1988 01 Rafinerie płoną o zmierzchu

background image

Rajmund Szubański

RAFINERIE PŁONĄ O ZMIERZCHU

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1988. Wydanie II

Okładkę projektował: Witold Chmielewski

Redaktor: Eugeniusz Stanczykiewicz

Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak

Korektor: Grażyna Ćwietkow-Góralna

background image

CEL: PLOESZTI

Zaczęło się pechowo. Jeden z Liberatorów z niewiadomych przyczyn nie zdołał oderwać się od ziemi,

wypadł poza pas startowy, rozbił się na nierównościach gruntu i eksplodował. We wraku zginęła cała załoga.
Równie tragicznie zakończył się start samolotu dowódcy jednej z eskadr. Kiedy maszyna znalazła się nad
ziemią, na jej pokładzie wybuchł pożar. Samolot położył się na skrzydło i zawrócił na lotnisko. Tam jednak
unosiły się wciąż gęste tumany pyłu, wzniecane przez startujące nadal bombowce, pilot stracił orientację,
niedokładnie przyziemił, samolot odbił się na wysokość kilku metrów, po czym zawadził o betonowy słup
telegraficzny i również eksplodował. Z palącego się wraka zdołano wyciągnąć tylko straszliwie poparzonego
nawigatora, porucznika Russela Polivkę. Wliczając samolot, na którym tuż przed startem wykryto awarię
systemu hydraulicznego, trzy Liberatory ubyły z formacji, zanim jeszcze zdołała ona wyruszyć na wroga.

Pozostałe krążyły nad pięcioma lotniskami węzła Benghazi, przybierając przewidziane planem

ugrupowanie bojowe. Dowódcy samolotów wykorzystywali ten czas na sprawdzenie, jak funkcjonuje
wewnętrzna łączność pokładowa, strzelcy przestrzeliwali krótkimi seriami swą broń, wszyscy raz jeszcze
sprawdzali maski tlenowe, kamizelki ratunkowe, spadochrony. Uformowawszy szyk armada powietrzna
skierowała się nad morze. Czołowy pułk leciał nisko nad wodą, każdy następny nieco wyżej, z
kilkudziesięciometrowym przewyższeniem. Spodziewano się w ten sposób uniknąć przedwczesnego
wykrycia przez niemieckie stacje radiolokacyjne w Grecji i południowych Włoszech. Celowi temu służyć
miało także zachowanie całkowitej ciszy w eterze. Operacja „Tidalwave” — nalot na rumuńskie zagłębie
naftowe, zaczęła przybierać konkretną formę.

Poprzedzały ją całe miesiące przygotowań. Kluczowe znaczenie rumuńskiej ropy dla wysiłku

wojennego i funkcjonowania machiny wojennej państw „osi” dobrze było znane alianckim sztabowcom i
specjalistom od wojny gospodarczej. Już od samego początku działań przedsiębrano różnego rodzaju próby
zahamowania ciągłości tych dostaw, co nie dało jednak spodziewanych wyników i dlatego dowódca
stacjonującej w Afryce Północnej 9 armii powietrznej Stanów Zjednoczonych, generał-major Lewis
Brereton, otrzymał z końcem czerwca 1943 roku rozkaz przygotowania zaskakującego nalotu na rafinerie w
Ploeszti i jego najbliższej okolicy. Wkrótce też jego dwa pułki ciężkich bombowców uzupełniono trzema
dalszymi, przebazowanymi z Wielkiej Brytanii. Brereton miał teraz do swojej dyspozycji prawie 200
bombowców typu Consolidated B-24 „Liberator”.

Samolot ten doskonale nadawał się do wyznaczonego mu celu. Zaprojektowany w 1939 roku, miał

skrzydło o profilu nadającym mu wyjątkowo dużą siłę nośną, co pozwalało na zastosowanie mniejszego kąta
natarcia *, a co za tym idzie zmniejszenie oporu i uzyskanie większego zasięgu i prędkości. Dlatego też,
mimo iż najbardziej znanym typem amerykańskiego ciężkiego bombowca okresu II wojny była Latająca
Forteca
zakładów Boeing, to jednak Liberator był tym samolotem, którego w USA wyprodukowano
najwięcej (18 188 egzemplarzy). W samoloty tego typu wyposażona była m.in. wsławiona zrzutami dla
warszawskich powstańców polska 301 — przemianowana w 1944 roku na 1586 — Eskadra Specjalnego
Przeznaczenia.

Model B-24 D, którym dysponowały jednostki generała Breretona, produkowano od początku 1942

roku. Z czterema silnikami o mocy 1200 koni mechanicznych każdy rozwijał prędkość 485 kilometrów na
godzinę. Jego komory bombowe mogły pomieścić do czterech ton bomb, a zasięg w zależności od masy
ładunku i paliwa, wysokości lotu, prędkości przelotowej oraz siły wiatru wahał się od 3700 do ponad 7000
kilometrów. Zazwyczaj ładowano na Liberatory 2300 kg bomb i 9000 litrów benzyny, co przy prędkości 350
kilometrów na godzinę na pułapie 6000 metrów zapewniało przebycie 3700 kilometrów.

Załogę tworzyło dwoch pilotów, nawigator, bombardier, radiooperator, mechanik pokładowy i trzech

lub czterech strzelców. Uzbrojenie samolotu systematycznie wzmacniano. W pierwszych modelach
stanowiło je tylko 5 karabinów maszynowych, ale samoloty 9 Air Force miały już po dwa sprzężone ciężkie
karabiny maszynowe 12,7 mm w obrotowych wieżyczkach na grzbiecie kadłuba i w ogonie samolotu oraz
po jednym w dziobie, otwieranych oknach po obu stronach oraz w luku w podłodze kadłuba. Każde z tych
stanowisk oraz fotele pilotów osłonięte były 7-milimetrowymi płytami pancernymi.

Ploeszti dzieliła od baz u wybrzeży Libii odległość około 1600 kilometrów w linii prostej, zaś po

przewidywanej trasie przelotu wynosiła ona ponad 1800 kilometrów. Uwzględniając większe zużycie paliwa
podczas samego ataku i nieuniknionych walk powietrznych, a także w czasie lotu na mniejszej wysokości
oraz podczas zbiórki i formowania szyku nad bazami, należało się liczyć, iż maszyny będą musiały przebyć
przeszło 4000 kilometrów. Normalny zasięg Liberatora na to nie wystarczał, toteż mechanicy zainstalowali

* Kąt między płaszczyzną skrzydła a torem lotu samolotu.

background image

w samolotach dodatkowe zbiorniki, zwiększające zapas paliwa do 12 tysięcy litrów. Kolejny problem
przedstawiały silniki „Twin-Waspy”, znanej wytwórni Pratt and Whitney, miały żywotność około 300
godzin, ale nie w warunkach pustynnych, gdzie podczas grupowych startów dostawało się do nich tyle
zanieczyszczeń, że już po 160 godzinach pracy nadawały się na szmelc. Zażądano więc dodatkowych dostaw
i na kilka dni przed ustalonym terminem operacji zawinął do Benghazi szybki frachtowiec „Mauretania”,
mający na pokładzie 300 fabrycznie nowych silników. Do pracy przystąpili mechanicy i po 48 godzinach
większość bombowców dysponowała nowymi silnikami.

Rozpatrując możliwości przeprowadzenia nalotu na tak odległy cel, generał Brereton stanął przed

niełatwym zadaniem. Alianci nie dysponowali wówczas żadnym typem dalekodystansowego samolotu
myśliwskiego, który mógłby zapewnić bombowcom osłonę na całej trasie przelotu, eskortowanie zaś ich
tylko w pierwszej fazie, nad Morzem Śródziemnym, było raczej bezcelowe. Bombowce musiały więc
polecieć bez osłony. W tej sytuacji jedną z najważniejszych spraw stawało się zaskoczenie, od niego bowiem
zależeć mogło bezpieczeństwo załóg, a nawet powodzenie całej wyprawy.

Drugi problem to zapewnienie celności bombardowania. Doprowadzana rurociągami z pogórza Alp

Transylwańskich ropa destylowana była w położonych na terenie Ploeszti rafineriach. Nie były one jednak
usytuowane w jakiejś wyodrębnionej dzielnicy przemysłowej, a okalały wieńcem centrum miasta. Odpadała
więc koncepcja nalotu na cel powierzchniowy, z jednym punktem celowania. Należało raczej przydzielić
każdej grupie samolotów jeden lub parę obiektów do zbombardowania. Precyzja zrzutu bomb była również
niezwykle ważna ze względu na konieczność uniknięcia strat wśród ludności cywilnej.

Wszystkie te czynniki spowodowały, iż Brereton postanowił przeprowadzić atak i większą część

przelotu na możliwie małej wysokości. Zdawał on sobie wprawdzie sprawę, że ciężkie bombowce nie są do
tego rodzaju lotów przystosowane — brakuje im przede wszystkim zwrotności i szybkiej reakcji na stery,
niezbędnej do wyminięcia pojawiających się niespodziewanie przeszkód — ale właśnie przemknięcie tuż
nad morzem i górami dawało szansę zaskoczenia przeciwnika, zaś sam atak z lotu koszącego mógł
zdezorientować obronę, a zarazem umożliwiał dokładne celowanie.

Wszystko to wymagało wyjątkowo starannego przygotowania operacji, którą zaszyfrowano początkowo

kryptonimem „Statesman” — „Mąż stanu”, potem „Soapsuds” — „Mydliny”, a wreszcie „Tidalwave” —
„Fala przypływu”. Przewidziane do zniszczenia obiekty — około 40 kolumn krakingowych *, destylarni i
siłowni oraz zbiorniki dziewięciu największych rafinerii — podzielono na siedem grup i każdą z nich
wyznaczono do zniszczenia określonej grupie samolotów. Poszczególne bombowce zabrać miały na pokład
po 1800 kilogramów bomb burzących i dwa zasobniki z bombami zapalającymi. Dawało to w sumie 320 ton
bomb burzących – według obliczeń sztabowców ilość aż nadto wystarczająca do spowodowania trwałych
zniszczeń we wszystkich zaatakowanych zakładach — zaopatrzonych w zapalniki ze zwłoką, która w
wypadku pierwszych zespołów wynosić miała 60 minut, a dla ostatnich tylko kilkadziesiąt sekund (tyle, ile
potrzeba, by samoloty znalazły się poza zasięgiem eksplozji). Plan, opracowany na razie w teorii i tylko w
ogólnym zarysie, wymagał jeszcze dokładnego przemyślenia szczegółów i zapoznania załóg ze wszystkimi
elementami czekających je zadań, a potem przeprowadzenia niezbędnych ćwiczeń.

Tymczasem alianci nie dysponowali nawet aktualnymi zdjęciami powietrznymi rejonu Ploeszti. Ich

samoloty rozpoznawcze nie zapuszczały się nad ten rejon poprzednio, a wysłanie ich obecnie stwarzało
ryzyko zaalarmowania Niemców. Aby wykonać przygotowywaną zwykle w takich wypadkach makietę,
trzeba było odwołać się do pomocy kilkunastu brytyjskich inżynierów i techników, którzy niegdyś pracowali
w tamtejszych zakładach, wyszukać nieliczne znajdujące się w archiwach brytyjskich i amerykańskich
koncernów naftowych plany i szkice sytuacyjne, sięgnąć wreszcie do widokówek, a nawet amatorskich
fotografii.

„Wypożyczony” na czas przygotowań do „Tidalwave” ze sztabu stacjonującej na Wyspach Brytyjskich

8 armii powietrznej major Gerald Geerlings — z zawodu architekt — słusznie zauważył, że choć utrwalenie
sobie w pamięci szczegółów z map i elementów zaznaczonych na makiecie będzie niewątpliwą pomocą dla
lotników — wykonano zresztą ową makietę niezwykle starannie, dbając nie tylko o wierne przedstawienie
wszystkich charakterystycznych punktów orientacyjnych, ale uwzględniając nawet kolory ziemi, pól i
ogrodów, jakiego spodziewać się można w początkach sierpnia — to jednak ze względu na to, że piloci i
nawigatorzy nigdy nie patrzą pod siebie, trzeba ich będzie zaopatrzyć w fotografie przedstawiające
wszystkie obiekty w takiej perspektywie, z jakiej je będą widzieli podczas lotu koszącego. Dalszym
ułatwieniem miał stać się film, przedstawiający najazd kamery na makietę z taką prędkością, z takiej
wysokości i pod takim kątem, jak to miało nastąpić w rzeczywistości. Był to zapewne pierwszy przypadek

* Kraking — metoda otrzymywania benzyny z ropy naftowej.

background image

zastosowania kinematografii do bojowego treningu personelu latającego. To poglądowe zapoznanie się z
obiektami nalotu uzupełniono prowadzonymi przez specjalistów wykładami na temat technologii
przetwarzania ropy naftowej, dzięki czemu załogi mogły uzyskać pojęcie nie tylko o wyglądzie, ale i o
zawartości, charakterze, przeznaczeniu oraz roli różnego rodzaju przemysłowych budowli, co mogło ułatwić
im w warunkach bojowych błyskawiczne odnalezienie kluczowych i najbardziej wrażliwych celów. Słowo
„Ploeszti” w tej fazie przygotowań oczywiście jeszcze nie padło.

Zaznajomiono lotników także z przewidywaną obroną obiektu, którą oceniano na 160 lekkich i 80

ciężkich dział przeciwlotniczych, jakkolwiek spodziewano się, że te ostatnie nie będą mogły być użyte
przeciwko bombowcom lecącym tak nisko i z tak znaczną prędkością kątową. Liczono się z zamaskowaniem
obiektu zasłoną dymną, chociaż doświadczenia pierwszych lat wojny świadczyły, że podczas nalotów
dziennych jest ona na ogół mało skuteczna. Poza tym dane wywiadowcze wskazywały, że obrona myśliwska
rejonu Bukareszt — Ploeszti nie jest zbyt silna, gdyż trzon jej stanowią eskadry rumuńskie, słabiej
wyszkolone, mające mniejsze doświadczenie bojowe i gorszy sprzęt niż niemieckie.

Nadszedł wreszcie czas przeprowadzenia ćwiczeń praktycznych. Z Anglii sprowadzono specjalistę z

dziedziny strzelania powietrznego, majora Royal Air Force George Barwella, który przypomniał załogom,
by nie otwierały ognia ze zbyt dużej odległości, a w razie ataku większej liczby myśliwców nie omiatały nim
całego zespołu, ale koncentrowały się na konkretnej maszynie, i podkreślał niejednokrotnie, by prowadząc
ogień uważały, aby nie ostrzelać własnych samolotów. Po przypomnieniu tych ogólnie znanych zasad
przeszedł major do ćwiczeń w ostrzeliwaniu celów naziemnych. Barwell tak się zapalił do swej roli, że
ostatecznie poleciał na ochotnika nad Ploeszti jako strzelec pokładowy, za co spotkała go potem surowa
reprymenda ze strony przełożonych. Wskutek tego został on jedynym, nie wyróżnionym żadnym
odznaczeniem uczestnikiem nalotu.

Ćwiczenia praktyczne prowadzono na południe od Benghazi, na pustyni, gdzie znaleziono wycinek

terenu graniczący ze wzgórzami, które mogły pozorować południowe odnogi Karpat. Zachowując właściwe
odległości, za pomocą beczek po paliwie oraz malowanych wapnem linii wyznaczono tu zarys zabudowy
Ploeszti, ze szczególnym uwzględnieniem poszczególnych rafinerii, oraz prowadzące do miasta główne
szlaki kolejowe i drogowe. W odpowiedniej odległości zaznaczono także miejscowość Floreszti, wybraną
jako punkt początkowy lotu na stałym kursie bojowym. W paru miejscach ustawiono także fumatory,
pozorujące pracę kotłowni.

Poszczególne pułki zaczęły „przymierzać się” do celu. Po pierwszych lotach okazało się, że białe linie,

widoczne doskonale z większych wysokości, giną z oczu wśród nierówności terenu podczas lotu koszącego.
Wzmocniono więc efekt wizualny przez wbicie w ziemię stalowych prętów z przymocowanymi do nich
kolorowymi pasami materiałów. Wkrótce też wyszło na jaw, że większość pilotów, przyzwyczajona do
spokojnych lotów na dużych wysokościach, niechętnie wchodziła w zawirowania powstające za
poprzedzającymi ich maszynami, zwłaszcza gdy przelatywały one nad piaszczystymi odcinkami pustyni i
wzniecały chmury czerwonego pyłu.

Podczas przeprowadzanych ćwiczeń zdarzały się często niegroźne, a czasem wręcz humorystyczne

historie. Parokrotnie ofiarą lecących tuż nad ziemią bombowców padły sztuki bydła, czasem potężny
podmuch zrywał namioty pustynnych koczowników, a kiedyś, podczas próbnego bombardowania, jedna z
ćwiczebnych bomb odbiła się od twardej skały i uderzyła w kadłub samolotu, który ją zrzucił. Bombardier
zaklinał się potem, że gdyby nie zamknął na czas drzwi bombowych, przywiózłby ją z powrotem na
lotnisko...

Przez dwa tygodnie saperzy pracowicie poprawiali zasypywane wiatrem białe linie i ustawiali nowe

beczki na miejsce kradzionych nocami przez Arabów. Wkrótce piloci i bombardierzy osiągnęli taką wprawę,
że zadania swe wykonywali już niemal automatycznie. W dniach 28 i 29 lipca przeprowadzono dwa naloty
przy udziale wszystkich jednostek, uszykowanych w takiej kolejności, jak to miało nastąpić nad Rumunią.
Ćwiczenie to wykazało dobre przygotowanie i zgranie zarówno poszczególnych załóg, jak i całych
zespołów.

Pierwszą falę atakujących mieli tworzyć weterani walk nad Afryką, używający przydomka

„Liberandos” lotnicy z 376 pułku bombowego pułkownika Keitha Comptona, znakomitego pilota, człowieka
o „ptasim instynkcie”, choć słabego taktyka. Jego samoloty, uszykowane w pięć zespołów po 6 maszyn,
miały zaatakować „Obiekt 1”, czyli położoną na wschodnich wylotach z Ploeszti rafinerię Romana
Americana.

Z Comptonem miał lecieć dowódca całości, generał brygady Uzar Ent. Była to dość dziwna postać.

Przodkowie jego przybyli do Ameryki z Holandii, wywodzili się jednak z Niemiec, z Reńskiego Palatynatu.
W młodości Ent był pastorem, wkrótce jednak zapragnął mocniejszych wrażeń i przerzucił się na lotnictwo,
a ostatecznie ożenił się z tancerką z rewii Ziegfelda. Był na ogół lubiany przez swych podwładnych, ale...

background image

tylko na ziemi. Latano z nim niechętnie, gdyż będąc specjalistą od lotów balonowych, jako pilot bombowca
raczej się nie sprawdzał. Odpowiedzialny i trudny nalot na Ploeszti miał być jego pierwszą większą akcją na
stanowisku dowódczym, co zaskoczyło wszystkich. Niejeden z pilotów zastanawiał się nad przyczyną tej
nominacji — mówiono o jakichś niejasnych, ale wysokich powiązaniach...

Jego problematyczne kwalifikacje dowódcze ujawniły się już podczas zasadniczej odprawy, kiedy to ani

Compton, ani Kane nie chcieli ustąpić ze swego stanowiska w sprawie prędkości przelotowej. Zamiast
wkroczyć energiczrrie i przywołać do porządku podwładnych, Ent, próbując zadowolić obydwu, przedstawił
kompromisową propozycję, której nie przyjął z przekonaniem żaden z dowódców pułków. Współdziałanie
między poszczególnymi falami nalotu zapowiadało się więc od początku nie najlepiej.

Drugą falę stanowić miało 36 samolotów przybyłego z Anglii 93 pułku bombowego, nazywanego

„Wędrownym Cyrkiem”. Zdecydowano, że piloci tej grupy zaatakują dwa obiekty. Trzy zespoły po 6 i jeden
klucz z 3 samolotami, pod dowództwem podpułkownika Addisona Bakera, miały zrzucić swe bomby na
położony na północ od miasta zakład Concordia Vega, a pięć kluczy po 3 maszyny, kierowanych przez
majora Ramsaya Pottsa, powinno uderzyć na położone dalej na południe rafinerie Standard Petrol i Unirea
Speranta.

Trzecia fala była najliczniejsza. Tworzył ją uszykowany w czterech grupach po 10 samolotów i jednej z

6 samolotami 98 pułk bombowy, który w czasie działań z baz w Egipcie przyjął nazwę „Pyramiders”.
Dowodził nim pułkownik John Kane, stukilowy olbrzym, „mocny człowiek” w fizycznym i psychicznym
znaczeniu tego słowa. Jego podwładni podziwiali go i nienawidzili, szanowali i przeklinali — w sumie
jednak tworzyli wyjątkowo sprawny, bojowy i oddany swemu dowódcy zespół. Gdy przydzielono mu
„Obiekt 4” — położone na południu miasta rafinerie Phoenix Orion i Astra Romana — Kane zapowiedział
swoim ludziom: „Albo je zniszczymy, albo zginiemy starając się tego dokonać!”

Ostatni obiekt Ploeszti — położoną w zachodniej części miasta rafinerię Colombia Aquila — miał

zaatakować przebazowany z Wielkiej Brytanii 44 pułk bombowy „Czarnych Bizonów”. Jego dowódcą był
pułkownik Leon Johnson, prymus zorganizowanego w Anglii kursu dla dowódców jednostek bombowych,
któremu teraz przydzielono sześć kluczy po 3 samoloty. Druga część pułku pod dowództwem majora Jamesa
Poseya — trzy grupy po 6 samolotów — powinna minąć Ploeszti i polecieć dalej, nad Brazi, gdzie
znajdował się „Obiekt Niebieski” — rafineria Creditul Minier.

Najmniej doświadczony, świeżo przybyły ze Stanów Zjednoczonych 389 pułk „Powietrznych

Skorpionów” pułkownika Jacka Wooda tworzył ostatnią, piątą falę atakujących. Dziesięć kluczy po 3
samoloty miało skierować się nad „Obiekt Czerwony”, którym była położona w oddalonym o kilkanaście
kilometrów od Ploeszti miasteczku Campina rafineria Stella Romana.

Plan operacji przewidywał przelot kolumny bombowców nisko nad morzem od Benghazi do wyspy

Korfu, która stanowiła pierwszy punkt zwrotny. Stamtąd samoloty powinny skierować się na północny
wschód, nabierając stopniowo wysokości nad górami Albanii, Macedonii i Bułgarii. Nad Dunajem
wyznaczono punkt kontroli czasu, który każdy pułk minąć miał dokładnie o wyznaczonej porze, co powinno
umożliwić ponowne uporządkowanie szyku w wypadku jego ewentualnego rozerwania lub przemieszania po
drodze. Kolejnym punktem zwrotnym było położone na północny zachód od celu miasto Piteszti, skąd
samoloty winny skierować się na wschód od Floreszti, by tam wreszcie zwrócić się na południowy wschód i
udać ku wyznaczonym obiektom. Ostatnia fala bombowców miała z Piteszti lecieć wprost ku Campinie.

Przewidywano, iż nalot z tego kierunku zaskoczy nieprzyjaciela, nie spodziewającego się ataku od

strony zaplecza. Sądzono ponadto, że stanowiska większości dział przeciwlotniczych znajdują się — w
oczekiwaniu na naloty radzieckich samolotów — raczej na wschód od Ploeszti. Przelot powrotny wszystkich
samolotów nastąpić miał po tej samej trasie, z tym że uszkodzone maszyny winny kierować się ku
brytyjskim lotniskom na Cyprze, Malcie lub na Sycylii.

W przeddzień nalotu, w sobotę 31 lipca, przeprowadzono we wszystkich pułkach odprawy załóg,

zaznajamiając je z celem i szczegółami operacji. Każdy lotnik otrzymał też specjalny pakiecik z
przedmiotami, które mogły mu się przydać w wypadku zestrzelenia. Obok kompasów i wydrukowanych na
chustkach do nosa map Bałkanów znajdowały się tam żelazne porcje wysokokalorycznej żywności i
witamin, środki opatrunkowe, pastylki do odkażania wody oraz krótkie teksty w języku rumuńskim,
bułgarskim, serbsko-chorwackim, albańskim, greckim i tureckim, wyjaśniające, że zestrzelonym jest
amerykański lotnik, i zawierające prośbę o udzielenie mu pomocy.

Na wypadek ujęcia przez Niemców lub Rumunów i planowanej ucieczki z niewoli w kilku guzikach

lotniczych kombinezonów umieszczono maleńkie kompasy, a w mundury wszyto miniaturowe piłki do
cięcia metalu. Każdy z lotników otrzymał także złotą monetę, kilka banknotów dolarowych oraz pewne
sumy pieniędzy w lejach, drachmach i lirach.

Pierwszego sierpnia 1943 roku pobudka wyrwała ich z polowych łóżek i hamaków już o pół do

background image

czwartej. Myli się, ubierali w ciemnościach, pospiesznie przełykali lekki posiłek i gorącą kawę. Od godziny
5.00 jeepy i półciężarówki zaczęły zwozić załogi do rozstawionych wzdłuż pasów startowych Liberatorów
— już zatankowanych i załadowanych bombami.

Wkrótce po godzinie szóstej nad wszystkimi pięcioma lotniskami: Berką-2, Berką-4, Beniną, Lete i

Termią, wystrzeliły w powietrze czerwone rakiety — sygnał do rozgrzewania i ostatecznej kontroli silników.
Kolejno, zgodnie z rozdanymi wcześniej kartami lotu, na których zaznaczono czas rozruchu silników,
kołowania i startu, jak też przewidywaną pozycję każdego samolotu w powietrznym szyku, na coraz to
nowym stanowisku wykwitała smuga niebieskawego dymu, narastał huk pracujących na wysokich obrotach
silników. Dokładnie o 7.00 na pasie startowym Berka-2 ruszał pierwszy samolot, majora Briana Flavella, z
doświadczonym nawigatorem porucznikiem Robertem Wilsonem mającym prowadzić całą wyprawę.

O 7.30 wyprawa znajdowała się już nad morzem, lecąc dokładnie północnym kursem. Dzień był

pogodny, widoczność pozioma przekraczała 15 kilometrów, w promieniach coraz silniejszego słońca białe
rozbryzgi fal ostro odcinały się od kobaltowej powierzchni wody. Powietrze rozbrzmiewało potężną,
równomierną melodią siedmiuset silników.

Tymczasem wszystkie starania o utrzymanie operacji „Tidalwave” w tajemnicy i uzyskanie taktycznego

zaskoczenia miały się okazać daremne: alianci wyraźnie nie doceniali jeszcze postępów poczynionych przez
Niemców na odcinku toczonej od początku działań wojny elektronicznej. W skład operującej na
śródziemnomorskim teatrze wojny niemieckiej 2 Floty Powietrznej wchodził pułk łączności lotniczej
„Południe”, którego zadaniem było m.in. prowadzenie nasłuchu radiowego. Jego stacjonujący w Atenach
pododdział zarejestrował trwającą od pewnego czasu wzmożoną wymianę korespondencji na falach
używanych przez sztaby lotnicze aliantów i jakkolwiek Niemcom nie udało się złamać — zmienianego
zresztą co pewien czas — szyfru, to jednak ta nagła aktywność wskazywała, że coś, niemal dosłownie, wisi
w powietrzu i nakazywała wzmożoną czujność.

Nie uszło też uwagi Niemców nieuniknione w takich wypadkach strojenie radiostacji Liberatorów przed

dokonanymi 27 i 29 lipca „próbami generalnymi”. Toteż gdy obudzonemu bladym świtem 1 sierpnia
dowódcy pododdziału w Atenach dyżurny podoficer przekazał meldunek o zarejestrowaniu pracy wielkiej
liczby radiostacji pokładowych, ten wprawdzie mruknął ze złością, że to pewnie znowu jakieś ćwiczenia
tych „Amis”, ale wiadomość tę polecił bezzwłocznie przekazać do sztabu sektora obronnego Luftwaffe
„Bałkany”.

Potwierdzona ona została wkrótce i skonkretyzowana przez wyposażony w silne urządzenia

radiolokacyjne okręt do naprowadzania myśliwców „Perseus”, który, krążąc w nakazanym sektorze Morza
Jońskiego, uzupełniał lukę w systemie wczesnego ostrzegania, istniejącą między stacjami radarowymi
zainstalowanymi w południowych Włoszech i Grecji. Na ekranie jego aparatu wykryto echo dużej formacji
samolotów, przemieszczającej się na niewielkiej wysokości w kierunku północnym. To wystarczyło: na
całym obszarze działania 2 Floty zarządzono stan pogotowia, a gdy posterunek obserwacyjny z Korfu
doniósł, że duża liczba ciężkich bombowców skręciła na północny wschód, alarm dla jednostek obrony
przeciwlotniczej na Bałkanach.

A nie była ona bynajmniej tak słaba, jak to oceniała anglo-amerykańska służba wywiadowcza. Na

lotnisku Mizil, 30 kilometrów na wschód od Ploeszti, stacjonował 1 dywizjon 4 pułku myśliwskiego
Luftwaffe i rumuńska 46 eskadra, posiadające razem 52 Messerschmitty Me 109. Położona kilkanaście
kilometrów dalej Cilistea była bazą niepełnego 2 dywizjonu 100 pułku nocnych myśliwców, dysponującego
17 dwusilnikowymi Messerschmittami Me 110. Mający bronić Bukaresztu rumuński 1 dywizjon myśliwski
zgrupowany na lotnisku Pepira miał 34 myśliwce IAR—80 *, jakkolwiek tylko 20 z nich było w tym
momencie zdatnych do lotu.

Siły te mogły być w razie potrzeby wzmocnione przez rozmieszczone na lotniskach Vrazdebna i

Bożuriszte pod Sofią oraz Karlowo koło Płowdiwu bułgarski 6 pułk lotniczy, mający na stanie aż 124
myśliwce, z których większość jednak stanowiły zupełnie już wówczas przestarzałe czechosłowackie
dwupłaty Avia B-534. Tylko jeden dywizjon zaczęto właśnie przezbrajać na Messerschmitty Me 109, ale nie
osiągnął on jeszcze pełnej gotowości. Jeszcze dalej na południe, na lotnisku Kalamaki na Peloponezie,
stacjonował 3 dywizjon 27 pułku myśliwskiego Luftwaffe z 20 sprawnymi Messerschmittami.

Tak więc przeciwnik dysponował na Bałkanach przeszło dwustu myśliwcami. Mimo bardzo

* Samolot ten był rozwinięciem produkowanego od 1937 roku na podstawie licencji w zakładach Industria

Aeronautica Romana polskiego myśliwca PZL P-24 E. Tamtejsi konstruktorzy zachowali niezmienioną tylną część
kadłuba, wydłużyli jego przód i zmienili układ samolotu na dolnopłat. Z 1000-konnym silnikiem mógł on rozwinąć
prędkość 510 km/h, osiągał pułap 10 500 metrów, a maksymalny zasięg przekraczał 900 kilometrów. Uzbrojenie jego
stanowiło 6 karabinów maszynowych.

background image

zróżnicowanej wartości bojowej była to siła, której nie należało lekceważyć. Naziemną obronę Ploeszti
udało się alianckiemu wywiadowi rozszyfrować niemal bezbłędnie. Stanowiło ją 237 dział różnego kalibru
— od 20 do 88 milimetrów — z czego cztery piąte obsługiwane były przez niemieckich artylerzystów.
Niedokładnymi okazać się miały natomiast optymistyczne informacje na temat ich rozmieszczenia.
Stanowiska ich okalały bowiem Ploeszti ze wszystkich stron zwartym pierścieniem, zaś same rafinerie
bronione były przez gniazda broni maszynowej. Co więcej, na wieść o kierujących się nad Bałkany
bombowcach Niemcy wysłali z Bukaresztu uzbrojony w liczne działka przeciwlotnicze pociąg, który stanął
między Ploeszti a Campiną, a więc dokładnie na trasie kursu bojowego samolotów, jeśli nie uległby on
zmianie.

„FALA PRZYPŁYWU” NAD BAŁKANAMI

Czoło drugiej kolumny bombowców zbliżało się już do Korfu, gdy z prowadzącym Liberatorem zaczęło

się dziać coś dziwnego: zachwiał się jakby, leciał jeszcze chwilę niepewnie, by w pewnym momencie
nieoczekiwanie runąć prosto w dół. Tylko nagły rozbłysk na falach zaznaczył miejsce jego upadku. Wśród
załóg 376 pułku zapanowało zamieszanie — w samolocie tym znajdował się nawigator wyprawy porucznik
Wilson i trzeba było teraz znaleźć nowego lidera, co utrudnione było zakazem używania radia. Wreszcie z
drugiego rzędu wysunął się do przodu samolot, mający na pokładzie pułkownika Comptona oraz generała
Enta, i zajął opróżnione miejsce w szyku.

Według niepisanego, ale ściśle przestrzeganego w amerykańskim lotnictwie zwyczaju dowódca każdego

zespołu leciał z reguły na czele swoich maszyn. W tym wypadku jednak pułkownik Compton ustąpił przed
startem swego miejsca majorowi Flavellowi, przekazując mu także swego nawigatora. Cały dotychczasowy
przebieg służby Comptona wykluczał jakiekolwiek podejrzenie o tchórzostwo, czy choćby tylko
asekuranctwo, toteż za tą dziwną decyzją kryć się musiał Ent, który najwidoczniej wolał lecieć w mniej
eksponowanym miejscu ugrupowania bojowego. W prowadzącej teraz wyprawę maszynie Comptona ciężar
odpowiedzialności za prawidłową nawigację spadł na młodego podporucznika, doraźnie dokooptowanego do
załogi. Było to zresztą teorią, bo wiedząc o jego braku doświadczenia, Ent przejął większość niezbędnych
czynności.

Samolot Flavella nie był pierwszym ani jedynym, który wyszedł z szyku podczas przelotu nad morzem.

Obraz Liberatora ustawiającego w chorągiewkę śmigło unieruchomionego silnika, by nie stawiało oporu
powietrzu, obniżającego lot i zawracającego w kierunku bazy stał się rzeczą niemalże zwyczajną i gdy
wyprawa skręciła nad Korfu w stronę lądu, ubyło z niej aż 11 samolotów. Część z nich miała bezsporne
defekty silników, w innych awarie były mniejsze i nie wykluczały dalszego lotu, trudno się jednak dziwić
pilotom, że nie mając już pełnego zaufania do maszyny nie chcieli narażać samolotu i ludzi na ryzyko
związane z dalszym, wyjątkowo długim przelotem i atakiem z lotu koszącego, kiedy to liczył się każdy
dziesiątek koni mechanicznych, decydując o wykonaniu zadania i losie załogi.

Wprawdzie po każdym takim zdarzeniu inne samoloty zajmowały opróżnione miejsca, zwierając

ponownie szyk, stopniowo jednak nienaganne początkowo ugrupowanie zaczęło się rozluźniać i
poszczególne pułki traciły przejściowo łączność wzrokową. Zerwała się ona zupełnie, gdy znaleźli się nad
Albanią, gdzie niebo było usiane całymi ciągami cumulusów, których płaskie podstawy zaczynały się mniej
więcej na wysokości szczytów Alp Dynarskich, zaś wypiętrzone wierzchołki sięgały niekiedy pięciu tysięcy
metrów.

Przebijanie się przez środek tego typu chmur kłębiastych jest dość niebezpieczne nawet dla dużych

samolotów, jeśli zachowują zwarty szyk. Pułkownik Compton postanowił więc ominąć tę przeszkodę górą i
jego 376 pułk zaczął szybko nabierać wysokości. To samo zrobił 93 pułk, a po pewnym czasie także
samoloty 44 i 389 pułku.

Indywidualista Kane nie poszedł śladem poprzedników i zaczął przedzierać się między grzbietem gór a

podstawą chmur. Usprawiedliwieniem tej decyzji mógł być fakt, że „Pyramiders” nie przeprowadzali
dotychczas bombardowań z większych wysokości i nie byli przyzwyczajeni do używania masek tlenowych.
Tym niemniej gdy 98 pułk minął wreszcie pasmo górskie, jego samoloty były rozciągnięte na dużej
przestrzeni i czoło musiało zwolnić, by dać maruderom możność dołączenia.

Tymczasem około 13.30 bombowce Comptona nadleciały nad Dunaj i po rozległych rozlewiskach na

jego wołoskiej stronie lotnicy zorientowali się, że nawigacja była prawidłowa, znajdowali się tylko o parę
kilometrów na zachód od planowanego kursu, a co ważniejsze przybyli tam też w przewidzianym czasie —
to co stracono, nabierając wysokości, nadrobiono podczas lotu na większym pułapie, w rozrzedzonym
powietrzu. Przez telefon pokładowy Compton spytał tylnego strzelca, czy widzi za sobą wszystkie pułki.

background image

„Tylko maszyny pułkownika Bakera” — brzmiała odpowiedź. Po krótkiej naradzie z dowódcą całości
Compton postanowił lecieć dalej, nie czekając na pozostałych. „Mogli się trzymać ustalonego czasu” —
powiedział.

Od tego momentu wyprawa rozpadła się na dwie nie mające już ze sobą żadnego kontaktu części. 44 i

389 pułki nadleciały bowiem nad Dunaj dopiero w 20 minut później, w chwili gdy na znacznie niższym
pułapie dotarły tam grupy samolotów 98 pułku, łatwe do odróżnienia dzięki „pustynnemu” kolorowi
ochronnemu. Aby przywrócić ustaloną przed startem kolejność dowódcy obydwu pułków postanowili
zatoczyć krąg, by 98 mógł znowu znaleźć się przed nimi.

Tymczasem słuszna w zasadzie decyzja pułkownika Comptona w sprawie zwiększenia wysokości lotu

nad Albanią zniweczyła ostatnią szansę zaskoczenia obrony. Wysoko lecące zespoły Liberatorów zostały
natychmiast uchwycone przez usytuowany na wyniosłym szczycie Czarnego Vrahu w Bułgarii nowoczesny
radar kontroli obszaru typu „Würzburg”, który odtąd przez całe kwadranse przekazywał dane o orientacyjnej
liczbie, pułapie i kierunku lotu kolejnych fal bombowców. Obawiając się nalotu na Sofię dowódca 6 pułku
poderwał w powietrze 632 eskadrę z Karłowa.

O godzinie 14.30 lecące sto metrów nad ziemią samoloty dwóch pierwszych pułków znalazły się nad

Piteszti, kolejnym punktem zwrotnym, i skierowały się stąd ku Floreszti, ostatniemu punktowi zwrotnemu
przed celem. W pewnym momencie przed oczami lotników pojawiło się miasteczko Targowiszte, położone
podobnie jak Floreszti w dolinie, również nad rzeczką i również przecięte linią kolejową. Pułkownik
Compton spojrzał na mapę i powiedział: „Teraz!”

Siedzący na miejscu pierwszego pilota porucznik Red Thompson położył maszynę w łagodny, prawy

zakręt biorąc kurs 127 stopni, a za nim powtórzyły ten manewr inne bombowce obu pułków. Młody
nawigator wpatrzył się w mapę, spojrzał na zegarek i odwrócił do Comptona ze słowami: „To chyba
pomyłka, sir”. „Spokojnie, synu, zaufaj nam” — zbagatelizował jego uwagę generał Ent i samoloty szły
dalej nowo obranym kursem.

Decyzja Comptona wzbudziła wątpliwości wielu lotników z innych samolotów. Major Ramsay Potts

dostrzegł natychmiast pomyłkę, ale jego ciąg kluczy stanowił prawą kolumnę 93 pułku i utrzymanie przez
niego właściwego kursu groziło nieuchronną kolizją z maszynami lewej kolumny, toteż on również
skierował się na prawo. Tak więc 60 pierwszych Liberatorów wykonało zwrot o trzydzieści kilometrów za
wcześnie i leciało wprawdzie właściwym kursem, ale równolegle do planowanej trasy, wzdłuż prowadzącej
do Bukaresztu linii kolejowej. Wkrótce zostawili z boku Ploeszti i zaczęli się od niego oddalać.

Czas, w którym powinni znaleźć się nad celem, minął i wtedy Compton z Entem spojrzeli na siebie z

niedowierzaniem. Przed nimi znajdowało się rozwidlenie torów, którego nie było na mapach ani
szczegółowych planach. Wpatrzywszy się w mapę, Compton pojął wreszcie swój błąd. Postanowił przerwać
ciszę radiową — co nie miało teraz już zresztą większego znaczenia — przyznał się do popełnienia błędu i
nakazał wykonanie zakrętu w lewo. Dziesiątki ciężkich bombowców zaczęły zataczać szerokie półkole,
które wyprowadziło je aż na przedmieścia Bukaresztu. Wszystkie te skomplikowane manewry miały jedną
dobrą stronę: zdezorientowały dowództwo niemieckiej obrony przeciwlotniczej. W Bukareszcie ogłoszono
alarm, a lecące z Mizil cztery eskadry Messerschmittów skierowano nad stolicę.

Obydwa pułki Liberatorów leciały wreszcie ku Ploeszti, ale z niewłaściwej, nie znanej sobie strony. A

więc skomplikowana praca planistów, żmudna robota wykonawców makiet, szkiców i filmów, cały wysiłek
szkoleniowy poszły na marne. Atak trzeba było teraz improwizować, szanse na wykrycie i rozpoznanie na
czas poszczególnych celów znacznie zmalały.

Gdy w zasięgu wzroku lotników znalazły się przedmieścia Ploeszti, wykwitły przed nimi ciemne obłoki

wybuchów — to kładła zaporę ciężka artyleria — a jednocześnie powietrze przeszyły niezliczone,
krzyżujące się smugi pocisków armat lżejszych kalibrów. Ich ofiarą padły w krótkich odstępach czasu dwa
Liberatory. Ent, który od pewnego czasu kręcił się niespokojnie na swej ławeczce, uznał teraz, że w obliczu
zaalarmowanej obrony dalszy atak nie ma już sensu i włączył nadawanie.

— Mówi generał Ent — zabrzmiał w słuchawkach lotników głos dowódcy. — Nie jesteśmy w stanie

zaatakować wyznaczonego nam obiektu. Pozostawiam do waszego uznania wybór innych celów...

Zwolnieni z obowiązku kontynuowania lotu ku ziejącemu ogniem Ploeszti piloci 376 pułku powzięli jak

jeden mąż tę samą decyzję — skręcili ku wschodowi, gdzie poza pierścieniem obrony znajdowało się kilka
obiektów o mniejszym znaczeniu, jakieś fabryczki, przepompownie ropy, małe rafinerie. Na nie właśnie
sypnęły się teraz bomby większości samolotów pułku. Widząc to, Ent kazał radiooperatorowi nadać do
kwatery głównej 9 Air Force jeden z umówionych poprzednio sygnałów, litery M.S., oznaczające
powodzenie ataku. W obliczu tego, co działo się naprawdę — przynajmniej w chwili nadawania sygnału —
było to grubą przesadą.

Niektórzy lotnicy nie chcieli się jednak pogodzić z decyzją dowodzącego. Czy po to lecieli prawie dwa

background image

tysiące kilometrów, po to znaleźli się wreszcie tuż obok celu, którego znaczenie wbijano im do głowy przez
całe tygodnie, by teraz zrzucać przywiezione bomby gdzie popadnie? Major Norman Appold zdławionym z
przejęcia głosem zwrócił się do lotników swej eskadry:

— Nie pozbywać się bomb! Wykonujemy nasze zadanie. Nie rozluźniajcie szyku, lećcie za mną!
Obserwujący sytuację ze swego stanowiska w górnej wieżyczce samolotu major Barwell powiedział:
— Jesteśmy tylko w piątkę. Norm.
Tamten machnął ręką i prowadził maszynę ku zabudowaniom rafinerii, którą słusznie ocenił jako

Concordia Vega, czyli „Obiekt 2”. Podczas ataku wszystkie jego samoloty doznały uszkodzeń, a celność
bombardowania sam Appold ocenił później jako przeciętną. Największe zniszczenia powstały, gdy na teren
rafinerii spadł jeden z płonących bombowców...

„Jedynym sprawiedliwym” z 376 pułku okazał się kapitan John Palm. Wprawdzie on również skręcił

koło Targowiszte, ale kiedy jego nawigator krzyknął: „Przecież to pomyłka! Powinniśmy lecieć prosto”, i
wskazał mu mapę, pilot nie zastanawiał się długo — znajdował się z lewej strony ugrupowania, mógł więc
bez obawy skręcić ponownie na wschód. Było to na wysokości Ploeszti. Palm, nie dolatując do miasta, skąd
ział skoncentrowany ogień, przymierzył się do położonej na zachód od niego, stojącej samotnie, niewielkiej
rafinerii i władował w nią wszystkie swe bomby. Zanim jednak zdążył po owym ataku wykonać jakikolwiek
unik, dostał się w zaporę ogniową. Pociski unieruchomiły jeden silnik samolotu, dwa dalsze stanęły w
płomieniach.

Ranny w nogi pilot zdążył jeszcze wykonać zakręt i od tej chwili szukał już tylko odpowiedniego

miejsca, gdzie mógłby posadzić maszynę. Na szczęście dookoła rozciągały się rozległe łany kukurydzy.
Uruchomione gaśnice okryły silniki grubą warstwą piany, zapobiegając natychmiastowej eksplozji, załoga
więc zdążyła wydostać się z samolotu i odbiec na bezpieczną odległość, by stać się przedmiotem sporu
między żołnierzami niemieckimi a rumuńskimi, nie mogącymi pogodzić się co do tego, kto wziął do niewoli
dziewięciu Amerykanów.

Ponieważ niektóre Liberatory 376 pułku doleciały aż nad Campinę i tam zrzuciły swój ładunek, pułk ten

zbombardował ogółem cele rozrzucone na przestrzeni dziesiątków kilometrów kwadratowych. Ani jedna
bomba nie spadła jednak na wyznaczony dlań „Obiekt 1”, rafinerię Romana Americana...

Gdy pułkownik Compton rzucił w eter swoje zawiadomienie o popełnionym błędzie nawigacyjnym,

samoloty 93 pułku wykonały natychmiast zwrot w lewo, a ponieważ znajdowały się za 376 pułkiem,
przybyły nad Ploeszti wcześniej niż ich poprzednicy. Załogi „Wędrownego Cyrku” zrobiły lepszy użytek ze
swej broni pokładowej. Długie serie oddawane do dostrzeżonych stanowisk dział przeciwlotniczych
sprawiły, że ogień z ziemi stał się nieco chaotyczny, mniej intensywny i niecelny. Lotnicy podpułkownika
Bakera zetknęli się jednak z innym niebezpieczeństwem, o którym nie wspominano na przedstartowych
odprawach: nad Ploeszti wisiały balony zaporowe, a na przytrzymujących je linach zwisały ładunki
wybuchowe.

Rafineria Concordia Vega, którą miał zaatakować 93 pułk, znajdowała się teraz na przeciwnym,

odległym końcu miasta, wobec tego Baker skierował swe samoloty na najbliższy dostrzeżony obiekt, czyli
położone na południowo-zachodnim krańcu Ploeszti zakłady Colombia Aquila. Lecący na czele zespołu
samolot podpułkownika natrafił na linę balonu, zakołysał się w powietrzu, uderzył niemal o skrzydło
sąsiedniej maszyny, ale odzyskał równowagę i przeciął linę, zrywając zaporę.

Pilot twardo trzymał swego Liberatora na kursie bojowym, ściągając na siebie nawałę ognia. W bliskiej

odległości od bombowca wybuchły prawie jednocześnie trzy pociski. Jeden z nich przedziurawił zbiorniki z
paliwem, które wyciekając zaczęło płonąć, następny rozerwał się tuż przed samolotem demolując jego część
dziobową. Mimo to Baker uparcie trzymał go na kursie, umożliwiając bombardierowi celne zrzucenie
ładunku. Dopiero po wykonaniu zadania dowódca próbował poderwać płonącą maszynę, by umożliwić
swym ludziom wyskoczenie ze spadochronem, ale nie zareagowała już on na stery i spadła tuż za
zbombardowaną rafinerią.

Pozostałe załogi 93 pułku, biorąc przykład ze swego dowódcy, poszły mężnie w ogień. Lotnicy nie

widzieli wprawdzie skutków zrzucanych przez siebie bomb burzących, które miały eksplodować dopiero po
ich odlocie, ale wiązki sztabkowych bomb termitowych, zrzucanych przez pierwsze maszyny, wznieciły
szybko rozprzestrzeniające się pożary zbiorników z benzyną, co było dowodem, iż ich wysiłek nie poszedł
na marne. Ale mnożyły się też straty: jeden z bombowców, a właściwie tylko jego kadłub z fragmentami
skrzydeł, wyorał wśród zabudowań rafinerii parusetmetrowej długości tor, inny ściągnął w dół zawieszony
nisko balon i zniknął wraz z nim w oślepiającym rozbłysku ognia.

Dwanaście samolotów, które pozostały w kolumnie kierowanej przez majora Pottsa, również nie

wykonało przewidzianego dla nich planu działania. Oglądane od południowo-zachodniej strony rafinerie
przedstawiały się zupełnie inaczej, niż to zapamiętały załogi mające je atakować z północy. Potts skierował

background image

swą maszynę nad dwa położone obok siebie zakłady, które przypominały przydzielony mu „Obiekt 3”; były
to jednak podobnie usytuowane Astra Romana i Phoenix Orion. I tutaj ogień z ziemi spowodował straty.
Jeden z trafionych bombowców rozbił się o gmach kobiecego więzienia, w którym między innymi
odsiadywały wyroki przeciwniczki reżimu generała Antonescu. Pękły zbiorniki samolotu, morze płomieni
odcięło górne piętra. Straż więzienna potraciła głowy i przybyłe na miejsce tragedii ekipy ratownicze
musiały dopiero wyważać drzwi i wybijać przejścia w murach, by dostać się do zamkniętych cel. Z przeszło
stu więzionych kobiet czterdzieści poniosło straszliwą śmierć w płomieniach.

Nad Ploeszti panował teraz chaos. Ostatnie samoloty 93 pułku spotkały się w powietrzu z nadlatującym

właśnie z przeciwnej strony pułkiem „Pyramidersów”, a co więcej, z boku pojawiła się grupa majora
Appolda. Ci spośród mieszkańców miasta, którzy mieli dość odwagi, by mimo wszystko oglądać przebieg
nalotu, podziwiali zapewne grację i precyzję, z jaką mijały się, czasem tylko o metry, wielkie samoloty — w
oczach obrońców mogło to wyglądać na skoordynowany, wykonany jednocześnie z kilku kierunków atak —
ale w pamięci pilotów to nieoczekiwane spotkanie pozostać miało najdramatyczniejszym momentem
operacji.

Samoloty 93 pułku odlatywały znad Ploeszti w kierunku zachodnim, próbując zebrać się w zwarty szyk.

Z 34 bombowców, które przybyły nad miasto, tylko 15 utworzyło ponownie ugrupowanie bojowe. Na
pozostałe, zapóźnione i rozproszone maszyny rzuciły się pierwsze przybywające na odsiecz płonącemu
miastu myśliwce ze znakami czarnych i niebiesko-żółto-czerwonych krzyży. Rozgorzały zacięte,
prowadzone ze zmiennym szczęściem, walki powietrzne.

Operacja „Tidalwave” zaczęła przybierać zaplanowane formy dopiero z chwilą przybycia pułków

Kane'a i Johnsona. Wykonawszy zwrot nad Floreszti, samoloty ich skierowały się na południowy wschód,
lecąc wzdłuż prowadzącej do Ploeszti linii kolejowej — 98 pułk na prawo, 44 pułk na lewo od torów. Ogień
z ziemi był z początku słaby i niecelny, ale w pewnym momencie wzmógł się gwałtownie: dolecieli właśnie
do miejsca, gdzie zatrzymał się pociąg przeciwlotniczy, przysłany na wieść o zbliżających się bombowcach.

Jego podwójnie, a nawet poczwórnie sprzężone 20-milimetrowe oraz cięższe, 37-milimetrowe, armaty

stworzyły po obydwu stronach toru prawdziwą kurtynę ogniową, przez którą musiały przelecieć wszystkie
samoloty, sunące tak nisko i blisko, że wielkie, przeszło metrowej średnicy, białe gwiazdy na kadłubach
służyć mogły niemieckim artylerzystom za tarcze strzelnicze. Nic też dziwnego, że na trzynaście
zniszczonych podczas właściwego nalotu samolotów 98 pułku aż 9 stanowiły prawoskrzydłowe, a więc
lecące najbliżej toru maszyny poszczególnych fal. Można również z dużym prawdopodobieństwem założyć,
że większość z nich zestrzelona została właśnie przez załogę pociągu. Straty wśród samolotów 44 pułku były
na szczęście znacznie mniejsze: strzelający do nich Niemcy byli częściowo oślepieni przez świecące im
prosto w oczy słońce.

Ochłonąwszy nieco po tym niespodziewanym chrzcie ogniowym piloci, nawigatorzy i bombardierzy

skoncentrować się teraz musieli na czekającym ich właściwym zadaniu i z napięciem wpatrywali się w
umykającą przed nimi ziemię, wyszukując zapamiętanych podczas przygotowań charakterystycznych
ciągów ulic i zabudowań. O ile jednak nad samym miastem widoczność była niezła, to położone dalej
kompleksy rafinerii Astra Romana, Phoenix Orion oraz Colombia Aquila były już zasnute dymami pożarów
wznieconych poprzednio przez załogi 93 pułku.

W tych warunkach większość bomardierów zrzucała swój ładunek po prostu na wyczucie, odgadując

raczej niż dostrzegając wzajemne położenie poszczególnych zabudowań. Kominy, wieże, zbiorniki i hale
fabryczne na krótki tylko moment wyłaniały się z kłębów dymu, wymagajac zarówno od bombardierów, jak
i pilotów błyskawicznych decyzji i natychmiastowej ich realizacji. W tej sytuacji kładziona przez Niemców
zasłona dymna okazała się mało efektywna i w minimalnym tylko stopniu utrudniała Amerykanom
orientację i celowanie.

Na domiar złego na kolizyjnym kursie pojawiło się kilka samolotów 376 pułku, co odwracało uwagę

pilotów i zmuszało ich do wykonywania dodatkowych manewrów. Na pewno też pewien odsetek strat
przypisywanych artylerii przeciwlotniczej był wynikiem tych anormalnych warunków nad celem. Mimo to
„Pyramidersi” przeprowadzili bardzo skuteczny nalot, a ich meldunki miało wkrótce potwierdzić
rozpoznanie fotograficzne.

Samoloty 98 pułku odlatywały znad celu, kiedy rzuciły się na nie niemieckie i rumuńskie myśliwce.Ich

piloci mieli ułatwione zadanie, gdyż większość bombowców odniosła podczas nalotu uszkodzenia, a
niektóre miały także zabitych i rannych na pokładzie, co powodowało, że ogień obronny był słaby, a
możliwości manewrowania ograniczone. Mniej zwarte też było ich ugrupowanie bojowe, uniemożliwiając
większą koncentrację ognia obronnego. Wprawdzie nisko lecących bombowców nie mógł nieprzyjaciel
atakować od dołu, a ataki prowadzone z przewyższenia zakończyły się uderzeniem w ziemię paru co
zapalczywszych lub gorzej wyszkolonych pilotów „osi”, ale mimo to ich ofiarą padły cztery bombowce 98

background image

pułku. Pozostałe zmierzały ku bazom, zwierając po drodze swój szyk, choć widać było wyraźnie, że nie
wszystkie zdołają tam dolecieć.

Samolot dowódcy pułku otrzymał celną serię z małokalibrowej broni w lewy skrajny silnik i jego

śmigło trzeba było ustawić w chorągiewkę. Pozostałe trzy pracowały wprawdzie na zwiększonych obrotach,
ale maszyna z trudem tylko i powoli nabierała wysokości. Ciemne pasmo gór Starej Płaniny groźnie
piętrzyło się przed nimi i Kane kazał odciążyć samolot. Poszły więc za burtę wszystkie zbędne elementy
wyposażenia. Metr po metrze Liberator nabierał wysokości i ostatecznie z przewyższeniem 50 metrów
przeleciał nad górską przełęczą. Silniki wyły na najwyższych obrotach i Kane zwątpił, czy zdołają dociągnąć
do Afryki. Po namyśle dał rozkaz zmiany kursu i skierowania się na południowy wschód, w stronę Turcji. Po
drodze dołączyły do niego jeszcze dwie inne postrzelane maszyny.

Niemal identyczna sytuacja panowała w dowodzonej przez pułkownika Johnsona grupie samolotów 44

pułku, która miała zbombardować rafinerię Colombia Aquila. Obiekt przesłonięty był już chmurą dymu i
pułkownik zastanawiał się przez chwilę, czy nie wydać rozkazu zbombardowania celów zastępczych.
Pomyślał jednak, że nie po to przecież lecieli parę tysięcy kilometrów, by teraz w ostatniej chwili
rezygnować, i skierował swą maszynę ku majaczącemu w dali obiektowi. Po chwili jego tylny strzelec mógł
z satysfakcją obserwować, jak w miejscach upadku zasobników z bombami zapalającymi wzbiły się w niebo
jaskrawe płomienie, by za moment połączyć się w większe pożary.

Ostatnich gryzą psy — mówi stare porzekadło. Sprawdziło się ono i teraz. Jeżeli lotnicy 98 pułku mieli

pewne kłopoty z wymijaniem wyłaniających się niespodziewanie z chmur dymu samolotów pierwszej fali, to
w przypadku „Czarnych Bizonów” tylko wysokiemu poziomowi wyszkolenia pilotów, a i przysłowiowemu
łutowi szczęścia, można zawdzięczać, że obyło się bez zderzeń. Natomiast dwa samoloty, które zawadziły o
liny balonów zaporowych, nie zdołały odzyskać równowagi i runęły na ziemię.

Celny i skuteczny ogień prowadziły też do samolotów 44 pułku zaalarmowane już w pełni i wstrzelane

działa przeciwlotnicze wszystkich kalibrów, nie dając się odstraszyć sporadycznymi salwami strzelców
pokładowych. Z atakujących Ploeszti szesnastu maszyn aż siedem zostało zestrzelonych nad linią kolejową i
nad celem. Na miejscu była już także większość z ponad stu poderwanych w powietrze jedno- i
dwusilnikowych myśliwców, które opadły bombowce natychmiast po ich wyjściu ze strefy ognia obrony
naziemnej. Wprawdzie strzelcy pokładowi meldowali o zestrzeleniu kilku przeciwników (Niemcy stracili
nad Rumunią ogółem 6 samolotów, straty rumuńskie są nieznane), ale dosłownie wszystkie maszyny
Johnsona odniosły ponowne uszkodzenia, zaś przewlekłe walki doprowadziły do zupełnego rozproszenia
niedobitków.

Znacznie więcej szczęścia miał drugi zespół 44 pułku. Kierując się nad „Obiekt Niebieski” —

znajdującą się w Brazi, kilka kilometrów od Ploeszti, najnowocześniejszą wówczas w Europie wytwórnię
benzyny Creditul Minier — ostrzelany został tylko przez nieliczne działa zewnętrznego pierścienia obrony.
Tutaj atak przeprowadzony został dokładnie tak, jak się tego spodziewali sztabowcy i jak się tego wyuczyli
lotnicy.

Odlatując z miejsca akcji lotnicy majora Poseya zostawili za sobą płonące budynki i urządzenia, wśród

których zaczynały eksplodować pierwsze bomby burzące, dopełniając dzieła zniszczenia. Zespół majora
przemknął nie zauważony przez myśliwce i stracił tylko dwie maszyny, potwierdzając słuszność zasadniczej
koncepcji przeprowadzenia ataku, naruszonej i właściwie zaprzepaszczonej przez błąd w nawigacji i
niezdecydowane dowodzenie czołowym zespołem atakujących.

Odmiennie toczyły się losy załóg 389 pułku, który miał zbombardować „Obiekt Czerwony” — zakład

Stella Romana w Campinie. Zgodnie z planem pułk ten odłączył się od pozostałych nad Piteszti, a w kabinie
prowadzącego samolotu pułkownik Wood i jego nawigator wytężali wzrok, szukając przed sobą klasztoru
Dealului, podstawowego punktu orientacyjnego przed zwrotem na kurs bojowy. Upływały minuty, mijały
kilometry, oczom lotników ukazywały się różne luźno stojące budowle, żadna z nich jednak nie
przypominała charakterystycznej sylwety klasztoru. Wood nie wytrzymał i w pewnej chwili dał rozkaz
zakrętu w otwierającą się poprzecznie do ich kursu dolinę. Wkrótce ukazały się w niej zarysy miasta, w nim
dużego kompleksu przemysłowego, tyle że wygląd jego nie przypominał zupełnie rafinerii — była to
cementownia w Targoviszte.

Zorientowawszy się w sytuacji, Wood dokonał ponownego zwrotu. „Powietrzne Skorpiony” miały

wrócić na właściwą trasę lotu. Rzeczywiście, wkrótce wyrosły przed nimi zabudowania klasztoru.
Liberatory skręciły w szeroką dolinę, kierując się ku celowi. I tutaj, podobnie jak nad Ploeszti, rozgorzał
zacięty pojedynek ogniowy między obsługami dział przeciwlotniczych a strzelcami pokładowymi.

Sam atak przebiegł dokładnie według planu. Podstawowe obiekty rafinerii — dwie oplecione

niezliczonymi rurociągami hale destylarni ropy, wieża chłodnicza i kotłownia — skupione były w kwadracie
o boku 150 metrów. Trzy fale 389 pułku rozdzieliły się nieco nad Campiną i nadlatywały nad obiekt pod

background image

zbieżnymi kątami. Bombardierzy pierwszej fali dokonali zrzutu rzędowego, zaczynając nieco przed
kompleksem budynków, dwie następne fale powtórzyły atak, ale nadchodząc z innych nieco kierunków.
Dzięki temu bombardierzy mieli aż do końca dobrą widoczność i mogli zrzucić bomby na nie tknięte jeszcze
budynki. Przeorana takim wachlarzem Stella Romana momentalnie stanęła w płomieniach, przedstawiając
już po paru minutach obraz gigantycznego fajerwerku — w górę wytryskiwały kaskady płynnego ognia i
kłębiącego się tłustego dymu.

Mimo powodzenia akcji nie obeszło się jednak bez strat. Samolot porucznika Lloyda Hughesa został

rażony serią z małokalibrowej armaty i ze skrzydłowych zbiorników zaczęły wyciekać strugi benzyny.
Ostrzeżony przez strzelców pilot postanowił jednak nie przerywać ataku. Niestety, z płonącej rafinerii
wystrzelił wysoko w górę strumień gorącej nafty, ogarniając na moment uszkodzony samolot. Zapaliły się
strugi benzyny, zajęło ogniem skrzydło. Mimo to Hughes zrzucił bomby i dopiero potem próbował
wylądować w korycie wyschniętego potoku. Kiedy był tuż nad ziemią, dostrzegł przed sobą mostek,
poderwał w ostatniej chwili Liberatora, ale ten stracił prędkość i runął w dół. W potężnej eksplozji zginęła
cała załoga.

Od zrzucenia przez podpułkownika Addisona Bakera pierwszych bomb na Ploeszti do ostatnich, które

spadły z samolotu porucznika Johna Mc Cormicka na Campinę, upłynęło dokładnie 27 minut. Zespół
pułkownika Wooda musiał teraz przejść przez „biczowanie”, jak to później określali lotnicy — odeprzeć
ataki nieprzyjacielskich samolotów. „Powietrzne Skorpiony” nie ulękły się jednak wroga. Zachowały zwarty
szyk i przeciwstawiły nadlatującym od tyłu i z boków parom myśliwców ogień kilkudziesięciu karabinów
maszynowych na każdym kierunku ataku. Kiedy strzelcom pokładowym udało się prawie jednocześnie trafić
dwa Messerschmitty, które spiesznie oddaliły się z pola walki, ciągnąc za sobą smugi dymu, gdy na koniec
trzeci spadł w płomieniach, pozostałe odleciały — być może kończyło się im paliwo. 389 pułk stracił
ogółem 6 samolotów z 29, które nadleciały nad Campinę.

Rozproszony na przestrzeni przeszło stu kilometrów luźny ciąg odlatujących bombowców w niczym nie

przypominał już groźnej armady, która sześć godzin wcześniej wyruszyła z libijskich baz. Nie leciały one
zresztą nawet w tym samym kierunku. Przewidziany kurs, pokrywający się mniej więcej z trasą przylotu,
wzięły tylko samoloty znajdujące się jeszcze w niezłym stanie techniczriym. Najbardziej postrzelane, mające
przy tym ciężko rannych na pokładzie lub dysponujące niewielkim już zapasem paliwa, kierowały się ku
najbliższym lotniskom w neutralnej Turcji. Tym samym szlakiem ciągnęły te, które zamierzyły osiągnąć
brytyjskie lotnisko na Cyprze.

Właśnie te najbardziej pokaleczone samoloty stały się obiektem ataku myśliwców. Sześć

Messerschmittów i 46 Avii wzbiło się ponownie w powietrze, próbując przechwycić nadlatujące bombowce.
W niektórych z nich nie funkcjonowały silniki, wszystkie zaś leciały ze zmniejszoną znacznie prędkością,
toteż w rejonie Sofii doszło do wielu pojedynków, podczas których zestrzelone zostały dwa Liberatory.

Także i załogi idące w stronę Afryki musiały wywalczyć sobie drogę. Ich przelot rejestrowany był

wciąż przez niemieckie stacje radiolokacyjne i gdy samoloty znalazły się nad Grecją, wzbiły się w powietrze
myśliwce Luftwaffe z Kalamaki. Ich pierwszy atak skierowany był przeciw małej grupie Liberatorów z 93
pułku, która straciła jedną maszynę. Zaraz poszło w eter ostrzeżenie i luźno dotychczas lecące bombowce
zaczęły łączyć się w większe zespoły, te zaś starały się „przygarnąć” samotników.

Myśliwcy 27 pułku okazali się jednak groźnym przeciwnikiem. Stacjonowali od dłuższego czasu na

spokojnym odcinku, mieli niewielkie stosunkowo straty, ich kadrę stanowili więc przeważnie doświadczeni
piloci, którzy po okresie względnej bezczynności pałali teraz chęcią czynu. Udało się więc im ze zwartego
już teraz zespołu wyłamać jedną maszynę. Ten sukces zachęcił ich do walki. Przez prawie 150 kilometrów
towarzyszyli bombowcom, ponawiając ataki, w wyniku których spadł do morza jeszcze jeden Liberator, a
kolejny musiał wodować.

Amerykanie bronili się skutecznie. Ich strzelcy zgłosili zestrzelenie 5 Messerschmittów, chociaż w

rzeczywistości strącili dwa. To starcie nad Morzem Jońskim pociągnęło za sobą śmierć dwóch Niemców i 22
Amerykanów. W jego rezultacie wiele załóg musiało przerwać lot do Afryki i szukać schronienia na Malcie i
Sycylii.

W dowództwie 9 Air Force panował nastrój napięcia i wyczekiwania. Meldunek generała Enta o

powodzeniu ataku wzbudził ogromną radość — sztabowcy gratulowali sobie odniesionego sukcesu — w
miarę jednak upływu czasu, gdy informacje o powracających do baz bombowcach okazały się wyjątkowo
skąpe i rozciągnięte w czasie, zorientowano się, że nie pora jeszcze na zadowolenie. Około godziny 20.00
generał Brereton otrzymał wiadomość, że samolot dowodzącego wyprawą wylądował na lotnisku Berka-2,
kazał więc natychmiast wezwać Enta do telefonu. Ten określił na wstępie warunki samego ataku jako „istne
piekło”, nie omieszkał pochwalić się, że z 26 samolotów, jakie doprowadził nad Ploeszti 376 pułk, utracono
nad celem tylko dwa, inne zaś mogły zaginąć w drodze powrotnej. Brereton przerwał mu pytaniem o straty

background image

pozostałych. Na ten temat Ent wiedział tyle tylko, ile zdołał wywnioskować z przekazywanych przez radio
meldunków. Zaznaczył jednak, że wyniki bombardowania należy oceniać jako dobre. Widząc, że z tego
źródła niewiele się konkretnego dowie, Brereton przerwał rozmowę.

A tymczasem na rozległych obszarach basenu Morza Śródziemnego wciąż jeszcze trwała odyseja

uczestników operacji „Tidalwave”.

Jedną z maszyn, która wskutek braku paliwa kierowała się nad Turcję, pilotował porucznik Stanisław

Podolak. Na kadłubie jego Liberatora widniał wymalowany wielkimi literami napis „Sweet Adeline” — tę
nazwę otrzymał samolot na cześć narzeczonej Polaka, pozostałej w Stanach Zjednoczonych sanitariuszki.
Podczas przelotu nad terytorium Turcji załoga „Sweet Adeline” dostrzegła samotnego Liberatora z
pomalowanymi na różowo płaszczyznami sterów, lecącego na trzech tylko silnikach. „Hallo, wy z 98 pułku.
Co z wami?” — spytał przez radio pilot. Odpowiedzi nie było. Podolak polecił wówczas powtórzyć to samo,
sygnalizując lampą Aldisa, i wtedy na uszkodzonej maszynie pojawiły się błyski. Załoga odczytała: „Radio
uszkodzone. Zostaniecie z nami?” Podolak polecił przekazać potwierdzającą odpowiedź i zmniejszył
prędkość.

Po pewnym czasie w pobliżu Liberatorów zjawił się klucz myśliwców Curtiss ,,Warhawk” z tureckimi

znakami rozpoznawczymi. Jego dowódca wykonał kilka manewrów, a następnie pokiwał skrzydłami
niedwuznacznie domagając się, by obydwie maszyny udały się za nim. W odpowiedzi załogi skierowały ku
myśliwcom wszystkie swe lufy. Żadna ze stron nie chciała teraz uczynić następnego kroku: Turcy nie
zdradzali chęci rozpoczęcia ataku, Amerykanie nie otwierali ognia. Ten impas trwał jeszcze jakiś czas.
Warhawki odleciały dopiero, gdy samoloty znalazły się nad morzem, opuszczając obszar powietrzny Turcji.
Bombowce już teraz bez przeszkód doleciały do lotniska polowego nr 73 pod Nikozją na Cyprze. Kiedy
wylądowali, do Polaka podszedł dowódca załogi drugiego Liberatora i potrząsając mocno jego prawicą
serdecznie mu podziękował: „W pojedynkę chyba byśmy sobie z nimi nie poradzili, chłopie!”

Nieco gorzej los obszedł się z pułkownikiem Kane. Zdołał on jeszcze doprowadzić swą maszynę nad

Cypr, ale lądował już po zmierzchu, wzdłuż linii rozpalonych ognisk słabo oświetlających pas startowy i
jego pobocze. Przed samym końcem pola wzlotów samolot zsunął się jednym kołem do rowu
odwadniającego i zarył nosem w ziemię. Doświadczony pilot zdążył wyłączyć iskrowniki i zapobiec
eksplozji paliwa. Załoga wyszła z tego wypadku z drobnymi potłuczeniami i zadraśnięciami, a w kilkanaście
minut później Kane przekazał do zaszyfrowania depeszę z krótkim sprawozdaniem i pytaniem o losy swych
podwładnych.

Ostatnim samolotem „Fali Przypływu”, który lądował pod Benghazi po 13 godzinach i 45 minutach

lotu, był „Liberty Lad” („Swobodny Chłopak”) z 93 pułku, dowodzony przez jednego z najbardziej
doświadczonych pilotów 9 Armii Powietrznej, Henry Podgurskiego. Z początkiem wojny zaciągnął się on
ochotniczo do Royal Canadian Air Force, odbył tam 127 lotów bojowych i dopiero od niedawna służył w
lotnictwie amerykańskim. Przyzwyczajony do stabilnych i łatwych w pilotażu samolotów brytyjskich,
Podgurski nie darzył sympatią Liberatorów, wymagających od pilota ciągłego natężenia uwagi i niemałego
wysiłku fizycznego.

Po tym locie miał jednak zmienić nieco swoje zdanie na temat tego bombowca. W jego Liberatorze

prawy wewnętrzny silnik został uszkodzony przez pocisk i samolot doleciał na trzech silnikach aż nad Morze
Jońskie, gdzie „wysiadł” także skrajny prawy silnik i trzeba było ustawić jego śmigło w chorągiewkę.
Sytuacja była właściwie beznadziejna. Pracowały tylko dwa silniki, w dodatku z jednej strony, co
powodowało głęboki przechył na prawe skrzydłem i nieustanne „ściąganie” samolotu w prawo. Piloci, i to
obaj jednocześnie, gdyż jeden nie utrzymałby samolotu na kursie, musieli bez przerwy naciskać lewy pedał
sterów. Spadła też znacznie prędkość i „Liberty Lad” zaczął zostawać w tyle, a mimo wystrzeliwanych
kilkakrotnie czerwonych rakiet żadna z mijających go maszyn nie została, by mu towarzyszyć.

Pomimo to pilot postanowił doprowadzić swój samolot do bazy. Sięgnął po wypróbowany sposób.

Kazał wyrzucić z pokładu wszystkie dające się wymontować elementy wyposażenia. Niewiele to jednak
pomogło. Samolot nie mógł utrzymać wysokości i dalszy lot stał się wyścigiem między wolno zostającą za
nimi przestrzenią a równie wolno, acz nieubłaganie zmniejszającą się odległością od ziemi.

Od bezustannego wciskania pedałów drętwiały pilotom nogi, więc Podgurski wezwał do pomocy

mechanika pokładowego oraz bombardiera, aby kolejno zastępowali „fachowców”, którym w tym czasie
jeden z członków załogi masował kończyny. Z prędkością nie przekraczającą 200 kilometrów na godzinę
„Liberty Lad” wlókł się ku swemu przeznaczeniu. Słońce skryło się za horyzontem, ciemności gęstniały,
zapadła noc. Na szczęście dobrze funkcjonowała radiostacja i załoga mogła w każdej chwili otrzymać
namiar, była więc na bieżąco informowana o swej pozycji. Wreszcie daleko przed nimi zabłysły zapalone
specjalnie dla nich światła lotniska. Podgurski spojrzał na wysokościomierz — wskazywał on jeszcze 1500
metrów — i podniósł do góry kciuk. Byli uratowani. W najgorszym wypadku mogli skakać nad pustynią ze

background image

spadochronami.

Samolot dotknął ziemi kołami i chociaż podczas dobiegu zmieniał parokrotnie kierunek, a zatrzymał się

dopiero na samym końcu dwukilometrowego pasa, to wykonane w takich warunkach lądowanie można było
uznać za mistrzowskie. Obaj piloci opuścili maszynę na rozdygotanych nogach.

O godzinie 22.00 operację „Tidalwave” można było uznać za zakończoną, jednak w kwaterze generała

Breretona długo jeszcze zbierano meldunki. A brzmiały one niewesoło. Do baz w Afryce powróciło 88
samolotów (nie licząc tych, które zawróciły w pierwszej jego fazie), z których 55 miało mniejsze lub
większe uszkodzenia, 23 Liberatory lądowały na Cyprze, Malcie lub na Sycylii, 8 zostało internowanych w
Turcji, a 45 zaginęło. Klarował się także obraz strat w ludziach. Okazało się ostatecznie, że zginęło ogółem
310 lotników, 200 dostało się do niewoli, a 79 zostało internowanych w Turcji.

Tak wysokie straty mogły być usprawiedliwione jedynie odpowiednio dotkliwymi szkodami

wyrządzonymi nieprzyjacielowi, ale na ich podsumowanie trzeba było jeszcze poczekać.

O zmierzchu 1 sierpnia niebo nad Ploeszti zajaśniało widoczną z odległości dziesiątków kilometrów

krwawą łuną. Mimo nieprzerwanej akcji wszystkich miejscowych i licznych ściągniętych z okolicy
oddziałów straży pożarnej rafinerie płonęły także następnego dnia i załoga wysłanego z Afryki
rozpoznawczego Mosquito stwierdziła, że miasto jest wciąż jeszcze zasnute dymami. Z przywiezionych
przez nią zdjęć nie można było nic wywnioskować. Dopiero następne rozpoznanie przyniosło czytelny
materiał fotograficzny, który natychmiast przekazano specjalistom od interpretacji zdjęć oraz byłym
pracownikom przemysłu naftowego z Rumunii.

Jak się okazało, największe spustoszenia powstały w czterech rafineriach: Creditul Minier, której

urządzenia uległy doszczętnemu niemal zniszczeniu, Astra Romana, gdzie spłonęły dwa spośród trzech
głównych ciągów produkcyjnych, Colombia Aquila, w której ofiarą bomb i pożarów padła co najmniej
połowa urządzeń produkcyjnych, a także Stella Romana, gdzie z dymem poszła między innymi główna
kotłownia, a zatem unieruchomiony został cały zakład. Usunięcia szkód i wznowienia pełnej produkcji tych
obiektów można było, zdaniem specjalistów, oczekiwać nie wcześniej niż za pół roku. W rafinerii Phoenix
Orion zniszczenia szacowano na 30%. Oznaczało to, że 44, 98 i 389 pułki w pełni wykonały swoje zadanie.
Zupełnie inaczej przedstawiało się to w zakładach przydzielonych 93 i 376 pułkowi. Tylko na terenie
rafinerii Concordia Vega powstały pewne, nieznaczne zresztą szkody, na Unirea Speranta i Standard Petrol
spadło po kilkanaście bomb, natomiast wielki zakład Romana Americana wyszedł z nalotu nietknięty.

W gruncie rzeczy „Tidaiwave” okazała się jedynie błyskotliwą operacją powietrzną, która przyniosła

dość duży efekt propagandowy, zwłaszcza w państwach bałkańskich, ale której materialne rezultaty były
znacznie mniejsze niż się spodziewano i w minimalnym tylko stopniu zakłóciły tempo dostaw rumuńskich
produktów naftowych dla niemieckiej gospodarki wojennej (najdotkliwszym doraźnym ciosem było spalenie
zbiorników zawierających kilka tysięcy ton benzyny). Dowództwo 9 Armii Powietrznej mogło też z owej
operacji wyciągnąć szereg wniosków i doświadczeń, przydatnych podczas następnych tego rodzaju działań.
Musiały jednak upłynąć długie miesiące, nim zachodni alianci wznowili powietrzny bój o rumuńską naftę.

WAMPIR ZE ZNAKIEM SWASTYKI

„Rumunia — znaczy nafta”, tym hasłem kierował się Hitler w swym postępowaniu w stosunku do

naddunajskiej monarchii. Istotnie, złoża naftowe tego kraju były najbogatsze i najwydajniejsze w środkowej
Europie. Dawały one przy tym produkt wysokiej jakości, niemal pozbawiony domieszki siarki i innych
chemicznych zanieczyszczeń, toteż Rumunia od lat była terenem różnorakich politycznych rozgrywek. O ile
Wielka Brytania i Francja próbowały zapobiec jej zbliżeniu do Niemiec przez proklamowanie w kwietniu
1939 roku gwarancji jej niezawisłości, to III Rzesza umiejętnie wykorzystywała nie uregulowane sprawy
mniejszości narodowych i spowodowane tym napięcia w stosunkach między Rumunią a Węgrami i Bułgarią,
by występować w roli mediatora i umacniać swe wpływy.

W dziedzinie ekonomicznej Niemcy umocniły swoje pozycje przez zawarcie w maju 1939 roku traktatu,

który w praktyce podporządkował kierunki rozwoju rumuńskiej gospodarki potrzebom Rzeszy. Dotyczyło to,
oczywiście, przede wszystkim ropy naftowej. Gdy w 1938 roku jej eksport do Niemiec wynosił 450 tysięcy
ton, to już w następnym roku dostawy te wzrosły prawie trzykrotnie, pokrywając ogółem jedną trzecią
zapotrzebowania, przy czym pod względem niektórych produktów, jak np. smarów, ta zależność Niemiec od
Rumunii była jeszcze większa.

A trzeba wiedzieć, że zaopatrzenie w produkty naftowe od samego początku wojny było dla III Rzeszy

niezwykle poważnym problemem. W chwili agresji na Polskę Niemcy rozporządzały zaledwie półrocznymi
zapasami. Tymczasem zapotrzebowanie ich machiny wojennej rosło z każdym kwartałem i coraz trudniej

background image

było je pokryć, nawet po rozwinięciu na wielką skalę produkcji benzyny syntetycznej. W tych warunkach
rumuńskie złoża naftowe nabierały dla Niemców ogromnego znaczenia, zaś dla sprzymierzonych z nimi
Włoch były po prostu bezcenne. Tak więc sprawne funkcjonowanie machiny wojennej państw „osi” zależało
w dużej mierze od skrawka terenu o powierzchni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych.

Uniemożliwienie Niemcom korzystania z rumuńskich bogactw naftowych było od samego początku

wojny problemem zaprzątającym uwagę brytyjskiego wywiadu. Już na jednym z pierwszych posiedzeń
Najwyższej Rady Wojennej — organu, który miał koordynować zbrojny wysiłek Anglii i Francji —
zaaprobowano propozycję wysłania do Rumunii doświadczonych agentów, mających opracować program
ewentualnych zniszczeń szybów naftowych, rafinerii i prowadzących do nich bocznic kolejowych w
wypadku zagarnięcia ich przez Niemców.

Zgodnie z tą decyzją pod koniec września 1939 roku udał się do Bukaresztu francuski fachowiec z

zakresu zagadnień naftowych inżynier Leon Wenger, któremu towarzyszył spec od sabotażu Deuxieme
Bureau * kapitan Pierre Angot. Na miejscu dołączył do nich przeszkolony specjalnie przez tak zwaną
organizację „D” w Secret Intelligence Service (brytyjski wywiad ofensywny) inżynier Reginald Bloomfield.
Już 1 października Wenger wysłał do Paryża raport, w którym zwrócił uwagę na konieczność
zainteresowania ich grupy żeglugą śródlądową transportującą, według jego oceny, 80 procent rumuńskich
zasobów naftowych przeznaczonych na eksport.

Był to jednak dopiero początek walki wywiadów, którym brakowało jeszcze doświadczenia, i o zadaniu

tym wiedziało, zwłaszcza we Francji, zbyt wiele osób. Jeden z pracowników ambasady, działając w
najlepszej wierze i chcąc ułatwić zadanie agentom, popełnił niedyskrecję w obecności szefa Siguranty
(rumuńska służba bezpieczeństwa), pułkownika Georghiu Moruzowa, biorąc za dobrą monetę jego rzekome
proalianckíe nastawienie. W rzeczywistości Moruzow już w tym czasie ściśle współpracował z Abwehrą i na
odbytym przed wojną w Wenecji spotkaniu z jej szefem, admirałem Wilhelmem Canarisem, uzgodniono dla
niego taką właśnie linię postępowania.

Zaalarmowany aktywnością przeciwnika Canaris przybył 8 grudnia do Bukaresztu i, wykorzystując

otrzymane informacje, wymógł na królu Karolu zezwolenie na pewne posunięcia mające na celu
zapewnienie bezpieczeństwa największego z rumuńskich pol naftowych — w myśl interesów Rzeszy
oczywiście. W ślad za tym początkowo w niektórych tylko, bodących pod wpływem niemieckiego kapitału,
kopalniach i rafineriach zatrudnieni zostali agenci niemieckiego wywiadu wojskowego (objęli stanowiska
inżynierów, techników i majstrów) oraz żołnierze z „prywatnego wojska” Canarisa — formacji pod
kryptonimem „Brandenburg” — którym powierzono funkcje strażników przemysłowych. Całe zagłębie
naftowe oplątali Niemcy gęstą siatką swoich tajnych służb, nastawionych głównie na wykrywanie i
likwidowanie wszelkich ewentualnych przygotowań do działalności sabotażowej lub dywersyjnej.

Niemieckie posunięcia znacznie utrudniły działalność alianckich wywiadów i grup dywersyjnych.

Coraz rzadziej już zdarzały się „przypadkowe” pożary w rafineriach, coraz trudniej było „przez
niedopatrzenie” zostawić zbyt długo otwarte krany podczas napełniania zbiorników czy rozluźnić spojenia
rurociągów. Przez pewien czas pospolitym zjawiskiem stały się zderzenia i uszkodzenia cystern kolejowych
podczas zestawiania pociągów lub zatarcia panewek powodujące wyłączenie ich z ruchu. Po rozszerzeniu
niemieckiego nadzoru na węzły kolejowe wypadki te zdarzały się coraz rzadziej.

W tej sytuacji Brytyjczycy spróbowali innego sposobu. Starali się wykupić i przetrzymywać poza

granicami Rumunii możliwie jak najwięcej cystern, należących wówczas nie do państwowych organizacji
kolejnictwa, ale do poszczególnych przedsiębiorstw naftowych. Był to jednak jedynie półśrodek, który w
gruncie rzeczy nie przyniósł prawie żadnych efektów.

Spaliła też na panewce próba zahamowania wydobycia surowej ropy. Niemieccy agenci zwrócili uwagę

na zastanawiająco wysokie dostawy materiałów budowlanych, które składowano w pobliżu najbogatszych
pól naftowych. Tajemnica wyjaśniła się po przechwyceniu przez nich transportu stalowych kul o rozmiarach
odpowiadających średnicy otworów wiertniczych. Wrzucone do rur i zabetonowane byłyby nie do
wydobycia, a szyby nie nadawałyby się do eksploatacji. Trzeba by wiercić nowe.

Decydujący cios alianckiej organizacji sabotażowej zadała Abwehra po kapitulacji Francji, kiedy to w

jednym z unieruchomionych między Paryżem a Bordeaux pociągów ewakuacyjnych Niemcy odkryli część
archiwum II Oddziału, a w nim sprawozdania dotyczące werbunku agentów na terenie Rumunii. Skutkiem
tego Siguranta była w stanie aresztować większość z nich — 35 osób znalazło się za kratami. Okolice
Ploeszti ogłoszono wówczas rejonem zamkniętym, na którego terenie obowiązywały specjalne przepustki.

Bohaterem następnego epizodu w zmaganiach o rumuńską naftę został angielski żeglarz i automobilista

* II Oddział Sztabu Generalnego, zajmujący się wywiadami.

background image

Merlin Minshall. W 1936 roku przepłynął on na 10-metrowej długości jachcie * z pomocniczym silnikiem
— nie bez zachęty ze strony wywiadu brytyjskiej marynarki wojennej — z Wielkiej Brytanii na Morze
Czarne drogą śródlądową (poprzez Sekwanę, Marnę, Kanał Marna — Ren, dalej Renem, Menem, Kanałem
Króla Ludwika, a następnie Dunajem aż do jego ujścia), co zyskało mu pewien rozgłos.

Podczas swej podróży Minshall poświęcił szczególnie wiele uwagi rejonowi przełomu Dunaju przez

styk Karpat i Bałkanów, a ściślej Gór Banackich i Gór Wschodnio-Serbskich. Na długości przeszło stu
kilometrów rzeka płynęła tu wśród pionowych niemal skał, sięgających niekiedy setek metrów, a w korycie,
które w miejscu noszącym od wieków nazwę Żelaznej Bramy lub Żelaznych Wrót zwężało się do zaledwie
150 metrów, istniały liczne katarakty. Najbardziej niebezpieczny odcinek nazywali mieszkańcy serbskiego
brzegu Kazanami, a rumuńskiego Cazanelami, co w obydwu językach znaczy „kotły”. Żegluga w tym
rejonie zawsze była niebezpieczna ze względu na wartki nurt, wiry, progi skalne i możliwa jedynie przy
wysokim stanie wód.

Obserwując bacznie tor wodny w rejonie Kotłów, tuż powyżej Żelaznych Wrót, Minshall wypatrzył

szczególnie wrażliwe miejsce, gdzie kilka metrów poniżej dolnego stanu rzeki znajdowała się wyżłobiona
przez prąd jama w dnie, zamknięta wysokim progiem skalnym. W normalnych warunkach nie miało to
wpływu na żeglugę, ale gdyby w tym miejscu zatopiono dużą jednostkę pływającą, utkwiłaby ona wśród
podwodnych skał, tworząc wyjątkowo trudną do usunięcia przeszkodę.

Po wybuchu wojny spostrzeżenia Minshalla nabrały znaczenia i pewnego dnia wezwano go do

kontradmirała Johna Godfreya, pełniącego od niedawna w Urzędzie Admiralicji funkcję szefa wywiadu
morskiego. Po dłuższej rozmowie Minshall opuścił pokój kontradmirała z nominacją na wicekonsula
Zjednoczonego Królestwa w Bukareszcie i z zadaniem możliwie szybkiego zablokowania żeglugi na
Dunaju.

— Ma pan zatrzasnąć te wrota! — powiedział na zakończenie admirał.
Mogłoby zastanawiać, dlaczego udający się zimą 1939 roku do Rumunii wicekonsul podczas całej

długiej podróży pociągiem nie rozstawał się ze swoją teczką, w której, co było jeszcze bardziej
zdumiewające, znajdowały się przedmioty tak niewiele znaczące i pospolite, jak zapas świec
samochodowych i kilka dużych toreb z cukierkami „Toffi de Luxe” znanej firmy Mackintosh. Nowy
przedstawiciel brytyjskiej służby konsularnej był najwidoczniej nie tylko żeglarzem i automobilistą, ale też
nieprzeciętnym łasuchem...

Oczywiście „świece” były saperskimi zapalnikami, a w każdym błyszczącym opakowaniu ze staniolu

znajdowały się dwa dekagramy niedawno wynalezionego środka wybuchowego nazwanego plastykiem,
jednego z najsilniejszych wówczas materiałów wybuchowych, mającego przy tym przedziwną właściwość
kierowania impetu swej eksplozji nie w stronę najmniejszego, a w kierunku największego napotkanego
oporu. Wicekonsul był też wyjątkowo hojnie zaopatrzony w walutę i złote suwereny.

A pierwotny, nazwany „miękkim”, plan brytyjskiej Admiralicji wymagał istotnie znacznych sum

pieniężnych. W owych czasach każda dunajska jednostka pływająca otrzymywała na czas przejazdu przez
Kotły i Żelazne Wrota osobnego pilota. Byli oni znakomicie wyszkoleni, a w toku wielu lat pracy nabyli też
ogromnego doświadczenia i żaden z sekretów nawigacji wśród setek zastawianych przez rzekę pułapek nie
był im obcy. Wkrótce po przybyciu do Rumunii Minshall nawiązał kontakt z reprezentującym ich interesy
ekskluzywnym zrzeszeniem i po pewnym czasie uzyskał wstępne przyrzeczenie, że czterdziestu spośród
około pięćdziesięciu pilotów byłoby skłonnych opuścić na czas wojny kraj za okrągłą sumkę tysiąca funtów
szterlingów w złocie od głowy. Pozostałych kilkunastu nawet przy najszczerszych chęciach nie byłoby w
stanie obsłużyć całego ruchu, który trzeba by było z konieczności znacznie ograniczyć aż do czasu
wyszkolenia nowych kadr, co musiałoby jednak potrwać i wiązałoby się ze zwiększonym ryzykiem
wypadków.

W pewnym momencie wkroczyła jednak do akcji rumuńska Siguranta. Otrzymała ona sygnał od

rezydenta hitlerowskiego wywiadu, komandora Rudolfa Weissa, który zwrócił uwagę na podejrzane podróże
nowego brytyjskiego konsula do Turnu Severin i jego zainteresowanie rejonem mającym tak istotne
znaczenie dla stosunków handlowych między Królestwem Rumunii a Wielkoniemiecką Rzeszą.
Rozmówców Minshalla aresztowano, w kierownictwie zrzeszenia nastąpiły zasadnicze zmiany. Całą pracę
trzeba byłoby zaczynać od nowa, ale szanse powodzenia po tej „wpadce” wydawały się tak nikłe, że
Minshall zaczął szukać innego rozwiązania.

Już zresztą wcześniej, zaraz po swym przyjeździe do Rumunii, zaczął on zbierać dane na temat

* Jego sześćdziesięcioletni już wówczas jacht „Sperwer” („Krogulec”) jest dzisiaj cennym eksponatem

holenderskiego muzeum morskiego w Enkhuizen.

background image

znajdujących się na jej terytorium jednostek floty rzecznej, należących do brytyjskich towarzystw

żeglugowych. Okazało się, że wśród ich kapitanów nie było ani jednego Brytyjczyka, zaś załogi tworzyły
barwną zbieraninę Rumunów, Bułgarów, Węgrów, Jugosłowian, Czechów, a także Austriaków i Niemców.
Jednym z pierwszych posunięć Minshalla była stopniowa eliminacja z załóg obywateli III Rzeszy, co
osłabiło znacznie obsadę statków i barek, ale nie przyniosło oczekiwanych efektów. Dla urzeczywistnienia
swych zamysłów Anglik musiał mieć bowiem na każdym statku kilku całkowicie pewnych ludzi.
Skierowanie do Rumunii paru dziesiątków brytyjskich marynarzy, wśród których musiało być w dodatku
kilku umiejących obchodzić się z materiałami wybuchowymi, było w ówczesnych warunkach niemożliwe. Z
pomocą przyszedł Minshallowi zaufany wysoki funkcjonariusz bukareszteńskiej policji.

— Mój rząd nie może udzielić w czasie trwania wojny wiz angielskim marynarzom — powiedział

kiedyś — ale, jak panu wiadomo, nie zamierzamy rezygnować z kulturalnych kontaktów z Zachodem.
Można by więc zorganizować wycieczkę, na przykład, studentów brytyjskich uczelni artystycznych. Dobrze
byłoby, żeby zostali oni członkami naszego związku plastyków. A to już dałoby się jakoś załatwić...

Minshallowi nie trzeba było takich rzeczy dwa razy powtarzać i w marcu 1940 roku przybyła do

Konstancy grupa 24 studentów Akademii Sztuk Pięknych z Edynburga. Zdumiewać mógł ich atletyczny
wygląd, niezbyt pasujący do wyobrażeń o adeptach sztuki malarskiej, ale ewentualne wątpliwości musiałby
rozwiać bogaty arsenał płócien, farb, palet i sztalug. Trzeba dodać, że niektórzy z nich byli również
zwolennikami „Toffi de Luxe” Mackintosha... Przybywszy na miejsce „studenci”, z niewiadomych przyczyn,
nie kwapili się do spotkań z bukareszteńskim środowiskiem artystycznym, zdradzali natomiast żywe
zainteresowanie nielicznymi zabytkami Gałacza i Braiły, położonych blisko ujścia Dunaju portów rzecznych,
gdzie w oczekiwaniu na otwarcie sezonu żeglugowego stały między innymi brytyjskie statki, barki i
holowniki.

Do wznowienia żeglugi przygotowywała się także na swój sposób miejscowa organizacja Abwehry. Pod

naciskiem Niemców rumuńskie władze wydały zarządzenie zabraniające zaopatrywania pływających pod
obcą banderą jednostek w paliwo i wodę pitną * bez pisemnej zgody samego ministra przemysłu i handlu.
Minshall i tym razem wykazał sporo pomysłowości. Pewnego dnia zaprosił do siebie zaprzyjaźnionego
komendanta straży pożarnej z Braiły.

— Jak przedstawiają się pańskie stosunki z kapitanatem portu? — spytał.
— No, to zależy...
— Przypuśćmy, że na którymś ze statków wybuchł pożar. Czy istnieją jakieś formalności utrudniające w

takiej sytuacji pańskim pojazdom wjazd na teren portu?

— Nie, skądże. Strażnicy portowi mają polecenie wpuszczania wozów strażackich jadących na sygnale.
— Tak też myślałem. Wie pan, coś mi się wydaje, że już jutro wybuchnie pożar na statku „Oxford”.

Dokładnie o północy. Sądzę też, iż nie zajdzie potrzeba używania żadnych środków chemicznych. Potrzebna
będzie tylko woda, duże ilości wody...

Rozwiązawszy w ten sposób jeden problem, Anglik zaczął myśleć o paliwie. Uwagę jego zwrócił

przycumowany obok brytyjskich jednostek mały tankowiec „Evita”. Stopień zanurzenia statku zdradzał, że
jego zbiorniki są pełne. Pewnego wieczoru Minshall wszedł na pokład tankowca. Na statku nie było żywej
duszy, świeciło się tylko w kapitańskiej kajucie. Na pukanie do drzwi, zamiast rumuńskiego „politi
inauntru”, zabrzmiało ostre „herein!”. Anglik błyskawicznie zorientował się w sytuacji.

— Guten Abend — powiedział wchodząc, a po chwili dodał jeszcze: — Heil Hitler!
Kapitan Albrecht był zachwycony spotkaniem rodaka — Minshall przedstawił się bowiem jako

„auslanddeutscher”, emigrant mieszkający obecnie w Grecji — i stwierdził, że takie spotkanie trzeba
koniecznie oblać. Gość miał na tę okazję przygotowane butelki najlepszego francuskiego koniaku, których
czarowi Albrecht nie mógł i nie zamierzał się opierać. Po paru godzinach, w czasie których często
rozbrzmiewały okrzyki „Zum Wohl!” i „Prosit!”, Anglik ułożył na koi spitego jak bela kapitana, wyszedł na
pokład i dał umówiony znak oczekującym niecierpliwie ludziom.

Przez długi czas pracował silnik ustawionej na nadbrzeżu pompy, za pomocą której przelano dziesiątki

ton ropy z tankowca do zbiorników „Oxfordu”, a brak uzupełniono wodą z portowego basenu. O brzasku
„Evita” wykazywała dokładnie taki sam stopień zanurzenia jak poprzednio. Po zaopatrzeniu w paliwo także i
holownika „Erebus” flota Minshalla — statek, holownik i cztery barki — gotowa była do drogi.

Po południu 4 kwietnia 1940 roku na jednostkach tych przeprowadzono odprawę celną i paszportową, a

każdy z kapitanów zaopatrzony został w poświadczony przez rumuńskie władze certyfikat, głoszący, iż
przewożony przez niego ładunek cementu przeznaczony jest dla firmy budowlanej w Belgradzie. O 18.30

* Dunaj już wówczas był tak zanieczyszczony, że jego woda nie nadawała się do picia.

background image

konwój opuścił port, kierując się w górę rzeki. Kapitanowie mieli surowy zakaz zatrzymywania się po
drodze, co było zresztą zgodne z obowiązującymi na tym międzynarodowym odcinku rzeki przepisami,
mającymi zapobiegać ewentualnym próbom przemytu. Na pokładzie każdej jednostki znajdowało się
czterech Brytyjczyków, z których jeden — przeszkolony w minerstwie — miał w odpowiednim momencie
spowodować odpalenie umieszczonych pod pokładem ładunków wybuchowych, pozostali zaś powinni
skłonić resztę załogi do pospiesznego opuszczenia pokładu.

Minshall dołączył do konwoju rankiem, wypłynąwszy z przystani w Giurgiu na szybkiej motorówce

ambasady pod pozorem weekendowej wycieczki na połów ryb. Ku swemu zdziwieniu dowiedział się
wówczas, że poprzedniego dnia przed południem dostarczono załogom, rzekomo w jego imieniu, znaczne
sumy w lejach i sugerowano, by marynarze wydali je przed wyruszeniem w drogę. W rezultacie jednostki
przez jakiś czas były pozostawione bez nadzoru. Nie ulegało wątpliwości, że fakt ten oznaczał jakieś
posunięcie Abwehry, ale w tej chwili pozostawało to jeszcze zagadką.

Odpowiedź miała nadejść niebawem. W godzinę później silnik statku zaczął się krztusić, a wreszcie

zamilkł zupełnie. Holownik podpłynął do niego, ale wkrótce i jego silnik przerwał pracę. Obydwie jednostki
zarzuciły kotwice. Mechanicy nie znaleźli żadnych technicznych uszkodzeń, lecz niebawem wykryto
przyczynę — zbiorniki były niemal puste. Jak się okazało później, ożywiona działalność Minshalla nie uszła
uwagi hitlerowskich agentów i oddelegowany specjalnie do tej sprawy major von Greifenfels przedsięwziął
środki zaradcze. Niemcy na kradzież paliwa „Evity” odpowiedzieli tym samym, unieruchamiając konwój.

Słońce stało wysoko na niebie, gdy do stojących nieruchomo jednostek podpłynęła motorówka ze

znakami rumuńskiej policji rzecznej. Na pokład wszedł oficer z dystynkcjami porucznika i spytał o
przyczynę postoju. Anglicy próbowali dawać wymijające odpowiedzi, ale oficer zażądał okazania papierów
statku i załogi, po czym sucho oświadczył, że powinni byli płynąć do Belgradu bez postoju. Ponieważ
postanowienie to zostało naruszone, a ponadto część załóg nie ma odpowiednich dokumentów żeglarskich
— zatrudnianie studentów w charakterze marynarzy jest w Rumunii zabronione — on musi położyć na
statku, holowniku i barkach areszt do czasu wyjaśnienia sprawy, oznajmił. Jego ludzie zajmą się teraz
przeszukaniem pomieszczeń, aby sprawdzić, czy na jednostkach nie ukryto jakiejś kontrabandy.

Minshall błyskawicznie ocenił sytuację — odnalezienie ładunków wybuchowych było już tylko kwestią

czasu — i zdecydował się na desperacki krok. Pod jakimś pozorem zszedł do swej motorówki, zapuścił
silnik i na pełnym gazie ruszył w górę rzeki. Z jednostki policyjnej zabrzmiały wzywające go do zatrzymania
okrzyki, po chwili padło nawet kilka strzałów, ale wyposażona w potężny silnik motorówka szybko oddaliła
się na bezpieczną odległość. Rumuni nie ścigali zbiega, bojąc się zapewne pozostawić podejrzany konwój
bez nadzoru.

Co kierowało w tym momencie postępowaniem Minshalla? Po pierwsze, chciał on uniknąć zamieszania

w całą aferę brytyjskiej służby zagranicznej, po drugie, zamierzał mimo wszystko przysporzyć Niemcom
kłopotów i choćby w minimalnym stopniu, ale jednak osiągnąć swój cel. Jeden z wariantów planu
Admiralicji przewidywał założenie ładunku wybuchowego w zboczu górskim i spowodowanie obsunięcia
się mas skalnych na tor, którym jeździły lokomotywy holujące barki w Żelaznych Wrotach. Realizacja tego
planu była w obecnych warunkach nierealna, ale Minshall dostrzegł inną możliwość. Wiedział, że od
niedawna jako „holownika” barek zaczęto używać specjalnego typu lokomotywy. Był to po długich i
prowadzonych na wysokim szczeblu rokowaniach wypożyczony od bułgarskich kolei potężny,
dziewięcioosiowy parowóz-tendrzak, o masie razem z zapasem węgla i wody aż 150 ton.

W wypadku unieruchomienia tego parowozu trzeba by wrócić do używania dawnych, o połowę prawie

słabszych lokomotyw. Minshall zamierzał więc zrobić użytek z ostatniej porcji „Toffi”, jaką na wszelki
wypadek zatrzymał w swej motorówce. Jego zamiarom sprzyjał fakt, że była właśnie niedziela, większość
urzędów nie pracowała, w związku z tym uzyskanie niezbędnych decyzji i poleceń od zwierzchnich władz w
każdej sprawie musiało się przeciągnąć.

Rzeczywistość potwierdziła jego kalkulacje. Nie molestowany przez nikogo przebył przeszło

stukilometrowy odcinek rzeki i o zmierzchu dotarł do Żelaznych Wrót, gdzie zatrzymał się w cieniu skał i
czekał na lokomotywę. Gdy nadjechała i stanęła w oczekiwaniu na podpłynięcie barek, wdrapał się po
stromym zboczu, zmusił maszynistę i palacza do opuszczenia parowozu, po czym założył obok kotła
ładunek wybuchowy i skrył się za załomem skalnym. Kilkadziesiąt sekund później nastąpił nagły rozbłysk,
powietrzem targnąłogłuszający huk, wokół zawirowały oderwane kawałki żelastwa.

Korzystając z powstałego zamieszania, Minshall odszedł w kierunku niedalekiego miasta Turnu

Severin, gdzie w kilka godzin później bez przeszkód wsiadł do jadącego w kierunku Bukaresztu
ekspresowego pociągu. Jego kariera w Rumunii była jednak skończona. Uznany za „persona non grata” *,

* W języku dyplomatycznym osoba niepożądana.

background image

jeszcze w tym samym tygodniu musiał powrócić do Anglii.

Po opisanym wyżej incydencie Niemcy rozszerzyli ochronę na wszystkie środki transportu. Na każdym

zbiornikowcu, udającym się w górę Dunaju, w każdym kierującym się do Rzeszy pociągu towarowym
jechali teraz cywilni agenci. Żołnierze formacji „Brandenburg”, tym razem zakamuflowani jako pracownicy
rumuńskiego Towarzystwa Żeglugi na Dunaju, kontrolowali wszystkie wejścia do portów śródlądowych.

Hitlerowska Rzesza za wszelką cenę usiłowała przeforsować swe polityczne wpływy w Rumunii.

Przedsięwzięta jeszcze przed wojną próba zagarnięcia władzy przez profaszystowską „Żelazną Gwardię” nie
powiodła się. Gdy jednak latem 1940 roku sytuacja polityczna w kraju zaostrzyła się, król Karol II powołał
na stanowisko premiera generała Iona Antonescu. W wyniku dalszych rozgrywek nowo mianowany premier
doprowadził szybko do abdykacji króla, który musiał przekazać tron swemu niepełnoletniemu synowi,
Michałowi. Ten stał się powolnym narzędziem Antonescu, który kazał się awansować do stopnia marszałka i
ogłosił szefem rumuńskiego państwa, przekształcanego stopniowo na modłę faszystowską.

Ion Antonescu, którego do władzy wyniosły „zalecenia” ówczesnego niemieckiego posła w

Bukareszcie, doktora Wilhelma Fabriciusa, był niemiecką marionetką i wbrew interesom narodu zamienił
szybko swój kraj w satelitę III Rzeszy. Jednym z pierwszych jego posunięć było zwrócenie się z prośbą o
wysłanie do Rumunii jednostek zmotoryzowanych i lotnictwa Wehrmachtu, personelu szkoleniowego oraz
dostawy uzbrojenia i sprzętu wojskowego.

Wkrótce na terenie Rumunii rozmieszczone zostały: 13 dywizja zmotoryzowana i 16 dywizja pancerna,

wzmocniona 5 dywizją przeciwlotniczą, oddziały łączności Luftwaffe oraz bataliony zmilitaryzowanej straży
pożarnej i jednostki budowlane Organizacji Todta, pod ogólnym dowództwem generała porucznika
Wilhelma Speidla (powojennego dowódcy Bundeswehry). Ochraniały one nie tylko samo zagłębie naftowe,
ale także składy paliwa i urządzenia przeładunkowe w Konstancy, rurociąg naftowy i port rzeczny w Giurgiu
oraz pospiesznie urządzane lub rozbudowywane niemieckie lotniska. Oficerowie wszystkich rodzajów sił
zbrojnych Wehrmachtu obsadzili większość stanowisk wykładowców w Scoala Superiora de Razboi
(Wyższa Szkoła Wojenna). Misja wojskowa przejęła faktyczną kontrolę nad armią rumuńską.

Równolegle postępowała wzmożona penetracja gospodarcza kraju. Przy nie zmienionym poziomie

wydobycia ropy naftowej, który przez cały okres wojny wynosił przeciętnie około 5,5 miliona ton, eksport
do Niemiec zwiększył się w 1941 roku dwukrotnie w porównaniu z rokiem poprzednim. Co druga tona
wyprodukowanej w Rumunii benzyny, oleju do silników wysokoprężnych czy smarów jechała cysternami
kolejowymi albo rzecznymi tankowcami do Rzeszy lub dostarczana była bezpośrednio stacjonującym w
Rumunii niemieckim jednostkom, i to po cenach o jedną trzecią niższych od dotychczasowych. Hitlerowski
wampir wysysał zresztą z Rumunii nie tylko naftę. W porównaniu z 1939 rokiem dostawy rumuńskiej
pszenicy wzrosły w 1940 roku dwukrotnie, a kukurydzy nawet trzykrotnie. W zamian za to Niemcy
dostarczały Rumunii prawie wyłącznie broń, amunicję, samoloty i inne wyposażenie wojskowe. Drogą cenę
musiał płacić naród rumuński za „opiekę” bezwzględnego protektora.

Wkrótce po wybuchu wojny amerykańsko-japońskiej przystąpiono w Stanach Zjednoczonych do

planowania operacji powietrznych, które stanowiłyby odpowiedź na zbombardowanie Pearl Harbor. Jedna z
propozycji przewidywała wykorzystanie lotnisk na terytorium Chin. Utworzono w tym celu zespół
najnowocześniejszych wówczas bombowców Liberator, który od nazwiska swego dowódcy, pułkownika
Harry Halversona, otrzymał nazwę „Projekt Halverson”, co zakodowano następnie jako „Halpro”. Zespół ten
miał udać się do Chin drogą dookoła świata, z Florydy przez Brazylię, Afrykę, Bliski i Środkowy Wschód.

Gdy w maju 1942 roku samoloty dotarły do Chartumu, zatrzymano je tam, gdyż sytuacja aliantów

pogorszyła się wówczas jednocześnie na kilku frontach: Japończycy zajęli znaczne obszary Birmy, stawiając
pod znakiem zapytania możliwości regularnego zaopatrywania przebazowanych do Chin jednostek
lotniczych, z drugiej strony kolejna ofensywa wojsk feldmarszałka Rommla zagrażała Egiptowi. Na prośbę
Brytyjczyków zespołu pułkownika Halversona użyto do zwalczania niemiecko-włoskich linii dowozowych
w Libii.

Wkrótce potem w sztabie sił powietrznych USA powstała koncepcja wykorzystania Liberatorów do

przeprowadzenia nalotu na Ploeszti. Oficjalnie decyzję tę motywowano chęcią przyjścia z pomocą toczącej
wtedy ciężkie boje Armii Radzieckiej, była to jednak tylko jedna i wcale nie najważniejsza z wielu przyczyn.
Nikt bowiem nie łudził się, że atak kilkunastu bombowców mógłby spowodować jakieś istotne zakłócenia w
pracy wielkiego centrum przemysłu naftowego — nie było nawet pewności, czy zdołają one w ogóle dotrzeć
do oddalonego o dwa tysiące kilometrów obiektu. Nalot miał więc mieć przede wszystkim znaczenie
propagandowe.

Przecież 5 czerwca amerykański Kongres ogłosił wypowiedzenie wojny faszystowskiej Rumunii,

Węgrom i Bułgarii, zatem efektowna operacja lotnicza stanowiłaby dowód, że nie są to tylko czcze słowa.
Przy okazji wykazano by ludom okupowanej Europy, krajom neutralnym i własnemu społeczeństwu, że

background image

alianckie siły powietrzne są w stanie przedsiębrać dalekodystansowe loty i atakować cele położone w głębi
europejskiego kontynentu. Ubocznym skutkiem miało być odciągnięcie pewnej części niemieckich sił
obrony przeciwlotniczej z zachodniego teatru wojny, gdzie kończyła właśnie przygotowania do powietrznej
ofensywy na Europę amerykańska 8 armia powietrzna.

I tak trzynaście będących w najlepszym stanie technicznym bombowców zespołu Halversona

wystartowało przed północą 11 czerwca 1942 roku z lotniska El Fayid nad Kanałem Sueskim i pojedynczo
poleciało nad Morze Śródziemne i Bułgarię. Nie zdążono już przekazać nadeszłego w tym samym czasie
zezwolenia rządu radzieckiego na lądowanie ich w bazach na obszarze Kaukazu, toteż po przeprowadzeniu
ataku miały one zgodnie z pierwotnym planem lecieć nad Turcję, by lądować w Iraku, na lotnisku RAF w
Ramadi.

Nie niepokojone przez nikogo samoloty przeleciały nad Bułgarią i o brzasku 12 czerwca minęły Dunaj.

Na wysokości 3 tysięcy metrów rozścielała się gruba warstwa chmur i Liberatory jeden po drugim zeszły
pod nią i zrzuciły sześć swych 250-kilogramowych bomb na największą w Rumunii i w całej Europie
rafinerię Astra Romana. Jeden, który zmylił drogę, zbombardował urządzenia portowe Konstancy.
Rumuńskie myśliwce nie zdołały przeszkodzić atakowi, bombowce zdążyły skryć się w chmurach i wziąć
kurs powrotny. Bezskuteczny był również ogień artylerii przeciwlotniczej. Sześć Liberatorów lądowało w
Ramadi, jeden przymusowo na terytorium Iraku, dwa inne w Syrii. Cztery musiały szukać schronienia na
lotniskach tureckich.

Szkody wyrządzone podczas nalotu były znikome, ale Hitler specjalnym rozkazem wstrzymał

zaplanowane poprzednio wycofanie z Rumunii pewnej liczby baterii przeciwlotniczych. Dla zmylenia
przeciwnika amerykańska prasa doniosła, że samoloty nadleciały nad Rumunię z tajnych baz, wysuwając
jednocześnie sugestię, iż położone one były na terytorium ZSRR.

Operacja „Halpro” miała być zapowiedzią tego, co w przyszłości groziło niemieckiemu panowaniu nad

Ploeszti. Eskadra pułkownika Halversona stała się zalążkiem operującej w Afryce 9 armii powietrznej
Stanów Zjednoczonych, która w rok później przygotowała następny nalot na Ploeszti — opisaną na wstępie
operację „Tidalwave”. Do czasu rozpoczęcia właściwej ofensywy powietrznej przeciwko rumuńskiemu
zagłębiu naftowemu, nazwanej później bitwą o Ploeszti, miały jednak upłynąć jeszcze prawie dwa lata.

OFENSYWA Z POWIETRZA

— Panowie, celem dzisiejszej narady jest ustalenie, w jaki sposób lotnictwo strategiczne może obecnie

najlepiej i najskuteczniej przyczynić się do przyspieszenia naszego zwycięstwa nad Niemcami. — Generał
porucznik Carl Spaatz, dowódca lotnictwa strategicznego Stanów Zjednoczonych, popatrzył po zebranych.
— Przedstawię na wstępie nasz, czyli amerykański, pogląd na tę sprawę. Wszyscy zapewne jesteśmy zgodni
co do tego, że głównym zadaniem alianckich sił powietrznych winno być zniszczenie Luftwaffe. Uważamy,
że jedną z prowadzących do tego dróg jest wywabienie jej w powietrze i zmuszenie do walki. A to można
osiągnąć nie przez atakowanie ośrodków miejskich i niszczenie najróżniejszych branż niemieckiego
przemysłu, jak to robiliśmy dotychczas, ale przez koncentrowanie się na niektórych tylko celach mających
podstawowe, fundamentalne znaczenie. Czynimy to z dobrym skutkiem na przykład w zakresie łożysk
tocznych, doszliśmy jednak do wniosku, że celem bardziej wrażliwym, do którego obrony Niemcy będą
naprawdę musieli użyć wszystkich możliwych sił, są źródła energii: węgiel i nafta. Zagłębie węglowe Ruhry
bombardujemy od dłuższego już czasu, toczy się tam właściwie nieprzerwana bitwa powietrzna, ale, bądźmy
szczerzy, z różnymi rezultatami. Proponowałbym obecnie objęcie tymi działaniami wytwórni paliw
płynnych, co ponownie zmusi Niemców do rozproszenia wysiłków obronnych. Przytoczę kilka danych,
pochodzących z naszych źródeł wywiadowczych — generał sięgnął po gęsto zapisany arkusz. — Otóż
Wehrmacht i niemiecka gospodarka zużywają obecnie około ośmiu milionów ton materiałów pędnych i
smarów. Wskaźnik ten obejmuje zarówno ropę i jej produkty pochodne, jak i wytwarzane na skalę
wielkoprzemysłową paliwa syntetyczne, przy czym obserwuje się stały postęp w rozwijaniu i doskonaleniu
tej produkcji, którą Niemcy zapoczątkowali na długo przed wojną, odczuwając coraz ostrzejszy deficyt
płynnych surowców energetycznych. Nie mogła ona jednak ani wówczas, ani tym bardziej teraz wyrównać
bilansu potrzeb, toteż import z Rumunii ma dla nich kluczowe znaczenie. Niemcy zużywają ponad połowę
tamtejszego wydobycia ropy w stanie surowym i w przetworach. Orientacyjnie mogę podać, że w lutym
bieżącego roku import wynosił sto osiemnaście tysięcy ton, na marzec przewiduje się wzrost do stu
sześćdziesięciu tysięcy ton i, jak można przypuszczać, w kolejnych miesiącach krzywa dostaw osiągnie
jeszcze wyższy pułap. Dziewięćdziesiąt procent obecnej produkcji nieprzyjaciela w zakresie materiałów
pędnych i smarów pochodzi z pięćdziesięciu czterech dużych rafinerii oraz fabryk syntetycznej benzyny, z

background image

których dokładnie połowę można określić jako obiekty o znaczeniu kluczowym — ciągnął dalej Spaatz. —
Tych dwadzieścia siedem zakładów rozmieszczonych jest mniej więcej równomiernie w czterech rejonach:
w Zagłębiu Rufiry, gdzie wciąż jeszcze Niemcy ufają w skuteczność swojej obrony przeciwlotniczej, na
Śląsku, Pomorzu, w tak zwanym Protektoracie Czech i Moraw oraz w rumuńskim zagłębiu naftowym. A
więc praktycznie rzecz biorąc wszystkie te zakłady znajdują się w promieniu działania naszej ósmej armii
powietrznej z Wielkiej Brytanii lub piętnastej z Włoch. Przez zniszczenie albo przynajmniej długotrwałe
wyłączenie ich z produkcji można, jak się spodziewają nasi rzeczoznawcy, pozbawić Niemców prawie
połowy spodziewanych dostaw. A to odbije się między innymi na stanie gotowości bojowej Luftwaffe.
Wiemy, że już dzisiaj znacznie ograniczono zakres szkolenia pesonelu latającego, a do frontowych jednostek
trafiają piloci mający zaledwie kilkadziesiąt wylatanych godzin.

— Jestem odmiennego zdania — wtrącił marszałek sir Arthur Tedder. — Nie negując postawionej tu

tezy o kapitalnym znaczeniu surowców energetycznych dla funkcjonowania każdej gospodarki, chciałbym
zwrócić uwagę, że istnieje inny, równie skuteczny, a. mniej kosztowny sposób uniemożliwienia
przeciwnikowi korzystania z nich niż ataki na silnie z reguły bronione ośrodki przemysłowe. Jest nim
sparaliżowanie systemu komunikacyjnego. Cóż bowiem z tego, że wyprodukuje się odpowiednią ilość węgla
czy benzyny, jeśli nie będą one mogły trafić do odbiorców. Bombardowanie transportu, a więc węzłów
kolejowych, najważniejszych mostów i tuneli, oraz blokada szlaków żeglugi śródlądowej, to w bieżącym
okresie najrealniejsza perspektywa zdezorganizowania gospodarki przeciwnika, podczas gdy skutków
bombardowania, na przykład, fabryk paliwa może on nie odczuć przez wiele miesięcy. Jest jeszcze jeden
istotny aspekt tego zagadnienia: wchodzimy w ostatnią fazę przygotowań do inwazji w Europie. Powodując
przerwanie połączeń kolejowych, zmusimy Niemców do wykorzystania transportu drogowego, który jest
znacznie mniej wydajny, a ponadto stanowi doskonały cel dla lotnictwa taktycznego. Jeszcze raz powtarzam,
strona brytyjska wypowiada się za przyznaniem priorytetu transportowi.

Wywiązała się dłuższa dyskusja, w wyniku której zebrani 30 marca 1944 roku na posiedzeniu anglo-

-amerykańskiego połączonego Komitetu Szefów Sztabów w Londynie przyjęli punkt widzenia marszałka
Teddera. Na pierwszym miejscu listy bombardowań strategicznych umieszczono transport, zaś rafinerie ropy
naftowej i zakłady paliw syntetycznych znalazły się na miejscu drugim.

Amerykanie byli takim obrotem sprawy rozczarowani. Ich zdaniem zakłady związane z wydobyciem i

przetwórstwem paliw płynnych były — przede wszystkim ze względu na duże zagrożenie pożarowe —
najwrażliwszymi obiektami całej gospodarki wojennej III Rzeszy, a jednocześnie w największym stopniu
spełniać mogły drugie zadanie — doprowadzenie do wielkich bitew powietrznych, które, niezależnie od
swego przebiegu, musiały spowodować wyniszczenie i porażkę Luftwaffe, nie dysponującej tak bogatym jak
sprzymierzeni zapleczem szkoleniowym i produkcyjnym. Dlatego też pozornie respektując postanowienia
londyńskiej konferencji czekali tylko na właściwy moment i dogodną sposobność wcielenia w życie swoich
własnych planów, co do słuszności których żywili najgłębsze przekonanie.

Tak doszło do wznowienia działań nad Bałkanami, których prowadzenie przejęła utworzona z końcem

poprzedniego roku we Włoszech 15 armia powietrzna Stanów Zjednoczonych. Rozgrywać się one miały
teraz w warunkach mało już przypominających operację „Halpro” czy nawet „Tidalwave”. Alianci
dysponowali znacznie dogodniejszymi bazami we Włoszech, a węzeł lotnisk wokół miasta Foggia znajdował
się w odległości niespełna tysiąca kilometrów od Ploeszti. Znacznie wzrosły także siły aliantów. Utworzona
z końcem 1943 roku 15 armia powietrzna USA dysponowała 12 pułkami ciężkich bombowców, mających
prawie 450 samolotów, nie licząc znacznych rezerw, którymi można było natychmiast uzupełnić ciężkie
nawet straty. Dochodziły do tego jeszcze cztery pułki samolotów myśliwskich Lockheed P-38 „Lightning” i
Republic P-47 „Thunderbolt”, mogących zapewnić bombowcom osłonę na znacznej części trasy.

Ale w tym czasie wzrosły też znacznie siły przeciwnika. Niemcy mieli na terenie Rumunii dwa

dywizjony myśliwców dziennych i jeden dywizjon nocny, Rumuni dodatkowo cztery dywizjony,
wyposażone w udoskonalone samoloty IAR-81 i w Messerschmitty. Z pięciu dyvyizjonów bułgarskich jeden
latał na Messerschmittach, zaś pozostałe pozbyły się już starych Avii i wyposażone były w zagarnięte przez
Niemców podczas wkraczania do nie okupowanej Francji samoloty Dewoitine-520, które w 1940 roku
stanowiły dumę francuskiego przemysłu lotniczego, a i teraz jeszcze w ręku dobrze wyszkolonych pilotów
mogły okazać się groźnym przeciwnikiem. Tak więc alianckim nalotom państwa „osi” mogły przeciwstawić
około 330 samolotów myśliwskich.

Znacznie silniejsze i lepiej zorganizowane były też środki obrony naziemnej. W rejonie Ploeszti

skoncentrowano 26 ciężkich, 11 średnich i 9 lekkich baterii artylerii przeciwlotniczej z blisko 500 działami
oraz 7 kompanii balonów zaporowych, 70 reflektorów i 2400 aparatów do wytwarzania zasłony dymnej.
Zbiorniki wszystkich rafinerii osłonięto wałami ziemnymi i obudowano konstrukcjami z betonu lub cegły, co
okazało się środkiem bardzo skutecznym jako osłona przed odłamkami i podmuchem i przyczyniało się do

background image

łatwiejszej lokalizacji pożarów. Kilkanaście kilometrów na wschód od miasta wybudowano „nowe Ploeszti”
— makietę właściwego miasta, która w przyszłości miała ściągać na siebie niemały odsetek zrzucanych
bomb.

Na wybrzeżach Adriatyku (w Jugosławii), w Bułgarii, Rumunii i na Węgrzech czynnych było ponad 20

stacji radiolokacyjnych, które ze względu na górzysty charakter Półwyspu Bałkańskiego, stwarzający
przeszkody w obserwacji przestrzeni powietrznej na całej jego długości, uzupełniono gęstą siecią
posterunków obserwacji wzrokowej. Na lotnisku Otopeni, 8 kilometrów na północ od Bukaresztu,
zorganizowano w podziemnym bunkrze centralę dowodzenia i naprowadzania myśliwców. Wprowadzono
też do akcji samoloty obserwacyjne, które, towarzysząc w pewnej odległości kolumnom bombowców, na
bieżąco przekazywały przez radio informacje o ich liczbie, pułapie, prędkości i kierunku lotu.

Pierwsza po prawie rocznej przerwie większa operacja lotnicza nad Rumunią została zaplanowana na 5

kwietnia 1944 roku. W nalocie miały wziąć udział cztery pułki Latających Fortec i siedem pułków
Liberatorów — razem około czterystu czterosilnikowych bombowców, eskortowanych przez 42 myśliwce
Thunderbolt i tyleż dwusilnikowych Lightningów, których zasięg nie wystarczał jednak na zapewnienie
nieprzerwanej osłony na całej tysiąckilometrowej trasie. Jako cel podano załogom węzeł kolejowy w
Ploeszti, podkreślając jego znaczenie dla sprawnego funkcjonowania niemieckiego systemie zaopatrzenia na
południowym odcinku frontu wschodniego. O tamtejszych rafineriach nie wspomniano ani słowem, ale z
racji położenia niektórych z nich tuż przy wyznaczonych do zbombardowania obiektach należało się liczyć z
dużym prawdopodobieństwem ich trafienia.

Wyprawa wystartowała około południa z lotnisk wokół Foggi i skierowała się nad Adriatyk. Tam

napotkali piloci wyjątkowo trudne warunki atmosferyczne: nad samym morzem utrzymywało się zamglenie,
wyżej zaś tworzył się rozległy front burzowy. Dwie pierwsze dywizje i towarzyszące im myśliwce zdołały w
owym froncie znaleźć pewne luki i poszły nad cel, natomiast zamykająca ugrupowanie 304 dywizja
powróciła do baz.

W rejonie granicy jugosłowiańsko-bułgarskiej samoloty myśliwskie ze względu na ograniczony zasięg

działania musiały opuścić swych „podopiecznych”. Wkrótce też nastąpiły pierwsze starcia z
nieprzyjacielskimi myśliwcami, którym udało się zestrzelić aż sześć bombowców. Dwieście trzydzieści
pozostałych dotarło około 15.00 nad Ploeszti i z wysokości 7500 metrów zrzuciło 588 ton bomb burzących.
Od ognia artylerii przeciwlotniczej i w walkach z atakującymi wciąż myśliwcami lecące na czele Liberatory
straciły ogółem 10 maszyn, a znajdujące się za nim Fortece 3 maszyny. Zespół myśliwców, który wyleciał
wracającym bombowcom na spotkanie stracił dwa samoloty. Strat nieprzyjaciela nie udało się dokładnie
ustalić.

Wyniki nalotu były niezłe, jakkolwiek rozrzut spadających z dużej wysokości bomb okazał się znaczny.

Zostały nimi przeorane stacje rozrządowe oraz tory rozgałęzionego węzła kolejowego, powstały też znaczne
zniszczenia w rafinerii Astra Romana. Tak więc w kwietniu 1944 roku rozpoczęła się zakrojona na szeroką
skalę ofensywa powietrzna przeciwko rumuńskiemu zagłębiu naftowemu, choć początkowo wiedział o tym
lepiej nieprzyjaciel niż strona aliancka, w której raportach bojowych i meldunkach wywiadowczych wciąż
była mowa wyłącznie o atakowaniu obiektów komunikacyjnych.

Taki też cel podano załogom biorącym udział w dwóch następnych nalotach: 15 kwietnia, kiedy 137

bombowców zaatakowało Ploeszti, tracąc tylko trzy maszyny, oraz 24 kwietnia, kiedy to nad „naftowe
zagłębie” udało się 290 Fortec i Liberatorów. Ten ostatni, wykonany w niezwykle trudnych warunkach
atmosferycznych, nalot spowodował po raz pierwszy większe ofiary wśród mieszkańców Ploeszti i
Bukaresztu — zginęło 3378 osób, a drugie tyle odniosło rany — co stało się bezpośrednim powodem
wysłania przez marszałka Antonescu listu do Hitlera z żądaniem wzmocnienia niemieckich formacji
myśliwskich. Ponieważ jednak myśliwce były Niemcom również potrzebne na innych odcinkach frontu
wschodniego, gdzie toczyły się ciężkie walki, „conducatorul” otrzymał od führera odpowiedź odmowną,
która wpłynęła na dalsze ochłodzenie napiętych od pewnego czasu stosunków między obu stronami.

Realizując ustalenia londyńskiej konferencji, alianci powrócili raz jeszcze do starej koncepcji

przerwania żeglugi na Dunaju. Latem 1944 roku przewożono dziennie tym śródlądowym szlakiem ponad 10
tysięcy ton towarów, a więc prawie dwa razy więcej niż liniami kolejowymi, gdzie ciągłe napięcie
stosunków między Rumunią i Węgrami powodowało ogromne opóźnienia. Pociągi z Rumunii potrzebowały
nieraz całych tygodni, zanim dotarły do Niemiec, często też w drodze ginęła ich dokumentacja. Na Dunaju
zgromadzono wówczas setki barek, z których każda mogła zabrać na pokład tyle, ile kilkadziesiąt wagonów
kolejowych. Przewoziły one teraz większość dostaw rumuńskich produktów naftowych do Rzeszy.

Tym razem do akcji na Dunaju miały być użyte miny magnetyczne zrzucane z samolotów. Do tego celu

wyznaczono dywizjony nocnych bombowców ze stacjonującego we Włoszech 205 skrzydła Royal Air force.
Działania tego rodzaju wymagały szczególnych warunków atmosferycznych — bezchmurnych nocy i

background image

silnego światła księżyca, które ułatwiłoby dostrzeżenie i wyraźne rozróżnienie wstęgi rzeki.

Na pierwszą akcję, przeprowadzoną w nocy na 9 kwietnia, wysłano 21 Wellingtonów, z których 20

doleciało do celu i zrzuciło między Bratysławą a Belgradem 40 min. Rajdy tego rodzaju powtarzano w ciągu
następnych nocy, dopóki w rzece nie znalazło się około 200 min. Działania aliantów stanowiły całkowite
zaskoczenie dla Niemców i ich pierwsza reakcja ograniczyła się do wstrzymania żeglugi na Dunaju. Kiedy
zorientowali się jednak, że nie jest to jakaś odosobniona akcja — w ciągu pierwszych dziesięciu dni maja
Brytyjczycy nadlecieli cztery razy, zrzucając 360 min — zastosowano pewne środki zaradcze.

W kilku portach pospiesznie zainstalowano urządzenia do demagnetyzacji jednostek pływających, a do

Rumunii przebazowano eskadrę transportowych Junkersów Ju-52, wyposażonych w pokładowe urządzenia
do detonowania min metodą „czesania” wody wiązkami fal elektromagnetycznych, wytwarzanych przez
silne prądnice i kierowanych na jej powierzchnię z ogromnych obręczy podwieszanych pod kadłub
samolotu. Przystąpiono także do przebudowy jugosłowiańskiego holownika „Bogdan” na trałowiec. O ile
jednak Junkersy mogły poszczycić się pewnymi sukcesami, przynajmniej na pewien okres oczyściły
żeglowny szlak, to użycie trałowca okazało się kompletnym niewypałem. Jego załodze — kapitanowi, który
na wszelki wypadek kierował całą akcją... z brzegu, i siedmiu równie wystraszonym marynarzom — nie
udało się ponoć unieszkodliwić ani jednej miny.

Od początku maja do połowy czerwca zatonęło na minach 39 różnego rodzaju jednostek, a 42 odniosły

uszkodzenia, i choć wraki nie zatarasowały koryta rzeki, to spowodowały, że państwa „osi” musiały
wprowadzić znaczne ograniczenia żeglugowe. Pod koniec maja zaniechano na przykład przewozów węgla, a
pierwszego czerwca radio Budapeszt ogłosiło wstrzymanie aż do odwołania żeglugi na całym należącym do
Węgier odcinku Dunaju, w związku z czym w portach rzecznych Ratyzbony, Linzu i Wiednia potworzyły się
ogromne zatory — dziesiątki barek czekały na możliwość spływu. Podobnie przedstawiała się sytuacja w
Serbii i Chorwacji, gdzie rozpoznanie lotnicze wykryło ponad sto barek stojących wzdłuż brzegów, w
zatoczkach i odnogach Dunaju, Cisy i Sawy.

Po wykryciu tak dogodnych celów alianci skierowali na nie 255 brytyjski dywizjon ze

śródziemnomorskiego lotnictwa obrony wybrzeża, wyposażony w ciężkie myśliwce Bristol „Beaufighter”
dysponujące wyjątkowo silnym uzbrojeniem pokładowym — w kadłubie i skrzydłach znajdowały się cztery
20-milimetrowe działka i sześć karabinów maszynowych. Ostrzelane przez taką baterię barki z produktami
naftowymi nieodmiennie wybuchały jasnym płomieniem, który rzadko tylko udawało się ugasić. Załogi z
255 dywizjonu spaliły lub zatopiły osiem dużych barek, a 102 inne jednostki odniosły uszkodzenia i musiały
być na pewien czas wyłączone z ruchu.

Po tych akcjach nagminnym zjawiskiem wśród marynarzy floty dunajskiej stała się dezercja, na co

Niemcy odpowiedzieli zmilitaryzowaniem wszystkich przedsiębiorstw śródlądowej żeglugi. A przecież
największe nasilenie działalności powietrznej miało dopiero nastąpić. Anglicy udoskonalili bowiem sposób
dokonywania zrzutów, uniezależniając go od faz księżyca. Samolotom wiozącym miny towarzyszyły teraz
inne, mające na pokładzie zapas bomb oświetlających, których blask wystarczał w zupełności do
przeprowadzenia zrzutu. Jednej tylko nocy nadleciały nad Dunaj 53 Wellingtony i 16 nowo wprowadzonych
do akcji Liberatorów i zrzuciły 190 min. Do połowy sierpnia Brytyjczycy ulokowali w celu jeszcze ponad
550 min, w wyniku czego Niemcom udawało się przewieźć Dunajem co najwyżej 30 procent tej ilości
towarów, jaką transportowano przed rozpoczęciem minowania. Ogółem RAF przeprowadził 18 wypraw,
podczas których zrzucono 1800 min.

Znaczne rozmiary zniszczeń dokonanych w rafineriach „przy okazji” bombardowania węzłów

kolejowych wskazywały na wysoką efektywność nalotów na zagłębie naftowe i stały się dla amerykańskich
sztabowców lotniczych nowym argumentem, który ostatecznie skłonił Brytyjczyków do częściowych
ustępstw. Ustalono więc w końcu, że — przynajmniej dla amerykańskich armii lotnictwa strategicznego i
taktycznego — celem numer jeden staną się teraz wszelkiego rodzaju obiekty związane z zaopatrywaniem sił
zbrojnych Niemiec oraz ich gospodarki w ropę naftową i jej pochodne.

Precyzująca nowe zadania dyrektywa generała Spaatza nie oznaczała dla 15 Air Force żadnej istotnej

zmiany charakteru działań. 5 maja około 500 jej bombowców nadleciało nad rejon Ploeszti i, mimo ataków
przeszło stu myśliwców i silnego ognia artylerii przeciwlotniczej, obrzuciło bombami rafinerie położone
zarówno w samym mieście, jak i w jego okolicach, m.in. w Campinie. Nalot spowodował rozległe
zniszczenia. Spłonęły między innymi zbiorniki zawierające 25 tysięcy ton benzyny lotniczej, co było ciosem
tym cięższym, że rumuńskie dostawy dla jednostek Luftwaffe w Rzeszy i na froncie wschodnim były już w
tym czasie niższe od planowanych. Szef Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu, feldmarszałek Wilhelm
Keitel, określił taki rozwój wydarzeń jako „katastrofę”. Było tak w istocie: przerób ropy zmniejszył się z 385
tysięcy ton w marcu do 152 tysięcy ton w maju.

Do następnego nalotu, 18 maja, wystartowało jeszcze więcej, bo aż 700 samolotów rosnącej w siłę 15

background image

armii powietrznej, ale aż dwie trzecie bombowców zrzuciło ładunek na cele zastępcze z powodu trudnych
warunków atmosferycznych. Najlepsze wyniki osiągnięto 31 maja, mimo wysłania tylko 460 bombowców, i
6 czerwca, gdy atak przeprowadziły 104 Liberatory.

Na zagrożenie rumuńskiego zagłębia naftowego Niemcy odpowiedzieli dalszym wzmocnieniem jego

obrony. Nie mogąc ani z frontu wschodniego, ani z zachodu wyciągnąć żadnych formacji myśliwskich,
musieli zadowolić się przyznaniem stacjonującym w Rumunii jednostkom priorytetu pod względem
uzupełnienia strat. Więcej dało się zrobić w zakresie obrony naziemnej. W rejon Ploeszti przesunięto
kilkanaście nowych baterii, w wyniku czego latem 1944 roku liczba dział w tej okolicy wzrosła do około
700, z czego 278 stanowiły działa kalibru 88, 105, a nawet 128 milimetrów. Na straży zagrożonego miasta
stało także 78 reflektorów i 9 kompanii balonów zaporowych. Rumuńskie zagłębie naftowe było więc — po
Zagłębiu Ruhry i Berlinie — najsilniej bronionym obszarem w całej Europie.

W tym czasie fachowcy niemieccy opracowali też nowy, elastyczniejszy system reagowania na

zagrożenie z powietrza. Gdy nieprzyjacielskie samoloty zbliżały się na odległość dwustu kilometrów od
zagłębia, długimi sygnałami syren ogłaszano stan zagrożenia, który nie powodował jednak zakłócenia rytmu
produkcji. Dopiero gdy samoloty znajdowały się w odległości stu kilometrów, a więc dzieliło je od Ploeszti
około dwudziestu minut lotu, krótkie, jękliwe, wznoszące się i opadające dźwięki ogłaszały alarm. Rafinerie
przerywały wówczas pracę, wygaszano wszystkie źródła ognia, część załóg udawała się do schronów, a
część wywożona była stojącymi w pogotowiu ciężarówkami poza zagrożony teren, by natychmiast po
odwołaniu alarmu wrócić do miejsc pracy. W pospiesznie skleconych barakach czekała tymczasem w
pogotowiu wielotysięczna armia przymusowych robotników — ewakuowanych z Ukrainy cywilów —
gotowa do natychmiastowego gaszenia pożarów, usuwania gruzów i naprawy szkód. W wypadku przerwania
sieci wodociągowej tworzyć oni mieli gigantyczne łańcuchy i transportować ręcznie naczynia z wodą.
Wykorzystując znaczny nadmiar mocy produkcyjnych rafinerii, szybko odłączano rurociągi uszkodzonych i
doprowadzano zwiększone ilości surowca do tych rafinerii, które nie ucierpiały w nalocie.

Do perfekcji opanowano też system okrywania całego Ploeszti zasłoną dymną, co zdaniem

amerykańskich specjalistów przedłużyło powietrzny bój o rumuńską naftę o całe tygodnie. Miasto otoczono
2 tysiącami aparatów dymotwórczych, które — po dostatecznie wczesnym zawiadomieniu ich obsługi,
najpóźniej w ciągu trzech kwadransów — okrywały je całunem dymu tak szczelnym i nieprzejrzystym, że
celny zrzut bomb stawał się niemożliwy. Rozpoznanie fotograficzne stwierdzało coraz mniejszą skuteczność
nalotów.

Alianckie sztaby chwytały się różnych sposobów, aby przezwyciężyć te trudności. Rozpoczęli więc

także naloty Brytyjczycy, których bombowce wyposażone były w urządzenia zwane H2X, rysujące na
ekranach radarów najbardziej charakterystyczne szczegóły znajdującego się pod nimi terenu. Nie zakłócała
ich pracy żadna zasłona dymna, a i straty od ognia artylerii oraz nocnych myśliwców były stosunkowo niskie
— w nocy na 26 maja z 76 samolotów utracono na przykład tylko jeden — ale też atakujących maszyn i
zrzucanych bomb było stosunkowo niewiele, toteż wyrządzone przez nie szkody przypominały raczej kłucie
szpilką i przy takim tempie niszczenia Ploeszti mogło przetrwać jeszcze całe lata.

Zastosowanie wprowadzonego przez Brytyjczyków systemu przez atakujące za dnia amerykańskie

formacje bombowe nie przyniosło też początkowo radykalnej zmiany sytuacji. Załogi 15 armii powietrznej
nie korzystały dotychczas z pokładowych radarów, a przyspieszone szkolenie dawało mierne wyniki,
potwierdzając tezę, że prawidłowe odczytywanie wskazań tego precyzyjnego urządzenia stanowi wbrew
pozorom trudną do opanowania umiejętność. Amerykanie zaczęli więc wysyłać przed swymi bombowcami
pary myśliwców, mające sprawdzić na bieżąco, które obiekty nie są jeszcze zasnute dymem i na nie właśnie
miano doraźnie naprowadzać bombowce. W praktyce okazało się, że nim ciężkie samoloty znalazły się nad
celem, luki w zasłonie były już usunięte, a obiekty skryte przed wzrokiem lotników. Tak więc i ten sposób
nie przyniósł spodziewanych rezultatów.

Wówczas to zdecydowano się na powtórzenie metody zastosowanej podczas operacji „Tidalwave”, z tą

odmianą, że tym razem atak przeprowadzić miały myśliwskie Lightningi z podwieszonymi bombami.
Spodziewano się, że większa prędkość i zwrotność tych dwukadłubowych maszyn zrównoważy brak
elementu zaskoczenia i będą one mogły łatwiej sforsować ogień znacznie już wzmocnionych naziemnych
środków przeciwlotniczych, a po zrzuceniu bomb — powrócić do zasadniczej roli myśliwców. Ale dopiero
wtedy, nie wcześniej, mimo że właśnie na podejściu do celu i bezpośrednio nad nim miały być najbardziej
zagrożone, bo nieprzyjaciel mógł atakować także z powietrza w tej fazie lotu, licząc na swą przewagę
manewru nad obciążonymi ładunkiem bomb myśliwcami.

Dziesiątego czerwca 36 Lightningów, każdy z 450-kilogramową bombą pod kadłubem, wystartowało z

Włoch pod eskortą 39 innych samolotów tego typu. Z prędkością tylko 400 kilometrów na godzinę zdążały
one ku celowi, którym była rafineria Romana Americana. Pierwsze starcie z przeciwnikiem nastąpiło na

background image

północny zachód od Bukaresztu, gdy eskadra samolotów eskortujących odparła atak grupy około 20
myśliwców IAR-81. Starcie było stosunkowo krótkie, ale zaangażowane w walce samoloty nie zdążyły już
dołączyć do zespołu, który tuż przed godziną dziewiątą zaatakowany został przez następną grupę
nieprzyjacielskich myśliwców — tym razem były to Focke Wulfy FW 190. Zajęły się nimi pozostałe
samoloty eskorty i uwikłały się w walki, trwające tak długo, że nad samym celem myśliwsko-bombowe
Lightningi pozbawione były jakiejkolwiek osłony.

A była ona wówczas bardzo potrzebna. Gdy Amerykanie w locie ślizgowym zrzucali swój ładunek,

zaatakowani zostali przez około 30 jedno- i dwusilnikowych niemieckich myśliwców. Po uwolnieniu się od
bomb i dodatkowych zbiorników paliwa Lightningi odzyskały swą prędkość i zwrotność, toteż większości z
nich udało się ujść spod ognia, ale po kilku minutach rzucił się na nie cały dywizjon Messerschmittów i przez
pełny kwadrans ponawiał swe ataki. Równinę Wołoską zasłały wraki aż 23 samolotów amerykańskich, co
więcej, rozpoznanie fotograficzne wykazało, że bomby spadły wprawdzie na teren trzech rafinerii, ale
wyrządziły tam minimalne tylko szkody. A więc i ten rajd określić można było jako niepowodzenie.

W połowie roku nastąpił przełom w pewnej dziedzinie wojny powietrznej nad Bałkanami. Wiązał się on

ze stopniowym przezbrajaniem jednostek myśliwskich 15 armii powietrznej w samoloty typu North
American P-51 „Mustang”
. W porównaniu z poprzednio używanymi typami wyróżniał się on znacznie
większą zwrotnością, nie ustępując pod tym względem Messerschmittom i Focke Wulfom, a przy tym osiągał
większą od nich prędkość lotu i prędkość wznoszenia. Ale decydującym atutem, który, podobnie jak nad
Zachodnią Europą, przesądził o powodzeniu działań aliantów, był jego rewelacyjny wprost zasięg. Ówczesne
amerykańskie myśliwce mogły normalnie operować w odległości 400 kilometrów od baz, a z dodatkowymi
zbiornikami odległość 1000 kilometrów stanowiła górną granicę ich promienia działania. Tymczasem
mające 3500 litrów benzyny Mustangi mogły swobodnie dolatywać na 1500 kilometrów w głąb
nieprzyjacielskiego terytorium, a więc towarzyszyć bombowcom podczas atakowania najdalszych nawet
celów. A zatem do przeszłości miały już należeć sytuacje, gdy załogi Fortec czy Liberatorów ze ściśniętym
sercem patrzyły na opuszczające je po drodze myśliwce i czekały kiedy opadną je hordy nieprzyjacielskich
samolotów. Ścisła współpraca dalekodystansowych bombowców i myśliwców miała wkrótce przynieść
spodziewane owoce.

Zalety nowego sprzętu dostrzeżono już podczas pierwszej akcji, gdy 31 pułk myśliwski otrzymał 24

czerwca rozkaz eskortowania udających się nad Ploeszti bombowców. Nad Adriatykiem wyrósł jednak
rozległy front burzowy i dowództwo 15 armii wydało rozkaz, by Mustangi wróciły na lotnisko, czego
wskutek zakłóceń atmosferycznych nie zdołano przekazać dowodzącemu 31 pułkiem majorowi Jamesowi
Thorsenowi. Ufny w ogromną rezerwę paliwa Thorsen tak długo i uparcie szukał „dziury w całym”, że
ostatecznie udało mu się przebić przez warstwy chmur, a co więcej, dogonić bombowce w rejonie
Bukaresztu, gdy przygotowywały się już do wejścia na kurs bojowy.

Mustangi nadleciały w najwłaściwszym momencie, w chwili gdy w niewielkiej odległości od

bombowców dwa duże zespoły samolotów myśliwskich szykowały się do ataku z przewyższenia. Piloci
Mustangów rzucili się natychmiast na wroga i związali go walką. Jakkolwiek ich meldunek o zestrzeleniu
ogółem 17 nieprzyjacielskich samolotów można uznać za przesadzony, to bezsporny pozostaje jednak fakt,
iż za cenę dwóch tylko utraconych maszyn umożliwili oni 377 bombowcom przeprowadzenie skutecznego
ataku. Taki przebieg wydarzeń miał się odtąd stać regułą.

Jeszcze większego rozmachu nabrały działania aliantów, kiedy wprowadzono loty wahadłowe,

wykonywane przez samoloty 15 armii powietrznej między jej bazami we Włoszech a udostępnionymi przez
władze radzieckie lotniskami w Połtawie, Mirgorodzie i Piriatiniu na Ukrainie. Umożliwiało to atakowanie
celów położonych poza normalnym promieniem działania samolotów operujących z Włoch.

Pierwsza taka akcja, nie mająca jeszcze bezpośredniego związku z bojem o rumuńską naftę, została

przeprowadzona 2 czerwca 1944 roku, gdy silny zespół bombowców pod eskortą myśliwską zaatakował
węzeł kolejowy w Debreczynie, druga nastąpiła w cztery dni później, kiedy z Ukrainy wystartowało 112
Latających Fortec i 47 Mustangów, by zbombardować niemieckie lotnisko w Gałaczu. Przeciwko tej
wyprawie Niemcy skierowali zespół 16 myśliwców, który mimo wielokrotnej przewagi Amerykanów
zaatakował ich formację. Piloci Messerschmittów próbowali wyrównać swe szanse, stosując rozliczne tricki i
podstępy, ale amerykańscy myśliwcy walczyli dzielnie i zestrzelili sześć samolotów wroga przy stracie
dwóch własnych maszyn.

Porucznik John Mumford przymierzył się właśnie do lecącego przed nim Niemca, uchwycił go w

celownik i rniał nacisnąć spust, gdy tamten nagle przymknął gaz, otworzył klapy i wypuścił podwozie.
Amerykaninowi wydawało się, że Messerschmitt niemal zatrzymał się w powietrzu. Zaskoczony Mumford
nie zdążył zareagować, gdy przeciwnik był już za nim i strzelał ze wszystkich luf. Pociski były celne.
Strzaskały tablicę przyrządów i uszkodziły silnik Mustanga. Jego pilot zdążył jeszcze nagłym przewrotem

background image

wywinąć się spod kolejnej serii, ale zaraz potem silnik zakaszlał i stanął. Lotnik zdołał wylądować na świeżo
zoranym polu, raniąc się przy tym dotkliwie w głowę.

Porucznicy Barrie Davis i Wayne Lowry wracali już do bazy, gdy prowadzący parę Lowry dostrzegł w

lusterku zbliżającą się ku nim maszynę. Byli już daleko od Gałacza i Amerykanin nie odwrócił nawet głowy,
by bliżej się jej przyjrzeć, przekonany, że jest to jeszcze jeden samolot ich klucza. Spokojny o los swój i
swego prowadzonego pozwolił zająć „obcemu” pozycję za samolotem Davisa i nawet nie zauważył, kiedy
Niemiec wypuścił serię. Pierwszy pocisk jego działka eksplodował w kabinie Davisa, raniąc pilota, który
stracił przytomność. Na szczęście pocisk rozbił także osłonę kabiny i ciąg zimnego, ostrego powietrza ocucił
lotnika. Zdołał on doprowadzić swój samolot na lotnisko w Piriatyniu, gdzie lekarze spędzili kilka godzin na
wyszukiwaniu i usuwaniu z jego głowy i karku odłamków metalu i szkła organicznego. Lowry pomścił
kolegę i Messerschmitt powiększył jego konto zwycięstw w powietrzu.

Następną operację przeciwko bazom nieprzyjacielskiego lotnictwa przeprowadzono 22 lipca, zgrywając

ją z nalotem na Ploeszti. Wyprzedzający bombowce i ich eskortę zespół 72 Lightningów i 47 Mustangów
rozdzielił się nad Rumunią na mniejsze grupy i zaatakował wszystkie większe lotniska. 41 nieprzyjacielskich
samolotów zostało zniszczonych na ziemi, a 14 dalszych zestrzelono w walkach powietrznych. Alianci
stracili 5 Lightningów nad Rumunią, a jeden uszkodzony zdołał wylądować na terenie opanowanym przez
wojska radzieckie. W drodze powrotnej piloci atakowali jadące w kierunku frontu pociągi towarowe i
zniszczyli ogniem broni pokładowej sześć lokomotyw, pewną liczbę wagonów, dwa samochody ciężarowe i
trzy przyczepy do transportu czołgów. 26 lipca, również w czasie lotu do baz, Amerykanie zaatakowali
lotniska w rejonie Bukareszt — Ploeszti, niszcząc 20 samolotów na ziemi, a 6 w powietrzu.

Wykorzystując pobyt na Ukrainie amerykańscy piloci przeprowadzili także wyjątkowo udany lot nad

Polskę. 34 Mustangi i 33 Lightningi wystartowały 25 lipca z zadaniem zniszczenia lotniska fabrycznego w
Mielcu — tamtejsze zakłady PZL pozostawały w czasie okupacji pod komisarycznym zarządem koncernu
Heinkla. Amerykanie zbombardowali wówczas dziewięć niedawno wyprodukowanych samolotów, a w
okolicy cztery lokomotywy, trzynaście samochodów ciężarowych i dwa autobusy. Najwięcej szczęścia miała
307 eskadra, której piloci dostrzegli nad Jarosławiem wymarzony wprost cel: kierujący się bez eskorty nad
radzieckie linie dywizjon Junkersów Ju 87. Amerykanie sprawili Niemcom prawdziwą łaźnię i w ciągu 20
minut zrąbali ponad połowę Stukasów. Piloci wprawdzie meldowali o 29 zwycięstwach, w rzeczywistości
było ich 19, ale i tak klęska Niemców była zupełna.

Trzydziestego pierwszego lipca znów wystartowała z Włoch mieszana formacja Mustangów i

Lightningów, która jednak napotkała nad Rumunią niekorzystne warunki atmosferyczne, rozproszyła się w
sięgających niemal ziemi chmurach i lądowała na Ukrainie, nie odniósłszy jakichkolwiek sukcesów. W
Związku Radzieckim przedstawiono sojusznikom najnowsze wyniki radzieckiego rozpoznania
fotograficznego, ukazujące stan obsady poszczególnych lotnisk nieprzyjaciela. Dysponując tak
szczegółowymi materiałami, Amerykanie mogli przeprowadzić 4 sierpnia precyzyjny atak, podczas którego
na samym tylko węźle lotnisk Focsani ogniem broni pokładowej zniszczono siedem z trzydziestu
znajdujących się tam samolotów, a na tamtejszym dworcu — trzy lokomotywy. Z dobrym skutkiem
ostrzelano także pociąg z wojskiem i sześć baterii przeciwlotniczych. Aż 5 amerykańskich samolotów padło
tym razem ofiarą silnego ognia z ziemi. Pilot jednego z nich uratowany został w nietypowych zupełnie
okolicznościach.

Lightning porucznika Richarda Wilsa został trafiony serią pocisków, które raniły w głowę i ramię pilota

oraz unieruchomiły obydwa silniki. Mimo odniesionych ran lotnik zdołał posadzić swój samolot na równym
polu. Jego koledzy widzieli na szczęście przebieg wypadków i nie opuścili go w potrzebie. Porucznik
Richard Andrews wylądował tuż obok uszkodzonej maszyny i gdy obaj lotnicy, odrzuciwszy swe
spadochrony, próbowali wpasować się do kabiny myśliwca, reszta eskadry krążyła nad nimi, osłaniając ich
przed atakami Messerschmittów. Napastników odpędzono, a jeden z nich spadł w płomieniach. Mimo
ograniczonej swobody ruchów w ciasnej kabinie Andrewsowi powiódł się start, po czym jego koledzy
ostrzelali i zniszczyli tkwiącego w polu Lightninga.

W dwa dni później, w locie powrotnym do Włoch, Amerykanie zaatakowali lotnisko Cilistea.
Ostatnią większą wyprawą z tej serii był przelot 73 Latających Fortec i 55 Mustangów z Ukrainy do

Włoch (8 sierpnia), podczas którego zbombardowano z dobrym wynikiem lotniska w Buzau i Cilistei.
Obrona nad celem była słaba i myśliwcom udało się upolować tylko jednego Messershmitta. Po
trzydniowych nieprzerwanych niemal atakach, podczas których Lightningi obrzucały bombami i ostrzeliwały
z broni pokładowej lotniska oraz obiekty komunikacyjne w południowej Rumunii, lotnictwo myśliwskie
państw „osi” przestało na tym froncie liczyć się jako godny uwagi przeciwnik.

Świadczą o tym m.in. liczby samolotów, które w różnych okresach napotykały na swej drodze

amerykańskie wyprawy bombowe. Gdy w kwietniu było ich 481, w maju 542, a w czerwcu nawet 611, to w

background image

lipcu już tylko 266, a w sierpniu 151, a więc siły już raczej niegroźne. W sierpniu 1944 roku II korpus
Luftwaffe dysponował 40 zdatnymi do lotu samolotami myśliwskimi Me 109 i 31 nocnymi myśliwcami
typów Me 110 i Ju 88. W Rumunii bazowało także 70 samolotów FW 190, ale używano ich prawie
wyłącznie jako maszyn myśliwsko-bombowych na froncie wschodnim.

A nad Ploeszti trwała nadal „walka z cieniem”. 23 czerwca wysłano z Włoch nad Rumunię 760

bombowców. Część z nich miała zaatakować Giurgiu, gdzie kończył się rurociąg naftowy spod Karpat i
znajdował się duży port rzeczny, pozostałe udały się nad Ploeszti, gdzie napotkały jednak tak gęstą zasłonę
dymną, że bombardierzy zrzucali swój ładunek na ślepo. Powtórzony następnego dnia przez 377
bombowców atak znów trafił w próżnię i większość załóg wracała do bazy nie ujrzawszy nawet celu.

W tej sytuacji Amerykanie postanowili przynajmniej na pewien czas przerzucić się na inne, słabiej

bronione obiekty. 28 czerwca celem ich były rafinerie w Bukareszcie; 3 lipca mały zakład w miejscowości
Prahova, a następnego dnia w Braszowie. Naloty skierowano także przeciwko podobnym obiektom w
Jugosławii, na Węgrzech i w Austrii. Manewr ten zdezorientował niemiecką ochronę, a jednocześnie nieco ją
zdemobilizował; Niemcy skłonni już byli święcić swój triumf w bitwie o Ploeszti.

Tymczasem jednak amerykańscy bombardierzy nabierali coraz większej wprawy w posługiwaniu się

pokładowymi urządzeniami radarowymi i nie atakowani już na ogół przez nieprzyjacielskie myśliwce
osiągać zaczęli lepsze wyniki. Bój nad Rumunią wkroczył teraz w swą decydującą fazę. Widać to było już w
pierwszym nalocie z nowej serii, zapoczątkowanej 9 lipca. Drugi nalot nastąpił po kilkudniowym okresie
niepogody, 15 lipca, kiedy to nad Ploeszti poleciało aż 600 bombowców. Miasto, jak zwykle, było prawie
niewidoczne pod całunem zasłony dymnej i z pierwszych meldunków wynikało, że skutki bombardowania
są raczej mierne. Dopiero później okazało się, że był to jeden z bardziej niszczycielskich nalotów.

Ataki na zagłębie naftowe, które w końcowym okresie wojny były dla Niemców coraz bardziej

odczuwalne, powtórzono w ostatnich dniach lipca trzykrotnie. 22 nad Ploeszti operowało prawie 500
samolotów, 28 — bomby zrzuciło 325 maszyn, a ostatniego dnia miesiąca nad miastem znów pojawiła się
wyprawa, w skład której wchodziło 500 samolotów. Płonęły rafinerie i zbiorniki, niebo nad Ploeszti
rozświetlone było pożogą, która mimo wszelkich wysiłków straży pożarnych utrzymywała się przez wiele
godzin, ułatwiając zadanie nadlatującym nocą Brytyjczykom.

Udane ataki wpłynęły na znaczną poprawę samopoczucia lotników, którzy po okresie rozczarowań i

daremnych, jak im się zdawało, wysiłków nabrali znów pewności, wiary w siebie i zapału do walki.
Ilustrować to może następujące zdarzenie. 28 lipca załoga bombowca „Magdalena” doprowadziła do bazy
we Włoszech maszynę na dwóch tylko pracujących silnikach i wykonała poprawne lądowanie. Kiedy
lotników zawieziono do mesy, gdzie łapczywie rzucili się na kawę i sok pomarańczowy, do ich stołu
podszedł dowodzący 15 armią powietrzną generał porucznik Nathan Twining i spytał, kto jest dowódcą
załogi, która ostatnio wylądowała. Pilot wstał i zameldował się. Twining spytał wówczas:

— A kto wam powiedział, że możecie dalej lecieć?
— Przepraszam, ale nie rozumiem sir...
— W regulaminie napisano wyraźnie, że jeżeli w Liberatorze przestaną działać dwa silniki, należy

opuścić maszynę.

Pilot uśmiechnął się:
— Widzi pan, generale, przeprowadziliśmy głosowanie i większość załogi była za tym, żeby

doprowadzić naszą Magdę do domu...

Przeprowadzona po wojnie analiza amerykańskich działań powietrznych wykazała, że wprawdzie żaden

z nalotów nie przyniósł niszczycielskich, decydujących skutków, ale systematycznie powtarzane
spowodowały, że niemiecka armia zaczęła odczuwać dotkliwy niedobór paliwa. Płonące rafinerie,
zdezorganizowana sieć kolejowa i zaminowany Dunaj, wszystko to sprawiło, że Niemcy z rumuńskiej ropy
prawie już nie korzystali. Amerykanie i Brytyjczycy mogli więc zaprzestać dzieła zniszczenia, rujnującego
doszczętnie rumuńską gospodarkę. Ale oni nie chcieli tego dostrzec.

W sierpniu nastąpiła nowa fala amerykańskich nalotów. Przeprowadzono je, mimo że dowództwo 15

armii powietrznej musiało wiedzieć o toczących się w Kairze rokowaniach w sprawie zawieszenia broni w
Rumunii. Dziewiątego sierpnia blisko 300 bombowców wzięło dobrze już sobie znany kurs na Ploeszti i
dokonało rozległych zniszczeń w pięciu największych tamtejszych rafineriach. Siedemnastego, osiemnastego
i dziewiętnastego nastąpiły kolejne naloty, w których wzięło udział ponad tysiąc ciężkich bombowców. W
pierwszym z nich niemal doszczętnie zniszczono Campinę, następne zrujnowały Ploeszti.

Bilans trzymiesięcznej ofensywy powietrznej na rumuńskie zagłębie naftowe przedstawia się

następująco. W toku 23 przedsięwziętych przez amerykańskie lotnictwo nalotów 9173 ciężkie bombowce i
myśliwce zrzuciły ponad 13 700 ton bomb, tracąc przy tym 268 samolotów bombowych i 82 myśliwskie
oraz 2829 zabitych lub wziętych do niewoli lotników. Brytyjczycy przeprowadzili 4 nocne ataki z udziałem

background image

924 bombowców, tracąc przy tym 38 maszyn. Po sierpniowych nalotach zdolność produkcyjna rumuńskiego
przemysłu naftowego spadła do 10 procent produkcji pierwotnej. Miasto Campina legło w gruzach, w
samym Ploeszti liczba ofiar sięgała 35 tysięcy spośród 100 tysięcy mieszkańców.

CZERWONE GWIAZDY NAD PLOESZTI

To właśnie radzieccy lotnicy byli tymi, którzy w czasie II wojny światowej rozpoczęli powietrzny bój o

rumuńską naftę. Już w dzień po wybuchu wojny z Niemcami 60 dwusilnikowych bombowców Ił-4 dokonało
nalotu na Konstancę. Radziecki wywiad zwrócił bowiem uwagę na niektóre aspekty przygotowań do napaści
na ZSRR, a jednym z nich było rozproszenie magazynowanych dotychczas w Ploeszti zapasów produktów
naftowych, które odesłano teraz do wypełnionych do granic możliwości zbiorników w Giurgiu i Konstancy.

W tej fazie walk nad Rumunią radzieckie lotnictwo użyło niezwykłego rodzaju sprzętu powietrznego.

Już od czasu wprowadzenia do uzbrojenia pierwszych typów ciężkich bombowców prowadzone były w
ZSRR próby nad wykorzystaniem ich w roli nosicieli samolotów myśliwskich. Zadaniem tego rodzaju
zespołów miała być obrona bombowców na dalekich trasach, później zaczęto także myśleć o atakowaniu
przez uzbrojone w bomby myśliwce silnie bronionych obiektów.

Podczas doświadczeń używano początkowo bombowców TB-1 oraz myśliwców I-4 i I-5, a od 1934

roku — czterosilnikowych olbrzymów typu TB-3 i samolotów I-Z, później zaś I-16. Mimo na ogół
pozytywnych ocen, dokonanych przez pilotów oblatywaczy, żaden z kilku przedstawionych wariantów tego
rodzaju zespołów nie został wprowadzony do radzieckich sił powietrznych. Jedynie w Eupatorii, w ramach
lotnictwa Floty Czarnomorskiej, utworzono specjalną jednostkę wyposażoną w trzy zespoły Z-6. Każdy z
nich składał się z udoskonalonej wersji bombowca TB-3 i dwóch podwieszonych pod jego skrzydłem
myśliwców I-16, które zabierały po jednej 250-kilogramowej bombie, by zrzucić ją z lotu nurkowego.

Po przystąpieniu Rumunii do wojny po stronie Niemiec dwa zespoły Z-6 dokonały niespodziewanego

nalotu na Konstancę. Myśliwce odczepiły się od bombowców jeszcze nad morzem, zaatakowały bombami
portowe składy paliwa i bez przeszkód powróciły do swych krymskich baz. W kilka dni później wszystkie
trzy zespoły zbombardowały stojące w Konstancy statki. Jeszcze większym sukcesem zakończył się nalot na
most kolejowy na Dunaju koło miasta Cernowoda, na linii łączącej stolicę z wybrzeżem. Ten jeden z
najdłuższych mostów w Europie był już przedtem bezskutecznie atakowany przez średnie bombowce Ił-4 i
dopiero teraz, mimo silnej obrony przeciwlotniczej, cztery samoloty SPB * ulokowały bomby w celu,
powodując uszkodzenia kratownicowej konstrukcji, co spowodowało dłuższą przerwę w ruchu kolejowym
na tej trasie.

Dwudziestego szóstego czerwca 1941 roku radzieckie samoloty dwukrotnie zbombardowały Bukareszt,

a następnego dnia Ploeszti. Mimo niezwykle silnej obrony przeciwlotniczej nalot powtórzono następnego
dnia (brała w nim udział między innymi załoga starszego lejtnanta Babajana). Po utracie dogodnych baz w
Besarabii i południowej Ukrainie, a także w związku ze skierowaniem wszystkich eskadr bombowych do
wsparcia ciężko walczących wojsk lądowych, radzieckie lotnictwo musiało zrezygnować z wypraw nad
rumuńskie zagłębie naftowe. Jeszcze tylko 19 lipca zespół szybkich bombowców dokonał nalotu na cele
wokół Ploeszti, a 1 sierpnia samoloty lotnictwa morskiego obrzuciły bombami Konstancę, i potem nastąpiła
dłuższa przerwa w działaniach na tym kierunku.

Mimo iż samoloty z czerwoną gwiazdą nie pojawiały się już nad Ploeszti, rumuńskie złoża naftowe w

dalszym ciągu odgrywały poważną rolę, wpływając niejednokrotnie — chociaż pośrednio — na rozwój
wydarzeń na froncie wschodnim. Przecież podjęta latem 1942 roku letnia ofensywa wojsk niemieckich,
mająca na celu opanowanie kaukaskich pól naftowych, spowodowana była w gruncie rzeczy lękiem Hitlera,
że jego armiom zabraknie wkrótce źródeł tego cennego surowca strategicznego. Po katastrofie na Kaukazie
rumuńska nafta nabrała dla Niemców dodatkowego znaczenia. Obawy wodza III Rzeszy, że może zostać
zakłócony tok produkcji i dostaw paliw z Rumunii, sprawiły również, iż postanowił on za wszelką cenę
bronić odciętego już przez radzieckie wojska Półwyspu Krymskiego, „rosyjskiego lotniskowca na Morzu
Czarnym”, z którego dalekodystansowe samoloty mogłyby osiągnąć Ploeszti.

Działania na Krymie zakończyły się kolejną klęską. Armia Radziecka przełamała bowiem w maju 1944

roku niemieckie pozycje obronne, a w toku ewakuacji Krymu Niemcy ponieśli dotkliwe straty. Radzieckie
lotnictwo i flota zatopiły wówczas 198 okrętów, statków, promów, holowników i barek załadowanych
żołnierzami oraz sprzętem. Broniąca Krymu 17 armia straciła 80 tysięcy ludzi i przestała istnieć jako

* SPB — skorostny pikurujuszczyj bombardirowszczyk — szybki bombowiec nurkujący.

background image

zorganizowany związek operacyjny. Było to jednak dopiero preludium do właściwego boju o Rumunię i jej
naftowe bogactwa.

Następny cios w zmaganiach o rumuńską naftę radzieckie wojska lądowe zadały Niemcom 30 maja,

przerywając linię kolejową Jassy — Lwów — Śląsk, najsprawniejsze technicznie połączenie kolejowe
Rumunii z Rzeszą. Od tego czasu cysterny trzeba było kierować jednotorowymi liniami kolejowymi o
niewielkiej przepustowości poprzez Karpaty do Węgier lub też kilkakrotnie dłuższą, okrężną drogą, przez
Bułgarię, Serbię, Chorwację do Austrii, stale narażoną na ataki ze strony jugosłowiańskich partyzantów. W
Oberkommando der Wehrmacht zaczęto wówczas rozważać możliwość zbudowania rurociągu z Ploeszti na
Węgry.

Latem 1944 roku niemieckie naczelne dowództwo przystąpiło do intensywnych działań, mających na

celu wzmocnienie obrony Bałkanów. Liczący 650 kilometrów front, ciągnący się od Morza Czarnego wzdłuż
Dniestru, a następnie koło Kiszyniowa i Jassów do Karpat, obsadziły 24 dywizje Wehrmachtu, 20 dywizji i 7
brygad rumuńskich, zaś dalszych 10 dywizji rumuńskich znajdowało się na zapleczu, w pobliżu granicy z
Węgrami.

W zaplanowanej przez radzieckie sztaby operacji zaczepnej na Bałkanach miały wziąć udział wojska

dwóch Frontów, które dysponowały wprawdzie niewiele większą liczbą żołnierzy, uzyskały jednak przeszło
trzykrotną przewagę w czołgach i działach pancernych, a przeszło pięciokrotną w samolotach. Niemieckie
dowództwo opracowało wprawdzie plan wycofania swych wojsk na linię Karpaty — Dunaj, obejmującą
także zagłębie naftowe i Bukareszt, lecz szybkie postępy rozpoczętej 20 sierpnia 1944 roku radzieckiej
ofensywy sprawiły, że o realizacji tej koncepcji nie mogło już być mowy.

Plan radziecki przewidywał podwójne, obustronne okrążenie. Dowodzone przez marszałka Rodiona

Malinowskiego wojska 2 Frontu Ukraińskiego przełamały opór niemieckiej 8 armii i posunęły się na
południe, podczas gdy siły 3 Frontu Ukraińskiego marszałka Fiodora Tołbuchina uderzyły z utworzonych już
przedtem przyczółków na Dniestrze, rozproszyły rumuńską 3 armię i pomaszerowały na zachód. Po
nawiązaniu łączności taktycznej między obu frontami odtworzona po Stalingradzie niemiecka 6 armia
znalazła się w okrążeniu.

Do sukcesu tego w niemałym stopniu przyczyniło się radzieckie lotnictwo, które, wykorzystując dobrą

pogodę, nieustannymi atakami szturmowców i lekkich bombowców torowało drogę czołgom i piechocie.
Wstrzymywano się natomiast od nalotów na obiekty zagłębia naftowego, nie chcąc dewastować tego
ważnego dla Rumunii rejonu. Celem zakrojonych na większą skalę ataków był jedynie port w Konstancy,
gdzie tylko w drugiej połowie sierpnia zatopiono okręt podwodny, kilka ścigaczy oraz szereg jednostek
pomocniczych, a także zupełnie przerwano linie kolejowe łączące go z resztą kraju.

Po rozbiciu głównych sił Grupy Armii „Południowa Ukraina” powstały warunki, w których

demokratyczne siły Rumunii mogły obalić dyktaturę i wycofać kraj z faszystowskiej koalicji.
Zdelegalizowane partie: komunistyczna, socjaldemokratyczna, liberalna i Narodowe Stronnictwo Chłopskie,
utworzyły w 1944 roku Blok Demokratyczny, którego celem była likwidacja rządów Antonescu, zerwanie z
Niemcami i przystąpienie do walczących z nimi Narodów Zjednoczonych. Przedstawiciele bloku skłonili
otoczenie króla do wszczęcia poufnych rokowań z przedstawicielami dyplomatycznymi Związku
Radzieckiego w Sztokholmie, a z zachodnimi aliantami w Kairze. Poprzez nawiązanie kontaktów z
wojskowymi, którzy też chcieli zrzucić jarzmo Rzeszy, zapewniono sobie w decydującym momencie
poparcie sił zbrojnych.

Dwudziestego trzeciego sierpnia król Michał wezwał do swego pałacu marszałka Antonescu, który

wrócił właśnie z inspekcji frontu, i zażądał od niego sprawozdania. „Conducatorul” nakreślił sytuację w
różowych barwach, bagatelizując radzieckie sukcesy, a wtedy młody władca stracił cierpliwość i zarzucił mu
systematyczne zatajanie przed nim prawdy. Zażądał też natychmiastowego podjęcia oficjalnych rokowań z
aliantami. Otrzymawszy odmowną odpowiedź, rozkazał swej przybocznej gwardii aresztować marszałka.
Teraz wezwano do pałacu pozostałych członków rządu, którzy również znaleźli się pod strażą. Misję
utworzenia nowego gabinetu otrzymał generał Constantin Sanatescu.

Już w godzinę później sprzyjający hitlerowcom szef Siguranty, pułkownik Vasile Christescu,

powiadomił o tych wydarzeniach szefa niemieckiej misji wojskowej generała Hansena, który zwołał na
naradę do gmachu poselstwa Rzeszy przy Calea Victoriei przedstawicieli wyższych władz wojskowych i
dyplomatycznych działających w kraju dotychczasowego sojusznika.

Struktura niemieckich władz i urzędów na terenie Rumunii była w 1944 roku dosyć skomplikowana.

Szefem misji wojskowej i niemieckim doradcą przy rumuńskim dowództwie sił zbrojnych był generał
kawalerii Erik Hansen. Pełnił on jednocześnie obowiązki terytorialnego dowódcy niemieckich formacji
tyłowych na obszarze Rumunii, w związku z czym podlegali mu niemieccy komendanci miast i dworców,
dowódcy jednostek szkoleniowych i inne placówki Wehrmachtu oraz rozlokowany w rejonie Bukareszt —

background image

Ploeszti pułk strzelców krajowych.

Jego rozkazom podlegali również szefowie misji poszczególnych rodzajów sił zbrojnych, z których

największy zakres uprawnień miał szef misji lotniczej, dawny towarzysz broni Goeringa, generał porucznik
Alfred Gerstenberg, piastujący także obowiązki niemieckiego komendanta zagłębia naftowego. W tej roli
odpowiadał on za bezpieczeństwo i utrzymanie maksymalnej produkcji tamtejszych zakładów. Taktycznie
podlegały mu wszystkie stacjonujące w rejonie zagłębia oddziały Wehrmachtu i armii rumuńskiej oraz
miejscowa policja.

Najwyższym cywilnym reprezentantem Rzeszy był poseł niemiecki baron Manfred von Buch-Killinger.

Ponieważ jednak nie udało się mu zdobyć zaufania dyktatora, króla ani przedstawicieli opozycji, a co gorsza
nie znał języka rumuńskiego, przydzielono mu do pomocy w charakterze pełnomocnika Rzeszy do spraw
ropy naftowej w południowo-wschodniej Europie politycznego doradcę doktora Carla Clodiusa, który
utrzymywał właściwie wszystkie najważniejsze kontakty i reprezentował niemieckie władze w rozmowach z
marszałkiem Antonescu.

Obecni w poselstwie skomunikowali się kolejno z kilkoma najwyższymi stopniem generałami

rumuńskimi, którzy oświadczyli, że są również zaskoczeni rozwojem wypadków, ale na razie muszą czekać
na dyrektywy swych władz. Oznaczało to, że na współpracę armii rumuńskiej Niemcy nie mogą już liczyć.
Mimo to w poselstwie nie dokonano wówczas prawidłowej oceny stanu rzeczy, skoro w nadanym po tych
rozmowach telefonogramie do Berlina poseł Killinger stwierdził, że o tym, by wojska rumuńskie wystąpiły
przeciwko Niemcom, nie może w ogóle być mowy.

O godzinie 20.00 rozgłośnie rumuńskie nadały we wszystkich programach proklamację króla Michała,

obwieszczającą przyjęcie podanych przez aliantów warunków zawieszenia broni oraz likwidację dyktatury.
Killinger udał się wówczas do królewskiego pałacu, żądając wyjaśnień. Przyjęto go tam uprzejmie, ale
chłodno. Król oświadczył, że decyzje zostały już podjęte, i prosił, by rząd III Rzeszy wycofał niezwłocznie
wojska niemieckie z jego kraju, co zaoszczędzi obu stronom niepotrzebnego przelewu krwi. Przekazując
żądanie króla Michała do Berlina, Killinger raz jeszcze podkreślił, że jego zdaniem zerwanie Rumunii z
Niemcami nie oznacza stanu wojny.

Jednocześnie Gerstenberg uzyskał telefoniczne połączenie z szefem sztabu Luftwaffe, generałem

Wernerem Kreipe, i zaproponował mu, żeby spróbował przywrócić poprzedni stan rzeczy przy pomocy
oddziałów 5 dywizji przeciwlotniczej z Ploeszti, wspartych formacjami lotnictwa. W trakcie tej rozmowy
Kreipe porozumiał się z Hitlerem, który zaakceptował propozycje Gerstenberga, a widząc w nim najbardziej
energicznego spośród znajdujących się w Rumunii niemieckich generałów polecił mu objąć dowództwo nad,
jak to określił, „karną ekspedycją”, zadaniem której byłoby stłumienie „puczu generałów”, opanowanie
kluczowych punktów Bukaresztu, oswobodzenie marszałka Antonescu lub ustanowienie nowego
sprzyjającego III Rzeszy rządu oraz ujęcie i odstawienie do Niemiec króla Michała i jego kamaryli *.

Następnym odruchem führera była troska o rumuńskie zagłębie naftowe. Niezależnie więc od

doraźnych posunięć natury wojskowej i politycznej Gerstenberg miał zadbać o nieprzerwany bieg produkcji
w zagłębiu naftowym, o sprawne działanie rurociągu do Giurgiu oraz o przewozy — zarówno drogą wodną,
jak i na linii kolejowej przez Braszow. Miał on też wszcząć przygotowania do całkowitego przejęcia
kierownictwa szybów i rafinerii przez niemieckich fachowców.

W tym momencie połączenie zostało przerwane, gdyż właśnie Rumuni przystąpili do akcji. Komendant

wojskowy stolicy, generał Valer Teodorescu, wystawił silne posterunki wojskowe przed gmachem poselstwa
i siedzibami innych niemieckich urzędów i żołnierze nie pozwalali nikomu wchodzić ani też opuszczać
budynków. Mimo to Niemcy nie dawali za wygraną. Czas, jaki im pozostawał przed ostatecznym
przecięciem wszystkich połączeń, wykorzystali na telefoniczne rozmowy ze znanymi sobie osobistościami,
próbując znaleźć kandydata do utworzenia nowego faszystowskiego rządu. Wszędzie jednak spotkali się z
odmową. Chętnych do dalszej kolaboracji nie było.

Późnym wieczorem nowy premier zaprosił niemieckich wojskowych i cywilnych przedstawicieli rządu

III Rzeszy do swej siedziby i około północy Clodius oraz Gerstenberg rozpoczęli rozmowy. Tematem ich
miały być przede wszystkim warunki odmarszu wojsk niemieckich z Rumunii, ale kiedy generał Sanatescu
zaczął się uskarżać na wypadki ostrzeliwania jego wojsk przez obsadzające lotnisko Baneasa oddziały
Luftwaffe, Gerstenberg natychmiast skorzystał z okazji i poprosił o zezwolenie na udanie się na lotnisko, by
położyć kres strzelaninie. Dał przy tym oficerskie słowo honoru, że po przywróceniu porządku przybędzie z
powrotem, by kontynuować rokowania. Tymczasem, kiedy tylko znalazł się wśród swoich, polecił
aresztować dodanego mu do towarzystwa rumuńskiego pułkownika i objął dowództwo nad garnizonem
lotniczym i innymi niemieckimi oddziałami.

* Kamaryla — grupa dworaków wywierająca niekorzystny wpływ na monarchę.

background image

Przez resztę nocy obie strony wzmacniały swe siły. Rząd rumuński wezwał do Bukaresztu wyposażoną

w niemiecki ciężki sprzęt 1 dywizję pancerną oraz 1 dywizję kawalerii. Niemcom natomiast udało się
wydzielić z 5 dywizji przeciwlotniczej jedenaście zmotoryzowanych grup bojowych, z których każda
wsparta była kilkoma ciężkimi i lekkimi armatami przeciwlotniczymi. Rumuni próbowali uniemożliwić
marsz tych grup z Ploeszti i zadymili szosy, ale opóźniło to tylko jazdę i zaplanowany na wczesny ranek atak
mógł się rozpocząć dopiero o godzinie 8.30. Po stronie niemieckiej wzięła w nim udział także część brygady
zmilitaryzowanej straży pożarnej, personel naziemny podbukareszteńskiego węzła lotnisk, obsługi kilku
baterii reflektorów oraz kilka kompanii żandarmerii — razem przeszło dwa tysiące ludzi, którzy jednak nie
stanowili jakiejś zwartej całości, a większość z nich miała powierzchowne tylko wyszkolenie strzeleckie.

Już podczas pierwszych starć okazało się, że lekceważące opinie Gerstenberga o nowym rumuńskim

rządzie nie miały pokrycia w rzeczywistości. Rzucanym wprost z marszu do walki niemieckim oddziałom
udało się opanować północne dzielnice Bukaresztu, potem jednak napotkały one tężejący opór i uwikłały się
w przewlekłe walki uliczne wśród przecinających tę część miasta jezior. Zwolnienie tempa natarcia
pozwoliło obrońcom na wprowadzenie do walki nadciągających do miasta posiłków.

Wówczas to Niemcy zdecydowali się na krok, który wywołał oburzenie nie tylko rumuńskiego

społeczeństwa, ale odbił się echem w krajach koalicji antyhitlerowskiej. Cały dywizjon Heinkli He 111 z 4
pułku bombowego dokonał przed południem terrorystycznego nalotu na miasto, próbując trafić królewski
pałac (monarcha szukał wówczas schronienia w bezpiecznym podziemnym skarbcu Banku Narodowego),
siedzibę rady ministrów oraz centralę pocztowo-telekomunikacyjną i radiostację. Jednocześnie lotnicy z 2
pułku szturmowego wystartowali na odebranych w Cilistei Rumunom Junkersach Ju 87, by nalotami na cele
punktowe utorować drogę powstrzymanym czołówkom uderzeniowym.

W wyniku obydwu nalotów powstały znaczne szkody w zabudowaniach miasta i ofiary w ludziach.

Ataki z powietrza powtarzano i do wieczora na niebie Bukaresztu pojawiło się ogółem przeszło 150
niemieckich samolotów. Bombardowanie miasta kontynuowano także w nocy. W obliczu tak brutalnego
postępowania niedawnego jeszcze sprzymierzeńca dowództwo armii rumuńskiej wydało swym jednostkom
rozkaz, by żołnierze traktowali Niemców jak wrogów, rozbrajali ich i zwalczali. Następnego dnia Rumunia
znalazła się w stanie wojny z III Rzeszą.

Rankiem 25 sierpnia Niemcy ponowili ataki, teraz prowadzili je w sposób bardziej skoordynowany, ale

tymczasem okrzepła również obrona i mimo trwającego wsparcia lotniczego atakującym udało się opanować
Dworzec Baneasa i posunąć się tylko do Łuku Triumfalnego, za którym zaczynało się właściwe centrum.
Intensywne walki spowodowały znaczne zużycie amunicji i Niemców uratowały dopiero zrzuty z
transportowych samolotów Luftwaffe. Na specjalny rozkaz Hitlera kilku sześciosilnikowymi Gigantami
przerzucono też z Belgradu używany do walk z jugosłowiańską partyzantką batalion spadochronowy
„Brandenburg”.

Do Bukaresztu skierowano również specjalistę od obrony ważnych strategicznie, zamkniętych

ośrodków oporu oraz walk w mieście, generała porucznika Rainera Stahela. Po uporczywej obronie
okrążonego Kowla, a następnie — znacznie krótszej — Wilna, mianowany on został komendantem
wojskowym Warszawy, a podległe mu jednostki współdziałały w realizacji zbrodniczego planu Hitlera
dotyczącego zniszczenia stolicy Polski i eksterminacji jej mieszkańców.

Objąwszy dowództwo nad jednostkami niemieckimi w Bukareszcie Stahel zmontował jeszcze jedno

natarcie, ale i ono załamało się po dwudniowych walkach. Na wieść o ostatecznym przełamaniu przez
radzieckie wojska szybkie niemieckiego frontu między Karpatami a Dunajem rozkazano Stahelowi, by 28
sierpnia, wieczorem odmaszerował ze swą grupą w kierunku północnym. Droga do Ploeszti była już jednak
odcięta przez wojska rumuńskie i w toku uporczywych walk grupa Stahela została zniszczona, a on sam
zaginął. Ostatni raz widziano go, jak wraz z Gerstenbergiem opuszczał swych żołnierzy, aby, jak tłumaczył,
udać się na spotkanie z przedstawicielami władz rumuńskich w celu podjęcia rokowań.

W tym też czasie rozpoczął się ostatni już akt bitwy o rumuńskie zagłębie naftowe. Mająca bronić

Ploeszti 5 dywizja przeciwlotnicza stanowiła ze swymi prawie czterystu działami pokaźną siłę, ale
większość z nich osadzona na stałych podstawach niezdolna była do jakiegokolwiek manewru. Obsługi dział
nie miały przy tym żadnego doświadczenia w zwalczaniu celów naziemnych. Niedostateczne było także ich
wyposażenie w broń piechoty. To samo odnosiło się do innych jednostek: brygady straży pożarnej, batalionu
eksploatacji urządzeń zagłębia naftowego, kolumn transportowych, oddziałów budowlanych Organizacji
Todta, jak też pilnującego więźniów oddziału „trupich główek”, którego dowódcą był kat Ploeszti,
obersturmführer Klaus Grubba.

Sytuację dodatkowo komplikował fakt, że mimo takiego rozwoju wydarzeń Niemcy podporządkowali

sobie w rejonie miasta znaczne siły rumuńskie — 26 ciężkich oraz 12 średnich i lekkich baterii armat
przeciwlotniczych. W obawie przed zbrojnym wystąpieniem rumuńskich żołnierzy, którzy w decydujących

background image

chwilach mogli otworzyć ogień do Niemców, ci celowo przemieszali baterie tak, aby mieć na oku
niepewnych sojuszników.

Mimo iż w niedalekim Bukareszcie trwały walki, w Ploeszti sytuacja pozostawała początkowo bez

zmian. Oddziały armii rumuńskiej obsadziły wprawdzie 24 sierpnia większość rafinerii, rozbrajając
niemieckie posterunki, ale stanowiska baterii przeciwlotniczych pozostawiono na razie w spokoju. W myśl
opracowanego przez Wojenny Komitet Rewolucyjny planu w mieście doszło do zbrojnego powstania
robotników, ujawniły się patriotyczne grupy bojowe, które pomagały żołnierzom w opanowaniu i strzeżeniu
zakładów pracy. Wśród radości tłumów zrywano z niemieckich biur i wartowni flagi i tablice ze swastyką,
wciągając na ich miejsce chorągwie rumuńskie i radzieckie, umieszczając na nich symbole czerwonej
gwiazdy oraz sierpa i młota.

Ponieważ przełęcz Predeal — najkrótsza dla Niemców droga odwrotu — obsadzona była przez znaczne

siły rumuńskie, które nie przepuszczały już tamtędy nikogo, zdążające ku niej oddziały i kolumny
pozostawały w Ploeszti. Dopiero w dwa dni później, po nadejściu nowych sił rumuńskich, rozgorzały i tu
walki. Niemcy rozbroili tego dnia oddziały dozorujące oddalone o 12 kilometrów polowe lotnisko Targsorul,
na co Rumuni odpowiedzieli ostrzeliwaniem startujących stamtąd samolotów. Korzystanie z lotniska stało
się wkrótce niemożliwe i stacjonujący tam 1 dywizjon 53 pułku myśliwskiego musiał je spiesznie opuścić.

Niemieckie samoloty ostrzeliwała także z samego Ploeszti rumuńska bateria przeciwlotnicza, co jednak

wywołało szybką ripostę. Silna grupa Niemców zorganizowała wypad na stanowiska i po krótkim starciu
opanowała je, ale od tej chwili gwałtowne walki wybuchły w wielu innych miejscach. Doszło do
pojedynków zgoła unikalnych — rozmieszczone w pobliżu siebie baterie okładały się nawzajem ogniem na
wprost, nie żałując amunicji, której obie strony miały pod dostatkiem. Stopniowo bardziej ruchliwe siły
rumuńskie zaczęły brać górę i dowódca 5 dywizji przeciwlotniczej, generał major Horst Kuderna, wysłał
wieczorem do dowództwa 4 Floty Powietrznej meldunek, że podległe mu oddziały zostały okrążone i
sytuacja staje się krytyczna. Odpowiedź była krótka: „Rozpoczęto działania w celu odciążania was. Do tego
czasu obowiązuje rozkaz führera: bronić się do ostatniego człowieka!”

Obszar Ploeszti ogłoszono twierdzą, choć brakowało jej wciąż właściwego komendanta: przewidziany

na to stanowisko generał Stahel odcięty był pod Bukaresztem.

Dwudziestego siódmego sierpnia walki trwały nadal. Niemcy utracili ostatnie pozycje w centrum

Ploeszti i wokół rafinerii. Mimo to Kuderna, ufając w przyrzeczoną odsiecz, odrzucił zarówno wezwanie do
kapitulacji, jak też propozycje swych podwładnych, by opuścić niektóre izolowane baterie i skoncentrować
wszystkie siły w większych ośrodkach oporu. Następnego dnia czołówki pancerne radzieckiej 27 armii
dotarły do Ploeszti, gdzie jednocześnie zrzucono desant spadochronowy. Można było teraz pomyśleć o
ostatecznym wykurzeniu Niemców. 29 sierpnia rozpoczęły się koncentryczne ataki, w toku których
przełamano opór większości niemieckich baterii. Widząc beznadziejną sytuację podległych sobie jednostek
dowództwo 4 Floty udzieliło im zezwolenia na opuszczenie Ploeszti. Miasto było nareszcie wolne! Jego
niemiecki garnizon miał się przebijać nie w kierunku najdogodniejszej do przemarszu przełęczy Predeal, ale
na północ, gdzie przez Alpy Transylwańskie prowadziła drugorzędna szosa. Spodziewano się tam słabszego
oporu.

Jednak nawet w tej zupełnie już beznadziejnej sytuacji teutońska żądza niszczenia dała znać o sobie.

Generał Kuderna w ostatnim swym meldunku prosił o zbombardowanie rafinerii, a kiedy nie doczekał się
nalotu, dał odchodzącym bateriom rozkaz wystrzelania zapasów amunicji w kierunku zakładów. W
rafineriach Romana Americana i Colombia Aquila, gdzie ekipy robotników przystępowały już do odbudowy,
ostrzał ten spowodował nowe pożary i zniszczenia. Los zemścił się jednak za to na Kudernie i jego
podwładnych. Ostrzeliwanie rafinerii spowodowało opóźnienie odmarszu i oddziały radzieckie przecięły
Niemcom drogę koło miasta Valentii de Munte. Zatrzymani tam, pozostawili większość pojazdów i
ciężkiego sprzętu, próbując jeszcze pieszo przedzierać się boczną drogą przez Slanic, gdzie jednak zostali
otoczeni. Większość złożyła broń, a z całej dywizji przeciwlotniczej, wzmocnionej licznymi jednostkami
specjalnymi i oddziałami wojsk lądowych, tylko niedobitkom udało się dotrzeć do niemieckich stanowisk na
Węgrzech.

Skutki opanowania przez Armię Radziecką rumuńskiego zagłębia naftowego okazały się dla Niemców

katastrofalne. Musieli oni teraz, ze szkodą dla innych istotnych dla wysiłku wojennego dziedzin gospodarki,
przerzucić na rozbudowę i odbudowę zniszczonych przez alianckie lotnictwo zakładów paliw syntetycznych
ogromne środki finansowe i materiałowe. Mimo to już od jesieni 1944 roku sytuacja III Rzeszy pod
względem zaopatrzenia w paliwo stała się krytyczna. Proces szkolenia nowych kadr Luftwaffe zahamowany
został niemal zupełnie, a samoloty jednostek bojowych podrywano w powietrze tylko wtedy, gdy istniała
gwarancja odniesienia sukcesu lub gdy zagrażało im bezpośrednie niebezpieczeństwo. Pod sam koniec
działań wojennych lotniska pełne były produkowanych nadal masowo samolotów, dla których brakło

background image

benzyny, szlaki odwrotu Wehrmachtu zatłoczone porzuconymi pojazdami mechanicznymi, a pola bitew
czołgami i działami pancernymi, zniszczonymi przez własne załogi po wyczerpaniu ostatnich kropli paliwa.

A w Ploeszti, Campinie, Brazi, Prahovie i innych ośrodkach rumuńskiego zagłębia naftowego, gdzie po

latach jawnych i ukrytych zmagań zapanował nareszcie spokój, rozpoczęła się, przebiegająca w
zaskakującym wprost tempie, odbudowa. Entuzjazm powracających do pracy robotników działał cuda. Z
pomocą doświadczonych radzieckich specjalistów z Baku, Groźnego i Majkopu do końca 1944 roku udało
się osiągnąć poziom wydobycia z okresu poprzedzającego powietrzną ofensywę. Rumuńskie „czarne złoto”
płynęło odtąd szerokim strumieniem, przyczyniając się do zwycięstwa sprzymierzonych.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ponura pętla i promieniowanie Szz 1988 01
Matthews Sadie 01 Namiętnosc po zmierzchu
Forgotten Realms The Icewind Dale Trilogy 01 The Crystal Shard (1988) (Salvatore, R A ) BM O
Stephenie Meyer Zmierzch 01
Meyer Stephenie Bella Swan 01 Zmierzch
Meyer Stephenie Bella Swan 01 Zmierzch
Wyłącznik zmierzchowy WZM 01 SOS
Baśnie braci Grimm (Simsala Grimm) s 01 (1987 1988)
1541 II Service Manual Addendum 314862 01 1988 Mar
1998 01 Przełącznik zmierzchowy
TD 01
Ubytki,niepr,poch poł(16 01 2008)
01 E CELE PODSTAWYid 3061 ppt
01 Podstawy i technika
01 Pomoc i wsparcie rodziny patologicznej polski system pomocy ofiarom przemocy w rodzinieid 2637 p
zapotrzebowanie ustroju na skladniki odzywcze 12 01 2009 kurs dla pielegniarek (2)

więcej podobnych podstron