Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
JACEK ŻAKOWSKI
Trzy ćwiartki wieku
Rozmowy z Jerzym Turowiczem
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
Ta książka powstała przypadkiem, choć myślałem o niej na długo przedtem, zanim
pierwszy raz odważyłem się poprosić Jerzego Turowicza o rozmowę. Było to w marcu 1985
roku. Zbierałem wtedy materiały do reportażu, który z okazji czterdziestolecia „Tygodnika
Powszechnego” miał się ukazać w ,,Powściągliwości i Pracy”. Chciałem w nim opowiedzieć
o tym, jak założony w 1945 roku „Tygodnik” niespełna osiem lat później został w
dramatycznych okolicznościach zamknięty przez władze, jak w 1956 roku doszło do jego
wznowienia i co przez te trzy lata działo się z ludźmi, którzy go redagowali.
Dwie krótkie rozmowy, które udało mi się wówczas przeprowadzić z Jerzym Turowiczem,
sporo wniosły do mojego reportażu (w 1985 roku zdjętego przez cenzurę z
„Powściągliwości”, a dwa lata później bez ingerencji wydrukowanego w „Res Publice”), ale
były zbyt suche, żeby znaleźć się w pierwszym wydaniu Anatomii smaku – książki, na którą
złożyły się zapisy rozmów z pozostałymi żyjącymi wówczas członkami redakcji pierwszego
„Tygodnika”. Właściwie trudno mi dziś zrozumieć, jak to się stało, że podczas gdy od Janiny
Gołubiewowej, Józefy Hennelowej, Andrzeja Bardeckiego, Stefana Kisielewskiego,
Stanisława Stommy i Jacka Woźniakowskiego udało mi się uzyskać pełne, nieraz barwne
relacje, rozmowy z Turowiczem jakoś się nie kleiły. Ich zapis bardziej przypominał protokół
przesłuchania niż wywiad; „Jak? – Tak”, „Czy? – Nie”, ,,Kiedy? – Wtedy”. Turowicz był
bardzo uprzejmy, ale niezbyt szczodry w słowach. Pomyślałem wtedy, że zapewne nigdy nie
będę w stanie przeprowadzić z nim przyzwoitego wywiadu, a zatem moje marzenia o tym,
żeby namówić go na „rozmowę-rzekę”, są być może zupełnie bezsensowne.
Rok później, przygotowując wznowienie Anatomii, zwróciłem się jednak do Turowicza z
prośbą o dłuższą rozmowę. Zgodził się chętnie i na sapieżyńskich klubowych fotelach w
kącie jego redakcyjnego gabinetu spędziliśmy blisko dwie godziny. Tym razem Turowicz nie
poprzestawał na odpowiadaniu na pytania. Sam snuł ożywione przez pierwsze wydanie
Anatomii wspomnienia, wprowadzał nie przewidziane przeze mnie wątki, prostował relacje
przyjaciół. Najnieoczekiwaniej okazał się wdzięcznym i chętnie współpracującym rozmówcą.
Kiedy więc przyszedł rok 1987 i zbliżała się siedemdziesiąta piąta rocznica jego urodzin,
postanowiłem namówić Turowicza na przeznaczoną dla ,,Powściągliwości i Pracy” obszerną
rozmowę, w której zawrzeć się miało doświadczenie jego życia. Ku mojemu zdziwieniu
zgodził się bez oporu, proponując, żebyśmy spotkali się latem w Kalwarii Zebrzydowskiej,
gdzie – jak zwykle – spędzał krótki urlop.
5
Parę miesięcy, które dzieliły naszą rozmowę od terminu spotkania, w dużej mierze
poświęciłem na gruntowne przygotowania. Wertowałem roczniki „Głosu Narodu”,
„Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”, „Więzi”, a także prasę partyjną, na której łamach
mogłem znaleźć ataki na Turowicza, „Tygodnik” i środowisko Znaku. Czytałem pamiętniki,
podręczniki i studia dotyczące historii politycznej PRL, sytuacji Kościoła i ugrupowań
katolickich. Wreszcie starałem się zbierać i w miarę możliwości weryfikować plotki i relacje
dotyczące nie opisanych wydarzeń wiążących się jakoś z osobą mojego rozmówcy. Na koniec
opracowałem szczegółowy, zajmujący pół zeszytu konspekt rozmowy.
Jadąc do Kalwarii nie myślałem, że z naszych tamtejszych rozmów powstanie książka.
Przygotowywałem się do czterdziestostronicowego wywiadu mającego zająć pół
bożonarodzeniowego numeru „Powściągliwości”.
To, co zastałem na miejscu, przekroczyło jednak moje najśmielsze marzenia. W
niezwykłej atmosferze franciszkańskiego klasztoru otoczonego pajęczyną kalwaryjskich
ścieżek łączących malowniczo, wśród górek położone kapliczki, notorycznie zapracowany
Turowicz był rozluźniony, wypoczęty i wspaniale dysponowany do rozmowy. Na moje
pytanie o to, ile czasu może mi poświęcić, bez wahania odpowiedział: „tyle, ile Panu będzie
potrzeba”.
Zamiast kilku godzin rozmawialiśmy więc bite dwa dni, dzieląc czas zgodnie z rytmem
klasztornego życia: śniadanie, praca, spacer, obiad, drzemka, praca, kolacja, praca, sen.
Nawet w tej sytuacji Turowicz nie był jednak zbyt łatwym rozmówcą. Przez długie godziny
słuchał pytań i precyzyjnie formułował odpowiedzi, ale trudno było powiedzieć, żeby
przejawiał szczególną skłonność do gawędziarskich zwierzeń. Chyba starał się być raczej
uprzejmym i nawet życzliwym rozmówcą niż snującym wspomnienia gawędziarzem.
Chwilami trudno mi było oprzeć się wrażeniu, że własna przeszłość niezbyt go interesuje i
może nawet niespecjalnie obchodzi. Zdarzało się jednak, że poruszony jakimś tematem
podnosił się z krzesła, brał ode mnie tego jedynego w ciągu dnia papierosa, którego
wyjątkowo pozwalał sobie zapalić i krążąc między oknem a wiszącą koło drzwi umywalką
rozwijał jakiś wywód albo snuł wspomnienie. Pierwszy raz zdarzyło się to bodaj, gdy
postawiłem pytanie o „katolicyzm francuski”, drugi – gdy doszliśmy do kwestii sporu o
religijność ludową, potem może jeszcze kilka razy – przy kwestii żydowskiej, podróżach
papieskich, sprawie listu do biskupów niemieckich. Były to jednak raczej sytuacje
wyjątkowe, choć z upływem czasu zdarzało się ich coraz więcej – zapewne dlatego, że coraz
więcej było ,,ciepłych” tematów, ale pewnie też dzięki temu, że stopniowo oswajaliśmy się ze
sobą.
Ostatecznie odbyliśmy sześć takich trzy-, czterogodzinnych rozmów, którym w książce z
grubsza odpowiada podział na rozdziały. Z grubsza, bo zależało mi, żeby każdy z rozdziałów
stanowił możliwie zwartą merytoryczno-chronologiczną całość, którą nie zawsze udawało się
zamknąć w naszych rozmowach, nieubłaganie przerywanych w chwili, gdy nadchodziła
godzina posiłku; z grubsza także dlatego, że w kalwaryjskich rozmowach pominęliśmy te
sprawy, o których rozmawialiśmy w związku ze wznowieniem Anatomii – trzeci rozdział
książki stanowi więc nieznacznie zmodyfikowaną wersję tamego wywiadu; wreszcie dlatego
z grubsza, że w ciągu blisko dwóch lat, jakie dzielą nasze pierwsze spotkanie w Kalwarii od
ostatecznego zamknięcia tej książki, nie tylko uzupełniliśmy ją o wiele nowych wątków
(które wplotłem w tok tamtej rozmowy), ale także parokrotnie poddawaliśmy ją dość
szczegółowej redakcji – między innymi uaktualniając niektóre informacje (np. sprawę
Karmelu w Oświęcimu).
Wersja, którą ostatecznie oddajemy wydawcy, różni się więc znacznie od tej, której
obszerne fragmenty (około jednej trzeciej) wypełniły w 1987 roku grudniowy numer
„Powściągliwości i Pracy”. Mam jednak przekonanie, że naruszenie autentycznego,
6
dokumentalnego zapisu tamtej rozmowy uzasadnia troska o to, by książka trafiająca w ręce
czytelnika stanowiła raczej dokument epoki niż rejestrację fenomenu jednego spotkania.
Naszą pracę nad tą książką zamykamy w marcu 1989 roku, kiedy kończą się obrady
„okrągłego stołu” i wiele wskazuje na to, że dużo się może w Polsce zmienić. W pewnym
sensie zamyka się więc – być może – także ten dziwaczny epizod w dziejach Polski, który
zaczął się w roku 1945 i na którego tle rozgrywa się akcja naszych rozmów. Zdaje się zatem
rysować ich historyczna pointa, ale czy rysuje się rzeczywiście, tego oczywiście nie wie nikt i
także nikt nie potrafi powiedzieć, kiedy to się okaże. Można natomiast powiedzieć, czego
byśmy sobie życzyli. Jerzy Turowicz mówił o tym występując w imieniu opozycji na
inauguracyjnym posiedzeniu „okrągłego stołu”. Myślę, że właśnie to wystąpienie stanowi
właściwą pointę naszej książki, choć ponad wszelką wątpliwość życie dopisze do niej jeszcze
niejeden rozdział.
Jacek Żakowski
7
Rozdział I
Dom. Pierwsze zaangażowania i debiuty. „Odrodzenie”. Życie akademickie. „Głos
Narodu”. Wojna. Plany. Dwór w Goszycach.
— Umawialiśmy się wcześniej, że naszą rozmowę zaczniemy od lipca 1939 roku, czyli od
chwili, gdy po raz pierwszy zajął Pan swoją – jak się miało później okazać – życiową pozycję,
obejmując redakcję naczelną ukazującego się w Krakowie katolickiego dziennika „Głos
Narodu”. Kiedy jednak zacząłem się przygotowywać do tej rozmowy, zdałem sobie sprawę, że
stając na czele redakcji ..Głosu Narodu” miał Pan niespełna 27 lat i że zaledwie kilka
miesięcy wcześniej ukończył Pan studia na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu
Jagiellońskiego...
— Nawet nie ukończyłem, bo uzyskałem wprawdzie absolutorium, ale zaraz potem
zacząłem pracować i na obronę pracy magisterskiej – prawdę mówiąc – nie miałem już czasu.
Zresztą niebawem wybuchła przecież wojna.
— I nigdy później nie powrócił Pan do tych nie zakończonych studiów?
— Nie.
— Wracam do mojego przerwanego wywodu. Otóż pomyślałem wówczas, że dobrze by
było dowiedzieć się, jak to się stało, iż zaledwie dwudziestosiedmioletniemu młodemu
człowiekowi powierzono tak odpowiedzialną posadę w poważnym i mającym już liczącą się
tradycję dzienniku. Skoro zaś i tak mamy sięgnąć poza horyzont Pańskich doświadczeń
redaktorskich, najlepiej chyba będzie zacząć tak, jak zazwyczaj zaczynają się zwierzenia
biograficzne – od pieca, czyli od domu rodzinnego i środowiska, w którym się Pan
wychowywał – zwłaszcza że należy Pan do tego bardzo nielicznego, składającego się przecież
z zaledwie kilku roczników, pokolenia, które cale swoje wychowanie i edukację odebrało w
Polsce niepodległej.
— Jak Pan już wie, urodziłem się w roku 1912 w krakowskim mieszczańskim domu. Mój
ojciec był sędzią, matka pochodziła z rodziny ziemiańskiej. Mam dwóch braci i cztery siostry
– zresztą dzięki Bogu wszyscy oni jeszcze żyją. Nasz dom był bardzo katolicki i silnie
związany z Kościołem. Obaj moi bracia są księżmi. Starszy o osiem lat Andrzej, matematyk z
wykształcenia, został z późnego powołania benedyktynem w opactwie tynieckim. Drugi,
Juliusz, starszy ode mnie o sześć lat, jest księdzem świeckim, emerytowanym już dziś
profesorem krakowskiego seminarium archidiecezjalnego. Ja sam w okresie nauki w
gimnazjum klasycznym imienia Jana Sobieskiego w Krakowie, gdzie przez 8 lat uczyliśmy
się łaciny i przez 6 greki, należałem oczywiście do Sodalicji Mariańskiej. Głównym
opiekunem Sodalicji Mariańskich Młodzieży Szkolnej był wówczas ks. Józef Winkowski,
który redagował – wydawane zresztą w Zakopanem, a nie w Krakowie – pisemko „Pod
Znakiem Marii”. Do tego właśnie pisemka napisałem swój pierwszy w życiu artykuł. Było to
w roku 1927, a może 1928, bo wydaje mi się, że chodziłem wtedy mniej więcej do szóstej
klasy gimnazjum.
— A więc 60 lat temu.
8
— Tak, byłby kolejny jubileusz, ale nie wiadomo dokładnie kiedy, bo gdzieś mi ten
artykuł przepadł w moim archiwum.
— Czego on dotyczył?
— Dokładnie już nie pamiętam. Pewnie było to coś w stylu zadania szkolnego na tematy
religijne.
— Chciałbym wrócić do Pańskiego domu i do autorytetów, które miały na Pana
największy wpływ.
— Mój dom był bardzo tradycyjny i przede wszystkim bardzo religijny, więc w szkole
średniej uważałem za coś zupełnie oczywistego, że należę do Sodalicji Mariańskiej. Moja
ciotka, która mieszkała razem z nami, spędziła wcześniej kilka lat w klasztorze wizytek, z
którego musiała wystąpić ze względów zdrowotnych. Ojciec z kolei działał w Akcji
Katolickiej, a przez pewien czas był nawet jej prezesem na całą Archidiecezję Krakowską.
Utrzymywał też przyjazne stosunki z metropolitą i późniejszym kardynałem, arcybiskupem
Sapiehą, którego ja także poznałem w okresie przedwojennym. Ojciec przyjaźnił się również
z wieloma księżmi – między innymi z proboszczem Bazyliki Mariackiej, księdzem
Machayem. W naszym domu zawsze mieliśmy literaturę i prasę katolicką. Nie był to może
dom bardzo intelektualny, ale zdarzało się, że już wówczas czytywałem abonowane przez
rodziców francuskie czasopisma katolickie. Zresztą francuskiego uczyłem się od dzieciństwa
– to był pierwszy język obcy, jaki poznałem.
Mój ojciec, który po przejściu na emeryturę prowadził praktykę adwokacką, miał też
pewne związki z krakowską prasą. Po pierwsze jako radca prawny „Ilustrowanego Kuriera
Codziennego” – słynnego „Ikaca”, po drugie zaś jako autor pisywanych dorywczo
komentarzy politycznych, które publikował w diecezjalnym tygodniku „Dzwon Niedzielny”.
Pamiętam nawet, że jeden z tych komentarzy został kiedyś skonfiskowany przez cenzurę,
czego śladem była biała plama w numerze „Dzwonu”. Nigdy jednak nie należał do żadnej
partii politycznej, choć najbliższy był może chrześcijańskiej demokracji.
— Czy poza tym artykułem, który wydrukowano w ,,Pod Znakiem Marii”, dużo Pan jeszcze
w latach szkolnych publikował?
— Wydaje mi się, że już nie. Do matury chyba nic więcej nie wydrukowałem.
— Uzyskał ją Pan w roku 1930.
— Tak, a potem zacząłem studia na Wydziale Budowy Maszyn Politechniki Lwowskiej.
— Czy to może wpływ Pańskiego starszego brata, który zdaje się skończył już wówczas
swoje studia matematyczne?
— Byłem wtedy po prostu bardzo młody, może jeszcze niezupełnie dojrzały i ogromnie
fascynowały mnie maszyny, samochody, samoloty, więc postanowiłem zostać inżynierem.
Rodzice się na to zgodzili, ponieważ zaś politechniki istniały w Polsce dwie: w Warszawie i
we Lwowie, zdecydowałem się na Lwów, bo miałem tam trochę dalszej rodziny – zresztą
była to zawsze Polska Południowa, Galicja. Później, może w jakimś stopniu na tle
działalności społecznej, zaangażowania w „Odrodzeniu”, coraz wyraźniej kształtowały się
moje zainteresowania humanistyczne, które sprawiły, że w końcu przeniosłem się na
uniwersytet.
We Lwowie bardzo szybko zająłem się pracą publicystyczną. Wychodziło tam wówczas
pismo pod tytułem „Życie Technickie” – organ studentów Politechniki Lwowskiej. Jego
redaktorem był – może już wówczas inżynier – Jan Grubecki, późniejszy peerelowski
minister komunikacji. Zacząłem tam pisywać artykuliki między innymi o szybownictwie,
którego byłem gorącym entuzjastą. Należałem też zresztą do założonej pewnie w roku mojego
urodzenia organizacji o bardzo staroświeckiej nazwie: Związek Awiatyczny Studentów
Politechniki Lwowskiej. Działali tam znakomici konstruktorzy i piloci szybowców –
Szczepan Grzeszczyk i Wacław Czerwiński. Po jakichś dwóch latach zostałem nawet
9
prezesem Związku Awiatycznego. Zapewne głównie dlatego, że lepsi ode mnie specjaliści
woleli zajmować się budową szybowców czy też lataniem niż pracą organizacyjną. Na
łamach „Życia Technickiego” prowadziłem gorącą polemikę w obronie produkcji taśmowej,
stosowanej wówczas w fabrykach Forda w Detroit. Moim polemistą był z czasem inżynier, a
wówczas jeszcze student jak ja, Zbigniew Schneigert, później budowniczy kolejki linowej na
Kasprowy. Zresztą dziś jestem przekonany, że rację miał Schneigert. Wkrótce wszedłem też
do redakcji „Życia Technickiego”. Główne pole mojej aktywności znajdowało się jednak
gdzie indziej – w Stowarzyszeniu Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”. Była to
w jakimś sensie rodzinna tradycja. Mój brat, studiując matematykę na Uniwersytecie
Jagiellońskim, także aktywnie działał w „Odrodzeniu” i był nawet prezesem oddziału
krakowskiego.
— Zdaje się, że „Odrodzenie” odegrało niezwykle ważną rolę w Pańskim życiu, bo nieraz
powoływał się Pan później na jego dziedzictwo.
— Tak, „Odrodzenie” wtajemniczyło mnie w życie liturgiczne. Nauczyło mnie
uczestnictwa w liturgii – na pewno należało do pionierów w tej dziedzinie. Także w
dziedzinie światopoglądowej dało mi niezwykle dużo. W „Odrodzeniu” poznawałem filozofię
tomistyczną – zresztą pod wpływem dominikanów, którzy mieli z nami bardzo bliskie
kontakty. Również dzięki „Odrodzeniu” poznawałem katolicką naukę społeczną, a zwłaszcza
encykliki społeczne, które studiowaliśmy bardzo intensywnie. Oczywiście „Odrodzenie”
wydawało też swoje pisma. W Warszawie wychodziło dość chyba efemeryczne pisemko
„Vox Universitatis”, którego ukazało się może tylko kilka numerów i w którym zamieściłem
jakiś artykulik. We Lwowie natomiast wydawaliśmy mały drukowany biuletyn o zabawnej
nazwie „Dyszel w Głowie”. Tytuł wziął się z żartobliwej piosenki – swego rodzaju hymnu
,,Odrodzenia” – w której była mowa o tym, że każdy człowiek powinien mieć w głowie
dyszel wskazujący mu wyraźną orientację. Ja w „Dyszlu” sporo pisywałem, a nawet przez
jakiś czas byłem redaktorem naczelnym w jedno- czy może dwuosobowej redakcji.
— Więc jednak w lipcu 1939 roku nie po raz pierwszy został Pan naczelnym redaktorem?
— No nie, „Dyszel” to były lata 1932—34.
— Aktywność w ,,Odrodzeniu” musiała chyba odciągać Pana od zainteresowań
politechnicznych?
— Tak, moje studia na wydziale mechanicznym okazały się jednak pewnym
nieporozumieniem, bo były po prostu efektem jakiejś młodzieńczej fascynacji maszynami,
samochodami, samolotami. Nie osiągnąłem też na politechnice wielkich sukcesów.
Zajmowała mnie przede wszystkim aktywność społeczna i na studiowanie nie zostawało
wiele czasu.
W 1934 roku po Wielkiej Nocy miałem zacząć kurs pilotażu szybowcowego. Tymczasem
jednak na święta pojechałem do Krakowa i tam złapałem ostre zapalenie płuc, po którym
rekonwalescencja trwała kilka miesięcy. Kurs diabli wzięli, a ja doszedłem do wniosku, że
studia politechniczne nie mają dla mnie żadnego sensu i przeniosłem się na Uniwersytet
Jagielloński, z czym moi rodzice dość łatwo się pogodzili.
— Ale był Pan już przecież poważnie zaawansowany w swojej edukacji technicznej, bo
spędził Pan we Lwowie cztery lata.
— Z trudem była to jednak połowa studiów. Powoli mi one szły.
— Na Uniwersytecie Jagiellońskim wybrał Pan Wydział Filozoficzny.
— Tak, i w dalszym ciągu aktywnie działałem społecznie. Związku Awiatycznego w
Krakowie nie było, ale należałem do Aeroklubu, choć było to członkostwo raczej formalne
niż rzeczywiste. Natomiast kontynuowałem intensywną działalność w „Odrodzeniu”.
Środowisko lubelskie zaczęło wtedy wydawać miesięcznik „Odrodzenie” – ogólnopolski
organ związku mającego swoje oddziały we wszystkich miastach akademickich. Jak to się
10
śpiewało w tym naszym hymnie: Warszawa, Lwów, Poznań, Wilno, Lublin, Kraków
Wszędzie jest pełno nas Odrodzeniaków.
Tak bardzo pełno nie było, ale jednak stanowiliśmy liczące się środowisko. W każdym
razie miesięcznik był już nieźle ustabilizowany i ukazywał się regularnie aż do wojny. Ja
nieraz w nim pisywałem, byłem krakowskim stałym korespondentem. Publikowałem też
oczywiście w innych pismach związanych z „Odrodzeniem”. Pytał Pan wcześniej o moje
,,naczelne redaktorstwa”. Otóż po roku 1934, studiując historię na Uniwersytecie
Jagiellońskim, byłem czynny także w Kole Historyków Studentów UJ i pełniłem funkcję
redaktora naczelnego organu tegoż Koła, rocznika pt. „Historia”. Ale pod moją redakcją
wyszedł chyba tylko jeden numer tego pisma, ostatni przed wojną. Z całego tego okresu
(także wcześniejszego) pamiętam trzy ważniejsze występy publicystyczne. Pierwszy na
łamach miesięcznika „Pax” redagowanego w Wilnie przez Antoniego Gołubiewa i Stanisława
Stommę. W Wilnie istniało bardzo silne środowisko odrodzeniowe, w którym poza
Gołubiewem i Stommą, moimi późniejszymi kolegami w redakcji „Tygodnika
Powszechnego”, działał też między innymi Henryk Dembiński – człowiek wybitny i ciekawy,
który po jakimś czasie przeszedł z „Odrodzenia” do komunizmu, a potem w 1941 roku został
zamordowany przez Niemców. Otóż w tym wileńskim piśmie „Pax”, które nie miało nic
wspólnego z powstałym po wojnie Stowarzyszeniem PAX, zamieściłem artykuł pod
szumnym tytułem O chrześcijańską kulturę jutra. Ukazał się on jako wstępniak, a wileńscy
koledzy nawet wydali ten tekst w osobnej broszurce. Było to moje pierwsze – że tak powiem
– książkowe wydanie.
— Tytuł sugeruje, że nie był Pan usatysfakcjonowany chrześcijańską kulturą ówczesnego
,,dziś”.
— Ja, mówiąc szczerze, nie bardzo już nawet pamiętam, co w tym artykule napisałem, nie
jestem nawet przekonany, że odczytałem go po wojnie, chociaż mam w moim archiwum
roczniki „Paxu”, co zapewne jest dziś dużą rzadkością. Oczywiście, my Odrodzeniacy
byliśmy wówczas przekonani, że w kulturze powinno się być obecnym, że należy ją
chrystianizować, że trzeba tworzyć chrześcijańską sztukę. Tu w ostatnich latach nastąpiła
dość istotna zmiana. Jeszcze po wojnie, ale jednak najsilniej w okresie dwudziestolecia,
mówiło się na przykład o chrześcijańskiej literaturze. Później porzucono ten termin uważając,
iż nie można dzielić literatury na chrześcijańską i niechrześcijańską, choć niewątpliwie są
tacy twórcy i takie dzieła, którym przymiotnik chrześcijański można nadać bez żadnych obaw
– myślę na przykład o Mauriaku. Dziś chętniej mówi się jednak o obecności religii i
pierwiastków religijnych w literaturze czy też w kulturze w ogóle. W każdym razie
przypuszczam, iż mój artykuł wyrażał powszechne w ,,Odrodzeniu” przekonanie, iż w Polsce,
w której ogromna większość ludności przyznaje się do katolicyzmu, katolicy powinni być
świadomi, aktywni, powinni być obecni w życiu i nadawać kształt kulturze.
— Chciałbym, żebyśmy zatrzymali się przy „Odrodzeniu”. Jak określiłby Pan jego miejsce
na mapie ówczesnego życia społecznego?
— W latach moich studiów na uniwersytecie istniało szereg organizacji katolickich o
bardzo różnych profilach. Niektóre były oczywiście dość efemeryczne, ale niektóre – może
około dziesięciu – miały charakter bardziej trwały. Były Sodalicje Mariańskie (osobno
akademików i akademiczek), była ,,Juventus Christiana”, szczególnie aktywna w Warszawie i
Wilnie, chyba także w Poznaniu (nastawiona zwłaszcza na życie wewnętrzne i studium Pisma
Świętego), była istniejąca tylko jakiś czas Katolicka Młodzież Narodowa, której nie należy
mieszać z organizacjami endeckimi, takimi jak Młodzież Wszechpolska, były różne
organizacje specjalistyczne, takie jak Akademicki Związek Misyjny mający oddziały we
wszystkich ośrodkach uniwersyteckich. Ja też należałem do tego Akademickiego Związku
Misyjnego. Nie byłem tam szczególnie aktywny, ale kiedyś przewodniczyłem
11
ogólnopolskiemu zjazdowi kół misyjnych – pewnie dlatego, że miałem wprawę jako działacz
akademicki. Poznałem wówczas ojca Maksymiliana Kolbe, który jako misjonarz wygłosił na
tym kongresie referat. Były też takie organizacje, jak działająca w Warszawie „Pom-Bli”,
czyli Pomoc Bliźniemu, studencka organizacja charytatywna.
Samo „Odrodzenie” było organizacją ideową, światopoglądową, próbującą kształtować
życie wewnętrzne oraz postawy studentek i studentów w oparciu o elementarną znajomość
filozofii i teologii chrześcijańskiej a także zasad życia społecznego. Była to organizacja
niezwykle żywa, niemal codziennie odbywały się jakieś zebrania, co tydzień organizowane
były spotkania plenarne z referatami i dyskusjami, z udziałem osób zapraszanych z zewnątrz,
a poza tym systematycznie prowadzona była praca w sekcjach: życia religijnego, życia
wewnętrznego, filozoficznej, zagadnień państwowych. ,,Odrodzenie” było szczególnie silne
w Lublinie, na terenie KUL-u. Rektorem KUL-u był wówczas ks. Antoni Szymański, główny
w tym okresie przedstawiciel katolickiej nauki społecznej, autor dwóch dzieł z tego zakresu:
Zagadnienia społeczne i Polityka społeczna, które Odrodzeniacy bardzo wnikliwie studiowali.
Na KUL-u odbywały się też doroczne Tygodnie Społeczne „Odrodzenia”, główne w tym
czasie katolickie imprezy intelektualne. Formalnie „Odrodzenie” nie należało do Akcji
Katolickiej, ale praktycznie stanowiło jej gałąź uniwersytecką. Akcja miała cztery kolumny:
żeńską, męską, młodzieży żeńskiej i młodzieży męskiej, ale żadna z nich nie obejmowała
akademików, więc „Odrodzenie” w naturalny sposób zapełniało tę lukę. Nasi koledzy, którzy
kończyli studia i odchodzili z „Odrodzenia” będącego przecież organizacją akademicką, na
ogół utrzymywali z nami kontakt, brali udział w Tygodniach Społecznych jako tak zwani
seniorzy, a także jako członkowie założonego również w Lublinie Związku Polskiej
Inteligencji Katolickiej, którego organem był miesięcznik „Prąd”. Zresztą ten związek też był
w jakimś stopniu związany z Akcją Katolicką. Działali tam głównie byli członkowie
„Odrodzenia”, którzy zasilali Chrześcijańską Demokrację, Chrześcijańskie Związki
Zawodowe i całe katolickie życie polityczne.
— Nie wspomniał Pan o stosunkach z ruchem narodowym.
— W latach trzydziestych młodzież prawicowa, narodowa, miała na uczelniach coraz
silniejsze wpływy – przede wszystkim Młodzież Wszechpolska, ale w ostatnich latach przed
wojną także takie skrajne środowiska, jak Obóz Narodowo-Radykalny (ONR) czy Falanga.
Młodzież Wszechpolska, która była bardzo dużą, liczną organizacją, opanowywała neutralne
organizacje studenckie w rodzaju Bratnich Pomocy czy kół naukowych, a nawet Sodalicje
Akademickie Męskie. Wszechpolacy byli bardzo aktywni i jako studenci, i jako katolicy, a
przy tym stanowili na ogół większość. Otóż ,,Odrodzenie” – zwłaszcza w ostatnich latach
przed wojną – znajdowało się w coraz ostrzejszym konflikcie z Młodzieżą Wszechpolską,
szczególnie na tle stosunku do nacjonalizmu, a zwłaszcza antysemityzmu.
My – w każdym razie w Krakowie i we Lwowie – byliśmy pod wpływami katolicyzmu
francuskiego, zwłaszcza Jacquesa Maritaina, później także Emmanuela Mouniera, i
skłanialiśmy się ku personalizmowi, a zarazem głosiliśmy uniwersalizm chrześcijaństwa.
Nacjonalizm zaś nie dawał się pogodzić ani z personalizmem, ani z uniwersalizmem. Na tym
tle dochodziło do częstych sporów, do dyskusji czy też jakichś studenckich „gorących dni”.
W Krakowie odbyła się nawet na te tematy wielka debata w wypełnionej po brzegi
największej na uniwersytecie sali im. Kopernika. Wieczór został zatytułowany „Prądy ideowe
młodzieży polskiej”. Patronem zaś był profesor Stanisław Pigoń, kurator Bratniej Pomocy,
dyskusję prowadził natomiast, wówczas chyba asystent, a później znany krytyk i profesor,
Kazimierz Wyka. Głos zabierali przedstawiciele wszystkich kierunków ideowych i ideowo-
politycznych – Młodzieży Wszechpolskiej, Myśli Mocarstwowej (nielicznej organizacji
konserwatywnej, z którą byli związani tacy znani później ludzie, jak bracia Pruszyńscy,
Ksawery i Mieczysław, oraz bracia Bocheńscy, Aleksander i Adolf), Związku Polskiej
12
Młodzieży Demokratycznej (lewicowego). Legionu Młodych, Sodalicji Mariańskiej,
,,Odrodzenia”, Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej i Akademickiego Związku
Pacyfistów. Z każdej organizacji występował jeden mówca. Wszystkich ich oczywiście nie
pamiętam, ale Młodzież Wszechpolską reprezentował Jan Bielatowicz (pisarz zmarły po
wojnie w Londynie), ZNMS – Józef Cyrankiewicz, a ,,Odrodzenie” – ja. Kiedy wszyscy
wygłosili już swoje expose, wybuchła gwałtowna dyskusja, która – jak zwykle –
skoncentrowała się na kwestii antysemityzmu, przy czym najbardziej zagorzałymi
adwersarzami okazali się: z jednej strony Bielatowicz, a z drugiej Cyrankiewicz i ja. Powstał
jakiś dziwny sojusz ad hoc, który zresztą nigdy nie objął innych spraw. W każdym razie
jeszcze po wojnie Cyrankiewicz nieraz wspominał ten wieczór – między innymi w czasie
kampanii do Sejmu, kiedy kandydował z Krakowa. Także Bielatowicz wspominał tę
dyskusję, kiedy spotkaliśmy się po wojnie w Londynie. Nawet się wówczas zaprzyjaźniliśmy.
On zresztą dość poważnie zmienił poglądy. Ja raczej nie.
— A Tygodnie Społeczne ,,Odrodzenia”, do których często nawiązuje się dziś, kiedy mowa
o Tygodniach Kultury Chrześcijańskiej – jak one wyglądały?
— To jednak było co innego. Nasze Tygodnie robione były może trochę na wzór
francuskich Semaines Sociales, które posiadały już wówczas wielką tradycję. Zresztą
,,Odrodzenie” miało pewne międzynarodowe kontakty, było członkiem Międzynarodowej
Federacji Studentów Pax Romana, która powstała zaraz po I wojnie światowej i istnieje do
dziś. W latach dwudziestych jej prezesem był przez jedną kadencję Polak, Orlikowski, i
wówczas nawet kongres Pax Romana odbył się w Krakowie oraz Warszawie. W Polsce nasze
Tygodnie były jednak inicjatywą dość nowatorską. Odbywały się na KUL-u z udziałem grupy
seniorów „Odrodzenia” oraz paru setek młodzieży męskiej i żeńskiej ze wszystkich środowisk
uniwersyteckich kraju. Każdy spośród kilkunastu Tygodni, jakie odbyły się przed wybuchem
wojny, miał swój temat generalny. Codziennie odbywały się trzy, cztery związane z tym
tematem dyskusje poprzedzane referatami wygłaszanymi przez najlepszych polskich
teologów, filozofów, socjologów, znawców nauczania społecznego Kościoła, czasem także
przez studentów. W latach dwudziestych i trzydziestych była to może najważniejsza, a w
każdym razie najwybitniejsza zbiorowa manifestacja intelektualna polskiego katolicyzmu.
W połowie lat trzydziestych zaczęliśmy mieć „konkurencję” w postaci Dni Studiów
Katolickich organizowanych przez Naczelny Instytut Akcji Katolickiej. Była to impreza
poniekąd podobna, ale uczestników miała innych, bo zjeżdżała się tam głównie inteligencja
katolicka, raczej ludzie starsi. Tygodnie „Odrodzenia” odbywały się oczywiście w lecie, w
czasie wakacji akademickich, kiedy mogliśmy się wszyscy spotkać na KUL-u. Dziś
kontynuacją tej tradycji są raczej lubelskie Dni Duszpasterskie niż Tygodnie Kultury
Chrześcijańskiej, które mają charakter bardziej masowy. Myślę, że naszą specyfiką był młody
wiek uczestników, który powodował, że na marginesie bardzo poważnych dyskusji, rozważań
i intensywnego życia religijnego z codzienną mszą św. znajdowało się też miejsce na różne
imprezy towarzyskie, a nawet na jakieś wesołe akcenty. Można tam było spotkać bardzo
wiele osób, które miały później odegrać dużą rolę w polskim Kościele. Ja na przykład w
czasie jednego z tych Tygodni po raz pierwszy spotkałem księdza Wyszyńskiego,
późniejszego prymasa Polski.
— W naszej chronologii doszliśmy do rozpoczęcia przez Pana studiów na Wydziale
Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego.
— Głównym przedmiotem moich studiów była historia, którą wykładało wówczas wielu
znakomitych profesorów – Władysław Konopczyński, Jan Dąbrowski, Ludwik Piotrowicz.
Filozofia była dla mnie raczej przedmiotem ubocznym, bo wydawało się, że ze studium
filozofii trudno będzie żyć. Właściwie jednak filozofia bardziej mnie interesowała. Miałem
wówczas kontakt z paroma interesującymi profesorami filozofii – między innymi z
13
Joachimem Metallmanem – bardzo wybitnym filozofem zamordowanym później przez
Niemców, oraz z Marianem Heitzmanem – filozofem katolickim, który później wyemigrował
i umarł w Stanach Zjednoczonych. Studiując na Wydziale Filozoficznym uzyskałem także
prawo uczestniczenia w seminarium i wykładach księdza Konstantego Michalskiego,
prowadzonych na Wydziale Teologicznym. Ksiądz Michalski, któremu bardzo wiele
zawdzięczam, był wielkim historykiem filozofii i znakomitym filozofem, zresztą posiadał
także doskonałe pióro publicystyczne, a po wojnie, aż do śmierci współpracował z
„Tygodnikiem Powszechnym”. W jego seminarium uczestniczyłem jako jedyny świecki, bo
na Wydziale Teologicznym studiowali tylko klerycy. Miało ono dla mnie wielkie znaczenie.
W tym okresie duży wpływ miał na mnie ojciec Jacek Woroniecki, dominikanin, człowiek
o wspaniałym umyśle, teolog-moralista, którego Katolicka etyka wychowawcza także była
wnikliwie studiowana w „Odrodzeniu”. Miałem z nim osobiste kontakty i przed wojną, i w
czasie wojny, kiedy mieszkał w klasztorze dominikanów w Krakowie, i zwłaszcza po wojnie,
kiedy żył jeszcze przez parę lat.
Natomiast spośród autorów lektur zdecydowanie największy wpływ mieli na mnie
Maritain i Mounier, których książki sprowadzałem z Francji. W moim księgozbiorze
posiadam, teraz już bardzo rzadkie, pierwsze roczniki założonego w 1932 roku przez
Mouniera miesięcznika „Esprit”, który prenumerowałem, od kiedy zaczął się ukazywać.
W tym czasie nawiązałem też pierwsze kontakty zagraniczne – głównie dzięki
„Odrodzeniu”, które przy swoich władzach krajowych miało Komisję Spraw Zagranicznych.
„Odrodzenie”, działające we wszystkich miastach uniwersyteckich, miało bardzo silne
wewnętrzne powiązania, a działalnością związku w całej Polsce kierował Komitet
Wykonawczy. Na początku lat trzydziestych, po uchwaleniu tak zwanej Ustawy
Jędrzejewiczowskiej, ograniczającej prawa akademickie i między innym likwidującej
organizacje międzyuczelniane, „Odrodzenie”, jako organizacja ogólnopolska, zaczęło mieć
kłopoty. We Lwowie, gdzie było kilka wyższych uczelni – uniwersytet, politechnika,
akademia rolnicza – musiały powstać osobne organizacje uczelniane i ja zostałem nawet
prezesem na politechnice. Mimo tych ograniczeń, przez cały czas istniała jednak wspólna dla
całej Polski Komisja Spraw Zagranicznych. Utrzymywała ona kontakty z Pax Romana i z
innymi organizacjami młodzieży katolickiej – wśród nich z organizacją Slavia Catholica,
która poza Polakami grupowała między innymi studentów litewskich i ukraińskich. Paradoks
polegał na tym, że tylko na terenie organizacji międzynarodowej, jaką była Slavia Catholica,
mogło dojść do spotkań i rozmów ze studentami ukraińskimi ze Lwowa i litewskimi z Wilna.
We Lwowie czy w Wilnie takie kontakty okazywały się niemożliwe, zwłaszcza dla
Ukraińców czy Litwinów. Zbyt silne były antagonizmy narodowe. W Slavia Catholica
dyskutowaliśmy nieraz bardzo ostro, ale jednak między katolikami. Po godzinnej rozmowie
prowadzonej po francusku, okazywało się często, iż wszyscy nasi ukraińscy i litewscy
rozmówcy doskonale znają język polski i dużo łatwiej będzie nam się dogadać po polsku. We
Lwowie nieraz próbowaliśmy nawiązać jakiś dialog z ukraińską młodzieżą katolicką.
Okazywało się jednak, że oni ze względu na ukraińską opinię społeczną nie mogą sobie na to
pozwolić. Taki był ówczesny klimat zawiniony na pewno nie tylko przez Ukraińców.
W każdym razie z ramienia odrodzeniowej Komisji Spraw Zagranicznych kilkakrotnie
wyjeżdżałem na różne międzynarodowe kongresy i spotkania. Po raz pierwszy pojechałem w
roku bodaj 1934 do Budapesztu z delegacją całej polskiej młodzieży akademickiej, w której
reprezentowałem „Odrodzenie”. Później brałem udział w kongresach Pax Romana – najpierw
w Pradze i Bratysławie, potem w Jugosławii, w Paryżu i w Austrii. Byłem też w
Luksemburgu na organizowanym przez Instytut Międzynarodowej Współpracy Intelektualnej
– ówczesny odpowiednik UNESCO – spotkaniu organizacji studenckich z całej Europy.
14
— Chciałbym wrócić jeszcze do ideowych podstaw ruchu odrodzeniowego. Wspominał
Pan o dominujących wpływach personalizmu w środowisku „Odrodzenia”, a także o
spotkaniu z późniejszym prymasem Wyszyńskim, który kojarzy się raczej z dość
konserwatywną myślą tomistyczną i narodową. Czy to znaczy, że ,,Odrodzenie” nie było
ideowo jednorodne?
— Przed wojną tomizm był przez Kościół głoszony jako jedyna i obowiązująca filozofia
katolicka. Takie dogmatyzowanie tomizmu było może pewnego rodzaju błędem i wywołało
ono antytomistyczną reakcję w Kościele powojennym. Dziś nikt już nie powie, że tomizm jest
jedyną oficjalną filozofią Kościoła. Niemniej przed wojną tak właśnie było i dominikanie,
którzy mieli decydujący wpływ na formację środowisk odrodzeniowych, byli z tomizmem
bardzo mocno związani. Zresztą Maritain też był tomistą, i to tomistą bardzo nowoczesnym,
jednym z odnowicieli tomizmu – zwłaszcza w dziedzinie zagadnień społecznych.
Mounier nie był tomistą, niewątpliwie znajdował się jednak pod wpływem tomizmu, choć
przede wszystkim odwoływał się do egzystencjalizmu czy też do filozofii wartości. Ja sam po
dziś dzień uważam tomizm za system najbardziej do przyjęcia, choć nie wydaje mi się, żeby
Kościół powinien ogłaszać go jako obowiązujący.
Zaletą tomizmu jest przede wszystkim jego realizm, realizm filozoficzny, którego jestem
wyznawcą. Realizm, który – bardzo rzecz upraszczając – wywodzi się od Arystotelesa, w
przeciwieństwie do idealizmu wywodzącego się od Platona i poprzez św. Augustyna
prowadzącego w nowszych czasach aż do heglizmu. Linia idealistyczna – zwłaszcza w ujęciu
Hegla i różnych jego spadkobierców – wydaje mi się dość niebezpieczna, bo ma złowrogie
konotacje zwłaszcza w systemach totalnych.
— Propaguje Pan jednak współczesną fenomenologię, lansując księdza Tischnera jako
głównego filozofa ,,Tygodnika”.
— To jest bardziej skomplikowana sprawa. Ja nie jestem filozofem, jestem dziennikarzem,
publicystą, redaktorem, działaczem katolickim. Natomiast jeżeli chodzi o filozofię Tischnera,
to jesteśmy raczej w sporze. Nie należę do zwolenników jego filozofii i polemizowaliśmy w
„Tygodniku”. Jestem jednak wielbicielem pisarstwa Tischnera, który – przepraszam, powiem
brutalnie –jest, moim zdaniem, lepszym literatem niż filozofem. Tischner jest przede
wszystkim znakomitym kaznodzieją, wspaniale pisze, jego polszczyzna jest piękna, jędrna.
Także myślowo wydaje mi się bardzo ciekawy, zapładniający. Ja zresztą nie przekreślam
filozofii idealistycznej. Jestem przeciwny kanonizowaniu tomizmu właśnie dlatego, że
konfrontacja z innymi kierunkami tomizm wzbogaca. Widać to na przykładzie stosunku
tomistów do chociażby egzystencjalizmu chrześcijańskiego. Tacy ludzie jak Gabriel Marcel
czy Pierre Teilhard de Chardin niewątpliwie są myślicielami mającymi poważny wkład w
dzieje myśli chrześcijańskiej i choć nie stawiam ich na równi ze św. Tomaszem, muszę
przyznać, że przyczynili się do wzbogacenia jego systemu.
Tomizm już w latach przedwojennych, a także po wojnie, w wydaniu niektórych tomistów
stał się kierunkiem w jakimś sensie „reakcyjnym”. To jednak nie jest wina systemu
filozoficznsgo, tylko tomistów, którzy traktowali pisma św. Tomasza zbyt sztywno, literalnie.
Maritain, którego uważam za jednego z największych myślicieli katolickich naszych czasów
– choć też nie wydaje mi się, żeby we wszystkim miał rację – pokazał jednak, jak żywą
filozofią może być tomizm i jak bardzo może on być „postępowy” – choć taka terminologia
chyba nie bardzo pasuje do rozmowy o systemach filozoficznych.
Wspomniał Pan prymasa Wyszyńskiego. Oczywiście odebrał on w seminarium
wykształcenie filozoficzne i na pewno znał tomizm, ale właściwie nie był filozofem, przede
wszystkim był znawcą nauki społecznej Kościoła. Nie wiem, czy w jego poglądach
należałoby się doszukiwać jakiejś wyraźnej formacji tomistycznej. Jego formacja oparta była
przede wszystkim na wielkich dokumentach nauczania społecznego Kościoła: Rerum
15
novarum, Quad-ragesimo anno. Kodeksie Społecznym Unii Społecznej w Malines.
Oczywiście – jeżeli już mamy jakoś klasyfikować Księdza Prymasa – należałoby go zaliczyć
raczej do prawicy narodowej, choć na pewno nie endeckiej. Politycznie był może najbliższy
chrześcijańskiej demokracji.
— Znów wybiegliśmy daleko w przyszłość, a chciałbym jeszcze wrócić do Pańskich lat
studenckich, żeby zapytać o atmosferę, jaka panowała wówczas w najlepiej Panu znanych
środowiskach akademickich Lwowa i Krakowa.
— Oczywiście między Lwowem i Krakowem była pewna różnica. We Lwowie dużą rolę
odgrywał problem ukraiński, może też lwowskie temperamenty były nieco gorętsze.
Zasadniczej różnicy klimatu jednak nie odczuwałem. Przenosząc się do Krakowa, wracałem
do domu, do rodziny, do przyjaciół. Poza tym byłem dość intensywnie zaabsorbowany
studiami i uniwersytetem, gdzie miałem grupę przyjaciół, z którymi dość blisko trzymaliśmy
się zarówno na uczelni, jak też towarzysko. Bardzo wiele czasu pochłaniało mi także
„Odrodzenie”, które w Krakowie było może mniej żywe niż we Lwowie, ale jednak działało
dość intensywnie, prowadząc spory i dyskusje z innymi kierunkami ideowymi, zwłaszcza z
młodzieżą narodową. Natomiast politycznie nie angażowałem się ani we Lwowie, ani później
w okresie krakowskim, choć moje sympatie były raczej po stronie Piłsudskiego – zwłaszcza
za jego życia. Oczywiście takie sprawy jak proces brzeski czy Bereza Kartuska budziły
zdecydowany sprzeciw mój i moich przyjaciół, ale jednak z alternatywy endecja – sanacja
wybierałem raczej sanację.
W ówczesnym Krakowie postacią bardzo znaczącą był książę metropolita Adam Stefan
Sapieha, arcybiskup krakowski, który już wówczas we wszystkich chyba środowiskach
cieszył się bardzo dużym autorytetem, reprezentował bowiem zdecydowanie niezależne
stanowisko. W okresie moich studiów uniwersyteckich Sapieha wdał się na przykład w
słynny spór z sanacją o trumnę Piłsudskiego i nie ugiął się mimo potężnych i gwałtownych
nacisków.
— A dyskusje z lewicą, czy do nich nie dochodziło?
— Oczywiście, stykałem się z działaczami ZNMS-u czy ZPMD, nawet braliśmy udział we
wspólnych dyskusjach, jak chociażby to spotkanie w sali Kopernika, o którym Panu
wspomniałem, ale prawdę mówiąc nie bardzo mogliśmy znaleźć wspólną płaszczyznę dla
dyskusji. Natomiast dużo bardziej żywy i ważniejszy był spór z Młodzieżą Wszechpolską,
która nie była wprawdzie organizacją stricte katolicką, ale jednak zrzeszała w większości
młodzież wierzącą. Nasza dyskusja miała więc charakter wewnętrznego sporu dzielącego
katolików. Dla mnie zaś, jako świadomego, aktywnego katolika najważniejszy był wówczas
obraz polskiego katolicyzmu i postawy reprezentowane przez katolików.
Wspomniałem wcześniej, że w latach studenckich miałem trzy ważne dla mnie
wystąpienia publicystyczne, ale opowiedziałem tylko o jednym. Otóż dwa pozostałe
dotyczyły poniekąd tej właśnie kwestii. Jedno ogłoszone było w ukazującym się we Lwowie,
skierowanym głównie do duchowieństwa piśmie ,,Gazeta Kościelna” i nosiło tytuł Dwa
katolicyzmy. Był to artykuł polemizujący z jakimś innym, którego już dziś nie pamiętam.
Chodziło w nim o spór między katolicyzmem bardziej ciasnym, ortodoksyjnym i
prawicowym, w pewnym stopniu powiązanym z endecją, a otwartym, personalistycznym,
uniwersalistycznym, znajdującym się pod wpływami francuskimi, reprezentowanym nie tylko
przez „Odrodzenie”, ale także na przykład przez środowisko „Verbum”, Lasek i księdza
Korniłowicza, który był zaprzyjaźniony i z Maritainem, i z późniejszym kardynałem
Charlesem Journetem.
Jeszcze wyraźniej ten spór ujawnił się w kolejnym moim występie publicystycznym. Otóż
w redagowanym przez Stanisława Piaseckiego tygodniku „Prosto z Mostu”, który był
prawicowym, narodowym odpowiednikiem liberalnych ,,Wiadomości Literackich”, ukazał się
16
artykuł znanego wówczas, a pod koniec lat czterdziestych skazanego na śmierć inżyniera
Adama Doboszyńskiego, pod tytułem O Mauriaku, czyli o niedobrym katolicyzmie. Był to
gwałtowny atak na katolicyzm francuski, między innymi na Maritaina. Ja odpowiedziałem na
to artykułem O Maritainie, czyli o najlepszym katolicyzmie, który ukazał się w „Prosto z
Mostu” i był zresztą moim jedynym występem na tych łamach.
— ,,Prosto z Mostu” jest kolejnym wymienionym przez Pana tytułem prasowym, a ani razu
nie wspomniał Pan jeszcze ,,Głosu Narodu”, którego redakcję miał Pan objąć w wieku 27 lat.
Pańska błyskawiczna kariera w tym piśmie jest zaś tym bardziej interesująca, że był to
poważny dziennik z kilkudziesięcioletnią już wówczas tradycją, który – o ile się orientuję – od
kilku lat przeżywał dość poważne trudności finansowe. W 1936 roku ..Głos Narodu” stal się
dziennikiem katolickim w sensie kościelnym, trzy piąte akcji znalazło się w posiadaniu
Związku Kapłanów Archidiecezji Krakowskiej, zaś redaktorem naczelnym został ksiądz Jan
Piwowarczyk, który już wcześniej był czołowym publicystą pisma. Andrzej Paczkowski pisze
jednak, że mimo tych zmian „Glos” w dalszym ciągu miał bardzo poważne trudności, jego
nakład oscylował zaś w okolicach dwu tysięcy.
— To jest historia, która ma związek z moją sytuacją osobistą, więc od niej trzeba chyba
zacząć. Otóż nie skończyłem jeszcze studiów, to znaczy uzyskałem absolutorium, ale nie
obroniłem pracy magisterskiej, gdy w listopadzie 1938 roku ożeniłem się – zresztą po dosyć
długim narzeczeństwie, bo zaręczony byłem dwa lata wcześniej. Skoro zaś byłem już żonaty,
należało znaleźć pracę i zacząć zarabiać na życie. Moje zainteresowania pracą dziennikarską i
sprawami Kościoła były wówczas dość wyraźnie skrystalizowane. Poza „Dzwonem
Niedzielnym”, mającym charakter bardzo, jak byśmy dziś powiedzieli, konfesyjny – w grę
mógł wchodzić właściwie tylko „Głos Narodu”, który w Krakowie był jedynym poważnym
katolickim pismem.
Od l stycznia 1939 roku dostałem w „Głosie Narodu” etat redakcyjny. Zrazu do moich
obowiązków należało między innymi zbieranie wiadomości, które ukazywały się później w
dziale miejskim. Dzwoniłem więc na policję, pogotowie, do straży pożarnej i tym sposobem
uzyskiwałem informacje o wydarzeniach, jakie miały miejsce w Krakowie. Potem zacząłem
też pisywać jakieś artykuliki, których prawdę mówiąc już sobie nie przypominam. Parę
miesięcy po moim przyjściu do „Głosu Narodu” odszedł z redakcji ksiądz Piwowarczyk,
mianowany wówczas proboszczem parafii św. Floriana. Po księdzu Piwowarczyku redakcję
naczelną przejmowali kolejno moi starsi koledzy, ale jakoś im to kierowanie pismem nie
wychodziło, aż wreszcie zdecydowano – nie wiem, czy była to decyzja samego Sapiehy, czy
może moich kolegów – żeby mnie powierzyć redagowanie ,,Głosu”.
— Paczkowski pisze: ,, W lipcu 1939 roku po odsunięciu ks. Jana Piwowarczyka, który nie
cieszył się pełnym zaufaniem arcybiskupa Sapiehy, redakcję objął Jerzy Turowicz”. Na czym
polegał konflikt między Sapiehą a Piwowarczykiem?
— Nie pamiętam, żeby istniał między nimi jakiś poważny konflikt. Przypuszczam, że
żadnego konfliktu nie było. Ksiądz Piwowarczyk był jednym z najbliższych
współpracowników arcybiskupa Sapiehy. Aż do jego śmierci w 1951 roku pełnił rolę
głównego politycznego doradcy Metropolity, więc nawet jeżeli powstały między nimi spory
dotyczące jakichś konkretnych spraw, nie sądzę, żeby można było mówić o braku zaufania.
Myślę, że odejście księdza Piwowarczyka z redakcji „Głosu Narodu” było po prostu
spowodowane jego nominacją na proboszcza, której zapewne nie otrzymałby, gdyby nie
cieszył się pełnym zaufaniem Sapiehy, zaś we wrześniu tegoż roku Sapieha mianował ks.
Piwowarczyka rektorem Seminarium Duchownego.
— Pańskie pierwsze redaktorstwo naczelne trwało zaledwie dwa miesiące. O czym Pan
wtedy pisywał?
17
— Tak, to wymiar właściwie symboliczny. Pisywałem wtedy głównie na tematy
międzynarodowe, bo napięcie między Niemcami i Polską rosło przecież z tygodnia na
tydzień. Ostatni numer wydaliśmy 3 lub 4 września, a potem trzeba już było zawiesić pismo.
Dla mnie wybuch wojny był ogromnym wstrząsem, bo do ostatniej chwili nie wierzyłem, że
do niej dojdzie. Oczywiście doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że sytuacja jest bardzo
groźna, że napięcie rośnie, ale jednak miałem nadzieję, że rozejdzie się to po kościach.
— Prawdę mówiąc, takie miałem właśnie wrażenie, kiedy przeglądałem ten ostatni rocznik
,,Głosu Narodu”. W numerach z lipca i sierpnia 1939 rosnące napięcie oddają piętrzące się
informacje wielkimi literami wybijane na pierwszej kolumnie, ale nie ma tych dramatycznych
inwokacji, które atakowały czytelnika z pierwszych kolumn ,,Ikaca”. Zresztą w ostatnich dwu
miesiącach ..Glos” stał się pismem dużo bardziej dynamicznym niż poprzednio. Na
pierwszych kolumnach, zamiast równej blachy wstępniaków, pojawiła się wówczas duża ilość
informacyjnych tytułów, które mogły przyciągnąć czytelnika. Ciekaw jestem, czy to był efekt
Pańskiego zamysłu redakcyjnego, czy też po prostu natłok doniesień wymuszał taki sposób
redagowania gazety?
— Tego już sobie nie przypominam. Znajdowaliśmy się wtedy oczywiście pod ogromną
presją zdarzeń, więc raczej nie sądzę, żeby był to okres opracowywania jakichś nowych
formuł redakcyjnych.
— Odniosłem wrażenie, że ta nowa formuła mogła się wiązać z trudnościami finansowymi,
o których wspomina Paczkowski, pisząc, iż na skutek niskiego nakładu w ostatnim okresie
przed wybuchem wojny zadłużenie ,,Głosu” przekroczyło kapitał zakładowy i pismo znalazło
się na skraju bankructwa.
— Tego też nie pamiętam – może dlatego, że do mnie, jako do redaktora, sprawy finansów
i administracji nie należały. Wydaje mi się jednak, że mieliśmy więcej niż dwa tysiące
nakładu. Mogliśmy drukować cztery albo pięć tysięcy. Dziś byłoby to szokująco mało, ale w
Polsce przedwojennej poza takimi wyjątkami jak „Ikac” czy „Mały Dziennik” nakłady prasy
oscylowały przeważnie w granicach kilku albo kilkunastu tysięcy. W jakimś stopniu wynikało
to może z mniejszych zainteresowań czytelniczych, przede wszystkim jednak było efektem
wielkiej liczby ukazujących się tytułów. Samych dzienników było przecież około dwustu, a
tygodników przeszło pięćset.
Na pewno nasza sytuacja finansowa nie była szczególnie korzystna, ale też
przedsiębiorstwo było niewielkie, redakcja składała się z kilku osób, więc koszty wydawania
nie były chyba wysokie. W każdym razie pismo wychodziło normalnie i gdyby nie wojna
zapewne ukazywałoby się nadal. Mieliśmy natomiast dość niedobre stosunki z władzami,
zdarzały się konfiskaty i białe plamy. Mieliśmy opinię pisma krytycznego wobec reżimu
sanacyjnego, zbliżonego raczej do chrześcijańskiej demokracji, do Frontu Morges, do kół
Stronnictwa Pracy, które były w opozycji wobec sanacji. Ja sam, jako redaktor naczelny, nie
zajmowałem się jednak polityką wewnątrzpolską, nie budowałem żadnej konkretnej linii
politycznej w stosunku do ówczesnych władz.
— Charakteryzując linię polityczną pisma Paczkowski pisze, że ,,Głos Narodu” ,,optował
raczej za prawicowym skrzydłem obozu rządzącego, był zdecydowanym wrogiem lewicy
wszelkiej maści i nie unikał też akcentów antysemickich”. Muszę przyznać, że dość mocno
mnie ta charakterystyka zaskoczyła, bo ,,zdecydowana wrogość wobec lewicy wszelkiej
maści” i ,,akcenty antysemickie” nie bardzo mi pasują ani do księdza Piwowarczyka, ani tym
bardziej do Pana. Przejrzałem więc pod tym kątem ostatni rocznik ,,Głosu” i nie znalazłem
żadnego publicystycznego tekstu szczególnie wrogiego lewicy albo noszącego wyraźne
znamiona antysemityzmu. Natomiast w dziale miejskim natknąłem się na notatkę pod
zastanawiającym tytułem Czy Żyd będzie wiceprezydentem miasta. Brzmi ona tak: ,,Nowy
Dziennik pisze wprost: radni żydowscy wystąpią z żądaniem wyboru przedstawiciela ludności
18
żydowskiej na stanowisko wiceprezydenta. Bardzo jesteśmy ciekawi, czy Żydzi wystąpią
rzeczywiście z tym aroganckim żądaniem. Bardzo...” Nie świadczy ona może o
antysemityzmie redakcji, ale stanowi chyba odbicie nastroju panującego wokół spraw
narodowościowych.
— A nie pamięta Pan, w którym roku się ta notatka ukazała?
— W numerze pierwszym z 1939 roku, który poszedł do druku zapewne jeszcze przed
Pańskim przyjściem do redakcji.
— Cóż. Ksiądz Piwowarczyk na pewno nie był filosemitą, choć nie był także antysemitą i
przeciwstawiał się antysemityzmowi. Natomiast rzeczywiście w stosunkach polsko-
żydowskich panował dość nieprzyjemny klimat. Zresztą w ówczesnym Krakowie Polacy
stanowili przeszło 90 procent mieszkańców. Odliczywszy wszystkie inne mniejszości, Żydzi
mogli stanowić najwyżej 5 procent, więc to żądanie rzeczywiście nie było specjalnie
uzasadnione i Polakom, katolikom mogło wydawać się przesadne. Dziś oczywiście inaczej
patrzymy na te sprawy, bo mamy za sobą doświadczenie holocaustu i Żydów uważamy za
naród, któremu w sensie moralnym należą się szczególne względy. Zresztą i w tym krótkim
okresie, kiedy byłem redaktorem naczelnym „Głosu Narodu”, prowadziłem jakąś polemikę na
temat antysemityzmu. Bodaj z Adolfem Nowaczyńskim – znanym publicystą endeckim o
mocno antysemickim nastawieniu. W każdym razie nie przypominam sobie, żeby za mojej
„kadencji” ukazały się jakieś antysemickie publikacje.
— Nie było ich z całą pewnością. ,,Głos Narodu” był w tych sprawach niezwykle
powściągliwy. Powstrzymywał się od wszelkich komentarzy nawet wówczas, gdy radni
żydowscy domagali się, żeby sesje Rady Miejskiej nie odbywały się w szabas tak samo, jak nie
odbywają się w niedzielę, co ich chrześcijańscy koledzy przyjęli z najwyższym oburzeniem.
— No cóż, to jest kwestia klimatu panującego w ówczesnej Polsce, napięć mających różne
źródła i niechęci między Żydami a Polakami. Bardzo antysemicka była, jak wiadomo,
endecja. Chadecja dużo mniej, ale w prasie chadeckiej także mogły być akcenty, czy nawet
artykuły, które dziś uznamy za antysemickie – na przykład podnoszące sprawę bojkotu
ekonomicznego Żydów. Antysemicki był też niestety „Mały Dziennik”, co nie jest winą ojca
Kolbe ani nawet może franciszkanów. Kolbe założył „Mały Dziennik”, ale go nie redagował,
bo przecież wyjechał do Japonii, a franciszkanie sami nie znali się na redagowaniu pisma.
Zatrudnili więc rzutkich młodych ludzi, którzy byli wprawdzie zdolnymi dziennikarzami, ale
poglądy mieli nieraz zdecydowanie antysemickie. Wtedy to jednak nie raziło aż tak bardzo
jak teraz, bo nie potrafiliśmy sobie przecież wyobrazić, do jak strasznych zbrodni
antysemityzm może doprowadzić. Oczywiście ja nie miałem wątpliwości, iż antysemityzm
jest nie do pogodzenia z chrześcijaństwem, ale jednak też odbierałem to inaczej niż dziś, gdy
na widok tych ówczesnych antysemickich tytułów czy artykułów wydrukowanych w gazetach
katolickich czuję po prostu wstyd.
— Jak Pan i Pańskie środowisko przyjęliście wybuch wojny?
— Był to przede wszystkim ogromny wstrząs, zwłaszcza dla mnie, bo – jak mówiłem – do
końca nie wierzyłem, że do wojny dojdzie. Natomiast z moim środowiskiem dość szybko
straciłem kontakt. „Głos Narodu” przestał wychodzić, więc kiedy front zbliżył się do
Krakowa, razem z żoną poszliśmy do leżącego jakieś dwadzieścia kilometrów od miasta
majątku mojej teściowej. Po kilku dniach zostawiłem żonę w majątku i razem z teściową oraz
jej drugim mężem wyruszyliśmy bryczką na wschód. W zasadzie wybierałem się do wojska.
Wprawdzie miałem kategorię „C” – „nieszkolony, pospolite ruszenie z bronią w ręku”,
niemniej uważałem, że moim obowiązkiem jest wziąć udział w obronie kraju. Z kolei moja
teściowa, która należała kiedyś do drużyn strzeleckich Piłsudskiego, także nie wyobrażała
sobie, że mogłaby nie brać udziału w obronie Ojczyzny. Po dwutygodniowej wędrówce
dotarliśmy gdzieś w okolice Zamościa i tam zastała nas wiadomość o przekroczeniu przez
19
Rosjan granicy wschodniej, co sytuację Polski czyniło beznadziejną. 17 września
zawróciliśmy więc do majątku.
Kiedy dostaliśmy się tam z powrotem, wojna już się właściwie kończyła. Ponieważ
wznowienie pisma było oczywiście zupełnie nieprawdopodobne, zdecydowaliśmy zostać na
wsi i czekać na dalszy rozwój wypadków. Nie bardzo było tam dla mnie zajęcie, ale trochę
pomagałem w prowadzeniu gospodarstwa, trochę uczyłem dzieci, których – jak to we dworze
– wkrótce zebrała się spora gromadka.
W tych pierwszych tygodniach, a nawet miesiącach wojny oczywiście spodziewaliśmy się,
że nie potrwa ona długo. Nie wydaje mi się, żebyśmy wierzyli, iż Polska pokona Niemcy, ale
przecież ufaliśmy w siłę aliantów zachodnich, więc po przystąpieniu do wojny przez Anglię i
Francję byliśmy pewni, iż klęska Hitlera jest przesądzona. Potem, późną jesienią, te nadzieje
zdecydowanie osłabły, a po upadku Francji zorientowaliśmy się już, że zaniosło się na dłużej.
Wkrótce zaczęły się pierwsze kontakty z różnymi środowiskami konspiracyjnymi, bo w
okolicy była dość silna partyzantka. Ja sam wprawdzie nie brałem udziału w żadnych akcjach,
ale byłem jakoś zaangażowany w działalność podziemną. Trochę pisywałem w prasie
podziemnej, a z czasem przystąpiłem do „Unii” – ideowej emanacji przedwojennego
Stronnictwa Pracy, do którego zresztą nigdy nie należałem. Nie była to jednak działalność
bardzo ożywiona – zwłaszcza że nie mieszkaliśmy w mieście.
Jak większość Polaków miałem oczywiście nadzieję, że Hitler zostanie pokonany, że
alianci wsparci przez Amerykę – muszą wygrać, ale nie zdawałem sobie sprawy, że po tym
zwycięstwie Polska dostanie się w sferę tak silnych wpływów radzieckich. To, co się stało po
wojnie, nie było może zupełnym zaskoczeniem, bo już przez ostatni rok czy półtora widać
było, w jakim kierunku sprawy zmierzają, jakiego rodzaju są układy między zachodnimi
aliantami a Rosją sowiecką. Wydawało się jednak, że skoro Polska walczy po stronie
zwycięzców, to w każdym razie nie może przegrać w wyniku tej wojny.
— Zbagatelizował Pan zupełnie swoje działania konspiracyjne, a ja myślę, że może warto
się zatrzymać nad tą sprawą. W historii prasy podziemnej z lat II wojny Pańskie nazwisko
spotkałem dwukrotnie. Raz w związku z krakowskim, od 1942 roku redagowanym przez
Tadeusza Kwiatkowskiego, Wojciecha Żukrowskiego i Kazimierza Wykę, ,,Miesięcznikiem
Literackim”, w którym obok Pana pisywali między innymi Krzysztof Kamil Baczyński, Jan
Bolesław Ożóg, Tadeusz Kudliński i Józef Spytkowski. Po raz drugi w związku z pismem
,,Kultura Jutra” – redagowanym przez Jerzego Brauna i wydawanym w Warszawie organem
,,Unii”, z którym współpracowali także Stefan Jaracz, Jan Zachwatowicz i Jerzy Zagórski.
Jak się takie kontakty nawiązywały? ,,Miesięcznik” wychodził w Krakowie i jego redaktorów
znal Pan zapewne jeszcze z okresu przedwojennego, ale Braun mieszkał przecież w
Warszawie.
— Brauna też znałem jeszcze sprzed wojny, a on, pracując dla „Unii”, jakoś jeździł po
Polsce i bywał w Krakowie. ,,Miesięcznik Literacki” i „Kultura Jutra” to są jednak zupełnie
różne sprawy. Obie zresztą mają przedwojenne źródła, do których musimy się cofnąć.
Jeszcze we Lwowie poza moimi studiami politechnicznymi i działalnością w
„Odrodzeniu” zacząłem się żywo interesować sztuką – literaturą, poezją, malarstwem.
W okresie moich studiów powstał tam klub towarzyski, który przyjął nazwę „Rybałci”.
Tworzyło go środowisko dosyć dziwne, mieszane, ideowo raczej różnorodne, choć w
pewnym stopniu może lewicowe. Byli tam między innymi zamordowany przez Niemców
poeta Tadeusz Hollender, redaktor powojennego „Odrodzenia” i peerelowski minister kultury
Karol Kuryluk, literat Aleksander Baumgardten, ale też sympatyzujący z endecją poeta
Stanisław Rogowski. Ważną rolę odgrywała starsza już wówczas Halina Górska – znakomita
lwowska pisarka i społeczniczka o mocno lewicowych przekonaniach, która opiekowała się
zaniedbaną młodzieżą. Byli też w tym środowisku młodzi aktorzy i radiowcy z lwowskiej
20
Wesołej Fali – Szczepcio i Tońcio. Znalazłem się w tym towarzystwie, którego wspólną
cechą była przede wszystkim kontestacja lwowskiego establishmentu literackiego,
reprezentowanego przez „Wiadomości Artystyczne i Literackie”.
Otóż grupa najsilniej kontestujących i chyba najbardziej lewicowych pisarzy z tego kręgu
na czele z Kurylukiem przejęła w pierwszych latach trzydziestych, związany bodaj z
lwowskim rzemiosłem, upadający miesięcznik „Wczoraj, Dziś i Jutro”. Pod redakcją
Kuryluka przekształcił się on w pismo lewicowej inteligencji, które wkrótce zmieniło tytuł na
„Sygnały”, a z czasem stało się nawet dwutygodnikiem o ogólnopolskim zasięgu. Ja już w
„Sygnałach” nie pisywałem, ale w każdym razie miałem bliskie kontakty z jego redaktorami.
Kiedy później wróciłem do Krakowa, trafiłem do środowiska młodych literatów i nawiązałem
stosunki przede wszystkim z Tadeuszem Kwiatkowskim i Kazimierzem Wyką, przez których
w czasie wojny trafiłem do „Miesięcznika Literackiego”.
Natomiast z „Kulturą Jutra” i „Unią” była zupełnie inna historia. Otóż podczas okupacji w
środowisku „Unii” przygotowywaliśmy zakrojone może nieco na wyrost plany powojennej
działalności kulturalnej. Między innymi począwszy od końca 1943, albo może od początku
1944, planowano, że po wojnie, po zwycięstwie, w Polsce niepodległej będzie się wydawać
tygodnik społeczno-kulturalny takiego mniej więcej typu jak przedwojenne ,,Wiadomości
Literackie” czy „Prosto z Mostu”, ale o wyraźnym profilu katolickim. Obok Jerzego Brauna,
Tadeusza Kudlińskiego oraz jeszcze szeregu innych osób, także brałem udział w tych
przygotowaniach. Chyba z racji mojej przedwojennej pozycji w „Głosie Narodu”, a może z
uwagi na mój jeszcze niewielki, ale jednak już istniejący dorobek publicystyczny, zostałem
wytypowany na przyszłego redaktora tego tygodnika. W związku z tym – co było dość
absurdalne, bo wojna jeszcze trwała i nikt z nas nie był pewien dnia ani godziny –
prowadziłem jakieś wstępne prace przygotowawcze, a nawet rozmawiałem z ewentualnymi
przyszłymi autorami. Pamiętam, że odwiedzałem na przykład Jana Parandowskiego, który
osiadł na wsi gdzieś w Miechowskiem. Jeździłem też do Warszawy, gdzie spotykałem się
między innymi z Jerzym Andrzejewskim i Jerzym Zagórskim, u którego poznałem Krzysztofa
Baczyńskiego.
Redagowanie takiego pisma łączyło się w jakimś stopniu z moimi osobistymi ambicjami, o
tyle że – jak już wspomniałem – żywo interesowałem się literaturą i poezją. Tu muszę wrócić
do jeszcze jednego mojego występu publicystycznego, który dziś wydaje mi się istotny. Otóż
w 1936 roku zaczął wychodzić w Poznaniu wydawany przez Naczelny Instytut Akcji
Katolickiej tygodnik „Kultura”. Miał się on stać chrześcijańskim odpowiednikiem
„Wiadomości Literackich” uchodzących za pismo liberalne, czy nawet liberalno-żydowskie,
antyklerykalne, choć może nie antykatolickie, bo od czasu do czasu Grydzewski zamieszczał
nawet specjalną katolicką kolumnę, na której drukowano między innymi Mouniera. Z kolei
„Prosto z Mostu” było prawicowym i poniekąd katolickim pismem, ale miało wyraźne
zabarwienie endeckie, co widać nie wywoływało zachwytu we władzach Akcji Katolickiej,
skoro zdecydowały się powołać konkurencyjny tygodnik. Poznańska „Kultura” miała więc
stać jakby w pół drogi między „Wiadomościami” a „Prosto z Mostu”.
„Kultura” dysponowała dosyć dużymi możliwościami, ukazywała się na kredowym
papierze, w sporym formacie, miała osiem stron i mogła korzystać z najlepszych katolickich
piór w Polsce. Pisywali tam Karol Hubert Rostworowski, Zofia Starowieyska-Morstinowa,
Jan Tokarski, Wojciech Bąk. Nakład ustabilizował się jednak na niezbyt imponującym
poziomie pięciu tysięcy – może na skutek tego, że pismo nie było chyba najlepiej
redagowane. Zapewne dlatego tak bardzo korciło mnie, żeby móc kiedyś tego rodzaju
tygodnik redagować.
Ja sam ogłosiłem w „Kulturze” chyba tylko jeden artykuł – recenzję z tomu poezji Józefa
Łobodowskiego, który był wtedy komunistą, chyba nawet miał za sobą jakieś wyroki, potem
21
– jeszcze przed wojną, chyba pod wpływem tego, co działo się w Związku Radzieckim –
zaczął zmieniać poglądy i ostatecznie wylądował na emigracji w Londynie, gdzie stał się już
dość gwałtownym antykomunistą. Ja byłem wielkim wielbicielem jego poezji, jestem nim
nawet po dziś dzień, a dotyczy to zwłaszcza jego wczesnych przedwojennych wierszy.
Zawsze byłem i jestem wielkim miłośnikiem poezji, pochlebiam sobie nawet, że się nieźle na
niej znam, dzięki czemu sam nigdy wierszy nie pisałem, bo potrafię odróżnić wiersz dobry od
złego.
Byłem więc miłośnikiem poezji Łobodowskiego, ale moja recenzja stanowiła bardziej
polemikę z jego ówczesną ideologią niż pochwałę sztuki poetyckiej.
Ten mój jedyny występ w poznańskiej ,,Kulturze” w najmniejszym stopniu nie osłabił
marzenia czy też ambicji redagowania takiego rodzaju pisma – tego marzenia, którego
spełnienie zdawały się obiecywać nasze przygotowania w ramach „Unii”. Po wojnie te plany
jakoś się rozwiały. Może dlatego, że wyłoniła się koncepcja „Tygodnika Powszechnego”,
która wyprzedziła powstanie naszego pisma. Może zresztą w pewnym stopniu realizacją
naszych planów z okresu wojny był „Tygodnik Warszawski”, który jednak ukazywał się tylko
przez pierwsze parę lat.
— Zanim dojdziemy do tego okresu, chciałbym jeszcze wrócić do majątku, w którym
spędził Pan wojnę. Panującą tam atmosferę opisywał co prawda Jan Józef Szczepański, ale
myślę, że warto opisać ją również tak, jak utrwaliła się w Pańskiej pamięci.
— No cóż, był to majątek należący do mojej teściowej, która już wiele lat wcześniej
rozeszła się ze swoim pierwszym mężem, generałem Januszem Gąsiorowskim, i ponownie
wyszła za mąż za pana Kerna, znakomitego rolnika, wyśmienicie prowadzącego
gospodarstwo. Trudno mi dziś powiedzieć, jak duże ono było, ale liczyło na pewno kilkaset
hektarów, należało do średnich ziemiańskich posiadłości. Dwór był stosunkowo nowy,
rozległy, a obok niego stał jeszcze stary dworek, poniekąd nawet zabytkowy, bo chyba z XVII
wieku. Było tam więc sporo miejsca, w które wojna zapędziła szereg osób. Poza stałymi
lokatorami mieszkałem tam nie tylko ja z żoną, a później również z córkami, ale także wielu
innych krewnych i przyjaciół.
Przez całą właściwie okupację przybywali kolejni ludzie, którym gdzie indziej grunt palił
się pod nogami. Wśród nich był między innymi właśnie Jan Józef Szczepański – zresztą
zaprzyjaźniony z rodziną mojej żony – w przerwach między kolejnymi kampaniami
partyzanckimi przemieszkujący w dworze. Efektem tego przemieszkiwania był jego
późniejszy ożenek z kuzynką mojej żony, poznaną właśnie wtedy w Goszycach.
Dwór i dworek zagęściły się ogromnie po Powstaniu Warszawskim, kiedy zjechało do nas
wielu warszawskich znajomych. Niektórych sami wyszukaliśmy i ściągnęliśmy do majątku.
Ja między innymi przywiozłem wtedy spod Warszawy Czesława Miłosza i jego żonę,
poznanych już w czasie wojny – chyba przez Kazimierza Wykę, z którym byli w przyjaźni.
Przez jakiś czas zatrzymał się u nas także syn mieszkającego w sąsiednim majątku profesora
Tatarkiewicza. W każdym razie dwór niemal pękał wówczas w szwach, bo znaleźli się też
jacyś uchodźcy ze Lwowa i z innych jeszcze wschodnich miast.
— Co Państwo tam wówczas robiliście w tym niezwykłym towarzystwie?
— Oczywiście dwór, podobnie jak chyba większość domów ziemiańskich, prowadził
bardzo intensywną działalność charytatywną, wspomagając żywnością osoby mieszkające w
mieście. Nieustannie pakowaliśmy i wysyłaliśmy paczki dla przebywających w niewoli
polskich oficerów. W dużym stopniu absorbowała nas też różnego rodzaju działalność
konspiracyjna. Nieustannie przewijali się przez dwór ludzie z lasu, z AK, z konspiracji
miejskiej. Nieraz! odbywały się u nas tajne narady. Stale czytało się podziemną prasę, którą
nieraz przywoziłem z Krakowa.
22
Pod koniec wojny, już chyba w 1944 roku, w okresie złagodzenia niemieckiej kontroli,
przez jakiś czas stacjonował we dworze duży oddział Batalionów Chłopskich. Zdarzyło się
nawet, że koło dworu ostrzelano samochód niemiecki, którym jechali zdaje się inspektorzy
niemieckiego urzędu rolnego. We dworze powstała wówczas panika, bo spodziewaliśmy się
rychłego przybycia ekspedycji karnej. Pamiętam, że w ogromnym pośpiechu wywoziłem
wtedy dzieci, które postanowiliśmy ulokować gdzieś po sąsiedzku. Niemcy jednak zupełnie
na ten incydent nie zareagowali – widać mieli już wówczas na głowie inne problemy.
Oczywiście nieraz przechowywaliśmy też różnych rannych partyzantów. Między innymi
późniejszego wicepremiera, a obecnie ambasadora w Londynie, Zbigniewa Giertycha. Jako
kilkunastoletni poznański harcerz został on za udział w jakiejś akcji aresztowany przez
Niemców, wywieziony do Berlina i osadzony w Moabicie. Będąc już skazanym na śmierć,
uciekł stamtąd w jakiś niezwykle brawurowy sposób. Potem przedostał się do partyzantki,
skąd ciężko ranny trafił właśnie do nas.
Z kolei w czasie Powstania Warszawskiego w okolicy Goszyc spadł australijski liberator z
zaopatrzeniem dla Warszawy. Pilot wyskoczył na spadochronie i został przywieziony do nas
na przechowanie. Ja miałem go wówczas pod swoją opieką, bo jako jedyny we dworze
mówiłem po angielsku. Po jakimś czasie z obawy przed denuncjacją przewieźliśmy go do
jednego z niedalekich dworów, gdzie dziedziczka – jak mówiono – chowała go pod kanapą.
Skończyło się to małżeństwem i ich wspólnym wyjazdem do Australii wkrótce po wojnie.
Byli też oczywiście przechowywani Żydzi. Przez dłuższy czas mieszkała w Goszycach
Żydówka z dwojgiem dzieci. Potem, gdy zbyt wiele osób już o nich wiedziało, przewiozłem
ich nocą do jakiegoś innego miejsca, gdzie, jak nam się wydawało, mogli być bezpieczni.
— A Niemcy nigdy nie robili Państwu nieprzyjemności w związku z tym ogromnym ruchem
we dworze?
— Przez dłuższy czas nie, ale któregoś ranka żona obudziła mnie mówiąc, że dom jest
otoczony. Wypędzili wszystkich mieszkańców i zaczęli przesłuchiwać cały dwór. Okazało
się, że mieli donos i szukali u nas partyzanta z Batalionów Chłopskich, który kilka dni
wcześniej się wyprowadził. Nic nie znaleźli; przeoczyli nawet duży skład bibuły
przechowywanej przeze mnie na strychu. Mimo to pan Kem i ja zostaliśmy aresztowani.
Zawieźli nas do aresztu w Miechowie, ale wypuścili po niespełna 24 godzinach, co było
zasługą mojego towarzysza, który ich po prostu przekupił. Wówczas – w 1944 roku – nie
było to może szczególnie trudne, bo Niemcy zdawali sobie sprawę, że przegrywają, wojnę i
byli coraz bardziej zdemoralizowani. Gdyby nie to, zawieźliby nas zapewne do Oświęcimia.
Nie był to zresztą jedyny wypadek, kiedy miałem wrażenie, że otarłem się o śmierć.
Pamiętam, jechałem pociągiem z Krakowa, na dnie walizki wioząc paczkę bibuły, kiedy
przyszła kontrola. Sprawdzali oczywiście i dokumenty, i bagaże. Niemiec sięgnął do mojej
torby i wyciągnął z niej małą książeczkę – wydane przez Verbum tłumaczenie z francuskiego
książeczki Alberta Mahaut Chrześcijanin człowiekiem czynu. Wziął tę książkę do ręki, chyba
znał język polski, zaczął ją bardzo uważnie przeglądać, widocznie podejrzewając, że może to
być jakieś nielegalne wydawnictwo, a potem odłożył ją do mojej torby. Gdyby sięgnął
głębiej, znalazłby bibułę i też byłoby po mnie.
Takie drobne przygody były jednak wówczas na porządku dziennym i aż dziw, że przez
całą okupację nasz dwór w którym wszyscy chyba konspirowali, w którym młodzi ludzie
przechowywali nie tylko bibułę, ale także broń którego lokatorzy często znikali, żeby strzelać
po lasach przetrwał jednak bez większego szwanku. Nikt na przykład me wiedział, czym
dokładnie zajmowała się moja teściowa i z jakimi misjami jeździła do Lwowa. Podobnie
zresztą jak na ogół nie wiedziało się, czym się zajmują inni nasi wspołlokatorzy.
23
Rozdział II
wyzwolenie. Pierwszy „Tygodnik” – ludzie, program, kardynał Sapieha. Katolicyzm
francuski” – personalizm, uniwersalizm, pluralizm. Zespół i formuła „Tygodnika” – wobec
cenzury, opcje ideowe. Kościół a polityka.
— A co się z Panem działo po wyzwoleniu?
— Kiedy przyszli Rosjanie, od razu było wiadomo, że czeka nas parcelacja i nie ma
nadziei, żebyśmy utrzymali się we dworze. Zostaliśmy jeszcze jakiś czas w Goszycach, ale
robiło się tam coraz bardziej nieprzyjemnie. Nasi goście jeden po drugim wyjeżdżali, a
pojawili się za to maruderzy Czerwonej Armii. Jedni z nich stanęli nie opodal ze swoim
rzekomo zepsutym wozem pancernym i nachodzili nas nocami, żądając różnych rzeczy, przy
czym często po pijanemu strzelali w powały. Wytrwaliśmy tam gdzieś do końca lutego 1945
roku, po czym razem z żoną i obiema córkami wróciliśmy do Krakowa.
W Krakowie razem z zaprzyjaźnionym małżeństwem ze Lwowa zatrzymaliśmy się w
mieszkaniu Mieczysława Lisiewicza, poety i lotnika, który podczas wojny był adiutantem
Sikorskiego, a później pozostał na emigracji. Nie mieszkaliśmy tam jednak zbyt długo.
Wkrótce u dozorcy pojawił się jakiś żołnierz z urzędowym pismem nakazującym wszystkim
lokatorom opuszczenie kamienicy w ciągu 24 godzin. Nasz dom został przeznaczony dla
funkcjonariuszy nowej władzy. Mieliśmy nieszczęście zamieszkać w okolicy placu
Inwalidów, gdzie wówczas znajdowała się główna siedziba UB. Oczywiście w ciągu 24
godzin nie sposób było znaleźć jakiekolwiek mieszkanie, więc natychmiast sformowaliśmy
komitet, napisaliśmy petycję i poszliśmy do wojewody Adama Ostrowskiego, u którego udało
nam się uzyskać sprolongowanie terminu o tydzień. W ciągu tego tygodnia jakoś jednak
udało mi się znaleźć mieszkanie, w którym zresztą mieszkamy do dziś.
— A praca, czy nie myślał Pan o wznowieniu „Głosu Narodu”?
— Nie, o tym nie myślałem. Udało mi się natomiast dostać posadę asystenta wolontariusza
przy katedrze historii gospodarczej, u profesora Romana Grodeckiego. Była to oczywiście
posada bezpłatna, ale dawała przynajmniej papiery, a mieliśmy jakieś oszczędności, z których
mogliśmy tymczasem żyć. Mogło zresztą być tych oszczędności znacznie więcej, bo zanim
jeszcze przyszedł do nas front, Czesław Miłosz mieszkający z nami w Goszycach namawiał
pana Kerna: „Sprzedawajcie krowy, konie, świnie i kupujcie dolary, żebyście potem mieli z
czego żyć”. Pan Kem uważał jednak, że byłaby to jakaś nieprzyzwoita spekulacja i w
rezultacie wszystko diabli wzięli. W każdym razie tymczasem mieliśmy jeszcze trochę
odłożonego grosza, dzięki któremu mogliśmy przetrwać ten pierwszy okres.
Wkrótce dowiedziałem się – od Stanisława Stommy – że powstała koncepcja wydawania
tygodnika zasadniczo w oparciu o dawną redakcję „Głosu Narodu”. Skontaktowałem się więc
z kierującym przygotowaniami księdzem Piwowarczykiem i zabraliśmy się do pracy. U
Sapiehy odbyło się wówczas kilka zebrań, w których poza członkami przedwojennej redakcji
udział wzięli głównie profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, m.in. Jan Dąbrowski,
Władysław Konopczyński, Stanisław Kutrzeba, Józef Feldman, oraz księża – Konstanty
Michalski i Stanisław Czartoryski.
24
W takim gronie dyskutowaliśmy na temat koncepcji pisma, na którego wydawanie zgodę
uzyskał arcybiskup Sapieha. Ja byłem zdania, że zanim wyda się pierwszy numer, trzeba
zebrać zapas materiałów, zgromadzić zespół, dopracować koncepcję. Natomiast inni,
zwłaszcza ksiądz Piwowarczyk, uważali, że wydawanie pisma należy zacząć jak najprędzej, a
potem kłopotać się o resztę. Pierwszy numer był więc dość wyraźnie improwizowany.
— Z tego, co Pan powiedział, wynika, że inicjatywa powołania ,,Tygodnika
Powszechnego” wyszła od arcybiskupa Sapiehy.
— Nie wiem, w każdym razie nie wyszła ona ode mnie. Przypuszczam, że była to raczej
inicjatywa księdza Piwowarczyka, którą Sapieha chętnie przyjął. Obawiam się, że dziś nie da
się już dokładnie odtworzyć genezy „Tygodnika”. Jej świadkowie: arcybiskup Sapieha,
ksiądz Piwowarczyk, ksiądz kanclerz kurii Stefan Mazanek, profesorowie Kutrzeba i
Dąbrowski – wszyscy nie żyją.
— Pierwszy numer ,,Tygodnika Powszechnego” ukazał się 24 marca 1945 roku, a zatem
zaledwie dwa miesiące po wkroczeniu do Krakowa Armii Czerwonej.
— Tak, widzi Pan, że tempo było zupełnie zabójcze, zwłaszcza iż pozwolenie uzyskaliśmy
przecież dopiero w parę tygodni po wyzwoleniu. Mieliśmy jednak w tym pierwszym numerze
najlepsze w Krakowie nazwiska – Juliusz Osterwa, Tadeusz Kudliński, ksiądz Piwowarczyk,
Stanisław Kutrzeba, Artur Górski, drukowaliśmy wiersze Marii Morstin-Górskiej, Jerzego
Zawieyskiego i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego.
Cała redakcja mieściła się wówczas w jednym pokoju sąsiadującym z gabinetem kanclerza
kurii, który był naszym wydawcą, administratorem i który trzymał kasę w kieszeni swojej
sutanny. Trudno by natomiast było odtworzyć ówczesny skład redakcji. Na pewno był w niej
ksiądz Piwowarczyk, byłem ja, był redaktor Preussner z przedwojennej redakcji „Głosu
Narodu”, który zresztą szybko od nas odszedł. Była też Maria Czapska, siostra Józefa
Czapskiego, zaangażowana jako sekretarka.
— Redaktorem naczelnym, o ile wiem, był w tym pierwszym okresie ksiądz Piwowarczyk.
— To było oczywiste, chociaż nigdy nie zostało powiedziane wprost. W każdym razie
ksiądz Piwowarczyk kierował pismem, a ja robiłem korektę, łamałem numery w drukarni,
chodziłem do cenzury. Byłem trochę chłopcem do wszystkiego, a jednocześnie próbowałem
gromadzić współpracowników, nawiązywać kontakty z autorami, tworzyć jakiś zespół ludzi,
którzy mogliby to pismo kształtować. Niebawem udało mi się ściągnąć do „Tygodnika”
Stefana Kisielewskiego, którego polecił mi Czesław Miłosz; odszukałem też Antoniego
Gołubiewa, po wysiedleniu z Wilna mieszkającego tymczasem w Łodzi. Wkrótce dołączył do
nas Stanisław Stomma oraz Konstanty Turowski, który powrócił z oflagu. Natomiast nasza
pierwsza sekretarka Maria Czapska dosyć szybko wyjechała z Polski, a na jej miejsce
przyszła Zofia Starowieyska-Morstinowa.
Oczywiście w całym tym rozrastającym się zespole zdecydowanie dominował ksiądz
Piwowarczyk, do którego przychodzili na konferencje profesorowie uniwersytetu, a nawet
politycy, i który był wśród nas najtęższym: mózgiem politycznym. Mimo to w stopce
pisaliśmy tymczasem „redaguje komitet”, bo ujawnianie nazwiska redaktora naczelnego nie
było wymagane.
Po paru miesiącach władze zażądały jednak, żebyśmy podawali w numerze redaktora
odpowiedzialnego za pismo. Poszedłem wtedy do Piwowarczyka, żeby go uprzedzić, iż
wpisuję tam jego nazwisko. Na to Piwowarczyk, że nie, nie chce tam figurować. ,,Niech pan
podpisuje”. Nie było żadnej alternatywy, więc musiałem się zgodzić. Zresztą mniej więcej w
tym okresie zacząłem faktycznie redagować ,,Tygodnik”. Piwowarczyk nadal miał pierwszy
głos, zajmował się redakcyjną polityką – o tyle przynajmniej, o ile polityka była wówczas w
piśmie obecna – pisywał artykuły wykładające zasady katolickiej nauki społecznej, prowadził
cały dział kościelno-religijny. O kulturze mówił natomiast: „Ja się na tym nie znam.
25
Literatura, sztuka, poezja – to już pańska domena”. Zająłem się oczywiście tymi sprawami,
ale przecież nie tylko nimi. Pozyskiwałem współpracowników, zamawiałem teksty,
planowałem numery – czyli faktycznie redagowałem pismo i Piwowarczyk się raczej nie
wtrącał. Zajmował się pisaniem swoich artykułów, prowadził kronikę religijną, oceniał
artykuły na tematy religijne, ale także szereg innych przynosiliśmy mu do zaopiniowania.
Zresztą jako redaktor był nie tylko tolerancyjny, ale także lojalny wobec współpracowników.
Z czasem wytworzyła się taka sytuacja, że ja redagowałem pismo, choć głównym
autorytetem był jednak ksiądz Piwowarczyk, który zresztą jako bliski zaufany Sapiehy, po
jakimś czasie otrzymał od niego oficjalną nominację na asystenta kościelnego. Do dziś
przechowuję list metropolity informujący o tej nominacji i określający, jakim pismem
powinien być „Tygodnik”.
— A nigdy nie dochodziło do spięć wywoływanych przez ten niejasny podział kompetencji?
— Do spięć nie, chociaż oczywiście bywało, że się nie zgadzaliśmy. Ksiądz Piwowarczyk
reprezentował poglądy raczej chadeckie i może nie miał wielkiego przekonania do
francuskiego katolicyzmu, bo znając wprawdzie francuski, wykształcony był raczej na
niemieckiej literaturze chrześcijańsko-społecznej. Miał jednak w sobie dużo tolerancji, dzięki
czemu nie dochodziło do konfliktów. Pewne napięcia zaczęły powstawać dopiero wtedy, gdy
do redakcji wszedł polecony przez kurię Józef Maria Święcicki – starszy ode mnie, bardzo
gorliwy przedwojenny działacz Sodalicji Mariańskich – katolik gorący i pryncypialny, który
w naszym preferującym raczej katolicyzm otwarty zespole reprezentował nieco odmienne
poglądy. Święcicki był kolegą moich starszych braci, więc prywatnie utrzymywaliśmy
przyjazne stosunki, ale jednak powstały między nami pewne napięcia. Mimo to dotrwał w
redakcji do zamknięcia ,,Tygodnika” w 1953 roku. Jednak gdy wznawialiśmy pismo w 1956
roku, nie chciał już do niego wrócić. Potem przez szereg lat zajmował wobec nas stanowisko
bardzo krytyczne, z którym się zresztą nie krył.
— Chciałbym, żebyśmy wrócili jeszcze do pierwszego numeru ,,Tygodnika”. Na jego
czwartej i ostatniej kolumnie ukazało się bowiem oświadczenie, które wydaje mi się dość
istotne i zasługuje chyba na pewien komentarz. Brzmiało ono tak: ,,Przystąpiliśmy do
wydawania Tygodnika Powszechnego na skutek wyrażanych często przez świecką inteligencję
Krakowa życzeń założenia pisma katolickiego, otwartego dla szerokich zainteresowań
kulturalnych. Odpowiadając tym życzeniom puszczamy w świat pierwszy numer Tygodnika
Powszechnego z nadzieją, że znajdzie poparcie w katolickich kołach naszych warstw
wykształconych.
Tygodnik Powszechny będzie pismem katolickim. Będzie więc zmierzał do utrwalenia
katolickiej prawdy w szerokich kołach naszego społeczeństwa i do wyrażania jej w sprawach
społeczno-kulturalnych, które życie bieżące z sobą niesie.
Tygodnik Powszechny będzie pismem apolitycznym i bezpartyjnym. Z tego względu
wykluczamy z niego zagadnienia aktualno-polityczne i walkę stronnictw.
Oddając pierwszy numer w ręce Czytelników, apelujemy do nich o współpracę; weźmiemy
pod uwagę każdą radę zmierzającą do udoskonalenia pisma. Prosimy ich też o pomoc w
zakresie rozpowszechniania Tygodnika Powszechnego. Chcemy, by się stał wspólną
własnością katolików w Polsce”.
Dziś takie oświadczenia składane przez redakcje nowo ukazujących się pism katolickich
już nas nie dziwią, bo oczywiście Kościół nie może w swojej prasie swobodnie zajmować się
,,zagadnieniami aktualno-politycznymi”, ani tym bardziej ,,walką stronnictw”. Wtedy jednak
formuła takiego zupełnie apolitycznego tygodnika była chyba nowa. Na przedwojennym rynku
prasowym tygodniki miały bowiem z reguły dość wyraźne konotacje polityczne – nawet jeżeli
w zasadzie zajmowały się sprawami sztuki i kultury.
26
— No cóż, była to po prostu formuła pisma społeczno-kulturalnego zbliżona może do
przedwojennych „Wiadomości Literackich”. W „Wiadomościach” można było między
wierszami wyczytać, jakie są sympatie redakcji czy autorów, ale nie można tam było znaleźć
tekstów ani tym bardziej oświadczeń oceniających aktualne wydarzenia polityczne. Nasze
odżegnywanie się od polityki miało jednak wieloraką motywację. Poza samym zamierzeniem
redagowania pisma katolickiego, poświęconego także sprawom sztuki i kultury, istotną rolę
odgrywało to, kto był jego wydawcą. Otóż „Tygodnik” wydawała wówczas Krakowska Kuria
Książęca Metropolitalna. Choć od początku było ustalone, że nie ma to być oficjalny organ
Kościoła, że pismo na własną odpowiedzialność redaguje grupa świeckich i duchownych
katolików, nasze związki z Kościołem (rozumianym tu jako instytucja) były jednak wyraźne.
Kościół zaś wcale nie miał ochoty angażować się w walkę polityczną i zmagania między
stronnictwami. Poza tym, mimo istniejącego jeszcze wówczas pewnego pluralizmu, nasze
zaufanie do demokratycznej linii nowych władz było jednak mocno ograniczone. Istniejąca
już przecież cenzura prewencyjna, mimo swojego dość dużego – jak na nasze dzisiejsze
doświadczenia – liberalizmu, nie pozostawiała wątpliwości co do tego, że trudno się będzie
zupełnie swobodnie wypowiadać – zwłaszcza na tematy polityczne. Uważaliśmy więc, że
należy się skoncentrować na publicystyce kulturalnej, światopoglądowej, informacyjnej, bo
ona kształtuje postawy ludzi i przez to daje może bardziej konkretne efekty niż angażowanie
się w zmagania aktualno-polityczne.
To oczywiście nie znaczy, że w „Tygodniku” nie było polityki – zwłaszcza przez pierwsze
lata. W końcu wszyscy, którzy „Tygodnik” redagowali i w nim pisywali, byli ludźmi
zaangażowanymi – jeżeli nie politycznie, to w każdym razie obywatelsko. Każdy z nas miał
poczucie odpowiedzialności za losy państwa – nawet mimo świadomości, że nasz wpływ
będzie mikroskopijny.
Może właśnie dlatego formuła zapowiadana w pierwszym numerze nie do końca dawała
się później zrealizować. Teksty polityczne, albo chociażby o znaczeniu politycznym, często
pojawiały się w ówczesnym „Tygodniku”. Ich autorem był najczęściej ksiądz Piwowarczyk,
ale z czasem zaczęły pojawiać się również artykuły pisane przez Stommę czy przeze mnie, a
także przez autorów spoza redakcji – zwłaszcza przez rektora Kutrzebę. Miały one jednak
zawsze charakter w jakimś sensie wyjątkowy, nie należały do codziennej redakcyjnej rutyny.
— To znaczy, że owo odżegnanie się od polityki nie było warunkiem udzielenia koncesji na
,,Tygodnik”?
— Nie wydaje mi się, żeby metropolita Sapieha skłonny był przyjmować tego rodzaju
warunki, ale nie wiem, jak wyglądały starania o koncesję i wątpię również, żeby zachowały
się na ten temat jakiekolwiek dokumenty.
Zresztą wtedy, na początku 1945 roku, to wszystko było jeszcze płynne. Nie jest
wykluczone, że dokumenty nie istniały, bo udzielenie koncesji mogło być wynikiem
rozmowy przeprowadzonej przez kogoś z kurii z przedstawicielem lokalnych władz. Nigdy
jednak nie rozmawiałem na ten temat ani z Sapiehą, ani z księdzem Piwowarczykiem.
— Czy to znaczy, że arcybiskup Sapieha był raczej dyskretny w takich sprawach?
— Na pewno był dyskretny, przede wszystkim jednak nie mieliśmy okazji, by na ten temat
rozmawiać. Spotykaliśmy się wielokrotnie, ale zawsze były jakieś aktualne sprawy
wymagające omówienia. Jak Panu wspomniałem, znałem Sapiehę jeszcze sprzed wojny –
najpierw przez mojego ojca, który się z nim przyjaźnił, a potem z racji aktywności w
krakowskim „Odrodzeniu” utrzymującym stały kontakt ze swoim ordynariuszem.
Odwiedzałem go także kilkakrotnie w czasie wojny, a potem – kiedy zaczęliśmy wydawać
,,Tygodnik” – również spotykałem się z nim wiele razy. Te spotkania miały jednak zazwyczaj
jakiś zupełnie konkretny powód. Czasem była nim konieczność ustosunkowania się do
27
jakichś zarzutów wysuwanych wobec pisma. Oczywiście było takich spotkań dużo, ale dwa z
nich dobrze sobie przypominam.
Pierwsze spowodowane było wspomnieniem napisanym przeze mnie po śmierci Mouniera
w 1950 roku. W odpowiedzi na nie przyszły do Arcybiskupa jakieś donosy, że „Tygodnik”
reklamuje człowieka, który wprawdzie nie jest może jawnym komunistą, ale w każdym razie
niewiele mu do komunizmu brakuje. Arcybiskup się raczej nowoczesną filozofią nie
interesował i wiele o personalizmie nie wiedział. Opowiedziałem mu więc o Mounierze,
którego nazwisko nie było zresztą Sapieże zupełnie obce. Bardzo życzliwie przyjął wówczas
moje wyjaśnienia i nigdy już ta sprawa nie wracała. Drugi raz musiałem składać kardynałowi
Sapieże wyjaśnienia po artykule Heleny Blumówny o wystawie Marii Jaremianki, który
został zilustrowany reprodukcją jej obrazu pod tytułem Koniki. Był to oczywiście obraz
abstrakcyjny, chociaż nawet można się na nim było dopatrzyć tytułowych koników, co u
Jaremianki było zupełną rzadkością. Ktoś uznał wtedy, że malarstwo abstrakcyjne jest
wynikiem ewidentnych wpływów „bolszewickich”, i też napisał donos do Metropolity.
Sapieha skrzyczał wtedy księdza Piwowarczyka, a Piwowarczyk – zgodnie z prawdą –
powiedział, że on się na sprawach sztuki nie zna i że na ten temat trzeba rozmawiać z
Turowiczem. Poszedłem do Sapiehy, powiedziałem mu, co myślę o sztuce współczesnej i
niechęci bolszewików do abstrakcji. Przyjął to do wiadomości i też nigdy więcej do sprawy
nie powracał.
Wbrew temu, co się czasami słyszy, Sapieha w takich sytuacjach wykazywał dużo
liberalizmu i zrozumienia dla poglądów innych, co nie przeszkadzało, że potrafił zachowywać
się też w sposób bardzo autorytatywny.
— W tych latach zajmował już jednak tak wyjątkową pozycję, że nawet dość autorytatywne
zachowania nie mogły chyba specjalnie razić. Mam wrażenie, że poważanie, jakim po wojnie
cieszył się arcybiskup – i później kardynał – Sapieha można porównać tylko z szacunkiem
otaczającym kardynała Wyszyńskiego w ostatnich latach jego życia. Na tę pozycję pracowała
nie tylko jego zawsze niezależna postawa, ale także pamięć o słynnym KBKP – Książęco-
Biskupim Komitecie Pomocy, który był największym przedsięwzięciem charytatywnym w
okresie I wojny; o organizowanych przez Sapiehę komitetach pomocy warstwom
upośledzonym, zwłaszcza bezrobotnym w okresie międzywojennym; a także patronat nad
Radą Główną Opiekuńczą, jedyną polską organizacją legalnie działającą w czasie II wojny,
oraz jego twarde stanowisko wobec Niemców.
— Tak, Sapieha był niewątpliwie największym autorytetem w ówczesnym Krakowie, miał
za sobą wspaniałą przeszłość, ale był jednak osobowością trochę może przedwojenną, raczej
nie bardzo pasującą do tych nowych czasów. Myślę że w powojennej rzeczywistości niełatwo
potrafiłby znaleźć swoje miejsce. Trudno się zresztą temu dziwić, bo metropolitą krakowskim
został przecież na rok przed moim urodzeniem. Nigdy nie okazywał swojej wyższości, ale był
niewątpliwie człowiekiem wielkiego – można rzec – książęcego formatu, który w kontakcie z
nim bardzo wyraźnie się odczuwało. Nie był dobrym pisarzem, nie był wielkim mówcą. Jego
kazania były solidne i dobrze przygotowane, bardzo rzeczowe, ale raczej bez polotu. Miał
jednak dużo mądrości i kultury, znał się na ludziach, potrafił ich ocenić i dobierać
współpracowników, a przy tym – co nie mniej ważne – chciał oraz umiał słuchać, więc można
go było przekonać do swoich racji, o czym świadczą także moje własne doświadczenia.
Dzięki temu potrafił otoczyć się gronem bardzo wybitnych współpracowników, wśród
których były osoby tej miary, co ksiądz Jan Piwowarczyk, ksiądz infułat Ferdynand Machay,
czy ksiądz infułat Stanisław Czartoryski – wszystko ludzie dużego formatu, silnego
charakteru, nieprzeciętnej mądrości. Miarą tolerancyjności i otwartości Księcia Metropolity
jest fakt, że będąc katolikiem dość tradycyjnym nie zwalczał jednak filozoficznych czy
teologicznych nowinek, tolerując personalistyczne, francuskie inklinacje „Tygodnika”.
28
— Powiedział Pan, że obawia się, czy kardynał Sapieha potrafiłby znaleźć się w nowej,
powojennej rzeczywistości. Trochę mnie to dziwi, bo zważywszy, że potrafił się znaleźć równie
dobrze w czasie I wojny, w Polsce niepodległej i w czasie II wojny, skłonny jestem
przypuszczać, iż w każdych warunkach potrafiłby odnaleźć swoje miejsce i swoją rolę.
— Zgadzam się z Panem, nigdy nie miałem wątpliwości co do postawy Metropolity
Krakowskiego w jakiejkolwiek sytuacji. Tylko że Sapieha z racji swojego wieku – w 1945
roku miał 78 lat – i swojej formacji był człowiekiem innego czasu, innej epoki, a w końcu
mając blisko osiemdziesiąt lat trudno jest uczyć się zupełnie nowego świata, w którym
znaleźliśmy się po II wojnie.
Podam przykład, bynajmniej nie odnoszący się do Sapiehy i może krańcowy, ale właśnie
pokazujący, jak ogromnie trudno może być przystosować się do funkcjonowania w nowej
epoce i jak fatalne może to mieć konsekwencje. Otóż kiedy prymas Wyszyński został
internowany, robiło się nieraz porównania między nim a kardynałem Mindszentym – bardzo
niesłusznie, bo to byli zupełnie inni ludzie. Mindszenty był wprawdzie męczennikiem, bo
przecież wiele lat siedział najpierw w więzieniu, a potem zamknięty w ambasadzie
amerykańskiej w Budapeszcie, ale jednak był człowiekiem, który nie rozumiał tych czasów.
Mówili mi Węgrzy, jak fatalne wrażenie zrobiło jedyne przemówienie, jakie wygłosił w
krótkiej przerwie między zwolnieniem z więzienia a ucieczką do amerykańskiej ambasady.
To był przecież wyjątkowo dramatyczny okres, na Węgrzech trwała wojna domowa, a
Mindszenty mówił głównie o tym, że Kościół musi odzyskać swoje majątki. To mu się
wydawało najważniejsze, tak został wychowany. Wyszyński, który przed wojną działał w
związkach zawodowych, a przy tym był znawcą katolickiej nauki społecznej, nigdy by
takiego błędu nie popełnił, bo wyśmienicie czuł lud. Był wprawdzie i antykomunistą, i
konserwatystą, ale w swojej polityce jako prymas Polski – będąc twardym, nie zapominając o
profetycznych obowiązkach Kościoła, mówiąc władzom prawdę w oczy – potrafił wykazać
elastyczność, umiał być giętkim politykiem. Podpisał przecież w 1952 roku porozumienie z
władzami, które było krytykowane i w Polsce, i w Rzymie, a nawet ściągnęło na niego
podejrzenie o „kolaborację” z komunistami. Zresztą okazywał tę elastyczność także po 1956
roku, aż pod koniec życia, będąc ewidentnym antykomunistą, zaczął jednak otrzymywać
kwiaty i życzenia urodzinowe od komunistycznego premiera. Sapieha natomiast na pewno nie
popełniłby takiego błędu jak Mindszenty, ale też nie wiem, czy rozumiałby tę politykę, którą
prowadził Wyszyński. Jednak była między nimi różnica pokolenia.
Jest zresztą jeden zabawny przykład tej „przedwojenności” Sapiehy. Pan pewnie nie
pamięta okładki „Przekroju” gdzieś z 1946 albo 1947 roku, na której znajdowało się zdjęcie
prymasa Hlonda, w czasie poznańskiej procesji Bożego Ciała prowadzonego pod rękę przez
generała Jaroszewicza. To był jeszcze okres koegzystencji. Natomiast w Krakowie coś
takiego było nie do pomyślenia.
Krakowska procesja Bożego Ciała szła tradycyjnie z Wawelu na Rynek. Otóż nie
pamiętam już, czy od razu w 1945, czy też może w 1946 roku Sapieha oświadczył, że dopóki
rządzą komuniści, dopóty procesja z Wawelu nie zejdzie. Tak było aż do jego śmierci w 1951
roku. Potem, kiedy jego następcy – arcybiskup Baziak i biskup Jop – chcieli wrócić do
dawnej trasy, z kolei władze nie wyrażały na to zgody. Dopiero kardynał Wojtyła uzyskał tę
zgodę, i to po wielu latach starań.
— W latach czterdziestych taka zmiana trasy była jednak wielką demonstracją, którą może
warto było zaznaczyć, że Kościół nie akceptuje nowej władzy.
— Może tak, ale myślę, że kardynał Wyszyński nie zaryzykowałby demonstracji, która
zrywałaby wielowiekową tradycję. Pewnie miałby świadomość, że władze mogą wykorzystać
taki precedens. Zresztą muszę tu podkreślić swój ogromny szacunek dla kardynała Sapiehy i
wielki podziw dla jego cywilnej odwagi, bo był to człowiek wspaniały, chociaż właśnie
29
należał do epoki przedwojennej – a może w jakimś stopniu dzięki temu. Nie wiem też, jak
przyjąłby zmiany w Kościele będące rezultatem Soboru. Biskupi młodsi od niego o pokolenie
nieraz tego odnowionego Kościoła nie rozumieli, więc mogę mniemać, że on sam też miałby
z tym kłopoty. W Polsce chyba dopiero kardynał Wojtyła w pełni zrozumiał Sobór, ale on był
już w jakimś stopniu przez Sobór ukształtowany.
— Ktoś ładnie powiedział, że kardynał Wojtyła był jednym z Ojców Soboru, lecz w
pewnym sensie był także jego dzieckiem. Kiedy Sobór się zaczynał, miał przecież zaledwie 42
lata.
— Sapieha, gdyby żył, miałby natomiast prawie 100. Nie twierdzę, że byłby „reakcyjny”,
bo jednak miał bardzo dużo zdrowego rozsądku i dawał się przekonać. Z całą pewnością
jednak należałby do skrzydła zachowawczego.
— Ostrzega Pan wprawdzie, że nie jest filozofem, lecz dziennikarzem, ale obawiam się, że
nie uda nam się w tej rozmowie zupełnie uciec od filozofii – zwłaszcza że często się Pan do
niej odwołuje. Myślę mianowicie, że jesteśmy czytelnikom tej rozmowy winni wyjaśnienie
często używanych przez Pana terminów: ,,katolicyzm francuski”, ,,personalizm”,
,,uniwersalizm”.
— Ma Pan rację, chociaż to niełatwo wyjaśnić – zwłaszcza że istnieje przecież różnica
między personalizmem Maritaina i Mouniera. Myślę, że ma ona dwie przyczyny. Po
pierwsze, Maritain był myślicielem, filozofem, i to filozofem dosyć systematycznym, podczas
gdy Mounier reprezentował raczej typ działacza politycznego, szukającego dla swojego
działania oparcia w filozofii. Po drugie, Maritain był tomistą – filozofem, który wprawdzie
mówił dzisiejszym językiem i poruszał dzisiejsze problemy, ale jednak wychodził z zasad
zapisanych przez św. Tomasza, podczas gdy Mounier zajmował postawę bardziej
egzystencjalną. Dla mnie ważniejszy był zapewne Maritain, bo moja fascynacja
personalizmem zaczęła się właśnie od niego i jego książek, takich jak L 'Humanisme integral
czy Du regime temporel et de la liberie.
Personalizm Maritaina bardzo mocno przeciwstawia się indywidualizmowi, co uzasadnia
się metafizycznymi czy też ontologicznymi przesłankami filozofii bytu oraz twierdzeniem, że
w świecie doczesnym człowiek jest wartością najwyższą i poniekąd jedyną. Jest bowiem
stworzonym przez Boga rzeczywistym bytem, podczas gdy takie wartości jak państwo zostały
już stworzone przez człowieka. Z kolei naród nie jest tworem człowieka, ale nie ma też tego
rzeczywistego charakteru co człowiek, zwierzę czy nawet przedmioty.
Tę wyjątkową pozycję człowieka uzasadnia oczywiście wiara katolicka i jej dogmaty:
stworzenie człowieka na obraz i podobieństwo Boże; wcielenie Chrystusa, a więc fakt, że Bóg
mógł być człowiekiem, co pokazuje właściwy wymiar człowieczeństwa; wreszcie odkupienie
człowieka przez Chrystusa.
Człowiek jest osobą posiadającą wolną wolę oraz umiejętność odróżniania dobra od zła.
Jako osoba nie jest jednak dany, nie jest gotowy – rozwija się w ciągu całego swojego życia,
kształtuje się pod wpływem wychowania, myślenia, środowiska, a także dzięki własnej pracy.
Dla człowieka obdarzonego rozumem jego osoba jest zadaniem, skąd płynie obowiązek pracy
nad własnym rozwojem.
Personalizm podkreśla jednak, że każdy człowiek jest osobą, z czego wynika społeczny
wymiar naszego istnienia. Oznacza to przeciwstawienie się indywidualizmowi – zwłaszcza w
jego skrajnych postaciach. Prawa każdego człowieka są bowiem ograniczone takimi samymi
prawami innych ludzi, co z kolei nakłada obowiązek liczenia się ze społecznością, w której
żyjemy, i z czym wiąże się pojęcie dobra wspólnego. Mounier pisał: ,,osoba i wspólnota
zawsze razem” – podkreślając, że są to dwa nierozłączne wymiary dobra. Rozpatrywanie tych
kategorii w oderwaniu od siebie grozi popadnięciem w indywidualizm z jednej lub w
kolektywizm czy totalizm z drugiej strony.
30
Dla personalizmu bardzo ważną kategorią jest także uniwersalizm, który nakazuje łączyć
dwa dobra: osobę i ludzkość. Uniwersalizm oznacza oczywiście odrzucenie nacjonalizmu nie
doceniającego osoby, często nawet gwałcącego jej niezależność i zarazem wywyższającego tę
część ludzkości, jaką jest naród.
W okresie lwowskim dyskutowaliśmy na ten temat z Młodzieżą Wszechpolską, tworzącą
wtedy coś w rodzaju deklaracji ideowej, w której projekcie znalazło się sformułowanie, że
„Naród jest najwyższym dobrem”. Zwracaliśmy im wtedy uwagę, że po pierwsze najwyższą
wartością jest Bóg, a po drugie – nawet kiedy się mówi o porządku doczesnym – warto
pamiętać, iż przecież naród istnieje „po coś”, a to coś to jest właśnie wspólne dobro osób.
Uniwersalizm personalistyczny nie jest jednak kosmopolityzmem, nie jest
internacjonalizmem, przynajmniej w takim sensie, w jakim internacjonalizm sformułowała
lewica marksistowska. Personalizm uznaje istnienie narodu, uważa, że jest on potrzebny, że
jest wielką wartością.
Tylko tu znów powstaje pytanie, czym jest naród, a ono jest trudniejsze od pytania o
personalizm.
— Ale mam nadzieję, że spróbuje Pan na nie odpowiedzieć.
— To dręczy mnie od kilkudziesięciu lat. Ciągle zbieram się do tego, żeby napisać na ten
temat jakieś studium – oczywiście publicystyczne, bo nie jestem naukowcem. Jest to temat,
na który napisano wyjątkowo dużo. Natomiast bardzo mało jest prac mądrych i dobrze
udokumentowanych. Dla mnie wyjątkowo odkrywcza była napisana przed wielu laty
rozprawa ojca Jacka Woronieckiego ogłoszona po łacinie w wydawanym przed wojną
rzymskim przeglądzie tomistycznym „Divus Thomas”. Używając bardzo scholastycznego,
zupełnie niedzisiejszego języka i wysoko stawiając wartość, jaką jest naród, Woroniecki
tłumaczy tam, jaka jest funkcja narodu, do czego jest on człowiekowi potrzebny jako miejsce
wychowania i przekazywania wartości, tradycji itd. Oczywiście dokładnie nie potrafię tu tej
rozprawy zreferować, ale najważniejsze w niej było właśnie metodyczne ustalenie skali
wartości, podkreślenie, że celem jest człowiek, a naród jest dla człowieka. To nie znaczy, że
dobro narodu nie może wymagać od kogoś poświęceń, nawet ofiary z własnego życia, ale to
przez wzgląd na fakt, że naród jest czymś, co powstaje w czasie historycznym, w trakcie
kształtowania się organizmu społecznego i co – że tak powiem – służy człowiekowi, osobie
ludzkiej, nie jest wartością samoistną. Oczywiście, mój negatywny stosunek do nacjonalizmu,
łatwo przybierającego postać szowinizmu, egoizmu narodowego czy ksenofobii, nie oznacza
niedoceniania roli narodu. Patriotyzm to nie nacjonalizm. Naród jest ogromną wartością,
miejscem wychowania i rozwoju człowieka, ale trzeba wiedzieć, jakie jest jego miejsce i
funkcja w rzeczywistości ludzkiej. Chyba już jednak za dużo tego filozofowania.
— Nie wiem, czy za dużo, bo są to problemy porządkujące cala naszą rozmowę i ideowo
motywujące Pańskie wybory.
— Powiedzmy więc jeszcze, że z personalizmem mocno wiąże się sprawa praw człowieka,
które są – oczywiście – ważną kategorią myślenia politycznego przynajmniej od
osiemnastego wieku (w gruncie rzeczy dużo dawniej), a które w dzisiejszym świecie stanęły
tak mocno na porządku dziennym dopiero w latach siedemdziesiątych, kiedy tak dużo zaczął
o nich mówić prezydent Carter i kiedy także Jan Paweł II położył na nie ogromny nacisk w
swoim nauczaniu. Między Zachodem i Wschodem jest tu – jak wiadomo – dość zasadniczy
spór wynikający właśnie z odmiennej hierarchii wartości, który ma sięgające bardzo głęboko
korzenie i niezwykle poważne konsekwencje. Zachód odwołuje się bowiem do oenzetowskiej
Deklaracji Praw Człowieka z 1948 roku, podczas gdy Wschód chętniej przywołuje Pakty
Praw Człowieka z 1966 roku, składające się z dwu oddzielonych od siebie części: praw
gospodarczych, społecznych i kulturalnych oraz praw obywatelskich i politycznych. Dla
31
Wschodu najistotniejsze są prawa ekonomiczne, a konieczność ich zapewnienia uzasadniać
ma ograniczenie praw politycznych oraz obywatelskich.
Oczywiście dla ludzi żyjących na skraju biologicznej egzystencji, zagrożonych śmiercią
głodową, pozbawionych dachu nad głową, prawo do pracy czy wyżywienia ma znaczenie
zasadnicze, podczas gdy udział w wolnych wyborach albo możliwość nieskrępowanego
głoszenia swoich poglądów wydają się abstrakcją. Jednak nierespektowanie praw
publicznych, ograniczanie wolności, prowadzi w ostatecznym efekcie do łamania również
tych elementarnych praw gospodarczych, gdyż niszcząc naturalną tkankę społeczną,
uniemożliwa jej zdrowe funkcjonowanie także w sferze ekonomicznej. Po wtóre, przewaga
praw obywatelskich nad ekonomicznymi polega także na tym, że ustrój sprawiedliwy jest w
stanie zapewnić te pierwsze. Sprawą ludzkiej woli jest bowiem dopuszczenie do
demokratycznych wyborów, zniesienie cenzury, tolerancja wobec osób o odmiennych
poglądach. Natomiast żadne państwo nie może w sposób odpowiedzialny zapewnić, że
zawsze wszyscy jego obywatele będą korzystać z wszystkich praw ekonomicznych, takich jak
prawo do pracy czy do własnego mieszkania. O ile więc prawa polityczne czy obywatelskie
mogą stać się rzeczywistością, o tyle prawa ekonomiczne mają charakter postulatów, a ich
realizacja – jak wiadomo – napotyka na zasadnicze bariery zwłaszcza w tych państwach,
które od bardzo wielu lat kierują gospodarką.
Wreszcie z personalizmem wiąże się też sposób pojmowania pokoju, któremu Ojciec
Święty, podobnie jak prawom człowieka, poświęca bardzo dużo uwagi. Otóż trzeba pamiętać,
że pokój – tak samo jak naród i państwo – nie jest najwyższym dobrem, nie jest celem sam w
sobie. Pokój jest dla człowieka, jest po to, żeby ludzie mogli rozwijać się, żeby mogli żyć w
sposób godny ich natury oraz szczególnego miejsca, jakie zajmują w świecie. Papież mówi to
bardzo wyraźnie.
— I wprowadza przy tym ostre rozróżnienie między „pokojem” a ,,spokojem”. Wedle tego
rozróżnienia, pokój jest stanem idealnym związanym bardziej może z takimi kategoriami jak
sprawiedliwość czy moralność społeczna niż z jednością i porozumieniem. Natomiast
„spokój” dotyczy tylko dynamiki procesów społecznych i nie stanowi jakiejś specjalnej
wartości.
— Tak, paradoks polega zaś na tym, że w dzisiejszym świecie wszyscy niemal ,,bojownicy
o pokój” koncentrują się na sprawie zbrojeń, często przy tym wykazując sporo hipokryzji,
ponieważ na ogół walczą ze zbrojeniami przeciwnika, podczas gdy własne określają jako
konieczność. Zbrojenia nie są jednak największym zagrożeniem pokoju, choć nagromadzenie
broni atomowej stanowi przecież straszliwą groźbę dla całej ludzkości. Zasadnicze zagrożenie
wynika z nieposzanowania praw człowieka, z którego rodzą się niemal wszystkie zbrojne
konflikty. Do walki dochodzi tam, gdzie brak jest sprawiedliwości, gdzie dzieje się krzywda.
Wojny wywołują te rządy, które we własnych krajach łamią zasady demokracji. Ludzie
przecież w naturalny sposób są przeciwnikami wojny. Prywatny obywatel nie ma na wojnie
wiele do wygrania, natomiast ma bardzo wiele do stracenia. Państwo, którego system sprzyja
przestrzeganiu praw człowieka i istnieniu niezależnej opinii publicznej, z zasady nie będzie w
stanie wywołać wojny, ponieważ jego obywatele jej nie zaakceptują. Od 1945 roku wśród
ponad 150 zbrojnych konfliktów nie było ani jednego, w którym walczyłyby ze sobą dwa
kraje o ustrojach demokratycznych. Myślę, że gdyby w Argentynie dyktatura upadła
wcześniej, nie doszłoby do wojny z Anglikami, chociaż sprawa statusu Wysp Falklandzkich
czyli Malwinów jest bardzo kłopotliwa.
— To, co Pan mówi, brzmi dziś przekonywająco, ale przecież w latach, o których ostatnio
rozmawialiśmy, bywało najczęściej określane jako nowinkarstwo i chyba nie znajdowało zbyt
wielu zwolenników w polskim Kościele. Jak personalistyczny sposób odczytywania świata i
32
myślenia o nim miał się do przekonań panujących powszechnie czy też dominujących w latach
trzydziestych i czterdziestych?
— No cóż, myślę, że trudno jest mówić o powszechnych przekonaniach, bo one nie były
nawet w sposób dostatecznie czytelny artykułowane. Oczywiście zauważalna była artykulacja
postaw typu nacjonalistycznego, najczęściej inspirowanych przez różne organizacje czy też
ruchy prawicowe, endeckie. W społeczeństwie też chyba dominowały tego rodzaju nastroje,
choć były one zapewne łagodniejsze, niż by się mogło wydawać, gdyby sądzić na przykład z
tego, co pisała przedwojenna prawicowa prasa. Te nastroje nie były jednak zdominowane ani
przez antysemityzm, ani przez chęć wywyższania swojego narodu ponad inne. W
środowiskach inteligenckich bardzo silne były postawy liberalne, wyrażające się przychylnym
stosunkiem do mniejszości narodowych – nie tylko do Żydów, ale także do Ukraińców i
Litwinów. Oczywiście manifestowały się także postawy lewicowe o różnym stopniu
nasilenia. Natomiast myślę, że w Kościele te sprawy nie były jasno formułowane.
Trzeba tu powiedzieć o jeszcze jednym pojęciu związanym z personalizmem, które dziś
robi tak wielką karierę i tak często jest przywoływane. Myślę o pluralizmie, do którego dużą
wagę przywiązywał zwłaszcza Mounier. Ja w każdym razie z pojęciem pluralizmu jako
wartości w życiu społecznym zetknąłem się po raz pierwszy właśnie w jego pismach. Muszę
powiedzieć, że zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie, wręcz zafascynowała mnie ta idea
uszanowania inności. Takie myślenie było chyba w Polsce czymś nowym, może nawet nie
bardzo współgrało z nastrojami lat bezpośrednio przed- i powojennych. Może skłaniali się ku
pluralizmowi niektórzy tomiści, bliski był mu na pewno profesor Karol Górski – zresztą też
znajdujący się pod wpływami personalizmu, autor między innymi książki Wychowanie
personalistyczne. Nie jestem jednak pewien, czy w powszechnej świadomości w ogóle
istniało pojęcie pluralizmu jako wartości – mniejsza, jaki znak by mu nadano. Oczywiście
mówię tu o pluralizmie w rozwiązaniach ustrojowych, w praktyce życia politycznego, bo
pluralizm jako szacunek dla cudzych przekonań był od dawna obecny w polskiej tradycji i w
polskiej kulturze.
Dla mnie nie ulega dziś wątpliwości, że i personalizm, i w ogóle to, co określa się jako
„katolicyzm francuski”, a co zaczynało docierać do Polski w początku lat trzydziestych, było
zapowiedzią zbliżającego się, choć przecież jeszcze chyba przez nikogo nie przewidywanego,
II Soboru Watykańskiego, który zajmując się sprawą stosunku Kościoła do innych wyznań
chrześcijańskich oraz do innych religii – przyjął właśnie stanowisko zdecydowanie
pluralistyczne. Oczywiście ów pluralizm to przede wszystkim szacunek dla innych religii czy
światopoglądów i dostrzeganie istniejących tam wartości. Natomiast nie oznacza on żadnego
relatywizmu. Kościół nigdy nie może zrezygnować ze swojej identyczności, z wiary w swoje
boskie pochodzenie i w prawdziwość głoszonej przez siebie nauki.
— Dla Kościoła katolickiego, z jego silnym etosem misyjnym i z tradycją inkwizycji,
postulat pluralizmu musiał być chyba trudny do zaakceptowania i przyswojenia.
— O ile sobie przypominam, w okresie przedsoborowym nie mówiło się jeszcze o
pluralizmie w Kościele. Ten postulat dotyczył tylko społeczeństwa i państwa. Dziś natomiast
nie ulega już wątpliwości, że na pewien pluralizm jest miejsce także w Kościele – chociażby
w dziedzinie filozofii. Nikt przecież nie kwestionuje prawa obywatelstwa myśli
nietomistycznej – zresztą mówiliśmy o tym wcześniej. To jednak nie znaczy, że pluralizm
może dotyczyć wszystkiego. Nie, bo Kościół uznaje dogmaty, które są nienaruszalne, gdyż
oparte są na Objawieniu.
— Tak, ale ja myślałem raczej o trudnościach z zaakceptowaniem pluralizmu myśli
społecznej i praktyki politycznej.
— To oczywiście też wymagało czasu, bo przecież w niedawnej przeszłości Kościół
próbował wysuwać propozycje modelu organizacji społeczeństwa. Przedwojenna katolicka
33
doktryna wyraźnie lansowała korporacjonizm jako katolicki ustrój społeczno-gospodarczy.
Został on później skompromitowany i przez faszyzm włoski, i przez Salazara w Portugalii.
Chyba pod wpływem tych doświadczeń Kościół – a w każdym razie jego nauka społeczna,
choć może nie ma to expressis verbis odbicia w magisterium – wycofał się z korporacjonizmu
i w ogóle z prób tworzenia idealnego modelu, dochodząc do wniosku, iż zadaniem Kościoła
nie jest proponowanie konkretnych rozwiązań, lecz głoszenie zasad, którym życie społeczne
powinno czynić zadość.
— Jan Paweł II mówi: ,,nie przemawiam do was jako znawca ekonomii...”
— Tak, bo te zasady, których przypominanie Kościół uważa za swój obowiązek, mogą być
realizowane w różnych formach, zależnych zresztą od konkretnych warunków, w jakich
funkcjonują społeczeństwa. Natomiast Kościół zawsze i wszędzie ma prawo, a nawet
powinność, dokonywania moralnej oceny instytucji życia publicznego czy politycznego. Ta
profetyczna, krytyczna funkcja Kościoła musi być realizowana w każdym społeczeństwie, w
jakim przyjdzie mu działać. Kościół jest w pewnym sensie sumieniem świata i ma prawo, a
nawet obowiązek – tak jak prorocy w Starym Testamencie – krytycznie oceniać
rzeczywistość społeczną. Kiedy nie tak dawno napisałem to w artykule Kościół i polityka,
jeden z moich polemistów z oburzeniem zapytywał, jakim prawem domagam się dla Kościoła
tej roli. Wtedy zamknęliśmy już polemikę na ten temat, bo i tak ciągnęła się ona zbyt długo,
ale miałem ochotę przy jakiejś okazji napisać, że nikt tego prawa Kościołowi nie dał, bo ono
należy do natury. Kościoła, która została określona przez Chrystusa. Oczywiście Kościół
istnieje po to, żeby prowadzić ludzi do Boga, do zbawienia, do życia wiecznego, ale tę swoją
misję wykonuje w konkretnych warunkach, które albo jej sprzyjają, albo nie. Dlatego musi je
oceniać i nie będzie tu nikogo pytał o pozwolenie. Chyba że mu to ktoś uniemożliwi siłą...
— W naszej chronologii doszliśmy do wydania pierwszego numeru ,,Tygodnika”, który
ukazał się z datą 24 marca 1945 roku. Wspomniał Pan o formowaniu się zespołu oraz kręgu
współpracowników i teraz chciałbym do tego tematu wrócić. Wydaje mi się on bardzo
interesujący ze względu na swoje mocne powiązanie z ogólnymi warunkami istniejącymi w
Polsce. O ile bowiem zespół uformował się dość szybko i przez wiele lat wykazywał niebywałą
stabilność, o tyle autorzy pojawiali się i znikali w zależności od politycznej koniunktury. W
pierwszych latach było ich bardzo wielu, potem stopniowo jakby zaczęli się wykruszać i na
początku lat pięćdziesiątych z miesiąca na miesiąc zwężał się krąg nazwisk drukowanych w
,,Tygodniku”. Nowi ludzie pojawili się dopiero po 1956 roku, a potem następni przybywali
nieodmiennie po kolejnych polskich zakrętach. W końcu doszło do tego, że w katolickim –
,,klerykalnym”, jak mawiano w latach pięćdziesiątych ,,Tygodniku Powszechnym” zaczął
publikować swe felietony Antoni Słonimski – przedwojenny lider liberalnej, laickiej
inteligencji.
— Tak, kiedy zaczęliśmy wydawać „Tygodnik”, moim zamiarem było zgrupowanie wokół
niego grona współpracowników, złożonych z możliwie wielu katolickich intelektualistów.
Było ich wówczas zarazem wielu i niewielu. Polska była wprawdzie krajem katolickim w
przeszło dziewięćdziesięciu procentach, i prawie każdy był ochrzczony, ale w warstwie
intelektualnej procent katolików świadomych, zaangażowanych, przyznających się do
katolicyzmu był mniejszy. Wśród literatów zdecydowaną większość stanowili ludzie, którzy
wprawdzie byli może katolikami w sensie statystycznym, ale albo nie praktykowali, albo w
gruncie rzeczy byli indyferentni, liberalni, antyklerykalni i tak dalej. Co prawda, nie
znalazłoby się także wielu wojujących ateistów, ale nawet praktykujący katolicy często nie
bardzo palili się do pisywania w piśmie z szyldem katolickim. W Krakowie w 1945 roku tych
piór „katolickich” wiele nie było, bo przecież dużo osób jeszcze nie wróciło z tułaczki, inni
znajdowali się dopiero w drodze z Wilna czy Lwowa.
— Gołubiewa odnalazł Pan w Łodzi, Stomma był w Krakowie...
34
— Tak, Stomma spędził wojnę w Krakowie, nawet razem z Woj tyła wstąpił wtedy do
tajnego seminarium prowadzonego przez arcybiskupa Sapiehę. Był tam krótko, może parę
miesięcy. Po wojnie razem z Hanną Malewską oraz z Jerzym Radkowskim (zmarłym
niedawno w Paryżu) zaczął redagować miesięcznik „Znak”. Bardzo szybko związał się też z
nami i w ,,Tygodniku” poznał swoją żonę, Elę Szykowską, która była wtedy naszą sekretarką.
W pierwszym okresie naszym głównym rezerwuarem intelektualnym i źródłem tekstów
były jednak środowiska uniwersyteckie. Pisywali przede wszystkim profesorowie
przyciągnięci już w okresie przygotowań do uruchomienia pisma. Wszyscy oni byli
katolikami, ale niełatwo byłoby nazwać ich katolikami zaangażowanymi. Na przykład Adam
Krzyżanowski, wielki ekonomista i liberał, raczej za katolickiego intelektualistę nie uchodził,
aczkolwiek już po wojnie, w ostatnich latach życia, napisał nawet książkę o relacjach między
chrześcijaństwem a ustrojem społecznym. Był katolikiem i umarł jako katolik, ale wobec
Kościoła zachował stanowisko niezależne. Nam nie wydawało się to jednak najważniejsze. W
„Tygodniku” spotykali się ludzie przyznający się do katolicyzmu i przeciwni komunizmowi.
Poza Krakowem dość szybko nawiązaliśmy kontakty w środowiskach związanych z KUL-
em, którego profesorem był na przykład Jan Parandowski – również pisujący wtedy do
„Tygodnika”. Spośród profesorów KUL-u pisywał u nas także Henryk Dembiński, a z
Poznania Jan Czekanowski. Wśród autorów zdecydowanie dominowali profesorowie i
„Tygodnik” w pierwszym okresie był pismem „profesorskim” – zwłaszcza że ci profesorowie
pisywali sporo i dość obszernie.
Natomiast jeżeli chodzi o ściślejszą ekipę, to naszym największym rezerwuarem okazało
się wileńskie „Odrodzenie”, które zresztą już przed wojną stworzyło jedno z najciekawszych
środowisk w Polsce. Miesięcznik „Pax”, redagowany tam przez Gołubiewa i Stommę, był
może jednym z najbardziej żywych i chyba najlepszym pismem „Odrodzenia”. Zresztą miał
on też powiązania z grupą Żagarów – zwłaszcza z Miłoszem i Zagórskim. Z Wilna przyszli
do nas Stanisław Stomma i Antoni Gołubiew, a potem także Paweł Jasienica.
Ze środowiska krakowskiego przyszli natomiast Jan Józef Szczepański i Jacek
Woźniakowski, którzy w „Tygodniku” stawiali pierwsze kroki publicystyczne.
Oczywiście był też cały rezerwuar twórczości okupacyjnej, akowskiej, z którego w tych
pierwszych latach dość obficie korzystaliśmy.
Niespełna rok po „Tygodniku Powszechnym” powstał w Warszawie także tygodnik „Dziś
i Jutro”, wydawany przez grupę Bolesława Piaseckiego, która później utworzyć miała
Stowarzyszenie PAX. W tym pierwszym okresie różniliśmy się wprawdzie ideowo, bo oni
reprezentowali przedwojenne środowiska narodowe, ale utrzymywaliśmy jednak dość bliskie
kontakty. Stomma, Kisielewski, Woźniakowski, Hanna Malewska sporadycznie pisywali w
„Dziś i Jutro”, u nas z kolei pojawiały się teksty związanego z tym środowiskiem Wojciecha
Kętrzyńskiego, a także Jana Dobraczyńskiego.
Z czasem „Tygodnik” przestał być pismem profesorskim. Przede wszystkim dlatego, że
nasi profesorowie rekrutowali się jednak ze starej gwardii, więc dość szybko zaczęli
wymierać. Pojawili się natomiast młodzi autorzy, których jednak było mniej, niż byśmy
chcieli. Nie zamykaliśmy wprawdzie naszych łamów dla niekatolików, prowadziliśmy
politykę otwartych drzwi, ale pozyskiwanie autorów z innych środowisk nie było wówczas
łatwe. W kręgach intelektualnych silne były jeszcze antyklerykalne resentymenty, władza zaś,
która tolerowała „Tygodnik”, uważała, że ma to być pismo getta katolickiego – „katolicy dla
katolików”. Pojęcie getta katolickiego w odniesieniu do społeczeństwa, w którym 90 procent
stanowią katolicy, jest dosyć zabawne, ale jednak różnymi sposobami udawało się władzy tę
koncepcję – przynajmniej częściowo – realizować.
W środowisku literackim rzeczywiście dość szybko zaczęliśmy być izolowani, choć
pisywali u nas Zawieyski, Malewska, Starowieyska-Morstinowa, mający już duże nazwiska.
35
Zawieyski był zrazu akceptowany, a może wręcz hołubiony w środowisku lewicowo-
intelektualnym. Przez pewien czas był nawet wiceprezesem Związku Literatów, ale już ja –
należąc wprawdzie do ZLP i biorąc udział w zjazdach – byłem tam jednak wyraźnie
izolowany.
W związku z tym przypomina mi się sytuacja, jaka miała miejsce bodaj w czasie zjazdu
szczecińskiego w 1949 roku. Otóż wieczorem po zamknięciu obrad poszliśmy do restauracji z
Janem Kottem, z Zagórskimi oraz z kimś jeszcze, kogo już sobie nie przypominam. Zagórscy
byli zdaje się zaprzyjaźnieni z Ważykiem, w każdym razie zadzwonili do niego do hotelu,
żeby do nas dołączył. Ważyk rzeczywiście przyszedł po pół godzinie, ale przeszedł obok
naszego stolika i usiadł sam przy barze. Stamtąd zawołał do siebie Kotta i powiedział mu, że
jeżeli Zagórscy są tacy głupi, żeby w publicznym lokalu siedzieć z Turowiczem przy stoliku,
to niech sobie siedzą, ale on się tam nie przysiądzie. Uważał, że byłoby to nierozważne. Z
czasem Ważyk rzucił legitymację partyjną i po latach byliśmy nawet w bardzo przyjaznych
stosunkach, ale to on się zmienił, nie ja.
To jest oczywiście tylko przykład atmosfery, jaka wówczas wokół nas panowała.
„Tygodnik” nie bardzo liczył się w środowisku intelektualnym, które wtedy grupowało się
raczej wokół pism laickich i partyjnych. Jeżeli mimo to byliśmy w jakimś sensie
zaangażowani w ówczesne życie literackie, to za sprawą polemiki z wychodzącą w Łodzi
„Kuźnicą”, głównym organem intelektualnym obozu marksistowskiego. Na jej ataki
odpowiadał u nas ksiądz Piwowarczyk. Więzi między „Tygodnikiem” a bardzo dobrze
redagowaną „Kuźnicą”, z którą związanych było szereg wybitnych piór – Stefan Żółkiewski,
Adam Ważyk, Jan Kott, Paweł Hertz, Jerzy Andrzejewski – dość szybko stały się stosunkowo
żywe, ale były to wyłącznie więzi typu polemicznego. Dla tego środowiska istnieliśmy więc
albo jako ludzie kulturowego i politycznego marginesu, z którymi lepiej się nie zadawać, albo
też jako przeciwnicy w ich ideowych polemikach z katolicyzmem.
Koniecznie potrzebowali przeciwnika i my się do tej roli nadawaliśmy, bo nasza
aktywność ograniczała się w zasadzie do spraw intelektualno-ideowych.
— Warto tej sprawie poświęcić więcej uwagi, ale jeszcze przedtem należałoby dokończyć
relację o formowaniu się zespołu pierwszego ,,Tygodnika”. Nie wspomniał Pan o kilku
osobach, które w tamtym okresie związały się z pismem i do dziś w różny sposób się z nim
kojarzą. Myślę o Józefie Hennelowej oraz o Zygmuncie Kubiaku, Zbigniewie Herbercie i
Leopoldzie Tyrmandzie. W tych pierwszych latach dość blisko ,,Tygodnika” funkcjonował też
chyba Czesław Miłosz.
— Miłosz po wojnie dość krótko mieszkał w Krakowie, bo wkrótce otrzymał
dyplomatyczną posadę, ale byłem z nim w bardzo przyjaznych stosunkach, to dzięki niemu
pozyskałem współpracę Kisiela z „Tygodnikiem Powszechnym”. W tym pierwszym okresie
pomagałem mu nawet w wydaniu tomu wierszy, robiąc za niego korektę. Nie wiem jednak,
czy Miłosz drukował wtedy w „Tygodniku”, nie przypominam sobie tego. Natomiast chyba z
początkiem lat pięćdziesiątych przyszedł do redakcji Zbigniew Herbert, który mieszkał wtedy
w Warszawie, a będąc w Krakowie sypiał na kanapie w moim redakcyjnym gabinecie.
Tymczasem bowiem wynieśliśmy się z naszego pokoiku w kurii i dostaliśmy na Wiślnej
kilkupokojowy lokal, w którym urzędujemy do dziś. W tym samym mniej więcej czasie
odeszła Ela Szykowska, która po ślubie ze Stanisławem Stommą przestała u nas pracować. Na
jej miejsce przyszła Ziuta Golmont, później Hennelowa. Zaczynała jako sekretarka i zanim
doszła do stanowiska zastępcy redaktora naczelnego, przeszła wszystkie chyba szczeble
kariery redakcyjnej, zaś Zygmunt Kubiak i Marek Skwarnicki, obaj ze sobą zaprzyjaźnieni,
dołączyli do naszej redakcji jeszcze przed zamknięciem „Tygodnika”.
— Wspomniał Pan o izolowaniu ,,Tygodnika” w środowiskach intelektualnych. Czy nie
odczuwał Pan także pewnej rezerwy ze strony kół zdecydowanie opozycyjnych, WIN-owskich,
36
związanych z podziemiem? Powołanie ,,Tygodnika” w okresie, gdy władzę w Polsce de facto
sprawowała jeszcze Armia Czerwona, w ogóle pertraktowanie przez Sapiehę z komunistyczną
administracją musiało być przecież przez te środowiska przyjmowane jako swego rodzaju
legitymizowanie nowych władz i w jakimś sensie odcinanie się od rządu londyńskiego.
— Nie, ja niczego takiego sobie nie przypominam. Nikt nie robił nam z tego powodu
wyrzutów i my sami także zupełnie nie mieliśmy wątpliwości, czy należy przystępować do
wydawania pisma. Wiadomo było, że powstała nowa sytuacja, że znaleźliśmy się w strefie
wpływów radzieckich, ale przecież Polska była krajem katolickim i wydawało nam się
naturalne, że katolicy będą zabierali głos, wyrażali swoje opinie i tak dalej. Istniało tylko
pytanie, czy władze nam na to pozwolą, natomiast nie było żadnego problemu moralnego.
— Mimo że wiele środowisk odmawiało uznania komunistycznej administracji?
— Tak, była wprawdzie dosyć liczna partyzantka, ale jednak zdecydowana większość
społeczeństwa próbowała znaleźć swoje miejsce w tej nowej rzeczywistości. Wkrótce
przyjechali Mikołajczyk i Popiel, zarejestrowano Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Pracy.
Na ogół nie uważało się, że trzeba tę nową władzę bojkotować. Czekało się na wybory, które
zdawały się dawać szansę zmiany reżimu.
— Do redagowania ,,Tygodnika Powszechnego” przystępował Pan w Polsce zupełnie
innej niż ta, w której wychodził ,,Głos Narodu”. Ta nowa sytuacja nie mogła chyba pozostać
bez wpływu na sposób redagowania pisma.
— Redagowanie pisma to jest fach, profesja i wszędzie wygląda w jakimś sensie podobnie.
Gromadzi się autorów, szuka się tematów, zamawia się teksty, potem się czyta, adiustuje,
przyjmuje albo odrzuca. Oczywiście przy tym wszystkim bardzo ważny jest program, który
pismo stara się realizować. Ja sam zawsze byłem wielkim zwolennikiem planowania
problematyki, ale w „Tygodniku” nigdy nam się to dobrze nie udawało. Zawsze było u nas
tego planowania za mało, co wynikało z naszych skromnych możliwości materialnych,
finansowych, lokalowych, ze szczupłości i jednak pewnej przypadkowości naszego zespołu,
który nigdy nie był w stanie kompetentnie zajmować się wszystkimi sprawami, o których
powinniśmy pisywać, a także z niewielkiej objętości „Tygodnika”, mającego tylko osiem
kolumn mniejszego niż dziś formatu. Zawsze też mieliśmy rozmaite trudności zewnętrzne
typu cenzuralnego czy politycznego, na skutek których właściwie redagowaliśmy pismo z
dnia na dzień albo raczej z tygodnia na tydzień. Oczywiście staramy się pamiętać o różnych
szczególnych datach, o świętach kościelnych, rocznicach patriotycznych, planowanych
wydarzeniach kościelnych, takich jak Sobór czy później pielgrzymki papieskie, ale poza tymi
sprawami kolejny numer zaczyna się redagować w środę, kiedy poprzedni jest już
wydrukowany. Przy tym, będąc w zasadzie niezależni w redagowaniu „Tygodnika”, często
jesteśmy jednak zmuszeni do drukowania tekstów, które nie zanadto. nam odpowiadają, bo
albo autor jest osobą, której nie można odmówić, albo też temat wydaje się tak ważny, że nie
można go pominąć, a nie możemy liczyć na lepszy artykuł.
— Pytając o różnice w redagowaniu, myślałem przede wszystkim o konsekwencjach nowej
sytuacji politycznej.
— No cóż, są dwie sprzeczne koncepcje redagowania pisma w rodzaju „Tygodnika”. Ta,
której zwolennikiem teoretycznie jestem ja sam, mówi, że tygodnik powinien reagować na
wydarzenia, powinien pisać o wszystkich ważnych sprawach, które dzieją się w Polsce i na
świecie. Druga koncepcja zakłada, że nie powinniśmy specjalnie przejmować się
wydarzeniami i spokojnie realizować swój długofalowy program publicystyczny obejmujący
problematykę religijną, kulturową, społeczną, historyczną. Dziś wrażliwość na wydarzenia – i
w społeczeństwie, i w redakcji – jest niewątpliwie znacznie większa niż w latach
pięćdziesiątych czy nawet czterdziestych. Rubryki informacyjne odgrywają teraz w
„Tygodniku” ważną rolę – chociażby „Obraz tygodnia”, który zresztą wprowadziliśmy jako
37
pierwsze pismo w Polsce, a dziś robią takie przeglądy niemal wszystkie tygodniki, albo dział
„Ze Stolicy Piotrowej”, który powstał po wyborze Jana Pawła II. Na początku jednak czystej
informacji u nas nie było. Po wielu latach odkryliśmy na przykład ze wstydem, że w sierpniu
1945 roku „Tygodnik Powszechny” niemal nie zauważył rzucenia bomby atomowej na
Hiroszimę. Zapewne wydawało nam się wówczas, że jest to może ważne, ale jednak tylko
jedno z wydarzeń toczącej się wojny. Jakoś nie widzieliśmy specjalnego powodu, żeby ten
fakt komentować.
— Myślę, że może nawet było Państwu niezręcznie to robić, bo przecież w prasie partyjnej
od razu podniósł się wielki zgiełk.
— Tak, to oczywiście też musiało nas hamować. próbowali tu wzniecić nastroje
antyamerykańskie, do go my nie chcieliśmy się przykładać. Może to nawet by główny motyw
naszego ówczesnego milczenia.
— To właśnie jest chyba jeden z tych nowych, niewyobrażalnych w normalnej sytuacji
czynników wpływających redagowanie pisma. Państwo w ,,Tygodniku” i podobnie też my w
,,Powściągliwości”, redagując pismo w jakimś sensie opozycyjne wobec władzy, staramy się
unikać współbrzmienia z kampaniami propagandowymi organizowanymi w prasie rządowej
czy też laickiej. Często prowadzi to jednak do pomijania wielu niewątpliwie istotnych
problemów zwłaszcza kiedy ze względów cenzuralnych nie możemy powiedzieć więcej, niż
mówi tamta prasa.
— Tak, to jest problem nierozłącznie związany z istnieniem cenzury i z próbą
monopolizowania przez władze rynku informacyjnego. Nam wtedy było może szczególnie
trudno komentować sprawę Hiroszimy, bo przecież prasie rządowej nie chodziło o to, że
zginęło tam kilkadziesiąt tysięcy ludzi, lecz o to, że Ameryka posiadając nową broń
uzyskiwała przewagę w potencjalnym i może wręcz oczekiwanym konflikcie ze Związkiem
Radzieckim. Zapomniano nawet, iż Japończycy byli agresorami, którzy zaatakowali Stany
Zjednoczone, a Amerykanie rzucając bombę na Hiroszimę przyspieszyli koniec wojny, która
w innym razie pochłonąć mogła pewnie tyle samo istnień ludzkich. Napisanie tego
wszystkiego było jednak niemożliwe, a bez tego nie było można uczciwie rozważać
konsekwencji moralnych, politycznych, kulturowych pojawienia się nowej broni.
— W pierwszym ,,Tygodniku” zdecydowanie zwyciężyła więc koncepcja pisma
oderwanego od spraw bieżących...
— Z czasem nasza aktualność i apolityczność stały się nawet dość czytelną formą protestu;
milczenie dla uniknięcia kłamstwa stało się programem. W ostatnim okresie przed
zamknięciem „Tygodnika” nasza apolityczność była już ostentacyjna. Kiedy cenzura nie
pozwalała nam pisać o niczym, co nas interesowało, i kiedy zdejmowano nam niemal każdy
tekst publicystyczny, postanowiliśmy wydać specjalny numer poświęcony Tatrom, turystyce
tatrzańskiej, ochronie górskiej przyrody właśnie dlatego, żeby dać czytelnikom do
zrozumienia, że o niczym innym nie możemy już poważnie pisać. Innym razem, gdy cenzura
zniszczyła nam cały numer „Tygodnika”, zdecydowaliśmy się dać opowiadanie Karola
Ludwika Konińskiego Straszny czwartek w domu pastora, które wypełniło pismo od deski do
deski. Był to zresztą przedruk znakomitego opowiadania o głębokiej problematyce moralnej,
opublikowanego już przed wojną w małonakładowym miesięczniku „Ateneum”. Oczywiście
nie mogliśmy w żaden sposób zaznaczać ingerencji cenzury ani napisać, dlaczego
wykonujemy takie dramatyczne gesty, ale wielu naszych czytelników doskonale wyczuwało,
co się dzieje.
— W pierwszych latach podejmowaliście Państwo jednak dość liczne próby uprawiania
publicystyki politycznej. Poza księdzem Piwowarczykiem, zajmującym się raczej etycznymi
zagadnieniami życia społecznego, pisywał ją głównie rektor Kutrzeba – publikujący właśnie
w ,,Tygodniku” swoje sprawozdanie z rozmów moskiewskich, w których na zaproszenie
38
aliantów brał udział jako jeden z delegatów kraju. Także profesor Kutrzeba ogłosił w
,,Tygodniku” zdecydowanie poparty przez redakcję projekt utworzenia stronnictwa
katolickiego. W trzecim numerze pisma z 1945 roku ukazał się zaś Pański tekst zatytułowany
Drogi do Europy, mający, jak sądzę, przedstawiać platformę polityczną redakcji. Znalazło się
w nim sformułowanie, które, prawdę mówiąc, zaskoczyło mnie i o którego wyjaśnienie
chciałbym Pana prosić. Przytoczę może większy fragment, żeby nie operować zdaniem
wyrwanym z kontekstu. Pisze Pan tak: ,,[...] stoimy dziś na olbrzymim zakręcie dziejów,
wobec perspektywy gruntownej przebudowy. Odrzucić trzeba błędy epoki nowożytnej nie po
to, by wracać do średniowiecza; historia nie zna takich powrotów. Trzeba w nowej syntezie
przyswoić wiekowe doświadczenia. Trzeba przekształcić zasadniczo stosunek jednostki do
zbiorowości, przesuwając wyraźnie akcent na zbiorowość, ale zarazem dając jednostce
warunki do pełnego rozwoju osobowości i chroniąc ją przed naporem bezosobowych
zbiorowych sił”. Tu następuje owo zdanie, które, jak sądzę, wymaga rozwinięcia: ,,Trzeba
zastąpić anarchię demokracji liberalnej ładem demokracji kierowanej”. Przyzna Pan, że dziś
brzmi to szokująco.
— Oczywiście skoro ten tekst znalazł się na pierwszej stronie, to w jakimś sensie wyrażał
stanowisko redakcji, ale sądzę, że zawierał on raczej moje osobiste poglądy, choć zapewne
był też czytany przez księdza Piwowarczyka. Był to wyraz stanowiska odrzucającego
zarówno komunizm, jak też liberalny kapitalizm, leseferyzm, niesprawiedliwość społeczną,
wyzysk mas przez kapitał. Myślę, że można to nazwać próbą szukania trzeciej drogi gdzieś
między liberalizmem a komunizmem czy kolektywizmem; próbą wynikającą z przekonania o
konieczności odrzucenia obu tych systemów. Zresztą temu przekonaniu jestem wierny do
dziś. Jeśli jednak mówię o ,,demokracji kierowanej”, to oczywiście wykluczam jakąkolwiek
dyktaturę czy „kierowniczą rolę partii”, mam na myśli jedynie ograniczone planowanie w
dziedzinie ekonomii czy usług społecznych.
Wtedy wiedzieliśmy oczywiście, jak wyglądał komunizm w Związku Radzieckim, ale na
własnej skórze odczuliśmy to dopiero później, kiedy z bliska widzieliśmy próbę
wprowadzenia w Polsce komunistycznego państwa totalnego. Reakcją na to doświadczenie
jest widoczne teraz powszechne przechylenie się sympatii na stronę liberalizmu. W
dzisiejszym „Tygodniku” Kisiel i Piotr Wierzbicki bez żadnych ograniczeń chwalą i wielbią
liberalny kapitalizm, co wtedy było nie do pomyślenia i z czym ja w dalszym ciągu się nie
zgadzam. Ale – oczywiście – dopuszczamy ich do głosu w imię wolności słowa i w imię
pluralizmu, choć jestem przekonany, że w pełni liberalny kapitalizm także trudno jest
pogodzić z chrześcijańskimi ideami społecznymi. Myślę, że podobne do mojego stanowisko
zajmuje Ojciec Święty Jan Paweł II w encyklice Sollicitudo rei socialis (co zresztą wywołało
krytyczne reakcje ze strony skrajnych liberałów i „neokonserwatystów”). Z drugiej strony
muszę jednak przyznać, że jeżeli miałbym wybierać, to wolałbym liberalny kapitalizm od
realnego socjalizmu czy w ogóle od jakiegokolwiek totalizmu.
— Ani z tego, ani z innych Pańskich tekstów nie wynika jednak jasno, jak wyobrażał Pan
sobie wówczas idealny system społeczny. Czy mieliście Państwo wówczas jakiś program
pozytywny?
— Wspólnego wypracowanego programu nie mieliśmy i sądzę, że nawet byłyby między
nami dość poważne różnice, wynikające głównie z różnicy temperamentów. Ksiądz
Piwowarczyk optowałby chyba za solidaryzmem chrześcijańskim, Stomma, który miał raczej
naturę pragmatyka niż ideologa, szukałby pewnie jakiegoś kompromisu z ówczesną
rzeczywistością. Kisiel byłby chyba za liberalizmem.
— A Pan?
— Ja... ja wybrałbym chyba coś w rodzaju socjaldemokracji. Uważałbym, że w zasadzie
dla uniknięcia niebezpiecznych konsekwencji liberalizmu potrzebny jest jakiś rodzaj
39
gospodarki planowej i demokracji kierowanej, ale oczywiście z zachowaniem praw człowieka
w dziedzinie politycznej i kulturalnej. Natomiast dopuszczałbym ograniczenia praw
ekonomicznych, a zwłaszcza prawa własności, zgodnie z zasadami sprawiedliwości
społecznej. Ograniczenie nierówności ekonomicznej wydawało mi się oczywistą
koniecznością i naturalnym prawem państwa jako formy organizacji społeczeństwa.
Oczywiście warunkiem poparcia dla gospodarki planowej byłaby jej skuteczność. Doceniając
wartość własności prywatnej, zwłaszcza jeśli chodzi o ziemię, więź między człowiekiem a
ziemią, którą uprawia, gotów byłbym akceptować uspołecznienie wielkiego przemysłu,
reformę rolną i pewne elementy socjalistycznej struktury gospodarczej, gdyby to wszystko
funkcjonowało i dobrze służyło społeczeństwu. Jeżeli bowiem skutkiem upaństwowienia jest
spadek produkcji i obniżenie się stopy życiowej, oraz uzależnienie człowieka pracy od władzy
państwowej, to cała operacja traci sens, bo społeczeństwo nic na niej nie zyskuje. W każdym
razie wydaje mi się, że szukanie trzeciej drogi między liberalizmem i kolektywizmem, czy
raczej ponad tymi rozwiązaniami, jest w dalszym ciągu naszym obowiązkiem.
— Ależ absolutny, dziewiętnastowieczny liberalizm już chyba na świecie nie istnieje.
— Kiedy właśnie istnieje i w sferze ideowej – na przykład u Kisiela – i także w praktyce
politycznej – na przykład w Brazylii, do której się właśnie wybieram i z tej racji sporo się o
niej ostatnio naczytałem. Otóż gwałtowny rozwój gospodarki, który dokonywał się pod
rządami dyktatury wojskowej i był nawet nazywany ,,cudem brazylijskim”, odbywał się w
warunkach kompletnego liberalizmu ekonomicznego, co miało taki skutek, że bogaci byli
coraz bogatsi a biedni coraz biedniejsi. Ponieważ zaś Brazylia, ogólnie rzecz biorąc, nie jest
krajem bogatym, więc nędza niższych warstw była straszna. Na tym właśnie polega
niebezpieczeństwo liberalnej anarchii.
— Przytoczyłem ten fragment Pańskiego artykułu, bo wydaje mi się, że dobrze oddaje on
ewolucję, jaka dokonała się podczas wojny w postawach polskiego społeczeństwa. Pan był
przecież związany z ,,Unią”, wywodzącą się przede wszystkim z przedwojennych środowisk
chadeckich, w sensie politycznym niewątpliwie prawicowych albo co najwyżej centrowych. W
1945 roku głosił Pan zaś poglądy, które jeszcze kilka lat wcześniej (a także dziś) uchodziłyby
za zdecydowanie lewicowe. W dodatku głosił je Pan z łamów pisma wydawanego przez
Kościół polski – też bynajmniej nie mający opinii lewicującego.
— Tak, naturalnie było takie wahnięcie, które w latach późniejszych cofnęło się pod
wpływem doświadczeń z rządami komunistycznymi. Dla mnie jest to sprawa mająca istotne
konotacje. Może pamięta pan tekst Kisiela wywołany moją odpowiedzią na list Urbana, w
której pytałem: „socjalizm, ale jaki?” Kisiel podśmiewywał się wówczas, że ja opowiadam się
za socjalizmem ze względów taktycznych, podczas gdy on, człowiek wolny, pozwala sobie
być jawnym antysocjalistą. Otóż dla mnie sformułowanie „socjalizm, ale jaki?” ma dwojakie
znaczenie. Z jednej strony jest to istotnie wyraz realizmu politycznego. Żyjemy bowiem w
ustroju socjalistycznym i będziemy w nim zapewne żyli jeszcze przez czas jakiś – raczej
zresztą dłuższy niż krótszy. Nie ma na niebie ani na ziemi wyraźnych znaków, żeby to się
miało zaraz skończyć.
1
Skoro zaś ma być socjalizm, niech to będzie jakiś socjalizm znośny –
nie ten „socjalizm realny”, który jest totalistyczny. Z drugiej strony jest też w tym zdaniu coś
więcej, czego może nie da się powiedzieć bardzo prosto, bo w tej materii nastąpiło
pomieszanie języków.
Najpierw powstaje pytanie, czy w ogóle możemy posługiwać się podziałem na prawicę i
lewicę (który nawiasem mówiąc wydaje się bardziej odnosić do ludzkich temperamentów niż
do ideologii). Dziś trudno jest w Polsce powiedzieć, co jest lewicą, a co prawicą. Komunizm
kompromitując pojęcie lewicy wprowadził tu wielkie pomieszanie. Na przykład PAX ze
swoimi nacjonalistycznymi tradycjami i ciągotkami stawia się na lewo od nas, podczas gdy
1
Warto przypomnieć, że rozmowa ta miała miejsce latem 1987 r. – J.Ż.
40
wedle mojego przekonania jest akurat odwrotnie. Musimy więc chyba odwołać się do
klasycznych kryteriów podziału, wedle których – mam świadomość, że jest to niebezpieczna
deklaracja – uważam się za człowieka lewicy. Znaczy to, że w myśleniu o sprawach
społecznych na pierwszym miejscu stawiam sprawiedliwość, w odróżnieniu od ludzi prawicy,
którzy przyznają priorytet ładowi i porządkowi. Uważam, że jeżeli dzieje się
niesprawiedliwość, to należy zmienić porządek, który ją powoduje albo do niej dopuszcza.
Myślę zresztą, że te swoje przekonania w dużym stopniu zawdzięczam Mounierowi, który w
pierwszych pracach pisał między innymi o „nieporządku ustanowionym”, czyli takim
porządku, który mając oparcie w prawie państwowym jest jednak niesprawiedliwy, co
znaczy, że jest nieporządkiem i należy go zmienić. Dążenie do sprawiedliwości jest dla mnie
ważniejsze od utrzymania ładu. Jest także ważniejsze od państwa, które przy pomocy siły,
policji, dyktatury wymusza zachowanie porządku – może nawet dzięki temu przyczyniając się
do utrzymania dobrobytu, stopy życiowej i tak dalej – nie dba jednak o sprawiedliwość. Taki
ustrój należy zmienić. Skrajna lewica będzie dążyła do tej zmiany na drodze rewolucyjnej.
Ja jestem przeciwny rewolucji, uważam bowiem, że nie prowadzi ona do osiągnięcia
założonych celów, a często powoduje jeszcze większe nieszczęścia, zastępuje jeden nieład
innym. Dlatego opowiadam się za zmianami ewolucyjnymi, za socjalistycznym
reformizmem, czyli w gruncie rzeczy za socjaldemokracją. Ale, żeby nie było nieporozumień:
jeżeli mówię, że uważam się za lewicowca, nie oznacza to w najmniejszym stopniu jakiejś
sympatii dla „socjalizmu realnego” czy też w ogóle ideologii marksistowskiej, w której
wyraźny jest – dla mnie – potencjał totalitarny, a byłem zawsze stanowczym wrogiem
wszelkich totalitaryzmów. Moja lewicowość nie oznacza sympatii dla jakiejkolwiek
lewicowej formacji politycznej czy tzw. „goszyzmu”. Notabene do żadnej partii politycznej
nigdy nie należałem, ani też nie chciałem należeć. Owa lewicowość to zdecydowana opcja na
rzecz sprawiedliwości społecznej i poszanowania praw człowieka, zwłaszcza praw człowieka
biednego, pokrzywdzonego, ciemiężonego, bezradnego. Stąd też moja rezerwa, jeśli nie
niechęć, wobec politycznych formacji prawicowych oraz wobec skrajnego liberalizmu, w
którym – jak pokazuje praktyka – bogaci stają się coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi.
— To, co Pan mówi, jest też chyba dość bliskie nowoczesnym koncepcjom chadeckim
podtrzymującym opcję na rzecz tradycyjnej burżuazyjnej demokracji, a jednocześnie
próbującym wprowadzać nowy podział bogactwa poprzez chociażby akcjonariat pracy.
— Może tak, chociaż nie śledzę specjalnie myśli chadeckiej. Przyznam się, że nie mam
przekonania do chadecji, i to z dwóch względów. Po pierwsze zniechęcające są dla mnie
wnioski płynące z obserwacji chadecji zachodnio-niemieckiej, która rządziła przez długie lata
i rządzi znów, a także chadecji włoskiej będącej u władzy od zakończenia II wojny. Obie te
partie są podatne na korupcję, obie w niewielkim stopniu kierują się w swoim działaniu
Ewangelią i nawet w takich kwestiach politycznych, w których decydują postawy etyczne,
wypowiadają się często w sposób mało chrześcijański. Bardzo charakterystyczne jest tu
stanowisko chadecji zachodnioniemieckiej w stosunku do Polski – sprawa moralnego
zadośćuczynienia za krzywdę, jaką Hitler wyrządził naszemu krajowi. W tych kwestiach
stanowisko socjaldemokracji było – można powiedzieć – bardziej chrześcijańskie niż
stanowisko chadecji. Drugi wzgląd, już bardziej teoretyczny, jest taki, że, jak sądzę, w
polityce często trudno jest jednoznacznie określić ten model postępowania, który wiązałby się
z zasadami wiary i moralności katolickiej. Dlatego bardziej odpowiada mi model brytyjski, w
którym katolicy mogą równie dobrze głosować na konserwatystów, liberałów czy
labourzystów. Żadna z tych opcji nie powoduje konfliktu sumienia. Taki konflikt powstaje
dopiero wtedy, gdy katolik głosuje na komunistów wiedząc, że ta partia nieraz walczy z
wolnością religijną.
41
— Komfort polityczny będący udziałem katolików brytyjskich wynika chyba jednak z
mniejszościowego charakteru brytyjskiego Kościoła katolickiego, który nie jest tam siłą
polityczną.
— Nie wiem, czy Kościół w ogóle powinien być siłą polityczną. Myślę, że konfesyjna
opcja polityczna typu chadeckiego niepotrzebnie angażuje Kościół w różne rozgrywki. To
niebezpieczeństwo jest na przykład dobrze widoczne we Włoszech, gdzie przez bardzo długi
okres Kościół zdecydowanie popierał chadecję. Przed wyborami biskupi mówili wiernym, na
kogo mają głosować albo na kogo nie powinni. W innych krajach bywało nawet, że pod
groźbą ekskomuniki biskupi zabraniali głosować na przykład na komunistów, a potem
okazywało się, iż wskazani przez episkopat politycy brali łapówki, wykorzystywali swoje
stanowiska i tak dalej. Na szczęście w ostatnich latach Kościół włoski wycofał się z
popierania chadecji – odsunął się od bieżącej rozgrywki politycznej uznając, że nie jest to
jego domena.
— Ale jednak bardzo angażował się na przykład w okresie referendum na temat
rozwodów.
— Tak, bo Kościół w zasadzie odżegnując się od udziału w zmaganiach o władzę decyduje
się jednak wyrazić poparcie dla konkretnej partii, jeżeli wie, że będzie ona występowała na
przykład przeciwko dopuszczeniu rozwodów albo przerywaniu ciąży. W te dwie sprawy
Kościół włoski, i także Watykan, zaangażowały się bardzo mocno. Nie jestem jednak
przekonany, czy w sytuacji współczesnych Włoch, które są w dużej mierze
zdechrystianizowane, katolicy mają prawo narzucać nierozerwalność małżeństwa osobom
uważającym je jedynie za związek zawierany poprzez zgodne wyrażenie woli dwojga ludzi i
odrzucającym małżeństwo jako sakrament. Jestem oczywiście przeciwnikiem rozwodów,
uznaję sakramentalny charakter i nierozerwalność małżeństwa, zdaję sobie sprawę z fatalnych
społecznych konsekwencji wychowywania dzieci w rozbitych rodzinach. Uważam jednak, że
Kościół powinien przede wszystkim starać się chrystianizować świat, ewangelizować,
krzewić wiarę, umacniać katolicką świadomość moralną, a nie odwoływać się do siły
państwa. Nierozerwalność małżeństwa powinna wynikać z wiary, a nie z postanowień prawa
cywilnego. Inaczej oczywiście wygląda sprawa przerywania ciąży, które jednak oznacza
zabicie człowieka i powinno być przez prawo tak właśnie traktowane. Nie ma żadnego
powodu, dla którego zabicie człowieka w kilka tygodni po poczęciu mielibyśmy uważać za
dopuszczalne, a kilka miesięcy później, kiedy się rodzi, za niedopuszczalne.
Z podobną jak we Włoszech sytuacją mieliśmy do czynienia w Polsce, gdy Kościół bardzo
zdecydowanie atakował ustawę o przerywaniu ciąży. Oczywiście atakowanie takiej ustawy
jest rzeczą słuszną, ale przede wszystkim trzeba odwołać się do chrześcijańskiego sumienia
katolików, którzy w Polsce stanowią zdecydowaną większość. Trzeba uświadomić wiernym,
że to, co dopuszcza prawo, jest niedopuszczalne wobec Boga. Natomiast obciążanie władzy
komunistycznej, programowo antyreligijnej, całą odpowiedzialnością za wielką ilość
zabiegów przerywania ciąży jakby zdejmowało część odpowiedzialności z rodziców, którzy
chodząc do kościoła jednak decydują się na zabieg.
42
Rozdział III
„Tygodnik” a inteligencja. Przykręcanie śruby. Dyskusja z marksistami. Granice
kompromisu – śmierć Stalina. Wobec zagrożenia – pertraktacje. Likwidacja. „Szlifowanie
bruków”. „Ka-Ka-Du”. Odwilż. Oświadczenie. Spotkania z Gomułką i Wyszyńskim.
— Wróćmy do powojennych postaw politycznych i lewicowości ówczesnych elit
intelektualnych. Był to może efekt doświadczeń wojennych, w jakimś stopniu może także
bezpośrednio przedwojennych, związanych z sanacją, Berezą, procesem brzeskim, ostrą w
ostatnich latach cenzurą, był to też w jakimś stopniu efekt wizji socjalizmu jako ziemi
obiecanej, nowego moralnego ładu. Wiele już na ten temat powiedziano i napisano, ale myślę,
że nie możemy tego tematu zupełnie pominąć. Jak Pan ocenia postawy ideowe polskiej
inteligencji w pierwszych latach po wojnie i jakie Pańskim zdaniem były jej źródła?
— Może rzeczywiście trudno by było oderwać te postawy od sytuacji przedwojennej. Otóż
wśród inteligencji przedwojennej procent zwolenników komunizmu był zupełnie nieznaczny,
natomiast znaczna jej część reprezentowała poglądy liberalno-lewicowe. Po 1945 roku
znaczna część tej liberalnej inteligencji na ogół poparła komunistów, co oczywiście było
efektem działania różnych czynników. Po pierwsze, bardzo dramatyczne doświadczenia
związane z hitleryzmem prowadziły do przekonania, że jego wróg, czyli komunizm, jest
jednak systemem bardziej humanistycznym, bardziej sprawiedliwym. Zapewne niewiele osób
znało wtedy dokładniej późne lata trzydzieste w Związku Radzieckim, mało wiedziano o
stalinowskim terrorze. Po wtóre, pewną rolę odegrały doświadczenia tej grupy polskiej
inteligencji, która podczas wojny znalazła się w Związku Radzieckim, poznała ten system –
często z jego najczarniejszej strony – miała za sobą doświadczenia łagrowe i wróciła do
Polski z uczuciem przerażenia oraz kompletnej bezradności. Główną rolę odegrał jednak
oportunizm inteligencji uważającej, że skoro już mamy mieć ten nowy system, to trzeba się
do niego dostosować, a także przekonanie, iż system komunistyczny zmierza do
sprawiedliwości, że terror pierwszego okresu jest konieczną ceną, którą trzeba zapłacić za
świetlaną przyszłość. Wreszcie wyzwolenie i odbudowa stworzyły jednak falę entuzjazmu
skierowanego na tworzenie nowej Polski i budowanie nowego życia. Oczywiście temu
entuzjazmowi ulegała przede wszystkim młodzież. Bardzo dobrze widać to i w Rubikonie, i w
Hańbie domowej Jacka Trznadla. Wielu młodych ludzi rzeczywiście z przekonaniem rzucało
się w walkę o przebudowę świata. Zresztą w pierwszych latach nowy system stworzył dla
ludzi kultury, twórców, zwłaszcza dla literatów, warunki, jakich przed wojną nie mieli,
cenzura zaś nie była jeszcze tak dotkliwa jak później. Nic więc dziwnego, że często także
starsi ulegali mirażowi komunizmu, do którego miała należeć przyszłość świata. Myślę więc,
że w stronę komunistów inteligencja została popchnięta trochę przez entuzjazm lekceważący
wcześniejsze doświadczenia, trochę zaś przez pragmatyzm, oportunizm i nawet strach, bo
„trzeba się dostosować, położyć ogon po sobie i przetrwać”.
— A Pan? Czy zdawał Pan sobie sprawę, że jest to system, który jak złapie, to nie puści?
43
— Tak, ja nie byłem dobrej myśli. Przed wojną trochę interesowałem się tym, co działo się
w Związku Radzieckim, wiedziałem wiele, czytałem o procesach stalinowskich. W
pierwszych miesiącach nie było jednak zupełnie jasne, jak silne będą tu wpływy radzieckie.
Wydawało się, że trwa jakaś gra między Rosją a aliantami zachodnimi, były układy, nawet
Jałta zdawała się gwarantować Polsce demokrację i wolne wybory. Można jeszcze było mieć
nadzieję... Nie od razu było widać, że będziemy mieli do czynienia z totalizmem.
— A kiedy stało się to dla Pana jasne?
— Na dobrą sprawę dopiero po wyborach w styczniu 1947 roku, chociaż już wcześniej, w
lipcu 1946, było przecież referendum – także ewidentnie sfałszowane – a jeszcze wcześniej,
w czerwcu 1945 proces szesnastu przywódców Polski Podziemnej. Nadzieje, że komuniści
oddadzą władzę, nikły dość szybko, a wybory tylko ostatecznie je przekreśliły. Mnie zresztą
nie udało się w tych wyborach głosować. Do lokalu wyborczego poszedłem wczesnym
popołudniem i spędziłem chyba sześć godzin czekając, żeby mnie wpuszczono. Mimo to
razem z dość liczną grupą nie dostałem się do środka. Niektórzy zrezygnowali i odchodzili,
ale kilkadziesiąt osób czekało jednak te parę godzin, mimo że wewnątrz nie było tłoku.
Najpierw puszczali pojedyncze osoby i oczywiście grupy przychodzące z rozwiniętymi
sztandarami, a później widocznie mieli już dosyć głosów, a może sami za nas powrzucali, i
ostatecznie przestali wpuszczać. Nawet zebraliśmy podpisy, wysłaliśmy protest, ale nie
przypominam sobie, żebyśmy otrzymali odpowiedź. W każdym razie nie było już wtedy
wątpliwości, jaki to jest system i jakie wybory.
— Czy wobec tego nie zastanawiał się Pan nad szukaniem jakiejś innej drogi życiowej?
Miał Pan już wówczas na utrzymaniu żonę i trzy córki – nie myślał Pan, żeby wycofać się z
,,Tygodnika”, znaleźć jakąś pewniejszą pracę, może wynieść się gdzieś za granicę?
— Nie, nigdy o tym nie myślałem, co nie znaczy, że byłem przekonany o
wiecznotrwałości ,,Tygodnika”. Wspomniałem już Panu, że gdy „Tygodnik” ruszał, miałem
na uniwersytecie etat wolontariusza. Otóż kiedy pismo zaczęło wychodzić, okazało się, że
jestem na uniwersytecie gwałtownie potrzebny, bo trzeba przenosić książki, porządkować
bibliotekę, czy coś takiego. Poszedłem tam raz i drugi, ale potem przestałem, bo musiałem
zajmować się „Tygodnikiem”. Natomiast nigdy nie zgłosiłem rezygnacji z tej funkcji, gdyż
cały czas obawiałem się, że „Tygodnik” może jeszcze potrwać ze trzy miesiące, a potem
wyląduję na bruku. Nie jest zresztą wykluczone, że do dziś mam tę legitymację w domu.
Jakoś więc próbowałem się zabezpieczyć, ale aż do zamknięcia redakcji w 1953 roku
uważałem, że trzeba redagować to pismo, jak długo się da.
Nigdy nie myślałem ani o zmianie pracy, ani tym bardziej o emigracji, co wynikało pewnie
z poczucia odpowiedzialności za sprawy polskie i za Kościół w Polsce. Zawsze wyznawałem
zasadę, że w każdej sytuacji można coś zrobić i należy się starać zrobić tyle, ile można.
— A nie obawiał się Pan o los swoich córek? Nie myślał Pan o tym, że Pańska postawa
uniemożliwi im dostanie się na studia, może nawet skończenie szkoły i zrobienie matury, że
zostaną zepchnięte do roli obywateli drugiej kategorii?
— Cóż, taki był wspólny los całego społeczeństwa. Zresztą kiedy sytuacja stała się
zupełnie jasna, wszystkie drzwi były już zamknięte.
— Jak w tych pierwszych latach układały się kontakty Państwa z władzami politycznymi?
— W ogóle sobie takich kontaktów nie przypominam. Mieliśmy oczywiście częste
kontakty z cenzurą, kontaktowaliśmy się z Urzędem do Spraw Wyznań, może z Wydziałem
Prasy KC, ale kontaktów czy rozmów z czynnikami politycznymi – sensu stricto – chyba nie
miewaliśmy.
— Czy to znaczy, że nie byliście Państwo traktowani wówczas jako środowisko polityczne?
— Na pewno nie. To znaczy oczywiście ukazywanie się „Tygodnika Powszechnego” było
faktem politycznym. Zresztą kontakty z cenzurą, a zwłaszcza z Urzędem do Spraw Wyznań
44
były kontaktami politycznymi. Ale środowiskiem politycznym w ściślejszym tego słowa
znaczeniu staliśmy się dopiero po 1956 roku, kiedy powstały Kluby Inteligencji Katolickiej,
Koło Znak w Sejmie i całe środowisko Znakowe. W pierwszych latach byliśmy tylko
redakcją katolickiego czasopisma.
— A jak wyglądały stosunki Państwa z redakcją ,,Tygodnika Warszawskiego” – drugiego
obok ,,Tygodnika Powszechnego” ukazującego się wówczas poważnego pisma katolickiego o
zainteresowaniach wykraczających daleko poza sprawy czysto konfesyjne, ale
zorientowanego chyba bardziej politycznie i mającego wyraźnie chadeckie inklinacje?
— Nie wiem, czy Pan studiował trochę dzieje „Tygodnika Warszawskiego”, ale – o ile
sobie przypominam – nie było chyba powodów, dla których te stosunki nie miałyby być
dobre. Były raczej serdeczne i przyjacielskie. Założycielem „Tygodnika Warszawskiego” i
przez pierwszy okres jego redaktorem naczelnym był ksiądz Zygmunt Wądołowski – postać
dosyć barwna i wesoła, proboszcz jednego z kościołów na warszawskiej Pradze, byliśmy z
nim w bardzo przyjaznych stosunkach i często bywaliśmy u niego na obiadach. Zresztą wielu
autorów „Tygodnika Warszawskiego” pisywało także u nas – między innymi Jerzy Braun
oraz Konstanty Turowski i – nawzajem – nasi autorzy pisywali w „Tygodniku
Warszawskim”. Mieliśmy też dobre stosunki z następcą księdza Wądołowskiego, księdzem
Zygmuntem Kaczyńskim, który przed wojną był znanym chadeckim posłem na Sejm i
dyrektorem Katolickiej Agencji Prasowej, w czasie wojny zaś pełnił nawet funkcję ministra w
rządzie emigracyjnym. „Tygodnik Warszawski” był jednak pismem dużo bardziej
politycznym, chrześcijańsko-demokratycznym. Związany był ze Stronnictwem Pracy i
właśnie to polityczne zaangażowanie spowodowało kryzys, zamknięcie redakcji i
aresztowanie zespołu. Koncepcja była więc odmienna, ale nasze stosunki układały się dobrze
i nie przypominam sobie polemik między nami. Układało się to mniej więcej tak, jak z
dzisiejszym warszawskim „Przeglądem Katolickim”.
— We wrześniu 1948 roku ,,Tygodnik Warszawski” został przez władze zlikwidowany, zaś
jego redaktorzy skazani na wieloletnie więzienie, z którego nie wszyscy,
mieli wrócić. Jak to wpłynęło na Państwa wizję własnej przyszłości?
— To już były lata stalinowskie, nasze życie stało się też niełatwe, bo rosły naciski
cenzury i to nie tylko dotyczące tego, czego mamy nie pisać, ale także tego, co pisać
powinniśmy. Było już po referendum, wyborach, ucieczce Mikołajczyka i wyjeździe Popiela.
Widzieliśmy, w jakim kierunku sprawy zmierzają, więc oczywiście zamknięcie „Tygodnika
Warszawskiego” dawało nam do zrozumienia, że i nas może taki los spotkać, ale zdawaliśmy
sobie sprawę, że nawet jeżeli tak się stanie, to w każdym razie mamy jeszcze trochę czasu.
Natomiast nie mogliśmy przewidzieć, jak długo to potrwa.
— W tym samym okresie, w którym zlikwidowano ,,Tygodnik Warszawski”, zaczęła także
zamierać dyskusja, jaką prowadziliście Państwo z marksistami przede wszystkim z kręgu
,,Kuźnicy” i ,,Odrodzenia”. Czy cenzura była już zbyt ostra, czy też po prostu wszystko
zostało powiedziane?
— Cenzura była oczywiście coraz ostrzejsza, ale polemika urwała się na dobre dopiero po
zlikwidowaniu w 1950 roku „Kuźnicy” i „Odrodzenia”, które zostały zastąpione przez „Nową
Kulturę”. To był chyba punkt zwrotny. Zresztą sytuacja ogólna nie bardzo sprzyjała wówczas
poważnej dyskusji ideologicznej. Po wyborach nie było już na nią miejsca.
— A jak wyglądały w tym okresie Pana stosunki ze środowiskami marksistowskimi, co to
byli za ludzie?
— „Kuźnica” wychodziła w Łodzi, ksiądz Piwowarczyk, Kisiel, Jasienica prowadzili z
nimi polemikę, ale osobistych kontaktów dużo nie było, bo nie podróżowaliśmy wiele.
Mieliśmy natomiast jakieś kontakty z pisarzami tamtego kręgu, na przykład z Przybosiem i
Andrzejewskim, których znaliśmy jeszcze sprzed wojny. Byli to jednak ludzie z peryferii
45
marksizmu. Miewaliśmy natomiast kontakty z marksistami krakowskimi, z którymi – z
inicjatywy bodaj Władysława Bieńkowskiego – odbyliśmy nawet zasadniczą debatę ideową.
Marksistów reprezentowali wówczas Bolesław Drobner, związany dawniej z lewicą PPS, a
później ze Związkiem Patriotów Polskich i PPR-em, Bieńkowski, Tadeusz Breza. Z naszej
strony występowali głównie ksiądz Piwowarczyk, Stomma, Gołubiew, chyba także
Zawieyski. To był dosyć głośny wieczór dyskusyjny. Breza, który nie był nigdy członkiem
partii, ale występował po tamtej stronie, powiedział wtedy pod adresem Bieńkowskiego:
„dłużej pisarza niż dygnitarza”, co okazało się o tyle zabawne, że później Breza został
dygnitarzem i umarł jako dygnitarz w dyplomacji, a Bieńkowski całkowicie wyszedł z aparatu
władzy, przeszedł na pozycje niemal przeciwne i stał się pisarzem politycznym.
W każdym razie dyskusja była gorąca i dość szczegółowa, aż w pewnym momencie ktoś
zauważył, że ksiądz Piwowarczyk lepiej zna marksizm niż Bolesław Drobner.
Nieco później odbyło się w Warszawie podobne spotkanie z inicjatywy religioznawców
marksistowskich z kręgu Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Głównym
organizatorem był, zdaje się, Tadeusz Jaroszewski, a poza nim występowali tam wówczas
Tadeusz Kotarbiński, Maria Ossowska, Jan Strzelecki i Leszek Kołakowski. Bywały później
jeszcze jakieś takie inicjatywy, ale i one się skończyły w miarę tężenia ogólnej atmosfery. Co
ciekawe, prawie wszyscy nasi ówcześni polemiści bardzo się później do nas zbliżyli – jeżeli
nie w sensie konfesyjnym, to przynajmniej politycznie – a w każdym razie odeszli z obozu
rządzącego. Zresztą byli to bardzo różni ludzie. Literaci, którzy później zniechęcili się do
marksizmu, jak Jerzy Andrzejewski, Paweł Hertz, Mieczysław Jastrun, Jan Kott, Seweryn
Pollak, Adam Ważyk, Kazimierz Brandys, ludzie działający na ogół z pobudek ideowych. Był
Bolesław Drobner, reprezentujący liberalny odłam marksizmu, zresztą już wówczas człowiek
stary, więc mający inną mentalność. Byli też tacy ludzie, jak Tadeusz Jaroszewski,
liberalizujący konformista, niemalże człowiek aparatu. Była w końcu Maria Ossowska,
reprezentująca samą siebie i swoje szlachetne przekonania postępowo-lewicowe, dalekie
jednak od socjalizmu realnego, którego zresztą jeszcze wtedy tak się nie nazywało. Jak Pan
widzi, nie da się naszych ówczesnych polemistów wrzucić do jednego worka, a patrząc z
dzisiejszej perspektywy trudno ich nawet ustawić obok siebie.
— Mam wrażenie, nie wiem, czy Pan się ze mną zgodzi, że dla stosunków państwo—
Kościół przełomowy był koniec roku 1952 – okres drugich po wojnie wyborów i uchwalenia
konstytucji, ale także wysiedlenia biskupów śląskich, rewizji i aresztowań w kurii krakowskiej,
internowania arcybiskupa Baziaka, narastających trudności w funkcjonowaniu Kościoła. Czy,
gdy wydarzenia zaczęły biec tak szybko, zdawaliście sobie Państwo sprawę z narastającego
zagrożenia?
— Tak, bo coraz silniejszy był nacisk cenzury i to zwłaszcza w postaci żądań dotyczących
tego, co powinniśmy byli napisać. Domagano się od nas zajęcia stanowiska wobec sprawy
kurii krakowskiej albo procesu biskupa Kaczmarka. Na ogół nie chcieliśmy ani nie mogliśmy
spełniać tych żądań.
— Jak wyglądała wówczas Pańska wizja przyszłości, jak wyobrażał Pan sobie dalszy
rozwój sytuacji?
— Nic sobie nie wyobrażałem. Uważałem, że w sytuacji, jaka jest, należy próbować robić,
co się da. Co do przyszłości, byłem nastawiony raczej pesymistycznie. Nie wierzyłem, żeby
szło ku siedemnastej republice, ale jednocześnie spodziewałem się coraz silniejszego nacisku
totalizmu i odruchów oporu ze strony społeczeństwa, choć oczywiście wyniku nie byłem w
stanie – i nawet nie próbowałem – przewidywać.
— A więc raczej liczył się Pan z tym, że w dającej się przewidzieć przyszłości ten system
będzie się umacniał?
— Raczej tak, ale starałem się robić, co do mnie należy, dopóki było to możliwe.
46
— A co potem?
— Tego nie wiedziałem.
— Czy mieliście Państwo świadomość, że wisi nad Wami kryminał? Czy ten temat
pojawiał się w Waszych rozmowach?
— Tak, oczywiście, mieliśmy wizję naszej przyszłości w kryminale, zwłaszcza pod
wpływem doświadczeń „Tygodnika Warszawskiego”. Zresztą zdaje się, że w 1953 roku,
kiedy „Tygodnik Powszechny” zamykano, było do tego bardzo blisko.
— Pytam o te perspektywy dlatego, że mam wrażenie, iż w ostatnim okresie przed
rozwiązaniem ,,Tygodnika” wykonaliście Państwo kilka posunięć o charakterze wyraźnie
taktycznym. Myślę tu o uczestnictwie pani Starowieyskiej-Morślinowej w paxowskim ruchu
intelektualistów, a zwłaszcza o oświadczeniach redakcyjnych, jakie ukazały się w związku ze
sprawą kurii krakowskiej. Czy mieliście Państwo nadzieję, że za tę cenę uda się ocalić
przyszłość ,,Tygodnika”?
— Próbowaliśmy. Nie przyjmowaliśmy twardej postawy opozycyjnej, nie mówiliśmy, że
nie oddamy ani paznokcia, choćbyśmy się mieli rozbić. Uważaliśmy, że należy iść na pewne
koncesje, oczywiście w granicach przyzwoitości. Byliśmy gotowi na rozsądny i uczciwy
kompromis, chociaż oczywiście bardzo trudno jest a priori wyznaczyć granice takiego
kompromisu, z góry ustalić, kiedy należy powiedzieć non possumus. Pytał Pan przedtem o
nasze kontakty z władzami, a ja powiedziałem, że ich nie było. Otóż one były, ale miały dość
specyficzny charakter. Mianowicie władze próbowały wpływać na nas via PAX, który
różnymi sposobami starał się wciągnąć nas w orbitę swoich działań. To był okres, kiedy
mniej więcej dziesięć procent księży znajdowało się pod wpływem PAX-u. Część z nich to
byli tak zwani księża patrioci, idący razem z Piaseckim i aktywnie go wspomagający.
Większość zaś, ustępując pod naciskami, po prostu brała udział w różnych imprezach. I my
też raz czy drugi – chociaż niechętnie, z niesmakiem – byliśmy na takich paxowskich
zjazdach w sprawie pokoju czy Ziem Zachodnich. Robiliśmy takie małe kroki, a potem
cofaliśmy się.
Wracając do tych oświadczeń: po prostu próbowaliśmy w jakiś sposób przedłużyć istnienie
pisma, póki kompromisy były jeszcze dla nas strawne.
— Chciałbym, żebyśmy zatrzymali się przy sprawie PAX-u, bo wydaje mi się ona niezwykle
ciekawa przez swoją typowość dla postępującej i pogłębiającej się od czterdziestu lat
polaryzacji społeczeństwa. Dla mnie, który nie mam za sobą osobistego doświadczenia
tamtych lat, niezrozumiałe jest na przykład to, że w ostatnich numerach ..Tygodnika” z 1953
roku najwięcej bodaj drukującym autorem był Dobraczyński, nie będący wprawdzie
członkiem PAX-u, ale bardzo blisko z tym środowiskiem związany. Czy była to próba
łagodzenia zadrażnień z PAX-em i władzami, czy też po prostu same propaxowskie inklinacje
Dobraczyńskiego nie stanowiły jeszcze wówczas przeszkody w drukowaniu jego tekstów przez
,,Tygodnik”?
— Dobraczyński, do końca podkreślający, że nie jest członkiem PAX-u, stał się dla
Piaseckiego i dla władz cenniejszy, niż gdyby tym członkiem był. Do 1953 roku
funkcjonował przede wszystkim jako pisarz katolicki, a nie jako działacz. Mieliśmy z nim
jakieś stosunki jeszcze chyba sprzed wojny, albo z czasów okupacji, i nie traktowaliśmy
drukowania jego tekstów jako argumentu przetargowego. Nasze kontakty z PAX-em to były
raczej rozmowy z Piaseckim. Znaliśmy tych ludzi, przez jakiś czas niektórzy z nas pisywali
nawet w ich prasie, a Wojciech Kętrzyński pisywał u nas przez pierwsze dwa czy trzy lata.
Potem to się skończyło, ale kontakty towarzyskie utrzymywaliśmy do 1953 roku. Ja sam
nieraz byłem u Piaseckiego na jakichś dyskusjach, w których nie dogadywaliśmy się, ale
próbowaliśmy rozmawiać. Znajdowaliśmy się w dość odległych obozach, ale staraliśmy się
podtrzymać dialog.
47
— Chciałbym wrócić do wątku, który en passant poruszył Pan przed chwilą, a mianowicie
do pytania o granicę dopuszczalnych ustępstw. Czy Państwo jakoś ją sobie wówczas
wyobrażaliście?
— Nie, tego nie można sobie w ogóle wyobrazić, to się okazuje w konkretnej sytuacji.
Gdyby wymagano od nas powiedzenia czegoś, co byłoby po prostu kłamstwem,
musielibyśmy powiedzieć „nie”. Natomiast powiedzenie czegoś, co jest częściową prawdą
albo co jest prawdą, ale nie całą, mogliśmy rozważać. W takiej sytuacji musieliśmy się
zastanawiać, czy można to powiedzieć, jak odbierze to społeczeństwo... Możliwe, że
popełniliśmy jakieś pomyłki...
— Nie chciałbym, żeby odniósł Pan wrażenie, że staram się tropić Państwa pomyłki.
Stawiam te pytania po to, żeby skorzystać z nauki, jaka płynie z doświadczeń jedynego w
Polsce pisma, które przez czterdzieści lat zachowało wiarygodność i poważanie.
— Ale tej granicy nie da się z góry ustalić i my Wychodząc z tego założenia nie
próbowaliśmy takiej konstrukcji stworzyć. Zresztą także dzisiaj nie potrafiłbym powiedzieć,
jaka jest granica i kiedy należałoby powiedzieć non possumus.
— Wydaje się, że przede wszystkim jesteśmy od niej znacznie dalej. Państwo staliście
wówczas pod ścianą.
— Tak, nie ma dziś tego bezpośredniego zagrożenia, ale jednak pewnych wyborów się
dokonuje. My na przykład przez lata należeliśmy do Frontu Jedności Narodu, ja sam byłem
członkiem Ogólnopolskiego Komitetu. Specjalnie nam to nie smakowało, ale uważaliśmy, że
to jest możliwe. Natomiast do PRON-u nie weszliśmy, bo to nie było możliwe. Istotne jest,
jak taką decyzję przyjęłoby społeczeństwo, wobec którego, decydując się na funkcjonowanie
publiczne, podejmujemy pewne zobowiązanie. Nasz udział we Froncie Jedności Narodu mógł
się nie podobać ludziom o poglądach skrajnych, ale na ogół społeczeństwo przyjmowało to
jako rzecz naturalną. Natomiast z PRON-em już tak nie było. Widzi Pan, jak w zależności od
ogólnej sytuacji zmieniają się kryteria.
— Chciałbym jeszcze podrążyć ten temat, wracając do 1953 roku. Otóż mam wrażenie, że
konflikt, który spowodował zakończone zamknięciem pisma starcie z władzami, był w gruncie
rzeczy konfliktem zastępczym. Być może, nie mając Państwa doświadczeń, myślę w sposób
ahistoryczny, ale wydaje mi się, że sprawa Stalina nie była najważniejszym powodem
likwidacji pisma, że po prostu obie strony były znużone tą sytuacją i w gruncie rzeczy nie
miały specjalnie ochoty szukać kompromisu. W moim odczuciu kilka ciepłych słów pod
adresem zmarłego Stalina nie byłoby chyba odebrane dużo gorzej od wydrukowanego kilka
tygodni wcześniej oświadczenia w sprawie kurii krakowskiej. Z drugiej strony także dla władz
sprawa ta szybko przestała mieć tak zasadnicze znaczenie, a wysuwanie kolejnych roszczeń
zdawałoby się świadczyć o szukaniu pretekstu do zamknięcia pisma.
— Tak i nie, bo jednak sytuacja była dosyć jaskrawa. Skoro po śmierci Stalina cała prasa
zamieściła peany na jego cześć, a jeden „Tygodnik Powszechny” tego nie zrobił, to w
jednoznaczny sposób wyrażaliśmy nasz stosunek do wszystkiego, co się dookoła działo. Poza
tym dla nas napisanie pozytywnego komentarza na temat Stalina nie było możliwe ze
względów zasadniczych. Doskonale wiedzieliśmy o jego roli nie tylko w Polsce, ale także w
Związku Radzieckim, pamiętaliśmy o terrorze, procesach politycznych, łagrach. Żadna
pochwała Stalina, jego dzieł i osiągnięć po prostu nie przeszłaby nam przez gardło. To bardzo
ostro zarysowało sytuację. Oczywiście w rozmowach, które toczyły się przed zamknięciem
,,Tygodnika”, chodziło nie tylko o Stalina, bo ta sprawa przebrzmiała, ale jednak był to punkt
zapalny, który spowodował ostateczny kryzys. Przypuszczam, że gdyby nie Stalin, to w 1953
roku i tak by doszło do likwidacji ,,Tygodnika”, bo przecież i Prymas został – nieco później –
internowany, i cały Kościół został bardzo brutalnie przywołany do porządku, ale zapewne
zyskalibyśmy jeszcze pół roku. Władze nie szukały pretekstu, żeby odebrać nam pismo,
48
chociaż to wynikało w jakiś sposób z mechaniki ówczesnych procesów. Stalin był jednak
prawdziwym źródłem konfliktu, choć gdyby nie on, znalazłoby się zapewne coś innego.
— Może jednak – posłużę się tu tezą pana Stommy – byliście już Państwo zmęczeni
nieustannie wymuszanymi kompromisami...
— Byliśmy tą sytuacją zmęczeni, ale do końca chcieliśmy ratować pismo. Nigdy nie
zrezygnowaliśmy z prób szukania rozsądnego kompromisu.
— Jak takie szukanie kompromisu się odbywało? Spór o Stalina nie był przecież
pierwszym, jaki powstał między ,,Tygodnikiem” a ówczesnymi władzami. Jak Państwo
załatwialiście te sprawy?
— Te spory rozstrzygały się w naszych rozmowach z cenzurą i oczywiście z Urzędem do
Spraw Wyznań. Kiedy pojawiały się jakieś wątpliwości natury politycznej, rozmawialiśmy z
Urzędem, bo cenzura często okazywała się niekompetentna. Jeździliśmy do Warszawy i
zgłaszaliśmy się do nich albo oni wzywali nas na rozmowę, kiedy otrzymywali jakiś donos i
chcieli przekazać nam pretensje czy też żądania władz. W takich sprawach jak na przykład
oświadczenie dotyczące procesu kurii krakowskiej cenzura stawiała nam żądania, często
bardzo konkretne – dotyczące tego, co powinno być napisane. Zazwyczaj ich sformułowania
były dla nas nie do przyjęcia, więc proponowaliśmy inne. Cenzura je odrzucała, więc my
znów szukaliśmy nowych rozwiązań, aż w końcu powstawało coś, co zaspokajało ich
oczekiwania i było dla nas do przełknięcia. Ponieważ taki przetarg musiał trwać, bywało, iż
pismo spóźniało się, powstawały przerwy, zdarzało się, że numery się nie ukazywały.
— A jak podejmowaliście Państwo decyzje w sprawach wymagających elastyczności i
pryncypialności zarazem? Czy nie wywoływały one kontrowersji wewnątrz zespołu?
— Decydowaliśmy kolegialnie. W tym najtrudniejszym okresie księdza Piwowarczyka nie
było już w Krakowie, ale pracował sztab redakcyjny: ja sam, pani Morstinowa, Stomma,
Gołubiew, Woźniakowski.
— To byli liderzy redakcji?
— Tak.
— Jak zareagowaliście Państwo na wiadomość o śmierci Stalina? Jak przypomina Pan
sobie genezę konfliktu, który wówczas powstał?
— No cóż, przyznam się, że nie bardzo pamiętam, jak to dokładnie wyglądało. Zresztą
między relacjami moich kolegów, przyjaciół, które znajdują się w Pańskiej książce, są już
pewne różnice. Każdy z nas inaczej te chwile pamięta. Ja przypominam sobie tyle, że kiedy
Stalin umarł, numer „Tygodnika” był ocenzurowany i znajdował się w drukarni, więc ukazał
się już po jego śmierci, ale bez żadnej wzmianki na ten temat. Następny numer posłaliśmy do
cenzury także nie wspominając o Stalinie i odrzucono go twierdząc, że o Stalinie musi być, bo
inaczej nie przystąpią do ocenzurowania. Zaproponowaliśmy wtedy, że możemy zamieścić
curriculum vitae Stalina. To też było za mało, bo wymagano zajęcia stanowiska.
Odpowiedzieliśmy, że stanowiska nie zajmiemy, ale możemy wydrukować oficjalny
komunikat partii i rządu – może nawet z portretem, ale tego już nie pamiętam – jako
dokument. To też nie wystarczyło. Konieczny był komentarz, którego w żadnym razie nie
chcieliśmy napisać. Wtedy z Warszawy przyjechał do Krakowa towarzysz Siemek, który
zaczął od pogróżek. Nie rozmawiał ze mną, tylko z niektórymi moimi kolegami i z
administracją, próbując zastraszyć i podburzyć przeciwko redakcji pracujące tam panie i
panów. Mówił im, że na skutek naszego oporu stracą pracę, moim zaś kolegom przedstawił
żądanie usunięcia z redakcji mnie i Stommy.
Część administracji wpadła w panikę, natomiast moi koledzy zachowali się bardzo
spokojnie i nie poszliśmy na żadne ustępstwa wobec pana Siemka. W końcu doszło do
spotkań z Franciszkiem Mazurem. W jednym z nich brałem udział, ale też wiele z niego nie
pamiętam. Przypominam sobie tylko tyle, że była to długa, wielogodzinna rozmowa, w
49
trakcie której telefonowała żona Mazura przypominając, że kolacja na stole i że powinien już
wrócić do domu. Potem były jeszcze jakieś rozmowy między Mazurem i Gołubiewem, ale
tego też dokładnie nie pamiętam.
— Czy zdawaliście sobie Państwo sprawę z tego, że może to już być ostateczny kryzys?
— Tak, ale oczywiście nie wiedzieliśmy, jaki będzie rezultat naszych rozmów. Do końca
wierzyliśmy, że może jakoś się uda, i do końca próbowaliśmy uratować pismo.
— Jak wówczas wyobrażał Pan sobie swoją przyszłość? Czy miał Pan jakąś wizję tego, co
będzie Pan robił po likwidacji,, Tygodnika''?
— Nie, nie miałem żadnej takiej wizji ani żadnych zastępczych planów. Nie można
planować przyszłości wtedy, kiedy toczą się rozmowy, od których wszystko zależy. Nie
wiedziałem, czy ,,Tygodnik” będzie wychodził, czy będę go redagował, czy też będę siedział
w kryminale... Zresztą była to sytuacja psychologicznie tak absorbująca, że nie było mowy,
żeby myśleć o tym, co potem.
— Chciałbym, żebyśmy wrócili jeszcze do procesu podejmowania przez Państwa decyzji w
odpowiedzi na kolejne postulaty władz. Zaczęło się przecież od tekstu w sprawie Stalina, ale
później jego miejsce zajęły inne żądania: usunięcie Pana i Stanisława Stommy, wydrukowanie
oświadczenia potępiającego biskupa Kaczmarka, odcięcie się od Księdza Prymasa,
przekazanie redakcji naczelnej Antoniemu Gołubiewowi. Jak powstawało Państwa
stanowisko wobec tych ,,propozycji”?
— Oczywiście rozmawialiśmy o tych sprawach także w redakcji, ale jak Pan już wie,
bardzo ważną rolę odegrał salon pani Zofii Starowieyskiej-Morstinowej, w którym
schodziliśmy się wówczas prawie codziennie. Cały zespół zbierał się u niej popołudniami i
toczyliśmy tam nie kończące się dyskusje. Kiedy władze zażądały usunięcia Stommy i mnie,
od razu postawiliśmy się do dyspozycji kolegów. Oni jednak uważali, że takiego żądania nie
można przyjąć. W każdym razie zawsze wspólnie wypracowywaliśmy stanowisko i o ile
pamiętam, nie było między nami dużych różnic, chociaż oczywiście rozważaliśmy różne
warianty. Nie zdarzało się natomiast, żeby powstawały rozbieżności, które musiałaby
rozstrzygać większość. Byliśmy jednak bardzo zżyci i solidarni.
— Z relacji Pańskich kolegów wynika, że głównym negocjatorem zespołu został wówczas
Antoni Gołubiew – nie polityk, nie działacz, raczej pisarz niż redaktor. Jak do tego doszło?
— Gołubiew nie był może politykiem, ale miał ogromne poczucie odpowiedzialności, był
moralistą i posiadał w redakcji duży autorytet. Z chwilą gdy Stomma i ja zostaliśmy
zepchnięci na bok, wyłączeni z pertraktacji, Gołubiew w sposób naturalny stał się przywódcą
zespołu. Zresztą któż inny mógł pełnić tę rolę? Pani Morstinowa nie, bo kobieta i bardzo już
zaawansowana w latach. Kto jeszcze...
— Kisiel?
— Kisiel był zawsze trochę outsiderem. Miał w „Tygodniku” swoje podwórko, ale nie był
tak zaangażowany w sprawy redakcji, nie brał udziału w redagowaniu pisma, bo go to nawet
nie interesowało. Jacek Woźniakowski był z kolei znacznie od nas młodszy i nie mógł zostać
liderem.
— A Tyrmand, Herbert...
— Tyrmand był przyjacielem, był współpracownikiem, ale nigdy nie był członkiem
redakcji. Pracował w administracji „Tygodnika” i zresztą mieszkał w Warszawie. Herbert był
literatem, poetą w pewnym sensie apolitycznym, zresztą był człowiekiem młodym i nowym,
więc funkcjonował trochę na zewnątrz zespołu. Ludzie związani z nami, bliscy przyjaciele,
ale nie „decydenci”.
— Jak do sytuacji ,,Tygodnika” odnosił się prymas Wyszyński? Arcybiskup Baziak
przebywał już wtedy na zesłaniu, w Krakowie rezydował wikariusz kapituły biskup Jop,
50
sufragan sandomierski, nie było ordynariusza. Ksiądz Prymas stawał się więc niejako
naturalnym opiekunem Archidiecezji Krakowskiej.
— Tak, ale respektował autonomię Krakowa i w żadnym razie nie podważał kompetencji
biskupa Jopa. Mieliśmy z Prymasem dobre stosunki i często kontaktowaliśmy się z nim. Na
tle spraw kościelnych pewne napięcia między Prymasem a naszym środowiskiem powstały
dopiero w okresie Soboru i odnowy Kościoła. Wcześniej bywały okresy, kiedy uważał, że
zbyt „kolaborujemy” z reżimem, bywały też takie, kiedy zarzucał nam nadmierną
opozycyjność. Jednak w okresie kryzysu „Tygodnika” Wyszyński solidarnie popierał nasze
stanowisko. Rozumiał, iż nie możemy iść na dalsze ustępstwa.
— A czy przypomina Pan sobie, jak doszło do przeprowadzenia owego nie
opublikowanego wywiadu z Księdzem Prymasem, który został przez Pana przygotowany z
myślą o – ostatecznie nie drukowanym – numerze wielkanocnym z 1953 roku? Czy to była
Pańska inicjatywa, czy też Ksiądz Prymas sam zaproponował udzielenie tego rodzaju
wsparcia moralnego?
— Wydaje mi się, że to była raczej nasza inicjatywa, którą Ksiądz Prymas chętnie podjął.
Pisze o tym Andrzej Micewski w swojej książce o kardynale Wyszyńskim. Z jego, opartej na
dokumentach relacji wynika, że nawet Komisja Główna Episkopatu zaaprobowała projekt
udzielenia „Tygodnikowi” tego wywiadu przez Księdza Prymasa.
— Żeby Państwa wesperzeć?
— Tak, na pewno traktowano to jako pewien sukurs dla nas.
— A czy Sekretariat Episkopatu próbował w jakiś sposób udzielić Państwu wsparcia,
podnosząc sprawę ..Tygodnika” w kontaktach z władzami?
— Na pewno tak. Tylko że wówczas, w sytuacji ostrego konfliktu, Kościół nie był dla
władz partnerem.
— Pytam dlatego, że ciekawe jest, czy kryzys ,,Tygodnika” traktowany był wówczas jako
sprawa Kościoła, czy też jako sprawa redakcji. Z relacji Państwa wynika, że byliście raczej
pozostawieni sami sobie.
— Nie, tak nie było. Ksiądz prymas Wyszyński na pewno bardzo przejmował się sprawą
„Tygodnika”. Świadczy o tym właśnie ów wywiad, którego nam udzielił dla ratowania pisma,
a także publikowane teraz jego zapiski. Była to jednak sprawa Kościoła, ale jedna z wielu
spraw. Atak był przecież frontalny i Kościół musiał bronić bardzo wielu instytucji.
— Czy poza Księdzem Prymasem kontaktowaliście się Państwo z kimś jeszcze w
Episkopacie? Czy ktoś jeszcze zaangażowany by f w kryzys ,,Tygodnika”?
— Rozmawialiśmy z sekretarzem Episkopatu biskupem Choromańskim i oczywiście z
biskupem Jopem, ale jednak przede wszystkim z Księdzem Prymasem. Do Wyszyńskiego
mieliśmy bardzo łatwy dostęp. Nie musieliśmy prosić o audiencję, tylko przychodziliśmy na
Miodową, ewentualnie czekaliśmy trochę i zawsze byliśmy przyjmowani, więc
informowaliśmy go o sytuacji przy okazji kolejnych wyjazdów do Warszawy na rozmowy z
władzami. Ksiądz Prymas w swoim dzienniku wielokrotnie odnotowuje te spotkania.
— Kryzys ,,Tygodnika” był oczywiście kryzysem pewnej koncepcji współistnienia
katolicyzmu i marksizmu, oznaczał zniszczenie ostatniej szansy twórczego realizowania się
wielu osób także spoza zespołu – ale stanowił również zagrożenie materialnych podstaw
egzystencji pracowników redakcji. Jak wówczas wyglądała Pańska sytuacja?
— Wydaje mi się, że kiedy los pisma został już przesądzony, otrzymaliśmy pensje za kilka
miesięcy z góry, żebyśmy mieli z czego żyć, dopóki nie znajdziemy innej pracy. Episkopat
przyznał wówczas pewną kwotę na pokrycie deficytu pisma. Ponadto przez księdza
Bardeckiego zaczęliśmy wkrótce otrzymywać różne subwencje pochodzące od księdza
Wojtyły, księdza Machaya, w pewnym stopniu chyba też od kurii. Wszyscy zaczęliśmy także
szukać jakichś zajęć. Ja byłem może w najtrudniejszej sytuacji. W żaden sposób nie mogłem
51
dostać pracy, nawet bardzo prostej. Pamiętam, że na przykład w krakowskim oddziale
Ossolineum wakowała posada redaktora technicznego. Zgłosiłem się tam i oni w zasadzie
gotowi byli mnie przyjąć, ale twierdzili, że konieczna jest zgoda wyższych władz. Pojechałem
wtedy do Warszawy i poszedłem do Stefana Żółkiewskiego, ówczesnego kierownika
Wydziału Kultury KC, którego znałem z terenu Związku Literatów i z okresu, kiedy był
redaktorem „Kuźnicy”. Odniósł się do mnie dosyć życzliwie i obiecał, że sprawę zbada, ale
jakiś czas później dał mi znać, że niestety stanowisko władz jest negatywne. Nie dostałem
więc żadnej posady. Natomiast za pośrednictwem przyjaciół otrzymałem z Polskiego
Wydawnictwa Muzycznego tłumaczenie pisanego po francusku pamiętnika Michała
Ogińskiego. Ukazało się ono oczywiście bez mojego nazwiska i kto inny figurował na liście
płac. Później Ars Christiana zaproponowała mi opracowanie bibliografii powojennych
wydawnictw katolickich. Wahałem się, ale przyjąłem tę pracę i też jakieś pieniądze mi to
przyniosło. Wykonywałem również inne prace zlecone, ale największe znaczenie miały chyba
jednak subwencje z kół kościelnych, które organizował ksiądz Bardecki. W każdym razie
żyliśmy skromnie, chociaż głodniśmy nie byli.
— Tyrmand pisze w swoim dzienniku, że ,,Turowicz szlifuje bruki”. To sugeruje pewną
beznadziejność ówczesnej Pańskiej sytuacji.
— Tyrmand pisze też o jakichś poważniejszych propozycjach, jakie miałem otrzymać od
PAX-u i o moich wahaniach w związku z tym. Tak jednak nie było, bo nie widziałem żadnej
możliwości związania się z tymi środowiskami, chociaż rzeczywiście innych możliwości nie
miałem.
— A czy jakieś własne twórcze działania próbował Pan wówczas podejmować?
— Nie, jednak nie pisałem. Dużo czytałem, a poza tym ciągle utrzymywaliśmy ze sobą
bliskie stosunki. Spotykaliśmy się u pani Morstinowej albo u Gołubiewa raz na tydzień albo
dwa razy w miesiącu i dyskutowaliśmy sytuację, a od czasu do czasu redagowaliśmy
memoriały domagające się wznowienia „Tygodnika”.
— Czy po rozwiązaniu redakcji PAX próbował z Panem pertraktować, zachęcać do
współpracy z nowym ,,Tygodnikiem”, czy próbowali Pana kaptować?
— Nie, do paxowskiego „Tygodnika” na pewno nie. Owszem, po przejęciu „Tygodnika”
PAX proponował kilku moim kolegom wejście do nowej redakcji, ale wszyscy odmówili.
Natomiast w ogóle z PAX-em miewaliśmy kontakty. Zwłaszcza w ostatnim okresie przed
Październikiem odbyliśmy jedną czy drugą rozmowę z Piaseckim, który namawiał nas do
wznowienia ,,prawdziwego” „Tygodnika” pod jego egidą.
— Czy nie namawiano Pana do współpracy dlatego, iż miał Pan opinię człowieka
nieprzejednanego?
— W każdym razie na pewno byłem uznawany za czarną owcę naszego zespołu.
— Skąd taka szczególna niechęć władz właśnie do Pana i Stommy, który wydaje się
człowiekiem o zupełnie szczególnych zdolnościach koncyliacyjnych?
— Zapewne stąd, że we dwóch podpisaliśmy kilka szczególnie ważnych tekstów
programowych, więc zostaliśmy uznani za politycznych liderów „Tygodnika”, za tych, którzy
doprowadzili do ostatecznego kryzysu.
— A jak przebiegały podziały polityczne wewnątrz redakcji? Czy w ogóle były między
Państwem tego typu różnice?
— Podziałów politycznych właściwie między nami nie było, choć były poważne
rozbieżności między całym właściwie zespołem, a Józefem Marią Święcickim – także wokół
różnych kompromisów, jakie zawieraliśmy z władzami.
— Myślałem raczej o stosunkach między Państwem a księdzem Piwowarczykiem. Jego
spór z Kisielem o liberalizm był oczywiście sprawą drugorzędną, bo w warunkach polskich
musiał przybrać formę dysputy czysto akademickiej, natomiast nieobecność księdza
52
Piwowarczyka w zespole reaktywowanego w 1956 roku ,,Tygodnika” wymaga chyba
wyjaśnienia. Czy nie miała ona podłoża politycznego?
— Nie, ksiądz Piwowarczyk miał zaufanie do naszej uczciwości i zawsze był wobec
zespołu bardzo lojalny. Czasami kłóciliśmy się, jak to w redakcji, ale te spory nie stwarzały
trwałych napięć. Nawet kiedy zostałem już redaktorem naczelnym „Tygodnika”, ksiądz
Piwowarczyk miał nieraz decydujący wpływ na różne sprawy. Jego odejście w 1951 roku nie
wynikało w żadnym razie z napięć wewnątrz zespołu. Związane było ze sprawą inżyniera
Adama Doboszyńskiego – działacza endecji, który po wojnie nielegalnie powrócił do kraju i z
którym ksiądz Piwowarczyk kilkakrotnie spotykał się przed jego aresztowaniem. Po jakimś
czasie dowiedziało się o tym UB, które zaczęło go nękać wezwaniami na przesłuchania.
Wyglądało to na tyle groźnie, że w końcu ksiądz Piwowarczyk – zapewne zresztą za radą
Sapiehy – postanowił usunąć się z Krakowa. Wyjechał wtedy na wieś do swego przyjaciela,
który był proboszczem w Zebrzydowicach. Kiedy później „Tygodnik” został wznowiony i
ksiądz Piwowarczyk znów zamieszkał w Krakowie, zgłosiłem się do niego proponując, aby
wrócił do redakcji, ale miał wówczas dość sceptyczny stosunek do nowej sytuacji i wolał
trzymać się na uboczu. Nie był może pewien, czy nasza linia jest słuszna, ale ponieważ
uważał nas za ludzi uczciwych i kierujących się pobudkami ideowymi, nigdy się od pisma nie
odciął. Zasilał nas zresztą później swoimi tekstami, z których ostatni ukazał się na pół roku
przed jego śmiercią w 1959 roku. Do końca utrzymywaliśmy bliski kontakt. Nieraz chodziłem
do niego, radziłem się, jak postąpić. Nigdy nie doszło między nami do ostrzejszych zatargów
ani tym bardziej do zerwania.
— Wróćmy jeszcze do okresu, kiedy ,,Tygodnika” nie było. Jak w roku 1954 albo 1955
wyobrażał Pan sobie swoją przyszłość? Czy w dalszym ciągu nie robił Pan żadnych planów?
Czy nie miał Pan żadnych marzeń?
— Może to jest kwestia temperamentu, ale nawet w najtrudniejszym okresie miałem
nadzieję, że „Tygodnik” się odrodzi, że prędzej czy później go odzyskamy. Tymczasem
starałem się jakoś zarobić trochę pieniędzy, żeby zapewnić rodzinie byt materialny, a po
wtóre korzystałem z tego czasu dla pracy intelektualnej. Na pisanie nie bardzo były warunki,
gdy z dnia na dzień szukało się jakichś nowych zajęć. Mimo wszystko nie był to jednak okres
szlifowania bruków – jak to pisał Tyrmand. Nie miałem natomiast innych możliwości pracy,
bo nie miałem żadnego zawodu poza dziennikarstwem.
— Czy Pana nadzieje na wznowienie ,,Tygodnika” były po prostu wynikiem ogólnego
optymizmu, czy też opierały się na obserwacji tego, co się działo w Polsce?
— Nie, one nie wynikały z żadnych konkretnych obserwacji, tylko po prostu z
przekonania, że sytuacja polityczna zawsze po jakimś czasie się zmienia, a w polityce żadne
trendy nie trwają wiecznie. Po okresach zwiększonego nacisku przychodzi liberalizacja, która
znów ustępuje miejsca przykręceniu śruby. Złe czasy musiały więc w końcu ustąpić nieco
lepszym. Można to nazwać ostrożnym optymizmem.
— A czy próbowaliście Państwo dyskutować między sobą o przyszłości, czy też staraliście
się tego tematu nie poruszać?
— Rozmawialiśmy na temat aktualnej sytuacji i wydarzeń, jakie miały miejsce, ale nie
przypominam sobie, żebyśmy rozmawiali o przyszłości. Nie byłoby w naszym stylu
tworzenie prognoz czy programów. Mamy założenia ideowe, ale nigdy nie mieliśmy
konkretnego, sformułowanego programu przyszłościowego. Realizujemy nasze założenia na
tyle, na ile jest to możliwe w nieustannie zmieniających się warunkach, które od nas nie
zależą. To wystarcza. Dziś zresztą też zupełnie nie wyobrażam sobie przyszłości. Mieliśmy
po stanie wojennym okres ciężki, teraz jest trochę lepiej, otwierają się jakieś perspektywy, ale
jak to daleko pójdzie i jak długo potrwa, tym nie warto sobie nawet zaprzątać głowy.
Jesteśmy dość zaabsorbowani tym, co dzieje się w tej chwili.
53
— Kiedy się Pan zorientował, że cos się w sytuacji politycznej zmienia?
— Pierwsze sygnały pochodziły ze zjazdu KPZR. Zaraz potem dotarł do nas głośny referat
Chruszczowa, nieco później ukazał się Poemat dla dorosłych Ważyka. To już były bardzo
konkretne znaki zapowiadające zmianę kierunku.
— W 1956 roku, jeszcze przed Październikiem, zaczęliście Państwo pisywać w prasie. Czy
przerwanie kilkuletniej absencji (tylko pani Morstinowa współpracowała wcześniej z
,,Przekrojem”) oznaczało pogodzenie się Państwa z nieistnieniem ,,Tygodnika”, czy też było
raczej próbą użycia bocznych drzwi, przez które sprawa pisma mogła dostać się na arenę
publiczną?
— Była to próba powrotu na scenę publiczną. Na fali narastającej odwilży nasi znajomi
czy nawet przyjaciele z prasy rządowej, którzy uznawali, że odebranie nam „Tygodnika” i
przekazanie go PAX-owi było niesprawiedliwością, zwrócili się do nas z propozycjami
nawiązania współpracy, „dopóki nie odzyskamy własnego pisma”. Nieraz korzystaliśmy z
tych ofert, bo uważaliśmy, że jest to krok do reaktywowania „Tygodnika”. I tak rzeczywiście
się stało. W „Życiu Warszawy”, w którym ja sam ogłosiłem wcześniej jakiś artykuł, ukazała
się też później nasza, podpisana przez dwadzieścia kilka osób, popierająca Gomułkę
deklaracja, która zasadniczo wpłynęła na oddanie nam pisma.
— Ta deklaracja była pierwszym aktem kształtującego się szerszego frontu inteligencji
katolickiej. Środowisko ,,Tygodnika” – mimo licznych odwiedzin w salonie pani Morstinowej,
mimo nawet pewnej famy, jaka wokół Państwa narosła – było jednak stosunkowo nieliczne i
w zasadzie ograniczone do Krakowa. Deklarację natomiast podpisało już przeszło dwudziestu
intelektualistów w znacznej części spoza Krakowa. Środowisko to miało niebawem powołać
KIK-i i ruch Znakowy. Jak ono powstało?
— Tych wszystkich ludzi, którzy podpisali wspólną deklarację, znaliśmy już wcześniej i
większość z nich współpracowała z „Tygodnikiem”, zanim nam go odebrano. Nie była to
więc żadna koalicja ad hoc, nie dokonywaliśmy jakiegoś spektakularnego rozszerzenia frontu.
Ponieważ chodziło o akt polityczny mający na celu nie tylko odzyskanie „Tygodnika”, ale
również odcięcie się od Piaseckiego, który opowiedział się przeciwko linii Gomułki, więc
zaangażowaliśmy w tę sprawę także grupę naszych starych przyjaciół z Warszawy i z KUL-u.
— Po raz pierwszy pojawili się wówczas wśród Państwa frondyści z PAX-u – Tadeusz
Mazowiecki, Janusz Zabłocki, Wojciech Wieczorek, Tadeusz Myślik, Juliusz Eska. Jak doszło
do zbliżenia z nimi?
— To nie było tak, żeby oni prosto z PAX-u przyszli do nas z rozwiniętymi sztandarami.
Wiedzieliśmy wcześniej, że odeszli od Piaseckiego, też byli w trudnej sytuacji, przez jakiś
czas nie mogli dostać pracy. Mieliśmy do nich zaufanie jako do ludzi kierujących się
pobudkami ideowymi, ale nie pamiętam dokładnie, jak doszło do tej wspólnej deklaracji.
Zresztą to już był okres odwilży, kiedy w całej Polsce powstawały najróżniejsze kluby
dyskusyjne, więc i wśród nas pojawiła się koncepcja powołania takich klubów o charakterze
katolickim. Zbieraliśmy do tego ludzi.
— Czy inicjatywa oświadczenia wyszła od Państwa, czy też od środowiska
warszawskiego?
— Myślę, że to była wspólna inicjatywa. Tworzyliśmy środowisko zaangażowane może
nie politycznie, ale na pewno obywatelsko. Kiedy tylko powstał ferment
przedpaździernikowy, zaczęliśmy jeździć do Warszawy, u księdza Jana Zieji, a później w
mieszkaniu pani Anieli Urbanowiczowej spotykaliśmy się z Jerzym Zawieyskim, Andrzejem
Święcickim i jeszcze innymi osobami. Efektem tych spotkań było między innymi
spontaniczne powstanie OKPIK-u, czyli Ogólnopolskiego Klubu Postępowej Inteligencji
Katolickiej, który później przekształcił się w warszawski KIK. Podobnie było w innych
ośrodkach, w których też ludzie zaczęli się wówczas bardzo intensywnie spotykać,
54
dyskutować na tematy publiczne i szukać jakichś organizacyjnych form dla tych spotkań.
Władze zgodziły się na zarejestrowanie klubów w czterech poza Warszawą ośrodkach: w
Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu i Toruniu. Natomiast odmówiły rejestracji KIK-u w
Lublinie, tłumacząc, że istniejący tam katolicki uniwersytet stwarza wystarczające
możliwości działania. Było to oczywiście uzasadnienie absurdalne i dziś – jak wiadomo –
działają tam dwa kluby: jeden związany z naszym środowiskiem, drugi współpracujący z
grupą „Neoznaku”, która odłączyła się od nas po 1976 roku przejmując Koło Poselskie Znak.
— Czy wyobrażaliście sobie Państwo, że ten proces liberalizacji ma charakter trwały, czy
też raczej spodziewaliście się rychłego przykręcenia śruby?
— Oczywiście w pierwszym okresie mieliśmy dosyć optymistyczną wizję przyszłości.
Potem te nadzieje zaczęły topnieć.
— Pytam dlatego, że w oświadczeniu, które ukazało się w ,,Życiu Warszawy”, napisaliście
Państwo, iż ,,wszystkie postępowe i żywe siły katolickie witają z zapałem wielki przełom
dokonany w naszym życiu i mają szczerą wolę, aby wspólnym wysiłkiem i trudem
współdziałać w dziele budowy w Polsce prawdziwej sprawiedliwości społecznej, opartej na
wolności, prawdzie i uczciwości”. To sugeruje optymizm zupełnie niezwykły.
— Oczywiście, w chwili, kiedy Gomułka objął władzę, optymizm był bardzo silny. Całe
społeczeństwo miało wówczas wielkie nadzieje.
— Dla mojego pokolenia interesujące jest to, że Gomułka, który w latach czterdziestych
stal już przecież na czele partii i kierował nią w okresie, gdy zdobywała władzę w Polsce,
został jednak w 1956 roku obdarzony zaufaniem całego właściwie społeczeństwa. Jakby
więzienie oczyściło go z odpowiedzialności za to, co robił wcześniej. Czy ta jego przeszłość
nie podważała wiarygodności październikowych deklaracji? Czy nie musiała wywoływać
pewnego sceptycyzmu?
— W pierwszej chwili na pewno nie. Gomułka uchodził za komunistę ideowego,
stosunkowo uczciwego i dość niezależnego – nawet w stosunku do Kremla. W najgorszych
czasach siedział w więzieniu, a gdy przyszła odwilż, objął władzę – to wszystko rodziło
przekonanie, że mamy do czynienia z wielką zmianą. Gomułka był niemal uwielbiany nawet
przez ludzi bezpartyjnych myślących niezależnie. Budził ogromne nadzieje. Zresztą wiedziało
się, że i dawniej był człowiekiem w pewnym stopniu niezależnym, poniekąd opierającym się
Rosjanom. W ramach jakiegoś realizmu był to przewrót zupełny. Nikt rozsądny nie liczył
przecież, że przyjedzie Anders na białym koniu.
— Jak wyglądało Państwa spotkanie z Gomułką poprzedzające wznowienie ,,.Tygodnika”?
— Szczegółowo już tego nie pamiętam. Siedzieliśmy przy okrągłym stole i
dyskutowaliśmy o sytuacji w kraju, trochę polemizowaliśmy. Trwało to z półtorej godziny, a
na koniec Gomułka przyznał, że odebranie nam „Tygodnika” było niesprawiedliwością i
obiecał go zwrócić. To wszystko.
— Dwa dni wcześniej było jeszcze spotkanie Państwa z uwolnionym właśnie prymasem
Wyszyńskim, które odbyło się 25 października, nazajutrz po jego powrocie do Warszawy.
— Tak, to było krótkie, ale niezwykle serdeczne spotkanie. I on, i my czuliśmy się jak
ludzie, którzy wracają z bardzo dalekiej podróży. Ksiądz Prymas robił wrażenie
ujętego tym, że nie ugięliśmy się przez cały. czas jego aresztowania. O ile pamiętam,
nie było jednak wówczas warunków do prowadzenia jakiejś merytorycznej czy
programowej rozmowy. Atmosfera była jeszcze zbyt gorąca.
55
Rozdział IV
Drugi „Tygodnik” a polityka, KIK-i, Koło Znak. Neopozytywizm. Wielka Nowenna – spór
o model religijności. Świeccy w „oblężonej twierdzy” – środowisko Znaku, kłopoty „Więzi”,
„Kryzys w Kościele”. Sobór – najważniejsze spotkania. Podróże. Polonia, emigracja,
„Kultura”. Sowietyzacja. Masoneria. Spór o Sobór. Sprawa „Opinii”. Sobór w Polsce.
Świeccy w Kościele – kwestia demokracji.
— Wkraczamy teraz w okres drugiego ,,Tygodnika”. Jest to czas, w którym środowisko
Państwa miało występować w zupełnie nowej roli. Od 1956 roku przestaje już chyba
obowiązywać uczynione w pierwszym numerze z 1945 roku zastrzeżenie, że ,,Tygodnik
Powszechny” będzie pismem apolitycznym i bezpartyjnym. Teraz stawał się on pismem
zdecydowanie politycznym i de facto miał być organem partii politycznej, otrzymując wraz z
Klubami Inteligencji Katolickiej pięć miejsc w Sejmie, dla Jerzego Zawieyskiego zaś nawet
fotel w Radzie Państwa. Na ile to gwałtowne rzucenie się całego środowiska w politykę było
efektem nowej strategicznej koncepcji, a na ile zostaliście Państwo po prostu uniesieni przez
wysoką październikową falę polityczną?
— Jednak „Tygodnik” ani przedtem nie był pismem całkowicie apolitycznym, ani potem
nie stał się pismem – jak Pan mówi – zdecydowanie politycznym. Poza tym Koła Posłów
Znak nie można nazwać partią polityczną. Było ono formą obecności na scenie politycznej,
ale partią nie było. Zresztą inicjatywa wyszła od władz. To chyba Bieńkowski zaczął
pierwszy mówić o przyznaniu naszemu środowisku miejsc w Sejmie i fotela w Radzie
Państwa. Zdaje się, że przekonywał nas do tego także Bolesław Drobner – również stary
znajomy z okresu polemiki między „Tygodnikiem” a „Kuźnicą”. My oczywiście mogliśmy tę
propozycję odrzucić, ale przyjęliśmy ją, uważając, że w nowej sytuacji trzeba spróbować
także tego rodzaju aktywności.
— Pan jednak nie wszedł do Sejmu.
— Nie wszedłem, bo byłem bardziej może od kolegów sceptyczny wobec tej koncepcji.
Poza tym nie bardzo widziałem możliwość pogodzenia udziału w Sejmie z redagowaniem
„Tygodnika”, a redagowanie wydawało mi się ważniejsze. Pismo to jest jednak coś
konkretnego. Ukazuje się co tydzień, czyta je kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w których coś z tej
lektury zostaje. Tymczasem polityka bywa tylko biciem piany, może z niej nic nie wyniknąć.
Niemniej byłem zwolennikiem tego, żeby koledzy do Sejmu weszli. Od razu przyjęliśmy
jednak bardzo istotne zastrzeżenie. Mianowicie, utrzymywaliśmy wprawdzie ścisłe związki i
z Klubami Inteligencji Katolickiej, i z Kołem Posłów Znak, Zawieyski był przecież prezesem
warszawskiego klubu, a ja zostałem jego zastępcą, wszedłem też do zarządu klubu
krakowskiego, w Sejmie byli z naszej redakcji Kisielewski i Stomma, ale jednak „Tygodnik
Powszechny” miał być niezależny i nie stał się organem ani klubów, ani koła. Od początku
bardzo wysoko ceniliśmy więc własną niezależność, uważając, że wprawdzie sami
stworzyliśmy kluby i w pewnym stopniu także Koło Znak, ale przecież nie wiadomo, jak
sprawy się dalej potoczą. Nie wiedzieliśmy, czy nie dojdzie w przyszłości do jakichś
56
wewnętrznych rewolucji, jakichś zamachów stanu i tak dalej, co zresztą poniekąd się
sprawdziło, bo przecież niespełna dwadzieścia lat później zupełnie straciliśmy kontrolę nad
kołem poselskim, a także w klubach sytuacja różnie się układała.
Wyraźne postawienie sprawy okazało się więc bardzo pożyteczne z wielu względów.
Pamiętam na przykład spotkanie klubu warszawskiego, na którym Kazimierz Studentowicz –
wcześniej poinformowany o odrzuceniu jego artykułu – bardzo gwałtownie domagał się
podporządkowania „Tygodnika” ruchowi klubowemu. Dla nas to oczywiście nie było do
przyjęcia, bo pozostając w bardzo bliskim aliansie z klubami, przede wszystkim posiadaliśmy
własną tożsamość i nie zamierzaliśmy z niej rezygnować na rzecz ruchu. Zresztą odnosiło się
to także do naszych kolegów zasiadających w Sejmie. Drukowaliśmy wprawdzie wiele ich
przemówień, ale bywały też takie, których druku odmawialiśmy. Uważaliśmy, że drukowanie
wszystkich przemówień naszych posłów nie jest obowiązkiem „Tygodnika Powszechnego”.
— Którego redakcja też się chyba dość poważnie po wznowieniu zmieniła. Odeszli
przecież ksiądz Piwowarczyk, Jan Józef Szczepański, Józef Maria Święcicki, Paweł
Jasienica...
— Tak, a na ich miejsce przyszło parę nowych osób. Dołączyli do nas – jak już o tym
wspomniałem – Marek Skwarnicki i Zygmunt Kubiak. Jacek Susuł i Bronek Mamoń przeszli
z paxowskiego, ukradzionego „Tygodnika”, z którego wróciła też większość administracji.
Nieco później dołączył Tadeusz Myślik, który przedtem – razem z Tadeuszem Mazowieckim,
Wojciechem Wieczorkiem i Januszem Zabłockim – odszedł z PAX-u. Zresztą Myślik
najpierw pracował u nas w administracji – potem dopiero przeszedł do redakcji. Niezbyt
dobrze się jednak rozumieliśmy i w końcu, będąc już posłem, musiał odejść z „Tygodnika”.
— W tym czasie pojawił się też chyba Krzysztof Kozłowski, Pański dzisiejszy zastępca.
— Wydaje mi się, że Kozłowski przyszedł nieco później, wtedy jeszcze kończył studia.
Natomiast chyba właśnie w tym okresie dość krótko pracował u nas Maciej Malicki – dobry
dziennikarz, który jako jedyny po prostu odszedł z „Tygodnika”.
Te zmiany nie miały jednak zasadniczego wpływu na stanowisko redakcji czy na naszą
redakcyjną politykę, którą w decydującej mierze kształtowali ci sami ludzie, co przed 1953
rokiem. Stomma z Kisielewskim stworzyli wtedy doktrynę, którą nazwali neopozytywizmem,
a która opierała się na bardzo mi bliskim założeniu, że także w warunkach ograniczonej
demokracji, w których funkcjonujemy, można i należy próbować zrobić coś pozytywnego.
Później, zwłaszcza po wycofaniu się Stommy z Sejmu, ta doktryna bywała kwestionowana i
nawet gwałtownie atakowana, ale ja nigdy się jej nie wypierałem. Zawsze uważałem, że w
ówczesnym klimacie i w ówczesnej sytuacji była słuszna, że naturalną odpowiedzią na
ograniczoną demokrację było ograniczone poparcie dla władzy, jakie stanowiła sama
obecność posłów Znaku w Sejmie. Przy tym wszyscy mieliśmy od początku przekonanie, że
nasza obecność w polityce ma swoje granice, że może zaistnieć sytuacja, w której bez
względu na konsekwencje będziemy musieli powiedzieć „nie”. I tak też się stało, choć
dopiero po wielu latach.
Zresztą Koło Znak zrobiło wiele dobrego nie tyle może dla naszego środowiska, co dla
Kościoła. Nieraz Stomma czy Kisielewski podejmowali różne interwencje na prośbę księży
biskupów albo – zwłaszcza – zakonów. W większości wypadków te interwencje były
oczywiście nieskuteczne, ale nawet dla tych nielicznych, które się powiodły, warto było tkwić
w Sejmie. Posłowie mieli bowiem nieporównanie łatwiejszy niż ktokolwiek dostęp do
przedstawicieli władzy – zarówno w Warszawie, jak też w tych województwach, z których
kandydowali.
Równie ważne jest chyba to, że poza Kołem Znak nie istniały w tych latach inne
niezależne ośrodki, których wypowiedzi byłyby słyszalne, a nawet słuchane uważnie nie tylko
przez obecnych w Sejmie przedstawicieli władzy, ale także choćby przez korespondentów
57
zagranicznych, więc w jakimś stopniu zapewne i przez opinię międzynarodową. To miało
swoją wagę i na pewno nie było bez wpływu na wiele decyzji władz.
— Tak, to są niewątpliwe korzyści, ale przecież były też ewidentne straty ponoszone przez
,,Tygodnik” na skutek aktywności politycznej, na którą zdecydowaliście się Państwo po 1956
roku. Myślę na przykład o dwukrotnym ograniczeniu nakładu, którym chciano ukarać Was –
najpierw za głosowanie posłów Znaku przeciwko ustawie o przejęciu przez państwo
dotychczasowej własności kościelnej na Ziemiach Odzyskanych, a potem w roku 1964 za
podpisanie przez Pana i Stefana Kisielewskiego listu 34 intelektualistów w sprawie wolności
kultury. W rezultacie tych posunięć nakład pisma obniżył się do trzydziestu tysięcy, co groziło
już chyba bankructwem.
— Każde z tych ograniczeń narzucano nam w zupełnie innej sytuacji, ale uważam, że w
obu przypadkach postąpiliśmy słusznie, choć dwukrotne zmniejszenie nakładu o 10 tysięcy
egzemplarzy rzeczywiście odczuliśmy bardzo boleśnie. Oczywiście w pierwszym wypadku
zupełnie nie spodziewaliśmy się, że władze uderzą w ,,Tygodnik”, bo przecież nie
„Tygodnik” głosował w Sejmie. Redakcja właściwie nawet nie miała z tym nic wspólnego –
Stomma i Kisielewski nie redagowali już pisma, byli tylko w zespole. Nawet jednak gdyby
Stomma i Kisielewski należeli do redakcji, nigdy bym nie pomyślał, że nie powinni byli
wystosować interpelacji, bez względu na ewentualne konsekwencje, np. w postaci obcięcia
nam nakładu.
Natomiast sprawa „Listu 34” była bezpośrednio związana ze mną. Oczywiście
konsultowałem się wtedy z kolegami redakcyjnymi, ale nie jestem pewien, czy miałem okazję
rozmawiać na ten temat ze Stommą, który przecież przeniósł się już do Warszawy. Zresztą –
prawdę mówiąc – w przypadku listu liczyliśmy się z ewentualnością jakiejś nieprzyjaznej
reakcji władz. Mimo jednak, że za podpisy zapłaciliśmy nakładem, nie żałuję tej decyzji.
Uważam, że od czasu do czasu należy zaznaczyć swoje stanowisko – zwłaszcza w takiej
sprawie, jak polityka kulturalna, cenzura, swoboda wypowiedzi. Tym bardziej jeżeli ma się
okazję uczynić to w takim towarzystwie, w jakim się wówczas znaleźliśmy – obok Marii
Dąbrowskiej, Tadeusza Kotarbińskiego, Antoniego Słonimskiego. Oczywiście sytuacja
„Tygodnika” i naszych czytelników stała się wtedy trudniejsza, ale to była cena, jaką trzeba
było zapłacić za próbę wpływania na sprawy publiczne. Tę próbę mieliśmy obowiązek
podjąć.
— Przed 1953 rokiem nie podejmowaliście jednak Państwo takich prób.
— Ależ sytuacja zupełnie się zmieniła! Przed 1953 rokiem nikt tego nie robił, a my sami
nie byliśmy dla władzy żadnym partnerem. Po 1956 roku powstał natomiast cały ruch
niezależnej inteligencji związany z „Po prostu” i klubami dyskusyjnymi, który w dwadzieścia
lat później miał doprowadzić do powstania KOR-u. W jakiś sposób musieliśmy się do tego
nowego zjawiska ustosunkować. „List 34” był tego pierwszym znaczącym przejawem. Nasz
akces oznaczał zaś wyrwanie się z owego „katolickiego getta”, w którym władze chciały nas
zamknąć.
— Ożywienie końca lat pięćdziesiątych nie ograniczało się jednak do inteligencji i nie
dotyczyło tylko życia politycznego. W tym samym czasie zaczął się proces religijnego
rozbudzania całego niemal społeczeństwa przed obchodami milenium chrztu Polski. W dniu 3
maja 1957 roku prymas Wyszyński ogłosił na Jasnej Górze rozpoczęcie Wielkiej Nowenny
Tysiąclecia. Niespełna cztery miesiące później, 26 sierpnia rozpoczęta się zaś peregrynacja
kopii Obrazu Jasnogórskiego, która miała nawiedzić wszystkie polskie diecezje.
— Tak, wtedy zaczęła się wielka rywalizacja. Władze oczywiście nie były zadowolone z
podnoszenia w Polsce temperatury życia religijnego i postanowiły obchodom milenium
chrztu przeciwstawić uroczystości Tysiąclecia państwa. W końcu – jak Pan wie – doszło do
osadzenia obrazu w areszcie domowym na Jasnej Górze, której strzegły milicyjne posterunki,
58
i do peregrynacji pustych ram, na co władze niewiele mogły już poradzić. My nieraz
jeździliśmy na różne milenijne uroczystości – zwłaszcza na Jasną Górę, i w miarę możności,
o ile cenzura nam pozwalała, drukowaliśmy z tych uroczystości sprawozdania. Oczywiście
wraz z narastaniem napięcia między Kościołem a władzami drukować mogliśmy coraz mniej.
— Czy to znaczy, że byliście Państwo traktowani przez cenzurę gorzej niż reszta prasy?
— Tak, myślę, że o polskiej rzeczywistości mniej wolno nam było pisać niż innym
tygodnikom. Były teksty, które mogły się na przykład ukazać w ,,Polityce”, a nie mogły w
,,Tygodniku”, bo w ,,Polityce” były traktowane jako wprawdzie krytyczne, ale jednak z
pozycji życzliwych, a więc konstruktywne. U nas wszelkie teksty krytyczne były traktowane
jako wrogie, „antysocjalistyczne”.
— W związku z obchodami milenijnymi, a zwłaszcza w związku z peregrynacją, mówiło się,
że ,,Tygodnik” i także Pan sam niedostatecznie doceniał znaczenie religijności ludowej, co
było przedmiotem sporu między Panem a prymasem Wyszyńskim.
— Tak, jest tu coś na rzeczy. Te pretensje Księdza Prymasa odnosiły się jednak nie tylko
do mnie i do „Tygodnika”, ale właściwie do całego środowiska, w tym także do KIK-ów.
Otóż prymas Wyszyński uważał, zresztą słusznie, że siłą Kościoła w Polsce jest przede
wszystkim lud – wierny, idący w pielgrzymkach na Jasną Górę, modlący się w sanktuariach.
Tymczasem inteligentów, którzy gonią za nowinkami, krytykują, wtrącają się do spraw
Kościoła, uważał za zbyt miękkich i pod naciskiem władz gotowych łatwo się ugiąć, co także
nie było pozbawione podstaw – na pewno znajdowało potwierdzenie w doświadczeniach lat
pięćdziesiątych.
My natomiast obawialiśmy się, że religijność ludowa, na której opierał się i w dużym
stopniu nadal opiera się polski Kościół, przy głębokiej nawet wierze, przywiązaniu do
Kościoła i Matki Boskiej, przy codziennej pobożności, jest jednak religijnością socjologiczną,
to znaczy w znacznym stopniu opartą na podporządkowaniu się zwyczajom obowiązującym
w środowisku, w którym ludzie się wychowali i w którym żyją. Ta religijność nie była i także
teraz jest tylko w niewielkim stopniu wsparta głębszą znajomością treści wiary.
Wiedzieliśmy, że religijność ludowa, socjologiczna, wymierała na zachodzie Europy na
skutek industrializacji i urbanizacji. Obawialiśmy się więc powtórzenia się tego typu zjawiska
także w Polsce pod wpływem przemian, jakie się tu dokonały. Uważaliśmy, że opierać się
procesom sekularyzacyjnym i dechrystianizacyjnym może tylko katolicyzm świadomy,
pogłębiony intelektualnie. We Francji istnieje powiedzenie, że Bretończycy tracą wiarę na
peronie paryskiego dworca Gare du Nord. Jest to wynik wieloletnich obserwacji
wskazujących, iż ludzie pochodzący z najbardziej katolickiego regionu Francji odchodzą od
Kościoła, gdy tylko znajdą się w obcym, zsekularyzowanym środowisku wielkiego miasta.
Pamiętam potwierdzającą tę tezę historię, którą opowiadał mi ksiądz infułat Stanisław
Czartoryski, jeden z najbliższych współpracowników kardynała Sapiehy. Otóż w okresie, gdy
zaczynano budować Nową Hutę, spotkał on gdzieś na przystanku autobusowym grupę
sympatycznych młodych robotników, z którymi wdał się w rozmowę. Zapytał ich, skąd
pochodzą. Okazało się, że z jakiejś wsi na Podhalu. Jak długo tu są? Chyba od roku. Gdzie
mieszkają? W jakichś barakach dla robotników. A czy chodzą w niedzielę do kościoła? Nie
chodzą. Dlaczego? Bo nawet nie wiedzą, gdzie jest kościół. Jakże nie wiedzą? Przecież widać
klasztor Cystersów w Mogile, a zresztą w Krakowie pełno jest kościołów! No tak, ale u nich
w barakach nie ma zwyczaju chodzić do kościoła. Jakże tak? Przecież kiedy byli na wsi, to
chodzili! Oczywiście że chodzili. A jak mają urlop i jadą do domu, to chodzą do kościoła?
Chodzą jak wszyscy.
Tak właśnie wygląda zespół religijności socjologicznej, która zanika natychmiast po
przeniesieniu się do środowiska niepraktykującego, bo nie jest oparta na wewnętrznej
59
potrzebie ani na pogłębionej świadomości. Oczywiście nie znaczy to, żeby na niej kłaść
krzyżyk, ale trzeba ją przede wszystkim podbudować głębszą świadomością religijną.
Myślę więc, że w zasadzie mieliśmy rację postulując zwrócenie większej uwagi na
pogłębienie religijności, a nie tylko kultywowanie obrzędowości związanej z religijnością
ludową. Być może nie docenialiśmy też jednak siły ludowej religijności, która do tej pory
stanowi o potędze Kościoła w Polsce. Dziś bardziej podkreśliłbym niebezpieczeństwo
związane z uogólnieniem tezy o socjologicznym charakterze religijności ludowej, bo przecież
zdarza się, że prosta wiejska kobieta, nawet nie umiejąca czytać, ma bardzo bogate życie
wewnętrzne.
W każdym razie religijność ludowa przetrwała ostatnio czterdzieści lat mimo urbanizacji,
mimo industrializacji i mimo zabiegów władzy, która na różne sposoby starała się ją
zniszczyć. Może zresztą w jakimś stopniu także dzięki tym zabiegom. Już przecież w latach
czterdziestych Władysław Bieńkowski mówił, że wszelkie prześladowania wzmacniają
Kościół i że wobec tego władze, dążąc do osłabienia wiary, powinny zostawić Kościół w
spokoju, że wówczas on sam wygaśnie. To się jednak komunistom nie sprawdziło.
— Ale też nigdy tego sposobu poważnie nie próbowali.
— Tak, nigdy długo nie wytrzymali. A poza tym przemiany, które się w Polsce dokonały,
mimo wszystko nie doprowadziły ani do rozbicia struktur społecznych na wsi, ani do
powstania prawdziwej cywilizacji konsumpcyjnej w miastach. To, co władze proponowały w
latach siedemdziesiątych, było tylko jakąś namiastką społeczeństwa konsumpcyjnego, jakimś
materializmem praktycznym dla ubogich. To oczywiście nie mogło w sposób poważny
zagrozić religijności, tak jak zagraża jej rozbuchana konsumpcja cywilizacji zachodniej. Nie
bez powodu mówi się tam, że materializm praktyczny jest dla Kościoła groźniejszy od
materializmu dialektycznego, czyli od marksizmu.
— Mówiliśmy niedawno o zmianie postawy, jaką zajmowaliście Państwo, jako redakcja
,,Tygodnika Powszechnego”, wobec spraw natury politycznej. Przed 1953 rokiem
zgłaszaliście tu desinteressement, podczas gdy po roku 1956 bardzo aktywnie włączyliście się
w życie polityczne. Czy przypadkiem nie miało na to wpływu także inkorporowanie nowych
środowisk – myślę zwłaszcza o grupie związanej wcześniej z PAX-em, posiadającej przecież
inny niż Państwo rodowód ideowy.
— Tak, to byli ludzie o innym niż my rodowodzie i dlatego przyjęliśmy ich wprawdzie
życzliwie, ale mimo wszystko – początkowo – z pewną rezerwą, wynikającą z ich paxowskiej
przeszłości. Jak wiadomo, weszli oni do warszawskiego KIK-u i wkrótce zaczęli wydawać
własny miesięcznik „Więź”, którego pierwszy numer ukazał się w lutym 1958 roku.
Odmienność rodowodu tej grupy dawała się zauważyć także w „Więzi”, która wprawdzie –
podobnie jak „Znak” – ukazywała się jako miesięcznik, ale była z założenia jeszcze bardziej
niezależna od Kościoła instytucjonalnego. Poświęcała także dużo więcej uwagi tematyce
politycznej i historycznej niż koncentrujący się na problematyce teologiczno-filozoficznej
„Znak”.
Od początku na czoło środowiska „Więzi” wysunęli się wówczas jeszcze sobie bliscy
Tadeusz Mazowiecki i Janusz Zabłocki. Z czasem ich współpraca zaczęła się psuć ze względu
na ujawniające się, coraz większe różnice ideowe między nimi, a także chyba na skutek
osobistych ambicji Zabłockiego. Zresztą bardzo trudno jest sobie wyobrazić pomieszczenie w
jednej redakcji dwóch takich osobowości, bo pismem musi jednak kierować jedna osoba. W
końcu, po wielu niesnaskach doszło w 1976 roku do ostatecznego odejścia z naszego
środowiska skupionej w założonym przy KIK-u Ośrodku Dokumentacji i Studiów
Społecznych grupy Zabłockiego, założenia przez nią konkurencyjnego Polskiego Klubu
Inteligencji Katolickiej i przejęcia finansującej KIK „Libelli”. Jak wiadomo, ostatecznym
powodem zerwania było bezprawne przejęcie przez to środowisko Koła Poselskiego Znak.
60
Wydaje mi się jednak, że wszystkie te problemy były w większym stopniu efektem ideowego
rodowodu grupy Zabłockiego niż tylko osobistych ambicji czy charakterów.
— Czy nie uważaliście Państwo, że grupa ,,Więzi” stanowi w jakimś sensie konkurencję
dla Waszego środowiska?
— Nie, miejsca było dość i dla nich, i dla nas. Zresztą krąg naszych współpracowników w
znacznej mierze się pokrywał, choć „Więź” stworzyła sobie własny zespół. Uważaliśmy, że
jest to raczej wzbogacenie i wzmocnienie środowiska.
— Jednakże napięcia między środowiskiem Znaku a Episkopatem dotyczyły nie tylko oceny
polskiego katolicyzmu, ale także koncepcji Kościoła i w jakimś stopniu były chyba wynikiem
inkorporowania przez Was nowych środowisk. Myślę zwłaszcza o dyskusji na temat księży,
która ukazała się w letnim numerze ,,Więzi” z 1968 roku i spowodowała ostry zatarg z
prymasem Wyszyńskim. Mam wrażenie, że „Tygodnik Powszechny” nie podjąłby takiego
ryzyka.
— Tak, to w jakimś stopniu mogło się łączyć z paxowskim rodowodem, choć – dodać tu
trzeba – paxiarze byli „progresistami” taktycznymi, a w innych okresach, taktycznymi klery
kałami... Juliusz Eska, który w redakcji „Więzi” był głównym specjalistą od spraw
kościelnych i religijnych, reprezentował poglądy względnie „progresistyczne”, w dobrym
tego słowa znaczeniu. Zresztą, prawdę mówiąc, w całym naszym środowisku nie brakowało
krytycznych refleksji i postaw wobec Kościoła w Polsce, jego stylu działania, zwłaszcza
stosunku do świeckich.
My w „Tygodniku” mieliśmy jednak większe doświadczenie, z którego płynęła pewna
ostrożność. Wiedzieliśmy, że w polskiej sytuacji trzeba się pogodzić z istnieniem pewnego
tabu, że nie wszystko powinniśmy pisać. Nie tylko dlatego, że pisanie o pewnych sprawach
wywoła niezadowolenie czy nieufność hierarchii kościelnej, ale przede wszystkim dlatego, że
to będzie nieskuteczne, że nic dobrego z tego pisania nie wyniknie, a nawet może ono
przynieść Kościołowi szkodę. Nasz stosunek do Kościoła określała przede wszystkim chęć
służenia mu takiemu, jakim jest. Jeżeli chcieliśmy ten Kościół jakoś zmieniać, to raczej
poprzez bardzo spokojną pracę od wewnątrz, przez systematyczne, delikatne drążenie
pewnych spraw. Nigdy nie wyobrażaliśmy sobie robienia „rewolucji” w Kościele. Mieliśmy
zresztą świadomość, że więź z Kościołem hierarchicznym jest dla naszego środowiska bardzo
istotna, bo ona nas wzmacnia i chroni. Gdyby nie ona, pewnie by nas dawno nie było.
Oczywiście utrzymanie ścisłej więzi z Kościołem instytucjonalnym nie było z naszej
strony żadnym zabiegiem taktycznym. Było czymś oczywistym, co wynikało z naszego
głębokiego przekonania.
Może więc nie z tchórzostwa, ale właśnie z tych względów unikaliśmy naruszania różnych
tabu. Nigdy na przykład nie pisaliśmy o sprawie celibatu księży. Oczywiście zgadzaliśmy się
z zasadą celibatu i z oficjalnym stanowiskiem Kościoła w tej sprawie, ale to nie znaczy, że nie
dostrzegaliśmy istnienia tego problemu także w Polsce. Uważaliśmy jednak, że nie byłoby
stosowne wyciąganie takich kłopotliwych spraw w sytuacji, kiedy Kościół w Polsce znajduje
się pod stałym naciskiem ze strony władz.
— ,,Oblężona twierdza, w której nie czas na swary”.
— Trochę tak, a poza tym żadna publiczna dyskusja nie mogła się przecież odbywać w
sposób nieskrępowany – chociażby ze względu na ograniczenia cenzuralne często dotyczące
spraw zupełnie absurdalnych. Wydawało nam się, że byłoby niemoralne krytykowanie kogoś,
kto ze względu na cenzurę nie może się bronić, a w każdym razie napotykałby w obronie na
poważne ograniczenia. Tym bardziej, że prasa rządowa oczywiście z przyjemnością
wykorzystywałaby nasze spory czy też dyskusje. Dlatego może w Polsce nigdy nie doszło do
poważnej dyskusji na temat środków antykoncepcyjnych, które wywoływały tyle sporów
wśród katolików w innych krajach. Zawsze mieliśmy uczucie, że próba robienia wyłomu w
61
stanowisku polskiego duchowieństwa, czy choćby zachwiania jego jednoznacznej postawy w
jakiejkolwiek sprawie, byłaby – bez względu na intencje – krecią robotą.
Problem stosunków między księżmi i świeckimi jest oczywiście dużo bardziej niewinny,
zresztą w tej dyskusji, która ukazała się w „Więzi”, nie wydrukowano nic szczególnie
obrazoburczego. Może były tam akcenty krytyczne, ale w końcu wypowiadali je także
duchowni zaproszeni przez redakcję do udziału w rozmowie. A poza tym: Kościół w Polsce
jest rzeczywiście bardzo klerykalny. To jest fakt. Można tylko dyskutować, dlaczego tak jest i
czy powinno być inaczej. Zresztą chyba rzeczywiście można już na ten temat dyskutować, bo
przez dwadzieścia lat, jakie minęły od tamtej dyskusji, zmienił się także klimat panujący w
polskim Kościele.
— To są dylematy, które nieustannie rozważa każda chyba redakcja katolicka w Polsce.
Zresztą zdaje się, że ostatnio także wśród księży narasta przekonanie, iż doktryna oblężonej
twierdzy może być groźna dla samego Kościoła, który jednak potrzebuje dyskusji, a w jakimś
stopniu może nawet krytyki.
— Oczywiście że na dłuższy czas jest to bardzo niebezpieczne i my niejednokrotnie
dotkliwie odczuwaliśmy te ograniczenia, które narzuca nam sytuacja. W państwie
demokratycznym, w którym nie ma cenzury, prasa jest wolna, istnieje niezależna opinia,
zapewne znacznie szczerzej dyskutowalibyśmy także o Kościele i zapewne także reakcje
duchowieństwa, a zwłaszcza hierarchii, byłyby znacznie łagodniejsze. Tu nasza własna
roztropność i poczucie odpowiedzialności każą nam narzucać sobie pewne ograniczenia.
— Jednak także Pan parokrotnie sprowadzał na siebie burze, poruszając tematy
wzbudzające w polskim Kościele trudne dziś do zrozumienia emocje. Parę dni temu
przeczytałem jeszcze raz Pański artykuł Kryzys w Kościele, który ukazał się w pierwszym
numerze ,,Tygodnika” z 1969 roku, i poza tytułem nie znalazłem w jego tekście niczego, co
mogłoby usprawiedliwić burzę, jaką wywołał. Stwierdzał Pan w nim co prawda, iż ..istnienie
kryzysu w Kościele nie ulega dziś wątpliwości”, a jako główne źródło kryzysu wskazywał Pan
..konfrontację zapowiedzi soborowych z posoborową rzeczywistością”, wprawdzie dodawał
Pan, że ,,jeżeli reformy soborowe realizowane są z ociąganiem i połowicznie, jeśli w życiu
Kościoła, na odcinku kraju, diecezji czy parafii nie widać tego nowego ducha, jeśli
partycypacja i współodpowiedzialność pozostają pustym słowem wobec arbitralnego sposobu
wykonywania władzy – następuje konflikt”, ale jednak wszystkie te stwierdzenia są w tekście
bardzo solidnie umotywowane, a ponadto – co nawet zdziwiło mnie nieco – odnoszą się
wyłącznie do Zachodu. Na dodatek zaś, jakby dla złagodzenia emocji, dodawał Pan:
,,Oczywiście nie wolno zapominać nam, że kryzys ten współistnieje ze wspaniałym rozkwitem
Kościoła. [...] obecny kryzys nie oznacza bynajmniej jakiejś dekadencji Kościoła”. Skłonny
więc jestem podejrzewać, iż burzę wywołał sam tytuł – wydrukowane wielką czcionką na
pierwszej stronie „ Tygodnika Powszechnego” słowa KRYZYS W KOŚCIELE.
— Oczywiście wiadomo już dziś, że po Soborze kryzys w Kościele zarysował się dosyć
wyraźnie. Powstał problem księży, którzy się żenili, zakonnic, które opuszczały klasztory,
teologów, którzy się buntowali. Francuzi twierdzili, że jest to „kryzys wzrostu”, będący
naturalnym objawem po wielkim wstrząsie, jakim był Sobór Watykański II. Ja zresztą bardzo
świadomie pisałem tylko o Zachodzie – także dlatego, że w Polsce większości tych
kryzysowych objawów nie było, aczkolwiek coś by się znaleźć dało. Mimo wszystko artykuł
wywołał żywe niezadowolenie części biskupów, a zwłaszcza Księdza Prymasa, który nawet
publicznie, z ambony, powiedział, że w jednym z pism katolickich ukazał się artykuł o
kryzysie w Kościele, a w Kościele nie ma żadnego kryzysu, „można mówić co najwyżej o
kryzysie publicysty”, który mówi o kryzysie w Kościele. Ja oczywiście nie reagowałem i na
tym dyskusja się skończyła, ale w rok później wszyscy mówili już o kryzysie w Kościele –
także polscy biskupi.
62
— Może zatem dla zrozumienia tego konfliktu trzeba sięgnąć do wydarzeń okresu Soboru i
do roli, jaką odgrywało wówczas środowisko ,,Tygodnika”, a zwłaszcza Pan –jako redaktor
naczelny i jako sprawozdawca soborowy.
— Tak, ale to z kolei łączy się z naszym stosunkiem do Kościoła powszechnego i do
zachodzących w nim przemian. Śledziliśmy je bacznie – zwłaszcza po 1956 roku, kiedy
zaczęliśmy jeździć za granicę, brać udział w międzynarodowych kongresach, dostawać ze
świata książki i prasę, kiedy wreszcie katolicy z innych krajów zaczęli częściej przyjeżdżać
do Polski. Otóż wydarzenia, które wówczas zapoczątkowały proces odnowy w Kościele;
śmierć Piusa XII i rozpoczęcie pontyfikatu Jana XXIII w 1958 roku, zapowiedź Soboru w
1959 roku i sam Sobór w latach 1962—65 – stanowiły w ogromnym stopniu potwierdzenie
naszych wcześniejszych poglądów.
W pewnym stopniu ,,soborowy” charakter miało już przecież „Odrodzenie” – chociażby w
dziedzinie liturgii. Dużą rolę odgrywała w „Odrodzeniu” inicjacja liturgiczna. Oczywiście
msze św. odprawiane były po łacinie, bo nikomu nie przychodziło do głowy, żeby odprawiać
po polsku, ale łacinę się znało, dzięki czemu mogliśmy praktykować tak zwane „msze
recytowane”. Na naszych specjalnych nabożeństwach istniał zwyczaj chóralnego
odpowiadania księdzu, co Kościół dopuszczał, aczkolwiek mało gdzie można to było
praktykować. Recytacje pozwalały lepiej wgłębić się i zrozumieć liturgię, co stanowiło swego
rodzaju prekursorstwo wobec idei Vaticanum Secundum. Myślę, że byliśmy też prekursorscy
w innych dziedzinach – chociażby w kwestii roli Kościoła w świecie i świeckich w Kościele
albo stosunku Kościoła do świata. Może także stąd wynikał nasz ogromny entuzjazm i nasze
zaangażowanie wywołane przez styl Jana XXIII, przez odejście od hieratyczności Piusa XII, a
zwłaszcza przez Sobór. Ponieważ mogliśmy już podróżować, jeździłem do Rzymu, gdzie jako
dziennikarz obserwowałem pierwszą, drugą i czwartą sesję Soboru. Na trzeciej nie byłem, bo
na krótko przed nią podpisałem „List 34” i odmówiono mi paszportu. Zamiast mnie redakcja
wysłała wtedy Jacka Woźniakowskiego.
Właściwie w moim życiu były trzy wielkie wydarzenia. Pierwsze to wojna. Zniszczyła ona
świat, w którym się wychowałem i który wydawał mi się czymś absolutnie trwałym. Drugie
to Sobór, a trzecie to wybór kardynała Wojtyły na papieża.
Dla mnie – dziennikarza i katolika z kraju w dużym stopniu odseparowanego od świata
zobaczenie tego centrum całego Kościoła, i to Kościoła, który żyje, szuka nowych dróg,
przeprowadza autorewizję, próbuje się reformować, dokonuje aggiornamento, stara się mówić
językiem zrozumiałym dla dzisiejszego świata; spotykanie ludzi, którzy ten Kościół na nowo
kształtowali, możliwość obserwowania z bliska tego wielkiego procesu – to byty niezwykłe
przeżycia. W ciągu trzech sesji soborowych, a także później – bo jeździłem też na synody
biskupów – mogłem poznać, a często nawet zaprzyjaźnić się właściwie z wszystkimi
mającymi liczące się nazwiska publicystami katolickimi, teologami, nawet z biskupami –
Ojcami Soboru. Poznałem wówczas takich ludzi, jak ojciec Yves Congar, Karl Rahner, de
Lubac, Danielou, Chenu. Spotykałem też wówczas Ratzingera (jeszcze nie był kardynałem),
Hansa Klinga, Schillebeeckxa i wielu innych. Ze świata katolickiego byli tam chyba wszyscy,
których chciałoby się spotkać. Było też mnóstwo okazji, żeby się spotykać. Odczyty,
dyskusje, konferencje prasowe.
Zresztą również z polskimi biskupami, którzy brali udział w Soborze, łatwiej było mi
spotkać się w Rzymie niż w kraju. Kardynała Wyszyńskiego odwiedzałem dziesiątki razy,
arcybiskupa Wojtyłę jeszcze częściej. Widywałem się też z biskupami francuskimi i
amerykańskimi, a z brazylijskim arcybiskupem Helderem Camarą nawet się zaprzyjaźniłem i
spotykałem się wielokrotnie. Właściwie nieustannie można się było obracać wśród ludzi
wielkiego formatu.
— Które z tych spotkań miały dla Pana największe znaczenie?
63
— W moim życiu było kilka osób, które bardzo chciałem spotkać i spotkania z którymi
miały dla mnie ogromnie znaczenie. Najpierw był Mounier, którego jeszcze przed wojną, za
czasów studenckich, udało mi się spotkać w Paryżu. Byłem wtedy jako delegat „Odrodzenia”
na kongresie Pax Romana. W tym samym czasie odbywał się pod Paryżem kongres „Esprit”.
Wyrwałem się tam na jeden dzień i szczęśliwie poznałem całą tę ekipę z Mounierem na czele.
Potem byliśmy już w kontakcie i nawet po wojnie Mounier przyjechał do Polski. Razem
zwiedzaliśmy wtedy Wawel i przypuszczam, że bardzo mało tam widział, bo cały czas
dyskutowaliśmy o Kościele, Polsce, socjalizmie i tak dalej.
Z Maritainem już mi tak łatwo nie poszło, chociaż spotkanie z nim też było moim wielkim
marzeniem. Kiedy w 1937 roku byłem w Paryżu przy okazji kongresu Pax Romana, Maritain
odbywał akurat jakiś kongres filozoficzny. Za pośrednictwem jego przyjaciela, ojca Riquet,
napisałem wówczas do niego list z prośbą o spotkanie, powołując się między innymi na
Stefana Swieżawskiego, też odrodzeniowca, który dobrze znał Maritaina, a może nawet w
jakimś sensie był jego uczniem. Zostałem w Paryżu jeszcze tydzień po moim kongresie, ale
nie miałem żadnych wiadomości od Maritaina. Gdy wróciłem do Polski, po jakimś czasie
dostałem list, w którym bardzo przepraszał, że się nie odezwał, ale moja kartka zawieruszyła
się gdzieś w dokumentach kongresu i kiedy ją odnalazł, było już za późno. Rok później
odbywał się w Poznaniu międzynarodowy kongres tomistyczny, na który Maritain przyjechał
i nawet wygłosił tam referat. Potem był jeszcze w Warszawie, oczywiście w Laskach i w
Wilnie. Ze względu na niego chciałem pojechać do Poznania, ale rozchorowałem się,
musiałem zostać w domu i znów nie doszło do spotkania. Dopiero po wojnie, jedyny raz w
życiu, udało mi się go spotkać. Było to w dniu zamknięcia Soboru – 8 grudnia 1965 roku.
Otóż na zakończenie Soboru Paweł VI skierował do różnych kategorii ludzi orędzia, które
uroczyście wręczał przedstawicielom wszystkich grup. Orędzie do intelektualistów odbierał
zaś między innymi właśnie Maritain i chyba także Stefan Swieżawski, który był audytorem
Soboru. W każdym razie wieczorem razem ze Swieżawskim złożyliśmy Maritainowi wizytę
w hotelu.
Trzecią osobą był arcybiskup Helder Camara, którego poznałem na Soborze i z którym
widywałem się wówczas dziesiątki razy. Camara był ordynariuszem Olindy i Recife w
Brazylii, a uchodził wówczas za –jak powiedział Paweł VI – „jednego z największych
apostołów naszych czasów”, choć – a może dzięki temu, że – często i bardzo zdecydowanie
wypowiadał się na tematy społeczne albo wręcz polityczne i uważany jest za postać
kontrowersyjną.
Czwartą była Dorothy Day, założycielka ruchu „Catholic Worker” w Stanach
Zjednoczonych, którą ogromnie wielbiłem. Poznałem ją także w Rzymie, choć już po Soborze
– w czasie pierwszego synodu biskupów, równocześnie z którym odbywał się
międzynarodowy kongres apostolstwa świeckich (ostatni zresztą, jaki zwołano). Dorothy Day
należała do amerykańskiej delegacji, ja przewodniczyłem zaś delegacji polskiej. Później
jeszcze kilkakrotnie miałem sposobność ją spotykać, tak w Europie, jak i w Ameryce.
Piątą, Matkę Teresę z Kalkuty, poznałem wiele lat później, bo w czasie Soboru była
jeszcze mało znana. Widywałem ją w Rzymie, Filadelfii i jeszcze w innych miejscach,
natomiast nigdy nie udało mi się jej spotkać w Polsce, chociaż bywała tu przecież
kilkakrotnie. Po prostu zawsze przyjeżdżała na krótko i bez specjalnych fanfar.
Wymieniłbym tu jeszcze brata Rogera, twórcę głośnej ekumenicznej wspólnoty w Taize
we Francji, którego też poznałem w Rzymie w czasie pierwszej sesji Soboru, co dało
początek licznym spotkaniom tak w Taize, jak i w Polsce, oraz serdecznej przyjaźni, która
zaowocowała między innymi przyznaniem mi przez brata Rogera nagrody imienia
Gandhiego.
64
Większość tych spotkań wiąże się z Soborem, który był w moim życiu zupełnie
niezwykłym wydarzeniem. Obserwując go, trudno było nie ulec fascynacji otwartością, z jaką
Kościół przyjmował wyzwanie naszych czasów.
— Czy nie miał Pan poczucia, że spędzając w Rzymie długie jesienie, które zajęły kolejne
sesje Soboru, zaniedbuje Pan ,,Tygodnik”?
— Nie, regularnie pisywałem przecież relacje z Soboru, a poza tym uważałem, że ta
łączność z Kościołem powszechnym jest ogromnie ważna i dla nas, i dla całego Kościoła w
Polsce.
— Tu przypomina mi się tytuł Pańskiego pisma – ,,Tygodnik Powszechny” – podkreślający
niepartykularność zainteresowań jego twórców, którzy poprzez spolszczenie jakby chcieli
przypomnieć etymologiczny sens słowa ,,katolicki”.
— Tak, dla mnie zawsze były i wciąż są bardzo ważne kontakty ze światem, z ludźmi,
przez lekturę i podróże. Miałem to szczęście, że mogłem w życiu dość dużo podróżować.
Istnieje nawet taka opinia, że więcej czasu spędzam za granicą niż w Krakowie. To
oczywiście nie jest prawdą, bo większość czasu spędzam w Polsce.
Złudzenie bierze się stąd, że moje podróże są na ogół dobrze widoczne, bo albo zostają po
nich jakieś ślady w mojej publicystyce, albo też z innych powodów się o nich wie. Zresztą
dziś, dzięki Bogu, bardzo wielu ludzi podróżuje. Niemniej jest faktem, iż sporo
podróżowałem, lubię podróżować i można by to nawet uznać za swego rodzaju hobby,
chociaż były oczywiście okresy, kiedy wcale nie podróżowałem. Nie wyjeżdżałem z Polski w
okresie stalinowskim, a i później – po ,,Liście 34” – przez dwa czy trzy lata odmawiano mi
paszportu. Jednak nigdy nie podróżowałem jako turysta. Raz tylko zdarzyło mi się pojechać z
żoną na wczasy do Bułgarii, a byłem przecież w niemal wszystkich krajach Europy, cztery
razy w Stanach Zjednoczonych, dwa razy w Kanadzie, trzy razy w Ameryce Południowej, raz
w Japonii i na Filipinach. Nie byłem w Afryce ani w Australii. Najczęściej, bo aż 32 razy,
byłem we Włoszech, gdzie pierwszy raz pojechałem w 1957 roku. W sumie dobrze ponad rok
mojego życia spędziłem w Rzymie. Wszystkie moje podróże miały charakter służbowy,
wiązały się z pracą dziennikarską, kongresami, odczytami, ale przy okazji zawsze starałem się
choć trochę być także turystą. Interesowała mnie oczywiście przyroda, ale jeszcze bardziej
kultura – muzea, architektura itp., a najbardziej ludzie. Jaka taka znajomość kilku języków
umożliwiała mi bezpośrednie kontakty z różnymi osobami, a także pozwoliła poznać
osobiście wiele wybitnych postaci – nie tylko osobistości Kościoła, ale także ludzi kultury,
intelektualistów, artystów, pisarzy, myślicieli.
— Które z tych podróży zrobiły na Panu największe wrażenie?
— Z pewnością ogromne wrażenie robiły na mnie moje podróże do Rzymu – zwłaszcza te
związane z Soborem i kolejnymi synodami, ale to jest temat na osobną opowieść.
Szczególnym przeżyciem było podróżowanie z Ojcem Świętym, ale to też w dużym stopniu
raczej ze względu na Jego osobę. Natomiast jeśli chodzi o wrażenia związane z samymi
miejscami, do których podróżowałem, to zdecydowanie najwięcej przyniosły mi podróże do
krajów trzeciego świata – Brazylii czy Filipin. Osobisty kontakt z problemami tego świata, z
nędzą, ze slumsami, z brazylijskimi favelami, daje prawdziwe pojęcie o istocie Kościoła
Ubogich, o którym w czasie Soboru tak dużo mówił Helder Camara i wielu innych biskupów
czy teologów, a także o źródłach teologii wyzwolenia. Wreszcie szczególnie wielkie wrażenie
zrobiła na mnie niedawna podróż do Izraela, na początku 1988 roku. Była to dla mnie podróż
bardzo ważna ze względu na moje ostatnio bardzo silne zaangażowanie w problematykę
polsko-żydowską i chrześcijańsko-żydowską. Przede wszystkim była to jednak podróż do
Ziemi Świętej. Dzięki dwom polskim księżom – księdzu Pawłowskiemu (który naprawdę
nazywa się Hersz Griner) i o. Danielowi Rufeisenowi – udało mi się wraz z żoną przejechać
Ziemię Świętą – która nie jest zbyt rozległa – wzdłuż i wszerz. Dotknięcie tej ziemi, po której
65
chodził Chrystus, robi ogromne wrażenie. Dla chrześcijanina chodzenie po śladach Chrystusa
w Judei, w Galilei, w Jerozolimie jest przeżyciem niepowtarzalnym.
Oczywiście ważne i cenne dla mnie były również podróże do Paryża i do Londynu –
zwłaszcza podróże do Paryża jako centrum kultury, także katolickiej. Ja sam byłem przecież
poniekąd wychowany na katolicyzmie francuskim i od dawna mam bardzo liczne kontakty z
katolickim środowiskiem we Francji. Spośród państw pierwszego świata największe wrażenie
zrobiła na mnie jednak Ameryka, gdzie mogłem widzieć nie tylko wschodnie, ale też i
zachodnie wybrzeże – Kalifornię, San Francisco, Nowy Orlean. Ale Ameryka to dla mnie
przede wszystkim Nowy Jork, który jest może miastem straszliwym, ale zapewne też jednym
z najbardziej fascynujących – dla mnie najbardziej fascynującym.
— Czy zostało na Ziemi jakieś miejsce, które chciałby Pan zobaczyć, a w którym jeszcze
Pan nie był?
— Takich miejsc jest wiele. Byłem niedawno w Grecji, ale na skutek choroby musiałem
przerwać tę podróż, nie zobaczywszy tego, co zamierzałem, a to dla mnie jednak korzenie
naszej kultury i cywilizacji. Chciałbym też pojechać jeszcze raz do Hiszpanii, która fascynuje
mnie sztuką, architekturą, zabytkami, romańszczyzną, wspaniałym malarstwem katalońskim.
Byłem tam wprawdzie dwa razy, ale bardzo krótko. Pierwszy raz to było zaledwie trzy dni w
tranzycie, po drodze do Peru – byłem wtedy tylko w Madrycie i w Toledo. Drugi raz
pojechałem z Papieżem – wprawdzie widziałem wtedy niemal całą Hiszpanię, ale z lotu
ptaka. Nie byłem też w Afryce – poza Kairem, gdzie dwukrotnie zatrzymywałem się w
tranzycie po kilkanaście godzin, dzięki czemu zobaczyłem sfinksa i piramidy. Brakuje mi
znajomości Czarnej Afryki, ale przecież wszystkiego nie można w życiu doświadczyć.
— Skoro mówił Pan już o podróżach, o Paryżu, Londynie, Nowym Jorku, trzeba
powiedzieć parę stów o Pańskich kontaktach z Polonią i Polakami mieszkającymi za granicą.
One oczywiście nie zawsze znajdowały odbicie w ..Tygodniku”. Autorów emigracyjnych nie
można było przez wiele lat drukować, właściwie dopiero od niedawna zaczęli wracać do
świadomości Polaków mieszkających w kraju, dopiero teraz zaczyna się odtwarzać jednolita
tkanka kultury polskiej przez lata sztywno dzielonej na krajową i emigracyjną. Pan jednak
utrzymywał kontakty z twórcami, a nawet z politykami czy działaczami emigracyjnymi. Z
niektórymi – jak z Miłoszem – był Pan i jest wręcz zaprzyjaźniony. Mnie jednak najbardziej
interesują Pańskie kontakty z Jerzym Giedroyciem, bo kiedy myślę o polskiej prasie
powojennej, to przychodzą mi do głowy tylko dwa naprawdę ważne, bezwzględnie godne
podziwu i szacunku tytuły, które wniosły znaczący wkład w polską kulturę – ,,Tygodnik
Powszechny” i paryska ,, Kultura”.
— Z Miłoszem od bardzo dawna łączy mnie przyjaźń i ogromny podziw dla jego poezji.
Uważam Miłosza za największego polskiego poetę naszych czasów i uważałem tak nie tylko
przed Noblem, ale jeszcze przed 1939 rokiem. Nie uznałbym go jednak za emigranta, mimo
że od lat siedzi w Kalifornii. Natomiast z emigracją też w czasie podróży miewałem kontakty,
nawet z przedstawicielami rządu londyńskiego – w Londynie spotkałem się kiedyś z
generałem Andersem. Kontakty ze starą emigracją – mimo mojego całego szacunku dla jej
dorobku – były jednak trudne, bo to już jest inny świat, inny język. Natomiast z emigracją
wojenną czy powojenną było łatwiej, chociaż też nie zawsze mogliśmy się dogadać, bo oni
często reprezentowali raczej czarno-biały sposób myślenia o sprawach polskich. Nie zawsze
byli skłonni rozumieć to, co my tu próbowaliśmy robić. Często spotykałem się z
podejrzliwością, ale miewałem też dowody zrozumienia, a nawet uznania dla naszych
wysiłków.
Giedroyć, którego Pan wspomniał, a którego poznałem jeszcze przed wojną – kiedy był
redaktorem „Buntu Młodych”, a później ,,Polityki” – i po wojnie spotykałem nieraz w
Paryżu, nie jest człowiekiem łatwym, ma bardzo zdecydowane przekonania i może nie
66
zawsze się zgadzaliśmy. Ale dla jego dzieła, Instytutu Literackiego i ,,Kultury”, zawsze
miałem wielki szacunek i podziw. „Kultura” to niewątpliwie najlepsze pismo polskie na
emigracji – i to włączając w to dorobek emigracji XIX-wiecznej. Przez te wszystkie lata,
przez które istnieje, „Kultura” niosła przecież niezwykły zupełnie ładunek niezależnej myśli i
twórczości. „Kultura” jest rzeczywiście podziwu godnym dziełem – w gruncie rzeczy dziełem
jednego człowieka. Natomiast polityczna linia ,,Kultury”, jej stosunek do naszej
rzeczywistości tu, w kraju, oraz do roli Kościoła, musi budzić – zwłaszcza w ostatnich latach
– wątpliwości.
— Mnie bardzo ciekawym zjawiskiem wydaje się to, że będąc dziełem jednego człowieka
,,Kultura” nie robi wrażenia, jakby starzała się wraz z nim. Zachowała swoją zdecydowanie
czołową pozycję wśród polskich pism nie cenzurowanych, mimo że w ostatnich dziesięciu
latach powstało przecież wiele nowych znakomitych tytułów redagowanych przez łudzi,
którzy, zdawałoby się, powinni polskie sprawy czuć znacznie lepiej od mającego
pięćdziesięcioletni emigracyjny staż Giedroycia. Chciałbym jednak zapytać o co innego.
Mianowicie, czy Pan, jako redaktor ..Tygodnika”, będącego przez wiele lat bodaj jedynym w
kraju wyrazicielem (o ile było to możliwe) niezależnej polskiej opinii, nie czuje się zagrożony
przez rosnącą w silę prasę drugiego obiegu, która mimo wszystko może pisać i pisze znacznie
więcej, mając przy tym do dyspozycji równie doskonałe jak Pan pióra? Myślę na przykład o
takich tytułach jak ,,Krytyka” czy krakowska ..Arka”, a nawet ,,Przegląd Wiadomości
Agencyjnych” czy ,,Tygodnik Mazowsze”?
— Nie, zupełnie nie czuję takiego zagrożenia, choć rzeczywiście wiele pism drugiego
obiegu reprezentuje dziś doskonały poziom. One jednak mają zupełnie inny zasięg i inną
funkcję. Ja sam nieregularnie widuję na przykład „Krytykę”. Prędzej mógłbym obawiać się
zagrożenia ze strony katolickich pism pierwszego obiegu, które powstały i reprezentują
doskonały poziom – jak chociażby Pańska „Powściągliwość i Praca”, której ostatni numer
czytałem z ogromną satysfakcją. Uważam jednak, że dla nas wszystkich jest w polskiej
kulturze dość miejsca i nawet jeżeli dochodzi do pewnej rywalizacji, to ona nas wzajemnie
pobudza, daje impulsy do lepszej pracy, a poza tym „Tygodnik” ma już tak ugruntowaną
pozycję, że nie wydaje mi się, żeby konkurencja mogła mu zaszkodzić. Zresztą sytuacja
monopolisty wcale nie jest szczególnie wygodna, bo narzuca wiele ograniczeń i także
konieczności. Dzięki Bogu, że nie jesteśmy już na ten monopol skazani.
— Chciałbym wrócić do Pańskiej pierwszej podróży do Włoch. To był rok 1957, wyjechał
Pan za granicę bodaj po raz pierwszy od blisko dwudziestu lat i pierwszy raz przekraczał Pan
żelazną kurtynę. Jakie wówczas było uczucie?
— Ta przerwa nie była aż tak długa, bo wkrótce po wojnie, w 1946 roku byłem parę dni w
Anglii z wycieczką zaproszonych przez Brytyjczyków polskich dziennikarzy – od
„Tygodnika Powszechnego” do „Głosu Ludu”. Londyn nosił jeszcze wówczas wyraźne ślady
zniszczeń wojennych; żeby móc się wyżywić, dostaliśmy plik kartek żywnościowych, więc
czuliśmy się poniekąd swojsko. Natomiast w 1957 roku to już było zupełnie co innego.
Razem z Jackiem Woźniakowskim i Zygmuntem Kubiakiem jechaliśmy wówczas na kongres
Pax Romana. Lecieliśmy samolotem z przesiadką w Zurichu, gdzie mieliśmy kilkugodzinną
przerwę. Udało nam się wówczas wyjść do miasta, które zrobiło na nas duże wrażenie – może
było to wrażenie powierzchowne, ale niezwykle silne. Czystość, zamożność, spokój,
harmonia Zurichu w porównaniu. z tym, co obserwowało się w Polsce, były po prostu
szokujące. Potem był pierwszy w moim życiu kontakt z Rzymem. Natychmiast po
zakwaterowaniu się pojechaliśmy na plac Św. Piotra. To też robiło ogromne wrażenie, ale
wynikało to może nie tyle z kontaktu z Zachodem, ile z zetknięcia się z tym, czym dla
katolika jest stolica chrześcijaństwa.
67
— A czy odczul Pan wówczas to, o czym tak często się mówi, że między Wschodem a
Zachodem na skutek różnic politycznych powstaje nie tylko bariera cywilizacyjna, ale także
mentalnościowa, że to są – jak o relacjach między Europą i Ameryką napisał Bratkowski –
oddalające się kontynenty?
— Oczywiście widoczna była różnica poziomu zamożności, jakości usług, organizacji
życia, widać było na pierwszy rzut oka dużo większą barwność i różnorodność życia. To było
wówczas tak samo uderzające jak dziś. Może dlatego ten świat jest dla nas tak pociągający,
chociaż muszę powiedzieć, że ja nie mam trudności z adaptacją do polskich warunków –
nawet po dłuższych podróżach. Wracam tu z przyjemnością, bo czuję, że tu jest moje miejsce,
mój dom, moja praca.
— Te różnice, o których Pan mówi, są rzeczywiście zauważalne gołym okiem, ale ostatnio
dużo się mówi o narastających różnicach w mentalności, świadomości, obyczajowości, co
skrótowo oddaje termin homo sovieticus. Czy Pańskie trzydziestoletnie częste kontakty z
Zachodem potwierdzają tę tezę? Czy my rzeczywiście myślimy i mówimy w sposób coraz
bardziej odmienny?
— Powiem najpierw o innej, moim zdaniem bardzo istotnej różnicy między nami a
Zachodem. Mianowicie Zachód – zwłaszcza Francja, ale nie tylko ona – ma nadzwyczaj
wyrafinowaną kulturę artystyczną i intelektualną, ogromną żywotność myślową. My w Polsce
wyglądamy w tych sprawach na ubogich krewnych Zachodu. Niech Pan mnie tu nie posądza
o kosmopolityzm. Doceniam wielką wartość naszego polskiego – zwłaszcza dzisiejszego –
dorobku intelektualnego, a także niektórych osiągnięć artystycznych uzyskiwanych mimo
bardzo trudnych warunków. Jeżeli jednak nie dorastamy w pewnych sprawach do Zachodu, to
mamy za sobą szczególne doświadczenie historyczne – myślę o naszych najnowszych
dziejach. To doświadczenie daje nam głębsze rozumienie sytuacji dzisiejszego świata i jego
zagrożeń, daje nam pewną życiową mądrość, której Zachód nie posiada. Dlatego są sprawy, w
których z ludźmi Zachodu czasem trudno nam się dogadać.
Teraz wracam do Pańskiego pytania o sowietyzację. Otóż mam wrażenie, że inteligencja,
zwłaszcza jej górna warstwa – tak zwani intelektualiści – jednak w znacznej mierze uchroniła
się przed sowietyzacją. Podobnie obecne młode pokolenie, które ulega wyraźnej
okcydentalizacji. Natomiast w szerszych masach sowietyzacja poszła dość daleko, chociaż
wydarzenia ostatniej dekady – Papież, „Solidarność” itd. – bardzo ten proces wyhamowały.
Może nawet udało nam się trochę odrobić.
— To brzmi bardzo optymistycznie, ale jednak słyszy się coraz częściej, że komunistyczny,
sowiecki styl myślenia wkrada się nawet do instytucji tak zdawałoby się nie zagrożonej jak
Kościół. Na poparcie tej tezy przytacza się upowszechnienie kartek od spowiedzi albo
wymaganie przedstawiania dowodów osobistych zarówno przez narzeczonych, jak też przez
świadków przy spisywaniu dokumentów ślubu kościelnego. Mówi się, że jest to efekt
wkroczenia do Kościoła pokolenia księży wychowanych już w Polsce Ludowej, w wynikającej
z sowietyzacji atmosferze powszechnej nieufności, której miejsce w kulturze Zachodu zajmuje
zasada generalnego zaufania.
— Mnie się wydaje, że kartki od spowiedzi nie są jakimś szczególnym wynalazkiem,
natomiast ten wpływ jest najlepiej widoczny w języku. Czasem nawet mądre i słuszne kazania
pełne są nowomowy stworzonej przez komunistów. Trudno jednak tego uniknąć, skoro
młodsi księża podlegają przecież temu samemu procesowi wychowaczemu – wychowują się
na tej samej prasie i telewizji, co wszyscy inni młodzi ludzie.
— Mówi Pan o tym dość lekko, a ja się obawiam, że nie tyle sytuacja gospodarcza, ile
właśnie zmiana świadomości stworzy barierę uniemożliwiającą nam w przyszłości powrót do
normalnego świata. Zwłaszcza w ostatnich latach widać na przykład, jak rosną różnice
dzielące coraz bardziej populistyczne Kościoły trzeciego i pierwszego świata od
68
tradycjonalistycznie hierarchicznego Kościoła w Polsce, gdzie każdy chyba biskup musi
jeździć limuzyną z szoferem.
— Za granicą biskupi sami prowadzą samochód, bo prowadzili, zanim jeszcze zostali
księżmi. Poza tym w wielu krajach duchowieństwo jest znacznie biedniejsze niż w Polsce. U
nas kler parafialny jest na ogół dosyć zamożny, co wynika z dużej ofiarności wiernych. Mnie
to jednak szczególnie nie gorszy, aczkolwiek istnieje niebezpieczeństwo „mentalności
konsumpcyjnej” wśród kleru i nie jest dobrze, jeśli standard życiowy duszpasterza jest dużo
wyższy od standardu jego owieczek. Mówił o tym niejeden raz Ojciec Święty. Niepokoi mnie
natomiast ów dobrze widoczny klerykalizm polskiego Kościoła, który, jak już mówiliśmy,
wynika w dużej mierze z kompleksu oblężonej twierdzy, a także z pewnego – mimo wszystko
– odcięcia od świata.
— Na „centralizm demokratyczny” komunistycznego państwa Kościół odpowiada
centralistycznym klerykalizmem.
— Który ma zresztą charakter wyraźnie defensywny, jest reakcją obronną na nieustanną
presję ateistycznego państwa.
— Ale może wszczepić się na trwale i pozostać także wtedy, gdy to państwo ostatecznie
odejdzie od ateizmu. To niebezpieczeństwo wydaje mi się bardzo realne.
— Cóż, nie wykluczam, że tak może się stać. Zobaczymy.
— Wracam do czasów Soboru. Zaczął Pan wtedy prowadzić w ,,Tygodniku” rubrykę ,,Co
się dzieje w Kościele” dotyczącą problemów Kościoła powszechnego, a z niej wyniknął w
jakiś sposób ten artykuł o kryzysie w Kościele, który tak bardzo zbulwersował Księdza
Prymasa. W tym nurcie znalazł się też Pański słynny tekst Kościół i masoneria, który wywołał
podejrzenia, że Pan sam jest masonem, a przynajmniej, iż się Pan masonom zaprzedał.
— No nie, tekst Kościół i masoneria nie był jednak słynny – był to tylko artykuł
informacyjny – choć spory rozgłos nadała mu polemika Jędrzeja Giertycha ogłoszona w
prasie londyńskiej. Nie wiązałbym też tego tekstu tak bezpośrednio z Soborem, który sprawą
masonerii raczej się nie zajmował. Co najwyżej nawiązywał on do soborowej idei dialogu
Kościoła ze wszystkimi ludźmi. Ja oczywiście bardzo bacznie studiowałem dokumenty
Soboru. Nie tylko te, które miały tak zasadnicze znaczenie jak ,,Konstytucja o liturgii”,
bezpośrednio wpływająca na życie całego Kościoła i każdej parafii, bo przecież zmieniała ona
liturgię mszy św., wprowadziła języki narodowe i tak dalej, czy „Konstytucja dogmatyczna o
Kościele”, która zresztą wiele uwagi poświęca także świeckim, ale również „Dekret o
apostolstwie świeckich” uważany za mniej udany dokument Soboru. Stwierdzam to z tym
większą przykrością, że sam miałem jakiś niewielki wpływ na treść tego dekretu, gdyż
znalazłem się w grupie kilkunastu świeckich, którzy zostali zaproszeni do współpracy z
opracowującą ten dokument komisją soborową. Zbieraliśmy się szereg razy, dyskutowaliśmy
projekty dokumentów, proponowaliśmy jakieś poprawki, które nawet w pewnej mierze
zostały przez Ojców Soboru uwzględnione. Wydaje mi się jednak, że do najważniejszych
dokumentów Soboru trzeba zaliczyć przede wszystkim „Konstytucję duszpasterską o
Kościele w świecie współczesnym” – Gaudium et spes – wyznaczającą rolę i miejsce
Kościoła we współczesnej cywilizacji, a przede wszystkim wskazującą na dialog, jako
podstawową formę porozumiewania się Kościoła ze światem. Była to niewątpliwie jedna z
większych nowości Soboru.
Otóż masoneria należała do tych środowisk współczesnego świata, z którymi Kościół był
przez lata w dosyć ostrym konflikcie, które nawet obłożył ekskomunikami, a z którymi w
myśl wskazań soborowych miał teraz nawiązać dialog. Nie wyglądało to zresztą zupełnie
nierealnie, bo jeszcze do czasu Rewolucji Francuskiej należeli do masonerii liczni księża, a
nawet biskupi katoliccy. Masoneria jest przecież organizacją o szlachetnych ideałach, więc
69
porozumienie z nią w oparciu o te społeczne ideały wydawało się dość naturalne i w okresie
Soboru kilka ośrodków katolickich zaczęło robić w tym kierunku starania.
Między innymi także mój przedwojenny przyjaciel z Pax Romana, ojciec Riquet, jezuita
francuski, zaczął nawiązywać ten dialog (nawet wygłosił odczyt w loży masońskiej w
Paryżu), a Episkopat Skandynawii podjął w 1968 roku decyzję dopuszczającą przyjmowanie
do Kościoła katolickiego osób zachowujących członkostwo lóż masońskich. Dla mnie to były
zjawiska bardzo interesujące i świadczące o nieoczekiwanie głębokich przemianach, jakie
zachodziły w Kościele pod wpływem Soboru. Natomiast nie miałem nigdy najmniejszej
sympatii do masonerii i nawet gdyby mi ktoś zaproponował wstąpienie, nigdy bym tego nie
zrobił. Po pierwsze, masoneria z całą jej symboliką i wtajemniczeniami wydaje mi się
przedsięwzięciem po prostu niepoważnym i śmiesznym. Po wtóre, jestem przeciwnikiem
wszelkich tajnych organizacji, wszelkich mafii. A masoneria jest jednak mafią. Zresztą
wydaje mi się, że masoneria jest już dziś zjawiskiem anachronicznym. Dlatego moje teksty
dotyczące stosunków między katolikami a masonami miały tylko charakter informacji o
przemianach, jakie zachodzą w stanowisku Kościoła wobec współczesnego świata, i nawet
nie wydaje mi się, żebym oceniał akurat te przemiany.
— Ale dotknął Pan jednej z najgłębszych fobii polskiego katolicyzmu i przecież musiał się
Pan spodziewać, że wywoła to żywe reakcje.
— Tak, na hasło „masoni” natychmiast odzywają się tysiące dzwonków, chociaż nie
wydaje mi się, żeby masoneria, która w wieku XIX mogła zapewne przedstawiać jakieś
zagrożenie dla Kościoła, dziś także zdolna była stanowić jakąkolwiek konkurencję wobec
katolicyzmu. A już w Polsce powojennej mówienie o wpływach masońskich na życie
publiczne jest zwykłym opowiadaniem bajek. Są, owszem, potężne, wrogie Kościołowi siły,
ale mają one charakter zgoła nie masoński.
— Zarówno Kryzys w Kościele jak też Kościół i masoneria były przykładami tekstów
poruszających sprawy pozornie odległe, przedstawiających spory dotyczące bezpośrednio
może bardziej Kościoła w Europie Zachodniej czy w Ameryce niż w Polsce, które jednak –
pozornie wbrew logice – wywołały burze w Kościele polskim. Pozornie, bo mam wrażenie, że
byt to czubek góry lodowej napięć i pretensji, jakie w okresie Soboru powstały między
,,Tygodnikiem” a częścią Episkopatu na czele z kardynałem Wyszyńskim, który – jak pisze
Micewski – już w 1964 roku publicznie krytykował Pańskie relacje z pierwszych dwóch sesji
Soboru.
— Ja, jak Panu mówiłem, ogromnie zaangażowałem się w sprawy Soboru i z wielką
radością przyjmowałem proces odnowy, aggiornamento Kościoła. W moich relacjach
drukowanych przez „Tygodnik” starałem się systematycznie przedstawiać, co się na Soborze
dzieje, a także dać do tego jakiś komentarz. Otóż na Soborze w trakcie pracy nad każdym
niemal dokumentem ujawniał się dość głęboki spór między tzw. „progresistami” dążącymi do
głębokiej odnowy, którzy stanowili większość wśród Ojców Soboru, a konserwatystami, czy
też tradycjonalistami, którzy z kolei posiadali bardzo silne wpływy w Kurii Rzymskiej.
Wszyscy na przykład wiedzieli, że była w Rzymie grupa bardzo konserwatywnych biskupów,
którzy tworzyli tradycjonalistyczne lobby, tak zwany „Coetus”, spotykali się między
posiedzeniami Soboru, ustalali wspólną taktykę obrony przed reformą. Prasa katolicka we
Włoszech pisała o tych polemikach i nawet często wymieniała nazwiska konserwatystów,
takich jak kardynał Alfredo Ottaviani, czy kardynał Sekretarz Stanu Domenico Tardini,
którym przeciwstawiano kardynałów Giacomo Lercara, Paula Le gera lub Josepha Fringsa.
Tymczasem prymas Wyszyński chciał obrazu Soboru w gruncie rzeczy jednomyślnego i
poszukującego tylko najlepszych form wyrażenia wspólnego przekonania. Spory, przetargi,
głosowania, konflikty wokół poprawek, odrzucanie przygotowanych w komisjach schematów
– to wszystko chyba wydawało się Księdzu Prymasowi niestosowne wobec powagi Kościoła.
70
W każdym razie pisanie o tych sprawach z całą pewnością uważał za nie na miejscu, a prawo
komentowania i interpretacji przebiegu Soboru przyznawał tylko samym biskupom – Ojcom
Soboru.
Także kardynał Wojtyła, który raczej należał do „umiarkowanego centrum”, mógł czasami
mieć jakieś zastrzeżenia do naszych relacji. Często odwiedzałem go na Awentynie i tam
dyskutując spacerowaliśmy po tarasie Kolegium Polskiego. Raz nawet poszliśmy razem na
kolację do trattorii, czego on sam nigdy chyba nie robił. Kilkakrotnie zdarzyło się, że
kardynał Wojtyła przysyłał do „Tygodnika” swoje „listy z Soboru”. Ja trzymałem się na
powierzchni faktów, pisałem, co dzieje się na Soborze, jakie tematy dominują, jakie zapadają
decyzje, cytowałem biuletyny Biura Prasowego, które podawały streszczenia dyskusji, i jakoś
te informacje komentowałem. Natomiast kardynał Wojtyła przedstawiał pogłębioną analizę
teologiczną tego wszystkiego, o czym pisałem w sposób relacjonujący. Co nie znaczy, bym i
ja nie usiłował dotrzeć do istotnego sensu | tego wielkiego wydarzenia, jakim był Sobór.
— Lata Soboru to także okres, w którym środowisko Wasze, biorąc aktywny udział w życiu
politycznym, nie zadowalało się już statusem symbolicznej reprezentacji polskiej większości
katolickiej i w jakimś stopniu również mediatora między państwem a polskim Episkopatem,
ale zaczęło także aspirować do odegrania samodzielnej roli w procesie normalizacji
stosunków między komunistyczną władzą a Kościołem katolickim. Myślę o zabiegach
zmierzających do nawiązania stosunków dyplomatycznych między Watykanem a PRL, których
elementem było zaaranżowanie, w porozumieniu z Prymasem, przyjęcia Jerzego
Zawieyskiego – wówczas członka Rady Państwa – przez papieża Jana XXIII w 1963 roku. Z tą
nową Waszą postawą najmocniej wiąże się jednak sprawa memoriału skierowanego do kół
watykańskich i postulującego rychłe – mimo oporów Episkopatu – nawiązanie stosunków z
rządem PRL. Nie wiem, której wersji należy wierzyć – czy Stanisław Stomma rzeczywiście
zgubił ten memoriał gdzieś w Warszawie, czy też nieopatrznie przekazał go komuś, kto zrobił z
niego zły użytek, powodując jego publikację w Wolnej Europie – istotna jest Wasza intencja
wpływania na stosunki Watykan – PRL niezależnie od Episkopatu.
— Istotnie uważaliśmy wówczas, że nawiązanie stosunków dyplomatycznych między
Warszawą i Watykanem mogłoby się przyczynić do naprawy stosunków między Kościołem a
państwem oraz w ogóle do poprawienia sytuacji Kościoła.
Takie właśnie stanowisko było sformułowane w owym memorandum, noszącym nazwę
„Opinia”, zredagowanym przez Stanisława Stommę wraz z kilkoma kolegami. Stomma
przyjechawszy do Rzymu (było to pod koniec drugiej sesji Soboru, w 1963 roku) dał ów
dokument do przeczytania naszemu przyjacielowi, nieżyjącemu już, Janowi Tokarskiemu –
znakomitemu katolickiemu publicyście z Londynu. Tokarski z własnej inicjatywy przekazał
tekst do Wolnej Europy, która go zresztą nie opublikowała, i chyba także do Watykanu.
Zapewne sądził, że działa zgodnie z naszymi intencjami.
Ja sam nie brałem udziału w redagowaniu „Opinii”, ani nawet nie znałem wcześniej jej
treści. Od kilku miesięcy, jako sprawozdawca „Tygodnika” z II sesji Soboru, przebywałem
już bowiem w Rzymie. Nie przeczę jednak, że podzielałem stanowisko wyrażone w „Opinii”.
Natomiast ksiądz prymas Wyszyński istotnie zareagował bardzo negatywnie na wiadomość o
rozpowszechnieniu „Opinii”. Dopatrywał się w tym jakiejś nielojalności, gdyż uważał, że
tylko on sam posiada prawo wypowiadania się na temat stosunków między Polską a
Watykanem. Spowodowało to trwające kilka miesięcy napięcie między naszym środowiskiem
a Księdzem Prymasem.
Opowiadam Panu o tym dość obszernie, bo ostatnio sprawa „Opinii” znów nabrała
rozgłosu. Opisali ją trzej autorzy: Jan Nowak, były dyrektor polskiej rozgłośni Radia Wolna
Europa, w swojej książce Polska z oddali, oraz Andrzej Micewski i Peter Raina w swoich
biografiach kardynała Wyszyńskiego. W szczególności Peter Raina, Hindus, autor kilku
71
książek na tematy polskie, pisze o sprawie „Opinii” w sposób niesłychanie uproszczony i
błędny, zarzucając naszemu środowisku działanie na niekorzyść Kościoła i rzekome
posługiwanie się Kościołem dla realizacji naszych własnych politycznych celów. Nawiasem
mówiąc, książka Rainy, bardzo cenna ze względu na to, że zawiera teksty wielu ważnych i
dotąd nie znanych dokumentów, jest – niestety – cenna wyłącznie z tego względu. To
bowiem, co Raina pisze od siebie, jego komentarze i interpretacje, jest merytorycznie
uproszczone i nieraz całkowicie niesłuszne. Zresztą Raina przytacza pełny tekst „Opinii”.
Wystarczy ten dokument przeczytać, by stwierdzić, jak bardzo krzywdzące i niesłuszne są
komentarze autora książki.
Przechodząc do spraw ogólniejszych powiedzieć muszę, że układ stosunków w trójkącie:
Kościół hierarchiczny – władze – nasze środowisko, nieraz się w ciągu tych czterdziestu lat
zmieniał i to w sposób diametralny. Bywały okresy, kiedy zarzucano nam wręcz kolaborację z
władzami, podczas gdy Episkopat zajmował postawę zdecydowaną i bezkompromisową. My
nigdy do otwartej konfrontacji nie doprowadzaliśmy, bo mieliśmy przekonanie, że nie
będziemy mogli jej wygrać. Byliśmy więc opozycyjni w granicach rozsądku. Pamiętam, że
właśnie dyspozycyjność i ,,kolaborowanie” zarzucał nam w latach pięćdziesiątych ksiądz
Rode – ówczesny redaktor ,,Przewodnika Katolickiego”, który kilka lat później przeszedł do
Kościoła Narodowego i podobnie jak cały ten Kościół stał się w pełni dyspozycyjny. Bywały
też okresy, kiedy miano do nas pretensje o nadmierną opozycyjność wobec władzy, podczas
gdy Kościół prowadził politykę porozumienia.
W każdym razie w okresie Soboru nasi politycy próbowali ratować jeszcze linię
październikową i w tym celu starali się łagodzić napięcia, podczas gdy biskupi byli już mocno
zniechęceni do Gomułki, który prowadził wobec Kościoła dość twardy kurs. Trudno mi
jednak mówić o szczegółach tej sytuacji, bo mnie całkowicie pochłaniały wówczas sprawy
Soboru, a stosunkami Kościół – państwo zajmowali się nasi posłowie.
— W miarę postępu prac Soboru, a zwłaszcza po jego zakończeniu, musiał Pan chyba
przeżywać dość silne rozczarowanie, bo do Polski soborowe ,,nowinki” docierały – zdaje się
– dość wolno.
— O rozczarowaniu trudno by mi było mówić, bo miałem przecież świadomość, że u nas
grunt pod tę reformę był raczej słabo przygotowany. Sobór to przecież nie tylko konkretne
reformy dotyczące liturgii, wychowania seminaryjnego, pracy biskupów, ale także nowa
mentalność. Tej odnowy mentalności nie przeżyliśmy w Polsce na większą skalę, co zresztą
tłumaczy się i historią tego Kościoła, i sytuacją „oblężonej twierdzy”, i także – to jest moja
teza – słabością polskiej teologii.
W teologii katolickiej były i może jeszcze są wielkie nazwiska – wielcy teologowie mają
autorytet w całym Kościele powszechnym. Nie ma wśród nich i nigdy nie było – mówię o
czasach nowożytnych – żadnego wielkiego polskiego nazwiska. Nigdy nie było żadnego
polskiego teologa, którego dzieła tłumaczone na obce języki wnosiłyby coś istotnego do
wiedzy teologów w innych krajach. Polska teologia produkowała przyczynki – może bardzo
cenne, solidne, ale jednak przyczynki. Nie wydała natomiast żadnego wielkiego dzieła
syntetycznego, jakie spośród współczesnych teologów stworzyli na przykład Rahner czy
Congar, przedstawiający wszystkie główne problemy wiary i Kościoła.
Mówi się, że w VI wieku na rynku w Efezie przekupki kłóciły się o filioque, czyli o
pochodzenie Ducha Świętego. Tymczasem w Polsce nie było nigdy żadnej herezji. Byli,
owszem, arianie, socynianie, ale i oni działali pod wpływem zachodnich nurtów heretyckich.
W Polsce herezje nie powstawały, ponieważ Polacy nie interesowali się teologią. Polskie
przekupki nawet by nie wiedziały, co znaczy filioque, a polscy teologowie przyjmując to,
czego uczył Kościół, nie próbowali na ogół poruszać bardziej dyskusyjnych problemów.
72
Może jestem niesprawiedliwy, można by wskazać na jakieś wyjątki, ale taki jest – moim
zdaniem – ogólny obraz sytuacji.
Myślę więc, że to niedostateczne rozumienie Soboru w Polsce, może nawet –
manifestowana tu i ówdzie – pewna niechęć do całego nurtu posoborowego, który na
Zachodzie okazał się ogromnie dynamiczny, wynikały właśnie ze słabości naszej myśli
teologicznej. Doprowadziło to do tego, że pokolenie kapłanów, które na Zachodzie zostało już
uformowane w duchu przedsoborowego i soborowego niezwykle twórczego fermentu, w
Polsce kształcone było wciąż w duchu odpowiadającym może hieratycznej atmosferze
pontyfikatu Piusa XII, ale kontrastującej z aggiornamento Jana XXIII. To samo dotyczy
zresztą w znacznej mierze pracy formacyjnej wśród laikatu.
— Słabość teologu to jest chyba ważny powód, ale czy nie myśli Pan, że najprostszym
wyjaśnieniem jest tu polski charakter narodowy; nasz narodowy konserwatyzm – zwłaszcza
konserwatyzm chłopski, bo przecież związki polskiego Kościoła z wsią mają specjalną silę i
przez pochodzenie większości księży, i także przez szczególną religijność polskiej wsi, w której
wiara bez wątpienia odgrywa rolę nieporównanie większą niż w mieście. Zresztą świeccy też
niezbyt mocno angażują się w soborową odnowę.
— Tak, myślę, że z konserwatyzmem ma Pan chyba rację. Coś w tym jest. Natomiast
problem świeckich jest zupełnie osobną sprawą. Mam wrażenie, że laikat jest dziś w Polsce
większą siłą niż przed wojną – nie myślę oczywiście o wszystkich katolikach świeckich, bo to
są miliony ludzi, o których jednorodnej postawie trudno mówić, którzy często nawet mało się
interesują życiem Kościoła. Mówiąc laikat, mam na myśli przede wszystkim tę część
inteligencji i młodzieży, która praktykuje, ma świadomość konsekwencji swojej wiary i
angażuje się w życie Kościoła. Otóż przed wojną ten laikat był w pewnej mierze lepiej
wykształcony i głębiej uformowany. W normalnych, spokojnych czasach istniały przecież i
funkcjonowały bardzo aktywnie liczne organizacje zajmujące się właśnie formacją laikatu –
,,Odrodzenie”, „Juventus Christiana”, Sodalicje, bez ograniczeń działał KUL, były Wyższe
Instytuty Kultury Katolickiej, różne kursy teologiczne, była łatwo dostępna literatura
religijna. Natomiast mam wrażenie, że ten dobrze uformowany i wykształcony laikat
przedwojenny nie odczuwał potrzeby przyjmowania na siebie odpowiedzialności za Kościół.
Uważało się za zupełnie naturalne, że w Kościele o wszystkim decydują i praktycznie
wszystko robią biskupi, księża. Dopiero po wojnie, kiedy duchowieństwo znalazło się w
trudnej sytuacji, laikat, nieraz dużo gorzej przygotowany, zaczął poczuwać się do
odpowiedzialności za Kościół. Przed wojną ,,Kościół” to dla świeckich byli księża, dziś
natomiast jest to „lud Boży”, my – którzy wierzymy i jesteśmy za ten Kościół
odpowiedzialni. Co prawda, jeśli – jak mówię – przed wojną laikat miał u nas lepsze
możliwości zdobycia pogłębionej formacji, to teraz – po wojnie – mamy do czynienia z
nowym faktem: znaczną ilością ludzi świeckich, młodzieży płci obojga, studiujących teologię
na wydziałach KUL, ATK, PAT i innych uczelni katolickich.
Wiąże się ta sprawa z problemem demokracji w Kościele. Pisałem o nim, broniąc Kościoła
przed postulatem wprowadzenia demokracji w stylu parlamentarnym, wybieralności
biskupów, decydowania większością głosów o prawdach wiary. Kościół jest bowiem nie
tylko instytucją społeczną, ale także Boską. Władza w Kościele pochodzi od Boga. Jest więc
rzeczą naturalną, że papież jako następca świętego Piotra rządzi całym Kościołem za
pośrednictwem biskupów, którzy z kolei delegują część swoich uprawnień na prezbiterów,
czyli kapłanów świeckich i zakonnych.
Oczywiście sprawy doktrynalne także nie mogą być decydowane na zasadzie głosowania i
większości. Zdanie papieża jest obowiązujące – nawet wówczas, gdy nie pokrywa się ono z
opinią przeważającej liczby biskupów czy teologów. Klasyczny jest tu przykład komisji
ekspertów powołanej przez Pawła VI do zbadania problemu antykoncepcji. Otóż po
73
długotrwałych studiach i dyskusjach komisja ta nie była w stanie wypracować wspólnej
opinii. W związku z tym przygotowała dla Papieża dwa osobne opracowania. Jedno,
przedstawione przez większość jej członków, opowiadało się za dopuszczalnością stosowania
środków antykoncepcyjnych. Drugie, referujące opinię mniejszości, było zdecydowanie
przeciwne. Papież zapoznał się z oboma, a potem – jak wiadomo – uznał antykoncepcję za
niedopuszczalną, podzielając zdanie mniejszości. Otóż Papież nie mógł w swojej decyzji
sugerować się rozkładem głosów. Zapoznawszy się z oboma stanowiskami musiał rozważyć
całą sprawę we własnym sumieniu. W takich sytuacjach nie może więc być demokracji w
Kościele. Jest jednak w Kościele miejsce na demokratyzację, na rozszerzanie grona osób
uczestniczących w przygotowywaniu decyzji. Anglofoni odróżniają dwa pojęcia: decision
making i decision taking, czyli „przygotowanie” i „podejmowanie” decyzji. Otóż o ile
podejmowanie decyzji niewątpliwie należy w Kościele do osób, których kompetencje oparte
są na wywodzącej się od świętego Piotra sukcesji apostolskiej, o tyle do przygotowania
decyzji powinni być dopuszczani reprezentujący różne poglądy eksperci duchowni i świeccy,
a w sprawach dotyczących wspólnot lokalnych także ich przedstawiciele.
— Teraz jest to już głównie sprawa woli duchownych sprawujących jurysdykcję, bo
przecież istnieją różnego rodzaju gremia doradcze w Watykanie, przy konferencjach
episkopatów, a także w diecezjach i parafiach. Ich istnienie jest efektem Soboru, ale Sobór nie
mógł zagwarantować tym dalom autorytetu koniecznego do wpływania na kształt
ostatecznych decyzji.
— Tak, autorytet musi powstawać w toku ich pracy, ale nie powstanie nigdy, jeżeli
sprawujący jurysdykcję będą je lekceważyli lub jeżeli będą je uważali za niepotrzebne
utrudnienie procesu podejmowania decyzji. Dość delikatny jest na przykład problem
wyłaniania kandydatów do biskupstwa. W historii Kościoła były w pierwszych wiekach
okresy, kiedy biskupów wybierała gmina chrześcijańska. Od wieków utarło się, że proces
selekcji otoczony jest ścisłą tajemnicą. Nie ma jednak żadnych doktrynalnych przeszkód,
które uniemożliwiałyby nadanie temu procesowi charakteru bardziej demokratycznego,
włączenie do niego większej grupy duchownych i świeckich katolików. Ich opinie mogłyby
stanowić pewną wskazówkę, choć oczywiście w dalszym ciągu nie ograniczałyby
suwerenności papieża, do którego należy decyzja o udzieleniu sukcesji. Może nawet taka
demokratyczna procedura zwiększyłaby faktyczną suwerenność papieża. Jego decyzje są dziś
kształtowane bowiem przez może jednostronne niekiedy i może nie zawsze obiektywne
informacje płynące z nuncjatur czy jakichś innych instytucji pełniących podobną rolę.
Wspomniał Pan między innymi o istniejących przy parafiach radach duszpasterskich, które
– jak wiadomo – tworzą księża, zakonnice i świeccy przedstawiciele wspólnoty parafialnej.
Otóż zadaniem tych rad jest rozważanie problemów parafii – nie tylko tego, czy potrzebny
jest remont albo nowy ornat, ale także poziomu katechizacji, stylu pracy duszpasterskiej,
priorytetów akcji charytatywnej. We wszystkich tych sprawach decyzja należy do proboszcza,
który powinien jednak wysłuchać opinii członków rady i wziąć je pod uwagę. To nie znaczy,
że one są dla proboszcza wiążące, ale myślę, że jeżeli proboszcz podejmuje decyzję
niezgodną z opinią rady, powinien to wobec niej uzasadnić. Oczywiście ta zasada nie może
obowiązywać w całym Kościele. Trudno oczekiwać, że papież będzie publicznie wyjaśniał
motywy nominacji biskupich.
74
Rozdział V
Sprawa listu do biskupów niemieckich. Kłopoty Koła Znak. Słonimski w „Tygodniku”.
Marzec 1968. Kwestia żydowska w Kościele i w „Tygodniku” – Karmel oświęcimski.
Grudzień 1970 – otwarcie. Sprawa konstytucji – koniec Kota Znak. Czerwiec 1976 –
„Tygodnik” a opozycja. Stosunki z prymasem Wyszyńskim.
— Zacznijmy teraz od sprawy listu biskupów. Otóż na zakończenie Soboru biskupi polscy
wystosowali listy do episkopatów świata, prosząc o wzięcie udziału w obchodach milenium
chrztu Polski. Jeden z tych listów skierowany był do biskupów niemieckich i zawierał słynne
już dziś zdanie: ,,przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Wywołało ono wyjątkowo
gwałtowną kampanię propagandową, skierowaną przeciwko Episkopatowi i podważającą
jego kompetencję do występowania z tego typu oświadczeniami. W odpowiedzi na tę
kampanię Wasze środowisko zajęło dwa znacznie różniące się stanowiska. Pierwsze
chronologicznie było oświadczenie Kola Poselskiego Znak, które zawierało między innymi
zdanie: ,,Ubolewamy, że w liście Biskupów Polskich znalazły się sformułowania przykro w
społeczeństwie odczute, które – jak się okazało – mogły zostać fałszywie zinterpretowane...”
Miesiąc później, 14 stycznia 1966 roku, na posiedzeniu plenarnym Ogólnopolskiego Komitetu
Frontu Jedności Narodu miało miejsce Pańskie wystąpienie zawierające już bezwarunkowe
poparcie dla stanowiska biskupów, co z kolei wywołało gwałtowną ripostę Gomułki.
Chciałem zapytać, czy był to wyraz narastających rozbieżności między redakcją ,,Tygodnika”
a Kołem Poselskim Znak, czy też może odmienność stanowisk spowodowana była upływem
czasu?
— W tym okresie środowisko Znaku składało się z trzech redakcji („Tygodnika
Powszechnego”, „Znaku” i „Więzi”), pięciu klubów (w Warszawie, Krakowie, Poznaniu,
Toruniu i Wrocławiu) oraz Koła Poselskiego Znak. Otóż mniej więcej raz na kwartał
przedstawiciele wszystkich tych instytucji spotykali się w należącym do pani Anieli
Urbanowicz dworku w Ożarowie (tym samym, w którym Bór-Komorowski podpisywał
kapitulację Powstania Warszawskiego). Bywali tam naczelni redaktorzy, prezesi klubów,
posłowie i przeważnie także kilka specjalnie zapraszanych osób. Celem tych spotkań było
przede wszystkim ustalenie wspólnego programu czy też może raczej uzgodnienie poglądów
na najistotniejsze aktualnie tematy. Od początku obowiązywała jednak zasada, że Koło Znak
jest niezależne, że posłowie mają mandat środowiska, którego udzielamy im na całą kadencję,
i będąc w Sejmie działają już wedle własnego sumienia. Nie mogliśmy więc dyktować im
treści oświadczenia, które mieli ogłosić, tak samo jak oni nie mogli dyktować nam, co
powinniśmy publikować w „Tygodniku”, a czego nie. W tej sytuacji pewne rozbieżności były
oczywiście nie do uniknięcia i rzeczywiście powstały, tak jak to miało miejsce w tym
przypadku, w którym zresztą dużą rolę odegrał także upływ czasu.
Otóż po ogłoszeniu oświadczenia posłów, którzy próbowali chyba zająć stanowisko w
jakimś sensie pośrednie między Episkopatem a rządem, oraz po podobnym w tonie
przemówieniu Zawieyskiego doszło do ochłodzenia w stosunkach między nim a Księdzem
Prymasem. Zawieyski był z Prymasem bardzo zaprzyjaźniony, często do niego chodził,
75
Ksiądz Prymas bywał też u Zawieyskiego w domu, a wówczas nie spotykali się chyba przez
czas dłuższy. Ja zresztą przyznawałem tu rację prymasowi Wyszyńskiemu, byłem bowiem
przekonany, że ten akcent krytyczny, nawet jeżeli uzasadniony, nie powinien był się znaleźć
w oświadczeniu naszych posłów wtedy, gdy Episkopat był tak brutalnie atakowany przez
władze. Tym bardziej więc, gdy doszło do debaty we Froncie Jedności Narodu, uważałem, że
musimy zabrać głos w sposób zupełnie jednoznaczny.
W tym okresie Zawieyski pod wpływem konfliktu z Księdzem Prymasem był tak
rozżalony, że na posiedzenie w ogóle nie przyszedł, chociaż pełnił jakąś wysoką funkcję w
Ogólnopolskim Komitecie, w którym, poza nim, nasze środowisko reprezentowałem tylko ja,
jako zwykły członek. Postanowiłem jednak wystąpić i wygłosiłem to przemówienie.
Oczywiście miałem je napisane i chyba nawet konsultowałem je z niektórymi kolegami w
Krakowie. W każdym razie uważałem, że jest ono bardzo umiarkowane, wręcz pojednawcze,
chociaż jednoznacznie brało biskupów w obronę i bez zastrzeżeń opowiadało się po ich
stronie. Zresztą nie był to z mojej strony żaden taktyczny wybieg. List polskiego Episkopatu
uważałem za dokument profetyczny o historycznym znaczeniu, w treści całkowicie słuszny,
chociaż wydawało mi się, że z kolei odpowiedź biskupów niemieckich była dalece
niewystarczająca. Biskupi polscy zrobili dwa kroki w stronę Niemców, a biskupi niemieccy w
odpowiedzi zdobyli się tylko na pół kroku.
— Mimo tego umiarkowania ściągnął Pan na siebie jedną z najsilniejszych furii, jakie
publicznie zademonstrował Gomułka.
— Tak, zresztą było to dość niespodziewane. Posiedzenia trwały zwykle od dziesiątej rano
do czwartej, piątej po południu, przy czym mniej więcej w połowie ogłaszano przerwę, w
czasie której dostawaliśmy obiad w stołówce Urzędu Rady Ministrów. Ja otrzymałem głos
jako ostatni przed przerwą, a po niej zapowiedziany był już do głosu któryś z generałów.
Tymczasem po przerwie nieoczekiwanie wystąpił Gomułka, którego najwyraźniej dopisano
do listy mówców w trybie nadzwyczajnym. W każdym razie stanął na mównicy trzymając w
ręce tom Historii Polski Oskara Haleckiego i wygłosił adresowane wprost do mnie dłuższe
przemówienie, które wywołało poważną sensację.
— Był to chyba pierwszy moment, w którym mogło się wydawać, że już jest po Znaku.
— Nie, wtedy chyba jeszcze nie było tak źle. Prawdziwe emocje zaczęły się dopiero w
Marcu.
— Jednak napięcie w stosunkach między Kościołem a państwem zaczęło narastać znacznie
wcześniej – podobnie zresztą jak konflikt między władzą a inteligencją zapoczątkowany
likwidacją ,,Po prostu” i ruchu klubowego w 1957 roku. Napięcia w stosunkach państwo –
Kościół, narastające od rozpoczęcia Wielkiej Nowenny w 1957 roku, doprowadziły w sierpniu
roku 1963 do opublikowania przez Episkopat dokumentu ,,Biskupi polscy do polskich
kapłanów”. Przedstawione w nim zostało dramatyczne i szybko pogarszające się położenie
Kościoła w Polsce, narażonego na drakońskie podatki, zabór mienia, utrudnienia w
katechizacji, zabieranie kleryków do wojska i wiele innych szykan. W następnym roku
zaostrzająca się cenzura i coraz twardsza polityka kulturalna spowodowały powstanie ,,Listu
34”. Dwa lata później na tym samym tle doszło do wystąpienia z partii grupy literatów z
Jerzym Andrzejewskim, Mieczysławem Jastrunem, Adamem Ważykiem i Wiktorem
Woroszylskim. Napięcie między władzą a społeczeństwem rosło może wolniej niż przed
Październikiem, ale jednak w sposób ciągły i systematyczny. Tym razem Państwo byliście w te
przemiany zaangażowani bezpośrednio – poprzez Kolo Poselskie Znak i występowanie w
obronie Kościoła, ale także poprzez osobistą aktywność niektórych spośród Was – Pana i
Stefana Kisielewskiego podpis pod ,,Listem 34”, a później także słynną wypowiedź Kisiela na
zebraniu Oddziału Warszawskiego ZLP, gdzie użył sformułowania ,,dyktatura ciemniaków”,
które tak bardzo zirytowało Gomułkę.
76
— Tak, dla „Tygodnika” to były lata systematycznego przykręcania śruby przez cenzurę,
ale my nie bardzo mieliśmy możliwości przeciwdziałania tym tendencjom. Oczywiście
byliśmy w stałym kontakcie z prymasem Wyszyńskim, którego często odwiedzaliśmy na
Miodowej i informowaliśmy o pogarszającej się sytuacji. Trudno by jednak było te spotkania
uznać za próbę jakiegoś przeciwdziałania z naszej strony, bo przecież możliwości Prymasa
również były ograniczone. Natomiast w Krakowie zaczął nas wówczas bardzo wspierać nasz
wieloletni autor, ksiądz Wojtyła, który w 1958 roku otrzymał sakrę biskupią jako sufragan
arcybiskupa Baziaka, ówczesnego administratora apostolskiego Archidiecezji Krakowskiej,
zaś po jego śmierci w 1963 roku został mianowany arcybiskupem metropolitą krakowskim.
Będąc arcybiskupem krakowskim Wojtyła nie przestał się interesować „Tygodnikiem”.
Wkrótce po swojej nominacji powołał nawet do życia nieformalną komisję do spraw prasy, w
której brał udział on sam, ksiądz infułat Stanisław Czartoryski, ksiądz prałat Eugeniusz
Florkowski, ksiądz Andrzej Bardecki, Hanna Malewska, jako redaktor „Znaku”, i ja z
„Tygodnika”, zaś ksiądz Mieczysław Maliński pełnił funkcję sekretarza. Celem tej komisji
było ukierunkowanie naszej pracy, my zaś na tym forum przedstawialiśmy nasze rosnące
problemy i zawsze spotykaliśmy się ze zrozumieniem.
Po paru latach te zebrania ustały, natomiast ich miejsce zajęły odbywające się dość
regularnie parę razy w roku wieczorne spotkania kardynała Wojtyły z całym zespołem
„Tygodnika” i „Znaku”, który liczył wtedy może piętnaście, dwadzieścia osób. Wyglądało to
w ten sposób, że byliśmy zapraszani do rezydencji biskupiej na kolację i w czasie kolacji, a
zwłaszcza po niej, odbywaliśmy dłuższą, parogodzinną rozmowę, przy czym inicjatywa
tematyczna należała do nas. Po krótkim zagajeniu wszyscy, lub niemal wszyscy, wypowiadali
się na jakiś temat. Mogliśmy tam bardzo szczerze mówić o wszystkich naszych problemach i
wątpliwościach odnoszących się nie tylko do „Tygodnika”, ale także do Kościoła, zwłaszcza
Kościoła w Polsce. Arcybiskup Wojtyła na ogół milczał i dopiero na końcu dokonywał
podsumowania.
Szukaliśmy więc i znajdowaliśmy moralne oparcie we władzach kościelnych, ale poza tym
nie podejmowaliśmy żadnych prób polepszenia naszej sytuacji. Staraliśmy się tylko stawiać
opór cenzurze – na tyle, na ile było to w tamtych czasach możliwe. W każdym razie
„Tygodnik” nie prowadził wówczas żadnej gry z władzą.
Większą aktywność przejawiali w tych sprawach nasi posłowie, którzy zresztą byli coraz
mniej „nasi”, bo przy każdych wyborach władze wymuszały kolejne zmiany w składzie Koła
Znak. Kisielewski sam zniechęcił się do posłowania i w 1965 roku nie chciał już
kandydować, a na jego miejsce wszedł Janusz Zabłocki. Cztery lata wcześniej profesora
Zbigniewa Makarczyka i Mirona Krakowskiego zastąpili Konstanty Łubieński i Tadeusz
Mazowiecki. W Sejmie wybranym w 1965 roku z pierwotnego składu Koła Znak zostali więc
tylko Stomma i Zawieyski.
Oczywiście nasze kandydatury musiały być uzgadniane z władzami i Zenon Kliszko, który
był głównym negocjatorem ze strony władz, nieraz wywierał naciski na zmianę składu Koła,
a bywało, że nawet narzucał niektóre kandydatury, tak jak miało to miejsce w przypadku
Tadeusza Myślika. Myślik pracował w „Tygodniku”, ale nie mieliśmy do niego pełnego
przekonania i sami nigdy byśmy go nie zaproponowali. Znalazł się na liście kandydatów
niejako wbrew opinii środowiska, ale ponieważ był jednak naszym współpracownikiem,
został przyjęty do Koła Znak.
W miarę pogarszania się składu Koła, Stomma, który był jego przewodniczącym, z coraz
większym trudem panował nad sytuacją. Mieliśmy świadomość, że jego pozycja nie jest łatwa
i że w trudnej sytuacji nie zawsze będzie mógł liczyć na poparcie swoich kolegów. Mimo to
ciągle jeszcze uważaliśmy, że należy trwać przy swoich pozycjach tak długo, jak długo będzie
to możliwe. Wciąż uznawaliśmy zasadę, że powinniśmy robić tyle, ile możemy.
77
— W tym okresie nastąpiło też chyba wyraźne zbliżenie między Wami a kręgami
inteligencji laickiej, która zrażała się do przykręcającej śruby władzy i szukała sojusznika w
kręgach katolickich, co w 1971 roku miało doprowadzić do rozpoczęcia przez ,,Tygodnik”
druku felietonów Słonimskiego.
— Tak, nasze stosunki ze Słonimskim miały dość szczególną historię. Otóż na początku lat
czterdziestych dostawaliśmy jeszcze trochę prasy ukazującej się za granicą – także
miesięcznik „Nowa Polska”, który między 1942 i 1946 rokiem Słonimski redagował w
Londynie. Było to bardzo interesujące pismo, pisywali w nim najwybitniejści pisarze polscy
przebywający poza krajem. W 1948 roku Słonimski przyjechał razem z Ksawerym
Pruszyńskim do Polski, żeby zorientować się, czy może tu wracać. Pruszyńskiego znałem
jeszcze sprzed wojny i chyba właśnie z jego inicjatywy spotkaliśmy się we trzech w jakiejś
krakowskiej kawiarni.
W „Tygodniku” przedrukowaliśmy nieco wcześniej ogłoszone w „Nowej Polsce”
wyśmienite opowiadanie Marii Kuncewiczowej Nieznajomy. Przedstawiało ono sytuację
kuriera wysłanego z Polski do Londynu i trafiającego tam na posiedzenie jakiegoś wysokiego
emigracyjnego gremium, z którym nie potrafił już znaleźć wspólnego języka – tak duża była
różnica wojennych doświadczeń. Gratulowałem Słonimskiemu doskonałego pisma i
opowiadałem o przedruku. On był z tego bardzo rad, też nas komplementował, aż w końcu
zaproponował, że da „Tygodnikowi” kilka swoich wierszy. Nie byłem już może smarkaczem,
ale się wtedy przeraziłem. Pomyślałem sobie: Słonimski, czołowa postać „Wiadomości
Literackich”, antyklerykał, liberał, nieraz wręcz walczący z Kościołem, a tu pismo wydawane
jednak przez kurię. Co ci księża na to powiedzą? Trochę się zacukałem, powiedziałem, że
„tak”, ,,oczywiście”, „bardzo dziękuję”, „to zaszczyt, ale będę się musiał porozumieć...” Na to
Słonimski bardzo się zjeżył. „Jak tak – powiedział – to ja się wycofuję. My też mamy swoje
kurie”. Zacząłem jakoś łagodzić, tłumaczyć, wyjaśniać i w końcu jednak dał mi te wiersze.
Sytuacja była teraz podwójnie trudna. Zaniosłem wiersze księdzu Piwowarczykowi. On
zupełnie nie znał się na poezji, ale przeczytał je i powiada: „Cóż, nie ma tu nic przeciwko
wierze ani obyczajom. Możemy drukować, jeśli uważa pan, że warto”. Byłem zdumiony, że
zupełnie nie zareagował na nazwisko autora, na pewno dobrze mu znane, ale w każdym razie
wydrukowaliśmy te wiersze.
Moje stosunki ze Słonimskim były już jednak chłodne. Zresztą, kiedy ostatecznie wrócił
do Polski w 1951 roku, zaangażował się w jakimś stopniu po stronie obozu władzy. Zbliżył
się do nas dopiero wtedy, kiedy się do władzy rozczarował i zaczął uprawiać opozycję.
Gdzieś pod koniec lat sześćdziesiątych przysłał do „Tygodnika” jeden, a potem drugi list z
prośbą o publikację i oba wydrukowaliśmy. Jakiś czas później przysłał felieton, po nim
następny z listem, że od czasu do czasu chciałby u nas swoje felietony drukować. W końcu
zaczął przysyłać je co tydzień, a my drukowaliśmy je bardzo chętnie. Od tego czasu aż do
jego śmierci w 1976 roku byliśmy już w bardzo przyjaznych stosunkach.
Pojawienie się Słonimskiego w ,,Tygodniku Powszechnym” było największym i
najbardziej spektakularnym objawem przełamania niechęci, jaką liberalna inteligencja
twórcza tradycyjnie żywiła do nas, jako środowiska związanego z Kościołem. W tym samym
mniej więcej czasie zaproponowali nam swoje teksty między innymi Julia Hartwig i Artur
Międzyrzecki, Jerzy Andrzejewski i Paweł Hertz, w „Więzi” ukazały się zaś pierwsze
felietony Wiktora Woroszylskiego. Intelektualiści „liberalni” kolejno nawiązywali z nami
współpracę. „Tygodnik” stawał się uznaną częścią polskiego kulturalnego establishmentu i
jednym z głównych wyrazicieli niezależnej, a w pewnym sensie także opozycyjnej myśli.
— Jak na to reagowały kręgi kościelne, którym ludzie pokroju Antoniego Słonimskiego
musieli wydawać się tylko trochę mniej niebezpieczni od Boya-Żeleńskiego?
78
— Może w tych środowiskach bywały pewne niechętne odruchy, może ten i ów ksiądz
wyraził swoje zdziwienie, ale na ogół uważano, że po latach błądzenia Słonimski przeszedł na
naszą stronę. Nie mieliśmy przez to większych nieprzyjemności ze strony księży. Zresztą 68
rok bardzo zmienił atmosferę w całej Polsce i Kościół był wówczas gotów przygarnąć
skłóconych z władzą intelektualistów.
— W roku 1968 środowisko Znaku przeszło – nie po raz pierwszy – prawdziwą próbę
ognia i wyszło z niej z nowym kapitałem społecznego zaufania. Oczywiście ze względów
cenzuralnych możliwości ,,Tygodnika” były w tej sytuacji żadne, ale wyśmienicie zachowali
się posłowie, występując ze słynną interpelacją, w której – jak na ówczesne warunki bardzo
zdecydowanie bronili bitej na ulicach młodzieży uniwersyteckiej i poniżanych
intelektualistów.
— Tak, byłem nawet wtedy w Sejmie w loży dziennikarskiej i słuchałem całej tej
rozpoczętej przez premiera Józefa Cyrankiewicza sesji nienawiści wobec Znaku, który
pomawiano o wszystko co najgorsze. Napaści były tak gwałtowne, że powszechnie się
spodziewano likwidacji Koła Znak, a nawet w ciągu najbliższych dni gdzieniegdzie
pospiesznie organizowano uchwalenie rezolucji domagających się odwołania posłów Znaku z
Sejmu. Tymczasem nic takiego się nie stało. Wprawdzie Zawieyski stracił fotel w Radzie
Państwa, ale być może nie doszłoby do tego, gdyby sam nie złożył rezygnacji. Pamiętam, że
wahał się, co począć, i spotykając się w kuluarach Sejmu dużo dyskutowaliśmy na ten temat.
Ja sam odradzałem Zawieyskiemu składanie rezygnacji. Uważałem, że lepiej zmusić władze
do wyrzucenia go, a w każdym razie, że nie powinien ułatwiać im życia, podając się do
dymisji. Miałem wrażenie, że raczej przychylał się do mojego stanowiska, ale w końcu chyba
po prostu nie wytrzymał nerwowo.
— I na zakończenie swojego spokojnego wystąpienia, w którym protestował przeciwko
dzikim obyczajom prezentowanym przez opluwających Znak uczestników tej sesji, zażądał od
Sejmu wyrażenia mu votum zaufania.
— A władze chętnie zrobiły z tego użytek, co oczywiście było łatwe do przewidzenia.
— Zdaje się, że ta rezygnacja wywołała jeszcze większą irytację władz, bo w rok później
Kliszko nie chciał się już zgodzić na to, żeby Zawieyski ponownie kandydował do Sejmu i
właśnie na jego miejsce narzucił Tadeusza Myślika. Stomma zaś, także bardzo mocno
zaangażowany w sprawę interpelacji i również przemawiający w jej obronie, nie miał
kłopotów z uzyskaniem miejsca na liście wyborczej.
— Tak, skreślenie z listy kandydatów Zawieyskiego, który zresztą umarł w niecałe trzy
tygodnie po tych wyborach, było niewątpliwie zemstą za to jego wystąpienie.
— Z marcem 1968 roku wiąże się też problem stosunków polsko-żydowskich i
antysemityzmu, który – podobnie jak sprawa stosunku do masonerii – mocno kojarzy się z
Pańską osobą...
— Dziś może nawet dużo bardziej, bo masoneria nie wywołuje już jednak specjalnych
emocji, a sprawa żydowska tak.
— Najgwałtowniejsze objawy tych emocji przyniósł po wojnie właśnie rok 1968, ale tlą się
one nadal. Niedawno na jednym z warszawskich kościołów widziałem ulotkę informującą, że
prasa katolicka jest w Polsce opanowana przez żydo-mafię. Na jej czele stoi Pan – Mosze
Turowicz. Trzeba przyznać, że uczciwie zapracował Pan sobie na ten wyraz najwyższej
niechęci środowisk ożywianych przez antysemityzm.
— Tak, opowiadałem już Panu o przedwojennych sporach na temat antysemityzmu. Po
wojnie „Tygodnik” zareagował mocno na pogrom kielecki, który miał miejsce w lipcu 1946
roku i pociągnął za sobą czterdzieści kilka ofiar śmiertelnych.
— Ale nie pisaliście Państwo na temat wcześniejszych o rok pogromów w Krakowie i
Rzeszowie.
79
— Tak, chyba nie pisaliśmy, ale one nie miały tak wielkich rozmiarów. Może nie
doceniliśmy wtedy tego zjawiska, zresztą muszę przyznać, że nie bardzo tamte pogromy
pamiętam. Aż wstyd, ale nawet nie bardzo przypominam sobie ów pogrom krakowski. W
każdym razie Kielce wstrząsnęły polską opinią i spowodowały specjalny list kardynała
Hlonda, mimo że była to oczywista prowokacja, a milicjanci i wojskowi brali nawet udział w
samych wydarzeniach.
Potem na wiele lat sprawy żydowskie stały się tematem tabu. Cenzura konsekwentnie
zdejmowała wszystkie teksty czy nawet wzmianki na ten temat. Pamiętam, że jeszcze w
latach siedemdziesiątych cenzor wykreślił mi z jakiegoś tekstu fragment stwierdzający, że w
Polsce przedwojennej istniał antysemityzm –jakby próbował bronić endecji. Był to jakiś
przedziwny zamysł polityczny, którego do dziś nie rozumiem.
Chyba więc dopiero w okresie Soboru udało się jakoś ten temat ruszyć przy okazji
relacjonowania dyskusji na temat deklaracji Nostra aetate. Pamiętam, jak bezskutecznie
czekałem wówczas na głos któregoś z polskich Ojców Soboru. Wydawało mi się niemożliwe,
żeby w tej dyskusji nie było jakiegoś ważnego przemówienia reprezentanta kraju, w którym
do niedawna żyła jeszcze ogromna część narodu żydowskiego i na którego terenie zaledwie
dwadzieścia lat wcześniej miał miejsce holocaust. W końcu wystąpił biskup Nowicki z
Gdańska, ale jego przemówienie nie wyszło poza słuszne ogólniki. W każdym razie zabrakło
wówczas ważkiego głosu ze strony polskiego Episkopatu, myślę, że jest to duży grzech
zaniedbania. Tylko częściowym zadośćuczynieniem było zdecydowane wystąpienie prymasa
Wyszyńskiego w obronie polskich Żydów, parę lat później osaczonych przez antysemitów z
obozu władzy.
Potem przyszły lata, kiedy o Żydach można było pisać źle albo wcale. My woleliśmy nie
pisać wcale. Po wojnie sześciodniowej 1967 roku, kiedy Polska zerwała stosunki z Izraelem i
w prasie ruszyła wielka nagonka „antysyjonistyczna”, w której między innymi bardzo
intensywnie uczestniczył PAX, „Tygodnik” był jedynym pismem nie biorącym w tej
kampanii udziału. Przeciwnie, na pierwszej stronie wydrukowaliśmy wtedy napisaną przeze
mnie obszerną recenzję z książki Zofii Lewinówny i Władysława Bartoszewskiego Ten jest z
ojczyzny mojej, zawierającej relacje dotyczące ratowania Żydów w okupowanej Polsce. W
tym samym numerze znalazły się też fragmenty świeżo odnalezionego pamiętnika z getta
łódzkiego. Była to najsilniejsza forma, w jakiej mogliśmy odciąć się od całej pozostałej prasy.
Polscy Żydzi, którzy przeżywali wtedy bardzo ciężki okres, dobrze wiedzieli, że jesteśmy z
nimi solidarni.
Później już może nic nadzwyczajnego na tematy żydowskie nie pisaliśmy, bo kwestia
żydowska w Polsce nie istnieje. Jest natomiast kwestia naszego rachunku sumienia, która w
ostatnich latach wypłynęła przy okazji filmu Lanzmanna Shoah, problemu oświęcimskiego
Karmelu i artykułu Jana Błońskiego na temat poczucia moralnej współodpowiedzialności za
holocaust. Rzeczywiście mieliśmy ostatnio serię poważnych tematów żydowskich,
zakończoną bardzo emocjonalną debatą sprowokowaną przez Błońskiego.
— Właśnie w związku z tekstem Błońskiego, a zwłaszcza w związku z temperaturą dyskusji,
która nastąpiła po jego publikacji, nasunęła mi się obawa, jaka może nigdy nie przyszłaby do
głowy dziennikarzowi pracującemu w normalnych warunkach, nie ocierającemu się
nieustannie o różne tabu, ketmany, niecenzuralności. Czy mianowicie, poświęcając tak wiele
uwagi problematyce żydowskiej i prowokując tak emocjonalną dyskusję, nie przyczyniacie się
Państwo przypadkiem do ponownego rozpalenia emocji tam, gdzie już ich prawie nie było?
Czy wbrew własnym intencjom nie reanimujecie przypadkiem niemal już umarłego upiora
antysemityzmu?
— Tak, rzeczywiście dyskusja wokół tekstu Błońskiego osiągnęła nieoczekiwanie wysoką
temperaturę. Muszę też przyznać, że zaskoczyła nas i ilość listów, jakie napłynęły do redakcji,
80
i także ich emocjonalność. Oczywiście trudno jest powiedzieć, jak silny jest w dzisiejszej
Polsce antysemityzm, ale – przy wszystkich zastrzeżeniach dotyczących reprezentatywności
naszych korespondentów – mam wrażenie, że jest on jednak znacznie silniejszy, niż nam się
wydawało. Zresztą protestowali nie tylko antysemici. Mimo to myślę, że taktyka milczenia i
niewywoływania wilka z lasu nie byłaby słuszna. Problem stosunku Polaków do Żydów i w
czasie wojny, i wcześniej, w II Rzeczypospolitej, a nawet w okresie rozbiorów, wciąż nie jest
jeszcze przezwyciężony. Nie przeprowadziliśmy do końca rachunku narodowego – a to jest
grzech społeczny i plama na naszym sumieniu. Musimy próbować je oczyścić. Obawiam się,
że do końca nigdy nie uda nam się tego zrobić, bo to jest jakaś absurdalna, mistyczno-
metafizyczna historia, z którą chrześcijaństwo nie potrafi uporać się od dwóch tysięcy lat.
Mogłoby pewnie w ogóle nie być Żydów, a antysemityzm trwałby nadal. Może jest to
związane z losem Narodu Wybranego... Historycy twierdzą, że antysemityzm jest starszy niż
chrześcijaństwo. Zresztą wiadomo, że korzenie antysemityzmu są nie tylko religijnej natury...
Tak czy inaczej, ten problem ciąży na polskim katolicyzmie, przeszkadza mu w uzyskaniu
prawdziwie posoborowego oblicza i myślę, że naszym obowiązkiem jest zmagać się z nim. W
czterdzieści lat po wojnie powinniśmy już chyba zmierzać do jakiejś konkluzji w tej sprawie,
powinniśmy zbliżać się do obiektywnej wizji naszej przeszłości.
— Jednak i tym razem nie doszło do ostatecznej konkluzji, bo zdecydowaliście się Państwo
uciąć dyskusję.
— Po prostu nie mogliśmy już kontynuować jej na łamach „Tygodnika Powszechnego”.
Zamęczylibyśmy naszych czytelników, którzy zaczęli protestować przeciwko nieustannemu
drążeniu tej problematyki, co oczywiście odbywało się ze szkodą dla innych tematów. Zresztą
zbliżała się pielgrzymka papieska, musieliśmy zatem więcej uwagi poświęcić sprawom z nią
związanym. Po artykule Błońskiego wydrukowaliśmy w sumie dziewięć pozycji na tematy
żydowskie i uważaliśmy, że musimy przerwać tę serię.
— Tekst Błońskiego ożywił problemy wynikające w zasadniczej mierze z grzechów naszej
przeszłości. Tymczasem pojawiły się jednak nowe kontrowersje wywołujące emocje, a w
dużym stopniu niezrozumiale dla większości polskich katolików. Myślę o sprawie Karmelu w
Oświęcimiu i gwałtownej reakcji środowisk żydowskich na jego powstanie.
— Sprawa Karmelu i wybuch konfliktu były dla mnie dużym zaskoczeniem. Pytano nas
potem, dlaczego nie konsultowaliśmy się z Żydami przed erygowaniem tego klasztoru.
Problem polega na tym, że nie bardzo wiadomo, z jakimi Żydami mielibyśmy się
konsultować, bo praktycznie rzecz biorąc w Polsce ich nie ma. Ci Żydzi, którzy są w Polsce,
nigdy przeciwko Karmelowi nie protestowali – nawet wtedy, gdy na świecie rozkręciła się już
wokół tej sprawy potężna kampania. W Polsce nikomu po prostu nie przychodziło do głowy,
że powstanie tego klasztoru może wywołać jakieś opory. Tym bardziej że od lat istnieje
przecież Karmel na terenie obozu w Dachau i jego cel jest dokładnie taki sam, to znaczy
ekspiacja za zbrodnie hitlerowskie. Różnica polega na tym, że obóz oświęcimski, w
odróżnieniu od obozu w Dachau, był miejscem zagłady.
Sprawa wybuchła zresztą z dużym opóźnieniem, bo chyba dopiero w rok po erygowaniu
klasztoru, kiedy zachodnioniemiecka organizacja „Kirche im Not” zaczęła zbierać fundusze
na jego utrzymanie. W czasie pielgrzymki Papieża do Belgii w maju 1985 roku „Kirche im
Not” ogłosiła w tej sprawie dość niezręcznie sformułowany, tryumfalistyczny apel, z którego
można było wnioskować, że oświęcimskie karmelitanki będą się modliły między innymi
także o nawrócenie Żydów. Dopiero z tego apelu zachodnia opinia żydowska dowiedziała się
o istnieniu klasztoru.
Motorem kampanii, w którą wkrótce zaangażowali się Żydzi amerykańscy i francuscy, a w
dużo mniejszym stopniu izraelscy, jest wychodzące w Belgii żydowskie pismo „Regards”.
81
Pierwszą bodaj reakcję polskiego Kościoła na tę kampanię stanowił zaś mój artykuł, który za
aprobatą kardynała Macharskiego ukazał się w „Tygodniku Powszechnym”.
— Zajął Pan w tym tekście stanowisko zdecydowanie ugodowe.
— Tak, ponieważ uważam, że cały spór jest w istocie efektem nieporozumienia. Nie
wątpię, że Żydzi mają prawo traktować Oświęcim jako symbol zagłady swojego narodu,
zginęło ich tam bowiem parę milionów. Do dziś zresztą nie wiadomo dokładnie ilu, bo ci,
których przywożono tu na śmierć, byli prosto z wagonów prowadzeni do komór gazowych i
nikt ich nie rejestrował. Natomiast Żydzi na Zachodzie albo nie wiedzą, albo nie chcą przyjąć
do wiadomości faktu, że jednak Oświęcim nie był tylko miejscem eksterminacji ich narodu,
że ginęli tam także Cyganie, Polacy, Rosjanie, którzy również mają prawo czcić swoich
zmarłych w sposób, jaki wynika z ich wiary.
Żydzi uważają, że skoro Bóg milczał w czasie Zagłady i także Kościół milczał w czasie
Zagłady, tam gdzie się ona dokonała, nie ma miejsca na nic poza milczeniem. Zwłaszcza zaś
nie ma miejsca dla katolickich zakonnic, które podejrzewane są o próbę zawłaszczenia
Oświęcimia, zamazania prawdy o holocauście. Ja argumentowałem, że żadnej takiej intencji
nie ma, bo modlitwa karmelitanek obejmuje także Żydów, co nie znaczy, by była to modlitwa
o ich nawrócenie, oraz że istnienie tego Karmelu, nie zmieniając pamięci o Oświęcimiu,
nadaje jej inny wymiar. Istniejące tam od dawna muzeum podtrzymuje pamięć, co jest
słuszne, ważne i potrzebne, bo trzeba pamiętać o tym doświadczeniu, aby nie mogło się ono
powtórzyć. W jakimś sensie sprzyja też jednak podtrzymywaniu nienawiści:
,,Niemcy to zrobili, Niemcy są temu winni”. Przez swój świecki, zsekularyzowany
charakter muzeum gubi także sakralny, metafizyczny, transcendentny wymiar Oświęcimia.
Żydzi mówią, że jest to Ziemia Przeklęta, ale równie dobrze można powiedzieć, że jest to
ziemia uświęcona krwią ofiar. Modlitwa i Karmel są próbą odebrania temu miejscu czysto
świeckiego charakteru ze wszystkimi tego konsekwencjami. Tego jednak Żydzi nie akceptują.
Moja ostateczna konkluzja jest taka, że po tym wszystkim, co stało się w czasie wojny,
Żydzi mają prawo w sposób bardzo emocjonalny odnosić się do swojej najnowszej historii.
Cały ich naród został przecież skazany na śmierć, zaś wykonanie tego wyroku odbywało się
w atmosferze bezradności, a także obojętności wolnego świata. Idące z Polski raporty
donoszące o zagładzie Żydów nie wywoływały przeciwdziałania rządów alianckich ani nawet
solidarnościowej reakcji posiadających duże możliwości Żydów amerykańskich. Alianci nie
zdobyli się na proponowane przez polski rząd bombardowanie prowadzących do Oświęcimia
linii kolejowych, a Żydzi amerykańscy nie byli w stanie zebrać pieniędzy potrzebnych na
utrzymanie swoich ukrywających się w Polsce rodaków.
Niewiarygodna obojętność na dokonywaną przez Niemców zagładę cechowała reakcję
całej właściwie światowej opinii. Milczał też Pius XII, co można politycznie lub historycznie
tłumaczyć, ale trudno zapomnieć. Jeżeli do tego doda się wcześniejsze doświadczenia Żydów
w diasporze i rolę motywacji religijnej oraz samego Kościoła w ich prześladowaniu na
przestrzeni kilkunastu ostatnich wieków, trzeba przyznać im prawo do pewnej
nadwrażliwości. Nawet więc jeżeli ich żądania oceniamy jako niesłuszne, nawet jeżeli są one
dla nas tak trudne do spełnienia, powinniśmy zrobić co w naszej mocy, aby im zadośćuczynić.
— Taki – o ile wiem – był właśnie cel spotkań genewskich, w których brał Pan udział jako
doradca kardynała Macharskiego.
— Tak, w tych pertraktacjach stronę katolicką poza kardynałem Macharskim
reprezentowali też trzej inni kardynałowie: Jean-Marie Lustiger z Paryża, Albert Decourtray z
Lyonu i Godfried Danneels, prymas Belgii. Po długich i mocno wyczerpujących rozmowach,
w których Żydzi grzecznie i kurtuazyjnie, ale jednak bardzo stanowczo domagali się
usunięcia klasztoru, pierwsze spotkanie, odbywające się w pięknym pałacu Rothschilda nad
Jeziorem Genewskim, doprowadziło do podpisania dość ogólnikowego wspólnego
82
komunikatu. Żydzi przyjęli go z zadowoleniem i rozstaliśmy się w bardzo dobrej atmosferze,
chociaż sprawa nie została praktycznie rozstrzygnięta. Natomiast znalazło się tam
stwierdzenie respektujące prawo Żydów do uznawania Oświęcimia za pomnik męczeństwa
ich narodu oraz zapowiedź kontynuowania kontaktów w tej sprawie, czego Żydzi bardzo się
domagali i co kardynał Macharski przyjął do wiadomości.
Ogłoszenie tego komunikatu w Polsce i na Zachodzie w jakimś stopniu załagodziło
kontrowersje. Można było nawet odnieść wrażenie, że sprawa się na tym skończyła, ale nie
mogła się na tym skończyć. Niebawem Żydzi zaczęli przypominać, że kwestia nie jest
zamknięta, i domagali się konkretnych rozstrzygnięć. Odbyło się więc drugie spotkanie
genewskie, którego ja – mówiąc szczerze – bardzo się obawiałem, gdyż Żydzi zdawali się
zajmować niezwykle sztywne i zdecydowane stanowisko, my zaś nie mogliśmy już zbyt wiele
ustąpić, bo likwidacja klasztoru nie wchodziła przecież w grę.
Wydawało mi się, że porozumienie jest zupełnie nierealne, więc nawet nie zabierałem
głosu. Kardynał Macharski zgłosił propozycję wybudowania w okolicach obozu dużego
ośrodka pamięci, który mógłby być miejscem spotkań i z którym byłby związany także
klasztor. A jeżeli Żydzi by sobie tego życzyli, można by tam umieścić również ich Dom
Modlitwy. Projekt został przyjęty do wiadomości, ale kiedy rozstawaliśmy się przed obiadem,
w dalszym ciągu towarzyszyło mi poczucie beznadziejności sytuacji.
Tymczasem po przerwie okazało się, że ta propozycja całkowicie naszych rozmówców
satysfakcjonuje i na zakończenie jeden z nich wygłosił nawet bardzo miłe przemówienie,
dziękując kardynałowi Macharskiemu za zrozumienie i inwencję wykazaną przy
poszukiwaniu rozwiązania. Wspólny komunikat ogłoszony po tym spotkaniu zapowiada
powstanie w ciągu dwóch lat ośrodka, który ma być sfinansowany przez Kościoły zachodnie.
Te dwa lata, to jest wszystko, na co Żydzi byli skłonni się zgodzić, aleja od początku miałem
świadomość, że dotrzymanie tego terminu nie będzie łatwe – choćby ze względów czysto
technicznych.
Istnieje zatem problem terminu, który wydaje się drugorzędny, ale w pewnym momencie
może znów zdetonować pełną emocji kampanię wokół spraw oświęcimskich. Żydzi zachodni
nie mają bowiem na ogół dobrego wyobrażenia o naszym stosunku do ich historii i w
większości skłonni są chyba przyjąć stereotyp Polaka-antysemity. Gdyby nie to, cała sprawa
Karmelu nie nabrałaby zapewne tak wielkiego rozgłosu. Przyjęcie takiego stereotypu
powoduje zaś, że z ogromną nieufnością przyglądają się teraz naszym poczynaniom,
podejrzewając złe intencje polskiej strony. Jeżeli termin nie zostanie dotrzymany, trudno
będzie ich przekonać, że zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Zapewne dojdzie
wówczas na Zachodzie do następnej zataczającej szerokie kręgi kampanii protestacyjnej,
którą przyjdzie nam dopisać do rachunku, jaki musimy płacić za wciąż nie do końca
przezwyciężony grzech antysemityzmu
2
.
2
Dziś, kiedy książka idzie do druku, w dwa lata od mojej rozmowy z Jackiem Żakowskim,
muszę dodać, że moje przewidywania – niestety – okazały się słuszne. Wokół sprawy
Karmelu oświęcimskiego rozgorzała gwałtowna kampania, oskarżenia Kościoła polskiego o
niedotrzymanie umowy, oskarżenia Polaków o antysemityzm. Dialog religijny między
chrześcijaństwem a judaizmem został zerwany w skali światowej. Wytworzyła się sytuacja
niesłychanie szkodliwa dla Kościoła powszechnego, dla Kościoła w Polsce, a także dla
naszego kraju, i to w chwili gdy dokonuje się u nas historyczny proces przejścia od
totalitaryzmu do demokracji (nie przewidywany przeze mnie w chwili, gdy z Jackiem
Żakowskim rozmawiałem!). Oczywiście dwuletni termin wykonania porozumienia
genewskiego był nierealny. Niemniej sądzę nadal, że dziś, dla uciszenia tego sporu, nie ma
innego wyjścia jak uczciwa realizacja tego porozumienia, nawet jeśli żądanie strony
żydowskiej uważa się za niesłuszne. Poeta sunt servanda. (Przyp. J.T.)
83
— Najbardziej absurdalne jest zaś to, że ten rachunek przychodzi płacić Panu, który
właśnie zwalczał antysemityzm.
— Płacić musimy wszyscy, chociaż w Polsce nigdy nie było Quislingów, polska policja w
odróżnieniu od francuskiej nie wykazywała gorliwości w wyłapywaniu Żydów i
przekazywaniu ich Niemcom, tysiące Polaków angażowało się w pomoc ukrywającym się
Żydom, polski rząd przeznaczył na to znaczne fundusze. Było jednak – choć może nie na tak
dużą skalę – szmalcownictwo, był wkrótce po zagładzie pogrom kielecki. Tu powstaje bardzo
poważny problem odpowiedzialności całego narodu za grzechy niezbyt licznej mniejszości,
problem odpowiedzialności zbiorowej. Oczywiście zasada odpowiedzialności zbiorowej w
sensie karnym jest nie do przyjęcia. Człowiek może być karany tylko za własne czyny. To
jednak nie znaczy, że nie istnieje zbiorowa odpowiedzialność moralna, że nie może być
narodowego poczucia winy.
— Tym bardziej że istnieje przecież poczucie zbiorowej dumy narodowej.
— Tak, skoro jesteśmy dumni z osiągnięć członków tego narodu, do którego należymy,
powinniśmy też być gotowi poczuwać się do winy za grzechy innych naszych rodaków –
choćby nawet byli to nasi przeciwnicy, i nawet wówczas, gdy próbowaliśmy się im
przeciwstawiać.
— Problem żydowski doprowadził nas do wydarzeń ostatnich kilku miesięcy, ale
powinniśmy wrócić do naszej chronologii. Mówiliśmy o wydarzeniach 1968 roku. Dwa lata
później doszło na Wybrzeżu do wypadków, w wyniku których setki osób zginęło lub zostało
rannych. Parę dni potem, działając pod presją wrzenia społecznego, partia dokonała zmian w
swoich najwyższych władzach. Odszedł Gomułka, a wraz z nim między innymi Wasz wieloletni
rozmówca, Kliszko. Władzę przejęła ekipa Gierka, która obiecywała program reform i
prezentowała nowy styl rządzenia, zjednujący jej sympatię dużej części społeczeństwa.
Państwo przyjęliście te zmiany z nadzieją, ale w oświadczeniach, które ukazały się w
,,Tygodniku Powszechnym” na początku 1971 roku, nie widać już entuzjazmu bijącego z
pierwszych październikowych numerów. ,,Przeżyliśmy głęboką tragedię” – pisaliście Państwo
w noworocznym numerze z 1971 roku. ..Święta Bożego Narodzenia nie mogły w tym roku być
radosne. A jednak przeżywaliśmy w ich okresie także nadzieję. Nadzieję, że ofiara przecież nie
pójdzie na marne. Z deklaracji nowych władz Partii i Rządu wolno wnosić, że zostaną
wyciągnięte właściwe wnioski z tej najbliższej tragicznej przeszłości, a także z dziejów
dawniejszych, że istnieje poważna szansa, byśmy z ufnością mogli spojrzeć w przyszłość”. W
tym samym oświadczeniu stwierdzaliście Państwo – że ,,na ulicach Gdańska, Gdyni,
Szczecina, Słupska, Elbląga przegrała nie tylko pewna polityka gospodarcza, lecz przede
wszystkim określony stosunek do obywateli, określony styl sprawowania władzy”. Na
zakończenie – jeszcze raz podkreślając nadzieję, z jaką przyjęliście zmiany polityczne –
stwierdzaliście, że realna szansa dla społeczeństwa i nowej ekipy tkwi w ..nowym modelu
wzajemnych stosunków, we wspólnym stworzeniu atmosfery społecznej wyzbytej
podejrzliwości i obaw, uprzywilejowań i dyskryminacji, które pomijają kompetencje i zasługi,
atmosfery opartej na rozsądku i uczciwości”. Czy w okresie sprawowania władzy przez ekipę
Gierka nadzieje wyrażone w tym oświadczeniu znalazły potwierdzenie w nowym stosunku
władz do ,,Tygodnika Powszechnego” i całego środowiska Znaku?
— Z całą pewnością zmienił się stosunek władz do Kościoła hierarchicznego, który na
pewno po Grudniu odczuł pewną ulgę. Natomiast sposób traktowania nas nie uległ jakiejś
zasadniczej zmianie. Może na krótko złagodniała cenzura – jak zwykle zdezorientowana po
zmianie ekipy – ale niebawem sprawy wróciły zasadniczo na stary tor. Nadal byliśmy przez
władzę postrzegani jako środowisko działające wprawdzie legalnie, ale mające jednak
powiązania z opozycją.
84
O tym, że nasza sytuacja się zasadniczo nie zmieniła, przekonaliśmy się, kiedy zaczęliśmy
zabiegać o przywrócenie pierwotnego nakładu „Tygodnika”.
Wkrótce po przejęciu władzy Gierek zwrócił Kościołowi odebrane przez Gomułkę prawo
własności budynków sakralnych, znajdujących się na Ziemiach Zachodnich. Otóż właśnie
protest posłów Koła Znak w roku 1961 przeciw przejęciu przez państwo własności kościelnej
spowodował obcięcie nakładu ,,Tygodnika” z 50 do 40 tysięcy egzemplarzy. Skoro więc
władze wycofały się z decyzji, która spowodowała nasz protest, uważaliśmy za oczywiste, że
cofnięta zostanie również nałożona za ten protest kara. Zgłosiliśmy się więc do odpowiedniej
instancji, w której jednak ku naszemu zdziwieniu powiedziano nam, że to są stare dzieje, teraz
rządzą nowi ludzie i oni nie pamiętają, jak to było. W każdym razie bardzo zdecydowanie
przekreślono nasze nadzieje.
— I zostaliście Państwo przy 40 tysiącach.
— Tak, jeszcze na wiele lat.
— Czy ,,Tygodnik” przy tym nakładzie mógł być samowystarczalny finansowo?
— Bardzo skromnie, ale tak. Musieliśmy być samowystarczalni, bo nigdy nie mieliśmy
żadnych subwencji ani państwowych, ani kościelnych. W okresie, kiedy zmniejszono nam
nakład do 30 tysięcy, zaciągnęliśmy wprawdzie jakąś znaczną pożyczkę w kurii krakowskiej,
ale później ją przecież zwróciliśmy. Nikt nam nigdy nie dawał pieniędzy, chociaż i przy 40
tysiącach musieliśmy gospodarować bardzo oszczędnie. Nasze wydawnictwo książkowe Znak
przynosiło jednak dochody, co pozwalało równoważyć deficyt. Dopiero kiedy w okresie
„Solidarności” udało nam się nagle podwyższyć nakład do 75, a potem do 80 tysięcy,
pojawiły się jakieś finansowe luzy. Mogliśmy nawet przyjąć trochę nowych osób. Te luzy też
się jednak szybko skończyły, bo niebawem wzrosły koszty produkcji i redagowania pisma.
— Wróćmy do lat siedemdziesiątych, których miraże zaczęły się rozpływać gdzieś chyba w
drugiej połowie 1975 roku, kiedy okazało się, że za małego fiata, łatwiejsze wyjazdy i
austriackie polo w domach towarowych ,,Cent-rum” mamy zapłacić wpisaniem do
Konstytucji sojuszu z ZSRR i kierowniczej roli partii. W licznych środowiskach podniosły się
wówczas glosy protestu. Protestowały kręgi intelektualne, wystosowując do władz listy
podpisane najpierw przez 59, a potem przez 101 intelektualistów. Protestował w kilku
pismach Episkopat Polski. Protestowali poszczególni duchowni i biskupi – między innymi
kardynał Wyszyński, który planowanym poprawkom do Konstytucji poświęcił kilka kazań.
Protestowało także środowisko Znaku. Tym razem jednak nie cale, bo listu do Henryka
Jabłońskiego, przewodniczącego Rady Państwa i szefa opracowującej poprawki Komisji
Nadzwyczajnej, nie podpisali przedstawiciele kierowanego przez Janusza Zabłockiego
ODiSS-u ani sprzyjającego mu poznańskiego KIK-u wraz z Jerzym Ozdowskim. Zabrakło
także podpisów wszystkich pięciu posłów, wśród których tylko Stanisław Stomma wystosował
później do Jabłońskiego osobny list, podtrzymujący tezy większości środowiska.
— To już był okres, kiedy Stomma stał się jedynym posłem Koła Znak, posiadającym
nasze pełne zaufanie. Obecność pozostałych w Sejmie była bardziej efektem kolejnych
kompromisów z władzami niż naszych własnych preferencji. Cała historia poprawek do
Konstytucji i wyborów, które odbyły się miesiąc po ich uchwaleniu, dowiodła, że słuszna
była nasza obawa co do tego, czy Stomma jako przewodniczący Koła może liczyć na
lojalność swoich kolegów. Kiedy bowiem doszło do głosowania, okazało się, że tylko
Stanisław Stomma – jedyny w Kole Znak i jedyny w Sejmie – zdecydował się dać wyraz
stanowisku większości społeczeństwa, Episkopatu, kół intelektualnych i także naszego
środowiska.
Później nieraz krytykowano Stommę za to, że tylko wstrzymał się od głosu, a nie zdobył
się na głosowanie „przeciw”. Ja broniłem go uważając, że było to zgodne z tradycją
„Tygodnika Powszechnego”, który zawsze zajmował umiarkowane stanowisko i unikał
85
wszelkich politycznych demonstracji. Nigdy przecież nie kłamaliśmy, ale też nigdy nie
uważaliśmy się za samobójców, którzy zawsze muszą powiedzieć całą prawdę. Stanowisko
Stommy, który jako jedyny poseł na Sejm zdecydował się powiedzieć „nie, ja za tym nie
głosuję, ja tego nie popieram”, w zupełnie wystarczający sposób zaznaczyło odrębność jego
postawy. Samotnie podniesiona ręka Stommy i tak popsuła władzy ten spektakularny akt,
jakim miało być uchwalenie poprawek przez aklamację.
— Tak czy inaczej poselska kariera Stommy musiała być skończona, co praktycznie
oznaczało także kres koncepcji prowadzenia działalności politycznej w sposób legalny i
niezależny zarazem.
— Nie wiem, czy musiała być skończona, bo władze zdaje się były gotowe zaakceptować
kandydowanie Stommy w następnych wyborach. Wobec sytuacji panującej w Kole
Poselskim, na której zmianę nie zgadzał się Kania, dalsze ciągnięcie tej sprawy nie miało już
jednak sensu i Stomma zrobił słusznie wycofując się z kandydowania.
— Mimo że przyklepało to rozbicie środowiska?
— Myślę, że nie istniała żadna racja, dla której mielibyśmy nadal firmować grupę posłów
reprezentujących postawę tak różną od naszej. Powodem rozbicia środowiska nie było zaś
ustąpienie Stommy, tylko właśnie odmienność postaw, która wyraziła się między innymi tym,
że Auleytner, Bender, Łubieński, Ozdowski i Zabłocki zdecydowali się kandydować w
wyborach wbrew opinii środowiska, zachowując przy tym firmę Znaku.
— Kryzys spowodowany poprawkami do Konstytucji, który w efekcie pozbawił grupę
,,Tygodnika” reprezentacji sejmowej, był kolejnym wydarzeniem zbliżającym Wasze
środowisko do kontestujących obowiązujący system środowisk intelektualnych. Niespełna pół
roku po uchwaleniu poprawek, w paru miastach Polski doszło do spontanicznych protestów
robotniczych spowodowanych drastyczną podwyżką cen. W odpowiedzi na represje władz
wobec uczestników protestu, 23 września 1976 roku środowiska intelektualne zawiązały
Komitet Obrony Robotników. Wokół KOR-u powstało wkrótce szereg niezależnych inicjatyw,
w które zaangażowało się wiele osób należących do środowiska, a nawet do zespołu
,,Tygodnika Powszechnego”.
— W pierwszej korowskiej głodówce, która pod koniec maja 1977 roku odbyła się w
warszawskim kościele Św. Marcina, wziął udział Bohdan Cywiński, redaktor naczelny
miesięcznika „Znak”, rzecznikiem czternastu głodujących osób został Tadeusz Mazowiecki,
naczelny redaktor „Więzi” i niedawny poseł Znaku. Z kolei Stefan Kisielewski przyjął (obok
Władysława Bieńkowskiego i Andrzeja Kijowskiego) członkostwo trzyosobowej Komisji
Obywatelskiej powołanej przez KOR we wrześniu 1977 dla pełnienia roli czynnika
społecznego mającego skontrolować całokształt dotychczasowej działalności Komitetu.
Głównym polem niezależnej aktywności osób związanych z „Tygodnikiem” był jednak
założony także w 1977 roku Uniwersytet Latający, przekształcony później w Towarzystwo
Kursów Naukowych. W pracach TKN-u brali między innymi udział trzej członkowie zespołu
„Tygodnika”: Władysław Bartoszewski, Jan Józef Szczepański oraz Jacek Woźniakowski,
będący jednocześnie dyrektorem znakowskiego wydawnictwa książkowego.
— Czy nie obawialiście się Państwo, że tak intensywne zaangażowanie w działalność
opozycyjną i – zdaniem władz – nielegalną może się poważnie odbić na sytuacji pisma?
— Oczywiście liczyliśmy się z możliwością nieprzyjaznych kroków ze strony władz, ale
jednocześnie byliśmy przekonani, że nie wolno nam odciąć się od tej nowej fali obywatelskiej
aktywności, która zaczęła wzbierać w 1976 roku. Zresztą nie przypominam sobie, żebyśmy
wówczas szczególnie dużo dyskutowali na ten temat.
Każdy postępował po prostu wedle własnego sumienia. Ja uważałem jednak, że ponieważ
jestem redaktorem naczelnym ,,Tygodnika” i władze w pewien sposób utożsamiają to pismo z
moją osobą, nie powinienem angażować się osobiście w żadne spektakularne, ściśle
86
opozycyjne przedsięwzięcia. Dlatego w latach siedemdziesiątych z zasady nie udzielałem się
w ruchu niezależnym ani nie podpisywałem żadnych petycji do władz, które nieraz sygnowali
moi koledzy.
Powstał natomiast poważny problem, gdy w działalność niezależną intensywnie
zaangażował się Bohdan Cywiński, który w 1973 roku po rezygnacji Hanny Malewskiej objął
stanowisko redaktora naczelnego miesięcznika „Znak”. Nie mieliśmy wątpliwości, że udział
Cywińskiego w głodówce u Św. Marcina może poważnie odbić się na miesięczniku. Zresztą
władze bardzo szybko zaczęły dawać do zrozumienia, że tak właśnie się stanie. Cywiński
stanął więc wobec wyboru: działalność niezależna albo „Znak”, i ostatecznie – przez nas
zresztą nie naciskany – zrezygnował z redagowania „Znaku”, pozostając jednak w zespole.
Nie był to łatwy wybór, ale jeszcze wówczas nikt z nas nie wyobrażał sobie możliwości
łączenia na dłuższą metę kierowania legalnie ukazującym się pismem z tak aktywnie
prowadzoną, nielegalną w oczach władz działalnością polityczną.
Zupełnie inna była natomiast sytuacja Bartoszewskiego, Kisielewskiego i Szczepańskiego,
którzy wprawdzie należeli do zespołu „Tygodnika”, ale nie brali udziału w redagowaniu
pisma, i których związki z redakcją miały luźniejszy charakter. W jawnej opozycji wobec
władz działało wówczas wielu ludzi związanych z różnymi instytucjami państwowymi, nie
było więc żadnej racji, dla której nie mogłyby tego robić osoby pracujące w „Tygodniku”.
— A Jacek Woźniakowski, redaktor naczelny wydawnictwa książkowego?
— Woźniakowski angażował się w TKN-ie głównie w charakterze wykładowcy KUL-u i
nigdy nie stał się działaczem opozycyjnym w takim sensie, w jakim niewątpliwie był nim
Cywiński. Nie przypominam też sobie, żeby w związku z tą działalnością Woźniakowskiego
wywierano bezpośrednio na nas jakieś szczególne naciski, ale różnego rodzaju szykan nie
brakowało. Woźniakowskiemu przez pięć lat odmawiano paszportu, bez żadnej racji na dwa
lata pozbawiono go prawa jazdy, wreszcie przez osiem lat odmawiano zatwierdzenia mu
docentury.
— Jak do tej nowej aktywności Państwa odnosił się Kościół hierarchiczny – na przykład
prymas Wyszyński, który zdaje się miał własny plan prowadzenia gry z władzami?
— Cóż, z Księdzem Prymasem, podobnie jak zawsze, także przez cały ten okres mieliśmy
częste kontakty. Ja poznałem go jeszcze przed wojną przy okazji mojej działalności w
„Odrodzeniu”, z którym on też był związany, chociaż wówczas już nie poświęcał mu zbyt
wiele czasu, bo przecież rezydował we Włocławku, działał w chrześcijańskich związkach
zawodowych, redagował „Ateneum Kapłańskie”, prowadził zajęcia w seminarium i tak dalej.
Zawsze poczuwał się jednak do silnej więzi z „Odrodzeniem” i po wojnie, gdy „Odrodzenie”
nie mogło działać legalnie, Prymas stał się jego patronem, u niego spotykali się regularnie
członkowie tego stowarzyszenia.
Bliżej poznaliśmy się, kiedy po zapaleniu płuc wiosną 1934 roku pojechałem na
kilkumiesięczną rekonwalescencję do Białki Tatrzańskiej. Wyszyński przyjechał tam na
wakacje do siostry, która była nauczycielką w miejscowej szkole. Dość szybko się
zaprzyjaźniliśmy i długie godziny spędzaliśmy na rozmowach. Potem, w czasie wojny, parę
razy spotykaliśmy się w środowisku Lasek. Kiedy po wojnie Wyszyński został najpierw
biskupem lubelskim, a potem prymasem Polski, w „Tygodniku” przyjęliśmy to z ogromnym
entuzjazmem. Od początku nasze kontakty były bliskie i serdeczne. On zawsze mówił do
mnie po imieniu, a ja do niego „Ojcze”. Później nieraz miał do nas różne pretensje, których
nie taił. W wyjątkowych wypadkach dawał im wyraz publicznie, dużo częściej prywatnie,
niemniej byliśmy w przyjaznych stosunkach i zawsze, kiedy o to prosiłem, przyjmował mnie
najprędzej, jak to było możliwe.
Tu chciałbym zrobić pewną dygresję. Otóż, już nie pierwszy raz w czasie tej rozmowy
mówimy o jakichś trudnościach czy napięciach między mną i „Tygodnikiem” a Księdzem
87
Prymasem. To wymaga pewnych wyjaśnień. Dla nas bardzo ważną sprawą są prawa, rola,
miejsce ludzi świeckich w Kościele. Świeccy też są odpowiedzialni za Kościół i jego misję, a
poczucie odpowiedzialności nakłada obowiązki, ale także daje prawa. Sobór Watykański II
mówi wyraźnie o prawie świeckich do wyrażania poglądów na temat Kościoła i o potrzebie
słuchania tych poglądów przez hierarchię. Sto lat temu kardynał New-man, wielki prekursor
Soboru, napisał rozprawę On consulting the faithful on the matters of faith, czyli o zasięganiu
opinii wiernych w sprawach wiary. Była to – jak na owe czasy – bardzo awangardowa teza,
bo współczesny Newmanowi kardynał Manning mówił, że świeccy w Kościele mają tylko
trzy obowiązki: „modlić się, słuchać i płacić”. My do niezależności świeckich, ich prawa do
krytyki, nawet prawa do błędu, przywiązujemy wielką wagę. W żadnej mierze nie oznacza to
jednak jakiegoś krytycznego stanowiska wobec księdza prymasa Wyszyńskiego. Mogliśmy
się z nim czasem nie zgadzać, może nawet czasem racja była po naszej stronie, ale
równocześnie odnosiliśmy się do niego z ogromną czcią i przywiązaniem. Byliśmy świadomi
jego wielkiej, historycznej roli. Byliśmy świadomi tego, że w Polsce Ludowej właśnie on był
„interrexem” i jedynym prawdziwym przywódcą narodu, że wreszcie to on dzięki swej
mądrości i odwadze przeprowadził Kościół polski przez najtrudniejszy może okres jego
dziejów.
Ponieważ zaś mieliśmy w „Tygodniku” tak dużo uznania dla mądrości Księdza Prymasa,
przez wiele lat konsultowaliśmy się z nim w różnych sprawach i często korzystaliśmy z jego
rad. W ostatnim okresie mawiał już jednak, że mamy w Krakowie własnego kardynała i z nim
powinniśmy się konsultować, bo on nie chce się w krakowskie sprawy wtrącać. Pod koniec
lat siedemdziesiątych chodziliśmy raczej do kardynała Wojtyły, który był może zwolennikiem
pewnej ostrożności i rozwagi, ale bynajmniej nie odradzał nam związków z opozycją.
— Zresztą – o ile wiem – sam też ich nie unikał. W maju 1977 roku po pierwszych
aresztowaniach wśród działaczy KOR-u wystąpił przecież w ich obronie, a później
organizował także spotkania, w których udział brali również przedstawiciele opozycji
demokratycznej.
— Tak, kardynał Wojtyła miał zawsze bardzo rozległe zainteresowania intelektualne, więc
często organizował różne spotkania, na które zapraszał intelektualistów, naukowców i
artystów, na pewno spotykał się nieraz z działaczami opozycji, ale jeżeli u niego bywali, to
jednak częściej z racji swoich intelektualnych kompetencji, a nie ze względu na aktywność
opozycyjną.
88
Rozdział VI
Ksiądz Wojtyła. Konklawe. Spotkania i podróże z Papieżem. Papież i Polacy. Papież i
Kościół polski. Polski Sierpień. „Solidarność” a „Tygodnik” i środowisko Znaku. „Tygodnik”
a opozycja. Stan wojenny.
— Począwszy od połowy lat sześćdziesiątych wydarzenia w Polsce zaczęły biec w tempie
zawrotnym, którego nie mógł wytrzymać statyczny albo może wręcz skostniały, panujący w
PRL system polityczny. W roku 1966 było milenium i list do biskupów niemieckich, w 1968
Marzec, w 1970 Grudzień, w 1971 jego dalszy ciąg, między innymi ze strajkami w Łodzi, po
których odwołano podwyżkę cen, na przełomie 1975 i 76 poprawki do Konstytucji, w 1976
Czerwiec i powstanie KOR-u. Zaledwie dwa lata później stało się cos, o czym nikt z Państwa
nie mógł chyba marzyć i co nie mogło się zdarzyć nawet w najczarniejszym śnie Edwarda
Gierka. 16 października 1978 roku 111 kardynałów, którzy zebrali się na konklawe po śmierci
Jana Pawła I, wybrało papieżem metropolitę krakowskiego Karola Wojtyłę. Powiedział Pan
niedawno, że było to jedno z trzech najważniejszych wydarzeń w Pańskim życiu. Może więc
warto teraz trochę się cofnąć, żeby opowiedzieć nieco o księdzu Wojtyle i jego wcześniejszych
kontaktach z Państwem.
— Tak, ale ani ja sam, ani on nie pamiętamy początku naszej znajomości, która być może
sięga jeszcze czasów okupacji niemieckiej. Karol Wojtyła – jak wiadomo – grywał wówczas
w Teatrze Rapsodycznym, a ja – przez wspólnych przyjaciół – trafiłem do teatru Kantora, u
którego brałem udział w pierwszym konspiracyjnym przedstawieniu Balladyny. Działaliśmy
więc niejako w „konkurencji”, ale widziałem także kilka spektakli Teatru Rapsodycznego
odbywających się oczywiście w prywatnych mieszkaniach. W każdym razie znałem to
środowisko, znałem Mieczysława Kotlarczyka, Tadeusza Kwiatkowskiego, Wojciecha
Żukrowskiego, a także grywające tam wówczas aktorki – Halinę Kwiatkowską i Danutę
Michałowską. W ich spektaklach Wojtyła był najlepszym aktorem i niewątpliwie widywałem
go tam. Być może, że spotkałem go wówczas, ale tego nie potrafię sobie przypomnieć. Może
dlatego,, że z natury był cichy i raczej trzymał się na uboczu. Natomiast kiedy został
księdzem i po studiach w Rzymie wrócił w 1949 roku do Polski, bardzo szybko przyniósł
nam swój pierwszy artykuł o „Mission de France”, którą interesował się, spędzając wakacje
we Francji. Tekst wydał nam się bardzo interesujący, bo opowiadał o pracy duszpasterskiej
wśród robotników, i od razu umieściliśmy go na pierwszej stronie. Był to w ogóle pierwszy
tekst, który Karol Wojtyła wydrukował pod własnym nazwiskiem. Wtedy poznaliśmy się
osobiście. Ksiądz Wojtyła nie miał jeszcze trzydziestu lat, ja zbliżałem się do czterdziestki.
Później, dopóki nie został biskupem, pisywał u nas dość często. Między innymi przez
szereg tygodni drukowaliśmy w odcinkach jego Elementarz etyczny. Zresztą szybko stał się w
Krakowie bardzo popularnym księdzem. Formalnie nie był wprawdzie duszpasterzem
akademickim, ale zgromadził wokół siebie sporą grupę młodych ludzi (należała do nich
między innymi moja najstarsza córka), z którymi jeździł latem na wyprawy kajakowe, zimą
zaś w góry.
89
Kiedy w 1958 roku został sufraganem krakowskim, nasza współpraca nieco się rozluźniła,
bo miał wtedy ważniejsze sprawy na głowie. Od czasu do czasu pisywał jednak jakieś
artykuły. Dopiero kiedy w grudniu 1963 roku został mianowany arcybiskupem metropolitą
krakowskim, a później, w czerwcu 1967 roku, kardynałem, w zasadzie przestał uprawiać
publicystykę, ale i w tym okresie od czasu do czasu przysyłał nam teksty np. pod postacią
listów z Soboru. Także z okazji dwudziesto-i trzydziestolecia „Tygodnika” zwracaliśmy się
do arcybiskupa, a z czasem kardynała Woj tyły z prośbą o napisanie kilku słów.
Otrzymywaliśmy wówczas długie artykuły, które formę listu miały tylko o tyle, że zaczynały
się od słów „Szanowny Panie Redaktorze”. Wykładał w nich swoje poglądy na temat misji
czy też funkcji prasy katolickiej i środowisk intelektualnych.
To rozluźnienie współpracy publicystycznej nie oznacza jednak, że nasze kontakty się
rozluźniły. Ze współpracownika kardynał Wojtyła stał się bowiem naszym patronem, a nawet
protektorem i nieraz słyszeliśmy z różnych źródeł, że bronił nas na przykład przed jakimiś
zarzutami na konferencjach Episkopatu, a nawet zdarzało się, że robił to w publicznych
wystąpieniach. Kiedyś w okresie szczególnych trudności i nacisków władz na naszą redakcję,
w czasie procesji Bożego Ciała, poświęcił „Tygodnikowi” jedno z kazań – publicznie w ten
sposób deklarując, że bierze nas w swoją opiekę.
Mnie osobiście sprawił wielką przyjemność i zaszczyt swoją przedmową do mojej jedynej
książki Chrześcijanin w świecie dzisiejszym, której ukazanie się jest zresztą zasługą
redakcyjnych kolegów. To oni zebrali i opracowali rozsiane po wielu rocznikach
„Tygodnika” teksty, a potem przekonali mnie, że warto wydać je w zbiorze. Wtedy nie
przywiązywałem do tej publikacji wielkiej wagi, chociaż było mi przyjemnie, że w mojej
książce znajduje się przedmowa biskupa Wojtyły, który zresztą przed jej ukazaniem się został
metropolitą krakowskim. Dziś jestem im ogromnie wdzięczny, bo dzięki nim mam na swoim
koncie książkę ze wstępem autorstwa przyszłego papieża.
— Który zresztą, zdaje się, do dziś jest wiernym czytelnikiem ,,Tygodnika”?
— Tak, zawsze był naszym wiernym czytelnikiem i przyjacielem, co nie znaczy, że czytał
,,Tygodnik” bezkrytycznie. Czasem formułował jakieś zastrzeżenia i wysuwał sugestie, ale
jednocześnie mam wrażenie, że ta lektura wpływała na jego formację i on sam chyba zdawał
sobie z tego sprawę. Tym bardziej że zawsze nie tylko czytał „Tygodnik”, ale czytał go
bardzo uważnie. Podobnie zresztą czyta go do dziś, co – zważywszy ilość obowiązków – jest
rzeczą zdumiewającą. Ilekroć któryś z naszych autorów ma okazję spotkać się z Papieżem,
słyszy: „tak, tak, znam, czytałem niedawno pański artykuł o...” To robi zupełnie niezwykłe
wrażenie nawet na ludziach, których mało rzeczy może jeszcze poruszyć. Papież sam mówi,
że lektura ,,Tygodnika Powszechnego” jest dla niego rodzajem nałogu, którego nie potrafi się
pozbyć.
— Wracam do października 1978 roku. Był Pan wówczas na konklawe – zdaje się po raz
pierwszy w życiu. Czy to dlatego, że miał Pan jakieś przeczucie?
— Zupełnie nie, to był po prostu najbardziej niewiarygodny zbieg okoliczności.
Dwudziestego dziewiątego września 1978 roku, kiedy zmarł Jan Paweł I, brałem akurat udział
w jakimś małym parodniowym sympozjum, które odbywało się pod Rzymem. Któregoś
ranka, już pod koniec mojego pobytu, zadzwoniła do mnie nasza serdeczna przyjaciółka
Wanda Gawrońska z pytaniem, czy wiem, że umarł Papież. Odpowiedziałem jej, że
oczywiście wiem, Paweł VI umarł przeszło dwa miesiące wcześniej, a od miesiąca panuje już
Jan Paweł I i dopiero co byłem na jego audiencji generalnej. Okazało się jednak, że Wanda
mówi o Janie Pawle I, a Stolica Apostolska jest znów pusta i szykuje się drugie tego roku
konklawe.
Na samo konklawe nigdy bym nie pojechał, bo i załatwienie paszportu w tak krótkim
czasie byłoby mało realne, i koszta okazałyby się pewnie za duże na możliwości
90
„Tygodnika”. Skoro jednak byłem już w Rzymie, postanowiłem zostać, żeby pierwszy raz w
życiu zobaczyć pogrzeb Ojca Świętego i wybór jego następcy.
Wkrótce zjechali do Rzymu obaj polscy kardynałowie. Skontaktowałem się oczywiście z
kardynałem Wojtyłą i na dwa dni przed rozpoczęciem konklawe razem z Markiem
Skwarnickim byliśmy u niego na kolacji. Wtedy widzieliśmy go ostatni raz przed wyborem.
Skwarnicki opowiadał później, że już tego wieczora przy kolacji Kardynał wydawał mu się
nieswój, jakby nieobecny i jakby coś przeczuwał. Ja niczego specjalnego nie zauważyłem.
Może to dlatego, że Skwarnicki jest poetą, ma intuicję, a ja jestem raczej racjonalistą.
Oczywiście wiedziałem, że kardynał Wojtyła jest papabile. Paweł VI cenił go bardzo
wysoko, zaprosił go nawet do głoszenia rekolekcji dla Papieża i Kurii Rzymskiej. Takich
papabili było jednak z tuzin, a mnie wydawało się raczej, że papieżem raz jeszcze zostanie
Włoch, tak jak się to działo przez ostatnie 450 lat. Wiadomo, że wśród Włochów było
wówczas dwóch głównych kandydatów: Giovanni Benelli, arcybiskup Florencji, bardzo
dynamiczny i nowoczesny, były Sekretarz Stanu, oraz Giuseppe Siri, konserwatywny
arcybiskup Genui. Spodziewałem się co prawda, że wybór między nimi może być trudny i że
wówczas kardynałowie-elektorzy zaczną szukać jakichś innych kandydatów, prawdopodobnie
także wśród cudzoziemców, ale tu też stawiałem raczej na kardynała George'a Basila Hume'a,
arcybiskupa Westminsteru. W każdym razie kandydatura kardynała Wojtyły wydawała mi się
niezbyt prawdopodobna. Nie wierzyłem w nią do tego stopnia, że jeszcze na kilka godzin
przed ogłoszeniem wyboru wysłałem kartkę do angielskiego przyjaciela życząc mu, żeby
papieżem został Hume.
— Jak się Pan dowiedział o wyniku konklawe?
— Oczywiście siedziałem całymi dniami w Biurze Prasowym Stolicy Apostolskiej i
wychodziłem na plac Świętego Piotra, ilekroć zapowiadano zakończenie posiedzenia. Byłem
więc także wtedy, gdy pod wieczór drugiego dnia konklawe, po ósmym głosowaniu, nad
kaplicą Sykstyńską ukazał się biały dym. Byłem wówczas w grupie polskich i włoskich
przyjaciół, kiedy w loggii bazyliki stanął kardynał Pericle Felici, który powiedział, że
papieżem wybrano Wojtyłę. Doznałem szoku. Przyjaciele pytali mnie, co o tym myślę, a ja
zgodnie z prawdą odpowiedziałem im, że nic. Musiałem się jednak szybko pozbierać, bo
zaraz znaleźli mnie na placu reporterzy telewizji włoskiej, którzy mieli tam przygotowane
stanowiska. Zanim jeszcze kardynał Wojtyła – już jako Jan Paweł II – ukazał się zebranym na
placu Świętego Piotra tłumom, musiałem – stojąc przed kamerą – opowiadać o nim.
Miałem świadomość, że stało się coś niewiarygodnego, wspaniałego i niezwykłego.
Pierwszy w historii Kościoła papież z Polski, pierwszy w historii Polski Polak papieżem.
W dodatku właśnie ten człowiek, którego my znamy, którego znam od tylu lat, który jest
przyjacielem, współpracownikiem, który nas rozumie i którego my chyba też rozumiemy.
Równocześnie – przyznam się – myślałem, jak on biedny sobie poradzi – Polak na Stolicy
Piotrowej. Niby zna włoski, niby bywał na Soborze i na synodach, trochę zna Rzym, trochę
jeździł po świecie, był w Ameryce, był w Australii, ale jednak przeżył całe życie w Polsce i
we Włoszech zawsze będzie obcy. Jak on sobie z tym całym Kościołem powszechnym da
radę?
Oczywiście było to z mojej strony okropnie małoduszne i już nazajutrz, czytając pierwsze
przemówienie do Kolegium Kardynałów, przekonałem się, że radzi sobie wyśmienicie.
Potem, na inauguracji, uwierzyłem, że po prostu jest na swoim miejscu, że potrafi doskonale
znaleźć się w tej roli, nie rezygnując wcale ze swojej osobowości, i że ludzie doskonale go
przyjmują.
— ,,Czas na obiad”.
— Tak. „Czas na obiad”. Świat zareagował na Wojtyłę znakomicie. A dla nas to był ciągle
szok. Niezwykłe wydarzenie o ogromnym znaczeniu dla Polski w jej ponurym położeniu, dla
91
Kościoła i także dla nas – dla Krakowa, dla „Tygodnika”, dla naszego środowiska. To było
coś, z czym trudno było sobie poradzić, co nie bardzo mieściło się w głowie. Zresztą do tej
pory, chociaż mija już dziesięć lat od konklawe, mimo pewnej banalizacji faktu, że Polak jest
papieżem, i pewnej rutyny w obcowaniu z tym faktem, jest to jakieś stałe olśnienie. Od tamtej
pory niemal wszyscy z naszej redakcji częściej lub rzadziej jeżdżą do Rzymu, niektórzy –
wcześniej Marek Skwarnicki, a teraz Stefan Wilkanowicz – po parę razy w roku biorą udział
w pracach Rady do Spraw Świeckich. Jacek Woźniakowski często bywa w Rzymie jako
członek Papieskiej Rady do Spraw Kultury. Ja znów zostałem członkiem władz Fundacji Jana
Pawła II, które też zbierają się cztery razy do roku – nie zawsze jeżdżę, ale jednak jakieś dwa
razy w roku bywam we Włoszech. Za każdym razem będąc w Rzymie mamy okazję spotkać
się z Ojcem Świętym albo na mszy świętej i potem na śniadaniu, albo później na audiencji.
Oczywiście te spotkania mogą zostawiać pewien niedosyt, bo właściwie nie ma możliwości
ani czasu, żebyśmy mogli z Papieżem dłużej porozmawiać – zwłaszcza w cztery oczy.
Prawdę mówiąc, od 1978 roku tylko raz udało mi się dłużej sam na sam rozmawiać z
Ojcem Świętym. Byłem wtedy w Castel Gandolfo na kolacji i po jedzeniu Papież
zaproponował wyjście do ogrodu na spacer, który trwał może z pół godziny. Oczywiście dla
takiego jak ja szarego człowieka, który nie jest ani królową brytyjską, ani Kardynałem
Sekretarzem Stanu, rozmawiać z Ojcem Świętym pół godziny i w dodatku sam na sam, to jest
ogromnie dużo. Normalnie w czasie spotkania na mszy św. i przy śniadaniu jest nie tylko
dwóch sekretarzy, ale także jeszcze jakaś druga, a nawet trzecia osoba zaproszona przez
Papieża.
Mam więc niezwykły przywilej, mogąc tak często spotykać Ojca Świętego. Zresztą jest to
przywilej przysługujący wielu Polakom. Może to być nawet pewnego rodzaju
niesprawiedliwość, bo przecież ktoś wybitny, kto nie jest Polakiem, będzie przeważnie miał
większe kłopoty, chcąc porozmawiać z Papieżem. Biskupi, którzy przyjeżdżają ad limina,
mogą widzieć się z Ojcem Świętym nie tylko na audiencji, ale przeważnie też przy obiedzie
czy kolacji. Kiedy jednak są w Rzymie z innych powodów, tak łatwo się do Papieża nie
dostaną. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego, bo w końcu biskupów jest na świecie parę
tysięcy, a on jest tylko jeden. Poza biskupami czekają zaś na Papieża kurialiści, ambasadorzy,
głowy państw. Niezwykłą papieską gościnność wobec nas trzeba widzieć w takim kontekście.
— Ale też jest Pan osobistym przyjacielem Papieża.
— Na pewno tak, ale tu istnieje pewne nieporozumienie, które muszę wyjaśnić.
Mianowicie wiele osób – także na świecie – uważa, a prasa zachodnia czasem nawet pisze, że
ja jestem najbliższym przyjacielem Papieża, co jest absolutną bzdurą. Ojciec Święty ma w
Polsce i w świecie bardzo wielu przyjaciół. Mam szczęście być jednym z nich, ale w żadnym
razie nie jestem przyjacielem numer jeden. Nie zmienia to faktu, że mnie i moim kolegom
Ojciec Święty okazywał w przeszłości i okazuje nadal wiele serdeczności, życzliwości i
zaufania, co jest dla nas niesłychanie cenne.
— Kto jest zatem przyjacielem numer jeden?
— Może są to ci młodzi ludzie, którzy kiedyś jeździli z księdzem Wojtyłą na kajaki i na
narty, a teraz mają po czterdzieści parę albo pięćdziesiąt lat. Pewnie w dalszym ciągu mówią
do Papieża „Wujku”, tak jak mówili wówczas, żeby ktoś niepowołany nie dowiedział się, że
grupę prowadzi ksiądz. Może są to księża, z którymi przyjaźnił się, będąc w Polsce. Może są
to niektórzy spośród jego przyjaciół z Teatru Rapsodycznego, którzy do Wojtyły mówili
„Lolek”. To są zapewne najbliższe kręgi. Ale nie wiem, czy spekulacje na ten temat mają
wielki sens. Dziś dla Ojca Świętego wszyscy ludzie na całym świecie są przyjaciółmi.
— Wracam do października 1978 roku, żeby zapytać Pana o Pańskie pierwsze spotkanie z
Janem Pawiem II. Jak ono się odbyło?
92
— Wkrótce po wyborze, a jeszcze przed oficjalną inauguracją pontyfikatu, która miała się
odbyć w niedzielę, dowiedziałem się, że na sobotę przewidziane jest spotkanie Papieża z
kilkuset-, może nawet tysiącosobową grupą dziennikarzy, którzy przyjechali z całego świata,
żeby relacjonować konklawe, i że kilkunastu spośród nas będzie mu przedstawionych.
Napisałem więc liścik do szefa Sala Stampa informując go, że jestem redaktorem „Tygodnika
Powszechnego”, z którym Jan Paweł II przez wiele lat współpracował, i że z tego powodu, a
także jako przedstawiciel polskiej prasy, chciałbym znaleźć się w tej małej grupie.
Oczywiście moja prośba została uwzględniona.
Spotkanie odbywało się w jednej z wielkich sal watykańskich. Nas, wybranych do
prezentacji, posadzono w pierwszym rzędzie. Po przemówieniach zaczęliśmy podchodzić do
papieskiego tronu. Kolejność wyznaczał protokół: pierwszy szedł dyrektor „L'Osservatore
Romano”, po nim delegat Międzynarodowej Unii Prasy Katolickiej, prasa włoska,
przedstawiciele wielkich agencji światowych. Ojciec Święty podawał każdemu rękę i
zamieniał kilka słów. Kiedy przyszła moja kolej, Papież po prostu wziął mnie w ramiona i
serdecznie uściskał, co wywołało owację, bo zupełnie przełamało sztywno-protokolarny
charakter tego spotkania. Ja chyba się zwyczajnie popłakałem i zdaje się, że nawet nie padły
między nami żadne słowa. Zostało tylko zdjęcie, bo oczywiście cała audiencja była
fotografowana.
— Czy następne spotkania też były tak emocjonalne?
— Oczywiście tak bardzo emocjonalne już nie były, ale to nie znaczy, że spotkanie i
możliwość odbycia krótkiej rozmowy z Papieżem jest dziś dla mnie czymś naturalnym. Nie
jest i nigdy nie będzie, bo dla katolika Papież to nie jest tylko konkretny człowiek, którego
mogłem poznać wcześniej jako księdza i jako biskupa, ale przede wszystkim Namiestnik
Chrystusa, Następca Świętego Piotra, Najwyższy Kapłan Kościoła.
— A wtedy, w październiku 1978 roku, czy spotkał się Pan jeszcze z Papieżem przed
powrotem do Polski?
— Owszem, i to kilka razy. Jeszcze w poniedziałek, 23 października, byłem w
watykańskiej Auli Nerviego na słynnej audiencji dla Polaków, na której Jan Paweł II, nie
mogąc powstrzymać klękającego prymasa Wyszyńskiego, także przed nim ukląkł. Wśród
szaleństwa oklasków trwali tak przez dłuższą chwilę, co robiło piorunujące wrażenie. Trzy
dni później byłem u Ojca Świętego wieczorem na kolacji. Wtedy po raz pierwszy
przekroczyłem progi apartamentów papieskich. Z kolei w niedzielę, w tydzień po inauguracji
pontyfikatu byłem w Mentorelli, niezbyt daleko od Rzymu, gdzie Papież przyjechał z
pielgrzymką do tamtejszego sanktuarium Matki Bożej. Zawieźli mnie tam dziennikarze z
RAI, telewizji włoskiej – że tak powiem – na wabia. Liczyli, że Ojciec Święty zobaczywszy
mnie, zatrzyma się na chwilę, z czego skorzystają, żeby uzyskać jakiś miniwywiad do
mikrofonu. Niezbyt im się to udało. Stałem ściśnięty w napierającym tłumie, a gdy Ojciec
Święty przechodził, powiedział tylko, nie zatrzymując się: „oni cię tu zniszczą, redaktorze”.
Wreszcie przed odlotem z Rzymu byłem jeszcze raz w Pałacu Apostolskim: na mszy św. w
prywatnej kaplicy Ojca Świętego i na śniadaniu. Po śniadaniu w sąsiadującym z jadalnią
gabinecie Ojciec Święty pokazał mi dwa projekty pastorału papieskiego proponowane mu
przez stowarzyszenie „Opus Dei” i zapytał, który mi się bardziej podoba. Odpowiedziałem, że
żaden mi się nie podoba i że dużo piękniejszy jest pastorał romański, laska pasterska
zakończona krucyfiksem, jaką posługiwał się Paweł VI. W istocie Jan Paweł II po dziś dzień
posługuje się pastorałem Pawła VI, lub też innym takim samym. Nie twierdzę bynajmniej, że
to jest moja zasługa.
Więcej się tego roku nie widzieliśmy, ale już w następnym, 1979 roku widzieliśmy się
parokrotnie i w Rzymie, i w Polsce, dokąd Papież przyjechał w swojej drugiej zagranicznej
podróży. Byliśmy wtedy, cały zespół redakcji, na spotkaniu z Ojcem Świętym w rezydencji
93
arcybiskupów krakowskich – podobnie zresztą jak w czasie drugiej pielgrzymki w 1983 roku,
kiedy Papież, przyjął kilku spośród nas na Jasnej Górze. Natomiast podczas trzeciej
papieskiej pielgrzymki do Polski nie zabiegaliśmy już o spotkanie uważając, że skoro i tak
dość często mamy okazję widywać Ojca Świętego, powinniśmy ustąpić osobom, które
rzadziej bywają w Rzymie.
— Zdaje się, że Pan spotykał Papieża nie tylko w Rzymie, bo przecież towarzyszył mu Pan
w wielu zagranicznych podróżach, poczynając od trzeciej, którą w październiku 1979 roku
Jan Paweł II odbył do USA.
— To nie jest zupełnie tak, jak by się mogło wydawać, bo ja dosłownie towarzyszyłem
Papieżowi, podróżując jego samolotem, czyli w tak zwanym volo popale, tylko w dwóch
pielgrzymkach – do Brazylii w lipcu 1980 roku i do Hiszpanii w listopadzie roku 1982. Poza
tym obserwowałem też papieskie podróże do USA, RFN (w listopadzie 1980) i Austrii (we
wrześniu 1983 roku). Nigdy jednak spotkanie się z Papieżem w czasie tych podróży nie było
rzeczą łatwą i zresztą nie zawsze mogło dojść do skutku.
Zaczęło się wyjątkowo pechowo od podróży do USA, którą obserwowałem tylko
częściowo, bo nie byłem w stanie jeździć za Papieżem przez całą Amerykę. Papież się mnie
tam chyba nie spodziewał, ale zobaczył mnie najpierw na spotkaniu z młodzieżą w
nowojorskiej Madison Hali, a potem na mszy polskiej w Chicago. Po mszy świętej Papież
poszedł na plebanię i chwilę później przez megafony ogłoszono po polsku, że „redaktor
Turowicz proszony jest o przyjście na plebanię”. Natychmiast zacząłem się przeciskać, ale
okazało się, że przedostanie się tam jest zupełnie niemożliwe. Sektory były poprzegradzane i
pilnowane przez amerykańską policję, która oczywiście nie rozumiała polskiego ogłoszenia, a
nie udało mi się znaleźć żadnego polskiego księdza, który zechciałby zaświadczyć, że
rzeczywiście jestem wzywany do Ojca Świętego. Nie dostałem się więc na plebanię, co było
dla mnie dosyć bolesne. Dopiero ostatniego dnia, w czasie audiencji dla dziennikarzy w
ogrodzie waszyngtońskiej nuncjatury, ksiądz Dziwisz wyłowił mnie na papieskie podium i
krótką chwilę rozmawialiśmy z Papieżem. Papież zapytał: „Panie redaktorze, co słychać?” Ja
odpowiedziałem: „A co słychać u Ojca Świętego?”, i to właściwie było już wszystko.
— Udała się Panu jednak niezwykła sztuka przeprowadzenia wywiadu z Ojcem Świętym po
jego podróży do Brazylii. Powstały wprawdzie rozmowy Guittona z Pawłem VI i Frossarda z
Janem Pawłem II, ale to były książki. Natomiast normalnych, prasowych wywiadów papieże z
zasady nie udzielali. Zresztą Jan Paweł II też ich wcześniej ani później nie udzielał, jeżeli nie
liczyć krótkich rozmów, jakie prowadzi z dziennikarzami, odwiedzając w czasie pielgrzymek
przedział prasowy swojego samolotu.
— Tak, cała podróż do Brazylii była dla mnie zupełnie niezwykłym przeżyciem, bo po raz
pierwszy znalazłem się w volo papale, czyli w grupie dziennikarzy, którzy podróżują z Włoch
papieskim samolotem. Miałem wówczas okazję parę razy spotkać się z Ojcem Świętym, co
nie udało się już podczas żadnej następnej pielgrzymki. Po raz pierwszy w czasie lotu z
Rzymu do Brazylii, kiedy Papież jak zwykle przyszedł do znajdującego się w ogonie
samolotu przedziału dla dziennikarzy. Podchodził wtedy do wszystkich po kolei, witał się i z
prawie każdym zamieniał po parę zdań, przy czym niektórzy oczywiście podtykali mu
mikrofony, próbując zadawać bardziej lub mniej dyskretne pytania. Siłą rzeczy te samolotowe
wymiany zdań są jednak zdawkowe, więc i ja nie próbowałem wtedy wciągnąć Ojca
Świętego w dłuższą rozmowę. Właściwie zdążyliśmy się tylko przywitać i wymienić
pozdrowienia.
W Brazylii dziennikarze latali już osobnym samolotem, więc nie było okazji do spotkań w
czasie podróży. Natomiast w Manaus, stolicy Amazonii, w rezydencji biskupiej odbyło się
spotkanie z przedstawicielami brazylijskich Indian. W ich imieniu przemawiał półnagi wódz,
który bardzo dramatycznie przedstawił sytuację swojego narodu, wyzyskiwanego i
94
niszczonego przez wielkie kompanie przemysłowe. Papież był tym wystąpieniem głęboko
poruszony. Pamiętam, że niezwykle serdecznie wyściskał tego wodza i odpowiedział mu
ciepłym, a przy tym zasadniczym przemówieniem. Kiedy w jakiś czas potem został on w
dziwnych okolicznościach zamordowany, Ojciec Święty przyjął to z ogromnym bólem,
któremu dał publiczny wyraz.
Dziennikarze w tym spotkaniu nie brali udziału, ale jakoś udało mi się przedostać na
dziedziniec rezydencji, na którym byli zgromadzeni oczekujący na Papieża Indianie. Kiedy
spotkanie już się skończyło, wyłowił mnie stamtąd ksiądz Dziwisz i mogłem odbyć z Ojcem
Świętym trwającą może kwadrans rozmowę. Wtedy jednak nie miałem jeszcze śmiałości
prosić go o wywiad. Samo zaproszenie do rezydencji było już wyróżnieniem przekraczającym
moje najśmielsze oczekiwania. Odważyłem się dopiero w drodze powrotnej, kiedy wkrótce
po posiłku w przedziale prasowym zostałem jedyny raz w życiu poproszony na śniadanie do
kabiny Ojca Świętego. Zapytałem więc Papieża, czy nie zechciałby udzielić wywiadu
„Tygodnikowi Powszechnemu”, a on zgodził się bez wahania.
Kiedy wróciliśmy do Włoch, Papież poleciał prosto na wypoczynek, a ja zatrzymałem się
w Rzymie, czekając wiadomości od księdza Dziwisza. Dwa dni później dostałem telefon i
zostałem zaproszony do Castel Gandolfo. Miałem oczywiście przygotowanych parę pytań,
które Papież przejrzał i zaakceptował. Całą – trwającą mniej więcej godzinę – rozmowę
nagrywaliśmy na taśmę. Jeszcze w Rzymie spisałem ją niemal słowo w słowo i posłałem
Papieżowi do autoryzacji, ale – o ile pamiętam – nie wprowadził do mojego zapisu żadnych
istotnych poprawek.
Ta rozmowa ukazała się nie tylko w ,,Tygodniku”, ale także w codziennym włoskim
wydaniu „L'Osservatore Romano”, i wywołała sporą sensację, bo rzeczywiście ma Pan rację,
że był to jedyny wypadek udzielenia przez Ojca Świętego tego typu wywiadu dla prasy. Do
dziś „Tygodnik” jest więc jedynym w historii Kościoła pismem, które uzyskało wywiad od
papieża.
— Pan zaś jest jedynym dziennikarzem, któremu udało się taki wywiad przeprowadzić. Czy
nigdy więcej nie próbował Pan tego powtórzyć?
— Nie, nie bardzo była po temu okazja. Muszę dodać, gwoli prawdzie, że kiedyś później
mój przyjaciel, dziennikarz włoski Gian Franco Svidercoschi uzyskał w czasie którejś z
podróży samolotem wywiad Ojca Świętego dla rzymskiego dziennika „II Tempo”.
— Mimo blisko dziesięciu lat spędzonych w Watykanie, Papież wciąż robi wrażenie
niezwykle dobrze poinformowanego w sprawach polskich. Zdaje się, że między innymi jest to
również Pańska zasługa?
— Między innymi, bo Papież przede wszystkim sam bardzo systematycznie śledzi
wszelkie doniesienia z kraju. Po wtóre jest w Rzymie grupa Polaków, którzy stale informują
Ojca Świętego o polskich sprawach.
O tej grupie krążą najróżniejsze legendy – że to polska mafia rządzi Watykanem, że
nieustanna obecność rodaków Papieża w jego otoczeniu sprawia, iż poświęca on sprawom
polskim nieproporcjonalnie dużo czasu, że na skutek ich interwencji Watykan nadmiernie
angażuje się w sytuację polską. To wszystko jest jawna bzdura, bo poza Papieżem „polska
mafia” mogłaby się składać najwyżej z kilku osób: z kardynała Andrzeja Marii Deskura –
bardzo schorowanego i siłą rzeczy mało aktywnego; kardynała Władysława Rubina – także
bardzo ciężko chorego i praktycznie nie biorącego udziału w pracach Kurii; arcybiskupa
Zenona Grocholewskiego – w pełni sił, ale skoncentrowanego na pracach Najwyższego
Trybunału Sygnatury Apostolskiej, któremu sekretarzuje; trzech prałatów zatrudnionych w
Sekcji Polskiej Sekretariatu Stanu oraz księdza prałata Stanisława Dziwisza, sekretarza Ojca
Świętego. Spośród wszystkich tych osób największy wpływ może chyba mieć ksiądz
Dziwisz, który przebywa z Ojcem Świętym niemal bez przerwy, ale przecież jest też drugi
95
sekretarz, dawniej Murzyn, ksiądz Kabongo, teraz ksiądz Wietnamczyk. Spośród pozostałych,
co tydzień, w niedzielę, bywa u Papieża na obiedzie kardynał Deskur – bliski Ojcu Świętemu
osobisty przyjaciel, którego cierpienie w szczególny sposób wiąże się z pontyfikatem Jana
Pawła II, bo powodujący je wylew nastąpił w przeddzień ostatniego konklawe. Pozostali
mogą pewnie mieć wpływ na stanowisko Papieża w sprawach polskich, ale chyba raczej
niewiele więcej. W każdym razie – żeby skończyć z bajkami o polskiej mafii – Niemców i
Francuzów, nie mówiąc o Włochach, jest w Kurii Rzymskiej nieporównanie więcej niż
Polaków.
Natomiast jeżeli chodzi o informowanie Papieża na temat sytuacji w Polsce, poważną rolę
odgrywają przede wszystkim księża biskupi polscy odwiedzający Watykan nieraz po parę
razy w roku, zwłaszcza polscy kardynałowie: Glemp, Macharski i Gulbinowicz, a także liczni
przyjeżdżający z kraju duchowni i świeccy przyjaciele Papieża, których Ojciec Święty często
wypytuje, co w Polsce słychać.
Oczywiście, kiedy przyjeżdża do Rzymu ktoś z „Tygodnika”, Wilkanowicz, Skwarnicki,
Woźniakowski, Bortnowska, ksiądz Bardecki czy ja, Papież z reguły wypytuje o wszystkie
polskie sprawy. Będąc człowiekiem niezwykłej inteligencji i ogromnego doświadczenia,
Papież zawsze wie, jaką miarę przyłożyć do czyjej relacji. Ma wspaniałą pamięć i wielką
zdolność syntezy. Dzięki temu, mimo pozornie dość przypadkowego i zmieniającego się stale
grona informatorów, jego wyobrażenie o sytuacji panującej w kraju nigdy nie przestało być
zaskakująco trafne.
— ... co okazało się zwłaszcza podczas trzeciej pielgrzymki, kiedy mimo pozorów
normalizacji Papież zdecydował się mówić ,,o nas i za nas”, przekreślając w ten sposób
obawy wielu osób – przyznam się, że także moje własne.
— Mam wrażenie, że sam Ojciec Święty zdawał sobie sprawę z tych obaw i zapewne
dlatego na długo przed przyjazdem do Polski prosił wiele osób o opinie na temat tego, co
Polacy chcieliby od niego usłyszeć i jakie problemy szczególnie wymagają poruszenia. Ta
trafność, z którą Papież odnajduje sprawy najboleśniejsze, jest więc efektem nie tylko jego
niezwykłej intuicji społecznej i głębokiej znajomości polskiej sytuacji, ale też owocem
wielomiesięcznych, żmudnych, szczegółowych przygotowań oraz sondaży przeprowadzanych
zapewne w różnych środowiskach.
— Chciałbym, żebyśmy wrócili jeszcze do roku 1979 i do pierwszej papieskiej pielgrzymki
do Polski. Od piętnastu lat kardynał Wyszyński zabiegał o zgodę władz na wizytę Ojca
Świętego. W 1966 roku podczas uroczystości milenijnych na Jasnej Górze stal nawet pusty
tron przygotowany dla Pawła VI, którego przyjazd zablokował Gomułka. Przyjazd Jana
Pawła II do Polski nie był więc rzeczą oczywistą, choć władza z dużą kurtuazją zareagowała
na jego wybór, a w uroczystościach inauguracyjnych wziął nawet udział Henryk Jabłoński
jako przewodniczący Rady Państwa.
— Ja, prawdę mówiąc, w pierwszym okresie po konklawe i wybraniu Jana Pawła II
zupełnie nie pomyślałem o tym, że można będzie doprowadzić do wizyty Papieża w Polsce.
Kiedy w końcu zaczęły do nas docierać jakieś wiadomości na ten temat, nie potrafiłem sobie
wyobrazić, jak ta pielgrzymka może wyglądać. Od początku miałem poczucie zupełnej
niezwykłości takiego wydarzenia. Pierwsza w historii Polski wizyta papieża. Pierwsza wizyta
papieża w kraju komunistycznym. Zupełnie niezwykły był też okres przygotowań – pełen
nadziei i oczekiwania na coś wielkiego, co się musi zdarzyć. I to się sprawdziło. Wielka
radość, ogromna duma i jedność, kiedy Papież przyjechał. Wtedy dopiero przekonaliśmy się,
jak dużo nas jest. Nie ma wątpliwości, że ta pielgrzymka wywarła ogromny wpływ na
późniejsze wydarzenia. Z klimatu końca lat siedemdziesiątych pewnie i tak wyłoniłoby się
coś w rodzaju „Solidarności”, ale Papież Polak i jego wizyta w Polsce – to były fakty, które
przyspieszyły kształtowanie się podstaw ,,godnościowych” i bardzo wzmocniły ten ruch.
96
Nagle całe zatomizowane społeczeństwo przekonało się, że w ogromnej swojej większości
jest niemal jednomyślne. Dało to niesłychane poczucie siły i pewności siebie.
— Znaczenie polityczne tej wizyty nie jest chyba przez nikogo podważane, często też
powołują się na nią bohaterowie Sierpnia. Mniej jednoznaczne wydają mi się natomiast
konsekwencje pontyfikatu i kolejnych pielgrzymek Jana Pawła II dla Kościoła w Polsce.
— Tu też jest kilka faktów bardzo widocznych i powszechnie znanych: zbliżenie do
Kościoła wielu osób, które uprzednio od niego odeszły, wzrost liczby powołań kapłańskich,
intensyfikacja praktyk religijnych. Bodajże ojciec Kłoczowski opowiadał tak o wrażeniu,
jakie odniósł w czasie rekolekcji, które głosił wkrótce po wyborze kardynała Wojtyły na
papieża: „Dawniej trzeba było ogromnego wysiłku, żeby ludzi przekonywać i nawracać, a
teraz wystarczy wetknąć w ziemię patyk i od razu kwitnie”. Nieporównanie zmieniła się
atmosfera. Ludzie stali się bardziej chłonni i gotowi do przyjmowania ewangelizacji.
Oczywiście bardzo trudno jest ocenić, czy okaże się to głębokie i autentyczne, ale myślę, że w
wielu wypadkach jednak tak.
— Jest to też jednak okres, w którym wiele osób dostrzega rosnący triumfalizm polskiego
Kościoła.
— Tak, to na pewno, i jest to bardzo niebezpieczny triumfalizm: „Jacy to jesteśmy
wspaniali – my, którzy daliśmy światu Papieża Polaka”. Na pewno jest dużo kompleksu
wyższości wobec innych Kościołów lokalnych.
— Czy nie obawia się Pan, że przy wszystkich ogromnych pozytywach, jakie dla Polski,
Polaków i Kościoła w Polsce niesie polski pontyfikat, przyczynił się on także do zahamowania
posoborowego procesu uspołeczniania się Kościoła, że umocnił klerykalizm, który Kościołowi
w Polsce często wypomina się na Zachodzie?
— Ja, prawdę mówiąc, nie bardzo widzę, żeby ten proces, którego zahamowania Pan się
obawia, był wcześniej wyraźnie widoczny. To już jest sprawa oceny katolicyzmu polskiego, a
ja mam na ten temat bardzo mieszane uczucia. Kościół polski na pewno ma ogromne
pozytywy. W świecie cywilizacji zachodniej jest to jedyny Kościół lokalny, który ma liczne
powołania i pełne świątynie. Kilka lat temu mieliśmy w Polsce osiemset powołań rocznie,
podczas gdy w Belgii, która także w całości jest krajem katolickim, było ich zaledwie kilka.
Oczywiście Belgia ma mniej ludności niż Polska, ale na pewno nie 200 razy. Mamy też
liczne, bardzo dobrze funkcjonujące duszpasterstwa, ludzie stosunkowo chętnie czytają prasę
i książkę katolicką. Kościół jest w Polsce mocny jak chyba nigdzie.
Jednocześnie w tym niezwykle katolickim kraju, w którym istnieje tak silny Kościół,
każdego roku dokonuje się niesłychanej liczby zabiegów przerywania ciąży. To przecież
katolickie małżeństwa, czy katolickie kobiety podejmują decyzję o przeprowadzeniu zabiegu.
I podejmują ją wiedząc, że jest to grzech. Katolicka etyka seksualna nie jest przecież wśród
polskich katolików kwestionowana, nie ma tych wielkich oporów w przyjmowaniu
stanowiska Kościoła, które występują na Zachodzie. Ludzie to stanowisko akceptują,
przyjmują zasady, a jednocześnie uważają, iż są one „nieżyciowe”, że „nie można od
wszystkich wymagać bohaterstwa”. Zresztą także plaga pijaństwa jest trudna do pogodzenia z
wizją Polski jako kraju silnego i świadomego katolicyzmu.
Myślę, że jest również bardzo poważny problem formacji seminaryjnej. Młodzi duchowni,
którzy przygotowują się do pracy wśród ludzi świeckich, powinni przecież w czasie swoich
studiów seminaryjnych spotykać się ze świeckimi i rozmawiać z nimi na temat problemów
współczesnego świata, żeby potem, gdy zaczną pracę, mogli zrozumieć swoich parafian i
znaleźć z nimi wspólny język.
Nie ma więc dostatecznego przepływu idei i informacji między środowiskami świeckimi a
duchowieństwem, podobnie zresztą jak zbyt słaby jest przepływ w odwrotnym kierunku – od
Episkopatu do katolików świeckich. Ukazuje się wprawdzie wiele listów pasterskich, ukazują
97
się komunikaty z posiedzeń plenarnych Konferencji Episkopatu Polski, ale brakuje wśród
nich – moim zdaniem – ważkich, zasadniczych dokumentów o charakterze doktrynalnym, na
które katolicy świeccy mogliby się powoływać i w oparciu o które mogliby kształtować swoje
poglądy w różnych sprawach.
Tymczasem takie dokumenty powstają w różnych krajach, w których katolicyzm jest
nieporównanie słabszy niż w Polsce. Kilka lat temu Episkopat USA opracował na przykład
zasadniczy, choć kontrowersyjny – krytykowany zwłaszcza przez konserwatywnych
intelektualistów katolickich na czele z Michaelem Novakiem – dokument dotyczący
ekonomii, ustroju społecznego i moralnej oceny kapitalizmu w Ameryce. Jego przygotowanie
trwało parę lat i wywołało w całym amerykańskim Kościele katolickim bardzo żywą
dyskusję, która może nie doprowadziła do ujednolicenia poglądów, ale jednak przyczyniła się
do wyjaśnienia bardzo wielu problemów. Cokolwiek by nie mówić o jego słabościach,
powstał dokument mający ogromną wagę, do którego musi się odnieść każdy, kto podejmuje
rozważania z pogranicza ekonomii i etyki.
W Polsce takich dokumentów raczej nie ma. Oczywiście można powiedzieć: „cóż z tego,
skoro mamy efekty w postaci pełnych kościołów i seminariów, a oni nie”. Otóż ja myślę, że
mamy te efekty nie „dlatego”, tylko „mimo to”.
— A może polski Episkopat jest po prostu zniechęcony przez doświadczenia papieskie?
Żaden z biskupów nie może przecież porównywać swojego autorytetu z autorytetem Papieża,
który też, choć tak bardzo kochany i szanowany, nie jest jednak czytany ani przez świeckich,
ani – na ogół – przez duchownych. Słowa Papieża ulatują i mało kto do nich wraca. Mam
wrażenie, że z całej ogromnej katechezy trzech pielgrzymek zostało może tylko parę
inwokacji: ,,nie lękajcie się”, ,,musicie od siebie wymagać”, ,,każdy ma swoje Westerplatte”.
— Oczywiście ma Pan rację, że pielgrzymki wywołują wielkie wzruszenie i emocje
związane z niezwykłym osobistym charyzmatem Papieża, który nie tylko w Polsce
elektryzuje masy, słowa natomiast robią wprawdzie wrażenie, ale zaledwie przelotne. Dlatego
w świadomych kołach katolickich podejmujemy – zwłaszcza teraz, po trzeciej pielgrzymce –
wysiłek studiowania i popularyzowania tego orędzia, które Ojciec Święty przywiózł do
Polski. Wydaje mi się jednak, że efekty pielgrzymek papieskich w ogromnej mierze zależą od
tego, jak cały Kościół lokalny się do nich przygotowuje. Na przykład w Wenezueli, w której
Kościół jest znacznie młodszy od polskiego, przez cały poprzedzający przyjazd Ojca
Świętego rok, sto tysięcy świeckich zajmowało się przygotowaniem wiernych do tej wizyty.
To jest wysiłek, który musi zostawić wyraźne ślady. Nie wiem, jak dokładnie wyglądają
efekty tej pracy, ale w każdym razie u nas nie było przygotowań na taką skalę. Oczywiście
istniały obiektywne przeszkody, które to uniemożliwiały – choćby bardzo spóźnione podjęcie
przez władze decyzji o wyrażeniu zgody na przyjazd Papieża, ale faktów to nie zmienia.
— Była to już trzecia wizyta Ojca Świętego w ciągu niespełna dziesięciu lat.
Przygotowanie pierwszej odbywało się w niezwykłym pośpiechu, bo przecież od wyboru do
przyjazdu Papieża minęło raptem siedem miesięcy. Przygotowanie drugiej też było trudne z
racji późnego jej ogłoszenia, a także ze względu na bliskie doświadczenia Grudnia, które
dominowały jeszcze w problematyce duszpasterskiej. Można więc już chyba mówić o pewnej
zlej tradycji pospiesznych i siłą rzeczy dość powierzchownych przygotowań.
— Tak, ale jednak dzięki Papieżowi każda z tych pielgrzymek odegrała swoją istotną rolę i
wobec polskiego Kościoła, i także wobec społeczeństwa. O pierwszej już sporo mówiliśmy –
była to pielgrzymka nadziei. Druga z kolei była bardzo wyraźnie pielgrzymką pocieszenia dla
obolałego po stanie wojennym polskiego społeczeństwa. Trzecią może trudno by było tak
krótko zdefiniować, ale w największym stopniu była to chyba pielgrzymka przypomnienia –
przede wszystkim o roli Kościoła i jego powinnościach wobec cierpiącego społeczeństwa, a
98
także o obowiązku wierności tym ideałom, w które się wierzy, o potrzebie dawania
świadectwa swojej wiary.
Wracam do Pańskiej obawy, że biskupi są zniechęceni. Nie, ja nie mam takiego wrażenia.
Myślę, że wyjątkowo częste i bliskie kontakty z Ojcem Świętym, dużo częstsze niż ma z nim
jakikolwiek inny Episkopat, bardzo naszych biskupów umacniają i dają im poczucie zupełnie
szczególnej pozycji w Kościele, a także w kraju.
— Wspomniał Pan o braku przygotowań do papieskich pielgrzymek, a ja bym tę
obserwację rozciągnął na cały pontyfikat. Nie przypominam sobie, żebym czytał w polskiej
prasie katolickiej jakąkolwiek polemikę na temat treści nauczania papieskiego, co na
Zachodzie jest rzeczą naturalną. Właściwie bez przerwy toczą się tam najróżniejsze,
wywołane nauczaniem papieskim spory i dyskusje. U nas milczy nawet ,,Tygodnik”, który –
jak na polskie warunki –jest pismem niesłychanie odważnym.
— Myślę, że działają tu dwa czynniki. Po pierwsze kompleks „oblężonej twierdzy”. Po
drugie fakt, że Ojciec Święty jest dla nas tak olbrzymią wartością, iż jakakolwiek krytyka czy
polemika wydawałaby się niewłaściwa. Papież we wszystkim, co robi, jest o tyle od nas
wszystkich lepszy, o tyle wyżej od nas stoi, że chyba rzeczywiście nikomu nie przychodzi do
głowy porywać się na jakąkolwiek dyskusję z Jego nauczaniem.
— Mnie też polemizowanie z Papieżem wydaje się czymś nie do pomyślenia i nawet trudno
to sobie wyobrazić ze względów czysto emocjonalnych. Nie wierzę, żeby w polskich
środowiskach katolickich stawało pytanie: czy Papież ma rację? Natomiast kwestia tego, co
Papież mówi, co chce powiedzieć, jest wobec metaforyczności języka, jakim się posługuje,
zupełnie inną sprawą i sądzę, że na ten temat dyskusja bardzo by się przydała.
— Tak, takiego wysiłku rzeczywiście w Polsce brakuje. Ukazują się wprawdzie
komentarze do encyklik czy listów papieskich, ale to są na ogół wywody bardzo uczone.
Natomiast słowa kierowane wprost do Polaków, zwłaszcza w czasie pielgrzymek, nie
doczekały się poważnego i popularnego omówienia. Niewątpliwie jest to defekt, który wynika
może z ogólnej słabości intelektualnej naszego katolicyzmu, ale w jakimś stopniu może także
z braku dystansu. Wszyscy jesteśmy tak mocno zaabsorbowani sytuacją naszego kraju,
polityczną walką-niewalką, która toczy się o demokratyzację i znośniejszy kształt socjalizmu,
że nie ma miejsca na spokojną refleksję, ani nie ma dla niej atmosfery. To wszystko jednak
tylko wyjaśnia przyczynę, ale nie usprawiedliwia błędu, który rzeczywiście istnieje. Całe
orędzie papieskie, i to, które głosi urbi et orbi, i to, które kieruje do Polaków, powinno być u
nas przedmiotem krytycznej, pogłębionej refleksji, a nawet dyskusji.
— Zanim zaczęliśmy rozmawiać o sprawach związanych z pontyfikatem Jana Pawła II,
mówiliśmy o poprzedzających go ,,polskich miesiącach”. Mieliśmy już Październik, Marzec,
Grudzień, Czerwiec. Teraz przyszła pora na Sierpień i rok 1980, który bardzo mocno wiąże
się z osobą oraz nauczaniem polskiego Papieża. Czy te niezwykle objawy religijności, które
przyniósł Sierpień – religijności okazywanej przez robotników, i to robotników w pierwszym
lub najdalej drugim pokoleniu, a więc najbardziej zagrożonych ateizacją – były dla Pana
zaskoczeniem?
— Ta manifestacja katolicyzmu i religijności, która miała miejsce w Stoczni Gdańskiej,
była pewnego rodzaju zaskoczeniem. Strajk, robotnicy i równocześnie msza św., Papież,
Matka Boska Częstochowska, ksiądz prałat Henryk Jankowski spowiadający strajkujących –
to wszystko zdumiewało i szokowało nie tylko opinię zachodnią, ale w jakimś stopniu także
nas. Tak, nie byliśmy do takich widoków przyzwyczajeni. Aczkolwiek dla mnie nie było to
tak bardzo szokujące, jak dla innych, bo pierwszą połowę lipca 1980 roku spędziłem
podróżując za Papieżem po Brazylii, gdzie sprawy wyglądały poniekąd podobnie. Otóż na
krótko przed przyjazdem Ojca Świętego odbył się w Sao Paulo strajk, na który władze
zareagowały ostrymi represjami. W odpowiedzi na te represje biskupi zdecydowali się
99
udostępnić kościoły na zebrania robotnicze, mające absolutnie świecki charakter. Duchowni
prowadzili też akcję organizowania pomocy materialnej dla strajkujących i ich rodzin. Zresztą
Kościół brazylijski miał już piękną kartę wspierania opozycji zdelegalizowanej i
prześladowanej w okresie wojskowej dyktatury. Sytuacja była więc dość podobna i w gruncie
rzeczy podobnie wyglądały tamtejsze strajki.
Znamienną rzeczą było jednak to, że w Polsce przez cały okres posierpniowy nigdy nie
próbowano powoływać chrześcijańskich związków zawodowych, chociaż wśród robotników
większość stanowili praktykujący katolicy. Przez cały ten czas wiara nigdy nie dzieliła ludzi.
Każdy dzień zjazdu „Solidarności” zaczynał się poranną mszą świętą odprawianą w hali
Olivii, gdzie odbywały się obrady. Nie było więc żadnych zahamowań antyklerykalnych, czy
antyreligijnych, ale nie dochodziło też do narzucania niewierzącym uczestnictwa w
religijnych manifestacjach. Związek był dla wszystkich i wszyscy byli w nim tak samo
dobrzy.
— Wróćmy do sierpnia 1980 roku. Sygnał tego, że cos się w Polsce dzieje, pojawił się
dopiero w ,,Tygodniku” datowanym 24 sierpnia, a więc osiem tygodni po wybuchu
pierwszych lipcowych strajków. Podejrzewam, że wcześniej wszystkie informacje na ten temat
zdejmowała cenzura. Już jednak dwa tygodnie później, w numerze z 7 września, materiały
związane ze strajkiem zajęły 3 spośród 8 kolumn ,,Tygodnika”. Drukowaliście Państwo na ten
temat list Ojca Świętego do Prymasa, komunikat z posiedzenia Rady Głównej Episkopatu
Polski, kazanie prymasa Wyszyńskiego wygłoszone 26 sierpnia na Jasnej Górze, pełne teksty
porozumień z Gdańska i Szczecina, nie sygnowany, odredakcyjny komentarz, a także jedną
trzecią ,,Obrazu tygodnia”. Podobnie miało być w wielu następnych numerach, bo o
sprawach solidarnościowych zaczęli pisać niemal wszyscy autorzy ,,Tygodnika”. Wszyscy –
poza Panem. Czy absorbowały Pana wówczas inne sprawy, czy też po prostu tych tekstów
było już tak dużo, że unikał Pan dalszego ich mnożenia?
— My jesteśmy mniej operatywni od większości tygodników i dlatego pewnie nie
posłaliśmy żadnego reportera do Stoczni. Owszem, pojechał do Stoczni Jacek Woźniakowski,
ale pisanie o tym, co się tam dzieje, było w pierwszych dniach strajku całkowicie
niecenzuralne. Natomiast kiedy powstała „Solidarność”, uważaliśmy ją za ruch bardzo nam
bliski. Już treść Porozumień Gdańskich świadczyła o tym, że powstaje nie tylko robotniczy
związek zawodowy, ale także ruch społeczny, który może zasadniczo odmienić obraz Polski.
Jego główne cele i idee to właściwie były nasze cele i idee, o które walczyliśmy od lat.
Między nami a ,, Solidarnością” nie było żadnych rozbieżności ideowych. Zresztą wiele osób
z naszego środowiska od początku, jeszcze w okresie strajków, zaangażowało się w ten ruch.
Choćby Tadeusz Mazowiecki, który był przecież w Stoczni szefem grupy ekspertów, po
strajku został jednym z najbliższych doradców Wałęsy, a potem razem z Bohdanem
Cywińskim redagował „Tygodnik Solidarność”. W Stoczni był też Andrzej Wielowieyski,
sekretarz warszawskiego KIK-u, który potem został kierownikiem związkowego Ośrodka
Prac Społeczno-Zawodowych. Z kolei w większości KIK-ów zaraz na początku września
1980 powstały ośrodki konsultacyjne dla nowo powstających związków. Całe nasze
środowisko bardzo aktywnie i bez żadnych zastrzeżeń poparło ten ruch. Jeżeli więc ja sam w
pierwszym okresie nie pisałem na ten temat, to chyba dlatego, że dużo wówczas
podróżowałem. Z podróży brazylijskiej wróciłem pod koniec lipca, wczesną jesienią
pojechałem zaś do Rzymu na Synod Biskupów, który trwał około miesiąca. Trochę mnie to
oderwało od spraw krajowych. Poza tym przede wszystkim zajmowałem się wówczas
redagowaniem pisma, bo uważałem, że to, co piszą inni, załatwia nasze zaangażowanie w
sprawy „Solidarności”. Zacząłem natomiast pisać więcej, kiedy sytuacja stawała się
kryzysowa i miałem przekonanie, że trzeba sformułować nasze stanowisko w formie
publicystycznej.
100
— Czy Sierpień był dla Pana zaskoczeniem, czy też czuł Pan już wcześniej, że w Polsce
nastąpi jakiś wielki wybuch?
— Mówiąc ex post łatwo jest dostrzec narastanie tego procesu, który w efekcie
doprowadził do Sierpnia, ale ja sam nie miałem daru proroczego. Może spodziewałem się
strajku, albo nawet strajków, ale zupełnie nie oczekiwałem, że wyniknie to, co wynikło.
Oczywiście doceniałem wagę takiego faktu, jak powstanie KOR-u. Ale na przykład
pamiętam, wiedząc, że w Związku Radzieckim istnieje samizdat, a u nas praktycznie nie,
sądziłem, że u nas widocznie nie jest potrzebny. Okazało się, że jest bardzo potrzebny, że
aspiracje wolnościowe są bardzo silne, a ich rozmiar był pewnym zaskoczeniem.
— Ja polski Sierpień obserwowałem z Londynu, gdzie spędziłem praktycznie całe lato
1980 roku. Do Polski wróciłem zaledwie na parę dni przed podpisaniem porozumień i muszę
powiedzieć, że byłem wówczas pełen najczarniejszych myśli. Optymizm, jaki budziły we mnie
strajki lipcowe na wschodzie i późniejszy strajk komunikacyjny w Warszawie, zniknął
zupełnie, gdy po raz pierwszy przeczytałem gdańskie postulaty. Właśnie skończyłem studia na
Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych, gdzie uczono mnie, że związki zawodowe mają
być pasem transmisyjnym i że system komunistyczny jest tak precyzyjnie skonstruowany, iż
przesunięcie w nim choćby jednego elementu jest absolutnie niemożliwe – tak samo jak w
mechanicznym urządzeniu nie można bezkarnie zamienić śruby na koło zębate. Krótko
mówiąc, byłem zupełnie przekonany, że główne postulaty polityczne, takie jak wolność słowa i
wolne związki, są dla władzy zupełnie nie do przyjęcia. Czy Pan – baczny obserwator
polskiego życia politycznego z przeszło czterdziestoletnim stażem – też miał wówczas takie
wrażenie?
— Ja byłem pesymistą, dopóki władze starały się odizolować strajkujących. Natomiast
kiedy zaczęły się negocjacje, miałem świadomość, że jest to polityczny fenomen, precedens w
praktyce politycznej bloku komunistycznego, co oczywiście budziło nadzieje, że mamy do
czynienia z początkiem bardzo głębokich zmian w polskiej sytuacji. One zresztą rzeczywiście
nastąpiły. Wprawdzie eksperyment „Solidarności” skończył się tragicznie z chwilą
proklamowania stanu wojennego, ale jednak bardzo dużo z jej dorobku zostało w nas i w
całym polskim życiu, o czym świadczą najnowsze wydarzenia.
— Państwo bardzo szczegółowo relacjonowaliście to, co działo się po Sierpniu,
poświęcaliście ,,Solidarności” dużo więcej uwagi niż jakiekolwiek czasopismo – może poza
jej własną prasą. Przeglądając niedawno roczniki ,,Tygodnika” z tamtych czasów nie
odniosłem jednak wrażenia, żebyście Państwo przywiązywali szczególną wagę do tych
procesów socjologicznych, świadomościowych, które wówczas następowały.
— To może nie był czas szczególnie sprzyjający głębszej refleksji, trudno było uzyskać
dystans do tego, co się działo i w czym byliśmy pogrążeni. Dla nas ogromną nowością było
to, że mogliśmy pisać na tematy, które od lat były absolutnym tabu. Oczywiście wszyscy
przystąpiliśmy do „Solidarności” i ten akces wydawał nam się czymś naturalnym, choćby
dlatego, że – jak mówiłem – wielkie cele, które postawiła sobie „Solidarność”:
demokratyzacja, pluralizm, podmiotowość, to były idee, którym zawsze służyliśmy.
Także wiele osób z naszego środowiska bezpośrednio zaangażowało się w „Solidarność”.
Bohdan Cywiński – jak już wspomniałem – był ekspertem w Stoczni, a później zastępcą
redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność”, Halina Bortnowska związała się z
„Solidarnością” Nowej Huty. Zresztą z nowohucką „Solidarnością” od początku mieliśmy
bliskie kontakty. Jeszcze w czasie sierpniowego strajku hutnicy wystosowali do władz petycję
o zwiększenie nakładu „Tygodnika Powszechnego”, mimo że w zdecydowanej większości nie
byli przecież naszymi czytelnikami. Sprawy „Solidarności” jako związku zawodowego nie
były jednak naszymi najważniejszymi sprawami – nie byliśmy w tej dziedzinie bardzo
kompetentni. Istniały także pewne bariery między nami a „Solidarnością” jako ruchem
101
politycznym. Redagowaliśmy „Tygodnik”, który jednak ukazywał się legalnie, więc
włączanie się w akcje uważane przez władze za nielegalne stwarzało dla nas pewien problem.
Uważaliśmy, że otwarte angażowanie się w niektóre działania ,,Solidarności” może narażać
egzystencję ,,Tygodnika” – nie naszą własną, ale pisma, jego społecznej roli. Stąd może
pewna powściągliwość – zwłaszcza zimą z 1980 na 1981 rok. Niemniej różnorodne kontakty
z ruchem solidarnościowym przez cały czas były bardzo ścisłe, a dziś zarówno moi koledzy –
Jacek Woźniakowski, Krzysztof Kozłowski – jak i ja, mamy, jak wiadomo, bardzo bliskie
powiązania z tym ruchem, który nazywa się opozycją demokratyczną. Bierzemy udział w
różnych zbiorowych manifestacjach tego ruchu, podpisujemy wspólne deklaracje i
oświadczenia, czego dawniej czasem unikaliśmy. Tyle tylko, że w tej opozycji
reprezentujemy nieco bardziej umiarkowane skrzydło – można powiedzieć: „realistyczne”.
— Rozmawialiśmy już o różnicach między warszawskim a krakowskim środowiskiem
Znaku. W okresie ,,Solidarności” można było – jak sądzę – obserwować praktyczny wyraz
tych różnic. Środowisko warszawskie oddało ,,Solidarności” swoje najlepsze siły z
Mazowieckim, Wielowieyskim, Stelmachowskim, podczas gdy ze starej krakowskiej gwardii
nie związał się z ,,Solidarnością” nikt. Pan, Jacek Woźniakowski, Stanisław Stomma, Stefan
Kisielewski – wszyscy trzymaliście się na uboczu tych wydarzeń. Dlaczego?
— Nie sądzę, by to można było tak prosto sformułować. „Solidarność” zaczęła się na
Wybrzeżu, dokąd z Warszawy było bliżej. Potem także Warszawa stała się centrum wydarzeń
– choćby dlatego, że jest przecież centrum władzy państwowej. Po wtóre środowisko ,,Więzi”
było jednak bardziej upolitycznione od nas, a także bardziej niezależne od Kościoła.
„Tygodnik Powszechny” nie jest wprawdzie pismem kościelnym, ale jednak ma z Kościołem
silne powiązania, a Kościół unikał sytuacji, które mogłyby powodować identyfikowanie go z
„Solidarnością”. Wreszcie my w Krakowie – co wynikało może jeszcze z tradycji
stańczykowskiej – reprezentowaliśmy stanowisko znacznie bardziej realistyczne niż
dominujący nurt „Solidarności”. Przy całym naszym entuzjazmie dla tego, co się działo, przy
całym podziwie dla robotników, radości z sojuszu inteligencji, młodzieży i robotników, mimo
szacunku dla odwagi, determinacji i moralnej czystości tego ruchu, widzieliśmy jednak
niebezpieczeństwa wynikające z niedojrzałości politycznej, o których nie można było mówić
głośno.
— Co Pan ma na myśli?
— Na przykład niektóre aspekty tego, co się działo na Zjeździe „Solidarności” w gdańskiej
Olivii.
— ... gdzie był Pan bardzo gorąco przyjmowany.
— Tak, i dla mnie to było ogromne przeżycie, ale na przykład Apel do Narodów Europy
Środkowo-Wschodniej – niby bardzo szlachetny – jednak, muszę przyznać, przeraził mnie.
Nie wykluczałem nawet możliwości prowokacji, czego zresztą zapewne nigdy nie uda nam
się sprawdzić. W każdym razie uważałem to za gest bardzo nierozważny, o nieobliczalnych
konsekwencjach. Nie można jednak było tego powiedzieć głośno, chociaż było dla mnie
oczywiste, że na takie kroki władza ludowa, a zwłaszcza władze obozu już się nie zgodzą.
— To brzmi przekonywająco, ale przecież sprawy ,,włączenia się” lub ,,nie” decydowały
się, zanim jeszcze ten ruch uzyskał jasną polityczną tożsamość, zanim tak jednoznacznie
zwrócił się przeciwko realnemu socjalizmowi. Na początku wydawać się mogło, że chodzi tu
tylko o usunięcie „wypaczeń” tego systemu. Nie było wielkich różnic między sierpniowymi
postulatami a tym, o co upominał się Znak pod koniec lat pięćdziesiątych. Mimo to nie
poszedł do ,,Solidarności” nikt ze starej gwardii. Pan był redaktorem ..Tygodnika” – to
zobowiązywało do ostrożności, Jacek Woźniakowski był dyrektorem wydawnictwa – to też
narzucało pewne ograniczenia, Stanisław Stomma prowadził jak zwykle własną, wyważoną
grę, jemu „Solidarność” jako pole działania nie mogła odpowiadać, ale jak Pan tłumaczy
102
absencję Kisiela mimo jego zdeklarowanego antykomunizmu, mimo jego przygód marcowych,
gorącego temperamentu politycznego i nawet mimo osobistej przyjaźni z Michnikiem, który
był jednym z głównych bohaterów posierpniowych wydarzeń? Może więc tym, co Panów już w
pierwszej chwili powstrzymało od włączenia się w ,,Solidarność”, była wciąż aktualna
formuła środowiska, które miało uprawiać opozycję światopoglądową, może nawet
cywilizacyjną bardziej niż stricte polityczną?
— Tak chyba rzeczywiście było. Przecież my w krakowskim zespole „Tygodnika” i
„Znaku” nie jesteśmy działaczami. Od początku zakładaliśmy, że na autentyczną działalność
polityczną nie ma w tym systemie miejsca i dlatego koncentrowaliśmy się na sprawach
światopoglądowych, kulturowych, formacyjnych, które wydają nam się o tyle ważniejsze, że
one w ludziach zostają, kształtują ich poglądy i także postawy. Natomiast nie zgadzam się z
Pańskim stwierdzeniem, że nikt ze „starej gwardii” „Tygodnika” nie poszedł do
,,Solidarności”. Poszła „na całego” Halina Bortnowska, poszedł Bohdan Cywiński, silnie
angażował się Jacek Woźniakowski, który zresztą na początku 1981 roku wyjechał za granicę
i tam się poważnie rozchorował. Natomiast absencja Kisielewskiego specjalnie mnie nie
dziwi. Jakąś rolę odegrał tu zapewne czynnik wieku, ale przede wszystkim liczyły się jego
wcześniejsze doświadczenia z okresu, kiedy będąc w Sejmie prowadził działalność
polityczną. Były to doświadczenia niewątpliwie rozczarowujące, które musiały go
doprowadzić do głębokiego sceptycyzmu. Poza tym jego przekorny temperament, natura
człowieka, dla którego nie ma żadnych świętości, który krytykuje właściwie wszystko i
wszystkich, sprawiały, że także musiał mieć szereg wątpliwości powstrzymujących go od
przystąpienia do ruchu tak bardzo triumfalistycznego. W końcu „Solidarność” była jednak
ruchem reprezentującym socjaldemokratyczne ideały, a Kisiel – liberał i konserwatysta –
raczej nie mógł się z nimi utożsamiać.
Poza wszystkim jest on w pierwszym rzędzie indywidualistą, który nawet w „Tygodniku”
redaguje swoją własną gazetę i jawnie odżegnuje się od odpowiedzialności, niemal od
związku z tym kontekstem redakcyjnym, w jakim jego felietony się ukazują. Tym, co nas
łączyło, był jednak przede wszystkim pewien sceptycyzm, a nawet pesymizm co do dalszego
rozwoju sytuacji. No, a dużego wpływu na ten ruch nie mogliśmy wywierać, mimo tego że –
w miarę naszych możliwości – byliśmy z nim związani.
— Czy ja się mylę, czy też wprowadzenie stanu wojennego i kres legalnej ,,Solidarności”
zmusiły Was do zmiany opcji? Mam wrażenie, że po stanie wojennym ,,Tygodnik” stal się
dużo bardziej opozycyjny niż kiedykolwiek wcześniej. Czy Pan odczuwa tu istnienie jakiejś
zasadniczej cezury?
— Tak, to co się wówczas w Polsce stało, rzeczywiście zmuszało do rewizji naszego
stanowiska, do jego wyraźniejszej artykulacji. Ta zmiana była także efektem rozbudowania
redakcji, pojawienia się w niej grupy młodych ludzi, którzy nie mieli takich jak my obciążeń i
byli w sprawę „Solidarności” bardzo osobiście zaangażowani.
— Mam wrażenie, że zostaliście Państwo niejako zmuszeni przez okoliczności do
podniesienia leżącego sztandaru, wcześniej niesionego może nie tyle przez ..Tygodnik
Solidarność”, co przez zrewoltowaną prasę państwową w rodzaju tygodnika ..Kultura”?
..Tygodnik Powszechny” stał się jedynym pismem, w którym można było uczciwie uprawiać
dziennikarstwo i w związku z tym musiał zaniechać stosowania innych poza uczciwością i
jakością kryteriów oceny materiałów.
— Na pewno tak, chociaż „Tygodnik”, który od 1945 roku deklarował apolityczność,
zawsze był jednak pismem politycznym na tyle, na ile pozwalała na to cenzura. Te
możliwości bardzo wzrosły i w okresie „Solidarności”, i – paradoksalnie – pod niektórymi
względami także po stanie wojennym. Jednocześnie po zlikwidowaniu „Tygodnika
Solidarność” i po wielkiej czystce w prasie rządowej zostaliśmy na placu niemal sami.
103
— Myślę, że rok 1982 można w jakimś stopniu porównywać do końca lat czterdziestych.
Wówczas może nie stosowaliście Państwo kryterium wiary przy doborze autorów, ale pewne
kryteria polityczne obowiązywały. Myślę, że na przykład nie zwrócilibyście się Państwo o
wywiad do Mikołajczyka, który stal wprawdzie po stronie demokracji, ale jednak w
,,Tygodniku” by się politycznie nie zmieścił. W roku 1982 już tego rodzaju kryterium
obowiązywać nie mogło. ,,Tygodnik” stanął otworem wobec wszystkich postaw opozycyjnych
– o ile tylko cenzura na to pozwalała. No, może z wyjątkiem kierunku zdecydowanie
nacjonalistycznego.
— Ja myślę, że pewnie nie reklamowalibyśmy KPN-u, nie mówiąc już o „Grunwaldzie”.
Natomiast po tym, co się stało w latach 1980—81, redagowanie pisma, które zajmowałoby się
tylko religią, historią i sztuką było niemożliwe. Nie pozwalałoby nam na to poczucie
odpowiedzialności obywatelskiej.
— Czy zatem nie ma Pan wrażenia, że na skutek tych okoliczności ,,Tygodnik” został
Państwu w jakimś sensie odebrany, a stal się własnością publiczną? Myślę, że nawet
odrzucenie przez Pana tekstu Leszka Moczulskiego wywołałoby publiczny niesmak. Sam
miałbym do Pana żal o niedochowanie wierności idei pluralizmu.
— Myślę, że ,,Tygodnik” zawsze był własnością publiczną, chociaż oczywiście po 1980
roku bardzo się to wzmocniło, także na skutek zmian w mentalności społeczeństwa. Nie
znaczy to jednak, by „Tygodnik” stał się Hyde Parkiem wszelkiej opozycji. My, redakcja,
mamy wyznaczoną własną linię zaangażowania politycznego i z tej linii nie zrezygnujemy na
rzecz „żywiołowego” pluralizmu.
— Czy uważa Pan, że mentalność społeczeństwa się odpartyjniła?
— Powiedzmy, że stała się bardziej podmiotowa, bardziej niezależna, a dzięki temu
ujawniły się różne orientacje. Pod względem politycznym bardzo się spolaryzowaliśmy.
— Chciałbym jeszcze wrócić do Zjazdu „Solidarności” i do Pańskich ówczesnych wrażeń.
— W gdańskiej Olivii byłem na II części Zjazdu. To było ogromne przeżycie, bo przecież w
Polsce od czterdziestu lat nigdzie nie było tak silnej atmosfery wolności, tak wielkiego
ideowego i – może wręcz – patriotycznego napięcia. Nigdy wcześniej nie widziałem
wydarzenia rozgrywającego się w tak niezwykłym klimacie. Nawet ta poranna msza święta
odprawiana przez księdza Tischnera – wprawdzie poza programem Zjazdu – tworzyła jakąś
specjalną aurę. Niezwykłe były też dla mnie spotkania z tymi ludźmi – tak bardzo
zdeterminowanymi w dążeniu do wolności. Nawet na ławach prasowych było widać, jak
bardzo zaraźliwe są prawda, szczerość, autentyczność – wartości rządzące w tym miejscu.
Ludzie z prasy rządowej, którzy siedzieli obok mnie, zmieniali się z dnia na dzień. Coraz
bardziej oddalali się od swoich kolegów, którzy zostali w redakcjach. To było niezwykle
budujące. Jednocześnie były też rzeczy budzące mój niepokój. Zwłaszcza to, co trzeba by
określić jako przerost demokracji, nazbyt intensywne używanie jej mechanizmów przez ludzi
do niej niedojrzałych, którzy w naturalny sposób czują jej potrzebę, ale nie bardzo wiedzą, jak
zrobić z niej użytek; nie mających dość doświadczenia, żeby ustrzec się przed
niebezpieczeństwami niesionymi przez poczucie demokratycznej współodpowiedzialności.
Nieraz manifestowała się jakaś nieufność połączona z niezdrową podejrzliwością – bardzo
niebezpieczna, bo sprzyjająca szerzeniu się różnych pomówień i niezwykle przeciągająca
różne pozornie drobne sprawy proceduralne. Nieustannie domagano się przecież głosowania
różnych nieistotnych wniosków a także tworzono wiele niezręcznych sytuacji. Pamiętam na
przykład taką nieprzyjemną sytuację, jaka powstała w chwili, gdy jako gość Zjazdu miał
wystąpić prezes Związku Literatów – Jan Józef Szczepański. Ktoś z sali zakwestionował wtedy
zasadność dopuszczenia go do głosu i wybuchła na ten temat dość obszerna dyskusja.
Oczywiście były to błędy pierwszych kroków, ale miało się też wrażenie, że mogą one
przekreślić te ogromne nadzieje, jakie wszyscy wiązaliśmy z „Solidarnością”.
104
— Miał Pan tam okazję poznać wielu przywódców związkowych. Ciekaw jestem, jakie
wrażenie zrobili oni na Panu, który od czterdziestu lat obserwował ludzi zajmujących się w
Polsce polityką.
— To byli bardzo różni ludzie i nie można ich wrzucać do jednego worka. Było wiele osób
mających rzeczywiście wielkie talenty polityczne, ale byli też tacy – skądinąd bardzo dzielni
ludzie – jak Jan Rulewski, którzy mi się niezbyt podobali, bo posługiwali się demagogią i
mieli raczej słabe poczucie realizmu. Wydawało mi się, że jako przywódcy mogą być
szkodliwi. Odczułem też niepokojącą nieufność części robotników do inteligencji, do
ekspertów, którzy przecież byli niezwykle potrzebni temu Związkowi, stojącemu przed
bardzo trudnymi zadaniami. Najważniejsze było jednak to, że po czterdziestu latach ludzie
znów mówią własnym głosem, że są odważni, że sprawy publiczne ich obchodzą.
— Czy Pańskie wcześniejsze doświadczenie wskazywałoby na taki finał, jaki te sprawy
miały? Myślę o stanie wojennym i delegalizacji ,,Solidarności”.
— W pierwszych miesiącach byłem umiarkowanym optymistą. Wierzyłem, że może uda
nam się stworzyć jakiś socjalizm z ludzką twarzą, którego nie udało się obronić Dubczekowi.
Po odejściu Kani i – zwłaszcza – po kryzysie bydgoskim z marca 1981 roku miałem już
jednak coraz większe wątpliwości. Budujący i napawający optymizmem był – mimo
zastrzeżeń, o których mówiłem – Zjazd „Solidarności” w Gdańsku, ale jesienią sprawy
zaczęły już wyglądać coraz gorzej. W ostatnich tygodniach bardzo szybko rósł mój
pesymizm. Właściwie nie miałem wątpliwości, że to się musi źle skończyć. Ostatnie
złudzenie straciłem, gdy 11 lub 12 grudnia, w czasie Kongresu Kultury Polskiej, Aleksander
Małachowski przyniósł mi ulotkę zapowiadającą na któryś z najbliższych dni mającą się
odbyć w Warszawie wielką manifestację na rzecz zmiany ordynacji wyborczej. Było dla mnie
oczywiste, że władza zrobi wszystko, żeby do tego nie dopuścić.
Poza tymi przeczuciami były też oczywiście zupełnie konkretne informacje. Pamiętam, że
w czasie posiedzenia zarządu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, którego byłem
członkiem, otrzymywaliśmy niepokojące informacje o ruchach wojsk radzieckich, o jakichś
inspirowanych sabotażach, o zmyślonych informacjach nadanych przez TASS na temat
przestawiania przez ,,Solidarność” drogowskazów. To mogło się już kojarzyć z
Czechosłowacją.
Wieczorem 12 grudnia przyszedł do mnie Maciej Iłowiecki i powiedział, że ktoś dobrze
poinformowany radził mu, żeby nie nocował w domu. Pytał, czy coś na ten temat wiem. Nic
nie wiedziałem, ale powiedziałem mu, że zawsze lepiej posłuchać dobrej rady. Rzeczywiście
przyszli po niego, ale na szczęście spał poza domem. Potem przyszli jeszcze raz i dali spokój.
— Stan wojenny zastał Pana w Warszawie.
— Tak, bo brałem udział w Kongresie Kultury Polskiej. Rano 13 grudnia ktoś przyszedł na
moją warszawską kwaterę i powiedział, że wprowadzono stan wojenny. Poszedłem do
kościoła Wszystkich Świętych, gdzie miała się odbyć msza św. dla uczestników Kongresu.
Tam już krążyły pierwsze listy internowanych, zresztą bardzo niedokładne. Dowiedziałem
się, że internowany jest Władysław Bartoszewski. Po mszy pojechaliśmy z Międzyrzeckimi
do Kijowskich. Andrzeja nie było, zabrali go w nocy. Potem razem z Jackiem
Woźniakowskim i Stefanem Wilkanowiczem poszliśmy do Związku Literatów.
Podpisywaliśmy tam pierwsze listy protestacyjne. Chciałem jak najszybciej jechać do
Krakowa. Obawiałem się, że możemy mieć kłopoty z podróżą, ale jeszcze przed wyjazdem
chcieliśmy zobaczyć się z władzami kościelnymi.
Na Miodowej nie zastaliśmy Księdza Prymasa, który pojechał do Częstochowy. Poszliśmy
więc do biskupa Bronisława Dąbrowskiego. Późnym popołudniem jeszcze raz zaszliśmy na
Miodową. Prymas już wrócił i przyjął nas na podwieczorku. Było tam też kilku biskupów, ale
105
rozmowa nie wniosła wiele do mojego obrazu sytuacji. Do Krakowa pojechałem wieczornym
ekspresem pełnym wracających z Warszawy znajomych.
106
Rozdział VII
Zawieszenie i wznowienie „Tygodnika”. „Trzeci” „Tygodnik” – nowa sytuacja, nowi
autorzy. Pozycja „Tygodnika” i Turowicza. Wiara, modlitwa, duchowość. Rodzina i styl
życia. Rachunek sumienia.
— 13 grudnia 1981 „Tygodnik” drugi raz w swojej historii został zawieszony. Czy
obawiał się Pan, że może nie dojść do jego wznowienia?
— Nie, nie miałem takich obaw. Niektórzy koledzy spodziewali się, że w ogólnej
zawierusze władza zdecyduje się na likwidację pisma, ale ja od początku byłem dobrej myśli.
To jednak nie była ta sama władza, co w 1953 roku, i nasza sytuacja też była inna. Mieliśmy
już markę i przede wszystkim mieliśmy Papieża! Poza tym to zawieszenie nie było przecież
skierowane wprost przeciwko nam. Przestała się ukazywać praktycznie cała prasa poza
,,Trybuną Ludu” i „Żołnierzem Wolności”.
— Co Państwo robiliście, kiedy „Tygodnik” nie wychodził?
— Jak zawsze przychodziliśmy do redakcji i spędzaliśmy tam długie godziny. Ponieważ
telefony były wyłączone i ludzie nie mogli normalnie się ze sobą komunikować, wiele osób
odwiedzało nas, żeby zasięgnąć języka. Dość szybko zaczęliśmy przez kurię dostawać jakieś
dary, więc dzieliliśmy je, przyjmowaliśmy gości i debatowaliśmy nad tym, co dalej. Po
jakimś czasie zaczęły się ukazywać zawieszone wcześniej pisma. W Krakowie jako pierwsze
wyszło połączone wydanie „Gazety Krakowskiej”, „Dziennika Polskiego” i „Echa Krakowa”.
Nieco później pokazały się pierwsze tygodniki. Dowiedzieliśmy się wtedy, że aby wznowić
pismo, trzeba wnieść podanie do władz. Nawet były na to specjalne formularze. My
oczywiście bardzo szybko wnieśliśmy podanie o zezwolenie na ponowne wydawanie
„Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”. Potem zapadła cisza. Władze nie reagowały.
Po kilku tygodniach zdecydowałem się pojechać w tej sprawie do Rakowskiego, który jako
wicepremier zajmował się między innymi sprawami prasy. Znałem go jeszcze z okresu, kiedy
był redaktorem „Polityki” i działał w Stowarzyszeniu Dziennikarzy. Przyjął mnie bardzo
łaskawie. Najpierw rozmawialiśmy chwilę o sytuacji, a potem zapytałem go, czy wie, co
władze myślą o „Tygodniku”, bo złożyliśmy podanie i nie mamy odpowiedzi. Na to
Rakowski zadzwonił do Jerzego Kuberskiego, który był wtedy szefem Urzędu do Spraw
Wyznań. Rakowski: „Co z «Tygodnikiem»?”; ze słuchawki, którą Rakowski trzyma przy
uchu słyszę głos Kuberskiego: „Te łobuzy nie chcą go wznowić”; Rakowski: „Jak to nie
chcą?”; Kuberski: „Nie złożyli podania”. Rakowski mi to przytacza, więc powtarzam, że
wysłaliśmy pocztą oba pisma w sprawie „Znaku” i „Tygodnika”. Kuberski: „Ze «Znaku»
przyszło, a z «Tygodnika» nie”, Rakowski: „Jest u mnie redaktor Turowicz i mówi, że złożyli
oba pisma”. Kuberski: ,,Jeżeli tak, to postaramy się wyjaśnić”. Niektórzy koledzy obawiali
się, że może to być jakiś wybieg, ale miesiąc później, bez żadnych dodatkowych starań,
dostaliśmy pozwolenie na wznowienie „Tygodnika”.
— Jakie były warunki?
— Nie było żadnych warunków. Złożyliśmy podanie o wznowienie i otrzymaliśmy zgodę.
To wszystko.
107
— Działo się to w okresie, kiedy większość środowisk twórczych bojkotowała oficjalną
aktywność publiczną. Aktorzy nie występowali w telewizji, plastycy nie wystawiali w
państwowych galeriach, dziennikarze, nawet jeżeli nie byli wyrzuceni, odmawiali powrotu do
swoich redakcji.
— W kręgu „Tygodnika” też były jakieś wątpliwości, czy należy go wznawiać, ale ja nie
podzielałem ich ani przez chwilę. Uważałem, że jeżeli nam pozwolą wydawać nasze pismo,
to powinniśmy je wydawać.
— Muszę powiedzieć, że pod koniec maja 1982 roku widok ,,Tygodnika Powszechnego”
leżącego w kiosku „Ruchu” był dla mnie zupełnym zaskoczeniem. Między Sierpniem a
Grudniem stal się on przecież pismem stricte opozycyjnym i to już nie w sensie
światopoglądowym czy kulturowym, ale ściśle politycznym. W atmosferze roku 1982
wznowienie takiego pisma wydawało mi się zupełnie niewiarygodne. Kiedy zobaczyłem je w
witrynie, byłem przekonany że to kolejny numer Dobraczyńskiego. Hasłem, które robiło wtedy
karierę w Dzienniku Telewizyjnym, była „normalizacja”. Czy nie obawiał się Pan, że
wznowienie ,,Tygodnika” będzie właśnie krokiem ku ,,normalizacji”?
— Nie, zupełnie nie miałem takich wątpliwości. Wznawialiśmy to samo pismo z tą samą
redakcją i tymi samymi j poglądami. Jeżeli tak miałaby wyglądać normalizacja we wszystkich
dziedzinach, to ja bym nic przeciwko niej nie miał. Inna sprawa, że jednocześnie
występowało bardzo wiele objawów pozornej normalizacji, ale przecież nie można
wszystkiego wrzucać do jednego worka. Zresztą nie pierwszy raz mogliśmy się spotkać z
wyrażaniem przez innych tego rodzaju wątpliwości. Pamiętam, kiedy po 1956 roku
zaczęliśmy trochę wyjeżdżać na Zachód, tamtejsi Polacy – nawet „Tygodnikowi” względnie
życzliwi – twierdzili, że władze pozwalają nam podróżować, żeby stworzyć wrażenie, że
wszystkim wolno. Oczywiście było to rozumowanie zupełnie bezsensowne. To, że ja
wyjechałem, znaczy bowiem tylko tyle, że ja wyjechałem. Nic więcej. A to jest zgodne z
prawdą. Natomiast wszelkie uogólnianie jest w takich sprawach błędem logicznym. Podobnie
z „Tygodnikiem”, który mógł się ukazywać w czasie, gdy bardzo wiele innych pism nie
wychodziło i bardzo wielu dziennikarzy miało praktycznie zakaz wykonywania zawodu.
Oczywiście, można też rozumować tak: „skoro władze pozwoliły na wznowienie
«Tygodnika», to widać mają w tym jakiś interes”. Ja nawet się z tym zgadzam. Te władze na
gwałt szukały legitymizacji, dlatego ciągnęły nas też do Rady Konsultacyjnej. Gdyby
„Tygodnik” nie został wznowiony, to oczywiście władza nie mogłaby mieć z nas żadnego
pożytku. Pozwalając na „Tygodnik” mogła mieć ten pożytek, ale nie musiała. To już była
sprawa naszych dalszych decyzji.
— Zapewne władze – podobnie jak Wy – zdawały sobie z tego sprawę.
— Tak, ale tu jest jeszcze inna historia. Otóż „Tygodnik Powszechny” nigdy nie był
pismem blisko współpracującym, czy też dyspozycyjnym wobec władzy, aczkolwiek byliśmy
przecież i w Sejmie, i we Froncie Jedności Narodu. Nigdy nie znaleźliśmy się też w ostrej
opozycji wobec rządu, choć podpisaliśmy „List 34”, a nasi posłowie wystąpili z interpelacją
w marcu 1968 roku. Po Sierpniu rzeczywiście uchodziliśmy za pismo opozycyjne ze względu
na nasz związek z ruchem ,,Solidarności”. Po czterdziestu latach istnienia mieliśmy już
jednak taką markę w kraju, a także za granicą, że likwidacja „Tygodnika” zrobiłaby sporo
szumu. Władze by się łatwo na taki krok nie zdecydowały. Wiedziały, że to musi kosztować,
chociażby na linii Warszawa – Watykan. Ja oczywiście nie chciałbym przesadzać w
optymizmie, za parę dni mogą nas zamknąć, bo dla mniejszych interesów ta władza ponosiła
koszty, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę z naszej dość wyjątkowej pozycji.
— ... która w dużym stopniu wynika chyba z umiarkowania.
— Tak, bo wprawdzie nigdy nie kryliśmy się z tym, że socjalizm realny nam się nie
podoba, ale jednocześnie było jasne, że nie dążymy do „obalenia ustroju”.
108
— W 1950 roku w sygnowanym przez Pana i Stanisława Stommę artykule Katolicy w
Polsce Ludowej pisaliście Panowie: ,,Stawiamy sprawę prosto, bez niedomówień iż całą
szczerością. Marksistami ani socjalistami nie jesteśmy. [...] Dlatego też nie możemy i nie
powinniśmy przyjmować na siebie odpowiedzialności za realizację tego ideału w Polsce i w
świecie. [...] Katolicy mają wolę być lojalnymi obywatelami państwa budującego socjalizm,
ale z tego nie wynika, by ideał socjalistyczny mieli uznać za własny”.
— Tak, od tamtego czasu nic się w zasadzie w naszej postawie nie zmieniło. Zawsze
uznawaliśmy ten ustrój dlatego, że on jest, jak również uznaliśmy sojusz ze Związkiem
Radzieckim oraz sytuację geopolityczną, bo to także jest. Nasza obecność w Sejmie czy w
FJN-ie była wyrazem nadziei na poprawę sytuacji w ramach tych realiów.
— Ale w 1985 roku nie zdecydowaliście się Państwo na wstąpienie do Rady
Konsultacyjnej.
— Po Październiku mieliśmy nadzieję, że idzie ku poprawie, natomiast późniejsze złe
doświadczenia sprawiły, że dziś jesteśmy sceptyczni i nieufni. Czekamy na bardziej wyraźne
znaki, że sytuacja się zmienia na lepsze.
Ja nie wykluczałbym zresztą swojego udziału w jakiejś Radzie Konsultacyjnej, ale w
zupełnie odmiennej sytuacji. Przede wszystkim musiałbym być przekonany, że zmierzamy ku
zdecydowanej liberalizacji. Musiałbym zobaczyć poważne kroki władz w tym kierunku:
radykalne złagodzenie cenzury, dopuszczenie rzeczywistego pluralizmu w środkach
społecznego przekazu, i tak dalej. Po wtóre zależałoby to od formy tej Rady. Musieliby być
do niej dopuszczeni przedstawiciele umiarkowanej, ale rzeczywistej opozycji. Rozumiem, że
są ludzie, których władzy byłoby trudno tam zaprosić. Myślę jednak, że na przykład
Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki czy Klemens Szaniawski – krytyczni i
jednoznacznie opozycyjni, ale myślący realistycznie i gotowi do dialogu – zdecydowanie
powinni się znaleźć w takim ciele. Natomiast – jeżeli ta Rada miałaby rzeczywiście mieć
charakter konsultacyjny – nie są tam potrzebni ludzie, którzy i tak nie powiedzą nic, czego
władza im nie zasugeruje i których przemówienia nic nie wnoszą, co widać po
publikowanych stenogramach. Trzecia sprawa to jest polityczna pozycja Rady, która a priori
została ustawiona jako instytucja popierająca władzę i zaklepująca tzw. normalizację, nie zaś
jako instrument dialogu mającego do normalizacji prowadzić. Poza tym, nie ulegając
całkowicie opinii społecznej, należy się z nią jednak liczyć. Niesłuszne byłoby więc
podejmowanie decyzji mogących spowodować utratę wiarygodności. Społeczeństwo zaś
bardzo boleśnie zranione po okresie „Solidarności” jest dziś nieporównanie bardziej nieufne
niż w 1956 roku. Wznowiliśmy „Tygodnik” i nigdy nie byliśmy za tworzeniem frontu
„absolutnej odmowy”, ja sam należę przecież do Rady Prasowej przy Premierze, ale nie
udajemy też, że wszystko jest w porządku.
— Czy dlatego wznawiając ,,Tygodnik” zmieniliście Państwo winietę, zastępując czarną
czcionkę białą umieszczoną na czarnej apli?
— Tak, to była delikatna aluzja żałobna, która wydawała nam się potrzebna po przejściach
stanu wojennego. Do wcześniejszej winiety wróciliśmy tylko w okresach wizyty Papieża, bo
uważaliśmy, że jest to święto, w którym żałoba nie przystoi.
— W pierwszym po zawieszeniu numerze z 23 maja 1982 roku nie było żadnego tekstu,
który wyrażałby Państwa stanowisko wobec tego, co stało się w Polsce po 13 grudnia 1981
roku.
— Zastanawialiśmy się, czy powinniśmy pisać jakiś „editorial”, ale doszliśmy do wniosku,
że nie jest to potrzebne. Sprawy były zupełnie jasne, a tego, co najważniejsze, i tak nie
mogliśmy wydrukować. Lepiej więc było nie mówić nic o tym, co się stało.
— Czy rolę tego nie napisanego ,,editorialu” miał w jakimś stopniu spełnić wydrukowany
na pierwszej stronie tekst Tischnera, zawierający cudem chyba zwolnione przez ówczesną
109
cenzurę fragmenty w rodzaju: ,,kto się sprzeciwia aktualnej Polsce, czyni to w imię polskiej
nadziei i zawsze jakoś przygotowuje grunt pod Polskę jutra”? Albo:
..Ten przetrwa, kto wybrał świadczenie prawdom oczywistym. Kto wybrał chwilową iluzję,
by na niej zarobić, ten przeminie wraz z iluzją”. W maju 1982 roku brzmiało to wstrząsająco.
— W każdym razie my tego tekstu u Tischnera nie zamawialiśmy. Przyniósł go sam.
Pamiętam, że podobał nam się, ale nie traktowaliśmy go jako artykułu wyrażającego
stanowisko redakcji.
— Czy to znaczy, że wyobrażał Pan sobie ten numer bez żadnego tekstu w sposób
zasadniczy odnoszącego się do ogólnej sytuacji?
— Nie wykluczałbym tego.
— Czy zatem wróciliście Państwo do najwcześniejszej koncepcji „Tygodnika”, który miał
raczej ,,zakładać fundamenty kultury katolickiej” niż towarzyszyć swoim czytelnikom w ich
zmaganiach z rzeczywistością?
— Myślę, że jedno nie wyklucza drugiego. Owszem, zakładać fundamenty kultury, ale
także towarzyszyć czytelnikom, pokazywać, że w żadnej sytuacji nie należy załamywać rąk,
że w każdej rzeczywistości da się coś zrobić.
— Mam wrażenie, że ..Tygodnik”, choć niby ten sam, był już jednak po wznowieniu inny
niż przed Grudniem, czy nawet przed Sierpniem. W redakcji nie zaszły wprawdzie żadne
zmiany, ale pojawiło się bardzo wielu nowych autorów, którym zapewne jeszcze parę lat
wcześniej przez myśl by nie przeszło, że mogliby publikować w ..Tygodniku Powszechnym”.
Czy nie obawiał się Pan, że tak gremialny napływ nowych współpracowników – w dodatku
reprezentujących na ogól zupełnie inną niż Państwo formację – może zbyt poważnie zmienić
obraz pisma?
— Pojawienie się u nas wielu nowych, nieraz cennych, nazwisk było częścią szerszego i
bardzo poważnego zjawiska chronienia się inteligencji twórczej pod skrzydłami Kościoła,
który udzielał wówczas gościny intelektualistom i artystom reprezentującym bardzo różne
postawy światopoglądowe. Dla wielu spośród nich miało to zresztą wymiar istotniejszy niż
sprawa miejsca potrzebnego do realizowania ich twórczych aspiracji.
Było w tej grupie wielu ludzi, którzy w młodości praktykowali, może nawet służyli do
mszy. Potem jednak odeszli, uważając Kościół za coś bardzo reakcyjnego, albo wręcz
anachronicznego. Po stanie wojennym przychodzili, zapewne nie bez oporów, ale obserwując
Kościół z bliska szybko przekonywali się, że jest on dziś instytucją najbardziej konsekwentnie
walczącą o prawa człowieka; że w gruncie rzeczy jest jedyną siłą społeczną – i to potężną siłą
– która próbuje opierać się temu systemowi; że nie jest tak ciasny, jak im się wydawało –jest
otwarty, tolerancyjny i że znajdują w nim przestrzeń wolności, której nie ma gdzie indziej. Co
więcej, bardzo szybko docenili to, że nikt ich tu nie pytał o kartki od spowiedzi. Z czasem
wielu spośród nich, przyszedłszy do Kościoła z motywacji politycznej, odkrywało w nim
rzeczywistość duchową, prawdę, wiarę. Efektem tego stały się bardzo częste powroty do
praktyk religijnych, a nieraz i chrzty dorosłych. Było to zjawisko wyjątkowe w skali
światowej.
Pojawienie się nowych nazwisk w ,,Tygodniku” trzeba umieścić na tym tle. Każdy z
autorów, którzy do nas przyszli, ma oczywiście swoją własną biografię i przeszedł inną drogę.
Darek Fikus, który przysłał nam jeden czy dwa teksty, pracował w ,,Polityce” jako sekretarz
redakcji, ale, zawsze chodził do kościoła. Ewa Berberyusz kończyła szkołę niepokalanek,
potem jakby się oddaliła od Kościoła, teraz wróciła. Na ogół są to ludzie, którzy bardzo
wyraźnie określili się w czasie „Solidarności”. Na przykład Ernest Skalski – także dziennikarz
„Polityki”, potem „Tygodnika Solidarność” – dziś jeden z najbardziej zdecydowanych
krytyków polityki gospodarczej rządu Rakowskiego – który studia ekonomiczne odbył
przecież w Moskwie.
110
My oczywiście nie wszystkie propozycje przyjmowaliśmy. Wzdragaliśmy się przed
współpracą z osobami, których nazwiska niedobrze nam się kojarzyły, ale nie mieliśmy obaw,
że napływ nowych autorów może ,,Tygodnikowi” zaszkodzić. Wręcz przeciwnie. Ci, którzy
do nas dołączyli, są nie tylko ciekawymi i uczciwymi ludźmi, ale także doskonałymi
publicystami. Dawniejszy „Tygodnik” operował wprawdzie dość dużym, ale jednak bardzo
jednorodnym zespołem współpracowników. Niemal zawsze cierpieliśmy na przykład na
ogromny brak reportażu. Dorywczo pisali reportaże Jan Józef Szczepański, Jacek
Woźniakowski, Tadeusz Chrzanowski. Kiedyś, przed laty, znakomitym reporterem był Paweł
Jasienica, później jakiś reportaż pisał czasem Tadeusz Żychiewicz, aż w końcu i on przestał
się tym zajmować. Ale ,,rasowych” reporterów, zwłaszcza krajowych, nie mieliśmy. Teraz
pojawiła się grupa znakomitych reportażystów, takich jak Ewa Berberyusz czy Hanna Krall.
Z nieba spadła nam też felietonistka Ewa Szumańska, która wcześniej pracowała w radio.
Oczywiście obecność tych wszystkich osób na naszych łamach wpłynęła na zawartość
„Tygodnika”. Ale nie wiem, czy on się przez to zasadniczo zmienił. Chyba i tak, i nie.
Zmienił się, bo zmieniły się czasy, zmieniło się otoczenie, klimat. Zmienili się też niektórzy
ludzie, ale są również tacy, którzy się nie zmieniają. Ja w każdym razie się zbytnio nie
zmieniam i w jakimś sensie jestem w „Tygodniku” gwarantem ciągłości, co nie znaczy, że
jestem takim samym człowiekiem, jak byłem 40 lat temu.
— Coraz więcej podróżuje Pan jednak po świecie i pełni Pan też najróżniejsze funkcje
publiczne, więc nie może Pan chyba zbyt wiele czasu poświęcać redakcji.
— Jednak wbrew pozorom mogę i poświęcam. Jeżeli jestem w Krakowie – mimo podróży
spędzam tu co najmniej dziesięć miesięcy w roku – codziennie bywam w redakcji od
dziesiątej rano do trzeciej po południu, a poza tym zawsze pracuję jeszcze w domu. W
redakcji właściwie trudno jest się skupić, bo ciągle coś się dzieje. Takie rzeczy, jak czytanie
tekstów, zostają więc na wieczór, który często przeciąga się do trzeciej nad ranem. Teraz
chodzę spać trochę wcześniej, ale nadal bardzo często siedzę do drugiej w nocy.
Mimo to ma Pan trochę racji mówiąc, że w redagowaniu „Tygodnika” coraz większą rolę
odgrywają teraz moi koledzy, zwłaszcza moi zastępcy – Józefa Hennelowa i Krzysztof
Kozłowski, oraz wspomagający ich Mieczysław Pszon. Utarło się, że pod moją nieobecność
pismo w zasadzie prowadzi Kozłowski, który – także kiedy jestem w redakcji – planuje
kolejne numery. Ja właściwie ingeruję w planowanie tylko w sytuacjach „konfliktowych”. W
piśmie takim, jak „Tygodnik”, które od wielu lat przy stosunkowo niewielkiej objętości ma
zawsze pełne teczki, istnieją dwa rodzaje konfliktów. Między tekstami przysyłanymi pocztą a
pisanymi przez członków redakcji, którym łatwiej dostać się na łamy pisma, oraz między
tekstami nowymi, ciekawymi i aktualnymi, które ciągle napływają, a również wartościowymi
i z różnych powodów ważnymi, często wiele miesięcy leżącymi w teczkach. Otóż koledzy
mają tendencję do preferowania tekstów nowych, natomiast zapominają o tych, które
miesiącami czekają na publikację. Moja rola polega więc nieraz na przypominaniu, że je też
trzeba wydrukować, nawet kosztem jakiegoś ciekawego materiału. „Tygodnik” ma przecież
być nie tylko pismem ciekawym, lecz także poruszającym różne problemy ważne albo dla
Kościoła, albo nawet dla polskiej kultury, choć trudne i publicystycznie mało wdzięczne.
Istotne jest też, żeby autorów, którzy przysyłają do nas pierwszy lub drugi, często jeszcze
mało zgrabny artykuł, nie zrażać zbyt długim oczekiwaniem. Dotyczy to także autorów
bardziej doświadczonych, choć niezbyt może efektownie piszących, których z różnych
względów nie chcemy zniechęcać. Teraz te problemy są może większe niż kiedykolwiek, bo
dostajemy coraz więcej tekstów wartościowych, aktualnych i dobrze napisanych, które trzeba
drukować szybko.
— Ci znakomici autorzy, których pozyskaliście Państwo w ostatnich latach, interesują się
przede wszystkim problematyką społeczną, polityczną, ekonomiczną, rzadziej kulturalną,
111
natomiast nie ma wśród nich osób uprawiających publicystykę religijną, filozoficzną czy też
eklezjologiczną, którą stal pierwszy ,,Tygodnik” i która także później stanowiła bodaj
najsilniejszą stronę pisma. Poza Pańskimi artykułami nie ma właściwie w dzisiejszym
,,Tygodniku” poważnej publicystyki na te tematy. Czy nie obawia się Pan, że pismo może
stracić swoją tożsamość?
— Chyba nie ma takiej obawy. Na tematy religijne pisują jednak i ks. Józef Tischner, i ks.
Stanisław Musiał, i o. Andrzej Kłoczowski. Ostatnio w związku z pielgrzymką papieską
mieliśmy kilka numerów wyłącznie religijnych, wcześniej sporo było materiałów związanych
z Eucharystią. Ma Pan jednak rację, że zainteresowania współpracowników w dużym stopniu
determinują zawartość pisma. Ostatnio drukowaliśmy na przykład bardzo dużo poważnych
tekstów na tematy ekonomiczne. Często pisuje je Ernest Skalski, rzadziej Aleksander
Paszyński i Ryszard Bugaj, ostatnio Jacek Rakowiecki przeprowadził rozmowę z
założycielami Krakowskiego Towarzystwa Przemysłowego. Właściwie w każdym numerze
mamy materiał na te tematy. Można więc powiedzieć, że w „Tygodniku” zaczęła dominować
tematyka ekonomiczna, której dawniej wcale u nas nie było.
— Może poza doktrynalnymi wykładami księdza Piwowarczyka.
— Tak, ale to właśnie były wykłady społecznej nauki katolickiej, a nie artykuły na tematy
gospodarcze, które po pierwsze wydawały nam się mało interesujące, a po drugie wykraczały
poza nasze kompetencje. Dziś, w okresie kryzysu ekonomicznego i wielkiej dyskusji o
reformie, trudno by mi było wyobrazić sobie, żebyśmy na te tematy nie pisali, bo są to po
prostu bardzo ważne elementy sytuacji społeczno-politycznej. Zresztą są to też zagadnienia
stosunkowo łagodniej traktowane przez cenzurę, która o gospodarce pozwala napisać prawie
wszystko. To oczywiście sprawia, że inne tematy się po prostu nie mieszczą, bo „Tygodnik
Powszechny”, w odróżnieniu od innych tygodników – liczących na ogół po 16 stron – ma ich
tylko 8, ostatnio zaś często nawet 6, gdyż zmniejszono nam przydział papieru. Dajemy jednak
sporo informacji na tematy kościelne. W każdym numerze jest przecież „Stolica Piotrowa” i
„Kronika religijna”.
— Ja myślę o braku publicystyki, której nieobecność wydaje mi się jakimś signum
temporis.
— Tak, pewnie jest tu pewien brak. Istnieje jednak pytanie: co to jest publicystyka
religijna? Dawniej księża i nawet biskupi mówili nam, że „Tygodnik” powinien uczyć ludzi
wiary, katechizmu i tak dalej. Myśmy się przed tym bronili, tłumacząc, że to nie jest funkcja
prasy. Ksiądz prymas Wyszyński miał czasem do nas pretensje, że nie prezentujemy w piśmie
chrześcijańskiej nauki społecznej. Tymczasem my uważaliśmy, że nie możemy zamieszczać
w „Tygodniku” wykładów. Mówiliśmy natomiast, że kiedy piszemy o sprawach społecznych,
nasze stanowisko opieramy właśnie na nauce Kościoła, nawet jeżeli wprost się na nią nie
powołujemy. W tym sensie dotyczył katolickiej nauki społecznej choćby mój niedawny
artykuł Kościół a polityka, czy tekst Wilkanowicza o świeckich w Kościele. Taka
publicystyka religijna się u nas pojawia, choć na pewno bywały lata, kiedy mieliśmy jej dużo
więcej. Może rzeczywiście trochę jej teraz brakuje.
— Nie jestem pewien, czy brakuje. Mnie nie brakuje. Zauważam tylko przesunięcie
akcentów.
— Jest przesunięcie, ale ono jest chyba odbiciem przesunięcia, jakie się dokonało w całym
Kościele.
— W związku z tym przesunięciem przypomina mi się dość zabawna historia, która
przydarzyła się Państwu kilka miesięcy temu. Otóż w którymś numerze ,,Tygodnika”, przez
nieuwagę korekty, z podtytułu ,,Katolickie pismo społeczno-kulturalne” wypadło słówko
,,katolickie”. Kilka tygodni później wydrukowaliście Państwo list, którego autor wyciągał z
tego faktu daleko idące wnioski pisząc, że nareszcie wyszło szydło z worka, bo ,,Tygodnik” od
112
dawna nie jest już pismem katolickim, tylko politycznym, ekonomicznym albo jeszcze jakimś
gorszym. Prawdę mówiąc, spodziewałem się wtedy otwarcia dyskusji na temat: ,,Co to znaczy
pismo katolickie”. Jakoś jednak do niej nie doszło i sprawa została w zawieszeniu. Myślę, że
powinniśmy ją teraz odwiesić – choćby dlatego, żeby uniknąć nieporozumień dotyczących
treści tej rozmowy.
— Myślę, że sprawa jest prostsza, niżby się mogło wydawać. Pismo katolickie to po prostu
takie, które redagują katolicy z myślą o służeniu Kościołowi jako wspólnocie ludzi
wierzących. „Służyć” to w tym przypadku znaczy dla mnie tę wspólnotę uświadamiać,
mobilizować, pogłębiać katolickie postawy, kształtować światopogląd, a także przyczyniać
się do jak najlepszego pełnienia przez Kościół jego roli wobec całej społeczności i bronić nie
tylko interesów, ale i praw Kościoła zarówno jako instytucji, jak też jako wspólnoty
wiernych. Oczywiście pismo katolickie wiele miejsca powinno poświęcać sprawom wiary,
religii, Kościoła, jego życiu, historii, nauce. Ale katolickie pismo społeczno-kulturalne winno
też zajmować się innymi dziedzinami życia społecznego, takimi jak kultura, gospodarka,
polityka, historia. Ważne jest, żeby także w tych sprawach obecny był katolicki światopogląd
czy też katolicki punkt widzenia. Oczywiście nie można popadać w przesadę. Jeżeli
,,Tygodnik” pisze o malarstwie abstrakcyjnym, to nie musi dopatrywać się w nim religijnej
inspiracji. Z drugiej strony nie powinno się też pisać niczego, co byłoby niezgodne z „wiarą i
obyczajami”, jak brzmi formuła „nihil obstat”.
Myślę jednak, że najważniejsi są ludzie, którzy pismo tworzą. Nie wyobrażam sobie na
przykład, żeby naczelnym redaktorem pisma katolickiego mógł zostać człowiek niewierzący,
nawet gdyby był wyśmienitym fachowcem, doskonale znającym się na redagowaniu prasy.
Nie ma natomiast powodu zaglądać do metryki pracowników redakcji czy autorów. Myślę, że
pisać mogą w zasadzie wszyscy, pod warunkiem, że mieszczą się we wspólnym mianowniku
światopoglądowym, który wyznacza nie tylko wiara, ale także uczciwość, zdrowy rozsądek,
lojalność, uznawanie pewnych wartości kulturowych.
— Panie Redaktorze, nasza rozmowa zbliża się do końca, porozmawiajmy więc o roli, jaką
,,Tygodnik Powszechny” odgrywa albo też powinien odgrywać w Polsce i w Kościele.
Parę lat temu z okazji czterdziestolecia pisma na specjalnej audiencji przyjął redakcję
Ojciec Święty. Z kolei niedawno zaproszono Pana do Rzymu na poprzedzającą trzecią
papieską pielgrzymkę do Polski konferencję prasową, na której występował Pan obok szefa
watykańskiej Sali Prasowej i kierownika Biura Prasowego Episkopatu Polski. Nie ulega dla
mnie wątpliwości, że są to oznaki zupełnie szczególnej pozycji, jaką w Polsce i w Kościele
zajmuje ,,Tygodnik Powszechny”, a także Pan sam. Jak wobec tego wyobraża Pan sobie
dzisiejszą rolę ,,Tygodnika” oraz swoją własną w tej dziwnej pod każdym względem sytuacji,
w jakiej się znajdujemy?
— „Tygodnik” nie jest i nigdy nie był formalnym organem Kościoła w Polsce. Jest jednak
pismem katolickim i od początku do dziś staraliśmy się być w służbie Kościoła. Nie
kierowaliśmy się zresztą nigdy własnym tylko rozeznaniem co do tego, jak ta służba ma
wyglądać. Przez cały czas byliśmy w kontakcie z Episkopatem, którego dyrektywy staraliśmy
się po naszemu wykonywać. Zawsze przywiązywaliśmy dużą wagę do łączności z Kościołem
hierarchicznym. „Tygodnik” jest wprawdzie pismem katolików świeckich, ale w naszej
redakcji od początku pracowali też księża, wśród autorów znajdowało się zaś wielu
wybitnych biskupów i teologów katolickich.
„Tygodnik”, wydawany przez świeckich i nie będący oficjalnym organem Kościoła, był
jednak przez wiele lat niemal jedynym pismem katolickim w Polsce. Istniały wprawdzie
miesięczniki oraz pisma typu diecezjalnego, ale poważny katolicki tygodnik dla inteligencji
był w gruncie rzeczy jeden. Dziennika zaś nie było i nie ma, bo paxowskie „Słowo
Powszechne” nigdy nie zostało przez Kościół uznane za pismo reprezentatywne dla opinii
113
katolickiej. Przez bardzo wiele lat nie mieliśmy więc praktycznie konkurencji. Tym łatwiej
przyszło nam zgromadzić najlepsze w całej Polsce pióra i umysły katolickie. Wskutek tego
staliśmy się głównym organem katolickiej opinii w Polsce. Oczywiście z czasem zaczęły
powstawać nowe, wydawane albo uznawane przez Kościół, tytuły. Dziś jest wśród nich parę
wyśmienitych miesięczników, wśród nich także wydawany przez nas od 1946 roku
miesięcznik „Znak”, są też doskonałe tygodniki czy dwutygodniki, ale nasza ponad
czterdziestoletnia tradycja sprawia, że utrzymujemy wyjątkową pozycję.
Dość istotne wydaje mi się także to, że „Tygodnik” nigdy nie ograniczał się do
prezentowania katolickiej opinii, ale próbował ją także kształtować, co oczywiście nie
wszyscy i nie zawsze akceptowali. Niektóre nasze artykuły wywoływały przecież gorący
sprzeciw części czytelników, chociażby teksty żydowskie, o których mówiliśmy. Myślę
jednak, że nawet ci, którzy nie akceptowali jednego czy drugiego tekstu, zgadzali się z
generalną linią „Tygodnika”, a po jakimś czasie może też przyswajali te nasze tezy, które
zrazu były dla nich bulwersujące.
W każdym razie bardzo mało osób rezygnowało z prenumeraty „Tygodnika” nawet wtedy,
gdy ukazywały się artykuły wywołujące szczególne emocje. Dziś wśród naszych stałych
czytelników są wszyscy polscy biskupi, chyba większość księży i duża część intelektualistów,
a osiemdziesięciotysięczny nakład rozchodzi się bez zwrotów i pewnie moglibyśmy go
kilkakrotnie powiększyć gdyby tylko władze zechciały się na to zgodzić
3
.
— To ,,Tygodnik”. A Pan?
— Moja pozycja jest oczywiście związana z tym, że przez cały okres Polski Ludowej
„Tygodnik” redaguję, co nie znaczy, że przypisuję sobie całą zasługę stworzenia tego pisma.
,,Tygodnik” jest bowiem dziełem zbiorowym całego zespołu współredaktorów, autorów,
współpracowników. W pewnej mierze to, czym jest „Tygodnik”, stanowi także zasługę
naszych czytelników, ich wierności i przywiązania do naszego pisma, oraz sposobu, w jaki to
pismo odbierają. Moja zasługa polega chyba przede wszystkim na tym, że udało mi się
zgromadzić w redakcji i wśród współpracowników wiele wybitnych osób, a także na tym, że
utrzymywałem w „Tygodniku” linię, dzięki której przetrwaliśmy, z małymi przerwami,
przeszło czterdzieści lat. Ponieważ zaś ,,Tygodnik” trwa już tak długo, zna mnie wiele osób w
Polsce, w polskim Kościele i także w Kościele powszechnym. Oczywiście zupełnie
wyjątkowe znaczenie ma znajomość z Ojcem Świętym i jego, aktualny w jakimś sensie do
dziś, patronat nad „Tygodnikiem”.
Ja sam nie uważam siebie za bardzo dobrego chrześcijanina, chociaż zawsze starałem się
nim być i zawsze byłem jakoś zaangażowany w sprawy Kościoła. To trwa od mojej wczesnej
młodości, od gimnazjum i Sodalicji Mariańskiej. Potem było „Odrodzenie”, „Głos Narodu”,
„Unia”, ,,Tygodnik” i jeszcze różne instytucje kościelne, w których mogłem służyć – Komisja
Apostolstwa Świeckich Episkopatu Polski, Społeczna Rada Prymasowska. To wszystko ma
wpływ na moją dzisiejszą sytuację. A poza tym ludzie wiedzą, że nigdy nie robiłem żadnych
gwałtownych zwrotów, starałem się innych zbytnio nie zaskakiwać, więc może wierzą, że i
teraz nie zrobię czegoś nieodpowiedzialnego. Może dlatego na ogół mają do mnie zaufanie,
3
W czasie, gdy rozmawialiśmy, nakład „Tygodnika” wynosił osiemdziesiąt tysięcy
egzemplarzy. W dniach ,,okrągłego stołu” uzyskaliśmy u władz zgodę na podwyższenie
nakładu do stu tysięcy. Decyzja ta oznacza oczywiście pewną poprawę sytuacji, ale utrzymuje
dyskryminację, gdyż zapotrzebowanie na „Tygodnik” jest znacznie wyższe. „Polityka” –
będąca przecież jakimś odpowiednikiem „Tygodnika” po ,,drugiej stronie” – ma dwa razy
więcej stron i czterysta dziesięć tysięcy nakładu, a więc przydział papieru ośmiokrotnie
większy.
114
choć teraz – po dyskusji na tematy żydowskie – to się mogło trochę zmienić, bo niektórych
bardzo zbulwersowałem:
Należę więc do grona osób, które przez całe życie starają się konsekwentnie służyć
Kościołowi, choć są na pewno wśród nich i lepsi ode mnie chrześcijanie, i ludzie bardziej
wartościowi.
Wreszcie jestem znany nie tylko jako redaktor „Tygodnika” i działacz katolicki, ale także
jako publicysta. A jestem typem redaktora piszącego i to piszącego stosunkowo dużo, co
może wywoływać kontrowersje, bo są teorie mówiące, że redaktor nie powinien publikować.
Na przykład Mieczysław Grydzewski, znakomity redaktor ,,Wiadomości Literackich”, nie
wydrukował u siebie ani jednego własnego artykułu. Dopiero na emigracji w Londynie wydał
swoją pierwszą i jedyną książkę. W każdym razie ja kiedyś publikowałem dość dużo, teraz
już może trochę mniej, ale w dalszym ciągu jednak pisuję, co też oczywiście przyczynia się
do ukształtowania mojego obrazu jako człowieka mającego pewną kompetencję w sprawach
polskiego Kościoła, a nawet w sprawach Kościoła powszechnego.
W dzisiejszym „Tygodniku” są koledzy mający lepsze ode mnie pióra i rozleglejszą
wiedzę, ale moja obecność w redakcji przyczynia się do utrzymania ciągłości czy nawet
wiarygodności pisma. Tak się składa, że wielu ludzi utożsamia „Tygodnik” z moją osobą. Ma
to – rzecz jasna – swoje podstawy, ale mając 75 lat muszę liczyć się z tym, że prędzej, czy
później odejdę. „Tygodnik” zaś – ufam – będzie trwał dalej.
— Ale „Tygodnik” bez Turowicza jest nie do wyobrażenia.
— Kiedy właśnie nie ma Pan racji. Od bardzo wielu lat redaguję to pismo z moimi
kolegami i mam do nich absolutne zaufanie. Pewnie po moim odejściu „Tygodnik” trochę się
zmieni, ale nie mam wątpliwości, że będzie równie, a może nawet bardziej wartościowy. Dla
mnie – pomijając całą stronę prawną – nie do pomyślenia byłaby postawa redaktora paryskiej
„Kultury”, Jerzego Giedroycia, który – jak słychać – zdecydował, że po jego śmierci
„Kultura” ma przestać wychodzić.
— Powiedział Pan przed chwilą, że nie uważa Pan siebie za zbyt dobrego chrześcijanina,
co brzmi dosyć szokująco, więc muszę od razu zapytać, co to dla Pana znaczy?
— No tak, od wczesnej młodości niemal zawsze byłem działaczem katolickim, członkiem
katolickich organizacji, uczestnikiem, wielu imprez – jako działacz, dziennikarz, publicysta,
intelektualista katolicki. Od lat funkcjonuję jako „sztandarowy katolik”. Można by
powiedzieć: „zawodowy katolik”, co stwarza sytuację dosyć niezręczną, może nawet dla mnie
samego trochę żenującą. Można przecież funkcjonować jako katolik, będąc człowiek
niewierzącym. To się zdarza. Podobno są nawet księża, którzy nie wierzą w Pana Boga. Ja
tego nie rozumiem, chociaż wiem, że człowiek może stracić wiarę. Myślę jednak, że wtedy
powinien przestać być księdzem, czy wyjść z Kościoła. Ale to nie takie proste. Pamiętam
znakomite opowiadanie irlandzkiego pisarza Briana Moore'a drukowane kiedyś w „Więzi” –
nawet żałowałem, że tam, a nie w „Tygodniku”. Dzieje się ono w niedalekiej przyszłości,
kiedy cały Kościół ma być bardzo postępowy i zreformowany. Watykański wizytator
przyjeżdża wówczas zrobić porządek na małej wysepce u wybrzeży Irlandii, gdzie znajduje
się konserwatywny klasztor benedyktyński, odrzucający wszystkie reformy. Otóż na końcu
okazuje się, że opat, czy też przeor tego klasztoru – bardzo sympatyczna postać – jest
człowiekiem niewierzącym, że stracił wiarę. Mówi jednak, że lojalność, zobowiązanie wobec
wspólnoty, każe mu dalej trwać na tym stanowisku.
Poza owym wizytatorem, któremu zwierza się w cztery oczy, nikt o jego kryzysie nie wie.
Wniosek stąd, że można być nawet opatem, nie mając wiary. Oczywiście nie jest to mój
wypadek, ale myślę, że może łatwiej jest być dobrym katolikiem, nie będąc „katolikiem
zawodowym”, a tylko starając się rozwijać swoją wiarę przez modlitwę, kontemplację, dając
świadectwo życiem, a nie słowami.
115
Ja sam od dzieciństwa byłem człowiekiem wierzącym i praktykującym. Msza święta jest
centralną sprawą w moim życiu. Nigdy nie miałem wątpliwości, nigdy nie przechodziłem
kryzysu wiary, czego jednak nie uważam za zasługę – to może świadczyć o łatwym, czy też
łatwiejszym katolicyzmie. Natomiast w moim życiu bardzo dużą rolę odegrała fascynacja
tajemnicą Kościoła.
Zaczęło się to bodaj od książki dziś chyba nieznanej, ale bacznie studiowanej przez nas w
„Odrodzeniu”, którą była znakomita Istota katolicyzmu Karola Adama. Później w tajemnicę
Kościoła – jego funkcji w świecie nie tylko jako wspólnoty wierzących i drogi zbawienia
dusz, ale także jako współtwórcy historii – wprowadziła mnie równie znakomita książka ojca
(dziś kardynała) de Lubac Katolicyzm. Ja do tej funkcji krytycznej, profetycznej Kościoła
jestem bardzo przywiązany, choć mam świadomość, że będąc instytucją Boską z
pochodzenia, ale i ludzką, musi być obarczony ludzką słabością, niedoskonałością, nawet
grzesznością i możliwością błądzenia przez ludzi Kościoła. Mimo to ten Kościół jest święty.
To nie znaczy, że mam odpowiedź na wszystkie problemy związane z Kościołem. Sama jego
tajemnica jest trudna do pojęcia, a tam gdzie chodzi o sprawy ludzkie, często w Kościele
odpowiedzi nie ma. Nieraz nie ma jej dlatego, że udzielenie tej odpowiedzi nie należy do
Kościoła, ale często też dlatego, że jeszcze jej nie ma. Kościół ma przecież swoją wewnętrzną
dynamikę, którą mogłem obserwować na Soborze. Jeden z Ojców Kościoła powiedział:
,,Ecclesia semper reformanda” – Kościół zawsze winien się zmieniać, reformować (czyli
doskonalić). Sobór Watykański II był taką wielką reformą pogłębiającą samoświadomość
Kościoła.
Jan XXIII pytał: „Kościele, powiedz o sobie, kim jesteś?”. Wiem jednak, że Sobór nie jest
dziełem skończonym, to nie jest ostatnie słowo Kościoła o sobie. Wciąż będzie przecież
odnawiać jego oblicze działalność współczesnych świętych, takich jak Matka Teresa z
Kalkuty albo Małe Siostry od Jezusa, charyzmaty i aktywność papieży, praca teologów i
chyba jednak przyszłe sobory – nawet jeżeli nie nastąpią one bardzo prędko, Nie uważam
wprawdzie, żeby należało – wbrew temu, co twierdzą niektórzy progresiści – zaraz zwoływać
następny sobór, ale myślę, że dalsza reforma Kościoła, dalsze aggiornamento, pogłębianie
świadomości funkcji Kościoła w świecie, jest jeszcze przed nami. Stąd mój duży optymizm,
jeżeli chodzi o rolę Kościoła w przyszłym świecie. Problem Kościoła, tajemnica Kościoła,
owo bolesne, stałe napięcie między świętością Kościoła a jego ludzką niedoskonałością, to
nie jest dla mnie tylko przedmiot intelektualnego zainteresowania. Jest to sprawa bardzo
osobista, tycząca mojego życia wewnętrznego, pytania o sens tego wszystkiego, co robię, o
sens mojej własnej odpowiedzialności.
Trochę się jednak wymigałem od odpowiedzi na Pańskie pytanie?
— Tak, muszę chyba spytać bardziej wprost. Czy w trudnych sytuacjach ucieka się Pan do
pomocy modlitwy? Krąży taka pewnie nieprawdziwa anegdota o księdzu Zieji, który
przesłuchiwany z racji swojej aktywności w KOR-ze, miał poprosić o przerwę na modlitwę i
ku utrapieniu przesłuchujących modlił się przez wiele godzin. To oddaje pewien typ
religijności. Czy on jest Panu bliski?
— Mocno wierzę w znaczenie modlitwy, chociaż nie wiem, czy korzystam z niej w
dostatecznym stopniu. To są sprawy bardzo indywidualne, bardzo osobiste i chyba trudne do
jakiegoś porównywania czy systematyzowania. Trudno o tym mówić.
— Mówił Pan o dużej roli, jaką w Pańskim życiu odgrywa Msza święta. To chyba ważne i
warto to rozwinąć.
— Dla mnie Msza święta jest przede wszystkim kontaktem z ofiarą Chrystusa, którą
uważam za centralne wydarzenie w historii człowieka. Równocześnie jest to przeżycie
wspólnotowe. Dla mnie Eucharystia, Msza święta bardzo wyraźnie ma ten podwójny wymiar.
Kontakt człowieka z Bogiem dokonuje się przez modlitwę, ale przez udział w Ofierze
116
człowiek łączy się nie tylko z tymi, którzy są obecni w świątyni, ale z całym Kościołem, a
nawet – poniekąd – z całą ludzkością.
— Czy zanim został Pan dziennikarzem, redaktorem, publicystą, działaczem katolickim,
myślał Pan o tym, żeby zostać księdzem?
— Nie, jakoś nigdy nie miałem takich inklinacji. Mam dwóch braci księży, ale sam nigdy
nie czułem powołania.
— A czy tej drugoplanowej, poniekąd upośledzonej pozycji świeckich w Kościele nigdy nie
odbierał Pan jako pewnej dolegliwości? Wyobrażam sobie, że dla człowieka, w którego życiu
Kościół odgrywa tak wielką rolę, może to być dotkliwe.
— Dla mnie rola świeckiego w Kościele to jest przede wszystkim działanie w świecie –
jako katolik, ale na własną odpowiedzialność. Ważna jest też oczywiście aktywność wewnątrz
Kościoła, udział w jego wewnętrznej dynamice, ale nie należę do tych świeckich, którzy
chcieliby dublować, czy zastępować księży. Takiej pokusy nigdy nie odczuwałem.
Powiedziałbym, że dla mnie rola pełniona przez świeckich w Kościele to nie tyle rola, którą
im powierzono, ile raczej rola, której pełnienie sami podejmują w poczuciu
odpowiedzialności za wspólnotę, do której należą i za działanie Kościoła w świecie.
— Nie brakowało Panu tej szansy uzyskania bezpośredniego wpływu na obraz Kościoła
instytucjonalnego, którą daje sprawowanie urzędów kościelnych zastrzeżonych przecież dla
duchownych?
— Nie, nigdy mi tego nie brakowało. Mnie zupełnie wystarcza ten wpływ, który daje mi
prawo wyrażania swoich poglądów z pozycji publicysty, redaktora czy członka jakichś
kościelnych gremiów. Nie mam pokusy wchodzenia w cudzą rolę. Moja mi zupełnie
wystarcza.
— Zarzuca się Panu, że uprawiając tak zwaną publicystykę religijną, częściej pisze Pan o
Kościele jako strukturze, wspólnocie doświadczeń, kompleksie uwikłań, niż o duchowości, jej
teologicznym wymiarze, własnych przeżyciach duchowych. Czy te sprawy są Panu dalsze?
— Dalsze – chyba nie, ale każdy jakoś koncentruje swoje zainteresowania. Po wtóre, ja
mam pewne zahamowania przed mówieniem o sobie, o własnym doświadczeniu, przed
upublicznianiem swojego „ja”. Piszę raczej jako człowiek „zaangażowany”, który próbuje
analizować pewne sprawy. Może dlatego nigdy nie pisałem na tematy duchowości, życia
wewnętrznego, czy roli wiary w życiu człowieka. Nie pisałem też o wielu innych sprawach
związanych z wiarą i Kościołem.
— Ja nie robię Panu z tego zarzutu. Pewnie jest to kwestia temperamentu.
— Są ludzie, którzy piszą dziennik duszy. Ja nie i nigdy mi to do głowy nie przyszło. Mam
nawet poczucie, że może zbyt mało uwagi poświęcam własnej duszy, żyjąc z dnia na dzień
swoją pracą, sprawami zewnętrznymi, w które jestem zaangażowany. To wszystko, co robię,
ma oczywiście ścisły związek z wiarą i Kościołem, ale nie dokonuję jakiejś wewnętrznej
pracy, a w każdym razie nie w stopniu dostatecznym, przynajmniej we własnym poczuciu. To
właściwie jest odpowiedź na Pańskie pytanie, dlaczego nie uważam się za dobrego
chrześcijanina.
— A gdyby – zupełnie teoretycznie, abstrahując od uwarunkowań zewnętrznych – miał
Pan wybierać model duchowości, którego ze świętych uznałby Pan za swój ideał?
— Nie jestem wielkim znawcą dziejów duchowości, a ponadto i tu dochodzi do głosu moja
– że tak powiem – rozległość zainteresowań. Z jednej strony bliska mi jest duchowość
benedyktyńska, nacechowana głębokim humanizmem, umiarem dalekim od wszelkiego
fanatyzmu. Więź przyjaźni łączy mnie z opactwem benedyktyńskim w podkrakowskim Tyńcu
(którego mnichem – nawiasem mówiąc – jest jeden z moich braci). Sam jestem członkiem
świeckiej wspólnoty oblatów św. Benedykta. Z drugiej strony bliska jest mi duchowość św.
Teresy z Avila i św. Jana od Krzyża, a także duchowość franciszkańska – zwłaszcza to, co
117
nazywa się opcją Kościoła Ubogich, idee Karola de Foucauld i wyrosłego z jego ducha
Zgromadzenia Małych Sióstr od Jezusa. Ogromnie je podziwiam i też jestem z nimi
zaprzyjaźniony. Z tych, których miałem szczęście poznać, szczególnie mi odpowiadają tacy
ludzie jak Helder Camara, Matka Teresa z Kalkuty, Dorothy Day – ci wszyscy, którzy jako
chrześcijanie zorientowali się na ludzi przez świat odtrąconych, bezradnych, bezbronnych.
Myślę, że to jest zgodne z „Kazaniem na Górze”, z „Magnificat” Matki Boskiej. To są dla
mnie dwa niezmiernie ważne teksty Pisma Świętego: „Błogosławieni, którzy płaczą,
błogosławieni cisi, którzy łakną i pragną sprawiedliwości...” oraz słowa „Magnificat”:
„Deposuit potentes de sede et exaltavit humiles” (Władców złożył z tronu, a uniżonych
wywyższył).
— Czy nigdy nie było Panu żal, że żadna z córek nie poszła w Pańskie ślady?
— Nie, bo bardzo normalne i częste wydaje mi się to, że dzieci nie idą śladami ojców.
Zresztą, prawdę mówiąc, ich zainteresowania nie odeszły bardzo daleko od moich. Nie
zostały wprawdzie dziennikarkami, ale jednak wszystkie są humanistkami. Moja najstarsza
córka pracuje w Instytucie Francuskim, często przy tym tłumacząc z francuskiego i z
włoskiego artykuły oraz utwory literackie, a nawet wykonuje prace poniekąd dziennikarskie,
współpracując z „Przekrojem”. Druga córka, która mieszka w Szwecji, studiowała filozofię i
języki, a teraz wprawdzie nie pisze, ale też robi tłumaczenia. Natomiast najmłodsza pracuje
naukowo na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale ma bardzo dobre pióro i nawet kiedyś
drukowaliśmy jej artykuł w „Tygodniku Powszechnym”. Do głowy mi nie przyszło, żeby
mieć do nich żal o to, że nie zostały dziennikarkami.
— Nie do nich, do losu.
— Dlaczego? Każdy zawód jest dobry, jeżeli się go uczciwie wykonuje.
— W Pańskich ustach brzmi to trochę dziwnie, bo akurat Pan robi wrażenie człowieka
zupełnie wyjątkowo zakochanego w swoim zawodzie, pracującego niemal nałogowo, co
Amerykanie określają jako ,,workaholizm”.
— Tak, to co robię, jest oczywiście moim zawodem, moją pracą, ale jest też czymś więcej.
Relacja między mną a „Tygodnikiem” ma szczególny charakter. Te ponad 40 lat w
„Tygodniku” to jest przeszło połowa mojego życia. Kiedy wracam do Krakowa po jakiejś
podróży, czy po urlopie, zaraz następnego dnia muszę być w redakcji. Bardzo tego kontaktu
potrzebuję, chociaż dziś w coraz większym stopniu redagowanie „Tygodnika” oddaję moim
młodszym kolegom. Wiele redakcyjnych spraw już ze mnie spadło, ale wciąż jest to full time
job – w tym sensie, że „Tygodnik” absorbuje mnie nie tylko przez te pół dnia, czy parę
porannych godzin, które spędzam w redakcji, ale także właściwie przez całe popołudnie, które
zajmuje mi czytanie cudzych artykułów, pisanie własnych, prowadzenie korespondencji
związanej z „Tygodnikiem” i w dużym stopniu lektura. Jestem bardzo namiętnym
czytelnikiem prasy, a także książek, przy czym wachlarz moich zainteresowań jest może zbyt
szeroki... Interesuje mnie filozofia, teologia, historia, socjologia. Mam ogromny, z trudem
mieszczący się w mieszkaniu, księgozbiór, obejmujący także literaturę, poezję, sztukę. Półka
z poezją liczy dobre kilkaset pozycji, półki ze sztuką jeszcze więcej – od malowideł w grotach
Lascaux aż do Picassa i dalej. Myślę, że tej mojej kolekcji albumów nie powstydziłby się
zakład historii sztuki niejednej wyższej uczelni. Czytam albo przynajmniej przeglądam
kilkadziesiąt tytułów dzienników, tygodników, miesięczników – nie tylko katolickich – w
kilku językach. Oczywiście zajmuje to mnóstwo czasu i przeżywam z tego powodu
nieustanny konflikt, bo czytanie prasy stanowi uszczerbek dla czytania książek. Sam uważam,
że pewnie lepiej by było czytać książki niż prasę, ale boję się, że to już jest problem nie do
rozwiązania, już się z tego nałogu czytania prasy nie wydobędę.
— A czy w ogóle potrafi się Pan zajmować czymś poza pracą? Drugi raz mam okazję
obserwować Pana podczas urlopu i odnoszę wrażenie, że Pan zupełnie nie jest w stanie
118
odpoczywać. Tak przed rokiem jak i teraz przywiózł Pan tu mnóstwo roboty – chyba nawet za
dużo jak na trzy tygodnie normalnej pracy.
— Coś w tym jest, bo rzeczywiście chyba wszystkie moje urlopy tak wyglądają. Co
dziwne, w czasach szkolnych byłem chyba dosyć leniwy, a przynajmniej miałem – zdaje się –
taką opinię. Posuwałem się przez szkołę raczej bez większych sukcesów. Tymczasem, kiedy
już zacząłem pracować, okazało się, że rzeczywiście robię to przez blisko pół wieku niemal
nałogowo. Natomiast w moim przypadku trudno by było powiedzieć, co jest odpoczynkiem.
Może kontakt z naturą, z dziełami sztuki, z muzyką, którą bardzo lubię. Kiedyś co tydzień
chodziłem do filharmonii. Teraz bywam tam – niestety – bardzo rzadko. Zgromadziłem dużą
kolekcję płyt od Bacha do Strawińskiego i do Elli Fitzgerald, ale ich na ogół nie słucham, bo
nie mam czasu – praca. To wszystko nie znaczy jednak, że nie potrafię się oderwać od pracy.
Lubię chodzić do kina, a raczej nie tyle do kina, ile na filmy, o których wiem, że warto je
zobaczyć. Lubię teatr, choć chodzę doń rzadziej, niżbym chciał. Wreszcie nie tak mało czasu
zajmuje mi telewizja, może nawet za dużo – programy informacyjne z obowiązku
dziennikarskiego, a dla przyjemności programy turystyczno-krajoznawcze, artystyczne, no i
nieraz filmy, jeśli warte oglądania.
— A czy ten Pański ,,workaholizm” nie powoduje kolizji z życiem rodzinnym? Typowy
,,workaholik” zawsze wybierze pracę, ale często będzie miał z tego powodu wyrzuty sumienia
albo poczucie niespełnienia na innym polu.
— Tak i nie. Tak, bo w moim czasie nigdy nie było jakichś okresów specjalnie
wydzielonych na życie rodzinne. Natomiast dziś, gdy moje córki są dorosłe i mieszkają
osobno, a ja mieszkam z żoną, dosyć dużo czasu spędzam w domu, jadam w domu, ten
kontakt jest stały – nawet jeżeli pracuję. Zresztą moja żona też poza sprawami domowymi ma
swoje zajęcia intelektualne, bo tłumaczy z francuskiego. Z córkami również mam stały
kontakt, bo często przychodzą i wtedy oczywiście przestaję pracować. Nie stronię też od
życia towarzyskiego. Lubię spotykać ludzi.
— A dawniej nie odczuwał Pan dolegliwości wyboru między pracą na przykład a
kontaktem ze swoimi dziećmi?
— Nie, żyliśmy razem, jakoś się nawzajem wychowywaliśmy i układało się to – wydaje
mi się – zupełnie naturalnie, nawet jeżeli czasami spotykały mnie wymówki ze strony moich
domowników. Kobiety z mojej rodziny szanowały to, co robię, uznawały słuszność i
konieczność mojej pracy. A własne wyrzuty sumienia... Myślę, że człowiek o jakiej-takiej
wrażliwości zawsze ma nieczyste sumienie, bo czuje, że to co robi, nie wystarcza, że
powinien robić to lepiej, albo że powinien robić coś jeszcze.
— Jeżeli Pan nie chce, proszę nie odpowiadać, ale ja w każdym razie muszę Pana zapytać,
jaki jest Pański największy wyrzut sumienia?
— Nie powiem... i w pewnym sensie nie wiem. Natomiast mam pewnego rodzaju ból
związany z moją pracą, który męczy mnie od dłuższego czasu, choć nie jest to odpowiedź na
Pańskie pytanie. Wydaje mi się, że mógłbym, że powinieniem napisać parę książek, które
chodzą mi po głowie. Pewnie ich jednak nie napiszę, bo „Tygodnik Powszechny” nie
zostawia mi na takie prace czasu. Może jednak nie było mi przeznaczone pisanie książek.
Może miałem tylko redagować „Tygodnik”.
— Wspomniał Pan kiedyś o nie napisanej rozprawie na temat narodu – to zapewne jedna z
tych książek, które ma Pan w głowie. A pozostałe?
— Przede wszystkim Kościół i najszerzej rozumiany ekumenizm. Natomiast trzecia
książka, której potrzebę odczuwam ostatnio coraz mocniej, dotyczy spraw polsko-żydowskich
i chrześcijańsko-żydowskich. Trudno te sprawy dopowiedzieć do końca, ale chciałbym
spróbować, bo bardzo leżą mi na sumieniu. Myślę, że mam obowiązek jakoś bardzo
przystępnie, na zdrowy rozsądek, wytłumaczyć ludziom, dlaczego piszemy o Żydach,
119
pokazać winy chrześcijaństwa, także polskie winy wobec Żydów. Nie twierdzę, że to są tylko
winy jednostronne, ale jednak są, a ludzie nie mają tej świadomości. Po prostu nie wiedzą, że
w ciągu wieków Żydzi byli nieraz bardzo gwałtownie prześladowani z winy Kościoła,
pogardzano nimi i ich krzywdzono. Trzeba to raz powiedzieć, bo coś z tego wynika. Nam,
Polakom, Żydzi stawiają nieraz bardzo niesprawiedliwe zarzuty i trzeba zrozumieć, jakie są
tego przyczyny.
— Powiedział Pan, że „ Tygodnik” pod inną redakcją nie będzie gorszy, choć może być
inny. Jak wyobraża Pan sobie tę ewolucję?
— Wcale jej sobie nie wyobrażam. Ona będzie zależała od warunków politycznych, w
jakich będzie funkcjonował. Jak Pan wie, te warunki bardzo trudno jest przewidzieć,
bo one zależą od różnych konstelacji, których ruchy są zupełnie nieobliczalne. Myślę,
że w pewnym stopniu ewolucja „Tygodnika” będzie też zależała od ewolucji w łonie
Kościoła. Sądzę, że demokratyzacja w polskim życiu politycznym miałaby wpływ na
zwiększenie możliwości publicystyki katolickiej, cierpiącej dziś z powodu różnych
ograniczeń, o których rozmawialiśmy. Zresztą te możliwości już teraz są nieco większe
i może nawet niedostatecznie je wykorzystujemy. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby
miały nastąpić jakieś poważne zmiany w redagowaniu ,,Tygodnika”. Chociaż... jestem
już człowiekiem – delikatnie mówiąc – niemłodym. Może trochę zastygłem w
koncepcjach, a moi młodsi koledzy je zrewidują albo będą mieli inne. Uważam jednak,
że te założenia, które przyjęliśmy, zaczynając wydawać „Tygodnik”, są nadal trafne i
będą słuszne w przyszłości. Mimo że ich realizacja zależy od możliwości, które się
ciągle zmieniają.
120
Przemówienie Jerzego Turowicza na otwarciu obrad
„okrągłego stołu” (6 lutego 1989).
Jestem świadom wielkiej wagi naszego dzisiejszego spotkania przy „okrągłym stole”. Po
raz pierwszy od długiego czasu, niemal od początku Polski Ludowej, powstaje szansa
otwarcia procesu zmierzającego do sytuacji, w której Polacy – jak powiedział dzisiaj Lech
Wałęsa – poczuliby się gospodarzami we własnym kraju.
Jako cel naszego spotkania i dalszej pracy postawiono porozumienie narodowe. Cel bardzo
trudny, jeśli nie odległy, bowiem niełatwo będzie osiągnąć owo porozumienie po przeszło
czterdziestu latach nieporozumienia między władzą i społeczeństwem.
Pierwszym zadaniem musi tu być próba odbudowy zaufania między władzą a
społeczeństwem, bowiem tego zaufania nie ma. Ilekroć w przeszłości społeczeństwo dawało
władzy pewien kredyt zaufania, za każdym razem ten kredyt byt nadużyty i zmarnowany.
Dzisiaj czyny, a nie słowa muszą uwiarygodnić intencje władzy zmiany i naprawy obecnej
sytuacji.
Wolno sądzić, że przedstawiciele opozycji, którzy zasiedli do rozmów przy „okrągłym
stole”, reprezentują bardzo znaczną część społeczeństwa aktywnego i umiejącego myśleć w
sposób krytyczny i niezależny. Natomiast jeśli opozycja stoi na gruncie poszanowania
Konstytucji PRL i porządku prawnego oraz nie zamierza obalić ustroju, to nie znaczy
bynajmniej, że owa opozycja nie domaga się bardzo gruntownej zmiany tego ustroju. Zresztą
dziś i przedstawiciele władzy mówią o potrzebie zmian systemowych, łącznie ze zmianą
konstytucji.
Te zmiany ustrojowe, to w pierwszym rzędzie sprawa roli i miejsca ciał
przedstawicielskich, zwłaszcza Sejmu, ewentualnie drugiej izby oraz ordynacji wyborczej
zapewniającej realne poszerzenie reprezentatywności społeczeństwa. Chodzi tu również o
powstawanie na podstawie nowego prawa o stowarzyszeniach samodzielnych, niezależnych
ugrupowań społecznych, także o charakterze politycznym. Nie mówię tu o „Solidarności”,
bowiem priorytetowy w obecnej sytuacji postulat jej legalizacji jest więcej niż oczywisty.
Te zmiany ustrojowe, instytucjonalne – to droga do odbudowy podmiotowości
społeczeństwa, co będzie oznaczać możność przyjęcia przez społeczeństwo
współodpowiedzialności za państwo. Ale to nie oznacza bynajmniej przyjmowania
współodpowiedzialności za rządzenie. Postulat udziału opozycji we władzy wydaje mi się co
najmniej przedwczesny. Trudno sobie wyobrazić współodpowiedzialność za rządzenie w
systemie „socjalizmu realnego”, którego to społeczeństwo, czy też znaczna jego część, nigdy
nie zaakceptowało. Natomiast współodpowiedzialność za państwo jest uwarunkowana przez
możliwość realnej i skutecznej kontroli poczynań władzy, a więc przez istnienie
mechanizmów społecznych, umożliwiających pełnienie tej kontroli. Będzie to skutkiem
poszerzenia zakresu wolności obywatelskich.
Nawiasem mówiąc, na siedzibie rządzącej w naszym kraju partii czytaliśmy niedawno
hasło: „Nie ma wolności bez odpowiedzialności”. Sądzę, że to hasło zostało błędnie
sformułowane. Bardziej słuszna byłaby formuła: „Nie ma odpowiedzialności bez wolności”.
Nie przeczę, że w Polsce dokonują się zmiany, że ma miejsce odchodzenie od złych
wzorów socjalizmu realnego; ale wiemy, że to się nie dokona z dnia na dzień. Jeśli ma się
121
powieść próba odbudowy zaufania społeczeństwa do władzy, to nie wystarczą zmiany
instytucjonalne w strukturach prawnych państwa. Konieczne są także gruntowne zmiany w
praktyce rządzenia, w sposobach sprawowania władzy.
Wskażę tu tylko na kilka spraw najistotniejszych. A więc: rezygnacja z zasady
nomenklatury, preferowania ortodoksji politycznej i dyspozycyjności ludzi na kierowniczych
stanowiskach, przed kompetencją i kwalifikacjami fachowymi; zasady, która tak katastrofalne
skutki przyniosła w życiu gospodarczym. Ale nie tylko o gospodarkę tu chodzi. Konieczna
jest także rezygnacja z zasady nomenklatury w dziedzinie oświaty, wychowania, nauki i
kultury, zasady prowadzącej do uprzywilejowania ideologii marksistowskiej w
wymienionych dziedzinach. Otóż ideologia ta jest ideologią rządzącej w Polsce Ludowej
partii, ale nie jest bynajmniej ideologią będącego przedmiotem tych rządów społeczeństwa.
Oczywiście wielkie ideały socjalizmu, takie jak: wolność, sprawiedliwość i braterstwo, są
wyznawane przez – można powiedzieć – całe społeczeństwo; tylko że społeczeństwo to
bynajmniej nie jest przekonane że „socjalizm realny” te ideały urzeczywistnia. Państwo jest
wspólnym dobrem wszystkich obywateli, toteż akceptacja zasady pluralizmu, w tym także
pluralizmu światopoglądowego, musi pociągać w konsekwencji odrzucenie uprzywilejowania
jednej ideologii, a więc postulat ideowej neutralności państwa.
Dążenie do przywrócenia społeczeństwu jego podmiotowości, umożliwienia mu pełnienia
kontroli nad sposobem sprawowania władzy oraz akceptacja zasady pluralizmu społeczno-
politycznego, uwarunkowana jest istnieniem autentycznej opinii publicznej. Wymaga to
przełamania dotychczasowego monopolu w dziedzinie środków masowego przekazu.
Oczywiście, wiadomo, że w tym monopolu istnieją wyłomy; istnieją one jednak na zasadzie
arbitralnych koncesji i mają rozmiary jaskrawo dyskryminacyjne. Z zasady pluralizmu
wynika, że różne orientacje społeczno-polityczne czy światopoglądowe, winny mieć możność
swobodnego dostępu do środków masowego przekazu, możność posiadania organów
prasowych o wachlarzu i nakładach odpowiadających zapotrzebowaniu społecznemu.
Wymaga to gruntownej zmiany całego systemu zezwoleń na wydawanie pism, limitowania
nakładów i gospodarki papierem i poddania tego systemu kontroli społecznej. Nie taję, że
dotyczy to w dużej mierze prasy katolickiej, wyraźnie dyskryminowanej w kraju, w którym
ponad 90 procent obywateli stanowią członkowie Kościoła katolickiego.
Łączy się z tym sprawa cenzury środków społecznego przekazu. Obawiam się, że w
istniejącej sytuacji, zwłaszcza sytuacji geopolitycznej, istnienie cenzury jest złem
koniecznym. Chodzi natomiast o minimalizację tego zła, a więc o ograniczenie funkcji
cenzury do ochrony autentycznej racji stanu i bezpieczeństwa państwa i rezygnację z
ochraniania – jak dotychczas – interesów władzy czy partii, poprzez ograniczanie informacji
oraz eliminowanie poglądów, które się komuś nie podobają.
Problem praworządności. W przeszło 40-letniej historii Polski Ludowej mamy okres
nazywany eufemistycznie okresem „błędów i wypaczeń”, a w istocie okres brutalnego
łamania podstawowych praw człowieka, więcej – okres gwałtów i zbrodni, w którym –
rzekomo w imieniu prawa – padały ofiarą dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi. Dzisiaj
zaczyna się o tych sprawach mówić. Ale to nie wystarcza, by stworzyć klimat narodowego
porozumienia. Trzeba wyraźnie wskazywać na związek między owym bezprawiem a
stalinowskim systemem politycznym, jego dziedzictwem, oraz ujawnić całą prawdę o owym
okresie „błędów i wypaczeń”.
Jeśli dziś okres ten mamy za sobą, to nie znaczy, by społeczeństwo było przekonane, że
żyjemy w pełnej praworządności. Przeczy temu szereg niedawnych procesów politycznych
oraz oburzające nieraz praktyki kolegiów do spraw wykroczeń.
Wreszcie dziedziną, w której muszą się dokonać gruntowne zmiany jest sprawa
poszanowania i przestrzegania autonomii kultury w stosunku do polityki. Kultura nie może
122
być traktowana instrumentalnie. Pisarz czy reżyser filmowy nie może być dyskryminowany
ze względu na swoje przekonania polityczne czy też swój światopogląd. Tu są pewne
krzywdy do wyrównania. Środowiska twórcze muszą mieć prawo do zrzeszania się w
niezależne i autonomiczne organizacje. Trzeba skończyć z praktyką arbitralnych koncesji i
zakazów, uznając, że kultura stanowi dobro nadrzędne. W pełnej ciągłości ze swoim 1000-
letnim dziedzictwem kultura polska stanowi jedność. Zarówno ta, która ma dziś możność
legalnej obecności, jak i ta powstająca w ,,drugim obiegu” czy też na emigracji.
Tymi wszystkimi problemami będą się na pewno zajmować zespoły powstające w wyniku
naszych dzisiejszych obrad. Moim zamiarem było tylko podkreślić, że bez realnych,
głębokich zmian w naszym systemie politycznym i w praktyce jego funkcjonowania, nie
będzie porozumienia między władzą a społeczeństwem, ani też brania przez to społeczeństwo
współodpowiedzialności za państwo.
Nie chciałbym, by to co powiedziałem brzmiało pesymistycznie. Wiem, że z ustroju
,,socjalizmu realnego” nie przeskoczymy z dnia na dzień w pełną demokrację, że zmiany
mogą się dokonywać stopniowo, że konieczne będzie zawieranie rozsądnych kompromisów.
Chodzi o to, by kierunek zmian został określony w sposób społecznie wiarygodny. Chcę
wierzyć, że zostanie to dokonane w ramach procesu, który tu dziś uruchamiamy. To jest
nadzieja, którą żywi społeczeństwo pragnące, by życie było bardziej ludzkie i byśmy mogli
poczuć się gospodarzami we własnymi kraju.
123
Spis treści
Rozdział I
Dom. Pierwsze zaangażowania i debiuty. „Odrodzenie”. Życie akademickie. „Głos
Narodu”. Wojna. Plany. Dwór w Goszycach.
Rozdział II
Wyzwolenie. Pierwszy „Tygodnik” – ludzie, program, kardynał Sapieha. „Katolicyzm
francuski” – personalizm, uniwersalizm, pluralizm. Zespół i formuła „Tygodnika” – wobec
cenzury, opcje ideowe. Kościół a polityka.
Rozdział III
„Tygodnik” a inteligencja. Przykręcanie śruby. Dyskusja z marksistami. Granice
kompromisu – śmierć Stalina. Wobec zagrożenia – pertraktacje. Likwidacja. „Szlifowanie
bruków”. „Ka-Ka-Du”. Odwilż. Oświadczenie. Spotkania z Gomułką i Wyszyńskim.
Rozdział IV
Drugi „Tygodnik” a polityka, KIK-i, Koło Znak. Neopozytywizm. Wielka Nowenna – spór
o model religijności. Świeccy w „oblężonej twierdzy” – środowisko Znaku, kłopoty „Więzi”,
„Kryzys w Kościele”. Sobór – najważniejsze spotkania. Podróże. Polonia, emigracja,
„Kultura”. Sowietyzacja. Masoneria. Spór o Sobór. Sprawa „Opinii”. Sobór w Polsce.
Świeccy w Kościele – kwestia demokracji.
Rozdział V
Sprawa listu do biskupów niemieckich. Kłopoty Koła Znak. Słonimski w „Tygodniku”.
Marzec 1968. Kwestia żydowska w Kościele i w „Tygodniku” – Karmel oświęcimski.
Grudzień 1970 – otwarcie. Sprawa konstytucji – koniec Koła Znak. Czerwiec 1976 –
„Tygodnik” a opozycja. Stosunki z prymasem Wyszyńskim.
Rozdział VI
Ksiądz Wojtyła. Konklawe. Spotkania i podróże z Papieżem. Papież i Polacy. Papież i
Kościół polski. Polski Sierpień. „Solidarność” a „Tygodnik” i środowisko Znaku. „Tygodnik”
a opozycja. Stan wojenny.
Rozdział VII
Zawieszenie i wznowienie „Tygodnika”. „Trzeci” „Tygodnik” – nowa sytuacja, nowi
autorzy. Pozycja „Tygodnika” i Turowicza. Wiara, modlitwa, duchowość. Rodzina i styl
życia. Rachunek sumienia.
Przemówienie Jerzego Turowicza na otwarciu obrad „okrągłego stołu” (6 lutego 1989)