ABY 0027 Zdrajca

background image

5

Dla Nauczycieli

background image

6

NIEZNANE

REGIONY

GROMADA

GWIEZDNA

SSI-RUUKÓW

Bakura

Endor

Varonat

Ison

Bespin

Hoth

SEKT

ORY

SENEKSA-

-JUVEKSA

SEKT

OR

ELROODA

GROMADA

MINOS

SEKT

OR KA

THOLA

DZIKIE

PRZESTWORZA

Sullusta

Eriadu

Clak’dor VII

Sluis Van

Dagobah

Zhar

Alzoc III

Umgul

Naboo

Rimmiañski

szlak

handlowy

Koreliañski

szlak

handlowy

Trasa na Koreliê

Tatooine

Ryloth

Rodia

Bothawui

Roon

PRZESTWORZ

A

BOTHAN

ODLEG£E RU

RUBIE¯E

REJON EKSP

ANSJI

Yag’Dhul

Tynna

G

Ord

Mantell

Ansion

Vortex

Bilbringi

Borleias

Coruscant

Fondor

KOLONIE

Caamas

Commenor

G£ÊBOKIE

J¥DRO

GROMADA

KOORNACHT

Œwiaty

J¹dra

WEWNÊTRZNE

Duro

Korelia

galaktyki

Ando

Kalabra •

Kuat

• Balmorra

Falleen

background image

7

Barab

I

Pzob

Gamorra

Kessel

Honoghr

A

UBIE¯E

Nal

Hutta

Ilezja

PRZESTWORZA

HUTTÓW

Bimmisaari

Kashyyyk

Kalamar

SZCZ¥TKI

GROMADY

CRON

GROMADA TION

GROMADA HAPES

szlak

handlowy

Myrkr

Obroa-skai

Perlemiañski

Almania

Wayland

SEKT

OR

MERIDIANA

Yavin

Hydiañska droga

SEKT

OR

WSPÓLNY

RAMIÊ

TINGEL

Belkadan

Helska

Bastion

Dubrillion

Dantooine

Morishim

Ord Biniir

Agamar

Dathomira

Ithor

IMPERIUM

Duro

Korelia

Sakoria

Talfaglio

Jumus

Nowy

Plympton

Froz

Nubia

Toprawa Ziost

• Lianna

• Dellatt

Ossus

Tammar

Bimmiel

background image

8

44 lata przed Now¹ nadziej¹

UCZEÑ JEDI

33 lata przed Now¹ nadziej¹

Darth Maul – sabota¿ysta

Maska k³amstw

32,5 roku przed Now¹ nadziej¹

Darth Maul – ³owca z mroku

32 lata przed Now¹ nadziej¹

Gwiezdne Wojny, czêœæ I:

Mroczne widmo

29 lat przed Now¹ nadziej¹

Planeta ¿ycia

22,5 roku przed Now¹ nadziej¹

Nadci¹gaj¹ca burza

22 lata przed Now¹ nadziej¹

Gwiezdne Wojny, czêœæ II:

Atak klonów

20 lat przed Now¹ nadziej¹

Gwiezdne Wojny, czêœæ III

10–8 lat przed Now¹ nadziej¹

TRYLOGIA HANA SOLO

Rajska pu³apka

Gambit Huttów

Œwit Rebelii

5–2 lata przed Now¹ nadziej¹

PRZYGODY LANDA

CALRISSIANA

Lando Calrissian i Myœloharfa

Sharów

Lando Calrissian i Ogniowicher

Oseona

Lando Calrissian

i Gwiazdogrota ThonBoka

PRZYGODY HANA SOLO

Han Solo na Krañcu Gwiazd

Zemsta Hana Solo

Han Solo i utracona fortuna

0

Nowa nadzieja

Gwiezdne Wojny, czêœæ IV:

Nowa nadzieja

0–3 lata po Nowej nadziei

Opowieœci z kantyny Mos Eisley

Spotkanie na Mimban

3 lata po Nowej nadziei

Gwiezdne Wojny, czêœæ V:

Imperium kontratakuje
Opowieœci ³owców nagród

3,5 roku po Nowej nadziei

Cienie Imperium

4 lata po Nowej nadziei

Gwiezdne Wojny, czêœæ VI:

Powrót Jedi
Pakt na Bakurze

Opowieœci z pa³acu Hutta Jabby

WOJNY £OWCÓW NAGRÓD

Mandaloriañska zbroja

Spisek Xizora

Polowanie na ³owcê

6,5–7,5 roku po Nowej nadziei

X-WINGI

Eskadra £otrów

Ryzyko Wedge’a

Pu³apka Krytosa

Wojna o bactê

Eskadra Widm

¯elazna Piêœæ

Dowódca Solo

8 lat po Nowej nadziei

Œlub ksiê¿niczki Leii

9 lat po Nowej nadziei

X-WINGI: Zemsta Isard

TRYLOGIA THRAWNA

Dziedzic Imperium

Ciemna Strona Mocy

Ostatni rozkaz

background image

9

11 lat po Nowej nadziei

Ja, Jedi

TRYLOGIA AKADEMIA JEDI

W poszukiwaniu Jedi

Uczeñ Ciemnej Strony

W³adcy Mocy

12–13 lat po Nowej nadziei

Dzieci Jedi

Miecz Ciemnoœci

Planeta zmierzchu

X-WINGI: Gwiezdne

myœliwce z Adumara

14 lat po Nowej nadziei

Kryszta³owa gwiazda

16–17 lat po Nowej nadziei

TRYLOGIA KRYZYS CZARNEJ

FLOTY

Przed burz¹

Tarcza k³amstw

Próba tyrana

17 lat po Nowej nadziei

Nowa Rebelia

18 lat po Nowej nadziei

TRYLOGIA KORELIAÑSKA

Zasadzka na Korelii

NapaϾ na Selonii

Zwyciêstwo na Centerpoint

19 lat po Nowej nadziei

DUOLOGIA RÊKA THRAWNA

Widmo przesz³oœci

Wizja przysz³oœci

22 lata po Nowej nadziei

NAJM£ODSI RYCERZE JEDI

Z³ota kula

Œwiat Lyric

Obietnice

Wyprawa Anakina

Forteca Vadera

Ostrze Kenobiego

23–24 lata po Nowej nadziei

M£ODZI RYCERZE JEDI

Spadkobiercy Mocy

Akademia Ciemnej Strony

Zagubieni

Miecze œwietlne

Najciemniejszy Rycerz

Oblê¿enie Akademii Jedi

Okruchy Alderaana

Sojusz Ró¿norodnoœci

Mania wielkoœci

Nagroda Jedi

Zaraza Imperatora

Powrót na Ord Mantell

Tarapaty w Mieœcie

w Chmurach

Kryzys w Crystal Reef

25–30 lat po Nowej nadziei

NOWA ERA JEDI

Wektor pierwszy

Mroczny przyp³yw I: Szturm

Mroczny przyp³yw II: Inwazja

Agenci chaosu I: Próba

bohatera

Agenci chaosu II: Zmierzch Jedi

Punkt równowagi

Ostrze zwyciêstwa I: Podbój

Ostrze zwyciêstwa II:

Odrodzenie

Gwiazda po gwieŸdzie

Mroczna podró¿

Linie wroga I: Powrót Rebelii

Linie wroga II: Twierdza Rebelii

Zdrajca

background image

10

background image

11

P R O L O G

OBJÊCIA CIERPIENIA

Poza wszechœwiatem jest nicoœæ.

Ta nicoœæ nazywa siê nadprzestrzeni¹.

W nicoœci wisi ma³a bañka istnienia. Ta bañka nazywa siê stat-

kiem.

Bañka nie jest ani w ruchu, ani w bezruchu, nie zna orientacji, bo

w nicoœci nie istniej¹ odleg³oœci ani kierunki. Wisi tam od zawsze, bo

w nicoœci nie istnieje czas. Czas, odleg³oœæ, kierunek maj¹ znaczenie

tylko wewn¹trz bañki, a bañka mo¿e je utrzymaæ jedynie poprzez ca³-

kowite rozdzielenie tego, co znajduje siê wewn¹trz, od tego, co znaj-

duje siê na zewn¹trz.

Bañka jest swoim w³asnym wszechœwiatem.

A poza wszechœwiatem jest nicoœæ.

Jacen Solo wisi wœród bieli, analizuj¹c widmo bólu.

W dalekiej podczerwieni znajduje ¿ar pragnienia, który zwêgla

mu gard³o. Wy¿ej, w kierunku widocznych d³ugoœci fal, lœni¹ szkar³at-

no-bia³e, napiête jak struny œciêgna, jêcz¹ce w jego barkach, twarde

jak od³amki szk³a wrzaski i wycia stawów biodrowych, niczym œmier-

telna pieœñ z³otych ithoriañskich gwiezdników. Zieleñ te¿ tu jest – bul-

gocz¹ce ozory kwasu ¿ar³ocznie li¿¹ jego nerwy; elektrycznie b³êkitne

wstrz¹sy wprawiaj¹ przeci¹¿one cia³o w konwulsje.

background image

12

A jeszcze wy¿ej, daleko poza ultrafioletow¹ zdrad¹, która go tu

przywiod³a – zdrad¹, która odda³a go w szpony Yuuzhan Vongów,

zdrad¹, która zamknê³a go w Objêciach Cierpienia, zdrad¹ Vergere,

której zaufa³ – trafia na milcz¹ce, druzgoc¹ce pêki promieni gamma

przeszywaj¹ce mu mózg.

Pêki promieni gamma maj¹ barwê œmierci jego brata.

Anakinie, jêczy z najg³êbszych g³êbi swego jestestwa. Anakinie,

jak to mo¿liwe, ¿e nie ¿yjesz?

Ju¿ wczeœniej zagl¹da³ w twarz œmierci bliskich mu osób, nie raz

i nie dwa: uzna³ za zaginion¹ Jainê, matkê, ojca, wujka Luke’a. Op³a-

kiwa³ ich, pogr¹¿a³ siê w ¿a³obie, ale zawsze okazywa³o siê, ¿e to po-

my³ka, nieporozumienie, nieraz nawet umyœlne oszustwo. Koniec koñ-

ców, zawsze do niego wracali.

Do czasu Chewbaccy.

Kiedy na Sernpidala spad³ ksiê¿yc, zmia¿d¿y³ nie tylko ¿ycie

Chewbaccy, ale tak¿e magiczny czar, który zawsze zdawa³ siê ich chro-

niæ. Coœ we wszechœwiecie przechyli³o siê na bok i otwar³o szczelinê

w rzeczywistoœci. Przez tê szczelinê do jego rodziny ws¹czy³a siê

œmieræ.

Anakinie…

Jacen widzia³ œmieræ brata. Czu³ jego œmieræ w Mocy. Widzia³

jego martwe cia³o w rêkach Yuuzhan Vongów.

Anakin nawet nie znik³.

Po prostu umar³.

W jednej nieprawdopodobnej chwili przesta³ byæ bratem, z któ-

rym Jacen siê bawi³, ¿artowa³, którym siê opiekowa³, któremu robi³

kawa³y, z którym walczy³, uczy³ siê, którego kocha³… i sta³ siê… czym?

Przedmiotem. Szcz¹tkami. Ju¿ nie osob¹, ju¿ nie… Teraz jedyn¹ oso-

b¹ imieniem Anakin jest wspomnienie, jakie Jacen nosi w sercu.

Wspomnienie, na które nie mo¿na nawet patrzeæ.

Ka¿dy przeb³ysk pamiêci o Anakinie: jego bezczelny uœmiech, tak

podobny do uœmiechu ojca, oczy gorej¹ce niez³omn¹ wol¹ – lustrzane

odbicie oczu matki, niedba³y, atletyczny wdziêk wojownika, odzie-

dziczony po wujku Luke’u – jest jak snop promieni gamma, który

wypala mu szpik w koœciach, doprowadza mózg do wrzenia, a¿ spie-

niona materia rozsadza mu czaszkê.

Ale kiedy odwraca wzrok od Anakina, nie ma ju¿ nic wiêcej do

ogl¹dania. Tylko ból.

Nie mo¿e sobie przypomnieæ, gdzie jest – czy na statku, czy jesz-

cze na planecie. Odnajduje mgliste wspomnienie pojmania na pok³a-

background image

13

dzie statku Yuuzhan Vongów, ale nie jest pewien, czy to zdarzy³o siê

jemu, czy komuœ innemu. Nie pamiêta nawet, czy takie rozró¿nienie

w ogóle coœ znaczy. Wie tylko, ¿e wokó³ jest biel.

Pamiêta, ¿e ju¿ kiedyœ by³ wziêty do niewoli. Przypomina sobie

Belkadan, swój bezsensowny sen o uwolnieniu jeñców, pamiêta bez-

graniczne przera¿enie, jakie go ogarnê³o, kiedy siê zorientowa³, ¿e

potêga Mocy nie znaczy nic wobec Yuuzhan Vongów; pamiêta Objê-

cia Cierpienia i akcjê ratunkow¹ wujka Luke’a.

Mistrza Luke’a. Mistrza Skywalkera.

Przypomina sobie Vergere. Wspomnienie Vergere przywodzi na

myœl królow¹ voxynów, od królowej voxynów zaœ jego myœli staczaj¹

siê jak po naoliwionej rozpacz¹ pochylni ku cia³u Anakina. Cia³o jego

brata unosi siê w p³on¹cych falach cierpienia znacznie wiêkszego ni¿

to, które mo¿na zadaæ cia³u Jacena.

Jacen wie – mówi mu o tym w³asny, dziwnie odleg³y i abstrakcyj-

ny rozum – ¿e kiedyœ ¿y³ poza biel¹. ¯e kiedyœ zna³ radoœæ, szczêœcie,

¿al, gniew, nawet mi³oœæ. Lecz teraz to tylko upiory, cienie szepcz¹ce

zza zas³ony bólu, wype³niaj¹cego ca³¹ jego istotê, wszystko, czym jest

i czym kiedykolwiek bêdzie. Prosty fakt, ¿e biel kiedyœ mia³a swój

pocz¹tek, nie oznacza, ¿e bêdzie mia³a równie¿ i koniec. Jacen istnieje

poza czasem.

Tam, gdzie siê teraz znajduje, jest tylko biel. I Moc.

Moc jest w powietrzu, którym oddycha – ch³odny powiew zdro-

wego rozs¹dku, ³agodny wietrzyk ze szczêœliwszego œwiata – a jej po-

têga nie jest dla Jacena bardziej uchwytna od wiatru. Otacza go, wy-

pe³nia, przyjmuje jego cierpienie i chroni jego zmys³y. Szeptem

upomina, ¿e rozpacz nale¿y do Ciemnej Strony i ten nieprzerwany

szept daje mu si³ê do dalszego ¿ycia.

Daleko w tym ch³odnym wietrze wyczuwa wir gniewu, czarnej roz-

paczy, wœciek³oœci i przera¿enia, które zaciskaj¹ siê coraz mocniej, œcie-

œniaj¹ w diament, a póŸniej na nowo rozpadaj¹ w py³ wêglowy – dziêki

wiêzi ³¹cz¹cej ich od narodzin czuje, jak jego siostra zapada siê w mrok.

Jaino, b³aga jedynym cichym zak¹tkiem serca. Nie rób tego, Ja-

ino. Wytrzymaj…

Ale nie mo¿e dotkn¹æ jej poprzez Moc, nie mo¿e ¿¹daæ, aby dzie-

li³a z nim jego ból – ona ju¿ i tak cierpi, gdyby musia³a prze¿ywaæ

jeszcze i jego tortury, zapad³aby tylko g³êbiej w ciemnoœæ. I tak nawet

ich bliŸniacza wiêŸ sta³a siê Ÿród³em bólu.

Jacen przeistoczy³ siê w pryzmat, skupiaj¹cy migocz¹ce widma

bólu w jeden oœlepiaj¹cy strumieñ agonii.

background image

14

Agonia jest bia³a.

Oœlepiony przez œnieg w odwiecznym hothyjskim po³udniu bólu,

Jacen Solo wisi w Objêciach Cierpienia.

Dotkniêcie palca na policzku ws¹czy³o czas we wszechœwiat bie-

li. Nie by³a to d³oñ cz³owieka ani Wookiego, ani cz³onka rodziny czy

bliskiego przyjaciela – cztery przeciwstawne palce o skórze twardej

jak szpony raptora – lecz sam dotyk by³ ciep³y, lekko wilgotny, doœæ

przyjazny.

Ból cofn¹³ siê gdzieœ w g³¹b mózgu i Jacen znów móg³ myœleæ,

choæ czu³ wci¹¿ jego przyczajon¹, wyczekuj¹c¹ obecnoœæ. Wiedzia³,

¿e poch³onie go znów, bêdzie siê o niego rozbija³ jak morskie fale, ale

na razie…

Przyp³yw cierpienia przetoczy³ siê i oddali³. Jacen móg³ wreszcie

otworzyæ oczy.

D³oñ, która wyprowadzi³a go z bieli, nale¿a³a do Vergere. Sta³a

poni¿ej niego, wznosz¹c ogromne, ró¿ne od ludzkich oczy i lekko do-

tykaj¹c d³oni¹ jego policzka.

Jacen wisia³ poziomo, zawieszony twarz¹ w dó³ dwa metry nad

pod³og¹ o œliskiej, œluzowatej konsystencji i barwie zielonkawego br¹-

zu. Jej powierzchnia by³a pokryta wij¹cymi siê wzorami, niczym ry-

sunkiem miêœni i ¿y³. Œciany ocieka³y oleist¹ wilgoci¹ o mrocznym,

organicznym odorze potu banthy i odchodów jastrzêbionietoperza.

Z ciemnoœci ponad nim zwisa³y macki, podobne do ruchomych, giêt-

kich czu³ków wzrokowych. Ich koñce wieñczy³y rozjarzone kule, wpa-

truj¹ce siê w niego znad wij¹cych siê, tañcz¹cych i pe³zaj¹cych pn¹czy.

Zrozumia³: wróg czuwa.

Jakieœ twarde, ostre i nieustêpliwe szpony wwierca³y siê w ty³ jego

czaszki. Nie by³ w stanie obróciæ g³owy, aby sprawdziæ, co go trzyma.

Jego ramiona, rozkrzy¿owane szeroko i naci¹gniête do granic wytrzy-

ma³oœci, wykrêcono tak, ¿e stawy barkowe wy³y z bólu. Pojedynczy,

silny uchwyt unieruchamia³ jego kostki, mia¿d¿¹c koœæ o koœæ.

Lecz najwiêkszy ból w tej chwili sprawia³ mu widok Vergere

i wspomnienie o tym, jak jej zaufa³.

Cofnê³a d³oñ, zaciskaj¹c i otwieraj¹c palce z czymœ w rodzaju

uœmiechu – jakby ta d³oñ by³a nieznanym narzêdziem, które nagle

okaza³o siê równie¿ zabawk¹.

– Pomiêdzy naszymi mistrzami – zaczê³a niedbale, jakby prowa-

dz¹c przyjacielsk¹ pogawêdkê – nie uwa¿a siê za wstyd, jeœli wojow-

background image

15

nik w twojej sytuacji poprosi o œmieræ. Czasem nawet j¹ dostaje…

w uznaniu wielkiej odwagi. Nawet na tym statku s¹ osoby, które uwa-

¿aj¹, ¿e twoje wyczyny w walce z królow¹ voxynów zas³uguj¹ na taki

przywilej. Z drugiej jednak strony nasz mistrz wojenny roœci sobie do

ciebie wy³¹czne prawo i zamierza ciê z³o¿yæ w ofierze Prawdziwym

Bogom. To tak¿e wielki zaszczyt. Czy to rozumiesz?

Jacen nie rozumia³ nic, poza tym, ¿e wszystko go boli i ¿e zosta³

straszliwie zdradzony.

– Ja… – s³owa rozdziera³y jego krtañ, jakby wykas³ywa³ od³amki

transparistali. Skrzywi³ siê, zamkn¹³ oczy, a¿ pod powiekami zawiro-

wa³y mu galaktyki, zacisn¹³ zêby i przemówi³ mimo wszystko. – Za-

ufa³em ci.

– Tak, wiem. – Otworzy³a czteropalczast¹ d³oñ, unosz¹c j¹ w górê,

jakby chcia³a pochwyciæ spadaj¹c¹ ³zê i znów siê uœmiechnê³a. – Dla-

czego?

Jacen nie móg³ z³apaæ oddechu, aby odpowiedzieæ, a potem stwier-

dzi³, ¿e w³aœciwie nie zna odpowiedzi.

Vergere by³a taka… obca.

Jacen wychowa³ siê na Coruscant, w j¹drze galaktyki, i nie pamiê-

ta³, aby kiedykolwiek nie otacza³y go tuziny… nie, raczej setki, a na-

wet tysi¹ce dziwacznych, nies³ychanie zró¿nicowanych istot. Wystar-

czy³o wyjrzeæ przez fa³szywe, holograficzne okno sypialni. Wszystkie

szlaki przestrzenne wiod³y na Coruscant, ka¿dy rozumny gatunek No-

wej Republiki mia³ tam swoich przedstawicieli. Rasizm by³ mu ca³ko-

wicie obcy; Jacen nie potrafi³by nie lubiæ albo nie ufaæ komukolwiek

tylko dlatego, ¿e nale¿a³ on do nieznanego gatunku, który oddycha

wy³¹cznie metanem.

Ale Vergere…

Smuk³e, zwarte cia³o, ramiona d³ugie i dziwnie ruchliwe, jakby

obdarzone dodatkowymi stawami, d³onie, których palce rozpoœciera³y

siê niczym chwytne ga³¹zki andoañskich polipów skalnych, wygiête

w ty³ kolana nad stopami o szeroko rozstawionych palcach – Jacen by³

absolutnie, stuprocentowo pewien, ¿e nigdy przedtem nie widzia³ ni-

kogo z rasy Vergere. Pod³u¿ne, œwietliste oczy w kszta³cie ³ez, fontan-

na wibrysów wokó³ szerokich, wymownych ust… wymownych w ja-

kim sensie? Sk¹d wie, co tak naprawdê oznacza ³uk jej warg?

Przypomina³ ludzki uœmiech, ale przecie¿ Vergere w niczym nie

przypomina³a cz³owieka.

Byæ mo¿e jej gatunek u¿ywa³ do przekazywania sygna³ów nie-

werbalnych grzebienia z per³owych piórek, ci¹gn¹cego siê wzd³u¿

background image

16

sklepienia czaszki; w tej chwili, na oczach Jacena, piórka wokó³ wy-

d³u¿onej g³owy unios³y siê i odwróci³y tak, ¿e ich kolor ze srebrzyste-

go jak gwiazdy zmieni³ siê na p³omieniœcie, elektryzuj¹co czerwony.

Czy to te¿ oznacza³o uœmiech? A mo¿e obojêtne wzruszenie ramion?

Albo demonstracjê gniewu drapie¿nika?

Sk¹d ma to wiedzieæ?

Jak to mo¿liwe, ¿e kiedykolwiek jej zaufa³?

– Ale ty przecie¿… – wychrypia³ – …ty ocali³aœ Marê…

– Naprawdê? – zaæwierka³a s³odko. – A jeœli nawet, jakie przypi-

sujesz temu znaczenie?

– Myœla³em, ¿e jesteœ po naszej stronie…

Jedna brew poroœniêta wibrysami unios³a siê w górê.

– Jacenie Solo, nie ma czegoœ takiego, jak „nasza strona”.

– Pomog³aœ mi zabiæ królow¹ voxynów…

– Pomog³am ci? Mo¿e… A mo¿e pos³u¿y³am siê tob¹, mo¿e mia-

³am w³asne powody, ¿eby pragn¹æ œmierci królowej voxynów, a ty oka-

za³eœ siê wygodn¹ broni¹. A mo¿e interesowa³am siê przede wszyst-

kim tob¹, mo¿e da³am ci ³zy dla Mary… mo¿e pomog³am ci prze¿yæ

spotkanie z królow¹ voxynów… mo¿e wszystko, co zrobi³am dla cie-

bie, mia³o na celu sprowadzenie ciê tutaj i zawieszenie w Objêciach

Cierpienia.

– Wiêc… – wykrztusi³ z trudem Jacen – wiêc o co ci w³aœciwie

chodzi³o…?

– A jak s¹dzisz, o co mi mog³o chodziæ?

– Nie… nie wiem… Sk¹d mia³bym wiedzieæ?

– Dlaczego mnie o to pytasz? Czy mam wprowadzaæ Jedi w arka-

na teorii poznania?

Jacen zesztywnia³ w uchwycie Objêæ Cierpienia. Nie by³ a¿ tak

zmaltretowany, ¿eby nie wyczuæ ironii.

– Czego ode mnie chcesz? Po co to zrobi³aœ? Dlaczego tu jes-

teœ?

– To g³êbokie pytania, m³ody Solo. – Piórka Vergere zalœni³y m¿¹-

c¹ têcz¹, jak talia kart do sabaka z diamentowym brze¿kiem, tasowana

przez zrêcznego gracza. – Najbli¿sze prawdy by³oby stwierdzenie, ¿e

jestem wys³anniczk¹ melancholii, zwiastunk¹ tragedii, przynosz¹c¹

dary, aby ul¿yæ w smutku. ¯a³obniczk¹, która przystraja groby. Hiero-

fantk¹, odprawiaj¹c¹ œwiête rytua³y za umar³ych…

Jacenowi zakrêci³o siê w g³owie.

– O czym ty mówisz? Nie mogê… Nie potrafiê… – g³os uwi¹z³

mu w gardle i ch³opiec zwis³ bezw³adnie.

background image

17

– Oczywiœcie, ¿e nie mo¿esz. Wystarczy, ¿e zmarli cierpi¹ z po-

wodu w³asnego odejœcia. Czy mo¿na jeszcze od nich wymagaæ, aby to

zrozumieli?

– Mówisz, ¿e… – Jacen obliza³ wargi, lecz jêzyk mia³ tak suchy,

¿e tylko zdar³ z nich strupy. Potrafiê to znieœæ, pomyœla³. Mo¿e nie

jestem wielkim wojownikiem, ale potrafiê zgin¹æ jak wojownik. –

Chcesz powiedzieæ, ¿e mnie zabijesz.

– Och nie, nic podobnego – z ust Vergere doby³ siê œwiergot

dŸwiêczny jak endoriañskie wiatrokryszta³y; domyœli³ siê, ¿e ten dŸwiêk

pe³ni u niej rolê œmiechu. – Chcê powiedzieæ, ¿e ty ju¿ jesteœ martwy.

Jacen wytrzeszczy³ oczy.

– Dla znanych sobie œwiatów jesteœ stracony na zawsze – wyjaœni-

³a i zrobi³a p³ynny gest, który móg³ byæ jej wersj¹ wzruszenia ramio-

nami. – Twoi przyjaciele s¹ pogr¹¿eni w ¿a³obie, ojciec ryczy z wœcie-

k³oœci, matka p³acze. Twoje ¿ycie zosta³o zakoñczone; powsta³a linia

podzia³u pomiêdzy tob¹ a wszystkim, co zna³eœ do tej pory. Widzia³eœ

kiedyœ terminator, pogr¹¿on¹ w œwiat³ocieniu granicê dnia i nocy, któ-

ra przebiega przez powierzchniê planety? Przekroczy³eœ tê liniê, Jace-

nie Solo. Jasne ³¹ki dnia s¹ dla ciebie przesz³oœci¹.

Nie, nie mog³o przepaœæ wszystko, co zna³. Dopóki ¿y³, wci¹¿ by³

Jedi. Siêgn¹³ myœl¹.

– Och, Moc – lekcewa¿¹co zaszczebiota³a Vergere. – Moc to ¿y-

cie, a co ty masz wspólnego z ¿yciem?

Cierpienie i zmêczenie wyczerpa³o zdolnoœæ Jacena do odczuwa-

nia zdumienia. Nie obesz³o go, sk¹d Vergere wiedzia³a, co robi. Otwo-

rzy³ siê na Moc, pozwoli³, aby jej czysta kaskada sp³ynê³a poprzez

niego, rozmywaj¹c ból i zmieszanie… i natrafi³ na po³¹czenie w Mocy

równie silne, jak jego w³asne.

Vergere a¿ iskrzy³a energi¹.

– Jesteœ Jedi… – wymamrota³ Jacen.

Vergere rozeœmia³a siê.

– Tutaj nie ma Jedi – odpar³a i wykona³a szybki jak mgnienie oka

gest.

Wir miêdzygwiezdnych gazów wewn¹trz g³owy Jacena zapad³ siê,

rozpalaj¹c pod jego powiekami gwiazdê protonow¹. Gwiazda rozdy-

ma³a siê, nabieraj¹c mocy i jasnoœci, a¿ b³ysk wewn¹trz jego czaszki

zaæmi³ przygaszone œwiat³o panuj¹ce w otaczaj¹cej go komnacie.

W rozjarzonym, bia³ym blasku s³ysza³ g³os Vergere, zimny i ostry jak

œwiat³o odleg³ych kwazarów.

– Jestem twoj¹ przewodniczk¹ po krainie umar³ych.

2 – Zdrajca

background image

18

Potem nie widzia³ i nie s³ysza³ ju¿ nic.

Bezg³oœna supernowa eksplodowa³a w jego mózgu, rozsadzaj¹c

wszechœwiat.

Czas mija³ w niepamiêci… sekundy, a mo¿e stulecia.

Œwiadomoœæ ogarnê³a go fal¹, a¿ wreszcie otworzy³ oczy, aby

stwierdziæ, ¿e wci¹¿ wisi w Objêciach Cierpienia, a Vergere wci¹¿ stoi

poni¿ej, z t¹ sam¹ min¹ stanowi¹c¹ nieludzk¹ imitacjê weso³ej drwiny.

Nic siê nie zmieni³o.

Wszystko siê zmieni³o.

Wszechœwiat by³ teraz pusty.

– Co…? – wyskrzecza³ Jacen. Gard³o bola³o go tak, jakby spêdzi³

kilka dni krzycz¹c przez sen. – Coœ ty mi zrobi³a?

– Moc nie ma z tob¹ nic wspólnego, ani ty z ni¹. Mam ci pozwoliæ

posiadaæ Moc? Co za pomys³! To coœ chyba tkwi w ludziach… wy,

ssaki, jesteœcie tacy impulsywni, tacy bezmyœlni, jak dzieci od ko³yski

zabawiaj¹ce siê miotaczem. Nie, nie, nie, m³ody Solo. Moc jest zbyt

niebezpieczna dla dzieci. Znacznie bardziej niebezpieczna ni¿ te za-

bawne miecze œwietlne, którymi wymachujecie na okr¹g³o. Zabra³am

ci j¹ i ju¿.

Pustka wszechœwiata przep³ywa³a mu pod czaszk¹.

Tam nie ma nic.

Tylko nieskoñczona pró¿nia miêdzygwiezdna.

Ca³e szkolenie, ca³y talent, jego dar, wszystko to nie mia³o zna-

czenia dla bezgranicznie obojêtnego kosmosu; Moc by³a jedynie du-

chem ze snu, z którego siê w³aœnie ockn¹³.

Jaina… Rzuci³ siê desperacko w kierunku wiêzi, która by³a tam

zawsze, wzywaj¹c swoj¹ siostrê, swoj¹ bliŸniaczkê. Ca³y strach i ¿al

wyrzuci³ z siebie w pró¿niê ziej¹c¹ tam, gdzie do tej pory by³a ta wiêŸ.

Tylko milczenie. Tylko pustka. Tylko nieobecnoϾ.

Och, Jaino, Jaino… tak mi przykro…

Teraz, gdy ³¹cz¹ca ich wiêŸ Mocy uleg³a zniszczeniu, Jaina pomy-

œli, ¿e umar³.

Dowie siê, ¿e umar³.

– Ty… przecie¿ nie mo¿esz… to po prostu niemo¿liwe… – z tru-

dem zidentyfikowa³ ten cienki, zagubiony w ciemnoœci g³osik jako

w³asny szept.

– Ale to zrobi³am. Doprawdy, po co ci to ca³e zamieszanie z Moc¹?

Jeœli bêdziesz grzecznym ch³opcem, oddam ci j¹, kiedy doroœniesz.

background image

19

– Ale… – Jakim sposobem jego œwiat móg³ okazaæ siê taki kru-

chy? Jakim cudem wszystko tak ³atwo by³o zniszczyæ? – Ale ja jestem

Jedi…

– By³eœ Jedi – poprawi³a go. – Nie uwa¿a³eœ, co mówiê? Którego

fragmentu o swojej œmierci nie zrozumia³eœ?

– Nie… – przymkn¹³ bezsilnie powieki.

Na rzêsach zebra³y mu siê krople, a kiedy znów otworzy³ oczy, ³zy

wprost z ga³ek ocznych spad³y na pod³ogê i rozbryznê³y siê u stóp

Vergere. Jedna z giêtkich ³odyg obecnych w pomieszczeniu opad³a,

¿eby im siê lepiej przyjrzeæ.

– Nie rozumiem… Nic nie rozumiem… nic nie ma sensu…

Vergere wyprostowa³a d³ugie, ptasio wygiête nogi i wspiê³a siê na

palce, zbli¿aj¹c szerokie, otoczone wibrysami usta do ucha Jacena.

– Jacenie Solo, s³uchaj mnie dobrze. – Jej g³os by³ ciep³y i ³agod-

ny, a oddech pachnia³ przyprawami z obcych ziem. – Wszystko, co ci

mówiê, to k³amstwo. Ka¿de pytanie, które ci zadajê, to zasadzka. Nie

znajdziesz we mnie prawdy. – Przysunê³a siê tak blisko, ¿e koñce wi-

brysów ³askota³y go w ucho. – Nie musisz wierzyæ w nic innego, niech

to bêdzie ca³a twoja ¿yciowa prawda.

Jacen spojrza³ jej w oczy, ogromne i puste jak przestrzeñ miêdzy-

gwiezdna.

– Czym ty jesteœ? – wyszepta³.

– Jestem Vergere – odpar³a po prostu. – A ty czym jesteœ?

Czeka³a, nieruchoma i cierpliwa, jakby chcia³a sama przed sob¹

potwierdziæ, ¿e Jacen nie zna odpowiedzi, po czym siê odwróci³a.

W œcianie otwar³o siê soczewkowate przejœcie – dŸwiêk, jaki temu to-

warzyszy³, przypomina³ mokre cmokniêcie ust wysuniêtych do poca-

³unku – i Vergere wysz³a, nie ogl¹daj¹c siê za siebie.

Œciany i sufit zatrzeszcza³y jak stawy starca, uchwyt Objêæ Cier-

pienia zacieœni³ siê na nowo. Jacen po raz kolejny pogr¹¿y³ siê w ago-

nii.

Dla Jacena Moc ju¿ nie istnia³a – nie istnia³ o¿ywczy powiew ¿y-

cia i rozs¹dku, nie istnia³a Jaina, nie istnia³o ¿ycie…

Tam, gdzie znajdowa³ siê Jacen, by³a tylko biel.

background image

20

background image

21

1

U P A D E K

background image

22

background image

23

R O Z D Z I A £



KOKON

W pe³nych py³u otch³aniach przestrzeni miêdzygwiezdnej, gdzie

gêstoœæ materii mierzona jest liczb¹ atomów na metr kwadratowy, z ni-

coœci wy³oni³ siê nagle ma³y statek z koralu yorik. Skrêci³ ostro, zmie-

niaj¹c zarówno wektor, jak i prêdkoœæ, po czym odlecia³, ci¹gn¹c za

sob¹ prost¹ jak promieñ lasera smugê promieniowania jonizuj¹cego,

by znów pogr¹¿yæ siê w eksplozji gamma skoku w hiperprzestrzeñ.

W jakiœ nieokreœlony czas póŸniej, nieodgadnion¹ liczbê lat œwietl-

nych dalej, w rejonie nie do odró¿nienia od poprzedniego, jeœli nie

liczyæ zmienionej paralaksy niektórych grup gwiezdnych, statek po-

wtórzy³ swój manewr jeszcze raz.

W ci¹gu swej d³ugiej podró¿y móg³ wskoczyæ do galaktyki niezli-

czon¹ iloœæ razy i za ka¿dym razem znów poch³ania³a go nicoœæ.

Jacen Solo wisi w bieli. Myœli.

W³aœnie zacz¹³ pojmowaæ swoj¹ lekcjê bólu.

Biel wyrzuca go z siebie co pewien czas, jakby Objêcia Cierpienia

rozumia³y go, jakby umia³y odczytaæ granice jego wytrzyma³oœci. Kiedy

kolejna minuta w bieli mog³aby go zabiæ, Objêcia Cierpienia uwalnia-

j¹ go na tyle, aby móg³ wróciæ do rzeczywistoœci pokoju i statku; kie-

dy ból pali³ ju¿ tak d³ugo i tak intensywnie, ¿e przeci¹¿one nerwy i mózg

uleg³y zwêgleniu i sta³y siê zbyt otêpia³e, aby go czuæ, Objêcia

background image

24

Cierpienia opuszczaj¹ go na pod³ogê, gdzie Jacen mo¿e siê nawet prze-

spaæ, podczas kiedy inne urz¹dzenia – a mo¿e stworzenia, bo Jacen

ju¿ nie potrafi okreœliæ ró¿nicy, nie potrafi stwierdziæ, czy w ogóle

istnieje jakaœ ró¿nica – k¹pi¹ go i opatruj¹ rany, wyciête, wydarte lub

wydrapane w jego ciele przez uœcisk Objêæ, a inne jeszcze istoty-urz¹-

dzenia pe³zaj¹ po nim niczym pajêcze karaluchy, wstrzykuj¹c mu

od¿ywki i dostarczaj¹c doœæ wody, aby utrzymaæ go przy ¿yciu.

Nawet bez Mocy szkolenie Jedi dawa³o Jacenowi mo¿liwoœæ prze-

¿ycia bólu; wci¹¿ móg³ wprowadziæ swój umys³ w cykl medytacyjny

i pomiêdzy œwiadomoœci¹ a biel¹ wznieœæ mur dyscypliny. Choæ cia³o

wci¹¿ cierpi, umys³ pozostaje poza bólem. Lecz mur dyscypliny nie

trwa wiecznie, a Objêcia Cierpienia s¹ cierpliwe.

Prze¿eraj¹ œciany jego umys³u z mechanicznym uporem fal ude-

rzaj¹cych o klif. Wyszkolone zmys³y Objêæ ostrzegaj¹ je, ¿e Jacen siê

broni, wiêc z wolna mobilizuj¹ wysi³ki, niczym burza przeradzaj¹ca

siê w huragan, by powaliæ mury i z ca³¹ si³¹ uderzyæ we wszystko,

czym jest Jacen. Dopiero kiedy ju¿ doprowadz¹ go do ostatecznej gra-

nicy wytrzyma³oœci, a potem wystrzel¹ poza tê granicê, w nowe galak-

tyki cierpienia, Objêcia wycofuj¹ siê powoli.

Jacen ma wra¿enie, ¿e ta biel go po¿era – jakby Objêcia poch³a-

nia³y jego ból, ale nigdy nie do koñca, nigdy nie na tyle, by przesta³ je

karmiæ. Jest hodowany, opatrywany jak wêdrowny kelp na chadiañ-

skiej farmie podwodnej. Jego istnienie przeistoczy³o siê w rytm przy-

p³ywów i odp³ywów agonii, która go unosi, docieraj¹c do skrytego

w nieskoñczonoœci szczytu, aby przetoczyæ siê nad nim i daæ mu okazjê

do wytchnienia; Objêcia bardzo pilnuj¹, ¿eby go nie zgubiæ po drodze.

Czasami, kiedy wymyka siê bieli, czeka ju¿ na niego Vergere. Przy-

kuca u jego boku, a jej oczy s¹ wtedy nieruchome i cierpliwe jak u ja-

strzêbionietoperza. Nieraz kr¹¿y wokó³ pomieszczenia na wygiêtych

w ty³ nogach, niczym palczasty bocian brodz¹cy po bagnie.

A kiedy indziej jest dla niego niezwykle ³agodna, osobiœcie opa-

truje jego ¿ywe cia³o z dziwnie krzepi¹c¹ sprawnoœci¹; Jacenowi zda-

rza siê zastanawiaæ, czy nie uczyni³aby wiêcej, nie powiedzia³a wiê-

cej, gdyby nie ci¹g³e monitoruj¹ce spojrzenia ga³ek ocznych na

pn¹czach, zwisaj¹cych z sufitu.

Zazwyczaj jednak Jacen siedzi lub le¿y w oczekiwaniu. Nagi, bro-

cz¹c krwi¹ z nadgarstków i kostek. Bardziej ni¿ nagi – ca³kowicie po-

zbawiony w³osów. ¯ywe maszyny, opatruj¹ce jego cia³o, wyrywaj¹

mu równie¿ w³osy. Wszystkie: z g³owy, ramion, nóg, krocza, pach.

Nawet brwi. Nawet rzêsy.

background image

25

Pewnego dnia spyta³ swoim nowym, cienkim, dziwnie skrzecz¹-

cym g³osem:

– Jak d³ugo?

Vergere odpowiedzia³a mu têpym spojrzeniem. Spróbowa³ znowu.

– Jak d³ugo… jestem tutaj?

Jej reakcj¹ by³o to p³ynne zafalowanie giêtkich koñczyn, które

interpretowa³ jako wzruszenie ramion.

– To, jak d³ugo tutaj przebywasz, jest tak samo bez znaczenia jak

to, gdzie siê znajdujesz. Czas i miejsce to atrybuty ¿ywych, m³ody

Solo. Nie maj¹ nic wspólnego z tob¹, ani ty z nimi.

Zawsze zbywa jego pytania takimi odpowiedziami, a¿ wreszcie

Jacen przestaje je zadawaæ. Pytania wymagaj¹ si³, a on ju¿ nie ma

wolnych rezerw.

– Nasi mistrzowie s³u¿¹ srogim bogom – powiedzia³a, kiedy obu-

dzi³ siê po raz drugi, pi¹ty, a mo¿e dziesi¹ty i znalaz³ j¹ u swego boku.

– Prawdziwi Bogowie g³osz¹, ¿e ¿ycie to cierpienie i daj¹ nam ból,

aby udowodniæ, ¿e maj¹ racjê. Niektórzy spoœród naszych panów pró-

buj¹ zas³u¿yæ na ³askê Prawdziwych Bogów, szukaj¹c bólu. Legend¹

w tej dziedzinie by³a domena Shai. Wykorzystywa³a Objêcia Cierpie-

nia w taki sposób, jak ty móg³byœ braæ k¹piel. Byæ mo¿e tamci mieli

nadziejê, ¿e karz¹c siê, zdo³aj¹ odwróciæ zemstê Prawdziwych Bo-

gów. Jeœli o to chodzi, trzeba przyznaæ, ¿e… hm… chyba siê zawiedli.

Albo te¿, jak twierdz¹ poplecznicy domeny Shai, nauczyli siê znajdo-

waæ w bólu rozkosz. Ból mo¿e byæ jak narkotyk, Jacenie Solo. Czy ju¿

to pojmujesz?

Vergere zdawa³a siê nie dbaæ o jego odpowiedzi i wygl¹da³o na to,

¿e jest absolutnie szczêœliwa, trajkocz¹c bez koñca o tym i o owym,

jakby interesowa³ j¹ wy³¹cznie dŸwiêk w³asnego g³osu – skoro tylko

jednak Jacen bodaj podniós³ g³owê, wykrztusi³ jak¹kolwiek odpowiedŸ

lub wymamrota³ pytanie, natychmiast wraca³ temat cierpienia.

Wtedy dopiero mieli o czym rozmawiaæ: Jacen nauczy³ siê bardzo

du¿o o bólu.

Pierwsz¹ prawdziw¹ lekcjê na temat cierpienia przyj¹³ dygocz¹c z bó-

lu, le¿¹c na ¿ylastej pod³odze. Chwytne pn¹cza Objêæ Cierpienia trzy-

ma³y go ci¹gle, ale luŸno, na tyle, ¿eby utrzymaæ kontakt. Zwisa³y znad

jego g³owy miêkkimi spiralami, skrêconymi odnogami gruz³owatych,

background image

26

guzowatych k³êbów wegetatywnych miêœni, pulsuj¹cych i dr¿¹cych pod

skórzast¹ pow³ok¹ sufitu komnaty.

Okresy odpoczynku by³y dla Jacena niemal równie bolesne jak

tortury Objêæ; jego cia³o powoli, lecz bezlitoœnie wraca³o do po-

przedniego kszta³tu, stawy wskakiwa³y w panewki, boleœnie luzuj¹c

napiête œciêgna i musku³y. Bez ci¹g³ej tortury Objêæ Cierpienia Jacen

móg³ myœleæ wy³¹cznie o Anakinie, o ziej¹cej ranie, jaka otwar³a siê

w jego istnieniu wraz ze œmierci¹ brata – o tym, co œmieræ Anakina

uczyni³a z Jain¹, jak g³êboko zepchnê³a j¹ w mrok – i o rodzicach,

o ich cierpieniu po stracie obu synów…

Przetoczy³ siê na brzuch, bardziej po to, aby odepchn¹æ od siebie

te myœli, ni¿ z prawdziwej potrzeby rozmowy, i spojrza³ na Vergere.

– Dlaczego mi to robisz? – zapyta³.

– To? – Vergere spojrza³a na niego przeci¹gle. – A co ja takiego

robiê?

– Nie… – przymkn¹³ oczy, porz¹dkuj¹c rozproszone przez ból

myœli, po czym spojrza³ znowu. – Nie. Chodzi³o mi o Yuuzhan Von-

gów. O Objêcia Cierpienia. Próbowali mnie upokorzyæ, poskromiæ –

doda³. – To mia³o pewien sens, przynajmniej tak mi siê wydaje. Ale

tu…

G³os za³ama³ mu siê z rozpaczy, ale zdo³a³ siê opanowaæ. Milcza³

tak d³ugo, dopóki nie odzyska³ kontroli. Rozpacz nale¿y do Ciemnej

Strony.

– Dlaczego mnie torturuj¹? – zapyta³ bez ogródek. – Nikt mnie

nawet o nic nie pyta…

– „Dlaczego?” to pytanie, które zawsze jest g³êbsze od odpowie-

dzi – odpar³a Vergere. – Byæ mo¿e powinieneœ raczej zapytaæ: co?

Mówisz o torturach, mówisz o upokorzeniu. Dla ciebie, owszem. Ale

czy i dla naszych mistrzów? – Przekrzywi³a g³owê, a jej grzebieñ roz-

jarzy³ siê pomarañczowo. – Kto wie?

– Czy to nie jest tortura? Powinnaœ sama spróbowaæ – uœmiechn¹³

siê blado. – W³aœciwie naprawdê chcia³bym, ¿ebyœ spróbowa³a.

Jej œmiech zabrzmia³ jak garœæ szklanych dzwoneczków.

– A myœlisz, ¿e nie próbowa³am?

Jacen wytrzeszczy³ oczy.

– Mo¿e ty wcale nie jesteœ torturowany – doda³a weso³o. – Mo¿e

jesteœ szkolony.

Jacen zaniós³ siê chropowatym, rw¹cym œmiechem, chwilami bar-

dziej przypominaj¹cym kaszel.

– W Nowej Republice nauka nie jest a¿ tak bolesna.

background image

27

– Nie? – Znów przekrzywi³a g³owê, tym razem w drug¹ stronê,

a grzebieñ zalœni³ zieleni¹. – Pewnie dlatego wasz lud przegrywa woj-

nê. Yuuzhanie wiedz¹, ¿e ¿adna nauka naprawdê nie wchodzi w krew,

dopóki nie przypieczêtujesz jej bólem.

– O, pewnie. A czego niby mnie teraz ucz¹?

– Czy chodzi o to, czego naucza nauczyciel? – odparowa³a. – Czy

te¿ o to, co pojmuje uczeñ?

– A jaka to ró¿nica?

£uk jej warg i k¹t nachylenia g³owy razem da³y uœmiech.

– To pytanie samo w sobie warte jest zastanowienia, nie uwa¿asz?

Nadesz³a inna chwila – nigdy nie przypomnia³ sobie, czy by³o to

wczeœniej, czy póŸniej. Stwierdzi³, ¿e le¿y oparty o skórzast¹ krzywi-

znê œciany, a pêta Objêæ ci¹gn¹ siê w górê niczym przywiêd³a wino-

roœl. Vergere przycupnê³a przy nim. Poprzez fale powracaj¹cej œwia-

domoœci wydawa³o mu siê, ¿e próbuje go zmusiæ do prze³kniêcia ³yku

z wyd³u¿onej bulwy zawieraj¹cej jakiœ napój. Zbyt by³ zmêczony, by

siê buntowaæ, wiêc us³ucha³, a ciecz – czysta, ch³odna woda, nic wiê-

cej – wdar³a siê w zeschniête gard³o i zad³awi³a go, a¿ wreszcie musia³

j¹ wypluæ. Vergere cierpliwie zwil¿a³a mu usta mokr¹ szmatk¹, dawa-

³a mu j¹ do ssania, a¿ gard³o nie rozluŸni mu siê na tyle, aby móg³

prze³kn¹æ.

Rozleg³a pustynia, jak¹ mia³ w ustach, momentalnie wch³o-

nê³a wilgoæ i Vergere znów zmoczy³a szmatkê. I tak przez d³u¿sz¹

chwilê.

– Po co jest ból? – wyszepta³a wreszcie. – Czy kiedykolwiek za-

stanawia³eœ siê nad tym, Jacenie Solo? Jaka jest jego funkcja? Wielu

z naszych co bardziej gorliwych mistrzów uwa¿a, ¿e ból jest biczem

Prawdziwych Bogów; ¿e dziêki cierpieniu Prawdziwi Bogowie ucz¹

nas pogardzaæ wygod¹, naszym cia³em, nawet samym ¿yciem. Ja zaœ

uwa¿am, ¿e ból sam w sobie jest bogiem, mistrzem i si³¹ napêdow¹

¿ycia. Ból trzaska z bicza i wszystko, co ¿ywe, zaczyna siê poruszaæ.

Podstawowym instynktem ¿ywej istoty jest ucieczka przed bólem,

unikanie go. Jeœli pójœcie w jedn¹ stronê powoduje ból, nawet œlimak

granitowy pójdzie w drug¹. ¯yæ to znaczy byæ niewolnikiem bólu. Nie

odczuwaæ bólu to znaczy byæ martwym, czy¿ nie?

– Nie dla mnie – têpo odpar³ Jacen, gdy tylko krtañ rozluŸni³a mu

siê na tyle, ¿e móg³ mówiæ. – Mo¿esz mi wmawiaæ, jaki to jestem

martwy, a przecie¿ wszystko mnie boli.

background image

28

– Och, no có¿… to prawda. Pomys³, ¿e zmarli nie czuj¹ bólu,

jest tylko wyznaniem wiary, czy nie mam racji? Powinniœmy powie-

dzieæ: mamy nadziejê, ¿e zmarli nie czuj¹ bólu… ale istnieje tylko

jeden sposób, ¿eby siê upewniæ – mrugnê³a do niego z uœmiechem. –

Nie myœlisz, ¿e ból mo¿e byæ równie¿ g³ówn¹ zasad¹ dzia³ania œmier-

ci?

– Nic nie myœlê. Chcê, ¿eby to siê skoñczy³o.

Odwróci³a siê z dziwnym, zd³awionym dŸwiêkiem. Przez moment

Jacen zastanawia³ siê, czy jego cierpienie mog³o j¹ wreszcie dotkn¹æ

w jakikolwiek sposób… mo¿e wreszcie siê nad nim zlitowa³a…

Lecz kiedy na niego spojrza³a, w jej oczach zamiast wspó³czucia

b³yszcza³a drwina.

– Ale¿ jestem g³upia! – zawo³a³a. – Przez ca³y czas zdawa³o mi

siê, ¿e rozmawiam z osob¹ doros³¹. Ach, oszukiwanie samego siebie

to najokrutniejsza ze sztuczek! Uwierzy³am, ¿e kiedyœ by³eœ prawdzi-

wym Jedi, gdy tymczasem jesteœ pisklakiem, dygocz¹cym w gnieŸ-

dzie, który drze dziób, bo mamusia w porê nie przylecia³a, aby go na-

karmiæ!

– Ty… ty… – wymamrota³ Jacen. – Jak mo¿esz… po tym wszyst-

kim, co zrobi³aœ…

– A co ja takiego zrobi³am? O, nie, nie, nie, dzieciaku Solo. Cho-

dzi o to, co ty zrobi³eœ.

– Nic nie zrobi³em!

Vergere rozsiad³a siê pod œcian¹ komnaty o jakiœ metr od niego.

Powoli podwinê³a pod siebie kolana, zginaj¹ce siê w ty³ jak u ptaka,

splot³a palce na wysokoœci otoczonych wibrysami ust i spojrza³a na

niego znad d³oni.

Po d³ugim, d³ugim milczeniu, w ci¹gu którego ostatnie s³owa Ja-

cena: „Nic nie zrobi³em!” dŸwiêcza³y mu echem w g³owie, a¿ wywo-

³a³y rumieniec na twarzy, Vergere powiedzia³a spokojnie:

– No w³aœnie.

Pochyli³a siê bli¿ej, jakby chcia³a podzieliæ siê z nim krêpuj¹cym

sekretem.

– Czy to nie dziecinne zachowanie? Jêczeæ i jêczeæ, i jêczeæ, wy-

³amywaæ palce i waliæ piêtami o ziemiê… w nadziei, ¿e doros³y wresz-

cie ciê zauwa¿y i zajmie siê tob¹?

Jacen opuœci³ g³owê, z trudem powstrzymuj¹c nag³¹ falê gor¹cych

³ez.

– A co mogê zrobiæ?

Opar³a siê o œcianê, wydaj¹c znów ten sam zduszony dŸwiêk.

background image

29

– Faktycznie, jedn¹ z opcji jest dalsze wiszenie w tym pomiesz-

czeniu i tortury. A dopóki bêdziesz wybiera³ tê mo¿liwoœæ, wiesz, co

siê stanie?

Spojrza³ na ni¹ zranionym wzrokiem.

– No, co?

– Nic – odpar³a wesolutko i roz³o¿y³a rêce. – Och, w koñcu pew-

nie oszalejesz. Jeœli bêdziesz mia³ du¿o szczêœcia. Mo¿e nawet które-

goœ dnia uda ci siê umrzeæ. – Jej grzebieñ zrobi³ siê nagle p³aski i sta-

lowoszary. – Ze staroœci.

Jacen otworzy³ usta i wytrzeszczy³ oczy. Nie wyobra¿a³ sobie ko-

lejnej godziny w Objêciach Cierpienia, a ona mówi³a o latach. O dzie-

siêcioleciach.

O reszcie jego ¿ycia.

Obj¹³ kolana ramionami i ukry³ w nich twarz, wt³aczaj¹c koœci

w oczodo³y, jakby tym sposobem chcia³ wygnieœæ z umys³u tê potwor-

noœæ. Przypomnia³ sobie wujka Luke’a w drzwiach szopy na Belkada-

nie, smutek w jego oczach, kiedy ci¹³ po ³bach yuuzhañskich wojow-

ników, którzy pojmali Jacena. Pamiêta³ szybki, pewny ucisk, którym

Luke wy³uska³ z twarzy Jacena nasienie, u¿ywaj¹c do tego celu swoje-

go cybernetycznego kciuka.

I przypomnia³ sobie równie¿, ¿e tym razem wujek Luke nie zg³osi

siê po niego. Ani on, ani nikt inny.

Poniewa¿ Jacen nie ¿yje.

– Dlatego tu ci¹gle przychodzisz? – wymamrota³ w stulone ra-

miona. – ¯eby siê ze mnie œmiaæ? Poni¿aæ pokonanego wroga?

– Czy ja siê z ciebie œmiejê? Czy jesteœmy wrogami? – zapyta³a

Vergere, tym razem naprawdê zaskoczona. – Czy zosta³eœ pokonany?

Jej niespodziewanie szczery ton zaskoczy³ go. Podniós³ g³owê i nie

zobaczy³ w jej oczach drwiny.

– Nie rozumiem.

– To przynajmniej jest zupe³nie jasne – westchnê³a. – Ofiarujê ci

dar, Jacenie Solo. Uwalniam ciê od nadziei na ratunek. Czy naprawdê

nie widzisz, ¿e chcê ci pomóc?

– Pomóc? – Jacen zakrztusi³ siê gorzkim œmiechem. – Musisz po-

pracowaæ nad swoim wspólnym, Vergere. We wspólnym, kiedy opisu-

jemy rzeczy, jakie ty mi zrobi³aœ, raczej nie u¿ywamy tego s³owa.

– Nie? Byæ mo¿e tym razem masz racjê. Nasze trudnoœci mog¹

byæ spowodowane rozbie¿noœciami jêzykowymi. – Vergere westchnê-

³a znowu i skuli³a siê jeszcze bardziej, splataj¹c ramiona na pod³odze

przed sob¹ i sadowi¹c siê na nich w sposób bardziej koci ni¿ ptasi.

Przys³oni³a oczy drugimi powiekami.

background image

30

– Kiedy by³am bardzo m³oda… m³odsza od ciebie, ma³y Solo…

znalaz³am ksiê¿ycow¹ pierœcienicê cienioæmê. By³a w ostatniej fazie

przemiany, wci¹¿ jeszcze tkwi³a w kokonie – mówi³a ³agodnym, smut-

nym tonem. – Mia³am ju¿ wtedy pewn¹ znajomoœæ Mocy. Czu³am jej

ból, panikê, beznadziejn¹, desperack¹ walkê, aby siê uwolniæ. Wyda-

wa³o mi siê, ¿e ta cienioæma wyczuwa³a, ¿e jestem obok, i krzycza³a

o pomoc. Jak mog³am odmówiæ? Kokony cieniociem s¹ twarde, bar-

dzo twarde, wykonane z wielo³añcuchowych krzemianów, cienioæmy

zaœ s¹ delikatne i takie piêkne. Te ³agodne stworzenia zdaj¹ siê stwo-

rzone jedynie po to, by œpiewaæ na nocnym niebie. Da³am jej zatem to,

co ty uwa¿asz za pomoc. Wziê³am ma³y no¿yk i nadciê³am kokon, aby

pomóc jej wyjœæ.

– O nie, nie zrobi³aœ tego! Powiedz, ¿e tego nie zrobi³aœ! – Jacen

zamkn¹³ oczy, poniewa¿ wiedzia³ ju¿, jak zakoñczy siê ta opowieœæ.

Sam przez bardzo krótki czas mia³ w swojej kolekcji cienioæmê;

pamiêta³, jak obserwowa³ rosn¹c¹ larwê, jak dziêki empatii cieszy³ siê

jej zadowoleniem, kiedy j¹ karmi³ kawa³kami izolacji i okruszkami

durabetonu. Przypomnia³ sobie m³odziutk¹ æmê, która siê wyklu³a –

jej szare, piêknie nakrapiane skrzyd³a rozpostarte na tle gabloty; pa-

miêta³ zachwycaj¹c¹ nutê jej ksiê¿ycowej pieœni, kiedy j¹ uwolni³, a ona

ulecia³a w górê pod ró¿nobarwnym œwiat³em czterech ksiê¿yców Co-

ruscant.

Pamiêta³ tak¿e desperack¹ panikê, której fale ogarnia³y go poprzez

Moc, gdy æma uwalnia³a siê z kokonu. On tak¿e z ca³ego serca pragn¹³

pomóc bezradnemu stworzeniu – i pamiêta³, czemu tego nie zrobi³.

– Nie pomo¿esz cienioæmie, przecinaj¹c jej kokon – powiedzia³. –

Ona potrzebuje tego wysi³ku; nacisku koniecznego do wt³oczenia oso-

cza w ¿y³y skrzyde³. Jeœli przetniesz kokon…

– …æma zostanie okaleczona – powa¿nie dokoñczy³a Vergere. –

Tak, sta³a siê ¿a³osn¹ istot¹… która nigdy nie uleci, nigdy nie do³¹czy

do pobratymców, aby zatoczyæ kr¹g w nocnym tañcu. Nawet piszcza³-

ki na skrzyd³ach mia³a zniekszta³cone, wiêc by³a nie tylko sparali¿o-

wana, ale tak¿e niema. W ci¹gu tego d³ugiego lata s³ucha³yœmy nieraz

wspólnie pieœni ksiê¿ycowej, stoj¹c w oknie mojej sypialni. Wyczu-

wa³am z jej strony tylko smutek i gorzk¹ zazdroœæ, ¿e ona nigdy nie

uleci w gwiazdy, a jej g³os nigdy nie wzniesie siê pieœni¹. Opiekowa-

³am siê ni¹ najlepiej jak umia³am, ale ¿ycie cienioæmy jest krótkie,

wiesz zreszt¹; spêdzaj¹ wiele lat w postaci larwy, zbieraj¹c si³y na jed-

no krótkie lato tañca i pieœni. Obrabowa³am tê æmê; skrad³am jej prze-

znaczenie… poniewa¿ jej pomog³am.

background image

31

– To nie by³a pomoc – odpar³ Jacen. – I nie to oznacza s³owo „po-

moc”.

– Nie? Widzia³am wij¹ce siê z bólu, krzycz¹ce z przera¿enia stwo-

rzenie, próbowa³am ul¿yæ mu w cierpieniu i z³agodziæ jego lêk. Jeœli

nie to rozumiesz przez s³owo „pomoc”, to moja znajomoœæ wspólnego

jest gorsza ni¿ s¹dzi³am.

– Nie rozumia³aœ, co siê dzieje.

Wzruszy³a ramionami.

– Æma te¿ nie. Ale powiedz mi, Jacenie Solo: gdybym zrozumia-

³a, co siê dzieje, gdybym wiedzia³a, czym jest larwa i co musi ona

osi¹gn¹æ, co musi wycierpieæ, ¿eby staæ siê t¹ cudown¹ istot¹… Co

powinnam by³a zrobiæ? Co wy, w waszym wspólnym, nazwalibyœcie

pomoc¹?

Jacen myœla³ d³u¿sz¹ chwilê, zanim udzieli³ odpowiedzi. Jego

empatia poprzez Moc umo¿liwia³a mu niezwykle g³êbokie rozumie-

nie egzotycznych istot z jego kolekcji; dziêki temu nabra³ g³êbokiego

szacunku do skomplikowanych procesów natury.

– S¹dzê – rzek³ powoli – ¿e najlepsz¹ pomoc¹, jak¹ mog³aœ zaofe-

rowaæ larwie, by³o zapewnienie bezpieczeñstwa. Jastrzêbionietoperze

poluj¹ na larwy cieniociem, a ju¿ szczególnie lubi¹ œwie¿e poczwarki

w kokonach, bo wtedy maj¹ one najwiêksz¹ zawartoœæ t³uszczu. Mo-

g³aœ jej zatem pomóc tylko w jeden sposób: pilnuj¹c jej, chroni¹c przed

drapie¿cami… i pozwalaj¹c, aby samotnie rozegra³a swoj¹ bitwê.

– Mo¿e tak¿e – ³agodnie podsunê³a Vergere – chroniæ j¹ przed

pe³nymi dobrych intencji osobami, które w swej ignorancji mog³yby

zechcieæ „pomóc” jej, u¿ywaj¹c kleszczy.

– Tak… – odpar³ Jacen i nagle zabrak³o mu tchu; spojrza³ na Ver-

gere, jakby wyros³a jej druga g³owa.

– Hej… – zaczê³o mu coœ œwitaæ. – Hej…

– I byæ mo¿e – ci¹gnê³a Vergere – nale¿a³o zatrzymaæ siê przy niej

od czasu do czasu, aby cierpi¹ca, zdesperowana istota wiedzia³a, ¿e

nie jest sama w swoich zmaganiach. ¯e ktoœ o niej myœli. ¯e jej ból

s³u¿y zbudowaniu lepszego losu.

Jacen otworzy³ usta, ale nie móg³ mówiæ, zdo³a³ jedynie wyszeptaæ:

– Tak…

– Wobec tego, Jacenie Solo, nasze definicje „pomocy” s¹ iden-

tyczne – podsumowa³a powa¿nie Vergere.

Jacen pochyli³ siê do przodu i ukl¹k³.

– Nie mówiliœmy tak naprawdê o larwach cienioæmy, prawda? –

zapyta³, a serce zaczê³o mu waliæ jak oszala³e. – Mówi³aœ o mnie.

background image

32

Wsta³a, rozprostowuj¹c nogi jak ¿uraw.

– O tobie?

– O nas. – Gard³o œciska³a mu nieprawdopodobna nadzieja. – O to-

bie i o mnie.

– Muszê ju¿ iœæ. Objêcia siê niecierpliwi¹, czekaj¹ na twój po-

wrót.

– Vergere, zaczekaj! – zawo³a³, z trudem staj¹c na nogi. Chwytne

pn¹cza Objêæ zwisa³y mu z nadgarstków. – Zaczekaj, Vergere, chodŸ

tutaj, powiedz coœ do mnie i… i… i… – wymamrota³ bez³adnie. –

Cienioæmy nie s¹ gatunkiem sprowadzanym… To rodzimy owad! Ro-

dzimy na Coruscant! Jak mog³aœ znaleŸæ larwê cienioæmy? O ile…

o ile nie… to znaczy, czy ty…? Czy ty jesteœ…?

Po³o¿y³a d³oñ na podobnym do ust czujniku obok przejœcia i bro-

dawkowata blizna otworu wejœciowego rozwar³a siê.

– Wszystko, co mówiê, jest k³amstwem – rzek³a i wysz³a.

Objêcia Cierpienia znów unios³y go w biel.

Jacen Solo wisi w bieli, rozmyœlaj¹c.

Przez jedn¹, nieskoñczenie krótk¹ chwilê jest tylko zdumiony, ¿e

mo¿e myœleæ. Biel od wielu dni, tygodni, a mo¿e stuleci œciera³a w py³

jego œwiadomoœæ, a teraz ze zdumieniem odkrywa, ¿e nie tylko potrafi

myœleæ, lecz nawet myœli jasno.

Spêdza na tym zachwyceniu jeden bia³y eon.

A potem zaczyna pracowaæ nad lekcj¹ o bólu.

I tak to w³aœnie wygl¹da, myœli. To w³aœnie jest to, o czym mówi³a

Vergere. Pomoc, jak¹ mi ofiarowa³a, a której ja nie umia³em przy-

j¹æ.

Uwolni³a go od jego w³asnej pu³apki: dzieciñstwa. Pu³apki ocze-

kiwania na kogoœ innego. Na tatê, mamê, wujka Luke’a, Jainê, Zekka

czy Lowiego, albo na Tenel Ka… na wielu innych, na których zawsze

móg³ liczyæ, ¿e przybêd¹ mu na pomoc.

Wiêc nie jest bezradny. Jest jedynie samotny.

A to nie to samo.

Nie musi tu wisieæ i cierpieæ. Mo¿e coœ zrobiæ.

Opowieœæ o cienioæmie mog³a byæ k³amstwem, ale w tym k³am-

stwie kry³a siê prawda, której inaczej nie zrozumia³by. Czy o to w³a-

œnie chodzi³o Vergere, kiedy stwierdzi³a: „Wszystko, co mówiê, jest

k³amstwem”?

Czy to ma jakieœ znaczenie?

background image

33

Ból sam w sobie jest bogiem, mistrzem i si³¹ napêdow¹ ¿ycia. Ból

trzaska z bicza i wszystko, co ¿ywe, zaczyna siê poruszaæ. ¯yæ to zna-

czy byæ niewolnikiem bólu.

Zna prawdê tego twierdzenia nie tylko z w³asnego doœwiadczenia;

pozna³ j¹ równie¿ patrz¹c na tatê i Anakina po œmierci Chewiego. Wi-

dzia³ bicz bólu nad g³ow¹ ojca i ucieczkê Hana przed bólem – przez pó³

galaktyki. Widzia³, jak Anakin twardnieje, jak siê eksploatuje niczym

ciê¿arowiec, zawsze zmuszaj¹c siê, by byæ szybszym, silniejszym, sku-

teczniejszym, zrobiæ wiêcej… i to by³a jego jedyna odpowiedŸ na ból,

jakiego dozna³, prze¿ywaj¹c widok œmierci swego wybawcy.

Jacen zawsze s¹dzi³, ¿e Anakin jest bardzo podobny do wujka

Luke’a: ukierunkowane zdolnoœci mechaniczne, zrêcznoœæ w walce

i w pilota¿u, niez³omna odwaga wojownika. Teraz jednak stwierdzi³,

¿e w jednym istotnym aspekcie Anakin do z³udzenia przypomina³ ojca,

który zna³ tylko jedn¹ reakcjê na ból – zorganizowaæ sobie tyle zajêæ,

aby przestaæ go zauwa¿aæ.

Uciekaæ od w³asnej si³y napêdowej.

¯yæ to znaczy byæ niewolnikiem bólu.

Ale to tylko pó³ prawdy. Ból mo¿e byæ równie¿ nauczycielem.

Jacen przypomina³ sobie d³ugie godziny forsowania bol¹cych miêœni,

zmuszania ich do kolejnego powtarzania serii æwiczeñ z mieczem

œwietlnym. Pamiêta³, jak trenowa³ coraz to bardziej skomplikowane

pozycje i jak bola³o u¿ywanie cia³a w sposób, w jaki nie u¿ywa³ go

nigdy wczeœniej, obni¿anie œrodka ciê¿koœci, rozluŸnianie bioder, na-

kazanie nogom, by siê kurczy³y i rozprê¿a³y jak u piaskowej pantery.

Pamiêta s³owa wujka Luke’a: „Jeœli nie boli, to znaczy, ¿e Ÿle to ro-

bisz”. Nawet promienie zdalniaków æwiczebnych… pewnie, jego za-

danie polega³o na ich unikaniu lub odbijaniu, ale naj³atwiejszym spo-

sobem unikniêcia bólu by³oby zaprzestanie treningów.

Nieraz ból jest jedyn¹ drog¹ do miejsca, gdzie chcesz siê znaleŸæ.

Ale najgorsze s¹ cierpienia, od których nie mo¿na uciec. Zna opo-

wieœæ swojej matki tak dobrze, ¿e widzi j¹ w snach: stoi na mostku

„Gwiazdy Œmierci” i musi patrzeæ, jak g³ówny laser stacji bojowej

niszczy ca³¹ jej planetê. Czu³ jej wszechogarniaj¹ce przera¿enie, nie-

dowierzanie, bezradn¹, parali¿uj¹c¹ wœciek³oœæ. Domyœla³ siê, ile z jej

niezmordowanego poœwiêcenia walce o pokój w galaktyce napêdzane

jest wspomnieniem tych miliardów istnieñ, na jej oczach obróconych

w nicoϾ.

A wujek Luke… gdyby nie prze¿y³ szoku na widok cia³ swoich

przybranych rodziców, brutalnie zamordowanych przez szturmowców

3 – Zdrajca

background image

34

imperialnych, móg³ ca³e swoje ¿ycie spêdziæ jako nieszczêœliwy far-

mer wilgoci gdzieœ daleko w pustynnych równinach Tatooine, marz¹c

o przygodach, których nigdy nie zazna… galaktyka zaœ mog³a jêczeæ

pod jarzmem Imperatora do dziœ.

Jacen nagle pojmuje, ¿e ból mo¿e byæ potêg¹. Potêg¹, która po-

zwala zmieniæ wszystko na lepsze. Tak przebiegaj¹ zmiany: najpierw

ktoœ cierpi, a potem – wczeœniej czy póŸniej – postanawia coœ z tym

zrobiæ.

Cierpienie jest paliwem dla napêdu cywilizacji.

Teraz zacz¹³ rozumieæ: skoro ból jest bogiem… to znajduje siê

w szponach tego okrutnego bóstwa od czasu œmierci Anakina. Lecz

jest on tak¿e nauczycielem oraz drog¹. Mo¿e byæ poganiaczem nie-

wolników i poskromiæ ciê… ale mo¿e byæ te¿ si³¹, która uczyni ciê

niez³omnym. Jest tym wszystkim i jeszcze czymœ wiêcej.

Jednoczeœnie.

Wszystko zale¿y od tego, kim ty jesteœ.

Ale kim ja jestem? – zastanawia siê Jacen. Ucieka³em jak tato…

jak Anakin. Wydaje mi siê jednak, ¿e oni siê zatrzymali. S¹dzê, ¿e tato

by³ doœæ silny, aby obejrzeæ siê i spojrzeæ bólowi w twarz, u¿yæ go, aby

samemu nabraæ si³, jak mama i wujek Luke. Anakin uczyni³ to samo,

pod koniec. Czy i ja bêdê doœæ silny?

Jest tylko jeden sposób, ¿eby siê o tym przekonaæ.

Biel po¿era³a go przez nieskoñczone dni, tygodnie i stulecia.

Teraz on zacznie po¿eraæ biel.

Egzekutor Nom Anor bawi³ siê bezmyœlnie ¿ywym glistobuk³a-

kiem pe³nym bulionu z dragoziela, s³uchaj¹c monotonnego mamrota-

nia mruka mistrza przemian. Siedzia³ jak cz³owiek, na miêsistym gar-

bie przed niezwykle du¿ym villipem, do którego mruk kierowa³ swoj¹

jednostajn¹, œpiewn¹ analizê odczytów komory Objêæ Cierpienia do-

tycz¹cych m³odego Jedi, Jacena Solo.

Nom Anor nie musia³ uwa¿aæ. Wiedzia³, co mistrz powie: sam

stworzy³ ten raport. Komora Objêæ by³a wyposa¿ona w wyj¹tkowo

skomplikowan¹ nerwosieæ czujników, które mog³y odczytywaæ dane

elektrochemiczne nerwów Jacena Solo a¿ do ostatniego, pojedyncze-

go impulsu i porównywaæ zarejestrowany ból z poziomem reakcji che-

micznych jego mózgu. Mruk mamrota³ bez przerwy, pogr¹¿aj¹c siê

w opisach najdrobniejszych szczegó³ów zebranych danych. Ten œmier-

telnie nudny terkot doprowadza³ go do sza³u.

background image

35

Mo¿e dlatego nazwali ich mrukami, pomyœla³ Nom Anor z ponu-

rym uœmiechem. Nie podzieli³ siê t¹ uwag¹ z trzeci¹ osob¹ obecn¹

w ciasnym, wilgotnym pomieszczeniu. Ten ¿art nie by³ zrozumia³y

w ¿adnym innym jêzyku oprócz wspólnego, a tak w ogóle nie by³ na-

wet œmieszny.

Siedzia³ zatem, popijaj¹c bulion z glistobuk³aka i obserwuj¹c vil-

lipa. Czeka³, a¿ mistrz wojenny Tsavong Lah straci cierpliwoœæ.

Villip przekazywa³ rysy twarzy mistrza wojennego z w³aœciw¹ tym

stworzeniom dok³adnoœci¹: w¹ska, wysoka czaszka, wypuk³a puszka

mózgowa, niebezpiecznie ostre zêby stercz¹ce z bezwargiej rany ust

oraz dumna sieæ blizn, stanowi¹cych œwiadectwo jego poœwiêcenia dla

Drogi Prawdy. Nom Anor pomyœla³ beznamiêtnie, jak dobrze niektóre

z tych zabliŸnionych deseni wygl¹da³yby na jego w³asnej twarzy. Nie,

to nie znaczy³o, ¿e traktowa³ Drogê Prawdy inaczej ni¿ tylko jako na-

rzêdzie polityki. Z wieloletnich doœwiadczeñ wiedzia³, ¿e pozory po-

bo¿noœci by³y znacznie bardziej u¿yteczne od prawdziwej wiary.

Villip przekazywa³ równie¿ bezb³êdnie przera¿aj¹cy b³ysk fanaty-

zmu w oczach Tsavonga Laha.

B³ysk potêgi wiary w jego oku by³ odzwierciedleniem wewnêtrz-

nego przekonania, jakie Nom Anor móg³ sobie jedynie wyobraziæ:

wiedzy pozbawionej cienia w¹tpliwoœci, ¿e Prawdziwi Bogowie stoj¹

u jego boku, prowadz¹c jego ramiê w swojej s³u¿bie. Wiedzy, ¿e ca³a

prawda, ca³a sprawiedliwoœæ, wszystko, co w³aœciwe, pochodzi od

Prawdziwych Bogów – jak gwiezdny wiatr, rozjaœniaj¹cy wszechœwiat.

Mistrz wojenny by³ prawdziwym wiernym.

Dla Noma Anora wiara by³a ekstrawagancj¹. Wiedzia³ a¿ za do-

brze, jak ³atwo ci prawdziwi wierni dadz¹ sob¹ manipulowaæ tym, któ-

rzy wierz¹ wy³¹cznie w siebie.

A to ju¿ by³a jego specjalnoœæ.

Chwila, na któr¹ wyczekiwa³, nadesz³a w trakcie prowadzonej przez

mruka punkt po punkcie wyczerpuj¹cej interpolacji miêdzygatunko-

wej pomiêdzy odczytami Jacena Solo a wynikami trzech innych pod-

miotów kontrolnych, wszystkich rasy Yuuzhan Vong: jednego z kasty

wojowników, jednego kap³ana i jednego mistrza przemian, z których

ka¿dy wczeœniej przeby³ ju¿ tortury w tych samych Objêciach Cier-

pienia, co obecnie m³ody Jedi. Przez stworzony przez villipa obraz

twarzy Tsavonga Laha przebieg³ skurcz gniewu, jak impuls jonowy

poprzedzaj¹cy wybuch s³oneczny.

Wreszcie jego cierpliwoœæ uleg³a wyczerpaniu.

– Dlaczego marnuje siê mój czas na ten be³kot?

background image

36

Mruk mistrza przemian zesztywnia³, ogl¹daj¹c siê nerwowo na

Noma Anora.

– Te dane s¹ niezmiernie istotne…

– Nie dla mnie. Czy ja jestem mistrzem przemian? Nie obchodz¹

mnie suche dane… wyjaœnij mi, co one znacz¹!

Nom Anor pochyli³ siê do przodu.

– Za pozwoleniem mistrza wojennego, móg³bym chyba pomóc…

Villip skurczy³ siê lekko, kieruj¹c gniewny wzrok mistrza wojen-

nego na Noma Anora.

– Lepiej, aby tak by³o – warkn¹³. – Moja cierpliwoœæ ma grani-

ce… a w³aœnie ty, ty osobiœcie, Egzekutorze, nadu¿y³eœ jej znacznie

w ci¹gu ostatnich dni. Wisisz na cienkim pn¹czu, Nomie Anorze, a i ono

zaczyna pêkaæ…

– Sk³adam pokorn¹ proœbê o przebaczenie, mistrzu wojenny – g³ad-

ko odpar³ Nom Anor. Gestem nakaza³ mrukowi opuœciæ pomieszcze-

nie. Mruk z³o¿y³ villipowi szybki ho³d pos³uszeñstwa, uruchomi³ prze-

grodê zas³aniaj¹c¹ wyjœcie i oddali³ siê skwapliwie.

– Chcia³em tylko zaproponowaæ analizê. Interpretacja jest moj¹

specjalnoœci¹.

– Twoj¹ specjalnoœci¹ jest propaganda i k³amstwa – warkn¹³ Tsa-

vong Lah.

Jak gdyby by³a jakakolwiek ró¿nica. Nom Anor wzruszy³ ramio-

nami i uœmiechn¹³ siê uprzejmie. Tych gestów nauczy³ siê od swoich

wcieleñ w istoty gatunku ludzkiego. Wymieni³ szybkie spojrzenie z trze-

ci¹ osob¹ obecn¹ w pomieszczeniu – jego partnerk¹ w projekcie „Solo”

– i znów skierowa³ wzrok na villipa.

– Znaczenie danych z Objêæ Cierpienia jest dok³adnie takie: Jacen

Solo uzyska³ zdolnoœæ nie tylko przyjmowania tortur, lecz czerpania

z nich ¿ycia. Jak zapewne mistrz wojenny pamiêta, przewidywa³em

taki wynik. Odkry³ wewn¹trz siebie takie zasoby, jakie znajdujemy

jedynie u naszych najwiêkszych wojowników.

– No i co? – mistrz wojenny zmarszczy³ czo³o. – Do rzeczy.

– To siê uda – odpar³ po prostu Nom Anor. – I o to chodzi. Tylko

o to. Na podstawie naszych obecnych wyników, mo¿emy powiedzieæ,

¿e Jacen Solo nieuchronnie… o ile prze¿yje… zwróci siê ca³ym ser-

cem ku Drodze Prawdy.

– Próbowaliœcie tego ju¿ wczeœniej – zagrzmia³ Tsavong Lah. –

Jeedai Wurth Skidder i Jeedai Tahiri na Yavinie Cztery. Wyniki by³y

zdecydowanie niezadowalaj¹ce.

– Mistrzowie przemian – prychn¹³ pogardliwie Nom Anor.

background image

37

– Uwa¿aj na swój jêzyk, jeœli chcesz zachowaæ go w ustach. Kasta

mistrzów przemian jest œwiêta œwiêtoœci¹ Yun-Yuuzhan.

– Oczywiœcie, oczywiœcie. Bez obrazy, naturalnie. Chcia³em tylko

zauwa¿yæ, jeœli mistrz wojenny pozwoli, ¿e metody stosowane w przy-

padku katastrofy Tahiri obejmowa³y ordynarne przeróbki fizyczne…

mo¿liwe, ¿e nawet heretyckie. – Nom Anor po³o¿y³ nacisk na ostat-

nim s³owie.

Twarz Tsavonga Laha sposêpnia³a.

– Prowadzili œwiêtokradcze badania – ci¹gn¹³ Nom Anor. – Pró-

bowali zrobiæ z niej Yuuzhankê… tak jakby niewolnicê mo¿na by³o

przerobiæ na przedstawicielkê Wybranej Rasy! Czy¿ to nie bluŸnier-

stwo? RzeŸ, jak¹ siê to skoñczy³o, by³a o wiele za ³agodna, z czym

mistrz przemian z pewnoœci¹ siê zgodzi.

– Wcale nie – sprzeciwi³ siê Tsavong Lah. – By³a dok³adnie tym,

na co tamci zas³u¿yli. To, co postanowi¹ bogowie, stanowi definicjê

sprawiedliwoœci.

– Jak sobie ¿yczysz – g³adko zgodzi³ siê Nom Anor. – W projekcie

„Solo” nie bêdzie takiej herezji. Proces przemiany Jacena Solo jest

dok³adnym przeciwieñstwem: on pozostanie w pe³ni cz³owiekiem, lecz

przyjmie i bêdzie g³osi³ Prawdê. Nie bêdziemy musieli go zmieniaæ

ani niszczyæ w jakikolwiek sposób. My zastosujemy jedynie demon-

stracjê; on dokona reszty.

Obraz twarzy mistrza wojennego znieruchomia³.

– Wci¹¿ mi nie wyjaœni³eœ, dlaczego powinienem do tego d¹¿yæ.

Wszystko, co mi opowiedzia³eœ, sugeruje, ¿e bêdzie on jeszcze lepsz¹

ofiar¹ ni¿ s¹dzi³em. Wyjaœnij mi, dlaczego mia³bym oczekiwaæ tej

obiecanej konwersji. Gdyby umar³ w trakcie tego procesu, z³ama³bym

przysiêgê z³o¿on¹ Prawdziwym Bogom i pozbawi³ ich obiecanej ofia-

ry. Prawdziwi Bogowie nie przebaczaj¹ krzywoprzysiêzcom, Nomie

Anorze.

Na moim przyk³adzie tego nie udowodnisz, pomyœla³ Nom Anor,

ale odpowiedzia³ z najwy¿szym szacunkiem:

– Symbolicznej rangi Jacena Solo nie mo¿na przeceniæ, mistrzu

wojenny. Po pierwsze jest Jedi… a Jedi zajmuj¹ w Nowej Republice

miejsce bogów. Uwa¿ani s¹ za duchowych rodziców, obdarzonych

ogromnymi zdolnoœciami, które legenda wyolbrzymia jeszcze daleko

poza granice rozs¹dku. Ich zadaniem jest walczyæ i umieraæ za zdegra-

dowan¹, niewiern¹ parodiê prawdy i sprawiedliwoœci Nowej Republi-

ki. Jacen Solo jest ju¿ legendarnym bohaterem. Jego czyny, jeszcze

jako dziecka czy m³odzieñca, znane s¹ w ca³ej galaktyce. Podobnie

background image

38

jak jego siostry… jego bliŸniaczej siostry. Wspólnie mog¹ siê równaæ

z Yun-Harl¹ i Yun-Yammk¹…

– £atwo ci przychodz¹ takie bluŸnierstwa – sucho zauwa¿y³ Tsa-

vong Lah.

– Doprawdy? – uœmiechn¹³ siê Nom Anor. – A jednak Prawdziwi

Bogowie nie uznali za stosowne zabiæ mnie na miejscu. Mo¿e to, co

mówiê, nie jest w istocie a¿ takim bluŸnierstwem… sam zreszt¹ zoba-

czysz.

Mistrz wojenny tylko go zgromi³ posêpnym wzrokiem.

– Jacen Solo jest równie¿ najstarszym synem g³ównego klanu ga-

laktyki. Jego matka by³a przez pewien czas Najwy¿szym W³adc¹ No-

wej Republiki…

– Przez pewien czas? Jak to mo¿liwe? Jakim sposobem jej nastêp-

ca pozwoli³ jej ¿yæ?

– Czy mistrz wojenny istotnie pragnie dysputy na temat bluŸnier-

czego systemu rz¹dzenia Nowej Republiki? Ma on coœ wspólnego z dzi-

wacznym pomys³em, okreœlanym mianem demokracji. W³adza prze-

kazywana jest tam ka¿demu, kto jest wystarczaj¹co zrêczny, aby

manipulowaæ stadnymi instynktami najwiêkszych mas nieœwiadomych

niczego obywateli…

– Ich polityka to twoja sprawa – uci¹³ Tsavong Lah. – Moj¹ jest

ich si³a zbrojna.

– W tym przypadku obie te kwestie s¹ ze sob¹ œciœle powi¹zane.

Przez jedn¹ czwart¹ standardowego stulecia rodzina Solo dominowa-

³a w ró¿nych dziedzinach ¿ycia galaktyki. Nawet mistrz wojenny Jedi

jest nikim innym, jak tylko wujem Jacena Solo. Wuj ten, Luke Sky-

walker, znany jest powszechnie z tego, ¿e sam stworzy³ Now¹ Repu-

blikê, pokonuj¹c poprzedni, starszy i o wiele bardziej racjonalny ustrój

spo³eczny, zwany Imperium. Jeœli mogê dodaæ, dla nas to wielkie szczê-

œcie, ¿e tak siê sta³o. Imperium by³o znacznie lepiej zorganizowane,

potê¿niejsze i ca³kowicie zmilitaryzowane. Nie stosowa³o podzia³ów

wewnêtrznych, które z takim powodzeniem wykorzystaliœmy w No-

wej Republice. Imperium zmia¿d¿y³oby naszych wojowników w pierw-

szej potyczce.

Tsavong Lah zje¿y³ siê.

– Prawdziwi Bogowie nigdy nie dopuœciliby do takiej klêski!

– W³aœnie o to mi chodzi – odparowa³ Nom Anor. – Tote¿ nie

dopuœcili. Przeciwnie. Luke Skywalker, rodzina Solo i Sojusz Rebe-

liantów zniszczyli Imperium, pozostawiaj¹c galaktykê w stanie cha-

background image

39

osu, w okresie pró¿ni w³adzy, któr¹ mo¿emy wykorzystaæ… gdy¿ na-

wet oni, nawet Solo, bezwiednie s³u¿yli Prawdziwym Bogom.

Po raz pierwszy Tsavong Lah wydawa³ siê zainteresowany.

– WyobraŸ sobie teraz – rzuci³ Nom Anor, wêsz¹c krew – jaki to

bêdzie mia³o wp³yw na pozosta³e si³y Nowej Republiki, kiedy ten Jedi,

ten bohater, ten potomek najwiêkszego z klanów ich ca³ej cywilizacji

oznajmi ca³emu swojemu ludowi, ¿e przywódcy ich oszukali: ¿e jedy-

nymi bogami s¹ Prawdziwi Bogowie, ¿e jedyn¹ drog¹ jest Droga Praw-

dy!

Villip doskonale przekaza³ iskrê, jaka zap³onê³a w oczach mistrza

wojennego.

– Zraniliœmy ich, zabieraj¹c im stolicê, lecz nie zabiliœmy w nich

ducha – mrukn¹³. – To bêdzie jak gangrena w ranie Coruscant.

– Tak.

– Nowa Republika zachoruje i wreszcie umrze.

– Tak.

– Jesteœ pewny, ¿e zdo³asz sk³oniæ Jacena Solo, aby wszed³ na

Drogê Prawdy?

– Mistrzu wojenny – gor¹co odpar³ Nom Anor – to siê ju¿ dzieje.

Jacen i Jaina Solo s¹ bliŸniêtami, a przy tym kobiet¹ i mê¿czyzn¹,

a wiêc ca³kowitym przeciwieñstwem. Nie widzisz tego? Yun-Yammka

i Yun-Harla. Wojownik i Przechera. Jacen stanie siê jedn¹ po³ow¹ BliŸ-

niaczych Bogów… bêdzie walczy³ w s³u¿bie Boga, którym jest on sam!

Stanie siê dowodem, ¿e ¿adna istota z Nowej Republiki nie zdo³a nam

umkn¹æ…

– To mo¿e byæ doœæ cenne – przyzna³ Tsavong Lah.

– Mo¿e? – zaperzy³ siê Nom Anor. – Mo¿e? Mistrzu wojenny,

osobiœcie z³o¿y³eœ wszystkie ofiary nale¿ne Prawdziwym Bogom za

zwyciêstwo… wszystkie ofiary, z wyj¹tkiem jednej…

B³ysk w oczach mistrza wojennego nagle zacz¹³ wygl¹daæ jak roz-

jarzony stos atomowy.

– Wielka Ofiara… mówisz o Ofierze BliŸni¹t!

– Tak. Ty sam, mistrzu wojenny, z pewnoœci¹ nieraz zastanawia³eœ

siê w g³êbi ducha, nieraz w¹tpi³eœ w obietnicê zwyciêstwa Prawdzi-

wych Bogów, skoro nie mo¿na by³o z³o¿yæ Ostatecznej Ofiary…

– Prawdziwi Bogowie nie drwi¹ i nie sk³adaj¹ daremnych obietnic

– pobo¿nie zaintonowa³ mistrz wojenny.

– Lecz ich dary nie s¹ nam dane – zauwa¿y³ Nom Anor. – Wiesz

o tym. ¯¹daj¹, abyœmy na nie zas³u¿yli. To my mamy urzeczywistniæ

ich proroctwa.

background image

40

– Tak.

– A zatem, gdy nadejdzie ten wielki dzieñ, Jacen Solo sam po-

chwyci swoj¹ siostrê bliŸniaczkê, sprowadzi j¹ pod o³tarz i osobiœcie

odbierze jej ¿ycie w Wielkiej Ofierze BliŸni¹t, a wola Prawdziwych

Bogów wreszcie stanie siê rzeczywistoœci¹!

– Spe³ni siê wola Prawdziwych Bogów! – zagrzmia³ Tsavong Lah.

– Spe³ni siê wola Prawdziwych Bogów! – zawtórowa³ mu Nom

Anor.

– Ty siê tym zajmiesz.

– Tak, mistrzu wojenny.

– Nie zawiedziesz.

– Jeœli to bêdzie w mojej mocy, nie zawiodê, mistrzu wojenny…

– Nie o to chodzi – odpar³ Tsavong Lah. – Nie zrozumia³eœ. Mó-

wiê ci, Nomie Anorze, ¿e nie zawiedziesz. Prawdziwi Bogowie nie

œcierpi¹ drwiny. Gdyby Jacen Solo nie nawróci³ siê na Drogê Prawdy,

nie wolno o tym wspomnieæ nawet szeptem, nie mo¿na o tym nawet

pomyœleæ. Albowiem, Nomie Anorze, mo¿emy jedynie zwyciê¿yæ. Jeœli

nam siê to nie uda, istota, zwana obecnie imieniem Noma Anora, zo-

stanie poœwiêcona Prawdziwym Bogom jako bezimienna rzecz.

Nom Anor prze³kn¹³ œlinê.

– Tak, mistrzu wojenny…?

– Wszyscy, którzy oddychali powietrzem tego planu, umr¹ – ci¹-

gn¹³ bezlitoœnie Tsavong Lah. – Bêd¹ krzyczeæ z bólu, lecz imiona ich

zostan¹ wymazane, a koœci rozrzucone, by dryfowa³y poœród gwiazd.

Klnê siê na wszystkie Imiona Prawdziwych Bogów, ¿e to moje osta-

teczne s³owo.

Villip raptownie wróci³ do swojej spoczynkowej postaci. Nie tak

mia³a siê potoczyæ ta rozmowa. Na tym polega problem z fanatykami,

pomyœla³ Nom Anor. S¹ ³atwi do manipulowania, ale jakimœ cudem

zawsze wyprzedzaj¹ ciê o piêæ kroków.

Poci¹gn¹³ potê¿ny ³yk bulionu z zapomnianego glistobuk³aka, który

œciska³ w garœci przez ca³¹ rozmowê. Odwróci³ siê do osoby, która

ca³y czas sta³a w k¹cie pokoju.

– Widzisz, teraz jesteœmy partnerami w Prawdzie: wspólnie sta-

niemy przed pe³nym zwyciêstwem lub ca³kowit¹ pora¿k¹ – rzek³ smêt-

nie. – Jesteœmy, jak mówi¹ Korelianie, w punkcie wyjœcia.

Partnerka przechwyci³a jego wzrok ponad uœpionym villipem.

– Dobry pocz¹tek – stwierdzi³a Vergere – to po³owa sukcesu.

background image

41

R O Z D Z I A £

SZKÓ£KA

G³êboko w nieskoñczonej przestrzeni, ponad p³aszczyzn¹ galak-

tycznej ekliptyki – w roziskrzonym punkcikami œwiat³a czarnym ak-

samicie, tak odleg³ym od wszystkich systemów gwiezdnych, ¿e miej-

sce to nie by³o nawet miejscem, a jedynie statystyczn¹ matryc¹

wektorów i prêdkoœci – z hiperprzestrzeni wyskoczy³ ma³y stateczek

z koralu yorik. By³o st¹d tak daleko od wszelkich widocznych punk-

tów odniesienia, ¿e ruch stateczku by³ wzglêdny: w odniesieniu do

Obroa-skai oddala³ siê z przyzwoitym u³amkiem prêdkoœci œwiat³a,

w odniesieniu do Tatooine zatacza³ ³agodny, leniwy ³uk, w odniesie-

niu do Coruscant zaœ zbli¿a³ siê, nabieraj¹c prêdkoœci.

Podwójne dovin basale pulsowa³y, wysy³aj¹c rozprzestrzeniaj¹ce

siê krêgi fal grawitacyjnych; sporo czasu póŸniej te same dovin basale

zarejestrowa³y w odpowiedzi inne zmarszczki czasoprzestrzeni.

Statek nie by³ sam.

Zafalowania nios¹ce odpowiedŸ mia³y kierunek; dovin basale

ma³ego statku by³y doœæ czu³e, aby zarejestrowaæ femtosekundowe

ró¿nice pomiêdzy chwil¹, kiedy pierwszy dovin basal wykry³ zafalo-

wanie przestrzeni, a chwil¹, kiedy ta fala dotar³a do jego bliŸniaka.

Ma³y statek z korala yorik zmieni³ kurs.

Obiekt, ku któremu siê kierowa³, by³ kul¹ o dziwacznej budowie,

kilkaset tysiêcy razy wiêksz¹ od niego, bezkszta³tn¹, jeœli nie liczyæ

regularnych czarnych p³etw, które otacza³y kulê i przecina³y siê pod

background image

42

przypadkowymi k¹tami jak ³añcuchy górskie na pozbawionym atmos-

fery ksiê¿ycu. P³etwy te jarzy³y siê podczerwieni¹, wypromieniowu-

j¹c w pró¿niê odpadowe ciep³o.

Statek z koralu yorik zwolni³, aby zrównaæ siê z kul¹, i pod¹¿y³ ku

jednej z g³adkich, miêsistych p³aszczyzn pomiêdzy promieniuj¹cymi

p³etwami. Na ostatnich kilku metrach wypuœci³ z dzioba szpony l¹-

downicze, przypominaj¹ce szczypce pajêczego kraba, i wbi³ je w ela-

styczn¹ powierzchniê. Minê³o kilka chwil, w ci¹gu których dovin ba-

sale przekazywa³y sobie wzajemnie czasoprzestrzeñ, wymienione zaœ

w ten sposób sygna³y zostawa³y zinterpretowane przez specjalnie wy-

hodowanych kuzynów, villipów, które z kolei przekaza³y informacjê

istotom pe³ni¹cym rolê przewodników ¿ywych stworzeñ: mistrzów

przemian Yuuzhan Vong.

G³adka p³aszczyzna, do której przyczepi³ siê statek, skurczy³a siê,

zmieniaj¹c kszta³t – przekszta³ci³a siê w krater, którego brzeg siêga³

coraz dalej, dalej i dalej. O sto metrów ponad ostrzem rufy statku z ko-

ralu krawêdŸ krateru zmieni³a siê w wargi, a sam krater w paszczê,

która powoli zamknê³a siê wokó³ stateczku i zassa³a go, dopasowuj¹c

siê do ka¿dego jego za³amania i zag³êbienia, jak pró¿niowe opakowa-

nie.

Kula prze³knê³a statek.

W ci¹gu kilku sekund miejsce, gdzie spoczywa³a niewielka jed-

nostka, znów sta³o siê g³adk¹, rozleg³¹ p³aszczyzn¹ na wpó³ elastycz-

nego, bezkszta³tnego i ciep³ego cia³a.

Jacen otworzy³ oczy w chwili, gdy rozwiera³a siê przepona. Na

zewn¹trz sta³a Vergere. Widaæ by³o, ¿e nie ma zamiaru wchodziæ.

– NieŸle wygl¹dasz.

Wzruszy³ ramionami i usiad³. Roztar³ nowe blizny wokó³ nadgarst-

ków, w miejscach, gdzie Objêcia Cierpienia zdar³y mu skórê. Ostatnie

strupy odpad³y dwa spania wczeœniej.

– Dawno ciê nie widzia³em – zauwa¿y³.

– Owszem. – Grzebieñ Vergere pytaj¹co zalœni³ zieleni¹. – Podo-

ba³ ci siê urlop od Objêæ? Widzê, ¿e nadgarstki ci siê zagoi³y. Jak tam

ramiona? Biodra, kostki? Mo¿esz chodziæ?

Jacen znów wzruszy³ ramionami i spuœci³ wzrok. Straci³ ju¿ po-

czucie czasu, nie wiedzia³, ile razy siê budzi³ i wstawa³, odk¹d Objêcia

Cierpienia ostatecznie go uwolni³y. W czasie, kiedy jego cia³o docho-

dzi³o do zdrowia, nie móg³ zmusiæ siê nawet do spojrzenia na ga³êzie,

background image

43

macki i ga³ki zmys³owe Objêæ Cierpienia. Wci¹¿ tam by³y, posplatane

jak wêgorze w koszyku, pulsuj¹ce lekko. Czeka³y. Nie wiedzia³ nawet,

kiedy go ca³kiem puœci³y.

Obawia³ siê, ¿e jeœli za d³ugo bêdzie na nie patrzy³, przypomn¹

sobie o jego istnieniu.

Vergere wyci¹gnê³a d³oñ.

– Wstañ, Jacenie Solo. Wstañ i idŸ.

Spojrza³ na ni¹, mrugaj¹c ze zdumienia.

– Naprawdê? – zapyta³. – Naprawdê mnie st¹d zabierasz? Serio?

Jej zbyt giêtkie ramiona p³ynnie zafalowa³y.

– To zale¿y – stwierdzi³a radoœnie – co rozumiesz pod s³owem

„st¹d”. I co rozumiesz pod s³owem „naprawdê”. Ale zostaæ tu, w tym

pomieszczeniu, kiedy bêdzie ono… jak to powiedzieæ we wspólnym…

aha, trawione, tak? Chyba by ci siê to nie podoba³o.

– Nie podoba³o… aha, no tak, zapomnia³em – wymamrota³. –

Podobno mam siê dobrze bawiæ.

– A uwa¿asz, ¿e tak nie jest? – Rzuci³a mu prost¹ szatê, która

wydawa³a siê utkana z surowych, nie bielonych w³ókien. – SprawdŸ-

my, czy nie znajdziemy dla ciebie bardziej rozrywkowej rezydencji.

Co ty na to?

Zmusi³ siê do wstania i wci¹gn¹³ szatê przez g³owê. Materia³ by³

ciep³y w dotyku i pulsowa³ delikatnie, kiedy siê go naci¹ga³o. W³ókna

napina³y siê i rozluŸnia³y jak senne robaki. Ubieranie siê by³o bolesne.

Stawy biodrowe, goj¹ce siê wolniej od skóry, wci¹¿ jeszcze skrzypia-

³y, jakby zosta³y usztywnione durabetonem. Jacen nawet siê nie skrzy-

wi³.

W koñcu to tylko ból. Ju¿ go przesta³ zauwa¿aæ.

Vergere trzyma³a coœ w drugiej rêce. By³ to groŸnie wygl¹daj¹cy

hak z po¿ó³k³ej na s³oñcu koœci, d³ugi, zakrzywiony i ostry.

Przystan¹³.

– Co to jest?

– Co?

– To, co masz w rêku. Czy to jakaœ broñ?

Jej grzebieñ opad³ i podniós³ siê z powrotem, zieleñ roziskrzy³a

siê z³otymi b³yskami.

– Po co mia³abym nosiæ broñ? Czy jestem w niebezpieczeñstwie?

– Jak… – Jacen przetar³ oczy. Teraz z rêki Vergere zwisa³a tylko

bezkszta³tna plama – czy aby na pewno dobrze mu siê zdawa³o?

– Pewnie œwiat³o ciê zmyli³o – mruknê³a. – Zapomnij o tym i chodŸ

ze mn¹.

background image

44

Przeszed³ przez przeponê. Korytarz jakby siê zmieni³; miejsce

g³adkiej, ¿ywicznej powierzchni z koralu yorik, któr¹ zauwa¿y³, kie-

dy Vergere wchodzi³a lub wychodzi³a, zajê³o wnêtrze tunelu czy rury.

Pod³oga tu by³a ciep³a i miêsista. Lekko pulsowa³a pod jego bosymi

stopami.

Na zewn¹trz sta³a para wysokich wojowników Yuuzhan Vongów

o nieprzeniknionych twarzach, ubranych w pe³ne zbroje z kraba von-

duun. Na prawych ramionach mieli zwiniête amphistaffy.

– Nie zwracaj na nich uwagi – lekkim tonem stwierdzi³a Vergere.

– Nie mówi¹ we wspólnym, nie dano im tizowyrmów, ¿eby t³uma-

czyæ… i nie maj¹ pojêcia, kim jesteœ. S¹ tu tylko po to, ¿ebyœ nie naro-

bi³ k³opotów. Nie zmuszaj ich, ¿eby ciê skrzywdzili.

Jacen tylko wzruszy³ ramionami. Obejrza³ siê na pokój za zamy-

kan¹ przepon¹. Pozostawi³ w nim wiele cierpienia.

Równie wiele zabra³ ze sob¹.

Anakin… za ka¿dym razem, kiedy zamyka³ oczy, pod powiekami

widzia³ martwe cia³o brata. Wci¹¿ czu³ ten sam ból. Tak ju¿ pewnie

zostanie.

Lecz teraz ból nie mia³ ju¿ dla niego takiego znaczenia.

Dogoni³ Vergere, która nie czeka³a na niego, tylko kroczy³a œli-

skim, ciep³ym tunelem, poprzedzielanym zastawkami jak ¿y³a. Wo-

jownicy zamykali pochód.

Zapomnia³ o koœcianym harpunie.

Pewnie to tylko gra œwiate³.

Jacen nie potrafi³ znaleŸæ ani kierunku, ani ¿adnej prawid³owoœci

w korytarzu, który przemierzali. Wêdrowali wzd³u¿ niekoñcz¹cych siê

skrêtów miêsistych rur, które wydawa³y siê zwijaæ i zapêtlaæ same z sie-

bie i ca³kiem przypadkowo. Z zewn¹trz przez œciany przes¹cza³ siê

blask, jaskrawo oœwietlaj¹c cêtkowane skupiska ¿y³ w przejrzystej skó-

rze œcian. Jedne zastawki przed nimi otwiera³y siê pod dotkniêciem

Vergere, inne zamyka³y siê same. Nieraz rury kurczy³y siê tak, ¿e Ja-

cen musia³ schylaæ g³owê, wojownicy zaœ szli zgiêci wpó³. Innym ra-

zem trafiali do wielkich tuneli, które zgina³y siê i pulsowa³y, jakby

pompowa³y powietrze. Nieustanny powiew ch³odzi³ ich plecy, jak od-

dech dobrze karmionego zwierzêcia-stra¿nika.

Pow³oka rury wibrowa³a jak ogromna, luŸna skóra bêbna, powo-

duj¹c cichy szum i pomruk w powietrzu, nieraz tak niski, ¿e Jacen czu³

zaledwie drgania dŸwiêku, dotykaj¹c d³oni¹ œciany. Kiedy indziej sta-

background image

45

wa³ siê on wy¿szy, g³oœniejszy, wznosz¹cy siê jak fala tysiêcy g³osów

jêcz¹cych i wyj¹cych z bólu.

Czêsto mijali przepony wejœciowe, podobne do tych, jaka zamy-

ka³a Objêcia Cierpienia; nieraz bywa³y one otwarte, a za nimi widaæ

by³o komory o pod³odze z trawiastego bagna, gdzie drzewiaste pnie

rozpoœciera³y siê nad brunatn¹ mazi¹ i pyszni³y kokonami larw z inne-

go œwiata, lub te¿ ogromne, ciemne jaskinie, zamieszka³e przez ma-

leñkie szkar³atne i zielonkawe p³omyki, jedne jaskrawe, inne ciemne

i niemal niewidoczne. P³omyki unosi³y siê, mruga³y i lœni³y niczym

oczy drapie¿ników na widok ofiary, skulonej w mroku za ogniskiem

Rzadko widywali innych Yuuzhan Vongów. Byli to g³ównie wo-

jownicy, których g³adkie, pozbawione blizn twarze i zdrowe, nie znie-

kszta³cone koñczyny œwiadczy³y o niskim statusie spo³ecznym. Raz

czy dwa mignê³y Jacenowi grupki ni¿szych, bardziej krêpych Yuuzhan

o g³owach ozdobionych czymœ w rodzaju ¿ywego ko³paka, który przy-

pomina³ pierzasty grzebieñ Vergere. To pewnie mistrzowie przemian;

Jacen przypomnia³ sobie opowieœæ Anakina o bazie mistrzów prze-

mian na Yavinie Cztery.

– Co to za miejsce? – Jacen bywa³ ju¿ na statkach Yuuzhan, wi-

dzia³ równie¿ instalacjê planetarn¹ na Belkadanie; pewnie by³y to twory

organiczne, wyhodowane raczej ni¿ zbudowane, lecz zawsze w pe-

wien sposób zrozumia³e. – Czy to statek? A mo¿e stacja kosmiczna?

Jakaœ istota?

– Wszystko to, i jeszcze wiêcej. Yuuzhañsk¹ nazwê tego… statku,

stacji, istoty, co tylko chcesz, mo¿na przet³umaczyæ jako „statek-na-

sienie”. Biolog móg³by go nazwaæ ekosferycznym blastodermem. –

Przyci¹gnê³a Jacena do siebie i zni¿y³a g³os, jakby dziel¹c siê z nim

dowcipem. – To jajo, z którego narodzi siê ca³y œwiat.

Jacen zrobi³ minê, jakby skosztowa³ czegoœ paskudnego.

– Œwiat Yuuzhan Vongów.

– Oczywiœcie.

– By³em na Belkadanie. I na Duro. Nie by³y wcale podobne. Prze-

prowadzali tê swoj¹… vongizacjê? Tak to siê nazywa? No wiêc prze-

prowadzali j¹, rozpylaj¹c w atmosferze jakieœ transgeniczne bakterie…

– Belkadan i Duro to tylko zak³ady przemys³owe – odpar³a Verge-

re. – Stocznie produkuj¹ce uzbrojenie. Zostan¹ wykorzystane, zu¿yte

i opuszczone. Ale œwiat, który powstanie z tego statku-nasienia, bê-

dzie naszym domem.

Jacen poczu³ siê s³abo.

– Domem?

background image

46

– Planet¹, któr¹ mo¿na okreœliæ mianem pojedynczego organizmu,

¿yw¹ istot¹ o szkielecie ze ska³y i sercu z p³ynnego kamienia. Gatunki,

które zamieszkaj¹ na planecie, zarówno roœliny, jak i zwierzêta, od mi-

kroba do megalossusa, bêd¹ organami planety-istoty, jej wewnêtrznymi

symbiontami lub paso¿ytami. Samo nasienie-statek sk³ada siê g³ównie

z inkubacyjnych komórek pierwotnych, które zró¿nicuj¹ siê, przetwa-

rzaj¹c w ¿yj¹ce maszyny… a te z kolei stworz¹ wszystko, co stanowi

faunê i florê planety, jednak o znacznie przyspieszonym cyklu wzrostu.

Zwierzêta osi¹gn¹ dojrza³oœæ w ci¹gu kilku dni standardowych, ca³e lasy

wyrosn¹ w ci¹gu kilku tygodni. W kilka miesiêcy po zasianiu nowy œwiat

bêdzie mia³ ju¿ w pe³ni funkcjonuj¹cy i dynamicznie stabilny ekosys-

tem, replikê planety martwej od tylu tysiêcy lat, ¿e zaledwie j¹ pamiêtamy.

– Ich rodzinna planeta – mrukn¹³ Jacen. – Yuuzhanie buduj¹ sobie

now¹ rodzinn¹ planetê. Tak to wygl¹da.

– Mo¿na to i tak nazwaæ. – Vergere przystanê³a i skinê³a na jedne-

go z wojowników. Dotknê³a jakiegoœ punktu na skórze tunelu. Wo-

jownik wyst¹pi³ naprzód i poruszy³ prawym ramieniem; amphistaff

rozwin¹³ siê i przekszta³ci³ w ostrze, które rozdar³o œcianê d³ugim,

postrzêpionym ciêciem. Brzegi ciêcia sp³ynê³y mlecznobia³¹ ciecz¹.

Vergere odci¹gnê³a jeden z nich, jakby unosz¹c kotarê. Sk³oni³a siê

lekko, zapraszaj¹c Jacena do œrodka.

– Nazwa³abym to prac¹ w toku – wyjaœni³a. – Tak samo jak ciebie.

Do wnêtrza rury buchnê³y k³êby wilgotnej, cuchn¹cej bagnem mg³y,

ciep³ej, gêstej i podobnej do dymu. Jacen prychn¹³.

– Zdaje siê, ¿e w odœwie¿aczu w barakach nawali³a kanalizacja.

Jak¹ naukê mam z tego wyci¹gn¹æ?

– Jest tylko jeden sposób, ¿eby siê o tym przekonaæ.

Jacen przecisn¹³ siê przez szczelinê, prosto w powietrze duszne

od zgnilizny, smrodu ekskrementów i gor¹cego, mokrego szlamu. Na

skórê wyst¹pi³ mu kroplisty pot. Mleczna ciecz-krew z rozciêcia œcie-

ka³a lepkimi, bladymi strumyczkami, które lepi³y mu siê do w³osów

i d³oni. Otar³ je szat¹, ale to mleko upodoba³o sobie jego skórê bar-

dziej ni¿ w³ókna.

Potem podniós³ wzrok i zapomnia³ o mleku.

St¹d w³aœnie dochodzi³y krzyki.

Sta³ w przenicowanym œwiecie.

Tunel za jego plecami wygl¹da³ jak wêz³owaty garb, ¿ylak przeci-

naj¹cy szczyt wzgórza. Wokó³, od stóp pagórka a¿ po horyzont, rozpo-

œciera³o siê bulgocz¹ce bagno i d¿ungla.

background image

47

Ale horyzontu te¿ nie by³o.

Za burzowymi k³êbami cuchn¹cej mg³y niekoñcz¹ca siê dolina

spienionych bajor i stawów zion¹cych cuchn¹cymi gazami wznosi³a

siê coraz wy¿ej i wy¿ej, a¿ do miejsca, gdzie Jacen musia³ zmru¿yæ

oczy przed blaskiem s³oñca – aktynicznego, bia³oniebieskiego punk-

cika gdzieœ w górze. Nagle podmuch rozdar³ zas³onê mgie³ i teraz zo-

baczy³, co znajduje siê poza s³oñcem – dalsze bagna, d¿ungle, grzebie-

nie niskich wzgórz. Nieba nie by³o. Przez gêste opary wydawa³o siê,

¿e po tych wzgórzach bez³adnymi stadami wêdruj¹ ogromne bestie –

ale oto mg³a przerzedzi³a siê znowu i scena nabra³a perspektywy.

To nie by³y ogromne bestie – to byli ludzie.

Ale nie tylko ludzie; równie¿ Mon Kalamari, Bothanie i Twileko-

wie, i jeszcze dziesi¹tki innych gatunków Nowej Republiki.

Wzgórza nad g³ow¹ by³y st¹d niedaleko, kilometr, mo¿e pó³tora.

S³oñce musia³o byæ jakimœ sztucznym, termoj¹drowym Ÿród³em œwia-

t³a, pewnie nie wiêkszym ni¿ piêœæ Jacena. Skin¹³ g³ow¹ w zadumie –

przy doskona³ej kontroli grawitacji przez dovin basale nie jest tak trudno

opanowaæ budowê stosu. Trudniej by³oby odfiltrowaæ szkodliwe pro-

mieniowanie. Nie umia³ siê domyœliæ, jak to zrobili bez ekranów. Nigdy

nie mia³ smyka³ki do techniki. Jego dar polega³ na kontaktach ze zwie-

rzêtami. Z takim pytaniem musia³by siê zwróciæ do Jainy albo do Ana-

kina…

Wzdrygn¹³ siê i mocno zacisn¹³ zêby, a¿ ból przeszed³.

Teraz poœród grup dostrzeg³ równie¿ Yuuzhan: by³o tam kilku

wojowników, ale niewielu. Za to setki, a mo¿e tysi¹ce mistrzów prze-

mian – ci poruszali siê powoli i celowo, pobieraj¹c próbki wody i gle-

by, zbieraj¹c liœcie i kawa³ki kory, ³odygi, garœcie alg, lecz nie zwraca-

j¹c najmniejszej uwagi na to, co Jacen pocz¹tkowo wzi¹³ za stada byd³a.

Stada…

Gdyby wci¹¿ posiada³ Moc, natychmiast wyczu³by prawdê.

By³y to brygady niewolników.

– Wspania³e, prawda? – odezwa³a siê Vergere zza jego pleców.

Jacen pokrêci³ g³ow¹.

– Szaleñstwo – szepn¹³. – Popatrz tylko…

Skierowa³ palec w stronê najbli¿szej grupy. Ekipa rozstawiona

wzd³u¿ nasypu wœciekle kopa³a prymitywnymi ³opatami, z wyciem

i wrzaskami wyrzucaj¹c we wszystkich kierunkach ziemiê, roœlinnoœæ

i b³oto. Wykop mia³ zapewne byæ czymœ w rodzaju rowu melioracyj-

nego, jednak kolejna wyj¹ca grupa zasypywa³a go z równ¹ skwapli-

woœci¹. Nieco dalej garstka rozkrzyczanych, spoconych ludzi wtyka³a

background image

48

w b³oto kie³kuj¹ce ziarna, podczas gdy kilka metrów za ich plecami

nastêpna grupa, jêcz¹c i zalewaj¹c siê ³zami rozpaczy, wdeptywa³a kie³-

ki w ziemiê. Ca³y obszar wype³niony by³ gromadkami istot zajêtych

podobnymi, równie bezu¿ytecznymi zajêciami: zaledwie wzniesione

kamienne budowle by³y natychmiast rozbierane, pola zasypywano oto-

czakami, zanim jeszcze skoñczy³a siê orka, m³ode drzewka sadzono

i natychmiast œcinano, a wszystko to rêkami pó³nagich, zataczaj¹cych

siê z wyczerpania niewolników. Niektórzy klêli, inni szlochali, jesz-

cze inni po prostu wydawali nieartyku³owane, przejmuj¹ce okrzyki

zwierzêcego bólu.

Nawet kiedy nie by³o takiej potrzeby, niewolnicy miotali siê od

zadania do zadania, jakby œciga³y ich stada niewidzialnych insektów.

Cz³owiek kopi¹cy w³aœnie dziurê móg³ nagle rzuciæ ³opatê, jakby do-

tkn¹³ ods³oniêtej szyny zasilaj¹cej i skoczyæ do na wpó³ zbudowanej

budy, po czym poderwaæ siê znowu i pokuœtykaæ w drug¹ stronê, aby

wyrywaæ bagienn¹ trawê i bezmyœlnie rozrzucaæ j¹ na wietrze.

– To… to jakieœ szaleñstwo – Jacen obj¹³ siê ciasno ramionami

i z trudem prze³kn¹³ œlinê, oddychaj¹c p³ytko, by st³umiæ wznosz¹ce

siê od ¿o³¹dka wymioty. – Jak mo¿esz nazywaæ to czymœ wspania-

³ym?

– Poniewa¿ widzê to, czego nie widaæ od razu. Widzê, co tutaj

bêdzie. – Vergere dotknê³a jego ramienia, zerkaj¹c wokó³. – ChodŸ ze

mn¹.

Skrêty i wêz³y ¿y³ umo¿liwia³y swobodne wejœcie na zewnêtrzn¹

pow³okê tunelu. Vergere zwinnie i pewnie skaka³a z jednej ¿y³y na

drug¹, po czym czeka³a, a¿ Jacen z trudem wgramoli siê jej œladem.

Gor¹ce, gêste i cuchn¹ce powietrze dusi³o go, wyciska³o siódme poty,

doprowadza³o do omdlenia, jakby ktoœ go owin¹³ mokr¹ skór¹ taun-

tauna. Obaj wojownicy pod¹¿ali za nimi z niewzruszonymi, niedba³y-

mi minami.

– Po co istnieje to miejsce? – Jacen szerokim gestem obj¹³ to pan-

demonium. – Co wspólnego ma to wszystko z vongizacj¹ planety?

– To, co widzisz? – Vergere przekrzywi³a g³owê w sposób, który

Jacen nauczy³ siê interpretowaæ jako uœmiech. – To plac zabaw.

– Plac zabaw?

– Och, tak. Wiesz przecie¿, ¿e place zabaw Nowej Republiki to

miejsce dla dzieci, gdzie mog¹ one poznaæ granice zachowania i wy-

chowania. Nauczyæ siê walki w dzieciêcych potyczkach. Poznaæ poli-

tykê podzia³u na grupy. Przecie¿ w³aœnie na placu zabaw dziecko prze-

chodzi inicjacjê w kontaktach z szaleñstwem t³umów, poznaje grz¹ski

background image

49

teren nacisku spo³ecznego oraz ostateczn¹, niewyobra¿aln¹, bezsprzecz-

n¹ niesprawiedliwoœæ ¿ycia – fakt, ¿e niektórzy s¹ m¹drzejsi, inni szybsi

lub silniejsi i ¿adne rozkazy nie sprawi¹, ¿ebyœ by³ lepszy ni¿ twoje

w³asne mo¿liwoœci.

Objê³a gestem ca³y teren.

– To, co tutaj widzisz, to efekt dzia³ania potê¿nych, niezdyscypli-

nowanych dzieciaków… bawi¹cych siê wspólnymi zabawkami.

– To nie zabawki – wybuchn¹³ Jacen ze zgroz¹. – To ¿ywe isto-

ty… ludzie, Bothanie…

– Nie bêdê siê z tob¹ sprzecza³a o okreœlenia, Jacenie Solo. Na-

zwij ich, jak chcesz. Zastosowanie i tak pozostanie to samo.

– Jakie zastosowanie? Co ktokolwiek mo¿e zyskaæ na tym… na

tym bezsensownym cierpieniu?

Vergere z politowaniem pokrêci³a g³ow¹.

– Czy s¹dzisz, ¿e proces tak skomplikowany jak odtworzenie ca-

³ej ekologii planetarnej mo¿na powierzyæ przypadkowi? Och, nie, nie,

Jacenie Solo. Tu chodzi o naukê. O edukacjê. Próba i b³¹d… wiêcej

b³êdów ni¿ prób, oczywiœcie. I æwiczenie. Æwiczenie, æwiczenie, æwi-

czenie…

Wyci¹gnê³a d³oñ jak robot-kelner, oferuj¹cy goœciom stó³ w ele-

ganckim lokalu, wskazuj¹c na wielkie jezioro opodal podnó¿a pagór-

ka, na którym stali. Poœrodku jeziora znajdowa³a siê wyspa, wielka,

niezgrabna sterta potê¿nych szeœciok¹tnych bloków, jak zamkniête

plastry koreliañskich winopszczó³. Tyle tylko, ¿e ka¿da komora pla-

stra by³a doœæ wielka, aby wch³on¹æ ca³ego „Soko³a Millenium”.

Jezioro otacza³ kr¹g yuuzhañskich wojowników z broni¹ przy-

gotowan¹ jakby do obrony przed nieoczekiwanym atakiem. Kolejny

pierœcieñ wojowników otacza³ sam¹ wysepkê. Pomiêdzy blokami po-

rusza³y siê dziesi¹tki, a mo¿e setki mistrzów przemian, dŸwigaj¹c

jakieœ pakunki, urz¹dzenia i buk³aki z ciecz¹. Od czasu do czasu je-

den z nich u¿ywa³ czegoœ w rodzaju przystawki, ¿eby przebiæ otwór

w jednym z koñców bloku, po czym przystawia³ do niego albo paku-

nek, albo wype³niony p³ynem buk³ak i na nowo zamyka³ komorê.

Jacen stwierdzi³ nagle, ¿e analogia z winopszczo³ami jest wyj¹tko-

wo trafna.

Te wielkie szeœciok¹tne bloki musia³y kryæ w sobie jakieœ ¿ywe

istoty – coœ ogromnego, larwalne formy niewyobra¿alnego giganta…

– Co to jest? – wyszepta³.

– Nie jest najwa¿niejsze, czym s¹ teraz, lecz czym siê stanie to

jedno, które prze¿yje i dojrzeje.

4 – Zdrajca

background image

50

Uœmiechnê³a siê znowu, a jej grzebieñ rozb³ysn¹³ jaskrawym oran-

¿em.

– Podobnie jak wszystkie z³o¿one istoty – wyjaœni³a – równie¿

œwiat Yuuzhan Vongów potrzebuje mózgu.

Stworzenia nazywano dhuryamami.

Pokrewne yammoskom, dhuryamy s¹ równie wyspecjalizowane

jak gigantyczni koordynatorzy wojenni, lecz hoduje siê je do bardziej

skomplikowanych typów koordynacji telepatycznej. S¹ wiêksze, sil-

niejsze, znacznie potê¿niejsze i maj¹ zdolnoœæ mentalnego jednocze-

nia o wiele wiêksz¹ liczbê rozmaitych rozproszonych elementów ni¿

jakikolwiek yammosk. Dhuryamy maj¹ byæ odpowiedzialne za zinte-

growanie czynnoœci vongizuj¹cych organo-maszyn. Dhuryam nie bê-

dzie s³ug¹, lecz raczej partnerem: w pe³ni inteligentny, w pe³ni œwia-

dom, zdolny do podejmowania decyzji na podstawie sta³ego strumienia

danych dop³ywaj¹cych z planetarnej sieci telepatycznie powi¹zanych

istot, bêdzie w stanie bezb³êdnie poprowadziæ transformacjê planety,

nie nara¿aj¹c jej na zagro¿enia nieuniknione w naturalnych, chaotycz-

nych ekosystemach.

Kiedy Vergere skoñczy³a opis dhuryamów, Jacen odezwa³ siê

ostro¿nie:

– Te grupy niewolników… mówisz, ¿e one s¹ kontrolowane umy-

s³em?

Vergere skinê³a g³ow¹.

– Pewnie zauwa¿y³eœ brak stra¿ników, z wyj¹tkiem tych obok ula

dhuryamów. A i ci pilnuj¹ jedynie, aby dhuryamy nie u¿y³y niewolni-

ków do pozabijania swoich braci.

– Pozabijania?

– Och, tak. Zachowanie mo¿na uzyskaæ przez uwarunkowanie, ale

umiejêtnoœci trzeba nauczyæ. Wiêkszoœæ z czynnoœci, jakie wykonuj¹

tu dhuryamy, to nauka przez zabawê, tak jak to robi¹ piloci, lataj¹c na

symulatorach. W³aœnie tutaj trenuj¹ swoje zdolnoœci, nabieraj¹ mi-

strzowskiej wprawy w kontrolowaniu umys³ów wielu bardzo zró¿ni-

cowanych form ¿ycia. Najlepszy z nich zostanie póŸniej u¿yty jako

Mózg Œwiata.

– Jeden z nich – powtórzy³ Jacen jak echo.

– Tylko jeden. Zabawy tych dzieci s¹ wiêcej ni¿ powa¿ne. S¹ za-

bójcze. Te maleñkie dhuryamy znaj¹ ju¿ pierwsz¹ i najwa¿niejsz¹ z ¿y-

ciowych prawd: zwyciê¿asz lub giniesz.

background image

51

– To takie… – piêœci Jacena zacisnê³y siê bezradnie. – To takie…

okropne.

– Ja bym to raczej nazwa³a uczciwym – uœmiechnê³a siê do niego

weso³o, po przyjacielsku, niewzruszona otaczaj¹cym ich horrorem. –

¯ycie to walka, Jacenie Solo. Zawsze tak by³o: niekoñcz¹ca siê, okrut-

na bitwa, ociekaj¹ce krwi¹ k³y i pazury. Mo¿e to w³aœnie najwiêksza

si³a Yuuzhan. Nasi mistrzowie, w przeciwieñstwie do Jedi, w przeci-

wieñstwie do ca³ej Nowej Republiki, nigdy siê nie ³udz¹. Nigdy nie

trac¹ energii na udawanie, ¿e jest inaczej.

– Mówisz ci¹gle „nasi mistrzowie”. – Kostki palców Jacena zbie-

la³y, gdy zacisn¹³ piêœci jeszcze mocniej. – Chcesz powiedzieæ „moi

mistrzowie”. Ta perwersja… to wszystko nie ma ze mn¹ nic wspól-

nego.

– Bêdziesz chyba trochê zaskoczony, kiedy odkryjesz, jak bardzo

siê mylisz.

– Nie – z moc¹ odpar³ Jacen. – Nie. Mam jedynego mistrza i jest

nim Mistrz Skywalker. S³u¿ê jedynie Mocy. Yuuzhanie Vong mog¹

mnie zabiæ, ale nie zmusz¹ mnie do pos³uszeñstwa.

– Biedny, ma³y Solo. – Ramiona Vergere zafalowa³y w kolejnym

p³ynnym geœcie obojêtnoœci. – Czy nigdy nie czujesz siê zak³opotany

tym, ¿e siê tak ustawicznie i ca³kowicie mylisz?

Jacen odwróci³ wzrok.

– Tracisz czas, Vergere. W tym miejscu niczego siê nie nauczê.

– Widzisz? Podwójny b³¹d rozumowania: ja nie tracê czasu, a to

nie jest twoja nowa szko³a. – Podnios³a d³oñ b³yskawicznym, ledwie

dostrzegalnym gestem. Dwaj wojownicy za plecami Jacena schwycili

go za ramiona i przytrzymali w uchwycie twardym jak zbrojony be-

ton. Plama w d³oni Vergere przybra³a na powrót kszta³t groŸnego haka

z koœci.

Moc, pomyœla³ Jacen, czuj¹c, jak panika podchodzi mu do gard³a.

Zas³oni³a go Moc¹… mia³a go przy sobie przez ca³y czas.

– To jest twój nowy dom – oznajmi³a i dŸgnê³a go w pierœ.

background image

52

R O Z D Z I A £

!

OGRÓD

Tu¿ nad skrajem horyzontu zdarzeñ galaktycznych – tego skupi-

ska grawitacji, gdzie nawet nieskoñczona hiperprzestrzeñ znajdowa³a

swój koniec – nasienie-statek po raz ostatni wyskoczy³o poza rzeczy-

wistoœæ wszechœwiata. Po raz ostatni sta³o siê wszechœwiatem samo

w sobie.

Nasienie-wszechœwiat, podobnie jak jego wiêkszy i starszy bliŸ-

niak, rozwija³o siê nieustannie. W ci¹gu czasu, który mia³ znaczenie

jedynie wewn¹trz pêcherza, nasienie-wszechœwiat ró¿nicowa³o siê

i komplikowa³o. Skóra pomiêdzy promienistymi p³etwami zmienia³a

siê, stawa³a coraz grubsza i twardsza w jednym miejscu, a cieñsza,

bardziej wydêta tam, gdzie p³ody istot-narzêdzi rozwija³y siê w maci-

cach stworzonych w ramach tej cienkiej warstwy rzeczywistoœci.

W bezkierunkowym niemiejscu nadprzestrzeni nasienie-œwiat za-

czê³o swój d³ugi, powolny spadek w kierunku serca galaktyki.

Jacen zobaczy³ nadchodz¹c¹ Vergere: drobna, zwinna postaæ

w mglistym zielonym pó³mroku, który w Szkó³ce pe³ni³ funkcjê nocy.

Zgrabnie przeskakiwa³a po œwietlistej, pokrytej smugami piany po-

wierzchni bagna krabów vonduun, z uwag¹ stawiaj¹c stopy, jakby

œmiga³a na falach przyp³ywu.

Zacisn¹³ szczêki.

background image

53

Spuœci³ wzrok na ranê w brzuchu niewolnika – d³ugie, zakrzywio-

ne ciêcie, niezbyt g³êbokie. Skóra niewolnika by³a ró¿owa, tylko przy

krawêdzi rany nabiera³a odcienia gor¹cej czerwieni. Niewolnik zady-

gota³, kiedy Jacen rozchyli³ ranê. Ciêcie by³o powierzchowne, krew

jedynie siê s¹czy³a. Mo¿na by³o dostrzec warstwy skóry, nie zaœ czer-

wone miêœnie czy skrêty jelit. W zadumie skin¹³ g³ow¹.

– Nic ci nie bêdzie – poinformowa³. – Od tej pory trzymaj siê

z daleka od zagajnika amphistaffów.

– Jak… jak mogê…? – jekn¹³ niewolnik. – Jaki mam wybór?

– Zawsze jest jakiœ wybór – mrukn¹³ Jacen. Podrapa³ siê po g³o-

wie. W³osy odros³y mu na tyle, ¿e ju¿ zaczê³y siê krêciæ. By³y zlepio-

ne t³uszczem i brudem i swêdzia³a go skóra g³owy – ale nie a¿ tak jak

rzadka, cienka broda nastolatka, która pokrywa³a mu policzki i szyjê.

Obejrza³ siê na Vergere.

By³a ju¿ blisko, klucz¹c przez wzgórki kolonii m³odych ooglithów.

Nie widzia³ jej od pierwszego dnia w Szkó³ce. Wed³ug jego rozezna-

nia, mog³o to byæ co najmniej kilka tygodni temu.

A mo¿e miesiêcy?

Po³askota³ wylot glistobuk³aka le¿¹cego obok na ziemi i wsun¹³

d³oñ do œrodka. Szczêko¿uki, które wype³nia³y glistobuk³ak, za¿arcie

zaatakowa³y jego d³oñ. Odczeka³, a¿ dwadzieœcia czy trzydzieœci ¿u-

ków wbi³o mu w skórê szczêki, po czym wyj¹³ rêkê i pozwoli³, aby

wylot zamkn¹³ siê znowu. Szczêko¿uki stercza³y na wszystkie strony

jak sêkata, owadzia rêkawica. U¿y³ ich do spinania rany niewolnika.

Woln¹ d³oni¹ ³askota³ staw g³owowy szczêko¿uka, a¿ ten otworzy³

szczêki, po czym przyciska³ go do rany, tak aby ponowne ich zaciœniê-

cie spiê³o jej brzegi. Potem jednym ruchem odrywa³ cia³o ¿uka, a szczê-

ki pozostawa³y na miejscu.

Rana wymaga³a u¿ycia dwudziestu trzech szczêko¿uków. Ostro¿-

nie odczepi³ ¿ywe ¿uki, które wci¹¿ wisia³y mu u rêki, i wrzuci³ z po-

wrotem do glistobuk³aka, po czym oderwa³ pasy od dolnego brzegu

szatoskóry niewolnika, aby przewi¹zaæ mu ranê tym zaimprowizo-

wanym banda¿em. Szatoskóra i oderwane kawa³ki ocieka³y w miej-

scach rozdarcia mlecznym sokiem, który sklei³ pasy i œcisn¹³ je ra-

zem.

– Staraj siê jej nie moczyæ – szepn¹³ Jacen ³agodnie. – I nie zbli¿aj

siê do zagajnika amphistaffów, dopóki siê nie zagoi. Zdaje mi siê, ¿e

one wyczuwaj¹ krew. Potn¹ ciê na plasterki.

Ten zagajnik amphistaffów by³ inny ni¿ jego odpowiednik na œwia-

tostatku nad Myrkrem: tamte by³y ukszta³towane, zmodyfikowane,

background image

54

udomowione. Poskromione. Zagajnik w Szkó³ce by³ oryginalnym two-

rem. Podstaw¹. I nie mia³ w sobie nic udomowionego.

Polipy amphistaffów w zagajniku mia³y od jednego do trzech

metrów wysokoœci. Z g³êboko zakorzenionych wzgórków skórzastej

tkanki wyrasta³o od dwóch do piêciu miêsistych brodawek, na których

ros³y triady m³odych amphistaffów. Polipy amphistaffów to zaczajone

w jednym miejscu drapie¿niki; m³ode amphistaffy s³u¿¹ jako ich ra-

miona i broñ, nadziewaj¹c, zatruwaj¹c jadem, a¿ wreszcie tn¹c ofiarê

na kawa³eczki strawne dla ziemnej paszczy polipa, du¿ej jak ludzka

piêœæ. Potrafi¹ zabiæ i spo¿yæ ka¿d¹ ¿yw¹ istotê. Bezpiecznie zbli¿yæ

siê mo¿e do nich tylko krab vonduun, jedyny naturalny wróg amphi-

staffów, chroniony p³ytk¹ mis¹ niezwykle twardej skorupy.

– Ale… ale jeœli zostanê wys³any? – jêkn¹³ niewolnik. – Co wtedy?

– Sieæ ziarna niewolników jest pod³¹czona tylko do twoich ner-

wów dotykowych. Najwy¿ej bêdzie bola³o – odpar³ Jacen. – Amphi-

staffy ciê nie zabij¹.

– Ale ból… ten ból…

– Wiem.

– Nie wiesz – z gorycz¹ odpar³ niewolnik. – Nigdy nie kazali ci nic

robiæ.

– Tobie te¿ nie ka¿¹ nic robiæ. Nie mog¹. Mog¹ tylko sprawiæ ci

ból, a to nie to samo.

– £atwo ci powiedzieæ! Kiedy po raz ostatni tobie sprawili ból?

Jacen wsta³ i spojrza³ w kierunku Vergere.

– Lepiej siê przeœpij. Wkrótce znowu w³¹cz¹ s³oñce.

Niewolnik mamrocz¹c powlók³ siê w kierunku grupy swoich po-

bratymców. Nie podziêkowa³.

Rzadko dziêkowali.

Niewolnicy w ogóle niewiele z nim rozmawiali, tylko wtedy, kie-

dy przychodzili na opatrunki. Unikali go. By³ zbyt obcy, zbyt niepo-

dobny do reszty i nie³atwo by³o siê z nim porozumieæ. Wêdrowa³ po-

miêdzy nimi w bañce samotnoœci. Nikt nie chcia³ siê zbli¿yæ. Obawiali

siê go, a mo¿e nawet nienawidzili.

Jacen nachyli³ siê i zebra³ garœæ bezg³owych ¿uków. Obserwuj¹c

zbli¿aj¹c¹ siê Vergere, kruszy³ ich pow³oki brzuszne, wy³uskuj¹c bla-

dofioletowe miêso. Miêso ¿uków by³o bogate w t³uszcze i proteiny,

a smakowa³o jak kalamaryjskie lodowe homary.

By³a to najsmaczniejsza rzecz, jak¹ móg³ tu znaleŸæ do jedzenia.

Vergere ostro¿nie mija³a œpi¹cych niewolników. Podnios³a wzrok

i spojrza³a na niego, podnosz¹c d³oñ w powitalnym geœcie.

background image

55

– Wystarczy – stwierdzi³.

Zatrzyma³a siê.

– Co to, nie uœciskasz mnie? Przyjació³ka Vergere nie dostanie

nawet buzi?

– Czego chcesz?

Uœmiechnê³a siê m¹drym uœmiechem i otworzy³a usta, jakby chcia-

³a udzieliæ jednej z tych swoich zagadkowych odpowiedzi, ale wzru-

szy³a ramionami, westchnê³a i spowa¿nia³a.

– Ciekawa jestem – odpar³a po prostu. – Jak tam twoja pierœ?

Jacen dotkn¹³ szatoskóry w miejscu, gdzie pod ¿ebrami mia³ ro-

piej¹c¹ dziurê. Szata zagoi³a siê wiele tygodni temu. Nawet plama krwi

znik³a. Podejrzewa³, ¿e szatoskóry ¿ywi¹ siê wydzielinami istot, które

je nosz¹: potem, krwi¹, z³uszczonymi komórkami skóry i t³uszczem.

Jego szatoskóra by³a du¿a i zdrowa, choæ ci¹gle dar³ j¹ na banda¿e dla

siebie i rannych niewolników, których opatrywa³. Zawsze odrasta³a do

pierwotnej d³ugoœci w ci¹gu jednego lub dwóch dni.

Za to jego pierœ…

Patrz¹c na Vergere, prze¿ywa³ to zdarzenie jeszcze raz: koœciany

hak wrzynaj¹cy siê w cia³o poni¿ej ¿eber, zakrzywiony w górê, by prze-

biæ przeponê. Czubkiem zahaczy³ o p³uco, a potem rozdar³ wewnêtrz-

n¹ stronê splotu s³onecznego: lodowaty, wstrz¹saj¹cy nieból zniszczy³

jego si³ê. Zemdla³ w ramionach wojowników.

Vergere powoli wyjê³a hak; czu³, jak przesuwa go przez zaciœniête

miêœnie. Przygl¹da³a mu siê przez chwilê, grzebieñ lœni³ per³ow¹, nie-

odgadnion¹ têcz¹.

– Czujesz ju¿?

Jacen spojrza³ w dó³, na leniw¹ stru¿kê krwi œciekaj¹c¹ z otworu

pod ¿ebrami. Otwór nie by³ wiêkszy ni¿ czubek jego ma³ego palca;

poczu³ nagle absurdaln¹ pokusê, ¿eby wsadziæ tam palec, jak korek

w butelkê koreliañskiej whisky.

Dopiero wtedy Vergere powiedzia³a mu, co zrobi³ hak: wszczepi³

koralowe ziarno niewolnicze w jego pierœ.

– Doskonale – pochwali³a radoœnie hak. – IdŸ, pobaw siê.

Hak zmiêk³, owin¹³ siê na chwilê wokó³ jej przegubu, jakby w¹¿

j¹ ¿egna³ przyjacielskim uœciskiem, po czym zeœlizn¹³ siê na ziemiê

i znik³ w poszyciu.

– Wiem, ¿e ju¿ mia³eœ implanty – powiedzia³a wtedy. – Na Belka-

danie, tak? Ale tamto nasienie ros³o za wolno i by³o zbyt ³atwe do

wyjêcia. Nowe, ulepszone uczyni³am… eee… mniej dostêpnym.

I ten ból, który ogarn¹³ jego serce…

background image

56

Ziarno wypuœci³o kie³ki w ci¹gu kilku sekund; w³ókna jak œru-

bowce wkrêca³y mu siê w splot s³oneczny. Przywita³o siê wydzielaj¹c

substancje bólu – w piersi rozgorza³ mu gwiezdny rozb³ysk, który po-

wali³ go z nóg jak uderzenie pa³k¹. Le¿a³ na sêkatej skórze ¿y³y, zwi-

niêty wokó³ swojego bólu.

Vergere i wojownicy pozostawili go w tym miejscu. Niepotrzebne

by³y ¿adne instrukcje ani rozkazy. Ziarno niewolnicze dawa³o mu do

zrozumienia, czego od niego oczekiwano, z typowo – jak pomyœla³

wtedy Jacen – yuuzhañsk¹ skutecznoœci¹.

Sprawia³o mu ból.

Ziarno mia³o telepatyczn¹ wiêŸ z jednym z dhuryamów. Za ka¿dym

razem, kiedy Jacen nie robi³ tego, czego ¿¹da³ od niego dhuryam, ziarno

podpala³o koñce jego nerwów roz¿arzonym ¿elazem. Próbowa³ jednej

czynnoœci po drugiej, a¿ wreszcie odkry³, co nie powodowa³o bólu.

Czasem trwa³o to kilka chwil, czasem bardzo d³ugo.

Tu, w Szkó³ce, s³oñce gaszono na mniej wiêcej jedn¹ trzeci¹ doby;

zamiast ksiê¿yców oœwietlaj¹cych sztuczn¹ noc, Szkó³ka dysponowa-

³a bogactwem œwiec¹cych mchów i alg. Teraz, gdyby chcia³, móg³by

liczyæ dni, ale ju¿ go to nie obchodzi³o. Móg³ nakreœliæ up³yw czasu

po wzroœcie w³ókien ziarna niewolnika, oplataj¹cych jego nerwy.

W miarê jak wzrasta³o, jego kontrola stawa³a siê subtelniejsza.

Poprzez coraz bardziej skomplikowan¹ sieæ ziarna niewolnika dhur-

yam móg³ ju¿ nakazaæ mu iœæ naprzód, wywo³uj¹c ból w jego plecach.

Potrafi³ poleciæ mu podnieœæ coœ, powoduj¹c ból w pustej d³oni. W ra-

zie potrzeby móg³ spinaæ jego nerwy tak ostro, ¿e mimowolny spazm

kierowa³ ramiê lub nogê we w³aœciwym kierunku.

Rana po wprowadzeniu ziarna, pozostawiona przez broñ Vergere,

zaczê³a ropieæ: zaczerwieni³a siê, wywi¹za³ siê stan zapalny i pojawi³a

siê ¿ó³ta wydzielina. Jacen przycisn¹³ d³oni¹ sztywny banda¿ z szato-

skóry. Spojrza³ beznamiêtnie na obc¹, podobn¹ do ptaka istotê, która

go skrzywdzi³a.

– Moja pierœ? – powtórzy³. – Dziêkujê, dobrze.

– Poka¿.

– Zostaw mnie w spokoju.

– Czy ju¿ nie ustaliliœmy, ¿e nie ma sensu zachowywaæ siê jak

dziecko, Jacenie Solo? – Zwinnie podbieg³a w jego kierunku.

– Trzymaj siê ode mnie z dala, Vergere. Wiem, co mówiê.

– Wierzê ci, skarbie – odpar³a. Stanê³a na sta³ym gruncie i pode-

sz³a bli¿ej. – Ale jakie znaczenie ma twoja wiedza? Jak mi zabronisz?

Zabijesz?

background image

57

Jacen zacisn¹³ piêœci i nie odpowiedzia³.

– Pobijesz? Okaleczysz swoj¹ przyjació³kê Vergere? – Zachêcaj¹-

co podsunê³a mu ramiê, jakby zapraszaj¹c do tañca. – Z³am mi koœæ,

proszê… o tu, nad nadgarstkiem, jeœli mo¿na prosiæ. Powinna zagoiæ

siê doœæ szybko, bêdzie jedynie krótkotrwa³¹ niedogodnoœci¹.

– Vergere…

– Zadaj mi ból – zaproponowa³a. – Wykrêæ mi ³okieæ. Wyrwij pió-

ra z mojego grzebienia. Albo usi¹dŸ i poka¿ mi swoj¹ ranê. Rozkazy

nie poparte si³¹ s¹ tylko sugestiami, Jacenie Solo.

Ale jej rozkazy s¹ rozkazami, pomyœla³ Jacen. Mog³aby tu mieæ

oddzia³ stra¿ników w ci¹gu minuty, mog³aby pewnie utrzymaæ go Moc¹

w powietrzu i zrobiæ z nim, co tylko zechce. Ale siê nie ruszy³.

Pytaj¹co przekrzywi³a g³owê, uœmiechaj¹c siê k¹cikiem ust. Ze-

bra³a cztery przeciwstawne palce w piramidkê i mocno, precyzyjnie

dŸgnê³a go poprzez szatoskórê wprost w zainfekowan¹ ranê.

Ból eksplodowa³ jak p³omieñ, ale Jacen ani mrugn¹³.

– Mówi³em ci – rzek³. – Wszystko w porz¹dku.

Wskaza³a palcem na ziemiê, na zgnieciony mech, gdzie przed chwi-

l¹ spoczywa³ niewolnik, któremu Jacen spi¹³ ¿ukami ranê.

– K³adŸ siê.

Jacen ani drgn¹³.

– Jacenie Solo – odezwa³a siê cierpliwie. – Wiesz, ¿e Moc jest ze

mn¹. Myœlisz, ¿e nie czujê twojej infekcji? Czy jestem tak œlepa, ¿e

nie dostrzegam w twoich oczach trawi¹cej ciê gor¹czki? Czy jestem

tak s³aba, ¿e nie zdo³am ciê przewróciæ?

Mo¿e przyjdzie taki czas, ¿e pogadamy na ten temat, pomyœla³

Jacen, ale z westchnieniem u³o¿y³ siê na mchu.

Vergere chwyci³a jego szatoskórê w obie d³onie i schyli³a g³owê,

aby nadgryŸæ j¹ ostrymi wyrostkami zêbowymi. Rozdar³a otwór, ode-

rwa³a znajduj¹cy siê pod ni¹ banda¿, z³o¿y³a go i bez ceregieli zdar³a

zainfekowany strup z rany. Jacen obserwowa³ j¹ bez zmru¿enia oka,

nie reaguj¹c na szorstki dotyk na rozpalonym ciele.

Zauwa¿y³a jego spojrzenie i mrugnê³a.

– Ból ciê teraz ma³o rusza, co?

– Od czasu Objêæ? – wzruszy³ ramionami. – Nie ignorujê go, jeœli

o to ci chodzi.

– Ale nie rz¹dzi tob¹ – odpar³a z aprobat¹. – S¹ tacy, którzy twier-

dz¹, ¿e ludzie nie s¹ w stanie pokonaæ strachu przed bólem.

– Mo¿e ci, którzy tak mówi¹, nie bardzo znaj¹ siê na ludziach.

– A mo¿e siê znaj¹, tylko nigdy nie spotkali kogoœ takiego jak ty.

background image

58

Spuœci³a g³owê i przymknê³a oczy, trzymaj¹c z³o¿ony banda¿ w jed-

nej stulonej d³oni. Jacen ze zdumieniem przygl¹da³ siê jej ³zom.

P³ynne klejnoty zbiera³y siê w k¹cikach oczu i sp³ywa³y po po-

liczkach, lœni¹c w mglistym, zielonym zmierzchu. £zy Vergere… przy-

pomnia³ sobie ma³¹ fiolkê tych ³ez i nag³e ozdrowienie Mary po ta-

jemniczej infekcji, która, jak wszyscy w skrytoœci ducha s¹dzili, mia³a

kosztowaæ j¹ ¿ycie.

Vergere star³a ³zy z twarzy zabrudzonym banda¿em, po czym znów

przy³o¿y³a go do rany Jacena.

Ból znik³.

– Przytrzymaj to – poleci³a, a kiedy Jacen pos³usznie po³o¿y³ d³oñ

na banda¿u, zaczê³a oddzieraæ pasy z jego szaty.

Jacen nie móg³ siê powstrzymaæ, ¿eby nie zajrzeæ pod banda¿.

Musia³ zobaczyæ.

Stan zapalny znik³. Skóra wokó³ rany mia³a zdrowy, ró¿owy ko-

lor, sama rana zaœ sp³ywa³a krwi¹, która wygl¹da³a i pachnia³a normal-

nie, nie cuchn¹c¹ œmierci¹ wydzielin¹, któr¹ ogl¹da³ przez te wszyst-

kie dni.

– Jak… – jêkn¹³. – Jak mog³aœ to…

– Nie mówi³am ci przypadkiem, ¿ebyœ to przytrzyma³? – Vergere

trzepnê³a go po rêce, przyciskaj¹c banda¿, po czym szybko umocowa-

³a go pasami z szatoskóry Jacena.

– Twoje ³zy… z czego one s¹? – zapyta³ z podziwem.

– Z czego zechcê.

– Nie rozumiem.

– Gdybyœ wci¹¿ mia³ Moc, by³oby to dla ciebie oczywiste. Samice

mojego gatunku maj¹ bardzo skomplikowane gruczo³y ³zowe; nawet

œlepe na Moc mog¹… mog³yby zmieniaæ sk³ad ³ez, produkuj¹c szeroki

zakres sygna³ów feromonalnych i chemicznych œrodków odurzaj¹cych,

które dzia³a³yby na naszych samców. Dziêki Mocy moja kontrola jest

bardziej precyzyjna; mogê dopasowaæ strukturê molekularn¹ ³ez do

konkretnych potrzeb, czy ma to byæ lekarstwo systemowe na infekcjê

zarodnikami, czy tylko mocny antybiotyk o w³asnoœciach sterydu.

– Niech mnie – jêkn¹³ Jacen. Serce zadr¿a³o mu w nag³ej nadziei.

– Naprawdê, niech mnie… Vergere, czy s¹dzisz… to znaczy, czy mo-

g³abyœ… czy ja bym móg³…?

Spojrza³a na niego spokojnie.

– Mów.

– Jest ich tylu – zacz¹³. – Niewolnik, Bothañczyk, Trask… strza-

ska³ sobie kostkê. Z³amanie z³o¿one, wda³o siê zaka¿enie. Bêdê mu-

background image

59

sia³ odj¹æ mu stopê, a to pewnie go zabije. Pillon Górnik, cz³owiek…

on pierwszy przekona³ siê, ¿e polipy amphistaffów w zagajniku s¹ doœæ

dojrza³e, aby atakowaæ. Zapalenie otrzewnej. Umiera. S¹ tu dziesi¹tki

niewolników, którzy zostali zranieni i okaleczeni, wiêkszoœæ ran jest

zaka¿ona… a za ka¿dym razem, kiedy niewolnik tamtêdy przechodzi,

amhistaffy atakuj¹. Mamy szczêœcie, ¿e ich gruczo³y jadowe nie s¹

dojrza³e, bo inaczej ¿aden z niewolników by nie prze¿y³. A widzisz te

ooglithy, p¹czkuj¹ce na grz¹dkach? Te, które przed chwil¹ mija³aœ?

Dwa z nich dorwa³y Twilekankê i wlaz³y jej na grzbiet. One te¿ s¹

niedojrza³e i nie maj¹ antybakteryjnych enzymów, takich jak doros³e

sztuki, wiêc kiedy ich w³ókna wniknê³y w pory Twilekanki, przenio-

s³y nie wiadomo jakie bakterie… Widzisz j¹ teraz? To ta, co le¿y i jê-

czy. Nic dla niej nie mogê zrobiæ. Nie s¹dzê, aby do¿y³a ranka.

– To, co powiedzia³eœ, nie jest ani pytaniem, ani ¿¹daniem. – Ver-

gere mrugnê³a powoli, potem jeszcze raz. – Poproœ.

Jacen zacisn¹³ piêœci, rozwar³ je znowu i jeszcze raz spojrza³ na

banda¿, którym obwi¹za³a mu ¿ebra.

– Twoje ³zy, Vergere. Mog³abyœ ocaliæ tak wiele istnieñ.

– Wiem.

– Proszê, Vergere… zrobisz to?

– Nie.

– Proszê…

– Nie, Jacenie Solo. Nie zrobiê tego. Niby dlaczego? To niewolnicy.

– To istoty rozumne…

Wzruszy³a ramionami.

– Pomog³aœ mi – zawo³a³ Jacen g³osem dr¿¹cym z desperacji i gnie-

wu. – Dlaczego zrobi³aœ to dla mnie, a nie dla jednego z nich?

– Dlaczego… to pytanie g³êbsze ni¿ odpowiedŸ. – Usiad³a na wil-

gotnym gruncie. Grzebieñ przylega³ jej p³asko do czaszki. – Powiedz

mi, Jacenie Solo: co odró¿nia kwiat od chwastu?

– Vergere…

– To nie jest zagadka. Wiesz, co odró¿nia kwiat od chwastu? Tyl-

ko i wy³¹cznie decyzja ogrodnika.

– Ja nie jestem ogrodnikiem – odpar³ Jacen, z trudem opanowuj¹c

irytacjê. Pochyli³ siê ku niej, a¿ twarz mu poczerwienia³a. – A to nie s¹

chwasty!

Wzruszy³a ramionami.

– Nasze problemy znów mog¹ dotyczyæ obszaru jêzykowego. Dla

mnie ogrodnik to osoba, która wybiera, co chce hodowaæ, a co wyko-

rzeniæ; ktoœ, kto decyduje, czyje ¿ycie ma dobiec koñca, aby mog³o

background image

60

rozkwitn¹æ to, co postanowi³ kochaæ. – Schyli³a g³owê, jakby poczu³a

zak³opotanie. Z westchnieniem wysunê³a d³oñ w kierunku bezg³owych

skorupek ¿uków. – Czy nie to w³aœnie uczyni³eœ?

Nie spuszcza³ z niej oka, kurczowo trzymaj¹c siê swojego gniewu.

– To owady, Vergere.

– Tak, jak cienioæma.

– Ja mówiê o ludziach…

– Czy ¿uki s¹ mniej ¿ywe ni¿ niewolnik? Czy ¿ycie nie jest ¿y-

ciem, niezale¿nie od formy, jak¹ przybiera?

Jacen spuœci³ g³owê.

– Mo¿esz sprawiæ, ¿e przyznam siê do pope³nienia b³êdu. Ale to

nie by³ b³¹d. On jest istot¹ rozumn¹, a tamto… to owady.

Parsknê³a œmiechem dŸwiêcznym jak dzwoneczki szczêœcia.

– Nie powiedzia³am, ¿e pope³ni³eœ b³¹d, Jacenie Solo. Czy jestem

moralistk¹? Stwierdzam tylko, ¿e dokona³eœ wyboru, jak ogrodnik.

Jacen zawsze by³ uparty, wiêc i tym razem nie mia³ zamiaru ust¹-

piæ.

– Ty jesteœ ogrodnikiem – burkn¹³ nad¹sany, wbijaj¹c wzrok w swo-

je rêce. – Ja jestem tylko jednym z chwastów.

Po³o¿y³a mu d³oñ na ramieniu. D³ugie, giêtkie palce by³y ciep³e

i ³agodne, a dotyk tak wyraŸnie przyjazny, nawet czu³y, ¿e przez jedn¹

krótk¹ chwilê Jacen mia³ wra¿enie, i¿ empatia poprzez Moc wcale go

nie opuœci³a. Wiedzia³, bez najmniejszych w¹tpliwoœci, ¿e Vergere

dobrze mu ¿yczy. ¯e troszczy siê o niego, a jego gniew, wrogoœæ i cier-

pienie sprawiaj¹ jej przykroœæ.

Ale to nie znaczy, ¿e mam j¹ po swojej stronie, upomnia³ sam

siebie.

– Jak to siê sta³o – spyta³a powoli – ¿e sta³eœ siê robotem medycz-

nym dla swojej brygady niewolników? Jakim sposobem akurat to za-

danie przypad³o w³aœnie tobie? Przecie¿ jest tyle innych funkcji.

– Nie by³o nikogo innego.

– Nikogo, kto umia³by nastawiæ koœæ? Nikogo, kto umia³by oczy-

œciæ ranê? Kto potrafi³by ukrêciæ g³owê szczêko¿ukowi?

Jacen wzruszy³ ramionami.

– Nikt inny nie potrafi³ nakazaæ dhuryamowi, ¿eby poszed³ i kata-

pultowa³ siê ze œluzy powietrznej.

– Ach… – przejrzysta druga powieka powoli przykry³a jej oko. –

Dhuryamowi siê to nie spodoba³o?

– Powiedzmy, ¿e musia³em go przekonywaæ.

– Przekonywaæ?

background image

61

– W³aœnie.

Milcza³a przez d³u¿sz¹ chwilê. Mo¿e czeka³a, a¿ rozwinie swoj¹

wypowiedŸ, mo¿e próbowa³a siê domyœliæ, co zrobi³. A mo¿e w ogóle

myœla³a o czymœ innym.

– Jakim sposobem zdo³a³eœ go przekonaæ?

Jacen patrzy³ niewidz¹cym wzrokiem w przestrzeñ, wspominaj¹c

zaciêt¹ prywatn¹ wojnê z ziarnem niewolnika i dhuryamem, który je

kontrolowa³. Zastanawia³ siê, ile Vergere mo¿e wiedzieæ na ten temat,

by³ pewien, ¿e w jakiœ sposób jest pod jej sta³¹ obserwacj¹.

Dhuryam by³ istot¹ inteligentn¹; niedu¿o czasu zajê³o mu odkry-

cie, ¿e na Jacenie ból nie robi wiêkszego wra¿enia. Lecz by³ te¿ istot¹

z natury upart¹ i zosta³ zaprojektowany specjalnie do wydawania po-

leceñ. Nie przywyk³ do niepos³uszeñstwa i nie zamierza³ go tolero-

waæ.

Po wielu dniach zwyczajnego, prostego bólu, dhuryam zacz¹³

wykorzystywaæ rozrost ziarna niewolnika; przez ca³y tydzieñ zaba-

wia³ siê wysy³aniem pojedynczych impulsów powoduj¹cych skurcze

koñczyn Jacena. Za poœrednictwem ziarna zmusza³ cz³onki ch³opca

do konwulsyjnego drgania, nie pozwalaj¹c nawet na chwilê odpoczyn-

ku. Jacen chodzi³ wtedy rzucaj¹c siê i trzês¹c jak potwór z holofilmu

sterowanego zniszczonym pilotem.

Punkt zwrotny nadszed³ w momencie, kiedy dhuryam zoriento-

wa³ siê, ¿e zbyt wiele czasu i energii poœwiêca walce z Jacenem i za-

niedbuje innych niewolników. Jego domena w Szkó³ce popad³a w ru-

inê, sta³a siê d¿ungl¹ poœród kwitn¹cych domen jego braci-rywali.

Zrozumia³, ¿e poskromienie Jacena to kosztowne przedsiêwziêcie, któ-

rego cenê mierzy siê w niewykonanych zadaniach. A potem odkry³, ¿e

nawet nieposkromiony, ch³opiec mo¿e byæ u¿yteczny.

Jacen korzysta³ z ka¿dej chwili przerwy w bólu, aby opiekowaæ

siê towarzyszami. Nie mia³ prawdziwego wyszkolenia medycznego,

ale kolekcja egzotycznych form ¿ycia nauczy³a go podstaw egzobio-

logii, a przygody z innymi m³odymi Jedi pozwoli³y mu zaznajomiæ siê

z chirurgi¹ polow¹.

Dhuryam wreszcie chyba zrozumia³, ¿e zdrowi niewolnicy pracu-

j¹ lepiej i wkrótce jego domena znów rozkwit³a. Jacen odkry³, ¿e dhu-

ryam pozwala mu na wiele – tak d³ugo, dopóki s³u¿y to jego, to znaczy

dhuryama, interesom.

Chyba nauczy³em dhuryama, ¿e partnerzy s¹ czasem bardziej u¿y-

teczni ni¿ niewolnicy, myœla³ Jacen.

Ale wola³ to przemilczeæ.

background image

62

Nie by³ winien Vergere ¿adnych wyjaœnieñ.

– Ju¿ ci mówi³em – wymamrota³ twardo. – Mo¿esz mnie zabiæ,

ale nie zmusisz mnie do pos³uszeñstwa.

Wewnêtrzne powieki unios³y siê znowu.

– Widzisz, Jacenie, w³aœnie dlatego jesteœ kwiatem poœród chwa-

stów.

Zajrza³ w bezdenn¹ czerñ jej oczu, potem zwróci³ wzrok na grup-

kê niewolników, odpoczywaj¹cych poœród zvongizowanej roœlinnoœci

Szkó³ki, wreszcie na w³asne d³onie, zaciœniête w piêœci, a¿ zbiela³y

kostki. Rozpostar³ palce, znów podniós³ wzrok na Vergere i wreszcie

uzna³, ¿e nie ma powodu, aby siê d³u¿ej powstrzymywaæ.

– Jesteœ Sithem, prawda?

Znieruchomia³a nagle i absolutnie.

– Czy¿by?

– Wiem co nieco o Ciemnej Stronie, Vergere. Ca³a ta gadka o kwia-

tach i chwastach… wiem, o czym tak naprawdê mówisz. Wierzysz, ¿e

znajdujesz siê ponad zwyczajnymi ludŸmi.

– Wszystko, co ci mówiê, to…

– Daj sobie spokój. Tracisz czas. Kiedyœ wraz z Jain¹ zostaliœmy

uwiêzieni w Akademii Mroku. Próbowali nas przekabaciæ. Nie uda³o

siê. – Przez krótk¹ chwilê pomyœla³ o Jainie, o mroku, jaki wyczu³,

kiedy kontaktowa³ siê z ni¹ po raz ostatni poprzez bliŸniacz¹ wiêŸ.

Znów zwin¹³ d³onie w piêœci i usun¹³ wspomnienie z myœli. Powtórzy³:

– Jemu siê nie uda³o i tobie te¿ siê nie uda.

Pierwszy ruch, jaki wykona³a: lekkie uniesienie k¹cików warg.

– Sith? Jedi? – mruknê³a. – Czy to jedyne mo¿liwoœci? Jasne lub

ciemne, dobre albo z³e? Czy Moc nie sk³ada siê tak¿e z innych rzeczy?

Jaki jest ekran, na który mrok i jasnoœæ rzucaj¹ swoje kszta³ty i cienie?

Gdzie jest podstawa, na której wspiera siê dobro i z³o?

– Przestañ, proszê. Ju¿ zbyt wiele czasu spêdzi³em na roztrz¹saniu

tych pytañ. Lata ca³e. I nigdy do niczego nie doszed³em.

W jej oczach zap³on¹³ weso³y blask.

– Doszed³eœ tutaj, prawda? – gestem objê³a Szkó³kê. – Czy to te¿

jest „nic”?

Jacen pokrêci³ g³ow¹, zmêczony t¹ zabaw¹. Wsta³ ciê¿ko.

– Wszystkie odpowiedzi nie s¹ nawet cieniem prawdy.

– Doskonale! – Vergere zaklaska³a w d³onie i skoczy³a na równe

nogi jak sprê¿yna. – Doskonale, Jacenie Solo. Pytania s¹ prawdziwsze

od odpowiedzi: tak siê zaczyna m¹droœæ.

– Twoja m¹droœæ.

background image

63

– A jest jeszcze jakaœ inna? Czy prawda mo¿e byæ rasowa, jak

nerfy? – Wydawa³o siê, ¿e jest w euforii; dr¿a³a, jakby z trudem tylko

powstrzymywa³a siê od zatañczenia. – Masz tu jeszcze jedno pyta-

nie… bardzo proste, pytanie od przyjaciela. OdpowiedŸ na nie jest nie

tylko prawdziwa, ale bardzo u¿yteczna.

Jacen wyprostowa³ siê powoli.

– Nie mam na to czasu. Za kilka minut w³¹cz¹ s³oñce.

Vergere krzyknê³a w œlad za nim:

– Jeœli Moc to ¿ycie, jak mo¿e istnieæ ¿ycie bez Mocy?

– Co? – Jacen stan¹³ jak wryty i obejrza³ siê przez ramiê. – Co

takiego?

– Jesteœ urodzonym ogrodnikiem – odpar³a. – Pamiêtaj, ¿e wybie-

ranie kwiatów zamiast chwastów to nie tylko twoje prawo, lecz rów-

nie¿ obowi¹zek. Które to kwiaty? Które chwasty? Wybór nale¿y do

ciebie.

– Co?

S³oñce Szkó³ki zap³onê³o nagle nad ich g³owami z trzaskiem b³y-

skawicy i grzmotem fali uderzeniowej. Jacen drgn¹³, zamykaj¹c oczy

przed nag³ym rozb³yskiem. Zanim odzyska³ zdolnoœæ widzenia, Ver-

gere by³a daleko, na œrodku bajora krabów vonduun, przeskakuj¹c z kê-

py na kêpê jak ptak.

D³ug¹ chwilê spogl¹da³ w œlad za ni¹.

Jeœli Moc to ¿ycie, jak mo¿e istnieæ ¿ycie bez Mocy?

Ca³y czas przemywa³ i spina³ rany, nastawia³ z³amania, usuwa³

zgni³e tkanki. S³oñce siê zapala³o, potem gas³o. Niektórzy niewolnicy

zdrowieli. Inni umierali. Wszyscy nie ustawali w pracy.

Domena dhuryama rozkwita³a. Drzewa splata³y siê w fantastycz-

ne konstrukcje, udrapowane per³owymi epifitami. Miêsiste trawy na

wy¿szych terenach falowa³y ³agodnie w rytm oddechu miechów, pom-

powanego przez ¿y³y wentylacyjne. W oczach Jacena teren ten by³

znacznie bardziej skomplikowany i piêkniejszy ni¿ dzia³ki jego s¹sia-

dów. Kiedy mg³y rozprasza³y siê na tyle, aby widzieæ ca³¹ nieckê nad

g³ow¹, wydawa³o mu siê, ¿e domena, w której mieszka, jest w istocie

najlepiej rozwiniêta w ca³ej Szkó³ce. Z pewnym smutkiem musia³ jed-

nak przyznaæ, ¿e w swojej ocenie nie jest ca³kiem obiektywny – nie-

wykluczone, ¿e po prostu kibicuje w³asnej dru¿ynie.

Jeœli Moc to ¿ycie, jak mo¿e istnieæ ¿ycie bez Mocy? – zapyta³a

Vergere.

background image

64

Têskni³ za Moc¹ ka¿dego dnia. O ka¿dej godzinie. O ka¿dej minu-

cie. By³ stale, boleœnie œwiadom ziej¹cej pustki w swoim ¿yciu. Przy-

pomina³o mu o tym ka¿de za³o¿enie opaski uciskowej, ka¿dy jêk i krzyk

bólu, który móg³by uœmierzyæ Moc¹.

Pamiêta³ o tym w dniu, kiedy musia³ amputowaæ stopê Traska

amphistaffem, którego zdo³a³ ostro¿nie, cierpliwie wywabiæ z zagaj-

nika, podrzucaj¹c jego polipowi kawa³ki martwego niewolnika tak d³u-

go, a¿ ten zrzuci³ amphistaffy, które natychmiast rozpe³z³y siê w po-

szukiwaniu dogodnego terenu do ukorzenienia siê…

Pamiêta³ o tym, kiedy Bothanin zmar³ w gor¹czce w kilka dni póŸniej.

Jeœli Moc to ¿ycie, jak mo¿e istnieæ ¿ycie bez Mocy?

Pytanie go przeœladowa³o. Pulsowa³o gdzieœ na dnie jego umys³u,

niczym podchodz¹cy rop¹ z¹b. Czy Vergere mówi³a o jego ¿yciu? Jak

mo¿e ¿yæ bez Mocy?

OdpowiedŸ oczywiœcie brzmia³a: nie mo¿e. A wiêc nie ¿yje bez

Mocy. Moc ca³y czas jest z nim.

Tyle tylko, ¿e on jej nie czuje.

Anakin zwyk³ mówiæ, ¿e Moc to narzêdzie, jak m³ot. Gdyby Moc

by³a m³otem, myœla³ Jacen, to on by³by cieœl¹ o obciêtych ramionach.

Ju¿ nawet nie widzia³ m³ota. Ju¿ nawet nie pamiêta³, jak wygl¹da

m³ot…

Ale…

Gdybym pochodzi³ z gatunku istot, które w ogóle nie posiadaj¹

ramion, pomyœla³, nie rozpozna³bym m³ota… i nie wiedzia³bym, jak

go u¿yæ, nawet gdybym przypadkiem odgad³, do czego s³u¿y. M³ot nie

mia³by nic wspólnego ze mn¹, a ja z nim…

Podobnie jak Moc nie ma nic wspólnego z Yuuzhanami.

By³a to po³owa odpowiedzi… ale ta druga po³owa wyœlizgiwa³a

mu siê nieustannie, wgryzaj¹c siê w mózg.

Poniewa¿ Moc nie jest jedynie narzêdziem.

Gdyby Yuuzhanie istnieli poza Moc¹, Moc nie mog³aby byæ tym,

czym by³a – zgodnie z naukami, jakie odebra³. Tym, czym by³a w isto-

cie i o czym wiedzia³. Poniewa¿ wiedzia³ na pewno, na sto procent,

ponad wszelk¹ w¹tpliwoœæ, ¿e Moc w istocie znacznie wykracza³a poza

wszystko, czego go uczono.

By³a wszystkim.

Gdyby Moc dotyczy³a jedynie ¿ycia, jak mog³aby zostaæ wyko-

rzystana do podnoszenia kamieni, miecza œwietlnego lub myœliwca X-

-wing? Poruszaæ coœ Moc¹ oznacza³o wyczuwaæ ten przedmiot. Ka-

wa³ek kamienia by³ w Mocy bardziej obecny ni¿ Yuuzhanie.

background image

65

I tu siê kry³a tajemnica, która go niepokoi³a. Na szczêœcie mia³

mnóstwo czasu, ¿eby sobie to przemyœleæ.

Dni zlewa³y siê ze sob¹ w jeden nieprzerwany strumieñ, za to dhu-

ryam wydawa³ siê coraz lepiej rozumieæ, co robi Jacen. Przesy³a³ mu

nieraz za poœrednictwem ziarna niewolnika lekkie, niemal czu³e uk³u-

cia – bardziej jak uszczypniêcie towarzysza zabaw ni¿ bicz nadzorcy –

i Jacen wkrótce odkry³, ¿e jeœli szed³ tam, gdzie go kierowa³y te uk³u-

cia, móg³ odkryæ, na przyk³ad, jakiœ gatunek mchu o w³aœciwoœciach

immunostymuluj¹cych albo wydzielinê kraba vonduun dzia³aj¹c¹ jak

naturalny œrodek odka¿aj¹cy.

Wydawa³o siê wrêcz, ¿e dhuryam próbuje mu pomóc…

W ci¹gu tego okresu samo odbieranie dhuryama przez Jacena ule-

g³o znacznej zmianie. Przez wiele tygodni myœla³ o nim z gorycz¹, jak

o ohydnym, pozaziemskim stworze, który siêgn¹³ do wnêtrza jego cia-

³a za pomoc¹ ziarna, szarpi¹c mu nerwy ohydnym, znienawidzonym

dotykiem, od którego nie ma ucieczki. Teraz odkry³, ¿e kiedy przestaje

siê pilnowaæ, w ogóle nie czuje odrazy…

Zdaje siê, ¿e do wszystkiego mo¿na siê przyzwyczaiæ, pomyœla³.

Tu jednak dosz³o do czegoœ wiêcej: zacz¹³ traktowaæ dhuryama

jako inn¹ formê ¿ycia, nieznany gatunek, niebezpieczny, ale nieko-

niecznie wrogi, obdarzony inteligencj¹, wol¹, intencjami; kogoœ, kto

potrafi³ dostrzec, ¿e Jacen czyni wiêcej dobrego ni¿ z³ego, i najwyraŸ-

niej wyrazi³ zgodê na takie partnerstwo.

Gdyby gatunek, który od zawsze by³ œlepy, napotka³ gatunek, któ-

ry od zawsze by³ g³uchy, jak mog³yby siê porozumieæ? Dla Jacena

odpowiedŸ by³a oczywista: musia³yby wypracowaæ platformê poro-

zumienia opart¹ na zmyœle wspólnym dla obydwu…

Ból z ziarna niewolnika by³ w istocie form¹ komunikacji, prymi-

tywnym jêzykiem, który Jacen z wolna zaczyna³ pojmowaæ, choæ jesz-

cze nie nauczy³ siê odpowiadaæ.

Jeœli Moc to ¿ycie, jak mo¿e istnieæ ¿ycie bez Mocy?

OdpowiedŸ nie pojawi³a siê z oœlepiaj¹c¹ jasnoœci¹ objawienia,

lecz raczej jako powolne narodziny œwiadomoœci, systematyczne roz-

szerzanie horyzontu pojmowania, a¿ wreszcie, pewnego po³udnia o bar-

wie zimnej stali, kiedy stan¹³ na wzgórzu i spojrza³ w dó³, na wyspê

z ulem dhuryamów, dowiedzia³ siê i zrozumia³; i nawet nie by³ zasko-

czony swoj¹ now¹ wiedz¹ i zrozumieniem.

OdpowiedŸ, któr¹ nosi³ teraz w umyœle i w sercu, by³a bardzo pro-

sta i taka sama dla Yuuzhan, jak i dla niego.

Bez Mocy nie istnieje ¿ycie.

5 – Zdrajca

background image

66

Oko ludzkie nie dostrzega energii elektromagnetycznej poza w¹-

skim pasmem czêstotliwoœci okreœlanych mianem œwiat³a widzialne-

go – ale pozosta³e czêstotliwoœci nie przestaj¹ istnieæ tylko dlatego, ¿e

ich nie widzimy. Yuuzhanie i ich twory musz¹ znajdowaæ siê w tej

czêœci Mocy, która znajduje siê poza zakresem zmys³ów Jedi.

I to wszystko.

Jacen sta³ na szczycie wzgórza, spogl¹daj¹c na wyspê dhuryamów

i otaczaj¹cy j¹ pierœcieñ wojowników-stra¿ników. Nie tylko Yuuzha-

nie znajduj¹ siê w czêœci Mocy poza zasiêgiem zmys³ów Jedi, pomy-

œla³.

Ja równie¿.

Zawsze mia³ szczególny dar zaprzyjaŸniania siê z obcymi gatun-

kami. Nazywa³ to empati¹, ale by³o to z pewnoœci¹ coœ wiêcej ni¿ tyl-

ko wspólnota uczuæ…

By³ to zaimprowizowany jêzyk, dzia³aj¹cy w tej czêœci Mocy, któ-

rej inni Jedi zdawali siê nie wyczuwaæ.

Przeb³ysk empatii ze strony Vergere… myœla³, ¿e coœ mu przeka-

za³a, ¿e zrobi³a to œwiadomie. A jeœli nie? Jeœli empatia pochodzi³a

z tej czêœci Mocy, której wci¹¿ dotyka³?

Stoj¹c tak na pagórku pod bia³oniebieskim atomowym s³oñcem

w zenicie, Jacen rozpocz¹³ cykl oddechowy, który mia³ sprawiæ, ¿e

jego umys³ przejdzie w œwiat postrzegania Jedi. Siêgn¹³ daleko w g³¹b

siebie, szukaj¹c obecnoœci ziarna niewolnika, które stanowi³o wiêŸ dhu-

ryama z nim – i jego z dhuryamem.

Wyczu³ je w miejscu, gdzie oplata³o siê wokó³ jego nerwów: obce

zwierzê, dziel¹ce z nim cia³o.

Hej, ma³y, zawo³a³ do siebie, zostañmy kumplami.

Wideopaj¹k sta³ na szeroko rozstawionych dziewiêciu nogach,

które wysokim ³ukiem wystrzela³y z centralnego wêz³a i dopiero póŸ-

niej kierowa³y siê w dó³, ku solidnie wpartym w ziemiê, chwytnym

i szponiastym stopom. Poni¿ej wêz³a centralnego znajdowa³ siê prze-

zroczysty worek, na tyle du¿y, ¿e móg³by pomieœciæ Wookiego, nape³-

niony do granic wytrzyma³oœci galaret¹ optyczn¹. W wêŸle tym znaj-

dowa³ siê równie¿ mózg wideopaj¹ka, który integrowa³ sygna³y

telepatyczne od licznych ziaren niewolników kieruj¹cych istotami

w Szkó³ce. Integracja przebiega³a w taki sposób, ¿eby powsta³ obraz

holograficzny, utworzony w galaretowatym oœrodku za pomoc¹ prze-

cinaj¹cych siê impulsów elektromagnetycznych, pochodz¹cych ze sku-

background image

67

piska gruczo³ów znajduj¹cych siê w miejscu, gdzie worek z galaret¹

by³ przytwierdzony do wêz³a mózgowego.

Nom Anor obserwowa³ obraz z pewn¹ satysfakcj¹, podobnie jak

Vergere, która przycupnê³a na pod³odze komnaty poza zasiêgiem wi-

deopaj¹ka. Choæ Nom Anor nie mia³ sk³onnoœci do fanatyzmu doktry-

nalnego, jak na przyk³ad Tsavong Lah, Egzekutor musia³ przyznaæ, ¿e

istoty skonstruowane przez Yuuzhan Vongów w wielu przypadkach

znacznie przewy¿sza³y swoje mechaniczne odpowiedniki w Nowej

Republice. Choæby ten wideopaj¹k. Nie by³ szczególnie inteligentny,

ale rozumia³, ¿e jego zadaniem jest przekazywanie aktualnego obrazu

ze Szkó³ki, ¿e ma koncentrowaæ siê na pewnym okreœlonym obiekcie

i pod¹¿aæ za nim wszêdzie, gdziekolwiek siê uda. Z tego zadania wy-

wi¹zywa³ siê bardzo sprawnie.

Obiektem zaœ by³ Jacen Solo.

Nom Anor wspi¹³ siê na palce, aby pog³askaæ paj¹ka w pewien

szczególny sposób, co sprawi³o, ¿e wizerunek Jacena uleg³ zmniej-

szeniu, ustêpuj¹c miejsca szerszej panoramie na otaczaj¹c¹ go Szkó³-

kê. Teraz widaæ by³o niewolników, trudz¹cych siê w domenach ota-

czaj¹cych wyspê-ul. Jacen wydawa³ siê opatrywaæ nadgarstek jednego

z niewolników, który siê potkn¹³ i upad³, lecz Nomowi Anorowi wy-

dawa³o siê, ¿e wiêksza czêœæ uwagi ch³opca skierowana jest na odle-

g³¹ wyspê.

– A wiêc twierdzisz, ¿e drugi etap dobieg³ koñca – mrukn¹³. –

Dhuryam zdo³a³ go ob³askawiæ?

– A on dhuryama. – Vergere przechyli³a siê na bok, aby spojrzeæ

Nomowi Anorowi w oczy spoza palisady pajêczych nóg. – Wychodzi

na to samo. Aby utworzyæ empatyczn¹ wiêŸ, tak jak on to uczyni³,

obaj musieli przezwyciê¿yæ to, co ich dzieli, i skoncentrowaæ siê na

tym, co maj¹ ze sob¹ wspólnego. Tak. Drugi etap dobieg³ koñca.

– Widzê – Nom Anor odchyli³ siê w ty³ i splót³ d³ugie, koœciste

palce na piersi – ¿e Jacen Solo, przynajmniej na razie, ma niepokoj¹co

du¿¹ swobodê.

– Wolnoœæ jest zawsze niepokoj¹ca – zgodzi³a siê Vergere.

– Jeszcze bardziej niepokoi mnie fakt, ¿e on ju¿ to sobie uœwiado-

mi³. Nie wiem, czy Tsavong Lah nie okaza³ siê zbyt pewny siebie,

zezwalaj¹c na tê fazê planu.

– Nie chcesz przypadkiem powiedzieæ – odparowa³a Vergere ze

z³oœliwym uœmieszkiem – ¿e to ty by³eœ zbyt pewny siebie, kiedy mu

j¹ proponowa³eœ?

Nom Anor machn¹³ lekcewa¿¹co rêk¹.

background image

68

– Daæ mu pole do dzia³ania to jedno. Daæ mu pole do dzia³ania na

tym statku to ca³kiem co innego.

– Uwa¿asz, ¿e mo¿e zagroziæ statkowi? Jak?

– Nie wiem. – Nom Anor zrobi³ krok do przodu i wspar³ d³onie na

biodrach, wbijaj¹c oczy w optyczn¹ galaretê. – Nie prze¿y³bym tak

d³ugo w tej wojnie, gdybym nie docenia³ Jedi… zw³aszcza rodziny

Solo. Jestem zaniepokojony. Nawet najdrobniejsze zagro¿enie dla tego

statku jest zbyt wielkim ryzykiem.

Nie musia³ wyjaœniaæ, dlaczego. Vergere wiedzia³a ju¿, ¿e mate-

ria³ genetyczny zu¿yty na stworzenie nasienia-statku by³ niezast¹pio-

ny: sk³ada³y siê na niego próbki genów, przechowywane przez niezli-

czone tysi¹clecia miêdzygalaktycznej tu³aczki Yuuzhan Vongów na

pok³adach œwiatostatków. Próbki pochodzi³y z rodzinnej planety, któ-

ra umar³a tak dawno, ¿e nawet jej nazwa nie przetrwa³a.

– Rozjaœnij swoje myœli, Nomie Anorze. Czy do tej pory wszyst-

kie etapy nie przechodzi³y bezb³êdnie?

Skrzywi³ siê.

– Nie ufam tak ³atwym zwyciêstwom.

– Lecz ³atwe zwyciêstwa to dowód ³aski Prawdziwych Bogów –

odpar³a Vergere tym swoim irytuj¹co radosnym tonem, który móg³ byæ

umyœlnie podbarwiony drwin¹. Nom Anor nigdy nie umia³ stwierdziæ

tego na pewno. – Nieufnoœæ wobec zwyciêstwa tr¹ci bluŸnierstwem…

¿e o niewdziêcznoœci nie wspomnê.

– Pamiêtaj, do kogo mówisz – Egzekutor odprawi³ j¹ machniê-

ciem rêki – Zostaw mnie ju¿. Zachowaj czujnoœæ. Mo¿esz nawet j¹

podwoiæ. Ostatnie dni przed zasiewem bêd¹ szczególnie niebezpiecz-

ne. Nie ryzykuj.

– Jak sobie ¿yczysz, Egzekutorze. – Vergere zaszczyci³a go uk³o-

nem poprawnym co do milimetra, otworzy³a przeponê wyjœciow¹ i opu-

œci³a komnatê.

Nom Anor zaœ zastosowa³ siê do w³asnej rady na swój ostro¿ny,

metodyczny sposób. Natychmiast po wyjœciu Vergere przekaza³ za

poœrednictwem villipa rozkazy dla dowódcy oddzia³u specjalnego;

oddzia³ ten zosta³ sprowadzony na pok³ad i przeszkolony w jednym

jedynym celu. Rozkazy by³y krótkie i jednoznaczne.

Przed koñcem dnia wojownicy w maskerach ooglithach zaczn¹

infiltrowaæ brygady niewolników w Szkó³ce. Bêd¹ siê trzymaæ z dala

od Jacena Solo, ukrywaæ swoj¹ obecnoœæ i czekaæ.

Do dnia zasiewu powinna ich tam byæ co najmniej setka.

background image

69

Tymczasem Nom Anor odnotowa³ w pamiêci, ¿e powinien dopil-

nowaæ, aby jego skoczek koralowy by³ dobrze odkarmiony, oporz¹-

dzony i przygotowany na nag³¹ ucieczkê.

Nie podejmie najmniejszego nawet ryzyka. Nie prze¿y³by tak d³u-

go w tej wojnie, gdyby nie docenia³ Jedi…

Kiedy Devaronianin zmar³, Jacen pomyœla³: „Có¿, chyba siê po-

myli³em…”

Klêcza³ na brzegu jeziora z ulem. Wokó³ niego k³êbi³ siê i wrzesz-

cza³ t³um okaleczonych, poranionych i chorych niewolników, wyci¹-

gaj¹c ku niemu rêce, macki i szpony, szarpi¹c go za szatê. Szatoskóra

przesi¹k³a krwi¹, kiedy Jacen próbowa³ zatamowaæ krwotok z kikuta

ramienia Devaronianina. Devaroniañska krew by³a na bazie srebra,

czarna jak smo³a i cuchnê³a spalon¹ siark¹. Poprzez wiêŸ ziarna nie-

wolnika w swojej piersi z dhuryamem Jacen czu³ cieñ prymitywnego

zadowolenia szatoskóry z niezwyk³ego aromatu plamy.

W miarê up³ywu tygodni Jacen i dhuryam nauczyli siê lepiej po-

rozumiewaæ za poœrednictwem ziarna. Byæ mo¿e sta³o siê tak dlatego,

¿e dhuryam, podobnie jak yammosk, mia³ – nawet w stosunku do lu-

dzi – ograniczone, lecz wyraŸne zdolnoœci telepatyczne; a mo¿e po-

mog³y ró¿norodne doœwiadczenia Jacena z wiêzi¹ telepatyczn¹ i em-

patyczn¹. Mo¿e wziê³o siê to st¹d, ¿e sieæ struktur ziarna tak szczelnie

zespoli³a siê z systemem nerwowym Jacena, ¿e sta³a siê praktycznie

czêœci¹ jego mózgu – Jacen nie roztrz¹sa³ przyczyn i nie próbowa³

niczego wyjaœniaæ.

Liczy³ siê wynik.

Móg³ teraz wymieniaæ z dhuryamem informacje w postaci obra-

zów i uczuæ. Wykorzystuj¹c ich kombinacje, zdo³ali wypracowaæ wspól-

ny i doœæ bogaty s³ownik, lecz ich komunikacja siêga³a o wiele dalej.

W miarê pog³êbiania siê ³¹cz¹cych ich wiêzi Jacen stwierdza³, ¿e mo¿e

czerpaæ ze zmys³ów dhuryama; potrafi³ uœwiadomiæ sobie istnienie wielu

form ¿ycia w Szkó³ce równie wyraŸnie, jak sam dhuryam.

Aby dotrzeæ do umieraj¹cego Devaronianina, musia³ przecisn¹æ

siê przez t³um krzycz¹cych, rozhisteryzowanych, bojowo nastawio-

nych niewolników. Wokó³ jeziora-ula zgromadzi³y siê ich setki, a wszy-

scy mieli nadziejê, ¿e Jacen zdo³a uleczyæ ich rany i choroby. Wielu

z nich skierowa³y tu inne dhuryamy, ch³ostaj¹c p³ynnym ogniem z sie-

ci ziaren. Wprawdzie pozosta³e dhuryamy próbowa³y wykreowaæ

w³asnych medyków, ale nie potrafi³y znaleŸæ ani stworzyæ uzdrowicieli

background image

70

o umiejêtnoœciach równych Jacenowi. Jego empatyczna wiêŸ z ziar-

nem pozwala³a mu wykorzystywaæ mo¿liwoœci telepatyczne dhur-

yama, a tym samym okreœlaæ zasiêg ran, chorób i obra¿eñ wewnêtrz-

nych, jak równie¿ leczyæ je ze skutecznoœci¹, która wprawi³aby

w zdumienie doœwiadczonego oficera s³u¿b medycznych.

Pocz¹tkowo dhuryam próbowa³ powstrzymywaæ Jacena przed

udzielaniem pomocy niewolnikom jego braci-rywali; prawie przez ca³y

dzieñ toczyli ze sob¹ walkê na nieznoœny ból przeciwko niez³omnej

woli. Przez ca³y czas dŸwiêcza³ Jacenowi w uszach g³os Vergere.

Które to kwiaty? Które to chwasty? – pyta³a. – Wybór nale¿y do

ciebie.

Wiêc wybra³.

I ¿aden ból spowodowany rozkazem dhuryama nie zdo³a go od

tego wyboru odwieϾ.

Nie ma tu chwastów.

Ka¿dy niewolnik jest kwiatem. Ka¿de ¿ycie jest drogocenne. Zu-

¿yje ka¿dy erg swojej energii ¿yciowej, aby uratowaæ wszystkich.

Nie ma tu chwastów.

Wybudowa³ stacjê pierwszej pomocy na brzegu jeziora otaczaj¹-

cego wyspê-ul dhuryamów. Domeny wyznaczono od œrodka jeziora,

dlatego te¿ w³aœnie w tym miejscu niewolnicy ró¿nych domen mogli

docieraæ do niego najszybciej, pokonuj¹c najmniejsz¹ odleg³oœæ po

obcym terytorium. Jego w³asny dhuryam okaza³ mu pomoc do tego

stopnia, ¿e wydzieli³ kilku niewolników ze swojej brygady do zbiera-

nia leczniczych mchów i zió³, dostarczania zapasów szczêko¿uków

i m³odych szatoskór, które mog³yby s³u¿yæ jako banda¿e.

Devaronianin by³ jednym z tych tymczasowych asystentów. Jacen

wys³a³ go na pobliski pagórek po pêk rosn¹cych tam k³osów traw, któ-

rych ziarna stanowi³y doskona³y koagulant, a przy tym dzia³a³y jak

s³aby antybiotyk. Devaronianin skin¹³ szcz¹tkowymi ró¿kami, uœmiech-

n¹³ siê garniturem ostrych jak szpilki zêbów i ochoczo ruszy³ przed

siebie, nie czekaj¹c na zachêtê ze strony dhuryama.

Zanim zd¹¿y³ wróciæ, kolejka rannych uros³a w t³um. Dochodzi³o

do przepychanek, kiedy jedne dhuryamy podpuszcza³y swoich niewol-

ników przeciwko pozosta³ym. Zanim Jacen zdo³a³ interweniowaæ, nie-

które z tych przepychanek przeistoczy³y siê w regularne bitwy. Deva-

ronianin znalaz³ siê w jednym z ognisk zapalnych, a syczeniem

i demonstracj¹ ostrych k³ów osi¹gn¹³ jedynie tyle, ¿e zosta³ wypchniêty

na skraj t³umu. Nie móg³ walczyæ, nie porzucaj¹c kêpy trawy, po któr¹

pos³a³ go Jacen, a dwa niewielkie ró¿ki wyrastaj¹ce mu z czo³a nie

sprawia³y szczególnie groŸnego wra¿enia. Usi³owa³ okr¹¿yæ t³um, prze-

background image

71

œlizguj¹c siê wzd³u¿ brzegu jeziora z wysp¹-ulem, gdzie kr¹g wojow-

ników strzeg³ dostêpu do czêœci terenu.

I to go zgubi³o.

Jacen nie wiedzia³, czy Devaronianin siê potkn¹³, czy poœlizn¹³ na

mazistych wodorostach, które le¿a³y na brzegu jeziora, a mo¿e ktoœ

z t³umu go potr¹ci³ lub nawet umyœlnie popchn¹³. Wiedzia³ tylko, ¿e

jego pomocnik znalaz³ siê zbyt blisko pierœcienia stra¿ników.

Us³ysza³ ostre, rozkazuj¹ce warkniêcie wojownika na skraju je-

ziora i podniós³ wzrok akurat w momencie, kiedy œmigniêcie ostrza

amphistaffu wywo³a³o strumieñ czarnej krwi. Rzuci³ siê w tamt¹ stro-

nê, przepychaj¹c i roztr¹caj¹c t³um, aby wreszcie dotrzeæ do Devaro-

nianina, który le¿a³ na plecach wœród rozrzuconego snopa niesionych

k³osów, jedn¹ rêk¹ œciskaj¹c kikut drugiej.

Jacen zrobi³, co móg³, a móg³ niewiele. Zanim zdo³a³ podwi¹zaæ

ranê, Devaronianin pogr¹¿y³ siê w g³êbokim szoku, po którym w ci¹gu

minuty lub dwóch przysz³a œmieræ.

Jacen mia³ czas przyjrzeæ siê jego twarzy: blada, bezbarwna skó-

ra, ostre jak ig³y zêby pod grubymi skórzastymi wargami, ma³e ró¿ki

na czole, skrêcaj¹ce siê w pêtelki, które Jacen móg³ policzyæ czubka-

mi palców. Mia³ okazjê zajrzeæ w ¿ywe, czerwone oczy Devaroniani-

na, wyczytaæ z nich zdumienie i smutek w obliczu bezsensownej, pu-

stej, arbitralnej œmierci, w której siê pogr¹¿a³.

W³aœnie wtedy Jacen pomyœla³: „Dobrze, z tego wynika, ¿e chyba

siê mylꅔ

Okaza³o siê, ¿e jednak s¹ tu chwasty.

Podniós³ wzrok i napotka³ spojrzenie chwastu.

Wojownik, który zabi³ Devaronianina, beznamiêtnie zmierzy³ siê

z nim wzrokiem, trzymaj¹c w gotowoœci amphistaff zbroczony czarn¹

krwi¹.

Które to kwiaty? Które to chwasty? Odró¿nienie kwiatów od chwa-

stów to nie tylko twoje prawo, to twój obowi¹zek.

S³owa Vergere dŸwiêcza³y prawd¹. Ale Jacen w¹tpi³, aby prawda,

któr¹ w nich dostrzeg³, by³a t¹ sam¹ prawd¹, któr¹ ona chcia³a mu

przekazaæ. Odkry³, ¿e w³aœciwie go nie obchodzi, co Vergere mia³a na

myœli. Wybra³ ju¿.

Z kamienn¹ twarz¹ wsta³, odwróci³ siê ty³em do wojownika i wszed³

w t³um.

Zdecydowa³ ju¿, kto jest chwastem.

Ogrodnictwa ci siê zachcia³o? – pomyœla³ z lodowat¹ jasnoœci¹. –

Czekaj no. Ju¿ ja ci poka¿ê ogrodnictwo!

Poczekaj tylko.

background image

72

R O Z D Z I A £

"

WOLA BOGÓW

Zniszczony, nagi œwiat otacza³ bia³ob³êkitn¹ iskrê atomowego

ognia. Œwiat ten widzia³ wzloty i upadki narodu za narodem, od pro-

stych prowincji po konfederacje planetarne i miêdzygwiezdne impe-

ria, a póŸniej republiki galaktyczne. By³ scen¹ miliona bitew, od

zwyk³ych potyczek po zniszczenie ca³ych cywilizacji. Sam by³ syste-

matycznie niszczony przez wojny i odbudowy, a¿ oryginalne œrodowi-

sko pozosta³o nietkniête jedynie pod sterylnymi polarnymi czapami

lodowymi; sta³ siê najbardziej sztucznym ze œwiatów kultury galak-

tycznej, rozkochanej w sztucznoœci. Ca³a planeta sta³a siê maszyn¹.

A to w³aœnie mia³o siê zmieniæ.

Jej nowi panowie zaczêli od kradzie¿y ksiê¿yców.

Trzy mniejsze ksiê¿yce, wytr¹cone z orbity przez napêdy dovin

basali, zosta³y odprowadzone na odpowiedni¹ odleg³oœæ, podczas kie-

dy czwarty, najwiêkszy, zosta³ obrócony w py³ impulsami naprê¿eñ

wywo³anymi przez inne dovin basale, powi¹zane za pomoc¹ yammo-

ska. U¿ycie tej samej techniki w subtelniejszej wersji zorganizowa³o

powsta³¹ masê py³u, ¿wiru i szcz¹tków twardniej¹cej magmy w szyb-

ko rozprzestrzeniaj¹cy siê pierœcieñ – czy dysk – gruzu, obracaj¹cy siê

wokó³ planety pod k¹tem siedemnastu stopni do p³aszczyzny ekliptyki.

Zdarzenie to, dramatyczne samo w sobie, sta³o siê jedynie prolo-

giem.

Dovin basale wyhodowano równie¿ na powierzchni planety.

background image

73

Efekt grawitacji mo¿na doœæ dok³adnie opisaæ sposobem topogra-

ficznym: jako zmianê zakrzywienia czasoprzestrzeni. Dovin basale na

powierzchni planety zmieni³y krzyw¹ lokalnej czasoprzestrzeni w taki

sposób, ¿e kierunek orbity planety zmieni³ siê na – obrazowo mówi¹c

– „pod górkê”.

Planeta zwolni³a. Zwalniaj¹c, kierowa³a siê coraz bardziej ku wnê-

trzu i zbli¿a³a siê do s³oñca.

Zrobi³o siê cieplej.

W czasie d³ugiego, powolnego spadku w kierunku s³oñca planeta

zosta³a zbombardowana przez ma³e meteory, starannie dobrane, o tak

precyzyjnie wyliczonym k¹cie wejœcia w atmosferê, który pozwoli³by

na osi¹gniêcie œredniej temperatury wystarczaj¹cej, aby materia³ no-

œny zmieni³ siê w parê, nie rozpadaj¹c siê na sk³adowe moleku³y tlenu

i wodoru. Materia³ pierwotny tych ma³ych meteorów by³ minera³em

jedynie w czarnej, lodowatej przestrzeni kosmicznej; zanim dotar³y

do ogrzewaj¹cej siê powierzchni, traci³y strukturê krystaliczn¹ i zmie-

nia³y siê w zwyk³¹ wodê.

Po raz pierwszy od tysiêcy lat na powierzchniê planety spad³ na-

turalny deszcz.

Zaledwie planeta znalaz³a siê na w³aœciwej, skorygowanej orbi-

cie, dovin basale uspokoi³y siê, a czasoprzestrzeñ wróci³a do normal-

nej topografii. Trzy pozosta³e ksiê¿yce zosta³y umieszczone na innych,

znacznie bardziej z³o¿onych orbitach; teraz wywo³ane przez nie efek-

ty p³ywów ostatecznie splot¹ otaczaj¹cy planetê dysk z³o¿ony z gruzu

w sta³y element niebosk³onu o strukturze têczowej koronki.

Zanim nasienie-statek wróci³o do normalnej przestrzeni i skiero-

wa³o siê do punktu spotkania z orbit¹, planeta by³a ju¿ wiern¹ kopi¹ –

w ogólnym zarysie d³ugoœci orbity, obrotów, ksiê¿yców oraz pierœcie-

ni – dawno umar³ego rodzinnego œwiata Yuuzhan Vongów. Pozosta-

wa³o jedynie zmieniæ jej powierzchniê i wnieœæ ¿ycie w zrujnowane

szcz¹tki tego, co niegdyœ by³o jednym planetarnym miastem, aby wresz-

cie planeta mog³a przyj¹æ nazwê, jak¹ bêdzie odt¹d nosi³a: Yuuzhan’tar,

Kolebka Boga.

Coruscant by³ gotów do zasiewu.

W Szkó³ce nadszed³ tizo’pil Yun’tchilat – Dzieñ Zg³êbienia Woli

Bogów.

W ci¹gu tych ostatnich kilku godzin przed zasiewem po dome-

nach dhuryamów rozbieg³a siê gromada mistrzów przemian, mierz¹c,

background image

74

obliczaj¹c, indeksuj¹c i szacuj¹c. Ka¿da grupa mistrzów otoczona by³a

oddzia³em potê¿nych, zwinnych wojowników w ciê¿kich zbrojach,

z orê¿em w gotowoœci, o b³yszcz¹cych, niezmordowanie czujnych

oczach. Poruszali siê z posêpn¹, groŸn¹, przyczajon¹ zwinnoœci¹ re-

eków w porze godowej.

Cztery oddzia³y strzeg³y shreeyam’tiza – ma³ego, wyspecjalizo-

wanego podgatunku yammoska. Te stworzenia, nie wiêksze od œmiga-

cza, istnia³y jedynie po to, aby emitowaæ potê¿ne sygna³y interferen-

cyjne w paœmie telepatycznym, wykorzystywanym zarówno przez

yammoski, jak i dhuryamy. Oddzia³y te przynios³y beczkowate ciel-

sko shreeyam’tiza do Szkó³ki w ogromnym pojemniku wype³nionym

od¿ywcz¹ ciecz¹. By³ to pierwszy akt tizo’pil Yun’tchilat, poniewa¿

ka¿dy dhuryam wiedzia³, ¿e tego dnia zostanie podjêta decyzja o jego

¿yciu lub œmierci. Shreeyam’tiz mia³ dopilnowaæ, ¿eby ¿aden z dhur-

yamów nie móg³ u¿yæ swoich niewolników w desperackim akcie sa-

bota¿u czy samoobrony.

Ziarna niewolników zaprojektowano tak, aby by³y bezpieczne w ra-

zie awarii: w momencie przerwania kontaktu telepatycznego z dhur-

yamem ka¿de ziarno automatycznie unieruchamia swojego niewolni-

ka, ci¹gn¹c go bezlitoœnie w kierunku w³asnego rodzica – drzewiastego

basala koralowego, z którego zosta³o zebrane ziarno. Niewolnicy, wy-

j¹c z nag³ego i niewyt³umaczalnego bólu, pe³zli na oœlep w kierunku

koralowego basala ka¿dej z domen. Jedynie kontakt fizyczny z drze-

wem basala móg³ z³agodziæ cierpienie niewolnika; a wiêc nawet cho-

rzy i ranni wlekli siê wyj¹c przez ska³y i bagna w tamtym kierunku.

Dziêki takiemu zabiegowi niewolnicy wkrótce zostali zorganizowani

w zgrabne, ma³e grupki, pozostaj¹c w bezpiecznej odleg³oœci do mo-

mentu, a¿ bêdzie siê ich mo¿na spokojnie pozbyæ.

Dla niewolników nie ma³o znaczenia, który dhuryam zwyciê¿y.

¯aden z nich nie bêdzie ¿yæ doœæ d³ugo, ¿eby siê tego dowiedzieæ.

Nom Anor spojrza³ na obraz w worku optycznej galarety pod brzu-

chem wideopaj¹ka.

– Dlaczego on nic nie robi?

Vergere p³ynnie wzruszy³a ramionami, przechylaj¹c siê na bok,

aby widzieæ lepiej poprzez pajêcze nogi.

– Coœ tam robi. Choæ nie to, czego siê spodziewa³eœ.

– On wie, prawda? Wie, ¿e wszyscy niewolnicy maj¹ zgin¹æ?

– Wie.

background image

75

Obraz w galarecie by³ tylko cieniem w blado oœwietlonej mgle.

Przy okazji odciêcia komunikacji dhuryamów shreeyam’tiz skutecz-

nie blokowa³ po³¹czenia obrazów wideopaj¹ka. Aby utrzymaæ obraz

Jacena Solo, musia³ generowaæ ciemny kszta³t, odbierany za pomoc¹

czu³ych na podczerwieñ punktów ocznych na nieruchomych polipach

w zagajniku amphistaffów.

– Stoi tam tylko – burkn¹³ Nom Anor. Przest¹pi³ z nogi na nogê

i skrzywi³ siê pod adresem obrazu. – Jak mo¿e tak po prostu staæ? Ten

ból…!

– Ból, tak. Cierpienie? Byæ mo¿e. Du¿o siê nauczy³.

– Czy on siê ukrywa? O to chodzi?

Vergere znów wzruszy³a ramionami.

– Jeœli tak, to wybra³ odpowiednie miejsce.

– A polipy nie atakuj¹ – mrukn¹³ Nom Anor, z nieobecn¹ min¹

¿uj¹c kciuk. – Przez ca³e tygodnie ciê³y i mordowa³y ka¿dego, kto im

siê nawin¹³ pod wici, niewolników, wojowników, mistrzów przemian

i kogo tylko… A ten Solo jest jak jeden z tych ptaków… jak ty je

nazywasz? wyzwalaczy?… które bezpiecznie ¿egluj¹ w zasiêgu ma-

cek bespiñskiego beldona.

– Mo¿e w jakiœ sposób… dogada³ siê z polipami?

– Nie podoba mi siê ta perspektywa.

– Nie? A powinna, Egzekutorze. Po to go przecie¿ szkoli³am, prawda?

Nom Anor odsun¹³ kciuk od ust i zmru¿y³ oczy.

– Po to?

– Oczywiœcie. Tu i teraz, w punkcie kryzysu, w Dniu Decyzji, Ja-

cen Solo nie stoi wraz z innymi przedstawicielami swojego gatunku.

Pomimo ogromnego bólu, jaki cierpi jego system nerwowy, postano-

wi³ pozostaæ poœród form ¿ycia obcej galaktyki. Naszej galaktyki, Eg-

zekutorze. Ma wiêcej wspólnego ze swoimi panami ni¿ z niewolnika-

mi… i zaczyna to rozumieæ.

– Jesteœ pewna?

– Mo¿e zaszed³ ju¿ tak daleko Drog¹ Prawdy, ¿e los niewolników

przesta³ go obchodziæ.

– O, nie, w to nie uwierzê – burkn¹³ Nim Anor. – Nie uwierzê

nawet przez nanoblip. Nie znasz tych Jedi tak dobrze jak ja.

– Mo¿e i nie. – Czubek Vergere zalœni³ lekko nutk¹ weso³ej ziele-

ni. – A kto ich tam wie?

Nom Anor gwa³townie siêgn¹³ do otworu wielkoœci ludzkiej g³o-

wy, znajduj¹cego siê w œcianie w okolicach jego kolana, i chwyci³ vil-

lipa.

background image

76

– W zagajniku amphistaffów jest niewolnik – powiedzia³ do nie-

go. – Zabierzcie go stamt¹d. Macie go zwi¹zaæ i dostarczyæ na mój

koralowy statek.

Villip zaszepta³ w odpowiedzi, przyjmujac kszta³t jednego z wo-

jowników Noma Anora w maskerach ooglithach.

– S³ucham i wykonujê, Egzekutorze.

– Jeœli cenisz sobie koœci ojca, nie zawiedŸ mnie tym razem. Ten

niewolnik to szpieg Jedi. Nie mo¿na dopuœciæ, aby storpedowa³ tizo’pil

Yun’tchilat.

– A jeœli bêdzie stawia³ opór?

– Wola³bym, ¿eby ¿y³… ale nie domagam siê tego za wszelk¹ cenê.

Nie ryzykuj uszkodzenia nasienia-statku. Ogranicz szkody do mini-

mum.

– S³ucham i wykonujê, Egzekutorze.

Nom Anor poleci³ villipowi wróciæ do zwyk³ego kszta³tu.

– Proszê bardzo – zwróci³ siê do Vergere. – Jak powiadasz, nasz

projekt „Solo” zakoñczy³ siê sukcesem. Szkó³ka spe³ni³a swój cel. Tak

czy owak, musimy go stamt¹d zabraæ, zanim zaczn¹ siê egzekucje.

Lepiej zaj¹æ siê tym od razu, na wypadek, gdyby znowu dosta³ napadu

heroizmu. Ceremonia musi trwaæ do koñca, bez ryzyka zerwania. Po-

winnaœ zaplanowaæ nastêpn¹ fazê jego szkolenia; pewnie zechcesz

zacz¹æ, jak tylko znajdzie siê na pok³adzie.

– Mój lud, Nomie Anorze, ma takie przys³owie – w zadumie od-

par³a Vergere. – Mówi ono o liczeniu b³yszczomuch, kiedy masz do-

piero larwy.

– Co? – skrzywi³ siê Nom Anor. – A co to mia³oby znaczyæ?

– S¹dzê – skinê³a g³ow¹ w kierunku worka wideopaj¹ka – s¹dzê,

¿e zaraz siê o tym przekonasz.

Jacen stoi w zagajniku amphistaffów i patrzy.

Ziarno niewolnika œle w ka¿de zakoñczenie jego nerwów ogniste

ig³y bólu, roz¿arzone polecenie, ¿eby ruszy³, bieg³, pe³za³ i gna³ do

koralowego drzewa basala, które znajduje siê tylko o trzydzieœci me-

trów od niego. Ca³y p³onie w tym ogniu, lecz p³omieñ go nie trawi.

Ten p³omieñ to alembik, w którym wykrystalizowa³o siê wszyst-

ko, czym jest, czym by³ i czym kiedykolwiek bêdzie. Jak przedtem

biel, tak teraz ogieñ sp³uka³ z niego przesz³oœæ i przysz³oœæ.

Ca³e istnienie Jacena skupi³o siê na tym pojedynczym „teraz”,

a rozgorza³y w jego wnêtrzu p³omieñ dodaje mu si³.

background image

77

W pó³cieniu, w bia³ob³êkitnym ¿arze nieustaj¹cego po³udnia

Szkó³ki, od najbli¿szego drzewa koralowego od³¹cza siê nagle czte-

rech niewolników. Robi¹ to swobodnie, skutecznie, bez poœpiechu,

nie marnuj¹c czasu na zbêdne gesty – i zwracaj¹ siê w stronê zagajni-

ka amphistaffów, w kierunku g³êbokiej plamy cienia, w której stoi

Jacen.

Nie wydaje siê, ¿eby odczuwali ból.

Jacen wie ju¿, dlaczego. To nie s¹ prawdziwi niewolnicy.

Przelotnie zastanawia siê, czy w³aœnie tak czu³ siê Anakin. Spo-

kojny. Gotowy. Analizuj¹cy cenê, jak¹ przyjdzie mu zap³aciæ, i wci¹¿

jeszcze pewien, ¿e tanio siê wywin¹³.

W bia³ob³êkitne po³udnie czterej niewolnicy, przyciskaj¹ sobie

nozdrza i maskery, które ich okrywa³y, opadaj¹, wycofuj¹c wici z po-

rów i pozostawiaj¹c tylko kropelki krwi jak potu. Maskery marszcz¹

siê i sp³ywaj¹ do stóp obna¿onych wojowników, po czym odpe³zaj¹

w trawê.

Wojownicy ruszaj¹ w kierunku zagajnika amphistaffów.

Jacen zamyka oczy i przez jedn¹ krótk¹ chwilê znów jest z rodzi-

n¹: d³oñ ojca rozburza mu w³osy, ciep³e ramiê matki otacza jego plecy,

Jaina i Lowie jêcz¹, a Em Tedee rzuca jakiœ sarkastyczny komentarz,

kiedy Jacen raz jeszcze próbuje opowiedzieæ dowcip Tenel Ka.

Ale nie ma Chewbaccy.

Nie ma Anakina.

Czterej wojownicy przekraczaj¹ skraj zagajnika. M³ode amphi-

staffy ostrzegawczo ch³oszcz¹ powietrze, ziemnopaszcze polipów

otwieraj¹ siê szeroko, w milczeniu czekaj¹c na porcjê krwi lub cia³a.

Jeden z wojowników krzyczy w twardym, gard³owym wspólnym:

– WychodŸ, Jeedai-niewolniku!

Jedyn¹ odpowiedzi¹ Jacena jest otworzenie oczu.

– Niewolniku Jeedai! WychodŸ stamt¹d! – Nie maj¹ na sobie zbroi,

a jedyne kraby vonduun w zasiêgu rêki to dzikie okazy, ¿yj¹ce swo-

bodnie w bagnie za drzewem koralowym. Wychodz¹ tylko w nocy,

aby skubn¹æ sobie polipa na skraju zagajnika. Wœród ch³oszcz¹cych

ze œwistem powietrze m³odych amphistaffów nieuzbrojeni wojowni-

cy maj¹ zerowe szanse.

Jacen ustawia siê swobodniej, organizuj¹c myœli i oddech w stan

medytacji Jedi, siêgaj¹cy g³êboko w zakamarki jego wnêtrza, poza roz-

dzieraj¹cy ból ziarna niewolnika, we wspomnienia tego, czego siê na-

uczy³ podczas umys³owego kontaktu z dhuryamem; wspomnienia tak

¿ywe, ¿e s¹ jak sen na jawie.

background image

78

Teraz ju¿ tak¿e uzbrojeni wojownicy strzeg¹cy shreeyam’tiza za-

uwa¿aj¹ zamieszanie. Niektórzy zaczynaj¹ ostro¿nie kierowaæ siê

w stronê zagajnika, stra¿nicy zaœ otaczaj¹cy pierœcieniem jezioro i wy-

spê z ulem niecierpliwie przestêpuj¹ z nogi na nogê i poprawiaj¹ broñ.

– Niewolniku Jeedai! Jeœli pójdziemy po ciebie, bêdzie jeszcze

gorzej!

Jacen jest ju¿ g³êboko pogr¹¿ony w medytacji. Czuje pulsowanie

hormonów emocjonalnych w prymitywnych mózgach otaczaj¹cych go

polipów amphistaffów. Czuje ich g³ód krwi jak kêsy surowego miêsa.

Wojownik odwraca siê i rzuca rozkaz w jêzyku Yuuzhan. Kolejni

dwaj fa³szywi niewolnicy opuszczaj¹ swoje pozycje przy drzewach

i zrzucaj¹ maskery ooglithy, które sp³ywaj¹ im z nóg. Ujawnieni wo-

jownicy chwytaj¹ prawdziwego niewolnika – jeden go trzyma, drugi

zaœ mia¿d¿y mu gard³o uderzeniem kantu d³oni. Odstêpuj¹ i pozwala-

j¹, aby cia³o upad³o na ziemiê, obserwuj¹c beznamiêtnie jego przed-

œmiertne konwulsje na piasku, zanim zad³awi siê na œmieræ.

– Niewolniku Jeedai! WychodŸ, albo zginie nastêpny! A potem

nastêpny, nastêpny i nastêpny, a¿ wreszcie zostaniesz tylko ty. Ocal

ich ¿ycie, Jeedai. WyjdŸ!

Teraz medytacja Jacena na jawie zabawia siê wspomnieniem in-

nego snu, bardzo realnego – wizji poprzez Moc tak wyraŸnej, ¿e pra-

wie czuje p¹czki skoczków koralowych, wyraŸnie widzi poorane bli-

znami twarze stra¿ników i zniekszta³cone koralem cia³a niewolników;

sen, który œni³ dwa lata temu naBelkadanie.

Sen, w którym uwalnia³ niewolników Yuuzhan Vongów.

Jaki¿ by³ zdumiony, jaki czu³ siê odarty ze wszystkiego, kiedy ten

sen siê nie spe³ni³. Kiedy jego próba dotrzymania obietnicy zakoñczy-

³a siê katastrof¹, morzem krwi, œmierci i tortur – czu³ siê wtedy, jakby

to sama Moc go zdradzi³a.

Teraz dostrzeg³, ¿e wcale nie zosta³ zdradzony. By³ tylko zbyt nie-

cierpliwy.

– Niewolniku Jeedai! WychodŸ!

Jacen wzdycha i otrz¹sa siê z medytacji.

– W porz¹dku – mówi spokojnie, nieco smutno. – Skoro tak nale-

gacie…

Jego nieruchomy cieñ staje siê ruchomym cieniem, bezszelestnie

dryfuj¹cym poprzez zagajnik ¿¹dnych krwi polipów. Zatrzymuje siê

w pó³cieniu, za którym jest ju¿ tylko bia³ob³êkitne po³udnie. Amphi-

staffy kreœl¹ za jego plecami œmiercionoœne aureole.

– Jestem.

background image

79

– Dalej – rozkazuje wojownik. – WyjdŸ poza zasiêg zagajnika.

Jacen otwiera puste d³onie.

– Zmuœ mnie.

Wojownik odwraca nieco g³owê w kierunku towarzyszy.

– Zabiæ drugiego.

– Ty nie jesteœ wojownikiem – mówi Jacen.

Trzej kompani wojownika trajkocz¹ miêdzy sob¹ z podnieceniem.

G³owa dowódcy zwraca siê ku nim, jak œci¹gniêta promieniem prowa-

dz¹cym.

– Co?

– Wojownik wygrywa bitwy, nie morduj¹c s³abszych – g³os Jace-

na ocieka ¿r¹c¹ pogard¹. – Jak wszyscy Yuuzhanie, wojujesz z bez-

bronnymi. Jesteœ tchórzem i pochodzisz z rasy tchórzy.

Wojownik rusza przed siebie. Jego oczy b³yszcz¹ wœciek³¹, œmier-

cionoœn¹ ¿ó³ci¹.

– Mnie nazywasz tchórzem? Ty? Ty, rozkapryszony bachorze Jee-

dai? Ty, dr¿¹cy brenzlicie, ukryty w cieniu nory? Ty, niewolniku?

– Ten niewolnik Jeedai – wyraŸnie i spokojnie artyku³uje Jacen –

pluje na koœci twojego dziada.

Wojownik rzuca siê ku niemu, szponiastymi palcami siêgaj¹c oczu

Jacena, aby mu je wydrzeæ z czaszki. Z westchnieniem znu¿enia Jacen

pada na plecy, unikaj¹c ataku wojownika, chwyta go za wyci¹gniête

ramiona i opieraj¹c jedn¹ stopê o jego brzuch, przetacza siê, wyrzuca-

j¹c napastnika w górê. Wojownik ¿egluje w powietrzu, wywijaj¹c koñ-

czynami, wprost w tn¹co-k³uj¹c¹ maszyneriê amphistaffów.

Jacen przez moment le¿y nieruchomo pod strugami krwi i strzêp-

ków cia³a Yuuzhanina. Odwraca g³owê, obserwuj¹c, jak m³odziutkie

amphistaffy zgarniaj¹ kawa³ki wojownika w zaœlinione otwory ziem-

nopaszczy polipów.

Wstaje, obrzuca spojrzeniem pozosta³¹ trójkê.

– I co teraz?

Wymieniaj¹ niepewne spojrzenia. Za plecami Jacena s³ychaæ sior-

banie i gulgotanie polipów. M³ode amphistaffy wiruj¹, znów zg³odnia³e.

Wojownicy stoj¹ nieruchomo, wo³aj¹c coœ po swojemu.

W odpowiedzi na wezwanie dwa oddzia³y strzeg¹ce shreeyam’ti-

za ruszaj¹ ciê¿ko w ich kierunku, wymachuj¹c w³asnymi amphistaffa-

mi, uzbrojeni w pasy pe³ne ¿uków udarowych i innych, mniej znajo-

mych argumentów, za to ubrani w pe³ne zbroje z kraba vonduun.

Skorupa kraba vonduun mo¿e powstrzymaæ miecz œwietlny, a nawet

atomowej gruboœci ostrze amphistaffu.

background image

80

Jeden z trójki stoj¹cej obok pokazuje Jacenowi zêby: d³ugie i ostre

jak ig³y, zakrzywione do œrodka jak u drapie¿nika.

– Nal’tikkin Jeedai hr’zlat sor trizmek sh’makk – syczy. – Tyrokk

jan trizmek, Jeedai.

Jacen nie musi znaæ yuuzhañskiego, ¿eby zrozumieæ: ¿aden zapa-

œniczy chwyt nie pomo¿e samotnemu, nieuzbrojonemu cz³owiekowi

przeciwko dwóm oddzia³om wojowników. Mo¿e sobie nawet byæ Jedi.

Wojownik poradzi³ mu, ¿eby siê przygotowa³ na œmieræ.

Jacen siê uœmiecha. Smutny to uœmiech: melancholijny, zrezygno-

wany.

Kiwa g³ow¹.

W czêœci umys³u, wolnej i odleg³ej od bólu i krwi, i ostrego, bia³o-

niebieskiego ¿aru, czuje za plecami mroczn¹ satysfakcjê polipów am-

phistaffów, b³yskawicznie trawi¹cych resztki poprzedniego przeciw-

nika. Czuje ich niecierpliwoœæ, oczekiwanie, dr¿¹c¹ ekstazê, kiedy

przetwarzaj¹ cia³o wojownika, aby nabraæ si³ do rozmna¿ania.

Polipy amphistaffów rozmna¿aj¹ siê bezp³ciowo; same amphistaffy

s¹ potomstwem polipów. Kiedy uwalniaj¹ siê ze swoich guzków, od-

pe³zaj¹ natychmiast w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, ¿eby siê

ukorzeniæ i rozpocz¹æ transformacjê w polipy. Poprzez swoj¹ wiêŸ

empatyczn¹ Jacen wskazuje im zalecany grunt.

Amphistaffy ufaj¹ przyjacielowi i korzystaj¹ z jego rady.

Jacen wyci¹ga ramiona. Wojownicy mog¹ tylko staæ z rozdzia-

wionymi gêbami, patrz¹c, jak jedne amphistaffy spadaj¹ niczym liœcie

z polipów wprost na jego plecy, inne zaœ spe³zaj¹ ze skórzastych, sêka-

tych pni polipów i wœlizguj¹ siê w trawê.

Amphistaffy owijaj¹ siê wokó³ kostek Jacena i wspinaj¹ na jego

cia³o jak winoroœl obrastaj¹ca zapomniane bóstwo w d¿ungli. Wê-

druj¹ na pierœ, biodra, nogi, zwijaj¹ siê wzd³u¿ ramion, oplataj¹ kark,

a nawet wznosz¹ siê na g³owê. Zbli¿aj¹ce siê oddzia³y ciê¿kozbroj-

nych wojowników zwalniaj¹ niepewnie, nie wiedz¹c teraz, jak zaata-

kowaæ.

Okazuje siê, ¿e krab vonduun nie jest jedynym stworzeniem od-

pornym na ciêcia ostrza apmhistaffu.

Jacen ³¹czy d³onie przed sob¹, sk³adaj¹c wojownikom uprzejmy

uk³on. A kiedy znów rozk³ada rêce, pomiêdzy nimi lœni dojrza³y am-

phistaff, z ostrzem i kling¹ wype³nion¹ jadem. Podobnie jak ka¿dy

z siedemnastu amphistaffów, które tworz¹ jego zbrojê.

– Chcia³bym, abyœcie poznali kilku moich przyjació³ – mówi Ja-

cen.

background image

81

Nom Anor cisn¹³ swoim glistobuk³akiem o przeciwleg³¹ œcianê.

Buk³ak rozp³aszczy³ siê na niej i sp³yn¹³ na pod³ogê, gdzie wyda³ œwisz-

cz¹ce westchnienie i wyzion¹³ ducha. Nom Anor natychmiast siê opa-

nowa³, ocieraj¹c wierzchem d³oni bezwargie usta.

– Wiêc to koniec – mrukn¹³ posêpnie. – Ponieœliœmy klêskê. Ty

ponios³aœ klêskê – sprostowa³, zastanawiaj¹c siê, czy zdo³a uciec swo-

im skoczkiem doœæ daleko, aby umkn¹æ przed gniewem Tsavonga Laha,

wywo³anym t¹ katastrof¹. Przemyœliwa³ nawet, czyby nie poddaæ siê

Nowej Republice, licz¹c na to, ¿e istnieje jakiœ sposób przekonania

ocala³ych Jedi, ¿eby go nie zabili, zanim zaczn¹ przes³uchiwaæ. Wci¹¿

zna wiele sekretów, cennych sekretów…

Vergere przerwa³a jego rozmyœlania.

– Egzekutorze, pozwól mi iœæ do niego!

– Mowy nie ma. Nie mogê pozwoliæ, ¿ebyœ wyskoczy³a w sam

œrodek tizo’pil Yun’tchilat, ty szalone stworzenie! Nie pamiêtasz, ¿e

nasz projekt „Solo” to tajemnica? Ciekawe, jak d³ugo pozostanie ta-

jemnic¹, kiedy przebiegniesz przez Szkó³kê, usi³uj¹c ratowaæ jego bez-

u¿yteczn¹ skórê?

– Nie tak bardzo bezu¿yteczn¹, Egzekutorze. Jak ju¿ mówi³am,

jego edukacja przebiega naprawdê bardzo dobrze. Muszê jednak przy-

znaæ, ¿e teraz mog³oby byæ lepiej.

– Mog³oby byæ lepiej? – Nom Anor wskaza³ palcem worek optycz-

ny wideopaj¹ka, gdzie mglista sylwetka Jacena w³aœnie siê uzbraja³a.

– Niczego siê nie nauczy³! W³aœnie ma zamiar zmarnowaæ swoje ¿y-

cie w jakiejœ marnej potyczce! O byle niewolników! Jest tak s³aby, jak

wszyscy Jedi… nawet s³abszy!

– Nie jest Jedi – odpar³a niewzruszona Vergere. – I nie chodzi mi

teraz o jego ¿ycie.

– Oszala³aœ? – Nom Anor tupa³ gniewnie, kr¹¿¹c wokó³ wideopa-

j¹ka, który podskakiwa³ nerwowo, ¿eby wycofaæ delikatne stopy sprzed

butów Egzekutora, skrojonych na ludzk¹ mod³ê. – Przecie¿ nie uda

mu siê zwyciê¿yæ w takiej bitwie! Jak mo¿na s¹dziæ, ¿e pokona dwa

oddzia³y! Nawet gdyby ukry³ siê z powrotem w zagajniku…

– Zwyciêstwo – mruknê³a Vergere, rozpoœcieraj¹c grzebieñ w po-

wa¿nym odcieniu zimnej stali – to nie to samo, co walka. Patrz.

Cieñ znik³ nagle, a obraz w worku przesun¹³ siê i zamigota³ p³yn-

nym œwiat³em, kiedy paj¹k szuka³ nowych Ÿróde³ informacji.

– Co siê dzieje? – bezsensownie spyta³ Nom Anor. – Czy on ucie-

ka? Czy zwiewa, jak ten rozwydrzony bachor Jedi, którym nigdy nie

przesta³ byæ?

6 – Zdrajca

background image

82

– Egzekutorze… – palce Vergere oplot³y jego ramiê na wysokoœci

³okcia ze zdumiewaj¹c¹ si³¹. – Jacen Solo nie posiada ju¿ Mocy, ale

Moc nie by³a jego jedyn¹ broni¹. Jest urodzonym wojownikiem, naj-

starszym synem i spadkobierc¹ d³ugiej linii bohaterów. Szkoli³ siê

w sztukach walki od kolebki. By³ przetestowany i sprawdzony, zahar-

towany w bitwach, i jeszcze…

– Jest tylko dzieciakiem. – Nom Anor spojrza³ na ni¹ uwa¿nie. –

Postrada³aœ rozum? Znam tego ch³opca. Ludzie nie maj¹ szacunku dla

kogoœ, kto pochodzi z linii wojowników. On nic nie znaczy. Jest ni-

kim.

Vergere przemówi³a z delikatn¹, ledwie wyczuwaln¹ nut¹ ironii.

– Powiem ci coœ: ani ty, ani oni jeszcze tego nie wiedz¹, ale to

najwiêkszy z Jedi. Jacen Solo jest wcieleniem snu o Jedi. Nawet bez

Mocy jest bardziej niebezpieczny ni¿ to sobie potrafisz wyobraziæ.

Musisz mi pozwoliæ pójœæ do niego. Trzeba go powstrzymaæ.

– Powstrzymaæ przed czym? Przed zbrukaniem sobie szatoskóry,

kiedy bêdzie ucieka³?

– Powstrzymaæ przed zniszczeniem tizo’pil Yun’tchilat! A byæ mo¿e

przed zniszczeniem nasienia-statku!

Nom Anor poczu³, ¿e opada mu szczêka, ale z ust wyrwa³ siê jedy-

nie cichy syk. Spokojna pewnoœæ w oku Vergere uciszy³a go równie

skutecznie, jak cios w krtañ.

– Zniszczyæ statek? – zdo³a³ wreszcie wykrztusiæ.

– Nie rozumiesz, Egzekutorze? On nie ucieka.

Wskaza³a na worek wideopaj¹ka, który zdo³a³ odtworzyæ obraz na

tyle, by pokazaæ samotn¹ sylwetkê, pêdz¹c¹ jak wiatr na spotkanie

zbli¿aj¹cych siê burzowych chmur – oddzia³ów wojowników.

– On atakuje – szepnê³a Vergere.

background image

83

R O Z D Z I A £

#

ZASIEW

Jacen Solo biegnie w samo serce bitwy.

Biegn¹c, kszta³tuje w myœli obraz. Amphistaff, którego niesie,

dopasowuje siê do tego obrazu, owijaj¹c ponad po³owê swojej d³ugo-

œci wokó³ jego przedramienia. Wewnêtrzny impuls z po³¹czonego ³añ-

cucha gruczo³ów zasilaj¹cych generuje pole energetyczne, które

usztywnia jego pó³krystaliczn¹ strukturê komórkow¹, blokuj¹c go w tej

postaci: metr cia³a amphistaffa stanowi przed³u¿enie prawej piêœci

ch³opca, rozk³adaj¹c siê w ostrze o szerokoœci dwóch d³oni. To samo

pole, które usztywnia amphistaffa, rozci¹ga siê o u³amek milimetra

poza ostrze, daj¹c mu gruboœæ nie wiêksz¹ ni¿ œrednica atomu.

Dlatego te¿, kiedy jeden z nieuzbrojonych wojowników rzuca siê,

aby zagrodziæ Jacenowi drogê szeroko rozstawionymi ramionami,

ostrze przechodzi niemal bez oporu przez cia³o i koœæ. Jedno ramiê

Yuuzhanina leniwie wznosi siê spiral¹ w powietrze, bryzgaj¹c kropel-

kami krwi, jedna noga pada na bok, drgaj¹c w trawie. Jacen nawet nie

zwolni³ biegu.

Pozostali dwaj wojownicy stwierdzaj¹ zgodnie, ¿e nale¿y go zo-

stawiæ lepiej wyposa¿onym towarzyszom.

¯uki udarowe brzêcz¹ w otaczaj¹cym go powietrzu, lecz plamki

wzrokowe amphistaffów owiniêtych wokó³ cia³a Jacena s¹ czu³e na

podczerwieñ i ruch, ch³opak zaœ mo¿e zintegrowaæ ich empatyczn¹

reakcjê w otaczaj¹ce go pole postrzegania, które niewiele ró¿ni siê do

background image

84

samej Mocy – a przecie¿ przez tyle lat uczy³ siê, jak unikaæ pocisków

i orê¿a, które zaledwie dostrzega. Zielona ³¹ka zakwita szkar³atnymi

eksplozjami, kiedy Jacen siê uchyla, nurkuje i przetacza, skacze na

nogi i biegnie dalej.

Kolejna chmura ¿uków leci w jego stronê, brzêcz¹c jak rakiety.

Jacen pêdzi wprost na nadbiegaj¹ce oddzia³y ciê¿kozbrojnych wo-

jowników. Najbli¿szy z nich dŸga amphistaffem w Jacena jak w³ócz-

ni¹, ale Jacen nurkuje pod jej koñcem i przetacza siê przez ramiê,

zadaj¹c cios w górê. Ostrze wnika w cia³o Yuuzhanina miêdzy kro-

czem a nog¹. Œcigaj¹ce go ¿uki zbieraj¹ swoje ¿niwo, rozrzucaj¹c wo-

jowników niczym zabawki zmiecione d³oni¹ gigantycznego dziecka.

Rozpêd pozwala Jacenowi dokoñczyæ przewrót. Ch³opiec l¹duje na

kolanie kieruj¹c ostrze w górê; przecina wnêtrznoœci, a póŸniej pierœ

wojownika.

Tylko pole energetyczne podobne temu generowanemu przez am-

phistaffy jest w stanie wytrzymaæ cios jego ostrza. Skorupy krabów

vonduun stanowi¹ skomplikowan¹, krystaliczn¹ strukturê, wzmocnion¹

polem generowanym przez gruczo³y zasilaj¹ce, podobne do gruczo-

³ów amphistaffu. Lecz pole chroni jedynie skorupê; pod skorupami

kraby s¹ miêkkie, a kiedy ostrze Jacena przecina nerw pola kraba od

œrodka, zbroja mog³aby równie dobrze byæ wykonana z mas³a banthy.

Zwielokrotniona eksplozja ¿uków rzuca wojownikiem do przodu;

ostrze Jacena przecina krêgos³up i zbrojê, aby wreszcie wynurzyæ siê

z pleców Yuuzhanina w fontannie krwi. Przy okazji tnie na pó³ pas

z ¿ukami. Jacen, powalony rozpêdem, odtacza siê w ty³ i zrzuca z sie-

bie drgaj¹ce cia³o, ale chwyta przeciêty pas. W sekundê póŸniej znów

jest na nogach i biegnie, przewracaj¹c siê i potykaj¹c, og³uszony i na

pó³ oszo³omiony eksplozjami. Za jego plecami wojownicy przegrupo-

wuj¹ siê, ale Jacen nie zwraca na nich uwagi.

Ca³a jego uwaga skupiona jest na pasie z ¿ukami, który trzyma

w garœci.

Pas krwawi z przeciêtych koñców. Umieraj¹c, ma tylko jedno ¿y-

czenie: uwolniæ swoje dzieci – ¿uki zamkniête w ³añcuchu szeœcio-

k¹tnych komór rozrodczych – aby mog³y wype³niæ swoje wybucho-

we przeznaczenie. Jacen wyraŸnie to czuje. W emocjonalnym jêzyku,

zawdziêczanym talentowi empatycznemu, obiecuje ostateczne zaspo-

kojenie tego pragnienia, jeœli pas zechce tylko zaczekaæ na jego syg-

na³.

Przed nim dwa pozosta³e oddzia³y zbijaj¹ siê w ostry klin skiero-

wany czubkiem w stronê Jacena, szerok¹ podstaw¹ zaœ os³aniaj¹cy

background image

85

pojemnik wielkoœci zbiornika bacty, w którym spoczywa shreeyam’tiz.

Wokó³ niego gwi¿d¿e coraz wiêcej ¿uków, wiêc Jacen rzuca pas przed

siebie, jak granat protonowy. Pas wije siê leniwie, p³yn¹c wysoko w po-

³udniowym powietrzu.

Za pomoc¹ empatii Jacen przesy³a potê¿ny jak uderzenie m³ota

impuls nios¹cy ze sob¹ dreszcz wyczekiwania, bliskoœæ spe³nienia,

dygocz¹ce uderzenie adrenaliny, które mo¿na przet³umaczyæ mniej

wiêcej na…

Teraz!

Pas wybucha jak bomba nad podstaw¹ klina. Jednoczeœnie ¿uki

wycelowane w Jacena nadlatuj¹ ze z³owró¿bnym brzêczeniem, trafia-

j¹c bez rozró¿nienia w niego i w otaczaj¹cych go Yuuzhan. Potê¿ne

uderzenia zwalaj¹ ich z nóg w ró¿ne strony, a¿ wreszcie Jacen, podciê-

ty, rzuca siê wysoko w powietrze ³agodnym saltem.

Odwrócony œwiat wiruje wokó³ niego w coraz ciemniejszym, krwa-

wym wirze. Jacen ma akurat doœæ czasu, aby poczuæ, jak ból wysy³any

przez jego ziarno niewolnika s³abnie nagle. Ch³opiec wysy³a ziarnu

leniwe, empatyczne zaproszenie: „W porz¹dku. Teraz twoja kolej, przy-

jacielu”.

Zabarwiona krwi¹ ciemnoœæ poch³ania go, zanim lot dobiega

koñca.

– Popatrz, widzisz to co ja? – Nom Anor wzgardliwie skin¹³ g³o-

w¹ w kierunku obrazu w worku optycznym wideopaj¹ka, który, nagle

wyostrzony, przedstawia³ le¿¹cego bez zmys³ów Jacena, wci¹¿ w tej

samej zaimprowizowanej zbroi z amphistaffów. Krew sp³ywa³a na

zorany przez ¿uki mech.

– Ten twój „najwiêkszy z wszystkich Jedi” zdo³a³ zabiæ jedynie

dwóch czy trzech wojowników. Bezu¿yteczny, s³aby g³upiec…

– Chyba nie uwa¿a³eœ, co mówi³am – zaœmia³a siê Vergere. – Pro-

szê ciê jeszcze raz: pozwól mi do niego iœæ, zanim wszystko bêdzie

stracone.

– Nie b¹dŸ g³upia. Nie ma mowy o zagro¿eniu. Przynajmniej obej-

rzymy sobie koniec tej ¿a³osnej farsy w kolorze. Ju¿ jest nieprzytom-

ny; wojownicy poskromi¹ go i doprowadz¹ tutaj zgodnie z rozkazem.

Usta Vergere wygiê³y siê w górê, jak w ludzkim uœmiechu. Otwar-

t¹ d³oni¹ wskaza³a na wyraŸny, szczegó³owy obraz; Jacen w³aœnie po-

ruszy³ siê lekko, potrz¹sn¹³ g³ow¹ i zacz¹³ wstawaæ.

– Wiêc dlaczego jeszcze tego nie robi¹?

background image

86

Nom Anor zmarszczy³ brwi.

– Nie jestem pewien…

– Byæ mo¿e wojownicy maj¹ coœ pilniejszego do roboty.

– Pilniejszego? – warkn¹³ groŸnie. – Pilniejszego, ni¿ wykonywa-

nie moich rozkazów?

– Egzekutorze, Egzekutorze – zgani³a go ³agodnie. – Patrzysz, ale

nie widzisz.

W worku wideopaj¹ka nagle zmieni³o siê oœwietlenie; ostry, bia-

³ob³êkitny blask po³udnia w Szkó³ce nabra³ barw czerwieni, z³ota i ¿ó³ci.

Blaski tañczy³y na w³osach i postrzêpionej, zakrwawionej szatoskórze

Jacena. Nom Anor przygl¹da³ siê temu obrazowi, niewiele z niego

pojmuj¹c, dopóki nie przys³oni³y go k³êby ciemnego, t³ustego dymu.

Nowe kolory pochodzi³y od po¿aru.

Na twarzy Noma Anora zdumienie ust¹pi³o miejsca wœciek³oœci.

Poczu³ odrazê i gniew, które leg³y mu lodow¹ kul¹ na ¿o³¹dku.

– Co siê dzieje? – warkn¹³. – Vergere, mów, co siê tam dzieje.

W zasiêg obrazu worka optycznego weszli teraz dwaj wojownicy

w zbrojach z kraba. Byli osmaleni i krwawili z licznych ran. Jeden z nich

znalaz³ siê zbyt blisko pleców Jacena; amphistaff, wci¹¿ owiniêty wo-

kó³ torsu ch³opca, konwulsyjnie wystrzeli³ w jego stronê i dŸgn¹³ go na

wysokoœci kolana. Drugi wojownik nawet nie próbowa³ siê zatrzymaæ

czy obejrzeæ. Zanim Nom Anor zd¹¿y³ wyraziæ swoje zdumienie, od-

kry³, przed czym tamten tak ucieka³ – œciga³ go t³um kuœtykaj¹cych,

wœciek³ych i rozwrzeszczanych istot, uzbrojonych w rozmaite, czêsto

zaimprowizowane narzêdzia: od krêgoszpadli po malledille i wœciekle

wij¹ce siê dzikie amphistaffy, równie niebezpieczne dla przeciwnika,

co dla u¿ytkownika. Dopadli sparali¿owanego przera¿eniem wojowni-

ka i z dzik¹ satysfakcj¹ zaczêli go siekaæ na kawa³ki.

– Przecie¿ to niewolnicy – jêkn¹³ Nom Anor. – Jak mogli siê tak

kompletnie wyrwaæ spod kontroli?

Grzebieñ Vergere nabra³ jaskrawopomarañczowego koloru prze-

tykanego pulsuj¹c¹ zieleni¹.

– Odpowiedz mi, Nomie Anorze: dlaczego obraz w wideopaj¹ku

sta³ siê nagle tak wyraŸny i jasny?

Wytrzeszczy³ oczy, dysz¹c ciê¿ko przez otwarte usta.

– On nigdy nie zamierza³ walczyæ z wojownikami – mruknê³a,

jakby próbuj¹c podpowiedzieæ rozwi¹zanie niezbyt inteligentnemu

dziecku.

Wreszcie, poniewczasie, Nom Anor zrozumia³. Bry³a lodu w ¿o-

³¹dku zaczê³a wysy³aæ fale lodowatego zimna a¿ po koñce palców.

background image

87

– Zabi³ shreeyam’tiza!

– Tak.

– Jakim sposobem… dlaczego ty… on… to znaczy ty…

– Ostrzega³am ciê przecie¿… chyba pamiêtasz.

– Ty… Vergere, przecie¿ ty… Myœla³em, ¿e jesteœ…

Jej czarne, niezg³êbione Ÿrenice wytrzyma³y jego spojrzenie.

– Czy jeszcze siê nie nauczy³eœ, Egzekutorze – zapyta³a bezbarw-

nym tonem – ¿e wszystko, co ci mówiê, jest prawd¹?

Tizo’pil Yun’tchilat zmieni³ siê w jatkê.

Ka¿dy z dhuryamów, odciêty od swoich wiêzi telepatycznych przez

shreeyam’tiza, zmuszony by³ czekaæ, œlepy i g³uchy; gotowa³ siê we

w³asnym sosie hormonów stresu, p³on¹c desperack¹ nadziej¹, ¿e na-

stêpne uczucie, jakiego dozna, bêdzie przebudzeniem potêgi i czystej,

oczywistej wiedzy, ¿e to w³aœnie on jeden, z ca³ego miotu, zosta³ wy-

brany pazhkic Yuuzhan’tar al.’tirma – Mózgiem Œwiata Kolebki Boga.

Pomimo to ka¿dy z nich w g³êbi ducha prze¿ywa³ g³êbok¹, mê-

cz¹c¹ obawê, ¿e zamiast potêgi poczuje jedynie ciêcie ostrza, które

ws¹czy w niego ¿r¹cy ogieñ trucizny amphistaffu, odbieraj¹c mu ¿y-

cie i skazuj¹c na wieczne cierpienie, jakim bogowie karz¹ niegodnych.

Kiedy zatem eksplodowa³ pas z ¿ukami, œl¹c dziesi¹tki twardych

pocisków do zbiornika, w którym spoczywa³ shreeyam’tiz – a od¿yw-

cza k¹piel, w której siê p³awi³, zwielokrotni³a jeszcze ich og³uszaj¹c¹

si³ê, a¿ krew i szcz¹tki cia³a trysnê³y wysoko na spotkanie s³oñca Szkó³-

ki – wszystkie dhuryamy z wyj¹tkiem jednego nie mia³y najbledszego

pojêcia, co siê dzieje.

Wszystkie dhuryamy z wyj¹tkiem jednego by³y wstrz¹œniête, og³u-

szone, zdruzgotane, oszo³omione powrotem zmys³ów opartych na

zmys³ach niewolników; wszystkie, z wyj¹tkiem jednego, by³y podwój-

nie wstrz¹œniête, wiêcej ni¿ oszo³omione – wrêcz ogarniête œlep¹ pa-

nik¹ – kiedy siê zorientowa³y, ¿e ich rodzeñstwo równie¿ odzyska³o

zmys³y niewolników, a po Szkó³ce, rozbrzmiewaj¹cej echem eksplo-

zji i cuchn¹cej œwie¿¹ krwi¹, biegaj¹ przera¿eni, rozdygotani mistrzo-

wie przemian i ogarniêci sza³em bitewnym ciê¿kozbrojni wojownicy.

Ten jeden dhuryam, który wiedzia³, co siê dzieje, nie by³ ani wstrz¹-

œniêty, ani oszo³omiony, ani ogarniêty panik¹. By³ za to zdesperowany

i bezlitosny.

Dhuryamy to istoty z gruntu pragmatyczne. Nie wiedz¹, co to za-

ufanie, a wiêc nie znaj¹ pojêcia zdrady. Ten w³aœnie dhuryam, podobnie

background image

88

jak wszystkie inne, od dawna zdawa³ sobie sprawê, ¿e jego ¿ycie zale-

¿y od wyniku tizo’pil Yun’tchilat i ¿e ma szanse nie wiêksze ni¿ ka¿dy

z tuzina jego pobratymców.

To znaczy dwanaœcie do jednego. Na jego niekorzyœæ.

¯adnemu z dhuryamów siê ten stosunek si³ nie podoba³, ale tylko

ten jeden postanowi³ coœ z nim zrobiæ.

Zawar³ umowê z Jacenem Solo.

Gdy tylko interferencja telepatyczna ze strony shreeyam’tiza na-

gle usta³a, dhuryam nie tylko wiedzia³ dok³adnie, co siê dzieje, lecz

równie¿ kto tego dokona³ i dlaczego.

I wiedzia³, co nale¿y zrobiæ dalej.

Zanim jeszcze przebrzmia³y echa eksplozji ¿uków, dhuryam na-

kaza³ swoim niewolnikom, aby opuœcili drzewa koralowe i rozbiegli

siê po zagonach ooglithów. Dotkniêcie splotu nerwowego, które w przy-

padku zmodyfikowanych ooglithów, zwanych maskerami, s³u¿y do ich

zdejmowania, spowodowa³o równie¿ skurczenie siê dzikich ooglithów

– lecz to, co pod sob¹ skrywa³y, w niczym nie przypomina³o zwy-

k³ych, pustych w œrodku konstrukcji z kamienia.

Te ooglithy strzeg³y stosów prymitywnej, zaimprowizowanej

broni.

Niektóre narzêdzia zosta³y niepostrze¿enie zgromadzone w ci¹gu

ostatnich kilku dni. Ukryto je na zagonach ooglithów w pobli¿u kora-

lowych drzew basali: g³ównie by³y to szerokie krêgoszpadle, d³ugie

i ciê¿kie, aby ³atwiej wbija³y siê w ziemiê, jak równie¿ opancerzone

malledille, mocne i d³ugie, wzrostu przeciêtnego wojownika, doœæ

twarde, by rozbiæ kamieñ jednym uderzeniem.

Ooglithy ukrywa³y równie¿ pewn¹ liczbê glistobuk³aków, wype³-

nionych po brzegi miodem iskropszczó³. Iskropszczo³y by³y dzikimi

przodkami zmodyfikowanych wiele wieków temu ¿uków udarowych

i wybuchowych. Otwór ka¿dego z glistobuk³aków nas¹czony by³ nie-

wielk¹ iloœci¹ enzymu trawiennego krabów vonduun. Niewolnik, wy-

korzystuj¹c krêgoszpadel jako katapultê, móg³ rzuciæ taki pocisk na-

wet na znaczn¹ odleg³oœæ.

Nie chodzi³o tu nawet o celnoœæ. Glistobuk³aki pêka³y pod wp³y-

wem uderzenia, rozbryzguj¹c galaretowaty miód na wszystkie strony.

Uaktywniony enzymem miód czepia³ siê wszystkiego, czego dotkn¹³;

w kontakcie z powietrzem Szkó³ki bucha³ p³omieniem.

W ci¹gu kilku sekund ogieñ by³ dos³ownie wszêdzie.

Wojownicy sma¿yli siê na œmieræ w swoich bezu¿ytecznych zbro-

jach i nie byli w stanie ochroniæ ani siebie, ani tym bardziej mistrzów

background image

89

przemian, których eskortowali. Mistrzowie zaœ, nie posiadaj¹c doœwiad-

czenia ani wyszkolenia w walce, mogli jedynie bez³adnie pe³zn¹æ w kie-

runku najbli¿szej ¿y³y oddechowej. Wielu z nich zginê³o od p³on¹ce-

go miodu, niektórym roztrzaskano g³owy malledill¹ lub krêgoszpadlem,

którym niewolnicy wywijali jak wibrotoporem. P³on¹cy miód p³ywa³

po wodzie jeziora-ula jak olej.

Wszystkie dhuryamy z wyj¹tkiem jednego opanowa³a ta sama myœl

– zebraæ wokó³ siebie niewolników, którzy byli ich oczami i rêkami.

Musieli zgromadziæ ich wszystkich na wyspie-ulu, ¿eby otoczyæ siê

szañcem cia³. ¯aden z nich nie mia³ innej nadziei na samoobronê.

Z wyj¹tkiem jednego.

Dlatego te¿ niewolnicy, nale¿¹cy do pozosta³ych dhuryamów, zbie-

gli siê z ca³ej Szkó³ki, popêdzani przez sieci koralowych ziaren spala-

j¹cych ich systemy nerwowe i rzucili siê ku pierœcieniowi wojowników

strzeg¹cych jeziora, aby zalaæ ich mas¹ rozedrganych, zakrwawionych

i czepiaj¹cych siê wszystkiego cia³; natomiast niewolnicy nale¿¹cy do

tego jednego dhuryama zachowali siê ca³kiem inaczej.

Przede wszystkim rozdzielili siê na grupki po piêciu. Jedna grupa

otoczy³a Jacena Solo, czekaj¹c, a¿ ten z trudem dŸwignie siê na nogi.

Ch³opak krwawi³ z kilkunastu ran, chwia³ siê na nogach, jakby by³

pijany lub mia³ zamiar zemdleæ, lecz razem z piêcioma niewolnikami

ruszy³ w stronê jeziora. Pozosta³e grupy pêdzi³y przez dym i p³omie-

nie, potykaj¹c siê o trupy i œlizgaj¹c w ka³u¿ach krwi, a¿ dopad³y kora-

lowych drzew basali.

W ci¹gu kilku sekund drzewa stanê³y w p³omieniach, podsyca-

nych przez miód iskropszczó³. Niewolnicy nie czekali, aby sprawdziæ,

czy p³omienie wystarcz¹, lecz zabrali siê do pracy. U¿ywaj¹c krêgo-

szpadli, malledilli oraz schwytanych amphistaffów, zaczêli ci¹æ, t³uc

i siekaæ, a¿ wszystkie koralowe drzewa leg³y martwe.

Nom Anor gapi³ siê na ten krwawy wszechœwiat zamkniêty w wor-

ku optycznym wideopaj¹ka i czu³, jak ogarnia go têpe, pe³nie niedo-

wierzania przera¿enie.

– Co…? – wybe³kota³ wreszcie. – Co… co to ma znaczyæ?

– Egzekutorze, mamy coraz mniej czasu.

– Czasu? Jakiego czasu? Ta… ta katastrofa… Jesteœmy martwi,

czy tego nie pojmujesz? Tsavong Lah nas zabije!

– Wieczny optymista – zachichota³a Vergere. – Masz nadziejê, ¿e

tego do¿yjemy?

Nom Anor zaniemówi³ i tylko wbi³ w ni¹ wzrok.

I znów nieoczekiwanie silna d³oñ ujê³a go za ramiê.

background image

90

– Niech wojownicy czekaj¹cy przed wejœciem odprowadz¹ mnie

do Szkó³ki. Wezwij swojego dowódcê, jeœli jeszcze ¿yje. Bêdê potrze-

bowa³a kogoœ, kto przeprowadzi mnie przez stra¿e, na wyspê-ul. Jeœli

w ogóle stra¿nicy ula prze¿yj¹ do tej pory.

– Wyspa-ul? – Nom Anor zamruga³ z g³upi¹ min¹. Nie potrafi³ siê

w tym wszystkim doszukaæ jakiegokolwiek sensu. – O czym ty mó-

wisz?

Vergere wskaza³a na worek optyczny wideopaj¹ka.

– S¹dzisz, ¿e on ju¿ skoñczy³, Nomie Anorze? Czy twoje wciele-

nie BliŸniêcia po¿¹da jedynie rzezi i zamieszania… czy te¿ mo¿e wy-

wo³a³ rzeŸ i zamieszanie, aby odwróciæ nasz¹ uwagê?

– Odwróciæ uwagê? Od czego? – Nagle normalne oko Egzekutora

wysz³o z orbity; w worku wideopaj¹ka ujrza³ Jacena, który po pierœ

nurzaj¹c siê w cieczy jeziora-ula, wycina³ sobie drogê poprzez spie-

niony, walcz¹cy, krwawi¹cy k³¹b niewolników i wojowników. Jeden

z towarzyszy Jacena pad³ z gard³em przebitym amphistaffem, drugi

zosta³ wci¹gniêty pod wodê przez nieuzbrojonych niedawnych towa-

rzyszy niedoli. Pozostali dziko wywijali krêgoszpadlami, usi³uj¹c nie

tylko utrzymywaæ na dystans wojowników i niewolników, lecz rów-

nie¿ choæ czêœciowo oczyœciæ z p³omieni powierzchniê jeziora.

Jacen z posêpn¹ min¹ brn¹³ przed siebie, chwilami p³yn¹c; nie

ogl¹da³ siê w ogóle na chroni¹cych go niewolników. Wszyscy, którzy

stawali mu na drodze, ginêli od szybkich jak b³yskawica ciosów am-

phistaffów, które ch³opiec trzyma³ w obu rêkach. Jacen nie zawraca³

sobie nawet g³owy ocieraniem krwi zalewaj¹cej mu oczy z rany na

czole.

Szed³ i zabija³.

Zwróci³ siê w kierunku œrodka jeziora, ku wyspie-ulowi. I szed³

dalej.

– Dhuryamy… – jêkn¹³ Nom Anor.

– To mózgi statku, Egzekutorze. On zd¹¿y³ ju¿ zrujnowaæ tizo’pil

Yun’tchilat i nie ma nadziei na ucieczkê. Jaki inny cel by³by godzien,

¿eby za niego oddaæ ¿ycie?

– Mówisz tak, jakbyœ by³a z niego dumna!

– Jestem wiêcej ni¿ dumna – odpar³a z powag¹. – On przeszed³

moje najœmielsze oczekiwania.

– Bez Mózgu Œwiata, który przeprowadzi³by oddzielenie i wej-

œcie do atmosfery, zniszczeniu mo¿e ulec ca³y statek! Zabije siebie

i wszystkich innych przy okazji!

Vergere wzruszy³a ramionami i z uœmiechem splot³a d³onie.

background image

91

– Wurth Skidder.

¯o³¹dek Noma Anora fikn¹³ kozio³ka, a Egzekutor poczu³ w ustach

smak krwi. Jedi Skidder odda³ w³asne ¿ycie, aby zabiæ jednego yam-

moska – a dhuryamy by³y przecie¿ o wiele cenniejsze. Wiêcej ni¿ cen-

ne. Niezast¹pione.

– Nie mo¿e! – Nom Anor dysza³ ciê¿ko, ogarniêty desperacj¹. –

Nie mo¿e… formy ¿ycia na pok³adzie tego statku s¹ nie do zast¹pie-

nia…

– W³aœnie. Wszystkie. Szczególnie on.

– Nie mo¿e! To znaczy… zrobi³by to? Powiedz, ¿e to niemo¿li-

we!

– Ach, Egzekutorze, jakim piêknym miejscem by³by nasz wszech-

œwiat, gdyby na ka¿de pytanie mo¿na by³o udzieliæ jasnej odpowie-

dzi! – Rozeœmia³a siê i znów skierowa³a d³oñ na worek optyczny wi-

deopaj¹ka.

Ukazywa³ on Jacena Solo, który sta³ ju¿ na brzegu wyspy-ula,

wbijaj¹c w pierœ oszala³ego mistrza przemian jedno z ostrzy, podczas

gdy drugim otworzy³ od ucha po kroczê kogoœ, kto móg³ byæ zarówno

niewolnikiem, jak i przebranym wojownikiem. Dwaj niewolnicy z jego

eskorty przetrwali – pojawili siê przy brzegu, gdzie oœlepiaj¹co szyb-

kimi machniêciami krêgoszpadli usi³owali utrzymaæ w ryzach t³um

rozhisteryzowanych, gotowych na œmieræ kompanów. Powoli jednak

ustêpowali pod naporem t³umu, wspinaj¹c siê coraz dalej na pla¿ê,

Jacen zaœ rzuci³ siê na najbli¿sz¹ z ogromnych, koralowych komór

dhuryamów.

Zatrzyma³ siê z wahaniem na woskowatym, szeœciok¹tnym korku,

który zamyka³ otwór komory rozrodczej. Wzniós³ oba amphistaffy i za-

chwia³ siê, jakby za chwilê mia³ zemdleæ. Na dole têpe krawêdzie krê-

goszpadli sieka³y cia³a niewolników i Jacen drgn¹³ nagle, jakby mu-

sn¹³ go nie doœæ celny strza³ z miotacza. Wydawa³o siê, ¿e dopiero

teraz przypomnia³ sobie, po co tu jest i co ma zrobiæ.

Wbi³ oba amphistaffy w korek; przesz³y na wylot.

– Jak widzisz, pytanie jest znacznie trudniejsze – szepnê³a Verge-

re. – Czy potrafimy go powstrzymaæ?

Nom Anor zachwia³ siê, bezradnie zaciskaj¹c palce, jakby móg³

siêgn¹æ poprzez worek optyczny wideopaj¹ka i chwyciæ Jacena za gar-

d³o.

– Czy on zupe³nie oszala³?

Jedyn¹ odpowiedzi¹ Vergere by³o spokojne, wyczekuj¹ce spojrze-

nie.

background image

92

Zakry³ twarz rêkami.

– IdŸ – wykrztusi³ s³abym, st³umionym g³osem. – Zabij go, jeœli

bêdzie trzeba. Ocal statek.

Sk³oni³a siê sprê¿yœcie.

– Na twoje rozkazy, Egzekutorze.

Us³ysza³ syk otwieranego i zamykanego w³azu i natychmiast opu-

œci³ d³onie. W oczach mia³ zimny blask czystego wyrachowania. Po-

g³adzi³ villipa, wyda³ rozkazy i rzuci³ go na pod³ogê. Otworzy³ prze-

ponê i szybkim rzutem oka na korytarz upewni³ siê, ¿e nikt mu nie

przeszkodzi.

Egzekutor Nom Anor gna³ do swojego koralowego skoczka, jakby

œciga³o go stado smoków krayt.

Nie dlatego prze¿y³ tak d³ugo w tej wojnie, ¿e nie docenia³ Jedi.

Zw³aszcza z rodziny Solo.

Zabijanie dhuryamów sta³o siê ³atwiejsze po pierwszym razie.

Pierwszy raz to by³o morderstwo.

Jacen czu³ to.

Sta³ na korku zamykaj¹cym wylot szeœciok¹tnej komory rozrodo-

wej dhuryama. Czu³ pod stopami ciep³y, niemal ¿ywy wosk, rozdzie-

raj¹ce przera¿enie m³odziutkiego dhuryama, uwiêzionego pod nim,

d³awi¹c¹, klaustrofobiczn¹ panikê, bez ¿adnej nadziei na ucieczkê,

¿adnej nadziei na ukrycie siê, telepatyczny wrzask, gorzkie, desperac-

kie b³aganie. Czu³ to ¿ycie, które mia³ za chwilê zabraæ: umys³ równie

pe³en oczekiwañ i lêków, co jego w³asny, umys³, który mia³ wykreœliæ

ze œwiata ¿ywych jednym ciêciem ostrza i ¿r¹cym jadem amphistaffu.

Jego instynkt buntowa³ siê przeciwko temu zabójstwu: ca³e szko-

lenie, wszystkie idea³y Jedi, ca³e jego ¿ycie sprzeciwia³o siê zamordo-

waniu bezbronnej, przera¿onej istoty.

Zachwia³ siê, bo nagle zakrêci³o mu siê w g³owie. Uœwiadomi³

sobie, jak powa¿nie jest ranny – poczu³ stru¿ki krwi sp³ywaj¹ce mu po

twarzy, po³amane ¿ebra, dŸgaj¹ce p³uca przy ka¿dym oddechu, drê-

twotê promieniuj¹c¹ wzd³u¿ uda od ciêcia, którego sobie w ogóle nie

przypomina³. Zauwa¿y³ te¿, ¿e wstrz¹s, jakiego dozna³ przy kontakcie

z wybuchowymi ¿ukami, pozbawi³ go chwilowo ostroœci widzenia.

Przebi³ sobie drogê do wyspy niczym wojownik Yuuzhan Vongów

w szale bitewnym, kiedy to ból i rany maj¹ tyle¿ znaczenia, co barwa

nieba. Odbiera³ ¿ycie wojownikom i oszala³ym mistrzom przemian,

mo¿e nawet tym samym niewolnikom, o których ratunek walczy³…

background image

93

Spojrza³ w dó³, na pla¿ê. Obok mistrza przemian, którego uœmier-

ci³, le¿a³y drugie zw³oki.

Wygl¹da³y na ludzkie.

Nie wiedzia³, nie móg³ wiedzieæ, czy to jeden z zamaskowanych

wojowników. Nigdy siê nie dowie. Istnia³a tylko jedna prawda: ta oso-

ba stanê³a przeciwko niemu i zaatakowa³a go. Wojownik? A mo¿e nie-

wolnik – niewinny, zmuszony do zaatakowania Jacena wbrew swej

woli, bezradny, oszala³y z bólu indukowanego przez sieæ ziarna?

Dlaczego czu³ siê tak, jakby to nie mia³o znaczenia?

To wra¿enie przera¿a³o go bardziej ni¿ samo zabijanie. Jeœli w³a-

œnie tym siê sta³em, mo¿e to sprawiedliwe, abym tu zgin¹³, pomyœla³.

Zanim zabijê kogokolwiek innego.

Jednak za ka¿dym razem, kiedy ochraniaj¹cy go niewolnicy, od-

pieraj¹c t³um k³êbi¹cy siê na pla¿y, dobrze wycelowanym ruchem

krêgoszpadla trafiali kogoœ w nogê lub g³owê, czu³ to uderzenie i tê

ranê…

Napieraj¹ca fala niewolników ju¿ zatopi³a wojowników strzeg¹-

cych wyspy-ula; jeszcze kilka chwil, a dhuryamy zwróc¹ swoich nie-

wolników przeciwko sobie. Zwyciêzca bierze wszystko. Morze krwi.

Zginê³y ju¿ dziesi¹tki, mo¿e setki niewolników, bezlitoœnie rzuconych

na zabójczy pierœcieñ wojowników. Jeœli jednak dhuryamy zwróc¹ siê

przeciwko sobie, zginie ich tysi¹ce.

Dla dhuryama pod jego stopami ci ludzie byli jedynie narzêdzia-

mi. Palnikami plazmowymi. Prêtami oœwietleniowymi. Œmieræ nie-

wolnika budzi³a w tym dhuryamie emocje nie wiêksze ni¿ przekleñ-

stwo, które rzuci³by w roztargnieniu ojciec Jacena, gdyby w trakcie

naprawy narowistego hipernapêdu „Soko³a” nagle rozlecia³ mu siê

klucz hydrauliczny.

Przypomnia³ sobie wyraŸnie szept Vergere, jakby us³ysza³ go nad

uchem: „Wybór ogrodnika”.

Podniós³ nad g³owê bliŸniacze amphistaffy, ukl¹k³ na jedno kola-

no i wbi³ je w dó³, poprzez woskowy korek.

Poczu³, jak ostrza wchodz¹ w cia³o ma³ego dhuryama. Mia³ takie

wra¿enie, jakby przecina³y jego w³asny brzuch; czu³, jak ¿r¹cy stru-

mieñ jadu rozprzestrzenia siê w ciele dhuryama, tak wyraŸnie, jakby

p³yn¹³ w jego w³asnych ¿y³ach.

Szarpniêciem uwolni³ oba amphistaffy i przeczo³ga³ siê do kolej-

nej komory rozrodczej.

Zabicie nastêpnego dhuryama podwoi³o jego empatyczny ból,

bo pierwszy jeszcze ¿y³, jeszcze cierpia³, emanuj¹c telepatycznym

background image

94

przera¿eniem i rozpacz¹. Zabicie trzeciego spowodowa³o, ¿e kolana

odmówi³y mu pos³uszeñstwa, a przed oczami zaczê³y tañczyæ czerwo-

no ¿y³kowane krêgi.

Za jego plecami niewolnicy, doprowadzeni do samobójczego sza-

leñstwa bezlitosnym ogniem nasion, przystawali nagle, dysz¹c ciê¿ko

i mrugaj¹c gwa³townie. Stawali jak wryci, zaskoczeni, zdumieni; zwra-

cali siê ku sobie, wci¹gaj¹c rêce, by prosiæ o pomoc lub j¹ zaoferowaæ,

nie po to, by zadawaæ rany, okaleczaæ i zabijaæ. Najpierw pierwsza

brygada, która przepchnê³a siê a¿ na pla¿ê, potem nastêpna i kolejne,

w miarê jak dhuryam za dhuryamem wi³y siê i miota³y w przedœmiert-

nych konwulsjach, rozsadzaj¹c œcianki komory niczym skorupkê jajka.

Jacen szed³ dalej.

Otacza³a go czerwona mg³a, krwawy ob³ok – mieszanina praw-

dziwego dymu, oparów i cuchn¹cego miedzi¹ ognia lub coœ, co po-

wsta³o wy³¹cznie w jego g³owie, a mo¿e i jedno, i drugie. Wyspa-ul

sta³a siê gór¹ jak z koszmaru, ca³¹ w ostrych ska³ach i krwi. Bez koñca

wspina³ siê ku szczytowi, którego nawet nie widzia³. Wyrasta³y przed

nim jakieœ sylwetki, niewyraŸne plamy atakowa³y go z czerwonej mg³y,

wymachuj¹c broni¹ i czepiaj¹c siê go rozcapierzonymi szponami. Ci¹³

po nich, ci¹³ przez nie, zabija³, szed³ po trupach i zabija³ dalej; pada³

na kolana, ¿eby za chwilê znów zanurzyæ ostrza w woskowym korku,

jeszcze raz, jeszcze raz i znowu. Odrzuca³ amphistaffy, których gru-

czo³y jadowe by³y ju¿ puste, œci¹ga³ nowe z w³asnej zbroi – z ¿ywego,

widz¹cego pancerza, i atakowa³ te sk¹pane w czerwieni kszta³ty ze

œmiercionoœn¹ dok³adnoœci¹.

I nagle znalaz³ siê na górze, blisko szczytu: nie wiedzia³, czy ktoœ

jest w pobli¿u ani gdzie on sam siê znajduje, ale czu³, ¿e stoi na naj-

wy¿szej turni galaktyki, ponad atmosfer¹, ponad ksiê¿ycami, wy¿ej

ni¿ gwiazdy. Podniós³ ostatniego amphistaffa jak flagê bojow¹. Zanim

zd¹¿y³ pogr¹¿yæ go w zbroczonym krwi¹ woskowym korku, który czu³

pod pokaleczonymi stopami, w mózgu rozb³ys³a mu supernowa…

Rozb³ys³a i spali³a ca³y wszechœwiat. Nic nie zosta³o.

Nic, oprócz bieli.

G³odnej bieli, po¿eraj¹cej wszystko, czym by³. Ale on ju¿ zna³ tê

biel, zna³ jej tajemnice, a ona nie mog³a go powstrzymaæ.

Jej Ÿród³o, tryskaj¹ca fontanna, znajdowa³o siê pod t¹ szeœciok¹t-

n¹ pokryw¹. Czu³ je tam – drgaj¹ce, nieludzkie cz³onki wij¹ce siê w mu-

le i w przera¿eniu. Wkrótce skróci ich cierpienia. Jeszcze jedno ude-

rzenie i wszystko siê skoñczy. Wszystko i na zawsze.

Podniós³ amphistaffa.

background image

95

– Jacenie, nie! Nie rób tego!

Obróci³ siê na piêcie i zachwia³, oœlepiony biel¹, oszo³omiony bra-

kiem powietrza w p³ucach.

G³os nale¿a³ do jego brata.

– Anakin…?

– Nie mo¿esz go zabiæ, Jacenie – g³os Anakina dochodzi³ z bieli. –

To twój przyjaciel.

Niczym odcisk palca na probówce przesyconego roztworu, g³os

Anakina wyzwoli³ w umyœle Jacena zmianê stanu skupienia: biel za-

mgli³a siê, skropli³a, skrystalizowa³a, nabra³a przejrzystoœci, przezro-

czystoœci…

Znik³a.

Ból pozosta³. Nape³nia³ jego ¿y³y oparami wrz¹cej krwi, ale go nie

dotyka³ – przechodzi³ na wskroœ nienaruszony, jak œwiat³o przez pust¹

przestrzeñ.

Znów móg³ widzieæ.

Jasno.

Doskonale i wyraŸnie.

Widzia³ szkar³atne strzêpy – pozosta³oœæ po trzech mistrzach prze-

mian, którzy nie zd¹¿yli dopaœæ ¿y³y oddechowej po drugiej stronie

Szkó³ki, za s³oñcem. Ujrza³ dymi¹cy pierœcieñ zwêglonych drzew ko-

ralowych basali otaczaj¹cych jezioro-ul. Zobaczy³ strumyczki krwi

wij¹ce siê po jego ramionach i sp³ywaj¹ce z palców.

Zatyczki komór rozrodowych le¿a³y rozrzucone po ca³ej wyspie,

poprzebijane, ociekaj¹ce b³êkitnym mlekiem krwi dhuryamów.

Spl¹tane cia³a wojowników, niewolników i mistrzów przemian…

Odwrócony do góry nogami œwiat, pe³en przera¿enia, cierpienia,

krwi…

I to wszystko jego dzie³o.

Wszystko.

Wtedy zobaczy³ Vergere.

Oddycha³ ciê¿ko, obserwuj¹c, jak wspina siê ku niemu, pokonu-

j¹c ostatnie kilka metrów ula dhuryamów. W dole uzbrojeni wojowni-

cy z trudem powstrzymywali t³um wrzeszcz¹cych, zakrwawionych

i œmiertelnie zmêczonych niewolników – niewolników, których Jacen

wyczuwa³ dziêki swojej wiêzi z dhuryamem. Czu³, jak dhuryam ich

ch³oszcze, zmuszaj¹c do dalszego wysi³ku.

Jak krzykiem nakazuje im, ¿eby zabili Jacena.

Us³ysza³ niski, zwierzêcy pomruk, jak zranionego rancora, zagna-

nego w k¹t jaskini. Pomruk pochodzi³ z jego w³asnej krtani.

background image

96

– To twoja sprawka – wychrypia³.

Vergere spojrza³a w górê. Zatrzyma³a siê w bezpiecznej odleg³o-

œci, poza zasiêgiem amphistaffów.

– S³ysza³em go – wydysza³. Oddech parzy³ mu gard³o i sprawia³

ból. – Anakin kaza³ mi przestaæ. Ale to nie by³ Anakin, to by³aœ ty.

Vergere sp³aszczy³a grzebieñ, rozk³adaj¹c go na pod³u¿nej czasz-

ce, ale w jej oczach nie by³o ani œladu weso³oœci.

– Jacenie – odezwa³a siê powoli i ze smutkiem. – Czy to najlepsze

zakoñczenie opowieœci twojego ¿ycia? Czy to jest twoje marzenie?

Moje marzenie…

Jak przez mg³ê przypomina³ sobie nadziejê na uwolnienie niewol-

ników; przypomnia³ sobie swoj¹ umowê z dhuryamem, który zgodzi³

siê oszczêdziæ ich i przes³aæ bezpiecznie na planetê w statkach-nasio-

nach, a za to Jacen mia³ mu pomóc w zlikwidowaniu braci-rywali.

Jednak teraz, w obliczu jatki, w jak¹ przemieni³ Szkó³kê, tamto wspo-

mnienie wydawa³o siê równie dalekie, jak jego sen na Belkadanie: cieñ

u³udy, strzêpek nadziei – piêkny, lecz nieosi¹galny.

Nierealny.

Realny by³ za to rozszala³y chaos krwi, bólu i œmierci, jaki Jacen

rozpêta³ w tym dziwnym œwiecie. Rozpaczliwie jasne œwiat³o w g³o-

wie ukazywa³o mu ostro i wyraŸnie ponur¹ rzeczywistoœæ – widzia³,

co uczyni³, i wiedzia³, co musi zrobiæ teraz.

Podniós³ amphistaffa nad g³owê i pozwoli³ mu zwisn¹æ pionowo,

ostrzem w dó³.

– Jacenie, przestañ! – Vergere podesz³a o krok bli¿ej. – Czy móg³-

byœ zabiæ swojego przyjaciela? Tym siê sta³eœ?

– To nie jest przyjaciel – wycedzi³ Jacen przez zêby. – To obcy.

Potwór.

– A czym ty siê staniesz? Czy on zawiód³ twoje zaufanie? Kto tu

jest potworem?

– Teraz mogê go zabiæ. A kiedy go zabijê, zabijê równie¿ rodzinn¹

planetê Yuuzhan Vongów. – Amphistaff zadrga³ w jego rêkach. Jacen

zacisn¹³ chwyt, a¿ d³onie zaczê³y go parzyæ. – Zdrad¹ by³oby pozwo-

liæ mu ¿yæ. Zdradzi³bym Now¹ Republikê. Wszystkich mê¿czyzn

i wszystkie kobiety, których wymordowali Yuuzhanie. Wszystkich za-

bitych Jedi, nawet mojego… nawet…

G³os zamar³ mu na wargach. Nie móg³ siê zdobyæ na to, aby wy-

powiedzieæ imiê Anakina. Ale nie zada³ ciosu.

– I tak oto znów stoisz przed wyborem, Jacenie Solo. Mo¿esz zdra-

dziæ swój naród lub swojego przyjaciela.

background image

97

– Zdradziæ przyjaciela? – Znów podniós³ amphistaffa. – On nawet

nie wie, co oznacza s³owo „przyjaciel”

– Mo¿e i nie wie. – Grzebieñ Vergere podniós³ siê, przybieraj¹c

szkar³atn¹ barwê. Post¹pi³a jeszcze krok naprzód. – Ale ty wiesz…

Jacen zachwia³ siê, jakby dosta³ piêœci¹ w twarz. Z oczu pop³ynê-

³y mu ³zy.

– Wiêc powiedz, co mam zrobiæ? – zawo³a³. – No, powiedz! Co

wed³ug ciebie powinienem zrobiæ?

– Nie chcê snuæ przypuszczeñ – odpar³a, robi¹c jeszcze jeden krok

naprzód. – Ale jeœli zabijesz tego dhuryama, zabijesz równie¿ siebie.

Wszystkich wojowników, mistrzów przemian, Zhañbionych, którzy znaj-

duj¹ siê na tym statku. A tak¿e niewolników – wszystkich, co do jedne-

go! Czy nie próbowa³eœ przypadkiem ocaliæ im ¿ycia, Jacenie Solo?

– Ja… – Jacen spróbowa³ strz¹sn¹æ ³zy z powiek. – Sk¹d wiem, ¿e

mówisz prawdê?

– To jasne, ¿e nie wiesz… Ale jeœli to, co mówiê, jest prawd¹, czy

to sprawi, ¿e zmienisz zdanie?

– Nie, ja nie… – Poczu³, jak wzbiera w nim potworna, niewyobra-

¿alna wœciek³oœæ. Zbyt wiele ju¿ przeszed³. Etap pytañ dobieg³ koñca;

nadszed³ czas na odpowiedzi.

Koniec.

– Wszystko – wycedzi³ przez zêby, z trudem artyku³uj¹c s³owa –

wszystko, co mi mówisz, jest k³amstwem.

Vergere roz³o¿y³a rêce.

– Wybieraj wiêc i dzia³aj.

Wybra³.

Podniós³ amphistaffa – zanim jednak zd¹¿y³ go opuœciæ, Vergere

rzuci³a siê naprzód, zastawiaj¹c mu drogê w³asnym cia³em. Gdyby

chcia³ zabiæ dhuryama, musia³by najpierw przebiæ jej pierœ. Zawaha³

siê na mgnienie oka, a ona w tym samym momencie wyci¹gnê³a d³oñ

i pog³adzi³a go po policzku, tak samo jak za pierwszym razem, kiedy

jej dotyk wyprowadzi³ go z Objêæ Cierpienia, z pustej, bia³ej œmierci.

Jej d³oñ by³a wilgotna.

– Co…? – zacz¹³.

Nie skoñczy³, poniewa¿ usta odmówi³y mu pos³uszeñstwa.

Mia³ akurat doœæ czasu, ¿eby pomyœleæ: „Jej ³zy… ³zy Vergere”,

zanim parali¿uj¹ca trucizna, któr¹ siê sta³y, objê³a jego mózg; a wtedy

Szkó³ka, dhuryam i sama Vergere – wszystko znik³o, zaœ on zapad³ siê

w osobny, osobisty wszechœwiat, nieskoñczony i wieczny.

Ten wszechœwiat by³ czarny.

7 – Zdrajca

background image

98

By³ sobie œwiat, który kiedyœ stanowi³ stolicê galaktyki, a zwali go

Coruscant. By³ planet¹-miastem, ogromn¹, globaln¹ metropoli¹, ci¹-

gn¹c¹ siê na odleg³oœæ wielu kilometrów od bieguna do bieguna. Ten

zimny œwiat z czterema ksiê¿ycami le¿a³ z dala od niebieskobia³ego

s³oñca, a na jego orbicie kr¹¿y³y lustrzane platformy, koncentruj¹ce

œwiat³o i ciep³o s³oneczne, by miasto nie zamarz³o.

Wszystko siê zmieni³o.

Teraz planeta kr¹¿y³a bli¿ej s³oñca. Jej klimat sta³ siê ciep³y, wrêcz

tropikalny, a wysokie na wiele kilometrów globalne miasto zmieni³o

siê w grub¹ na wiele kilometrów globaln¹ kupê gruzu. Nowe morza

rozpostar³y siê w miejscach, gdzie niegdyœ znajdowa³y siê mieszkalne

wie¿owce i budynki rz¹dowe. Trzy ksiê¿yce splata³y orbitalny pier-

œcieñ w ³uk têczy na niebie.

A ponad tym œwiatem, który niegdyœ by³ stolic¹, ponad stolic¹,

która niegdyœ by³a œwiatem, rozb³ys³a jedna spadaj¹ca gwiazda. Ogrom-

na kula z koralu yorik wesz³a w atmosferê pod ostrym k¹tem, gubi¹c

cz¹stki, kawa³ki i bloki koralu i rozsiewaj¹c po ca³ej planecie deszcz

meteorytów. Rozkwitaj¹c ogniem, pêdzi³a ku powierzchni.

Meteoryty spada³y, a wszêdzie, gdzie upad³y, zapuszcza³y korze-

nie i zaczyna³y rosn¹æ.

Planeta przesta³a byæ Coruscant – sta³a siê Yuuzhan’tar.

Wkrótce jednak znowu bêdzie stolic¹ galaktyki.

background image

99

11

J A S K I N I A

background image

100

background image

101

R O Z D Z I A £

$

DOM

Tysi¹ce lat minê³y, zanim Jacen otworzy³ oczy.

Spêdzi³ pierwszy tysi¹c lat w jednym niekoñcz¹cym siê, klaustro-

fobicznym koszmarze: spêtany, zwi¹zany, zamkniêty w kokonie, nie

móg³ siê ruszaæ ani mówiæ. Nie widzia³, bo nie móg³ otworzyæ po-

wiek. Nie móg³ prze³kn¹æ œliny. Nie móg³ oddychaæ.

Le¿a³ tak bezradnie przez ca³e millenium.

A potem poczu³ dr¿enie jednego miêœnia w plecach. Zajê³o mu to

ca³e stulecie, ale w koñcu zlokalizowa³ ten miêsieñ i stwierdzi³, ¿e

mo¿e go zmusiæ do kurczenia siê, a potem do ponownego rozluŸnie-

nia. Dekady przesz³y w nowy wiek, kiedy stwierdzi³, ¿e mo¿e poru-

szaæ równie¿ innymi miêœniami pleców. Potem móg³ ju¿ zacisn¹æ uda,

napi¹æ miêœnie ramion – i koszmar zamieni³ siê w sen, wype³niony ju¿

nie przera¿eniem, lecz mo¿liwoœciami.

Przez ca³y czas trwania snu spodziewa³ siê, ¿e skorupa poczwarki

pêknie, a on wreszcie rozpostrze skrzyd³a i us³yszy harmonijn¹ nutê

swoich piszcza³ek, z któr¹ wzbije siê zaraz w niebo b³yszcz¹ce cztere-

ma ksiê¿ycami…

Wreszcie otworzy³ oczy i stwierdzi³, ¿e to by³ tylko sen. Poczu³,

jak ogarnia go ogromna, niewypowiedziana ulga. Przez chwilê s¹dzi³,

¿e wszystko by³o snem: Szkó³ka, Objêcia Cierpienia, królowa voxy-

nów, Anakin…

Dur. Belkadan. Wszystko, pocz¹wszy od Sernpidala.

background image

102

Albo to wszystko by³o snem, albo on œni dalej, poniewa¿ nie czuje

ju¿ ¿adnego bólu.

Le¿a³ na miêkkim, zaokr¹glonym, nieprzyzwoicie wygodnym po-

s³aniu; by³o jak le¿anka przeciwprzeci¹¿eniowa wyœcie³ana ¿ywym,

szkar³atnym mchem, który pachnia³ kwiatami i dojrza³ymi owocami.

W pobli¿u s³ychaæ by³o brzêczenie owadów, niewidzialnych, bo wstê-

pu broni³y im ³agodnie faluj¹ce paprocie dwa razy wiêksze od Jacena.

Pomiêdzy paprociami wi³y siê winoroœle i girlandy kwiatów, obsypane

jaskraw¹ ¿ó³ci¹, b³êkitem i mocnym oran¿em, tworz¹cymi fantastycz-

ne, ale delikatne desenie. Gdzieœ w dali rozbrzmiewa³o echo ¿a³osnego

zawodzenia jakiegoœ stadnego ³owcy. Wysoko w górze niewidzialna

istota zanosi³a siê œpiewem, poruszaj¹cym i cudownym, jak g³os ma-

nulliañskich ptaków podczas godów w ithoriañskiej Matce D¿ungli.

Ithor, pomyœla³ z têp¹ gorycz¹. Pamiêta³, co Yuuzhanie zrobili

z Ithorem.

A gdzie ja w ogóle jestem, do dziewiêciu koreliañskich piekie³?

S³oñce przes¹czaj¹ce siê przez paprocie mia³o znajomy kolor: spo-

sób, w jaki pó³cienie g³êbszych plam mroku przechodzi³y w sp³owia³¹

czerwieñ… no, w³aœnie. To s³oñce mia³o dok³adnie taki sam kolor, jak

iskra atomowa, oœwietlaj¹ca Szkó³kê.

– Och – wymamrota³ z trudem. – Och, teraz rozumiem…

Jedyne sensowne rozwi¹zanie: Yuuzhanie z pewnoœci¹ dopaso-

wali swoje sztuczne s³oñce do tego samego zakresu fal; to naturalne,

skoro ma oœwietlaæ nowy œwiat, gdzie mia³yby wzrastaæ formy ¿ycia

ze statku.

By³ na Yuuzhan’tar.

A jednak to œwiat³o sprawia³o, ¿e ¿o³¹dek œcisn¹³ mu siê boleœnie.

Œwiat³o w Szkó³ce wywo³ywa³o w nim tak¹ sam¹ reakcjê, byæ mo¿e

z powodu gêstych mgie³, które zawsze k³êbi³y siê w jej wnêtrzu… a mo-

¿e to przez g³êboki, fioletowy b³êkit nieba…

Nie istniej¹ dwie planety, które mia³yby niebo dok³adnie tej samej

barwy; kolor nieba jest funkcj¹ skomplikowanych wspó³zale¿noœci

pomiêdzy widmem œwiat³a s³onecznego a sk³adem atmosfery œwiata.

Jacen mia³ wra¿enie, ¿e sk¹dœ zna ten kolor. Albo bardzo podobny. Na

tyle zbli¿ony, ¿eby pobudziæ jego pamiêæ, ale nie na tyle identyczny,

¿eby móg³ skojarzyæ, któr¹ planetê mu przypomina³.

Usiad³ i st³umi³ jêk – ca³y by³ obola³y, posiniaczony od stóp do

g³owy, a choæ ¿ebra mia³ profesjonalnie opatrzone, ka¿dy ruch powo-

dowa³ w boku przeszywaj¹cy ból, który powoli – rozpaczliwie powoli

– rozp³ywa³ siê w têpe mrowienie, pulsuj¹ce a¿ po szyjê.

background image

103

W porz¹dku. To nie sen.

Powoli, jak najostro¿niej opuœci³ nogi z mszystego pos³ania: bola-

³o, ale nie czu³ zawrotów g³owy ani md³oœci. Po kilku sekundach wsta³.

Obok le¿a³a starannie z³o¿ona szatoskóra. Ten, kto opatrzy³ mu ¿ebra,

splót³ te¿ dla niego coœ w rodzaju przepaski biodrowej, ca³kowicie

wystarczaj¹cej, aby chroniæ jego skromnoœæ. Pozostawi³ szatoskórê tam,

gdzie le¿a³a.

Za paprociami, które os³ania³y jego altanê, wznosi³o siê zbocze,

niewysokie, najwy¿ej dwa czy trzy razy wiêksze od jego wzrostu, gru-

bo wyœcie³ane rozmaitymi gatunkami mchu. Jakiœ epifit pi¹³ siê po

zboczu, wbijaj¹c siê w nie sêkatymi, zdrewnia³ymi szponami. Wokó³

rozpoœciera³y siê jego korzenie, tak delikatne i cienkie, ¿e przypomi-

na³y peruki zwisaj¹ce z wieszaków. Jacen zanurzy³ d³onie w mchu i po-

ci¹gn¹³, ¿eby sprawdziæ, czy uniesie jego ciê¿ar. Mo¿e uda mu siê

wspi¹æ na górê i trochê rozejrzeæ. Mech jednak pozosta³ mu w pal-

cach, ociekaj¹c purpurowym sokiem, który pachnia³ jak herbata i pla-

mi³ mu palce.

A powierzchnia, po której chcia³ siê wspi¹æ…

Nawet popêkana, splamiona sokami nieznanych roœlin, powierzch-

nia zbocza nie pozostawia³a ¿adnych w¹tpliwoœci co do swojego po-

chodzenia: zbudowana by³a z tego samego materia³u, co ca³y jego œwiat.

Durabeton.

To, co widzia³ przed sob¹, nie by³o zboczem. By³o murem.

– Och, nie… – Odst¹pi³, bezradnie opuszczaj¹c d³onie wzd³u¿

boków. Wydawa³o mu siê, ¿e koszmar znów go dopada; mia³ trudno-

œci z oddychaniem. – Och, nie… to niemo¿liwe…

Ruszy³ wzd³u¿ muru, skrêcaj¹c w lewo, gdzie przez palisadê z pa-

proci przeœwitywa³ kawa³ek czystego nieba. Rozsun¹³ paprocie, prze-

szed³ przez nie…

U jego stóp rozpoœciera³ siê obcy œwiat.

Sta³ na w¹skiej pó³ce, o krok od stromego zbocza, które opada³o

o ponad kilometr w dó³, ton¹c w oœlepiaj¹co kolorowej d¿ungli papro-

ci podobnych do tych, które otacza³y jego altankê. Plamy jaskrawego

szkar³atu przechodzi³y w karmazyn, ³¹cz¹c siê z innymi, lœni¹co czar-

nymi lub niebieskimi jak iskry, a wszystko by³o pociête smugami lœni¹-

cymi jak rzeki drogocennych metali. Wszystko te¿ by³o w ruchu: prze-

suwa³o siê, falowa³o, przechodzi³o przez ca³e widmo têczy i z powrotem,

bo wszystkie liœcie, witki, ga³¹zki i pn¹cza porusza³y siê w powiewach

wiatru, którego on sam nie czu³. Gdzieœ w dole œmiga³y lataj¹ce stwo-

rzenia, poluj¹c tu¿ nad baldachimem lasu, zbyt daleko, by jego oczy –

background image

104

nienawyk³e do tak wielkich przestrzeni – mog³y dostrzec jakiekolwiek

szczegó³y.

D¿ungla pokrywa³a krajobraz zbyt przypadkowy, zbyt nierówny,

zbyt œwie¿y, aby by³ rzeczywisty; doliny by³y bezdennymi przepaœcia-

mi, pogr¹¿onymi we mgle. Przecina³y je ostre jak brzytwa grzbiety

górskie, ³¹cz¹ce siê i znów rozwidlaj¹ce, przeplecione jedne przez dru-

gie bez prawid³owoœci, któr¹ mog³aby stworzyæ normalna geologia.

Daleko na horyzoncie wznosi³y siê olbrzymie szczyty, ostre turnie,

p³askie zbocza i iglice, jakby nigdy nie tkn¹³ ich erozj¹ ¿aden deszcz

ani wiatr. Niektóre z nich mia³y zbocza zbyt strome, ¿eby mog³a siê na

nich utrzymaæ bodaj natrêtna d¿ungla mchów i paproci. Tam, gdzie

skalne koœci wyziera³y spod poszycia, Jacen rozró¿nia³ dziwnie regu-

larne kszta³ty: prostok¹ty, kwadraty, rz¹d za rzêdem, symetryczne i rów-

ne zarówno w pionie, jak i w poziomie. Zmru¿y³ oczy i zmarszczy³

brwi: ten uk³ad by³ zbyt regularny, aby mo¿na go by³o przypisaæ natu-

rze, zbyt matematycznie dok³adny. Gdzieœ, kiedyœ ju¿ widzia³ coœ ta-

kiego…

W zadumie podniós³ wzrok w górê… i zapomnia³ o wszystkim

innym, bo po raz pierwszy ujrza³ Most.

Osza³amiaj¹ca rzeka barw tryska³a z ostrego jak brzytwa, spicza-

stego ³uku na odleg³ym horyzoncie i przecina³a niebo. Jacen pod¹¿a³

za ni¹ wzrokiem, a¿ musia³ odchyliæ g³owê wysoko, wysoko, jeszcze

wy¿ej. Kaskady lazuru i szkar³atu, srebra i zieleni splata³y siê w nie-

prawdopodobnie skomplikowan¹, oœlepiaj¹co jaskraw¹ têczê wype³-

niaj¹c¹ jedn¹ trzeci¹ nieba, zanim znów zwê¿a³a siê w ostry jak nó¿

³uk, by zgin¹æ wreszcie w purpurowym niebie nad przeciwleg³ym ho-

ryzontem.

Jacen wiedzia³, co to takiego: kilka œwiatów Nowej Republiki te¿

mia³o pierœcienie. Wiedzia³ te¿, ¿e ¿aden ze znanych mu pierœcieni nie

przypomina³ tego, który mia³ przed oczami. By³by przecie¿ s³awny,

znany, legendarny. Tylko dziêki niemu ten œwiat sta³by siê znany w ca-

³ej galaktyce jako atrakcja turystyczna. A jeœli by³ tak ¿ywy, tak ogrom-

ny… nawet teraz, kiedy jego kolory z pewnoœci¹ blad³y przy œwietle

dnia i purpurze nieba, jak on musi wygl¹daæ po zmierzchu? Ledwie

móg³ to sobie wyobraziæ.

Przygl¹daj¹c mu siê nagle zrozumia³ coœ, co go zawsze zastana-

wia³o w Yuuzhanach. Wœród prymitywnych ludów na niektórych pla-

netach czêsto siê zdarza³o, ¿e ich pierœcienie uwa¿ano za magiczne

mosty budowane przez bogów; nawet Jacen, doskonale œwiadom praw

fizyki, które kry³y siê za tym, co widzia³, na ten widok odczuwa³ przej-

background image

105

muj¹cy, delikatny dreszcz lêku i zachwytu. Potrafi³ sobie doskonale

wyobraziæ, co to znaczy ¿yæ i rozwijaæ siê pod takim niebem: dla nich

ten Most móg³ byæ jedynie dzie³em si³ wy¿szych. Trudno by³o w¹tpiæ

w istnienie bogów, kiedy nad g³ow¹ wisia³a od zawsze i po wsze czasy

autostrada do ich boskiego domu – w tak oczywisty sposób magiczna,

¿e ka¿de stworzenie mog³oby powêdrowaæ po jej ³uku wokó³ planety

i nigdy nie dotrzeæ do kresu. £atwo by³o wyobraziæ sobie bogów prze-

chadzaj¹cych siê po swoim moœcie, spogl¹daj¹cych w dó³, na stwo-

rzony przez siebie œwiat…

Bogowie s¹ tak blisko, na wyci¹gniêcie rêki…

Jeœli œwiat pe³en jest gwa³tu, dzikoœci i tortur, z pewnoœci¹ dzieje

siê to za ich zgod¹ i przyzwoleniem.

– Cudowne, prawda?

G³os Vergere dochodzi³ zza jego ramienia, choæ nie s³ysza³, kiedy

podesz³a. By³ zbyt g³êboko pogr¹¿ony w zadumie i nowym zrozumie-

niu, by go to zaskoczy³o. I tak czu³ przez skórê, ¿e zaraz siê pojawi.

Czu³ jej cieñ nad sob¹ przez ca³y okres tysi¹cletniego snu.

Wiedzia³, ¿e wci¹¿ jeszcze Vergere stanowi czêœæ jego ¿ycia.

– Wiesz co? – mrukn¹³, wci¹¿ spogl¹daj¹c w niebo. – W³aœnie te

same s³owa wypowiedzia³aœ, kiedy przyprowadzi³aœ mnie do Szkó³ki.

Te same s³owa. Tak po prostu.

– Naprawdê? – Jej œmiech rozdzwoni³ siê jak dzwoneczki szczê-

œcia. – Pamiêtasz wszystko, co do ciebie mówiê?

– Ka¿de s³owo – odpar³ posêpnie.

– Jakie m¹dre dziecko. Nic dziwnego, ¿e tak ciê kocham!

Jacen powoli, ostro¿nie przysiad³ na skraju pó³ki, opuszczaj¹c nogi

w dó³ i pozwalaj¹c im dyndaæ swobodnie kilometr ponad sk³êbion¹

d¿ungl¹.

– Zdaje siê, ¿e by³em nieŸle poturbowany. Naprawdê pokiereszo-

wany – doda³, k³ad¹c d³oñ na banda¿ach, które podtrzymywa³y mu

¿ebra. – Po³ata³aœ mnie, pewnie za pomoc¹ tych twoich ³ez.

– Tak.

Skin¹³ g³ow¹: nie w podziêkowaniu, po prostu na znak, ¿e dotar³o.

– Nie przypuszcza³em, ¿e prze¿yjê.

– Jasne, ¿e nie. Jak móg³byœ prze¿yæ i osi¹gn¹æ to, co osi¹gn¹³eœ?

– zapyta³a ³agodnie. – Znalaz³eœ w sobie moc, pochodz¹c¹ z dzia³ania

bez nadziei… i bez lêku. By³am… jestem z ciebie bardzo dumna.

Jacen spojrza³ jej w oczy. W ich ciemnej, lœni¹cej powierzchni

widzia³ w³asne zniekszta³cone odbicie.

– Dumna? A ci wszyscy ludzie, którzy zginêli z mojego powodu?

background image

106

– A wszyscy ci, którzy dziêki tobie ¿yj¹? – zaprotestowa³a, wpa-

daj¹c mu w s³owo. Pokrótce opowiedzia³a mu, jak mistrzowie prze-

mian zostali zmuszeni do przekazania dhuryamowi kontroli nad na-

sieniem-statkiem, który zacz¹³ siê rozpadaæ na osobne nasiona tak

szybko, ¿e nie by³o czasu, aby opanowaæ rozszala³ych niewolników.

Dhuryam wykorzysta³ ich ziarna niewolnicze, aby odprowadziæ ich

w bezpieczne miejsce, a tym samym wype³ni³ swoj¹ czêœæ umowy z Ja-

cenem.

– Tak, wielu zginê³o w walce, ale tysi¹ce niewolników zdo³a³o siê

na nasionach przedostaæ na powierzchniê planety: ci sami niewolnicy,

którzy mieli byæ zabici w kulminacyjnym momencie tizo’pil Yun’tchi-

lat. By³eœ cudowny, Jacenie Solo. Prawdziwy bohater.

– Nie czujê siê jak bohater.

– Nie? – Grzebieñ Vergere zalœni³ pomarañczowo. – A jak siê czu-

je bohater?

Jacen odwróci³ wzrok, w milczeniu krêc¹c g³ow¹. Usiad³a obok,

spuszczaj¹c nogi w przepaœæ i majtaj¹c nimi bezmyœlnie, jak dziew-

czynka siedz¹ca na zbyt wysokim krzeœle.

Po d³u¿szej chwili Jacen westchn¹³, znów pokrêci³ g³ow¹ i wzru-

szy³ ramionami.

– Wed³ug mnie bohaterowie czuj¹ siê zadowoleni, ¿e czegoœ do-

konali.

– A ty nie? Jakieœ parê tysiêcy niewolników mog³oby siê z tob¹

nie zgodziæ.

– Nie rozumiesz. – W pamiêci wci¹¿ jeszcze mia³ cia³o na pla¿y

wyspy-ula: tego, który móg³ byæ niewolnikiem, a mo¿e wojownikiem,

ale wykrwawi³ siê na œmieræ, le¿¹c obok mistrza przemian, niemaj¹ce-

go zielonego pojêcia o walce. Mistrza przemian, który myœla³ tylko

o jednym – aby zas³oniæ w³asnym cia³em ma³e dhuryamy przed ma-

szyn¹ do zabijania, któr¹ sta³ siê Jacen.

– Tam, w Szkó³ce – wyzna³ cicho – kiedy zacz¹³em zabijaæ, nie

chcia³em siê zatrzymaæ. To musi byæ… tak mi siê przynajmniej wyda-

je, ¿e tak w³aœnie cz³owiek siê czuje, przechodz¹c na Ciemn¹ Stronê.

W ogóle nie chcia³em przestaæ…

– Ale przesta³eœ.

– To dlatego, ¿e mnie powstrzyma³aœ.

– A kto ciê teraz powstrzymuje?

Wytrzeszczy³ oczy.

Podsunê³a mu pod nos rozpostart¹, czteropalczast¹ d³oñ, jakby

czêstowa³a go cukierkiem.

background image

107

– Chcesz zabijaæ? Wokó³ ciebie ¿ycie a¿ kipi, Jacenie Solo. Bierz

je, jeœli chcesz. Nawet moje. Moja rasa ma bardzo delikatn¹ szyjê;

wystarczy tylko chwyciæ g³owê w d³onie i jednym szybkim skrêtem –

poderwa³a g³owê do góry, jakby ktoœ uderzy³ j¹ w szczêkê – zaspokoiæ

swoje mroczne pragnienie.

– Nie chcê ciê zabijaæ, Vergere. – Skuli³ siê w sobie, jakby prze-

szed³ go dreszcz i opar³ ³okcie na udach. – Nie chcê zabijaæ nikogo.

Przeciwnie. Jestem ci wdziêczny. Ocali³aœ mnie, kiedy straci³em nad

sob¹ kontrolê.

– Nieprawda – odpar³a ostro. – Nie t³umacz siê.

– Co?

– „Straci³em kontrolê” oznacza w istocie: „Nie chcê siê przyznaæ,

¿e jestem zdolny do czegoœ takiego”. To zwyk³e k³amstwo.

Uœmiechn¹³ siê do niej pó³gêbkiem.

– Wszystko, co ci mówiê, jest k³amstwem.

Przyjê³a jego ironiê lekkim skinieniem g³owy.

– Lecz wszystko to, co mówisz sobie, powinno byæ prawd¹… lub

powinno byæ mo¿liwie jak najbli¿sze prawdy. Zrobi³eœ to, co zrobi³eœ,

poniewa¿ jesteœ tym, kim jesteœ. Samokontrola lub jej brak nie ma

z tym nic wspólnego.

– Samokontrola jest podstaw¹. Podstaw¹ podstaw. Na tym polega

bycie Jedi.

Odwróci³ wzrok. Samo wspomnienie tego, co uczyni³, rozpali³o

w jego piersi maleñk¹ iskierkê, która natychmiast rozgorza³a w ogromny

p³omieñ, po¿eraj¹cy serce. Wbi³ palce w mech porastaj¹cy pó³kê i za-

cisn¹³ je w piêœæ, wyrywaj¹c dwie potê¿ne kêpy. W³aœciwie prawie

chcia³, ¿eby ten mech okaza³ siê jej szyj¹, ale wiele lat treningu Jedi

dobrze uzbroi³o go przeciwko wœciek³oœci. Otworzy³ d³onie i pozwo-

li³, aby strzêpki mchu opad³y na dno w¹wozu, zabieraj¹c jego gniew

ze sob¹

– Bycie Jedi to nie tylko korzystanie z Mocy – mówi³ dalej ju¿

mocniejszym g³osem; czu³, ¿e stoi na pewnym gruncie. – Jest to zobo-

wi¹zanie, ¿e pewne rzeczy bêdzie siê robi³o w ten, a nie inny sposób…

i pewne sprawy bêdzie siê pojmowa³o tak, a nie inaczej. Chodzi o sza-

cunek dla ¿ycia, nie zaœ o niszczenie go.

– Podobnie jak w ogrodnictwie.

Zwiesi³ g³owê, przyt³oczony wspomnieniami.

– Ale ja nie próbowa³em nikogo ratowaæ. Pewnie, tak siê zaczê-

³o… tak to planowa³em… ale zanim do mnie do³¹czy³aœ na wyspie-

-ulu, ratowanie istnieñ by³o ostatni¹ rzecz¹, o jakiej myœla³em.

background image

108

Marzy³em tylko o wielkiej pa³ce, któr¹ móg³bym wyt³uc Yuuzhan w ca-

³ej galaktyce. Chcia³em ich skrzywdziæ.

Zamruga³a.

– A to Ÿle?

– Dla mnie tak. To Ciemna Strona. To definicja Ciemnej Strony.

I w³aœnie przed tym mnie ocali³aœ.

– Ocali³am twoje ¿ycie, Jacenie Solo. To wszystko. Twoje normy

etyczne to twoja w³asna sprawa.

Jacen pokrêci³ g³ow¹. Ju¿ sama historia jego rodziny œwiadczy³a

dobitnie, ¿e Ciemna Strona dotyczy wszystkich, ale nie zamierza³ w tej

chwili o tym dyskutowaæ.

– Nic nie rozumiesz.

– Mo¿e i nie – zgodzi³a siê radoœnie. – Chcesz mi chyba powie-

dzieæ, ¿e niewa¿ne, co robisz, wa¿ne jest natomiast, dlaczego.

– Wcale nie o to…

– Nie? No to powiedz mi, Jacenie Solo: gdybyœ kontynuowa³ re-

alizacjê twojego szlachetnego planu uwolnienia niewolników tak, jak-

by to uczyni³ prawdziwy Jedi, co zrobi³byœ inaczej? No, co na przy-

k³ad? A mo¿e tylko inaczej byœ siê po tym wszystkim czu³?

Jacen zmarszczy³ brwi.

– Wiesz… nie ca³kiem o to mi chodzi³o…

– Czy zabicie dhuryamów w szlachetnym celu sprawi, ¿e bêd¹

choæ trochê mniej martwe? Czy s¹dzisz, ¿e dla tych zabitych dhur-

yamów ma znaczenie, czy zabi³eœ ich w szale wœciek³oœci, czy spokoj-

nie, z zimn¹ rozwag¹, na jak¹ staæ tylko Jedi?

– Dla mnie to ma znaczenie – z moc¹ stwierdzi³ Jacen.

– Ach, rozumiem. Mo¿esz zrobiæ, cokolwiek zechcesz, jak d³ugo

zachowasz swój spokój Jedi? Jak d³ugo mo¿esz sobie powiedzieæ, ¿e

cenisz ¿ycie? Mo¿esz zabijaæ, zabijaæ i zabijaæ, i zabijaæ, byle tylko

nie straciæ spokoju? – Pokrêci³a g³ow¹, mrugaj¹c ze zdumieniem. –

Czy to nie jest trochê… chore?

– ¯adne z twoich pytañ nie wnosi nic nowego, Vergere. Jedi zada-

wali je sobie od czasu upadku Imperium.

– I jeszcze d³u¿ej. Wierz mi.

– Nie mamy dobrej odpowiedzi.

– I nigdy jej nie bêdziesz mia³, Jacenie Solo. – Pochyli³a siê, k³a-

d¹c mu d³oñ na ramieniu. Jej dotyk by³ ciep³y i przyjazny, ale w oczach

widaæ by³o nieskoñczon¹ przestrzeñ. – Lecz ty sam mo¿esz byæ odpo-

wiedzi¹.

Zmarszczy³ czo³o.

background image

109

– Nie ma to wielkiego sensu.

Bezradnie roz³o¿y³a d³onie w geœcie kapitulacji.

– A co ma?

– Och, dobrze, niech ci bêdzie – westchn¹³. – Sam siê nad tym

zastanawia³em.

– Rozejrzyj siê woko³o – zaproponowa³a. – Spójrz na ten œwiat, na

wzory i kolory lasu paproci, na surowe piêkno krajobrazu, na smugi

barw nad naszymi g³owami. Czy to nie jest piêkne?

– Nigdy niczego podobnego nie widzia³em – przyzna³ szczerze.

– To chyba stanowi pewien sens samo w sobie, prawda?

– Tak. Rzeczywiœcie. Nieraz, kiedy spogl¹dam w gwiazdy lub na

dziki krajobraz, mam wra¿enie, ¿e to wszystko ma sens… nie, raczej,

tak jak to ty powiedzia³aœ, ¿e jest sensem samym w sobie. Tak, jak jest

samo w sobie przyczyn¹.

– Wiesz, co widzê, kiedy patrzê na ten œwiat? Widzê ciebie.

Jacen zesztywnia³.

– Mnie?

– To, co widzisz wokó³ siebie, jest efektem twojego gniewu, Jace-

nie Solo. Ty to sprawi³eœ.

– To idiotyczne.

– Skrad³eœ mistrzom przemian statku decyzjê tizo’pil Yun’tchilat.

Ty wybra³eœ dhuryama, który sta³ siê pazhkic Yuuzhan’tar al’tirrna –

Mózgiem Œwiata. Zniszczy³eœ jego rywali. Da³eœ mu absolutn¹ w³a-

dzê nad planet¹. Ta planeta przybra³a taki kszta³t, jaki widzia³ twój

przyjaciel-dhuryam, zgodny z jego wizj¹ i osobowoœci¹ – a jego oso-

bowoœæ zosta³a ukszta³towana przez twoj¹ przyjaŸñ. Ca³e to piêkno

w swoim obecnym kszta³cie jest twoim dzie³em.

Pokrêci³ g³ow¹.

– Ja tego nie planowa³em.

– Ale w³aœnie to zrobi³eœ. Myœla³am, ¿e ju¿ to ustaliliœmy: dlacze-

go to zrobi³eœ, to wy³¹cznie sprawa Jedi.

– Ale… ale¿ ty wszystko potrafisz przekrêciæ! – mrukn¹³. – Spra-

wiasz, ¿e wszystko staje siê dwa razy bardziej skomplikowane, ni¿ jest

w istocie.

– Przeciwnie, staram siê wszystko uproœciæ. To, co widzisz wokó³,

Jacenie Solo, jest odbiciem ciebie samego: sztuczny twór Nowej Re-

publiki, przerobiony przez Yuuzhan na coœ zupe³nie nowego, piêkniej-

szego ni¿ wszystko, co do tej pory istnia³o w galaktyce.

– Co masz na myœli mówi¹c o sztucznym tworze? – Ogarnê³o go

dziwne uczucie, takie, jakie po raz pierwszy œcisnê³o mu ¿o³¹dek, kie-

dy pod warstw¹ mchu natrafi³ na durabeton. – Gdzie my jesteœmy?

background image

110

– Yuuzhan’tar – odpar³a. – Nie rozumiesz tego?

– Nie, nie o to mi chodzi. Jak siê ten œwiat nazywa³ wczeœniej?

Westchnê³a.

– Patrzysz, ale nie widzisz. Wiesz, ale nie dopuszczasz do siebie

tej wiedzy. Spójrz, a znajdziesz odpowiedŸ na swoje pytanie.

Ze zmarszczonym czo³em spojrza³ na rozci¹gaj¹cy siê u ich stóp

las paproci, gdzie zachodz¹ce s³oñce rysowa³o wyd³u¿one cienie gór.

Lataj¹cych stworzeñ by³o coraz wiêcej; kr¹¿y³y w zmierzchu, zatacza-

j¹c coraz wy¿sze krêgi, jakby w poszukiwaniu nocnych owadów. Skrzy-

d³a mia³y szerokie, skórzaste, cia³a d³ugie, wysmuk³e, zakoñczone giêt-

kim gadzim ogonem.

Nagle jeden z nich zatoczy³ kr¹g tu¿ przed Jacenem i pomkn¹³

w ciemniej¹ce niebo. Teraz nie móg³ ju¿ nawet udawaæ, ¿e nie wie, co

to takiego.

Jastrzêbionietoperze.

– Och – wyszepta³.

Te dziwne, regularne wzory na odleg³ej górze – teraz ju¿ wiedzia³,

co to takiego. A niemo¿liwie skomplikowana topografia d¿ungli tak¿e

nabra³a sensu.

– Och nie, nie… – jêkn¹³ s³abn¹cym g³osem.

Te wzory to okna. Góry by³y budynkami. Mia³ przed sob¹ kosz-

marn¹ karykaturê Yavina Cztery – pó³ki i kotliny by³y zwa³owiskami

gruzu, poroœniêtymi dziwn¹, obc¹ roœlinnoœci¹. I by³o ich znacznie

wiêcej, nie tylko jeden stary kompleks œwi¹tyñ znajduj¹cy siê na ksiê-

¿ycu gazowego giganta. Jacen patrzy³ na panoramê ogromnego mia-

sta, pokrywaj¹cego ca³¹ planetê, obróconego w perzynê i poroœniêtego

d¿ungl¹.

A on tylko móg³ wykrztusiæ: „Och”.

Jacen siedzia³ wci¹¿ na poroœniêtej mchem pó³ce nad d¿ungl¹, choæ

Yuuzhan’Tar dawno ju¿ odwróci³a siê od s³oñca. Zapad³a noc, otula-

j¹c wszystko czerni¹, przez któr¹ œmiga³y b³yski bioluminescencji,

przeszywaj¹c ciemny baldachim zygzakami b³êkitu, zieleni i jaskra-

wej ¿ó³ci. Most wydawa³ siê dziwnie bliski, nienaturalnie jasny, jakby

da³o siê wyci¹gn¹æ d³oñ, chwyciæ i zawisn¹æ na jednej ze spl¹tanych

barwnych wstêg. One zreszt¹ te¿ migota³y, przemieszcza³y siê i zmie-

nia³y, w miarê jak pojedyncze fragmenty orbitalnego pierœcienia obra-

ca³y siê wed³ug w³asnego porz¹dku. Most rozœwietla³ nocny krajobraz

miêkkim, rozproszonym œwiat³em, jaœniejszym ni¿ najjaœniejsza ze

background image

111

wszystkich koniunkcji czterech ksiê¿yców Coruscant. Najpiêkniejsze

miejsce, jakie Jacenowi zdarzy³o siê ogl¹daæ.

Nienawidzi³ go.

Nienawidzi³ ka¿dej jego cz¹stki.

Nawet zamykanie oczu niewiele pomaga³o, poniewa¿ sama œwia-

domoœæ istnienia tego œwiata za powiekami sprawia³a, ¿e ch³opiec trz¹s³

siê z wœciek³oœci. Najchêtniej spali³by ca³¹ planetê.

W g³êbi serca wiedzia³, ¿e ca³a ta wojna jakoœ nigdy nie wydawa³a

mu siê zbyt realna, a ju¿ szczególnie od czasu Serpidala. Podœwiado-

mie ca³y czas wierzy³, w tajemnicy nawet przed sob¹ samym, ¿e kie-

dyœ wszystko znów bêdzie dobrze… ¿e wróci do dawnego, ustalonego

porz¹dku. ¯e œmieræ Chewbaccy to jakieœ okropne nieporozumienie.

¯e Jaina nigdy nie przejdzie na Ciemn¹ Stronê. ¯e ma³¿eñstwo jego

rodziców wci¹¿ jest niezachwiane. ¯e wujek Luke zawsze pojawi siê

na czas i wszyscy bêd¹ siê œmiaæ z tego, jak bardzo siê bali…

¯e Anakin, którego œmieræ widzia³ na w³asne oczy, by³… do licha,

czy to wa¿ne? Jakimœ klonem albo czymœ podobnym. Albo odpowied-

nio ucharakteryzowanym robotem. ¯e prawdziwy Anakin siedzi sobie

gdzieœ na drugiej stronie galaktyki – mo¿e nawet razem z Chewbacc¹

– i pewnego dnia obaj znajd¹ drogê do domu i wróc¹, a wtedy ca³a

rodzina znów bêdzie razem.

Dlatego w³aœnie tak bardzo nienawidzi³ œwiata, który siê przed nim

rozpoœciera³.

Bo on dowodzi³, ¿e ju¿ nigdy nie bêdzie domu.

Nawet gdyby Nowa Republika jakimœ ca³kiem niemo¿liwym cu-

dem zdo³a³a odwróciæ bieg wydarzeñ; gdyby ten cud faktycznie siê

zdarzy³ i gdyby odbili Coruscant – to, co odbij¹, nigdy nie bêdzie ju¿

t¹ sam¹ planet¹, któr¹ stracili.

Yuuzhanie przyszli i ju¿ nigdy nie odejd¹.

Nawet gdyby Jacen znalaz³ pa³kê, na tyle wielk¹, ¿eby wyrzuciæ

ca³¹ tê znienawidzon¹ rasê daleko poza galaktykê, nic nigdy nie zatrze

blizn, jakie po sobie zostawili.

Nic nigdy nie uzdrowi jego z³amanego serca.

Nic nie jest w stanie na powrót uczyniæ z niego tego Jacena Solo,

którego wci¹¿ pamiêta³: weso³ego, nierozs¹dnego Jacena, œcigaj¹cego

Zekka przez podziemne korytarze, próbuj¹cego jeszcze raz zmusiæ

Tenel Ka do uœmiechu; ucznia Jedi, urodzonego, by w³adaæ Moc¹, lecz

wci¹¿ pe³nego zachwytu i podziwu – nie tylko dla legendy wujka Lu-

ke’a, tak¿e dla si³y, któr¹ potrafi³ w sobie odnaleŸæ pod wp³ywem jego

nauki. Smarkacza, który kuli³ siê pod surowym spojrzeniem matki,

background image

112

wymieniaj¹c jednoczeœnie ³obuzerskie mrugniêcia z ojcem i siostr¹ za

jej plecami.

Spêdzi³em tyle czasu marz¹c, ¿eby staæ siê doros³ym, myœla³. Usi-

³uj¹c dorosn¹æ. Usi³uj¹c dzia³aæ jak doros³y… A teraz chcia³bym zno-

wu byæ dzieckiem. Przez jedn¹ krótk¹ chwilê. Przez jeden dzieñ.

Przez godzinê.

Pomyœla³ z gorycz¹, ¿e proces dorastania polega g³ównie na ob-

serwowaniu, jak wszystko siê zmienia, i odkrywaniu, ¿e te zmiany s¹

trwa³e. ¯e nic nie wraca do stanu pocz¹tkowego.

¯e ju¿ nie mo¿esz wróciæ do domu.

Obce piêkno Yuuzhan’tar szepta³o mu do ucha to, czego nie chcia³

s³yszeæ: „Nic nie trwa wiecznie. Jedyn¹ niezmienn¹ sta³¹ jest œmieræ”.

W zadumie przesiedzia³ prawie ca³¹ noc.

W jakiœ czas póŸniej – s¹dz¹c z obrotu gwiazd, drwi¹co znajo-

mych konstelacji nad boleœnie obcym horyzontem, kilka godzin prze-

mknê³o obok i ca³kiem niezauwa¿enie – podniós³ g³owê i spyta³:

– I co teraz?

– Sama te¿ siê nad tym zastanawia³am – dobieg³ go z ciemnoœci

altanki poœród paproci g³os Vergere. Choæ od zmierzchu nie zamienili

z sob¹ ani s³owa, by³ jasny, dŸwiêczny i œwie¿y jak zawsze.

Jacen pokrêci³ g³ow¹.

– Czy ty nigdy nie œpisz?

– Mo¿e zasnê, kiedy i ty siê zdrzemniesz.

Skin¹³ g³ow¹. Nauczy³ siê ju¿, ¿e nie ma co liczyæ na inn¹ odpo-

wiedŸ. Podci¹gn¹³ nogi na pó³kê i otoczy³ kolana ramionami.

– Co dalej?

– Ty mi powiedz.

РDoϾ tej gry, Vergere. Koniec. I koniec z bajeczkami o cienio-

æmach, dobrze?

– Czy to, co siê sta³o, rzeczywiœcie jest dla ciebie tak¹ tajemnic¹?

– Nie jestem idiot¹. Szkolisz mnie. – Machn¹³ rêk¹ z irytacj¹, jak-

by odrzucaj¹c od siebie coœ wstrêtnego. – Od samego pocz¹tku mnie

szkoli³aœ. Nauczy³em siê wiêcej sztuczek ni¿ jaszczurcza ma³pa. Nie

wiem tylko, czego w³aœciwie chcesz mnie nauczyæ.

– Mo¿esz robiæ wszystko… albo nic, jak chcesz. Czy nie rozu-

miesz, jaka jest ró¿nica pomiêdzy szkoleniem a nauczaniem? Pomiê-

dzy uczeniem siê czegoœ a przyjmowaniem wiedzy?

– Znowu wracamy do cienioæmy.

– A mo¿e wolisz inn¹ bajkê?

background image

113

– Ja tylko chcia³bym siê dowiedzieæ, o co ci w³aœciwie chodzi.

Czego ode mnie chcesz? Muszê wiedzieæ, czego mam oczekiwaæ.

– Niczego od ciebie nie chcê. Chcê tylko czegoœ dla ciebie. „Ocze-

kiwanie” rozprasza. Skoncentruj siê na „tu i teraz”.

– A nie mo¿esz po prostu wyjaœniæ, czego próbujesz mnie nauczyæ?

РCzy chodzi o to, czego naucza nauczyciel? РSama ciemnoϾ

zdawa³a siê uœmiechaæ. – Czy mo¿e o to, czego uczy siê uczeñ?

Pamiêta³, kiedy zada³a mu to pytanie po raz pierwszy. By³ wtedy

zdruzgotany bólem. Przypomnia³ sobie, jak doprowadzi³a go do takie-

go stanu ducha, ¿e móg³ sam siebie uzdrowiæ: jak zroœniêta koœæ, sta³

siê silniejszy w miejscu z³amania.

Powoli skin¹³ g³ow¹, bardziej do siebie ni¿ do niej. Wsta³ i pod-

szed³ do pokrytej mchem le¿anki, która by³a pogr¹¿ona w cieniu rzu-

canym przez strzaskane œciany i zas³onê ³agodnie faluj¹cych paproci.

Podniós³ starannie z³o¿on¹ szatoskórê i przygl¹da³ jej siê przez d³u¿-

sz¹ chwilê, po czym wzruszy³ ramionami i wci¹gn¹³ j¹ przez g³owê.

– Ile czasu minie, zanim pojawi¹ siê tu Yuuzhanie?

– Rozejrzyj siê. Oni ju¿ tu s¹.

– Chodzi mi o to, co siê ma zdarzyæ. Jak d³ugo mo¿emy tu pozo-

staæ?

– To zale¿y – dobieg³ z mroku ³agodny œmieszek. – Chce ci siê

piæ?

– Nie rozumiem.

– Powiedziano mi, ¿e ludzka istota mo¿e prze¿yæ trzy standardo-

we dni bez wody… no, mo¿e cztery albo piêæ, jeœli bêdzie siê bardzo

staraæ. Czy oka¿ê siê zbyt œmia³a, jeœli zasugerujê, ¿ebyœmy poszukali

czegoœ do picia, zanim bêdziesz zbyt s³aby, ¿eby siê ruszyæ?

Jacen wytrzeszczy³ oczy w mrok.

– Do mnie mówisz?

– Spójrz tylko na to.

Z ciemnoœci wyfrun¹³ nagle blady, nieregularny obiekt wielkoœci

po³owy piêœci Jacena. Zatoczy³ ³agodny ³uk. Jacen pochwyci³ go in-

stynktownie.

W jasnym œwietle rzucanym przez Most stwierdzi³, ¿e przedmiot

ma chropowat¹, guzowat¹ powierzchniê, jak kiepsko wyszlifowany

kawa³ek wapienia. Mia³ te¿ kilka sp³aszczonych wyrostków, pokry-

tych czarn¹, ciastowat¹ substancj¹. Mog³y to byæ œlady po od³ama-

nych czêœciach. Ca³y wydawa³ siê ¿ó³tawy, jak stara koœæ, ale wszyst-

kie zakamarki i szczeliny wype³nia³a ciemna, krucha, brunatna masa.

Krew. Zaschniêta krew.

8 – Zdrajca

background image

114

– Co to jest? – Poczu³, ¿e gard³o œciska mu twarda, bezlitosna

piêœæ. Ju¿ wiedzia³.

Ziarno niewolnika. Dojrza³e ziarno niewolnika.

Jego ziarno.

Dlatego nic go nie bola³o.

Móg³ je wyrzuciæ w przepaœæ, œmign¹æ nim w d¿unglê paproci

kilometr dalej. Móg³ po³o¿yæ je na twardym kamieniu i zgnieœæ kawa³-

kiem durabetonu. Zmia¿d¿yæ na proszek. Powinien go nienawidziæ.

Ale tak nie by³o.

Przygl¹da³ mu siê z rozpacz¹, zdumiony pustk¹, któr¹ czu³ w so-

bie i rozpaczliw¹ œwiadomoœci¹ straty.

Bez namys³u podci¹gn¹³ szatoskórê, zdar³ taœmy krêpuj¹ce mu pierœ

i spojrza³. W miejscu, gdzie Vergere dŸgnê³a go kilka tygodni temu,

teraz znajdowa³a siê blizna, mniej wiêcej d³ugoœci palca, jasnoró¿owa

od œwie¿o zagojonej skóry: musia³a u¿yæ ³ez, ¿eby go uleczyæ. Prawie

jak bacta.

Stwierdzi³, ¿e musi usi¹œæ. Opad³ na ziemiê z ciê¿kim westchnie-

niem, jak przeci¹¿ona ³apa l¹downicza.

– Wyciê³aœ je ze mnie…

– Tak, kiedy spa³eœ. By³eœ doœæ d³ugo nieprzytomny. – Vergere

ostro¿nie wy³oni³a siê z ciemnoœci i przycupnê³a obok niego. – Nic ci

nie jest?

– N… nie – pokrêci³ têpo g³ow¹. – Chyba powinienem ci podziê-

kowaæ.

– Nie chcia³eœ, ¿ebym je wyjê³a?

– Oczywiœcie, ¿e… to znaczy… no tak. Po prostu… no, sam nie

wiem. – Podniós³ ostro¿nie ziarno do ³agodnego œwiat³a. – Ono nie

¿yje, prawda?

Vergere powa¿nie skinê³a g³ow¹.

– Kiedy ziarno niewolnika rozprzestrzeni swoje macki wewn¹trz

systemu nerwowego nosiciela, przestaje byæ niezale¿nym organizmem.

To tutaj umar³o w minutê po wyjêciu.

– Taaak… – Jacen zni¿y³ g³os do szeptu. – Czujê… sam nie wiem…

Nienawidzi³em go. Chcia³em je z siebie wyrzuciæ. Chcia³em, ¿eby

umar³o, ale… wiesz, dopóki by³o we mnie, czyni³o mnie czêœci¹ cze-

goœ. Tak jak w Szkó³ce. W czasie walki prawie wydawa³o mi siê, ¿e

znów mam Moc. A teraz…

– Czujesz siê pusty – podsunê³a. – Czujesz siê sam. Samotny. Pra-

wie przera¿ony, ale te¿ silny, prawda?

– Sk¹d…? – wytrzeszczy³ oczy.

background image

115

– Znam nazwê tego uczucia – odpar³a z ³agodnym uœmiechem. –

To wolnoϾ.

– Te¿ mi wolnoœæ – prychn¹³.

– A jak mia³byœ siê czuæ? Jesteœ wolny, Jacenie Solo. To samot-

noœæ, to pustka, to przera¿enie. Ale i si³a.

– I ty to nazywasz wolnoœci¹? Pewnie, jestem wolny… na zrujno-

wanej planecie zajêtej przez wroga. Bez przyjació³, bez statku, bez

broni. – Nawet bez ziarna niewolnika. Ta myœl przysz³a sama, niepro-

szona. Spojrza³ w górê, na przepyszne barwy Mostu. – I co ja mam

zrobiæ z t¹ wolnoœci¹?

Vergere przysiad³a w kociej pozycji, z wszystkimi czterema koñ-

czynami podwiniêtymi pod siebie.

– No i bardzo dobrze – rzek³a wreszcie. – Mo¿e warto by siê zasta-

nowiæ nad tym pytaniem?

– Aha… – oddech uwi¹z³ mu w gardle. – Wiêc to mia³aœ na myœli?

Kiedy mnie zapyta³aœ, co dalej?

– Jesteœ wolny – powtórzy³a. – Mo¿esz iœæ, dok¹d zechcesz. Ro-

biæ, co zechcesz. Byæ, kim zechcesz.

– A co ty bêdziesz robiæ?

Uœmiechnê³a siê leciutko.

– To, co zechcê.

– Wiêc mogê sobie pójœæ? Tak po prostu? Odejœæ? Robiæ, co ze-

chcê… i nikt mnie nie powstrzyma?

– Tego ci nie mogê obiecaæ.

– Wiêc sk¹d mam wiedzieæ, co mogê robiæ?

– No, no – uœmiechnê³a siê szerzej i zmru¿y³a oczy. – Wracamy do

epistemologii?

Jacen opuœci³ g³owê. Jeœli nawet kiedykolwiek lubi³ s³owne igrasz-

ki, dawno straci³ do nich serce.

Siedz¹c tak obok Vergere, lekko przytulonej do jego boku, zda³

sobie sprawê, ¿e ta pó³ka, umieszczona wysoko na œcianie zrujnowa-

nego budynku, jest w gruncie rzeczy pewn¹ odmian¹ Objêæ Cierpie-

nia. Móg³ tu siedzieæ i u¿alaæ siê nad sob¹, a¿ zapleœnieje… albo za-

cz¹æ coœ robiæ.

Ale co?

Nic nie mia³o tutaj znaczenia. Na tej zrujnowanej planecie wszyst-

kie kierunki wydawa³y siê dobre. Nie móg³ wymyœliæ nic u¿yteczne-

go… gdziekolwiek by siê zwróci³ i cokolwiek zrobi³, nie przyniesie to

po¿ytku nikomu, oprócz niego samego.

Z drugiej strony – kto powiedzia³, ¿e musi byæ u¿yteczny?

background image

116

Tu, na tej pó³ce, stwierdzi³ nagle, ¿e wci¹¿ jeszcze jest jedno miej-

sce, które coœ dla niego znaczy.

Wsta³.

Vergere otworzy³a oczy.

Rozsun¹³ paprocie, pogr¹¿aj¹c siê w mroku nocy i podszed³ do

omsza³ej œciany. Ruszy³ wzd³u¿ niej, zaczynaj¹c od najdalszego rogu,

i palcami zdar³ z niej d³ugi pas mchu. Pod spodem by³ czarny durabe-

ton. Obejrza³ siê przez ramiê na Vergere, która przygl¹da³a mu siê w mil-

czeniu zza zas³ony paproci.

Wzruszy³ ramionami, zawróci³ do rogu i zacz¹³ robiæ to samo

wzd³u¿ drugiej œciany.

Po trzech krokach od rogu jego palce natrafi³y na pionow¹ szcze-

linê, prost¹ jak laser, obramowan¹ metalow¹ taœm¹. Pod szczelin¹ œcia-

na by³a ju¿ z durastali. Jacen maca³ przez chwilê na wysokoœci pasa,

a¿ natrafi³ na rêczny mechanizm zwalniaj¹cy zamek. Obróci³ go, pchn¹³

i durastalowe drzwi otwar³y siê z posêpnym zgrzytem.

– Co robisz?

Nie odpowiedzia³.

Za drzwiami by³ œmierdz¹cy stêchlizn¹ korytarz, oœwietlony tylko

md³ym œwiat³em rzucanym przez fosforyzuj¹c¹ rzêsê. Pod³ogê pokry-

wa³a dziurawa, prze¿arta przez insekty wyk³adzina dywanowa. Minê-

³o wiele lat, odk¹d wraz z Jain¹, Lowiem, Tenel Ka i Zekkiem w³óczy-

li siê po dolnych poziomach, ale ten odór zna³ doskonale. Wzd³u¿

korytarza zauwa¿y³ ponumerowane drzwi – by³ to widocznie jeden

z bloków mieszkalnych na œrednim poziomie. W drugim koñcu holu

widaæ by³o ³ukowate wyjœcie na schody awaryjne.

Jacen skin¹³ g³ow¹ i ruszy³ w kierunku schodów, nie ogl¹daj¹c siê

na Vergere.

– Dok¹d idziesz? – Jej g³os rozbudzi³ stare echa.

Nie by³ jej winien odpowiedzi. W milczeniu zacz¹³ schodziæ. Œcia-

ny klatki schodowej wykonano z zamglonego od staroœci, przezroczy-

stego fibroplastu, wzmocnionego metalow¹ siatk¹. Przez pajêczynê

rys, pêkniêæ i drutów daleko w dole spostrzeg³ pasa¿, znikaj¹cy w pu-

stej, pokrytej czarnymi plamami œcianie s¹siedniego budynku.

W po³owie pierwszej kondygnacji przystan¹³ z westchnieniem.

– Idziesz czy nie?

– Jasne. – Vergere natychmiast zameldowa³a siê na szczycie scho-

dów, uœmiechaj¹c siê radoœnie w œwietle Mostu. – Czeka³am tylko, a¿

mnie poprosisz.

background image

117

R O Z D Z I A £

%

KRATER

– I to ma byæ Jacen Solo? – Mistrz przemian Ch’Gang Hool z nie-

ukrywan¹ zgroz¹ patrzy³ na obraz w worku z galaret¹ optyczn¹, nale-

¿¹cym do skarla³ego wideopaj¹ka. Pêk d³ugich, delikatnych czu³ków

wszczepiony w k¹cik jego warg zadrga³, zwin¹³ siê, po czym krête

macki zaczê³y nerwowo, obsesyjnie podszczypywaæ ogromny, promie-

nisty ko³pak mistrza. – To… to jest Jacen Solo z Duro? Zabójca królo-

wej voxynów? Ten Jeedai, którego poszukiwa³ Tsavong Lah?

– W³aœnie.

– Czy to ten sam Jeedai, który rozpêta³ bunt niewolników, w któ-

rym zginê³y setki przedstawicieli naszej kasty? Bunt niewolników, który

rozla³ wstrêtne szumowiny niewiernych po mojej dziewiczej planecie?

– Twojej planecie, mistrzu?

– Przemiana tego œwiata jest dla mnie zaszczytem i obowi¹zkiem!

– warkn¹³ Ch’Gang Hool. – Dopóki nie ukoñczê mojej pracy, ka¿da

¿ywa istota w tym uk³adzie gwiezdnym jest pos³uszna mojej woli…

nawet flota! Nawet Mózg Œwiata! Jeœli zechcê nazwaæ tê planetê swo-

j¹, kto œmie mi siê sprzeciwiæ? Kto? Ty?

– Och, nie, nie ja. – D³ugi palec wskazuj¹cy zakoñczony zgiêtym

szponem po³askota³ guzek kontrolny kar³owatego wideopaj¹ka, po-

wiêkszaj¹c obraz Jacena Solo tak, ¿e twarz m³odego Jedi wype³nia³a

teraz ca³y worek optyczny. – Jeœli chcesz czyjegoœ sprzeciwu, propo-

nujê zwróciæ siê do niego.

background image

118

– Jakim cudem on tu w ogóle jest? Jakim sposobem prze¿y³? Od

zasiewu minê³y ca³e tygodnie! I co, ten niebezpieczny Jeedai przez

ca³y czas hasa³ sobie na wolnoœci? Gdzie on siê ukrywa³? Dlaczego

nikt mnie o tym nie poinformowa³?

Egzekutor Nom Anor, usadowiony z drugiej strony wideopaj¹ka,

wyszczerzy³ ostre zêby w niewzruszonym uœmiechu.

– Mistrz wojenny rozkazuje, abyœ zmobilizowa³ wszystkie dostêpne

ci œrodki w celu pojmania go.

– Rozkazy, doprawdy! – Ko³pak Ch’Ganga Hoola zje¿y³ siê agre-

sywnie. – Dopóki nie przyjdzie i nie obejmie tego œwiata we w³adanie,

ja jestem tu najwy¿sz¹ w³adz¹! On mo¿e sobie rozkazywaæ!

– No có¿, jeœli chcesz, nazwijmy to sugesti¹. – Nom Anor pochyli³

siê do przodu, rozk³adaj¹c d³onie… wcielony przyjazny g³os rozs¹d-

ku. – Jednak, jak sam mówisz, jesteœ odpowiedzialny za przemianê

Yuuzhan’tar. Oficjalnie zwracam ci zatem uwagê, ¿e na powierzchni

planety pozostaje wci¹¿ na wolnoœci wyj¹tkowo niebezpieczny Jedi;

Jedi, który w pojedynkê… jak to powiedzia³eœ?… aha, znalaz³ siê

o critzt od zniszczenia nasienia-statku. – Nom Anor rozsiad³ siê wy-

godnie w ¿ywym fotelu, rozkoszuj¹c siê falowaniem miêœni, kiedy

zwierzê dostosowywa³o swój kszta³t do jego nowej pozycji. Dopraw-

dy, ci mistrzowie przemian znali swój fach… jak na jego gust, a¿ za

dobrze. Mo¿e w³aœnie dlatego podkrêcanie tego tutaj sprawia³o mu

tak¹ przyjemnoœæ. – Jak sobie poradzisz z tym oczywistym i bezpo-

œrednim zagro¿eniem, to, oczywiœcie, wy³¹cznie twoja sprawa.

Ch’Gang Hool skrzywi³ siê niemi³osiernie.

– Do tej pory nie uda³o mi siê jeszcze us³yszeæ rozs¹dnego wyja-

œnienia, w jaki sposób ten niebezpieczny Jeedai znalaz³ siê na nasie-

niu-statku…

– Wszystkie pytania kieruj do mistrza wojennego – lekcewa¿¹co

odpar³ Nom Anor. – Jestem pewien, ¿e z radoœci¹ poœwiêci swój czas

wolny od walki, aby odpowiedzieæ na twoje najb³ahsze, najg³upsze

obawy…

– Czy to b³ahostka, ¿e Jeedai, który zabi³ wasz¹ królow¹ voxy-

nów, znajduje siê na wolnoœci na naszej planecie? – Ch’Gang Hool

podsun¹³ Egzekutorowi pod nos oœmiopalczast¹ piêœæ mistrza. – Czy

to g³upio siê niepokoiæ, ¿e w nasze szeregi przedar³ siê ten jedyny i naj-

wiêkszy wróg ca³ej naszej rasy?

– Mówi¹c tak miêdzy tob¹, mn¹ a wideopaj¹kiem – uprzejmie

odpar³ Nom Anor – b³ahostk¹ jest nieustanne marudzenie o wyimagi-

nowanej obrazie twojego autorytetu. G³upie s¹ domys³y, jak Jacen Solo

background image

119

móg³ siê tam znaleŸæ; znacznie bardziej powinno ciê martwiæ to, co

w³aœnie w tej chwili robi…

Rosn¹ce ciœnienie krwi sprawi³o, ¿e twarz mistrza zala³a siê ciem-

nym b³êkitem.

– Gdzie on jest? Wiesz, prawda?

– Oczywiœcie. – Nom Anor znów olœni³ go b³yskiem ostrych jak

szpilki zêbów. – Czeka³em tylko, kiedy zapytasz.

Coœ by³o nie w porz¹dku z tym kraterem.

Jacen zmarszczy³ brwi, przylgn¹³ do pod³o¿a i wycofa³ siê wzd³u¿

wrêbu na œcianie krateru. Vergere sta³a o kilka kroków dalej. Zatrzy-

ma³a siê natychmiast, skoro tylko siê zorientowa³a, ¿e nie idzie za ni¹.

Spojrza³a pytaj¹co.

– Mam z³e przeczucia – wyjaœni³, krêc¹c g³ow¹.

Zewnêtrzne zbocze krateru by³o rumowiskiem pokrytym kawa³-

kami konstrukcji czegoœ, co prawdopodobnie by³o niegdyœ biurami

rz¹dowymi; ten odcinek krawêdzi stanowi³ niegdyœ œcianê noœn¹ o wy-

sokoœci wielu kilometrów. Ró¿nobarwne paprocie i mchy pokrywa³y

go gêsto, rosn¹c jak na zwyk³ej glebie, ale ich korzenie siêga³y zbyt

p³ytko, aby mocno zwi¹zaæ gruz. Musieli poruszaæ siê powoli. Vergere

prowadzi³a. Jacen nie wiedzia³, czy przy kolejnym kroku nie trafi na

luŸny kawa³ek durabetonu, wywo³uj¹c lawinê, albo czy nie spadnie

wraz z deszczem kawa³ków p³yt w³ókninowych do prawie nietkniête-

go pomieszczenia poni¿ej. Vergere nie wyjaœni³a mu, jak znajdowaæ

najbezpieczniejsz¹ drogê, ale Jacen przypuszcza³, ¿e ma to coœ wspól-

nego z Moc¹.

Ten uskok by³ kiedyœ czêœci¹ podjazdu, mo¿e nawet stanowiskiem

taksówek powietrznych. Tylko oko³o trzech metrów œcian bocznych

wytrzyma³o zniszczenie budynku. Jacen ukry³ siê w ich cieniu, tak

aby nie widzieæ wewnêtrznego zbocza krateru, i przysiad³ na kawa³ku

gruzu wielkoœci œmigacza.

Ten krater…

By³ tak wielki, ¿e bez œladu móg³by poch³on¹æ gwiezdny niszczy-

ciel. Tak wielki, ¿e nasienie-statek mog³oby siê w nim zgubiæ. Wyda-

wa³ siê opadaæ przez ca³¹ wiecznoœæ; jego wewnêtrzne zbocze zakrzy-

wia³o siê ³agodnie w stronê dna, które ginê³o za potê¿nym s³upem dymu,

siêgaj¹cym a¿ do p³askiego jak kowad³o szczytu.

Chmura dymu by³a ciemniejsza w g³êbi krateru; liza³a zbocza roz-

widlonymi jêzykami b³yskawic. Gdzieœ w dole przetacza³ siê grzmot,

powietrze a¿ trzeszcza³o od ujemnej jonizacji.

background image

120

Jacen z trudem prze³kn¹³ œlinê.

– Mam z³e przeczucia – powtórzy³.

– I s³usznie. – Vergere podbieg³a do niego i usadowi³a siê na mchu

obok. – Nie ma na tej planecie bardziej niebezpiecznego miejsca.

– Niebezpiecznego… – szepn¹³ jak echo. – Sk¹d wiesz?

– Czujê to poprzez Moc. – Splot³a palce i opar³a na nich podbró-

dek, uœmiechaj¹c siê do niego. – Mam tylko jedno pytanie: sk¹d ty to

wiesz?

Spojrza³ na ni¹ spod zmru¿onych powiek, zmarszczy³ czo³o i zwró-

ci³ twarz ku kraterowi. Fakt, sk¹d on wiedzia³? Siedzia³ w cieniu œcia-

ny zrujnowanego podjazdu, zastanawiaj¹c siê nad odpowiedzi¹.

D³ugie tygodnie marszu zmieni³y jego cia³o w chudy, muskularny,

stwardnia³y i spalony s³oñcem k³êbek miêœni. W³osy odros³y mu w nie-

porz¹dnych lokach, a ostre ultrafioletowe promienie b³êkitnobia³ego

s³oñca rozjaœni³y je na blond. Marna, swêdz¹ca bródka nastolatka

stwardnia³a i poros³a w³osami ciemniejszymi ni¿ na g³owie. Z pewno-

œci¹ móg³by trafiæ na krem depilacyjny w jakiejœ opuszczonej ³azience

albo nawet znaleŸæ brzytwê doœæ ostr¹, ¿eby siê ni¹ ogoliæ, ale nie

mia³ na to ochoty. Broda chroni³a mu twarz od oparzeñ s³onecznych.

Gdyby chcia³, móg³by te¿ znaleŸæ sobie jakieœ ubranie – nosi³ w³a-

œnie ciê¿kie buty, które zdoby³ w ten sposób – ale zwyk³e ubranie nie

by³oby tak trwa³e i tak u¿yteczne jak szatoskóra. W nocy ciep³a, w dzieñ

ch³odna, oczyszcza³a siê sama, nawet siê zrasta³a, jeœli j¹ przypadkiem

rozdar³. Pod spodem mia³ przepaskê biodrow¹, któr¹ mu uplot³a Ver-

gere. Kiedy znalaz³ buty, oddar³ pasy szatoskóry i zrobi³ z nich sobie

zawsze czyste i zawsze ca³e onuce.

Szatoskóra okaza³a siê u¿yteczna równie¿ w innych przypadkach.

Na grzbiecie nosi³ potê¿ny plecak, równie¿ spleciony z jej pasów. Pasy

zagoi³y siê i zros³y, tworz¹c ¿ywy worek, który nigdy siê nie dar³ i nie

niszczy³ – podobnie jak miêœnie, zdawa³ siê tym mocniejszy, im wiê-

cej go u¿ywa³. Mia³ w nim tyle jedzenia, ile tylko móg³ zmieœciæ. Zda-

rzy³o siê kiedyœ, ¿e przez trzy dni nie by³ w stanie sprokurowaæ sobie

¿adnego posi³ku; wyleczy³o go to ca³kowicie z wiary we w³asne szczê-

œcie.

¯ywnoœæ mo¿na by³o znaleŸæ bez trudu, jeœli siê tylko ktoœ posta-

ra³: g³ównie by³y to placki, konserwy z dro¿d¿y i cukru, suszone na

zimno wafle proteinowe, które ludnoœæ z dolnych poziomów zawsze

mia³a pod rêk¹. Mo¿e nie by³o to specjalnie smaczne, ale nigdy siê nie

psu³o. W przeciwieñstwie do czasów, kiedy planeta funkcjonowa³a jako

Coruscant, teraz woda by³a dostêpna w obfitoœci – nie by³o ani jedne-

background image

121

go dnia bez deszczu, a œwie¿e ka³u¿e nietrudno by³o znaleŸæ poœród

gruzu i kamieni.

Nieraz wêdrowali w g³êbokim cieniu dolnych poziomów, wspina-

j¹c siê po chwiejnych k³adkach lub przemykaj¹c korytarzami œliskimi

od œluzu granitowych œlimaków, jakby ta planeta wci¹¿ by³a t¹, na któ-

rej siê wychowa³. Nieraz dolne poziomy nieoczekiwanie otwiera³y siê

na ogromne, otwarte przestrzenie w miejscach, gdzie zapad³y siê naj-

wy¿sze budynki. Tam, w g³êbokich w¹wozach, rozkwita³o nowe, obce

¿ycie, zmuszaj¹c ich do ostro¿nego wyszukiwania drogi poprzez nie-

bezpiecznie chaotyczne pola gruzu, poroœniête dzik¹ vongoflor¹.

Yuuzhanie zdo³ali najwyraŸniej zmieniæ orbitê planety – s³oñce,

niegdyœ odleg³a, rozjarzona kuleczka, teraz mia³o wielkoœæ paznokcia

Jacena z odleg³oœci ramienia – lecz wydawa³o siê, ¿e obroty pozosta-

wili nietkniête. Tak siê przynajmniej Jacenowi zdawa³o; jego w³asny

rytm ¿yciowy, ukszta³towany w okresie, który spêdzi³ w Galaktycz-

nym Mieœcie, wydawa³ siê doskonale harmonizowaæ z cyklem dnia

i nocy Yuuzhan’tar.

Vergere z przyjemnoœci¹ pozostawi³a Jacenowi troskê o tempo i kie-

runek podró¿y. Nigdy zreszt¹ nie pyta³a, dok¹d w³aœciwie zmierzaj¹.

Jedli, kiedy Jacen by³ g³odny, odpoczywali, kiedy to on poczu³ siê

zmêczony. Jeœli nie odczuwa³ potrzeby ani snu, ani jedzenia, szli. Jeœli

Vergere kiedykolwiek sypia³a, Jacen nigdy tego nie widzia³. Wydawa-

³o siê tylko, ¿e od czasu do czasu zamyka siê w sobie. Mog³a pozosta-

waæ nieruchomo przez wiele godzin; zaledwie jednak ch³opiec poru-

szy³ siê lub odezwa³, natychmiast reagowa³a, jakby nieustannie

zachowywa³a czujnoœæ.

W plecaku mia³ prócz jedzenia kilka u¿ytecznych przedmiotów,

które zebra³ po drodze: prêt ¿arowy, elektrolornetkê, garœæ baterii i wiel-

ki skarb: osobisty notatnik MDS. By³ to antyczny model, seria 500,

beznadziejnie przestarza³y, a przy tym na³adowany jakimiœ grami edu-

kacyjnymi, uproszczonym generatorem obrazów i innymi dzieciêcy-

mi zabawkami, ale mia³ jeden u¿yteczny program – interaktywn¹ ho-

lomapê Coruscant.

Raz na kilka dni Jacen odszukiwa³ nienaruszony terminal PDD –

zazwyczaj zakopany g³êboko na œrednich poziomach na wpó³ zruj-

nowanego budynku lub skryty pod kawa³em za³amanej œciany, a raz

nawet zwisaj¹cy na kablu nad skrêconym stalowym chodnikiem, któ-

ry prowadzi³ w pust¹ przestrzeñ, poniewa¿ budynek, znajduj¹cy siê po

drugiej stronie, rozpad³ siê w py³. Terminale Publicznego Dostêpu

Danych zawsze by³y bardzo trwa³e, zaprojektowane tak, aby znios³y

background image

122

jak najwiêcej – w koñcu musia³y – a te, na które trafia³, najczêœciej

wci¹¿ dzia³a³y lub mo¿na je by³o ³atwo uruchomiæ za pomoc¹ baterii

wygrzebanej z plecaka. Wtedy pobiera³ pozycjê z PDD do funkcji JE-

STEŒ TUTAJ holomapy i wyznacza³ trasê.

Co zrobi, kiedy dotrze na miejsce? Nie wiedzia³. Pewnie nie zo-

sta³o tam nic, oprócz ogromnej sterty gruzu. Codziennie pokonywali

kilka podobnych rumowisk. W ogóle nie wiedzia³, po co tam idzie.

Nie mia³ planu, tylko cel.

Ale cel wystarczy.

Wyj¹³ z plecaka elektrolornetkê i w³¹czy³. Coœ go niepokoi³o w von-

goflorze porastaj¹cej krater. Nie wiedzia³, co siê dzieje; nie móg³ wie-

dzieæ. Kilka tygodni spêdzonych w Szkó³ce i kolejnych kilka na

Yuuzhan’tar nie zrobi³o z niego eksperta.

Kiedy tylko móg³, stara³ siê unikaæ kontaktu z vongoflor¹. Wiêk-

szoœæ jej przedstawicieli mia³a nieprzyjemne w³aœciwoœci – na przy-

k³ad pachn¹cy herbat¹ p³yn wyciekaj¹cy z mchu, który porasta³ dura-

beton, na trzy dni zmieni³ jego d³onie w masê ropnych pêcherzy.

W ci¹gu kilku dni wêdrówki stwierdzi³, ¿e vongoflora ma swoje pra-

wid³owoœci – ros³a w du¿ych skupiskach, otoczonych pierœcieniem na-

giego gruzu. W centrum takiego skupiska najczêœciej widywa³ ekoge-

neracyjne biomaszyny, które nasienie-statek rozrzuci³o po ca³ej

planecie. Maszyny wyrzuca³y ze swojego wnêtrza nasiona, przetrwal-

niki, a nawet ¿ywe istoty.

Kiedyœ razem z Vergere spêdzili prawie ca³y dzieñ, obserwuj¹c

setki nieznanych zwierz¹t stadnych, powoli wynurzaj¹cych siê z ogrom-

nej paszczy biomaszyny. Powolne, krowiaste szeœcionogi mruga³y

z g³upimi minami w obcym s³oñcu, instynktownie zbijaj¹c siê w ma³e

grupki. Dopiero po jakimœ czasie, uspokojone, zaczê³y szczypaæ ro-

œlinnoœæ. I wtedy te¿ zaczê³y rosn¹æ – Jacen zaobserwowa³, jak w ci¹-

gu jednego dnia osi¹gnê³y pe³n¹ dojrza³oœæ. Na ka¿de piêædziesi¹t czy

sto szeœcionogów biomaszyna produkowa³a jednego drapie¿nika – by³

to albo ogromny, dwuno¿ny jaszczurowaty stwór o d³ugich, zakoñczo-

nych ostrymi szponami mackach zamiast zêbów, albo grupa stadnych

drapie¿nych owadów, nie wiêkszych od gupina.

Czasem spotykali nawet Yuuzhan Vongów, nie tylko mistrzów prze-

mian dbaj¹cych o now¹ planetê, lecz równie¿ patrole wojowników,

odwiedzaj¹ce œrednie poziomy. Uzbrojeni Yuuzhanie ze wstrêtem prze-

mykali obok maszyn, które musieli mijaæ. Przez jakiœ czas Jacen za-

stanawia³ siê nawet, czy nie szukaj¹ w³aœnie jego, ale z czasem zacz¹³

natrafiaæ na œlady œwiadcz¹ce, ¿e nie byli jedynymi uciekinierami ukry-

background image

123

waj¹cymi siê w ciemnych zakamarkach poni¿ej strefy zniszczenia:

œwie¿e œlady na kurzu, kryjówki niedawno nape³nione ¿ywnoœci¹, zrêcz-

nie u³o¿ony gruz, ukrywaj¹cy wewn¹trz pomieszczenia. Trzy czy cztery

razy uchwyci³ nawet k¹tem oka sylwetki ludzi, przemykaj¹cych od

cienia do cienia, zawsze tylko noc¹, zawsze kryj¹c siê nawet przed

œwiat³em Mostu. Mogli to byæ uchodŸcy, pozostawieni i zapomniani

w chaosie ewakuacji, lub mieszkañcy ni¿szych poziomów, instynk-

townie unikaj¹cy kontaktu z górnymi warstwami œwiata, albo te¿ nie-

wolnicy, zbiegli z nasienia-statku. Tego Jacen nie wiedzia³ i nie za-

mierza³ sprawdzaæ. Wola³ ich unikaæ, bo œci¹gali na siebie uwagê

Yuuzhan Vongów.

Nie wiedzia³, czy Yuuzhanie potrzebuj¹ niewolników na swoim

nowym œwiecie, czy mo¿e ka¿dego napotkanego cz³owieka zabijaj¹

na miejscu. Tego te¿ nie zamierza³ sprawdzaæ.

Vongoflora, która przylega³a do wewnêtrznej krzywizny krateru,

wygl¹da³a inaczej ni¿ wszystko, co do tej pory widzia³. W³¹czy³ zbli-

¿enie w lornetce, prze³¹czaj¹c poprawiony obraz pomiêdzy szeroko-

k¹tnym planem a zbli¿eniami poszczególnych roœlin. Liœcie mia³y pla-

miste, dziwnego kszta³tu, bardzo rzadkie. Wszêdzie, gdzie kierowa³

lornetkê, widzia³ przeœwituj¹ce spod roœlin smugi durabetonu i kawa-

³y gruzu, jak gdyby vongoflora walczy³a tutaj z wrogim œrodowiskiem.

Mchy, wszêdzie tak jaskrawo zabarwione, tutaj mia³y nieokreœlone,

szare, brunatne i brudnozielone odcienie, paprocie, które w innych

miejscach tworzy³y ogromne baldachimy, tutaj ros³y niepewnie, wy-

ci¹gaj¹c w ró¿ne strony zniekszta³cone, pokrêcone i dziwnie pokrzy-

wione liœcie o przyæmionych, jakby przykurzonych barwach.

Zmniejszy³ powiêkszenie i przesun¹³ obiektywem wzd³u¿ piono-

wej wie¿y chmury burzowej, która wznosi³a siê z czeluœci krateru. Jej

szaroczarna podstawa wydawa³a siê równie p³aska, jak oœlepiaj¹co bia³y

p³askowy¿, a ca³a kolumna krêci³a siê i obraca³a, jakby nie ca³kiem

pewna, czy nie przekszta³ciæ siê w potê¿n¹ burzê Coriolisa.

Wszystko to wygl¹da³o doœæ groŸnie, ale nie na tyle, by wyt³uma-

czyæ straszliwy lêk, jaki mia¿d¿y³ mu pierœ za ka¿dym razem, kiedy

bodaj pomyœla³ o zejœciu w dó³.

– Dobrze, poddajê siê. Co jest z tym miejscem? Co sprawia, ¿e

jest tak niebezpieczne?

Vergere dotknê³a ramienia ch³opca, kieruj¹c w ten sposób jego

uwagê na skupisko roœlin, które wygl¹da³y jak ozdobne krzewy iglaste

– choæ z zasiêgu lornetki i wskaŸnika azymutu móg³ odczytaæ, ¿e naj-

mniejszy z tych krzewów mia³ jakieœ dziesiêæ metrów. Na zboczu wokó³

background image

124

kêpy krêci³a siê grupka zwinnych, kopytnych gadów, które przeskaki-

wa³y z g³azu na g³az, nerwowo skubi¹c rzadkie mchy. W chwilê póŸ-

niej znalaz³ przyczynê ich zdenerwowania – w kêpie czai³ siê ogrom-

ny, dwuno¿ny drapie¿nik z pyskiem pe³nym macek. Porwa³ jednego

z gadów w potê¿ne, zwinne przednie ³apy, a ostro zakoñczone macki

b³yskawicznie pociê³y ofiarê na niewielkie kawa³ki. Drapie¿nik usiad³

w œwietle zachodz¹cego s³oñca, aby po¿reæ zdobycz. Reszta stada od-

dali³a siê w pop³ochu.

– Oto dlaczego tu jest tak niebezpiecznie – szepnê³a Vergere z lek-

kim, wyzywaj¹cym uœmiechem. – To miejsce pe³ne tego, co ty nazy-

wasz Ciemn¹ Stron¹. Powiedzia³abym nawet, ¿e Ciemna Strona jest

tu bardzo, bardzo silna, silniejsza ni¿ gdziekolwiek indziej na tej pla-

necie. Mo¿e najsilniejsza w ca³ej galaktyce.

Jacen opuœci³ elektrolornetkê i zamruga³.

– To nie jest Ciemna Strona – sprzeciwi³ siê. – Drapie¿nik poluje,

aby nakarmiæ siebie i rodzinê. To zgodne z natur¹.

– A Ciemna Strona nie? Myœla³am, ¿e niebezpieczeñstwem Ciem-

nej Strony jest w³aœnie to, ¿e jest zgodna z natur¹. Dlatego jest o tyle

³atwiejsza od jasnej, prawda?

– No có¿, tak, ale…

– A to, co widzia³eœ, czy nie by³o przyk³adem Ciemnej Strony?

Czy to nie s¹ uczucia, których tak siê boisz: agresja, gwa³townoœæ, pasja?

– Wiesz, jak wygl¹da³by prawdziwy przejaw Ciemnej Strony? Dra-

pie¿nik pozabija³by ca³e stado dla czystej przyjemnoœci. Dla radoœci

zabijania.

– S¹dzisz, ¿e drapie¿ca nie czerpie radoœci z udanego zabójstwa?

Jacen raz jeszcze spojrza³ przez elektrolornetkê, obserwuj¹c przez

chwilê, jak drapie¿nik wydaje siê dygotaæ z rozkoszy nad swoj¹ kola-

cj¹. Nie odpowiedzia³.

– Zabiæ jedno zwierzê to naturalne, a zabiæ wszystkie to Ciemna

Strona? – ci¹gnê³a Vergere. – Gdzie jest granica pomiêdzy natur¹

a Ciemn¹ Stron¹? Czy chodzi tylko o iloœæ? Kiedy by siê zaczê³a Ciem-

na Strona dla tego drapie¿cy? Od po³owy stada? Od æwierci?

Znów opuœci³ lornetkê.

– Ciemna Strona jest wtedy, jeœli zabije wiêcej ni¿ potrzebuje, aby

nakarmiæ siebie i swoj¹ rodzinê – zawo³a³, wyraŸnie podniecony. – Tu

jest granica. Zabijanie, kiedy nie potrzebujesz zabijaæ.

Vergere przechyli³a g³owê.

– A jak zdefiniujesz potrzebê? Czy mówimy o granicy œmierci

g³odowej, czy tylko o niedo¿ywieniu? Czy to Ciemna Strona, jeœli zje-

background image

125

dz¹ tylko po³owê zabitego zwierzêcia? Czy drapie¿nik przechodzi na

Ciemn¹ Stronê, jeœli jego rodzina ma lekk¹ nadwagê?

– Nie o to chodzi…

– No to o co? Czy mo¿e wracamy do „dlaczego”? Czy intencja

zawsze uœwiêca dzia³anie? Czy nie bêdzie to Ciemna Strona, jeœli dra-

pie¿ca zabije ca³e stado i pozwoli mu zgniæ, chocia¿ s¹dzi³, ¿e bêdzie

ich potrzebowa³ dla zaspokojenia g³odu?

– To nie jest takie proste – upiera³ siê Jacen. – I nie zawsze ³atwo

to opisaæ…

– Ale poznasz, kiedy ju¿ j¹ zobaczysz, co?

Z uporem opuœci³ g³owê.

– Tak.

Vergere wycelowa³a palec w kierunku unurzanego w krwi ofiary

drapie¿nika.

– Tym razem ci siê nie uda³o…

OdpowiedŸ Jacena przerwa³ grzmot tak potê¿ny, jakby ca³e niebo

zwali³o siê im na g³owy.

Wrzasn¹³ i przylgn¹³ do œciany za plecami. W kraterze nad jego g³o-

w¹ gruz przesuwa³ siê i opada³; lawina kawa³ów durabetonu i poskrêca-

nych belek przesypa³a siê ponad górn¹ krawêdzi¹ œciany i wyl¹dowa³a

centymetry od kolan Jacena. Kolejny huk przetoczy³ siê po niebie, po-

tem jeszcze jeden. Jacen obróci³ siê bokiem i zakry³ g³owê rêkami, ¿eby

os³oniæ siê przed strumieniem szcz¹tków. Rozleg³y siê nastêpne grzmo-

ty, ale krater przesta³ dygotaæ i Jacen zaryzykowa³ spojrzenie w górê.

– Co to takiego?

Vergere wskaza³a na bezgraniczn¹ purpurê ponad ³ukiem Mostu.

– Tam.

– Nic nie widzê.

– WeŸ to – machnê³a w kierunku zapomnianej lornetki, która zwi-

sa³a mu z szyi.

Poderwa³ j¹ do oczu i skierowa³ tam, gdzie mu kaza³a. Samoogni-

skuj¹cy siê obiektyw wyostrzy³ obraz i ch³opak zme³³ w ustach jedno

z brzydszych koreliañskich przekleñstw, które s³ysza³ od ojca. To nie

by³y eksplozje. Gromy te¿ nie.

Bomby soniczne.

Stateczki z koralu yorik, wielkoœci „Soko³a Millenium”, kr¹¿y³y

wokó³ krateru, wywijaj¹c szerokie, zachodz¹ce na siebie pêtle, kreœl¹c

niemo¿liwie skomplikowane rozety. Wszystkie plu³y nieprzerwanie

pêkatymi, przypominaj¹cymi str¹ki obiektami o tej samej purpurowej

barwie, co niebo.

background image

126

Skorupa jednego ze str¹ków zaczê³a siê rozchylaæ, niczym itho-

riañski gwiezdnik otwieraj¹cy siê ku s³oñcu, i eksplodowa³a spl¹tany-

mi pêkami bieli przypominaj¹cymi w³ókna jedwabiu. Jedwab rozwi-

ja³ siê szybko, nasiona unosi³y siê w powietrze, pêdz¹c z wiatrem

i powiewaj¹c d³ugimi, d³ugimi ogonami bia³ych w³ókien. Jacen prze-

krêci³ kó³ko powiêkszenia i zogniskowa³ lornetkê na jednym z tych

obiektów. Nie by³o to zwyk³e nasiono, ale yuuzhañski wojownik.

Wkrótce bia³e, jedwabiste nici z cichym trzaskiem rozpostar³y siê

w spadochron. Wszystkie str¹ki zakwit³y nagle, rozsiewaj¹c po okr¹-

g³ym tuzinie wojowników ka¿dy – by³y ich setki… nie, tysi¹ce…

– NieŸle – Jacen opuœci³ elektrolornetkê. – Chyba trafiliœmy na

poligon ich piechoty lotniczej. Mog³o byæ gorzej, nie? Mogliœmy siê

natkn¹æ na artyleriê.

– Jacen!

W g³osie Vergere zabrzmia³ twardy, zimny, mroczny ton, którego

nie s³ysza³ nigdy do tej pory. Znieruchomia³ i zamieni³ siê w s³uch, jak

zwierzê, które nagle wyczuje wiêkszego, szybszego przeciwnika.

– To nie jest poligon – wyjaœni³a. – Szukaj¹ ciê.

Jacen prze³kn¹³ œlinê.

– Nie wracam – odezwa³ siê chrapliwie. – Wystarczy mi Objêæ

Cierpienia na mniej wiêcej trzy ¿ycia…

– O, tego nie musisz siê obawiaæ – odpar³a niedbale, odzyskuj¹c

zwyk³¹ weso³oœæ i pogodê ducha. Wyprostowa³a siê i na jej ustach

pojawi³ siê ca³kiem ludzki uœmiech. – Twoje cierpienie to dla nich

¿aden interes, Jacenie Solo. To wojska g³ównego mistrza przemian.

Jeœli ciê dopadn¹, zabij¹. Prosto i szybko. Na miejscu.

Spojrza³ jeszcze raz w niebo, tym razem go³ym okiem. Ledwie móg³

dostrzec tysi¹ce, dziesi¹tki tysiêcy malutkich, purpurowych plamek.

– I to wszystko, to wszystko na mnie? – wyszepta³.

– Teraz masz pierwsz¹ okazjê, ¿eby siê przekonaæ, jaki jesteœ wa¿ny.

Spokojnie popatrzy³ jej w oczy.

– Có¿, przynajmniej komuœ siê tak wydaje. Masz jakieœ pomys³y?

Vergere skinê³a g³ow¹ i jeszcze raz spojrza³a w niebo.

– Wydaje siê, ¿e z krateru ci¹g idzie w górê. Mo¿e to ma coœ wspól-

nego z t¹ dziwn¹ burz¹. Wydmuchuje wojowników w górê, w kierun-

ku krateru i dalej.

– No to co?

– To znaczy, ¿e jeœli chcesz im uciec, jest tylko jedna droga, któr¹

mo¿esz pójœæ.

Znów wyprostowa³a palec w kierunku krateru.

– W dó³.

background image

127

R O Z D Z I A £

&

W MROK

Nad ich g³owami jarzy³y siê b³yskawice; gromy wali³y w dno kra-

teru tak mocno, ¿e grunt dygota³ pod nogami. Jacen dygocz¹c wcisn¹³

siê w spêkany k¹t, który niegdyœ by³ wnêtrzem eleganckiej ³azienki.

Lodowaty deszcz sp³ywa³ mu po plecach, grad wbija³ siê w skórê. Za-

cisn¹³ szczêki, ¿eby nie powybijaæ sobie zêbów.

Nadchodzili Yuuzhanie.

Gromady wojowników zaczê³y przelewaæ siê przez krawêdŸ krate-

ru, zanim Jacen i Vergere zdo³ali dotrzeæ bodaj do po³owy wewnêtrzne-

go zbocza. Wojownicy odwa¿nie przeskakiwali z g³azu na g³az i zsuwa-

li siê po rumowisku, szybko ich doganiaj¹c. Jacen nie móg³ posuwaæ

siê z tak¹ prêdkoœci¹. W s³u¿bie Prawdziwych Bogów obra¿enia lub

kalectwo – czy nawet œmieræ – to najpiêkniejsza perspektywa wojownika.

Nie wiedzia³, jak d³ugo tu siedzi, dygocz¹c w lodowatym deszczu.

Vergere kaza³a mu czekaæ; powiedzia³a, ¿e zaraz znajdzie drogê uciecz-

ki, tylko musi poszukaæ, wiêc bêdzie porusza³a siê szybciej. Nie po-

wiedzia³a ani s³owa na temat zaufania, nie prosi³a go o nic, a jednak

Jacen jej ufa³.

Czy zreszt¹ mia³ wybór?

Och, jasne, pewnie. Jestem wolny, pomyœla³ kwaœno. Te¿ mi wol-

noϾ.

Deszcz, grad, k¹saj¹cy, lodowaty wiatr by³y okropne. Ale czeka-

nie by³o jeszcze gorsze.

background image

128

A co najgorsze, czu³, jak kr¹g Yuuzhan powoli siê zacieœnia.

W jego piersi by³o puste miejsce: kawa³ek wolnej przestrzeni, gdzie

jeszcze niedawno spoczywa³o ziarno niewolnika. Jeœli zmieni³ rytm

oddechu, zamkn¹³ oczy i pomyœla³ o tej pustce… jeœli skierowa³ uwa-

gê na pró¿niê, któr¹ mia³ w sobie… coœ sprawia³o, ¿e postrzega³ ¿ycie

z innego punktu widzenia. Nie potrafi³ okreœliæ tego uczucia. Nie mia³

s³ów, aby je nazwaæ poprawnie. Ziarno niewolnika wœliznê³o siê swo-

imi wiciami we wszystkie zak¹tki jego cia³a, wplot³o siê w system

nerwowy tak dok³adnie, ¿e w jakiœ sposób te wici sta³y siê nieod³¹czn¹

czêœci¹ tego, czym by³… lecz jednoczeœnie wibrowa³y ¿yciem ca³kiem

obcym dla tej galaktyki.

Czu³, ¿e Yuuzhanie k³êbi¹ siê na zboczach krateru; czu³, jak prze-

dzieraj¹ siê przez szalej¹c¹ burzê. Wyczuwa³ skwierczenie obcych

hormonów stresu przebiegaj¹cych przez obce ¿y³y. Rozpozna³ nawet

krótki oddech jednego z wojowników, który wœlizn¹³ siê w œlepy za-

u³ek w nadziei, ¿e tam znajdzie uciekiniera Jedi. Czu³ czarn¹ wœcie-

k³oœæ innego, który wspomina³ œmieræ swych kamratów w Szkó³ce;

serce Jacena rozbrzmiewa³o echem ¿¹dzy zemsty innego. Przenikn¹³

go wstrz¹saj¹cy, mdl¹cy ból-nie-ból, który przeszy³ mu ³ydkê, kiedy

jeden z Yuuzhan poœlizn¹³ siê na nieprzyjaznym gruncie i z³ama³ nogê;

wspó³czu³ frustracji wojownika, któremu kazali zostaæ z ty³u i opa-

trzyæ zgruchotan¹ kostkê jakiegoœ niezgrabnego brenzlita, zamiast

pozwoliæ mu ruszyæ naprzód, polowaæ i zabijaæ. Czu³ ich wszystkich,

co do jednego.

Tak jakby by³ nimi wszystkimi, a wszyscy oni byli nim. Jednocze-

œnie.

I jeszcze wiêcej: czu³ mia¿d¿enie delikatnych listków pod twar-

dymi, rozgrzanymi buciorami. Dzieli³ prymitywn¹ rozpacz mchu, kie-

dy pó³ walcz¹cej o ¿ycie kolonii zdarto ze z³amanego skrzyd³a drzwi,

gdy potkn¹³ siê o nie jakiœ niezdara. Czu³ œlepe przera¿enie ma³ej ro-

dzinki podobnych do ssaków zwierz¹t, kurcz¹cych siê w swoich nor-

kach, kiedy tupot tylu biegn¹cych stóp wprawia³ ziemiê w drgania.

Jacen przyjmowa³ uczucia wojowników, otwieraj¹c siê na ich

emocje, na ich wra¿enia. Ju¿ nie by³o mu zimno. Metabolizm Yuuzhan

by³ szybszy i daj¹cy wiêcej ciep³a ni¿ ludzki, zmieniaj¹c lodowaty

deszcz w odœwie¿aj¹co ch³odny prysznic. Uk³ucia gradu by³y dziw-

nie, boleœnie upajaj¹ce, jak drapanie rozpalonej wysypki. I ju¿ siê nie

ba³.

Nigdy nie ba³ siê umrzeæ. Strach przed œmierci¹ pozostawi³ na

œwiatostatku nad Myrkrem – ale w sercu rozszala³ej burzy jego cia³o

background image

129

dygota³o, kurcz¹c siê pod wyimaginowanymi ciosami amphistaffów,

napina³o siê, aby przyjmowaæ ciosy fantomów ¿uków udarowych i by³

to biologiczny odruch, który nie mia³ nic wspólnego z odwag¹. Za to

teraz…

Teraz czu³ jedynie rosn¹c¹ i rozpieraj¹c¹ go drapie¿n¹ radoœæ, kie-

dy jakiœ wojownik podniós³ amphistaffa i ruszy³ w kierunku ma³ej,

bia³o ubranej sylwetki ludzkiej, dygocz¹cej u zbiegu dwóch zburzo-

nych œcian. Dopiero kiedy poprzez zas³onê deszczu ujrza³ ogromny

kszta³t wy³aniaj¹cy siê tu¿ przed nim, Jacen zorientowa³ siê, ¿e ten

ma³y cz³owieczek w bia³ej szacie, który zaraz zginie, to on sam.

B³yskawica rozœwietli³a niebo. Jacen wykrêci³ siê i amphistaff tylko

przejecha³ mu po ¿ebrach, zag³êbiaj¹c siê w durabetonowej œcianie za

jego plecami. W g³êbokiej ciemnoœci, która zapanowa³a po rozb³ysku,

zrzuci³ plecak z ramion i chwyci³ za jeden jego pasek. Zanim wojow-

nik zdo³a³ uwolniæ broñ, Jacen obur¹cz zakrêci³ plecakiem i waln¹³

piêtnastoma kilogramami puszek i sprzêtu w twarz wojownika. Ten

zachwia³ siê i cofn¹³, a Jacen skoczy³, zamachn¹³ siê raz jeszcze i wy-

l¹dowa³, podcinaj¹c mu nogi.

Zawin¹³ teraz plecakiem nad g³ow¹, aby wbiæ wojownika w zie-

miê, ale ten podniós³ ostrze i sparowa³, przecinaj¹c plecak na pó³. Po-

sypa³y siê batony proteinowe i puszki syntmleka; ostrze przeciê³o g³ad-

ko na pó³ elektrolornetkê i wypatroszy³o elektroniczne wnêtrznoœci

notatnika, który eksplodowa³ pêkiem b³êkitnych iskier. Napiêcie wspiê-

³o siê po mokrym amphistaffie i sparzy³o d³onie napastnika.

Wojownik wykrztusi³ gard³owe przekleñstwo i odruchowo potrz¹-

sn¹³ d³oñmi. Dymi¹cy amphistaff upad³ na ziemiê pomiêdzy nimi. Ja-

cen skrzywi³ siê, kiedy jego d³onie przenikn¹³ ból, parali¿uj¹c na chwilê

ramiona – ale to nie by³ jego w³asny ból.

By³ to ból oparzeñ wojownika.

Kiedy wróg spróbowa³ zaatakowaæ go bez broni, Jacen bez trudu

odpar³ atak, przesuwaj¹c siê lekko. Spiczasty but min¹³ go o centy-

metr. Wojownik poœlizn¹³ siê, z³apa³ równowagê, okrêci³ siê na piêcie

i wycelowa³ solidny lewy prosty w kierunku skroni Jacena. Ch³opiec

odchyli³ g³owê i piêœæ tylko zmierzwi³a mu w³osy.

– Jeœli nie przestaniesz – ostrzeg³ Jacen – bêdê musia³ zrobiæ krzyw-

dê nam obu.

Wojownik warkn¹³ i zacz¹³ wywijaæ piêœciami. Jacen odbi³ pierw-

szy cios w bok, drugi odparowa³ otwart¹ d³oni¹, po czym ruszy³ na-

przód, unosz¹c zgiête ramiê. Piêœæ wojownika z wielk¹ si³¹ walnê³a

w jego ³okieæ. Yuuzhanin zawy³ z bólu w zgruchotanych palcach i ogieñ

9 – Zdrajca

background image

130

obcego cierpienia rozgorza³ równie¿ w ramieniu Jacena: od³amki ko-

œci przebijaj¹ce oparzenia elektryczne trzeciego stopnia.

– Mogê to robiæ przez ca³y dzieñ – doda³. I rzeczywiœcie móg³:

wojownik jakby by³ czêœci¹ jego w³asnego cia³a. Nie potrafi³ nie ode-

przeæ ataku, tak samo jak nie móg³ nie trafiæ jedn¹ rêk¹ do drugiej

w ciemnoœci. Bêdzie czu³ ka¿dy zadany ból – ale co z tego? W koñcu

to tylko ból.

A reszta…

RozluŸni³ miêœnie; porusza³ siê teraz lekko i szybko, kontruj¹c ka¿dy

atak tak ³atwo, czysto, bezb³êdnie i przewidywalnie jak wtedy, kiedy

æwiczy³ tysi¹ce razy, kiedy trenowa³ z Jain¹, a wiêŸ Mocy i szkolenie

Jedi uczyni³y z nich praktycznie jedn¹ osobê. Kilku wojowników ob-

serwowa³o tê walkê-taniec; pierwsze ¿uki zaczê³y œwistaæ w powietrzu

i Jacen czu³, ¿e w³aœciwie powinien przeprosiæ, kiedy zwodem zbi³

wojownika z nóg, z³apa³ go za ramiê i rzuci³ pod nogi kolejnym napast-

nikom. ¯uki uderzy³y w niego jak m³oty. Zbroja z kraba vonduun urato-

wa³a mu ¿ycie, ale przenios³a wstrz¹s elektrostatyczny tak silny, ¿e

zdmuchnê³a jego œwiadomoœæ jak wy³¹czony prêt ¿arowy.

Jacen te¿ to poczu³: mgnienie ciemnoœci, które nim zachwia³o.

Kiedy znów przejrza³ na oczy, trzej wojownicy zapêdzili go w œle-

py k¹t.

Wiedzia³, ¿e zaraz zaatakuj¹, ale niewiele to pomog³o. ¯adna ¿ywa

istota nie by³aby doœæ szybka, by zrobiæ unik. Wojownicy ciêli broni¹

w jego kierunku; amphistaffy rozwinê³y siê z odg³osem strza³u z bi-

cza. ¯adne ostrze nawet go nie dotknê³o.

A przecie¿ ani drgn¹³.

Guzkom nerwowym, które wszystkim amphistaffom s³u¿y³y za

mózgi, Jacen nagle objawi³ siê jako ma³y, niepokoj¹co zniekszta³cony,

ale niew¹tpliwy polip amphistaffa; niezliczone tysi¹clecia doboru na-

turalnego doskonale nauczy³y amphistaffy, ¿e polipów siê nie atakuje.

No, to mi siê uda³o, pomyœla³ Jacen. Ale jeœli je rzuc¹ i skocz¹ na

mnie z go³ymi rêkami, to jestem ugotowany.

Wola³ sam zaatakowaæ.

Zrobi³ trzy kroki, tyle tylko, ¿eby nabraæ rozpêdu w kierunku na-

pastnika z lewej, i skoczy³ w powietrze. Instynktowna reakcja wojow-

nika – podniesienie amphistaffa i nadzianie Jacena jak na ro¿en – wca-

le go nie ocali³a, poniewa¿ amphistaff zmiêk³ i opad³ w jego d³oniach,

a Yuuzhanin móg³ tylko rozdziawiæ usta ze zdumienia, kiedy Jacen

uderzy³ go stopami w pierœ i rozp³aszczy³ na ziemi, jakby go przeje-

cha³ œmigacz.

background image

131

Jacen wyl¹dowa³ w biegu i ani myœla³ ogl¹daæ siê za siebie.

Ruszyli za nim jak g³odne gundarki. Pêdzi³ na œlepo poprzez bu-

rzê, œlizgaj¹c siê i potykaj¹c z g³ow¹ wciœniêt¹ w ramiona. Kierowa³

siê jedynie uczuciem w piersi – gna³ tam, gdzie nie czu³ Yuuzhan.

Wiedzia³, ¿e ju¿ go zauwa¿yli, czu³ ich narastaj¹c¹ wœciek³oœæ i zwie-

rzêcy g³ód krwi ze wszystkich stron. £owcy dostrzegli jego sylwetkê,

bia³¹ jak duch w strumieniach deszczu i gradu. Jacen dzieli³ ka¿dy

przeb³ysk czystej radoœci, kiedy zlokalizowali go w b³êkitnym œwietle

b³yskawicy. Œciga³y go chmary ¿uków, odbijaj¹c kawa³ki œcian, zry-

waj¹c p³aty ociekaj¹cego deszczem mchu. Ze wszystkich stron dobie-

ga³y go krzyki, chrapliwe, prawie bez samog³osek; na pó³ st³umione

przez deszcz, zag³uszane grzmotem. Nie zna³ tego jêzyka, ale rozu-

mia³ znaczenie.

Otoczyli go i w³aœnie zacieœniali kr¹g.

A to ju¿ by³by dobry moment na wejœcie Vergere, pomyœla³.

Jakby wezwana ta myœl¹, niewidzialna d³oñ wynurzy³a siê z mro-

ku i pchnê³a go w bok, zmieniaj¹c szalony pêd na oœlep w skoœny lot.

Zanim zdo³a³ odzyskaæ równowagê, niewidzialny sznur spêta³ mu kostki

i rzuci³ go z hukiem o ziemiê…

…która zapad³a siê pod nim z têpym trzaskiem przegni³ych p³yt

w³ókninowych. Jacen spad³ g³ow¹ w dó³ z czterech metrów na mokr¹

kamienn¹ pod³ogê i uderzy³ w ni¹ jak worek. Le¿a³ tak przez chwilê,

na wpó³ og³uszony, walcz¹c o oddech, który uderzenie wypchnê³o mu

z p³uc, i obserwuj¹c konstelacje, które wirowa³y mu wokó³ g³owy, ale

jakoœ nie rozœwietla³y otaczaj¹cego go mroku.

Kawa³ek œciany odsun¹³ siê w bok, ods³aniaj¹c kolejne pomiesz-

czenie, oœwietlone oszczêdnie lampami ¿arowymi. Jaœniejszy prosto-

k¹t zarysowa³ w drzwiach drobn¹, ptasi¹ sylwetkê.

– Jacenie Solo, wystarczy ju¿ tego chodzenia po deszczu.

Spojrza³ w górê, na dziurê w suficie dok³adnie na swoj¹ miarê,

pozwalaj¹c, aby lodowaty deszcz zgasi³ w jego g³owie wiruj¹ce gwiazdy.

– Vergere?

– Tak.

Czu³ dezorientacjê ³owców na górze. Dla nich po prostu znik³.

– Eee… dziêki. Chyba…

– Proszê bardzo.

– Ale…

– Tak?

Powoli dŸwign¹³ siê na nogi. Chyba nie mia³ nic z³amanego, ale

ca³e cia³o go bola³o.

background image

132

– Mog³aœ krzykn¹æ choæby: „Hej, Jacen, tutaj!”

Jej g³owa przechyli³a siê leciutko, grzebieñ zdawa³ siê œwieciæ g³ê-

bokim, przydymionym oran¿em. Wyci¹gnê³a d³oñ w jego kierunku.

– Hej, Jacen – powiedzia³a. – Tutaj!

Jeszcze raz spojrza³ w górê, na gêste, czarne, ch³ostane b³yskawi-

cami chmury i ruszy³.

W g³¹b planety, w g³¹b ciemnoœci.

Bieg³…

Martwe kule ¿arowe, migaj¹ce pokoje, puste i sterylne. Jedynym

œladem ¿ycia by³y sp³aszczone tapety liœci, wspinaj¹ce siê po mozai-

kowych p³ytkach œcian; twardy stuk butów na kamieniu, ostry oddech

drapi¹cy pe³ne kurzu gard³o, wargi i zêby pokryte piachem.

Bieg³.

Pot pali³ oczy Jacena, zamieniaj¹c plecy Vergere w jasn¹ plamê.

Bieg³a jak strza³a, skrêca³a za za³omy, schyla³a siê w niskich przej-

œciach, zbiega³a po schodach, wskakiwa³a do opuszczonych turbowind,

¿eby zeœlizn¹æ siê po porêczy, a on z desperacj¹ pod¹¿a³ za ni¹.

Coraz dalej w g³¹b planety. Coraz dalej w ciemnoœæ…

Bieg³.

Otwarta pustka w g³êbi jego piersi wyparowa³a gdzieœ po drodze…

ju¿ nie wyczuwa³ Yuuzhan Vongów. Bieg³ na oœlep, coraz mocniej siê

zataczaj¹c, dysz¹c, gubi¹c Vergere i odnajduj¹c j¹ znowu. Po chwili

ju¿ tylko siê zatacza³, nie wiedz¹c, czy Yuuzhanie ich œcigaj¹, czy ich

doganiaj¹, a mo¿e okr¹¿aj¹ od przodu. WyobraŸnia zaludni³a koryta-

rze za jego plecami groŸnymi, niezmordowanymi biegaczami, ale gdyby

spojrza³ za siebie, straci³by Vergere na zawsze.

Ogniste sztylety przeszywa³y mu p³uca z ka¿dym oddechem. Po-

strzêpione, czarne plamy tañczy³y przed oczami, ros³y, ³¹czy³y siê, krê-

ci³y – a¿ wreszcie uros³y i wch³onê³y go ca³ego.

G³êboko, w ciemnoœæ…

Obudzi³ siê na pod³odze. Usiad³, czuj¹c, ¿e po policzkach sp³ywa

mu ciep³y deszcz. D³oñ jednej rêki by³a prawie odarta ze skóry. Ciep³a

kropla dotknê³a jego warg i wtedy poczu³ smak krwi.

Vergere przycupnê³a opodal, na pó³ oœwietlona bladym œwiat³em

pojedynczej kuli ¿arowej, pal¹cej siê gdzieœ daleko w korytarzu. Ob-

serwowa³a go z koci¹ cierpliwoœci¹.

background image

133

– Dopóki twoja g³owa nie stanie siê tak twarda jak te p³yty chodni-

kowe, lepiej, ¿ebyœ nie próbowa³ ich ni¹ rozbijaæ – stwierdzi³a.

– Ja… – Jacen przymkn¹³ oczy. Ponowne ich otwarcie kosztowa³o

go niema³o wysi³ku. W g³owie hucza³o mu, jakby spotka³y siê tam

wszystkie gromy szalej¹cej nad nim burzy. Korytarz wirowa³ naoko³o,

ciemnoœæ wciska³a mu siê w mózg.

– Nie mogê… z³apaæ… tchu…

– Nie?

– Nie… nie mogê ju¿ dalej, Vergere… Nie mogê… czerpaæ z Mocy

jak ty… Nie mogê… odzyskaæ si³.

– Dlaczego nie?

– Wiesz, dlaczego! – Czarna z³oœæ wezbra³a w jego sercu, krew

zawrza³a w g³owie, a¿ zerwa³ siê na nogi. W dwóch krokach znalaz³

siê nad ni¹.

– Ty mi to zrobi³aœ! Mam doœæ twoich pytañ… doœæ twojego szko-

lenia…

Poderwa³ j¹ na nogi, uniós³ w powietrze i przysun¹³ tak blisko

swojej twarzy, jakby chcia³ jej odgryŸæ g³owê.

– A co najwa¿niejsze – warkn¹³ niskim, morderczym g³osem –

mam doϾ ciebie!

– Jacenie… – G³os Vergere brzmia³ dziwnie, jakby zd³awiony.

Ramiona zwis³y jej bezw³adnie po bokach.

Jacen zorientowa³ siê nagle, ¿e ma d³onie zaciœniête na gardle Ver-

gere.

Jej g³os przeszed³ w zamieraj¹cy syk.

– Ten… ssssskrêt…

„Moja rasa ma szczególnie delikatn¹ szyjꅔ

D³onie rozwar³y mu siê jak sprê¿yny; odskoczy³ w ty³ o krok, po-

tem nastêpny i nastêpny, a¿ opar³ siê plecami o wilgotn¹, kamienn¹

œcianê. Zakry³ twarz rêkami, rozsmarowa³ krew z d³oni na twarzy, a pot

z twarzy zacz¹³ paliæ odart¹ z cia³a d³oñ. Pierœ mu falowa³a, ale nie

móg³ oddychaæ… jeszcze mu siê nie uda³o normalnie zaczerpn¹æ tchu.

Si³y ulotni³y siê wraz z gniewem, kolana zmieni³y siê w watê, a on

sam osun¹³ siê po œcianie, zaciskaj¹c powieki zakrwawionymi palca-

mi.

– Co… – wymamrota³, ale nie potrafi³ dokoñczyæ: „Co siê ze mn¹

dzieje?”

G³os Vergere by³ s³odki jak poca³unek.

– Powiedzia³am ci ju¿, Ciemna Strona jest tu bardzo, bardzo moc-

na…

background image

134

– Ciemna Strona? – Jacen podniós³ g³owê. Rêce mu dr¿a³y, wiêc

szybko splót³ je razem i zacisn¹³ miêdzy kolanami. – Ja… Vergere,

przepraszam!

– Za co?

– Chcia³em ciê zabiæ! Prawie mi siê uda³o…

– Ale tego nie zrobi³eœ.

Wstrz¹sa³y nim niekontrolowane drgawki. Zaœmia³ siê krótko.

– Trzeba by³o mnie zostawiæ. Chyba mniej powinienem siê baæ

Yuuzhan ni¿ Ciemnej Strony…

– Naprawdê?

– Yuuzhanie mog¹ mnie najwy¿ej zabiæ. Za to Ciemna Strona…

– Dlaczeg boisz siê jej a¿ tak bardzo…?

Odwróci³ twarz.

– Mój dziadek by³ Lordem Sithów.

– Sithów?

Obejrza³ siê i stwierdzi³, ¿e Vergere przygl¹da mu siê z niek³ama-

nym zdumieniem. Przechyli³a g³owê najpierw na jeden bok, potem na

drugi, jakby siê spodziewa³a, ¿e pod innym k¹tem bêdzie wygl¹da³

inaczej.

– Myœla³am – wyrazi³a siê ostro¿nie – ¿e jesteœ potomkiem krwi

Skywalkerów.

– Bo jestem. – Otoczy³ siê ramionami, aby powstrzymaæ dr¿enie.

Dlaczego nie mo¿e odetchn¹æ normalnie? – Moim dziadkiem by³ Ana-

kin Skywalker. Sta³ siê Darthem Vaderem, ostatnim Lordem Sithów…

– Anakin… – Jakby zapad³a siê w sobie. Nie kry³a zdumienia,

zaskoczenia, szoku… i wyraŸnie widocznego, choæ niezrozumia³ego

smutku. – Ma³y Anakin? Lordem Sithów? Och… och… czy nie mo-

g³o byæ inaczej…? Co za tragedia…! Jaka szkoda…!

Jacen gapi³ siê na ni¹ z otwartymi ustami.

– Mówisz, jakbyœ go zna³a…

Pokrêci³a glow¹.

– Raczej wiedzia³am o nim. Taki obiecuj¹cy ch³opak… Wiesz,

kiedyœ go spotka³am, nie dalej ni¿ o piêæset metrów w górê od miejsca,

gdzie teraz siedzimy? Nie móg³ mieæ wiêcej ni¿ dwanaœcie, mo¿e trzy-

naœcie standardowych lat… Mia³ w sobie tyle… tyle ¿ycia. P³on¹³…

– Co… co Darth Va… to znaczy mój dziadek, robi³ na Coruscant?

A co ty robi³aœ na Coruscant? Piêæset metrów nad nami? Co to za

miejsce?

– Nie wiesz? A wiêc i to przepad³o? – Wsta³a i wyci¹gnê³a rêkê,

¿eby pomóc mu siê podnieœæ. Dotknê³a najbli¿szej œciany, przesuwa-

background image

135

j¹c palcami po zawi³ych wzorach na mokrym, prostok¹tnym bloku,

który odsun¹³ siê powoli, ods³aniaj¹c pogr¹¿ony w mroku kolejny po-

kój.

– Têdy. – Pokój odpowiedzia³ Vergere posêpnym echem, jakby

mówi³a we wnêtrzu bêbna. Jej spojrzenie znów by³o spokojne i pozba-

wione wyrazu, jak kamieñ na œcianach. Bezgranicznie zdumiony Ja-

cen wszed³ za ni¹ w ciemnoœæ.

– To by³a nasza stra¿nica, nasza forteca, z której czuwaliœmy nad

mrokiem – rzek³a. Wejœcie zwêzi³o siê do cienkiej smugi œwiat³a, po

czym znik³o. – To by³a Œwi¹tynia Jedi.

– Tu…? – Nabo¿ny lêk œcisn¹³ mu serce. Zachwia³ siê w ciemno-

œciach… musia³ najpierw odetchn¹æ chrapliwie, ¿eby przemówiæ. –

Ty… jesteœ Jedi!

– Nie. Nie jestem. Sithem te¿ nie.

– Wiêc kim?

– Jestem Vergere, a ty?

W ciemnoœci jej g³os zdawa³ siê dochodziæ zewsz¹d jednoczeœnie.

Odwróci³ siê, szukaj¹c jej na oœlep.

РDoϾ mam gierek, Vergere.

– Nigdy z tob¹ nie igra³am, Jacenie Solo.

– Powiedz mi prawdê.

– Mówiê ci sam¹ prawdê.

Wydawa³o siê, ¿e jest bardzo blisko; Jacen siêgn¹³ ku niej w mro-

ku.

– A myœla³em, ¿e wszystko, co mi mówisz, to k³amstwo…

– Tak. I prawda.

– A co to za prawda?

– A czy jest wiêcej ni¿ jedna? Po co w ogóle pytasz? Nie znaj-

dziesz jej we mnie.

Tym razem jej g³os dochodzi³ z ty³u. Okrêci³ siê i wyci¹gn¹³ d³o-

nie, ale nie znalaz³ nic, co móg³by chwyciæ.

– Koniec gry – powtórzy³.

– Nie istnieje nic, co nie by³oby gr¹. Powa¿n¹ gr¹, oczywiœcie,

odwieczn¹ gr¹. Œmiercionoœn¹ gr¹. Gr¹ tak powa¿n¹, ¿e mo¿na j¹ ro-

zegraæ jedynie w radosnym zapomnieniu.

– Ale mówi³aœ…

– Tak. To nigdy nie by³a gra. I by³a ni¹ zawsze. Albo tak, albo

tak… albo i tak, i tak. Lepiej zagraj, jeœli chcesz wygraæ…

– Jak mogê graæ, skoro nawet nie znam zasad.

– Nie ma zasad.

background image

136

Szelest stóp po prawej – Jacen w milczeniu ruszy³ w tamtym kie-

runku.

– Ale ta gra ma nazwê – odezwa³a siê z przeciwnej strony pokoju.

– Rozgrywamy j¹ od dawna, od czasu Myrkra. Gramy w grê „Kim jest

Jacen Solo”.

Z têsknot¹ przypomnia³ sobie o prêcie ¿arowym, straconym razem

z plecakiem w kraterze. Myœla³ o prêcie ¿arowym, o jasnym z³ocistym

œwietle tryskaj¹cym z jego d³oni i nagle zatêskni³ za swoim mieczem

œwietlnym; za czystym zielonym blaskiem, wype³niaj¹cym pomiesz-

czenie… rozcinaj¹cym mrok, rozjaœniaj¹cym wszystko. D³onie zapie-

k³y go nag³ym pragnieniem, by potrzymaæ go jeszcze raz. Buduj¹c ten

miecz œwietlny, zbudowa³ sobie to¿samoœæ. Zbudowa³ sobie los.

Zbudowa³ samego siebie.

– Jeœli to gra – powiedzia³ – mogê j¹ zaraz zakoñczyæ. Wiem, kim

jestem, Vergere. Niewa¿ne, co ze mn¹ zrobisz. Niewa¿ne, na jakie jesz-

cze mnie ska¿esz tortury. Mogê nigdy wiêcej nie dotkn¹æ Mocy. To nie

ma znaczenia. I tak wiem.

– Wiesz?

– Tak – odrzek³ stanowczo w ciemnoœæ. – Jestem Jedi.

D³ugie, d³ugie milczenie. Wyda³o mu siê, ¿e ca³y pokój g³êboko,

powoli nabiera tchu.

– Naprawdê? – G³os Vergere brzmia³ smutkiem. Rozczarowaniem.

Melancholijn¹ rezygnacj¹ w obliczu losu. – No to gra skoñczona.

– Jesteœ pewna? – spyta³ ostro¿nie. – Skoñczona?

– Tak – westchnê³a. – Przegra³eœ.

Pokój rozjarzy³ siê œwiat³em. Po tak d³ugim czasie spêdzonym

w ciemnoœci Jacen mia³ wra¿enie, ¿e ktoœ wbi³ mu w mózg promieñ

s³oñca. Skuli³ siê, os³aniaj¹c oczy podniesionym ramieniem. Powoli

jednak wzrok mu wraca³. Pokój by³ wiêkszy ni¿ s¹dzi³ – sufit wysoki

co najmniej na dziesiêæ metrów, œciany ozdobione tymi samymi kwia-

towymi mozaikami, oœwietlone jaskrawym blaskiem kul ¿arowych

wielkoœci kokpitu „Soko³a”, zwisaj¹cych na potrójnych ³añcuchach

z zaœniedzia³ego br¹zu i ³agodnie ko³ysz¹cych siê nad pod³og¹…

I by³ pe³en Yuuzhan.

Jacen obejrza³ siê na Vergere. Sta³a poza krêgiem wojowników,

poufale blisko niewysokiego osobnika ubranego w d³ug¹, luŸn¹ czar-

n¹ szatoskórê.

Rozmawiali, lecz Jacen nie móg³ ich s³yszeæ. W uszach mia³ szum

jak od po¿aru lasu. Yuuzhanin przemówi³ znowu, ostrzejszym g³osem,

ale Jacen nie zrozumia³. Nie móg³ zrozumieæ. I wcale nie musia³.

background image

137

Widzia³ go ju¿ kiedyœ.

Widzia³ go na Duro, z mieczem œwietlnym Leii za pasem. Widzia³

go na œwiatostatku nad Myrkrem. Zna³ nawet jego imiê i próbowa³ je

wymówiæ.

Usi³owa³ coœ powiedzieæ, zanim jednak zd¹¿y³ otworzyæ usta…

Zala³a go gor¹ca, czerwona fala i wraz z nim zatopi³a œwiat.

Jacen nie próbowa³ p³ywaæ w czerwonym morzu. Unosi³ siê tylko

na falach, dryfuj¹c, pos³usznie krêci³ siê w wirach, sp³ywa³ w dó³ ra-

zem z pian¹. Czerwone morze cofnê³o siê, fale odp³ynê³y i uda³o mu

siê wychyn¹æ na powierzchniê. Czerwieñ odp³ynê³a z jego g³owy, po-

zostawiaj¹c go bez tchu na pod³odze…

Bola³y go d³onie.

Spojrza³ na nie, ale prawie ich nie widzia³, albo te¿ nie do koñca

potrafi³ zrozumieæ to, co widzi, bo wzrok jeszcze nie odzyska³ ostro-

œci. Opuœci³ praw¹ rêkê na zimn¹ jak lód mozaikê pod³ogi, nieco zdzi-

wiony, ¿e czerwony przyp³yw pozostawi³ j¹ tak lodowat¹ i such¹. W po-

wietrzu wisia³ smród spalonego miêsa, jakby ojciec znów próbowa³

naprawiæ automat spo¿ywczy. Ale tato nie móg³ nic naprawiaæ. Bo tu

przecie¿ nie ma automatu spo¿ywczego. I taty te¿ tu nie mog³o byæ…

nigdy by siê tu nie zjawi³… a ten odór… Nic nie mia³o sensu. Jak siê

znalaz³ na pod³odze? Co spowodowa³o ten k³¹b dymu i py³u? Nachy-

lona œciana gruzu otacza³a trzy czwarte komnaty… a sk¹d to siê wziê-

³o?

Nie umia³ na nic udzieliæ odpowiedzi.

Podniós³ lew¹ d³oñ i zmarszczy³ brwi, ¿eby lepiej widzieæ.

Kó³ko na œrodku d³oni, mniej wiêcej wielkoœci baterii – poczer-

nia³e, popêkane, sp³ywa³o gêst¹ czarn¹ krwi¹. Z pêkniêæ unosi³y siê

smu¿ki czarnego dymu.

Och, pomyœla³. To chyba wyjaœnia, sk¹d ten smród.

– Jak… jak to jest, Jacenie Solo… – G³os by³ cienki, urywany

i chrapliwy, przerywany napadami kaszlu. Znajomy g³os. G³os Verge-

re. – … jeszcze raz… dotkn¹æ… Mocy…?

Le¿a³a bezw³adnie na pod³odze o kilka metrów od niego, tu¿ pod

wybit¹ w œcianie ogromn¹, nierówn¹ dziur¹, jakby jakieœ monstrum

zdepta³o j¹ po drodze, przechodz¹c przez œcianê. Pod³ogê zaœciela³

gruz. Ubranie Vergere by³o podarte; wzd³u¿ rozdartych krawêdzi wci¹¿

jeszcze pe³ga³y czerwone iskierki, spalone cia³o pod nimi wci¹¿ dymi-

³o…

background image

138

– Vergere! – Znalaz³ siê u jej boku, nie wiedz¹c nawet, kiedy wsta³

i znowu ukl¹k³. – Jak… co siê sta³o…

Przera¿aj¹ca pewnoœæ skrêci³a mu wnêtrznoœci.

– Czy to ja… – zawiesi³ g³os.

Teraz pamiêta³.

Jak w gor¹czce… krwawa mg³a; przed oczy nap³ywa³y mu prze-

si¹kniête czerwieni¹ obrazy: pokój wype³niony Yuuzhanami, Vergere

u boku Noma Anora, jakby oboje dobrze siê znali. Wspó³pracownicy.

Przyjaciele. Nom Anor powiedzia³ coœ do niej, a ona do niego, ale

zdrada sprawi³a, ¿e przesta³ siê nad tym zastanawiaæ. Przypomnia³

sobie, jak nabiera tchu, jak wdycha ca³¹ galaktykê nienawiœci i gnie-

wu…

I przypomnia³ sobie, jak tê galaktykê skierowa³ wzd³u¿ ramion

i cisn¹ ni¹ w Vergere.

Pamiêta³, jak wi³a siê w elektrycznych ³ukach jego nienawiœci,

przypomina³ sobie skwierczenie w³asnych d³oni, p³on¹cych od prze-

nikaj¹cych je b³yskawic… pamiêta³, ¿e ból jedynie podsyci³ jego gniew.

I pamiêta³, jak mu z tym by³o dobrze.

Czu³ siê czysty.

Oczyszczony.

Koniec zapasów ze z³em i dobrem, z prawoœci¹ i nieprawoœci¹.

Wszystkie skomplikowane problemy etyki Jedi rozp³ynê³y siê w jed-

nym rozsadzaj¹cym mózg przyp³ywie nienawiœci; a jak tylko da³ so-

bie spokój z komplikacjami, stwierdzi³, ¿e wszystko sta³o siê proste.

Jego nienawiœæ sta³a siê jedynym prawem wszechœwiata. Tylko gniew

siê liczy³, a jedyn¹ odpowiedzi¹ na gniew by³ ból. Czyjœ ból.

Czyjkolwiek.

Nawet teraz, rozbudzony, trzeŸwy, d³awi¹c siê odraz¹, wci¹¿ jesz-

cze czu³ s³odkie echa tej czystej, oczyszczaj¹cej wœciek³oœci. S³ysza³

jej nawo³ywanie. Zwinê³a siê wewn¹trz jego piersi jak z³oœliwy paso-

¿yt, tocz¹cy jego umys³.

„Czym¿e siê sta³em?”

Vergere le¿a³a na pod³odze jak zepsuta lalka; jej oczy by³y têpe,

szklane, puste, a grzebieñ mia³ brudnoszar¹ barwê.

– Vergere… – wyszepta³. Tak ³atwo by³o j¹ skrzywdziæ. Tak pro-

sto. £zy pociek³y mu po policzkach. – Ostrzega³em ciê, prawda? Ostrze-

ga³em! Ciemna Strona…

– Nie… przepraszaj… – Jej g³os by³ coraz s³abszy, coraz bardziej

zmêczony, urywany…

background image

139

– Nie œmia³bym – szepn¹³. Nie by³o wyt³umaczenia. Nikt nie zna³

niebezpieczeñstw Ciemnej Strony lepiej od niego; przeœladowa³y go

przez ca³e ¿ycie.

A jednak tak ³atwo uleg³…

Upad³ tak nisko…

Œciana gruzu przedziela³a prawie ca³¹ komnatê: strzaskane kawa-

³y durabetonu spad³y stromym zboczem z niezliczonych piêter nad

jego g³ow¹. Jedynym œwiat³em w tej nagle zmniejszonej przestrzeni

by³ md³y blask kul ¿arowych na korytarzu. Sufit siê zawali³, pamiêta³

to jeszcze… pamiêta³ ryk, huk, py³ i fruwaj¹ce od³amki kamienia. Nie,

chwileczkê… on siê nie zawali³…

To Jacen œci¹gn¹³ go w dó³.

Przypomnia³ sobie, jak unosz¹c siê na czerwonych falach, stwier-

dzi³ nagle, ¿e Vergere straci³a przytomnoœæ; wtedy zapragn¹³ nowego

celu, nowej ofiary i siêgn¹³ ku Nomowi Anorowi t¹ sam¹ b³yskawic¹,

któr¹ powali³ Vergere…

I nie móg³ go znaleŸæ.

Widzia³ Egzekutora Yuuzhan Vong, s³ysza³, jak wykrzykuje roz-

kazy do otaczaj¹cych ich wojowników, ale nie móg³ go dotkn¹æ b³y-

skawic¹. Widocznie brak³o jakiegoœ obwodu, bo b³yskawice nieszko-

dliwie sp³ywa³y do ziemi, pogr¹¿a³y siê w œcianach lub zawraca³y,

wprawiaj¹c w konwulsje cia³o nieprzytomnej Vergere. B³yskawica

gniewu mog³a ³¹czyæ jedynie bieguny Mocy – ani Nom Anor, ani jego

wojownicy nie przewodzili tego pr¹du. Frustracja zwielokrotni³a furiê

Jacena… rzuci³ siê naprzód, szukaj¹c sposobu, jak skrzywdziæ te isto-

ty.

A burza nad kraterem odpowiedzia³a na jego wezwanie.

Przypomina³ sobie dzik¹ radoœæ spe³nienia, kiedy potêga ¿ywio³u

z rykiem wtargnê³a do jego wnêtrza i poprzez niego sta³a siê szalonym

wirem w podziemnej komnacie, unosz¹cym kamienie, ceg³y i kawa³y

durabetonu. Wir zasypywa³ Yuuzhan gradem pocisków, przewraca³,

mia¿d¿y³ kawa³kami tej samej planety, która niegdyœ by³a domem Ja-

cena. Fala podmuchu skupi³a Yuuzhan w jednym k¹cie komnaty – przy-

pomnia³ sobie bulgocz¹cy, z³oœliwy œmiech, który zmieni³ siê w okrzyk

tryumfu, kiedy wyci¹gn¹³ rêkê i zwali³ na nich ca³y budynek.

Zako³ysa³ siê na piêtach, odruchowo siêgaj¹c d³oñmi do twarzy.

Czy to mo¿liwe? Pogrzeba³ ich ¿ywcem. Wszystkich. I nic go to nie

obesz³o.

W³aœnie ¿e obesz³o. Ale to by³o jeszcze gorsze.

Pogrzeba³ ich ¿ywcem i by³ z tego powodu szczêœliwy.

background image

140

Ciemna Strona wabi³a go, mroczny robak szepta³ mu obietnice

ekstazy i w¿era³ siê w serce. Przyrzeka³ nieskoñczone spe³nienie, nu-

c¹c pieœñ wiecznoœci, le¿¹cej poza granic¹ zw¹tpienia i wyrzutów.

Otrz¹sn¹³ siê raptownie i zerwa³ na nogi.

– Muszê st¹d wyjœæ.

– Jacen… – Wyci¹gnê³a do niego rêkê, jakby chcia³a go zatrzy-

maæ, jakby prosz¹c go o pomoc.

– Nie, Vergere. Nie. Muszê odejœæ… Muszê odejœæ i to ju¿. Przy-

kro mi, ¿e ciê zrani³em, tak przykro, ¿e… – K³amca, ironicznie ode-

zwa³ siê w nim robak mroku. Czekaj tylko i patrz, a ona da nam pre-

tekst, ¿eby to zrobiæ znowu.

Oczy Vergere nagle znów nabra³y blasku, usta wygi¹³ cieñ uœmie-

chu.

– Ciemna Strona…?

– Jest… jest tu dla mnie za mocna. Ostrzega³em ciê… ostrzega-

³em, co siê mo¿e zdarzyæ.

Znów unios³a rêkê, jakby chcia³a z³apaæ go za nogê; odskoczy³

szybko w ty³, by unikn¹æ jej dotkniêcia, a rêka bezw³adnie opad³a na

pod³ogê.

– Patrzysz – szepnê³a – ale nie widzisz, Jacenie. Dlaczego Rada

Jedi… mia³aby budowaæ œwi¹tyniê na Ÿródle Ciemnej Strony Mocy?

– Vergere, naprawdê… – Bezradnie potrz¹sn¹³ g³ow¹. – Muszê

odejœæ. Powinienem by³ zrobiæ to ju¿ dawno, zanim… zanim… – Za-

nim znowu ciê skrzywdzê, dokoñczy³ w myœli. Nie potrafi³ powie-

dzieæ tego na glos. Nie tutaj. – Nie mam czasu na zgadywanki.

– To nie zgadywanka – szepnê³a. – OdpowiedŸ jest… prosta. Nie

zrobiliby tego.

Znieruchomia³ nagle.

– Co masz na myœli? Czujê tu Ciemn¹ Stronê. Dotkn¹³em jej,

a ona… a ona dotknê³a mnie.

– Nie. Czujesz tylko i wy³¹cznie Moc. – Powoli, z bólem unios³a

siê na ³okciach i spojrza³a w jego g³upio zdumione oczy. – To jest

wstydliwy sekret Jedi. Nie ma Ciemnej Strony.

Jak ona mo¿e tak le¿eæ, z dymem wci¹¿ jeszcze unosz¹cym siê ze

spalonego ubrania, i uwa¿aæ, ¿e powinien jej wierzyæ?

– Vergere, ja wiem lepiej. Jak ci siê zdaje, co siê tu przed chwil¹

sta³o?

– Moc jest jedna, Jacenie Solo. Moc jest wszystkim i wszystko

jest Moc¹. Ju¿ ci mówi³am, ¿e Moc nie jest stronnicza. Moc nie ma

stron.

background image

141

– To nieprawda! To nie… – Czerwony przyp³yw znów wezbra³

w jego piersi, siêgaj¹c do serca. „Wszystko, co ci mówiê, jest k³am-

stwem”. A to by³o kolejne z jej k³amstw. Musia³o byæ. Bo jeœli nie…

Potrz¹sn¹³ g³ow¹, a¿ zadzwoni³o mu w uszach.

– To k³amstwo.

– Nie. Zaufaj swoim uczuciom, a stwierdzisz, ¿e to prawda. Moc

jest jedna.

Ale przecie¿ czu³ Ciemn¹ Stronê. Ca³y siê w niej zanurzy³.

– Ciemna i jasna strona to tylko kwestia okreœlenia. – Wydawa³a

siê czerpaæ si³ê z jego s³aboœci; powoli zdo³a³a usi¹œæ. – To, co ty

nazywasz Ciemn¹ Stron¹, jest jedynie surow¹, nieposkromion¹ Moc¹;

bywa tak, kiedy oddajesz siê Mocy bez reszty… Byæ Jedi to znaczy

kontrolowaæ swoje namiêtnoœci, lecz kontrola Jedi ogranicza twoj¹

si³ê… Wielkoœæ… ka¿da wielkoœæ… wymaga zwolnienia kontroli.

Namiêtnoœci sterowanej, nieograniczonej. Zapomnij o ogranicze-

niach.

– Ale… ale Ciemna Strona…

Wsta³a. Tl¹ca siê odzie¿ spowi³a j¹ w smu¿ki dymu.

– Jeœli poddanie siê oznacza rzeŸ, to nie znaczy, ¿e Moc ma w so-

bie mrok. Ty go masz.

– Ja? – Czerwony przyp³yw sta³ siê czarny, jadowity, d³awi¹cy,

przepala³ mu ¿ebra od wewn¹trz. – Nie… nie, nie rozumiesz… Ciem-

na Strona to… to, to, to… no, nie widzisz? To po prostu Ciemna Stro-

na – upiera³ siê desperacko i beznadziejnie. Nie móg³ znaleŸæ s³ów,

aby wyraziæ prawdê, jak¹ mia³ w sobie… aby opisaæ zgrozê, która go

mia¿d¿y³a… poniewa¿ znów czu³ Moc.

Czu³, ¿e to ona ma racjê.

Ale czy to czyni ze mnie… czy to znaczy, ¿e… Kolana siê pod

nim ugiê³y i zachwia³ siê, z trudem utrzymuj¹c równowagê. Wyci¹g-

n¹³ rêkê, aby siê oprzeæ o œcianê, o coœ kamiennego, solidnego, pewne-

go, co nie zmieni siê w smu¿kê dymu i mg³y, pozwalaj¹c mu upaœæ

znowu i na zawsze…

– Ciemna Strona… – wyszepta³.

Podesz³a do niego – niewzruszona, niezachwiana.

– Jedyna Ciemna Strona, której siê musisz obawiaæ, to Ciemna

Strona twojego w³asnego serca, Jacenie Solo.

Ujrza³ w jej oczach pewnoœæ, solidnoœæ, sta³¹, niezmienn¹ praw-

dê, która od tej chwili – a przynajmniej tak¹ mia³ nadziejê – zdo³a

utrzymaæ go w pozycji pionowej.

W³asne odbicie.

background image

142

Zniekszta³cone. Wykrzywione. Zdeformowane. Iluzja œwiat³a, prze-

mykaj¹ca po lœni¹cej, zakrzywionej powierzchni… ponad nieskoñczon¹

ciemnoœci¹.

Mówi¹, ¿e prawda jest bolesna. Wezbra³ mu w gardle œmiech sza-

leñca. Nie maj¹ pojêcia… Objêcia Cierpienia by³y niczym, drobnym

zadrapaniem, ziarno niewolnika bólem zêba…

Œmiech d³awi³ go, a¿ przeszed³ w konwulsyjny szloch. Wymin¹³

Vergere i rzuci³ siê w ciemny korytarz, pêdz¹c jak szalony.

Ucieka³.

Za ka¿dym razem, kiedy Nom Anor patrzy³ na œcianê gruzu, która

omal nie sta³a siê jego grobem, widmowa d³oñ siêga³a mu do piersi

i œciska³a mocno serce.

– Zapewni³aœ mnie, ¿e nie bêdzie zagro¿enia! – warkn¹³ ju¿ po raz

czwarty.

Mówi³ we wspólnym – nie wypada³o, aby ktokolwiek s³ysza³, jak

siê skar¿y – zgrzytaj¹c zêbami. Naprê¿a³ ramiona i nogi, by wojowni-

cy nie dostrzegli ich dr¿enia.

– Nomie Anorze – odpar³a Vergere z cierpliwoœci¹, jakiej nabywa

siê od ran i zmêczenia. – ¯yjesz, jesteœ zdrowy, jeœli nie liczyæ paru

guzów i siñców. – P³aka³a jak chmura deszczowa, zmywaj¹c oparze-

nia ³zami. – Na co siê skar¿ysz?

Nom Anor znów spojrza³ na œcianê gruzu; wci¹¿ jeszcze czu³ d³a-

wi¹ce palce paniki, kiedy zosta³ tak ³atwo, niedbale, prawie od nie-

chcenia odsuniêty na bok – a potem huk wal¹cego siê sufitu, wycie

huraganu w komnacie i kipiel kurzu, i w koñcu absolutna noc, która go

poch³onê³a.

– Powinnaœ by³a mnie ostrzec, jak niebezpieczna i niepewna jest

moc Mrocznego Jedi – powtarza³ uparcie.

– Rozejrzyj siê. Tuzin wojowników i ty. I ja. Wszyscy ¿yjemy.

Gdyby zamiast pos³ugiwaæ siê t¹ „niebezpieczn¹ moc¹”, Jacen Solo

by³ spokojny, skupiony i uzbrojony w miecz œwietlny… – wykona³a

gest bardziej wymowny od wszelkich s³ów. – Sam widzia³eœ, co naro-

bi³ w Szkó³ce. Mo¿e i ktoœ by prze¿y³, ale ciebie i mnie nie by³oby

wœród ocala³ych.

Nom Anor tylko jêkn¹³ pod nosem.

– Nie rozumiem celu tej gadaniny Jedi na temat Ciemnej Strony.

Po co rozpêtywaæ taki kryzys? Jestem tutaj, bo nalega³aœ. Ok³ama³em

Wielkiego Mistrza Przemian, wymanewrowa³em jego wojska, kry³em

background image

143

siê w tym ohydnym miejscu… ¿e ju¿ nie wspomnê o niebezpieczeñ-

stwie, na jakie siê narazi³em… po to, ¿eby rozpêtaæ… Co ma wspólne-

go to, co siê sta³o, ze sprowadzeniem Jacena Solo na Drogê Prawdy?

Vergere podnios³a wzrok znad opatrywanych ran.

– Zanim ktoœ pozna Prawdê, musi wyzbyæ siê k³amstw.

– Mówisz naturalnie o naszej Prawdzie. O Drodze Prawdy. – Nom

Anor spojrza³ na ni¹ spod przymru¿onych powiek. – Mam racjê?

– Nasza Prawda, Egzekutorze? – Oczy Vergere wygl¹da³y jak je-

ziora nieodgadnionej ciemnoœci; móg³ w nich dostrzec jedynie swoje

odbicie. – A jest jakaœ inna?

background image

144

R O Z D Z I A £

'

BRZUCH BESTII

Jeszcze g³êbiej, jeszcze ciemniej, dalej i dalej, a¿ zgaœnie nawet

wspomnienie o œwietle…

Jacen chwiejnie wyszed³ z klatki schodowej na jednym z dolnych

poziomów. Znalaz³ siê na jakiejœ zapomnianej k³adce i przystan¹³, dy-

sz¹c ciê¿ko. Jak d³ugo tak ju¿ bieg³? Godziny? Dni? Nogi odmawia³y

postawienia kolejnego kroku, a on nie widzia³ powodu, ¿eby je zmu-

szaæ.

Choæby bieg³ nie wiadomo jak szybko, nie ucieknie przed samym

sob¹.

Staro¿ytna durabetonowa pod³oga k³adki, prze¿arta czasem i za-

niedbaniem, za³ama³a siê pod jego ciê¿arem. Gor¹czkowo uchwyci³

siê zjedzonej przez rdzê porêczy i zawis³ na jednej rêce nad stumetro-

w¹ przepaœci¹. Ten szyb musia³ byæ kiedyœ sk³adowiskiem zdezelowa-

nych taksówek powietrznych; pokrêcone i pordzewia³e, wystawia³y

z k³êbowiska zakrzywione i ostre jak no¿e blachy i nierówne kolce.

Wisia³ tak przez chwilê, wyobra¿aj¹c sobie d³ugi, powolny spa-

dek, uderzenie, ciêcie, przeb³ysk bezbarwnego ognia…

Mo¿e powinien po prostu rozprostowaæ palce. Mo¿e to jedyna

odpowiedŸ na k³êbi¹c¹ siê w nim ciemnoœæ. Mo¿e nawet nie krzyknie,

spadaj¹c.

By³ tylko jeden sposób, ¿eby to sprawdziæ.

Poluzowa³ chwyt.

background image

145

– Jacen! Hej, Jacen! Tutaj! – Zna³ ten g³os. Nie pamiêta³, ¿eby

kiedykolwiek go nie zna³. By³ mu tak znany, jak jego w³asny. To na

pewno sztuczka… ten g³os musia³ byæ jakimœ trikiem, ju¿ nieraz tak

siê zdarza³o… ale i tak nie móg³ go zignorowaæ.

Swobodnie, choæ ostro¿nie, jak na doœwiadczonego wspinacza

przysta³o, wyci¹gn¹³ woln¹ d³oñ i zacisn¹³ j¹ na porêczy. Teraz mia³

doœæ si³y, ¿eby siê obejrzeæ i nie spaœæ.

Anakin sta³ na poczernia³ym od dymu balkonie, blisko koñca k³adki.

– Nie jesteœ prawdziwy – wymamrota³ Jacen.

– ChodŸ, Jacenie – Anakin skin¹³ na niego. – Têdy! No, chodŸ! Tu

bêdziesz bezpieczny!

Jacen przymkn¹³ oczy. Nie ma czegoœ takiego jak bezpieczeñstwo.

– Nie jesteœ prawdziwy.

Kiedy jednak znów otworzy³ oczy, Anakin wci¹¿ tam by³, wci¹¿

macha³ do niego rêk¹. Ubrany by³ w luŸn¹ tunikê i spodnie na mod³ê

koreliañsk¹, miecz œwietlny swobodnie zwisa³ mu u boku. Kiwa³ na

Jacena, podskakuj¹c z niecierpliwoœci.

– Jacen, chodŸ¿e! Co siê z tob¹ dzieje? ChodŸ, wielki bracie! Szyb-

ciej!

– Widzia³em, jak umierasz – wymamrota³ Jacen. Otworzy³ siê na

pulsowanie Mocy woko³o, czerwony przyp³yw wezbra³ w jego piersi,

ale zepchn¹³ go w dó³, koncentruj¹c siê mocno, siêgaj¹c zmys³ami ku

postaci…

Wujek Luke mówi³ mu, ¿e czasami otrzymywa³ wskazówki od

swojego nie¿yj¹cego mistrza, legendarnego Obi-Wana Kenobiego.

Opowiada³, ¿e widzia³ mistrza, s³ysza³ jego g³os, czu³ go w Mocy jesz-

cze d³ugo po jego œmierci…

Jacen widzia³ Anakina. S³ysza³ jego g³os. Kiedy jednak siêgn¹³ ku

bratu poprzez Moc, nie poczu³ nic. Zupe³nie nic.

– Dwa na trzy – wycedzi³. Czerwony przyp³yw hucza³ mu w uszach.

Zacisn¹³ zêby, ¿eby uwiêziæ g³os w krtani. – Dwa z trzech czyni z cie-

bie Yuuzhanina…

– Jacen! Na co czekasz? ChodŸ!

Du¿o móg³ znieœæ. Musia³ du¿o znieœæ. Wiêcej, ni¿ ktokolwiek kie-

dykolwiek znosi³. Ale ¿eby jakiœ Yuuzhanin przebiera³ siê za Anakina…

Czerwony przyp³yw wezbra³ w falê si³y, która unios³a go w swo-

bodnym, wznosz¹cym siê salcie wysoko ponad zgruchotan¹ k³ad-

k¹. Wyl¹dowa³ bezpiecznie na w¹skiej jak sznur barierce – stopy

nieruchome, rêce swobodnie spuszczone wzd³u¿ boków. Moc nie po-

zwoli mu spaϾ.

10 – Zdrajca

background image

146

Robak mroku w jego piersi krzykiem domaga³ siê krwi.

Dwa z trzech czyni ciê martwym.

– Doskonale – wysycza³ robak mroku przez usta Jacena. – Czekaj.

Ju¿ idê.

Zwinnie i lekko pobieg³ wzd³u¿ porêczy, a morderczy werbel jego

serca zag³uszy³ wszelkie myœli o upadku; znalaz³ siê na koñcu k³adki

w ci¹gu kilku sekund, ale Anakin ju¿ skoczy³ przez drzwi balkonu do

wnêtrza budynku. Jacen rozpostar³ ramiona i pozwoli³, aby gniew pod-

trzymywa³ go w czasie lotu w dó³. Odbi³ siê od barierki i zeœlizn¹³ ze

stumetrowej wysokoœci na balkon.

Wyl¹dowa³ w kucki, poœlizn¹³ siê i podpar³ lew¹ d³oni¹ o g³adk¹,

zimn¹ ka³u¿ê szlamu, który pokrywa³ balkon. Z otworu drzwiowego,

wrzeszcz¹c i tn¹c szponami, wyfrunê³a chmara jastrzêbionietoperzy –

wiruj¹cy k³¹b skóry, futra i pazurów.

Jacen zwin¹³ d³oñ w piêœæ; natychmiast zawy³ wokó³ niego potê¿-

ny wicher, rozbijaj¹c stado, str¹caj¹c bezradne ptaszyska w ciemnoœæ.

Rzuci³ siê naprzód, przemierzaj¹c drogê niczym pantera piaskowa œci-

gaj¹ca paralopê. Pêdzi³ przez czarny jak atrament mrok, Moc pomaga-

³a mu okr¹¿aæ i przeskakiwaæ przeszkody. Migniêcie obutych stóp zni-

kaj¹cych w przejœciu do oœwietlonego kul¹ korytarza prowadzi³o go

dalej. Dotar³ do drzwi jednym, wspomaganym Moc¹ skokiem.

Choæ to niemo¿liwe, Anakin by³ ju¿ o sto metrów dalej, w drugim

koñcu korytarza. Obejrza³ siê przez ramiê.

– ChodŸ, Jacenie! Musisz biec! ChodŸ za mn¹.

– Mo¿esz na mnie liczyæ. – Jacen ruszy³ sprintem. Moc przyda³a

skrzyde³ jego stopom, nios¹c go z nieludzk¹ prêdkoœci¹, coraz szyb-

ciej i szybciej. Sto metrów przebieg³ w jedno mgnienie oka i stwier-

dzi³, ¿e Anakin wci¹¿ jest daleko z przodu, wci¹¿ siê ogl¹da, kiwa,

popêdza go do dalszego biegu.

Jacen pobieg³.

Poœcig zmieni³ siê w sekwencjê jak ze snu: skoki bez wysi³ku,

stopy ledwie muskaj¹ce pod³ogê. Moc przetacza³a siê przez niego, jej

szkar³atna rzeka unosi³a go w dal, poza ja³owe korytarze pod krate-

rem. Rzeka nie tylko dawa³a mu si³ê, mówi³a te¿ o konstrukcji budyn-

ków, przez które bieg³, s¹cz¹c informacje bezpoœrednio w jego mózg.

Czu³ zwroty, zakrêty i drzwi przed i za sob¹, wiedzia³, gdzie droga

mo¿e byæ zablokowana gruzem i która czêœæ pod³ogi mo¿e nie utrzy-

maæ jego ciê¿aru. Moc szepta³a mu o stê¿eniach i belkach, transpari-

stali i durabetonie pod zarastaj¹c¹ wszystko vongoflor¹. Vongoflora

rozkwita³a bujnie w szaleñstwie kszta³tów i barw; w³óknista, miêsista,

background image

147

przylega³a do œcian i sufitów, strzela³a z ziemi. Vongoflorê móg³ wi-

dzieæ, czuæ i dotkn¹æ, ale wci¹¿ nie by³a dla niego doœæ realna; nie

mog³a byæ realna, nie dla Jacena i nie teraz, poniewa¿ nie mia³a wp³y-

wu na bieg szkar³atnej rzeki. Nie istnia³a w Mocy, a zatem dla Jacena

nie istnia³a w ogóle.

Do chwili, kiedy wbieg³ na korytarz, który zatrzasn¹³ siê za jego

plecami jak paszcza kosmicznego œlimaka.

Zatrzyma³ siê. Œciany i pod³oga by³ ciep³e, o temperaturze cia³a,

po¿ebrowane chrzêstnymi pierœcieniami lœni¹cymi blad¹, biolumine-

scencyjn¹ zieleni¹. Koñce korytarza wydawa³y siê otwarte – w Mocy

w ogóle nie by³o wokó³ niego nic, tylko otwarta przestrzeñ – ale wzrok

mówi³ mu, ¿e korytarz jest zamkniêty z obu stron festonami plamistej

tkanki sprê¿ystej niczym miêœniowe zastawki.

Anakina nigdzie nie by³o widaæ.

Jacen dysza³ z bezsilnej wœciek³oœci. Zwróci³ swój umys³ ku pust-

ce w piersi, gdzie niegdyœ mia³ ziarno niewolnika. Moc oddali³a siê

z jego œwiadomoœci, struktura otaczaj¹cych go zrujnowanych budyn-

ków ulotni³a siê w ten sam niebyt, z którego wy³oni³a siê teraz vongo-

flora. Pomimo to, choæ zacz¹³ przyswajaæ sobie z wolna naturê koryta-

rza, wci¹¿ nie wyczuwa³ Anakina.

Mo¿e nie istnia³ nie tylko w Mocy, pomyœla³ Jacen.

Jastrzêbionietoperze w pop³ochu zerwa³y siê z balkonu, kiedy na

niego zeskoczy³… dlaczego nie zareagowa³y na Anakina?

A w zimnym, œliskim szlamie pokrywaj¹cym pod³ogê nie by³o

odcisków stóp.

Zrobi³ z siebie durnia.

Pozwoli³, aby czerwony przyp³yw rozmy³ mu mózgownicê.

Da³ siê wyprowadziæ w pole.

Pierœcieñ najbli¿szy wejœcia korytarza zamkn¹³ siê z trzaskiem

odkszta³canej chrz¹stki, potem nastêpny i jeszcze kolejny. Jacen

zmarszczy³ brwi, usi³uj¹c pogodziæ to, co widzi, z tym, co odczuwa³

poprzez szcz¹tki nasienia niewolnika: ¿adnej z³oœliwoœci, ¿adnej ¿¹-

dzy krwi, w ogóle nic agresywnego, tylko przyjemne uczucie b³ogo-

œci, s³odka radoœæ, pulsuj¹ca wokó³… wreszcie kurczenie siê pierœcie-

ni dotar³o i do niego, zwali³o z nóg, przepchnê³o przez korytarz jak

kluchê vegiteiny w rurze z past¹ od¿ywcz¹ dla zero-g. Wtedy zrozumia³.

Kurczenie siê pierœcieni nie by³o atakiem, lecz ruchem perystal-

tycznym. Bo to nie by³ korytarz.

To by³o gard³o.

background image

148

Jacen zadygota³ i ukl¹k³ z zaciœniêtymi powiekami, rozpoœciera-

j¹c d³onie na ciep³ej jak cia³o pod³odze. Zastawka na koñcu korytarza

rozszerzy³a siê, przepuœci³a go i zamknê³a siê na powrót z mokrym,

miêsistym mlaœniêciem.

Usi³owa³ nie s³uchaæ krzyków.

Proszê niech ktoœ mi pomo¿e proszê proszê RATUNKU!

Krzyk to kolejna zasadzka.

Prawdopodobnie.

Proszê o PROSZÊ pomó¿cie mi ja nie chcê umieraæ nie chcê TEGO

zrobiæ nie mo¿ecie mi POMÓC PROOOOOOOOOSZÊ!

To musi byæ zasadzka.

Pod³oga by³a ziarnisto-g³adka jak wyg³adzony wod¹ wapieñ, szara i

br¹zowa, pe³na nad¿erek i guzków, i z³ogów mineralnych rozpuszcza-

nych w cieczach kapi¹cych z d³ugich, nieregularnych sto¿ków podob-

nych do stalaktytów. Niektóre z nich lœni³y per³owo jak trawertyn. Roz-

siane kêpy bioluminescencyjnych porostów emanowa³y miêkkim,

zielono¿ó³tym blaskiem – mog³y to byæ mchy jaskiniowe lub fosforyzu-

j¹ce grzyby. Dla niedoœwiadczonego oka by³a to typowa jaskinia z poro-

watego wapienia, wydr¹¿ona przez erozjê wyschniêtej podziemnej rzeki.

Dlatego w³aœnie Jacen zamkn¹³ oczy. Wiedzia³, ¿e to nie jaskinia.

To by³ ¿o³¹dek.

Znajdowa³ siê w brzuchu bestii, która go po³knê³a.

Kiedy otwiera³ oczy, to, co widzia³, kolidowa³o z tym, co czu³ – do

tego stopnia, ¿e w g³owie mu siê krêci³o i ogarnia³y go md³oœci. Nawet

z zamkniêtymi oczami, nawet jeœli kierowa³ ca³¹ œwiadomoœæ ku pu-

stemu miejscu w piersi, m¿¹cy œwietliœcie dysonans wywraca³ mu umys³

na nicê.

Czu³ tê istotê tak, jakby to by³o zwierzê – gard³o, ¿o³¹dek i zimna,

pó³rozumna satysfakcja, ¿e zwabi³o kolejn¹ ofiarê; ale jednoczeœnie

czu³ w³asne cia³o, wszystkie siniaki pozostawione przez chrz¹stki i pier-

œcienie gard³a, pieczenie ³okcia w miejscu, gdzie go otar³ przeœlizgu-

j¹c siê przez odŸwiernik zwierzêcia, ból w puchn¹cym kolanie – nie

pamiêta³, ¿eby je zwichn¹³ podczas poœcigu za Anakinem, gor¹cy po-

dmuch w³asnego oddechu i zimn¹, pust¹ przestrzeñ w³asnego ¿o³¹dka,

który znajdowa³ siê w brzuchu zwierzêcia; który by³ brzuchem zwie-

rzêcia, poniewa¿ zwierzê i on stanowili jednoœæ.

Po³kn¹³ sam siebie.

Proszê och PROSZÊ dlaczego dlaczego DLACZEGOOOO proszê

nie chcê tak umieraæ musisz mi pomóc POMÓ¯ MI musisz MI PO-

OOOOMÓÓÓÓÓÓC…

background image

149

G³os brzmia³ jak ludzki. Kobiecy. Ochryp³y, rw¹cy siê od szlochu,

zmêczenia i przera¿enia. Wydawa³ siê absolutnie rzeczywisty.

Równie rzeczywisty jak Anakin.

Nie, drugi raz nie da siê nabraæ.

Wiele form vongoflory wykorzystywa³o telepatiê, od yammosków

po villipy – nawet skoczki koralowe podobno mia³y wiêŸ umys³ow¹

ze swoimi pilotami. Dla Jacena by³o to oczywiste: ta wielka zwierzo-

jaskinia by³a nieruchomym drapie¿nikiem, który opracowa³ ca³kowi-

cie wyspecjalizowan¹ metodê wykorzystywania telepatii do wabienia

ofiar. Widmo Anakina by³o jedynie efektem ubocznym: ka¿da z ofiar

instynktownie zaczyna³a widzieæ kogoœ, komu natychmiast zaufa i po-

zwoli odprowadziæ siê w bezpieczne miejsce. Pójd¹ na œlepo, ufnie,

i zostan¹ zjedzeni.

Ironia by³a gorzka: robak mroku, który zwin¹³ siê w jego piersi,

broni³ go przed fa³szywym zaufaniem, gniew zaœ, który karmi³ robaka,

sprawi³, ¿e Jacen na ³eb, na szyjê popêdzi³ do jaskini-paszczy.

To bêdzie wyj¹tkowo brzydka œmieræ, pomyœla³ Jacen.

Nie szkodzi. Umieranie to nic z³ego. Nie mia³ o nie ¿alu. Lepiej

umrzeæ ni¿ ¿yæ z tym mrokiem w duszy. Przynajmniej wszystko siê

skoñczy. Uklêknie tutaj i poczeka na œmieræ.

Niech ju¿ tylko bêdzie cicho.

Proszê pomó¿ mi proszê aaaaAAAAAAAA!

Przejœcie od przera¿enia do czystej agonii sprawi³o, ¿e Jacen otwo-

rzy³ oczy i poderwa³ siê na nogi. Nie móg³ tego s³uchaæ, sztuczka czy nie.

– Zamknij siê – warkn¹³ z g³êbi gard³a. – Zamknij siê zamknij siê

zamknij siê.

Okrzyki dobiega³y z wzdêtego wylotu jakiejœ galerii, który zion¹³

o kilka metrów od niego. Tunel wiód³ w dó³, pogr¹¿aj¹c siê w ¿ó³tozie-

lonym mroku. Jacen jak pijany zatacza³ siê po zboczu. Krzyki nie usta-

wa³y, teraz ju¿ bez s³ów, zwierzêce, bezsensowne, drgaj¹ce rozpacz¹.

Tunel prowadzi³ g³êbiej i g³êbiej, zwija³ siê w d³ug¹, luŸn¹ spira-

lê, a¿ wreszcie rozszerzy³ siê w kolejn¹ jaskiniê, o wiele wiêksz¹ od

pierwszej, wilgotn¹, mroczn¹, bo bioœwiat³o, które rozjaœnia³o gard³o

i pierwsz¹ komorê, tutaj tylko lœni³o blado przez wyloty innych tuneli

w otaczaj¹cych œcianach. W powietrzu unosi³y siê bia³e k³êby mg³y…

nie, nie mg³y, raczej dymu – stwierdzi³ Jacen, wchodz¹c do jaskini.

Dymu pal¹cego w oczy, d³awi¹cego i pozostawiaj¹cego w ustach ostry

smak kwasu.

Pod³oga jaskini by³a szorstka i nierówna, pe³na dziobów, jakby

tylko cienka warstwa skóry pokrywa³a zag³êbienia doœæ du¿e, aby

background image

150

w nich p³ywaæ. Do³y by³y g³êbokie, o stromych œcianach, a na dnie

pomarszczone i wydête w wargi wielkoœci prysznica.

Jacen zakas³a³, odganiaj¹c dym od twarzy, i ruszy³ dalej w kierun-

ku krzyków, ostro¿nie st¹paj¹c po krêtej trasie wzd³u¿ cienkich, ³uko-

watych obrêbów stykaj¹cych siê ze sob¹ do³ów.

Gdzieœ w g³êbi jaskini jedna z tych g¹b zamknê³a siê wokó³ dziew-

czyny.

Jacen przystan¹³ nad ni¹, balansuj¹c na ciep³ej krawêdzi zag³êbie-

nia. Wydawa³a siê równie rzeczywista jak Anakin; prawdziwe by³y jej

spl¹tane, sko³tunione w³osy i poorana ³zami warstwa brudu na twarzy.

Z mocno zaciœniêtych warg na dnie do³u wystawa³a tylko g³owa i jed-

no ramiê, ale kiedy go zobaczy³a nad sob¹, wyci¹gnê³a siê ku niemu,

bezradnie rozcapierzaj¹c palce. Oczy mia³a pe³ne bólu i przera¿enia.

Proszê, kimkolwiek jesteœ PROSZÊ musisz mi pomóc proszê on

mnie PO¯ERA, on, on, on po¿era mnie ¯YWCEM.

Teraz ju¿ wiedzia³, czym s¹ te wydête wargi. Jaskinia powy¿ej

by³a jedynie zbiornikiem, wolem; prawdziwe ¿o³¹dki znajdowa³y siê

za tymi paszczami na dnie zag³êbieñ. Dlatego jaskinia-zwierzê poka-

zywa³a mu tê dziewczynê.

Mia³a byæ przynêt¹.

– Zamknij siê – szepn¹³. – Nie jesteœ prawdziwa. Zamknij siê.

Chcia³ tylko spokojnego k¹ta, aby umrzeæ. Czy za du¿o ¿¹da³?

Czy nie zas³u¿y³ nawet na tyle? Dlaczego to wszystko musi byæ przez

ca³y czas takie ohydne, ponure, po prostu zgni³e? Czy nawet umrzeæ

nie mo¿na spokojnie?

Czy ca³y wszechœwiat go nienawidzi?

„Jeœli ca³y wszechœwiat ciê nienawidzi, jest na to tylko jedna od-

powiedŸ – szepta³ robak cienia z g³êbi jego czaszki. – Te¿ go mo¿esz

znienawidziæ.

Wiêc nienawidzi³.

Jakie to by³o proste.

Nienawidzi³ wszechœwiata. Nienawidzi³ w nim wszystkiego: bez-

sensownych cierpieñ i niepotrzebnych œmierci, i wszystkich tych bez-

myœlnych, mechanicznych, bezu¿ytecznych praw; wij¹cego siê jak

robactwo, unurzanego we krwi ignoranckiego ¿ycia; nienawidzi³ ka-

miennego miêsa pod stopami i powietrza, którym oddycha; nienawi-

dzi³ siebie; nienawidzi³ nawet nienawiœci, któr¹ czu³. I nagle stwier-

dzi³, ¿e ju¿ nie jest zmêczony, nie jest zdezorientowany, wszystko sta³o

siê proste i jasne, wszystko mia³o sens, bo nienawiœæ by³a wszystkim

i wszystko by³o nienawiœci¹, a on ju¿ nie chcia³ umrzeæ.

Chcia³ tylko kogoœ skrzywdziæ.

background image

151

Spojrza³ na krzycz¹c¹ dziewczynê. Nienawidzi³ jej.

Nie by³a prawdziwa, jak to sen. Móg³ zrobiæ co zechce. Wszystko.

Serce mu wali³o, oddech by³ krótki i gor¹cy.

Wszystko.

Wrza³a w nim Moc, jakby runê³a jakaœ zapora w jego piersi.

Uœmiechn¹³ siê, wyci¹gn¹³ d³oñ i zwin¹³ w piêœæ.

Moc zd³awi³a jej krzyki, wcisnê³a z powrotem do gard³a. Poprzez

Moc czu³ przera¿enie dziewczyny, pieczenie kwasów trawiennych

z wolna rozpuszczaj¹cych jej skórê; w Mocy czu³ potêgê, prawdziw¹,

rzeczywist¹, zdoln¹ strzaskaæ jej czaszkê niczym jajo pterozaura, po-

têgê, aby…

Zaczekaj, b³aga³y ostatnie strzêpy œwiadomoœci. Zaczekaj…

Czu³ j¹… w Mocy?

– Och… – wyszepta³. Kolana ugiê³y siê pod nim. – Och, nie, nie,

b³agam, nie, b³agam…

Nienawiœæ i si³a zawiod³y. Wychyli³ siê do przodu, buty poœliznê-

³y mu siê na krawêdzi i zsun¹³ siê po wewnêtrznej krzywiŸnie do³u.

Wyl¹dowa³ jak szmaciana zabawka obok ust-¿o³¹dka. Móg³ tak pozo-

staæ, pozwoliæ sobie na zemdlenie, zasn¹æ, dopóki paszcza nie otwo-

rzy siê znowu, ¿eby tym razem poch³on¹æ jego… ale nagle dziewczê-

ca, delikatna d³oñ, prawdziwa d³oñ nale¿¹ca do prawdziwej dziewczyny

wczepi³a siê desperacko w jego szatoskórê, zbudzi³a go, a krzyk wy-

pe³ni³ mu uszy:

POMÓ¯ MI musisz mi pomóc musisz mi pomóc!

– Przepraszam – wymamrota³, mrugaj¹c szybko, ¿eby zognisko-

waæ wzrok. DŸwign¹³ siê niezdarnie. – Przepraszam, przepraszam, nie

wiedzia³em…

Widzia³ teraz wyraŸnie i dopiero teraz siê jej przyjrza³. Zobaczy³,

¿e pod pokryw¹ brudnego t³uszczu jej w³osy musia³y byæ kiedyœ d³u-

gie, puszyste i barwy z³ocistoblond, ¿e jej oczy s¹ b³êkitne, a twarz

delikatna i owalna, zobaczy³, ¿e…

Nie jest starsza ode mnie, pomyœla³.

A jeœli ZARAZ czegoœ nie wymyœlê, ju¿ nigdy nie bêdzie starsza.

Nie móg³ mieæ pewnoœci, ¿e nogi wytrzymaj¹ jego ciê¿ar; odwró-

ci³ siê, ¿eby zaprzeæ siê stopami o wargi ¿o³¹dka, i uj¹³ w obie d³onie

przegub dziewczyny. Ci¹gn¹³ mocno, tak mocno, ¿e jej krzyk prze-

mieni³ siê w jêk bólu.

£amiesz mi RÊKÊ proszê musisz wstaæ, musisz ci¹gn¹æ mnie w GÓRÊ.

Wstaæ? Nie mia³ si³y, ¿eby ustaæ. Nie mia³ si³y, by j¹ ratowaæ.

Mia³ doœæ si³ tylko na to, ¿eby j¹ jeszcze bardziej skrzywdziæ.

background image

152

I torturowaæ fa³szyw¹ nadziej¹ w ostatnich chwilach ¿ycia.

Z trudem potrafi³ sobie wyobraziæ, przez co przesz³a, jak przega-

pi³a ewakuacjê Coruscant, przetrwa³a bombardowanie i inwazjê

Yuuzhan Vongów. Przetrwaæ wstrz¹saj¹c¹ transformacjê swojego œwiata

w ich œwiat, zmazanie z orbity ca³ej planety. Ukrywaæ siê w nieustan-

nym strachu przez te wszystkie tygodnie, ¿yæ w cieniu najni¿szych

poziomów, desperacko uciekaj¹c przez najeŸdŸcami… A potem daæ

siê ¿ywej jaskini zwabiæ w swoj¹ gardziel…

Jej serce musia³a przepe³niaæ radoœæ i ulga. Wreszcie znalaz³a swoje

sanktuarium.

A potem stwierdzi³a, ¿e jedynym prawdziwym sanktuarium jest

œmieræ.

Ale co to za œmieræ: zjedzona ¿ywcem, strawiona w pe³ni œwiado-

moœci!

A kiedy podnios³a wzrok i zobaczy³a, jak przechyla siê ku niej

przez krawêdŸ zag³êbienia – jak¹ nadziej¹ musia³o wezbraæ jej ser-

ce…

Nie mog³a przecie¿ wiedzieæ, ¿e cz³owiek, który przyszed³ jej z po-

moc¹, to z³amany eks-Jedi, splamiony ciemnoœci¹, na pó³ oszala³y

w samobójczej rozpaczy.

Jak on móg³ staæ siê tak bezu¿yteczny?

Niesprawiedliwoœæ losu wzbudzi³a w nim gniew.

Dlaczego ma patrzeæ na œmieræ tej dziewczyny? Nigdy nie chcia³

byæ bohaterem. Nigdy nie prosi³ o potêgê. Od dnia, kiedy siê urodzi³,

oczy ca³ej galaktyki zwrócone by³y ku niemu w oczekiwaniu na jakiœ

naprawdê wielki czyn, coœ, co dorówna legendzie jego wspania³ych

rodziców i legendarnego wuja.

A on nie potrafi dorównaæ nawet w³asnej legendzie.

Przecie¿ tylu ludzi cieszy³o siê z jego s³aboœci… co, mo¿e nie?

Otaczali go brudni, z³oœliwi plotkarze, którzy z brudn¹, z³oœliw¹ satys-

fakcj¹ nazywali go za plecami tchórzem, a ¿aden z tych paskudnych,

przebieg³ych, z³oœliwych drani nawet nie mia³ zielonego pojêcia, co to

znaczy wisieæ w Objêciach Cierpienia czy harowaæ beznadziejnie, ¿eby

uratowaæ tych parê istnieñ ze Szkó³ki, albo spojrzeæ w twarz obojêtno-

œci o czarnym sercu, która okaza³a siê podstawow¹ prawd¹ wszech-

œwiata.

Gniew rozkwit³ w jego sercu, wezbra³ i uniós³ go na znajomych

falach czerwonego przyp³ywu, lecz tym razem nie walczy³, nie opiera³

siê, nie miota³, ¿eby w koñcu uton¹æ. Przyj¹³ go radoœnie.

A we wzbieraj¹cych falach znalaz³ ca³¹ potrzebn¹ mu si³ê.

background image

153

R O Z D Z I A £



WOLNY I W DOMU

Dom.

Apartamenty Solo, zlokalizowane opodal zrujnowanego masywu

Imperialnego Senatu, pozosta³y w³aœciwie nietkniête.

Od kiedy obudzi³ siê pod Mostem, Jacen nieustannie zd¹¿a³ w³a-

œnie tu, do domu. Gdzie zreszt¹ mia³by siê udaæ?

Czy jest coœ lepszego, ni¿ znaleŸæ wreszcie drogê do domu?

I tylko jednego pytania zapomnia³ sobie zadaæ: co zrobi, skoro ju¿

siê tam znajdzie?

Przez te wszystkie tygodnie spodziewa³ siê, ¿e dotarcie do miej-

sca, gdzie dorasta³, bêdzie mia³o jakieœ znaczenie, ¿e znajdzie tam choæ

cieñ otuchy. Jedn¹ czy drug¹ odpowiedŸ. Jakby wystarczy³o po³o¿yæ

siê we w³asnym ³ó¿ku i zdrzemn¹æ, ¿eby stwierdziæ, ¿e ca³y prze¿yty

koszmar – utrata rodziny, m³odoœci, wiary – to tylko senna fantazja, za

któr¹ odpowiadaj¹ m³odzieñcze hormony i ciê¿kostrawna kolacja.

Czy jest coœ gorszego, ni¿ dotrzeæ do domu i przekonaæ siê, ¿e

wci¹¿ b³¹dzisz?

Od kilku godzin kr¹¿y³ po domu, kiedy nagle wszed³ Anakin.

Jacen siedzia³ na swoim miejscu, na krzeœle, na którym zwykle

siada³ podczas rzadkich rodzinnych okazji, kiedy wszyscy byli w domu:

po lewej stronie matki, obok Jainy, która zajmowa³a miejsce po pra-

wej rêce ojca. Po drugiej stronie sto³u siadywa³ Anakin i Chewbacca

w specjalnym, przystosowanym do rozmiarów Wookiego fotelu.

background image

154

Jacen próbowa³ przywo³aæ wspomnienia tych szczêœliwych rodzin-

nych chwil – usi³owa³ us³yszeæ wyj¹cy œmiech Chewbaccy; przypo-

mnieæ sobie wewnêtrzn¹ walkê matki, aby zachowaæ powagê, i jej pe³-

ne nagany spojrzenie, gdy ojciec opowiada³ jak¹œ nie ca³kiem

cenzuraln¹ historyjkê; poczuæ znów ³okieæ Jainy pod ¿ebrem albo us³y-

szeæ dyskretne uderzenie pomarañczowego ziemniaka, wystrzelonego

przez Anakina, kiedy rodzice nie patrzyli… ale nie móg³. Nie móg³

odnaleŸæ w jadalni tych obrazów.

Obrzydliwie lœni¹ca, niebieska kolonia purchawek oblaz³a krze-

s³o Chewbaccy i pó³ sto³u. Blado¿ó³te pêdy zapuszcza³y korzenie w li-

œciaste, fioletowe roœlinki porastaj¹ce pod³ogê. Sam stó³ pêk³ poœrod-

ku, prze³amany przez krwistoczerwony korzeñ rozmiarów Hutta, który

przebi³ siê przez sufit, a potem zdecydowa³ siê dotrzeæ a¿ do pod³ogi

i jeszcze dalej. Œciany by³y pokryte ró¿nobarwnymi pn¹czami, które

s³u¿y³y za mieszkanie licznym stworzeniom wielkoœci d³oni, podob-

nym do ³uskowatych, ciep³okrwistych paj¹ków.

Jacen by³ pewien, ¿e s¹ ciep³okrwiste; przynajmniej ich siedmio-

palczaste, szponiaste stopy by³y ciep³e, kiedy stwory przebiega³y mu

przez pierœ czy plecy albo wspina³y siê na ramiona. Od czasu do czasu

mruga³, kiedy któryœ zapêdzi³ mu siê a¿ na twarz, ale by³ to jedyny

jego ruch.

Oczywiœcie, móg³ siê poruszyæ, gdyby chcia³. Ale nie widzia³

sensu.

Pajêczaki plu³y jak¹œ œluzowat¹ wydzielin¹, lepkimi kulkami œli-

ny, które przylega³y do wszystkiego wokó³, z wyj¹tkiem samych arach-

noidów. Dopóki œlina by³a mokra, rozci¹ga³y j¹ ruchomymi stopami,

przêd³y i wyci¹ga³y w d³ugie, lœni¹ce nici, które wysychaj¹c napina³y

siê i stawa³y przezroczyste, wype³niaj¹c jadalniê rodziny Solo oszro-

nion¹ w³óknist¹ sieci¹.

Jacen by³ pewien, ¿e chcia³y go t¹ sieci¹ przywi¹zaæ do krzes³a –

mo¿e mia³y na wpó³ rozumny plan, ¿eby go zjeœæ. Jeszcze niedawno

w ka¿dej chwili móg³by siê bez trudu uwolniæ, ale teraz nici wysch³y

i sta³y siê mocniejsze. Nie fatygowa³ siê nawet. Jeszcze teraz jednym

wzruszeniem ramion móg³ rozrzuciæ arachnoidy i spaliæ pajêczynê bez

œladu.

Ale wci¹¿ nie móg³ wymyœliæ powodu, po co mia³by to robiæ.

Anakin przeszed³ przez w³ókna pajêczyny, tak jakby nie istnia³y.

Mia³ na sobie ciemn¹ kamizelkê, a pod ni¹ luŸn¹ tunikê i w¹skie

spodnie, w koreliañskim stylu. Zahaczy³ kciuki o szeroki skórzany pas,

praw¹ rêkê lokuj¹c niedaleko zacisku, gdzie powinien wisieæ miecz

background image

155

œwietlny, i obdarzy³ Jacena krzywym uœmieszkiem, tak podobnym do

uœmiechu Hana, ¿e Jacenowi ³zy nap³ynê³y do oczu.

Siemanko, braciszku.

Jeden z arachnoidów przegalopowa³ po nitce ukoœnie przez pierœ

Anakina, od ramienia do siódmego ¿ebra. ¯aden nie zwróci³ na dru-

giego najmniejszej uwagi.

Jacen podniós³ wzrok na brata i d³ugo mu siê przygl¹da³, po czym

westchn¹³.

– Czym jesteœ tym razem?

Tym razem?

Jacen przymkn¹³ oczy.

– Pamiêtasz, co wujek Luke opowiada³ o swoim mistrzu? Jak cza-

sami czu³ w Mocy mistrza Obi-Wana, nawet wtedy, kiedy Darth Va-

der… kiedy nasz dziadek zabi³ go na jego oczach w doku pierwszej

Gwiazdy Œmierci? Jak s³ysza³ udzielaj¹cy mu rad g³os mistrza Obi-

-Wana, a nawet widzia³ go kilka razy?

Jasne, wszyscy znaj¹ te opowieœci.

– Chyba spodziewa³em siê, ¿e ty te¿ mi tak bêdziesz pomaga³… to

znaczy wiem, ¿e ty nie jesteœ moim mistrzem, i widzia³em twoje cia-

³o… widzia³em… co ci zrobili. Ale i tak… chyba wci¹¿ mia³em na-

dziejê, wiesz? Chcia³em… chcia³em jeszcze raz us³yszeæ twój g³os…

Tylko jeden raz. Widzieæ twój uœmiech. Daæ ci z ca³ego serca po ³bie

za to, ¿e zrobi³eœ coœ tak g³upiego i da³eœ siê zabiæ.

Ej¿e, chyba nigdy nie potrzebowa³eœ w tym celu jakiegoœ szcze-

gólnego powodu?

Przymkniête oczy Jacena nape³ni³y siê ³zami.

– Tak. Ostatni raz, wiesz?

Jasne.

– Dlatego da³em siê nabraæ. I za pierwszym, i za drugim razem.

I za pierwszym, i za drugim razem?

Jacen przekrzywi³ g³owê, jakby chcia³ wzruszyæ ramionami.

– Tam, w Szkó³ce, kiedy Vergere powstrzyma³a mnie przed zabi-

ciem ostatniego dhuryama. U¿y³a Mocy, by udawaæ twój g³os, a ja…

Sk¹d wiesz?

Jacen otworzy³ oczy i zmarszczy³ brwi.

– Co?

Jesteœ pewien, ¿e to by³a sztuczka? – Uœmiech Anakina by³ weso³y

i nieco krzywy, jak zawsze. – U¿ywa³a Mocy, prawda? Sk¹d wiesz, ¿e

to Moc nie u¿ywa³a jej?

background image

156

– Chyba nie wiem – powoli przyzna³ Jacen. – Ale to w³aœciwie nie

robi wiêkszej ró¿nicy.

Skoro tak twierdzisz.

– Ostatnim razem nie mia³eœ z Moc¹ nic wspólnego. By³eœ telepa-

tyczn¹ przynêt¹.

Mo¿e i by³em, ale czy tylko tym i czy jesteœ tego pewien?

Jacen zmarszczy³ brwi, ale nie odpowiedzia³.

Co by siê sta³o, gdybyœ mnie nie zobaczy³ tam, na balkonie?

Spuœci³ g³owê.

– Nie wiem… nie wiem. Mo¿e chcia³em… – spaœæ, dokoñczy³

w myœli. Nie móg³ tego powiedzieæ g³oœno.

Chcia³ spaœæ i spad³. Spad³ szybciej i dalej ni¿ tylko ku œmierci.

A wiêc to, ¿e mnie zobaczy³eœ, uratowa³o ci ¿ycie, co?

– Chyba tak. Ale ty mnie poprowadzi³eœ do… to znaczy, ta projek-

cja telepatyczna poprowadzi³a mnie do…

To, ja, cokolwiek… – Anakin lekcewa¿¹co machn¹³ rêk¹. – Nie

wdawaj siê w szczegó³y bez znaczenia.

– Ale tam… tam g³êboko w zwierzojaskini… – gorzki kwas pod-

szed³ Jacenowi do gard³a. Nie móg³ mówiæ dalej.

Ocali³eœ dziewczynê, prawda?

– Och, jasne. Ocali³em j¹. Pewnie, ¿e tak. – Jacen odkaszln¹³, d³a-

wi¹c siê na samo wspomnienie. – Za to ci inni…

W brzuchu bestii byli te¿ inni ludzie; du¿o ludzi, piêædziesiêciu

albo wiêcej. Obcych prawie nie by³o. Zbiegli siê t³umnie z kana³ów

wiod¹cych do komory g¹b-¿o³¹dków w chwilê po uwolnieniu dziew-

czyny.

I wcale nie byli zadowoleni.

Nieokie³znana Moc przep³ywa³a przez niego czarnymi falami.

Dziêki niej by³ w stanie telekinez¹ opanowaæ w³asne d³onie, u¿yæ ich

jak narzêdzi, ¿eby oderwaæ ciasno zaciœniête wargi gêby-¿o³¹dka. Czu³

poprzez Moc ka¿dy skrawek dziewczyny, czu³ jej przera¿enie i na-

dziejê, i ból spalonej kwasem skóry. Dziêki Mocy uniós³ j¹ bez wysi³-

ku i posadzi³ bezpiecznie na krawêdzi zag³êbienia. Wspomaganym

Moc¹ skokiem znalaz³ siê obok niej, uniós³ j¹ w fizycznych ramio-

nach i przetransportowa³ do kana³u, którym tu przyby³. Ubranie mia³a

w strzêpach; zaczerwieniona skóra ³uszczy³a siê i jakby w dalszym

ci¹gu gotowa³a na wolnym ogniu pokrywaj¹cych j¹ kwasów. Jacen

szybko zerwa³ z niej ³achmany i otuli³ w³asn¹ szatoskór¹.

– Wszystko bêdzie dobrze. Ju¿ jest dobrze – mówi³ do niej. – Sza-

toskóra zajmie siê tob¹.

background image

157

Szatoskóra rzeczywiœcie nie tylko wch³onê³a i wyeliminowa³a

resztki kwasów, ale poch³onê³a tak¿e obumar³e strzêpki poparzonej

skóry, tym samym ratuj¹c dziewczynê od powa¿nej infekcji, mo¿e

nawet od gangreny.

Oczywiœcie, nie dowiedzia³a siê – pomimo kr¹¿¹cego w nim mrocz-

nego grzmotu Mocy, nie zdoby³ siê na tak bezmyœlne okrucieñstwo,

¿eby jej to powiedzieæ po tym wszystkim, co przesz³a – ¿e ubranie,

które na ni¹ w³o¿y³, wyjada ju¿ kawa³ki jej cia³a.

Dopiero teraz, ubrany jedynie w przepaskê biodrow¹, wyprosto-

wa³ siê, rozejrza³ i dostrzeg³ pozosta³ych. Zwierzojaskiniowcy. Piêæ-

dziesiêciu lub coœ ko³o tego. Niektórzy mieli miotacze.

A niektóre miotacze by³y wycelowane w niego.

– To by³o… obrzydliwe. Nie mog³em w to uwierzyæ. – Jacen po-

krêci³ g³ow¹. – Nie chcia³em w to uwierzyæ.

Anakin przygl¹da³ mu siê cierpliwie.

– Gorsze ni¿ Brygady Pokoju. Gorsze ni¿ wszystko, co mog³em

sobie wyobraziæ. – Jacen zacisn¹³ oczy na samo wspomnienie. – Oni

tam mieszkali.

Zwierzojaskinia by³a spokojnym drapie¿nikiem: jej telepatyczna

przynêta œci¹ga³a wiêcej zwierz¹t ni¿ mog³a spo¿yæ, wiêc schwytane

ofiary mog³y mieszkaæ w niej przez d³u¿szy czas. Wilgoæ, sp³ywaj¹ca

nieustannie ze „stalaktytów”, by³a w istocie wewnêtrzn¹ rezerw¹ ¿yw-

noœci – coœ jak ludzkie zapasy t³uszczów i glikogenów – nawadniaj¹c¹

i od¿ywiaj¹c¹ z³owione stworzenia. Zwierzojaskinia przetwarza³a

wszelkie odpady wyj¹tkowo skutecznie, przerabiaj¹c nawet odchody

ofiar na po¿ywkê i mocz na wodê, ciep³o zaœ wydzielane przez ich

cia³a wystarczy³o, aby utrzymaæ i regulowaæ jej wewnêtrzn¹ tempera-

turê. Jeœli potrzebowa³a dodatkowego po¿ywienia, wyciska³a je z jed-

nej z zapasowych ofiar, wpychaj¹c j¹ poprzez kana³ do komory ¿o³¹d-

kowej.

– Byli to z regu³y uciekinierzy z dolnych poziomów, którzy nie

za³apali siê na ewakuacjê, niektórzy jednak okazali siê zbieg³ymi nie-

wolnikami z nasienia-statku. Yuuzhanie znaj¹ zwierzojaskinie i uni-

kaj¹ ich starannie; nie zdziwi³bym siê, gdyby stanowi³y pierwotny ga-

tunek, z którego wyhodowali swoje œwiatostatki, takie jak ten, gdzie

ciê… no, ten nad Myrkrem – odkaszln¹³, nieco zak³opotany.

Nie ma sprawy, Jace – uœmiech Anakina by³ mi³y, przyjazny. –

Nie martw siê o mnie. Nie jestem a¿ taki wra¿liwy.

Jacen kiwn¹³ g³ow¹.

– A ja chyba jestem…

background image

158

Jak zawsze; mów dalej.

Jacen westchn¹³ smutno, ale znów poczu³ we wnêtrznoœciach

cieniutki strumyczek gniewu.

– Jest wiêc doskona³¹ kryjówk¹ przed patrolami Yuuzhan Von-

gów. Zwierzojaskinia ich ukrywa, daje im schronienie, wodê, jedze-

nie, czasem zwabia zwierzêta, które mo¿na zabiæ i zjeœæ, albo prze-

chwytuje uchodŸcê wyposa¿onego w worek wafli proteinowych czy

czegoœ tam… Jest tylko jeden problem. Raz na jakiœ czas zwierz g³od-

nieje. Czasem znajdzie siê jakieœ stworzenie, które mo¿na wrzuciæ do

¿o³¹dków. – Jacen prze³kn¹³ œlinê i spojrza³ w sufit. Jaskrawozielone

palce mchu wpe³za³y przez otwór wybity przez olbrzymi korzeñ. –

A czasem… – g³os zrobi³ mu siê niski i chrapliwy od hamowanej furii.

– Czasem nic siê nie trafia.

Anakin skin¹³ g³ow¹ powa¿nie.

Dziewczyna.

– W³aœnie, dziewczyna. Maj¹ tak¹ zasadê. Ostatni, który przyby³,

idzie pierwszy… no wiesz. Dziewczyna przyby³a tam kilka godzin

przede mn¹. Ale niektórzy z nich… ci, którzy jej to zrobili… – poczu³,

¿e jego oddech staje siê gor¹cy, a wzrok zaczyna mu przes³aniaæ lekka

czerwona mgie³ka. – Niektórzy z nich byli tam od wielu tygodni. Ty-

godni, rozumiesz? Rozumiesz, co oni robili? Ilu… ilu ludzi… – mu-

sia³ przerwaæ, dysz¹c ciê¿ko, ¿eby prze³kn¹æ narastaj¹c¹ falê wœcie-

k³oœci.

Anakin obserwowa³ go z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

Wreszcie Jacen móg³ mówiæ dalej.

– Nawet jej nie zabili, og³uszyli tylko i wrzucili. – Zadrga³y mu

miêœnie szczêk, a w g³osie pojawi³a siê odraza. – Pewnie jej nie zabili,

bo nie chcieli mieæ jej na sumieniu!

Anakin wzruszy³ ramionami.

Ludzie s¹ w stanie do wszystkiego dopisaæ ideologiê.

– Ale ocknê³a siê, zanim ¿o³¹dek zdo³a³ j¹ wch³on¹æ, i prawie zdo-

³a³a uciec. Uda³o jej siê, przynajmniej czêœciowo. Mog³a krzyczeæ. –

Jacen zni¿y³ g³os prawie do szeptu. – Wtedy zjawi³em siê ja.

I co siê sta³o?

– Có¿, nie mia³em zamiaru pozwoliæ, aby wrzucili j¹ tam z po-

wrotem. Nie zamierza³em zreszt¹ pozwoliæ, aby wrzucili tam kogo-

kolwiek… ale wszystkie ¿o³¹dki zaczê³y siê nagle otwieraæ, a wola

zaczê³y wciskaæ do prze³yków kogo popadnie… Zwierzojaskinia chcia-

³a jeœæ, a skoro nie umieli o to zadbaæ, zadba³a o siebie sama…

A ostatni, który siê zjawi³?

background image

159

– To by³em ja. W³aœnie.

Próbowali tob¹ nakarmiæ zwierzojaskiniê?

Jacen mrukn¹³:

– No, do tego nie dosz³o.

Nie?

– Zmieni³em siê, Anakinie. Ja… nie potrafiê tego wyjaœniæ… na-

wet nie próbujê, ale… ale powinieneœ wiedzieæ, ¿e…

Niewa¿ne, Jace, niewa¿ne, co siê sta³o… Cokolwiek zrobi³eœ, co-

kolwiek tobie zrobili… Wci¹¿ jesteœ moim du¿ym braciszkiem, wiesz?

Zawsze nim bêdziesz…

– Du¿y braciszek – bezdŸwiêcznym g³osem powtórzy³ Jacen. Oczy

go piek³y. Opar³ ³okcie na kolanach i schowa³ twarz w poparzonych

d³oniach – Dziwne… przez te kilka ostatnich lat wydawa³o mi siê,

jakbyœ to ty by³ starszy…

To chyba niem¹dre.

– Naprawdê? Ty… Anakinie, ty by³eœ taki pewny siebie. Taki pew-

ny wszystkiego. Taki silny… Podziwia³em ciê, Anakinie. Zawsze wy-

dawa³eœ siê wiedzieæ, co trzeba zrobiæ dalej. Wszystko by³o dla ciebie

takie ³atwe…

Wszystko jest ³atwe, kiedy nie masz w¹tpliwoœci.

– W³aœnie o tym marzy³em. O pewnoœci. Myœla³em, ¿e na tym

polega bycie Jedi. – Uniós³ g³owê. Oczy mia³ zalane ³zami, ale œmia³

siê gorzko. – Nie rozumiesz? Jesteœ tym wszystkim, czym zawsze chcia-

³em byæ, kiedy dorosnê!

Niby czym, trupem?

– Wiesz, o czym mówiê.

Nigdy niczego nie kwestionowa³em, bo nie by³em do tego zdolny.

Nigdy nie by³em myœlicielem, jak ty. Raczej, jak wujek Luke, by³em

czymœ w rodzaju ludzkiej broni: poka¿ mi, kto jest niedobry, i poszczuj

mnie, a ja ich pozabijam i wszyscy bêd¹ siê cieszyæ. Teraz jest nieco

inaczej, jeœli dzia³asz tak, jak ja… jak wujek Luke, tylko ludzie od tego

gin¹. Popatrz na mnie, popatrz, co siê sta³o z nami wszystkimi.

– Wolê to, ni¿ patrzeæ, co siê sta³o ze mn¹ – szepn¹³ Jacen. – Ju¿

wolê umrzeæ.

Tak ci siê zdaje?

¯al wzbiera³ w nim, rozpiera³o go poczucie winy i wstrêtu do sa-

mego siebie, nie móg³ ich d³u¿ej t³umiæ. Spojrza³ na swoje d³onie, na

popêkan¹ od oparzeñ skórê, spalon¹ b³yskawic¹ jego gniewu.

– Anakinie, wszed³em w mrok.

Naprawdê?

background image

160

– Pod star¹ Œwi¹tyni¹ Jedi, kiedy Vergere wyda³a mnie w rêce

Noma Anora… to, co zrobi³em, by³o niedobre, ale nie ca³kiem z³e…

Panika, zmêczenie… nagle odnalaz³em z powrotem Moc, choæ s¹dzi-

³em, ¿e straci³em j¹ na zawsze. Uratowanie dziewczyny… nie, tego

nie ¿a³ujê. Pozosta³ mi tylko gniew. Zreszt¹ nie skrzywdzi³em nikogo.

Tylko siebie.

– Ale to chyba nie szkodzi, prawda? Czy to nie sens bycia Jedi,

poœwiêciæ w³asne dobro dla ratowania innych?

Anakin uniós³ jedn¹ rêkê do góry.

Ty mi powiedz.

Jacen odwróci³ wzrok. Pamiêæ sprawia³a ból. Mówienie sprawia-

³o ból jeszcze wiêkszy. Ale nie mówiæ… nie przyznaæ siê, co uczyni³,

usprawiedliwiaæ siê, filozofowaæ… o, nie, tego nie zrobi.

A¿ tak nisko nie upad³em, pomyœla³.

A jednak.

Wykorzystywa³ ciemnoœæ dla dodania sobie si³, pozwoli³ jej p³y-

n¹æ w ¿y³ach jak krwi, aby móc dzia³aæ i funkcjonowaæ, kiedy pojawi-

li siê ludzie ze zwierzojaskini. Kiedy siê dowiedzia³, kim s¹ i co zrobi-

li, aby prze¿yæ, mo¿e jeszcze zdo³a³by pohamowaæ gniew, gdyby to

by³o wszystko. Brzydzi³ siê tym, co robili i kim siê stali, ale nie by³ ich

sêdzi¹. By³ Jedi. Wci¹¿ jeszcze móg³ znaleŸæ sposób, ¿eby im pomóc.

Nawet otoczony rozdziawionymi gêbami-¿o³¹dkami, nawet w k³êbi¹-

cych siê wyziewach kwasów trawiennych, wci¹¿ jeszcze móg³by oprzeæ

siê mrocznej ¿¹dzy skrzywdzenia ich. Ludzie z jaskini otoczyli go jed-

nak z wycelowanymi miotaczami, z zimnym mordem w oczach i s³o-

wami przewrotnego ¿alu na ustach, a dziewczyna swoim zachowa-

niem dope³ni³a czary goryczy.

On by³ ostatni! On by³ ostatni! – krzycza³a. – WeŸcie jego… jego!

On by³ ostatni!

– Zwróci³a siê przeciwko mnie – szepn¹³ Jacen.

A winisz j¹ za to?

Pokrêci³ g³ow¹.

– Jak móg³bym j¹ winiæ? To tylko dziewczyna. Dziewczyna, która

wie, co to znaczy byæ ¿ywcem trawionym. Dziewczyna, która wie-

dzia³a, ¿e jeœli nie ja, to ona. Znowu.

Chyba chcia³em zapytaæ, czy wtedy j¹ za to wini³eœ?

– To co innego. – Twarz Jacena by³a bez wyrazu, pusta, jak pia-

skowcowy klif na Kirdo Trzy. – Wtedy wini³em wszystkich. Nienawi-

dzi³em ich. Chcia³em ich skrzywdziæ.

Naprawdê?

background image

161

– Wiedzia³em, co robiê. Wiedzia³em dok³adnie, co chcê zrobiæ.

Siêgn¹³em w ciemnoœæ. Chcia³em jej. Rozkoszowa³em siê ni¹. Pamiê-

tam, jak siê œmia³em. Pamiêtam, jak im powiedzia³em, ¿e narobili so-

bie k³opotów. Pamiêtam, ¿e czu³em poprzez Moc, jak ich fa³szywy ¿al

zmieni³ siê w prawdziwy strach. Pamiêtam, ¿e mi siê to spodoba³o.

Zaczêli do niego strzelaæ; promienie laserów kreœli³y czerwone

smugi w zielonkawych oparach kwasu. Œmiej¹c siê, chwyta³ te pro-

mienie praw¹ d³oni¹, bez wysi³ku odchylaj¹c niszczycielsk¹ energiê,

zanim zdo³a³a go skrzywdziæ. Jednym gestem œci¹gn¹³ ku sobie mio-

tacze i niedbale odrzuci³ je na bok.

Ilu z nich zabi³eœ?

– Wszystkich. – Jacen spojrza³ na swoje dr¿¹ce d³onie. Zacisn¹³

je, a¿ z oparzeñ pociek³a krew. – ¯adnego. Co za ró¿nica?

Moc hucza³a mu w g³owie, a on siêgn¹³ g³êboko, ku pustce w pier-

si, w miejsce, gdzie kiedyœ znajdowa³o siê ziarno niewolnika, i znalaz³

tam mglist¹ pó³œwiadomoœæ zwierzojaskini. Wspomagaj¹c siê Moc¹,

stworzy³ wra¿enie: proste przekonanie, tak g³êboko zakorzenione w tê-

pym umyœle tego stwora, ¿e ¿aden dowód na coœ wrêcz przeciwnego

nie móg³by nim zachwiaæ.

Ludzie s¹ truj¹cy.

Podobnie jak wszystkie inteligentne gatunki Nowej Republiki.

Zwierzojaskinia nie mia³a systemów obronnych przed tego rodza-

ju atakami, brakowa³o jej nawet podstawowej zdolnoœci, ¿eby sobie

powiedzieæ: „¯aden z tych, których ju¿ zjad³am, nie zaszkodzi³ mi”.

Mia³a tylko odruch obronny.

Zwymiotowa³a.

Potê¿na fala odwrotnej perystaltyki porwa³a ludzi, dziewczynê,

Jacena i wszystkie inne obce cia³a w ca³ym obszernym wnêtrzu zwie-

rzojaskini i sp³uka³a je przez œwietliste, chrzêstne gard³o t¹ sam¹ dro-

g¹, któr¹ Jacen wszed³. Pamiêta³ gniew tamtych i rosn¹c¹ panikê, kie-

dy wyl¹dowali jako k³êbowisko pod paszcz¹ stwora, rozpl¹tali siê

w pojedyncze osoby i stwierdzili, ¿e zêby ich sanktuarium na zawsze

siê przed nimi zamknê³y. Ju¿ nigdy nie zap³ac¹ ¿yciem innych za swo-

je bezpieczeñstwo przed Yuuzhanami.

Zabi³eœ nas – krzykn¹³ któryœ. – Zabi³eœ nas wszystkich.

Jacen popatrzy³ na nich spojrzeniem zimnym od Mocy.

– Jeszcze nie.

Có¿ za miêkkie, s³abe, zdradzieckie i godne wzgardy stworzenia –

nie móg³by sobie wyobraziæ nikogo równie odra¿aj¹cego. Odwróci³

siê do nich plecami i odszed³.

11 – Zdrajca

background image

162

Pozostawi³ ich na pastwê Yuuzhan Vongów… i samych siebie.

Ale przecie¿ im pomog³eœ. Lepsza œmieræ ni¿ ¿ycie okupione krwi¹

niewinnych.

– Czy to ma sprawiæ, ¿e poczujê siê lepiej? Nie próbowa³em im

pomóc, chcia³em, ¿eby cierpieli. Nie mogê nawet zwaliæ tego na Ciemn¹

Stronê… teraz to wiem. Ciemna Strona do niczego mnie nie zmusza³a.

Wiem, ona po prostu dzia³a trochê inaczej.

– To by³em tylko ja, Anakinie. Ust¹pi³em przed moj¹ w³asn¹ Ciem-

n¹ Stron¹. Pozwoli³em jej dzia³aæ…

Mog³eœ zabiæ ich wszystkich, mia³eœ tê mo¿liwoœæ. Mog³eœ zabiæ

zwierzojaskiniê, na to te¿ mia³eœ doœæ mocy. Jestem pewien. Tak samo,

jak mog³eœ zabiæ Vergere i Noma Anora, a nie zabi³eœ nikogo. U¿y³eœ

Mocy, któr¹ posiadasz, aby s³u¿yæ ¿yciu. Twoja Ciemna Strona nie jest

a¿ taka ciemna, starszy braciszku.

– To nie ma znaczenia. Nie mo¿na zwalczaæ ciemnoœci ciemnoœci¹.

To s³owa wujka Luke’a. Walka z ciemnoœci¹ to jego dzia³ka. Yuuzha-

nie nie s¹ ciemnoœci¹, s¹ po prostu obcy.

– Zdaje siê, ¿e nie mogê siê zmusiæ do walki z nimi.

Kto powiedzia³, ¿e musisz?

Jacen poderwa³ g³owê.

– Ty. Wszyscy tak twierdz¹. A jaka jest inna mo¿liwoœæ?

Dlaczego mnie pytasz?

Anakin straci³ nagle swój weso³y, krzywy uœmieszek i podszed³

tak blisko, ¿e Jacen móg³by wyci¹gn¹æ rêkê i dotkn¹æ go…

Gdyby móg³ siê zmusiæ do podniesienia rêki.

Gdyby by³o tam czego dotkn¹æ.

Rozpacz, która przyszpili³a go do krzes³a, rozdê³a siê w ogromn¹

czarn¹ dziurê beznadziei, która wyssa³a mu oddech z piersi.

– A kogo mogê zapytaæ? Co mogê zrobiæ? Co mam teraz robiæ? –

Pochyli³ siê do przodu. Dygota³ na ca³ym ciele. – Wszystko straci³em,

prawda? I teraz siedzê tutaj, k³óc¹c siê ze zjaw¹! Przecie¿ ciebie nawet

nie ma!

A czy to ma znaczenie? Nie tak ³atwo do ciebie dotrzeæ, braciszku.

Muszê korzystaæ z wszystkich dostêpnych mi œrodków.

– Jak coœ takiego mo¿e nie mieæ znaczenia? – krzykn¹³ Jacen. –

Muszê… potrzebujê… nie wiem, w co wierzyæ! Nie wiem, co jest rze-

czywiste!

Na nasieniu-statku by³em projekcj¹ Mocy, potem telepatyczn¹ przy-

nêt¹, a teraz jestem zjaw¹ i to wcale nie oznacza, ¿e nie jestem sob¹.

Dlaczego wszystko musi byæ albo jednym, albo drugim?

background image

163

– Bo musi! Poniewa¿ rzeczy s¹ albo jednym, albo drugim! Tak to

ju¿ jest! Nie mo¿esz byæ jednoczeœnie prawdziwy i fa³szywy!

A dlaczego nie?

– Poniewa¿… nie mo¿esz i tyle!

Moc jest jedna, Jacenie, obejmuje wszystkie przeciwieñstwa: praw-

dê i k³amstwo, ¿ycie i œmieræ, Now¹ Republikê i Yuuzhan Vongów, œwia-

t³o i mrok, dobro i z³o. Wszystko jest sob¹ i tym drugim, poniewa¿ ka¿-

da z tych rzeczy i wszystkie razem s¹ tym samym. Moc jest jedna.

– To k³amstwo!

Tak, i prawda te¿.

– Ty nie jesteœ Anakinem! – krzykn¹³ Jacen. – Nie jesteœ! Anakin

nigdy by czegoœ takiego nie powiedzia³! Anakin nigdy by w to nie

uwierzy³. Jesteœ tylko zjaw¹!

No dobrze, jestem zjaw¹, a to znaczy, ¿e gadasz sam ze sob¹. A to

z kolei znaczy, ¿e mówiê to, w co ty wierzysz.

Jacen mia³ ochotê zawyæ, wyskoczyæ zza sto³u i walczyæ – zrobiæ

cokolwiek. Cokolwiek. Ale czarna dziura poch³onê³a jego oddech, si³ê,

gniew… po³knê³a nawet wszechœwiat nienawiœci i sta³a siê jeszcze

bardziej pusta ni¿ przedtem. Tam, gdzie kiedyœ by³a ca³a jego nadzie-

ja, ca³a mi³oœæ, ca³a pewnoœæ, teraz zia³a zimna pustka, wype³niona

jedynie nieo¿ywionym g³odem pró¿ni – i Jacen zapad³ siê w ni¹.

Nie mia³ nawet si³y krzyczeæ.

Wpad³ w czarn¹ dziurê.

Minê³y eony albo nanosekundy.

Gwiazdy wynurzy³y siê z galaktycznego wodoru, zap³onê³y, pal¹c

ciê¿kie metale, skurczy³y do bia³ych kar³ów, które sta³y siê br¹zowe,

a wszystko na przestrzeni dwóch oddechów.

Wiecznoœæ w ciemnoœci.

Przez horyzont zdarzeñ przedar³a siê informacja: g³os.

Zna³ ten g³os, wiedzia³, ¿e nie powinien go s³uchaæ – ale nie tylko

by³ w czarnej dziurze, sam by³ czarn¹ dziur¹ i œci¹ga³ ku sobie wszyst-

ko, przechowuj¹c to na wiecznoœæ.

– Co jest prawd¹? Co jest iluzj¹? Gdzie jest granica pomiêdzy

prawd¹ a k³amstwem? Pomiêdzy dobrem a z³em? Pró¿nia niewiedzy

to zimne i samotne miejsce, Jacenie Solo.

Nie odpowiedzia³. Czarna dziura nie odpowiada. Horyzont zda-

rzeñ jest ostatecznym zamkniêciem: wszystko mo¿e przejœæ w jednym

kierunku, nic w drugim.

background image

164

Ale nadchodz¹cy g³os spowodowa³ rozpad kwantowy czarnej dziu-

ry. Osobisty horyzont zdarzeñ Jacena w jednej chwili skurczy³ siê do

punktu poœrodku piersi…

Jacen otworzy³ oczy.

– Vergere – odezwa³ siê g³ucho. – Jak mnie znalaz³aœ?

Siedzia³a jak kot na stole rodziny Solo, z podwiniêtymi pod siebie

ramionami i nogami. Przygl¹da³a mu siê miêdzygwiezdnymi oczami.

– Nie podzielam uprzedzeñ naszych mistrzów do technologii.

Czêœci planetarnej bazy danych wci¹¿ przetrwa³y w rdzeniach pamiê-

ci. Odnalezienie domowego adresu dawnej pani prezydent wcale nie

by³o trudne.

– Ale sk¹d wiedzia³aœ? Sk¹d wiedzia³aœ, ¿e wrócê do domu?

– To instynkt wszystkich zwierz¹t stadnych: œmiertelnie zranione

wracaj¹ do w³asnej nory i umieraj¹.

– Zranione?

– Najciê¿sz¹ ran¹, jak¹ mo¿e odnieœæ Jedi: wolnoœci¹.

Kolejna zagadka. A on nie mia³ si³ na zagadki.

– Nie rozumiem.

– Jeœli zawsze wiesz, co jest dobre, to gdzie jest wolnoœæ? Nikt nie

wybiera z³a, Jacenie Solo. To niepewnoœæ czyni ciê wolnym.

Jacen rozwa¿a³ te s³owa przez d³ug¹ chwilê.

– Umrzeæ w domu – mrukn¹³. – Te¿ mi dom. Widzia³aœ, co tu siê

dzieje? Pokój Jainy pe³en jest jakichœ chwastów, które próbowa³y mnie

zjeœæ. Kuchnia wygl¹da jak rafa koralowa. Moja kolekcja… – Pokrê-

ci³ g³ow¹. – To ju¿ nie jest mój dom.

– I nie umrzesz tutaj – odpar³a wesolutko. – Zapomnia³eœ? Ju¿

jesteœ martwy. By³eœ martwy przez te wszystkie miesi¹ce, prawie ukoñ-

czy³eœ swoj¹ podró¿ przez krainy umar³ych. Najwy¿szy czas na nowe

¿ycie, doœæ ju¿ œmierci. Zosta³eœ uzdrowiony, Jacenie Solo. Wstañ i idŸ!

Jacen skuli³ siê na krzeœle, niewidz¹cym wzrokiem spogl¹daj¹c

poprzez pl¹taninê kabli uplecionych przez arachnoidy.

– A po co?

– Bo mo¿esz, oczywiœcie. Inaczej po co by³oby wstawaæ?

– Nie wiem. – Przymkn¹³ powieki. – Czy to wa¿ne, czy siedzê tu,

czy gdzie indziej, dopóki nie jestem g³odny? Nic nie ma znaczenia.

Nic nie ma sensu.

– Nawet œmieræ twojego brata?

Wzruszy³ obojêtnie ramionami. ¯ycie, œmieræ – wszystko jedno.

Jednoœæ z Moc¹.

– Mocy to nie obchodzi – odpar³.

background image

165

– A ciebie?

Otworzy³ oczy. Wzrok Vergere mia³ tê szczególn¹, prawie radosn¹

intensywnoœæ, któr¹ widzia³ ju¿ w komorze Objêæ, w Szkó³ce i w kra-

terze. By³ jednak zbyt za³amany, zbyt zmêczony, ¿eby zastanawiaæ siê,

co teraz mu chce podsun¹æ.

– To, czy mnie obchodzi, te¿ nie ma znaczenia – odpar³.

K¹ciki jej ust zadrga³y lekko.

– Dla ciebie samego te¿ nie?

Wbi³ wzrok w swoje rêce.

Po d³ugim, d³ugim milczeniu westchn¹³.

– Tak. Tak, dla mnie ma znaczenie. – Jakoœ nigdy nie przysz³o mu

do g³owy, ¿e móg³by j¹ ok³amaæ. – Ale co z tego? Pewnie, obchodzi

mnie to… ale kim ja jestem?

Wzruszy³a ramionami tak delikatnie, ¿e przypomina³o to dreszcz.

– To pytanie jakoœ zawsze wraca, prawda?

– Ale nigdy nie udzieli³aœ na nie odpowiedzi, prawda?

– Mam odpowiedŸ – odpar³a ³agodnie. – Ale to moja odpowiedŸ,

a nie twoja. We mnie prawdy nie znajdziesz.

– Wci¹¿ mi to powtarzasz. – Gard³o mu krwawi³o. – I chyba w ni-

kim jej nie znajdê.

– W³aœnie – odpar³a.

W uszach rozbrzmiewa³ mu wysoki, brzêcz¹cy dŸwiêk; t³uk³ siê

pod czaszk¹ jak wœciek³a, uwiêziona iskropszczo³a.

– No to gdzie ma byæ ta prawda? – zapyta³ niewyraŸnie. – Gdzie?

Powiedz mi, proszê.

Zaledwie s³ysza³ w³asny glos. Brzêk w uszach narasta³ do ryku.

Pochyli³a siê ku niemu z uœmiechem, lecz jej s³owa utonê³y w tym

ha³asie. Wci¹¿ jednak móg³ je odczytaæ z jej ust.

– Spytaj siebie samego, gdzie indziej mo¿na szukaæ.

– Co? – jêkn¹³ s³abo. – Co?

Ryk przemieni³ siê w rozszala³¹ burzê, zd³awi³ wszystkie s³owa,

wszelk¹ nadziejê na sens. Vergere z³o¿y³a cztery przeciwstawne palce

razem i leciutko postuka³a go w pierœ – dok³adnie poœrodku, tam, gdzie

znajdowa³a siê pustka pozostawiona przez ziarno niewolnika, dok³ad-

nie w punkt masy jego osobistego horyzontu zdarzeñ – tak jakby stu-

ka³a w drzwi.

W pustce panowa³ spokój. Cisza. Oko cyklonu. Zanurzy³ umys³

w tej spokojnej, ³agodnej pustce, pozwoli³, aby ten ³agodny spokój oto-

czy³ go ca³ego.

Burza ucich³a.

background image

166

Czarna dziura po¿ar³a sama siebie.

Nie by³ sam w tym spokoju. By³a z nim Moc: ¿ywa wiêŸ, ³¹cz¹ca

go ze wszystkim, co jest, co kiedykolwiek by³o i kiedykolwiek bêdzie.

By³a tu te¿ vongoflora: od mglistej satysfakcji niebieskiej purchawki,

sk¹panej w cieple wydzielanym przez cia³a jego i Vergere, po praco-

wite skupienie arachnoidów, które przemyka³y po coraz gêstszej pajê-

czynie… a¿ po wywa¿on¹ gotowoœæ do natychmiastowej reakcji dwu-

nastu wojowników Yuuzhan Vongów, którzy znajdowali siê wraz z nimi

w pokoju…

I zapieraj¹ca dech radoœæ oczekiwania na triumf, emanuj¹ca z No-

ma Anora, który w³aœnie wszed³ w œlad za nimi.

Wojownicy Yuuzhan Vongów. Dwunastu. Uzbrojonych.

I Nom Anor.

Wojownicy rozstawili siê w pó³okr¹g.

Jacen przygl¹da³ im siê spokojnie, bez zdenerwowania. Tu, w ³a-

godnym spokojnym punkcie jego osobowoœci, nie by³o czegoœ takiego

jak niebezpieczeñstwo czy zaskoczenie. By³ tylko on, oni i ca³y wszech-

œwiat, którego wszyscy byli wspó³elementami.

Ze zdumieniem spojrza³ na Vergere. Teraz rozumia³ wszystko to,

czego nie móg³ poj¹æ do tej pory. Nie powiedzia³a: „Spytaj siebie sa-

mego, gdzie indziej mo¿na szukaæ”, lecz: „Spytaj siebie samego. Gdzie

indziej mo¿na szukaæ?”

Nom Anor ruszy³ naprzód, splataj¹c d³onie w obszernych rêka-

wach szatoskóry tak czarnej, ¿e wydawa³a siê emanowaæ w³asnym bla-

skiem. Jacen widzia³ w jej lœni¹cej powierzchni w³asne zniekszta³co-

ne odbicie.

Nom Anor stoi w naszej jadalni, pomyœla³.

– Rozpacz i brak zrozumienia, które odczuwasz – jedwabistym

g³osem odezwa³ siê Nom Anor – to nieunikniony wynik waszej zban-

krutowanej religii. Ta wasza Moc nie ma najmniejszego sensu. Jest

tym, czym jest: zgnilizn¹, która zatruwa ca³¹ galaktykê. Pe³na k³amstw

i z³udzeñ, drobnych zazdrostek i zdrad. A jednak wszechœwiat ma cel.

Jest powód, ¿eby wstaæ, i znajdziesz go. Ja siê nim z tob¹ podzielê.

Pods³uchiwa³, pomyœla³ Jacen. Oczywiœcie. Vergere go tu sprowa-

dzi³a.

– Nadszed³ czas – ci¹gn¹³ Nom Anor – ¿ebyœ po¿egna³ siê z t¹

bezu¿yteczn¹ Moc¹. Ju¿ pora pozostawiæ za sob¹ ¿ywot w mroku i uro-

jeniach. Teraz musisz zaj¹æ swoje miejsce w czystym œwietle Prawdy.

G³os Jacena wydawa³ siê rozbrzmiewaæ echem, jakby ta ³agodna,

spokojna pustka, z której przemawia³, by³a g³êbok¹ jaskini¹.

background image

167

– Czyjej prawdy?

– Twojej prawdy, Jacenie Solo – odpar³ Nom Anor z pok³onem. –

Prawdy boga, którym jesteœ!

– Boga, którym jestem…?

Z jednego z obszernych rêkawów Nom Anor wyj¹³ miecz œwietl-

ny. Wszystkich dwunastu wojowników napiê³o miêœnie, ich twarze

zmieni³y siê w maski odrazy, kiedy Egzekutor w³¹czy³ ostrze i post¹-

pi³ krok naprzód. Jaskrawa, fioletowa smuga energii przeciê³a sieci

arachnoidów. Jacen przygl¹da³ siê obojêtnie, jak Nom Anor zrêcznie

i skutecznie rozcina nici, które przykuwa³y go do krzes³a.

Egzekutor zwolni³ przycisk i przyklêkn¹³ u stóp Jacena. Pok³oni³

g³owê w ho³dzie pos³uszeñstwa i na wyci¹gniêtych d³oniach wrêczy³

ch³opcu wy³¹czony miecz œwietlny.

Jacen rozpozna³ kszta³t rêkojeœci.

Miecz Anakina.

Spojrza³ na Vergere.

Obojêtnie wytrzyma³a jego wzrok.

– Wybieraj i dzia³aj.

Jacen z nadnaturaln¹ jasnoœci¹ ujrza³ wybór, który w³aœnie zosta³

mu ofiarowany. Okazja jedyna w swoim rodzaju.

Miecz Anakina. Anakin go stworzy³. Anakin go u¿ywa³. Miecz

zmieni³ Anakina, a Anakin – miecz. Jego kryszta³ nie by³ taki jak w in-

nych mieczach; by³ ¿ywym kryszta³em vongoflory.

Czêœciowo Jedi, czêœciowo yuuzhañski, pomyœla³. Prawie jak ja.

Ofiarowali mu ¿ycie Anakina: jego ducha, zrêcznoœæ, jego od-

wagê.

Jego gwa³townoœæ.

Jacen po raz pierwszy u¿y³ miecza w walce, kiedy mia³ trzy lata.

By³ urodzonym szermierzem.

A teraz by³ w stanie wyczuwaæ Yuuzhan. I Moc by³a z nim.

Mo¿e pod¹¿aæ œcie¿k¹ Anakina. Mo¿e po prostu zostaæ wojowni-

kiem. Mo¿e byæ nawet wiêkszym wojownikiem ni¿ jego brat; dziêki

ciemnej Mocy, któr¹ w³ada³, móg³ pokonaæ ka¿dego z ¿yj¹cych Jedi,

nawet wujka Luke’a. Nawet starodawnych Rycerzy Jedi.

Móg³ byæ najwiêkszym mieczem Mocy, jakiego zna³a historia.

Wiêcej: móg³ pomœciæ swojego brata broni¹, wykut¹ jego w³asny-

mi d³oñmi.

Mogê go wzi¹æ i zabiæ ich wszystkich, pomyœla³.

Czy tym w³aœnie jestem?

Czy tym w³aœnie chcê byæ?

background image

168

Spojrza³ na Noma Anora.

– WeŸ tê bluŸniercz¹ broñ i zabijaj… lub wybierz ¿ycie – przemó-

wi³ Egzekutor. – Wybierz poznanie Prawdy. Wybierz nauczanie Praw-

dy; podziel siê Prawd¹ ze swoim ludem. Pozwól, abym ciê nauczy³

Prawdy, któr¹ mo¿esz siê dzieliæ: Prawdy o Bogu, którym jesteœ!

Jacen siêgn¹³ po miecz, ale nie rêk¹.

Rêkojeœæ wydawa³a siê lewitowaæ, unosiæ nad d³oñmi Noma Anora

– po czym skrêci³a gwa³townie i pomknê³a w kierunku Vergere. Z³apa-

³a j¹ zgrabnie i po³o¿y³a obok siebie na stole.

Spojrza³ na ni¹ i nie na ni¹… na swoje odbicie w lœni¹cych czar-

nych lustrach jej niezg³êbionych oczu. Patrzy³ w milczeniu, bez wyra-

zu, a¿ poczu³, ¿e sam odbija to odbicie, ¿e staje siê czyst¹ powierzch-

ni¹, lœni¹c¹ ponad nieskoñczon¹ studni¹ ciemnoœci.

Zwierciad³em wszystkich obrazów nocy.

Wype³ni³ siê spokojem, a kiedy by³ ju¿ tak spokojny, ¿e czu³, jak

wszechœwiat kr¹¿y wokó³ osi, któr¹ siê sta³, podniós³ siê z krzes³a.

Nom Anor sykn¹³ triumfalnie:

– Staniesz siê gwiazd¹, s³oñcem… i wype³nisz galaktykê Œwia-

t³em Drogi Prawdy.

– W porz¹dku – odpar³ Jacen. Zimna, nieruchoma powierzchnia,

nieska¿ona, niezm¹cona s³aboœci¹, sumieniem, ludzkoœci¹. – Dlacze-

go nie?

background image

169

111

B R A M Y ΠM I E R C I

background image

170

background image

171

R O Z D Z I A £



ZDRAJCA

Przyjmijmy teoretycznie, ¿e podbój Coruscant spowodowa³ nie-

wyobra¿aln¹ liczbê ofiar.

Przypuœæmy, ¿e w bombardowaniu prowadzonym przez Yuuzhan

zginê³o dziesiêæ miliardów ludzi.

Przypuœæmy, ¿e wskutek trzêsieñ ziemi towarzysz¹cych zmianie

orbity planety zginê³o jeszcze dwadzieœcia miliardów.

Przypuœæmy, ¿e od tego czasu dalsze trzydzieœci miliardów zginê-

³o z g³odu lub pad³o ofiar¹ grup poszukiwawczo-niszczycielskich, zo-

sta³o otrutych, zjedzonych lub te¿ zginê³o w inny sposób wskutek kon-

taktów z vongizowanym ¿yciem.

Przypuœæmy, ¿e kolejne czterdzieœci miliardów znalaz³o siê w nie-

woli, zosta³o internowanych lub w inny sposób uwiêzionych przez

Yuuzhan Vongów.

Te przypuszczalne liczby nie s¹ niczym innym, tylko w³aœnie przy-

puszczeniem. Produktem wyobraŸni. Nawet kiedy planetarna baza

danych Coruscant by³a jeszcze ca³a, globalna liczba mieszkañców po-

zostawa³a w sferze domys³ów. W okresie podboju nie istnia³ ¿aden

praktyczny sposób pozwalaj¹cy na policzenie zaginionych i zabitych.

Sto miliardów to szaleñcza liczba, prawdopodobnie ogromnie przesa-

dzona – ale i tak…

Spróbujmy teraz odj¹æ te ofiary od liczby ludnoœci Coruscant

w okresie poprzedzaj¹cym podbój.

background image

172

I tak pozostaje dziewiêæset miliardów ludzi.

Dziewiêæ

setek

miliardów.

Ci, którzy prze¿yli, równie¿ mog¹ staæ siê broni¹.

Statki obozowe ju¿ od wielu miesiêcy wyskakiwa³y z hiperprze-

strzeni i nikt nie potrafi³ przewidzieæ, kiedy ani w jakim systemie

gwiezdnym pojawi siê kolejny. Statki obozowe by³y wysokimi na wie-

le kilometrów skupiskami wielkich szeœciok¹tnych komór ró¿nej wiel-

koœci – niektóre jak ma³a szafka, inne jak ³adownia du¿ego statku –

u³o¿onych w prawie kulisty kszta³t. Statki te mog³yby byæ planetami,

szczególnym gatunkiem roœlin wyhodowanym przez Yuuzhan Vongów

lub te¿ zlepkiem egzoszkieletów, opuszczonych przez gigantyczne

miêdzyplanetarne istoty.

Analiza danych czujników wykazywa³a wyraŸne oznaki pól gra-

witacyjnych podobnych do dovin basali, otaczaj¹cych punkty wyj-

œcia z nadprzestrzeni. W kilka sekund po pojawieniu siê ka¿dego stat-

ku nastêpowa³ nowy wybuch, powoduj¹cy skrêcenie grawitacji.

Niektórzy analitycy Nowej Republiki uwa¿ali, ¿e te wtórne wybu-

chy by³y spowodowane przez dovin basale, zapadaj¹ce siê w wyge-

nerowane przez siebie masy punktowe. Inni uwa¿ali, ¿e jest to robo-

ta istot podobnych do dovin basali, a s³u¿¹cych jako napêd statków

obozowych, które wracaj¹ do nadprzestrzeni, a póŸniej do punktu

wylotu.

Jedno przynajmniej by³o pewne: statki pojawia³y siê w sposób

przypadkowy, przelatuj¹c przez zamieszkane systemy gwiezdne. Nie

mia³y one zapasów ¿ywnoœci, aparatury wspomagania ¿ycia ani silni-

ków, które nadawa³yby siê do u¿ytku. Na tych statkach byli wy³¹cznie

ludzie.

Miliony ludzi.

Setki milionów ocala³ych z podboju Coruscant.

Ka¿dy zamieszkany system, który przypadkiem dosta³ pod opiekê

statek obozowy, mia³ brutalny wybór: albo bardziej jeszcze nadwerê-

¿yæ i tak wyczerpane wojn¹ zasoby, przyjmuj¹c uchodŸców, zapew-

niaj¹c im mieszkanie i utrzymanie, albo pozwoliæ im umrzeæ: zag³o-

dziæ siê, skonaæ z pragnienia, zimna lub odwrotnie – ugotowaæ siê we

w³asnym cieple odpadowym. Statki mo¿na by³o po prostu zignorowaæ

– zostawiæ, aby dryfowa³y pomiêdzy planetami, jak zamarzniête mau-

background image

173

zolea, niemi œwiadkowie œmiercionoœnej, okrutnej obojêtnoœci wobec

stu milionów ¿ywych istot.

Takiego ciê¿aru zbiorowej winy nie przyj¹³by na siebie ¿aden œwiat

Nowej Republiki: gdyby by³o inaczej, nigdy nie sta³by siê jej cz³on-

kiem.

Nikt nie wiedzia³, czy statki obozowe nie wykona³y skoków do

niezamieszkanych systemów. Nikt te¿ nie chcia³ o tym myœleæ. Kilko-

ro Jedi próbowa³o to sprawdziæ, siêgaj¹c Moc¹ poprzez ogromne,

omiatane kurzem gwiezdnym przestrzenie; ale Jedi nigdy nie byli liczni,

tym kilkorgu zaœ, którzy pozostali, wojna pozostawia³a niewiele wol-

nego czasu. Rz¹dy planet i systemów nie organizowa³y poszukiwañ.

Nie mia³y na to œrodków. Nie mia³y zasobów nawet na wspieranie tych

uchodŸców, którzy ju¿ siê znaleŸli pod ich opiek¹. Poszukiwanie ko-

lejnych by³oby nie tylko bezsensowne, lecz i szalone.

Pomimo bolesnego braku surowców i umiejêtnoœci technicznych,

systemy Nowej Republiki robi³y co mog³y.

Budowanie miast doœæ wielkich, by daæ schronienie setkom mi-

lionów ludzi, by³o oczywiœcie niemo¿liwe w warunkach gospodarki

wojennej, ale istnia³a inna opcja. Statki by³y du¿e, mog³y utrzymywaæ

atmosferê nawet w pró¿ni. Dlatego te¿ uchodŸcy pozostawali tam, gdzie

byli, za to systemy robi³y co mog³y, aby zapewniæ przeludnionym stat-

kom recykling odpadów i wody, oczyszczanie i uzupe³nianie atmosfe-

ry, œwiat³o i ¿ywnoœæ.

Sta³y siê one orbitalnymi obozami dla uchodŸców – st¹d ich na-

zwa.

¯ycie w takim obozie by³o ciê¿kie.

Nawet w najbogatszych systemach ¿ywnoœæ na statkach obozo-

wych racjonowano w g³odowych porcjach; najlepsze uk³ady oczysz-

czania nie by³y w stanie usun¹æ z wody coraz silniejszego smaku wie-

lokrotnego u¿ycia i zu¿ycia.

Ciasne, zat³oczone, cuchn¹ce; urz¹dzenia do produkcji atmosfery

prze³adowane wydychanym powietrzem, potem i wydzielinami tysi¹-

ca gatunków o ró¿nym stopniu szkodliwoœci, atmosfera przesycona

tak¹ iloœci¹ wêgla, ¿eby wszystkich mieszkañców przyprawiæ o ból

g³owy – przynajmniej tych, którzy g³owy posiadali. Ucierpia³a nawet

fotosynteza, gdy¿ pomimo obfitoœci dwutlenku wêgla urz¹dzenia mu-

sia³y pracowaæ w ciemnym i nie zawsze dzia³aj¹cym sztucznym œwie-

tle.

background image

174

Wszyscy cierpieli, ale tylko niewielu pozwolono odejϾ.

Nikt nie wspomina³ o prawdziwych powodach, dla których uchodŸ-

cy pozostawali na statkach obozowych.

A prawda by³a taka: przestrzeñ miêdzyplanetarna stanowi³a do-

skona³y kordon sanitarny. Wiele œwiatów, dziêki uprzejmoœci Yuuzhan

Vongów, otrzyma³o niemi³e niespodzianki, które czêsto opuszcza³y je

wraz z mieszkañcami. W t³umy uchodŸców wmieszane by³y niezli-

czone rzesze szpiegów, sabota¿ystów, cz³onków Brygady Pokoju, ko-

laborantów wszelkiej maœci…

A czasem jeszcze gorzej.

Ganner Rhysode spêdzi³ ju¿ kilka tygodni na pogoni za plotk¹.

Us³ysza³ j¹ w knajpie na Teyr od najemnego nawigatora, który

z kolei pods³ucha³ j¹ w doku stoczni kosmicznej na Rothanie, kiedy

steward rozmawia³ z pilotem myœliwca ze szlaku Sisara; ten z kolei

wyci¹gn¹³ tê przypadkow¹ i niedba³¹ wzmiankê od inspektora celne-

go w systemie Sevarcors… a mo¿e to by³a Mantooine albo Almania;

inspektor zaœ us³ysza³ j¹ od przyjaciela z floty, którego kuzyn by³ cy-

wilnym ochotnikiem na statku obozowym nad Bothawui.

Ganner cierpliwie pod¹¿a³ za ka¿d¹ informacj¹, œcigaj¹c je po-

przez obszary, które pozosta³y jeszcze z Nowej Republiki. Spêdzi³ wiele

tygodni w nadprzestrzeni i dzieñ za dniem powtarza³ niezmiennie tê

sam¹ œpiewkê: „Widzia³eœ mo¿e…?”

Zanim dotar³ do opatrzonej numerami zas³ony udaj¹cej drzwi apar-

tamentu w licz¹cym miliony komórek plastrze miodu, jakim sta³ siê

statek obozowy, by³ tak zmêczony, ¿e nawet nie pamiêta³, w jakim

systemie siê znajduje.

Numer na zas³onie sk³ada³ siê z trzech czêœci okreœlaj¹cych po³o-

¿enie pomieszczenia w nierównej kuli statku, który nie posiada³ nic,

co mo¿na by nazwaæ pok³adami. Z braku linii prostych trójwymiaro-

we wspó³rzêdne by³y jedynym logicznym sposobem numeracji, jak¹

da³o siê przyporz¹dkowaæ pomieszczeniom.

Pokój, do którego zmierza³, ulokowany by³ bardzo daleko, prawie

przy pow³oce, po stronie przeciwnej ni¿ powierzchnia, któr¹ statek

by³ zwrócony do planety.

To znaczy, jak z nieweso³ym uœmieszkiem mawia³ Ganner, po

Ciemnej Stronie.

Ganner ostatnio przesta³ przypominaæ samego siebie: odrzuci³ ja-

skrawe bluzy i obcis³e skórzane spodnie, lœni¹ce szamerowania, wy-

background image

175

sokie, nieskazitelnie wypolerowane obuwie. Teraz nosi³ bezkszta³tn¹

tunikê z nieokreœlonej br¹zowej tkaniny, a pod ni¹ workowate szare

spodnie wy³o¿one na buty, mocno znoszone i pokryte kurzem z dzie-

si¹tków œwiatów. Znik³ tak¿e zabójczy uœmiech i œmia³y b³ysk w ja-

snoniebieskich oczach; Ganner dopuœci³ nawet, by niechlujna kêdzie-

rzawa broda pokry³a ostry, wyrazisty zarys klasycznego podbródka.

Nie by³o to przebranie, a przynajmniej nie do koñca. Tak napraw-

dê nie kry³ swojej to¿samoœci, ale pos³ugiwa³ siê ni¹ jak broni¹, aby

rozcinaæ spl¹tane sznurki biurokracji, które utrudni³yby mu dostêp do

statków obozowych. Jednak mocno ró¿ni³ siê od dawnego Gannera.

Stary wizerunek przysporzy³ mu zbyt wiele cierpieñ.

Choæby tutaj, przed wejœciem do pokoju: dawny Ganner szerokim

gestem odsun¹³by na bok zas³onê i upozowa³ siê w drzwiach, drama-

tycznie podœwietlony od ty³u. Przedstawi³by siê ch³odnym tonem i zada³

swoje pytanie, licz¹c na wra¿enie, jakie wywrze imponuj¹cym wzro-

stem i onieœmielaj¹cym spojrzeniem, reputacj¹ i tupetem. Jedno spoj-

rzenie powinno wystarczyæ, aby otrzymaæ ¿¹dan¹ odpowiedŸ.

Teraz opar³ siê o chropowat¹ œcianê obok drzwi i osun¹³ po niej

w dó³. Przycupn¹³ skulony, niczym pierwszy lepszy uchodŸca, który

postanowi³ uci¹æ sobie drzemkê w korytarzu.

Opuœci³ g³owê i przymkn¹³ oczy, a potem siêgaj¹c poprzez Moc,

zbada³ ostro¿nie uczucia panuj¹ce w pomieszczeniu. Mog³a to byæ

pu³apka, a on ju¿ mia³ doœæ rzucania siê g³ow¹ naprzód i na oœlep.

Ostro¿noœæ by³a teraz jego dewiz¹, a dyskrecja najlepsz¹ obron¹.

Wyczu³, ¿e w pomieszczeniu istotnie znajduj¹ siê ludzie. Ich obec-

noœæ w Mocy by³a na tyle wyraŸna, ¿e mog³oby ich byæ a¿ piêciu –

zreszt¹ tylu w³aœnie mia³o byæ wed³ug przera¿onego urzêdnika, który

przez d³u¿sz¹ chwilê szuka³ w starym, tymczasowym i mocno prze-

ci¹¿onym centralnym serwerze, w którym przechowywano sk¹pe za-

pisy zebrane przez ochotnicz¹ administracjê statku. Ganner mia³ pew-

ne k³opoty, aby rozdzieliæ wra¿enie w Mocy na pojedyncze osoby.

Zmarszczy³ brwi, zacisn¹³ powieki i skoncentrowa³ siê mocniej.

Odnosi³ wra¿enie, jakby w tym pomieszczeniu znajdowa³a siê jedna

osoba o piêciu ró¿nych osobowoœciach… lub jakby ca³a pi¹tka uczest-

niczy³a w jakiejœ formie œwiadomoœci zbiorowej. Rzadkie zjawisko

wœród ludzi, ale to nie znaczy, ¿e niemo¿liwe. Galaktyka sp³odzi³a tu-

ziny, jeœli nie setki rozmaitych wariacji na temat cz³owieka i Ganner

wiedzia³, ¿e nie zna jeszcze wszystkich.

A nieznane, jak siê przekona³ po wielu doœwiadczeniach, czêsto

oznacza równie¿ niebezpieczne. Nieraz œmiertelnie niebezpieczne.

background image

176

¯arcik dotycz¹cy lokalizacji tego pomieszczenia po Ciemnej Stronie

nagle przesta³ byæ taki zabawny.

Mia³ wra¿enie, ¿e zaraz da siê zabiæ.

Westchn¹³ i wsta³.

Od chwili, kiedy zacz¹³ goniæ za t¹ plotk¹, podœwiadomie podej-

rzewa³, ¿e skoñczy w³aœnie tak: samotny i bez wsparcia. Nikt nawet

nie bêdzie wiedzia³, sk¹d zacz¹æ poszukiwania, kiedy nie wróci. Do-

tarcie tak g³êboko do wnêtrza statku obozowego zajê³o mu a¿ dwa dni.

Nikt siê nigdy nie dowie, co siê z nim sta³o. Có¿, mo¿e jedna oso-

ba mog³aby siê domyœliæ, ale czy j¹ to bêdzie obchodziæ?

Przypomnia³ sobie mroczny p³omieñ w oczach Jainy, kiedy opo-

wiedzia³ jej o plotce.

– Kolejne g³upie k³amstwo – odpar³a. – A ty jesteœ idiot¹, ¿e w nie

wierzysz.

Próbowa³ jej wyjaœniæ, ¿e nie tyle wierzy w tê bajkê, co uwa¿a, ¿e

nale¿y j¹ sprawdziæ. Usi³owa³ jej wyjaœniæ, jak bardzo podbudowa³o-

by to morale ca³ej Nowej Republiki.

– Nie rozumiesz? On jest bohaterem. By³oby tak, jakby… jakby

zmartwychwsta³, Jaino! To by³oby magiczne… po prostu cud! Da³by

nam now¹ nadziejê…

– Nie potrzebujemy nadziei – odpar³a Jaina. Posêpny cieñ prze-

s³ania³ od czasów Myrkra jej miêkkie przedtem rysy. – Potrzebujemy

wiêcej statków. Potrzebujemy lepszej broni. Potrzebujemy Jedi. Mu-

simy dalej walczyæ. Nie mo¿emy sobie pozwoliæ na marnowanie cza-

su i ludzi na czyjeœ fantazje.

Ganner nalega³:

– A jeœli to nie fantazja? Wasza matka te¿ twierdzi, ¿e on ¿yje.

– Moja matka – odpar³a Jaina z dziwnym naciskiem, jak osoba,

która nosi ciê¿ar ponad si³y nastolatki – straci³a obu synów tego same-

go dnia. Jeszcze siê z tym nie pogodzi³a i pewnie nigdy siê nie pogo-

dzi.

– Ma prawo wiedzieæ…

– Ganner, ja siê z tob¹ nie k³ócê, tylko ciê uprzejmie informujê, ¿e

masz trzymaæ swoj¹ wielk¹ gêbê na k³ódkê. Nie ¿yczê sobie, aby co-

kolwiek z tych bzdur przeciek³o do mamy. Gdyby jej daæ nadziejê,

a póŸniej znów odebraæ, to by j¹ zupe³nie zniszczy³o. A jeœli siê oka-

¿e, ¿e to twoja sprawka, wtedy ja zniszczê ciebie.

– Ale¿, Jaino…

Zbli¿y³a twarz do jego twarzy; mroczne p³omienie, które gorza³y

jej w oczach, p³onê³y tak mocno, ¿e Ganner cofn¹³ siê o krok.

background image

177

– Nie miej nadziei, ¿e ciê to ominie, Ganner. I nie licz na to, ¿e nie

da³abym rady.

Nie odpowiedzia³. Uwierzy³ jej na s³owo.

– Yuuzhanie utrzymywali Jacena przy ¿yciu przez bardzo d³ugi

czas po jego schwytaniu – wyjaœni³a. – Trzymali go przy ¿yciu i tortu-

rowali. Czu³am to. Nigdy nie powiedzia³am rodzicom, co oni mu robi-

li. Ju¿ lepsze by³o to, co przydarzy³o siê Anakinowi… Przynajmniej

czysto.

W oczach zab³ys³y jej ³zy, ale g³os mia³a tak twardy, ¿e mog³aby

nim ci¹æ transparistal.

– Czu³am œmieræ Jacena. W jednej chwili by³, w drugiej ju¿ nie.

Znik³, jakby nigdy nie istnia³. Poczu³am to. Gdyby ¿y³, nie potrzebo-

wa³abym ciebie, ¿eby wiedzieæ! Wiedzia³abym bez twojego gada-

nia!

Zacisnê³a rêce w piêœci, a¿ zbiela³y jej kostki, i wcisnê³a je pod

pachy, ods³aniaj¹c zêby w niemi³ym grymasie.

– Ju¿ nigdy nie mów mi o tych… tych bzdurach. I nikomu inne-

mu. Nikomu. Jeœli dowiem siê, ¿e choæby spojrza³eœ w lustro i powie-

dzia³eœ swojemu odbiciu, skrzywdzê ciê. Nauczê ciê na temat bólu

takich rzeczy, które nikomu do tej pory siê nie przydawa³y.

Ganner sta³ z rozdziawionymi ustami, oszo³omiony i zdruzgotany

bólem i czyst¹ wœciek³oœci¹, jak¹ wyczuwa³ poprzez Moc. Co siê z ni¹

dzia³o? Kr¹¿y³y pewne plotki…

– Hej, Jaino, nie ma sprawy – powiedzia³ szybko. – Nie powiem

nikomu, obiecujê. Nie wœciekaj siê…

– Nie wœciekam siê. Jeszcze mnie wœciek³ej nie widzia³eœ i miej

nadziejê, ¿e nigdy nie zobaczysz. – Skrzy¿owa³a ramiona na piersi

i odwróci³a siê do niego plecami. – ZejdŸ mi z oczu.

Ganner, wstrz¹œniêty, oddali³ siê chwiejnym krokiem. Jaina nigdy

nie by³a zbyt wylewna, ale zawsze sprawia³a wra¿enie takiej kompe-

tentnej i opanowanej, ¿e ³atwo by³o zapomnieæ, i¿ jednego dnia straci-

³a dwóch braci.

PóŸniej – o wiele póŸniej – pomyœla³ sobie: „Fakt, obieca³em, ¿e

nie bêdê o tym rozmawia³. Ale w koñcu nikomu nie obiecywa³em, ¿e

siê tym nie zajmꅔ

Dlatego w³aœnie wyruszy³. Samotnie.

Stary Ganner pewnie zrobi³by to samo, pomyœla³ sobie z pe³n¹

melancholii rezygnacj¹. Piêkna by³aby z tego opowieœæ – historia Jedi,

którym Ganner zawsze chcia³ siê staæ: samotnym bohaterem, przeszu-

kuj¹cym rozleg³e obszary galaktyki w misji, któr¹ musia³ wype³niæ

12 – Zdrajca

background image

178

sam, stawiaj¹c czo³o niewyobra¿alnym niebezpieczeñstwom i nies³y-

chanej przewadze wroga.

Takim w³aœnie sobie siebie wyobra¿a³: ch³odny, spokojny, niebez-

pieczny bohater, o jakim ludzie opowiadaj¹ historie g³osem œciszo-

nym z podziwu i lêku… takie tam bzdury ma³olata.

Pró¿noœæ i tyle. Czysta pró¿noœæ. Pró¿noœæ zawsze by³a najwiêk-

sz¹ s³aboœci¹ Gannera. Nie ma nic z³ego w byciu bohaterem – spójrz-

cie choæby na Hana Solo czy Corrana Horna. Nie ma nic z³ego w tym,

¿e siê chce byæ bohaterem: Luke Skywalker czêsto opowiada³ o swo-

ich m³odzieñczych snach o przygodzie, no i patrzcie, jak to siê skoñ-

czy³o…

Kiedy jednak usi³ujesz staæ siê bohaterem, od razu ³adujesz siê

w ca³¹ galaktykê k³opotów. ¯¹dza chwa³y potrafi byæ jak choroba, jak

zaraza, której bacta nie wyleczy. W ostatnim stadium mo¿esz myœleæ

tylko o tym jednym. A pod koniec przestaje ci nawet zale¿eæ na tym,

¿eby rzeczywiœcie byæ bohaterem.

Wa¿ne, ¿eby ludzie tak o tobie myœleli.

Stary Ganner Rhysode ucierpia³ od tej choroby przerostu formy

nad treœci¹. By³ tak ciê¿kim przypadkiem, jak to tylko mo¿liwe – i omal

go to nie zabi³o.

Co gorsza, omal nie pogr¹¿y³o go w mroku.

W chwilach, kiedy siê nie pilnowa³, wci¹¿ jeszcze wraca³ do tych

niebezpiecznych snów. Na sam¹ myœl przebiega³ go dreszcz. Ciê¿ko

pracowa³, aby zd³awiæ w sobie ¿¹dzê podziwu ze strony innych i pew-

nego dnia mia³ nadziejê zlikwidowaæ j¹ na zawsze.

Dlatego spokojnie podszed³ do tej wyprawy. Dyskretnie. Anoni-

mowo. Pilnuj¹c, aby wieœæ siê nie rozesz³a. Musia³ byæ pewien, ¿e

robi to z w³aœciwych powodów. Musia³ siê upewniæ, ¿e nie cierpi na

nawrót choroby megalomanii. Musia³ mieæ pewnoœæ, ¿e goni za t¹ plot-

k¹ wy³¹cznie dlatego, ¿e to w³aœciwe i s³uszne. Dlatego, ¿e Republika

desperacko potrzebuje jakiegokolwiek przeb³ysku nadziei.

Podobnie jak Jaina.

Za ka¿dym razem, kiedy przypomina³ sobie mroczny p³omieñ

w tych niegdyœ tak ciep³ych br¹zowych oczach, czu³, ¿e ból przeszy-

wa mu pierœ. Flirt z ciemnoœci¹ – jasne. Ka¿dy z Jedi musia³ siê z tym

zmierzyæ od pocz¹tku wojny. Niektórzy nawet twierdzili, ¿e to jedyna

nadzieja galaktyki. Na œwiatostatku nad Myrkrem grupa desantowa

rozwa¿a³a j¹ powa¿nie jako jedn¹ z opcji.

Jednak inaczej to wygl¹da, kiedy o Ciemnej Stronie mówi Kyp

Durron, ta chodz¹ca mieszanka wrogoœci do œwiata i nienawiœci do

background image

179

samego siebie. Zawsze by³ taki – niewiarygodnie trudne dzieciñstwo

i niewyobra¿alne zbrodnie, do jakich wówczas zmusza³y go okolicz-

noœci, skrzywi³y go tak, ¿e utrzymanie siê na jasnej stronie stanowi³o

dla niego codzienn¹ walkê. Jeœli m³odzi Jedi w obliczu desperackiej

sytuacji dyskutowali o u¿yciu Ciemnej Strony – to te¿ ca³kiem inna

kwestia.

Jednak Jaina Solo, patrz¹ca na niego z mrocznym ogniem w oczach

i gro¿¹ca mu œmierci¹, nie mieœci³a siê w ¿adnej z tych kategorii.

Zabola³o go to. Zabola³o bardziej ni¿ móg³by siê spodziewaæ.

Dzieci Solo mia³y byæ niewra¿liwe. By³y now¹ generacj¹ galakty-

ki: czyst¹, nieskalan¹ z³em nadziej¹ Jedi. W³aœciwe postêpowanie przy-

chodzi³o im jakby mimochodem. Jak zawsze. Byli, a przynajmniej mieli

byæ Szczêœliwymi Wojownikami Mocy. Ca³¹ trójkê, choæ nawet siê

o to nie starali, uznawano ju¿ za takich bohaterów, jakim Ganner chcia³

siê staæ, choæby go to mia³o zabiæ.

Urodzeni bohaterowie.

A teraz Anakin i Jacen nie ¿yj¹, a Jaina…

Jaina w przera¿aj¹co wyraŸny sposób przypomnia³a Gannerowi,

¿e jest wnuczk¹ Dartha Vadera.

Najbardziej jednak bola³a go œwiadomoœæ, ¿e nie potrafi nic na to

poradziæ.

Nie, to nie ca³kiem tak, pomyœla³ Ganner, podnosz¹c siê na nogi

i opieraj¹c o œcianê korytarza. Jeszcze jest coœ, co mogê zrobiæ…

Mo¿e jednak – choæ to prawie nie do wiary – mo¿e straci³a tylko

jednego brata. Mo¿e Jacen ¿yje, a Ganner zdo³a to udowodniæ. Mo¿e

go nawet odnajdzie? Z pewnoœci¹ jej to nie uleczy, ale przywróci na-

dziejê. A jeœli nie… no có¿, gorzej nie bêdzie.

Nie mia³a ju¿ nadziei, któr¹ móg³by jej odebraæ.

Ganner pokiwa³ g³ow¹ i opar³ siê o kotarê, która s³u¿y³a za drzwi

kabiny.

– Przepraszam – zawo³a³ pó³g³osem. – Czy ktoœ tu mówi we wspól-

nym?

– OdejdŸ. – G³os, który odpowiedzia³ zza zas³ony, wydawa³ mu

siê dziwnie, niezrozumiale znajomy – Nic tu dla ciebie nie ma.

Jeœli do tej pory przeœladowa³o go niejasne wra¿enie, ¿e czeka

go œmieræ, teraz uros³o ono do przyt³aczaj¹cych rozmiarów. Kolana

mu zmiêk³y, a wiêksza czêœæ jego osobowoœci mia³a ogromn¹ ochotê

prysn¹æ korytarzem i zwiaæ; po chwili doszed³ jednak do wniosku,

¿e choæ nigdy nie by³ bohaterem, to akurat odwagi raczej mu nie

brakowa³o.

background image

180

Jeszcze raz zaczerpn¹³ tchu. D³oñ, któr¹ uniós³ zas³onê, dr¿a³a tyl-

ko odrobinê. Spojrza³ na ni¹ groŸnie, a¿ znieruchomia³a. Dopiero wte-

dy ³agodnie odsun¹³ zas³onê na bok.

– Przepraszam, ¿e przeszkadzam – rzek³. – Nie zajmê wiele czasu.

Mam tylko do ciebie jedno pytanie. Jedno pytanie, nic wiêcej, a potem

sobie pójdê.

Niewysoki, krêpy mê¿czyzna w œrednim wieku patrzy³ na niego

obojêtnie z g³êbi pomieszczenia.

– OdejdŸ.

– Za chwilê sobie pójdê – przepraszaj¹co zapewni³ Ganner. – O ile

wiem, ktoœ, kto tu mieszka, twierdzi, ¿e ju¿ po inwazji widzia³ ¿ywego

Jacena Solo na Coruscant. Czy mogê porozmawiaæ z t¹ osob¹?

Zza zas³ony nie widzia³ wiele, ale wydawa³o siê, ¿e za ni¹ znajdu-

je siê tylko jeden lub dwa ma³e pokoje, pozbawione praktycznie wszel-

kich przedmiotów osobistych. Cz³owiek, który sta³ mu na drodze, mia³

na sobie d³ug¹, bezkszta³tn¹ tunikê. Pozostali – równie¿ mê¿czyŸni –

ubrani byli identycznie. Jacyœ kap³ani, czy co? – zastanawia³ siê Gan-

ner; wszyscy oni mieli coœ wspólnego, jak¹œ aurê, podobn¹ postawê,

mo¿e gesty – jak¹œ wiêŸ, jak¹ nieraz siê widuje u cz³onków rozma-

itych fanatycznych kultów. A mo¿e to tylko bieda i desperacja?

– Zap³acê – zaproponowa³.

– Nie ma tu nic dla ciebie – powtórzy³ mê¿czyzna.

Jeden z pozosta³ych wysun¹³ siê zza jego lewego ramienia i wska-

za³ palcem na miecz œwietlny, który zwisa³ u pasa Gannera. Warkn¹³

coœ w gard³owym jêzyku, którego Ganner nie rozumia³.

– Nie ka¿dy, kto nosi tê broñ, jest Jedi – odezwa³ siê mê¿czyzna,

nie spuszczaj¹c têpego i wrogiego wzroku z twarzy Gannera. – Za-

milcz.

Ganner znów drgn¹³ na dŸwiêk dziwnie znanego akcentu w g³osie,

choæ wiedzia³, ¿e nigdy przedtem nie widzia³ tego cz³owieka. Wyda-

wa³o mu siê jednak, ¿e ten znajomy g³os powinien brzmieæ wy¿ej,

bardziej œwie¿o i weso³o. Pokrêci³ g³ow¹. PóŸniej siê tym bêdzie mar-

twi³. Mo¿e nie jest najlepszym graczem w sabaka w ca³ej galaktyce,

ale wie, kiedy wy³o¿yæ karty.

– Nazywam siê Ganner Rhysode – rzek³ ³agodnie. – Jestem Jedi.

Przyby³em, aby zapytaæ o Jacena Solo. Który z was widzia³ go ¿ywe-

go?

– Mylisz siê. Nikt tu niczego nie widzia³. Lepiej ju¿ idŸ.

Jeden z pozosta³ych wyst¹pi³ w przód i powiedzia³ coœ, co brzmia³o

jak „Shinn’l fekk Jeedai trizmek”.

background image

181

– Spokój – rzuci³ mê¿czyzna przez ramiê.

Gannerowi w³osy powsta³y na karku, ale wyraz jego twarzy pozo-

sta³ grzeczny i uprzejmy.

– Proszê – odezwa³ siê znów. – Powiedz mi, co wiesz.

Siêgn¹³ poprzez Moc, aby delikatnie zachêciæ mê¿czyznê do wspó³-

pracy…

…i ockn¹³ siê, stwierdzaj¹c, ¿e biegnie byle dalej od korytarza,

choæ za nic nie móg³ sobie przypomnieæ, ¿eby siê odwróci³, ani nie

mia³ pojêcia, sk¹d siê tu wzi¹³.

Co jest? – pomyœla³ têpo. – Co siê dzieje?

Jak przez mg³ê, jak w gor¹czce, doda³ sobie dwa do dwóch – ten

facet potrafi³ u¿ywaæ Mocy, i to równie dobrze jak najpotê¿niejszy

spoœród Jedi. Ten przeciêtnie wygl¹daj¹cy mê¿czyzna w œrednim wie-

ku odsun¹³ na bok sondê Gannera i odpowiedzia³ kompulsj¹ Mocy tak

siln¹, ¿e chocia¿ Ganner wiedzia³ ju¿ teraz, co to takiego, wci¹¿ nie

móg³ siê zatrzymaæ i chwiejnym krokiem nadal szed³ w g³¹b koryta-

rza.

Zmusi³ siê, ¿eby siê zatrzymaæ, dysz¹c ciê¿ko. Opar³ siê o szorst-

k¹ œcianê. Strach, który czu³, znik³ nagle. Musia³a to byæ równie¿ pro-

jekcja Mocy – subtelna, niewykrywalna. Teraz, poniewczasie, ¿a³o-

wa³, ¿e nie z³ama³ przyrzeczenia danego Jainie i nie sprowadzi³ ze

sob¹ tuzina Jedi jako wsparcia. Wiedzia³ teraz, ¿e w pomieszczeniu za

jego plecami znajduje siê tylko jedna obecnoœæ w Mocy.

Jedna jedyna.

Pozosta³ej czwórki nie wyczuwa³ w ogóle.

Miecz œwietlny sam jakoœ znalaz³ siê w jego d³oni. Ostrze o¿y³o.

Nie ty jeden potrafisz bawiæ siê Moc¹, pomyœla³ z uœmiechem, czuj¹c

znów ten sam, znajomy dreszczyk radosnego oczekiwania, z jakim

zawsze stawia³ czo³o nag³ym zagro¿eniom.

Dawno temu.

Zostaw w spokoju tamtego Gannera, powiedzia³ sobie. Zwolni³

p³ytkê i wy³¹czy³ ostrze. Nie jestem taki. Jestem ostro¿ny. Ostro¿ny

i niepozorny.

Powoli, stopniowo zacz¹³ wycofywaæ siê z Mocy, buduj¹c mur

wokó³ swojej obecnoœci, tak jakby wci¹¿ siê oddala³. Pozosta³ dziêki

temu œlepy na Moc – lecz równie¿ w niej niewidzialny.

Potê¿ny u¿ytkownik Mocy na statku obozowym – prawdopodob-

nie w towarzystwie zamaskowanych Yuuzhan. I ten u¿ytkownik Mo-

cy œwiadomie odkry³ karty, nak³adaj¹c na Gannera tê kompulsjê: w ci¹-

gu kilku minut mo¿e znikn¹æ na zawsze w anonimowym t³umie

background image

182

zamieszkuj¹cym ogromny statek. Ganner s³ysza³ opowieœci z Yavina

Cztery: wiedzia³, ¿e Yuuzhanie próbuj¹ sk³oniæ Jedi do wspó³pracy.

Jeœli im siê wreszcie uda³o, konsekwencje mog¹ byæ dos³ownie nie-

wyobra¿alne.

Wpad³ po czubek g³owy. Nie, o wiele g³êbiej.

Ale co innego mo¿e zrobiæ?

Ten goœæ jest silniejszy ode mnie, uzna³. Czu³, jak po plecach prze-

chodzi mu zimny dreszcz, ale tym razem nie mia³o to nic wspólnego

z projekcjami Mocy. Tym razem by³ to prawdziwy strach. I w dodatku

jest ich piêciu, przypomnia³ sobie.

Chyba naprawdê ¿ycie mi niemi³e.

Szed³ jednak dalej, sun¹c wzd³u¿ œciany; milcz¹cy miecz trzyma³

luŸno w swêdz¹cej z emocji d³oni. Jak móg³by tego nie zrobiæ? Ju¿

sobie wyobra¿a³, jak usi³uje siê t³umaczyæ Skywalkerowi: „No wiesz,

w³aœciwie… nic nie zrobi³em z tym zdrajc¹ Jedi i szpiegami Yuuzhan

Vongów, bo wiesz, to znaczy, to dlatego, ¿e… och, dobrze… by³bym

naprawdê zak³opotany, gdyby ludzie sobie pomyœleli, ¿e znowu gra-

³em bohatera i dlatego da³em siê zabiæ…

Zd³awi³ w sobie tê myœl – by³ ju¿ u drzwi kabiny i wiedzia³, ¿e

sztuczki Mocy nie zmyl¹ tamtego goœcia na d³u¿ej ni¿ minutê czy dwie.

Nie ma nawet doœæ czasu na dzia³anie.

Bez zabijania, upomnia³ siê. Przynajmniej dopóki siê nie upew-

niê, ¿e to Yuuzhanie.

Z westchnieniem rozluŸni³ myœlowe napiêcie, które utrzymywa³o

go poza Moc¹. BodŸce zala³y go fal¹, a w ich przyp³ywie czu³ tamtego

niczym rozjarzon¹ bojê naprowadzaj¹c¹ w pasie asteroidów.

Ganner ruszy³ do akcji bez namys³u. Rzuci³ siê do przodu, a ostrze

jego miecza o¿y³o z sykiem, rozcinaj¹c mocowania zas³ony. Zebra³

spadaj¹c¹ tkaninê i narzuci³ j¹ na g³owê najbli¿ej stoj¹cej bia³ej szaty.

Drugiego kopniêciem odes³a³ pod œcianê. Sfingowa³ kolejne niskie

uderzenie i wyskoczy³ w górê. Zamachn¹³ siê praw¹ rêk¹ i grzmotn¹³

rêkojeœci¹ miecza œwietlnego w g³owê trzeciego z tak¹ si³¹, ¿e ten upad³

na kolana. Ganner odbi³ siê od niego jak od æwiczebnego konia, wyso-

ko wyrzucaj¹c nogi, i rozp³aszczy³ czwartego jak taranem. Obróci³ siê

znów ku pierwszemu w tej samej chwili, kiedy ten zdo³a³ wypl¹taæ siê

z tkaniny i poczêstowa³ go ³okciem w szczêkê.

Wyczu³ za sob¹ ruch i wykrêci³ wspomagane Moc¹ salto w ty³,

wylatuj¹c wysoko w górê i w dal, po czym wyl¹dowa³ o d³ugoœæ ra-

mienia od starszego mê¿czyzny, podsuwaj¹c mu ostrze miecza na pó³

centymetra od szyi.

background image

183

– Nikt nie zgin¹³, nikt nie zosta³ ranny – oznajmi³ ch³odno, g³osem

monotonnym jak pomruk miecza œwietlnego. – Ale to siê mo¿e zmie-

niæ. W ka¿dej chwili. Twoja decyzja.

Cztery niewidoczne w Mocy bia³e szaty, rozrzucone po ca³ym

pomieszczeniu w ró¿nych stadiach zdolnoœci do ruchu, zawaha³y siê.

Mê¿czyzna sta³ nieruchomo.

Ganner nie móg³ siê powstrzymaæ od uœmiechu. Nie tylko jestem

w tym dobry, ale jeszcze robiê to z klas¹, pomyœla³. Zd³awi³ w sobie tê

myœl, zaledwie siê pojawi³a, wœciek³y na siebie. A ju¿ mi siê zdawa³o,

¿e robiê postêpy…

Otoczy³ siê warstwami ostro¿noœci jak zbroj¹.

– W porz¹dku – rzek³ spokojnie, cicho i powoli. Wytrzyma³ spoj-

rzenie starszego mê¿czyzny i lekko poruszy³ mieczem. W czerwonym

obramowaniu cieni rzucanych przez ¿ó³t¹ klingê twarz tamtego wyda-

wa³a siê zupe³nie spokojna.

– Wycofuj siê. W kierunku drzwi.

Spojrzenie mê¿czyzny zmiêk³o, pojawi³o siê w nim coœ w rodzaju

rezygnacji. Smutno pokrêci³ g³ow¹ na znak, ¿e odmawia.

– Nie blefujê – odpar³ Ganner. – Idziemy sobie pogadaæ na kory-

tarz. Dopóki nikt nie zrobi nic g³upiego, nie ma powodu, ¿ebyœmy

wszyscy nie uszli st¹d z ¿yciem. Rusz siê.

Jeszcze jeden ruch mieczem œwietlnym, wystarczaj¹cy, aby œci¹æ

milimetr skóry z obojczyka tamtego – ale mê¿czyzna westchn¹³ tylko.

– Ganner, ty wariacie…

Ganner obliza³ usta. Mówi do mnie, jakby mnie zna³, zdumia³ siê.

– Zdaje siê, ¿e mnie nie rozumiesz…

– To ty nie rozumiesz – odpar³ tamten zmêczonym g³osem. – Ob-

serwuj¹ nas. Przez ca³y czas. Jeœli bodaj wysunê nogê poza ten pokój,

obserwuj¹cy nas pilot Yuuzhan Vong uruchomi dovin basala ukrytego

niedaleko st¹d. Wszystko potrwa najwy¿ej dziesiêæ sekund. Statek

zapadnie siê w czarn¹ dziurê. Sto milionów ludzi zginie.

Gannerowi opad³a szczêka.

– Co…? Jak? To znaczy… dlaczego, dlaczego mia³…

– Dlatego, ¿e jeszcze mi nie ufaj¹ – odpar³ ze smutkiem. – Nie

powinieneœ by³ wracaæ, Gannerze. Teraz nie mo¿esz opuœciæ tego po-

koju ¿ywy…

– Wszed³em ca³kiem ³atwo.

– Z wyjœciem bêdzie gorzej. A nawet jeœli uda ci siê wyjœæ, wie-

dz¹c tylko to, co ju¿ wiesz…

– Jeœli? Zaraz, kto tu trzyma miecz œwietlny?

background image

184

– Gannerze, to nie blef. Chcia³bym, ¿eby tak by³o.

Ganner s³ysza³ przekonanie w jego g³osie, a poprzez Moc czu³

prawdê w tych s³owach. Ju¿ wiem przecie¿, ¿e jest silniejszy ode mnie,

stwierdzi³. Potrafi udaæ prawdê, któr¹ wydaje mi siê, ¿e s³yszê, a ja siê

nawet nie zorientujê. Nawet gdyby to by³a prawda, i tak nie móg³ wy-

dobyæ z tej sytuacji ani odrobiny sensu.

Nie domyœla³ siê, co siê tak naprawdê dzieje, ani te¿ co w³aœciwie

powinien z tym zrobiæ.

– Mówiê ci o tym, poniewa¿ to samo siê stanie, jeœli zginê – od-

par³ mê¿czyzna. – To na wypadek, gdyby sumienie pchnê³o mnie do

samobójstwa. Jak mówi³em, jeszcze mi nie ufaj¹.

– Ale… ale… – prychn¹³ Ganner. Wra¿enie, ¿e wpad³ powy¿ej

g³owy, jeszcze siê pog³êbi³o. Ton¹³. Uj¹³ miecz obu rêkami, aby ostrze

nie dr¿a³o, i stara³ siê odzyskaæ kontrolê nad sytuacj¹.

– Ja chcê tylko dowiedzieæ siê, co wiesz na temat Jacena Solo –

rzek³ niemal ¿a³oœnie. – Zacznij gadaæ albo bêdê musia³ zaryzykowaæ

w nadziei, ¿e jednak blefujesz.

Mê¿czyzna spojrza³ na Gannera tak, jakby go zna³. Jakby go zna³

od lat. Jakby przejrza³ go na wylot. W jego spojrzeniu by³a melancho-

lijna zaduma rozczarowanego rodzica. Westchn¹³ raz jeszcze.

– Nic ci nie pomo¿e, jeœli powiem.

– Nie masz wyboru.

– Zawsze jest wybór.

Powoli, spokojnie i bez niepotrzebnych gestów uniós³ d³oñ. Przy-

cisn¹³ punkt na bocznej czêœci nosa i jego twarz pêk³a na pó³.

Ganner mimowolnie odskoczy³.

Twarz mê¿czyzny zwija³a siê niczym skórka ithoriañskiego krwaw-

nika; grube, miêsiste p³aty odpada³y od siebie, zabieraj¹c ze sob¹ rzed-

n¹ce cienkie w³osy, smutne worki pod oczami, obwis³e policzki, psu-

j¹ce liniê szczêki. Sieæ cienkich jak w³osy w³ókien powoli wycofywa³a

siê z porów ukazuj¹cej siê spod spodu twarzy, pozostawiaj¹c po sobie

krwawe smugi.

Spod cofaj¹cego siê maskera oczom Gannera ukaza³a siê szczu-

p³a, mocno rzeŸbiona twarz, okolona nierówn¹, zaniedban¹ brod¹ i zle-

pionymi krwi¹ w³osami, które mog³y byæ br¹zowe. Ganner rozpozna³

tê twarz, nawet poprzez stru¿ki krwi i zniekszta³cenia spowodowane

przez wycofywanie siê wici ss¹cych maskera. By³a jednak za stara,

zanadto poorana wyrzeczeniami i bólem, zbyt wiele smutnego doœwiad-

czenia kry³o siê w jej oczach, aby naprawdê pasowa³a do jego wspo-

mnieñ.

background image

185

Ganner otworzy³ usta. Palce mu zdrêtwia³y, d³onie opad³y po bo-

kach, ostrze miecza œwietlnego znik³o, a rêkojeœæ z brzêkiem upad³a

na pod³ogê.

Kiedy wreszcie móg³ przemówiæ, jedynym s³owem, jakie prze-

sz³o mu przez gard³o, by³o:

– Jacen…

– Czeœæ, Ganner – odpar³ Jacen znu¿onym g³osem. Siêgn¹³ do rê-

kawa i wyj¹³ ma³y woreczek. Pog³adzi³ go, zachêcaj¹c do wywrócenia

siê na lew¹ stronê, i na³o¿y³ na d³oñ jak rêkawicê. Wyci¹gn¹³ z niego

ma³y k³êbek materia³u. Rzuci³ go Gannerowi

– £ap.

Ganner by³ zbyt zdumiony, ¿eby zrobiæ cokolwiek innego. Z³apa³

go instynktownie. K³êbek by³ wilgotny w dotyku i ciep³y od kontaktu

z cia³em Jacena.

W zag³êbieniu jego d³oni pojawi³o siê nagle odrêtwienie i zaczê³o

pe³zn¹æ w kierunku nadgarstka. Ganner spojrza³ na szmatkê ze zmarsz-

czonymi brwiami.

– Co to jest?

– £zy mojej przyjació³ki – odpar³ Jacen. – To trucizna kontaktowa.

– Co? – wytrzeszczy³ oczy Ganner. – ¯artujesz sobie, prawda?

– Poczucie humoru nie dopisuje mi ostatnimi czasy. – Jacen zsu-

n¹³ woreczek z d³oni i odrzuci³ na bok. – W ci¹gu piêtnastu sekund

stracisz przytomnoϾ.

Rêka Gannera ju¿ by³a martwa, prawe ramiê zwisa³o bezw³adnie.

Odrêtwienie sp³ynê³o mu na pierœ, a kiedy dotar³o do serca, b³yska-

wicznie objê³o ca³e cia³o. Run¹³ do przodu; nie by³ w stanie nawet

unieœæ rêki, ¿eby zamortyzowaæ upadek. Jacen jednak z³apa³ go i ³a-

godnie po³o¿y³ na ziemi.

– ZbudŸ villipa – rzek³ Jacen do jednego z pozosta³ych; teraz Gan-

ner wiedzia³ ju¿, ¿e to wojownicy Yuuzhan Vong. – Powiedz Nomowi

Anorowi, ¿e pu³apka zawiod³a. Za tym Jedi przyjd¹ nastêpni. Musimy

wracaæ do domu.

Nom Anor? Wracaæ do domu? – myœla³ gor¹czkowo Ganner, za-

nim mrok ogarn¹³ jego umys³. – Zrobili to. Maj¹ Jacena.

Przekabacili go.

Jeden z wojowników odezwa³ siê w szorstkim, chrapliwym jêzyku.

Jacen pokrêci³ g³ow¹.

– Nie. Zabieramy go ze sob¹.

Rozleg³o siê coœ jak warkniêcie skrzy¿owane z napadem kaszlu.

– Bo ja tak mówiê – odpar³ Jacen. – Œmiesz dyskutowaæ?

background image

186

Ostatnim konwulsyjnym wysi³kiem woli Ganner siêgn¹³ poprzez

Moc i chwyci³ miecz œwietlny; uniós³ go myœl¹ i przycisn¹³ p³ytkê

aktywacyjn¹, aby ostrze o¿y³o. Jeden z wojowników warkn¹³ ostrze-

gawczo w tym samym gard³owym jêzyku.

Jacen skin¹³ d³oni¹ i Ganner poczu³, jak silniejszy od niego umys³

przejmuje miecz œwietlny i wyrywa go z jego kontroli. Ostrze znik³o.

Rêkojeœæ podskakiwa³a ³agodnie w powietrzu pomiêdzy Jacenem

a wojownikami.

– Nie kalajcie siê dotkniêciem bluŸnierczej broni – rzek³ Jacen.

Ostatni¹ rzecz¹, jak¹ ujrza³ Ganner, zanim ciemnoœæ poch³onê³a

go zupe³nie, by³ amphistaff wype³zaj¹cy z rêkawa Jacena. Stworzenie

g³adko przeciê³o na pó³ rêkojeœæ miecza.

– Zabierzcie tê ¿a³osn¹ karykaturê Jedi na Yuuzhan’tar – poleci³

Jacen. – Dopiero tam go zabijemy.

Pomieszczenie wewn¹trz statku obozowego poruszy³o siê. Kajuta

zosta³a specjalnie wyhodowana i wprowadzona na ten statek obozowy

w okreœlonym celu. Wydawa³o siê, ¿e to zwyk³a kabina – taka jak mi-

lion innych w plastrze miodu – teraz jednak od³¹czy³a siê i zeœliznê³a

pod pow³ok¹ statku, jak paso¿yt przeœlizguj¹cy siê pod skór¹ zwierzêcia.

Ta szczególna kabina otacza³a stateczek z koralu yorik, zaopatrzony

w swojego w³asnego dovin basala. Dovin basal móg³ byæ u¿yty rozma-

icie: po wydaniu jednego rozkazu móg³ wygenerowaæ pole grawitacyj-

ne doœæ intensywne, aby zmia¿d¿yæ ca³y statek w punktow¹ masê mniej-

sz¹ od ziarnka piasku, ale teraz otrzyma³ inny rozkaz i dlatego po prostu

uniós³ kabinê i jej mieszkañców na drug¹ stronê galaktyki.

Skóra statku obozowego napiê³a siê z lekka. B¹bel pojawi³ siê po

ciemnej stronie statku, a kiedy pêk³, wyplu³ kabinê daleko w prze-

strzeñ. Kabina natychmiast wyruszy³a pe³nym pêdem, gor¹czkowo

przyspieszaj¹c wesz³a w nadprzestrzeñ i skierowa³a siê na Yuuzhan’tar.

W kabinie znajdowa³o siê czterech wojowników Yuuzhan Vong,

jeden pilot skoczka koralowego oraz dwóch ludzi. Jeden z nich sie-

dzia³ w milczeniu i medytowa³. Drugi le¿a³ sparali¿owany, nieprzy-

tomny, ale nawet w czarnej pustce, w której zdawa³ siê unosiæ, wci¹¿

czepia³ siê jednej myœli. Nie wiedzia³, gdzie go zabieraj¹, nie wiedzia³,

co siê z nim stanie, nie wiedzia³ nawet tak do koñca, kim jest. Wiedzia³

tylko jedno.

By³a to myœl, której poœwiêci³ ca³e swoje si³y, aby na zawsze za-

chowaæ j¹ wyryt¹ w pamiêci.

Jacen Solo jest zdrajc¹.

background image

187

R O Z D Z I A £



ŒWIAT£O DROGI PRAWDY

Na powierzchni obcej planety rycerz Jedi le¿y i œni.

Organizmy, które tak naprawdê s¹ urz¹dzeniami, wspó³pracuj¹ z in-

nymi ¿ywymi urz¹dzeniami, by zadbaæ o potrzeby jego cia³a: glukoza

i sól fizjologiczna kr¹¿¹ w jego krwiobiegu, zmieszane z potê¿nymi

alkaloidami, które pogr¹¿aj¹ jego œwiadomoœæ g³êboko pod powierzch-

ni¹ snu. Planeta, która go wiêzi, jest usiana plamami dzikiej d¿ungli

pokrywaj¹cymi szkielet zrujnowanego miasta, a jej niebo spina Most

upleciony z têczy.

Rycerz Jedi œni o obcych i o Yuuzhanach. Œni o zdrajcach, któ-

rzy s¹ Jedi, i o Jedi, którzy s¹ zdrajcami. A nieraz w tym œnie zdraj-

ca zwraca siê ku niemu, mówi¹c: „Jeœli nie jestem Jedi, czy wci¹¿

jeszcze jestem zdrajc¹? A jeœli nie jestem zdrajc¹, czy jestem wci¹¿

Jedi?”

I oto jeszcze jedna postaæ ze snu: podobny do szkieletu Yuuzha-

nin. Jedi w jakiœ sposób pojmuje, ¿e to Nom Anor, prorok z Rhomma-

mool. Nom Anor z Duro.

Z Myrkra.

We œnie widzi jeszcze jedn¹ istotê: drobn¹, smuk³¹ i zwinn¹. Obca

nieznanego pochodzenia w koronie z piór, bia³a fontanna Mocy.

Rycerz Jedi œni tak¿e o sobie: widzi, jak le¿y nieruchomo niczym

trup, opleciony sieci¹ pn¹czy i zdrewnia³ych konarów, stanowi¹cych

na wpó³ hamak, a na wpó³ pajêcz¹ sieæ. Widzi siê jakby z zewn¹trz,

background image

188

unosz¹c siê wysoko, wysoko na jakiejœ astralnej orbicie, zbyt odleg³ej,

aby rozpoznaæ twarze, choæ w jakiœ sposób wie, jak wygl¹daj¹.

I w jakiœ sposób wie, ¿e rozmawiaj¹ o pozbawieniu go ¿ycia.

Nie zwraca ju¿ na to wiêkszej uwagi, bo œni³ ten sen wiele, wiele

razy. Teraz powtarza go jak uszkodzona pêtla danych.

Sen zawsze zaczyna siê tak:

Nie w¹tpiê w szczeroœæ twojego nawrócenia – szepcze postaæ imie-

niem Nom Anor do zdrajcy – ale musisz zrozumieæ, jak to bêdzie wy-

gl¹daæ na przyk³ad w oczach mistrza wojennego Tsavonga Laha. Mo¿e

odnieœæ wra¿enie, ¿e gdybyœ by³ istotnie piewc¹ Drogi Prawdy, znisz-

czy³byœ tego ¿a³osnego Jedi bez litoœci jeszcze na statku obozowym,

zamiast wlec go tutaj”.

Zdrajca ripostuje beznamiêtnie:

„I pozbawi³bym Prawdziwych Bogów pe³nej, formalnej ofiary?”

Obca w koronie z piór przytakuje z ciep³¹ aprobat¹ i wkrótce pro-

rok musi siê z ni¹ zgodziæ. „Ka¿dy Jedi jest cennym jeñcem – przy-

znaje. – Mo¿emy go z³o¿yæ w ofierze jeszcze tego samego dnia. W³a-

œciwie – bezwargie usta rozchylaj¹ siê, ods³aniaj¹c uœmiech naje¿ony

zêbami ostrymi jak szpilki – sam mo¿esz go z³o¿yæ w ofierze. Zar¿niê-

cie jednego z twych dawnych braci z pewnoœci¹ w znacznym stopniu

z³agodzi… hmm… w¹tpliwoœci mistrza wojennego”.

„Oczywiœcie”. – Zdrajca przytakuje skinieniem g³owy, a w tym

momencie sen rycerza Jedi nagle staje siê koszmarem: uwiêziony we

wnêtrzu nieruchomego, bezradnego, milcz¹cego cia³a, jakby ju¿ by³

trupem, pogr¹¿ony w przera¿eniu, próbuje siêgn¹æ poprzez Moc, do-

tkn¹æ zimnego, pod³ego serca zdrajcy. I ku swemu zdumieniu napoty-

ka wyraŸne wra¿enie ciep³a i dobrego humoru, jakby zdrajca mrugn¹³

do niego okiem i przyjaŸnie poklepa³ go po ramieniu. – „Ale mo¿emy

zrobiæ coœ wiêcej. To mo¿e byæ pierwsza przymiarka, próba, a on bê-

dzie zastêpowa³ moj¹ siostrê”.

Jak to zwykle we œnie bywa, rycerz Jedi rozumie ju¿, ¿e wpad³

w pu³apkê zastawion¹ na Jainê. Coœ w tym jednak nie pasuje, coœ, cze-

go nie mo¿e sobie przypomnieæ. Gdyby naprawdê chcieli z³apaæ Ja-

inê, musieliby skorzystaæ z lepszej opcji… ale na razie nie bardzo po-

trafi³ sobie przypomnieæ, z jakiej.

Jak zawsze, prorok sprzeciwia siê planom zdrajcy: nawet istnienie

tego zdrajcy jest œcis³¹ tajemnic¹. W takiej próbie bêdzie uczestniczyæ

zbyt wielu Yuuzhan Vongów i niewolników, a sekret nieuchronnie

wyjdzie na jaw.

„Tajemnica przesta³a byæ u¿yteczna – powa¿nie sprzeciwia siê

zdrajca. – Moje nawrócenie na Drogê Prawdy niczemu nie s³u¿y, jeœli

background image

189

ma pozostaæ sekretem. W dniu, kiedy schwytamy moj¹ siostrê, bêdê

g³osi³ S³owo Prawdziwych Bogów ca³ej galaktyce… ale musimy siê

do tego przygotowaæ. Jeœli ceremonia ma przebiegaæ bezb³êdnie, mu-

simy j¹ przeæwiczyæ”.

„Co przeæwiczyæ? – pyta prorok. – Ofiara nie jest skomplikowa-

nym rytua³em”.

Obca mówi:

„Wielka Ofiara, kiedy nadejdzie, bêdzie poœwiêceniem dobrowol-

nym; Drugi BliŸniak pójdzie na œmieræ chêtnie, z podniesion¹ g³ow¹

i radoœci¹ w sercu, wierz¹c, ¿e przynosi Prawdê galaktyce”.

„On te¿ – stwierdza zdrajca. – Dlatego uczyniliœcie mnie tym, kim

jestem. Muszê doprowadziæ go do Prawdy. Do Œwiat³a. Us³yszy Praw-

dê dŸwiêcz¹c¹ w moich ustach i ujrzy Œwiat³o Boga, którym jestem,

w moich oczach”.

Prorok wydaje siê sceptyczny, ale stwierdza: – „Przygotowania

zajm¹ trochê czasu”.

„Masz tyle czasu, ile ci potrzeba – mówi zdrajca. – Kiedy wszyst-

ko bêdzie przygotowane, przemówiê do tego Jedi”.

I zawsze w tym momencie rycerz Jedi siêga w Moc, aby uderzyæ

w mózg zdrajcy m³otem protestu, ale w zamian dostaje kolejne ³obu-

zerskie mrugniêcie poprzez Moc. Zdrajca nie daje innego znaku, ¿e

uœwiadamia sobie obecnoœæ rycerza Jedi i zwraca siê znów do proroka:

„Tego dnia Ganner Rhysode pójdzie dumnie u mojego boku, a ja

doprowadzê go do Studni Mózgu Œwiata, gdzie wspólnie ofiarujemy

jego œmieræ na chwa³ê Prawdziwych Bogów”.

W tym fragmencie snu znajomy ucisk zgrozy zwykle zmusza go

do powrotu w ciemnoœæ na jakiœ czas, po czym znów wyp³ywa na po-

wierzchniê i sen zaczyna siê od pocz¹tku. I tak powtarza siê wci¹¿ od

nowa, wytrawiony kwasem myœli w jego mózgu.

Od nowa, od nowa, od nowa, a¿ wreszcie…

Ganner Rhysode gwa³townie nabiera powietrza, wzdryga siê i budzi.

To boli.

Ktoœ wsadzi³ Gannerowi rêkê do gard³a a¿ po ³okieæ, wpijaj¹c siê

palcami w oskrzela. Teraz rêka – palce, d³oñ, nadgarstek i ramiê –

powoli wycofuje siê z jego wnêtrza, sucha, twarda i szorstka jak ka-

mieñ, drapi¹c wnêtrze gard³a Gannera, d³awi¹c, pobudzaj¹c do torsji

i kaszlu. W tym samym czasie rurki, przewody i ig³y wysuwaj¹ siê

z jego ¿y³, nerwów i naci¹gniêtej skóry…

background image

190

„Gannerze Rhysode, zbudŸ siê! ZbudŸ siê i powstañ! Rozkazujê

ci!”

Wiedzia³, ¿e œni, i wiedzia³, ¿e siê budzi, ale nie móg³ strz¹sn¹æ

z siebie tego snu. Sen spowija³ go, otacza³, kleisty, lepki, b³ony rozci¹-

ga³y siê w cienkie nitki i zwisaj¹ce liny, ³¹cz¹ce go z niezwyk³ym œwia-

tem: dzikie sny o tym, jak zosta³ schwytany przez tuzin Yuuzhan Von-

gów, wszyscy z twarz¹ Jacena Solo, szalone obrazy rytua³u ofiary,

obcych, Jainy i tego dziwaka Noma Anora…

Powieki uchyli³y siê z trudem, niczym przerdzewia³e klapy w³a-

zów.

Ramiê, które wysunê³o siê z jego tchawicy, okaza³o siê nie grub-

sze od ga³êzi, której kora pokryta by³a œluzem ze œladami krwi. Rurki,

które wype³z³y z jego ¿y³ poprzez skórê, wygl¹da³y jak pok³ade³ka

ogromnych, rozdêtych os, które wyros³y niczym galasy na pniach drzew

po obu jego stronach. Le¿a³ w hamaku, który równie¿ wydawa³ siê

upleciony z pn¹czy – lecz pn¹cza te wi³y siê pod nim jak miêœnie, gn¹c

siê i zaciskaj¹c jak sieæ spleciona z wê¿y.

Z sufitu zwisa³y inne pn¹cza, d³ugie, poskrêcane jak liny i zwiniê-

te w k³êbki – w istocie nie by³y to pn¹cza, raczej macki, bo przecie¿

¿adne pn¹cze nie jest w stanie zwijaæ siê i rozwijaæ znowu… i nie by³y

to równie¿ macki, poniewa¿ macki nie koñcz¹ siê ogromnymi, rozja-

rzonymi czerwonymi œlepiami, które pomimo tych wszystkich skrê-

tów i zwojów wydawa³y siê nie mrugaæ i nie spuszczaæ z niego sku-

pionego wzroku.

Narkotyki, pomyœla³ sennie. Naæpali mnie. Mam halucynacje.

– ZbudŸ siê, Gannerze Rhysode! ZbudŸ siê w imiê Prawdy!

To musia³a byæ halucynacja… musia³a, poniewa¿ kiedy skrêci³

g³owê na bok, by sprawdziæ, kto wydaje mu te pompatyczne, choæ

doœæ g³upio brzmi¹ce rozkazy, facet do z³udzenia przypomina³ mu Ja-

cena Solo.

Ganner zamruga³ i podniós³ rêkê, ¿eby zetrzeæ z powiek resztki

snu – dopiero wtedy stwierdzi³, ¿e ju¿ nie jest sparali¿owany ani skrê-

powany. Nie mia³o to wielkiego znaczenia – alkaloidy kr¹¿¹ce w jego

¿y³ach sprawia³y, ¿e rêka wyda³a mu siê niewiele l¿ejsza od Pogromcy

S³oñc.

Kiedy spojrza³ znowu, wzrok mu siê ju¿ nieco poprawi³, a mimo

to wci¹¿ widzia³ Jacena.

Lecz nie by³ to ten sam ch³opiec, którego Ganner pamiêta³.

Jacen by³ teraz wy¿szy i szerszy w ramionach. S³oñce rozjaœni³o

jego br¹zowe loki w z³ociste blond pasma, a podbródek okala³a ostra,

background image

191

ciemna broda. Twarz mu zeszczupla³a, wyostrzy³a siê, nabra³a deli-

katnoœci, straci³a chochlikowat¹ miêkkoœæ, radoœnie ³obuzerski wy-

raz, który sprawia³, ¿e by³ podobny do ojca. Zast¹pi³a j¹ twardoœæ ku-

tej na zimno durastali. Ganner pamiêta³ taki sam wyraz na twarzy Leii,

sk³adaj¹cej z podium prezydenta w Wielkiej Rotundzie doniesienie na

temat skorumpowanego senatora.

Nosi³ d³ug¹, powiewn¹ szatê barwy czarnej, tak bardzo czarnej, ¿e

jej fa³dy ginê³y w bezkszta³tnej plamie ciemnoœci. Wzd³u¿ rêkawów

wi³ siê skomplikowany wzór, œwiec¹cy w³asnym œwiat³em, mieni¹cy

siê jadowit¹ zieleni¹ i szkar³atem jak sieæ zewnêtrznych arterii pulsu-

j¹cych jasnoœci¹ zamiast krwi. Na ramiona narzuci³ coœ w rodzaju bia-

³ej kom¿y, na której wi³y siê dziwne, niezrozumia³e, z³ociste znaki.

Ganner otworzy³ usta, by spytaæ Jacena, na jakim idiotycznym balu

maskowym zamierza zab³ysn¹æ tym bezsensownym kostiumem, lecz

zanim odrêtwia³e od narkotyku wargi zdo³a³y uformowaæ s³owa, przy-

pomnia³ sobie.

Jacen Solo jest zdrajc¹.

– Nie lêkaj siê, Gannerze Rhysode – rzek³ mrocznym, niskim g³o-

sem, niczym ktoœ udaj¹cy hipnotyzera. – Raduj siê raczej! Nadszed³

dzieñ B³ogos³awionego Uwolnienia!

– Czy… – Ganner musia³ odchrz¹kn¹æ, ¿eby usun¹æ z gard³a chryp-

kê, która nawarstwi³a siê przez wiele dni milczenia. – Czy to znaczy…

¿e mnie wypuœcicie?

– Trojakie s¹ Dary Prawdziwych Bogów. – S³owa pada³y jak g³azy

do g³êbokiej studni. – Daj¹ nam ¿ycie, abyœmy mogli s³u¿yæ Ich Chwale:

to najpoœledniejszy z Trzech Darów. Daj¹ nam ból, abyœmy siê na-

uczyli, ¿e wartoœæ ¯ycia zawiera siê jedynie w Ich S³u¿bie: to wiêkszy

Dar. Lecz Najwiêkszym Darem Bogów jest Œmieræ: to Ich Uwolnienie

od Brzemienia Bólu i Przekleñstwa ¯ycia. To Ich Nagroda, ³aska, li-

toϾ, hojnie rozdawana nawet niesprawiedliwym i niewiernym.

Uwiêziony. Odurzony. Bezradny. Zaraz zostanie zamordowany. Jak

to dobrze, ¿e by³em taki ostro¿ny i niepozorny, pomyœla³ Ganner jak

we œnie. Inaczej móg³bym sobie narobiæ niez³ych k³opotów.

– No taaak, wiesz co… – odezwa³ siê ze s³abym œmiechem. – Ci

twoi bogowie… ja wiem, ¿e oni chc¹ dobrze, ale chyba nie za bardzo

wiedz¹, kiedy sobie daæ spokój. S¹ o wiele za hojni. Mnie tam jest

ca³kiem dobrze z ich pierwszym Darem. Pozosta³e dwa, no wiesz, mog¹

sobie poczekaæ…

– Milcz! – rozkaza³ Jacen, wyci¹gaj¹c wysoko ramiona z d³oñmi

skierowanymi do przodu, jakby mówi³ do t³umów ze szczytu góry. –

background image

192

Nie trwoñ oddechu na czcze s³owa! Us³yszysz teraz naukê Drogi

Prawdy!

Ganner wytrzeszczy³ oczy, niezdolny wykrztusiæ s³owa, ale Jacen,

zamiast mówiæ dalej, przymkn¹³ nagle oczy i zachwia³ siê, jakby mia³

za chwilê zemdleæ.

– Jacen?

Jedna d³oñ zwinê³a siê w piêœæ z wyprostowanym palcem wska-

zuj¹cym. „Czekaj”.

– Jacen, co oni ci zrobili? Cokolwiek siê sta³o, mo¿emy to napra-

wiæ. Musisz ze mn¹ wróciæ, Jacenie. Nie wiesz, co siê dzieje. Jaina…

wszyscy ciê potrzebuj¹. Nie wiem, co oni ci zrobili, ale to nie ma zna-

czenia. Cokolwiek to by³o, nie twoja wina. Mo¿emy ci pomóc…

Jacen otworzy³ oczy i nagle opuœci³ lew¹ powiekê w d³ugim, po-

wolnym mrugniêciu. Ganner zatrzasn¹³ usta z lekkim k³apniêciem.

Jacen znów zamkn¹³ oczy.

I wszystkie ga³ki oczne na koñcach macek-pn¹czy zwisaj¹cych

z sufitu po kolei posz³y w jego œlady. Czerwony ¿ar w ka¿dej z nich

przygasa³ powoli, skrywaj¹c siê za par¹ pionowych powiek, a macki-

-pn¹cza rozluŸni³y siê i opad³y, zwisaj¹c bezw³adnie.

Jacen opuœci³ ramiona i otworzy³ oczy. Wydawa³ siê zmêczony

znu¿eniem zbyt wielkim dla ka¿dej ludzkiej istoty.

– Jak siê czujesz? Czy si³y ju¿ ci wracaj¹? Bêdziesz móg³ iœæ? –

Znów mówi³ jak ch³opiec, lecz ch³opiec, który postarza³ siê przed-

wczeœnie.

W³aœnie… zachowywa³ siê jak starzec, dlatego wydawa³ siê taki

dziwny. Mia³ coœ w oczach – jak¹œ odwieczn¹, zimn¹ wiedzê, bolesne

przyznanie siê do gorzkiej prawdy, które zniszczy³y w nim ca³e podo-

bieñstwo do rodziny Solo.

– Co ty tu… co siê dzieje, Jacenie?

– Mo¿emy teraz porozmawiaæ, ale niezbyt d³ugo. Przekona³em

monitoruj¹ce nas istoty, ¿e przyda³aby im siê drzemka.

– Istoty? Monitoruj¹ce? Nie…

– Obserwuj¹ nas. O to w³aœnie chodzi³o w tym ¿a³osnym pokazie

dla nerfów i Wookich, który ci przed chwil¹ zafundowa³em. Yuuzha-

nie stwierdzili, ¿e jestem wcieleniem jednego z ich BliŸniaczych Bo-

gów.

Ganner wyba³uszy³ oczy w przyp³ywie niebotycznego zdumienia.

– Mia³em sen… sen o ofierze… mia³eœ mnie zabiæ, a potem odna-

leŸæ Jainê i j¹ tak¿e zabiæ… To by³ tylko sen, prawda? – Prze³kn¹³

œlinê. – Prawda?

background image

193

Jacen siêgn¹³ do rêkawa i wyj¹³ woreczek, podobny do tego, w któ-

rym na statku obozowym trzyma³ truciznê. Ten woreczek równie¿

zawiera³ k³êbuszek wilgotnej tkaniny; Jacen zacz¹³ natychmiast przy-

k³adaæ go do otworów w skórze Gannera, jakie pozosta³y po wycofu-

j¹cych siê pn¹czach.

– Teraz nie mog¹ nas widzieæ ani s³yszeæ. Wkrótce ktoœ siê tu zja-

wi, ¿eby sprawdziæ, dlaczego. Musimy byæ gotowi do wyjœcia, kiedy

tu przyjd¹.

– Do wyjœcia? Gdzie? Do jakiego wyjœcia? Gdzie my jesteœmy,

Jacenie? Co… hej, co ty mi robisz? Co to za paskudztwo? – Tam,

gdzie skóra wchodzi³a w kontakt z wilgoci¹ ze szmatki, Ganner prze-

stawa³ krwawiæ. Do obezw³adnionych narkotykiem miêœni wraca³y si³y.

– Jesteœmy na Yuuzhan’tar. – Jacen nie przestawa³ wycieraæ go

szmatk¹. – Rodzinnej planecie Yuuzhan Vongów.

Ganner s³ysza³ ju¿ tê nazwê od uchodŸców na statku obozowym.

– Chcia³eœ powiedzieæ, na Coruscant.

– Nie. Nie chcia³em.

– Sama zmiana nazwy nie czyni jej…

– Yuuzhanie zmieniaj¹ wszystko, czegokolwiek dotkn¹. – D³oñ

Jacena opad³a, oczy b³¹ka³y siê gdzieœ w mrocznej dali, daleko poza

œcianami niewielkiego pomieszczenia. – Nie chodzi tu o nazwy. Wci¹¿

nazywam siê Jacen Solo.

Ganner zmarszczy³ brwi.

W chwilê póŸniej Jacen jakby nagle sobie przypomnia³, gdzie jest.

Rzuci³ szmatkê na pod³ogê i zdj¹³ z siebie d³ug¹, powiewn¹ bia³a szatê.

– W³ó¿ to.

Ku swemu zdumieniu Ganner stwierdzi³, ¿e mo¿e siê poruszaæ

bez problemu. Usiad³ i opuœci³ nogi poza krawêdŸ hamaka. Yuuzhanie

pozostawili mu buty i spodnie, ale by³ wdziêczny Jacenowi za tê szatê.

Nagi do pasa czu³ siê nieco skrêpowany i bezbronny. Wsta³ i w³o¿y³ j¹,

zdumiony, jak dobrze siê czuje. By³ ubrany. Móg³ staæ. Nigdy nie przy-

puszcza³, ¿e z prostych czynnoœci mo¿na czerpaæ tak¹ radoœæ.

K¹tem oka pochwyci³ jakiœ ruch i spojrza³ w dó³. Szata, któr¹ mia³

na sobie, by³a podobna do ubrania Jacena. D³ugie, splecione sieci ¿y³ek

wzd³u¿ ramion i przodu pulsowa³y barwami. Ró¿ni³y siê jedynie kolo-

rami: wzory na szacie Gannera by³y czarne i zielone na bia³ym tle.

Zmarszczy³ brwi.

– Co to takiego?

– To twoja szata ofiarna. Na procesjê do Studni Mózgu Œwiata.

Ganner wytrzeszczy³ oczy. Powróci³o wspomnienie snu:

13 – Zdrajca

background image

194

„Tego dnia Ganner Rhysode pójdzie dumnie u mojego boku, a ja

doprowadzê go do Studni Mózgu Œwiata, gdzie wspólnie z³o¿ymy

w ofierze jego œmieræ na chwa³ê Prawdziwych Bogów”.

– O nie, nie zrobisz tego – rzek³ i zacz¹³ œci¹gaæ szatê.

– O tak, zrobiê to.

– To jakaœ sztuczka… – Czy przypadkiem jeden z BliŸniaczych

Bogów Yuuzhan Vongów nie by³ zwyk³ym dowcipnisiem? Ile prawdy

jest w tym, co mówi Jacen? – To wszystko jest jak¹œ sztuczk¹. K³amiesz.

– No có¿, masz racjê… K³amiê.

Ganner przystan¹³ i wyba³uszy³ oczy z otworu szaty, któr¹ zd¹¿y³

ju¿ prawie prze³o¿yæ przez g³owê. Usta Jacena drgnê³y w specyficz-

nym uœmiechu Solo.

– Wszystko, co ci mówiê, jest k³amstwem.

– Co?

– S³uchaj, prawda jest taka: wszystko, co ci mówi¹, jest k³am-

stwem. Prawda jest zawsze wiêksza ni¿ s³owa, których u¿ywamy, by

j¹ opisaæ.

– Wiedzia³em! To rzeczywiœcie jakiœ kawa³!

– Tak. Ale nie dotyczy ciebie.

Ganner bez s³owa pokrêci³ g³ow¹. Nie móg³ skojarzyæ tego Jacena

z weso³ym, ciemnow³osym dzieciakiem, którego zna³. Przez chwilê

ogarnê³a go szalona nadzieja, ¿e Jacen nie jest Jacenem – mo¿e ten

zdrajca, który obieca³ go zamordowaæ, jest jakimœ oszustem, klonem

albo czymœ, co wyros³o w niecce mistrzów przemian?…

– Eee… Jacenie? Ty to naprawdê ty, prawda? – Ganner skrzywi³

siê lekko. Sam s³yszê, jak g³upio gadam, pomyœla³.

– Nie – odpar³ mê¿czyzna, który wygl¹da³ jak smutny, doros³y

Jacen Solo. – Nie jestem Jacenem. Ale by³em.

– Nie rozumiem.

Westchn¹³.

– Jeœli zaczniesz myœleæ o mnie jako o Jacenie Solo, tylko bêdzie

ci to przeszkadzaæ. By³em ch³opcem, którego zna³eœ, Gannerze, ale

nie jestem tym ch³opcem, który zna³ ciebie.

– Ale ¿yjesz. – Ganner wci¹gn¹³ do koñca szatê i wyg³adzi³ j¹

lekko. – I tylko to siê liczy. Znalaz³em ciê. Po tak d³ugim czasie. To

najwa¿niejsze. ¯yjesz.

– Nie.

– Ale¿ tak, to najwa¿niejsze – upiera³ siê Ganner. – Nie masz po-

jêcia, co to znaczy dla Nowej Republiki, ¿e ¿yjesz! Co to bêdzie zna-

czy³o dla Jainy…

background image

195

– Ale ja nie ¿yjê.

Ganner zamruga³ oczami.

Jacen mia³ smutn¹ minê.

– Nie rozumiem – odpar³ Ganner.

– Nic na to nie poradzê.

– Ale… ale… Jacenie, daj spokój, nie b¹dŸ œmieszny…

Mroczna dal ca³kowicie wype³ni³a spojrzenie Jacena.

– Umar³em wiele miesiêcy temu, Gannerze. Umar³em wkrótce po

Myrkrze. Jeszcze po prostu nie zd¹¿y³em siê po³o¿yæ.

Po plecach Gannera przeszed³ lodowaty dreszcz.

– Jesteœ… martwy?

– W³aœnie – odpar³ Jacen. – I ty te¿.

Czêœæ udzielonych w poœpiechu wyjaœnieñ Jacena mia³a swój sens.

Umiejêtnie rozsiewane plotki wiod³y do „pu³apki” na statku obozo-

wym, ale w gruncie rzeczy nikt nie mia³ siê w ni¹ z³apaæ. Jacen gra³

tylko na czas. Mia³ nadziejê, ¿e jeœli up³ynie parê tygodni i nic siê nie

zdarzy, Nom Anor zabierze go stamt¹d. Gdyby rzeczywiœcie chcia³

z³apaæ Jainê, wystarczy³o tylko odtworzyæ wiêŸ Mocy, która ich ³¹-

czy³a od urodzenia. Nic w ca³ej galaktyce nie powstrzyma³oby jej wte-

dy przed odszukaniem brata.

– Nic w ca³ej galaktyce nie powstrzyma Jainy przed zrobieniem

tego, co sobie zamierzy. Dlatego musia³em zamkn¹æ tê czêœæ siebie.

Gdyby odkry³a, ¿e ¿yjê, przysz³aby do mnie… a to by zabi³o i j¹. Jak

Anakina. Jak mnie. – Na jego twarzy znów pojawi³ siê ten dziwny

smutek. – I ciebie.

Ganner uda³, ¿e nie s³yszy. Jacen ca³kiem wyraŸnie mia³ nierówno

pod sufitem. Po tym, co przeszed³, Ganner nie móg³ go nawet winiæ.

– A gdyby rzeczywiœcie to ona pojawi³a siê w obozie?

Jacen przymkn¹³ oczy i zaraz znów je otworzy³. By³ to zbyt po-

wolny ruch, by go nazwaæ mrugniêciem.

– Wtedy prowadzi³bym tê rozmowê z ni¹. A ty do¿y³byœ sêdziwe-

go wieku.

Jacen wyczu³ zamiary Gannera na d³ugo przed jego przybyciem

i zrobi³ wszystko, co by³o mo¿liwe w tych okolicznoœciach, aby go

zniechêciæ. Mro¿¹cy krew w ¿y³ach lêk, przekonanie, ¿e idzie na œmieræ,

a nawet bezpoœredni odruch, ¿eby odwróciæ siê na piêcie i wiaæ –

wszystko to by³o dzie³o Jacena, siêgaj¹cego poprzez Moc, aby znie-

chêciæ Gannera.

background image

196

– I nic nie pomog³o – westchn¹³ Jacen i pokrêci³ g³ow¹. – Gdybyœ

nie by³ tak cholernie dzielny, móg³byœ prze¿yæ…

– Uhm… chyba masz racjê – z wahaniem odpar³ Ganner. – Ale…

Jacenie, ty chyba rozumiesz, ¿e ja tak naprawdê nie umar³em, prawda?

– Gannerze, to ty musisz zrozumieæ. Jesteœ martwy. Od chwili,

kiedy wróci³eœ do kabiny na statku obozowym. W³aœnie to ciê zabi³o.

– Jacen ze znu¿eniem opar³ siê o œcianê i potar³ zaczerwienione oczy.

– Wojownicy, którzy byli ze mn¹, chcieli ciê zar¿n¹æ na miejscu. By³

tylko jeden sposób, ¿ebyœ móg³ uciec; musia³bym ci pomóc, a wtedy

pokaza³bym im, ¿e w g³êbi serca wci¹¿ jestem Jedi. Pilot uruchomi³by

dovin basala i zniszczy³ ca³y statek.

– I siebie razem z ca³¹ reszt¹?

– Samobójcze misje to honor dla Yuuzhan. Wiesz, ¿e ta historia

z B³ogos³awionym Uwolnieniem nie jest jedynie dogmatem? Oni w to

rzeczywiœcie wierz¹.

Smutek w spojrzeniu ch³opca sprawi³, ¿e Ganner zacz¹³ siê zasta-

nawiaæ, czy i Jacen sam w to trochê nie wierzy.

– Obaj jesteœmy martwi ju¿ od bardzo dawna, Gannerze. A dzi-

siaj… – Jacen sk¹dœ zaczerpn¹³ nowych si³, odepchn¹³ siê od œciany

i stan¹³ prosto jak cz³owiek, który zmêczenie zna wy³¹cznie z opowie-

œci. – Dziœ nadszed³ dzieñ, kiedy przestaniemy oddychaæ.

Ganner potar³ twarz, jakby próbowa³ sobie wetrzeæ zrozumienie

przez skórê.

– Dlaczego wiêc nie pozwoli³eœ im po prostu mnie zabiæ?

– Poniewa¿ ciê potrzebujê. Poniewa¿ mogê ciê wykorzystaæ. Po-

niewa¿ obaj mamy szansê, aby nasza œmieræ przynios³a komuœ po¿y-

tek.

Jacen wyjaœni³, ¿e „ofiara” to mistyfikacja. To po prostu jedyny

sposób, aby przedostaæ siê do Studni Mózgu Œwiata. Ganner rozumia³

ten „mózg œwiata” jako coœ w rodzaju organicznego planetarnego su-

perkomputera, wyprodukowanego przez Yuuzhan Vongów, aby zarz¹-

dza³ ekologi¹ na odtworzonej rodzinnej planecie. Jacen przez ca³e ty-

godnie zachodzi³ w g³owê, jak siê dostaæ do Studni, która by³a czymœ

w rodzaju wzmocnionego bunkra, nieprzebytej czaszki, zaprojekto-

wanej dla ochrony Mózgu Œwiata przed ka¿dym uszkodzeniem.

Yuuzhanie – w szczególnoœci zaœ Nom Anor, który by³ opiekunem Ja-

cena – nie dopuszczali go do tego miejsca. Jeszcze nie wierzyli, ¿e

jego nawrócenie by³o prawdziwe.

Ganner zrozumia³. On z kolei nie dowierza³, ¿e nie by³o prawdzi-

we.

background image

197

– D³ugo czeka³em na szansê, aby skraœæ dziesiêæ samotnych mi-

nut w Studni Mózgu Œwiata. Ty, Gannerze, twoja „ofiara”, jesteœ moim

kluczem do drzwi Studni. A ja muszê siê tam dostaæ.

– A co jest takiego wa¿nego w tym Mózgu Œwiata? Co zrobisz,

kiedy ju¿ siê tam znajdziesz?

Jacen nagle znieruchomia³, a jego twarz przybra³a wyraz niez³om-

nej determinacji, typowej dla Skywalkerów.

– Zamierzam – rzek³ spokojnie i z pe³nym przekonaniem – na-

uczyæ Yuuzhan, jak w istocie dzia³a wszechœwiat.

Ganner poczu³, ¿e ogarnia go fala przeszywaj¹cego ch³odu, jakby

w Moc ws¹czy³ siê zimny cieñ.

– Nie rozumiem.

– Nie musisz. Powtarzaj za mn¹: „Ujrza³em Œwiat³o Drogi Praw-

dy i idê do Bogów z radoœci¹ w sercu, pe³en wdziêcznoœci za Ich Trze-

ci Dar”.

– Chyba ci odbi³o.

Jacen w zadumie skin¹³ g³ow¹, jakby sam bra³ pod uwagê tak¹

mo¿liwoœæ i doszed³ do wniosku, ¿e w³aœciwie nie da siê temu zaprze-

czyæ

– Dlaczego s¹dzisz, ¿e na to pójdê?

Twarde spojrzenie Jacena spoczê³o na Gannerze.

– Ja ciê nie proszê, Gannerze. Ja proponujê. Nie potrzebujê twojej

wspó³pracy. W dziesiêæ minut po przejœciu przez bramê Studni obaj

bêdziemy martwi, czy zechcesz wspó³pracowaæ, czy nie.

– No to w³aœciwie po co mam siê mêczyæ?

Jacen wzruszy³ ramionami.

– A dlaczego nie?

– Sk¹d mam wiedzieæ, czy ci wierzyæ? Sk¹d mam wiedzieæ, czy

nie powinienem ciê od razu za³atwiæ? – Ganner przesun¹³ ciê¿ar cia³a

na piêty, uzyskuj¹c stan równowagi, z którego móg³ skoczyæ w dowol-

nym kierunku. – Wiem, ¿e jesteœ teraz silniejszy, Jacenie… silniejszy

ni¿ ja kiedykolwiek bêdê. Wyczu³em to ju¿ na statku i wiem, ¿e jeœli

zechcesz, mo¿esz mnie zabiæ. Ale mogê sprawiæ, ¿e zabijesz mnie tu-

taj.

Jacen roz³o¿y³ rêce. Jego twarz wyra¿a³a spokojne wyczekiwanie.

– Wybierz i dzia³aj.

– Wybraæ? Co to znaczy, ¿e mam wybraæ?

– Mo¿esz wybraæ œmieræ za nic lub œmieræ w Studni Mózgu Œwia-

ta, dziêki czemu mo¿e zmienisz losy galaktyki.

Ganner obliza³ wargi.

background image

198

– Jak mam zdecydowaæ? Sk¹d mam wiedzieæ, czy mogê ci zaufaæ?

– Nie mo¿esz. – Rysy Jacena znowu zmiêk³y, a cieñ uœmiechu

Solo bez œladu weso³oœci pojawi³ siê na jego ustach. – Zaufanie, Gan-

nerze, zawsze jest aktem wiary.

– £atwo ci mówiæ!

– Chyba tak. Chcesz wiedzieæ, do jakiego stopnia ci ufam? – Siê-

gn¹³ w fa³dy szaty, wyj¹³ coœ i podsun¹³ Gannerowi pod nos. – Proszê.

Na otwartej d³oni spoczywa³a rêkojeœæ miecza œwietlnego.

Ganner zamruga³ i szybko przetar³ oczy.

Kiedy spojrza³ znów, miecz wci¹¿ tam by³.

– WeŸ go – rzek³ Jacen. – U¿yj, jeœli musisz. Nawet jeœli zechcesz

u¿yæ go na mnie.

– Oddajesz mi swój miecz œwietlny.

Jacen pokrêci³ g³ow¹.

– Nie jest mój. No, ju¿. WeŸ go.

– Co to jest? Jeszcze jedna sztuczka? Wybuchnie mi w rêce?

– Nie jest atrap¹ – odrzek³ Jacen ze smutkiem tak g³êbokim, ¿e

móg³ go wyraziæ tylko tak¹ spokojn¹, such¹ precyzj¹. – To nie sztuczka.

Po raz trzeci wyci¹gn¹³ d³oñ z mieczem w kierunku Gannera.

– Nale¿a³ do Anakina.

– Anakina! – Przez cia³o Gannera przeszed³ ostry, gor¹cy dreszcz,

jakby piorun musn¹³ go w locie. – Sk¹d masz miecz Anakina?

– Przyjaciel przechowa³ go dla mnie. – Jacen skrzywi³ siê lekko,

jakby sam siê zdumia³, ¿e wypowiedzia³ te s³owa. – Tak. Przyjaciel.

Ganner móg³ tylko patrzeæ z otwartymi ustami. By³ oszo³omiony.

Zdumiony.

– A ty chcesz daæ go mnie?

– Mo¿e ci siê przydaæ. W koñcu zniszczy³em twój.

D³oñ Gannera dygota³a, kiedy siêga³ po miecz. Czu³ w d³oni jego

ciep³o, ciep³o g³adkiego, lœni¹cego metalu ogrzanego przez cia³o Jace-

na. Wyczuwa³ jego strukturê poprzez Moc, czu³ dopasowanie wszyst-

kich elementów, indywidualnoœæ konstrukcji, która sprawia³a, ¿e nale-

¿a³ do Anakina. Czu³ Anakina w kszta³cie rêkojeœci.

Czu³ te¿ coœ innego: tam, gdzie jego w³asny miecz mia³ klejnot

Corusca, ten mia³ pustkê, pust¹ przestrzeñ w Mocy – lecz w uchwycie

tkwi³ lœni¹cy ametyst, który wydawa³ siê lœniæ w³asnym, wewnêtrz-

nym œwiat³em.

Uruchomi³ wy³¹cznik i ostrze wystrzeli³o z sykiem na ca³¹ d³u-

goœæ, lœni¹ce, ra¿¹ce oczy i brzêcz¹ce szumem, który czu³ nawet w zê-

bach.

background image

199

Miecz rozœwietli³ pomieszczenie ostrym, nienaturalnym, purpu-

rowym blaskiem.

– A co z tob¹? Gdzie twój miecz?

Jacen pokrêci³ g³ow¹.

– Nie widzia³em mojego miecza œwietlnego od Myrkra. Jeœli cho-

dzi o to, co mam do zrobienia… broñ nie ma tu znaczenia.

– Ale… ale…

Jedna ze œcian zatrzês³a siê od g³uchego dudnienia. Na tej œcianie

widnia³a du¿a guzowata wypuk³oœæ, przypominaj¹ca œci¹gniête wargi

wyrzeŸbione w drewnie. Z zewn¹trz dochodzi³y st³umione g³osy, wy-

krzykuj¹ce coœ w gard³owym, przypominaj¹cym torsje jêzyku Yuuzhan

Vongów.

– S¹ tu – odezwa³ siê Jacen. Skin¹³ g³ow¹ w kierunku miecza w d³o-

ni Gannera. – Lepiej to schowaj. Jeœli go znajd¹ przy tobie, zabij¹ nas

obu. – £agodnie ironiczny uœmiech wygi¹³ mu wargi. – Chcia³em po-

wiedzieæ, ¿e zabij¹ nas obu zbyt wczeœnie.

Ganner ton¹³ w poczuciu nierealnoœci, d³awi³ siê nim. Jego sen

nabra³ nagle znacznie wiêcej sensu ni¿ jawa. Machn¹³ mieczem Ana-

kina, jakby zapomnia³, co to jest.

– Musisz pomóc mi zrozumieæ.

– Pamiêtaj tylko tyle: „Ujrza³em Œwiat³o Drogi Prawdy” – mocno,

znacz¹co powtórzy³ Jacen. – I jeszcze: „Idê do Bogów z radoœci¹ w ser-

cu, pe³en wdziêcznoœci za Ich Trzeci Dar”.

Ganner sta³ z bezradnie otwartymi ustami, patrz¹c, jak œci¹gniête

wargi w œcianie nagle rozchylaj¹ siê w przejœcie, za którym znajdowa³

siê ogromny, sklepiony hol. Poderwa³ siê, w poœpiechu omal nie upusz-

czaj¹c miecza œwietlnego Anakina. Ledwo zd¹¿y³ go wy³¹czyæ i up-

chn¹æ w obszernym rêkawie szaty.

Hol pe³en by³ pooranych bliznami wojowników Yuuzhan Vong,

sztywno stoj¹cych na bacznoœæ i prezentuj¹cych broñ.

Tu¿ za wejœciem sta³a para nerwowych, spoconych Yuuzhan, na-

le¿¹cych do kasty, której Ganner nie rozpoznawa³. Obaj trzymali na

smyczach podobne do gadów stworzenia wielkoœci banth. Stwory sie-

dzia³y na zadach i przednimi, szponiastymi ³apami przytrzymywa³y

membranê, by siê nie zamknê³a. Nieco dalej, w g³êbi, zauwa¿y³ oko³o

tuzina przepysznie ubranych Yuuzhan, w identycznych, fantastycznych

strojach, lœni¹cych i wij¹cych siê niespokojnie. Otaczali pó³kolem dwie

postacie.

Jedna z nich mia³a na g³owie ogromny, naje¿ony kolcami ko³pak.

– Ganner wiedzia³, ¿e ten rodzaj nakrycia g³owy jest ulubiony przez

background image

200

mistrzów przemian. Drugi Yuuzhanin nosi³ d³ug¹ czarn¹ szatê i w uœmie-

chu pokazywa³ ostre jak ig³y zêby. Ganner rozpozna³ tê twarz ze swe-

go snu.

Nom Anor.

Jacen wyszed³ im naprzeciw bez œladu lêku.

– Co oznacza to wtargniêcie? – zaintonowa³, przechodz¹c znów

w grzmi¹ce tony g³osu Wcielenia Boga. – Jak œmiecie mi przeszka-

dzaæ w dzieleniu siê Œwiat³em?

Nom Anor zrobi³ krok do przodu, zbli¿y³ swoj¹ twarz do twarzy

Jacena i szepn¹³ niespodziewanie:

– Doskonale, Jacenie Solo. Znakomicie nosisz tê szatê. – Odsun¹³

siê i powiedzia³ g³oœniej, tak aby wszyscy stoj¹cy w pobli¿u mogli

s³yszeæ: – Istoty monitoruj¹ce was nagle straci³y œwiadomoœæ. Niepo-

koiliœmy siê. Czy wszystko w porz¹dku?

– Twój niepokój jest dla mnie obraz¹ – odpar³ Jacen z imponuj¹c¹

arogancj¹.

Brwi Noma Anora powêdrowa³y w górê, jakby próbowa³ st³umiæ

uœmiech, ale mistrz przemian oraz pierœcieñ wystrojonych Yuuzhan –

Ganner domyœli³ siê, ¿e to kap³ani – wydawali siê traktowaæ go znacz-

nie powa¿niej. Kilku z nich wyraŸnie drgnê³o.

– Nie mo¿e siê zdarzyæ nic, co nie jest zgodne z moj¹ wol¹. Jeœli te

stworzenia usnê³y, to dlatego, ¿e im kaza³em!

Ganner zamruga³. Ciekawe, pomyœla³. Jak on potrafi mówiæ prawdê

tak, ¿eby siê wydawa³o, ¿e k³amie.

Jacen dumnie zwróci³ siê do Gannera.

– Powiedz tym s³abym, pozbawionym wiary istotom, co siê zda-

rzy³o w tym pomieszczeniu.

Ganner zamruga³.

– Ja… hm… eee… to znaczy…

– Mów! Rozkazujê ci przemówiæ! – Po tej stronie twarzy Jacena,

która by³a odwrócona od sklepionego korytarza, powieka znów mru-

gnê³a lekko.

Ganner dozna³ prawdziwego olœnienia.

Nie musi wiedzieæ,

Musi tylko zdecydowaæ.

Niewa¿ne, co siê stanie, i tak czeka go œmieræ. Nie chodzi wiêc

o to, czy umrze.

Chodzi o to, jak umrze.

– Ujrza³em Œwiat³o Drogi Prawdy. – Jego g³os zabrzmia³ zaskaku-

j¹co spokojnie, jeœli braæ pod uwagê trzepotanie, jakie czu³ w piersi,

background image

201

i uczucie, ¿e wnêtrznoœci nagle zmieni³y mu siê w wodê. Z d³oñmi

w rêkawach œcisn¹³ rêkojeœæ miecza Anakina, jakby to by³ talizman,

który obdarzy go si³¹. – I jeszcze… eee… pójdê do Bogów z radoœci¹

w sercu i… z wdziêcznoœci¹ za Ich Trzeci Dar!

– Doprawdy? – wyszepta³ bezg³oœnie Nom Anor ze z³oœliwym

b³yskiem w oku, jakby nie da³ siê ani na moment oszukaæ, lecz jeden

z kap³anów zawo³a³ g³osem dŸwiêcznym jak klakson taksówki po-

wietrznej:

– Tchurokk sen khattazz al’Yun! Tchurokk’tiz!

Zebrani wojownicy odpowiedzieli rykiem lawiny:

– TCHUROKK!

Entuzjastyczni mali kibice, no nie? – pomyœla³ niepewnie Ganner.

Zachowywali siê jak na meczu.

– Co oni mówi¹? – zapyta³ szeptem Jacena.

– Okazuj¹ mi nale¿ny szacunek – odpar³ Jacen z królewsk¹ pew-

noœci¹ siebie. – S³owa oznaczaj¹: „Spójrzcie, oto wcielenie Boga”.

– Tchurokk sen Jeedai Ganner! Tchurokk’tiz!

– TCHUROKK!

– O, i mnie te¿… hm… lubi¹?

– Nie lubi¹ ciê – wtr¹ci³ Nom Anor, przepe³niony z³oœliw¹ rado-

œci¹ jak na¿arty Hutt. – Nikt ciê nie lubi; wyra¿aj¹ jedynie szacunek

dla twojej dobrowolnej ofiary Prawdziwym Bogom.

– Jasne… Mojej… eee… dobrowolnej ofiary. Prawdziwi Bogo-

wie. Racja. No to… na co czekamy?

– Na nic – odpar³ Nom Anor. – Zaczynajmy przedstawienie.

background image

202

R O Z D Z I A £

!

CHORY NA CHWA£Ê

Ganner trzyma³ siê krok za lewym ramieniem Jacena, staraj¹c siê

wygl¹daæ powa¿nie i godnie, i nie pokazaæ po sobie panicznego lêku.

By³o mu tak niedobrze, ¿e oczy mu ³zawi³y.

Stara³ siê skupiæ uwagê na czymœ innym. Na czymkolwiek. Jeœli

bêdzie myœla³ o tym, jak bardzo go mdli, zaraz padnie na kolana tam,

gdzie stoi, i zwymiotuje.

Szeroki pierœcieñ Yuuzhan, którzy wiedli prym w sklepionej sali –

Ganner domyœli³ siê, ¿e to kasta kap³anów – otacza³ ich w odleg³oœci

dziesiêciu metrów. Przed nimi, w asyœcie pe³nej szacunku gwardii hono-

rowej, szed³ Nom Anor i ten sam mistrz przemian, którego widzieli ju¿

w sali: wielki, brzydki osobnik z kêp¹ czu³ków wyrastaj¹c¹ z k¹cika ust.

Pochód otwiera³ klin dziwacznie okaleczonych wojowników, nio-

s¹cych przeró¿ne mniejsze i wiêksze stworzenia, które w miarê po-

trzeby œciskali, szturchali i wykrêcali w rytm marszu, a kakofonia krzy-

ków i jêków bólu tworzy³a swego rodzaju rytmiczn¹ muzykê. Za

kap³anami otaczaj¹cymi Gannera i Jacena sz³a parada wojowników.

D³ugie rzêdy maszerowa³y równo jak pod sznurek. Nad nimi powie-

wa³y proporce – rodzaj m³odych drzewek, które na koñcu wypuszcza-

³y pêki wij¹cych siê wê¿owato kolorowych wyrostków. Ka¿de drzew-

ko by³o inne, przystrojone w ró¿ne barwy i ka¿de wykonywa³o

odmienne ruchy. Na ich widok nieprzyjemne uczucie w ¿o³¹dku Gan-

nera jeszcze siê wzmog³o.

background image

203

Nie tylko o to jednak chodzi³o. Ca³a ta impreza przyprawia³a go

o coraz wyraŸniejsze md³oœci.

Nienawidzi³ tego.

Przez ca³¹ procesjê Jacen mówi³ do niego spokojnym g³osem, opi-

suj¹c fragmenty swoich doœwiadczeñ z kultur¹ i biotechnologi¹

Yuuzhan Vongów. Zni¿a³ g³os do szeptu, ledwie poruszaj¹c ustami,

aby nikt z eskorty nie zorientowa³ siê, ¿e mówi. Ganner rozumia³ mo¿e

z po³owê tego, co us³ysza³, i by³ pewien, ¿e nie zapamiêta nawet po³o-

wy z tego, co zrozumia³. Nie by³ w stanie skoncentrowaæ siê na s³o-

wach Jacena, poniewa¿ wiêksz¹ uwagê musia³ poœwiêciæ w³asnej kon-

centracji i trzês¹cym siê nogom, które w ka¿dej chwili grozi³y ugiêciem.

I tak nie prze¿yje doœæ d³ugo, by o tym komukolwiek opowiedzieæ.

By³o mu md³o, ale nie ze strachu. Oczywiœcie, ba³ siê œmierci, ale

ju¿ nieraz zdarza³o mu siê zagl¹daæ jej w twarz – i nigdy nie mia³

galaretowatych kolan ani md³oœci.

Trzyma³ ukryty w rêkawie uchwyt miecza œwietlnego Anakina.

Tylko jego twardy, g³adki kszta³t pozwala³ mu zachowaæ opanowanie

i nie obrzygaæ sobie szaty.

Mo¿e zreszt¹ ca³a reszta œwiata te¿ przyprawia³a go o md³oœci.

Myœla³, ¿e jest gotów, ¿eby pierwszy raz spojrzeæ na Coruscant;

w koñcu podczas swojego œledztwa s³ysza³ na ten temat dziesi¹tki opo-

wieœci, kr¹¿¹cych poœród uchodŸców na statku obozowym. Wiedzia³

o niewyobra¿alnie p³odnej d¿ungli pokrywaj¹cej zrujnowane plane-

tarne miasto. Opowiadano mu o olœniewaj¹cych pierœcieniach orbital-

nych, które niektórzy z uchodŸców nazywali Mostem. Wiedzia³, ¿e

Yuuzhanie zmienili orbitê Coruscant, aby sprowadziæ planetê bli¿ej

ku jej gwieŸdzie.

Ale wiedzieæ o tych rzeczach to nie to samo, co z ch³odnego cienia

wyjœæ na ¿ar b³êkitnobia³ego po³udnia, wyk³uwaj¹cego mu oczy ostry-

mi promieniami s³oñca, wyciskaj¹cego z czo³a pot, który stru¿kami

sp³ywa do ust, za uszy, jak rzeka p³ynie po plecach, i klei do nóg sztywny

materia³ spodni. Powietrze by³o wilgotne jak oddech Priapulina, cuch-

nê³o tak, jakby ca³a planeta by³a jaskini¹ ma³pojaszczura, któr¹ ktoœ

zasypa³ gnij¹cymi miodunkami.

Procesja wêdrowa³a spiraln¹ œcie¿k¹ poprzez ogromny labirynt

¿ywop³otu. Roœliny wci¹¿ ros³y, splata³y siê za ich plecami; ogromne,

wij¹ce siê œciany ga³êzi by³y naje¿one kolcami, od ma³ych, pó³centy-

metrowych do d³ugich jak ramiê Gannera. Tysi¹ce Yuuzhan Vongów

nieznanej kasty wêdrowa³o w górê i w dó³ po tych œcianach. Ozdabiali

je festonami jaskrawo ubarwionych epifitów i kwitn¹cych pn¹czy,

background image

204

wieszali te¿ ¿ywe klatki zamieszka³e przez rozmaite stworzenia, tak

dziwne, ¿e Ganner wola³ im siê nie przygl¹daæ, bo identyfikowa³ je

jako owady lub gady, gryzonie czy kotowate, a wiêc takie, jakie zna³,

podczas gdy by³y one zupe³nie niepodobne do wszystkiego, co zda-

rzy³o mu siê ogl¹daæ.

Dotar³a do niego czêœæ wyjaœnieñ Jacena – ¿e ¿ywop³ot ten ma

s³u¿yæ dwojakiemu celowi: nie tylko bêdzie stanowi³ ceremonialn¹

alejê, lecz równie¿ chroni³ g³ówny skarb planety – Studniê Mózgu

Œwiata na wypadek, gdyby Yuuzhan’tar zosta³a napadniêta. Wyroœniête

ciernie ¿ywop³otu spotkaj¹ siê nad ich g³owami, tworz¹c tunel wysoki

na dwadzieœcia metrów, a szeroki na trzydzieœci, twardy jak durastal,

ognioodporny i doœæ trwa³y, aby zminimalizowaæ skutki materia³ów

wybuchowych – same ciernie zaœ zawieraj¹ neurotoksynê tak potê¿n¹,

¿e nawet najdrobniejsze uk³ucie zniszczy ca³y centralny system ner-

wowy nieszczêœnika, który bêdzie mia³ pecha i dotknie ich. Naziemne

si³y wroga bêd¹ zmuszone iœæ t¹ sam¹ drog¹, któr¹ porusza³a siê teraz

procesja, napotykaj¹c na swojej drodze dziesi¹tki pu³apek.

Od czasu do czasu, poprzez szczeliny w niekompletnym labiryn-

cie, Ganner móg³ dostrzec na mgnienie oka ich cel.

Studniê Mózgu Œwiata otacza³a góra koralu yorik. Wysoko na pó³

kilometra, rozci¹ga³a siê w p³ask¹ kopu³ê o œrednicy prawie dwóch

kilometrów. Nawet pogrzebany pod koralow¹ gór¹, kszta³t ten nie móg³

zmyliæ nikogo, kto kiedykolwiek by³ na Coruscant.

Ganner dok³adnie wiedzia³, czym kiedyœ by³a ta budowla. Mo¿e

tak¿e ten widok mia³ swój udzia³ w jego md³oœciach.

Studnia Mózgu Œwiata by³a kiedyœ Galaktycznym Senatem.

Budynek senatu przetrwa³ planetarny nalot praktycznie bez uszko-

dzeñ. Jego pierwszy architekt tysi¹c lat temu stwierdzi³, ¿e ka¿da broñ

zdolna do zniszczenia Galaktycznego Senatu wystarczy, aby roztrza-

skaæ ca³¹ planetê. Oczywiœcie, by³a to przesada, ale i tak bez w¹tpienia

senat by³ jednym z najtrwalszych budynków, jakie kiedykolwiek za-

projektowano. Nawet ca³kowite zniszczenie sali obrad senatu dziesiêæ

lat temu prawie nie uszkodzi³o konstrukcji noœnej. Wielka sala zebrañ

Nowej Republiki zosta³a zbudowana bezpoœrednio na prochach starej.

Konstrukcja plastra miodu dawa³a senatowi niewiarygodn¹ wytrzy-

ma³oœæ konstrukcyjn¹, pod wieloma wzglêdami podobn¹ do koralu

yorik. Jedynie bezpoœrednie strza³y by³y w stanie wyrz¹dziæ prawdzi-

we szkody, wnêtrze zaœ zaprojektowano jako system grodzi, co powo-

dowa³o, ¿e szkody by³y lokalne, a tak¿e minimalizowa³o przenoszenie

drgañ.

background image

205

Koral yorik, wyjaœnia³ Jacen, trawi³ za pomoc¹ enzymów durabe-

ton i transparistal senatu, a na koniec wykorzystywa³ przetrawione

substancje do budowy w³asnego szkieletu. Yuuzhanie przyjêli dawno

zapomnian¹ przechwa³kê architekta i uczynili z niej proroctwo: ka¿da

broñ, która bêdzie w stanie zniszczyæ Mózg Œwiata, bêdzie doœæ po-

tê¿na, by zniszczyæ równie¿ ca³¹ planetê.

Yuuzhanie nie zadowolili siê sam¹ tylko wytrzyma³oœci¹ konstruk-

cyjn¹; zainstalowali w kopule obronn¹ sieæ dovin basali. Nawet jeœli

Nowa Republika w jakiœ sposób wesz³aby w posiadanie broni niszcz¹-

cej ca³e planety, Studnia mog³a prze¿yæ rozpad globu jako samodziel-

ny statek, chroni¹c Mózg wraz z jego niezast¹pion¹ genetyk¹ i nieoce-

nionymi umiejêtnoœciami.

Przekszta³cenie koralu nie by³o jednak kompletne. Pozostawa³o

jeszcze kilka s³abych punktów konstrukcji – na przyk³ad te miejsca,

które uszkodzi³a bomba protonowa zdetonowana w biurach Borska

Fey’lyi.

– Ktoœ zbombardowa³ biuro Fey’lyi? – wymamrota³ Ganner w stro-

nê potylicy Jacena. – Przed czy po inwazji?

Jacen odpowiedzia³ cichym chichotem, suchym jak lato na Tato-

oine. Skin¹³ g³ow¹ w kierunku pospinanej korzeniami d¿ungli ruiny

Pa³acu Imperialnego, gdzie wci¹¿ widaæ by³o jeszcze pó³kilometrow¹

dziurê, któr¹ bomba wyrwa³a w jednym z naro¿ników.

– Mówi¹, ¿e Fey’lya sam odpali³ bombê. Twierdz¹ te¿, ¿e zabra³

ze sob¹ oko³o dwudziestu piêciu tysiêcy piechoty i grupkê wysokiej

rangi oficerów Yuuzhan Vongów… w³¹cznie z dowódc¹ desantu.

– Oni, to znaczy kto? Kto tak mówi?

– Sami Yuuzhanie. Podziwiaj¹ takie czyny. Czcz¹ Fey’lyê jako

kogoœ w rodzaju pomniejszego bohatera wojennego.

– Hmm. Widocznie nie znali go tak dobrze jak my.

Plecy Jacena drgnê³y, choæ nie by³o to wyraŸne wzruszenie ra-

mion.

– A mo¿e my nie znaliœmy go tak dobrze, jak powinniœmy byli.

Ganner pokrêci³ g³ow¹. Ta rozmowa wcale nie poprawi³a mu sa-

mopoczucia, wrêcz przeciwnie.

– Sk¹d wiesz, ¿e to nie jakaœ próba? – zapyta³. – Sk¹d wiesz, ¿e

w Studni nie czeka kompania wojowników, aby zabiæ ciê na pierwszy

znak, ¿e nie zamierzasz im siê poddaæ?

– Nie wiem. Ale powiedziano mi, ¿e Yuuzhanie potraktowaliby

tak¹ „próbê” jak œwiêtokradztwo. Nikt nigdy nie pozwoli³by wojowni-

kom zastawiæ pu³apki w Studni.

background image

206

– Powiedziano ci? Kto ci powiedzia³?

– Moja… przyjació³ka. Nazywa siê Vergere.

Ganner skrzywi³ siê lekko, przypominaj¹c sobie obc¹ istotê ze

swojego snu.

– Czy to ta Vergere? Ta sama, która by³a zwierz¹tkiem morderczy-

ni Yuuzhan Vongów?

– Ta sama, która uleczy³a Marê swoimi ³zami. Ta sama, której ³zy

uleczy³y tak¿e ciebie.

– I ta sama, która ciê wyda³a Yuuzhanom. – Gannerowi wcale siê

to nie spodoba³o. – Jesteœ pewien, ¿e ona jest po naszej stronie?

– Naszej stronie? – zamyœli³ siê Jacen. – To znaczy po stronie Nowej

Republiki? W¹tpiê.

Nagle Gannera ogarnê³o dziwne, przemo¿ne pragnienie, aby spoj-

rzeæ w twarz Jacena. Coœ niezwyk³ego by³o w pozycji jego g³owy…

– Nie jestem pewien, po jakiej stronie siê opowiada – ci¹gn¹³ Ja-

cen. – Nie wiem, czy po jakiejkolwiek. Nie wiem te¿, czy ona w ogóle

wierzy w jakieœ „strony”.

– Ale powiedzia³eœ jej, co planujesz? Jak mo¿esz jej ufaæ?

– Zdecydowa³em siê wierzyæ, ¿e ona mnie nie zdradzi.

Ganner us³ysza³ w g³owie echo s³ów: „Zaufanie jest zawsze aktem

wiary”. Ta pêczniej¹ca kula md³oœci w ¿o³¹dku z ka¿d¹ chwil¹ jest

coraz ciê¿sza… Œwiat zawirowa³ wokó³ niego jak powolny wir galare-

ty.

Labirynt cierni skoñczy³ siê nagle i otworzy³ na ogromny most

w kszta³cie klina, zbudowany z bladych ¿eber, które wydawa³y siê g³ad-

ko przeplecionymi poziomymi pniami ¿ywych drzew. Liœciaste ga³ê-

zie wznosi³y siê ku s³oñcu po obu jego stronach. Podnó¿e mostu po-

miêdzy œcianami z ga³êzi liczy³o co najmniej sto metrów, ale wznosz¹c

siê, most zwê¿a³ siê jednoczeœnie, tworz¹c rampê, której koniec doty-

ka³ wielkich wrót Senatu Galaktycznego: podwójne odrzwia z dura-

stali, wielowarstwowe jak zbrojona pow³oka niszczyciela gwiezdne-

go, mia³y intarsjowany wzór Wielkiej Galaktycznej Pieczêci otoczonej

pieczêciami Tysi¹ca Œwiatów.

Tu koral yorik zosta³ ukszta³towany tak, by zostawiæ przejœcie.

Wokó³ obwodu drzwi rozrasta³a siê ju¿ niedojrza³a przepona przej-

œciowa niewiarygodnych – choæ przecie¿ jeszcze niepe³nych – roz-

miarów, pozostawiaj¹c ods³oniêt¹ jedynie centraln¹ czêœæ Wrót.

Stra¿ przednia zaczê³a wspinaæ siê na rampê, a krzykliwa muzyka

zwolni³a tempo, pog³êbi³a siê i rozla³a w ozdobnej frazie, przechodz¹c

z marsza wojskowego w powa¿n¹ i pompatyczn¹ muzykê religijn¹.

background image

207

Zmiana rytmu wyssa³a ostatnie si³y z kolan Gannera. Nogi ugiê³y siê

pod nim, a on sam pad³ na twarz u stóp mostku, zwiniêty w embrional-

n¹ kulê, z kolczast¹ piêœci¹ md³oœci zaciœniêt¹ wokó³ swoich wnêtrz-

noœci. W ustach mia³ pe³no œliny, z trudem chwyta³ oddech. Zacisn¹³

z ca³ych si³ powieki, usi³uj¹c nie zwymiotowaæ.

– Ganner? Ganner, co siê z tob¹ dzieje? – Niski, zatroskany g³os

Jacena dochodzi³ z bliska, znad jego g³owy. – No, Ganner, musisz

wstaæ!

Ganner nie by³ w stanie. Nie móg³ te¿ mówiæ. Nie móg³ nawet

otworzyæ oczu. G³adkie, twarde pnie stanowi¹ce ¿ebrowanie mostu

ch³odzi³y go przyjemnie, by³y o wiele ch³odniejsze ni¿ s³oñce, które

pali³o mu plecy, a on chcia³ ju¿ tylko umrzeæ. Tu i teraz. Gdyby tylko

móg³…

Z pewnego oddalenia dobieg³ go chrz¹kaj¹co-warcz¹cy dŸwiêk

jêzyka Yuuzhan. Dwa g³osy, jeden rozkazuj¹cy i wzgardliwy, drugi

przymilny i ³agodny.

W chwilê póŸniej us³ysza³, jak Nom Anor syczy we wspólnym:

– Wielki Mistrz Przemian pyta, czemu Jedi le¿y jak brenzlit. Sk³a-

ma³em mu, Jacenie Solo. Powiedzia³em, ¿e ludzie w taki sposób oka-

zuj¹ szacunek Prawdziwym Bogom. Zmuœ go, ¿eby wsta³. Zmuœ tê

¿a³osn¹, s³ab¹ imitacjê Jedi, ¿eby dokoñczy³ ofiary, zanim Wielki Mistrz

Przemian siê zorientuje, ¿e k³ama³em.

– Jest tylko cz³owiekiem – us³ysza³ Ganner odpowiedŸ Jacena. –

Nie mo¿ecie trzymaæ kogoœ pod wp³ywem narkotyków przez kilka

tygodni, a potem kazaæ mu chodziæ. Jest s³aby, poniewa¿ jest chory.

Ganner p³on¹³ wstydem. Nawet Jacen k³ama³ dla niego. S³aboœæ,

która tak bezlitoœnie przygniata³a go do mostku, nie by³a fizyczna.

A t³umaczenia i troska Jacena tylko pogarsza³y sprawê.

Wszyscy musz¹ dla mnie k³amaæ, pomyœla³. Wszyscy musz¹ uda-

waæ, ¿e nie jestem tak ¿a³osny, bezu¿yteczny i s³aby, jak naprawdê

jestem. Ale ja ju¿ nie mogê udawaæ. Nie mogê.

W gardle Gannera wezbra³a fala wstrêtu do samego siebie. Pali³a

niczym wymiociny, wyciska³a z oczu k³uj¹ce ³zy. Ganner natrafi³ kciu-

kiem na p³ytkê uruchamiaj¹c¹ miecz Anakina. Przycisn¹³ kryszta³

miecza œwietlnego do ¿eber, nie zdaj¹c sobie nawet do koñca sprawy,

co robi. Jedno naciœniêcie, a purpurowa klinga czystej energii przetnie

cia³o, koœæ i s³abe, wodniste wnêtrznoœci, nape³niaj¹c serce tchórza

zapomnieniem…

– Daj spokój, Ganner, prawie jesteœmy na miejscu – szepn¹³ Ja-

cen. – Nie spieprz teraz wszystkiego.

background image

208

– …przepraszam… nie mogê… – to by³o wszystko, co Ganner by³

w stanie wykrztusiæ w cichym, pe³nym rozpaczy jêku. Obj¹³ siê ra-

mionami, wbijaj¹c palce w ¿ebra, przyciskaj¹c buntowniczy ¿o³¹dek.

– …nie mogê… Jacenie… przepraszam… zawiod³em…

Palce zacisnê³y mu siê na wy³¹czniku miecza.

Niewidzialne d³onie chwyci³y go pod pachy i postawi³y na nogi.

Zwisa³ bezw³adnie, lecz mimo to procesja podjê³a marsz, wspinaj¹c

siê na most w kierunku Wielkich Wrót. Nogi Gannera dynda³y bez-

w³adnie, bo nie mia³ si³y nimi poruszaæ, ale udawa³, ¿e idzie o w³a-

snych si³ach. Cia³o wibrowa³o mu od dotkniêcia Mocy.

Jacen go podtrzymywa³.

– Widzisz, wszystko w porz¹dku – odezwa³ siê teraz do Noma

Anora. – Nic mu nie jest. Wróæ na swoje miejsce i uspokój Wielkiego

Mistrza Przemian.

Ganner zwisa³ w niewidzialnym uchwycie Mocy Jacena, pogr¹-

¿ony w upokorzeniu. Nom Anor odszed³ szybko. Gdyby¿ móg³ teraz

umrzeæ – gdyby ten most z pni pod jego stopami rozwar³ siê jak pasz-

cza i wch³on¹³ go na wieki…

Przez ca³e ¿ycie pod¹¿a³ za jednym marzeniem: chcia³ byæ boha-

terem. To wszystko. Nawet niekoniecznie bohaterem. Chcia³ tylko

pewnego dnia wejœæ do pokoju pe³nego obcych i us³yszeæ, jak ktoœ

mówi: „To ten Ganner Rhysode. On wie, jak siê za³atwia sprawy”.

Tak, wiem, jak za³atwiaæ sprawy, myœla³ gorzko. Siebie te¿ za³a-

twi³em. Ale bohater. Dziewica w opa³ach.

W³aœnie to sprawia³o, ¿e by³o mu coraz bardziej md³o.

Mia³ doœæ bycia Gannerem Rhysode. Bohaterskich prób bycia

bohaterem. Bohaterskich prób niebycia bohaterem. Byle jaki Jedi, kiep-

ski pilot, cholernie marny dowódca. Doœæ mia³ bycia ¿artem natury.

Mia³ doœæ i ju¿.

Przednia stra¿, dochodz¹c do Wielkich Wrót, rozdzieli³a siê na

dwa skrzyd³a, ustawiaj¹c siê po obu stronach mostu. Muzyka wrza-

sków wznios³a siê w tryumfalnym crescendo. Wojownicy towarzysz¹-

cy Nomowi Anorowi i Wielkiemu Mistrzowi Przemian uformowali

drugi szereg wewn¹trz pierwszego. Kap³ani otaczaj¹cy Jacena i Gan-

nera przyklêkli, dotykaj¹c mostu czo³ami.

Jacen szed³ naprzód powoli, spokojnie, nie okazuj¹c napiêcia i nie

zdradzaj¹c wysi³ku, aby tysi¹ce zebranych Yuuzhan nigdy siê nie do-

myœli³y, ¿e niesie Gannera jak dziecko w niewidzialnych ramionach

Mocy.

background image

209

Zatrzyma³ siê przed Wielkimi Wrotami i ustawi³ Gannera obok

siebie. Z tej perspektywy ¿ywe miasto Yuuzhan Vongów rozpoœciera-

³o siê u ich stóp jak ogromna, spl¹tana d¿ungla o wszystkich mo¿li-

wych barwach, oplataj¹ca szkielety z durabetonu i transparistali.

– Ganner, mo¿esz ju¿ staæ? – zapyta³ cicho. – Nie musisz iœæ. Tyl-

ko stój. Muszê teraz coœ zrobiæ.

Ganner zmobilizowa³ ka¿d¹ uncjê woli, aby zd³awiæ i prze³kn¹æ

narastaj¹c¹ falê wstydu i wstrêtu do samego siebie. Zaczerpn¹³ z Mo-

cy, aby utrzymaæ siê w pozycji pionowej i dodaæ swojemu g³osowi

si³y.

– Tak. Tak, idŸ, rób swoje. Nic mi nie bêdzie, Jacenie – sk³ama³

i zmusi³ siê, aby dodaæ: – Dziêki.

Jacen pos³a³ mu cieñ dawnego uœmiechu Solo.

– Kiedyœ mi siê zrewan¿ujesz.

Jak gdybym móg³ liczyæ na tak¹ okazjê, pomyœla³ Ganner, ale ugryz³

siê w jêzyk.

Jacen przybra³ znów na twarz wyraz powagi niczym maskê. Zwróci³

siê ku zebranym t³umom i podniós³ ramiona.

– Jestem Jacen Solo! Jestem cz³owiekiem! By³em Jedi!

Jego g³os hucza³ jak artyleryjska kanonada, echo powtarza³o te

same s³owa po yuuzhañsku.

– Nikk pryozz Jacen Solo! Nikk pryozz cz³owiekiem! Nikk pr’zzyo

Jeedai!

– Teraz jestem s³ug¹ Prawdy!

Ganner skrzywi³ siê, s³ysz¹c ton g³osu Jacena. Jak na kogoœ, kto

tylko odgrywa rolê, Jacen wydawa³ siê niepokoj¹co szczery…

Ganner poczu³ powiew Mocy, jak powiew wiatru nad lasem. Prze-

szed³ obok, nie dotykaj¹c go. Wielkie Wrota otwar³y siê do wewn¹trz,

ods³aniaj¹c skryte za nimi cieniste Atrium i po obu stronach ciemne

jak jaskinie wloty Wielkiego Pasa¿u.

Jacen uniós³ rêce d³oñmi do góry, jakby siêgaj¹c ku splataj¹cym

siê barwom Mostu nad ich g³owami.

– DAJCIE ŒWIADECTWO! – zagrzmia³. Echo odpowiedzia³o:

– Tchurokk!

– DAJCIE ŒWIADECTWO WOLI BOGÓW!

Zanim echo skoñczy³o wykrzykiwaæ „Tchurokk Yun’tchilat”, Ja-

cen ju¿ siê odwróci³ i dziarsko przeszed³ przez Wielkie Wrota. Zawi-

rowanie Mocy poci¹gnê³o za nim Gannera. Nom Anor i Wielki Mistrz

Przemian wykonali gest, jakby chcieli iœæ za nim, razem z ca³¹ grup¹

kap³anów i stra¿y, ale zaledwie Ganner min¹³ próg, Jacen odwróci³ siê

14 – Zdrajca

background image

210

i zrobi³ niewielki gest, który Ganner odczu³ jako kolejny szybki i nie-

wiarygodnie potê¿ny powiew Mocy.

Wielkie Wrota zatrzasnê³y siê z hukiem.

Echa ucich³y. Powoli.

Atrium sta³o siê jaskini¹ z ¿ywego koralu yorik.

Ogromne pomniki, które kiedyœ przedstawia³y rozmaite gatunki

i rasy Nowej Republiki, teraz sta³y siê nierozpoznawalnymi, bezkszta³t-

nymi s³upami, podobnymi do sopli starej lawy. Wielkie czarne cienie

kry³y za³omy koralu, a otwory Wielkiego Pasa¿u po obu stronach zio-

nê³y bezdenn¹ g³êbi¹ nocy. Jedyne œwiat³o – pulsuj¹cy, siarczany blask

¿ó³ci i czerwieni – przes¹cza³ siê do Atrium z arkadowego przejœcia

naprzeciwko Wielkich Wrót.

– Sk¹d siê bierze to œwiat³o? Zaraz, zaraz, czekaj… – têpo wy-

mamrota³ Ganner. – Nie pamiêtam, ¿eby tu by³y jakieœ drzwi… To

by³y kiedyœ… biura s³u¿b wywiadowczych, prawda?

– Mo¿e nie zauwa¿y³eœ, ale trochê siê tu zmieni³o. – Jacen ju¿

szed³ w kierunku arkady. – ChodŸ. Nie mamy wiele czasu.

Ganner potykaj¹c siê pod¹¿y³ za nim.

Za ³ukiem by³ pó³kilometrowy korytarz z koralu yorik. Dach i boki

tworzy³y nierówne pó³kole, nieco mniej ni¿ piêciometrowej szeroko-

œci i takiej samej wysokoœci. Pulsuj¹ce, czerwonopomarañczowe œwia-

t³o wype³nia³o przeciwleg³y jego koniec, od czasu do czasu rozb³ysku-

j¹c pal¹c¹ ¿ó³ci¹.

– Jak leci? – rzuci³ Jacen, krocz¹c rytmicznie. Ganner wlók³ siê

obok. – Radzisz sobie? Potrzebujesz jeszcze pomocy?

– Ja… ja… – Na pewno tym razem nie dam plamy, poprzysi¹g³

sobie Ganner. – Nie, wszystko dobrze. Jestem tu¿ za tob¹.

Dach tunelu otworzy³ siê nagle nad ich g³owami na wielk¹, czer-

wono oœwietlon¹ przestrzeñ. Wkrótce œciany te¿ opad³y na boki. Pod-

³oga tunelu zmieni³a siê w zwodzony most wiod¹cy na okr¹g³¹ plat-

formê, o œrednicy mniej wiêcej dziesiêciu metrów, wisz¹c¹ swobodnie

w ogromnych k³êbach siarczanej mg³y, która przyprawia³a Gannera

o kaszel i ³zawienie.

– Co to za miejsce?

– Rozejrzyj siê – posêpnie odpar³ Jacen. Jeœli pal¹cy ¿ar lub opary

siarki mu przeszkadza³y, to nie okazywa³ tego. Wydawa³ siê nas³uchi-

waæ. – Daj mi minutê. Muszê siê skoncentrowaæ.

Ganner ledwie go s³ysza³. Wytrzeszcza³ oczy i powoli krêci³ siê

w kó³ko.

Kiedyœ by³a tu Wielka Sala Posiedzeñ Senatu.

background image

211

Sto metrów ni¿ej, gdzie kiedyœ sta³a kolumna podium prezydenta,

teraz kipia³ ogromny dó³ pe³en rozjarzonego œluzu. Ogromne b¹ble

wyp³ywa³y na powierzchniê, pêkaj¹c w fontanny szkar³atu i gwiezd-

nej ¿ó³ci – to w³aœnie z tego do³u pochodzi³o ca³e œwiat³o.

Wokó³ wznosi³a siê gigantyczna misa z koralu yorik. Wspina³a siê

po kolejnych rzêdach senackich platform, powoli, lecz nieuchronnie

siêgaj¹c ku mrocznej, pogr¹¿onej w cieniu kopule sufitu.

W dole, w bajorze œwiec¹cego œluzu porusza³a siê ogromna, miê-

sista masa. Wynurza³a siê na moment na powierzchniê œlisk¹ czarn¹

fal¹, by po chwili znów siê pogr¹¿yæ.

Ganner odskoczy³ od krawêdzi.

– Fuj! Jacenie, tam coœ p³ywa!

– Tak. – Jacen podszed³ do przedniej krawêdzi platformy. – Nie

bój siê, to mój przyjaciel.

– Przyjaciel? – Ganner spojrza³ w dó³, a stworzenie znów wychy-

nê³o na powierzchniê: czarne, wzdête, jak paskudny wynicowany ¿o-

³¹dek, nabrzmia³y z³oœci¹. Jedno oko wielkoœci X-winga ³ypnê³o na

nich i zamruga³o potrójnym kompletem przezroczystych powiek, któ-

re przetar³y ze œluzu jego powierzchniê pod ró¿nymi k¹tami, jak wy-

cieraczki.

Teraz pojawi³o siê i drugie oko, mrugnê³o i spojrza³o na nich. Ze

œluzu wyskoczy³ pêk olbrzymich macek.

Ganner rzuci³ siê w ty³, gdy macki œwisnê³y mu we mgle tu¿ przed

nosem. Niezwykle giêtkie miêsiste liny ciê³y powietrze tak szybko, ¿e

nawet nie by³ w stanie ich policzyæ. Macki z mlaœniêciem uderzy³y

w platformê, prawie zbijaj¹c Gannera z nóg i od³upuj¹c wielkie jak

g³owa kawa³y koralu.

Jacen ani drgn¹³.

– Ten… ten twój niby przyjaciel… – odezwa³ siê, dygocz¹c, Gan-

ner. – Jakoœ siê nie wydaje uszczêœliwiony twoim widokiem…

– No có¿, nie mogê powiedzieæ, ¿eby mnie to dziwi³o. Ostatnim

razem, kiedy siê widzieliœmy, próbowa³em go zabiæ.

– Zabiæ… eee… przyjaciela? – Oszo³omiony i pó³¿ywy z obrzy-

dzenia Ganner spojrza³ w dó³ i próbowa³ parskn¹æ œmiechem, ale ten

zd³awiony dŸwiêk, który z siebie wydoby³, bardziej przypomina³ hi-

steryczny chichot.

– Ciekawe, jak traktujesz swoich wrogów.

Jacen przekrzywi³ g³owê, w jego br¹zowych oczach nagle pojawi-

³a siê zaduma.

– Nie mam wrogów.

background image

212

– Co?

Jacen wskaza³ palcem na drug¹ stronê Studni, nieco pod k¹tem

w stosunku do nich.

– Widzisz tê platformê… tê, która wystaje spod fa³dy koralu? To

dawna platforma dla delegatów z Kashyyyk. Wol¹ rêczne drzwi. Wiem,

¿e nie jesteœ tak silny jak Wookie, ale u¿ywaj¹c Mocy, powinieneœ daæ

radê je otworzyæ.

– Tam? W dole? – Ganner poczu³, ¿e ¿o³¹dek znów mu siê œciska.

– Chcesz, ¿ebym tam poszed³?

– Pos³uchaj, po prawej stronie znajdziesz prywatne biuro senatora

Kashyyyk. Jest tam szyb turbowindy, ukryty za tajnym przejœciem nie-

daleko biurka. Wystarczy, ¿ebyœ zsun¹³ siê w g³¹b szybu i znajdziesz

siê w tunelach.

Tunele? Tajemna winda? Kiedy ten Jacen zacznie wreszcie gadaæ

z sensem?

– A po co Wookiem tajna turbowinda?

– S¹dzê, ¿e wszystkie biura delegatów by³y w nie wyposa¿one.

Prowadz¹ one do ukrytych tuneli, pe³nych ekranowanych sal konfe-

rencyjnych, gdzie mo¿na by odbywaæ tajemne spotkania i ró¿ne takie.

£¹cz¹ siê nawet z biurem Fey’lyi w Pa³acu Imperialnym.

– A sk¹d ty to wszystko wiesz?

– Gannerze – oschle odpar³ Jacen – te biura nale¿a³y kiedyœ do

mojej matki.

– Och, racja.

– Jeœli dotrzesz do tuneli, powinieneœ przynajmniej znaleŸæ kry-

jówkê na jakiœ czas. Mo¿e uda ci siê prze¿yæ kilka dni. Mo¿e nawet

uciekniesz.

Ganner zdrêtwia³.

– O czym ty mówisz?

– Mówiê, ¿e musisz spróbowaæ, Gannerze. Daj sobie szansê.

– Och, nie, nie, nie! – Ganner cofn¹³ siê o krok i pokrêci³ g³ow¹. –

O nie, nic z tego…!

– Mamy tylko minutê lub dwie, zanim Nom Anor zdecyduje, ¿e

nie mo¿e d³u¿ej udawaæ, i¿ nic siê nie sta³o. Po dwóch minutach roz-

wal¹ Wielkie Wrota. W trzydzieœci sekund póŸniej mnie zabij¹.

– Co tu jest takiego, ¿e chcesz za to poœwiêciæ ¿ycie?

– Nie mam czasu wyjaœniaæ. Nie jestem nawet pewien, czy potrafiê.

– Oczekujesz, ¿e wezmê nogi za pas i pozwolê ci umrzeæ? Za coœ,

czego nawet nie umiesz wyjaœniæ? Idziesz ze mn¹ albo nigdzie siê nie

wybieram!

background image

213

– Wci¹¿ siê bawisz w bohatera, Gannerze?

Ganner skrzywi³ siê lekko – ten strza³ by³ zbyt bliski celu – ale

wytrzyma³.

– Nie, jestem tutaj tylko pomocnikiem. To ty jesteœ bohaterem,

Jacenie. Potrzebujemy takich jak ty. Dlatego przyby³em, ¿eby ciê od-

szukaæ. Nowa Republika ciê potrzebuje. – Zni¿y³ g³os. – Jaina ciê po-

trzebuje. Jeœli jest choæby najbledszy cieñ szansy, musisz prze¿yæ, Ja-

cenie. Musisz spróbowaæ!

Jacen pokrêci³ g³ow¹. Znów mia³ w twarzy skywalkerowsk¹ twar-

doϾ.

– Nie. Nie muszê. Jedyne, co muszê, to zostaæ tym, kim jestem.

– O czym ty mówisz?

– Anakin mia³ swoj¹ drogê. Jaina ma swoj¹. – Roz³o¿y³ rêce, jak-

by chcia³ pokazaæ daremnoœæ prób walki z losem. – Ja mam swoj¹.

– Mam gdzieœ wszystkie g³upie drogi! – desperacko zawo³a³ Gan-

ner. – W ka¿dej chwili mog¹ rozbiæ drzwi… musimy uciekaæ!

– Nie. Ty musisz uciekaæ. Ja… Gannerze, pos³uchaj, musisz to

koniecznie zrozumieæ. Jedyn¹ si³¹, jak¹ mam… jak¹ ma ka¿dy z nas…

to byæ, kim jesteœmy. I w³aœnie to zamierzam tutaj wykorzystaæ. Byæ

tym, kim jestem.

– Gadasz ca³kiem bez sensu! Ile¿ ty masz lat? Siedemnaœcie?

Osiemnaœcie? Nie wiesz nawet, kim naprawdê jesteœ!

– Nie muszê wiedzieæ. Wystarczy, ¿e zdecydujê – powa¿nie od-

par³ Jacen. – Wybierz i dzia³aj.

– Nie zostawiê ciê tutaj!

– To twoja sprawa.

– Ile czasu ci to zajmie, Jacenie? Ile czasu? – Ganner podszed³ do

niego. – A co, jeœli najpierw zabij¹ ciebie?

Jacen wzruszy³ ramionami.

– No to przegram. Kiedy zaczynasz byæ tym, kim jesteœ, najpierw

dowiadujesz siê, ¿e nie ma siê czego baæ.

Rozdzieraj¹cy grzmot za ich plecami uniós³ ze sob¹ odpowiedŸ

Gannera. Most podskoczy³ ostro, podbijaj¹c mu stopy i wytr¹caj¹c

z równowagi. Odwróci³ siê i zobaczy³ k³¹b dymu buchaj¹cy z wylotu

tunelu, cuchn¹cy powiew, jak p³on¹cy gaz bagienny.

– To drzwi – nieobecnym g³osem zauwa¿y³ Jacen. – Czas nam siê

koñczy. Zdaje siê, ¿e obaj przegramy.

Ganner ani drgn¹³.

Mózg wype³ni³o mu nag³e objawienie.

W tej chwili wszystko nabra³o nagle sensu. Zrozumia³, o czym

mówi Jacen. Nie ma siê czego baæ.

background image

214

Zrozumia³, jaka si³a drzemie w byciu tym, kim siê jest.

W³aœciwie nawet nie musia³ wiedzieæ, kim jest. Wystarczy³o, ¿e

zdecyduje.

Mo¿e wybraæ i dzia³aæ.

I nagle ca³e jego ¿ycie nabra³o sensu. ¯ycie, które by³o histori¹

zabawy w bohatera. No dobrze, pomyœla³. W porz¹dku.

Md³oœci znik³y. Nie pozosta³o po nich nawet wspomnienie. Ko-

niec s³aboœci. Koniec niepewnoœci. Zw¹tpienie i lêk ust¹pi³y wraz

z md³oœciami.

Podniós³ miecz œwietlny Anakina.

– Przegramy obaj, chyba ¿e… – rzek³ powoli – …¿e ktoœ ich tu nie

wpuœci.

– Musisz strugaæ bohatera – ze smutkiem powiedzia³ Jacen. –

Nawet gdyby ciê to mia³o zabiæ.

Ganner œcisn¹³ rêkojeœæ i w³¹czy³ przycisk. Przez chwilê spogl¹-

da³ na sycz¹ce ostrze. Oto broñ bohatera. Prawdziwego bohatera. Nie

nêdznego aktorzyny. Nie imitacji bohatera, któr¹ zawsze by³ Ganner.

Nie muszê byæ prawdziwym bohaterem, pomyœla³. Na twarzy po-

jawi³ mu siê olœniewaj¹cy uœmiech starego Gannera. „Zapomnij o kon-

sekwencjach i zaczynamy zabawê!” Wzdrygn¹³ siê i ciê¿ar lat opad³

mu z ramion. Oczy mu zab³ys³y jak szczeliny iskrownika w czerwo-

nym pó³mroku. Poczu³, ¿e lœni jak robot wojenny i jest od niego dwu-

krotnie silniejszy.

Nie muszê byæ bohaterem, pomyœla³ w milcz¹cym zachwycie.

Muszê tylko udawaæ.

– Tak jak powiedzia³em, jestem twoim pomocnikiem – rzek³ bez-

trosko. – Moim zadaniem jest zapewniæ, ¿eby prawdziwy bohater prze-

¿y³ doœæ d³ugo, by wykonaæ swoje. Ta ca³a historia z „potrzeb¹ boha-

terstwa” by³a zawsze moj¹ najwiêksz¹ s³aboœci¹.

Jacen spojrza³ na niego, w niego, poprzez niego, jakby zna³ go na

wskroœ. Skin¹³ g³ow¹.

– Ale powinieneœ wiedzieæ, ¿e mo¿e byæ ona równie¿ twoj¹ naj-

wiêksz¹ si³¹. Pozwól sobie na u¿ycie tej si³y, Gannerze. Bêdziesz jej

potrzebowa³.

– Masz racjê. – Ganner spojrza³ na ostrze miecza œwietlnego, jak-

by móg³ odczytaæ swoj¹ przysz³oœæ w ametystowym promieniu. –

Wiesz, nigdy ciê nie lubi³em, Jacenie. Wydawa³eœ mi siê miêczakiem.

Lalusiem. Intelektualist¹ z wiecznie krwawi¹cym sercem.

– Ja te¿ nigdy ciê nie lubi³em. – Ganner podniós³ wzrok i stwier-

dzi³, ¿e Jacen uœmiecha siê do niego ³agodnym, m¹drym uœmiechem.

background image

215

– Myœla³em, ¿e jesteœ zwyk³ym pysza³kiem i samochwa³em. Wiecznie

pozuj¹cy ³owca chwa³y, bardziej przejêty tym, ¿eby dobrze wygl¹daæ,

ni¿ dobrze dzia³aæ.

Ganner zaœmia³ siê g³oœno.

– Mia³eœ racjê.

– Ty te¿. – Jacen wyci¹gn¹³ d³oñ. – No có¿, oto nasza szansa, ¿eby

pokazaæ, co potrafi¹ wspólnie pysza³ek i krwawi¹ce serce.

Ganner chwyci³ d³oñ Jacena i uœcisn¹³ mocno.

– To bêdzie impreza, któr¹ nieprêdko zapomn¹.

Jacen cofn¹³ siê i uniós³ ramiona. Pulsuj¹cy szkar³atny i zielony

wzór splotów œwietlistych ¿y³ek na szacie zsynchronizowa³ siê z ulot-

nymi b³yskami bulgocz¹cego œluzu w dole. Za jego plecami wznios³y

siê pêki macek, siêgnê³y poza krawêdŸ platformy, unios³y siê ³ukiem

wysoko w górê, ociekaj¹c lœni¹cym i pulsuj¹cym œluzem, i otoczy³y

go jak ¿ywa aureola s³oneczna. Sylwetka Jacena sta³a siê ciemnym

krzy¿em na tle œwietlistego rozb³ysku.

– Jacen! – jêkn¹³ Ganner. – Za tob¹!

– Wiem. – Jacen uniós³ twarz. Macki wysz³y mu na spotkanie;

zni¿y³ d³onie, aby je przyj¹æ i pozwoliæ, ¿eby ich lœni¹ce zwoje spo-

czê³y na jego ramionach. – Nie obawiaj siê. To czêœæ mojego zadania.

Macki unios³y Jacena, delikatnie, niemal czule zamykaj¹c go w ob-

jêciach. Zdjê³y go z platformy i ³agodnie opuœci³y w kierunku bulgo-

cz¹cej mazi, ale ogromne ¿ó³te oczy wci¹¿ lœni³y z³oœci¹.

– Daj mi dziesiêæ minut – rzek³ Jacen. – To powinno wystarczyæ.

Szczêk obutych stóp dobiegaj¹cy z tunelu narasta³. Ganner zatrzy-

ma³ siê jeszcze na chwilê, by popatrzeæ na Jacena, znikaj¹cego pod

powierzchni¹ mazi. Poczu³ w Mocy eksplozjê si³y, pchniêcie i impuls:

„Ruszaj!”

Chwyci³ woln¹ rêk¹ przód szaty i zerwa³ j¹ z siebie. Pe³gaj¹ce

sploty ¿y³ek rozb³ys³y spazmatycznie ciemnym œwiat³em. Rzuci³ sza-

tê na platformê.

Ruszy³.

Nom Anor zmru¿onymi oczami patrzy³ poprzez dym k³êbi¹cy siê

w roztrzaskanych szcz¹tkach Wielkich Wrót. Wojownicy, oddzia³ za

oddzia³em, przeœlizgiwali siê obok stert powykrêcanych blach dura-

stalowych, które stygn¹c pobrzêkiwa³y i jêcza³y cicho. Rozbiegli siê

po wype³nionym dymem i cieniami Atrium z broni¹ gotow¹ do walki,

wytê¿aj¹c oczy w poszukiwaniu celu.

background image

216

Jeden oddzia³ wojowników pobieg³ w dó³ koralowego tunelu

w stronê Studni, na rozpoznanie.

To by³o piêæ minut temu.

¯aden nie wróci³.

Nom Anor zwleka³ z przejœciem. Nie prze¿y³by tak d³ugo w tej

wojnie, nie doceniaj¹c Jedi.

Czerwonoz³ote œwiat³o pulsowa³o poprzez dym wype³niaj¹cy ³u-

kowe przejœcie do Studni. W przejœciu majaczy³a jakaœ postaæ. Zbli¿a-

³a siê leniwie poprzez dym, otoczona aureol¹ œwiat³a wydzielanego

przez maŸ.

Ludzka postaæ.

Potê¿na, giêtka, smuk³a… jak piaskowa pantera na spacerze. Swo-

bodna, lecz czujna. Przygotowana do skoku.

Drapie¿na.

Po plecach Noma Anora przebieg³ zabobonny dreszcz.

Wojownicy rozdzielili siê w tyralierê; oficerowie ogl¹dali siê na

dowódcê, a ten na Noma Anora.

– To twoja impreza, Egzekutorze. Co mamy teraz zrobiæ?

– Ty! Ty tutaj! – nerwowo wykrzykn¹³ Nom Anor we wspólnym.

– Co ty tu robisz?

Odpowiedzi¹ by³ g³êboki, drwi¹cy œmiech.

– A co, nie widaæ? Stojê na waszej drodze.

Ganner Rhysode. Nom Anor rozluŸni³ siê trochê. To tylko Ganner

Rhysode, s³abeusz, który nawet nie móg³ podejœæ pod rampê. Ganner

Rhysode, którego nie szanowali inni Jedi. Ganner-pozer, aktorzyna.

¯art. Nom Anor prychn¹³. Powinien w³aœciwie rozkazaæ, ¿eby go po-

ciêli na kawa³ki… ale Ganner w tej chwili wcale nie wydawa³ siê s³a-

by. Ani g³upi.

A co siê sta³o z oddzia³em zwiadowców?

I czy Nom Anor na pewno chce byæ odpowiedzialny za rozpêtanie

bójki w Studni Mózgu Œwiata?

Zagryz³ wargê tak mocno, ¿e poczu³ w ustach smak krwi.

– OdejdŸ! Tu s¹ tysi¹ce wojowników. Nie mo¿esz nawet marzyæ

o tym, ¿eby nas powstrzymaæ.

– Nie muszê was powstrzymywaæ. Wystarczy, ¿e trochê tu zama-

rudzicie.

Ostry, brzêkliwy trzask sprawi³, ¿e Nom Anor podskoczy³. Z d³oni

cienia wytrysn¹³ metrowej d³ugoœci promieñ jaskrawego, skwiercz¹-

cego ametystowego ognia.

– Chcesz, ¿ebym siê odsun¹³? – cieñ skin¹³ na niego œwietlist¹

kling¹. – ChodŸ, odsuñ mnie.

background image

217

Dym rozwia³ siê czêœciowo, a cz³owiek pod ³ukiem nie wygl¹da³

jak Ganner, którego zapamiêta³ Nom Anor. Ten Ganner mia³ na sobie

jedynie sp³owia³e br¹zowe spodnie i sfatygowane skórzane buty. Ten

Ganner by³ wysoki, mia³ szerokie bary, a œwiat³o broni lœni³o na umiê-

œnionej nagiej piersi. Ostrze w jego d³oni by³o nieruchome jak korze-

nie gór, ale nie to sprawi³o, ¿e Nom Anor zawaha³ siê i szybko przesu-

n¹³ ¿ó³tym, w¹skim jêzykiem pomiêdzy spi³owanymi na ostro zêbami.

Œwiat³o w oczach Gannera.

Wydawa³ siê szczêœliwy.

– Tam s¹ tysi¹ce wojowników – powtórzy³ Nom Anor, bezradnie

wymachuj¹c piêœci¹. – Ty jesteœ jeden!

– Jestem Jedi.

– Jesteœ stukniêty!

Œmiech cz³owieka, jaki zabrzmia³ w odpowiedzi, by³ d³ugi, g³êbo-

ki i radosny, pe³en szczêœcia i swobody.

– Nie. Jestem Ganner.

Zakrêci³ lœni¹cym ostrzem w oœlepiaj¹co skomplikowanym po-

k³onie, który rozœwietli³ otaczaj¹cy go ³uk, niczym lœni¹ce têczowo

obramowanie dla czystego, niemal zwierzêcego wdziêku jego cia³a.

– Ten próg nale¿y do mnie – oznajmi³ z radosnym uœmiechem. –

Biorê go na w³asnoœæ. SprowadŸ tu swoje tysi¹ce, pojedynczo albo

wszystkich naraz. Jest mi to obojêtne.

Pok³on zakoñczy³ siê ukoœn¹ pozycj¹ ostrza na wysokoœci piersi.

W pó³mroku b³ysnê³y zêby.

– Nikt nie przejdzie.

background image

218

R O Z D Z I A £

"

DROGA PRZEZNACZENIA

Szli na niego pojedynczo, niekoñcz¹cym siê strumieniem. Ka¿dy

wojownik po kolei rzuca³ siê w szlachetny pojedynek.

Potem…

Nadchodzili ju¿ po dwóch naraz.

Zanim zaczêli podchodziæ grupami, ¿eby do niego dotrzeæ, mu-

sieli wspinaæ siê po cia³ach zabitych towarzyszy. Po stosie cia³.

Stosie, który sta³ siê murem. Barykad¹,

Ganner Rhysode otoczy³ siê fortec¹ z trupów.

Nom Anor obserwowa³ walkê z pe³n¹ zgrozy fascynacj¹ z bez-

piecznego punktu obserwacyjnego – zza skrêconego p³ata durastali,

który do niedawna stanowi³ czêœæ Wielkich Wrót. Wszystko, co wi-

dzia³ poprzez dym i napieraj¹ce masy wojowników naciskaj¹cych, aby

zaatakowaæ szalonego Jedi, ogranicza³o siê do przeb³ysków jaskrawej

purpury, a czasem nawet samego Jedi, kiedy wyskakiwa³ w górê, wiro-

wa³ i kozio³kowa³, zawsze w ruchu, dŸgaj¹c i tn¹c, rozrzucaj¹c po pod-

³odze Atrium kolejne trupy i odciête cz³onki.

– To szaleñstwo! – Nom Anor obejrza³ siê na dowódcê, który w mil-

czeniu sta³ u jego boku. – Czy nie mo¿na go po prostu wysadziæ? Za-

gazowaæ? Cokolwiek?

background image

219

– Nie. – Blizny na twarzy dowódcy zalœni³y bladym b³êkitem. –

Stawia nam czo³o z honorem. Czy pozwoli³byœ, aby yuuzhañscy wo-

jownicy okazali mniej honoru ni¿ niewierny Jeedai?

– WsadŸ sobie gdzieœ ten honor! Nie rozumiesz? W Studni Mózgu

Œwiata te¿ jest Jedi, a ten Jedi to Jacen Solo! – U¿y³ tego nazwiska,

jakby sam jego dŸwiêk móg³ wywo³aæ szatana… a mo¿e zreszt¹ tak

by³o.

Tylko szatan móg³ zabiæ królow¹ voxynów. Tylko szatan móg³

rozsiekaæ dhuryamy, mistrzów przemian i wojowników w Szkó³ce.

A przecie¿ zdradzieckim sposobem wkrad³ siê w zaufanie Noma Ano-

ra, do tego stopnia, ¿e on… on, sam Nom Anor, wprowadzi³ tego prze-

ra¿aj¹co zabójczego Jedi do jedynego miejsca na Yuuzhan’tar, z które-

go mo¿e zniszczyæ ca³¹ planetê.

– Jacen Solo jest sam na sam z Mózgiem Œwiata i…

– Mózg Œwiata doskonale potrafi sam siê obroniæ. – Przy drugim

boku Noma Anora pojawi³ siê nagle Ch’Gang Hool, Wielki Mistrz

Przemian. – Pomijaj¹c kwestiê honoru, nie mo¿emy u¿yæ potê¿nych

materia³ów wybuchowych ani truj¹cych gazów. Mózg Œwiata by³by

w wiêkszym niebezpieczeñstwie przez takie nieudolne próby pomocy

ni¿ przez pojedynczego Jeedai.

– To nie jest normalny Jedi – z uczuciem odpar³ Nom Anor. – Nie

masz pojêcia, do czego on jest zdolny! Musimy siê tam dostaæ! Musi-

my go powstrzymaæ!

Dowódca wyda³ seriê rozkazów i oddzia³ ciê¿kozbrojnej piechoty

natychmiast pogna³ w kierunku ³uku. W blasku œluzy ich zbroje z na-

k³adaj¹cych siê skorup krabów vonduun lœni³y zimnym blaskiem. Obej-

rza³ siê na Noma Anora.

– Wkrótce to zrobimy. Zachowaj spokój, Egzekutorze.

– Ten spokój te¿ sobie mo¿esz wsadziæ!

– Wydajesz siê trochê… hm… spiêty – wymrucza³ Ch’Gang Hool.

Czu³ki nad jego warg¹ zadrga³y lekko. – Mo¿na by siê zastanawiaæ,

czy siê nie czujesz w jakiœ sposób… eee… odpowiedzialny za ten cha-

os?

Nom Anor otworzy³ usta, zaczerpn¹³ tchu, by coœ powiedzieæ, ale

zmieni³ zdanie; potem chcia³ powiedzieæ coœ innego i znów siê roz-

myœli³. Czu³ki nad warg¹ Wielkiego Mistrza Przemian splot³y siê

w kszta³t subtelnie obsceniczny. Nom Anor odwróci³ wzrok. By³ o krok

od zdarcia tych idiotycznych czu³ków z drwi¹co uprzejmej gêby tego

urzêdasa i zjedzenia ich…

background image

220

O kilka kroków dalej, na rampie, poœród k³êbi¹cego siê t³umu ka-

p³anów i wojowników ujrza³ Vergere. Napotka³a jego wzrok i delikat-

nym ruchem g³owy da³a mu znak, by szed³ za ni¹. O, tak, zrobi to,

pomyœla³, przeprosi³ towarzyszy i ruszy³ w jej stronê. Ma do powie-

dzenia tej ma³ej istocie parê dobrze wywa¿onych s³ów…

Vergere dosz³a prawie na sam dó³ rampy, zalanej bia³ob³êkitnym

œwiat³em s³onecznym, i zatrzyma³a siê. Wyprostowan¹ d³oñ opar³a na

liœciastej ga³êzi drzewa. Zanim Nom Anor j¹ dogoni³, warcza³ ju¿

wœciekle:

– Widzisz, co zrobi³ ten twój „uczeñ”! Ten zasmarkany zdrajca

zdradzi³ nas!… I to wszystko twoja wina!

– Mo¿e i tak. – Jej g³os, miêkki jak œpiew fletu, by³ niezmiennie

pogodny. – Ale lepiej zapomnijmy o kwestii winy, co, Egzekutorze?

Przecie¿ to niewa¿ne, kto jest naprawdê winien; najwa¿niejsze jest to,

kogo Tsavong Lah obierze sobie za winnego, czy nie mam racji?

Nom Anor rozwar³ bezwargie usta, ukazuj¹c ostre jak ig³y zêby.

Doskonale sobie potrafi³ wyobraziæ, co zrobi Tsavong Lah, gdy tylko

wieϾ o tej katastrofie dotrze do jego fanatycznych uszu.

– A dlaczego przychodzisz z tym do mnie?

– Poniewa¿ masz mnie z sob¹ zabraæ.

Znieruchomia³ jak g³az.

– Zabraæ ciê z sob¹? – zapyta³ z wystudiowan¹ obojêtnoœci¹.

– Bêdziesz mnie potrzebowa³. Ocali³am kiedyœ ¿ycie ¿ony Luke’a

Skywalkera. Kiedy Nowa Republika zobaczy mnie u twojego boku,

mo¿e najpierw bêdzie pytaæ, a potem strzelaæ, a nie odwrotnie.

Nom Anor w duchu musia³ przyznaæ jej racjê, ale nie okaza³ tego

otwarcie.

– S¹dzisz… ¿e mam jakiœ plan ucieczki?

– Egzekutorze, proszê – zgani³a go. – Zawsze masz jakiœ plan

ucieczki. Tym razem masz te¿ coœ lepszego: ukryty statek koralowy,

wyhodowany g³êboko pod Studni¹.

– Ja… ja… ja… nic podobnego! – Sk¹d ona mog³a siê o tym do-

wiedzieæ? Ukryty korytarz po drugiej stronie Studni, który otwiera³

siê wy³¹cznie dla niego, prowadzi³ do statku koralowego. Wyhodowa³

go dla Noma Anora przekupiony mistrz przemian. To by³o kilka mie-

siêcy temu, na wczesnym etapie przemiany Senatu Galaktycznego

w Studniê Mózgu Œwiata. – Chyba nie myœlisz…

– Egzekutorze, nie krêæ. S¹dzisz, ¿e tylko ty jeden mo¿esz przeku-

piæ mistrza przemian? A to chodzenie wokó³ twojego stateczku, za-

nim dorós³, ta dba³oœæ o niego…

background image

221

– Pssst! Doœæ! – Obejrza³ siê przez ramiê na rampê. Dowódca od-

wróci³ siê w³aœnie i obserwowa³ walkê, ale Ch’Gang’Hool wci¹¿ zer-

ka³ wyczekuj¹co w jego stronê. Gdyby teraz odszed³, tamci nabraliby

podejrzeñ. Mog³oby siê nie udaæ.

Vergere wydawa³a siê czytaæ w jego myœlach.

– Egzekutorze, jeœli nie uciekniemy teraz, nie bêdzie drugiej szan-

sy. Nie bêdzie statku. – Stanê³a na palcach, ¿eby zbli¿yæ do niego twarz.

– Jacen Solo go ukradnie!

Powierzchnia mazistego bajora zamyka siê nad Jacenem Solo ni-

czym wargi, ciep³a jak krew.

Nie czuje jej.

Spl¹tane liny macek rozci¹gaj¹ jego ramiona, ciasno krêpuj¹ nogi,

owijaj¹ szyjê jak garota. Ich szorstkie ³uski rani¹ skórê. Strumyczki

krwi ci¹gn¹ siê za nim, uwiêzione w plazmie, niczym ga³êzie drzewa

fraktalnego. Macki wykrêcaj¹ go, obracaj¹, zginaj¹, wci¹gaj¹c coraz

g³êbiej pod powierzchniê, która jarzy siê wokó³ niego z³ocisto¿ó³tym

i szkar³atnym œwiat³em, b³yska kolorami, zmieniaj¹cymi siê wraz z jego

ruchami i rozjaœniaj¹cymi w kontakcie z ciep³em jego cia³a.

Jacen ich nie widzi.

W najg³êbszej g³êbinie bajora œluzu macki obracaj¹ go twarz¹ w gó-

rê, przypieraj¹c plecami do krêgu ostrych kamieni. Ten kr¹g by³ kie-

dyœ mównic¹ prezydenta, z której tak czêsto przemawia³a jego matka.

Macki ci¹gn¹ go i unosz¹ ku ogromnemu, rozdêtemu cia³u, które w czar-

nych zwa³ach przewala siê pomiêdzy przejrzyœcie zielonymi p³atami

i linami trzewi. Wszystkie wyrastaj¹ z obwodu ogromnej, g³odnej pasz-

czy; po obu stronach tej k³api¹cej czeluœci lœni¹ niesamowite oczy,

b³yszcz¹ce ¿ó³to, gniewnie i podejrzliwie.

Jacen nawet ich nie zauwa¿a.

Skupia ca³¹ uwagê na pustym miejscu w piersi.

Jego puste wnêtrze rozbrzmiewa gniewem i nieufnoœci¹, i g³od-

nym triumfem: emocjami Mózgu Œwiata, który dopad³ wreszcie daw-

nego przyjaciela, niedosz³ego mordercê.

Dawnego przyjaciela, któremu ufa³ i przez którego zosta³ zdra-

dzony.

Ruchome zêby niczym miecze wyrastaj¹ z guzów miêœniowych

jak dziesi¹tki jêzyków. Na widok ofiary zaczynaj¹ szczêkaæ w otoczo-

nej mackami paszczy.

Jacen mo¿e odpowiedzieæ tylko smutkiem i ¿alem.

background image

222

Tak, zdradzi³em ciê. Nauczy³em ciê ufnoœci i nauczy³em, co to

znaczy zaufaæ zdrajcy.

Nie móg³ go nauczyæ przebaczaæ, bo sam siê jeszcze tego nie na-

uczy³. Zbyt wiele jest rzeczy, których nigdy nie zdo³a przebaczyæ.

Macki zaciskaj¹ siê i wprowadzaj¹ go do ziej¹cej paszczy, a zêby-

-miecze zatrzaskuj¹ siê na jego ciele.

Jacen nie ucieka.

Nie stawia oporu.

Nie walczy.

Otwiera siê tylko. W najskrytszych zakamarkach jego cia³a, tam,

gdzie znajduje siê pustka, która niegdyœ sprawia³a mu ból, on teraz

ofiaruje uœcisk.

W tê pustkê poœrodku przelewa ca³e swoje wspó³czucie. Absolut-

n¹ empatiê. Doskona³¹ wyrozumia³oœæ.

Przyjmuje ból, jaki sprawi³ dhuryamowi swoj¹ zdrad¹; dzieli siê

z dhuryamem cierpieniem, jakie ta zdrada sprawi³a jemu samemu.

Dzieli z dhuryamem wszystkie doœwiadczenia swojego ¿ycia: bez-

cielesn¹ biel bólu, czerwony przyp³yw wœciek³oœci, czarn¹ dziurê roz-

paczy, promienie straty… i jaskraw¹ zieleñ rosn¹cych roœlin, szaroœæ

kamienia i durabetonu, lœnienie klejnotów i transparistali, b³êkitno-

bia³e, skwiercz¹ce po³udnie i jego wierne echo w ostrzu miecza

œwietlnego.

Dzieli siê z nim mi³oœci¹ do tych wszystkich rzeczy, gdy¿ s¹ one

jednym: radoœci¹ i bólem, strat¹ i zjednoczeniem, ¿yciem i œmierci¹.

Kochaæ jedn¹ z nich, to kochaæ wszystkie, albowiem ¿adna nie mo¿e

istnieæ bez drugiej.

Wszechœwiat.

Moc.

Wszystko jest jednoœci¹.

Yuuzhanie i rasy Nowej Republiki.

Jacen i Mózg Œwiata.

Kiedy zdradzi³em ciebie, zdradzi³em te¿ i siebie samego. Kiedy

zabi³em twoich braci, zabija³em kawa³ki siebie. Mo¿esz mnie zabiæ,

ale ja i tak bêdê ¿y³ w tobie.

Jesteœmy Jednoœci¹.

Jacen nie wie, czy s³owa te zosta³y wypowiedziane przez niego do

Mózgu Œwiata, czy przez Mózg Œwiata do niego, gdy¿ Jacen i Mózg

Œwiata s¹ jedynie dwiema odmiennymi twarzami tego samego. Na-

zwij to Wszechœwiatem, Moc¹ albo Istnieniem. To tylko s³owa.

Pó³prawdy. K³amstwa.

background image

223

K³amstwa.

Prawda jest zawsze wiêksza od s³ów, które j¹ opisuj¹.

Zgrzyt œwietlnego ostrza po amphistaffie – dŸgniêcie, które wpro-

wadza skwiercz¹c¹, niszczycielsk¹ energiê poprzez skórzast¹ b³onê

miêdzy kciukiem a palcem wskazuj¹cym Yuuzhanina w miejscu, gdzie

d³oñ styka siê z amphistaffem.

Œwiat wiruj¹cy w wysokim salcie nad g³owami dwóch wojowni-

ków, szar¿uj¹cych ramiê przy ramieniu; bezw³adny upadek, kiedy po-

jedynczy miecz œwietlny rozcina dwa karki i pozbawia dwa cia³a ra-

mion…

Zdumione mrugniêcie wojownika, kiedy ametystowe ostrze ener-

gii przeszywa mu usta i przesuwa siê w górê, aby wypaliæ trzycenty-

metrowej szerokoœci tunel od podniebienia a¿ po czubek g³owy…

Takie krótkie mgnienia sk³adaj¹ siê na œmieræ Gannera Rhysode’a:

Œmierdz¹ca spalonym mlekiem krew Yuuzhan sma¿¹ca siê na jego

mieczu…

Linie pal¹cego lodu – ciêcia pozostawiane na jego ciele przez

amphistaffy…

Zimny p³omieñ jadu amphistaffa po¿eraj¹cy jego nerwy…

To tylko nutki melodii w symfonii Mocy Gannera. Moc nie tylko

daje mu si³y, nie tylko go unosi i obraca; kr¹¿y równie¿ w jego ¿y³ach

w rytmie wszechœwiata…

On sam sta³ siê Moc¹, a Moc sta³a siê nim.

Nie jest bezpoœrednio œwiadom sekwencji swojej œmierci: czas znik³

wraz z lêkiem, zw¹tpieniem i bólem w tej wiecznej sekundzie, kiedy

odda³ kontrolê nad sob¹. Stoj¹c pod ³ukiem w oczekiwaniu na Yuuzhan

Vongów, Ganner zrozumia³, ¿e w³aœnie tu i w³aœnie teraz jest ta chwi-

la, dla której prze¿y³ ca³e swoje ¿ycie.

Ju¿ dzieñ narodzin postawi³ go na tej drodze; ka¿dy triumf i ka¿da

tragedia, ka¿dy szalony wyczyn i poni¿enie, ka¿dy przypadkowy i bez-

u¿yteczny zwrot okrutnego losu nawarstwia³ siê w nim, gromadzi³ jak

fala wszechogarniaj¹cego przyp³ywu poza barierami opanowania.

Bariery te zbudowali rodzice, próbuj¹c wyg³adziæ szorstkie krawêdzie

jego arogancji; zbudowali je drwi¹cym œmiechem jego towarzysze

zabaw, kiedy wydrwiwali ka¿d¹ próbê zaimponowania im; do³o¿y³ siê

do nich nawet trening u Luke’a Skywalkera…

„Jedi siê nie popisuje, Gannerze – mawia³ Luke. – Walka to nie

gra. Dla Jedi walka jest klêsk¹. To tragedia. Kiedy trzeba rozlaæ krew,

background image

224

Jedi robi to szybko, w sposób chirurgiczny, z powag¹ i szacunkiem. Ze

smutkiem”.

Ganner tak d³ugo próbowa³, tak bardzo siê stara³ byæ tym, czym

powinien byæ wed³ug nich wszystkich; usi³owa³ kontrolowaæ swoj¹

têsknotê do dramatu, elegancji, wdziêku, artyzmu; próbowa³ byæ do-

brym synem, dobrym przyjacielem, pokornym cz³owiekiem, dobrym

Jedi…

Ale tu, pod ³ukiem, nadszed³ dla niego koniec prób.

Nie ma ju¿ powodu, ¿eby opieraæ siê prawdzie o sobie samym.

Odgrywanie roli bohatera jest nareszcie dozwolone.

Wiêcej, jest konieczne.

Aby utrzymaæ ³uk, nie wystarczy raniæ i zabijaæ, nie wystarczy

byæ spokojnym, precyzyjnym, smutnym…

Aby utrzymaæ ³uk, nie mo¿e po prostu mordowaæ; musi to robiæ

bez wysi³ku, beztrosko, ze œmiechem. Radoœnie.

Aby utrzymaæ ³uk, musi tañczyæ, wirowaæ, skakaæ i wywijaæ salta,

wyzywaj¹c kolejnych przeciwników. Kolejne ofiary.

Musi sprawiæ, ¿eby siê zawahali, zanim przed nim stan¹.

Musi sprawiæ, ¿e bêd¹ siê baæ…

Wypowiedzia³ te s³owa: znalaz³ magiczne zaklêcie, zdolne prze-

³amaæ tkwi¹ce w nim bariery i uwolniæ powódŸ.

Nikt nie przejdzie.

W³ada broni¹ poleg³ego bohatera, ale to on jest teraz bohaterem,

a polegn¹ inni.

On powstanie.

Moc z hukiem przep³ywa przez niego, a on z hukiem przep³ywa

przez Moc. Odrzucaj¹c wiêzy opanowania, odk³adaj¹c na bok rozs¹-

dek, odpowiadaj¹c jedynie na przyp³yw namiêtnoœci i radoœci, nagle

odnajduje Moc, o jakiej nawet mu siê nie œni³o.

Sam sta³ siê walk¹.

Nie jest œwiadom zwa³ów trupów zalegaj¹cych tunel; stopy wy-

mijaj¹ je zwinnie bez udzia³u jego woli.

Nie jest œwiadom skrêconych arkuszy durabetonu, które wyci¹-

gn¹³ z ruin Wielkich Wrót, a które kr¹¿¹ teraz wokó³ niego, by wy-

chwyciæ grad ¿uków udarowych i os³aniaæ go z boków.

Nie jest œwiadom zatopionych w koralu pos¹gów z Atrium, które

pochwyci³ w swój taniec Mocy – ogromnych figur przedstawiaj¹cych

rasy Nowej Republiki; zda siê, ¿e o¿y³y, by walczyæ u jego boku. Pos¹gi

background image

225

nagle zaczynaj¹ siê chwiaæ, ko³ysaæ, a¿ wreszcie padaj¹, mia¿d¿¹c swo-

im ciê¿arem tuziny, setki napastników, zmieniaj¹c Atrium w rzeŸniê.

Nie jest te¿ œwiadom konsystencji koralu, który pokrywa œciany,

ani natê¿enia œwiat³a, ani liczby swoich przeciwników. Z ilu ju¿ wal-

czy³? Z tuzinem? Setk¹? Ilu z nich odnios³o ciê¿kie rany i wycofa³o

siê w bezpieczne miejsce? Ilu le¿y martwych w k³êbach siarkowego

dymu?

Nie pamiêta. Pamiêæ nie istnieje. Nie ma przesz³oœci. Nie ma przy-

sz³oœci.

Nie jest œwiadom nawet samego siebie. Ani Yuuzhan Vong. To

jakby by³ ka¿dym wojownikiem, z którym walczy, zabijaj¹c siebie za

ka¿dym razem, kiedy pada kolejny przeciwnik. Nie ma ju¿ nikogo

nazwiskiem Ganner Rhysode, nie ma ju¿ Yuuzhan Vong, nie ma ju¿

Jedi.

S¹ tylko tancerze i taniec.

Tylko taniec. Od wirowania kwarków po kr¹¿enie galaktyk, wszyst-

ko jest ruchem.

Wszystko jest tañcem.

Wszystko jest.

Nom Anor gestem nakaza³ Vergere, by zaczeka³a, sam zaœ rozej-

rza³ siê szybko po raz ostatni. Przed nim wznosi³a siê koralowa góra

Studni. Za ni¹ widnia³ na wpó³ ukoñczony cierniowy labirynt, pusty,

bo wszyscy mistrzowie przemian wynieœli siê na front Studni, zwabie-

ni ha³asem bitewnym. Odleg³e eksplozje odzywa³y siê w nierównym

rytmie, podkreœlanym cichszymi krzykami.

Upewniwszy siê, ¿e nie s¹ obserwowani, Nom Anor odsun¹³ na

bok miêkki arkusz fa³szywego koralu, ods³aniaj¹c nosojêzor membra-

ny wejœciowej. Wsun¹³ d³oñ do œrodka, wci¹¿ rozgl¹daj¹c siê nerwo-

wo, podczas gdy nosojêzor smakowa³ i analizowa³ wydzieliny jego

skóry. W sekundê póŸniej rozpozna³ go i odsun¹³ wiêksz¹ zas³onê fa³-

szywego koralu, ods³aniaj¹c ukryt¹ pod nim membranê.

Nom Anor skin¹³ na Vergere, ¿eby posz³a za nim.

Koral yorik ust¹pi³ miejsca poczernia³emu ze staroœci durabeto-

nowi; korytarz zmieni³ siê w labirynt. Klucz¹c w¹skimi przejœciami,

Nom Anor gratulowa³ sobie sprytu, z jakim przygotowa³ plan uciecz-

ki. Od chwili rozpoczêcia pierwotnego przekszta³cenia nikt nie

odwiedza³ Studni, oprócz mistrzów przemian i ich asystentów; nikt

nie chcia³ ryzykowaæ œmiercionoœnego gniewu Ch’Ganga Hoola –

15 – Zdrajca

background image

226

z wyj¹tkiem jednego mistrza przemian, którego zach³annoœæ by³a wiêk-

sza od tchórzostwa. Z wszystkich Yuuzhan, tylko ten jeden mistrz prze-

mian i sam Nom Anor wiedzieli o tym, ¿e pod basenem Mózgu Œwiata

znajduj¹ siê ogromne pomieszczenia – niegdyœ biura kanclerza Nowej

Republiki.

Pomieszczenia te by³y czêœciowo zrujnowane. Uszkodzone przez

zniszczenie Senatu, nigdy nie zosta³y naprawione. Nom Anor starannie

wybiera³ drogê pomiêdzy stertami gruzów, poprzez d¿unglê poskrêca-

nej durastali i zwisaj¹cych kabli. Tu, na dole, wci¹¿ jeszcze dzia³a³y

niektóre z kul ¿arowych stosowanych przez Now¹ Republikê; nie zo-

sta³y zniszczone jako bluŸnierstwo wy³¹cznie dlatego, ¿e jedynie Nom

Anor i jego pupilek mistrz przemian wiedzieli o ich istnieniu.

Przeszed³ ponad zgiêtym przês³em i ujrza³ go: smuk³y, d³ugi ka-

d³ub, wyprofilowany tak, aby rozcinaæ atmosferê jak nó¿, bliŸniacze

dovin basale – jeden do napêdu, jeden do obrony, powierzchnie usta-

wione tak, by odchylaæ promienie czujników, g³adka, matowa czerñ,

poch³aniaj¹ca œwiat³o, aby utrudniæ celowanie wzrokowe.

Mistrz przemian, który go wyhodowa³, gwarantowa³, ¿e statek

bêdzie równie szybki, jak ca³a flota Yuuzhan Vong; Nom Anor czê-

sto wykorzystywa³ ukryte przejœcie, by w tajemnicy odwiedzaæ sta-

tek podczas wzrastania. Dziêki temu mózgopilot statku móg³ zapo-

znaæ siê z myœlowym podpisem Noma Anora. W czasie swoich wizyt

Egzekutor czêsto zabawia³ siê rozwa¿aniami, jakie to nowe zastoso-

wanie znalaz³ dla komnat, które niegdyœ nale¿a³y do legendarnego

Palpatine’a.

Obronny dovin basal spowoduje zapadniêcie siê czêœci durabeto-

nu i koralu yorik, tworz¹c tunel skierowany wprost w niebo. Mózgopi-

lot, w którym zakodowano niezbêdne kody rozpoznawcze umo¿liwia-

j¹ce przebycie kordonu floty wokó³ planety, mia³ równie¿ w pamiêci

przygotowane wspó³rzêdne, umo¿liwiaj¹ce skok do przestrzeni No-

wej Republiki. Kiedy Nom Anor znajdzie siê w œrodku, bêdzie poza

wszelkim zasiêgiem.

Wewn¹trz statku bêdzie bezpieczny.

– Piêkny, prawda? – mrukn¹³, wk³adaj¹c d³oñ do nosojêzora stat-

ku. W³az natychmiast pos³usznie otworzy³ siê na ca³¹ szerokoœæ. –

Vergere, oto wynik planowania z uwzglêdnieniem ryzyka. Nigdy nie

przyjmujê, ¿e odniosê sukces. Dlatego zawsze zdo³am prze¿yæ. Za-

wsze mam plan awaryjny, uwzglêdniaj¹cy wszelkie mo¿liwe katastrofy.

– Naprawdê zawsze? – Coœ w jej g³osie sprawi³o, ¿e stan¹³ jak

wryty. – Wszelkie mo¿liwe katastrofy?

background image

227

Zanim zd¹¿y³ zaczerpn¹æ tchu, aby zapytaæ, o co jej chodzi, nie-

wypowiedziane pytanie otrzyma³o swoj¹ odpowiedŸ: do md³oœci zna-

jomy dŸwiêk.

Powoli, zmro¿ony strachem przed tym, co zaraz zobaczy, ale nie-

zdolny siê powstrzymaæ, spojrza³ w kierunku œwiat³a, rozjaœniaj¹cego

zrujnowany gabinet: œwiat³o sycza³o i pryska³o zieleni¹, dobywaj¹c

bia³e iskry z czarnych krzywizn jego statku.

Stwierdzi³, ¿e patrzy w ³agodnie zaokr¹glon¹ koñcówkê klingi

miecza œwietlnego, znajduj¹c¹ siê o centymetr od jego nosa.

– Miecz œwietlny to interesuj¹ca broñ – zauwa¿y³a Vergere tonem

pogawêdki. – Ostrze wyj¹tkowe w historii uzbrojenia. Paradoks, tak

jak i zwyczaje Jedi, którzy nim w³adaj¹, tych wojowników pokoju,

którzy zabijaj¹ w s³u¿bie ¿ycia. Zauwa¿y³eœ coœ ciekawego? Klinga

jest okr¹g³a. Nie ma ostrza. Ale to miecz œwietlny, wiêc ca³y jest

ostrzem. Nie ma takiej czêœci klingi, która by nie ciê³a. Ciekawe, praw-

da? Mo¿na by powiedzieæ, ¿e symboliczne.

– Co? – Nom Anor otworzy³ usta, zamkn¹³ je, otworzy³ znowu.

Chcia³ zapytaæ, co ona wyprawia. Chcia³ siê dowiedzieæ, sk¹d wziê³a

miecz œwietlny. Chcia³ spytaæ o tyle innych rzeczy, ale z jego ust wy-

dobywa³o siê tylko jedno s³owo: – Co?

Vergere znów zdawa³a siê czytaæ w jego myœli.

– To Jacena – odpar³a wesolutko. – Pomyœla³am sobie, ¿e mo¿e

zechcia³by go dostaæ z powrotem, jak s¹dzisz?

– Nie mo¿esz…

– Ale¿ mogê. – Skinê³a g³ow¹ w kierunku blasku po drugiej stro-

nie statku. – Chyba uda mi siê wyci¹æ sobie drogê do Studni.

– Jeœli mnie zabijesz… – zacz¹³ desperacko.

– Zabiæ ciê? Nie b¹dŸ g³upi. – Kable zwisaj¹ce poœród d¿ungli

ruin o¿y³y nagle i ze œwistem przecinaj¹c powietrze skrêpowa³y Noma

Anora. Okrêci³y siê wokó³ niego doœæ mocno, by wydusiæ mu z p³uc

cichy jêk, po czym pozaplata³y siê w obrzydliwie skomplikowane

wêz³y. Vergere obserwowa³a ich akcjê… której sama by³a inicjator-

k¹… z wesolutkim uœmieszkiem na twarzy i jaskrawopomarañczowym

b³yskiem grzebienia. Nom Anor poj¹³ to w jednej chwili.

– Gdybym chcia³a, ¿ebyœ zgin¹³, wystarczy³o mi pozostawiæ ciê

tutaj. Tsavong Lah ju¿ by siê zaj¹³ reszt¹.

– Ale przecie¿ nie mo¿esz mnie zostawiæ – zaprotestowa³. Ju¿ za-

cz¹³ dochodziæ do siebie po pierwszym szoku. – Nie mo¿esz lecieæ

moim statkiem. Jest uwarunkowany na mnie! Tylko ja mogê…

background image

228

– Mo¿e to i prawda – zgodzi³a siê. – Ale w¹tpiê. Twój stateczek

jest w koñcu ¿yw¹ istot¹, a Jacen, jak pewnie zauwa¿y³eœ, ma specy-

ficzny dar zjednywania sobie ¿ywych istot.

– Ty… on… oboje oszaleliœcie! To siê nie mo¿e staæ!

– Egzekutorze – odpar³a surowo, przerywaj¹c mu ruchem miecza.

– Czy nie zapowiedzia³am ci, ¿e Jacen Solo ukradnie twój statek?

Nom Anor wytrzeszczy³ oczy.

– Kiedy wreszcie siê nauczysz – zapyta³a, krêc¹c g³ow¹ z udanym

smutkiem – ¿e wszystko, co ci mówiê, jest prawd¹?

Nagle taniec za³amuje siê, potyka.

Nie ma ju¿ z kim walczyæ.

Ganner chwieje siê, krêci mu siê w g³owie; umiera zatruty jadem

amphistaffów, s¹cz¹cym siê przez niezliczone rany. Jego krew plami

pod³ogê pod butami i œciany otaczaj¹cego go tunelu.

Tylko Moc utrzymuje go w pozycji stoj¹cej.

S³yszy zbli¿aj¹cy siê zgrzytliwy grzmot i wkrótce ju¿ wie, co to za

dŸwiêk generuje drgania, które wstrz¹saj¹ pod³og¹; nadchodzi coœ

ogromnego i ciemnego, cz³apie na zakrzywionych, sêkatych nogach

jak kamienne kolumny, wielopalczaste stopy mia¿d¿¹ beztrosko cia³a

Yuuzhan Vongów. Cia³o tego stwora uzbrojone jest ogromnymi, rogo-

wymi p³ytami, a potê¿na g³owa ko³ysze siê z boku na bok jak kabina

AT-AT w trybie ³owcy-zabójcy. Ptê¿ne szczêki ociekaj¹ ogniem.

Wzd³u¿ jego boków maszeruj¹ wojownicy.

Zdaje siê, ¿e to by³o nieuniknione, myœli Ganner z nut¹ melancho-

lii. Wczeœniej czy póŸniej ci Ÿli zawsze wk³adaj¹ zbrojê.

Wkrótce wszystko siê skoñczy; nie potrafi stawiæ czo³a takiej be-

stii wspomaganej przez piechotê. A jednak Moc podsuwa mu jeszcze

jedn¹, ostatni¹ sztuczkê.

Choæ Moc jest œlepa na wojowników i na ¿ywy czo³g, i na otacza-

j¹cy ich koral, Ganner czuje doskonale durabetonowe œciany Senatu,

tworz¹ce szkielet Studni. Czuje, ¿e tunel przecina mnóstwo elemen-

tów noœnych – wie tak¿e, ¿e otaczaj¹cy go durabeton pe³en jest pêk-

niêæ pochodz¹cych od nadmiernych naprê¿eñ, ¿e ju¿ siê rozsypuje,

zapada pod niewyobra¿alnymi tonami otaczaj¹cego go koralu.

Ganner siê uœmiecha.

Bestia rzyga strumieniem skoncentrowanego kwasu; Ganner u¿y-

wa Mocy, ¿eby ustawiæ blachê Wielkich Wrót jak durastalow¹ tarczê.

Strumieñ kwasu odbija siê i sp³ywa po œcianie. Koral dymi, umiera,

background image

229

w jednej chwili zmienia siê w ciecz. Blacha Wielkich Wrót zaczyna

siê topiæ.

¯uki ciskane przez wojowników œwiszcz¹ mu ko³o uszu, topniej¹-

ca blacha tañczy przed nim, odbijaj¹c je w kierunku spalonej kwasem

œciany. Eksplozje rozpryskuj¹ wokó³ p³ynny koral i od³amki durabeto-

nu.

Budynek nad ich g³owami zaczyna stêkaæ. Wojownicy przykuca-

j¹, z nag³ym lêkiem spogl¹daj¹c w górê. Olbrzymia bestia ryczy.

Ganner wybucha œmiechem. Moc jest z nim, a on znów jest tance-

rzem.

Sta³ siê wcieleniem tañca.

Moc¹ siêga w g³¹b otaczaj¹cego go durabetonu i zaczyna pchaæ.

Jacen ze zdumieniem stwierdzi³, ¿e ¿yje.

K³y Mózgu Œwiata nie zamknê³y siê na nim. Macki nie zdar³y mu

cia³a z koœci. Nie uton¹³ w bajorze œluzu, nie zad³awi³ siê fosforyzuj¹-

cymi glutami. Wojownicy Yuuzhan Vong nie wyroili siê wokó³ niego,

¿eby go wyci¹gn¹æ i wyr¿n¹æ z niego ¿ycie amphistaffami.

Wokó³ niego uformowa³ siê b¹bel powietrza; macki objê³y go jak

uœpione dziecko, wargi zamknê³y siê na ostrych jak miecze zêbach

i dotknê³y go niczym w poca³unku.

Wszystko dlatego, ¿e Jacen by³ Mózgiem Œwiata, a Mózg Œwiata

by³ nim i ka¿de z nich by³o wszystkim innym, Jacen zaœ nauczy³ siê,

¿e mo¿na wyjœæ na spotkanie wszechœwiata i jego bezsensownego cier-

pienia – to znaczy równie¿ siebie – z lêkiem, z nienawiœci¹ lub rozpa-

cz¹.

Albo wyjœæ mu na spotkanie z mi³oœci¹.

Jacen wybra³.

Wci¹¿ jednak by³ zaskoczony, ¿e wszechœwiat mo¿e okazaæ mu

wzajemn¹ mi³oœæ.

W najdalszej z mo¿liwych odleg³oœci, a w³aœciwie tu¿ obok, wy-

czu³ oceaniczn¹ falê Mocy wzbieraj¹c¹ w miêdzygwiezdnym fortis-

simo symfonii radoœci; w tej samej chwili, w pustce, któr¹ nosi³ w piersi,

wyczu³ wœciek³oœæ, ból, gor¹czkê walki i nagle zrozumia³ drugi po-

wód, dla którego wci¹¿ jeszcze ¿yje.

Ganner…

Siêgn¹³ uczuciami w górê i zebra³ wokó³ siebie potêgê wszech-

œwiata.

background image

230

Macki opad³y z jego r¹k i nóg, otaczaj¹cy go pêcherz powietrza

pêk³. Musn¹³ czubkami palców Mózg Œwiata – po¿egnalna pieszczota

dla przyjaciela.

Jacen Solo wyskoczy³ ze œluzu jak wystrzelony z wyrzutni torped.

Pomkn¹³ w k³êby siarczanego dymu, w szacie jarz¹cej siê od œlu-

zu, który ci¹gn¹³ siê za nim lœni¹cymi sznurami i skapywa³ niczym

spadaj¹ce gwiazdy; przeskoczy³ ponad bajorem, aby wyl¹dowaæ na

skraju misy, gdzie koral styka³ siê z nagim durabetonem senackiej plat-

formy. Podniós³ g³owê, wpatruj¹c siê w zwodzon¹ k³adkê, która zwi-

sa³a nad Studni¹ jak jêzyk wysuniêty z paszczy rzygaj¹cej dymem

i szkar³atnym p³omieniem… i ametystowym blaskiem miecza œwietl-

nego.

S³ysza³ ludzki g³os. Nie móg³ rozró¿niæ s³ów, ale ton by³ charak-

terstyczny.

Ganner siê œmia³.

Pogr¹¿ony w Mocy Jacen uj¹³ k³adkê d³oñmi swojego umys³u.

Jeden d³ugi, g³adki ruch uniesie go i postawi u boku Gannera. Do³¹czy

do niego, ramiê przy ramieniu stan¹ przeciwko Yuuzhanom.

– Jacenie, zaczekaj.

S³owa zosta³y wypowiedziane niezbyt g³oœno, ale tak wyraŸnie,

¿e zadŸwiêcza³y w jego uszach, jakby mówi¹ca osoba sta³a obok nie-

go – zreszt¹ równie dobrze mog³o tak byæ, bo poprzez Moc poczu³, jak

niewidzialna d³oñ ujmuje go za ramiê.

Skin¹³ g³ow¹.

– Powinienem by³ wiedzieæ. Jakoœ powinienem by³ odgadn¹æ, ¿e

siê tu znajdziesz.

Vergere sta³a zaledwie o kilka metrów w prawo od niego, trochê

wy¿ej, na obroœniêtej koralem platformie, która niegdyœ nale¿a³a do

delegacji Kashyyyku.

– ChodŸ, Jacenie. Twój pobyt w krainie zmar³ych dobieg³ koñca.

Czas wróciæ na jasne pola dnia.

Nie odpowiedzia³, odwróci³ siê tylko ku k³adce – ale jej uchwyt

poprzez Moc zacisn¹³ siê na jego ramieniu.

– Nie uratujesz go, Jacenie. Mo¿esz najwy¿ej umrzeæ u jego boku.

On ju¿ wybra³ swój los. Jedyn¹ pomoc¹, jak¹ mo¿esz mu ofiarowaæ,

jest uszanowanie tego wyboru. Stoisz u bram œmierci: przed tob¹ ca³e

¿ycie. Jeœli teraz zawrócisz, jeœli bodaj obejrzysz siê za siebie, jesteœ

zgubiony.

– Wiêc co mam zrobiæ? Nie zostawiê go! Nie zostawiê! – Odwró-

ci³ siê w jej kierunku. Dr¿enie ogarnê³o jego kark, plecy i ramiona, po

background image

231

czym zesz³o w dó³ na d³onie i nogi. – Nie pozwolê, aby ludzie odda-

wali za mnie ¿ycie!

– On nie oddaje ¿ycia za ciebie. On ci je ofiarowuje. Czy odmó-

wisz przyjêcia daru umieraj¹cego cz³owieka?

– Nie mogê… Vergere, po prostu nie mogê…

– Czy to najlepsze zakoñczenie historii twojego ¿ycia?

Siêgn¹³ poprzez Moc i pchn¹³ z ca³ej si³y, uwalniaj¹c siê z jej

uchwytu.

– Nie zostawiê go.

Wzruszy³a ramionami.

– A wiêc mo¿e ci siê to przyda.

Rzuci³a coœ w jego kierunku. Przedmiot leniwie zakrêci³ siê w po-

wietrzu, lœni¹c srebrzyœcie w blasku rzucanym przez œluz. Chwyci³ go

instynktownie.

Miecz œwietlny.

Jego miecz œwietlny.

Dziwnie siê czu³, trzymaj¹c go w d³oni. Zabawnie. Obco.

Nie widzia³ go od dnia œmierci królowej voxynów.

Kiedy go trzyma³ po raz ostatni, by³ kimœ innym. Ch³opcem. Smut-

nym ch³opcem, pe³nym wewnêtrznych konfliktów, desperacko poszu-

kuj¹cym czegokolwiek, czego mo¿e byæ pewien. Wola³ umrzeæ za pew-

ne nic ni¿ ¿yæ dla niepewnego czegoœ.

– Wybieraj i dzia³aj – rzek³a.

Spojrza³ w kierunku bitwy. Ci¹gnê³o go tam, a¿ siê pali³, ¿eby zna-

leŸæ w sobie tê czyst¹ ekstazê, kosmiczn¹ symfoniê, któr¹ wyczuwa³

w Gannerze… ale…

Spojrza³ znów na Vergere.

– Zawsze, kiedy do mnie mówisz, kryje siê w tym jakaœ sztuczka.

– Teraz te¿ – przyzna³a. – Ale to nie ta sama sztuczka. Za pierw-

szym razem by³eœ ch³opcem. Nie rozumia³eœ tak naprawdê, co odrzu-

casz. Za drugim razem by³eœ zagubiony w ciemnoœci i potrzebowa³eœ

krzemienia i stali, by zapaliæ pochodniê. Ale teraz… czym jesteœ te-

raz, Jacenie Solo?

W jednej chwili ujrza³ wszystko od pocz¹tku: od Sernpidala i Bel-

kadanu, poprzez Duro i Myrkr, po Objêcia Cierpienia, Szkó³kê, Œwi¹-

tyniê Jedi i zwierzojaskiniê…

Nie by³ wojownikiem, o tym by³ przekonany. Nie takim jak Jaina,

ani takim, jakim by³ Anakin. Nie by³ bohaterem, jak wujek Luke albo

ojciec, ani wielkim politykiem jak matka, ani strategiem jak admira³

Ackbar, ani naukowcem jak Danni Quee…

background image

232

Przypomnia³ sobie, ¿e nie musi wiedzieæ, kim jest. Musi tylko

zdecydowaæ.

– Zdaje mi siê… – rzek³ powoli, ze zmarszczonymi brwiami przy-

gl¹daj¹c siê trzymanemu w d³oni mieczowi. – Zdaje mi siê… ¿e je-

stem uczniem.

– I byæ mo¿e tak jest – zgodzi³a siê Vergere. – A zatem jesteœ rów-

nie¿ nauczycielem, poniewa¿ obaj stanowi¹ jednoœæ. Ale aby nim byæ,

musisz siê uczyæ i musisz nauczaæ. Musisz ¿yæ.

Mia³a racjê, Wiedzia³, ¿e ma racjê. Czu³ to z tak¹ pewnoœci¹, jak

niczego do tej pory. Ale Ganner…

Spojrza³ znów w górê i w tym momencie w Studni Mózgu Œwiata,

w g³êbi tunelu ponad jego g³ow¹ narodzi³o siê nowe s³oñce. Narastaj¹-

cy ¿ó³ty blask stawa³ siê coraz jaœniejszy, a¿ zbiela³ i rozb³ysn¹³ tak, ¿e

Jacen musia³ zakryæ d³oni¹ oczy i odwróciæ wzrok.

Studnia zadr¿a³a w posadach. Wyczu³ nag³y lêk Mózgu Œwiata,

kiedy zwodzona k³adka i platforma zapad³y siê i polecia³y ze stume-

trowej wysokoœci, by pogr¹¿yæ siê w bajorze œluzu. Œwiat wydawa³ siê

dr¿eæ i dygotaæ, z tunelu rzygn¹³ k³¹b dymu i kurzu…

– Co… – jêkn¹³ Jacen, krztusz¹c siê kurzem, który œmierdzia³ spa-

lon¹ krwi¹ i durabetonem. – Co jest…? Czy to Ganner? Co siê tam

dzieje?

– Mo¿e to Ganner. A mo¿e broñ Yuuzhan Vong. Co za ró¿nica?

Twój wybór pozostaje taki sam: zostaæ albo odejœæ.

¯ar nad jego g³ow¹ zgas³ w powolnym, niskim grzmocie trzêsie-

nia ziemi i w nowych k³êbach kurzu, a kiedy Jacen siêgn¹³ poprzez

Moc, nie znalaz³ ju¿ Gannera.

W pustce w jego piersi znikli równie¿ walcz¹cy z Gannerem wo-

jownicy.

Jacen d³ugo patrzy³ w wylot tunelu. Teraz widzia³, ¿e przejœcie

zosta³o zasypane przez gruz. A potem otaczaj¹ce go platformy zaczê³y

siê zapadaæ, kruszyæ i zsuwaæ na dno misy w kierunku bajora ze œlu-

zem. Nawet pogr¹¿one w mroku sklepienie wysoko nad jego g³ow¹

zdawa³o siê zapadaæ. Poczu³ na ramieniu ciep³¹ d³oñ i us³ysza³ cichy,

ciep³y szept: „IdŸ”.

Wydawa³o mu siê, ¿e to g³os Gannera.

Zmarszczy³ brwi i zgromi³ wzrokiem Vergere. Odpowiedzia³a mu

obojêtnym spojrzeniem.

Nigdy siê nie dowie, co siê tam sta³o.

Nigdy siê nie dowie, czy g³os, który us³ysza³, rzeczywiœcie nale¿a³

do Gannera, czy by³ to jeden z trików Vergere.

background image

233

Nigdy siê nie dowie – nie mo¿e siê dowiedzieæ – niczego pewne-

go. Prawda jest ulotna, a pytania s¹ nieraz bardziej u¿yteczne od odpo-

wiedzi.

Wiedzia³ tylko jedno: ¿ycie polega raczej na dokonywaniu wybo-

rów ni¿ na wiedzy. Nigdy nie pozna celu, do jakiego wiedzie jego dro-

ga, ale zawsze mo¿e wybraæ kierunek, w którym postawi nastêpny krok.

Wybra³.

– To ty mia³aœ byæ moim przewodnikiem po krainie umar³ych,

prawda? – zapyta³. – No to bierz siê do roboty i poka¿ mi, jak st¹d

wyjϾ.

Uœmiechnê³a siê do niego z sympati¹.

– Oczywiœcie – stwierdzi³a. – Tylko czeka³am, a¿ poprosisz.

background image

234

E P I L O G

NAUKI

Jacen u³o¿y³ siê na ¿ywej kanapie w ¿o³¹dku towarowym statecz-

ku koralowego, wygl¹daj¹c przez przejrzyst¹ krzywiznê rogówkowe-

go iluminatora w monochromatyczn¹ g³êbiê nadprzestrzeni. Vergere

siedzia³a po drugiej stronie pokoju, skulona w kociej pozycji. Wygl¹-

da³a, jakby drzema³a, ale Jacen w to nie wierzy³.

Wci¹¿ jeszcze nie uda³o mu siê zobaczyæ jej we œnie.

Za ka¿dym razem, kiedy na ni¹ patrzy³, przypomina³ sobie mo-

ment, kiedy znaleŸli siê przy stateczku ukrytym pod Studni¹ i znaleŸli

Noma Anora zwi¹zanego jak nerf na rzeŸ. Pamiêta³, jak Egzekutor

Yuuzhan Vong b³aga³, ¿eby go zabrali ze sob¹.

– Jeœli mnie tu zostawicie, pope³nicie morderstwo!

Jacen odwróci³ siê ty³em do niego i z kamienn¹ twarz¹ wsiad³ do

stateczku.

– Nie myœl o tym w kategoriach œmierci – rzek³ ³agodnie. – Raczej

jako o B³ogos³awionym Uwolnieniu.

Gdy tylko Nom Anor zrozumia³, ¿e proœby nie zdadz¹ siê na nic,

zabra³ siê za przeklinanie. Twierdzi³, ¿e tylko dziêki jego protekcji

zdo³ali oboje prze¿yæ tak d³ugo.

– Zabierz j¹ ze sob¹, ty ma³y, obrzydliwy zdrajco – splun¹³ w kie-

runku Jacena. – Jeden zdrajca wart drugiego.

Vergere odpar³a weso³o.

– A czego siê spodziewa³eœ? Jak mia³am uczyæ kogoœ zdrady, do-

póki nie pozna³am jej sama?

background image

235

A jednak, zaduma³ siê Jacen, w okreœleniu „zdrajca” by³o trochê

prawdy. I on, i ona, oboje k³amali, oboje oszukiwali, oboje udawali

lojalnoœæ, aby s³u¿yæ w³asnym celom.

Ciekawe… kiedy Vergere by³a w pobli¿u, nawet tak oczywiste s³o-

wo jak „zdrada” nabiera³o dwuznacznoœci.

Jacen od czasu do czasu poci¹ga³ bulion z glistobuk³aka lub w za-

dumie zrywa³ skorupkê z kolejnego szczêko¿uka. Leniwie zastanawia³

siê, jak jego ¿o³¹dek zareaguje teraz na stare, poczciwe syntsteki i ziem-

niaki. W ogóle nie pamiêta³, jak smakuje normalne jedzenie.

Zastanawia³ siê, co w tej chwili mo¿e jeœæ Jaina i przez sekundê

kusi³o go, by siê otworzyæ na ich bliŸniacz¹ wiêŸ.

Ale nie móg³ tego zrobiæ. Jeszcze nie teraz.

Nie by³ gotów.

Co mia³by jej powiedzieæ? Jak¹ informacjê móg³by przekazaæ za

poœrednictwem tej wiêzi, aby bodaj zasugerowaæ jej, czym siê sta³?

Jeszcze bardziej obawia³ siê dowiedzieæ, czym ona siê sta³a.

Nie wiedzia³, co powie ludziom, kiedy wróci do przestrzeni No-

wej Republiki. Nie móg³ sobie wyobraziæ, jak stanie twarz¹ w twarz

z matk¹. Albo ojcem. Albo wujkiem Lukiem.

Nie móg³ sobie wyobraziæ, jak wyjaœni, w jaki sposób zgin¹³ Gan-

ner Rhysode.

Przez pierwsze dni podró¿y bardzo du¿o rozmyœla³ o Gannerze.

Nie potrafi³ pogodziæ pompatycznego, aroganckiego, nieco g³upawe-

go faceta, którego zna³ przez wiêkszoœæ ¿ycia, z transcendentaln¹ si³¹

i radoœci¹, jak¹ odczuwa³ w nim poprzez Moc. Jak jeden Ganner nagle

zmieni³ siê w drugiego? To nie mia³o sensu. Chyba nigdy nie zrozu-

mie, dlaczego Ganner postanowi³ siê poœwiêciæ.

– Przecie¿ nawet mnie nie lubi³ – t³umaczy³ Jacen Vergere. – A ja

jego te¿ nie.

Vergere spogl¹da³a na niego k¹tem niezg³êbionego oka.

– Nie musisz kogoœ lubiæ, ¿eby go kochaæ. Mi³oœæ jest niczym

innym, jak tylko uznaniem, ¿e dwoje stanowi jednoœæ. ¯e wszystko

stanowi jednoϾ.

Jacen pomyœla³ o dhuryamie, który sta³ siê Mózgiem Œwiata, i ski-

n¹³ g³ow¹.

– Pod koniec Ganner wiedzia³ o tym lepiej ni¿ ty kiedykolwiek –

wyjaœni³a. – Taka wiedza jest nasieniem wielkoœci.

Jacen pokrêci³ g³ow¹ i uœmiechn¹³ siê nieweso³o.

background image

236

– Wci¹¿ mam problemy, kiedy usi³ujê u¿yæ s³ów „wielkoœæ” i „Gan-

ner Rhysode” w jednym zdaniu.

– Urodzi³ siê, aby staæ siê legend¹.

– Mo¿e i tak – westchn¹³. – Ostatnia Barykada Jacena. Szkoda, ¿e

nikt jej nie ogl¹da³.

– Nikt? Chcia³eœ powiedzieæ, nikt z Nowej Republiki. Wiesz co,

opowiem ci o wizji, któr¹ mia³am kiedyœ. Wizji odleg³ej przysz³oœci.

Przysz³a do mnie poprzez Moc jakiœ czas temu, ale dopiero teraz j¹

zrozumia³am. W tej wizji widzia³am now¹ postaæ w mitologii Yuuzhan

Vong. Nie boga, nie demona, lecz niezwyciê¿onego olbrzyma zwane-

go Gannerem.

– ¯artujesz, prawda?

– Wcale nie. Zaczn¹ wierzyæ, ¿e ten Ganner, Olbrzym Jedi, jest

Stra¿nikiem, który strze¿e Bram do Krainy Umar³ych. I to w³aœnie Gan-

ner ze swoim wiecznie p³on¹cym mieczem stoi na wieczystej stra¿y,

pilnuj¹c, by cienie umar³ych nie zawróci³y przez Bramê i nie nawiedza-

³y ¿yj¹cych. Najciekawsz¹ czêœci¹ tej wizji – zachichota³a lekko – jak-

by i bez tego nie by³a doœæ dziwaczna… s¹ s³owa wyryte na kamieniu

nad Bram¹, w ³uku okalaj¹cym g³owê Gannera… s³owa we wspólnym.

– We wspólnym? Dlaczego mia³yby byæ we wspólnym?

– A kto to wie? Takie wizje s¹ zagadkowe i rzadko maj¹ przypisy

na koñcu.

– No to jak brzmi ten napis?

Vergere rozpostar³a rêce d³oñmi w górê, wzruszaj¹c ramionami na

znak niezrozumienia.

– Litery s¹ wielkie, g³êboko wyryte i g³osz¹: NIKT NIE PRZEJDZIE.

Mija³y dni, jeden podobny do drugiego.

Jacen mia³ mnóstwo czasu na myœlenie.

Myœla³, jak to jest byæ uczniem. I nauczycielem.

I Jedi.

I zdrajc¹.

I cienioæm¹.

Pewnego dnia zapyta³ o to Vergere.

– Mo¿esz mi powiedzieæ, o co ci chodzi³o przez ten ca³y czas? Co

chcia³aœ ze mnie zrobiæ?

– Oczywiœcie, ju¿ mówiê – odpar³a swobodnie. – Chcia³am uczy-

niæ ciê dok³adnie tym, czym jesteœ.

– Nie jest to szczególnie jasna odpowiedŸ.

background image

237

– Ale jedyna, jaka istnieje.

– Czym wiêc jestem…? Nie, nie mów. Ju¿ wiem. To pytanie za-

wsze sobie zadawa³aœ, prawda? Gdybyœ wiedzia³a, jakie to potrafi byæ

wkurzaj¹ce!

– Wybacz moj¹ ciekawoœæ – przerwa³a z tak¹ min¹, jakby chcia³a

zmieniæ temat. – Zawsze siê jednak zastanawia³am: co w³aœciwie zro-

bi³eœ w Studni Mózgu Œwiata?

Jacen skuli³ siê i przez chwilê wierci³ siê na ¿ywej kanapie, ¿eby

przybraæ wygodniejsz¹ pozycjê.

– A czego siê po mnie spodziewa³aœ?

Jej grzebieñ zalœni³ zieleni¹.

– Ty i ja za dobrze siê znamy. W porz¹dku, przyznajê siê: nie wie-

dzia³am, czego siê spodziewaæ. S¹dzi³am, ¿e zabijesz albo Mózg Œwiata,

albo siebie. Trzecia mo¿liwoœæ… ¿e pójdziesz dalej i poœwiêcisz Gan-

nera… nie wydawa³a mi siê prawdopodobna.

– Ale nie niemo¿liwa.

– Nie – odpar³a. – Nie niemo¿liwa.

– Wybra³em inn¹ opcjê – wyjaœni³ Jacen. – Uwiod³em Mózg.

Grzebieñ Vergere zamigota³ pomarañczowo.

– Naprawdê?

– Wykorzysta³em dhuryama, aby udzieli³ Yuuzhanom lekcji. Praw-

dziwej lekcji. Coœ w rodzaju tych, jakie ty dawa³aœ mnie – uœmiechn¹³

siê Jacen, ale by³ to uœmiech twardy i zimny, lœni¹cy w jego oczach

niczym suchy lód. – Mózg Œwiata jest teraz po naszej stronie.

– I co, bêdzie walczy³ z Yuuzhanami? Pracowa³ dla Nowej Repu-

bliki? – sceptycznie zapyta³a Vergere. – Podwójny agent in¿ynierii

genetycznej?

– Nie, nie przejdzie na stronê Nowej Republiki, lecz na nasz¹.

Twoj¹ i moj¹.

– Ach, tak? – Znów przysiad³a jak kot, a jej czarne oczy zalœni³y. –

Wiêc teraz mamy nasz¹ w³asn¹ stronê?

– Myœlê, ¿e mamy – odrzek³. – Dhuryam nie bêdzie z nimi wal-

czy³, bo Yuuzhanie Vong to fanatycy. Dla nich wszystko jest Dobre

albo Z³e, Uczciwe lub Nieuczciwe, wszystko jest Prawd¹ lub BluŸ-

nierstwem. Kiedy walczysz z fanatykami, musisz sprawiæ, aby stali

siê fanatykami jeszcze wiêkszymi ni¿ na pocz¹tku. Tymczasem mój

przyjaciel, Mózg Œwiata, nauczy ich czegoœ.

Usiad³ prosto.

– Odkryj¹ wkrótce, ¿e vongizacja Yuuzhan’tar posz³a nie ca³kiem

zgodnie z planem. I ¿e wszystko dla nich bêdzie teraz sz³o w odrobinê

background image

238

niew³aœciwym kierunku. Choæby nie wiem jak siê starali, nic nie sta-

nie siê dok³adnie tak, jak sobie tego ¿ycz¹.

Grzebieñ Vergere zamigota³ z zainteresowaniem.

– A czego ich to nauczy?

– Chodzi o fanatyzm – wyjaœni³ Jacen. – To najgorsza cecha

Yuuzhan Vongów. Zamiast godziæ siê z tym, co maj¹, usi³uj¹ wszystko

zmusiæ do stania siê tym, czym wed³ug nich powinno siê staæ. Na

Yuuzhan’tar im siê to nie uda. Bêd¹ musieli albo zamordowaæ dhur-

yama i zacz¹æ wszystko od zera… a na to nie maj¹ ani czasu, ani œrod-

ków… albo nauczyæ siê kompromisów. Rozumiesz?

– Jasne – z uznaniem odpar³a Vergere. – To najcenniejsza nauka,

jak¹ mo¿esz przekazaæ fanatykowi: ¿e fanatyzm zawsze jest samobójczy.

– W³aœnie. – Jacen wyjrza³ znów przez rogówkowy iluminator

w nieskoñczon¹ nicoœæ nadprzestrzeni. – Znam paru Jedi, którym te¿

by siê przyda³a taka lekcja.

Vergere nagle poderwa³a siê na równe nogi i otoczy³a ramionami

szyjê Jacena w zaskakuj¹co gor¹cym uœcisku. Kiedy siê cofnê³a, oczy

jej lœni³y – nie drwin¹, lecz prawdziwymi ³zami.

– Jacenie, jestem z ciebie taka dumna – szepnê³a. – To najwspa-

nialszy moment w ¿yciu nauczyciela: kiedy uczeñ go przewy¿szy.

Jacen stwierdzi³ nagle, ¿e i on ma ³zy na rzêsach.

– Wiêc tak naprawdê tym jesteœ? Moj¹ nauczycielk¹?

– I uczennic¹, bo oboje tworz¹ jednoœæ.

Sk³oni³ g³owê. Bolesny ucisk w piersi nie pozwoli³ mu podnieœæ

wzroku.

– Twarda ta lekcja.

– Bo i wszechœwiat jest bezlitosny – odpar³a gdzieœ z boku. – Nie

nauczysz siê niczego, jeœli nie przyp³acisz tego cierpieniem.

– Mo¿e i masz racjê – westchn¹³. – Ale przecie¿ musi byæ ³atwiej-

szy sposób.

Przystanê³a obok niego i odpar³a po d³u¿szej chwili:

– Mo¿e w³aœnie tego bêdziesz musia³ mnie nauczyæ.

Poza wszechœwiatem jest nicoœæ.

Ta nicoœæ nazywa siê nadprzestrzeni¹.

W nicoœci wisi ma³a bañka istnienia. Ta bañka nazywa siê statkiem.

Bañka nie jest ani w ruchu, ani w bezruchu, nie zna orientacji,

poniewa¿ w nicoœci nie istniej¹ odleg³oœci ani kierunki. Wisi tam od

zawsze albo od krótkiej chwili, bo w nicoœci nie istnieje czas. Czas,

background image

239

odleg³oœæ, kierunek maj¹ znaczenie tylko wewn¹trz bañki, a bañka

mo¿e je utrzymaæ jedynie poprzez ca³kowite rozdzielenie tego, co znaj-

duje siê wewn¹trz, od tego, co znajduje siê na zewn¹trz.

Bañka jest swoim w³asnym wszechœwiatem.

A w tym wszechœwiecie ¿yj¹ zdrajcy. Jeden jest nauczycielem

i uczniem, a drugi uczniem i nauczycielem.

Jeden wszechœwiat jest ogrodnikiem.

Ten wszechœwiat zd¹¿a ku drugiemu, wiêkszemu wszechœwiato-

wi: wszechœwiatowi, który jest ogrodem…

Wci¹¿ pe³nym chwastów.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ABY 0027 Linie wroga 2 Twierdza rebelii
ABY 0027 Gwiazda po gwiezdzie
ABY 0027 Linie wroga 1 Powrót rebelii
ABY 0027 Mroczna Podróż
ABY 0027 Linie wroga 2 Twierdza rebelii
Jak słuchać i mówić, aby dzieci chciały rozmawiać
ABY 0025 Mroczny Przypływ 2 Inwazja
aby dzieci nadpobudliwe byly szczesliwe i zdrowsze, edukacja, psychologia
zydzi Polscy na aryjskich papierach zdegenerowaqni mordercy i zdrajcy, ZYDZI W HISTORII POLSKI
PROTOKOŁY 5, polska zdrajcy narodu
13. ABY WARBURG, metodologia historii sztuki
ABY 0046 Rozdroża czasu
ABC mądrego rodzica Jak sprawić, aby Twoje dziecko odniosło w życiu sukces
ABY 0025 Wektor pierwszy
K Napora 'Aby sluzyl i strzeg Nieznany
ABY 0009 X Wing 8 Zemsta Isard
Morris L Venden Aby poznać Boga
chodzi o to aby atmosfera w klasie miała coś dobrego z rodziny godzina wychowawcza kl 5

więcej podobnych podstron