, ale luno, na tyle, ¿eby utrzymaæ kontakt. Zwisa³y znad
jego g³owy miêkkimi spiralami, skrêconymi odnogami gruz³owatych,
26
guzowatych k³êbów wegetatywnych miêni, pulsuj¹cych i dr¿¹cych pod
skórzast¹ pow³ok¹ sufitu komnaty.
Okresy odpoczynku by³y dla Jacena niemal równie bolesne jak
tortury Objêæ; jego cia³o powoli, lecz bezlitonie wraca³o do po-
przedniego kszta³tu, stawy wskakiwa³y w panewki, bolenie luzuj¹c
napiête ciêgna i musku³y. Bez ci¹g³ej tortury Objêæ Cierpienia Jacen
móg³ myleæ wy³¹cznie o Anakinie, o ziej¹cej ranie, jaka otwar³a siê
w jego istnieniu wraz ze mierci¹ brata o tym, co mieræ Anakina
uczyni³a z Jain¹, jak g³êboko zepchnê³a j¹ w mrok i o rodzicach,
o ich cierpieniu po stracie obu synów
Przetoczy³ siê na brzuch, bardziej po to, aby odepchn¹æ od siebie
te myli, ni¿ z prawdziwej potrzeby rozmowy, i spojrza³ na Vergere.
Dlaczego mi to robisz? zapyta³.
To? Vergere spojrza³a na niego przeci¹gle. A co ja takiego
robiê?
Nie przymkn¹³ oczy, porz¹dkuj¹c rozproszone przez ból
myli, po czym spojrza³ znowu. Nie. Chodzi³o mi o Yuuzhan Von-
gów. O Objêcia Cierpienia. Próbowali mnie upokorzyæ, poskromiæ
doda³. To mia³o pewien sens, przynajmniej tak mi siê wydaje. Ale
tu
G³os za³ama³ mu siê z rozpaczy, ale zdo³a³ siê opanowaæ. Milcza³
tak d³ugo, dopóki nie odzyska³ kontroli. Rozpacz nale¿y do Ciemnej
Strony.
Dlaczego mnie torturuj¹? zapyta³ bez ogródek. Nikt mnie
nawet o nic nie pyta
Dlaczego? to pytanie, które zawsze jest g³êbsze od odpowie-
dzi odpar³a Vergere. Byæ mo¿e powiniene raczej zapytaæ: co?
Mówisz o torturach, mówisz o upokorzeniu. Dla ciebie, owszem. Ale
czy i dla naszych mistrzów? Przekrzywi³a g³owê, a jej grzebieñ roz-
jarzy³ siê pomarañczowo. Kto wie?
Czy to nie jest tortura? Powinna sama spróbowaæ umiechn¹³
siê blado. W³aciwie naprawdê chcia³bym, ¿eby spróbowa³a.
Jej miech zabrzmia³ jak garæ szklanych dzwoneczków.
A mylisz, ¿e nie próbowa³am?
Jacen wytrzeszczy³ oczy.
Mo¿e ty wcale nie jeste torturowany doda³a weso³o. Mo¿e
jeste szkolony.
Jacen zaniós³ siê chropowatym, rw¹cym miechem, chwilami bar-
dziej przypominaj¹cym kaszel.
W Nowej Republice nauka nie jest a¿ tak bolesna.
27
Nie? Znów przekrzywi³a g³owê, tym razem w drug¹ stronê,
a grzebieñ zalni³ zieleni¹. Pewnie dlatego wasz lud przegrywa woj-
nê. Yuuzhanie wiedz¹, ¿e ¿adna nauka naprawdê nie wchodzi w krew,
dopóki nie przypieczêtujesz jej bólem.
O, pewnie. A czego niby mnie teraz ucz¹?
Czy chodzi o to, czego naucza nauczyciel? odparowa³a. Czy
te¿ o to, co pojmuje uczeñ?
A jaka to ró¿nica?
£uk jej warg i k¹t nachylenia g³owy razem da³y umiech.
To pytanie samo w sobie warte jest zastanowienia, nie uwa¿asz?
Nadesz³a inna chwila nigdy nie przypomnia³ sobie, czy by³o to
wczeniej, czy póniej. Stwierdzi³, ¿e le¿y oparty o skórzast¹ krzywi-
znê ciany, a pêta Objêæ ci¹gn¹ siê w górê niczym przywiêd³a wino-
rol. Vergere przycupnê³a przy nim. Poprzez fale powracaj¹cej wia-
domoci wydawa³o mu siê, ¿e próbuje go zmusiæ do prze³kniêcia ³yku
z wyd³u¿onej bulwy zawieraj¹cej jaki napój. Zbyt by³ zmêczony, by
siê buntowaæ, wiêc us³ucha³, a ciecz czysta, ch³odna woda, nic wiê-
cej wdar³a siê w zeschniête gard³o i zad³awi³a go, a¿ wreszcie musia³
j¹ wypluæ. Vergere cierpliwie zwil¿a³a mu usta mokr¹ szmatk¹, dawa-
³a mu j¹ do ssania, a¿ gard³o nie rozluni mu siê na tyle, aby móg³
prze³kn¹æ.
Rozleg³a pustynia, jak¹ mia³ w ustach, momentalnie wch³o-
nê³a wilgoæ i Vergere znów zmoczy³a szmatkê. I tak przez d³u¿sz¹
chwilê.
Po co jest ból? wyszepta³a wreszcie. Czy kiedykolwiek za-
stanawia³e siê nad tym, Jacenie Solo? Jaka jest jego funkcja? Wielu
z naszych co bardziej gorliwych mistrzów uwa¿a, ¿e ból jest biczem
Prawdziwych Bogów; ¿e dziêki cierpieniu Prawdziwi Bogowie ucz¹
nas pogardzaæ wygod¹, naszym cia³em, nawet samym ¿yciem. Ja za
uwa¿am, ¿e ból sam w sobie jest bogiem, mistrzem i si³¹ napêdow¹
¿ycia. Ból trzaska z bicza i wszystko, co ¿ywe, zaczyna siê poruszaæ.
Podstawowym instynktem ¿ywej istoty jest ucieczka przed bólem,
unikanie go. Jeli pójcie w jedn¹ stronê powoduje ból, nawet limak
granitowy pójdzie w drug¹. ¯yæ to znaczy byæ niewolnikiem bólu. Nie
odczuwaæ bólu to znaczy byæ martwym, czy¿ nie?
Nie dla mnie têpo odpar³ Jacen, gdy tylko krtañ rozluni³a mu
siê na tyle, ¿e móg³ mówiæ. Mo¿esz mi wmawiaæ, jaki to jestem
martwy, a przecie¿ wszystko mnie boli.
28
Och, no có¿ to prawda. Pomys³, ¿e zmarli nie czuj¹ bólu,
jest tylko wyznaniem wiary, czy nie mam racji? Powinnimy powie-
dzieæ: mamy nadziejê, ¿e zmarli nie czuj¹ bólu ale istnieje tylko
jeden sposób, ¿eby siê upewniæ mrugnê³a do niego z umiechem.
Nie mylisz, ¿e ból mo¿e byæ równie¿ g³ówn¹ zasad¹ dzia³ania mier-
ci?
Nic nie mylê. Chcê, ¿eby to siê skoñczy³o.
Odwróci³a siê z dziwnym, zd³awionym dwiêkiem. Przez moment
Jacen zastanawia³ siê, czy jego cierpienie mog³o j¹ wreszcie dotkn¹æ
w jakikolwiek sposób mo¿e wreszcie siê nad nim zlitowa³a
Lecz kiedy na niego spojrza³a, w jej oczach zamiast wspó³czucia
b³yszcza³a drwina.
Ale¿ jestem g³upia! zawo³a³a. Przez ca³y czas zdawa³o mi
siê, ¿e rozmawiam z osob¹ doros³¹. Ach, oszukiwanie samego siebie
to najokrutniejsza ze sztuczek! Uwierzy³am, ¿e kiedy by³e prawdzi-
wym Jedi, gdy tymczasem jeste pisklakiem, dygocz¹cym w gnie-
dzie, który drze dziób, bo mamusia w porê nie przylecia³a, aby go na-
karmiæ!
Ty ty wymamrota³ Jacen. Jak mo¿esz po tym wszyst-
kim, co zrobi³a
A co ja takiego zrobi³am? O, nie, nie, nie, dzieciaku Solo. Cho-
dzi o to, co ty zrobi³e.
Nic nie zrobi³em!
Vergere rozsiad³a siê pod cian¹ komnaty o jaki metr od niego.
Powoli podwinê³a pod siebie kolana, zginaj¹ce siê w ty³ jak u ptaka,
splot³a palce na wysokoci otoczonych wibrysami ust i spojrza³a na
niego znad d³oni.
Po d³ugim, d³ugim milczeniu, w ci¹gu którego ostatnie s³owa Ja-
cena: Nic nie zrobi³em! dwiêcza³y mu echem w g³owie, a¿ wywo-
³a³y rumieniec na twarzy, Vergere powiedzia³a spokojnie:
No w³anie.
Pochyli³a siê bli¿ej, jakby chcia³a podzieliæ siê z nim krêpuj¹cym
sekretem.
Czy to nie dziecinne zachowanie? Jêczeæ i jêczeæ, i jêczeæ, wy-
³amywaæ palce i waliæ piêtami o ziemiê w nadziei, ¿e doros³y wresz-
cie ciê zauwa¿y i zajmie siê tob¹?
Jacen opuci³ g³owê, z trudem powstrzymuj¹c nag³¹ falê gor¹cych
³ez.
A co mogê zrobiæ?
Opar³a siê o cianê, wydaj¹c znów ten sam zduszony dwiêk.
29
Faktycznie, jedn¹ z opcji jest dalsze wiszenie w tym pomiesz-
czeniu i tortury. A dopóki bêdziesz wybiera³ tê mo¿liwoæ, wiesz, co
siê stanie?
Spojrza³ na ni¹ zranionym wzrokiem.
No, co?
Nic odpar³a wesolutko i roz³o¿y³a rêce. Och, w koñcu pew-
nie oszalejesz. Jeli bêdziesz mia³ du¿o szczêcia. Mo¿e nawet które-
go dnia uda ci siê umrzeæ. Jej grzebieñ zrobi³ siê nagle p³aski i sta-
lowoszary. Ze staroci.
Jacen otworzy³ usta i wytrzeszczy³ oczy. Nie wyobra¿a³ sobie ko-
lejnej godziny w Objêciach Cierpienia, a ona mówi³a o latach. O dzie-
siêcioleciach.
O reszcie jego ¿ycia.
Obj¹³ kolana ramionami i ukry³ w nich twarz, wt³aczaj¹c koci
w oczodo³y, jakby tym sposobem chcia³ wygnieæ z umys³u tê potwor-
noæ. Przypomnia³ sobie wujka Lukea w drzwiach szopy na Belkada-
nie, smutek w jego oczach, kiedy ci¹³ po ³bach yuuzhañskich wojow-
ników, którzy pojmali Jacena. Pamiêta³ szybki, pewny ucisk, którym
Luke wy³uska³ z twarzy Jacena nasienie, u¿ywaj¹c do tego celu swoje-
go cybernetycznego kciuka.
I przypomnia³ sobie równie¿, ¿e tym razem wujek Luke nie zg³osi
siê po niego. Ani on, ani nikt inny.
Poniewa¿ Jacen nie ¿yje.
Dlatego tu ci¹gle przychodzisz? wymamrota³ w stulone ra-
miona. ¯eby siê ze mnie miaæ? Poni¿aæ pokonanego wroga?
Czy ja siê z ciebie miejê? Czy jestemy wrogami? zapyta³a
Vergere, tym razem naprawdê zaskoczona. Czy zosta³e pokonany?
Jej niespodziewanie szczery ton zaskoczy³ go. Podniós³ g³owê i nie
zobaczy³ w jej oczach drwiny.
Nie rozumiem.
To przynajmniej jest zupe³nie jasne westchnê³a. Ofiarujê ci
dar, Jacenie Solo. Uwalniam ciê od nadziei na ratunek. Czy naprawdê
nie widzisz, ¿e chcê ci pomóc?
Pomóc? Jacen zakrztusi³ siê gorzkim miechem. Musisz po-
pracowaæ nad swoim wspólnym, Vergere. We wspólnym, kiedy opisu-
jemy rzeczy, jakie ty mi zrobi³a, raczej nie u¿ywamy tego s³owa.
Nie? Byæ mo¿e tym razem masz racjê. Nasze trudnoci mog¹
byæ spowodowane rozbie¿nociami jêzykowymi. Vergere westchnê-
³a znowu i skuli³a siê jeszcze bardziej, splataj¹c ramiona na pod³odze
przed sob¹ i sadowi¹c siê na nich w sposób bardziej koci ni¿ ptasi.
Przys³oni³a oczy drugimi powiekami.
30
Kiedy by³am bardzo m³oda m³odsza od ciebie, ma³y Solo
znalaz³am ksiê¿ycow¹ piercienicê cienioæmê. By³a w ostatniej fazie
przemiany, wci¹¿ jeszcze tkwi³a w kokonie mówi³a ³agodnym, smut-
nym tonem. Mia³am ju¿ wtedy pewn¹ znajomoæ Mocy. Czu³am jej
ból, panikê, beznadziejn¹, desperack¹ walkê, aby siê uwolniæ. Wyda-
wa³o mi siê, ¿e ta cienioæma wyczuwa³a, ¿e jestem obok, i krzycza³a
o pomoc. Jak mog³am odmówiæ? Kokony cieniociem s¹ twarde, bar-
dzo twarde, wykonane z wielo³añcuchowych krzemianów, cienioæmy
za s¹ delikatne i takie piêkne. Te ³agodne stworzenia zdaj¹ siê stwo-
rzone jedynie po to, by piewaæ na nocnym niebie. Da³am jej zatem to,
co ty uwa¿asz za pomoc. Wziê³am ma³y no¿yk i nadciê³am kokon, aby
pomóc jej wyjæ.
O nie, nie zrobi³a tego! Powiedz, ¿e tego nie zrobi³a! Jacen
zamkn¹³ oczy, poniewa¿ wiedzia³ ju¿, jak zakoñczy siê ta opowieæ.
Sam przez bardzo krótki czas mia³ w swojej kolekcji cienioæmê;
pamiêta³, jak obserwowa³ rosn¹c¹ larwê, jak dziêki empatii cieszy³ siê
jej zadowoleniem, kiedy j¹ karmi³ kawa³kami izolacji i okruszkami
durabetonu. Przypomnia³ sobie m³odziutk¹ æmê, która siê wyklu³a
jej szare, piêknie nakrapiane skrzyd³a rozpostarte na tle gabloty; pa-
miêta³ zachwycaj¹c¹ nutê jej ksiê¿ycowej pieni, kiedy j¹ uwolni³, a ona
ulecia³a w górê pod ró¿nobarwnym wiat³em czterech ksiê¿yców Co-
ruscant.
Pamiêta³ tak¿e desperack¹ panikê, której fale ogarnia³y go poprzez
Moc, gdy æma uwalnia³a siê z kokonu. On tak¿e z ca³ego serca pragn¹³
pomóc bezradnemu stworzeniu i pamiêta³, czemu tego nie zrobi³.
Nie pomo¿esz cienioæmie, przecinaj¹c jej kokon powiedzia³.
Ona potrzebuje tego wysi³ku; nacisku koniecznego do wt³oczenia oso-
cza w ¿y³y skrzyde³. Jeli przetniesz kokon
æma zostanie okaleczona powa¿nie dokoñczy³a Vergere.
Tak, sta³a siê ¿a³osn¹ istot¹ która nigdy nie uleci, nigdy nie do³¹czy
do pobratymców, aby zatoczyæ kr¹g w nocnym tañcu. Nawet piszcza³-
ki na skrzyd³ach mia³a zniekszta³cone, wiêc by³a nie tylko sparali¿o-
wana, ale tak¿e niema. W ci¹gu tego d³ugiego lata s³ucha³ymy nieraz
wspólnie pieni ksiê¿ycowej, stoj¹c w oknie mojej sypialni. Wyczu-
wa³am z jej strony tylko smutek i gorzk¹ zazdroæ, ¿e ona nigdy nie
uleci w gwiazdy, a jej g³os nigdy nie wzniesie siê pieni¹. Opiekowa-
³am siê ni¹ najlepiej jak umia³am, ale ¿ycie cienioæmy jest krótkie,
wiesz zreszt¹; spêdzaj¹ wiele lat w postaci larwy, zbieraj¹c si³y na jed-
no krótkie lato tañca i pieni. Obrabowa³am tê æmê; skrad³am jej prze-
znaczenie poniewa¿ jej pomog³am.
31
To nie by³a pomoc odpar³ Jacen. I nie to oznacza s³owo po-
moc.
Nie? Widzia³am wij¹ce siê z bólu, krzycz¹ce z przera¿enia stwo-
rzenie, próbowa³am ul¿yæ mu w cierpieniu i z³agodziæ jego lêk. Jeli
nie to rozumiesz przez s³owo pomoc, to moja znajomoæ wspólnego
jest gorsza ni¿ s¹dzi³am.
Nie rozumia³a, co siê dzieje.
Wzruszy³a ramionami.
Æma te¿ nie. Ale powiedz mi, Jacenie Solo: gdybym zrozumia-
³a, co siê dzieje, gdybym wiedzia³a, czym jest larwa i co musi ona
osi¹gn¹æ, co musi wycierpieæ, ¿eby staæ siê t¹ cudown¹ istot¹ Co
powinnam by³a zrobiæ? Co wy, w waszym wspólnym, nazwalibycie
pomoc¹?
Jacen myla³ d³u¿sz¹ chwilê, zanim udzieli³ odpowiedzi. Jego
empatia poprzez Moc umo¿liwia³a mu niezwykle g³êbokie rozumie-
nie egzotycznych istot z jego kolekcji; dziêki temu nabra³ g³êbokiego
szacunku do skomplikowanych procesów natury.
S¹dzê rzek³ powoli ¿e najlepsz¹ pomoc¹, jak¹ mog³a zaofe-
rowaæ larwie, by³o zapewnienie bezpieczeñstwa. Jastrzêbionietoperze
poluj¹ na larwy cieniociem, a ju¿ szczególnie lubi¹ wie¿e poczwarki
w kokonach, bo wtedy maj¹ one najwiêksz¹ zawartoæ t³uszczu. Mo-
g³a jej zatem pomóc tylko w jeden sposób: pilnuj¹c jej, chroni¹c przed
drapie¿cami i pozwalaj¹c, aby samotnie rozegra³a swoj¹ bitwê.
Mo¿e tak¿e ³agodnie podsunê³a Vergere chroniæ j¹ przed
pe³nymi dobrych intencji osobami, które w swej ignorancji mog³yby
zechcieæ pomóc jej, u¿ywaj¹c kleszczy.
Tak odpar³ Jacen i nagle zabrak³o mu tchu; spojrza³ na Ver-
gere, jakby wyros³a jej druga g³owa.
Hej zaczê³o mu co witaæ. Hej
I byæ mo¿e ci¹gnê³a Vergere nale¿a³o zatrzymaæ siê przy niej
od czasu do czasu, aby cierpi¹ca, zdesperowana istota wiedzia³a, ¿e
nie jest sama w swoich zmaganiach. ¯e kto o niej myli. ¯e jej ból
s³u¿y zbudowaniu lepszego losu.
Jacen otworzy³ usta, ale nie móg³ mówiæ, zdo³a³ jedynie wyszeptaæ:
Tak
Wobec tego, Jacenie Solo, nasze definicje pomocy s¹ iden-
tyczne podsumowa³a powa¿nie Vergere.
Jacen pochyli³ siê do przodu i ukl¹k³.
Nie mówilimy tak naprawdê o larwach cienioæmy, prawda?
zapyta³, a serce zaczê³o mu waliæ jak oszala³e. Mówi³a o mnie.
32
Wsta³a, rozprostowuj¹c nogi jak ¿uraw.
O tobie?
O nas. Gard³o ciska³a mu nieprawdopodobna nadzieja. O to-
bie i o mnie.
Muszê ju¿ iæ. Objêcia siê niecierpliwi¹, czekaj¹ na twój po-
wrót.
Vergere, zaczekaj! zawo³a³, z trudem staj¹c na nogi. Chwytne
pn¹cza Objêæ zwisa³y mu z nadgarstków. Zaczekaj, Vergere, chod
tutaj, powiedz co do mnie i i i wymamrota³ bez³adnie.
Cienioæmy nie s¹ gatunkiem sprowadzanym To rodzimy owad! Ro-
dzimy na Coruscant! Jak mog³a znaleæ larwê cienioæmy? O ile
o ile nie to znaczy, czy ty ? Czy ty jeste ?
Po³o¿y³a d³oñ na podobnym do ust czujniku obok przejcia i bro-
dawkowata blizna otworu wejciowego rozwar³a siê.
Wszystko, co mówiê, jest k³amstwem rzek³a i wysz³a.
Objêcia Cierpienia znów unios³y go w biel.
Jacen Solo wisi w bieli, rozmylaj¹c.
Przez jedn¹, nieskoñczenie krótk¹ chwilê jest tylko zdumiony, ¿e
mo¿e myleæ. Biel od wielu dni, tygodni, a mo¿e stuleci ciera³a w py³
jego wiadomoæ, a teraz ze zdumieniem odkrywa, ¿e nie tylko potrafi
myleæ, lecz nawet myli jasno.
Spêdza na tym zachwyceniu jeden bia³y eon.
A potem zaczyna pracowaæ nad lekcj¹ o bólu.
I tak to w³anie wygl¹da, myli. To w³anie jest to, o czym mówi³a
Vergere. Pomoc, jak¹ mi ofiarowa³a, a której ja nie umia³em przy-
j¹æ.
Uwolni³a go od jego w³asnej pu³apki: dzieciñstwa. Pu³apki ocze-
kiwania na kogo innego. Na tatê, mamê, wujka Lukea, Jainê, Zekka
czy Lowiego, albo na Tenel Ka na wielu innych, na których zawsze
móg³ liczyæ, ¿e przybêd¹ mu na pomoc.
Wiêc nie jest bezradny. Jest jedynie samotny.
A to nie to samo.
Nie musi tu wisieæ i cierpieæ. Mo¿e co zrobiæ.
Opowieæ o cienioæmie mog³a byæ k³amstwem, ale w tym k³am-
stwie kry³a siê prawda, której inaczej nie zrozumia³by. Czy o to w³a-
nie chodzi³o Vergere, kiedy stwierdzi³a: Wszystko, co mówiê, jest
k³amstwem?
Czy to ma jakie znaczenie?
33
Ból sam w sobie jest bogiem, mistrzem i si³¹ napêdow¹ ¿ycia. Ból
trzaska z bicza i wszystko, co ¿ywe, zaczyna siê poruszaæ. ¯yæ to zna-
czy byæ niewolnikiem bólu.
Zna prawdê tego twierdzenia nie tylko z w³asnego dowiadczenia;
pozna³ j¹ równie¿ patrz¹c na tatê i Anakina po mierci Chewiego. Wi-
dzia³ bicz bólu nad g³ow¹ ojca i ucieczkê Hana przed bólem przez pó³
galaktyki. Widzia³, jak Anakin twardnieje, jak siê eksploatuje niczym
ciê¿arowiec, zawsze zmuszaj¹c siê, by byæ szybszym, silniejszym, sku-
teczniejszym, zrobiæ wiêcej i to by³a jego jedyna odpowied na ból,
jakiego dozna³, prze¿ywaj¹c widok mierci swego wybawcy.
Jacen zawsze s¹dzi³, ¿e Anakin jest bardzo podobny do wujka
Lukea: ukierunkowane zdolnoci mechaniczne, zrêcznoæ w walce
i w pilota¿u, niez³omna odwaga wojownika. Teraz jednak stwierdzi³,
¿e w jednym istotnym aspekcie Anakin do z³udzenia przypomina³ ojca,
który zna³ tylko jedn¹ reakcjê na ból zorganizowaæ sobie tyle zajêæ,
aby przestaæ go zauwa¿aæ.
Uciekaæ od w³asnej si³y napêdowej.
¯yæ to znaczy byæ niewolnikiem bólu.
Ale to tylko pó³ prawdy. Ból mo¿e byæ równie¿ nauczycielem.
Jacen przypomina³ sobie d³ugie godziny forsowania bol¹cych miêni,
zmuszania ich do kolejnego powtarzania serii æwiczeñ z mieczem
wietlnym. Pamiêta³, jak trenowa³ coraz to bardziej skomplikowane
pozycje i jak bola³o u¿ywanie cia³a w sposób, w jaki nie u¿ywa³ go
nigdy wczeniej, obni¿anie rodka ciê¿koci, rozlunianie bioder, na-
kazanie nogom, by siê kurczy³y i rozprê¿a³y jak u piaskowej pantery.
Pamiêta s³owa wujka Lukea: Jeli nie boli, to znaczy, ¿e le to ro-
bisz. Nawet promienie zdalniaków æwiczebnych pewnie, jego za-
danie polega³o na ich unikaniu lub odbijaniu, ale naj³atwiejszym spo-
sobem unikniêcia bólu by³oby zaprzestanie treningów.
Nieraz ból jest jedyn¹ drog¹ do miejsca, gdzie chcesz siê znaleæ.
Ale najgorsze s¹ cierpienia, od których nie mo¿na uciec. Zna opo-
wieæ swojej matki tak dobrze, ¿e widzi j¹ w snach: stoi na mostku
Gwiazdy mierci i musi patrzeæ, jak g³ówny laser stacji bojowej
niszczy ca³¹ jej planetê. Czu³ jej wszechogarniaj¹ce przera¿enie, nie-
dowierzanie, bezradn¹, parali¿uj¹c¹ wciek³oæ. Domyla³ siê, ile z jej
niezmordowanego powiêcenia walce o pokój w galaktyce napêdzane
jest wspomnieniem tych miliardów istnieñ, na jej oczach obróconych
w nicoæ.
A wujek Luke gdyby nie prze¿y³ szoku na widok cia³ swoich
przybranych rodziców, brutalnie zamordowanych przez szturmowców
3 Zdrajca
34
imperialnych, móg³ ca³e swoje ¿ycie spêdziæ jako nieszczêliwy far-
mer wilgoci gdzie daleko w pustynnych równinach Tatooine, marz¹c
o przygodach, których nigdy nie zazna galaktyka za mog³a jêczeæ
pod jarzmem Imperatora do dzi.
Jacen nagle pojmuje, ¿e ból mo¿e byæ potêg¹. Potêg¹, która po-
zwala zmieniæ wszystko na lepsze. Tak przebiegaj¹ zmiany: najpierw
kto cierpi, a potem wczeniej czy póniej postanawia co z tym
zrobiæ.
Cierpienie jest paliwem dla napêdu cywilizacji.
Teraz zacz¹³ rozumieæ: skoro ból jest bogiem to znajduje siê
w szponach tego okrutnego bóstwa od czasu mierci Anakina. Lecz
jest on tak¿e nauczycielem oraz drog¹. Mo¿e byæ poganiaczem nie-
wolników i poskromiæ ciê ale mo¿e byæ te¿ si³¹, która uczyni ciê
niez³omnym. Jest tym wszystkim i jeszcze czym wiêcej.
Jednoczenie.
Wszystko zale¿y od tego, kim ty jeste.
Ale kim ja jestem? zastanawia siê Jacen. Ucieka³em jak tato
jak Anakin. Wydaje mi siê jednak, ¿e oni siê zatrzymali. S¹dzê, ¿e tato
by³ doæ silny, aby obejrzeæ siê i spojrzeæ bólowi w twarz, u¿yæ go, aby
samemu nabraæ si³, jak mama i wujek Luke. Anakin uczyni³ to samo,
pod koniec. Czy i ja bêdê doæ silny?
Jest tylko jeden sposób, ¿eby siê o tym przekonaæ.
Biel po¿era³a go przez nieskoñczone dni, tygodnie i stulecia.
Teraz on zacznie po¿eraæ biel.
Egzekutor Nom Anor bawi³ siê bezmylnie ¿ywym glistobuk³a-
kiem pe³nym bulionu z dragoziela, s³uchaj¹c monotonnego mamrota-
nia mruka mistrza przemian. Siedzia³ jak cz³owiek, na miêsistym gar-
bie przed niezwykle du¿ym villipem, do którego mruk kierowa³ swoj¹
jednostajn¹, piewn¹ analizê odczytów komory Objêæ Cierpienia do-
tycz¹cych m³odego Jedi, Jacena Solo.
Nom Anor nie musia³ uwa¿aæ. Wiedzia³, co mistrz powie: sam
stworzy³ ten raport. Komora Objêæ by³a wyposa¿ona w wyj¹tkowo
skomplikowan¹ nerwosieæ czujników, które mog³y odczytywaæ dane
elektrochemiczne nerwów Jacena Solo a¿ do ostatniego, pojedyncze-
go impulsu i porównywaæ zarejestrowany ból z poziomem reakcji che-
micznych jego mózgu. Mruk mamrota³ bez przerwy, pogr¹¿aj¹c siê
w opisach najdrobniejszych szczegó³ów zebranych danych. Ten mier-
telnie nudny terkot doprowadza³ go do sza³u.
35
Mo¿e dlatego nazwali ich mrukami, pomyla³ Nom Anor z ponu-
rym umiechem. Nie podzieli³ siê t¹ uwag¹ z trzeci¹ osob¹ obecn¹
w ciasnym, wilgotnym pomieszczeniu. Ten ¿art nie by³ zrozumia³y
w ¿adnym innym jêzyku oprócz wspólnego, a tak w ogóle nie by³ na-
wet mieszny.
Siedzia³ zatem, popijaj¹c bulion z glistobuk³aka i obserwuj¹c vil-
lipa. Czeka³, a¿ mistrz wojenny Tsavong Lah straci cierpliwoæ.
Villip przekazywa³ rysy twarzy mistrza wojennego z w³aciw¹ tym
stworzeniom dok³adnoci¹: w¹ska, wysoka czaszka, wypuk³a puszka
mózgowa, niebezpiecznie ostre zêby stercz¹ce z bezwargiej rany ust
oraz dumna sieæ blizn, stanowi¹cych wiadectwo jego powiêcenia dla
Drogi Prawdy. Nom Anor pomyla³ beznamiêtnie, jak dobrze niektóre
z tych zablinionych deseni wygl¹da³yby na jego w³asnej twarzy. Nie,
to nie znaczy³o, ¿e traktowa³ Drogê Prawdy inaczej ni¿ tylko jako na-
rzêdzie polityki. Z wieloletnich dowiadczeñ wiedzia³, ¿e pozory po-
bo¿noci by³y znacznie bardziej u¿yteczne od prawdziwej wiary.
Villip przekazywa³ równie¿ bezb³êdnie przera¿aj¹cy b³ysk fanaty-
zmu w oczach Tsavonga Laha.
B³ysk potêgi wiary w jego oku by³ odzwierciedleniem wewnêtrz-
nego przekonania, jakie Nom Anor móg³ sobie jedynie wyobraziæ:
wiedzy pozbawionej cienia w¹tpliwoci, ¿e Prawdziwi Bogowie stoj¹
u jego boku, prowadz¹c jego ramiê w swojej s³u¿bie. Wiedzy, ¿e ca³a
prawda, ca³a sprawiedliwoæ, wszystko, co w³aciwe, pochodzi od
Prawdziwych Bogów jak gwiezdny wiatr, rozjaniaj¹cy wszechwiat.
Mistrz wojenny by³ prawdziwym wiernym.
Dla Noma Anora wiara by³a ekstrawagancj¹. Wiedzia³ a¿ za do-
brze, jak ³atwo ci prawdziwi wierni dadz¹ sob¹ manipulowaæ tym, któ-
rzy wierz¹ wy³¹cznie w siebie.
A to ju¿ by³a jego specjalnoæ.
Chwila, na któr¹ wyczekiwa³, nadesz³a w trakcie prowadzonej przez
mruka punkt po punkcie wyczerpuj¹cej interpolacji miêdzygatunko-
wej pomiêdzy odczytami Jacena Solo a wynikami trzech innych pod-
miotów kontrolnych, wszystkich rasy Yuuzhan Vong: jednego z kasty
wojowników, jednego kap³ana i jednego mistrza przemian, z których
ka¿dy wczeniej przeby³ ju¿ tortury w tych samych Objêciach Cier-
pienia, co obecnie m³ody Jedi. Przez stworzony przez villipa obraz
twarzy Tsavonga Laha przebieg³ skurcz gniewu, jak impuls jonowy
poprzedzaj¹cy wybuch s³oneczny.
Wreszcie jego cierpliwoæ uleg³a wyczerpaniu.
Dlaczego marnuje siê mój czas na ten be³kot?
36
Mruk mistrza przemian zesztywnia³, ogl¹daj¹c siê nerwowo na
Noma Anora.
Te dane s¹ niezmiernie istotne
Nie dla mnie. Czy ja jestem mistrzem przemian? Nie obchodz¹
mnie suche dane wyjanij mi, co one znacz¹!
Nom Anor pochyli³ siê do przodu.
Za pozwoleniem mistrza wojennego, móg³bym chyba pomóc
Villip skurczy³ siê lekko, kieruj¹c gniewny wzrok mistrza wojen-
nego na Noma Anora.
Lepiej, aby tak by³o warkn¹³. Moja cierpliwoæ ma grani-
ce a w³anie ty, ty osobicie, Egzekutorze, nadu¿y³e jej znacznie
w ci¹gu ostatnich dni. Wisisz na cienkim pn¹czu, Nomie Anorze, a i ono
zaczyna pêkaæ
Sk³adam pokorn¹ probê o przebaczenie, mistrzu wojenny g³ad-
ko odpar³ Nom Anor. Gestem nakaza³ mrukowi opuciæ pomieszcze-
nie. Mruk z³o¿y³ villipowi szybki ho³d pos³uszeñstwa, uruchomi³ prze-
grodê zas³aniaj¹c¹ wyjcie i oddali³ siê skwapliwie.
Chcia³em tylko zaproponowaæ analizê. Interpretacja jest moj¹
specjalnoci¹.
Twoj¹ specjalnoci¹ jest propaganda i k³amstwa warkn¹³ Tsa-
vong Lah.
Jak gdyby by³a jakakolwiek ró¿nica. Nom Anor wzruszy³ ramio-
nami i umiechn¹³ siê uprzejmie. Tych gestów nauczy³ siê od swoich
wcieleñ w istoty gatunku ludzkiego. Wymieni³ szybkie spojrzenie z trze-
ci¹ osob¹ obecn¹ w pomieszczeniu jego partnerk¹ w projekcie Solo
i znów skierowa³ wzrok na villipa.
Znaczenie danych z Objêæ Cierpienia jest dok³adnie takie: Jacen
Solo uzyska³ zdolnoæ nie tylko przyjmowania tortur, lecz czerpania
z nich ¿ycia. Jak zapewne mistrz wojenny pamiêta, przewidywa³em
taki wynik. Odkry³ wewn¹trz siebie takie zasoby, jakie znajdujemy
jedynie u naszych najwiêkszych wojowników.
No i co? mistrz wojenny zmarszczy³ czo³o. Do rzeczy.
To siê uda odpar³ po prostu Nom Anor. I o to chodzi. Tylko
o to. Na podstawie naszych obecnych wyników, mo¿emy powiedzieæ,
¿e Jacen Solo nieuchronnie o ile prze¿yje zwróci siê ca³ym ser-
cem ku Drodze Prawdy.
Próbowalicie tego ju¿ wczeniej zagrzmia³ Tsavong Lah.
Jeedai Wurth Skidder i Jeedai Tahiri na Yavinie Cztery. Wyniki by³y
zdecydowanie niezadowalaj¹ce.
Mistrzowie przemian prychn¹³ pogardliwie Nom Anor.
37
Uwa¿aj na swój jêzyk, jeli chcesz zachowaæ go w ustach. Kasta
mistrzów przemian jest wiêta wiêtoci¹ Yun-Yuuzhan.
Oczywicie, oczywicie. Bez obrazy, naturalnie. Chcia³em tylko
zauwa¿yæ, jeli mistrz wojenny pozwoli, ¿e metody stosowane w przy-
padku katastrofy Tahiri obejmowa³y ordynarne przeróbki fizyczne
mo¿liwe, ¿e nawet heretyckie. Nom Anor po³o¿y³ nacisk na ostat-
nim s³owie.
Twarz Tsavonga Laha sposêpnia³a.
Prowadzili wiêtokradcze badania ci¹gn¹³ Nom Anor. Pró-
bowali zrobiæ z niej Yuuzhankê tak jakby niewolnicê mo¿na by³o
przerobiæ na przedstawicielkê Wybranej Rasy! Czy¿ to nie blunier-
stwo? Rze, jak¹ siê to skoñczy³o, by³a o wiele za ³agodna, z czym
mistrz przemian z pewnoci¹ siê zgodzi.
Wcale nie sprzeciwi³ siê Tsavong Lah. By³a dok³adnie tym,
na co tamci zas³u¿yli. To, co postanowi¹ bogowie, stanowi definicjê
sprawiedliwoci.
Jak sobie ¿yczysz g³adko zgodzi³ siê Nom Anor. W projekcie
Solo nie bêdzie takiej herezji. Proces przemiany Jacena Solo jest
dok³adnym przeciwieñstwem: on pozostanie w pe³ni cz³owiekiem, lecz
przyjmie i bêdzie g³osi³ Prawdê. Nie bêdziemy musieli go zmieniaæ
ani niszczyæ w jakikolwiek sposób. My zastosujemy jedynie demon-
stracjê; on dokona reszty.
Obraz twarzy mistrza wojennego znieruchomia³.
Wci¹¿ mi nie wyjani³e, dlaczego powinienem do tego d¹¿yæ.
Wszystko, co mi opowiedzia³e, sugeruje, ¿e bêdzie on jeszcze lepsz¹
ofiar¹ ni¿ s¹dzi³em. Wyjanij mi, dlaczego mia³bym oczekiwaæ tej
obiecanej konwersji. Gdyby umar³ w trakcie tego procesu, z³ama³bym
przysiêgê z³o¿on¹ Prawdziwym Bogom i pozbawi³ ich obiecanej ofia-
ry. Prawdziwi Bogowie nie przebaczaj¹ krzywoprzysiêzcom, Nomie
Anorze.
Na moim przyk³adzie tego nie udowodnisz, pomyla³ Nom Anor,
ale odpowiedzia³ z najwy¿szym szacunkiem:
Symbolicznej rangi Jacena Solo nie mo¿na przeceniæ, mistrzu
wojenny. Po pierwsze jest Jedi a Jedi zajmuj¹ w Nowej Republice
miejsce bogów. Uwa¿ani s¹ za duchowych rodziców, obdarzonych
ogromnymi zdolnociami, które legenda wyolbrzymia jeszcze daleko
poza granice rozs¹dku. Ich zadaniem jest walczyæ i umieraæ za zdegra-
dowan¹, niewiern¹ parodiê prawdy i sprawiedliwoci Nowej Republi-
ki. Jacen Solo jest ju¿ legendarnym bohaterem. Jego czyny, jeszcze
jako dziecka czy m³odzieñca, znane s¹ w ca³ej galaktyce. Podobnie
38
jak jego siostry jego bliniaczej siostry. Wspólnie mog¹ siê równaæ
z Yun-Harl¹ i Yun-Yammk¹
£atwo ci przychodz¹ takie blunierstwa sucho zauwa¿y³ Tsa-
vong Lah.
Doprawdy? umiechn¹³ siê Nom Anor. A jednak Prawdziwi
Bogowie nie uznali za stosowne zabiæ mnie na miejscu. Mo¿e to, co
mówiê, nie jest w istocie a¿ takim blunierstwem sam zreszt¹ zoba-
czysz.
Mistrz wojenny tylko go zgromi³ posêpnym wzrokiem.
Jacen Solo jest równie¿ najstarszym synem g³ównego klanu ga-
laktyki. Jego matka by³a przez pewien czas Najwy¿szym W³adc¹ No-
wej Republiki
Przez pewien czas? Jak to mo¿liwe? Jakim sposobem jej nastêp-
ca pozwoli³ jej ¿yæ?
Czy mistrz wojenny istotnie pragnie dysputy na temat blunier-
czego systemu rz¹dzenia Nowej Republiki? Ma on co wspólnego z dzi-
wacznym pomys³em, okrelanym mianem demokracji. W³adza prze-
kazywana jest tam ka¿demu, kto jest wystarczaj¹co zrêczny, aby
manipulowaæ stadnymi instynktami najwiêkszych mas niewiadomych
niczego obywateli
Ich polityka to twoja sprawa uci¹³ Tsavong Lah. Moj¹ jest
ich si³a zbrojna.
W tym przypadku obie te kwestie s¹ ze sob¹ cile powi¹zane.
Przez jedn¹ czwart¹ standardowego stulecia rodzina Solo dominowa-
³a w ró¿nych dziedzinach ¿ycia galaktyki. Nawet mistrz wojenny Jedi
jest nikim innym, jak tylko wujem Jacena Solo. Wuj ten, Luke Sky-
walker, znany jest powszechnie z tego, ¿e sam stworzy³ Now¹ Repu-
blikê, pokonuj¹c poprzedni, starszy i o wiele bardziej racjonalny ustrój
spo³eczny, zwany Imperium. Jeli mogê dodaæ, dla nas to wielkie szczê-
cie, ¿e tak siê sta³o. Imperium by³o znacznie lepiej zorganizowane,
potê¿niejsze i ca³kowicie zmilitaryzowane. Nie stosowa³o podzia³ów
wewnêtrznych, które z takim powodzeniem wykorzystalimy w No-
wej Republice. Imperium zmia¿d¿y³oby naszych wojowników w pierw-
szej potyczce.
Tsavong Lah zje¿y³ siê.
Prawdziwi Bogowie nigdy nie dopuciliby do takiej klêski!
W³anie o to mi chodzi odparowa³ Nom Anor. Tote¿ nie
dopucili. Przeciwnie. Luke Skywalker, rodzina Solo i Sojusz Rebe-
liantów zniszczyli Imperium, pozostawiaj¹c galaktykê w stanie cha-
39
osu, w okresie pró¿ni w³adzy, któr¹ mo¿emy wykorzystaæ gdy¿ na-
wet oni, nawet Solo, bezwiednie s³u¿yli Prawdziwym Bogom.
Po raz pierwszy Tsavong Lah wydawa³ siê zainteresowany.
Wyobra sobie teraz rzuci³ Nom Anor, wêsz¹c krew jaki to
bêdzie mia³o wp³yw na pozosta³e si³y Nowej Republiki, kiedy ten Jedi,
ten bohater, ten potomek najwiêkszego z klanów ich ca³ej cywilizacji
oznajmi ca³emu swojemu ludowi, ¿e przywódcy ich oszukali: ¿e jedy-
nymi bogami s¹ Prawdziwi Bogowie, ¿e jedyn¹ drog¹ jest Droga Praw-
dy!
Villip doskonale przekaza³ iskrê, jaka zap³onê³a w oczach mistrza
wojennego.
Zranilimy ich, zabieraj¹c im stolicê, lecz nie zabilimy w nich
ducha mrukn¹³. To bêdzie jak gangrena w ranie Coruscant.
Tak.
Nowa Republika zachoruje i wreszcie umrze.
Tak.
Jeste pewny, ¿e zdo³asz sk³oniæ Jacena Solo, aby wszed³ na
Drogê Prawdy?
Mistrzu wojenny gor¹co odpar³ Nom Anor to siê ju¿ dzieje.
Jacen i Jaina Solo s¹ bliniêtami, a przy tym kobiet¹ i mê¿czyzn¹,
a wiêc ca³kowitym przeciwieñstwem. Nie widzisz tego? Yun-Yammka
i Yun-Harla. Wojownik i Przechera. Jacen stanie siê jedn¹ po³ow¹ Bli-
niaczych Bogów bêdzie walczy³ w s³u¿bie Boga, którym jest on sam!
Stanie siê dowodem, ¿e ¿adna istota z Nowej Republiki nie zdo³a nam
umkn¹æ
To mo¿e byæ doæ cenne przyzna³ Tsavong Lah.
Mo¿e? zaperzy³ siê Nom Anor. Mo¿e? Mistrzu wojenny,
osobicie z³o¿y³e wszystkie ofiary nale¿ne Prawdziwym Bogom za
zwyciêstwo wszystkie ofiary, z wyj¹tkiem jednej
B³ysk w oczach mistrza wojennego nagle zacz¹³ wygl¹daæ jak roz-
jarzony stos atomowy.
Wielka Ofiara mówisz o Ofierze Blini¹t!
Tak. Ty sam, mistrzu wojenny, z pewnoci¹ nieraz zastanawia³e
siê w g³êbi ducha, nieraz w¹tpi³e w obietnicê zwyciêstwa Prawdzi-
wych Bogów, skoro nie mo¿na by³o z³o¿yæ Ostatecznej Ofiary
Prawdziwi Bogowie nie drwi¹ i nie sk³adaj¹ daremnych obietnic
pobo¿nie zaintonowa³ mistrz wojenny.
Lecz ich dary nie s¹ nam dane zauwa¿y³ Nom Anor. Wiesz
o tym. ¯¹daj¹, abymy na nie zas³u¿yli. To my mamy urzeczywistniæ
ich proroctwa.
40
Tak.
A zatem, gdy nadejdzie ten wielki dzieñ, Jacen Solo sam po-
chwyci swoj¹ siostrê bliniaczkê, sprowadzi j¹ pod o³tarz i osobicie
odbierze jej ¿ycie w Wielkiej Ofierze Blini¹t, a wola Prawdziwych
Bogów wreszcie stanie siê rzeczywistoci¹!
Spe³ni siê wola Prawdziwych Bogów! zagrzmia³ Tsavong Lah.
Spe³ni siê wola Prawdziwych Bogów! zawtórowa³ mu Nom
Anor.
Ty siê tym zajmiesz.
Tak, mistrzu wojenny.
Nie zawiedziesz.
Jeli to bêdzie w mojej mocy, nie zawiodê, mistrzu wojenny
Nie o to chodzi odpar³ Tsavong Lah. Nie zrozumia³e. Mó-
wiê ci, Nomie Anorze, ¿e nie zawiedziesz. Prawdziwi Bogowie nie
cierpi¹ drwiny. Gdyby Jacen Solo nie nawróci³ siê na Drogê Prawdy,
nie wolno o tym wspomnieæ nawet szeptem, nie mo¿na o tym nawet
pomyleæ. Albowiem, Nomie Anorze, mo¿emy jedynie zwyciê¿yæ. Jeli
nam siê to nie uda, istota, zwana obecnie imieniem Noma Anora, zo-
stanie powiêcona Prawdziwym Bogom jako bezimienna rzecz.
Nom Anor prze³kn¹³ linê.
Tak, mistrzu wojenny ?
Wszyscy, którzy oddychali powietrzem tego planu, umr¹ ci¹-
gn¹³ bezlitonie Tsavong Lah. Bêd¹ krzyczeæ z bólu, lecz imiona ich
zostan¹ wymazane, a koci rozrzucone, by dryfowa³y poród gwiazd.
Klnê siê na wszystkie Imiona Prawdziwych Bogów, ¿e to moje osta-
teczne s³owo.
Villip raptownie wróci³ do swojej spoczynkowej postaci. Nie tak
mia³a siê potoczyæ ta rozmowa. Na tym polega problem z fanatykami,
pomyla³ Nom Anor. S¹ ³atwi do manipulowania, ale jakim cudem
zawsze wyprzedzaj¹ ciê o piêæ kroków.
Poci¹gn¹³ potê¿ny ³yk bulionu z zapomnianego glistobuk³aka, który
ciska³ w garci przez ca³¹ rozmowê. Odwróci³ siê do osoby, która
ca³y czas sta³a w k¹cie pokoju.
Widzisz, teraz jestemy partnerami w Prawdzie: wspólnie sta-
niemy przed pe³nym zwyciêstwem lub ca³kowit¹ pora¿k¹ rzek³ smêt-
nie. Jestemy, jak mówi¹ Korelianie, w punkcie wyjcia.
Partnerka przechwyci³a jego wzrok ponad upionym villipem.
Dobry pocz¹tek stwierdzi³a Vergere to po³owa sukcesu.
41
R O Z D Z I A £
SZKÓ£KA
G³êboko w nieskoñczonej przestrzeni, ponad p³aszczyzn¹ galak-
tycznej ekliptyki w roziskrzonym punkcikami wiat³a czarnym ak-
samicie, tak odleg³ym od wszystkich systemów gwiezdnych, ¿e miej-
sce to nie by³o nawet miejscem, a jedynie statystyczn¹ matryc¹
wektorów i prêdkoci z hiperprzestrzeni wyskoczy³ ma³y stateczek
z koralu yorik. By³o st¹d tak daleko od wszelkich widocznych punk-
tów odniesienia, ¿e ruch stateczku by³ wzglêdny: w odniesieniu do
Obroa-skai oddala³ siê z przyzwoitym u³amkiem prêdkoci wiat³a,
w odniesieniu do Tatooine zatacza³ ³agodny, leniwy ³uk, w odniesie-
niu do Coruscant za zbli¿a³ siê, nabieraj¹c prêdkoci.
Podwójne dovin basale pulsowa³y, wysy³aj¹c rozprzestrzeniaj¹ce
siê krêgi fal grawitacyjnych; sporo czasu póniej te same dovin basale
zarejestrowa³y w odpowiedzi inne zmarszczki czasoprzestrzeni.
Statek nie by³ sam.
Zafalowania nios¹ce odpowied mia³y kierunek; dovin basale
ma³ego statku by³y doæ czu³e, aby zarejestrowaæ femtosekundowe
ró¿nice pomiêdzy chwil¹, kiedy pierwszy dovin basal wykry³ zafalo-
wanie przestrzeni, a chwil¹, kiedy ta fala dotar³a do jego bliniaka.
Ma³y statek z korala yorik zmieni³ kurs.
Obiekt, ku któremu siê kierowa³, by³ kul¹ o dziwacznej budowie,
kilkaset tysiêcy razy wiêksz¹ od niego, bezkszta³tn¹, jeli nie liczyæ
regularnych czarnych p³etw, które otacza³y kulê i przecina³y siê pod
42
przypadkowymi k¹tami jak ³añcuchy górskie na pozbawionym atmos-
fery ksiê¿ycu. P³etwy te jarzy³y siê podczerwieni¹, wypromieniowu-
j¹c w pró¿niê odpadowe ciep³o.
Statek z koralu yorik zwolni³, aby zrównaæ siê z kul¹, i pod¹¿y³ ku
jednej z g³adkich, miêsistych p³aszczyzn pomiêdzy promieniuj¹cymi
p³etwami. Na ostatnich kilku metrach wypuci³ z dzioba szpony l¹-
downicze, przypominaj¹ce szczypce pajêczego kraba, i wbi³ je w ela-
styczn¹ powierzchniê. Minê³o kilka chwil, w ci¹gu których dovin ba-
sale przekazywa³y sobie wzajemnie czasoprzestrzeñ, wymienione za
w ten sposób sygna³y zostawa³y zinterpretowane przez specjalnie wy-
hodowanych kuzynów, villipów, które z kolei przekaza³y informacjê
istotom pe³ni¹cym rolê przewodników ¿ywych stworzeñ: mistrzów
przemian Yuuzhan Vong.
G³adka p³aszczyzna, do której przyczepi³ siê statek, skurczy³a siê,
zmieniaj¹c kszta³t przekszta³ci³a siê w krater, którego brzeg siêga³
coraz dalej, dalej i dalej. O sto metrów ponad ostrzem rufy statku z ko-
ralu krawêd krateru zmieni³a siê w wargi, a sam krater w paszczê,
która powoli zamknê³a siê wokó³ stateczku i zassa³a go, dopasowuj¹c
siê do ka¿dego jego za³amania i zag³êbienia, jak pró¿niowe opakowa-
nie.
Kula prze³knê³a statek.
W ci¹gu kilku sekund miejsce, gdzie spoczywa³a niewielka jed-
nostka, znów sta³o siê g³adk¹, rozleg³¹ p³aszczyzn¹ na wpó³ elastycz-
nego, bezkszta³tnego i ciep³ego cia³a.
Jacen otworzy³ oczy w chwili, gdy rozwiera³a siê przepona. Na
zewn¹trz sta³a Vergere. Widaæ by³o, ¿e nie ma zamiaru wchodziæ.
Niele wygl¹dasz.
Wzruszy³ ramionami i usiad³. Roztar³ nowe blizny wokó³ nadgarst-
ków, w miejscach, gdzie Objêcia Cierpienia zdar³y mu skórê. Ostatnie
strupy odpad³y dwa spania wczeniej.
Dawno ciê nie widzia³em zauwa¿y³.
Owszem. Grzebieñ Vergere pytaj¹co zalni³ zieleni¹. Podo-
ba³ ci siê urlop od Objêæ? Widzê, ¿e nadgarstki ci siê zagoi³y. Jak tam
ramiona? Biodra, kostki? Mo¿esz chodziæ?
Jacen znów wzruszy³ ramionami i spuci³ wzrok. Straci³ ju¿ po-
czucie czasu, nie wiedzia³, ile razy siê budzi³ i wstawa³, odk¹d Objêcia
Cierpienia ostatecznie go uwolni³y. W czasie, kiedy jego cia³o docho-
dzi³o do zdrowia, nie móg³ zmusiæ siê nawet do spojrzenia na ga³êzie,
43
macki i ga³ki zmys³owe Objêæ Cierpienia. Wci¹¿ tam by³y, posplatane
jak wêgorze w koszyku, pulsuj¹ce lekko. Czeka³y. Nie wiedzia³ nawet,
kiedy go ca³kiem puci³y.
Obawia³ siê, ¿e jeli za d³ugo bêdzie na nie patrzy³, przypomn¹
sobie o jego istnieniu.
Vergere wyci¹gnê³a d³oñ.
Wstañ, Jacenie Solo. Wstañ i id.
Spojrza³ na ni¹, mrugaj¹c ze zdumienia.
Naprawdê? zapyta³. Naprawdê mnie st¹d zabierasz? Serio?
Jej zbyt giêtkie ramiona p³ynnie zafalowa³y.
To zale¿y stwierdzi³a radonie co rozumiesz pod s³owem
st¹d. I co rozumiesz pod s³owem naprawdê. Ale zostaæ tu, w tym
pomieszczeniu, kiedy bêdzie ono jak to powiedzieæ we wspólnym
aha, trawione, tak? Chyba by ci siê to nie podoba³o.
Nie podoba³o aha, no tak, zapomnia³em wymamrota³.
Podobno mam siê dobrze bawiæ.
A uwa¿asz, ¿e tak nie jest? Rzuci³a mu prost¹ szatê, która
wydawa³a siê utkana z surowych, nie bielonych w³ókien. Sprawd-
my, czy nie znajdziemy dla ciebie bardziej rozrywkowej rezydencji.
Co ty na to?
Zmusi³ siê do wstania i wci¹gn¹³ szatê przez g³owê. Materia³ by³
ciep³y w dotyku i pulsowa³ delikatnie, kiedy siê go naci¹ga³o. W³ókna
napina³y siê i rozlunia³y jak senne robaki. Ubieranie siê by³o bolesne.
Stawy biodrowe, goj¹ce siê wolniej od skóry, wci¹¿ jeszcze skrzypia-
³y, jakby zosta³y usztywnione durabetonem. Jacen nawet siê nie skrzy-
wi³.
W koñcu to tylko ból. Ju¿ go przesta³ zauwa¿aæ.
Vergere trzyma³a co w drugiej rêce. By³ to gronie wygl¹daj¹cy
hak z po¿ó³k³ej na s³oñcu koci, d³ugi, zakrzywiony i ostry.
Przystan¹³.
Co to jest?
Co?
To, co masz w rêku. Czy to jaka broñ?
Jej grzebieñ opad³ i podniós³ siê z powrotem, zieleñ roziskrzy³a
siê z³otymi b³yskami.
Po co mia³abym nosiæ broñ? Czy jestem w niebezpieczeñstwie?
Jak Jacen przetar³ oczy. Teraz z rêki Vergere zwisa³a tylko
bezkszta³tna plama czy aby na pewno dobrze mu siê zdawa³o?
Pewnie wiat³o ciê zmyli³o mruknê³a. Zapomnij o tym i chod
ze mn¹.
44
Przeszed³ przez przeponê. Korytarz jakby siê zmieni³; miejsce
g³adkiej, ¿ywicznej powierzchni z koralu yorik, któr¹ zauwa¿y³, kie-
dy Vergere wchodzi³a lub wychodzi³a, zajê³o wnêtrze tunelu czy rury.
Pod³oga tu by³a ciep³a i miêsista. Lekko pulsowa³a pod jego bosymi
stopami.
Na zewn¹trz sta³a para wysokich wojowników Yuuzhan Vongów
o nieprzeniknionych twarzach, ubranych w pe³ne zbroje z kraba von-
duun. Na prawych ramionach mieli zwiniête amphistaffy.
Nie zwracaj na nich uwagi lekkim tonem stwierdzi³a Vergere.
Nie mówi¹ we wspólnym, nie dano im tizowyrmów, ¿eby t³uma-
czyæ i nie maj¹ pojêcia, kim jeste. S¹ tu tylko po to, ¿eby nie naro-
bi³ k³opotów. Nie zmuszaj ich, ¿eby ciê skrzywdzili.
Jacen tylko wzruszy³ ramionami. Obejrza³ siê na pokój za zamy-
kan¹ przepon¹. Pozostawi³ w nim wiele cierpienia.
Równie wiele zabra³ ze sob¹.
Anakin za ka¿dym razem, kiedy zamyka³ oczy, pod powiekami
widzia³ martwe cia³o brata. Wci¹¿ czu³ ten sam ból. Tak ju¿ pewnie
zostanie.
Lecz teraz ból nie mia³ ju¿ dla niego takiego znaczenia.
Dogoni³ Vergere, która nie czeka³a na niego, tylko kroczy³a li-
skim, ciep³ym tunelem, poprzedzielanym zastawkami jak ¿y³a. Wo-
jownicy zamykali pochód.
Zapomnia³ o kocianym harpunie.
Pewnie to tylko gra wiate³.
Jacen nie potrafi³ znaleæ ani kierunku, ani ¿adnej prawid³owoci
w korytarzu, który przemierzali. Wêdrowali wzd³u¿ niekoñcz¹cych siê
skrêtów miêsistych rur, które wydawa³y siê zwijaæ i zapêtlaæ same z sie-
bie i ca³kiem przypadkowo. Z zewn¹trz przez ciany przes¹cza³ siê
blask, jaskrawo owietlaj¹c cêtkowane skupiska ¿y³ w przejrzystej skó-
rze cian. Jedne zastawki przed nimi otwiera³y siê pod dotkniêciem
Vergere, inne zamyka³y siê same. Nieraz rury kurczy³y siê tak, ¿e Ja-
cen musia³ schylaæ g³owê, wojownicy za szli zgiêci wpó³. Innym ra-
zem trafiali do wielkich tuneli, które zgina³y siê i pulsowa³y, jakby
pompowa³y powietrze. Nieustanny powiew ch³odzi³ ich plecy, jak od-
dech dobrze karmionego zwierzêcia-stra¿nika.
Pow³oka rury wibrowa³a jak ogromna, luna skóra bêbna, powo-
duj¹c cichy szum i pomruk w powietrzu, nieraz tak niski, ¿e Jacen czu³
zaledwie drgania dwiêku, dotykaj¹c d³oni¹ ciany. Kiedy indziej sta-
45
wa³ siê on wy¿szy, g³oniejszy, wznosz¹cy siê jak fala tysiêcy g³osów
jêcz¹cych i wyj¹cych z bólu.
Czêsto mijali przepony wejciowe, podobne do tych, jaka zamy-
ka³a Objêcia Cierpienia; nieraz bywa³y one otwarte, a za nimi widaæ
by³o komory o pod³odze z trawiastego bagna, gdzie drzewiaste pnie
rozpociera³y siê nad brunatn¹ mazi¹ i pyszni³y kokonami larw z inne-
go wiata, lub te¿ ogromne, ciemne jaskinie, zamieszka³e przez ma-
leñkie szkar³atne i zielonkawe p³omyki, jedne jaskrawe, inne ciemne
i niemal niewidoczne. P³omyki unosi³y siê, mruga³y i lni³y niczym
oczy drapie¿ników na widok ofiary, skulonej w mroku za ogniskiem
Rzadko widywali innych Yuuzhan Vongów. Byli to g³ównie wo-
jownicy, których g³adkie, pozbawione blizn twarze i zdrowe, nie znie-
kszta³cone koñczyny wiadczy³y o niskim statusie spo³ecznym. Raz
czy dwa mignê³y Jacenowi grupki ni¿szych, bardziej krêpych Yuuzhan
o g³owach ozdobionych czym w rodzaju ¿ywego ko³paka, który przy-
pomina³ pierzasty grzebieñ Vergere. To pewnie mistrzowie przemian;
Jacen przypomnia³ sobie opowieæ Anakina o bazie mistrzów prze-
mian na Yavinie Cztery.
Co to za miejsce? Jacen bywa³ ju¿ na statkach Yuuzhan, wi-
dzia³ równie¿ instalacjê planetarn¹ na Belkadanie; pewnie by³y to twory
organiczne, wyhodowane raczej ni¿ zbudowane, lecz zawsze w pe-
wien sposób zrozumia³e. Czy to statek? A mo¿e stacja kosmiczna?
Jaka istota?
Wszystko to, i jeszcze wiêcej. Yuuzhañsk¹ nazwê tego statku,
stacji, istoty, co tylko chcesz, mo¿na przet³umaczyæ jako statek-na-
sienie. Biolog móg³by go nazwaæ ekosferycznym blastodermem.
Przyci¹gnê³a Jacena do siebie i zni¿y³a g³os, jakby dziel¹c siê z nim
dowcipem. To jajo, z którego narodzi siê ca³y wiat.
Jacen zrobi³ minê, jakby skosztowa³ czego paskudnego.
wiat Yuuzhan Vongów.
Oczywicie.
By³em na Belkadanie. I na Duro. Nie by³y wcale podobne. Prze-
prowadzali tê swoj¹ vongizacjê? Tak to siê nazywa? No wiêc prze-
prowadzali j¹, rozpylaj¹c w atmosferze jakie transgeniczne bakterie
Belkadan i Duro to tylko zak³ady przemys³owe odpar³a Verge-
re. Stocznie produkuj¹ce uzbrojenie. Zostan¹ wykorzystane, zu¿yte
i opuszczone. Ale wiat, który powstanie z tego statku-nasienia, bê-
dzie naszym domem.
Jacen poczu³ siê s³abo.
Domem?
46
Planet¹, któr¹ mo¿na okreliæ mianem pojedynczego organizmu,
¿yw¹ istot¹ o szkielecie ze ska³y i sercu z p³ynnego kamienia. Gatunki,
które zamieszkaj¹ na planecie, zarówno roliny, jak i zwierzêta, od mi-
kroba do megalossusa, bêd¹ organami planety-istoty, jej wewnêtrznymi
symbiontami lub paso¿ytami. Samo nasienie-statek sk³ada siê g³ównie
z inkubacyjnych komórek pierwotnych, które zró¿nicuj¹ siê, przetwa-
rzaj¹c w ¿yj¹ce maszyny a te z kolei stworz¹ wszystko, co stanowi
faunê i florê planety, jednak o znacznie przyspieszonym cyklu wzrostu.
Zwierzêta osi¹gn¹ dojrza³oæ w ci¹gu kilku dni standardowych, ca³e lasy
wyrosn¹ w ci¹gu kilku tygodni. W kilka miesiêcy po zasianiu nowy wiat
bêdzie mia³ ju¿ w pe³ni funkcjonuj¹cy i dynamicznie stabilny ekosys-
tem, replikê planety martwej od tylu tysiêcy lat, ¿e zaledwie j¹ pamiêtamy.
Ich rodzinna planeta mrukn¹³ Jacen. Yuuzhanie buduj¹ sobie
now¹ rodzinn¹ planetê. Tak to wygl¹da.
Mo¿na to i tak nazwaæ. Vergere przystanê³a i skinê³a na jedne-
go z wojowników. Dotknê³a jakiego punktu na skórze tunelu. Wo-
jownik wyst¹pi³ naprzód i poruszy³ prawym ramieniem; amphistaff
rozwin¹³ siê i przekszta³ci³ w ostrze, które rozdar³o cianê d³ugim,
postrzêpionym ciêciem. Brzegi ciêcia sp³ynê³y mlecznobia³¹ ciecz¹.
Vergere odci¹gnê³a jeden z nich, jakby unosz¹c kotarê. Sk³oni³a siê
lekko, zapraszaj¹c Jacena do rodka.
Nazwa³abym to prac¹ w toku wyjani³a. Tak samo jak ciebie.
Do wnêtrza rury buchnê³y k³êby wilgotnej, cuchn¹cej bagnem mg³y,
ciep³ej, gêstej i podobnej do dymu. Jacen prychn¹³.
Zdaje siê, ¿e w odwie¿aczu w barakach nawali³a kanalizacja.
Jak¹ naukê mam z tego wyci¹gn¹æ?
Jest tylko jeden sposób, ¿eby siê o tym przekonaæ.
Jacen przecisn¹³ siê przez szczelinê, prosto w powietrze duszne
od zgnilizny, smrodu ekskrementów i gor¹cego, mokrego szlamu. Na
skórê wyst¹pi³ mu kroplisty pot. Mleczna ciecz-krew z rozciêcia cie-
ka³a lepkimi, bladymi strumyczkami, które lepi³y mu siê do w³osów
i d³oni. Otar³ je szat¹, ale to mleko upodoba³o sobie jego skórê bar-
dziej ni¿ w³ókna.
Potem podniós³ wzrok i zapomnia³ o mleku.
St¹d w³anie dochodzi³y krzyki.
Sta³ w przenicowanym wiecie.
Tunel za jego plecami wygl¹da³ jak wêz³owaty garb, ¿ylak przeci-
naj¹cy szczyt wzgórza. Wokó³, od stóp pagórka a¿ po horyzont, rozpo-
ciera³o siê bulgocz¹ce bagno i d¿ungla.
47
Ale horyzontu te¿ nie by³o.
Za burzowymi k³êbami cuchn¹cej mg³y niekoñcz¹ca siê dolina
spienionych bajor i stawów zion¹cych cuchn¹cymi gazami wznosi³a
siê coraz wy¿ej i wy¿ej, a¿ do miejsca, gdzie Jacen musia³ zmru¿yæ
oczy przed blaskiem s³oñca aktynicznego, bia³oniebieskiego punk-
cika gdzie w górze. Nagle podmuch rozdar³ zas³onê mgie³ i teraz zo-
baczy³, co znajduje siê poza s³oñcem dalsze bagna, d¿ungle, grzebie-
nie niskich wzgórz. Nieba nie by³o. Przez gêste opary wydawa³o siê,
¿e po tych wzgórzach bez³adnymi stadami wêdruj¹ ogromne bestie
ale oto mg³a przerzedzi³a siê znowu i scena nabra³a perspektywy.
To nie by³y ogromne bestie to byli ludzie.
Ale nie tylko ludzie; równie¿ Mon Kalamari, Bothanie i Twileko-
wie, i jeszcze dziesi¹tki innych gatunków Nowej Republiki.
Wzgórza nad g³ow¹ by³y st¹d niedaleko, kilometr, mo¿e pó³tora.
S³oñce musia³o byæ jakim sztucznym, termoj¹drowym ród³em wia-
t³a, pewnie nie wiêkszym ni¿ piêæ Jacena. Skin¹³ g³ow¹ w zadumie
przy doskona³ej kontroli grawitacji przez dovin basale nie jest tak trudno
opanowaæ budowê stosu. Trudniej by³oby odfiltrowaæ szkodliwe pro-
mieniowanie. Nie umia³ siê domyliæ, jak to zrobili bez ekranów. Nigdy
nie mia³ smyka³ki do techniki. Jego dar polega³ na kontaktach ze zwie-
rzêtami. Z takim pytaniem musia³by siê zwróciæ do Jainy albo do Ana-
kina
Wzdrygn¹³ siê i mocno zacisn¹³ zêby, a¿ ból przeszed³.
Teraz poród grup dostrzeg³ równie¿ Yuuzhan: by³o tam kilku
wojowników, ale niewielu. Za to setki, a mo¿e tysi¹ce mistrzów prze-
mian ci poruszali siê powoli i celowo, pobieraj¹c próbki wody i gle-
by, zbieraj¹c licie i kawa³ki kory, ³odygi, garcie alg, lecz nie zwraca-
j¹c najmniejszej uwagi na to, co Jacen pocz¹tkowo wzi¹³ za stada byd³a.
Stada
Gdyby wci¹¿ posiada³ Moc, natychmiast wyczu³by prawdê.
By³y to brygady niewolników.
Wspania³e, prawda? odezwa³a siê Vergere zza jego pleców.
Jacen pokrêci³ g³ow¹.
Szaleñstwo szepn¹³. Popatrz tylko
Skierowa³ palec w stronê najbli¿szej grupy. Ekipa rozstawiona
wzd³u¿ nasypu wciekle kopa³a prymitywnymi ³opatami, z wyciem
i wrzaskami wyrzucaj¹c we wszystkich kierunkach ziemiê, rolinnoæ
i b³oto. Wykop mia³ zapewne byæ czym w rodzaju rowu melioracyj-
nego, jednak kolejna wyj¹ca grupa zasypywa³a go z równ¹ skwapli-
woci¹. Nieco dalej garstka rozkrzyczanych, spoconych ludzi wtyka³a
48
w b³oto kie³kuj¹ce ziarna, podczas gdy kilka metrów za ich plecami
nastêpna grupa, jêcz¹c i zalewaj¹c siê ³zami rozpaczy, wdeptywa³a kie³-
ki w ziemiê. Ca³y obszar wype³niony by³ gromadkami istot zajêtych
podobnymi, równie bezu¿ytecznymi zajêciami: zaledwie wzniesione
kamienne budowle by³y natychmiast rozbierane, pola zasypywano oto-
czakami, zanim jeszcze skoñczy³a siê orka, m³ode drzewka sadzono
i natychmiast cinano, a wszystko to rêkami pó³nagich, zataczaj¹cych
siê z wyczerpania niewolników. Niektórzy klêli, inni szlochali, jesz-
cze inni po prostu wydawali nieartyku³owane, przejmuj¹ce okrzyki
zwierzêcego bólu.
Nawet kiedy nie by³o takiej potrzeby, niewolnicy miotali siê od
zadania do zadania, jakby ciga³y ich stada niewidzialnych insektów.
Cz³owiek kopi¹cy w³anie dziurê móg³ nagle rzuciæ ³opatê, jakby do-
tkn¹³ ods³oniêtej szyny zasilaj¹cej i skoczyæ do na wpó³ zbudowanej
budy, po czym poderwaæ siê znowu i pokutykaæ w drug¹ stronê, aby
wyrywaæ bagienn¹ trawê i bezmylnie rozrzucaæ j¹ na wietrze.
To to jakie szaleñstwo Jacen obj¹³ siê ciasno ramionami
i z trudem prze³kn¹³ linê, oddychaj¹c p³ytko, by st³umiæ wznosz¹ce
siê od ¿o³¹dka wymioty. Jak mo¿esz nazywaæ to czym wspania-
³ym?
Poniewa¿ widzê to, czego nie widaæ od razu. Widzê, co tutaj
bêdzie. Vergere dotknê³a jego ramienia, zerkaj¹c wokó³. Chod ze
mn¹.
Skrêty i wêz³y ¿y³ umo¿liwia³y swobodne wejcie na zewnêtrzn¹
pow³okê tunelu. Vergere zwinnie i pewnie skaka³a z jednej ¿y³y na
drug¹, po czym czeka³a, a¿ Jacen z trudem wgramoli siê jej ladem.
Gor¹ce, gêste i cuchn¹ce powietrze dusi³o go, wyciska³o siódme poty,
doprowadza³o do omdlenia, jakby kto go owin¹³ mokr¹ skór¹ taun-
tauna. Obaj wojownicy pod¹¿ali za nimi z niewzruszonymi, niedba³y-
mi minami.
Po co istnieje to miejsce? Jacen szerokim gestem obj¹³ to pan-
demonium. Co wspólnego ma to wszystko z vongizacj¹ planety?
To, co widzisz? Vergere przekrzywi³a g³owê w sposób, który
Jacen nauczy³ siê interpretowaæ jako umiech. To plac zabaw.
Plac zabaw?
Och, tak. Wiesz przecie¿, ¿e place zabaw Nowej Republiki to
miejsce dla dzieci, gdzie mog¹ one poznaæ granice zachowania i wy-
chowania. Nauczyæ siê walki w dzieciêcych potyczkach. Poznaæ poli-
tykê podzia³u na grupy. Przecie¿ w³anie na placu zabaw dziecko prze-
chodzi inicjacjê w kontaktach z szaleñstwem t³umów, poznaje grz¹ski
49
teren nacisku spo³ecznego oraz ostateczn¹, niewyobra¿aln¹, bezsprzecz-
n¹ niesprawiedliwoæ ¿ycia fakt, ¿e niektórzy s¹ m¹drzejsi, inni szybsi
lub silniejsi i ¿adne rozkazy nie sprawi¹, ¿eby by³ lepszy ni¿ twoje
w³asne mo¿liwoci.
Objê³a gestem ca³y teren.
To, co tutaj widzisz, to efekt dzia³ania potê¿nych, niezdyscypli-
nowanych dzieciaków bawi¹cych siê wspólnymi zabawkami.
To nie zabawki wybuchn¹³ Jacen ze zgroz¹. To ¿ywe isto-
ty ludzie, Bothanie
Nie bêdê siê z tob¹ sprzecza³a o okrelenia, Jacenie Solo. Na-
zwij ich, jak chcesz. Zastosowanie i tak pozostanie to samo.
Jakie zastosowanie? Co ktokolwiek mo¿e zyskaæ na tym na
tym bezsensownym cierpieniu?
Vergere z politowaniem pokrêci³a g³ow¹.
Czy s¹dzisz, ¿e proces tak skomplikowany jak odtworzenie ca-
³ej ekologii planetarnej mo¿na powierzyæ przypadkowi? Och, nie, nie,
Jacenie Solo. Tu chodzi o naukê. O edukacjê. Próba i b³¹d wiêcej
b³êdów ni¿ prób, oczywicie. I æwiczenie. Æwiczenie, æwiczenie, æwi-
czenie
Wyci¹gnê³a d³oñ jak robot-kelner, oferuj¹cy gociom stó³ w ele-
ganckim lokalu, wskazuj¹c na wielkie jezioro opodal podnó¿a pagór-
ka, na którym stali. Porodku jeziora znajdowa³a siê wyspa, wielka,
niezgrabna sterta potê¿nych szeciok¹tnych bloków, jak zamkniête
plastry koreliañskich winopszczó³. Tyle tylko, ¿e ka¿da komora pla-
stra by³a doæ wielka, aby wch³on¹æ ca³ego Soko³a Millenium.
Jezioro otacza³ kr¹g yuuzhañskich wojowników z broni¹ przy-
gotowan¹ jakby do obrony przed nieoczekiwanym atakiem. Kolejny
piercieñ wojowników otacza³ sam¹ wysepkê. Pomiêdzy blokami po-
rusza³y siê dziesi¹tki, a mo¿e setki mistrzów przemian, dwigaj¹c
jakie pakunki, urz¹dzenia i buk³aki z ciecz¹. Od czasu do czasu je-
den z nich u¿ywa³ czego w rodzaju przystawki, ¿eby przebiæ otwór
w jednym z koñców bloku, po czym przystawia³ do niego albo paku-
nek, albo wype³niony p³ynem buk³ak i na nowo zamyka³ komorê.
Jacen stwierdzi³ nagle, ¿e analogia z winopszczo³ami jest wyj¹tko-
wo trafna.
Te wielkie szeciok¹tne bloki musia³y kryæ w sobie jakie ¿ywe
istoty co ogromnego, larwalne formy niewyobra¿alnego giganta
Co to jest? wyszepta³.
Nie jest najwa¿niejsze, czym s¹ teraz, lecz czym siê stanie to
jedno, które prze¿yje i dojrzeje.
4 Zdrajca
50
Umiechnê³a siê znowu, a jej grzebieñ rozb³ysn¹³ jaskrawym oran-
¿em.
Podobnie jak wszystkie z³o¿one istoty wyjani³a równie¿
wiat Yuuzhan Vongów potrzebuje mózgu.
Stworzenia nazywano dhuryamami.
Pokrewne yammoskom, dhuryamy s¹ równie wyspecjalizowane
jak gigantyczni koordynatorzy wojenni, lecz hoduje siê je do bardziej
skomplikowanych typów koordynacji telepatycznej. S¹ wiêksze, sil-
niejsze, znacznie potê¿niejsze i maj¹ zdolnoæ mentalnego jednocze-
nia o wiele wiêksz¹ liczbê rozmaitych rozproszonych elementów ni¿
jakikolwiek yammosk. Dhuryamy maj¹ byæ odpowiedzialne za zinte-
growanie czynnoci vongizuj¹cych organo-maszyn. Dhuryam nie bê-
dzie s³ug¹, lecz raczej partnerem: w pe³ni inteligentny, w pe³ni wia-
dom, zdolny do podejmowania decyzji na podstawie sta³ego strumienia
danych dop³ywaj¹cych z planetarnej sieci telepatycznie powi¹zanych
istot, bêdzie w stanie bezb³êdnie poprowadziæ transformacjê planety,
nie nara¿aj¹c jej na zagro¿enia nieuniknione w naturalnych, chaotycz-
nych ekosystemach.
Kiedy Vergere skoñczy³a opis dhuryamów, Jacen odezwa³ siê
ostro¿nie:
Te grupy niewolników mówisz, ¿e one s¹ kontrolowane umy-
s³em?
Vergere skinê³a g³ow¹.
Pewnie zauwa¿y³e brak stra¿ników, z wyj¹tkiem tych obok ula
dhuryamów. A i ci pilnuj¹ jedynie, aby dhuryamy nie u¿y³y niewolni-
ków do pozabijania swoich braci.
Pozabijania?
Och, tak. Zachowanie mo¿na uzyskaæ przez uwarunkowanie, ale
umiejêtnoci trzeba nauczyæ. Wiêkszoæ z czynnoci, jakie wykonuj¹
tu dhuryamy, to nauka przez zabawê, tak jak to robi¹ piloci, lataj¹c na
symulatorach. W³anie tutaj trenuj¹ swoje zdolnoci, nabieraj¹ mi-
strzowskiej wprawy w kontrolowaniu umys³ów wielu bardzo zró¿ni-
cowanych form ¿ycia. Najlepszy z nich zostanie póniej u¿yty jako
Mózg wiata.
Jeden z nich powtórzy³ Jacen jak echo.
Tylko jeden. Zabawy tych dzieci s¹ wiêcej ni¿ powa¿ne. S¹ za-
bójcze. Te maleñkie dhuryamy znaj¹ ju¿ pierwsz¹ i najwa¿niejsz¹ z ¿y-
ciowych prawd: zwyciê¿asz lub giniesz.
51
To takie piêci Jacena zacisnê³y siê bezradnie. To takie
okropne.
Ja bym to raczej nazwa³a uczciwym umiechnê³a siê do niego
weso³o, po przyjacielsku, niewzruszona otaczaj¹cym ich horrorem.
¯ycie to walka, Jacenie Solo. Zawsze tak by³o: niekoñcz¹ca siê, okrut-
na bitwa, ociekaj¹ce krwi¹ k³y i pazury. Mo¿e to w³anie najwiêksza
si³a Yuuzhan. Nasi mistrzowie, w przeciwieñstwie do Jedi, w przeci-
wieñstwie do ca³ej Nowej Republiki, nigdy siê nie ³udz¹. Nigdy nie
trac¹ energii na udawanie, ¿e jest inaczej.
Mówisz ci¹gle nasi mistrzowie. Kostki palców Jacena zbie-
la³y, gdy zacisn¹³ piêci jeszcze mocniej. Chcesz powiedzieæ moi
mistrzowie. Ta perwersja to wszystko nie ma ze mn¹ nic wspól-
nego.
Bêdziesz chyba trochê zaskoczony, kiedy odkryjesz, jak bardzo
siê mylisz.
Nie z moc¹ odpar³ Jacen. Nie. Mam jedynego mistrza i jest
nim Mistrz Skywalker. S³u¿ê jedynie Mocy. Yuuzhanie Vong mog¹
mnie zabiæ, ale nie zmusz¹ mnie do pos³uszeñstwa.
Biedny, ma³y Solo. Ramiona Vergere zafalowa³y w kolejnym
p³ynnym gecie obojêtnoci. Czy nigdy nie czujesz siê zak³opotany
tym, ¿e siê tak ustawicznie i ca³kowicie mylisz?
Jacen odwróci³ wzrok.
Tracisz czas, Vergere. W tym miejscu niczego siê nie nauczê.
Widzisz? Podwójny b³¹d rozumowania: ja nie tracê czasu, a to
nie jest twoja nowa szko³a. Podnios³a d³oñ b³yskawicznym, ledwie
dostrzegalnym gestem. Dwaj wojownicy za plecami Jacena schwycili
go za ramiona i przytrzymali w uchwycie twardym jak zbrojony be-
ton. Plama w d³oni Vergere przybra³a na powrót kszta³t gronego haka
z koci.
Moc, pomyla³ Jacen, czuj¹c, jak panika podchodzi mu do gard³a.
Zas³oni³a go Moc¹ mia³a go przy sobie przez ca³y czas.
To jest twój nowy dom oznajmi³a i dgnê³a go w pier.
52
R O Z D Z I A £
!
OGRÓD
Tu¿ nad skrajem horyzontu zdarzeñ galaktycznych tego skupi-
ska grawitacji, gdzie nawet nieskoñczona hiperprzestrzeñ znajdowa³a
swój koniec nasienie-statek po raz ostatni wyskoczy³o poza rzeczy-
wistoæ wszechwiata. Po raz ostatni sta³o siê wszechwiatem samo
w sobie.
Nasienie-wszechwiat, podobnie jak jego wiêkszy i starszy bli-
niak, rozwija³o siê nieustannie. W ci¹gu czasu, który mia³ znaczenie
jedynie wewn¹trz pêcherza, nasienie-wszechwiat ró¿nicowa³o siê
i komplikowa³o. Skóra pomiêdzy promienistymi p³etwami zmienia³a
siê, stawa³a coraz grubsza i twardsza w jednym miejscu, a cieñsza,
bardziej wydêta tam, gdzie p³ody istot-narzêdzi rozwija³y siê w maci-
cach stworzonych w ramach tej cienkiej warstwy rzeczywistoci.
W bezkierunkowym niemiejscu nadprzestrzeni nasienie-wiat za-
czê³o swój d³ugi, powolny spadek w kierunku serca galaktyki.
Jacen zobaczy³ nadchodz¹c¹ Vergere: drobna, zwinna postaæ
w mglistym zielonym pó³mroku, który w Szkó³ce pe³ni³ funkcjê nocy.
Zgrabnie przeskakiwa³a po wietlistej, pokrytej smugami piany po-
wierzchni bagna krabów vonduun, z uwag¹ stawiaj¹c stopy, jakby
miga³a na falach przyp³ywu.
Zacisn¹³ szczêki.
53
Spuci³ wzrok na ranê w brzuchu niewolnika d³ugie, zakrzywio-
ne ciêcie, niezbyt g³êbokie. Skóra niewolnika by³a ró¿owa, tylko przy
krawêdzi rany nabiera³a odcienia gor¹cej czerwieni. Niewolnik zady-
gota³, kiedy Jacen rozchyli³ ranê. Ciêcie by³o powierzchowne, krew
jedynie siê s¹czy³a. Mo¿na by³o dostrzec warstwy skóry, nie za czer-
wone miênie czy skrêty jelit. W zadumie skin¹³ g³ow¹.
Nic ci nie bêdzie poinformowa³. Od tej pory trzymaj siê
z daleka od zagajnika amphistaffów.
Jak jak mogê ? jekn¹³ niewolnik. Jaki mam wybór?
Zawsze jest jaki wybór mrukn¹³ Jacen. Podrapa³ siê po g³o-
wie. W³osy odros³y mu na tyle, ¿e ju¿ zaczê³y siê krêciæ. By³y zlepio-
ne t³uszczem i brudem i swêdzia³a go skóra g³owy ale nie a¿ tak jak
rzadka, cienka broda nastolatka, która pokrywa³a mu policzki i szyjê.
Obejrza³ siê na Vergere.
By³a ju¿ blisko, klucz¹c przez wzgórki kolonii m³odych ooglithów.
Nie widzia³ jej od pierwszego dnia w Szkó³ce. Wed³ug jego rozezna-
nia, mog³o to byæ co najmniej kilka tygodni temu.
A mo¿e miesiêcy?
Po³askota³ wylot glistobuk³aka le¿¹cego obok na ziemi i wsun¹³
d³oñ do rodka. Szczêko¿uki, które wype³nia³y glistobuk³ak, za¿arcie
zaatakowa³y jego d³oñ. Odczeka³, a¿ dwadziecia czy trzydzieci ¿u-
ków wbi³o mu w skórê szczêki, po czym wyj¹³ rêkê i pozwoli³, aby
wylot zamkn¹³ siê znowu. Szczêko¿uki stercza³y na wszystkie strony
jak sêkata, owadzia rêkawica. U¿y³ ich do spinania rany niewolnika.
Woln¹ d³oni¹ ³askota³ staw g³owowy szczêko¿uka, a¿ ten otworzy³
szczêki, po czym przyciska³ go do rany, tak aby ponowne ich zaciniê-
cie spiê³o jej brzegi. Potem jednym ruchem odrywa³ cia³o ¿uka, a szczê-
ki pozostawa³y na miejscu.
Rana wymaga³a u¿ycia dwudziestu trzech szczêko¿uków. Ostro¿-
nie odczepi³ ¿ywe ¿uki, które wci¹¿ wisia³y mu u rêki, i wrzuci³ z po-
wrotem do glistobuk³aka, po czym oderwa³ pasy od dolnego brzegu
szatoskóry niewolnika, aby przewi¹zaæ mu ranê tym zaimprowizo-
wanym banda¿em. Szatoskóra i oderwane kawa³ki ocieka³y w miej-
scach rozdarcia mlecznym sokiem, który sklei³ pasy i cisn¹³ je ra-
zem.
Staraj siê jej nie moczyæ szepn¹³ Jacen ³agodnie. I nie zbli¿aj
siê do zagajnika amphistaffów, dopóki siê nie zagoi. Zdaje mi siê, ¿e
one wyczuwaj¹ krew. Potn¹ ciê na plasterki.
Ten zagajnik amphistaffów by³ inny ni¿ jego odpowiednik na wia-
tostatku nad Myrkrem: tamte by³y ukszta³towane, zmodyfikowane,
54
udomowione. Poskromione. Zagajnik w Szkó³ce by³ oryginalnym two-
rem. Podstaw¹. I nie mia³ w sobie nic udomowionego.
Polipy amphistaffów w zagajniku mia³y od jednego do trzech
metrów wysokoci. Z g³êboko zakorzenionych wzgórków skórzastej
tkanki wyrasta³o od dwóch do piêciu miêsistych brodawek, na których
ros³y triady m³odych amphistaffów. Polipy amphistaffów to zaczajone
w jednym miejscu drapie¿niki; m³ode amphistaffy s³u¿¹ jako ich ra-
miona i broñ, nadziewaj¹c, zatruwaj¹c jadem, a¿ wreszcie tn¹c ofiarê
na kawa³eczki strawne dla ziemnej paszczy polipa, du¿ej jak ludzka
piêæ. Potrafi¹ zabiæ i spo¿yæ ka¿d¹ ¿yw¹ istotê. Bezpiecznie zbli¿yæ
siê mo¿e do nich tylko krab vonduun, jedyny naturalny wróg amphi-
staffów, chroniony p³ytk¹ mis¹ niezwykle twardej skorupy.
Ale ale jeli zostanê wys³any? jêkn¹³ niewolnik. Co wtedy?
Sieæ ziarna niewolników jest pod³¹czona tylko do twoich ner-
wów dotykowych. Najwy¿ej bêdzie bola³o odpar³ Jacen. Amphi-
staffy ciê nie zabij¹.
Ale ból ten ból
Wiem.
Nie wiesz z gorycz¹ odpar³ niewolnik. Nigdy nie kazali ci nic
robiæ.
Tobie te¿ nie ka¿¹ nic robiæ. Nie mog¹. Mog¹ tylko sprawiæ ci
ból, a to nie to samo.
£atwo ci powiedzieæ! Kiedy po raz ostatni tobie sprawili ból?
Jacen wsta³ i spojrza³ w kierunku Vergere.
Lepiej siê przepij. Wkrótce znowu w³¹cz¹ s³oñce.
Niewolnik mamrocz¹c powlók³ siê w kierunku grupy swoich po-
bratymców. Nie podziêkowa³.
Rzadko dziêkowali.
Niewolnicy w ogóle niewiele z nim rozmawiali, tylko wtedy, kie-
dy przychodzili na opatrunki. Unikali go. By³ zbyt obcy, zbyt niepo-
dobny do reszty i nie³atwo by³o siê z nim porozumieæ. Wêdrowa³ po-
miêdzy nimi w bañce samotnoci. Nikt nie chcia³ siê zbli¿yæ. Obawiali
siê go, a mo¿e nawet nienawidzili.
Jacen nachyli³ siê i zebra³ garæ bezg³owych ¿uków. Obserwuj¹c
zbli¿aj¹c¹ siê Vergere, kruszy³ ich pow³oki brzuszne, wy³uskuj¹c bla-
dofioletowe miêso. Miêso ¿uków by³o bogate w t³uszcze i proteiny,
a smakowa³o jak kalamaryjskie lodowe homary.
By³a to najsmaczniejsza rzecz, jak¹ móg³ tu znaleæ do jedzenia.
Vergere ostro¿nie mija³a pi¹cych niewolników. Podnios³a wzrok
i spojrza³a na niego, podnosz¹c d³oñ w powitalnym gecie.
55
Wystarczy stwierdzi³.
Zatrzyma³a siê.
Co to, nie uciskasz mnie? Przyjació³ka Vergere nie dostanie
nawet buzi?
Czego chcesz?
Umiechnê³a siê m¹drym umiechem i otworzy³a usta, jakby chcia-
³a udzieliæ jednej z tych swoich zagadkowych odpowiedzi, ale wzru-
szy³a ramionami, westchnê³a i spowa¿nia³a.
Ciekawa jestem odpar³a po prostu. Jak tam twoja pier?
Jacen dotkn¹³ szatoskóry w miejscu, gdzie pod ¿ebrami mia³ ro-
piej¹c¹ dziurê. Szata zagoi³a siê wiele tygodni temu. Nawet plama krwi
znik³a. Podejrzewa³, ¿e szatoskóry ¿ywi¹ siê wydzielinami istot, które
je nosz¹: potem, krwi¹, z³uszczonymi komórkami skóry i t³uszczem.
Jego szatoskóra by³a du¿a i zdrowa, choæ ci¹gle dar³ j¹ na banda¿e dla
siebie i rannych niewolników, których opatrywa³. Zawsze odrasta³a do
pierwotnej d³ugoci w ci¹gu jednego lub dwóch dni.
Za to jego pier
Patrz¹c na Vergere, prze¿ywa³ to zdarzenie jeszcze raz: kociany
hak wrzynaj¹cy siê w cia³o poni¿ej ¿eber, zakrzywiony w górê, by prze-
biæ przeponê. Czubkiem zahaczy³ o p³uco, a potem rozdar³ wewnêtrz-
n¹ stronê splotu s³onecznego: lodowaty, wstrz¹saj¹cy nieból zniszczy³
jego si³ê. Zemdla³ w ramionach wojowników.
Vergere powoli wyjê³a hak; czu³, jak przesuwa go przez zaciniête
miênie. Przygl¹da³a mu siê przez chwilê, grzebieñ lni³ per³ow¹, nie-
odgadnion¹ têcz¹.
Czujesz ju¿?
Jacen spojrza³ w dó³, na leniw¹ stru¿kê krwi ciekaj¹c¹ z otworu
pod ¿ebrami. Otwór nie by³ wiêkszy ni¿ czubek jego ma³ego palca;
poczu³ nagle absurdaln¹ pokusê, ¿eby wsadziæ tam palec, jak korek
w butelkê koreliañskiej whisky.
Dopiero wtedy Vergere powiedzia³a mu, co zrobi³ hak: wszczepi³
koralowe ziarno niewolnicze w jego pier.
Doskonale pochwali³a radonie hak. Id, pobaw siê.
Hak zmiêk³, owin¹³ siê na chwilê wokó³ jej przegubu, jakby w¹¿
j¹ ¿egna³ przyjacielskim uciskiem, po czym zelizn¹³ siê na ziemiê
i znik³ w poszyciu.
Wiem, ¿e ju¿ mia³e implanty powiedzia³a wtedy. Na Belka-
danie, tak? Ale tamto nasienie ros³o za wolno i by³o zbyt ³atwe do
wyjêcia. Nowe, ulepszone uczyni³am eee mniej dostêpnym.
I ten ból, który ogarn¹³ jego serce
56
Ziarno wypuci³o kie³ki w ci¹gu kilku sekund; w³ókna jak ru-
bowce wkrêca³y mu siê w splot s³oneczny. Przywita³o siê wydzielaj¹c
substancje bólu w piersi rozgorza³ mu gwiezdny rozb³ysk, który po-
wali³ go z nóg jak uderzenie pa³k¹. Le¿a³ na sêkatej skórze ¿y³y, zwi-
niêty wokó³ swojego bólu.
Vergere i wojownicy pozostawili go w tym miejscu. Niepotrzebne
by³y ¿adne instrukcje ani rozkazy. Ziarno niewolnicze dawa³o mu do
zrozumienia, czego od niego oczekiwano, z typowo jak pomyla³
wtedy Jacen yuuzhañsk¹ skutecznoci¹.
Sprawia³o mu ból.
Ziarno mia³o telepatyczn¹ wiê z jednym z dhuryamów. Za ka¿dym
razem, kiedy Jacen nie robi³ tego, czego ¿¹da³ od niego dhuryam, ziarno
podpala³o koñce jego nerwów roz¿arzonym ¿elazem. Próbowa³ jednej
czynnoci po drugiej, a¿ wreszcie odkry³, co nie powodowa³o bólu.
Czasem trwa³o to kilka chwil, czasem bardzo d³ugo.
Tu, w Szkó³ce, s³oñce gaszono na mniej wiêcej jedn¹ trzeci¹ doby;
zamiast ksiê¿yców owietlaj¹cych sztuczn¹ noc, Szkó³ka dysponowa-
³a bogactwem wiec¹cych mchów i alg. Teraz, gdyby chcia³, móg³by
liczyæ dni, ale ju¿ go to nie obchodzi³o. Móg³ nakreliæ up³yw czasu
po wzrocie w³ókien ziarna niewolnika, oplataj¹cych jego nerwy.
W miarê jak wzrasta³o, jego kontrola stawa³a siê subtelniejsza.
Poprzez coraz bardziej skomplikowan¹ sieæ ziarna niewolnika dhur-
yam móg³ ju¿ nakazaæ mu iæ naprzód, wywo³uj¹c ból w jego plecach.
Potrafi³ poleciæ mu podnieæ co, powoduj¹c ból w pustej d³oni. W ra-
zie potrzeby móg³ spinaæ jego nerwy tak ostro, ¿e mimowolny spazm
kierowa³ ramiê lub nogê we w³aciwym kierunku.
Rana po wprowadzeniu ziarna, pozostawiona przez broñ Vergere,
zaczê³a ropieæ: zaczerwieni³a siê, wywi¹za³ siê stan zapalny i pojawi³a
siê ¿ó³ta wydzielina. Jacen przycisn¹³ d³oni¹ sztywny banda¿ z szato-
skóry. Spojrza³ beznamiêtnie na obc¹, podobn¹ do ptaka istotê, która
go skrzywdzi³a.
Moja pier? powtórzy³. Dziêkujê, dobrze.
Poka¿.
Zostaw mnie w spokoju.
Czy ju¿ nie ustalilimy, ¿e nie ma sensu zachowywaæ siê jak
dziecko, Jacenie Solo? Zwinnie podbieg³a w jego kierunku.
Trzymaj siê ode mnie z dala, Vergere. Wiem, co mówiê.
Wierzê ci, skarbie odpar³a. Stanê³a na sta³ym gruncie i pode-
sz³a bli¿ej. Ale jakie znaczenie ma twoja wiedza? Jak mi zabronisz?
Zabijesz?
57
Jacen zacisn¹³ piêci i nie odpowiedzia³.
Pobijesz? Okaleczysz swoj¹ przyjació³kê Vergere? Zachêcaj¹-
co podsunê³a mu ramiê, jakby zapraszaj¹c do tañca. Z³am mi koæ,
proszê o tu, nad nadgarstkiem, jeli mo¿na prosiæ. Powinna zagoiæ
siê doæ szybko, bêdzie jedynie krótkotrwa³¹ niedogodnoci¹.
Vergere
Zadaj mi ból zaproponowa³a. Wykrêæ mi ³okieæ. Wyrwij pió-
ra z mojego grzebienia. Albo usi¹d i poka¿ mi swoj¹ ranê. Rozkazy
nie poparte si³¹ s¹ tylko sugestiami, Jacenie Solo.
Ale jej rozkazy s¹ rozkazami, pomyla³ Jacen. Mog³aby tu mieæ
oddzia³ stra¿ników w ci¹gu minuty, mog³aby pewnie utrzymaæ go Moc¹
w powietrzu i zrobiæ z nim, co tylko zechce. Ale siê nie ruszy³.
Pytaj¹co przekrzywi³a g³owê, umiechaj¹c siê k¹cikiem ust. Ze-
bra³a cztery przeciwstawne palce w piramidkê i mocno, precyzyjnie
dgnê³a go poprzez szatoskórê wprost w zainfekowan¹ ranê.
Ból eksplodowa³ jak p³omieñ, ale Jacen ani mrugn¹³.
Mówi³em ci rzek³. Wszystko w porz¹dku.
Wskaza³a palcem na ziemiê, na zgnieciony mech, gdzie przed chwi-
l¹ spoczywa³ niewolnik, któremu Jacen spi¹³ ¿ukami ranê.
K³ad siê.
Jacen ani drgn¹³.
Jacenie Solo odezwa³a siê cierpliwie. Wiesz, ¿e Moc jest ze
mn¹. Mylisz, ¿e nie czujê twojej infekcji? Czy jestem tak lepa, ¿e
nie dostrzegam w twoich oczach trawi¹cej ciê gor¹czki? Czy jestem
tak s³aba, ¿e nie zdo³am ciê przewróciæ?
Mo¿e przyjdzie taki czas, ¿e pogadamy na ten temat, pomyla³
Jacen, ale z westchnieniem u³o¿y³ siê na mchu.
Vergere chwyci³a jego szatoskórê w obie d³onie i schyli³a g³owê,
aby nadgryæ j¹ ostrymi wyrostkami zêbowymi. Rozdar³a otwór, ode-
rwa³a znajduj¹cy siê pod ni¹ banda¿, z³o¿y³a go i bez ceregieli zdar³a
zainfekowany strup z rany. Jacen obserwowa³ j¹ bez zmru¿enia oka,
nie reaguj¹c na szorstki dotyk na rozpalonym ciele.
Zauwa¿y³a jego spojrzenie i mrugnê³a.
Ból ciê teraz ma³o rusza, co?
Od czasu Objêæ? wzruszy³ ramionami. Nie ignorujê go, jeli
o to ci chodzi.
Ale nie rz¹dzi tob¹ odpar³a z aprobat¹. S¹ tacy, którzy twier-
dz¹, ¿e ludzie nie s¹ w stanie pokonaæ strachu przed bólem.
Mo¿e ci, którzy tak mówi¹, nie bardzo znaj¹ siê na ludziach.
A mo¿e siê znaj¹, tylko nigdy nie spotkali kogo takiego jak ty.
58
Spuci³a g³owê i przymknê³a oczy, trzymaj¹c z³o¿ony banda¿ w jed-
nej stulonej d³oni. Jacen ze zdumieniem przygl¹da³ siê jej ³zom.
P³ynne klejnoty zbiera³y siê w k¹cikach oczu i sp³ywa³y po po-
liczkach, lni¹c w mglistym, zielonym zmierzchu. £zy Vergere przy-
pomnia³ sobie ma³¹ fiolkê tych ³ez i nag³e ozdrowienie Mary po ta-
jemniczej infekcji, która, jak wszyscy w skrytoci ducha s¹dzili, mia³a
kosztowaæ j¹ ¿ycie.
Vergere star³a ³zy z twarzy zabrudzonym banda¿em, po czym znów
przy³o¿y³a go do rany Jacena.
Ból znik³.
Przytrzymaj to poleci³a, a kiedy Jacen pos³usznie po³o¿y³ d³oñ
na banda¿u, zaczê³a oddzieraæ pasy z jego szaty.
Jacen nie móg³ siê powstrzymaæ, ¿eby nie zajrzeæ pod banda¿.
Musia³ zobaczyæ.
Stan zapalny znik³. Skóra wokó³ rany mia³a zdrowy, ró¿owy ko-
lor, sama rana za sp³ywa³a krwi¹, która wygl¹da³a i pachnia³a normal-
nie, nie cuchn¹c¹ mierci¹ wydzielin¹, któr¹ ogl¹da³ przez te wszyst-
kie dni.
Jak jêkn¹³. Jak mog³a to
Nie mówi³am ci przypadkiem, ¿eby to przytrzyma³? Vergere
trzepnê³a go po rêce, przyciskaj¹c banda¿, po czym szybko umocowa-
³a go pasami z szatoskóry Jacena.
Twoje ³zy z czego one s¹? zapyta³ z podziwem.
Z czego zechcê.
Nie rozumiem.
Gdyby wci¹¿ mia³ Moc, by³oby to dla ciebie oczywiste. Samice
mojego gatunku maj¹ bardzo skomplikowane gruczo³y ³zowe; nawet
lepe na Moc mog¹ mog³yby zmieniaæ sk³ad ³ez, produkuj¹c szeroki
zakres sygna³ów feromonalnych i chemicznych rodków odurzaj¹cych,
które dzia³a³yby na naszych samców. Dziêki Mocy moja kontrola jest
bardziej precyzyjna; mogê dopasowaæ strukturê molekularn¹ ³ez do
konkretnych potrzeb, czy ma to byæ lekarstwo systemowe na infekcjê
zarodnikami, czy tylko mocny antybiotyk o w³asnociach sterydu.
Niech mnie jêkn¹³ Jacen. Serce zadr¿a³o mu w nag³ej nadziei.
Naprawdê, niech mnie Vergere, czy s¹dzisz to znaczy, czy mo-
g³aby czy ja bym móg³ ?
Spojrza³a na niego spokojnie.
Mów.
Jest ich tylu zacz¹³. Niewolnik, Bothañczyk, Trask strza-
ska³ sobie kostkê. Z³amanie z³o¿one, wda³o siê zaka¿enie. Bêdê mu-
59
sia³ odj¹æ mu stopê, a to pewnie go zabije. Pillon Górnik, cz³owiek
on pierwszy przekona³ siê, ¿e polipy amphistaffów w zagajniku s¹ doæ
dojrza³e, aby atakowaæ. Zapalenie otrzewnej. Umiera. S¹ tu dziesi¹tki
niewolników, którzy zostali zranieni i okaleczeni, wiêkszoæ ran jest
zaka¿ona a za ka¿dym razem, kiedy niewolnik tamtêdy przechodzi,
amhistaffy atakuj¹. Mamy szczêcie, ¿e ich gruczo³y jadowe nie s¹
dojrza³e, bo inaczej ¿aden z niewolników by nie prze¿y³. A widzisz te
ooglithy, p¹czkuj¹ce na grz¹dkach? Te, które przed chwil¹ mija³a?
Dwa z nich dorwa³y Twilekankê i wlaz³y jej na grzbiet. One te¿ s¹
niedojrza³e i nie maj¹ antybakteryjnych enzymów, takich jak doros³e
sztuki, wiêc kiedy ich w³ókna wniknê³y w pory Twilekanki, przenio-
s³y nie wiadomo jakie bakterie Widzisz j¹ teraz? To ta, co le¿y i jê-
czy. Nic dla niej nie mogê zrobiæ. Nie s¹dzê, aby do¿y³a ranka.
To, co powiedzia³e, nie jest ani pytaniem, ani ¿¹daniem. Ver-
gere mrugnê³a powoli, potem jeszcze raz. Popro.
Jacen zacisn¹³ piêci, rozwar³ je znowu i jeszcze raz spojrza³ na
banda¿, którym obwi¹za³a mu ¿ebra.
Twoje ³zy, Vergere. Mog³aby ocaliæ tak wiele istnieñ.
Wiem.
Proszê, Vergere zrobisz to?
Nie.
Proszê
Nie, Jacenie Solo. Nie zrobiê tego. Niby dlaczego? To niewolnicy.
To istoty rozumne
Wzruszy³a ramionami.
Pomog³a mi zawo³a³ Jacen g³osem dr¿¹cym z desperacji i gnie-
wu. Dlaczego zrobi³a to dla mnie, a nie dla jednego z nich?
Dlaczego to pytanie g³êbsze ni¿ odpowied. Usiad³a na wil-
gotnym gruncie. Grzebieñ przylega³ jej p³asko do czaszki. Powiedz
mi, Jacenie Solo: co odró¿nia kwiat od chwastu?
Vergere
To nie jest zagadka. Wiesz, co odró¿nia kwiat od chwastu? Tyl-
ko i wy³¹cznie decyzja ogrodnika.
Ja nie jestem ogrodnikiem odpar³ Jacen, z trudem opanowuj¹c
irytacjê. Pochyli³ siê ku niej, a¿ twarz mu poczerwienia³a. A to nie s¹
chwasty!
Wzruszy³a ramionami.
Nasze problemy znów mog¹ dotyczyæ obszaru jêzykowego. Dla
mnie ogrodnik to osoba, która wybiera, co chce hodowaæ, a co wyko-
rzeniæ; kto, kto decyduje, czyje ¿ycie ma dobiec koñca, aby mog³o
60
rozkwitn¹æ to, co postanowi³ kochaæ. Schyli³a g³owê, jakby poczu³a
zak³opotanie. Z westchnieniem wysunê³a d³oñ w kierunku bezg³owych
skorupek ¿uków. Czy nie to w³anie uczyni³e?
Nie spuszcza³ z niej oka, kurczowo trzymaj¹c siê swojego gniewu.
To owady, Vergere.
Tak, jak cienioæma.
Ja mówiê o ludziach
Czy ¿uki s¹ mniej ¿ywe ni¿ niewolnik? Czy ¿ycie nie jest ¿y-
ciem, niezale¿nie od formy, jak¹ przybiera?
Jacen spuci³ g³owê.
Mo¿esz sprawiæ, ¿e przyznam siê do pope³nienia b³êdu. Ale to
nie by³ b³¹d. On jest istot¹ rozumn¹, a tamto to owady.
Parsknê³a miechem dwiêcznym jak dzwoneczki szczêcia.
Nie powiedzia³am, ¿e pope³ni³e b³¹d, Jacenie Solo. Czy jestem
moralistk¹? Stwierdzam tylko, ¿e dokona³e wyboru, jak ogrodnik.
Jacen zawsze by³ uparty, wiêc i tym razem nie mia³ zamiaru ust¹-
piæ.
Ty jeste ogrodnikiem burkn¹³ nad¹sany, wbijaj¹c wzrok w swo-
je rêce. Ja jestem tylko jednym z chwastów.
Po³o¿y³a mu d³oñ na ramieniu. D³ugie, giêtkie palce by³y ciep³e
i ³agodne, a dotyk tak wyranie przyjazny, nawet czu³y, ¿e przez jedn¹
krótk¹ chwilê Jacen mia³ wra¿enie, i¿ empatia poprzez Moc wcale go
nie opuci³a. Wiedzia³, bez najmniejszych w¹tpliwoci, ¿e Vergere
dobrze mu ¿yczy. ¯e troszczy siê o niego, a jego gniew, wrogoæ i cier-
pienie sprawiaj¹ jej przykroæ.
Ale to nie znaczy, ¿e mam j¹ po swojej stronie, upomnia³ sam
siebie.
Jak to siê sta³o spyta³a powoli ¿e sta³e siê robotem medycz-
nym dla swojej brygady niewolników? Jakim sposobem akurat to za-
danie przypad³o w³anie tobie? Przecie¿ jest tyle innych funkcji.
Nie by³o nikogo innego.
Nikogo, kto umia³by nastawiæ koæ? Nikogo, kto umia³by oczy-
ciæ ranê? Kto potrafi³by ukrêciæ g³owê szczêko¿ukowi?
Jacen wzruszy³ ramionami.
Nikt inny nie potrafi³ nakazaæ dhuryamowi, ¿eby poszed³ i kata-
pultowa³ siê ze luzy powietrznej.
Ach przejrzysta druga powieka powoli przykry³a jej oko.
Dhuryamowi siê to nie spodoba³o?
Powiedzmy, ¿e musia³em go przekonywaæ.
Przekonywaæ?
61
W³anie.
Milcza³a przez d³u¿sz¹ chwilê. Mo¿e czeka³a, a¿ rozwinie swoj¹
wypowied, mo¿e próbowa³a siê domyliæ, co zrobi³. A mo¿e w ogóle
myla³a o czym innym.
Jakim sposobem zdo³a³e go przekonaæ?
Jacen patrzy³ niewidz¹cym wzrokiem w przestrzeñ, wspominaj¹c
zaciêt¹ prywatn¹ wojnê z ziarnem niewolnika i dhuryamem, który je
kontrolowa³. Zastanawia³ siê, ile Vergere mo¿e wiedzieæ na ten temat,
by³ pewien, ¿e w jaki sposób jest pod jej sta³¹ obserwacj¹.
Dhuryam by³ istot¹ inteligentn¹; niedu¿o czasu zajê³o mu odkry-
cie, ¿e na Jacenie ból nie robi wiêkszego wra¿enia. Lecz by³ te¿ istot¹
z natury upart¹ i zosta³ zaprojektowany specjalnie do wydawania po-
leceñ. Nie przywyk³ do niepos³uszeñstwa i nie zamierza³ go tolero-
waæ.
Po wielu dniach zwyczajnego, prostego bólu, dhuryam zacz¹³
wykorzystywaæ rozrost ziarna niewolnika; przez ca³y tydzieñ zaba-
wia³ siê wysy³aniem pojedynczych impulsów powoduj¹cych skurcze
koñczyn Jacena. Za porednictwem ziarna zmusza³ cz³onki ch³opca
do konwulsyjnego drgania, nie pozwalaj¹c nawet na chwilê odpoczyn-
ku. Jacen chodzi³ wtedy rzucaj¹c siê i trzês¹c jak potwór z holofilmu
sterowanego zniszczonym pilotem.
Punkt zwrotny nadszed³ w momencie, kiedy dhuryam zoriento-
wa³ siê, ¿e zbyt wiele czasu i energii powiêca walce z Jacenem i za-
niedbuje innych niewolników. Jego domena w Szkó³ce popad³a w ru-
inê, sta³a siê d¿ungl¹ poród kwitn¹cych domen jego braci-rywali.
Zrozumia³, ¿e poskromienie Jacena to kosztowne przedsiêwziêcie, któ-
rego cenê mierzy siê w niewykonanych zadaniach. A potem odkry³, ¿e
nawet nieposkromiony, ch³opiec mo¿e byæ u¿yteczny.
Jacen korzysta³ z ka¿dej chwili przerwy w bólu, aby opiekowaæ
siê towarzyszami. Nie mia³ prawdziwego wyszkolenia medycznego,
ale kolekcja egzotycznych form ¿ycia nauczy³a go podstaw egzobio-
logii, a przygody z innymi m³odymi Jedi pozwoli³y mu zaznajomiæ siê
z chirurgi¹ polow¹.
Dhuryam wreszcie chyba zrozumia³, ¿e zdrowi niewolnicy pracu-
j¹ lepiej i wkrótce jego domena znów rozkwit³a. Jacen odkry³, ¿e dhu-
ryam pozwala mu na wiele tak d³ugo, dopóki s³u¿y to jego, to znaczy
dhuryama, interesom.
Chyba nauczy³em dhuryama, ¿e partnerzy s¹ czasem bardziej u¿y-
teczni ni¿ niewolnicy, myla³ Jacen.
Ale wola³ to przemilczeæ.
62
Nie by³ winien Vergere ¿adnych wyjanieñ.
Ju¿ ci mówi³em wymamrota³ twardo. Mo¿esz mnie zabiæ,
ale nie zmusisz mnie do pos³uszeñstwa.
Wewnêtrzne powieki unios³y siê znowu.
Widzisz, Jacenie, w³anie dlatego jeste kwiatem poród chwa-
stów.
Zajrza³ w bezdenn¹ czerñ jej oczu, potem zwróci³ wzrok na grup-
kê niewolników, odpoczywaj¹cych poród zvongizowanej rolinnoci
Szkó³ki, wreszcie na w³asne d³onie, zaciniête w piêci, a¿ zbiela³y
kostki. Rozpostar³ palce, znów podniós³ wzrok na Vergere i wreszcie
uzna³, ¿e nie ma powodu, aby siê d³u¿ej powstrzymywaæ.
Jeste Sithem, prawda?
Znieruchomia³a nagle i absolutnie.
Czy¿by?
Wiem co nieco o Ciemnej Stronie, Vergere. Ca³a ta gadka o kwia-
tach i chwastach wiem, o czym tak naprawdê mówisz. Wierzysz, ¿e
znajdujesz siê ponad zwyczajnymi ludmi.
Wszystko, co ci mówiê, to
Daj sobie spokój. Tracisz czas. Kiedy wraz z Jain¹ zostalimy
uwiêzieni w Akademii Mroku. Próbowali nas przekabaciæ. Nie uda³o
siê. Przez krótk¹ chwilê pomyla³ o Jainie, o mroku, jaki wyczu³,
kiedy kontaktowa³ siê z ni¹ po raz ostatni poprzez bliniacz¹ wiê.
Znów zwin¹³ d³onie w piêci i usun¹³ wspomnienie z myli. Powtórzy³:
Jemu siê nie uda³o i tobie te¿ siê nie uda.
Pierwszy ruch, jaki wykona³a: lekkie uniesienie k¹cików warg.
Sith? Jedi? mruknê³a. Czy to jedyne mo¿liwoci? Jasne lub
ciemne, dobre albo z³e? Czy Moc nie sk³ada siê tak¿e z innych rzeczy?
Jaki jest ekran, na który mrok i jasnoæ rzucaj¹ swoje kszta³ty i cienie?
Gdzie jest podstawa, na której wspiera siê dobro i z³o?
Przestañ, proszê. Ju¿ zbyt wiele czasu spêdzi³em na roztrz¹saniu
tych pytañ. Lata ca³e. I nigdy do niczego nie doszed³em.
W jej oczach zap³on¹³ weso³y blask.
Doszed³e tutaj, prawda? gestem objê³a Szkó³kê. Czy to te¿
jest nic?
Jacen pokrêci³ g³ow¹, zmêczony t¹ zabaw¹. Wsta³ ciê¿ko.
Wszystkie odpowiedzi nie s¹ nawet cieniem prawdy.
Doskonale! Vergere zaklaska³a w d³onie i skoczy³a na równe
nogi jak sprê¿yna. Doskonale, Jacenie Solo. Pytania s¹ prawdziwsze
od odpowiedzi: tak siê zaczyna m¹droæ.
Twoja m¹droæ.
63
A jest jeszcze jaka inna? Czy prawda mo¿e byæ rasowa, jak
nerfy? Wydawa³o siê, ¿e jest w euforii; dr¿a³a, jakby z trudem tylko
powstrzymywa³a siê od zatañczenia. Masz tu jeszcze jedno pyta-
nie bardzo proste, pytanie od przyjaciela. Odpowied na nie jest nie
tylko prawdziwa, ale bardzo u¿yteczna.
Jacen wyprostowa³ siê powoli.
Nie mam na to czasu. Za kilka minut w³¹cz¹ s³oñce.
Vergere krzyknê³a w lad za nim:
Jeli Moc to ¿ycie, jak mo¿e istnieæ ¿ycie bez Mocy?
Co? Jacen stan¹³ jak wryty i obejrza³ siê przez ramiê. Co
takiego?
Jeste urodzonym ogrodnikiem odpar³a. Pamiêtaj, ¿e wybie-
ranie kwiatów zamiast chwastów to nie tylko twoje prawo, lecz rów-
nie¿ obowi¹zek. Które to kwiaty? Które chwasty? Wybór nale¿y do
ciebie.
Co?
S³oñce Szkó³ki zap³onê³o nagle nad ich g³owami z trzaskiem b³y-
skawicy i grzmotem fali uderzeniowej. Jacen drgn¹³, zamykaj¹c oczy
przed nag³ym rozb³yskiem. Zanim odzyska³ zdolnoæ widzenia, Ver-
gere by³a daleko, na rodku bajora krabów vonduun, przeskakuj¹c z kê-
py na kêpê jak ptak.
D³ug¹ chwilê spogl¹da³ w lad za ni¹.
Jeli Moc to ¿ycie, jak mo¿e istnieæ ¿ycie bez Mocy?
Ca³y czas przemywa³ i spina³ rany, nastawia³ z³amania, usuwa³
zgni³e tkanki. S³oñce siê zapala³o, potem gas³o. Niektórzy niewolnicy
zdrowieli. Inni umierali. Wszyscy nie ustawali w pracy.
Domena dhuryama rozkwita³a. Drzewa splata³y siê w fantastycz-
ne konstrukcje, udrapowane per³owymi epifitami. Miêsiste trawy na
wy¿szych terenach falowa³y ³agodnie w rytm oddechu miechów, pom-
powanego przez ¿y³y wentylacyjne. W oczach Jacena teren ten by³
znacznie bardziej skomplikowany i piêkniejszy ni¿ dzia³ki jego s¹sia-
dów. Kiedy mg³y rozprasza³y siê na tyle, aby widzieæ ca³¹ nieckê nad
g³ow¹, wydawa³o mu siê, ¿e domena, w której mieszka, jest w istocie
najlepiej rozwiniêta w ca³ej Szkó³ce. Z pewnym smutkiem musia³ jed-
nak przyznaæ, ¿e w swojej ocenie nie jest ca³kiem obiektywny nie-
wykluczone, ¿e po prostu kibicuje w³asnej dru¿ynie.
Jeli Moc to ¿ycie, jak mo¿e istnieæ ¿ycie bez Mocy? zapyta³a
Vergere.
64
Têskni³ za Moc¹ ka¿dego dnia. O ka¿dej godzinie. O ka¿dej minu-
cie. By³ stale, bolenie wiadom ziej¹cej pustki w swoim ¿yciu. Przy-
pomina³o mu o tym ka¿de za³o¿enie opaski uciskowej, ka¿dy jêk i krzyk
bólu, który móg³by umierzyæ Moc¹.
Pamiêta³ o tym w dniu, kiedy musia³ amputowaæ stopê Traska
amphistaffem, którego zdo³a³ ostro¿nie, cierpliwie wywabiæ z zagaj-
nika, podrzucaj¹c jego polipowi kawa³ki martwego niewolnika tak d³u-
go, a¿ ten zrzuci³ amphistaffy, które natychmiast rozpe³z³y siê w po-
szukiwaniu dogodnego terenu do ukorzenienia siê
Pamiêta³ o tym, kiedy Bothanin zmar³ w gor¹czce w kilka dni póniej.
Jeli Moc to ¿ycie, jak mo¿e istnieæ ¿ycie bez Mocy?
Pytanie go przeladowa³o. Pulsowa³o gdzie na dnie jego umys³u,
niczym podchodz¹cy rop¹ z¹b. Czy Vergere mówi³a o jego ¿yciu? Jak
mo¿e ¿yæ bez Mocy?
Odpowied oczywicie brzmia³a: nie mo¿e. A wiêc nie ¿yje bez
Mocy. Moc ca³y czas jest z nim.
Tyle tylko, ¿e on jej nie czuje.
Anakin zwyk³ mówiæ, ¿e Moc to narzêdzie, jak m³ot. Gdyby Moc
by³a m³otem, myla³ Jacen, to on by³by ciel¹ o obciêtych ramionach.
Ju¿ nawet nie widzia³ m³ota. Ju¿ nawet nie pamiêta³, jak wygl¹da
m³ot
Ale
Gdybym pochodzi³ z gatunku istot, które w ogóle nie posiadaj¹
ramion, pomyla³, nie rozpozna³bym m³ota i nie wiedzia³bym, jak
go u¿yæ, nawet gdybym przypadkiem odgad³, do czego s³u¿y. M³ot nie
mia³by nic wspólnego ze mn¹, a ja z nim
Podobnie jak Moc nie ma nic wspólnego z Yuuzhanami.
By³a to po³owa odpowiedzi ale ta druga po³owa wylizgiwa³a
mu siê nieustannie, wgryzaj¹c siê w mózg.
Poniewa¿ Moc nie jest jedynie narzêdziem.
Gdyby Yuuzhanie istnieli poza Moc¹, Moc nie mog³aby byæ tym,
czym by³a zgodnie z naukami, jakie odebra³. Tym, czym by³a w isto-
cie i o czym wiedzia³. Poniewa¿ wiedzia³ na pewno, na sto procent,
ponad wszelk¹ w¹tpliwoæ, ¿e Moc w istocie znacznie wykracza³a poza
wszystko, czego go uczono.
By³a wszystkim.
Gdyby Moc dotyczy³a jedynie ¿ycia, jak mog³aby zostaæ wyko-
rzystana do podnoszenia kamieni, miecza wietlnego lub myliwca X-
-wing? Poruszaæ co Moc¹ oznacza³o wyczuwaæ ten przedmiot. Ka-
wa³ek kamienia by³ w Mocy bardziej obecny ni¿ Yuuzhanie.
65
I tu siê kry³a tajemnica, która go niepokoi³a. Na szczêcie mia³
mnóstwo czasu, ¿eby sobie to przemyleæ.
Dni zlewa³y siê ze sob¹ w jeden nieprzerwany strumieñ, za to dhu-
ryam wydawa³ siê coraz lepiej rozumieæ, co robi Jacen. Przesy³a³ mu
nieraz za porednictwem ziarna niewolnika lekkie, niemal czu³e uk³u-
cia bardziej jak uszczypniêcie towarzysza zabaw ni¿ bicz nadzorcy
i Jacen wkrótce odkry³, ¿e jeli szed³ tam, gdzie go kierowa³y te uk³u-
cia, móg³ odkryæ, na przyk³ad, jaki gatunek mchu o w³aciwociach
immunostymuluj¹cych albo wydzielinê kraba vonduun dzia³aj¹c¹ jak
naturalny rodek odka¿aj¹cy.
Wydawa³o siê wrêcz, ¿e dhuryam próbuje mu pomóc
W ci¹gu tego okresu samo odbieranie dhuryama przez Jacena ule-
g³o znacznej zmianie. Przez wiele tygodni myla³ o nim z gorycz¹, jak
o ohydnym, pozaziemskim stworze, który siêgn¹³ do wnêtrza jego cia-
³a za pomoc¹ ziarna, szarpi¹c mu nerwy ohydnym, znienawidzonym
dotykiem, od którego nie ma ucieczki. Teraz odkry³, ¿e kiedy przestaje
siê pilnowaæ, w ogóle nie czuje odrazy
Zdaje siê, ¿e do wszystkiego mo¿na siê przyzwyczaiæ, pomyla³.
Tu jednak dosz³o do czego wiêcej: zacz¹³ traktowaæ dhuryama
jako inn¹ formê ¿ycia, nieznany gatunek, niebezpieczny, ale nieko-
niecznie wrogi, obdarzony inteligencj¹, wol¹, intencjami; kogo, kto
potrafi³ dostrzec, ¿e Jacen czyni wiêcej dobrego ni¿ z³ego, i najwyra-
niej wyrazi³ zgodê na takie partnerstwo.
Gdyby gatunek, który od zawsze by³ lepy, napotka³ gatunek, któ-
ry od zawsze by³ g³uchy, jak mog³yby siê porozumieæ? Dla Jacena
odpowied by³a oczywista: musia³yby wypracowaæ platformê poro-
zumienia opart¹ na zmyle wspólnym dla obydwu
Ból z ziarna niewolnika by³ w istocie form¹ komunikacji, prymi-
tywnym jêzykiem, który Jacen z wolna zaczyna³ pojmowaæ, choæ jesz-
cze nie nauczy³ siê odpowiadaæ.
Jeli Moc to ¿ycie, jak mo¿e istnieæ ¿ycie bez Mocy?
Odpowied nie pojawi³a siê z olepiaj¹c¹ jasnoci¹ objawienia,
lecz raczej jako powolne narodziny wiadomoci, systematyczne roz-
szerzanie horyzontu pojmowania, a¿ wreszcie, pewnego po³udnia o bar-
wie zimnej stali, kiedy stan¹³ na wzgórzu i spojrza³ w dó³, na wyspê
z ulem dhuryamów, dowiedzia³ siê i zrozumia³; i nawet nie by³ zasko-
czony swoj¹ now¹ wiedz¹ i zrozumieniem.
Odpowied, któr¹ nosi³ teraz w umyle i w sercu, by³a bardzo pro-
sta i taka sama dla Yuuzhan, jak i dla niego.
Bez Mocy nie istnieje ¿ycie.
5 Zdrajca
66
Oko ludzkie nie dostrzega energii elektromagnetycznej poza w¹-
skim pasmem czêstotliwoci okrelanych mianem wiat³a widzialne-
go ale pozosta³e czêstotliwoci nie przestaj¹ istnieæ tylko dlatego, ¿e
ich nie widzimy. Yuuzhanie i ich twory musz¹ znajdowaæ siê w tej
czêci Mocy, która znajduje siê poza zakresem zmys³ów Jedi.
I to wszystko.
Jacen sta³ na szczycie wzgórza, spogl¹daj¹c na wyspê dhuryamów
i otaczaj¹cy j¹ piercieñ wojowników-stra¿ników. Nie tylko Yuuzha-
nie znajduj¹ siê w czêci Mocy poza zasiêgiem zmys³ów Jedi, pomy-
la³.
Ja równie¿.
Zawsze mia³ szczególny dar zaprzyjaniania siê z obcymi gatun-
kami. Nazywa³ to empati¹, ale by³o to z pewnoci¹ co wiêcej ni¿ tyl-
ko wspólnota uczuæ
By³ to zaimprowizowany jêzyk, dzia³aj¹cy w tej czêci Mocy, któ-
rej inni Jedi zdawali siê nie wyczuwaæ.
Przeb³ysk empatii ze strony Vergere myla³, ¿e co mu przeka-
za³a, ¿e zrobi³a to wiadomie. A jeli nie? Jeli empatia pochodzi³a
z tej czêci Mocy, której wci¹¿ dotyka³?
Stoj¹c tak na pagórku pod bia³oniebieskim atomowym s³oñcem
w zenicie, Jacen rozpocz¹³ cykl oddechowy, który mia³ sprawiæ, ¿e
jego umys³ przejdzie w wiat postrzegania Jedi. Siêgn¹³ daleko w g³¹b
siebie, szukaj¹c obecnoci ziarna niewolnika, które stanowi³o wiê dhu-
ryama z nim i jego z dhuryamem.
Wyczu³ je w miejscu, gdzie oplata³o siê wokó³ jego nerwów: obce
zwierzê, dziel¹ce z nim cia³o.
Hej, ma³y, zawo³a³ do siebie, zostañmy kumplami.
Wideopaj¹k sta³ na szeroko rozstawionych dziewiêciu nogach,
które wysokim ³ukiem wystrzela³y z centralnego wêz³a i dopiero pó-
niej kierowa³y siê w dó³, ku solidnie wpartym w ziemiê, chwytnym
i szponiastym stopom. Poni¿ej wêz³a centralnego znajdowa³ siê prze-
zroczysty worek, na tyle du¿y, ¿e móg³by pomieciæ Wookiego, nape³-
niony do granic wytrzyma³oci galaret¹ optyczn¹. W wêle tym znaj-
dowa³ siê równie¿ mózg wideopaj¹ka, który integrowa³ sygna³y
telepatyczne od licznych ziaren niewolników kieruj¹cych istotami
w Szkó³ce. Integracja przebiega³a w taki sposób, ¿eby powsta³ obraz
holograficzny, utworzony w galaretowatym orodku za pomoc¹ prze-
cinaj¹cych siê impulsów elektromagnetycznych, pochodz¹cych ze sku-
67
piska gruczo³ów znajduj¹cych siê w miejscu, gdzie worek z galaret¹
by³ przytwierdzony do wêz³a mózgowego.
Nom Anor obserwowa³ obraz z pewn¹ satysfakcj¹, podobnie jak
Vergere, która przycupnê³a na pod³odze komnaty poza zasiêgiem wi-
deopaj¹ka. Choæ Nom Anor nie mia³ sk³onnoci do fanatyzmu doktry-
nalnego, jak na przyk³ad Tsavong Lah, Egzekutor musia³ przyznaæ, ¿e
istoty skonstruowane przez Yuuzhan Vongów w wielu przypadkach
znacznie przewy¿sza³y swoje mechaniczne odpowiedniki w Nowej
Republice. Choæby ten wideopaj¹k. Nie by³ szczególnie inteligentny,
ale rozumia³, ¿e jego zadaniem jest przekazywanie aktualnego obrazu
ze Szkó³ki, ¿e ma koncentrowaæ siê na pewnym okrelonym obiekcie
i pod¹¿aæ za nim wszêdzie, gdziekolwiek siê uda. Z tego zadania wy-
wi¹zywa³ siê bardzo sprawnie.
Obiektem za by³ Jacen Solo.
Nom Anor wspi¹³ siê na palce, aby pog³askaæ paj¹ka w pewien
szczególny sposób, co sprawi³o, ¿e wizerunek Jacena uleg³ zmniej-
szeniu, ustêpuj¹c miejsca szerszej panoramie na otaczaj¹c¹ go Szkó³-
kê. Teraz widaæ by³o niewolników, trudz¹cych siê w domenach ota-
czaj¹cych wyspê-ul. Jacen wydawa³ siê opatrywaæ nadgarstek jednego
z niewolników, który siê potkn¹³ i upad³, lecz Nomowi Anorowi wy-
dawa³o siê, ¿e wiêksza czêæ uwagi ch³opca skierowana jest na odle-
g³¹ wyspê.
A wiêc twierdzisz, ¿e drugi etap dobieg³ koñca mrukn¹³.
Dhuryam zdo³a³ go ob³askawiæ?
A on dhuryama. Vergere przechyli³a siê na bok, aby spojrzeæ
Nomowi Anorowi w oczy spoza palisady pajêczych nóg. Wychodzi
na to samo. Aby utworzyæ empatyczn¹ wiê, tak jak on to uczyni³,
obaj musieli przezwyciê¿yæ to, co ich dzieli, i skoncentrowaæ siê na
tym, co maj¹ ze sob¹ wspólnego. Tak. Drugi etap dobieg³ koñca.
Widzê Nom Anor odchyli³ siê w ty³ i splót³ d³ugie, kociste
palce na piersi ¿e Jacen Solo, przynajmniej na razie, ma niepokoj¹co
du¿¹ swobodê.
Wolnoæ jest zawsze niepokoj¹ca zgodzi³a siê Vergere.
Jeszcze bardziej niepokoi mnie fakt, ¿e on ju¿ to sobie uwiado-
mi³. Nie wiem, czy Tsavong Lah nie okaza³ siê zbyt pewny siebie,
zezwalaj¹c na tê fazê planu.
Nie chcesz przypadkiem powiedzieæ odparowa³a Vergere ze
z³oliwym umieszkiem ¿e to ty by³e zbyt pewny siebie, kiedy mu
j¹ proponowa³e?
Nom Anor machn¹³ lekcewa¿¹co rêk¹.
68
Daæ mu pole do dzia³ania to jedno. Daæ mu pole do dzia³ania na
tym statku to ca³kiem co innego.
Uwa¿asz, ¿e mo¿e zagroziæ statkowi? Jak?
Nie wiem. Nom Anor zrobi³ krok do przodu i wspar³ d³onie na
biodrach, wbijaj¹c oczy w optyczn¹ galaretê. Nie prze¿y³bym tak
d³ugo w tej wojnie, gdybym nie docenia³ Jedi zw³aszcza rodziny
Solo. Jestem zaniepokojony. Nawet najdrobniejsze zagro¿enie dla tego
statku jest zbyt wielkim ryzykiem.
Nie musia³ wyjaniaæ, dlaczego. Vergere wiedzia³a ju¿, ¿e mate-
ria³ genetyczny zu¿yty na stworzenie nasienia-statku by³ niezast¹pio-
ny: sk³ada³y siê na niego próbki genów, przechowywane przez niezli-
czone tysi¹clecia miêdzygalaktycznej tu³aczki Yuuzhan Vongów na
pok³adach wiatostatków. Próbki pochodzi³y z rodzinnej planety, któ-
ra umar³a tak dawno, ¿e nawet jej nazwa nie przetrwa³a.
Rozjanij swoje myli, Nomie Anorze. Czy do tej pory wszyst-
kie etapy nie przechodzi³y bezb³êdnie?
Skrzywi³ siê.
Nie ufam tak ³atwym zwyciêstwom.
Lecz ³atwe zwyciêstwa to dowód ³aski Prawdziwych Bogów
odpar³a Vergere tym swoim irytuj¹co radosnym tonem, który móg³ byæ
umylnie podbarwiony drwin¹. Nom Anor nigdy nie umia³ stwierdziæ
tego na pewno. Nieufnoæ wobec zwyciêstwa tr¹ci blunierstwem
¿e o niewdziêcznoci nie wspomnê.
Pamiêtaj, do kogo mówisz Egzekutor odprawi³ j¹ machniê-
ciem rêki Zostaw mnie ju¿. Zachowaj czujnoæ. Mo¿esz nawet j¹
podwoiæ. Ostatnie dni przed zasiewem bêd¹ szczególnie niebezpiecz-
ne. Nie ryzykuj.
Jak sobie ¿yczysz, Egzekutorze. Vergere zaszczyci³a go uk³o-
nem poprawnym co do milimetra, otworzy³a przeponê wyjciow¹ i opu-
ci³a komnatê.
Nom Anor za zastosowa³ siê do w³asnej rady na swój ostro¿ny,
metodyczny sposób. Natychmiast po wyjciu Vergere przekaza³ za
porednictwem villipa rozkazy dla dowódcy oddzia³u specjalnego;
oddzia³ ten zosta³ sprowadzony na pok³ad i przeszkolony w jednym
jedynym celu. Rozkazy by³y krótkie i jednoznaczne.
Przed koñcem dnia wojownicy w maskerach ooglithach zaczn¹
infiltrowaæ brygady niewolników w Szkó³ce. Bêd¹ siê trzymaæ z dala
od Jacena Solo, ukrywaæ swoj¹ obecnoæ i czekaæ.
Do dnia zasiewu powinna ich tam byæ co najmniej setka.
69
Tymczasem Nom Anor odnotowa³ w pamiêci, ¿e powinien dopil-
nowaæ, aby jego skoczek koralowy by³ dobrze odkarmiony, oporz¹-
dzony i przygotowany na nag³¹ ucieczkê.
Nie podejmie najmniejszego nawet ryzyka. Nie prze¿y³by tak d³u-
go w tej wojnie, gdyby nie docenia³ Jedi
Kiedy Devaronianin zmar³, Jacen pomyla³: Có¿, chyba siê po-
myli³em
Klêcza³ na brzegu jeziora z ulem. Wokó³ niego k³êbi³ siê i wrzesz-
cza³ t³um okaleczonych, poranionych i chorych niewolników, wyci¹-
gaj¹c ku niemu rêce, macki i szpony, szarpi¹c go za szatê. Szatoskóra
przesi¹k³a krwi¹, kiedy Jacen próbowa³ zatamowaæ krwotok z kikuta
ramienia Devaronianina. Devaroniañska krew by³a na bazie srebra,
czarna jak smo³a i cuchnê³a spalon¹ siark¹. Poprzez wiê ziarna nie-
wolnika w swojej piersi z dhuryamem Jacen czu³ cieñ prymitywnego
zadowolenia szatoskóry z niezwyk³ego aromatu plamy.
W miarê up³ywu tygodni Jacen i dhuryam nauczyli siê lepiej po-
rozumiewaæ za porednictwem ziarna. Byæ mo¿e sta³o siê tak dlatego,
¿e dhuryam, podobnie jak yammosk, mia³ nawet w stosunku do lu-
dzi ograniczone, lecz wyrane zdolnoci telepatyczne; a mo¿e po-
mog³y ró¿norodne dowiadczenia Jacena z wiêzi¹ telepatyczn¹ i em-
patyczn¹. Mo¿e wziê³o siê to st¹d, ¿e sieæ struktur ziarna tak szczelnie
zespoli³a siê z systemem nerwowym Jacena, ¿e sta³a siê praktycznie
czêci¹ jego mózgu Jacen nie roztrz¹sa³ przyczyn i nie próbowa³
niczego wyjaniaæ.
Liczy³ siê wynik.
Móg³ teraz wymieniaæ z dhuryamem informacje w postaci obra-
zów i uczuæ. Wykorzystuj¹c ich kombinacje, zdo³ali wypracowaæ wspól-
ny i doæ bogaty s³ownik, lecz ich komunikacja siêga³a o wiele dalej.
W miarê pog³êbiania siê ³¹cz¹cych ich wiêzi Jacen stwierdza³, ¿e mo¿e
czerpaæ ze zmys³ów dhuryama; potrafi³ uwiadomiæ sobie istnienie wielu
form ¿ycia w Szkó³ce równie wyranie, jak sam dhuryam.
Aby dotrzeæ do umieraj¹cego Devaronianina, musia³ przecisn¹æ
siê przez t³um krzycz¹cych, rozhisteryzowanych, bojowo nastawio-
nych niewolników. Wokó³ jeziora-ula zgromadzi³y siê ich setki, a wszy-
scy mieli nadziejê, ¿e Jacen zdo³a uleczyæ ich rany i choroby. Wielu
z nich skierowa³y tu inne dhuryamy, ch³ostaj¹c p³ynnym ogniem z sie-
ci ziaren. Wprawdzie pozosta³e dhuryamy próbowa³y wykreowaæ
w³asnych medyków, ale nie potrafi³y znaleæ ani stworzyæ uzdrowicieli
70
o umiejêtnociach równych Jacenowi. Jego empatyczna wiê z ziar-
nem pozwala³a mu wykorzystywaæ mo¿liwoci telepatyczne dhur-
yama, a tym samym okrelaæ zasiêg ran, chorób i obra¿eñ wewnêtrz-
nych, jak równie¿ leczyæ je ze skutecznoci¹, która wprawi³aby
w zdumienie dowiadczonego oficera s³u¿b medycznych.
Pocz¹tkowo dhuryam próbowa³ powstrzymywaæ Jacena przed
udzielaniem pomocy niewolnikom jego braci-rywali; prawie przez ca³y
dzieñ toczyli ze sob¹ walkê na nieznony ból przeciwko niez³omnej
woli. Przez ca³y czas dwiêcza³ Jacenowi w uszach g³os Vergere.
Które to kwiaty? Które to chwasty? pyta³a. Wybór nale¿y do
ciebie.
Wiêc wybra³.
I ¿aden ból spowodowany rozkazem dhuryama nie zdo³a go od
tego wyboru odwieæ.
Nie ma tu chwastów.
Ka¿dy niewolnik jest kwiatem. Ka¿de ¿ycie jest drogocenne. Zu-
¿yje ka¿dy erg swojej energii ¿yciowej, aby uratowaæ wszystkich.
Nie ma tu chwastów.
Wybudowa³ stacjê pierwszej pomocy na brzegu jeziora otaczaj¹-
cego wyspê-ul dhuryamów. Domeny wyznaczono od rodka jeziora,
dlatego te¿ w³anie w tym miejscu niewolnicy ró¿nych domen mogli
docieraæ do niego najszybciej, pokonuj¹c najmniejsz¹ odleg³oæ po
obcym terytorium. Jego w³asny dhuryam okaza³ mu pomoc do tego
stopnia, ¿e wydzieli³ kilku niewolników ze swojej brygady do zbiera-
nia leczniczych mchów i zió³, dostarczania zapasów szczêko¿uków
i m³odych szatoskór, które mog³yby s³u¿yæ jako banda¿e.
Devaronianin by³ jednym z tych tymczasowych asystentów. Jacen
wys³a³ go na pobliski pagórek po pêk rosn¹cych tam k³osów traw, któ-
rych ziarna stanowi³y doskona³y koagulant, a przy tym dzia³a³y jak
s³aby antybiotyk. Devaronianin skin¹³ szcz¹tkowymi ró¿kami, umiech-
n¹³ siê garniturem ostrych jak szpilki zêbów i ochoczo ruszy³ przed
siebie, nie czekaj¹c na zachêtê ze strony dhuryama.
Zanim zd¹¿y³ wróciæ, kolejka rannych uros³a w t³um. Dochodzi³o
do przepychanek, kiedy jedne dhuryamy podpuszcza³y swoich niewol-
ników przeciwko pozosta³ym. Zanim Jacen zdo³a³ interweniowaæ, nie-
które z tych przepychanek przeistoczy³y siê w regularne bitwy. Deva-
ronianin znalaz³ siê w jednym z ognisk zapalnych, a syczeniem
i demonstracj¹ ostrych k³ów osi¹gn¹³ jedynie tyle, ¿e zosta³ wypchniêty
na skraj t³umu. Nie móg³ walczyæ, nie porzucaj¹c kêpy trawy, po któr¹
pos³a³ go Jacen, a dwa niewielkie ró¿ki wyrastaj¹ce mu z czo³a nie
sprawia³y szczególnie gronego wra¿enia. Usi³owa³ okr¹¿yæ t³um, prze-
71
lizguj¹c siê wzd³u¿ brzegu jeziora z wysp¹-ulem, gdzie kr¹g wojow-
ników strzeg³ dostêpu do czêci terenu.
I to go zgubi³o.
Jacen nie wiedzia³, czy Devaronianin siê potkn¹³, czy polizn¹³ na
mazistych wodorostach, które le¿a³y na brzegu jeziora, a mo¿e kto
z t³umu go potr¹ci³ lub nawet umylnie popchn¹³. Wiedzia³ tylko, ¿e
jego pomocnik znalaz³ siê zbyt blisko piercienia stra¿ników.
Us³ysza³ ostre, rozkazuj¹ce warkniêcie wojownika na skraju je-
ziora i podniós³ wzrok akurat w momencie, kiedy migniêcie ostrza
amphistaffu wywo³a³o strumieñ czarnej krwi. Rzuci³ siê w tamt¹ stro-
nê, przepychaj¹c i roztr¹caj¹c t³um, aby wreszcie dotrzeæ do Devaro-
nianina, który le¿a³ na plecach wród rozrzuconego snopa niesionych
k³osów, jedn¹ rêk¹ ciskaj¹c kikut drugiej.
Jacen zrobi³, co móg³, a móg³ niewiele. Zanim zdo³a³ podwi¹zaæ
ranê, Devaronianin pogr¹¿y³ siê w g³êbokim szoku, po którym w ci¹gu
minuty lub dwóch przysz³a mieræ.
Jacen mia³ czas przyjrzeæ siê jego twarzy: blada, bezbarwna skó-
ra, ostre jak ig³y zêby pod grubymi skórzastymi wargami, ma³e ró¿ki
na czole, skrêcaj¹ce siê w pêtelki, które Jacen móg³ policzyæ czubka-
mi palców. Mia³ okazjê zajrzeæ w ¿ywe, czerwone oczy Devaroniani-
na, wyczytaæ z nich zdumienie i smutek w obliczu bezsensownej, pu-
stej, arbitralnej mierci, w której siê pogr¹¿a³.
W³anie wtedy Jacen pomyla³: Dobrze, z tego wynika, ¿e chyba
siê mylê
Okaza³o siê, ¿e jednak s¹ tu chwasty.
Podniós³ wzrok i napotka³ spojrzenie chwastu.
Wojownik, który zabi³ Devaronianina, beznamiêtnie zmierzy³ siê
z nim wzrokiem, trzymaj¹c w gotowoci amphistaff zbroczony czarn¹
krwi¹.
Które to kwiaty? Które to chwasty? Odró¿nienie kwiatów od chwa-
stów to nie tylko twoje prawo, to twój obowi¹zek.
S³owa Vergere dwiêcza³y prawd¹. Ale Jacen w¹tpi³, aby prawda,
któr¹ w nich dostrzeg³, by³a t¹ sam¹ prawd¹, któr¹ ona chcia³a mu
przekazaæ. Odkry³, ¿e w³aciwie go nie obchodzi, co Vergere mia³a na
myli. Wybra³ ju¿.
Z kamienn¹ twarz¹ wsta³, odwróci³ siê ty³em do wojownika i wszed³
w t³um.
Zdecydowa³ ju¿, kto jest chwastem.
Ogrodnictwa ci siê zachcia³o? pomyla³ z lodowat¹ jasnoci¹.
Czekaj no. Ju¿ ja ci poka¿ê ogrodnictwo!
Poczekaj tylko.
72
R O Z D Z I A £
"
WOLA BOGÓW
Zniszczony, nagi wiat otacza³ bia³ob³êkitn¹ iskrê atomowego
ognia. wiat ten widzia³ wzloty i upadki narodu za narodem, od pro-
stych prowincji po konfederacje planetarne i miêdzygwiezdne impe-
ria, a póniej republiki galaktyczne. By³ scen¹ miliona bitew, od
zwyk³ych potyczek po zniszczenie ca³ych cywilizacji. Sam by³ syste-
matycznie niszczony przez wojny i odbudowy, a¿ oryginalne rodowi-
sko pozosta³o nietkniête jedynie pod sterylnymi polarnymi czapami
lodowymi; sta³ siê najbardziej sztucznym ze wiatów kultury galak-
tycznej, rozkochanej w sztucznoci. Ca³a planeta sta³a siê maszyn¹.
A to w³anie mia³o siê zmieniæ.
Jej nowi panowie zaczêli od kradzie¿y ksiê¿yców.
Trzy mniejsze ksiê¿yce, wytr¹cone z orbity przez napêdy dovin
basali, zosta³y odprowadzone na odpowiedni¹ odleg³oæ, podczas kie-
dy czwarty, najwiêkszy, zosta³ obrócony w py³ impulsami naprê¿eñ
wywo³anymi przez inne dovin basale, powi¹zane za pomoc¹ yammo-
ska. U¿ycie tej samej techniki w subtelniejszej wersji zorganizowa³o
powsta³¹ masê py³u, ¿wiru i szcz¹tków twardniej¹cej magmy w szyb-
ko rozprzestrzeniaj¹cy siê piercieñ czy dysk gruzu, obracaj¹cy siê
wokó³ planety pod k¹tem siedemnastu stopni do p³aszczyzny ekliptyki.
Zdarzenie to, dramatyczne samo w sobie, sta³o siê jedynie prolo-
giem.
Dovin basale wyhodowano równie¿ na powierzchni planety.
73
Efekt grawitacji mo¿na doæ dok³adnie opisaæ sposobem topogra-
ficznym: jako zmianê zakrzywienia czasoprzestrzeni. Dovin basale na
powierzchni planety zmieni³y krzyw¹ lokalnej czasoprzestrzeni w taki
sposób, ¿e kierunek orbity planety zmieni³ siê na obrazowo mówi¹c
pod górkê.
Planeta zwolni³a. Zwalniaj¹c, kierowa³a siê coraz bardziej ku wnê-
trzu i zbli¿a³a siê do s³oñca.
Zrobi³o siê cieplej.
W czasie d³ugiego, powolnego spadku w kierunku s³oñca planeta
zosta³a zbombardowana przez ma³e meteory, starannie dobrane, o tak
precyzyjnie wyliczonym k¹cie wejcia w atmosferê, który pozwoli³by
na osi¹gniêcie redniej temperatury wystarczaj¹cej, aby materia³ no-
ny zmieni³ siê w parê, nie rozpadaj¹c siê na sk³adowe moleku³y tlenu
i wodoru. Materia³ pierwotny tych ma³ych meteorów by³ minera³em
jedynie w czarnej, lodowatej przestrzeni kosmicznej; zanim dotar³y
do ogrzewaj¹cej siê powierzchni, traci³y strukturê krystaliczn¹ i zmie-
nia³y siê w zwyk³¹ wodê.
Po raz pierwszy od tysiêcy lat na powierzchniê planety spad³ na-
turalny deszcz.
Zaledwie planeta znalaz³a siê na w³aciwej, skorygowanej orbi-
cie, dovin basale uspokoi³y siê, a czasoprzestrzeñ wróci³a do normal-
nej topografii. Trzy pozosta³e ksiê¿yce zosta³y umieszczone na innych,
znacznie bardziej z³o¿onych orbitach; teraz wywo³ane przez nie efek-
ty p³ywów ostatecznie splot¹ otaczaj¹cy planetê dysk z³o¿ony z gruzu
w sta³y element niebosk³onu o strukturze têczowej koronki.
Zanim nasienie-statek wróci³o do normalnej przestrzeni i skiero-
wa³o siê do punktu spotkania z orbit¹, planeta by³a ju¿ wiern¹ kopi¹
w ogólnym zarysie d³ugoci orbity, obrotów, ksiê¿yców oraz piercie-
ni dawno umar³ego rodzinnego wiata Yuuzhan Vongów. Pozosta-
wa³o jedynie zmieniæ jej powierzchniê i wnieæ ¿ycie w zrujnowane
szcz¹tki tego, co niegdy by³o jednym planetarnym miastem, aby wresz-
cie planeta mog³a przyj¹æ nazwê, jak¹ bêdzie odt¹d nosi³a: Yuuzhantar,
Kolebka Boga.
Coruscant by³ gotów do zasiewu.
W Szkó³ce nadszed³ tizopil Yuntchilat Dzieñ Zg³êbienia Woli
Bogów.
W ci¹gu tych ostatnich kilku godzin przed zasiewem po dome-
nach dhuryamów rozbieg³a siê gromada mistrzów przemian, mierz¹c,
74
obliczaj¹c, indeksuj¹c i szacuj¹c. Ka¿da grupa mistrzów otoczona by³a
oddzia³em potê¿nych, zwinnych wojowników w ciê¿kich zbrojach,
z orê¿em w gotowoci, o b³yszcz¹cych, niezmordowanie czujnych
oczach. Poruszali siê z posêpn¹, gron¹, przyczajon¹ zwinnoci¹ re-
eków w porze godowej.
Cztery oddzia³y strzeg³y shreeyamtiza ma³ego, wyspecjalizo-
wanego podgatunku yammoska. Te stworzenia, nie wiêksze od miga-
cza, istnia³y jedynie po to, aby emitowaæ potê¿ne sygna³y interferen-
cyjne w pamie telepatycznym, wykorzystywanym zarówno przez
yammoski, jak i dhuryamy. Oddzia³y te przynios³y beczkowate ciel-
sko shreeyamtiza do Szkó³ki w ogromnym pojemniku wype³nionym
od¿ywcz¹ ciecz¹. By³ to pierwszy akt tizopil Yuntchilat, poniewa¿
ka¿dy dhuryam wiedzia³, ¿e tego dnia zostanie podjêta decyzja o jego
¿yciu lub mierci. Shreeyamtiz mia³ dopilnowaæ, ¿eby ¿aden z dhur-
yamów nie móg³ u¿yæ swoich niewolników w desperackim akcie sa-
bota¿u czy samoobrony.
Ziarna niewolników zaprojektowano tak, aby by³y bezpieczne w ra-
zie awarii: w momencie przerwania kontaktu telepatycznego z dhur-
yamem ka¿de ziarno automatycznie unieruchamia swojego niewolni-
ka, ci¹gn¹c go bezlitonie w kierunku w³asnego rodzica drzewiastego
basala koralowego, z którego zosta³o zebrane ziarno. Niewolnicy, wy-
j¹c z nag³ego i niewyt³umaczalnego bólu, pe³zli na olep w kierunku
koralowego basala ka¿dej z domen. Jedynie kontakt fizyczny z drze-
wem basala móg³ z³agodziæ cierpienie niewolnika; a wiêc nawet cho-
rzy i ranni wlekli siê wyj¹c przez ska³y i bagna w tamtym kierunku.
Dziêki takiemu zabiegowi niewolnicy wkrótce zostali zorganizowani
w zgrabne, ma³e grupki, pozostaj¹c w bezpiecznej odleg³oci do mo-
mentu, a¿ bêdzie siê ich mo¿na spokojnie pozbyæ.
Dla niewolników nie ma³o znaczenia, który dhuryam zwyciê¿y.
¯aden z nich nie bêdzie ¿yæ doæ d³ugo, ¿eby siê tego dowiedzieæ.
Nom Anor spojrza³ na obraz w worku optycznej galarety pod brzu-
chem wideopaj¹ka.
Dlaczego on nic nie robi?
Vergere p³ynnie wzruszy³a ramionami, przechylaj¹c siê na bok,
aby widzieæ lepiej poprzez pajêcze nogi.
Co tam robi. Choæ nie to, czego siê spodziewa³e.
On wie, prawda? Wie, ¿e wszyscy niewolnicy maj¹ zgin¹æ?
Wie.
75
Obraz w galarecie by³ tylko cieniem w blado owietlonej mgle.
Przy okazji odciêcia komunikacji dhuryamów shreeyamtiz skutecz-
nie blokowa³ po³¹czenia obrazów wideopaj¹ka. Aby utrzymaæ obraz
Jacena Solo, musia³ generowaæ ciemny kszta³t, odbierany za pomoc¹
czu³ych na podczerwieñ punktów ocznych na nieruchomych polipach
w zagajniku amphistaffów.
Stoi tam tylko burkn¹³ Nom Anor. Przest¹pi³ z nogi na nogê
i skrzywi³ siê pod adresem obrazu. Jak mo¿e tak po prostu staæ? Ten
ból !
Ból, tak. Cierpienie? Byæ mo¿e. Du¿o siê nauczy³.
Czy on siê ukrywa? O to chodzi?
Vergere znów wzruszy³a ramionami.
Jeli tak, to wybra³ odpowiednie miejsce.
A polipy nie atakuj¹ mrukn¹³ Nom Anor, z nieobecn¹ min¹
¿uj¹c kciuk. Przez ca³e tygodnie ciê³y i mordowa³y ka¿dego, kto im
siê nawin¹³ pod wici, niewolników, wojowników, mistrzów przemian
i kogo tylko A ten Solo jest jak jeden z tych ptaków jak ty je
nazywasz? wyzwalaczy? które bezpiecznie ¿egluj¹ w zasiêgu ma-
cek bespiñskiego beldona.
Mo¿e w jaki sposób dogada³ siê z polipami?
Nie podoba mi siê ta perspektywa.
Nie? A powinna, Egzekutorze. Po to go przecie¿ szkoli³am, prawda?
Nom Anor odsun¹³ kciuk od ust i zmru¿y³ oczy.
Po to?
Oczywicie. Tu i teraz, w punkcie kryzysu, w Dniu Decyzji, Ja-
cen Solo nie stoi wraz z innymi przedstawicielami swojego gatunku.
Pomimo ogromnego bólu, jaki cierpi jego system nerwowy, postano-
wi³ pozostaæ poród form ¿ycia obcej galaktyki. Naszej galaktyki, Eg-
zekutorze. Ma wiêcej wspólnego ze swoimi panami ni¿ z niewolnika-
mi i zaczyna to rozumieæ.
Jeste pewna?
Mo¿e zaszed³ ju¿ tak daleko Drog¹ Prawdy, ¿e los niewolników
przesta³ go obchodziæ.
O, nie, w to nie uwierzê burkn¹³ Nim Anor. Nie uwierzê
nawet przez nanoblip. Nie znasz tych Jedi tak dobrze jak ja.
Mo¿e i nie. Czubek Vergere zalni³ lekko nutk¹ weso³ej ziele-
ni. A kto ich tam wie?
Nom Anor gwa³townie siêgn¹³ do otworu wielkoci ludzkiej g³o-
wy, znajduj¹cego siê w cianie w okolicach jego kolana, i chwyci³ vil-
lipa.
76
W zagajniku amphistaffów jest niewolnik powiedzia³ do nie-
go. Zabierzcie go stamt¹d. Macie go zwi¹zaæ i dostarczyæ na mój
koralowy statek.
Villip zaszepta³ w odpowiedzi, przyjmujac kszta³t jednego z wo-
jowników Noma Anora w maskerach ooglithach.
S³ucham i wykonujê, Egzekutorze.
Jeli cenisz sobie koci ojca, nie zawied mnie tym razem. Ten
niewolnik to szpieg Jedi. Nie mo¿na dopuciæ, aby storpedowa³ tizopil
Yuntchilat.
A jeli bêdzie stawia³ opór?
Wola³bym, ¿eby ¿y³ ale nie domagam siê tego za wszelk¹ cenê.
Nie ryzykuj uszkodzenia nasienia-statku. Ogranicz szkody do mini-
mum.
S³ucham i wykonujê, Egzekutorze.
Nom Anor poleci³ villipowi wróciæ do zwyk³ego kszta³tu.
Proszê bardzo zwróci³ siê do Vergere. Jak powiadasz, nasz
projekt Solo zakoñczy³ siê sukcesem. Szkó³ka spe³ni³a swój cel. Tak
czy owak, musimy go stamt¹d zabraæ, zanim zaczn¹ siê egzekucje.
Lepiej zaj¹æ siê tym od razu, na wypadek, gdyby znowu dosta³ napadu
heroizmu. Ceremonia musi trwaæ do koñca, bez ryzyka zerwania. Po-
winna zaplanowaæ nastêpn¹ fazê jego szkolenia; pewnie zechcesz
zacz¹æ, jak tylko znajdzie siê na pok³adzie.
Mój lud, Nomie Anorze, ma takie przys³owie w zadumie od-
par³a Vergere. Mówi ono o liczeniu b³yszczomuch, kiedy masz do-
piero larwy.
Co? skrzywi³ siê Nom Anor. A co to mia³oby znaczyæ?
S¹dzê skinê³a g³ow¹ w kierunku worka wideopaj¹ka s¹dzê,
¿e zaraz siê o tym przekonasz.
Jacen stoi w zagajniku amphistaffów i patrzy.
Ziarno niewolnika le w ka¿de zakoñczenie jego nerwów ogniste
ig³y bólu, roz¿arzone polecenie, ¿eby ruszy³, bieg³, pe³za³ i gna³ do
koralowego drzewa basala, które znajduje siê tylko o trzydzieci me-
trów od niego. Ca³y p³onie w tym ogniu, lecz p³omieñ go nie trawi.
Ten p³omieñ to alembik, w którym wykrystalizowa³o siê wszyst-
ko, czym jest, czym by³ i czym kiedykolwiek bêdzie. Jak przedtem
biel, tak teraz ogieñ sp³uka³ z niego przesz³oæ i przysz³oæ.
Ca³e istnienie Jacena skupi³o siê na tym pojedynczym teraz,
a rozgorza³y w jego wnêtrzu p³omieñ dodaje mu si³.
77
W pó³cieniu, w bia³ob³êkitnym ¿arze nieustaj¹cego po³udnia
Szkó³ki, od najbli¿szego drzewa koralowego od³¹cza siê nagle czte-
rech niewolników. Robi¹ to swobodnie, skutecznie, bez popiechu,
nie marnuj¹c czasu na zbêdne gesty i zwracaj¹ siê w stronê zagajni-
ka amphistaffów, w kierunku g³êbokiej plamy cienia, w której stoi
Jacen.
Nie wydaje siê, ¿eby odczuwali ból.
Jacen wie ju¿, dlaczego. To nie s¹ prawdziwi niewolnicy.
Przelotnie zastanawia siê, czy w³anie tak czu³ siê Anakin. Spo-
kojny. Gotowy. Analizuj¹cy cenê, jak¹ przyjdzie mu zap³aciæ, i wci¹¿
jeszcze pewien, ¿e tanio siê wywin¹³.
W bia³ob³êkitne po³udnie czterej niewolnicy, przyciskaj¹ sobie
nozdrza i maskery, które ich okrywa³y, opadaj¹, wycofuj¹c wici z po-
rów i pozostawiaj¹c tylko kropelki krwi jak potu. Maskery marszcz¹
siê i sp³ywaj¹ do stóp obna¿onych wojowników, po czym odpe³zaj¹
w trawê.
Wojownicy ruszaj¹ w kierunku zagajnika amphistaffów.
Jacen zamyka oczy i przez jedn¹ krótk¹ chwilê znów jest z rodzi-
n¹: d³oñ ojca rozburza mu w³osy, ciep³e ramiê matki otacza jego plecy,
Jaina i Lowie jêcz¹, a Em Tedee rzuca jaki sarkastyczny komentarz,
kiedy Jacen raz jeszcze próbuje opowiedzieæ dowcip Tenel Ka.
Ale nie ma Chewbaccy.
Nie ma Anakina.
Czterej wojownicy przekraczaj¹ skraj zagajnika. M³ode amphi-
staffy ostrzegawczo ch³oszcz¹ powietrze, ziemnopaszcze polipów
otwieraj¹ siê szeroko, w milczeniu czekaj¹c na porcjê krwi lub cia³a.
Jeden z wojowników krzyczy w twardym, gard³owym wspólnym:
Wychod, Jeedai-niewolniku!
Jedyn¹ odpowiedzi¹ Jacena jest otworzenie oczu.
Niewolniku Jeedai! Wychod stamt¹d! Nie maj¹ na sobie zbroi,
a jedyne kraby vonduun w zasiêgu rêki to dzikie okazy, ¿yj¹ce swo-
bodnie w bagnie za drzewem koralowym. Wychodz¹ tylko w nocy,
aby skubn¹æ sobie polipa na skraju zagajnika. Wród ch³oszcz¹cych
ze wistem powietrze m³odych amphistaffów nieuzbrojeni wojowni-
cy maj¹ zerowe szanse.
Jacen ustawia siê swobodniej, organizuj¹c myli i oddech w stan
medytacji Jedi, siêgaj¹cy g³êboko w zakamarki jego wnêtrza, poza roz-
dzieraj¹cy ból ziarna niewolnika, we wspomnienia tego, czego siê na-
uczy³ podczas umys³owego kontaktu z dhuryamem; wspomnienia tak
¿ywe, ¿e s¹ jak sen na jawie.
78
Teraz ju¿ tak¿e uzbrojeni wojownicy strzeg¹cy shreeyamtiza za-
uwa¿aj¹ zamieszanie. Niektórzy zaczynaj¹ ostro¿nie kierowaæ siê
w stronê zagajnika, stra¿nicy za otaczaj¹cy piercieniem jezioro i wy-
spê z ulem niecierpliwie przestêpuj¹ z nogi na nogê i poprawiaj¹ broñ.
Niewolniku Jeedai! Jeli pójdziemy po ciebie, bêdzie jeszcze
gorzej!
Jacen jest ju¿ g³êboko pogr¹¿ony w medytacji. Czuje pulsowanie
hormonów emocjonalnych w prymitywnych mózgach otaczaj¹cych go
polipów amphistaffów. Czuje ich g³ód krwi jak kêsy surowego miêsa.
Wojownik odwraca siê i rzuca rozkaz w jêzyku Yuuzhan. Kolejni
dwaj fa³szywi niewolnicy opuszczaj¹ swoje pozycje przy drzewach
i zrzucaj¹ maskery ooglithy, które sp³ywaj¹ im z nóg. Ujawnieni wo-
jownicy chwytaj¹ prawdziwego niewolnika jeden go trzyma, drugi
za mia¿d¿y mu gard³o uderzeniem kantu d³oni. Odstêpuj¹ i pozwala-
j¹, aby cia³o upad³o na ziemiê, obserwuj¹c beznamiêtnie jego przed-
miertne konwulsje na piasku, zanim zad³awi siê na mieræ.
Niewolniku Jeedai! Wychod, albo zginie nastêpny! A potem
nastêpny, nastêpny i nastêpny, a¿ wreszcie zostaniesz tylko ty. Ocal
ich ¿ycie, Jeedai. Wyjd!
Teraz medytacja Jacena na jawie zabawia siê wspomnieniem in-
nego snu, bardzo realnego wizji poprzez Moc tak wyranej, ¿e pra-
wie czuje p¹czki skoczków koralowych, wyranie widzi poorane bli-
znami twarze stra¿ników i zniekszta³cone koralem cia³a niewolników;
sen, który ni³ dwa lata temu naBelkadanie.
Sen, w którym uwalnia³ niewolników Yuuzhan Vongów.
Jaki¿ by³ zdumiony, jaki czu³ siê odarty ze wszystkiego, kiedy ten
sen siê nie spe³ni³. Kiedy jego próba dotrzymania obietnicy zakoñczy-
³a siê katastrof¹, morzem krwi, mierci i tortur czu³ siê wtedy, jakby
to sama Moc go zdradzi³a.
Teraz dostrzeg³, ¿e wcale nie zosta³ zdradzony. By³ tylko zbyt nie-
cierpliwy.
Niewolniku Jeedai! Wychod!
Jacen wzdycha i otrz¹sa siê z medytacji.
W porz¹dku mówi spokojnie, nieco smutno. Skoro tak nale-
gacie
Jego nieruchomy cieñ staje siê ruchomym cieniem, bezszelestnie
dryfuj¹cym poprzez zagajnik ¿¹dnych krwi polipów. Zatrzymuje siê
w pó³cieniu, za którym jest ju¿ tylko bia³ob³êkitne po³udnie. Amphi-
staffy krel¹ za jego plecami miercionone aureole.
Jestem.
79
Dalej rozkazuje wojownik. Wyjd poza zasiêg zagajnika.
Jacen otwiera puste d³onie.
Zmu mnie.
Wojownik odwraca nieco g³owê w kierunku towarzyszy.
Zabiæ drugiego.
Ty nie jeste wojownikiem mówi Jacen.
Trzej kompani wojownika trajkocz¹ miêdzy sob¹ z podnieceniem.
G³owa dowódcy zwraca siê ku nim, jak ci¹gniêta promieniem prowa-
dz¹cym.
Co?
Wojownik wygrywa bitwy, nie morduj¹c s³abszych g³os Jace-
na ocieka ¿r¹c¹ pogard¹. Jak wszyscy Yuuzhanie, wojujesz z bez-
bronnymi. Jeste tchórzem i pochodzisz z rasy tchórzy.
Wojownik rusza przed siebie. Jego oczy b³yszcz¹ wciek³¹, mier-
cionon¹ ¿ó³ci¹.
Mnie nazywasz tchórzem? Ty? Ty, rozkapryszony bachorze Jee-
dai? Ty, dr¿¹cy brenzlicie, ukryty w cieniu nory? Ty, niewolniku?
Ten niewolnik Jeedai wyranie i spokojnie artyku³uje Jacen
pluje na koci twojego dziada.
Wojownik rzuca siê ku niemu, szponiastymi palcami siêgaj¹c oczu
Jacena, aby mu je wydrzeæ z czaszki. Z westchnieniem znu¿enia Jacen
pada na plecy, unikaj¹c ataku wojownika, chwyta go za wyci¹gniête
ramiona i opieraj¹c jedn¹ stopê o jego brzuch, przetacza siê, wyrzuca-
j¹c napastnika w górê. Wojownik ¿egluje w powietrzu, wywijaj¹c koñ-
czynami, wprost w tn¹co-k³uj¹c¹ maszyneriê amphistaffów.
Jacen przez moment le¿y nieruchomo pod strugami krwi i strzêp-
ków cia³a Yuuzhanina. Odwraca g³owê, obserwuj¹c, jak m³odziutkie
amphistaffy zgarniaj¹ kawa³ki wojownika w zalinione otwory ziem-
nopaszczy polipów.
Wstaje, obrzuca spojrzeniem pozosta³¹ trójkê.
I co teraz?
Wymieniaj¹ niepewne spojrzenia. Za plecami Jacena s³ychaæ sior-
banie i gulgotanie polipów. M³ode amphistaffy wiruj¹, znów zg³odnia³e.
Wojownicy stoj¹ nieruchomo, wo³aj¹c co po swojemu.
W odpowiedzi na wezwanie dwa oddzia³y strzeg¹ce shreeyamti-
za ruszaj¹ ciê¿ko w ich kierunku, wymachuj¹c w³asnymi amphistaffa-
mi, uzbrojeni w pasy pe³ne ¿uków udarowych i innych, mniej znajo-
mych argumentów, za to ubrani w pe³ne zbroje z kraba vonduun.
Skorupa kraba vonduun mo¿e powstrzymaæ miecz wietlny, a nawet
atomowej gruboci ostrze amphistaffu.
80
Jeden z trójki stoj¹cej obok pokazuje Jacenowi zêby: d³ugie i ostre
jak ig³y, zakrzywione do rodka jak u drapie¿nika.
Naltikkin Jeedai hrzlat sor trizmek shmakk syczy. Tyrokk
jan trizmek, Jeedai.
Jacen nie musi znaæ yuuzhañskiego, ¿eby zrozumieæ: ¿aden zapa-
niczy chwyt nie pomo¿e samotnemu, nieuzbrojonemu cz³owiekowi
przeciwko dwóm oddzia³om wojowników. Mo¿e sobie nawet byæ Jedi.
Wojownik poradzi³ mu, ¿eby siê przygotowa³ na mieræ.
Jacen siê umiecha. Smutny to umiech: melancholijny, zrezygno-
wany.
Kiwa g³ow¹.
W czêci umys³u, wolnej i odleg³ej od bólu i krwi, i ostrego, bia³o-
niebieskiego ¿aru, czuje za plecami mroczn¹ satysfakcjê polipów am-
phistaffów, b³yskawicznie trawi¹cych resztki poprzedniego przeciw-
nika. Czuje ich niecierpliwoæ, oczekiwanie, dr¿¹c¹ ekstazê, kiedy
przetwarzaj¹ cia³o wojownika, aby nabraæ si³ do rozmna¿ania.
Polipy amphistaffów rozmna¿aj¹ siê bezp³ciowo; same amphistaffy
s¹ potomstwem polipów. Kiedy uwalniaj¹ siê ze swoich guzków, od-
pe³zaj¹ natychmiast w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, ¿eby siê
ukorzeniæ i rozpocz¹æ transformacjê w polipy. Poprzez swoj¹ wiê
empatyczn¹ Jacen wskazuje im zalecany grunt.
Amphistaffy ufaj¹ przyjacielowi i korzystaj¹ z jego rady.
Jacen wyci¹ga ramiona. Wojownicy mog¹ tylko staæ z rozdzia-
wionymi gêbami, patrz¹c, jak jedne amphistaffy spadaj¹ niczym licie
z polipów wprost na jego plecy, inne za spe³zaj¹ ze skórzastych, sêka-
tych pni polipów i wlizguj¹ siê w trawê.
Amphistaffy owijaj¹ siê wokó³ kostek Jacena i wspinaj¹ na jego
cia³o jak winorol obrastaj¹ca zapomniane bóstwo w d¿ungli. Wê-
druj¹ na pier, biodra, nogi, zwijaj¹ siê wzd³u¿ ramion, oplataj¹ kark,
a nawet wznosz¹ siê na g³owê. Zbli¿aj¹ce siê oddzia³y ciê¿kozbroj-
nych wojowników zwalniaj¹ niepewnie, nie wiedz¹c teraz, jak zaata-
kowaæ.
Okazuje siê, ¿e krab vonduun nie jest jedynym stworzeniem od-
pornym na ciêcia ostrza apmhistaffu.
Jacen ³¹czy d³onie przed sob¹, sk³adaj¹c wojownikom uprzejmy
uk³on. A kiedy znów rozk³ada rêce, pomiêdzy nimi lni dojrza³y am-
phistaff, z ostrzem i kling¹ wype³nion¹ jadem. Podobnie jak ka¿dy
z siedemnastu amphistaffów, które tworz¹ jego zbrojê.
Chcia³bym, abycie poznali kilku moich przyjació³ mówi Ja-
cen.
81
Nom Anor cisn¹³ swoim glistobuk³akiem o przeciwleg³¹ cianê.
Buk³ak rozp³aszczy³ siê na niej i sp³yn¹³ na pod³ogê, gdzie wyda³ wisz-
cz¹ce westchnienie i wyzion¹³ ducha. Nom Anor natychmiast siê opa-
nowa³, ocieraj¹c wierzchem d³oni bezwargie usta.
Wiêc to koniec mrukn¹³ posêpnie. Ponielimy klêskê. Ty
ponios³a klêskê sprostowa³, zastanawiaj¹c siê, czy zdo³a uciec swo-
im skoczkiem doæ daleko, aby umkn¹æ przed gniewem Tsavonga Laha,
wywo³anym t¹ katastrof¹. Przemyliwa³ nawet, czyby nie poddaæ siê
Nowej Republice, licz¹c na to, ¿e istnieje jaki sposób przekonania
ocala³ych Jedi, ¿eby go nie zabili, zanim zaczn¹ przes³uchiwaæ. Wci¹¿
zna wiele sekretów, cennych sekretów
Vergere przerwa³a jego rozmylania.
Egzekutorze, pozwól mi iæ do niego!
Mowy nie ma. Nie mogê pozwoliæ, ¿eby wyskoczy³a w sam
rodek tizopil Yuntchilat, ty szalone stworzenie! Nie pamiêtasz, ¿e
nasz projekt Solo to tajemnica? Ciekawe, jak d³ugo pozostanie ta-
jemnic¹, kiedy przebiegniesz przez Szkó³kê, usi³uj¹c ratowaæ jego bez-
u¿yteczn¹ skórê?
Nie tak bardzo bezu¿yteczn¹, Egzekutorze. Jak ju¿ mówi³am,
jego edukacja przebiega naprawdê bardzo dobrze. Muszê jednak przy-
znaæ, ¿e teraz mog³oby byæ lepiej.
Mog³oby byæ lepiej? Nom Anor wskaza³ palcem worek optycz-
ny wideopaj¹ka, gdzie mglista sylwetka Jacena w³anie siê uzbraja³a.
Niczego siê nie nauczy³! W³anie ma zamiar zmarnowaæ swoje ¿y-
cie w jakiej marnej potyczce! O byle niewolników! Jest tak s³aby, jak
wszyscy Jedi nawet s³abszy!
Nie jest Jedi odpar³a niewzruszona Vergere. I nie chodzi mi
teraz o jego ¿ycie.
Oszala³a? Nom Anor tupa³ gniewnie, kr¹¿¹c wokó³ wideopa-
j¹ka, który podskakiwa³ nerwowo, ¿eby wycofaæ delikatne stopy sprzed
butów Egzekutora, skrojonych na ludzk¹ mod³ê. Przecie¿ nie uda
mu siê zwyciê¿yæ w takiej bitwie! Jak mo¿na s¹dziæ, ¿e pokona dwa
oddzia³y! Nawet gdyby ukry³ siê z powrotem w zagajniku
Zwyciêstwo mruknê³a Vergere, rozpocieraj¹c grzebieñ w po-
wa¿nym odcieniu zimnej stali to nie to samo, co walka. Patrz.
Cieñ znik³ nagle, a obraz w worku przesun¹³ siê i zamigota³ p³yn-
nym wiat³em, kiedy paj¹k szuka³ nowych róde³ informacji.
Co siê dzieje? bezsensownie spyta³ Nom Anor. Czy on ucie-
ka? Czy zwiewa, jak ten rozwydrzony bachor Jedi, którym nigdy nie
przesta³ byæ?
6 Zdrajca
82
Egzekutorze palce Vergere oplot³y jego ramiê na wysokoci
³okcia ze zdumiewaj¹c¹ si³¹. Jacen Solo nie posiada ju¿ Mocy, ale
Moc nie by³a jego jedyn¹ broni¹. Jest urodzonym wojownikiem, naj-
starszym synem i spadkobierc¹ d³ugiej linii bohaterów. Szkoli³ siê
w sztukach walki od kolebki. By³ przetestowany i sprawdzony, zahar-
towany w bitwach, i jeszcze
Jest tylko dzieciakiem. Nom Anor spojrza³ na ni¹ uwa¿nie.
Postrada³a rozum? Znam tego ch³opca. Ludzie nie maj¹ szacunku dla
kogo, kto pochodzi z linii wojowników. On nic nie znaczy. Jest ni-
kim.
Vergere przemówi³a z delikatn¹, ledwie wyczuwaln¹ nut¹ ironii.
Powiem ci co: ani ty, ani oni jeszcze tego nie wiedz¹, ale to
najwiêkszy z Jedi. Jacen Solo jest wcieleniem snu o Jedi. Nawet bez
Mocy jest bardziej niebezpieczny ni¿ to sobie potrafisz wyobraziæ.
Musisz mi pozwoliæ pójæ do niego. Trzeba go powstrzymaæ.
Powstrzymaæ przed czym? Przed zbrukaniem sobie szatoskóry,
kiedy bêdzie ucieka³?
Powstrzymaæ przed zniszczeniem tizopil Yuntchilat! A byæ mo¿e
przed zniszczeniem nasienia-statku!
Nom Anor poczu³, ¿e opada mu szczêka, ale z ust wyrwa³ siê jedy-
nie cichy syk. Spokojna pewnoæ w oku Vergere uciszy³a go równie
skutecznie, jak cios w krtañ.
Zniszczyæ statek? zdo³a³ wreszcie wykrztusiæ.
Nie rozumiesz, Egzekutorze? On nie ucieka.
Wskaza³a na worek wideopaj¹ka, który zdo³a³ odtworzyæ obraz na
tyle, by pokazaæ samotn¹ sylwetkê, pêdz¹c¹ jak wiatr na spotkanie
zbli¿aj¹cych siê burzowych chmur oddzia³ów wojowników.
On atakuje szepnê³a Vergere.
83
R O Z D Z I A £
#
ZASIEW
Jacen Solo biegnie w samo serce bitwy.
Biegn¹c, kszta³tuje w myli obraz. Amphistaff, którego niesie,
dopasowuje siê do tego obrazu, owijaj¹c ponad po³owê swojej d³ugo-
ci wokó³ jego przedramienia. Wewnêtrzny impuls z po³¹czonego ³añ-
cucha gruczo³ów zasilaj¹cych generuje pole energetyczne, które
usztywnia jego pó³krystaliczn¹ strukturê komórkow¹, blokuj¹c go w tej
postaci: metr cia³a amphistaffa stanowi przed³u¿enie prawej piêci
ch³opca, rozk³adaj¹c siê w ostrze o szerokoci dwóch d³oni. To samo
pole, które usztywnia amphistaffa, rozci¹ga siê o u³amek milimetra
poza ostrze, daj¹c mu gruboæ nie wiêksz¹ ni¿ rednica atomu.
Dlatego te¿, kiedy jeden z nieuzbrojonych wojowników rzuca siê,
aby zagrodziæ Jacenowi drogê szeroko rozstawionymi ramionami,
ostrze przechodzi niemal bez oporu przez cia³o i koæ. Jedno ramiê
Yuuzhanina leniwie wznosi siê spiral¹ w powietrze, bryzgaj¹c kropel-
kami krwi, jedna noga pada na bok, drgaj¹c w trawie. Jacen nawet nie
zwolni³ biegu.
Pozostali dwaj wojownicy stwierdzaj¹ zgodnie, ¿e nale¿y go zo-
stawiæ lepiej wyposa¿onym towarzyszom.
¯uki udarowe brzêcz¹ w otaczaj¹cym go powietrzu, lecz plamki
wzrokowe amphistaffów owiniêtych wokó³ cia³a Jacena s¹ czu³e na
podczerwieñ i ruch, ch³opak za mo¿e zintegrowaæ ich empatyczn¹
reakcjê w otaczaj¹ce go pole postrzegania, które niewiele ró¿ni siê do
84
samej Mocy a przecie¿ przez tyle lat uczy³ siê, jak unikaæ pocisków
i orê¿a, które zaledwie dostrzega. Zielona ³¹ka zakwita szkar³atnymi
eksplozjami, kiedy Jacen siê uchyla, nurkuje i przetacza, skacze na
nogi i biegnie dalej.
Kolejna chmura ¿uków leci w jego stronê, brzêcz¹c jak rakiety.
Jacen pêdzi wprost na nadbiegaj¹ce oddzia³y ciê¿kozbrojnych wo-
jowników. Najbli¿szy z nich dga amphistaffem w Jacena jak w³ócz-
ni¹, ale Jacen nurkuje pod jej koñcem i przetacza siê przez ramiê,
zadaj¹c cios w górê. Ostrze wnika w cia³o Yuuzhanina miêdzy kro-
czem a nog¹. cigaj¹ce go ¿uki zbieraj¹ swoje ¿niwo, rozrzucaj¹c wo-
jowników niczym zabawki zmiecione d³oni¹ gigantycznego dziecka.
Rozpêd pozwala Jacenowi dokoñczyæ przewrót. Ch³opiec l¹duje na
kolanie kieruj¹c ostrze w górê; przecina wnêtrznoci, a póniej pier
wojownika.
Tylko pole energetyczne podobne temu generowanemu przez am-
phistaffy jest w stanie wytrzymaæ cios jego ostrza. Skorupy krabów
vonduun stanowi¹ skomplikowan¹, krystaliczn¹ strukturê, wzmocnion¹
polem generowanym przez gruczo³y zasilaj¹ce, podobne do gruczo-
³ów amphistaffu. Lecz pole chroni jedynie skorupê; pod skorupami
kraby s¹ miêkkie, a kiedy ostrze Jacena przecina nerw pola kraba od
rodka, zbroja mog³aby równie dobrze byæ wykonana z mas³a banthy.
Zwielokrotniona eksplozja ¿uków rzuca wojownikiem do przodu;
ostrze Jacena przecina krêgos³up i zbrojê, aby wreszcie wynurzyæ siê
z pleców Yuuzhanina w fontannie krwi. Przy okazji tnie na pó³ pas
z ¿ukami. Jacen, powalony rozpêdem, odtacza siê w ty³ i zrzuca z sie-
bie drgaj¹ce cia³o, ale chwyta przeciêty pas. W sekundê póniej znów
jest na nogach i biegnie, przewracaj¹c siê i potykaj¹c, og³uszony i na
pó³ oszo³omiony eksplozjami. Za jego plecami wojownicy przegrupo-
wuj¹ siê, ale Jacen nie zwraca na nich uwagi.
Ca³a jego uwaga skupiona jest na pasie z ¿ukami, który trzyma
w garci.
Pas krwawi z przeciêtych koñców. Umieraj¹c, ma tylko jedno ¿y-
czenie: uwolniæ swoje dzieci ¿uki zamkniête w ³añcuchu szecio-
k¹tnych komór rozrodczych aby mog³y wype³niæ swoje wybucho-
we przeznaczenie. Jacen wyranie to czuje. W emocjonalnym jêzyku,
zawdziêczanym talentowi empatycznemu, obiecuje ostateczne zaspo-
kojenie tego pragnienia, jeli pas zechce tylko zaczekaæ na jego syg-
na³.
Przed nim dwa pozosta³e oddzia³y zbijaj¹ siê w ostry klin skiero-
wany czubkiem w stronê Jacena, szerok¹ podstaw¹ za os³aniaj¹cy
85
pojemnik wielkoci zbiornika bacty, w którym spoczywa shreeyamtiz.
Wokó³ niego gwi¿d¿e coraz wiêcej ¿uków, wiêc Jacen rzuca pas przed
siebie, jak granat protonowy. Pas wije siê leniwie, p³yn¹c wysoko w po-
³udniowym powietrzu.
Za pomoc¹ empatii Jacen przesy³a potê¿ny jak uderzenie m³ota
impuls nios¹cy ze sob¹ dreszcz wyczekiwania, bliskoæ spe³nienia,
dygocz¹ce uderzenie adrenaliny, które mo¿na przet³umaczyæ mniej
wiêcej na
Teraz!
Pas wybucha jak bomba nad podstaw¹ klina. Jednoczenie ¿uki
wycelowane w Jacena nadlatuj¹ ze z³owró¿bnym brzêczeniem, trafia-
j¹c bez rozró¿nienia w niego i w otaczaj¹cych go Yuuzhan. Potê¿ne
uderzenia zwalaj¹ ich z nóg w ró¿ne strony, a¿ wreszcie Jacen, podciê-
ty, rzuca siê wysoko w powietrze ³agodnym saltem.
Odwrócony wiat wiruje wokó³ niego w coraz ciemniejszym, krwa-
wym wirze. Jacen ma akurat doæ czasu, aby poczuæ, jak ból wysy³any
przez jego ziarno niewolnika s³abnie nagle. Ch³opiec wysy³a ziarnu
leniwe, empatyczne zaproszenie: W porz¹dku. Teraz twoja kolej, przy-
jacielu.
Zabarwiona krwi¹ ciemnoæ poch³ania go, zanim lot dobiega
koñca.
Popatrz, widzisz to co ja? Nom Anor wzgardliwie skin¹³ g³o-
w¹ w kierunku obrazu w worku optycznym wideopaj¹ka, który, nagle
wyostrzony, przedstawia³ le¿¹cego bez zmys³ów Jacena, wci¹¿ w tej
samej zaimprowizowanej zbroi z amphistaffów. Krew sp³ywa³a na
zorany przez ¿uki mech.
Ten twój najwiêkszy z wszystkich Jedi zdo³a³ zabiæ jedynie
dwóch czy trzech wojowników. Bezu¿yteczny, s³aby g³upiec
Chyba nie uwa¿a³e, co mówi³am zamia³a siê Vergere. Pro-
szê ciê jeszcze raz: pozwól mi do niego iæ, zanim wszystko bêdzie
stracone.
Nie b¹d g³upia. Nie ma mowy o zagro¿eniu. Przynajmniej obej-
rzymy sobie koniec tej ¿a³osnej farsy w kolorze. Ju¿ jest nieprzytom-
ny; wojownicy poskromi¹ go i doprowadz¹ tutaj zgodnie z rozkazem.
Usta Vergere wygiê³y siê w górê, jak w ludzkim umiechu. Otwar-
t¹ d³oni¹ wskaza³a na wyrany, szczegó³owy obraz; Jacen w³anie po-
ruszy³ siê lekko, potrz¹sn¹³ g³ow¹ i zacz¹³ wstawaæ.
Wiêc dlaczego jeszcze tego nie robi¹?
86
Nom Anor zmarszczy³ brwi.
Nie jestem pewien
Byæ mo¿e wojownicy maj¹ co pilniejszego do roboty.
Pilniejszego? warkn¹³ gronie. Pilniejszego, ni¿ wykonywa-
nie moich rozkazów?
Egzekutorze, Egzekutorze zgani³a go ³agodnie. Patrzysz, ale
nie widzisz.
W worku wideopaj¹ka nagle zmieni³o siê owietlenie; ostry, bia-
³ob³êkitny blask po³udnia w Szkó³ce nabra³ barw czerwieni, z³ota i ¿ó³ci.
Blaski tañczy³y na w³osach i postrzêpionej, zakrwawionej szatoskórze
Jacena. Nom Anor przygl¹da³ siê temu obrazowi, niewiele z niego
pojmuj¹c, dopóki nie przys³oni³y go k³êby ciemnego, t³ustego dymu.
Nowe kolory pochodzi³y od po¿aru.
Na twarzy Noma Anora zdumienie ust¹pi³o miejsca wciek³oci.
Poczu³ odrazê i gniew, które leg³y mu lodow¹ kul¹ na ¿o³¹dku.
Co siê dzieje? warkn¹³. Vergere, mów, co siê tam dzieje.
W zasiêg obrazu worka optycznego weszli teraz dwaj wojownicy
w zbrojach z kraba. Byli osmaleni i krwawili z licznych ran. Jeden z nich
znalaz³ siê zbyt blisko pleców Jacena; amphistaff, wci¹¿ owiniêty wo-
kó³ torsu ch³opca, konwulsyjnie wystrzeli³ w jego stronê i dgn¹³ go na
wysokoci kolana. Drugi wojownik nawet nie próbowa³ siê zatrzymaæ
czy obejrzeæ. Zanim Nom Anor zd¹¿y³ wyraziæ swoje zdumienie, od-
kry³, przed czym tamten tak ucieka³ ciga³ go t³um kutykaj¹cych,
wciek³ych i rozwrzeszczanych istot, uzbrojonych w rozmaite, czêsto
zaimprowizowane narzêdzia: od krêgoszpadli po malledille i wciekle
wij¹ce siê dzikie amphistaffy, równie niebezpieczne dla przeciwnika,
co dla u¿ytkownika. Dopadli sparali¿owanego przera¿eniem wojowni-
ka i z dzik¹ satysfakcj¹ zaczêli go siekaæ na kawa³ki.
Przecie¿ to niewolnicy jêkn¹³ Nom Anor. Jak mogli siê tak
kompletnie wyrwaæ spod kontroli?
Grzebieñ Vergere nabra³ jaskrawopomarañczowego koloru prze-
tykanego pulsuj¹c¹ zieleni¹.
Odpowiedz mi, Nomie Anorze: dlaczego obraz w wideopaj¹ku
sta³ siê nagle tak wyrany i jasny?
Wytrzeszczy³ oczy, dysz¹c ciê¿ko przez otwarte usta.
On nigdy nie zamierza³ walczyæ z wojownikami mruknê³a,
jakby próbuj¹c podpowiedzieæ rozwi¹zanie niezbyt inteligentnemu
dziecku.
Wreszcie, poniewczasie, Nom Anor zrozumia³. Bry³a lodu w ¿o-
³¹dku zaczê³a wysy³aæ fale lodowatego zimna a¿ po koñce palców.
87
Zabi³ shreeyamtiza!
Tak.
Jakim sposobem dlaczego ty on to znaczy ty
Ostrzega³am ciê przecie¿ chyba pamiêtasz.
Ty Vergere, przecie¿ ty Myla³em, ¿e jeste
Jej czarne, niezg³êbione renice wytrzyma³y jego spojrzenie.
Czy jeszcze siê nie nauczy³e, Egzekutorze zapyta³a bezbarw-
nym tonem ¿e wszystko, co ci mówiê, jest prawd¹?
Tizopil Yuntchilat zmieni³ siê w jatkê.
Ka¿dy z dhuryamów, odciêty od swoich wiêzi telepatycznych przez
shreeyamtiza, zmuszony by³ czekaæ, lepy i g³uchy; gotowa³ siê we
w³asnym sosie hormonów stresu, p³on¹c desperack¹ nadziej¹, ¿e na-
stêpne uczucie, jakiego dozna, bêdzie przebudzeniem potêgi i czystej,
oczywistej wiedzy, ¿e to w³anie on jeden, z ca³ego miotu, zosta³ wy-
brany pazhkic Yuuzhantar al.tirma Mózgiem wiata Kolebki Boga.
Pomimo to ka¿dy z nich w g³êbi ducha prze¿ywa³ g³êbok¹, mê-
cz¹c¹ obawê, ¿e zamiast potêgi poczuje jedynie ciêcie ostrza, które
ws¹czy w niego ¿r¹cy ogieñ trucizny amphistaffu, odbieraj¹c mu ¿y-
cie i skazuj¹c na wieczne cierpienie, jakim bogowie karz¹ niegodnych.
Kiedy zatem eksplodowa³ pas z ¿ukami, l¹c dziesi¹tki twardych
pocisków do zbiornika, w którym spoczywa³ shreeyamtiz a od¿yw-
cza k¹piel, w której siê p³awi³, zwielokrotni³a jeszcze ich og³uszaj¹c¹
si³ê, a¿ krew i szcz¹tki cia³a trysnê³y wysoko na spotkanie s³oñca Szkó³-
ki wszystkie dhuryamy z wyj¹tkiem jednego nie mia³y najbledszego
pojêcia, co siê dzieje.
Wszystkie dhuryamy z wyj¹tkiem jednego by³y wstrz¹niête, og³u-
szone, zdruzgotane, oszo³omione powrotem zmys³ów opartych na
zmys³ach niewolników; wszystkie, z wyj¹tkiem jednego, by³y podwój-
nie wstrz¹niête, wiêcej ni¿ oszo³omione wrêcz ogarniête lep¹ pa-
nik¹ kiedy siê zorientowa³y, ¿e ich rodzeñstwo równie¿ odzyska³o
zmys³y niewolników, a po Szkó³ce, rozbrzmiewaj¹cej echem eksplo-
zji i cuchn¹cej wie¿¹ krwi¹, biegaj¹ przera¿eni, rozdygotani mistrzo-
wie przemian i ogarniêci sza³em bitewnym ciê¿kozbrojni wojownicy.
Ten jeden dhuryam, który wiedzia³, co siê dzieje, nie by³ ani wstrz¹-
niêty, ani oszo³omiony, ani ogarniêty panik¹. By³ za to zdesperowany
i bezlitosny.
Dhuryamy to istoty z gruntu pragmatyczne. Nie wiedz¹, co to za-
ufanie, a wiêc nie znaj¹ pojêcia zdrady. Ten w³anie dhuryam, podobnie
88
jak wszystkie inne, od dawna zdawa³ sobie sprawê, ¿e jego ¿ycie zale-
¿y od wyniku tizopil Yuntchilat i ¿e ma szanse nie wiêksze ni¿ ka¿dy
z tuzina jego pobratymców.
To znaczy dwanacie do jednego. Na jego niekorzyæ.
¯adnemu z dhuryamów siê ten stosunek si³ nie podoba³, ale tylko
ten jeden postanowi³ co z nim zrobiæ.
Zawar³ umowê z Jacenem Solo.
Gdy tylko interferencja telepatyczna ze strony shreeyamtiza na-
gle usta³a, dhuryam nie tylko wiedzia³ dok³adnie, co siê dzieje, lecz
równie¿ kto tego dokona³ i dlaczego.
I wiedzia³, co nale¿y zrobiæ dalej.
Zanim jeszcze przebrzmia³y echa eksplozji ¿uków, dhuryam na-
kaza³ swoim niewolnikom, aby opucili drzewa koralowe i rozbiegli
siê po zagonach ooglithów. Dotkniêcie splotu nerwowego, które w przy-
padku zmodyfikowanych ooglithów, zwanych maskerami, s³u¿y do ich
zdejmowania, spowodowa³o równie¿ skurczenie siê dzikich ooglithów
lecz to, co pod sob¹ skrywa³y, w niczym nie przypomina³o zwy-
k³ych, pustych w rodku konstrukcji z kamienia.
Te ooglithy strzeg³y stosów prymitywnej, zaimprowizowanej
broni.
Niektóre narzêdzia zosta³y niepostrze¿enie zgromadzone w ci¹gu
ostatnich kilku dni. Ukryto je na zagonach ooglithów w pobli¿u kora-
lowych drzew basali: g³ównie by³y to szerokie krêgoszpadle, d³ugie
i ciê¿kie, aby ³atwiej wbija³y siê w ziemiê, jak równie¿ opancerzone
malledille, mocne i d³ugie, wzrostu przeciêtnego wojownika, doæ
twarde, by rozbiæ kamieñ jednym uderzeniem.
Ooglithy ukrywa³y równie¿ pewn¹ liczbê glistobuk³aków, wype³-
nionych po brzegi miodem iskropszczó³. Iskropszczo³y by³y dzikimi
przodkami zmodyfikowanych wiele wieków temu ¿uków udarowych
i wybuchowych. Otwór ka¿dego z glistobuk³aków nas¹czony by³ nie-
wielk¹ iloci¹ enzymu trawiennego krabów vonduun. Niewolnik, wy-
korzystuj¹c krêgoszpadel jako katapultê, móg³ rzuciæ taki pocisk na-
wet na znaczn¹ odleg³oæ.
Nie chodzi³o tu nawet o celnoæ. Glistobuk³aki pêka³y pod wp³y-
wem uderzenia, rozbryzguj¹c galaretowaty miód na wszystkie strony.
Uaktywniony enzymem miód czepia³ siê wszystkiego, czego dotkn¹³;
w kontakcie z powietrzem Szkó³ki bucha³ p³omieniem.
W ci¹gu kilku sekund ogieñ by³ dos³ownie wszêdzie.
Wojownicy sma¿yli siê na mieræ w swoich bezu¿ytecznych zbro-
jach i nie byli w stanie ochroniæ ani siebie, ani tym bardziej mistrzów
89
przemian, których eskortowali. Mistrzowie za, nie posiadaj¹c dowiad-
czenia ani wyszkolenia w walce, mogli jedynie bez³adnie pe³zn¹æ w kie-
runku najbli¿szej ¿y³y oddechowej. Wielu z nich zginê³o od p³on¹ce-
go miodu, niektórym roztrzaskano g³owy malledill¹ lub krêgoszpadlem,
którym niewolnicy wywijali jak wibrotoporem. P³on¹cy miód p³ywa³
po wodzie jeziora-ula jak olej.
Wszystkie dhuryamy z wyj¹tkiem jednego opanowa³a ta sama myl
zebraæ wokó³ siebie niewolników, którzy byli ich oczami i rêkami.
Musieli zgromadziæ ich wszystkich na wyspie-ulu, ¿eby otoczyæ siê
szañcem cia³. ¯aden z nich nie mia³ innej nadziei na samoobronê.
Z wyj¹tkiem jednego.
Dlatego te¿ niewolnicy, nale¿¹cy do pozosta³ych dhuryamów, zbie-
gli siê z ca³ej Szkó³ki, popêdzani przez sieci koralowych ziaren spala-
j¹cych ich systemy nerwowe i rzucili siê ku piercieniowi wojowników
strzeg¹cych jeziora, aby zalaæ ich mas¹ rozedrganych, zakrwawionych
i czepiaj¹cych siê wszystkiego cia³; natomiast niewolnicy nale¿¹cy do
tego jednego dhuryama zachowali siê ca³kiem inaczej.
Przede wszystkim rozdzielili siê na grupki po piêciu. Jedna grupa
otoczy³a Jacena Solo, czekaj¹c, a¿ ten z trudem dwignie siê na nogi.
Ch³opak krwawi³ z kilkunastu ran, chwia³ siê na nogach, jakby by³
pijany lub mia³ zamiar zemdleæ, lecz razem z piêcioma niewolnikami
ruszy³ w stronê jeziora. Pozosta³e grupy pêdzi³y przez dym i p³omie-
nie, potykaj¹c siê o trupy i lizgaj¹c w ka³u¿ach krwi, a¿ dopad³y kora-
lowych drzew basali.
W ci¹gu kilku sekund drzewa stanê³y w p³omieniach, podsyca-
nych przez miód iskropszczó³. Niewolnicy nie czekali, aby sprawdziæ,
czy p³omienie wystarcz¹, lecz zabrali siê do pracy. U¿ywaj¹c krêgo-
szpadli, malledilli oraz schwytanych amphistaffów, zaczêli ci¹æ, t³uc
i siekaæ, a¿ wszystkie koralowe drzewa leg³y martwe.
Nom Anor gapi³ siê na ten krwawy wszechwiat zamkniêty w wor-
ku optycznym wideopaj¹ka i czu³, jak ogarnia go têpe, pe³nie niedo-
wierzania przera¿enie.
Co ? wybe³kota³ wreszcie. Co co to ma znaczyæ?
Egzekutorze, mamy coraz mniej czasu.
Czasu? Jakiego czasu? Ta ta katastrofa Jestemy martwi,
czy tego nie pojmujesz? Tsavong Lah nas zabije!
Wieczny optymista zachichota³a Vergere. Masz nadziejê, ¿e
tego do¿yjemy?
Nom Anor zaniemówi³ i tylko wbi³ w ni¹ wzrok.
I znów nieoczekiwanie silna d³oñ ujê³a go za ramiê.
90
Niech wojownicy czekaj¹cy przed wejciem odprowadz¹ mnie
do Szkó³ki. Wezwij swojego dowódcê, jeli jeszcze ¿yje. Bêdê potrze-
bowa³a kogo, kto przeprowadzi mnie przez stra¿e, na wyspê-ul. Jeli
w ogóle stra¿nicy ula prze¿yj¹ do tej pory.
Wyspa-ul? Nom Anor zamruga³ z g³upi¹ min¹. Nie potrafi³ siê
w tym wszystkim doszukaæ jakiegokolwiek sensu. O czym ty mó-
wisz?
Vergere wskaza³a na worek optyczny wideopaj¹ka.
S¹dzisz, ¿e on ju¿ skoñczy³, Nomie Anorze? Czy twoje wciele-
nie Bliniêcia po¿¹da jedynie rzezi i zamieszania czy te¿ mo¿e wy-
wo³a³ rze i zamieszanie, aby odwróciæ nasz¹ uwagê?
Odwróciæ uwagê? Od czego? Nagle normalne oko Egzekutora
wysz³o z orbity; w worku wideopaj¹ka ujrza³ Jacena, który po pier
nurzaj¹c siê w cieczy jeziora-ula, wycina³ sobie drogê poprzez spie-
niony, walcz¹cy, krwawi¹cy k³¹b niewolników i wojowników. Jeden
z towarzyszy Jacena pad³ z gard³em przebitym amphistaffem, drugi
zosta³ wci¹gniêty pod wodê przez nieuzbrojonych niedawnych towa-
rzyszy niedoli. Pozostali dziko wywijali krêgoszpadlami, usi³uj¹c nie
tylko utrzymywaæ na dystans wojowników i niewolników, lecz rów-
nie¿ choæ czêciowo oczyciæ z p³omieni powierzchniê jeziora.
Jacen z posêpn¹ min¹ brn¹³ przed siebie, chwilami p³yn¹c; nie
ogl¹da³ siê w ogóle na chroni¹cych go niewolników. Wszyscy, którzy
stawali mu na drodze, ginêli od szybkich jak b³yskawica ciosów am-
phistaffów, które ch³opiec trzyma³ w obu rêkach. Jacen nie zawraca³
sobie nawet g³owy ocieraniem krwi zalewaj¹cej mu oczy z rany na
czole.
Szed³ i zabija³.
Zwróci³ siê w kierunku rodka jeziora, ku wyspie-ulowi. I szed³
dalej.
Dhuryamy jêkn¹³ Nom Anor.
To mózgi statku, Egzekutorze. On zd¹¿y³ ju¿ zrujnowaæ tizopil
Yuntchilat i nie ma nadziei na ucieczkê. Jaki inny cel by³by godzien,
¿eby za niego oddaæ ¿ycie?
Mówisz tak, jakby by³a z niego dumna!
Jestem wiêcej ni¿ dumna odpar³a z powag¹. On przeszed³
moje najmielsze oczekiwania.
Bez Mózgu wiata, który przeprowadzi³by oddzielenie i wej-
cie do atmosfery, zniszczeniu mo¿e ulec ca³y statek! Zabije siebie
i wszystkich innych przy okazji!
Vergere wzruszy³a ramionami i z umiechem splot³a d³onie.
91
Wurth Skidder.
¯o³¹dek Noma Anora fikn¹³ kozio³ka, a Egzekutor poczu³ w ustach
smak krwi. Jedi Skidder odda³ w³asne ¿ycie, aby zabiæ jednego yam-
moska a dhuryamy by³y przecie¿ o wiele cenniejsze. Wiêcej ni¿ cen-
ne. Niezast¹pione.
Nie mo¿e! Nom Anor dysza³ ciê¿ko, ogarniêty desperacj¹.
Nie mo¿e formy ¿ycia na pok³adzie tego statku s¹ nie do zast¹pie-
nia
W³anie. Wszystkie. Szczególnie on.
Nie mo¿e! To znaczy zrobi³by to? Powiedz, ¿e to niemo¿li-
we!
Ach, Egzekutorze, jakim piêknym miejscem by³by nasz wszech-
wiat, gdyby na ka¿de pytanie mo¿na by³o udzieliæ jasnej odpowie-
dzi! Rozemia³a siê i znów skierowa³a d³oñ na worek optyczny wi-
deopaj¹ka.
Ukazywa³ on Jacena Solo, który sta³ ju¿ na brzegu wyspy-ula,
wbijaj¹c w pier oszala³ego mistrza przemian jedno z ostrzy, podczas
gdy drugim otworzy³ od ucha po kroczê kogo, kto móg³ byæ zarówno
niewolnikiem, jak i przebranym wojownikiem. Dwaj niewolnicy z jego
eskorty przetrwali pojawili siê przy brzegu, gdzie olepiaj¹co szyb-
kimi machniêciami krêgoszpadli usi³owali utrzymaæ w ryzach t³um
rozhisteryzowanych, gotowych na mieræ kompanów. Powoli jednak
ustêpowali pod naporem t³umu, wspinaj¹c siê coraz dalej na pla¿ê,
Jacen za rzuci³ siê na najbli¿sz¹ z ogromnych, koralowych komór
dhuryamów.
Zatrzyma³ siê z wahaniem na woskowatym, szeciok¹tnym korku,
który zamyka³ otwór komory rozrodczej. Wzniós³ oba amphistaffy i za-
chwia³ siê, jakby za chwilê mia³ zemdleæ. Na dole têpe krawêdzie krê-
goszpadli sieka³y cia³a niewolników i Jacen drgn¹³ nagle, jakby mu-
sn¹³ go nie doæ celny strza³ z miotacza. Wydawa³o siê, ¿e dopiero
teraz przypomnia³ sobie, po co tu jest i co ma zrobiæ.
Wbi³ oba amphistaffy w korek; przesz³y na wylot.
Jak widzisz, pytanie jest znacznie trudniejsze szepnê³a Verge-
re. Czy potrafimy go powstrzymaæ?
Nom Anor zachwia³ siê, bezradnie zaciskaj¹c palce, jakby móg³
siêgn¹æ poprzez worek optyczny wideopaj¹ka i chwyciæ Jacena za gar-
d³o.
Czy on zupe³nie oszala³?
Jedyn¹ odpowiedzi¹ Vergere by³o spokojne, wyczekuj¹ce spojrze-
nie.
92
Zakry³ twarz rêkami.
Id wykrztusi³ s³abym, st³umionym g³osem. Zabij go, jeli
bêdzie trzeba. Ocal statek.
Sk³oni³a siê sprê¿ycie.
Na twoje rozkazy, Egzekutorze.
Us³ysza³ syk otwieranego i zamykanego w³azu i natychmiast opu-
ci³ d³onie. W oczach mia³ zimny blask czystego wyrachowania. Po-
g³adzi³ villipa, wyda³ rozkazy i rzuci³ go na pod³ogê. Otworzy³ prze-
ponê i szybkim rzutem oka na korytarz upewni³ siê, ¿e nikt mu nie
przeszkodzi.
Egzekutor Nom Anor gna³ do swojego koralowego skoczka, jakby
ciga³o go stado smoków krayt.
Nie dlatego prze¿y³ tak d³ugo w tej wojnie, ¿e nie docenia³ Jedi.
Zw³aszcza z rodziny Solo.
Zabijanie dhuryamów sta³o siê ³atwiejsze po pierwszym razie.
Pierwszy raz to by³o morderstwo.
Jacen czu³ to.
Sta³ na korku zamykaj¹cym wylot szeciok¹tnej komory rozrodo-
wej dhuryama. Czu³ pod stopami ciep³y, niemal ¿ywy wosk, rozdzie-
raj¹ce przera¿enie m³odziutkiego dhuryama, uwiêzionego pod nim,
d³awi¹c¹, klaustrofobiczn¹ panikê, bez ¿adnej nadziei na ucieczkê,
¿adnej nadziei na ukrycie siê, telepatyczny wrzask, gorzkie, desperac-
kie b³aganie. Czu³ to ¿ycie, które mia³ za chwilê zabraæ: umys³ równie
pe³en oczekiwañ i lêków, co jego w³asny, umys³, który mia³ wykreliæ
ze wiata ¿ywych jednym ciêciem ostrza i ¿r¹cym jadem amphistaffu.
Jego instynkt buntowa³ siê przeciwko temu zabójstwu: ca³e szko-
lenie, wszystkie idea³y Jedi, ca³e jego ¿ycie sprzeciwia³o siê zamordo-
waniu bezbronnej, przera¿onej istoty.
Zachwia³ siê, bo nagle zakrêci³o mu siê w g³owie. Uwiadomi³
sobie, jak powa¿nie jest ranny poczu³ stru¿ki krwi sp³ywaj¹ce mu po
twarzy, po³amane ¿ebra, dgaj¹ce p³uca przy ka¿dym oddechu, drê-
twotê promieniuj¹c¹ wzd³u¿ uda od ciêcia, którego sobie w ogóle nie
przypomina³. Zauwa¿y³ te¿, ¿e wstrz¹s, jakiego dozna³ przy kontakcie
z wybuchowymi ¿ukami, pozbawi³ go chwilowo ostroci widzenia.
Przebi³ sobie drogê do wyspy niczym wojownik Yuuzhan Vongów
w szale bitewnym, kiedy to ból i rany maj¹ tyle¿ znaczenia, co barwa
nieba. Odbiera³ ¿ycie wojownikom i oszala³ym mistrzom przemian,
mo¿e nawet tym samym niewolnikom, o których ratunek walczy³
93
Spojrza³ w dó³, na pla¿ê. Obok mistrza przemian, którego umier-
ci³, le¿a³y drugie zw³oki.
Wygl¹da³y na ludzkie.
Nie wiedzia³, nie móg³ wiedzieæ, czy to jeden z zamaskowanych
wojowników. Nigdy siê nie dowie. Istnia³a tylko jedna prawda: ta oso-
ba stanê³a przeciwko niemu i zaatakowa³a go. Wojownik? A mo¿e nie-
wolnik niewinny, zmuszony do zaatakowania Jacena wbrew swej
woli, bezradny, oszala³y z bólu indukowanego przez sieæ ziarna?
Dlaczego czu³ siê tak, jakby to nie mia³o znaczenia?
To wra¿enie przera¿a³o go bardziej ni¿ samo zabijanie. Jeli w³a-
nie tym siê sta³em, mo¿e to sprawiedliwe, abym tu zgin¹³, pomyla³.
Zanim zabijê kogokolwiek innego.
Jednak za ka¿dym razem, kiedy ochraniaj¹cy go niewolnicy, od-
pieraj¹c t³um k³êbi¹cy siê na pla¿y, dobrze wycelowanym ruchem
krêgoszpadla trafiali kogo w nogê lub g³owê, czu³ to uderzenie i tê
ranê
Napieraj¹ca fala niewolników ju¿ zatopi³a wojowników strzeg¹-
cych wyspy-ula; jeszcze kilka chwil, a dhuryamy zwróc¹ swoich nie-
wolników przeciwko sobie. Zwyciêzca bierze wszystko. Morze krwi.
Zginê³y ju¿ dziesi¹tki, mo¿e setki niewolników, bezlitonie rzuconych
na zabójczy piercieñ wojowników. Jeli jednak dhuryamy zwróc¹ siê
przeciwko sobie, zginie ich tysi¹ce.
Dla dhuryama pod jego stopami ci ludzie byli jedynie narzêdzia-
mi. Palnikami plazmowymi. Prêtami owietleniowymi. mieræ nie-
wolnika budzi³a w tym dhuryamie emocje nie wiêksze ni¿ przekleñ-
stwo, które rzuci³by w roztargnieniu ojciec Jacena, gdyby w trakcie
naprawy narowistego hipernapêdu Soko³a nagle rozlecia³ mu siê
klucz hydrauliczny.
Przypomnia³ sobie wyranie szept Vergere, jakby us³ysza³ go nad
uchem: Wybór ogrodnika.
Podniós³ nad g³owê bliniacze amphistaffy, ukl¹k³ na jedno kola-
no i wbi³ je w dó³, poprzez woskowy korek.
Poczu³, jak ostrza wchodz¹ w cia³o ma³ego dhuryama. Mia³ takie
wra¿enie, jakby przecina³y jego w³asny brzuch; czu³, jak ¿r¹cy stru-
mieñ jadu rozprzestrzenia siê w ciele dhuryama, tak wyranie, jakby
p³yn¹³ w jego w³asnych ¿y³ach.
Szarpniêciem uwolni³ oba amphistaffy i przeczo³ga³ siê do kolej-
nej komory rozrodczej.
Zabicie nastêpnego dhuryama podwoi³o jego empatyczny ból,
bo pierwszy jeszcze ¿y³, jeszcze cierpia³, emanuj¹c telepatycznym
94
przera¿eniem i rozpacz¹. Zabicie trzeciego spowodowa³o, ¿e kolana
odmówi³y mu pos³uszeñstwa, a przed oczami zaczê³y tañczyæ czerwo-
no ¿y³kowane krêgi.
Za jego plecami niewolnicy, doprowadzeni do samobójczego sza-
leñstwa bezlitosnym ogniem nasion, przystawali nagle, dysz¹c ciê¿ko
i mrugaj¹c gwa³townie. Stawali jak wryci, zaskoczeni, zdumieni; zwra-
cali siê ku sobie, wci¹gaj¹c rêce, by prosiæ o pomoc lub j¹ zaoferowaæ,
nie po to, by zadawaæ rany, okaleczaæ i zabijaæ. Najpierw pierwsza
brygada, która przepchnê³a siê a¿ na pla¿ê, potem nastêpna i kolejne,
w miarê jak dhuryam za dhuryamem wi³y siê i miota³y w przedmiert-
nych konwulsjach, rozsadzaj¹c cianki komory niczym skorupkê jajka.
Jacen szed³ dalej.
Otacza³a go czerwona mg³a, krwawy ob³ok mieszanina praw-
dziwego dymu, oparów i cuchn¹cego miedzi¹ ognia lub co, co po-
wsta³o wy³¹cznie w jego g³owie, a mo¿e i jedno, i drugie. Wyspa-ul
sta³a siê gór¹ jak z koszmaru, ca³¹ w ostrych ska³ach i krwi. Bez koñca
wspina³ siê ku szczytowi, którego nawet nie widzia³. Wyrasta³y przed
nim jakie sylwetki, niewyrane plamy atakowa³y go z czerwonej mg³y,
wymachuj¹c broni¹ i czepiaj¹c siê go rozcapierzonymi szponami. Ci¹³
po nich, ci¹³ przez nie, zabija³, szed³ po trupach i zabija³ dalej; pada³
na kolana, ¿eby za chwilê znów zanurzyæ ostrza w woskowym korku,
jeszcze raz, jeszcze raz i znowu. Odrzuca³ amphistaffy, których gru-
czo³y jadowe by³y ju¿ puste, ci¹ga³ nowe z w³asnej zbroi z ¿ywego,
widz¹cego pancerza, i atakowa³ te sk¹pane w czerwieni kszta³ty ze
miercionon¹ dok³adnoci¹.
I nagle znalaz³ siê na górze, blisko szczytu: nie wiedzia³, czy kto
jest w pobli¿u ani gdzie on sam siê znajduje, ale czu³, ¿e stoi na naj-
wy¿szej turni galaktyki, ponad atmosfer¹, ponad ksiê¿ycami, wy¿ej
ni¿ gwiazdy. Podniós³ ostatniego amphistaffa jak flagê bojow¹. Zanim
zd¹¿y³ pogr¹¿yæ go w zbroczonym krwi¹ woskowym korku, który czu³
pod pokaleczonymi stopami, w mózgu rozb³ys³a mu supernowa
Rozb³ys³a i spali³a ca³y wszechwiat. Nic nie zosta³o.
Nic, oprócz bieli.
G³odnej bieli, po¿eraj¹cej wszystko, czym by³. Ale on ju¿ zna³ tê
biel, zna³ jej tajemnice, a ona nie mog³a go powstrzymaæ.
Jej ród³o, tryskaj¹ca fontanna, znajdowa³o siê pod t¹ szeciok¹t-
n¹ pokryw¹. Czu³ je tam drgaj¹ce, nieludzkie cz³onki wij¹ce siê w mu-
le i w przera¿eniu. Wkrótce skróci ich cierpienia. Jeszcze jedno ude-
rzenie i wszystko siê skoñczy. Wszystko i na zawsze.
Podniós³ amphistaffa.
95
Jacenie, nie! Nie rób tego!
Obróci³ siê na piêcie i zachwia³, olepiony biel¹, oszo³omiony bra-
kiem powietrza w p³ucach.
G³os nale¿a³ do jego brata.
Anakin ?
Nie mo¿esz go zabiæ, Jacenie g³os Anakina dochodzi³ z bieli.
To twój przyjaciel.
Niczym odcisk palca na probówce przesyconego roztworu, g³os
Anakina wyzwoli³ w umyle Jacena zmianê stanu skupienia: biel za-
mgli³a siê, skropli³a, skrystalizowa³a, nabra³a przejrzystoci, przezro-
czystoci
Znik³a.
Ból pozosta³. Nape³nia³ jego ¿y³y oparami wrz¹cej krwi, ale go nie
dotyka³ przechodzi³ na wskro nienaruszony, jak wiat³o przez pust¹
przestrzeñ.
Znów móg³ widzieæ.
Jasno.
Doskonale i wyranie.
Widzia³ szkar³atne strzêpy pozosta³oæ po trzech mistrzach prze-
mian, którzy nie zd¹¿yli dopaæ ¿y³y oddechowej po drugiej stronie
Szkó³ki, za s³oñcem. Ujrza³ dymi¹cy piercieñ zwêglonych drzew ko-
ralowych basali otaczaj¹cych jezioro-ul. Zobaczy³ strumyczki krwi
wij¹ce siê po jego ramionach i sp³ywaj¹ce z palców.
Zatyczki komór rozrodowych le¿a³y rozrzucone po ca³ej wyspie,
poprzebijane, ociekaj¹ce b³êkitnym mlekiem krwi dhuryamów.
Spl¹tane cia³a wojowników, niewolników i mistrzów przemian
Odwrócony do góry nogami wiat, pe³en przera¿enia, cierpienia,
krwi
I to wszystko jego dzie³o.
Wszystko.
Wtedy zobaczy³ Vergere.
Oddycha³ ciê¿ko, obserwuj¹c, jak wspina siê ku niemu, pokonu-
j¹c ostatnie kilka metrów ula dhuryamów. W dole uzbrojeni wojowni-
cy z trudem powstrzymywali t³um wrzeszcz¹cych, zakrwawionych
i miertelnie zmêczonych niewolników niewolników, których Jacen
wyczuwa³ dziêki swojej wiêzi z dhuryamem. Czu³, jak dhuryam ich
ch³oszcze, zmuszaj¹c do dalszego wysi³ku.
Jak krzykiem nakazuje im, ¿eby zabili Jacena.
Us³ysza³ niski, zwierzêcy pomruk, jak zranionego rancora, zagna-
nego w k¹t jaskini. Pomruk pochodzi³ z jego w³asnej krtani.
96
To twoja sprawka wychrypia³.
Vergere spojrza³a w górê. Zatrzyma³a siê w bezpiecznej odleg³o-
ci, poza zasiêgiem amphistaffów.
S³ysza³em go wydysza³. Oddech parzy³ mu gard³o i sprawia³
ból. Anakin kaza³ mi przestaæ. Ale to nie by³ Anakin, to by³a ty.
Vergere sp³aszczy³a grzebieñ, rozk³adaj¹c go na pod³u¿nej czasz-
ce, ale w jej oczach nie by³o ani ladu weso³oci.
Jacenie odezwa³a siê powoli i ze smutkiem. Czy to najlepsze
zakoñczenie opowieci twojego ¿ycia? Czy to jest twoje marzenie?
Moje marzenie
Jak przez mg³ê przypomina³ sobie nadziejê na uwolnienie niewol-
ników; przypomnia³ sobie swoj¹ umowê z dhuryamem, który zgodzi³
siê oszczêdziæ ich i przes³aæ bezpiecznie na planetê w statkach-nasio-
nach, a za to Jacen mia³ mu pomóc w zlikwidowaniu braci-rywali.
Jednak teraz, w obliczu jatki, w jak¹ przemieni³ Szkó³kê, tamto wspo-
mnienie wydawa³o siê równie dalekie, jak jego sen na Belkadanie: cieñ
u³udy, strzêpek nadziei piêkny, lecz nieosi¹galny.
Nierealny.
Realny by³ za to rozszala³y chaos krwi, bólu i mierci, jaki Jacen
rozpêta³ w tym dziwnym wiecie. Rozpaczliwie jasne wiat³o w g³o-
wie ukazywa³o mu ostro i wyranie ponur¹ rzeczywistoæ widzia³,
co uczyni³, i wiedzia³, co musi zrobiæ teraz.
Podniós³ amphistaffa nad g³owê i pozwoli³ mu zwisn¹æ pionowo,
ostrzem w dó³.
Jacenie, przestañ! Vergere podesz³a o krok bli¿ej. Czy móg³-
by zabiæ swojego przyjaciela? Tym siê sta³e?
To nie jest przyjaciel wycedzi³ Jacen przez zêby. To obcy.
Potwór.
A czym ty siê staniesz? Czy on zawiód³ twoje zaufanie? Kto tu
jest potworem?
Teraz mogê go zabiæ. A kiedy go zabijê, zabijê równie¿ rodzinn¹
planetê Yuuzhan Vongów. Amphistaff zadrga³ w jego rêkach. Jacen
zacisn¹³ chwyt, a¿ d³onie zaczê³y go parzyæ. Zdrad¹ by³oby pozwo-
liæ mu ¿yæ. Zdradzi³bym Now¹ Republikê. Wszystkich mê¿czyzn
i wszystkie kobiety, których wymordowali Yuuzhanie. Wszystkich za-
bitych Jedi, nawet mojego nawet
G³os zamar³ mu na wargach. Nie móg³ siê zdobyæ na to, aby wy-
powiedzieæ imiê Anakina. Ale nie zada³ ciosu.
I tak oto znów stoisz przed wyborem, Jacenie Solo. Mo¿esz zdra-
dziæ swój naród lub swojego przyjaciela.
97
Zdradziæ przyjaciela? Znów podniós³ amphistaffa. On nawet
nie wie, co oznacza s³owo przyjaciel
Mo¿e i nie wie. Grzebieñ Vergere podniós³ siê, przybieraj¹c
szkar³atn¹ barwê. Post¹pi³a jeszcze krok naprzód. Ale ty wiesz
Jacen zachwia³ siê, jakby dosta³ piêci¹ w twarz. Z oczu pop³ynê-
³y mu ³zy.
Wiêc powiedz, co mam zrobiæ? zawo³a³. No, powiedz! Co
wed³ug ciebie powinienem zrobiæ?
Nie chcê snuæ przypuszczeñ odpar³a, robi¹c jeszcze jeden krok
naprzód. Ale jeli zabijesz tego dhuryama, zabijesz równie¿ siebie.
Wszystkich wojowników, mistrzów przemian, Zhañbionych, którzy znaj-
duj¹ siê na tym statku. A tak¿e niewolników wszystkich, co do jedne-
go! Czy nie próbowa³e przypadkiem ocaliæ im ¿ycia, Jacenie Solo?
Ja Jacen spróbowa³ strz¹sn¹æ ³zy z powiek. Sk¹d wiem, ¿e
mówisz prawdê?
To jasne, ¿e nie wiesz Ale jeli to, co mówiê, jest prawd¹, czy
to sprawi, ¿e zmienisz zdanie?
Nie, ja nie Poczu³, jak wzbiera w nim potworna, niewyobra-
¿alna wciek³oæ. Zbyt wiele ju¿ przeszed³. Etap pytañ dobieg³ koñca;
nadszed³ czas na odpowiedzi.
Koniec.
Wszystko wycedzi³ przez zêby, z trudem artyku³uj¹c s³owa
wszystko, co mi mówisz, jest k³amstwem.
Vergere roz³o¿y³a rêce.
Wybieraj wiêc i dzia³aj.
Wybra³.
Podniós³ amphistaffa zanim jednak zd¹¿y³ go opuciæ, Vergere
rzuci³a siê naprzód, zastawiaj¹c mu drogê w³asnym cia³em. Gdyby
chcia³ zabiæ dhuryama, musia³by najpierw przebiæ jej pier. Zawaha³
siê na mgnienie oka, a ona w tym samym momencie wyci¹gnê³a d³oñ
i pog³adzi³a go po policzku, tak samo jak za pierwszym razem, kiedy
jej dotyk wyprowadzi³ go z Objêæ Cierpienia, z pustej, bia³ej mierci.
Jej d³oñ by³a wilgotna.
Co ? zacz¹³.
Nie skoñczy³, poniewa¿ usta odmówi³y mu pos³uszeñstwa.
Mia³ akurat doæ czasu, ¿eby pomyleæ: Jej ³zy ³zy Vergere,
zanim parali¿uj¹ca trucizna, któr¹ siê sta³y, objê³a jego mózg; a wtedy
Szkó³ka, dhuryam i sama Vergere wszystko znik³o, za on zapad³ siê
w osobny, osobisty wszechwiat, nieskoñczony i wieczny.
Ten wszechwiat by³ czarny.
7 Zdrajca
98
By³ sobie wiat, który kiedy stanowi³ stolicê galaktyki, a zwali go
Coruscant. By³ planet¹-miastem, ogromn¹, globaln¹ metropoli¹, ci¹-
gn¹c¹ siê na odleg³oæ wielu kilometrów od bieguna do bieguna. Ten
zimny wiat z czterema ksiê¿ycami le¿a³ z dala od niebieskobia³ego
s³oñca, a na jego orbicie kr¹¿y³y lustrzane platformy, koncentruj¹ce
wiat³o i ciep³o s³oneczne, by miasto nie zamarz³o.
Wszystko siê zmieni³o.
Teraz planeta kr¹¿y³a bli¿ej s³oñca. Jej klimat sta³ siê ciep³y, wrêcz
tropikalny, a wysokie na wiele kilometrów globalne miasto zmieni³o
siê w grub¹ na wiele kilometrów globaln¹ kupê gruzu. Nowe morza
rozpostar³y siê w miejscach, gdzie niegdy znajdowa³y siê mieszkalne
wie¿owce i budynki rz¹dowe. Trzy ksiê¿yce splata³y orbitalny pier-
cieñ w ³uk têczy na niebie.
A ponad tym wiatem, który niegdy by³ stolic¹, ponad stolic¹,
która niegdy by³a wiatem, rozb³ys³a jedna spadaj¹ca gwiazda. Ogrom-
na kula z koralu yorik wesz³a w atmosferê pod ostrym k¹tem, gubi¹c
cz¹stki, kawa³ki i bloki koralu i rozsiewaj¹c po ca³ej planecie deszcz
meteorytów. Rozkwitaj¹c ogniem, pêdzi³a ku powierzchni.
Meteoryty spada³y, a wszêdzie, gdzie upad³y, zapuszcza³y korze-
nie i zaczyna³y rosn¹æ.
Planeta przesta³a byæ Coruscant sta³a siê Yuuzhantar.
Wkrótce jednak znowu bêdzie stolic¹ galaktyki.
99
11
J A S K I N I A
100
101
R O Z D Z I A £
$
DOM
Tysi¹ce lat minê³y, zanim Jacen otworzy³ oczy.
Spêdzi³ pierwszy tysi¹c lat w jednym niekoñcz¹cym siê, klaustro-
fobicznym koszmarze: spêtany, zwi¹zany, zamkniêty w kokonie, nie
móg³ siê ruszaæ ani mówiæ. Nie widzia³, bo nie móg³ otworzyæ po-
wiek. Nie móg³ prze³kn¹æ liny. Nie móg³ oddychaæ.
Le¿a³ tak bezradnie przez ca³e millenium.
A potem poczu³ dr¿enie jednego miênia w plecach. Zajê³o mu to
ca³e stulecie, ale w koñcu zlokalizowa³ ten miêsieñ i stwierdzi³, ¿e
mo¿e go zmusiæ do kurczenia siê, a potem do ponownego rozlunie-
nia. Dekady przesz³y w nowy wiek, kiedy stwierdzi³, ¿e mo¿e poru-
szaæ równie¿ innymi miêniami pleców. Potem móg³ ju¿ zacisn¹æ uda,
napi¹æ miênie ramion i koszmar zamieni³ siê w sen, wype³niony ju¿
nie przera¿eniem, lecz mo¿liwociami.
Przez ca³y czas trwania snu spodziewa³ siê, ¿e skorupa poczwarki
pêknie, a on wreszcie rozpostrze skrzyd³a i us³yszy harmonijn¹ nutê
swoich piszcza³ek, z któr¹ wzbije siê zaraz w niebo b³yszcz¹ce cztere-
ma ksiê¿ycami
Wreszcie otworzy³ oczy i stwierdzi³, ¿e to by³ tylko sen. Poczu³,
jak ogarnia go ogromna, niewypowiedziana ulga. Przez chwilê s¹dzi³,
¿e wszystko by³o snem: Szkó³ka, Objêcia Cierpienia, królowa voxy-
nów, Anakin
Dur. Belkadan. Wszystko, pocz¹wszy od Sernpidala.
102
Albo to wszystko by³o snem, albo on ni dalej, poniewa¿ nie czuje
ju¿ ¿adnego bólu.
Le¿a³ na miêkkim, zaokr¹glonym, nieprzyzwoicie wygodnym po-
s³aniu; by³o jak le¿anka przeciwprzeci¹¿eniowa wycie³ana ¿ywym,
szkar³atnym mchem, który pachnia³ kwiatami i dojrza³ymi owocami.
W pobli¿u s³ychaæ by³o brzêczenie owadów, niewidzialnych, bo wstê-
pu broni³y im ³agodnie faluj¹ce paprocie dwa razy wiêksze od Jacena.
Pomiêdzy paprociami wi³y siê winorole i girlandy kwiatów, obsypane
jaskraw¹ ¿ó³ci¹, b³êkitem i mocnym oran¿em, tworz¹cymi fantastycz-
ne, ale delikatne desenie. Gdzie w dali rozbrzmiewa³o echo ¿a³osnego
zawodzenia jakiego stadnego ³owcy. Wysoko w górze niewidzialna
istota zanosi³a siê piewem, poruszaj¹cym i cudownym, jak g³os ma-
nulliañskich ptaków podczas godów w ithoriañskiej Matce D¿ungli.
Ithor, pomyla³ z têp¹ gorycz¹. Pamiêta³, co Yuuzhanie zrobili
z Ithorem.
A gdzie ja w ogóle jestem, do dziewiêciu koreliañskich piekie³?
S³oñce przes¹czaj¹ce siê przez paprocie mia³o znajomy kolor: spo-
sób, w jaki pó³cienie g³êbszych plam mroku przechodzi³y w sp³owia³¹
czerwieñ no, w³anie. To s³oñce mia³o dok³adnie taki sam kolor, jak
iskra atomowa, owietlaj¹ca Szkó³kê.
Och wymamrota³ z trudem. Och, teraz rozumiem
Jedyne sensowne rozwi¹zanie: Yuuzhanie z pewnoci¹ dopaso-
wali swoje sztuczne s³oñce do tego samego zakresu fal; to naturalne,
skoro ma owietlaæ nowy wiat, gdzie mia³yby wzrastaæ formy ¿ycia
ze statku.
By³ na Yuuzhantar.
A jednak to wiat³o sprawia³o, ¿e ¿o³¹dek cisn¹³ mu siê bolenie.
wiat³o w Szkó³ce wywo³ywa³o w nim tak¹ sam¹ reakcjê, byæ mo¿e
z powodu gêstych mgie³, które zawsze k³êbi³y siê w jej wnêtrzu a mo-
¿e to przez g³êboki, fioletowy b³êkit nieba
Nie istniej¹ dwie planety, które mia³yby niebo dok³adnie tej samej
barwy; kolor nieba jest funkcj¹ skomplikowanych wspó³zale¿noci
pomiêdzy widmem wiat³a s³onecznego a sk³adem atmosfery wiata.
Jacen mia³ wra¿enie, ¿e sk¹d zna ten kolor. Albo bardzo podobny. Na
tyle zbli¿ony, ¿eby pobudziæ jego pamiêæ, ale nie na tyle identyczny,
¿eby móg³ skojarzyæ, któr¹ planetê mu przypomina³.
Usiad³ i st³umi³ jêk ca³y by³ obola³y, posiniaczony od stóp do
g³owy, a choæ ¿ebra mia³ profesjonalnie opatrzone, ka¿dy ruch powo-
dowa³ w boku przeszywaj¹cy ból, który powoli rozpaczliwie powoli
rozp³ywa³ siê w têpe mrowienie, pulsuj¹ce a¿ po szyjê.
103
W porz¹dku. To nie sen.
Powoli, jak najostro¿niej opuci³ nogi z mszystego pos³ania: bola-
³o, ale nie czu³ zawrotów g³owy ani md³oci. Po kilku sekundach wsta³.
Obok le¿a³a starannie z³o¿ona szatoskóra. Ten, kto opatrzy³ mu ¿ebra,
splót³ te¿ dla niego co w rodzaju przepaski biodrowej, ca³kowicie
wystarczaj¹cej, aby chroniæ jego skromnoæ. Pozostawi³ szatoskórê tam,
gdzie le¿a³a.
Za paprociami, które os³ania³y jego altanê, wznosi³o siê zbocze,
niewysokie, najwy¿ej dwa czy trzy razy wiêksze od jego wzrostu, gru-
bo wycie³ane rozmaitymi gatunkami mchu. Jaki epifit pi¹³ siê po
zboczu, wbijaj¹c siê w nie sêkatymi, zdrewnia³ymi szponami. Wokó³
rozpociera³y siê jego korzenie, tak delikatne i cienkie, ¿e przypomi-
na³y peruki zwisaj¹ce z wieszaków. Jacen zanurzy³ d³onie w mchu i po-
ci¹gn¹³, ¿eby sprawdziæ, czy uniesie jego ciê¿ar. Mo¿e uda mu siê
wspi¹æ na górê i trochê rozejrzeæ. Mech jednak pozosta³ mu w pal-
cach, ociekaj¹c purpurowym sokiem, który pachnia³ jak herbata i pla-
mi³ mu palce.
A powierzchnia, po której chcia³ siê wspi¹æ
Nawet popêkana, splamiona sokami nieznanych rolin, powierzch-
nia zbocza nie pozostawia³a ¿adnych w¹tpliwoci co do swojego po-
chodzenia: zbudowana by³a z tego samego materia³u, co ca³y jego wiat.
Durabeton.
To, co widzia³ przed sob¹, nie by³o zboczem. By³o murem.
Och, nie Odst¹pi³, bezradnie opuszczaj¹c d³onie wzd³u¿
boków. Wydawa³o mu siê, ¿e koszmar znów go dopada; mia³ trudno-
ci z oddychaniem. Och, nie to niemo¿liwe
Ruszy³ wzd³u¿ muru, skrêcaj¹c w lewo, gdzie przez palisadê z pa-
proci przewitywa³ kawa³ek czystego nieba. Rozsun¹³ paprocie, prze-
szed³ przez nie
U jego stóp rozpociera³ siê obcy wiat.
Sta³ na w¹skiej pó³ce, o krok od stromego zbocza, które opada³o
o ponad kilometr w dó³, ton¹c w olepiaj¹co kolorowej d¿ungli papro-
ci podobnych do tych, które otacza³y jego altankê. Plamy jaskrawego
szkar³atu przechodzi³y w karmazyn, ³¹cz¹c siê z innymi, lni¹co czar-
nymi lub niebieskimi jak iskry, a wszystko by³o pociête smugami lni¹-
cymi jak rzeki drogocennych metali. Wszystko te¿ by³o w ruchu: prze-
suwa³o siê, falowa³o, przechodzi³o przez ca³e widmo têczy i z powrotem,
bo wszystkie licie, witki, ga³¹zki i pn¹cza porusza³y siê w powiewach
wiatru, którego on sam nie czu³. Gdzie w dole miga³y lataj¹ce stwo-
rzenia, poluj¹c tu¿ nad baldachimem lasu, zbyt daleko, by jego oczy
104
nienawyk³e do tak wielkich przestrzeni mog³y dostrzec jakiekolwiek
szczegó³y.
D¿ungla pokrywa³a krajobraz zbyt przypadkowy, zbyt nierówny,
zbyt wie¿y, aby by³ rzeczywisty; doliny by³y bezdennymi przepacia-
mi, pogr¹¿onymi we mgle. Przecina³y je ostre jak brzytwa grzbiety
górskie, ³¹cz¹ce siê i znów rozwidlaj¹ce, przeplecione jedne przez dru-
gie bez prawid³owoci, któr¹ mog³aby stworzyæ normalna geologia.
Daleko na horyzoncie wznosi³y siê olbrzymie szczyty, ostre turnie,
p³askie zbocza i iglice, jakby nigdy nie tkn¹³ ich erozj¹ ¿aden deszcz
ani wiatr. Niektóre z nich mia³y zbocza zbyt strome, ¿eby mog³a siê na
nich utrzymaæ bodaj natrêtna d¿ungla mchów i paproci. Tam, gdzie
skalne koci wyziera³y spod poszycia, Jacen rozró¿nia³ dziwnie regu-
larne kszta³ty: prostok¹ty, kwadraty, rz¹d za rzêdem, symetryczne i rów-
ne zarówno w pionie, jak i w poziomie. Zmru¿y³ oczy i zmarszczy³
brwi: ten uk³ad by³ zbyt regularny, aby mo¿na go by³o przypisaæ natu-
rze, zbyt matematycznie dok³adny. Gdzie, kiedy ju¿ widzia³ co ta-
kiego
W zadumie podniós³ wzrok w górê i zapomnia³ o wszystkim
innym, bo po raz pierwszy ujrza³ Most.
Osza³amiaj¹ca rzeka barw tryska³a z ostrego jak brzytwa, spicza-
stego ³uku na odleg³ym horyzoncie i przecina³a niebo. Jacen pod¹¿a³
za ni¹ wzrokiem, a¿ musia³ odchyliæ g³owê wysoko, wysoko, jeszcze
wy¿ej. Kaskady lazuru i szkar³atu, srebra i zieleni splata³y siê w nie-
prawdopodobnie skomplikowan¹, olepiaj¹co jaskraw¹ têczê wype³-
niaj¹c¹ jedn¹ trzeci¹ nieba, zanim znów zwê¿a³a siê w ostry jak nó¿
³uk, by zgin¹æ wreszcie w purpurowym niebie nad przeciwleg³ym ho-
ryzontem.
Jacen wiedzia³, co to takiego: kilka wiatów Nowej Republiki te¿
mia³o piercienie. Wiedzia³ te¿, ¿e ¿aden ze znanych mu piercieni nie
przypomina³ tego, który mia³ przed oczami. By³by przecie¿ s³awny,
znany, legendarny. Tylko dziêki niemu ten wiat sta³by siê znany w ca-
³ej galaktyce jako atrakcja turystyczna. A jeli by³ tak ¿ywy, tak ogrom-
ny nawet teraz, kiedy jego kolory z pewnoci¹ blad³y przy wietle
dnia i purpurze nieba, jak on musi wygl¹daæ po zmierzchu? Ledwie
móg³ to sobie wyobraziæ.
Przygl¹daj¹c mu siê nagle zrozumia³ co, co go zawsze zastana-
wia³o w Yuuzhanach. Wród prymitywnych ludów na niektórych pla-
netach czêsto siê zdarza³o, ¿e ich piercienie uwa¿ano za magiczne
mosty budowane przez bogów; nawet Jacen, doskonale wiadom praw
fizyki, które kry³y siê za tym, co widzia³, na ten widok odczuwa³ przej-
105
muj¹cy, delikatny dreszcz lêku i zachwytu. Potrafi³ sobie doskonale
wyobraziæ, co to znaczy ¿yæ i rozwijaæ siê pod takim niebem: dla nich
ten Most móg³ byæ jedynie dzie³em si³ wy¿szych. Trudno by³o w¹tpiæ
w istnienie bogów, kiedy nad g³ow¹ wisia³a od zawsze i po wsze czasy
autostrada do ich boskiego domu w tak oczywisty sposób magiczna,
¿e ka¿de stworzenie mog³oby powêdrowaæ po jej ³uku wokó³ planety
i nigdy nie dotrzeæ do kresu. £atwo by³o wyobraziæ sobie bogów prze-
chadzaj¹cych siê po swoim mocie, spogl¹daj¹cych w dó³, na stwo-
rzony przez siebie wiat
Bogowie s¹ tak blisko, na wyci¹gniêcie rêki
Jeli wiat pe³en jest gwa³tu, dzikoci i tortur, z pewnoci¹ dzieje
siê to za ich zgod¹ i przyzwoleniem.
Cudowne, prawda?
G³os Vergere dochodzi³ zza jego ramienia, choæ nie s³ysza³, kiedy
podesz³a. By³ zbyt g³êboko pogr¹¿ony w zadumie i nowym zrozumie-
niu, by go to zaskoczy³o. I tak czu³ przez skórê, ¿e zaraz siê pojawi.
Czu³ jej cieñ nad sob¹ przez ca³y okres tysi¹cletniego snu.
Wiedzia³, ¿e wci¹¿ jeszcze Vergere stanowi czêæ jego ¿ycia.
Wiesz co? mrukn¹³, wci¹¿ spogl¹daj¹c w niebo. W³anie te
same s³owa wypowiedzia³a, kiedy przyprowadzi³a mnie do Szkó³ki.
Te same s³owa. Tak po prostu.
Naprawdê? Jej miech rozdzwoni³ siê jak dzwoneczki szczê-
cia. Pamiêtasz wszystko, co do ciebie mówiê?
Ka¿de s³owo odpar³ posêpnie.
Jakie m¹dre dziecko. Nic dziwnego, ¿e tak ciê kocham!
Jacen powoli, ostro¿nie przysiad³ na skraju pó³ki, opuszczaj¹c nogi
w dó³ i pozwalaj¹c im dyndaæ swobodnie kilometr ponad sk³êbion¹
d¿ungl¹.
Zdaje siê, ¿e by³em niele poturbowany. Naprawdê pokiereszo-
wany doda³, k³ad¹c d³oñ na banda¿ach, które podtrzymywa³y mu
¿ebra. Po³ata³a mnie, pewnie za pomoc¹ tych twoich ³ez.
Tak.
Skin¹³ g³ow¹: nie w podziêkowaniu, po prostu na znak, ¿e dotar³o.
Nie przypuszcza³em, ¿e prze¿yjê.
Jasne, ¿e nie. Jak móg³by prze¿yæ i osi¹gn¹æ to, co osi¹gn¹³e?
zapyta³a ³agodnie. Znalaz³e w sobie moc, pochodz¹c¹ z dzia³ania
bez nadziei i bez lêku. By³am jestem z ciebie bardzo dumna.
Jacen spojrza³ jej w oczy. W ich ciemnej, lni¹cej powierzchni
widzia³ w³asne zniekszta³cone odbicie.
Dumna? A ci wszyscy ludzie, którzy zginêli z mojego powodu?
106
A wszyscy ci, którzy dziêki tobie ¿yj¹? zaprotestowa³a, wpa-
daj¹c mu w s³owo. Pokrótce opowiedzia³a mu, jak mistrzowie prze-
mian zostali zmuszeni do przekazania dhuryamowi kontroli nad na-
sieniem-statkiem, który zacz¹³ siê rozpadaæ na osobne nasiona tak
szybko, ¿e nie by³o czasu, aby opanowaæ rozszala³ych niewolników.
Dhuryam wykorzysta³ ich ziarna niewolnicze, aby odprowadziæ ich
w bezpieczne miejsce, a tym samym wype³ni³ swoj¹ czêæ umowy z Ja-
cenem.
Tak, wielu zginê³o w walce, ale tysi¹ce niewolników zdo³a³o siê
na nasionach przedostaæ na powierzchniê planety: ci sami niewolnicy,
którzy mieli byæ zabici w kulminacyjnym momencie tizopil Yuntchi-
lat. By³e cudowny, Jacenie Solo. Prawdziwy bohater.
Nie czujê siê jak bohater.
Nie? Grzebieñ Vergere zalni³ pomarañczowo. A jak siê czu-
je bohater?
Jacen odwróci³ wzrok, w milczeniu krêc¹c g³ow¹. Usiad³a obok,
spuszczaj¹c nogi w przepaæ i majtaj¹c nimi bezmylnie, jak dziew-
czynka siedz¹ca na zbyt wysokim krzele.
Po d³u¿szej chwili Jacen westchn¹³, znów pokrêci³ g³ow¹ i wzru-
szy³ ramionami.
Wed³ug mnie bohaterowie czuj¹ siê zadowoleni, ¿e czego do-
konali.
A ty nie? Jakie parê tysiêcy niewolników mog³oby siê z tob¹
nie zgodziæ.
Nie rozumiesz. W pamiêci wci¹¿ jeszcze mia³ cia³o na pla¿y
wyspy-ula: tego, który móg³ byæ niewolnikiem, a mo¿e wojownikiem,
ale wykrwawi³ siê na mieræ, le¿¹c obok mistrza przemian, niemaj¹ce-
go zielonego pojêcia o walce. Mistrza przemian, który myla³ tylko
o jednym aby zas³oniæ w³asnym cia³em ma³e dhuryamy przed ma-
szyn¹ do zabijania, któr¹ sta³ siê Jacen.
Tam, w Szkó³ce wyzna³ cicho kiedy zacz¹³em zabijaæ, nie
chcia³em siê zatrzymaæ. To musi byæ tak mi siê przynajmniej wyda-
je, ¿e tak w³anie cz³owiek siê czuje, przechodz¹c na Ciemn¹ Stronê.
W ogóle nie chcia³em przestaæ
Ale przesta³e.
To dlatego, ¿e mnie powstrzyma³a.
A kto ciê teraz powstrzymuje?
Wytrzeszczy³ oczy.
Podsunê³a mu pod nos rozpostart¹, czteropalczast¹ d³oñ, jakby
czêstowa³a go cukierkiem.
107
Chcesz zabijaæ? Wokó³ ciebie ¿ycie a¿ kipi, Jacenie Solo. Bierz
je, jeli chcesz. Nawet moje. Moja rasa ma bardzo delikatn¹ szyjê;
wystarczy tylko chwyciæ g³owê w d³onie i jednym szybkim skrêtem
poderwa³a g³owê do góry, jakby kto uderzy³ j¹ w szczêkê zaspokoiæ
swoje mroczne pragnienie.
Nie chcê ciê zabijaæ, Vergere. Skuli³ siê w sobie, jakby prze-
szed³ go dreszcz i opar³ ³okcie na udach. Nie chcê zabijaæ nikogo.
Przeciwnie. Jestem ci wdziêczny. Ocali³a mnie, kiedy straci³em nad
sob¹ kontrolê.
Nieprawda odpar³a ostro. Nie t³umacz siê.
Co?
Straci³em kontrolê oznacza w istocie: Nie chcê siê przyznaæ,
¿e jestem zdolny do czego takiego. To zwyk³e k³amstwo.
Umiechn¹³ siê do niej pó³gêbkiem.
Wszystko, co ci mówiê, jest k³amstwem.
Przyjê³a jego ironiê lekkim skinieniem g³owy.
Lecz wszystko to, co mówisz sobie, powinno byæ prawd¹ lub
powinno byæ mo¿liwie jak najbli¿sze prawdy. Zrobi³e to, co zrobi³e,
poniewa¿ jeste tym, kim jeste. Samokontrola lub jej brak nie ma
z tym nic wspólnego.
Samokontrola jest podstaw¹. Podstaw¹ podstaw. Na tym polega
bycie Jedi.
Odwróci³ wzrok. Samo wspomnienie tego, co uczyni³, rozpali³o
w jego piersi maleñk¹ iskierkê, która natychmiast rozgorza³a w ogromny
p³omieñ, po¿eraj¹cy serce. Wbi³ palce w mech porastaj¹cy pó³kê i za-
cisn¹³ je w piêæ, wyrywaj¹c dwie potê¿ne kêpy. W³aciwie prawie
chcia³, ¿eby ten mech okaza³ siê jej szyj¹, ale wiele lat treningu Jedi
dobrze uzbroi³o go przeciwko wciek³oci. Otworzy³ d³onie i pozwo-
li³, aby strzêpki mchu opad³y na dno w¹wozu, zabieraj¹c jego gniew
ze sob¹
Bycie Jedi to nie tylko korzystanie z Mocy mówi³ dalej ju¿
mocniejszym g³osem; czu³, ¿e stoi na pewnym gruncie. Jest to zobo-
wi¹zanie, ¿e pewne rzeczy bêdzie siê robi³o w ten, a nie inny sposób
i pewne sprawy bêdzie siê pojmowa³o tak, a nie inaczej. Chodzi o sza-
cunek dla ¿ycia, nie za o niszczenie go.
Podobnie jak w ogrodnictwie.
Zwiesi³ g³owê, przyt³oczony wspomnieniami.
Ale ja nie próbowa³em nikogo ratowaæ. Pewnie, tak siê zaczê-
³o tak to planowa³em ale zanim do mnie do³¹czy³a na wyspie-
-ulu, ratowanie istnieñ by³o ostatni¹ rzecz¹, o jakiej myla³em.
108
Marzy³em tylko o wielkiej pa³ce, któr¹ móg³bym wyt³uc Yuuzhan w ca-
³ej galaktyce. Chcia³em ich skrzywdziæ.
Zamruga³a.
A to le?
Dla mnie tak. To Ciemna Strona. To definicja Ciemnej Strony.
I w³anie przed tym mnie ocali³a.
Ocali³am twoje ¿ycie, Jacenie Solo. To wszystko. Twoje normy
etyczne to twoja w³asna sprawa.
Jacen pokrêci³ g³ow¹. Ju¿ sama historia jego rodziny wiadczy³a
dobitnie, ¿e Ciemna Strona dotyczy wszystkich, ale nie zamierza³ w tej
chwili o tym dyskutowaæ.
Nic nie rozumiesz.
Mo¿e i nie zgodzi³a siê radonie. Chcesz mi chyba powie-
dzieæ, ¿e niewa¿ne, co robisz, wa¿ne jest natomiast, dlaczego.
Wcale nie o to
Nie? No to powiedz mi, Jacenie Solo: gdyby kontynuowa³ re-
alizacjê twojego szlachetnego planu uwolnienia niewolników tak, jak-
by to uczyni³ prawdziwy Jedi, co zrobi³by inaczej? No, co na przy-
k³ad? A mo¿e tylko inaczej by siê po tym wszystkim czu³?
Jacen zmarszczy³ brwi.
Wiesz nie ca³kiem o to mi chodzi³o
Czy zabicie dhuryamów w szlachetnym celu sprawi, ¿e bêd¹
choæ trochê mniej martwe? Czy s¹dzisz, ¿e dla tych zabitych dhur-
yamów ma znaczenie, czy zabi³e ich w szale wciek³oci, czy spokoj-
nie, z zimn¹ rozwag¹, na jak¹ staæ tylko Jedi?
Dla mnie to ma znaczenie z moc¹ stwierdzi³ Jacen.
Ach, rozumiem. Mo¿esz zrobiæ, cokolwiek zechcesz, jak d³ugo
zachowasz swój spokój Jedi? Jak d³ugo mo¿esz sobie powiedzieæ, ¿e
cenisz ¿ycie? Mo¿esz zabijaæ, zabijaæ i zabijaæ, i zabijaæ, byle tylko
nie straciæ spokoju? Pokrêci³a g³ow¹, mrugaj¹c ze zdumieniem.
Czy to nie jest trochê chore?
¯adne z twoich pytañ nie wnosi nic nowego, Vergere. Jedi zada-
wali je sobie od czasu upadku Imperium.
I jeszcze d³u¿ej. Wierz mi.
Nie mamy dobrej odpowiedzi.
I nigdy jej nie bêdziesz mia³, Jacenie Solo. Pochyli³a siê, k³a-
d¹c mu d³oñ na ramieniu. Jej dotyk by³ ciep³y i przyjazny, ale w oczach
widaæ by³o nieskoñczon¹ przestrzeñ. Lecz ty sam mo¿esz byæ odpo-
wiedzi¹.
Zmarszczy³ czo³o.
109
Nie ma to wielkiego sensu.
Bezradnie roz³o¿y³a d³onie w gecie kapitulacji.
A co ma?
Och, dobrze, niech ci bêdzie westchn¹³. Sam siê nad tym
zastanawia³em.
Rozejrzyj siê woko³o zaproponowa³a. Spójrz na ten wiat, na
wzory i kolory lasu paproci, na surowe piêkno krajobrazu, na smugi
barw nad naszymi g³owami. Czy to nie jest piêkne?
Nigdy niczego podobnego nie widzia³em przyzna³ szczerze.
To chyba stanowi pewien sens samo w sobie, prawda?
Tak. Rzeczywicie. Nieraz, kiedy spogl¹dam w gwiazdy lub na
dziki krajobraz, mam wra¿enie, ¿e to wszystko ma sens nie, raczej,
tak jak to ty powiedzia³a, ¿e jest sensem samym w sobie. Tak, jak jest
samo w sobie przyczyn¹.
Wiesz, co widzê, kiedy patrzê na ten wiat? Widzê ciebie.
Jacen zesztywnia³.
Mnie?
To, co widzisz wokó³ siebie, jest efektem twojego gniewu, Jace-
nie Solo. Ty to sprawi³e.
To idiotyczne.
Skrad³e mistrzom przemian statku decyzjê tizopil Yuntchilat.
Ty wybra³e dhuryama, który sta³ siê pazhkic Yuuzhantar altirrna
Mózgiem wiata. Zniszczy³e jego rywali. Da³e mu absolutn¹ w³a-
dzê nad planet¹. Ta planeta przybra³a taki kszta³t, jaki widzia³ twój
przyjaciel-dhuryam, zgodny z jego wizj¹ i osobowoci¹ a jego oso-
bowoæ zosta³a ukszta³towana przez twoj¹ przyjañ. Ca³e to piêkno
w swoim obecnym kszta³cie jest twoim dzie³em.
Pokrêci³ g³ow¹.
Ja tego nie planowa³em.
Ale w³anie to zrobi³e. Myla³am, ¿e ju¿ to ustalilimy: dlacze-
go to zrobi³e, to wy³¹cznie sprawa Jedi.
Ale ale¿ ty wszystko potrafisz przekrêciæ! mrukn¹³. Spra-
wiasz, ¿e wszystko staje siê dwa razy bardziej skomplikowane, ni¿ jest
w istocie.
Przeciwnie, staram siê wszystko uprociæ. To, co widzisz wokó³,
Jacenie Solo, jest odbiciem ciebie samego: sztuczny twór Nowej Re-
publiki, przerobiony przez Yuuzhan na co zupe³nie nowego, piêkniej-
szego ni¿ wszystko, co do tej pory istnia³o w galaktyce.
Co masz na myli mówi¹c o sztucznym tworze? Ogarnê³o go
dziwne uczucie, takie, jakie po raz pierwszy cisnê³o mu ¿o³¹dek, kie-
dy pod warstw¹ mchu natrafi³ na durabeton. Gdzie my jestemy?
110
Yuuzhantar odpar³a. Nie rozumiesz tego?
Nie, nie o to mi chodzi. Jak siê ten wiat nazywa³ wczeniej?
Westchnê³a.
Patrzysz, ale nie widzisz. Wiesz, ale nie dopuszczasz do siebie
tej wiedzy. Spójrz, a znajdziesz odpowied na swoje pytanie.
Ze zmarszczonym czo³em spojrza³ na rozci¹gaj¹cy siê u ich stóp
las paproci, gdzie zachodz¹ce s³oñce rysowa³o wyd³u¿one cienie gór.
Lataj¹cych stworzeñ by³o coraz wiêcej; kr¹¿y³y w zmierzchu, zatacza-
j¹c coraz wy¿sze krêgi, jakby w poszukiwaniu nocnych owadów. Skrzy-
d³a mia³y szerokie, skórzaste, cia³a d³ugie, wysmuk³e, zakoñczone giêt-
kim gadzim ogonem.
Nagle jeden z nich zatoczy³ kr¹g tu¿ przed Jacenem i pomkn¹³
w ciemniej¹ce niebo. Teraz nie móg³ ju¿ nawet udawaæ, ¿e nie wie, co
to takiego.
Jastrzêbionietoperze.
Och wyszepta³.
Te dziwne, regularne wzory na odleg³ej górze teraz ju¿ wiedzia³,
co to takiego. A niemo¿liwie skomplikowana topografia d¿ungli tak¿e
nabra³a sensu.
Och nie, nie jêkn¹³ s³abn¹cym g³osem.
Te wzory to okna. Góry by³y budynkami. Mia³ przed sob¹ kosz-
marn¹ karykaturê Yavina Cztery pó³ki i kotliny by³y zwa³owiskami
gruzu, poroniêtymi dziwn¹, obc¹ rolinnoci¹. I by³o ich znacznie
wiêcej, nie tylko jeden stary kompleks wi¹tyñ znajduj¹cy siê na ksiê-
¿ycu gazowego giganta. Jacen patrzy³ na panoramê ogromnego mia-
sta, pokrywaj¹cego ca³¹ planetê, obróconego w perzynê i poroniêtego
d¿ungl¹.
A on tylko móg³ wykrztusiæ: Och.
Jacen siedzia³ wci¹¿ na poroniêtej mchem pó³ce nad d¿ungl¹, choæ
YuuzhanTar dawno ju¿ odwróci³a siê od s³oñca. Zapad³a noc, otula-
j¹c wszystko czerni¹, przez któr¹ miga³y b³yski bioluminescencji,
przeszywaj¹c ciemny baldachim zygzakami b³êkitu, zieleni i jaskra-
wej ¿ó³ci. Most wydawa³ siê dziwnie bliski, nienaturalnie jasny, jakby
da³o siê wyci¹gn¹æ d³oñ, chwyciæ i zawisn¹æ na jednej ze spl¹tanych
barwnych wstêg. One zreszt¹ te¿ migota³y, przemieszcza³y siê i zmie-
nia³y, w miarê jak pojedyncze fragmenty orbitalnego piercienia obra-
ca³y siê wed³ug w³asnego porz¹dku. Most rozwietla³ nocny krajobraz
miêkkim, rozproszonym wiat³em, janiejszym ni¿ najjaniejsza ze
111
wszystkich koniunkcji czterech ksiê¿yców Coruscant. Najpiêkniejsze
miejsce, jakie Jacenowi zdarzy³o siê ogl¹daæ.
Nienawidzi³ go.
Nienawidzi³ ka¿dej jego cz¹stki.
Nawet zamykanie oczu niewiele pomaga³o, poniewa¿ sama wia-
domoæ istnienia tego wiata za powiekami sprawia³a, ¿e ch³opiec trz¹s³
siê z wciek³oci. Najchêtniej spali³by ca³¹ planetê.
W g³êbi serca wiedzia³, ¿e ca³a ta wojna jako nigdy nie wydawa³a
mu siê zbyt realna, a ju¿ szczególnie od czasu Serpidala. Podwiado-
mie ca³y czas wierzy³, w tajemnicy nawet przed sob¹ samym, ¿e kie-
dy wszystko znów bêdzie dobrze ¿e wróci do dawnego, ustalonego
porz¹dku. ¯e mieræ Chewbaccy to jakie okropne nieporozumienie.
¯e Jaina nigdy nie przejdzie na Ciemn¹ Stronê. ¯e ma³¿eñstwo jego
rodziców wci¹¿ jest niezachwiane. ¯e wujek Luke zawsze pojawi siê
na czas i wszyscy bêd¹ siê miaæ z tego, jak bardzo siê bali
¯e Anakin, którego mieræ widzia³ na w³asne oczy, by³ do licha,
czy to wa¿ne? Jakim klonem albo czym podobnym. Albo odpowied-
nio ucharakteryzowanym robotem. ¯e prawdziwy Anakin siedzi sobie
gdzie na drugiej stronie galaktyki mo¿e nawet razem z Chewbacc¹
i pewnego dnia obaj znajd¹ drogê do domu i wróc¹, a wtedy ca³a
rodzina znów bêdzie razem.
Dlatego w³anie tak bardzo nienawidzi³ wiata, który siê przed nim
rozpociera³.
Bo on dowodzi³, ¿e ju¿ nigdy nie bêdzie domu.
Nawet gdyby Nowa Republika jakim ca³kiem niemo¿liwym cu-
dem zdo³a³a odwróciæ bieg wydarzeñ; gdyby ten cud faktycznie siê
zdarzy³ i gdyby odbili Coruscant to, co odbij¹, nigdy nie bêdzie ju¿
t¹ sam¹ planet¹, któr¹ stracili.
Yuuzhanie przyszli i ju¿ nigdy nie odejd¹.
Nawet gdyby Jacen znalaz³ pa³kê, na tyle wielk¹, ¿eby wyrzuciæ
ca³¹ tê znienawidzon¹ rasê daleko poza galaktykê, nic nigdy nie zatrze
blizn, jakie po sobie zostawili.
Nic nigdy nie uzdrowi jego z³amanego serca.
Nic nie jest w stanie na powrót uczyniæ z niego tego Jacena Solo,
którego wci¹¿ pamiêta³: weso³ego, nierozs¹dnego Jacena, cigaj¹cego
Zekka przez podziemne korytarze, próbuj¹cego jeszcze raz zmusiæ
Tenel Ka do umiechu; ucznia Jedi, urodzonego, by w³adaæ Moc¹, lecz
wci¹¿ pe³nego zachwytu i podziwu nie tylko dla legendy wujka Lu-
kea, tak¿e dla si³y, któr¹ potrafi³ w sobie odnaleæ pod wp³ywem jego
nauki. Smarkacza, który kuli³ siê pod surowym spojrzeniem matki,
112
wymieniaj¹c jednoczenie ³obuzerskie mrugniêcia z ojcem i siostr¹ za
jej plecami.
Spêdzi³em tyle czasu marz¹c, ¿eby staæ siê doros³ym, myla³. Usi-
³uj¹c dorosn¹æ. Usi³uj¹c dzia³aæ jak doros³y A teraz chcia³bym zno-
wu byæ dzieckiem. Przez jedn¹ krótk¹ chwilê. Przez jeden dzieñ.
Przez godzinê.
Pomyla³ z gorycz¹, ¿e proces dorastania polega g³ównie na ob-
serwowaniu, jak wszystko siê zmienia, i odkrywaniu, ¿e te zmiany s¹
trwa³e. ¯e nic nie wraca do stanu pocz¹tkowego.
¯e ju¿ nie mo¿esz wróciæ do domu.
Obce piêkno Yuuzhantar szepta³o mu do ucha to, czego nie chcia³
s³yszeæ: Nic nie trwa wiecznie. Jedyn¹ niezmienn¹ sta³¹ jest mieræ.
W zadumie przesiedzia³ prawie ca³¹ noc.
W jaki czas póniej s¹dz¹c z obrotu gwiazd, drwi¹co znajo-
mych konstelacji nad bolenie obcym horyzontem, kilka godzin prze-
mknê³o obok i ca³kiem niezauwa¿enie podniós³ g³owê i spyta³:
I co teraz?
Sama te¿ siê nad tym zastanawia³am dobieg³ go z ciemnoci
altanki poród paproci g³os Vergere. Choæ od zmierzchu nie zamienili
z sob¹ ani s³owa, by³ jasny, dwiêczny i wie¿y jak zawsze.
Jacen pokrêci³ g³ow¹.
Czy ty nigdy nie pisz?
Mo¿e zasnê, kiedy i ty siê zdrzemniesz.
Skin¹³ g³ow¹. Nauczy³ siê ju¿, ¿e nie ma co liczyæ na inn¹ odpo-
wied. Podci¹gn¹³ nogi na pó³kê i otoczy³ kolana ramionami.
Co dalej?
Ty mi powiedz.
Doæ tej gry, Vergere. Koniec. I koniec z bajeczkami o cienio-
æmach, dobrze?
Czy to, co siê sta³o, rzeczywicie jest dla ciebie tak¹ tajemnic¹?
Nie jestem idiot¹. Szkolisz mnie. Machn¹³ rêk¹ z irytacj¹, jak-
by odrzucaj¹c od siebie co wstrêtnego. Od samego pocz¹tku mnie
szkoli³a. Nauczy³em siê wiêcej sztuczek ni¿ jaszczurcza ma³pa. Nie
wiem tylko, czego w³aciwie chcesz mnie nauczyæ.
Mo¿esz robiæ wszystko albo nic, jak chcesz. Czy nie rozu-
miesz, jaka jest ró¿nica pomiêdzy szkoleniem a nauczaniem? Pomiê-
dzy uczeniem siê czego a przyjmowaniem wiedzy?
Znowu wracamy do cienioæmy.
A mo¿e wolisz inn¹ bajkê?
113
Ja tylko chcia³bym siê dowiedzieæ, o co ci w³aciwie chodzi.
Czego ode mnie chcesz? Muszê wiedzieæ, czego mam oczekiwaæ.
Niczego od ciebie nie chcê. Chcê tylko czego dla ciebie. Ocze-
kiwanie rozprasza. Skoncentruj siê na tu i teraz.
A nie mo¿esz po prostu wyjaniæ, czego próbujesz mnie nauczyæ?
Czy chodzi o to, czego naucza nauczyciel? Sama ciemnoæ
zdawa³a siê umiechaæ. Czy mo¿e o to, czego uczy siê uczeñ?
Pamiêta³, kiedy zada³a mu to pytanie po raz pierwszy. By³ wtedy
zdruzgotany bólem. Przypomnia³ sobie, jak doprowadzi³a go do takie-
go stanu ducha, ¿e móg³ sam siebie uzdrowiæ: jak zroniêta koæ, sta³
siê silniejszy w miejscu z³amania.
Powoli skin¹³ g³ow¹, bardziej do siebie ni¿ do niej. Wsta³ i pod-
szed³ do pokrytej mchem le¿anki, która by³a pogr¹¿ona w cieniu rzu-
canym przez strzaskane ciany i zas³onê ³agodnie faluj¹cych paproci.
Podniós³ starannie z³o¿on¹ szatoskórê i przygl¹da³ jej siê przez d³u¿-
sz¹ chwilê, po czym wzruszy³ ramionami i wci¹gn¹³ j¹ przez g³owê.
Ile czasu minie, zanim pojawi¹ siê tu Yuuzhanie?
Rozejrzyj siê. Oni ju¿ tu s¹.
Chodzi mi o to, co siê ma zdarzyæ. Jak d³ugo mo¿emy tu pozo-
staæ?
To zale¿y dobieg³ z mroku ³agodny mieszek. Chce ci siê
piæ?
Nie rozumiem.
Powiedziano mi, ¿e ludzka istota mo¿e prze¿yæ trzy standardo-
we dni bez wody no, mo¿e cztery albo piêæ, jeli bêdzie siê bardzo
staraæ. Czy oka¿ê siê zbyt mia³a, jeli zasugerujê, ¿ebymy poszukali
czego do picia, zanim bêdziesz zbyt s³aby, ¿eby siê ruszyæ?
Jacen wytrzeszczy³ oczy w mrok.
Do mnie mówisz?
Spójrz tylko na to.
Z ciemnoci wyfrun¹³ nagle blady, nieregularny obiekt wielkoci
po³owy piêci Jacena. Zatoczy³ ³agodny ³uk. Jacen pochwyci³ go in-
stynktownie.
W jasnym wietle rzucanym przez Most stwierdzi³, ¿e przedmiot
ma chropowat¹, guzowat¹ powierzchniê, jak kiepsko wyszlifowany
kawa³ek wapienia. Mia³ te¿ kilka sp³aszczonych wyrostków, pokry-
tych czarn¹, ciastowat¹ substancj¹. Mog³y to byæ lady po od³ama-
nych czêciach. Ca³y wydawa³ siê ¿ó³tawy, jak stara koæ, ale wszyst-
kie zakamarki i szczeliny wype³nia³a ciemna, krucha, brunatna masa.
Krew. Zaschniêta krew.
8 Zdrajca
114
Co to jest? Poczu³, ¿e gard³o ciska mu twarda, bezlitosna
piêæ. Ju¿ wiedzia³.
Ziarno niewolnika. Dojrza³e ziarno niewolnika.
Jego ziarno.
Dlatego nic go nie bola³o.
Móg³ je wyrzuciæ w przepaæ, mign¹æ nim w d¿unglê paproci
kilometr dalej. Móg³ po³o¿yæ je na twardym kamieniu i zgnieæ kawa³-
kiem durabetonu. Zmia¿d¿yæ na proszek. Powinien go nienawidziæ.
Ale tak nie by³o.
Przygl¹da³ mu siê z rozpacz¹, zdumiony pustk¹, któr¹ czu³ w so-
bie i rozpaczliw¹ wiadomoci¹ straty.
Bez namys³u podci¹gn¹³ szatoskórê, zdar³ tamy krêpuj¹ce mu pier
i spojrza³. W miejscu, gdzie Vergere dgnê³a go kilka tygodni temu,
teraz znajdowa³a siê blizna, mniej wiêcej d³ugoci palca, jasnoró¿owa
od wie¿o zagojonej skóry: musia³a u¿yæ ³ez, ¿eby go uleczyæ. Prawie
jak bacta.
Stwierdzi³, ¿e musi usi¹æ. Opad³ na ziemiê z ciê¿kim westchnie-
niem, jak przeci¹¿ona ³apa l¹downicza.
Wyciê³a je ze mnie
Tak, kiedy spa³e. By³e doæ d³ugo nieprzytomny. Vergere
ostro¿nie wy³oni³a siê z ciemnoci i przycupnê³a obok niego. Nic ci
nie jest?
N nie pokrêci³ têpo g³ow¹. Chyba powinienem ci podziê-
kowaæ.
Nie chcia³e, ¿ebym je wyjê³a?
Oczywicie, ¿e to znaczy no tak. Po prostu no, sam nie
wiem. Podniós³ ostro¿nie ziarno do ³agodnego wiat³a. Ono nie
¿yje, prawda?
Vergere powa¿nie skinê³a g³ow¹.
Kiedy ziarno niewolnika rozprzestrzeni swoje macki wewn¹trz
systemu nerwowego nosiciela, przestaje byæ niezale¿nym organizmem.
To tutaj umar³o w minutê po wyjêciu.
Taaak Jacen zni¿y³ g³os do szeptu. Czujê sam nie wiem
Nienawidzi³em go. Chcia³em je z siebie wyrzuciæ. Chcia³em, ¿eby
umar³o, ale wiesz, dopóki by³o we mnie, czyni³o mnie czêci¹ cze-
go. Tak jak w Szkó³ce. W czasie walki prawie wydawa³o mi siê, ¿e
znów mam Moc. A teraz
Czujesz siê pusty podsunê³a. Czujesz siê sam. Samotny. Pra-
wie przera¿ony, ale te¿ silny, prawda?
Sk¹d ? wytrzeszczy³ oczy.
115
Znam nazwê tego uczucia odpar³a z ³agodnym umiechem.
To wolnoæ.
Te¿ mi wolnoæ prychn¹³.
A jak mia³by siê czuæ? Jeste wolny, Jacenie Solo. To samot-
noæ, to pustka, to przera¿enie. Ale i si³a.
I ty to nazywasz wolnoci¹? Pewnie, jestem wolny na zrujno-
wanej planecie zajêtej przez wroga. Bez przyjació³, bez statku, bez
broni. Nawet bez ziarna niewolnika. Ta myl przysz³a sama, niepro-
szona. Spojrza³ w górê, na przepyszne barwy Mostu. I co ja mam
zrobiæ z t¹ wolnoci¹?
Vergere przysiad³a w kociej pozycji, z wszystkimi czterema koñ-
czynami podwiniêtymi pod siebie.
No i bardzo dobrze rzek³a wreszcie. Mo¿e warto by siê zasta-
nowiæ nad tym pytaniem?
Aha oddech uwi¹z³ mu w gardle. Wiêc to mia³a na myli?
Kiedy mnie zapyta³a, co dalej?
Jeste wolny powtórzy³a. Mo¿esz iæ, dok¹d zechcesz. Ro-
biæ, co zechcesz. Byæ, kim zechcesz.
A co ty bêdziesz robiæ?
Umiechnê³a siê leciutko.
To, co zechcê.
Wiêc mogê sobie pójæ? Tak po prostu? Odejæ? Robiæ, co ze-
chcê i nikt mnie nie powstrzyma?
Tego ci nie mogê obiecaæ.
Wiêc sk¹d mam wiedzieæ, co mogê robiæ?
No, no umiechnê³a siê szerzej i zmru¿y³a oczy. Wracamy do
epistemologii?
Jacen opuci³ g³owê. Jeli nawet kiedykolwiek lubi³ s³owne igrasz-
ki, dawno straci³ do nich serce.
Siedz¹c tak obok Vergere, lekko przytulonej do jego boku, zda³
sobie sprawê, ¿e ta pó³ka, umieszczona wysoko na cianie zrujnowa-
nego budynku, jest w gruncie rzeczy pewn¹ odmian¹ Objêæ Cierpie-
nia. Móg³ tu siedzieæ i u¿alaæ siê nad sob¹, a¿ zaplenieje albo za-
cz¹æ co robiæ.
Ale co?
Nic nie mia³o tutaj znaczenia. Na tej zrujnowanej planecie wszyst-
kie kierunki wydawa³y siê dobre. Nie móg³ wymyliæ nic u¿yteczne-
go gdziekolwiek by siê zwróci³ i cokolwiek zrobi³, nie przyniesie to
po¿ytku nikomu, oprócz niego samego.
Z drugiej strony kto powiedzia³, ¿e musi byæ u¿yteczny?
116
Tu, na tej pó³ce, stwierdzi³ nagle, ¿e wci¹¿ jeszcze jest jedno miej-
sce, które co dla niego znaczy.
Wsta³.
Vergere otworzy³a oczy.
Rozsun¹³ paprocie, pogr¹¿aj¹c siê w mroku nocy i podszed³ do
omsza³ej ciany. Ruszy³ wzd³u¿ niej, zaczynaj¹c od najdalszego rogu,
i palcami zdar³ z niej d³ugi pas mchu. Pod spodem by³ czarny durabe-
ton. Obejrza³ siê przez ramiê na Vergere, która przygl¹da³a mu siê w mil-
czeniu zza zas³ony paproci.
Wzruszy³ ramionami, zawróci³ do rogu i zacz¹³ robiæ to samo
wzd³u¿ drugiej ciany.
Po trzech krokach od rogu jego palce natrafi³y na pionow¹ szcze-
linê, prost¹ jak laser, obramowan¹ metalow¹ tam¹. Pod szczelin¹ cia-
na by³a ju¿ z durastali. Jacen maca³ przez chwilê na wysokoci pasa,
a¿ natrafi³ na rêczny mechanizm zwalniaj¹cy zamek. Obróci³ go, pchn¹³
i durastalowe drzwi otwar³y siê z posêpnym zgrzytem.
Co robisz?
Nie odpowiedzia³.
Za drzwiami by³ mierdz¹cy stêchlizn¹ korytarz, owietlony tylko
md³ym wiat³em rzucanym przez fosforyzuj¹c¹ rzêsê. Pod³ogê pokry-
wa³a dziurawa, prze¿arta przez insekty wyk³adzina dywanowa. Minê-
³o wiele lat, odk¹d wraz z Jain¹, Lowiem, Tenel Ka i Zekkiem w³óczy-
li siê po dolnych poziomach, ale ten odór zna³ doskonale. Wzd³u¿
korytarza zauwa¿y³ ponumerowane drzwi by³ to widocznie jeden
z bloków mieszkalnych na rednim poziomie. W drugim koñcu holu
widaæ by³o ³ukowate wyjcie na schody awaryjne.
Jacen skin¹³ g³ow¹ i ruszy³ w kierunku schodów, nie ogl¹daj¹c siê
na Vergere.
Dok¹d idziesz? Jej g³os rozbudzi³ stare echa.
Nie by³ jej winien odpowiedzi. W milczeniu zacz¹³ schodziæ. cia-
ny klatki schodowej wykonano z zamglonego od staroci, przezroczy-
stego fibroplastu, wzmocnionego metalow¹ siatk¹. Przez pajêczynê
rys, pêkniêæ i drutów daleko w dole spostrzeg³ pasa¿, znikaj¹cy w pu-
stej, pokrytej czarnymi plamami cianie s¹siedniego budynku.
W po³owie pierwszej kondygnacji przystan¹³ z westchnieniem.
Idziesz czy nie?
Jasne. Vergere natychmiast zameldowa³a siê na szczycie scho-
dów, umiechaj¹c siê radonie w wietle Mostu. Czeka³am tylko, a¿
mnie poprosisz.
117
R O Z D Z I A £
%
KRATER
I to ma byæ Jacen Solo? Mistrz przemian ChGang Hool z nie-
ukrywan¹ zgroz¹ patrzy³ na obraz w worku z galaret¹ optyczn¹, nale-
¿¹cym do skarla³ego wideopaj¹ka. Pêk d³ugich, delikatnych czu³ków
wszczepiony w k¹cik jego warg zadrga³, zwin¹³ siê, po czym krête
macki zaczê³y nerwowo, obsesyjnie podszczypywaæ ogromny, promie-
nisty ko³pak mistrza. To to jest Jacen Solo z Duro? Zabójca królo-
wej voxynów? Ten Jeedai, którego poszukiwa³ Tsavong Lah?
W³anie.
Czy to ten sam Jeedai, który rozpêta³ bunt niewolników, w któ-
rym zginê³y setki przedstawicieli naszej kasty? Bunt niewolników, który
rozla³ wstrêtne szumowiny niewiernych po mojej dziewiczej planecie?
Twojej planecie, mistrzu?
Przemiana tego wiata jest dla mnie zaszczytem i obowi¹zkiem!
warkn¹³ ChGang Hool. Dopóki nie ukoñczê mojej pracy, ka¿da
¿ywa istota w tym uk³adzie gwiezdnym jest pos³uszna mojej woli
nawet flota! Nawet Mózg wiata! Jeli zechcê nazwaæ tê planetê swo-
j¹, kto mie mi siê sprzeciwiæ? Kto? Ty?
Och, nie, nie ja. D³ugi palec wskazuj¹cy zakoñczony zgiêtym
szponem po³askota³ guzek kontrolny kar³owatego wideopaj¹ka, po-
wiêkszaj¹c obraz Jacena Solo tak, ¿e twarz m³odego Jedi wype³nia³a
teraz ca³y worek optyczny. Jeli chcesz czyjego sprzeciwu, propo-
nujê zwróciæ siê do niego.
118
Jakim cudem on tu w ogóle jest? Jakim sposobem prze¿y³? Od
zasiewu minê³y ca³e tygodnie! I co, ten niebezpieczny Jeedai przez
ca³y czas hasa³ sobie na wolnoci? Gdzie on siê ukrywa³? Dlaczego
nikt mnie o tym nie poinformowa³?
Egzekutor Nom Anor, usadowiony z drugiej strony wideopaj¹ka,
wyszczerzy³ ostre zêby w niewzruszonym umiechu.
Mistrz wojenny rozkazuje, aby zmobilizowa³ wszystkie dostêpne
ci rodki w celu pojmania go.
Rozkazy, doprawdy! Ko³pak ChGanga Hoola zje¿y³ siê agre-
sywnie. Dopóki nie przyjdzie i nie obejmie tego wiata we w³adanie,
ja jestem tu najwy¿sz¹ w³adz¹! On mo¿e sobie rozkazywaæ!
No có¿, jeli chcesz, nazwijmy to sugesti¹. Nom Anor pochyli³
siê do przodu, rozk³adaj¹c d³onie wcielony przyjazny g³os rozs¹d-
ku. Jednak, jak sam mówisz, jeste odpowiedzialny za przemianê
Yuuzhantar. Oficjalnie zwracam ci zatem uwagê, ¿e na powierzchni
planety pozostaje wci¹¿ na wolnoci wyj¹tkowo niebezpieczny Jedi;
Jedi, który w pojedynkê jak to powiedzia³e? aha, znalaz³ siê
o critzt od zniszczenia nasienia-statku. Nom Anor rozsiad³ siê wy-
godnie w ¿ywym fotelu, rozkoszuj¹c siê falowaniem miêni, kiedy
zwierzê dostosowywa³o swój kszta³t do jego nowej pozycji. Dopraw-
dy, ci mistrzowie przemian znali swój fach jak na jego gust, a¿ za
dobrze. Mo¿e w³anie dlatego podkrêcanie tego tutaj sprawia³o mu
tak¹ przyjemnoæ. Jak sobie poradzisz z tym oczywistym i bezpo-
rednim zagro¿eniem, to, oczywicie, wy³¹cznie twoja sprawa.
ChGang Hool skrzywi³ siê niemi³osiernie.
Do tej pory nie uda³o mi siê jeszcze us³yszeæ rozs¹dnego wyja-
nienia, w jaki sposób ten niebezpieczny Jeedai znalaz³ siê na nasie-
niu-statku
Wszystkie pytania kieruj do mistrza wojennego lekcewa¿¹co
odpar³ Nom Anor. Jestem pewien, ¿e z radoci¹ powiêci swój czas
wolny od walki, aby odpowiedzieæ na twoje najb³ahsze, najg³upsze
obawy
Czy to b³ahostka, ¿e Jeedai, który zabi³ wasz¹ królow¹ voxy-
nów, znajduje siê na wolnoci na naszej planecie? ChGang Hool
podsun¹³ Egzekutorowi pod nos omiopalczast¹ piêæ mistrza. Czy
to g³upio siê niepokoiæ, ¿e w nasze szeregi przedar³ siê ten jedyny i naj-
wiêkszy wróg ca³ej naszej rasy?
Mówi¹c tak miêdzy tob¹, mn¹ a wideopaj¹kiem uprzejmie
odpar³ Nom Anor b³ahostk¹ jest nieustanne marudzenie o wyimagi-
nowanej obrazie twojego autorytetu. G³upie s¹ domys³y, jak Jacen Solo
119
móg³ siê tam znaleæ; znacznie bardziej powinno ciê martwiæ to, co
w³anie w tej chwili robi
Rosn¹ce cinienie krwi sprawi³o, ¿e twarz mistrza zala³a siê ciem-
nym b³êkitem.
Gdzie on jest? Wiesz, prawda?
Oczywicie. Nom Anor znów olni³ go b³yskiem ostrych jak
szpilki zêbów. Czeka³em tylko, kiedy zapytasz.
Co by³o nie w porz¹dku z tym kraterem.
Jacen zmarszczy³ brwi, przylgn¹³ do pod³o¿a i wycofa³ siê wzd³u¿
wrêbu na cianie krateru. Vergere sta³a o kilka kroków dalej. Zatrzy-
ma³a siê natychmiast, skoro tylko siê zorientowa³a, ¿e nie idzie za ni¹.
Spojrza³a pytaj¹co.
Mam z³e przeczucia wyjani³, krêc¹c g³ow¹.
Zewnêtrzne zbocze krateru by³o rumowiskiem pokrytym kawa³-
kami konstrukcji czego, co prawdopodobnie by³o niegdy biurami
rz¹dowymi; ten odcinek krawêdzi stanowi³ niegdy cianê non¹ o wy-
sokoci wielu kilometrów. Ró¿nobarwne paprocie i mchy pokrywa³y
go gêsto, rosn¹c jak na zwyk³ej glebie, ale ich korzenie siêga³y zbyt
p³ytko, aby mocno zwi¹zaæ gruz. Musieli poruszaæ siê powoli. Vergere
prowadzi³a. Jacen nie wiedzia³, czy przy kolejnym kroku nie trafi na
luny kawa³ek durabetonu, wywo³uj¹c lawinê, albo czy nie spadnie
wraz z deszczem kawa³ków p³yt w³ókninowych do prawie nietkniête-
go pomieszczenia poni¿ej. Vergere nie wyjani³a mu, jak znajdowaæ
najbezpieczniejsz¹ drogê, ale Jacen przypuszcza³, ¿e ma to co wspól-
nego z Moc¹.
Ten uskok by³ kiedy czêci¹ podjazdu, mo¿e nawet stanowiskiem
taksówek powietrznych. Tylko oko³o trzech metrów cian bocznych
wytrzyma³o zniszczenie budynku. Jacen ukry³ siê w ich cieniu, tak
aby nie widzieæ wewnêtrznego zbocza krateru, i przysiad³ na kawa³ku
gruzu wielkoci migacza.
Ten krater
By³ tak wielki, ¿e bez ladu móg³by poch³on¹æ gwiezdny niszczy-
ciel. Tak wielki, ¿e nasienie-statek mog³oby siê w nim zgubiæ. Wyda-
wa³ siê opadaæ przez ca³¹ wiecznoæ; jego wewnêtrzne zbocze zakrzy-
wia³o siê ³agodnie w stronê dna, które ginê³o za potê¿nym s³upem dymu,
siêgaj¹cym a¿ do p³askiego jak kowad³o szczytu.
Chmura dymu by³a ciemniejsza w g³êbi krateru; liza³a zbocza roz-
widlonymi jêzykami b³yskawic. Gdzie w dole przetacza³ siê grzmot,
powietrze a¿ trzeszcza³o od ujemnej jonizacji.
120
Jacen z trudem prze³kn¹³ linê.
Mam z³e przeczucia powtórzy³.
I s³usznie. Vergere podbieg³a do niego i usadowi³a siê na mchu
obok. Nie ma na tej planecie bardziej niebezpiecznego miejsca.
Niebezpiecznego szepn¹³ jak echo. Sk¹d wiesz?
Czujê to poprzez Moc. Splot³a palce i opar³a na nich podbró-
dek, umiechaj¹c siê do niego. Mam tylko jedno pytanie: sk¹d ty to
wiesz?
Spojrza³ na ni¹ spod zmru¿onych powiek, zmarszczy³ czo³o i zwró-
ci³ twarz ku kraterowi. Fakt, sk¹d on wiedzia³? Siedzia³ w cieniu cia-
ny zrujnowanego podjazdu, zastanawiaj¹c siê nad odpowiedzi¹.
D³ugie tygodnie marszu zmieni³y jego cia³o w chudy, muskularny,
stwardnia³y i spalony s³oñcem k³êbek miêni. W³osy odros³y mu w nie-
porz¹dnych lokach, a ostre ultrafioletowe promienie b³êkitnobia³ego
s³oñca rozjani³y je na blond. Marna, swêdz¹ca bródka nastolatka
stwardnia³a i poros³a w³osami ciemniejszymi ni¿ na g³owie. Z pewno-
ci¹ móg³by trafiæ na krem depilacyjny w jakiej opuszczonej ³azience
albo nawet znaleæ brzytwê doæ ostr¹, ¿eby siê ni¹ ogoliæ, ale nie
mia³ na to ochoty. Broda chroni³a mu twarz od oparzeñ s³onecznych.
Gdyby chcia³, móg³by te¿ znaleæ sobie jakie ubranie nosi³ w³a-
nie ciê¿kie buty, które zdoby³ w ten sposób ale zwyk³e ubranie nie
by³oby tak trwa³e i tak u¿yteczne jak szatoskóra. W nocy ciep³a, w dzieñ
ch³odna, oczyszcza³a siê sama, nawet siê zrasta³a, jeli j¹ przypadkiem
rozdar³. Pod spodem mia³ przepaskê biodrow¹, któr¹ mu uplot³a Ver-
gere. Kiedy znalaz³ buty, oddar³ pasy szatoskóry i zrobi³ z nich sobie
zawsze czyste i zawsze ca³e onuce.
Szatoskóra okaza³a siê u¿yteczna równie¿ w innych przypadkach.
Na grzbiecie nosi³ potê¿ny plecak, równie¿ spleciony z jej pasów. Pasy
zagoi³y siê i zros³y, tworz¹c ¿ywy worek, który nigdy siê nie dar³ i nie
niszczy³ podobnie jak miênie, zdawa³ siê tym mocniejszy, im wiê-
cej go u¿ywa³. Mia³ w nim tyle jedzenia, ile tylko móg³ zmieciæ. Zda-
rzy³o siê kiedy, ¿e przez trzy dni nie by³ w stanie sprokurowaæ sobie
¿adnego posi³ku; wyleczy³o go to ca³kowicie z wiary we w³asne szczê-
cie.
¯ywnoæ mo¿na by³o znaleæ bez trudu, jeli siê tylko kto posta-
ra³: g³ównie by³y to placki, konserwy z dro¿d¿y i cukru, suszone na
zimno wafle proteinowe, które ludnoæ z dolnych poziomów zawsze
mia³a pod rêk¹. Mo¿e nie by³o to specjalnie smaczne, ale nigdy siê nie
psu³o. W przeciwieñstwie do czasów, kiedy planeta funkcjonowa³a jako
Coruscant, teraz woda by³a dostêpna w obfitoci nie by³o ani jedne-
121
go dnia bez deszczu, a wie¿e ka³u¿e nietrudno by³o znaleæ poród
gruzu i kamieni.
Nieraz wêdrowali w g³êbokim cieniu dolnych poziomów, wspina-
j¹c siê po chwiejnych k³adkach lub przemykaj¹c korytarzami liskimi
od luzu granitowych limaków, jakby ta planeta wci¹¿ by³a t¹, na któ-
rej siê wychowa³. Nieraz dolne poziomy nieoczekiwanie otwiera³y siê
na ogromne, otwarte przestrzenie w miejscach, gdzie zapad³y siê naj-
wy¿sze budynki. Tam, w g³êbokich w¹wozach, rozkwita³o nowe, obce
¿ycie, zmuszaj¹c ich do ostro¿nego wyszukiwania drogi poprzez nie-
bezpiecznie chaotyczne pola gruzu, poroniête dzik¹ vongoflor¹.
Yuuzhanie zdo³ali najwyraniej zmieniæ orbitê planety s³oñce,
niegdy odleg³a, rozjarzona kuleczka, teraz mia³o wielkoæ paznokcia
Jacena z odleg³oci ramienia lecz wydawa³o siê, ¿e obroty pozosta-
wili nietkniête. Tak siê przynajmniej Jacenowi zdawa³o; jego w³asny
rytm ¿yciowy, ukszta³towany w okresie, który spêdzi³ w Galaktycz-
nym Miecie, wydawa³ siê doskonale harmonizowaæ z cyklem dnia
i nocy Yuuzhantar.
Vergere z przyjemnoci¹ pozostawi³a Jacenowi troskê o tempo i kie-
runek podró¿y. Nigdy zreszt¹ nie pyta³a, dok¹d w³aciwie zmierzaj¹.
Jedli, kiedy Jacen by³ g³odny, odpoczywali, kiedy to on poczu³ siê
zmêczony. Jeli nie odczuwa³ potrzeby ani snu, ani jedzenia, szli. Jeli
Vergere kiedykolwiek sypia³a, Jacen nigdy tego nie widzia³. Wydawa-
³o siê tylko, ¿e od czasu do czasu zamyka siê w sobie. Mog³a pozosta-
waæ nieruchomo przez wiele godzin; zaledwie jednak ch³opiec poru-
szy³ siê lub odezwa³, natychmiast reagowa³a, jakby nieustannie
zachowywa³a czujnoæ.
W plecaku mia³ prócz jedzenia kilka u¿ytecznych przedmiotów,
które zebra³ po drodze: prêt ¿arowy, elektrolornetkê, garæ baterii i wiel-
ki skarb: osobisty notatnik MDS. By³ to antyczny model, seria 500,
beznadziejnie przestarza³y, a przy tym na³adowany jakimi grami edu-
kacyjnymi, uproszczonym generatorem obrazów i innymi dzieciêcy-
mi zabawkami, ale mia³ jeden u¿yteczny program interaktywn¹ ho-
lomapê Coruscant.
Raz na kilka dni Jacen odszukiwa³ nienaruszony terminal PDD
zazwyczaj zakopany g³êboko na rednich poziomach na wpó³ zruj-
nowanego budynku lub skryty pod kawa³em za³amanej ciany, a raz
nawet zwisaj¹cy na kablu nad skrêconym stalowym chodnikiem, któ-
ry prowadzi³ w pust¹ przestrzeñ, poniewa¿ budynek, znajduj¹cy siê po
drugiej stronie, rozpad³ siê w py³. Terminale Publicznego Dostêpu
Danych zawsze by³y bardzo trwa³e, zaprojektowane tak, aby znios³y
122
jak najwiêcej w koñcu musia³y a te, na które trafia³, najczêciej
wci¹¿ dzia³a³y lub mo¿na je by³o ³atwo uruchomiæ za pomoc¹ baterii
wygrzebanej z plecaka. Wtedy pobiera³ pozycjê z PDD do funkcji JE-
STE TUTAJ holomapy i wyznacza³ trasê.
Co zrobi, kiedy dotrze na miejsce? Nie wiedzia³. Pewnie nie zo-
sta³o tam nic, oprócz ogromnej sterty gruzu. Codziennie pokonywali
kilka podobnych rumowisk. W ogóle nie wiedzia³, po co tam idzie.
Nie mia³ planu, tylko cel.
Ale cel wystarczy.
Wyj¹³ z plecaka elektrolornetkê i w³¹czy³. Co go niepokoi³o w von-
goflorze porastaj¹cej krater. Nie wiedzia³, co siê dzieje; nie móg³ wie-
dzieæ. Kilka tygodni spêdzonych w Szkó³ce i kolejnych kilka na
Yuuzhantar nie zrobi³o z niego eksperta.
Kiedy tylko móg³, stara³ siê unikaæ kontaktu z vongoflor¹. Wiêk-
szoæ jej przedstawicieli mia³a nieprzyjemne w³aciwoci na przy-
k³ad pachn¹cy herbat¹ p³yn wyciekaj¹cy z mchu, który porasta³ dura-
beton, na trzy dni zmieni³ jego d³onie w masê ropnych pêcherzy.
W ci¹gu kilku dni wêdrówki stwierdzi³, ¿e vongoflora ma swoje pra-
wid³owoci ros³a w du¿ych skupiskach, otoczonych piercieniem na-
giego gruzu. W centrum takiego skupiska najczêciej widywa³ ekoge-
neracyjne biomaszyny, które nasienie-statek rozrzuci³o po ca³ej
planecie. Maszyny wyrzuca³y ze swojego wnêtrza nasiona, przetrwal-
niki, a nawet ¿ywe istoty.
Kiedy razem z Vergere spêdzili prawie ca³y dzieñ, obserwuj¹c
setki nieznanych zwierz¹t stadnych, powoli wynurzaj¹cych siê z ogrom-
nej paszczy biomaszyny. Powolne, krowiaste szecionogi mruga³y
z g³upimi minami w obcym s³oñcu, instynktownie zbijaj¹c siê w ma³e
grupki. Dopiero po jakim czasie, uspokojone, zaczê³y szczypaæ ro-
linnoæ. I wtedy te¿ zaczê³y rosn¹æ Jacen zaobserwowa³, jak w ci¹-
gu jednego dnia osi¹gnê³y pe³n¹ dojrza³oæ. Na ka¿de piêædziesi¹t czy
sto szecionogów biomaszyna produkowa³a jednego drapie¿nika by³
to albo ogromny, dwuno¿ny jaszczurowaty stwór o d³ugich, zakoñczo-
nych ostrymi szponami mackach zamiast zêbów, albo grupa stadnych
drapie¿nych owadów, nie wiêkszych od gupina.
Czasem spotykali nawet Yuuzhan Vongów, nie tylko mistrzów prze-
mian dbaj¹cych o now¹ planetê, lecz równie¿ patrole wojowników,
odwiedzaj¹ce rednie poziomy. Uzbrojeni Yuuzhanie ze wstrêtem prze-
mykali obok maszyn, które musieli mijaæ. Przez jaki czas Jacen za-
stanawia³ siê nawet, czy nie szukaj¹ w³anie jego, ale z czasem zacz¹³
natrafiaæ na lady wiadcz¹ce, ¿e nie byli jedynymi uciekinierami ukry-
123
waj¹cymi siê w ciemnych zakamarkach poni¿ej strefy zniszczenia:
wie¿e lady na kurzu, kryjówki niedawno nape³nione ¿ywnoci¹, zrêcz-
nie u³o¿ony gruz, ukrywaj¹cy wewn¹trz pomieszczenia. Trzy czy cztery
razy uchwyci³ nawet k¹tem oka sylwetki ludzi, przemykaj¹cych od
cienia do cienia, zawsze tylko noc¹, zawsze kryj¹c siê nawet przed
wiat³em Mostu. Mogli to byæ uchodcy, pozostawieni i zapomniani
w chaosie ewakuacji, lub mieszkañcy ni¿szych poziomów, instynk-
townie unikaj¹cy kontaktu z górnymi warstwami wiata, albo te¿ nie-
wolnicy, zbiegli z nasienia-statku. Tego Jacen nie wiedzia³ i nie za-
mierza³ sprawdzaæ. Wola³ ich unikaæ, bo ci¹gali na siebie uwagê
Yuuzhan Vongów.
Nie wiedzia³, czy Yuuzhanie potrzebuj¹ niewolników na swoim
nowym wiecie, czy mo¿e ka¿dego napotkanego cz³owieka zabijaj¹
na miejscu. Tego te¿ nie zamierza³ sprawdzaæ.
Vongoflora, która przylega³a do wewnêtrznej krzywizny krateru,
wygl¹da³a inaczej ni¿ wszystko, co do tej pory widzia³. W³¹czy³ zbli-
¿enie w lornetce, prze³¹czaj¹c poprawiony obraz pomiêdzy szeroko-
k¹tnym planem a zbli¿eniami poszczególnych rolin. Licie mia³y pla-
miste, dziwnego kszta³tu, bardzo rzadkie. Wszêdzie, gdzie kierowa³
lornetkê, widzia³ przewituj¹ce spod rolin smugi durabetonu i kawa-
³y gruzu, jak gdyby vongoflora walczy³a tutaj z wrogim rodowiskiem.
Mchy, wszêdzie tak jaskrawo zabarwione, tutaj mia³y nieokrelone,
szare, brunatne i brudnozielone odcienie, paprocie, które w innych
miejscach tworzy³y ogromne baldachimy, tutaj ros³y niepewnie, wy-
ci¹gaj¹c w ró¿ne strony zniekszta³cone, pokrêcone i dziwnie pokrzy-
wione licie o przyæmionych, jakby przykurzonych barwach.
Zmniejszy³ powiêkszenie i przesun¹³ obiektywem wzd³u¿ piono-
wej wie¿y chmury burzowej, która wznosi³a siê z czeluci krateru. Jej
szaroczarna podstawa wydawa³a siê równie p³aska, jak olepiaj¹co bia³y
p³askowy¿, a ca³a kolumna krêci³a siê i obraca³a, jakby nie ca³kiem
pewna, czy nie przekszta³ciæ siê w potê¿n¹ burzê Coriolisa.
Wszystko to wygl¹da³o doæ gronie, ale nie na tyle, by wyt³uma-
czyæ straszliwy lêk, jaki mia¿d¿y³ mu pier za ka¿dym razem, kiedy
bodaj pomyla³ o zejciu w dó³.
Dobrze, poddajê siê. Co jest z tym miejscem? Co sprawia, ¿e
jest tak niebezpieczne?
Vergere dotknê³a ramienia ch³opca, kieruj¹c w ten sposób jego
uwagê na skupisko rolin, które wygl¹da³y jak ozdobne krzewy iglaste
choæ z zasiêgu lornetki i wskanika azymutu móg³ odczytaæ, ¿e naj-
mniejszy z tych krzewów mia³ jakie dziesiêæ metrów. Na zboczu wokó³
124
kêpy krêci³a siê grupka zwinnych, kopytnych gadów, które przeskaki-
wa³y z g³azu na g³az, nerwowo skubi¹c rzadkie mchy. W chwilê pó-
niej znalaz³ przyczynê ich zdenerwowania w kêpie czai³ siê ogrom-
ny, dwuno¿ny drapie¿nik z pyskiem pe³nym macek. Porwa³ jednego
z gadów w potê¿ne, zwinne przednie ³apy, a ostro zakoñczone macki
b³yskawicznie pociê³y ofiarê na niewielkie kawa³ki. Drapie¿nik usiad³
w wietle zachodz¹cego s³oñca, aby po¿reæ zdobycz. Reszta stada od-
dali³a siê w pop³ochu.
Oto dlaczego tu jest tak niebezpiecznie szepnê³a Vergere z lek-
kim, wyzywaj¹cym umiechem. To miejsce pe³ne tego, co ty nazy-
wasz Ciemn¹ Stron¹. Powiedzia³abym nawet, ¿e Ciemna Strona jest
tu bardzo, bardzo silna, silniejsza ni¿ gdziekolwiek indziej na tej pla-
necie. Mo¿e najsilniejsza w ca³ej galaktyce.
Jacen opuci³ elektrolornetkê i zamruga³.
To nie jest Ciemna Strona sprzeciwi³ siê. Drapie¿nik poluje,
aby nakarmiæ siebie i rodzinê. To zgodne z natur¹.
A Ciemna Strona nie? Myla³am, ¿e niebezpieczeñstwem Ciem-
nej Strony jest w³anie to, ¿e jest zgodna z natur¹. Dlatego jest o tyle
³atwiejsza od jasnej, prawda?
No có¿, tak, ale
A to, co widzia³e, czy nie by³o przyk³adem Ciemnej Strony?
Czy to nie s¹ uczucia, których tak siê boisz: agresja, gwa³townoæ, pasja?
Wiesz, jak wygl¹da³by prawdziwy przejaw Ciemnej Strony? Dra-
pie¿nik pozabija³by ca³e stado dla czystej przyjemnoci. Dla radoci
zabijania.
S¹dzisz, ¿e drapie¿ca nie czerpie radoci z udanego zabójstwa?
Jacen raz jeszcze spojrza³ przez elektrolornetkê, obserwuj¹c przez
chwilê, jak drapie¿nik wydaje siê dygotaæ z rozkoszy nad swoj¹ kola-
cj¹. Nie odpowiedzia³.
Zabiæ jedno zwierzê to naturalne, a zabiæ wszystkie to Ciemna
Strona? ci¹gnê³a Vergere. Gdzie jest granica pomiêdzy natur¹
a Ciemn¹ Stron¹? Czy chodzi tylko o iloæ? Kiedy by siê zaczê³a Ciem-
na Strona dla tego drapie¿cy? Od po³owy stada? Od æwierci?
Znów opuci³ lornetkê.
Ciemna Strona jest wtedy, jeli zabije wiêcej ni¿ potrzebuje, aby
nakarmiæ siebie i swoj¹ rodzinê zawo³a³, wyranie podniecony. Tu
jest granica. Zabijanie, kiedy nie potrzebujesz zabijaæ.
Vergere przechyli³a g³owê.
A jak zdefiniujesz potrzebê? Czy mówimy o granicy mierci
g³odowej, czy tylko o niedo¿ywieniu? Czy to Ciemna Strona, jeli zje-
125
dz¹ tylko po³owê zabitego zwierzêcia? Czy drapie¿nik przechodzi na
Ciemn¹ Stronê, jeli jego rodzina ma lekk¹ nadwagê?
Nie o to chodzi
No to o co? Czy mo¿e wracamy do dlaczego? Czy intencja
zawsze uwiêca dzia³anie? Czy nie bêdzie to Ciemna Strona, jeli dra-
pie¿ca zabije ca³e stado i pozwoli mu zgniæ, chocia¿ s¹dzi³, ¿e bêdzie
ich potrzebowa³ dla zaspokojenia g³odu?
To nie jest takie proste upiera³ siê Jacen. I nie zawsze ³atwo
to opisaæ
Ale poznasz, kiedy ju¿ j¹ zobaczysz, co?
Z uporem opuci³ g³owê.
Tak.
Vergere wycelowa³a palec w kierunku unurzanego w krwi ofiary
drapie¿nika.
Tym razem ci siê nie uda³o
Odpowied Jacena przerwa³ grzmot tak potê¿ny, jakby ca³e niebo
zwali³o siê im na g³owy.
Wrzasn¹³ i przylgn¹³ do ciany za plecami. W kraterze nad jego g³o-
w¹ gruz przesuwa³ siê i opada³; lawina kawa³ów durabetonu i poskrêca-
nych belek przesypa³a siê ponad górn¹ krawêdzi¹ ciany i wyl¹dowa³a
centymetry od kolan Jacena. Kolejny huk przetoczy³ siê po niebie, po-
tem jeszcze jeden. Jacen obróci³ siê bokiem i zakry³ g³owê rêkami, ¿eby
os³oniæ siê przed strumieniem szcz¹tków. Rozleg³y siê nastêpne grzmo-
ty, ale krater przesta³ dygotaæ i Jacen zaryzykowa³ spojrzenie w górê.
Co to takiego?
Vergere wskaza³a na bezgraniczn¹ purpurê ponad ³ukiem Mostu.
Tam.
Nic nie widzê.
We to machnê³a w kierunku zapomnianej lornetki, która zwi-
sa³a mu z szyi.
Poderwa³ j¹ do oczu i skierowa³ tam, gdzie mu kaza³a. Samoogni-
skuj¹cy siê obiektyw wyostrzy³ obraz i ch³opak zme³³ w ustach jedno
z brzydszych koreliañskich przekleñstw, które s³ysza³ od ojca. To nie
by³y eksplozje. Gromy te¿ nie.
Bomby soniczne.
Stateczki z koralu yorik, wielkoci Soko³a Millenium, kr¹¿y³y
wokó³ krateru, wywijaj¹c szerokie, zachodz¹ce na siebie pêtle, krel¹c
niemo¿liwie skomplikowane rozety. Wszystkie plu³y nieprzerwanie
pêkatymi, przypominaj¹cymi str¹ki obiektami o tej samej purpurowej
barwie, co niebo.
126
Skorupa jednego ze str¹ków zaczê³a siê rozchylaæ, niczym itho-
riañski gwiezdnik otwieraj¹cy siê ku s³oñcu, i eksplodowa³a spl¹tany-
mi pêkami bieli przypominaj¹cymi w³ókna jedwabiu. Jedwab rozwi-
ja³ siê szybko, nasiona unosi³y siê w powietrze, pêdz¹c z wiatrem
i powiewaj¹c d³ugimi, d³ugimi ogonami bia³ych w³ókien. Jacen prze-
krêci³ kó³ko powiêkszenia i zogniskowa³ lornetkê na jednym z tych
obiektów. Nie by³o to zwyk³e nasiono, ale yuuzhañski wojownik.
Wkrótce bia³e, jedwabiste nici z cichym trzaskiem rozpostar³y siê
w spadochron. Wszystkie str¹ki zakwit³y nagle, rozsiewaj¹c po okr¹-
g³ym tuzinie wojowników ka¿dy by³y ich setki nie, tysi¹ce
Niele Jacen opuci³ elektrolornetkê. Chyba trafilimy na
poligon ich piechoty lotniczej. Mog³o byæ gorzej, nie? Moglimy siê
natkn¹æ na artyleriê.
Jacen!
W g³osie Vergere zabrzmia³ twardy, zimny, mroczny ton, którego
nie s³ysza³ nigdy do tej pory. Znieruchomia³ i zamieni³ siê w s³uch, jak
zwierzê, które nagle wyczuje wiêkszego, szybszego przeciwnika.
To nie jest poligon wyjani³a. Szukaj¹ ciê.
Jacen prze³kn¹³ linê.
Nie wracam odezwa³ siê chrapliwie. Wystarczy mi Objêæ
Cierpienia na mniej wiêcej trzy ¿ycia
O, tego nie musisz siê obawiaæ odpar³a niedbale, odzyskuj¹c
zwyk³¹ weso³oæ i pogodê ducha. Wyprostowa³a siê i na jej ustach
pojawi³ siê ca³kiem ludzki umiech. Twoje cierpienie to dla nich
¿aden interes, Jacenie Solo. To wojska g³ównego mistrza przemian.
Jeli ciê dopadn¹, zabij¹. Prosto i szybko. Na miejscu.
Spojrza³ jeszcze raz w niebo, tym razem go³ym okiem. Ledwie móg³
dostrzec tysi¹ce, dziesi¹tki tysiêcy malutkich, purpurowych plamek.
I to wszystko, to wszystko na mnie? wyszepta³.
Teraz masz pierwsz¹ okazjê, ¿eby siê przekonaæ, jaki jeste wa¿ny.
Spokojnie popatrzy³ jej w oczy.
Có¿, przynajmniej komu siê tak wydaje. Masz jakie pomys³y?
Vergere skinê³a g³ow¹ i jeszcze raz spojrza³a w niebo.
Wydaje siê, ¿e z krateru ci¹g idzie w górê. Mo¿e to ma co wspól-
nego z t¹ dziwn¹ burz¹. Wydmuchuje wojowników w górê, w kierun-
ku krateru i dalej.
No to co?
To znaczy, ¿e jeli chcesz im uciec, jest tylko jedna droga, któr¹
mo¿esz pójæ.
Znów wyprostowa³a palec w kierunku krateru.
W dó³.
127
R O Z D Z I A £
&
W MROK
Nad ich g³owami jarzy³y siê b³yskawice; gromy wali³y w dno kra-
teru tak mocno, ¿e grunt dygota³ pod nogami. Jacen dygocz¹c wcisn¹³
siê w spêkany k¹t, który niegdy by³ wnêtrzem eleganckiej ³azienki.
Lodowaty deszcz sp³ywa³ mu po plecach, grad wbija³ siê w skórê. Za-
cisn¹³ szczêki, ¿eby nie powybijaæ sobie zêbów.
Nadchodzili Yuuzhanie.
Gromady wojowników zaczê³y przelewaæ siê przez krawêd krate-
ru, zanim Jacen i Vergere zdo³ali dotrzeæ bodaj do po³owy wewnêtrzne-
go zbocza. Wojownicy odwa¿nie przeskakiwali z g³azu na g³az i zsuwa-
li siê po rumowisku, szybko ich doganiaj¹c. Jacen nie móg³ posuwaæ
siê z tak¹ prêdkoci¹. W s³u¿bie Prawdziwych Bogów obra¿enia lub
kalectwo czy nawet mieræ to najpiêkniejsza perspektywa wojownika.
Nie wiedzia³, jak d³ugo tu siedzi, dygocz¹c w lodowatym deszczu.
Vergere kaza³a mu czekaæ; powiedzia³a, ¿e zaraz znajdzie drogê uciecz-
ki, tylko musi poszukaæ, wiêc bêdzie porusza³a siê szybciej. Nie po-
wiedzia³a ani s³owa na temat zaufania, nie prosi³a go o nic, a jednak
Jacen jej ufa³.
Czy zreszt¹ mia³ wybór?
Och, jasne, pewnie. Jestem wolny, pomyla³ kwano. Te¿ mi wol-
noæ.
Deszcz, grad, k¹saj¹cy, lodowaty wiatr by³y okropne. Ale czeka-
nie by³o jeszcze gorsze.
128
A co najgorsze, czu³, jak kr¹g Yuuzhan powoli siê zacienia.
W jego piersi by³o puste miejsce: kawa³ek wolnej przestrzeni, gdzie
jeszcze niedawno spoczywa³o ziarno niewolnika. Jeli zmieni³ rytm
oddechu, zamkn¹³ oczy i pomyla³ o tej pustce jeli skierowa³ uwa-
gê na pró¿niê, któr¹ mia³ w sobie co sprawia³o, ¿e postrzega³ ¿ycie
z innego punktu widzenia. Nie potrafi³ okreliæ tego uczucia. Nie mia³
s³ów, aby je nazwaæ poprawnie. Ziarno niewolnika wliznê³o siê swo-
imi wiciami we wszystkie zak¹tki jego cia³a, wplot³o siê w system
nerwowy tak dok³adnie, ¿e w jaki sposób te wici sta³y siê nieod³¹czn¹
czêci¹ tego, czym by³ lecz jednoczenie wibrowa³y ¿yciem ca³kiem
obcym dla tej galaktyki.
Czu³, ¿e Yuuzhanie k³êbi¹ siê na zboczach krateru; czu³, jak prze-
dzieraj¹ siê przez szalej¹c¹ burzê. Wyczuwa³ skwierczenie obcych
hormonów stresu przebiegaj¹cych przez obce ¿y³y. Rozpozna³ nawet
krótki oddech jednego z wojowników, który wlizn¹³ siê w lepy za-
u³ek w nadziei, ¿e tam znajdzie uciekiniera Jedi. Czu³ czarn¹ wcie-
k³oæ innego, który wspomina³ mieræ swych kamratów w Szkó³ce;
serce Jacena rozbrzmiewa³o echem ¿¹dzy zemsty innego. Przenikn¹³
go wstrz¹saj¹cy, mdl¹cy ból-nie-ból, który przeszy³ mu ³ydkê, kiedy
jeden z Yuuzhan polizn¹³ siê na nieprzyjaznym gruncie i z³ama³ nogê;
wspó³czu³ frustracji wojownika, któremu kazali zostaæ z ty³u i opa-
trzyæ zgruchotan¹ kostkê jakiego niezgrabnego brenzlita, zamiast
pozwoliæ mu ruszyæ naprzód, polowaæ i zabijaæ. Czu³ ich wszystkich,
co do jednego.
Tak jakby by³ nimi wszystkimi, a wszyscy oni byli nim. Jednocze-
nie.
I jeszcze wiêcej: czu³ mia¿d¿enie delikatnych listków pod twar-
dymi, rozgrzanymi buciorami. Dzieli³ prymitywn¹ rozpacz mchu, kie-
dy pó³ walcz¹cej o ¿ycie kolonii zdarto ze z³amanego skrzyd³a drzwi,
gdy potkn¹³ siê o nie jaki niezdara. Czu³ lepe przera¿enie ma³ej ro-
dzinki podobnych do ssaków zwierz¹t, kurcz¹cych siê w swoich nor-
kach, kiedy tupot tylu biegn¹cych stóp wprawia³ ziemiê w drgania.
Jacen przyjmowa³ uczucia wojowników, otwieraj¹c siê na ich
emocje, na ich wra¿enia. Ju¿ nie by³o mu zimno. Metabolizm Yuuzhan
by³ szybszy i daj¹cy wiêcej ciep³a ni¿ ludzki, zmieniaj¹c lodowaty
deszcz w odwie¿aj¹co ch³odny prysznic. Uk³ucia gradu by³y dziw-
nie, bolenie upajaj¹ce, jak drapanie rozpalonej wysypki. I ju¿ siê nie
ba³.
Nigdy nie ba³ siê umrzeæ. Strach przed mierci¹ pozostawi³ na
wiatostatku nad Myrkrem ale w sercu rozszala³ej burzy jego cia³o
129
dygota³o, kurcz¹c siê pod wyimaginowanymi ciosami amphistaffów,
napina³o siê, aby przyjmowaæ ciosy fantomów ¿uków udarowych i by³
to biologiczny odruch, który nie mia³ nic wspólnego z odwag¹. Za to
teraz
Teraz czu³ jedynie rosn¹c¹ i rozpieraj¹c¹ go drapie¿n¹ radoæ, kie-
dy jaki wojownik podniós³ amphistaffa i ruszy³ w kierunku ma³ej,
bia³o ubranej sylwetki ludzkiej, dygocz¹cej u zbiegu dwóch zburzo-
nych cian. Dopiero kiedy poprzez zas³onê deszczu ujrza³ ogromny
kszta³t wy³aniaj¹cy siê tu¿ przed nim, Jacen zorientowa³ siê, ¿e ten
ma³y cz³owieczek w bia³ej szacie, który zaraz zginie, to on sam.
B³yskawica rozwietli³a niebo. Jacen wykrêci³ siê i amphistaff tylko
przejecha³ mu po ¿ebrach, zag³êbiaj¹c siê w durabetonowej cianie za
jego plecami. W g³êbokiej ciemnoci, która zapanowa³a po rozb³ysku,
zrzuci³ plecak z ramion i chwyci³ za jeden jego pasek. Zanim wojow-
nik zdo³a³ uwolniæ broñ, Jacen obur¹cz zakrêci³ plecakiem i waln¹³
piêtnastoma kilogramami puszek i sprzêtu w twarz wojownika. Ten
zachwia³ siê i cofn¹³, a Jacen skoczy³, zamachn¹³ siê raz jeszcze i wy-
l¹dowa³, podcinaj¹c mu nogi.
Zawin¹³ teraz plecakiem nad g³ow¹, aby wbiæ wojownika w zie-
miê, ale ten podniós³ ostrze i sparowa³, przecinaj¹c plecak na pó³. Po-
sypa³y siê batony proteinowe i puszki syntmleka; ostrze przeciê³o g³ad-
ko na pó³ elektrolornetkê i wypatroszy³o elektroniczne wnêtrznoci
notatnika, który eksplodowa³ pêkiem b³êkitnych iskier. Napiêcie wspiê-
³o siê po mokrym amphistaffie i sparzy³o d³onie napastnika.
Wojownik wykrztusi³ gard³owe przekleñstwo i odruchowo potrz¹-
sn¹³ d³oñmi. Dymi¹cy amphistaff upad³ na ziemiê pomiêdzy nimi. Ja-
cen skrzywi³ siê, kiedy jego d³onie przenikn¹³ ból, parali¿uj¹c na chwilê
ramiona ale to nie by³ jego w³asny ból.
By³ to ból oparzeñ wojownika.
Kiedy wróg spróbowa³ zaatakowaæ go bez broni, Jacen bez trudu
odpar³ atak, przesuwaj¹c siê lekko. Spiczasty but min¹³ go o centy-
metr. Wojownik polizn¹³ siê, z³apa³ równowagê, okrêci³ siê na piêcie
i wycelowa³ solidny lewy prosty w kierunku skroni Jacena. Ch³opiec
odchyli³ g³owê i piêæ tylko zmierzwi³a mu w³osy.
Jeli nie przestaniesz ostrzeg³ Jacen bêdê musia³ zrobiæ krzyw-
dê nam obu.
Wojownik warkn¹³ i zacz¹³ wywijaæ piêciami. Jacen odbi³ pierw-
szy cios w bok, drugi odparowa³ otwart¹ d³oni¹, po czym ruszy³ na-
przód, unosz¹c zgiête ramiê. Piêæ wojownika z wielk¹ si³¹ walnê³a
w jego ³okieæ. Yuuzhanin zawy³ z bólu w zgruchotanych palcach i ogieñ
9 Zdrajca
130
obcego cierpienia rozgorza³ równie¿ w ramieniu Jacena: od³amki ko-
ci przebijaj¹ce oparzenia elektryczne trzeciego stopnia.
Mogê to robiæ przez ca³y dzieñ doda³. I rzeczywicie móg³:
wojownik jakby by³ czêci¹ jego w³asnego cia³a. Nie potrafi³ nie ode-
przeæ ataku, tak samo jak nie móg³ nie trafiæ jedn¹ rêk¹ do drugiej
w ciemnoci. Bêdzie czu³ ka¿dy zadany ból ale co z tego? W koñcu
to tylko ból.
A reszta
Rozluni³ miênie; porusza³ siê teraz lekko i szybko, kontruj¹c ka¿dy
atak tak ³atwo, czysto, bezb³êdnie i przewidywalnie jak wtedy, kiedy
æwiczy³ tysi¹ce razy, kiedy trenowa³ z Jain¹, a wiê Mocy i szkolenie
Jedi uczyni³y z nich praktycznie jedn¹ osobê. Kilku wojowników ob-
serwowa³o tê walkê-taniec; pierwsze ¿uki zaczê³y wistaæ w powietrzu
i Jacen czu³, ¿e w³aciwie powinien przeprosiæ, kiedy zwodem zbi³
wojownika z nóg, z³apa³ go za ramiê i rzuci³ pod nogi kolejnym napast-
nikom. ¯uki uderzy³y w niego jak m³oty. Zbroja z kraba vonduun urato-
wa³a mu ¿ycie, ale przenios³a wstrz¹s elektrostatyczny tak silny, ¿e
zdmuchnê³a jego wiadomoæ jak wy³¹czony prêt ¿arowy.
Jacen te¿ to poczu³: mgnienie ciemnoci, które nim zachwia³o.
Kiedy znów przejrza³ na oczy, trzej wojownicy zapêdzili go w le-
py k¹t.
Wiedzia³, ¿e zaraz zaatakuj¹, ale niewiele to pomog³o. ¯adna ¿ywa
istota nie by³aby doæ szybka, by zrobiæ unik. Wojownicy ciêli broni¹
w jego kierunku; amphistaffy rozwinê³y siê z odg³osem strza³u z bi-
cza. ¯adne ostrze nawet go nie dotknê³o.
A przecie¿ ani drgn¹³.
Guzkom nerwowym, które wszystkim amphistaffom s³u¿y³y za
mózgi, Jacen nagle objawi³ siê jako ma³y, niepokoj¹co zniekszta³cony,
ale niew¹tpliwy polip amphistaffa; niezliczone tysi¹clecia doboru na-
turalnego doskonale nauczy³y amphistaffy, ¿e polipów siê nie atakuje.
No, to mi siê uda³o, pomyla³ Jacen. Ale jeli je rzuc¹ i skocz¹ na
mnie z go³ymi rêkami, to jestem ugotowany.
Wola³ sam zaatakowaæ.
Zrobi³ trzy kroki, tyle tylko, ¿eby nabraæ rozpêdu w kierunku na-
pastnika z lewej, i skoczy³ w powietrze. Instynktowna reakcja wojow-
nika podniesienie amphistaffa i nadzianie Jacena jak na ro¿en wca-
le go nie ocali³a, poniewa¿ amphistaff zmiêk³ i opad³ w jego d³oniach,
a Yuuzhanin móg³ tylko rozdziawiæ usta ze zdumienia, kiedy Jacen
uderzy³ go stopami w pier i rozp³aszczy³ na ziemi, jakby go przeje-
cha³ migacz.
131
Jacen wyl¹dowa³ w biegu i ani myla³ ogl¹daæ siê za siebie.
Ruszyli za nim jak g³odne gundarki. Pêdzi³ na lepo poprzez bu-
rzê, lizgaj¹c siê i potykaj¹c z g³ow¹ wciniêt¹ w ramiona. Kierowa³
siê jedynie uczuciem w piersi gna³ tam, gdzie nie czu³ Yuuzhan.
Wiedzia³, ¿e ju¿ go zauwa¿yli, czu³ ich narastaj¹c¹ wciek³oæ i zwie-
rzêcy g³ód krwi ze wszystkich stron. £owcy dostrzegli jego sylwetkê,
bia³¹ jak duch w strumieniach deszczu i gradu. Jacen dzieli³ ka¿dy
przeb³ysk czystej radoci, kiedy zlokalizowali go w b³êkitnym wietle
b³yskawicy. ciga³y go chmary ¿uków, odbijaj¹c kawa³ki cian, zry-
waj¹c p³aty ociekaj¹cego deszczem mchu. Ze wszystkich stron dobie-
ga³y go krzyki, chrapliwe, prawie bez samog³osek; na pó³ st³umione
przez deszcz, zag³uszane grzmotem. Nie zna³ tego jêzyka, ale rozu-
mia³ znaczenie.
Otoczyli go i w³anie zacieniali kr¹g.
A to ju¿ by³by dobry moment na wejcie Vergere, pomyla³.
Jakby wezwana ta myl¹, niewidzialna d³oñ wynurzy³a siê z mro-
ku i pchnê³a go w bok, zmieniaj¹c szalony pêd na olep w skony lot.
Zanim zdo³a³ odzyskaæ równowagê, niewidzialny sznur spêta³ mu kostki
i rzuci³ go z hukiem o ziemiê
która zapad³a siê pod nim z têpym trzaskiem przegni³ych p³yt
w³ókninowych. Jacen spad³ g³ow¹ w dó³ z czterech metrów na mokr¹
kamienn¹ pod³ogê i uderzy³ w ni¹ jak worek. Le¿a³ tak przez chwilê,
na wpó³ og³uszony, walcz¹c o oddech, który uderzenie wypchnê³o mu
z p³uc, i obserwuj¹c konstelacje, które wirowa³y mu wokó³ g³owy, ale
jako nie rozwietla³y otaczaj¹cego go mroku.
Kawa³ek ciany odsun¹³ siê w bok, ods³aniaj¹c kolejne pomiesz-
czenie, owietlone oszczêdnie lampami ¿arowymi. Janiejszy prosto-
k¹t zarysowa³ w drzwiach drobn¹, ptasi¹ sylwetkê.
Jacenie Solo, wystarczy ju¿ tego chodzenia po deszczu.
Spojrza³ w górê, na dziurê w suficie dok³adnie na swoj¹ miarê,
pozwalaj¹c, aby lodowaty deszcz zgasi³ w jego g³owie wiruj¹ce gwiazdy.
Vergere?
Tak.
Czu³ dezorientacjê ³owców na górze. Dla nich po prostu znik³.
Eee dziêki. Chyba
Proszê bardzo.
Ale
Tak?
Powoli dwign¹³ siê na nogi. Chyba nie mia³ nic z³amanego, ale
ca³e cia³o go bola³o.
132
Mog³a krzykn¹æ choæby: Hej, Jacen, tutaj!
Jej g³owa przechyli³a siê leciutko, grzebieñ zdawa³ siê wieciæ g³ê-
bokim, przydymionym oran¿em. Wyci¹gnê³a d³oñ w jego kierunku.
Hej, Jacen powiedzia³a. Tutaj!
Jeszcze raz spojrza³ w górê, na gêste, czarne, ch³ostane b³yskawi-
cami chmury i ruszy³.
W g³¹b planety, w g³¹b ciemnoci.
Bieg³
Martwe kule ¿arowe, migaj¹ce pokoje, puste i sterylne. Jedynym
ladem ¿ycia by³y sp³aszczone tapety lici, wspinaj¹ce siê po mozai-
kowych p³ytkach cian; twardy stuk butów na kamieniu, ostry oddech
drapi¹cy pe³ne kurzu gard³o, wargi i zêby pokryte piachem.
Bieg³.
Pot pali³ oczy Jacena, zamieniaj¹c plecy Vergere w jasn¹ plamê.
Bieg³a jak strza³a, skrêca³a za za³omy, schyla³a siê w niskich przej-
ciach, zbiega³a po schodach, wskakiwa³a do opuszczonych turbowind,
¿eby zelizn¹æ siê po porêczy, a on z desperacj¹ pod¹¿a³ za ni¹.
Coraz dalej w g³¹b planety. Coraz dalej w ciemnoæ
Bieg³.
Otwarta pustka w g³êbi jego piersi wyparowa³a gdzie po drodze
ju¿ nie wyczuwa³ Yuuzhan Vongów. Bieg³ na olep, coraz mocniej siê
zataczaj¹c, dysz¹c, gubi¹c Vergere i odnajduj¹c j¹ znowu. Po chwili
ju¿ tylko siê zatacza³, nie wiedz¹c, czy Yuuzhanie ich cigaj¹, czy ich
doganiaj¹, a mo¿e okr¹¿aj¹ od przodu. Wyobrania zaludni³a koryta-
rze za jego plecami gronymi, niezmordowanymi biegaczami, ale gdyby
spojrza³ za siebie, straci³by Vergere na zawsze.
Ogniste sztylety przeszywa³y mu p³uca z ka¿dym oddechem. Po-
strzêpione, czarne plamy tañczy³y przed oczami, ros³y, ³¹czy³y siê, krê-
ci³y a¿ wreszcie uros³y i wch³onê³y go ca³ego.
G³êboko, w ciemnoæ
Obudzi³ siê na pod³odze. Usiad³, czuj¹c, ¿e po policzkach sp³ywa
mu ciep³y deszcz. D³oñ jednej rêki by³a prawie odarta ze skóry. Ciep³a
kropla dotknê³a jego warg i wtedy poczu³ smak krwi.
Vergere przycupnê³a opodal, na pó³ owietlona bladym wiat³em
pojedynczej kuli ¿arowej, pal¹cej siê gdzie daleko w korytarzu. Ob-
serwowa³a go z koci¹ cierpliwoci¹.
133
Dopóki twoja g³owa nie stanie siê tak twarda jak te p³yty chodni-
kowe, lepiej, ¿eby nie próbowa³ ich ni¹ rozbijaæ stwierdzi³a.
Ja Jacen przymkn¹³ oczy. Ponowne ich otwarcie kosztowa³o
go niema³o wysi³ku. W g³owie hucza³o mu, jakby spotka³y siê tam
wszystkie gromy szalej¹cej nad nim burzy. Korytarz wirowa³ naoko³o,
ciemnoæ wciska³a mu siê w mózg.
Nie mogê z³apaæ tchu
Nie?
Nie nie mogê ju¿ dalej, Vergere Nie mogê czerpaæ z Mocy
jak ty Nie mogê odzyskaæ si³.
Dlaczego nie?
Wiesz, dlaczego! Czarna z³oæ wezbra³a w jego sercu, krew
zawrza³a w g³owie, a¿ zerwa³ siê na nogi. W dwóch krokach znalaz³
siê nad ni¹.
Ty mi to zrobi³a! Mam doæ twoich pytañ doæ twojego szko-
lenia
Poderwa³ j¹ na nogi, uniós³ w powietrze i przysun¹³ tak blisko
swojej twarzy, jakby chcia³ jej odgryæ g³owê.
A co najwa¿niejsze warkn¹³ niskim, morderczym g³osem
mam doæ ciebie!
Jacenie G³os Vergere brzmia³ dziwnie, jakby zd³awiony.
Ramiona zwis³y jej bezw³adnie po bokach.
Jacen zorientowa³ siê nagle, ¿e ma d³onie zaciniête na gardle Ver-
gere.
Jej g³os przeszed³ w zamieraj¹cy syk.
Ten ssssskrêt
Moja rasa ma szczególnie delikatn¹ szyjê
D³onie rozwar³y mu siê jak sprê¿yny; odskoczy³ w ty³ o krok, po-
tem nastêpny i nastêpny, a¿ opar³ siê plecami o wilgotn¹, kamienn¹
cianê. Zakry³ twarz rêkami, rozsmarowa³ krew z d³oni na twarzy, a pot
z twarzy zacz¹³ paliæ odart¹ z cia³a d³oñ. Pier mu falowa³a, ale nie
móg³ oddychaæ jeszcze mu siê nie uda³o normalnie zaczerpn¹æ tchu.
Si³y ulotni³y siê wraz z gniewem, kolana zmieni³y siê w watê, a on
sam osun¹³ siê po cianie, zaciskaj¹c powieki zakrwawionymi palca-
mi.
Co wymamrota³, ale nie potrafi³ dokoñczyæ: Co siê ze mn¹
dzieje?
G³os Vergere by³ s³odki jak poca³unek.
Powiedzia³am ci ju¿, Ciemna Strona jest tu bardzo, bardzo moc-
na
134
Ciemna Strona? Jacen podniós³ g³owê. Rêce mu dr¿a³y, wiêc
szybko splót³ je razem i zacisn¹³ miêdzy kolanami. Ja Vergere,
przepraszam!
Za co?
Chcia³em ciê zabiæ! Prawie mi siê uda³o
Ale tego nie zrobi³e.
Wstrz¹sa³y nim niekontrolowane drgawki. Zamia³ siê krótko.
Trzeba by³o mnie zostawiæ. Chyba mniej powinienem siê baæ
Yuuzhan ni¿ Ciemnej Strony
Naprawdê?
Yuuzhanie mog¹ mnie najwy¿ej zabiæ. Za to Ciemna Strona
Dlaczeg boisz siê jej a¿ tak bardzo ?
Odwróci³ twarz.
Mój dziadek by³ Lordem Sithów.
Sithów?
Obejrza³ siê i stwierdzi³, ¿e Vergere przygl¹da mu siê z niek³ama-
nym zdumieniem. Przechyli³a g³owê najpierw na jeden bok, potem na
drugi, jakby siê spodziewa³a, ¿e pod innym k¹tem bêdzie wygl¹da³
inaczej.
Myla³am wyrazi³a siê ostro¿nie ¿e jeste potomkiem krwi
Skywalkerów.
Bo jestem. Otoczy³ siê ramionami, aby powstrzymaæ dr¿enie.
Dlaczego nie mo¿e odetchn¹æ normalnie? Moim dziadkiem by³ Ana-
kin Skywalker. Sta³ siê Darthem Vaderem, ostatnim Lordem Sithów
Anakin Jakby zapad³a siê w sobie. Nie kry³a zdumienia,
zaskoczenia, szoku i wyranie widocznego, choæ niezrozumia³ego
smutku. Ma³y Anakin? Lordem Sithów? Och och czy nie mo-
g³o byæ inaczej ? Co za tragedia ! Jaka szkoda !
Jacen gapi³ siê na ni¹ z otwartymi ustami.
Mówisz, jakby go zna³a
Pokrêci³a glow¹.
Raczej wiedzia³am o nim. Taki obiecuj¹cy ch³opak Wiesz,
kiedy go spotka³am, nie dalej ni¿ o piêæset metrów w górê od miejsca,
gdzie teraz siedzimy? Nie móg³ mieæ wiêcej ni¿ dwanacie, mo¿e trzy-
nacie standardowych lat Mia³ w sobie tyle tyle ¿ycia. P³on¹³
Co co Darth Va to znaczy mój dziadek, robi³ na Coruscant?
A co ty robi³a na Coruscant? Piêæset metrów nad nami? Co to za
miejsce?
Nie wiesz? A wiêc i to przepad³o? Wsta³a i wyci¹gnê³a rêkê,
¿eby pomóc mu siê podnieæ. Dotknê³a najbli¿szej ciany, przesuwa-
135
j¹c palcami po zawi³ych wzorach na mokrym, prostok¹tnym bloku,
który odsun¹³ siê powoli, ods³aniaj¹c pogr¹¿ony w mroku kolejny po-
kój.
Têdy. Pokój odpowiedzia³ Vergere posêpnym echem, jakby
mówi³a we wnêtrzu bêbna. Jej spojrzenie znów by³o spokojne i pozba-
wione wyrazu, jak kamieñ na cianach. Bezgranicznie zdumiony Ja-
cen wszed³ za ni¹ w ciemnoæ.
To by³a nasza stra¿nica, nasza forteca, z której czuwalimy nad
mrokiem rzek³a. Wejcie zwêzi³o siê do cienkiej smugi wiat³a, po
czym znik³o. To by³a wi¹tynia Jedi.
Tu ? Nabo¿ny lêk cisn¹³ mu serce. Zachwia³ siê w ciemno-
ciach musia³ najpierw odetchn¹æ chrapliwie, ¿eby przemówiæ.
Ty jeste Jedi!
Nie. Nie jestem. Sithem te¿ nie.
Wiêc kim?
Jestem Vergere, a ty?
W ciemnoci jej g³os zdawa³ siê dochodziæ zewsz¹d jednoczenie.
Odwróci³ siê, szukaj¹c jej na olep.
Doæ mam gierek, Vergere.
Nigdy z tob¹ nie igra³am, Jacenie Solo.
Powiedz mi prawdê.
Mówiê ci sam¹ prawdê.
Wydawa³o siê, ¿e jest bardzo blisko; Jacen siêgn¹³ ku niej w mro-
ku.
A myla³em, ¿e wszystko, co mi mówisz, to k³amstwo
Tak. I prawda.
A co to za prawda?
A czy jest wiêcej ni¿ jedna? Po co w ogóle pytasz? Nie znaj-
dziesz jej we mnie.
Tym razem jej g³os dochodzi³ z ty³u. Okrêci³ siê i wyci¹gn¹³ d³o-
nie, ale nie znalaz³ nic, co móg³by chwyciæ.
Koniec gry powtórzy³.
Nie istnieje nic, co nie by³oby gr¹. Powa¿n¹ gr¹, oczywicie,
odwieczn¹ gr¹. miercionon¹ gr¹. Gr¹ tak powa¿n¹, ¿e mo¿na j¹ ro-
zegraæ jedynie w radosnym zapomnieniu.
Ale mówi³a
Tak. To nigdy nie by³a gra. I by³a ni¹ zawsze. Albo tak, albo
tak albo i tak, i tak. Lepiej zagraj, jeli chcesz wygraæ
Jak mogê graæ, skoro nawet nie znam zasad.
Nie ma zasad.
136
Szelest stóp po prawej Jacen w milczeniu ruszy³ w tamtym kie-
runku.
Ale ta gra ma nazwê odezwa³a siê z przeciwnej strony pokoju.
Rozgrywamy j¹ od dawna, od czasu Myrkra. Gramy w grê Kim jest
Jacen Solo.
Z têsknot¹ przypomnia³ sobie o prêcie ¿arowym, straconym razem
z plecakiem w kraterze. Myla³ o prêcie ¿arowym, o jasnym z³ocistym
wietle tryskaj¹cym z jego d³oni i nagle zatêskni³ za swoim mieczem
wietlnym; za czystym zielonym blaskiem, wype³niaj¹cym pomiesz-
czenie rozcinaj¹cym mrok, rozjaniaj¹cym wszystko. D³onie zapie-
k³y go nag³ym pragnieniem, by potrzymaæ go jeszcze raz. Buduj¹c ten
miecz wietlny, zbudowa³ sobie to¿samoæ. Zbudowa³ sobie los.
Zbudowa³ samego siebie.
Jeli to gra powiedzia³ mogê j¹ zaraz zakoñczyæ. Wiem, kim
jestem, Vergere. Niewa¿ne, co ze mn¹ zrobisz. Niewa¿ne, na jakie jesz-
cze mnie ska¿esz tortury. Mogê nigdy wiêcej nie dotkn¹æ Mocy. To nie
ma znaczenia. I tak wiem.
Wiesz?
Tak odrzek³ stanowczo w ciemnoæ. Jestem Jedi.
D³ugie, d³ugie milczenie. Wyda³o mu siê, ¿e ca³y pokój g³êboko,
powoli nabiera tchu.
Naprawdê? G³os Vergere brzmia³ smutkiem. Rozczarowaniem.
Melancholijn¹ rezygnacj¹ w obliczu losu. No to gra skoñczona.
Jeste pewna? spyta³ ostro¿nie. Skoñczona?
Tak westchnê³a. Przegra³e.
Pokój rozjarzy³ siê wiat³em. Po tak d³ugim czasie spêdzonym
w ciemnoci Jacen mia³ wra¿enie, ¿e kto wbi³ mu w mózg promieñ
s³oñca. Skuli³ siê, os³aniaj¹c oczy podniesionym ramieniem. Powoli
jednak wzrok mu wraca³. Pokój by³ wiêkszy ni¿ s¹dzi³ sufit wysoki
co najmniej na dziesiêæ metrów, ciany ozdobione tymi samymi kwia-
towymi mozaikami, owietlone jaskrawym blaskiem kul ¿arowych
wielkoci kokpitu Soko³a, zwisaj¹cych na potrójnych ³añcuchach
z zaniedzia³ego br¹zu i ³agodnie ko³ysz¹cych siê nad pod³og¹
I by³ pe³en Yuuzhan.
Jacen obejrza³ siê na Vergere. Sta³a poza krêgiem wojowników,
poufale blisko niewysokiego osobnika ubranego w d³ug¹, lun¹ czar-
n¹ szatoskórê.
Rozmawiali, lecz Jacen nie móg³ ich s³yszeæ. W uszach mia³ szum
jak od po¿aru lasu. Yuuzhanin przemówi³ znowu, ostrzejszym g³osem,
ale Jacen nie zrozumia³. Nie móg³ zrozumieæ. I wcale nie musia³.
137
Widzia³ go ju¿ kiedy.
Widzia³ go na Duro, z mieczem wietlnym Leii za pasem. Widzia³
go na wiatostatku nad Myrkrem. Zna³ nawet jego imiê i próbowa³ je
wymówiæ.
Usi³owa³ co powiedzieæ, zanim jednak zd¹¿y³ otworzyæ usta
Zala³a go gor¹ca, czerwona fala i wraz z nim zatopi³a wiat.
Jacen nie próbowa³ p³ywaæ w czerwonym morzu. Unosi³ siê tylko
na falach, dryfuj¹c, pos³usznie krêci³ siê w wirach, sp³ywa³ w dó³ ra-
zem z pian¹. Czerwone morze cofnê³o siê, fale odp³ynê³y i uda³o mu
siê wychyn¹æ na powierzchniê. Czerwieñ odp³ynê³a z jego g³owy, po-
zostawiaj¹c go bez tchu na pod³odze
Bola³y go d³onie.
Spojrza³ na nie, ale prawie ich nie widzia³, albo te¿ nie do koñca
potrafi³ zrozumieæ to, co widzi, bo wzrok jeszcze nie odzyska³ ostro-
ci. Opuci³ praw¹ rêkê na zimn¹ jak lód mozaikê pod³ogi, nieco zdzi-
wiony, ¿e czerwony przyp³yw pozostawi³ j¹ tak lodowat¹ i such¹. W po-
wietrzu wisia³ smród spalonego miêsa, jakby ojciec znów próbowa³
naprawiæ automat spo¿ywczy. Ale tato nie móg³ nic naprawiaæ. Bo tu
przecie¿ nie ma automatu spo¿ywczego. I taty te¿ tu nie mog³o byæ
nigdy by siê tu nie zjawi³ a ten odór Nic nie mia³o sensu. Jak siê
znalaz³ na pod³odze? Co spowodowa³o ten k³¹b dymu i py³u? Nachy-
lona ciana gruzu otacza³a trzy czwarte komnaty a sk¹d to siê wziê-
³o?
Nie umia³ na nic udzieliæ odpowiedzi.
Podniós³ lew¹ d³oñ i zmarszczy³ brwi, ¿eby lepiej widzieæ.
Kó³ko na rodku d³oni, mniej wiêcej wielkoci baterii poczer-
nia³e, popêkane, sp³ywa³o gêst¹ czarn¹ krwi¹. Z pêkniêæ unosi³y siê
smu¿ki czarnego dymu.
Och, pomyla³. To chyba wyjania, sk¹d ten smród.
Jak jak to jest, Jacenie Solo G³os by³ cienki, urywany
i chrapliwy, przerywany napadami kaszlu. Znajomy g³os. G³os Verge-
re. jeszcze raz dotkn¹æ Mocy ?
Le¿a³a bezw³adnie na pod³odze o kilka metrów od niego, tu¿ pod
wybit¹ w cianie ogromn¹, nierówn¹ dziur¹, jakby jakie monstrum
zdepta³o j¹ po drodze, przechodz¹c przez cianê. Pod³ogê zaciela³
gruz. Ubranie Vergere by³o podarte; wzd³u¿ rozdartych krawêdzi wci¹¿
jeszcze pe³ga³y czerwone iskierki, spalone cia³o pod nimi wci¹¿ dymi-
³o
138
Vergere! Znalaz³ siê u jej boku, nie wiedz¹c nawet, kiedy wsta³
i znowu ukl¹k³. Jak co siê sta³o
Przera¿aj¹ca pewnoæ skrêci³a mu wnêtrznoci.
Czy to ja zawiesi³ g³os.
Teraz pamiêta³.
Jak w gor¹czce krwawa mg³a; przed oczy nap³ywa³y mu prze-
si¹kniête czerwieni¹ obrazy: pokój wype³niony Yuuzhanami, Vergere
u boku Noma Anora, jakby oboje dobrze siê znali. Wspó³pracownicy.
Przyjaciele. Nom Anor powiedzia³ co do niej, a ona do niego, ale
zdrada sprawi³a, ¿e przesta³ siê nad tym zastanawiaæ. Przypomnia³
sobie, jak nabiera tchu, jak wdycha ca³¹ galaktykê nienawici i gnie-
wu
I przypomnia³ sobie, jak tê galaktykê skierowa³ wzd³u¿ ramion
i cisn¹ ni¹ w Vergere.
Pamiêta³, jak wi³a siê w elektrycznych ³ukach jego nienawici,
przypomina³ sobie skwierczenie w³asnych d³oni, p³on¹cych od prze-
nikaj¹cych je b³yskawic pamiêta³, ¿e ból jedynie podsyci³ jego gniew.
I pamiêta³, jak mu z tym by³o dobrze.
Czu³ siê czysty.
Oczyszczony.
Koniec zapasów ze z³em i dobrem, z prawoci¹ i nieprawoci¹.
Wszystkie skomplikowane problemy etyki Jedi rozp³ynê³y siê w jed-
nym rozsadzaj¹cym mózg przyp³ywie nienawici; a jak tylko da³ so-
bie spokój z komplikacjami, stwierdzi³, ¿e wszystko sta³o siê proste.
Jego nienawiæ sta³a siê jedynym prawem wszechwiata. Tylko gniew
siê liczy³, a jedyn¹ odpowiedzi¹ na gniew by³ ból. Czyj ból.
Czyjkolwiek.
Nawet teraz, rozbudzony, trzewy, d³awi¹c siê odraz¹, wci¹¿ jesz-
cze czu³ s³odkie echa tej czystej, oczyszczaj¹cej wciek³oci. S³ysza³
jej nawo³ywanie. Zwinê³a siê wewn¹trz jego piersi jak z³oliwy paso-
¿yt, tocz¹cy jego umys³.
Czym¿e siê sta³em?
Vergere le¿a³a na pod³odze jak zepsuta lalka; jej oczy by³y têpe,
szklane, puste, a grzebieñ mia³ brudnoszar¹ barwê.
Vergere wyszepta³. Tak ³atwo by³o j¹ skrzywdziæ. Tak pro-
sto. £zy pociek³y mu po policzkach. Ostrzega³em ciê, prawda? Ostrze-
ga³em! Ciemna Strona
Nie przepraszaj Jej g³os by³ coraz s³abszy, coraz bardziej
zmêczony, urywany
139
Nie mia³bym szepn¹³. Nie by³o wyt³umaczenia. Nikt nie zna³
niebezpieczeñstw Ciemnej Strony lepiej od niego; przeladowa³y go
przez ca³e ¿ycie.
A jednak tak ³atwo uleg³
Upad³ tak nisko
ciana gruzu przedziela³a prawie ca³¹ komnatê: strzaskane kawa-
³y durabetonu spad³y stromym zboczem z niezliczonych piêter nad
jego g³ow¹. Jedynym wiat³em w tej nagle zmniejszonej przestrzeni
by³ md³y blask kul ¿arowych na korytarzu. Sufit siê zawali³, pamiêta³
to jeszcze pamiêta³ ryk, huk, py³ i fruwaj¹ce od³amki kamienia. Nie,
chwileczkê on siê nie zawali³
To Jacen ci¹gn¹³ go w dó³.
Przypomnia³ sobie, jak unosz¹c siê na czerwonych falach, stwier-
dzi³ nagle, ¿e Vergere straci³a przytomnoæ; wtedy zapragn¹³ nowego
celu, nowej ofiary i siêgn¹³ ku Nomowi Anorowi t¹ sam¹ b³yskawic¹,
któr¹ powali³ Vergere
I nie móg³ go znaleæ.
Widzia³ Egzekutora Yuuzhan Vong, s³ysza³, jak wykrzykuje roz-
kazy do otaczaj¹cych ich wojowników, ale nie móg³ go dotkn¹æ b³y-
skawic¹. Widocznie brak³o jakiego obwodu, bo b³yskawice nieszko-
dliwie sp³ywa³y do ziemi, pogr¹¿a³y siê w cianach lub zawraca³y,
wprawiaj¹c w konwulsje cia³o nieprzytomnej Vergere. B³yskawica
gniewu mog³a ³¹czyæ jedynie bieguny Mocy ani Nom Anor, ani jego
wojownicy nie przewodzili tego pr¹du. Frustracja zwielokrotni³a furiê
Jacena rzuci³ siê naprzód, szukaj¹c sposobu, jak skrzywdziæ te isto-
ty.
A burza nad kraterem odpowiedzia³a na jego wezwanie.
Przypomina³ sobie dzik¹ radoæ spe³nienia, kiedy potêga ¿ywio³u
z rykiem wtargnê³a do jego wnêtrza i poprzez niego sta³a siê szalonym
wirem w podziemnej komnacie, unosz¹cym kamienie, ceg³y i kawa³y
durabetonu. Wir zasypywa³ Yuuzhan gradem pocisków, przewraca³,
mia¿d¿y³ kawa³kami tej samej planety, która niegdy by³a domem Ja-
cena. Fala podmuchu skupi³a Yuuzhan w jednym k¹cie komnaty przy-
pomnia³ sobie bulgocz¹cy, z³oliwy miech, który zmieni³ siê w okrzyk
tryumfu, kiedy wyci¹gn¹³ rêkê i zwali³ na nich ca³y budynek.
Zako³ysa³ siê na piêtach, odruchowo siêgaj¹c d³oñmi do twarzy.
Czy to mo¿liwe? Pogrzeba³ ich ¿ywcem. Wszystkich. I nic go to nie
obesz³o.
W³anie ¿e obesz³o. Ale to by³o jeszcze gorsze.
Pogrzeba³ ich ¿ywcem i by³ z tego powodu szczêliwy.
140
Ciemna Strona wabi³a go, mroczny robak szepta³ mu obietnice
ekstazy i w¿era³ siê w serce. Przyrzeka³ nieskoñczone spe³nienie, nu-
c¹c pieñ wiecznoci, le¿¹cej poza granic¹ zw¹tpienia i wyrzutów.
Otrz¹sn¹³ siê raptownie i zerwa³ na nogi.
Muszê st¹d wyjæ.
Jacen Wyci¹gnê³a do niego rêkê, jakby chcia³a go zatrzy-
maæ, jakby prosz¹c go o pomoc.
Nie, Vergere. Nie. Muszê odejæ Muszê odejæ i to ju¿. Przy-
kro mi, ¿e ciê zrani³em, tak przykro, ¿e K³amca, ironicznie ode-
zwa³ siê w nim robak mroku. Czekaj tylko i patrz, a ona da nam pre-
tekst, ¿eby to zrobiæ znowu.
Oczy Vergere nagle znów nabra³y blasku, usta wygi¹³ cieñ umie-
chu.
Ciemna Strona ?
Jest jest tu dla mnie za mocna. Ostrzega³em ciê ostrzega-
³em, co siê mo¿e zdarzyæ.
Znów unios³a rêkê, jakby chcia³a z³apaæ go za nogê; odskoczy³
szybko w ty³, by unikn¹æ jej dotkniêcia, a rêka bezw³adnie opad³a na
pod³ogê.
Patrzysz szepnê³a ale nie widzisz, Jacenie. Dlaczego Rada
Jedi mia³aby budowaæ wi¹tyniê na ródle Ciemnej Strony Mocy?
Vergere, naprawdê Bezradnie potrz¹sn¹³ g³ow¹. Muszê
odejæ. Powinienem by³ zrobiæ to ju¿ dawno, zanim zanim Za-
nim znowu ciê skrzywdzê, dokoñczy³ w myli. Nie potrafi³ powie-
dzieæ tego na glos. Nie tutaj. Nie mam czasu na zgadywanki.
To nie zgadywanka szepnê³a. Odpowied jest prosta. Nie
zrobiliby tego.
Znieruchomia³ nagle.
Co masz na myli? Czujê tu Ciemn¹ Stronê. Dotkn¹³em jej,
a ona a ona dotknê³a mnie.
Nie. Czujesz tylko i wy³¹cznie Moc. Powoli, z bólem unios³a
siê na ³okciach i spojrza³a w jego g³upio zdumione oczy. To jest
wstydliwy sekret Jedi. Nie ma Ciemnej Strony.
Jak ona mo¿e tak le¿eæ, z dymem wci¹¿ jeszcze unosz¹cym siê ze
spalonego ubrania, i uwa¿aæ, ¿e powinien jej wierzyæ?
Vergere, ja wiem lepiej. Jak ci siê zdaje, co siê tu przed chwil¹
sta³o?
Moc jest jedna, Jacenie Solo. Moc jest wszystkim i wszystko
jest Moc¹. Ju¿ ci mówi³am, ¿e Moc nie jest stronnicza. Moc nie ma
stron.
141
To nieprawda! To nie Czerwony przyp³yw znów wezbra³
w jego piersi, siêgaj¹c do serca. Wszystko, co ci mówiê, jest k³am-
stwem. A to by³o kolejne z jej k³amstw. Musia³o byæ. Bo jeli nie
Potrz¹sn¹³ g³ow¹, a¿ zadzwoni³o mu w uszach.
To k³amstwo.
Nie. Zaufaj swoim uczuciom, a stwierdzisz, ¿e to prawda. Moc
jest jedna.
Ale przecie¿ czu³ Ciemn¹ Stronê. Ca³y siê w niej zanurzy³.
Ciemna i jasna strona to tylko kwestia okrelenia. Wydawa³a
siê czerpaæ si³ê z jego s³aboci; powoli zdo³a³a usi¹æ. To, co ty
nazywasz Ciemn¹ Stron¹, jest jedynie surow¹, nieposkromion¹ Moc¹;
bywa tak, kiedy oddajesz siê Mocy bez reszty Byæ Jedi to znaczy
kontrolowaæ swoje namiêtnoci, lecz kontrola Jedi ogranicza twoj¹
si³ê Wielkoæ ka¿da wielkoæ wymaga zwolnienia kontroli.
Namiêtnoci sterowanej, nieograniczonej. Zapomnij o ogranicze-
niach.
Ale ale Ciemna Strona
Wsta³a. Tl¹ca siê odzie¿ spowi³a j¹ w smu¿ki dymu.
Jeli poddanie siê oznacza rze, to nie znaczy, ¿e Moc ma w so-
bie mrok. Ty go masz.
Ja? Czerwony przyp³yw sta³ siê czarny, jadowity, d³awi¹cy,
przepala³ mu ¿ebra od wewn¹trz. Nie nie, nie rozumiesz Ciem-
na Strona to to, to, to no, nie widzisz? To po prostu Ciemna Stro-
na upiera³ siê desperacko i beznadziejnie. Nie móg³ znaleæ s³ów,
aby wyraziæ prawdê, jak¹ mia³ w sobie aby opisaæ zgrozê, która go
mia¿d¿y³a poniewa¿ znów czu³ Moc.
Czu³, ¿e to ona ma racjê.
Ale czy to czyni ze mnie czy to znaczy, ¿e Kolana siê pod
nim ugiê³y i zachwia³ siê, z trudem utrzymuj¹c równowagê. Wyci¹g-
n¹³ rêkê, aby siê oprzeæ o cianê, o co kamiennego, solidnego, pewne-
go, co nie zmieni siê w smu¿kê dymu i mg³y, pozwalaj¹c mu upaæ
znowu i na zawsze
Ciemna Strona wyszepta³.
Podesz³a do niego niewzruszona, niezachwiana.
Jedyna Ciemna Strona, której siê musisz obawiaæ, to Ciemna
Strona twojego w³asnego serca, Jacenie Solo.
Ujrza³ w jej oczach pewnoæ, solidnoæ, sta³¹, niezmienn¹ praw-
dê, która od tej chwili a przynajmniej tak¹ mia³ nadziejê zdo³a
utrzymaæ go w pozycji pionowej.
W³asne odbicie.
142
Zniekszta³cone. Wykrzywione. Zdeformowane. Iluzja wiat³a, prze-
mykaj¹ca po lni¹cej, zakrzywionej powierzchni ponad nieskoñczon¹
ciemnoci¹.
Mówi¹, ¿e prawda jest bolesna. Wezbra³ mu w gardle miech sza-
leñca. Nie maj¹ pojêcia Objêcia Cierpienia by³y niczym, drobnym
zadrapaniem, ziarno niewolnika bólem zêba
miech d³awi³ go, a¿ przeszed³ w konwulsyjny szloch. Wymin¹³
Vergere i rzuci³ siê w ciemny korytarz, pêdz¹c jak szalony.
Ucieka³.
Za ka¿dym razem, kiedy Nom Anor patrzy³ na cianê gruzu, która
omal nie sta³a siê jego grobem, widmowa d³oñ siêga³a mu do piersi
i ciska³a mocno serce.
Zapewni³a mnie, ¿e nie bêdzie zagro¿enia! warkn¹³ ju¿ po raz
czwarty.
Mówi³ we wspólnym nie wypada³o, aby ktokolwiek s³ysza³, jak
siê skar¿y zgrzytaj¹c zêbami. Naprê¿a³ ramiona i nogi, by wojowni-
cy nie dostrzegli ich dr¿enia.
Nomie Anorze odpar³a Vergere z cierpliwoci¹, jakiej nabywa
siê od ran i zmêczenia. ¯yjesz, jeste zdrowy, jeli nie liczyæ paru
guzów i siñców. P³aka³a jak chmura deszczowa, zmywaj¹c oparze-
nia ³zami. Na co siê skar¿ysz?
Nom Anor znów spojrza³ na cianê gruzu; wci¹¿ jeszcze czu³ d³a-
wi¹ce palce paniki, kiedy zosta³ tak ³atwo, niedbale, prawie od nie-
chcenia odsuniêty na bok a potem huk wal¹cego siê sufitu, wycie
huraganu w komnacie i kipiel kurzu, i w koñcu absolutna noc, która go
poch³onê³a.
Powinna by³a mnie ostrzec, jak niebezpieczna i niepewna jest
moc Mrocznego Jedi powtarza³ uparcie.
Rozejrzyj siê. Tuzin wojowników i ty. I ja. Wszyscy ¿yjemy.
Gdyby zamiast pos³ugiwaæ siê t¹ niebezpieczn¹ moc¹, Jacen Solo
by³ spokojny, skupiony i uzbrojony w miecz wietlny wykona³a
gest bardziej wymowny od wszelkich s³ów. Sam widzia³e, co naro-
bi³ w Szkó³ce. Mo¿e i kto by prze¿y³, ale ciebie i mnie nie by³oby
wród ocala³ych.
Nom Anor tylko jêkn¹³ pod nosem.
Nie rozumiem celu tej gadaniny Jedi na temat Ciemnej Strony.
Po co rozpêtywaæ taki kryzys? Jestem tutaj, bo nalega³a. Ok³ama³em
Wielkiego Mistrza Przemian, wymanewrowa³em jego wojska, kry³em
143
siê w tym ohydnym miejscu ¿e ju¿ nie wspomnê o niebezpieczeñ-
stwie, na jakie siê narazi³em po to, ¿eby rozpêtaæ Co ma wspólne-
go to, co siê sta³o, ze sprowadzeniem Jacena Solo na Drogê Prawdy?
Vergere podnios³a wzrok znad opatrywanych ran.
Zanim kto pozna Prawdê, musi wyzbyæ siê k³amstw.
Mówisz naturalnie o naszej Prawdzie. O Drodze Prawdy. Nom
Anor spojrza³ na ni¹ spod przymru¿onych powiek. Mam racjê?
Nasza Prawda, Egzekutorze? Oczy Vergere wygl¹da³y jak je-
ziora nieodgadnionej ciemnoci; móg³ w nich dostrzec jedynie swoje
odbicie. A jest jaka inna?
144
R O Z D Z I A £
'
BRZUCH BESTII
Jeszcze g³êbiej, jeszcze ciemniej, dalej i dalej, a¿ zganie nawet
wspomnienie o wietle
Jacen chwiejnie wyszed³ z klatki schodowej na jednym z dolnych
poziomów. Znalaz³ siê na jakiej zapomnianej k³adce i przystan¹³, dy-
sz¹c ciê¿ko. Jak d³ugo tak ju¿ bieg³? Godziny? Dni? Nogi odmawia³y
postawienia kolejnego kroku, a on nie widzia³ powodu, ¿eby je zmu-
szaæ.
Choæby bieg³ nie wiadomo jak szybko, nie ucieknie przed samym
sob¹.
Staro¿ytna durabetonowa pod³oga k³adki, prze¿arta czasem i za-
niedbaniem, za³ama³a siê pod jego ciê¿arem. Gor¹czkowo uchwyci³
siê zjedzonej przez rdzê porêczy i zawis³ na jednej rêce nad stumetro-
w¹ przepaci¹. Ten szyb musia³ byæ kiedy sk³adowiskiem zdezelowa-
nych taksówek powietrznych; pokrêcone i pordzewia³e, wystawia³y
z k³êbowiska zakrzywione i ostre jak no¿e blachy i nierówne kolce.
Wisia³ tak przez chwilê, wyobra¿aj¹c sobie d³ugi, powolny spa-
dek, uderzenie, ciêcie, przeb³ysk bezbarwnego ognia
Mo¿e powinien po prostu rozprostowaæ palce. Mo¿e to jedyna
odpowied na k³êbi¹c¹ siê w nim ciemnoæ. Mo¿e nawet nie krzyknie,
spadaj¹c.
By³ tylko jeden sposób, ¿eby to sprawdziæ.
Poluzowa³ chwyt.
145
Jacen! Hej, Jacen! Tutaj! Zna³ ten g³os. Nie pamiêta³, ¿eby
kiedykolwiek go nie zna³. By³ mu tak znany, jak jego w³asny. To na
pewno sztuczka ten g³os musia³ byæ jakim trikiem, ju¿ nieraz tak
siê zdarza³o ale i tak nie móg³ go zignorowaæ.
Swobodnie, choæ ostro¿nie, jak na dowiadczonego wspinacza
przysta³o, wyci¹gn¹³ woln¹ d³oñ i zacisn¹³ j¹ na porêczy. Teraz mia³
doæ si³y, ¿eby siê obejrzeæ i nie spaæ.
Anakin sta³ na poczernia³ym od dymu balkonie, blisko koñca k³adki.
Nie jeste prawdziwy wymamrota³ Jacen.
Chod, Jacenie Anakin skin¹³ na niego. Têdy! No, chod! Tu
bêdziesz bezpieczny!
Jacen przymkn¹³ oczy. Nie ma czego takiego jak bezpieczeñstwo.
Nie jeste prawdziwy.
Kiedy jednak znów otworzy³ oczy, Anakin wci¹¿ tam by³, wci¹¿
macha³ do niego rêk¹. Ubrany by³ w lun¹ tunikê i spodnie na mod³ê
koreliañsk¹, miecz wietlny swobodnie zwisa³ mu u boku. Kiwa³ na
Jacena, podskakuj¹c z niecierpliwoci.
Jacen, chod¿e! Co siê z tob¹ dzieje? Chod, wielki bracie! Szyb-
ciej!
Widzia³em, jak umierasz wymamrota³ Jacen. Otworzy³ siê na
pulsowanie Mocy woko³o, czerwony przyp³yw wezbra³ w jego piersi,
ale zepchn¹³ go w dó³, koncentruj¹c siê mocno, siêgaj¹c zmys³ami ku
postaci
Wujek Luke mówi³ mu, ¿e czasami otrzymywa³ wskazówki od
swojego nie¿yj¹cego mistrza, legendarnego Obi-Wana Kenobiego.
Opowiada³, ¿e widzia³ mistrza, s³ysza³ jego g³os, czu³ go w Mocy jesz-
cze d³ugo po jego mierci
Jacen widzia³ Anakina. S³ysza³ jego g³os. Kiedy jednak siêgn¹³ ku
bratu poprzez Moc, nie poczu³ nic. Zupe³nie nic.
Dwa na trzy wycedzi³. Czerwony przyp³yw hucza³ mu w uszach.
Zacisn¹³ zêby, ¿eby uwiêziæ g³os w krtani. Dwa z trzech czyni z cie-
bie Yuuzhanina
Jacen! Na co czekasz? Chod!
Du¿o móg³ znieæ. Musia³ du¿o znieæ. Wiêcej, ni¿ ktokolwiek kie-
dykolwiek znosi³. Ale ¿eby jaki Yuuzhanin przebiera³ siê za Anakina
Czerwony przyp³yw wezbra³ w falê si³y, która unios³a go w swo-
bodnym, wznosz¹cym siê salcie wysoko ponad zgruchotan¹ k³ad-
k¹. Wyl¹dowa³ bezpiecznie na w¹skiej jak sznur barierce stopy
nieruchome, rêce swobodnie spuszczone wzd³u¿ boków. Moc nie po-
zwoli mu spaæ.
10 Zdrajca
146
Robak mroku w jego piersi krzykiem domaga³ siê krwi.
Dwa z trzech czyni ciê martwym.
Doskonale wysycza³ robak mroku przez usta Jacena. Czekaj.
Ju¿ idê.
Zwinnie i lekko pobieg³ wzd³u¿ porêczy, a morderczy werbel jego
serca zag³uszy³ wszelkie myli o upadku; znalaz³ siê na koñcu k³adki
w ci¹gu kilku sekund, ale Anakin ju¿ skoczy³ przez drzwi balkonu do
wnêtrza budynku. Jacen rozpostar³ ramiona i pozwoli³, aby gniew pod-
trzymywa³ go w czasie lotu w dó³. Odbi³ siê od barierki i zelizn¹³ ze
stumetrowej wysokoci na balkon.
Wyl¹dowa³ w kucki, polizn¹³ siê i podpar³ lew¹ d³oni¹ o g³adk¹,
zimn¹ ka³u¿ê szlamu, który pokrywa³ balkon. Z otworu drzwiowego,
wrzeszcz¹c i tn¹c szponami, wyfrunê³a chmara jastrzêbionietoperzy
wiruj¹cy k³¹b skóry, futra i pazurów.
Jacen zwin¹³ d³oñ w piêæ; natychmiast zawy³ wokó³ niego potê¿-
ny wicher, rozbijaj¹c stado, str¹caj¹c bezradne ptaszyska w ciemnoæ.
Rzuci³ siê naprzód, przemierzaj¹c drogê niczym pantera piaskowa ci-
gaj¹ca paralopê. Pêdzi³ przez czarny jak atrament mrok, Moc pomaga-
³a mu okr¹¿aæ i przeskakiwaæ przeszkody. Migniêcie obutych stóp zni-
kaj¹cych w przejciu do owietlonego kul¹ korytarza prowadzi³o go
dalej. Dotar³ do drzwi jednym, wspomaganym Moc¹ skokiem.
Choæ to niemo¿liwe, Anakin by³ ju¿ o sto metrów dalej, w drugim
koñcu korytarza. Obejrza³ siê przez ramiê.
Chod, Jacenie! Musisz biec! Chod za mn¹.
Mo¿esz na mnie liczyæ. Jacen ruszy³ sprintem. Moc przyda³a
skrzyde³ jego stopom, nios¹c go z nieludzk¹ prêdkoci¹, coraz szyb-
ciej i szybciej. Sto metrów przebieg³ w jedno mgnienie oka i stwier-
dzi³, ¿e Anakin wci¹¿ jest daleko z przodu, wci¹¿ siê ogl¹da, kiwa,
popêdza go do dalszego biegu.
Jacen pobieg³.
Pocig zmieni³ siê w sekwencjê jak ze snu: skoki bez wysi³ku,
stopy ledwie muskaj¹ce pod³ogê. Moc przetacza³a siê przez niego, jej
szkar³atna rzeka unosi³a go w dal, poza ja³owe korytarze pod krate-
rem. Rzeka nie tylko dawa³a mu si³ê, mówi³a te¿ o konstrukcji budyn-
ków, przez które bieg³, s¹cz¹c informacje bezporednio w jego mózg.
Czu³ zwroty, zakrêty i drzwi przed i za sob¹, wiedzia³, gdzie droga
mo¿e byæ zablokowana gruzem i która czêæ pod³ogi mo¿e nie utrzy-
maæ jego ciê¿aru. Moc szepta³a mu o stê¿eniach i belkach, transpari-
stali i durabetonie pod zarastaj¹c¹ wszystko vongoflor¹. Vongoflora
rozkwita³a bujnie w szaleñstwie kszta³tów i barw; w³óknista, miêsista,
147
przylega³a do cian i sufitów, strzela³a z ziemi. Vongoflorê móg³ wi-
dzieæ, czuæ i dotkn¹æ, ale wci¹¿ nie by³a dla niego doæ realna; nie
mog³a byæ realna, nie dla Jacena i nie teraz, poniewa¿ nie mia³a wp³y-
wu na bieg szkar³atnej rzeki. Nie istnia³a w Mocy, a zatem dla Jacena
nie istnia³a w ogóle.
Do chwili, kiedy wbieg³ na korytarz, który zatrzasn¹³ siê za jego
plecami jak paszcza kosmicznego limaka.
Zatrzyma³ siê. ciany i pod³oga by³ ciep³e, o temperaturze cia³a,
po¿ebrowane chrzêstnymi piercieniami lni¹cymi blad¹, biolumine-
scencyjn¹ zieleni¹. Koñce korytarza wydawa³y siê otwarte w Mocy
w ogóle nie by³o wokó³ niego nic, tylko otwarta przestrzeñ ale wzrok
mówi³ mu, ¿e korytarz jest zamkniêty z obu stron festonami plamistej
tkanki sprê¿ystej niczym miêniowe zastawki.
Anakina nigdzie nie by³o widaæ.
Jacen dysza³ z bezsilnej wciek³oci. Zwróci³ swój umys³ ku pust-
ce w piersi, gdzie niegdy mia³ ziarno niewolnika. Moc oddali³a siê
z jego wiadomoci, struktura otaczaj¹cych go zrujnowanych budyn-
ków ulotni³a siê w ten sam niebyt, z którego wy³oni³a siê teraz vongo-
flora. Pomimo to, choæ zacz¹³ przyswajaæ sobie z wolna naturê koryta-
rza, wci¹¿ nie wyczuwa³ Anakina.
Mo¿e nie istnia³ nie tylko w Mocy, pomyla³ Jacen.
Jastrzêbionietoperze w pop³ochu zerwa³y siê z balkonu, kiedy na
niego zeskoczy³ dlaczego nie zareagowa³y na Anakina?
A w zimnym, liskim szlamie pokrywaj¹cym pod³ogê nie by³o
odcisków stóp.
Zrobi³ z siebie durnia.
Pozwoli³, aby czerwony przyp³yw rozmy³ mu mózgownicê.
Da³ siê wyprowadziæ w pole.
Piercieñ najbli¿szy wejcia korytarza zamkn¹³ siê z trzaskiem
odkszta³canej chrz¹stki, potem nastêpny i jeszcze kolejny. Jacen
zmarszczy³ brwi, usi³uj¹c pogodziæ to, co widzi, z tym, co odczuwa³
poprzez szcz¹tki nasienia niewolnika: ¿adnej z³oliwoci, ¿adnej ¿¹-
dzy krwi, w ogóle nic agresywnego, tylko przyjemne uczucie b³ogo-
ci, s³odka radoæ, pulsuj¹ca wokó³ wreszcie kurczenie siê piercie-
ni dotar³o i do niego, zwali³o z nóg, przepchnê³o przez korytarz jak
kluchê vegiteiny w rurze z past¹ od¿ywcz¹ dla zero-g. Wtedy zrozumia³.
Kurczenie siê piercieni nie by³o atakiem, lecz ruchem perystal-
tycznym. Bo to nie by³ korytarz.
To by³o gard³o.
148
Jacen zadygota³ i ukl¹k³ z zaciniêtymi powiekami, rozpociera-
j¹c d³onie na ciep³ej jak cia³o pod³odze. Zastawka na koñcu korytarza
rozszerzy³a siê, przepuci³a go i zamknê³a siê na powrót z mokrym,
miêsistym mlaniêciem.
Usi³owa³ nie s³uchaæ krzyków.
Proszê niech kto mi pomo¿e proszê proszê RATUNKU!
Krzyk to kolejna zasadzka.
Prawdopodobnie.
Proszê o PROSZÊ pomó¿cie mi ja nie chcê umieraæ nie chcê TEGO
zrobiæ nie mo¿ecie mi POMÓC PROOOOOOOOOSZÊ!
To musi byæ zasadzka.
Pod³oga by³a ziarnisto-g³adka jak wyg³adzony wod¹ wapieñ, szara i
br¹zowa, pe³na nad¿erek i guzków, i z³ogów mineralnych rozpuszcza-
nych w cieczach kapi¹cych z d³ugich, nieregularnych sto¿ków podob-
nych do stalaktytów. Niektóre z nich lni³y per³owo jak trawertyn. Roz-
siane kêpy bioluminescencyjnych porostów emanowa³y miêkkim,
zielono¿ó³tym blaskiem mog³y to byæ mchy jaskiniowe lub fosforyzu-
j¹ce grzyby. Dla niedowiadczonego oka by³a to typowa jaskinia z poro-
watego wapienia, wydr¹¿ona przez erozjê wyschniêtej podziemnej rzeki.
Dlatego w³anie Jacen zamkn¹³ oczy. Wiedzia³, ¿e to nie jaskinia.
To by³ ¿o³¹dek.
Znajdowa³ siê w brzuchu bestii, która go po³knê³a.
Kiedy otwiera³ oczy, to, co widzia³, kolidowa³o z tym, co czu³ do
tego stopnia, ¿e w g³owie mu siê krêci³o i ogarnia³y go md³oci. Nawet
z zamkniêtymi oczami, nawet jeli kierowa³ ca³¹ wiadomoæ ku pu-
stemu miejscu w piersi, m¿¹cy wietlicie dysonans wywraca³ mu umys³
na nicê.
Czu³ tê istotê tak, jakby to by³o zwierzê gard³o, ¿o³¹dek i zimna,
pó³rozumna satysfakcja, ¿e zwabi³o kolejn¹ ofiarê; ale jednoczenie
czu³ w³asne cia³o, wszystkie siniaki pozostawione przez chrz¹stki i pier-
cienie gard³a, pieczenie ³okcia w miejscu, gdzie go otar³ przelizgu-
j¹c siê przez odwiernik zwierzêcia, ból w puchn¹cym kolanie nie
pamiêta³, ¿eby je zwichn¹³ podczas pocigu za Anakinem, gor¹cy po-
dmuch w³asnego oddechu i zimn¹, pust¹ przestrzeñ w³asnego ¿o³¹dka,
który znajdowa³ siê w brzuchu zwierzêcia; który by³ brzuchem zwie-
rzêcia, poniewa¿ zwierzê i on stanowili jednoæ.
Po³kn¹³ sam siebie.
Proszê och PROSZÊ dlaczego dlaczego DLACZEGOOOO proszê
nie chcê tak umieraæ musisz mi pomóc POMÓ¯ MI musisz MI PO-
OOOOMÓÓÓÓÓÓC
149
G³os brzmia³ jak ludzki. Kobiecy. Ochryp³y, rw¹cy siê od szlochu,
zmêczenia i przera¿enia. Wydawa³ siê absolutnie rzeczywisty.
Równie rzeczywisty jak Anakin.
Nie, drugi raz nie da siê nabraæ.
Wiele form vongoflory wykorzystywa³o telepatiê, od yammosków
po villipy nawet skoczki koralowe podobno mia³y wiê umys³ow¹
ze swoimi pilotami. Dla Jacena by³o to oczywiste: ta wielka zwierzo-
jaskinia by³a nieruchomym drapie¿nikiem, który opracowa³ ca³kowi-
cie wyspecjalizowan¹ metodê wykorzystywania telepatii do wabienia
ofiar. Widmo Anakina by³o jedynie efektem ubocznym: ka¿da z ofiar
instynktownie zaczyna³a widzieæ kogo, komu natychmiast zaufa i po-
zwoli odprowadziæ siê w bezpieczne miejsce. Pójd¹ na lepo, ufnie,
i zostan¹ zjedzeni.
Ironia by³a gorzka: robak mroku, który zwin¹³ siê w jego piersi,
broni³ go przed fa³szywym zaufaniem, gniew za, który karmi³ robaka,
sprawi³, ¿e Jacen na ³eb, na szyjê popêdzi³ do jaskini-paszczy.
To bêdzie wyj¹tkowo brzydka mieræ, pomyla³ Jacen.
Nie szkodzi. Umieranie to nic z³ego. Nie mia³ o nie ¿alu. Lepiej
umrzeæ ni¿ ¿yæ z tym mrokiem w duszy. Przynajmniej wszystko siê
skoñczy. Uklêknie tutaj i poczeka na mieræ.
Niech ju¿ tylko bêdzie cicho.
Proszê pomó¿ mi proszê aaaaAAAAAAAA!
Przejcie od przera¿enia do czystej agonii sprawi³o, ¿e Jacen otwo-
rzy³ oczy i poderwa³ siê na nogi. Nie móg³ tego s³uchaæ, sztuczka czy nie.
Zamknij siê warkn¹³ z g³êbi gard³a. Zamknij siê zamknij siê
zamknij siê.
Okrzyki dobiega³y z wzdêtego wylotu jakiej galerii, który zion¹³
o kilka metrów od niego. Tunel wiód³ w dó³, pogr¹¿aj¹c siê w ¿ó³tozie-
lonym mroku. Jacen jak pijany zatacza³ siê po zboczu. Krzyki nie usta-
wa³y, teraz ju¿ bez s³ów, zwierzêce, bezsensowne, drgaj¹ce rozpacz¹.
Tunel prowadzi³ g³êbiej i g³êbiej, zwija³ siê w d³ug¹, lun¹ spira-
lê, a¿ wreszcie rozszerzy³ siê w kolejn¹ jaskiniê, o wiele wiêksz¹ od
pierwszej, wilgotn¹, mroczn¹, bo biowiat³o, które rozjania³o gard³o
i pierwsz¹ komorê, tutaj tylko lni³o blado przez wyloty innych tuneli
w otaczaj¹cych cianach. W powietrzu unosi³y siê bia³e k³êby mg³y
nie, nie mg³y, raczej dymu stwierdzi³ Jacen, wchodz¹c do jaskini.
Dymu pal¹cego w oczy, d³awi¹cego i pozostawiaj¹cego w ustach ostry
smak kwasu.
Pod³oga jaskini by³a szorstka i nierówna, pe³na dziobów, jakby
tylko cienka warstwa skóry pokrywa³a zag³êbienia doæ du¿e, aby
150
w nich p³ywaæ. Do³y by³y g³êbokie, o stromych cianach, a na dnie
pomarszczone i wydête w wargi wielkoci prysznica.
Jacen zakas³a³, odganiaj¹c dym od twarzy, i ruszy³ dalej w kierun-
ku krzyków, ostro¿nie st¹paj¹c po krêtej trasie wzd³u¿ cienkich, ³uko-
watych obrêbów stykaj¹cych siê ze sob¹ do³ów.
Gdzie w g³êbi jaskini jedna z tych g¹b zamknê³a siê wokó³ dziew-
czyny.
Jacen przystan¹³ nad ni¹, balansuj¹c na ciep³ej krawêdzi zag³êbie-
nia. Wydawa³a siê równie rzeczywista jak Anakin; prawdziwe by³y jej
spl¹tane, sko³tunione w³osy i poorana ³zami warstwa brudu na twarzy.
Z mocno zaciniêtych warg na dnie do³u wystawa³a tylko g³owa i jed-
no ramiê, ale kiedy go zobaczy³a nad sob¹, wyci¹gnê³a siê ku niemu,
bezradnie rozcapierzaj¹c palce. Oczy mia³a pe³ne bólu i przera¿enia.
Proszê, kimkolwiek jeste PROSZÊ musisz mi pomóc proszê on
mnie PO¯ERA, on, on, on po¿era mnie ¯YWCEM.
Teraz ju¿ wiedzia³, czym s¹ te wydête wargi. Jaskinia powy¿ej
by³a jedynie zbiornikiem, wolem; prawdziwe ¿o³¹dki znajdowa³y siê
za tymi paszczami na dnie zag³êbieñ. Dlatego jaskinia-zwierzê poka-
zywa³a mu tê dziewczynê.
Mia³a byæ przynêt¹.
Zamknij siê szepn¹³. Nie jeste prawdziwa. Zamknij siê.
Chcia³ tylko spokojnego k¹ta, aby umrzeæ. Czy za du¿o ¿¹da³?
Czy nie zas³u¿y³ nawet na tyle? Dlaczego to wszystko musi byæ przez
ca³y czas takie ohydne, ponure, po prostu zgni³e? Czy nawet umrzeæ
nie mo¿na spokojnie?
Czy ca³y wszechwiat go nienawidzi?
Jeli ca³y wszechwiat ciê nienawidzi, jest na to tylko jedna od-
powied szepta³ robak cienia z g³êbi jego czaszki. Te¿ go mo¿esz
znienawidziæ.
Wiêc nienawidzi³.
Jakie to by³o proste.
Nienawidzi³ wszechwiata. Nienawidzi³ w nim wszystkiego: bez-
sensownych cierpieñ i niepotrzebnych mierci, i wszystkich tych bez-
mylnych, mechanicznych, bezu¿ytecznych praw; wij¹cego siê jak
robactwo, unurzanego we krwi ignoranckiego ¿ycia; nienawidzi³ ka-
miennego miêsa pod stopami i powietrza, którym oddycha; nienawi-
dzi³ siebie; nienawidzi³ nawet nienawici, któr¹ czu³. I nagle stwier-
dzi³, ¿e ju¿ nie jest zmêczony, nie jest zdezorientowany, wszystko sta³o
siê proste i jasne, wszystko mia³o sens, bo nienawiæ by³a wszystkim
i wszystko by³o nienawici¹, a on ju¿ nie chcia³ umrzeæ.
Chcia³ tylko kogo skrzywdziæ.
151
Spojrza³ na krzycz¹c¹ dziewczynê. Nienawidzi³ jej.
Nie by³a prawdziwa, jak to sen. Móg³ zrobiæ co zechce. Wszystko.
Serce mu wali³o, oddech by³ krótki i gor¹cy.
Wszystko.
Wrza³a w nim Moc, jakby runê³a jaka zapora w jego piersi.
Umiechn¹³ siê, wyci¹gn¹³ d³oñ i zwin¹³ w piêæ.
Moc zd³awi³a jej krzyki, wcisnê³a z powrotem do gard³a. Poprzez
Moc czu³ przera¿enie dziewczyny, pieczenie kwasów trawiennych
z wolna rozpuszczaj¹cych jej skórê; w Mocy czu³ potêgê, prawdziw¹,
rzeczywist¹, zdoln¹ strzaskaæ jej czaszkê niczym jajo pterozaura, po-
têgê, aby
Zaczekaj, b³aga³y ostatnie strzêpy wiadomoci. Zaczekaj
Czu³ j¹ w Mocy?
Och wyszepta³. Kolana ugiê³y siê pod nim. Och, nie, nie,
b³agam, nie, b³agam
Nienawiæ i si³a zawiod³y. Wychyli³ siê do przodu, buty poliznê-
³y mu siê na krawêdzi i zsun¹³ siê po wewnêtrznej krzywinie do³u.
Wyl¹dowa³ jak szmaciana zabawka obok ust-¿o³¹dka. Móg³ tak pozo-
staæ, pozwoliæ sobie na zemdlenie, zasn¹æ, dopóki paszcza nie otwo-
rzy siê znowu, ¿eby tym razem poch³on¹æ jego ale nagle dziewczê-
ca, delikatna d³oñ, prawdziwa d³oñ nale¿¹ca do prawdziwej dziewczyny
wczepi³a siê desperacko w jego szatoskórê, zbudzi³a go, a krzyk wy-
pe³ni³ mu uszy:
POMÓ¯ MI musisz mi pomóc musisz mi pomóc!
Przepraszam wymamrota³, mrugaj¹c szybko, ¿eby zognisko-
waæ wzrok. Dwign¹³ siê niezdarnie. Przepraszam, przepraszam, nie
wiedzia³em
Widzia³ teraz wyranie i dopiero teraz siê jej przyjrza³. Zobaczy³,
¿e pod pokryw¹ brudnego t³uszczu jej w³osy musia³y byæ kiedy d³u-
gie, puszyste i barwy z³ocistoblond, ¿e jej oczy s¹ b³êkitne, a twarz
delikatna i owalna, zobaczy³, ¿e
Nie jest starsza ode mnie, pomyla³.
A jeli ZARAZ czego nie wymylê, ju¿ nigdy nie bêdzie starsza.
Nie móg³ mieæ pewnoci, ¿e nogi wytrzymaj¹ jego ciê¿ar; odwró-
ci³ siê, ¿eby zaprzeæ siê stopami o wargi ¿o³¹dka, i uj¹³ w obie d³onie
przegub dziewczyny. Ci¹gn¹³ mocno, tak mocno, ¿e jej krzyk prze-
mieni³ siê w jêk bólu.
£amiesz mi RÊKÊ proszê musisz wstaæ, musisz ci¹gn¹æ mnie w GÓRÊ.
Wstaæ? Nie mia³ si³y, ¿eby ustaæ. Nie mia³ si³y, by j¹ ratowaæ.
Mia³ doæ si³ tylko na to, ¿eby j¹ jeszcze bardziej skrzywdziæ.
152
I torturowaæ fa³szyw¹ nadziej¹ w ostatnich chwilach ¿ycia.
Z trudem potrafi³ sobie wyobraziæ, przez co przesz³a, jak przega-
pi³a ewakuacjê Coruscant, przetrwa³a bombardowanie i inwazjê
Yuuzhan Vongów. Przetrwaæ wstrz¹saj¹c¹ transformacjê swojego wiata
w ich wiat, zmazanie z orbity ca³ej planety. Ukrywaæ siê w nieustan-
nym strachu przez te wszystkie tygodnie, ¿yæ w cieniu najni¿szych
poziomów, desperacko uciekaj¹c przez najedcami A potem daæ
siê ¿ywej jaskini zwabiæ w swoj¹ gardziel
Jej serce musia³a przepe³niaæ radoæ i ulga. Wreszcie znalaz³a swoje
sanktuarium.
A potem stwierdzi³a, ¿e jedynym prawdziwym sanktuarium jest
mieræ.
Ale co to za mieræ: zjedzona ¿ywcem, strawiona w pe³ni wiado-
moci!
A kiedy podnios³a wzrok i zobaczy³a, jak przechyla siê ku niej
przez krawêd zag³êbienia jak¹ nadziej¹ musia³o wezbraæ jej ser-
ce
Nie mog³a przecie¿ wiedzieæ, ¿e cz³owiek, który przyszed³ jej z po-
moc¹, to z³amany eks-Jedi, splamiony ciemnoci¹, na pó³ oszala³y
w samobójczej rozpaczy.
Jak on móg³ staæ siê tak bezu¿yteczny?
Niesprawiedliwoæ losu wzbudzi³a w nim gniew.
Dlaczego ma patrzeæ na mieræ tej dziewczyny? Nigdy nie chcia³
byæ bohaterem. Nigdy nie prosi³ o potêgê. Od dnia, kiedy siê urodzi³,
oczy ca³ej galaktyki zwrócone by³y ku niemu w oczekiwaniu na jaki
naprawdê wielki czyn, co, co dorówna legendzie jego wspania³ych
rodziców i legendarnego wuja.
A on nie potrafi dorównaæ nawet w³asnej legendzie.
Przecie¿ tylu ludzi cieszy³o siê z jego s³aboci co, mo¿e nie?
Otaczali go brudni, z³oliwi plotkarze, którzy z brudn¹, z³oliw¹ satys-
fakcj¹ nazywali go za plecami tchórzem, a ¿aden z tych paskudnych,
przebieg³ych, z³oliwych drani nawet nie mia³ zielonego pojêcia, co to
znaczy wisieæ w Objêciach Cierpienia czy harowaæ beznadziejnie, ¿eby
uratowaæ tych parê istnieñ ze Szkó³ki, albo spojrzeæ w twarz obojêtno-
ci o czarnym sercu, która okaza³a siê podstawow¹ prawd¹ wszech-
wiata.
Gniew rozkwit³ w jego sercu, wezbra³ i uniós³ go na znajomych
falach czerwonego przyp³ywu, lecz tym razem nie walczy³, nie opiera³
siê, nie miota³, ¿eby w koñcu uton¹æ. Przyj¹³ go radonie.
A we wzbieraj¹cych falach znalaz³ ca³¹ potrzebn¹ mu si³ê.
153
R O Z D Z I A £
WOLNY I W DOMU
Dom.
Apartamenty Solo, zlokalizowane opodal zrujnowanego masywu
Imperialnego Senatu, pozosta³y w³aciwie nietkniête.
Od kiedy obudzi³ siê pod Mostem, Jacen nieustannie zd¹¿a³ w³a-
nie tu, do domu. Gdzie zreszt¹ mia³by siê udaæ?
Czy jest co lepszego, ni¿ znaleæ wreszcie drogê do domu?
I tylko jednego pytania zapomnia³ sobie zadaæ: co zrobi, skoro ju¿
siê tam znajdzie?
Przez te wszystkie tygodnie spodziewa³ siê, ¿e dotarcie do miej-
sca, gdzie dorasta³, bêdzie mia³o jakie znaczenie, ¿e znajdzie tam choæ
cieñ otuchy. Jedn¹ czy drug¹ odpowied. Jakby wystarczy³o po³o¿yæ
siê we w³asnym ³ó¿ku i zdrzemn¹æ, ¿eby stwierdziæ, ¿e ca³y prze¿yty
koszmar utrata rodziny, m³odoci, wiary to tylko senna fantazja, za
któr¹ odpowiadaj¹ m³odzieñcze hormony i ciê¿kostrawna kolacja.
Czy jest co gorszego, ni¿ dotrzeæ do domu i przekonaæ siê, ¿e
wci¹¿ b³¹dzisz?
Od kilku godzin kr¹¿y³ po domu, kiedy nagle wszed³ Anakin.
Jacen siedzia³ na swoim miejscu, na krzele, na którym zwykle
siada³ podczas rzadkich rodzinnych okazji, kiedy wszyscy byli w domu:
po lewej stronie matki, obok Jainy, która zajmowa³a miejsce po pra-
wej rêce ojca. Po drugiej stronie sto³u siadywa³ Anakin i Chewbacca
w specjalnym, przystosowanym do rozmiarów Wookiego fotelu.
154
Jacen próbowa³ przywo³aæ wspomnienia tych szczêliwych rodzin-
nych chwil usi³owa³ us³yszeæ wyj¹cy miech Chewbaccy; przypo-
mnieæ sobie wewnêtrzn¹ walkê matki, aby zachowaæ powagê, i jej pe³-
ne nagany spojrzenie, gdy ojciec opowiada³ jak¹ nie ca³kiem
cenzuraln¹ historyjkê; poczuæ znów ³okieæ Jainy pod ¿ebrem albo us³y-
szeæ dyskretne uderzenie pomarañczowego ziemniaka, wystrzelonego
przez Anakina, kiedy rodzice nie patrzyli ale nie móg³. Nie móg³
odnaleæ w jadalni tych obrazów.
Obrzydliwie lni¹ca, niebieska kolonia purchawek oblaz³a krze-
s³o Chewbaccy i pó³ sto³u. Blado¿ó³te pêdy zapuszcza³y korzenie w li-
ciaste, fioletowe rolinki porastaj¹ce pod³ogê. Sam stó³ pêk³ porod-
ku, prze³amany przez krwistoczerwony korzeñ rozmiarów Hutta, który
przebi³ siê przez sufit, a potem zdecydowa³ siê dotrzeæ a¿ do pod³ogi
i jeszcze dalej. ciany by³y pokryte ró¿nobarwnymi pn¹czami, które
s³u¿y³y za mieszkanie licznym stworzeniom wielkoci d³oni, podob-
nym do ³uskowatych, ciep³okrwistych paj¹ków.
Jacen by³ pewien, ¿e s¹ ciep³okrwiste; przynajmniej ich siedmio-
palczaste, szponiaste stopy by³y ciep³e, kiedy stwory przebiega³y mu
przez pier czy plecy albo wspina³y siê na ramiona. Od czasu do czasu
mruga³, kiedy który zapêdzi³ mu siê a¿ na twarz, ale by³ to jedyny
jego ruch.
Oczywicie, móg³ siê poruszyæ, gdyby chcia³. Ale nie widzia³
sensu.
Pajêczaki plu³y jak¹ luzowat¹ wydzielin¹, lepkimi kulkami li-
ny, które przylega³y do wszystkiego wokó³, z wyj¹tkiem samych arach-
noidów. Dopóki lina by³a mokra, rozci¹ga³y j¹ ruchomymi stopami,
przêd³y i wyci¹ga³y w d³ugie, lni¹ce nici, które wysychaj¹c napina³y
siê i stawa³y przezroczyste, wype³niaj¹c jadalniê rodziny Solo oszro-
nion¹ w³óknist¹ sieci¹.
Jacen by³ pewien, ¿e chcia³y go t¹ sieci¹ przywi¹zaæ do krzes³a
mo¿e mia³y na wpó³ rozumny plan, ¿eby go zjeæ. Jeszcze niedawno
w ka¿dej chwili móg³by siê bez trudu uwolniæ, ale teraz nici wysch³y
i sta³y siê mocniejsze. Nie fatygowa³ siê nawet. Jeszcze teraz jednym
wzruszeniem ramion móg³ rozrzuciæ arachnoidy i spaliæ pajêczynê bez
ladu.
Ale wci¹¿ nie móg³ wymyliæ powodu, po co mia³by to robiæ.
Anakin przeszed³ przez w³ókna pajêczyny, tak jakby nie istnia³y.
Mia³ na sobie ciemn¹ kamizelkê, a pod ni¹ lun¹ tunikê i w¹skie
spodnie, w koreliañskim stylu. Zahaczy³ kciuki o szeroki skórzany pas,
praw¹ rêkê lokuj¹c niedaleko zacisku, gdzie powinien wisieæ miecz
155
wietlny, i obdarzy³ Jacena krzywym umieszkiem, tak podobnym do
umiechu Hana, ¿e Jacenowi ³zy nap³ynê³y do oczu.
Siemanko, braciszku.
Jeden z arachnoidów przegalopowa³ po nitce ukonie przez pier
Anakina, od ramienia do siódmego ¿ebra. ¯aden nie zwróci³ na dru-
giego najmniejszej uwagi.
Jacen podniós³ wzrok na brata i d³ugo mu siê przygl¹da³, po czym
westchn¹³.
Czym jeste tym razem?
Tym razem?
Jacen przymkn¹³ oczy.
Pamiêtasz, co wujek Luke opowiada³ o swoim mistrzu? Jak cza-
sami czu³ w Mocy mistrza Obi-Wana, nawet wtedy, kiedy Darth Va-
der kiedy nasz dziadek zabi³ go na jego oczach w doku pierwszej
Gwiazdy mierci? Jak s³ysza³ udzielaj¹cy mu rad g³os mistrza Obi-
-Wana, a nawet widzia³ go kilka razy?
Jasne, wszyscy znaj¹ te opowieci.
Chyba spodziewa³em siê, ¿e ty te¿ mi tak bêdziesz pomaga³ to
znaczy wiem, ¿e ty nie jeste moim mistrzem, i widzia³em twoje cia-
³o widzia³em co ci zrobili. Ale i tak chyba wci¹¿ mia³em na-
dziejê, wiesz? Chcia³em chcia³em jeszcze raz us³yszeæ twój g³os
Tylko jeden raz. Widzieæ twój umiech. Daæ ci z ca³ego serca po ³bie
za to, ¿e zrobi³e co tak g³upiego i da³e siê zabiæ.
Ej¿e, chyba nigdy nie potrzebowa³e w tym celu jakiego szcze-
gólnego powodu?
Przymkniête oczy Jacena nape³ni³y siê ³zami.
Tak. Ostatni raz, wiesz?
Jasne.
Dlatego da³em siê nabraæ. I za pierwszym, i za drugim razem.
I za pierwszym, i za drugim razem?
Jacen przekrzywi³ g³owê, jakby chcia³ wzruszyæ ramionami.
Tam, w Szkó³ce, kiedy Vergere powstrzyma³a mnie przed zabi-
ciem ostatniego dhuryama. U¿y³a Mocy, by udawaæ twój g³os, a ja
Sk¹d wiesz?
Jacen otworzy³ oczy i zmarszczy³ brwi.
Co?
Jeste pewien, ¿e to by³a sztuczka? Umiech Anakina by³ weso³y
i nieco krzywy, jak zawsze. U¿ywa³a Mocy, prawda? Sk¹d wiesz, ¿e
to Moc nie u¿ywa³a jej?
156
Chyba nie wiem powoli przyzna³ Jacen. Ale to w³aciwie nie
robi wiêkszej ró¿nicy.
Skoro tak twierdzisz.
Ostatnim razem nie mia³e z Moc¹ nic wspólnego. By³e telepa-
tyczn¹ przynêt¹.
Mo¿e i by³em, ale czy tylko tym i czy jeste tego pewien?
Jacen zmarszczy³ brwi, ale nie odpowiedzia³.
Co by siê sta³o, gdyby mnie nie zobaczy³ tam, na balkonie?
Spuci³ g³owê.
Nie wiem nie wiem. Mo¿e chcia³em spaæ, dokoñczy³
w myli. Nie móg³ tego powiedzieæ g³ono.
Chcia³ spaæ i spad³. Spad³ szybciej i dalej ni¿ tylko ku mierci.
A wiêc to, ¿e mnie zobaczy³e, uratowa³o ci ¿ycie, co?
Chyba tak. Ale ty mnie poprowadzi³e do to znaczy, ta projek-
cja telepatyczna poprowadzi³a mnie do
To, ja, cokolwiek Anakin lekcewa¿¹co machn¹³ rêk¹. Nie
wdawaj siê w szczegó³y bez znaczenia.
Ale tam tam g³êboko w zwierzojaskini gorzki kwas pod-
szed³ Jacenowi do gard³a. Nie móg³ mówiæ dalej.
Ocali³e dziewczynê, prawda?
Och, jasne. Ocali³em j¹. Pewnie, ¿e tak. Jacen odkaszln¹³, d³a-
wi¹c siê na samo wspomnienie. Za to ci inni
W brzuchu bestii byli te¿ inni ludzie; du¿o ludzi, piêædziesiêciu
albo wiêcej. Obcych prawie nie by³o. Zbiegli siê t³umnie z kana³ów
wiod¹cych do komory g¹b-¿o³¹dków w chwilê po uwolnieniu dziew-
czyny.
I wcale nie byli zadowoleni.
Nieokie³znana Moc przep³ywa³a przez niego czarnymi falami.
Dziêki niej by³ w stanie telekinez¹ opanowaæ w³asne d³onie, u¿yæ ich
jak narzêdzi, ¿eby oderwaæ ciasno zaciniête wargi gêby-¿o³¹dka. Czu³
poprzez Moc ka¿dy skrawek dziewczyny, czu³ jej przera¿enie i na-
dziejê, i ból spalonej kwasem skóry. Dziêki Mocy uniós³ j¹ bez wysi³-
ku i posadzi³ bezpiecznie na krawêdzi zag³êbienia. Wspomaganym
Moc¹ skokiem znalaz³ siê obok niej, uniós³ j¹ w fizycznych ramio-
nach i przetransportowa³ do kana³u, którym tu przyby³. Ubranie mia³a
w strzêpach; zaczerwieniona skóra ³uszczy³a siê i jakby w dalszym
ci¹gu gotowa³a na wolnym ogniu pokrywaj¹cych j¹ kwasów. Jacen
szybko zerwa³ z niej ³achmany i otuli³ w³asn¹ szatoskór¹.
Wszystko bêdzie dobrze. Ju¿ jest dobrze mówi³ do niej. Sza-
toskóra zajmie siê tob¹.
157
Szatoskóra rzeczywicie nie tylko wch³onê³a i wyeliminowa³a
resztki kwasów, ale poch³onê³a tak¿e obumar³e strzêpki poparzonej
skóry, tym samym ratuj¹c dziewczynê od powa¿nej infekcji, mo¿e
nawet od gangreny.
Oczywicie, nie dowiedzia³a siê pomimo kr¹¿¹cego w nim mrocz-
nego grzmotu Mocy, nie zdoby³ siê na tak bezmylne okrucieñstwo,
¿eby jej to powiedzieæ po tym wszystkim, co przesz³a ¿e ubranie,
które na ni¹ w³o¿y³, wyjada ju¿ kawa³ki jej cia³a.
Dopiero teraz, ubrany jedynie w przepaskê biodrow¹, wyprosto-
wa³ siê, rozejrza³ i dostrzeg³ pozosta³ych. Zwierzojaskiniowcy. Piêæ-
dziesiêciu lub co ko³o tego. Niektórzy mieli miotacze.
A niektóre miotacze by³y wycelowane w niego.
To by³o obrzydliwe. Nie mog³em w to uwierzyæ. Jacen po-
krêci³ g³ow¹. Nie chcia³em w to uwierzyæ.
Anakin przygl¹da³ mu siê cierpliwie.
Gorsze ni¿ Brygady Pokoju. Gorsze ni¿ wszystko, co mog³em
sobie wyobraziæ. Jacen zacisn¹³ oczy na samo wspomnienie. Oni
tam mieszkali.
Zwierzojaskinia by³a spokojnym drapie¿nikiem: jej telepatyczna
przynêta ci¹ga³a wiêcej zwierz¹t ni¿ mog³a spo¿yæ, wiêc schwytane
ofiary mog³y mieszkaæ w niej przez d³u¿szy czas. Wilgoæ, sp³ywaj¹ca
nieustannie ze stalaktytów, by³a w istocie wewnêtrzn¹ rezerw¹ ¿yw-
noci co jak ludzkie zapasy t³uszczów i glikogenów nawadniaj¹c¹
i od¿ywiaj¹c¹ z³owione stworzenia. Zwierzojaskinia przetwarza³a
wszelkie odpady wyj¹tkowo skutecznie, przerabiaj¹c nawet odchody
ofiar na po¿ywkê i mocz na wodê, ciep³o za wydzielane przez ich
cia³a wystarczy³o, aby utrzymaæ i regulowaæ jej wewnêtrzn¹ tempera-
turê. Jeli potrzebowa³a dodatkowego po¿ywienia, wyciska³a je z jed-
nej z zapasowych ofiar, wpychaj¹c j¹ poprzez kana³ do komory ¿o³¹d-
kowej.
Byli to z regu³y uciekinierzy z dolnych poziomów, którzy nie
za³apali siê na ewakuacjê, niektórzy jednak okazali siê zbieg³ymi nie-
wolnikami z nasienia-statku. Yuuzhanie znaj¹ zwierzojaskinie i uni-
kaj¹ ich starannie; nie zdziwi³bym siê, gdyby stanowi³y pierwotny ga-
tunek, z którego wyhodowali swoje wiatostatki, takie jak ten, gdzie
ciê no, ten nad Myrkrem odkaszln¹³, nieco zak³opotany.
Nie ma sprawy, Jace umiech Anakina by³ mi³y, przyjazny.
Nie martw siê o mnie. Nie jestem a¿ taki wra¿liwy.
Jacen kiwn¹³ g³ow¹.
A ja chyba jestem
158
Jak zawsze; mów dalej.
Jacen westchn¹³ smutno, ale znów poczu³ we wnêtrznociach
cieniutki strumyczek gniewu.
Jest wiêc doskona³¹ kryjówk¹ przed patrolami Yuuzhan Von-
gów. Zwierzojaskinia ich ukrywa, daje im schronienie, wodê, jedze-
nie, czasem zwabia zwierzêta, które mo¿na zabiæ i zjeæ, albo prze-
chwytuje uchodcê wyposa¿onego w worek wafli proteinowych czy
czego tam Jest tylko jeden problem. Raz na jaki czas zwierz g³od-
nieje. Czasem znajdzie siê jakie stworzenie, które mo¿na wrzuciæ do
¿o³¹dków. Jacen prze³kn¹³ linê i spojrza³ w sufit. Jaskrawozielone
palce mchu wpe³za³y przez otwór wybity przez olbrzymi korzeñ.
A czasem g³os zrobi³ mu siê niski i chrapliwy od hamowanej furii.
Czasem nic siê nie trafia.
Anakin skin¹³ g³ow¹ powa¿nie.
Dziewczyna.
W³anie, dziewczyna. Maj¹ tak¹ zasadê. Ostatni, który przyby³,
idzie pierwszy no wiesz. Dziewczyna przyby³a tam kilka godzin
przede mn¹. Ale niektórzy z nich ci, którzy jej to zrobili poczu³,
¿e jego oddech staje siê gor¹cy, a wzrok zaczyna mu przes³aniaæ lekka
czerwona mgie³ka. Niektórzy z nich byli tam od wielu tygodni. Ty-
godni, rozumiesz? Rozumiesz, co oni robili? Ilu ilu ludzi mu-
sia³ przerwaæ, dysz¹c ciê¿ko, ¿eby prze³kn¹æ narastaj¹c¹ falê wcie-
k³oci.
Anakin obserwowa³ go z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Wreszcie Jacen móg³ mówiæ dalej.
Nawet jej nie zabili, og³uszyli tylko i wrzucili. Zadrga³y mu
miênie szczêk, a w g³osie pojawi³a siê odraza. Pewnie jej nie zabili,
bo nie chcieli mieæ jej na sumieniu!
Anakin wzruszy³ ramionami.
Ludzie s¹ w stanie do wszystkiego dopisaæ ideologiê.
Ale ocknê³a siê, zanim ¿o³¹dek zdo³a³ j¹ wch³on¹æ, i prawie zdo-
³a³a uciec. Uda³o jej siê, przynajmniej czêciowo. Mog³a krzyczeæ.
Jacen zni¿y³ g³os prawie do szeptu. Wtedy zjawi³em siê ja.
I co siê sta³o?
Có¿, nie mia³em zamiaru pozwoliæ, aby wrzucili j¹ tam z po-
wrotem. Nie zamierza³em zreszt¹ pozwoliæ, aby wrzucili tam kogo-
kolwiek ale wszystkie ¿o³¹dki zaczê³y siê nagle otwieraæ, a wola
zaczê³y wciskaæ do prze³yków kogo popadnie Zwierzojaskinia chcia-
³a jeæ, a skoro nie umieli o to zadbaæ, zadba³a o siebie sama
A ostatni, który siê zjawi³?
159
To by³em ja. W³anie.
Próbowali tob¹ nakarmiæ zwierzojaskiniê?
Jacen mrukn¹³:
No, do tego nie dosz³o.
Nie?
Zmieni³em siê, Anakinie. Ja nie potrafiê tego wyjaniæ na-
wet nie próbujê, ale ale powiniene wiedzieæ, ¿e
Niewa¿ne, Jace, niewa¿ne, co siê sta³o Cokolwiek zrobi³e, co-
kolwiek tobie zrobili Wci¹¿ jeste moim du¿ym braciszkiem, wiesz?
Zawsze nim bêdziesz
Du¿y braciszek bezdwiêcznym g³osem powtórzy³ Jacen. Oczy
go piek³y. Opar³ ³okcie na kolanach i schowa³ twarz w poparzonych
d³oniach Dziwne przez te kilka ostatnich lat wydawa³o mi siê,
jakby to ty by³ starszy
To chyba niem¹dre.
Naprawdê? Ty Anakinie, ty by³e taki pewny siebie. Taki pew-
ny wszystkiego. Taki silny Podziwia³em ciê, Anakinie. Zawsze wy-
dawa³e siê wiedzieæ, co trzeba zrobiæ dalej. Wszystko by³o dla ciebie
takie ³atwe
Wszystko jest ³atwe, kiedy nie masz w¹tpliwoci.
W³anie o tym marzy³em. O pewnoci. Myla³em, ¿e na tym
polega bycie Jedi. Uniós³ g³owê. Oczy mia³ zalane ³zami, ale mia³
siê gorzko. Nie rozumiesz? Jeste tym wszystkim, czym zawsze chcia-
³em byæ, kiedy dorosnê!
Niby czym, trupem?
Wiesz, o czym mówiê.
Nigdy niczego nie kwestionowa³em, bo nie by³em do tego zdolny.
Nigdy nie by³em mylicielem, jak ty. Raczej, jak wujek Luke, by³em
czym w rodzaju ludzkiej broni: poka¿ mi, kto jest niedobry, i poszczuj
mnie, a ja ich pozabijam i wszyscy bêd¹ siê cieszyæ. Teraz jest nieco
inaczej, jeli dzia³asz tak, jak ja jak wujek Luke, tylko ludzie od tego
gin¹. Popatrz na mnie, popatrz, co siê sta³o z nami wszystkimi.
Wolê to, ni¿ patrzeæ, co siê sta³o ze mn¹ szepn¹³ Jacen. Ju¿
wolê umrzeæ.
Tak ci siê zdaje?
¯al wzbiera³ w nim, rozpiera³o go poczucie winy i wstrêtu do sa-
mego siebie, nie móg³ ich d³u¿ej t³umiæ. Spojrza³ na swoje d³onie, na
popêkan¹ od oparzeñ skórê, spalon¹ b³yskawic¹ jego gniewu.
Anakinie, wszed³em w mrok.
Naprawdê?
160
Pod star¹ wi¹tyni¹ Jedi, kiedy Vergere wyda³a mnie w rêce
Noma Anora to, co zrobi³em, by³o niedobre, ale nie ca³kiem z³e
Panika, zmêczenie nagle odnalaz³em z powrotem Moc, choæ s¹dzi-
³em, ¿e straci³em j¹ na zawsze. Uratowanie dziewczyny nie, tego
nie ¿a³ujê. Pozosta³ mi tylko gniew. Zreszt¹ nie skrzywdzi³em nikogo.
Tylko siebie.
Ale to chyba nie szkodzi, prawda? Czy to nie sens bycia Jedi,
powiêciæ w³asne dobro dla ratowania innych?
Anakin uniós³ jedn¹ rêkê do góry.
Ty mi powiedz.
Jacen odwróci³ wzrok. Pamiêæ sprawia³a ból. Mówienie sprawia-
³o ból jeszcze wiêkszy. Ale nie mówiæ nie przyznaæ siê, co uczyni³,
usprawiedliwiaæ siê, filozofowaæ o, nie, tego nie zrobi.
A¿ tak nisko nie upad³em, pomyla³.
A jednak.
Wykorzystywa³ ciemnoæ dla dodania sobie si³, pozwoli³ jej p³y-
n¹æ w ¿y³ach jak krwi, aby móc dzia³aæ i funkcjonowaæ, kiedy pojawi-
li siê ludzie ze zwierzojaskini. Kiedy siê dowiedzia³, kim s¹ i co zrobi-
li, aby prze¿yæ, mo¿e jeszcze zdo³a³by pohamowaæ gniew, gdyby to
by³o wszystko. Brzydzi³ siê tym, co robili i kim siê stali, ale nie by³ ich
sêdzi¹. By³ Jedi. Wci¹¿ jeszcze móg³ znaleæ sposób, ¿eby im pomóc.
Nawet otoczony rozdziawionymi gêbami-¿o³¹dkami, nawet w k³êbi¹-
cych siê wyziewach kwasów trawiennych, wci¹¿ jeszcze móg³by oprzeæ
siê mrocznej ¿¹dzy skrzywdzenia ich. Ludzie z jaskini otoczyli go jed-
nak z wycelowanymi miotaczami, z zimnym mordem w oczach i s³o-
wami przewrotnego ¿alu na ustach, a dziewczyna swoim zachowa-
niem dope³ni³a czary goryczy.
On by³ ostatni! On by³ ostatni! krzycza³a. Wecie jego jego!
On by³ ostatni!
Zwróci³a siê przeciwko mnie szepn¹³ Jacen.
A winisz j¹ za to?
Pokrêci³ g³ow¹.
Jak móg³bym j¹ winiæ? To tylko dziewczyna. Dziewczyna, która
wie, co to znaczy byæ ¿ywcem trawionym. Dziewczyna, która wie-
dzia³a, ¿e jeli nie ja, to ona. Znowu.
Chyba chcia³em zapytaæ, czy wtedy j¹ za to wini³e?
To co innego. Twarz Jacena by³a bez wyrazu, pusta, jak pia-
skowcowy klif na Kirdo Trzy. Wtedy wini³em wszystkich. Nienawi-
dzi³em ich. Chcia³em ich skrzywdziæ.
Naprawdê?
161
Wiedzia³em, co robiê. Wiedzia³em dok³adnie, co chcê zrobiæ.
Siêgn¹³em w ciemnoæ. Chcia³em jej. Rozkoszowa³em siê ni¹. Pamiê-
tam, jak siê mia³em. Pamiêtam, jak im powiedzia³em, ¿e narobili so-
bie k³opotów. Pamiêtam, ¿e czu³em poprzez Moc, jak ich fa³szywy ¿al
zmieni³ siê w prawdziwy strach. Pamiêtam, ¿e mi siê to spodoba³o.
Zaczêli do niego strzelaæ; promienie laserów kreli³y czerwone
smugi w zielonkawych oparach kwasu. miej¹c siê, chwyta³ te pro-
mienie praw¹ d³oni¹, bez wysi³ku odchylaj¹c niszczycielsk¹ energiê,
zanim zdo³a³a go skrzywdziæ. Jednym gestem ci¹gn¹³ ku sobie mio-
tacze i niedbale odrzuci³ je na bok.
Ilu z nich zabi³e?
Wszystkich. Jacen spojrza³ na swoje dr¿¹ce d³onie. Zacisn¹³
je, a¿ z oparzeñ pociek³a krew. ¯adnego. Co za ró¿nica?
Moc hucza³a mu w g³owie, a on siêgn¹³ g³êboko, ku pustce w pier-
si, w miejsce, gdzie kiedy znajdowa³o siê ziarno niewolnika, i znalaz³
tam mglist¹ pó³wiadomoæ zwierzojaskini. Wspomagaj¹c siê Moc¹,
stworzy³ wra¿enie: proste przekonanie, tak g³êboko zakorzenione w tê-
pym umyle tego stwora, ¿e ¿aden dowód na co wrêcz przeciwnego
nie móg³by nim zachwiaæ.
Ludzie s¹ truj¹cy.
Podobnie jak wszystkie inteligentne gatunki Nowej Republiki.
Zwierzojaskinia nie mia³a systemów obronnych przed tego rodza-
ju atakami, brakowa³o jej nawet podstawowej zdolnoci, ¿eby sobie
powiedzieæ: ¯aden z tych, których ju¿ zjad³am, nie zaszkodzi³ mi.
Mia³a tylko odruch obronny.
Zwymiotowa³a.
Potê¿na fala odwrotnej perystaltyki porwa³a ludzi, dziewczynê,
Jacena i wszystkie inne obce cia³a w ca³ym obszernym wnêtrzu zwie-
rzojaskini i sp³uka³a je przez wietliste, chrzêstne gard³o t¹ sam¹ dro-
g¹, któr¹ Jacen wszed³. Pamiêta³ gniew tamtych i rosn¹c¹ panikê, kie-
dy wyl¹dowali jako k³êbowisko pod paszcz¹ stwora, rozpl¹tali siê
w pojedyncze osoby i stwierdzili, ¿e zêby ich sanktuarium na zawsze
siê przed nimi zamknê³y. Ju¿ nigdy nie zap³ac¹ ¿yciem innych za swo-
je bezpieczeñstwo przed Yuuzhanami.
Zabi³e nas krzykn¹³ który. Zabi³e nas wszystkich.
Jacen popatrzy³ na nich spojrzeniem zimnym od Mocy.
Jeszcze nie.
Có¿ za miêkkie, s³abe, zdradzieckie i godne wzgardy stworzenia
nie móg³by sobie wyobraziæ nikogo równie odra¿aj¹cego. Odwróci³
siê do nich plecami i odszed³.
11 Zdrajca
162
Pozostawi³ ich na pastwê Yuuzhan Vongów i samych siebie.
Ale przecie¿ im pomog³e. Lepsza mieræ ni¿ ¿ycie okupione krwi¹
niewinnych.
Czy to ma sprawiæ, ¿e poczujê siê lepiej? Nie próbowa³em im
pomóc, chcia³em, ¿eby cierpieli. Nie mogê nawet zwaliæ tego na Ciemn¹
Stronê teraz to wiem. Ciemna Strona do niczego mnie nie zmusza³a.
Wiem, ona po prostu dzia³a trochê inaczej.
To by³em tylko ja, Anakinie. Ust¹pi³em przed moj¹ w³asn¹ Ciem-
n¹ Stron¹. Pozwoli³em jej dzia³aæ
Mog³e zabiæ ich wszystkich, mia³e tê mo¿liwoæ. Mog³e zabiæ
zwierzojaskiniê, na to te¿ mia³e doæ mocy. Jestem pewien. Tak samo,
jak mog³e zabiæ Vergere i Noma Anora, a nie zabi³e nikogo. U¿y³e
Mocy, któr¹ posiadasz, aby s³u¿yæ ¿yciu. Twoja Ciemna Strona nie jest
a¿ taka ciemna, starszy braciszku.
To nie ma znaczenia. Nie mo¿na zwalczaæ ciemnoci ciemnoci¹.
To s³owa wujka Lukea. Walka z ciemnoci¹ to jego dzia³ka. Yuuzha-
nie nie s¹ ciemnoci¹, s¹ po prostu obcy.
Zdaje siê, ¿e nie mogê siê zmusiæ do walki z nimi.
Kto powiedzia³, ¿e musisz?
Jacen poderwa³ g³owê.
Ty. Wszyscy tak twierdz¹. A jaka jest inna mo¿liwoæ?
Dlaczego mnie pytasz?
Anakin straci³ nagle swój weso³y, krzywy umieszek i podszed³
tak blisko, ¿e Jacen móg³by wyci¹gn¹æ rêkê i dotkn¹æ go
Gdyby móg³ siê zmusiæ do podniesienia rêki.
Gdyby by³o tam czego dotkn¹æ.
Rozpacz, która przyszpili³a go do krzes³a, rozdê³a siê w ogromn¹
czarn¹ dziurê beznadziei, która wyssa³a mu oddech z piersi.
A kogo mogê zapytaæ? Co mogê zrobiæ? Co mam teraz robiæ?
Pochyli³ siê do przodu. Dygota³ na ca³ym ciele. Wszystko straci³em,
prawda? I teraz siedzê tutaj, k³óc¹c siê ze zjaw¹! Przecie¿ ciebie nawet
nie ma!
A czy to ma znaczenie? Nie tak ³atwo do ciebie dotrzeæ, braciszku.
Muszê korzystaæ z wszystkich dostêpnych mi rodków.
Jak co takiego mo¿e nie mieæ znaczenia? krzykn¹³ Jacen.
Muszê potrzebujê nie wiem, w co wierzyæ! Nie wiem, co jest rze-
czywiste!
Na nasieniu-statku by³em projekcj¹ Mocy, potem telepatyczn¹ przy-
nêt¹, a teraz jestem zjaw¹ i to wcale nie oznacza, ¿e nie jestem sob¹.
Dlaczego wszystko musi byæ albo jednym, albo drugim?
163
Bo musi! Poniewa¿ rzeczy s¹ albo jednym, albo drugim! Tak to
ju¿ jest! Nie mo¿esz byæ jednoczenie prawdziwy i fa³szywy!
A dlaczego nie?
Poniewa¿ nie mo¿esz i tyle!
Moc jest jedna, Jacenie, obejmuje wszystkie przeciwieñstwa: praw-
dê i k³amstwo, ¿ycie i mieræ, Now¹ Republikê i Yuuzhan Vongów, wia-
t³o i mrok, dobro i z³o. Wszystko jest sob¹ i tym drugim, poniewa¿ ka¿-
da z tych rzeczy i wszystkie razem s¹ tym samym. Moc jest jedna.
To k³amstwo!
Tak, i prawda te¿.
Ty nie jeste Anakinem! krzykn¹³ Jacen. Nie jeste! Anakin
nigdy by czego takiego nie powiedzia³! Anakin nigdy by w to nie
uwierzy³. Jeste tylko zjaw¹!
No dobrze, jestem zjaw¹, a to znaczy, ¿e gadasz sam ze sob¹. A to
z kolei znaczy, ¿e mówiê to, w co ty wierzysz.
Jacen mia³ ochotê zawyæ, wyskoczyæ zza sto³u i walczyæ zrobiæ
cokolwiek. Cokolwiek. Ale czarna dziura poch³onê³a jego oddech, si³ê,
gniew po³knê³a nawet wszechwiat nienawici i sta³a siê jeszcze
bardziej pusta ni¿ przedtem. Tam, gdzie kiedy by³a ca³a jego nadzie-
ja, ca³a mi³oæ, ca³a pewnoæ, teraz zia³a zimna pustka, wype³niona
jedynie nieo¿ywionym g³odem pró¿ni i Jacen zapad³ siê w ni¹.
Nie mia³ nawet si³y krzyczeæ.
Wpad³ w czarn¹ dziurê.
Minê³y eony albo nanosekundy.
Gwiazdy wynurzy³y siê z galaktycznego wodoru, zap³onê³y, pal¹c
ciê¿kie metale, skurczy³y do bia³ych kar³ów, które sta³y siê br¹zowe,
a wszystko na przestrzeni dwóch oddechów.
Wiecznoæ w ciemnoci.
Przez horyzont zdarzeñ przedar³a siê informacja: g³os.
Zna³ ten g³os, wiedzia³, ¿e nie powinien go s³uchaæ ale nie tylko
by³ w czarnej dziurze, sam by³ czarn¹ dziur¹ i ci¹ga³ ku sobie wszyst-
ko, przechowuj¹c to na wiecznoæ.
Co jest prawd¹? Co jest iluzj¹? Gdzie jest granica pomiêdzy
prawd¹ a k³amstwem? Pomiêdzy dobrem a z³em? Pró¿nia niewiedzy
to zimne i samotne miejsce, Jacenie Solo.
Nie odpowiedzia³. Czarna dziura nie odpowiada. Horyzont zda-
rzeñ jest ostatecznym zamkniêciem: wszystko mo¿e przejæ w jednym
kierunku, nic w drugim.
164
Ale nadchodz¹cy g³os spowodowa³ rozpad kwantowy czarnej dziu-
ry. Osobisty horyzont zdarzeñ Jacena w jednej chwili skurczy³ siê do
punktu porodku piersi
Jacen otworzy³ oczy.
Vergere odezwa³ siê g³ucho. Jak mnie znalaz³a?
Siedzia³a jak kot na stole rodziny Solo, z podwiniêtymi pod siebie
ramionami i nogami. Przygl¹da³a mu siê miêdzygwiezdnymi oczami.
Nie podzielam uprzedzeñ naszych mistrzów do technologii.
Czêci planetarnej bazy danych wci¹¿ przetrwa³y w rdzeniach pamiê-
ci. Odnalezienie domowego adresu dawnej pani prezydent wcale nie
by³o trudne.
Ale sk¹d wiedzia³a? Sk¹d wiedzia³a, ¿e wrócê do domu?
To instynkt wszystkich zwierz¹t stadnych: miertelnie zranione
wracaj¹ do w³asnej nory i umieraj¹.
Zranione?
Najciê¿sz¹ ran¹, jak¹ mo¿e odnieæ Jedi: wolnoci¹.
Kolejna zagadka. A on nie mia³ si³ na zagadki.
Nie rozumiem.
Jeli zawsze wiesz, co jest dobre, to gdzie jest wolnoæ? Nikt nie
wybiera z³a, Jacenie Solo. To niepewnoæ czyni ciê wolnym.
Jacen rozwa¿a³ te s³owa przez d³ug¹ chwilê.
Umrzeæ w domu mrukn¹³. Te¿ mi dom. Widzia³a, co tu siê
dzieje? Pokój Jainy pe³en jest jakich chwastów, które próbowa³y mnie
zjeæ. Kuchnia wygl¹da jak rafa koralowa. Moja kolekcja Pokrê-
ci³ g³ow¹. To ju¿ nie jest mój dom.
I nie umrzesz tutaj odpar³a wesolutko. Zapomnia³e? Ju¿
jeste martwy. By³e martwy przez te wszystkie miesi¹ce, prawie ukoñ-
czy³e swoj¹ podró¿ przez krainy umar³ych. Najwy¿szy czas na nowe
¿ycie, doæ ju¿ mierci. Zosta³e uzdrowiony, Jacenie Solo. Wstañ i id!
Jacen skuli³ siê na krzele, niewidz¹cym wzrokiem spogl¹daj¹c
poprzez pl¹taninê kabli uplecionych przez arachnoidy.
A po co?
Bo mo¿esz, oczywicie. Inaczej po co by³oby wstawaæ?
Nie wiem. Przymkn¹³ powieki. Czy to wa¿ne, czy siedzê tu,
czy gdzie indziej, dopóki nie jestem g³odny? Nic nie ma znaczenia.
Nic nie ma sensu.
Nawet mieræ twojego brata?
Wzruszy³ obojêtnie ramionami. ¯ycie, mieræ wszystko jedno.
Jednoæ z Moc¹.
Mocy to nie obchodzi odpar³.
165
A ciebie?
Otworzy³ oczy. Wzrok Vergere mia³ tê szczególn¹, prawie radosn¹
intensywnoæ, któr¹ widzia³ ju¿ w komorze Objêæ, w Szkó³ce i w kra-
terze. By³ jednak zbyt za³amany, zbyt zmêczony, ¿eby zastanawiaæ siê,
co teraz mu chce podsun¹æ.
To, czy mnie obchodzi, te¿ nie ma znaczenia odpar³.
K¹ciki jej ust zadrga³y lekko.
Dla ciebie samego te¿ nie?
Wbi³ wzrok w swoje rêce.
Po d³ugim, d³ugim milczeniu westchn¹³.
Tak. Tak, dla mnie ma znaczenie. Jako nigdy nie przysz³o mu
do g³owy, ¿e móg³by j¹ ok³amaæ. Ale co z tego? Pewnie, obchodzi
mnie to ale kim ja jestem?
Wzruszy³a ramionami tak delikatnie, ¿e przypomina³o to dreszcz.
To pytanie jako zawsze wraca, prawda?
Ale nigdy nie udzieli³a na nie odpowiedzi, prawda?
Mam odpowied odpar³a ³agodnie. Ale to moja odpowied,
a nie twoja. We mnie prawdy nie znajdziesz.
Wci¹¿ mi to powtarzasz. Gard³o mu krwawi³o. I chyba w ni-
kim jej nie znajdê.
W³anie odpar³a.
W uszach rozbrzmiewa³ mu wysoki, brzêcz¹cy dwiêk; t³uk³ siê
pod czaszk¹ jak wciek³a, uwiêziona iskropszczo³a.
No to gdzie ma byæ ta prawda? zapyta³ niewyranie. Gdzie?
Powiedz mi, proszê.
Zaledwie s³ysza³ w³asny glos. Brzêk w uszach narasta³ do ryku.
Pochyli³a siê ku niemu z umiechem, lecz jej s³owa utonê³y w tym
ha³asie. Wci¹¿ jednak móg³ je odczytaæ z jej ust.
Spytaj siebie samego, gdzie indziej mo¿na szukaæ.
Co? jêkn¹³ s³abo. Co?
Ryk przemieni³ siê w rozszala³¹ burzê, zd³awi³ wszystkie s³owa,
wszelk¹ nadziejê na sens. Vergere z³o¿y³a cztery przeciwstawne palce
razem i leciutko postuka³a go w pier dok³adnie porodku, tam, gdzie
znajdowa³a siê pustka pozostawiona przez ziarno niewolnika, dok³ad-
nie w punkt masy jego osobistego horyzontu zdarzeñ tak jakby stu-
ka³a w drzwi.
W pustce panowa³ spokój. Cisza. Oko cyklonu. Zanurzy³ umys³
w tej spokojnej, ³agodnej pustce, pozwoli³, aby ten ³agodny spokój oto-
czy³ go ca³ego.
Burza ucich³a.
166
Czarna dziura po¿ar³a sama siebie.
Nie by³ sam w tym spokoju. By³a z nim Moc: ¿ywa wiê, ³¹cz¹ca
go ze wszystkim, co jest, co kiedykolwiek by³o i kiedykolwiek bêdzie.
By³a tu te¿ vongoflora: od mglistej satysfakcji niebieskiej purchawki,
sk¹panej w cieple wydzielanym przez cia³a jego i Vergere, po praco-
wite skupienie arachnoidów, które przemyka³y po coraz gêstszej pajê-
czynie a¿ po wywa¿on¹ gotowoæ do natychmiastowej reakcji dwu-
nastu wojowników Yuuzhan Vongów, którzy znajdowali siê wraz z nimi
w pokoju
I zapieraj¹ca dech radoæ oczekiwania na triumf, emanuj¹ca z No-
ma Anora, który w³anie wszed³ w lad za nimi.
Wojownicy Yuuzhan Vongów. Dwunastu. Uzbrojonych.
I Nom Anor.
Wojownicy rozstawili siê w pó³okr¹g.
Jacen przygl¹da³ im siê spokojnie, bez zdenerwowania. Tu, w ³a-
godnym spokojnym punkcie jego osobowoci, nie by³o czego takiego
jak niebezpieczeñstwo czy zaskoczenie. By³ tylko on, oni i ca³y wszech-
wiat, którego wszyscy byli wspó³elementami.
Ze zdumieniem spojrza³ na Vergere. Teraz rozumia³ wszystko to,
czego nie móg³ poj¹æ do tej pory. Nie powiedzia³a: Spytaj siebie sa-
mego, gdzie indziej mo¿na szukaæ, lecz: Spytaj siebie samego. Gdzie
indziej mo¿na szukaæ?
Nom Anor ruszy³ naprzód, splataj¹c d³onie w obszernych rêka-
wach szatoskóry tak czarnej, ¿e wydawa³a siê emanowaæ w³asnym bla-
skiem. Jacen widzia³ w jej lni¹cej powierzchni w³asne zniekszta³co-
ne odbicie.
Nom Anor stoi w naszej jadalni, pomyla³.
Rozpacz i brak zrozumienia, które odczuwasz jedwabistym
g³osem odezwa³ siê Nom Anor to nieunikniony wynik waszej zban-
krutowanej religii. Ta wasza Moc nie ma najmniejszego sensu. Jest
tym, czym jest: zgnilizn¹, która zatruwa ca³¹ galaktykê. Pe³na k³amstw
i z³udzeñ, drobnych zazdrostek i zdrad. A jednak wszechwiat ma cel.
Jest powód, ¿eby wstaæ, i znajdziesz go. Ja siê nim z tob¹ podzielê.
Pods³uchiwa³, pomyla³ Jacen. Oczywicie. Vergere go tu sprowa-
dzi³a.
Nadszed³ czas ci¹gn¹³ Nom Anor ¿eby po¿egna³ siê z t¹
bezu¿yteczn¹ Moc¹. Ju¿ pora pozostawiæ za sob¹ ¿ywot w mroku i uro-
jeniach. Teraz musisz zaj¹æ swoje miejsce w czystym wietle Prawdy.
G³os Jacena wydawa³ siê rozbrzmiewaæ echem, jakby ta ³agodna,
spokojna pustka, z której przemawia³, by³a g³êbok¹ jaskini¹.
167
Czyjej prawdy?
Twojej prawdy, Jacenie Solo odpar³ Nom Anor z pok³onem.
Prawdy boga, którym jeste!
Boga, którym jestem ?
Z jednego z obszernych rêkawów Nom Anor wyj¹³ miecz wietl-
ny. Wszystkich dwunastu wojowników napiê³o miênie, ich twarze
zmieni³y siê w maski odrazy, kiedy Egzekutor w³¹czy³ ostrze i post¹-
pi³ krok naprzód. Jaskrawa, fioletowa smuga energii przeciê³a sieci
arachnoidów. Jacen przygl¹da³ siê obojêtnie, jak Nom Anor zrêcznie
i skutecznie rozcina nici, które przykuwa³y go do krzes³a.
Egzekutor zwolni³ przycisk i przyklêkn¹³ u stóp Jacena. Pok³oni³
g³owê w ho³dzie pos³uszeñstwa i na wyci¹gniêtych d³oniach wrêczy³
ch³opcu wy³¹czony miecz wietlny.
Jacen rozpozna³ kszta³t rêkojeci.
Miecz Anakina.
Spojrza³ na Vergere.
Obojêtnie wytrzyma³a jego wzrok.
Wybieraj i dzia³aj.
Jacen z nadnaturaln¹ jasnoci¹ ujrza³ wybór, który w³anie zosta³
mu ofiarowany. Okazja jedyna w swoim rodzaju.
Miecz Anakina. Anakin go stworzy³. Anakin go u¿ywa³. Miecz
zmieni³ Anakina, a Anakin miecz. Jego kryszta³ nie by³ taki jak w in-
nych mieczach; by³ ¿ywym kryszta³em vongoflory.
Czêciowo Jedi, czêciowo yuuzhañski, pomyla³. Prawie jak ja.
Ofiarowali mu ¿ycie Anakina: jego ducha, zrêcznoæ, jego od-
wagê.
Jego gwa³townoæ.
Jacen po raz pierwszy u¿y³ miecza w walce, kiedy mia³ trzy lata.
By³ urodzonym szermierzem.
A teraz by³ w stanie wyczuwaæ Yuuzhan. I Moc by³a z nim.
Mo¿e pod¹¿aæ cie¿k¹ Anakina. Mo¿e po prostu zostaæ wojowni-
kiem. Mo¿e byæ nawet wiêkszym wojownikiem ni¿ jego brat; dziêki
ciemnej Mocy, któr¹ w³ada³, móg³ pokonaæ ka¿dego z ¿yj¹cych Jedi,
nawet wujka Lukea. Nawet starodawnych Rycerzy Jedi.
Móg³ byæ najwiêkszym mieczem Mocy, jakiego zna³a historia.
Wiêcej: móg³ pomciæ swojego brata broni¹, wykut¹ jego w³asny-
mi d³oñmi.
Mogê go wzi¹æ i zabiæ ich wszystkich, pomyla³.
Czy tym w³anie jestem?
Czy tym w³anie chcê byæ?
168
Spojrza³ na Noma Anora.
We tê bluniercz¹ broñ i zabijaj lub wybierz ¿ycie przemó-
wi³ Egzekutor. Wybierz poznanie Prawdy. Wybierz nauczanie Praw-
dy; podziel siê Prawd¹ ze swoim ludem. Pozwól, abym ciê nauczy³
Prawdy, któr¹ mo¿esz siê dzieliæ: Prawdy o Bogu, którym jeste!
Jacen siêgn¹³ po miecz, ale nie rêk¹.
Rêkojeæ wydawa³a siê lewitowaæ, unosiæ nad d³oñmi Noma Anora
po czym skrêci³a gwa³townie i pomknê³a w kierunku Vergere. Z³apa-
³a j¹ zgrabnie i po³o¿y³a obok siebie na stole.
Spojrza³ na ni¹ i nie na ni¹ na swoje odbicie w lni¹cych czar-
nych lustrach jej niezg³êbionych oczu. Patrzy³ w milczeniu, bez wyra-
zu, a¿ poczu³, ¿e sam odbija to odbicie, ¿e staje siê czyst¹ powierzch-
ni¹, lni¹c¹ ponad nieskoñczon¹ studni¹ ciemnoci.
Zwierciad³em wszystkich obrazów nocy.
Wype³ni³ siê spokojem, a kiedy by³ ju¿ tak spokojny, ¿e czu³, jak
wszechwiat kr¹¿y wokó³ osi, któr¹ siê sta³, podniós³ siê z krzes³a.
Nom Anor sykn¹³ triumfalnie:
Staniesz siê gwiazd¹, s³oñcem i wype³nisz galaktykê wia-
t³em Drogi Prawdy.
W porz¹dku odpar³ Jacen. Zimna, nieruchoma powierzchnia,
nieska¿ona, niezm¹cona s³aboci¹, sumieniem, ludzkoci¹. Dlacze-
go nie?
169
111
B R A M Y M I E R C I
170
171
R O Z D Z I A £
ZDRAJCA
Przyjmijmy teoretycznie, ¿e podbój Coruscant spowodowa³ nie-
wyobra¿aln¹ liczbê ofiar.
Przypuæmy, ¿e w bombardowaniu prowadzonym przez Yuuzhan
zginê³o dziesiêæ miliardów ludzi.
Przypuæmy, ¿e wskutek trzêsieñ ziemi towarzysz¹cych zmianie
orbity planety zginê³o jeszcze dwadziecia miliardów.
Przypuæmy, ¿e od tego czasu dalsze trzydzieci miliardów zginê-
³o z g³odu lub pad³o ofiar¹ grup poszukiwawczo-niszczycielskich, zo-
sta³o otrutych, zjedzonych lub te¿ zginê³o w inny sposób wskutek kon-
taktów z vongizowanym ¿yciem.
Przypuæmy, ¿e kolejne czterdzieci miliardów znalaz³o siê w nie-
woli, zosta³o internowanych lub w inny sposób uwiêzionych przez
Yuuzhan Vongów.
Te przypuszczalne liczby nie s¹ niczym innym, tylko w³anie przy-
puszczeniem. Produktem wyobrani. Nawet kiedy planetarna baza
danych Coruscant by³a jeszcze ca³a, globalna liczba mieszkañców po-
zostawa³a w sferze domys³ów. W okresie podboju nie istnia³ ¿aden
praktyczny sposób pozwalaj¹cy na policzenie zaginionych i zabitych.
Sto miliardów to szaleñcza liczba, prawdopodobnie ogromnie przesa-
dzona ale i tak
Spróbujmy teraz odj¹æ te ofiary od liczby ludnoci Coruscant
w okresie poprzedzaj¹cym podbój.
172
I tak pozostaje dziewiêæset miliardów ludzi.
Dziewiêæ
setek
miliardów.
Ci, którzy prze¿yli, równie¿ mog¹ staæ siê broni¹.
Statki obozowe ju¿ od wielu miesiêcy wyskakiwa³y z hiperprze-
strzeni i nikt nie potrafi³ przewidzieæ, kiedy ani w jakim systemie
gwiezdnym pojawi siê kolejny. Statki obozowe by³y wysokimi na wie-
le kilometrów skupiskami wielkich szeciok¹tnych komór ró¿nej wiel-
koci niektóre jak ma³a szafka, inne jak ³adownia du¿ego statku
u³o¿onych w prawie kulisty kszta³t. Statki te mog³yby byæ planetami,
szczególnym gatunkiem rolin wyhodowanym przez Yuuzhan Vongów
lub te¿ zlepkiem egzoszkieletów, opuszczonych przez gigantyczne
miêdzyplanetarne istoty.
Analiza danych czujników wykazywa³a wyrane oznaki pól gra-
witacyjnych podobnych do dovin basali, otaczaj¹cych punkty wyj-
cia z nadprzestrzeni. W kilka sekund po pojawieniu siê ka¿dego stat-
ku nastêpowa³ nowy wybuch, powoduj¹cy skrêcenie grawitacji.
Niektórzy analitycy Nowej Republiki uwa¿ali, ¿e te wtórne wybu-
chy by³y spowodowane przez dovin basale, zapadaj¹ce siê w wyge-
nerowane przez siebie masy punktowe. Inni uwa¿ali, ¿e jest to robo-
ta istot podobnych do dovin basali, a s³u¿¹cych jako napêd statków
obozowych, które wracaj¹ do nadprzestrzeni, a póniej do punktu
wylotu.
Jedno przynajmniej by³o pewne: statki pojawia³y siê w sposób
przypadkowy, przelatuj¹c przez zamieszkane systemy gwiezdne. Nie
mia³y one zapasów ¿ywnoci, aparatury wspomagania ¿ycia ani silni-
ków, które nadawa³yby siê do u¿ytku. Na tych statkach byli wy³¹cznie
ludzie.
Miliony ludzi.
Setki milionów ocala³ych z podboju Coruscant.
Ka¿dy zamieszkany system, który przypadkiem dosta³ pod opiekê
statek obozowy, mia³ brutalny wybór: albo bardziej jeszcze nadwerê-
¿yæ i tak wyczerpane wojn¹ zasoby, przyjmuj¹c uchodców, zapew-
niaj¹c im mieszkanie i utrzymanie, albo pozwoliæ im umrzeæ: zag³o-
dziæ siê, skonaæ z pragnienia, zimna lub odwrotnie ugotowaæ siê we
w³asnym cieple odpadowym. Statki mo¿na by³o po prostu zignorowaæ
zostawiæ, aby dryfowa³y pomiêdzy planetami, jak zamarzniête mau-
173
zolea, niemi wiadkowie mierciononej, okrutnej obojêtnoci wobec
stu milionów ¿ywych istot.
Takiego ciê¿aru zbiorowej winy nie przyj¹³by na siebie ¿aden wiat
Nowej Republiki: gdyby by³o inaczej, nigdy nie sta³by siê jej cz³on-
kiem.
Nikt nie wiedzia³, czy statki obozowe nie wykona³y skoków do
niezamieszkanych systemów. Nikt te¿ nie chcia³ o tym myleæ. Kilko-
ro Jedi próbowa³o to sprawdziæ, siêgaj¹c Moc¹ poprzez ogromne,
omiatane kurzem gwiezdnym przestrzenie; ale Jedi nigdy nie byli liczni,
tym kilkorgu za, którzy pozostali, wojna pozostawia³a niewiele wol-
nego czasu. Rz¹dy planet i systemów nie organizowa³y poszukiwañ.
Nie mia³y na to rodków. Nie mia³y zasobów nawet na wspieranie tych
uchodców, którzy ju¿ siê znaleli pod ich opiek¹. Poszukiwanie ko-
lejnych by³oby nie tylko bezsensowne, lecz i szalone.
Pomimo bolesnego braku surowców i umiejêtnoci technicznych,
systemy Nowej Republiki robi³y co mog³y.
Budowanie miast doæ wielkich, by daæ schronienie setkom mi-
lionów ludzi, by³o oczywicie niemo¿liwe w warunkach gospodarki
wojennej, ale istnia³a inna opcja. Statki by³y du¿e, mog³y utrzymywaæ
atmosferê nawet w pró¿ni. Dlatego te¿ uchodcy pozostawali tam, gdzie
byli, za to systemy robi³y co mog³y, aby zapewniæ przeludnionym stat-
kom recykling odpadów i wody, oczyszczanie i uzupe³nianie atmosfe-
ry, wiat³o i ¿ywnoæ.
Sta³y siê one orbitalnymi obozami dla uchodców st¹d ich na-
zwa.
¯ycie w takim obozie by³o ciê¿kie.
Nawet w najbogatszych systemach ¿ywnoæ na statkach obozo-
wych racjonowano w g³odowych porcjach; najlepsze uk³ady oczysz-
czania nie by³y w stanie usun¹æ z wody coraz silniejszego smaku wie-
lokrotnego u¿ycia i zu¿ycia.
Ciasne, zat³oczone, cuchn¹ce; urz¹dzenia do produkcji atmosfery
prze³adowane wydychanym powietrzem, potem i wydzielinami tysi¹-
ca gatunków o ró¿nym stopniu szkodliwoci, atmosfera przesycona
tak¹ iloci¹ wêgla, ¿eby wszystkich mieszkañców przyprawiæ o ból
g³owy przynajmniej tych, którzy g³owy posiadali. Ucierpia³a nawet
fotosynteza, gdy¿ pomimo obfitoci dwutlenku wêgla urz¹dzenia mu-
sia³y pracowaæ w ciemnym i nie zawsze dzia³aj¹cym sztucznym wie-
tle.
174
Wszyscy cierpieli, ale tylko niewielu pozwolono odejæ.
Nikt nie wspomina³ o prawdziwych powodach, dla których uchod-
cy pozostawali na statkach obozowych.
A prawda by³a taka: przestrzeñ miêdzyplanetarna stanowi³a do-
skona³y kordon sanitarny. Wiele wiatów, dziêki uprzejmoci Yuuzhan
Vongów, otrzyma³o niemi³e niespodzianki, które czêsto opuszcza³y je
wraz z mieszkañcami. W t³umy uchodców wmieszane by³y niezli-
czone rzesze szpiegów, sabota¿ystów, cz³onków Brygady Pokoju, ko-
laborantów wszelkiej maci
A czasem jeszcze gorzej.
Ganner Rhysode spêdzi³ ju¿ kilka tygodni na pogoni za plotk¹.
Us³ysza³ j¹ w knajpie na Teyr od najemnego nawigatora, który
z kolei pods³ucha³ j¹ w doku stoczni kosmicznej na Rothanie, kiedy
steward rozmawia³ z pilotem myliwca ze szlaku Sisara; ten z kolei
wyci¹gn¹³ tê przypadkow¹ i niedba³¹ wzmiankê od inspektora celne-
go w systemie Sevarcors a mo¿e to by³a Mantooine albo Almania;
inspektor za us³ysza³ j¹ od przyjaciela z floty, którego kuzyn by³ cy-
wilnym ochotnikiem na statku obozowym nad Bothawui.
Ganner cierpliwie pod¹¿a³ za ka¿d¹ informacj¹, cigaj¹c je po-
przez obszary, które pozosta³y jeszcze z Nowej Republiki. Spêdzi³ wiele
tygodni w nadprzestrzeni i dzieñ za dniem powtarza³ niezmiennie tê
sam¹ piewkê: Widzia³e mo¿e ?
Zanim dotar³ do opatrzonej numerami zas³ony udaj¹cej drzwi apar-
tamentu w licz¹cym miliony komórek plastrze miodu, jakim sta³ siê
statek obozowy, by³ tak zmêczony, ¿e nawet nie pamiêta³, w jakim
systemie siê znajduje.
Numer na zas³onie sk³ada³ siê z trzech czêci okrelaj¹cych po³o-
¿enie pomieszczenia w nierównej kuli statku, który nie posiada³ nic,
co mo¿na by nazwaæ pok³adami. Z braku linii prostych trójwymiaro-
we wspó³rzêdne by³y jedynym logicznym sposobem numeracji, jak¹
da³o siê przyporz¹dkowaæ pomieszczeniom.
Pokój, do którego zmierza³, ulokowany by³ bardzo daleko, prawie
przy pow³oce, po stronie przeciwnej ni¿ powierzchnia, któr¹ statek
by³ zwrócony do planety.
To znaczy, jak z nieweso³ym umieszkiem mawia³ Ganner, po
Ciemnej Stronie.
Ganner ostatnio przesta³ przypominaæ samego siebie: odrzuci³ ja-
skrawe bluzy i obcis³e skórzane spodnie, lni¹ce szamerowania, wy-
175
sokie, nieskazitelnie wypolerowane obuwie. Teraz nosi³ bezkszta³tn¹
tunikê z nieokrelonej br¹zowej tkaniny, a pod ni¹ workowate szare
spodnie wy³o¿one na buty, mocno znoszone i pokryte kurzem z dzie-
si¹tków wiatów. Znik³ tak¿e zabójczy umiech i mia³y b³ysk w ja-
snoniebieskich oczach; Ganner dopuci³ nawet, by niechlujna kêdzie-
rzawa broda pokry³a ostry, wyrazisty zarys klasycznego podbródka.
Nie by³o to przebranie, a przynajmniej nie do koñca. Tak napraw-
dê nie kry³ swojej to¿samoci, ale pos³ugiwa³ siê ni¹ jak broni¹, aby
rozcinaæ spl¹tane sznurki biurokracji, które utrudni³yby mu dostêp do
statków obozowych. Jednak mocno ró¿ni³ siê od dawnego Gannera.
Stary wizerunek przysporzy³ mu zbyt wiele cierpieñ.
Choæby tutaj, przed wejciem do pokoju: dawny Ganner szerokim
gestem odsun¹³by na bok zas³onê i upozowa³ siê w drzwiach, drama-
tycznie podwietlony od ty³u. Przedstawi³by siê ch³odnym tonem i zada³
swoje pytanie, licz¹c na wra¿enie, jakie wywrze imponuj¹cym wzro-
stem i oniemielaj¹cym spojrzeniem, reputacj¹ i tupetem. Jedno spoj-
rzenie powinno wystarczyæ, aby otrzymaæ ¿¹dan¹ odpowied.
Teraz opar³ siê o chropowat¹ cianê obok drzwi i osun¹³ po niej
w dó³. Przycupn¹³ skulony, niczym pierwszy lepszy uchodca, który
postanowi³ uci¹æ sobie drzemkê w korytarzu.
Opuci³ g³owê i przymkn¹³ oczy, a potem siêgaj¹c poprzez Moc,
zbada³ ostro¿nie uczucia panuj¹ce w pomieszczeniu. Mog³a to byæ
pu³apka, a on ju¿ mia³ doæ rzucania siê g³ow¹ naprzód i na olep.
Ostro¿noæ by³a teraz jego dewiz¹, a dyskrecja najlepsz¹ obron¹.
Wyczu³, ¿e w pomieszczeniu istotnie znajduj¹ siê ludzie. Ich obec-
noæ w Mocy by³a na tyle wyrana, ¿e mog³oby ich byæ a¿ piêciu
zreszt¹ tylu w³anie mia³o byæ wed³ug przera¿onego urzêdnika, który
przez d³u¿sz¹ chwilê szuka³ w starym, tymczasowym i mocno prze-
ci¹¿onym centralnym serwerze, w którym przechowywano sk¹pe za-
pisy zebrane przez ochotnicz¹ administracjê statku. Ganner mia³ pew-
ne k³opoty, aby rozdzieliæ wra¿enie w Mocy na pojedyncze osoby.
Zmarszczy³ brwi, zacisn¹³ powieki i skoncentrowa³ siê mocniej.
Odnosi³ wra¿enie, jakby w tym pomieszczeniu znajdowa³a siê jedna
osoba o piêciu ró¿nych osobowociach lub jakby ca³a pi¹tka uczest-
niczy³a w jakiej formie wiadomoci zbiorowej. Rzadkie zjawisko
wród ludzi, ale to nie znaczy, ¿e niemo¿liwe. Galaktyka sp³odzi³a tu-
ziny, jeli nie setki rozmaitych wariacji na temat cz³owieka i Ganner
wiedzia³, ¿e nie zna jeszcze wszystkich.
A nieznane, jak siê przekona³ po wielu dowiadczeniach, czêsto
oznacza równie¿ niebezpieczne. Nieraz miertelnie niebezpieczne.
176
¯arcik dotycz¹cy lokalizacji tego pomieszczenia po Ciemnej Stronie
nagle przesta³ byæ taki zabawny.
Mia³ wra¿enie, ¿e zaraz da siê zabiæ.
Westchn¹³ i wsta³.
Od chwili, kiedy zacz¹³ goniæ za t¹ plotk¹, podwiadomie podej-
rzewa³, ¿e skoñczy w³anie tak: samotny i bez wsparcia. Nikt nawet
nie bêdzie wiedzia³, sk¹d zacz¹æ poszukiwania, kiedy nie wróci. Do-
tarcie tak g³êboko do wnêtrza statku obozowego zajê³o mu a¿ dwa dni.
Nikt siê nigdy nie dowie, co siê z nim sta³o. Có¿, mo¿e jedna oso-
ba mog³aby siê domyliæ, ale czy j¹ to bêdzie obchodziæ?
Przypomnia³ sobie mroczny p³omieñ w oczach Jainy, kiedy opo-
wiedzia³ jej o plotce.
Kolejne g³upie k³amstwo odpar³a. A ty jeste idiot¹, ¿e w nie
wierzysz.
Próbowa³ jej wyjaniæ, ¿e nie tyle wierzy w tê bajkê, co uwa¿a, ¿e
nale¿y j¹ sprawdziæ. Usi³owa³ jej wyjaniæ, jak bardzo podbudowa³o-
by to morale ca³ej Nowej Republiki.
Nie rozumiesz? On jest bohaterem. By³oby tak, jakby jakby
zmartwychwsta³, Jaino! To by³oby magiczne po prostu cud! Da³by
nam now¹ nadziejê
Nie potrzebujemy nadziei odpar³a Jaina. Posêpny cieñ prze-
s³ania³ od czasów Myrkra jej miêkkie przedtem rysy. Potrzebujemy
wiêcej statków. Potrzebujemy lepszej broni. Potrzebujemy Jedi. Mu-
simy dalej walczyæ. Nie mo¿emy sobie pozwoliæ na marnowanie cza-
su i ludzi na czyje fantazje.
Ganner nalega³:
A jeli to nie fantazja? Wasza matka te¿ twierdzi, ¿e on ¿yje.
Moja matka odpar³a Jaina z dziwnym naciskiem, jak osoba,
która nosi ciê¿ar ponad si³y nastolatki straci³a obu synów tego same-
go dnia. Jeszcze siê z tym nie pogodzi³a i pewnie nigdy siê nie pogo-
dzi.
Ma prawo wiedzieæ
Ganner, ja siê z tob¹ nie k³ócê, tylko ciê uprzejmie informujê, ¿e
masz trzymaæ swoj¹ wielk¹ gêbê na k³ódkê. Nie ¿yczê sobie, aby co-
kolwiek z tych bzdur przeciek³o do mamy. Gdyby jej daæ nadziejê,
a póniej znów odebraæ, to by j¹ zupe³nie zniszczy³o. A jeli siê oka-
¿e, ¿e to twoja sprawka, wtedy ja zniszczê ciebie.
Ale¿, Jaino
Zbli¿y³a twarz do jego twarzy; mroczne p³omienie, które gorza³y
jej w oczach, p³onê³y tak mocno, ¿e Ganner cofn¹³ siê o krok.
177
Nie miej nadziei, ¿e ciê to ominie, Ganner. I nie licz na to, ¿e nie
da³abym rady.
Nie odpowiedzia³. Uwierzy³ jej na s³owo.
Yuuzhanie utrzymywali Jacena przy ¿yciu przez bardzo d³ugi
czas po jego schwytaniu wyjani³a. Trzymali go przy ¿yciu i tortu-
rowali. Czu³am to. Nigdy nie powiedzia³am rodzicom, co oni mu robi-
li. Ju¿ lepsze by³o to, co przydarzy³o siê Anakinowi Przynajmniej
czysto.
W oczach zab³ys³y jej ³zy, ale g³os mia³a tak twardy, ¿e mog³aby
nim ci¹æ transparistal.
Czu³am mieræ Jacena. W jednej chwili by³, w drugiej ju¿ nie.
Znik³, jakby nigdy nie istnia³. Poczu³am to. Gdyby ¿y³, nie potrzebo-
wa³abym ciebie, ¿eby wiedzieæ! Wiedzia³abym bez twojego gada-
nia!
Zacisnê³a rêce w piêci, a¿ zbiela³y jej kostki, i wcisnê³a je pod
pachy, ods³aniaj¹c zêby w niemi³ym grymasie.
Ju¿ nigdy nie mów mi o tych tych bzdurach. I nikomu inne-
mu. Nikomu. Jeli dowiem siê, ¿e choæby spojrza³e w lustro i powie-
dzia³e swojemu odbiciu, skrzywdzê ciê. Nauczê ciê na temat bólu
takich rzeczy, które nikomu do tej pory siê nie przydawa³y.
Ganner sta³ z rozdziawionymi ustami, oszo³omiony i zdruzgotany
bólem i czyst¹ wciek³oci¹, jak¹ wyczuwa³ poprzez Moc. Co siê z ni¹
dzia³o? Kr¹¿y³y pewne plotki
Hej, Jaino, nie ma sprawy powiedzia³ szybko. Nie powiem
nikomu, obiecujê. Nie wciekaj siê
Nie wciekam siê. Jeszcze mnie wciek³ej nie widzia³e i miej
nadziejê, ¿e nigdy nie zobaczysz. Skrzy¿owa³a ramiona na piersi
i odwróci³a siê do niego plecami. Zejd mi z oczu.
Ganner, wstrz¹niêty, oddali³ siê chwiejnym krokiem. Jaina nigdy
nie by³a zbyt wylewna, ale zawsze sprawia³a wra¿enie takiej kompe-
tentnej i opanowanej, ¿e ³atwo by³o zapomnieæ, i¿ jednego dnia straci-
³a dwóch braci.
Póniej o wiele póniej pomyla³ sobie: Fakt, obieca³em, ¿e
nie bêdê o tym rozmawia³. Ale w koñcu nikomu nie obiecywa³em, ¿e
siê tym nie zajmê
Dlatego w³anie wyruszy³. Samotnie.
Stary Ganner pewnie zrobi³by to samo, pomyla³ sobie z pe³n¹
melancholii rezygnacj¹. Piêkna by³aby z tego opowieæ historia Jedi,
którym Ganner zawsze chcia³ siê staæ: samotnym bohaterem, przeszu-
kuj¹cym rozleg³e obszary galaktyki w misji, któr¹ musia³ wype³niæ
12 Zdrajca
178
sam, stawiaj¹c czo³o niewyobra¿alnym niebezpieczeñstwom i nies³y-
chanej przewadze wroga.
Takim w³anie sobie siebie wyobra¿a³: ch³odny, spokojny, niebez-
pieczny bohater, o jakim ludzie opowiadaj¹ historie g³osem ciszo-
nym z podziwu i lêku takie tam bzdury ma³olata.
Pró¿noæ i tyle. Czysta pró¿noæ. Pró¿noæ zawsze by³a najwiêk-
sz¹ s³aboci¹ Gannera. Nie ma nic z³ego w byciu bohaterem spójrz-
cie choæby na Hana Solo czy Corrana Horna. Nie ma nic z³ego w tym,
¿e siê chce byæ bohaterem: Luke Skywalker czêsto opowiada³ o swo-
ich m³odzieñczych snach o przygodzie, no i patrzcie, jak to siê skoñ-
czy³o
Kiedy jednak usi³ujesz staæ siê bohaterem, od razu ³adujesz siê
w ca³¹ galaktykê k³opotów. ¯¹dza chwa³y potrafi byæ jak choroba, jak
zaraza, której bacta nie wyleczy. W ostatnim stadium mo¿esz myleæ
tylko o tym jednym. A pod koniec przestaje ci nawet zale¿eæ na tym,
¿eby rzeczywicie byæ bohaterem.
Wa¿ne, ¿eby ludzie tak o tobie myleli.
Stary Ganner Rhysode ucierpia³ od tej choroby przerostu formy
nad treci¹. By³ tak ciê¿kim przypadkiem, jak to tylko mo¿liwe i omal
go to nie zabi³o.
Co gorsza, omal nie pogr¹¿y³o go w mroku.
W chwilach, kiedy siê nie pilnowa³, wci¹¿ jeszcze wraca³ do tych
niebezpiecznych snów. Na sam¹ myl przebiega³ go dreszcz. Ciê¿ko
pracowa³, aby zd³awiæ w sobie ¿¹dzê podziwu ze strony innych i pew-
nego dnia mia³ nadziejê zlikwidowaæ j¹ na zawsze.
Dlatego spokojnie podszed³ do tej wyprawy. Dyskretnie. Anoni-
mowo. Pilnuj¹c, aby wieæ siê nie rozesz³a. Musia³ byæ pewien, ¿e
robi to z w³aciwych powodów. Musia³ siê upewniæ, ¿e nie cierpi na
nawrót choroby megalomanii. Musia³ mieæ pewnoæ, ¿e goni za t¹ plot-
k¹ wy³¹cznie dlatego, ¿e to w³aciwe i s³uszne. Dlatego, ¿e Republika
desperacko potrzebuje jakiegokolwiek przeb³ysku nadziei.
Podobnie jak Jaina.
Za ka¿dym razem, kiedy przypomina³ sobie mroczny p³omieñ
w tych niegdy tak ciep³ych br¹zowych oczach, czu³, ¿e ból przeszy-
wa mu pier. Flirt z ciemnoci¹ jasne. Ka¿dy z Jedi musia³ siê z tym
zmierzyæ od pocz¹tku wojny. Niektórzy nawet twierdzili, ¿e to jedyna
nadzieja galaktyki. Na wiatostatku nad Myrkrem grupa desantowa
rozwa¿a³a j¹ powa¿nie jako jedn¹ z opcji.
Jednak inaczej to wygl¹da, kiedy o Ciemnej Stronie mówi Kyp
Durron, ta chodz¹ca mieszanka wrogoci do wiata i nienawici do
179
samego siebie. Zawsze by³ taki niewiarygodnie trudne dzieciñstwo
i niewyobra¿alne zbrodnie, do jakich wówczas zmusza³y go okolicz-
noci, skrzywi³y go tak, ¿e utrzymanie siê na jasnej stronie stanowi³o
dla niego codzienn¹ walkê. Jeli m³odzi Jedi w obliczu desperackiej
sytuacji dyskutowali o u¿yciu Ciemnej Strony to te¿ ca³kiem inna
kwestia.
Jednak Jaina Solo, patrz¹ca na niego z mrocznym ogniem w oczach
i gro¿¹ca mu mierci¹, nie mieci³a siê w ¿adnej z tych kategorii.
Zabola³o go to. Zabola³o bardziej ni¿ móg³by siê spodziewaæ.
Dzieci Solo mia³y byæ niewra¿liwe. By³y now¹ generacj¹ galakty-
ki: czyst¹, nieskalan¹ z³em nadziej¹ Jedi. W³aciwe postêpowanie przy-
chodzi³o im jakby mimochodem. Jak zawsze. Byli, a przynajmniej mieli
byæ Szczêliwymi Wojownikami Mocy. Ca³¹ trójkê, choæ nawet siê
o to nie starali, uznawano ju¿ za takich bohaterów, jakim Ganner chcia³
siê staæ, choæby go to mia³o zabiæ.
Urodzeni bohaterowie.
A teraz Anakin i Jacen nie ¿yj¹, a Jaina
Jaina w przera¿aj¹co wyrany sposób przypomnia³a Gannerowi,
¿e jest wnuczk¹ Dartha Vadera.
Najbardziej jednak bola³a go wiadomoæ, ¿e nie potrafi nic na to
poradziæ.
Nie, to nie ca³kiem tak, pomyla³ Ganner, podnosz¹c siê na nogi
i opieraj¹c o cianê korytarza. Jeszcze jest co, co mogê zrobiæ
Mo¿e jednak choæ to prawie nie do wiary mo¿e straci³a tylko
jednego brata. Mo¿e Jacen ¿yje, a Ganner zdo³a to udowodniæ. Mo¿e
go nawet odnajdzie? Z pewnoci¹ jej to nie uleczy, ale przywróci na-
dziejê. A jeli nie no có¿, gorzej nie bêdzie.
Nie mia³a ju¿ nadziei, któr¹ móg³by jej odebraæ.
Ganner pokiwa³ g³ow¹ i opar³ siê o kotarê, która s³u¿y³a za drzwi
kabiny.
Przepraszam zawo³a³ pó³g³osem. Czy kto tu mówi we wspól-
nym?
Odejd. G³os, który odpowiedzia³ zza zas³ony, wydawa³ mu
siê dziwnie, niezrozumiale znajomy Nic tu dla ciebie nie ma.
Jeli do tej pory przeladowa³o go niejasne wra¿enie, ¿e czeka
go mieræ, teraz uros³o ono do przyt³aczaj¹cych rozmiarów. Kolana
mu zmiêk³y, a wiêksza czêæ jego osobowoci mia³a ogromn¹ ochotê
prysn¹æ korytarzem i zwiaæ; po chwili doszed³ jednak do wniosku,
¿e choæ nigdy nie by³ bohaterem, to akurat odwagi raczej mu nie
brakowa³o.
180
Jeszcze raz zaczerpn¹³ tchu. D³oñ, któr¹ uniós³ zas³onê, dr¿a³a tyl-
ko odrobinê. Spojrza³ na ni¹ gronie, a¿ znieruchomia³a. Dopiero wte-
dy ³agodnie odsun¹³ zas³onê na bok.
Przepraszam, ¿e przeszkadzam rzek³. Nie zajmê wiele czasu.
Mam tylko do ciebie jedno pytanie. Jedno pytanie, nic wiêcej, a potem
sobie pójdê.
Niewysoki, krêpy mê¿czyzna w rednim wieku patrzy³ na niego
obojêtnie z g³êbi pomieszczenia.
Odejd.
Za chwilê sobie pójdê przepraszaj¹co zapewni³ Ganner. O ile
wiem, kto, kto tu mieszka, twierdzi, ¿e ju¿ po inwazji widzia³ ¿ywego
Jacena Solo na Coruscant. Czy mogê porozmawiaæ z t¹ osob¹?
Zza zas³ony nie widzia³ wiele, ale wydawa³o siê, ¿e za ni¹ znajdu-
je siê tylko jeden lub dwa ma³e pokoje, pozbawione praktycznie wszel-
kich przedmiotów osobistych. Cz³owiek, który sta³ mu na drodze, mia³
na sobie d³ug¹, bezkszta³tn¹ tunikê. Pozostali równie¿ mê¿czyni
ubrani byli identycznie. Jacy kap³ani, czy co? zastanawia³ siê Gan-
ner; wszyscy oni mieli co wspólnego, jak¹ aurê, podobn¹ postawê,
mo¿e gesty jak¹ wiê, jak¹ nieraz siê widuje u cz³onków rozma-
itych fanatycznych kultów. A mo¿e to tylko bieda i desperacja?
Zap³acê zaproponowa³.
Nie ma tu nic dla ciebie powtórzy³ mê¿czyzna.
Jeden z pozosta³ych wysun¹³ siê zza jego lewego ramienia i wska-
za³ palcem na miecz wietlny, który zwisa³ u pasa Gannera. Warkn¹³
co w gard³owym jêzyku, którego Ganner nie rozumia³.
Nie ka¿dy, kto nosi tê broñ, jest Jedi odezwa³ siê mê¿czyzna,
nie spuszczaj¹c têpego i wrogiego wzroku z twarzy Gannera. Za-
milcz.
Ganner znów drgn¹³ na dwiêk dziwnie znanego akcentu w g³osie,
choæ wiedzia³, ¿e nigdy przedtem nie widzia³ tego cz³owieka. Wyda-
wa³o mu siê jednak, ¿e ten znajomy g³os powinien brzmieæ wy¿ej,
bardziej wie¿o i weso³o. Pokrêci³ g³ow¹. Póniej siê tym bêdzie mar-
twi³. Mo¿e nie jest najlepszym graczem w sabaka w ca³ej galaktyce,
ale wie, kiedy wy³o¿yæ karty.
Nazywam siê Ganner Rhysode rzek³ ³agodnie. Jestem Jedi.
Przyby³em, aby zapytaæ o Jacena Solo. Który z was widzia³ go ¿ywe-
go?
Mylisz siê. Nikt tu niczego nie widzia³. Lepiej ju¿ id.
Jeden z pozosta³ych wyst¹pi³ w przód i powiedzia³ co, co brzmia³o
jak Shinnl fekk Jeedai trizmek.
181
Spokój rzuci³ mê¿czyzna przez ramiê.
Gannerowi w³osy powsta³y na karku, ale wyraz jego twarzy pozo-
sta³ grzeczny i uprzejmy.
Proszê odezwa³ siê znów. Powiedz mi, co wiesz.
Siêgn¹³ poprzez Moc, aby delikatnie zachêciæ mê¿czyznê do wspó³-
pracy
i ockn¹³ siê, stwierdzaj¹c, ¿e biegnie byle dalej od korytarza,
choæ za nic nie móg³ sobie przypomnieæ, ¿eby siê odwróci³, ani nie
mia³ pojêcia, sk¹d siê tu wzi¹³.
Co jest? pomyla³ têpo. Co siê dzieje?
Jak przez mg³ê, jak w gor¹czce, doda³ sobie dwa do dwóch ten
facet potrafi³ u¿ywaæ Mocy, i to równie dobrze jak najpotê¿niejszy
sporód Jedi. Ten przeciêtnie wygl¹daj¹cy mê¿czyzna w rednim wie-
ku odsun¹³ na bok sondê Gannera i odpowiedzia³ kompulsj¹ Mocy tak
siln¹, ¿e chocia¿ Ganner wiedzia³ ju¿ teraz, co to takiego, wci¹¿ nie
móg³ siê zatrzymaæ i chwiejnym krokiem nadal szed³ w g³¹b koryta-
rza.
Zmusi³ siê, ¿eby siê zatrzymaæ, dysz¹c ciê¿ko. Opar³ siê o szorst-
k¹ cianê. Strach, który czu³, znik³ nagle. Musia³a to byæ równie¿ pro-
jekcja Mocy subtelna, niewykrywalna. Teraz, poniewczasie, ¿a³o-
wa³, ¿e nie z³ama³ przyrzeczenia danego Jainie i nie sprowadzi³ ze
sob¹ tuzina Jedi jako wsparcia. Wiedzia³ teraz, ¿e w pomieszczeniu za
jego plecami znajduje siê tylko jedna obecnoæ w Mocy.
Jedna jedyna.
Pozosta³ej czwórki nie wyczuwa³ w ogóle.
Miecz wietlny sam jako znalaz³ siê w jego d³oni. Ostrze o¿y³o.
Nie ty jeden potrafisz bawiæ siê Moc¹, pomyla³ z umiechem, czuj¹c
znów ten sam, znajomy dreszczyk radosnego oczekiwania, z jakim
zawsze stawia³ czo³o nag³ym zagro¿eniom.
Dawno temu.
Zostaw w spokoju tamtego Gannera, powiedzia³ sobie. Zwolni³
p³ytkê i wy³¹czy³ ostrze. Nie jestem taki. Jestem ostro¿ny. Ostro¿ny
i niepozorny.
Powoli, stopniowo zacz¹³ wycofywaæ siê z Mocy, buduj¹c mur
wokó³ swojej obecnoci, tak jakby wci¹¿ siê oddala³. Pozosta³ dziêki
temu lepy na Moc lecz równie¿ w niej niewidzialny.
Potê¿ny u¿ytkownik Mocy na statku obozowym prawdopodob-
nie w towarzystwie zamaskowanych Yuuzhan. I ten u¿ytkownik Mo-
cy wiadomie odkry³ karty, nak³adaj¹c na Gannera tê kompulsjê: w ci¹-
gu kilku minut mo¿e znikn¹æ na zawsze w anonimowym t³umie
182
zamieszkuj¹cym ogromny statek. Ganner s³ysza³ opowieci z Yavina
Cztery: wiedzia³, ¿e Yuuzhanie próbuj¹ sk³oniæ Jedi do wspó³pracy.
Jeli im siê wreszcie uda³o, konsekwencje mog¹ byæ dos³ownie nie-
wyobra¿alne.
Wpad³ po czubek g³owy. Nie, o wiele g³êbiej.
Ale co innego mo¿e zrobiæ?
Ten goæ jest silniejszy ode mnie, uzna³. Czu³, jak po plecach prze-
chodzi mu zimny dreszcz, ale tym razem nie mia³o to nic wspólnego
z projekcjami Mocy. Tym razem by³ to prawdziwy strach. I w dodatku
jest ich piêciu, przypomnia³ sobie.
Chyba naprawdê ¿ycie mi niemi³e.
Szed³ jednak dalej, sun¹c wzd³u¿ ciany; milcz¹cy miecz trzyma³
luno w swêdz¹cej z emocji d³oni. Jak móg³by tego nie zrobiæ? Ju¿
sobie wyobra¿a³, jak usi³uje siê t³umaczyæ Skywalkerowi: No wiesz,
w³aciwie nic nie zrobi³em z tym zdrajc¹ Jedi i szpiegami Yuuzhan
Vongów, bo wiesz, to znaczy, to dlatego, ¿e och, dobrze by³bym
naprawdê zak³opotany, gdyby ludzie sobie pomyleli, ¿e znowu gra-
³em bohatera i dlatego da³em siê zabiæ
Zd³awi³ w sobie tê myl by³ ju¿ u drzwi kabiny i wiedzia³, ¿e
sztuczki Mocy nie zmyl¹ tamtego gocia na d³u¿ej ni¿ minutê czy dwie.
Nie ma nawet doæ czasu na dzia³anie.
Bez zabijania, upomnia³ siê. Przynajmniej dopóki siê nie upew-
niê, ¿e to Yuuzhanie.
Z westchnieniem rozluni³ mylowe napiêcie, które utrzymywa³o
go poza Moc¹. Bodce zala³y go fal¹, a w ich przyp³ywie czu³ tamtego
niczym rozjarzon¹ bojê naprowadzaj¹c¹ w pasie asteroidów.
Ganner ruszy³ do akcji bez namys³u. Rzuci³ siê do przodu, a ostrze
jego miecza o¿y³o z sykiem, rozcinaj¹c mocowania zas³ony. Zebra³
spadaj¹c¹ tkaninê i narzuci³ j¹ na g³owê najbli¿ej stoj¹cej bia³ej szaty.
Drugiego kopniêciem odes³a³ pod cianê. Sfingowa³ kolejne niskie
uderzenie i wyskoczy³ w górê. Zamachn¹³ siê praw¹ rêk¹ i grzmotn¹³
rêkojeci¹ miecza wietlnego w g³owê trzeciego z tak¹ si³¹, ¿e ten upad³
na kolana. Ganner odbi³ siê od niego jak od æwiczebnego konia, wyso-
ko wyrzucaj¹c nogi, i rozp³aszczy³ czwartego jak taranem. Obróci³ siê
znów ku pierwszemu w tej samej chwili, kiedy ten zdo³a³ wypl¹taæ siê
z tkaniny i poczêstowa³ go ³okciem w szczêkê.
Wyczu³ za sob¹ ruch i wykrêci³ wspomagane Moc¹ salto w ty³,
wylatuj¹c wysoko w górê i w dal, po czym wyl¹dowa³ o d³ugoæ ra-
mienia od starszego mê¿czyzny, podsuwaj¹c mu ostrze miecza na pó³
centymetra od szyi.
183
Nikt nie zgin¹³, nikt nie zosta³ ranny oznajmi³ ch³odno, g³osem
monotonnym jak pomruk miecza wietlnego. Ale to siê mo¿e zmie-
niæ. W ka¿dej chwili. Twoja decyzja.
Cztery niewidoczne w Mocy bia³e szaty, rozrzucone po ca³ym
pomieszczeniu w ró¿nych stadiach zdolnoci do ruchu, zawaha³y siê.
Mê¿czyzna sta³ nieruchomo.
Ganner nie móg³ siê powstrzymaæ od umiechu. Nie tylko jestem
w tym dobry, ale jeszcze robiê to z klas¹, pomyla³. Zd³awi³ w sobie tê
myl, zaledwie siê pojawi³a, wciek³y na siebie. A ju¿ mi siê zdawa³o,
¿e robiê postêpy
Otoczy³ siê warstwami ostro¿noci jak zbroj¹.
W porz¹dku rzek³ spokojnie, cicho i powoli. Wytrzyma³ spoj-
rzenie starszego mê¿czyzny i lekko poruszy³ mieczem. W czerwonym
obramowaniu cieni rzucanych przez ¿ó³t¹ klingê twarz tamtego wyda-
wa³a siê zupe³nie spokojna.
Wycofuj siê. W kierunku drzwi.
Spojrzenie mê¿czyzny zmiêk³o, pojawi³o siê w nim co w rodzaju
rezygnacji. Smutno pokrêci³ g³ow¹ na znak, ¿e odmawia.
Nie blefujê odpar³ Ganner. Idziemy sobie pogadaæ na kory-
tarz. Dopóki nikt nie zrobi nic g³upiego, nie ma powodu, ¿ebymy
wszyscy nie uszli st¹d z ¿yciem. Rusz siê.
Jeszcze jeden ruch mieczem wietlnym, wystarczaj¹cy, aby ci¹æ
milimetr skóry z obojczyka tamtego ale mê¿czyzna westchn¹³ tylko.
Ganner, ty wariacie
Ganner obliza³ usta. Mówi do mnie, jakby mnie zna³, zdumia³ siê.
Zdaje siê, ¿e mnie nie rozumiesz
To ty nie rozumiesz odpar³ tamten zmêczonym g³osem. Ob-
serwuj¹ nas. Przez ca³y czas. Jeli bodaj wysunê nogê poza ten pokój,
obserwuj¹cy nas pilot Yuuzhan Vong uruchomi dovin basala ukrytego
niedaleko st¹d. Wszystko potrwa najwy¿ej dziesiêæ sekund. Statek
zapadnie siê w czarn¹ dziurê. Sto milionów ludzi zginie.
Gannerowi opad³a szczêka.
Co ? Jak? To znaczy dlaczego, dlaczego mia³
Dlatego, ¿e jeszcze mi nie ufaj¹ odpar³ ze smutkiem. Nie
powiniene by³ wracaæ, Gannerze. Teraz nie mo¿esz opuciæ tego po-
koju ¿ywy
Wszed³em ca³kiem ³atwo.
Z wyjciem bêdzie gorzej. A nawet jeli uda ci siê wyjæ, wie-
dz¹c tylko to, co ju¿ wiesz
Jeli? Zaraz, kto tu trzyma miecz wietlny?
184
Gannerze, to nie blef. Chcia³bym, ¿eby tak by³o.
Ganner s³ysza³ przekonanie w jego g³osie, a poprzez Moc czu³
prawdê w tych s³owach. Ju¿ wiem przecie¿, ¿e jest silniejszy ode mnie,
stwierdzi³. Potrafi udaæ prawdê, któr¹ wydaje mi siê, ¿e s³yszê, a ja siê
nawet nie zorientujê. Nawet gdyby to by³a prawda, i tak nie móg³ wy-
dobyæ z tej sytuacji ani odrobiny sensu.
Nie domyla³ siê, co siê tak naprawdê dzieje, ani te¿ co w³aciwie
powinien z tym zrobiæ.
Mówiê ci o tym, poniewa¿ to samo siê stanie, jeli zginê od-
par³ mê¿czyzna. To na wypadek, gdyby sumienie pchnê³o mnie do
samobójstwa. Jak mówi³em, jeszcze mi nie ufaj¹.
Ale ale prychn¹³ Ganner. Wra¿enie, ¿e wpad³ powy¿ej
g³owy, jeszcze siê pog³êbi³o. Ton¹³. Uj¹³ miecz obu rêkami, aby ostrze
nie dr¿a³o, i stara³ siê odzyskaæ kontrolê nad sytuacj¹.
Ja chcê tylko dowiedzieæ siê, co wiesz na temat Jacena Solo
rzek³ niemal ¿a³onie. Zacznij gadaæ albo bêdê musia³ zaryzykowaæ
w nadziei, ¿e jednak blefujesz.
Mê¿czyzna spojrza³ na Gannera tak, jakby go zna³. Jakby go zna³
od lat. Jakby przejrza³ go na wylot. W jego spojrzeniu by³a melancho-
lijna zaduma rozczarowanego rodzica. Westchn¹³ raz jeszcze.
Nic ci nie pomo¿e, jeli powiem.
Nie masz wyboru.
Zawsze jest wybór.
Powoli, spokojnie i bez niepotrzebnych gestów uniós³ d³oñ. Przy-
cisn¹³ punkt na bocznej czêci nosa i jego twarz pêk³a na pó³.
Ganner mimowolnie odskoczy³.
Twarz mê¿czyzny zwija³a siê niczym skórka ithoriañskiego krwaw-
nika; grube, miêsiste p³aty odpada³y od siebie, zabieraj¹c ze sob¹ rzed-
n¹ce cienkie w³osy, smutne worki pod oczami, obwis³e policzki, psu-
j¹ce liniê szczêki. Sieæ cienkich jak w³osy w³ókien powoli wycofywa³a
siê z porów ukazuj¹cej siê spod spodu twarzy, pozostawiaj¹c po sobie
krwawe smugi.
Spod cofaj¹cego siê maskera oczom Gannera ukaza³a siê szczu-
p³a, mocno rzebiona twarz, okolona nierówn¹, zaniedban¹ brod¹ i zle-
pionymi krwi¹ w³osami, które mog³y byæ br¹zowe. Ganner rozpozna³
tê twarz, nawet poprzez stru¿ki krwi i zniekszta³cenia spowodowane
przez wycofywanie siê wici ss¹cych maskera. By³a jednak za stara,
zanadto poorana wyrzeczeniami i bólem, zbyt wiele smutnego dowiad-
czenia kry³o siê w jej oczach, aby naprawdê pasowa³a do jego wspo-
mnieñ.
185
Ganner otworzy³ usta. Palce mu zdrêtwia³y, d³onie opad³y po bo-
kach, ostrze miecza wietlnego znik³o, a rêkojeæ z brzêkiem upad³a
na pod³ogê.
Kiedy wreszcie móg³ przemówiæ, jedynym s³owem, jakie prze-
sz³o mu przez gard³o, by³o:
Jacen
Czeæ, Ganner odpar³ Jacen znu¿onym g³osem. Siêgn¹³ do rê-
kawa i wyj¹³ ma³y woreczek. Pog³adzi³ go, zachêcaj¹c do wywrócenia
siê na lew¹ stronê, i na³o¿y³ na d³oñ jak rêkawicê. Wyci¹gn¹³ z niego
ma³y k³êbek materia³u. Rzuci³ go Gannerowi
£ap.
Ganner by³ zbyt zdumiony, ¿eby zrobiæ cokolwiek innego. Z³apa³
go instynktownie. K³êbek by³ wilgotny w dotyku i ciep³y od kontaktu
z cia³em Jacena.
W zag³êbieniu jego d³oni pojawi³o siê nagle odrêtwienie i zaczê³o
pe³zn¹æ w kierunku nadgarstka. Ganner spojrza³ na szmatkê ze zmarsz-
czonymi brwiami.
Co to jest?
£zy mojej przyjació³ki odpar³ Jacen. To trucizna kontaktowa.
Co? wytrzeszczy³ oczy Ganner. ¯artujesz sobie, prawda?
Poczucie humoru nie dopisuje mi ostatnimi czasy. Jacen zsu-
n¹³ woreczek z d³oni i odrzuci³ na bok. W ci¹gu piêtnastu sekund
stracisz przytomnoæ.
Rêka Gannera ju¿ by³a martwa, prawe ramiê zwisa³o bezw³adnie.
Odrêtwienie sp³ynê³o mu na pier, a kiedy dotar³o do serca, b³yska-
wicznie objê³o ca³e cia³o. Run¹³ do przodu; nie by³ w stanie nawet
unieæ rêki, ¿eby zamortyzowaæ upadek. Jacen jednak z³apa³ go i ³a-
godnie po³o¿y³ na ziemi.
Zbud villipa rzek³ Jacen do jednego z pozosta³ych; teraz Gan-
ner wiedzia³ ju¿, ¿e to wojownicy Yuuzhan Vong. Powiedz Nomowi
Anorowi, ¿e pu³apka zawiod³a. Za tym Jedi przyjd¹ nastêpni. Musimy
wracaæ do domu.
Nom Anor? Wracaæ do domu? myla³ gor¹czkowo Ganner, za-
nim mrok ogarn¹³ jego umys³. Zrobili to. Maj¹ Jacena.
Przekabacili go.
Jeden z wojowników odezwa³ siê w szorstkim, chrapliwym jêzyku.
Jacen pokrêci³ g³ow¹.
Nie. Zabieramy go ze sob¹.
Rozleg³o siê co jak warkniêcie skrzy¿owane z napadem kaszlu.
Bo ja tak mówiê odpar³ Jacen. miesz dyskutowaæ?
186
Ostatnim konwulsyjnym wysi³kiem woli Ganner siêgn¹³ poprzez
Moc i chwyci³ miecz wietlny; uniós³ go myl¹ i przycisn¹³ p³ytkê
aktywacyjn¹, aby ostrze o¿y³o. Jeden z wojowników warkn¹³ ostrze-
gawczo w tym samym gard³owym jêzyku.
Jacen skin¹³ d³oni¹ i Ganner poczu³, jak silniejszy od niego umys³
przejmuje miecz wietlny i wyrywa go z jego kontroli. Ostrze znik³o.
Rêkojeæ podskakiwa³a ³agodnie w powietrzu pomiêdzy Jacenem
a wojownikami.
Nie kalajcie siê dotkniêciem blunierczej broni rzek³ Jacen.
Ostatni¹ rzecz¹, jak¹ ujrza³ Ganner, zanim ciemnoæ poch³onê³a
go zupe³nie, by³ amphistaff wype³zaj¹cy z rêkawa Jacena. Stworzenie
g³adko przeciê³o na pó³ rêkojeæ miecza.
Zabierzcie tê ¿a³osn¹ karykaturê Jedi na Yuuzhantar poleci³
Jacen. Dopiero tam go zabijemy.
Pomieszczenie wewn¹trz statku obozowego poruszy³o siê. Kajuta
zosta³a specjalnie wyhodowana i wprowadzona na ten statek obozowy
w okrelonym celu. Wydawa³o siê, ¿e to zwyk³a kabina taka jak mi-
lion innych w plastrze miodu teraz jednak od³¹czy³a siê i zeliznê³a
pod pow³ok¹ statku, jak paso¿yt przelizguj¹cy siê pod skór¹ zwierzêcia.
Ta szczególna kabina otacza³a stateczek z koralu yorik, zaopatrzony
w swojego w³asnego dovin basala. Dovin basal móg³ byæ u¿yty rozma-
icie: po wydaniu jednego rozkazu móg³ wygenerowaæ pole grawitacyj-
ne doæ intensywne, aby zmia¿d¿yæ ca³y statek w punktow¹ masê mniej-
sz¹ od ziarnka piasku, ale teraz otrzyma³ inny rozkaz i dlatego po prostu
uniós³ kabinê i jej mieszkañców na drug¹ stronê galaktyki.
Skóra statku obozowego napiê³a siê z lekka. B¹bel pojawi³ siê po
ciemnej stronie statku, a kiedy pêk³, wyplu³ kabinê daleko w prze-
strzeñ. Kabina natychmiast wyruszy³a pe³nym pêdem, gor¹czkowo
przyspieszaj¹c wesz³a w nadprzestrzeñ i skierowa³a siê na Yuuzhantar.
W kabinie znajdowa³o siê czterech wojowników Yuuzhan Vong,
jeden pilot skoczka koralowego oraz dwóch ludzi. Jeden z nich sie-
dzia³ w milczeniu i medytowa³. Drugi le¿a³ sparali¿owany, nieprzy-
tomny, ale nawet w czarnej pustce, w której zdawa³ siê unosiæ, wci¹¿
czepia³ siê jednej myli. Nie wiedzia³, gdzie go zabieraj¹, nie wiedzia³,
co siê z nim stanie, nie wiedzia³ nawet tak do koñca, kim jest. Wiedzia³
tylko jedno.
By³a to myl, której powiêci³ ca³e swoje si³y, aby na zawsze za-
chowaæ j¹ wyryt¹ w pamiêci.
Jacen Solo jest zdrajc¹.
187
R O Z D Z I A £
WIAT£O DROGI PRAWDY
Na powierzchni obcej planety rycerz Jedi le¿y i ni.
Organizmy, które tak naprawdê s¹ urz¹dzeniami, wspó³pracuj¹ z in-
nymi ¿ywymi urz¹dzeniami, by zadbaæ o potrzeby jego cia³a: glukoza
i sól fizjologiczna kr¹¿¹ w jego krwiobiegu, zmieszane z potê¿nymi
alkaloidami, które pogr¹¿aj¹ jego wiadomoæ g³êboko pod powierzch-
ni¹ snu. Planeta, która go wiêzi, jest usiana plamami dzikiej d¿ungli
pokrywaj¹cymi szkielet zrujnowanego miasta, a jej niebo spina Most
upleciony z têczy.
Rycerz Jedi ni o obcych i o Yuuzhanach. ni o zdrajcach, któ-
rzy s¹ Jedi, i o Jedi, którzy s¹ zdrajcami. A nieraz w tym nie zdraj-
ca zwraca siê ku niemu, mówi¹c: Jeli nie jestem Jedi, czy wci¹¿
jeszcze jestem zdrajc¹? A jeli nie jestem zdrajc¹, czy jestem wci¹¿
Jedi?
I oto jeszcze jedna postaæ ze snu: podobny do szkieletu Yuuzha-
nin. Jedi w jaki sposób pojmuje, ¿e to Nom Anor, prorok z Rhomma-
mool. Nom Anor z Duro.
Z Myrkra.
We nie widzi jeszcze jedn¹ istotê: drobn¹, smuk³¹ i zwinn¹. Obca
nieznanego pochodzenia w koronie z piór, bia³a fontanna Mocy.
Rycerz Jedi ni tak¿e o sobie: widzi, jak le¿y nieruchomo niczym
trup, opleciony sieci¹ pn¹czy i zdrewnia³ych konarów, stanowi¹cych
na wpó³ hamak, a na wpó³ pajêcz¹ sieæ. Widzi siê jakby z zewn¹trz,
188
unosz¹c siê wysoko, wysoko na jakiej astralnej orbicie, zbyt odleg³ej,
aby rozpoznaæ twarze, choæ w jaki sposób wie, jak wygl¹daj¹.
I w jaki sposób wie, ¿e rozmawiaj¹ o pozbawieniu go ¿ycia.
Nie zwraca ju¿ na to wiêkszej uwagi, bo ni³ ten sen wiele, wiele
razy. Teraz powtarza go jak uszkodzona pêtla danych.
Sen zawsze zaczyna siê tak:
Nie w¹tpiê w szczeroæ twojego nawrócenia szepcze postaæ imie-
niem Nom Anor do zdrajcy ale musisz zrozumieæ, jak to bêdzie wy-
gl¹daæ na przyk³ad w oczach mistrza wojennego Tsavonga Laha. Mo¿e
odnieæ wra¿enie, ¿e gdyby by³ istotnie piewc¹ Drogi Prawdy, znisz-
czy³by tego ¿a³osnego Jedi bez litoci jeszcze na statku obozowym,
zamiast wlec go tutaj.
Zdrajca ripostuje beznamiêtnie:
I pozbawi³bym Prawdziwych Bogów pe³nej, formalnej ofiary?
Obca w koronie z piór przytakuje z ciep³¹ aprobat¹ i wkrótce pro-
rok musi siê z ni¹ zgodziæ. Ka¿dy Jedi jest cennym jeñcem przy-
znaje. Mo¿emy go z³o¿yæ w ofierze jeszcze tego samego dnia. W³a-
ciwie bezwargie usta rozchylaj¹ siê, ods³aniaj¹c umiech naje¿ony
zêbami ostrymi jak szpilki sam mo¿esz go z³o¿yæ w ofierze. Zar¿niê-
cie jednego z twych dawnych braci z pewnoci¹ w znacznym stopniu
z³agodzi hmm w¹tpliwoci mistrza wojennego.
Oczywicie. Zdrajca przytakuje skinieniem g³owy, a w tym
momencie sen rycerza Jedi nagle staje siê koszmarem: uwiêziony we
wnêtrzu nieruchomego, bezradnego, milcz¹cego cia³a, jakby ju¿ by³
trupem, pogr¹¿ony w przera¿eniu, próbuje siêgn¹æ poprzez Moc, do-
tkn¹æ zimnego, pod³ego serca zdrajcy. I ku swemu zdumieniu napoty-
ka wyrane wra¿enie ciep³a i dobrego humoru, jakby zdrajca mrugn¹³
do niego okiem i przyjanie poklepa³ go po ramieniu. Ale mo¿emy
zrobiæ co wiêcej. To mo¿e byæ pierwsza przymiarka, próba, a on bê-
dzie zastêpowa³ moj¹ siostrê.
Jak to zwykle we nie bywa, rycerz Jedi rozumie ju¿, ¿e wpad³
w pu³apkê zastawion¹ na Jainê. Co w tym jednak nie pasuje, co, cze-
go nie mo¿e sobie przypomnieæ. Gdyby naprawdê chcieli z³apaæ Ja-
inê, musieliby skorzystaæ z lepszej opcji ale na razie nie bardzo po-
trafi³ sobie przypomnieæ, z jakiej.
Jak zawsze, prorok sprzeciwia siê planom zdrajcy: nawet istnienie
tego zdrajcy jest cis³¹ tajemnic¹. W takiej próbie bêdzie uczestniczyæ
zbyt wielu Yuuzhan Vongów i niewolników, a sekret nieuchronnie
wyjdzie na jaw.
Tajemnica przesta³a byæ u¿yteczna powa¿nie sprzeciwia siê
zdrajca. Moje nawrócenie na Drogê Prawdy niczemu nie s³u¿y, jeli
189
ma pozostaæ sekretem. W dniu, kiedy schwytamy moj¹ siostrê, bêdê
g³osi³ S³owo Prawdziwych Bogów ca³ej galaktyce ale musimy siê
do tego przygotowaæ. Jeli ceremonia ma przebiegaæ bezb³êdnie, mu-
simy j¹ przeæwiczyæ.
Co przeæwiczyæ? pyta prorok. Ofiara nie jest skomplikowa-
nym rytua³em.
Obca mówi:
Wielka Ofiara, kiedy nadejdzie, bêdzie powiêceniem dobrowol-
nym; Drugi Bliniak pójdzie na mieræ chêtnie, z podniesion¹ g³ow¹
i radoci¹ w sercu, wierz¹c, ¿e przynosi Prawdê galaktyce.
On te¿ stwierdza zdrajca. Dlatego uczynilicie mnie tym, kim
jestem. Muszê doprowadziæ go do Prawdy. Do wiat³a. Us³yszy Praw-
dê dwiêcz¹c¹ w moich ustach i ujrzy wiat³o Boga, którym jestem,
w moich oczach.
Prorok wydaje siê sceptyczny, ale stwierdza: Przygotowania
zajm¹ trochê czasu.
Masz tyle czasu, ile ci potrzeba mówi zdrajca. Kiedy wszyst-
ko bêdzie przygotowane, przemówiê do tego Jedi.
I zawsze w tym momencie rycerz Jedi siêga w Moc, aby uderzyæ
w mózg zdrajcy m³otem protestu, ale w zamian dostaje kolejne ³obu-
zerskie mrugniêcie poprzez Moc. Zdrajca nie daje innego znaku, ¿e
uwiadamia sobie obecnoæ rycerza Jedi i zwraca siê znów do proroka:
Tego dnia Ganner Rhysode pójdzie dumnie u mojego boku, a ja
doprowadzê go do Studni Mózgu wiata, gdzie wspólnie ofiarujemy
jego mieræ na chwa³ê Prawdziwych Bogów.
W tym fragmencie snu znajomy ucisk zgrozy zwykle zmusza go
do powrotu w ciemnoæ na jaki czas, po czym znów wyp³ywa na po-
wierzchniê i sen zaczyna siê od pocz¹tku. I tak powtarza siê wci¹¿ od
nowa, wytrawiony kwasem myli w jego mózgu.
Od nowa, od nowa, od nowa, a¿ wreszcie
Ganner Rhysode gwa³townie nabiera powietrza, wzdryga siê i budzi.
To boli.
Kto wsadzi³ Gannerowi rêkê do gard³a a¿ po ³okieæ, wpijaj¹c siê
palcami w oskrzela. Teraz rêka palce, d³oñ, nadgarstek i ramiê
powoli wycofuje siê z jego wnêtrza, sucha, twarda i szorstka jak ka-
mieñ, drapi¹c wnêtrze gard³a Gannera, d³awi¹c, pobudzaj¹c do torsji
i kaszlu. W tym samym czasie rurki, przewody i ig³y wysuwaj¹ siê
z jego ¿y³, nerwów i naci¹gniêtej skóry
190
Gannerze Rhysode, zbud siê! Zbud siê i powstañ! Rozkazujê
ci!
Wiedzia³, ¿e ni, i wiedzia³, ¿e siê budzi, ale nie móg³ strz¹sn¹æ
z siebie tego snu. Sen spowija³ go, otacza³, kleisty, lepki, b³ony rozci¹-
ga³y siê w cienkie nitki i zwisaj¹ce liny, ³¹cz¹ce go z niezwyk³ym wia-
tem: dzikie sny o tym, jak zosta³ schwytany przez tuzin Yuuzhan Von-
gów, wszyscy z twarz¹ Jacena Solo, szalone obrazy rytua³u ofiary,
obcych, Jainy i tego dziwaka Noma Anora
Powieki uchyli³y siê z trudem, niczym przerdzewia³e klapy w³a-
zów.
Ramiê, które wysunê³o siê z jego tchawicy, okaza³o siê nie grub-
sze od ga³êzi, której kora pokryta by³a luzem ze ladami krwi. Rurki,
które wype³z³y z jego ¿y³ poprzez skórê, wygl¹da³y jak pok³ade³ka
ogromnych, rozdêtych os, które wyros³y niczym galasy na pniach drzew
po obu jego stronach. Le¿a³ w hamaku, który równie¿ wydawa³ siê
upleciony z pn¹czy lecz pn¹cza te wi³y siê pod nim jak miênie, gn¹c
siê i zaciskaj¹c jak sieæ spleciona z wê¿y.
Z sufitu zwisa³y inne pn¹cza, d³ugie, poskrêcane jak liny i zwiniê-
te w k³êbki w istocie nie by³y to pn¹cza, raczej macki, bo przecie¿
¿adne pn¹cze nie jest w stanie zwijaæ siê i rozwijaæ znowu i nie by³y
to równie¿ macki, poniewa¿ macki nie koñcz¹ siê ogromnymi, rozja-
rzonymi czerwonymi lepiami, które pomimo tych wszystkich skrê-
tów i zwojów wydawa³y siê nie mrugaæ i nie spuszczaæ z niego sku-
pionego wzroku.
Narkotyki, pomyla³ sennie. Naæpali mnie. Mam halucynacje.
Zbud siê, Gannerze Rhysode! Zbud siê w imiê Prawdy!
To musia³a byæ halucynacja musia³a, poniewa¿ kiedy skrêci³
g³owê na bok, by sprawdziæ, kto wydaje mu te pompatyczne, choæ
doæ g³upio brzmi¹ce rozkazy, facet do z³udzenia przypomina³ mu Ja-
cena Solo.
Ganner zamruga³ i podniós³ rêkê, ¿eby zetrzeæ z powiek resztki
snu dopiero wtedy stwierdzi³, ¿e ju¿ nie jest sparali¿owany ani skrê-
powany. Nie mia³o to wielkiego znaczenia alkaloidy kr¹¿¹ce w jego
¿y³ach sprawia³y, ¿e rêka wyda³a mu siê niewiele l¿ejsza od Pogromcy
S³oñc.
Kiedy spojrza³ znowu, wzrok mu siê ju¿ nieco poprawi³, a mimo
to wci¹¿ widzia³ Jacena.
Lecz nie by³ to ten sam ch³opiec, którego Ganner pamiêta³.
Jacen by³ teraz wy¿szy i szerszy w ramionach. S³oñce rozjani³o
jego br¹zowe loki w z³ociste blond pasma, a podbródek okala³a ostra,
191
ciemna broda. Twarz mu zeszczupla³a, wyostrzy³a siê, nabra³a deli-
katnoci, straci³a chochlikowat¹ miêkkoæ, radonie ³obuzerski wy-
raz, który sprawia³, ¿e by³ podobny do ojca. Zast¹pi³a j¹ twardoæ ku-
tej na zimno durastali. Ganner pamiêta³ taki sam wyraz na twarzy Leii,
sk³adaj¹cej z podium prezydenta w Wielkiej Rotundzie doniesienie na
temat skorumpowanego senatora.
Nosi³ d³ug¹, powiewn¹ szatê barwy czarnej, tak bardzo czarnej, ¿e
jej fa³dy ginê³y w bezkszta³tnej plamie ciemnoci. Wzd³u¿ rêkawów
wi³ siê skomplikowany wzór, wiec¹cy w³asnym wiat³em, mieni¹cy
siê jadowit¹ zieleni¹ i szkar³atem jak sieæ zewnêtrznych arterii pulsu-
j¹cych jasnoci¹ zamiast krwi. Na ramiona narzuci³ co w rodzaju bia-
³ej kom¿y, na której wi³y siê dziwne, niezrozumia³e, z³ociste znaki.
Ganner otworzy³ usta, by spytaæ Jacena, na jakim idiotycznym balu
maskowym zamierza zab³ysn¹æ tym bezsensownym kostiumem, lecz
zanim odrêtwia³e od narkotyku wargi zdo³a³y uformowaæ s³owa, przy-
pomnia³ sobie.
Jacen Solo jest zdrajc¹.
Nie lêkaj siê, Gannerze Rhysode rzek³ mrocznym, niskim g³o-
sem, niczym kto udaj¹cy hipnotyzera. Raduj siê raczej! Nadszed³
dzieñ B³ogos³awionego Uwolnienia!
Czy Ganner musia³ odchrz¹kn¹æ, ¿eby usun¹æ z gard³a chryp-
kê, która nawarstwi³a siê przez wiele dni milczenia. Czy to znaczy
¿e mnie wypucicie?
Trojakie s¹ Dary Prawdziwych Bogów. S³owa pada³y jak g³azy
do g³êbokiej studni. Daj¹ nam ¿ycie, abymy mogli s³u¿yæ Ich Chwale:
to najpoledniejszy z Trzech Darów. Daj¹ nam ból, abymy siê na-
uczyli, ¿e wartoæ ¯ycia zawiera siê jedynie w Ich S³u¿bie: to wiêkszy
Dar. Lecz Najwiêkszym Darem Bogów jest mieræ: to Ich Uwolnienie
od Brzemienia Bólu i Przekleñstwa ¯ycia. To Ich Nagroda, ³aska, li-
toæ, hojnie rozdawana nawet niesprawiedliwym i niewiernym.
Uwiêziony. Odurzony. Bezradny. Zaraz zostanie zamordowany. Jak
to dobrze, ¿e by³em taki ostro¿ny i niepozorny, pomyla³ Ganner jak
we nie. Inaczej móg³bym sobie narobiæ niez³ych k³opotów.
No taaak, wiesz co odezwa³ siê ze s³abym miechem. Ci
twoi bogowie ja wiem, ¿e oni chc¹ dobrze, ale chyba nie za bardzo
wiedz¹, kiedy sobie daæ spokój. S¹ o wiele za hojni. Mnie tam jest
ca³kiem dobrze z ich pierwszym Darem. Pozosta³e dwa, no wiesz, mog¹
sobie poczekaæ
Milcz! rozkaza³ Jacen, wyci¹gaj¹c wysoko ramiona z d³oñmi
skierowanymi do przodu, jakby mówi³ do t³umów ze szczytu góry.
192
Nie trwoñ oddechu na czcze s³owa! Us³yszysz teraz naukê Drogi
Prawdy!
Ganner wytrzeszczy³ oczy, niezdolny wykrztusiæ s³owa, ale Jacen,
zamiast mówiæ dalej, przymkn¹³ nagle oczy i zachwia³ siê, jakby mia³
za chwilê zemdleæ.
Jacen?
Jedna d³oñ zwinê³a siê w piêæ z wyprostowanym palcem wska-
zuj¹cym. Czekaj.
Jacen, co oni ci zrobili? Cokolwiek siê sta³o, mo¿emy to napra-
wiæ. Musisz ze mn¹ wróciæ, Jacenie. Nie wiesz, co siê dzieje. Jaina
wszyscy ciê potrzebuj¹. Nie wiem, co oni ci zrobili, ale to nie ma zna-
czenia. Cokolwiek to by³o, nie twoja wina. Mo¿emy ci pomóc
Jacen otworzy³ oczy i nagle opuci³ lew¹ powiekê w d³ugim, po-
wolnym mrugniêciu. Ganner zatrzasn¹³ usta z lekkim k³apniêciem.
Jacen znów zamkn¹³ oczy.
I wszystkie ga³ki oczne na koñcach macek-pn¹czy zwisaj¹cych
z sufitu po kolei posz³y w jego lady. Czerwony ¿ar w ka¿dej z nich
przygasa³ powoli, skrywaj¹c siê za par¹ pionowych powiek, a macki-
-pn¹cza rozluni³y siê i opad³y, zwisaj¹c bezw³adnie.
Jacen opuci³ ramiona i otworzy³ oczy. Wydawa³ siê zmêczony
znu¿eniem zbyt wielkim dla ka¿dej ludzkiej istoty.
Jak siê czujesz? Czy si³y ju¿ ci wracaj¹? Bêdziesz móg³ iæ?
Znów mówi³ jak ch³opiec, lecz ch³opiec, który postarza³ siê przed-
wczenie.
W³anie zachowywa³ siê jak starzec, dlatego wydawa³ siê taki
dziwny. Mia³ co w oczach jak¹ odwieczn¹, zimn¹ wiedzê, bolesne
przyznanie siê do gorzkiej prawdy, które zniszczy³y w nim ca³e podo-
bieñstwo do rodziny Solo.
Co ty tu co siê dzieje, Jacenie?
Mo¿emy teraz porozmawiaæ, ale niezbyt d³ugo. Przekona³em
monitoruj¹ce nas istoty, ¿e przyda³aby im siê drzemka.
Istoty? Monitoruj¹ce? Nie
Obserwuj¹ nas. O to w³anie chodzi³o w tym ¿a³osnym pokazie
dla nerfów i Wookich, który ci przed chwil¹ zafundowa³em. Yuuzha-
nie stwierdzili, ¿e jestem wcieleniem jednego z ich Bliniaczych Bo-
gów.
Ganner wyba³uszy³ oczy w przyp³ywie niebotycznego zdumienia.
Mia³em sen sen o ofierze mia³e mnie zabiæ, a potem odna-
leæ Jainê i j¹ tak¿e zabiæ To by³ tylko sen, prawda? Prze³kn¹³
linê. Prawda?
193
Jacen siêgn¹³ do rêkawa i wyj¹³ woreczek, podobny do tego, w któ-
rym na statku obozowym trzyma³ truciznê. Ten woreczek równie¿
zawiera³ k³êbuszek wilgotnej tkaniny; Jacen zacz¹³ natychmiast przy-
k³adaæ go do otworów w skórze Gannera, jakie pozosta³y po wycofu-
j¹cych siê pn¹czach.
Teraz nie mog¹ nas widzieæ ani s³yszeæ. Wkrótce kto siê tu zja-
wi, ¿eby sprawdziæ, dlaczego. Musimy byæ gotowi do wyjcia, kiedy
tu przyjd¹.
Do wyjcia? Gdzie? Do jakiego wyjcia? Gdzie my jestemy,
Jacenie? Co hej, co ty mi robisz? Co to za paskudztwo? Tam,
gdzie skóra wchodzi³a w kontakt z wilgoci¹ ze szmatki, Ganner prze-
stawa³ krwawiæ. Do obezw³adnionych narkotykiem miêni wraca³y si³y.
Jestemy na Yuuzhantar. Jacen nie przestawa³ wycieraæ go
szmatk¹. Rodzinnej planecie Yuuzhan Vongów.
Ganner s³ysza³ ju¿ tê nazwê od uchodców na statku obozowym.
Chcia³e powiedzieæ, na Coruscant.
Nie. Nie chcia³em.
Sama zmiana nazwy nie czyni jej
Yuuzhanie zmieniaj¹ wszystko, czegokolwiek dotkn¹. D³oñ
Jacena opad³a, oczy b³¹ka³y siê gdzie w mrocznej dali, daleko poza
cianami niewielkiego pomieszczenia. Nie chodzi tu o nazwy. Wci¹¿
nazywam siê Jacen Solo.
Ganner zmarszczy³ brwi.
W chwilê póniej Jacen jakby nagle sobie przypomnia³, gdzie jest.
Rzuci³ szmatkê na pod³ogê i zdj¹³ z siebie d³ug¹, powiewn¹ bia³a szatê.
W³ó¿ to.
Ku swemu zdumieniu Ganner stwierdzi³, ¿e mo¿e siê poruszaæ
bez problemu. Usiad³ i opuci³ nogi poza krawêd hamaka. Yuuzhanie
pozostawili mu buty i spodnie, ale by³ wdziêczny Jacenowi za tê szatê.
Nagi do pasa czu³ siê nieco skrêpowany i bezbronny. Wsta³ i w³o¿y³ j¹,
zdumiony, jak dobrze siê czuje. By³ ubrany. Móg³ staæ. Nigdy nie przy-
puszcza³, ¿e z prostych czynnoci mo¿na czerpaæ tak¹ radoæ.
K¹tem oka pochwyci³ jaki ruch i spojrza³ w dó³. Szata, któr¹ mia³
na sobie, by³a podobna do ubrania Jacena. D³ugie, splecione sieci ¿y³ek
wzd³u¿ ramion i przodu pulsowa³y barwami. Ró¿ni³y siê jedynie kolo-
rami: wzory na szacie Gannera by³y czarne i zielone na bia³ym tle.
Zmarszczy³ brwi.
Co to takiego?
To twoja szata ofiarna. Na procesjê do Studni Mózgu wiata.
Ganner wytrzeszczy³ oczy. Powróci³o wspomnienie snu:
13 Zdrajca
194
Tego dnia Ganner Rhysode pójdzie dumnie u mojego boku, a ja
doprowadzê go do Studni Mózgu wiata, gdzie wspólnie z³o¿ymy
w ofierze jego mieræ na chwa³ê Prawdziwych Bogów.
O nie, nie zrobisz tego rzek³ i zacz¹³ ci¹gaæ szatê.
O tak, zrobiê to.
To jaka sztuczka Czy przypadkiem jeden z Bliniaczych
Bogów Yuuzhan Vongów nie by³ zwyk³ym dowcipnisiem? Ile prawdy
jest w tym, co mówi Jacen? To wszystko jest jak¹ sztuczk¹. K³amiesz.
No có¿, masz racjê K³amiê.
Ganner przystan¹³ i wyba³uszy³ oczy z otworu szaty, któr¹ zd¹¿y³
ju¿ prawie prze³o¿yæ przez g³owê. Usta Jacena drgnê³y w specyficz-
nym umiechu Solo.
Wszystko, co ci mówiê, jest k³amstwem.
Co?
S³uchaj, prawda jest taka: wszystko, co ci mówi¹, jest k³am-
stwem. Prawda jest zawsze wiêksza ni¿ s³owa, których u¿ywamy, by
j¹ opisaæ.
Wiedzia³em! To rzeczywicie jaki kawa³!
Tak. Ale nie dotyczy ciebie.
Ganner bez s³owa pokrêci³ g³ow¹. Nie móg³ skojarzyæ tego Jacena
z weso³ym, ciemnow³osym dzieciakiem, którego zna³. Przez chwilê
ogarnê³a go szalona nadzieja, ¿e Jacen nie jest Jacenem mo¿e ten
zdrajca, który obieca³ go zamordowaæ, jest jakim oszustem, klonem
albo czym, co wyros³o w niecce mistrzów przemian?
Eee Jacenie? Ty to naprawdê ty, prawda? Ganner skrzywi³
siê lekko. Sam s³yszê, jak g³upio gadam, pomyla³.
Nie odpar³ mê¿czyzna, który wygl¹da³ jak smutny, doros³y
Jacen Solo. Nie jestem Jacenem. Ale by³em.
Nie rozumiem.
Westchn¹³.
Jeli zaczniesz myleæ o mnie jako o Jacenie Solo, tylko bêdzie
ci to przeszkadzaæ. By³em ch³opcem, którego zna³e, Gannerze, ale
nie jestem tym ch³opcem, który zna³ ciebie.
Ale ¿yjesz. Ganner wci¹gn¹³ do koñca szatê i wyg³adzi³ j¹
lekko. I tylko to siê liczy. Znalaz³em ciê. Po tak d³ugim czasie. To
najwa¿niejsze. ¯yjesz.
Nie.
Ale¿ tak, to najwa¿niejsze upiera³ siê Ganner. Nie masz po-
jêcia, co to znaczy dla Nowej Republiki, ¿e ¿yjesz! Co to bêdzie zna-
czy³o dla Jainy
195
Ale ja nie ¿yjê.
Ganner zamruga³ oczami.
Jacen mia³ smutn¹ minê.
Nie rozumiem odpar³ Ganner.
Nic na to nie poradzê.
Ale ale Jacenie, daj spokój, nie b¹d mieszny
Mroczna dal ca³kowicie wype³ni³a spojrzenie Jacena.
Umar³em wiele miesiêcy temu, Gannerze. Umar³em wkrótce po
Myrkrze. Jeszcze po prostu nie zd¹¿y³em siê po³o¿yæ.
Po plecach Gannera przeszed³ lodowaty dreszcz.
Jeste martwy?
W³anie odpar³ Jacen. I ty te¿.
Czêæ udzielonych w popiechu wyjanieñ Jacena mia³a swój sens.
Umiejêtnie rozsiewane plotki wiod³y do pu³apki na statku obozo-
wym, ale w gruncie rzeczy nikt nie mia³ siê w ni¹ z³apaæ. Jacen gra³
tylko na czas. Mia³ nadziejê, ¿e jeli up³ynie parê tygodni i nic siê nie
zdarzy, Nom Anor zabierze go stamt¹d. Gdyby rzeczywicie chcia³
z³apaæ Jainê, wystarczy³o tylko odtworzyæ wiê Mocy, która ich ³¹-
czy³a od urodzenia. Nic w ca³ej galaktyce nie powstrzyma³oby jej wte-
dy przed odszukaniem brata.
Nic w ca³ej galaktyce nie powstrzyma Jainy przed zrobieniem
tego, co sobie zamierzy. Dlatego musia³em zamkn¹æ tê czêæ siebie.
Gdyby odkry³a, ¿e ¿yjê, przysz³aby do mnie a to by zabi³o i j¹. Jak
Anakina. Jak mnie. Na jego twarzy znów pojawi³ siê ten dziwny
smutek. I ciebie.
Ganner uda³, ¿e nie s³yszy. Jacen ca³kiem wyranie mia³ nierówno
pod sufitem. Po tym, co przeszed³, Ganner nie móg³ go nawet winiæ.
A gdyby rzeczywicie to ona pojawi³a siê w obozie?
Jacen przymkn¹³ oczy i zaraz znów je otworzy³. By³ to zbyt po-
wolny ruch, by go nazwaæ mrugniêciem.
Wtedy prowadzi³bym tê rozmowê z ni¹. A ty do¿y³by sêdziwe-
go wieku.
Jacen wyczu³ zamiary Gannera na d³ugo przed jego przybyciem
i zrobi³ wszystko, co by³o mo¿liwe w tych okolicznociach, aby go
zniechêciæ. Mro¿¹cy krew w ¿y³ach lêk, przekonanie, ¿e idzie na mieræ,
a nawet bezporedni odruch, ¿eby odwróciæ siê na piêcie i wiaæ
wszystko to by³o dzie³o Jacena, siêgaj¹cego poprzez Moc, aby znie-
chêciæ Gannera.
196
I nic nie pomog³o westchn¹³ Jacen i pokrêci³ g³ow¹. Gdyby
nie by³ tak cholernie dzielny, móg³by prze¿yæ
Uhm chyba masz racjê z wahaniem odpar³ Ganner. Ale
Jacenie, ty chyba rozumiesz, ¿e ja tak naprawdê nie umar³em, prawda?
Gannerze, to ty musisz zrozumieæ. Jeste martwy. Od chwili,
kiedy wróci³e do kabiny na statku obozowym. W³anie to ciê zabi³o.
Jacen ze znu¿eniem opar³ siê o cianê i potar³ zaczerwienione oczy.
Wojownicy, którzy byli ze mn¹, chcieli ciê zar¿n¹æ na miejscu. By³
tylko jeden sposób, ¿eby móg³ uciec; musia³bym ci pomóc, a wtedy
pokaza³bym im, ¿e w g³êbi serca wci¹¿ jestem Jedi. Pilot uruchomi³by
dovin basala i zniszczy³ ca³y statek.
I siebie razem z ca³¹ reszt¹?
Samobójcze misje to honor dla Yuuzhan. Wiesz, ¿e ta historia
z B³ogos³awionym Uwolnieniem nie jest jedynie dogmatem? Oni w to
rzeczywicie wierz¹.
Smutek w spojrzeniu ch³opca sprawi³, ¿e Ganner zacz¹³ siê zasta-
nawiaæ, czy i Jacen sam w to trochê nie wierzy.
Obaj jestemy martwi ju¿ od bardzo dawna, Gannerze. A dzi-
siaj Jacen sk¹d zaczerpn¹³ nowych si³, odepchn¹³ siê od ciany
i stan¹³ prosto jak cz³owiek, który zmêczenie zna wy³¹cznie z opowie-
ci. Dzi nadszed³ dzieñ, kiedy przestaniemy oddychaæ.
Ganner potar³ twarz, jakby próbowa³ sobie wetrzeæ zrozumienie
przez skórê.
Dlaczego wiêc nie pozwoli³e im po prostu mnie zabiæ?
Poniewa¿ ciê potrzebujê. Poniewa¿ mogê ciê wykorzystaæ. Po-
niewa¿ obaj mamy szansê, aby nasza mieræ przynios³a komu po¿y-
tek.
Jacen wyjani³, ¿e ofiara to mistyfikacja. To po prostu jedyny
sposób, aby przedostaæ siê do Studni Mózgu wiata. Ganner rozumia³
ten mózg wiata jako co w rodzaju organicznego planetarnego su-
perkomputera, wyprodukowanego przez Yuuzhan Vongów, aby zarz¹-
dza³ ekologi¹ na odtworzonej rodzinnej planecie. Jacen przez ca³e ty-
godnie zachodzi³ w g³owê, jak siê dostaæ do Studni, która by³a czym
w rodzaju wzmocnionego bunkra, nieprzebytej czaszki, zaprojekto-
wanej dla ochrony Mózgu wiata przed ka¿dym uszkodzeniem.
Yuuzhanie w szczególnoci za Nom Anor, który by³ opiekunem Ja-
cena nie dopuszczali go do tego miejsca. Jeszcze nie wierzyli, ¿e
jego nawrócenie by³o prawdziwe.
Ganner zrozumia³. On z kolei nie dowierza³, ¿e nie by³o prawdzi-
we.
197
D³ugo czeka³em na szansê, aby skraæ dziesiêæ samotnych mi-
nut w Studni Mózgu wiata. Ty, Gannerze, twoja ofiara, jeste moim
kluczem do drzwi Studni. A ja muszê siê tam dostaæ.
A co jest takiego wa¿nego w tym Mózgu wiata? Co zrobisz,
kiedy ju¿ siê tam znajdziesz?
Jacen nagle znieruchomia³, a jego twarz przybra³a wyraz niez³om-
nej determinacji, typowej dla Skywalkerów.
Zamierzam rzek³ spokojnie i z pe³nym przekonaniem na-
uczyæ Yuuzhan, jak w istocie dzia³a wszechwiat.
Ganner poczu³, ¿e ogarnia go fala przeszywaj¹cego ch³odu, jakby
w Moc ws¹czy³ siê zimny cieñ.
Nie rozumiem.
Nie musisz. Powtarzaj za mn¹: Ujrza³em wiat³o Drogi Praw-
dy i idê do Bogów z radoci¹ w sercu, pe³en wdziêcznoci za Ich Trze-
ci Dar.
Chyba ci odbi³o.
Jacen w zadumie skin¹³ g³ow¹, jakby sam bra³ pod uwagê tak¹
mo¿liwoæ i doszed³ do wniosku, ¿e w³aciwie nie da siê temu zaprze-
czyæ
Dlaczego s¹dzisz, ¿e na to pójdê?
Twarde spojrzenie Jacena spoczê³o na Gannerze.
Ja ciê nie proszê, Gannerze. Ja proponujê. Nie potrzebujê twojej
wspó³pracy. W dziesiêæ minut po przejciu przez bramê Studni obaj
bêdziemy martwi, czy zechcesz wspó³pracowaæ, czy nie.
No to w³aciwie po co mam siê mêczyæ?
Jacen wzruszy³ ramionami.
A dlaczego nie?
Sk¹d mam wiedzieæ, czy ci wierzyæ? Sk¹d mam wiedzieæ, czy
nie powinienem ciê od razu za³atwiæ? Ganner przesun¹³ ciê¿ar cia³a
na piêty, uzyskuj¹c stan równowagi, z którego móg³ skoczyæ w dowol-
nym kierunku. Wiem, ¿e jeste teraz silniejszy, Jacenie silniejszy
ni¿ ja kiedykolwiek bêdê. Wyczu³em to ju¿ na statku i wiem, ¿e jeli
zechcesz, mo¿esz mnie zabiæ. Ale mogê sprawiæ, ¿e zabijesz mnie tu-
taj.
Jacen roz³o¿y³ rêce. Jego twarz wyra¿a³a spokojne wyczekiwanie.
Wybierz i dzia³aj.
Wybraæ? Co to znaczy, ¿e mam wybraæ?
Mo¿esz wybraæ mieræ za nic lub mieræ w Studni Mózgu wia-
ta, dziêki czemu mo¿e zmienisz losy galaktyki.
Ganner obliza³ wargi.
198
Jak mam zdecydowaæ? Sk¹d mam wiedzieæ, czy mogê ci zaufaæ?
Nie mo¿esz. Rysy Jacena znowu zmiêk³y, a cieñ umiechu
Solo bez ladu weso³oci pojawi³ siê na jego ustach. Zaufanie, Gan-
nerze, zawsze jest aktem wiary.
£atwo ci mówiæ!
Chyba tak. Chcesz wiedzieæ, do jakiego stopnia ci ufam? Siê-
gn¹³ w fa³dy szaty, wyj¹³ co i podsun¹³ Gannerowi pod nos. Proszê.
Na otwartej d³oni spoczywa³a rêkojeæ miecza wietlnego.
Ganner zamruga³ i szybko przetar³ oczy.
Kiedy spojrza³ znów, miecz wci¹¿ tam by³.
We go rzek³ Jacen. U¿yj, jeli musisz. Nawet jeli zechcesz
u¿yæ go na mnie.
Oddajesz mi swój miecz wietlny.
Jacen pokrêci³ g³ow¹.
Nie jest mój. No, ju¿. We go.
Co to jest? Jeszcze jedna sztuczka? Wybuchnie mi w rêce?
Nie jest atrap¹ odrzek³ Jacen ze smutkiem tak g³êbokim, ¿e
móg³ go wyraziæ tylko tak¹ spokojn¹, such¹ precyzj¹. To nie sztuczka.
Po raz trzeci wyci¹gn¹³ d³oñ z mieczem w kierunku Gannera.
Nale¿a³ do Anakina.
Anakina! Przez cia³o Gannera przeszed³ ostry, gor¹cy dreszcz,
jakby piorun musn¹³ go w locie. Sk¹d masz miecz Anakina?
Przyjaciel przechowa³ go dla mnie. Jacen skrzywi³ siê lekko,
jakby sam siê zdumia³, ¿e wypowiedzia³ te s³owa. Tak. Przyjaciel.
Ganner móg³ tylko patrzeæ z otwartymi ustami. By³ oszo³omiony.
Zdumiony.
A ty chcesz daæ go mnie?
Mo¿e ci siê przydaæ. W koñcu zniszczy³em twój.
D³oñ Gannera dygota³a, kiedy siêga³ po miecz. Czu³ w d³oni jego
ciep³o, ciep³o g³adkiego, lni¹cego metalu ogrzanego przez cia³o Jace-
na. Wyczuwa³ jego strukturê poprzez Moc, czu³ dopasowanie wszyst-
kich elementów, indywidualnoæ konstrukcji, która sprawia³a, ¿e nale-
¿a³ do Anakina. Czu³ Anakina w kszta³cie rêkojeci.
Czu³ te¿ co innego: tam, gdzie jego w³asny miecz mia³ klejnot
Corusca, ten mia³ pustkê, pust¹ przestrzeñ w Mocy lecz w uchwycie
tkwi³ lni¹cy ametyst, który wydawa³ siê lniæ w³asnym, wewnêtrz-
nym wiat³em.
Uruchomi³ wy³¹cznik i ostrze wystrzeli³o z sykiem na ca³¹ d³u-
goæ, lni¹ce, ra¿¹ce oczy i brzêcz¹ce szumem, który czu³ nawet w zê-
bach.
199
Miecz rozwietli³ pomieszczenie ostrym, nienaturalnym, purpu-
rowym blaskiem.
A co z tob¹? Gdzie twój miecz?
Jacen pokrêci³ g³ow¹.
Nie widzia³em mojego miecza wietlnego od Myrkra. Jeli cho-
dzi o to, co mam do zrobienia broñ nie ma tu znaczenia.
Ale ale
Jedna ze cian zatrzês³a siê od g³uchego dudnienia. Na tej cianie
widnia³a du¿a guzowata wypuk³oæ, przypominaj¹ca ci¹gniête wargi
wyrzebione w drewnie. Z zewn¹trz dochodzi³y st³umione g³osy, wy-
krzykuj¹ce co w gard³owym, przypominaj¹cym torsje jêzyku Yuuzhan
Vongów.
S¹ tu odezwa³ siê Jacen. Skin¹³ g³ow¹ w kierunku miecza w d³o-
ni Gannera. Lepiej to schowaj. Jeli go znajd¹ przy tobie, zabij¹ nas
obu. £agodnie ironiczny umiech wygi¹³ mu wargi. Chcia³em po-
wiedzieæ, ¿e zabij¹ nas obu zbyt wczenie.
Ganner ton¹³ w poczuciu nierealnoci, d³awi³ siê nim. Jego sen
nabra³ nagle znacznie wiêcej sensu ni¿ jawa. Machn¹³ mieczem Ana-
kina, jakby zapomnia³, co to jest.
Musisz pomóc mi zrozumieæ.
Pamiêtaj tylko tyle: Ujrza³em wiat³o Drogi Prawdy mocno,
znacz¹co powtórzy³ Jacen. I jeszcze: Idê do Bogów z radoci¹ w ser-
cu, pe³en wdziêcznoci za Ich Trzeci Dar.
Ganner sta³ z bezradnie otwartymi ustami, patrz¹c, jak ci¹gniête
wargi w cianie nagle rozchylaj¹ siê w przejcie, za którym znajdowa³
siê ogromny, sklepiony hol. Poderwa³ siê, w popiechu omal nie upusz-
czaj¹c miecza wietlnego Anakina. Ledwo zd¹¿y³ go wy³¹czyæ i up-
chn¹æ w obszernym rêkawie szaty.
Hol pe³en by³ pooranych bliznami wojowników Yuuzhan Vong,
sztywno stoj¹cych na bacznoæ i prezentuj¹cych broñ.
Tu¿ za wejciem sta³a para nerwowych, spoconych Yuuzhan, na-
le¿¹cych do kasty, której Ganner nie rozpoznawa³. Obaj trzymali na
smyczach podobne do gadów stworzenia wielkoci banth. Stwory sie-
dzia³y na zadach i przednimi, szponiastymi ³apami przytrzymywa³y
membranê, by siê nie zamknê³a. Nieco dalej, w g³êbi, zauwa¿y³ oko³o
tuzina przepysznie ubranych Yuuzhan, w identycznych, fantastycznych
strojach, lni¹cych i wij¹cych siê niespokojnie. Otaczali pó³kolem dwie
postacie.
Jedna z nich mia³a na g³owie ogromny, naje¿ony kolcami ko³pak.
Ganner wiedzia³, ¿e ten rodzaj nakrycia g³owy jest ulubiony przez
200
mistrzów przemian. Drugi Yuuzhanin nosi³ d³ug¹ czarn¹ szatê i w umie-
chu pokazywa³ ostre jak ig³y zêby. Ganner rozpozna³ tê twarz ze swe-
go snu.
Nom Anor.
Jacen wyszed³ im naprzeciw bez ladu lêku.
Co oznacza to wtargniêcie? zaintonowa³, przechodz¹c znów
w grzmi¹ce tony g³osu Wcielenia Boga. Jak miecie mi przeszka-
dzaæ w dzieleniu siê wiat³em?
Nom Anor zrobi³ krok do przodu, zbli¿y³ swoj¹ twarz do twarzy
Jacena i szepn¹³ niespodziewanie:
Doskonale, Jacenie Solo. Znakomicie nosisz tê szatê. Odsun¹³
siê i powiedzia³ g³oniej, tak aby wszyscy stoj¹cy w pobli¿u mogli
s³yszeæ: Istoty monitoruj¹ce was nagle straci³y wiadomoæ. Niepo-
koilimy siê. Czy wszystko w porz¹dku?
Twój niepokój jest dla mnie obraz¹ odpar³ Jacen z imponuj¹c¹
arogancj¹.
Brwi Noma Anora powêdrowa³y w górê, jakby próbowa³ st³umiæ
umiech, ale mistrz przemian oraz piercieñ wystrojonych Yuuzhan
Ganner domyli³ siê, ¿e to kap³ani wydawali siê traktowaæ go znacz-
nie powa¿niej. Kilku z nich wyranie drgnê³o.
Nie mo¿e siê zdarzyæ nic, co nie jest zgodne z moj¹ wol¹. Jeli te
stworzenia usnê³y, to dlatego, ¿e im kaza³em!
Ganner zamruga³. Ciekawe, pomyla³. Jak on potrafi mówiæ prawdê
tak, ¿eby siê wydawa³o, ¿e k³amie.
Jacen dumnie zwróci³ siê do Gannera.
Powiedz tym s³abym, pozbawionym wiary istotom, co siê zda-
rzy³o w tym pomieszczeniu.
Ganner zamruga³.
Ja hm eee to znaczy
Mów! Rozkazujê ci przemówiæ! Po tej stronie twarzy Jacena,
która by³a odwrócona od sklepionego korytarza, powieka znów mru-
gnê³a lekko.
Ganner dozna³ prawdziwego olnienia.
Nie musi wiedzieæ,
Musi tylko zdecydowaæ.
Niewa¿ne, co siê stanie, i tak czeka go mieræ. Nie chodzi wiêc
o to, czy umrze.
Chodzi o to, jak umrze.
Ujrza³em wiat³o Drogi Prawdy. Jego g³os zabrzmia³ zaskaku-
j¹co spokojnie, jeli braæ pod uwagê trzepotanie, jakie czu³ w piersi,
201
i uczucie, ¿e wnêtrznoci nagle zmieni³y mu siê w wodê. Z d³oñmi
w rêkawach cisn¹³ rêkojeæ miecza Anakina, jakby to by³ talizman,
który obdarzy go si³¹. I jeszcze eee pójdê do Bogów z radoci¹
w sercu i z wdziêcznoci¹ za Ich Trzeci Dar!
Doprawdy? wyszepta³ bezg³onie Nom Anor ze z³oliwym
b³yskiem w oku, jakby nie da³ siê ani na moment oszukaæ, lecz jeden
z kap³anów zawo³a³ g³osem dwiêcznym jak klakson taksówki po-
wietrznej:
Tchurokk sen khattazz alYun! Tchurokktiz!
Zebrani wojownicy odpowiedzieli rykiem lawiny:
TCHUROKK!
Entuzjastyczni mali kibice, no nie? pomyla³ niepewnie Ganner.
Zachowywali siê jak na meczu.
Co oni mówi¹? zapyta³ szeptem Jacena.
Okazuj¹ mi nale¿ny szacunek odpar³ Jacen z królewsk¹ pew-
noci¹ siebie. S³owa oznaczaj¹: Spójrzcie, oto wcielenie Boga.
Tchurokk sen Jeedai Ganner! Tchurokktiz!
TCHUROKK!
O, i mnie te¿ hm lubi¹?
Nie lubi¹ ciê wtr¹ci³ Nom Anor, przepe³niony z³oliw¹ rado-
ci¹ jak na¿arty Hutt. Nikt ciê nie lubi; wyra¿aj¹ jedynie szacunek
dla twojej dobrowolnej ofiary Prawdziwym Bogom.
Jasne Mojej eee dobrowolnej ofiary. Prawdziwi Bogo-
wie. Racja. No to na co czekamy?
Na nic odpar³ Nom Anor. Zaczynajmy przedstawienie.
202
R O Z D Z I A £
!
CHORY NA CHWA£Ê
Ganner trzyma³ siê krok za lewym ramieniem Jacena, staraj¹c siê
wygl¹daæ powa¿nie i godnie, i nie pokazaæ po sobie panicznego lêku.
By³o mu tak niedobrze, ¿e oczy mu ³zawi³y.
Stara³ siê skupiæ uwagê na czym innym. Na czymkolwiek. Jeli
bêdzie myla³ o tym, jak bardzo go mdli, zaraz padnie na kolana tam,
gdzie stoi, i zwymiotuje.
Szeroki piercieñ Yuuzhan, którzy wiedli prym w sklepionej sali
Ganner domyli³ siê, ¿e to kasta kap³anów otacza³ ich w odleg³oci
dziesiêciu metrów. Przed nimi, w asycie pe³nej szacunku gwardii hono-
rowej, szed³ Nom Anor i ten sam mistrz przemian, którego widzieli ju¿
w sali: wielki, brzydki osobnik z kêp¹ czu³ków wyrastaj¹c¹ z k¹cika ust.
Pochód otwiera³ klin dziwacznie okaleczonych wojowników, nio-
s¹cych przeró¿ne mniejsze i wiêksze stworzenia, które w miarê po-
trzeby ciskali, szturchali i wykrêcali w rytm marszu, a kakofonia krzy-
ków i jêków bólu tworzy³a swego rodzaju rytmiczn¹ muzykê. Za
kap³anami otaczaj¹cymi Gannera i Jacena sz³a parada wojowników.
D³ugie rzêdy maszerowa³y równo jak pod sznurek. Nad nimi powie-
wa³y proporce rodzaj m³odych drzewek, które na koñcu wypuszcza-
³y pêki wij¹cych siê wê¿owato kolorowych wyrostków. Ka¿de drzew-
ko by³o inne, przystrojone w ró¿ne barwy i ka¿de wykonywa³o
odmienne ruchy. Na ich widok nieprzyjemne uczucie w ¿o³¹dku Gan-
nera jeszcze siê wzmog³o.
203
Nie tylko o to jednak chodzi³o. Ca³a ta impreza przyprawia³a go
o coraz wyraniejsze md³oci.
Nienawidzi³ tego.
Przez ca³¹ procesjê Jacen mówi³ do niego spokojnym g³osem, opi-
suj¹c fragmenty swoich dowiadczeñ z kultur¹ i biotechnologi¹
Yuuzhan Vongów. Zni¿a³ g³os do szeptu, ledwie poruszaj¹c ustami,
aby nikt z eskorty nie zorientowa³ siê, ¿e mówi. Ganner rozumia³ mo¿e
z po³owê tego, co us³ysza³, i by³ pewien, ¿e nie zapamiêta nawet po³o-
wy z tego, co zrozumia³. Nie by³ w stanie skoncentrowaæ siê na s³o-
wach Jacena, poniewa¿ wiêksz¹ uwagê musia³ powiêciæ w³asnej kon-
centracji i trzês¹cym siê nogom, które w ka¿dej chwili grozi³y ugiêciem.
I tak nie prze¿yje doæ d³ugo, by o tym komukolwiek opowiedzieæ.
By³o mu md³o, ale nie ze strachu. Oczywicie, ba³ siê mierci, ale
ju¿ nieraz zdarza³o mu siê zagl¹daæ jej w twarz i nigdy nie mia³
galaretowatych kolan ani md³oci.
Trzyma³ ukryty w rêkawie uchwyt miecza wietlnego Anakina.
Tylko jego twardy, g³adki kszta³t pozwala³ mu zachowaæ opanowanie
i nie obrzygaæ sobie szaty.
Mo¿e zreszt¹ ca³a reszta wiata te¿ przyprawia³a go o md³oci.
Myla³, ¿e jest gotów, ¿eby pierwszy raz spojrzeæ na Coruscant;
w koñcu podczas swojego ledztwa s³ysza³ na ten temat dziesi¹tki opo-
wieci, kr¹¿¹cych poród uchodców na statku obozowym. Wiedzia³
o niewyobra¿alnie p³odnej d¿ungli pokrywaj¹cej zrujnowane plane-
tarne miasto. Opowiadano mu o olniewaj¹cych piercieniach orbital-
nych, które niektórzy z uchodców nazywali Mostem. Wiedzia³, ¿e
Yuuzhanie zmienili orbitê Coruscant, aby sprowadziæ planetê bli¿ej
ku jej gwiedzie.
Ale wiedzieæ o tych rzeczach to nie to samo, co z ch³odnego cienia
wyjæ na ¿ar b³êkitnobia³ego po³udnia, wyk³uwaj¹cego mu oczy ostry-
mi promieniami s³oñca, wyciskaj¹cego z czo³a pot, który stru¿kami
sp³ywa do ust, za uszy, jak rzeka p³ynie po plecach, i klei do nóg sztywny
materia³ spodni. Powietrze by³o wilgotne jak oddech Priapulina, cuch-
nê³o tak, jakby ca³a planeta by³a jaskini¹ ma³pojaszczura, któr¹ kto
zasypa³ gnij¹cymi miodunkami.
Procesja wêdrowa³a spiraln¹ cie¿k¹ poprzez ogromny labirynt
¿ywop³otu. Roliny wci¹¿ ros³y, splata³y siê za ich plecami; ogromne,
wij¹ce siê ciany ga³êzi by³y naje¿one kolcami, od ma³ych, pó³centy-
metrowych do d³ugich jak ramiê Gannera. Tysi¹ce Yuuzhan Vongów
nieznanej kasty wêdrowa³o w górê i w dó³ po tych cianach. Ozdabiali
je festonami jaskrawo ubarwionych epifitów i kwitn¹cych pn¹czy,
204
wieszali te¿ ¿ywe klatki zamieszka³e przez rozmaite stworzenia, tak
dziwne, ¿e Ganner wola³ im siê nie przygl¹daæ, bo identyfikowa³ je
jako owady lub gady, gryzonie czy kotowate, a wiêc takie, jakie zna³,
podczas gdy by³y one zupe³nie niepodobne do wszystkiego, co zda-
rzy³o mu siê ogl¹daæ.
Dotar³a do niego czêæ wyjanieñ Jacena ¿e ¿ywop³ot ten ma
s³u¿yæ dwojakiemu celowi: nie tylko bêdzie stanowi³ ceremonialn¹
alejê, lecz równie¿ chroni³ g³ówny skarb planety Studniê Mózgu
wiata na wypadek, gdyby Yuuzhantar zosta³a napadniêta. Wyroniête
ciernie ¿ywop³otu spotkaj¹ siê nad ich g³owami, tworz¹c tunel wysoki
na dwadziecia metrów, a szeroki na trzydzieci, twardy jak durastal,
ognioodporny i doæ trwa³y, aby zminimalizowaæ skutki materia³ów
wybuchowych same ciernie za zawieraj¹ neurotoksynê tak potê¿n¹,
¿e nawet najdrobniejsze uk³ucie zniszczy ca³y centralny system ner-
wowy nieszczênika, który bêdzie mia³ pecha i dotknie ich. Naziemne
si³y wroga bêd¹ zmuszone iæ t¹ sam¹ drog¹, któr¹ porusza³a siê teraz
procesja, napotykaj¹c na swojej drodze dziesi¹tki pu³apek.
Od czasu do czasu, poprzez szczeliny w niekompletnym labiryn-
cie, Ganner móg³ dostrzec na mgnienie oka ich cel.
Studniê Mózgu wiata otacza³a góra koralu yorik. Wysoko na pó³
kilometra, rozci¹ga³a siê w p³ask¹ kopu³ê o rednicy prawie dwóch
kilometrów. Nawet pogrzebany pod koralow¹ gór¹, kszta³t ten nie móg³
zmyliæ nikogo, kto kiedykolwiek by³ na Coruscant.
Ganner dok³adnie wiedzia³, czym kiedy by³a ta budowla. Mo¿e
tak¿e ten widok mia³ swój udzia³ w jego md³ociach.
Studnia Mózgu wiata by³a kiedy Galaktycznym Senatem.
Budynek senatu przetrwa³ planetarny nalot praktycznie bez uszko-
dzeñ. Jego pierwszy architekt tysi¹c lat temu stwierdzi³, ¿e ka¿da broñ
zdolna do zniszczenia Galaktycznego Senatu wystarczy, aby roztrza-
skaæ ca³¹ planetê. Oczywicie, by³a to przesada, ale i tak bez w¹tpienia
senat by³ jednym z najtrwalszych budynków, jakie kiedykolwiek za-
projektowano. Nawet ca³kowite zniszczenie sali obrad senatu dziesiêæ
lat temu prawie nie uszkodzi³o konstrukcji nonej. Wielka sala zebrañ
Nowej Republiki zosta³a zbudowana bezporednio na prochach starej.
Konstrukcja plastra miodu dawa³a senatowi niewiarygodn¹ wytrzy-
ma³oæ konstrukcyjn¹, pod wieloma wzglêdami podobn¹ do koralu
yorik. Jedynie bezporednie strza³y by³y w stanie wyrz¹dziæ prawdzi-
we szkody, wnêtrze za zaprojektowano jako system grodzi, co powo-
dowa³o, ¿e szkody by³y lokalne, a tak¿e minimalizowa³o przenoszenie
drgañ.
205
Koral yorik, wyjania³ Jacen, trawi³ za pomoc¹ enzymów durabe-
ton i transparistal senatu, a na koniec wykorzystywa³ przetrawione
substancje do budowy w³asnego szkieletu. Yuuzhanie przyjêli dawno
zapomnian¹ przechwa³kê architekta i uczynili z niej proroctwo: ka¿da
broñ, która bêdzie w stanie zniszczyæ Mózg wiata, bêdzie doæ po-
tê¿na, by zniszczyæ równie¿ ca³¹ planetê.
Yuuzhanie nie zadowolili siê sam¹ tylko wytrzyma³oci¹ konstruk-
cyjn¹; zainstalowali w kopule obronn¹ sieæ dovin basali. Nawet jeli
Nowa Republika w jaki sposób wesz³aby w posiadanie broni niszcz¹-
cej ca³e planety, Studnia mog³a prze¿yæ rozpad globu jako samodziel-
ny statek, chroni¹c Mózg wraz z jego niezast¹pion¹ genetyk¹ i nieoce-
nionymi umiejêtnociami.
Przekszta³cenie koralu nie by³o jednak kompletne. Pozostawa³o
jeszcze kilka s³abych punktów konstrukcji na przyk³ad te miejsca,
które uszkodzi³a bomba protonowa zdetonowana w biurach Borska
Feylyi.
Kto zbombardowa³ biuro Feylyi? wymamrota³ Ganner w stro-
nê potylicy Jacena. Przed czy po inwazji?
Jacen odpowiedzia³ cichym chichotem, suchym jak lato na Tato-
oine. Skin¹³ g³ow¹ w kierunku pospinanej korzeniami d¿ungli ruiny
Pa³acu Imperialnego, gdzie wci¹¿ widaæ by³o jeszcze pó³kilometrow¹
dziurê, któr¹ bomba wyrwa³a w jednym z naro¿ników.
Mówi¹, ¿e Feylya sam odpali³ bombê. Twierdz¹ te¿, ¿e zabra³
ze sob¹ oko³o dwudziestu piêciu tysiêcy piechoty i grupkê wysokiej
rangi oficerów Yuuzhan Vongów w³¹cznie z dowódc¹ desantu.
Oni, to znaczy kto? Kto tak mówi?
Sami Yuuzhanie. Podziwiaj¹ takie czyny. Czcz¹ Feylyê jako
kogo w rodzaju pomniejszego bohatera wojennego.
Hmm. Widocznie nie znali go tak dobrze jak my.
Plecy Jacena drgnê³y, choæ nie by³o to wyrane wzruszenie ra-
mion.
A mo¿e my nie znalimy go tak dobrze, jak powinnimy byli.
Ganner pokrêci³ g³ow¹. Ta rozmowa wcale nie poprawi³a mu sa-
mopoczucia, wrêcz przeciwnie.
Sk¹d wiesz, ¿e to nie jaka próba? zapyta³. Sk¹d wiesz, ¿e
w Studni nie czeka kompania wojowników, aby zabiæ ciê na pierwszy
znak, ¿e nie zamierzasz im siê poddaæ?
Nie wiem. Ale powiedziano mi, ¿e Yuuzhanie potraktowaliby
tak¹ próbê jak wiêtokradztwo. Nikt nigdy nie pozwoli³by wojowni-
kom zastawiæ pu³apki w Studni.
206
Powiedziano ci? Kto ci powiedzia³?
Moja przyjació³ka. Nazywa siê Vergere.
Ganner skrzywi³ siê lekko, przypominaj¹c sobie obc¹ istotê ze
swojego snu.
Czy to ta Vergere? Ta sama, która by³a zwierz¹tkiem morderczy-
ni Yuuzhan Vongów?
Ta sama, która uleczy³a Marê swoimi ³zami. Ta sama, której ³zy
uleczy³y tak¿e ciebie.
I ta sama, która ciê wyda³a Yuuzhanom. Gannerowi wcale siê
to nie spodoba³o. Jeste pewien, ¿e ona jest po naszej stronie?
Naszej stronie? zamyli³ siê Jacen. To znaczy po stronie Nowej
Republiki? W¹tpiê.
Nagle Gannera ogarnê³o dziwne, przemo¿ne pragnienie, aby spoj-
rzeæ w twarz Jacena. Co niezwyk³ego by³o w pozycji jego g³owy
Nie jestem pewien, po jakiej stronie siê opowiada ci¹gn¹³ Ja-
cen. Nie wiem, czy po jakiejkolwiek. Nie wiem te¿, czy ona w ogóle
wierzy w jakie strony.
Ale powiedzia³e jej, co planujesz? Jak mo¿esz jej ufaæ?
Zdecydowa³em siê wierzyæ, ¿e ona mnie nie zdradzi.
Ganner us³ysza³ w g³owie echo s³ów: Zaufanie jest zawsze aktem
wiary. Ta pêczniej¹ca kula md³oci w ¿o³¹dku z ka¿d¹ chwil¹ jest
coraz ciê¿sza wiat zawirowa³ wokó³ niego jak powolny wir galare-
ty.
Labirynt cierni skoñczy³ siê nagle i otworzy³ na ogromny most
w kszta³cie klina, zbudowany z bladych ¿eber, które wydawa³y siê g³ad-
ko przeplecionymi poziomymi pniami ¿ywych drzew. Liciaste ga³ê-
zie wznosi³y siê ku s³oñcu po obu jego stronach. Podnó¿e mostu po-
miêdzy cianami z ga³êzi liczy³o co najmniej sto metrów, ale wznosz¹c
siê, most zwê¿a³ siê jednoczenie, tworz¹c rampê, której koniec doty-
ka³ wielkich wrót Senatu Galaktycznego: podwójne odrzwia z dura-
stali, wielowarstwowe jak zbrojona pow³oka niszczyciela gwiezdne-
go, mia³y intarsjowany wzór Wielkiej Galaktycznej Pieczêci otoczonej
pieczêciami Tysi¹ca wiatów.
Tu koral yorik zosta³ ukszta³towany tak, by zostawiæ przejcie.
Wokó³ obwodu drzwi rozrasta³a siê ju¿ niedojrza³a przepona przej-
ciowa niewiarygodnych choæ przecie¿ jeszcze niepe³nych roz-
miarów, pozostawiaj¹c ods³oniêt¹ jedynie centraln¹ czêæ Wrót.
Stra¿ przednia zaczê³a wspinaæ siê na rampê, a krzykliwa muzyka
zwolni³a tempo, pog³êbi³a siê i rozla³a w ozdobnej frazie, przechodz¹c
z marsza wojskowego w powa¿n¹ i pompatyczn¹ muzykê religijn¹.
207
Zmiana rytmu wyssa³a ostatnie si³y z kolan Gannera. Nogi ugiê³y siê
pod nim, a on sam pad³ na twarz u stóp mostku, zwiniêty w embrional-
n¹ kulê, z kolczast¹ piêci¹ md³oci zaciniêt¹ wokó³ swoich wnêtrz-
noci. W ustach mia³ pe³no liny, z trudem chwyta³ oddech. Zacisn¹³
z ca³ych si³ powieki, usi³uj¹c nie zwymiotowaæ.
Ganner? Ganner, co siê z tob¹ dzieje? Niski, zatroskany g³os
Jacena dochodzi³ z bliska, znad jego g³owy. No, Ganner, musisz
wstaæ!
Ganner nie by³ w stanie. Nie móg³ te¿ mówiæ. Nie móg³ nawet
otworzyæ oczu. G³adkie, twarde pnie stanowi¹ce ¿ebrowanie mostu
ch³odzi³y go przyjemnie, by³y o wiele ch³odniejsze ni¿ s³oñce, które
pali³o mu plecy, a on chcia³ ju¿ tylko umrzeæ. Tu i teraz. Gdyby tylko
móg³
Z pewnego oddalenia dobieg³ go chrz¹kaj¹co-warcz¹cy dwiêk
jêzyka Yuuzhan. Dwa g³osy, jeden rozkazuj¹cy i wzgardliwy, drugi
przymilny i ³agodny.
W chwilê póniej us³ysza³, jak Nom Anor syczy we wspólnym:
Wielki Mistrz Przemian pyta, czemu Jedi le¿y jak brenzlit. Sk³a-
ma³em mu, Jacenie Solo. Powiedzia³em, ¿e ludzie w taki sposób oka-
zuj¹ szacunek Prawdziwym Bogom. Zmu go, ¿eby wsta³. Zmu tê
¿a³osn¹, s³ab¹ imitacjê Jedi, ¿eby dokoñczy³ ofiary, zanim Wielki Mistrz
Przemian siê zorientuje, ¿e k³ama³em.
Jest tylko cz³owiekiem us³ysza³ Ganner odpowied Jacena.
Nie mo¿ecie trzymaæ kogo pod wp³ywem narkotyków przez kilka
tygodni, a potem kazaæ mu chodziæ. Jest s³aby, poniewa¿ jest chory.
Ganner p³on¹³ wstydem. Nawet Jacen k³ama³ dla niego. S³aboæ,
która tak bezlitonie przygniata³a go do mostku, nie by³a fizyczna.
A t³umaczenia i troska Jacena tylko pogarsza³y sprawê.
Wszyscy musz¹ dla mnie k³amaæ, pomyla³. Wszyscy musz¹ uda-
waæ, ¿e nie jestem tak ¿a³osny, bezu¿yteczny i s³aby, jak naprawdê
jestem. Ale ja ju¿ nie mogê udawaæ. Nie mogê.
W gardle Gannera wezbra³a fala wstrêtu do samego siebie. Pali³a
niczym wymiociny, wyciska³a z oczu k³uj¹ce ³zy. Ganner natrafi³ kciu-
kiem na p³ytkê uruchamiaj¹c¹ miecz Anakina. Przycisn¹³ kryszta³
miecza wietlnego do ¿eber, nie zdaj¹c sobie nawet do koñca sprawy,
co robi. Jedno naciniêcie, a purpurowa klinga czystej energii przetnie
cia³o, koæ i s³abe, wodniste wnêtrznoci, nape³niaj¹c serce tchórza
zapomnieniem
Daj spokój, Ganner, prawie jestemy na miejscu szepn¹³ Ja-
cen. Nie spieprz teraz wszystkiego.
208
przepraszam nie mogê to by³o wszystko, co Ganner by³
w stanie wykrztusiæ w cichym, pe³nym rozpaczy jêku. Obj¹³ siê ra-
mionami, wbijaj¹c palce w ¿ebra, przyciskaj¹c buntowniczy ¿o³¹dek.
nie mogê Jacenie przepraszam zawiod³em
Palce zacisnê³y mu siê na wy³¹czniku miecza.
Niewidzialne d³onie chwyci³y go pod pachy i postawi³y na nogi.
Zwisa³ bezw³adnie, lecz mimo to procesja podjê³a marsz, wspinaj¹c
siê na most w kierunku Wielkich Wrót. Nogi Gannera dynda³y bez-
w³adnie, bo nie mia³ si³y nimi poruszaæ, ale udawa³, ¿e idzie o w³a-
snych si³ach. Cia³o wibrowa³o mu od dotkniêcia Mocy.
Jacen go podtrzymywa³.
Widzisz, wszystko w porz¹dku odezwa³ siê teraz do Noma
Anora. Nic mu nie jest. Wróæ na swoje miejsce i uspokój Wielkiego
Mistrza Przemian.
Ganner zwisa³ w niewidzialnym uchwycie Mocy Jacena, pogr¹-
¿ony w upokorzeniu. Nom Anor odszed³ szybko. Gdyby¿ móg³ teraz
umrzeæ gdyby ten most z pni pod jego stopami rozwar³ siê jak pasz-
cza i wch³on¹³ go na wieki
Przez ca³e ¿ycie pod¹¿a³ za jednym marzeniem: chcia³ byæ boha-
terem. To wszystko. Nawet niekoniecznie bohaterem. Chcia³ tylko
pewnego dnia wejæ do pokoju pe³nego obcych i us³yszeæ, jak kto
mówi: To ten Ganner Rhysode. On wie, jak siê za³atwia sprawy.
Tak, wiem, jak za³atwiaæ sprawy, myla³ gorzko. Siebie te¿ za³a-
twi³em. Ale bohater. Dziewica w opa³ach.
W³anie to sprawia³o, ¿e by³o mu coraz bardziej md³o.
Mia³ doæ bycia Gannerem Rhysode. Bohaterskich prób bycia
bohaterem. Bohaterskich prób niebycia bohaterem. Byle jaki Jedi, kiep-
ski pilot, cholernie marny dowódca. Doæ mia³ bycia ¿artem natury.
Mia³ doæ i ju¿.
Przednia stra¿, dochodz¹c do Wielkich Wrót, rozdzieli³a siê na
dwa skrzyd³a, ustawiaj¹c siê po obu stronach mostu. Muzyka wrza-
sków wznios³a siê w tryumfalnym crescendo. Wojownicy towarzysz¹-
cy Nomowi Anorowi i Wielkiemu Mistrzowi Przemian uformowali
drugi szereg wewn¹trz pierwszego. Kap³ani otaczaj¹cy Jacena i Gan-
nera przyklêkli, dotykaj¹c mostu czo³ami.
Jacen szed³ naprzód powoli, spokojnie, nie okazuj¹c napiêcia i nie
zdradzaj¹c wysi³ku, aby tysi¹ce zebranych Yuuzhan nigdy siê nie do-
myli³y, ¿e niesie Gannera jak dziecko w niewidzialnych ramionach
Mocy.
209
Zatrzyma³ siê przed Wielkimi Wrotami i ustawi³ Gannera obok
siebie. Z tej perspektywy ¿ywe miasto Yuuzhan Vongów rozpociera-
³o siê u ich stóp jak ogromna, spl¹tana d¿ungla o wszystkich mo¿li-
wych barwach, oplataj¹ca szkielety z durabetonu i transparistali.
Ganner, mo¿esz ju¿ staæ? zapyta³ cicho. Nie musisz iæ. Tyl-
ko stój. Muszê teraz co zrobiæ.
Ganner zmobilizowa³ ka¿d¹ uncjê woli, aby zd³awiæ i prze³kn¹æ
narastaj¹c¹ falê wstydu i wstrêtu do samego siebie. Zaczerpn¹³ z Mo-
cy, aby utrzymaæ siê w pozycji pionowej i dodaæ swojemu g³osowi
si³y.
Tak. Tak, id, rób swoje. Nic mi nie bêdzie, Jacenie sk³ama³
i zmusi³ siê, aby dodaæ: Dziêki.
Jacen pos³a³ mu cieñ dawnego umiechu Solo.
Kiedy mi siê zrewan¿ujesz.
Jak gdybym móg³ liczyæ na tak¹ okazjê, pomyla³ Ganner, ale ugryz³
siê w jêzyk.
Jacen przybra³ znów na twarz wyraz powagi niczym maskê. Zwróci³
siê ku zebranym t³umom i podniós³ ramiona.
Jestem Jacen Solo! Jestem cz³owiekiem! By³em Jedi!
Jego g³os hucza³ jak artyleryjska kanonada, echo powtarza³o te
same s³owa po yuuzhañsku.
Nikk pryozz Jacen Solo! Nikk pryozz cz³owiekiem! Nikk przzyo
Jeedai!
Teraz jestem s³ug¹ Prawdy!
Ganner skrzywi³ siê, s³ysz¹c ton g³osu Jacena. Jak na kogo, kto
tylko odgrywa rolê, Jacen wydawa³ siê niepokoj¹co szczery
Ganner poczu³ powiew Mocy, jak powiew wiatru nad lasem. Prze-
szed³ obok, nie dotykaj¹c go. Wielkie Wrota otwar³y siê do wewn¹trz,
ods³aniaj¹c skryte za nimi cieniste Atrium i po obu stronach ciemne
jak jaskinie wloty Wielkiego Pasa¿u.
Jacen uniós³ rêce d³oñmi do góry, jakby siêgaj¹c ku splataj¹cym
siê barwom Mostu nad ich g³owami.
DAJCIE WIADECTWO! zagrzmia³. Echo odpowiedzia³o:
Tchurokk!
DAJCIE WIADECTWO WOLI BOGÓW!
Zanim echo skoñczy³o wykrzykiwaæ Tchurokk Yuntchilat, Ja-
cen ju¿ siê odwróci³ i dziarsko przeszed³ przez Wielkie Wrota. Zawi-
rowanie Mocy poci¹gnê³o za nim Gannera. Nom Anor i Wielki Mistrz
Przemian wykonali gest, jakby chcieli iæ za nim, razem z ca³¹ grup¹
kap³anów i stra¿y, ale zaledwie Ganner min¹³ próg, Jacen odwróci³ siê
14 Zdrajca
210
i zrobi³ niewielki gest, który Ganner odczu³ jako kolejny szybki i nie-
wiarygodnie potê¿ny powiew Mocy.
Wielkie Wrota zatrzasnê³y siê z hukiem.
Echa ucich³y. Powoli.
Atrium sta³o siê jaskini¹ z ¿ywego koralu yorik.
Ogromne pomniki, które kiedy przedstawia³y rozmaite gatunki
i rasy Nowej Republiki, teraz sta³y siê nierozpoznawalnymi, bezkszta³t-
nymi s³upami, podobnymi do sopli starej lawy. Wielkie czarne cienie
kry³y za³omy koralu, a otwory Wielkiego Pasa¿u po obu stronach zio-
nê³y bezdenn¹ g³êbi¹ nocy. Jedyne wiat³o pulsuj¹cy, siarczany blask
¿ó³ci i czerwieni przes¹cza³ siê do Atrium z arkadowego przejcia
naprzeciwko Wielkich Wrót.
Sk¹d siê bierze to wiat³o? Zaraz, zaraz, czekaj têpo wy-
mamrota³ Ganner. Nie pamiêtam, ¿eby tu by³y jakie drzwi To
by³y kiedy biura s³u¿b wywiadowczych, prawda?
Mo¿e nie zauwa¿y³e, ale trochê siê tu zmieni³o. Jacen ju¿
szed³ w kierunku arkady. Chod. Nie mamy wiele czasu.
Ganner potykaj¹c siê pod¹¿y³ za nim.
Za ³ukiem by³ pó³kilometrowy korytarz z koralu yorik. Dach i boki
tworzy³y nierówne pó³kole, nieco mniej ni¿ piêciometrowej szeroko-
ci i takiej samej wysokoci. Pulsuj¹ce, czerwonopomarañczowe wia-
t³o wype³nia³o przeciwleg³y jego koniec, od czasu do czasu rozb³ysku-
j¹c pal¹c¹ ¿ó³ci¹.
Jak leci? rzuci³ Jacen, krocz¹c rytmicznie. Ganner wlók³ siê
obok. Radzisz sobie? Potrzebujesz jeszcze pomocy?
Ja ja Na pewno tym razem nie dam plamy, poprzysi¹g³
sobie Ganner. Nie, wszystko dobrze. Jestem tu¿ za tob¹.
Dach tunelu otworzy³ siê nagle nad ich g³owami na wielk¹, czer-
wono owietlon¹ przestrzeñ. Wkrótce ciany te¿ opad³y na boki. Pod-
³oga tunelu zmieni³a siê w zwodzony most wiod¹cy na okr¹g³¹ plat-
formê, o rednicy mniej wiêcej dziesiêciu metrów, wisz¹c¹ swobodnie
w ogromnych k³êbach siarczanej mg³y, która przyprawia³a Gannera
o kaszel i ³zawienie.
Co to za miejsce?
Rozejrzyj siê posêpnie odpar³ Jacen. Jeli pal¹cy ¿ar lub opary
siarki mu przeszkadza³y, to nie okazywa³ tego. Wydawa³ siê nas³uchi-
waæ. Daj mi minutê. Muszê siê skoncentrowaæ.
Ganner ledwie go s³ysza³. Wytrzeszcza³ oczy i powoli krêci³ siê
w kó³ko.
Kiedy by³a tu Wielka Sala Posiedzeñ Senatu.
211
Sto metrów ni¿ej, gdzie kiedy sta³a kolumna podium prezydenta,
teraz kipia³ ogromny dó³ pe³en rozjarzonego luzu. Ogromne b¹ble
wyp³ywa³y na powierzchniê, pêkaj¹c w fontanny szkar³atu i gwiezd-
nej ¿ó³ci to w³anie z tego do³u pochodzi³o ca³e wiat³o.
Wokó³ wznosi³a siê gigantyczna misa z koralu yorik. Wspina³a siê
po kolejnych rzêdach senackich platform, powoli, lecz nieuchronnie
siêgaj¹c ku mrocznej, pogr¹¿onej w cieniu kopule sufitu.
W dole, w bajorze wiec¹cego luzu porusza³a siê ogromna, miê-
sista masa. Wynurza³a siê na moment na powierzchniê lisk¹ czarn¹
fal¹, by po chwili znów siê pogr¹¿yæ.
Ganner odskoczy³ od krawêdzi.
Fuj! Jacenie, tam co p³ywa!
Tak. Jacen podszed³ do przedniej krawêdzi platformy. Nie
bój siê, to mój przyjaciel.
Przyjaciel? Ganner spojrza³ w dó³, a stworzenie znów wychy-
nê³o na powierzchniê: czarne, wzdête, jak paskudny wynicowany ¿o-
³¹dek, nabrzmia³y z³oci¹. Jedno oko wielkoci X-winga ³ypnê³o na
nich i zamruga³o potrójnym kompletem przezroczystych powiek, któ-
re przetar³y ze luzu jego powierzchniê pod ró¿nymi k¹tami, jak wy-
cieraczki.
Teraz pojawi³o siê i drugie oko, mrugnê³o i spojrza³o na nich. Ze
luzu wyskoczy³ pêk olbrzymich macek.
Ganner rzuci³ siê w ty³, gdy macki wisnê³y mu we mgle tu¿ przed
nosem. Niezwykle giêtkie miêsiste liny ciê³y powietrze tak szybko, ¿e
nawet nie by³ w stanie ich policzyæ. Macki z mlaniêciem uderzy³y
w platformê, prawie zbijaj¹c Gannera z nóg i od³upuj¹c wielkie jak
g³owa kawa³y koralu.
Jacen ani drgn¹³.
Ten ten twój niby przyjaciel odezwa³ siê, dygocz¹c, Gan-
ner. Jako siê nie wydaje uszczêliwiony twoim widokiem
No có¿, nie mogê powiedzieæ, ¿eby mnie to dziwi³o. Ostatnim
razem, kiedy siê widzielimy, próbowa³em go zabiæ.
Zabiæ eee przyjaciela? Oszo³omiony i pó³¿ywy z obrzy-
dzenia Ganner spojrza³ w dó³ i próbowa³ parskn¹æ miechem, ale ten
zd³awiony dwiêk, który z siebie wydoby³, bardziej przypomina³ hi-
steryczny chichot.
Ciekawe, jak traktujesz swoich wrogów.
Jacen przekrzywi³ g³owê, w jego br¹zowych oczach nagle pojawi-
³a siê zaduma.
Nie mam wrogów.
212
Co?
Jacen wskaza³ palcem na drug¹ stronê Studni, nieco pod k¹tem
w stosunku do nich.
Widzisz tê platformê tê, która wystaje spod fa³dy koralu? To
dawna platforma dla delegatów z Kashyyyk. Wol¹ rêczne drzwi. Wiem,
¿e nie jeste tak silny jak Wookie, ale u¿ywaj¹c Mocy, powiniene daæ
radê je otworzyæ.
Tam? W dole? Ganner poczu³, ¿e ¿o³¹dek znów mu siê ciska.
Chcesz, ¿ebym tam poszed³?
Pos³uchaj, po prawej stronie znajdziesz prywatne biuro senatora
Kashyyyk. Jest tam szyb turbowindy, ukryty za tajnym przejciem nie-
daleko biurka. Wystarczy, ¿eby zsun¹³ siê w g³¹b szybu i znajdziesz
siê w tunelach.
Tunele? Tajemna winda? Kiedy ten Jacen zacznie wreszcie gadaæ
z sensem?
A po co Wookiem tajna turbowinda?
S¹dzê, ¿e wszystkie biura delegatów by³y w nie wyposa¿one.
Prowadz¹ one do ukrytych tuneli, pe³nych ekranowanych sal konfe-
rencyjnych, gdzie mo¿na by odbywaæ tajemne spotkania i ró¿ne takie.
£¹cz¹ siê nawet z biurem Feylyi w Pa³acu Imperialnym.
A sk¹d ty to wszystko wiesz?
Gannerze oschle odpar³ Jacen te biura nale¿a³y kiedy do
mojej matki.
Och, racja.
Jeli dotrzesz do tuneli, powiniene przynajmniej znaleæ kry-
jówkê na jaki czas. Mo¿e uda ci siê prze¿yæ kilka dni. Mo¿e nawet
uciekniesz.
Ganner zdrêtwia³.
O czym ty mówisz?
Mówiê, ¿e musisz spróbowaæ, Gannerze. Daj sobie szansê.
Och, nie, nie, nie! Ganner cofn¹³ siê o krok i pokrêci³ g³ow¹.
O nie, nic z tego !
Mamy tylko minutê lub dwie, zanim Nom Anor zdecyduje, ¿e
nie mo¿e d³u¿ej udawaæ, i¿ nic siê nie sta³o. Po dwóch minutach roz-
wal¹ Wielkie Wrota. W trzydzieci sekund póniej mnie zabij¹.
Co tu jest takiego, ¿e chcesz za to powiêciæ ¿ycie?
Nie mam czasu wyjaniaæ. Nie jestem nawet pewien, czy potrafiê.
Oczekujesz, ¿e wezmê nogi za pas i pozwolê ci umrzeæ? Za co,
czego nawet nie umiesz wyjaniæ? Idziesz ze mn¹ albo nigdzie siê nie
wybieram!
213
Wci¹¿ siê bawisz w bohatera, Gannerze?
Ganner skrzywi³ siê lekko ten strza³ by³ zbyt bliski celu ale
wytrzyma³.
Nie, jestem tutaj tylko pomocnikiem. To ty jeste bohaterem,
Jacenie. Potrzebujemy takich jak ty. Dlatego przyby³em, ¿eby ciê od-
szukaæ. Nowa Republika ciê potrzebuje. Zni¿y³ g³os. Jaina ciê po-
trzebuje. Jeli jest choæby najbledszy cieñ szansy, musisz prze¿yæ, Ja-
cenie. Musisz spróbowaæ!
Jacen pokrêci³ g³ow¹. Znów mia³ w twarzy skywalkerowsk¹ twar-
doæ.
Nie. Nie muszê. Jedyne, co muszê, to zostaæ tym, kim jestem.
O czym ty mówisz?
Anakin mia³ swoj¹ drogê. Jaina ma swoj¹. Roz³o¿y³ rêce, jak-
by chcia³ pokazaæ daremnoæ prób walki z losem. Ja mam swoj¹.
Mam gdzie wszystkie g³upie drogi! desperacko zawo³a³ Gan-
ner. W ka¿dej chwili mog¹ rozbiæ drzwi musimy uciekaæ!
Nie. Ty musisz uciekaæ. Ja Gannerze, pos³uchaj, musisz to
koniecznie zrozumieæ. Jedyn¹ si³¹, jak¹ mam jak¹ ma ka¿dy z nas
to byæ, kim jestemy. I w³anie to zamierzam tutaj wykorzystaæ. Byæ
tym, kim jestem.
Gadasz ca³kiem bez sensu! Ile¿ ty masz lat? Siedemnacie?
Osiemnacie? Nie wiesz nawet, kim naprawdê jeste!
Nie muszê wiedzieæ. Wystarczy, ¿e zdecydujê powa¿nie od-
par³ Jacen. Wybierz i dzia³aj.
Nie zostawiê ciê tutaj!
To twoja sprawa.
Ile czasu ci to zajmie, Jacenie? Ile czasu? Ganner podszed³ do
niego. A co, jeli najpierw zabij¹ ciebie?
Jacen wzruszy³ ramionami.
No to przegram. Kiedy zaczynasz byæ tym, kim jeste, najpierw
dowiadujesz siê, ¿e nie ma siê czego baæ.
Rozdzieraj¹cy grzmot za ich plecami uniós³ ze sob¹ odpowied
Gannera. Most podskoczy³ ostro, podbijaj¹c mu stopy i wytr¹caj¹c
z równowagi. Odwróci³ siê i zobaczy³ k³¹b dymu buchaj¹cy z wylotu
tunelu, cuchn¹cy powiew, jak p³on¹cy gaz bagienny.
To drzwi nieobecnym g³osem zauwa¿y³ Jacen. Czas nam siê
koñczy. Zdaje siê, ¿e obaj przegramy.
Ganner ani drgn¹³.
Mózg wype³ni³o mu nag³e objawienie.
W tej chwili wszystko nabra³o nagle sensu. Zrozumia³, o czym
mówi Jacen. Nie ma siê czego baæ.
214
Zrozumia³, jaka si³a drzemie w byciu tym, kim siê jest.
W³aciwie nawet nie musia³ wiedzieæ, kim jest. Wystarczy³o, ¿e
zdecyduje.
Mo¿e wybraæ i dzia³aæ.
I nagle ca³e jego ¿ycie nabra³o sensu. ¯ycie, które by³o histori¹
zabawy w bohatera. No dobrze, pomyla³. W porz¹dku.
Md³oci znik³y. Nie pozosta³o po nich nawet wspomnienie. Ko-
niec s³aboci. Koniec niepewnoci. Zw¹tpienie i lêk ust¹pi³y wraz
z md³ociami.
Podniós³ miecz wietlny Anakina.
Przegramy obaj, chyba ¿e rzek³ powoli ¿e kto ich tu nie
wpuci.
Musisz strugaæ bohatera ze smutkiem powiedzia³ Jacen.
Nawet gdyby ciê to mia³o zabiæ.
Ganner cisn¹³ rêkojeæ i w³¹czy³ przycisk. Przez chwilê spogl¹-
da³ na sycz¹ce ostrze. Oto broñ bohatera. Prawdziwego bohatera. Nie
nêdznego aktorzyny. Nie imitacji bohatera, któr¹ zawsze by³ Ganner.
Nie muszê byæ prawdziwym bohaterem, pomyla³. Na twarzy po-
jawi³ mu siê olniewaj¹cy umiech starego Gannera. Zapomnij o kon-
sekwencjach i zaczynamy zabawê! Wzdrygn¹³ siê i ciê¿ar lat opad³
mu z ramion. Oczy mu zab³ys³y jak szczeliny iskrownika w czerwo-
nym pó³mroku. Poczu³, ¿e lni jak robot wojenny i jest od niego dwu-
krotnie silniejszy.
Nie muszê byæ bohaterem, pomyla³ w milcz¹cym zachwycie.
Muszê tylko udawaæ.
Tak jak powiedzia³em, jestem twoim pomocnikiem rzek³ bez-
trosko. Moim zadaniem jest zapewniæ, ¿eby prawdziwy bohater prze-
¿y³ doæ d³ugo, by wykonaæ swoje. Ta ca³a historia z potrzeb¹ boha-
terstwa by³a zawsze moj¹ najwiêksz¹ s³aboci¹.
Jacen spojrza³ na niego, w niego, poprzez niego, jakby zna³ go na
wskro. Skin¹³ g³ow¹.
Ale powiniene wiedzieæ, ¿e mo¿e byæ ona równie¿ twoj¹ naj-
wiêksz¹ si³¹. Pozwól sobie na u¿ycie tej si³y, Gannerze. Bêdziesz jej
potrzebowa³.
Masz racjê. Ganner spojrza³ na ostrze miecza wietlnego, jak-
by móg³ odczytaæ swoj¹ przysz³oæ w ametystowym promieniu.
Wiesz, nigdy ciê nie lubi³em, Jacenie. Wydawa³e mi siê miêczakiem.
Lalusiem. Intelektualist¹ z wiecznie krwawi¹cym sercem.
Ja te¿ nigdy ciê nie lubi³em. Ganner podniós³ wzrok i stwier-
dzi³, ¿e Jacen umiecha siê do niego ³agodnym, m¹drym umiechem.
215
Myla³em, ¿e jeste zwyk³ym pysza³kiem i samochwa³em. Wiecznie
pozuj¹cy ³owca chwa³y, bardziej przejêty tym, ¿eby dobrze wygl¹daæ,
ni¿ dobrze dzia³aæ.
Ganner zamia³ siê g³ono.
Mia³e racjê.
Ty te¿. Jacen wyci¹gn¹³ d³oñ. No có¿, oto nasza szansa, ¿eby
pokazaæ, co potrafi¹ wspólnie pysza³ek i krwawi¹ce serce.
Ganner chwyci³ d³oñ Jacena i ucisn¹³ mocno.
To bêdzie impreza, któr¹ nieprêdko zapomn¹.
Jacen cofn¹³ siê i uniós³ ramiona. Pulsuj¹cy szkar³atny i zielony
wzór splotów wietlistych ¿y³ek na szacie zsynchronizowa³ siê z ulot-
nymi b³yskami bulgocz¹cego luzu w dole. Za jego plecami wznios³y
siê pêki macek, siêgnê³y poza krawêd platformy, unios³y siê ³ukiem
wysoko w górê, ociekaj¹c lni¹cym i pulsuj¹cym luzem, i otoczy³y
go jak ¿ywa aureola s³oneczna. Sylwetka Jacena sta³a siê ciemnym
krzy¿em na tle wietlistego rozb³ysku.
Jacen! jêkn¹³ Ganner. Za tob¹!
Wiem. Jacen uniós³ twarz. Macki wysz³y mu na spotkanie;
zni¿y³ d³onie, aby je przyj¹æ i pozwoliæ, ¿eby ich lni¹ce zwoje spo-
czê³y na jego ramionach. Nie obawiaj siê. To czêæ mojego zadania.
Macki unios³y Jacena, delikatnie, niemal czule zamykaj¹c go w ob-
jêciach. Zdjê³y go z platformy i ³agodnie opuci³y w kierunku bulgo-
cz¹cej mazi, ale ogromne ¿ó³te oczy wci¹¿ lni³y z³oci¹.
Daj mi dziesiêæ minut rzek³ Jacen. To powinno wystarczyæ.
Szczêk obutych stóp dobiegaj¹cy z tunelu narasta³. Ganner zatrzy-
ma³ siê jeszcze na chwilê, by popatrzeæ na Jacena, znikaj¹cego pod
powierzchni¹ mazi. Poczu³ w Mocy eksplozjê si³y, pchniêcie i impuls:
Ruszaj!
Chwyci³ woln¹ rêk¹ przód szaty i zerwa³ j¹ z siebie. Pe³gaj¹ce
sploty ¿y³ek rozb³ys³y spazmatycznie ciemnym wiat³em. Rzuci³ sza-
tê na platformê.
Ruszy³.
Nom Anor zmru¿onymi oczami patrzy³ poprzez dym k³êbi¹cy siê
w roztrzaskanych szcz¹tkach Wielkich Wrót. Wojownicy, oddzia³ za
oddzia³em, przelizgiwali siê obok stert powykrêcanych blach dura-
stalowych, które stygn¹c pobrzêkiwa³y i jêcza³y cicho. Rozbiegli siê
po wype³nionym dymem i cieniami Atrium z broni¹ gotow¹ do walki,
wytê¿aj¹c oczy w poszukiwaniu celu.
216
Jeden oddzia³ wojowników pobieg³ w dó³ koralowego tunelu
w stronê Studni, na rozpoznanie.
To by³o piêæ minut temu.
¯aden nie wróci³.
Nom Anor zwleka³ z przejciem. Nie prze¿y³by tak d³ugo w tej
wojnie, nie doceniaj¹c Jedi.
Czerwonoz³ote wiat³o pulsowa³o poprzez dym wype³niaj¹cy ³u-
kowe przejcie do Studni. W przejciu majaczy³a jaka postaæ. Zbli¿a-
³a siê leniwie poprzez dym, otoczona aureol¹ wiat³a wydzielanego
przez ma.
Ludzka postaæ.
Potê¿na, giêtka, smuk³a jak piaskowa pantera na spacerze. Swo-
bodna, lecz czujna. Przygotowana do skoku.
Drapie¿na.
Po plecach Noma Anora przebieg³ zabobonny dreszcz.
Wojownicy rozdzielili siê w tyralierê; oficerowie ogl¹dali siê na
dowódcê, a ten na Noma Anora.
To twoja impreza, Egzekutorze. Co mamy teraz zrobiæ?
Ty! Ty tutaj! nerwowo wykrzykn¹³ Nom Anor we wspólnym.
Co ty tu robisz?
Odpowiedzi¹ by³ g³êboki, drwi¹cy miech.
A co, nie widaæ? Stojê na waszej drodze.
Ganner Rhysode. Nom Anor rozluni³ siê trochê. To tylko Ganner
Rhysode, s³abeusz, który nawet nie móg³ podejæ pod rampê. Ganner
Rhysode, którego nie szanowali inni Jedi. Ganner-pozer, aktorzyna.
¯art. Nom Anor prychn¹³. Powinien w³aciwie rozkazaæ, ¿eby go po-
ciêli na kawa³ki ale Ganner w tej chwili wcale nie wydawa³ siê s³a-
by. Ani g³upi.
A co siê sta³o z oddzia³em zwiadowców?
I czy Nom Anor na pewno chce byæ odpowiedzialny za rozpêtanie
bójki w Studni Mózgu wiata?
Zagryz³ wargê tak mocno, ¿e poczu³ w ustach smak krwi.
Odejd! Tu s¹ tysi¹ce wojowników. Nie mo¿esz nawet marzyæ
o tym, ¿eby nas powstrzymaæ.
Nie muszê was powstrzymywaæ. Wystarczy, ¿e trochê tu zama-
rudzicie.
Ostry, brzêkliwy trzask sprawi³, ¿e Nom Anor podskoczy³. Z d³oni
cienia wytrysn¹³ metrowej d³ugoci promieñ jaskrawego, skwiercz¹-
cego ametystowego ognia.
Chcesz, ¿ebym siê odsun¹³? cieñ skin¹³ na niego wietlist¹
kling¹. Chod, odsuñ mnie.
217
Dym rozwia³ siê czêciowo, a cz³owiek pod ³ukiem nie wygl¹da³
jak Ganner, którego zapamiêta³ Nom Anor. Ten Ganner mia³ na sobie
jedynie sp³owia³e br¹zowe spodnie i sfatygowane skórzane buty. Ten
Ganner by³ wysoki, mia³ szerokie bary, a wiat³o broni lni³o na umiê-
nionej nagiej piersi. Ostrze w jego d³oni by³o nieruchome jak korze-
nie gór, ale nie to sprawi³o, ¿e Nom Anor zawaha³ siê i szybko przesu-
n¹³ ¿ó³tym, w¹skim jêzykiem pomiêdzy spi³owanymi na ostro zêbami.
wiat³o w oczach Gannera.
Wydawa³ siê szczêliwy.
Tam s¹ tysi¹ce wojowników powtórzy³ Nom Anor, bezradnie
wymachuj¹c piêci¹. Ty jeste jeden!
Jestem Jedi.
Jeste stukniêty!
miech cz³owieka, jaki zabrzmia³ w odpowiedzi, by³ d³ugi, g³êbo-
ki i radosny, pe³en szczêcia i swobody.
Nie. Jestem Ganner.
Zakrêci³ lni¹cym ostrzem w olepiaj¹co skomplikowanym po-
k³onie, który rozwietli³ otaczaj¹cy go ³uk, niczym lni¹ce têczowo
obramowanie dla czystego, niemal zwierzêcego wdziêku jego cia³a.
Ten próg nale¿y do mnie oznajmi³ z radosnym umiechem.
Biorê go na w³asnoæ. Sprowad tu swoje tysi¹ce, pojedynczo albo
wszystkich naraz. Jest mi to obojêtne.
Pok³on zakoñczy³ siê ukon¹ pozycj¹ ostrza na wysokoci piersi.
W pó³mroku b³ysnê³y zêby.
Nikt nie przejdzie.
218
R O Z D Z I A £
"
DROGA PRZEZNACZENIA
Szli na niego pojedynczo, niekoñcz¹cym siê strumieniem. Ka¿dy
wojownik po kolei rzuca³ siê w szlachetny pojedynek.
Potem
Nadchodzili ju¿ po dwóch naraz.
Zanim zaczêli podchodziæ grupami, ¿eby do niego dotrzeæ, mu-
sieli wspinaæ siê po cia³ach zabitych towarzyszy. Po stosie cia³.
Stosie, który sta³ siê murem. Barykad¹,
Ganner Rhysode otoczy³ siê fortec¹ z trupów.
Nom Anor obserwowa³ walkê z pe³n¹ zgrozy fascynacj¹ z bez-
piecznego punktu obserwacyjnego zza skrêconego p³ata durastali,
który do niedawna stanowi³ czêæ Wielkich Wrót. Wszystko, co wi-
dzia³ poprzez dym i napieraj¹ce masy wojowników naciskaj¹cych, aby
zaatakowaæ szalonego Jedi, ogranicza³o siê do przeb³ysków jaskrawej
purpury, a czasem nawet samego Jedi, kiedy wyskakiwa³ w górê, wiro-
wa³ i kozio³kowa³, zawsze w ruchu, dgaj¹c i tn¹c, rozrzucaj¹c po pod-
³odze Atrium kolejne trupy i odciête cz³onki.
To szaleñstwo! Nom Anor obejrza³ siê na dowódcê, który w mil-
czeniu sta³ u jego boku. Czy nie mo¿na go po prostu wysadziæ? Za-
gazowaæ? Cokolwiek?
219
Nie. Blizny na twarzy dowódcy zalni³y bladym b³êkitem.
Stawia nam czo³o z honorem. Czy pozwoli³by, aby yuuzhañscy wo-
jownicy okazali mniej honoru ni¿ niewierny Jeedai?
Wsad sobie gdzie ten honor! Nie rozumiesz? W Studni Mózgu
wiata te¿ jest Jedi, a ten Jedi to Jacen Solo! U¿y³ tego nazwiska,
jakby sam jego dwiêk móg³ wywo³aæ szatana a mo¿e zreszt¹ tak
by³o.
Tylko szatan móg³ zabiæ królow¹ voxynów. Tylko szatan móg³
rozsiekaæ dhuryamy, mistrzów przemian i wojowników w Szkó³ce.
A przecie¿ zdradzieckim sposobem wkrad³ siê w zaufanie Noma Ano-
ra, do tego stopnia, ¿e on on, sam Nom Anor, wprowadzi³ tego prze-
ra¿aj¹co zabójczego Jedi do jedynego miejsca na Yuuzhantar, z które-
go mo¿e zniszczyæ ca³¹ planetê.
Jacen Solo jest sam na sam z Mózgiem wiata i
Mózg wiata doskonale potrafi sam siê obroniæ. Przy drugim
boku Noma Anora pojawi³ siê nagle ChGang Hool, Wielki Mistrz
Przemian. Pomijaj¹c kwestiê honoru, nie mo¿emy u¿yæ potê¿nych
materia³ów wybuchowych ani truj¹cych gazów. Mózg wiata by³by
w wiêkszym niebezpieczeñstwie przez takie nieudolne próby pomocy
ni¿ przez pojedynczego Jeedai.
To nie jest normalny Jedi z uczuciem odpar³ Nom Anor. Nie
masz pojêcia, do czego on jest zdolny! Musimy siê tam dostaæ! Musi-
my go powstrzymaæ!
Dowódca wyda³ seriê rozkazów i oddzia³ ciê¿kozbrojnej piechoty
natychmiast pogna³ w kierunku ³uku. W blasku luzy ich zbroje z na-
k³adaj¹cych siê skorup krabów vonduun lni³y zimnym blaskiem. Obej-
rza³ siê na Noma Anora.
Wkrótce to zrobimy. Zachowaj spokój, Egzekutorze.
Ten spokój te¿ sobie mo¿esz wsadziæ!
Wydajesz siê trochê hm spiêty wymrucza³ ChGang Hool.
Czu³ki nad jego warg¹ zadrga³y lekko. Mo¿na by siê zastanawiaæ,
czy siê nie czujesz w jaki sposób eee odpowiedzialny za ten cha-
os?
Nom Anor otworzy³ usta, zaczerpn¹³ tchu, by co powiedzieæ, ale
zmieni³ zdanie; potem chcia³ powiedzieæ co innego i znów siê roz-
myli³. Czu³ki nad warg¹ Wielkiego Mistrza Przemian splot³y siê
w kszta³t subtelnie obsceniczny. Nom Anor odwróci³ wzrok. By³ o krok
od zdarcia tych idiotycznych czu³ków z drwi¹co uprzejmej gêby tego
urzêdasa i zjedzenia ich
220
O kilka kroków dalej, na rampie, poród k³êbi¹cego siê t³umu ka-
p³anów i wojowników ujrza³ Vergere. Napotka³a jego wzrok i delikat-
nym ruchem g³owy da³a mu znak, by szed³ za ni¹. O, tak, zrobi to,
pomyla³, przeprosi³ towarzyszy i ruszy³ w jej stronê. Ma do powie-
dzenia tej ma³ej istocie parê dobrze wywa¿onych s³ów
Vergere dosz³a prawie na sam dó³ rampy, zalanej bia³ob³êkitnym
wiat³em s³onecznym, i zatrzyma³a siê. Wyprostowan¹ d³oñ opar³a na
liciastej ga³êzi drzewa. Zanim Nom Anor j¹ dogoni³, warcza³ ju¿
wciekle:
Widzisz, co zrobi³ ten twój uczeñ! Ten zasmarkany zdrajca
zdradzi³ nas! I to wszystko twoja wina!
Mo¿e i tak. Jej g³os, miêkki jak piew fletu, by³ niezmiennie
pogodny. Ale lepiej zapomnijmy o kwestii winy, co, Egzekutorze?
Przecie¿ to niewa¿ne, kto jest naprawdê winien; najwa¿niejsze jest to,
kogo Tsavong Lah obierze sobie za winnego, czy nie mam racji?
Nom Anor rozwar³ bezwargie usta, ukazuj¹c ostre jak ig³y zêby.
Doskonale sobie potrafi³ wyobraziæ, co zrobi Tsavong Lah, gdy tylko
wieæ o tej katastrofie dotrze do jego fanatycznych uszu.
A dlaczego przychodzisz z tym do mnie?
Poniewa¿ masz mnie z sob¹ zabraæ.
Znieruchomia³ jak g³az.
Zabraæ ciê z sob¹? zapyta³ z wystudiowan¹ obojêtnoci¹.
Bêdziesz mnie potrzebowa³. Ocali³am kiedy ¿ycie ¿ony Lukea
Skywalkera. Kiedy Nowa Republika zobaczy mnie u twojego boku,
mo¿e najpierw bêdzie pytaæ, a potem strzelaæ, a nie odwrotnie.
Nom Anor w duchu musia³ przyznaæ jej racjê, ale nie okaza³ tego
otwarcie.
S¹dzisz ¿e mam jaki plan ucieczki?
Egzekutorze, proszê zgani³a go. Zawsze masz jaki plan
ucieczki. Tym razem masz te¿ co lepszego: ukryty statek koralowy,
wyhodowany g³êboko pod Studni¹.
Ja ja ja nic podobnego! Sk¹d ona mog³a siê o tym do-
wiedzieæ? Ukryty korytarz po drugiej stronie Studni, który otwiera³
siê wy³¹cznie dla niego, prowadzi³ do statku koralowego. Wyhodowa³
go dla Noma Anora przekupiony mistrz przemian. To by³o kilka mie-
siêcy temu, na wczesnym etapie przemiany Senatu Galaktycznego
w Studniê Mózgu wiata. Chyba nie mylisz
Egzekutorze, nie krêæ. S¹dzisz, ¿e tylko ty jeden mo¿esz przeku-
piæ mistrza przemian? A to chodzenie wokó³ twojego stateczku, za-
nim dorós³, ta dba³oæ o niego
221
Pssst! Doæ! Obejrza³ siê przez ramiê na rampê. Dowódca od-
wróci³ siê w³anie i obserwowa³ walkê, ale ChGangHool wci¹¿ zer-
ka³ wyczekuj¹co w jego stronê. Gdyby teraz odszed³, tamci nabraliby
podejrzeñ. Mog³oby siê nie udaæ.
Vergere wydawa³a siê czytaæ w jego mylach.
Egzekutorze, jeli nie uciekniemy teraz, nie bêdzie drugiej szan-
sy. Nie bêdzie statku. Stanê³a na palcach, ¿eby zbli¿yæ do niego twarz.
Jacen Solo go ukradnie!
Powierzchnia mazistego bajora zamyka siê nad Jacenem Solo ni-
czym wargi, ciep³a jak krew.
Nie czuje jej.
Spl¹tane liny macek rozci¹gaj¹ jego ramiona, ciasno krêpuj¹ nogi,
owijaj¹ szyjê jak garota. Ich szorstkie ³uski rani¹ skórê. Strumyczki
krwi ci¹gn¹ siê za nim, uwiêzione w plazmie, niczym ga³êzie drzewa
fraktalnego. Macki wykrêcaj¹ go, obracaj¹, zginaj¹, wci¹gaj¹c coraz
g³êbiej pod powierzchniê, która jarzy siê wokó³ niego z³ocisto¿ó³tym
i szkar³atnym wiat³em, b³yska kolorami, zmieniaj¹cymi siê wraz z jego
ruchami i rozjaniaj¹cymi w kontakcie z ciep³em jego cia³a.
Jacen ich nie widzi.
W najg³êbszej g³êbinie bajora luzu macki obracaj¹ go twarz¹ w gó-
rê, przypieraj¹c plecami do krêgu ostrych kamieni. Ten kr¹g by³ kie-
dy mównic¹ prezydenta, z której tak czêsto przemawia³a jego matka.
Macki ci¹gn¹ go i unosz¹ ku ogromnemu, rozdêtemu cia³u, które w czar-
nych zwa³ach przewala siê pomiêdzy przejrzycie zielonymi p³atami
i linami trzewi. Wszystkie wyrastaj¹ z obwodu ogromnej, g³odnej pasz-
czy; po obu stronach tej k³api¹cej czeluci lni¹ niesamowite oczy,
b³yszcz¹ce ¿ó³to, gniewnie i podejrzliwie.
Jacen nawet ich nie zauwa¿a.
Skupia ca³¹ uwagê na pustym miejscu w piersi.
Jego puste wnêtrze rozbrzmiewa gniewem i nieufnoci¹, i g³od-
nym triumfem: emocjami Mózgu wiata, który dopad³ wreszcie daw-
nego przyjaciela, niedosz³ego mordercê.
Dawnego przyjaciela, któremu ufa³ i przez którego zosta³ zdra-
dzony.
Ruchome zêby niczym miecze wyrastaj¹ z guzów miêniowych
jak dziesi¹tki jêzyków. Na widok ofiary zaczynaj¹ szczêkaæ w otoczo-
nej mackami paszczy.
Jacen mo¿e odpowiedzieæ tylko smutkiem i ¿alem.
222
Tak, zdradzi³em ciê. Nauczy³em ciê ufnoci i nauczy³em, co to
znaczy zaufaæ zdrajcy.
Nie móg³ go nauczyæ przebaczaæ, bo sam siê jeszcze tego nie na-
uczy³. Zbyt wiele jest rzeczy, których nigdy nie zdo³a przebaczyæ.
Macki zaciskaj¹ siê i wprowadzaj¹ go do ziej¹cej paszczy, a zêby-
-miecze zatrzaskuj¹ siê na jego ciele.
Jacen nie ucieka.
Nie stawia oporu.
Nie walczy.
Otwiera siê tylko. W najskrytszych zakamarkach jego cia³a, tam,
gdzie znajduje siê pustka, która niegdy sprawia³a mu ból, on teraz
ofiaruje ucisk.
W tê pustkê porodku przelewa ca³e swoje wspó³czucie. Absolut-
n¹ empatiê. Doskona³¹ wyrozumia³oæ.
Przyjmuje ból, jaki sprawi³ dhuryamowi swoj¹ zdrad¹; dzieli siê
z dhuryamem cierpieniem, jakie ta zdrada sprawi³a jemu samemu.
Dzieli z dhuryamem wszystkie dowiadczenia swojego ¿ycia: bez-
cielesn¹ biel bólu, czerwony przyp³yw wciek³oci, czarn¹ dziurê roz-
paczy, promienie straty i jaskraw¹ zieleñ rosn¹cych rolin, szaroæ
kamienia i durabetonu, lnienie klejnotów i transparistali, b³êkitno-
bia³e, skwiercz¹ce po³udnie i jego wierne echo w ostrzu miecza
wietlnego.
Dzieli siê z nim mi³oci¹ do tych wszystkich rzeczy, gdy¿ s¹ one
jednym: radoci¹ i bólem, strat¹ i zjednoczeniem, ¿yciem i mierci¹.
Kochaæ jedn¹ z nich, to kochaæ wszystkie, albowiem ¿adna nie mo¿e
istnieæ bez drugiej.
Wszechwiat.
Moc.
Wszystko jest jednoci¹.
Yuuzhanie i rasy Nowej Republiki.
Jacen i Mózg wiata.
Kiedy zdradzi³em ciebie, zdradzi³em te¿ i siebie samego. Kiedy
zabi³em twoich braci, zabija³em kawa³ki siebie. Mo¿esz mnie zabiæ,
ale ja i tak bêdê ¿y³ w tobie.
Jestemy Jednoci¹.
Jacen nie wie, czy s³owa te zosta³y wypowiedziane przez niego do
Mózgu wiata, czy przez Mózg wiata do niego, gdy¿ Jacen i Mózg
wiata s¹ jedynie dwiema odmiennymi twarzami tego samego. Na-
zwij to Wszechwiatem, Moc¹ albo Istnieniem. To tylko s³owa.
Pó³prawdy. K³amstwa.
223
K³amstwa.
Prawda jest zawsze wiêksza od s³ów, które j¹ opisuj¹.
Zgrzyt wietlnego ostrza po amphistaffie dgniêcie, które wpro-
wadza skwiercz¹c¹, niszczycielsk¹ energiê poprzez skórzast¹ b³onê
miêdzy kciukiem a palcem wskazuj¹cym Yuuzhanina w miejscu, gdzie
d³oñ styka siê z amphistaffem.
wiat wiruj¹cy w wysokim salcie nad g³owami dwóch wojowni-
ków, szar¿uj¹cych ramiê przy ramieniu; bezw³adny upadek, kiedy po-
jedynczy miecz wietlny rozcina dwa karki i pozbawia dwa cia³a ra-
mion
Zdumione mrugniêcie wojownika, kiedy ametystowe ostrze ener-
gii przeszywa mu usta i przesuwa siê w górê, aby wypaliæ trzycenty-
metrowej szerokoci tunel od podniebienia a¿ po czubek g³owy
Takie krótkie mgnienia sk³adaj¹ siê na mieræ Gannera Rhysodea:
mierdz¹ca spalonym mlekiem krew Yuuzhan sma¿¹ca siê na jego
mieczu
Linie pal¹cego lodu ciêcia pozostawiane na jego ciele przez
amphistaffy
Zimny p³omieñ jadu amphistaffa po¿eraj¹cy jego nerwy
To tylko nutki melodii w symfonii Mocy Gannera. Moc nie tylko
daje mu si³y, nie tylko go unosi i obraca; kr¹¿y równie¿ w jego ¿y³ach
w rytmie wszechwiata
On sam sta³ siê Moc¹, a Moc sta³a siê nim.
Nie jest bezporednio wiadom sekwencji swojej mierci: czas znik³
wraz z lêkiem, zw¹tpieniem i bólem w tej wiecznej sekundzie, kiedy
odda³ kontrolê nad sob¹. Stoj¹c pod ³ukiem w oczekiwaniu na Yuuzhan
Vongów, Ganner zrozumia³, ¿e w³anie tu i w³anie teraz jest ta chwi-
la, dla której prze¿y³ ca³e swoje ¿ycie.
Ju¿ dzieñ narodzin postawi³ go na tej drodze; ka¿dy triumf i ka¿da
tragedia, ka¿dy szalony wyczyn i poni¿enie, ka¿dy przypadkowy i bez-
u¿yteczny zwrot okrutnego losu nawarstwia³ siê w nim, gromadzi³ jak
fala wszechogarniaj¹cego przyp³ywu poza barierami opanowania.
Bariery te zbudowali rodzice, próbuj¹c wyg³adziæ szorstkie krawêdzie
jego arogancji; zbudowali je drwi¹cym miechem jego towarzysze
zabaw, kiedy wydrwiwali ka¿d¹ próbê zaimponowania im; do³o¿y³ siê
do nich nawet trening u Lukea Skywalkera
Jedi siê nie popisuje, Gannerze mawia³ Luke. Walka to nie
gra. Dla Jedi walka jest klêsk¹. To tragedia. Kiedy trzeba rozlaæ krew,
224
Jedi robi to szybko, w sposób chirurgiczny, z powag¹ i szacunkiem. Ze
smutkiem.
Ganner tak d³ugo próbowa³, tak bardzo siê stara³ byæ tym, czym
powinien byæ wed³ug nich wszystkich; usi³owa³ kontrolowaæ swoj¹
têsknotê do dramatu, elegancji, wdziêku, artyzmu; próbowa³ byæ do-
brym synem, dobrym przyjacielem, pokornym cz³owiekiem, dobrym
Jedi
Ale tu, pod ³ukiem, nadszed³ dla niego koniec prób.
Nie ma ju¿ powodu, ¿eby opieraæ siê prawdzie o sobie samym.
Odgrywanie roli bohatera jest nareszcie dozwolone.
Wiêcej, jest konieczne.
Aby utrzymaæ ³uk, nie wystarczy raniæ i zabijaæ, nie wystarczy
byæ spokojnym, precyzyjnym, smutnym
Aby utrzymaæ ³uk, nie mo¿e po prostu mordowaæ; musi to robiæ
bez wysi³ku, beztrosko, ze miechem. Radonie.
Aby utrzymaæ ³uk, musi tañczyæ, wirowaæ, skakaæ i wywijaæ salta,
wyzywaj¹c kolejnych przeciwników. Kolejne ofiary.
Musi sprawiæ, ¿eby siê zawahali, zanim przed nim stan¹.
Musi sprawiæ, ¿e bêd¹ siê baæ
Wypowiedzia³ te s³owa: znalaz³ magiczne zaklêcie, zdolne prze-
³amaæ tkwi¹ce w nim bariery i uwolniæ powód.
Nikt nie przejdzie.
W³ada broni¹ poleg³ego bohatera, ale to on jest teraz bohaterem,
a polegn¹ inni.
On powstanie.
Moc z hukiem przep³ywa przez niego, a on z hukiem przep³ywa
przez Moc. Odrzucaj¹c wiêzy opanowania, odk³adaj¹c na bok rozs¹-
dek, odpowiadaj¹c jedynie na przyp³yw namiêtnoci i radoci, nagle
odnajduje Moc, o jakiej nawet mu siê nie ni³o.
Sam sta³ siê walk¹.
Nie jest wiadom zwa³ów trupów zalegaj¹cych tunel; stopy wy-
mijaj¹ je zwinnie bez udzia³u jego woli.
Nie jest wiadom skrêconych arkuszy durabetonu, które wyci¹-
gn¹³ z ruin Wielkich Wrót, a które kr¹¿¹ teraz wokó³ niego, by wy-
chwyciæ grad ¿uków udarowych i os³aniaæ go z boków.
Nie jest wiadom zatopionych w koralu pos¹gów z Atrium, które
pochwyci³ w swój taniec Mocy ogromnych figur przedstawiaj¹cych
rasy Nowej Republiki; zda siê, ¿e o¿y³y, by walczyæ u jego boku. Pos¹gi
225
nagle zaczynaj¹ siê chwiaæ, ko³ysaæ, a¿ wreszcie padaj¹, mia¿d¿¹c swo-
im ciê¿arem tuziny, setki napastników, zmieniaj¹c Atrium w rzeniê.
Nie jest te¿ wiadom konsystencji koralu, który pokrywa ciany,
ani natê¿enia wiat³a, ani liczby swoich przeciwników. Z ilu ju¿ wal-
czy³? Z tuzinem? Setk¹? Ilu z nich odnios³o ciê¿kie rany i wycofa³o
siê w bezpieczne miejsce? Ilu le¿y martwych w k³êbach siarkowego
dymu?
Nie pamiêta. Pamiêæ nie istnieje. Nie ma przesz³oci. Nie ma przy-
sz³oci.
Nie jest wiadom nawet samego siebie. Ani Yuuzhan Vong. To
jakby by³ ka¿dym wojownikiem, z którym walczy, zabijaj¹c siebie za
ka¿dym razem, kiedy pada kolejny przeciwnik. Nie ma ju¿ nikogo
nazwiskiem Ganner Rhysode, nie ma ju¿ Yuuzhan Vong, nie ma ju¿
Jedi.
S¹ tylko tancerze i taniec.
Tylko taniec. Od wirowania kwarków po kr¹¿enie galaktyk, wszyst-
ko jest ruchem.
Wszystko jest tañcem.
Wszystko jest.
Nom Anor gestem nakaza³ Vergere, by zaczeka³a, sam za rozej-
rza³ siê szybko po raz ostatni. Przed nim wznosi³a siê koralowa góra
Studni. Za ni¹ widnia³ na wpó³ ukoñczony cierniowy labirynt, pusty,
bo wszyscy mistrzowie przemian wynieli siê na front Studni, zwabie-
ni ha³asem bitewnym. Odleg³e eksplozje odzywa³y siê w nierównym
rytmie, podkrelanym cichszymi krzykami.
Upewniwszy siê, ¿e nie s¹ obserwowani, Nom Anor odsun¹³ na
bok miêkki arkusz fa³szywego koralu, ods³aniaj¹c nosojêzor membra-
ny wejciowej. Wsun¹³ d³oñ do rodka, wci¹¿ rozgl¹daj¹c siê nerwo-
wo, podczas gdy nosojêzor smakowa³ i analizowa³ wydzieliny jego
skóry. W sekundê póniej rozpozna³ go i odsun¹³ wiêksz¹ zas³onê fa³-
szywego koralu, ods³aniaj¹c ukryt¹ pod nim membranê.
Nom Anor skin¹³ na Vergere, ¿eby posz³a za nim.
Koral yorik ust¹pi³ miejsca poczernia³emu ze staroci durabeto-
nowi; korytarz zmieni³ siê w labirynt. Klucz¹c w¹skimi przejciami,
Nom Anor gratulowa³ sobie sprytu, z jakim przygotowa³ plan uciecz-
ki. Od chwili rozpoczêcia pierwotnego przekszta³cenia nikt nie
odwiedza³ Studni, oprócz mistrzów przemian i ich asystentów; nikt
nie chcia³ ryzykowaæ mierciononego gniewu ChGanga Hoola
15 Zdrajca
226
z wyj¹tkiem jednego mistrza przemian, którego zach³annoæ by³a wiêk-
sza od tchórzostwa. Z wszystkich Yuuzhan, tylko ten jeden mistrz prze-
mian i sam Nom Anor wiedzieli o tym, ¿e pod basenem Mózgu wiata
znajduj¹ siê ogromne pomieszczenia niegdy biura kanclerza Nowej
Republiki.
Pomieszczenia te by³y czêciowo zrujnowane. Uszkodzone przez
zniszczenie Senatu, nigdy nie zosta³y naprawione. Nom Anor starannie
wybiera³ drogê pomiêdzy stertami gruzów, poprzez d¿unglê poskrêca-
nej durastali i zwisaj¹cych kabli. Tu, na dole, wci¹¿ jeszcze dzia³a³y
niektóre z kul ¿arowych stosowanych przez Now¹ Republikê; nie zo-
sta³y zniszczone jako blunierstwo wy³¹cznie dlatego, ¿e jedynie Nom
Anor i jego pupilek mistrz przemian wiedzieli o ich istnieniu.
Przeszed³ ponad zgiêtym przês³em i ujrza³ go: smuk³y, d³ugi ka-
d³ub, wyprofilowany tak, aby rozcinaæ atmosferê jak nó¿, bliniacze
dovin basale jeden do napêdu, jeden do obrony, powierzchnie usta-
wione tak, by odchylaæ promienie czujników, g³adka, matowa czerñ,
poch³aniaj¹ca wiat³o, aby utrudniæ celowanie wzrokowe.
Mistrz przemian, który go wyhodowa³, gwarantowa³, ¿e statek
bêdzie równie szybki, jak ca³a flota Yuuzhan Vong; Nom Anor czê-
sto wykorzystywa³ ukryte przejcie, by w tajemnicy odwiedzaæ sta-
tek podczas wzrastania. Dziêki temu mózgopilot statku móg³ zapo-
znaæ siê z mylowym podpisem Noma Anora. W czasie swoich wizyt
Egzekutor czêsto zabawia³ siê rozwa¿aniami, jakie to nowe zastoso-
wanie znalaz³ dla komnat, które niegdy nale¿a³y do legendarnego
Palpatinea.
Obronny dovin basal spowoduje zapadniêcie siê czêci durabeto-
nu i koralu yorik, tworz¹c tunel skierowany wprost w niebo. Mózgopi-
lot, w którym zakodowano niezbêdne kody rozpoznawcze umo¿liwia-
j¹ce przebycie kordonu floty wokó³ planety, mia³ równie¿ w pamiêci
przygotowane wspó³rzêdne, umo¿liwiaj¹ce skok do przestrzeni No-
wej Republiki. Kiedy Nom Anor znajdzie siê w rodku, bêdzie poza
wszelkim zasiêgiem.
Wewn¹trz statku bêdzie bezpieczny.
Piêkny, prawda? mrukn¹³, wk³adaj¹c d³oñ do nosojêzora stat-
ku. W³az natychmiast pos³usznie otworzy³ siê na ca³¹ szerokoæ.
Vergere, oto wynik planowania z uwzglêdnieniem ryzyka. Nigdy nie
przyjmujê, ¿e odniosê sukces. Dlatego zawsze zdo³am prze¿yæ. Za-
wsze mam plan awaryjny, uwzglêdniaj¹cy wszelkie mo¿liwe katastrofy.
Naprawdê zawsze? Co w jej g³osie sprawi³o, ¿e stan¹³ jak
wryty. Wszelkie mo¿liwe katastrofy?
227
Zanim zd¹¿y³ zaczerpn¹æ tchu, aby zapytaæ, o co jej chodzi, nie-
wypowiedziane pytanie otrzyma³o swoj¹ odpowied: do md³oci zna-
jomy dwiêk.
Powoli, zmro¿ony strachem przed tym, co zaraz zobaczy, ale nie-
zdolny siê powstrzymaæ, spojrza³ w kierunku wiat³a, rozjaniaj¹cego
zrujnowany gabinet: wiat³o sycza³o i pryska³o zieleni¹, dobywaj¹c
bia³e iskry z czarnych krzywizn jego statku.
Stwierdzi³, ¿e patrzy w ³agodnie zaokr¹glon¹ koñcówkê klingi
miecza wietlnego, znajduj¹c¹ siê o centymetr od jego nosa.
Miecz wietlny to interesuj¹ca broñ zauwa¿y³a Vergere tonem
pogawêdki. Ostrze wyj¹tkowe w historii uzbrojenia. Paradoks, tak
jak i zwyczaje Jedi, którzy nim w³adaj¹, tych wojowników pokoju,
którzy zabijaj¹ w s³u¿bie ¿ycia. Zauwa¿y³e co ciekawego? Klinga
jest okr¹g³a. Nie ma ostrza. Ale to miecz wietlny, wiêc ca³y jest
ostrzem. Nie ma takiej czêci klingi, która by nie ciê³a. Ciekawe, praw-
da? Mo¿na by powiedzieæ, ¿e symboliczne.
Co? Nom Anor otworzy³ usta, zamkn¹³ je, otworzy³ znowu.
Chcia³ zapytaæ, co ona wyprawia. Chcia³ siê dowiedzieæ, sk¹d wziê³a
miecz wietlny. Chcia³ spytaæ o tyle innych rzeczy, ale z jego ust wy-
dobywa³o siê tylko jedno s³owo: Co?
Vergere znów zdawa³a siê czytaæ w jego myli.
To Jacena odpar³a wesolutko. Pomyla³am sobie, ¿e mo¿e
zechcia³by go dostaæ z powrotem, jak s¹dzisz?
Nie mo¿esz
Ale¿ mogê. Skinê³a g³ow¹ w kierunku blasku po drugiej stro-
nie statku. Chyba uda mi siê wyci¹æ sobie drogê do Studni.
Jeli mnie zabijesz zacz¹³ desperacko.
Zabiæ ciê? Nie b¹d g³upi. Kable zwisaj¹ce poród d¿ungli
ruin o¿y³y nagle i ze wistem przecinaj¹c powietrze skrêpowa³y Noma
Anora. Okrêci³y siê wokó³ niego doæ mocno, by wydusiæ mu z p³uc
cichy jêk, po czym pozaplata³y siê w obrzydliwie skomplikowane
wêz³y. Vergere obserwowa³a ich akcjê której sama by³a inicjator-
k¹ z wesolutkim umieszkiem na twarzy i jaskrawopomarañczowym
b³yskiem grzebienia. Nom Anor poj¹³ to w jednej chwili.
Gdybym chcia³a, ¿eby zgin¹³, wystarczy³o mi pozostawiæ ciê
tutaj. Tsavong Lah ju¿ by siê zaj¹³ reszt¹.
Ale przecie¿ nie mo¿esz mnie zostawiæ zaprotestowa³. Ju¿ za-
cz¹³ dochodziæ do siebie po pierwszym szoku. Nie mo¿esz lecieæ
moim statkiem. Jest uwarunkowany na mnie! Tylko ja mogê
228
Mo¿e to i prawda zgodzi³a siê. Ale w¹tpiê. Twój stateczek
jest w koñcu ¿yw¹ istot¹, a Jacen, jak pewnie zauwa¿y³e, ma specy-
ficzny dar zjednywania sobie ¿ywych istot.
Ty on oboje oszalelicie! To siê nie mo¿e staæ!
Egzekutorze odpar³a surowo, przerywaj¹c mu ruchem miecza.
Czy nie zapowiedzia³am ci, ¿e Jacen Solo ukradnie twój statek?
Nom Anor wytrzeszczy³ oczy.
Kiedy wreszcie siê nauczysz zapyta³a, krêc¹c g³ow¹ z udanym
smutkiem ¿e wszystko, co ci mówiê, jest prawd¹?
Nagle taniec za³amuje siê, potyka.
Nie ma ju¿ z kim walczyæ.
Ganner chwieje siê, krêci mu siê w g³owie; umiera zatruty jadem
amphistaffów, s¹cz¹cym siê przez niezliczone rany. Jego krew plami
pod³ogê pod butami i ciany otaczaj¹cego go tunelu.
Tylko Moc utrzymuje go w pozycji stoj¹cej.
S³yszy zbli¿aj¹cy siê zgrzytliwy grzmot i wkrótce ju¿ wie, co to za
dwiêk generuje drgania, które wstrz¹saj¹ pod³og¹; nadchodzi co
ogromnego i ciemnego, cz³apie na zakrzywionych, sêkatych nogach
jak kamienne kolumny, wielopalczaste stopy mia¿d¿¹ beztrosko cia³a
Yuuzhan Vongów. Cia³o tego stwora uzbrojone jest ogromnymi, rogo-
wymi p³ytami, a potê¿na g³owa ko³ysze siê z boku na bok jak kabina
AT-AT w trybie ³owcy-zabójcy. Ptê¿ne szczêki ociekaj¹ ogniem.
Wzd³u¿ jego boków maszeruj¹ wojownicy.
Zdaje siê, ¿e to by³o nieuniknione, myli Ganner z nut¹ melancho-
lii. Wczeniej czy póniej ci li zawsze wk³adaj¹ zbrojê.
Wkrótce wszystko siê skoñczy; nie potrafi stawiæ czo³a takiej be-
stii wspomaganej przez piechotê. A jednak Moc podsuwa mu jeszcze
jedn¹, ostatni¹ sztuczkê.
Choæ Moc jest lepa na wojowników i na ¿ywy czo³g, i na otacza-
j¹cy ich koral, Ganner czuje doskonale durabetonowe ciany Senatu,
tworz¹ce szkielet Studni. Czuje, ¿e tunel przecina mnóstwo elemen-
tów nonych wie tak¿e, ¿e otaczaj¹cy go durabeton pe³en jest pêk-
niêæ pochodz¹cych od nadmiernych naprê¿eñ, ¿e ju¿ siê rozsypuje,
zapada pod niewyobra¿alnymi tonami otaczaj¹cego go koralu.
Ganner siê umiecha.
Bestia rzyga strumieniem skoncentrowanego kwasu; Ganner u¿y-
wa Mocy, ¿eby ustawiæ blachê Wielkich Wrót jak durastalow¹ tarczê.
Strumieñ kwasu odbija siê i sp³ywa po cianie. Koral dymi, umiera,
229
w jednej chwili zmienia siê w ciecz. Blacha Wielkich Wrót zaczyna
siê topiæ.
¯uki ciskane przez wojowników wiszcz¹ mu ko³o uszu, topniej¹-
ca blacha tañczy przed nim, odbijaj¹c je w kierunku spalonej kwasem
ciany. Eksplozje rozpryskuj¹ wokó³ p³ynny koral i od³amki durabeto-
nu.
Budynek nad ich g³owami zaczyna stêkaæ. Wojownicy przykuca-
j¹, z nag³ym lêkiem spogl¹daj¹c w górê. Olbrzymia bestia ryczy.
Ganner wybucha miechem. Moc jest z nim, a on znów jest tance-
rzem.
Sta³ siê wcieleniem tañca.
Moc¹ siêga w g³¹b otaczaj¹cego go durabetonu i zaczyna pchaæ.
Jacen ze zdumieniem stwierdzi³, ¿e ¿yje.
K³y Mózgu wiata nie zamknê³y siê na nim. Macki nie zdar³y mu
cia³a z koci. Nie uton¹³ w bajorze luzu, nie zad³awi³ siê fosforyzuj¹-
cymi glutami. Wojownicy Yuuzhan Vong nie wyroili siê wokó³ niego,
¿eby go wyci¹gn¹æ i wyr¿n¹æ z niego ¿ycie amphistaffami.
Wokó³ niego uformowa³ siê b¹bel powietrza; macki objê³y go jak
upione dziecko, wargi zamknê³y siê na ostrych jak miecze zêbach
i dotknê³y go niczym w poca³unku.
Wszystko dlatego, ¿e Jacen by³ Mózgiem wiata, a Mózg wiata
by³ nim i ka¿de z nich by³o wszystkim innym, Jacen za nauczy³ siê,
¿e mo¿na wyjæ na spotkanie wszechwiata i jego bezsensownego cier-
pienia to znaczy równie¿ siebie z lêkiem, z nienawici¹ lub rozpa-
cz¹.
Albo wyjæ mu na spotkanie z mi³oci¹.
Jacen wybra³.
Wci¹¿ jednak by³ zaskoczony, ¿e wszechwiat mo¿e okazaæ mu
wzajemn¹ mi³oæ.
W najdalszej z mo¿liwych odleg³oci, a w³aciwie tu¿ obok, wy-
czu³ oceaniczn¹ falê Mocy wzbieraj¹c¹ w miêdzygwiezdnym fortis-
simo symfonii radoci; w tej samej chwili, w pustce, któr¹ nosi³ w piersi,
wyczu³ wciek³oæ, ból, gor¹czkê walki i nagle zrozumia³ drugi po-
wód, dla którego wci¹¿ jeszcze ¿yje.
Ganner
Siêgn¹³ uczuciami w górê i zebra³ wokó³ siebie potêgê wszech-
wiata.
230
Macki opad³y z jego r¹k i nóg, otaczaj¹cy go pêcherz powietrza
pêk³. Musn¹³ czubkami palców Mózg wiata po¿egnalna pieszczota
dla przyjaciela.
Jacen Solo wyskoczy³ ze luzu jak wystrzelony z wyrzutni torped.
Pomkn¹³ w k³êby siarczanego dymu, w szacie jarz¹cej siê od lu-
zu, który ci¹gn¹³ siê za nim lni¹cymi sznurami i skapywa³ niczym
spadaj¹ce gwiazdy; przeskoczy³ ponad bajorem, aby wyl¹dowaæ na
skraju misy, gdzie koral styka³ siê z nagim durabetonem senackiej plat-
formy. Podniós³ g³owê, wpatruj¹c siê w zwodzon¹ k³adkê, która zwi-
sa³a nad Studni¹ jak jêzyk wysuniêty z paszczy rzygaj¹cej dymem
i szkar³atnym p³omieniem i ametystowym blaskiem miecza wietl-
nego.
S³ysza³ ludzki g³os. Nie móg³ rozró¿niæ s³ów, ale ton by³ charak-
terstyczny.
Ganner siê mia³.
Pogr¹¿ony w Mocy Jacen uj¹³ k³adkê d³oñmi swojego umys³u.
Jeden d³ugi, g³adki ruch uniesie go i postawi u boku Gannera. Do³¹czy
do niego, ramiê przy ramieniu stan¹ przeciwko Yuuzhanom.
Jacenie, zaczekaj.
S³owa zosta³y wypowiedziane niezbyt g³ono, ale tak wyranie,
¿e zadwiêcza³y w jego uszach, jakby mówi¹ca osoba sta³a obok nie-
go zreszt¹ równie dobrze mog³o tak byæ, bo poprzez Moc poczu³, jak
niewidzialna d³oñ ujmuje go za ramiê.
Skin¹³ g³ow¹.
Powinienem by³ wiedzieæ. Jako powinienem by³ odgadn¹æ, ¿e
siê tu znajdziesz.
Vergere sta³a zaledwie o kilka metrów w prawo od niego, trochê
wy¿ej, na obroniêtej koralem platformie, która niegdy nale¿a³a do
delegacji Kashyyyku.
Chod, Jacenie. Twój pobyt w krainie zmar³ych dobieg³ koñca.
Czas wróciæ na jasne pola dnia.
Nie odpowiedzia³, odwróci³ siê tylko ku k³adce ale jej uchwyt
poprzez Moc zacisn¹³ siê na jego ramieniu.
Nie uratujesz go, Jacenie. Mo¿esz najwy¿ej umrzeæ u jego boku.
On ju¿ wybra³ swój los. Jedyn¹ pomoc¹, jak¹ mo¿esz mu ofiarowaæ,
jest uszanowanie tego wyboru. Stoisz u bram mierci: przed tob¹ ca³e
¿ycie. Jeli teraz zawrócisz, jeli bodaj obejrzysz siê za siebie, jeste
zgubiony.
Wiêc co mam zrobiæ? Nie zostawiê go! Nie zostawiê! Odwró-
ci³ siê w jej kierunku. Dr¿enie ogarnê³o jego kark, plecy i ramiona, po
231
czym zesz³o w dó³ na d³onie i nogi. Nie pozwolê, aby ludzie odda-
wali za mnie ¿ycie!
On nie oddaje ¿ycia za ciebie. On ci je ofiarowuje. Czy odmó-
wisz przyjêcia daru umieraj¹cego cz³owieka?
Nie mogê Vergere, po prostu nie mogê
Czy to najlepsze zakoñczenie historii twojego ¿ycia?
Siêgn¹³ poprzez Moc i pchn¹³ z ca³ej si³y, uwalniaj¹c siê z jej
uchwytu.
Nie zostawiê go.
Wzruszy³a ramionami.
A wiêc mo¿e ci siê to przyda.
Rzuci³a co w jego kierunku. Przedmiot leniwie zakrêci³ siê w po-
wietrzu, lni¹c srebrzycie w blasku rzucanym przez luz. Chwyci³ go
instynktownie.
Miecz wietlny.
Jego miecz wietlny.
Dziwnie siê czu³, trzymaj¹c go w d³oni. Zabawnie. Obco.
Nie widzia³ go od dnia mierci królowej voxynów.
Kiedy go trzyma³ po raz ostatni, by³ kim innym. Ch³opcem. Smut-
nym ch³opcem, pe³nym wewnêtrznych konfliktów, desperacko poszu-
kuj¹cym czegokolwiek, czego mo¿e byæ pewien. Wola³ umrzeæ za pew-
ne nic ni¿ ¿yæ dla niepewnego czego.
Wybieraj i dzia³aj rzek³a.
Spojrza³ w kierunku bitwy. Ci¹gnê³o go tam, a¿ siê pali³, ¿eby zna-
leæ w sobie tê czyst¹ ekstazê, kosmiczn¹ symfoniê, któr¹ wyczuwa³
w Gannerze ale
Spojrza³ znów na Vergere.
Zawsze, kiedy do mnie mówisz, kryje siê w tym jaka sztuczka.
Teraz te¿ przyzna³a. Ale to nie ta sama sztuczka. Za pierw-
szym razem by³e ch³opcem. Nie rozumia³e tak naprawdê, co odrzu-
casz. Za drugim razem by³e zagubiony w ciemnoci i potrzebowa³e
krzemienia i stali, by zapaliæ pochodniê. Ale teraz czym jeste te-
raz, Jacenie Solo?
W jednej chwili ujrza³ wszystko od pocz¹tku: od Sernpidala i Bel-
kadanu, poprzez Duro i Myrkr, po Objêcia Cierpienia, Szkó³kê, wi¹-
tyniê Jedi i zwierzojaskiniê
Nie by³ wojownikiem, o tym by³ przekonany. Nie takim jak Jaina,
ani takim, jakim by³ Anakin. Nie by³ bohaterem, jak wujek Luke albo
ojciec, ani wielkim politykiem jak matka, ani strategiem jak admira³
Ackbar, ani naukowcem jak Danni Quee
232
Przypomnia³ sobie, ¿e nie musi wiedzieæ, kim jest. Musi tylko
zdecydowaæ.
Zdaje mi siê rzek³ powoli, ze zmarszczonymi brwiami przy-
gl¹daj¹c siê trzymanemu w d³oni mieczowi. Zdaje mi siê ¿e je-
stem uczniem.
I byæ mo¿e tak jest zgodzi³a siê Vergere. A zatem jeste rów-
nie¿ nauczycielem, poniewa¿ obaj stanowi¹ jednoæ. Ale aby nim byæ,
musisz siê uczyæ i musisz nauczaæ. Musisz ¿yæ.
Mia³a racjê, Wiedzia³, ¿e ma racjê. Czu³ to z tak¹ pewnoci¹, jak
niczego do tej pory. Ale Ganner
Spojrza³ znów w górê i w tym momencie w Studni Mózgu wiata,
w g³êbi tunelu ponad jego g³ow¹ narodzi³o siê nowe s³oñce. Narastaj¹-
cy ¿ó³ty blask stawa³ siê coraz janiejszy, a¿ zbiela³ i rozb³ysn¹³ tak, ¿e
Jacen musia³ zakryæ d³oni¹ oczy i odwróciæ wzrok.
Studnia zadr¿a³a w posadach. Wyczu³ nag³y lêk Mózgu wiata,
kiedy zwodzona k³adka i platforma zapad³y siê i polecia³y ze stume-
trowej wysokoci, by pogr¹¿yæ siê w bajorze luzu. wiat wydawa³ siê
dr¿eæ i dygotaæ, z tunelu rzygn¹³ k³¹b dymu i kurzu
Co jêkn¹³ Jacen, krztusz¹c siê kurzem, który mierdzia³ spa-
lon¹ krwi¹ i durabetonem. Co jest ? Czy to Ganner? Co siê tam
dzieje?
Mo¿e to Ganner. A mo¿e broñ Yuuzhan Vong. Co za ró¿nica?
Twój wybór pozostaje taki sam: zostaæ albo odejæ.
¯ar nad jego g³ow¹ zgas³ w powolnym, niskim grzmocie trzêsie-
nia ziemi i w nowych k³êbach kurzu, a kiedy Jacen siêgn¹³ poprzez
Moc, nie znalaz³ ju¿ Gannera.
W pustce w jego piersi znikli równie¿ walcz¹cy z Gannerem wo-
jownicy.
Jacen d³ugo patrzy³ w wylot tunelu. Teraz widzia³, ¿e przejcie
zosta³o zasypane przez gruz. A potem otaczaj¹ce go platformy zaczê³y
siê zapadaæ, kruszyæ i zsuwaæ na dno misy w kierunku bajora ze lu-
zem. Nawet pogr¹¿one w mroku sklepienie wysoko nad jego g³ow¹
zdawa³o siê zapadaæ. Poczu³ na ramieniu ciep³¹ d³oñ i us³ysza³ cichy,
ciep³y szept: Id.
Wydawa³o mu siê, ¿e to g³os Gannera.
Zmarszczy³ brwi i zgromi³ wzrokiem Vergere. Odpowiedzia³a mu
obojêtnym spojrzeniem.
Nigdy siê nie dowie, co siê tam sta³o.
Nigdy siê nie dowie, czy g³os, który us³ysza³, rzeczywicie nale¿a³
do Gannera, czy by³ to jeden z trików Vergere.
233
Nigdy siê nie dowie nie mo¿e siê dowiedzieæ niczego pewne-
go. Prawda jest ulotna, a pytania s¹ nieraz bardziej u¿yteczne od odpo-
wiedzi.
Wiedzia³ tylko jedno: ¿ycie polega raczej na dokonywaniu wybo-
rów ni¿ na wiedzy. Nigdy nie pozna celu, do jakiego wiedzie jego dro-
ga, ale zawsze mo¿e wybraæ kierunek, w którym postawi nastêpny krok.
Wybra³.
To ty mia³a byæ moim przewodnikiem po krainie umar³ych,
prawda? zapyta³. No to bierz siê do roboty i poka¿ mi, jak st¹d
wyjæ.
Umiechnê³a siê do niego z sympati¹.
Oczywicie stwierdzi³a. Tylko czeka³am, a¿ poprosisz.
234
E P I L O G
NAUKI
Jacen u³o¿y³ siê na ¿ywej kanapie w ¿o³¹dku towarowym statecz-
ku koralowego, wygl¹daj¹c przez przejrzyst¹ krzywiznê rogówkowe-
go iluminatora w monochromatyczn¹ g³êbiê nadprzestrzeni. Vergere
siedzia³a po drugiej stronie pokoju, skulona w kociej pozycji. Wygl¹-
da³a, jakby drzema³a, ale Jacen w to nie wierzy³.
Wci¹¿ jeszcze nie uda³o mu siê zobaczyæ jej we nie.
Za ka¿dym razem, kiedy na ni¹ patrzy³, przypomina³ sobie mo-
ment, kiedy znaleli siê przy stateczku ukrytym pod Studni¹ i znaleli
Noma Anora zwi¹zanego jak nerf na rze. Pamiêta³, jak Egzekutor
Yuuzhan Vong b³aga³, ¿eby go zabrali ze sob¹.
Jeli mnie tu zostawicie, pope³nicie morderstwo!
Jacen odwróci³ siê ty³em do niego i z kamienn¹ twarz¹ wsiad³ do
stateczku.
Nie myl o tym w kategoriach mierci rzek³ ³agodnie. Raczej
jako o B³ogos³awionym Uwolnieniu.
Gdy tylko Nom Anor zrozumia³, ¿e proby nie zdadz¹ siê na nic,
zabra³ siê za przeklinanie. Twierdzi³, ¿e tylko dziêki jego protekcji
zdo³ali oboje prze¿yæ tak d³ugo.
Zabierz j¹ ze sob¹, ty ma³y, obrzydliwy zdrajco splun¹³ w kie-
runku Jacena. Jeden zdrajca wart drugiego.
Vergere odpar³a weso³o.
A czego siê spodziewa³e? Jak mia³am uczyæ kogo zdrady, do-
póki nie pozna³am jej sama?
235
A jednak, zaduma³ siê Jacen, w okreleniu zdrajca by³o trochê
prawdy. I on, i ona, oboje k³amali, oboje oszukiwali, oboje udawali
lojalnoæ, aby s³u¿yæ w³asnym celom.
Ciekawe kiedy Vergere by³a w pobli¿u, nawet tak oczywiste s³o-
wo jak zdrada nabiera³o dwuznacznoci.
Jacen od czasu do czasu poci¹ga³ bulion z glistobuk³aka lub w za-
dumie zrywa³ skorupkê z kolejnego szczêko¿uka. Leniwie zastanawia³
siê, jak jego ¿o³¹dek zareaguje teraz na stare, poczciwe syntsteki i ziem-
niaki. W ogóle nie pamiêta³, jak smakuje normalne jedzenie.
Zastanawia³ siê, co w tej chwili mo¿e jeæ Jaina i przez sekundê
kusi³o go, by siê otworzyæ na ich bliniacz¹ wiê.
Ale nie móg³ tego zrobiæ. Jeszcze nie teraz.
Nie by³ gotów.
Co mia³by jej powiedzieæ? Jak¹ informacjê móg³by przekazaæ za
porednictwem tej wiêzi, aby bodaj zasugerowaæ jej, czym siê sta³?
Jeszcze bardziej obawia³ siê dowiedzieæ, czym ona siê sta³a.
Nie wiedzia³, co powie ludziom, kiedy wróci do przestrzeni No-
wej Republiki. Nie móg³ sobie wyobraziæ, jak stanie twarz¹ w twarz
z matk¹. Albo ojcem. Albo wujkiem Lukiem.
Nie móg³ sobie wyobraziæ, jak wyjani, w jaki sposób zgin¹³ Gan-
ner Rhysode.
Przez pierwsze dni podró¿y bardzo du¿o rozmyla³ o Gannerze.
Nie potrafi³ pogodziæ pompatycznego, aroganckiego, nieco g³upawe-
go faceta, którego zna³ przez wiêkszoæ ¿ycia, z transcendentaln¹ si³¹
i radoci¹, jak¹ odczuwa³ w nim poprzez Moc. Jak jeden Ganner nagle
zmieni³ siê w drugiego? To nie mia³o sensu. Chyba nigdy nie zrozu-
mie, dlaczego Ganner postanowi³ siê powiêciæ.
Przecie¿ nawet mnie nie lubi³ t³umaczy³ Jacen Vergere. A ja
jego te¿ nie.
Vergere spogl¹da³a na niego k¹tem niezg³êbionego oka.
Nie musisz kogo lubiæ, ¿eby go kochaæ. Mi³oæ jest niczym
innym, jak tylko uznaniem, ¿e dwoje stanowi jednoæ. ¯e wszystko
stanowi jednoæ.
Jacen pomyla³ o dhuryamie, który sta³ siê Mózgiem wiata, i ski-
n¹³ g³ow¹.
Pod koniec Ganner wiedzia³ o tym lepiej ni¿ ty kiedykolwiek
wyjani³a. Taka wiedza jest nasieniem wielkoci.
Jacen pokrêci³ g³ow¹ i umiechn¹³ siê nieweso³o.
236
Wci¹¿ mam problemy, kiedy usi³ujê u¿yæ s³ów wielkoæ i Gan-
ner Rhysode w jednym zdaniu.
Urodzi³ siê, aby staæ siê legend¹.
Mo¿e i tak westchn¹³. Ostatnia Barykada Jacena. Szkoda, ¿e
nikt jej nie ogl¹da³.
Nikt? Chcia³e powiedzieæ, nikt z Nowej Republiki. Wiesz co,
opowiem ci o wizji, któr¹ mia³am kiedy. Wizji odleg³ej przysz³oci.
Przysz³a do mnie poprzez Moc jaki czas temu, ale dopiero teraz j¹
zrozumia³am. W tej wizji widzia³am now¹ postaæ w mitologii Yuuzhan
Vong. Nie boga, nie demona, lecz niezwyciê¿onego olbrzyma zwane-
go Gannerem.
¯artujesz, prawda?
Wcale nie. Zaczn¹ wierzyæ, ¿e ten Ganner, Olbrzym Jedi, jest
Stra¿nikiem, który strze¿e Bram do Krainy Umar³ych. I to w³anie Gan-
ner ze swoim wiecznie p³on¹cym mieczem stoi na wieczystej stra¿y,
pilnuj¹c, by cienie umar³ych nie zawróci³y przez Bramê i nie nawiedza-
³y ¿yj¹cych. Najciekawsz¹ czêci¹ tej wizji zachichota³a lekko jak-
by i bez tego nie by³a doæ dziwaczna s¹ s³owa wyryte na kamieniu
nad Bram¹, w ³uku okalaj¹cym g³owê Gannera s³owa we wspólnym.
We wspólnym? Dlaczego mia³yby byæ we wspólnym?
A kto to wie? Takie wizje s¹ zagadkowe i rzadko maj¹ przypisy
na koñcu.
No to jak brzmi ten napis?
Vergere rozpostar³a rêce d³oñmi w górê, wzruszaj¹c ramionami na
znak niezrozumienia.
Litery s¹ wielkie, g³êboko wyryte i g³osz¹: NIKT NIE PRZEJDZIE.
Mija³y dni, jeden podobny do drugiego.
Jacen mia³ mnóstwo czasu na mylenie.
Myla³, jak to jest byæ uczniem. I nauczycielem.
I Jedi.
I zdrajc¹.
I cienioæm¹.
Pewnego dnia zapyta³ o to Vergere.
Mo¿esz mi powiedzieæ, o co ci chodzi³o przez ten ca³y czas? Co
chcia³a ze mnie zrobiæ?
Oczywicie, ju¿ mówiê odpar³a swobodnie. Chcia³am uczy-
niæ ciê dok³adnie tym, czym jeste.
Nie jest to szczególnie jasna odpowied.
237
Ale jedyna, jaka istnieje.
Czym wiêc jestem ? Nie, nie mów. Ju¿ wiem. To pytanie za-
wsze sobie zadawa³a, prawda? Gdyby wiedzia³a, jakie to potrafi byæ
wkurzaj¹ce!
Wybacz moj¹ ciekawoæ przerwa³a z tak¹ min¹, jakby chcia³a
zmieniæ temat. Zawsze siê jednak zastanawia³am: co w³aciwie zro-
bi³e w Studni Mózgu wiata?
Jacen skuli³ siê i przez chwilê wierci³ siê na ¿ywej kanapie, ¿eby
przybraæ wygodniejsz¹ pozycjê.
A czego siê po mnie spodziewa³a?
Jej grzebieñ zalni³ zieleni¹.
Ty i ja za dobrze siê znamy. W porz¹dku, przyznajê siê: nie wie-
dzia³am, czego siê spodziewaæ. S¹dzi³am, ¿e zabijesz albo Mózg wiata,
albo siebie. Trzecia mo¿liwoæ ¿e pójdziesz dalej i powiêcisz Gan-
nera nie wydawa³a mi siê prawdopodobna.
Ale nie niemo¿liwa.
Nie odpar³a. Nie niemo¿liwa.
Wybra³em inn¹ opcjê wyjani³ Jacen. Uwiod³em Mózg.
Grzebieñ Vergere zamigota³ pomarañczowo.
Naprawdê?
Wykorzysta³em dhuryama, aby udzieli³ Yuuzhanom lekcji. Praw-
dziwej lekcji. Co w rodzaju tych, jakie ty dawa³a mnie umiechn¹³
siê Jacen, ale by³ to umiech twardy i zimny, lni¹cy w jego oczach
niczym suchy lód. Mózg wiata jest teraz po naszej stronie.
I co, bêdzie walczy³ z Yuuzhanami? Pracowa³ dla Nowej Repu-
bliki? sceptycznie zapyta³a Vergere. Podwójny agent in¿ynierii
genetycznej?
Nie, nie przejdzie na stronê Nowej Republiki, lecz na nasz¹.
Twoj¹ i moj¹.
Ach, tak? Znów przysiad³a jak kot, a jej czarne oczy zalni³y.
Wiêc teraz mamy nasz¹ w³asn¹ stronê?
Mylê, ¿e mamy odrzek³. Dhuryam nie bêdzie z nimi wal-
czy³, bo Yuuzhanie Vong to fanatycy. Dla nich wszystko jest Dobre
albo Z³e, Uczciwe lub Nieuczciwe, wszystko jest Prawd¹ lub Blu-
nierstwem. Kiedy walczysz z fanatykami, musisz sprawiæ, aby stali
siê fanatykami jeszcze wiêkszymi ni¿ na pocz¹tku. Tymczasem mój
przyjaciel, Mózg wiata, nauczy ich czego.
Usiad³ prosto.
Odkryj¹ wkrótce, ¿e vongizacja Yuuzhantar posz³a nie ca³kiem
zgodnie z planem. I ¿e wszystko dla nich bêdzie teraz sz³o w odrobinê
238
niew³aciwym kierunku. Choæby nie wiem jak siê starali, nic nie sta-
nie siê dok³adnie tak, jak sobie tego ¿ycz¹.
Grzebieñ Vergere zamigota³ z zainteresowaniem.
A czego ich to nauczy?
Chodzi o fanatyzm wyjani³ Jacen. To najgorsza cecha
Yuuzhan Vongów. Zamiast godziæ siê z tym, co maj¹, usi³uj¹ wszystko
zmusiæ do stania siê tym, czym wed³ug nich powinno siê staæ. Na
Yuuzhantar im siê to nie uda. Bêd¹ musieli albo zamordowaæ dhur-
yama i zacz¹æ wszystko od zera a na to nie maj¹ ani czasu, ani rod-
ków albo nauczyæ siê kompromisów. Rozumiesz?
Jasne z uznaniem odpar³a Vergere. To najcenniejsza nauka,
jak¹ mo¿esz przekazaæ fanatykowi: ¿e fanatyzm zawsze jest samobójczy.
W³anie. Jacen wyjrza³ znów przez rogówkowy iluminator
w nieskoñczon¹ nicoæ nadprzestrzeni. Znam paru Jedi, którym te¿
by siê przyda³a taka lekcja.
Vergere nagle poderwa³a siê na równe nogi i otoczy³a ramionami
szyjê Jacena w zaskakuj¹co gor¹cym ucisku. Kiedy siê cofnê³a, oczy
jej lni³y nie drwin¹, lecz prawdziwymi ³zami.
Jacenie, jestem z ciebie taka dumna szepnê³a. To najwspa-
nialszy moment w ¿yciu nauczyciela: kiedy uczeñ go przewy¿szy.
Jacen stwierdzi³ nagle, ¿e i on ma ³zy na rzêsach.
Wiêc tak naprawdê tym jeste? Moj¹ nauczycielk¹?
I uczennic¹, bo oboje tworz¹ jednoæ.
Sk³oni³ g³owê. Bolesny ucisk w piersi nie pozwoli³ mu podnieæ
wzroku.
Twarda ta lekcja.
Bo i wszechwiat jest bezlitosny odpar³a gdzie z boku. Nie
nauczysz siê niczego, jeli nie przyp³acisz tego cierpieniem.
Mo¿e i masz racjê westchn¹³. Ale przecie¿ musi byæ ³atwiej-
szy sposób.
Przystanê³a obok niego i odpar³a po d³u¿szej chwili:
Mo¿e w³anie tego bêdziesz musia³ mnie nauczyæ.
Poza wszechwiatem jest nicoæ.
Ta nicoæ nazywa siê nadprzestrzeni¹.
W nicoci wisi ma³a bañka istnienia. Ta bañka nazywa siê statkiem.
Bañka nie jest ani w ruchu, ani w bezruchu, nie zna orientacji,
poniewa¿ w nicoci nie istniej¹ odleg³oci ani kierunki. Wisi tam od
zawsze albo od krótkiej chwili, bo w nicoci nie istnieje czas. Czas,
239
odleg³oæ, kierunek maj¹ znaczenie tylko wewn¹trz bañki, a bañka
mo¿e je utrzymaæ jedynie poprzez ca³kowite rozdzielenie tego, co znaj-
duje siê wewn¹trz, od tego, co znajduje siê na zewn¹trz.
Bañka jest swoim w³asnym wszechwiatem.
A w tym wszechwiecie ¿yj¹ zdrajcy. Jeden jest nauczycielem
i uczniem, a drugi uczniem i nauczycielem.
Jeden wszechwiat jest ogrodnikiem.
Ten wszechwiat zd¹¿a ku drugiemu, wiêkszemu wszechwiato-
wi: wszechwiatowi, który jest ogrodem
Wci¹¿ pe³nym chwastów.