)
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kalona
- Co powiedziałeś? - wrzasnął Kalona na Kruka Prze-
śmiewcę, który skulił się i odsunął
.
- Rephaim jesssssst człowiekiem - powtórzył Nisroc.
Jego mniej rozwinięty brat, ten
,
któremu udało się umknąć
przed gniewem dziwnej kreatury
,
poruszył się niespokojnie
za jego plecami.
Kalona zaczął kroczyć po polanie od ambony do ambony.
Nie świtało jeszcze
,
ale pozostałe Kruki, te, które wróciły
już z poszukiwań braci na polach i w lasach Oklahomy
,
siedziały w swoich domkach na drzewach - chowały się,
uciekały przed potencjalnymi spojrzeniami wścibskich oczu.
Kalona stał, obserwując ich powrót, wypatrywał czegoś, do
czego się wstydził przyznać nawet przed sobą. Wypatrywał
śladów ludzkich
-
syna, z którym mógłby porozmawiać
,
zwierzyć mu się, razem z nim planować. Ale przyleciały tylko
mazgające się służalcze bestie.
.
Rephaim był najbardziej
ludzki z nich wszystkich", myślał Kalona po raz już chyba
setny, kiedy Nisroc wylądował na polanie bez jednego brata,
za to z niewiarygodnymi wieściami.
-
To niemożliwe! - napadł na Nisroca
.
- Rephaim nie
może mieć ludzkiej postaci. Jest Krukiem Prześmiewcą, tak
samo jak ty i twoi bracia!
136
- Bogini - zasyczał Nisroc. - Ona go zmieniła.
Kalona poczuł falę dziwnej radości i goryczy. Nyks zmie-
niła jego syna z bestii w człowieka - obdarzyła go ludzką
postacią,
Wybaczyła Rephaimowi? Jak to możliwe?
- Rozmawiałeś z Rephaimem? - Kalona z trudem
znajdował słowa.
Nisroc poruszył z góry na dół swoim potężnym kruczym
łbem.
- Tak.
- Powiedział, że służy teraz Nyks?
- Tak. - Nisroc pokłonił się ojcu, lecz w jego bystrych
oczach widniała przebiegłość. - Nie chciał szszszszpiegować.
Kalona spojrzał na niego ostro, po czym popatrzył na
pobitego Kruka Prześmiewcę, który stał za nim niewinnie,
i nagle zdał sobie sprawę, że brakuje jeszcze jednego syna.
- A gdzie ... - Musiał przerwać, żeby przypomnieć so-
bie, który z jego synów nie wrócił. - Gdzie Maion? Dlacze-
go nie przyleciał z wami?
- Zabity - powiedział Nisroc bez emocji.
- Rephaim go zabił? - Głos Kalony był zimny jak jego serce.
- Nie. Sssstwór. On zabił.
- Jaki stwór? Mów jasno!
- Sssstwór Tsi Sgili.
- Wampir?
- Nie. Człowiek, a potem byk.
Kalona aż drgnął z zaskoczenia.
- Jesteś pewien? To stworzenie przyjęło postać byka?
- Tak.
- Czy Rephaim przyłączył się do niego i zaatakował was?
- Nie.
137
- Walczył z wami przeciwko temu stworzeniu?
- Nie. Niecce nie robił
.
Kalona zacisnął zęby i zaraz rozluźnił szczęki.
- W takim razie co zatrzymało bestię?
- Czerwona.
- Walczyła przeciwko Neferet?
-
Kalona wyrzucił
z siebie pytanie, w duchu przeklinając się za to, że wysłał
istoty mało rozumne
,
zamiast zobaczyć wszystko na własne
oczy
.
- Nie było bitwy. Odlecieliśmy.
-
Ale twierdzisz
,
że byk był stworzeniem Neferet?
-
Tak
.
- A więc to prawda. Neferet oddała się białemu bykowi.
- Kalona znów zaczął maszerować po polanie.
-
Ona nie
ma pojęcia, jakie siły właśnie obudziła. Biały byk to ciemność
w swojej najczystszej
,
najpotężniejszej formie
.
Coś się poruszyło w głębi jego duszy
,
coś
,
co od czasu
upadku nie wychodziło na światło dzienne. Przez jedną bardzo
krótką chwilę stary wojownik bogini Nocy, skrzydlaty
nieśmiertelny
,
który przez stulecia bronił swojej bogini przed
atakami ciemności
,
czuł instynktowne pragnienie, by udać
się do Nyks
,
ostrzec ją
,
ochronić.
Jednak Kalona zastopował ten idiotyczny impuls niemal
tak szybko
,
jak się on pojawił. Znowu zaczął kroczyć w tę
i we w tę.
- A więc Neferet ma sprzymierzeńca, którzy wiąże ją
z białym bykiem - zastanawiał się na głos.
-
Ale Dom
Nocy musi widzieć w nim kogoś innego, w przeciwnym razie
bylibyście świadkami przynajmniej początku wielkiej wojny.
-
Tak, jej ssssstwór
.
Kalona zignorował powtarzany przez Nisroca komentarz
i nadal głośno myślał
.
- Rephaim służy teraz Nyks, a bogini obdarzyła go
ludzką postacią - rzekł i zacisnął zęby. Czuł się podwójnie
138
zdradzony
,
przez syna i prze
z
boginię
.
Przec
i
eż prosił
,
prak-
tycznie błagał Nyks o wybaczenie. I ja
k
a była jej odpowied
ź?
"Jeśli kied
y
kol
w
iek zasłużys
z
na przebaczenie
,
możes
z
mnie
o nie poprosić. Nie wcześniej jednak"
.
Wspomnienie pobytu w Za
ś
wiatach i krótkiego spotkania
z
N
yks
wy
wołało ogromny ból w jego
'
du
s
z
y.
Zamiast
poddać się temu uczuciu
,
zastanowić się nad nim
,
zadziałać,
Kalona otworzył podwoje wściekło
ś
ci
,
która zawsze wrzała
w
jego sercu gotowa w
y
lać z brzegów
.
Napł
y
wający gniew
wypłukał wszystkie inne
,
łagodniejsze
,
prawdziwsze uczucia.
-
Mój s
y
n mu
s
i nauc
z
yć się lojalno
ś
ci
-
powiedział
.
-
Jessssstem lojalny!
-
zawołał Nisroc
.
- Nie mówię o tobie.
-
Kalona wydął pogardliwie war-
gi. - Ale o Rephaimie
.
-
Nie chciał szszszszpiegować
-
powtórzył Nisroc.
Kalona uderzył go. Nisroc zachw
i
ał się i oparł o stojącego
z tyłu innego Kruka Prześmiewc
ę
.
-
Rephaim w pr
z
eszłości robił o wiele więcej niż szpie-
gowanie dla mnie. Był moją drugą parą pięści, drugą parą
oczu
,
moim przedłużeniem. Szukam go z przyzwyczajenia.
Być może jemu też jest ciężko
.
- Kalona odwrócił się do
synów plecami i popatrzył na wschód ponad zalesionymi
wzgórzami, w
s
tronę uśpionej Tulsy.
-
Powinni
ś
my odwie-
dzić Rephaima. W końcu mamy wspólnego wroga.
-
Tsi Sgili? - zapytał Ni
s
roc
,
uległy i potulny.
-
Tak. Ts
i
Sgili
.
Rephaim nie nazwie tego szpiegowa
-
niem
,
jeśli będziem
y
mieć wspóln
y
cel: zdetronizowanie Ne-
feret
.
- Ty będziesz rządził zamiass
s
sssst niej
?
Kalona popatrz
y
ł na syna
s
woimi bursztynowymi ocza
mi.
-
Tak
.
Zawsze będę rządził
.
Teraz odpoczniemy. O za-
chodzie udam się do Tulsy.
139
- Zzzzzz nami?
-
zapytał Kruk Prześmiewca.
- N
i
e. Wy zostaniecie t
u
taj
.
Gromadźcie dalej moich
synów. Nie opuszczajcie kryjówki. Czekajcie.
-
Na ccccco mamy czekać?
- Na moje wezwanie. Kiedy zacznę rządzić, tylko lojal
-
ni zostaną u mojego boku. Nielojalnych zniszczę bez wzg
l
ędu
na to
,
kim są. Rozumiesz, Nisroc?
- Tak
.
Rephaim
- Masz taką miękką skórę. - Rephaim przesunął palcami
po łuku nagich pleców Stevie Rae
,
napawając się radością,
jaką odczuwał, gdy mógł trzymać ją w ramionach i tulić
swoje ciało, w pełni ludzkie
,
do jej ciała
.
- Podoba mi się
,
że twoim zdaniem
j
estem wyjątkowa
-
powiedziała Stevie Rae i uśmiechnęła się do niego nie-
śmiało
.
-
Bo jesteś - odparł
,
po czym westchnął i odsunął się.
- Zbliża się świt
.
Muszę wyjść na górę.
Stevie Rae usiadła i owinęła się grubą kołdrą
,
która leża-
ła na łóżku w jej zaskakująco uroczym pokoiku w tunelach
.
Zamrugała kilkakrotnie swoimi wielkimi niebieskimi ocza
-
mi. Miała potargane kręcone włosy, które okalały jej twarz
w taki sposób, że wyglądała jak niewinne dziewczątko
.
Re
-
phaim wciągnął dżinsy
,
myśląc
,
że Stevie Rae jest najpięk
-
niejszą istotą
,
jaką kiedykolwiek widział. Następne słowa
były jak cios w serce.
- Nie chcę, żebyś odchodził, Rephaim.
- Wiesz
,
że ja też nie chcę
,
ale muszę
.
-
Nie możesz zostać tutaj
?
Ze mną
? -
zapytała z wahaniem.
140
Westchnął i usiadł na krawędzi łóżka, na którym jeszcze
przed chwilą leżeli oboje.
- Wsadziłabyś mnie do klatki
?
Poczuł
,
że drgnęła
-
z szoku, a może z obrzydzenia
?
-
Nie! Nie to chciałam powiedzieć
.
Pomyślałam sobie
,
że może
.
.
.
no wiesz ..
.
może mógłbyś raz zostać? Jakby
-
śmy się trzymali za ręce
,
dopóki z powrotem się nie zmienisz
.
.
.
-
Stevie Rae
-
Rephaim uśmiechnął się ze smutkiem
- przecież kruk nie ma rąk
.
Te - przycisnął dłonie do jej
rąk - za chwilę będą miały pazury. Już za moment stanę się
bestią
.
Nie będę cię znał
.
- A gdybym cię obejmowała? Może nie byłbyś wtedy
przerażony
.
Może zwinąłbyś się obok i zasnął? W końcu mu-
sisz kiedyś spać
,
nie?
Rephaim zastanow
i
ł się chwilę
,
zanim odpowiedział, pró
-
bując wytłumaczyć jej niewytłumaczalne.
- Pewnie muszę
,
ale Stevie Rae, ja nie pamiętam ni-
czego z czasu
,
gdy byłem krukiem .
.
.
"
Niczego z wyjątkiem
koszmaru przeobrażenia i niemal ekstatycznej radości z la
-
tania"
,
tyle że akurat tych dwóch rzeczy nie mógł jej powie-
dzieć. Jedna sprawiłaby jej przykrość. Druga by ją przestra-
szyła
.
Więc zamiast czystej prawdy podał jej wersję
,
która
wydawała się grzeczniejsza
,
bardziej zrozumiała
:
-
Kruk
nie jest zwierzątkiem domowym
,
to dziki ptak
.
A gdybym
wpadł
w
panikę
,
próbując uciec
,
i zrobił ci krzywdę?
-
Albo zranił siebie - powiedziała z powagą.
-
Rozu
-
miem. Naprawdę
.
Tylko wcale tego nie chcę.
- Ja też nie, ale o to chyba chodziło Nyks. To są kon
-
sekwencje moich dawnych czynów.
-
Otoczył dłonią jej
śliczny miękki policzek. - To cena
,
którą chętnie zapłacę
,
bo ma swoje dobre strony
-
szepnął
,
dotykając wargami jej
ust
.
- Dzięki temu kiedy przybieram ludzką postać, mogę
wykradać czas na spotkania z tobą
.
141
-
Nikt niczego nie wykradał - odparła Stevie Rae
z zacięciem.
-
Nyks podarowała ci ten czas
,
bo dokonałeś
właściwych wyborów. Konsekwencje działają w obie
s
trony
,
Rephaim, mogą być i dobre
,
i
z
łe.
Dzięki temu
,
co powiedziała
,
zrobiło mu
s
ię lżej na duszy.
Uśmiechnął się i pocałował ją.
- Będę o tym pamiętał.
-
Chciałabym, żebyś pamiętał jeszcze o jednym. Postą-
piłeś właściwie
,
kiedy nie odwróciłeś się dzisiaj od swoich
braci. - Stevie Rae chw
y
ciła palcami za blond pukiel i Re-
phaim wiedział
,
że ciężko jej to mówić
, w
ięc chociaż czuł już
potrzebę
,
b
y
wyjść z tuneli
,
uciec ku czekającemu na niego
niebu
,
nadal siedział przy niej i trzymał ją za rękę.
-
Pr
z
y-
kro mi
,
że twój brat zginął.
-
Dziękuję - szepnął
,
nie ufając własnemu głosowi.
-
Przylecieli do Domu Nocy, żeby cię zabrać, prawda?
- Niezupełnie. Ojciec ich wysłał, żeby mnie odnaleźli.
Ale nie mieli mnie zabrać ...
-
Przerwał, nie wiedząc, jak
ma jej wytłumaczyć resztę. Kiedy znaleźli się sami
,
nie roz-
mawiali o jego braciach
,
zb
y
t pragnęli swojego wzajemnego
dotyku, bliskości, miłości
.
Stevie Rae ścisnęła mu rękę.
-
Możesz mi powiedzieć. Ufam ci
,
Rephaim. Ty też mi
zaufaj, proszę.
-
Ufam ci! - zawołał
,
patrząc z rozpaczą na ból w jej
oczach.
-
Musisz jednak zrozumieć, że chociaż ojciec się
mnie wyrzekł
,
tutaj
-
przyłożył rękę do serca
-
nic się nie
zmieniło. Zawsze będę jego synem. Pójdę ścieżką bogini
.
Będę walczył po stronie światła i dobra. Będę cię kochał. Za-
wsze. Ale musisz zrozumieć
,
że gdzieś
w
głębi duszy będę
też zawsze kochał jego. Tego się nauczyłem
,
będąc człowie-
kiem
.
-
Rephaim
,
muszę ci coś powiedzieć. Chociaż może za-
brzmi to nieprzyjemnie, chyba powinieneś to usłyszeć.
142
- Okej
.
Mów
.
- Za
ni
m zostałam na
zn
aczona
,
chodz
i
łam d
o
szkoły
z jedną dziewczyną. Miała na imię Sa
l
lie. Jej mama zwiała,
zostawiła i ją, i jej ojca, kiedy Sallie miała jakieś dzies
i
ęć
l
at
.
To był wredna dziwka, którą przerosła odpowiedzialność
związana z wychowaniem dziecka. Sa
l
lie bardzo cierpiała po
ode
j
ści
u m
atk
i
, c
h
ociaż je
j
o
j
ciec rob
i
ł
,
co mógł
.
Z tym że
najgorsze było coś innego: ta jej matka ciągle wracała. I jak
mawiała moja mama
,
mieszała w gównie.
Rephaim spojrzał na Stevie Rae pytająco.
- Sor
r
y. C
ho
dz
i
o
t
o, że
j
ej matka wracała i ro
b
iła
j
e
j
b
u
r
d
el w życiu
,
c
i
ągle dostarczała nowych powodów do roz
-
paczy
,
a wszystko dlatego
,
że była popierdolona i wredna
.
-
Co się stało z tą Sallie
?
- Kiedy zos
t
ałam naznaczona i zostawiłam starą szko
-
łę
,
Sallie
b
yła na najlepszej dro
d
ze do tego, żeby zostać p
o-
dobnie popierdoloną osobą jak jej matka. Bo nie miała siły
powiedzieć tej kobiecie
,
żeb
y
trzymała się od niej z da
l
a
.
Sallie chciała
,
żeby jej matka była dobrą osobą
,
która będz
i
e
ją k
o
c
h
ała
i
troszczyła s
i
ę o ni
ą
, a przecież wiedz
i
a
ł
a, że
to
niemożliwe.
-
Stev
i
e Rae wzięła głęboki oddech
,
a potem
w
estchnęła przeciągl
e
. - Próbuję właśnie powiedzieć .
..
za-
pewne niezbyt
l
ogicznie
.
.
.
że powinieneś zdecydować
,
czy
chcesz być tak popieprzo
n
y
j
ak twó
j
ojciec czy wo
l
isz zacz
ą
ć
nap
r
awdę
n
owe życie.
-
Ja j
u
ż wybrałem nowe życie.
Ste
v
ie
R
ae popatrz
y
ła na niego i pokręciła głową ze smut-
kiem.
-
N
i
e całym so
b
ą
.
-
Nie mogę go zdradzić
.
- Nie każę ci tego robić. Pros
z
ę tylko
, ż
eb
yś
nie po
z
wo
-
lił mu mieszać w gównie.
- On chciał, żebym dla niego szp
i
egował. Po
t
o wysł
a
ł
do mnie mo
i
ch braci
.
Powiedziałem Nisrocowi
,
że nie zrob
i
ę
143
tego. - Rephaim wygłosił to wszystko bardzo szybko, jakby
się łudził, że dzięki temu słowa stracą swoją gorycz
.
- A widzisz? Już miesza w gównie.
- Widzę, chociaż wcale niełatwo mi na to patrzeć. Czy
moglibyśmy na razie o nim nie rozmawiać? To wszystko jest
dla mnie nowe. Muszę znaleźć sobie miejsce w tym świecie.
- Spojrzał jej w oczy, pragnąc, by zrozumiała
.
- Byłem
z ojcem przez kilkaset lat
.
Trochę potrwa, zanim przywyknę
do myśli, że nie stoję już u jego boku.
- Brzmi sensownie. Więc może tak: powiem Zo i resz-
cie bandy, że twoi bracia przylecieli, by ci przekazać, że
Kalona przyjmie cię z powrotem, jeśli się przyznasz, że po
-
pełniłeś błąd. Odmówiłeś
,
więc kruki zbierały się do odlotu
,
a wtedy Smok i ten Aurox was zobaczyli. Tak to wyglądało
,
prawda?
-
Tak
.
A co z resztą? Z tym
,
że ojciec chciał, bym dla
niego szpiegował?
- Mogę ci z góry powiedzieć
,
że wszyscy i tak się domyślają
,
że Kalona będzie próbował cię wykorzystać przeciwko
nam, jeśli mu tylko na to pozwolisz
.
A ponieważ nie
pozwalasz, więc nic się nie stanie, jeśli im powiem.
- Dziękuję, Stevie Rae.
-
Nie ma sprawy - uśmiechnęła się. - Jak mówiłam
,
ufam ci.
Pocałował ją znowu i właśnie wtedy zaczął odczuwać
znajome mrowienie skóry, jakby pióra formowały się, rosły
,
chciały się uwolnić.
- Muszę iść
-
powiedział i tym razem ruszył pospiesz-
nie do wyjścia. Słyszał, że Stevie Rae schodzi z łóżka, a kie-
dy się odwrócił, wkładała koszulkę i szukała spodni. - Nie
- rzekł bardziej stanowczo
,
niż zamierzał
,
lecz już czuł ból
i wiedział, że nie zostało mu zbyt wiele czasu. - Nie idź ze
mną. Musisz się spotkać z Zoey.
-
Mogę później ...
144
- Nie chcę, żebyś patrzyła, jak zamieniam się w bestię!
- Nic mnie to nie obchodzi. - Stevie Rae wyglądała,
jakby miała się zaraz rozpłakać
.
- Ale mnie obchodzi
.
Proszę. Nie idź za mną. -
I wyszedł pod kocem służącym za drzwi do pokoju Stevie
Rae.
Zanim dotarł do metalowych schodów prowadzących
z tuneli do piwnicy, przyspieszył do biegu. Pot lał się z niego
strumieniami i musiał zacisnąć zęby
,
żeby nie kr
z
yknąć z po-
twornego bólu, który rozrywał mu ciało. Przemknął biegiem
przez piwnicę i otworzył kratę w chwili
,
gdy słońce wychyliło
się ponad horyzontem
.
Z krzykiem
,
który przerodził się
w głos kruka
,
jego ciało przeobraziło się w postać czarnego
ptaka
.
I ten ptak, nie pamiętający
,
że był chłopcem
,
rzucił się
w chę
t
ne uwodzicielskie ramiona porannego nieba.
Stevi
e
Rae
Ste
v
ie Rae nie pospieszyła
z
a Rephaimem
,
tylko dokoń
-
czyła się ubierać
.
Wytarła też oczy i dopiero wtedy wyszła ze
swojego pokoju i skręciła
w
przeciwną stronę niż ta
,
w którą
pobiegł Rephaim. Kierowała się do centrum życia w tune-
l
ach
-
do niewielkiego ślepego korytarza
,
który przerobili
na kuchnię i punkt komputerowy. "Mountain Dew
",
pomy-
ślała
,
powstrzymując ziewnięcie. Potrzebna mi kofeina i cukier.
Wyszła
zz
a załomu korytar
z
a i uśmiechnęła się sennie do
Damiena, Zoey, Afrodyty oraz Dariusa. Sied
z
ieli we czworo
przy stole, na którym piętrzyły się książki.
- W tamtej lodówce jest mnóstwo napojów.
-
Zoey
machnęła ręką w stronę jednej z dwóch ogromnych
,
stojących
obok sieb
i
e lodówek.
145
- Nie tylko brązowych?
-
Brązo
w
e
,
z
ielone i przezrocz
y
ste. I jeszcze
św
ieżo
wyciśnięty sok pomarańczowy, bo K
r
amisha uważa, że jest
z
drow
y -
odparła Zoo
-
Co je
s
t gówni
a
n
ą
bzdurą
-
wtrącił
a
Afrod
y
ta i prze-
chyl
i
ła but
e
lkę z wodą artezyjską z Fidżi. - Tylko woda.
Cała re
s
zta tucz
y
. No
,
nie licząc krwi
-
dodała i pr
ze
r
w
ała
na moment, a jej piękna twarz zlodowaciała
.
- Nie wiem
,
ile
za
w
iera k
a
lorii
,
a odkąd prze
s
ta
ł
am b
yć
adeptk
ą
,
nawet ni
e
zamierzam o tym myśleć
.
Ste
v
ie Ra
e
otwor
zył
a lodó
w
kę i
zacz
ęła się gapi
ć
na j
e
j
zawartoś
ć.
-
Skąd to w
s
zy
s
tko się tu wzięło
?
Zoe
y
westchnęła.
-
Kramisha. Zamiast iść na trzecią lekcję
,
w
y
brała się
n
a
"
małą w
y
ci
e
c
z
kę
"
-
zrobi
ła w
po
w
ietrzu cudz
y
słó
w -
na Utica Square i przypadkowo trafiła na nocną zmian
ę
face-
tów
,
któr
z
y prz
yw
ie
źl
i to
w
ar do spoż
y
wc
z
ego.
Stevie Rae
s
pojrzała na Zoey prze
z
ramię
.
-
Ach
.
Czy
ż
by zastosowała wampirską hipno
z
ę?
-
Zdec
y
do
w
anie - odparł Damien.
-
I dlat
e
go mam
y
tu tyle jedzenia. Przekon
a
ła ich nawet
, ż
eby przynie
ś
li nam
stół ze
s
toiska z p
r
óbkami
.
-
Ale chyba ich nie zjadła
,
co?
-
Stevie Rae zacisnę
ł
a
kciuk
i
za plecami
.
-
N
i
e
,
chociaż też im nie zapłaciła
-
wyjaśniła A
f
ro-
dyta.
-
Zmusiła ich
,
żeby zrobili
ws
z
y
stko
,
co k
a
że
,
a po-
tem odeszli i zapomnieli o całej
s
prawie
.
Ch
y
ba zabiorę ją
do Nowego Jorku, kiedy następnym razem u Yoany Barasch
i
będzie
wy
przedaż.
-
Nie
-
powiedziała Zoey.
-
Nie i jes
z
cze raz nie.
-
Spojrza
ł
a n
a
prz
y
jaciółkę.
- N
apra
w
dę jeste
ś
pr
zy
tomn
a?
Stark i inni c
z
erwoni adepci
,
w tym panna Kramisha vel
"
róbcie
, c
o wam ka
ż
ę
", ś
pią jak zabi
c
i
.
146
Stevie Rae wyjęła Moun
t
ain Dew i usiadła ciężko przy
st
ole, ziewając.
- L
e
dwo
,
ledwo
-
odparła. - Łatw
i
ej tu nie spać,
k
iedy jest dzień
,
choć muszę przyznać, że jestem nieludzko
zmęczona. Stark już zasnął?
-
Tak
.
- Stev
i
e Rae miała wrażenie
,
że Zoey mar
t
wi
się tym faktem. - Ma problemy ze snem od czasu .
.
.
no
wiesz, odką
d
wrócił z Zaświatów
.
Więc kiedy wreszcie od
-
padnie, zostawiam go samego.
- To pewnie trochę potrwa
,
ale w końcu wróci do siebie
- pocieszyła ją Stevie Rae
.
- Mam nadzieję. - Zoey przygryzła wargę.
-
A skoro już o chłopakach mowa
,
czy twój jest ptasz-
k
iem?
-
zapytała Afrodyta.
- Tak
.
-
Stevie Rae popatrzyła na nią spod półprzy
-
mkniętych powiek
.
– I nie chcę o tym rozmawiać
.
-
Tylko że my musimy wiedzieć dokładnie, dlaczego
Kruki Prześmiewcy znalazły się dzisiaj w szkole - po
-
wiedział Damien ciepło.
-
A skoro Rephaim nie może
nam teraz odpowied
z
ieć
,
mamy nadzieję
,
że ty nam to po
wiesz
.
-
Myślałam, że mamy się spotkać w sprawie daru prawdziwego
widzenia
.
-
Stevie Rae czuła
,
że musi bronić Rephaima.
-Owszem, ale także po to
,
żeby obgadać naj świeższe
wieści
-
odparł Damien. - Chyba potrzebne nam coś ta
-
kiego
,
prawda?
Nie sposób było się kłócić z Damienem
,
zwłaszcza kiedy
przybierał tę swoją słodką zatroskaną minę.
-
Tak, jest nam potrzebne - przyznała Stevie Rae
,
patrząc
mu prosto w oczy.
-
Na dobry początek może cię za-
pytam, jak się trzymasz.
Damien zamrugał kilkakrotnie, jakby pytanie go zupełnie
zaskoczyło. Stev
i
e Rae poczuła się jak debilka. Czy wszyscy
147
skretyniali na tyle, że zapomnieli o tym, iż zaledwie kilka
dni wcześniej Damien stracił swojego chłopaka?
- Dzisiaj w szkole było lepiej. Miałem wrażenie, że
to krok w stronę normalności. - Damien mówił powoli,
ostrożnie, jakby musiał się zastanowić nad każdym słowem.
- Ale bardzo brakowało mi Jacka. To może zabrzmi idio-
tycznie, spodziewałem się jednak, że zobaczę go za każdym
zakrętem korytarza.
- Wcale nie brzmi idiotycznie - powiedziała Zoey.
- Ja też ciągle myślę, że zobaczę Heatha. To takie trudne
i beznadziejnie niewłaściwe, kiedy ktoś umiera zbyt szybko.
- Przez jej twarz przebiegały rozmaite emocje. - I moją
mamę - dodała. - Wiem, że dość długo już mieszkam
w Domu Nocy, a wcześniej też nie byłyśmy ze sobą aż tak
blisko, ale ciężko mi się pogodzić z jej śmiercią. Więc rozu-
miem, co masz na myśli.
- To też mi pomaga - rzekł Damien. - To, że rozumiecie,
jak to jest, stracić kogoś bliskiego. - Uśmiechnął się
do Stevie Rae.
-
Więc jeśli chodzi o odpowiedź na twoje
pytanie: trzymam się, jak mogę.
- To dobrze. A teraz następne pytanie czy raczej wraca-
my do pierwszego?
-
odezwała się Afrodyta.
-
Co te pta-
szyska robiły w Domu Nocy?
- Kalona je przysłał
.
Miały powiedzieć Rephaimowi, że
tatuś przyjmie go z powrotem, jeśli tylko przyzna, że wybie-
rając mnie i boginię, popełnił błąd. - Stevie Rae pokręciła
głową. - Czasami myślę, że Kalona to kompletny imbecyl
.
- To znaczy? - zapytała Zoey.
- Nóż do cholery, przecież nawet miesiąca nie ma, jak
chodzę z Rephaimem! Można by sądzić, że jego ojciec da
nam szansę pokłócić się po raz pierwszy, zanim zacznie ję-
czeć
:
"Och, synku, popełniłeś błąd".
- A co dokładnie powiedział im Rephaim? - zapytał
Damien.
148 148
- A jak myślisz? Rany, przecież jest tu z nami.
-
Stevie
Rae czuła wzbierający gniew. - Kazał im przekazać Kalo-
nie, że nie popełnił błędu i nie wraca do ojca. Koniec. Krop
-
ka.
- Tylko czy naprawdę?
-
nie dowierzała Afrodyta.
- Naprawdę co?
- Koniec. Kalona nie będzie przyłaził i robił wszystkie
-
go
,
byle Rephaim przejrzał na oczy?
- A nawet jeśli, to co? Rephaim nie należy już do jego
ekipy
.
I to od dawna.
~ Ty tak twierdzisz
.
- On tak twierdzi! - Stevie Rae miała wrażenie
,
że
za chwilę eksploduje.
-
I jego ojc
i
ec. I jego bracia. I nawet
Nyks tak twierdzi! Do cholery, nawet bogini się pojawiła
i wybaczyła mu. Co do diabła Rephaim musi zrobić, żeby
wam udowodnić
,
że się zmienił
?
- Hej, nikt nie mówi, że ma cokolwiek udowadniać-
powiedziała Zoey
,
rzucając Afrodycie spojrzenie z gatunku
t
y
ch
,
co mówią "wcale nam nie pomagasz
".
- Musimy jed
-
nak wiedzieć, jeżeli Kalona i Kruki Prześmiewcy coś knują
.
-
Niczego nie knują. Tyle że Rephaim przeżył bardzo
to
,
że ten pieprzony chłopak-byk zabił mu brata. Oni naprawdę
tylko gadali
.
Nagle pojawił się Smok
,
rzecz jasna wkurzony
na maksa
,
ale to wiadomo
,
przez Anasta
s
ię
.
Kruki się
tylko broniły. A jeśli chodzi o pytania, to trzeba by zadać je
Auroksowi.
- Cóż, teraz nie możemy mu ich zadać
,
a Rephaimowi
owszem
-
zauważyła Afrodyta
.
- Już mówi
ł
am
,
co mi powiedział
.
-
Słaba
.
i zmęczona,
bo dawno już minął świt
,
Stevie Rae zaczęła instynktownie
czerpać siłę z ziemi. Oczywiście nie chciała skrzywdzić
konkretnie Afrodyty
,
czuła jednak
,
że przydałby się jej mały
wstrząs.
- Hej
,
świecisz na
z
i
e
lono - powiedziała Zo
o
149
-
Bo jestem wkurzona - odparła
,
Stevie Rae, a wtedy
Darius przysunął się do Afrodyty, co jąjuż w ogóle zdener-
wowało.
-
Wiesz co, Darius? Powinieneś się opanować. Sto-
imy po tej samej stronie, ale to nie znaczy, że od czasu do
czasu nie możemy się na siebie powkurzać.
-
Chyba wszyscy to rozumiemy
,
prawda
,
Dariusie?
-
odezwał się Damien swoim najspokojniejszym, najbardziej
łagodzącym głosem.
- Oczywiście - zgodził się Darius.
Afrodyta prychnęła
.
- Czyli Rephaim odmówił Kalonie, a Kruki Prześmiewcy
przy
l
eciały tylko po to, żeby przekazać wiadomość
od ojca?
-
upewniała się Zoey.
- Właśnie tak - przytaknęła Stevie Rae.
-
No dobrze
,
w takim razie możemy przejść do kwestii
prawdziwego widzenia.
-
Zoey spojrzała na Damiena.
-
Streścisz, co udało ci się znaleźć
?
-
Niezbyt wiele
.
W podręczniku była raptem krótka
wzmianka. Ogólnie to rzadki dar i już od dawna nikt nie
został nim obdarzony. Od kilkuset lat mniej więcej
.
To fru-
strujące, ponieważ dar nie został dobrze udokumentowany,
a z tego, co udało mi się wyszukać, wnioskuję, że adepci czy
wampiry obdarzone prawdziwym widzeniem ... tak a propos,
to zwykle jednak wampiry ... no więc ci z tym darem widzą
,
jacy ludzie są naprawdę.
- Jakiż to milutki i przydatny dar - odezwała się Afrodyta
.
- Można by tak pomyśleć
,
ale problem w tym, że widzenie
zależy od osoby nim obdarowanej - wyjaśnił Damien.
- Że co?
-
zapytała Zoey.
-
No tak. Chodzi o to, że Shaylin musi umiejętnie używać
daru. Musi rozumieć, co widzi, i właściwie to interpre-
tować.
150
-
A jeśli tego nie zrobi, po prostu będzie widziała tylko
różne kolory? - upewniła się Zoey.
-
Gorzej. W przypadku prawdziwego widzenia to nigdy
nie są same kolory. Wiemy, że ona zagląda człowiekowi do
duszy
.
- Damien potrząsnął głową.
-
W podręczniku były
h
istorie osób, które źle zrozumiały i źle wykorzystywały
.
s
wój dar. Bywały nawet tragiczne.
-
A są jakieś wytyczne czy zasady? - zapytała Zoe.
-
Nie. To indywidualna sprawa każdego posiadacza
daru - odparł Damien.
- Czyli błądzimy po omacku. - Stevie Rae wydawała
się przerażona.
-
Znowu.
- Ona skumplowała się z Erikiem, a to niedobry znak
- powiedziała Afrodyta.
-
Niektórzy z nas też kumplowali się z Erikiem i wcale
nie
.
najgorzej skończyli
-
odparła Zoey. - A zresztą laska
,
k
tóra widzi jego prawdziwe kolory, będzie dla niego najlepsza
.
-
O ile uda jej się właściwie je z
i
nterpretować - parsk
-
n
ęła Afrodyta.
-
Czy jak tam się to nazywa.
-
Chcę wierzyć, że ona to potrafi
-
rzekł Damien.
-
Ja też
-
wtrąciła Stevie Rae, która cały czas rozmy
ś
lała
o Rephaimie i Kalonie. Proszę, Nyks, pozwól Repha
i
mowi
zobaczyć prawdę
,
posła
ł
a w przestrzeń żarliwą modlitwę,
po czym podniosła głowę i napotkała wzrok swojej
najlepszej przyjaciółki.
- Ja też chcę w to wierzyć - powiedziała Zoey cicho,
jakby czytała jej w myś
l
ach.
- A ja chciałabym wierzyć, że kiedy wyjdę z kuchni
na korytarz, zostanę automatycznie przetr
a
nsportowana do
apartamentu w hotelu Ritz-Carlton na Kajmanach. Rozumiem,
że wam słońce nie służy
,
mnie jednak przydałoby się
trochę smażenia i obracania na patelni. - Afrodyta przerwa
ł
a
i uśmiechnęła się kokieteryjnie do Dariusa. - Ja wezmę
na siebie smażenie, jeśli ty zajmiesz się obracaniem.
151
Stevie Rae wstała i ziewnęła
.
- No dobra, zanim się porzygam, może pójdę lepiej
spać. Do zobaczenia wieczorem
.
- Ble. Szkoła zamiast Ritza - jęknęła Afrodyta
.
- Jak
dobrze
,
że jutro piątek - dodała i uniosła brwi. - Obiecuję
ci, Zoey, że w weekend zabiorę się za poważne zakupy i re
-
mont
.
Walka ze złem
,
ciemnością i czym tam jeszcze będzie
musiała poczekać
.
-
A skoro już rozmawiamy o tunelach
,
czy ktoś wie,
gdzie Erik ulokował Shaylin?
-
zapytała Stevie Rae, ziewając
potężnie po raz kolejny
.
- W pokoju po Elizabeth Bez Nazwiska - odpowiedział jej
Damien
.
- Trochę przerażające, nie?
- I tak z niego nie za bardzo korzysta - wtrąciła Afrodyta.
- Idę spać - powiedziała Zoey. - Dobranoc.
Roz
l
egło się chóralne "dobranoc"
.
Stevie Rae patrzyła,
jak jej przyjaciółka idzie
'
powoli w stronę dawnego pokoju
Dallasa, w którym teraz mieszkała ze Starkiem. Stawiała
kroki wolno, miała zwieszone ramiona, zupełnie jakby pró-
bowała nieść na nich zbyt duży ciężar.
Stevie Rae westchnęła. Doskonale wiedziała, jak Zoey się
czuje
,
)
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Lenobia
Lenobia powąchała powietrze. Oprócz zapachu trocin,
skóry, słodkiej paszy i koni wyczuwała coś jeszcze - coś
dymnego i mgliście znajomego. Po raz ostatni przejechała
miękką szczotką po sierści Mujaji - swojego ulubionego
konia, karej masywnej klaczy rasy quarter - i podążając
. ślad za wonią, wyszła z boksu. Skręciła w szeroki kory-
tarz, w którym po obu stronach mieściły się przestronne
boksy, i nos poprowadził ją dokładnie tam, gdzie się spodzie-
wała - do wielkiego boksu tuż przy siodlarni. Szła bardzo
cicho, ale wmawiała sobie, że wcale się nie zakrada - po
prostu nie chciała przestraszyć klaczy.
Travis odwrócony do niej tyłem stał na środku boksu.
W jednej ręce trzymał podpaloną grubą naręcz suszonych
ziół, drugą
machał w jasnym dymie
,
by rozprzestrzenił się
p
o całym boksie. Bonnie, potężna klacz rasy perszeron,
sta
ł
a przed nim z ugiętą nogą
,
drzemiąc. Poruszyła tylko nie-
znacznie uchem, kiedy podszedł bliżej i przesunął palące
s
ię zioła wokół jej masywnego cielska. Potem zbliżył się do
swojego posłania, które umościł sobie w kącie boksu, i tak
samo potraktował je dymem jak wcześniej klacz i siebie.
Dopiero kiedy zaczął się odwracać
,
Lenobia się cofnęła.
Zastanawiając się nad tym, co zobaczyła
,
wyszła ze stajni bocznymi
153
drzwiami i usiadła na ławce, by wdychając nieruchome
chłodne nocne powietrze, przesiać własne myśli.
Kowboj palił szałwię. Lenobia była praktycznie pewna po
zapachu, że to biała szałwia - doskonałe zioło do oczyszczania
przestrzeni. Tylko po co kowboj z Oklahomy miałby
robić coś podobnego?
Ludzkie zachowanie? Cóż ona o tym wie? Miała jedynie
luźne kontakty z ludźmi od ... Zapragnęła przekręcić wąską
złotą obrączkę ze szmaragdem w kształcie serca, którą nosi-
ła na serdecznym palcu lewej ręki. Wiedziała dokładnie, ile
czasu upłynęło od jej ostatnich bliskich kontaktów z człowiekiem,
a konkretnie z ludzkim mężczyzną
-
dwieście dwadzieścia trzy lata.
Popatrzyła na swój palec serdeczny. Było ciemnawo. Świt
dopiero rozjaśniał czerń nieba, malując je na szaroniebiesko,
ale widziała czystą zieleń szmaragdu. Przy tym świetle jego
uroda była iluzoryczna, niejasna - zupełnie jak wspomnienie
twarzy z przeszłości.
Lenobia nie lubiła wspominać tamtych twarzy. Już dawno
się przekonała, że trzeba żyć tu i teraz - to i tak było wy-
starczająco trudne. Popatrzyła na wschód i zmrużyła oczy na
widok wstającego słońca.
- Dzisiaj to także szczęście. Konie i szczęście. Konie
i szczęście - powtarzała słowa, które przez ostatnie dwieście
kilkadziesiąt lat stanowiły jej mantrę
.
-
Dla mnie to też jakby para.
Chociaż umysł Lenobii przetworzył informacje i wie-
dział, że to kowboj wypowiedział te słowa, a nie ktoś stanowiący
dla niej bezpośrednie zagrożenie, jej ciało i tak okręc
i
ło
się wokół własnej osi i kucnęło w pozycji obronnej –
jednocześnie ze stajni dobiegło ją przenikliwe rżenie
-
okrzy
k
bojowy jej klaczy.
-
Spokojnie
-
rzekł Travis i uniósł ręce, pokazując, ż
e
są puste, po czym cofnął się nieznacznie. - Nie chciałem
.
..
154
Lenobia zignorowała go, skłoniła głowę i wzięła głęboki
oddech.
- Nic nam nie grozi. Jestem bezpieczna. Śpij, moja
piękna. - Uniosła głowę i wbiła w kowboja spojrzenie swoich
szarych oczu. - Proszę to sobie zapamiętać: niech pan
nigdy mnie tak nie podchodzi. Nigdy.
- Oczywiście, proszę pani. Zapamiętam, chociaż wcale
nie chciałem tak się zakradać. Nie sądziłem, że o tej porze
spotkam tu jakiegoś wampira.
- Nie spalamy się w świetle słońca. To mit. - Lenobia
zaczęła się zastanawiać, czy powinna mu powiedzieć, że
zasada ta nie dotyczy czerwonych wampirów i czerwonych
adeptów, lecz jego odpowiedź wytrąciła ją z tematu.
- Oczywiście, proszę pani. Wiem o tym. Ale wiem też,
że w słońcu nie czujecie się dobrze, dlatego sądziłem, że jeśli
teraz wyjdę, będę sam, zapalę sobie to - wyjął cienkie cygaro
z kieszeni skórzanej kurtki z frędzlami - i pooglądam
wschód słońca. Nie miałem pojęcia, że pani tu siedzi, dopóki
się pani nie odezwała. - Uśmiech miał uroczy, promieniował
mu z oczu i dodawał im błysku, przez co ich kolor
zmieniał się ze zwykłego brązu na jasny orzech. Lenobia nie
zauważyła tego wcześniej, a teraz poczuła ucisk w żołądku
na ten widok. Odwróciła wzrok od jego oczu z trudem
i skupiła się na jego słowach. - Jak powiedziała pani o koniu
i szczęściu, odezwałem się bez namysłu. Następnym razem
odchrząknę, zakaszlę czy coś takiego.
Lenobia - dziwnie zdekoncentrowana przez tego mężczyznę
- zadała pierwsze pytanie, jakie przyszło jej do głowy:
- Skąd ma pan informacje o wampirach? Miał pan kiedyś
partnerkę wampirkę?
- Nie, nic z tych rzeczy - uśmiechnął się szeroko. -
Wiem trochę, bo moja mamuśka was lubiła.
- Nas? Mnie też?
155
-
Nie
,
proszę pani. Miałem na myśli wszystkie wampiry
,
ogółem. Bo widzi pani
,
mamuśka miała koleżankę, która
została naznaczona, kiedy były małe. Cały czas utrzymywały
kontakt, pisały do siebie listy, mnóstwo listów
.
Dopóki
mamuśka żyła
.
- Przykro mi z powodu śmierci pańskiej mamy. - Lenobia
była zakłopotana. Życie ludzkie jest takie krótkie. Tak
łatwo zabić człowieka
.
Jakie to dziwne, że prawie o tym za
-
pomniała. Prawie
.
-
Dziękuję. Zabrał ją rak
.
Już pięć lat minęło
.
- Travis
spojrzał w stronę wschodzącego słońca
.
- Jej ulubioną
porą dnia był świt
.
Lubię sobie ją powspominać o wschodzie
słońca
.
- To także moja ulubiona pora
. -
Lenobia zaskoczyła samą
siebie tą uwagą.
- Miły zbieg okoliczności. - Travis popatrzył na nią
z uśm
i
echem
.
- Cz
y
mogę o coś zapytać?
-
Tak
,
chyba tak
.
- Lenobię poruszył bardziej jego
uśmiech niż samo pytanie.
- Pani klacz zawołała
,
kiedy panią przestraszyłem.
- Nie przestraszył mnie pan
.
Zaskoczył. To zasadnicza
różnica
.
- Może i ma pani rację
.
Ale mówiłem
,
że klacz panią
zawołała
.
A potem pani się odezwała i ona ucichła
,
a przecież
nie mogła za żadne
s
karby słyszeć pani z tego miejsca.
- To nie było pytanie
-
zauważyła Lenobia sucho
.
-
Jest pani mądra. - Travis uniósł brwi
.
-
Wie pani
,
nad czym się zastanawiam.
- Chce pan wiedzieć
,
czy Mujaji słyszy moje myśl
i.
- Tak
.
-
Wolno pokiwał głową
,
przyglądając jej się ba
-
dawczo
.
- Nie nawykłam do rozmów z ludźmi o darach od naszej
bogini.
156
- Nyks - powiedział, a kiedy wbiła w niego wzrok,
tylko wzruszył ramionami.
-
Tak brzmi imię waszej bogini,
p
rawda?
- Owszem.
- Czy Nyks ma wam za złe, jak rozmawiacie
.
o niej
z
ludźmi?
Lenobia popatrzyła na niego dociekliwie, lecz uznała
,
że
k
i
eruje nim wyłącznie autentyczna ciekawość.
- A jak brzmiałaby odpowiedź pańskiej matki?
- Powiedziałaby, że Willow mnóstwo jej pisała o Nyks
i
bogini najwyraźniej to nie przeszkadzało
.
Oczywiście nie
pi
sujemy do siebie z Willow, a ostatni raz widziałem ją na
p
ogrzebie mamuśki, ale wydawała się zdrowa i na pewno nie
została ukarana przez żadną boginię.
- Willow? Wierzba?
- To były dzieci lat sześćdziesiątych. Moja mamuśka
dostała na imię Rain
,
Deszcz. Odpowie mi pani czy nie?
- Odpowiem, jeśli potem pan odpowie na moje pytanie.
- Jasne
.
-
Nyks obdarzyła mnie darem komunikacji z końmi.
Nie potrafię dosłownie czytać im w myślach i one też nie
mogą czytać w moich, ale odbieram ich emocje i obrazy,
zwłaszcza koni, z którymi jestem blisko związana
,
jak moja
klacz Mujaji.
- Moja Bonnie też przekazała pani różne obrazy i inne
rzeczy o
.
mnie?
,
Lenobia musiała powstrzymać uśmiech na widok jego pasji.
- Tak
-
potwierdziła. - Ona bardzo pana kocha. Dobrze się
pan o nią troszczy. Ta perszeronka ma bardzo ciekawy umysł.
- Owszem, chociaż bywa strasznym uparciuchem.
Wtedy Lenobia się uśmiechnęła.
157
-
Nigdy jednak nie jest złośliwa, nawet kiedy zapomina
,
że waży dziewięćset ki
l
ogramów i niemal zadeptuje szarych
ludzi
.
- No cóż, proszę pani, gdyby dać jej szansę, z pewnością
byłaby gotowa zadeptać także szare wampiry.
- Będę o tym pamiętać
-
odparła Lenobia. - A teraz
kolej na moje pytanie: dlaczego pan okadzał?
- Ach, więc widziała pani? Mój tato jest w połowie Mus-
cogee, czyli Krikiem dla pani. Odziedziczyłem po nim parę
indiańskich zwyczajów, między innymi okadzanie nowego
miejsca - wyjaśnił i zaśmiał się. – A ja myślałem, że zapyta
mnie pani, dlaczego podjąłem się tej pracy.
- Bonnie już mi udzieliła odpowiedzi na to pytanie
.
Lenobia z zadowoleniem przyjęła fakt, że otworzył szeroko
oczy ze zdumienia
.
- Powiedziała pani, że nie odbiera myśli koni
.
- Dowiedziałam się od Bonnie, że od pewnego cza-
su przenosicie się niespokojnie z miejsca na miejsce. To m
i
powiedziało, że jesteśmy po prostu kolejnym przystankie
m
w podróży życia.
- A może ta~ być? Znaczy, czy Bonnie na tym nie cier-
pi?
Delikatna sympatia do kowboja rozlała się ciepłem
w żyłach Lenobii
.
-
Nic jej nie jest
.
Będzie szczęśliwa, dopóki będzie m
o
gła
być z panem.
Travis przesunął kapelusz i podrapał się po czole.
- To ulga; naprawdę. Od śmierci mamuśki nie mo
gę
znaleźć sobie miejsca. Na ranczu nie jest już tak samo bez .
.
.
Gdzieś blisko spokój poranka zaburzyły brutalnie krz
y
ki
i warkot silników.
-
Co to, u licha?
- Nie wiem, ale zaraz zobaczymy. - Lenobia podn
io
sła się
z ławki i ruszyła w stronę źródła hałasu. Nie uszło jej uwadze,
158
że Travis idzie tuż za nią.
-
Czy kiedy Neferet
rozmawiała
z panem o pracy, wspominała coś, że ostatnio
w Domu Nocy rozegrały s
i
ę dość dramatyczne wydarze
nia
?
-
Nie, n
i
c takiego nie powiedziała.
- Może więc powinien pan jeszcze raz się zastanowić
nad
przyjęc
i
em tej posady. Bo jeśli szuka pan spokoju
,
to
niewłaściwe miejsce.
- Nie, proszę pani. Nie uciekam nigdy od walki. Nie
s
z
u
kam zaczepki, ale jak przyjdzie co do czego, nie uciekam.
- Jaka szkoda, że kowboje nie noszą już przy sobie rew
o
lwerów
sześciostrzałowych
-
mruknęła Lenobia.
Travis poklepał się po biodrze i uśmiechnął ponuro.
- Niektórzy nadal noszą, proszę szanownej pani. Na
s
z
c
zęście w Oklahomie wolno nosić broń.
- Miło mi to słyszeć
.
- Lenobia była nieco zaskoczona - W takim razie
jedna wskazówka
:
jeżeli coś ma skrzy
d
ł
a
jak ptak i czerwone oczy jak
człowiek, niech pan będzie
g
o
tów to zastrzelić.
-
Nie żartuje pani, prawda?
-
Nie.
Razem przeszli przez coraz jaśniejszy teren przyszkoln
y
,
aż znaleźli się na głównym dziedzińcu. Zanim dotarli do
pr
zepiękn
i
e utrzymanego trawnika przed szkołą, zwolnili i
p
rzystanęli.
- Nie wierzę własnym oczom. - Lenobia pokręciła
g
ł
ową,
- Ale chyba nie mam do nich strzelać?
- Nie. - Skrzywiła się. - Jeszcze nie.
Wmaszerowała pomiędzy skupisko ciężarówek, lawet
o
r
az sprzętu do pielęgnacji trawników, a także mężczyzn -
z
decydowanie l u d z i
-
po czym stanęła obok zaspanej, po-
t
a
rganej i naprawdę rozzłoszczonej wampirki, która patrzyła
n
a to wszystko z pogardą.
159
- Ogłuchliście czy zidiocieliście? Powiedziałam już,
że nawet nie tkniecie moich trawników, a już na pe
w
no nie
zrobicie tego o tej porze
,
kiedy zarówno profesorowie
,
jak
i uczn
i
owie próbują spać
.
- Co się tutaj dzieje
,
Gajo? - Lenobia poło
ż
yła rękę
na ramieniu koleżanki
,
która sprawiała wrażenie
,
jakby się
miała za chwilę rzucić na biednego zdezor
i
entowanego face-
ta z podkładką do papieru w ręku, który popełnił t
e
n błąd
,
że
wystąpił jako kierownik grupy
.
Teraz wpatrywał się w Gaję
jednocześnie z przerażeniem i podziwem
,
co Lenobia do-
skonale rozumiała
.
Gaja była wysoka
,
szczupła i niezwykle
atrakcyjna, nawet jak na wampirkę
.
Mogłaby być odnoszącą
niezwykłe sukcesy modelką, gdyby nie wolała zajmować się
ziemią.
-
Ci l u d z i e
-
w ustach Gai słowo to brzmiało tak
,
jakby miało paskudny posmak - właśnie przyjechali i rzuci-
li się na moją ziemię!
- Ależ proszę pani
,
zostaliśmy zatrudnieni wczoraj jako
nowa ekipa do trawników w Domu Nocy. Na nic się nie rzu-
caliśmy
,
tylko zaczęliśmy kosić trawę.
Lenobia przygryzła usta
,
żeby powstrzymać okrzyk bez-
brzeżnej frustracji.
- Kto was zatrudnił
?
-
zapytała.
Mężczyzna zerknął na arkusz przypięty do podkładki.
- Nazwisko szefowej
t
o Neferet. To pani?
-
Nie.
-
Lenobia pokręciła głową. - To imię nasz
e
j
najwyższej kapłanki
.
.. Gajo, czyżbyś nie otrzymała informa-
cji, że Neferet zamierza zatrudnić ludzi w Domu Nocy
?
-
Otrzymałam. Ale nikt mnie nie powiadomił
,
że ludz
i
e
będą próbowali przejąć moją funkcję!
"Oczywiście, że nikt cię nie powiadomił
-
pomyśl
ała
Lenobia posępnie. - Neferet chciała, żebyśmy wszyscy
byli zupełnie nieprzygotowani na to, co robi, a ty próbuje
s
z
chronić swoją trawę, krzaczki i kwiaty tak samo jak ja koni
e
.
160
Nasza manipulująca wszystkimi najwyższa kapłanka doskonale
sobie z tego zdaje sprawę". Lenobia potrząsnęła głową
rozgniewana sytuacją bez wyjścia, w jaką wpakowała je Neferet.
- Nie, Gajo - zaczęła wyjaśniać swoim najbardziej
rozsądnym głosem. - Nikt nie próbuje przejąć twojej funkcji.
Oni chcą ci tylko pomóc.
Lenobia wyraźnie widziała po jej oczach, jak Gaja walczy
ze sobą. Z całą pewnością, tak samo zresztą jak Lenobii,
niepotrzebna była jej pomoc ludzi, jednak wystąpienie prze-
przeciwko zarządzeniu najwyższej kapłanki usankcjonowanemu
przez Najwyższą Radę spowodowałoby kłótnie w szkole.
A do tego stara zasada wampirów głosiła, że nie powinni
się sprzeczać w obecności ludzi.
- No tak, oczywiście - odparła Gaja i Lenobia poczuła
ulgę, że koleżanka zdecydowała się przedłożyć obowiązującą
w świecie wampirów zasadę ponad własną dumę. - Po pro-
stu zostałam zaskoczona. Dziękuję ci, Lenobio, że pomogłaś
mi na chłodno ocenić sytuację. - Odwróciła się do kierownika
i jego ludzi, którzy kręcili się nerwowo za jego plecami.
Uśmiechnęła się, a Lenobia patrzyła, jak mężczyźni otwiera-
ją szeroko oczy i rozdziawiają usta porażeni całą siłą jej urody.
- Przepraszam za początkowe zamieszanie. Najwyraźniej
wystąpił gdzieś błąd w przekazie informacji. Proponuję,
żebyśmy omówili, na czym dokładnie będzie polegała wasza
praca i jak najlepiej ...
Lenobia wycofała się dyskretnie, Gaja bowiem wdała się
w dłuższe wyjaśnienia na temat pór koszenia trawy oraz
wpływu na nią faz księżyca. Travis znowu ruszył za nią.
I odchrząknął.
- Słucham - odezwała się Lenobia, nie odwracając się.
- Co chciał pan powiedzieć?
- No cóż, proszę pani, wydaje mi się, że w tej szkole
sporo jest nieporozumień w sprawie pracy.
161
- Mnie też tak się wydaje.
-
Pani
sze
fowa nie jest chyba .
.
.
- N
eferet nie jest moją szefową - przerwała mu Lenobia.
- W porządku
,
powiem inaczej. Mam wrażenie, że
moja szefowa zatrudniła mnóstwo ludzi, nie wspominając
o tym najbardziej zainteresowanym. Tak się zastanawiam,
czy to ma jakiś związek z dramatycznymi wydarzeniami,
o któr
y
ch pani wcześniej wspomniała.
- Być może
-
odparła Lenobia. Zdążyli już dojść do
głównego wejścia do stajni. Zatrzymała się więc i odwróciła
twarzą do Travisa.
-
Powinien się pan przyzwyczaić do
m
y
śli
,
że będą tu nieporozumienia i chaos. Sporo jednego
i drugiego.
-
Ale nie zdradzi mi pani żadnych szczegółów
,
prawda?
-
Prawda
.
-
A powie pani coś więcej na temat t
y
ch ptaków o czer-
wonych oczach?
-
zapytał, odsuwając kapelusz na tył głow
y
.
- Kruki Prześmiewcy. Tak się nazywają
.
Konie ich nie
lubią, one nie lubią koni. Ostatnio przysporzyły nam nieco
problemów.
- Kim one są
?
Lenobia westchnęła.
- Nie są ludźmi. Ani ptakami. Nie są też wampirami.
- Wychodzi na to
,
że nic z nich dobrego. Czy mam do
nich strzelać, jeśli zbliżą się do koni
?
- Ma pan strzelać
,
jeśli zaatakują konie - odparła, patrząc
mu prosto w oczy. - Wyznaję ogólną zasadę: najpierw
obrona koni
,
dopiero potem zadawanie pytań.
-
To dobra zasada - przyznał Travis.
- Też tak uważam - zgodziła się Lenobia i skinęła głową
w stronę boksów
.
- Ma pan tam wszystko
,
czego potrzebujecie
?
162
- Tak, proszę pani. Nam z Bonnie niewiele trzeba -
powiedział i po chwili dodał: - Czy chce pani, żebym sobie
przestawił godziny spania, by pokrywały się z pani dniem?
- Chciałabym, żeby je pan zmienił, ale nie dla mnie,
tylko dla całej szkoły - rzekła szybko, zastanawiając się,
dlaczego właściwie poczuła się zakłopotana. - Zdziwi się
pan, jak szybko Bonnie przestawi swój zegar biologiczny.
- Już jeździliśmy sporo po nocy.
- To dobrze, w takim razie jesteście przygotowani do
zmiany. - Przez chwilę panowała kłopotliwa cisza. Oboje
stali w milczeniu, aż w końcu Lenobia wskazała palcem
znajdujące się nad stajnią piętro. - Ja mieszkam tam -
wyjaśniła. - Reszta nauczycieli w szkole - skinęła brodą
w stronę głównego budynku. - Wolę być bliżej koni.
- Wychodzi na to, że na pewno co do jednego się zgadzamy.
Lenobia uniosła brwi w niemym pytaniu.
Travis się uśmiechnął.
- Wolimy konie - odparł 'i otworzył przed nią drzwi,
Lenobia weszła do stajni i przez moment kroczyli razem,
dopóki nie dotarli do schodów prowadzących na piętro.
- No to do zobaczenia o zmierzchu - powiedziała.
Kowboj uchylił kapelusza.
- Tak jest, proszę pani. I dobranoc.
- Dobranoc - odparła i pobiegła na górę. Dopóki nie
zniknęła mu z pola widzenia, cały czas czuła na sobie jego
spojrzenie.
JEST TO TŁUMACZENIE OFICJALNE SKOPIOWANE Z
KSIĄŻKI A WIĘC NIE ODPOWIADAM ZA BŁĘDY W TEKŚCIE
JAK RÓWNIEŻ BŁĘDY ORTOGRAFICZNE ITP. LILI2412
CODZIENNIE NOWY ROZDZIAŁ LUB NAWET KILKA ROZDZIAŁÓW
POZDRAWIAM CHOMICZKI LILI2412