Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
Leszek Cichy
Krzysztof Wielicki
Jacek Żakowski
Rozmowy
o EVEREŚCIE
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
LESZEK CICHY Urodzony w 1951 r. Inżynier
geodeta; starszy asystent w Instytucie Geodezji
Wyższej Politechniki Warszawskiej. Wspina się
od 1970 r., jest członkiem Klubu Wysokogór-
skiego w Warszawie. Ma na swoim koncie liczne
osiągnięcia tatrzańskie i alpejskie, m.in. przejścia
lewego filara Freney na południowej ścianie
Mont Blanc, wschodniej ściany Grand Capucin i
północnej ściany Matterhornu. Największe suk-
cesy odnosił w Karakorum i w Himalajach. W
1974 r. dokonał pierwszego wejścia na Shisparé
(7619 m), a w rok później wszedł częściowo no-
wą drogą na Gasherbrum II (8035 m). Był to
ówczesny polski rekord wysokości. W 1976 r. i
w 1982 r. uczestniczył w wyprawach na drugi
szczyt świata K2 (8611 m), a w 1978 r. w wy-
prawie na Makalu (8481 m).
5
„Jest to opowieść o tym, jak (...) dwaj ludzie, odznaczający się nieprzeciętną dzielnością i
wprawą, ożywieni niezachwianą wolą zwycięstwa, osiągnęli szczyt Mount Everestu i powró-
cili szczęśliwie do swych towarzyszy.
Jednakże nie jest to jeszcze cała opowieść, gdyż zdobycie Everestu nie było dziełem jed-
nego dnia ani nawet paru niezapomnianych, pełnych niepokoju tygodni (...). W istocie jest
to historia długotrwałego, uporczywego wysiłku wielu ludzi na znacznej przestrzeni czasu.
(...)”
John Hunt, „Zdobycie Mount Everestu”
6
Dziennikarze nazywają go „dachem świata”, geografowie – Czomolungmą lub Mount Evere-
stem, Nepalczycy – Sagarmatha, alpiniści mówią po prostu – Everest. Po raz pierwszy poddał
się wyprawie brytyjskiej kierowanej przez Johna Hunta. W dniu 29 maja 1953 r. na szczycie
stanęli Nowozelandczyk Edmund Hillary i Nepalczyk Tenzing Norkey. Pierwsza kobieta –
Japonka Juko Tabei – stanęła na nim dopiero w 1975 r. Pierwsza Europejka – Wanda Rutkie-
wicz – trzy lata później. W lutym 1980 r. wszystkie agencje świata podały bulwersującą hi-
malaistów wiadomość: „Polacy jako pierwsi osiągnęli zimą najwyższy punkt kuli ziemskiej”.
Nigdy chyba w historii polskiego alpinizmu żadna wyprawa nie cieszyła się tak ogromnym,
tak powszechnym zainteresowaniem jak ta – zimowa wyprawa na Mount Everest. Ogromny
entuzjazm, z jakim przyjęto w kraju zdobywców najwyższego szczytu świata, a potem setki
zaproszeń na spotkania w szkołach, zakładach pracy, klubach podsunęły mi pomysł przygo-
towania tej książki. Ulegając moim namowom bezpośredni autorzy tego sukcesu – Leszek
Cichy i Krzysztof Wielicki – zgodzili się poddać swoistej wiwisekcji. Ma ona ukazać proces
kształtowania się charakterów, postaw, ambicji. Wszystkich tych najwznioślejszych cech,
których szczególnym sprawdzianem były owe dni spędzone wśród czterdziestostopniowych
mrozów i szalejących wiatrów. Książka ta jest kwintesencją utrwalonych na taśmie kilkudzie-
sięciu godzin rozmów i blisko tysiąca stron notatek. Mimo to wielu spraw udało nam się zale-
dwie dotknąć, a jeszcze więcej musieliśmy po prostu pominąć. Nasza relacja ogranicza się
więc do tych faktów i zdarzeń, które wydawały nam się najistotniejsze. Nie dajemy też odpo-
wiedzi na pytania o sens i cel alpinizmu ani o czynniki kształtujące pożądane w tym sporcie
postawy. Takich odpowiedzi po prostu nie ma.
Jacek Żakowski
Warszawa, czerwiec 1980
7
EVEREST ’80
część I
8
Uczestnicy wyprawy Everest ’80
Andrzej Zawada – kierownik
Józef Bakalarski – filmowiec
Leszek Cichy
Krzysztof Cielecki
Ryszard Dmoch
Walenty Fiut
Ryszard Gajewski
Andrzej Zygmunt Heinrich
Jan Holnicki-Szulc
Robert Janik – lekarz
Bogdan Jankowski – radiooperator
Stanisław Jaworski
1
– filmowiec
Aleksander Lwow
Janusz Mączka
Kazimierz Waldemar Olech
Maciej Pawlikowski
Marian Piekutowski
Ryszard Szafirski
Krzysztof Wielicki
Krzysztof Żurek
1
Stanisław Jaworski zginął dnia 11 grudnia 1983 roku w wyprawie zimowej na Manaslu (wys. 8165 m) w Ne-
palu.
9
Nerwówka
JACEK ŻAKOWSKI – Zobowiązaliśmy się w ciągu niespełna półtora miesiąca napisać
książkę ukazującą nasze drogi na Everest. Ten Everest i te drogi rozumieć mamy szeroko.
Samo zdobycie szczytu ma być zaledwie pretekstem dla pokazania tego, co wam kazało i
pozwoliło odnieść sukces.
Jeżeli nie chcemy, żeby ta książka stała się jeszcze jednym tomikiem mamiącym jedy-
nie sensacyjnością tematu, to musimy zdobyć się na prawdziwą szczerość. Musimy poka-
zać jak najbardziej soczysty obraz. Żeby to osiągnąć, powinniśmy starać się stworzyć na-
szym rozmowom specjalną atmosferę, atmosferę umożliwiającą mi zadawanie wszystkich
pytań, a wam – udzielanie w pełni prawdziwych (prawda, cała prawda...) odpowiedzi.
Zgodnie z naszą umową pierwsza rozmowa dotyczyć ma waszej wyprawy na Everest.
Zanim do niej doszło istniał, o ile wiem, pewien program polskiego himalaizmu To zimo-
we wejście na najwyższy szczyt świata było ostatnim ogniwem brakującym do jego pełnej
realizacji.
LESZEK CICHY – Formalnego, długofalowego programu nigdy nie było. Nikt takiego
programu nie opracował ani nie zatwierdził.
J.Ż.– Myślę o artykule Warteresiewicza, ogłoszonym w „Taterniku” bodajże w 1966 roku.
L.C.– No tak. W momencie kiedy otworzyły się możliwości wyjazdów...
KRZYSZTOF WIELICKI – Gdzieś od 1960 roku, to znaczy od pierwszej wyprawy w
Hindukusz...
L.C.– ...zaczęła się walka o pierwszą polską wyprawę w Himalaje. To znaczy pierwszą po-
wojenną, bo w 1939 roku odbyła się wyprawa na Nanda Devi East
(wys. 7434 m).
K.W.– Od tego czasu Europa i świat poszły sporo do przodu W 1950 roku Herzog i Lachenal
zdobyli Annapurnę – pierwszy ośmiotysięcznik. Czternaście lat później wszystkie ośmio-
tysięczniki były pokonane. Potem lista najwyższych nie zdobytych jeszcze szczytów kur-
czyła się bardzo szybko. Wtedy Warteresiewicz opublikował artykuł „Himalaje z nami czy
bez nas”. Napisał, że trzeba skupić się na robieniu pierwszych wejść. Uważał, że nie ma
sensu zabierać się do powtarzania zrobionych już dróg. Na to był jeszcze czas.
L.C.– Radził nastawić się na nie zdobyte, wysokie siedmiotysięczniki, bo ze szczytem zawsze
kojarzą się pierwsi zdobywcy.
K.W.– A kto wszedł drugi, kto trzeci, to już nie jest takie ważne. Chyba że zrobi się jakąś
nową, ciekawą albo trudną drogę.
J.Ż.– Na przykład filar południowy Everestu?
L.C.– Na przykład. Ale to już miał być trzeci etap. Przedtem trzeba było zdobyć doświadcze-
nie. Zamknięciem tego etapu miała być narodowa wyprawa na Everest. Na każdym zjeź-
dzie alpinistów, począwszy od wyprawy na Kunyang Chhish
(wys. 7852 m) w roku 1971
zawsze ktoś wstawał i mówił: „Zgłaszam nie zrealizowany w poprzedniej kadencji wnio-
sek zorganizowania narodowej wyprawy na Everest”. To było marzenie pokoleń polskich
himalaistów.
K.W.– Tak się złożyło, że w Polsce było dużo czterdziestolatków – tych, którzy tworzyli bar-
dzo dobry polski alpinizm w latach sześćdziesiątych. Oni chcieli dokonać czegoś większe-
go, ale czas uciekał, a wypraw nie było. Zyga, czyli Andrzej Heinrich, cały czas powtarzał:
„Ja o tę wyprawę walczę od siedemdziesiątego trzeciego roku”. Gdyby udało się dopiero
za pięć czy dziesięć lat, Zyga, Zawada, Szafirski mogliby już nie pojechać.
10
L.C.– Chodziło o to, co mamy na tym Evereście zrobić. Powtórzyć starą drogę można teraz,
ale można też za dziesięć lat. Nie jest już istotne, czy wejdzie się w pierwszej setce, czy w
trzeciej. Chodziło o ambicje całego pokolenia. Im marzyła się nowa droga – na przykład
filarem południowym.
J.Ż.– A jak to się stało, że Polacy jako pierwsi dostali pozwolenie na atakowanie Everestu
zimą?
L.C.– To się zaczęło jeszcze w siedemdziesiątym ósmym roku, a właściwie o wiele wcze-
śniej, była to bowiem od lat idea Andrzeja Zawady. Nepalczycy przysłali wtedy propozy-
cję zorganizowania wspólnej polsko-nepalskiej wyprawy na Everest drogą pierwszych
zdobywców. Uważaliśmy, że propozycja nie jest specjalnie atrakcyjna, więc zaczęliśmy
się targować, kto za co będzie płacił i ile. Kiedy Andrzej Zawada pojechał na miejsce ob-
gadywać szczegóły, okazało się, że tymczasem Włosi zgodzili się płacić za wszystko i już
podpisali umowę. Zawada się wściekł, bo sprawa była już ustalona, porozumienie prawie
podpisane. Żeby to jakoś załagodzić, Nepalczycy dali bardzo szybko pozwolenie na robie-
nie filaru południowego wiosną osiemdziesiątego roku. Jednocześnie Zawada zaczął się
starać o zezwolenie na zimę, ale nie dostał żadnej wiążącej odpowiedzi. Czas uciekał, na-
dzieje malały. Wszystko było przygotowywane na wiosnę. Zarząd ciągle naciskał, żeby
ustalić, do kiedy będziemy czekali. Kiedy już będzie za późno, żeby zacząć organizować
zimowy wyjazd. Najpierw wyznaczono termin na koniec września. Ustalono, że jeśli nie
będzie pozwolenia do końca września, to nie jedziemy. Potem na piętnastego października.
W końcu na pierwszego listopada. Trzydziestego pierwszego października przyszła depe-
sza, że nasz ambasador w Nepalu, Andrzej Wawrzyniak, ma nieoficjalne potwierdzenie.
Piątego listopada znów wiadomość, że na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pozwolenie
będzie.
K.W.– Oficjalnie, na piśmie, dostaliśmy to dopiero dwudziestego drugiego listopada. Wtedy
było już wiadomo, że wyprawa na pewno ruszy. Zawada dopiął swego.
L.C.– Idea zimowej wyprawy na Everest, początkowo bardzo kontrowersyjna, także w na-
szym środowisku, nareszcie miała szanse realizacji.
Pozwolenie obejmowało grudzień, styczeń i luty, ale od początku wiedzieliśmy, że ten
pierwszy miesiąc będzie stracony, bo nie da się na czas zorganizować wyjazdu. Zawada
zastanawiał się nawet, czy nie zrezygnować, czy nie jest za późno. W końcu zdecydowali-
śmy, że jedziemy, ale wiązało się to z nadzwyczajnym pośpiechem i wysiłkiem organiza-
cyjnym. Muszę powiedzieć, że tej sprawy nie potrafili zrozumieć niektórzy koledzy, kiedy
już na miejscu, w bazie, okazało się, że brakuje na przykład herbatników czy kubków.
Niektórym trudno było wytłumaczyć, że na ostateczne przygotowania mieliśmy tylko mie-
siąc. Dopiero na miesiąc przed wyjazdem mogliśmy zacząć kupować jedzenie i wszystkie
drobiazgi, bo przecież takie „grubsze” rzeczy, jak buty i ubrania, musieliśmy załatwić dużo
wcześniej.
J.Ż.– Czy od razu znaleźliście się na liście kandydatów?
K.W.– Kandydatów tak.
J.Ż.– A na liście wyprawy?
K.W.– Nie.
L.C.– W lecie Zawada wysłał ankiety do trzydziestu paru osób. Akurat nie było mnie w War-
szawie, ale po przyjeździe natychmiast skontaktowałem się z nim i spytałem go, jaka jest
szansa wyjazdu. Powiedział, że bardzo duża. Kiedy oddałem mu ankietę, skierował mnie
do Dmocha, który zajmował się sprawami organizacyjnymi, żebym już zaczął działać. Jest
taka zasada, że jak się kogoś zatrudnia przy organizacji, to powinien jechać, więc wie-
działem już, że pojadę.
K.W.– Ja byłem dopiero trzeci na liście rezerwowych. Nawet nie miałem specjalnych nadziei,
że się zabiorę, bo kto zechce zrezygnować z takiej gratki? Żałowałem tego wyjazdu, bo to i
11
wyprawa narodowa, i Everest. W sumie bardzo duża szansa, może największa w życiu, a
mnie odesłali z kwitkiem. Tak to odebrałem, jakby mi ktoś powiedział: „Za wysokie progi,
kolego Wielicki”.
J.Ż.– A potem zdobyłeś szczyt. Coś jak Fortuna...
L.C.– Umieszczenie Krzyśka na liście rezerwowych Zawada wymieniał jako błąd.
K.W.– Miałem jechać na wiosnę i to mnie zaskoczyło. Więcej przecież wspinałem się zimą i
jeżeli się gdzieś widziałem, to właśnie na tej zimowej wyprawie. W każdym razie dopiero
łękotka Chrobaka, obojczyk Wróża i żona Rusieckiego zadecydowały o tym, że pojecha-
łem. Później odpadło jeszcze kilka osób. Zabrał się nawet Olech, który był szósty na liście
rezerwowych.
Dwudziestego siódmego listopada dostałem telefon. Dzwonił Andrzej: „Słuchaj, stary,
Wróż ma bark wybity, więc wchodzisz na jego miejsce. Bądź jutro w Warszawie”.
J.Ż.– Jakie były kryteria doboru uczestników? Co trzeba było zrobić, żeby pojechać na tę wy-
prawę?
L.C.– Zasada jest taka: komisja sportowa wybiera kierownika, Zarząd Polskiego Związku
Alpinizmu go zatwierdza, a kierownik dobiera sobie uczestników. Obowiązuje prawo po-
dwójnego weta. Komisja może odrzucić którąś kandydaturę z listy kierownika, a kierow-
nik może się nie zgodzić na propozycje komisji. Potem przedstawia się listę zarządowi.
J.Ż.– Chodziło mi raczej nie o procedurę, lecz o wymagania stawiane kandydatom na uczest-
ników wyprawy.
„(...) Ograniczając listę do jej ostatecznych rozmiarów, brałem za miernik cztery kwali-
fikacje: wiek, temperament, doświadczenie i stan fizyczny. Pragnąłem mieć zespół, w któ-
rym każdy byłby potencjalnym zdobywcą. Jeśli chodzi o wiek, szukałem ludzi w latach
między dwadzieścia pięć a czterdzieści. (...). O wiele trudniej było stwierdzić cechy tempe-
ramentu; (...). Trzeba było mieć pewność, że każdy uczestnik naprawdę chce zdobyć
szczyt. (...). Szukałem więc ducha bojowości w każdym członku zespołu. Z drugiej strony
wyprawa na Everest wymaga także nieprzeciętnej bezinteresowności i cierpliwości. (...).
Co się tyczy doświadczenia, rzeczą pożądaną było, aby kandydat miał za sobą szereg
przejść alpejskich, łączących problemy śniegu, lodu i skały (...)”.
2
L.C.– Przede wszystkim każdy uczestnik musiał już wcześniej być powyżej siedmiu tysięcy
metrów. Poza tym liczyły się ilość odbytych wypraw, konkretne osiągnięcia i ilość przejść
zimowych.
K.W.– Tym bardziej się dziwiłem, że mnie powołano na wyprawę wiosenną, a na zimową
nie.
L.C.– O ile wiem, to po prostu dlatego, że byłeś już na liście wrocławskiej wyprawy i jej kie-
rownik – Janusz Fereński – prosił, żeby ciebie, Lwowa i Piekutowskiego umieścić jak naj-
dalej.
J.Ż.– Czy przed wyprawą znaliście już osobiście jej przyszłych uczestników? Czy wspinali-
ście się wcześniej z ludźmi, z którymi mieliście zdobywać Everest?
K.W.– Nie ze wszystkimi. Byliśmy przecież zebrani z całej Polski.
L.C.– Wszystkich się trochę znało, bo światek taternicki jest malutki, ale po górach chodzi się
najczęściej z kolegami klubowymi. Z nimi po prostu najłatwiej jest się umówić. Wszyst-
kich natomiast spotyka się w Tatrach i coś niecoś się o nich wie. Ja wspinałem się głównie
z Jankiem Holnickim – to już była nasza czwarta wspólna wyprawa. Z Dmochem i Heinri-
chem też byłem – wcześniej – na jednej wyprawie.
J.Ż.– Zazwyczaj wyprawy tworzy się ze znanych, sprawdzonych już zespołów linowych.
L.C.– Tym razem Zawadzie chodziło o to, żeby wszystkie zespoły były w miarę możliwości
równe, żeby cała robota nie stawała, kiedy najlepsza para zejdzie do bazy. Dlatego przyjął
2
John Hunt, „Zdobycie Mount Everestu”, tłum. J.J. Szczepański, Iskry, Warszawa 1956.
12
założenie, żeby nie tworzyć stałych par, tylko chodzić na zasadzie „każdy z każdym” i wy-
syłać do góry zespoły optymalne dla wykonania danego zadania.
J.Ż.– Dobór zespołów to jednak sprawa poważna. Przede wszystkim jest to kwestia zaufania,
bo od partnera w dużym stopniu zależy bezpieczeństwo, często – życie.
K.W.– Jakąkolwiek książkę się czyta – Bonattiego czy Terray’a – wszędzie powtarza się to
założenie, że trzeba wyprawy składać z par, ale Andrzej Zawada ma do tej sprawy inne
podejście. Jego wizja to: zawodnicy – pionki, i on – gracz, który je ustawia. Zaraz po
pierwszych wyjściach z bazy było już widać, kto ma jakie tempo. Od razu wiadomo było,
że ja na przykład mogę chodzić z tym i z tym, a z tamtym nigdy nie pójdę. Nigdy – to zna-
czy oczywiście, jeżeli nie będzie takiej konieczności.
J.Ż.– W ankiecie, którą dostaliście od Zawady, mieliście zaznaczyć, kiedy wolicie jechać –
zimą czy wiosną. Dlaczego wybraliście akurat zimę? Wiedzieliście przecież, że to nie jest
taka zima jak w Tatrach czy Alpach.
K.W.– Ja napisałem: zima lub lato.
L.C.– Ja też.
K.W.– Bałem się, że jak się zgłoszę tylko na zimę, a nie będę akurat pasował do składu, to w
ogóle nie pojadę, ale jak już mówiłem, rzeczywiście bardziej pasowała mi zima.
L.C.– Większość wpisywała zimę i lato. Kiedy przyszła ankieta, nie było jeszcze wiadomo,
czy zimowa wyprawa w ogóle ruszy. Każdy pisał „lato”, a potem myślał sobie: „Jak mnie
nie wezmą na lato, a będzie zimowa wyprawa, to może zabiorą mnie na zimę”. Ja – po-
dobnie jak Krzysiek – wolałem zimę. Lubię się wspinać zimą i większość przejść w Ta-
trach zrobiłem w zimie. Miałem tylko dwa letnie sezony tatrzańskie – w siedemdziesiątym
i siedemdziesiątym pierwszym roku. Potem już nie miałem czasu jeździć w Tatry na dłuż-
sze letnie wspinaczki.
J.Ż.– Jak wyglądał wasz udział w przygotowaniach? Krzysiek pewnie niewiele zdążył zrobić,
bo wskoczył do składu w ostatniej chwili...
K.W.– Ale Zawada kazał mi natychmiast przyjeżdżać. Wyobraź sobie. Jesteś w domu, masz
rodzinę, pracę, a Andrzej mówi: „Jutro bądź w Warszawie pakować wyprawę. Cześć, do
widzenia”. Koniec. Przez dwa tygodnie pakowałem w Warszawie cały sprzęt, jedzenie,
ubrania.
L.C.– I tak się nie przemęczyłeś. Ja przyjechałem do Warszawy na początku sierpnia i już
wtedy wciągnęli mnie w kierat. Do ostatniego dnia pracowałem na uczelni. Jeszcze szóste-
go grudnia wydałem pożegnalny bankiet na wydziale. Zawada mówił, żeby brać urlopy od
połowy listopada, ale ja nie wziąłem i musiałem godzić jedno z drugim.
K.W.– Załatwienie urlopu wydaje się proste, ale ja w fabryce muszę dostać zgodę bezpośred-
niego przełożonego, dyrektora pionu, dyrektora naczelnego i jeszcze dyrektora do spraw
pracowniczych, a Zawada mówi: „przyjeżdżaj jutro”. On nie wie, co to znaczy, bo sam ma
w pracy inna sytuację. Rodzinę też ma, ale tylko żonę. Jak ktoś ma dzieci, to sprawa staje
się o wiele poważniejsza. Co zrobić z dzieckiem? Trzeba dziadka sprowadzić, trzeba go
przywieźć...
J.Ż.– Zdążyłeś wszystko załatwić na czas?
K.W.– Nie, skąd! Wyjechałem dopiero po dwóch dniach, i to też nieformalnie, ale obiecali
mi, że wszystko już sami pozałatwiają. Po prostu mam dobre układy w pracy.
L.C.– Jak ktoś chce się wspinać, to musi mieć dobre układy w pracy. Szefowie nie lubią, jak
się za dużo wyjeżdża.
J.Ż.– A wasze żony? Jak one reagowały na ten wasz wyjazd?
L.C.– Muszę powiedzieć, że ja do samego końca łamałem się, czy jechać. Na początku, jak
tylko przyszła ankieta, Majka powiedziała: „Ja wiem, że to jest Everest, i latem mógłbyś
jechać, ale zimą to sobie wybij z głowy”. W końcu nie szło jej o sam wyjazd, o to, że nie
13
będzie mnie trzy miesiące, że będzie miała dziecko na głowie i tak dalej. Ona po prostu
bała się o mnie.
K.W.– Ja zauważyłem coś wręcz odwrotnego. Normalnie żona jest przeciwna moim wyjaz-
dom – nawet z przyczyn czysto praktycznych – musi się sama z dzieckiem męczyć, nikt jej
nie pomoże. Są też głębsze sprawy. Można się na przykład zastanawiać, czy nie jestem
egoistą. Przecież nie spędzam z żoną wolnego czasu, zawsze tylko góry i góry. Nigdy nie
spędziłem z żoną żadnych wczasów ani wakacji...
L.C.– Ale teraz już obiecaliśmy.
K.W.– Tym razem zauważyłem, że ona chciała, żebym pojechał. Widziałem, jak ze sobą wal-
czy, bo to jednak Everest, wyprawa narodowa.
L.C.– Majka też mówiła: „Gdybym miała pewność, że wrócisz, to pierwsza powiedziałabym:
jedź”.
J.Ż.– Czy nie myśleliście o tym, żeby one z wami pojechały? Nawet na krótko, na tydzień,
dwa. Wiem przecież, że w bazie były żony Zawady i Fiuta. Dla nich to też musiało być
wielkie przeżycie.
K.W.– To jest bardzo kłopotliwe.
L.C.– I w naszej sytuacji chyba mało realne. Obaj mamy małe dzieci. Trzeba by z nimi coś
zrobić.
J.Ż.– Czy one w ogóle chciałyby pojechać?
L.C. i K.W.
(chórem)– Tak, bardzo.
J.Ż.– A wspinały się kiedyś?
K.W.– Nie, broń Boże.
L.C.– Moja żona lubi chodzić po Tatrach i właściwie dopiero po ślubie, jeżdżąc z nią, pozna-
łem Tatry Zachodnie. Już przedtem trochę chodziła po górach, ale tylko turystycznie, szla-
kami. Ponieważ nie umiała się wspinać, a ja nie chciałem chodzić po szlakach, musieliśmy
pójść na kompromis. Zdecydowaliśmy się na grań Tatr Zachodnich, bo nie ma tam szlaku,
a można ją przejść bez wspinaczki. Pojechaliśmy na trzy wolne dni tuż przed pierwszym
maja. Pierwszego dnia było wspaniałe słońce, łagodny, ciepły wiaterek. Szliśmy spokojnie,
ale dość szybko. W nocy, na biwaku, złapało nas kompletne załamanie pogody. Rano mu-
sieliśmy wracać do Zakopanego. Jesienią znów wyrwaliśmy się na trzy dni, ale pogoda
była taka, że nawet nie wyszliśmy w góry. Potem urodziło się dziecko i nie mogliśmy już
nigdzie razem wyjechać, ale mnie ta grań utkwiła jakoś w pamięci, więc któregoś razu nie
wytrzymałem i przeszedłem ją sam.
K.W.– Tak czy inaczej nie da się ukryć, że to jest bardzo egoistyczny sport.
L.C.– Bo one po prostu się o nas boją. Tym razem było chociaż o tyle dobrze, że codziennie
miały świeże informacje. To bardzo pomagało.
K.W.– Szczególnie ta informacja o ataku na Everest
(śmieje się). Już dwa dni wcześniej wie-
działy, że do ostatniego ataku szykują się Cichy i Wielicki. Wyobrażam sobie, co czuła
moja matka, kiedy w piątek przeczytała, że w niedzielę mam atakować szczyt.
J.Ż.– Wróćmy jeszcze do spraw organizacyjnych. Skąd pochodzą pieniądze na takie wypra-
wy?
L.C.– Ponieważ była to wyprawa narodowa, więc w zasadzie sfinansował ją GKKFiS. Poza
złotówkami trzeba było zdobyć pięćdziesiąt tysięcy dolarów. GKKFiS dał trzydzieści, a
resztę dołożył nasz rodak, pan Julian Godlewski ze Szwajcarii, który regularnie dokładał
do każdej wyprawy. Tym razem dołożył ponad piętnaście tysięcy.
K.W.– To wydaje się sporo, ale w porównaniu z wydatkami innych związków sportowych nie
jest to suma aż tak duża, a efekty prestiżowe i propagandowe takiej wyprawy są ogromne.
Oczywiście, jeżeli wybierze się odpowiednio atrakcyjny cel... i jeżeli się go osiągnie.
J.Ż.– Zostawmy już przygotowania. Jesteście na lotnisku...
14
L.C.– Tu właśnie ciekawa sprawa. Zazwyczaj leci się w kilku turach i wszyscy starają się
znaleźć w ostatniej czy przedostatniej, żeby jeszcze te kilka dni spędzić w domu. Tym ra-
zem było na odwrót. Najwięcej osób zgłosiło się na pierwszy lot, bo w Warszawie był taki
kołowrót z załatwianiem, że każdy tylko myślał, jak się od tego uwolnić. Ja w ciągu ostat-
niego miesiąca przed wyjazdem schudłem prawie pięć kilogramów.
„(...) Po intensywnych przygotowaniach do ekspedycji i wielu innych wysiłkach po-
przednich miesięcy niektórzy z nas byli bardzo zmęczeni, a wszyscy odczuwaliśmy po-
trzebę fizycznego i umysłowego odprężenia. (...)”
3
J.Ż.– Wróćmy na lotnisko. Co wtedy myśleliście o wyprawie, o waszych szansach?
K.W.– Ja bałem się tylko, że znów muszę wsiąść do samolotu.
J.Ż.– Jak to? Ty, nieustraszony alpinista, pogromca Everestu, boisz się latać samolotem?
K.W.– Nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale bardzo nie lubię, ponieważ bezpieczeń-
stwo w samolocie nie zależy ode mnie. Poza tym samolotem pamiętam mżawkę. Coś pa-
dało. Telewizja nas kręciła, żony płakały, stewardesy poganiały. Nie było czasu na reflek-
sje. W ostatniej chwili zaczepił mnie fotoreporter: „Ty też jedziesz na wyprawę? To zrobię
ci zdjęcie”. I zrobił jakieś takie zupełnie niepodobne, prawie od tyłu.
J.Ż.– Czy przed wyjazdem z kraju myśleliście o tym, że może to właśnie wam uda się wejść
na Everest?
L.C. i K.W.
(chórem)– Że razem – nie.
J.Ż.– A każdy z was osobno?
L.C.– Jeżelibym przed jakąś wyprawą z góry wiedział, że nie będę mógł atakować szczytu,
tobym nie pojechał. Na pierwszą w Himalaje – na pewno tak, ale na następne już nie. Chy-
ba podobnie uważa większość alpinistów. Ta wyprawa była jednak zupełnie wyjątkowa.
Nawet gdyby mi Zawada powiedział: „Ty nie będziesz atakował”, to i tak bym pojechał.
Po prostu wiedziałem, że tu nic nie można przewidzieć, że wszystko będzie zależało od
pogody i że nawet najlepsi mogą się zupełnie niespodziewanie wykruszyć. Tym razem
nawet ostatni na liście miał szansę wejść na szczyt. Zresztą zdawałem sobie sprawę, że ta
wyprawa, nawet jeżeli się nie uda, i tak przejdzie do historii himalaizmu.
K.W.– Ja poza tym wiedziałem, że Everest jest już zajęty na wiele sezonów i że wcześniej niż
za jakieś dziesięć, piętnaście lat nie będzie tam żadnej polskiej wyprawy. Każdy z nas
zdawał sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej już nigdy nie będzie mógł spróbować
swych sił na najwyższej górze świata. To nas dodatkowo mobilizowało. Bałem się tylko,
że na takiej narodowej wyprawie będą rządzić „różne układy”. Nigdy nie byłem w górach
z Zawadą. Wiedziałem, że mnie nie zna, i obawiałem się, że będzie raczej skłonny zawie-
rzać ludziom, których już sprawdził, których widział w akcji – takim jak Szafirski czy
Heinrich.
J Ż.– Zresztą zdaje się, że tak było. Pierwsza próba ataku...
L.C. i K.W.
(chórem)– Nie, to jest nieprawda.
K.W.– Właśnie byłem zaskoczony, bo tym razem rządziły prawa natury.
L.C.– I na większości wypraw tak jest.
K.W.– Niezupełnie. Skądś mi się przecież te obawy wzięły. Tylko że „układy” grają rolę w
łatwiejszych warunkach, kiedy jest nadmiar kandydatów do ataku w stosunku do „ilości
miejsc na szczycie”. Tu było odwrotnie. Miejsc było do cholery, tylko nie miał ich kto za-
jąć. Powiedziałem sobie, że będę walczył. Wiedziałem, że jeszcze się nigdy nie załama-
łem, nie wycofałem się z żadnej góry powyżej czterech tysięcy metrów. To jest trochę ry-
zykanckie, ale liczyłem na to, że jeżeli „układy” mi nie przeszkodzą, to jakoś się wepcham
na szczyt.
L.C.– Tym razem nikt nie mógł mieć pewności. Nie było wiadomo, czy zimą Everest jest w
ogóle do zdobycia. Nikt przecież przed nami nie próbował. Dopiero w akcji okazało się,
3
John Hunt, „Zdobycie...”
15
jak te trudne warunki wykruszają ludzi. Pojechała przecież sama czołówka. Nie było wśród
nas słabeuszy. Sami – wydawałoby się – równi. W skrajnie ciężkich warunkach, jakie tam
napotkaliśmy, wyszły jednak olbrzymie różnice i w tempie pracy, i w długości działania
powyżej bazy. W ostatnich dniach kondycję można było poznać po kierunku marszu. Jedni
schodzili już i czekali tylko na zakończenie wyprawy, inni pchali się jeszcze do góry.
J.Ż.– A co wam prorokowano? W waszych klubach, w pracy, w domu?
K.W.– Ja przed wyprawą nie obracałem się w środowisku alpinistów. Mieszkam w Tychach,
a tam nie ma klubu. W pracy uważali, że jadę „za tragarza”, bo wezwali mnie w ostatniej
chwili.
L.C.– Laicy nie potrafili zrozumieć: „Tam jest tak trudno i jeszcze wybieracie zimę. Po co?”
Opinie tych, którzy wcześniej wspinali się na Lhotse, były bardzo pesymistyczne. Na ogół
po prostu rezygnowali z wyjazdu. Uważali, że nie mamy szans. Tak samo myślały naj-
większe światowe sławy. Hillary powiedział nawet, że nie wyobraża sobie możliwości
przeżycia w warunkach himalajskiej zimy.
J.Ż.– Jeszcze niedawno mówiło się, że niemożliwe jest wejście bez tlenu.
K.W.– To jest w dużej mierze kwestia przełamania barier psychicznych. Bardzo dobrze ujął
to Andrzej Czok po powrocie z Lhotse
(wys. 8511 m). Powiedział: „Stary, jakbyś założył
dwie butle na plecy i pomyślał, że masz je tachać na samą górę, to też byś je wyrzucił i po-
szedł »na lekko«”.
(Śmieje się). On podszedł do tego bez stresów. Niektórzy myślą, że jak
zdejmiesz tlen, to już koniec, mogiła. Dusisz się i tyle. Czok pomyślał tak, jak myśli się w
Tatrach czy w Alpach: „Po co to dźwigać, kiedy nie trzeba”. I wszedł na Lhotse bez tlenu.
Tak samo ja przy pierwszym wejściu na Przełęcz. Niosłem butle, a do tego jeszcze miałem
namiot i cały sprzęt. Plecak był tak ciężki, że gdy po odpoczynku miałem go drugi raz za-
łożyć na plecy, to powiedziałem sobie: Nie! Wywalam butle, bo inaczej nie dam rady.
L.C.– Trzeba powiedzieć, że wśród nas było kilku prawdziwych optymistów. Na przykład
Szafirski. On uważał, że jeżeli ktokolwiek ma zdobyć Everest zimą, to właśnie Polacy, bo
znamy już drogę, znamy warunki zimowe i jesteśmy naprawdę dobrze przygotowani.
K.W.– Ale ten optymizm funkcjonował tylko gdzieś do dwudziestego trzeciego stycznia. Póki
nie zaczęło tak strasznie wiać.
L.C.– Janik też bardzo wierzył. Przynajmniej przed wyjazdem. Zawada też – ale tak pół na
pół: „Może się udać, ale będzie ciężko”. On musiał jednak wierzyć, bo w końcu to był jego
pomysł i on był kierownikiem. Ja wierzyłem, ale nie wiedziałem, jak tam będzie. Zawada
dużo opowiadał o tych wiatrach, o najstraszniejszych huraganach. Spodziewałem się, że
będzie jeszcze gorzej, niż było, i to jego gadanie mi pomogło. Nastawiłem się na tak trudne
warunki, że gdy się potem okazało, że są dni, kiedy jest łatwiej, to już uważałem, że jest
bardzo dobrze.
„(...) Okresy, kiedy warunki pogodowe są dostatecznie znośne, aby pozwolić na poważ-
ne targnięcie się przeciw szczytowi Everestu, nie tylko są krótkie i nieliczne w ciągu roku;
wydaje się rzeczą stwierdzoną, że są one również rzadkie na przestrzeni szeregu lat. W
ciągu zimy, od listopada do marca, wieje nieustannie dziki wicher z północo-zachodu. Jest
on silny, jego szybkość może się wahać od siedemdziesięciu do osiemdziesięciu węzłów;
poza tym jest przerażająco zimny. (...). Ten potężny zachodni wiatr panuje niepodzielnie
przez całą zimę wśród wysokich pustkowi. Omal niemożliwością jest wejście na którykol-
wiek z większych szczytów himalajskich w tym sezonie, chyba że chodzi o jakąś wyjąt-
kowo osłoniętą i łatwą drogę. (...)”
4
J.Ż.– Zajmijmy się teraz samą wyprawą. Z Warszawy polecieliście do Katmandu...
K.W.– Z kilkoma przesiadkami. Lecieliśmy zresztą w innych grupach. Ja – dwunastego, a
Leszek – siódmego grudnia. Jak na złość latałem po całej Europie, żeby złapać samolot do
Delhi, bo akurat wszystkie loty były opóźnione.
4
John Hunt, „Zdobycie...”
16
L.C.– Na szczęście polecieliśmy dość sprawnie, ale i tak trwało to prawie dobę. W Katmandu
przespaliśmy cały dzień, wieczorem zwlekliśmy się na kolację i znów poszliśmy spać.
Pierwszy raz od ponad miesiąca spałem ponad sześć godzin. Następnego dnia zaczęliśmy
załatwiać formalności. Dolatując do Katmandu, po raz pierwszy tej zimy widzieliśmy Eve-
rest. Mieliśmy doskonałą widoczność, ale sam szczyt widać tylko przez chwilę, tuż przed
zejściem do lądowania.
„(...) Gdy sunęliśmy nisko nad ostatnim łańcuchem wzgórz, ujrzeliśmy wysokie Hima-
laje rozciągnięte na wielkiej przestrzeni, spiętrzone milami dalekiego, górskiego krajobra-
zu, błyszczące postrzępionym, olśniewająco białym tłem poza brązami i zieleniami dal-
szych pasm. Mogliśmy podziwiać niezliczone szczyty pomiędzy bastionami Annapurny,
najwyższej góry dotychczas zdobytej, a Everestu, który mieliśmy oblegać już tak niedługo.
(...)”
5
K.W.– Z tej strony, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie jest to góra specjalnie imponująca.
Sam Everest schowany jest w głębi kotła za granią Lhotse i Nuptse
(wys. 7879 m). Tyle,
że dymi. Jak tylko dmuchnie – nad szczytem unosi się biały pióropusz. Po jego wielkości
można się zorientować, jak silny jest wiatr tam, w górze.
L.C.– Ósmego przylecieliśmy do Katmandu. Zawada, który był tam już kilka dni wcześniej,
nie wszystko zdążył zorganizować. Wynajął agencję turystyczną, która miała prowadzić
nasze sprawy, i skompletował grupę Szerpów
6
. Dogadał się z sirdarem
7
, który był już na
Lhotse, i dał mu wolną rękę w doborze pozostałych czterech tragarzy wysokościowych.
K.W.– Nie tragarzy, tylko równorzędnych wspinaczy.
L.C.– Prawie równorzędnych. Oprócz nich sirdarowi podlegał kucharz, który był z naszymi
na Lhotse, dwóch kuchcików i mailrunner – goniec, który miał kursować z pocztą między
bazą a lotniskiem. Razem z oficerem łącznikowym w bazie miało być dziesięciu Nepal-
czyków i dwudziestu Polaków.
K.W.– Zaraz po przyjeździe zabraliśmy się ostro do roboty. Zostałem szefem lotniska, czyli
bagażowym, a właśnie z bagażami mieliśmy w tym czasie najwięcej kłopotów. Wszystkie
rzeczy nadaliśmy frachtem lotniczym w czterech partiach. Te partie dzielono jeszcze w
Delhi na wiele mniejszych, bo samoloty mogły zabierać najwyżej tonę, a my wysyłaliśmy
po kilka ton. Wszystko przychodziło w takich cząstkach, że całymi dniami trzeba było bie-
gać do linii lotniczych i ciągle męczyć ich teleksami. Kiedy co przyjdzie, gdzie jest, dla-
czego jeszcze nie tu. Sterczałem na lotnisku i patrzyłem. Jest samolot – co przywiózł? Je-
żeli przyszły nasze bagaże, to trzeba je było przechwycić, zanim wszystko zwalili na
wspólną kupę.
L.C.– W tym czasie kierownik załatwiał sprawy formalne w ministerstwie turystyki, w agen-
cji ubezpieczeniowej, wydawał sprzęt Szerpom. My dla nich bierzemy jak leci: buty,
spodnie, kurtki – we wszystkich rozmiarach. To oczywiście na nich nie pasuje, więc idą na
bazar i sprzedają, a w góry zabierają swoje, które im zostały z poprzednich wypraw.
K.W.– Kiedy mieliśmy już bagaże i zapłacone cło, zaczęliśmy walczyć o loty do Lukli. Wte-
dy dopiero zaczął się prawdziwy cyrk. Na tej trasie latają małe samolociki, które zabierają
najwyżej po tysiąc sto kilogramów bagażu i w dodatku piloci nie bardzo chcą godzić się na
loty czarterowe. Niewiele wtedy brakowało, żeby cała wyprawa upadła. Wyglądało już na
to, że nigdy nie uda nam się wydostać z Katmandu. Rano są loty kursowe. Wróci taki koło
południa, spojrzy na zegarek i mówi: „Dziś już nie lecę”. I nie ma rozmowy. A nam po-
zwolenie stuka. Każdy dzień tu to dzień mniej na atak.
5
John Hunt, „Zdobycie...”
6
Szerpowie – jedno z plemion nepalskich zamieszkujące doliny na południe od Everestu, z którego rekrutują się
tragarze wysokościowi.
7
Sirdar – przełożony Szerpów na wyprawie.
17
W końcu Zawada się zdenerwował i postanowił wynająć helikoptery. Kosztowały trzy
razy drożej, ale zabierały więcej bagażu i leciały trochę dalej, więc oszczędzało się na ka-
rawanie.
L.C.– Ja z Szafirskim pierwszym helikopterem poleciałem do Shjangbocze
(ang.– Shyangbo-
che). Helikoptery okazały się jednak za drogie, więc poleciały tylko dwa. Kiedy już
wszystko było gotowe, wybuchła afera z kurtkami puchowymi. Facet po prostu nie zdążył
uszyć. Teściowa mu umarła, żona się rozchorowała i nie zdążył z tymi trzydziestoma
kompletami. Na dodatek Rysiek Dmoch, który miał je przywieźć z kraju, nadał wszystko
jako fracht lotniczy. Tak było taniej, niż płacić nadbagaż w samolocie, a w Warszawie już
wiedzieli, że najprawdopodobniej przekroczymy preliminarz. Tylko nie pomyśleli o tym,
że frachtem może iść i dziesięć dni.
K.W.– Zawada, kiedy się o tym dowiedział, groził Dmochowi biletem powrotnym. Widzia-
łem, jak się półgodziny kłócili. Dmoch przyjechał zmordowany, a Zawada na niego! Pro-
blem polegał na tym, że bez tych kurtek karawana nie mogła ruszyć.
L.C.
(patrząc na zegarek)– Już jedenasta, musimy się przenieść do drugiego pokoju, bo tu
trzeba położyć małego...
(Siadamy teraz przy okrągłym stole w znacznie większym, reprezentacyjnym pokoju.
Leszek wychodzi na chwilę, a Krzysiek pokazuje mi zdjęcia Everestu.)
K.W.– Tu jest obóz II, tu III, a do IV szło się o tak, tu, tu, potem pas żółtych skał, Żebro, tra-
wers
8
...
(Po chwili zjawia się Leszek, a potem Majka. Na stole pojawia się herbata i strucla z
makiem. Wracamy do naszej rozmowy.)
J.Ż.– Przerwaliśmy na Dmochu i kurtkach.
K.W.– Wtedy atmosfera zrobiła się bardzo napięta. Zaczęły się różne nerwowe posunięcia.
L.C.– Na przykład z helikopterami czy z cłem. To był jeden z naszych największych błędów
organizacyjnych.
K.W.– W końcu, dwudziestego szóstego grudnia przyleciała do Lukli ostatnia grupa, a trzy
dni wcześniej ruszyła stamtąd pierwsza część karawany. W międzyczasie mieliśmy praw-
dziwe polskie święta. Już dwudziestego trzeciego Pawlikowski z Żurkiem przynieśli cho-
inkę.
L.C.– My z Szafirskim też zeszliśmy ze Shjangbocze, bo nie chcieliśmy sami spędzać świąt.
K.W.– Następnego dnia poszliśmy z Żurkiem się przejść. Wracamy, a drzewko już umajone.
Wzięliśmy z kraju trochę zabawek choinkowych. Były ciasta, kolędy, wspomnienia, znala-
zło się coś do picia... Ale pamiętam, że wcale nie było zbyt wesoło. Wszyscy mówili, że co
jak co, ale następne święta spędzą w domu, z rodziną. Każdy z nas zaliczył ileś tam Wigilii
poza domem – i to zaczyna już męczyć. Niby na smutno, ale trochę pośpiewaliśmy.
J.Ż.– Kiedy w końcu cały zespół wyruszył z Lukli?
K.W.– Szliśmy w kilku grupach. Ktoś przywiózł do Lukli grypę i prawie wszyscy po kolei
chorowali. Mnie się na szczęście upiekło.
J.Ż.– Wróćmy do wymarszu.
K.W.– Łatwiej będzie to sobie wyobrazić, jak narysuję mapkę. Chociaż taką orientacyjną.
Etapami. Są stałe, tradycyjne etapy, którymi chodzą karawany.
L.C.– Razem było tych etapów siedem, czyli tydzień marszu. Od Namcze Bazar karawaną
opiekowali się Szerpowie, a my wzięliśmy tylko nasze plecaki i szliśmy całą grupą. Taka
karawana wygląda jak gigantyczny postrzępiony wąż ciągnący się po krętych górskich
ścieżkach. Każdy poganiacz ma własne tempo i godziny marszu. Jedni startują wcześnie –
zaraz po świcie – dochodzą na miejsce pierwsi, zakładają obóz, rozpalają ognisko. Inni
wychodzą później i dochodzą jako ostatni. Nikt ich nie pilnuje, nikt nie pogania. Na dole
dostają ładunki, a na górze pieniądze. Co robią w międzyczasie, to jest tylko i wyłącznie
8
Trawers – odcinek drogi biegnący poziomo.
18
ich sprawa. W Thjangbocze
(ang.– Thyangboche) mieliśmy dzień odpoczynku konieczny
dla uzyskania prawidłowej aklimatyzacji.
„(...) Pozostawało nam blisko trzy tygodnie, które mieliśmy zużyć na trening i inne
przygotowania do ataku. Należy pamiętać, że głównym celem tego okresu było stopniowe
przyzwyczajanie się do wysokości – aklimatyzacja. (...). Program ten miał być realizowany
w dwóch etapach, około ośmiu dni każdy, z przerwą w Thjangbocze dla odpoczynku i re-
organizacji przed nowym wymarszem. (...)”
9
K.W.– My z Robertem Janikiem i Żurkiem postanowiliśmy pójść do Bakalarskiego, który nie
najlepiej się czuł i poprzednia grupa zostawiła go w Lobucze
(ang.– Lobuche). Nie chcieli-
śmy, żeby siedział w sylwestra sam z Szerpanką, która prowadzi tam mały niby-hotelik. Po
nas wyszedł jeszcze Jaworski. Doszliśmy około piątej. Przynieśliśmy trochę wódki, ale
byliśmy tacy zmęczeni, że nie dosiedzieliśmy nawet do północy. Obudziłem się dopiero za
cztery dwunasta, nawiązałem kontakt z bazą, złożyliśmy sobie życzenia. Na miejscu byli
już Szafirski, Fiut, Olech, Piekutowski i Heinrich z trzema Szerpami i stu pięćdziesięcioma
ładunkami. Mieli ze sobą namioty i prawie cały sprzęt, więc kiedy w sylwestra doszli na
miejsce bazy, od razu mogli zacząć ją zakładać. Dlatego za datę założenia bazy uważa się
dzień trzydziesty pierwszy grudnia siedemdziesiątego dziewiątego roku.
L.C.– Pozostali dochodzili na miejsce drugiego, trzeciego i czwartego stycznia. Kiedy przy-
szliśmy, dopiero stawiali kuchnie, nie było jeszcze namiotów, nie zaczęli budować maga-
zynów.
J.Ż.– Jak to: budować?
L.C.– Najpierw układa się platformę z kamieni. Potem bierze się takie drągi, które leżą tam
„od zawsze” i wszystkie wyprawy muszą je kupować u mnichów z Thjangbocze. Właści-
wie nie kupować, tylko wypożyczać. Ale wcale nie tak tanio. Z tych drągów robi się
maszty, do nich odciągi, kładzie się płachty, mocuje linami, bo wichura to rwie jak chole-
ra. Kuchnia na przykład ma powierzchnię dziesięć na sześć metrów, więc wiatr ma co
szarpać. Potem stawia się murki z kamieni, bo płachty nie mogą przecież dochodzić do
samej ziemi.
J.Ż.– Mijają pierwsze dni wyprawy. Z większością jej uczestników po raz pierwszy jesteście
tak długo razem.
9
John Hunt, „Zdobycie...”
19
20
K.W.– Już na dojściu widać, kto jaką ma kondycję. Co prawda niektórzy jeszcze chorują, źle
się czują. Ale jednak potwierdza się opinia, że ci, którym dojście nie sprawia kłopotów, na
ogół sprawdzają się też na górze. Poza tym widać, jakie kto ma usposobienie i podejście do
życia. Powstają pierwsze sympatie i antypatie...
„(...) Owe spacery pomiędzy etapami oraz wolne godziny w obozach znakomicie zacie-
śniały wzajemne stosunki. Pierwsze przychylne wrażenia zamieniały się w więzy przyjaź-
ni. Szybko nauczyliśmy się cenić siebie wzajemnie, porównując nasze bardzo rozmaite
umiejętności i zainteresowania, dyskutując nad wspólnymi lub rozbieżnymi doświadcze-
niami – zazwyczaj dotyczącymi spraw wspinaczki. (...)
10
L.C.– Po prostu z jednymi chce się chodzić, a z innymi nie. Ja na przykład z Ryśkiem Gajew-
skim nie chciałbym chodzić. To jest chyba kwestia różnicy charakterów, innego podejścia
do alpinizmu
(śmieje się) innych – jak to się mówi – motywacji.
J.Ż.– Zostawmy to na razie. Ciekaw jestem, jak wam się układała współpraca z Szerpami?
Pytam dlatego, że ostatnio zaczęło się słyszeć coraz więcej narzekań na nich. Że leniwi,
niechętni, za bardzo interesowni.
„(...) Szerpowie są góralami, których ojczyzną jest okręg Solo Khumbu we wschodnim
Nepalu. (...) Małego wzrostu i krępej budowy, Szerpowie odznaczają się typową dla rodo-
witych górali wytrzymałością i odpornością. (...) Po raz pierwszy użyła ich brytyjska eks-
pedycja na Everest w 1921 roku. Od tej pory brali udział w każdej następnej wyprawie na
ten szczyt. Są oni weseli, lojalni, odważni i wyjątkowo odporni fizycznie. Niektórzy doszli
obecnie do dobrego poziomu wspinaczkowej sprawności w śniegu i w lodzie (...). Na wy-
prawie górskiej są to wspaniali towarzysze. (...)”
11
K.W.– My nie mieliśmy żadnych kłopotów. Była to głównie zasługa naszego sirdara, który
doskonale umiał sobie zorganizować robotę i wybrał naprawdę wyśmienitych ludzi. Zawa-
da dał mu pod tym względem zupełnie wolną rękę. Zresztą był on już raz na Evereście,
podróżował po Europie, Japonii, Korei. Znał dobrze angielski i był z natury solidny, stara-
jący się, żeby wszystko szło jak najlepiej. Prawie ugrzeczniony. Sam ustawiał innych
Szerpów... Mówiło mu się tylko, co trzeba zrobić, a on już zajmował się wyznaczeniem
ludzi i doglądał, żeby wszystko było jak należy.
L.C.– To nie znaczy, żebyśmy nie rozmawiali z Szerpami.
J.Ż.– A co to w ogóle są za ludzie? Czy oni idą w górę tylko dla pieniędzy?
K.W.– Raczej tak. Ich sukcesy sportowe to już jest sprawa wtórna.
L.C.– Niezupełnie. Niektórzy mają zacięcie sportowe.
K.W.– Muszą mieć sukcesy, żeby wyprawy ich brały, muszą mieć referencje.
L.C.– Są jeszcze pobudki prestiżowe. Ci lepsi Szerpowie, którzy chodzą na wyprawy i bywają
na szczytach, mają w wioskach spory autorytet. Do tego dochodzą sprawy rodzinne. Wu-
jek naszego sirdara był na Evereście, wprowadził go tam, a ten teraz wprowadza swoich
synów. Czterech naszych Szerpów pochodziło z Namcze Bazar – wioski, w której urodził
się Tenzing
12
.
J.Ż.– A spotkaliście go?
K.W.– Nie, on teraz mieszka w Indiach. Musiał się zdeklarować, jakiej jest narodowości.
J.Ż.– Czy Szerpowie znają jakieś europejskie języki?
K.W.– Sirdar mówił dobrze po angielsku. A inni przynajmniej tyle, ile potrzeba, żeby się po-
rozumieć przy wspinaczce. Znają terminologię fachową, parę czasowników, i to już wy-
starcza. Taki Szerpa to chodzący uśmiech. Obojętne, czy mu źle, czy ciężko, ciągle się
uśmiecha.
10
JohnHunt, „Zdobycie...”
11
John Hunt, „Zdobycie...”
12
Tenzing Norkey – jeden z najsłynniejszych Szerpów. Uczestniczył w dwudziestu wyprawach, w tym: siedmiu
na Everest. 29 maja 1953 r. wraz z Edmundem P. Hillarym zdobył Everest.
21
J.Ż.– I rzeczywiście są tacy wierni, pomocni, jak to się czyta w relacjach sprzed dwudziestu,
trzydziestu lat?
K.W.– Tak, można na nich liczyć. Zawsze grzeczni, usłużni. Szerpa nigdy sobie pierwszy
herbaty nie naleje. Najpierw poczęstuje, poda. Niektórzy mówią, że to „Anglicy tak ich
dobrze nauczyli”, ale nie jest to tylko sprawa nauczenia. Taki na przykład Pemba – nasz
goniec. Kiedy siedział w bazie, cały czas uwijał się w kuchni.
L.C.– Bo kucharz nam się nie udał. Ciągle tylko pił albo leczył kaca.
K.W.– Kilka razy mi się zdarzyło, że zachciało mi się pić, ale zanim zdążyłem się ruszyć,
podskoczył Pemba z kubkiem. Po prostu telepatia! Mają coś z takiej niespotykanej grzecz-
ności wobec Sahiba.
J.Ż.– I mówią per „Sahib”?
K.W.– Tak, tak. Każdy dzień w bazie tym się zaczynał. Trzask rozpinanego namiotu i
uśmiechnięta twarz kuchcika: „Tea, Sahib”, albo: „Coffee, Sahib”.
L.C.– Mnie to do dziś zostało, że muszę przed śniadaniem napić się kawy. Tylko kuchcika nie
mam. Budzę się wcześniej od żony, więc jeszcze zaspany jakoś docieram do kuchni...
K.W.– I serwujesz żonie kawę do łóżka.
L.C.– No, należy jej się za to wszystko.
J.Ż.– Ale nie mówisz: „Coffee, Sahiba”?
L.C.– Nie.
K.W.– Najwyższy czas się nauczyć.
L.C.– To jest bardzo charakterystyczne. Kiedy schodziło się do bazy, już o wpół do dziewią-
tej szło się spać i spało się do ósmej, dziewiątej rano, ale budził się człowiek strasznie
otumaniony i dopiero kawa stawiała na nogi.
K.W.– Rzeczywiście. Życie towarzyskie zamierało przez te cholerne mrozy. Normalnie, la-
tem, można w bazie w karty pograć, książkę poczytać, a tam było tak zimno, że ręce gra-
biały. Można było najwyżej trochę wieczorem pożartować na zasadzie: „Uważaj, bo na-
miot rogami przedziurawisz”, ale jeden żart, drugi, i trzeba było spać.
L.C.– Ja zawsze poczytałem jeszcze piętnaście czy dwadzieścia minut przy świeczce.
K.W.– Leżysz w śpiworze i się męczysz. Za zimno, żeby wyjść, za wcześnie, żeby spać.
(pa-
trzy na zegarek) Zostało nam niewiele czasu.
L.C.– Jeszcze trochę.
J.Ż.– Powiedzcie mi wobec tego, jak wyglądała sprawa aklimatyzacji podczas pierwszych dni
w bazie.
„(...) Chociaż w tym pierwszym okresie (...) jedliśmy i pili z apetytem, sen nie przycho-
dził nam równie łatwo, co było niezawodnym znakiem, że nie przyzwyczailiśmy się jesz-
cze do wysokości. Ciężki, nierówny oddech sprawiał, że po nocy budziliśmy się nagle, dy-
sząc i doświadczając czegoś w rodzaju czkawki. (...) Michael Ward zaopatrzył nas w roz-
maite pigułki nasenne. (...) Najczęściej sprowadzały skutecznie sen, ale minęło trochę cza-
su, zanim każdy trafił na odpowiedni dla niego specyfik. (...)”
13
K.W.– Kłopoty zaczęły się już na dojściu. Bakalarski źle się poczuł w Lobucze. Z nami na-
tomiast, generalnie rzecz biorąc, nie było problemów, bo Zawada zadecydował, że mamy
mieć obowiązkowe dni postoju w Thjangbocze i w Lobucze. Dzięki temu łatwiej nam było
się przystosować.
L.C.– Ale jednak po dojściu do bazy było się trochę „rąbniętym” – szumiało w głowie. W
działaniu na szczęście to nie przeszkadzało, więc po przyjściu do bazy tylko pół godzinki
odpoczęliśmy i zaraz wzięliśmy się za stawianie kuchni. Jeszcze się za bardzo nie czuło
wysokości, chociaż po wszystkich było widać brak aklimatyzacji. Byliśmy ospali, niezbyt
wydajni, mało ruchliwi. Nawet niewielki wysiłek powodował zadyszkę. W tych pierw-
13
John Hunt, „Zdobycie...”
22
szych dniach jest to jednak zupełnie naturalne i nie ma nic wspólnego z chorobą wysoko-
ściową.
J.Ż.– A jakie są objawy choroby wysokościowej?
K.W.– Byłbym nieskromny, gdybym powiedział, że znam je tylko z opowiadań. Pierwszym
objawem jest ból głowy – i to się każdemu zdarza. Potem przychodzą mdłości, wymioty,
odwodnienie i reakcja odwrotna – puchnięcie, czyli zatrzymanie wody w organizmie. Ale
to jeszcze nie na tej wysokości, nie w bazie. Tu wszyscy powinni się czuć jak ryby w wo-
dzie, bo przecież tu schodzi się na odpoczynek.
L.C.– Także na większych wysokościach nie zdarza się to zbyt często, jeżeli przestrzega się
podstawowych reguł zdobywania aklimatyzacji.
J.Ż.– Jak wyglądał wasz typowy dzień w bazie?
K.W.– My mieliśmy ich mało.
L.C.– Ja policzyłem. Na czterdzieści dziewięć dni – trzydzieści spędziłem powyżej bazy, a
dziewiętnaście w bazie. Z tych dziewiętnastu jakieś dziesięć dni przypadło na przymusową
bezczynność w czasie najgorszych wiatrów. Każdy dzień zaczynał się od „Tea, Sahib” za
piętnaście dziewiąta. O dziewiątej, albo trochę po, był gong i wszyscy schodzili na śniada-
nie. Potem zawsze się trochę pogadało.
„(...) Najczęściej mała grupa (...) wymieniała poglądy na jakiś nadzwyczaj trudny pro-
blem skalny (...). Albo też Tom Stobart opowiadał podniecającą, choć trochę nieprawdo-
podobną historię o polowaniu na grubego zwierza w Afryce, względnie roztaczał przed
nami barwne opisy krajów dalekiego południa. (...)”
14
K.W.– Albo Andrzej zaczynał tokować o niedźwiedziach na Spitsbergenie. Zawsze go pod-
puszczaliśmy, żeby powiedział, jak spotkał się z niedźwiedziem oko w oko. On umie opo-
wiadać, ale trochę chyba koloryzuje. Potem, po paru tygodniach, to już były dziesiąte dy-
gresje od dygresji. „Pamiętaj – mówił – główną opowieść przerwałem w tym miejscu”. I
dla odmiany o niedźwiedziach...
L.C.– I o foce... Były też rozmowy drażliwe. Co kto zrobi, gdzie kto pójdzie. Gajewski do-
wiedział się przez radio, że żona jest w ciąży. Już mieliśmy temat na parę dni. Wszyscy mu
docinali, żartowali: „Traktuj jak swoje”.
K.W.– Po prostu najlepiej jest wyżyć się na kimś. Oczywiście w żartach, z sympatii.
L.C.– Potem doszły psy. Przychodziły z Szerpankami, które donosiły drewno do kuchni i
wódkę dla Szerpów, a głównie dla kucharza. Następnego dnia miał zawsze takiego kaca,
że jak tylko się obudził, jeszcze w skarpetkach biegł do lekarza po alka prim.
K.W.– I nasz obiad wisiał na włosku.
L.C.– Dużym urozmaiceniem były dla nas wizyty turystów, którzy przychodzili do bazy wraz
z Szerpami przynoszącymi drewno na opał. Zimą nie było tych gości zbyt wielu, ale mieli-
śmy wizytę grupy Amerykanów i naszego rodaka z Australii. Gdzieś na początku lutego
przyszli do bazy dwaj Polacy. Jednym z nich był Staszek Kardasz – proboszcz z Torunia,
znany w naszym środowisku ochotnik GOPR od lat chodzący po Tatrach. Kardasz i jego
towarzysz zostali z nami do końca, a Staszek w każdą niedzielę odprawiał w bazie mszę.
J.Ż.– Zaczęliśmy mówić o rozkładzie dnia. Utknęliśmy na śniadaniu.
L.C.– Siedziało się jeszcze godzinkę, dwie. Każdy szukał możliwości spędzenia czasu w to-
warzystwie, bo powyżej bazy właściwie cały czas jest się samemu. Mało się mówi, chodzi
się w sporych odstępach. A w bazie nie było co robić – oczywiście z wyjątkiem tego
pierwszego okresu, kiedy się ją dopiero budowało. Wtedy pracowaliśmy na okrągło, ale
przy normalnym dwu- czy trzydniowym pobycie też się nie nudziliśmy. Sprzęt podrepero-
wać, ubranie wysuszyć, uprać coś. Jakoś ten czas zlatywał.
14
John Hunt, „Zdobycie...”
23
K.W.– Obiad był bardzo wcześnie. Już koło pierwszej. Po obiedzie znów dyskusje. Chodziło
się do radiostacji. Do Bogdana Jankowskiego. U niego był namiot-świetlica. Każdy przy-
chodził. Można było posłuchać wiadomości albo muzyki.
J.Ż.– A jak wyglądała sprawa mycia się czy prania?
K.W.– Z praniem to jeszcze było jako tako. Ciepłą wodę brało się z kuchni. Gorzej z susze-
niem, bo nie bardzo było gdzie.
J.Ż.– A mycie?
L.C.– Tylko wtedy, kiedy było bardzo dobre słońce. Mieliśmy zrobione specjalne pomiesz-
czenie w magazynie żywnościowym. Gdy było silne słońce, pokoik nagrzewał się tak, że
można się było rozebrać. Tylko że mało było takich dni, a chętnych mnóstwo. Trzeba było
mieć sporo szczęścia, żeby się „wstrzelić”.
J.Ż.– Udawało wam się to?
K.W.– Tak, oczywiście. Ze dwa razy się myłem.
J.Ż.– A rano, wieczorem?
K.W.– Ranne mycie polegało na przetarciu oczu i wypiciu kawy.
L.C.– O tej porze roku na tej wysokości człowiek właściwie nie ma potrzeby się myć, bo po-
wietrze jest zbyt czyste, żeby się ubrudzić, i zbyt zimne, żeby się spocić – nawet przy du-
żym wysiłku. Ja właściwie z przyzwyczajenia brałem co rano z kuchni kubek gorącej wo-
dy, która wystarczała do umycia zębów i twarzy.
J.Ż.– Wróćmy do porządku dnia.
L.C.– Dzień kończył się o ósmej seansem łączności. Wtedy wszyscy zbierali się u Bogdana,
bo mówiło się, gdzie kto jest, co robi, omawiało się plany na jutro. Potem „dupu-dupu”.
J.Ż.– ...?
K.W.– Na zakończenie łączności Bogdan zawsze puszczał muzykę, ale on chciał tylko Wy-
sockiego albo symfoniczną, a chłopaki prosili o Donnę Summer, więc zawsze mówił: „Z
bólem serca, na życzenie Gajewskiego (czy Lwowa), muszę dziś puścić »dupu-dupu«”. Po
audycji – wszyscy do śpiworów i... gadanie. U mnie było nawet dość sympatyczne. Jeden
dużo o górach mówił, drugi o dziewczynach. Nigdy nie wiedział, gdzie ma dzieci i czy w
ogóle ma. Raz listy dostawał, że już na pewno mu się urodzi, potem, że nie. Ciągle zmie-
niała mu się sytuacja rodzinna.
L.C.– Dużo się wspominało.
K.W.– Każdy był już na kilku wyjazdach, więc chociaż się znaliśmy, ciągle było o czym
opowiadać. Każdy miał już spory plecak doświadczeń.
L.C.– Znajdowało się wspólnych znajomych.
K.W.– Albo jakieś wspólne sprawy.
Musieliśmy już przerwać rozmowę. Zrobiło się bardzo późno. Ustaliliśmy, że dokoń-
czymy ją nazajutrz.
Euforie i zwątpienia
Mieli przyjechać do mnie o wpół do dziesiątej, ale zjawili się dopiero dobrze po jedenastej.
Przeciągnęło się jakieś wcześniejsze spotkanie. Zanim zabraliśmy się do roboty, zbliżała
się już dwunasta. Znów mieliśmy niespełna cztery godziny.
J.Ż.– Chciałbym, żebyśmy na początku dzisiejszej rozmowy wrócili jeszcze do sprawy Szer-
pów. Czy nie można się bez nich obejść? Wygląda to tak, że polska wyprawa zdobyła Eve-
24
rest, ale holowali ją Szerpowie, ludzie opłaceni, najemnicy himalaizmu, którzy przedtem
wprowadzili na szczyt kilka innych wypraw. Czy nie byłoby bardziej z honorem zastąpić
ich polskimi alpinistami?
L.C.– Po pierwsze – z tym holowaniem sprawa nie jest taka jednoznaczna. Szerpowie mają
rzeczywiście dużo lepszą kondycję, ale tylko na początku, kiedy nie muszą tak mozolnie
jak my zdobywać aklimatyzacji. Po drugie – oni nie brali udziału w zakładaniu żadnego z
obozów. Po przygotowanych p r z e z n a s trasach donosili rzeczy do już ustawionych p
r z e z n a s namiotów.
K.W.– Zresztą my za bardzo nie opieraliśmy się na Szerpach. Są wyprawy, które biorą trzy-
dziestu, czterdziestu, stu... Nie ma w takich wyprawach żadnych himalajskich sław, ale cel
wybierają sobie ambitny, bo zakładają, że osiągną go przy ogromnej pomocy Szerpów.
Wtedy przeważnie uczestnicy „chodzą na lekko”, a Szerpowie zakładają im obozy, wyno-
szą bagaże i w końcu prowadzą na szczyt. U nas było inaczej. Szerpów, którzy chodzili
powyżej bazy, było tylko pięciu. Zrobili kawał roboty, ale głównie przy organizacji kara-
wany, w bazie i przy transporcie. Są dosyć sprawni i na początku mogą niektóre prace wy-
konywać znacznie szybciej niż my, którzy dopiero zdobywamy aklimatyzację.
L.C.– Konieczni są w kuchni do gotowania, do zmywania. Nie wyobrażam sobie, żeby w tych
warunkach mógł to robić którykolwiek z nas. Niemniej można by się bez nich obejść. Zda-
rzają się już nawet takie małe cztero- czy sześcioosobowe wyprawy w Himalaje, które nie
angażują ani jednego Szerpy. Na takiej wyprawie wszystko jest w porządku, dopóki nie ma
wypadków, bo przeprowadzenie poważniejszej akcji ratunkowej jest po prostu niemożli-
we.
K.W.– O ile wiem, Zawada zdecydował się na Szerpów głównie dlatego, żeby zmniejszyć
niebezpieczeństwo grożące nam podczas przechodzenia przez lodospad. Gdyby nie Szer-
powie, musiałbym przejść tę drogę nie sześć czy siedem, lecz osiem albo nawet dziesięć
razy.
J.Ż.– Zacznijmy od chronologii. Z kim trzymaliście się w tym pierwszym okresie?
K.W.– Ja od razu zacząłem chodzić z Heinrichem, którego przedtem bardzo mało znałem.
Spodziewałem się, że będzie wychodził pierwszy, a wiedziałem, że jeżeli nie zacznę od
początku ostro pracować, to potem będę miał kłopoty z kondycją. Dlatego zaproponowa-
łem, że pójdę z nim poprowadzić drogę przez lodospad. Laikom to może wydawać się
dziwne, ale zazwyczaj na szczyt wchodzą ci, którzy najwięcej pracowali w czasie wypra-
wy. Tu myśli się już o sobie... ale przez to i o wyprawie. Idąc z Heinrichem wiedziałem, że
będę dużo działał, bo on ma ciąg do góry i „parę”, lubi zakładać obozy i większość czasu
spędza powyżej bazy.
25
26
J.Ż.– Spróbujmy w miarę dokładnie odtworzyć przebieg wydarzeń. Baza już jest. Zaczynacie
wytyczać drogę przez Ice Fall. Krzysiek z Heinrichem wychodzą jako pierwsi.
L.C.– Czwartego stycznia Zawada zrobił odprawę. Powiedział, że jesteśmy na wyprawie na-
rodowej, więc musimy zapomnieć o wszystkich regionalizmach. Potem wygłosił swoje
słynne exposé o odmrożeniach. Oświadczył jak najoficjalniej, że inteligentny wspinacz się
nie odmraża. Uzasadniał to długo i naukowo. Potem przypomniał o unikaniu wypadków.
Miał wcześniej dwa wypadki śmiertelne na swoich wyprawach. Zginęli Stanisław Latałło i
Jan Franczuk. Powiedział, że obie śmierci były „głupie” i że przy zachowaniu większej
ostrożności można ich było uniknąć. Potem dyskutowaliśmy, jak działać. Zawada chciał,
żeby pierwszy zespół od razu wziął namioty i w jeden dzień założył obóz pierwszy. Wy-
dawało mu się, że przejście lodospadu nie sprawi nam żadnych kłopotów. Bo Zyga po po-
wrocie do Warszawy mówił: „Nie ma sprawy, lodospad zaporęczowany”. Okazało się, że
przez ten czas były w lodospadzie duże zmiany i z tamtych poręczówek nic nie zostało.
Wisiały gdzieś wysoko na turniach albo leżały w szczelinach.
K.W.– Lodospad był zawsze ogromnym problemem. Pierwsza wyprawa, która szukała drogi
do Kotła, straciła tu ponad dwa miesiące.
J.Ż.– Na czym ta trudność polega?
K.W.– To jest wiszący uskok lodowca. Dolina się zwęża, a spadek terenu jest ogromny – ja-
kieś siedemset metrów w pionie na odcinku długości dwóch kilometrów. Stoi mnóstwo se-
raków
15
. Między nimi szczeliny na kilkadziesiąt metrów długie i na kilka szerokie.
Wszystko się rusza, z dnia na dzień zmienia się sytuacja. Bez przerwy trzeba naprawiać
przejścia, zmieniać trasę, bo akurat serak się przewrócił albo otworzyła się nowa szczelina.
L.C.– Najgorsze było przejście przez kaniony, bo tam co chwilę się sypało, a nie mieliśmy
gdzie uciekać.
K.W.– Były dwa sposoby pokonywania kanionów. Mój był zły, ale zawsze go stosowałem.
Przed kanionem stawałem na chwilę, odpoczywałem... i „na gaz”, żeby zmniejszyć praw-
dopodobieństwo, że akurat w tym czasie coś poleci. W środku kanionu byłem już taki
zmęczony, że musiałem przysiąść, chwilę odetchnąć. Potem było mi już wszystko jedno –
jak spadnie, to spadnie. Przy takich obiektywnych niebezpieczeństwach człowiek z czasem
zupełnie obojętnieje, bo wie, że nic nie zależy od niego.
L.C.– Druga metoda polega na przechodzeniu przez kanion dość szybkim, równym krokiem i
nieprzerwanym obserwowaniu jego ścian. Szafirski, który mnie do niej przekonał, twier-
dzi, że jeżeli się odpowiednio szybko zareaguje, to można przed takim osypem uciec.
K.W.– Bzdura.
L.C.– Ja też nie bardzo w to wierzę, ale lepiej patrzeć i próbować uskoczyć, niż nie patrzeć i
nie próbować.
K.W.– Piątego stycznia po raz pierwszy weszliśmy w ten potworny lodospad. To były akurat
moje urodziny. Poszliśmy w siódemkę. Heinrich, Olech, Żurek, Szafirski, Piekutowski,
Fiut i ja. Strasznie się bałem. Akurat skończyłem trzydzieści lat – przeszedłem do dziad-
ków. W takich chwilach różne myśli człowieka nachodzą. Cały czas prowadził Zyga. Sam
zakładał większość stanowisk. Wkręcał śruby lodowe, wbijał szable
16
albo trasery
17
, tam
gdzie nie trzeba było poręczować. Doszliśmy gdzieś do połowy lodospadu, zostawiliśmy
resztę sprzętu i wróciliśmy do bazy. Następnego dnia wyszliśmy z Zygą, Holnickim i Ci-
chym. Dotarliśmy do pierwszego kanionu.
L.C.– To znaczy Krzysiek i Zyga, bo my zostaliśmy trochę niżej.
15
Serak – blok lodowy, nieraz kilkudziesięciometrowy.
16
Szable – specjalne długie haki do wbijania w śnieg.
17
Trasery – tyczki z chorągiewkami wytyczające drogę.
27
K.W.– Daliśmy znak, że schodzimy. Oni wrócili do bazy, a my uznaliśmy, że szkoda czasu na
chodzenie w tę i z powrotem, więc postanowiliśmy rozbić namiot i przenocować w lodo-
spadzie.
L.C.– W bazie była burzliwa dyskusja, czy dobrze zrobili decydując się na ten biwak, ale
przecież nie mieli już dość czasu, żeby zejść przed zmrokiem.
J.Ż.– Jak wam się spało?
K.W.– Mnie – fatalnie. Całą noc lodospad trzeszczał, ruszał się, pękał gdzieś niedaleko. Nie
mogłem zasnąć, chociaż byłem solidnie zmachany. Bałem się turni lodowych, bo nie wia-
domo, na czym to wisi. Na dodatek nie wiadomo też było, na czym mamy namiot rozbity.
Niedaleko kanion – cały czas słychać było, jak jęczy. Lodospad bez przerwy pracował.
Praktycznie w ogóle nie spałem. A Heinrich spokojnie sobie kimał, rano o dziewiątej wstał
świeżutki i zabraliśmy się do roboty. Zostawiliśmy namiot i „na lekko” ruszyliśmy w górę.
Zrobiliśmy pierwszy kanion, potem drugi i pod wieczór doszliśmy do miejsca pierwszego
obozu. Zyga koniecznie chciał wieczorem móc powiedzieć, że już doszliśmy, więc samego
końca drogi nawet nie poręczowaliśmy. Przed zmrokiem zdążyliśmy jeszcze zejść do bi-
waku. Stał tam już drugi namiot. Doszedł Szafirski, Żurek, Fiut, Mączka i dwóch Szerpów.
Następnego dnia stawialiśmy obóz pierwszy.
L.C.– Ja, po powrocie z poręczowania Ice Fallu, dwa dni siedziałem w bazie. Ciągle byli tacy,
którzy jeszcze nie wychodzili do góry, i oni mieli pierwszeństwo.
K.W.– Ale chyba się nie nudziłeś?
L.C.– Wręcz przeciwnie. Wykańczaliśmy magazyny, rozpakowywaliśmy bagaże, segregowa-
liśmy. Było z tym mnóstwo roboty, bo do bębna wkłada się różne rzeczy, żeby nie ryzy-
kować utraty na przykład wszystkich lekarstw czy łyżek.
K.W.– My przez ten czas postawiliśmy trzy namioty obozu pierwszego, a po południu doszli
do nas jeszcze Piekutowski i Lwów z czwartym namiotem. Nazajutrz, chociaż proponowa-
no nam, żebyśmy już zeszli odpocząć, poszliśmy zakładać obóz drugi.
J.Ż.– Potem, w drugiej części wyprawy, wyraźnie wyodrębniły się dwie grupy. Jedna dążyła
do wejścia na szczyt niemal za wszelką cenę, druga reprezentowała stanowisko nieco bar-
dziej spokojne, chwilami może nawet asekuranckie. Dlatego istotne jest, żebyśmy już teraz
spróbowali ustalić, kto namawiał do pójścia do góry, a kto do odpoczynku.
K.W.– Zawada zawsze mówił: „Atakujcie, chłopcy. Jak tylko możecie, to pchajcie się w gó-
rę”.
L.C.– A Heinrich był przeważnie bardziej ostrożny. „Spokojnie, spokojnie, nie wiadomo, co
nas dalej czeka”.
K.W.– Więc dziewiątego stycznia wzięliśmy sprzęt i w ośmiu ruszyliśmy zakładać obóz dru-
gi. Wiał silny wiatr. Bardzo silny. Na Przełęczy „grało”, ale na szczęście nie musieliśmy
poręczować, więc szliśmy dość szybko i już koło południa byliśmy na miejscu. Długo szu-
kaliśmy miejsca na namioty. Zdania były, jak zwykle, podzielone. Zawada radził przez ra-
dio, żebyśmy znaleźli jakąś szczelinę, która osłoni namioty od wiatru, ale nic takiego w
okolicy nie było. W końcu wybraliśmy nie najgorsze miejsce na morence powierzchnio-
wej. Sto metrów dalej znaleźliśmy mnóstwo zapasów, które zostały po dawnym obozie
niemieckim. Owoce, ziemniaki puree, doskonałe masło, kisielo-kompoty w proszku, a na-
wet polskie szprotki. Same smakołyki.
L.C.– Tego dnia Jaworski, Olech i ja wyszliśmy z bazy do „jedynki”. Po drodze Olechowi
plecak wpadł do szczeliny. I to na samym końcu. Jakieś piętnaście minut przed dojściem
do obozu pierwszego była taka drabinka, którą potem nazwaliśmy „drabinka Olecha”. Idąc
od strony bazy trzeba było zjechać pięć metrów po linie, a wracając podchodziło się po tej
drabince. Olech, zamiast zjechać, zaczął po niej schodzić, zaczepił o coś i wypadł. Był
oczywiście asekurowany liną, ale zawisł głową w dół i żeby się obrócić, musiał zrzucić
28
plecak do szczeliny. Dopiero kilka dni później Heinrich wyciągnął ten plecak za pomocą
specjalnego sprzętu.
K.W.
(bierze do ręki swój notatnik i czyta)– „Źle rozbity namiot daje nam się we znaki. Zim-
no jakoś”. To już sześć tysięcy pięćset metrów. „Dojście do Przełęczy nie wygląda zachę-
cająco. Everest i Lhotse czarne i wylodzone”.
J.Ż.– Trochę wam miny zrzedły.
L.C.– Pierwszy widok na Everest z bliska jest już z „jedynki .
K.W.– I nie jest to widok napawający optymizmem.
J.Ż.– A jak czuliście się na tej wysokości?
K.W.– Wieczorem wszyscy mówili, że następnego dnia pójdą w stronę ściany Lhotse, żeby
zobaczyć, czy da się sforsować szczelinę brzeżną. Rano okazało się jednak, że Żurka boli
głowa, mnie szumi pod czaszką, Mączce i Lwowowi też, więc zeszliśmy do „jedynki” i te-
go samego dnia do bazy. Ta druga czwórka, która została, miała wykonać w „dwójce” róż-
ne prace gospodarcze.
L.C.– My z Jaworskim zajęliśmy wasze miejsca na górze. Doszliśmy dopiero pod wieczór, bo
Jaworski słabiej się poczuł i musieliśmy zwalniać. Dla mnie to jest w górach najgorsze.
Idąc wolno, dużo bardziej się męczę – także psychicznie, bo nie widzę efektów swojego
wysiłku. Na szczęście Zyga wyszedł po nas spory kawałek, a w obozie czekała już gorąca
herbata. Taki jest zwyczaj, że ci, którzy są w obozie, przygotowują herbatę na przyjście
następnego zespołu. Zawsze, jeszcze przed zdjęciem raków, wypija się kubek czegoś gorą-
cego. To doskonale poprawia samopoczucie – szczególnie przy tamtejszych mrozach.
K.W.– À
propos mrozów. Mam notatkę zrobioną pierwszego popołudnia po powrocie do ba-
zy: „W namiocie wieczorem minus dwanaście stopni”.
L.C.– Nie siedzieliśmy w namiocie, tylko od razu chowaliśmy się do śpiworów, bo różnica
temperatur wewnątrz i na zewnątrz namiotu była dosłownie żadna. Żeby uniknąć zaszro-
nienia zamarzającą parą z oddechów, zostawialiśmy otwarte okienko i nawet nie zaciągali-
śmy rękawa. Inaczej – rano byłoby w środku pełno szronu. Zresztą nawet gdybyśmy jak
najdokładniej zapięli namiot i tak różnica temperatur nie byłaby większa niż jeden czy dwa
stopnie. Do śpiworów wchodziło się więc w botkach, spodniach, kurtkach puchowych.
J.Ż.– A co z głową?
L.C.– W kapturze od śpiwora.
K.W.– Pod głową buty.
L.C.– W niższych obozach – pod głową, a w wyższych – w śpiworze, bo inaczej przemarzają
i rano nie można ich rozgrzać. W niższych obozach zaraz po przebudzeniu wkłada się buty
do śpiworów, żeby się trochę podgrzały przez dwie godzinki, zanim nie skończy się goto-
wać.
J.Ż.– Gotowanie trwa dwie godziny?!
L.C.– Tak. Trzeba przecież stopić wodę z przygotowanego wieczorem lodu, ugotować pierw-
szą poranną kawę, zrobić coś do jedzenia, zaparzyć herbatę. To wszystko trwa. Na tej wy-
sokości człowiek nie może ruszać się zbyt szybko. Każda czynność trwa dwa, trzy, cztery
razy dłużej niż na nizinach.
J.Ż.– No tak. Jeżeli na dworze jest minus czterdzieści, to w namiocie też jest minus czterdzie-
ści. Jakie jest wrażenie, kiedy wychodzi się z cieplutkiego śpiwora, w którym na dodatek
śpi się prawie w całym ubraniu?
L.C.– Nie wychodzi się. W namiocie wszystko robi się w śpiworze. Najpierw trzeba obrócić
się „na waleta”, sięgnąć przez rękaw po lód, stopić go na maszynce i już robi się cieplej.
Potem, jak już wypije się pierwszą gorącą kawę, można zacząć myśleć o wychodzeniu, bo
od razu się człowiek rozgrzewa od środka.
K.W.– Znacznie gorsze od wstawania było ranne oddawanie moczu. Nie mówiąc już nawet o
nocnym ani o załatwianiu się.
29
L.C.– Niekiedy nosił się z tym człowiek po kilkanaście godzin, bo jak wiało, to nie można
było w żaden sposób... Najbardziej przeszkadzały szelki od spodni. Przez te szelki trzeba
było zdejmować kurtkę. Kładziesz ją, a ona fiiit, leci z wiatrem. Gonisz ją i już robi ci się
strasznie zimno, a trzeba jeszcze zdjąć sweter, spodnie. Makabra!
K.W.– Ja ostatnią kupę zrobiłem w namiocie.
L.C.– Mnie też się to zdarzyło. Po prostu nie dawało się wyjść z namiotu...
J.Ż.– Doszliśmy do momentu, kiedy Leszek przyszedł do „dwójki”, a Krzysiek zszedł do ba-
zy.
L.C.– Mieliśmy zejść następnego dnia. Taka jest zasada, że pierwszy pobyt w obozie drugim
nie powinien trwać dłużej niż jedną dobę. Postanowiliśmy jednak, że spędzimy w „dwój-
ce” jeszcze jeden dzień, bo po dwóch nocach na górze i krótkim odpoczynku w bazie za-
czyna już działać aklimatyzacja, a o to nam przecież w tym okresie chodziło. Następnego
dnia podeszliśmy z Jankiem Holnickim pod ścianę Lhotse, ale w połowie drogi osłabliśmy
i musieliśmy zawrócić. Rano zeszliśmy do bazy. Wiało tak, że strach było iść. Co chwilę
trzeba było wbijać czekan i padać na lód, żeby człowieka nie porwało i nie rzuciło gdzieś
w jakąś szczelinę. Leży się, leży, potem się człowiek podnosi, sprawdza, czy już można.
Idzie się kawałek i znów na lód. Najważniejsze, żeby zawsze mieć czekan w pogotowiu,
żeby go na czas wbić.
K.W.– Któregoś dnia wiało tak, że po prostu nie dało się oddychać. Jak szło się przodem do
wiatru, to bił po twarzy grudkami niesionego z Lhotse lodu. Tyłem do wiatru też nie moż-
na, bo akurat przed twarzą powstaje próżnia. Na dodatek powietrze jest rozrzedzone, więc
się dusisz. Całe szczęście, że to wszystko dzieje się w stosunkowo łatwym terenie. W ścia-
nie nie dałoby się tego znieść.
L.C.– Tego dnia, którego wy zeszliście, podeszli do „jedynki” Zawada z Cieleckim, żeby
sprawdzić, jak jest z tym... Jak on ten wicher nazywał?
K.W.– Zakopiański zefirek.
L.C.– Zawada nam nie wierzył. Mówił: „Co tam wieje...? To zakopiański zefirek!” Koło
czwartej spotkaliśmy ich w połowie lodospadu. Byli pewni, że to już tuż-tuż, a mieli przed
sobą jeszcze kawał drogi. Wieczorem, w czasie łączności, wszyscy podpytywali Zawadę.
„To ile szliście do »jedynki«? Nie słyszę. Powtórz, ile szliście?”
K.W.– Najśmieszniej było z ich wyjściem. Rano kierownik Zawada zrobił cyrk. Zamówił
operatorów, udzielił wywiadów. Mówił: „Tu idziemy. Żeby sprawdzić, jak to jest”. I wy-
szli o wpół do jedenastej. My wychodziliśmy o ósmej, a wiadomo przecież, że on miał
gorszą kondycję, bo chorował w bazie na grypę i nigdzie wyżej jeszcze nie był.
L.C.– Tak sobie maszerowali, maszerowali. O ósmej wieczorem zaczyna się normalna łącz-
ność między obozami, a Zawady nie ma. Włączył się w końcu parę minut po ósmej. „No,
jesteśmy tutaj – mówi – ale nie wiemy, gdzie jest obóz. Gdzie jest obóz?!” Heinricha przez
telefon opieprzył: „Jak ty zakładasz obóz, że nie można go znaleźć!” Zaczęliśmy mu tłu-
maczyć. Po godzinie znów się włączył: „Znaleźliśmy. Ledwo żyjemy. Gdzie jest maszyn-
ka?
(przedrzeźnia) Gdzie są płatki?” I to jest właśnie cały Zawada. Jakby ktoś pamiętał,
gdzie położył maszynkę albo płatki!
K.W.– Heinrich potem z niego żartował...
L.C.– Normalnie wychodziło się o ósmej, ale niektórzy jeszcze czekali na śniadanie i dopiero
się zbierali. Wtedy Heinrich mówił: „Nie bądź taki Zawada, bo zobaczysz, jak na tym
wyjdziesz”.
K.W.– Zyga ma swoje żelazne zasady.
L.C.– Ale te jego zasady są już trochę skostniałe, chociaż trzeba przyznać, że gwarantują
maksymalne bezpieczeństwo. Jeżeli mu się nic zupełnie przypadkowego nie przydarzy, to
powinien dożyć do emerytury...
K.W.– Nie on jeden.
30
J.Ż.– Co dalej? Jesteście prawie wszyscy w bazie i zaczynają się już wiatry...
L.C.– Ale jeszcze nie te najgorsze. Mimo to Zawada nadaje, że w Kotle jest białe piekło. Na-
zajutrz próbują dojść do obozu drugiego, ale wieje tak, że decydują się zawrócić.
K.W.– Trzynastego dogonili ich w „jedynce” Gajewski, Pawlikowski, Żurek i razem poszli
do „dwójki”. Ja już trzeci dzień byłem w bazie i chętnie ruszyłbym do góry, ale nie miałem
z kim. Zyga, z którym dotychczas chodziłem, uważał, że powinno się co najmniej pięć,
sześć dni odpocząć. Cichy z Holnickim dopiero co zeszli, zakopianie trzymali się razem.
Wiedziałem, że trzeba cały czas działać, żeby mieć jak najlepszą kondycję. Wymyśliłem
sobie, że pójdę z Szerpami i dogonię naszych w „dwójce”. Miałem do nich tylko jeden
dzień straty. Nazajutrz poszedłem do „dwójki”, a zakopianie założyli „trójkę”. Cały dzień
ich obserwowałem i nawet mi się zdawało, że nie zdążą, że za wolno idą i są za nisko, ale
już po ciemku doszli na miejsce i rozbili namiot. Dopiero potem okazało się, że założyli tę
„trójkę” za nisko i w dość niebezpiecznym miejscu – pod ogromnym mogącym się zawalić
serakiem. Zostałem w „dwójce” sam, bo Szerpowie zeszli wieczorem do „jedynki”. Mieli
taką zasadę, że donosili ładunki i tego samego dnia schodzili. Zakopianie przenocowali w
„trójce”, a nazajutrz też poszli do bazy. Rano znów przyszli Szerpowie. Próbowałem ich
namówić, żeby chociaż jeden poszedł ze mną do obozu trzeciego rozbić tam drugi namiot,
ale oni pokiwali głowami, pouśmiechali się, przeprosili i powiedzieli, że niestety nie, bo
koniecznie muszą zejść do bazy. Znów zostałem sam.
(czyta z dziennika) „Siedemnastego
stycznia cały dzień wypatruję zespołu. Wreszcie po południu pojawia się Zyga z Cichym i
Holnickim”.
L.C.– I z jednym Szerpą.
K.W.
(czyta dalej)– „W nocy minus dwadzieścia siedem stopni. Nareszcie nie jestem sam”.
L.C.– Następnego dnia wyszliśmy bardzo wcześnie. Zyga zawsze każe wychodzić wcześnie.
Tym razem udało mu się wygonić nas przed ósmą. Pogoda była niezła, a my wypoczęci po
dłuższym pobycie w bazie, więc posuwaliśmy się dość szybko. O wpół do drugiej byliśmy
już na miejscu obozu trzeciego – siedem tysięcy sto pięćdziesiąt metrów.
K.W.– Musieliśmy przesunąć namiot, bo serak, pod którym stał, już się walił. To się tak ła-
two mówi: „przesunąć”, ale najpierw trzeba przygotować miejsce. Na takiej wysokości
wyrąbanie w stromym stoku, pokrytym grubą warstwą lodu, platformy dwa na trzy metry
to jest zupełnie wykańczająca robota. Zyga, który miał dużo lepszą aklimatyzację, bo
przed kilkoma tygodniami wrócił z poprzedniej wyprawy, nawet się specjalnie nie zma-
chał. My natomiast byliśmy zupełnie do niczego. Pracowaliśmy na kolanach albo siedząc,
bo nie mieliśmy siły stać. Kiedy w końcu wszystko było już gotowe, zwaliliśmy się w na-
miocie jak kłody i dyszeliśmy bez ruchu. W nocy zaczęło cholernie szarpać namioty. Mu-
sieliśmy trzymać maszty, żeby nacierająca wichura nie porwała nas razem z całym sprzę-
tem. Na dodatek zrobił się straszny mróz. Prawie dziesięć stopni zimniej niż w „dwójce”.
Gdy rano obudziliśmy się, w namiocie było dosłownie biało od szronu – tym bardziej, że
zamknęliśmy na noc okienko, żeby uchronić się przed wiatrem.
„(...) Na wysokości 7500 metrów, gdzie najmniejszy gwałtowny wysiłek przyprawia
człowieka o utratę tchu, taka praca robotników ziemnych jest straszliwie wyczerpująca. Po
każdych dziesięciu uderzeniach czekana mam wrażenie, że pierś mi pęknie i wypluję płu-
ca. Kiedy przystaję, szalone bicie serca rezonuje w uszach i trzeba co najmniej trzydziestu
sekund, by ustąpiło uczucie duszenia i by serce zaczęło bić trochę spokojniejszym rytmem.
Jeżeli będę pracował w takim tempie, długie godziny miną, zanim skończę tę platformę.
Aby zaoszczędzić na czasie, próbuję pójść na całego. Czasami zapamiętuję się tak strasz-
nie, że czarny woal spada mi na oczy i na wpół uduszony opadam na kolana (...)”
18
.
L.C.– Wieczorem dowiedzieliśmy się przez radio, że Alek Lwów wpadł do szczeliny koło
obozu pierwszego. Miał iść do „dwójki” razem z Mączką. Niedługo po wyjściu zoriento-
18
Lionel Terray, „Niepotrzebne zwycięstwa. Od Alp do Annapurny”, Sport i Turystyka, Warszawa 1975, wyd. I
31
wali się, że poszli złą drogą, więc chcieli się przebić na przełaj do ścieżki pod ścianami
Nuptse, i Alek, który prowadził, po prostu nie zauważył wąskiej, zasłoniętej śnieżnym na-
wisem szczeliny. Stanął na nawisie i wpadł. Na szczęście szli związani liną.
K.W.– Pociągnął Janusza. Było bardzo ślisko, Mączka się przewrócił i nie potrafił wyhamo-
wać. Próbował wbić czekan, ale lód był tak twardy, że mu się to nie udało. Gdyby Alek nie
zatrzymał się sam, to wpadliby obaj. Mogło się to naprawdę niebezpiecznie skończyć. A
wszystko dlatego, że niektórzy noszą czekany jak laski. Ja opieram czekan na ramieniu i
trzymam za drzewce. Kiedy się przewracam, dziób automatycznie wbija się w śnieg i ła-
twiej jest wyhamować.
L.C.– Na szczęście dość szybko przyszli koledzy z „jedynki” i pomogli im się wydostać. Naj-
pierw mówili, że Alek spadł trzydzieści metrów. Brzmiało to bardzo groźnie. Potem oka-
zało się, że trzydzieści metrów to było liny między nimi; natomiast szczelina miała najwy-
żej dziesięć metrów głębokości.
K.W.– Tego dnia oczywiście zostali już w „jedynce”, a nazajutrz, kiedy my schodziliśmy,
podeszli razem z Dmochem, Piekutowskim, Fiutem, Jaworskim, Olechem i Szafirskim.
Zrobiło się strasznie ciasno. Na fali euforii spowodowanej naszym dotychczasowym po-
wodzeniem Szafirski zaczął instalować w „dwójce” ekipę filmową. Wymyślili, że ustawią
tam sobie własną „wartę” i z wysokości sześć tysięcy pięćset metrów będą obserwowali
dalszy przebieg akcji. Założenie niby słuszne, ale zapomnieli, że mają do czynienia z hi-
malajską zimą, że w każdej chwili silny porywisty wiatr może się zamienić w prawdziwy
huragan, i bardzo się dziwili, kiedy kilka dni później poszarpało im namiot na strzępy.
Tymczasem Zawada uznał, że jest nas bardzo dużo w „dwójce”, więc pewnie się nu-
dzimy. W wieczornej audycji powiedział, że mamy schodzić do „jedynki”, brać ładunki i
wynosić je do „dwójki”. Uważaliśmy, że to mogą robić Szerpowie, a my powinniśmy
działać w górze, ale Zawada się uparł.
L.C.– Na tym przykładzie najlepiej widać, że my robiliśmy nie tylko to, co zazwyczaj robią
alpiniści, ale też to, co tradycyjnie należy do Szerpów.
J.Ż.– Jak wtedy było z waszą kondycją?
L C.– Na początku akcja była bardzo szybka. Nadmiar ludzi w ruchu, ciągle za dużo chętnych
w stosunku do potrzeb. Ponieważ bardzo szybko zdobywaliśmy wysokość, pojawiły się
kłopoty z aklimatyzacją. Piątego stycznia zaczęliśmy działać powyżej bazy, a piętnastego
była już założona „trójka”. W ciągu jedenastu dni tysiąc osiemset metrów w pionie. Dlate-
go właśnie trzeba było dochodzić do „trójki”, przespać noc i zaraz wracać. Wchodzić tylko
po to, żeby zdobyć aklimatyzację.
K.W.
(czyta z dziennika)– „Dwudziestego stycznia o ósmej wieczorem znów »kabarecik«.
Zawada poleca nam wynieść część rzeczy – czyli tak zwany depozyt – jak najwyżej w kie-
runku Przełęczy”. Mieliśmy iść we czterech – Leszek, Janek Holnicki, Zyga i ja.
(Czyta
dalej) „Po nas mają iść inne zespoły podnosząc ten depozyt i próbując założyć obóz
czwarty. A na końcu chyba leader – z proporcami... To nie takie proste, kolego Zawada”.
Andrzej był wtedy cholernym optymistą. Odczuliśmy, że chcą nas wykorzystać. Zrozu-
miałem, że mamy podnosić te depozyty coraz wyżej, aż komuś się uda założyć obóz. A oni
będą czekali z odwodami w bazie. Jak założymy już ten obóz, będziemy oczywiście mu-
sieli zejść odpocząć. Wtedy oni spokojnie wejdą sobie na szczyt.
L.C.– Nie wiem, czy rzeczywiście tak.
K.W.– Tak było. Tak to przynajmniej odczułem.
L.C.– Trzeba przyznać, że Zawada liczył wtedy na błyskawiczny sukces.
K.W.– Ale czy to nie był błąd taktyczny, żeby Żurka już pchać do ataku?
L.C.– Oczywiście, że był. Ale z drugiej strony żal było nie wykorzystać takiej dobrej pogody.
K.W.– Jak można było po piętnastu czy dwudziestu dniach akcji próbować atakować Everest?
To było po prostu niewykonalne. Zresztą Zyga był temu od początku bardzo przeciwny.
32
L.C.– Zespół zakopiański, mimo że założył „trójkę”, zszedł prosto do bazy. Nie włączył się
do transportu.
K.W.– Wydawało nam się, że Zawada szykuje sobie w bazie grupę szturmową. W każdym
razie na dole był ogromny entuzjazm. Ale tylko na dole. Ci, którzy pracowali na górze,
wiedzieli, jak sprawa wygląda.
J.Ż.– Wnieśliście ten depozyt dwudziestego pierwszego stycznia?
K.W.– To był dzień odpoczynku. Czekaliśmy na Leszka i Janka Holnickiego. Następnego
dnia doszliśmy do „trójki” i tam odpoczywaliśmy. Poza tym nic się nie działo.
L.C.– Jak to nic! Sprowadzali Roberta.
K.W.– Tak, w „dwójce” był Robert Janik, który już na początku wyprawy źle się czuł. Zszedł
na cztery dni poniżej bazy, wrócił, posiedział ze trzy dni i potem przez tę swoją cholerną
obowiązkowość – wiedząc, że akcja rozwija się w górze – podszedł do obozu drugiego.
Tam zrobił błąd. Pierwszego dnia czuł się jeszcze w miarę dobrze, drugiego już trochę go-
rzej i wtedy powinien był zejść, ale próbował przeczekać.
L.C.– Byłem bardzo zły na Szafirskiego, bo kiedy szedłem do „trójki”, spotkałem go i mówię:
„Weźcie Roberta i schodźcie od razu do bazy”. Szafirski, jak to Szafirski: „Dobra, dobra,
zejdziemy”. Przenocowali w „dwójce”, zamiast zejść przynajmniej do „jedynki”. W nocy
Robertowi się pogorszyło. Wymiotował, nie przyjmował żadnych pokarmów. Rano był
bardzo słaby, zrobili mu jakiś zastrzyk i schodzili „na tlenie”. Musieli go podtrzymywać i
nieść jego butlę, bo ledwo trzymał się na nogach. W „jedynce” znów przenocowali. Prawie
cały czas trzymali go pod tlenem. Dopiero następnego dnia dowlekli się do bazy.
J.Ż.– To zdaje się była pierwsza ofiara wysokości i pierwsza osoba wyłączona z akcji?
L.C.– Z akcji nie, bo lekarz nie musi wysoko chodzić. Zresztą nie tylko on chorował, na przy-
kład oficer łącznikowy – jeszcze bardziej.
K.W.– Następnego dnia mieliśmy atakować Przełęcz. W nocy w ogóle nie mogłem spać. Za
bardzo się denerwowałem. Wiedziałem, że z obozu na Przełęcz jest osiemset pięćdziesiąt
metrów w pionie i że już samo dotarcie tam będzie bardzo trudne. Dość powszechnie pa-
nowała opinia, że to jest prawie niemożliwe. Za nisko założyliśmy obóz trzeci. W dodatku
słońce wchodziło na naszą ścianę dopiero po jedenastej. A dopóki nie ma słońca – nawet
jeżeli jest jasno – temperatury są takie jak minimalne w nocy.
L.C.– O piątej zaczęliśmy gotować, potem zjedliśmy, podzieliliśmy się sprzętem. Musieliśmy
wziąć mnóstwo rzeczy, żeby jako tako przetrwać noc na Przełęczy – gdybyśmy tam doszli.
K.W.– Wyszliśmy bardzo wcześnie. Ja, jako pierwszy, ruszyłem o siódmej. Szedłem po sta-
rych poręczówkach. Przed dziewiątą nogi miałem już tak sztywne, że musiałem stanąć.
Rozsznurowałem buty, włożyłem nogi do plecaka i zacząłem się bić po stopach, masować
je, rozcierać. Przez dwie godziny rozgrzałem je na tyle, że mogłem iść dalej. Zresztą było
już słońce. Za sobą dość daleko widziałem Zygę...
L.C.– Nie Zygę. Mnie. Zyga wyszedł za tobą, ale zobaczył, jak jest zimno, więc zawrócił i
postanowił czekać na słońce. W ten sposób przekreślił praktycznie swoje szanse wejścia na
Przełęcz. Za mną szedł Janek Holnicki, a Heinrich, jak się potem okazało, poprawiał porę-
czówki.
K.W.– Dotarłem do przerwy w poręczówkach i wszedłem w pas żółtych skał. Poszedłem wy-
żej, znalazłem liny. Tam się później zgubił Zawada. Wszedłem w kuluar
19
i połączyłem się
z Zawadą. Pytałem, jak dalej iść. Powiedział, że na „Żebro Genewczyków”. Gdyby powie-
dział, że do końca kuluarem, tak jak na Lhotse, to pewnie bym się połapał, ale z jego tłu-
maczenia zrozumiałem, że muszę już iść w stronę Everestu. Za wcześnie wszedłem w Że-
bro i straciłem mnóstwo czasu. Znów połączyłem się z bazą, powiedziałem, że jest późno i
że już nie zdążę. Zresztą byłem bez sprzętu, więc nawet gdybym sam doszedł – nie miał-
bym jak przeczekać nocy, a oni już nie mieli szans. Zostawiłem więc depozyt i wróciłem
19
Kuluar – wklęsła, szeroka formacja w skalach lub lodzie.
33
do „trójki”. Potem okazało się, że wysiłek całego tego dnia był praktycznie zmarnowany,
bo mój depozyt leżał tak daleko od właściwej drogi, że nie opłacało się go ściągać.
L.C.– My z Jankiem zostawiliśmy depozyt jeszcze na dobrej drodze i też zeszliśmy do Hein-
richa, który tymczasem poprawiał poręczówki. Trochę mu przy tym pomogliśmy, bo i tak
musieliśmy czekać na Krzyśka.
K.W.– Schodząc wywinąłem kozła. Miałem kłopoty ze schodzeniem, bo dokuczały mi od-
mrożenia.
J.Ż.– Już zdążyłeś się odmrozić?
K.W.– Nie, te stare. Na odmrożonych dawniej palcach miałem jeszcze nie wygojone prze-
szczepy. Przemrożona na nowo skóra zaczęła pękać, krwawić. Próbowałem stawiać nogi
bokiem, żeby nie obciążać palców, i przez to się potknąłem. Przeleciałem parę metrów, ale
na szczęście wyhamowałem czekanem. Gdybym nie wyhamował, to „po zawodach”...
L.C.– Czekaliśmy na Krzyśka z piciem i jedzeniem, ale on nie przychodził. Robiło się późno,
a my musieliśmy jeszcze zejść do „dwójki”, więc wyszliśmy przed obóz i tam go spotkali-
śmy.
K.W.– Potem oni zaczęli schodzić, a ja wstąpiłem jeszcze po rzeczy do „trójki” i zaraz posze-
dłem za nimi. To już był nasz dziesiąty dzień powyżej bazy.
(czyta z dziennika) „Nie mogę
już patrzeć na żarcie. Nic mi nie smakuje”.
L.C.– Żeby tylko urozmaicić menu, wymyślaliśmy najdziwniejsze, czasem zupełnie zaska-
kujące potrawy.
K.W.– Następnego dnia zeszliśmy wszyscy do „jedynki”. Spotkaliśmy tam grupę z Janikiem.
J.Ż.– Już któryś raz słyszę: „Idziemy z »jedynki« do »trójki«, albo: „Idziemy z »dwójki« do
bazy”. Po co wobec tego tyle obozów? Czy nie można by chociaż z jednego zrezygnować?
L.C.– Po pierwsze – nie wszyscy tak chodzą. Po drugie – na początku nikt chyba nie miał
dość siły na pokonanie tak dużej odległości. Kondycja rośnie w miarę aklimatyzacji i w
zasadzie dopiero pod koniec można sobie pozwolić na dłuższe przejścia. Moje pierwsze
przejście z bazy do obozu pierwszego trwało sześć godzin. Pod koniec robiłem tę trasę
dwa razy szybciej. Wtedy mogłem już chodzić prosto do „dwójki”.
J.Ż.– Jak długo można iść w tamtejszych warunkach?
K.W.– To zależy. Na upartego można iść nawet dwanaście godzin, ale wiadomo, że następ-
nego dnia człowiek będzie zdechły.
L.C.– Poza tym stawia się tyle obozów dlatego, że kiedy więcej osób naraz wychodzi z bazy,
to trudno wszystkich pomieścić w jednym. W takiej sytuacji część może iść od razu do
„dwójki”, a reszta nocuje w „jedynce”.
K.W.– Dwudziestego czwartego stycznia, kiedy my schodziliśmy do bazy, zakopianie mieli
atakować Przełęcz. Gdy doszliśmy, była już wiadomość, że Gajewski w ogóle nie wyszedł,
Pawlikowskiemu złamał się rak, a Żurek poszedł nawet ładny kawałek, ale był sam, więc
zawrócił. Oni jako pierwsi nieśli ze sobą flagi.
L.C.– To Zawada tak ich zaraził swoim optymizmem. My tymczasem byliśmy w bazie. Już
zaczynały się bardzo silne wiatry. Odpoczęliśmy jeden dzień, a następnego musieliśmy
wracać na górę, żeby pomóc sprowadzić Żurka, który wybił sobie bark. Janik przez radio
instruował Szafirskiego, jak ten bark nastawić, ale mimo to Żurek czuł się bardzo źle. Kil-
ka godzin schodzili do „jedynki”. Potem zastanawiali się, czy iść dalej, więc powiedzieli-
śmy im, że bezwzględnie tak, i wyszliśmy naprzeciw – Heinrich, Holnicki, ja i dwóch
Szerpów. Aż pięciu, bo baliśmy się, że trzeba będzie go znosić. Spotkaliśmy ich gdzieś w
połowie lodospadu. Żurek szedł kilka metrów, padał na śnieg, skręcał się, leżał parę minut,
wstawał, znów szedł kilka metrów. Wyglądało to fatalnie. W bazie był przygotowany na-
miot lekarski. Grzejniczki, maszynki, kroplówki.
K.W.– Teraz już prawie wszyscy byliśmy na dole. Wyżej zostali tylko Zawada i Cielecki. I to
był błąd Zawady. Najpierw na górze było aż tłoczno. Potem został tylko Zawada z Cielec-
34
kim, a oni sami niewiele mogli zrobić. Na szczęście ta przerwa pokryła się w zasadzie z
okresem najgorszych wiatrów.
L.C.– Dwudziestego piątego stycznia Zawada z Cieleckim doszli do „dwójki”. Próbowali
wejść jeszcze wyżej, ale tak wiało, że się wycofali i dwudziestego ósmego wrócili do bazy.
K.W.– Obozy zostały puste. Dmuchało tak, że nie starczyło skali wiatromierza. Zaczęły się
pierwsze wątpliwości. Optymizm, który zapanował po stosunkowo łatwym założeniu obo-
zu trzeciego, znikł już zupełnie. Kończył się styczeń, a my w dalszym ciągu mieliśmy tyl-
ko „trójkę” i depozyt. Przy takich wiatrach o założeniu obozu czwartego nie mogło być
nawet mowy. Na dodatek nie wiedzieliśmy, czy depozyt nie spadł, czy „trójki” nie zwiało.
„(...) Wobec ciągu złej pogody i nieustannej zawiei, znacznie silniejszej niż w Alpach,
nadzieja nasza na pokonanie Fitz Roy była słaba jak umierający. Stare przysłowie zapew-
nia nas, że »życie utkane jest z nadziei«. Bez tej siły, którą ona daje, nasze poświęcenie i
wysiłki byłyby nie do zniesienia. Prawdę mówiąc, nigdy nie wiedziałem, do jakiego stop-
nia moi towarzysze przestali wierzyć, że nasza wyprawa może zakończyć się sukcesem.
Niemoc niektórych i kryzys zniechęcenia nie oszczędzające nawet najlepszych wskazy-
wały na to, że opuszczają ich siły duchowe (...)”
20
L.C.– Szerpowie mówili, że po pełni księżyca zmieni się pogoda, więc czekaliśmy cierpliwie,
bo pełnia wypadała drugiego lutego. Dwa dni wcześniej przestało wiać. Zdecydowaliśmy
wyjść w góry. W bazie, po kilku dniach wiatrów, zrobiła się zupełna cisza. Odrodziły się
nasze nadzieje. Ale drugiego lutego zerwał się tak silny huragan, że zupełnie połamało
maszt radiowy. To właśnie była ta szerpańska odmiana po pełni. Nam po raz pierwszy
zwaliło w bazie namiot na głowę. Znów trzeba było wycofywać się z obozów.
J.Ż.– Co robiliście w bazie podczas tych potwornych wiatrów?
L.C. i K.W.
(chórem)– Nic.
J.Ż.– To niemożliwe.
L.C.– Jak na wczasach.
K.W.– Większość czasu zajmowały kalkulacje – wejdziemy czy nie wejdziemy. Trochę opo-
wiadało się o poprzednich wyprawach.
L.C.– Ja prawie cały czas jadłem. O ile w górze, podobnie jak wszyscy, zupełnie nie miałem
apetytu, to tu jadłem jak smok.
K.W.– W czasie tych wiatrów Gajewski z Szafirskim sprowadzili Żurka do lotniska.
L.C.– Czwartego czy piątego lutego był już w Warszawie. Sam podjął decyzję, że wróci, kie-
dy dowiedział się, że przez ten bark w ciągu najbliższych trzech tygodni i tak nie będzie
mógł się wspinać. Dla niego wyprawa już się skończyła.
K.W.– W bazie zaczęły się przebąkiwania, że może nie wejdziemy, że chyba się nie da. Ale
ciągle jeszcze mieliśmy dwa tygodnie do końca pozwolenia. Jeszcze były propozycje, żeby
pójść do góry i tam przeczekiwać, a potem, jak się uspokoi, atakować od razu z większej
wysokości.
L.C.– Wieczorem Zawada zapytał, kto pójdzie zakładać „czwórkę”. Zgłosili się Heinrich,
Holnicki i ja.
K.W.– Ja nie, bo Maniek Piekutowski chciał ze mną iść. Wymyśliliśmy sobie, że Cichy, He-
inrich, Holnicki założą nam „czwórkę”, zejdą do bazy, a my z Mankiem wejdziemy na
szczyt.
L.C.– K a l k u l a t o r...
K.W.– To Zawada tak stawiał sprawę.
L.C.– Trzydziestego pierwszego stycznia ruszyliśmy do góry z założeniem, że postawimy
„czwórkę”. W lodospadzie właściwie nie wiało. Z „jedynki” wyglądało, że jest w miarę
spokojnie. Pierwszego lutego poszliśmy do „dwójki”. Już na progu zaczęło dmuchać i wi-
dać było, że nie pójdzie nam tak gładko.
20
Lionel Terray, „Niepotrzebne...”
35
K.W.– My z Marianem podeszliśmy z bazy do „jedynki”.
L.C.– W „dwójce” całą noc bardzo wiało, a jak w „dwójce” wieje, to na Przełęczy nie ustoi
żaden namiot. Słychać było, jak wiatr huczy gdzieś tam wysoko. Mimo to zdecydowaliśmy
z Heinrichem wyjść do obozu trzeciego. Wzięliśmy trzech Szerpów z namiotami i całym
sprzętem, bo nie byliśmy pewni, czy tam w ogóle coś zostało. Po kilkuset metrach myśleli-
śmy już tylko o tym, czy zawrócić teraz, czy podejść jeszcze kawałek i tam zostawić depo-
zyt. Jeszcze przed ścianą Zyga zaczął coś przebąkiwać o powrocie. Szerpowie też się ła-
mali, tylko zastanawiali się, czy już rzucać plecaki, czy dopiero za chwilę. Namówiłem ich
na wejście w ścianę, ale po kilkudziesięciu metrach musieliśmy zawrócić, bo wiatr był tak
straszny, że po prostu nie można było iść. Zostawiliśmy bagaże i zeszliśmy do „dwójki”.
Tam spotkaliśmy się z Krzyśkiem i Mańkiem.
K.W.– Było nas jedenastu. W nocy znów strasznie wiało, więc rano postanowiliśmy z Mań-
kiem, że zejdziemy. Nie było sensu przeczekiwać w takiej dużej grupie. Za nami poszli
jeszcze Szerpowie i Jaworski.
L.C.– Trzeciego zdecydowaliśmy z Jankiem Holnickim, że zejdziemy do bazy. Heinrich,
Dmoch i Olech zostali jeszcze i postanowili przeczekiwać. My uważaliśmy, że to nie ma
sensu, bo jeżeli nawet po kilku dniach pogoda się poprawi, i tak nie będziemy mieli dość
sił, żeby iść do góry.
K.W.– Przyszedł okres najgorszego załamania. Wiatr straszny. Z bazy nie było po co wycho-
dzić. W „dwójce” niby przeczekiwało „trzech muszkieterów”, ale dmuchało tak, że nosa z
namiotów nie mogli wysadzić. Zbliżał się dziesiąty lutego. Wiedzieliśmy, że piętnastego
skończy się nam pozwolenie. Zapadła decyzja, że będą wysyłane zespoły do „dwójki”.
Ósmego lutego próbowaliśmy z Mańkiem wyjść w górę. Wyliczyliśmy, że do piętnastego
możemy być bez przerwy powyżej bazy. Po godzinie marszu przez lodospad Maniek źle
się poczuł i musieliśmy zawrócić. Jeszcze tego samego dnia zabrałem się do góry z Zawa-
dą i Szafirskim.
L.C.– Również ósmego lutego Heinrich doszedł sam do „trójki” i stwierdził, że cały obóz jest
zniszczony. Jeden namiot porwało, a w drugim połamało maszty.
K.W.– Dziewiątego byliśmy już w „dwójce”, gdzie dogonił nas Cichy, Holnicki i Fiut. Tego
dnia Zyga z Alkiem Lwowem poszli jeszcze raz do „trójki”, odbudowali ją i przenocowali
tam. Wiadomo już było, że na szczyt mogą zdążyć tylko ci, którzy są w „dwójce”. Naza-
jutrz Fiut, Holnicki, Leszek i ja poszliśmy do „trójki”. Przespaliśmy tam noc, a rano zaata-
kowaliśmy Przełęcz. Po raz pierwszy używaliśmy tlenu. Chodziło o to, żeby nie ryzykując
odmrożeń, móc wystartować wcześnie, zanim jeszcze słońce ogrzeje ścianę. Dzięki tleno-
wi człowiek się mniej odmraża, bo krew bez przeszkód dociera do najcieńszych nawet na-
czynek.
L.C.– Doszło nas tylko trzech. Janek źle się poczuł i musiał zawrócić na wysokości „Żebra
Genewczyków”. My z Fiutem weszliśmy pierwsi, a Krzysiek sporo po nas, bo wyrzucił po
drodze tlen.
K.W.– Zdenerwował mnie ciężar tego całego urządzenia. Poza butlą musiałem przecież nieść
sprzęt biwakowy.
L.C.– Próbowaliśmy rozbić szturmowy namiot, ale się nie udało. Wiał silny wiatr, a materiał
skurczył się na mrozie i nie można go było naciągnąć na stelaż. Kiedy Krzysiek dochodził
do Przełęczy, ja musiałem zacząć już schodzić. Zbliżał się zmrok, a miałem wracać sam,
bez asekuracji. Najbardziej bałem się zawirowań, które powstawały za „Żebrem Genew-
czyków”. Podmuchy były tak silne, że ledwo się przez nie przedzierałem. Po prostu wiatr
zatrzymywał mnie w miejscu. Dalej było już stosunkowo łatwo.
„(...) Wydobyliśmy namiot piramidowy (...) i zabraliśmy się do roboty.
Teraz zaczęła się walka, której zapewne żaden z nas nie zapomni. Jeśli wiatr był silny
na ostrodze, to tutaj był straszliwy. Mój tlen wyczerpał się, zanim zszedłem na przełęcz, a
36
Charles Evans zdjął swój aparat dla większej swobody ruchów. Byliśmy niesłychanie sła-
bi, zbyt słabi, by stawić czoła wrogiej wichurze. Zmagaliśmy się z nią przeszło godzinę,
bawiąc się w jakieś diabelskie przeciąganie, mozoląc się, by wznieść jeden namiot, którego
rozbicie trwa na dole jedną lub dwie minuty. Płótno nieustannie wymykało się nam z rąk,
wpadaliśmy w sidła splątanych linek. Słanialiśmy się, zawadzaliśmy sobie wzajemnie, wy-
czerpani brakiem tlenu i żałośnie bezbronni wobec tych warunków. (...) W pewnej chwili
potknąłem się o kamień i jakieś pięć minut leżałem twarzą w dół, zanim zebrałem dość sił,
aby się podnieść. (...)”
21
K.W.– O rozbiciu Omnipotenta nie mogło być nawet mowy. Musieliśmy zadowolić się ma-
lutkim, jednomasztowym namiocikiem nazywanym przekornie „szmatą kierownika”. Zro-
biło się potwornie zimno. Wiało wręcz niesamowicie. Taką płachtę oczywiście przewiewa,
więc w środku mieliśmy niewiele lepiej niż na dworze. Nie mogliśmy nawet rozpalić ma-
szynki. O ósmej wieczorem nawiązaliśmy łączność. Powiedzieliśmy, jak jest: ledwie sie-
dzimy, mamy na sobie wszystko, co się da, jesteśmy w śpiworach i trzęsiemy się z zimna.
Musimy cały czas trzymać maszt, żeby nas nie porwało. Może z trudem uda nam się do-
czekać jutra, żeby zejść o własnych siłach do „trójki”. Heinrich się tym bardzo przejął. Ka-
zał nam schodzić z samego rana. Natomiast Zawada i Leszek zaczęli nas podpuszczać:
„Jak tylko będą warunki, to podejmujcie atak szczytowy”.
L.C.– Heinrich histeryzował. „Uważajcie – krzyczał do swojego radiotelefonu. – Jak będzie
choć trochę wiało, to schodźcie! To i tak jest duży sukces, że weszliście na Przełęcz! Cały
czas będziemy na nasłuchu!” A ja chciałem zostać na Przełęczy. Zszedłem dlatego, że były
tylko dwa komplety biwakowe. Teraz żałowałem, bo myślałem, że gdybym został, to może
podjąłbym ten atak.
K.W.– Walek Fiut uważał, że nie może atakować. Ja nawet bym chciał, ale realia były takie,
że nie mieliśmy szans. Szczególnie bez tlenu.
L.C.– Fatalnie się stało, że nie rozbiliście namiotu i nie mogliście nic zagotować.
K.W.– To by nic nie zmieniło. Nie mieliśmy tlenu. Rano musielibyśmy szukać pełnych butli.
Zanim co – byłoby za późno. Wydawało nam się, że przede wszystkim musimy znaleźć
butle, sprawdzić je i posegregować. Postanowiliśmy poświęcić na to całe przedpołudnie.
Sprawdziliśmy trzydzieści parę butli. Wydawało nam się, że zrobiliśmy sporą robotę, że
dopiero teraz drzwi na szczyt zostały otwarte.
L.C.– Tylko że mieliśmy coraz mniej czasu. Już był dwunasty lutego.
K.W.– W południe zaczęliśmy schodzić. Koło Żebra wiało jak cholera, ledwie trzymaliśmy
się na nogach, ale pogoda była lepsza niż wczoraj. Poszliśmy aż do „dwójki”. Znów mia-
łem kłopoty ze schodzeniem, bo palce coraz bardziej bolały i krwawiły coraz mocniej.
L.C.– W „trójce” zostali Zawada z Szafirskim, którzy następnego dnia poszli na Przełęcz.
Myśleliśmy, że może będą próbowali atakować, chociaż właściwie nie mieli szans, bo Za-
wada był pierwszy raz w „trójce”. Zresztą widziałem, w jakim stanie tam doszli. Rysiek
był lepszy, ale Andrzejowi brak było jeszcze aklimatyzacji. Byłem przy tym, jak zastana-
wiali się, co robić. Zawada mówił: „Wejdziemy, może Turnię rozbijemy – następnym bę-
dzie łatwiej”. Sami zdawali sobie sprawę z tego, że nie mają dość sił, żeby wejść na szczyt.
K.W.– My już zeszliśmy i teoretycznie byliśmy wyłączeni z akcji. Dwunastego lutego byli-
śmy zdecydowani iść do bazy. Ja miałem palce w fatalnym stanie. Puściły mi przeszczepy
po poprzednich odmrożeniach. Janek Holnicki też źle się czuł, a Walek Fiut uważał, że po
założeniu obozu trzeba zejść do bazy, tam odpocząć, i dopiero znów atakować. Pewnie
myślał, że Nepalczycy przedłużą pozwolenie o dwa tygodnie. Ja też na to liczyłem, ale
potem usłyszałem, jak oficer łącznikowy mówił coś o dwóch dniach, i zacząłem się zasta-
nawiać. Wyliczyłem, że jak zejdę do bazy, to już nie mam szans wejść na szczyt.
21
John Hunt – „Zdobycie...”
37
L.C.– Zacząłem myśleć, czyby nie zostać i nie próbować jeszcze ataku, ale nie bardzo miałem
z kim. Holnicki miał nogi podmrożone. Fiut ciągnął w dół. Krzysiek też miał nogi, zda-
wało się, do niczego. Pamiętam, że obudziłem się w nocy i zacząłem myśleć. Czasu było
mało, kandydatów na szczyt nie za wielu. Gdybym zszedł do bazy, to już koniec, a bardzo
nie chciałem mieć kolejnej nieudanej wyprawy. Byłem dotychczas na czterech wyprawach.
Dwie pierwsze udały się, a dwie następne – nie. Czułem jeszcze świeży smak tych pora-
żek. Zdecydowałem zostać w „dwójce”, a potem iść do góry. Liczyłem trochę na Pieku-
towskiego, który miał wyjść tego dnia z bazy. A Krzysiek tak chodził, chodził, kręcił się,
aż w końcu przyszedł do mnie na kawę.
K.W.– Przestałem wierzyć w Mańka.
L.C.– Miałem poważne wątpliwości, czy da radę z tymi paluchami. Bardziej liczyłem na Pie-
kutowskiego.
K.W.– Rano ruszyliśmy we trzech – Piekutowski, Cichy i ja. Jeszcze poprzedniego dnia Ga-
jewski, Pawlikowski, Heinrich i Pasang poszli do „trójki”. Gajewski z Pawlikowskim byli
wówczas głównymi kandydatami do ataku szczytowego. Nazajutrz mieliśmy iść za nimi.
L.C.– Ale o samym ataku opowiemy już chyba następnym razem, bo za czterdzieści minut
musimy być na Służewcu.
K.W.– A obiad?
L.C.– Połkniemy coś po drodze.
Wypadli jak strzały. Ledwie zdążyliśmy się umówić na następne spotkanie. Miało się
odbyć u mnie za dwa tygodnie, to jest dokładnie w prima aprilis. Piszę – miało, bo w wie-
czór poprzedzający dzień naszego spotkania Krzyśkowi rozchorował się syn, musiał go pół
nocy pilnować, a rano zaspał i nie zdążył na pociąg. Leszek, który nic o tym nie wiedział,
przyjechał do mnie o umówionej godzinie. Poprosiłem go wówczas, żeby opowiedział mi
o swojej drodze na Everest (patrz: „Leszek Cichy – Zmierzyć się z mitem”), a o ataku
szczytowym opowiedzieli mi obaj dopiero w tydzień później. Czytelnikowi może się to
wydawać nieistotne, ale myślę, że ta zwłoka spowodowała zubożenie relacji. Opowieść,
którą zarejestrowałem i przetworzyłem na język książki, była już bowiem nie szóstą czy
ósmą, ale piętnastą lub dwudziestą. Obaj niemal codziennie zapraszani byli na różne spo-
tkania, odczyty, prelekcje i prawie codziennie brali w nich udział. Kiedy spotkaliśmy się
ósmego kwietnia, trudno było oprzeć się wrażeniu, że sami są tą tematyką zmęczeni.
38
Zryw
J.Ż. – Poprzednią naszą rozmowę skończyliśmy na wieczorze trzynastego lutego. Rano mieli-
ście iść do „trójki”.
K.W. – I od tego dnia na dobrą sprawę zaczyna się historia naszego ataku szczytowego. Ru-
szyliśmy stosunkowo późno. Słońce już wzeszło, wiatr w normie, czułem się doskonale.
Wiedziałem, że z nogami nie jest najlepiej, ale miałem w sobie jakiś dziwny spokój i pew-
ność, że wejdziemy na szczyt.
Maniek, który od razu został z tyłu, po czterdziestu minutach marszu krzyknął, że pój-
dzie wolniej, więc żebyśmy się na niego nie oglądali. Znałem go od dawna. Wiedziałem,
że źle się czuje i nie dogoni nas ani po drodze, ani w „trójce”, bo po prostu jest chory i
wcześniej czy później będzie się musiał wycofać. Oglądaliśmy się za nim jeszcze na porę-
czówkach, ale wciąż nie było go widać, aż w końcu zobaczyliśmy, jak zawrócił i schodził
w dół po lodowcu. Zostaliśmy we dwóch.
L.C.– Rano, zanim jeszcze wyszliśmy z obozu, patrzyliśmy, jak ruszają ci z „trójki”. Dość
wcześnie zobaczyliśmy dwie malutkie sylwetki wolno poruszające się w ścianie, ale nie
wiedzieliśmy, co się dzieje z drugą parą. Przecież na Przełęcz miało tego dnia wyjść trzech
Polaków i Szerpa. Dwóch zakopiańczyków – Pawlikowski i Gajewski – stanowiło zespół
szturmowy. Z obozu czwartego mieli ich asekurować Heinrich i Pasang. Przez chwilę my-
śleliśmy, że może Heinrich postanowił wyjść dopiero następnego dnia, żeby nie gnieść się
we czterech na Przełęczy. Połączyliśmy się z bazą i dowiedzieliśmy się czegoś, co stawiało
nas w sytuacji zupełnie wyjątkowej. Gajewski miał atak reumatyzmu, więc razem z Pawli-
kowskim postanowili zejść. Przed nami byli praktycznie tylko Pasang i Heinrich, który nie
bardzo wierzył w możliwość wejścia na Everest zimą. Zawada i Szafirski po nocy na
Przełęczy właśnie zaczynali schodzić. Wydawało się, że dla nich ta wyprawa jest już wła-
ściwie skończona. Na dobrą sprawę byliśmy jedynym zespołem, który mógł podjąć atak
szczytowy. Za nami nie było już nikogo.
K.W.– W „trójce” byliśmy koło drugiej. Połączyliśmy się z bazą i znów dowiedzieliśmy się,
że nie mają żadnych wiadomości z Przełęczy – nie wiedzą, czy Szafirski z Zawadą wyko-
rzystując fantastyczną pogodę spróbowali zaatakować szczyt, czy siedzą ciągle w namio-
cie, czy schodzą do nas... Uważałem, że to, czy zaatakowali, czy nie, jest w gruncie rzeczy
bez znaczenia, bo obaj byli na Przełęczy po raz pierwszy, a moim zdaniem wejść na Eve-
rest mógł tylko ktoś, kto był już choć raz w „czwórce” i zszedł stamtąd. Potem okazało się,
że Andrzej przeleżał cały dzień w namiocie, a Szafirski wziął butle i próbował wynieść je
w kierunku południowego wierzchołka, ale przeszedł najwyżej ze sto pięćdziesiąt metrów
w pionie.
L.C.– My tymczasem siedzieliśmy sobie w obozie, wypoczywaliśmy i objadaliśmy się na
zapas. Przed szóstą przyszedł Szafirski. Zaczął opowiadać, jak przez dwie godziny przeko-
nywali Heinricha, żeby nazajutrz spróbował jednak zaatakować szczyt, jak Zyga uparcie
twierdził, że zupełnie nie umie posługiwać się tlenem, jak musieli mu tłumaczyć, że to nie
jest takie trudne, że przy swojej kondycji jest kandydatem numer jeden do ataku. A Hein-
rich powtarzał swoje – nie i nie. W końcu jednak się złamał i obiecał, że spróbuje. Trwało
to ładne parę godzin. Dopiero po czwartej mogli zacząć schodzić. Andrzej po całym dniu
spędzonym na tej wysokości wyglądał na bardzo zmęczonego. Szafirski miał dużo lepszą
39
aklimatyzację, więc schodził szybciej, ale był pewien, że Andrzej najdalej za godzinę po-
winien być w „trójce”.
K.W.– Zresztą my też wierzyliśmy, że Zawada jest na tyle doświadczony, że nie powinno mu
się nic stać. Zapadł zmrok, czas mijał, a Andrzeja ciągle nie było. Zacząłem się denerwo-
wać. Szafirski nie mógł usiedzieć z niepokoju. Jako partner Zawady, czuł się w tej chwili
odpowiedzialny za jego los. Przecież zostawił Andrzeja samego, chociaż mógł zwolnić i
iść razem z nim. Jeżeli Zawadzie coś się stało, powinien być przy nim, zaopiekować się,
wezwać pomoc. Gdyby tylko mógł, ruszyłby do góry, ale po całym dniu akcji nie miał już
siły.
L.C.– Nawiązaliśmy łączność z obozem drugim. Pytaliśmy, czy gdzieś na stoku nie widzą
błysku latarki. Myśleliśmy, że może Zawada zabłądził, zgubił poręczówki i nie może ich
znaleźć. To byłoby najlepsze rozwiązanie. Z „dwójki” widzieli całą ścianę, ale choć wytę-
żali wzrok, nie udało im się spostrzec żadnego światełka.
K.W.– Nawiązaliśmy łączność z bazą. Bogdan Jankowski, który siedział przy radiotelefonie,
uważał, że powinno się jak najszybciej iść do Zawady. Inni radzili, żeby jeszcze poczekać,
bo może Andrzej zawrócił na Przełęcz i za chwilę się stamtąd zgłosi. Uważaliśmy, że na
pomoc Zawadzie powinni ruszyć Heinrich i Pasang, którzy zdążyli już odpocząć na Prze-
łęczy i nie bardzo kwapili się do jutrzejszego ataku, a idąc z góry, doszliby do niego dużo
szybciej, ale o ósmej urwała się z nimi łączność. Koło dziewiątej uznaliśmy, że nie można
już dłużej zwlekać. Ubrałem się, założyłem raki, wziąłem latarkę i poszedłem się rozej-
rzeć.
Z samego obozu nie było widać drogi na Przełęcz. Żeby ją zobaczyć, musiałem zrobić
spory trawers i wyjść poza zasłaniającą widok ściankę lodową. Kiedy się tam znalazłem,
od razu zobaczyłem mrugające w oddali światełko. Zorientowałem się, że jest za bardzo z
boku. Przyszło mi na myśl, że albo spadł, potłukł się i nie miał siły iść, albo zwyczajnie
zgubił drogę.
L.C.– Kiedy Krzysiek wrócił do obozu, byłem prawie pewien, że Zawada miał wypadek, coś
sobie zrobił, i trzeba będzie go znosić.
K.W.– Zaraz przypomniałem sobie te kłopoty Andrzeja ze wzrokiem, te jego wiecznie paru-
jące okulary. Zawsze kazał sobie czytać, a teraz mógł czegoś po prostu nie zauważyć,
przewrócić się, zgubić czekan, złamać rękę albo nogę.
L.C.– Mieliśmy gotową zupkę, która na niego czekała, więc wlaliśmy ją do termosu, wzięli-
śmy środki rozszerzające, śpiwór i spokojnie ruszyliśmy po poręczówkach. Zbliżała się
dziesiąta. Mimo ciemności staraliśmy się iść w miarę szybko. Wymyśliłem sobie, że jeżeli
Zawada pobłądził, ale czuje się w miarę dobrze, to doprowadzimy go tylko do poręczó-
wek, a sami pójdziemy wprost na Przełęcz, żeby pojutrze móc spokojnie zaatakować
szczyt.
Noc była wyjątkowo ciemna. Co chwila wielkie chmury podnosiły się z Kotła, przez
chwilę zasłaniały grań, potem opadały. Cały czas szliśmy po twardym skamieniałym lo-
dzie. który z daleka wyglądał jak szklanka, ale w rzeczywistości pełen był najrozmaitszych
zagłębień, dołków, garbów. Gdy szło się przy normalnym dziennym świetle, wszystkie te
zagłębienia można było doskonale wykorzystać jako naturalne stopnie. Teraz, w zupełnych
ciemnościach, wykręcaliśmy na nich nogi, potykaliśmy się, gubiliśmy rytm. Musieliśmy
całkowicie zawierzyć poręczówce.
K.W.– Kiedy tylko zobaczyłem światełko Andrzeja, zacząłem do niego krzyczeć, że jest za
nisko, że musi podejść. Po chwili światełko drgnęło, wolniutko przesunęło się w górę, za-
trzymało się, znów drgnęło. Odetchnęliśmy. Wiedzieliśmy już, że Zawadzie nic nie jest, że
zabłądził, ale może iść o własnych siłach. Najbardziej bałem się schodzenia do Andrzeja
po nie zaporęczowanym lodowym stoku. W górę idzie się w miarę bezpiecznie, ale w dół
nawet za dnia nietrudno się potknąć, przewrócić, zjechać kilkaset metrów.
40
L.C.– Okazało się, że Zawada po prostu nie trafił od jednej poręczówki do drugiej. Poszedł za
nisko, zgubił drogę i bał się sam szukać na ślepo. Koło drugiej w nocy byliśmy przy nim.
Daliśmy mu gorącego bulionu, przykryliśmy śpiworem, zaaplikowaliśmy środki rozsze-
rzające, bo mówił, że nie czuje nóg. Z całej siły okładaliśmy go po plecach, żeby przestał
szczękać zębami. Po godzinie rozgrzał się na tyle, że mogliśmy ruszyć w drogę powrotną.
K.W.– Mieliśmy ze sobą radiotelefon. Kiedy tylko dowiedzieliśmy się, że z Zawadą jest
wszystko w porządku, zaraz połączyliśmy się z bazą, żeby się już dłużej nie denerwowali.
L.C.– Andrzej szedł bardzo wolno. Co parę kroków zatrzymywał się, siadał. Przez skórę
czułem jego wątpliwości, czy tym razem uda nam się trafić do poręczówki.
K.W.– Posuwaliśmy się krok za krokiem. Niebawem, bez większego trudu, odnaleźliśmy
nasze poręczówki i zaczęliśmy schodzić. Po kilkunastu minutach zaczęły mi dokuczać
odmrożone palce, więc powiedziałem, że będę już szedł do obozu nie oglądając się na
nich.
L.C.– Co chwila musiałem przystawać i czekać na Andrzeja. Doszliśmy do dość długiego,
może dwudziestometrowego zjazdu. Zjechałem pierwszy i stanąłem na dole. Teraz zaczął
zjeżdżać Zawada. Przebrnął jakoś pierwszy odcinek, ale zaputał się w miejscu, gdzie trze-
ba było przepiąć karabinek, żeby ominąć przytrzymujący linę hak. Stracił tam co najmniej
pół godziny. Próbował podejść, coś kombinował, w końcu upuścił czekan. Musieliśmy ten
czekan zostawić, bo po ciemku nie było widać, gdzie leży. W końcu Andrzej się jakoś wy-
supłał ku mojej ogromnej radości i uldze. Poszedłem kawałek, poczekałem na niego, znów
zrobiłem parę kroków, i znów musiałem czekać. Noc uciekała, a ja miałem nadzieję, że
może jeszcze dziś spróbujemy podejść na Przełęcz. W końcu Andrzej zaproponował, że-
bym zbiegł na dół, a on już jakoś po tych poręczówkach dojdzie.
K.W.– Leszek przyszedł o szóstej rano. Obaj byliśmy tak zmęczeni, że o rannym wyjściu na
Przełęcz nie mogło być mowy. Akcja zajęła nam praktycznie całą noc. Właśnie ta pora i
nieprzeniknione ciemności dały nam się najbardziej we znaki. Zdjęliśmy tylko raki i w
butach, w całym ubraniu wsunęliśmy się do śpiworów. Drzemaliśmy tak, zmordowani, a
Szafirski serwował nam kolejne herbaty i kompoty.
Koło siódmej przyszedł Andrzej. Był jeszcze bardziej nieprzytomny niż my. Wypił tro-
chę kawy, wszedł do śpiwora i klapnął. Nie mógł nawet zasnąć, tylko leżał bez ruchu i nic
nie mówił.
L.C.– Obudziliśmy się około jedenastej. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy iść do góry, czy nie,
ale uznaliśmy, że to jednak nie miałoby sensu. Byliśmy potężnie niewyspani, więc pewnie
byśmy dość długo szli. Na Przełęczy bylibyśmy dobrze po zmroku. Znów spalibyśmy
krótko i rano idąc do ataku bylibyśmy zmęczeni. Zdecydowaliśmy zostać i odpocząć jeden
dzień.
K.W.– Był już piętnasty lutego. Na wejście w terminie i tak nie mieliśmy szans, ale byliśmy
prawie pewni, że dostaniemy co najmniej dwa dni przedłużenia.
L.C.– Szczerze mówiąc, dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Gdyby nawet nie przyszło
przedłużenie, gdyby Zawada kazał nam schodzić, i tak namawiałbym Krzyśka do podjęcia
ataku. Za blisko byliśmy szczytu, żeby się teraz wycofać przez jakieś głupie formalności.
W najgorszym razie przez parę lat nie dostalibyśmy nepalskich wiz.
K.W.– O jedenastej zjedliśmy sobie spore śniadanko i odpoczywaliśmy dalej. Niebawem
przyszli do nas Szafirski z Zawadą i zaczęli nas podpuszczać: „Dacie radę, chłopaki! W
was jedyna nadzieja. Pojutrze bez problemów jesteście na szczycie”. Takie poklepywania
jak przed walką.
L.C.– A zdaje się, że tak w głębi duszy Zawada sam już wtedy nie wierzył...
Po południu dostaliśmy wiadomość, że jest przedłużenie, ale tylko do siedemnastego, i
możemy się nawet nie starać o choćby jeden dzień więcej. Mieliśmy dwa dni na zdobycie
Everestu.
41
K.W.– Kiedy my odpoczywaliśmy sobie w „trójce”, Heinrich z Pasangiem podjęli pierwszą
praktycznie próbę zaatakowania szczytu. Pogoda była stosunkowo niezła, wiatr dość słaby
i dopiero po południu zaczął prószyć śnieżek. Zyga był w doskonałej formie, Pasang też.
Mieli ogromną szansę na to wejście. Tylko że w nią nie wierzyli, a na dodatek poszli bez
tlenu.
Trudno powiedzieć, dlaczego podjęli taką decyzję. Może Zyga nie chciał zabierać tlenu
nam, a może nie wierząc w możliwość wejścia na szczyt chciał po prostu pobić swój wła-
sny zimowy rekord beztlenowy. Fakt, że poprzedniego wieczoru wściekłem się, kiedy
Heinrich powiedział, że wezmą tlen i może spróbują dojść do południowego wierzchołka
(wys. 8765 m). Uważałem, że w ten sposób tylko zmarnują dwie butle, które będą potrzeb-
ne nam do prawdziwego ataku. Gdyby mi nie zabrali radiotelefonu, tobym mu zdrowo na-
wymyślał. Dla mnie było zupełnie oczywiste, że przy takim nastawieniu psychicznym nie
dojdą nawet do tego wierzchołka.
L.C.– A my mieliśmy tę cudowną wiarę, że wejdziemy. Nie mieliśmy co do tego najmniej-
szych wątpliwości. Heinrich z Pasangiem doszli na osiem tysięcy trzysta metrów, zrobili
swój zimowy rekord beztlenowy i zawrócili. Zresztą Zygę bardzo ten wynik satysfakcjo-
nował. Uważał, że to właśnie będzie sukces wyprawy.
K.W.– A obaj byli w takiej doskonałej formie, że tego dnia zeszli spokojnie z Przełęczy,
wpadli do „trójki” napić się czegoś i pobiegli z Szafirskim nocować do „dwójki”.
L.C.– W „trójce” zostaliśmy tytko my dwaj i Zawada. Noc była potwornie zimna. Kiedy obu-
dziliśmy się koło szóstej, w namiocie było znów pełno śniegu. Ugotowaliśmy kawę, potem
herbatę do termosu i zaczęliśmy się wybierać. Krzysiek był jak zwykle szybszy. Wyszedł
sporo wcześniej. Ja musiałem jeszcze zapiąć raki, pas, maskę tlenową – wtedy właśnie
przymroziłem sobie palce u rąk.
K.W.– Wzięliśmy po butli z tlenem na drogę i może dzięki temu szło nam się naprawdę do-
skonale. Najszybsze dotychczas wejście na Przełęcz trwało sześć godzin, a my podeszli-
śmy w niespełna cztery. Dbaliśmy o utrzymanie dobrej formy przed jutrzejszym atakiem,
więc po drodze zatrzymaliśmy się, napiliśmy się herbaty z termosu, odpoczęliśmy trochę.
Dzięki temu dochodząc koło pierwszej na Przełęcz nie czuliśmy prawie zmęczenia. Wy-
szukaliśmy w okolicy butan do maszynek, bo Leszek wpadł na pomysł, żeby nocą grzać w
namiocie. Narąbałem lodu, znalazłem butlę z tlenem na noc.
L.C.– Potem wleźliśmy do śpiworów i zabraliśmy się do gotowania. O czwartej było już mi-
nus trzydzieści dziewięć stopni, a w nocy temperatura spadła do minus czterdziestu dwóch.
Postanowiliśmy zrobić sobie ucztę. Dopiero teraz wyciągnąłem chomikowany od obozu
pierwszego liofilizowany kotlet cielęcy.
K.W.– Czegoś tak dobrego nigdy jeszcze nie jadłem. Ugotowaliśmy herbatę, kawę, jakąś
zupkę, na deser galaretkę, którą zagryzaliśmy pasztetem ze znalezionym na miejscu kilku-
letnim chrupkim chlebem. Zimą, kiedy wywiewa śnieg, odkrywają się ogromne zapasy
wszelkiego wyniesionego przez lata dobra. Gdyby ktoś miał czas i siły, można by tu
skompletować nie najgorsze wyposażenie dla całkiem sporej wyprawy.
L.C.– Najważniejsze, że cały czas mieliśmy jeszcze całkiem niezły apetyt.
K.W.– Na noc przygotowaliśmy sobie tlen, ale ja nie mogłem go używać, bo nie potrafiłem
się przyzwyczaić do spania w masce. Poza tym nie widziałem żadnego płynącego z tego
pożytku. Mój organizm nie odczuwał braku tego dodatkowego litra tlenu na minutę. Ja po
prostu nie czułem żadnej różnicy, a maska jest niewygodna, uwiera, zmusza do spania na
plecach. To właśnie ma do siebie tlen. W zasadzie nie czuje się różnicy, czy oddychając
bierze się powietrze czyste, czy wzbogacone. Dopiero po jakimś czasie pojawia się głód
tlenowy, ale wtedy jest już za późno.
L.C.– O ósmej wieczorem nawiązaliśmy łączność z obozem drugim i Heinrich znów dał
prawdziwy popis swojej ostrożności. Od razu zaczął tak: „Chłopcy, jakby tylko wiało, to
42
pamiętajcie, natychmiast schodźcie. Wierzchołek południowy to już jest rekord”. Zawada
wyrwał mu radiotelefon: „Dlaczego im nie powiesz, że jak nie będzie wiatru, to mają ata-
kować, a nie, że jak będzie wiatr, to mają schodzić”. Wiedział już, że to jest ostatnia szan-
sa.
K.W.– My słuchaliśmy tylko, jak nam szarpie namiot, jak turkoczą ścianki, i próbowaliśmy
wyczuć, czy podmuchy się aby nie wzmagają. Wiedzieliśmy, że tylko kompletne załama-
nie pogody może zamknąć nam drogę na szczyt.
Leszek był trochę spokojniejszy. Ciągle powtarzał, że wejście na szczyt to jeszcze nie
wszystko, potem trzeba wrócić na Przełęcz. Mnie aż rozpierało. Czułem się tak, jakbym
miał ten Everest w kieszeni. Żadnej niepewności, żadnej tremy, tylko ogromna, ogromna
radość. Po prostu nie wierzyłem, że można nie zejść. Dopiero nazajutrz okazało się, jak
bardzo się myliłem.
L.C.– Liczyliśmy, że do góry będziemy szli jakieś sześć godzin, a w dół – dwie do trzech.
Przy takim tempie tlenu powinno nam wystarczyć na cały atak i co najmniej połowę zej-
ścia.
K.W.– W dniu ataku z obozu drugiego do trzeciego mieli podejść Cielecki i Pawlikowski,
żeby nas ewentualnie asekurować. Oczywiście była to dość iluzoryczna asekuracja. W ra-
zie wypadku mogliśmy liczyć na ich pomoc nie wcześniej niż osiemnastego wieczorem.
Byliśmy więc zdani na własne siły, a na dobrą sprawę każdy z nas mógł liczyć tylko na
siebie samego. Partner mógł torować drogę, mógł nieść większość bagażu, ale nie był w
stanie znieść drugiego ani nawet pomóc mu zejść. Samotność alpinisty rośnie proporcjo-
nalnie do wysokości i trudów marszu. W bazie można liczyć na wszystkich kolegów, na
ministerstwo turystyki, nawet na ambasadora, na lodowcu na wszystkich, którzy tam są, na
Przełęczy pomoże partner, ale na grani jesteś już zupełnie sam. Tylko że tam się o tym nie
myśli. Tam się walczy – najpierw o sukces, a potem o przetrwanie.
L.C.– Obudziliśmy się o czwartej. Zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy sobie na drogę herbatę do
termosu i dwadzieścia po szóstej połączyliśmy się z bazą. Powiedzieliśmy, że pogoda jest
w normie, czujemy się dobrze, za pół godziny wychodzimy.
K.W.– Zaczynało świtać. Słońce podniosło się lekko nad Przełęczą. Oczywiście to słońce
niewiele jeszcze grzało i temperatura była o jeden stopień wyższa od minimalnej w nocy,
ale widok jasnego czystego nieba i iskrzącego się śniegu dodawał nam otuchy. W namiocie
zostawiliśmy jeden pełen termos herbaty, żeby w drodze powrotnej, idąc do „trójki”, nie
stracić na Przełęczy zbyt wiele czasu. Wszystkie rzeczy puchowe założyliśmy na siebie. Ja
włożyłem jeszcze do plecaka zapasowy sweter, skarpety, rękawice i kombinezon przeciw-
wiatrowy. Poza tym niosłem termos, pakiet szczytowy i oczywiście swoją butlę. Razem
było tego dobre kilkanaście kilogramów.
L.C.– Krzysiek jak zwykle wyszedł pierwszy. Z początku droga prowadziła przez bardzo ła-
twy teren, więc już po piętnastu minutach udało mi się go dogonić. Przysiedliśmy na
chwilę, sprawdziliśmy aparaty tlenowe, skontrolowaliśmy czas i wysokość. Okazało się, że
mamy wręcz fantastyczne tempo. Od tego momentu objąłem prowadzenie. Trochę wiało,
ale wkrótce weszliśmy w śnieżny kuluar, który osłonił nas od wiatru. Po następnej godzi-
nie zrobiliśmy sobie trochę dłuższy odpoczynek. Spojrzałem na wysokościomierz. Wyni-
kało z niego, że wznosimy się średnio sto osiemdziesiąt metrów na godzinę. Wspaniałe
tempo – pomyślałem – jesteśmy naprawdę dobrzy. Nie wpadło mi do głowy, że od wczo-
raj, kiedy nastawiliśmy wysokościomierz, ciśnienie spadło i teraz wskazywał on blisko sto
metrów więcej niż powinien.
K.W.– Zaczęło kurzyć. Porywany przez wiatr wczorajszy sypki śnieg unosił się tumanami, a
potem raptownie opadał, jakby chciał zasypać nas wyrwanymi spod nóg płatkami. Szło się
43
dość kiepsko, bo na śliskim i twardym firnie
22
leżała kilkucentymetrowa warstwa sypkie-
go, osuwającego się puchu.
L.C.– Chcąc uniknąć szalejącego na grani wiatru próbowaliśmy zejść nieco niżej. Okazało się
jednak, że zdmuchiwany z góry śnieg utworzył poniżej grani sięgające do pół łydki zaspy,
na których w każdej chwili można się było poślizgnąć i zjechać aż na Przełęcz.
K.W.– W rezultacie zdecydowaliśmy wrócić na grań. Właściwie nie tyle zdecydowaliśmy, co
po prostu weszliśmy. Nad takimi rzeczami człowiek się nie zastanawia. Nikt nie kalkuluje
sobie: „Tu jest wiatr, a tam nie, ale tam mogę się poślizgnąć, więc jednak pójdę tu”. To
dzieje się samo, poza świadomością. Dlatego takie ważne jest doświadczenie – lata wspi-
naczki i miesiące chodzenia po Himalajach. Człowiek, który by tu był pierwszy raz, miał-
by znikome szanse ujścia z życiem.
Kiedy znaleźliśmy się na grani, okazało się, że tu też jest niedobrze, bo z kolei śnieg jest
wywiany i idzie się po nagiej skale. W rakach na skale jest szalenie niebezpiecznie. Mu-
sieliśmy zejść parę metrów na stronę tybetańską. Dopiero teraz Leszek wypuścił mnie na
prowadzenie.
L.C.– Długo, mozolnie posuwaliśmy się w świeżym kopnym śniegu. Czas dłużył mi się nie-
miłosiernie. Traciłem już nadzieję, że to nużące podejście skończy się kiedykolwiek, gdy
ostro wznosząca się grań zatrzymała się nagle i zaczęła gwałtownie opadać. Byłem pe-
wien, że to wierzchołek południowy, niższy od szczytu głównego o osiemdziesiąt metrów.
Spojrzałem na wysokościomierz i zwątpiłem... Wskazywał niemal poziom szczytu – osiem
tysięcy osiemset czterdzieści metrów. Przeżyłem kilkusekundowy szok radości. Czyżby-
śmy się znajdowali na samym Evereście? Ale to było niemożliwe. Gdzie by się podział
wierzchołek południowy, co mogłoby się stać ze „Stopniem Hillary’ego”?
K.W.– Wiało coraz mocniej, więc odpoczęliśmy tylko chwilkę i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Przed nami był jeszcze najtrudniejszy odcinek między wierzchołkiem południowym a
szczytem. Zeszliśmy na niewielką przełączkę i tu dopiero zaczęły się prawdziwe kłopoty.
Nie mogliśmy iść granią, bo potworzyły się na niej ogromne śnieżne nawisy, które w każ-
dej chwili mogły się oberwać i porwać nas ze sobą. Zszedłem trochę niżej, ale tu też oka-
zało się niebezpiecznie, więc wróciłem do Leszka, który szedł pod samą granią.
L.C.– Szarpały nami gwałtowne porywy nasilającej się wichury. Stąpaliśmy ostrożnie mając
świadomość, że śnieg, po którym idziemy, może się w każdej chwili oderwać od skalnego
podłoża. Normalnie w takiej sytuacji należałoby asekurować się liną, zakładać stanowiska,
wkręcać śruby, ale to zwolniłoby tempo marszu, a nasza walka o Everest była na razie
głównie walką z czasem.
W końcu doszliśmy do „Stopnia Hillary’ego”. Jest to zdecydowanie najtrudniejsze
technicznie miejsce grani. Dziesięciometrowy uskok skalny, na którym wiszą zamocowane
na stałe poręczówki i który latem pokonuje się po kilku minutach nietrudnej wspinaczki,
był teraz oblepiony grubą warstwą zbitego przez wiatr śniegu. Taki śnieg wisi zazwyczaj
do chwili, gdy ktoś nie zrobi sobie z niego chwytu albo na nim nie stanie. W zasadzie po-
winno się go odrąbać, ale to znów zajęłoby mnóstwo czasu, więc ryzykując, że w każdej
chwili mogę odpaść, zacząłem się po nim wdrapywać. Poszło mi niespodziewanie gładko.
K.W.– Wspiąłem się za Leszkiem i dość blisko, w odległości najwyżej kilkunastu minut mar-
szu, zobaczyłem wierzchołek. Droga była dość łatwa. Szedłem jak najszybciej, ale kiedy
doszedłem na miejsce, zobaczyłem Leszka idącego dalej. Może to jeszcze następny – po-
myślałem i poszedłem za nim.
Przed sobą widziałem kolejny wierzchołek unoszący się stromo nad granią. To musi
być ten – pomyślałem – to już na pewno ten! Ale i tym razem spotkał mnie zawód.
L.C.– Porywisty, lodowaty wiatr smagał nas po twarzach. Żeby uniknąć zadawanych przez
wichurę razów, odwracaliśmy głowy i szliśmy twarzami do stoku. Co chwila wydawało mi
22
Firn – twardy, zlodowaciały śnieg.
44
się, że szczyt jest tuż-tuż, że jeszcze najwyżej kilka minut, kilka kroków dzieli nas do koń-
ca wspinaczki, a potem wchodziłem na któryś z kolejnych wierzchołków i spostrzegałem
następny, następny, następny...
Dokładnie o czternastej dwadzieścia pięć stanąłem w końcu na tym prawdziwym, naj-
wyższym, najważniejszym wierzchołku – na szczycie Mount Everestu. Chwilę potem
Krzysiek był już przy mnie...
Stałem na szczycie najwyższej góry świata. Byłem pierwszym człowiekiem, który do-
szedł tu zimą. Jeśli wierzyć niektórym moim kolegom, powinienem teraz przeżywać naj-
większą euforię swego życia, powinienem czuć, jak rosną mi skrzydła, albo przynajmniej
mieć jakieś mistyczne omamy. Nic z tych rzeczy. Po prostu stałem i ciężko dyszałem. Cie-
szyłem się, owszem, ale nic poza tym. Przyjąłem to wejście jak coś, co nieuchronnie mu-
siało się stać, coś jak najbardziej zwyczajnego i naturalnego. Przecież już od kilku dni by-
liśmy obaj pewni, że tu wejdziemy. Teraz jesteśmy – cóż w tym nadzwyczajnego?
Radość, ta prawdziwa, która przetrwała w nas do dzisiaj, przyszła dopiero później, w
bazie, już wśród kolegów.
„(...) Moim pierwszym uczuciem była ulga – ulga, że nie trzeba już rąbać żadnych stop-
ni, pokonywać żadnych grani, wspinać się na żadne garby łudzące nas nadzieją sukcesu.
Spojrzałem na Tenzinga. Mimo że kaptur, gogle i maska tlenowa, cała zarośnięta długimi
soplami lodu, ukrywały jego twarz, nie do ukrycia był jego zaraźliwy uśmiech szczerej ra-
dości, z jakim rozglądał się wokoło. Uścisnęliśmy sobie ręce, po czym Tenzing objął mnie
i zaczęliśmy klepać się po plecach niemal do utraty tchu. (...)”
23
K W.– Bałem się euforii. Chciałem jej uniknąć za wszelką cenę. Wiedziałem, że sukces liczy
się naprawdę tylko wtedy, kiedy „doniesie się” go do bazy. Obaj czuliśmy się bardzo zmę-
czeni i zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że prawdziwą próbą naszych możliwości będzie
dopiero powrót. Najważniejszą sprawą było dla nas utrzymanie koncentracji, bo tylko
maksymalna koncentracja mogła pozwolić nam dojść cało do Przełęczy.
„(...) Nie czuję żadnej gwałtownej emocji. Ani dumy, że udało mi się zrealizować wy-
czyn tak upragniony, ani radości, że skończyła się trudna robota. Na tej grani, zagubionej
we mgle, jestem tylko zmęczonym stworzeniem, które dręczy głód, odczuwam tylko zwie-
rzęcą satysfakcję, że udało mi się uratować moją skórę. Ale przygoda jeszcze się nie skoń-
czyła. Zaczyna się straszliwa męka schodzenia. (...)”
24
L.C.– Muszę powiedzieć, że zarówno na Shisparé
(wys. 7619 m), jak na Gasherbrumie II
(wys. 8035 m) czułem dużo większe wzruszenie, dużo bardziej się cieszyłem. Tu byłem
zupełnie spokojny i wcale nie miałem wrażenia, że dokonałem czegoś niezwykłego. Tak
już jest w życiu, że kiedy człowiek bardzo czegoś pragnie i długo na to czeka, to wyobraża
sobie, że jak osiągnie swój cel – cały świat przewróci się do góry nogami. Kiedy w końcu
ten moment przychodzi, okazuje się, że nic się nie zmieniło, wszystko jest po staremu, a
radość nie jest znów taka ogromna. W marzeniach finał wydaje się dużo istotniejszy. Do-
piero kiedy go osiągniemy, okazuje się, że w gruncie rzeczy ważniejsze jest, żeby mieć cel,
niż żeby go osiągnąć.
K.W.– Messner
25
w jednej ze swoich książek pisze, że zwycięskich wspinaczy ogarnia błogie
rozleniwienie, nieodparta chęć pozostania na szczycie. Uznaliśmy to za chwyt czysto re-
klamowy. My chcieliśmy raczej zwiewać stąd jak najszybciej. Zrobić to, co trzeba, i scho-
dzić. Sukces w alpinizmie wygląda dziś zupełnie inaczej niż pięćdziesiąt lat temu. Zimowe
wejście na Everest nie było już tylko sprawdzianem naszych możliwości. Było rozwiąza-
23
John Hunt, „Zdobycie...”
24
Lionel Terray, „Niepotrzebne...”
25
Reinhold Messner – jeden z najwybitniejszych współczesnych himalaistów. Dokonał wejść na dziesięć
ośmiotysięczników, a ponadto zdobył samotnie Nanga Parbat (wys. 8125 m) i Everest, na który wszedł jako
pierwszy w porze monsunowej.
45
niem poważnego problemu sportowego, pokonaniem bariery, którą wielu uważało za nie-
przekraczalną.
L.C.– Na szczycie wystawał spod lodu czubek triangula wyniesionego przez chińskich alpini-
stów w 1975 roku. Znalazłem tam tragiczną w swojej wymowie kartkę: „For a good time
call Pat Rucker 274 – 2602 Anchorage, Alaska, USA”. Jej autor nie doniósł swojego suk-
cesu do bazy, zmarł z wycieńczenia w noc po wejściu na szczyt. Podobny los spotkał na-
stępnego ranka jego towarzyszkę, Hannelore Schmatz.
K.W.– Zdjęliśmy butle i plecaki. Zakręciliśmy tlen – mieliśmy go jeszcze na dobre półtorej
godziny. Leszek wyjął radiotelefon i nawiązał łączność z „dwójką”, gdzie siedzieli Zawada
i Heinrich.
L.C.– Nacisnąłem przycisk radiotelefonu i wciąż jeszcze ciężko dysząc zacząłem ich wywo-
ływać: – Halo, baza, halo, dwójka, czy nas słyszycie. Odbiór. – Po chwili „klimek” za-
skrzypiał, wydobył się z niego nerwowy głos Zawady: „Halo, dwójka, halo, dwójka, sły-
szymy, gdzie jesteście?” Gdzie jesteśmy, dobre pytanie! – Jak myślisz? – „Klimek” znów
zaskrzypiał. Zawada mówił coś, ale my nie mogliśmy go zrozumieć. – Czy nas słyszycie –
powtórzyłem. – Czy nas słyszycie. Odbiór. – „Nie słyszę. Gdzie jesteście, gdzie jesteście.
Powtórz. Odbiór”. – Na szczycie – wyrwał się Krzysiek – na szczycie, zimą, wasza to za-
sługa. – „Hurra, hurra” – z „dwójki” słychać było dzikie wrzaski radości. – „Są na szczy-
cie, halo, baza, są na szczycie, hurra, całujemy was, hurra, rekord świata!” – Cieszymy się
bardzo – Krzysiek znów dorwał się do mikrofonu. – To dzięki wam! Dzięki wam – krzy-
czał z trudem opanowując dyszenie. – Dzięki wszystkim w bazie, w Katmandu, w kraju,
my mogliśmy wejść. Sukces jest wspólny, wspólny! – Zimno tu – nareszcie dorwałem się
do głosu – wieje jak cholera, strasznie ciężko, strasznie ciężko. Naprawdę, gdyby to nie był
Everest, to chybabyśmy nie weszli. – Trudny odcinek – Krzysiek wpadł mi w słowo –
między południowym wierzchołkiem a szczytem. Robiliśmy półtorej godziny. – Straszne
nawisy – mówiłem dalej. – Bardzo się boimy zejścia. Będziemy bardzo uważać, ale mamy,
mamy Everest zimą!
K.W.– Wyłączyliśmy radiotelefon i zabraliśmy się do roboty. Najpierw wyciągnęliśmy flagi.
Próbowałem zrobić zdjęcie Leszkowi trzymającemu je na szczycie. Obaj mieliśmy ener-
dowskie aparaciki „certo”, bo były najlżejsze i najłatwiej było je nosić. Przez to lenistwo
mamy tylko jedno jako tako udane zdjęcie ze szczytu – a zrobiliśmy chyba ze dwadzieścia
klatek. Migawki zamarzły nam na kamień i tylko raz jedna odpuściła. Potem zawiesiliśmy
na triangulu różaniec oraz krzyżyk od matki Staszka Latałły – naszego kolegi, który zginął
w siedemdziesiątym czwartym podczas wyprawy na Lhotse – i włożyliśmy do schowka
kartkę z napisem: „Polish Winter Expedition”. Chcieliśmy już odchodzić, kiedy przypo-
mnieliśmy sobie o minimalnym termometrze. Zawiesiliśmy go na triangulu, żeby następni,
którzy tu wejdą, mogli sprawdzić, jaka była w międzyczasie najniższa temperatura. Na ko-
niec Leszek poszedł zbierać kamyki, a ja włożyłem do specjalnych plastikowych torebek
parę garści śniegu dla naukowców. Przed zejściem jeszcze raz połączyliśmy się z „dwój-
ką”.
L.C.– Dokładnie pięć po trzeciej zaczęliśmy schodzić. Obiecaliśmy, że połączymy się za
półtorej do dwóch godzin – jak tylko dojdziemy do wierzchołka południowego. Z początku
szło się bardzo łatwo. Trudności zaczęły się dopiero przy „Stopniu Hillary’ego”. Zastana-
wiałem się, czy nie użyć tu liny, żeby się nawzajem asekurować, ale Krzysiek, który jak
zwykle ruszył pierwszy, wszedł już w „Stopień”. Zresztą asekuracja zabrałaby nam mnó-
stwo czasu. Schodziliśmy ostrożnie. Szliśmy tyłem, krok za krokiem, rąbiąc w firnie miej-
sce na wbicie czekana. Kiedy stylisto zagłębiło się w śniegu, chwytaliśmy oburącz głowicę
i spuszczaliśmy powoli nogi, starając się wyczuć w miarę pewne stopnie.
K.W.– Miałem już tak obolałe stopy, że po prostu nie byłem w stanie utrzymać się na stro-
mym stoku. Musiałem podrąbywać stopnie, a to dodatkowo zwalniało nasze i tak żółwie
46
tempo. Mieliśmy jeszcze tlen, ale na ostro opadającej drodze maska co chwila podjeżdżała
do góry i oddychaliśmy normalnym, nie wzbogaconym powietrzem.
L.C.– Zerwał się potworny wiatr. Nasze ruchy stawały się coraz powolniejsze. Na maleńkiej
przełęczce, pod wierzchołkiem, skończył się nam tlen. Zatrzymaliśmy się na chwilę. Zdję-
liśmy plecaki, specjalnie przyniesionymi kluczami odkręciliśmy reduktory, które były tak
cenne, że musieliśmy je zabrać, wyrzuciliśmy butle, i nasze plecaki stały się o kilka kilo-
gramów lżejsze. Teraz nie mieliśmy już prawie żadnego bagażu.
K.W.– Kiedy doszliśmy do wierzchołka południowego, nawet nie pomyśleliśmy o tym, żeby
połączyć się z „dwójkę”. Szkoda nam było tych paru minut. Zresztą, co mieliśmy powie-
dzieć naszym kolegom w bazie – że nie wiemy, czy uda nam się zejść? Właśnie teraz za-
czynał się wyścig z czasem, którego stawką mogło być nasze życie.
Tuż za wierzchołkiem straciłem wzrok. Przez długą chwilę widziałem tylko białe pla-
my. Żadnych kształtów, proporcji, barw. Przede mną stanęła biała, nieprzenikniona ściana.
Straciłem poczucie czasu i kierunku. Przypomniałem sobie o okularach, które zdjąłem
jeszcze w czasie podejścia, bo co chwila zachodziły mi parą. Założyłem je i przez jakiś
czas stałem zupełnie bezradny na pokrytym osypującym się śniegiem stromym stoku. Ba-
łem się ruszyć. Kurczowo chwyciłem głowicę czekana i czekałem, aż odpoczywające za
szkłem oczy znów zaczną widzieć.
L.C.– Kiedy skręcaliśmy z grani na stok, robiło się już szarawo, ale w odległości jakichś
pięćdziesięciu metrów zobaczyliśmy siedzącą na śniegu sylwetkę. Tylko do tego miejsca
starczyło sił Hannelore Schmatz... Pytali nas potem, czy nas to nie przestraszyło. Dzienni-
karze, szczególnie ci ambitniejsi, chcieli wiedzieć, co wtedy myśleliśmy. A my po prostu
nie myśleliśmy nic. Przy pewnym poziomie zmęczenia walczący o życie człowiek traci
wszelką skłonność do filozofowania. Bierze rzeczy takimi, jakimi są. Refleksje, rozmyśla-
nia, uogólnienia przychodzą później, w domowym fotelu, a nie tam, na szczycie.
K.W.– Zacząłem już mieć wątpliwości, czy uda mi się zejść. Była szósta. Robiło się ciemno,
a my mieliśmy przed sobą jeszcze szmat drogi. Schodziłem z wielkim trudem. Na stromym
stoku cały ciężar ciała spoczywał na odmrożonych, krwawiących, coraz bardziej bolących
palcach. Próbowałem iść bokiem, ale wtedy bardzo łatwo się potknąć. Byłem już tak zmę-
czony, że na pewno nie zdołałbym wyhamować i każdy upadek kosztowałby mnie życie.
Starałem się iść przodem. Co kilka kroków musiałem przystawać, żeby choć na chwilę
zmniejszyć potworny, otępiający ból w palcach. Wiedziałem, że opóźniam marsz. Leszek
co chwila musiał zwalniać, żeby nie zostawić mnie za daleko w tyle. W ten sposób zmniej-
szały się też i jego szanse na szczęśliwe dotarcie do Przełęczy.
L.C.– Skręciliśmy z grani i weszliśmy w trawers. Nagle przed oczami zaczęły mi latać czar-
no-czerwone plamy, a biały, lśniący stok rozmył się gdzieś w oddali. Przez chwilę stałem
zupełnie otumaniony. Traciłem wzrok. Wielogodzinny wysiłek i brak tlenu zaczęły dawać
o sobie znać. Przemknęło mi przez myśl, że może jednak trzeba było zabrać znalezioną po
drodze na pół wyczerpaną butlę. Teraz wszystko zależało od oczu. Nie widząc drogi przed
sobą, nie miałem żadnych szans. Jeżeli tego dnia miałem w oczach widmo śmierci, to nie
na widok zamarzniętej Hannelore Schmatz, ale właśnie teraz – stojąc bezradnie na stokach
Everestu.
Trwało to krótko – może trzydzieści sekund, może pięć minut. Nie wiem, zresztą to nie
jest istotne. Kiedy odzyskałem wzrok, kiedy znów zobaczyłem własne okryte grubymi rę-
kawicami dłonie i uzbrojone w raki stopy, czułem się, jakbym obudził się z jakiegoś kosz-
marnego snu. Znów miałem szansę i mogłem walczyć.
K.W.– Trawers był stosunkowo łatwy, ale zrobiło się już zupełnie ciemno i szliśmy niemal po
omacku. Latarki były prawie wyczerpane – ich światło sięgało najwyżej na metr. W górach
metr to nie jest odległość. Żeby w miarę rozsądnie wybierać trasę, trzeba widzieć na dzie-
sięć, sto, pięćset metrów.
47
Zostałem sporo w tyle. Chwilami traciłem Leszka z oczu. Często musiałem przystawać
i szukać na stoku śladów jego raków. Było to trudne i męczące.
L.C.– Najbardziej bałem się, że zgubimy drogę i nie znajdziemy wejścia do kuluaru. Za dnia
nie sprawiłoby nam to żadnego kłopotu, ale teraz, przy minimalnej widoczności, szanse na
trafienie we właściwe miejsce wydawały mi się bardzo małe. Do dziś nie wiem, jak to się
stało, ale w pewnym momencie zauważyłem po prostu, że już wchodzę w ten wymarzony
kuluar. Przez chwilę wydawało mi się, że jesteśmy uratowani.
K.W.– Kiedy znalazłem się w kuluarze, wiedziałem, że teraz wszystko zależy tylko od mojej
kondycji i od tego, na ile będę w stanie wydobyć ukryte jeszcze w mięśniach rezerwy.
Właściwie nie miałem już sił. W takich momentach człowieka nie niesie już siła mięśni,
lecz wola – ogromna wola przetrwania. Wpada się w trans, który powoduje, że ruchy stają
się automatyczne. Dzięki temu zaoszczędza się mnóstwo energii, którą normalnie pochła-
nia myślenie.
W kuluarze znów zrobiło się bardzo stromo. Nie mogłem już schodzić przodem, bo pal-
ce bolały mnie tak, że chybabym zwariował. Zresztą nogi też by mnie pewnie za długo nie
utrzymały. Wbijałem czekan z całej siły, chwytałem go oburącz, obsuwałem nogi, wyry-
wałem czekan, wbijałem nieco niżej, znów zsuwałem nogi. Posuwałem się w żółwim tem-
pie, ale wydawało mi się, że jest to dla mnie jedyny ratunek. Będę szedł nie wiem jak dłu-
go – powiedziałem sobie – ale w końcu dojdę, muszę dojść.
Wydawało mi się, że nie mam prawa zatrzymywać Leszka. Mógł iść dużo szybciej niż
ja, a ciągłe zwalnianie tempa tylko go dodatkowo osłabiało. Krzyknąłem mu, żeby szedł i
nie oglądał się na mnie.
L.C.– Zacząłem się już bać, czy będzie namiot, czy go w ciągu dnia nie porwało – od tego
zależało przecież nasze życie. Wychodząc rano zostawiliśmy w nim kilka butli. Miałem
nadzieję, że ich ciężar utrzymał namiot na Przełęczy. Dochodząc na miejsce zacząłem się
zastanawiać, co zrobimy, jeżeli się okaże, że namiotu jednak nie ma, i muszę powiedzieć,
że nic rozsądnego nie udało mi się wymyślić.
K.W.– Szedłem równym, ale bardzo wolnym tempem. Postawiłem na ostrożność, bo wie-
działem, że na samo dojście powinno wystarczyć mi sił. Wiedziałem też, że jeden nie-
ostrożny ruch może kosztować mnie życie.
Szedłem wolniej, więc zostałem w tyle, ale odległość między Leszkiem a mną nie była
na razie znaczna. Najwięcej czasu straciłem na seraku. Zszedłem za nisko i nie miałem już
sił, żeby się wycofać. Zmarnowałem tam co najmniej pół godziny. Zrobiło się tak stromo,
że nie mogłem schodzić, więc po prostu usiadłem, zaparłem się rakami i zjeżdżałem ka-
wałeczek po kawałeczku.
L.C.– Nagle, z odległości kilkunastu metrów, zobaczyłem majaczące w ciemnościach sylwet-
ki dwóch wypełnionych śniegiem namiotów dawnego obozu niemieckiego. Obok nich stał
niewidoczny na razie, ratujący życie Omnipotent! Jeszcze parę metrów, jeszcze jeden,
dwa, trzy kroki. Już nie mam sił. Wymęczone nogi stają niepewnie, potykają się. Leżę, nie
mam tchu. Podnoszę się. „Jeszcze kilka kroków, muszę się podnieść”. Przechodzę parę
metrów i znów leżę. Namiot jest tuż-tuż. W namiocie jest ratunek. Idę jak pijany, ale już
wiem, że starczy mi sił, że dojdę.
Wczołguję się do środka. Nogi zostają na zewnątrz. Leżę prawie bez czucia. Trwa to
dobrą chwilę. Oddech trochę się uspokaja, ale siły wracają bardzo wolno. Każdy najmniej-
szy nawet ruch wydaje się ogromnym, atletycznym wysiłkiem. Po chwili zdobywam się na
odpięcie raków. Zostawiam je na zewnątrz. Wciągam nogi, zapinam namiot. Znów leżę i
ciężko dyszę. Zapalam maszynkę. Niedługo zrobi się cieplej. Całkiem ciepło. Płomyk
grzeje i świeci. Jestem w śpiworze. Już dobrze. Wolniutko, niemal niezauważalnie zaczy-
nam się rozgrzewać. Teraz już mogę się rozprężyć. Zwyciężyłem. Zwyciężyliśmy. Za
48
chwilę przyjdzie Krzysiek. Czy przyjdzie? Przyjdzie na pewno. Jestem o niego jakoś
dziwnie spokojny. Zaraz powinien tu być.
K.W.– Zszedłem z seraka i zacząłem się rozglądać. Widziałem kontury Przełęczy, widziałem
wzniesienie w stronę grani Lhotse, ale nie widziałem namiotu. Zgłupiałem zupełnie. Gdzie
jest namiot? Nie wiedziałem, czy mam iść w prawo czy w lewo. Przypomniałem sobie, że
namiot stoi na łagodnym zboczu lekko opadającym w stronę Kotła. Niepewnie ruszyłem w
tamtą stronę.
L.C.– Ogarnia mnie rozleniwienie, a właściwie bezgraniczna niemoc. Jestem, leżę i nie mam
sił na nic więcej. Ale przecież tam na dole, w „dwójce”, w „trójce”, w bazie jeszcze nie
wiedzą, że przeżyliśmy, jeszcze się o nas denerwują. Znam to uczucie i te bezradne pyta-
nia: Czy starczy im sił? Czy aby nie zgubili drogi? Czy jeszcze żyją? Czy za ten sukces nie
przyjdzie im aby zapłacić zbyt wielkiej ceny? – Znam tę bezsilność ludzi, którzy siedzą w
swoich namiotach kilkaset czy kilka tysięcy metrów niżej i gotowi są zrobić wszystko, że-
by pomóc. Tylko że nic nie mogą. Mogą tylko czekać na wiadomość.
Wyciągnąłem „klimka” i nawiązałem łączność z bazą, ale choć bardzo chciałem po-
dzielić się z nimi naszą radością, nie byłem w stanie zdobyć się na dłuższą rozmowę. Po-
wiedziałem tylko, że jestem już w namiocie, że Krzysiek dochodzi, i że połączymy się
jeszcze raz, jak tylko tu przyjdzie.
K.W.– Kiedy już byłem blisko namiotu i wiedziałem, że jestem uratowany, zacząłem znów
myśleć o moich stopach. Były teraz najważniejsze. Wiedziałem, że mogę jeszcze wiele
zrobić, żeby uniknąć amputacji.
L.C.– Powoli wracam do siebie. Włączam drugą maszynkę i podgrzewam przygotowaną rano
herbatę. Sączę ją łyk po łyku. Rozgrzewam się od wewnątrz. Już mi lepiej. Trudno uwie-
rzyć, że kilka łyków zwykłej herbaty może pomóc aż tak. Wypijam połowę, a resztę wle-
wam do termosu i zostawiam dla Krzyśka.
Od rana nic nie jadłem, ale nie jestem głodny. Wiem, że powinienem coś zjeść, ale nie
chce mi się nic gotować. Mamy jeszcze w namiocie butlę z resztką tlenu. Męczę się z nią
dość długo. W końcu wszystko jest gotowe i mogę sobie trochę pooddychać.
Gdzieś niedaleko słyszę zgrzytanie raków. To może być tylko Krzysiek.
K.W.– W namiocie jest cieplutko. Leszek, który już trochę odpoczął, daje mi wspaniałej, go-
rącej herbaty i zabiera się do gotowania zupy. Zdejmuję buty i wyciągam nogi nad wolną
maszynką. Powinienem połączyć się z bazą, ale nogi wydają mi się ważniejsze. Siedzę z
kolanami pod brodą, trzymając stopy nad ogniem. Całą swoją wolę skupiam na tym, żeby
nie zasnąć. Boję się, że spalę namiot i przyjdzie nam nocować pod gołym niebem.
Zupa już jest gotowa, ale jakoś nie mogę jej w siebie wmusić – Leszek zresztą też. Zja-
damy najwyżej po dwie łyżki. Widzę tylko płomień maszynki i grzejące się nad nim
sztywne, zimne jak lód stopy. Co chwila przysypiam, budzę się z przerażeniem, przez
moment udaje mi się czuwać, a potem oczy same się zamykają, świadomość ucieka, zapa-
dam w czarną otchłań.
Po dwóch godzinach czucie w stopach zaczyna wracać. Widzę już, że obejdzie się bez
większych amputacji, więc włażę do śpiwora i postanawiam zdrzemnąć się. Na dworze ro-
bi się już szaro, kiedy w końcu po wielu godzinach czujnego drzemania udaje mi się za-
snąć.
Rano nogi mam tak spuchnięte, że z trudem wciskam je w buty. Dobry znak – myślę –
puchną, czyli żyją.
L.C.– Obudziłem się trochę wypoczęty, ale za to potwornie otumaniony. Było mi dobrze. W
namiocie zrobiło się ciepło, nie czułem pragnienia ani głodu. Ogarnęło mnie niewiarygod-
ne rozleniwienie. Najchętniej leżałbym tak i leżał bez końca. Znałem to uczucie z licznych
opisów. Kończyła się już druga doba naszego pobytu na ośmiotysięcznej wysokości. Mój
stan był efektem zmęczenia i narastającego głodu tlenowego. Zdarzało się, że alpiniści,
49
którzy popadli w taki letarg, nie mogli się zdobyć nawet na zejście do niższego obozu. Zo-
stawali na górze skazując się na powolną śmierć z wycieńczenia lub zimna.
Na szczęście miałem jeszcze dość świadomości i woli życia, żeby przemóc się, wstać,
przypiąć raki i wyjść na dwór. Narąbałem lodu, znalazłem butan, poszukałem jedzenia,
chociaż nie mieliśmy na nie ochoty. Już się rozkręciłem, już chciałem iść w dół. Uciekać
stąd jak najszybciej.
K.W.– O wpół do dziesiątej połączyliśmy się z bazą. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Powiedzieli-
śmy, że wczoraj nie mieliśmy siły na drugą łączność, że już wstaliśmy, czujemy się dobrze
i niedługo będziemy zbierali się do schodzenia. Przedtem musieliśmy spakować rzeczy,
które trzeba było znieść, złożyć namiot, upchać go w którymś z plecaków. Wszyscy radzili
nam, żebyśmy zostawili namiot, ale wydawał nam się zbyt cenny – kosztował trzysta pięć-
dziesiąt dolarów i nie było takiego drugiego w Polsce.
L.C.– Wyszliśmy o wpół do dwunastej. Czuliśmy się okropnie. Było strasznie zimno, wiał
silny porywisty wiatr. Na szczęście dość szybko udało nam się złapać swój rytm, więc już
przed drugą dobrnęliśmy do „trójki”.
K.W.– Dla mnie to znów była katorga. Spuchnięte, odżywające już stopy bolały mnie dużo
bardziej niż wczoraj. Na poręczówkach, nawet w najmniej stromych miejscach, musiałem
zakładać zjazd i iść tyłem, żeby jak najmniej obciążać palce.
L.C.– W „trójce” czekali na nas Cielecki z Pawlikowskim i dwóch Szerpów, którzy rano do-
szli z „dwójki”. Ich radość, wielka, szczera, spontaniczna radość starczyłaby dla okupienia
całego naszego wysiłku, cierpień, zmagań ze sobą i z pogarszającą się pogodą. Dopiero te-
raz zrozumieliśmy, że byliśmy tam – na Górze Świata.
Mieli już oczywiście gotową, zrobioną specjalnie dla nas herbatę. Krzysiek, który miał
coraz większe kłopoty z nogami, przyszedł prawie pół godziny po mnie. Napił się, wmusił
w siebie parę łyżek zupy i ruszyliśmy w dalszą drogę do „dwójki”.
Znów byliśmy wśród swoich i nikt oprócz nas nie zrozumie, z jak daleka do nich wró-
ciliśmy.
50
Kalendarium wyprawy Everest ’80
25 XII 1977 – wystąpienie do władz Nepalu o zgodę na wyprawę zimową na Mount Eve-
rest;
22 XI 1979 – otrzymanie oficjalnego pozwolenia na działalność w okresie 1 XII 1979 – 29
II 1980;
2 – 19 XII 1979 – odlot kolejnych grup i bagażu do Katmandu;
15 – 26 XII 1979 – przelot uczestników i bagażu do Lukli;
23 XII 1979 – rusza pierwsza część karawany;
31 XII 1979 – pierwsza część karawany dochodzi do bazy na lodowcu Khumbu (5350 m);
1 – 4 I 1980 – porządkowanie ładunków i urządzanie bazy;
5 I 1980 – pierwsza grupa rusza do góry poręczować Ice Fall;
8 I 1980 – założenie obozu I (6050 m) przez ośmioosobowy zespół pod kierownictwem
Andrzeja Heinricha;
9 I 1980 – ta sama grupa zakłada obóz II w Kotle Zachodnim (6500 m);
15 I 1980 – założenie obozu III (7150 m) przez zespół: Ryszard Gajewski, Maciej Pawli-
kowski i Krzysztof Żurek;
21 I 1980 – pierwsza próba założenia obozu IV przez zespół: Leszek Cichy, Andrzej Hein-
rich, Jan Holnicki i Krzysztof Wielicki. Osiągnięta wysokość – 7850 m;
22 I 1980 – wypadek Krzysztofa Żurka w czasie drugiej próby dojścia na miejsce obozu
IV;
22 I – 7 II 1980 – okres bardzo silnych wiatrów. Kolejne próby wejścia powyżej obozu II
kończą się niepowodzeniem. Obóz III ulega zniszczeniu;
8 II – 10 II 1980 – wyjścia z bazy do góry kolejnych zespołów;
11 II 1980 – założenie obozu IV na Przełęczy Południowej (7986 m) przez zespół: Leszek
Cichy, Walenty Fiut i Krzysztof Wielicki;
13 II 1980 – Przełęcz Południową osiągają Andrzej Zawada i Ryszard Szafirski, którzy
kończą zakładanie obozu IV;
14 II 1980 – Ryszard Szafirski podchodzi do wysokości 8150 m i pozostawia tam butle z
tlenem. Podczas zejścia z obozu IV do III Andrzej Zawada gubi drogę. Leszek Cichy i
Krzysztof Wielicki wychodzę o godzinie dziesiątej wieczorem z obozu III i pomagają zejść
Andrzejowi Zawadzie. Do obozu IV dochodzą Andrzej Heinrich z Szerpą Pasangiem Nor-
bu;
15 II 1980 – Andrzej Heinrich i Pasang podchodzą bez tlenu do 8300 m i wracają do obozu
II;
16 II 1980 – do obozu IV docierają Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki;
17 II 1980 – Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki wyruszają z obozu IV o godzinie siódmej
rano. Warunki bardzo ciężkie – wiatr, mróz, pochmurno. O godzinie czternastej dwadzie-
ścia pięć czasu miejscowego osiągają szczyt. Schodzą na Przełęcz Południową o godzinie
dwudziestej pierwszej – trzy godziny po zachodzie słońca;
19 II 1980 – wszyscy w bazie;
22 II 1980 – początek karawany powrotnej;
26 II 1980 – przelot z Lukli do Katmandu;
7 III 1980 – powrót do Polski.
51
ŹRÓDŁA
część II
52
Zmierzyć się z mitem
J.Ż.– Nieobecność Krzyśka pomieszała mi trochę szyki, ale myślę, że skoro już udało nam się
spotkać, powinniśmy mimo wszystko jakoś tę okazję wykorzystać. Jedyne, co możemy
zrobić, to porozmawiać o tobie. Chciałbym, żebyśmy posługując się twoim życiorysem,
spróbowali prześledzić proces kształtowania się postaw, które decydują o powodzeniu –
nie tylko w alpinizmie, ale w ogóle w życiu. Żeby dotrzeć do źródeł, musimy pogrzebać
trochę w twoim dzieciństwie – nawet tym bardzo wczesnym, które dość słabo pamiętasz.
L.C.– Rzeczywiście, z dzieciństwa pamiętam niewiele – tylko jakieś epizody, krótkie, wy-
rwane z kontekstu scenki. Urodziłem się pod Warszawą. Moja mama pracowała na kolei w
Pruszkowie. Jeszcze przed ślubem dostała tam mieszkanie, w którym z nią i rodzeństwem
spędziłem pierwsze osiem lat życia. Przez te wszystkie lata ojciec mieszkał z babką na
Wawrzyszewie. Mieli tam kawałek ziemi i prowadzili małe gospodarstwo – krowa, kury,
trochę zboża – z którego babka nie chciała zrezygnować. Była już dobrze po osiemdzie-
siątce, więc ojciec musiał się nią bez przerwy opiekować, a do nas dojeżdżał tylko raz albo
dwa razy w tygodniu.
Taka półseparacja trwała ładne parę lat. W końcu rodzice postanowili, że trzeba to
zmienić, i zdecydowali się przenieść całą rodzinę na Wawrzyszew. Miałem wtedy dzie-
więć lat. Akurat szedłem do drugiej klasy.
Wawrzyszew był wówczas podwarszawską wioską, chociaż formalnie należał już do
stolicy. Nasz dom stał w środku rozległych pól między nowymi, dopiero wznoszonymi
osiedlami. Budowali już osiedle przy Hucie Warszawa, zaczynali Chomiczówkę, Piaski.
Otaczali nas budynkami, więc chodziliśmy do coraz bliższych, zawsze świeżo oddanych
podstawówek.
Było nas czworo. Ryszard – starszy ode mnie o cztery lata – syn mamy z pierwszego
małżeństwa, ja, młodszy o dwa lata Wiesiek i najmłodsza Romana, która urodziła się w
1956 roku.
W naszym domu zawsze było rojno i gwarnie. Ja przeważnie wodziłem rej, bo Rysiek
był od nas dużo starszy i już chodził do szkoły. Pamiętam, kiedy siostra dopiero się uro-
dziła – jeszcze była w wózku – zapaliła się kozetka, a rodziców ani Ryśka nie było akurat
w domu. Próbowaliśmy ją gasić, ale jakoś nam nie wychodziło, bo zajęła się od spodu.
Chyba czegoś pod nią szukaliśmy i próbowaliśmy poświecić sobie zapałką. Dokładnie tego
wszystkiego nie pamiętam. W każdym razie chwalili mnie potem, bo wyciągnąłem siostrę
z tego pokoju i wezwałem straż. Jakoś umiałem sobie poradzić. Byłem z tego bardzo dum-
ny.
Zawsze byłem długi i chudy. Kiedyś rodzice zaprowadzili mnie do lekarza, bo uważali,
że jestem za szczupły. Zbadał mnie uważnie, osłuchał i usłyszał jakieś szmery w sercu.
Przez tego lekarza rodzice zaczęli mnie pilnować, żebym nie biegał, żebym się nie męczył,
bo bali się, że szmery mogą się pogłębić. Potem okazało się, że to był jedyny lekarz, który
je wykrył. Już nigdy nikt nic takiego u mnie nie wysłuchał, ale została zadra, która gdzieś
tam tkwiła.
W Pruszkowie wołali na mnie „Suchy”. Nie robili tego złośliwie, tylko tak, dla odróż-
nienia. Nigdy się ze mnie nie śmiali, bo byłem bardzo sprawny. Bolało mnie tylko, że nie
umiałem grać w piłkę. Zawsze wystawiali mnie na obronie. Nawet bym się tym specjalnie
nie martwił, gdyby nie to, że nie mogłem się wybiegać, bo obrońca przeważnie stoi i cze-
53
ka. Raz na jakiś czas zaatakuje napastnika i znów czeka. A mnie zawsze roznosiła energia.
Aż kipiałem, rwałem się do wysiłku. Może dlatego piłka nigdy mnie nie interesowała.
Grałem, bo wszyscy grali, ale robiłem to bez przyjemności.
Zawsze interesował mnie sport. Kiedyś – pamiętam – w jakimś sklepie w Pruszkowie
zobaczyłem transmisję z Wyścigu Pokoju. Zaczęło mnie to pasjonować. Codziennie wyci-
nałem relacje z gazet, wyszukiwałem zdjęcia, mapki tras i robiłem album po trzy, cztery
strony z każdego etapu. Potem wyklejałem sobie takie albumy o różnych innych zawodach
sportowych, mistrzostwach świata, olimpiadach.
Przez wiele lat marzyłem, żeby zostać sprawozdawcą sportowym. Po mistrzostwach
świata w Gdańsku, gdzie nasi bardzo dobrze wypadli, chciałem zostać szermierzem. To ta-
ki ładny sport, czysty, dżentelmeński, wolny od brutalności.
Nawet po latach, kiedy dostałem się na studia, chciałem zapisać się do sekcji szermier-
czej, ale magister wf zbył mnie jednym krótkim zdaniem: „No tak – powiedział – każdy
chce zapisać się do tej sekcji, której akurat nie mamy”.
Z podstawówki pamiętam bardzo mało. Właściwie tylko tyle, że zawsze dobrze się
uczyłem. Przeważnie byłem na trzecim, czwartym miejscu w klasie. Miałem inne zaintere-
sowania, więc na naukę często nie starczało mi czasu, ale zawsze lądowałem w ścisłej
czołówce. Bolało mnie tylko, że robiłem mnóstwo błędów ortograficznych. Rodzice też się
tym bardzo przejmowali. Przez jakiś czas ojciec dzień w dzień robił mi dyktanda i jakoś
się w końcu nauczyłem.
Ojciec był z zawodu ślusarzem. Jeszcze przed wojną zrobił papiery mistrzowskie, więc
kiedy osiadł w Gdyni, bez trudu znalazł dobrą pracę na holownikach. Któregoś roku poje-
chaliśmy razem do Trójmiasta. Tam, w stoczni, ojciec spotkał paru swoich starych znajo-
mych. Nie wiem, czy to powiedział, czy nie, ale tak, jakby mnie wtedy namawiał, żebym
został marynarzem albo inaczej związał się z morzem. Myślałem nawet o tym, ale wyda-
wało mi się to tak odległe, tak nierealne, że bardzo szybko się rozmyśliłem.
Nigdy zresztą nie miałem wielkich życiowych planów. W przeciwieństwie do moich
kolegów nigdy nie marzyłem, żeby zostać wielkim aktorem albo sportowcem. Wolałem
raczej być komentatorem, to wydawało mi się ciekawsze.
Ze sprawozdawców najbardziej podobał mi się Tomaszewski. Ceniłem go za natural-
ność, dystynkcję, spokój. Zawsze bardzo nie lubiłem ludzi nerwowych – takich, którzy
przez samą swoją obecność wprowadzają wyższą temperaturę i zmuszają wszystkich do
wrzucania wyższego biegu. Mnie wtedy od razu ręce zaczynają się trząść. Normalnie je-
stem bardzo spokojny, ale tacy ludzie wyprowadzają mnie z równowagi. Dlatego lubiłem
tych sprawozdawców, którzy umieli przekazać informacje z dystansem.
Moje sportowe zainteresowania były dość nietypowe. Nigdy nie bawiło mnie oglądanie
meczy piłki nożnej. Do dziś zresztą mnie to nudzi. Chyba, że ranga spotkania jest wyjąt-
kowo duża. Bardzo lubię transmisje lekkoatletyczne. Odpowiada mi takie urozmaicenie.
Na biegi, skoki, rzuty mogę patrzyć godzinami. Bardzo lubię olimpiady. Po Tokio – pa-
miętam – kupiłem książkę o największych sukcesach i porażkach. Wtedy zaczynały Sze-
wińska i Kłobukowska. Szmidt zdobył swój trzeci złoty medal. Podziwiałem go za wspa-
niały upór. Za to, że mimo ciągłych kontuzji, potrafił zawsze wrócić do sportu, wznowić
treningi i w najważniejszym momencie zdobyć złoto.
Zaczytywałem się w „Od palanta do olimpiady” Kusocińskiego. Zaczęły mnie intere-
sować biegi. Sam bardzo lubiłem biegać. Fascynowały mnie średnie i długie dystanse.
Może wynikało to z tego, że biegi dłuższe nie mają takiej nerwowej atmosfery jak inne
lekkoatletyczne dyscypliny. Stumetrówka to jest dziesięć sekund napięcia. Długie dystanse
tworzą cały spektakl, w którym o sukcesie decydują kondycja i taktyka. To mi się podo-
bało. Imponował mi maraton. Do dziś marzy mi się, żeby móc przynajmniej raz w życiu
wystartować na tym dystansie.
54
W ogólniaku zacząłem się interesować fizyką. Szczególnie fizyką nowoczesną – teorią
względności, budową materii, astrofizyką. Kiedyś skonstruowaliśmy z kolegami lunetę.
Było to dużo trudniejsze, niż się spodziewaliśmy. Luneta powinna być zrobiona z układu
kilku soczewek – wtedy może być krótka. Dla nas to było nieosiągalne. Zrobiliśmy prosty
układ dwóch soczewek. Jedna jak najmniejsza, druga – jak największa. Żeby uzyskać
czterdziesto-, pięćdziesięciokrotne powiększenie, musieliśmy mieć rurę metrowej długości,
i to taką, która nie będzie się wyginała. W żaden sposób nie mogliśmy jej zdobyć, a nie
chcieliśmy prosić nikogo o pomoc. Poszukiwania trwały kilka tygodni, aż w końcu zwró-
ciliśmy się do mojego ojca i on pomógł nam ją skonstruować. Złożyliśmy wszystko, usta-
wiliśmy, popatrzyliśmy parę razy – i zaraz nam się znudziło. Na niebie nic się nie działo.
Ogólniak skończyłem w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym im. Ludowego Lotnictwa
Polskiego. Składałem papiery gdzie indziej, ale – na moje szczęście – przesłali je właśnie
do tej szkoły. Wtedy była to nowo oddana szkoła, w której nauczycielami byli młodzi lu-
dzie, przeważnie świeżo po studiach. Nawet wychowawczyni była od nas starsza zaledwie
o siedem czy osiem lat. Mieliśmy własny basen, halę sportową, a niedawno na naszym
boisku położyli tartan.
Przez cały ogólniak trzymaliśmy się taką fajną paczką. Czterech chłopaków, czterech
najlepszych w klasie. Zawsze uczyliśmy się razem i siedzieliśmy obok siebie. Dużo dys-
kutowaliśmy o filozofii, o polityce, o przyszłości. Zastanawialiśmy się wspólnie, co dalej.
Co po szkole.
To było nasze zasadnicze pytanie, od którego wszystko się zaczynało i na którym
wszystko się kończyło. Byliśmy grupką na tyle niezależnych przyjaciół, że nikt nikomu nic
nie narzucał. Nie było wśród nas jakiegoś autorytetu, który by resztę za sobą pociągnął.
Każdy z nas poszedł na zupełnie inny kierunek studiów. Jeden skończył chemię na UW,
drugi mechanikę precyzyjną, trzeci wydział mechaniczno-technologiczny, a ja zdałem na
fizykę, ale skończyłem coś zupełnie innego.
J.Ż.– W swoim opowiadaniu wyglądasz na człowieka cholernie poważnego, na naukowca
zapatrzonego w teorię. Nie ma w twoich wspomnieniach głupich kawałów, prywatek,
dziewczyn. Słowem: „chodząca powaga”.
L.C.– Bo ja jestem człowiekiem bardzo poważnym. W dużym stopniu wynikało to z tego, że
my – to znaczy: moje rodzeństwo i ja – bardzo wcześnie musieliśmy się usamodzielnić.
Kiedy przeprowadziliśmy się na Wawrzyszew, mama nie chciała zmienić pracy i codzien-
nie dojeżdżała do Pruszkowa. Wychodziła z domu przed szóstą, a wracała po piątej wie-
czorem. Wszystkie gospodarskie obowiązki spoczywały na nas. Sami dbaliśmy o piece,
dom, ogródek.
To nie znaczy, że nie znaliśmy nic poza nauką i pracą. Wręcz przeciwnie. Była nas w do-
mu spora gromadka, więc najróżniejszym zabawom nie było końca – tym bardziej że
przeważnie dołączała do nas grupa kolegów z bliższej i dalszej okolicy.
Za domem przebiegał rów melioracyjny, a tuż obok zaczynało się spore obniżenie tere-
nu. Po większych deszczach woda często nie zdążała spłynąć i rozlewała się na polu. Je-
sienią specjalnie zatykaliśmy ten rów i czekaliśmy, aż zrobiło się rozlewisko o powierzch-
ni przyzwoitego lodowiska. Całą zimę graliśmy tam w hokeja, a wiosną urządzaliśmy bi-
twy morskie na tratwach.
Często byliśmy sami w domu, więc kiedy pogoda się psuła, przenosiliśmy się całą wa-
tahą do środka. Kiedyś – pamiętam – spadło sporo śniegu, a my chcieliśmy natychmiast,
póki jeszcze jasno, zagrać w hokeja. Oczyszczenie lodu normalną tekturą trwałoby pewnie
z pół godziny. Nam się spieszyło. Nie chcieliśmy tracić tyle czasu. Wyjęliśmy z framugi
drzwi od pokoju i szybciutko odgarnęliśmy nimi cały śnieg. W zapale zabawy nie zauwa-
żyliśmy, co się stało. Dopiero w domu okazało się, że drzwi się porysowały, politura starła,
55
że nie da się tego w żaden sposób ukryć przed rodzicami. Tylko kilka razy widziałem mo-
jego ojca tak zdenerwowanego jak wówczas.
Wychowywaliśmy się wprawdzie w Warszawie, ale było to dzieciństwo zgoła wiejskie
– z bieganiem po polach, wiosennym paleniem traw i długimi domowymi wakacjami.
Właściwie brakowało nam w okolicy tylko prawdziwej, nadającej się do kąpieli wody. W
dzisiejszych ciasnych osiedlach nie ma już mowy o takich beztroskich zabawach, na jakie
mogliśmy sobie wówczas pozwolić.
W liceum przez jakiś czas trenowałem ciężary. Już wtedy bardzo wyrosłem, ale w dal-
szym ciągu byłem chudy jak patyk. Szwagier kolegi powiedział nam, jak wyglądają po-
szczególne kulturystyczne konkurencje. Na podstawie tych jego opowiadań urządziliśmy u
mnie w domu małą, prowizoryczną siłownię. Ćwiczyłem zapamiętale, ale kiedy po miesią-
cu czy dwóch wciąż nie widać było żadnych efektów, uznałem, że najwyraźniej samymi
hantlami nie można przemienić komara w niedźwiedzia, i dałem sobie spokój.
Na rok przed maturą postanowiliśmy z bratem wybrać się autostopem do Zakopanego.
Rozbiliśmy namiot w ZSP-owskiej bazie na Cyrhli. Zaraz obok zaczynał się szlak – wtedy
nie wiedzieliśmy nawet, dokąd prowadził.
Któregoś dnia weszliśmy tym szlakiem na Kopieniec. Cały nasz pobyt w Zakopanem
trwał może pięć dni, ale po powrocie do Warszawy – autostopem, z mnóstwem przygód –
wiedziałem już, że będę się wspinał.
Trudno mi właściwie powiedzieć, skąd brała się ta pewność. Nie wiem, czy byłem aż
tak zachwycony górami, czy aż tak zaimponowali mi taternicy. Chociaż zdaje się, że żad-
nych taterników nawet nie spotkałem.
W mojej rejonowej bibliotece znalazłem półkę z książkami o alpinizmie. Kiedy już na-
czytałem się różnych relacji, zacząłem szukać jakiegoś podręcznika alpinizmu, ale wtedy
jeszcze takiej książki nie było.
Ponieważ, jak zauważyłeś, już wtedy byłem człowiekiem bardzo poważnym, więc po-
stanowiłem, że tymczasem odłożę sprawę alpinizmu, ale gdy tylko zdam na studia, zaraz
zapiszę się do klubu i zacznę chodzić po górach. Na razie postanowiłem zabrać się do na-
uki.
Wierzyłem wtedy, że mam tej nauki strasznie dużo, że wszystko muszę opanować. Wy-
dawało nam się, że materiał jest cholerny, że program jest strasznie przeciążony. Dopiero
potem, na studiach, przekonałem się, jak dużo można zrobić w o wiele krótszym czasie.
Z maturą nie miałem kłopotów. Zaczęliśmy przygotowywać się do egzaminów na stu-
dia. Znów dość dużo robiliśmy razem w tej naszej czwórce, bo wszyscy zdawaliśmy na
kierunki ścisłe – i w rezultacie wszyscy dostaliśmy się za pierwszym podejściem.
Po egzaminach, nie czekając nawet na wyniki, wyjechaliśmy do Łeby. Dość szybko do-
staliśmy z domów wiadomość, że trzeba wracać, bo przyszły papiery z uczelni i mamy je-
chać na praktyki robotnicze. Mnie wysłali do Sandomierza. Pracowałem w zakładzie bu-
dowlanym i nawet przez ten miesiąc nieźle zarobiłem. Dostałem ponad trzy tysiące. Dzie-
sięć lat temu to była kupa forsy. Jeszcze w liceum udzielałem jakiemuś nieukowi korepe-
tycji, ale to była sprawa dość wyjątkowa, i zarabiałem zupełne grosze. Oczywiście dosta-
waliśmy też od rodziców kieszonkowe, więc od najmłodszych lat każdy z nas uczył się
czymś symbolicznie gospodarzyć.
Potem, na studiach, mieliśmy z uczelni stypendia, bo ani ojciec, ani mama nie zarabiali
zbyt dużo. Umowa była taka, że my tych stypendiów nie oddawaliśmy, tylko musieliśmy z
nich pokryć wszystko poza mieszkaniem, jedzeniem w domu i ubraniem. Musiało nam
starczyć na obiady w stołówkach, książki, zeszyty, przejazdy, kino.
Fizyka uniwersytecka, którą zacząłem studiować, była czymś zupełnie innym, niż to so-
bie wyobrażałem. Okazało się, że większość czasu zajmują teoretyczne wykłady z bardzo
trudną matematyką, fizyką abstrakcyjną, geometrią. Materiał był olbrzymi. Szczególnie al-
56
gebra wprowadzała poziom zupełnie odbiegający od tego, do którego przygotowywała nas
szkoła. Od początku mówili nam, że to są studia bardzo trudne i niewdzięczne, bo więk-
szość z nas trafi potem do szkół, a tylko nieliczni będą mogli pracować w instytutach czy
laboratoriach.
Dość szybko przestało mi się to podobać. Często tak jest, że jak się człowiek czymś bli-
żej zainteresuje, to okazuje się, że to nie jest to. W końcu, podobnie zresztą jak blisko po-
łowa moich kolegów z roku, postanowiłem zrezygnować z fizyki.
Tym razem chciałem zdawać do Szkoły Morskiej. Rodzice, którzy uznawali moją sa-
modzielność, nawet się temu specjalnie nie sprzeciwiali. Obeszło się bez krzyków, lamen-
tów, załamywania rąk. Cała dyskusja ograniczyła się do cierpkiego: „Skoro tak zdecydo-
wałeś...”
Wysłałem papiery do Gdyni i niebawem dostałem do wypełnienia olbrzymią ankietę.
Musiałem zrobić kilkadziesiąt mniej i bardziej szczegółowych badań lekarskich. Od ich
wyników zależało, czy dopuszczą mnie do egzaminów. Na szczęście wszystkie badania
wypadły pozytywnie.
W połowie czerwca pojechałem na egzaminy. Przez ostatnie pół roku przygotowywa-
łem się do nich bardzo solidnie, więc zdałem leciutko, ze średnią powyżej cztery i pięć
dziesiątych. Wydawało mi się, że mam już indeks w kieszeni, ale okazało się, że po egza-
minach jeszcze raz będą przeprowadzali wszystkie badania. Tego bałem się najbardziej, bo
wiedziałem, że jedno oko mam sporo słabsze. W Warszawie u okulisty jakoś udało mi się
podejrzeć drugim, ale tu natychmiast wykryli te dwie dioptrie różnicy.
Po kilku dniach przysłali do domu wiadomość, że z powodu warunków zdrowotnych
niestety nie mogą mnie przyjąć. Dla mnie to była wtedy prawdziwa tragedia. Próbowałem
coś załatwić przez znajomych ojca, ale okazało się, że mogą mnie przyjąć jedynie na wy-
dział intendentów albo maszynowy, ale na nawigacyjny – absolutnie nie.
Nie widziałem siebie ani w magazynach, ani w maszynowni, tylko na mostku kapitań-
skim przy sterze. Chciałem być prawdziwym marynarzem, oficerem, z czasem – kapita-
nem. Nie miałem zamiaru spędzić całego życia pod pokładem.
Ponieważ zdałem tak dobrze, Szkoła zaproponowała mi pomoc przy znalezieniu miej-
sca na innej uczelni. Najpierw próbowałem załatwić coś na wydziale geografii właśnie
otwartego Uniwersytetu Gdańskiego, bo geografia wydawała się najbliższa moim zaintere-
sowaniom. Rozmawiałem nawet z prorektorem, ale okazało się, że jest już za późno i mają
nadkomplet. Potem próbowałem załatwić coś w Warszawie. Na wydziale geografii UW
wszystkie miejsca były zajęte, natomiast na Politechnice Warszawskiej powiedzieli mi, że
mają jeszcze sporo wolnych miejsc, i tak trafiłem na geodezję, chociaż nie bardzo jeszcze
wtedy wiedziałem, co to w ogóle jest.
Kiedy tylko zaczął się rok akademicki, zabrałem się ostro do realizacji postanowienia o
zapisaniu się do Akademickiego Klubu Alpinistycznego. Ojciec pogodził się z tym dość
łatwo, ale mama za wszelką cenę chciała mnie od tego odwieść. Wytaczała najcięższe ar-
gumenty, ale ja z góry odrzucałem wszelką dyskusję. Wiedziałem, że nigdy jej nie przeko-
nam.
O alpinizmie mogę mówić bez końca i każdego jakoś do tego przekonam. Każdego,
oprócz moich najbliższych. Oni zawsze będą mieli przynajmniej jeden nie dający się ode-
przeć argument: „Pomyśl, ile to nas kosztuje nerwów – te twoje wyjazdy, ciągłe niebezpie-
czeństwa, ciągłe ryzyko... A gdyby ci się coś stało... Pomyśl, co my byśmy przeżyli, gdyby
ci się coś przydarzyło”.
Zajęcia zaczęły się drugiego października. Czwartego byłem już w klubie, bo to była
środa, a w gablocie stało jak wół, że zebrania odbywają się w każdą środę. Nie zastałem
oczywiście nikogo. Starsi koledzy nie wrócili jeszcze do Warszawy. Przypadkiem spotka-
57
łem prezesa. Spojrzał na mnie trochę zdziwiony i powiedział grzecznie, że zebranie oczy-
wiście będzie, ale nie wcześniej niż za dwa tygodnie – jak się rok akademicki trochę rozkręci.
W końcu ogłosili zapisy. Zgłosiło się sporo osób. Była już połowa listopada, więc zaraz
zaczęły się przygotowania do tradycyjnego, wielkiego obozu na święta Bożego Narodze-
nia.
Po raz pierwszy znalazłem się w głębi Tatr. W Morskim Oku było mnóstwo śniegu.
Chodziliśmy na długie wycieczki, a ja rwałem się do torowania drogi. Za drugim podej-
ściem udało nam się przekopać na Żabią Czubę. Zrobiło to już na mnie pewne wrażenie.
Na zakończenie obozu postanowiono zabrać najlepszych nowicjuszy na Mnicha. Poszli-
śmy we czwórkę: Krzysiek Ulanicki, Mirek Dąbrowski, koleżanka z kursu i ja. Zrobiliśmy
dość łatwą trójkową drogę
26
, ale najadłem się przy tym strachu, bo wszystko było obsypa-
ne śniegiem, który musieliśmy zgarniać, żeby nie obsunął się razem z nami. W końcu
zmordowani, ale szczęśliwi weszliśmy na szczyt. To była moja pierwsza prawdziwa wspi-
naczka. Bardzo mi się to podobało, chociaż kiedy sobie przypomnę, jaki mieliśmy wtedy
sprzęt, to włosy mi się na głowie jeżą...
Odpowiadała mi taka forma przebywania na świeżym powietrzu, bo dawała możliwość
zdrowego, fizycznego zmęczenia. Poza tym z samej wspinaczki czerpałem mnóstwo satys-
fakcji. Były takie miejsca, które moi starsi koledzy przeszli jak burza, a ja męczyłem się,
męczyłem, w żaden sposób nie mogłem znaleźć drogi. Połechtało to moją ambicję – skoro
oni mogą, to ja też powinienem sobie poradzić.
Spodobała mi się niemal familijna atmosfera małego klubu, w którym wszyscy się do-
brze znali i przeważnie lubili, ale oczywiście najbardziej zachwyciły mnie Tatry. Piękne,
imponujące, ze wspaniałymi przewyższeniami w okolicach Morskiego Oka. Odpowiadała
mi sama specyfika wysiłku. Do dziś pamiętam to torowanie w głębokim, puszystym śnie-
gu. Pamiętam zmęczenie, które czuliśmy po powrocie do schroniska, i dumę, która nas
rozpierała, bo doszliśmy do jakiegoś miejsca i wydawało nam się, że to już wielki sukces,
że na te warunki, to bardzo daleko.
Podobał mi się nastrój schroniska. Specyficzna atmosfera, której nigdzie indziej się nie
spotka – atmosfera wspólnoty, solidarności, niemal komuny w warunkach surowego, gór-
skiego życia.
Alpinizm wydał mi się sportem, w którym można się bez końca doskonalić. Można
przechodzić coraz trudniejsze drogi, coraz bardziej skomplikowane warianty. Zafascyno-
wał mnie lęk, który z początku czułem. Na tej pierwszej wspinaczce, pod sam koniec, był
taki blok szczytowy, zupełnie eksponowany
27
, na który trzeba się było niemal wczołgać po
bardzo marnych, ośnieżonych, śliskich chwytach.
Przedtem bardzo dużo czytałem o taternictwie i muszę powiedzieć, że już na tym pierw-
szym obozie spełniły się moje oczekiwania. Znalazłem tu to, czego się spodziewałem po
przeczytaniu pewnej ilości książek. Potem każdy obudowuje to w różne teorie, ale z po-
czątku jest to po prostu kwestia zainteresowania samą wspinaczką jako konkurencją spor-
tową. Chodzeniem po pionowej ścianie, w dużej ekspozycji, przy pewnym ryzyku. Po tym
pierwszym wejściu byłem bardzo dumny, bardzo szczęśliwy, że właśnie mnie na tę drogę
zabrali i że tam wszedłem.
Bałem się, ale ten strach mi pomógł, bo poganiał mnie, zmuszał do działania. Koledzy
mówili: „Nie spiesz się, spokojnie, zobacz, gdzie masz stopnie, gdzie chwyty”, a ja chcia-
łem zrobić to przejście jak najszybciej. Byłem asekurowany z góry i z dołu, więc nie mia-
łem żadnych racjonalnych powodów, żeby się bać. Czułem tylko atawistyczny lęk przed
ekspozycją, lęk, z którym trzeba się oswoić. Nawet po wielu latach wspinaczki, na począt-
26
Trójkowa droga – droga trudna. W sześciostopniowej skali trudności dróg skalnych wyróżnia się: nieco trudno
(I), dość trudno (II), trudno (III), bardzo trudno (IV), nadzwyczaj trudno (V) i skrajnie trudno (VI).
27
Ekspozycja – przepaścistość.
58
ku każdego sezonu, ekspozycja robi jednak spore wrażenie. Przeważnie musi upłynąć kilka
dni, zanim się człowiek do niej przyzwyczai, zanim o niej zapomni i zacznie się czuć w
ścianie tak jak na ulicy.
Po powrocie z obozu ani przez chwilę nie pomyślałem, żeby się wycofać. Wpadłem już
w nurt i płynąłem z prądem. Najpierw musiałem skończyć kurs teoretyczny i zaliczyć zaję-
cia na bunkrach pod Warszawą. Z początku traktowałem te wyjazdy jako możliwość fi-
zycznego zmęczenia się, wyrobienia kondycji, mięśni. Potem pojechałem na kurs prak-
tyczny w skałki koło Zawiercia. Była to dla mnie wielka frajda. Można było zrobić sporo
dróg kształcących technikę, piętrzących trudności i pozwalających zdobyć wyczucie skały.
Co najważniejsze, wszystko to robiło się niemal bez ryzyka – przy doskonałej, stałej, gór-
nej asekuracji. Dzięki niej można było porywać się na miejsca znacznie trudniejsze niż te,
które zrobiłoby się w Tatrach. Odpadało się, zjeżdżało na linie, próbowało się jeszcze raz,
drugi, trzeci, aż w końcu jakoś się przechodziło.
W skałkach można sobie dość szybko wyrobić doskonałą technikę, ale między tym, co
robi się tam, a wspinaczką tatrzańską istnieje przepaść wynikająca nie tyle z trudności
technicznych, co ze skali. W skałkach po przejściu dwudziesto-, trzydziesto-, czterdzie-
stometrowej drogi można sobie odpocząć i dopiero zabierać się do następnej. W Tatrach
najpoważniejsze trudności zaczynają się zazwyczaj pod koniec długiej, często wielogo-
dzinnej wspinaczki. Kiedy dłonie już są obolałe, a mięśnie zmęczone, trzeba się zdobyć na
największy końcowy wysiłek. Myślę, że jest to przyczyna, dla której tak wielu wyśmieni-
tych skałkowców, którzy do perfekcji opanowali technikę skalną, rzadko jeździ w praw-
dziwe góry.
Kiedy skończyłem kurs, zaczęły się kłopoty ze znalezieniem partnera. W środowiskach
tak dużych jak warszawskie zawsze jest z tym sporo problemów, bo na początku słabo zna
się kolegów, zwłaszcza tych starszych, a właśnie z nimi powinno się wspinać. Od kogoś
przecież trzeba się uczyć. Nowi szukają doświadczonych partnerów, a ci doświadczeni
mają już swoje stałe pary.
Zacząłem się wspinać z Krzyśkiem Kleczkowskim. Jego rodzice pracowali w Szwajca-
rii i dzięki temu Krzysiek miał trochę sprzętu. Wtedy raki, czekan, lepsze haki czy kara-
binki to były dla nas rzeczy zupełnie nieosiągalne. Właśnie z Krzyśkiem zrobiłem moją
pierwszą samodzielną tatrzańską drogę na Mylną Przełęcz przez Płytę Lerskiego i Grań
Kościelców. Razem spędziliśmy miesiąc w obozowisku taternickim na Hali Gąsienicowej.
Potem przenieśliśmy się do Morskiego Oka i zrobiliśmy jeszcze trzy drogi.
Po trzech tygodniach na Hali „zakosiliśmy” słynną, owianą mitem Zamarłą Turnię. Wi-
dać po tym, jak duży wpływ miały na nas tomy taternickich opowieści, które połykaliśmy
w zaciszu mieszkań. Każdy chyba, kto zaczyna się wspinać, musi przez to przejść. Każde-
go ciągnie, żeby zmierzyć się ze ścianą mającą opinię morderczej. Taką opinię miała Za-
marła dwadzieścia czy trzydzieści lat temu, kiedy pisano czytane przez nas książki. Od te-
go czasu pokonało ją wiele zespołów, lecz mit pozostał. Może nie był już tak silny, ale w
dalszym ciągu oddziaływał na wyobraźnię takich jak my żółtodziobów.
Tę drogę na Zamarłej do dziś wspominam jako jedną z przyjemniejszych wspinaczek w
moim życiu. Idąc na nią byliśmy obaj strasznie naładowani emocjami, bo wprawdzie
pierwsze udane przejście zrobiono już w 1910 roku, ale przez wiele lat Zamarła uchodziła
za jedną z najtrudniejszych tatrzańskich ścian.
Na takich klasycznych, mających już swoją historię drogach, każde miejsce, każdy trawers,
każda prawie szczelina ma swoją własną nazwę. Dolny Trawers, Górny Trawers, Rysa Broni-
kowskiego, Blok Czecha. To fascynuje. Aż nam się ręce trzęsły, żeby już, jak najszybciej zro-
bić drogę na tej ścianie. Żeby zmierzyć się nie tylko ze ścianą, ale też z mitem.
59
Okazało się, że trudności techniczne nie były większe niż na innych drogach, które ro-
biliśmy, ale musieliśmy pokonać barierę psychiczną stworzoną przez śmierć Bronikow-
skiego czy sióstr Skotnicównych.
Pewnie dlatego do Zamarłej podeszliśmy tak poważnie jak do żadnej innej drogi. Co by
nie mówić, robi ona spore wrażenie dzięki temu, że jest mocno eksponowana. Właściwie
cały czas ma się pod sobą powietrze. Trzeba powiedzieć, że na większości tatrzańskich
dróg samej czystej wspinaczki jest o wiele mniej, niż to się laikowi wydaje. W ścianie jest
mnóstwo zaklęśnień, kociołków, półek trawiastych, tarasów. Nawet na stosunkowo po-
ważnych drogach jest wiele miejsc, przez które można by poprowadzić turystyczną ścież-
kę.
Mimo ekspozycji, mimo emocji, które wynikały z mitu tej drogi, byliśmy urzeczeni ka-
pitalną wspinaczką w suchej, ciepłej, ciekawie uformowanej skale. Zupełnie zapomnieli-
śmy o niebezpieczeństwach i ulegliśmy czarowi drogi. W końcu, kiedy już weszliśmy na
szczyt, byliśmy solidnie zaskoczeni, że poszło nam tak łatwo.
Usiedliśmy bardziej ze zdziwienia niż ze zmęczenia i zaczęliśmy się zastanawiać, czy
przy okazji nie zrobić jakiejś innej drogi. Przewertowaliśmy przewodnik Paryskiego
28
, ale
jakoś nie mogliśmy znaleźć w okolicy nic ciekawego. W końcu, kiedy zdaliśmy sobie
sprawę, że znajdujemy się w jakiejś wyjątkowej euforii, że choć tego nie czujemy, jeste-
śmy jednak zmęczeni, postanowiliśmy nie ryzykować i wrócić do naszego namiotu.
Wtedy po raz pierwszy miałem uczucie całkowitego fizycznego wyzwolenia. Praktyka,
którą zdążyłem już zdobyć, pozwalała mi zapomnieć o hakach, linie, doborze chwytów.
Poruszałem się szybko, sprawnie, z pajęczą niemal lekkością. Po raz pierwszy poczułem
się w pełni wyzwolony od prawa ciążenia. Czułem się tak, jakbym szedł po warszawskim
chodniku, i pomyślałem, że człowiek z zaskakującą łatwością mógłby odwrócić ograni-
czający go układ współrzędnych, a nasze przywiązanie do poziomu jest tylko przyzwy-
czajeniem – niczym więcej.
Na zakończenie sezonu postanowiliśmy zrobić jeszcze jedną legendarną drogę. Tym ra-
zem miała to być klasyczna droga na Mnicha. Znów mieliśmy dość sporą tremę, ale kiedy
już byliśmy w ścianie, okazało się, że wygrzana, sucha ściana jest o wiele łaskawsza, niż
się spodziewaliśmy. Poszło nam wspaniale, a sama droga wydała się na tyle ciekawa, że
kiedy w grudniu przyjechałem tu na obóz klubowy, postanowiłem powtórzyć ją w zimo-
wych warunkach.
Wtedy właśnie przeżyłem swój pierwszy taternicki zawód. Droga, cudowna latem, zimą
okazała się nużąca i nieprzyjemna. Nie dlatego, że był mróz, a marne, cienkie buty bardzo
szybko przemokły. Nie dlatego, że twarz marzła, a ręce grabiały. Okazało się, że teraz, gdy
skałę pokryła kilkucentymetrowa warstwa śniegu, nie było już miejsca na lekką, finezyjną
wspinaczkę, która tak mnie urzekła. Jej miejsce zająć musiało twarde, siłowe zdobywanie
terenu. Z czasem nauczyłem się, że najwspanialsze letnie drogi, w których dominuje do-
brze ukształtowana skała, zimą okazują się nieciekawe, bo śnieg zasłania drobne chwyty i
uniemożliwia wykorzystanie tarcia.
Droga była ciężka i nieprzyjemna. Przez cały czas prowadziłem i dość często musiałem
przeciągać koleżankę z klubu, z którą się wybrałem. Bardzo lubiłem prowadzić, bo wtedy
czułem się bardziej niezależny. Idąc jako pierwszy miałem prawo wyboru drogi, chwytów
lub szczelin, w które należy wbić hak. Doznawałem tego nieopisanego uczucia, które jest
udziałem odkrywców nieznanych lądów i zdobywców szczytów. Tylko wtedy czułem
prawdziwą radość wspinaczki.
Latem znów pojechałem na obóz, tym razem centralny, organizowany przez ZSP. By-
łem tam prawie sześć tygodni, ale dość często musiałem zmieniać partnerów, bo inni na
ogół nie mieli aż tyle czasu.
28
Witold Henryk Paryski, „Tatry Wysokie – przewodnik taternicki” Sport i Turystyka, Warszawa
60
Najpierw wspinałem się z Maćkiem Piątkowskim. Zrobiliśmy sporo fajnych dróg, ale
ostatniego dnia pobytu na najważniejszą – drogę Łapińskiego na Kazalnicy – Maciek nie
chciał już iść. Taternicy są często bardzo przesądni, a Maciek poprzedniej zimy, właśnie
ostatniego dnia przed wyjazdem, złamał sobie na nartach rękę.
Potem przyjechał Janusz Dąbrowski. Wspinał się bardzo dobrze, miał wyczucie skały,
dobrą technikę i niezłą kondycję, ale mimo to chodzenie z nim wydawało mi się niebez-
pieczne. Zbyt lekceważąco traktował wspinaczkę, zbyt małą wagę przywiązywał do pod-
stawowych zasad „starej szkoły”, które pozwalają zmniejszyć ryzyko do minimum. Wie-
działem, że takie lekceważące podejście bardzo często kończy się wypadkiem i sam dużą
wagę przywiązywałem do asekuracji. Nauczyłem się tego od ludzi, którzy prowadzili mnie
na pierwsze, jeszcze półturystyczne górskie drogi. Takiej samej pedantycznej ostrożności
wymagałem od moich późniejszych partnerów. Alpinizm jest sportem zbyt niebezpiecz-
nym, żeby pozwalać sobie na zaniedbywanie środków ostrożności – nawet tych pozornie
bezsensownych, podręcznikowych. Ciekawą, błyskotliwą wspinaczkę można ryzykować
tylko wtedy, kiedy się jest odpowiednio asekurowanym.
Z Januszem wspinało mi się bardzo dobrze, bo był tak samo szybki jak ja, a nic nie de-
nerwuje mnie bardziej niż powolność w ścianie. Lubię poruszać się szybko. Nawet w mie-
ście, na ulicy, niemal biegam, bo szkoda mi czasu – bez względu na to, czy się spieszę, czy
nie.
Pod koniec lata pojechałem na obóz klubowy do Doliny Kieżmarskiej na Słowacji. Ma-
rzyło mi się wtedy wejście na Mały Kieżmarski Szczyt drogą Stanisławskiego, która pro-
wadzi pięćsetmetrowym kominem w pięknej, czysto skalnej ścianie. Formalnie nie byłem
jeszcze taternikiem w całym tego słowa znaczeniu. Miałem zaledwie stopień „członka
uczestnika” i na drogi – jak ta – szóstkowe mogłem chodzić tylko w towarzystwie wspina-
cza ze stopniem „członka zwyczajnego”. Jedyny „zwyczajny” – kierownik obozu – nie dał
się namówić na tę wspinaczkę, więc musiałem ją odłożyć na kiedy indziej. Tymczasem z
Januszem Skrzeszowskim zrobiłem sporo łatwiejszych, ale też dość ciekawych dróg.
Nie zrealizowałem swojego głównego celu, jakim była droga Stanisławskiego, więc
obóz mógłbym w zasadzie uznać za nieudany, gdyby nie to, że właśnie wtedy poznałem
Tomka Czarskiego – później mojego wieloletniego, doskonałego partnera. Tymczasem
Tomek wspinał się z Jackiem Szczepańskim. Obaj pochodzili z Radomia – znali się od
małego – i kiedy dostali się na elektronikę, zaczęli się razem wspinać.
Po powrocie z Doliny Kieżmarskiej Jacek zaczął mieć dość poważne kłopoty na uczel-
ni, musiał ograniczyć wyjazdy, a my z Tomkiem postanowiliśmy pojechać razem na sezon
zimowy.
Wspinało się nam doskonale. Depresję Niższych Rysów, na której poprzedni zespół
męczył się trzy dni, zrobiliśmy spokojnie w osiem godzin. W ciągu kilkunastu dni prze-
szliśmy sporo dość trudnych, typowo zimowych dróg i wiedzieliśmy już, że będziemy się
razem wspinali. To oczywiście nie było nigdy powiedziane, ale zapadła między nami taka
cicha umowa, której jedyną gwarancją było przekonanie o wzajemnej przydatności.
Obaj byliśmy bardzo spokojni, opanowani i raczej małomówni. Mieliśmy podobny sto-
sunek do wspinaczki, bardzo solidnie traktowaliśmy zasady bezpieczeństwa i asekuracji, a
przede wszystkim nasze umiejętności były mniej więcej na tym samym poziomie. Obok
wielu podobieństw istniała między nami jedna poważna różnica. Ja byłem narwany, napa-
lony na robienie najtrudniejszych, legendarnych dróg, a Tomek uważał, że przede wszyst-
kim liczy się stopniowe zdobywanie umiejętności. Miał swój własny wieloletni program
przewidujący stopniowe zwiększanie trudności z sezonu na sezon.
Najważniejsze było to, że umieliśmy się ze sobą dogadać bez słów. Bardzo szybko na-
uczyliśmy się zgodnie milczeć. Nawet w najtrudniejszych sytuacjach nie potrzebowaliśmy
61
naradzać się nad wyborem taktyki. Prowadzący decydował, a drugi nie podejmował dys-
kusji, bo wiedział, że jest to najlepsze możliwe wyjście z sytuacji.
Niełatwo jest znaleźć takiego partnera. Ja – przed Tomkiem – właściwie z nikim nie
potrafiłem się tak dogadać. Potem spotkałem jeszcze tylko dwóch takich ludzi. Jednym był
Andrzej Młynarczyk, z którym byłem na Shisparé i który zginął podczas wyprawy na Ma-
kalu
(wys. 8481 m) w 1978 roku. Z Andrzejem wspinało mi się doskonale, ale nasza
współpraca funkcjonowała na zasadzie dopełnienia. Andrzej był ogromnie żywy, szaleją-
cy, gadatliwy, ciągle coś mówił – po prostu roznosił go temperament. Tworzyliśmy wy-
śmienitą, wyjątkowo zgraną parę, bo każdy z nas mógł się doskonale wykazać, a zalety
jednego uzupełniały wady drugiego.
Trzecim człowiekiem, z którym potrafię się tak dogadać, jest Krzysiek Wielicki. Mamy
dość podobne charaktery, ale on jest bardziej otwarty, wylewny, impulsywny. Ja z kolei je-
stem spokojny, zrównoważony, czasem nawet oschły. Obaj natomiast jesteśmy uparci,
czasem wręcz zacięci, obaj lubimy walkę i ryzyko, obaj dużą wagę przywiązujemy do ase-
kuracji.
Po tym pierwszym sezonie z Tomkiem Czarskim pojawiły się możliwości wyjazdu w
Alpy. Oczywiście my w Akademickim Klubie Alpinistycznym koniecznie chcieliśmy zor-
ganizować taki wyjazd. Wiosną zdałem egzamin na „członka zwyczajnego” i mogłem się
wspinać, gdzie tylko chciałem. Zaraz zająłem się całą organizacyjno-formalną stroną na-
szego wyjazdu. Przede wszystkim musieliśmy załatwić przydziały dewiz, i to właśnie oka-
zało się głównym problemem.
Na Politechnice odprawili nas z kwitkiem. Żadne starania, odwołania, prośby, naciski
nam nie pomogły. Trzeba było szukać innej drogi. Na szczęście w Stołecznym Komitecie
Kultury Fizycznej udało nam się dotrzeć do człowieka, który był kiedyś członkiem nasze-
go klubu i bardzo chętnie przydzielił te kilka promes.
Pojechaliśmy w masyw Mont Blanc
(wys. 4807) od strony włoskiej. Ciągle jeszcze by-
liśmy niepewni własnych możliwości i koniecznie chcieliśmy zmierzyć się z mitem naj-
słynniejszych alpejskich dróg.
Najbardziej niepokoiła nas sprawa wysokości – jak będziemy reagowali na rozrzedzone
powyżej dwu i pół tysiąca metrów powietrze, czy nie przeszkodzi nam ono we wspinaczce,
czy nie stracimy kondycji.
Pierwszego dnia wyjechaliśmy linową kolejką na trzy tysiące czterysta metrów i wyda-
wało nam się, że jesteśmy już diabelnie wysoko. Byliśmy przecież blisko tysiąc metrów
powyżej wierzchołka Rysów. Po raz pierwszy w życiu widzieliśmy prawdziwy górski lo-
dowiec. Jakiś czas poświęciliśmy na rozchodzenie się w nowych warunkach, a potem po-
stanowiliśmy zrobić słynną drogę Bonattiego na wschodniej ścianie Grand Capucin w ma-
sywie Mont Blanc du Tacul.
Liczyliśmy trochę na to, że może uda nam się przejść Kapucyna w jeden dzień, chociaż
nikt z Polaków tego jeszcze nie dokonał. Wyruszyliśmy nocą i po ciemku zrobiliśmy tra-
wers prowadzący do właściwej drogi. Z pierwszym słońcem zaczęliśmy prawdziwą wspi-
naczkę. Było pięknie. Od samego rana zrobiło się ciepło, ale nie za gorąco. Cały dzień
wspinaliśmy się w bardzo trudnym, wymagającym stosowania sztucznych ułatwień
29
tere-
nie. Poprzedniego lata zrobiłem już w Tatrach kilka takich hakowych dróg, ale dla Tomka
była to zupełna nowość. Prowadziłem niemal bez przerwy. Szliśmy w pięknym, wspaniale,
prawie nieprzerwanie eksponowanym terenie.
Klasycznej wspinaczki było tu niewiele. Na całej drodze znaleźliśmy tylko trzy miejsca,
w których dało się usiąść. Cała moja robota polegała więc na wbijaniu kolejnych haków i
29
Technika sztucznych ułatwień – wspinaczka, przy której sprzęt (haki, lina, pętle itp.) jest niezbędny do poko-
nania terenu. Podczas wspinaczki klasycznej służy on w zasadzie tylko do ubezpieczania wspinacza przed skut-
kami ewentualnego odpadnięcia.
62
zakładaniu ławeczek. Mimo to czułem się niemal tak doskonale jak na Zamarłej. Wkrótce
zapomniałem o uciążliwej technice i mogłem się skupić na samej wspinaczce.
Imponowała mi ogromna, kilkusetmetrowa ekspozycja i łatwość, z jaką się poruszam.
Moje ruchy stawały się niemal automatyczne. Czułem się tak, jakbym całe życie poruszał
się tylko w pionie, jakby chodzenie po pionowej lub przewieszonej ścianie
30
było czymś
najzwyklejszym, najbardziej naturalnym. W pewnej chwili złapałem się na tym, że cho-
dzenie po płaskiej ziemi wydało mi się tak niezwykłe, jak kiedyś wydawała mi się akro-
batyczna wspinaczka moich kolegów.
Zmrok zastał nas mniej więcej w dwóch trzecich drogi. Zabiwakowaliśmy na najwyż-
szej nadającej się do tego półce. Rano bez większych kłopotów dotarliśmy do szczytu, ale
tu nasz wysiłek wcale się nie kończył. Zejście z Kapucyna jest niewiele łatwiejsze od wej-
ścia. Trzeba zrobić kilka długich zjazdów, potem schodzić dość trudnym kuluarem, znów
zjeżdżać.
To była moja pierwsza wielka alpejska droga. Właśnie wtedy uwierzyłem, że stać mnie
na takie duże, poważne wspinaczki, o których marzy każdy początkujący taternik, ale do
których wielu nigdy nie dorasta. Kiedy opowiadam o Kapucynie, często pytają mnie, jakie
wrażenie robi tamtejsza ekspozycja, i bardzo się dziwią, kiedy mówię, że jest wspaniała.
Ludzie chcą wiedzieć, czy boję się wysokości. Nie wierzą, kiedy mówię, że nie. Owszem,
czuję specyficzny dreszczyk, kiedy patrzę w dół z wysokości pięciuset czy tysiąca metrów,
ale jest to dreszczyk emocji, a nie strachu. Człowiek, który boi się ekspozycji, bardzo
szybko musi wycofać się z tego sportu, żeby się nie wiem jak dobrze wspinał. Nie wy-
trzyma powodowanych przez lęk stresów. Dla mnie w pełni sezonu nie ma znaczenia, czy
mam pod sobą pięć czy pięćset metrów. W ogóle tego nie zauważam. Natomiast potem,
kiedy wychodzę na płaski teren, przeżywam moment zaskoczenia – jakbym stracił punkt
odniesienia. Mija długa chwila, zanim przestawię się na życie w poziomie.
W czasie tego wyjazdu zrobiliśmy jeszcze jedną liczącą się drogę, która zresztą do tej
pory ceniona jest na ogół wyżej niż droga Bonattiego na Grand Capucin. We wszystkich
notatkach o naszych osiągnięciach umieszczają ten lewy filar Freney na Mont Blanc, który
w przeciwieństwie do Kapucyna nie zrobił na mnie prawie żadnego wrażenia. Często tak
jest, że nasze indywidualne oceny i przeżycia w dużym stopniu nie pokrywają się z tym, co
głosi teoria. Drogi piękne, trudne i wspaniale eksponowane, które każdy wysoko sobie ce-
ni, są niżej notowane od innych, mniej emocjonujących, ale z jakichś względów uważa-
nych za przynoszące chwałę.
Tak czy inaczej te przejścia w jakiś sposób ustawiły nas, wykazały jasno, że stać nas na
wiele, i dawały nam już miejsca w szerokiej czołówce warszawskiego Klubu Wysokogór-
skiego.
Czasem, kiedy to opowiadam, ludzie się dziwią. „Dwa przejścia – mówią – i już w
czołówce?” Tylko że te dwa przejścia nie były ani pierwsze, ani przypadkowe. Ich rola
ograniczała się do podsumowania pewnego okresu, do potwierdzenia, że zakończyliśmy
pewien etap alpinistycznej kariery, że teraz oto jesteśmy gotowi wyzwać wszystkie naj-
trudniejsze ściany.
Alpiniści nie są ludźmi nierozważnymi. Wręcz przeciwnie, każdy się dobrze zastana-
wia, czy na jakąś drogę może sobie pozwolić, i jeżeli jej próbuje, to nie jest to przypadek,
to znaczy, że reprezentuje odpowiedni poziom.
Kiedy wróciliśmy do kraju, w pełnym toku były już przygotowania do akademickiej
wyprawy w góry najwyższe. Oczywiście podstawową sprawą było zdobycie odpowiedniej
ilości dewiz. W Polsce nie dałoby się tego progu przeskoczyć, więc moi koledzy z klubu
zaprosili czterech zachodnioniemieckich wspinaczy do zorganizowania wspólnej wypra-
wy. Alpiniści z RFN-u mieli pokryć koszty dewizowe, a my całą resztę, to znaczy jedzenie
30
Ściana przewieszona – górna część ściany odchylona od pionu w kierunku ekspozycji.
63
i sprzęt. Wkrótce przyszło z Pakistanu pozwolenie na atakowanie szczytu Shisparé należą-
cego do grupy najwyższych nie zdobytych siedmiotysięczników. Ze swoimi 7619 metrami
byłoby Shisparé drugim – po mającym 7852 metrów Kunyang Chhish – wynikiem pol-
skiego alpinizmu.
Na początku roku akademickiego zabraliśmy się do zbierania funduszy. Obliczyliśmy,
że potrzebujemy co najmniej pół miliona, ale ani nasz klub, ani Uczelnia, ani ZSP nie
miały wtedy takiej masy pieniędzy. Po długich bojach i podchodach udało nam się zebrać
połowę tej kwoty. Na resztę nie mieliśmy praktycznie nadziei.
Wtedy właśnie doszło do decydującego o zatwierdzeniu wyprawy spotkania w Polskim
Związku Alpinizmu. Pamiętam nasze ogromne zaskoczenie, kiedy przedstawili nam ofi-
cjalną opinię Związku. Pierwszy zarzut dotyczył kierownika wyprawy. Uważali, że nasz
kandydat jest za młody i ma zbyt mało doświadczenia, żeby kierować takim poważnym
przedsięwzięciem. Zaproponowali nam współpracę. W zamian za zatwierdzenie wyprawy i
pokrycie połowy kosztów chcieli mieć prawo do wyznaczenia części uczestników i kie-
rownika, którym miał zostać Janusz Kurczab.
Nie było rady. Musieliśmy przyjąć ich warunki. Wtedy, szczerze mówiąc, robiliśmy to
pod presją. Teraz jednak myślę, że było to szczęśliwe rozwiązanie. My sami, będąc w czy-
sto akademickim składzie, najprawdopodobniej nie weszlibyśmy na szczyt. Brakowało
nam doświadczenia; nikt z nas nie był wcześniej na takiej wyprawie, nie znaliśmy wyso-
kich gór, a przede wszystkim sami nigdy nie zdołalibyśmy zapewnić takiego zaopatrzenia
w sprzęt.
Ostatecznie pojechało na Shisparé dziesięciu Polaków i czterech Niemców z RFN-u. Ja
pojechałem z puli AKA, czyli z mojego Akademickiego Klubu Alpinistycznego.
Blisko rok zajęły mi prace związane z organizacją wyprawy, a przez ostatnie kilka mie-
sięcy nie robiłem już praktycznie nic innego. Byłem zafascynowany wyjazdem i szansą,
jaką on przede mną otwierał. Nie mając żadnego himalajskiego doświadczenia, dość łatwo
obiecałem sobie, że – żeby nie wiem co się działo – ja muszę wejść na szczyt. Nawet gdy-
by była najgorsza pogoda, gdyby inni uznali, że to nie ma sensu, gdybym miał iść sam,
pójdę i wejdę, na przekór wszystkim przeciwnościom.
Przyszło mi to tym łatwiej, że moje pojęcie o tym, co się tam będzie działo, było jeszcze
bardzo mierne. Sam Shisparé – nasz cel – znaliśmy przecież z jednego tylko, delikatnie
mówiąc, mało dokładnego zdjęcia. Zupełnie nie wiedzieliśmy, jak wygląda dojście do
szczytu, jaki jest układ lodowców, ani z której strony najlepiej atakować. Dopiero przed
samym wyjazdem dostaliśmy od naszych niemieckich kolegów mapę terenu zrobioną
przez RFN-owską wyprawę, która wcześniej operowała w tamtej okolicy.
Na wyprawie wszystko było dla mnie nowe, wszystkiego musiałem się uczyć. Przez
ostatnie dwa lata pełniłem na ogół funkcje leadera. Prowadziłem w ścianie, uczyłem młod-
szych kolegów, pomagałem im, doradzałem. Przywykłem do tego, że ludzie uważają mnie
za dobrego, w miarę doświadczonego wspinacza. Tu okazało się, że jestem nie tylko naj-
młodszym, ale też najbardziej „surowym” członkiem wyprawy. Uczyłem się, pytałem,
podpatrywałem kolegów i obiecywałem sobie, że zrobię, co w mojej mocy, żeby się wyka-
zać.
Miesiące, które zajęła mi ta wyprawa, były chyba najintensywniejszym okresem mojego
życia. Pierwsze wielkie wrażenia przyniosła już podróż. Z Polski jechaliśmy do Pakistanu
wypożyczonym w Starachowicach starem. Trasa wiodła przez Czechosłowację, Węgry,
Rumunię, Bułgarię, Turcję, Iran i Afganistan. Pierwszy raz znalazłem się w Azji i zrobiła
ona na mnie ogromne wrażenie. Fascynowały mnie nie tylko orientalne miasta, takie jak
Teheran czy Stambuł, ale też, a może nawet przede wszystkim, małe, zdaje się, zagubione
miasteczka, w których nawet nie mieliśmy czasu się zatrzymać. Ich spokój, senność, bez-
ruch były tak dalekie od tego wszystkiego, co widziałem dotychczas, że wydawały mi się
64
wręcz nierzeczywiste, nieprawdziwe. Już sama ta podróż warta była kilkumiesięcznych
trudów przygotowań.
Po kilku tygodniach dotarliśmy wreszcie do miejsca naszego przeznaczenia. Z początku
akcja posuwała się bardzo szybko. W kilka dni założyliśmy obóz pierwszy, potem drugi i
trzeci. Czułem się wyśmienicie. Zaaklimatyzowałem się bardzo szybko i miałem dosko-
nałą kondycję. Rwałem się do roboty, żeby pokazać wszystkim, że choć jestem najmłod-
szy, stać mnie na wiele. Bardzo szybko uczyłem się dziesiątek czynności specyficznych
dla działania w górach wysokich. Nie miałem przecież pojęcia o poręczowaniu, zakładaniu
obozów, wybieraniu bezpiecznej drogi przez lodowiec.
Mając trzy pierwsze obozy musieliśmy jeszcze założyć czwarty, a potem już tylko
wejść na szczyt, co wydawało nam się raczej proste. Między miejscem, w którym miał sta-
nąć obóz czwarty, a założonym już obozem trzecim droga prowadziła przez bardzo ostrą
grań, pokrytą z obu stron niebezpiecznym, grożącym obsunięciem śniegiem. Jako pierwsi
mieli iść Janek Holnicki i Jacek Poręba oraz dwaj Niemcy – Hubert Bleicher i Herbert
Oberhofer. Zależało nam, żeby to wejście było naprawdę wejściem polsko-niemieckim. Ja
znalazłem się w drugiej czwórce z Andrzejem Młynarczykiem, Januszem Kurczabem i
Markiem Grochowskim.
Ci pierwsi bez kłopotów doszli do obozu trzeciego i próbowali iść dalej, żeby założyć
obóz czwarty, a następnego dnia zaatakować szczyt. Przeszli może pięćdziesiąt metrów
grani, kiedy góra jakby się z nich otrząsnęła. Śnieg obsunął się i porwał ich ze sobą. Na
szczęście dość szybko udało im się wyhamować, więc nikomu nic się nie stało, ale dalszy
marsz uznali za zbyt niebezpieczny.
Wczesnym popołudniem doszliśmy do obozu trzeciego. O tej porze grupa szturmowa
powinna już być w czwórce, więc zdziwiliśmy się ogromnie, kiedy zobaczyliśmy, że obóz
nie jest pusty.
Tego dnia doszło w „trójce” do dramatycznego zebrania, które miało zadecydować o
dalszych losach wyprawy. Janek, Jacek, Hubert i Herbert z pierwszego zespołu uważali, że
grań jest absolutnie nie do pokonania. Siedzieliśmy w ośmiu w małym trzyosobowym na-
miocie i nie mogliśmy się zdecydować, co robić dalej. W końcu Janusz zadał wszystkim
pytanie zasadnicze: „Kto jutro pójdzie na grań”. Zapadła cisza.
Po tym wszystkim, co mówili nasi koledzy, można było odnieść wrażenie, że każda
próba ataku musi się zakończyć niepowodzeniem, może nawet tragedią. Nie było jednak
innej drogi na szczyt. Nie było też chętnych. W namiocie zapanowała długa, nerwowa ci-
sza. Zrozumiałem, że nikt nie ma na ten atak ochoty, a dla mnie – najmłodszego wiekiem i
wysokogórskim stażem – może on być ogromną szansą.
W końcu zgłosiliśmy się z Andrzejem Młynarczykiem. Janusz wyglądał na bardzo
zdziwionego, ale nie było innych kandydatów, więc musiał się zgodzić, choć pozostali pa-
trzyli na nas jak na samobójców.
Wystartowaliśmy bardzo wcześnie rano. Inni szli za nami w bezpiecznej, kilkunastomi-
nutowej odległości. Weszliśmy na pierwszy wierzchołek, przeszliśmy łagodną przełączkę i
w momencie kiedy dochodziliśmy już do drugiego wierzchołka, prawie spod moich nóg
oderwała się ogromna masa śniegu.
Wyglądało to tak, jakby góra zrzuciła z siebie jakiś gigantyczny, zbyteczny już płaszcz.
Ogromna śnieżna deska zsuwała się po ponad tysiącmetrowym stoku – najpierw wolno,
majestatycznie, potem coraz szybciej i szybciej, unosząc w górę przesłaniające wszystko
tumany białego pyłu.
Kiedy minęło pierwsze wrażenie, odwróciłem się do Andrzeja i zobaczyłem, że stoi
jeszcze w wyczekującej, pełnej niepokoju postawie. Wiedziałem, że myśli o tym samym
co ja. Gdyby lawina urwała się metr, dwa metry wyżej...
65
Za drugim wierzchołkiem droga prowadziła już dość łatwym i bezpiecznym terenem.
Wieczorem rozbiliśmy obóz na wysokości siedmiu tysięcy metrów, a rano, bez większych
kłopotów, weszliśmy na szczyt. Shisparé był nasz
31
.
Moja pierwsza wyprawa zakończyła się sukcesem. Dla mnie był to sukces podwójny.
Nie tylko dowiodłem, że nadaję się do działania w górach najwyższych, i wszedłem na
szczyt, ale też przyczyniłem się do przełamania psychozy, która mogła przekreślić cały
nasz wysiłek.
Co najważniejsze, szybki i dość łatwy sukces przekonał mnie do himalaizmu. Odpo-
wiadała mi atmosfera solidarnego, zespołowego wysiłku, który rozciąga się na wiele eta-
pów i trwa wiele tygodni. Imponowała mi ogromna wysokość egzotycznych gór i łatwość,
z jaką się do niej przystosowałem.
Podobały mi się kilkumiesięczne wyjazdy, dające możliwość zupełnego oderwania się
od tego wszystkiego, czym żyje się w kraju. Od układów, studiów, pracy, domu. Przez te
kilka miesięcy żyje się przecież zupełnie innym, niespotykanie jednostronnym, surowym
życiem, w którym liczą się tylko: droga, szczyt, pogoda i stosunki między zjednoczonymi
przez wspólny cel ludźmi.
Tego wszystkiego nie dostaje się za darmo. Wielkie góry wymagają odpowiednich wy-
rzeczeń. Przede wszystkim trzeba zrezygnować z prawdziwej skalnej wspinaczki. Jeżeli
cztery czy pięć miesięcy poświęca się na wyprawę, w kraju nie starcza już czasu na kilku-
dniowe wypady w Tatry, a o Alpach nie ma nawet co marzyć. To jednak można jeszcze ja-
koś przeboleć. Zamiast radości perfekcyjnego poruszania się w pionowej skale ma się sa-
tysfakcję z właściwego wyboru drogi, miejsc na obozy, wreszcie – taktyki, która na dużych
wysokościach okazuje się sprawą zasadniczą. Himalaizm eksploracyjny ma w sobie wiele
z piętnasto- czy szesnastowiecznych podróży wielkich odkrywców. Sprzęt, kondycja, tak-
tyka mogą na pewnym etapie decydować o powodzeniu, ale sprawą zasadniczą jest wybór
drogi. Do ostatniej niemal chwili nie wie się, czy gdzieś tam za zasłaniającymi widok fał-
dami, wierzchołkami, serakami nie pojawi się następna nie dająca się pokonać przeszkoda.
Ta moja pierwsza wyprawa nie obeszła się, niestety, bez tragicznego wypadku. Lubiłem
Heinza – najbardziej z całej zachodnioniemieckiej czwórki. Widziałem, jak ciągnął w górę,
jak się cieszył, jak coś go pchało. Na kilka dni przed śmiercią miał pierwszy dość poważny
wypadek – przeleciał pięćset metrów po lodowej ścianie. Skończyło się na złamaniu palca,
ale równie dobrze mógł zginąć już wtedy. Po tym wypadku powinien był zostać w bazie.
Sam wiedział, że na wejście na szczyt nie ma już szans, ale koniecznie chciał dojść do
„trójki”. Sam prawie pchał się w tę tragedię mając świadomość, że przekracza barierę do-
puszczalnego ryzyka. My też o tym wiedzieliśmy, ale nie mogliśmy go powstrzymać. Tak
bardzo chciał tam pójść...
Znałem go dość krótko. Może dlatego ta śmierć zrobiła na mnie mniejsze wrażenie niż
późniejsze śmierci moich kolegów, z którymi się wspinałem. Ich znałem nie tylko z gór.
Bywałem u nich w domach, rozmawiałem z matkami, żonami. Te śmierci były dla mnie
bardziej bolesne, bo odczuwałem je bardziej osobiście, bardziej prywatnie.
Po powrocie z Shisparé mówiliśmy, że „wyprawa była udana, chociaż mieliśmy wypa-
dek śmiertelny”. Ta śmierć zmniejszyła nasze zadowolenie, ale go nie przekreśliła. Nikt
przecież ani przez chwilę nie pomyślał, że „wyprawa zakończyła się tragicznie, chociaż
udało nam się wejść na szczyt”. Wielu z nas widziało przecież tyle wypadków! Ci, którzy
nie potrafią się z nimi pogodzić, muszą po prostu zrezygnować ze wspinaczki, bo z czasem
bagaż tych przeżyć staje się dla nich zbyt ciężki, aby go udźwignąć.
Kiedy wróciłem do kraju, mówiło się już o organizowanej przez Wandę Rutkiewicz
wyprawie na Gasherbrumy w Karakorum w 1975 roku. Miała to być wyprawa czysto ko-
bieca, ale Wanda bała się, że po prostu nie dadzą rady. Ostatecznie postanowiono, że w
31
Wyprawa polsko-niemiecka zdobyła szczyt w dniu 21 lipca 1974 r.
66
skład centralnej wyprawy kobiecej wejdzie grupa warszawskich alpinistów, którzy będą
mieli osobny cel, ale pomogą w prowadzeniu akcji.
Muszę przyznać, że byłem zaskoczony, kiedy Wanda zapytała mnie, czy nie zabrałbym
się z nią na tę wyprawę. Nie znała mnie, mało o mnie wiedziała, a tu chodziło o ewentual-
ny rekord Polski. Gasherbrum II ze swoimi 8035 metrami miał być pierwszym polskim
ośmiotysięcznikiem.
Z początku wydawało mi się, że propozycja jest wręcz fantastyczna, ale potem zaczą-
łem mieć poważne wątpliwości. Zauważyłem, że Wanda nie dobiera najlepszych, lecz
tych, którzy nie będą stanowili zbyt dużej konkurencji dla niej i jej kobiecego zespołu. W
rezultacie grupa męska składała się z alpinistów, którzy nie stanowili czołówki polskiego
alpinizmu. Bardzo długo nie mogłem się zdecydować. Dopiero Janusz Kurczab doradził
mi, żebym jechał, bo cel jest poważny i szkoda by było zmarnować taką szansę.
Posłuchałem Janusza i ani przez chwilę tego nie żałowałem. Na wyprawie czułem się
wręcz wyśmienicie. Z doskonałej, jeszcze lepszej niż na Shisparé formy nie wybiła mnie
ani długa, ponad dwutygodniowa karawana, ani mozolna, ciężka praca przy zakładaniu
kolejnych obozów. Cały czas chodziłem często i z dużą radością, więc znów udało mi się
znaleźć w grupie szturmowej. Razem z Januszem Onyszkiewiczem i Krzysztofem Zdzito-
wieckim dokonałem drugiego polskiego wejścia na ośmiotysięcznik. Tylko o kilka dni
wyprzedzili nas wrocławianie ze środowiskowej wyprawy na Broad Peak Middle
(wys.
8016 m). Trudno po prostu opisać, co czułem, kiedy po wielogodzinnej, trudnej wspinacz-
ce stanęliśmy w końcu na Gasherbrumie II – najwyższym zdobytym do tej pory przez Po-
laków szczycie. Radość, ogromna radość i duma, że właśnie ja, najmłodszy uczestnik wy-
prawy, dokonałem tego, choć niedawno wątpiono jeszcze, czy w ogóle jesteśmy w stanie
pokonać ten szczyt.
Za to szczęście i gigantyczną satysfakcję przyszło mi jednak dość drogo zapłacić. Nie
mając dostatecznego himalajskiego doświadczenia nie zauważyłem, kiedy palce u nóg
straciły czucie. Jak małe miałem wówczas pojęcie o odmrożeniach, najlepiej świadczy to,
że dopiero w nocy, kiedy stopy już odtajały i zaczęły boleć, zorientowałem się, że z pal-
cami jest coś nie w porządku.
Odmrożenia wyłączyły mnie z dalszej akcji. Nie mogłem wziąć udziału w następnym
wielkim sukcesie – zdobyciu najwyższego wówczas dziewiczego szczytu – Gasherbrum III
– piętnastego szczytu świata
(wys. 7952 m).
Byłem o krok od drugiego sukcesu, więc bardzo mnie to wyłączenie bolało, ale kto wie,
czy nie dzięki niemu udało mi się uniknąć odmrożenia kilka lat później, kiedy walczyliśmy
o Everest.
Była to wówczas na pewno najbardziej udana, zakończona największym sukcesem pol-
ska wyprawa w góry najwyższe. Zdobyliśmy dwa szczyty, w tym najwyższy dotąd nie
zdobyty. Pobiliśmy polski rekord wysokości, a Halina Krüger-Syrokomska i Anna Oko-
pińska dokonały pierwszego w świecie czysto kobiecego wejścia na szczyt ośmiotysięcz-
ny. Głośny film Andrzeja Zajączkowskiego „Temperatura wrzenia”, ukazujący atmosferę
wyprawy i wyjątkowo złe stosunki panujące między Wandą a resztą uczestników, zaważył
jednak na opinii o całym przedsięwzięciu. To prawda, że rzadko słyszy się o wyprawie tak
skłóconej i tak jednogłośnie przeciwstawiającej się wszystkim niemal zarządzeniom kie-
rownika. Nie znaczy to jednak, że wszystkie decyzje Wandy były złe, ani tym bardziej, że
nie nadaje się ona do kierowania dużymi wyprawami. Wszyscy byliśmy jeszcze wtedy na
dorobku. Uczyliśmy się dopiero himalajskiej taktyki. Błędy i zmiany decyzji musiały być
wliczone do naszego rachunku, a dzięki ciągłym dyskusjom czy kłótniom udawało nam się
wybierać optymalne warianty. Tego niestety film Zajączkowskiego nie pokazuje.
To zdobyte na Gasherbrumach doświadczenie zaowocowało kilka lat później naszymi
sukcesami na Evereście. Gdyby nie ono, najprawdopodobniej nie udałoby mi się zejść ze
67
szczytu, bo chociaż przy ataku najważniejsza jest kondycja, do bezpiecznego wycofania
się potrzeba wielu lat praktyki, która pozwala nie myśleć o całej technicznej stronie wspi-
naczki.
Po tej drugiej wyprawie przestałem wierzyć w to, co niektórzy moi koledzy piszą o
zmianach psychicznych na dużych wysokościach. Zanim jeszcze zacząłem jeździć na wy-
prawy, dość często spotykałem się w literaturze fachowej z twierdzeniem, że w górach wy-
sokich alpiniści stają się bardziej nerwowi, skłonni do sprzeczek, agresywni. Nic takiego
nie udało mi się zauważyć. Wręcz przeciwnie. Wielu z nas, szczególnie ci, którzy mieli
kłopoty z aklimatyzacją, często popadało w apatię. Byli raczej przygnębieni i potulni niż
nerwowi i agresywni; raczej zapatrzeni w swój organizm, bacznie obserwujący swoje re-
akcje i starający się odkryć pierwsze symptomy choroby niż skłonni do konfrontacji z in-
nymi. Na kłótnie, awantury, agresję nikt po prostu nie miał siły. Jeśli atmosfera w pewnym
momencie stawała się napięta, to dlatego, że ludzie czuli się bezradni wobec żywiołów, z
którymi walczyli, a potrzeba sukcesu była w całym zespole bardzo silna. Kiedy na skutek
załamania pogody wyprawa utyka w martwym punkcie, kłótnie wybuchają tylko dlatego,
że po okresie ogromnego wysiłku przychodzi moment absolutnej bezczynności i bezradno-
ści.
Sylwestra 1975 roku spędziłem jak zwykle na klubowym balu w Morskim Oku. Wcze-
śnie rano wyszedłem ze schroniska i przez Dolinę Pięciu Stawów pobiegłem do Zakopane-
go. Kiedy tam doszedłem, dowiedziałem się, że mamy przed sobą kolejną wielką szansę.
Dostaliśmy pozwolenie na atakowanie K2 – drugiego pod względem wysokości szczytu
świata
(wys. 8611 m).
Kierownikiem wyprawy miał być Janusz Kurczab. Dwa lata wcześniej byłem z nim na
Shisparé, a więc mogłem mieć nadzieję, że Janusz wybierze mnie do składu.
Była to moja pierwsza naprawdę wielka wyprawa. Sam cel wymagał solidnych, długo-
trwałych przygotowań i organizacyjnego rozmachu. Już w kilka dni po otrzymaniu ze-
zwolenia Janusz włączył mnie do pracy. Na podstawie zrobionej przez Włochów mapy
miałem przygotować wykresy średniego nachylenia możliwych do otwarcia dróg.
Skład wyprawy dobierano tak, aby stworzyć jak najlepszy, jak najbardziej wszechstron-
ny zespół. Kryterium stanowiły nie tylko indywidualne kwalifikacje, ale też umiejętność
współżycia i gotowość pełnienia różnych, często niewdzięcznych ról.
Nasz zapał był naprawdę ogromny. Do tej pory K2 poddał się tylko włoskiej wyprawie
w 1954 roku. Od przeszło dwudziestu lat bronił się skutecznie, zadając wielu wyprawom
tragiczne często ciosy.
Na miejscu czułem się wyśmienicie. Szybko zdobyłem aklimatyzację. Chodziło mi się
lekko, lżej niż większości moich kolegów. Nigdy przedtem ani potem nie czułem się tak
wyśmienicie.
Mimo to do szczytu zabrakło nam ponad dwieście metrów. To się wydaje niewiele, ale
dla nas było to ogromnie dużo. Tak dużo, że przekreśliło cały nasz wysiłek, całą kilkuty-
godniową pracę osiemnastoosobowego zespołu.
Poprowadziliśmy zupełnie nową, bardzo ambitną, niebezpieczną, usianą poważnymi
trudnościami drogę na wysokości ponad siedem tysięcy metrów. Zrobiliśmy wszystko, na
co nas było stać, i do sukcesu zabrakło nam bardzo niewiele – może odrobiny szczęścia,
może trochę doświadczenia. Dziś, po Evereście, to się wydaje mniej ważne, ale wtedy od-
sądzano nas od czci i wiary.
Razem z Jankiem Holnickim poprowadziliśmy pierwszy atak szczytowy, ale udało nam
się pokonać tylko pierwszą z trzech barier seraków. Następnego dnia do ataku poszli Gie-
nek Chrobak i Wojtek Wróż. Oni z kolei utknęli na trzeciej barierze – sto pięćdziesiąt me-
trów wyżej niż my. Może nawet weszliby na szczyt, ale zabrakło im tlenu.
68
Do kraju wracaliśmy ze spuszczonymi na kwintę nosami, a winni wszystkiemu byliśmy
my – Janek i ja.
Kiedy nie mogąc poradzić sobie z drugą barierą, zdecydowaliśmy się na odwrót, wyrzu-
ciliśmy z plecaków puste butle i zdjęliśmy maski. Do schodzenia nie musieliśmy używać
tlenu, choć w plecakach zostały jeszcze dwie prawie pełne butle.
Właśnie one były przyczyną niezliczonych wysuwanych przeciwko nam oskarżeń. Kie-
dy Chrobak i Wróż wrócili z nieudanego ataku, okazało się, że główną przyczyną ich nie-
powodzenia był nasz błąd albo – jak woleli niektórzy – złośliwość. Gdybyśmy zamiast
znosić butle do obozu zostawili je pod drugą barierą, następni mogliby z nich skorzystać i
kontynuować atak.
Zaczęły się dociekania: „Dlaczego nie zostawiliście butli? Dlaczego woleliście męczyć
się przy znoszeniu, niż pomóc innym? Dlaczego...?”
Mogliśmy udzielić najprostszej, usuwającej wszystkie zarzuty odpowiedzi: „Baliśmy
się, że będziemy potrzebować tlenu przy zejściu”. To zamknęłoby wszystkim usta. Taka
decyzja nie podlegałaby dyskusji – każdy ma prawo postępować tak, jak każe mu intuicja.
Podjęcie lub niepodjęcie ryzyka zależy tylko i wyłącznie od tego, kto ma ponosić ewentu-
alne konsekwencje.
Mogliśmy tak powiedzieć, ale to nie byłaby prawda. Kiedy już po łączności z obozem
piątym ruszyliśmy w drogę powrotną, po prostu nie wpadło nam do głowy, żeby te pełne
butle też zostawić na górze. Byliśmy przybici porażką, martwiło nas trudne, długie zejście
i szczerze mówiąc, nie myśleliśmy o następnym ataku ani o ciążących w plecakach bu-
tlach. Co ważniejsze – nie myślał też o nich żaden z siedzących w obozie piątym kolegów i
nikt nam nie przypomniał, że możemy je zostawić. Ale winni byliśmy my.
Męczyło mnie to przez wiele miesięcy. Wiele razy analizowałem wszystkie sytuacje.
Przeżywałem godzinę po godzinie, krok po kroku, myśl po myśli. Po raz pierwszy czułem
naprawdę gorzki smak porażki, zrozumiałem, że góry najwyższe to nie tylko błyskotliwe
sukcesy, o jakie w Alpach niezwykle trudno, ale też wyjątkowo dramatyczne niepowodze-
nia. Niepowodzenia, które w dodatku miesiącami są roztrząsane przez ludzi, którzy nie
byli na miejscu. Absurd rozliczeń osiągnął po tej wyprawie swoje apogeum. Zarząd PZA
oceniał nie tylko całą naszą działalność i decyzje kierownika, ale wystawiał stopnie
wszystkim uczestnikom.
Najbardziej bolało nas to, że do oceniania każdego niemal naszego kroku zabrali się lu-
dzie, którzy nigdy nie byli w górach wysokich i mieli mgliste pojęcie o tym, w jakich wa-
runkach tam się działa. Ci ludzie uznali, że cała nasza praca, cały nasz wysiłek jest niczym
wobec jednego nieudanego ataku. Nie mając pojęcia o naszym wkładzie w pozytywne do-
konania wyprawy orzekli, że nie sprawdziliśmy się.
Na to wszystko nałożyła się jeszcze rywalizacja między Januszem a Zawadą, który też
chciał być kierownikiem tej wyprawy. On sam co prawda nie włączył się do dyskusji, ale
jego zwolennicy krytykowali, co się dało – często zupełnie bez sensu. Ostatecznie na fali
totalnego potępienia zapomniano, że prowadząc zupełnie nową drogę na najtrudniejszym
ośmiotysięczniku świata, zrobiliśmy dużo i byliśmy bardzo bliscy sukcesu. Przed nami
tylko Włosi, idący znacznie łatwiejszą drogą, osiągnęli tu więcej. Żaden z „fotelowych”
recenzentów nie przyznał tego, co nam wydawało się oczywiste – że wyprawa była od po-
czątku do końca przeprowadzona w sposób absolutnie wzorowy. Zabrakło nam tylko łutu
szczęścia.
Chociaż minęły już cztery lata, zmienili się ludzie, zmieniły się układy, zadra z K2 cią-
gle jeszcze we mnie tkwi. Może teraz, po Evereście, jakoś to się zagoi – i we mnie, i w in-
nych – bo w pewnym momencie zacząłem już wątpić w sens jeżdżenia na wyprawy. Po-
święca się przecież pół roku na przygotowania, potem parę miesięcy na samą wyprawę,
daje się z siebie wszystko, rezygnuje się z tysiąca rzeczy i w końcu można nawet bardzo
69
dużo zrobić, ale jeżeli nie wejdzie się na szczyt, to cały ten wysiłek zostaje automatycznie
przekreślony. Tu nie ma srebrnych medali ani zaszczytnych miejsc w drugiej dziesiątce.
Zdobywa się złoto albo nie kończy się biegu.
Po tej całej historii z K2 uświadomiłem sobie, że w gruncie rzeczy najważniejsze nie są
sukcesy obiektywne, potwierdzone gratulacjami i przyklepane przez prasę; że przede
wszystkim liczy się moja subiektywna ocena własnej sprawności, przydatności i świado-
mość, że zrobiło się naprawdę wszystko.
Przydało mi się to po następnej, także nieudanej, wyprawie na Makalu w 1978 roku.
Tym bardziej, że zakończyła się ona szczególnie tragicznie. Nie tylko nie osiągnęliśmy
celu, ale zginął tam mój przyjaciel Andrzej Młynarczyk, z którym byłem na Shisparé.
Tym razem miałem świadomość, że naprawdę zrobiliśmy wszystko, na co było nas stać,
ale zabrakło nam szczęścia. Najpierw zepsuł się samochód, którym jechaliśmy z Polski,
potem nie chcieli nas wpuścić do Indii, bo ktoś w PZM-ocie zapomniał załatwić nam od-
powiednie ubezpieczenie. W góry dotarliśmy o miesiąc za późno.
Kończyła się już jesień. Nie byliśmy przygotowani do działania w tak trudnych warun-
kach. Zmogły nas potężne listopadowe huragany. Musieliśmy się wycofać, bo każdy na-
stępny dzień zwiększał tylko ryzyko, nie dając nadziei na poprawę pogody.
Wiedziałem, że dałem z siebie wszystko, że nikt w naszej sytuacji nie zrobiłby chyba
więcej, i że ta świadomość jest w gruncie rzeczy najważniejsza, ale miałem w sobie gorycz
drugiej z rzędu porażki. Nie spłukały jej dwa następne, bardzo udane sezony alpejskie.
Ta gorycz, która ciągle we mnie tkwiła, pchała mnie dwa lata później na Everest. To
ona kazała mi podjąć ryzyko, którego chyba nie podjąłbym cztery lata wcześniej. Nie wie-
działem tego, kiedy pchaliśmy się do góry, ale teraz już wiem, że wtedy na szczyt ciągnęły
mnie cztery rzeczy, gorycz, obowiązek wobec kolegów, zapał Krzyśka i mit Everestu.
To może się wydać dziwne, ale mnie zawsze przyciągały drogi z mitem. Nie robiłem
pierwszych przejść, nie rozwiązywałem nowych problemów. Wolałem powtarzać słynne
drogi na Zamarłej, na Mnichu, na Kapucynie, w końcu na północnej ścianie Matterhornu
(wys. 4477 m). Prawdziwą przyjemność sprawiało mi mierzenie się z ich legendami, zaw-
sze pełnymi ofiar, dramatycznych sytuacji, wielkich nazwisk, takich jak Bonatti, Zaruski,
Terray czy Hillary. Szukałem w nich sensu alpinizmu, a tym sensem nie może być samo
zdobywanie gór. Dla mnie takim sensem mogło natomiast być mierzenie się z mitem.
70
Aż mnie zniosą
Gdy rozstawaliśmy się ósmego kwietnia, Krzysiek miał właśnie jechać do Zakopanego,
żeby poddać się operacji przeszczepu skóry na odmrożonych palcach nóg. Ponieważ ope-
racja i leczenie musiały trwać dwa do trzech tygodni, umówiliśmy się, że w tym czasie
skontaktuję się z nim i przyjadę do Zakopanego na rozmowę o jego drodze na Everest.
Kiedy w ostatnich dniach kwietnia znalazłem w końcu czas i zadzwoniłem do Zakopa-
nego, okazało się, że leczenie przedoperacyjne bardzo się przedłużyło, a Krzysiek nie do-
czekawszy zabiegu postanowił wracać do domu.
Tę rozmowę odbyliśmy już u niego w Tychach. Zaledwie dwa dni wcześniej wrócił do
domu po blisko trzytygodniowym pobycie w szpitalu. Co chwila otwierały się drzwi do
pokoju, w którym siedzieliśmy. Marcin ciągle jeszcze nie mógł się nacieszyć ojcem.
– Tata...
– Prosiłem, żebyś nie przeszkadzał!
– Ale, tata...
Było mi głupio. Wprawdzie nie nalegałem, skłonny byłem odłożyć spotkanie jeszcze o
kilka dni, a Krzysiek sam zaproponował dzisiejszą datę, ale czułem się tak, jakbym odbie-
rał dziecku ojca. Nie tylko dziecku.
Jolka też się jeszcze nie nacieszyła mężem, a tu wszystko zaczyna walić się na głowę.
Wszyscy proszą na spotkania, znajomi się nagle rozmnożyli, a bankowa pożyczka i plac
pod szeregowy domek czekają już od roku. Jolka chciałaby zacząć budowę, ale Krzysiek
wybił się z rytmu. Nie może wrócić do życiowej równowagi. Już ponad miesiąc ma zwol-
nienie lekarskie, palce ciągle bolą, od powrotu do kraju nie miał na nogach normalnych
butów. Jeszcze niedawno ludzie oglądali się za nim na ulicy, i to nawet nie dlatego, że po-
znawali twarz, bo przy informacji o zdobyciu Everestu dzienniki wydrukowały zdjęcie
Gajewskiego. Oglądali się, bo na dworze leżał jeszcze śnieg, a Krzysiek chodził w sanda-
łach. Zresztą nie tylko on. Zawada też.
Ale my mieliśmy rozmawiać o sprawach, które – choć dawno przebrzmiały – znalazły
przecież jakieś odbicie w jego walce o Everest.
J.Ż.– Chciałbym, żebyś mi opowiedział o sobie – to znaczy o swojej drodze na Everest. Od
czasu, kiedy tam wszedłeś, udzieliłeś już kilkudziesięciu wywiadów, ale wciąż wiemy o
tobie niewiele więcej, niż zawierała oficjalna papowska notatka:
„Krzysztof Wielicki, 30-letni inżynier elektronik z Wrocławia. Zdobywca kilku najtrudniejszych dróg alpini-
stycznych w Kaukazie. Autor pierwszego wejścia lewym filarem północnej ściany Kohe Szachaur (7116 m)
w Hindukuszu Afgańskim w 1977 r. Zdobywca Piku Korzeniewskiej (7105 m) oraz Piku Komunizma (7483
m) w Pamirze w 1978 r. W Himalajach zdobył szczyt Annapurny Południowej (7219 m) w 1979 r.”
Chciałbym, żebyśmy spróbowali znaleźć w twoim życiorysie te wszystkie osoby, które
zadecydowały, że spośród kilkudziesięciu milionów Polaków i kilku tysięcy taterników
właśnie ty wszedłeś zimą na Everest.
K.W.– Wspinać zacząłem się bardzo późno. Pierwsze skałkowe drogi zrobiłem na trzecim
roku studiów, chociaż już wcześniej dość dużo chodziłem po górach. Taternikiem zostałem
w zasadzie przez przypadek, ale myślę, że w mojej drodze na Everest był jakiś logiczny
ciąg.
71
Ten ciąg zaczął się blisko trzydzieści lat temu w Szklarce Przygodzkiej koło Ostrze-
szowa, gdzie mój ojciec był kierownikiem wiejskiej szkoły i gdzie spędziłem całe prawie
dzieciństwo.
Moi rodzice pochodzili z Wielkopolski. Urodzili się w tych stronach i tu spędzili całe
swoje życie. Ojciec skończył przed wojną seminarium nauczycielskie. Jako początkujący
nauczyciel dostał pracę w Szklarce, i tu, gdzieś w połowie lat trzydziestych, poznał moją
mamę. Pobrali się w 1936 roku, ale pierwsze dziecko, mój starszy brat, urodziło się dopie-
ro dziesięć lat później – już po wyzwoleniu.
Szklarka była małą, położoną wśród lasów i pól wioską. W tych lasach i na polach spę-
dzałem większość czasu. Rodzice zawsze dawali mi bardzo dużo swobody. Całymi dniami
biegałem po dworze, a latem razem z kuzynem, który spędzał u nas wakacje, na wiele dni
wynosiłem się z domu. Zabieraliśmy pełne chlebaki jedzenia i uciekaliśmy do lasu.
Mieszkaliśmy w ukrytych wśród drzew szałasach, grzaliśmy się przy ogniskach, uczyliśmy
się samodzielności. Po jakimś czasie, kiedy skończyły się zapasy, brudni, zmordowani,
głodni wracaliśmy do domu jak synowie marnotrawni. Co najdziwniejsze – rodzice zawsze
traktowali nas pobłażliwie. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek zauważył, że
denerwowali się naszą długą nieobecnością.
Chociaż mieszkałem na wsi, przyroda zawsze mnie fascynowała, a przebywanie w lesie
sprawiało mi ogromną przyjemność. Najchętniej wyprowadziłbym się z domu i żył w ja-
kimś szałasie albo ziemiance, gotował na ognisku, jadł to, co dałoby się znaleźć albo upo-
lować.
Zawsze marzyło mi się, żeby zbudować tratwę i popłynąć nią gdzieś daleko – najlepiej
na koniec świata. Szybko przekonałem się jednak, że nie jest to taka prosta sprawa.
Pamiętam, byłem już w liceum, a mój brat przyjechał do domu na pierwsze studenckie
wakacje. Złapałem go za rękaw i mówię: „Pomóż mi, starszy bracie. Oblicz, jak zbudować
tratwę”. Usiedliśmy w jakiejś pustej klasie i zabraliśmy się do roboty. Brat zaczął liczyć,
pisać jakieś wzory, rozwiązywać równania. Strasznie mi wtedy zaimponował. Liczył belki,
przekroje, ciężar, ciężar właściwy. Niby byłem już w ósmej klasie, ale wydawało mi się to
bardzo trudne.
Po godzinie miałem projekt tratwy mogącej unieść dwie osoby i kilkadziesiąt kilo baga-
żu. Wyszło nam, że musi być długa na trzy i szeroka na dwa metry. Na taką tratwę trzeba
mnóstwo drewna, więc poszliśmy z kuzynem nad staw, zrąbaliśmy kilka drzew, ale cały
czas byliśmy w wielkim strachu, że nas leśniczy złapie. W końcu wyobraziliśmy sobie, ile
trzeba by narąbać, ile by to trwało, ile razy może w tym czasie przyjść leśniczy, więc pod-
daliśmy się z wielkim bólem, ale z wiarą, że to jeszcze nie koniec, że jeszcze kiedyś spró-
bujemy.
Niby miałem dzieciństwo zubożone o wartości szerszego świata – nigdzie nie jeździ-
łem, niczego poza najbliższą okolicą nie widziałem – ale za to uczyłem się sam sobie ra-
dzić. Ojciec nas nigdy nie pytał, czy odrobiliśmy lekcje. Nawet w szkole, jako nauczyciel,
jakby się nami nie interesował. Do domu też mogliśmy wracać, o której chcieliśmy. Niko-
go nie obchodziło, czy przyszedłem o ósmej czy o jedenastej – taki przyjęli sposób wy-
chowania. Za to jak zrobiliśmy coś nie tak, komuś niegrzecznie odpowiedzieliśmy albo
skłamaliśmy, ojciec spuszczał nam takie lanie, że odechciewało nam się raz na zawsze.
Bił rzadko, ale jak już bił, to zupełnie bez litości. Jeszcze sprzed wojny zachował taką
nauczycielską trzcinkę, którą w razie potrzeby wbijał w nas dobre maniery. Dzięki temu
dość szybko nauczyłem się, gdzie są granice, których nie wolno mi przekroczyć. Te grani-
ce dotyczyły tylko naszych stosunków z innymi, a nigdy tego, co robimy sami – jak spę-
dzamy wolny czas, jak się uczymy, jak pracujemy. Zresztą pracy nie było wiele. Rodzice
nie prowadzili gospodarstwa, więc jeżeli kopałem z chłopakami kartofle albo pasłem kro-
wy, to na ogół dla przyjemności – bo paliło się przy tym ognisko, puszczało latawce.
72
Kiedy w ślad za starszym bratem poszedłem do liceum w Ostrzeszowie – bardzo mi te-
go kontaktu z przyrodą brakowało. Pewnie dlatego (też wzorem brata) tak dużo czasu po-
święcałem harcerstwu.
Jeszcze w Szklarce, gdy tylko poszedłem do szkoły, zapisałem się do drużyny zucho-
wej, a po kilku latach automatycznie zostałem harcerzem, ale prawdziwym fanatykiem or-
ganizacji stałem się dopiero w liceum.
Ostrzeszów był wtedy małym, prowincjonalnym miasteczkiem, w którym po lekcjach i
nauce właściwie nie miałem co ze sobą zrobić. Nie było klubu ani teatru. O telewizji mó-
wiło się jeszcze jak o lotach kosmicznych. Całe nasze pozaszkolne życie wypełniało har-
cerstwo, które wciągało, uczyło samodzielności, odporności, odwagi, i unikało wszelkich
zbędnych formalności.
Nie mieliśmy nawet swojej własnej świetlicy czy harcówki. Wszystkie zajęcia bez
względu na porę roku odbywały się na dworze. Ciągle urządzaliśmy rajdy, biwaki, gry te-
renowe. Uczyliśmy się Morse’a, szyfrów, chodzenia według mapy, a latem jeździliśmy na
obozy. Dzięki tym obozom po raz pierwszy zobaczyłem góry i od razu mnie one zafascy-
nowały. Po drugiej klasie pojechaliśmy na obóz do Jarkowic w Sudetach i tam pierwszy
raz dostałem naprawdę w kość.
Na obozach nizinnych – nad jeziorami czy w lesie – nigdy po żadnych podchodach czy
grach nie byłem tak zmordowany jak po jednym dłuższym marszu w górach. Wszystko
było tu automatycznie trudniejsze. Wszystkie czynności – zebranie chrustu, wycięcie pali-
ków na prycze, przyniesienie czegoś ze sklepu – wymagały większego wysiłku i dawały
więcej radości.
Takich obowiązkowych czynności było wtedy dużo więcej niż teraz, bo nikomu nie
śniło się nawet wożenie łóżek, materacy czy kuchni. Wszystko robiło się na miejscu, sa-
memu, więc kiedy obóz już stał, można było się cieszyć każdym dosłownie drobiazgiem –
łóżkiem, ławką, obiadem – bo samemu się je zrobiło. Jeżeli się do czegoś nadawały, to tyl-
ko dzięki naszej własnej pracy i pomysłowości.
Nasz szczepowy, druh komendant harcmistrz Stawski uczył dyscypliny, samodzielno-
ści, obcowania z przyrodą. Dla mnie powodem do największej dumy było zdobycie słyn-
nych „trzech piór”. Żeby je otrzymać, trzeba było przez cały dzień nic nie mówić, przez
dobę nic nie jeść, a na koniec ukryć się w lesie i nie dać się złapać przez co najmniej dwa-
dzieścia cztery godziny. Dla kilkunastoletniego dzieciaka nie były to sprawy łatwe, ale
dawały poczucie własnej wartości, ogromną satysfakcję i splendor.
Dość dużo czasu poświęcaliśmy w drużynie na sport. Nie chodziło oczywiście o wy-
czyn. Nikt z nas nie miał wtedy takich ambicji. Musieliśmy się po prostu wyżyć, wyłado-
wać, zmęczyć.
Lubiłem biegać, grać w siatkówkę, koszykówkę, piłkę nożną. Do dziś jest mi obojętne,
w co gram, byle grać do upadłego – aż mnie zniosą. Kiedy idziemy na salę, gram tak dłu-
go, aż zostajemy we dwóch i schodzimy na kolanach. Właściwie jest mi obojętne, co robię,
bylebym się zmordował do cna. Siadam dopiero wtedy, kiedy nie mogę już ruszyć ręką ani
nogą. Od czasu do czasu potrzebuję takiego ekstremalnego wysiłku. Pewnie dlatego tak
bardzo odpowiada mi alpinizm.
W szkole nigdy nie miałem określonych zainteresowań. Lepiej mi szły przedmioty ści-
słe, ale z humanistycznych też trzymałem się w normie. Miałem sporo szczęścia, bo w li-
ceum trafiłem na wspaniałego nauczyciela matematyki – profesora Kaczorowskiego, który
zobaczył we mnie jakiś wyjątkowy talent. Doszło do tego, że nie kazał mi pisać klasówek,
nie brał mnie do odpowiedzi, ale za to dawał mi do domu zadania, które normalnie robi się
dopiero na studiach. Kiedy okazywało się, że nikt w klasie nie umie rozwiązać jakiegoś
problemu, robił dumną minę i mówił: „Chodź no tu, maleńki. Pokaż, jak to zrobić”.
73
Dzięki niemu na elektronikę we Wrocławiu zdałem niemal z marszu, ale mimo to nie
dostałem stypendium ani akademika. Ojciec zarabiał dość mało. Na wynajęcie pokoju nie
było mnie stać, więc przez pierwsze parę tygodni musiałem „waletować” u brata.
Co wieczór wyciągałem spod łóżka dmuchany materac i kimałem sobie na podłodze.
Brat i koledzy, którzy z nim mieszkali, byli już wtedy na piątym roku. Nauki mieli mało,
więc prawie całymi dniami miło spędzali czas, a ja chciałem się uczyć, bo ciągle jeszcze
się bałem, że mnie wyleją. Ustawiali mnie, jak chcieli. Wyobraź sobie, cztery stare byki i
ja – prowincjonalny szczawik. Kiedy chciałem coś poczytać albo porobić zadania, wyrzu-
cali mnie do świetlicy, żebym nie psuł atmosfery. Wieczorem cichutko wyciągałem mate-
rac i przepraszając, że żyję, próbowałem zasnąć.
W końcu zdobyłem się na odwagę i poszedłem do prorektora. Molestowałem go tak
długo i rozpaczliwie, że w końcu musiał wygrzebać skądś jeszcze jedno miejsce. Dopiero
wtedy poczułem się prawdziwym studentem.
Na wydziale nas specjalnie nie oszczędzali. Po dwóch miesiącach, nie czekając nawet
na koniec semestru, wyrzucili pięćdziesiąt osób. Wtedy po raz pierwszy w życiu upiłem
się. Kolega z pokoju dostał dwie dwóje, więc kupił wódkę, chleb i przed odejściem urzą-
dził brydża dla przyjaciół. Siedzieliśmy we czterech i karty nam coraz bardziej opadały, aż
w końcu nic nie widzieliśmy, asy myliły się z damami i wszystko stało się zupełnie obojęt-
ne.
Od początku studiów bardzo brakowało mi harcerstwa i kontaktów z przyrodą. Po kilku
tygodniach zapisałem się do klubu turystycznego. Tam dopiero odżyłem. W każdą sobotę,
w każdą niedzielę jeździliśmy na rajdy – przeważnie w góry albo na podgórze. Już po kil-
ku wyjazdach powstała spora paczka ludzi, którzy nie widzieli innej możliwości spędzenia
wolnego czasu, jak tylko na świeżym powietrzu poza miastem. Co tydzień byłem w gó-
rach. Turystyka górska wydawała mi się najciekawsza, bo dawała możliwość prawdziwe-
go, solidnego zmęczenia.
Na trzecim roku, jesienią, pojechaliśmy w Góry Sokole, w tak zwane skałki wrocław-
skie. Akurat wspinali się tam jacyś ludzie. Kiedy zobaczyłem, co oni robią w tej skale, to
najpierw z pół godziny stałem i gapiłem się jak zauroczony, a potem, już bez namysłu,
polazłem gdzieś na bok i sam zacząłem próbować.
Wszedłem w małą, może ośmiometrową skałkę. Intuicyjnie chwytając się wszystkiego,
czego się dało, zrobiłem ze cztery metry i utknąłem. Dalej ani rusz. Spojrzałem w dół.
Wydawało się dość wysoko, a nierówny, kamienisty teren uczyniłby skok bardzo niebez-
piecznym. Dobrą minutę stałem tak nie wiedząc, co dalej robić, aż w końcu coś się we
mnie przełamało, przegryzło, znalazłem jakiś chwyt, i znów zacząłem się wspinać. Kiedy
wlazłem na górę, czułem się jak po torturach. Cały byłem obolały, ręce mi się trzęsły, ale
wiedziałem już, że będę się wspinał.
Moje zderzenie z taternictwem było zupełnie nagłe. Wszystko zdecydowało się w ciągu
jednej minuty, kiedy zastanawiałem się, czy się wycofać, czy brnąć dalej. Potem sprawa
stała się jasna. Zaraz zabrałem się do następnej skałki, potem do jeszcze jednej. Zrobiłem
chyba z pięć czy sześć dróg.
Do akademika wróciłem zupełnie wyczerpany. Ręce bolały, sił prawie nie miałem, ale
wiedziałem, że to jest właśnie to, czego mi trzeba.
Nie doczekałem nawet do najbliższej soboty. Dwa czy trzy dni później znów pojecha-
łem w skałki. Znów się wspinałem. Szło mi coraz lepiej. Po jakimś czasie zapisałem się do
Klubu Wysokogórskiego. Zostałem członkiem-sympatykiem i mogłem już chodzić na ze-
brania. Byłem strasznie napalony. Chciałem jeździć w góry, wspinać się, ale nie miałem
sprzętu i właściwie nic nie umiałem, a starsi koledzy zachowywali się tak, jakby ktoś kazał
im zniechęcać młodych do tego sportu. Nikt nie chciał chodzić z nami, nikt nie chciał po-
74
życzyć nam sprzętu. Kiedy prosiliśmy o młotki, czekany, raki, zawsze słyszeliśmy:
„Chcesz się wspinać, to zakombinuj. Trzeba se zakombinować”.
Jedyną osobą, która okazała nam trochę zainteresowania, była wtedy Wanda Rutkie-
wicz. Mówiła, kiedy będą wyjazdy w skałki, pokazywała, jak się wspinać, radziła, skąd
kombinować sprzęt, którego nie można było nigdzie dostać.
Wiosną siedemdziesiątego pierwszego roku, a dokładnie dwudziestego piątego kwiet-
nia, „walnąłem” w skałkach pierwszego groźnego kozła. Była sobota, padał deszcz, skała
zrobiła się śliska, więc wszyscy rozsądni koledzy wrócili do miasta. Tylko my nie mogli-
śmy się powstrzymać, żeby nie przejść chociaż jednej ścianki.
Szedłem pierwszy, po paru metrach minąłem półkę i trochę nad nią wbiłem pierwszy
hak. Podszedłem jeszcze kawałek i próbowałem zmienić chwyt, kiedy noga obsunęła mi
się z mokrego stopnia. Spadłem na półkę, walnąłem lędźwiami i poleciałem jeszcze niżej.
Zawisłem dopiero metr nad ziemią, ale to już nie miało znaczenia. Najważniejsze było to
walnięcie w półkę.
Partner opuścił mnie na ziemię. Leżałem w błocie i kląłem, na czym świat stoi. Nawet
nie dlatego, że się poślizgnąłem, nie dlatego, że spadłem. Byłem wściekły, bo w swojej
młodzieńczej naiwności myślałem, że mnie coś takiego nigdy nie spotka.
Z trudem podniosłem się i przy pomocy kolegów dowlokłem do stacji. Wczesnym po-
południem wróciliśmy do Wrocławia. Ból jakby się trochę zmniejszył, więc z wizytą u le-
karza postanowiłem zaczekać do poniedziałku.
W poniedziałek założyli mi gipsowy gorset. Lekarz twierdził, że mam dużo szczęścia,
bo odpryski kręgosłupa nie uszkodziły splotów nerwowych. Po czterech dniach uciekłem
ze szpitala. Był maj. Na dworze gorąco, sesja za pasem – w żaden sposób nie mogłem
wyleżeć. Uprosiłem siostrę, żeby przyniosła mi ubranie, i zwiałem. Gips kazali mi nosić
przez trzy miesiące, ale pod koniec maja miałem świadkować na ślubie brata. Wyobrazi-
łem sobie, jak zareagowaliby rodzice, gdyby zobaczyli mnie w tym pancerzu, więc na kil-
ka dni przed wyjazdem zdjąłem go, obiecując sobie, że przynajmniej przez miesiąc będę
na siebie uważał. Z tych obietnic, jak zwykle, niewiele wyszło. Już tydzień później grałem
z chłopakami w piłkę.
W czerwcu, kiedy jeszcze powinienem nosić gorset, pojechałem na kurs tatrzański, na
Halę Gąsienicową.
Nie chcieli mnie zabrać oficjalnie, bo byłem świeżo po wypadku, więc musiałem „wa-
letować” i chodzić na trzeciego, ale zrobiłem wszystkie drogi wymagane do zaliczenia
kursu. W sierpniu wybraliśmy się na Słowację do Doliny Batyżowieckiej. Przy okazji mu-
siałem oczywiście zaliczyć Wielicki Szczyt, ale zamiast dumy najadłem się tam wstydu, bo
wokół prowadzącej do Polskiego Grzebienia ścieżki, którą schodziliśmy, walały się stosy
puszek, papierów, butelek. „Mój” szczyt wyglądał jak podmiejskie śmietnisko.
Przez dwa miesiące wspinaliśmy się całymi dniami, nocując w kolebach.
Kiedy w połowie października wróciłem na studia, miałem już za sobą kilkadziesiąt
ładnych trójkowych i czwórkowych tatrzańskich dróg. Znów przyszedł czas skałek. Życie
początkującego wspinacza dzieli się między cotygodniowe wypady w skałki i rzadsze wy-
jazdy w Tatry.
Skałki mają swoją niepowtarzalną specyfikę. Nigdzie indziej nie można zdobyć tak do-
skonałej techniki skalnej. Nigdzie indziej wspinaczka nie ma tak kameralnego, a zarazem
kolektywnego charakteru. W skałkach zawsze spotyka się mnóstwo kolegów, znajomych;
wieczorami wszyscy zbierają się przy ogniskach, opowiadają o najtrudniejszych drogach,
dzielą się najświeższymi wrażeniami. Największy taki zlot odbywa się zawsze pierwszego
listopada. Zjeżdżają się wtedy naprawdę wszyscy członkowie klubu, żeby przy wspólnym
ognisku wspomnieć tych, którzy zginęli w górach.
75
W lutym 1972 roku pojechałem na organizowany przez Wandę Rutkiewicz obóz w Do-
linie Pięciu Stawów Spiskich. Po kilku dniach postanowiliśmy z Cześkiem Bajsarowiczem
zrobić drogę Petrika na Lodowym Szczycie.
Ruszyliśmy o siódmej rano. Szło się nam dość dobrze, ale na trzecim czy czwartym
wyciągu popełniłem błąd, który zakończył się moim pierwszym prawdziwym lotem, a
mógł mnie kosztować życie. Nie zauważyłem, że hak dziwnie łatwo wszedł w szczelinę
pod sporym granitowym blokiem. Kiedy chwilę później musiałem go obciążyć, opór liny
nagle zmalał, a ja znalazłem się w powietrzu. Gwałtownie szarpnięty głaz oderwał się od
podłoża, przeleciał obok Cześka i roztrzaskał się u podnóża ściany. Leciałem w ogromną,
kilkusetmetrową przepaść. Przekoziołkowałem kilka razy, odbiłem się od ośnieżonej ścia-
ny i minąwszy przerażonego partnera zawisłem na pożyczonym od Wandy małym au-
striackim haczyku. Nic mi się właściwie nie stało, ale byłem dość solidnie przestraszony.
Szybko zebrałem się w sobie i znów zacząłem się wspinać. Mimo wypadku ani przez
chwilę nie pomyśleliśmy, żeby się wycofać.
Zmrok zastał nas przy nadzwyczaj trudnym – piątkowym – zacięciu. Według opisu w
ścianie miały być dwa takie zacięcia. Jedno w połowie drogi, a drugie już pod sam koniec,
na dwa wyciągi przed szczytem. Byliśmy pewni, że jesteśmy przy pierwszym, więc nie
chcąc ryzykować nocnej wspinaczki, postanowiliśmy zabiwakować w tym miejscu.
Noc była straszna. Zamiast zjechać w trochę łatwiejszy teren, cały czas tkwiliśmy pod
tym zacięciem, w miejscu, gdzie nie można było nawet dobrze usiąść. Z trudem udało mi
się znaleźć stopień na oparcie nogi i maleńką półkę, na której raczej opierałem się, niż sie-
działem. Z kolei mój partner siedział wprawdzie dość dobrze, ale jego oparcie na stopę
było tak niewygodne, że co chwila musiał zmieniać podtrzymującą ciężar ciała nogę.
Po zmroku zrobiło się bardzo zimno. Wyjąłem z plecaka śpiwór i próbowałem nacią-
gnąć go na nogi, ale śliski ortalion łatwo wysunął się ze zgrabiałych palców i unoszony
wiatrem wylądował na dole kilkadziesiąt metrów od ściany. Nie mieliśmy wtedy jeszcze
kurtek puchowych, więc wsunąłem tylko nogi do plecaka i chociaż założyłem na siebie
całe zapasowe ubranie, do rana trząsłem się z zimna.
Z literatury wiedzieliśmy, że na takim biwaku absolutnie nie wolno zasnąć, bo wtedy
krążenie staje się słabsze i wystarczy byle cisnący pasek czy krawędź buta, żeby się od-
mrozić. Trochę dlatego, a trochę dla rozgrzewki przez całą prawie noc śpiewałem jakieś
bezsensowne piosenki, zupełnie nie dbając o to, żeby się nie powtarzać i żeby tekst paso-
wał do melodii.
Z pierwszym słońcem znów zabraliśmy się do wspinaczki. Dość szybko zrobiliśmy za-
cięcie, potem około czterdziestu metrów trudnego terenu, kawałek łatwego śniegu – i już
byliśmy na szczycie. Okazało się, że w ferworze walki nie zauważyliśmy pierwszego za-
cięcia i całą noc siedzieliśmy w odległości zaledwie godziny marszu od szczytu. Gdyby-
śmy o tym wiedzieli, już poprzedniego dnia po ciemku skończylibyśmy tę drogę i spędzili-
byśmy komfortową noc w schronisku.
Schodząc klęliśmy w duchu swoją własną głupotę, chociaż wiedzieliśmy, że wszystkie
przygody – mój lot, zgubienie śpiwora, niepotrzebny biwak w złym miejscu – były nor-
malną ceną, którą trzeba płacić za zdobycie górskiego doświadczenia. Rok czy dwa lata
później takie głupie wpadki nie mogły nam się już przydarzyć.
W marcu znów pojechaliśmy do Morskiego Oka. Tym razem chcieliśmy „zakosić” pół-
nocno-wschodni filar Wielkiego Mięguszowieckiego Szczytu. Przedsięwzięcie było tym
poważniejsze, że wybraliśmy trudniejszy wariant w kopule szczytowej. Znów musieliśmy
zabiwakować w ścianie i znów popełniliśmy dość podstawowy błąd.
Wydawało nam się, że na biwaku najlepiej jest się położyć. Walnęliśmy się w śnieg i
przez noc tak cholernie zmarzliśmy, że rankiem z trudem zdołaliśmy się rozgrzać. Nie
śmiej się... Na początku człowiek jest strasznie głupi. Przez pierwsze dwa, trzy lata
76
wszystko jest nowe, a w książkach nie o wszystkim piszą. W tym sporcie frycowe może
kosztować życie. My po prostu nie wpadliśmy na to, że siedząc marznie się znacznie
mniej, bo tylko nogami i tyłkiem dotyka się zimnego śniegu.
Poza tym biwakiem wszystko poszło nam jak z płatka. Drugiego dnia bez trudu weszli-
śmy na szczyt. To było moje pierwsze większe osiągnięcie.
W kwietniu też wyrwaliśmy się w góry, i chociaż nie zrobiłem żadnych ciekawych
dróg, znów sporo się nauczyłem. Dzięki temu po pierwszym zimowym sezonie byłem już
wspinaczem w miarę doświadczonym. Zasmakowałem wszystkich podstawowych trudno-
ści i wiedziałem, jak zachować się w wielu poważnych sytuacjach. Góry miały jeszcze
przede mną wiele tajemnic, ale przebrnąłem już przez pierwszy, najbardziej niebezpieczny
okres wspinaczkowej inicjacji. Osiągnąłem dość dużo, ale muszę przyznać, że stało się to
kosztem nie tyle wyrzeczeń, co raczej świadomych rezygnacji. Przez cały rok w domu by-
łem tylko kilka razy i na palcach mogę policzyć dni, które spędziłem z moją dziewczyną.
Poznaliśmy się, kiedy skończyłem pierwszy rok studiów. Na prośbę mojego dawnego
szczepowego zgodziłem się spędzić miesiąc jako oboźny. Obóz, którym kierowałem, nie
różnił się niczym od innych harcerskich obozów i pewnie dość szybko bym o nim zapo-
mniał, gdyby nie to, że właśnie wtedy poznałem Jolkę. Była ode mnie o dwa lata młodsza i
chodziła jeszcze do liceum. Właściwie nie wiem, dlaczego spośród kilkudziesięciu harce-
rek właśnie ona wpadła mi wtedy w oko.
Po obozie widywaliśmy się dość rzadko. Ona mieszkała w Ostrzeszowie, a ja we Wro-
cławiu. Przez pierwsze cztery lata było to takie raczej korespondencyjne narzeczeństwo.
Spotykaliśmy się, kiedy była wyjątkowo zła pogoda, bo tylko wtedy mogłem zrezygnować
z wyjazdu w skałki i wybrać się do Ostrzeszowa. Prawie nigdy nie jeździliśmy razem w
góry. Raz czy dwa byliśmy razem na rajdach, ale na częstsze wyjazdy nie pozwalała Jolce
szkoła. Zresztą jej rodzice też by się na pewno nie zgodzili, żeby jeździła gdzieś z chłopa-
kiem, więc nawet nie próbowałem ich o to prosić.
Dzięki osiągnięciom poprzedniej zimy latem siedemdziesiątego drugiego roku zostałem
wysłany na studencki obóz do Chamonix. Nie zrobiliśmy tam żadnych superdróg, ale za to
wspinaliśmy się codziennie z bardzo dobrymi francuskimi przewodnikami. Chodziliśmy w
bardzo różnych rejonach, ścianach i warunkach. Dało mi to bardzo dużo. Nauczyłem się
poruszać w nie spotykanych w Tatrach warunkach lodowcowych, stosować najnowsze
techniki, wspinać w lodzie. Cały czas błyskaliśmy oczami w stronę słynnych dróg, ale bar-
dzo precyzyjny program przewidywał tylko wspinaczki w drugorzędnych, najwyżej piąt-
kowych ścianach. Po raz pierwszy posługiwałem się najlepszym, supernowoczesnym
sprzętem, który w Polsce był dla mnie zupełnie nieosiągalny. Pewnie wyda ci się to dziw-
ne, ale przez te dwa tygodnie w Chamonix nauczyłem się więcej niż przez cały sezon w
Tatrach.
Jesienią siedemdziesiątego drugiego roku skończyłem studia i zacząłem pracować w
Zakładzie Elektroniki Górniczej w Tychach. Ściągnęli nas tam osiemnastu z jednego roku.
Pamiętam, po szóstym semestrze przyjechał do nas na giełdę stypendystów facet z ZEG-u i
obiecywał złote góry – mieszkania, dobre pensje, najnowszą technikę. Technika rzeczywi-
ście była doskonała. Wtedy o układach scalonych mówiło się u nas jak o żelaznym wilku.
Na Politechnice uczyli nas, że coś takiego jest, mówili, jak działa, ale tylko raz asystent
zdobył gdzieś jeden taki element i przyniósł, żeby nam pokazać. W ZEG-u walało się tego
mnóstwo – tylko siadać i konstruować, ale na technice skończyło się spełnianie obietnic.
Pensje dali takie sobie, mieszkanie zastępcze w hotelu pracowniczym. Trochę nas to za-
wiodło, bo samą pracą, choćby nie wiem jak ciekawą, nie można przecież żyć.
W 1975 roku, kiedy już budowała się Fabryka Samochodów Małolitrażowych, jeden z
jej dyrektorów zaproponował mi, żebym wyjechał do Włoch na kurs obsługi mini-
komputerów, a potem przeszkolił ich ludzi. Wziąłem sobie w ZEG-u urlop wypoczynkowy
77
i pojechałem. Po kursie wróciłem normalnie do pracy i zaraz zaczęły się telefony. Co ze
szkoleniem? Kiedy zaczynasz?
W FSM-ie bardzo szybko doszli do wniosku, że to szkolenie właściwie nie ma sensu i
lepiej byłoby, gdybym po prostu przyszedł do nich do pracy. Zaczęło im na mnie zależeć.
W ZEG-u miałem bardzo dużo roboty i zupełnie nie mogłem zabrać się do tego szkolenia,
a kiedy zaproponowali mi przeniesienie – postawiłem dość twarde warunki. Przede
wszystkim musiałem dostać mieszkanie. Byłem już żonaty, żona w ciąży, więc w dniu
podpisania umowy miałem w ręku klucze do M-3. Załatwiłem formalności, przeniosłem
rzeczy i następnego dnia poszedłem już do nowej pracy.
Zanim do tego doszło, była jeszcze zima siedemdziesiątego drugiego roku. W Wigilię,
którą jak zwykle spędziłem w Tatrach, zrobiliśmy z Cześkiem Bajsarowiczem i Bogdanem
Nowaczykiem pierwsze zimowe przejście skrajnie trudnej drogi Pająków na Galerii Gan-
kowej. Robiliśmy ją dwa dni i dostaliśmy dobrze w skórę, szczególnie przy zejściu, bo za-
czął wiać halny i warunki gwałtownie się pogorszyły. To był mój chrzest na ekstremalnych
zimowych drogach.
W sylwestra znów wybraliśmy się na bardzo trudną wspinaczkę drogą Kurtyki na Ma-
łym Młynarzu. Nowy Rok witaliśmy w ścianie. Na dole, w schroniskach, puszczali ognie,
bawili się, a my w ciszy, spokoju czekaliśmy na świt, żeby znów zacząć się wspinać. Ta
wspinaczka dała nam opinię szaleńców. Bo nikt normalny nie wychodzi w sylwestra nawet
na stosunkowo łatwe drogi. Każdy początkujący taternik nasłuchał się o sylwestrowych
akcjach GOPR-u, więc wyjście tego dnia uchodzi za kuszenie losu.
Te dwa przejścia spowodowały, że znów mówiło się o środowisku wrocławskim. Uzna-
no, że we Wrocławiu rośnie jakaś nowa, licząca się siła. Poza Wandą Rutkiewicz i Bogda-
nem Jankowskim do czołówki zbliżało się kilku młodych – Marek Kęsicki, Andrzej Wi-
lusz, Czesiek Bajsarowicz, Bogdan Nowaczyk.
Dzięki temu w lutym powołano nas na obóz unifikacyjny, który umożliwiał już udział
we wszystkich wyjazdach i wyprawach. Zostaliśmy członkami zwyczajnymi klubu i we-
szliśmy do szerokiej czołówki.
Latem zabraliśmy się z Bogdanem Nowaczykiem na śląski wyjazd do Włoch – w Do-
lomity. Siedzieliśmy tam prawie miesiąc, zrobiliśmy trochę dróg, ale mieliśmy pecha, bo
cały czas utrzymywała się fatalna pogoda. Byliśmy właściwie jedynymi wspinaczami, któ-
rzy codziennie, twardo, pchali się do góry. Zrobiliśmy między innymi drugie czy trzecie
powtórzenie słynnej drogi włosko-francuskiej na ścianie Civetty. Jako pierwsi przeszliśmy
ją w jeden dzień, chociaż szczęście wyraźnie nam nie sprzyjało.
Już z samego rana dostałem w głowę strąconym przez Bogdana kamieniem. Miałem na
sobie kask, ale kamień przebił go i uderzył w głowę. Trysnęła krew, na chwilę straciłem
przytomność. Bogdan zjechał do mnie i obejrzał ranę. Miałem szczęście – skończyło się na
przecięciu skóry.
Wspinaliśmy się do nocy. Ściana była bardzo trudna. Zerwała się burza. Już po ciemku
osiągnęliśmy kominy wyjściowe, którymi lała się woda. Kiedy wieczorem wychodziliśmy
na szczyt, byliśmy przemoczeni do cna. Wzięliśmy ze sobą maszynkę butanową, ale nie
mogliśmy jej zapalić, bo zapałki przemokły razem ze wszystkimi niesionymi w plecakach
rzeczami.
Nocą przeszedł przymrozek. Mokrzy, zziębnięci, siedzieliśmy w ciasnej płachcie biwa-
kowej i nie mogliśmy nawet zrobić sobie herbaty. Zęby nam latały, łapały nas kurcze, a ból
w mojej rozciętej głowie ciągle nie ustępował.
Rano czekało nas trudne, wymagające kilku poważnych zjazdów zejście, a potem wi-
zyta u początkującego lekarza, który zakładając mi klamrę, zabronił wspinania się przy-
najmniej przez tydzień. Kiedy to mówił, kiwaliśmy posłusznie głowami, bo przecież nie
sposób było mu wytłumaczyć, jak wiele znaczy dla nas te kilka dni w górach.
78
Pod koniec roku znów udało mi się dostać kilka dni urlopu. Z Markiem Kęsickim i
Bogdanem Nowaczykiem zrobiliśmy w Tatrach pierwsze zimowe przejście filaru Kazalni-
cy z ostrogą, Zaczęliśmy się wspinać wczesnym rankiem dwudziestego ósmego grudnia, a
skończyliśmy w sylwestra przed południem. Trzy biwaki, trzy nie przespane noce w ścia-
nie, prawie cała doba bez kropli wody w ustach – bo szliśmy w przewieszonym terenie,
gdzie śnieg się nie trzymał – dały mi mnóstwo nowych doświadczeń.
Przez dwa miesiące mogłem spokojnie poświęcić się pracy, ale w marcu nie wytrzy-
małem już monotonii miejskiego życia i w okolicach świąt wielkanocnych wyrwałem się z
Cześkiem Bajsarowiczem i Bogdanem Nowaczykiem na kilka dni do Doliny Pięciu Sta-
wów Spiskich. Zrobiliśmy wtedy dwie piękne drogi – pierwsze zimowe przejście Czarnego
Filaru Wielkiego Jaworowego Szczytu i drogę Palenička na Łomnicy. Obie – w dobrym
stylu i bez większych kłopotów, ale zima była dość sroga, więc umordowaliśmy się, wy-
marzliśmy, nabraliśmy wrażeń na następne parę miesięcy.
W lipcu siedemdziesiątego czwartego roku wyznaczono mnie na centralny wyjazd w
rejon Bezingi na Kaukazie. Bezingę nazywają małymi Himalajami. Wysokości nie są tu
specjalnie duże – raptem pięciotysięczne – ale ogromne zalodzenie stwarza nie spotykane
gdzie indziej problemy.
Z Andrzejem Pawlikiem i Andrzejem Mierzejewskim zrobiliśmy tam tysiąc ośmiuset-
metrowy, szóstkowy filar Krumkoła
(wys. 4676 m). Wywarło to na mnie wielkie wrażenie.
Góry ogromne, lodowcowe. Trzy dni szliśmy do góry, potem schodziliśmy prawie na dru-
gą stronę Kaukazu. Wracaliśmy dwa dni. Innymi lodowcami, innymi dolinami, cały czas w
obcym terenie. Rosjanie mówili: „Idźcie po skałkach na lodowiec, potem na jedną prze-
łęcz, przekroczycie lodowiec, następna przełęcz – tylko idźcie na tę wyższą – stamtąd na
jeszcze jedną, zejście, i już tylko dwanaście kilometrów do Bezingi”.
Szliśmy pełne dwa dni i całą noc. Wchodziliśmy nie na te przełęcze co trzeba, gubili-
śmy drogę, nadrabialiśmy. Wchodzimy na przełęcz – nie ma jak zejść, a Rosjanie mówili,
że będzie łatwo. Trzeba się przebijać granią do następnej. Błądziliśmy tak i błądziliśmy, aż
w końcu drugiego dnia udało nam się znaleźć naszą dolinę.
To jest właśnie cały urok Kaukazu. W Alpach podjeżdża się kolejką pod ścianę, „łoi
się”, potem zejście i znów kolejką do schroniska. Wszystkie drogi zna się na pamięć, za-
nim jeszcze wyjedzie się z kraju. W Kaukazie jest pełna improwizacja. Prawie jak w Hi-
malajach.
We wrześniu znów wyskoczyłem na kilka dni w Tatry, a w październiku – już ślub. Jol-
ka od dwóch lat pracowała jako nauczycielka w okolicy Tych, ale ciągle zwlekaliśmy z
małżeństwem. Latem znalazła pracę na miejscu i przeniosła się do kuzynki, która miesz-
kała w Tychach. Sześć miesięcy po ślubie mieliśmy już własne M-3, a niecały rok później
urodził się Marcinek.
Dwa miesiące po ślubie zostawiłem żonę i na Wigilię razem z Markiem Łukaszewskim
wybraliśmy się do Morskiego Oka. Jolka z żoną Marka pojechały do Szczyrku, a my mie-
liśmy dobić do nich na sylwestra.
Tymczasem próbowaliśmy zrobić Superdirettissimę na Kazalnicy. Jednego dnia weszło
w ścianę chyba z sześć zespołów. Wszyscy nieśli ze sobą choinki, wygłupiali się, ścigali,
ale pod wieczór przyszło kompletne załamanie pogody i większość zespołów wycofała się
do schroniska. My liczyliśmy jeszcze na poprawę warunków, więc przeczekaliśmy noc w
ścianie i dopiero rano, kiedy dalsza wspinaczka okazała się zupełnie niemożliwa, zdecy-
dowaliśmy się poddać. Jak ostatni idioci! Przesiedzieliśmy całą noc w ławeczkach, żeby
rano w ciągu pół godziny zjechać na dół i po godzinie być już w schronisku. Byliśmy
wściekli jak nigdy. Cały ten absurd wziął się z naszego napalenia się na Superdirettissimę
– ostatnią wtedy nie zrobioną zimową drogę na Kazalnicy.
79
W marcu znów wyskoczyłem na kilka dni – tym razem z Bogdanem Nowaczykiem.
Superdirettissima była już zrobiona przez Alka Lwowa i Mańka Piekutowskiego. Cały czas
utrzymywała się tak fatalna pogoda, że nie mogliśmy nawet wychylić nosa ze schroniska.
Latem chciałem jechać w Alpy, ale wysłali mnie do Bezingi. Powiedzieli, że muszę je-
chać na Kaukaz, bo już tam byłem, znam warunki i wiem, jak chodzić. Zrobiliśmy kilka
ważnych powtórzeń – między innymi drogę Simonika na Kosztan-Tau
(wys. 5145 m).
Wtedy właśnie nabrałem szacunku dla Walka Fiuta. Obaj bardzo chcieliśmy zrobić nowa
drogę na Szcharze
(wys. 5201 m). Wynieśliśmy sprzęt, mieliśmy niezłą pogodę, ale w
ostatniej chwili odwiódł nas od tego Andrzej Posiewnik. Powiedział, że może być załama-
nie pogody, że obóz się kończy, więc lepiej zrobić jakieś powtórzenie, niż nie zrobić nic.
Potem, kiedy okazało się, że cały czas pogoda była wspaniała – słońce, cieplutko – klęli-
śmy z Walkiem jak cholera. W Kaukazie przekonałem się, że Fiut nie tylko umie się wspi-
nać, ale jest też strasznie ambitny i ma odwagę podejmować supertrudne zadania. Dlatego,
kiedy po powrocie z Everestu słyszałem, jak niektórzy wieszają na Walku psy, diabli mnie
brali, bo wiedziałem, że on zrobił wszystko, na co było go wtedy stać, i gdyby nie zszedł
do bazy, na pewno byłby na szczycie.
Wszystkie te nieporozumienia w czasie wyjazdu kaukaskiego stały się nieważne wobec
tragedii, która wydarzyła się w tym czasie i o której dowiedzieliśmy się zaraz po powrocie
do kraju.
W Karakorum, schodząc z pierwszego polskiego ośmiotysięcznika – Broad Peak Mid-
dle – zginął między innymi Bogdan Nowaczyk, mój partner od serca i od liny, z którym
uczyłem się wspinać i z którym zrobiłem większość najważniejszych przejść.
Bogdan był świadkiem na moim ślubie. Mam nawet takie zdjęcie zrobione zaraz po
uroczystości. Stoimy we trzech: Czesiek Bajsarowicz, ja i Bogdan Nowaczyk. Wszyscy
uśmiechnięci, rozradowani. Z tej trójki zostałem już tylko ja. Czesiek zginął przysypany
lawiną pod Żabim Szczytem Niżnim.
Wiadomość o śmierci Bogdana przyszła do kraju, kiedy ja wspinałem się na Kaukazie.
Kilka dni później moja żona, która była wówczas w siódmym miesiącu ciąży, dostała od
niego list. Pisząc go był pełen optymizmu i wiary w sukces, snuł najróżniejsze plany na
przyszłość. Nawet nie przeczuwał tego, co miało go spotkać cztery dni później.
Wyobraź sobie, co ona wtedy czuła, co myślała, czego się mogła spodziewać. Kobiety
w tym stanie stają się przecież szczególnie wrażliwe, a tu list od nieżyjącego przyjaciela,
mąż wspina się gdzieś w Azji. Listów ode mnie ciągle nie było. Nie wiedziała nawet, czy
dojechałem szczęśliwie na miejsce.
Kiedy wróciłem i zrozumiałem, co ona musiała przeżywać, czułem się jak przestępca.
Taka sytuacja, a ona sama. Czułem się wobec niej winny i chciałem jej to wynagrodzić.
Przez następny rok prawie się nie wspinałem. Siedziałem w domu, zajmowałem się dziec-
kiem, próbowałem ją i siebie przekonać, że wcale nie muszę się wspinać, że potrafię po-
wiedzieć sobie: nie!
Święta – po raz pierwszy od wielu, wielu lat – spędziłem z rodziną. W lutym wyrwałem
się tylko na kilka dni na Słowację, a potem znów udawałem przykładnego ojca i męża, któ-
rym chyba nigdy nie będę. Największym moim gestem wobec rodziny była rezygnacja z
bardzo atrakcyjnego letniego wyjazdu w Pamir.
Dopiero zimą siedemdziesiątego siódmego roku wróciłem do prawdziwej aktywnej
wspinaczki. Najpierw spędziłem tydzień na Polanie pod Wysoką, a potem pojechałem na
obóz klubowy w Dolinie Wielickiej. Przez sześć dni byliśmy tam z żoną, a raczej niedale-
ko siebie, bo ja chodziłem po górach, a ona siedziała w schronisku. Był to jedyny wolny
czas, który udało nam się spędzić razem.
Latem wyjechałem na moją pierwszą egzotyczną wyprawę. Pojechaliśmy w Hindukusz
Afgański, żeby wejść jednym z filarów Kohe Szachaur
(wys. 7116 m), a udało nam się za-
80
liczyć dwa. Lwów, Pietkiewicz i ja zrobiliśmy lewy filar, a Kulis z Wilkońskim i Stasz-
kiem Wacławem – prawy. Nasz okazał się znacznie trudniejszy, ale obie drogi były nowe,
miały swoją renomę i poważnie liczyły się wśród osiągnięć alpinizmu w siedemdziesiątym
siódmym roku. Wagę naszego sukcesu zwiększało to, że osiągnęliśmy go systemem alpej-
skim – bez zakładania obozów, bez poręczowania, niosąc wszystko na własnych plecach.
Dla mnie, poza tymi sportowymi osiągnięciami, liczył się sam wyjazd – zetknięcie z
egzotyką. Zobaczyłem kawał świata, sprawdziłem swoje umiejętności organizacyjne. Wy-
prawa była malutka, sami musieliśmy wszystko załatwiać, pakować, wysyłać. Potem
Afganistan. Wschód. To już jest zupełnie coś innego niż wyjazd w Alpy. Siedzisz w mie-
ście i czekasz na samochód. Śpieszysz się, poganiasz, a na nich nie robi to żadnego wraże-
nia. Nie wiedzą, co to pośpiech, nie rozumieją, dlaczego tak bardzo zależy ci, żeby poje-
chać dziś, a nie jutro albo za tydzień. Zupełnie nie mają poczucia czasu.
Ta pierwsza wyprawa bardzo mi się podobała. Nie tylko dlatego, że odnieśliśmy liczący
się sukces i zobaczyliśmy kawałek Azji. Podobały mi się stosunki, które między nami pa-
nowały. Było nas sześciu wspinających się i lekarz. Dawało nam to doskonałą operatyw-
ność i zgranie, bo każdego wszystko musiało obchodzić. Każdy wiedział, jaka jest sytuacja
i co w danej chwili powinien robić. Mała grupka ma tę przewagę nad wyprawą-molochem,
że potrafi stworzyć bardzo silne więzy między uczestnikami. Ludzie wiedzą, że więcej za-
leży od nich samych, i gotowi są więcej z siebie dać, a interes wyprawy traktują jak swój
własny. Widać to nawet przy wydawaniu pieniędzy. Na wielkich wyprawach w pewnym
momencie przychodzi uczucie wyobcowania. Ktoś to zorganizował, ktoś za to płaci. Nie
przywiązuje się wagi do tego, czy jakaś usługa będzie kosztowała parę centów mniej czy
więcej. My w Afganistanie targowaliśmy się dosłownie o byle grosz, bo wiedzieliśmy, że
mamy określoną sumę, że musimy za nią dojechać w góry i wrócić. Myślało się o tym na
każdym kroku.
Po powrocie z Hindukuszu znów dość dużo siedziałem w domu. Zimą tylko parę dni
wspinałem się z Cześkiem Bajsarowiczem na Słowacji, ale za to latem pojechałem w Pa-
mir na Alpiniadę.
Z Walkiem Fiutem, Andrzejem Czokiem i Krzyśkiem Pankiewiczem zrobiliśmy tam
dwa dobre wejścia na Pik Korzeniewskiej i Pik Komunizma. Ten ostatni – systemem alpej-
skim, w rekordowym czasie – w dwa dni! Trzy dni po wyjściu z bazy byliśmy już z po-
wrotem. Nasi rosyjscy gospodarze po prostu nie chcieli uwierzyć, że coś takiego jest w
ogóle możliwe. Inne grupy przeprowadzały oblężenia, wynosiły sprzęt, zakładały obozy.
My wzięliśmy dwa leciutkie namiociki, trochę jedzenia, sprzęt i pognaliśmy na nic się nie
oglądając. Podchodząc spotykaliśmy grupy, które weszły na szczyt po miesięcznej akcji, a
schodząc przegoniliśmy je jeszcze przed bazą. W trzy dni zrobiliśmy siedem tysięcy me-
trów w pionie.
Trzy z rzędu alpejskie wejścia na siedmiotysięczniki nie dawały się już nie zauważyć.
W ciągu roku znów wspinałem się niewiele. Żona starała się nie poruszać tego tematu,
ale czułem, że zaczynają ją męczyć moje ciągłe wyskoki w Tatry i coroczne kilkutygo-
dniowe wyjazdy. Ciągle jeszcze nie mogła otrząsnąć się po śmierci Bogdana.
Mimo to wiosną 1979 roku zgodziłem się – niestety – wziąć udział w jeleniogórskiej
wyprawie na Annapurnę Południową. Mówię „niestety”, bo była to jedna z najbardziej tra-
gicznych wypraw himalajskich, o jakich słyszałem. Dość długo nosiłem się z decyzją. Cel
wyprawy wydał mi się niewspółmiernie poważny do możliwości uczestników. Skład był
tak słaby, że komisja sportowa PZA zaleciła dołączenie kilku bardziej doświadczonych al-
pinistów. Wybór padł na Mańka Piekutowskiego i na mnie, bo Jelenia Góra i Wrocław tra-
dycyjnie dość blisko ze sobą współpracowały, ale od początku dawano nam odczuć, że je-
steśmy ci obcy, ci z Wrocławia, w pewnym sensie narzuceni przez Związek.
81
Sześć osób, w tym my, poleciało samolotem, a reszta miała dojechać samochodem wio-
zącym sprzęt. Tymczasem założyliśmy bazę i zaczęliśmy rozglądać się w okolicy. Zaraz
na początku zdarzył się pierwszy tragiczny wypadek. Poszliśmy z Marianem Piekutow-
skim i Józkiem Koniakiem zrobić rekonesans wschodniej grani. Wszystko było dobrze –
pogoda, samopoczucie, droga w porządku.
Zaczęliśmy schodzić. Ja asekurowałem ze stanowiska po przeciwnej stronie grani. Pie-
kutowski szedł pierwszy, Koniak za nim. Maniek doszedł do półki, usiadł i zaczął zwijać
linę. Józek przechodził właśnie krótki skalisty odcinek, kiedy spod uzbrojonej w raki stopy
wyjechał mu kamyk. Zachwiał się, stracił równowagę, upadł. Spadając potrącił Mariana.
Zanim zrozumiałem, że coś się stało, zanim wkopałem czekan, przyczepiłem do niego linę
i zszedłem w dół, Józek już nie żył. Udusił się pasem asekuracyjnym, na którym zawisł
przeleciawszy pięć, może sześć metrów w pionie. Wisiał dwadzieścia centymetrów nad lo-
dową półką, która mogła mu uratować życie. Nie umiał zrzucić ciężkiego plecaka, nie
umiał uwolnić się z duszącego go pasa. Ktoś bardziej doświadczony, z większą wysoko-
górską praktyką, pewnie by sobie w jego sytuacji poradził.
Chwilę wcześniej, po odebraniu ode mnie haków potrzebnych do założenia stanowiska,
natychmiast ruszył w dół. Zanim zdążyłem wybrać kilkumetrowy luz liny, było już po
wszystkim.
Tymczasem Maniek, który spadł dobre piętnaście metrów, po kilku minutach odzyskał
przytomność, zrzucił plecak i po napiętej linie wdrapał się na półkę. Podchodząc słyszał
jeszcze wzywającego pomocy Koniaka.
Solidnie przyduszony, działając w szoku, nie mógł się jednak posuwać dość szybko.
Kiedy znalazł się obok Józka, ten już nie żył. Wysiłek, pośpiech, wszystko okazało się
bezsensowne.
W tym mniej więcej momencie udało mi się do nich dotrzeć. Maniek stał się sinofiole-
towy. Widać było, że sam jest w ciężkim szoku, ale próbował coś jeszcze robić. Miał jesz-
cze nadzieję, myślał, że może jakimś cudem uda mu się uratować wiszącego na linie kole-
gę. Do dziś widzę takiego fioletowego, chwiejącego się na nogach Mańka On przecież też
był o krok od śmierci.
O tym, co przeżywaliśmy potem, mówiło się niewiele, ale było to straszne, może naj-
straszniejsze z moich dotychczasowych doświadczeń. Trzy dni szliśmy do bazy bez jedze-
nia i picia, bo wszystkie zapasy wpadły do przepaści. Wyobraź sobie – trzy dni ogromnego
wysiłku i nic konkretnego do jedzenia.
Po naszym powrocie w bazie odbyło się głosowanie. My wstrzymaliśmy się od głosu, a
wszyscy pozostali wypowiedzieli się za kontynuowaniem wyprawy.
Kilka dni później Marian Piekutowski, Zbyszek Czyżewski, Kazik Śmieszko i ja wyru-
szyliśmy pod zachodnią ścianę. Marian, który jak zwykle miał pecha, jeszcze przed ścianą
źle się poczuł i musiał wrócić do bazy. Zastanawiałem się, czy nie zrezygnować z ataku.
Właściwie nie znałem moich partnerów. Obaj byli bardzo młodzi, jeden dziewiętnaście,
drugi – dwadzieścia cztery lata, obaj nie mieli żadnych pozatatrzańskich doświadczeń, a
moja wysokogórska praktyka wydawała mi się zbyt mała, żeby udźwignąć ciężar kierowa-
nia takim zespołem. Ostatecznie zdecydowałem jednak brnąć dalej, choć dziś ta decyzja
wydaje mi się niesłychanie ryzykowna.
Piątego dnia prowadzonej systemem alpejskim akcji stanęliśmy z Kazikiem Śmieszko
na szczycie Annapurny Południowej. Po ostatnim, czwartym biwaku Zbyszek czuł się tak
źle, że musieliśmy zostawić go w namiocie. Pierwszy raz widziałem kliniczny prawie
przypadek choroby wysokogórskiej. Zobaczyłem, jak to wygląda, kiedy człowiek nie
przyjmuje pokarmów, nie rozumie, co się do niego mówi, denerwuje się bez powodu, nie
chce się ruszyć, więc trzeba go ubierać w niskim, ciasnym namiocie na siedmiotysięcznej
wysokości. Dowiedziałem się, co to znaczy, kiedy na siedmiu tysiącach trzeba opuszczać
82
faceta na linie. Musieliśmy zrobić trzynaście zjazdów. To nawet w niskich górach jest
mordercza robota. Co dopiero tam – przy dużym zmęczeniu, przy rozrzedzonym powie-
trzu. Trzeba samemu zjechać, założyć stanowisko, drugi spuszcza chorego. Trzeba go ode-
brać, potem zjeżdża ten drugi, ściąga się linę. Tak trzynaście razy po czterdzieści metrów.
Obłęd. Im niżej schodziliśmy, tym Zbyszek lepiej się czuł. Młody organizm szybko wracał
do równowagi, ale ja się wtedy porządnie odmroziłem.
Wyprawa skończyła się tragicznie. Owszem, zrobiliśmy nową, bardzo trudną, liczącą
się drogę na renomowanym siedmiotysięczniku. Nasze wejście było dużym sportowym
osiągnięciem polskiego alpinizmu w 1979 roku, ale jego cena okazała się zbyt wielka. W
czasie gdy my wracaliśmy do bazy, na północnej ścianie zaginęli Julian Ryzner i kierow-
nik wyprawy Jerzy Pietkiewicz, którzy nie mając odpowiedniej aklimatyzacji ani sprzętu,
próbowali wejść na szczyt z drugiej strony.
Niemal prosto z lotniska pojechałem do Zabrza na operację odmrożonych stóp. W
szpitalu dostałem list, którego pierwsze zdanie pamiętam do dziś. „Czy chcesz pojechać na
narodową wyprawę na Mount Everest?” Tym razem nie miałem się nad czym zastanawiać.
Przecież o niczym więcej nie marzyłem. Jedno mnie tylko męczyło – czy po kolejnej wy-
prawie Marcin nie zacznie mówić do mnie: „wujku”.
J.Ż.– I nie zaczął?
K.W.– Nie, ale w jednym z listów kazał Jolce napisać, „żeby tata uważał, żeby się gdzieś nie
przewrócił i żeby się nie odmroził, bo znów będzie leżał w szpitalu”. Tylko popatrz, jak to
dzieciak wszystko rozumie!
83
PIĘTNO EVERESTU
część III
84
Znajdujemy to w górach
J.Ż.– Mamy dziś podsumować nasze rozmowy. Zacznijmy może od pytania dość stereotypo-
wego. Co dało wam wejście na Mount Everest?
L.C.– Jeżeli myślisz o sprawach materialnych, to od razu wyjaśnijmy, że alpinizm jest spor-
tem, do którego się ciągle dokłada.
K.W.– Zyskaliśmy natomiast ogromną satysfakcję. Oczywiście mają też swoje satysfakcje
inni członkowie wyprawy, organizatorzy, współorganizatorzy, ale wydaje mi się, że nasza
satysfakcja jest najpełniejsza. W końcu to my stanęliśmy na najwyższej górze świata i w
tym sensie jest to nasz sukces, a koledzy mogą nam zazdrościć. To oczywiście liczy się
tylko między nami, w wąskiej grupie uczestników wyprawy. Dla innych jest to nasz
wspólny sukces, bo w gruncie rzeczy odnieśliśmy go wysiłkiem całego dwudziestoosobo-
wego zespołu.
L.C.– Wchodząc na tę górę zrealizowaliśmy swoje największe marzenie, które jest marze-
niem każdego alpinisty.
Everest nie jest szczytem pięknym. Prawdopodobnie, gdyby cała okolica była położona
o tysiąc metrów niżej, nikt by tu nie zajrzał. Przyjechałaby jedna wyprawa, zrobiłaby
pierwsze wejście i na tym by się skończyło. Everest niższy o tysiąc metrów byłby niewiele
wart. Nietrudny, nieładny. Jego ogromna atrakcyjność bierze się stąd, że jest bezwzględnie
najwyższy, a nasza stechnicyzowana cywilizacja wymaga wyników dających wyrazić się
w kategoriach obiektywnych.
K.W.– Można by postawić pytanie odwrotne. Co zabrało mi wejście na Everest? Co przez nie
straciłem? Wszedłem przecież na najwyższy szczyt świata i wielu ludzi, którzy z alpini-
zmem nie mają nic wspólnego, uważa, że powinienem już przejść na taternicką emeryturę.
„Czego jeszcze chcesz? – pytają. – Nigdzie wyżej nie wleziesz!” Mnie te pytania zresztą
też nachodzą. – Po co? Co jeszcze? – Ale chyba tylko pod wpływem ciągłego stawiania te-
go problemu przez ludzi z zewnątrz.
Dla mnie Everest przyszedł za wcześnie. Byłoby to piękne ukoronowanie, a na nie
przecież jeszcze za wcześnie. Jeszcze jestem w biegu i nie mam zamiaru się wycofywać.
Everest był po prostu jednym z wielu startów. Jego ranga okazała się ogromna, ale to
wcale nie znaczy, że teraz jestem już za ważny, żeby pójść chociażby na Mnicha.
L.C.– Ja poza satysfakcją uzyskałem dzięki Everestowi dość specyficzny dystans do wielu
spraw. Ciągle jestem zabiegany, zaganiany, ciągle coś mi się przez to nie układa, coś się
nie udaje, ale wystarczy, że przez chwilę pomyślę: „Byłem na Evereście” – i wszystkie
problemy stają się mniej ważne.
J.Ż.– Czy właśnie tego szukaliście tam, na szczycie?
K.W.– Myślę, że tym razem chodziło o coś więcej, o wielką szansę polskiego alpinizmu. W
tym przypadku naprawdę nie było takie ważne, kto tam wejdzie. Niby zawsze się tak mó-
wi; „Nieważne kto, liczy się sukces wyprawy”, ale tym razem to nie była nawet sprawa
wyprawy, to była sprawa całego polskiego alpinizmu. To, że jako pierwsi dostaliśmy po-
zwolenie, że mieliśmy szansę, która już się nigdy nie powtórzy, szansę otwarcia zimowej
drogi na Everest – otwarcia nowego himalajskiego sezonu, i to od razu od jednego z naj-
trudniejszych jego problemów.
J.Ż.– Co wam to dało w waszym codziennym życiu?
85
L.C.– Nawet moja żona zauważyła, że jak mamy kłopoty, to ja się mniej denerwuję. „Ciągle
powtarzasz: jakoś się to załatwi” – wyrzuca mi, a ja po prostu na wiele spraw patrzę teraz z
większym dystansem.
J.Ż.– „Bo cóż to jest wobec Everestu?”
L.C.– Tego nie mówię, ale trudności, które tam musiałem pokonać, dały mi świadomość, że
stać mnie na więcej, że więcej mogę wytrzymać. Ty, Krzysiek, też to chyba czujesz?
K.W.– Czy ja wiem? Na co dzień raczej nie. Nie uśmiecham się do Everestu. Czasem uśmie-
cham się do siebie, bo sprawdziłem się w jakimś sensie, ale przez to wcale nie jest mi ła-
twiej godzić się z niektórymi sprawami. Siedzenie na gwoździach nie staje się przyjem-
niejsze tylko dlatego, że było się na Evereście. Dla mnie jest to raczej potwierdzenie całej
mojej taternickiej drogi. Człowiek zaczynający się wspinać oczekuje sukcesu, dopingu,
potwierdzenia, że jest w tym dobry. Dla mnie wejście na Everest było właśnie takim po-
twierdzeniem alpinistycznej przydatności, ale nie zmieniło mojego podejścia do życia. Na
co dzień pozostałem taki sam jak przedtem. Aż mnie to dziwi. Kiedyś inaczej wyobraża-
łem sobie ludzi dokonujących największych himalaistycznych wyczynów.
L.C.– Jedna rzecz denerwuje mnie ostatnio u wielu ludzi. Zauważyłem to nawet w mojej ro-
dzinie. Dawniej potępiali mnie za wspinanie się. „To jest niebezpieczne – mówili – a ty
masz rodzinę i musisz o niej myśleć”. Teraz, kiedy przyszedł ten sukces, wszyscy się do
niego przyznają, a przecież Everest nie był bardziej bezpieczny od moich poprzednich
wspinaczek. Dopiero teraz, kiedy okazało się, że to, co robię, ma społeczny rezonans –
wszyscy zaczęli się z tego cieszyć.
„(...) Nie sądźmy jednak, że dla wirtuoza alpinizm nie kryje w sobie żadnego niebezpie-
czeństwa. Najlepsi nawet mogą popełnić błąd, a nikt nie potrafi uniknąć pecha. Podobnie
jak piloci czy kierowcy wozów wyścigowych, bywają wspaniali wspinacze, którzy umie-
rają ze starości, i bywają ci, którzy giną w górach. (...)”
32
J.Ż.– Więc przynieśliście ze szczytu trzy rzeczy: poczucie własnej wartości, dystans do spraw
codziennych i społeczne uznanie tego, co robicie.
K.W.– Ale to uznanie jest bardzo iluzoryczne, bo wcale nie oznacza zrozumienia. Chwalą
nas, gratulują i mówią: „To już teraz przestaniesz się chyba wspinać”. Kiedy tłumaczę, że
nie, że to tylko etap, pytają zdziwieni, co jeszcze możemy zrobić, po co nam to.
L.C.– Nawet w stosunku do tegorocznej wiosennej wyprawy wysuwają takie zarzuty. „Po co
dublować? Przecież byliście już na Evereście. Po co wchodzić tam jeszcze raz?” Nie ro-
zumieją, że liczy się nie tylko to, czy się było, ale też – w jakim stylu, którędy, kiedy. Lu-
dzie myślą, że szliśmy na Everest tylko po sławę. Nie rozumieją, że to był po prostu jeden
z etapów naszej pasji, która się na Evereście ani nie zaczyna, ani nie kończy.
J.Ż.– A gdzie się kończy?
L.C.– Nigdzie. Może się skończyć w nas samych, jeżeli się kiedyś wypalimy albo jeżeli
wcześniej coś się nam przydarzy... ale o tym się nie myśli.
J.Ż.– Krzysiek, który już po raz drugi odmroził sobie palce u nóg, powinien chyba o tym my-
śleć. Czy wejście na Everest rzeczywiście warte jest aż tak wiele? Nie chcę pytać, czy
warte jest życie, ale powiedzcie, czy warte jest palce?
K.W.– Odpowiem: tak i nie. Są tacy, co oddaliby nawet więcej niż palce, ale ja zawsze sobie
kalkuluję. Nie chodzi mi nawet o palce, chodzi o to, żeby móc się dalej wspinać. Nigdy
sobie nie powiedziałem: wejść i umrzeć, wejść za wszelką cenę. Żadna góra nie może być
sama w sobie celem życia. „Ręce, nogi – pal sześć, byle na szczyt”. Nie wspinam się prze-
cież dla historii, wspinam się dla własnej przyjemności. Kiedy szedłem na Everest, wie-
działem, że z paluchami nie jest dobrze, ale nie spisałem ich na straty. Nie powiedziałem
sobie: „Oddam trzy palce za Everest”. Uważałem, że trzeba zrobić wszystko, żeby przy jak
najmniejszym ryzyku wejść jak najwyżej. Pomogło mi doświadczenie. Głupio mówić o
32
Lionel Terray, „Niepotrzebne...”
86
doświadczeniu w odmrażaniu się – Zawada nazwałby to raczej brakiem doświadczenia –
ale dzięki temu wiedziałem, co mi grozi, i robiłem wszystko, żeby uratować nogi. Wykal-
kulowałem sobie, ile czasu zajmie nam atak. W tym czasie można było solidnie przemro-
zić palce, ale potem można przywrócić w nich czucie. Można odmrożeniom zapobiec lub
je osłabić biorąc odpowiednie środki. Zrobiłem wszystko, żeby uratować palce. Gdybym
po godzinie czy dwóch poczuł, że są już drętwe, tobym nie poszedł, musielibyśmy się wy-
cofać, bo zdrowie jest jednak ważniejsze.
L.C.– Każdy ma własny pogląd na te sprawy. Jeszcze w bazie rozmawialiśmy na ten temat – i
co człowiek, to było inne zdanie. Jedni mówili, że jeden palec by oddali, drudzy, że dwa,
trzy, pięć. Tylko Heinrich powiedział, że nie oddałby nawet paznokcia. Każdy sam wyzna-
cza sobie cenę, jaką gotów jest zapłacić za wejście na szczyt.
Ja w każdym razie nigdy i nikomu nie oddałbym tego wszystkiego, co przeżyłem na
Evereście. Z radością bym to wszystko jeszcze raz przeżył.
J. Ż.– Ale po co?
K.W.– Na pewno nie dlatego, że czuje się presję społeczną, ale już choćby dlatego, że na
przykład tylko jeden może zrealizować cel całej wyprawy.
J.Ż.– Ale w imię czego to poświęcenie? Komu to potrzebne?
K.W.– Głupio jest mówić, że robi się to dla rozsławienia imienia Polski, chociaż w Himala-
jach to się często do tego sprowadza.
J.Ż.– Ryzykuje się nie tylko w Himalajach i nie tylko tam podejmuje się tego typu decyzje.
L.C.– Zanim wyjedzie się na taką wyprawę jak Everest, ma się tysiąc okazji, żeby się z tego
sportu wycofać. Ci, którzy zostają, mają chyba wrodzony ciąg do góry. Każdy z tych, któ-
rzy tam byli, ma już za sobą ileś decyzji wytrwania w ataku, mimo że wycofanie się można
było bardzo łatwo i logicznie umotywować. Może nawet inni by się nie dziwili. Powie-
dzieliby, że to bardzo mądra decyzja, rozsądna, prawidłowa, zgodna z doświadczeniem.
Kiedy jest ciężko, bardzo łatwo można sobie powiedzieć: „Ja już tego nie wytrzymam”, a
jeszcze łatwiej: „Tego się nie da wytrzymać”, tylko że wtedy wraca się z niesmakiem, bo
nie poznało się prawdziwej granicy swoich możliwości.
K.W.– Poza tym w taką wyprawę zaangażowanych jest mnóstwo ludzi, środków, pieniędzy.
To zobowiązuje do wzmożonego wysiłku.
J.Ż.– Tylko że inni dają pieniądze, a ty swoje zdrowie, swoje palce.
K.W.– Ale jak wejdę, to ja będę miał największą satysfakcję, a inni tylko po okruszku. Poza
tym co innego jest wspinać się, kiedy boli serce, kiedy jest się osłabionym albo kiedy nie
ma się ręki. Wtedy świadomie narażasz się na tragedię. Z odmrożeniami jest inaczej. Naj-
pierw ci te paluchy drętwieją powoli. Czujesz to, ale nie wiesz, jak to się skończy. Może
czucie wróci, może pomogą środki rozszerzające. Cały czas masz nadzieję, że wszystko się
dobrze skończy. Właściwie nie podejmujesz świadomej decyzji. To nie jest tak, że jak pój-
dziesz, to ci obetną palce, a jak zostaniesz – to nie. Cały czas myślisz, że może uda ci się je
rozgrzać, może skończy się na zejściu paznokcia. Zresztą tak dużo się nad tym nie zasta-
nawiasz. Jesteś skoncentrowany. Martwisz się, żeby nie zgubić drogi, żeby zdążyć przed
zmrokiem, żeby starczyło ci sił.
Kiedy szliśmy na Everest, Leszek co chwila pytał mnie – jak nogi? A dla mnie ten pro-
blem nie istniał. Wiedziałem, że ryzykuję, ale kiedy zdecydowałem się już iść, wynikło ty-
siąc poważniejszych spraw, na których musiałem się skupić.
L.C.– Gdybyśmy się bali ryzyka, to musielibyśmy przestać się wspinać, bo alpinizm z samej
swojej natury niesie wiele niebezpieczeństw. Gdybym idąc na szczyt bał się, że może stra-
cę nogi, to musiałbym zostać w bazie. Na dobrą sprawę decyzja o tym ataku nie zapadła na
Przełęczy ani w obozie trzecim. Ona zapadła już dziesięć lat temu, kiedy obaj zaczynali-
śmy się wspinać. Już wtedy zaakceptowaliśmy niebezpieczeństwa wiążące się z tym spor-
tem w zamian za satysfakcje, które on daje.
87
„(...) Alpinista przestrzegający wszystkich zawartych w podręcznikach zasad ostrożno-
ści praktycznie skazany byłby na bezczynność. Narażanie się na niebezpieczeństwo nie jest
celem tej gry, ale stanowi jej część. (...)”
33
K.W.– Jedną rzecz musisz zrozumieć. Nie dlatego uprawiamy alpinizm, że wiąże się on z
ryzykiem. Ryzykujemy dlatego, że jest to konieczne, żeby uprawiać alpinizm.
J.Ż.– Co wobec tego trzyma was przy tym sporcie mimo tych wszystkich trudności?
L.C.– Nie bardzo wiem, co mógłbym robić, gdybym się nie wspinał. Oczywiście zostałaby mi
rodzina, praca ze studentami na uczelni, która daje mnóstwo satysfakcji. Tylko że dla mnie
to wszystko byłoby za mało, takie życie byłoby niepełne, schematyczne. Alpinizm daje
ogromną szansę przeżyć, które wzbogacają osobowość i w których można znaleźć sens ży-
cia. W żadnym innym sporcie kontakt człowieka z wielką przyrodą nie jest tak bezpośred-
ni. Sukces lub porażka zależą tu przecież tylko od alpinisty. Nie od trenerów, nie od
sprzętu, tylko od umiejętności, siły i odwagi jednego człowieka. Idziesz przeciwko górze
sam, bez całego bagażu techniki, który występuje w żeglarstwie czy w sportach samocho-
dowych.
J.Ż.– A raki, śruby, tlen, najwymyślniejsze haki i technika sztucznych ułatwień?
L.C.– One umożliwiają pokonanie szczególnie trudnych odcinków, ale przez to stwarzają
nowe, dawniej nie znane problemy. Wszystko, co sztuczne w alpinizmie, służy asekuracji
lub umożliwia przejścia, ale nie zastępuje alpinisty. Lina chroni przed upadkiem, tlen
przed odmrożeniami, technika hakowa pozwala przejść przewieszki, które inaczej byłyby
nie do pokonania.
K.W.– W alpinizmie sukces nie jest taki tani jak w innych sportach. Tu nie wystarczą same
mięśnie, trzeba mieć głowę. Trzeba umieć współżyć, podejmować decyzje, błyskawicznie
reagować, porozumieć się za granicą, samemu załatwić wiele spraw. Wspinacz musi być
zupełnie samodzielny. To też daje sporą satysfakcję. Często trzeba dokonywać rzeczy
zdawałoby się niemożliwych – nawet tu, przy organizowaniu wyprawy, przy zbieraniu
środków. Potem ma się przyjemność z każdego kroku – bo się wyjdzie, bo się zabiwakuje,
bo jest co jeść, bo pada śnieg albo nie pada, bo człowiek sobie poradził albo nie poradził.
Walka alpinisty z przyrodą to nie tylko sama wspinaczka, ale też cała towarzysząca jej
działalność, której z dołu się nie dostrzega.
L.C.– A technika, żeby nie wiem jak doskonała, nie może nas zastąpić. Nic nie przeniesie nas
w cudowny sposób z bazy do obozu trzeciego. Wszystkie trudności musimy pokonać sami.
Jeżeli człowiek sam nie da rady, to nie ma żadnej siły, która by go wciągnęła na górę. Wy-
soko w górach liczy się tylko człowiek i jego własne możliwości. Wszystkie układy, za-
leżności, hierarchie zostają na dole.
K.W.– Myślę, że większość z nas szuka w alpinizmie odmiany. Pracujesz w zakładzie czy na
uczelni, co dzień cieplutkie mieszkanko, gorący obiadek, biała pościel, aż tu nagle wpa-
dasz w młyn. Mokry namiot, mokry śpiwór, ty nie umyty, nie uczesany, niewyspany, zmę-
czony, często głodny. Po prostu dostajesz w kość. Kiedy wracasz, inaczej patrzysz na krze-
sło, na stół, na całą tak zwaną szarą codzienność. Jakby się ona odnawiała. Dla mnie te
powroty to jest chyba największa przyjemność. Nie wyjazdy, nawet nie wspinaczka, ale
powroty. Jestem rozładowany, zmęczony, od nowa uczę się swojego mieszkania, codzien-
nego, normalnego życia. Wśród alpinistów panuje taki niespokojny duch. Nie wystarcza
nam żona, dziecko, M-4, mały fiat, dwa tygodnie wczasów i praca, praca.
„(...) Czy nie na tym polega właśnie jedna z zalet alpinizmu, że nadaje on znów wartość
rzeczom tak banalnym jak jedzenie i picie ?(...)”
34
L.C.– Poza tym jest cholerna frajda wspinania się. Szczególnie latem, kiedy się jest w formie,
wielką radość sprawia szybkie poruszanie się w skale, pokonywanie trudności.
33
Lionel Terray, „Niepotrzebne...”
34
Lionel Terray, „Niepotrzebne...”
88
„(...) We wspinaczce nade wszystko kochaliśmy uczucie, które dać ona może, gdy
uprawiana jest z wirtuozerią, świadomość, że człowiek przezwyciężyć potrafi prawa ciąże-
nia, że może tańczyć ponad przepaścią, że może biec pionowo w górę. Jak pilot w prze-
stworzach i narciarz na śniegu, alpinista czuje się wyzwolony od losu pełzającej po ziemi
poczwarki i staje się kozicą, wiewiórką, prawie ptakiem. (...)”
35
K.W.– Potem taką przyjemność sprawia też wspinanie się zimą. Nie dlatego, że marzną ręce i
ma się mokro w butach – to by był masochizm. Dlatego, że mimo tego mrozu i śniegu –
jednak wejdzie się na jakiś szczyt, przejdzie się jakąś drogę. Ma się dzięki temu dodatkową
satysfakcję. Ta satysfakcja jest bardzo intymna, bardzo cicha, prywatna. Nie wynika z te-
go, że przyjeżdżają redaktorzy, telewizja, rozdaje się autografy.
Wracamy do schroniska i często nawet nikomu nie mówimy, co przeżyliśmy. Czasem
ktoś z klubu zapyta, co robiliśmy. – „Kiełkowskiego na Kazalnicy”. – „I jak było?” Wtedy
się mówi: „Biwak, trzy dni, fajna droga”. To, co się przeżyło, zostawia się dla siebie, nikt
się tego nie dowie. Zostaje własna cicha satysfakcja.
„(...) W samotności i ciszy gór alpinista walczy o tę jedyną, jaką daje triumf nad prze-
szkodami, które sam sobie narzucił, walczy o tę dumę, jaka płynie z poczucia, że jest silny
i odważny. Żadna inna gra nie jest bardziej wolna od przyziemności ludzkiej natury, żaden
inny typ działalności nie jest czystszy i bardziej bezinteresowny niż alpinizm w swojej
pierwotnej formie. (...)”
36
J.Ż.– Tej satysfakcji nie dałaby wam żadna codzienność...
L.C.– Ale chodzenie po górach jest częścią tej codzienności, bo alpinizm to właściwie nie jest
sport, lecz styl życia. Niektórzy myślą, że alpinista to taki facet, który ma normalny dom,
normalną pracę, a od czasu do czasu dostaje bzika i jedzie się powspinać. Potem wraca i
znów dom, praca, dom. My przez cały rok tak sobie wszystko ustawiamy, żeby móc potem
wyjechać na miesiąc czy dwa. Żeby dostawać urlop na wyprawy, musimy na co dzień in-
tensywniej pracować. Musimy więcej czasu poświęcać rodzinie, żeby się nie zbuntowała.
Chcemy mieć ciekawą pracę i normalny dom, bo naszym ideałem jest życie jak najpełniej-
sze, przynoszące jak najróżnorodniejsze doświadczenia. Na ogół udaje nam się to, bo je-
steśmy ludźmi lubiącymi życie na wyższych obrotach. To właśnie jest ten nasz specyficz-
ny styl.
J.Ż.– Zaledwie miesiąc temu ukazała się w „Kulturze” rozmowa Eugeniusza Pudlisa z dr. hab.
Zdzisławom Rynem
37
. W tej rozmowie Ryn – alpinista i psychiatra – dość czarno rysuje
sylwetki psychiczne himalaistów:
„Jeden typ, to osoby zamknięte w sobie, skryte, o trudnym kontakcie z otoczeniem, skłonne do marzy-
cielstwa, o dużej wrażliwości uczuciowej, ale z kłopotami uzewnętrzniania tych uczuć. Drugi typ (określiłem
ich jako asteniczno-neurotycznych) to alpiniści, u których dominują: niepewność siebie, zmniejszone poczu-
cie własnej wartości, którzy są znerwicowani, mają problemy w rodzinie, pracy, na studiach. Wspólną cechą
natomiast jest wysoka, ponadprzeciętna inteligencja, przewaga zainteresowań humanistycznych”.
Co wy na to? Do której z tych grup byście się zaliczyli?
K.W.– To jest zupełna bzdura. Jedno, co się na pewno zgadza, to inteligencja. Rzeczywiście,
prawie wszyscy jesteśmy studentami albo mamy już ukończone wyższe studia. Często
mówi się, że alpinizm to sport znudzonych, sfrustrowanych mieszczuchów – ale to nie jest
prawda. Wysoki poziom wykształcenia wiąże się z tym, że niektóre wrażenia człowiek za-
czyna odbierać dopiero po przekroczeniu pewnego progu rozwoju umysłowego. Poza tym
przeciętny alpinista niewiele różni się od przeciętnego żeglarza, polarnika, kierowcy raj-
dowego. Alpinizm pociąga raczej tych, którzy potrzebują sukcesu wobec siebie, a nie wo-
bec innych.
35
Lionel Terray, „Niepotrzebne...”
36
Lionel Terray, „Niepotrzebne...”
37
„Kultura”, 9 marca 1980 r.
89
„(...) Z rzadkimi wyjątkami alpinista nie ma co spodziewać się sławy, nie może nawet
liczyć na widza, który dodałby mu otuchy. (...)”
38
J.Ż.– Ale jednak alpinista czymś się różni...
L.C.– Każda grupa czymś różni się od innej i dlatego w ogóle funkcjonuje. Tylko że różnice
między alpinistą a żeglarzem nie są większe niż między żeglarzem a rajdowcem czy mię-
dzy pilotem a narciarzem.
J.Ż. – Więc uważacie, że nie pasujecie do żadnej z wyodrębnionych przez Ryna grup?
K.W.– Nie pasujemy my i nie pasuje dziewięćdziesiąt procent naszych kolegów, chociaż jak
w każdej zbiorowości, tak i w tej jest pewna grupa sfrustrowanych, mających trudności we
współżyciu czy nadmiernie skrytych.
J.Ż.– Jak wobec tego waszym zdaniem wygląda sylwetka psychiczna przeciętnego alpinisty?
K.W.– Mówmy może o tych, którzy są z alpinizmem związani przez wiele lat i mają jakieś
sukcesy w tym sporcie, bo przez kursy, obozy, kluby przewija się mnóstwo ludzi, którzy
bardzo szybko rezygnują.
Prawdziwi alpiniści muszą być przede wszystkim twardzi, nie rezygnować w obliczu
trudności, nie załamywać się zbyt łatwo. Muszą mieć naturalną potrzebę walki. Nie myślę
tu nawet o walce w ścianie, o trudnościach, które pokonuje się w górach. Przede wszyst-
kim trzeba umieć w te góry dojechać, a to jest często największy kłopot. Szefowie nie chcą
dawać urlopów, w sklepach nie ma sprzętu, kluby nie mają pieniędzy na dalsze wyjazdy.
Zanim przystąpi się do ataku szczytowego, trzeba przełamać milion barier pozornie nie do
pokonania. Wiele szczytów zachowało dziewictwo tylko dlatego, że ludziom zabrakło
sprzętu albo pieniędzy. Wiele wypraw nie wyjechało tylko dlatego, że ktoś nie miał wy-
starczającej siły przebicia. Zresztą może to nawet lepiej, że nie wyjechały, bo potem, w
Himalajach, też trzeba mieć dużo siły woli, wiary w sukces i organizacyjnego sprytu. Zła
organizacja może tak samo rozłożyć wyprawę, jak zła kondycja czy brak umiejętności.
L.C.– Tacy ludzie nie mogą mieć trudności w nawiązywaniu kontaktów, nie mogą być za-
kompleksieni, nieśmiali, bo wtedy nie umieliby po prostu załatwić tych wszystkich organi-
zacyjnych spraw. Wrażenie, że alpiniści są skryci, małomówni, mają kłopoty z uzewnętrz-
nianiem uczuć, wynika ze społecznej dezaprobaty dla ich pasji. Trudno otwierać się przed
człowiekiem, który wita cię pukając się w czoło.
J.Ż.– Ale czy sam alpinizm nie wynika z nieakceptacji, nie jest ucieczką przed nie akcepto-
wanym społeczeństwem?
L.C.– O nieakceptacji można by mówić, gdybyśmy nie zakładali rodzin, nie podejmowali
pracy – a przecież jest wręcz przeciwnie. Większość z nas ma żony, dzieci, dom – prze-
ważnie bardzo tego potrzebujemy. W pracy też z reguły jesteśmy dość wysoko notowani,
chociaż tutaj naszą pozycję osłabiają ciągłe, często kilkumiesięczne wyjazdy. Tylko że to
wszystko nam nie wystarcza. Szukamy czegoś jeszcze – i znajdujemy to w górach.
J.Ż.– Jednakże ci dobrze ustawieni, cenieni specjaliści, kochający ojcowie chwytają pewnego
dnia zew natury, rzucają wszystko i uciekają w Tatry. W Tatry – to znaczy w samotność,
czyli że uciekają przed swoją codziennością.
K.W.– Ale z jaką rozkoszą wracają do tej codzienności! Po to się jeździ, żeby potem wrócić.
Kiedy zszedłem z Everestu, nie myślałem już o niczym innym, tylko o powrocie. Czułem
się tak, jakbym spełnił jakieś powołanie i teraz mógł już spokojnie wrócić do domu.
J.Ż.– W ciągu ostatnich czterdziestu lat wielki alpinizm przeżył skok, który całkowicie zmie-
nił jego oblicze. Miejsce kameralnych zmagań pary wspinaczy zajęły święte wojny prowa-
dzone przez kilkudziesięcioosobowe ekspedycje wyposażone w niemal wszystko, co naj-
nowsza technika jest w stanie zaoferować. Pojedynczy wspinacz stał się jednym z trybów
wyprawowej machiny. Stracił swoją swobodę i autonomię. Czy taki alpinizm nie zagubił
przypadkiem romantyzmu tradycyjnej wspinaczki?
38
Lionel Terray, „Niepotrzebne...”
90
„(...) W moich oczach alpinizm to przede wszystkim doświadczenie indywidualne, to
coś w rodzaju sztuki. Tymczasem warunki, z jakimi człowiek spotyka się na wielkich
szczytach świata są takie, że nie może on sam zwyciężać natury, lecz musi wykorzystywać
poważną aparaturę techniczną i gigantyczny wysiłek kolektywu. W rezultacie przygoda
himalajska była dla mnie bardziej przedsięwzięciem militarnym niż prawdziwą sztuką.
(...)”
39
K.W.– Częściowo zagubił, ale w zamian zyskał nowy romantyzm wynikający z egzotyki te-
renu, w którym działamy, z rozmiarów tych gór, z ich warunków klimatycznych, a przede
wszystkim ze specyfiki działania zespołowego. Nie wystarczy już dogadać się z jednym
partnerem. Trzeba znaleźć swoje miejsce w dużej grupie ludzi, a to okazuje się często do-
datkowym utrudnieniem.
L.C.– Zresztą człowiek w Himalajach nie jest mniej samotny, niż był kiedyś w Alpach czy w
Tatrach. Dwójka atakująca szczyt jest często o dzień lub dwa dni drogi od swoich towarzy-
szy i praktycznie może liczyć tylko na siebie. Końcowy akt ataku rozgrywa się w idealnej
niemal samotności. Każdy zdobywca musi sam o własnych siłach wdrapać się na wierz-
chołek, i to bez względu na to, czy wyprawa liczy pięć, czy pięćdziesiąt osób.
J.Ż.– Mimo to wyłania się dość delikatna kwestia moralna. Dziesięciu czy dwudziestu ludzi
przez miesiąc lub dwa pracuje do utraty tchu, naraża zdrowie, życie, ryzykuje często bar-
dzo niebezpieczne przejścia. Robią to wszystko w zespole i jako zespół. Często odmrażają
się, czasem nawet giną. Potem na szczyt może wejść tylko dwóch spośród nich. Tylko ci
dwaj zyskują sławę, tylko oni zostaną uznani za zwycięzców. Inni, grzecznościowo wspo-
minani jako uczestnicy, zostaną szybko zapomniani. O nich nikt nie napisze książek, nikt
nie poprosi ich o wywiad, choćby w dzieło zdobycia szczytu wnieśli nie wiem jak wielki
wkład.
L.C.– Ale to nie jest tak, że ośmiu trzeba poświęcić, żeby dwóch mogło wejść. Ci dwaj to nie
są piękne rumaki, którym koledzy-perszerony wydeptują drogę na szczyt. Oni pracują tak
samo jak wszyscy, często nawet więcej, a najczęściej są to po prostu jedyni, którzy mogą
wejść.
K.W.– Taka jest specyfika tego sportu i nikt nie robi z tego problemu. Nikt nie obraża się na
zwycięzców, chociaż każdy woli być tym, który wszedł, niż tym, który nie dał rady.
J.Ż.– Występujące na dużych wysokościach zmęczenie i wycieńczenie organizmu wzmaga
reakcje obronne polegające na apatii, osłabieniu woli, skłonności do bezczynności. Jedno-
cześnie jest wiele prac takich, jak gotowanie, rąbanie lodu, rozstawianie namiotu, które
trzeba jakoś podzielić, a wiadomo przecież, że każdy ruch, każdy wysiłek powoduje do-
datkowe osłabienie. Czy na tym tle nie dochodzi między wami do nieporozumień?
K.W.– Nie, bo tak się nie myśli. To może się zdarzyć w bazie, gdzie każdy jest rozleniwiony,
może się jeszcze zdarzyć w obozie pierwszym czy drugim, ale nigdy przy ataku. Wtedy
myśli się już tylko o sukcesie, a samemu nic się przecież nie zdziała. Jeżeli widzę, że part-
ner jest bardziej zmęczony niż ja, to staram się sam wszystko zrobić, żeby mógł odpocząć,
żeby w decydującym momencie jego słabość nie zamknęła naszej drogi na szczyt. Nawet
kiedy rusza się do ataku i trzeba podzielić bagaże, silniejszy sam decyduje się wziąć wię-
cej. Trzeba szczerze powiedzieć, że nie robi się tego z pobudek altruistycznych, ale ze
zwykłej konieczności.
„(...) Połączeni w jeden zespół linowy mieliśmy o wiele większe możliwości w porów-
naniu z tym, co mogliśmy zrobić w pojedynkę. W istocie nasze charaktery i zdolności fi-
zyczne, tak bardzo różne, świetnie się uzupełniały; zalety jednego zastępowały wady dru-
giego. (...)”
40
39
Lionel Terray, „Niepotrzebne...”
40
Lionel Terray, „Niepotrzebne...”
91
L.C.– To samo w marszu. Prowadziłem prawie całą drogę z Przełęczy na Everest, chociaż
kosztowało mnie to bardzo dużo wysiłku. Bałem się po prostu, że Krzysiek, który szedł
przecież z odmrożonymi nogami, wysiądzie mi gdzieś w połowie drogi i będziemy musieli
się wycofać.
K.W.– Wszystko, co się robi – robi się dla zespołu, bo w kategoriach zespołu rozgrywają się
sprawy najważniejsze. Nie myśli się już nawet o sobie per „ja”, tylko per „my”, bo „ja”
nigdy nie wszedłbym na szczyt, a „my” mamy szansę. Tymi kategoriami myśli się nie tyl-
ko przy ataku, ale też wcześniej, i jeżeli dochodzi do nieporozumień na tle podziału obo-
wiązków, to przeważnie między zespołami, a nie między poszczególnymi uczestnikami.
Nam z Leszkiem nigdy nie zdarzyło się rozmawiać na temat podziału obowiązków. Te
sprawy rozwiązywały się jakoś samoistnie. Kiedy jeden zaczynał gotować, drugi rąbał lód,
ale przecież nie umawialiśmy się, kto ma co robić.
L.C.– To jest właśnie cała ludzka psychika. Kiedy jest łatwo – tak jak w bazie – zaczynają się
jakieś bezsensowne problemy, nieporozumienia, kłótnie. W sytuacjach krytycznych nie
może być nieporozumień, bo to by było dodatkowe obciążenie, na które po prostu nie
można już sobie pozwolić. Wraz ze zmęczeniem i trudnościami rośnie solidarność. Intuicja
nakazuje działać zgodnie i myśleć kategoriami zespołu.
J.Ż.– Wspominaliście o dramacie Hannelore Schmatz, której zwłoki znaleźliście schodząc z
Everestu, i o Szerpie, który ją tam zostawił. W kontekście waszych ostatnich wypowiedzi
wydaje się to dość dziwne.
L.C.– To może dziwić kogoś kto zna tylko dwa fakty: Schmatz została, a Szerpa zszedł. Ktoś,
kto wspinał się w górach najwyższych, znacznie łatwiej zrozumie tę sprawę. Oni weszli na
szczyt w czwórkę. Ponieważ szli dość wolno, zmrok zapadł, gdy tylko zaczęli schodzić. W
trójkę postanowili zabiwakować, a jednemu z Szerpów udało się zejść do obozu czwarte-
go. W nocy umarł Amerykanin Ray Genet. Rano bardzo już osłabiona Hannelore Schmatz
i Szerpa, który miał odmrożone ręce i nogi, zaczęli razem schodzić. Szerpa, mimo odmro-
żeń, był w znacznie lepszej kondycji niż jego partnerka. Mógł iść znacznie szybciej od
niej. Mimo to związali się liną i szli razem. Po przejściu dwustu metrów w pionie Schmatz
nie miała już sił. Usiadła na śniegu i powiedziała, że zostanie.
Musisz sobie uświadomić, że na tych wysokościach żaden człowiek nie działa z taką re-
zerwą sił, żeby mógł wziąć kogoś na plecy i znieść do obozu. Takich rzeczy można jeszcze
próbować na sześciu tysiącach, może na sześciu i pół, ale tu absolutnie nie. Tu, żeby do-
nieść na Przełęcz swoje własne ciało, trzeba sięgnąć do najgłębszych fizycznych i psy-
chicznych rezerw.
On nie mógł jej pomóc. Mógł najwyżej usiąść przy niej i razem z nią umrzeć. Ale to jest
tłumaczenie z pozycji miękkiego fotela. Tam, przy maksymalnym fizycznym zagrożeniu,
zaczyna się myśleć już tylko o sobie. Zaczyna działać instynkt samozachowawczy i nawet
nie ma siły ani czasu na rozmyślania nad tym, czy umrzeć razem z tym drugim człowie-
kiem, czy ratować się samemu. To dzieje się automatycznie. Szerpa i tak zrobił dla
Schmatz wszystko, co mógł, żeby mieć szansę uratowania własnego życia. Mógł zostawić
ich na biwaku, mógł schodzić sam, ale został, a rano, mimo odmrożeń, związał się z nią li-
ną i pomagał schodzić. Kiedy się poddała, nie mógł już nic dla niej zrobić.
J.Ż.– Leszku, czy gdybyście znaleźli się w takiej sytuacji, zdecydowałbyś się zostawić Krzyś-
ka?
L.C.– Musiałbym tak zrobić. Przyjacielowi trzeba pomóc, ale tylko wtedy, kiedy jest szansa,
że chociaż jeden przeżyje. W przeciwnym razie popełnia się zwykłe, głupie samobójstwo.
J.Ż.– Czy myślałbyś tak samo jak Leszek, gdybyś się znalazł na miejscu Hannelore Schmatz?
K.W.– Wtedy już się nie myśli, wtedy się umiera. Gdybym myślał, to kazałbym mu iść. Gdy-
bym go prosił o pomoc, to byłoby tak, jakbym go sam zabił.
92
L.C.– To są sytuacje, które się śnią po nocach. Każdy z nas ma nadzieję, że nigdy nie stanie
wobec takiego wyboru. Nawet się o tym nie mówi, żeby nie zapeszyć.
J.Ż.– Porozmawiajmy o przyszłości. W Himalajach już teraz zrobiło się ciasno. Wiosną, jak
dobrze pójdzie, Polacy wytyczą nową drogę na Mount Everest
41
. Wkrótce skończą się
wielkie tematy na najwyższym szczycie świata. Podobny los spotka niebawem inne
ośmiotysięczniki i wysokie siedmiotysięczniki. Co dalej, co stanie się ze sportowym hi-
malaizmem?
K.W.– Nie można powiedzieć, że kończą się problemy, bo jest jeszcze mnóstwo dróg na
siedmio- i ośmiotysięczniki.
J.Ż.– Ale wypraw jest coraz więcej, a dziewiczych ścian coraz mniej. W końcu, pewnie jesz-
cze za waszych czasów, skończą się nowe problemy w najwyższych górach.
L.C.– Po pierwsze – tych nowych problemów starczy jeszcze na dobre kilkadziesiąt lat. Po
drugie – doszły ostatnio nowe sezony. Można będzie robić pierwsze zimowe przejścia sta-
rych dróg. Po trzecie – nie wszyscy chcą robić nowe drogi. Szczególnie na Zachodzie
wiele jest wypraw, które stawiają sobie za cel zdobycie jakiegoś szczytu bez względu na
to, czy ktoś tam już wszedł tą drogą, czy nie.
K.W.– Po czwarte – już teraz zaczyna się mówić o stylu w odniesieniu do wejść himalajskich
i na to będzie się prawdopodobnie zwracało większą uwagę. Coraz większe znaczenie bę-
dzie miało to, w jakim czasie pokonało się drogę, jaką techniką, w ile osób.
Ja bym był ostrożny. Problemów himalajskich tak prędko nie zabraknie. Gór jest na-
prawdę tak dużo, że starczy ich jeszcze na kilka pokoleń. Są przecież szczyty pięcio-, -
sześciotysięczne, nie mniej trudne od himalajskich olbrzymów, tyle tylko, że trochę niżej
położone.
L.C.– A poza tym zostaje jeszcze rzecz najważniejsza – indywidualna satysfakcja i ocena
każdego wspinacza. Z tego, że byliśmy na Evereście, nie wynika wcale, że nie potrafimy
sobie wymyślić trudniejszej sytuacji i trudniejszego, dającego więcej satysfakcji szczytu
gdzieś w Alpach czy nawet w Tatrach. Być może, że tu będziemy musieli dać z siebie
jeszcze więcej, żeby w ogóle przeżyć. Dla indywidualnego wspinacza alpinizm nigdy się
nie skończy, bo nikt nie jest w stanie pokonać wszystkich dróg na wszystkich szczytach
świata.
K.W.– Może alpinizm wróci z czasem do cichej, samotnej walki człowieka, walki, która inte-
resuje tylko jego, i do niepotrzebnych zwycięstw, których nikt nie notuje i o których prasa
nawet nie wspomina. Może sukcesy znów zaczną się liczyć tylko w skali jednostki – „zro-
biłem te i te drogi, wszedłem na te i te szczyty” – a nie, jak teraz, w skali narodowej –
„Polacy weszli, Polacy zrobili”.
Zresztą, szczerze mówiąc, myślę, że zanim skończą się dla alpinistów poważne tematy
na Ziemi, zaczniemy już masowo latać na Księżyc, a tam przecież też są wspaniałe góry i
mnóstwo nowych problemów – ciążenie sześć razy mniejsze, skała inna...
„(...) A nie brak i wielu innych możliwości przygody, czy to wśród gór, w powietrzu,
czy na morzu, we wnętrznościach ziemi, czy na dnie oceanu. A jeszcze i Księżyc pozostaje
do zdobycia. (...)”
42
Warszawa, marzec – maj 1980 r.
41
Dnia 19 maja 1980 r. osiągnęli szczyt nową drogą Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka.
42
John Hunt, „Zdobycie..”
93
Everest oblige
Nie widzieliśmy się trzy lata. Od zakończenia pracy nad pierwszym wydaniem „Rozmów
o Evereście” do naszego ponownego spotkania w mieszkaniu Wielickich w Tychach mi-
nęło dokładnie trzydzieści osiem miesięcy. Ten okres na każdym wycisnął swoje piętno.
Jechałem więc z pewnym niepokojem. Czy aby nie zniknęła ta łatwość, z jaką poprzednio
znaleźliśmy wspólny język.
Na miejscu – zaskoczenie. Przyjmują mnie tak, jakbyśmy rozstali się wczoraj. Zanim
się spostrzegłem, już zagadaliśmy się. To fatalny błąd. Wiem z doświadczenia, że to, co
zostało powiedziane prywatnie, nigdy nie da się już powtórzyć do mikrofonu. Przerywam
więc pogawędkę i włączam magnetofon.
J.Ż.– Kiedy rozstawaliśmy się w maju 1980 roku, zarzekaliście się, że nie spełniły się jeszcze
wasze alpinistyczne ambicje i że Everest wiele w waszym życiu nie zmieni. Chciałbym,
żebyśmy dziś spróbowali odnaleźć w waszych doświadczeniach z tych trzech lat elementy,
które potwierdzą lub obalą te zapowiedzi.
L.C.– Z obaleniem miałbyś chyba kłopot, bo wszystko, co się działo, potwierdza ówczesne
przypuszczenia. Przede wszystkim okazało się, że Everest rzeczywiście nie był końcowym
akordem naszej alpinistycznej czy himalaistycznej działalności. Nie przestaliśmy się wspi-
nać, jeździliśmy na kolejne wyprawy, chodziliśmy po Tatrach. Na jednej poważnej wy-
prawie byliśmy razem. Na jednej, mniej zobowiązującej, Krzysiek był sam.
J.Ż.– Wcześniej, o ile wiem, był wyjazd Krzyśka w Alpy Nowozelandzkie?
K.W.– Tak, to było zimą 1981 roku. Właściwie chciałem jechać wtedy do Ameryki Połu-
dniowej, w Andy, ale coś z tym wyjazdem nie wyszło, a za to pojawiła się Nowa Zelandia.
Nie była to jednak wyprawa, tylko raczej wyjazd rekonesansowy, bo Polacy nigdy się w
Alpach Nowozelandzkich nie wspinali.
J.Ż.– Jak wyglądają te góry?
K.W.– Mniej więcej tak, jak Alpy europejskie. Może tylko warunki klimatyczne są trochę
trudniejsze. Bardzo silne wpływy oceanu powodują, że w ciągu jednego dnia pogoda po-
trafi się dwa razy zupełnie zmienić. Dużo większa jest też wilgotność, a więc i zalodzenie.
Za to z nowozelandzkich szczytów można zobaczyć ocean, z czym nie spotkałem się w
żadnych innych wysokich górach. To jest naprawdę fascynujące. Wchodzisz na szczyt,
masz przed sobą lodowiec, widzisz, jak on się zwęża, potem zamienia się w strumyk,
strumyk w rzeczkę, a rzeczka wpływa do oceanu.
J.Ż.– Więc był to wyjazd raczej ulgowy i beztroski.
K.W.– Ulgowy może tak, ale na pewno nie beztroski. Pamiętaj, że to był początek 1981 roku.
Kiedy my wspinaliśmy się w Alpach Nowozelandzkich, w Polsce narastał kryzys, trwał
spór o wolne soboty, była Bydgoszcz, przygotowania do strajku generalnego. Tam, w No-
wej Zelandii, wyglądało to chyba jeszcze groźniej niż u nas. Prasa i telewizja umiały to ja-
koś tak przedstawić, że my tylko nasłuchiwaliśmy, czy w Warszawie już są czołgi na uli-
cach, czy jeszcze nie. Wszędzie pokazywali manewry, niespokojne ulice, mówili o ruchach
wojsk. Po prostu drżeliśmy o to, co się stanie z naszymi bliskimi, którzy zostali w kraju.
Zauważyłem, że Nowozelandczycy podchodzili do tego nie mniej emocjonalnie niż my
sami. Oczywiście, kiedy coś się gdzieś dzieje, zawsze cały świat się temu przygląda – to
jest naturalne. Ale oni jakoś tak bardzo osobiście traktowali nasze problemy, bardzo brali
je sobie do serca. Było widać, że bardzo by chcieli, żeby tam, na drugim końcu świata, w
94
Polsce, jednak nie stało się nic złego. My w każdym razie zastanawialiśmy się, czy w tej
sytuacji powinniśmy przyspieszyć nasz powrót do kraju, czy też go raczej opóźnić.
W końcu zdecydowaliśmy, że tymczasem polecimy do Frankfurtu i tam podejmiemy
ostateczną decyzję. Z Frankfurtu to wszystko wyglądało już znacznie spokojniej, więc na-
sze wątpliwości zupełnie się rozwiały. Okazało się, że odległość, zamiast pomniejszać,
potęguje emocje. Pierwszy raz to wówczas zauważyłem. Gdy znaleźliśmy się w Polsce,
okazało się, że ludzie odbierali to wszystko jeszcze spokojniej, niż można by sądzić ob-
serwując bieg zdarzeń z Frankfurtu.
L.C.– Kiedy się jest gdzieś daleko, zawsze znacznie głębiej przeżywa się kłopoty najbliż-
szych, którzy zostali w kraju. Oddalenie wywołuje nie tylko nostalgię, ale wzmaga też nasz
niepokój o los bliskich, bo mamy poczucie winy, że wspinamy się gdzieś na końcu świata,
podczas gdy oni sami borykają się z życiem. To się bardzo często odczuwa w sposób
ogromnie dojmujący. Ale opowiedz, Krzysiek, jaką przygodę miałeś w rocznicę Everestu –
to też jest bardzo symptomatyczne.
K.W.– Tak, to jest doskonały przykład, jakie groźne mogą być góry alpejskie i jak nigdy nie
można ich lekceważyć.
Wspinaliśmy się na najwyższy szczyt Nowej Zelandii, Mount Cook
(wys. 3764 m).
Było to dokładnie siedemnastego lutego, w pierwszą rocznicę naszego wejścia na Everest.
Mt Cook to nie jest bardzo wymagająca góra. Wybraliśmy sobie drogę filarem i uznaliśmy,
że przejdziemy ją bez trudu w jeden dzień.
Wyruszyliśmy z Ryśkiem Pawłowskim bardzo wcześnie. Po czterech godzinach, gdzieś
o dziewiątej rano, pogoda zaczęła się szybko zmieniać. Byliśmy już powyżej trzech i pół
tysiąca metrów, kiedy rozpadało się na dobre. Deszcz, który stawał się coraz gęstszy, za-
marzał jeszcze przed spadnięciem na ziemię. Nie wzięliśmy ze sobą kurtek, więc zimno i
wilgoć bardzo szybko zaczęły nam się dawać we znaki. Tymczasem padało coraz silniej.
Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem – z nieba lał się na nas lód z wodą. Ni to
grad, ni to deszcz, ni to śnieg. Coś, co było mokre i twarde.
Wykopaliśmy z Ryśkiem jamę pod głazem, zasłoniliśmy się płachtą, i tak tam siedząc,
trzęsąc się z zimna, szczękając zębami, przetrzymaliśmy do rana następnego dnia, czyli
prawie całą dobę. Przekląłem ten dzień, i wtedy uświadomiłem sobie, że to jest właśnie
siedemnasty lutego, czyli akurat rocznica Everestu.
J.Ż.– Nie wydało ci się to jakimś znakiem dawanym przez Opatrzność albo może karą za
przyniesioną z Everestu pychę?
K.W.– Nie, aż tak poważnie tej zbieżności dat nie traktowałem. Natomiast bałem się o to, jak
zachowa się mój partner. Było naprawdę wyjątkowo ciężko – nic nie dało się zagotować,
nie można było nawet wygodnie usiąść. Wiesz, jak bywa w takich sytuacjach. Ludzie je
bardzo różnie znoszą. Nie wiedziałem, jak Rysiek się zachowa, i on zresztą też nie wie-
dział, jak ja się zachowam. Na szczęście okazało się, że obaj dotrwaliśmy do rana bez żad-
nych objawów załamania, chociaż te dwadzieścia godzin należało do najcięższych w moim
życiu. Nie wiadomo zresztą, co by się stało, gdyby rano pogoda się nie poprawiła...
J.Ż.– To znaczy, że nie znałeś swojego partnera przed wyjściem na Mt Cook?
K.W.– Znałem go tak jak ciebie, ale nie wspinaliśmy się razem, a to jest zasadnicza różnica.
Dopóki wszystko jest w porządku, nie gra to takiej roli, ale gdy coś się wydarzy, gdy znaj-
dujesz się w sytuacji skrajnie trudnej, mogą się już pojawić kłopoty. Niektórzy załamują
się, wpadają w panikę. Dlatego tak ważne jest, żeby znać swojego partnera naprawdę, żeby
być pewnym, że w takiej skrajnej sytuacji też możesz na niego liczyć.
J.Ż.– Ciekaw jestem, czy Everest pomógł ci przetrwać tę noc pod Mt Cook?
K.W.– Tak, i to bardzo.
Noblesse oblige
43
– Everest zobowiązywał. Wiedziałem, że skoro tam
wytrzymałem, tutaj też muszę wytrzymać. To mnie wzmacniało. Zdawałem sobie sprawę,
43
Noblesse oblige (fr.) – szlachectwo zobowiązuje (do szlachetnego postępowania).
95
że Rysiek wie o Evereście i że liczy na mnie. Po prostu nie wypadało mi się załamać. Na
szczęście rano wzeszło słoneczko i zaraz pojawił się helikopter, który przyleciał, żeby zo-
baczyć, czy nam się nic nie stało.
J.Ż.– Już zaczęli was szukać.
K.W.– Tak, tak. Oni są tam wyśmienicie zorganizowani. Ten rejon gór stanowi park narodo-
wy, którego zarząd doskonale wie, gdzie kto się wspina. Zawsze można liczyć na ich po-
moc. Potem, kiedy byliśmy już blisko szczytu, helikopter przyleciał drugi raz, żeby spraw-
dzić, jak nam idzie. Pamiętali jeszcze, że rok wcześniej na Mt Cook w bardzo podobnych
okolicznościach zginęli trzej Japończycy.
Na szczęście nie mieliśmy już kłopotów. Rano okazało się, że do szczytu zostało nam
tylko sto pięćdziesiąt metrów w pionie i przeszliśmy je bez większych trudności. Kiedy
znaleźliśmy się na dole, dowiedzieliśmy się, że poprzedniego dnia na całej wyspie połu-
dniowej nastąpiło załamanie pogody – bardzo silne wiatry, duże opady, spadek temperatu-
ry, niektóre tereny nawiedziła powódź, było nawet niewielkie trzęsienie ziemi. Krótko
mówiąc, mały kataklizm, jakich na Nowej Zelandii zdarza się kilka co roku.
Prasa pisała potem, że „bohaterscy Polacy wyszli cało z tornada”. W każdym razie było
ostro.
J.Ż.– Lekcja szacunku dla niskich gór.
K.W.– O tak, to była niezła nauczka i trochę mnie ostudziła. Już mi się wydawało, że po Eve-
reście nie ma na mnie mocnych, aż tu masz: trzy i pół tysiąca metrów, jednodniowe podej-
ście, a o mały włos byśmy się przejechali...
L.C.– Mówiłem wtedy, zaraz po powrocie z Himalajów, że wyobrażam sobie, iż nawet w
niższych górach, może nawet w Tatrach, mogą nam się przydarzyć takie sytuacje, w któ-
rych będziemy musieli dać z siebie jeszcze więcej niż na Evereście.
K.W.– Więcej czy mniej, to trudno powiedzieć, ale na pewno Himalaje nie mają monopolu na
ekstremalne sytuacje, na zmuszanie alpinisty do ekstremalnego wysiłku. Nie wiem, czy na
Mt Cook musiałem dać z siebie więcej niż na Evereście, czy mniej, ale na pewno i tam, i tu
znalazłem się w skrajnej sytuacji. W każdym razie był to dla mnie szok, bo jadąc do Nowej
Zelandii, nie wyobrażałem sobie warunków, które mogłyby wymagać ode mnie wysiłku
porównywalnego z Everestem. Kiedy staliśmy w tym deszczu i szczękaliśmy zębami, by-
łem na siebie zły, że dałem się tak zaskoczyć.
L.C.– To wszystko potwierdza moją tezę, że ekstremalne sytuacje nie muszą się w alpinizmie
wiązać z najwyższymi górami. Wystarczy, że się ktoś źle przygotuje, wyjdzie w nieodpo-
wiedniej porze, zabraknie mu kondycji lub nagle zmieni się pogoda.
K.W.– Dlatego nie może być obiektywnej klasyfikacji stopnia trudności dróg wspinaczko-
wych. Klasyfikacja, której się używa, ma elementy obiektywne, ale ma też wiele subiek-
tywnych. Coś, co dla jednego jest trudne, dla innego może być łatwe. Bywa, że ktoś przej-
dzie jakąś drogę, trafi akurat na dobrą pogodę albo ma swój dobry dzień, i uzna ją za „taką
sobie”, dosyć trudną. Nazajutrz pójdzie tam ktoś inny, komu ta droga nie leży, trafi w do-
datku na złą pogodę, i uzna tę samą drogę za skrajnie trudną. Jest to po prostu sport, w któ-
rym trudności są oceniane bardzo subiektywnie. W każdej chwili można się natknąć na
przeszkody nie do przebrnięcia. W każdym terenie trzeba się pilnować, niezależnie od sta-
żu, wieku, umiejętności. W końcu Terray, który był chyba największym francuskim alpini-
stą, zginął w skałkach...
L.C.– Ale to już może być kwestia przypadku.
K.W.– Nie tylko. Każdy z nas ma swoje słabe punkty i gorsze dni. A poza tym łatwe drogi też
potrafią być groźne przez swoją przewrotność i złośliwość – zresztą przekonasz się o tym,
kiedy natkniesz się na swoją górę.
J.Ż.– Wróćmy do Alp Nowozelandzkich. Czy wspinałeś się jeszcze po tej przygodzie na Mt
Cook?
96
K.W.– Tak. Mt Cook był naszym najważniejszym celem, ale wspinaliśmy się także w innym
rejonie. O jakimś ekstremalnym wyczynie nie mogło jednak być mowy. W górach typu al-
pejskiego, żeby się porywać na wyczyn, trzeba najpierw dobrze poznać teren.
J.Ż.– Nie szkoda ci było czasu na takie ulgowe wspinaczki?
K.W.– Nie, potrzebowałem trochę dystansu. To był mój pierwszy wyjazd po Evereście, i do-
brze się stało, że nie pojechałem od razu w Himalaje.
L.C.– Bo duża wyprawa niesie za sobą odpowiedzialność za wynik.
K.W.– Potrzebowałem relaksu psychicznego po Evereście i po tym, co się później działo.
Zresztą obserwuję podobne zachowanie u wielu ludzi wracających z gór najwyższych. Po
Himalajach każdy marzy o wyjeździe w Tatry, o Zamarłej Turni, o ciepłej, suchej skale.
Rodzi się głód klasycznej wspinaczki. Ma się dość tej ciągnącej się tygodniami walki, nie-
pogody, czekania. Myśli się o powrocie do tego, od czego się zaczynało, i co wydaje się
najprzyjemniejsze, o ucieczce od himalajskich zmagań.
L.C.– Chodzi o to, żeby nie musieć walczyć o wynik, żeby pójść sobie na niezobowiązujący
spacer w ścianie, żeby zrobić coś bez tego psychicznego napięcia, które wiąże się z wielką
wyprawą.
J.Ż.– Powiedz mi jeszcze, skąd w tych ciężkich czasach wzięliście pieniądze na tak daleką
wyprawę. Wyobrażam sobie, że musiała ona kosztować majątek.
K.W.– Wtedy nie był to taki wielki problem, bo można było całą podróż opłacić w złotów-
kach, i kosztowało to coś około stu tysięcy.
J.Ż.– Każdy musiał tę kwotę sam zapłacić?
K.W.– Niezupełnie każdy sam, ale musieliśmy sami te pieniądze zarobić.
L.C.– To jest właśnie bardzo charakterystyczne dla polskiego alpinizmu po 1980 roku –
GKKFiS daje pozwolenie na wyprawy, ale pieniądze klub musi zdobyć we własnym za-
kresie. Na szczęście przyznano klubom prawo prowadzenia działalności gospodarczej,
więc przyjmuje się różne zlecenia na prace wysokościowe. My je wykonujemy, część pie-
niędzy dostajemy od razu do ręki, a reszta wędruje do kasy klubu i można z nich finanso-
wać działalność sportową.
K.W.– Dlatego, mimo kryzysu, wyjazdów klubowych jest teraz nie mniej niż w 1979 czy
1980 roku.
J.Ż.– Chciałbym namówić Krzyśka, żebyśmy wrócili jeszcze do Mt Cook i Everestu. Ciekaw
jestem, jak ta przygoda wpłynęła na twój odbiór Everestu, na ocenę tamtego sukcesu?
K.W.– Myślę, że przygoda na Mt Cook nie miała większego wpływu na moją ocenę tego, co
zrobiliśmy na Evereście. Muszę natomiast powiedzieć, że doceniłem Everest dopiero wte-
dy, kiedy okazało się, że następne wyprawy, które ruszyły po nas, miały tam olbrzymie
kłopoty.
L.C.– Do tej pory było już kilka wypraw zimowych na Everest, ale tylko jedna zakończyła się
sukcesem. Było to wejście japońskie w 1982 roku, ale ten, który wszedł na szczyt – Kato –
zginął razem z towarzyszem, który dotarł do wierzchołka południowego. Wszystkie kolej-
ne wyprawy nie doceniały trudności, jakie występują zimą w Himalajach. Ci, którzy nie
odczuli ich na własnej skórze, wyobrażali sobie, że jest tylko trochę trudniej niż jesienią
czy wiosną. Dopiero na miejscu okazywało się, że byli za słabo przygotowani.
K.W.– Mieli za sobą ten ogromny atut, że my przełamaliśmy już psychiczną barierę niemoż-
ności wspinania się w Himalajach zimą, a bariery psychiczne odgrywają w tym sporcie
ogromną rolę. Wcześniej, przez wiele lat, wszyscy bali się wchodzić na szczyty ośmioty-
sięczne bez tlenu. Wystarczyło, że Messner dał przykład nie używając tlenu, i natychmiast
poszli za nim inni.
L.C.– To samo było w skoku wzwyż. Ktoś skoczył dwa trzydzieści, przełamał barierę, i na-
tychmiast posypały się jeszcze lepsze wyniki.
97
K.W.– To rzeczywiście pomaga, bo gdzieś jednak psychika sprzęga się z resztą organizmu.
Dużo łatwiej jest zrobić coś, o czym wiadomo, że to można zrobić. Mimo to, ci którzy po-
szli po nas, nie dawali rady. To o czymś świadczy. Tym bardziej, że nie były to słabe wy-
prawy.
J.Ż.– Zdaje się, że były poważne wątpliwości co do ważności waszego wejścia?
L.C.– Jak wiesz, jadąc na Everest mieliśmy zezwolenie na działalność w okresie od pierwsze-
go grudnia do dwudziestego ósmego lutego. Potem, kiedy byliśmy już w górach, władze
nepalskie próbowały skrócić ten okres. Chodziło po prostu o to, że gdyby wyprawa trwała
do końca lutego, to nasi Szerpowie nie zdążyliby wrócić do Katmandu, odpocząć i zabrać
się jeszcze na wyprawę wiosenną. W związku z tym w następnym roku rząd Nepalu zaczął
wydawać zezwolenia tylko na grudzień i styczeń. Nie znaczy to jednak, że w Himalajach
zima kończy się trzydziestego pierwszego stycznia, bo przecież decyzją administracyjną
nie można zmienić pory roku, zmniejszyć siły wiatru, ani podwyższyć temperatury.
K.W.– Tak czy inaczej sezon zimowy w Nepalu kończy się teraz nie dwudziestego ósmego
lutego, ale trzydziestego pierwszego stycznia. W związku z tym niektórzy uważali, że na-
sze wejście dokonane siedemnastego lutego nie może być uważane za zimowe.
L.C.– W tym roku odbyło się posiedzenie UIAA, czyli Międzynarodowej Federacji Towa-
rzystw Alpinistycznych, gdzie naszym przedstawicielem był prezes PZA Andrzej Pacz-
kowski. Równolegle odbywała się „Konferencja Himalajska”, na którą zaproszony był Jó-
zef Nyka – redaktor „Taternika”. Messner, który jak zwykle chciał zrobić wokół siebie jak
najwięcej szumu, znów reklamował swoją ostatnią ekspedycję jako „pierwszą zimową wy-
prawę na ośmiotysięcznik”. Była to bzdura oczywista, bo ośmiotysięczniki atakowali
wcześniej nie tylko Polacy, ale też wiele innych wypraw. W związku z tym delegacja pol-
ska zaczęła zabiegać o oficjalne potwierdzenie uznania naszego wejścia na Everest za wej-
ście zimowe. W rezultacie uznano, że skoro podobnie jak Europa, Północna Ameryka i
większość Azji, Himalaje leżą na półkuli północnej, to sezon zimowy należy tam liczyć od
dwudziestego pierwszego grudnia do dwudziestego pierwszego marca – tak samo jak w
Tatrach, Alpach, na Alasce, czy w Kaukazie.
K.W.– Nawet Japończycy, którzy początkowo to swoje tragicznie zakończone wejście rekla-
mowali jako pierwsze, zgodzili się, że nie ma lepszego rozwiązania, niż ustalenie natural-
nych, kalendarzowych granic sezonów i uznali pierwszeństwo Polaków.
L.C.– Messner nie chciał jednak ustąpić. Twierdził, że o uznaniu wejścia decyduje kraj, na
którego terytorium góra się znajduje, czyli w przypadku Everestu – Nepal. Józef Nyka po-
wiedział wtedy, że w pełni zgadza się z kolegą Messnerem, i pokazał wystawiony przez
władze nepalskie certyfikat stwierdzający, że polska wyprawa zdobyła Everest zimą. Na
tym stanęło.
J.Ż.– Krótko mówiąc, Polacy dwa razy zdobyli Everest zimą. Raz – w Himalajach, a raz – na
sali obrad.
L.C.– I myślę, że to świadczy o randze tego wejścia. Kiedy w 1953 roku rozeszła się wiado-
mość, że Hillary i Tenzing zdobyli szczyt Everestu, też zaczęły się plotki, że może to
wcale nieprawda, że może wcale nie oni byli pierwsi. Mówiono, że na wierzchołku mieli
znaleźć ślady Mallory’ego, który miałby tam wejść jeszcze przed wojną i zginąć dopiero
schodząc do obozu. Spekulowano, kto był pierwszy na szczycie: Tenzing czy Hillary, i
wobec tego, do którego kraju należy pierwszeństwo. W końcu zaczęły się absurdalne po-
dejrzenia, że może oni tam wcale nie byli, ale z czasem te wszystkie wątpliwości zniknęły.
Dziś ich pierwszeństwo nie podlega dyskusji. Tak samo będzie z nami, więc nie ma co się
przejmować tymi zabiegami, bo świadczą one przede wszystkim o wadze naszego sukcesu.
J.Ż.– Rozumiem, że sprawę pierwszeństwa rozstrzygnęliśmy definitywnie. Jesteście pierw-
szymi, którzy weszli zimą na Everest i basta! Wróćmy teraz do gór. Pomijając nowoze-
landzką eskapadę Krzyśka, która miała jednak nieco inny charakter, dla was obu pierw-
98
szym poważnym sprawdzianem po Evereście była wyprawa na drugi szczyt Ziemi: K2
(wys. 8611 m). O ile wiem, obaj nie mieliście kłopotu z zakwalifikowaniem się na nią, i w
jakiejś mierze zawdzięczacie to zapewne Everestowi. Myślę tu szczególnie o Krzyśku, któ-
ry w 1979 roku był przecież zaledwie na liście rezerwowych. Chciałbym, żebyście teraz
opowiedzieli o tej wyprawie. O ile pamiętam, wspominało się o niej, już kiedy wróciliście
z Everestu.
L.C.– Tak, wyprawa była już wtedy zgłoszona, mieliśmy pozwolenie i trwały przygotowania.
Była to jedna z pierwszych dużych wypraw organizowanych w nowych warunkach finan-
sowych. To znaczy, że za udział każdego swojego członka klub musiał zapłacić trzysta
pięćdziesiąt tysięcy. Właściwie wszystkie koszty złotówkowe zostały pokryte z tych opłat.
Natomiast z dolarami było inaczej. Piętnaście tysięcy dał PZA. Resztę wpłaciło sześciu
Meksykanów, którzy pojechali razem z nami. Zapłacili po sześć tysięcy dolarów. Dla nas
to była ogromna kwota. Dla nich – niespełna połowa normalnych kosztów wyjazdu w Hi-
malaje, bo unikali kosztownego lotniczego transportu sprzętu.
J.Ż.– Czyli ekspedycja nie była polska, tylko polsko-meksykańska?
K.W.– Tak, ale bez nich byśmy sobie nie poradzili, bo K2 leży w Pakistanie, a tam koszty
wyprawy są przeciętnie dwa razy wyższe niż w Nepalu.
L.C.– Większe są opłaty za pozwolenie, dużo dłuższe są karawany, więcej płaci się kulisom.
W każdym razie zdobycie w Polsce koniecznej ilości dewiz było absolutnie niemożliwe.
Nawet kobieca wyprawa Wandy Rutkiewicz, która oblegała K2 w tym samym czasie co
my i miała status wyjazdu centralnego, to znaczy finansowanego przez GKKFiS, nie
otrzymała dość dolarów. Dziewczyny zarobiły dewizy reklamując zachodnie firmy, któ-
rych sprzęt i ubrania alpinistyczne wzięły na wyprawę.
J.Ż.– Zdaje się, że tym razem pobiliście rekord w opóźnieniu wyjazdu.
K.W.– Nie był to może rekord, ale rzeczywiście opóźnienie mieliśmy solidne. Jest to zresztą
stary grzech polskich wypraw. Zawsze potem albo zdobywa się szczyt w ostatnich dniach
zezwolenia, kiedy właściwie należałoby się już pakować, albo też nie zdąża się, i cały wy-
siłek idzie na marne. Wiele naszych wypraw nie zakończyło się zdobyciem szczytu tylko
dlatego, że za późno dotarły w rejon działania. Szalenie trudno jest u nas takie przedsię-
wzięcie zorganizować. A już tym razem po prostu wszystko zwracało się przeciwko nam.
L.C.– Ale działo się tak nie bez powodu. W kraju obowiązywał wtedy stan wojenny, wszyst-
kie wyprawy zostały zablokowane i niemal do końca nie mieliśmy pewności, czy GKKFiS
nas nie wstrzyma.
J.Ż.– Kiedy powinniście byli wyruszyć?
L.C.– To trudno powiedzieć, bo rusza się wtedy, kiedy wszystko jest gotowe.
J.Ż.– A od kiedy było zezwolenie?
L.C.– Od piętnastego czerwca 1982 roku.
K.W.– I w dodatku to zezwolenie zostało źle zinterpretowane. Uważaliśmy, że piętnastego
czerwca możemy przekroczyć granicę Pakistanu. Okazało się, że wtedy mogliśmy już roz-
począć działalność w górach.
L.C.– W rezultacie bazę założyliśmy o trzy tygodnie za późno.
J.Ż.– A wszystko organizowaliście nie mając zgody władz na wyjazd?
L.C.– Zgodę władz otrzymaliśmy jeszcze przed stanem wojennym, ale potem wszystkie de-
cyzje zostały zawieszone. Janusz Kurczab, który był kierownikiem tej wyprawy, chodził
przy niej przez cały czas, ale nikt nie chciał mu powiedzieć, czy w końcu będziemy mogli
jechać, czy nie. W pewnym momencie powiedziano nam, że co prawda nie ma jeszcze
pewności, że będziemy mogli jechać, ale żebyśmy mimo to prowadzili przygotowania.
Potem tę decyzję wstrzymano, bo uznano, że wyprawa ma małe szanse powodzenia. Osta-
teczną zgodę dostaliśmy na kilka dni przed wyjazdem.
J.Ż.– Kiedy udało wam się wyruszyć?
99
L.C.– Samochód z rzeczami ruszył dopiero dwudziestego dziewiątego maja. Z przejazdem też
wynikł kłopot, bo nie można było jechać najkrótszą drogą – przez Afganistan. Podróżo-
wałem ciężarówką i muszę powiedzieć, że droga była rzeczywiście bardzo męcząca. Je-
chaliśmy przez Wielką Słoną Pustynię w Iranie i przez pustynie Beludżystanu w Pakista-
nie. Obciążonym ponad miarę jelczem musieliśmy tam pokonać przeszło dwieście kilo-
metrów kompletnego bezdroża w potwornym skwarze i pyle.
Jechałem już podobną trasą w 1974 roku w czasie wyprawy na Shisparé, więc była to
dla mnie podróż podwójnie ciekawa, bo miałem skalę porównawczą. Rzeczywiście, w
tamtym rejonie zmieniło się niezwykle dużo. Przede wszystkim zupełnie innym krajem jest
teraz Iran, ale sporo zmieniło się też w Turcji.
Jechaliśmy w sumie trzy tygodnie, cały czas walcząc z może niezbyt dużymi, ale jednak
dokuczliwymi awariami samochodu. Prawie cały dzień staliśmy na granicy irańskiej. Irań-
czycy nie uznają żadnych plomb celnych, i kazali nam rozładować całą ciężarówkę. Do
Islamabadu dojechaliśmy siedemnastego czerwca i tego samego dnia przylecieli Meksyka-
nie. Dwa dni wcześniej dotarła tam reszta polskiej wyprawy.
J.Ż.– O ile wiem, była to bardzo duża wyprawa.
K.W.– Tak, razem z Meksykanami było dwudziestu dwóch uczestników, ale mieliśmy też
przed sobą bardzo poważny cel.
L.C.– K2, czyli drugi szczyt Ziemi, mieliśmy zdobyć nową drogą prowadzącą jego północno-
zachodnią granią. W 1975 roku tą samą drogą próbowali wejść Amerykanie. Prowadzi ona
przez przełęcz Savoya
(wys. 6250 m), powyżej której wyrastają trzy ostre, bardzo trudne
wspinaczkowe turnie. Amerykanie załamali się już na tych pierwszych turniach, osiągając
wysokość zaledwie sześciu tysięcy siedmiuset pięćdziesięciu metrów. My natomiast, chcąc
uniknąć powtórzenia ich błędu, postanowiliśmy ominąć turnie, wejść do położonego poni-
żej nich kociołka, i trawersując lodową ścianę – wyjść na grań na wysokości sześciu tysię-
cy ośmiuset metrów. Tam zaczyna się właściwa północno-zachodnia grań K2.
K.W.– Plan był bardzo dobry, ale jak już ci mówiliśmy, cała wyprawa odbywała się w po-
śpiechu.
L.C.– Przez to nie najlepsze było też wyposażenie. Brakowało odpowiedniego sprzętu, żyw-
ności, ubrań. Na szczęście zyskaliśmy trochę czasu na karawanie, która była bardzo dobrze
zorganizowana. Za pośrednictwem specjalnej agencji zatrudniliśmy dwustu siedemdziesię-
ciu tragarzy i sirdara, który wziął na siebie wszystkie sprawy organizacyjne. Ostatecznie
po dwóch tygodniach marszu, ósmego lipca, założyliśmy bazę.
K.W.– Był to akurat koniec okresu złej pogody. Od razu mogliśmy zacząć działalność, i to
było dobre, ale złe było to, że dopiero wtedy zaczynaliśmy. Większość wypraw miała już
w tym czasie bardzo zaawansowane prace. Założyli już dwa czy trzy obozy i czekali tylko
na lepszą pogodę, żeby przeprowadzić atak szczytowy.
L.C.– Po jednym dniu, który poświęciliśmy na założenie bazy, od razu ruszyliśmy w górę.
Jako pierwszy wyszedł zespół czwórkowy: Krzysiek, Janek Holnicki, Alek Lwów i ja. Te-
go dnia założyliśmy obóz pierwszy, położony na wysokości sześciu tysięcy metrów, czyli
siedemset metrów powyżej bazy. Przed wyjazdem z Polski baliśmy się, czy znajdziemy
odpowiednie miejsce, bo kociołek, w którym miał się znajdować obóz, wydawał się bardzo
narażony na lawiny. Okazało się, że nieco z boku tego kociołka znajduje się niewielka bu-
la, na której mogliśmy bezpiecznie rozbić namioty. Doszliśmy tam w bardzo gęstej mgle,
więc z wybraniem miejsca czekaliśmy, aż się rozwidni. Kiedy zeszła mgła, okazało się, że
stoimy właśnie w tym jedynym bezpiecznym miejscu, gdzie można postawić namioty. W
każdym razie ten pierwszy odcinek był raczej dość łatwy i nie mieliśmy z nim specjalnych
kłopotów.
K.W.– Ale ja zaliczyłem swoją pierwszą szczelinkę.
100
L.C.– Krzysiek szedł pierwszy. Ja jakieś dwadzieścia metrów za nim. Nagle patrzę, a jego nie
ma.
K.W.– Zdarzyło się to w miejscu, w którym nigdy bym się szczeliny nie spodziewał. Prze-
ważnie na szczelinie są jakieś zagłębienia, rysy, nierówności, widać, że coś jest nie w po-
rządku. A tu nic, była wręcz wypukłość. Nagle: tak jak pan Wielicki stoi, tak pana Wielic-
kiego nie ma.
L.C.– Została tylko mała dziurka.
K.W.– Pierwszy raz tak leciałem. Okazuje się, że lecąc też się myśli, i to bardzo intensywnie.
Cały czas czekałem, kiedy mnie ta lina w końcu szarpnie. Zastanawiałem się, co jest grane.
Leciałem niby niewiele, bo ze dwadzieścia metrów, ale trwało to potwornie długo, zanim
poczułem szarpnięcie. Na szczęście nic mi się nie stało – trochę sobie nadwerężyłem nogę
w kostce, ale poza tym nic.
L.C.– Obok nas szli Holnicki i Lwow, więc podeszli do szczeliny przekonać się, czy Krzyś-
kowi nic nie jest.
K.W.– W końcu rzucili mi dwie liny. Chwyciłem je i opierając się rakami o ścianę szczeliny,
wyszedłem na górę. Najbardziej przykre było to, że śnieg nawłaził mi dosłownie wszędzie.
Topniał mi pod ubraniem, we włosach, w kieszeniach.
L.C.– Wyglądał jak ucharakteryzowany. Kiedy go zobaczyliśmy, zamiast mu współczuć, wy-
buchnęliśmy śmiechem.
K.W.– Tak, to była taka drobna przygoda, która mnie trochę speszyła, bo jednak nie jest to
najlepszy znak, kiedy w ten sposób zaczyna się pierwszy dzień akcji.
L.C.– Kolejnym etapem było wyjście na grań. Od obozu pierwszego trzeba było iść jeszcze
jakieś dwieście metrów prawie płaskim terenem. Dalej zaczynała się lodowa ściana o śred-
nim nachyleniu sześćdziesięciu stopni. Musieliśmy ją pokonać, żeby wyjść na grań już po-
za turniami, gdzieś na wysokość sześciu tysięcy siedmiuset pięćdziesięciu metrów. W lip-
cu, kiedy poręczowaliśmy tę ścianę, była ona jeszcze pokryta dosyć twardym śniegiem, po
którym można się było stosunkowo łatwo poruszać. Dwa tygodnie później śnieg zsunął się
całkowicie. Wtedy chodziło się już po ścianie lodu, którą porównywaliśmy nawet do słyn-
nej drogi lodowej „Deska” na Les Courtes w Alpach francuskich. Na szczęście mieliśmy
już wówczas założone poręczówki, bo raki w ten lód nie wchodziły i trzeba było iść pod-
ciągając się na linie.
K.W.– Drogę do obozu drugiego poręczowali niemal w całości Wróż, Chrobak, Karolczak i
Bebak. Kiedy oni wychodzili, pogoda była przeważnie dobra. Kiedy natomiast wychodziły
inne zespoły, na ogół udawało się tylko wynieść dodatkowy sprzęt, nie można zaś było po-
ręczować, bo albo schodziły lawinki, albo też była zła widoczność.
L.C.– Po ośmiu dniach poręczowania tej ściany udało nam się założyć obóz drugi, położony
już na grani. Byliśmy pierwszymi ludźmi, którzy osiągnęli ją w tym miejscu. Mieliśmy już
stamtąd widok na stronę chińską i – co świadczy o panującym w górach najwyższych tłoku
– zobaczyliśmy Japończyków atakujących K2 filarem północnym. W linii prostej dzieliło
nas od nich mniej niż dwa kilometry.
K.W.– Po założeniu obozu drugiego mieliśmy przed sobą dość krótki odcinek stosunkowo
łatwej, rozpłaszczonej w plateau grani, która następnie przechodziła w stromą ścianę, a
potem znów łagodniała.
L.C.– Na tym stromym odcinku znów musieliśmy poręczować, ale jeszcze zanim się do tego
zabraliśmy, porwała nas z Krzyśkiem lawinka.
K.W.– Wyszliśmy z „dwójki” na rekonesans. Śnieg był tak kopny, że ledwie dało się iść.
Zboczyliśmy trochę z grani. W pewnym momencie coś pode mną stęknęło. Leszek był ni-
żej. Spod moich nóg wyjechała na niego lawina długości jakichś trzydziestu metrów i gru-
bości pół metra. Stałem na tym zboczu i czekałem na szarpnięcie liny. Leszek był trzydzie-
ści metrów ode mnie, ale wydawało mi się, że minęła wieczność, zanim ta lawina doszła
101
do niego. W końcu poczułem potężne szarpnięcie i poleciałem w dół. Wciągnęło mnie pod
śnieg, który natychmiast zakleił mi okulary. Zrobiło się zupełnie ciemno.
L.C.– Siedziałem na wierzchu lawiny i tylko pilnowałem, żeby nie dostać się pod śnieg.
K.W.– W końcu lawina stanęła i udało mi się wyhamować. Przetarłem szkła i zacząłem się
rozglądać za Leszkiem. Patrzę: jest! Siedzi na śniegu i do mnie macha.
J.Ż.– Daleko pojechaliście?
K.W.– Nieee...
L.C.– Ze sto metrów...
K.W.– My byliśmy na samej górze tej lawiny i dzięki temu tak spokojnie się to skończyło, ale
jej czoło zeszło niestety na sam dół ściany, którą robiliśmy. Po drodze z tego puchu, w któ-
rym ledwie się kopaliśmy, zrobiły się bryły jak z kamienia – tak to się wszystko rozgrzewa
w ruchu. Takich przygód nigdy jeszcze nie miałem.
J.Ż.– Rzeczywiście zaczęliście fatalnie.
L.C.– To już nie był początek, bo od dojścia do bazy minęły prawie dwa tygodnie. Natomiast
po założeniu obozu drugiego pojawiły się kontrowersje co do wyboru dalszej drogi. Nie
było wiadomo, czy lepiej będzie iść prosto granią, czy trawersować po stronie chińskiej.
Między innymi na skutek tej kontrowersji rozpadł się najlepszy dotychczas zespół Chrobak
– Wróż. Chrobak chodził potem z nami, a Wróż zaczął się wspinać z Karolczakiem.
K.W.– Ale mimo to po dwóch wyjściach udało się założyć obóz trzeci, chociaż znów trzeba
było poręczować prawie całą drogę.
L.C.– Obóz trzeci stał zaledwie czterysta metrów powyżej drugiego i był usytuowany w bar-
dzo trudnym, alpejskim terenie – w skalnej, przetykanej śniegiem ścianie. Właściwie nie
bardzo było gdzie postawić namioty. Pierwszy raz mieliśmy obóz złożony z dwóch odda-
lonych od siebie o sześćdziesiąt metrów namiotów.
K.W.– Tak, to był chyba najbardziej niewygodny obóz, jaki widziałem w życiu, ale był. Na-
tomiast skoro ten obóz był niewygodny i właściwie zbyt mały, obóz czwarty musiał być
już bardzo solidny. Postanowiliśmy więc założyć go na filarze po stronie chińskiej. Zmu-
szało nas to do nadrobienia drogi, ale nigdzie indziej nie mogliśmy znaleźć dobrego miej-
sca. Znów prawie całą drogę trzeba było poręczować i zajęło nam to kolejne kilka dni.
J.Ż.– O ile wiem, nie zdążyliście jeszcze tego obozu założyć, gdy waszą akcję przerwała tra-
gedia, która wydarzyła się w wyprawie kobiecej.
L.C.– Tak, to się zdarzyło dokładnie trzydziestego lipca 1982 roku, a my przypadkiem stali-
śmy się w pewnym sensie świadkami tej tragedii. Otóż obie wyprawy miały takie same ra-
diotelefony, nasze bazy słyszały się doskonale. Żeby uniknąć wzajemnego zakłócania,
umówiliśmy się, że my będziemy prowadzić swoją łączność od pełnej godziny do wpół
do..., a dziewczyny od wpół do... – do pełnej godziny. Byłem akurat w bazie i miałem
łączność z obozem trzecim, kiedy dokładnie pięć po piątej zaczęły nam się włączać dziew-
czyny. Naskoczyłem na nie, że włączają mi się w naszym czasie nadawania, ale po chwili
usłyszałem, że z bazy podają, jak stosować sztuczne oddychanie. Wtedy oczywiście prze-
rwaliśmy własną łączność i przeszliśmy na nasłuch.
J.Ż.– Zanim opowiecie o całej tej akcji, chciałbym, żebyście powiedzieli jeszcze parę słów o
wyprawie kobiecej.
L.C.– Mówiliśmy już, że była to wyprawa centralna, kierowana przez Wandę Rutkiewicz.
Dziewczyny tak samo jak my atakowały K2, ale wybrały klasyczną drogę pierwszych zdo-
bywców z 1954 roku – „Żebrem Abruzzi”. Jest to droga, która miała już kilka przejść.
Pierwsi byli Włosi, potem w 1977 roku Japończycy i w 1979 roku – Messner z Dacherem.
Dziewczyny założyły swoją bazę jeszcze później niż my, bo dopiero dziewiętnastego
lipca 1982 roku. Trafiły więc od razu na okres doskonałej pogody, ostro ruszyły do akcji i
bardzo szybko zdobyły stosunkowo dużą wysokość. Nikt dotychczas nie poruszał się na
K2 w takim tempie. Włosi – pierwsi zdobywcy – żeby wejść na szczyt, założyli osiem
102
obozów i biwak. Dwadzieścia trzy lata później drudzy zdobywcy – Japończycy – założyli
sześć obozów, a wyprawa Messnera już tylko cztery. Ponieważ droga była coraz lepiej
znana, a kluczowe odcinki zaporęczowane, odległości między obozami wydłużano. Z bazy
wysuniętej na wysokości pięciu tysięcy trzystu pięćdziesięciu metrów do obozu pierwsze-
go dziewczyny miały prawie siedemset metrów w pionie.
K.W.– Ponieważ w tym samym co one terenie działała jednocześnie wyprawa austriacka,
która zaporęczowała przejście i założyła dwa obozy, dziewczyny już pierwszego dnia akcji
miały gotową „jedynkę”.
L.C.– Tak samo było z „dwójką”. Znów siedemset metrów w pionie, znów gotowe porę-
czówki i założony obóz. Posuwały się więc błyskawicznie. Było to zarazem dobre i złe.
Dobre, bo przyspieszało akcję i dawało szansę na sukces, mimo fatalnego opóźnienia wy-
jazdu z kraju. Złe, bo w ten sposób nie uzyskuje się odpowiedniej aklimatyzacji.
K.W.– Dziewczyny, będąc pod jeszcze większym niż my pręgierzem czasowym, nie mogły
sobie pozwolić na taką powolną aklimatyzację, okoliczności zaś w wyjątkowy sposób
sprzyjały szybkiemu zdobywaniu wysokości.
J.Ż.– Chciałbym, żebyśmy wrócili do tego wypadku, o którym zaczęliście opowiadać. Ty,
Leszku, siedziałeś w waszej bazie i słyszałeś akcję dziewczyn.
L.C.– Zorientowałem się, że rozmowę prowadzą Jolka Maciuch – lekarka wyprawy kobiecej
– i Anka Okopińska. Po jakimś czasie domyśliłem się, że Anka siedzi w obozie drugim i że
musiała tam zasłabnąć jej partnerka Halina Krüger-Syrokomska. Później zorientowałem
się, że Anka nie prowadzi akcji sama – tłumaczy tylko polecenia Jolki Austriakom, którzy
przybiegli z sąsiedniego namiotu.
K.W.– Zresztą posłuchaj...
(włącza magnetofon).
– „Halo, baza. Halo, baza. Tu obóz drugi. Czy mogę rozmawiać z Wandą? Odbiór.
– Cześć, Anka. Tu mówi Jola z bazy. Wanda prawdopodobnie jeszcze jest w drodze do
bazy wysuniętej. Co u was słychać? Odbiór.
– Halina straciła przytomność! Ona nie oddycha! Odbiór.
– Czy ona... Jak... jak długo nie oddycha? I czy... czy... ma reakcję bólową, czy żyje,
krótko mówiąc? Odbiór.”
(wyłącza magnetofon).
Jolka cały czas pytała o reakcje. „Jak Halina, powiedz mi, jak Halina”. Anki nie słysze-
liśmy, ale jej odpowiedzi mogliśmy się domyślać z tego co mówiła Jolka.
L.C.– Jolka, z początku bardzo spokojna, z czasem stawała się coraz bardziej zdenerwowana,
zaczął jej się łamać głos.
K.W.– Po dziesięciu minutach wszyscy zdaliśmy już sobie sprawę, że na uratowanie Haliny
nie ma szans, chociaż od razu podano jej tlen i przeprowadzono wszystkie możliwe do
wykonania zabiegi reanimacyjne.
L.C.– Na prośbę Anki Austriacy prowadzili reanimację przez całą godzinę, chociaż wszyscy
wiedzieli, że szans właściwie nie ma. Kiedy akcja się skończyła, zaczęły się rozważania,
co dalej. Wszyscy razem zastanawialiśmy się co zrobić z ciałem Haliny. Z reguły w takich
sytuacjach zostawia się zwłoki na miejscu śmierci, ale dziewczyny bardzo nalegały, żeby
Halinę znieść do bazy. Nie wyobrażały sobie zostawienia jej w namiocie. Któraś z nich
powiedziała: „Jak my tam będziemy koło Niej przechodzić”.
K.W.– Austriacy znaleźli się bardzo pięknie i zadeklarowali pomoc w zniesieniu Haliny. Na-
zajutrz, przed piątą rano, wyszliśmy z naszej bazy i koło siódmej byliśmy już w bazie
dziewczyn. Pięć godzin później doszliśmy do ich obozu pierwszego. Tam przejęliśmy
ciało Haliny od Austriaków, którzy spuścili je przez najtrudniejszy na całej trasie pas ska-
łek między obozem drugim a pierwszym.
L.C.– Było nas sześciu: my dwaj, Alek Lwów, Janek Holnicki, Krzysiek Pankiewicz i Gienek
Chrobak – wszyscy, którzy byli w bazie i nazajutrz mieli wychodzić do góry. Wieczorem
udało nam się dotrzeć z ciałem do położonej pod ścianą K2 bazy wysuniętej. Nazajutrz
103
dołączyli nas Wojtek Kurtyka i Jurek Kukuczka, którzy był na sąsiednim ośmiotysięczniku
Broad Peak. Z naszej bazy doszedł tam jeszcze lekarz Grzegorz Benke i Meksykanie.
K.W.– Znów pojawiły się wątpliwości, czy pochować Halinę już tutaj, czy znieść ją jeszcze
cztery kilometry do bazy głównej. Teren był miejscami bardzo trudny, bo trzeba było iść
między serakami, czasami przez bardzo wąskie przejścia. W końcu zrobiliśmy prowizo-
ryczne nosze i rano znieśliśmy ciało do bazy.
L.C.– Nieco poniżej tradycyjnej bazy na K2, z żebra Angelusa, tam gdzie łączą się lodowce
Savoya i Godwin Austen, schodzi w lodowiec grzęda, na której był już wcześniej grób
Włocha – Mario Puchoza, zmarłego na obrzęk płuc w czasie wyprawy zdobywczej. Rok
wcześniej w tym samym miejscu ustawiono kopiec Arthura Gilkey’a, który zginął w 1953
roku podczas nieudanego ataku na K2. Jego ciała co prawda nie znaleziono, ale usypano tu
z kamieni ten właśnie dwumetrowy kopczyk. Tam pochowaliśmy Halinę Krüger-
Syrokomską.
K.W.– Muszę powiedzieć, że śmierć Haliny była dla nas wszystkich czymś bardzo wstrząsa-
jącym. Nie dlatego nawet, że było to zaskoczenie, szok, i nie dlatego, żebyśmy byli przera-
żeni. Po prostu Halina tworzyła historię polskiego taternictwa, alpinizmu i himalaizmu, i
wszyscy znaliśmy ją od lat.
L.C.– W latach sześćdziesiątych zaszokowała całe środowisko, gdy jako jedna z pierwszych
kobiet zaczęła się wspinać bardzo poważnie, robiąc najtrudniejsze hakowe drogi na Kazal-
nicy. Potem, już w Alpach, wspinając się z Wandą Rutkiewicz, zrobiła pierwsze kobiece
przejścia wielu skrajnie trudnych dróg. W 1975 roku brała udział w pierwszym, czysto ko-
biecym wejściu na szczyt ośmiotysięczny, zdobywając Gasherbrum II
(wys. 8035 m).
Halina była już kimś, kiedy ja jeszcze nawet nie myślałem o wspinaniu się. Potem, gdy
zdobywałem kolejne stopnie górskiego wtajemniczenia, ona cały czas utrzymywała się w
ścisłej czołówce. Rozumiała to środowisko jak nikt, zresztą sam wiesz, jak doskonale znała
się na sprawach górskich, bo była przecież współredaktorem pierwszego wydania naszej
książki.
K.W.– Dla nas wszystkich, szczególnie dla starszych, Jej śmierć była czymś na kształt me-
mento mori. Myślę, że nawet wśród najmłodszych taterników, tych zaraz po kursach, nie
było takiego, dla którego Halina nie byłaby legendą. Wszyscy bardzo głęboko przeżyliśmy
Jej utratę. Tym bardziej, że to nie była zwykła górska śmierć. Halina nie zginęła pod lawi-
ną, nie odpadła od ściany, nie zasłabła z wycieńczenia w czasie ataku. Po prostu usiadła w
namiocie i umarła.
L.C.– Po pogrzebie dziewczyny zostały same, a my wróciliśmy do naszej przerwanej akcji.
Poręczówki były już doprowadzone do obozu czwartego. Jeden dzień zatrzymaliśmy się w
bazie, a Holnicki i Lwów od razu poszli do góry i piątego sierpnia założyli „czwórkę”. Na-
stępnego dnia dotarł tam zespół Pankiewicz – Chrobak oraz ja z Krzyśkiem i rozbudowali-
śmy ten obóz.
Byliśmy już na wysokości siedmiu tysięcy sześciuset metrów i znów musieliśmy dokonać
wyboru drogi. Nieco powyżej naszego obozu natrafiliśmy na poręczówki japońskie, ale
kawałek dalej nasze drogi rozchodziły się. Japończycy poszli logicznym przedłużeniem
filaru północnego, my natomiast chcieliśmy trzymać się naszej drogi granią północno-
wschodnią. Wobec tego wróciliśmy do niej trzystumetrowym trawersem, i zaczęliśmy się
zastanawiać, co dalej. Okazało się, że samą granią nie da się iść, bo jest ona poszarpana
stromymi turniami, których pokonanie zajęłoby nam na tej wysokości bardzo dużo czasu.
Ruszyliśmy więc nieco poniżej grani. Droga ta prowadziła przez system śnieżnych kuluar-
ków, poprzecinanych skalnymi, trudnymi technicznie progami.
K.W.– Po przenocowaniu w obozie czwartym ruszyliśmy do góry we czwórkę: Chrobak,
Pankiewicz, Leszek i ja. Udało nam się dojść prawie do wysokości ośmiu tysięcy metrów,
104
poręczówki zaś dociągnęliśmy do siedmiu tysięcy osiemset. Do miejsca, w którym potem
stanął obóz piąty, zabrakło nam tylko pięćdziesięciu metrów.
L.C.– Schodząc postanowiliśmy zatrzymać się w obozie drugim i tam przeczekać do kolejne-
go wyjścia, żeby startować już z tak zwanego odbicia. Przesiedzieliśmy tam jeden dzień,
ale potem pogoda zupełnie się popsuła i musieliśmy jednak zejść do bazy.
Na dobrą sprawę był to już koniec wyprawy. Wiadomo było, że nasze szanse są bardzo
małe, bo czasu zostało niewiele, a zaczął się okres silnych wiatrów i niewielkich, ale re-
gularnych opadów śniegu. Ponieważ wcześniej ustaliliśmy datę wymarszu powrotnej ka-
rawany na ósmego września, mogliśmy tylko czekać na chwilową poprawę pogody, żeby
podjąć jeszcze jakąś desperacką próbę przeprowadzenia ataku szczytowego.
K.W.– Pod koniec sierpnia, mimo że wciąż utrzymywała się fatalna pogoda, zdecydowaliśmy
się ruszyć do góry. Wcześniej było już kilka takich prób, ale wszystkie kończyły się naj-
dalej w obozie czwartym.
L.C.– Baliśmy się, że okres dobrej pogody może być zbyt krótki, żeby dotrzeć z bazy na
szczyt, więc postanowiliśmy przeczekać nieco wyżej. Przespaliśmy dwie noce w obozie
pierwszym, potem doszliśmy do „dwójki”, znów przenocowaliśmy, ale okazało się, że na-
sze nadzieje są złudne. Na początku września większość z nas nie myślała już nawet o
możliwości podjęcia jakiegokolwiek ataku...
K.W.– Wszyscy byli po prostu załamani, bo albo wiało, albo padało, i wydawało się, że nie
ma sensu nawet wychodzić z bazy.
L.C.– Potwierdziło się, już kolejny raz, że po piętnastym sierpnia nie ma czego szukać w Ka-
rakorum – przynajmniej jeżeli nie jest się przygotowanym na działalność zimową. W koń-
cu, mimo tego powszechnego pesymizmu, zebraliśmy czteroosobowy zespół i trzeciego
września wyruszyliśmy do ataku.
Chrobak, Wróż, Krzysiek i ja doszliśmy do obozu czwartego, który podobnie jak „trój-
kę” zastaliśmy kompletnie zniszczony. Jeden namiot był zupełnie zdemolowany, wywiało
z niego śpiwór, nasypało śniegu. Noc przespaliśmy we czterech w drugim, lepiej zachowa-
nym, ale też pozbawionym masztu.
Cały czas wiało bardzo mocno, płótno namiotu waliło nas po twarzach, huczało, łomo-
tało. Rano, po nie najlepszej nocy, wyruszyliśmy bardzo obciążeni, bo musieliśmy wynieść
wyposażenie „piątki”, butle z tlenem i liny na poręczówki. Na miejsce dotarliśmy dopiero
wieczorem, i już o zmroku zaczęliśmy rozbijać obóz piąty. Założyliśmy go pięćdziesiąt
metrów powyżej miejsca, do którego dotarliśmy miesiąc wcześniej i w którym odnaleźli-
śmy teraz zostawiony wówczas depozyt.
Na miejscu okazało się, że Chrobak nie czuje się najlepiej. Sytuacja nie była zbyt we-
soła. Siedzieliśmy we czterech w jednym namiocie, wiało wściekle, na dodatek nie mieli-
śmy menażki, więc prawie całą noc topiliśmy śnieg w puszce po butanie.
K.W.– Przy pomocy czekana udało nam się zrobić w niej tylko małą dziurkę, więc tej wody
starczyło zaledwie na zmoczenie ust. Było tak ciasno i tak potwornie wiało, że całą noc
przesiedzieliśmy podpierając ścianki namiotu.
L.C.– Namiot mieliśmy zupełnie nie dopasowany do takich warunków, więc rozkładaliśmy
go chyba z półtorej godziny. Nadmroziłem palce u rąk, a Krzysiek – u nóg. Wieczorem
było już widać, że właściwie nie mamy szans. Kolejną noc spędziliśmy praktycznie bez
tlenu i niemal bez snu.
K.W.– Z „piątki” nie było jeszcze widać rozwiązania dalszej drogi. Widzieliśmy następne sto,
może sto pięćdziesiąt metrów. Dalej ściana się przełamywała i nie wiadomo było, co nas
tam czeka. Do szczytu mieliśmy jeszcze przeszło pięćset metrów w pionie. Przy naszej
słabej aklimatyzacji, bo przecież ostatnie trzy tygodnie siedzieliśmy w bazie, pięćset me-
trów to było bardzo dużo, nawet gdyby teren okazał się łatwy.
105
L.C.– Wieczorem stało się jasne, że jeden z nas musi zejść z Geniem, a pozostała dwójka mo-
że ewentualnie próbować ataku.
K.W.– Teoretycznie kierownikiem całej czwórki był Wróż, ale ułatwiłem mu decyzję i sam
zaproponowałem, że zejdę.
L.C.– Wyruszyliśmy dopiero koło dziewiątej rano, mając pełną świadomość, że właściwie
jesteśmy bez szans na sukces. Liczyliśmy tylko na to, że wejdziemy trochę wyżej, strawer-
sujemy nieco poniżej grani i może tam nie będzie wiało. Gdyby było cicho, to prawdopo-
dobnie udałoby nam się zajść dość daleko, może nawet na sam szczyt.
Idąc skalistym, wymiecionym ze śniegu terenem, wyszliśmy sto pięćdziesiąt metrów
ponad obóz i doszliśmy do krawędzi grani. Okazało się, że wieje tam tak samo mocno.
Spróbowaliśmy jeszcze zrobić trawers na drugą stronę grani, ale tam z kolei natknęliśmy
się na przepaść. Zrobiło się późno, nie mieliśmy tlenu, nie widzieliśmy dalszej sensownej
drogi.
K.W.– My tymczasem posiedzieliśmy jeszcze godzinę w obozie. Kiedy w końcu wyruszyli-
śmy, zdążyliśmy przejść może pięćdziesiąt metrów, gdy zobaczyliśmy, że Leszek i Wróż
wracają, więc byliśmy o nich spokojni.
Zanim jeszcze wyszli, byłem pewien, że nie wejdą, i traktowałem ten atak jako próbę,
która nie ma szans powodzenia, ale której nie wolno nie podjąć. Czasem, nawet w bezna-
dziejnych sytuacjach, trzeba próbować, żeby uwolnić się od wątpliwości, że „może jednak
to by się dało zrobić”. Trzeba było się przekonać, że to jest nie do zrobienia. To nie zna-
czy, że nie chciałem iść. Chciałem, ale wiedziałem, że idzie Leszek, więc byłem spokojny,
że on już tę sprawę dobrze zbada. To było prawie tak, jakbym tam szedł ja sam. On był
moją cząstką w tym zespole.
L.C.– Wycofując się, wiedzieliśmy, że nikt nie ma już szans wejść na szczyt. Mieliśmy świa-
domość, że przegraliśmy naszą walkę z przeciwnościami pogody, ale wiedzieliśmy, że
zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, i to też dawało nam satysfakcję.
J.Ż.– A gdyby chodziło o Everest, poszedłbyś dalej?
L.C.– To są rzeczy zupełnie nieporównywalne.
J.Ż.– Na Evereście też kończyło się pozwolenie, nikt inny nie miał już szans i była fatalna
pogoda.
K.W.– Ale tu, już na starcie, wiedzieliśmy, że nie mamy zbyt wielkich szans. Na Evereście
jednak te szanse widzieliśmy. Byliśmy pewni, że nam się uda.
L.C.– Tutaj już dojście do obozu czwartego i założenie „piątki” wymagało prawie tyle, co tam
wejście na szczyt. Wszystko robiliśmy przeciw pogodzie.
K.W.– Poza tym inne było nasze nastawienie psychiczne. Kiedy działasz zimą i od początku
dostajesz w tyłek, to zimowe warunki wydają ci się zupełnie naturalne. Ale kiedy latem
napotykasz taką pogodę, wydaje ci się ona zupełnie nieznośna. Zresztą my nie byliśmy na
takie warunki przygotowani. Nie mieliśmy zimowego sprzętu.
L.C.– Na Evereście przetrwaliśmy najgorszą pogodę i doczekaliśmy się poprawy, a tu było
coraz gorzej, nie doczekaliśmy tego momentu przełamania.
J.Ż.– Ale wasza sytuacja psychiczna też była inna, bo inna była ranga celu i wartość sukcesu.
L.C.– Dla mnie inna była przede wszystkim atmosfera. Inny był zespół. Na Evereście też co
prawda nie było za nami następnych, ale czuło się potężne oddziaływanie i zaangażowanie
nawet tych, którzy siedzieli w bazie. Także ci, którzy nie wierzyli, że to się może udać,
bardzo chcieli, żeby ktoś wszedł. Na K2 nie było tego zapału. Nawet gdyby nam się udało
wejść, nie byłoby takiej powszechnej radości. Na Evereście czuliśmy cały czas, że jeżeli
nam się uda, to zrobimy tym ludziom cholerną frajdę.
K.W.– Była atmosfera meczu, walki, hazardu...
J.Ż.– A to, że chodziło o Everest i o pierwsze zimowe wejście na ośmiotysięcznik, nie wydaje
się wam równie ważne?
106
K.W.– Nie, na pewno na K2 ani Leszek, ani ja nie kalkulowaliśmy, że to tylko K2 i wobec
tego nie opłaca się zanadto wysilać...
L.C.– Dla mnie wejście na K2 byłoby w tej chwili znacznie więcej warte niż Everest. Choćby
dlatego, że już dwa razy byłem na wyprawie na K2 i dwa razy nie udało nam się tam
wejść.
J.Ż.– Więc nigdy więcej nie powinni cię zabierać, bo może przynosisz pecha.
L.C.– Umówmy się, że do trzech razy sztuka.
K.W.– Poza tym pamiętaj, że nasze ambicje nie zależą od wysokości góry. Tak naprawdę
każdy z nas ma różne ambicje ulokowane na różnych, nie najwyższych szczytach, o któ-
rych inni może nawet nie słyszeli. Zresztą nie można mówić, że na K2 nie zrobiliśmy
wszystkiego, na co było nas stać. Najlepszy dowód, że Wróż i Leszek zdecydowali się na
ten atak rozpaczy, o którym było wiadomo, że praktycznie nie ma szans.
L.C.– Kiedy tak się dyskutuje po nieudanych wyprawach, zawsze przychodzi mi do głowy ta
sama myśl. Gdyby tu chodziło nie o K2, ale o szósty szczyt Ziemi, Dhaulagiri, który ma
osiem tysięcy sto sześćdziesiąt siedem metrów, to bylibyśmy na nim dwa razy. I wtedy
mówiłoby się, że wyprawa była udana, że odnieśliśmy sukces. Nikt by nawet nie wspo-
mniał o opóźnieniu, złej pogodzie, czy rozdźwiękach w zespole.
K.W.– Ja mogę powiedzieć, że zrobiłem wszystko, na co było mnie stać. Więcej nie dało się
zrobić. Była to moja pierwsza wyprawa, z której wróciłem na tarczy. Kiedy już popsuła się
pogoda i czułem, że jest z nami krucho, cały czas myślałem, jak to będzie, jeżeli wrócę do
Polski bez góry, bez sukcesu. Myślę, że w przełknięciu niepowodzenia bardzo mi pomógł
Everest. Wspomnienie tamtego sukcesu osłodziło teraz gorycz porażki. Z drugiej strony,
K2 jest tak piękną górą, że wiele bym dał, żeby tam móc kiedyś wrócić i jeszcze raz spró-
bować.
L.C.– Bo to jest jedyny ośmiotysięcznik, na którym trudności rosną wraz z wysokością. Moż-
na płakać, że się tam nie weszło, ale z kolei dzięki temu, że się nie weszło, ma się pretekst,
żeby wracać. I to jest moje największe marzenie.
Wiesz, jak dzieci malują góry? Taki regularny stożek. Ale góry najczęściej tak nie wy-
glądają. Tylko K2 wygląda tak, jak chcą tego dzieci: ogromna, niebotyczna, górująca nad
całą okolicą. To jest marzenie każdego alpinisty. Góra wspaniała. Z każdej strony jest taka
sama – surowa, piękna, niedostępna. Mam nadzieję, że jeszcze raz jej spróbujemy, bo szy-
kuje się kolejna, tym razem zimowa wyprawa na K2. Prawdopodobnie będzie to wyprawa
polsko-kanadyjska, kierowana przez Andrzeja Zawadę.
K.W.– Zawada idzie za ciosem. Wygrał z Everestem, mierzy się na K2.
L.C.– Tylko że K2 jest znacznie trudniejsza technicznie i w dodatku leży w głębi gór, prze-
szło półtora tysiąca kilometrów bardziej na północ od Everestu, więc jest tam znacznie
zimniej. W tym roku, pod koniec zimy, Zawada z Kanadyjczykiem pojechali na rekone-
sans pod K2. Wrócili co prawda pełni optymizmu, ale już
na lodowcu napotkali temperatu-
ry poniżej minus trzydziestu stopni. Zawada mówił potem, że śniegu nie leżało dużo, ale
po dwóch tygodniach marszu byli jeszcze pięć dni od przyszłej bazy.
K.W.– A tragarze uciekli, kiedy zobaczyli, ile tam jest śniegu.
J.Ż.– Czuję, że za następne dwa – trzy lata będziemy musieli usiąść do kolejnej rozmowy i w
końcu, jak tak dalej pójdzie, nasza książka rozrośnie się do jakichś horrendalnych rozmia-
rów. Zostawmy teraz góry. Powiedzcie mi, co ważnego wydarzyło się jeszcze w waszym
życiu przez te trzy lata.
L.C.– My z Majką, po siedemnastu latach należenia do spółdzielni i w sześć lat po ślubie,
zimą 1983 roku dostaliśmy wreszcie własne mieszkanie. Natomiast Krzyśkowi urodziła się
córka.
J.Ż.– I nie ma to wpływu na wasze dalsze plany? Nie trzyma was to bliżej domu?
107
K.W.– Trochę może tak, ale to nie znaczy, że przestanę się wspinać. W tym roku jadę na Ga-
nesh II, a w przyszłym – może na K2. Za to kiedy jestem w Polsce, muszę poświęcać wię-
cej czasu rodzinie, bo Ania wdała się we mnie, i kiedy tylko zostawi się ją na chwilkę sa-
mą, zaraz ustawia jakieś konstrukcje i wdrapuje się pod sam sufit. Od małego ma ten ciąg
w gorę.
L.C.– Poza tym napisaliśmy książkę.
J.Ż.– I jak się czujecie jako bohaterowie książki?
L.C.– Raczej bez zadęcia. To się zdarza alpinistom.
K.W.– Ja to traktuję jako jeszcze jedno doświadczenie życiowe, jedno z wielu doświadczeń –
zresztą też dość ciekawe, bo przekonaliśmy się, jak dziwne są mechanizmy odbioru takiej
książki.
L.C.– Muszę powiedzieć, że równie ciekawe było to, jak głęboko przeżyło Everest całe nasze
środowisko. Nie myślę o ogromnej radości i fetowaniu sukcesu po naszym powrocie z Hi-
malajów, tylko o tym, że mimo wszystkiego, co działo się wówczas w Polsce, nie zapo-
mnieli o Evereście. Gdzieś na początku lutego 1981 roku zadzwoniła do mnie Hania Wik-
torowska – Sekretarz Generalny Polskiego Związku Alpinizmu – i jakby nigdy nic popro-
siła, żebym wpadł do niej siedemnastego. Skojarzyłem tę datę, wziąłem ze sobą Majkę,
zabraliśmy butelkę wina, przyszło jeszcze trochę znajomych i zrobiła się mała uroczystość.
Rok później Hania znów pamiętała i znów przyszło kilka osób. Na trzecią rocznicę, w
1983 roku, Rysiek Dmoch przygotował nam niespodziankę. Już w grudniu rozesłał spe-
cjalnie wydrukowane zaproszenia, na których znalazły się między innymi fragmenty roz-
mów ze szczytu. Rysio jest bardzo wrażliwy. Wszystko odbiera bardzo emocjonalnie, więc
kiedy zobaczył slajdy, kiedy usłyszał te nasze charkoty z wierzchołka Everestu, zaraz się
rozczulił, i nam wszystkim też się ten nastrój udzielił. Okazało się, iż mimo że minęły trzy
długie lata, tych kilkunastu uczestników wyprawy, którzy spotkali się u Ryśka, ciągle łą-
czy jakaś szczególna wspólnota. To nawet wśród alpinistów nie tak często się zdarza.
J.Ż.– Ciekaw jestem, jak z dzisiejszej perspektywy odpowiedzielibyście na pytanie, które po-
przednio zadałem wam w maju 1980 roku: „Co dało wam wejście na Everest?”
K.W.– Mówiliśmy ci już, że świadomość tamtego sukcesu była dla nas swoistą obligacją, ale
też ułatwiła pogodzenie się z porażką, która po nim nastąpiła. Ja teraz obserwuję jeszcze
cos innego. Mianowicie, kiedy spotykam ludzi, których dawno nie widziałem, bardzo czę-
sto pytają mnie: „Zdaje się, że nareszcie przestałeś łazić po górach?” To właściwie nie jest
pytanie, tylko wręcz stwierdzenie. Ludzie myślą, że skoro nie pisze o nas prasa, to widać
już nic nie robimy. Nie zdają sobie sprawy z tego, że w prasie ukazuje się tylko czubek gó-
ry lodowej, jaką jest cała nasza działalność. Wiele wypraw „nie zasługuje” nawet na
wzmiankę w gazecie.
J.Ż.– Ale zdaje się, że ty też nie jesteś już taki napalony. Nie uciekasz w Tatry na każdą wol-
ną chwilę.
K.W.– Na pewno nie wspinam się w Tatrach tak często jak kiedyś, ale to jest zupełnie inna
sprawa. Po prostu coraz więcej czasu muszę poświęcać rodzinie.
J.Ż.– A czy nie jest przypadkiem tak, że znalazłeś już w alpinizmie swoje spełnienie i teraz
wspinasz się tylko „z rozpędu”?
K.W.– Nie, na pewno nie. Everest nie był pod tym względem żadnym przełomowym mo-
mentem, chociaż wiem, że wiele osób tak może uważać. Wiem, że o mnie mówią: „Wie-
licki, ten, co był na Evereście”. I to jest niedobre. Dlaczego nikt na przykład nie powie:
„Wielicki, ten, co ostatnio pomalował komin”? Wiem, że mam już everestowską łatę. To
jest efekt zapotrzebowania społecznego, bo społeczeństwo lubi rzeczy wielkie, znamienne.
Z takimi sprawami się ludzi kojarzy – nie z takimi, które są dla nich samych wartościowe
czy ważne w życiu. Everest połączył nas z Lechem na dobre i złe, i tak samo na każdym z
108
nas wyrył swoje piętno. Od tego się już nigdy nie uwolnimy, nikt i nic nam tych łatek nie
odklei.
L.C.– Tak właśnie jest i ma to swoje dobre i złe strony.
K.W.– Tak samo jak Kozakiewicza wszyscy będą pamiętać z jego słynnego gestu – nawet
żeby zdobył jeszcze dwadzieścia medali olimpijskich. Nie wiem, czy on jest z tego zado-
wolony, ale taka jest rzeczywistość i musimy się z nią pogodzić. Ja nie mówię, czy to jest
dobre, czy złe, tylko opisuję pewien stan, który jest efektem propagandy i sterowania ludz-
ką wyobraźnią.
J.Ż.– Ponieważ w jakimś sensie czuję się, niestety, reprezentantem tej propagandy, powiedz, z
czym byś chciał być kojarzony – może uda nam się ten stereotyp zmienić...
K.W.– Pozwól, że ci nie odpowiem, bo nic stosownego nie przychodzi mi do głowy. Zresztą
Everest nie jest skojarzeniem najgorszym.
L.C.– Ja, szczerze mówiąc, nie jestem specjalnie zdziwiony, że ludzie nie wiedzą nic o na-
szych następnych wyprawach. Everest był świętem polskiego himalaizmu. Bardzo dużo się
o nim w Polsce mówiło i pisało. Natomiast potem, jak to zwykle po imieninach, wrócili-
śmy do naszej szarej himalaistycznej rzeczywistości. Odbyła się cała masa kolejnych wy-
praw, odnosiliśmy wspaniałe sukcesy i doznawaliśmy niepowodzeń. Jednak o alpinizmie
wówczas prawie się nie pisało. Zresztą już po depeszy do papieża, w której dzieliliśmy się
z Nim naszym sukcesem – o Evereście dość szybko przestało się pisać i po kilku miesią-
cach cała sprawa przycichła.
K.W.– Ale znów zrobiła się głośna, kiedy zaczęto kwestionować nasze wejście. Zaraz poja-
wiły się w prasie artykuły pod hasłem: „Nie pozwolimy odebrać sobie Everestu”. Wielu
ludzi bardzo się tym przejęło. Zaczepiali mnie i mówili: „Podobno chcą nam zabrać Eve-
rest”.
L.C.– Żadna wyprawa nie stała się już w Polsce tak popularna, jak tamta zimowa wyprawa na
Everest, ani nawet tak głośna, jak wiele wcześniejszych ekspedycji. Pojawiły się sprawy
ważniejsze, wobec których zdobywanie szczytów okazało się niczym, i na które zwróciły
się oczy wszystkich. Przez to zupełnie niezauważenie przeszedł na przykład ogromny suk-
ces Jurka Kukuczki, który w 1981 roku wszedł sam – w pojedynkę – z bazy na szczyt Ma-
kalu
(wys. 8481 m), piątej góry Ziemi. Na palcach jednej ręki można policzyć alpinistów,
którzy od początku do końca samotnie zdobyli jakiś ośmiotysięcznik. Kukuczki zaś nie
wzięto nawet pod uwagę przy wyborze sportowca roku, chociaż, żeby to zrobić, musiał
dysponować doskonałą kondycją, przygotowaniem i nie spotykanymi predyspozycjami
psychicznymi.
Dla nas takie niezauważanie osiągnięć jest z jednej strony nieprzyjemne, bo czujemy się
niedowartościowani. Ale z drugiej strony, dzięki temu, mimo uprawiania dość ekstrawa-
ganckiej dyscypliny sportu, możemy jednak pozostać zwykłymi ludźmi. Ja to sobie cenię,
bo dla mnie Everest jest przeżyciem bardzo intymnym, bardzo osobistym. Zawsze mogę
do tego wrócić, ale wcale nie miałbym ochoty wszystkim wszystkiego opowiadać. Pomyśl
tylko, ile można przeżyć w czasie pięciu godzin monotonnego marszu z jednego obozu do
drugiego. To przecież jest czas intensywnego myślenia w absolutnej samotności. Poza że-
glarstwem żaden sport nie dostarcza człowiekowi możliwości takiego intymnego przeży-
wania. Dlatego między innymi alpinizm nie jest tylko sportem. Jest stylem bycia, stylem
życia, stylem spędzania czasu.
K.W.– I na tym polega jego wielki urok. Ale tego nie można chyba zrozumieć, jeżeli nigdy
nie chodziło się po górach. To trzeba poznać na własnej skórze.
Tychy – Warszawa, sierpień 1983 r.
109
Od wydawcy
Pomieszczona na łamach „Życia Literackiego” polemika wywołana ukazaniem się pierw-
szego wydania „Rozmów o Evereście” w istotnym stopniu – naszym zdaniem – je uzupeł-
niła. Dotknęła bowiem w zasadniczy sposób podstawowych dla człowieka wartości oraz
wyborów moralnych w sytuacjach często – acz nie wyłącznie – ekstremalnych. Spór o owe
wartości pomiędzy himalaistą dr. Zdzisławom Rynem i Janem Pawłem Gawlikiem,
wsparty refleksją jednego z autorów „Rozmów” red. Jacka Żakowskiego – uzupełnia dru-
gie poszerzone wydanie tej książki.
Ufny w Twoją, Czytelniku, wrażliwość wydawca pragnie pozostać bezstronny...
110
Zdzisław Ryn
GORZKI SMAK EVERESTU
44
Wydawało się, że lato roku 1982 będzie bardzo chude dla polskiego alpinizmu. Zanosiło
się na to, że tym razem żadnej wielkiej wyprawy w żadne wielkie góry, a tymczasem...
Jak dobry sen wspominamy lata, kiedy tylko w Hindukuszu ostrzyli swe górskie ostrogi
uczestnicy dziesięciu polskich wypraw. W jednym sezonie, jednego lata! Sto kilkadziesiąt
osób; i ci najlepsi, pokonujący coraz śmielsze sportowe drogi na wysokości siedmiu tysię-
cy metrów, i ci, co pierwszy raz opuścili tatrzańskie podwórko i po raz pierwszy smako-
wali „wysokogórskiego rausza”.
A tymczasem, jakby w konspiracji, wyruszyła narodowa wyprawa na drugi, a zarazem
najpiękniejszy szczyt świata – na K2; w dodatku wyprawa czysto kobieca, po raz pierwszy
w historii światowego himalaizmu. Passa ostatnich lat została podjęta na nowo, jakby na
przekór ogólnym trudnościom... Wielki żal, że się nie powiodła.
Żywiołowy rozwój polskiego alpinizmu w ostatnich latach musiał zaprowadzić wysoko.
To właśnie Polacy przełamali bariery tradycjonalizmu i rozpoczęli nowy rozdział w świa-
towym alpinizmie – na najwyższe szczyty świata otwarli zimowe drzwi. Najpierw zimowe
wejście na najwyższy szczyt Hindukuszu afgańskiego – Noszak, a potem wejście wejść –
wprost na Mount Everest, też zimą. Tymczasem „babska” wyprawa osiąga triumfy na Ga-
szebrumach, a potem lider tej wyprawy, Wanda Rutkiewicz, jako pierwsza Europejka staje
na Evereście. Seria sportowych wejść w Himalajach, w Pamirze, w Hindukuszu, sukcesy w
Andach – od Wenezueli do Patagonii... Cała imponująca lista.
Przez góry świata powiało polskością, na alpinistycznych śmietnikach przybyło puszek
z nadrukami „made in Poland”, dziennikarze światowych agencji łamali sobie języki w
wypowiadaniu nazwisk polskich tygrysów gór: Rutkiewicz, Zawady, Cichego, Wielickie-
go i innych, a także tego, który w historii polskich wypraw odegrał podobną rolę jak Grze-
gorz Lato w sukcesach polskiego futbolu, a więc Zygmunta Andrzeja Heinricha. Nie było
znaczącej wyprawy bez jego udziału. To on głównie zakładał kolejne obozy, zawieszał po-
ręczówki na himalajskich lodospadach, rozprowadzał zespoły i obmyślał taktykę, czuwał i
ostrzegał przed niebezpieczeństwami gór. Trudno więc uwierzyć, że nie on stanął na Eve-
reście, choć najbardziej na to zapracował. Bo tak bywa w alpinizmie, że choćbyś dał siebie
całego, możesz do szczytu nie dotrzeć, bo zabrakło ożywczego słońca lub tlenu w butli, bo
akurat ten słabszy złapał drugi oddech w decydującym momencie, bo po prostu zabrakło
odrobiny szczęścia, a może wiary w powodzenie...
Zamiast więc Zawady i Heinricha zimą na Evereście stanęli jako pierwsi, i na razie jako
jedyni, Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki. Przecież wcale nie lepsi od kilku innych człon-
ków polskiej wyprawy, od wielu mniej doświadczeni i mniej zahartowani w wysokogór-
skim żywiole, mniej dojrzali, a w ogóle mniej znani tzw. opinii publicznej. A himalaizm
bardziej dojrzałości niż młodości wymagał. Czomolungma nie dopuściła do tej pory na
swój wierzchołek żółtodziobów. Kilkadziesiąt ofiar, jakie góra gór pochłonęła, to niemal
bez wyjątku stare wygi, doświadczeni z doświadczonych i uparci z upartych.
44
Artykuł zamieszczony w „Życiu Literackim”, nr 9 (1614) z dnia 27 lutego 1983 r.
111
Do „Rozmów o Evereście”
45
przeprowadzonych z Leszkiem Cichym i Krzysztofom
Wielickim, a spisanych przez Jacka Żakowskiego, chciałoby się po prostu włączyć.
Zwłaszcza, że interlokutor uczynił to, sięgając do zamieszczonej kiedyś w „Kulturze” mo-
jej rozmowy z E. Pudlisem, niezbyt fortunnie przez redakcję zatytułowanej – „Czy alpini-
ści są normalni?” Wspomniana książka skłania do kilku refleksji ogólniejszej natury.
UDRĘKA BEZ EKSTAZY
Jackowi Żakowskiemu wcale udała się ta rozmowa, co tu ukrywać – nie tyle o Evereście,
co właśnie o jego zimowych zdobywcach. Autor umiejętnie wykorzystał sytuację: a więc
jeszcze zmęczenie, jeszcze oszołomienie wielką górą i jej wysokością, upojenie – jakkol-
wiek by na to spojrzeć – wielkim sportowym wyczynem. Jeszcze nie nacieszyli się spotka-
niem z rodziną, jeszcze synka Wielickiego trzeba było zamknąć w kuchni, żeby nie prze-
szkadzał, jeszcze odmrożonych palców nie udało się amputować, a Żakowski zadawał py-
tania, nagrywał, notował; aż tysiąc stron notatek. Chyba wszyscy dotychczasowi zdobyw-
cy tej góry razem wzięci tyle się nie nagadali.
To, co pomieścił na 170 stronach – to żywa rozmowa, bezpośrednia relacja, nawet nie
do końca uładzona stylistycznie; to esencja dziania się, następujących po sobie zdarzeń,
które raz harmonijnie, raz zupełnie zaskakująco tworzyły ciąg, prowadzący rozmówców z
jakąś nieodgadnioną determinacją na szczyt. Szli ku niemu z początku różnymi drogami, z
innymi partnerami i dopiero w końcowej fazie związali się wspólną liną i tym samym lo-
sem. Jeden z nich był od początku imponująco pewny zwycięstwa, właściwie spokojny;
drugi gryzł w sobie obawę o to, czy odmrożone niedawno stopy i świeże przeszczepy wy-
trzymają, czy „puszczą” w decydującym momencie. Niepewna i nieznana była jedynie po-
goda i warunki śnieżnolodowe na Evereście, a także temperatura. Ale w pewnym momen-
cie nawet i to stało się jakby mało ważne. Uwierzyli, że nawet jeśli zakrzepnie rtęć w ter-
mometrze, to i tak nic ich nie powstrzyma przed wejściem na szczyt, „aż mnie zniosą” –
powie jeden z nich. Już wchodząc na szczyt martwili się o to, jak zejdą, czy doniosą zwy-
cięstwo do bazy, bo dopiero wtedy będzie ono ostateczne...
Żakowskiego interesowały głównie zewnętrzne okoliczności wyprawy, a więc czysta
faktografia, chęć odtworzenia drogi na szczyt godzina po godzinie, krok po kroku i może
dzięki temu udało mu się obalić jeden z mitów o alpinizmie. Pokazał, że zdobywanie
ośmiotysięczników – to w gruncie rzeczy jedno pasmo morderczego wysiłku, ciągle na
skraju ludzkich możliwości; to jedna wielka, niewypowiedziana udręka duchowa, podpo-
rządkowanie wszystkich możliwości tylko jednemu celowi: jak zrobić jeszcze jeden krok
w górę, i jeszcze jeden, i jeszcze ten ostatni, a potem, jeśli świadomość jasna, jak zejść do
bazy, a potem powrócić w swój świat. Funkcjonowanie człowieka sprowadza się wówczas
do przetrwania. Co pozostało w pamięci zdobywców Everestu z tego okresu:
„Żurka boli głowa, mnie szumi pod czaszką” (Wielicki). „Znacznie gorsze od wstawa-
nia było ranne oddawanie moczu. Nie mówiąc już nawet o nocnym, ani załatwianiu się...
Schodząc wywinąłem kozła. Miałem kłopoty ze schodzeniem, bo dokuczały mi odmroże-
nia... Na odmrożonych dawniej palcach miałem jeszcze nie wygojone przeszczepy.
Przemrożona na nowo skóra zaczęła pękać, krwawić. Próbowałem nogi stawiać bokiem,
żeby nie obciążać palców, i przez to się potknąłem. Gdybym nie wyhamował, to »po za-
wodach«”(Wielicki). „Ja musiałem jeszcze zapiąć raki, pas, maskę tlenową – wtedy wła-
śnie przymroziłem sobie palce u rąk” (Cichy).
A więc tyle? Czynności sprowadzone do najprostszych, elementarnych, niemal fizjolo-
gicznych: oddychać, aby się nie udusić, zjeść i wypić, a przy tym nie zwymiotować, czu-
45
L. Cichy, K. Wielicki, J. Żakowski: „Rozmowy o Evereście”, Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa
1982.
112
wać nad zanikającym czuciem w odmrożonych stopach, panować nad gasnącą chwilami
świadomością, nad napadową sennością, by nie usnąć na zawsze...
Składa się to na obraz przeżyć raczej ponury i pełen cierpienia. Ale czyżby istotnie tyl-
ko tyle? Żadnych doznań estetycznych? Żadnych zapierających dech widoków, stąd, z
ośmiu tysięcy metrów?
Żadnych! Bo pole świadomości i uwaga są zawężone jedynie do najbliższego otoczenia,
gdzie i jak bezpiecznie postawić następny krok, czy najbliższa skała lub bula śnieżna to już
wierzchołek, czy jeszcze nie... I tym razem, zimą, wierzchołek Everestu zwodził zdobyw-
ców swoją bliskością, oddalał się jakby niemal w nieskończoność, i wtedy ratunkiem oka-
zał się ostateczny mechanizm obronny – zautomatyzowanie czynności. Wszystkich czyn-
ności. Także psychicznych, bo oczekiwanie, pragnienie, także myślenie – to procesy po-
chłaniające energię, a więc trzeba je „wyłączyć”. „Wpada się w trans, który powoduje, że
ruchy stają się niemal automatyczne”. Następuje więc głęboka regresja do poziomu auto-
matyzmów, z wyłączeniem niemal świadomości, także z wygaszeniem emocji, zwłaszcza
pozytywnych. Ale i odczuwanie tych negatywnych zostało zmniejszone (obronnie), bo do
jakiego stopnia można odczuwać cierpienie? I ono ma pewne granice, których przekroczyć
nie sposób.
Jak poważny musiał być niedostatek tlenu w organizmie, już w drodze zejściowej, jeśli
jeden z alpinistów stracił chwilowo wzrok:
„Przez, długą chwilę widziałem tylko białe plamy. Żadnych kształtów, proporcji, barw.
Przede mną stanęła biała, nieprzenikniona ściana. Straciłem poczucie czasu i kierunku...
Bałem się ruszyć, kurczowo chwyciłem głowę czekana i czekałem...” (Wielicki).
Podobne trudności przeżywał drugi:
„Nagle przed oczami zaczęły mi latać czarno-czerwone plamy, a biały lśniący stok
rozmył się gdzieś w oddali. Przez chwilę stałem zupełnie otumaniony. Traciłem wzrok...
Przemknęło mi przez myśl, że może jednak trzeba było zabrać znalezioną po drodze na pół
wyczerpaną butlę. Teraz wszystko zależało od oczu. Nie widząc drogi przed sobą, nie
miałem żadnych szans. Jeżeli tego dnia miałem w oczach widmo śmierci...” (Cichy).
Wystarczy cytatu. Nie wymaga on komentarza. Może tylko wyjaśnienia, że mózg jako
organ najbardziej wrażliwy na niedostatek tlenu jest zaopatrywany do końca, tzn. dopóki
utrzymuje się czynność oddychania i dopóki pracuje serce. Jeśli wystąpiły objawy niedo-
tlenienia mózgu, niebezpieczeństwo stawało się poważne i „widmo śmierci” wcale realne.
W tych warunkach i w tym stanie psychofizycznym, zwłaszcza przy braku tlenu, nawet
drobna przeszkoda utrudniająca zejście na mniejszą wysokość mogła być powodem kata-
strofy.
Wyprawa zakończyła się szczęśliwie ogromnym sukcesem, jakkolwiek by ten sukces
rozumieć: sportowo, prestiżowo, społecznie, propagandowo, czy nawet... politycznie, bo i
takie przecież bywają wymiary sportu. Chyba i kierownik wyprawy, Andrzej Zawada,
choć nie stanął na szczycie, choć omal życiem nie przypłacił swej próby, ma powody do
zadowolenia, tego szerzej rozumianego, choć przecież najpiękniejszy sukces uczestnika
wyprawy nie zrównoważy osobistego niepowodzenia jej kierownika...
Powróćmy jednak do umordowanych, potłuczonych, poodmrażanych, niedotlenionych
zdobywców Everestu. Nie byli oni wówczas, schodząc z Everestu, zdolni do bardziej per-
spektywicznej refleksji. Ich troska o sukces ograniczała się do zejścia ze szczytu do bazy
wyprawy, gdyż w ich odczuciu w tym momencie wszystko się kończy. A przecież w pew-
nym sensie dopiero wtedy coś się zaczyna. Zaczyna się ten rozdział w ich indywidualnym i
społecznym życiu, na którym zaciążyło – w najlepszym tego słowa znaczeniu – pierwszeń-
stwo na świecie w zimowym zdobyciu Everestu. Następni, którzy pójdą ich śladami, a naj-
pewniej nie nastąpi to szybko, zostaną zaledwie odnotowani w himalajskich kronikach.
Można przewidzieć tego konsekwencje.
113
Dobrze wiemy z lekarskiego doświadczenia, że przeżycie sytuacji krańcowej, a więc ta-
kiej, kiedy życie narażone było na poważne niebezpieczeństwo, zwykle pozostawia ślad,
nieraz trwały, nieraz korzystny, ale przecież najczęściej niekorzystny. Dlatego też każdej
lekarskiej próbie interpretacji ludzkiego przeżycia i doświadczenia, a za taką uważam swój
głos w „Rozmowach...” o zdobywcach Everestu, powinna towarzyszyć refleksja progno-
styczna, a więc próba odpowiedzi na pytanie, jaki będzie dalszy los naszych bohaterów,
jak poradzą sobie z naporem sukcesu, ale też, jak ich udręczone organizmy zdołają zabliź-
nić górskie rany. Pozostałości po odmrożeniach nie muszą nadmiernie utrudniać życia w
zwykłych warunkach, ale skutki niedotlenienia – nieraz jednorazowego – mogą być kłopo-
tliwe i jak poucza doświadczenie, niełatwe do leczenia. Warto więc perspektywę ostatecz-
nej oceny przedłużyć co najmniej o kilka lat i wtedy wrócić do „Rozmów...”
Na pytania, czy warto było zdobywać Everest zimą i co to dało i czy w ogóle gra była
opłacalna, nie uzyskaliśmy odpowiedzi. Jednego zdobywcy Everestu nie uzyskali – przy-
najmniej nie wynika to z ich wypowiedzi – a mianowicie wglądu w głębsze motywy upra-
wiania wspinaczki górskiej, choć sposób rozmów i ich treść, zwłaszcza zawarta w drugiej,
bardzo osobistej i miejscami bardzo intymnej części książki, mogły z powodzeniem do te-
go wystarczyć. O taką pogłębioną interpretację nie pokusił się też autor książki. Odczuwa
się istotny brak, niedosyt, chyba że interpretację tego, kim właściwie są zimowi zdobywcy
Everestu, jacy oni są, dlaczego się wspinają po górach, zamiast np. nurkować w morskich
głębinach, pozostawił autor wyłącznie czytelnikowi. Zaś sylwetki psychiczne obu ewere-
stowców, choć tak różniące się od siebie, byłyby wdzięcznym tematem analizy i interpre-
tacji psychologicznej. Jawią się w nich bowiem wszystkie zasadnicze motywy, które po
części nieświadomie decydują o wyborze wspinaczki górskiej jako najważniejszej pasji
życia. Analiza taka jest możliwa. Obaj rozmówcy dokonaliby bowiem swoistej „wiwisek-
cji” psychicznej, wystawili niejako „wszystko na sprzedaż”. Wtedy okazałoby się może, że
opisane charakterystyczne sylwetki psychiczne polskich alpinistów nie są „całkowitą bzdu-
rą”, jak to kwituje wprost Wielicki. Być może obaj ewerestowcy zgodziliby się z nimi nie
tylko w ocenie wysokiego poziomu inteligencji alpinistów. Sylwetki psychiczne Cichego i
Wielickiego pod wieloma względami przypominają cechy osobowości alpinistów opisane
też przez Lestera i Graya w środowisku brytyjskim. Na usprawiedliwienie warto może
podkreślić, że sama inteligencja nie zawsze wystarcza do uzyskania tzw. wglądu we wła-
sną osobowość i zrozumienie samego siebie. Szczególnie dotyczy to alpinistów oraz tajni-
ków psychologicznych alpinizmu, nadal przecież nie poznanych. Jest to dziedzina, którą
nie tylko uprawiamy, każdy na swój sposób, ale i na którą patrzymy – każdy na miarę
swoich możliwości.
KIEPSKA LEKCJA ETYKI ALPINIZMU
Nie można przejść do porządku dziennego nad stwierdzeniami Leszka Cichego, spisanymi
w ostatnim rozdziale książki zatytułowanym „Znajdujemy to w górach”. Jacek Żakowski,
ośmielony powodzeniem w dotychczasowych rozmowach, wkroczył bowiem w końcu na
teren najbardziej niebezpieczny, a mianowicie zajął się etyką alpinizmu. Dobrze wiemy, że
najważniejszy problem stanowi tu lojalność wobec partnera (lub zespołu), zaufanie i soli-
darność. Lina wspinaczkowa nie bez powodu stała się w tym sporcie czymś znacznie waż-
niejszym niż instrumentem ubezpieczania, czyli asekuracji, stała się symbolem więzi nie-
rozerwalnej, złączenia losu wspinaczy nie tylko na dobre, ale przede wszystkim na złe.
Wiele pięknych słów napisano już na ten temat.
Tymczasem nasi bohaterowie – a szczególnie drastycznie czyni to Leszek Cichy – roz-
prawiają się bezceremonialnie z tą kardynalną zasadą alpinizmu. Jakże bowiem traktować
inaczej niż slogan stwierdzenie L. Cichego:
114
„W sytuacjach krytycznych nie może być nieporozumień, bo to by było dodatkowe ob-
ciążenie, na które po prostu nie można już sobie pozwolić. Wraz ze zmęczeniem i trudno-
ściami rośnie s o l i d a r n o ś ć (podkr. moje). Intuicja nakazuje działać zgodnie i myśleć
kategoriami zespołu”.
Już bowiem na następnej stronie całkowicie usprawiedliwia zachowanie się dwóch
Szerpów (tym razem chętnie napisałbym to słowo małą literą), którzy pozostawili na Eve-
reście dwoje amerykańskich alpinistów, Hannelore Schmatz i Raya Geneta. Jak wiemy,
oboje zmarli tam z wycieńczenia. W pojęciu Leszka Cichego o tym, czy należy lub można
być solidarnym ze swoim górskim partnerem, ma decydować... wysokość.
„Takich rzeczy (znosić słabnącego partnera, ratować jego życie, Z. R.) można jeszcze
próbować na sześciu tysiącach, może na sześciu i pół, ale tu a b s o l u t n i e n i e (podkr.
moje). Tu, żeby donieść na Przełęcz własne ciało, trzeba sięgnąć do najgłębszych fizycz-
nych i psychicznych rezerw”.
I usprawiedliwia Cichy decyzję Szerpy:
„On nie mógł jej pomóc. Mógł najwyżej usiąść przy niej i też umrzeć (...). Tam, przy
maksymalnym fizycznym zagrożeniu, zaczyna się myśleć już tylko o sobie. Zaczyna dzia-
łać instynkt samozachowawczy i nawet nie ma siły ani czasu na rozmyślania nad tym, czy
umrzeć razem z tym drugim człowiekiem, czy ratować się samemu. To dzieje się automa-
tycznie”.
I już potem konsekwentnie i, jakby przygwożdżony pytaniem Żakowskiego, Leszek Ci-
chy mówi:
„J.Ż. – Gdybyście znaleźli się w takiej sytuacji, zdecydowałbyś się zostawić Krzyśka?
L.C. – Musiałbym tak zrobić. Przyjacielowi trzeba pomóc, ale tylko wtedy, kiedy jest
szansa, że chociaż jeden przeżyje. W przeciwnym razie popełnia się zwykłe, głupie samo-
bójstwo.
J.Ż. – Czy myślałbyś tak samo jak Leszek, gdybyś się znalazł na miejscu Hannelore
Schmatz? K.W. – Wtedy się już nie myśli, wtedy się umiera”.
Przyznam, że dreszcz przerażenia przebiega po grzbiecie, gdy czyta się te słowa, okrut-
ne słowa. A więc przyjacielowi należy pomagać tylko wtedy, kiedy jest szansa...
Otóż nie! Przyjacielowi trzeba pomóc zwłaszcza wtedy, kiedy żadnej szansy nie ma, po
prostu w biedzie, zwłaszcza w górskiej biedzie, jak zrobili to, przypłacając życiem, Klimek
Bachleda, Wawrzyniec Żuławski i tylu, tylu innych. W Pana pojęciu śmierć Bachledy w
Tatrach, czy Żuławskiego w Alpach, musi się wydawać czymś anachronicznym, jeśli Pana
w Himalajach nie byłoby na nią stać, gdyby tego wymagała taternicka więź liny, taternicka
solidarność.
Warto się zastanowić, co czują dziś obaj Szerpowie, którzy uratowali swe życie zosta-
wiając swoich himalaistów z dalekiego kraju tam, pod szczytem Everestu? Czy zaangażo-
wałby ich Pan do udziału w swej następnej himalajskiej wyprawie? Bo ja nie!
Można sobie jedynie wyobrazić, jakie byłoby Pańskie życie, gdyby Pan np., co nie daj
Boże, zostawił Krzysztofa Wielickiego zamarzającego gdzieś nad Przełęczą Everestu? Ta-
kich pytań można by Panu postawić wiele, prowokuje je Pan swoją postawą.
To zupełnie co innego pozostawić w górach lub gdziekolwiek indziej nieżyjącego
przyjaciela i nie tylko przyjaciela, niż zostawić go samego umierającego, ale jeszcze prze-
cież żyjącego. W tej kwestii nie ma stanowisk pośrednich, nie ma też warunków, np. na ta-
kiej czy innej wysokości. Nie można być bowiem bardziej lub mniej moralnym. Tu chodzi
wyłącznie o alternatywę: tak lub nie.
Gdyby Pan takie stanowisko zaprezentował tam, na ośmiu tysiącach metrów, ba! nawet
gdyby Pan tak jak mówi postąpił, zapewne znalazłoby się wiele okoliczności usprawiedli-
wiających, ale Pan to stwierdza – i podkreśla całą świadomość tego rozróżnienia – „z po-
zycji miękkiego fotela”. Pozbawia więc Pan „obronę” wszelkich argumentów.
115
Warto wiedzieć, że pozostanie przy umierającym – nawet za cenę własnego życia, także
dobrowolny wybór własnej śmierci za uratowanie cudzego życia, niekoniecznie bywa
uznane za „zwykłe, głupie samobójstwo”. Maksymiliana Kolbego taka postawa wyniosła
na ołtarze...
W uprawianiu alpinizmu trzeba być dojrzałym wszechstronnie, a to nie takie proste.
Krzysztof Wielicki wyraził to w prosty sposób:
„Dla mnie Everest przyszedł za wcześnie. Byłoby to piękne ukoronowanie, a na nie
przecież jeszcze za wcześnie. Jeszcze jestem w biegu...”
Niestety ten bieg wydaje się biegiem na oślep, jakby bez opamiętania: co wyprawa, to
ginie ktoś bliski i nie starcza czasu (czytaj: refleksyjności) na zastanowienie się nad przy-
czynami. Przecież sięgają one głębiej, niż zwykło się je widzieć usprawiedliwiającym
okiem; przecież nie bez powodu werdykty różnych komisji dyscyplinarnych bywały kry-
tyczne.
Można by wydłużać tę listę i znacznie głębiej sięgać w uwarunkowania himalajskich – i
nie tylko – tragedii Polaków. Śmierć alpinisty w górach jest zwykle końcem wyprawy,
choć i tej generalnej zasadzie zaprzeczyli właśnie Polacy. Taka śmierć inicjuje pasmo cier-
pień tych, którzy zostali, głównie rodziny, bo po alpinistach żałoba jakoś szybciej spływa...
Postawy, jakie prezentują zdobywcy Everestu, budzą mój sprzeciw, dlatego mam wąt-
pliwość, czy „Rozmowy o Evereście” w ogóle powinny trafić do szerokiego kręgu czytel-
ników, a zwłaszcza do młodzieży...
Do uprawiania alpinizmu nie wystarcza być dojrzałym intelektualnie i sprawnym fi-
zycznie. Można być nawet fizycznym łamagą i porywać się – czasem skutecznie – na naj-
trudniejsze drogi. Ten mit alpinisty-Goliata miałem już kiedyś okazję poddać w wątpli-
wość. Alpinizm wymaga o wiele bardziej dojrzałości moralnej, a ta wydaje się raczej pew-
ną dyspozycją „daną” przez naturę niż zdolnością, której można by się nauczyć. Podczas
wspinaczki górskiej – co w moim odczuciu najważniejsze – właśnie z moralnej dojrzałości
zdaje się egzamin w pierwszym rzędzie. Dlatego alpinizm tak bardzo odstaje od innych
sportów, wyróżnia się swoja bezinteresownością, daje w efekcie wartości subiektywne,
nieporównywalne z innymi, dlatego może tak trudne do zwerbalizowania.
Magiczna moc Everestu wyraża się w jego niebotycznej wysokości. Niektórzy jego
zdobywcy przeżywali na wierzchołku stan jakby nirwany, niektórzy zostali tam na zawsze,
niektórzy nie pamiętają z pobytu na szczycie nic! Jeszcze inni po powrocie w doliny nie-
wątpliwie oszaleli. Nie słyszałem wszakże o takich, na których Everest nie pozostawiłby
żadnego piętna.
116
Jan Paweł Gawlik
MORALISTA?
46
Zdumiewający tekst przeczytałem w 1614 nrze „Życia Literackiego”. Pan Zdzisław Ryn –
jak wynika z lektury: lekarz – w artykule „Gorzki smak Everestu” flekuje dwu jego pol-
skich zdobywców (Leszka Cichego i Krzysztofa Wielickiego) zarówno za, oburzające
szersze grono wspinaczy, pierwsze zimowe wejście na szczyt świata w stanie oczywistej
alpinistycznej i środowiskowej niekompetencji, jak i za ich wypowiedzi dotyczące etyki, z
którymi autor głęboko się nie zgadza. Nie znam żadnego z wymienionych panów, moje
doświadczenia alpinistyczne sprowadzają się do kilku ceprowskich spacerów po Orlej Per-
ci – a i to przed laty – ale wiem, że tekstu tego nie wolno pozostawić bez odpowiedzi, i to
zarówno ze względu na metodę polemiki, jak i na zaprezentowane stanowisko wobec fun-
damentalnych norm ludzkiej moralności, które autor artykułu w „Życiu Literackim” – bro-
niąc ich! – deprecjonuje w istotny sposób.
Już samo podjęcie tematu zaskakuje szczególną arbitralnością: autor powiadamia nas,
że to nie Cichy i Wielicki winni byli znaleźć się na szczycie, ale... Zygmunt Andrzej Hein-
rich („trudno uwierzyć, że nie on stanął na Evereście, choć najbardziej na to zapracował”) i
Andrzej Zawada jako kierownik wyprawy. Obaj zdobywcy natomiast, „wcale nie lepsi od
kilku innych członków polskiej wyprawy, od wielu mniej doświadczeni i mniej zaharto-
wani w wysokogórskim żywiole, mniej dojrzali, a w ogóle mniej znani tzw. opinii publicz-
nej”, znaleźli się na szczycie najwidoczniej przez przypadek. Tym bardziej że „himalaizm
bardziej dojrzałości niż młodości wymagał. Czomolungma nie dopuściła do tej pory na
swój wierzchołek żółtodziobów”. Aby więc sprawiedliwości stało się zadość, a głupie nie-
spodzianki nie mąciły nam odtąd obrazu świata, surowy moralista daje do wiwatu obu
żółtodziobom. Demaskuje ich wewnętrzną nicość i pożałowania godne okoliczności wy-
czynu. Żadna głębsza refleksja nie zaprzątała bowiem ich obecności na szczycie! Żadna
ekstaza nie została ujawniona! W ten prosty sposób wyrządzono niepowetowaną stratę
polskiej himalaistyce, która zamiast w budujące, pobudzające ducha opowieści obrasta
nam zgrzebnie w dzieje uporu, udręki i krańcowego wyczerpania:
„Czynności sprowadzone do najprostszych, elementarnych, niemal fizjologicznych: od-
dychać, aby się nie udusić, zjeść i wypić, a przy tym nie zwymiotować, czuwać nad zani-
kającym czuciem w odmrożonych stopach, panować nad gasnącą chwilami świadomością,
nad napadową sennością, by nie usnąć na zawsze... (...) Ale czyżby istotnie tylko tyle; żad-
nych doznań estetycznych? Żadnych zapierających dech widoków, stąd, z ośmiu tysięcy
metrów? Żadnych!” i dalej: „Następuje głęboka regresja do poziomu automatyzmów, z
wyłączeniem niemal świadomości, także z wygaszeniem emocji, zwłaszcza pozytywnych”.
Zdzisław Ryn nie pisze tego ze współczuciem. Nie pisze też z uznaniem lub zrozumie-
niem. Nie widzi – a przynajmniej nie zdradza się z tą wiedzą – najwyższej ceny, jaką płaci
się za sukces i za wytrwałość. Nie odbiera moralnego sensu tej sytuacji, która, podjęta do-
browolnie, czyni z obu zimowych zdobywców Everestu bohaterów najwyższej miary, za-
sługujących na prawdziwy szacunek. Nie może umniejszyć tego fakt, że ktoś inny był bar-
46
Artykuł zamieszczony w „Życiu Literackim”, nr 12 (1617) z dnia 20 marca 1983 r.
117
dziej godny czy nawet bardziej przygotowany. Liczą się tylko fakty, reszta to „wielkie
cmentarze obietnic”.
Ryn wie, że „nie byli wówczas, schodząc z Everestu, zdolni do bardziej perspektywicz-
nej refleksji”, ale ma im to za złe, bowiem „Na pytania, czy warto było zdobywać Everest
zimą i co to dało, i czy gra w ogóle była opłacalna, nie uzyskaliśmy odpowiedzi”. Ten po-
żałowania godny fakt autor łagodzi jednak powiadamiając czytelników, że uprawianie
wspinaczki „jest to dziedzina, którą nie tylko uprawiamy każdy na swój sposób, ale i na
którą patrzymy na miarę swoich możliwości”. Możemy więc spać spokojnie, pewni, że
gdyby trafiło na naszego moralistę, mielibyśmy nie tylko wspaniałe opisy wejścia i zejścia,
ale i najgłębsze refleksje, których tak boleśnie zabrakło w relacjach obu żółtodziobów. Nie
wszystko jednak ujdzie im bezkarnie.
„Dobrze wiemy z lekarskiego doświadczenia – pisze lekarz-alpinista – że przeżycie sy-
tuacji krańcowej (...) zwykle pozostawia ślad, nieraz trwały, nieraz korzystny, ale przecież
najczęściej niekorzystny (...) skutki niedotlenienia – nieraz jednorazowego – mogą być
kłopotliwe i jak poucza doświadczenie, niełatwe do leczenia. Warto więc perspektywę (?)
ostatecznej oceny przedłużyć co najmniej o kilka lat...”
Jeśli jest to taternicza, alpinistyczna lub himalaistyczna norma taktu, przystępuję do że-
glarzy. Jest jednak pewien bardziej ogólny sens wydrukowanego w „Życiu Literackim”
artykułu. Oto jeden ze zdobywców „góry świata” w książce napisanej przez Jacka Żakow-
skiego – a ona stała się właśnie przedmiotem omówienia – wypowiada twarde słowa o
ludzkiej solidarności i odpowiedzialności za cudze życie. Czy obowiązuje ona zawsze, w
każdych warunkach, czy też w sytuacjach skrajnych, tam, gdzie nie ma już żadnej szansy,
jesteśmy od niej uwolnieni? Czy złączeni taterniczą liną, symbolem solidarności i zaufa-
nia, powinniśmy zawsze razem umierać, bo tego żąda od nas surowy międzyludzki kodeks
moralny, czy też wolno nam się próbować ocalić, gdy nie ma wątpliwości, że mogą być co
najwyżej dwie, a nie jedna ofiara?
„Gdybyście znaleźli się w takiej sytuacji, zdecydowałbyś się zostawić Krzyśka?” – pyta
autor omawianej książki. „Musiałbym tak zrobić – odpowiada zapytany. – Przyjacielowi
trzeba pomóc, ale tylko wtedy, kiedy jest szansa, że chociaż jeden przeżyje. W przeciw-
nym razie popełnia się zwykłe, głupie samobójstwo”. „Czy myślisz tak samo jak Leszek” –
pyta drugiego zdobywcę Everestu autor książki i słyszy odpowiedź: „Wtedy się już nie
myśli, wtedy się umiera”.
Na te właśnie słowa „dreszcz przerażenia przebiega po grzbiecie” pana doktora. Powia-
damia nas, że „nie można być bardziej lub mniej moralnym”, oraz że „w uprawianiu alpi-
nizmu trzeba być dojrzałym wszechstronnie”, bo „podczas wspinaczki górskiej – co w
moim odczuciu najważniejsze – właśnie z moralnej dojrzałości zdaje się egzamin w pierw-
szym rzędzie”. Wspiera się nawet postacią Ojca Kolbe. A przecież są to różne sytuacje i
nieporównywalne przypadki. Inna jest też alternatywa. Wprowadzenie do polemiki tego
nazwiska wydaje się więc czystą demagogią.
To, co powiedzieli obaj polscy zdobywcy Everestu, jest okrutne, ale prawdziwe. Przed-
stawia pewną sytuację szczególną, o ogromnej doniosłości moralnej. Sytuację o charakte-
rze archetypu. Nazbyt pochopna jej wykładnia, opowiadanie się za pozostaniem za wszel-
ką cenę – ściślej: za cenę własnego życia – nie tylko nie stwarza żadnej normy, ale przez
swoją fałszywość deprecjonuje zarówno sam problem, jak i sugestie jego rozwiązania.
Moim zdaniem tam, gdzie nie ma już żadnej szansy, a tylko narastające zagrożenie, gdzie
nie może być dwu ocalonych, a tylko co najwyżej dwu umarłych, każdy ma prawo odejść.
Ma takie prawo i żaden kodeks moralny nie może mu tego zabronić. Jeśli oczywiście jest
kodeksem ludzi żywych i chce służyć moralności, a nie abstrakcji. Nie znaczy to, że w opi-
sanej sytuacji każdy musi z tego prawa korzystać. Jeśli nie skorzysta, nie będzie to jednak
decyzja wynikająca z moralnego obowiązku, ale będzie to decyzja heroiczna – ponieważ to
118
właśnie jest istotą heroizmu. Heroizmem bowiem jest wierność własnemu moralnemu od-
czuciu – poza granice obowiązku, a za to często za cenę życia. Tak jak zdarzyło się to Ojcu
Kolbe. Jak zrobił to również Janusz Korczak. A z bohaterów literatury – Lord Jim. Ich
działalność miała wszelkie cechy takiej postawy. Była postawą heroiczną. Obowiązku nikt
nie ważył się, jak dotąd, deklamować. Zrobił to dopiero Zdzisław Ryn.
Nie dostrzegać tego, przesuwać poprzeczkę ponad odczucie moralne znakomitej więk-
szości ludzi, stwarzać sztuczne, abstrakcyjne normy przekreślając sens i siłę instynktu sa-
mozachowawczego w sytuacjach skrajnych, mocniejszych zazwyczaj od ludzkiej refleksji,
to znaczy pozbawiać nasze czyny i naszą świadomość moralną najwyższego rejestru! To
znaczy s p ł a s z c z y ć w istocie cały problem. Zubażać naszą moralność i całe doświad-
czenie ludzkości o wartości najwyższe, a więc najbardziej potrzebne.
Niedawno przeżyliśmy wszyscy dwie poważne, morskie tragedie. Ludzie, zanim umie-
rali, spotykali się z sobą w wodzie, walczyli o czas, o przetrwanie. Czy ktokolwiek ośmie-
liłby się postawić ocalonym pytanie o umarłych? Dlaczego żyjesz? Dlaczego z nami roz-
mawiasz, skoro kolega twój utonął? Dlaczego nie podtrzymałeś go? Nie pomogłeś? Żyjesz
– więc jesteś winny?... A co zdarza się w kopalniach w chwili nieszczęścia? Nawet jeśli w
opisanych sytuacjach nie odnajdujemy całkowitej tożsamości, a tylko pewne podobień-
stwa, bo na statku nie ma liny, która jak obrączka łączy ludzi na dobry i zły los – to prze-
cież nie można fetyszyzować obowiązku wynikającego z istnienia wspólnoty. Zgadzam
się, że nakłada ona na partnerów szczególną odpowiedzialność. Czy jednak nie mówi nic o
jej granicach? Czy naprawdę żąda samounicestwienia, gdy jest jeszcze nadzieja, przy-
najmniej dla jednego z dwóch? Czy z możliwości wyboru rozpiętego między heroizmem a
strachem czyni jedynie obowiązek, który aż tak bardzo umniejsza zasługę? A w przypadku
sprzeniewierzenia się tej nieludzkiej normie – nie łagodzi winy? Pachnie to bardzo moral-
nym maksymalizmem. Wygląda aż za bardzo na etyczną skrajność. Zawsze niebezpieczną,
gdy nie stoi za nią prawdziwa świętość. Zwłaszcza gdy potępiający oburza się, a nie
współczuje i nie szuka usprawiedliwienia. Gdy nie rozumie, co jest tu prawdą, a co wła-
snym, i to dość abstrakcyjnym, wyobrażeniem. Prawdą, która nie zawsze poddaje się teo-
retycznej normie, wymyślonej w dodatku z dala od miejsca próby, w ciszy gabinetu...
A taki jest właśnie wymiar tego problemu. Taka jest jego ludzka perspektywa. Obaj hi-
malaiści odpowiedzieli uczciwie i, jak sądzę, zgodnie z sumieniem. Była to odpowiedź
trudna, a dla pięknoduchów i moralnych mitomanów nawet szokująca. Ale prawda nie
zawsze jest łatwa. Prawda nie zawsze nam się podoba. Namnożyło się ostatnio moralistów,
należy więc uważnie słuchać, co mówię, by nie tworzyć mitów, które nie tylko niczemu
nie służą, ale wielu poważnym wartościom w istocie zagrażają.
Zostawmy sztuce poruszane problemy. Zawierzmy je literaturze. One też z czegoś żyją i
czymś się zajmują. Nazbyt obcesowe traktowanie podobnych sytuacji i dylematów etycz-
nych, wymagających szczególnej wrażliwości moralnej oraz dużej rzetelności i dokładno-
ści myślenia, załatwianie ich przy pomocy demagogii i świętego oburzenia nie jest, jak są-
dzę, najlepszą metodą. Nawet gdy rozgrywają się w ciszy dalekich gór. Gdy osłania je – i
wywyższa – cień Czomolungmy.
119
Jacek Żakowski
OSTATNIE SŁOWO
Kiedy w maju 1980 roku składaliśmy w wydawnictwie maszynopis ostatnich fragmentów
„Rozmów o Evereście”, doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie jest to typowa książka
alpinistyczna. Takie zresztą było moje założenie. Napisanie takiej właśnie nietypowej
książki zaproponowałem kilka miesięcy wcześniej Leszkowi Cichemu i Krzysztofowi
Wielickiemu.
Nie chciałem przykładać ręki do wypełniania wysokogórskiej półki kolejną opowieścią,
jak to „z bazy na szczyt” i „ze szczytu do bazy”. Nie chciałem po raz tysięczny powtarzać,
że lina łączy nie tylko ciała, ale też dusze i serca wspinaczy. Nie chciałem pisać laurki.
Chciałem napisać książkę o wysokogórskiej codzienności, o znoju i radości, mordędze i
satysfakcji, ambicji i koleżeństwie, o emocjach i rozsądku.
Mniej interesowały mnie zmagania człowieka z górą, a bardziej z samym sobą; mniej
eschatologiczne refleksje, jakie mógłby nasunąć widok z najwyższego miejsca Ziemi, a
bardziej poczucie bezradności człowieka ślepnącego wśród śnieżnej pustki. Nie chciałem
umacniać żadnego z otaczających alpinizm i fałszujących jego prawdziwy obraz mitów.
Mitów, które nierzadko stworzyli sami poszukujący społecznej aprobaty wspinacze.
Takie były moje założenia, ale ciężar ich realizacji i odpowiedzialność za ostateczną
wymowę książki ponieść musieli przede wszystkim moi rozmówcy. Ja bowiem tylko py-
tałem, a oni musieli odpowiadać. Ja mogłem podsuwać pewne myśli. Oni musieli zaprze-
czyć im lub je potwierdzić.
Dla dziennikarza przeprowadzającego wywiady kwestia odpowiedzialności będzie zaw-
sze poważnym i – być może – nie dającym się rozwiązać problemem. W interesie dzienni-
karza leży bowiem jak najostrzejsze zarysowanie stanowisk, jak najbardziej jednoznaczne
sformułowanie opinii rozmówcy i wreszcie eliminacja opinii banalnych oraz nadmiaru za-
strzeżeń, którymi udzielający wywiadu skłonni są zazwyczaj opatrywać każde istotne
oświadczenie. Jeżeli to się udaje, dziennikarz zbiera laury, zaś jego rozmówca baty. To on
musi się tłumaczyć z każdego słowa, przepraszać obrażonych przez nieuwagę kolegów,
wysłuchiwać pretensji środowiska (bo kogoś nie pochwalił, kogoś innego pochwalił nazbyt
pochopnie).
Ta nierównoważność odpowiedzialności nakłada na dziennikarza obowiązek szczegól-
nej dbałości o precyzyjne przedstawienie poglądów rozmówcy i o taki kształt rozmowy,
który wykluczy komplikacje wynikające z niedopowiedzeń lub z zastosowania skrótów
myślowych. Mam głębokie przekonanie, że pisząc „Rozmowy o Evereście” taką dbałość
wykazałem. Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, żeby przedstawić prawdziwy ob-
raz wyprawy i wiernie sportretować swoich rozmówców, a zarazem uchronić ich przed
niepotrzebnymi atakami. Nie byłem jednak w stanie zapobiec pretensjom mogącym wy-
niknąć z całkowicie odmiennego systemu wartości, lub nieuważnego czytania książki.
Taki właśnie charakter ma większość zastrzeżeń wysuniętych przez pana Zdzisława
Ryna. Podjęcie z nimi polemiki w miejscu i czasie wybranym przez pana Ryna nie było dla
mnie możliwe. Teraz jednak, skoro wydawnictwo nalega na zamieszczenie w książce za-
równo tej recenzji, jak też broniącego moich rozmówców tekstu pana Jana Pawła Gawlika,
czuję się w obowiązku podnieść rzuconą rok temu rękawicę.
KIEPSKA LEKCJA ETYKI
120
Najbardziej bolesny dla nas i zarazem najpoważniejszy jest zarzut wysunięty pod śródty-
tułem „Kiepska lekcja etyki alpinizmu”, a sprowadzający się do oskarżenia o propagowa-
nie postaw, zdaniem recenzenta, nieetycznych, w związku z czym (co wynika z bardzo
specyficznego rozumienia kodeksu etycznego intelektualisty) wyraża on wątpliwość, czy
książka ta „w ogóle powinna trafić do szerokiego kręgu czytelników”. Moralną ocenę tego
faktu pozostawiam innym, gdyż sam nie znajduję w sobie kompetencji do dyskutowania
etyki donosu. Zostawmy jednak detale.
Czego konkretnie pan Ryn wymaga od moich rozmówców? Otóż, mówiąc krótko, do-
maga się od nich gotowości do popełnienia samobójstwa, i jego pochwały, której w naszej
książce nie znalazł. Nie znalazł, bo za wartość najwyższą, wyższą nawet od niejednej le-
gendy, uważamy ludzkie życie. Przyjaźń, wierność, miłość – wszystkie te wzniosłe uczu-
cia znajdują się wedle naszej skali etycznej na miejscach dalszych; także dlatego, że w
swoich zasadniczych zrębach mogą trwać tylko dopóty, dopóki trwa życie.
Przyjąwszy tak brzmiący aksjomat, nie możemy zgodzić się na świadome rezygnowanie
z życia wszędzie tam, gdzie na przeciwważnej szali znajdują się inne niż życie wartości.
Podziwiamy więc św. Maksymiliana Kolbe, który ofiarował swoje życie w zamian za ży-
cie bliźniego. Sceptycznie natomiast patrzymy na japońskich kamikaze.
Nie znaczy to, że nawołujemy do tchórzostwa i egoizmu. Trzeba jednak zdecydowanie
oddzielić samobójstwo od narażania życia, które bywa konieczne, czy to dla ratowania ży-
cia innych, czy też (niejednokrotnie te sprawy się łączą) dla obrony wartości kulturowych,
takich jak naród, honor czy państwo. Podziwiamy więc Wawrzyńca Żuławskiego, który
życiem przypłacił próbę odszukania zaginionych alpinistów. Podziwiamy też tysiące Pola-
ków, którzy oddali życie w walce z kolejnymi najeźdźcami. Podziwiamy także wielu in-
nych, którzy żyją, choć spełniając swój moralny obowiązek odważyli się na największe ry-
zyko. Gdyby jednak ich ryzyko nie tłumaczyło się nadzieją uratowania życia drugiego
człowieka lub którejś z naczelnych wartości kulturowych, nie moglibyśmy znaleźć dla nie-
go usprawiedliwienia.
Dokładnie na odwrót stawia sprawę pan Ryn. Jego zdaniem: „przyjacielowi trzeba po-
móc zwłaszcza wtedy, kiedy żadnej szansy nie ma”. Muszę przyznać, że zrozumienie in-
tencji tego zdania sprawia mi kłopot szczególny. Rozumiem, że ma ono być zachętą do
bezgranicznego heroizmu, ale jak ma wyglądać owa pomoc, gdy „żadnej szansy nie ma”?
Jaki ma być sens wystawiania na szwank własnego życia, kiedy nikogo nie może to już
uratować. Mocno pachnie mi to bohaterszczyzną. Bohaterszczyzną, o którą nie odważył-
bym się pomawiać powoływanych przez pana Ryna: św. Maksymiliana, Klimka Bachledy
i Wawrzyńca Żuławskiego, ani nawet nie powoływanego Janusza Korczaka, którego czyn
należałoby wedle etyki Ryna uznać za coś zupełnie naturalnego, normalnego, zwyczajne-
go. Otóż nie! Czyn Korczaka był czymś absolutnie wyjątkowym i miał miejsce w sytuacji
absolutnie niepowtarzalnej. Wartość tego, co zrobił Stary Doktor, nie wynika zaś stąd, że
działał on przeciw nadziei, lecz stąd, że właśnie tę nadzieję w swoich wychowankach pod-
trzymywał. Dlatego oddajemy mu hołd. Nie dlatego, że dał się zabić.
Wróćmy jednak do książki. Pan Ryn zarzuca moim rozmówcom odcinanie się od spu-
ścizny Bachledy, Żuławskiego i wielu innych, którzy zginęli niosąc pomoc zaginionym w
górach. „W Pana pojęciu – zwraca się do Cichego – (ich) śmierć musi się wydawać czymś
anachronicznym, jeśli Pana w Himalajach nie byłoby na nią stać”.
Co żywy może odpowiedzieć na tak postawiony zarzut? Że byłoby go stać? Że byłby
skłonny podjąć największe nawet ryzyko, gdyby była nadzieja, choćby cień nadziei, że
może uratować czyjeś życie? Toż w oczach pana Ryna prawdziwie szlachetny jest tylko
ten, kto zginął. Nie jest przy tym ważne, czy jego śmierć była potrzebna. Ważne, że złożył
życie w ofierze. Nam, żyjącym, pozostaje tylko dać słowo honoru, że my też nie jesteśmy
tchórzami.
121
Cichy i Wielicki dają tego dowody, których przykłady nietrudno znaleźć w naszej
książce – chociażby owe wieczorne wyjście w poszukiwaniu zaginionego na stokach Eve-
restu Andrzeja Zawady. Czy to mało? Myślę, że nasz opis tej sytuacji jest wystarczająco
sugestywny, żeby umożliwić wyobrażenie sobie ryzyka, które obaj podejmowali. Gdyby
wówczas zginęli, byliby dla Ryna bohaterami. Ponieważ przeżyli, może bezkarnie oskar-
żać ich o najgorsze.
Zostać przy umierającym i umrzeć razem z nim, to brzmi bardzo pięknie. Tylko że
świat się na tych dwóch śmierciach nie kończy. Zostają przecież żywi. „Można sobie jedy-
nie wyobrazić, jakie byłoby Pańskie życie, gdyby Pan np., co nie daj Boże, zostawił
Krzyśka Wielickiego” – zwraca się do Cichego nasz surowy polemista. Mnie łatwiej jest
sobie wyobrazić, jakie byłoby życie Jolki Wielickiej i Majki Cichej, gdyby któraś kolejna
wyprawa ich mężów miała się tak tragicznie skończyć. Ale to już pana Ryna nie interesuje.
Na ten temat można bez końca. Można wytoczyć całą baterię argumentów wszystkich
chyba kalibrów, można przytaczać klasyków (jestem głęboko przekonany, że zarówno pan
Ryn, jak i my znaleźlibyśmy na poparcie naszych tez dość autorytetów, żeby uskładać z
nich wcale nieźle wyposażony panteon). Spór nie jest bowiem nowy, ma już pokaźną bro-
dę i stanowi jeden z odprysków odwiecznego sporu romantyków z pozytywistami albo
idealistów z pragmatykami, w którym my plasujemy się gdzieś w centrum, nasz zaś ad-
wersarz... Zresztą obejdźmy się bez tej łatki.
Zostawmy już ten temat, podkreślając tylko tyle, że w odróżnieniu od pana Ryna nie
czujemy się upoważnieni do narzucania komuś innemu swoich koncepcji etycznych. Każ-
dy sam musi wybrać sobie swoją skalę wartości. Nasza skala skonstruowana jest na miarę
naszych ograniczonych przecież możliwości i odpowiada naszym wyobrażeniom o takich
elementarnych wartościach, jak dobro, zło, obowiązek i prawo. Leszek Cichy i Krzysztof
Wielicki mieli odwagę jasno przedstawić swój kodeks etyczny. Mieli też okazję znaleźć
się w sytuacjach, które udowodniły szczerość ich oświadczeń. A przecież sytuacji wysta-
wiających naszą moralność na najpoważniejszą próbę nie trzeba szukać aż na Evereście.
EKSTAZA
Choć w odróżnieniu od mojego adwersarza nie jestem lekarzem psychiatrą, idę o zakład,
że swoją recenzję pisał on w uniesieniu. Widać to po niezbyt uładzonej stylistyce. Widać
też po wyraźnym lekceważeniu faktów, na które, jako naukowiec, na co dzień zapewne so-
bie nie pozwala.
Skąd na przykład wzięła się myśl, że podczas naszej rozmowy „synka Wielickiego trze-
ba było zamknąć w kuchni”? Informacja to niby nieistotna, ale przedstawia nas trzech
(mówiąc delikatnie) w nie najlepszym świetle. Otóż zapewniam solennie, że ani Cichy i
Wielicki „na skutek poważnego niedotlenienia, którego doznali w czasie ataku szczytowe-
go”, nie popadli w aż tak głęboką znieczulicę, ani też ja nie jestem aż tak bezwzględną
hieną dziennikarską, żeby małego wówczas Marcina internować w kuchni. Trzeba zresztą
zupełnie zapomnieć, co znaczy małe dziecko, żeby nie zdawać sobie sprawy, jak coś takie-
go musiałoby się skończyć.
Są też inne wyssane z palca informacje. Choćby autorytatywne stwierdzenie, że „hima-
laizm bardziej dojrzałości niż młodości wymagał”. Otóż Cichy i Wielicki, którym Ryn
wypomina grzech młodości, wchodząc na Everest mieli po trzydzieści lat. Nie jest to tak
mało, zważywszy, że Edmund Hillary jako pierwszy stanął na wierzchołku góry gór mając
lat trzydzieści cztery i należąc do najmłodszych uczestników brytyjskiej wyprawy. Wy-
starczy wziąć – publikowaną przecież – listę zdobywców, żeby przekonać się, że moi roz-
mówcy byli w 1980 roku w średnim, jak na Everest, wieku. Wystarczy sięgnąć do literatu-
ry alpinistycznej, żeby przekonać się, że jeżeli wyprawa działa w trudnych lub skrajnie
trudnych warunkach, a mimo to odnosi sukces, bardzo często jego bezpośrednimi autorami
122
nie są wcale alpiniści najbardziej doświadczeni, tylko żółtodzioby, którymi w 1980 roku
ani Wielicki, ani Cichy już nie byli. Obaj mieli już za sobą po dziesięć lat wspinaczki i kil-
ka himalajskich wypraw.
Wreszcie sprawa nie mniej ważna. Uparcie przez pana Ryna forsowana teza, że „zdo-
bywanie ośmiotysięczników to w gruncie rzeczy jedno pasmo morderczego wysiłku”. Otóż
jest to tylko część prawdy. Zdobywanie ośmiotysięczników (podobnie zresztą jak zdoby-
wanie sześcio-, pięcio- i siedmiotysięczników, jak maraton, wyścigi kolarskie, żeglarstwo
oceaniczne i wiele innych rodzajów ludzkiej działalności) to przede wszystkim mocowanie
się człowieka z samym sobą. To próba pokonania własnych słabości, zapanowania ducha
nad ciałem, przekroczenia nieprzekraczalnych, zdawałoby się, barier. Zaś wysiłek, zmę-
czenie, nawet ryzyko występują przecież nie tylko w górach wysokich.
Jako „pasmo morderczego wysiłku” można bez trudu opisać zmaganie pisarza z materią
(ileż takich opisów zawiera literatura!), walkę długodystansowca, pracę niejednego dzien-
nikarza, robotnika, czy gospodyni domowej. Tylko że z tego nic jeszcze nie wynika, a już
na pewno nie jest to klucz do zrozumienia pobudek kierujących działaniami tych ludzi,
których organizmy nierzadko odmawiają ponoszenia nałożonych na nie ciężarów i którzy
niejednokrotnie na skutek przemęczenia trafiają także do gabinetu psychiatry.
Takich nieścisłości jest w recenzji pana Ryna znacznie więcej. Oparta jest na nich cała
w zasadzie konstrukcja tekstu. Kto przeczyta książkę, zauważy, że wbrew pretensjom pana
Ryna wiele miejsca poświęcamy próbie udzielenia odpowiedzi na pytanie: „dlaczego alpi-
nizm?” Kto myśli logicznie, nie będzie się dziwił, czemu po wejściu na szczyt nasi bohate-
rowie nie podziwiali pięknych widoków (wiatr, zadymka), kto przejrzał choćby spis treści,
wie, że wyrażenie Wielickiego „aż mnie zniosą” nie odnosi się do ataku szczytowego, lecz
do sytuacji całkiem nizinnej, i oddaje raczej jego zadziorność niż brak rozsądku.
De moralis non est disputandum, chciałoby się powiedzieć, parafrazując starożytnych.
Warszawa, styczeń 1984
123