Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
Jacek Żakowski
Rozmowy z lekarzami
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
Spis treści
Od autora
Mróz ujarzmiony
Rozmowa z profesorem Tadeuszem Krwawiczem
Koń stoi całe życie
Rozmowa z profesorem Janem Mollem
Lekarz wobec zagłady
Rozmowa z profesorem Julianem Aleksandrowiczem
Jeden z milionów małych kroków
Rozmowa z profesorem Wiktorem Degą
Nerka i sprawa polska
Rozmowa z profesorem Tadeuszem Orłowskim
5
Od Autora
Ta książka jest efektem mojej prywatnej ciekawości. Nikt jej u mnie nie zamawiał, w mo-
ich wcześniejszych doświadczeniach nie było niczego, co mogłoby w jakiś szczególny sposób
predestynować mnie do zainteresowania się najnowszą historią polskiej medycyny.
Sądzę jednak, że czytelnikom należy się wyjaśnienie zasady, na jakiej dokonałem akurat
takiego wyboru rozmówców. Otóż kiedy rozpoczynałem prace przygotowawcze, stanąłem
wobec konieczności wybrania zaledwie kilku spośród kilkudziesięciu najwybitniejszych żyją-
cych i mieszkających w Polsce profesorów medycyny. Ponieważ chodziło mi o ukazanie
ogromnego skoku, jakiego medycyna praktyczna dokonała w ciągu ostatniego półwiecza, nie
brałem pod uwagę tych, którzy pracę zawodową rozpoczęli po 1944 roku. W końcu, po trwa-
jącym kilka miesięcy gromadzeniu dokumentacji, na mojej liście pozostało siedmiu kandy-
datów: Julian Aleksandrowicz, Wiktor Dega, Adam Gruca, Tadeusz Koszarowski, Tadeusz
Krwawicz, Jan Moll i Tadeusz Orłowski.
Wszyscy oni dokonali w swoim życiu zawodowym czegoś, co nie tylko zwróciło na nich
uwagę opinii publicznej, ale też zapewniło im trwałe miejsce w historii polskiej medycyny.
Nie było to jednak jedyne ani może nawet główne kryterium, jakie stosowałem. Najważ-
niejsze było na pewno wrażenie, jakie wyniosłem z lektury opublikowanych wcześniej wy-
wiadów, reportaży, polemik z moimi rozmówcami. Wybierałem więc przede wszystkim tych,
którzy wydawali mi się być ciekawymi i odważnymi rozmówcami, którzy (co nie jest w Pol-
sce zbyt częste) nie zawahają się przed odsłonięciem swojej osobowości i nie zechcą ukrywać
się za parawanem nic nie mówiących formułek. Szukałem więc ludzi, którzy mają własne
zdanie i dość odwagi, aby się z nim nie kryć. Niemniej ważne było kryterium osobistej sym-
patii lub antypatii, które wynosiłem z moich siłą rzeczy dość pobieżnych lektur. Choć selek-
cjonując kandydatów starałem się uwzględniać takie dowody uznania środowisk medycznych,
jak doktoraty honorowe, członkostwa akademii i stowarzyszeń, nagrody międzynarodowe, ani
przez chwilę nie miałem zamiaru tworzyć czegoś w rodzaju „złotej księgi polskiej medycy-
ny”. Po pierwsze, nie znajdowałem w sobie dość kompetencji. Po drugie, nie miałem na to
najmniejszej ochoty. Rozmawiałem więc z ludźmi, z którymi miałem ochotę rozmawiać i
którzy – to nie mniej ważne zastrzeżenie – mieli ochotę rozmawiać ze mną oraz skłonni byli
nie tylko poświęcić mi swój czas (od pięciu do dwunastu godzin), ale też zdobyć się na pewną
otwartość i szczerość. Bardzo żałuję, że nie miał na to ochoty profesor Koszarowski – nie-
wątpliwie kluczowa obecnie postać polskiej onkologii. Za swój wielki błąd uważam to, że nie
zdążyłem przeprowadzić wywiadu z prof. Adamem Grucą, z którym odbyliśmy dwie wielce
obiecujące rozmowy wstępne, a którego bezsprzecznie uznać należy za najwybitniejszego
polskiego ortopedę ostatnich kilkudziesięciu lat. Ostatecznie, niejednokrotnie po długim prze-
konywaniu, namowach i prośbach, udało mi się więc uzyskać wywiady od pięciu spośród
siedmiu osób, które znalazły się na mojej liście. Choć w dalszej części książki zapis tych
spotkań został sprowadzony (z jednym wyjątkiem) do formy czystego, przeważnie pozbawio-
nego nawet didaskaliów dialogu, każde z nich miało oczywiście swoją własną historię, pozo-
stającą nie bez znaczenia dla ostatecznego kształtu rozmowy.
Z profesorem Aleksandrowiczem spędziliśmy dwa urocze dni, dzieląc je między pracę,
odpoczynek, posiłki i swobodną wymianę poglądów na tematy daleko wykraczające poza
zakres tej książki. Z profesorem Orłowskim odbyliśmy w jego instytucie kilkanaście półgo-
dzinnych – godzinnych rozmów, na które w przerwach między swymi licznymi zajęciami z
trudem znajdował czas. Profesor Dega przyjął mnie dwukrotnie w swoim gabinecie, za każ-
dym razem poświęcając mi tyle czasu, ile było niezbędnie konieczne. Z kolei profesor Moll
poświęcił mi dwa długie wieczory, profesor Krwawicz zaś przez półtora dnia podejmował
Bogusława Biegańskiego, autora zdjęć, i mnie w swoim pięknym domu w centrum Lublina.
6
Było to więc pięć zupełnie niepowtarzalnych spotkań z ludźmi, których wiedza, doświad-
czenie życiowe, osobowości – tak przecież różne – okazały się jednak bez wyjątku fascynują-
ce. Gdybym miał zaczynać całą pracę od początku, moje wybory byłyby zapewne dokładnie
takie same. Może tylko poszerzyłbym moją listę o kilka nazwisk, może bogatszy o doświad-
czenia tych pięciu rozmów odważyłbym się na spotkanie z którymś z wybitnych lekarzy pro-
wadzących badania podstawowe. Może zresztą jeszcze kiedyś to zrobię...
Jacek Żakowski
Warszawa, 30 grudnia 1983 r.
7
Rozmowa profesorem Tadeuszem KRWAWICZEM
Mróz ujarzmiony
Prof. dr hab. Tadeusz Krwawicz urodził się w roku 1910 we Lwowie. Studia medyczne
odbył na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie i tam też podjął
pracę w Klinice Okulistycznej. W 1939 roku uzyskał stopień doktora na podstawie rozprawy
o własnościach kaliodopektycznych komórek rogówki.
W latach 1944–1945 odbywał służbę wojskową jako zastępca komendanta do spraw lecz-
niczych i ordynator Oddziału Ocznego II Szpitala Okręgowego w Lublinie. Po demobilizacji
podjął pracę (początkowo jako adiunkt) w Klinice Okulistycznej Uniwersytetu im. Marii Cu-
rie-Skłodowskiej w Lublinie. W latach 1948–1980 był kierownikiem tej kliniki.
Stopień doktora habilitowanego uzyskał w 1949 roku na podstawie pracy o immunolo-
gicznych właściwościach oka. W 1951 roku otrzymał tytuł profesora nadzwyczajnego, a w
1957 – profesora zwyczajnego. W latach 1953–1955 pełnił funkcję prorektora do spraw nauki
Akademii Medycznej w Lublinie. Jest autorem kilku nowatorskich metod chirurgicznych,
między innymi metody warstwowego przeszczepiania rogówki oraz operacyjnego leczenia
daleko- i krótkowzroczności. W 1959 roku jako pierwszy zwrócił uwagę na możliwość wyko-
rzystania niskich temperatur przy usuwaniu zaćmy (krioekstrakcja). Odkrycie to stało się im-
pulsem do powstania – nie tylko w okulistyce – różnorodnych metod chirurgicznych, opar-
tych na zastosowaniu zimna (kriochirurgia). W 1966 roku został wybrany pierwszym preze-
sem Światowego Towarzystwa Kriochirurgów. W tym samym roku otrzymał Nagrodę Pań-
stwową I stopnia. Od 1966 roku jest członkiem Polskiej Akademii Nauk. Przez wiele lat peł-
nił funkcję prezesa Lubelskiego Towarzystwa Naukowego i Polskiego Towarzystwa Okuli-
stycznego. Uzyskał również godność członka Międzynarodowej Akademii Okulistycznej i
Deutsche Akademie der Naturfersecher „Leopoldina”. Jest członkiem kilkunastu krajowych i
zagranicznych towarzystw naukowych, między innymi Oksfordzkiego Kongresu Oftalmolo-
gicznego, Towarzystwa Oftalmologicznego Zjednoczonego Królestwa, Polskiego Towarzy-
stwa Endokrynologicznego, Polskiego Towarzystwa Histochemików i Cytochemików. Jest
także członkiem honorowym Niemieckiego Towarzystwa Oftalmologicznego, Amerykań-
skiego Instytutu Barraquera, Wszechrosyjskiego Towarzystwa Okulistycznego, Czechosło-
wackiego Towarzystwa Okulistycznego, Węgierskiego Towarzystwa Okulistycznego.
Za swoje osiągnięcia otrzymał między innymi najwyższe międzynarodowe odznaczenie
okulistyczne – Złoty Medal Barraquera, Nagrodę Fundacji Alfreda Jurzykowskiego, nagrodę
specjalną Towarzystwa Kriochirurgii, nagrodę im. Teodora Axenfelda, nagrodę światową im.
Nessima Habifa oraz wiele nagród i odznaczeń krajowych.
Jest doktorem honoris causa Akademii Medycznej w Lublinie i Uniwersytetu im. Ignacego
Semmelweisa w Budapeszcie.
W 1981 roku przeszedł na emeryturę.
– Panie Profesorze, Pańskie największe odkrycie, jakim jest kriochirurgia, stało się nie-
zwykle popularne. Pisała o nim prasa, mówiono o nim w radiu i telewizji. Odnoszę jednak
wrażenie, że przez te wszystkie lata, które minęły od ogłoszenia Pańskiej metody, starał się
Pan o utrzymanie swojej osoby w cieniu tego wielkiego odkrycia. Mimo to właśnie Pan został
laureatem plebiscytu na największe osiągnięcie nauki polskiej, ogłoszonego przez „Trybunę
Ludu” i Polską Akademię Nauk z okazji XXX-lecia PRL. Był to jeden z powodów dla któ-
8
rych tak usilnie zabiegałem o spotkanie z Panem. Chciałbym mianowicie zapisać w mojej
książce to, czego Pan w swoich niezwykle zwięzłych doniesieniach naukowych nie zapisał:
proces powstawania warunków sprzyjających dokonaniu odkrycia, moment jego dokonania,
proces udoskonalenia i rozpowszechniania nowej metody leczenia. Interesuje mnie więc wła-
ściwie wszystko, co jest związane z Pańską osobą i dorobkiem. Chcę prosić, żeby mi Pan to
wszystko opowiedział. Chcę namówić Pana na takie zwierzenia – rzekę, w których moja rola
będzie się ograniczała do ukierunkowania Pańskiej opowieści.
– Jestem wdzięczny, że zainteresował się pan moją nauką i osobą, ale oczekuje pan ode
mnie najgorszej rzeczy, jaką może zrobić uczony – dyktowania wspomnień. Nie, nie, uczony
mówiący dobrze o swoich odkryciach – to wychodzi fatalnie, to się jeszcze nikomu nie uda-
ło... Może tylko Einsteinowi. On jeden zrobił to na pewno dobrze. Dominował nad opowie-
ścią, ale sam pozostał w cieniu. Nie mogę się zgodzić na mówienie dobrze o sobie, nie będę
się przed panem chwalił. Do tego jestem najmniej powołany.
– Nie nalegam, żeby się Pan chwalił. Niech mi Pan opowie to wszystko sucho i obiektyw-
nie. Tylko tyle. Wystarczy mi wymowa faktów.
– Pan myśli, że to jest takie proste? Mieć dystans do samego siebie, do tego, co się robiło
przez całe życie, do tego, co jest tego życia dorobkiem? Ja mam do swojej nauki stosunek
obiektywny, ale emocjonalny. Jestem do niej bardzo przywiązany. Wszystko, co robię, trak-
tuję emocjonalnie. Obiektywnie mogę panu opowiedzieć o procesach biochemicznych, ale nie
o tym, jak tworzyłem moją naukę. To jest zupełnie niemożliwe.
Niech pan sobie wyobrazi moje pierwsze poważne spotkanie z amerykańskimi okulistami
już po odkryciu krio. Największy wśród nich specjalista od operowania zaćmy po prostu od-
wraca się do mnie plecami. Czy można o tym obiektywnie, spokojnie opowiadać? I niech pan
sobie wyobrazi: kilka lat później jego uczniowie, młodzi okuliści, mniej od niego zdolni, nie
mający tej cudownej ręki – przyjmują technikę krio. On, któremu za operację płacono dzie-
sięć tysięcy dolarów, bo miał 84 procent udanych zabiegów, obserwuje tych młokosów. Oka-
zuje się, że mają 95, 96, 97, potem 98 procent wyleczonych tą metodą chorych. Jeszcze się
broni, próbuje jakichś modyfikacji, ale musi się poddać – przyjmuje krio. Mówi mi potem:
„Miał pan rację, krio to rzeczywiście trzecia ręka”. Może pan sobie wyobrazić, jakie to
były dla mnie emocje? Dla mnie to ciągle jeszcze są emocje.
– Chyba wiedział Pan już wówczas, że racja jest po Pańskiej stronie?
– Racja to jeszcze nie wszystko. Czy nauka ma sens wtedy, kiedy dokonuje odkryć, czy
wtedy, kiedy te odkrycia wprowadza w życie? Każde odkrycie, choćby największe, musi
zjednać sobie ludzi. Nie wystarczy, że uczony coś odkryje. Musi jeszcze umieć to spopulary-
zować. Samo odkrycie dla odkrycia nie ma żadnego znaczenia. A historia polskiej nauki pełna
jest zapomnianych odkryć i zapomnianych odkrywców. Słyszał pan pewnie, że dobrymi chę-
ciami piekło jest brukowane. Piekło naukowe brukowane jest zapomnianymi odkryciami.
Był kiedyś taki polski lekarz mieszkający w Paryżu, nazywał się Ksawery Gałęzowski,
który jako pierwszy przeprowadził operację odwarstwienia siatkówki, ale nie starczyło mu sił,
żeby dotrzeć z tym do ludzi. Raz o tym gdzieś napisał i zamilkł. Przeszedł nie zauważony,
jego dorobek się zmarnował. Dwadzieścia parę lat po nim tę samą metodę zastosował Jules
Gonin, który uważany jest za jej autora. I słusznie, bo to jemu ją zawdzięczamy, choć być
może wcześniej jeszcze dziesięciu okulistów robiło to samo przed nikim się nie chwaląc. Tyl-
ko że to była ich prywatna sprawa.
– Czyli nie tylko wiedza, ale też walka.
– Pewnie, każdy walczy o swoje. Wie pan, jaki jest najwyższy stopień ludzkiej zawiści?
Homo homini profesor est. Musi być walka. I to jest walka ogólnoświatowa, bo nauka jest
tylko jedna – ogólnoświatowa. Nie ma nauki amerykańskiej, polskiej, warszawskiej, lubel-
skiej czy lubartowskiej. Jest jedna nauka przez duże N, a reszta jest tylko wtórnością, udawa-
niem nauki, puszeniem się.
9
– Panie Profesorze, chciałbym, żebyśmy wrócili do źródeł, do Pańskich korzeni. Zacznij-
my od naszkicowania obrazu świata, w którym zdobywał Pan swoje pierwsze życiowe do-
świadczenia. Jest rok 1910, Lwów. Rodzi się ktoś, kto pięćdziesiąt lat później dokonać ma
rewolucji w okulistyce. Jego ojciec jest waffenmeistrem armii Najjaśniejszego Pana Cesarza
Franciszka Józefa. Matka zapewne przy mężu. Jak wyglądał ich dom? Co Pan z niego pa-
mięta?
– Szczerze mówiąc, zbyt wiele z tego lwowskiego domu nie pamiętam, bo byłem jeszcze
dzieckiem, kiedy ojciec odszedł z armii i przenieśliśmy się do Niżniowa, gdzie otrzymał po-
sadę drogomistrza. Pamiętam przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa, absolutnego bez-
pieczeństwa, które ojciec mi dawał. To było najważniejsze. Zawsze tak było. Sam dom nie
był nadzwyczajny. Raczej zupełnie średni, przeciętny – służbowe mieszkanie na cytadeli,
spokój, stabilizacja, matka, która się krząta. To wszystko. Ale właściwie wychowałem się na
Podolu, w Niżniowie. Wie pan, gdzie jest Niżniów? Nad Dniestrem, tuż nad Dniestrem, koło
Stanisławowa. Wie pan, gdzie jest Stanisławów? Jakieś sto kilometrów na południowy
wschód od Lwowa. Stanisławów był miastem wojewódzkim, przeszło pięćdziesięciotysięcz-
nym. Niżniów – małym, pięciotysięcznym miasteczkiem na końcu Rzeczypospolitej, na koń-
cu Kresów.
– Przyznam się Panu, że Kresy są dla mojego pokolenia pojęciem magicznym. Literackim,
może historycznym, ale w każdym razie zupełnie abstrakcyjnym i zarazem fascynującym. Nie
tylko dlatego, że już ich nie ma. Także dlatego, że tak dobrze znamy je z Miłosza, Konwic-
kiego, Wańkowicza. Ciekaw jestem, jak Pan wówczas tę kresowość odbierał? Czy rzeczywi-
ście w tamtejszej atmosferze była jakaś zauważalna emocjonalna zawiesina?
– Coś było na pewno, ale my tego wtedy jakoś szczególnie nie odbieraliśmy. Dopiero póź-
niej uświadomiłem sobie ów kresowy fenomen koegzystencji, fenomen pogranicza. Byli tam
przecież Polacy, byli mówiący językiem zbliżonym do polskiego Rusini, byli Żydzi, a nie
przypominam sobie, żeby z tej różnorodności wynikały jakieś kłopoty. Kiedy się przycho-
dziło do jakiejś wsi, a często chodziliśmy na takie wycieczki, zaraz człowieka ugościli, po-
częstowali mlekiem, chlebem, a kiedy się chciało zapłacić, to była wielka obraza. Ludzie byli
prości, żyjący w zgodzie z prawami natury, kultywujący tradycje, bardzo religijni, przestrze-
gający ewangelicznych zasad. Mężczyźni chodzili w wyrzucanych na spodnie koszulach i w
bardzo pięknych haftowanych toczkach, kobiety w zapaskach. Nie przypominam sobie, żeby
tamtejsi chłopi nosili miejskie ubrania.
– Nie czuł się Pan obco w tamtym świecie?
– Nie. To był nasz wspólny świat, w którym nikt nie czuł się obco.
– Pański ojciec był w Niżniowie drogomistrzem...
– Tak, ale właściwie prowadził kamieniołom. Kiedy przyszła pierwsza wojna światowa,
ojca wzięto do wojska. Jako drogomistrz otrzymał zadanie wysadzania mostów. Siedzieliśmy
z matką w naszym domu w Niżniowie nad Dniestrem i oglądaliśmy wojnę. Na zachodnim
brzegu byli nasi, Austriacy. Do wschodniego zbliżali się Rosja nie. Ojciec był przy moście.
Wszystko mieliśmy spakowane, konie zaprzęgnięte, czekaliśmy tylko, aż ojciec wysadzi most
i przyjdzie po nas, żeby wycofać się razem z armią.
– Powiedział Pan: „nasi Austriacy”.
– Tak, tak. Niech pan pamięta, że to były Austro-Węgry, rządzone przez miłościwie nam
panującego Franciszka Józefa. To wojsko, z którym szliśmy, było niby austriackie, ale w
gruncie rzeczy polskie, bo oficerami byli Polacy, żołnierzami też często byli Polacy, czasem
nasi Rusini. Dziś trudno nawet uwierzyć, jak dużo w tamtym zaborze było wolności. W
szkole, do której chodziłem, wisiały portrety cesarza, ale pod tymi portretami śpiewaliśmy
buntownicze piosenki:
10
„Boże Ojcze, Twoje dzieci
Płaczą, żebrzą lepszej doli.
Rok po roku marnie leci –
My w niewoli, my w niewoli...”
Widzieli to dyrektorzy, inspektorzy, i nikt się nie czepiał. Była jakaś taka tolerancja, a z
naszej strony poczucie stabilizacji, trwałości tych układów. I niech mi pan wierzy, że między
ludźmi nie było żadnych antagonizmów, chociaż był oczywiście „Sokół” i inne niepodległo-
ściowe przygotowania.
– Po wojnie, o ile wiem, Pańscy rodzice nie wrócili już do Niżniowa?
– Nie, ale osiedli w pobliskim Kałuszu, który był już średnim, jak na kresowe warunki, bo
dwunastotysięcznym miastem.
– Pan zaś ukończył gimnazjum w Kałuszu, a potem zaczął pracę w kopalni. Jak to się stało?
– Kałusz był miastem górniczym, skupionym wokół kopalni soli potasowych i soli jadal-
nej. Dookoła miasta widać było szyby kopalni gazu. Wśród ojców moich kolegów z gimna-
zjum najpotężniejsi byli właśnie dyrektorzy kopalni. Wśród dyrektorów zaś najpotężniejsi
byli inżynierowie górnicy, którzy mieli nie tylko pieniądze i władzę, ale też autorytet fachow-
ców. Moim marzeniem było zostać inżynierem górnikiem i wrócić do Kałusza w aureoli fa-
chowca, którego wszyscy muszą słuchać. Postanowiłem więc zdawać do krakowskiej Aka-
demii Górniczo-Hutniczej.
– Zdaje się, że nie byłby Pan pierwszym górnikiem w rodzinie Krwawiczów?
– Tak, w kopalni soli potasowych koło Kałusza całe życie spędził mój dziad po mieczu, Michał
Krwawicz, ale w czasie gdy ja kończyłem gimnazjum, on już nie żył. W każdym razie pracę w ko-
palni podjąłem, żeby zdobyć dodatkowe punkty na AGH. Wówczas dostanie się na Wydział Górni-
czy stanowiło jeszcze nie lada problem, bo przyjmowano zaledwie kilkanaście osób.
– O ile wiem, dostał się Pan od razu.
– Właśnie dzięki punktom za pracę w kopalni.
– Ale po roku zrezygnował Pan z tych studiów.
– Tak, bo zobaczyłem, że świat nie kończy się na kopalni soli. W Krakowie zostałem pre-
fektem w Bursie Rzemieślniczo-Rękodzielniczej księdza Kuznowicza przy ulicy Krupniczej.
Mieszkali tam też studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego, między innymi medycy. W pro-
gramie pierwszego semestru miałem wykłady z higieny, które prowadził profesor Tomasz
Janiszewski. Dzięki tym wykładom popadłem w autentyczną fascynację medycyną. Górnic-
two przestało się dla mnie liczyć. Zacząłem chodzić na wykłady z medykami. Bardzo szybko
zrozumiałem, że popełniłem fatalny błąd i jak najprędzej muszę się przenieść na medycynę.
Wróciłem więc do Lwowa.
– Nie myślał Pan o studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim?
– Nie, Lwów był znacznie bliżej moich rodzinnych stron, a poza tym wstydziłem się tej
dezercji przed kolegami z Wydziału Górniczego – wolałem ich nie spotykać.
– Jak te Pańskie studia wyglądały?
– O, to był bardzo piękny, miły okres. Studia nie były ciężkie. Wystarczyło, że w ciągu
czterech lat zaliczyło się pierwsze dwa lata studiów i już można było studiować bez końca.
Tylko ten jeden warunek przestrzegany był rygorystycznie. Nie musieliśmy więc tak bardzo
ślęczeć nad książkami. Życie studenckie to było przede wszystkim życie towarzyskie, kole-
żeńskie: korporacja, filistrzy, pojedynki. Student był we Lwowie kimś, to nie był pętak. Stu-
dent bez kompleksów rywalizował z oficerami garnizonu, a że oficerowie też mieli swoje
ambicje, często kończyło się na ubitym polu. Jednostronne protokoły, które spisywano w
przypadku niestawienia się pozwanego, właściwie się nie zdarzały, bo to oznaczało pełen
ostracyzm, bojkot towarzyski.
– Na uniwersytecie?
11
– Przede wszystkim w domu akademickim i w korporacji. Dla wielu z nas układem odnie-
sienia były korporacje, czyli kręgi towarzyskie w pewien sposób sformalizowane, tworzące
wspólnoty intelektualne, często także z udziałem profesorów. Profesorów mieliśmy wyśmie-
nitych. To byli ludzie europejskiego formatu. Uniwersytet Jana Kazimierza nie musiał mieć
kompleksu prowincjonalności – właśnie dzięki profesorom. Ale ta wielkość nie powodowała
puszenia się. Profesor poczytywał sobie za zaszczyt, jeżeli korporacja wybrała go na filistra.
Pan pewnie nie wie, kto to byli filistrzy. Filister to był profesor zaprzyjaźniony z korporacją.
Filistra zapraszało się na korporacyjne spotkania w tanich restauracyjkach, gdzie przy piwie
odbywały się dyskusje o wszystkim. I profesorowie bardzo chętnie przychodzili na te spotka-
nia. Korporacja była dla studenta jak rodzina. Oczywiście, były też korporacje endeckie, anty-
semickie, ale ich antysemityzm wyglądał w ten sposób, że głośno krzyczeli „precz z Żydami”,
a spotykali się w żydowskiej knajpie i nie przeszkadzało to ani im, ani Żydowi, u którego
brali na kredyt. Zdarzały się też burdy, rozruchy, utarczki z policją, kiedy kogoś zamknęli.
Ale wtedy między nas a policję wjeżdżał swoją bryczką rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza,
ksiądz-biskup Adam Gerstmann, obiecywał załatwić sprawę, i do poważniejszych starć nie
dochodziło. To była kwestia autorytetu rektorskiego. Wszyscy ufali księdzu-rektorowi i
wszyscy go kochali. Profesorowie byli także otaczani niespotykanym dziś szacunkiem. Nie
wyobrażam sobie, żeby ktoś nie przepuścił profesora w drzwiach, nie ustąpił mu miejsca w
tramwaju albo nie ukłonił się – nawet jeżeli to był profesor z innego wydziału. Podziwialiśmy
profesorów jako ludzi nauki i byliśmy z nich dumni. Mieć w indeksie podpisy profesora Wła-
dysława Szymonowicza, profesora Adolfa Becka czy profesora Jakuba Parnasa – to był dla
nas zaszczyt.
– Kto był w tamtych latach Pańskim mistrzem?
– Mówiłem panu, że mieliśmy wielu znakomitych profesorów. Wszyscy byli mistrzami.
– A profesor Grek?
– To była całkiem inna sprawa. Profesora Greka poznałem już po absolutorium, w zupełnie
przypadkowych okolicznościach. Otóż na piątym czy szóstym roku studiów zaprzyjaźniłem
się z nieco starszym ode mnie kolegą, który był synem znanego, ale już dawno nieżyjącego
profesora interny. Razem uczyliśmy się i razem skończyliśmy studia. Ogromnie podobało się
to jego ojczymowi, profesorowi interny Grekowi, który nawet zaprosił mnie na rozmowę i
zaproponował mi adiutum, czyli rodzaj półasystentury. Nie było to dużo, ale pozwalało wy-
żyć. W każdym razie profesor Grek pomógł mi wówczas ustabilizować się w Klinice Chorób
Wewnętrznych.
– Dociekam tak Pańskich uniwersyteckich doświadczeń, bo przed Panem na tym samym
uniwersytecie studiował profesor Adam Gruca – również światowej sławy lekarz. Można by
zresztą wymienić jeszcze z tuzin wielkich lekarskich nazwisk związanych z Wydziałem Le-
karskim Uniwersytetu Jana Kazimierza...
– To już sprawił lwowski
genius loci. Tam był wielki profesor Napoleon Gąsiorowski, tam
był wielki profesor Tadeusz Ostrowski. Byli sami wielcy profesorowie. Trudno nawet wyli-
czyć, bo niemal wszystkich moich ówczesnych profesorów uważałem za wielkich lekarzy i
uczonych. Dla mnie najważniejsze jest to, że takimi pamiętam ich do dzisiaj. Niełatwo było
się tam dostać, skończyć też było niełatwo. Mniej więcej połowa odpadała. Ci, którzy ukończyli
studia, musieli już rzeczywiście coś sobą reprezentować. W czasie ostatniej promocji na Wy-
dziale Lekarskim Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie oprócz mnie doktoraty otrzymali
późniejsi profesorowie Kędra i Wątorski. Trzech doktorów – trzech profesorów. To chyba o
czymś świadczy. Zresztą sama promocja była wówczas uroczystością bardzo podniosłą. Rektor,
senat, wszyscy profesorowie wydziału występowali oczywiście w togach. Wszyscy inni we
frakach. Było nie do pomyślenia, żeby przyjść w zwykłej marynarce, a w smokingu też przed
południem nie wypadało, więc jeżeli nawet ktoś nie miał własnego fraka, to musiał gdzieś po-
życzyć, chociażby w publicznej wypożyczalni. Obowiązywał zupełnie inny
genre niż dziś.
12
– Po doktoracie przeniósł się Pan do Kliniki Okulistycznej. Jak do tego doszło?
– Właściwie nawet nie miałem się skąd przenosić, bo w Klinice Chorób Wewnętrznych nie
miałem przecież etatu. Natomiast wkrótce po uzyskaniu doktoratu dowiedziałem się, że pro-
fesor okulistyki Adam Bednarski chce przyjąć asystenta. Zazwyczaj, by dostać się do kliniki,
trzeba było mieć protekcję, ale Bednarski zawiódł się poprzednio na kimś protegowanym i
postanowił, że tym razem sam sobie kogoś znajdzie. Ja myślałem raczej o chirurgii, bo wy-
dawało mi się, że to właśnie jest dla lekarza najciekawsza praca. Wtedy wezwał mnie profe-
sor Grek. „Panie doktorze – zaczął mnie przekonywać – niech się pan dobrze zastanowi nad
propozycją profesora Bednarskiego. Ja wiem, że pan marzy o chirurgii, ale na asystenturę
chirurgiczną może pan czekać nawet dziesięć lat, a przecież musi pan z czegoś żyć. Wiem, że
ciężko jest rezygnować z tego, co wydaje się najbardziej interesujące, ale nie zawsze można
sobie wybrać specjalność. Czasem trzeba zgodzić się na tę, którą podsuwa los. Zresztą sam
znam kogoś, kto długo bronił się przed okulistyką, a kiedy już w nią wszedł, okazał się wy-
bitnym lekarzem i właśnie w tej dziedzinie znalazł swoje powołanie. Dlatego niech pan do-
brze przemyśli możliwość uzyskania asystentury u profesora Bednarskiego, niech pan tej
szansy nie lekceważy”.
– I nie zlekceważył jej Pan. Ciekaw jestem, jak wyglądało Pańskie spotkanie z profesorem
Bednarskim i przyjęcie Pana do pracy.
– Bardzo prosto. Poszedłem do gabinetu profesora i powiedziałem: „Bardzo przepraszam
pana dziekana, że mu przeszkadzam, ale zgłaszam się na wolne miejsce, którym pan dziekan
zdaje się w swojej klinice dysponuje. Chciałbym pozostać w tej klinice, z jednym wszakże
zastrzeżeniem, jeżeli pan dziekan zechce to łaskawie zrozumieć. Chciałbym, żeby pan dzie-
kan zgodził się, że jeżeli po dwóch miesiącach nie będę tu widział swojej przyszłości, to pan
dziekan pozwoli mi odejść i nie będzie się gniewał”.
– I co Panu Bednarski odpowiedział?
– „Dobrze, proszę pana, dobrze, do widzenia panu”.
– Został Pan więc okulistą mimo woli.
– Tak, podobnie jak wielu innych. Po dwóch miesiącach oczywiście nie chciałem już opu-
ścić kliniki. Okazało się, że rację miał profesor Grek.
– Ale przecież pierwszy kontakt z okulistyką nawiązał Pan już pisząc pracę doktorską na
temat własności kaliodopektycznych komórek rogówki. Ostateczny wybór nie był więc przy-
padkowy.
– Doktorat nie był kontaktem z okulistyką, tylko z okiem.
– O co dokładnie chodziło w tej pracy?
– Nie pamiętam.
– Dobry dowcip. Nie zdałby Pan egzaminu u samego siebie.
– Na szczęście jeszcze nie jest ze mną tak źle. Ale wie pan, pewien znany profesor zebrał
po cyklu wykładów wszystkich słuchaczy – studentów i lekarzy – i powiedział: „Panowie
(pań jeszcze wówczas w tym towarzystwie nie widywało się), powiedziałem wam wszystko
zgodnie z moją najlepszą wiedzą i dziękuję wam, że zechcieliście tego wysłuchać, ale za
dwadzieścia lat połowa z tego okaże się nieprawdziwa albo przestarzała. Sęk w tym, że nie
potrafię powiedzieć, która to będzie połowa”.
– Nie wykręci się Pan tą anegdotą, bo Pańską pracę doktorską wciąż jeszcze wymienia się
w bibliografiach.
– Tak, gdyż chodziło w niej o wykrycie pewnego występującego w warstwie właściwej ro-
gówki mechanizmu obronnego, którego istnienia można się było wcześniej domyślać, ale
którego nikt nie wyjaśnił.
– Mówi Pan o czynnej mezenchymie? Co to właściwie jest?
– Trudno nam o tym rozmawiać, bo nie jest pan lekarzem i nie wiem, na ile pan się orien-
tuje w anatomii mikroskopowej oka.
13
– Poświęciłem trochę czasu na przygotowanie się do tej rozmowy, ale przyjmijmy, że
wiem tyle, ile Pański przeciętny pacjent. Proszę sobie wyobrazić, że tłumaczy to Pan swoje-
mu choremu.
– To nie jest takie proste, jak się panu wydaje, ale niech będzie. Chodzi o to, że rogówka
nie jest ukrwiona. Zastanawialiśmy się, jak wobec tego przebiegają w niej reakcje odporno-
ściowe. Powstała hipoteza, że niektóre komórki tej błony są komórkami wędrującymi w sta-
nie spoczynku, w pewnych zaś okolicznościach, pod wpływem pewnych bodźców, stają się
wędrującymi komórkami żernymi, które pochłaniają i niszczą różne szkodliwe substancje.
– W jaki sposób doszedł Pan do takich wniosków?
– Podobny mechanizm występuje w skórze, wystarczyło to tylko skojarzyć.
– Nikt tego wcześniej nie skojarzył?
– Pewnie ktoś to skojarzył, ale problem polegał na dokonaniu odpowiednich obserwacji i
udokumentowaniu ich. Przede wszystkim trzeba było znaleźć jakiś czynnik pobudzający te
komórki. Ja zastosowałem roztwór azotanu srebra i powiodło się. Ale tego nie trzeba brać za
coś wielkiego. Nie trzeba uważać za coś nadzwyczajnego, jeżeli uczonemu uda się coś takie-
go odkryć, bo to jest jego praca. Raz się udaje, raz nie, ale jeżeli się udaje, jest to zupełnie
naturalne. Zgoda?
– Zgoda. Porozmawiajmy więc o czymś, co pewnie jest dla Pana jeszcze bardziej natural-
ne. Zdaje się, że zaczął Pan bardzo wcześnie operować – znacznie wcześniej niż okuliści,
którzy dziś zaczynają swoją pracę.
– Wcześnie zacząłem robić to, co było w granicach moich możliwości, to znaczy wszystko
poza gałką oczną. Nikt natomiast nie otwierał samego oka w pierwszym roku pobytu w klini-
ce. Operator musi wiedzieć, jak wszystko zaplanować, jak pokierować operacją, co z asystą,
co z tymi, którzy zasną przy stole. To jest walka i nie może jej prowadzić nikt, kto nie jest do
końca pewien swego, bo przy stole potrzebna jest bezwzględna stanowczość, absolutna suwe-
renność decyzji. Tego trzeba się nauczyć, zanim samemu weźmie się nóż. Potem, przed ope-
racją, trzeba jeszcze nie spać w nocy, żeby sobie wszystko uporządkować, i po operacji znów
trzeba nie spać, tylko czekać, żeby rano pójść do kliniki i zobaczyć, jak ten chory wygląda.
– Taka właśnie była ta Pańska pierwsza operacja okupiona nie przespanymi nocami?
– Nie, ja spałem w nocy, ale do dziś pamiętam tamte dni bardzo dokładnie, zadziwiająco
dokładnie. To było już na sali operacyjnej. Miałem – jak zwykle – asystować. Przed samą
operacją starszy lekarz, którego do dziś bardzo ciepło wspominam, zaproponował: „Panie
profesorze, może dziś doktor Krwawicz przeprowadzi operację zaćmy”. Profesor był akurat
zamyślony i nawet nie podnosząc oczu wyszeptał: „Tak, tak, bardzo proszę, oczywiście”.
– Więc zaczęło się niespodziewanie.
– Tak, i nie wyglądała ta operacja tak, jak ją sobie wyobrażałem. Wie pan, ja ją sobie
wcześniej wymarzyłem, wyrysowałem, wyćwiczyłem. To była katarakta – najpiękniejsza,
najbardziej fascynująca operacja, jaką się wówczas robiło, bardzo elegancka, ale wymagająca
perfekcji, dająca bardzo mały margines błędu. Profesor stał za mną cały czas, czułem, że jest
napięty, że gotów jest złapać za rękę, jeżeli wykonam jakiś fałszywy ruch. Bardzo trudno mi
się przez to operowało – jakbym miał drewniane palce.
– Ale dotrwał Pan do końca.
– Tak, dotrwałem, i co najważniejsze, operacja się udała. Nie przyniosła mi jednak tego
zadowolenia, tego spełnienia, którego oczekiwałem. To przyszło dopiero później. Wie pan,
przy katarakcie wydaje się, że jest dużo miejsca, ale wystarczy jeden nieprecyzyjny ruch, że-
by znikły wolne przestrzenie – wtedy każdy następny ruch musi być już absolutnie precyzyj-
ny, nie ma żadnego marginesu błędu. Dlatego później uważałem, że zawsze muszę być obec-
ny przy operacji – w końcu to ja odpowiadałem za pacjenta, a jeśli coś się nie uda, nie jest
ważne, kto był przy stole. Ważne, kto go tam postawił.
– I rzeczywiście, kiedy już został Pan kierownikiem kliniki, zawsze był Pan obecny przy operacji?
14
– Tak, to był mój obowiązek. Kiedy byłem w Lublinie i robiło się kataraktę, albo opero-
wałem sam, albo przynajmniej stałem przy stole. Oczywiście nie byłem obecny podczas
trwania całej operacji – to było niemożliwe, bo często operowaliśmy przeszło dwudziestu
chorych dziennie. Wchodziłem tylko na ten najważniejszy moment. Były czynności, które
zawsze wykonywano tylko w mojej obecności.
– Co to były za czynności?
– Przede wszystkim wykonywanie cięcia i uchwytywanie zaćmy.
– I zdążał Pan do tych wszystkich operacji?
– Jeżeli nie zdążałem, czekano na mnie. To są zbyt poważne sprawy, żeby się spieszyć.
Musiałem być, żeby w razie potrzeby krzyknąć, zatrzymać źle ułożoną rękę, pogonić asystę.
Niektórzy się potem obrażali, czuli się dotknięci, bo zdarzało mi się i mocniejsze słowo, i
szturchnięcie kogoś, i obsobaczenie, ale przy stole nie ma czasu na konwenanse. Sala opera-
cyjna to nie jest salon, to jest pole walki, bo operacja to jest walka i rządzą nią prawa walki.
Nawet mój profesor – człowiek o nienagannych manierach, układny, grzeczny, szanujący
młodych, koleżeński – przy stole operacyjnym to był czort! Jakby jakiś inny duch w niego
wstępował. Takie słowa, jakie tam można było od niego usłyszeć, gdzie indziej nawet by mu
do głowy nie przyszły. To jest zbyt wielkie napięcie, żeby je opanowywać. Kiedyś, pamiętam,
któryś asystent wyprowadził profesora z równowagi i ten wybuchnął: „Ja pana za to zastrze-
lę!” Wtedy ktoś, kto już wiedział, że profesorski gniew kończy się wraz z operacją, powie-
dział spokojnie, tak jakby zwracał się o skalpel czy igłę: „Siostro, proszę wygotować pistolet
dla pana profesora”. Profesor nawet tego nie usłyszał.
– Wróćmy do czasów lwowskich. Czy miał Pan jakiś przypadek, jakiegoś pacjenta, które-
go z tamtych czasów szczególnie dobrze Pan pamięta?
– Tych operacji i pacjentów były setki, może tysiące. Niech pan pamięta, że to była wojna.
Przez Lwów przetaczał się front, byliśmy zalewani urazami, często beznadziejnymi. Dużo
było dzieci, którym nie mogliśmy pomóc. To było najboleśniejsze, najtragiczniejsze.
Kiedyś przyjechała do nas matka z takim chłopcem. Wiedziałem, że nigdy już nie będzie
widział. Nie mogłem przywrócić mu wzroku, ale przecież nie mogłem też pozbawić go na-
dziei, bo bez nadziei żyć nie sposób. To był rozumny chłopiec, mądry, już dziesięcioletni.
Twarz miał zmasakrowaną przez jakiś niewypał. Nie wiedziałem, czy on w ogóle przeżyje,
ale wiedziałem, że jeżeli przeżyje, to kiedyś i tak zrozumie, i pogodzi się. Tymczasem jednak
musiałem powiedzieć coś, co nie odbierze mu nadziei, ale przygotuje do pogodzenia się z
losem. Uważałem, że w takiej chwili lekarz nie może zostawić pacjenta. Powiedziałem wtedy:
„Wiesz, nie jestem pewien, czy odzyskasz wzrok, ale nawet jeżeli nie – będziesz żył, będziesz
może wielkim poetą, może nawet bardzo wielkim poetą. Żył kiedyś taki pan, o którym mó-
wią, że był największym poetą na świecie. Mieszkał w starożytnej Grecji i do dziś nikt go nie
doścignął. Nazywał się Homer. Opisał podróże, morza, wyspy i chociaż był zupełnie ślepy,
zrobił to tak pięknie, że nikt nie może się z nim równać”. Dla tego chłopca, który wychował
się gdzieś na Podolu, Grecja i Homer musiały być pojęciami abstrakcyjnymi, lecz słuchał
mnie uważnie. Widziałem, że słuchałby jeszcze, ale musiałem już iść do innych chorych, więc
pogłaskałem go po głowie, ścisnąłem mu ramię i tak się rozstaliśmy. Czterdzieści lat później
przysłał mi zbiorek swoich wierszy z dedykacją, której fragment brzmi tak:
„Pewien Grek ociemniały z Hellady
Że się nie spotkał był z Krwawiczem
Homerem został od Iliady
A byłby widzem”.
Widzi pan, ten człowiek jest szczęśliwy – ślepy, ale szczęśliwy. To wielka rzecz
. Ja się
nawet nie spodziewałem, że ten chłopiec to tak zapamięta, że tak bardzo weźmie sobie to do
15
serca, że znajdzie mnie po czterdziestu latach. On tu pisze: „Wiele zależy od ciasta w dzieży.
Są różni ludzie, jak trumny – Jeden się wstydzi, że nie widzi, A drugi dumny”.
On jest dumny. To jest taka smutna duma, ale to też jest sztuka – umieć żyć z tą świado-
mością. Nie zapominać, nie godzić się, tylko przyjąć to tak, jak przyjmuje się odmienność,
którą można się szczycić.
– To rzeczywiście bardzo piękne, tym bardziej że przecież nie był Pan jeszcze wówczas
starym doktorem. Był Pan młodym, początkującym lekarzem, a młodzi lekarze rzadko zdo-
bywają się na takie gesty – wierzą raczej w medycynę niż w psychologię.
– Teraz tak, ale wtedy, wobec powszechności tego nieszczęścia, wobec którego byliśmy
zupełnie bezradni – bo przecież chłopcom, którym niewypał zniszczył oczy, żaden lekarz nie
mógł już pomóc – wszyscy byliśmy szczególnie poruszeni. W klinice bardzo szybko zabrakło
starszych lekarzy. Zaraz na początku wojny umarł profesor Bednarski. Któregoś dnia zasłabł
po prostu w dorożce wiozącej go do kliniki. Zaalarmowany przez portiera zdążyłem jeszcze
zbiec na ulicę; wziąłem profesora na ręce, zaniosłem go do kliniki, ale kiedy doszedłem na
górę, już nie żył. Później zginął docent Grzędzielski – znakomity operator, który byłby dziś
światowej sławy okulistą. Zostało więc tylko trzech asystentów: Olech, Lapierre i ja. Przez to
czuliśmy się zobligowani do szczególnego wysiłku, poczuliśmy się starsi, znacznie bardziej
dojrzali, niż byliśmy w rzeczywistości. Wiedziałem, że mój profesor, gdyby żył, też by tak
postąpił. Skoro nie było profesora, musiałem go zastąpić, przynajmniej tam, gdzie umiałem.
To było oczywiste.
– Pracujący w klinice młody lekarz ma zawsze nad sobą profesorów, docentów. Pan ich
stracił. Była to szansa na usamodzielnienie, ale też było to chyba zagrożenie pewnym zasto-
jem, zagubieniem. Bez dostępu do prasy medycznej, bez profesora, w zalewie pracy tracił Pan
szansę na rozwój naukowy.
– W klinice nie było wówczas takiego nastroju, żeby myśleć o tym, jak by tu popracować
naukowo. Była ciężka praca, uczenie się zawodu. Zresztą, co to jest nauka? Nauka to jest nie-
pokój. Człowiek natrafia na jakiś fakt, nie wie, co on znaczy, więc chodzi, myśli, próbuje
znaleźć rozwiązanie. To właśnie jest nauka. Nie biblioteka, nie czasopisma. Czasopisma też
są oczywiście potrzebne, żeby wiedzieć, co się gdzie indziej robi, bo to zapładnia, i żeby nie
wyważać otwartych drzwi. Ale bez czasopism też można robić naukę, można robić odkrycia.
Nauka to jest myślenie, twórcze myślenie – tylko tyle, i to mogliśmy robić, tego nikt nie był
w stanie nam zabrać.
– W 1944 roku został Pan w klinice zupełnie sam. Miał Pan wówczas trzydzieści cztery
lata, pięć lat wcześniej uzyskał Pan doktorat, zaledwie pięć lat zajmował się Pan okulistyką.
Czy był Pan już w pełni samodzielny? Czy potrafił Pan sobie zupełnie sam poradzić?
– Nie byłem zupełnie sam. Miałem do pomocy lekarza ogólnego, który się u nas zaczepił, i
dobrze wyszkolone pielęgniarki. Co to znaczy: czy byłem samodzielny? Byłem samodzielny!
Wtedy, żeby zostać samodzielnym okulistą, nie trzeba było zdawać egzaminów i odpracowy-
wać staży. Okulistą był ten, kogo profesor uznał za okulistę. Jak komuś profesor zostawiał
ciężkie przypadki do zoperowania, to znaczy, że uważał go za okulistę. A mnie zostawiał,
czyli musiał mieć do mnie zaufanie. Zresztą byłem w sytuacji przymusowej, musiałem być
zupełnie samodzielny i musiałem robić wszystko to, co dotąd robił mój profesor. Później,
kiedy musiałem odejść z kliniki, ten lekarz ogólny został tam zupełnie sam i też musiał sobie
radzić.
– No właśnie, w 1944 roku znalazł się Pan w Lublinie. Jak to się stało?
– Całkiem po prostu: dostałem kartę powołania i rozkaz wyjazdu do Lublina, więc wzią-
łem plecak, trochę narzędzi, trochę bielizny i ruszyłem. Kląłem ten plecak na czym świat stoi,
bo ważył chyba ze dwadzieścia kilo, ale potem na miejscu błogosławiłem go, bo narzędzia
okazały się niezbędne. W szpitalu z początku nie mieli nic poza morzem roboty. Spędziłem
tam rok, kiedy więc mnie zdemobilizowano, do Lwowa nie miałem już powrotu.
16
– Mógł Pan jednak wyjechać do Wrocławia, Gdańska, Poznania. Dlaczego został Pan w Lublinie?
– Po pierwsze, wcale nie miałem tak wielu propozycji. Wrocław, Gdańsk, Poznań były już
obsadzone przez starszych kolegów ze Lwowa i z Wilna. Nikt tam na mnie z otwartymi ra-
mionami nie czekał. Po drugie, tutaj, w Lublinie, poznałem profesora Ignacego Abramowicza
z Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Zaprzyjaźniliśmy się, kiedy jeszcze byłem w woj-
sku. Profesor Abramowicz był teraz kierownikiem Kliniki Okulistycznej na Uniwersytecie
Lubelskim i często wpadał do mnie, na Oddział Oczny II Szpitala Okręgowego. Był to prze-
miły, przeuroczy człowiek, nawet jak na tamte czasy niezwykły. W wojsku, jak to w wojsku –
dostawałem pieniądze, nawet sporo, ale kiedy mnie zdemobilizowano, musiałem zacząć zara-
biać. Otworzyłem więc praktykę. To nie była dobra praktyka – tyle żeby przeżyć. Kiedyś się
rozchorowałem i profesor mnie zastępował. Do dziś pamiętam, jak przychodził potem do
mnie, wyciągał z kieszeni wszystkie pieniądze, które udało mu się zarobić, i kładł je na stole.
Próbowałem tłumaczyć, że te pieniądze należą do niego, że wedle wszelkich zasad powinien
wziąć przynajmniej połowę, ale zawsze w taki sam zdecydowany, kategoryczny sposób kładł
na blat tę garść monet i banknotów, nawet nie podejmując dyskusji. Potem zacząłem z nim
pracować i było to bardzo kształcące, ale to już nie był mój „rodzony” profesor. Zresztą
wkrótce wyjechał do Gdańska. Miałem tam jechać z nim, ale w końcu okazało się, że jestem
potrzebny w Lublinie, więc już tu zostałem.
– I zaczął Pan tutaj budować swoje nowe życie albo raczej odbudowywać stare na nowym
miejscu.
– Widzę, że się panu podoba ten Siemiradzki, ciągle pan na niego zerka.
– Wspaniały jest.
– Lubi pan Siemiradzkiego?
– Nie bardzo.
– To jest Siemiradzki, jak nie-Siemiradzki. To niebo, morze – coś tak wspaniałego, że
zawsze jestem poruszony, gdy na to patrzę. Jestem zafascynowany malarstwem, szczególnie
siedemnastowiecznym. Wie pan, czasami jestem chory na jakiś obraz. A pierwsza rzecz w
dobrym obrazie to jest to, czy on jest na sprzedaż. Czasem na jakiś obraz trzeba czekać i sto
lat. Muzea mogą sobie na to pozwolić, człowiek nie! Tego Siemiradzkiego nigdy pan nie ku-
pi. Ja go nie sprzedam i mój syn też go nie sprzeda. Nigdy nie będzie na sprzedaż. Druga
rzecz, musi pan mieć pieniądze akurat wtedy, kiedy sprzedają obraz, który chce pan kupić. Ja
do dziś nie mogę sobie darować, że nie kupiłem jednego pięknego Chełmońskiego. Nie mia-
łem wtedy dość pieniędzy. Był wspaniały, cudowny, chorowałem na niego całe lata. Chcieli
za niego pół miliona czy nawet sześćset pięćdziesiąt tysięcy. Ja wtedy tyle nie miałem. Mo-
głem dać sto pięćdziesiąt, resztę bym spłacił, ale nie chcieli gadać. „Daj pan trzysta to bę-
dziemy czekać na resztę”. Teraz myślę, że jednak trzeba się było wyprzedać. zebrać te trzysta
tysięcy i kupić go. Był tego wart.
– Kto jest Pańskim ulubionym malarzem?
– Bardzo lubię martwą naturę Petera Claesza, a z Polaków – bo pan pewnie pyta o polskich
malarzy – lubię Młodą Polskę: Józefa Chełmońskiego, Kazimierza Sichulskiego, Jacka Mal-
czewskiego.
– Do którego z Pańskich obrazów jest Pan najbardziej przywiązany?
– Może do Brandta.
– Rzeczywiście jest wspaniały.
– To jest cała Polska. Taka właśnie jest. Nie zielona, fioletowa, nie z różowymi elewacja-
mi. Polska jest czarna albo szarobiała, z chmurami, bez słońca. Dlatego sztuczny jest Siemi-
radzki, a prawdziwy Brandt. Dlatego w Polsce ściany powinny być białe. To jest jeden z lep-
szych obrazów Brandta. Może tylko „Bitwa pod Kołdynką” jest lepsza. To jest naprawdę
wielki obraz. Obraz, który jest jak wielka literatura. Niech pan spróbuje go opisać. Tego się
nie da zrobić. Po prostu się nie da.
17
– Jak się Panu udało go zdobyć?
– Kupiłem, po prostu kupiłem. Zapłaciłem dwa razy więcej niż powinien kosztować, ale
nie żałuję. Dałbym jeszcze więcej, gdybym miał. Wszystko, co zarobiłem, topiłem w tych
obrazach. Lubiłem estetycznie pracować i dobrze żyć, więc musiałem trochę więcej zarabiać.
Zamiast przyjąć pięciu chorych, zamknąć się na klucz i powiedzieć: „Nie ma mnie w domu”,
przyjmowałem wszystkich, którzy przychodzili. Potem się okazało, że praktyki nie można
regulować. Każdy ma prawo do mnie przyjść, jeżeli jest chory. Nie mogę przecież komuś
powiedzieć, że go nie przyjmę, bo już kończę. Nie zdążyłem rano, to przyjmowałem wieczo-
rem. Niektórzy mieli do mnie pretensję o to, że ja trochę lepiej od nich żyję, że kupuję te ob-
razy, że jeżdżę samochodem. Ale to była moja ciężka praca. Rano przyjmowałem od ósmej
do dziewiątej, więc musiałem wstać o szóstej. Pięć po dziewiątej byłem już w klinice. Wra-
całem z kliniki wieczorem i dalej musiałem przyjmować tych, których nie zdążyłem zbadać
rano. Czasem przyjmowałem do dziesiątej – jedenastej wieczorem. Coś mi się za to należało.
Niech pan spojrzy na tego Malczewskiego. Wspaniały, kojący – to jest moja rekompensata za
te godziny, które inni spędzali z rodzinami, nad wodą, przy książce. To jest mój wybór. Za-
cząłem zbierać przed wojną. Mój profesor też zbierał. Miał piękną kolekcję. Ja też już miałem
kilka drobiazgów, do których byłem bardzo przywiązany, ale wszystko przepadło we Lwo-
wie. Nic mi się nie udało odzyskać. W Lublinie zaczynałem od początku, od gołych ścian.
– Chciałbym, żebyśmy wrócili do medycyny. W 1949 roku obronił Pan pracę habilitacyjną
na temat immunologicznych właściwości oka. Wybrał Pan więc karierę lekarza naukowca.
Habilitacja czyniła Pana naukowo samodzielnym. Jaki był wówczas Pański życiowy pro-
gram?
– Nigdy nie miałem jakiegoś życiowego programu. Zajmowałem się wówczas histologią i
histochemią oka, czyli badaniami mikroskopowymi tkanek, ich czynności i składu chemicz-
nego. Próbowaliśmy wyjaśnić pewne mechanizmy występujące w rogówce, o których już
panu wspominałem. Były to prace, których znaczenie jest dziś niewielkie, ale trzeba było je
wówczas wykonać. W moim naukowym życiorysie był to okres wstępny i chyba zachęcający.
– Więc rozpoczęte nieco później prace związane z przeszczepianiem rogówki ceni Pan
wyżej?
– Tak, na dobrą sprawę badania nad możliwościami udoskonalenia keratoplastyki, czyli
właśnie przeszczepienia rogówki, rozpoczęły moją wielką naukową przygodę. To były lata
powojenne, bardzo mocno jeszcze piętnem tej wojny naznaczone. Na moim podwórku obja-
wiało się to w ten sposób, że musieliśmy się uporać z ogromną liczbą blizn. Trzeba było
otworzyć tym ludziom okno na świat – usunąć zbliznowaciałą rogówkę i w to miejsce wsta-
wić przejrzystą, która nie zawsze chciała przejrzysta w nowym środowisku pozostać. Zda-
rzały się więc niepowodzenia. Te niepowodzenia zaś stworzyły konieczność dalszych badań.
– O ile wiem, pierwszym poważnym odkryciem, którego dokonał Pan w tym okresie, była
metoda oszczędnej liofilizacji, czyli oryginalny sposób przechowywania pobranej do prze-
szczepu rogówki.
– W tym czasie przeszczepu rogówki można było dokonać tylko bezpośrednio od człowie-
ka do człowieka. U nas wprawdzie były przepisy, które pozwalały pobierać rogówki ze
zwłok, ale nie zawsze był odpowiedni materiał akurat wtedy, kiedy trzeba było robić opera-
cję. Wiele ośrodków zaczęło więc pracować nad sposobem takiego przechowywania pobranej
ze zwłok rogówki, żeby nadawała się ona do przeszczepienia także po upływie owych ma-
gicznych dwudziestu czterech godzin od chwili pobrania. Takim sposobem okazała się wła-
śnie opracowana przez nas oszczędna liofilizacja. Polegała ona na bardzo szybkim zamroże-
niu pobranej rogówki w temperaturze kilkudziesięciu stopni. Żeby to zamrożenie jak najbar-
dziej przyspieszyć, dokonywaliśmy go w płynnym izopentanie, co pozwalało uniknąć nie-
wielkiego nawet uszkodzenia przeszczepu. Z kolei wysuszanie go przeprowadzaliśmy bardzo
powoli, w niskiej temperaturze. Tak przygotowana rogówka mogła być bardzo długo, a prak-
18
tycznie przez czas nieograniczony, przechowywana w klinicznym laboratorium. Nawodnienie
jej następowało dopiero w warunkach fizjologicznych, to znaczy w oku chorego. Dzięki temu
mogliśmy założyć bank rogówek i przeprowadzać operacje wtedy, kiedy były one potrzebne,
nie zaś wtedy, kiedy udało nam się uzyskać odpowiedni materiał.
– Jakie to miało znaczenie dla chorych?
– Dawało im to znacznie większą szansę uzyskania przeszczepu, a poza tym większe
prawdopodobieństwo, że nie dojdzie do ponownego zmętnienia rogówki. Te przeszczepy rze-
czywiście przyjmowały się w nowym środowisku i pozostawały przejrzyste przez wiele lat.
– Mówi Pan „przyjmowały się”, „pozostawały”...
– Tak, bo później nauczyliśmy się nowych metod i z czasem ani keratoplastyka, ani liofili-
zacja nie były już potrzebne. Najpierw zmniejszyła się liczba ciężkich urazów. Uporaliśmy
się z wojennymi zaległościami, a nowych przypadków było niewiele.
Później dzięki antybiotykom nauczyliśmy się leczyć wrzody, które przedtem niszczyły ro-
gówki. Przez wiele lat nie umieliśmy sobie poradzić z wirusowym zapaleniem rogówki, ale w
końcu i na wirusy znalazł się sposób, więc ostatnio keratoplastykę wykonywałem już bardzo
rzadko. Zresztą muszę panu powiedzieć, że taki rozwój wydarzeń w genialny sposób przewi-
dział zmarły w 1956 roku wielki rosyjski chirurg oftalmolog Włodzimierz Fiłatow.
– Jednakże zanim keratoplastyka przestała być potrzebna, technika przeprowadzania tego
zabiegu uległa poważnej modyfikacji, której autorem był właśnie Pan. W odróżnieniu od kla-
sycznej keratoplastyki przeprowadzanej metodą Fiłatowa, Pańska technika nazywała się ke-
ratoplastyką warstwową śródrogówkową. Na czym polegała różnica?
– Otóż według Fiłatowa i Thomasa, którzy zaczęli to robić jednocześnie, keratoplastykę
warstwową przeprowadzało się od zewnątrz. Wycinało się część rogówki i w to miejsce, w tę
lożę, przyszywało pobrany ze zwłok przeszczep. Nasza modyfikacja polegała na tym, że na-
cinało się rogówkę poniżej blizny i pod tę bliznę wprowadzało się wszczep. Po tygodniu, cza-
sem po dziesięciu dniach, kiedy wszczep się przyjął, odcinało się zmętniałą rogówkę i chory
odzyskiwał widzenie. Dzięki keratoplastyce śródrogówkowej unikało się szycia przeszczepu,
co znacznie upraszczało samą operację i zmniejszało ryzyko niepowodzenia.
– O ile wiem, metoda ta znalazła powszechne zastosowanie kliniczne, i to nie tylko w Pol-
sce, ale właściwie na całym świecie. Jak Pan do niej doszedł? Czy było jakieś cudowne
olśnienie, czy raczej suma małych kroków?
– Ja jestem bardzo sceptyczny wobec olśnień. To się naprawdę bardzo rzadko zdarza.
Gdyby sposobem na postęp było olśnienie, to nie następowałby on tak szybko. Więc nie, to
nie było olśnienie, to była potrzeba. Miałem kłopoty, wszyscy mieli kłopoty z przyszywaniem
tych rogówek. Nie było przecież dobrych nici, to były jeszcze lata pięćdziesiąte, kiedy mikro-
chirurgia była w lesie. Dla każdego chirurga okulistycznego szycie rogówek było jedną z
większych zmór. Trzeba się było od tego uwolnić – wszyscy o tym myśleli. Ja pomyślałem,
żeby to zrobić właśnie tak i udało się. Takich modyfikacji zrobiłem więcej, wielu nawet nie
publikowałem. Tę opublikowałem, bo dla mnie była ona dużym ułatwieniem. Nie było to
jednak wielkie odkrycie, tylko właśnie modyfikacja.
– Ale na modyfikacjach opiera się postęp w chirurgii.
– Tak i dlatego czasami trzeba je publikować, także ze względu na dyskusję, która może
wykazać ich błędność albo doskonałość. Może też spowodować kolejne ulepszenie, inspiro-
wać kogoś do dokonania jakiegoś innego odkrycia. Dyskusja jest potrzebna. Rudolf Virchow
– słynny niemiecki przyrodnik żyjący w ubiegłym stuleciu – dziękując cesarzowi za środki na
druk wydawanego przez siebie „Virchows Archiw” powiedział: „Dzięki Waszej Wysokości
będę teraz mógł publikować wszystkie prace – także złe”. Tak, tak, złe prace też są nauce
potrzebne. Ja sam dzięki takiej złej pracy dokonałem zaskakującej obserwacji, którą uważam
za jedno ze swoich większych osiągnięć.
– Zamieniam się w słuch.
19
– Rzecz działa się już po odkryciu kriochirurgii. Znalazłem wówczas doniesienie, że przez
zamrażanie można przed keratoplastyką usunąć z rogówki naczynia. To było bardzo ważne,
bo przeszkadzały one w przeprowadzaniu operacji. Postanowiłem wysłać gratulacje autorowi
tej pracy, ale zdecydowałem, że przedtem wypróbuję jego metodę doświadczalnie. Zrobiłem
wszystko zgodnie z opisem i nic. Naczynia nie zanikały. Spróbowałem jeszcze raz – to samo.
Pomyślałem, że może robię coś źle. Przeczytałem jeszcze raz tę pracę. Przeprowadziłem jesz-
cze jedną próbę i nic. Naczynia tkwiły na swoim miejscu. Zawsze miałem do siebie zaufanie,
więc teraz byłem już absolutnie pewien, że robię dobrze, a doniesienie jest bezpodstawne,
błędne, nieprawdziwe. Postanowiłem spróbować ostatni raz. I wtedy zauważyłem, że pod
wpływem niskiej temperatury naczynia co prawda nie zanikają, ale zmętniała rogówka prze-
jaśnia się.
– I tak powstała krioterapia blizn i zwyrodnień rogówki, o której po raz pierwszy mówił
Pan na zjeździe Światowego Towarzystwa Kriochirurgów w styczniu 1969 roku w Miami
Beach. Chciałbym jednak, żebyśmy jeszcze wrócili do czasów sprzed krio. Metoda warstwo-
wego przeszczepiania rogówki była Pańskim pierwszym poważniejszym odkryciem. Ciekaw
jestem, jak Pan to wówczas przeżywał? Czy nie miał Pan obaw w rodzaju „a nuż o czymś
zapomniałem, o czymś nie pomyślałem i wszystko diabli wezmą, okaże się, że to jest niewy-
pał?”
– Nie, w chwili gdy przystępowałem do operacji na człowieku, żadne specjalne emocje nie
mogły już wchodzić w grę. Wszystko było wcześniej sprawdzone doświadczalnie, każdy krok
był wielokrotnie przemyślany, nie było żadnych wątpliwości. Oczywiście, że nie wszystkie
doświadczenia przeprowadzane na zwierzętach dają się bezpośrednio przenosić na człowieka,
ale ja przed pierwszymi operacjami zawsze publikowałem te doświadczalne wyniki i podda-
wałem je pod dyskusję. Pozwalało mi to uniknąć wątpliwości. Pod względem doświadczenia i
emocji pierwsza operacja na człowieku nigdy nie różniła się od następnych, bo przecież nie-
spodzianki zawsze mogą się zdarzyć.
– I nie przeżywał Pan takich emocji także później, już po operacji? Nie korciło Pana, żeby
jeszcze raz pobiec do chorego, sprawdzić, jak on się czuje, jaki jest wynik operacji?
– Nie, nigdy. W takich przypadkach kontrolę zostawiałem moim współpracownikom. Ja
mógłbym być zbyt mało obiektywny, mógłbym widzieć to, co chciałbym widzieć. Moich ope-
rowanych kontrolowali inni. Tak samo było ze statystyką. Ja nigdy nie robiłem statystyki.
Robili ją koledzy, dla których nie była ona sprawą tak bardzo osobistą. Wiadomo przecież, że
jeżeli klinika ma złą statystykę, jest to kłopot profesora, nie asystentów. Okulistyka zaś jest
zbyt obiektywną dziedziną, żeby można było pozwolić sobie na jakieś naciąganie. Jeśli wyci-
na się wyrostek, to nawet kiedy coś się nie uda, zawsze można choremu powiedzieć, że
wszystko jest w porządku, bo on i tak nie jest w stanie tego sprawdzić. W okulistyce taka sy-
tuacja jest niemożliwa. Chory powie: „Dobrze, dobrze, może operacja się udała, ale ja nie
widzę”.
– Więc pewnie nie zapamiętał Pan tej pierwszej swojej keratoplastyki warstwowej?
– Nie, łatwiej bym sobie przypomniał jakiś przypadek klasycznej keratoplastyki, bo tamta
operacja była dużo trudniejsza dla chirurga, dużo bardziej emocjonująca. W porównaniu z
metodą klasyczną moja była tak prosta, że operacja przechodziła niemal niezauważenie, a
łatwych chwil raczej się nie pamięta.
– Rzeczywiście nie czuł Pan przy tym żadnego napięcia, żadnego zdenerwowania?
– Przy zabiegu okulistycznym napięcie jest zawsze. Jeżeli, tak jak przy keratoplastyce, po-
rusza się pan w warstwie o grubości rzędu milimetra i operuje pan w pasie o szerokości dwu
milimetrów, jeżeli przy tym nie posługuje się pan mikroskopem, a my wówczas nie mieliśmy
mikroskopu, i używa pan tylko specjalnych okularów dających powiększenie dwukrotne, to
napięcie staje się nieodłącznym elementem zabiegu. Każdy wie o sobie tylko tyle, ile zdążył
się dowiedzieć, nic więcej, więc zawsze przed operacją staje się wobec pytania, czy i tym
20
razem nerwy wytrzymają, czy ręka nie zadrży, czy nóż nie zboczy o ten jeden milimetr. To są
pytania poważne, dla pacjenta często zasadnicze, a pan może na nie odpowiedzieć z prawdo-
podobieństwem dziewięćdziesięciopięcio-, może nawet
dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowym, ale to prawdopodobieństwo nigdy nie osiąga stu
procent. Zawsze pozostaje niepewność, czyli emocje, stres, nerwy, które trzeba umieć opa-
nować. To jest specjalna umiejętność. Można mieć wyśmienitą rękę, można być doskonałym
okulistą, ale jeżeli nie umie się zapanować nad własnymi nerwami, to nie można być chirur-
giem. Takie przypadki się zdarzają.
– Pan, zdaje się, nie miał tego typu problemów. Słynął Pan przecież ze swojej pewnej ręki.
Zresztą najgłośniejszym Pańskim dokonaniem przed krio było opracowanie wymagającej
niezwykłej precyzji techniki operacyjnego leczenia krótkowzroczności.
– Rzeczywiście, była to bardzo sprytna operacja i bardzo trudna zarazem. Kiedy opowie-
działem o niej w Bogocie, wszyscy pytali mnie, jakiego używam mikroskopu. A ja nie mia-
łem mikroskopu, ale wstydziłem się przyznać, więc coś zacząłem kręcić i dali mi spokój.
Ta operacja rzeczywiście wymagała mistrzostwa ręki. Mało kto umiał ją zrobić. Pośrodku
rogówki z błony grubości trzech milimetrów trzeba było wyciąć półtora milimetra. To było
naprawdę emocjonujące i piękne, ale bardzo trudne. Na szczęście nie trzeba już tego robić, bo
tymczasem wymyślono inne sposoby – przede wszystkim miękkie soczewki kontaktowe. Ja tę
operację lubiłem i wielu ludziom tym sposobem pomogłem. Ale nie można było robić tego
masowo, nie miałem na to czasu. Zgłaszało się mnóstwo ludzi, którzy chcieli, żeby ich zope-
rować, ale zawsze wtedy pytałem: „Po co? Po co chcesz ryzykować operację (bo przy opera-
cji zawsze jest ryzyko, nie ma operacji absolutnie bezpiecznych), skoro możesz założyć
szkła?” I większość tych osób odsyłałem. Tylko w jednym wypadku robiłem tę operację chęt-
nie: jeżeli jedno oko było normalne, a drugie silnie krótkowzroczne. Wtedy okulary nie po-
magały. Różnica między szkłami może wynosić trzy dioptrie, więc okulary nie wystarczały
człowiekowi, który w jednym oku miał minus piętnaście dioptrii, a w drugim zero.
– Jak dokładnie wyglądał ten zabieg?
– Sam zabieg był bardzo prosty, bo chodziło o ścięcie krzywizny rogówki w taki sposób,
żeby wytworzyło się coś w rodzaju dodatkowej soczewki. Cały problem polegał na precyzji
ruchów, bo tolerancja była rzędu dziesiątych części milimetra. Oczywiście i tak nigdy nie
udawało się idealnie wymierzyć tego cięcia, więc potem trzeba było korygować wadę okula-
rami.
– Ile takich zabiegów Pan wykonał?
– Nie tak wiele, może kilkadziesiąt, bo, jak już mówiłem, ze względu na ryzyko starałem
się robić je tylko wtedy, kiedy były naprawdę konieczne.
– Jak duże było to ryzyko? Jak często zdarzały się niepowodzenia?
– Mnie nie zdarzyła się ani jedna nieudana operacja, ale każda mogła być tą pierwszą.
Zawsze miałem tę świadomość. Zawsze pamiętałem i przypominałem to innym, że wskazania
do tej operacji są ograniczone.
– A do operacji leczącej nadwzroczność?
– To też była bardzo trudna operacja i na szczęście też już nie trzeba jej robić. Polegała ona
na tym, że nacinało się rogówkę, rozwarstwiało ją i między warstwy wszczepiało plastikowy
krążek, który powodował uwypuklenie warstwy zewnętrznej. Po jakimś czasie trzeba było ten
krążek usunąć, ale rogówka na stałe zachowywała już wypukłość. Dzięki temu uzyskiwaliśmy
korekcję nadwzroczności. Reszty dokonywały okulary.
– Operacje, które wykonywał Pan wcześniej, miały na celu usunięcie tkanki zmienionej
przez chorobę. Operacje korygujące daleko- i krótkowzroczność wymagały naruszenia zdro-
wej tkanki, ingerowały też niejako w naturę, bo nieodwracalnie zmieniały sposób widzenia
21
świata przez Pańskich pacjentów. Naruszały więc jakieś tabu w takim sensie, w jakim na-
ruszały je pierwsze operacje na bijącym sercu. Czy te względy nie miały też wpływu na Pań-
ski chłodny do nich stosunek?
– Zawsze, kiedy miałem wejść nożem do zdrowego, przejrzystego oka, zastanawiałem się,
czy mam prawo podejmować to ryzyko. Czasami uznawałem, że jednak mam to prawo i wte-
dy podejmowałem się operacji. Niech pan sobie wyobrazi górnika, który przez wiele lat pra-
cował w kopalni, aż tu nagle jedną soczewkę zajęła mu katarakta. Przeprowadzono operację,
zdjęto kataraktę i to operowane oko stało się znacznie słabsze. Musiał więc nosić szkła, ale w
okularach nie mógł pracować pod ziemią. Żeby wrócić do pracy, musiał przejść operację,
musiał ponieść ryzyko. Chciał je ponieść. Czy miałem prawo przyłożyć do tego rękę? Miałem
i w takich sytuacjach podejmowałem się operacji. Ale nigdy nie operowałem dla urody. Ope-
rowałem tylko wtedy, kiedy było to człowiekowi potrzebne do życia.
– Myślałem o problemie bardziej metafizycznym niż praktycznym, raczej o kwestii inge-
rowania w naturę, w strukturę narządu, któremu przyznawane są znamiona cudowności.
– Oko rzeczywiście stanowi pewne tabu i słusznie przyznawane mu są znamiona cudow-
ności, bo przecież w bardzo małej masie koncentrują się wyjątkowo wysoko wyspecjalizowa-
ne, a przy tym przeważnie płynne tkanki. Dzięki nim, w odpowiednio sprzyjających warun-
kach, oko może zidentyfikować płomień jednej świecy nawet z odległości dwudziestu sied-
miu kilometrów.
Laikowi może się wydawać rzeczą niezrozumiałą, jak można operować tak subtelną i
skomplikowaną tkankę. Kiedy jednak dobrze pozna się oko i jego właściwości, kiedy umie się
rozumnie i delikatnie posługiwać narzędziami, to operowanie gałki ocznej nie wydaje się już
aż takie trudne. To, co laikowi wydaje się nieosiągalne, od okulisty często nie wymaga ani
nadzwyczajnego trudu, ani żadnych szczególnych cech, takich jak benedyktyńska cierpli-
wość, czy nadzwyczajne zdolności manualne. Mimo to uważam, że nasze działanie, nasza
chirurgiczna ingerencja w obrębie samej gałki ocznej muszą być bardzo delikatne i rozsądne,
przede wszystkim zaś muszą być w pełni uzasadnione. Jeżeli dzięki zabiegowi niewidomy
odzyska wzrok, jest to bezwzględne wskazanie do przeprowadzenia operacji. Natomiast moż-
liwość uzyskania poprawy, czy nawet znacznej poprawy wzroku lub wręcz przywrócenia wi-
dzenia obuocznego, daje już tylko wskazania względne. W takiej sytuacji trzeba dokładnie
rozważyć związane z operacją ryzyko i szanse uzyskania poprawy. Ja, przystępując do opera-
cyjnego leczenia daleko- i krótkowzroczności, wiedziałem już, że nie spowoduje ono utraty
przejrzystości oka. Już wcześniej stwierdziłem, że w warstwie właściwej rogówki można się
poruszać swobodnie.
– To też było Pańskie odkrycie.
– Raczej stwierdzenie niż odkrycie. Odkrycie to jest duża sprawa, taka jak na przykład
metoda doświadczalnego zapobiegania miedzicy oka drogą chemiczną i elektrochemiczną.
Pierwsze wyniki moich prac na ten temat były nawet notowane w światowej bibliografii osią-
gnięć roku. To był duży zaszczyt, sama zaś metoda wydawała się bardzo obiecująca i cieka-
wa. Usuwanie z oka odłamków miedzi stanowiło jeden z poważniejszych, nie rozwiązanych
problemów nowoczesnej okulistyki. Z czasem zranienia odłamkami miedzi i żelaza zdarzały
się coraz częściej. O ile jednak dość szybko nauczono się usuwać z oka żelazo za pomocą
magnesu, o tyle przez wiele lat usunięcie miedzi wydawało się niemożliwe, pozostawienie zaś
jej okruchów groziło miedzicą prowadzącą do ślepoty. Czasami próbowano usuwać odłamki
miedzi sposobami mechanicznymi, ale zazwyczaj wysiłki te kończyły się niepowodzeniem.
Praktycznie więc oko ugodzone odłamkami miedzi skazane było na ślepotę. Ja zacząłem pro-
wadzić badania nad możliwością rozpuszczania takich odłamków i udało mi się uzyskać bar-
dzo zachęcające wyniki laboratoryjne. Nie starczyło mi jednak czasu na doprowadzenie tych
badań do końca, a właściwie na wypracowanie techniki praktycznego wykorzystania ich wy-
ników. Po prostu pojawiły się sprawy, które bardziej mnie interesowały, wydawały się waż-
22
niejsze, bardziej uniwersalne. O ile wiem, nikt później tych moich badań nie podjął, powstały
natomiast nowe metody polegające na otaczaniu odłamków jakimiś otoczkami, które zapo-
biegały miedzicy.
– Jakie były te ważniejsze sprawy?
– Przede wszystkim badania moich kolegów, którzy dopiero zdobywali pozycję naukową.
Ja byłem już profesorem, byłem już kimś. Wydawało mi się więc, że powinienem więcej
uwagi poświęcić rozwojowi moich asystentów i adiunktów, ich doktoratom, habilitacjom. Dla
mnie to wszystko nie miało już tak dużego znaczenia. Jedna publikacja więcej czy mniej nie
mogła wpłynąć na moją sytuację. Dla nich natomiast ten jeden ogłoszony artykuł, jedno do-
niesienie liczyły się ogromnie ze względu na różne formalne wymagania przy zdobywaniu
stopni naukowych. Uważałem po prostu, że jestem już na tyle stary, iż powinienem się bar-
dziej zająć swoimi następcami niż samym sobą, że moja kariera naukowa już się właściwie
skończyła. W 1957 roku otrzymałem tytuł profesora zwyczajnego i to wydawało mi się ja-
kimś zwieńczeniem. Najważniejsze stało się wtedy zostawienie po sobie czegoś na kształt
szkoły okulistycznej.
– To, co w Pańskim dorobku okazało się naprawdę najważniejsze, było jednak dopiero
przed Panem. Myślę o kriochirurgii, o której powinniśmy teraz porozmawiać. – Tak, tylko że
to powinno być utrzymane w odpowiedniej konwencji...
– Konwencję chciałbym utrzymać tę samą.
– Ale ja nie potrafię w taki swobodny, gawędziarski sposób rozmawiać o krio. Widzi pan,
zimno jest znane, od kiedy człowiek żyje na świecie, czyli od milionów lat. Człowiek żyje z
tym zimnem, nie jest mu ono obce, dla nikogo nie ma w nim nic dziwnego, ale też nikt nie
potrafił go wcześniej wykorzystać. To jest jedna prawda. Druga prawda, również bardzo
istotna, jest taka, że ja z problemem katarakty żyłem całe moje dorosłe życie.
Wie pan, mój profesor mnie nie rozpieszczał. Szczyciłem się tym, że kilka razy podał mi
rękę, chociaż uważał mnie za swoje odkrycie i potrafił na przykład w czasie obchodu zwrócić
się do docenta: „Panie docencie, dla pana asystenta proszę sprowadzić to biurko, które stoi na
strychu”. Potem tak długo pilnował sprawy tego biurka, aż rzeczywiście zostało ono przynie-
sione. To był bardzo wielkiego formatu człowiek. Kiedy na przykład przychodził w sobotę do
czytelni, chociaż tego dnia nie miało go być w klinice, to nie zdejmował kapelusza i niemalże
stawiał kołnierz, żeby nas nie widzieć. My też nie kłanialiśmy się mu, bo wiedzieliśmy, że nie
chce, żebyśmy myśleli, iż przyszedł nas kontrolować. Otóż ten mój profesor, dla którego
miałem z czasem coraz więcej podziwu, wezwał mnie kiedyś do swego gabinetu. Kiedy
wszedłem, wyciągnął swoją pracę o dojrzewaniu zaćmy i powiedział: „Wie pan co, niech pan
przejrzy tę pracę, to jest nie dokończona sprawa, niech pan się tym zainteresuje. Niech pan się
zainteresuje ulepszeniem operacji katarakty, bo to jest przyszłość”. Odczułem w tych słowach
życzliwość, dobroć. W każdym razie wziąłem to sobie do serca.
– I chodził Pan z tym prawie dwadzieścia lat.
– Niestety, początkowo zabrałem się do tej katarakty w głupi sposób i oczywiście nie mo-
głem dać sobie z nią rady. W każdym razie odchodząc do wojska jeszcze nad tym siedziałem.
Zostawiłem we Lwowie dużo zwierząt przygotowanych do eksperymentów. Przez kataraktę
przeżywałem wielki zawód, bo była to chyba jedyna rzecz, która mi tak kompletnie nie wy-
chodziła.
Wiele lat później, gdy miałem już za sobą oszczędną liofilizację i warstwowe przeszczepianie
rogówki, pomyślałem, że zajętą przez kataraktę soczewkę można by, podobnie jak to robiliśmy z
uszkodzoną rogówką, usunąć, a na jej miejsce wszczepić inną, pobraną ze zwłok. Tego najważniej-
szego dnia szedłem do laboratorium zupełnie zniechęcony, bo nic się nie udawało. Katarakta wy-
dawała mi się jakąś potworną pułapką, jakimś labiryntem, z którego nie sposób się wydostać. Od
wielu miesięcy próbowaliśmy dziesiątków sposobów wyciągnięcia soczewki, ale za każdym razem
kończyło się tak samo: torebka soczewki pękała i cała praca szła na marne.
23
Barierą nie do przebycia okazało się pokonanie oporu więzadełek, na których zawieszona
jest soczewka. W żaden sposób nie mogliśmy ich osłabić. Uważałem, że prowadzimy te ba-
dania o wiele za długo, byłem już nimi znużony, i może bym nawet po obiedzie nie poszedł
do kliniki, ale wiedziałem, że tam na mnie czekają. Kiedyś zdarzyła mi się już taka chwila
zniechęcenia, spóźniłem się wówczas chyba z pół godziny. Kiedy przyszedłem do kliniki,
wszyscy byli już umyci. W drzwiach laboratorium czekała na mnie też już umyta, świeża,
gotowa do zabiegu profesor Szwarc – najwierniejsza towarzyszka mojej pracy. Kiedykolwiek
później byłem zniechęcony, zmęczony, znużony, kiedykolwiek przychodziło mi do głowy,
żeby może zrobić sobie dzień odpoczynku, zawsze przypominała mi się tamta sytuacja. Ona –
umyta, gotowa, czekająca, i ja – spóźniony, trochę zażenowany, zdopingowany tą jej nieza-
wodnością i wytrwałością. Wiedziałem, że oni tam na mnie czekają, że we mnie wierzą.
– Więc poszedł Pan tamtego dnia mimo woli.
– Tak, i znów nic się nie udawało. Znów soczewka nie dawała się wyciągnąć, więzadełka
trzymały. Czułem na sobie pełne nadziei spojrzenia innych, ale wiedziałem, że nic z tego nie
będzie, że jesteśmy w ślepej uliczce. W końcu zniechęcony odsunąłem się od stołu. „A gdyby
ją tak zamrozić – pomyślałem – to pewnie by stwardniała i wtedy można by ją wyjąć”. Mieli-
śmy w laboratorium oziębiającą mieszaninę dwutlenku węgla i alkoholu metylowego, służącą
do zamrażania pobieranych ze zwłok rogówek. Powiedziałem: „Musimy ją zamrozić na miej-
scu, w oku”. Zaczęliśmy się zastanawiać, czym to zrobić. „Może jest kawałek miedzi, to jest
dobry przewodnik”. „Da się znaleźć”. „Ale jak ją trzymać?” „Przylutuj ją do kolby. Chwycę
kolbę i zanurzę miedź w mieszaninie”.
– Do kolby lutownicy?
– Tak, nie mieliśmy żadnego lepszego uchwytu. Wziąłem więc tę kolbę, włożyłem ją do
mieszaniny, żeby się oziębiła do jakichś minus siedemdziesięciu stopni. Przytknąłem ją do
soczewki. I co? Oko nie chce się zamrozić. Znowu nic, myślę sobie, kolejna porażka. Wyco-
fuję rękę, ale soczewka trzyma się lodowatej miedzi. Już wiem, już wszystko wiem! Ten mo-
ment miałem zakodowany od lat, czekałem na niego od tamtej rozmowy z moim profesorem.
Zostawiam wszystko i odchodzę od stołu. Oni patrzą na mnie chyba trochę zdziwieni, jeszcze
nie wiedzą, co się stało, nie nosili w sobie tego kataraktowego kodu.
– I nie wyjął Pan wtedy tej soczewki?
– Nie, już mi nie zależało. Ale jeżeli pan pozwoli, chciałbym panu przeczytać, jak tę samą
sytuację opowiedziała pańskiemu koledze, redaktorowi Jerzemu Zieleńskiemu, moja najbliż-
sza współpracownica, pani profesor Szwarc: „Zaczęło się zresztą nie od soczewek ludzkich,
lecz króliczych. Były one potrzebne do doświadczeń z transplantacją soczewki. Do ich prze-
chowywania stosowało się niską lub skrajnie niską temperaturę. Trudno tylko było wyjąć so-
czewkę z gałki ocznej królika bez jej uszkodzenia. Rozważano i długo zastanawiano się. Pro-
fesor raz powiedział: Wykorzystajmy fizyczne właściwości zimna. Była w laboratorium mie-
szanina oziębiająca, drut miedziany przylutowany do kolby elektrycznej, który w ten sposób
przylutował profesor Zagórski, i tak powstał pierwszy «krioekstraktor». Soczewka królika
przylgnęła do «krioekstraktora». Wtedy profesor wyszedł natychmiast. A my poczuliśmy, że
ma ochotę pomyśleć w samotności, bo narodził się jakiś pomysł”.
– Ciągle nie rozumiem, dlaczego nie spróbował Pan jednak wyjąć tej soczewki.
– Już i tak wiedziałem, że to się da zrobić. I tak wiedziałem, że katarakta jest pokonana, że
ją w końcu zwyciężyłem. Proszę pana, to był chyba najważniejszy moment w moim życiu!
Wtedy wygrałem. Chwilę później zdałem sobie sprawę, że odniosłem to zwycięstwo za po-
mocą najzwyklejszej lutownicy, kawałka miedzi i zimna. To okazało się takie proste.
Wiadomo, że każdy uczony w trakcie swego doświadczenia może natrafić na zjawisko
nieprzewidziane. W moim przypadku takim nieprzewidzianym zjawiskiem było to, że so-
czewka wprawdzie nie zamarzła, ale nie mogła się oderwać od miedzi. Nazywa się to adhezja,
czyli przyleganie. Mnie to wystarczyło, bo natychmiast skojarzyłem to z czymś, co miałem w
24
sobie zakodowane przez mojego profesora. Umiałem znaleźć dla tego zjawiska, dla tej siły,
wytłumaczenie i zastosowanie. Żeby to zrobić, trzeba było spotkać się wcześniej z tymi
wszystkimi trudnościami, z którymi ja się spotkałem. W moim przypadku konieczne były
więc dwa elementy: przypadek i przygotowanie.
– Czyli przypadek podwójny. Polegający po pierwsze na napotkaniu tego zjawiska, a po
drugie na tym, że napotkał je akurat Pan, który miał szczególne predyspozycje do jego wyko-
rzystania.
– Tak, gdyby na moim miejscu stał szewc czy krawiec albo nawet jakikolwiek inny okuli-
sta, który by nie miał za sobą moich doświadczeń – i moich niepowodzeń – z kataraktą, to nie
mógłby wykorzystać tego zjawiska. Tam musiał być człowiek, który przeżył niepowodzenia
w rozwiązywaniu tego problemu, a teraz przypadkowo trafił na rozwiązanie.
Nie wiem, czy zna pan angielskie słowo
serendipity?
– Nie. Nie znam.
– Mówią, że wzięło się ono od cejlońskich książąt, którzy bardzo chcieli robić różne dobre
uczynki, ale nic im się nie udawało. Tylko że to, co wychodziło z ich wysiłków, było lepsze
od zamierzeń. Otóż
serendipity znaczy przypadkowy, lecz pożądany efekt jakiejś działalności,
albo specyficzny rodzaj odkrycia naukowego, w którym obok przypadku występuje przygo-
towanie i oczekiwanie – tak jak było z krio. Takie odkrycia zdarzają się bardzo rzadko. W
naszym wieku było ich zaledwie kilka. Istnieje zresztą specjalna literatura na ten temat, w
której kriochirurgia także jest wymieniona. Historycy i teoretycy nauki interesują się tymi
odkryciami, bo wymagają one szczególnie rzadkich predyspozycji. Ja sam byłem kiedyś o
krok od dokonania innego tego typu odkrycia, ale za mało wiedziałem, zabrakło mi przygo-
towania. Wkrótce potem dokonał tego ktoś inny.
– Chciałbym, żebyśmy wrócili do katarakty i do pierwszego okresu po odkryciu krio. Nie
było jeszcze wówczas całej nauki, którą z czasem nazwano kriooftalmologią, a później jesz-
cze szerzej – kriochirurgią. Tymczasem wiedział Pan tylko tyle, że soczewka mocno przylega
do oziębionego metalu.
– Wiedziałem też, że oznacza to rewolucję w leczeniu zaćmy, którą od dwustu kilkudzie-
sięciu lat operowaliśmy praktycznie tak samo. To i tak nie było długo, bo poprzednia, pierw-
sza metoda ekstrakcji katarakty utrzymała się kilka tysięcy lat, choć jej skuteczność była chy-
ba niewielka. Polegała ona na zepchnięciu soczewki w głąb oka, tak żeby zaćma nie przesła-
niała źrenicy. Robiono to bardzo prostymi narzędziami, oczywiście bez znajomości zasad
aseptyki. W rezultacie u większości chorych dochodziło do wtórnej jaskry, zakażeń i ślepoty.
Pożądany efekt zabiegu, jakim było przywrócenie widzenia, okazywał się więc bardzo nie-
pewny. Mimo to w Polsce takim sposobem operowano jeszcze na początku dziewiętnastego
wieku, choć na Zachodzie już od 1745 roku stosowano znacznie lepszą metodę Daviela.
Jacques Daviel przez wiele lat operował zaćmę klasyczną metodą spychania jej w głąb oka
i uważano, że robił to prawdziwie po mistrzowsku. Zresztą jego odkrycie też było w jakimś
stopniu wspólnym dziełem przypadku i przygotowania, też było
serendipity. Otóż któregoś
dnia zdarzyło się Davielowi operować zaćmę u chorego, u którego poprzednia operacja nie
udała się, zaćma nie została zepchnięta, wystąpił natomiast silny wylew krwi do komory
przedniej oka. Przede wszystkim trzeba więc było usunąć tę krew. W osiemnastym wieku
robiło się to przecinając odpowiednio rogówkę. Daviel przeciął ją i wtedy wraz z krwią wy-
sunęły się z oka duże fragmenty uszkodzonej soczewki. Okazało się, że widzenie pacjenta nie
ucierpiało na tym bardziej, niż w przypadku najbardziej udanych zabiegów przeprowadza-
nych klasyczną techniką. Niewielkie zaburzenia widzenia wywołane brakiem soczewki dało
się, podobnie jak poprzednio, rekompensować za pomocą odpowiednich, znanych już wów-
czas, szkieł. Daviel przeprowadził więc następne takie zabiegi i przekonał się, że nowa meto-
da pozwala w zdecydowany sposób zmniejszyć liczbę tak częstych dotychczas powikłań.
– Co zatem wniosła Pańska metoda?
25
– Otóż ekstrakcja zaćmy metodą Daviela znalazła powszechne zastosowanie i uznawana
była za jedną z najpiękniejszych i najbardziej fascynujących operacji okulistycznych. Jej sła-
bą stroną był jednak zbyt duży wpływ przypadku na ostateczny wynik zabiegu. Jak pan może
wie, galaretowata istota soczewki otoczona jest przezroczystą torebką, której bryła ma prze-
krój zbliżony do elipsy. Stosując opracowaną przez Daviela metodę operacji zaćmy, należało
szczypczykami delikatnie uchwycić soczewkę i wyciągnąć ją z oka. Rezultat operacji zależał
zaś głównie od tego, czy udało się zerwać delikatne więzadełko, na którym utrzymuje się so-
czewka, zanim pękła jej jeszcze bardziej delikatna i wrażliwa torebka. W czasie gdy chory
dzięki znieczuleniu spokojnie oczekiwał operacji, lekarz brał więc nóż do ręki z poczuciem
pewnej obawy. Przy zastosowaniu tej metody nawet największym mistrzom chirurgii okuli-
stycznej nie udawało się wydobyć całej, nie uszkodzonej soczewki u więcej niż siedemdziesię-
ciu–osiemdziesięciu procent chorych. Powszechnie zaś przyjmowało się, że uzyskanie powo-
dzenia przy usuwaniu sześćdziesięciu–siedemdziesięciu procent soczewek jest już wynikiem,
którego nie trzeba się wstydzić. Tymczasem dotknięcie soczewki oziębionym do siedemdzie-
sięciu stopni krioekstraktorem powoduje silne przywarcie samej torebki, ale także zamrożenie,
utwardzenie i przywarcie do torebki części masy soczewkowej. Więzadełka ustępują zatem,
gdy torebka jest jeszcze nie zagrożona i ryzyko jej pęknięcia praktycznie nie istnieje.
Krioekstrakcja katarakty zdemokratyzowała więc chirurgię zaćmy. Zlikwidowała jej elitarny
charakter, dała równe szanse pacjentom, a przede wszystkim umożliwiła przywrócenia wzroku
wielu tym, którzy są zmuszeni do korzystania z pomocy mniej wytrawnych okulistów.
– Zdaje się jednak, że nie od razu znalazł Pan zrozumienie u wszystkich?
– Oczywiście. Przede wszystkim renomowane ośrodki, które słynęły z bardzo dobrych
wyników w klasycznej ekstrakcji zaćmy, ignorowały lub dyskredytowały moją metodę. Byli
też ludzie, którzy po prostu nie rozumieli, na czym ta krioekstrakcja polega. Dostałem na
przykład list od pewnego brytyjskiego profesora, który twierdził, że krio jednak zawodzi, bo
wiele godzin mroził ekstraktor w swojej lodówce, a mimo to operacja się nie powiodła. Mu-
siał po prostu nie zauważyć tego fragmentu mojego doniesienia, w którym pisałem, że tempe-
ratura wyjściowa krioekstraktora miedzianego powinna wynosić minus siedemdziesiąt stopni.
Oczywiście takiej temperatury nie mógł uzyskać w lodówce. Natomiast bardzo wielu zagra-
nicznych okulistów, szczególnie tych, którzy pracowali w gorszych warunkach, na przykład
w Trzecim Świecie, i dotychczas mieli słabe wyniki, przyjęło krioekstrakcję natychmiast.
Wkrótce zaczęli oni osiągać blisko sto procent powodzenia w krioekstrakcji zaćmy. Ich wyni-
ki okazały się lepsze od uzyskiwanych w operujących sposobem klasycznym renomowanych
klinikach, więc i one musiały się poddać.
– Była to jednak dopiero zapowiedź prawdziwej rewolucji najpierw w okulistyce, później
zaś w wielu innych specjalnościach.
– Tak, już pierwsze doniesienia o ekstrakcji zaćmy przy użyciu niskiej temperatury, które
ogłosiłem w 1960 roku, wywołały w świecie duże zainteresowanie możliwościami terapeu-
tycznego wykorzystania zimna. Z czasem krioterapia znalazła zastosowanie w leczeniu nie
tylko wielu chorób oczu, ale także na przykład w neurochirurgii, onkologii, ginekologii, la-
ryngologii czy urologii.
– Pan sam, poza ekstrakcją zaćmy, wprowadził także kilka innych metod terapii kriooftal-
mologicznej. Chciałbym, żebyśmy się teraz nad nimi zatrzymali. Pierwsza po katarakcie była
zdaje się krioterapia opryszczki.
– Tak, wie pan, zdarzało się czasami, że przy wykonywaniu krioekstrakcji zaćmy zamro-
żony krioekstraktor dotknął wewnętrznej strony rogówki. Po iluś takich przypadkach zauwa-
żyliśmy ze zdziwieniem, że nic złego się wówczas nie dzieje. Jakiś czas później mieliśmy
wielki kłopot z nie gojącą się opryszczką, czyli wirusowym zakażeniem rogówki. Próbowali-
śmy już wszystkich sposobów, które bywały wówczas stosowane, ale nie udawało nam się
uzyskać żadnej poprawy.
26
Opryszczka to jest wyjątkowo trudny wirus. Kiedy zaatakowała rogówkę, stosowaliśmy
antybiotyki, żeby opanować występujące jednocześnie zakażenie bakteryjne, i bardzo często
nie pozostawało nam nic poza czekaniem. Na opryszczkę nie było mocnych. Ona tymczasem
tworzyła na rogówce niewielkie pęcherzyki, które pękając powodowały powstawanie ubyt-
ków powierzchniowych.
– Jak doszedł Pan do tego, że można ją zwalczać zimnem?
– Przyznam się panu, że nie wiem. Po prostu przyszło mi do głowy, że skoro zimno nie
niszczy rogówki, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby spróbować, czy przypadkiem nie za-
szkodzi ono wirusowi. Zresztą zdarzało się wcześniej, że zdeprymowani swoją bezsilnością
okuliści próbowali zwalczać opryszczkę przypalając ją gorącym żelazem. Powodowano w ten
sposób trwałe uszkodzenie rogówki, ale był to dla mnie jakiś ślad, jakiś bodziec, który podsu-
nął mi samą myśl użycia zimna. W każdym razie postanowiłem spróbować i udało się. Zasto-
sowałem krioaplikację, czyli po prostu kilka razy dotknąłem zakażone miejsca oziębionym do
siedemdziesięciu stopni krioekstraktorem. Wynik był uderzający. Owrzodzenie zaczęło się
bardzo szybko cofać i już po tygodniu mogliśmy tę chorą wypisać do domu. Od tego czasu
leczyliśmy w ten sposób wiele tysięcy chorych i nigdy nie musieliśmy odstąpić od krioterapii
jako od sposobu nieskutecznego. Wszystkich chorych udawało nam się wyleczyć. U żadnego
z nich nie musiałem już stosować keratoplastyki. Blizny, które zostawały po leczeniu, były
zawsze delikatne i cienkie. Poza tym czas leczenia skrócił się z kilku miesięcy do najwyżej
siedmiu–ośmiu dni.
– Czytałem doniesienie, w którym informował Pan, że tak się dzieje, ale jednocześnie
przyznawał Pan, że nie wie, dlaczego.
– Teraz już wiem.
– Więc dlaczego?
– Wiele lat usiłowałem znaleźć wytłumaczenie. Wielu mądrych ludzi się nad tym zastana-
wiało, a pan chciałby się wszystkiego dowiedzieć w ciągu kilku godzin.
– Tak powstaje kultura – nie możemy wszyscy odkrywać świata od początku.
– Od początku nie trzeba, ale trochę wysiłku panu nie zaszkodzi, więc będę opowiadał po
kolei.
Otóż doszukiwaliśmy się różnych przyczyn. Przede wszystkim przypuszczałem, że wirusy
są częściowo zabite, że większość ginie, a reszta jest za słaba, żeby przeciwstawić się siłom
obronnym organizmu. Ta koncepcja uzyskała zresztą poparcie niektórych wirusologów. Inni
natomiast twierdzili, że wirusy nie boją się zimna. Prowadziliśmy badania, prowadziło je
wiele innych ośrodków, powstawały różne koncepcje histochemiczne, chemiczne, ale wszyst-
kie załamywały się i problem pozostawał nie wyjaśniony. Wiedzieliśmy jak leczyć, ale nie
wiedzieliśmy, dlaczego właśnie tak.
– Czyli było w tym tylko pół nauki.
– No tak, pół nauki. Cała praktyka i brak teorii. Ale mimo wszystko to była nauka, bo
przecież nasi chorzy wychodzili wyleczeni, a to jest nie do pogardzenia. W medycynie to jest
właściwie najważniejsze.
Teraz proszę dobrze uważać. Stosowaliśmy tę metodę przy opryszczce, stosowaliśmy w
oparzeniach i owrzodzeniach – wszędzie tam, gdzie dochodzi do zranienia rogówki. Wiedzie-
liśmy, że panaceum nie istnieje, że te wszystkie schorzenia o różnym pochodzeniu coś jednak
musi łączyć. Ale co może łączyć poparzenie z wirusowym zakażeniem rogówki? W końcu
udało się nam ustalić, że tym wspólnym czynnikiem jest ubytek nabłonka. Ale czy to może
być klucz do wyjaśnienia tajemnicy cudownego działania krio? Okazało się, że tak, ale wyja-
śnienie tego wymagało znów dużo trudu i czasu. Wiadomo było, że uszkodzone komórki na-
błonka produkują enzym nazywany kolagenazą, który powoduje rozpad dalszych części ro-
gówki, a konkretnie rozpuszcza włókna kolagenowe jej warstwy właściwej. Otóż okazało się,
że zimno powoduje zahamowanie tego procesu.
27
– Czyli powstrzymanie autodestrukcyjnego działania tkanki.
– Tak, dokładnie tak. I wówczas tkanka potrafi się sama obronić przed opryszczką, przed
zapaleniem wiosennym, a nawet umie się zregenerować po oparzeniu. Tylko tyle. Takie to
proste, ale sam pan widzi, że skojarzenie tych wszystkich faktów nie jest łatwe. Tak to już
bywa w nauce, że od znajomości faktów do ich odpowiedniego skojarzenia jest jeszcze dale-
ko.
Kiedy już znaliśmy ten mechanizm, zaczęliśmy stosować krioaplikację nawet w zakaże-
niach oka – także tych pooperacyjnych, które były ogromnie trudne w leczeniu – i okazało
się, że one też ustępują. Widzi pan, oko jest jednak wielką potęgą, ogromnym rezerwuarem
fantastycznych możliwości. Czasem trzeba tylko zahamować jego siły samoniszczące, które
ujawniają się wówczas, gdy narząd jest uszkodzony.
– Wkrótce po metodzie leczenia opryszczki rogówki odkrył Pan wiele następnych technik
krioterapeutycznych. Myślę o krioterapii blizn i zwyrodnień rogówki, o leczeniu jaskry, o
wywoływaniu sklejania się odwarstwionej siatkówki.
– Z odwarstwieniem sprawa była nieco bardziej skomplikowana. Otóż dawniej, kiedy na-
stępowało odwarstwienie siatkówki, dla spowodowania jej ponownego przylegania stosowano
diatermię, czyli przypalanie, albo też w przestrzeń międzysiatkówkową wstrzykiwano rozma-
ite substancje, które miały wywołać to sklejenie. Wyniki nie były jednak zadowalające, więc
przez cały czas szukano jakichś lepszych metod. O zastosowaniu zimna jako czynnika powo-
dującego sklejanie się siatkówki pierwszy pomyślał profesor Bietti z Rzymu.
– Ale za odkrywcę tej metody uważa się Pana.
– Mówiłem już, że piekło naukowe pełne jest zapomnianych odkrywców. Profesor Bietti
jest właśnie jednym z nich. Nie ulega wątpliwości, że pierwsze próby z zastosowaniem zimna
podjął właśnie on, ale wyniki miał nieprzekonywające i po kilku doświadczeniach zarzucił tę
metodę. Nawet nie zabiegał o rozpowszechnienie informacji o swoich badaniach. Ostatecznie
aż do czasów krio w leczeniu odwarstwienia siatkówki stosowano diatermię. Za jej pomocą
wywoływano obumieranie tkanki, bliznowacenie i w efekcie następowe zrosty, które powo-
dowały ponowne przyleganie odwarstwionej siatkówki. Jak pan może wie, zimno także może
wywoływać martwicę i bliznowacenie. Pomyśleliśmy o tym nieco później niż profesor Bietti,
ale w odróżnieniu od niego nie zniechęcaliśmy się tak szybko. Faktem jest, że przed ogłosze-
niem naszej metody krioterapeutycznego leczenia odwarstwienia siatkówki ukazało się donie-
sienie profesora Biettiego o jego zmierzających w tym samym kierunku doświadczeniach.
Pierwszeństwo nie nam się więc należy, choć jego praca przeszła nie zauważona. Tak czy
inaczej okazało się, że niska temperatura jest znacznie bardziej skuteczna od diatermii, a przy
tym znacznie mniej uszkadza chore oko.
– Wspomniał Pan o metodzie rozjaśniania blizn i zwyrodnień rogówki, którą też odkrył
Pan właściwie przypadkiem. O ile się orientuję, do dziś nie wiadomo, dlaczego zimno przy-
wraca tym bliznom i zwyrodnieniom ich pierwotną przejrzystość.
– Widzi pan, ze zwyrodnieniami jest duży kłopot, ponieważ w warunkach laboratoryjnych
nie można ich wywołać i w związku z tym badania są bardzo utrudnione. Natomiast jeżeli
chodzi o blizny, to ich przejrzystość po krioaplikacji najpierw gwałtownie maleje, a potem
wzrasta, utrzymując się na pewnym poziomie. W zwyrodnieniach też pewnie następują jakieś
przemiany tego rodzaju, ale dokładnie jeszcze nie wiemy jakie.
– Jest to charakterystyczne dla kriooftalmologii, że najpierw powstają metody terapeutycz-
ne, a dopiero potem odkrywa się mechanizmy, dobudowuje teorię.
– Tak, poza kataraktą rzeczywiście tak właśnie było. Ale czy z tego powodu mamy prze-
stać to robić? Poznanie mechanizmów to jest w końcu sprawa wtórna. Ważne jest, żeby le-
czyć ludzi, to się liczy...
– ...a teoria zawsze w końcu powstanie. Zawsze uda się jakąś teorię do życia dopasować.
28
– Jest w tym część prawdy, ale tylko część. W przypadku krio rzeczywiście z reguły naj-
pierw znaliśmy metody, a dopiero później odkrywaliśmy mechanizmy ich działania. Czyli
praktyka była przed teorią. Ale są też tacy, którzy mówią, że najpierw trzeba znać mechani-
zmy, stworzyć teorię, a dopiero później należy szukać dla niej zastosowania. Dlatego ja nie
mogę się zgodzić na takie lekceważenie teorii, na mówienie, że liczy się tylko praktyka, bo
zawsze jakaś teoria się znajdzie. To jest herezja, a ja mimo wszystko jestem członkiem Pol-
skiej Akademii Nauk, nie mogę zacietrzewić się i powiedzieć herezji, w każdym razie takiej
herezji. Bo herezja może też mieć w sobie zalążek postępu. Krio też było herezją. Ale to była
herezja, która stała się początkiem nowej nauki, i to ją usprawiedliwiało.
– Dziękuję Panu za rozmowę.
29
Rozmowa z profesorem Janem MOLLEM
Koń stoi całe życie
Prof. dr hab. Jan Moll urodził się w roku 1912 w Kowalewie na Pomorzu. Medycynę stu-
diował w Poznaniu, Nancy (Francja) i Warszawie, gdzie w 1939 roku uzyskał dyplom lekar-
ski.
W czasie wojny poszukiwany przez gestapo ukrywał się w Radomskiem. Po wojnie pra-
cował jako sekundariusz, a następnie (1949) prymariusz Oddziału Torakochirurgicznego
Akademii Medycznej w Poznaniu. W 1958 roku został przeniesiony na stanowisko kierowni-
ka II Kliniki Chirurgicznej Akademii Medycznej w Łodzi.
Tytuł profesora nadzwyczajnego uzyskał w 1961, a profesora zwyczajnego w 1972 roku.
Jest autorem kilku innowacyjnych technik kardiochirurgicznych. W 1969 roku przeprowadził
pierwszą i dotychczas jedyną w Polsce operację przeszczepienia serca. Uzyskał cztery patenty
na opracowaną przez siebie aparaturę medyczną. Otrzymał nagrody naukowe Łodzi (1962) i
Poznania (1963). Jest członkiem prezydium Polskiego Towarzystwa Chirurgicznego i Pol-
skiego Towarzystwa Kardiologicznego. Jest też członkiem Europejskiego Towarzystwa Chi-
rurgii Sercowo-Naczyniowej, Międzynarodowego Towarzystwa Chirurgów, Amerykańskiego
Kolegium Kardiologicznego, Międzynarodowego Kolegium Angiologicznego, Amerykań-
skiego Towarzystwa Chirurgów oraz członkiem honorowym Towarzystwa Chirurgii Nie-
mieckiej Republiki Demokratycznej.
– Panie Profesorze, chciałbym, żebyśmy naszą rozmowę zaczęli od próby odnalezienia w
Pańskim dzieciństwie, w Pańskiej wczesnej młodości, tych elementów, zdarzeń, osób, które
miały wpływ na Pańskie późniejsze losy zawodowe.
– Wie pan, po tylu latach to wszystko przedstawia się bardzo ładnie. Pozostają w pamięci
tylko momenty miłe, przyjemne. To, co złe, zatarło się już. Ale najsmutniejsze jest to, że sko-
ro mam mówić o sobie, muszę się przede wszystkim przyznać, ile mam lat.
– Tego mogę Panu oszczędzić, napiszę o tym we wstępie do naszej rozmowy.
– Zostawmy więc daty. Urodziłem się w małym miasteczku, trzydzieści kilometrów na
wschód od Torunia. Koło naszego domu był kościół, a naokoło kościoła cmentarz. Kiedy
miałem kilka lat, obniżano akurat poziom ulicy i rozgrzebano przy tym groby. Jest to historia
trochę makabryczna, ale te kości się tam walały. Na małym chłopaku może to zrobić duże
wrażenie. Wtedy te kości, które mnie w jakiś sposób fascynowały i były jakimś wyobraże-
niem człowieka, po raz pierwszy podsunęły mi zainteresowanie zawodem lekarza. Pomyśla-
łem sobie, że zajmowanie się człowiekiem jest chyba bardzo ciekawe. Od tej pory zawsze
mnie coś w medycynie pociągało. Ale to brzmi trochę fantastycznie, nie wiem, czy w ogóle
warto mówić o tym, co sobie człowiek myślał w takim wieku, a raczej, co sobie przypomina,
że wtedy myślał.
– Myślę, że warto, bo kiedy zbierze się kilka czy kilkanaście takich wypowiedzi, okazuje
się, że sukcesy w życiu odnoszą przeważnie ci, którzy realizują marzenia dzieciństwa. Mało
tego, okazuje się nawet, że ludzie przez znaczną część dorosłego życia zupełnie przeciętni
niespodziewanie dokonują rzeczy wielkich właśnie wtedy, gdy jakimś zbiegiem okoliczności
mają szansę zwrócić się ku swym dziecięcym marzeniom. – W każdym razie myślę, że rolę
większą niż tamte rozgrzebane kości odegrało w moim przypadku to, że urodziłem się w ro-
dzinie bądź co bądź z medycyną bardzo blisko związanej. Przez dom przewijali się bardzo
30
często miejscowi lekarze z receptami. Od małego przywykłem zatem do ciągłych rozmów o
chorobach, lekarstwach, sposobach leczenia. Miało to zapewne duży wpływ na moją decyzję
o kierunku studiów.
– Przedtem jednak skończył Pan gimnazjum w Inowrocławiu.
– A jeszcze przedtem o mało nie umarłem na zapalenie wyrostka.
– Na zapalenie wyrostka?
– Tak, niech się pan nie dziwi. To był początek lat dwudziestych. Doktor Kubiak, operują-
cy wówczas w Inowrocławiu uważał, że skoro po perforacji wyrostka mam rozlane zapalenie
otrzewnej, to nawet nie warto mnie męczyć, tylko trzeba pozwolić mi spokojnie umrzeć. Na
szczęście rodzice nie zrezygnowali z walki o moje życie. Zawieźli mnie do Torunia, a tam
doktor Zdzisław Dandelski rozpłatał mi brzuch, założył dreny, z którymi chodziłem parę mie-
sięcy, i jakoś przeżyłem.
– Aż trudno uwierzyć, że operacja wyrostka – którą dziś uważa się za prosty zabieg – była
wówczas takim problemem.
– Proszę pana, rozwój chirurgii był w ciągu ostatnich stu lat wprost niewiarygodnie szybki.
Jestem w komitecie redakcyjnym niemieckiego pisma „Zentralblatt für Chirurgie” i na ich
zamówienie pisałem niedawno życiorys najsłynniejszego polskiego chirurga Ludwika Rydy-
giera. Zbierając informacje o nim natrafiłem na ślad historii, w którą wprost wierzyć się nie
chce. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy Rydygier wykonywał pierwszą na świecie resekcję
żołądka, nie miał nawet pojęcia, co to jest równowaga kwasowo-zasadowa, co to są elektro-
lity – a działo się to w latach 1880. Tak wówczas wyglądała medycyna.
– I przewaga chirurgii nad naukami podstawowymi była już wówczas tak ogromna?
– Nie nazwałbym tego ogromną przewagą, ale opowiem panu inną historię z mojego oso-
bistego doświadczenia. Byłem w drugiej, może w trzeciej klasie gimnazjalnej, kiedy moja
matka zachorowała na żółtaczkę. Trzeba ją było operować. Jak dziś pamiętam tę scenę, kiedy
żegnaliśmy matkę ze łzami w oczach, bo wszyscy wiedzieli, że jak ktoś idzie na operację wo-
reczka żółciowego, to już z nim koniec. Ojciec zawiózł matkę do Poznania, do profesora An-
toniego Jurasza – bardzo wówczas sławnego, uważanego za wielki autorytet – i nie była ope-
rowana. Uznano, że operacja woreczka żółciowego w żółtaczce będzie z góry skazana na nie-
powodzenie. Na szczęście żółtaczka minęła, wszystko skończyło się pomyślnie, matka dożyła
dziewięćdziesięciu trzech lat, ale jest to dowód, jak wówczas stała chirurgia. W połowie lat
dwudziestych, w czasach zdawałoby się nowoczesnych, w znakomitej klinice nie chciano
operować mojej matki, która miała wówczas trzydzieści parę lat – była więc w wieku dosko-
nale predestynującym do zabiegów. A dziś w zwykłym szpitalu operacja woreczka żółciowe-
go, nawet przy pewnych powikłaniach. nie jest żadnym problemem.
– Postęp jest rzeczywiście szokujący, tym bardziej że chirurdzy wydają się być osamotnie-
ni w walce o przedłużanie życia. Opowiadano mi niedawno, że kiedy robił Pan pierwsze ope-
racje w hipotermii, przy zatrzymanym krążeniu, uśpionego pacjenta wkładano po prostu do
wanny i tam obkładano lodem, żeby obniżyć temperaturę ciała. Zważywszy, że chwilę póź-
niej temu samemu pacjentowi „reperowano” serce, sytuacja była mniej więcej taka, jak gdyby
statki kosmiczne budować z desek zbijanych hufnalami.
– I taka mniej więcej jest prawda. Czuliśmy potrzebę i byliśmy przygotowani do chirur-
gicznego leczenia wad serca, a nie mieliśmy innego sposobu bezpiecznego wyłączenia serca
niż obniżenie temperatury ciała. Trzeba było dopiero de Walla, który jako młody człowiek
wpadł na pomysł genialny (choć z punktu widzenia doświadczenia i książek podejrzany), że-
by spieniać krew i w ten sposób otworzył drogę do wprowadzenia krążenia pozaustrojowego.
Przedtem wszyscy wiedzieli, jak przepompować krew, ale jak ją utlenić – tego nikt nie wy-
myślił. Szukano najróżniejszych sposobów i wszystkie zawodziły. Uznano w końcu, że nie
ma takiego oksygenatora, czyli utleniacza, który mógłby spełnić wymagania chirurgów. Cóż
wobec tego mogliśmy robić? Oczywiście, obniżyć temperaturę ciała i w ten sposób wstrzy-
31
mać przemianę materii. Ale we wszystkich książkach się pisze, że człowiek jest termostały.
Termolabilny jest na przykład w pewnych okresach niedźwiedź, kiedy zapada w sen zimowy.
Ale człowiek, jak wszyscy od dawna wiedzą, jest termostały. I widzi pan, okazało się, że to
też jest nieprawda, że kanony książkowe nie zawsze są prawdziwe.
– Trzeba tylko spróbować je przełamać. Einstein mówił: „Wszyscy wiedzą, że czegoś nie
da się zrobić. Wtedy pojawia się ten jeden, który nie wie, że się nie da i on właśnie to coś ro-
bi”.
– My obniżaliśmy temperaturę ciała do plus dziesięciu stopni. Wówczas można było wy-
puścić z chorego krew, operacja szła pięknie, nie było żadnych krwotoków. A po zabiegu tę
samą krew przetaczało się z powrotem, podgrzewało się ciało do normalnej temperatury i
człowiek ożywał.
– Brzmi to jak kosmiczna bajka.
– Tak, brzmi to niewiarygodnie do tego stopnia, że znany cybernetyk profesor Marian Ma-
zur, który tu kiedyś przyjechał zobaczyć, jak wygląda hipotermia, podszedł do mnie w czasie
operacji i powiedział: „Dobrze, panie profesorze, tu leży chory, jest zimny, nie rusza się – ale
gdzie jest jego dusza? W tym garnku – mówię. Wypłynęła razem z krwią. Niech pan poczeka,
przetoczymy krew z powrotem i chory ożyje”,
Czekał do końca, aż ten chory leżący na stole operacyjnym – zimny, nieruchomy, bez ja-
kichkolwiek czynności – po ogrzaniu wrócił do życia.
– I nigdy nie miał Pan wątpliwości, czy w czasie operacji, mimo obniżenia temperatury
ciała, nie zajdą jednak w mózgu jakieś zmiany?
– Nie, kiedy zaczynałem robić zabiegi w hipotermii, takich wątpliwości już nie było, cho-
ciaż kilka pierwszych operacji wiązało się oczywiście z jakąś niepewnością. Było już wów-
czas wiadomo, że przy temperaturze ciała obniżonej do plus dziesięciu stopni Celsjusza moż-
na bezpiecznie wstrzymać czynności organizmu na około dwie godziny. To nam wystarczało,
żeby korzystając z unieruchomienia serca przeprowadzić poważną operację – na przykład
wstawić zastawki – wszystko pozszywać, przetoczyć krew i przywrócić normalne czynności
organizmu.
Muszę panu powiedzieć, że natura popełniła jednak kilka brakoróbstw. Jednym z nich jest
właśnie to, że człowiek nie posiada rezerwy tlenowej. Wystarczy poleżeć kilkanaście minut
pod wodą i koniec, śmierć – tylko dlatego, że zabrakło tlenu. To jest ogromny feler. Mamy
warstwę tłuszczu, która jest swoistą rezerwą kalorii, mamy rezerwę wody. Bez wszystkiego
możemy się obejść przynajmniej kilka dni – bez powietrza nie. Ale są też „cudowne” ożycia.
Nawet niedawno prasa pisała, że w Ameryce udało się reanimować topielca wyłowionego
kilka godzin po utonięciu. Ludzie mówią CUD. A to nie cud, bo on był w wodzie o tempera-
turze pięciu czy sześciu stopni, więc zapotrzebowanie tlenowe organizmu zmalało, czynności
zostały zahamowane i dzięki temu mógł ożyć tak jak niedźwiedź, który w czasie snu zimowe-
go nic nie je przez kilka miesięcy, a potem się budzi – i żyje. Gdyby normalnie, aktywnie
funkcjonując chciał przeżyć bez jedzenia kilka miesięcy, musiałby mieć z dziesięć razy wię-
cej tkanki tłuszczowej.
– Czyli coś jak hibernacja.
– Tak jakby hibernacja, ale proszę pamiętać, że niedźwiedź może przespać najwyżej kilka
miesięcy, bo jednak trochę kalorii jego organizm zużywa.
– Mówił Pan, że przy temperaturze ciała obniżonej do plus dziesięciu stopni można
wstrzymać czynności organizmu na dwie godziny. Co by się stało, gdyby tę temperaturę ob-
niżyć na przykład do minus pięciu stopni?
– O, wie pan, to jest marzenie kosmonautów. Był taki film, pokazujący wyprawę na Alfa
Centaurus, w której brało udział pięciu kosmonautów. Dwóch prowadziło statek, a trzech za-
mrożonych leżało w lodówce. Kiedy dolecieli na miejsce, ci trzej zostali odmrożeni, robili, co
do nich należało, a potem znów ich zamrożono i zawieziono na Ziemię. Byłoby to szalenie
32
wygodne, bo zamrożony człowiek nie oddycha, nie je, nie pije... Wygląda to realnie, ale nie-
stety nie jest takie proste. Człowiek ma w sobie wodę i kiedy temperaturę ciała obniży się
poniżej zera, woda zaczyna się krystalizować. Przy krystalizacji zwiększa się jej objętość, a to
z kolei powoduje pękanie osłonki komórkowej, co jest równoznaczne ze śmiercią. Na razie
nic na to nie potrafimy poradzić, więc nie możemy obniżyć temperatury ciała poniżej plus
czterech stopni. Potem woda zaczyna już gęstnieć i koniec – śmierć.
– Ale od dość dawna zamraża się spermę i po jakimś czasie, po odmrożeniu, używa się jej
do sztucznej inseminacji.
– To są pojedyncze komórki, które zatapia się w glicerolu, chroniącym błony komórkowe.
Natomiast nikt jeszcze nie wymyślił co zrobić, żeby zamrozić cały ustrój.
– Trzeba by wymyślić jakiś czynnik, który by spowodował niezamarzanie wody.
– To jeszcze mało. Takim czynnikiem jest właśnie glicerol, czyli po prostu gliceryna. Ale
jak to zrobić, żeby on doszedł do wszystkich komórek, żeby ochronić cały skomplikowany
ustrój, i jak potem ten glicerol stamtąd wydostać? Tego nikt jeszcze nie wymyślił.
– Chciałbym, żebyśmy wrócili do czasów, kiedy kształtowały się Pańskie medyczne zain-
teresowania.
– Poza tym, co już panu opowiedziałem, nic specjalnego podczas mojej nauki w inowro-
cławskim Gimnazjum imienia Jana Kasprowicza się nie wydarzyło. Przed maturą wycho-
wawca zapytał nas, co kto chce robić po szkole. Podałem medycynę, i rzeczywiście dostałem
się na Wydział Medyczny Uniwersytetu Poznańskiego. Pracował tam wówczas mój wuj, pro-
fesor Paweł Gantkowski, znany w Poznaniu higienista i działacz antyalkoholowy. Mówi się,
że teraz jest w Polsce pijaństwo – muszę panu powiedzieć, że wtedy wcale nie było lepiej pod
tym względem i też prowadzono ogromne akcje antyalkoholowe, którym w Wielkopolsce
przewodniczył właśnie profesor Gantkowski.
– Nie miał Pan żadnych kłopotów z dostaniem się na medycynę?
– Nie, wówczas nie było egzaminów. Zresztą szło tam bardzo niewielu chłopców, bo były
to kosztowne studia, które się nie opłacały. To nie był intratny zawód.
– Zdaje się, że wzięci lekarze zarabiali całkiem nieźle.
– Tak, wzięci na pewno zarabiali bardzo dużo, ale przeciętny lekarz musiał się naharować
jak wół, żeby utrzymać jaki taki standard. Mężczyźni na ogół nie widzieli dla siebie perspek-
tyw w zawodzie lekarskim. Oczywiście, profesorowie zarabiali krocie, ale nie było wówczas
tylu profesorów co dziś. W Poznaniu spośród chirurgów był tylko jeden profesor Jurasz. Na
większości uniwersytetów był tylko jeden profesor chirurgii. Teraz w samej Łodzi jest nas
sześciu, a niedługo będzie siedmiu. To jest wymysł czasów powojennych – to całe „tytułowe”
i organizacyjne rozdęcie medycyny. Dawniej było wiadomo, że zostać profesorem medycyny
to wielki sukces, ale to się wydawało jakimś nieosiągalnym pułapem. Dostać się do kliniki to
już był problem, wielki problem. W sławnej klinice profesora Zygmunta Radlińskiego było
wówczas kilku asystentów. Kilku na całą klinikę. Za wielki zaszczyt uważano, jeżeli – tak jak
to mnie się udało – można było famulusować. A to oznaczało, że wolno mi było po skończe-
niu studiów za darmo przychodzić do kliniki i przyglądać się operacjom. Poprowadzić chore-
go to już było ogromne szczęście – oczywiście za darmo. Nikt mi za to grosza nie płacił.
– Mówiliśmy o Pańskich studiach.
– O, moje studia wyglądały bardzo nieciekawie, bo zaraz w pierwszym roku musiałem
opuścić Poznań. Pan wie, że Poznańskie to był dawny – a wówczas jeszcze niedawny – zabór
pruski. W każdym razie nienawiść do Prusaków była tam powszechna – tak jak to zresztą
przedstawiono w serialu
Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy, który rzeczywiście wyśmie-
nicie oddawał ówczesne stosunki. Mam tamte czasy przed oczami, dokładnie pamiętam
przyjazd Ignacego Paderewskiego do Poznania, chociaż miałem wtedy zaledwie pięć lat. Mu-
szę panu powiedzieć, że ja ten okres pamiętam najlepiej z całego życia. Z tego, co było po-
tem, pamiętam już znacznie mniej. W Łodzi siedzę dwadzieścia dwa lata i wciąż mi się wy-
33
daje, że jestem tu obcy. W każdym razie, wracając do wrogości wobec Niemców, był taki
polityk pruski, który nazywał się Gottfried Treviranus – hakatysta – który twierdził wciąż, a
były to już lata trzydzieste, że Wartheland, czyli Poznańskie, to są ich ziemie i muszą wrócić
do Rzeszy. W Poznańskiem odbierano to bardzo emocjonalnie. Ja brałem aktywny udział w
akcji zbiórki pieniędzy na „łódź podwodną przeciwko Treviranusowi”. Było to – jak zwykle
wśród studentów – związane z różnymi demonstracjami, a ówczesny rząd, jak pan wie, pro-
wadził wobec Rzeszy politykę łagodzenia, wyciszania spraw spornych, i ta nasza akcja się nie
podobała.
– „Akcja w zasadzie słuszna, ale nie na czasie”.
– W każdym razie poaresztowano nas i później relegowano z uczelni. Trzeba było jechać
na studia za granicę. Sześciu pojechało do Grazu – było tam wesoło, miło i żaden z nich nie
skończył medycyny.
– A Pan wybrał uniwersytet w Nancy.
– Przedtem musiałem zarobić. Tata miał solidne przedwojenne poglądy, więc najpierw
mnie sprał, a potem powiedział, że więcej pieniędzy na studia nie da. Wobec tego przez pół
roku pracowałem jako czeladnik w fabryce samochodów Bugattiego w Molsheim, a dopiero
potem pojechałem do Nancy.
– Dlaczego akurat do Nancy?
Bo Nancy, nie wiem, czy pan się orientuje, to jest lenno króla Stanisława Leszczyńskiego,
które wypuścił mu razem z Alzacją i Lotaryngią Ludwik XV. Nancy jest do dziś znane we
Francji jako miasto Stanisława Leszczyńskiego, który dla niego bardzo dużo dobrego zrobił.
Główny plac Nancy nazywa się Place Stanislas, a przed wojną słynęło ono jako miasto pol-
skich studentów.
– Myślę, że niewielu spośród Pańskich dzisiejszych studentów mogłoby sobie pozwolić na
takie zagraniczne studia, bo – pomijając wszystkie inne względy – prawie nikt nie zna na tyle
żadnego obcego języka.
– Ja też nie znałem, to znaczy znałem tyle, co z gimnazjum. Liczyłem na to, że pomogą mi
Polacy i rzeczywiście pomagali. Dodatkowym utrudnieniem było to, że we Francji obowią-
zywał wówczas inny system studiów medycznych. Medycyna trwała tylko pięć, a nie jak w
Polsce – sześć lat, ale przedtem trzeba było skończyć medyczne studium przygotowawcze.
Ponadto – co było bardzo korzystne – student, który rozpoczął medycynę, mógł już na pierw-
szym roku ubiegać się o eksternat, czyli zdać specjalny egzamin upoważniający do wybrania
specjalizacji i podjęcia pracy w klinice. Ja taki eksternat zrobiłem i pracowałem w klinice
chirurgicznej u profesora Louisa Guillame'a.
– A jednak wrócił Pan do Polski i ostatecznie studia skończył Pan w Warszawie.
– Musiałem wracać, bo zamknięto nostryfikacje. Nie jest przecież tajemnicą, że w tych la-
tach ogłoszono najpierw
numerus clausus, czyli ograniczenie, a potem numerus nullus, czyli
zakaz przyjmowania Żydów na uczelnie polskie. Musieli oni studiować za granicą. Kończyli
tam medycynę, wracali i chcieli nostryfikować dyplomy. Zamknięto więc nostryfikacje. Trze-
ba się było wpisywać na listę, odczekać kilka lat i dopiero można było rozpocząć nostryfika-
cję – to znaczy zacząć zdawać wszystkie kursowe egzaminy po polsku. Po trzech latach po-
bytu we Francji musiałem więc wrócić do Polski, ale już nie do Poznania, tylko do Warszawy
i w Warszawie w 1939 roku skończyłem studia, tracąc na tych wszystkich przenosinach zale-
dwie dwa lata.
– Zdążył Pan jeszcze popracować przed wojną?
– Zdążyłem, ale tylko dwa miesiące.
– Wybrał Pan szpital w Inowrocławiu. Dlaczego nie którąś z warszawskich, poznańskich,
krakowskich klinik, tylko zwykły szpital w prowincjonalnym miasteczku?
– W Inowrocławiu kończyłem gimnazjum, mieszkali tam rodzice, ciągnęło mnie w tamte
strony. A poza tym był w tamtejszym szpitalu bardzo dobry chirurg, doktor Błażek. Ale to
34
wszystko okazało się niezbyt istotne, bo zaraz wybuchła wojna. Z moim oddziałem zaszedłem
aż w Błota Pińskie, stamtąd wycofywaliśmy się do Warszawy. Z Warszawy wróciłem do
Inowrocławia. Potem wylądowałem w szpitalu w Radomiu i tam siedziałem do 1945 roku.
Tak wygląda ten okres, który mi nic specjalnie ciekawego nie przyniósł.
– Mam wrażenie, że bardzo Pan przyspieszył. Czy kończy się Pański czas?
– Nie, mamy jeszcze dużo czasu. Tyle, ile pan będzie potrzebował.
– Pytam dlatego, że słyszałem, iż Pańskie wojenne losy nie układały się tak gładko i nie-
ciekawie. W Inowrocławiu był Pan, zdaje się, aresztowany w związku z zamachem na Hitlera
i uciekł Pan z więzienia. W Radomiu, gdzie Pan się ukrywał, miał Pan być wraz z grupą za-
kładników rozstrzelany w odwet za zabicie jakiegoś Niemca – i znów udało się Panu uciec.
Pańska żona wspominała mi, że zarabiał Pan biorąc udział w zwalczaniu epidemii duru pla-
mistego i w rezultacie sam się Pan rozchorował. Mówiono mi też, że mimo to nie należy Pan
do ZBoWiD-u. To wszystko nie jest, jak Pan powiedział, „nic specjalnie ciekawego”. Dlacze-
go nie chce Pan o tym mówić?
– Dziwi się pan, że nie należę do ZBoWiD-u, że nie chcę o tym mówić? Ja się dziwię tym,
którzy mówią... i należą. Bo my, proszę pana, walczyliśmy o Polskę, a nie o jakieś materialne
korzyści, nie o renty i zniżki, nie po to walczyliśmy, żeby potem zanudzać wnuki kombatanc-
kimi wspominkami.
– Mnie nie chodzi o kombatanckie wspominki. W Pańskich ówczesnych doświadczeniach
chciałbym znaleźć źródła Pańskich dzisiejszych postaw, których nawet najbliżsi współpra-
cownicy nie potrafią zrozumieć. Nikt na przykład nie rozumie, jak to się dzieje, że Pan, mając
siedemdziesiąt lat, potrafi dzień w dzień przeprowadzać po cztery poważne operacje – co czę-
sto oznacza, że spędza Pan dziesięć godzin przy stole operacyjnym – a nie widać po Panu
zmęczenia. Tego wysiłku nie wytrzymują Pańscy młodsi o trzydzieści–czterdzieści lat kole-
dzy, a Pan kończy operacje i spokojnie zabiera się do obchodu.
– Nie śmiem o tym mówić, bo mnie powieszą na suchej gałęzi.
– Chyba nie powieszą. Sądząc z rozmów, które przeprowadziłem w klinice, ze strony Pań-
skich współpracowników nic złego Panu nie grozi.
– Wie pan, moje najszczęśliwsze czasy spędziłem w Poznaniu. Tam panował jeszcze nie-
miecki system, więc był w szpitalu prymariusz, nas dwóch, sekundariuszy, i dwieście osiem-
dziesiąt łóżek. I dawaliśmy sobie radę. Ale kiedy przyszedłem do Poznania w 1945 roku, to
przede wszystkim podsunięto mi do podpisu cyrograf, że w czasie pracy w szpitalu nie ożenię
się. „Z dniem zawarcia związku małżeńskiego stosunek służbowy rozwiązuje się automatycz-
nie”. Co prawda, w 1946 roku pobraliśmy się z żoną i nie wyrzucono mnie, bo już byłem po-
trzebny, ale na tę olbrzymią klinikę było nas wówczas pięciu. We czterech mieszkaliśmy we
wspólnym mieszkaniu, a po ślubie wprowadziła się tam jeszcze moja żona.
Oczywiście były to inne czasy. Mieliśmy wtedy na bloku operacyjnym trzy siostry zakon-
ne i te trzy siostry dawały sobie ze wszystkim radę. A dyżur pełniliśmy bez przerwy. W tym
okresie był to jedyny szpital nie tylko w Poznaniu, ale praktycznie w całym regionie. Małe
miejskie szpitaliki w dawniejszym pruskim zaborze były przeważnie nie obsadzone. Wszyst-
kie poważniejsze przypadki przywożono do nas. Operacje trwały w dzień i w nocy. Zakonni-
ce to wytrzymywały. Oczywiście nie były to takie poważne kardiochirurgiczne operacje, jakie
robimy teraz, ale dla siostry instrumentariuszki to jest wszystko jedno, bo ona i tak musi za
każdym razem przygotować swój stolik z narzędziami. Tych operacji robiliśmy wówczas
trzydzieści–czterdzieści dziennie i nie zdarzało się, żeby któraś z sióstr powiedziała, że nie ma
sił. Dziś robimy wielkie operacje, ale jest ich najwyżej cztery–pięć, mamy dwadzieścia pielę-
gniarek i wszystkie są zmęczone.
– Czy Pan jako lekarz potrafi jakoś „medycznie” tę różnicę wyjaśnić – nie psychologicz-
nie, tylko właśnie medycznie?
35
– Trochę jest to na pewno kwestia przyzwyczajenia, jakiegoś nałogu. Człowiek jest w koń-
cu tak samo zwierzęciem jak każde inne. Koń stoi całe życie i się nie męczy.
– Więc myśli Pan, że można się do takiej szaleńczej pracy przyzwyczaić?
– Ja się przyzwyczaiłem, zaliczyłem miliony godzin wystanych przy operacjach i nie mam
żylaków, nogi mnie nie bolą. Przywykłem do stojącego trybu życia. Telewizję na przykład
oglądam stojąc, aż żona się wścieka, żebym usiadł, a ja wolę stać.
Izabela Moll (żona profesora): – Przepraszam pana bardzo, ale niech pan go zapyta, ile go-
dzin on śpi. Przecież jemu wystarczają trzy godziny snu.
– No nie, teraz już prawie cztery.
I.M. – Ale po pół godziny, po piętnaście minut. Nie dłużej.
– I co w tym wielkiego, starszy pan, który nie lubi spać.
I.M. – A byłeś starszy pan, jak miałeś trzydzieści lat? Też tak chodziłeś po nocy jak Marek
po piekle. Pośpisz pół godziny i znów do pracy. Mówię panu, że to trudno wytrzymać.
– To jest przyzwyczajenie. Chyba wszyscy, którzy pracowali wtedy ze mną w Poznaniu,
tak się nauczyli, że nie potrafią przespać całej nocy. Tak się przyzwyczailiśmy, bo nas co pół
godziny–godzinę budzono do operacji.
– Wierzę, że można tak przeżyć kilka albo nawet kilkanaście lat. Takich ludzi jest sporo,
tylko że koło czterdziestki dostają zawałów i się kończą. Pan ma lat siedemdziesiąt, a zacho-
wał Pan wygląd czterdziestolatka i żywotność dwudziestopięciolatka.
– Z tym dwudziestopięciolatkiem to pan chyba przesadził. A jeżeli chodzi o chorobę wień-
cową, to najczęściej dostają jej działacze społeczni. Siedzą, piją kawę, palą papierosy, wydają
polecenia, denerwują się i umierają na zawały. Najbardziej wyczerpuje stres. Przy stresie
działają nadnercza, które wydzielają adrenalinę i ona jest winna zawałom. Jeżeli chirurg
strasznie się złości przy operacjach, to też dostaje zawału. A ja na ogół się nie denerwuję. Nie
mam powodu się złościć. Owszem, czasami krzyknę, bo uważam, że tak jak konia kocha się,
a mimo to czasami się go ostrogami ukłuje, tak samo jeśli asysta usypia, trzeba ją jakoś obu-
dzić, krzyknąć, huknąć. Ale wewnętrznie nigdy się nie denerwuję – robota jakoś idzie, nie
mam powodów, żeby się denerwować. A poza tym, à propos kondycji: ludowe porzekadło
mówi, że najwięcej ludzi umiera w łóżku.
– Czyli że w biegu się nie umiera.
– Czy ja wiem, wszyscy kiedyś umierają. Chodzi tylko o to, żeby nie umrzeć przed śmier-
cią, żeby maksymalnie wykorzystać to życie, które nam dano.
– I nigdy nie czuje się Pan zmęczony?
– Wie pan, czasami wieczorem coś mi zasmakuje, zjem za dużo, i potem jest nieszczęście
– siedzę nad recenzją, coś muszę napisać, a umysł zupełnie zaczadzony, pustka w głowie,
chce mi się spać. Na szczęście tu niedaleko jest pałac sportowy, oblecę go oślim truchcikiem
raz czy drugi – wydawałoby się, że powinienem być jeszcze bardziej zmęczony. Tymczasem
nic podobnego, dopiero teraz mi się rozjaśnia. Wracam do domu i jestem świeży, rześki, pra-
cuje mi się wyśmienicie.
– I to jest Pańska recepta na sukces?
– Sukces, wie pan, to jest szczęśliwy zbieg okoliczności, bo wybrałem akurat szczęśliwą
specjalność. Byłem na studiach na jednym roku z profesorem Lucjanem Stępniem – neurochi-
rurgiem. Kiedy kończyliśmy medycynę, on wybrał specjalizację neurochirurgiczną. Wówczas
neurochirurgia była jakimś nowym światem w medycynie. Myślałem wtedy: Boże mój, jak
temu Stępniowi jest dobrze – jest już ukierunkowany, dostał stypendium w Sztokholmie, wy-
brał ciekawą dziedzinę, wie, co robić, otwierają się przed nim wspaniałe perspektywy... A ja
kończę tę medycynę i nie wiadomo, co dalej. I cóż, neurochirurgia okazała się gałęzią mało
dynamiczną, moja zaś kardiochirurgia, choć wówczas jeszcze nie istniała, rozwija się teraz
znakomicie.
36
– Gdy kończył Pan studia, nie otwierano jeszcze klatki piersiowej.
– Tak, zaczęło się dopiero po wojnie, od operacyjnego leczenia gruźlicy. W Poznaniu sam
zapadłem na gruźlicę i stąd moje pierwsze kontakty z torakochirurgią. Szef, kiedy o mojej
chorobie usłyszał, powiedział: „Jak już masz, Janek, gruźlicę, to nie możesz być chirurgiem.
Zajmij się tą gruźlicą, obejmij jakieś sanatorium, tam możesz sobie siedzieć, życie jest spo-
kojne”. Krótko mówiąc, musiałem odejść. Kiedy siedziałem w sanatorium, myślałem, że do-
stanę bzika od leżakowania – wtedy leczenie gruźlicy polegało na tym, że trzeba było godzi-
nami i dniami, nawet przez kilka lat, werandować i zażywać całkowitego wypoczynku. Od
tego można oszaleć. Więc zacząłem tam, w sanatorium, robić pierwsze operacje płuc.
– I operował Pan, mając otwartą gruźlicę?
– Tak, a żeby nie zapeszyć, zacząłem od kominiarza. Była tam siostra zakonna Tekla i ona
mi go podsunęła „na szczęście”, żeby się wszystko powiodło. I powiodło się. Od tego czasu
powodzi się w zasadzie bez przerwy. Przecież koledzy by nie siedzieli w klinice, poszliby do
jakiejś spokojniejszej pracy, gdybyśmy tu nie odnosili sukcesów. Czego się nie tkniemy w
kardiochirurgii, zawsze jest sukces.
– W dodatku sukcesy odnoszone przez kardiochirurgię są wyjątkowo spektakularne. Opi-
suje je prasa, fascynują się nimi miliony ludzi na świecie. Kardiochirurdzy są uważani za
zwycięskich intruzów w ogrodzie starożytnej medycyny.
– A zaczęło się dosłownie z niczego, nikt nie wierzył, że cokolwiek z tego będzie. Pamię-
tam, kiedy w 1959 roku dostałem stypendium Rockefellera, zastanawiałem się, czy u nas w
ogóle można będzie operować serce, jeżeli nie mamy narzędzi, nie mamy aparatur do krąże-
nia pozaustrojowego, nawet transfuzja krwi jest problemem. Ale okazało się, że transfuzjolo-
gia też ni stąd, ni zowąd sama się rozwinęła i przetoczenie krwi nie wywołuje już żadnych
emocji.
– Chciałbym jednak, żebyśmy wrócili do Pańskiej pierwszej operacji w otwartej klatce
piersiowej.
– Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że to, co wtedy robiliśmy, było jeszcze bardzo od-
ległe od chirurgii serca. Ale nigdy nie byłoby kardiochirurgii, gdyby nie gruźlica. Tak jak
„dzięki” wojnom i zbrojeniom dokonuje się postęp w technice, tak samo „dzięki” pladze
gruźlicy dokonał się po wojnie olbrzymi postęp w medycynie, a szczególnie w chirurgii.
Przede wszystkim powstała torakochirurgia, a dzięki torakochirurgii – kardiochirurgia.
Jak już ktoś zabrał się za chirurgię płuc i wlazł do klatki piersiowej, to zobaczył, że tam
jest serce, że ono tak strasznie nie wygląda, że może ono także dałoby się zoperować. Ta moja
pierwsza operacja w otwartej klatce piersiowej była dość prosta. Przeprowadziłem ją techni-
ką, którą jako pierwszy pokazał w Polsce profesor Clarence Crafoord ze Sztokholmu. W la-
tach czterdziestych Crafoord przyjeżdżał wraz z asystentami i w Instytucie Gruźlicy w War-
szawie urządzał pokazowe operacje serca. Zjeżdżaliśmy się z całego kraju, żeby te operacje
obejrzeć i potem, wzorując się na Crafoordzie, zaczęliśmy je wprowadzać w różnych ośrod-
kach w terenie.
Mój kominiarz miał jamę gruźliczą, którą trzeba było zamknąć. Wtedy jeszcze nie było u
nas streptomycyny. Jedynym ratunkiem było spowodowanie zapadu płuca, żeby ta jama się
przykleiła. Wiedzieliśmy, że jeżeli da się sprawić, żeby brzegi płuca zeszły się ze sobą, to
będzie szansa, że jama się zagoi. Zrobiłem to, operacja się udała i kominiarz rzeczywiście
wyzdrowiał. Po nim było oczywiście wielu innych. Z czasem te operacje stały się zupełnie
rutynowe. Ja też miałem dużo szczęścia, bo wkrótce potem pojawiła się streptomycyna. By-
łem w Poznaniu pierwszym pacjentem, który ją dostawał. I wyleczyła mnie.
– Dzięki temu mógł Pan wrócić do chirurgii i już w 1953 roku przeprowadził Pan w Po-
znaniu pierwszą w swoim życiu operację serca. Jak do tego doszło?
– Jest taka – występująca zwłaszcza u dziewcząt w okresie dojrzewania – choroba serca,
która polega na zwężeniu zastawki dwudzielnej. Zaczyna się to tak, że dziewczynka w wieku
37
piętnastu–szesnastu lat przeziębia się, choruje na anginę i odczuwa bóle stawów. Potem po-
jawiają się słabnięcia, duszności, krwioplucia.
Tak się złożyło, że mój serdeczny kolega, profesor Stasiński, z którym zresztą napisaliśmy
Atlas wad serca, zaczął mi opowiadać o swojej dobrej znajomej, która cierpiała na zwężenie
zastawki dwudzielnej (praca habilitacyjna Stasińskiego miała właśnie tytuł
Stenoza mitralna)
i zapytał, czy ja bym jej nie zoperował.
– Czy to znaczy, że miał Pan już wówczas opinię nadzwyczaj zręcznego operatora?
– Zręczny, nie zręczny, to trudno powiedzieć, ale na pewno mogłem być uważany za ope-
ratora szczęśliwego. W każdym razie nie miałem nigdy trudności z opanowaniem problemów
chirurgicznych. Podobnie było z profesorem Leonem Manteufflem, który miał trudności z
mówieniem, więc wykłady były dla niego prawdziwym utrapieniem. Pamiętam, jak kiedyś
nie mógł sobie poradzić z wyjaśnieniem jakiegoś szczegółu. Aż w końcu wziął kredę, nary-
sował trzy kreski na tablicy i wtedy wszystko stało się zupełnie jasne. Miał jakiś taki dar, że
jego kreski mówiły więcej niż półgodzinny wykład. Tak samo jest w chirurgii. Jeden szuka,
męczy się, a innemu od razu się udaje i wszystko jest dla niego proste.
– Przerwałem Panu opowieść o operacji.
– Tak, więc Stasiński przyszedł do mnie, żebym tę panią operował. Miałem duże lęki, silne
zahamowania, ale ponieważ ta osoba rzeczywiście męczyła się strasznie, była sina, miała
obrzęki nóg, powiększoną wątrobę – trzeba jej było pomóc. Jakoś poszło. Chora rzeczywiście
bardzo szybko się poprawiła, obrzęki ustąpiły.
Sama operacja jest chirurgicznie prosta. Zastawka dwudzielna składa się z dwóch rozchy-
lających się płatków, a choroba polega na tym, że zlepiają się one ze sobą i nie mogą się roz-
chylić. Przepływ krwi przez zwężoną zastawkę jest wówczas bardzo zmniejszony. Zabieg
polega na tym, żeby te dwa niepotrzebnie zrośnięte brzegi rozdzielić, czyli po prostu rozciąć
nożykiem.
– I robi się to oczywiście na pracującym sercu?
– Tak, trzeba tak się starać, żeby nie przeciąć płatka zastawki, tylko same spoidła na linii
podziału. A ponieważ operacja jest ślepa...
– ...co to znaczy „ślepa”?
– To znaczy, że wprowadza się palec do przedsionka bijącego serca, wyczuwa się zrosty,
potem po palcu wsuwa się nożyk i tym nożykiem się tnie.
– Opowiada Pan rzeczy, które mrożą krew w żyłach.
– Nie, to dzisiaj nie jest żaden problem.
– Ja wiem, że dla chirurga, który w tym siedzi, to nie jest żaden problem, ale dla mnie to
jest niewyobrażalne. Myślę, że manipulowanie nożem w cudzym sercu, w dodatku „na śle-
po”, musi wymagać szczególnej odwagi.
– Tylko na początku. Później już nie ma żadnych emocji. Jak się to zrobi sto razy, to już
się wszystko wie. Gorzej było za pierwszym razem – ale poszło dobrze, nadspodziewanie
dobrze. Zaraz potem Stasiński, jak to się mówi, w sto koni zaczął mi przysyłać następnych
chorych i zostałem kardiochirurgiem.
– A był Pan, zdaje się, pierwszym Polakiem, który taką operację zrobił?
– Nie, pierwszą operację zrobił Juszczyński, ale jego pacjentka zmarła.
– Więc była to pierwsza udana operacja?
– To nie zostało rozstrzygnięte. Być może pierwszy był Manteuffel, być może Wiktor
Bross, być może ja. Zresztą nie w tym jest rzecz. Ja nie mam pretensji o priorytety. Profesor
Manteuffel też nie miał, ale nie żyje, więc niech ta sprawa pozostanie już nie rozstrzygnięta.
– Tak zaczęły się operacje serca.
– Tak, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że skoro już wzięliśmy się za serce, to musimy mieć
możliwość wejścia do środka, bo wszystkiego na ślepo nie da się zrobić. Tu potrzebna już
była technika, sama medycyna nie mogła się z takim problemem uporać. Konieczna była ma-
38
szyna do krążenia pozaustrojowego, więc musieliśmy ją skonstruować. O sprowadzeniu ta-
kiego aparatu z Zachodu na razie nie było mowy. Pierwsze własne płuco-serce skonstruowali-
śmy z inżynierem Franciszkiem Płużkiem z Zakładów Cegielskiego. Jeden z późniejszych
modeli tego płuco-serca pracuje do dziś u mnie w klinice. Tyle że ten model jest już zrobiony
przez „Merinotex”, bo w „Cegielskim” zmieniły się układy. Oczywiście zrobili ten egzem-
plarz według bardzo szczegółowych planów Płużka, ale jak komuś mówię, że ten aparat wy-
konano w zakładach włókienniczych, to się w głowę stuka – przecież to nie jest z włókna, to
nie jest z wełny, to jest z metalu.
– Jak na rysunku Krauzego: piekarze zamiatają ulicę, stróże pomagają kolejarzom, koleja-
rze pieką chleb – chirurdzy projektują aparaturę techniczną, a wykonują ją włókiennicy.
– Był tu kiedyś u nas z wykładem profesor Leszek Filipczyński, konstruktor aparatury me-
dycznej. Po tym wykładzie, na którym opowiadał nam o najnowszych osiągnięciach techniki
medycznej, zapytałem go, jak to się dzieje, że od kilkunastu lat te wszystkie osiągnięcia do-
konywane są w Ameryce. „To bardzo proste – odpowiedział – kiedy Neil Armstrong wylą-
dował na Księżycu i okazało się, że Księżyc jest bryłą bezużyteczną, że cała wyprawa ko-
smiczna, poza teoretycznymi rozważaniami, nie ma większego znaczenia, NASA zwolniła 14
tysięcy doskonałych techników, inżynierów, elektroników, mechaników i niemal wszystkich
ich wchłonęła medycyna. Ci faceci, którzy mieli w mózgach dynamit, zaczęli chodzić za leka-
rzami i pytać: Co panu potrzeba? A potrzeba było zmierzyć przepływ krwi, potrzeba było
móc badać narządy wewnętrzne inaczej niż rentgenem. Stąd wzięła się tomografia kompute-
rowa, stąd się wzięła echokardiografia i cała ultrasonografia. Ultrasonografię wszyscy znali
z czasów wojny. Przecież w ten sposób alianci lokalizowali U-booty – trzeba było tak przy-
stosować ją do badania człowieka”. Tego nie mógł zrobić lekarz, tego nie mógł zrobić jakiś
inżynier pracujący w instytucie, tylko technik, który siedzi w szpitalu i widzi, jakie są pro-
blemy.
– Nie chce Pan chyba powiedzieć, że poza Ameryką nie ma techników pracujących, w
szpitalach.
– Owszem, są. Ja też mam technika na oddziale – kierowcę, który ma smykałkę, przy-
uczyłem go na kursach i to jest nasz cały techniczny potencjał intelektualny. Inżynier do nas
nie przyjdzie, bo mu się nie opłaca. A poza tym, co on może zrobić, jeżeli nie jestem w stanie
zapewnić mu odpowiedniego warsztatu pracy.
– Mimo to całkiem dziarsko trzyma się Pan w światowej czołówce, chociaż są oczywiście
dwa czy trzy zupełnie bezkonkurencyjne ośrodki.
– Ja nie mam kompleksów, mimo że zdecydowanie odstajemy od czołówki i to nawet od
tej szerszej czołówki – w dziedzinach, w których potrzebna jest najnowsza technologia, na
przykład w dokumentacji hospitalizowanych przypadków. Do dokumentacji nie wystarcza
dziś informacja, że chory żyje i ma się dobrze. Trzeba mieć wszystko skomputeryzowane,
trzeba mieć zapis całego mnóstwa parametrów kontrolowanych co godzinę czy dwie. Tego
absolutnie nie jesteśmy w stanie zrobić domowymi sposobami. Do tego potrzebna jest apara-
tura i sztab ludzi, którzy będą się tylko tym zajmować.
– A w sprawach czysto medycznych?
– Tu nie ma żadnych powodów do popadania w kompleksy. Proszę sobie wyobrazić: za-
czyna się nowa era, Christiaan Barnard przeprowadza przeszczepienie serca. Bez transplanta-
cji nie można daleko zajechać, więc jedną zrobiłem. I proszę mi wierzyć, z chirurgicznego
punktu widzenia to nie jest dla nas żaden problem. Zresztą z Barnardem spotkałem się w
Minneapolis w 1958 roku. On odchodził z rezydentury u Clarence'a Lilleheia, a ja przycho-
dziłem na jego miejsce. Wtedy to był zwykły człowiek – żadnych powodów do kompleksów.
Lekarze, którzy u nas w klinice pracują, mogliby równie dobrze operować w którejś z wiel-
kich klinik kardiochirurgicznych w świecie.
39
– Powiedział Pan, że przeszczepienie serca nie jest żadnym problemem. Brzmi to trochę
jak makabryczny żart chirurgiczny: „Operacja się udała – pacjent zmarł”.
– Bo rzeczywiście przeszczepienie serca z punktu widzenia techniki operacyjnej nie stwa-
rza problemów, natomiast poważnym, do dziś niezupełnie rozwiązanym problemem jest za-
gadnienie przyjęcia się bądź odrzucenia przeszczepu. Ale i ten problem, jak się okazuje, moż-
na uregulować drogą administracyjną.
– Drogą administracyjną?
– Administracyjno-organizacyjną. Próbę zorganizowania takiego systemu podjął profesor
Norman Shumway z Palo Alto w Stanach Zjednoczonych. Po dokonaniu kilkuset przeszcze-
pów okazało się, że jeżeli pracuje się systemem Shumwaya, to w przeszło siedemdziesięciu
procentach przypadków nowe serce przyjmuje się w ciele chorego. To już jest bardzo dużo.
„Tajemnica Shumwaya” jest prosta. Chory zakwalifikowany do przeszczepienia serca jest
badany, a jego dane umieszcza się w komputerze, który wysyła je do kilkudziesięciu szpitali
afiliowanych. Jeżeli w którymś z tych szpitali umiera ktoś, kto ma całkowicie zdrowe serce i
tę samą grupę tkankową, odpowiedni sygnał przekazywany jest do Palo Alto, a tam wystarczy
już tylko przygotować biorcę do operacji i czekać na dostarczenie serca.
– Czy to właśnie jest Pańskim zdaniem najważniejszy klucz do sukcesu w przeszczepianiu
serca?
– Jedyny, jaki znamy. Gdyby wyglądało to tak jak na początku, jeżeli w dalszym ciągu
przeszczepialibyśmy systemem jeden dawca – jeden biorca, to mielibyśmy najwyżej kilka
procent przeżyć jednorocznych. W czasie pierwszej fali przeszczepiania, pod koniec lat
sześćdziesiątych, pacjenci nie umierali przecież dlatego, że chirurdzy nie umieli dokonać
przeszczepu, bo to naprawdę nie jest żaden problem, tylko dlatego, że nie było możliwości
doboru dawcy. Jestem zdania, że uzyskanie niemal stuprocentowego powodzenia w prze-
szczepach nie tylko serca, ale też nerek czy wątroby, jest zupełnie realne, pod warunkiem, że
immunolodzy wymyślą sposób jeszcze dokładniejszego określania grupy tkankowej, a więc
również zgodności tkankowej dawcy i biorcy. Dziś już mało kto te czasy pamięta, ale prze-
cież jeszcze czterdzieści lat temu transfuzja krwi też była bardzo poważnym, niebezpiecznym
zabiegiem. A teraz dokonujemy tysięcy transfuzji i nie wiąże się to z żadnym ryzykiem.
– Mówił Pan, że Shumway uzyskuje siedemdziesiąt procent przeżyć jednorocznych – rze-
czywiście jest to dość dużo, ale przecież przez pierwsze kilka lat szanse biorcy na jednorocz-
ne przeżycie nie przekraczały dziesięciu procent. Czy nie sądzi Pan, że podejmowanie opera-
cji przy tak małym prawdopodobieństwie powodzenia pachniało trochę eksperymentowaniem
na człowieku – myślę także o Pańskim przeszczepie, bo Pan też nie mógł mieć zbyt dużej
nadziei, że Pański pacjent przeżyje.
– Proszę pana, ze strony biorcy sprawa jest zupełnie jasna. Chory, którego kwalifikuje się
do przeszczepu, jest już w stanie tak złym, że coś z nim trzeba zrobić. Jeżeli nic się nie zrobi,
to on za parę godzin albo najdalej za kilka dni umrze. Jeżeli stwierdza się, że chory stoi w
przededniu śmierci, to każdy dający nadzieję na poprawę zabieg jest uzasadniony. Etycznie
sprawa może być rozpatrywana z punktu widzenia dawcy, ale tu także są bardzo ostre kryte-
ria, które z powodzeniem stosuje się na całym świecie, tylko nie u nas. Dlaczego? Tylko dla-
tego, że nikogo w Polsce nie stać na poważne zajęcie się tym i zorganizowanie systemu trans-
plantacyjnego. A transplantacja nerek jest na świecie sprawą naprawdę dawno rozwiązaną.
Wykonano już kilkadziesiąt tysięcy przeszczepów – w zdecydowanej większości z pełnym
powodzeniem – a u nas chorzy giną, gdy tymczasem snuje się jakieś rozważania teoretyczne,
że nie wolno, że nie można...
– Ale Pan też wycofał się po zrobieniu tego jednego przeszczepu.
– Nie, ja się wcale nie wycofałem i jest moim wielkim zmartwieniem, że nie robimy wię-
cej transplantacji. Spodziewam się, że kiedyś do tego problemu albo ja, albo moi następcy
powrócą.
40
– Dlaczego wobec tego za pierwszym przeszczepem nie poszły następne?
– Chcieliśmy się lepiej przygotować od strony immunologicznej, więc najpierw wysłałem
naszego młodego kolegę, doktora Żebrowskiego, na stypendium do profesora Paula Terasak-
i'ego, który prowadzi ośrodek przygotowujący pacjentów dla Shumwaya. Przez rok Żebrow-
ski uczył się w Stanach Zjednoczonych sposobów dobierania dawcy i biorcy. Kiedy wrócił,
trzeba było zorganizować mu laboratorium i to zajęło drugi rok. Potem spadł już nieco entu-
zjazm – zajmowały nas inne sprawy, które wydawały się równie ważne. Zresztą atmosfera,
jaka powstała w kraju po pierwszym przeszczepie, nie bardzo sprzyjała podejmowaniu na-
stępnych takich prób. A przecież nie można wciąż nadstawiać głowy i za ciężką pracę obry-
wać jeszcze po nosie. Musi pan zrozumieć, że chirurg nie ma żadnego osobistego interesu w
tym, żeby wykonać taką czy inną operację. My możemy próbować robić nowe rzeczy, ale
przecież nie jesteśmy w stanie robić tego wbrew wszystkim. Po co? Ja mogę zrobić jeszcze
jeden przeszczep, ale jeżeli się nie uda, to co?
– Więc jednak Pan się poddał?
– Nie, nie poddałem się, ale przeniesiono nas do pomieszczeń zastępczych w innym szpi-
talu, bo nasz oddział przeznaczony był do remontu. Miało to trwać trzy miesiące, a trwało
sześć lat. Dopiero w tej chwili wracamy na swoje stałe miejsce i być może wrócimy też do
spraw przeszczepów, kiedy się tu na dobre zadomowimy.
– Chciałbym Pana namówić, żebyśmy teraz spróbowali cofnąć się pamięcią do stycznia
1969 roku, kiedy to zaledwie w dwa lata i miesiąc po Barnardzie dokonał Pan pierwszej w
Polsce operacji przeszczepienia serca. Jak do tego doszło?
– Przede wszystkim to, co zrobił Barnard, nie było dla nas ani dla nikogo zaskoczeniem.
Nie było to nawet pierwsze przeszczepienie serca. Przeszło trzy lata przed Barnardem amery-
kański chirurg James Hardy przeszczepił blisko siedemdziesięcioletniemu mężczyźnie serce
szympansa, ale jego pacjent oczywiście zmarł.
– Skąd wziął się pomysł przeszczepienia akurat serca szympansa?
– Chodziło przede wszystkim o to, żeby przeszczep pasował wymiarami. Serce szympansa
jest bardzo zbliżone wielkością do ludzkiego, chociaż oczywiście nie ma tu żadnej zbieżności
tkankowej, dlatego musiało być odrzucone.
– Muszę przyznać, że nie słyszałem dotąd o przeszczepach między gatunkami.
– Takie próby były robione już od wielu lat. Niedawno okazało się, że immunologicznie
możliwe jest dokonywanie przeszczepów między psem a lisem czerwonym. Dokonano nawet
takiego przeszczepu i pies z lisim sercem żyje.
– Czy to znaczy, że możliwe jest także znalezienie takiego zwierzęcia, którego narządy ze
względu na zgodność tkankową można by przeszczepiać człowiekowi?
– Nie sądzę, zresztą wszystkie zwierzęta, których odpowiednie organy, a więc przede
wszystkim serce, nerki i wątroba, mogłyby ze względu na rozmiary i sprawność wchodzić w
grę, już przebadano, uzyskując odpowiedź negatywną. Natomiast, skoro jesteśmy przy no-
winkach, muszę panu powiedzieć, że ostatnio, a dokładnie dwa tygodnie temu, to znaczy na
początku lutego 1983 roku, w Monachium profesor Kliner przeszczepił choremu serce i płuco
jednocześnie.
– A operacja ta pozostała w cieniu kolejnego wielkiego osiągnięcia Amerykanów, chociaż
zdaje się, że sukces Klinera nie jest mniejszy od sukcesu Williama De Vriesa, który prze-
szczepił Barneyowi Clarkowi sztuczne serce.
– Tak, problem jednoczesnego przeszczepienia serca i płuca był od lat jednym z poważ-
niejszych w chirurgii przeszczepowej. Kłopot bierze się stąd, że serce i płuco to jest – funk-
cjonalnie rzecz biorąc – jeden narząd. Jeżeli więc operuje się wadę serca, można powiedzieć z
góry, że to nie wyjdzie. Opory płucne, zmiany w płucach, są wówczas tak wielkie, że to nowe
serce, nawet wzięte od zdrowego człowieka, nie jest w stanie ich pokonać. Stąd konieczność
przeszczepiania serca i płuc jednocześnie. Ale tu znowu wchodzą w grę ogromne problemy
41
immunologiczne, bo jeszcze większa jest przeszczepiana masa tkankowa. Na razie pacjent
żyje. Co będzie dalej – zobaczymy. W każdym razie, gdyby jednoczesne przeszczepianie ser-
ca i płuc rzeczywiście okazało się możliwe, byłby to ogromny krok naprzód.
– Chciałbym prosić, żebyśmy wrócili jeszcze do sprawy dokonanego przez Pana prze-
szczepienia serca.
– Jak pan wie, przeszczepianie serca pasjonowało wszystkich od bardzo wielu lat. Pierw-
szą znaną próbę podjął już w 1933 roku profesor Mann, który przeszczepił serce na szyję
biorcy – proszę pamiętać, że nie otwierano jeszcze wówczas klatki piersiowej. Pacjent Manna
zmarł, ale idea przetrwała. Przez wiele lat prowadzono – przede wszystkim w Stanach Zjed-
noczonych i u Włodzimierza Demichowa w Związku Radzieckim – próby na zwierzętach. W
1959 roku przeszczepienie serca przeżył pierwszy pies. Zasługa Barnarda polega głównie na
tym, że jako pierwszy odważył się przełamać powszechnie panujące przesądy i przeprowadził
transplantację serca u człowieka. W tym czasie my, naśladując Amerykanów, prowadziliśmy
w klinice dość zaawansowane eksperymenty na psach. Niedawno dopiero zdechła ze starości
Saba – suka, która jako pierwsza przeżyła u nas przeszczepienie serca. W każdym razie spo-
dziewaliśmy się, że prędzej czy później będziemy dokonywać przeszczepów u ludzi.
– Domyślam się, że wiadomość o sukcesie Barnarda musiała zrobić na was duże wrażenie.
– Tak, w klinice zapanowała wówczas atmosfera sprzyjająca transplantacji, a powszechny
entuzjazm panujący w świecie po tym, co zrobił Barnard i po doniesieniach o licznych uda-
nych przeszczepach dokonywanych w innych ośrodkach, udzielił się także nam.
Przed Bożym Narodzeniem 1968 roku, jak każdej zimy, wyjechałem w góry na narty. Pod-
czas mojej nieobecności przyjęto do kliniki chorego z poważną wadą serca i koledzy doszli
do wniosku, że jedynym sposobem uratowania go może być transplantacja. Zawiadomiono
mnie telefonicznie, że muszę natychmiast przyjechać zrobić przeszczep. Kiedy przyjechałem,
zorientowałem się, że chory, któremu mam przeszczepiać serce, rzeczywiście jest w stanie
krytycznym. Miał nieodwracalne zmiany w sercu i w płucach. Jak później stwierdziliśmy,
zmiany w płucach były zbyt duże, aby nowe zdrowe serce mogło im podołać. Wówczas nikt
jeszcze nawet nie śmiał myśleć o przeszczepianiu serca i płuc jednocześnie. W każdym razie
człowiek ten zgodnie z naszą najlepszą wiedzą nie miał szans na przeżycie więcej niż dwóch
tygodni.
– Jak wyglądała sama operacja?
– Operowaliśmy w dwóch zespołach. Jeden pobierał serce od dawcy, a drugi transplanto-
wał je biorcy. Zespołem pobierającym kierował profesor Kazimierz Rybiński, a transplantują-
cym ja sam i docent Dziatkowiak. Pośrednikiem między zespołami był kolega Narębski, który
musiał odebrać pobrane serce, wypłukać krew z naczyń wieńcowych, umieścić serce w po-
jemniku z roztworem fizjologicznym i przenieść je z jednej sali operacyjnej do drugiej. Tym-
czasem ja usunąłem już serce biorcy, więc włożyłem tylko nowe do klatki piersiowej – paso-
wało wyśmienicie – przyszyłem przedsionek lewy, przegrodę, przedsionek prawy, żyłę głów-
ną górną, żyłę główną dolną, aortę i tętnicę płucną.
– Trwało to dokładnie pięćdziesiąt dziewięć minut.
– Chyba tak. W każdym razie nie jest to rewelacyjnie długi zabieg, a dla zespołów, które
stale operują serca, nie jest to nawet jakiś nadzwyczajny wysiłek.
– W Pańskim opowiadaniu brzmi to wszystko tak prosto i spokojnie, jakby to była opera-
cja ślepej kiszki.
– Muszę przyznać, że wysiłek psychiczny spowodowany innowacyjnością tej metody był
znacznie większy, niż gdybyśmy operowali ślepą kiszkę, chociaż oczywiście nie podjęliby-
śmy tak poważnej operacji bez przygotowań. Całe postępowanie operacyjne było dużo wcze-
śniej opracowane i wdrożone na sucho. Każdy dokładnie znał swoją rolę. każdy wiedział, co
do niego należy. To jest, przepraszam za porównanie, jak sztafeta. Jeżeli jeden zgubi pałeczkę
– przegrywają wszyscy. Każdy krok musi więc być wcześniej przećwiczony. To musi grać,
42
musi pasować. Cały sposób postępowania z dokładnością co do minuty opracował specjalista
medycyny pracy i wszystko rozegrało się zgodnie z tym planem.
– Czyli mieliście wcześniej już wszystko przygotowane i tylko czekaliście na odpowied-
niego pacjenta.
– Nie czekaliśmy. Byliśmy przygotowani na wszelki wypadek, ale nie sądziłem, że będę
tak szybko przeszczepiał serce. Myślałem, że jeszcze przynajmniej z rok poczekamy, zoba-
czymy, jak to wychodzi u Barnarda, u Shumwaya. Cały czas traktowaliśmy sprawy prze-
szczepowe od strony eksperymentalnej, a nie klinicznej. Ponieważ jednak sytuacja była pod-
bramkowa, chory ginął, mieliśmy do dyspozycji serce i byliśmy przygotowani – uznałem, że
nie ma powodu, żeby nie dokonać przeszczepu, który był na pewno bardzo ryzykownym, ale
jedynym dającym pewne szansę sposobem ratowania tego człowieka. Operacja, jak pan wie,
nie przyniosła pozytywnych rezultatów, ale gdybyśmy wówczas nie musieli zaniechać prze-
szczepiania, to być może od tamtej pory uratowalibyśmy życie paru ludziom i może dystans
dzielący nas od reszty świata, to znaczy od Stanów Zjednoczonych, Anglii i Republiki Połu-
dniowej Afryki, nie byłby tak wielki. Niedawno profesor Viking Olov Björk z Karolinska
Institutet powiedział o Shumwayu:
He is a generation ahead of us – „On jest o pokolenie
przed nami”. Gdybyśmy w tym siedzieli, też by nas wyprzedził, ale może tylko o jedną gene-
rację, nie o trzy.
– Myślę, że to, co się stało w dziedzinie przeszczepiania serca, jest bardzo charaktery-
styczne dla występującego w całej nowoczesnej medycynie zjawiska koncentracji potencjału
naukowego i leczniczego. Statystyka przeszczepów serca znakomicie to zjawisko ilustruje. W
jednej z Pańskich publikacji natknąłem się na dane mówiące, że przez pierwsze dziesięć lat po
Barnardzie przeszczepy wykonywały sześćdziesiąt cztery zespoły, ale spośród nich aż czter-
dzieści pięć działało tylko przez pierwsze trzy lata, przeszło zaś połowę wszystkich trans-
plantacji serca przeprowadzono w klinice uniwersytetu Stanford w Palo Alto, która uzyskuje
nieporównanie lepsze wyniki od wszystkich innych ośrodków. Czy zgodzi się Pan ze mną, że
taka właśnie jest droga współczesnej medycyny – koncentracja, specjalizacja i postęp w wiel-
kich, potężnych klinikach oraz wtórność i stagnacja w pozostałych ośrodkach?
– To jest zawsze tak samo: najpierw entuzjazm, potem krytycyzm, a dopiero potem trzeź-
we podejście do zagadnienia. Trzeźwe podejście do zagadnienia przeszczepiania serca wyglą-
da w ten sposób, że dzięki postępom immunologii można operować coraz więcej przypad-
ków, ale wymaga to dużych nakładów finansowych i organizacyjnych. Z kolei, żeby uzyskać
takie środki, trzeba mieć w kraju odpowiednią atmosferę – nie taką, jak u nas: zrobił prze-
szczep – spalić go na stosie.
– Historia medycyny pełna jest zaszczutych innowatorów, wystarczy przypomnieć Ignace-
go Semmelweisa, dziewiętnastowiecznego węgierskiego chirurga, który jako pierwszy odkrył,
że brudne ręce lekarzy zabijają tysiące położnic i został doprowadzony do szaleństwa przez
swoich sceptycznych kolegów. Czy Pan, podejmując się przeszczepienia, nie miał tej spo-
łecznej kontrowersyjności wliczonej w swój rachunek sumienia?
– Kiedy się widzi umierającego człowieka, to się o tym nie myśli. Potem dopiero przycho-
dzą reminiscencje, rozważania, wątpliwości etyczne, religijne. Ale to już po fakcie. Jeżeli
wówczas za ten cały wysiłek spotyka lekarza dezaprobata, to ręce opadają.
– Pozwoli Pan, że znów powołam się na Pańską publikację. Napisał Pan kiedyś, że „Dal-
szym naturalnym etapem rozwoju techniki krążenia pozaustrojowego będzie sztuczne serce –
proteza wszyta w miejsce chorego, usuniętego serca człowieka”. Czy dziś, kiedy De Vries
dokonał udanego chyba przeszczepienia serca skonstruowanego przez Roberta Jarvika – przy
zaangażowaniu całego potencjału intelektualnego Ameryki – i kiedy okazało się, że to serce
mieści się w ciele chorego zaledwie w setnej części, że cala reszta ciągnie się za nieszczę-
snym doktorem Clarkiem na specjalnym wózku, podtrzymuje Pan te swoje optymistyczne
przewidywania? Czy protezę serca nadal uważa Pan za wizję realną?
43
– Realna to może ona jest, ale zanim się zrealizuje, będą już żyły setki albo tysiące ludzi z
przeszczepionym naturalnym sercem. Sam pan widzi, że zaangażowano cały potencjał na-
ukowy Ameryki, a mimo to, ile razy już ten biedny dentysta był operowany i wciąż nie wia-
domo, co się z nim dzieje (Barney Clark żył ze sztucznym sercem 112 dni. Zmarł 23 marca
1983 r., już po odbyciu się rozmowy z Profesorem.). Natomiast po transplantacji naturalnego
serca chory na czwarty dzień wstaje, chodzi, mówi – to jest przekonywające. Poza tym serce
naturalne ma swoje własne życie, a do protezy trzeba doprowadzić energię z sieci czy z aku-
mulatorów, chodzi więc ten biedak z wystającymi z klatki piersiowej kablami, ciągnie za sobą
aparaturę – to jest drapanie się prawą ręką w lewe ucho. To nie ta droga. Wcześniej czy póź-
niej musi przecież dojść do infekcji – niech tylko Clarka wypuszczą ze szpitala. Przecież on
mimo wszystko ma otwartą klatkę piersiową, bo te przewody muszą którędyś wychodzić.
Wszczepienie takiej maszyny, połączonej ze środowiskiem zewnętrznym, już samo przez się
grozi zakażeniem.
Wytrzymałość protezy też jest ograniczona, wszystkie wszczepiane sztucznie elementy są
mniej trwałe od naturalnych – z wyjątkiem może zastawek z syntetycznego diamentu. A
krzepnięcie krwi – przecież w zetknięciu z protezą, która musi być wykonana ze specjalnych
materiałów, krew krzepnie, trzeba choremu stale podawać środki przeciwzakrzepowe. One też
wywołują różne uboczne ujemne skutki.
– Wspomniał Pan o wyjątkowej odporności sztucznych zastawek. Skąd wobec tego ten-
dencja do przeszczepiania naturalnych zastawek ludzkich lub świńskich?
– Zastawka z syntetycznego diamentu byłaby może protezą idealną, gdyby nie to, że mimo
wszystko wymaga stosowania antykoagulantów, czyli środków przeciwzakrzepowych. Jej
wytrzymałość wystarczyłaby na kilkaset lat życia. Ale niech pan sobie wyobrazi, że taką
sztuczną zastawkę wszczepimy kobiecie – powiedzmy, dwudziestoletniej – i że ona potem
zajdzie w ciążę. Przecież przed rozwiązaniem nie można jej podawać antykoagulantów, bo
przy porodzie gotowa się zupełnie wykrwawić. Z kolei nie podawać antykoagulantów, to zna-
czy ryzykować powstanie zakrzepów na zastawce. A natura tak kobietę stworzyła, że po po-
rodzie, gdy wielka rana macicy jest otwarta, krzepliwość krwi wzrasta znacznie powyżej
normy. Co wtedy robić? Jeżeli poda się antykoagulanty, to nie zagoi się rana porodowa, jeżeli
się nie poda – powstaną zakrzepy na zastawce. Tych wszystkich problemów nie ma w przy-
padku przeszczepiania zastawek naturalnych, ale z kolei one wystarczają najwyżej na kilka lat
– to jest ich główna wada.
– To znaczy, że są one słabsze od własnych zastawek?
– Tak, bo zastawka przeszczepiona nie żyje, nie regeneruje się i w rezultacie dość szybko
ulega zniszczeniu. Ale zastawki naturalne, choć martwe, są immunologicznie obojętne, nie
bywają odrzucane. W medycynie, jak pan widzi, nic nie jest takie proste, jak by się mogło
wydawać – każde rozwiązanie ma swoje wady i zalety, a w dodatku waga tych zalet i wad jest
inna dla każdego niemal chorego. Niestety, ze względów organizacyjnych chirurdzy często,
nawet ze szkodą dla pacjenta, decydują się na przeszczepienie sztucznych zastawek.
– Często podnosi Pan sprawy organizacyjne, których pacjenci w ogóle nie zauważają. O
lekarzu nie myśli się jak o człowieku, nie ma takiego zwyczaju. Nikt nie zastanawia się nad
tym, że przed operacją musi Pan na przykład zjeść śniadanie, odebrać buty od szewca, jakoś
dojechać do szpitala. Ale chciałbym, żebyśmy teraz przeszli do rozmowy o tym, z czego
przede wszystkim Pańska klinika od kilku lat słynie. Myślę oczywiście o operacyjnym lecze-
niu zawałów serca.
– To jest właśnie druga część odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie robimy transplantacji
serca. Otóż kiedy w transplantacjach serca przeszliśmy z okresu entuzjazmu do okresu kryty-
cyzmu, pojawiła się nagle możliwość operacyjnego leczenia zawałów serca metodą amery-
kańskiego chirurga Rene Favaloro. Jednocześnie stwierdzono, że większość pacjentów kwali-
fikujących się do przeszczepów stanowią zawałowcy, czyli ludzie chorzy na chorobę wień-
44
cową. Skoro pojawiła się możliwość ratowania ich bez przeprowadzania przeszczepu, na-
tychmiast podchwyciliśmy ją i transplantacje zeszły na dalszy plan.
– Powiedział Pan, że ta możliwość pojawiła się nagle.
– Sposób Favaloro to jest przysłowiowe jajko Kolumba. Przed nim bardzo wielu wybit-
nych lekarzy próbowało leczyć chorobę wieńcową operacyjnie, ale im się to nie udawało.
Problem polegał na tym, że jeżeli usunie się niedrożny fragment tętnicy wieńcowej i potem
próbuje się ją zszyć, to to się nie udaje. Takie małe naczynie na skutek szycia tak się zwęża, iż
przepływ krwi jest często jeszcze mniejszy niż przed operacją. Favaloro rozwiązał problem w
ten sposób, że pobierał pacjentowi fragment żyły udowej i jeden koniec przyszywał do aorty,
czyli tętnicy głównej, a drugi do niedrożnej tętnicy wieńcowej. Ale to jeszcze nie wszystko.
Wymyślił, że jeżeli tętnicę zestawi się skośnie, pod odpowiednim kątem, to nawet uwzględ-
niając objętość traconą na skutek szycia, przepływ krwi w rejonie szwu będzie większy niż na
pozostałym odcinku. Musi pan przyznać, że był to pomysł genialny w swojej prostocie – aż
dziwne, że nikt na to wcześniej nie wpadł.
– Cytowałem już raz Einsteina, ale i tu teoria inercji intelektualnej pasuje jak ulał.
– Kiedy Favaloro zaczął stosować tę swoją metodę i opisał ją. wszyscy na świecie zaczęli
się stukać w głowę – po co robić transplantację serca, skoro u większości chorych można le-
czyć chorobę wieńcową za pomocą przeszczepów aortalno-wieńcowych. Wspomniał pan, że
tak drastycznie zmniejszyła się liczba ośrodków przeprowadzających transplantacje. Stało się
tak również dlatego, że bardzo zmalała liczba chorych, dla których przeszczep jest jedynym
ratunkiem.
– Pan jednak nie poprzestał na stosowaniu zapożyczonego od Favaloro sposobu. Kilka lat
temu wiele się mówiło o operacyjnym leczeniu choroby wieńcowej sposobem Molla, czyli
techniką arterializacji żył serca. Była to rewelacja w kardiochirurgii i zarazem, o ile wiem,
największe Pańskie chirurgiczne osiągnięcie.
– To osiągnięcie zawdzięczam w bardzo dużej mierze panu profesorowi Tadeuszowi Paw-
likowskiemu, histologowi, dyrektorowi Instytutu Endokrynologii w naszej łódzkiej Akademii
Medycznej. Profesor Pawlikowski napisał książeczkę
Histologia praktyczna, w której nazwał
serce mięśniem czerwonym – w przeciwieństwie do mięśni bladych, takich jak mięśnie ra-
mienia, uda i właściwie wszystkie inne. Nazwa wzięła się stąd, że mięsień sercowy ma bardzo
dużo połączeń między tętnicami, żyłami i wnętrzem serca. Żaba na przykład wcale nie ma
naczyń wieńcowych, a krew prosto z komory serca wsysa się do mięśnia sercowego. Czło-
wiek w rozwoju filogenetycznym zatracił tę możliwość, ale nadal istnieją kanały Thebesiusa,
łączące naczynia wieńcowe bezpośrednio z komorami, a szczególnie z prawą komorą i pra-
wym przedsionkiem. Jeżeli wytworzymy połączenie aorty z żyłą sercową, omijając w ten
sposób niedrożne tętnice wieńcowe, krew popłynie w odwrotnym kierunku i dopłynie do
wszystkich odcinków mięśnia.
– To znaczy, że żyły rozprowadzające krew będą odgrywały rolę tętnic? Którędy wobec
tego popłynie ona z powrotem?
– Ano właśnie, z powrotem krew popłynie przez kanały Thebesiusa ...
– ... które normalnie są bezużyteczne.
– Tak, są pozostałością wcześniejszych etapów ewolucji i w tej chwili do niczego już nie
służą. Natomiast ich wykorzystanie pozwala ominąć cały układ tętnic wieńcowych. Tym spo-
sobem można leczyć przypadki miażdżycy, w których nie wystarcza pomost Favaloro, bo
albo zmiany miażdżycowe są rozsiane, albo cała tętnica jest zatkana. Szczególnie często zda-
rza się to u starszych pacjentów.
– Skąd wziął się pomysł takiej operacji?
– Częściowo od profesora Pawlikowskiego, który zwrócił uwagę na specyficzne ukrwienie
mięśnia sercowego, a częściowo od koleżanki Pakalskiej, która pracę doktorską, a później
także habilitacyjną, napisała na temat żył serca. Przed nią żyłami serca nikt się właściwie nie
45
zajmował. Zresztą już po przeprowadzeniu pewnej liczby operacji tą techniką i po opubliko-
waniu informacji na jej temat, dowiedzieliśmy się, że tak samo próbował operować Claude
Back. Tylko że Back działał blisko czterdzieści lat temu, czyli przed wprowadzeniem korona-
rografii, która dziś pozwala nam zorientować się, jaki fragment tętnicy jest niedrożny i omi-
nąć go.
– Zmiany miażdżycowe obejmują nie tylko naczynia wieńcowe, ale też na przykład tętnice
mózgu czy kończyn. Czy stosując Pańską metodę, to znaczy odwracając kierunek obiegu
krwi, można także leczyć miażdżycę występującą w innych częściach ciała?
– Nie słyszałem, żeby ktoś próbował stosować tę metodę przy leczeniu miażdżycy tętnic
głowy. Stosowano ją natomiast, i to z pełnym powodzeniem, szczególnie w leczeniu miaż-
dżycy tętnicy udowej, jednak zastosowanie kardiologiczne jest zdecydowanie istotniejsze.
– Szczególnie że – o ile wiem – arterializację żył wykonuje Pan także w czasie zawału ser-
ca, co jest kolejną kardiochirurgiczną rewelacją.
– Tak, zawał serca powszechnie uważany jest za przeciwwskazanie do zabiegów. Można
natomiast operować w ostrym stanie zawału, ale tylko w ciągu pierwszych dwudziestu czte-
rech godzin, zanim nie dojdzie do martwicy. Kiedy już powstanie martwica, operacja nie ma
sensu, a nawet jest szkodliwa, bo dorzut nowej krwi w miejscu martwiczym może spowodo-
wać wylew i jeszcze pogorszyć sytuację. Muszę panu powiedzieć, że nasze pierwsze operacje
w ostrym zawale związane były z wyjątkowymi emocjami.
Przywieziono nam kiedyś wysokiego warszawskiego dygnitarza ze świeżym ostrym za-
wałem. Trzeba mu było zrobić arterializację. Mieliśmy wtedy za sobą zaledwie kilka takich
operacji, a tu na dodatek rozdzwoniły się telefony. Szczerze mówiąc, poważnie się zastana-
wiałem, czy próbować ratować go tą nową metodą, czy dać sobie spokój. Jest u nas pani do-
cent Dzioba – bardzo doświadczony kardiolog, dziś już w starszym wieku, ale, jak to się mó-
wi, lekarz z nosem. Poszedłem do niej mając nadzieję, że odradzi mi operację, bo skóra drę-
twiała od tych telefonów. Więc poszedłem do pani docent Dzioby, powiedziałem jej o moich
wątpliwościach, a ona na to: „Musi pan operować”. Wtedy załamałem się zupełnie, ale co
miałem robić... Udał się ten pierwszy przypadek w ostrym zawale, ale co mnie to zdrowia
kosztowało, to pan sobie nawet nie wyobraża. Przedtem operowaliśmy tylko w zawale zagra-
żającym albo w ustabilizowanej chorobie wieńcowej. Choroba wieńcowa objawia się w ten
sposób, że na skutek zwężenia tętnic wieńcowych pacjent niezdolny jest do żadnego wysiłku.
Wystarczy, że się zdenerwuje lub zmęczy, a doznaje uporczywych bólów. Z kolei w zawale
zagrażającym niedokrwione fragmenty mięśnia sercowego powodują zmiany w elektrokar-
diogramie. Jeżeli jednak poda się pacjentowi leki rozszerzające naczynia, ukrwienie się po-
prawi i objawy ustąpią. Nazajutrz jednak mogą się znów pojawić. Jeżeli nie leczy się zawału
zagrażającego, tętnica nadal zwęża się, dopływ krwi do mięśnia sercowego maleje, aż w koń-
cu zanika zupełnie i wówczas następuje zawał dokonany. Od tego momentu przez dwadzie-
ścia cztery godziny można jeszcze operować. Potem następuje martwica i jest po wszystkim.
– W jednej z Pańskich publikacji napisał Pan, że operacja ta obciążona jest dwunastopro-
centową śmiertelnością. W związku z tym chciałbym zapytać, gdzie Pańskim zdaniem jest
granica, powyżej której nie wolno już podejmować ryzyka operacji?
– To jest sprawa bardzo złożona i trudno byłoby odpowiedzieć, że można podejmować
operację, kiedy ma się na przykład pięćdziesiąt albo czterdzieści procent, że ona się powie-
dzie, a kiedy ma się czterdzieści dziewięć albo trzydzieści dziewięć procent, to już trzeba cho-
rego zostawić. Inaczej się rozważa operowanie dziecka, jeżeli wiadomo, że bez operacji nigdy
nie będzie miało normalnego dzieciństwa, zawsze będzie upośledzone, a inaczej operację u
starszego człowieka, któremu ułatwi ona dalsze życie. Jeszcze inaczej wygląda ta sprawa w
przypadku zagrożenia śmiercią. W stosunku do każdego pacjenta trzeba podejmować indywi-
dualną decyzję, uwzględniając często nie tylko sytuację czysto medyczną, ale także społeczną
tego człowieka. Ale wspomniałem o operowaniu dzieci. Muszę powiedzieć, że obserwujemy
46
tragiczny wzrost liczby wad wrodzonych serca. W tej chwili jesteśmy zalewani przez przy-
padki pochodzące głównie z województwa katowickiego i z Łodzi. Wręcz nie sposób się z
tym uporać.
– To, co Pan powiedział o pochodzeniu Pańskich pacjentów, sugerowałoby środowiskowe
uwarunkowanie choroby.
– I zapewne tak właśnie jest. Weźmy Łódź – przyszłe matki stoją przy maszynach włó-
kienniczych, całymi godzinami poddawane są działaniu wibracji, to przecież musi oddziały-
wać na płód. A niech pan weźmie Katowice – przecież przy takim zatruciu środowiska płód
nie może się normalnie rozwijać. To samo jest we Włocławku wokół „Azotów”, aż trudno
sobie wyobrazić, jak najróżniejsze choroby powoduje to u małych dzieci – między innymi
właśnie wrodzone choroby serca. Co gorsza, pojawiają się choroby, których przedtem nie
spotykaliśmy albo niemal nie spotykaliśmy. Na przykład kanał przedsionkowo-komorowy,
wada, która polega na tym, że serce nie zrasta się do końca, jest praktycznie jedno jamowe.
Jak pan wie, serce składa się z czterech komór, które wykształcają się z jednej rury. Kiedy
obserwujemy powstawanie serca w okresie płodowym, najpierw widzimy płytkę, potem ry-
nienkę, potem ta rynienka się skręca, zawija i tworzą się dwie komory, które powinny się po-
dzielić. Jeżeli w tym czasie zadziałają jakieś czynniki zewnętrzne, to ten podział może się nie
dokonać. Wtedy rodzi się dziecko z sercem dwu- czy trzy jamowy m albo właśnie z kanałem
przedsionkowo-komorowym. Kiedyś mieliśmy jeden taki przypadek w roku, czasem dwa, a
teraz są tego dziesiątki, nawet ponad sto. Musi być jakiś ekologiczny czynnik, który to powo-
duje.
Albo znów zwężenie cieśni aorty – tego teraz nagle zrobiło się bardzo dużo, a to też jest
bardzo poważna wada, którą trzeba usuwać operacyjnie. Jak pan zapewne wie, w życiu pło-
dowym dziecko pływa w wodach płodowych i nie tonie. Jak to się dzieje? Ano tak, że w sercu
płodu jest połączenie między tętnicą płucną a aortą. Płuca nie pracują, są zalane wodami pło-
dowymi, a dziecko oddycha płucami matki, dostaje tlen razem z jej krwią, bo obieg jest prze-
cież wspólny. Dopiero po urodzeniu płuca dziecka zaczynają działać i wtedy ten przewód
łączący aortę z tętnicą płucną powinien się automatycznie zamknąć, zabliźnić. Tylko nie wia-
domo dlaczego zdarza się ostatnio coraz częściej, że na skutek działania nieznanego czynnika,
bliznowacenie, które powinno zamknąć ten przewód, robi się takie wielkie, iż zwęża i tętnicę
płucną, i aortę. Wtedy trzeba to zwężenie, tę bliznę wyciąć. Nie ma innego sposobu.
– I robi się to jeszcze u noworodków?
– Właściwie powinno się, ale my nie robimy tego u noworodków, bo nie mamy warun-
ków... Małe dziecko wymaga kuchni mlecznej, wymaga opieki, wymaga miejsca, gdzie moż-
na je będzie przewinąć, wykąpać. My nie jesteśmy w stanie tego zapewnić.
– Brzmi to wstrząsająco. Rozmawiamy o supernowoczesnej chirurgii, o przeszczepianiu
serca, o sztucznych zastawkach, krążeniu pozaustrojowym, a okazuje się, że problemem nie
do rozwiązania jest kuchnia mleczna dla potrzebujących operacji niemowląt.
– Dla mnie też jest to zupełnie niezrozumiałe, ale niech pan spróbuje załatwić taką sprawę
z administracją szpitala. Po prostu się nie da. Dlatego czasami jeździmy operować do kliniki
dziecięcej. Tylko że oni z kolei nie mają sprzętu, trzeba wszystko zabierać stąd, trzeba prze-
wieźć pół sali operacyjnej, więc u nas operacje nie mogą się odbywać nie tylko tego dnia,
kiedy tam operujemy, ale też dzień wcześniej i dzień później. Razem są to już trzy dni prze-
rwy w programie operacyjnym. A na takie trzy dni my z kolei nie możemy sobie zbyt często
pozwolić. Sytuacja jest po prostu beznadziejna.
– Chciałbym, żebyśmy wrócili jeszcze do sprawy ryzyka operacyjnego. Kiedy odmawia
Pan operacji?
– Stopnia zagrożenia, przy którym nie wolno już operować, nie da się wyraźnie określić.
To wszystko zależy od doświadczenia lekarza. O sportowcu, który ma trzydzieści lat, mówi
się, że to jest
old boy. Lekarz im starszy, tym lepszy, bo ma większe doświadczenie i coraz
47
częściej wychodzi mu leczenie. Są natomiast różne kryteria podejmowania decyzji o operacji.
Jednym z nich jest system NYHA – New York Heart Association. Wprowadza on cztery
stopnie ryzyka operacyjnego i wyraźnie określa, przy jakim zagrożeniu dla życia zabiegi
można podejmować. W każdym razie takie operacje, jak na przykład transplantacje serca,
wykonuje się tylko ze wskazania życiowego. Z kolei w przypadkach, w których zagrożenie
życia nie wchodzi w grę i uciążliwość choroby jest niewielka, dopuszcza się wyłącznie całko-
wicie bezpieczne operacje. Ale to wszystko tylko z grubsza reguluje te sprawy, bo biologii nie
da się usystematyzować, pozamykać w szufladkach. Zawsze może wyskoczyć coś, czego akurat
nikt się nie spodziewał. Dlatego trzeba zostawić lekarzowi trochę swobody. Chory, który podpi-
suje zgodę na operację, i tak musi zaufać lekarzom, bo skąd on może wiedzieć, jaka metoda
leczenia jest lepsza, czy operacja jest konieczna i jakie ma szanse przeżycia. Ostatecznie więc
lekarz musi wziąć całe ryzyko na swoje sumienie – przed tym nie da się uciec.
– Dziękuję Panu za rozmowę.
48
Rozmowa z profesorem Julianem ALEKSANDROWICZEM
Lekarz wobec zagłady
Prof. dr hab. Julian Aleksandrowicz urodził się w roku 1908 w Krakowie. Studia medycz-
ne odbywał na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie w roku 1933 uzyskał dyplom lekarski, rok
później zaś doktorat na podstawie pracy o biologii krwi.
Pracę naukową rozpoczął już w okresie studiów w Klinice Chorób Wewnętrznych. Na-
stępnie pracował jako hematolog w Klinice Psychiatrycznej Szpitala Świętego Łazarza i w
Klinice Internistycznej UJ. W okresie okupacji, po ucieczce z getta, ukrywał się w Krakowie,
a następnie walczył w oddziałach partyzanckich Armii Krajowej na Kielecczyźnie, za co zo-
stał odznaczony orderem Virtuti Militari. W 1946 roku opublikował monografię
Schorzenia
narządów krwiotwórczych w świetle badań bioptycznych szpiku kostnego, śledziony i wę-
złów chłonnych, która jest uważana za pierwszy podręcznik hematologiczny w Polsce.
W 1951 roku uzyskał tytuł profesora.
W 1962 roku objął kierownictwo II Kliniki Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej
w Krakowie, późniejszej Kliniki Hematologicznej.
Był współorganizatorem i wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Hematologicznego oraz
prezesem Krakowskiego Towarzystwa Higieny Psychicznej. Jest wiceprezesem Światowej
Akademii Nauk Humanistycznych i Technicznych, członkiem honorowym Polish Medical
Allience of Chicago, Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, Szwajcarskiego Towarzystwa
Hematologicznego, Ogólnoniemieckiego Towarzystwa Hematologów, Królewskiego
Szwedzkiego Instytutu Medycyny. Jest także członkiem wielu polskich i zagranicznych towa-
rzystw naukowych.
Od wielu lat przewodniczy Komisji Ochrony Zdrowia Społecznego Oddziału Krakowskie-
go PAN. Jest współtwórcą nieformalnego Instytutu Profilaktyki Ekologicznej w Krakowie.
Jest laureatem m.in. Nagrody Państwowej II stopnia (1950), nagrody tygodnika „Polityka”
Drożdże (1977) oraz Nagrody Fundacji Alfreda Jurzykowskiego.
Od wielu lat prowadzi kampanię na rzecz praktycznego uznania roli mikroelementów, a
szczególnie magnezu dla zdrowia człowieka.
Poza specjalistycznymi napisał także wiele prac popularnonaukowych i publicystycznych
(Wiedza stwarza nadzieję, Sumienie ekologiczne, Kuchnia i medycyna, Nie ma nieuleczalnie
chorych) oraz zbiór opowiadań autobiograficznych Kartki z dziennika doktora Twardego.
W 1978 roku przeszedł na emeryturę.
– Panie Profesorze, kiedy spotykam kogoś takiego jak Pan – człowieka, któremu się udało,
który, co widać gołym okiem, znalazł w pracy swoje powołanie i odniósł w niej sukces –
zawsze się zastanawiam, jak to się stało, że ten ktoś znalazł TO wśród tysiąca innych miejsc.
Naszą rozmowę chciałbym więc rozpocząć od pytania, co sprawiło, że zajął się Pan właśnie
medycyną, a nie matematyką, historią czy metalurgią? Jak potem wśród dziesiątków innych
specjalności medycznych znalazł Pan właśnie hematologię?
– W moim przypadku z medycyną sprawa była dość prosta. Przemawiały za nią i bardzo
silna tradycja rodzinna, i chyba także moje własne zainteresowania.
– Więc medyk z medyka.
– W każdym razie udokumentowana rodzinna tradycja medyczna sięga 1847 roku, kiedy
mój pradziad po kądzieli uzyskał dyplom chirurga na Uniwersytecie Peszteńskim. Dyplom
ten zachował się zresztą do dziś i przechowuję go w moim domu. Z kolei stryj mojej matki
49
był magistrem farmacji i właścicielem słynnej, istniejącej do dziś wiedeńskiej apteki Wald-
heim Apotheke. Ale muszę panu powiedzieć, że całe gimnazjum przegrałem na skrzypcach.
Zamiast poświęcić się nauce biologii i anatomii, straciłem mnóstwo czasu na ćwiczenie moich
skrzypackich umiejętności. Doszedłem nawet do dość wysokiego poziomu, ale później w cza-
sie studiów stanąłem wobec konieczności dokonania wyboru: kontynuować moją grę, czy
poświęcić się medycynie. Ćwiczenia na skrzypcach i studia lekarskie były nie do pogodzenia.
Wybrałem medycynę.
Pamiętam, byłem już na drugim roku medycyny, kiedy na ulicy Kalwaryjskiej w Krakowie
spotkałem mojego gimnazjalnego polonistę Mosoczy'ego. Mosoczy znał mnie przede wszyst-
kim jako skrzypka w gimnazjalnej orkiestrze. Kiedy się dowiedział, że studiuję medycynę,
powiedział: „A więc rzucił pan skrzypce dla medycyny. Będzie pan chyba leczył swoich cho-
rych muzyką”. I to się sprawdziło. Co prawda dopiero trzydzieści lat później, ale się spraw-
dziło.
– Myśli Pan o stosowaniu muzyki w psychoterapii? Muszę przyznać, że byłem nieco za-
skoczony, kiedy w Pańskim dorobku znalazłem broszurkę
Relaks, zaopatrzoną w płytę, która
jest instrukcją stosowania autohipnozy!
– Historia tej książeczki jest związana z jednym z moich ciekawszych doświadczeń życio-
wych. Otóż w 1952 roku zlecono mi zorganizowanie sanatorium. Kiedy je obejmowałem,
miało ono charakter takiej tradycyjnej instytucji, jak to normalnie w świecie bywa – kąpiele,
zabiegi, gimnastyka, cały sanatoryjny sztampowy kompleks. Mnie chodziło o to, żeby stwo-
rzyć pacjentom komfort psychiczny. Stojąc na stanowisku jedności psychosomatycznej, zmie-
rzałem do wykorzystania wolnego od zabiegów czasu na uczenie ludzi kultury życia. Cho-
dziło mi o to, żeby pacjentów, którzy do nas przyjeżdżają, uczyć korzystania z największych
osiągnięć ludzkiego umysłu: z plastyki, literatury, muzyki. Ci, którzy otrzymywali skierowa-
nie, musieli się zobowiązać, iż raz w tygodniu wygłoszą jakąś pogadankę albo zorganizują
wystawę. Poza tym stosowaliśmy trening autogenny w postaci relaksu kierowanego słowem i
muzyką.
Płyta i broszurka, o której pan mówi, oparte są właśnie na naszych doświadczeniach. Dziś
jest to już rzecz tak powszechnie znana, że nikomu się nawet nie śni, z jakimi ogromnymi
trudnościami musieliśmy się wówczas borykać. Ale w pamięci ludzkiej pozostał ten model
sanatorium, który miał na celu również szukanie wraz z pacjentami radości życia, równowagi
psychicznej – nie w alkoholu, lecz w dyscyplinach estetycznych.
– Chciałbym jednak, żebyśmy wrócili do Pańskiej młodości i do mojego pierwszego pyta-
nia. Jak to się stało, że został Pan hematologiem?
– Proszę pana, moim idolem był stryj – lekarz, który w straszliwy sposób rzępolił na
skrzypcach. Wydawało mu się jednak, że pięknie gra, toteż grał z ogromnym zapałem. Poza
tym był on człowiekiem doskonale wysportowanym. To był okres, kiedy w Galicji istniało
stowarzyszenie gimnastyczne „Sokół” i on należał do jego aktywnych członków. Byłem kie-
dyś w jego gabinecie, gdy badał akurat wyciek chorego na rzeżączkę. Obserwowałem to z
zainteresowaniem, więc pokazał mi preparat. Zobaczyłem piękne leukocyty, czyli białe ciałka
krwi. Zachwyciły mnie one i kiedy później pokazał mi atlasy hematologiczne, postanowiłem,
że pójdę w tym kierunku.
Przede wszystkim jednak były to wówczas zainteresowania typu badawczego. O terapii ja-
koś nie myślałem, chociaż matka moja była utalentowaną pielęgniarką z bożej łaski. Domo-
wymi sposobami leczyła całą rodzinę.
Musiała mieć jakieś specjalne uzdolnienia terapeutyczne, bo pamiętam, że z jej porad ko-
rzystali nie tylko domownicy, ale też wszyscy chyba sąsiedzi oraz bardzo wielu znajomych.
W każdym razie gimnazjum – jak panu wspomniałem – przegrałem na skrzypcach. A na do-
datek pokpiłem sprawę i za pierwszym razem nie zostałem przyjęty na studia.
– Porażka egzaminacyjna?
50
– Niezupełnie, bo egzaminów wówczas nie było, a przyjmowanie na studia odbywało się
w sposób niezbyt zgodny z naszymi współczesnymi poglądami. Zbierała się po prostu rada
wydziału i każdy z panów profesorów przedstawiał swoich protegowanych. Przyjmowano
więc przede wszystkim tych, którzy mieli poparcie.
– A Pan, spadkobierca kilku pokoleń lekarzy i farmaceutów, nie mógł zdobyć żadnego po-
parcia?
– Jakoś nie przyszło nam do głowy, że takie poparcie będzie potrzebne. Dopiero później,
kiedy sprawa stała się jasna, zadbaliśmy o protekcję prezydenta Krakowa, inżyniera Rollego.
Niezależnie od tego, żeby nie stracić roku, zapisałem się na wydział filozoficzny i wybrałem
sobie te przedmioty, które wykładano na wydziale lekarskim. Brałem udział we wszystkich
wykładach, ćwiczeniach i zajęciach w prosektorium. Wyręczałem kolegów, którzy byli bar-
dzo radzi, że ktoś przygotuje za nich prace anatomiczne. Zupełnie przypadkowo zwróciłem
wówczas na siebie uwagę profesora Kazimierza Kostaneckiego – znakomitego anatoma. Pod
koniec pierwszego roku poszedłem więc do niego, prosząc, żeby poparł moje starania o przy-
jęcie na wydział lekarski. „To pan nie jest medykiem?” – zdziwił się. „Nie – odpowiedziałem.
– Jestem filozofem, bo na medycynę się nie dostałem”. Wiem, że Kostanecki poparł mnie
bardzo serdecznie, ale czyja protekcja zadecydowała, Kostaneckiego czy Rollego, trudno było
dojść.
– Musiał Pan chyba poświęcić studiom medycznym całą swoją energię, skoro jeszcze
przed dyplomem zaczął Pan pracę w klinice profesora Tadeusza Tempki.
– Medycynę traktowałem oczywiście szalenie poważnie, ale nie zajmowała mi ona całego
czasu. Równocześnie robiłem drugi fakultet na Studium Wychowania Fizycznego, co dało mi
bardzo, bardzo wiele. Zresztą opowiem panu pewną historię, która, jak sądzę, dość dobrze
oddaje atmosferę ówczesnego studiowania. Otóż przenikały wówczas do środowiska studenc-
kiego zwyczaje burszów niemieckich czy czeskich: korporacje, pijaństwo, sprawy honorowe,
pojedynki. Kiedy byłem na drugim roku, przyjechał do Krakowa jeden ze znanych rębajłów
Uniwersytetu Praskiego, którego podobno wyrzucono stamtąd za jakieś burdy. Od słowa do
słowa przyszło między nami do obrazy, która, jak powiedział jeden z jego sekundantów,
„mogła być tylko krwią zmazana”. Przestudiowałem Bodziewicza... Czy pan wie, co to było?
– XIX-wieczny kodeks honorowy...
– ... więc przestudiowałem kodeks Bodziewicza i potraktowałem sprawę niezmiernie po-
ważnie. Matka była przerażona, a ojciec kiedy dowiedział się o pojedynku, zapytał tylko, ile
mi potrzeba na instruktora. „Spróbuj nie wygrać tego pojedynku!”
Mieliśmy w Krakowie znakomitego szermierza, byłego austriackiego oficera, który został
w Polsce i prowadził szkołę szermierki oraz pływania. Nazywał się major Lindeman czy Li-
deman. Jego asystentem był sierżant Jakubowski – mistrz szermierki. Przez dwa tygodnie
dzień w dzień ćwiczyłem z Jakubowskim. Muszę panu powiedzieć, że z tamtego okresu pa-
miętam przede wszystkim straszliwy ból w udach. Kiedy jednak mój adwersarz dowiedział
się, że ja ten pojedynek tak poważnie potraktowałem, stchórzył i otrzymał jednostronny pro-
tokół. Wówczas ja – pełen euforii i dumy – poszedłem do Lindemana, aby powiedzieć mu,
jak mój przeciwnik przeraził się jego znakomitej szkoły. Major, gdy to usłyszał, zaczął mnie
łajać jak psa. „Gdybym wiedział – krzyczał – że o to chodzi,
nie pozwoliłbym Jakubowskiemu dać panu ani jednej lekcji! Co wy sobie myślicie! Szer-
mierka to jest sport, a nie sposób załatwiania głupich porachunków!” Ale pytał pan o studia...
– I otrzymałem od Pana wspaniałą anegdotę.
– Więc studia minęły mi lekko – może dlatego, że miałem ten rok wyprzedzenia. W każ-
dym razie, jak pan wie, będąc na czwartym roku pracowałem już u profesora Tempki.
– I właśnie u Tempki zaczął Pan rozwijać swoje zainteresowania hematologiczne.
– Właśnie od niego otrzymałem temat pracy doktorskiej z zakresu hematologii. Ogólnie
rzecz biorąc, miała ona dotyczyć badania szpiku. Kłopot polegał na tym, że do wykonania tej
51
pracy należało robić laboratoryjnym psom punkcje mostka. Kiedy robiłem pierwszą taką
punkcję, zobaczyłem, jakie to jest wręcz nieludzkie, żeby męczyć zwierzę tak potwornie, ot,
gwoli nauki, i to jeszcze nie wiadomo, czy potrzebnej. Do dziś mam przed oczyma owo wy-
straszone zwierzątko. Odmówiłem wówczas prowadzenia wyznaczonego mi tematu. Tempka
zaakceptował moją decyzję i polecił mi korzystać z materiału, który do swoich doświadczeń
pobierał doktor Braun. W każdym razie praca ta powstała i weszła między innymi do wyda-
nego już po wojnie mojego pierwszego podręcznika hematologii, zatytułowanego
Schorzenia
narządów krwiotwórczych w świetle badań bioptycznych szpiku kostnego, śledziony i wę-
złów chłonnych.
– Dzieje tej książki, o czym pisze Pan w Kartkach z dziennika doktora Twardego, związa-
ne są z najtragiczniejszym okresem Pańskiego życia – z wojną, gettem i z Pańską pracą w
tamtejszym szpitalu. Kiedy czytałem poświęcone tym dniom fragmenty
Kartek... zrozumia-
łem, w jak szczególnie tragicznej sytuacji był wówczas Pan jako lekarz. Zresztą w
Kartkach...
widać Pańską rozterkę, świadomość, że za tym murem wszyscy skazani są na śmierć, że to, co
Pan robi, jest pracą lekarza w zbiorowej mogile.
– Widzi pan, ja dziś zupełnie nie potrafię tego wytłumaczyć, ale wówczas przez cały czas
nie opuszczał mnie irracjonalny optymizm. Wierzyłem, że w tej beznadziejnej sytuacji ist-
nieje jednak jakaś nadzieja. To, co robiłem poza spełnianiem obowiązków czysto lekarskich,
które pan tak trafnie określił, umożliwiło mi jednak egzystencję w przeświadczeniu, że jestem
potrzebny, że pomagam słabszym od siebie. Albo może raczej: jeszcze słabszym.
Kiedy miałem już oficjalny przydział jako lekarz i dzięki temu byłem częściowo chronio-
ny, o siebie nie musiałem się specjalnie martwić. Natomiast rodzice, dziadkowie, żona, dziec-
ko – wszyscy oni byli w ciągłym zagrożeniu. Proces zabezpieczania ich, ukrywania, masko-
wania pochłaniał ogromnie dużo energii. Dla ojca zrobiłem schron w piecu. Wyjąłem ze
środka kafle i zrobiłem tam dla niego miejsce tak, że wchodził górą. W ten sposób przetrwali-
śmy kilka wysiedleń, które kończyły się tym, że na miejscu albo za miastem wszystkich roz-
strzeliwano.
– I w tej sytuacji miał Pan jeszcze dość sił i woli, żeby zajmować się pisaniem książki?
– Na odwrót, możliwość skupienia się na pracy naukowej w pewnym sensie przywracała
mi równowagę. Zresztą w okresach wielkiego zagrożenia miałem zawsze bardzo wyostrzony
umysł, a mając sporo wolnego czasu wolałem spędzać, go pracując nad książką. Początkowo,
gdy było szczególnie niebezpiecznie, pisałem zakamuflowany w piwnicy. Później nie musia-
łem się już ukrywać. Zresztą znaczną część tej książki napisałem po ucieczce z getta, dzięki
temu, że materiał przechował mi niezwykłej uczciwości człowiek, mój serdeczny przyjaciel,
Tadeusz Pankiewicz.
Pankiewicz był jedynym „czystej krwi” aryjczykiem, któremu Niemcy zezwolili na pro-
wadzenie apteki w getcie. Opisał to zresztą w bardzo ciekawej książce
Apteka w getcie kra-
kowskim. Do Pankiewicza poszedłem 13 marca 1943 roku w najtragiczniejszym dniu mojego
życia, gdy nie miałem wątpliwości, że zaczyna się likwidacja getta, bo mieszkając przy mu-
rach widziałem rozstawianie posterunków przez szaulisów, czyli służących Niemcom Litwi-
nów. Kiedy to zobaczyłem, natychmiast pobiegłem do szpitala. Powiedziałem: „Ratuj się, kto
może, my już nikomu nie możemy pomóc”. Zostało tylko pięciu nieuleczalnie chorych, któ-
rzy nie mogli się poruszać. Z początku nie wiedziałem, co z nimi zrobić. Miałem w pamięci
hipokratesowskie „Po pierwsze nie szkodzić”. Ale co to znaczy nie szkodzić? Czy miałem
moją bezczynnością skazać ich na śmierć, którą w bestialski sposób zadaliby faszyści, czy
raczej dopomóc umrzeć bezboleśnie, nieświadomie, we śnie? Zdecydowałem, że nie wolno
mi skazywać ich na życie i na cierpienia, że moim obowiązkiem jest pomóc tym ludziom
odejść. Kazałem podać im cyjanek z mojej osobistej porcji. Połowę pielęgniarka podała cho-
rym, drugą połowę schowałem dla siebie. Do dziś mam pudełko, w którym ten cyjanek prze-
chowywałem...
52
Wracając ze szpitala wstąpiłem do apteki Pankiewicza, zostawiłem mu moje rękopisy i
czym prędzej pobiegłem do domu, żeby przygotować się do ucieczki. Próbowałem jeszcze
namówić rodziców, żeby uciekali razem z nami, ale ojciec kategorycznie odmówił. Matka
natomiast gotowa była zaryzykować, lecz wydawało mi się, że powinna zostać z ojcem. Do
dziś nie wiem, czy dobrze zrobiłem mówiąc jej o tym.
– Dlaczego tak późno zdecydował się Pan na ucieczkę?
– Z początku ani zagrożenie, ani upokorzenia, na które byliśmy narażeni w getcie, nie wy-
dawały mi się większe od tych, na które bylibyśmy wystawieni za murami. O wysiedleniach
mówiono, że dorośli jadą do pracy, a dzieci do ochronek i w getcie z początku w to wierzono.
Potem o tej pracy zaczęły krążyć różne wieści. W końcu stało się jasne, że mordowane są
również dzieci. Dopiero wtedy podjąłem decyzję o ucieczce i ukryciu się po aryjskiej stronie.
A to przecież nie było takie proste. Ucieczka była związana z ryzykiem, nie mówiąc już o
ukrywaniu się z naszym wówczas zaledwie pięcioletnim synem. Zresztą nikt nie wiedział, jak
długo będziemy musieli zostać w ukryciu – rok, dwa, całe życie. Na szczęście byłem w sytu-
acji o tyle uprzywilejowanej, że mój stryj, inżynier, pracował w magistracie dzielnicy Podgó-
rze i zajmował się kanalizacją. To właśnie on wskazał mi drogę ucieczki kanałami. Co było
później, czytał pan w
Kartkach z dziennika doktora Twardego.
– Chciałbym jednak, żebyśmy zatrzymali się jeszcze na okresie, który spędził Pan w get-
cie. W
Kartkach... tylko raz wspomina Pan o zetknięciu się ze światem aryjskim. Czy rzeczy-
wiście te kontakty były takie mizerne?
– Kontakty były rzeczywiście bardzo ograniczone, a poza tym na to, żeby pisać o ludziach,
trzeba mieć ich zgodę. Ale skoro pan już pyta o te sprawy, chętnie opowiem panu o rodzinie
Adamskich.
Poznaliśmy się w ten sposób, że jeszcze ładnych kilka lat przed wojną mój ojciec prosił
mistrza murarskiego Józefa Adamskiego, żeby postawił u nas w domu ściankę działową.
Adamski zrobił to, a kiedy przyszło do płacenia, wymienił sumę zdaniem mojego ojca zbyt
niską. Ojciec zwrócił mu na to uwagę, co Adamskiego tak zaskoczyło, że od tej chwili stał
się, rzec można, przyjacielem domu. Potem, podczas wojny, Adamski pomagał mojemu bied-
nemu ojcu jak mógł. Z czasem ojciec zaczął pracować w warsztacie stolarskim poza terenem
getta. Oczywiście żydowskich pracowników przyprowadzano i wyprowadzano stamtąd pod
strażą. Adamski dowiedział się o tym i co drugi, trzeci dzień podrzucał ojcu paczkę, w której
zawsze był bochenek chleba i jeszcze jakieś wiktuały. Wobec głodowych racji, które otrzy-
mywaliśmy w getcie, i wobec nieco większych, ale też skromnych przydziałów, jakimi dys-
ponowała ludność aryjska, były to doprawdy hojne dary. Przede wszystkim jednak, dokar-
miając Żyda, Adamski ryzykował własną skórą. Kiedyś noga mu się powinęła i pilnujący
getta policjant zobaczył go, gdy podkładał paczkę, co dla Adamskiego skończyło się ciężkim
pobiciem policyjną pałką. Mimo to już po kilku dniach, gdy tylko wydobrzał, znów zaczął
przynosić paczki, aż w końcu przypłacił to życiem.
Była to więc postawa symbolizowana dziś przez kanonizację świętego Maksymiliana Kol-
bego – mogę powiedzieć, że Adamski zginął, ratując mego ojca przed śmiercią głodową. Dla
mnie jest to jedna z najpiękniejszych postaci, jakie można sobie wyobrazić. Muszę panu po-
wiedzieć, że poczuwam się do ogromnej winy wobec tego człowieka, a także w pewnym sen-
sie wobec mojego ojca, że nie nadałem postawie Adamskiego odpowiedniego wyrazu, że za
mało o nim mówiłem, że w pewnym sensie nie spłaciłem wobec niego długu pamięci, na któ-
rą zasługuje.
– Poza Adamskim byli też zapewne inni.
– Oczywiście, była cała rzesza ludzi dobrej woli, ogromnego serca i odwagi, którzy nam
pomagali i którym zawdzięczam to, że przeżyłem. Nie robili tego z jakichś osobistych pobu-
dek, nie mieli w tym żadnego prywatnego interesu, wielu z nich nawet dziś nie chce, aby ich
nazwiska były ujawnione, nie zgadzają się, żeby występować o odznaczenia dla nich. Pan
53
wie, jakie są idiotyczne polityczne sytuacje! Zdarza się, że mają im to nawet za złe! Muszę
panu powiedzieć, że kiedy narażali siebie i swoje rodziny, aby uratować mnie czy kogoś z
moich bliskich, zastanawiałem się, czy ja potrafiłbym zachować się tak samo... Myślę, że to,
co oni robili, zadecydowało potem o mojej postawie w okresie partyzanckim. Po prostu wy-
dawało mi się, że to, co robię, jest jakąś małą rekompensatą ich czynów. Wiedziałem też, że
moje narażanie się jest niczym wobec ich narażania się, bo ja wykonuję różne rzeczy na roz-
kaz w ramach akcji wojskowej, mam więc obowiązek narażania się. Oni tego zewnętrznego
obowiązku nie mieli, działali z rozkazu serca. Czuli tylko obowiązek moralny. Czy może być
coś piękniejszego? Dlatego im właśnie poświęciłem moją książkę
Kartki z dziennika doktora
Twardego. Znajdzie pan tam obszerną listę ich nazwisk.
– W
Kartkach... opisuje Pan też dobrych Niemców. Muszę przyznać, że dla mnie, który
drugą wojnę światową znam już tylko z relacji, „dobry Niemiec” jest w tym kontekście poję-
ciem zupełnie nowym. Nigdzie się chyba z czymś takim nie spotkałem – może poza kultem
Otto Schimka: wcielonego do wermachtu Austriaka, którego Niemcy zamordowali za to, że
nie chciał strzelać i którego grób znajduje się w Machowej koło Tarnowa. O Niemcach, któ-
rzy – mówiąc
au rebours – kolaborowali lub chociażby sympatyzowali z Polakami, po prostu
się nie mówi.
– I to, uważam, jest jeden z naszych wielkich błędów. Co prawda mentalność niemiecka
opiera się na zasadzie
Befehl ist Befehl, ale zdarzali się też tacy Niemcy, którzy łamali be-
stialskie rozkazy albo przynajmniej okazywali swoją ludzką twarz. Jako przewodniczący koła
ZBoWiD-u uważałem wręcz, że należy przypomnieć przyzwoitych Niemców – także po to,
żeby pokazać, jak mało ich było. Na jednym z zebrań zaapelowałem do członków koła, aby
dostarczyli informacji dowodzących społecznie pozytywnych postaw Niemców podczas oku-
pacji. Niestety, większość informacji, które otrzymałem, grzeszyła brakiem precyzji.
– Czy nie sądzi Pan, że mimo to warto przynajmniej część z nich tutaj przytoczyć?
– Tak, myślę, że byłoby to bardzo potrzebne. Otóż na przykład jedna z zakonspirowanych
osób, panna Wilkoszówna, dostała się do Oświęcimia. Trzeba ją było stamtąd wydostać.
Krewni Wilkoszówny imali się rozmaitych sposobów, aż wreszcie dotarli do profesora Heil-
mayera. Heilmayer był wówczas wysokim oficerem Luftwaffe i kierownikiem kliniki prowa-
dzonej przez Tempkę. Mówię o tym dlatego, że dzięki niemu rzeczywiście udało się wydostać
Wilkoszównę z Oświęcimia i można powiedzieć, że zawdzięcza mu ona życie. Z kolei gdy
matka panny Wilkoszówny została aresztowana, miała przy sobie woreczek z precjozami,
które zapewne uległyby konfiskacie. W czasie transportu, nie mając nic do stracenia, zwróciła
się do przypadkowo spotkanego niemieckiego żołnierza z prośbą o oddanie tego woreczka
rodzinie. Powiedziała mu, kim jest i w jakiej znajduje się sytuacji. Niech pan sobie wyobrazi,
że ten żołnierz nie tylko dostarczył woreczek pod wskazany adres, ale nawet odmówił jakiej-
kolwiek gratyfikacji. Niestety, jego nazwiska nikt już nie pamięta, ale wdzięczność pozostała.
– A kogo Pan wówczas wysunął?
– Ja zaproponowałem dwóch ludzi: profesora Heilmayera, o którym mówiłem, i profesora
Strödera. Profesor Ströder, pediatra z Würzburga, odznaczył się bardzo piękną postawą, gdy
jako prymariusz kliniki pediatrycznej pomagał w zaopatrywaniu podziemnej armii w leki albo
przynajmniej pozwalał je „kraść”. W każdym razie przymrużał oko na naszą nielegalną dzia-
łalność. Zaproponowałem, żeby uhonorować Strödera jako człowieka prawdziwie prawego.
Istotnie, otrzymał on doktorat honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego i nadal jest z nami
w bardzo przyjaznych stosunkach. Nadal pomaga – i stypendiami, i przysyłając paczki.
[Mija kolejna godzina rozmowy. Profesor jest zmęczony, proponuje więc spacer do kliniki.
Kiedy opuszczamy duże, ciemne mieszkanie i wychodzimy na małą, dochodzącą do Plantów
uliczkę, na chwilę zapada cisza. Profesor smakuje świeże powietrze, ja pierwszego od kilku
godzin papierosa. Maciek – mały kanapowy kundelek o dużym wdzięku i sporej dozie samo-
dzielności – pokazuje drogę. Rozmowę podejmuje Profesor].
54
– Pokażę panu coś, czego dotychczas nie pokazywałem dziennikarzom, a co powinno pana
zainteresować. Zanim jednak dojdziemy na miejsce, opowiem panu pewną wzruszającą aneg-
dotę. Otóż w bardzo burzliwym dla naszego kraju okresie, w 1968 roku, jeden z prominent-
nych krakowskich literatów, mówiąc ówczesnym językiem – opluskwił mnie w „Życiu Lite-
rackim”. Byłem wtedy tak zajęty, że przez dłuższy czas nie wiedziałem o tym. Aż pewnego
dnia zwołano naradę aktywu klinicznego i ktoś postawił mnie na cenzurowanym. Zanim sam
zdążyłem się nad całą sytuacją zastanowić, dowiedzieli się o niej moi towarzysze broni –
między innymi moi dowódcy: Kazimierz Aleksandrowicz pseudonim Huragan, Jerzy Niem-
cewicz-Warecki pseudonim Kłos i Władysław Molenda pseudonim Grab. Przyjechali do kli-
niki. Nie wiedziałem, co się dzieje. Patrzę – na korytarzu tłum ludzi. „Przyjechaliśmy tutaj –
mówią – żeby świadczyć i bronić cię. Żeby nikt nigdy o tym nie zapomniał i żebyś ty też nie
zapomniał, żebyś przypadkiem nie zmiękł (to była aluzja do mojego pseudonimu Twardy),
przywieźliśmy ci tutaj ten korzeń ze specjalnie twardego drzewa”. Zanim ktokolwiek się spo-
strzegł, wylali fundament i osadzili ten korzeń tu, gdzie pan go widzi – w ogródku przed kli-
niką, którą wówczas kierowałem. Muszę panu powiedzieć, że dla mnie to było wielkie wzru-
szenie i jeszcze jedno wielkie zobowiązanie.
[Tymczasem doszliśmy już na miejsce. Na jego widok twarz profesora wykrzywiła się z
niesmakiem.]
– Proszę spojrzeć na ogródek, który ten korzeń w jakiś sposób wieńczy. Jego tu też nie
było. Powstał dzięki dobrej woli dobrych ludzi. Po prostu chcieliśmy stworzyć chorym wa-
runki ludzkiego korzystania z piękna, które jest czynnikiem terapeutycznym, i między innymi
dlatego zorganizowaliśmy Koło Przyjaciół Chorych. Tworzyli je byli pacjenci, ale co zasłu-
guje na najwyższe uznanie, także rodziny naszych pacjentów, którzy tu zmarli. Muszę panu
powiedzieć, że ci ludzie świadczyli nam ogromną pomoc i dla nas wszystkich było to wręcz
wzruszające. Tak się złożyło, że w tym kole znalazł się także dyrektor ogrodów miejskich.
Dzięki niemu powstał przed laty ten cudowny ogród, otoczony pięknym parkanem. Parkanu
już nie ma, po ogrodzie zostały marne resztki. Proszę też spojrzeć na ten korzeń. To już chyba
jego ostatnie miesiące. Nie był nigdy konserwowany.
– To jest pomnik Pańskich korzeni?
– Tak, i zarazem ze względu na swój ubolewania godny stan jest to symbol naszej obecnej
rzeczywistości.
– A gdybym spróbował namówić Pana do zwerbalizowania symbolu, którym jest ten ko-
rzeń?
– O, to zawiodłoby nas zbyt daleko. Zresztą niebawem jego też już nie będzie – tak jak nie
ma innych świadectw historii medycyny. Czy pan wie, że historia medycyny jest jedną z naj-
bardziej, wręcz kompromitująco zaniedbanych dziedzin naszej rzeczywistości?
– ?
– Słyszał pan o Dietlu?
– Szczerze mówiąc, niewiele.
– A właśnie on jest moim idolem. To właśnie Józef Dietl – syn austriackiego urzędnika i
Polki spod Krosna – jako pierwszy w okresie okupacji austriackiej wprowadził w Krakowie
zwyczaj pisania historii chorób po polsku. Proszę sobie wyobrazić, jakie opory trzeba było
przełamać, żeby do tego doprowadzić. Wcześniej wszystkie dokumenty pisano po niemiecku.
A przy tym sam Dietl do końca życia źle mówił po polsku. Znane jest nawet jego powiedze-
nie do studentów: „Ja was będę uczył medycyny, a wy mnie polskiego”. Wzruszająca postać.
A teraz w bezdennej głupocie doprowadzono do tego, że podczas remontu kliniki zniszczono
tak bezcenne relikwie polskiej medycyny, jak pierwsze pisane po polsku właśnie przez Dietla
i za jego rektoratu historie choroby.
– Muszę przyznać, że szczególnie mnie to nie dziwi, bo dobrze jeszcze pamiętam los wro-
cławskich młynów czy kostki z krakowskiego Rynku.
55
– Tego rodzaju nieuszanowanie dorobku przodków, które jest coraz powszechniejsze, wy-
nika z niezrozumienia celu i sensu życia. Człowiek jest przecież tylko śmiertelnym ogniwem
teoretycznie nieśmiertelnego łańcucha. Dlatego, żeby żyć sensownie, trzeba dbać o to, żeby
ten łańcuch nie przerwał się w jakimś słabym miejscu. Trzeba dbać o swoje soma i psyche,
ale w ten sposób – co różni nas od zwierząt – że dbamy o przeszłość i troszczymy się o przy-
szłość. Dbałość o przeszłość powinna polegać między innymi na tym, żeby nie czcić przesad-
nie przodków, którzy na to nie zasługują, gdyż zgodnie z zasadą prób i błędów będziemy ich
błędy powtarzać. Jednym z największych błędów kultury jest hołubienie ludzi tego niewar-
tych – proszę tylko spojrzeć na nazwy ulic. Należy natomiast czcić takich wspaniałych ludzi
jak Dietl. Niech pan dzisiaj zapyta lekarza, nawet młodego profesora, kto to był Dietl. Niech
pan spróbuje, bo mnie nie zdarza się dostać sensownej odpowiedzi. A to był pierwszy ekolog,
pierwszy lekarz, który na ziemiach polskich rozpoznał białaczkę, a poza tym rektor UJ, pre-
zydent Krakowa, popularyzator uzdrowisk, między innymi Żegiestowa – jeden z najwspanial-
szych ludzi żyjących we mnie, do których chciałbym się upodobnić. To wszystko wydaje mi
się bardzo symptomatyczne.
[W końcu znajdujemy się w okrojonym przed kilku laty do czterdziestu łóżek królestwie
Profesora. Honory domu pełni Haneczka (Anna Sińczak) – warszawianka, która, jak wielu
innych, po Powstaniu Warszawskim osiadła w Krakowie i o której Aleksandrowicz mówi, że
przejął ją po swoich poprzednikach „wraz z inwentarzem” kliniki. Maciek natychmiast zaj-
muje strategiczną pozycję obok profesora na gabinetowej kanapce. Ja tymczasem oglądam
ścianę zawieszoną dokumentami przeszło pięćdziesięcioletniej naukowej kariery. Właśnie na
tej ścianie widzę patent na „przyrząd do pobierania, przechowywania i przetaczania krwi”, nr
27514, wystawiony 29 października 1938 roku, który to dokument według wszelkich znaków
na niebie i ziemi, nie powinien już istnieć przynajmniej od czterdziestu lat].
– Panie Profesorze, ponieważ jesteśmy w Pańskim miejscu pracy, myślę więc, że właśnie o
pracy powinniśmy teraz porozmawiać. Zacznijmy może od tego cudem uratowanego patentu.
Zdaje się, że był on przedmiotem pierwszej stoczonej przez Pana cywilnej kampanii?
– To był rok 1932. Jako student medycyny byłem wówczas wolontariuszem, w klinice pro-
fesora Tempki i inspirowany przez profesora Kostrzewskiego zająłem się konserwacją krwi.
– Skonstruował Pan wtedy rewelacyjną na owe czasy aparaturę do dokonywania transfuzji,
której jednak w żaden sposób nie wykorzystano.
– Tak, chętnie opowiem panu szczegóły, bo jest to historia typowa dla większości odkryć,
których udało się dokonać w naszym kraju. Zaczęło się od tego, że zauważyłem, jak dużo
krwi marnuje się w klinikach, kiedy to upuszczana pacjentom z nadciśnieniem jest następnie
wylewana. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, jak wielu pacjentów musi umrzeć tylko
dlatego, że nie stać ich na opłacenie dawców i przeprowadzenie transfuzji. Zaproponowałem
więc konserwowanie upuszczanej krwi i po stwierdzeniu jej sterylności przetaczanie potrze-
bującym. Metoda, którą opracowałem, czyli przetaczanie z butli, miała także tę zaletę, że za
jej pomocą można było dokonać transfuzji w niekorzystnych warunkach – na przykład na
polu walki. Dotychczas przetaczano krew wyłącznie bezpośrednio, od dawcy do biorcy. Wy-
magało to oczywiście bardzo dobrych warunków. Spotkałem się wówczas z gwałtownymi
atakami, wręcz inwektywami ze strony starszych kolegów. Sam nie mogłem się obronić, a
Tempce nie bardzo na tej sprawie zależało. Przeczekałem jednak.
– O ile wiem, udało się Panu zainteresować tym projektem Ministerstwo Spraw Wojsko-
wych.
– Najpierw, po długich staraniach, udało mi się uzyskać patent. Wydawało mi się, że to już
jest zwycięstwo, ale w parę tygodni po tym zwycięstwie doznałem straszliwej klęski. Wie
pan, dziś, kiedy służba krwi, krwiodawstwo, transfuzjologia tak się rozwinęły, to wszystko
jest już tylko anegdotyczną historyjką, ale wtedy to była nie tylko sprawa mojej medycznej
kariery, lecz także kwestia życia lub śmierci tysięcy ludzi.
56
Otóż uznałem za szczególnie ważne przedstawienie mojego patentu szefowi wojskowej
służby zdrowia. Wziąłem więc moje urządzenia i poszedłem do szefa sanitarnego okręgu
piątego. Zatrzymał mnie jednak adiutant, kapitan farmaceuta, który zażądał, by mu wyjaśnić,
po co idę do szefa. Zacząłem tłumaczyć. Pamiętam to jak dziś – chwilę posłuchał, a potem
spojrzał na mnie z góry i z lekceważącą dobrodusznością powiedział: „Panie podchorąży,
niech pan pozostawi tego rodzaju sprawy naszym generałom, którzy za pana myślą. A panu
szczerze radzę, niech się pan martwi o swój patent oficerski. Odmaszerować”. Wyszedłem
zupełnie przybity. Gdy szedłem ulicą Szlak, zamyślony, jeszcze przeżywający swoją klęskę,
ktoś ujął mnie za ramię. Zobaczyłem mundur i pomyślałem: „Psiakość, znów nie oddałem
honorów.” A wówczas nieoddanie honorów kończyło się meldunkiem do dowódcy i poważ-
nymi przykrościami. Tymczasem jednak, ku mojej radości, okazało się, że był to znakomity
chirurg, kapitan Mazanek. „Co się martwicie takim k... – powiedział. – W przyszłym tygodniu
urządzę dla was posiedzenie naukowe w Towarzystwie Lekarzy Wojskowych i tam przedsta-
wicie ten swój znakomity pomysł. Jak ja wam mówię, że pomysł jest znakomity, to on jest
znakomity”. Trzy dni po wykładzie w Towarzystwie Lekarzy Wojskowych otrzymałem tele-
gram, abym był przygotowany na rozmowę z szefostwem sanitarnym. Istotnie, po kilku
dniach dostałem polecenie zameldowania się u pułkownika Sokołowskiego, zastępcy generała
Rupperta, u „Hawełki”. „Hawełko” to była wówczas bardzo popularna knajpa.
Sokołowski przyjął mnie bardzo serdecznie i prosił pokazać sobie patent. „Aleście mieli
szczęście – powiedział. – Ja to samo wymyśliłem wraz z moim asystentem Muratem, ale cóż,
Murat to skończony leń, nie opatentował. No więc bierzemy pański patent. Ile pan chce za
to?” Oburzyłem się na tę propozycję. Nie chodziło mi o pieniądze. „Nie bądźcie frajer – mówi
Sokołowski. – Jak dają, to bierzcie. Ile?” Po długich targach otrzymałem od pułkownika So-
kołowskiego zobowiązanie, że zorganizuje mi laboratorium z nowoczesną lodówką i z po-
trzebnym wyposażeniem. Ale niestety nic z tego wszystkiego nie wyszło.
– Z laboratorium też?
– Też. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy 18 sierpnia 1939 roku zostałem powołany do jed-
nostki, okazało się, że nie tylko nie wprowadzono do użytku mojego zestawu, ale nawet nie
przeprowadzono oznaczenia żołnierzom grupy krwi. Przed wyjściem na front zdążyłem ozna-
czyć grupy tylko w dwóch kompaniach mojego 74 pułku. Zresztą dzisiaj sytuacja jest niemal
taka sama. W dalszym ciągu nie wszyscy mamy oznaczoną grupę krwi.
– Tak, pod tym względem niewiele się przez ostatnie pięćdziesiąt lat zmieniło.
– Nie tylko pod tym względem. Są nowsze sprawy, które wówczas jeszcze nie istniały, a
teraz stały się realnym problemem. Jesteśmy na przykład zagrożeni awarią reaktora atomo-
wego. Dziesięć lat temu odwiedziłem szefa wojskowej służby zdrowia. To był okres, kiedy
wypracowaliśmy w klinice metodę zmniejszenia zagrożenia promieniowaniem jonizującym.
Jako modelu tego zagrożenia użyliśmy bomby kobaltowej. Przeprowadziliśmy doświadczenia
na zwierzętach. Wyniki przedstawiłem generałowi, którego to bardzo zainteresowało. Propo-
nowałem dwie lub trzy ampułki tymozyny, czyli hormonu grasicy, który u nas właśnie odkry-
liśmy, około 200 nanogramów selenu, kilkanaście gramów witaminy C. Człowiek, który nie
znalazłby się w epicentrum wybuchu, ale byłby narażony na działanie chmury atomowej,
mógłby, jak wynika z doświadczeń na zwierzętach, zażywając tę mieszankę uchronić się
przed zachorowaniem na białaczkę oraz innymi skutkami porażenia immunologicznego.
Gdyby każdy obywatel miał opatrunek osobisty z taką zawartością, moglibyśmy zminimali-
zować ewentualne skutki wybuchu atomowego i uratować tysiące istnień przed zabójczym
działaniem promieniowania jonizującego. Niestety, historia się powtarza, i – o ile wiem –
żadnych działań w tej sprawie nie podjęto. Myślę, że jest jakaś straszna patologia w tym, że
cały niemal wysiłek intelektualny idzie na marne, bo decydenci mają swoje ważniejsze spra-
wy.
57
– Myślę, że nie tylko decydenci mają swoje ważniejsze sprawy. Akcje zdrowia – co może się
na pierwszy rzut oka wydawać szokujące – nie stoją u współczesnych społeczeństw zbyt wysoko.
Ale teraz chciałbym namówić Pana na rozmowę o dziejach Pańskich magnezologicznych odkryć,
które, zdaje się, też tę tezę potwierdzają. Z magnezologią – jeżeli mnie pamięć nie myli – zetknął
się Pan po raz pierwszy, pracując pod kierunkiem profesora Jana Oszackiego.
– Ma pan rację, ale moja prawdziwa magnezowa przygoda zaczęła się nieco później. By-
łem wtedy asystentem profesora Tempki, był rok 1949, kiedy przywieziono do nas ciężko
chorego na białaczkę Pstrowskiego.
– Mówiło się, że umarł z przepracowania, tak się zaangażował w przodownictwo pracy.
– Nie, to raczej jest absurdalne podejście. W każdym razie ówczesne władze zwróciły się
właśnie do nas z prośbą o opinię. Wskazałem wówczas prace profesora Jeana Bernarda –
francuskiego hematologa, który opisał metodę przetaczania wymiennego. Dawała ona zna-
komite, jak na owe czasy, efekty w leczeniu niektórych chorób hematologicznych dzieci –
zwłaszcza w konflikcie Rh. W efekcie zaproszono profesora Bernarda na konsylium. Bernard
przyjechał z profesorem Jeanem Daussetem, laureatem Nagrody Nobla z 1980 roku, do tego
wraz z całą swoją ekipą dołączył Hirszfeid, wojsko dało krew i przeprowadzono przetoczenie
wymienne około 20 litrów krwi.
– Pstrowski mimo to zmarł.
– Tak, nie zdołaliśmy go wyleczyć, ale dokonałem wtedy spostrzeżenia, które zadecydo-
wało o moich dalszych losach. Okazało się mianowicie, iż mimo że przetoczono bardzo dużą
ilość granulocytów, we krwi Pstrowskiego było ich nadal bardzo mało. Zastanawiając się, co
mogło spowodować tak szybkie zniszczenie tak dużej liczby granulocytów, wysunąłem kon-
cepcję, że prawdopodobnie przyczyną jest jakiś czynnik humoralny, immunologiczny. Tak
powstała hipoteza immunologiczna. Francuscy hematolodzy określili ją wówczas jako „kon-
cepcję zachęcającą i rewolucyjną, ale niestety nie udowodnioną”.
– Od śmierci Pstrowskiego minęło już jednak ponad trzydzieści pięć lat, które przyniosły
potwierdzenie udziału czynników odpornościowych w powstawaniu białaczki.
– Tak, nasz wkład w immunologiczną patogenezę białaczek – początkowo natury li tylko
intuicyjnej – został potwierdzony. Tymozyna jest właśnie tym czynnikiem, który w pewnym
sensie wskazuje na istnienie mechanizmów immunologicznych. Okazało się mianowicie, że
jeżeli tymozyna, czyli hormon grasicy, działa słabiej, układ immunologiczny wykazuje nie-
wydolność. Organizm nie potrafi prawidłowo sterować ochroną i niszczeniem chorobotwór-
czych krwinek i człowiek bardzo łatwo może zachorować na białaczkę. Natomiast podanie w
takiej sytuacji tymozyny wzmaga aktywność układu immunologicznego, utrudnia rozwój wi-
rusa białaczkowego i może zahamować dalszy rozwój choroby.
– Zdaje się, że doszliśmy do spraw najistotniejszych w Pańskiej medycznej i społecznej
karierze – myślę o Pańskich badaniach nad geografią i ekologią białaczek oraz o wynikającej
stąd roli mikroelementów.
– Wówczas, w myśl starego wąskospecjalistycznego paradygmatu, działałem jeszcze jako he-
matolog, a raczej leukozolog. Zawodowo zajmowałem się chorobami wewnętrznymi – taka była
moja specjalność – interesowałem się zaś białaczkami, czyli leukozami, albo, jak mówią inni,
leukemiami. Teraz, szukając przyczyn etiopatogenezy białaczek, musiałem rozsadzić ramy tej
wąskiej specjalności. Zacząłem się zastanawiać, jak wyglądają choroby białaczkowe w innych
krajach. W 1960 roku odbyłem wielką podróż po wielu krajach świata. Dzięki niej uzyskałem
dane, które pozwoliły mi stwierdzić, że największa zapadalność na białaczki występuje powyżej
62 równoleżnika – czyli na przykład w krajach nadbałtyckich: w Szwecji, Norwegii, Danii. Dania
zresztą znana jest z tego, że ma największą zachorowalność na białaczki. Dużo zachorowań jest
także w północnej Polsce. Jednocześnie okazało się, że na przykład na Dalekim Wschodzie bia-
łaczki limfatyczne są bardzo rzadkie, nie ma ich na Karaibach, prawie nie ma w Hiszpanii.
– Jak Pan to tłumaczył?
58
– Wytłumaczenia oczywiście od razu nie miałem, ale wydawało mi się, że musi tu wystę-
pować jakieś uwarunkowanie ekologiczne. Jednakże żeby zbadać i udokumentować źródła
ekologiczne, trzeba mieć wykształcenie matematyczno-geograficzno-lekarskie. Jednego z
moich najlepszych uczniów, Kazimierza Janickiego – obecnie już profesora – udało mi się
ukierunkować na te badania.
– I one właśnie doprowadziły Pana i Pańskich współpracowników do odkrycia roli magne-
zu?
– Tak, zgodnie z dyrektywą Arystotelesa zstępowaliśmy od ogółu do szczegółu. Znając
skupiska białaczek, zaczęliśmy się zastanawiać, co je wywołuje i jakie choroby występują
równolegle z białaczkami.
– Skąd wzięła się myśl szukania patogenezy białaczek w geografii ich występowania?
– Szukałem na chybił trafił. Zetknąłem się z doniesieniami różnych historyków, geogra-
fów, kolegów lekarzy, z których wynikało, że w Japonii białaczki są szczególnie rzadko roz-
poznawane, podobnie jest w Hiszpanii i innych krajach śródziemnomorskich. Oczywiście
próbowałem dociekać, czy dzieje się tak dlatego, że nie potrafi się ich rozpoznawać, czy dla-
tego, że rzeczywiście ich nie ma. Wiedziałem, że musi to mieć jakieś przyczyny ekologiczne
albo kulturowe. Przyjąłem wówczas zasadę, że w nas, ludziach, odbija się zarówno kultura,
jak i natura. Kultura, która jest naszym produktem, i natura, której produktem jesteśmy my,
ale którą zmieniamy na niekorzyść.
Trzeba przecież zdawać sobie sprawę, że nasz organizm zbudowany jest z wielu składni-
ków, które występują w naturze, w skorupie ziemskiej, w wodzie, ale których sami nie potra-
fimy syntetyzować. Jeżeli nie otrzymujemy ich z pożywieniem i wodą, powstaje, mówiąc
potocznie, deficyt wywołujący choroby.
– Tak jak brak jodu – co powszechnie wiadomo – wywołuje chorobę tarczycy?
– Tak, reakcją organizmu na brak jodu jest niedoczynność tarczycy, powodująca jej prze-
rost, czyli wole, a u dzieci niekiedy kretynizm. Bez skutecznej interwencji lekarza byłaby to
choroba śmiertelna. W naszym wypadku mechanizmy są podobne, scenariusz jest podobny,
tylko bohaterowie są inni – inne są pierwiastki. Otóż stwierdziłem, że na pewnych terenach
białaczki limfatyczne ludzi i bydła są rzadkie, a na innych częste. Poza tym, tam gdzie rzadkie
są białaczki i nowotwory, tam rzadsze są miażdżyce, zawały, nerwice, nagłe zgony niemow-
ląt, kamica szczawianowa, astma, zaburzenia psychiczne i nietolerancja na alkohol.
Zbadaliśmy wiele parametrów i wówczas okazało się, że głównym winowajcą jest magnez.
To niedobór magnezu i wapnia wywołuje miażdżycę nie tylko u dorosłych, ale i u niemowląt.
Właśnie miażdżyca okazuje się być przyczyną nagłych zgonów niemowląt i – co niedawno
odkryli Amerykanie, a na co w Polsce nie zwrócono uwagi – fibroelastozy, czyli poważnej
wrodzonej choroby wsierdzia. Do niedawna jeszcze mechanizm tej choroby był zupełnie nie-
znany. Co najwyżej odnoszono sukcesy w operacyjnym leczeniu jej skutków. Teraz jednak i
jej można zapobiegać.
– O ile wiem, nic się w tym kierunku nie robi.
– Oświata zdrowotna i profilaktyka są u nas w fazie raczkowania. W tej dziedzinie wciąż
niewiele się zmienia.
– Czyli że jest tych spraw więcej?
– Znacznie więcej. Na przykład tak drastyczna sprawa, jak nagłe zgony niemowląt –
wstrząs dla rodziców, bo dziecko kwitnące nagle ginie. A materiały już w świecie są. Udało
mi się je otrzymać i już przetworzyłem je na działania. W tej chwili w dziedzinie profilaktyki
szczególnie ważna wydaje mi się troska o zdrowie jeszcze nie narodzonych. Dlatego w Komi-
sji Ochrony Zdrowia Społecznego Krakowskiego Oddziału PAN rozwijamy opiekę nad ko-
bietami ciężarnymi – chodzi o to, by je nasycić tymi elementami, które decydują o zdrowiu, a
przede wszystkim magnezem, gdyż nasze społeczeństwo cierpi przede wszystkim na niedobór
magnezu. Z chwilą rozpoznania ciąży każda kobieta powinna więc otrzymać porcję magnezu.
59
Ponadto każda kobieta powinna karmić piersią, gdyż jest stwierdzona ujemna zależność mię-
dzy karmieniem piersią a zagrożeniem tym, co się nazywa chorobami cywilizacyjnymi. In-
nymi słowy: im więcej sztucznych odżywek, tym więcej chorób cywilizacyjnych.
Inna ważna sprawa, może nawet najważniejsza, którą się teraz zajmuję, to wyprowadzenie
do szpitali dzieci opóźnionych w rozwoju, które przebywają w domach opieki społecznej,
gdzie mają doskonałą opiekę somatyczną, ale nie są leczone. Te dzieci są obecnie w takiej
samej sytuacji, w jakiej do czasu rewolucji francuskiej byli umysłowo chorzy. Po prostu
trzymano ich w więzieniach przykutych łańcuchami. Dopiero Puinel wyprowadził ich z wię-
zień do kliniki.
– Chciałby Pan być Puinelem dzieci?
– Nie, ja osobiście nie mam tu żadnych ambicji poza inspiracją. Zresztą mamy w Krakowie
zespół wspaniałych ludzi, którzy te sprawy realizują.
– Czy profilaktyka miażdżycy niemowląt jest pańskim zdaniem rzeczywiście realna?
– Najzupełniej. Jeżeli kobietę ciężarną nasycimy w okresie ciąży pożywieniem wzbogaco-
nym w magnez, to ryzyko, że jej dziecko zapadnie na fibroelastozę będzie znacznie mniejsze.
Prawdopodobieństwo zachorowania w starszym wieku zmniejsza też karmienie piersią.
– Opowieść o Pańskiej przygodzie z magnezem przerwaliśmy w chwili, gdy stwierdził Pan
związek między jego niedoborem, a zapadalnością na białaczkę i niektóre inne choroby.
Chciałbym, żebyśmy do tego wątku wrócili.
– Gdy stwierdziłem, że białaczki limfatyczne występują w tych krajach, w których woda
jest miękka, bo polodowcowa, w krajach, w których panuje dyktatura dobrobytu: nadmiernie
oczyszczone białe pieczywo, biała sól, biały cukier – zdałem sobie sprawę, że istnieje tu jakaś
zależność. Odpowiedź otrzymałem przypadkowo, od kolegów prowadzących badania na
szczurach, u których białaczki nie powstają samoistnie. Stwierdzili oni, że dietą ubogomagne-
zową można u szczurów wywołać białaczkę. Co więcej, udowodnili, że wstrzykując szczu-
rzym noworodkom krew szczurów chorych na białaczkę można wywołać białaczkę i u nich.
W tym samym eksperymencie zauważono też, że wstrzyknięcie zakażonej krwi dorosłym
szczurom nie wywołuje zachorowania. Na podstawie tych doświadczeń doszedłem do wnio-
sku, że białaczka jest chorobą zakaźną (zakażenie przez wstrzyknięcie krwi), że rozwija się
jedynie w organizmach o małej odporności (chorowały tylko noworodki, gdyż mają mniejszą
odporność) i że wywołuje ją brak magnezu (dieta ubogomagnezowa). Zacząłem się wówczas
zastanawiać, czy nie można by leczyć białaczki podając magnez, skoro można ją wywołać
ograniczając jego dopływ do organizmu.
– Ale tu doznał Pan chyba porażki, nie słyszałem bowiem, żeby w ciągu ostatnich dwu-
dziestu lat coś się poważnie w leczeniu białaczek zmieniło.
– Rzeczywiście niewiele się zmieniło. Ale opowiem panu historię niemal mistyczną, której
nikomu dotąd nie opowiadałem, którą wręcz utrzymywałem w tajemnicy. Otóż, jeżeli czytał
pan moje
Kartki z dziennika doktora Twardego, zna pan zapewne dedykację, w której wy-
mieniam kilkunastu ludzi, dzięki którym żyję. Było ich jednak znacznie więcej. Ich działal-
ność – często epizodyczna – uratowała mi życie, im zaś groziła śmiercią. Otóż jedna z tych
osób zachorowała na ostrą białaczkę. Działo się to w latach sześćdziesiątych. Jedna z moich
uczennic, ale już wówczas na samodzielnej placówce, wiedząc, że jej pacjentka jest osobą, z
którą łączą mnie serdeczne więzy, poprosiła mnie na konsylium. Nigdy wcześniej przez myśl
mi nie przeszło, że zdarzy mi się kwestionować rutynowe leczenie w białaczce ostrej. A jed-
nak wówczas sprzeciwiłem mu się kategorycznie i wziąłem na siebie pełną odpowiedzialność.
Zdawałem sobie sprawę z ogromu ryzyka. Wiedziałem, że leki, które stosuje się tradycyjnie,
mogą na krótki czas przedłużyć życie, lecz wiedziałem też, że przyniosą śmierć w męczarni.
Pomyślałem, że jeżeli ma być śmierć, to niech przynajmniej będzie lżejsza. Postanowiłem
zaryzykować. Kazałem podawać delbiazę (był to preparat magnezowy, odkryty przed pierw-
szą wojną światową przez francuskiego lekarza, profesora Delbeta) i nic poza tym. Proszę
60
sobie wybrazić, że po przeszło dwudziestu latach ta osoba, starsza ode mnie o trzy lata, znaj-
duje się wciąż w kwitnącym zdrowiu, choć ciągle trzeba stosować leczenie podtrzymujące.
– Czy próbował Pan jeszcze potem tej metody?
– Tak, stosowaliśmy ją w klinice w leczeniu białaczek limfatycznych.
– Ile osób wyleczył Pan tą metodą?
– Wie pan, bardzo długo nie zapisywaliśmy przypadków. Po prostu nie przywiązywaliśmy
do tej sprawy większej wagi.
– A czy miał Pan jakieś niepowodzenia?
– Nie, nie miałem żadnych niepowodzeń.
– Dlaczego więc nie ogłosił Pan tych danych? Przecież dzięki nim można by uratować
wiele osób.
– Zdawałem sobie sprawę, jak byłoby przyjęte takie doniesienie. Wie pan przecież, ile przy-
krości miałem w związku z moimi innymi odkryciami. A to jest prawdziwa rewelacja i wiedzia-
łem, jak moi koledzy – to najbardziej chyba zawistne, skonfliktowane środowisko – zareagują.
Gdybym nawet ujawnił moją metodę leczenia białaczki, warszawscy profesorowie i tak by ją
zdeprecjonowali. A my nie mieliśmy całej naukowej podbudowy. Po prostu nie starczało czasu na
prowadzenie żmudnych prób, studiów, analiz. W medycynie to wszystko jest bardzo sformalizo-
wane, a mnie ciągle pochłaniały jakieś inne sprawy, które dawały natychmiastowe wyniki.
– Dziś jednak zdecydował się Pan ogłosić to wszystko i dlatego mi Pan to opowiada.
– Mamy już wielu wyleczonych chorych, więc zdecydowaliśmy się z profesorem Julianem
Blicharskim, że dłużej nie będziemy zwlekać, tym bardziej że i na Zachodzie pojawiają się
doniesienia na ten temat. Na ostatnim zjeździe magnezologicznym w Hohenheim weterynarz
szwajcarski, doktor Erez, ogłosił referat o rewelacyjnych wynikach leczenia raka sutka i bia-
łaczki u zwierząt przez podawanie magnezu. To jest pierwszy obcy dowód, który potwierdza
moje poprzednie spostrzeżenia i doświadczenia kliniczne. Wobec tego musieliśmy się pospie-
szyć, żeby ogłosić nasze wyniki przed innymi.
– Jak Pan sądzi, czy Pańskie odkrycie daje nadzieję na skuteczne leczenie magnezem in-
nych rodzajów białaczki?
– Tego nie wiem, ale chyba nie. Co najwyżej w niewielkim stopniu.
– Co Pan miał na myśli, mówiąc o innych sprawach, które Pana pochłaniały i które dawały
natychmiastowe wyniki? Co może być dla hematologa ważniejsze od lekarstwa na białaczkę?
– To była przede wszystkim sprawa nitrogranulogenu, o którym dotychczas nie mówili-
śmy, bo pan o to nie pytał.
– Miałem z Panem o tym rozmawiać, ale zaskoczył mnie Pan tą sprawą magnezowo-
białaczkową, ona wydała mi się ważniejsza, powiedziałbym – wręcz sensacyjna.
– Sprawa nitrogranulogenu też była sensacyjna i ważna. Dzięki niemu leczymy w tej
chwili stwardnienie rozsiane – jedną z najpoważniejszych chorób układu nerwowego. Ale
muszę przyznać, że wciąż jeszcze nie rozumiemy mechanizmu, który tym kieruje. To jest
prawdziwa zagadka.
– Pańskie odkrycie możliwości skutecznego stosowania nitrogranulogenu w leczeniu
gruźlicy, o ile wiem, też było przypadkowe.
– Mieliśmy wówczas sprawdzić ten lek w leczeniu ziarnicy złośliwej, a „dzięki” pomyłce
rentgenologa, który u znajdującego się w ciężkim stanie pacjenta rozpoznał chorobę nowo-
tworową, dokonaliśmy zaskakującego odkrycia. Czwartego dnia po zastosowaniu kuracji ni-
trogranulogenem pacjent zaczął ruszać nogami i sterować zwieraczami. Proszę sobie wyobra-
zić, jak ogromne przeżywaliśmy wówczas wzruszenie, jak ogromna zapanowała radość. Oka-
zało się jednak, że rozpoznanie było błędne. W rzeczywistości pacjent chorował na gruźlicę
kości o nietypowo ciężkim przebiegu. Od tego się zaczęło.
– A były to zdaje się późne lata czterdzieste, kiedy gruźlica – jak się obrazowo mówi –
zbierała obfite żniwo.
61
– Rok był 1948 i to nasze doświadczenie narobiło sporo zamieszania. Nie potrafiliśmy zro-
zumieć mechanizmu działania nitrogranulogenu. Dziś wiemy, że wpływa on normalizująco na
układ immunologiczny.
– Później stosował Pan nitrogranulogen także w leczeniu innych chorób dotychczas uwa-
żanych za nieuleczalne.
– Tak, między innymi w przypadkach zaniku nerwu wzrokowego i jamistej gruźlicy od-
pornej na wszelkie leczenie. Ostatnio zaś zaczęliśmy, zdaje się, wchodzić w nową fazę. Otóż
jedna z koleżanek dała prowincjonalnemu lekarzowi przepis na stosowanie nitrogranulogenu
w leczeniu stwardnienia rozsianego i znów zaszła pomyłka. Ten lekarz podał chorej wielo-
krotnie większą dawkę. Stał się cud! Chora, która była już w beznadziejnym stanie, zaczęła
chodzić. Przychodzili ludzie ze wsi, żeby ją oglądać. Moja koleżanka opisała ten przypadek i
wiele wskazuje na to, że poważnie zwiększymy dawki, co pozwoli uzyskiwać dużo lepsze
wyniki.
– A o ile wiem, nitrogranulogen nie jest jeszcze powszechnie stosowany nawet jako lekar-
stwo na stwardnienie rozsiane. Wielu lekarzy boi się go wprowadzać.
– Wie pan pewnie, że jest taki bryk zawierający spis wszystkich leków będących w sprze-
daży. I tam, proszę pana, napisali, nie wiem skąd im się to wzięło, że nawet po jednym za-
strzyku może nastąpić zgon. Dziwi się pan teraz, że lekarze się boją?
– A nie zdarzają się Panu takie przypadki?
– Nie miałem ani jednego i nie słyszałem, żeby komukolwiek coś takiego się przydarzyło.
– Wygląda na to, że jakieś fatum ciąży nad Pańskimi odkryciami i wynalazkami.
– Fatum, proszę pana, ciąży nad ludzkością. Dawne cywilizacje ginęły dlatego, że nie wie-
działy, co je niszczy, ani tym bardziej, jak się przed tym chronić. My wiemy, ale mając zbyt
ubogą wyobraźnię, nie potrafimy wyciągnąć z tego wniosków. Otto Spengler przewiduje ko-
niec naszej cywilizacji na rok 2000. Tylko od nas zależy; czy się ta przepowiednia sprawdzi.
To fatum to jest zatrucie ołowiem – coraz powszechniejsze i coraz groźniejsze! Zatrucie, któ-
re powoduje straszliwą degenerację mózgów. Z kolei degeneracja mózgu utrudnia zrozumie-
nie rozmiarów zagrożenia i konieczności przeciwdziałania.
– Czyli coś w rodzaju spirali samozniszczenia. Wieszczy Pan koniec gatunku! Może zatem
tytuł Pańskiej książki
Nie ma nieuleczalnie chorych należałoby zmienić na Jesteśmy nieule-
czalnie chorzy.
– Jeszcze nie. Póki nasze mózgi nie są jeszcze całkiem zniszczone, póki istnieje możliwość
przeciwdziałania, jest jeszcze szansa. Ale trzeba się spieszyć.
– Być może mój mózg też nie jest już w pełni sprawny – tym bardziej że mija ósma godzi-
na rozmowy – ale muszę przyznać, że podobnie jak wiele innych ostrzegawczych prognoz i
katastroficznych przepowiedni, tak i ta wywołuje we mnie pewną rezerwę.
– Rezerwa jest oczywiście zrozumiała, ale w tym przypadku uzyskane przez naukę dane
nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Badania historyczno-porównawcze, które ostatnio
przeprowadzono, potwierdziły wcześniejsze przypuszczenia wielu uczonych.
– Co to są za badania?
– Przede wszystkim badania zawartości ołowiu w kościach naszych przodków. Weźmy ba-
sen Morza Śródziemnego – Eicos, miejsce najbardziej korzystne dla rozwoju życia i jego naj-
doskonalszej formy w postaci tkanki mózgowej. Proszę pamiętać, że mózg jest najwyżej roz-
winiętą żywą materią, dla której organizm ludzki jest tylko gospodarzem, sprawność zaś na-
szego ciała służy temu, żeby mózg był sprawny. W okresie, gdy rodziły się najpiękniejsze
idee: gdy powstało sacrum w postaci platońskiej triady piękno-prawda-dobro, zagrożenie mó-
zgu przez jego największego wroga, jakim jest ołów, było tak małe, że nie odgrywało prak-
tycznie żadnej roli. Można się o tym przekonać, badając metodą izotopową zawartość ołowiu
w kościach ówczesnych Greków. Ale wystarczy zbadać kości żyjących kilkaset lat później
Rzymian, żeby stwierdzić, że ich kontakty z ołowiem były znacznie częstsze. Kości Rzymian
62
mają już kilkanaście razy większą zawartość ołowiu. Skażenie ołowiem wzrastało wraz z za-
możnością. Działo się tak zapewne dlatego, że ludzie zamożni odżywiali się w bardziej luksu-
sowy sposób. Pili dużo białego wina, jedli delikatne jasne pieczywo, często stykali się z
przedmiotami z brązu o dość znacznej zawartości ołowiu. Natomiast na ziemiach polskich
zwiększona zawartość ołowiu w kościach ludzi zamożnych była związana zapewne z używa-
niem naczyń cynowych, gdyż cyna, jak wiadomo, występuje w połączeniu właśnie z oło-
wiem. To wszystko powodowało degradację umysłową warstw wyższych, o której zresztą
wiele się słyszało, ale wiązano ją przeważnie z innymi czynnikami. Teraz ta degradacja obej-
muje wszystkich, niemal całą ludzkość.
– Dziś jednak nie używa się akweduktów, brązowych pancerzy ani cynowych naczyń.
– Ale za to żyjemy w atmosferze skażonej spalinami samochodowymi. Uczeni z Glasgow
udowodnili, że dzieci opóźnione w rozwoju przez dłuższy czas korzystały z wody miękkiej,
zawierającej dużo ołowiu. Do podobnych wniosków prowadzą badania innych cywilizacji.
Okazuje się mianowicie, że upadki wielkich kultur były poprzedzone ich wzmożonymi kon-
taktami z ołowiem lub działaniami pozbawiającymi ludzi intensywnego zaopatrzenia w anta-
gonistę ołowiu, jakim jest magnez. Dziś szczególnie duże zagrożenie ołowiem i, co za tym
idzie, masowe ogłupianie społeczeństw związane jest z powszechnym używaniem alkoholu.
Alkohol wypłukuje magnez i dlatego ołów ma ułatwione przenikanie do tkanki mózgowej.
Wypłukiwanie magnezu jest tym groźniejsze, że w naszym pożywieniu otrzymujemy go i tak
za mało. Magnez znajduje się w twardej wodzie, w ciemnym pełnoziarnistym chlebie, w me-
lasie, w soli kamiennej. My tymczasem pijemy wodę zmiękczaną, jemy białe pieczywo, rafi-
nowany cukier, ługowaną sól.
W każdym razie produkcja ołowiu rzędu 10 ton wystarczyła do zdegenerowania Rzymian i
spowodowania upadku Cesarstwa Rzymskiego. Dziś jest ona milion razy większa!
– Ale wciąż trwamy.
– Lecz musi pan wiedzieć, że los nasz jest przesądzony, jeżeli natychmiast nie zareaguje-
my, zmniejszając nasz kontakt z czterotlenkiem ołowiu i zwiększając dawki magnezu, wap-
nia, cynku i selenu. Ludzie jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy, nie doceniają powagi sytu-
acji. Dlatego apeluję do pana, niech pan zrobi, co w pańskiej mocy, aby im to uświadomić.
Pan wie, że nazywają mnie magnezomaniakiem. Pana też to czeka, jeżeli włączy się pan w
moją akcję! Jeżeli przemawiają do pana te argumenty, które podałem, to powinien pan roz-
wijać akcję na rzecz racjonalnego odżywiania zwłaszcza ciężarnych, bo jest to jedyny sposób,
by ocalić ludzkość przed skretynieniem i zagładą.
– Czy to właśnie jest sprawa, Pańskim zdaniem, najważniejsza dla zachowania gatunku?
– Spraw, od których rozwiązania lub nie zależy zachowanie gatunku, jest oczywiście
znacznie więcej. Ale jeżeli mielibyśmy wytyczyć jakiś program dla przyszłości, to zdecydo-
wanie na pierwszym miejscu byłaby troska o zachowanie na tyle zdrowego mózgu, żeby mógł
on zaakceptować egalitaryzm społeczny i biologiczny, czyli równość ludzi w społeczeństwie i
różnych form życia w przyrodzie.
– Wiele osób by się z tym nie zgodziło. Egalitaryzm, tak jak Pan go ujmuje, ma wielu wy-
znawców, ale ma też wielu przeciwników, gdyż jak każde ujęcie syntetyczne jest poważnym
uproszczeniem problemów realnych.
– I nie ma w tej różnicy zdań nic dziwnego, skoro ciągle jeszcze nie mamy porozumienia
co do tego, co jest dobre, a co złe. Ja na swój własny użytek, i może jeszcze na użytek moich
uczniów, współpracowników, w pewnym sensie spadkobierców – wypracowałem koncepcję
dobra i zła. Twierdzę mianowicie, że dobre jest to wszystko, co zmniejsza cierpienia do mi-
nimum, co zapobiega uszkodzeniu struktury i funkcji naszych narządów, czyli chorobom, i to,
co zapobiega przedwczesnym zgonom. Natomiast zło jest prostą antynomią dobra. Od lat
toczę boje w imieniu dobra, wołając o profilaktykę ekologiczną w naszym kraju, ale dotych-
czas jest to bezskuteczne. Wobec tego robię sam tyle, ile mogę: piekę sobie w prodiżu chleb,
63
czasem sam na żarnach zmielę mąkę. Tak mielone ziarno ma tę szczególną wartość, że zawie-
ra pokruszone w czasie mielenia drobinki krzemu, którego też w naszym nowoczesnym po-
żywieniu brakuje. Z braku zaś krzemu chorujemy między innymi na choroby układu kostno-
stawowego, mówiąc potocznie: na stawy.
– Po tym co Pan powiedział, wciąż nie mogę zrozumieć, czemu tak mało autorytetów me-
dycznych czy moralnych angażuje się w akcję na rzecz magnezu. Dlaczego wobec oczywisto-
ści zagrożenia najwybitniejsi profesorowie medycyny nie założą na przykład Stowarzyszenia
na Rzecz Magnezu.
– Na świecie sprawami magnezu zajmuje się coraz więcej osób. W 1971 roku odbył się I
Światowy Kongres Magnezologiczny, na który przyjechali lekarze, weterynarze, biolodzy,
agrotechnicy z kilkudziesięciu krajów. Do tej pory tego typu kongresów odbyło się jeszcze
kilka, wydawany jest też specjalny „Magnesium Bulletin”. Poważne prace magnezologiczne
prowadzi się także w Związku Radzieckim. Tylko u nas prawie nic się w tych sprawach do
niedawna nie robiło. Dopiero ostatnio przedstawiciel najwyższych władz, Zbigniew Micha-
łek, uznał potrzebę stosowania nawozów dolomitowych o wysokiej zawartości magnezu i
tlenku wapnia, co postulowaliśmy od lat. Smutne natomiast jest to, że naukowcy, nawet wy-
bitni, wciąż boją się wychylić nosa ze swojej specjalności. Ładnie mówił o tym Marian Mazur
– ojciec polskiej cybernetyki. Przeprowadził on mianowicie rozróżnienie między naukowcem
i uczonym. Naukowiec to taki człowiek, który wchodzi do lasu, znajduje sobie polankę i bada
wszystko, co na niej jest. Natomiast uczony idzie głębiej w las, bo ciekawi go, co jest tam
dalej.
W nauce wciąż dominują naukowcy i to jest nasza klęska. Zdaniem astrologów – i coś w
tym jest – epoka 2000 lat, która się teraz kończy, miała symbol Ryb i była znamienna anali-
tycznym spojrzeniem na świat. Ta analityczność wyrażająca się pozytywistyczną koncepcją
nauki doprowadziła do tragedii, jaką jest sytuacja wąskich specjalistów zagubionych w po-
dzielonym na tysiące specjalności świecie i nie potrafiących się ze sobą porozumieć. Potocz-
nie nazywa się to zatomizowaniem świata. Po prostu straciliśmy wspólny język. Język nauki
zamiast nas łączyć, integrować – stwarza barierę nie do pokonania. Jesteśmy w przededniu
powtórzenia tragedii wieży Babel.
– Więc jednak przepowiada Pan koniec świata!
– Nie, bo epoka Wodnika, która według tej samej koncepcji ma nastać po roku dwuty-
sięcznym, ma być epoką syntezy. To widać, nie tylko w rodzącej się interdyscyplinarności,
ale też w ruchach ekumenicznych. Ta tendencja jest wyraźnie zauważalna. I to jest nasza
wielka nadzieja.
– Dziękuję Panu za rozmowę.
64
Rozmowa z profesorem Wiktorem DEGĄ
Jeden z milionów małych kroków
Prof. dr hab. Wiktor Dega urodził się w Poznaniu w roku 1896. Studia medyczne odbywał
w latach 1918–1924 w Berlinie, Warszawie i Poznaniu, gdzie uzyskał doktorat i podjął pracę
w Klinice Ortopedycznej tamtejszego uniwersytetu. W okresie międzywojennym odbył trzy
zagraniczne podróże naukowe: w 1925 roku do Francji, w 1927 do Włoch i w 1931 do Szwe-
cji. W 1933 roku uzyskał habilitację na podstawie nagrodzonej w konkursie ortopedycznym
imienia Feliksa Sommera pracy
Badania z dziedziny etiologii i patogenezy wrodzonego
zwichnięcia stawu biodrowego. Poza pracą w klinice ortopedycznej w latach 1926–1937 peł-
nił obowiązki lektora gimnastyki leczniczej i masażu w Studium Wychowania Fizycznego
Uniwersytetu Poznańskiego, a od 1928 roku kierował Poradnią Sportowo-Lekarską Ośrodka
Wychowania Fizycznego w Poznaniu. Od 1930 roku wraz z żoną Marią prowadził bezpłatne
kursy gimnastyki wyrównawczej dla dzieci z wadami postawy.
W listopadzie 1938 roku objął stanowisko ordynatora nowo powstającego Oddziału Orto-
pedycznego Szpitala Miejskiego w Bydgoszczy. Po zakończeniu kampanii wrześniowej został
ordynatorem Oddziału Chirurgii Dziecięcej w warszawskim Szpitalu Dziecięcym Karola i
Marii. 5 grudnia 1945 roku objął kierownictwo Kliniki Ortopedycznej Uniwersytetu Poznań-
skiego, a 15 stycznia 1946 roku został mianowany profesorem nadzwyczajnym. Tytuł profe-
sora zwyczajnego uzyskał w 1950 roku. Od 1950 roku sprawuje funkcję Krajowego Specjali-
sty do Spraw Rehabilitacji. Kierował między innymi akcją zwalczania epidemii choroby He-
inego-Medina, które nawiedziły Polskę w 1951 i 1963 roku.
W latach 1957–1967 był ekspertem Światowej Organizacji Zdrowia do Spraw Rehabilita-
cji.
W 1960 roku został pierwszym prezesem założonego z jego inicjatywy Polskiego Towa-
rzystwa Walki z Kalectwem.
W latach 1959–1962 sprawował funkcję rektora Akademii Medycznej w Poznaniu. W
1967 roku przeszedł na akademicką emeryturę, nie zrezygnował jednak z pełnienia wielu
funkcji społecznych.
Od 1962 roku jest członkiem Polskiej Akademii Nauk.
Pełni też funkcję przewodniczącego Komitetu Rehabilitacji i Adaptacji Człowieka PAN
oraz przewodniczącego Komisji Rehabilitacji – w Komitecie Terapii Doświadczalnej PAN.
Jest członkiem wielu polskich i zagranicznych towarzystw naukowych. Członkostwo ho-
norowe nadały mu między innymi: Polskie Towarzystwo Ortopedyczne i Traumatologiczne,
Polskie Towarzystwo Reumatologiczne, Austriacki Związek Ortopedów, Fińskie Towarzy-
stwo Ortopedyczne i Traumatologiczne, Jugosłowiańskie Towarzystwo Ortopedii i Trauma-
tologii, Francuskie Towarzystwo Ortopedyczne i Traumatologiczne, Wszechzwiązkowe Ra-
dzieckie Towarzystwo Ortopedyczne i Traumatologiczne, Węgierskie Towarzystwo Rehabi-
litacji. Został także wybrany członkiem Międzynarodowego Towarzystwa Chirurgów, Mię-
dzynarodowego Towarzystwa Rehabilitacji, Akademii Chirurgów Ortopedycznych, Akademii
Chirurgów Francuskich.
Tytuł doktora honoris causa nadały mu Akademie Medyczne w Krakowie, Poznaniu, Ło-
dzi, Wrocławiu oraz Uniwersytet Halle-Wittenberg.
65
W 1966 roku otrzymał Nagrodę imienia Alberta Laskera – najwyższe światowe wyróżnie-
nie w dziedzinie rehabilitacji, przyznawane przez Międzynarodowe Towarzystwo Rehabilita-
cji, a w 1973 roku Nagrodę Fundacji Alfreda Jurzykowskiego.
Otrzymał Nagrodę Państwową III (1951) i I (1968) stopnia.
[Nasze spotkanie w Instytucie Ortopedii i Rehabilitacji Akademii Medycznej w Poznaniu,
gdzie profesor Wiktor Dega jako Krajowy Specjalista do Spraw Rehabilitacji ma swój gabinet
i sekretariat, zaczęło się z półgodzinnym opóźnieniem. Przyczyna: pacjent lekarz, który po
kilku latach bezskutecznego leczenia się w klinice jednej z akademii medycznych, szukając
ostatniej nadziei, przyjechał właśnie do Degi. „Leczy mnie dwóch docentów i profesor, ale
nic nie umieją zrobić. Jak Dega nie pomoże – powiedział – to już nikt nie pomoże. Musi mnie
pan przepuścić].
Przepuszczam. Dega pomaga. Kiedy w końcu siadamy w profesorskim gabinecie, rozmo-
wa zaczyna się właśnie od tego pacjenta.
– Czy pan wie, że przedtem nikt chyba tego chorego porządnie nie zbadał? Lekarze nie
mają czasu. Zanadto się spieszą. Do mnie przyjeżdżają ludzie, dla których nikt nie miał dość
czasu. Często zjawiają się bez uprzedzenia, po prostu zasadzają się na mnie w korytarzu i nie
potrafią zrozumieć, jeżeli muszę odmówić z braku czasu. Mówią: „To tylko chwilka, niech
pan tylko rzuci okiem”. A rzucenie okiem nie wystarcza. Takiego człowieka trzeba dokładnie
zbadać, trzeba przeprowadzić szczegółowy wywiad. To musi trwać.
– I rzeczywiście nikt inny nie potrafi ich wyleczyć?
– Często nie chodzi nawet o wyleczenie. Wystarczy, że się tych chorych dokładnie zbada i
powie, co im jest. Bardzo często są to ludzie, których wyleczyć się nie da. Ale trzeba im po-
wiedzieć, jak mają ze swoim kalectwem, z chorobą żyć, jak się poruszać, żeby nie bolało albo
żeby nie było widać, że – na przykład – utykają, jakie wykonywać ćwiczenia, żeby choroba
się nie pogłębiała, jak stosować sprzęt rehabilitacyjny, bo nawet tego nie mają się czasem
gdzie dowiedzieć. Mówię im to wszystko i to przywraca im spokój. Tak niewiele ludziom
potrzeba.
– Nie wiem, czy się Pan ze mną zgodzi, ale sądzę, że te pielgrzymki ciągnące do Pana są
wynikiem rosnącej nieufności pacjentów wobec lekarzy. Badania trwające kilka minut, wie-
lotygodniowe oczekiwania na wizytę u specjalisty, powodujące marnowanie okresu, kiedy
chorobę można jeszcze w miarę łatwo opanować – to musi wywoływać podejrzenie o beztro-
skę.
– Chyba ma pan rację, ale to wszystko nie wynika tylko z beztroski lekarzy, to jest też
kwestia organizacji pracy. Gdzieś na początku lat pięćdziesiątych ministerstwo zdrowia zwró-
ciło się do mnie z prośbą o napisanie referatu o etyce lekarskiej, który miał być przedstawiony
na zjeździe ministrów zdrowia krajów socjalistycznych. Pracę tę wykonałem i wysłałem do
ministerstwa. Zjazd odbył się, ale nikt z ministerstwa się ze mną w tej sprawie nie kontakto-
wał, mojego referatu nie przedstawiono, zapadła głucha cisza. Sam do tej sprawy nie wraca-
łem, aż kilka lat później, w 1957 roku, referat ten ukazał się jako artykuł w miesięczniku
„Zdrowie Publiczne”.
– Czytałem ten tekst, przygotowując się do dzisiejszej rozmowy. Jest on zatytułowany
Etyka lekarska w świetle aktualnych dezyderatów służby zdrowia. Pisał Pan w nim między
innymi o problemach etyczno-lekarskich wynikających ze złej organizacji pracy służby zdro-
wia, a głównie z przeciążenia lekarzy.
– I dlatego właśnie taki los spotkał ten referat. Dla mnie to było oczywiste, że jeżeli chce
się mówić o etyce lekarza, trzeba też mówić o organizacji służby zdrowia, o warunkach, w
jakich lekarzowi każe się pracować. Jeżeli w poczekalni czeka czterdzieści osób, to każdej z
nich lekarz może poświęcić zaledwie parę minut. Jeżeli więc popełnia błąd, to popełnia go
niejako z konieczności, pod presją czasu i zniecierpliwionej kolejki. Gdy doprowadza się do
takiej sytuacji, trudno mieć do lekarza pretensję, że jego praca nie jest najwyższej jakości.
66
Tak samo do lekarza, którego wbrew jego woli rozdzielono z rodziną i znajomymi, wysyłając
gdzieś „na koniec świata”, trudno mieć pretensję, że jest sfrustrowany, że źle się tam czuje i
że w efekcie pracuje gorzej, niżby pracował w swoim środowisku. Myślę, że to właśnie
stwierdzenie, które podnosiło sprawę współodpowiedzialności organizatorów służby zdrowia
za pracę lekarza, mogło być przyjęte szczególnie niechętnie.
– Zwłaszcza że napisał Pan to na początku lat pięćdziesiątych, kiedy lansowano tezę, że
chcieć to móc. Czyli że lekarz może przyjąć nawet pięćdziesięciu pacjentów, jeżeli jest od-
powiednio „świadomy” i zaangażowany. Każdy lekarz mógł wówczas otrzymać nakaz pracy
w miejscowości, której wybór zależał tylko od widzimisię urzędnika. Zresztą wiele z tych
tendencji funkcjonuje do dziś. Obserwuję moich znajomych lekarzy i widzę, że są to chyba
najciężej pracujący ludzie w Polsce: szpital, dyżury, zdobywanie kolejnych stopni specjaliza-
cji, praca naukowa. Tydzień pracy lekarza ma nie czterdzieści kilka, ale przeszło osiemdzie-
siąt godzin.
– A w dodatku za tę pracę otrzymuje się groszowe pensje.
– Panie Profesorze, chciałbym, żebyśmy cofnęli się o sześćdziesiąt lat, to znaczy do okre-
su, gdy podjął Pan pracę na Uniwersytecie Poznańskim w utworzonej niespełna rok wcze-
śniej, kierowanej przez profesora Ireneusza Wierzejewskiego, pierwszej w Polsce Klinice
Ortopedycznej. Jak do tego doszło?
– O zawodzie lekarza marzyłem już na wiele lat przedtem, nim zapisałem się na medycy-
nę. Później, w czasie studiów, zacząłem myśleć o chirurgii. Odpowiadała mi manualność,
konkretność pracy chirurga.
– A nie zniechęcał Pana stosunkowo niski prestiż tego zawodu? Chirurgów uważano wów-
czas za medyków drugiej kategorii, a w niektórych krajach jeszcze do niedawna odmawiano
im prawa wstępowania do stowarzyszeń lekarskich.
– Nie myślałem o tym, nie zastanawiałem się nad swoją przyszłością. Chciałem się na-
uczyć ortopedii i nic więcej się nie liczyło.
– Dlaczego właśnie ortopedii?
– Ortopedia to była moja fascynacja od pierwszego wejrzenia. W tych materiałach, które
dla pana przygotowałem, jest między innymi wspomnienie o moim najbliższym przyjacielu
Januszu Zeylandzie, późniejszym profesorze, zamordowanym podczas Powstania Warszaw-
skiego. Z Januszem znaliśmy się od najmłodszych lat, mieszkaliśmy w tej samej kamienicy
przy ulicy Łąkowej 4 w Poznaniu, chodziliśmy do Gimnazjum imienia Marii Magdaleny,
braliśmy udział w tych samych tajnych kompletach historii i literatury polskiej, które nie były
wówczas wykładane w zgermanizowanych szkołach dzielnicy pruskiej. Kiedy nieco podrośli-
śmy, obaj należeliśmy do nielegalnego niepodległościowego Towarzystwa Tomasza Zana,
działającego wśród poznańskiej młodzieży, a w końcu – także razem – wstąpiliśmy do para-
militarnej, wzorowanej na galicyjskim „Strzelcu”, Tajnej Organizacji Niepodległościowej.
Rozdzieliła nas dopiero wojna. W 1915 roku powołano mnie do armii pruskiej. Janusz, uro-
dzony w 1897 roku, mógł dalej chodzić do szkoły, a później – o czym obaj marzyliśmy – za-
pisać się na studia lekarskie na Uniwersytecie Berlińskim. Kiedy w Niemczech wybuchła
rewolucja, zrzuciłem mundur pruski i mogłem w końcu wrócić do Poznania. Obaj braliśmy
udział w prowadzonych przez TON przygotowaniach do Powstania Wielkopolskiego. Między
innymi byliśmy wyznaczeni do kompanii ochrony Paderewskiego. Gdy 26 grudnia 1918 roku
przyjechał on do Poznania – w czasie przejazdu z dworca kolejowego do hotelu „Bazar”
ochranialiśmy jego powóz przed napierającym tłumem, a w nocy z 26 na 27 grudnia czuwali-
śmy w położonym opodal „Bazaru” Muzeum Wielkopolskim. Razem przeszliśmy także Po-
wstanie Wielkopolskie, a gdy w maju 1919 roku mianowano mnie podporucznikiem, Janusz
znalazł się w dowodzonej przeze mnie kompanii piechoty.
W czasie jednej z potyczek Janusz przewrócił się wraz z koniem i doznał skomplikowane-
go złamania szyjki kości udowej. Kiedy po ustaniu walk wróciliśmy do Poznania, sprawą
67
najpilniejszą stało się ratowanie go przed kalectwem. Zwróciliśmy się więc do bardzo już
wówczas sławnego profesora Wierzejewskiego.
– Nie miał Pan kłopotów z dotarciem do takiej sławy?
– Pomógł nam wówczas mój dobry znajomy, późniejszy profesor, a wtedy pierwszy asy-
stent Wierzejewskiego, Franciszek Raszeja. W pewnym sensie także dzięki jego wstawien-
nictwu udało mi się uzyskać zgodę profesora na obserwowanie operacji Janusza.
Muszę panu powiedzieć, że zrobiła ona na mnie ogromne wrażenie i kiedy wychodziłem z
sali operacyjnej, wiedziałem już, że jednak nie chirurgia, ale ortopedia jest moim powoła-
niem. Zobaczyłem, jak wygląda ortopedyczna operacja, na czym ona polega. Zrozumiałem,
że nie chodzi tylko o sprawy manualne, ale też o konstrukcję aparatów ortopedycznych – Ja-
nusz przez długi czas musiał nosić aparat odciążający operowane biodro – że leczenie jest
skomplikowane, wieloetapowe. To mnie zafascynowało. Ortopedia wydała mi się czymś
znacznie ciekawszym od chirurgii. Chirurg zoperuje, zaszyje ranę i na tym przeważnie koń-
czy się jego rola. Dla chirurga akt operacyjny jest najistotniejszy, podczas gdy dla ortopedy
operacja często jest dopiero początkiem całego leczenia. To mi zaimponowało.
– Nie obawiał się Pan słabości polskiej ortopedii, podjęcia pracy w jedynej wówczas w
Polsce klinice ortopedycznej, braku perspektyw na usamodzielnienie się?
– Mówiłem już panu, że nie miałem wówczas żadnej wizji swojej kariery. Chciałem na-
uczyć się ortopedii i zostać ortopedą – to był horyzont moich ówczesnych marzeń. Zresztą
przez trzynaście lat pracowałem pod kierunkiem profesora Wierzejewskiego, zanim otwo-
rzyły się pierwsze placówki ortopedyczne w kraju. Dopiero w 1937 roku dostałem równocze-
śnie dwie propozycje ordynatury oddziałów ortopedycznych – w nowo powstających szpita-
lach w Gdyni i w Bydgoszczy.
– I zdecydował się Pan na Bydgoszcz.
– Tak. Szpital Miejski w Bydgoszczy, gdzie zaproponowano mi zorganizowanie niewiel-
kiego oddziału ortopedycznego, był w owym czasie inwestycją prestiżową. Miał się stać
przeciwwagą dla gdańskiego, niemieckiego ośrodka medycznego. Gdańskie kliniki niemal do
ostatniej chwili Drugiej Rzeczypospolitej przyciągały rzesze chorych z polskiego Pomorza,
które nie zdążyło się dorobić własnych placówek ortopedycznych i kadr medycznych na od-
powiednim poziomie.
– Jednakże, zanim objął Pan własny oddział i przeniósł się do Bydgoszczy, miał Pan już za
sobą bardzo ciekawe doświadczenia w dziedzinie leczenia dysplazji, czyli niepełnego wy-
kształcenia stawów biodrowych.
– Tak, w klinice profesora Wierzejewskiego mieliśmy bardzo dużo przypadków wrodzo-
nego zwichnięcia biodra, które jest konsekwencją dysplazji. Leczyliśmy je klasyczną metodą
Lorenza. Na ogół rodzice przyprowadzali dzieci dopiero wtedy, gdy zaczynały chodzić –
wcześniej nikt nie zauważał wady. Co gorsza, często przywożono do nas pacjentów w wieku
czterech czy pięciu lat. Czasami rodzice spostrzegali już wcześniej, że dziecko utyka, ale łu-
dzili się, iż wyrośnie z tego. Dopiero kiedy utykanie stawało się wyraźne, kiedy zaczynało już
przeszkadzać dziecku w zabawie, przyjeżdżano do nas. W narkozie nastawialiśmy ten staw,
wstawialiśmy zwichniętą główkę do panewki...
– Tak jak się naciąga wybity palec?
– Tak, ale w palcu zwichniętym pod wpływem urazu przerywają się wiązania. We wro-
dzonym zwichnięciu wiązania się nie przerywają, tylko się rozciągają. Gdyby więc staw po
nastawieniu zostawić własnemu losowi, to niebawem główka wyskoczyłaby ponownie. Dla-
tego trzeba było unieruchamiać ją gipsem, w którym dziecko musiało przebywać przez co
najmniej pół roku. W tym czasie poprzednio zbyt stromy, niewykształcony strop panewki
obniżał się, pokrywał główkę kości udowej, rozluźniona torebka stawowa obkurczała się i
staw stawał się stabilny.
68
– Brzmi to bardzo zachęcająco. Czemu więc odstąpiono od tej metody?
– Bo często po nastawieniu stawu nie następowało przystosowanie panewki do główki.
Staw nie uzyskiwał potrzebnej stabilności i główka wysuwała się z panewki. Następował
wtedy nawrót zwichnięcia. Kontrolne badania odległych wyników wykazały, że w pewnym
procencie przypadków dochodziło do martwicy części główki kości udowej. Ściągnięta
gwałtownie do panewki zwichnięta główka udowa tak silnie naciskała na chrząstki, że traciły
one swą żywotność i staw ulegał zmianom zniekształcającym.
– Kiedy zorientował się Pan, że ta metoda nie jest skuteczna?
– Po raz pierwszy zetknąłem się z leczeniem dysplazji w 1924 roku. Wówczas w Poznaniu
stosowaliśmy jeszcze metodę Lorenza w zasadzie bez zastrzeżeń. W 1925 roku dostałem sty-
pendium rządu francuskiego. We Francji już wiedziano, że ta metoda nie jest doskonała. W
Paryżu, w klinice profesora Louisa Ombrédanne'a, spotkałem wówczas doktora Marcela Lan-
ce'a, który wykonywał plastykę daszka panewki. Operacja ta polegała na dłutowaniu strome-
go stropu panewki i obniżeniu go, tak by główka kości udowej nie mogła się już tak łatwo
wyśliznąć. Aby jednak uformowany w ten sposób strop panewki nie mógł wrócić do strome-
go ustawienia, Lance blokował go, wszczepiając w lukę powstającą między obniżonym stro-
pem a kością miednicy przeszczepy kostne, pobierane z piszczeli operowanego dziecka.
– O ile wiem, po powrocie do Polski zainteresował się Pan bliżej problemem dysplazji.
– Tak, przede wszystkim rozpocząłem badania nad przyczyną i sposobem powstawania
wrodzonego zwichnięcia biodra. Dzięki uprzejmości kolegów z Kliniki Położniczej w Pozna-
niu mogłem przebadać sto martwo urodzonych płodów od trzeciego do dziewiątego miesiąca
ciąży. Z badań tych wynikało między innymi, że w trakcie rozwoju płodu między czwartym a
dziewiątym miesiącem panewka staje się coraz płytsza, a jej strop coraz bardziej stromy. Jed-
nocześnie uwydatnia się też przodoskręcenie szyjki kości udowej. W rezultacie w chwili po-
rodu sprawność mechaniczna stawu jest gorsza niż w czwartym czy piątym miesiącu ciąży i
pod względem statyki bardziej odpowiada potrzebom czworonoga, niż dwunożnego
homo
erectus. Można powiedzieć, że każdy noworodek rodzi się z fizjologiczną dysplazją biodra.
Praktyka wykazała, że u większości niemowląt biodro normalizuje się samo, tylko u czterech
procent niemowląt dysplazja staje się patologiczna i wtedy wymaga leczenia. Im wcześniej
się je zaczyna, tym większe są szanse na pełne wyleczenie.
– Badania te stały się, o ile wiem, podstawą Pańskiej pracy habilitacyjnej, która spotkała
się ze szczególnym uznaniem profesora Wittoria Puttiego – czołowego wówczas autorytetu w
światowej ortopedii.
– Tak, Putti był wtedy absolutną wyrocznią w ortopedii. Wielu amerykańskich lekarzy nie
odważało się otworzyć praktyki ortopedycznej, jeżeli nie miało za sobą przynajmniej kilku-
miesięcznego stażu u Puttiego. Często nie chodziło nawet o to, żeby się czegoś nauczyć.
Amerykanie większość czasu spędzali na korcie tenisowym albo na pływalni, ale potem mogli
napisać sobie na szyldzie „Dr John Brown – były asystent prof. Wittoria Puttiego”. Staż u
Puttiego niejako nobilitował. O tym dowiedziałem się jednak dopiero wtedy, gdy sam już tam
byłem.
– I Panu też udało się taki staż odbyć.
– Tak, w 1927 roku pojechałem do Puttiego do Bolonii, nie wiedząc jeszcze, że jest aż taką
sławą. Chciałem zapoznać się z jego metodą zachowawczego leczenia wrodzonego zwichnię-
cia stawu biodrowego. Słyszałem o niej będąc jeszcze w Paryżu. Dziś nie ulega wątpliwości,
że metoda Puttiego była ogromnym skokiem ku nowoczesnej, zhumanizowanej ortopedii, że
otworzyła epokę większej pokory ortopedów wobec praw natury i fizjologii, epokę poszuki-
wania naturalnych, fizjologicznych metod terapii ortopedycznej. Polegała ona na wczesnym i
powolnym odstawianiu nóg w rozkrok. Dzięki temu główka wchodziła na swoje miejsce po-
woli, nie powstawały więc zaburzenia w krążeniu ani martwice. W podobnym kierunku zmie-
rzali także ortopedzi czescy – przede wszystkim Frejka i Zahradniček.
69
Frejka skonstruował specjalną poduszkę, służącą do korekcji dysplastycznego biodra, któ-
rej używa się do dziś. Natomiast Zahradniček był autorem oryginalnej metody operacyjnego
leczenia stawu biodrowego. Obu odwiedziłem i miałem zaszczyt zaprzyjaźnić się z nimi. Mu-
szę panu powiedzieć, że osobisty kontakt z tymi wielkimi ortopedami i bezpośrednie poznanie
ich nowych metod od nich samych, były dla mnie bardzo pouczające. Bardzo sobie te podróże
chwalę.
– Kto ufundował Pańskie stypendium u Puttiego?
– To już nie było stypendium. Do Puttiego pojechałem z własnej inicjatywy i za własne
pieniądze. Miałem bardzo wyrozumiałego szefa, który pozwolił mi wyjechać i otrzymywać
pensję mimo długiej nieobecności w klinice. Mogłem więc wymieniać pensję na liry i z tego
się we Włoszech utrzymywać. Zresztą moja podróż do Francji w gruncie rzeczy wyglądała
podobnie, bo stypendium rządu francuskiego było tak minimalne, że nie mogłem z niego wy-
żyć. Natomiast te wyjazdy nie byłyby możliwe, gdyby nie Franciszek Raszeja, z którym
umawialiśmy się w ten sposób, że jeżeli jeden wyjeżdża, to drugi za niego pracuje, bo prze-
cież liczby pacjentów na oddziale nie można było zmniejszyć. Kiedy ja podróżowałem, Ra-
szeja przejmował moje obowiązki. Kiedy z kolei on wyjechał do Monachium, ja pracowałem
za niego.
– Musiał Pan na pewno porównywać wtedy to, co zobaczył Pan w Bolonii, Pradze czy w
Paryżu, z tym czego się Pan nauczył w Poznaniu. Jak w tym zestawieniu wyglądała polska
ortopedia?
– Proszę pana, trochę niezręcznie mi o tym mówić, ale Putti znalazł dla mojej pracy habi-
litacyjnej takie uznanie, że przedrukował ją
in extenso w swoim czasopiśmie „La Chirurgia
degli Organi di Movimento”. Był to dla mnie ogromny zaszczyt.
– Czyli nie było z polską ortopedią tak źle.
– No, nie, wtedy wielu polskich ortopedów eksportowało swoją myśl medyczną. Sam po
pobytach u Puttiego i Ombredanne'a miałem sporo kontaktów. U Puttiego na przykład po-
znałem jego asystentów, którzy z czasem przejęli większość katedr ortopedii we Włoszech.
To samo było we Francji. Tu i tam miałem znajomych, zaprzyjaźnionych profesorów, zajmu-
jących czołowe stanowiska w ortopedii. Gdzie nie przyjechałem, zawsze spotykało mnie
życzliwe przyjęcie. Poza tym przyjąłem zasadę, że jeżeli jechałem na zjazd, zawsze coś
przedstawiałem. Co roku polscy ortopedzi prezentowali nowe metody lecznicze albo wyniki
jakichś badań, wnosząc realny wkład w postęp światowej ortopedii.
– Mówi Pan „prezentowali”, „mieli”. Czy teraz już nie prezentują, nie mają?
– Widzi pan, teraz to wszystko nieco szwankuje. Złożyły się na to rozmaite okoliczności.
Uczestnictwo ortopedów w zagranicznych zjazdach naukowych stawało się coraz trudniejsze
i rzadsze, a liczba chcących się na nich dokształcać zmalała. Abonament zagranicznych cza-
sopism i książki naukowe stały się praktycznie nieosiągalne. Ortopedia, która w pierwszych
latach po wojnie była dyscypliną preferowaną – bo spodziewano się wtedy nowego wielkiego
konfliktu zbrojnego z dużymi ofiarami – straciła swoją pozycję. Uznano ją za wąską specjali-
zację i podporządkowano chirurgii. Ponadto połączono ortopedię z traumatologią, czyli z chi-
rurgią urazową, która ją przytłoczyła; spowodowało to wtórny ortopedyczny analfabetyzm.
– ... wtórny analfabetyzm?
– Tak, bo nie wiem, czy pan się orientuje, że swego czasu w ramach reformy studiów me-
dycznych zniesiono też odrębność egzaminu z ortopedii i włączono go do chirurgii. Odebrało
to studentom bodźce do głębszego poznania ortopedii. W programach specjalizacyjnych pe-
diatrów, chirurgów, neurologów i reumatologów przeważnie zaniechano odrabiania stażu z
ortopedii. Stąd obecne pokolenie lekarzy niezupełnie orientuje się w problematyce ortope-
dycznej, która obejmuje profilaktykę kalectw, ich wczesne wykrywanie i zwalczanie. Profi-
laktyka ta może być skuteczna tylko wtedy, gdy zajmą się nią wszyscy lekarze. Ta ogólna
niedowiedza zbiega się z dominacją traumatologii w szpitalnych oddziałach ortopedyczno-
70
urazowych, gdzie kształci się większość młodego pokolenia ortopedów. Przypadki urazowe
są zawsze pilne i muszą być załatwione, podczas gdy przypadki ortopedyczne przeważnie
„mogą poczekać”. Maleje przez to zainteresowanie ortopedią wśród młodych lekarzy, a tym
samym obniża się poziom lecznictwa ortopedycznego. W ten sposób niepostrzeżenie krzewi
się ortopedyczny analfabetyzm.
Oddziały ortopedyczno-urazowe coraz rzadziej podejmują się leczenia ciężkich przypad-
ków ortopedycznych. Ginie ortopedyczna technika operacyjna, maleje doświadczenie. Coraz
mniej lekarzy opanowuje technikę manualnego badania ortopedycznego. Stąd dużo błędów w
rozpoznaniach. Tak też było w przypadku tego lekarza, którego pan spotkał przed gabinetem.
Podobnie jest z profilaktyką wad wrodzonych i kalectw u dzieci. Tragedia bierze się stąd,
że profilaktyka znajduje się w rękach pediatrów, położników, neurologów, chirurgów dziecię-
cych. Ortopeda jest bezsilny. Do niego przychodzą pacjenci z już rozwiniętymi wadami, któ-
rych inni lekarze w porę nie zauważyli. Klasycznym przykładem jest wrodzona dysplazja
biodra. Ostatnio obserwuję poważne niedociągnięcia lub wręcz nieprawidłowości w leczeniu
tej wady. Niekiedy zbytnia gorliwość lekarzy połączona z niedostatecznym przygotowaniem
przynoszą małym pacjentom katastrofalne szkody. Nierzadko do kliniki ortopedycznej trafiają
niemowlęta z martwicą główki udowej. Gdy na zdjęciach rentgenowskich śledzi się rozwój tej
martwicy, okazuje się, że w chwili rozpoczęcia leczenia stawy dziecka nie wykazywały żad-
nych cech dysplazji, a mimo to podjęto intensywne leczenie, które właśnie spowodowało
uraz. Pytam wówczas rodziców, jak szeroka była rozwórka i czy dziecko płakało. Odpowia-
dają zazwyczaj, iż była szeroka, a po jej założeniu dziecko płakało dniem i nocą, ale po
dwóch czy trzech dniach „przyzwyczaiło się”. Dla mnie jest wówczas jasne, że to dziecko
stało się ofiarą dwu błędów: złej interpretacji zdjęcia rentgenowskiego oraz rozpoczęcia le-
czenia od zbyt szerokiej rozwórki. Wiadomo bowiem, że natychmiastowe rozstawienie ud w
pełny rozkrok hamuje dopływ krwi do główek kości udowych. Brak dopływu krwi powoduje
zaś martwicę główek...
Aż przykro mi o tym mówić, bo wyjdzie panu bardzo smętny wywiad.
– Myślę, że wywiad będzie taki, jaki jest obraz polskiej ortopedii, a pisać o tym trzeba, pa-
cjenci muszą wiedzieć, co ich czeka.
– Pisałem o tym wiele razy. Pisałem do ministra zdrowia, do Rady Naukowej przy mini-
strze, do „Trybuny Ludu”, ale jak grochem o ścianę... W ortopedii jesteśmy w tej chwili kil-
kanaście lat wstecz w stosunku do tego, co robi się na świecie. Na rozwój ortopedii wpłynął
ogromnie rozwój techniki, i to zarówno w diagnostyce, w lecznictwie, jak i w zaopatrzeniu
ortopedycznym. W diagnostyce ortopedycznej dużą rolę odgrywa rentgenodiagnostyka. Pro-
szę sprawdzić, ile placówek ortopedycznych ma dostęp do zwykłej tomografii, nie mówiąc o
komputerowych aparatach rentgenowskich do wykonywania zdjęć warstwowych, do scynty-
grafii, nawet do zwykłej radioskopii podczas operacji. Na większości oddziałów zastanie pan
przestarzałe aparaty rentgenowskie, a laborantki powiedzą panu, że brak im filmów i odczyn-
ników.
Gdy w 1924 roku jako młody asystent rozpoczynałem pracę operacyjną wyobrażałem so-
bie, że przechodząc na emeryturę będę operował w klimatyzowanej sali operacyjnej, o staran-
nej aseptyce, wyposażonej w nowoczesne instrumenty. Doczekałem się wprawdzie ogromne-
go rozwoju koncepcji, techniki i możliwości operacyjnych, ale do końca posługiwałem się
młotem i dłutem oraz elektryczną piłą tarczową, jak za dawnych asystenckich lat; nawet gips
się nie zmienił, raczej pogorszyła się jego jakość. Co prawda w Polsce rozwinęła się bioinży-
nieria, ale jest ona za słabo powiązana z placówkami ortopedycznymi, aby mogła nadążyć za
potrzebami chorych. Na zaopatrzeniu ortopedycznym w aparaty, obuwie, protezy, wózki in-
walidzkie dąży niedostosowana organizacja i brak materiałów.
W ortopedii coraz mniej mamy światu do pokazania. Regres trwa, a nawet pogłębia się. Z
mojego całego żywota niewiele zostało.
71
– Tu już bym się z Panem nie zgodził. Jeżeli nawet zmarnował się dorobek ortopedyczny,
to przecież została profilaktyka zwichnięć stawu biodrowego, która poszła w lud – szerokie
pieluchy, nieprostowanie nóg, to przecież Pańska zasługa.
– Ale z tego też nie wszystko wyszło tak jak powinno.
– Jak to nie wyszło?
– Badanie każdego noworodka na istnienie dysplazji biodra powinno obowiązkowo nastą-
pić w pierwszym tygodniu po porodzie. Wie o tym każdy lekarz, lecz mimo to nie wszędzie
dokonuje się tych badań. A przecież rozpoznanie dysplazji jest niewiarygodnie proste i wcale
nie wymaga uciekania się do rentgena. Wystarczy spróbować odstawić nóżki w bok. Jeżeli
nie daje się tego zrobić w pełnym zakresie lub jeżeli przy odstawianiu zauważa się przeska-
kiwanie w stawach, należy już podejrzewać dysplazję. Trzeba wtedy rozpocząć leczenie pole-
gające na wkładaniu między nóżki specjalnych poduszek lub ortopedycznych elastycznych
rozwórek. Jeżeli podejmie się takie postępowanie zaraz po urodzeniu, dysplazja przeważnie
cofa się. Gdy dziecko zacznie chodzić, staw będzie już w pełni wykształcony, a wada zanik-
nie. Tymczasem u nas zbyt często czeka się do czwartego miesiąca, dopiero wtedy robi się
zdjęcie rentgenowskie i ewentualnie stwierdza się dysplazję. Ale wówczas leczenie jest już
znacznie bardziej skomplikowane. To jest w tej chwili bardzo poważny problem, bo proszę
pamiętać, że dotyczy on czterech spośród każdej setki urodzonych w Polsce dzieci.
– Zdaje się, że badał Pan te sprawy tu, w Poznaniu.
– Tak, chciałem stwierdzić, jak częsta jest dysplazja wśród naszych noworodków. W tym
celu ekipa asystentów z mojej kliniki, między innymi moja żona jako pediatra, badała przez
sześć lat, począwszy od 1952 roku, wszystkie noworodki przychodzące na świat w poznań-
skich klinikach położniczych. Ogółem przebadano 36 tysięcy noworodków. Była to najwięk-
sza znana mi statystyka oparta na jednolitych badaniach w jednym środowisku. Dla leczenia
wykrytych dysplazji utworzyliśmy przy naszej klinice specjalną poradnię preluksacyjną. Wy-
niki leczenia przedstawiłem w 1960 roku w Centrum Dziecka w Paryżu. Był to duży zespo-
łowy wysiłek, za który nie dostaliśmy grosza ani nawet podziękowania. Ale wtedy nie oglą-
daliśmy się na pieniądze ani nie patrzyliśmy w pracy na zegarki. Dopiero potem nas tego na-
uczono. Przyszedł nawet czas, kiedy trzeba było uzyskać pozwolenie, jeśli ktoś chciał w po-
mieszczeniach służbowych pozostać poza godzinami pracy.
Tymczasem model wczesnego wykrywania i leczenia dysplazji biodra, który przyjął się w
kraju, uległ wypaczeniu. Nie wszędzie pediatrzy badają biodra noworodków, zdarzają się też
błędy. Stąd tak dużo ludzkich tragedii, których można by uniknąć.
– Ale przecież zostaje jeszcze operacja.
– Tylko że ręka nawet najznakomitszego chirurga mimo wszystko nie może dokonywać
cudów. Jeżeli przychodzi do nas dziecko w wieku trzech czy pięciu lat, to wyniki mogą być
jeszcze dobre, nawet bardzo dobre. Jeżeli natomiast dziecko ma sześć czy dziewięć lat, to
staw nie dysponuje już odpowiednią zdolnością adaptacyjną. Chirurg zaś nie jest w stanie
poradzić sobie bez pomocy natury i wyniki bywają, niestety, zupełnie inne, niżby się chciało.
Podobnie jest zresztą, jeżeli operuje się za wcześnie. Teraz powstała moda na operowanie
dzieci jednoczy półtorarocznych. Powoduje to wiele niepowodzeń. Trzeba pamiętać, że sys-
tem krążenia w szyjce kości udowej i główce rozwija się w specjalny sposób. Układ tętniczek
zmienia się z miesiąca na miesiąc. Metody leczenia muszą więc być dostosowane do stanu
rozwoju naczyń. Jeżeli się tego nie respektuje, to powstają martwice, które okaleczają dziecko
na całe życie.
– Dużo ma Pan takich przypadków?
– Niestety dużo.
– Panie Profesorze, zapędziliśmy się w czasy współczesne, w naszą smutną rzeczywistość,
a ja chciałbym, żebyśmy wrócili jeszcze do okresu, gdy dysponując takimi talentami, jak Pan
i Raszeja w ośrodku poznańskim, czy starszy od Pana o trzy lata profesor Gruca we Lwowie,
72
polska ortopedia przeżywała okres chyba największych sukcesów. Czy próbował Pan docie-
kać źródeł tego nadzwyczajnego powodzenia?
– Po pierwsze, było wówczas dużo ofiar potrzebujących właśnie ortopedycznej pomocy.
Po drugie, wtedy cała ortopedia światowa rozwijała się bardzo szybko, można powiedzieć, że
następowała swoista rewolucja w ortopedii. Poziom polskiej ortopedii równał się wtedy po-
ziomowi światowemu. Po trzecie, byliśmy pokoleniem wojennym, które mogło się teraz wy-
żyć w warunkach pokoju. Ja sam maturę i studia zaliczałem w przyspieszonym wojennym
trybie. Pamiętam, że podejmując pracę jako lekarz miałem z tego powodu ogromny niesmak i
wyrzuty sumienia. Skończyłem medycynę, ale zaliczono mi pierwsze trymestry za semestry i
nie byłem pewien, czy w ogóle coś umiem. Studia były prowizoryczne, lekarz przecież nie
może być prowizoryczny. Dlatego marzyłem, żeby wyjechać gdzieś za granicę. Dopiero wy-
jazd do Francji był dla mnie sprawdzianem autentyczności mojego wykształcenia. Głód wie-
dzy pozostał jednak na całe życie. Przecież znaczną część najlepszych lat spędziłem w woj-
skowym mundurze. Mówiono nam: „Gdy liście spadną – wrócicie”, ale liście spadały w 1915
roku, spadały w 1916, w 1917, a ja ciągle tkwiłem w okopach. Czułem wtedy, jak mi czas
ucieka, jak tracę dystans do tych, którzy tymczasem studiują. Kiedy więc w końcu i ja mo-
głem studiować, rzuciłem się jak głodny na jedzenie.
– I nadgonił Pan z powodzeniem.
– Ale wrażenie niedosytu pozostało. Dlatego tak bardzo starałem się wyjeżdżać za granicę
– żeby się uczyć i żeby znajdować potwierdzenie swoich kompetencji. Rzeczywiście, udało
mi się wychwycić światowe nowości i wprowadzić je do naszej praktyki. Profesor Wierze-
jewski na szczęście był tak wyrozumiały i tak otwarty na sugestie innych, że pozwalał reali-
zować wszystkie nasze zamysły. Nie był zazdrosny – to jest bardzo ważne – pozwalał nam się
rozwijać, pozwalał prezentować się za granicą, nie tłamsił, nie podpisywał się pod naszymi
pracami, zachęcał nas do badań – to było cudowne.
– Czy on właśnie jest Pańskim mistrzem. Pańskim ideałem lekarza naukowca?
– Był na pewno moim mistrzem, ale nie powiedziałbym, że stał się we wszystkim moim
ideałem. Profesor Wierzejewski był zapalonym lekarzem, bardzo osobiście zaangażowanym
w sprawy chorych. Kształcił się między innymi w Berlinie u profesora Konrada Biesalskiego,
który był autorem koncepcji opieki nad kalekami. W 1907 roku Biesalski przeprowadził ba-
dania statystyczne, które wykazały, że jest w Niemczech ogromna liczba dzieci kalekich, że
bardzo wiele spośród nich można by wyleczyć, a prawie wszystkie można przystosować do
życia z kalectwem. Po opublikowaniu wyników tych badań Biesalski zaczął organizować
wielką akcję tworzenia zakładów dla dzieci kalekich. Wierzejewski zaś, po przeprowadzeniu
się do Poznania, próbował przenieść do Polski idee Biesalskiego. Umożliwiła mu to Fundacja
imienia Bronisława Saturnina Gąsiorowskiego, zakupując w Poznaniu dom, który Wierzejew-
ski przebudował na szpital. Z czasem jednak pochłonęła Wierzejewskiego jego
idée fixe, jaką
było uchwalenie w Polsce ustawy o opiece nad kalekami. Polskie Towarzystwo Ortopedyczne
i Traumatologiczne, którego był prezesem, zwróciło się wówczas do Ministerstwa Pracy i
Opieki o przygotowanie takiej ustawy. Ministerstwo odpowiedziało odmownie: „Za dużo
mamy zdrowych bezrobotnych, żeby jeszcze powiększać ich rzesze o przystosowane do pracy
kaleki”. I muszę panu powiedzieć, że obecnie znów zdarza mi się słyszeć podobne wypowie-
dzi, ale nauczony doświadczeniem Wierzejewskiego nie popełnię już jego błędu.
– Jakiego błędu?
– Nie uwierzę, że lekarz może więcej zrobić dla chorych, jeżeli zostanie politykiem. Wie-
rzejewski uwierzył, że jeżeli uda mu się dostać do senatu, to przeforsuje ustawę o ochronie
kalek. Torowanie trudnej drogi do senatu zabierało mu wiele czasu i odbywało się kosztem
obowiązków medycznych. Ustawa nie przeszła. W 1930 roku Wierzejewski nie osiągnąwszy
swojego celu zmarł na serce, mając zaledwie 49 lat. Ile mógłby zdziałać jeszcze jako lekarz,
profesor i społecznik, gdyby nie stał się politykiem?
73
– Pan tymczasem zdążył zrobić habilitację.
– Niestety, nie zdążyłem za życia Wierzejewskiego i miałem przez to duże trudności.
Zgłosiłem się z napisaną już pracą do profesora Antoniego Tomasza Jurasza – bardzo wów-
czas sławnego chirurga – lecz moja tematyka była mu obca. Niby przyjął mnie, ale wciąż tyl-
ko poprawiał przecinki, odsuwał terminy, zwlekał. W końcu wysłałem pracę na konkurs prac
naukowych imienia Feliksa Sommera i otrzymałem pierwszą nagrodę. Dopiero wtedy profe-
sor Jurasz z miejsca dopuścił mnie do habilitacji.
– Był to rok 1933, a praca nosiła tytuł
Badania z dziedziny etiologii i patogenezy wrodzo-
nego zwichnięcia stawu biodrowego.
– Tak, dzięki tym badaniom, o których już panu wspomniałem, doszedłem wtedy do wnio-
sku, że dysplazja jest reakcją przystosowawczą płodu do warunków, w jakich się w łonie
matki rozwija. Okazuje się mianowicie, że płód ludzki, który ma długie nogi, może zmieścić
się w jaju płodowym tylko w skulonej pozycji, musi więc zgiąć się w biodrach. W związku z
tym cały staw biodrowy rozwija się tak, jakby był używany w pozycji zgiętej – czyli tak jak u
czworonożnych. Dlatego niemowlę nie może od razu chodzić na dwóch nogach, lecz najpierw
raczkuje. Dopiero około roku, kiedy staw biodrowy dostosowuje się do pozycji wyprostnej,
dziecko może stanąć i chodzić na nóżkach. Problem bierze się stąd, że pewna część populacji
nie potrafi się dostosować. Zdarza się na przykład, że płód przyjmuje tak zwaną pozycję ultra-
fizjologiczną, to znaczy, że nóżki nie są zgięte w kolanach, lecz wyprostowane wzdłuż ciała.
Wówczas nacisk macicy na biodra staje się tak duży, że szyjka kości udowej zgniata brzeg
panewki, powodując dysplazję biodra.
– A więc zwichnięcie stawu jest efektem swoistego ułożenia płodu.
– Tak, ale do zwichnięcia może nie dojść, dysplazja może się cofnąć, jeżeli pozwoli się
stawom utrzymywać pozycję fizjologiczną i w sposób naturalny przystosowywać się do po-
stawy wyprostowanej. Najważniejsze jest, żeby nie zmuszać dziecka do gwałtownego wypro-
stowywania nóżek. Zwichnięcia nie występują na przykład w krajach, w których matki noszą
dzieci na plecach lub na biodrze w pozycji fizjologicznej, to znaczy z szeroko rozstawionymi
nóżkami. Natomiast w krajach, gdzie jest zwyczaj zawijania dzieci w beciki, krępowania ru-
chów nóg, po prostu hoduje się dysplazję. Ponieważ w dodatku pediatrzy nieczęsto umieją ją
rozpoznać, a ortopedzi popełniają błędy w leczeniu – skutki bywają fatalne.
– W kontekście tego, co Pan mówi, przerażający jest niemal absolutny brak odpowiedzial-
ności lekarzy za wyniki ich pracy. Robotnik, który wyprodukuje bubel, traci premię. Lekarz,
który nie rozpozna choroby albo zastosuje złe leczenie, bezradnie rozkłada ręce: „stało się”.
Ludzie złorzeczą, ale jeżeli błąd lekarza nie spowoduje śmierci, przeważnie na złorzeczeniu
się kończy. Narażenie pacjenta na niepotrzebne cierpienia nie jest w powszechnym mniema-
niu powodem do żadnych roszczeń.
– Te sprawy są u nas wyjątkowo źle ustawione. Na przykład w Ameryce czy w Niemczech
Zachodnich lekarz ponosi pełną odpowiedzialność za błąd. Jeżeli u nas w poradni lekarz
przeoczy dysplazję, to oczywiście jest to błąd w sztuce, ale żadna matka go nie zaskarży, bo
„co to pomoże”, bo „już i tak za późno”. Dlatego ci niedouczeni lekarze pozostaną niedo-
uczonymi, nigdy się nie dowiedzą, że robili źle. To jest wielkie nieszczęście, bo przecież le-
karz robi źle nie ze złej woli, lecz z nieświadomości. Zawsze jest przekonany, że robi wspa-
niale.
– A tymczasem robić dobrze jest coraz trudniej, bo medycyna rozwija się niesłychanie
szybko. Coś, co jeszcze przed trzema czy pięcioma laty było zgodne z najlepszą lekarską
wiedzą, dziś może się okazać koszmarnym błędem.
– Tak, i mieliśmy taką sytuację w leczeniu wrodzonego zwichnięcia biodra. Była metoda,
którą opracował ortopeda amerykański Colonna. Colonna otwierał staw, pogłębiał panewkę,
pokrywał główkę torebką stawową, wstawiał ją do pogłębionej panewki i to cudownie sie-
działo. Wydawało nam się, że takie rozwiązanie jest idealne. Okazało się jednak, że po ścią-
74
gnięciu zwichniętej główki kości udowej do panewki mięśnie tak silnie przypierają główkę do
panewki, że chrząstka stawowa ulega martwicy, a staw stopniowej degeneracji.
Zahradniček, o którym już wspomniałem, miał inny pomysł. Likwidował nacisk skróco-
nych mięśni przez odpowiednie skrócenie kości udowej, a równocześnie usuwał nadmierne
przodoskręcenie głowy szyjki udowej. Ale i ta metoda zawiodła, gdyż techniczne rozwiązanie
zabiegu tak naruszało krążenie tętnicze, że główka również ulegała martwicy. Obie metody –
Colonny i Zahradnićka – były w swoich koncepcjach genialne. Obie jednak zawiodły, bo nie
respektowały specyficznych warunków fizjologicznych zwichniętego stawu biodrowego.
Opracowałem więc własną metodę, która polegała na połączeniu zalet metody Colonny i Zah-
radnićka, lecz w takim wykonaniu technicznym, które eliminowało ich błędy, pozwalając
jednocześnie na korekcję wszystkich wadliwych elementów budowy zwichniętego biodra. Od
roku 1953 zoperowaliśmy tą metodą trzysta dziewięćdziesiąt ośmioro dzieci, a wyniki wyda-
wały nam się tak dobre, że uważaliśmy za wskazane przedstawić je na zjeździe Amerykań-
skiej Akademii Chirurgii Ortopedycznej w Nowym Jorku w 1958 roku.
– O ile wiem, Pański referat przyjęto wówczas bardzo ciepło, metodę zaś uznano za godną
powszechnego polecenia. Mimo to już po kilku latach Pan sam opublikował dane wskazujące,
iż mniej więcej dziesięć lat po operacji obserwuje się u pacjentów niekorzystne zmiany w
głowach kości udowej, a zatem stosowanie tej metody wymaga ponownego rozważenia.
– Tak, w roku 1969 na Zjeździe Ortopedycznym w Wiedniu przedstawiłem swe doświad-
czenia. Do roku 1968 liczba operowanych bioder wzrosła do tysiąca dwustu siedemdziesięciu
czterech. Połowa z tych przypadków miała okres obserwacyjny od dziesięciu do piętnastu lat,
a reszta od sześciu do dziesięciu. Kontrolne badania wykazały, że dobre początkowo wyniki z
czasem pogarszały się. Im starsze było dziecko w chwili operacji, tym mniejsze były szanse
na uzyskanie w pełni zadowalającego wyniku. Postawiłem więc pytanie: czy mamy prawo
dalej stosować tę metodę? Uznaliśmy wówczas, że warto to robić tylko w przypadkach, w
których żaden inny sposób nie może już dać pozytywnego wyniku.
– Mimo czekającego chorego nieuchronnego kalectwa?
– To kalectwo jest względne i ma swoją rekompensatę. Niech pan sobie wyobrazi, że ro-
dzice przyprowadzają do nas ośmio- czy dziesięcioletnią dziewczynkę, która bardzo źle cho-
dzi, ma bardzo wygięte lędźwie i łatwo się męczy. Jeżeli się ją zoperuje, to przez dziesięć–
piętnaście lat będzie chodziła normalnie, bez utykania. A to jest przecież dla kobiety
najważniejszy okres w życiu. Ta dziewczyna będzie mogła, niczym się od innych nie różniąc,
skończyć szkołę, zdobyć zawód, wyjść za mąż, urodzić dzieci i dopiero wtedy zaczną się
pojawiać kłopoty z biodrem. Gdyby nie operacja, dolegliwości wystąpiłyby znacznie
wcześniej – być może ta dziewczynka nie skończyłaby szkoły, nie wyszłaby za mąż. Żadna
niewiasta nie żałowała nigdy, że zdecydowała się na tę operację.
Dzięki tym doświadczeniom wróciliśmy do naszych dawnych koncepcji operacyjnych.
Zresztą obecna ortopedia dysponuje już nowymi metodami, które łagodzą te wtórne kalectwa.
– Czyli odwrót ze ślepej uliczki.
– Wielka płyta także wydawała się w budownictwie mieszkaniowym wspaniała, a kiedy ją
zastosowano, okazało się, że ma więcej wad niż zalet. Taka jest cena postępu. Ludzie uczą się
na swoich błędach, lekarze też. Lekarza obowiązuje jednak staranna kontrola wyników, gdyż
nawet największa ostrożność nie jest w stanie całkowicie wyeliminować ryzyka. Weźmy ope-
racyjne leczenie gruźlicy kostno-stawowej. Dopóki nie wykryto streptomycyny operacja była
jedyną szansą ratunku, a też zaczęło się od błędów. Operowano stawy nie uwzględniając
zdolności wzrostowych chrząstki. Wycinano chrząstkę u dzieci i noga przestawała rosnąć,
dziecko było okaleczone. Na szczęście szybko się z tego wycofano.
– Ale ofiary tego błędu żyły długo. Myślę, że w Pańskiej dziedzinie medycyny, w ortope-
dii, odpowiedzialność lekarza wobec pacjenta ma szczególny wymiar. Kiedy myli się kardio-
75
log czy chirurg, pacjent umiera. Pacjenci ortopedy żyją latami – nawet w przypadku popeł-
nienia stosunkowo poważnego błędu.
– I mówią: „Dzień dobry, panie doktorze, to pańska robota”. Ludzie nawet się nie zasta-
nawiają, jak trudno jest czasami podjąć decyzję, co doradzić rodzicom. Proszę sobie wyobra-
zić trzyletnią dziewczynkę, która tylko utyka, ale biega, jest wesoła, radosna, bawi się z
dziećmi. Przypuśćmy, że operacja się nie uda i dziewczynka będzie chodzić gorzej... To zaw-
sze może się zdarzyć.
– Dużo jest takich przypadków?
– Zdarzają się. Widzi pan, przyczyną niepowodzeń operacyjnych są nie tylko błędy tech-
niczne, ale też niewłaściwy wybór metody operacyjnej w odniesieniu do wieku dziecka czy
do specyfiki zwichnięcia biodra. Na jednym ze zjazdów ortopedycznych profesor Marian
Garlicki, nawiązując do wyników operacji wrodzonego zwichnięcia biodra, powiedział:
„Przed operacją pacjentka chodziła jak kaczka, po operacji chodzi jak postrzelona kaczka”.
– Musi Pan przyznać, że brzmi to dość makabrycznie, nawet jak na chirurgiczny dowcip.
– Ale tak bywa, i to powiedzenie oddaje ogrom odpowiedzialności związanej z operowa-
niem ogólnie zdrowego dziecka. Kiedy operacja się udaje, rodzice uważają, że to się samo
przez się rozumie. Oddali przecież dziecko po to, żeby było dobrze, i jest dobrze. Ale ile to
wymaga umiejętności, wiedzy, wysiłków – nad tym nikt się nie zastanawia. Dopiero kiedy
jest źle i poprawi się, odratuje, ludzie zauważają ten wysiłek i potrafią go docenić. Dopiero
wtedy rozumieją, że to wszystko nie jest takie proste.
– Ale czasem profesor Dega też musi rozłożyć ręce.
– I to niestety znacznie częściej, niżby sobie tego życzył. Ja też nie jestem cudotwórcą. Je-
stem człowiekiem jak każdy inny lekarz i moje możliwości są tak samo ograniczone przez
naturę. Ze starej marynarki nikt nie potrafi zrobić nowej, chociaż można ją pocerować i uczy-
nić używalną. W uszkodzonym stawie można poprawić statykę i kinetykę, tak że staje się
znów nośny i niebolesny. Można też zastąpić go sztucznym stawem. Ale to jest inny, bardzo
szeroki dział ortopedii – chirurgia restytucyjna.
– Kiedy Dega ortopeda rozkłada ręce, wkracza ten sam Dega w drugim wcieleniu: specja-
lista od rehabilitacji.
– Nie powiedziałbym, że to jest drugie wcielenie. Dega jest jeden i proces leczniczy jest
jeden. Rehabilitacja jest częścią tego procesu, jego uzupełnieniem, finałem wieńczącym
dzieło. Często zdarza się tak, że dopiero rehabilitacja nadaje sens wysiłkom ortopedów, często
je z powodzeniem zastępuje.
– Jak to się stało, że Pan, ortopeda interesujący się głównie problemami chirurgicznymi,
zajął się także rehabilitacją?
– Nie wiem, czy słyszał pan o Pehr Henriku Lingu. Był to twórca słynnej szwedzkiej gim-
nastyki, systemu wychowania fizycznego, i w pewnym sensie prekursor nowoczesnej rehabi-
litacji. Otóż w 1926 roku przypadła 150 rocznica jego urodzin. Z tej okazji mój ówczesny
szef, profesor Wierzejewski, zorganizował uroczyste posiedzenie naukowe poświęcone pa-
mięci Linga, na którym wygłosił referat na temat znaczenia szwedzkiej gimnastyki leczniczej
w ortopedii. Muszę przyznać, że temat ten zafascynował mnie. W tym samym 1926 roku,
krótko po moim powrocie z Francji, profesor Eugeniusz Piasecki, dyrektor Studium Wycho-
wania Fizycznego Uniwersytetu Poznańskiego, zaproponował mi przyjęcie obowiązków leka-
rza Studium obok mojej normalnej pracy w Klinice Ortopedycznej. Propozycja ta wydała mi
się bardzo interesująca i przez dziesięć lat pracowałem tam, opiekując się sportowcami od
strony ortopedyczno-urazowej. Kierownikiem metodycznym Studium był wówczas wizytator
Walerian Sikorski – wychowanek założonego przez Linga Królewskiego Centralnego Insty-
tutu Gimnastycznego w Sztokholmie. To właśnie kontakt z nim skłonił mnie do poznania
szwedzkiej gimnastyki u źródła – to znaczy w Szwecji.
76
– I stąd Pański pobyt w kierowanej przez profesora Patryka Haglunda Klinice Ortopedycz-
nej Uniwersytetu Sztokholmskiego.
– Tak, w 1931 roku profesor Haglund zgodził się przyjąć mnie jako wolontariusza do
swojej kliniki. Haglund cieszył się wielkim autorytetem. W czasie pobytu w jego klinice
udało mi się między innymi ukończyć kurs masażu i gimnastyki szwedzkiej. Jednakże naj-
większe wrażenie zrobił na mnie system opieki nad kalekami. Otóż Szwedzi już wówczas
łączyli leczenie z przystosowaniem pacjentów do samodzielnego życia. Przy klinice istniał
zakład dla kalek, gdzie prowadzono naukę zawodu dla osób niepełnosprawnych. Ale naucze-
nie inwalidy zawodu to było jeszcze za mało, żeby mógł on konkurować na rynku pracy z
ludźmi pełnosprawnymi. Inwalida musiał być mistrzem, artystą w swoim fachu. Dlatego Ha-
glund nie kształcił swoich pacjentów na przykład na introligatorów, tylko na introligatorów
artystycznych. Dzięki temu bez trudu znajdowali oni zatrudnienie między innymi w Królew-
skiej Bibliotece Uniwersyteckiej, gdzie oprawiali książki i przeprowadzali konserwacje staro-
druków. Kaleka, żeby się względnie dobrze urządzić, musiał być także niezależny. Dlatego
kobiety, które z zakładu wychodziły jako bieliźniarki, otrzymywały w darze maszynę do szy-
cia i od razu mogły pracować na własny rachunek. W ten sposób zetknąłem się z praktyczną
realizacją idei połączenia leczenia inwalidów z jednoczesnym wprowadzeniem ich w samo-
dzielne życie.
– Jednakże te Pańskie obserwacje zaowocowały – o ile wiem – dopiero po drugiej wojnie
światowej. Znacznie wcześniej natomiast wykorzystał Pan zdobyte w Szwecji praktyczne
umiejętności prowadzenia gimnastyki szwedzkiej i masażu.
– Tak, zaraz po powrocie ze Szwecji zacząłem prowadzić w klinice gimnastykę leczniczą.
Jako pierwszy w Polsce zacząłem też prowadzić w szkołach podstawowych gimnastykę ko-
rekcyjną dla dzieci z wadami postawy.
– Słyszałem, że robił Pan to za darmo, co w owych czasach mogło wydawać się dość
dziwne.
– Myślę, że nie było to aż tak dziwne, bo wówczas wielu lekarzy nie brało pieniędzy od
tych, których nie było stać na leczenie. My nasze bezpłatne lekcje gimnastyki organizowali-
śmy dla dzieci bez względu na to, czy im przysługiwała ubezpieczalnia, czy nie.
– Mówi Pan: „my”. To znaczy, że nie prowadził Pan tej gimnastyki sam?
– Nie, jako pediatra pomagała mi moja żona. Badała te dzieci – także bezpłatnie – i poma-
gała mi ustalić rozpoznanie. Tę akcję, za zgodą kuratora poznańskiego, prowadziliśmy przez
kilka lat. Przeszkoliłem też dwie nauczycielki, którym przyznano specjalne etaty, i z czasem
przejęły one prowadzenie zajęć z dziećmi. Wówczas ja już tylko nadzorowałem je, prowa-
dziłem badania, zabiegałem, żeby nasza akcja się rozwijała. I rozwijała się ona tak długo, jak
długo ją prowadziłem. Gdy w 1938 roku przeniosłem się do Bydgoszczy, nie znalazł się nikt,
kto zgodziłby się przejąć moje obowiązki. Cała akcja upadła. W każdym razie zrozumiałem
już wówczas, że ortopedia zamykająca się w kręgu noża, dłuta i gipsu to jest za mało, że nie
wystarczy naprawić formy – trzeba naprawić funkcje, po to, żeby je spożytkować w codzien-
nym życiu.
– Realizacją tej idei zajął się Pan jednak dopiero po wojnie. O ile wiem, na dobrą sprawę
dopiero wówczas zaczął Pan tworzyć to, co nazywa się szkołą Degi lub polską szkołą rehabi-
litacji.
– Po zakończeniu wojny znaleźliśmy się w sytuacji niespotykanej. Niemal wszystko mu-
sieliśmy budować od podstaw. Przede wszystkim w ciągu pięciu lat okupacji straciliśmy
ogromnie wielu naszych najwybitniejszych lekarzy. Zamordowany w getcie zginął Raszeja, w
czasie Powstania Warszawskiego został zastrzelony mój przyjaciel Janusz Zeyland. Podobno
niemiecki lekarz wojskowy, który zjawił się w szpitalu tuż po dokonaniu egzekucji, dowie-
dziawszy się, że jedną z rozstrzelanych osób jest profesor Zeyland, wykrzyknął: „Co, Zey-
land? Ten Zeyland od gruźlicy?” Nazwisko Janusza było bowiem przed wojną znane w krę-
77
gach medycznych całego świata: W latach dwudziestych i trzydziestych Janusz wraz z żoną
utworzyli w Poznaniu nieoficjalną filię instytutu Alberta Calmette'a, który razem z Guerinem
prowadził wówczas prace nad szczepionką przeciwgruźliczą, nazwaną później BCG (Bacillus
Calmette-Guerin). Dzięki wysiłkom Zeylanda, które w poważny sposób uzupełniły badania
Calmette'a i Guerina, szczepienia przeciwgruźlicze stały się powszechne w naszym kraju, on
sam zaś został uhonorowany najwyższym wyróżnieniem Francuskiej Akademii Lekarskiej.
Ale Zeyland i Raszeja nie byli przecież jedynymi zabitymi podczas wojny wybitnymi polski-
mi lekarzami. Straty polskiej medycyny były ogromne. W dodatku szpitale leżały w gruzach
lub były zdewastowane, rozpleniła się gruźlica, mieliśmy do czynienia z wielką liczbą kalek.
Kiedy 5 grudnia 1945 roku obejmowałem kierownictwo Kliniki Ortopedycznej Uniwersytetu
Poznańskiego, zrozumiałem, że ta dramatyczna sytuacja, w której się znaleźliśmy, wymaga
zastosowania nowych rozwiązań. Zdawałem sobie sprawę, że od tego, jaki model lecznictwa
przyjmiemy, będzie zależał nie tylko los naszych obecnych pacjentów, ale także los polskiej
ortopedii w najbliższych, być może kilkudziesięciu, latach.
– I stąd zapewne zaskakujący rozmach, z jakim w tamtych niezwykle ciężkich czasach za-
brał się Pan do budowy nowoczesnego ośrodka ortopedyczno-rehabilitacyjnego na miarę po-
trzeb, nie zaś ówczesnych możliwości.
– Słyszał pan prawdopodobnie, że w Polsce już przed wojną funkcjonował system zawo-
dowej rehabilitacji inwalidów, natomiast praktycznie nie istniała rehabilitacja lecznicza. W
1945 roku władze uniwersyteckie dały mi pełną swobodę w organizacji i budowie kliniki.
Mogłem więc obok klasycznej kliniki ortopedycznej stworzyć wszystko, co umożliwiało
równoległe prowadzenie leczenia rehabilitacyjnego. Uzyskałem też specjalne preferencje w
zaopatrzeniu w konieczne materiały budowlane i wyposażenie medyczne. Dzięki temu w dość
szybkim tempie mogliśmy uruchomić oddziały usprawniania leczniczego, fizykoterapii, hy-
droterapii, terapii zajęciowej. Utworzyliśmy przykliniczne warsztaty ortopedyczne, dzięki
czemu technik ortopedyczny i lekarz mogli ściśle współpracować przy zaopatrywaniu cho-
rych w aparaty i protezy. W klinice powstała także specjalna szkoła dla leczących się u nas
dzieci, dzięki której nie traciły one roku szkolnego. To wszystko było pod jednym dachem,
wszystko podlegało mnie jako kierownikowi kliniki. Pacjenci otrzymywali wszechstronną
pomoc od tych specjalistów, którzy akurat mogli im pomóc najlepiej. Chory, który trafiał do
nas, otrzymywał tradycyjne leczenie ortopedyczne, wsparte rehabilitacją leczniczą i ukierun-
kowaniem rehabilitacji zawodowej. Opuszczał więc klinikę mając już pewne predyspozycje
do podjęcia samodzielnego życia.
– I wszystko to udało się Panu stworzyć w toku trwającej zaledwie trzy lata przebudowy
kliniki. Słyszałem, że gdy w 1949 roku przebywał w Poznaniu profesor Howard Rusk – wów-
czas ekspert Narodów Zjednoczonych – nie mógł uwierzyć, że w tak zniszczonym kraju, w
tak krótkim czasie, możliwe jest stworzenie tak wielkiego i nowoczesnego kompleksu ortope-
dyczno-rehabilitacyjnego.
– Zaskoczenie było rzeczywiście duże. Rusk patrzył z niedowierzaniem na wszystko, co
przez trzy lata udało się nam wybudować i zorganizować, ale też podziwiał kompleksowość
naszych rozwiązań. Dzięki niemu udało nam się później otrzymać wiele zagranicznych sty-
pendiów na pogłębienie naszej wiedzy o rehabilitacji. Ale wtedy największym problemem
było zgromadzenie odpowiednio wysoko wykwalifikowanego personelu. Nie było na przy-
kład specjalistów od gimnastyki leczniczej. Byli wprawdzie adepci wychowania fizycznego,
ale trzeba było ich szkolić przy łóżku. Nie było odpowiednio przygotowanych psychologów.
Ci, którzy skończyli studia przed wojną, nie interesowali się wcześniej tym, co dzieje się z
chorym, któremu musimy na przykład amputować nogę – nie zastanawiali się, jak takiego
człowieka przygotować psychicznie do jego nowego życia. Ich też musieliśmy dokształcać
przy łóżku. O rehabilitacji leczniczej tylko nieliczni mieli wówczas mgliste pojęcie.
– Zdaje się, że pacjenci też początkowo nie bardzo wierzyli w skuteczność tego rodzaju wysiłków.
78
– Tak, ale przeważnie dość szybko udawało nam się ich przekonać. Kiedy widzieli, że in-
nym to pomaga, sami odzyskiwali nadzieję i wolę walki. Nawet pan sobie nie wyobraża, jakie
to jest ogromnie ważne w rehabilitacji. Pacjent musi wierzyć w skuteczność naszych wspól-
nych wysiłków, bo tylko wiara może go skłonić do ponoszenia ogromnych trudów rehabilita-
cji, systematycznego wykonywania uciążliwych ćwiczeń, precyzyjnego realizowania wskazań
instruktora. W czasie rehabilitacji chory przestaje być tylko biernym pacjentem. Jego rola nie
ogranicza się już do poddawania się zabiegom lekarzy – staje się współtwórcą leczenia, osta-
teczny sukces w wielkiej mierze zależy od niego samego.
– Zdaje się, że Pańscy koledzy lekarze także dość szybko przekonali się do rehabilitacji.
– Nikt nie był wówczas w Polsce zobowiązany do prowadzenia rehabilitacji. Oficjalnie re-
habilitacja w ogóle nie istniała, ale nasze wyniki były tak przekonywające, że idea chwyciła.
Zwłaszcza na Śląsku, gdzie było dużo wypadków i gdzie profesor Garlicki utworzył oddziały
ortopedyczno-rehabilitacyjne z salami gimnastycznymi. Wkrótce przyłączyli się też reu-
matolodzy, neurolodzy, kardiolodzy. Ale to wszystko odbywało się jakby półoficjalnie, bo
ministerstwo ciągle jeszcze nie uznawało rehabilitacji i nie chciało na nią łożyć. W siatce płac
służby zdrowia nie było na przykład etatów dla magistra wychowania fizycznego, pracownika
socjalnego, psychologa. Nie można ich było oficjalnie zatrudniać. Ja zatrudniałem ich na eta-
tach stypendystów, ale nie wszyscy mieli takie możliwości. Bez przerwy interweniowałem w
ministerstwie, ale to nie dawało rezultatów.
– Brzmi to przygnębiająco, ale zdaje się, że – jak to się często zdarza – i w tym przypadku
motorem postępu stała się tragedia. Myślę o epidemii
poliomyelitis, czyli choroby Heinego-
Medina, która nawiedziła Polskę w 1951 roku.
– Epidemia
polio oznaczająca tragedię tysięcy dzieci i ich rodziców, stanowiła silny bo-
dziec dla rozwoju rehabilitacji. Szwedzka opieka nad kalekami też przecież rozwinęła się do-
piero po 1904 roku, kiedy na Półwyspie Skandynawskim wybuchła epidemia choroby Heine-
go-Medina. W kilkumilionowej Szwecji niemal każda rodzina dotknięta była wówczas tą tra-
gedią, więc kabzy tamtejszego społeczeństwa szeroko się otworzyły i sypnął się społeczny
grosz na leczenie ofiar epidemii. Do Europy epidemia
polio została przeniesiona ze Stanów
Zjednoczonych, gdzie jedną z ofiar był prezydent Roosevelt. Społeczeństwo amerykańskie
bardzo spontanicznie zareagowało wówczas na apel o pomoc w zwalczaniu choroby. Utwo-
rzono towarzystwo pomocy ofiarom
polio, które szkoliło personel medyczny, finansowało
specjalne ośrodki lecznicze i wspierało badania naukowe. Kiedy epidemia zaczęła zbliżać się
do nas, wiedzieliśmy już, że i my musimy się przygotować, żeby zminimalizować jej skutki.
Gdy w 1948 roku coraz liczniejsze przypadki zachorowań zaczęły występować w Czechosło-
wacji, wszyscy zrozumieliśmy, że na przygotowania został nam rok, najwyżej dwa.
– I wtedy właśnie, l grudnia 1950 roku, mianowano Pana Krajowym Specjalistą do Spraw
Rehabilitacji. Był to dowód uznania dla Pańskich wcześniejszych „wysiłków na rzecz roz-
woju rehabilitacji”. Jednocześnie powierzono Panu krajową koordynację leczenia i zwalcza-
nia skutków choroby Heinego-Medina. Czy nie przerażał Pana ogrom tych zadań wymagają-
cych poważnych przedsięwzięć organizacyjnych w podnoszącym się dopiero ze zniszczeń
wojennych kraju?
– Oczywiście zdawałem sobie sprawę ze wszystkich trudności, które przed nami staną, ale
jednocześnie wiedziałem, że mogę liczyć na poparcie nie tylko ze strony władz i moich kole-
gów lekarzy, ale także ze strony znacznej części społeczeństwa, wstrząśniętego groźbą zbli-
żającej się epidemii. Poza tym spodziewałem się, że będziemy mogli skorzystać z doświad-
czeń tych krajów, które były już wcześniej dotknięte falą zachorowań. Czeski personel szko-
lony był przez ekspertów ze Stanów Zjednoczonych. My z kolei zaczęliśmy nasze przygoto-
wania od wysłania personelu na szkolenie do Czechosłowacji. Potem zaczęło się intensywne
szkolenie w kraju.
79
– O ile wiem, rozmiary epidemii przekroczyły wszelkie oczekiwania.
– Tak, w krótkim czasie zachorowało ponad sześć tysięcy osób, w tym głównie dzieci.
Muszę panu powiedzieć, że było to rzeczywiście wstrząsające. Przerażały nas i rozmiary epi-
demii, i sam przebieg choroby, wobec której byliśmy niemal bezbronni. Nie było wtedy jesz-
cze szczepień ochronnych. Jedynym lekarstwem były intensywne ćwiczenia rehabilitacyjne.
Choroba Heinego-Medina polega na wirusowym zapaleniu rdzenia kręgowego. Zdarza się
też, że wirus zaatakuje mózg, ale takie przypadki są rzadkie. Jeżeli wirus atakuje rdzeń, loka-
lizuje się w jego rogach przednich, w których znajdują się komórki nerwów ruchowych,
unerwiających między innymi mięśnie kończyn i tułowia. Na skutek działania wirusa komór-
ki te przestają funkcjonować lub wręcz obumierają. Jeżeli chorego zostawi się bez ruchu, to
porażone mięśnie zanikają. Z doświadczeń amerykańskich i czeskich wynikało jednak, że
jeżeli zastosuje się przegrzewanie, gorące okłady i specjalne ćwiczenia pobudzające, to życie
może do tych mięśni wrócić i znów zaczną one funkcjonować. W oddziałach zakaźnych,
gdzie przebywały dzieci chore na
poliomyelitis, trzeba więc było zorganizować pomoc reha-
bilitacyjną. Ponieważ liczba zachorowań rzeczywiście przekroczyła nasze oczekiwania, w
trakcie zwalczania epidemii trzeba było jednocześnie szkolić nowy personel, gdyż niezwykle
ważne okazało się stosowanie okładów i ćwiczeń już w pierwszym, ostrym stadium choroby.
Pobyt na oddziałach zakaźnych mógł trwać najwyżej sześć tygodni. Po przejściu fazy zakaź-
nej trzeba było te dzieci przewieźć gdzieś, gdzie możliwe byłoby kontynuowanie rehabilitacji.
W ośmiu uzdrowiskach wydzielono więc specjalne sanatoria. Te sanatoria należało jeszcze
przystosować, odpowiednio wyposażyć, zapewnić przeszkoloną kadrę medyczną i parame-
dyczną. – Muszę przyznać, że rozmiary pracy, którą wykonano w stosunkowo przecież krót-
kim czasie, są rzeczywiście szokujące.
– Ale szokujący był też widok dziesiątków, setek, tysięcy porażonych, cierpiących dzieci.
Społeczeństwo było tym autentycznie wstrząśnięte. Władze wykazały wyjątkowo dużą ope-
ratywność. Początkowo największe kłopoty mieliśmy ze skompletowaniem odpowiedniej
liczby potrzebnych w naszych sanatoriach lekarzy pediatrów. Skorzystano więc z obowiązu-
jącego wówczas nakazu pracy. Z czasem pediatrzy, widząc nędzę tych dzieci, a z drugiej
strony skuteczność rehabilitacji, którą prowadzili, przekonali się do tej pracy, polubili ją i
pozostali w tych zakładach często aż do emerytury.
– Panie Profesorze, na całym świecie rehabilitację dotkniętych
polio dzieci prowadzono
wówczas metodą siostry Kenny. W Polsce stosowano metodę siostry Kenny z adaptacjami
Degi. Na czym polegała różnica?
– Proszę pana, siostra Kenny była pielęgniarką, która od 1933 roku przez kilkanaście lat
pracowała jako terapeutka zajmująca się leczeniem chorych na
poliomyelitis, najpierw w Au-
stralii, a potem w Stanach Zjednoczonych. W tym czasie zdobyła ogromne doświadczenie i
wypracowała swoją własną metodę terapii. Polegała ona na stosowaniu systematycznego
ogrzewania porażonych części ciała, czyli po prostu gorących okładów, i odpowiednio pobu-
dzających ćwiczeń. Okazało się, że te ćwiczenia działały stymulująco na regenerację mięśni.
Okres regeneracji trwał niekiedy do dwu lat. Metoda ta dawała bardzo dobre wyniki i z po-
czątku przejęliśmy ją całkowicie. Wizytując systematycznie nasze sanatoria rehabilitacyjne,
spostrzegłem jednak, że po upływie mniej więcej pół roku od chwili wystąpienia porażeń
tempo regeneracji malało. W tym okresie można już było z grubsza orzec, czy dalsza regene-
racja będzie w stanie wrócić porażonym mięśniom siłę o praktycznym znaczeniu. Jeżeli nie i
jeżeli porażone mięśnie uległy przykurczom, dalsze ograniczanie się do stosowania metody
Kenny było stratą czasu.
– Nikt tego wcześniej nie zauważył?
– Oczywiście musieli to zauważyć i Amerykanie, i Czesi, ale wiara w doskonałość metody
siostry Kenny i lęk przed operacją były często tak wielkie, iż wiele osób wolało kontynuować
leczenie latami. Być może zresztą gdzie indziej prowadzono rehabilitację znacznie lepiej niż u
80
nas i przykurczów było mniej. My się wtedy dopiero uczyliśmy. Wcale nie twierdzę, że nie
można było wielu spośród tych przykurczów uniknąć. Na pewno można było, ale nasz perso-
nel był taki, jaki był, i robił to, co umiał. W czasie drugiej epidemii, w 1963 roku, wszystko
szło już gładko. Mieliśmy wyniki co najmniej tak dobre, jak sama siostra Kenny. Ale do tego
potrzebne było wieloletnie doświadczenie i wyszkolony personel.
– Chciałbym, żebyśmy wrócili jeszcze do polskiej metody leczenia skutków
polio.
– To jest bardzo proste. Uznaliśmy, że jeżeli nie pomaga rehabilitacja, trzeba jak najprę-
dzej zastosować leczenie operacyjne. Jeżeli utrzymywał się przykurcz torebki stawu kolano-
wego, który sprawiał, że pacjent nie mógł wyprostować kolan, trzeba było tę torebkę przeciąć
i wyprostować nogę. Jeżeli nie wracała funkcja mięśnia, na jego miejsce często przeszczepia-
liśmy mięsień antagonistyczny. Gdy na przykład porażenie obejmowało zewnętrzne mięśnie
stopy, a działały mięśnie wewnętrzne – stopa krzywiła się, robiła się szpotawa. Wówczas
trzeba ją było wyprostować, wyłączając jeden z mięśni zdrowych i przenosząc go na miejsce
porażonego. Dzięki temu przestawał on szkodzić, a przejmował funkcje korygujące. Plan ta-
kiej operacji musiał być oczywiście starannie wyważony i opierać się na bilansie deficytu
mięśniowego oraz na ocenie warunków statyczno-kinetycznych. Zawsze jednak operację
uważaliśmy za ostateczność i, jak już panu mówiłem, w czasie następnej epidemii, która wy-
stąpiła dwanaście lat później, konieczność operacji występowała niezmiernie rzadko. Stało się
tak nie tylko dlatego, że mieliśmy już doświadczenie w walce z
polio, ale także dlatego, że
znacznie lepiej była już rozwinięta cala rehabilitacja. Tymczasem bowiem w powszechnym
użyciu znalazła się już streptomycyna, leczenie gruźlicy przestało opierać się na wypoczynku
i dobrym powietrzu, więc mogliśmy dla potrzeb rehabilitacji przejąć znaczną część sanato-
riów gruźliczych.
– A przy tym poważnie odciążona została ortopedia, która przecież ogromnie dużo energii
poświęcała na leczenie gruźlicy kostno-stawowej. Pan sam – o ile wiem – jest autorem orygi-
nalnej metody leczenia gruźlicy stawów, przede wszystkim zaś stawu biodrowego. Na czym
polegała jej innowacyjność?
– Pan mówi tak, jakbym to wszystko sam wykrył. Przecież to nie ja wykrywałem. To były
osiągnięcia światowe, które wprowadzałem w swojej klinice. Mówiliśmy o rehabilitacji –
przecież ja tylko przejąłem tę ideę i dostosowałem ją do naszych warunków; leczenie
polio-
myelitis także dostosowałem do naszych potrzeb – ale to też było rozbudowaniem doświad-
czeń innych. W medycynie nie ma niczego, co by się wykryło ot tak. Zawsze jest to jakaś
kontynuacja, krok po kroku rozwijanie jakiejś myśli, jakiejś koncepcji. To są tysiące, miliony
małych kroków; to wszystko, co zrobiłem, było tylko jednym z nich. Niczym więcej.
Operacyjne leczenie gruźlicy stawu biodrowego w tej chwili nie ma już właściwie znacze-
nia. Dziś streptomycyna całkowicie zmieniła metody leczenia. Kiedy się tym problemem
przed wielu laty zajmowałem, leczenie gruźlicy stawu biodrowego polegało na unierucho-
mieniu chorego stawu. Jeżeli zakażony staw się ruszał, powodowało to ból i niszczenie stawu.
Wyłączenie ruchu wyglądało w ten sposób, że pacjent musiał leżeć nieraz kilka lat w opa-
trunku gipsowym. Chirurgia ortopedyczna pozwoliła zastąpić zewnętrzne unieruchomienie
stawu przez unieruchomienie wewnętrzne. Rolę czynnika unieruchamiającego odgrywał prze-
szczep kostny pobrany z kości piszczelowej chorego. Wszczepiano go w kość biodrową i w
krętarz większy, tworząc w ten sposób silny mostek kostny, który przenosił ciężar ciała na
zdrową część kości udowej. Przeszczep wyłączał więc chory staw z funkcji nośnej, unieru-
chamiał go i zarazem przyspieszał proces gojenia. Metoda ta skróciła wieloletnie leczenie do
kilku miesięcy, dając przy tym lepszy funkcjonalnie wynik. Skrócenie czasu leczenia miało
duże znaczenie dla samego chorego, ale równocześnie zmniejszało koszty leczenia, skracając
pobyt pacjenta w szpitalu.
– Nie wiem, czy Pan się ze mną zgodzi, ale myślę, że los tej metody operacyjnego leczenia
gruźlicy stawów jest dość charakterystyczny dla współczesnej nauki, która ze względu na
81
zawężającą się specjalizację i tempo, w jakim dokonuje się postęp, coraz bardziej przypomina
lekką atletykę. Fantastyczne odkrycia i metody lecznicze, jak rekordy biegaczy czy skocz-
ków, są wkrótce przekreślane przez jeszcze wspanialsze dowody potęgi ludzkiej inteligencji.
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat mamy do czynienia z jakąś zupełnie szokującą eksplozją
postępu nie tylko w naukach technicznych i badaniach podstawowych, ale także w medycynie
praktycznej.
– Postęp, tak, ma pan rację, to rzeczywiście jest eksplozja postępu i rzeczywiście trudno za
nim nadążyć. W ortopedii szczególnie trudno. Mieliśmy już pewien przedsmak tej eksplozji,
gdy zaczęliśmy stosować sztuczne stawy (endoprotezy). Poznań miał również tomograf kom-
puterowy, scyntygrafię, mieliśmy rentgenoskop operacyjny. Cóż, kiedy to wszystko jest eli-
tarne. Poza tym sprzęt starzeje się, psuje, a widoki na nowy są nikłe. Nawet jakość naszych
zdjęć rentgenowskich tak się dziś pogorszyła, że trudno zebrać dokumentację naukową, której
nie trzeba by się wstydzić za granicą. Tymczasem postęp ortopedii na świecie, który otwiera
coraz to nowe możliwości pracy, jest ściśle sprzężony z postępem w innych dziedzinach, ta-
kich jak farmakologia, biochemia, biomechanika i inżynieria, elektronika czy genetyka. Ob-
serwując ten postęp w świecie oraz organizację współpracy międzydyscyplinarnej, czuję się
jak ongiś przed maturą, kiedy to moi koledzy studiowali, a ja gnuśniałem w rowach strzelec-
kich. Zresztą dość już panu nagadałem, może to wszystko jest za bardzo pesymistyczne, może
to wszystko nawet nie wygląda tak źle, jak by to wynikało z naszej rozmowy. Nie wiem, czy
warto pisać takie smutne rzeczy.
– Dlaczego nie?
– Bo to i tak nic nie pomoże, a może sfrustrować pańskich czytelników.
– Zaskakuje mnie ten defetyzm w ustach Pana, który jest człowiekiem czynu. Czyżby rze-
czywiście uważał Pan, że na zło nie ma rady?
– Nie, ja nie jestem defetystą. Co innego mówić o smutnym stanie faktycznym, a co innego
ustosunkować się do realiów codziennej pracy. Pyta pan, czy nie ma rady na zło. Jest. Nie
robić tego, co my właśnie w tej chwili robimy, to jest nie gadać, lecz działać, nie czekać, aż
dojdzie do nas ten szeroki postęp, a poprawiać to, co dziś sami możemy poprawić. W ortope-
dii, jak w życiu. Czasami trzeba coś ująć, czasami coś dodać. Czasami wystarczą same ćwi-
czenia, a niekiedy musi być zastosowany poważny zabieg. Ale wszystkie decyzje muszą brać
pod uwagę, że wartością najwyższą jest człowiek.
– Dziękuję Panu za rozmowę.
82
Rozmowa z profesorem Tadeuszem ORŁOWSKIM
Nerka i sprawa polska
Prof. dr hab. Witold Orłowski urodził się w roku 1874 w Norwidpolu w guberni mińskiej.
Studia lekarskie odbył w Wojennej Akademii Medycznej w Petersburgu. Po uzyskaniu dy-
plomu lekarskiego pracował jako wolontariusz w Klinice Terapeutycznej przy tej Akademii.
W 1900 roku uzyskał tam stopień doktora medycyny, a w roku 1903 habilitował się w za-
kresie medycyny wewnętrznej.
W roku 1907, mając zaledwie 33 lata, został mianowany profesorem nadzwyczajnym dia-
gnostyki lekarskiej na Uniwersytecie Kazańskim. Pięć lat później objął kierownictwo Kliniki
Terapeutycznej tegoż Uniwersytetu. Nominację na profesora zwyczajnego otrzymał w roku
1913.
W 1919 roku został powołany na Katedrę i Klinikę Chorób Wewnętrznych Uniwersytetu
Jagiellońskiego, którą objął latem 1920 roku.
W 1925 roku przeniósł się do Warszawy, gdzie objął kierownictwo I, a następnie II Kliniki
Chorób Wewnętrznych. Na tym stanowisku pozostał aż do 1947 roku, kiedy przeniesiono go
na akademicką emeryturę. W latach 1949–1957 prowadził Oddział Chorób Wewnętrznych
Szpitala Miejskiego nr 2 w Warszawie, a następnie do chwili przejścia na emeryturę w grud-
niu 1960 roku był ordynatorem Szpitala Wojewódzkiego w Warszawie.
W latach 1925–1929 był prezesem reaktywowanego przez siebie Towarzystwa Internistów
Polskich. Był członkiem Polskiej Akademii Lekarskiej, Polskiej Akademii Umiejętności i
Polskiej Akademii Nauk.
W latach okupacji był współorganizatorem i dziekanem Tajnego Wydziału Medycznego
Uniwersytetu Warszawskiego.
W różnych okresach sprawował też funkcję wiceprezesa do spraw naukowych Polskiego
Związku Przeciwgruźliczego, członka Państwowej Rady Zdrowia i Rady Naukowej Kasy
Chorych oraz członka Zarządu Fundacji Jakuba hr Potockiego. Towarzystwo Internistów Pol-
skich wybrało go Honorowym Prezesem.
Był wieloletnim redaktorem „Polskiego Archiwum Medycyny Wewnętrznej” oraz autorem
pomnikowego ośmiotomowego podręcznika
Nauka o chorobach wewnętrznych.
W roku 1959 otrzymał Nagrodę Państwową I stopnia.
Zmarł w roku 1966.
Prof. dr hab. Tadeusz Orłowski urodził się w roku 1917 w Kazaniu. Studia medyczne roz-
począł w 1936 roku na Wydziale Lekarskim, ukończył zaś w roku 1943 na Tajnym Wydziale
Medycznym Uniwersytetu Warszawskiego.
W latach 1945–1948 pracował w II, a od 1948 roku w I Klinice Chorób Wewnętrznych
Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego.
W 1949 roku uzyskał doktorat, a w 1952 –
veniam legendi z zakresu patologii i terapii
szczegółowej chorób wewnętrznych. W 1954 roku został powołany na stanowisko docenta w
I Klinice Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej w Warszawie.
W latach 1954–1955 był dyrektorem szpitala klinicznego w Hauhynie na Korei. W latach
1953–1955 kierował Kliniką Zdrowego Człowieka w Warszawie.
Tytuł profesora nadzwyczajnego uzyskał w roku 1962, a profesora zwyczajnego w roku 1970.
Od 1964 jest członkiem Polskiej Akademii Nauk. W latach 1969–1971 był sekretarzem
Wydziału VI (Nauk Medycznych) PAN.
83
W 1963 roku objął kierownictwo I Kliniki Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej w
Warszawie, a w roku 1975 Instytutu Transplantologii. Jest członkiem Poznańskiego Towarzy-
stwa Przyjaciół Nauk, Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, Towarzystwa Internistów Pol-
skich, Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego, Polskiego Towarzystwa Hematologicznego,
członkiem zagranicznym Towarzystwa Nefrologicznego NRD, Związku Lekarzy Polskich w
USA, Węgierskiej Akademii Nauk, a także członkiem zwyczajnym Międzynarodowego To-
warzystwa Nefrologicznego, Europejskiego Towarzystwa Dializ i Transplantacji, Międzyna-
rodowego Towarzystwa Internistów, Międzynarodowej Komisji do Spraw Nosologii i No-
menklatury Chorób Nerek. Był wybitnym taternikiem i alpinistą. W latach okupacji sprawo-
wał funkcję prezesa warszawskiego Klubu Wysokogórskiego, po wojnie zaś został wybrany
jego honorowym prezesem.
– Panie Profesorze, ma Pan opinię człowieka, który konsekwentnie unika udzielania wy-
wiadów i reklamowania swojej osoby. W odróżnieniu od wielu Pańskich kolegów nie zwie-
rzał się Pan dziennikarzom. Wywiady z Panem, które udało mi się znaleźć, można policzyć na
palcach jednej ręki. Proszę więc nie mieć mi za złe, że nie wiem o Panu tego wszystkiego, co
dziennikarz przychodzący na wywiad powinien wiedzieć o swoim rozmówcy.
Jeżeli Pan pozwoli, chciałbym zacząć od pytania: skąd ta niechęć do kontaktów z prasą i
dlaczego tym razem jednak zgodził się Pan na rozmowę?
– Nie, to nie jest żadna niechęć. Ja po prostu mam tyle terminów, że zwyczajnie nie nadą-
żam. Nie mam czasu na te wszystkie spotkania. Natomiast jeżeli tylko mogę, to staram się nie
odmawiać. Pan prosił, więc się zgodziłem. Wykonuje pan swój zawód, robi pan jakąś pracę,
która, jak sądzę, może być sensowna, więc chcę panu pomóc. To wszystko.
– Dziękuję, Panie Profesorze, nasza rozmowa będzie trochę nietypowa, gdyż dotyczyć ma
dwóch osób: Pańskiego ojca, profesora Witolda Orłowskigo, który uważany jest za ojca no-
woczesnej interny polskiej, i Pana, któremu z kolei przypisuje się ojcostwo polskiej trans-
plantologii i nowoczesnego polskiego alpinizmu. Jak przystało na opowieść biograficzną,
zacznijmy od miejsca urodzenia. Jak to się stało, że Pański ojciec i Pan, choć życiorysy Wa-
sze są mocno związane z Warszawą, urodziliście się daleko na Wschodzie?
– Jak pan może wie, moja rodzina pochodzi z dawnych Kresów Wschodnich. Ojciec uro-
dził się w Norwidpolu na Mińszczyźnie, gdzie mój dziadek Franciszek Orłowski zarządzał
wówczas majątkiem Tukałły Milcz. Dziadkowie nie byli zbyt zamożni, ale mając trzech sy-
nów: Zenona, Mieczysława i Witolda oraz jedną córkę Marię, postanowili za wszelką cenę
dać całej czwórce solidne wykształcenie klasyczne. Kiedy dzieci podrosły, rodzina przeniosła
się więc do Wilna, gdzie zamieszkała w tanim drewnianym domku należącym do niewielkiej
posiadłości, której rządcostwo udało się dziadkowi otrzymać. O ile wiem, ojciec jako naj-
młodszy z braci miał początkowo spore kłopoty, szczególnie z przedmiotami ścisłymi, ale w
czwartej czy piątej klasie nadrobił zaległości i ostatecznie, podobnie jak Zenon i Mieczysław,
Drugie Gimnazjum Klasyczne w Wilnie ukończył ze złotym medalem.
– Potem wszyscy trzej bracia podjęli jednocześnie studia medyczne w petersburskiej Wo-
jennej Akademii Medycznej. Pański ojciec miał wówczas zaledwie siedemnaście lat, Mieczy-
sław dziewiętnaście, a Zenon, o ile pamiętam, dwadzieścia. Dlaczego wybrali właśnie Aka-
demię Wojenną – bo nie sądzę, żeby marzyli o spędzeniu życia w rosyjskim mundurze?
– Jak panu mówiłem, dziadkowie nie byli zbyt zamożni. Jeszcze w Wilnie mój ojciec i
stryjkowie musieli dorabiać korepetycjami i przepisywaniem różnych dokumentów, żeby
uskładać pieniądze na rozpoczęcie studiów. Uzbierała się z tego kwota, która mogła im wy-
starczyć na jakiś czas, ale o opłaceniu całych studiów nie mogło być mowy, w Akademii
Wojennej zaś, począwszy od drugiego roku, przyznawano stypendia. Myślę, że to właśnie
zadecydowało o wyborze uczelni, ale nigdy o tym z ojcem nie rozmawiałem. Zresztą zdaje
się, że była to wówczas najlepsza uczelnia medyczna w Rosji. W tym czasie wykładał tam na
84
przykład Pawłow, już wówczas uważany za znakomitego fizjologa. Poza tym „wojskowość”
akademii petersburskiej musiała być względna, skoro spośród trzech braci tylko średni, Mie-
czysław, pracował później w wojsku, gdzie jako dermatolog dosłużył się w Polsce Niepodle-
głej stopnia pułkownika. Najstarszy, Zenon, był do 1931 roku profesorem w Wilnie, skąd
usunięto go za protest przeciwko procesowi brzeskiemu, po wojnie zaś pracował jako profe-
sor Akademii Medycznej w Łodzi. Natomiast mój ojciec zaczął co prawda pracę w Petersbur-
gu, ale też nie w wojsku, lecz jako wolontariusz w Klinice Chorób Wewnętrznych profesora
Pasternackiego.
– Przez następne dwanaście lat, aż do uzyskania profesury w Kazaniu, Pański ojciec pra-
cował w klinice profesora Pasternackiego. Dwanaście lat wolontariatu – to brzmi przerażają-
co, bo przecież ta praca nie przynosiła żadnych dochodów!
– To, kolego, były inne czasy. Kilkadziesiąt lat później ojciec był kierownikiem II Kliniki
Chorób Wewnętrznych w Warszawie – miał wówczas czterech asystentów i czterdziestu sze-
ściu wolontariuszy. U Pasternackiego też, zdaje się, było dwóch asystentów i ze dwudziestu
wolontariuszy. Lekarze pracowali w szpitalach bezpłatnie, bo to poprawiało prywatną prakty-
kę. Ktoś, kto miał doświadczenie szpitalne, był uważany za lepszego lekarza, bo rzeczywiście
mógł się tam dużo nauczyć. Zresztą ci, którzy mieli etaty w klinikach, też zarabiali tam nie-
wiele, bo wszyscy wiedzieli, że mogą sporo dorobić praktykując prywatnie. Mój ojciec chciał
pracować naukowo, a jako Polak miałby ogromne kłopoty z dostaniem w Rosji płatnej asy-
stentury. Prowadził więc badania w klinice, a utrzymywał się początkowo z czego innego.
Przez wiele lat wyjeżdżał latem do znanego podówczas uzdrowiska w Essentukach na Kauka-
zie, gdzie prowadząc laboratorium zarabiał na swoje całoroczne utrzymanie. Muszę panu po-
wiedzieć, że ojciec bardzo sobie chwalił okres wolontariatu, chociaż na początku o mało nie
zwątpił w sens swojej lekarskiej pracy. Mianowicie kiedy zaczął dostawać chorych do samo-
dzielnego prowadzenia, zorientował się, że jego pacjenci umierają znacznie częściej i szybciej
niż pacjenci innych lekarzy. Nabrał więc przekonania, że to on źle ich leczy i winien jest ich
śmierci. Powiedział o tym profesorowi Pasternackiemu, prosząc go jednocześnie o radę, co
ma robić. Wówczas Pasternacki wziął go pod ramię i uspokajającym tonem powiedział: „Nie,
kolego, niech pan się nie denerwuje, ja specjalnie daję panu takich pacjentów, o których
wiem, że wkrótce umrą, żeby pan mógł szybko skonfrontować pańskie obserwacje kliniczne z
sekcją zwłok”.
– Makabryczny dowcip!
– Nie, kolego, to nie jest dowcip, to jest fakt. I to było bardzo słuszne, bo dla młodego le-
karza możliwość porównania obrazu klinicznego z sekcją jest naprawdę wielką sprawą. O ile
wiem, takich życzliwych gestów ze strony profesora Pasternackiego mój ojciec doznał znacz-
nie więcej. Zresztą w ówczesnym Petersburgu był to zdaje się jedyny albo przynajmniej jeden
z bardzo niewielu ordynatorów, którzy tolerowali, a może nawet w jakimś stopniu faworyzo-
wali lekarzy pochodzenia nierosyjskiego. Także dzięki życzliwości Pasternackiego ojciec
mógł stosunkowo szybko uzyskać doktorat, a następnie
veniam legendi – czyli prawo samo-
dzielnego prowadzenia wykładów w zakresie chorób wewnętrznych.
– Jednakże zaledwie cztery lata po uzyskaniu docentury i owego
veniam legendi ojciec
Pański opuścił Petersburg, aby objąć stanowisko profesora ogólnej diagnostyki lekarskiej, na
które powołała go Rada Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Kazańskiego. Uznano to za
ogromny sukces, gdyż nowy profesor był nie tylko bardzo młody – miał zaledwie 33 lata – ale
był też Polakiem, co zazwyczaj uniemożliwiało objęcie poważniejszych stanowisk. Czy zna
Pan może kulisy tej sprawy?
– O ile wiem, nie było takich „kulis”. Uniwersytet Kazański ogłosił konkurs na stanowisko
profesora. Mój ojciec nawet nie zwrócił na to specjalnej uwagi, ale matka, która była bardzo
praktyczna i przy tym ambitna, wysłała jego papiery do Kazania. Sprawa ciągnęła się dość
85
długo, ale ojciec zdecydowanie wygrał konkurs, więc władze rosyjskie musiały przyznać mu
katedrę – zresztą na bardzo wyraźne żądanie Rady Wydziału.
– Ostatecznie, jak Pański ojciec pisze w swoich
Wspomnieniach, 2 listopada 1907 roku car
Mikołaj II mianował go profesorem nadzwyczajnym ogólnej diagnostyki lekarskiej na Wy-
dziale Lekarskim Uniwersytetu Kazańskiego...
– To już pan wie lepiej ode mnie, bo mnie ojciec takich szczegółów nigdy nie opowiadał, a
pamiętników jakoś nigdy nie miałem czasu przeczytać. Odkładam to do emerytury. Jest mnó-
stwo rzeczy
, które ciągle odkładam do emerytury.
– ... w Kazaniu po raz pierwszy ujawniły się zdolności organizatorskie, z których Pański
ojciec później słynął. Pisze się też, że po raz pierwszy dał się tam poznać jako zwolennik no-
woczesnych metod klinicznych. Na czym ta nowoczesność polegała?
– W czasie gdy mój ojciec zaczynał swoją praktykę lekarską, dość powszechna była fascy-
nacja koncepcjami ówczesnego profesora uniwersytetu berlińskiego Rudolfa Virchowa, który
wprowadził do medycyny zwyczaj stosowania badań mikroskopowych i bardzo rozwinął na-
ukę o patologii, ale też umocnił traktowanie chorób w sposób statyczny. Pod jego wpływem
uznano chorobę za pewien stan i zajmowano się opisywaniem go lub analizowaniem czy le-
czeniem. Natomiast mój ojciec jako jeden z pierwszych docenił konieczność traktowania cho-
roby jako procesu, jako zjawiska dynamicznego, zmiennego. Wymagało to rozwinięcia badań
szczegółowych – nie tylko mikroskopowych i rentgenowskich, ale też biochemicznych –
przez wieloosobowe zespoły.
– I rzeczywiście wywołało to takie spory?
– O tak, jeszcze po drugiej wojnie światowej zdarzyło się, że gdy mój ojciec chciał otwo-
rzyć przewód habilitacyjny jednego ze swoich docentów, pewien profesor oponował, twier-
dząc, że „ten człowiek nie może otrzymać habilitacji, skoro nie ma żadnych poważnych pu-
blikacji, tylko same prace biochemiczne”.
– A jednak koncepcje Pańskiego ojca musiały spotkać się z uznaniem, skoro Uniwersytet
Kazański nie tylko finansował organizowanie przez niego licznych pracowni naukowych, ale
w 1912 roku powołał go na Klinikę Chorób Wewnętrznych, a rok później mianował profeso-
rem zwyczajnym; skoro na dodatek wkrótce zaproponowano mu profesurę na Uniwersytecie
Jagiellońskim, a kilka lat później także na Uniwersytecie Warszawskim – że nie wspomnę już
o licznych odrzuconych przez Pańskiego ojca propozycjach.
– W końcu rzeczywiście koncepcje, które reprezentował między innymi mój ojciec, zo-
stały powszechnie przyjęte, ale proszę mi wierzyć, że nie odbyło się to bez poważnych opo-
rów. – Chciałbym, żebyśmy wrócili jeszcze do czasów kazańskich. Był to bowiem okres, w
którym szczególnie uwidoczniła się owa zupełnie wyjątkowa społeczna aktywność, z jakiej
Pański ojciec słynął.
– O tak, w Kazaniu ojciec, jako jedyny polski profesor miejscowego uniwersytetu i zara-
zem najwyżej w lokalnej hierarchii postawiony Polak, stał się niemal automatycznie przy-
wódcą tamtejszej Polonii. Gdy po wybuchu pierwszej wojny światowej zaczęły do Kazania
napływać rzesze polskich jeńców cywilnych, ojciec stanął na czele komitetu pomocy. Zorga-
nizował wówczas szkoły dla polskich dzieci, polski teatr, przytułek, wynajmował uchodźcom
mieszkania, prowadził zbiórkę pieniędzy. Sam udzielał się jako dyrektor polskiego gimna-
zjum i wykładowca na kursach popularnonaukowych, wreszcie zabiegał o umożliwienie Po-
lakom repatriacji. Jednocześnie prowadził zajęcia na uniwersytecie i pełnił funkcję dyrektora
szpitala. Wszystko to wymagało wielkich talentów dyplomatycznych, gdyż miasto wielokrot-
nie przechodziło z rąk do rąk.
Kiedy Kazań znalazł się ostatecznie w rękach wojsk rewolucyjnych, ojciec, który był
współorganizatorem tworzonych tam oddziałów polskich, musiał uciekać. Matka natomiast,
wraz ze mną, moim bratem i dwiema siostrami schroniła się w miejscowym przytułku pol-
skim. Odczekaliśmy tam jakiś czas, a potem, wykorzystując wystawiony przez jednego z ko-
86
misarzy glejt, wepchnęliśmy się do jakiejś ciepłuszki, czyli ogrzewanego kozą wagonu towa-
rowego, którym udało nam się wrócić do Polski.
– W swoich
Wspomnieniach Pański ojciec opisuje, jak to po ucieczce z Kazania przeszło
rok tułał się po dalekiej Syberii, wówczas jeszcze znajdującej się w rękach białych, aż w Ir-
kucku dostarczono mu ów zaskakującej treści telegram...
– Jaki telegram?
– Telegram, w którym władze rosyjskie informowały go o nominacji na katedrę w Uniwer-
sytecie Jagiellońskim.
– Nie wiedziałem, że to było w Irkucku. Ale niech pan mówi.
– Tak, właśnie w Irkucku. Telegram był krótki: „polskie prawitielstwo naznaczyło was
profesorom jagełłonowskogo uniwersiteta toczka wiernutsja na rodinu niemiedlenno toczka
wasza semja w warszawie zdorowa”. Czy wie Pan może, w jaki sposób doszło do tej nomina-
cji, o którą – o ile się orientuję – Pański ojciec, walczący wówczas o przetrwanie w ogarniętej
wojną Rosji, w ogóle nie zabiegał? Nie był przecież nigdy przedtem w Krakowie i chyba ni-
kogo tam nie znał?
– Muszę przyznać, że nie znam szczegółów tej sprawy i pewnie nie uda się ich panu usta-
lić, ale wiem, że ojciec uważał zawsze za swój obowiązek publikowanie wszystkich prac nie
tylko w prasie rosyjskiej, francuskiej czy niemieckiej, ale także w polskich czasopismach me-
dycznych, wydawanych przed pierwszą wojną światową w Galicji. Znano więc jego dorobek i
poglądy naukowe, choć oczywiście nie znano go osobiście. Zresztą, o ile wiem, dla ojca ta
nominacja też była poważnym zaskoczeniem.
– Zapewne zaskoczenie było tym większe, że dzięki pomocy dyplomacji japońskiej i rządu
Kołczaka, odszukano go zaledwie kilka dni po przybyciu do Irkucka, co w ogarniętym wojną
domową imperium nie było rzeczą łatwą. Jednakże od otrzymania przez Pańskiego ojca owej
zaskakującej depeszy do jego przyjazdu do Polski upłynął blisko rok. W ówczesnych warun-
kach nie był to zresztą okres zbyt długi, jak na tego typu podróż. Trwałaby ona zapewne
znacznie dłużej, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności i życzliwość dowódcy polskiej dy-
wizji syberyjskiej, generała Baranowskiego. Zresztą, na wiozącym resztki tej dywizji statku,
którym wracał do Polski, Pański ojciec także nie popadł w bezczynność. Nie ograniczył się do
sprawowania nadzoru sanitarnego, ale organizował wykłady, pogadanki, różnego rodzaju
szkolenia oraz – co najciekawsze – kurs dla analfabetów, których wśród repatriujących się
byłych polskich zesłańców znalazło się niemało. Dowiódł w ten sposób, że zawsze i wszędzie
potrafi znaleźć sobie miejsce, że zawsze gotów jest robić to, czego ludziom najbardziej po-
trzeba, że swoje lekarskie powołanie rozumie i realizuje bardzo szeroko.
– Tak, kolego, ojciec zawsze angażował się w całe mnóstwo różnych społecznych prac.
Należał do ostatniego już chyba pokolenia lekarzy, dla których medycyna była rodzajem misji
obejmującej pracę naukową, leczenie chorych i szeroką działalność społeczną.
– Chyba rzeczywiście było to ostatnie takie pokolenie. Czy sądzi Pan, że to medycyna stała
się taka wymagająca, iż na nic innego nie starcza już czasu, czy też po prostu ludzie są inni?
– Ja myślę, że to świat się zmienił. Niech pan spróbuje prowadzić teraz działalność spo-
łeczną! Niech pan spróbuje... Kiedy miałem kilkanaście lat, płynąłem kajakiem ze Stołpców
do Modlina. To jest chyba z tysiąc kilometrów. Nikt się wówczas nie interesował, czy mam
koło ratunkowe ani czy umiem pływać. Byłem sam za siebie odpowiedzialny. A teraz nie
może pan wejść nawet do basenu, póki nie sprawdzą, czy umie pan pływać. To wszystko za-
bija inicjatywę, chęć działania, produkuje ludzi niepełnych, nie sprzyja rozwojowi dzielności,
samodzielności, pionierstwa. Państwo uważa, że musi się wszystkim zajmować i ludzie jakoś
podświadomie w to wierzą. A to jest ślepy zaułek. Każdy myśli sobie, że jeżeli państwo dba o
to, żebym się nie utopił, to po co mam uczyć się pływać. Jeżeli państwo robi wszystko, żebym
miał pracę, to nie opłaca mi się wysilać. Myślę, że tu jest pies pogrzebany. Na działalność
społeczną nie ma po prostu w tym wszechogarniającym państwie miejsca.
87
– Wróćmy do Pańskiego ojca. Spotkaliście się, o ile wiem, w Warszawie?
– Tak, zajmowaliśmy wówczas z matką niewielkie i niezbyt komfortowe mieszkanie, w
którym oprócz nas mieszkała też moja ciotka z rodziną oraz niezupełnie normalny krewny
właściciela. Pewnego dnia, gdzieś na początku lata, ktoś zapukał do drzwi. Wszyscy lokato-
rzy wylegli na korytarz, żeby się przekonać, kto to taki. Zobaczyliśmy jakiegoś włóczęgę w
poszarpanym ubraniu, wychudzonego, umordowanego. To był mój ojciec. Taki wynędzniały,
że nawet matka go nie poznała. O tym, co przeszedł w Rosji i potem w czasie podróży do
Polski, nigdy nam nie opowiadał, ale jego wygląd mówił wiele.
– W Krakowie, gdzie Pański ojciec objął Klinikę Chorób Wewnętrznych, pozostaliście
jednak zaledwie pięć lat. Tego oczywiście nie może Pan pamiętać, bo w chwili wyjazdu z
Krakowa kończył Pan zaledwie ósmy rok, ale ciekaw jestem, dlaczego ojciec Pański tak
szybko zdecydował się opuścić Uniwersytet Jagielloński i przyjąć posadę profesora diagno-
styki lekarskiej i ogólnej terapii w Uniwersytecie Warszawskim?
– W Warszawie zaoferowano mu znacznie lepsze warunki pracy. Klinika krakowska była
mała i prawie nie było tam pracowni naukowych. W Warszawie natomiast obiecano ojcu
szybkie stworzenie warunków do prowadzenia pracy badawczej, która go interesowała. Rze-
czywiście otrzymał tu klinikę, której całe piętro przeznaczył na zorganizowanie pracowni
naukowych, jakich do dziś nie ma chyba żadna inna klinika w Warszawie.
– I to był jedyny powód?
– Chyba tak. Ojciec chciał przede wszystkim uzyskać możliwość połączenia pracy teore-
tycznej z praktyką kliniczną. Wówczas nikt się właściwie nie interesował chorym od strony
patofizjologicznej, to znaczy tym, co się w nim dzieje. Zajmowano się tylko stroną anato-
miczną, to znaczy tym, co można stwierdzić na sekcji, jak chorobę rozpoznać i jak ją leczyć.
Ojca natomiast interesowało to, w jaki sposób choroba wpływa na czynność poszczególnych
narządów.
– Czyli właśnie patofizjologia?
– Tak. Rozpoczął na przykład olbrzymią pracę nad powstawaniem niewydolności serca. W
tych badaniach brało udział kilkanaście osób. Chodziło o to, żeby wyjaśnić, jak zaburzenie
czynności serca wpływa na cały organizm, na czynność płuc, wątroby, żołądka. Ja na przy-
kład miałem zbadać, jak niewydolność krążenia wpływa na czynność nerek. Stąd moje zainte-
resowanie nerkami, przez które doszedłem do transplantologii. Wówczas o nerkach nikt w
Polsce właściwie nic nie wiedział. Pierwsze nieśmiałe badania nefrologiczne zaczęły się
przed samą wojną, a rozwinęły dopiero w czasie okupacji. Nasze badania udowodniły to, co
było ideą mojego ojca: że zanim ujawni się niewydolność krążenia, w organizmie następują
już zmiany, których dotychczas nie zauważono.
– Jednakże warszawskie warunki też musiały być niezupełnie wystarczające, skoro ojciec
Pański zdecydował się na dobudowanie do swojej kliniki jeszcze jednego piętra.
– Nie, kolego, z tym piętrem to była zupełnie inna historia. Otóż w połowie lat trzydzie-
stych prezydent Ignacy Mościcki wymyślił aparat jonizujący powietrze i wynalazek ten ofiarował
Uniwersytetowi Warszawskiemu, wskazując jednocześnie, że życzy sobie, aby badania nad za-
stosowaniem aparatu prowadził osobiście profesor Orłowski. Ojciec, którego klinika bardzo się
już rozrosła i cierpiała ogromną ciasnotę, zgodził się pod warunkiem, że do kliniki zostanie dobu-
dowana jeszcze jedna kondygnacja, o którą już od dawna zabiegał. Natomiast, o ile wiem, o ba-
daniach nad działaniem aparatu pana Mościckiego nigdy poważnie nie myślał. Chciał po prostu
wykorzystać szansę rozbudowania kliniki i uzyskać miejsce dla bardzo potrzebnego oddziału
gruźliczego. Okazało się zresztą, że miał rację, bowiem piętro w błyskawicznym tempie dobudo-
wano, natomiast na sam aparat nie starczyło już uniwersytetowi pieniędzy.
– Coś mi ta historia przypomina.
– Tak, tak, pewne metody okazują się wieczne. Żeby coś można było zrobić, musi tym być
zainteresowany ktoś, kto podejmuje decyzje. Na całym świecie tak jest.
88
– Zdaje się zresztą, że podobna historia przydarzyła się Panu?
– Tak, na początku lat sześćdziesiątych na pierwszym zjeździe Towarzystwa Nefrologicz-
nego w Evian doktor Scribner z Seattle w Stanach Zjednoczonych powiedział, że chorych na
przewlekłą niewydolność nerek można przez wiele lat utrzymywać przy życiu, stale ich diali-
zując. Wykpiono go wówczas w sposób okrutny, ale ja dałem się przekonać. Wkrótce potem
zgłosił się do nas jakiś wysoki dygnitarz cierpiący właśnie na przewlekłą niewydolność nerek.
W Polsce nie mieliśmy jeszcze scribnerowskich kaniul, jakie należało na stałe wprowadzić do
żył i tętnic, żeby wielokrotnie powtarzać dializę. Właśnie dla tego dostojnika udało nam się
uzyskać zgodę na zakup pierwszej partii tych kaniul. Musieliśmy je jednak sprowadzić ze
Stanów Zjednoczonych. Trwało to dość długo, dostojnik tymczasem zmarł, ale kaniule były
już nasze, otworzyły się zupełnie nowe możliwości leczenia.
– Mówiliśmy o dorobku naukowym Pańskiego ojca. Chciałbym do tego tematu wrócić.
– Wspomniałem już panu o rozpoczętej przez mojego ojca pracy nad stworzeniem patofi-
zjologii klinicznej, czyli nauki o zaburzeniach czynności organizmu w różnych stanach cho-
robowych. Jego główne prace napisane w młodości, jeszcze w okresie pobytu w Rosji, doty-
czyły przewodu pokarmowego i wydzielania żołądkowego. Później natomiast, zwłaszcza w
Warszawie, pracował nad niewydolnością krążenia. Po drugiej wojnie światowej, gdzieś od
1945 roku, kierunek patofizjologiczny zaczął zwyciężać w świecie, zwłaszcza w Stanach
Zjednoczonych. Bardzo wiele wyników naszych wcześniejszych badań zostało tam potwier-
dzonych. Przez ostatnie trzydzieści lat jest to już kierunek obowiązujący w światowej medy-
cynie. Poza pracami patofizjologicznymi ojciec jako pierwszy w Rosji wykonał odmę płucną.
Także jako jeden z pierwszych, zaraz po objęciu kliniki w Kazaniu, wprowadził do niej aparat
rentgenowski, który mniej więcej wówczas został skonstruowany. Później, już w Warszawie,
rozwinął szereg specjalności medycznych, takich jak ftyzjatria, reumatologia i medycyna
sportowa, zorganizował nowoczesne lecznictwo przeciwgruźlicze, wprowadził do praktyki
klinicznej elektrokardiografię. W jego klinice były zawsze stosowane najnowocześniejsze
techniki terapeutyczne i diagnostyczne, choć obejmowała ona całą internę, która dziś rozpadła
się na dziesiątki dyscyplin szczegółowych.
– Zdaje się, że Pański ojciec był ostatnim polskim lekarzem, który potrafił objąć całą inter-
nę. Jego następcy znają już tylko jej wycinki – kardiologię, gastrologię, hematologię, nefrolo-
gię... Jednak współczesnym polskim lekarzom osoba Pańskiego ojca kojarzy się nie tylko z
jego osiągnięciami naukowymi, ale też, a może przede wszystkim, z monumentalnym, liczą-
cym kilka tysięcy stron, złożonym z ośmiu tomów dziełem
Nauka o chorobach wewnętrz-
nych. Na tym obejmującym całą internę superpodręczniku, który ostatnio wznowiono pod
Pańską redakcją, wychowało się kilka pokoleń polskich internistów.
– Tak, ale zaletą tego podręcznika nie była jego szokująca objętość, lecz oryginalny układ,
wynikający z przyjętej przez ojca idei lekarskiej. Każdy rozdział zaczynał się od części ogól-
nej: anatomii patologicznej, fizjologii, patofizjologii jakiegoś układu. Dopiero potem nastę-
pował szczegółowy opis poszczególnych chorób. Zdolnemu lekarzowi wystarczyło, że znał tę
część ogólną. Na jej podstawie mógł rozpoznać chorobę, a później w części szczegółowej
znaleźć inne jej objawy i metody leczenia. W częściach szczegółowych też był przyjęty stały
układ: przyczyny choroby, dalszy jej rozwój, anatomia patologiczna, objawy, rozpoznanie,
leczenie... Jeżeli w najnowszym wydaniu zachowaliśmy ten sam tytuł
Nauka o chorobach
wewnętrznych, to właśnie dlatego, żeby podkreślić, że kontynuujemy ideę budowy dzieła i
podejścia do medycyny.
– Tylko ideę?
– Tak, bo wszystko zostało napisane od początku przez współczesnych autorów.
– Ale nazwisko Pańskiego ojca też zostało zatrzymane na okładce.
– To jest tradycja dość powszechnie przyjęta w nauce światowej. Ciągle na przykład wy-
daje się
Anatomię Greya, choć Grey nie żyje od pięćdziesięciu lat. Chodzi po prostu o zazna-
89
czenie, kto jest autorem koncepcji książki, o podkreślenie ciągłości idei. Oczywiście w medy-
cynie zbyt wiele się zmienia, żeby zachować ten sam tekst po pięćdziesięciu czy chociażby
dziesięciu latach. Natomiast idea budowy podręcznika pozostaje niezmienna. Ta książka
miała nosić tytuł
Witolda Orłowskiego Nauka o chorobach wewnętrznych, ale zmieniono go
na: Witold Orłowski
Nauka..., co mylnie sugeruje, że zachowany jest oryginalny tekst mojego
ojca.
– A czy przypomina Pan sobie, jakie były reakcje na zamiar napisania tego podręcznika
przez Pańskiego ojca – bo myślę, że nie mogło się to zachować w tajemnicy?
– Przede wszystkim zachowanie tego w tajemnicy absolutnie nie było zamiarem mojego
ojca, bo był on nie tylko autorem książki, ale też jej wydawcą. Zresztą cała rodzina brała w
tym udział.
Od 1928 roku ojciec redagował „Polskie Archiwum Medycyny Wewnętrznej”, kiedy więc
na początku lat trzydziestych przystępował do wydania pierwszego tomu
Nauki... miał już
spore doświadczenie wydawnicze. Po napisaniu kilku rozdziałów wydrukował je w czasopi-
smach, zaznaczając, iż są to części przygotowywanej książki i jednocześnie ogłaszając sub-
skrypcję. Dzięki temu jeszcze przed przystąpieniem do prac wydawniczych miał bardzo dużo
zamówień. Pamiętam, że cała rodzina pomagała ojcu w nie kończących się korektach, potem
w pakowaniu i wysyłaniu książek do subskrybentów. Kiedy w 1933 roku prace nad wyda-
niem pierwszego tomu poświęconego narządowi krążenia zostały zakończone, nakład został
błyskawicznie wykupiony. Niebawem zaczęły z całej Polski nadchodzić listy z prośbą o
wznowienie nieosiągalnej już książki. Myślę, że to mówi najlepiej o przyjęciu, z jakim się ona
spotkała.
– Czy Pański ojciec, pełniąc tyle najrozmaitszych funkcji – myślę o pracy naukowej, lekar-
skiej, prowadzeniu zajęć ze studentami, pisaniu podręczników, wreszcie o pracy społecznej,
działał przecież bardzo aktywnie w różnych stowarzyszeniach lekarskich – czy mając tyle
obowiązków znajdował jeszcze czas na jakieś życie prywatne, rodzinne, towarzyskie?
– Nie, absolutnie nie.
– Widywał Pan ojca?
– Tak, w czasie obiadu i kolacji. Obiad był o drugiej – nie pięć po drugiej ani za pięć dru-
ga, tylko właśnie o drugiej, o siódmej była kolacja, i tyle go widziałem. Poza tym cały czas
albo siedział w klinice, albo na posiedzeniach, albo pracował w gabinecie. Życia rodzinnego
nie prowadził. Przypuszczam, że nigdy sam niczego nie kupił. Kiedyś, pamiętam, wszedł na
ekrany film o wyprawie Czeluskina. Ojciec, który nigdy nie był w kinie, wezwał mnie wów-
czas do siebie i stwierdził, że on chce to zobaczyć. „Kup mi bilet – powiedział – ale chcę do-
brze widzieć, więc weź miejsce w pierwszym rzędzie, żeby nikt mi nie zasłaniał”. Zatem w
kinie był raz w życiu. W teatrze bywał parę razy do roku. Gromadził natomiast olbrzymią
bibliotekę klasyków literatury światowej. Dzięki temu na moją filozofię życiową znaczny
wpływ miały dzieła wybitnych pisarzy – zwłaszcza polskich i francuskich.
– Panie Profesorze, w 1936 roku zdał Pan maturę i rozpoczął studia medyczne. Ciekaw je-
stem, jak doszło do podjęcia decyzji o kierunku Pańskich studiów i jaki był do niej stosunek
Pańskiego ojca?
– Nie przypominam sobie, żebym musiał podejmować jakąś decyzję. To, że pójdę na me-
dycynę, wydawało mi się zupełnie oczywiste. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Między
ojcem a mną też jakoś nigdy ta sprawa nie wynikła. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co mam
studiować, tak samo jak nie rozmawialiśmy o tym, czy mam się wspinać czy nie. Ojciec ak-
ceptował to, bo uważał, że każdy człowiek powinien sam decydować o swoim losie. Nigdy
nie prowadził nas za rękę, nigdy nie mówił, co nam wolno, a czego nie. Miał swoją koncepcję
dobra i zła i dopóki poruszaliśmy się po stronie dobra, zostawiał nam wolną rękę.
– A narażanie się w górach było po stronie dobra?
– Tak, ponieważ narażałem tam tylko swoje własne życie, a do tego każdy ma prawo.
90
– Nigdy ojciec nie dawał Panu do zrozumienia, że wolałby, żeby Pan z tego prawa nie korzystał?
– Nie, sferę prywatności każdego domownika respektował w sposób absolutny. Mógł na-
tomiast mieć do mnie pretensję o to, że chodzenie po górach szkodzi studiom, ale też nie dał
mi tego poznać, chociaż na pierwszym roku zawaliłem fizykę. Większą część tego roku zaj-
mowałem się opracowaniem przewodnika po Tatrach. Nie było wtedy żadnego aktualnego
przewodnika, więc przeglądałem kilkanaście roczników „Taternika” i wypisywałem na ma-
szynie najciekawsze drogi. Do fizyki zabrałem się w końcu w ostatniej chwili, poszedłem na
egzamin bardzo niewyspany, w ogóle nie wiedziałem, co się ze mną dzieje i oblałem.
– Czego Pan szukał w górach, co Pan tam znajdował, skąd Pańskie zamiłowanie do wspi-
naczki? Ja rozumiem, że trudno żyć samymi studiami i każdy sobie coś jeszcze znajduje, ale
przecież to „coś” nie musi być takie ryzykowne i uciążliwe jak wspinaczka.
– Ja przede wszystkim byłem zawsze bardzo ciekaw, jak góry wyglądają. Poza tym lubi-
łem przebywać wśród dzikiej przyrody, a wówczas góry były jeszcze dziką przyrodą. Mógł
pan siedzieć przez tydzień w dolinie i nie spotkać człowieka. Tatry ciągnęły mnie zanim je
jeszcze pierwszy raz zobaczyłem. Znałem je z przewodników i wyobrażałem sobie jako kra-
inę naprawdę niedostępną i groźną. Czytałem na przykład, że idąc na Zawrat trzeba pokonać
gładką płytę, w którą są wbite klamry, i wyobrażałem sobie, że jest to jakaś pionowa, szklana
góra, na którą wchodzi się po klamrach jak na komin. Ówczesne opisy dróg tatrzańskich były
bardzo romantyczne, więc jak się je przeczytało, to się miało wrażenie, że właściwie nie ma
tam po co iść, tak jest strasznie.
– I nie zrażało Pana ryzyko – widmo śmierci?
– Nie, każdy przecież musi umrzeć! O wiele łatwiej jest umierać, kiedy się jest młodym.
Pan jeszcze tego nie rozumie, ale kiedy pan się wspina, kiedy pan walczy, to pan wie, że lu-
dzie giną, lecz pan nie musi zginąć. Nikt nie wierzy w to, że właśnie on zginie. Wspinało się
przecież wiele osób, bardzo wiele się pozatłukiwało, ale nie wszyscy. Tak samo jest w czasie
wojny. Natomiast później przychodzi taki wiek, kiedy pan wie, że już nie ma żartów, że musi
pan umrzeć. To się czuje. Wtedy zaczyna się pan bać śmierci. Widzi pan, że umiera pański
rówieśnik, zaczynają umierać młodsi, więc ta śmierć staje się przerażająco bliska. Jak mówią
—już pan kosę widzi.
– Pan jednak miał opinię taternika niezbyt liczącego się z ryzykiem.
– Wprost przeciwnie. Wszystkie moje drogi były bardzo starannie zaplanowane i dlatego
właśnie żyję. Kiedy szedłem w drogę, dokładnie planowałem, co w którym miejscu zrobię w
razie załamania się pogody. Miałem wszystko bardzo dokładnie rozplanowane i dzięki temu
ograniczałem ryzyko do minimum.
– Ale nie unikał Pan dróg związanych z nieprzewidywalnym ryzykiem. Mam wrażenie, że
specjalnie dobierał Pan ściany znane z kruchej skały i kamiennych lawin.
– Tak, bardzo lubiłem kruche ściany, które wielu taterników skrzętnie omija. W kruchej
ścianie nigdy nie ma pan pewności, czy nie urwie się panu uchwyt pod stopą ani czy hak pana
utrzyma. Żeby poruszać się w kruchym terenie, musi pan mieć bardzo duże doświadczenie,
ale tylko tam można sprawdzić swoje prawdziwe umiejętności. To mi zawsze bardzo odpo-
wiadało. Dopiero radzenie sobie w kruchej ścianie świadczy o umiejętności chodzenia.
– A nie o szczęściu?
– Trochę też, szczęście jest zawsze potrzebne. Nawet na chodniku może przejechać pana
samochód. W górach też mogą się zdarzyć rzeczy zupełnie nie do przewidzenia, ale ten mar-
gines szczęścia jest zawsze znacznie większy niż się przeważnie sądzi.
– A jednak giną nawet tak doskonali i doświadczeni wspinacze, jak chociażby Pański to-
warzysz i przyjaciel Wawrzyniec Żuławski.
– Wawrzyniec zginął w Alpach. Tam rzeczywiście się zdarza, że bezradni stają się ludzie
najlepiej przygotowani. W Tatrach natomiast nawet zupełnie niespodziewane załamanie po-
gody nie stwarza sytuacji beznadziejnej.
91
Kiedyś w połowie sierpnia zaskoczył mnie straszny wiatr i śnieżyca. Byliśmy wtedy jakieś
osiemdziesiąt metrów od wierzchołka największej w Tatrach północnej ściany Małego Kież-
marskiego Szczytu. Nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę, co to jest lodowata wichura w
górach, kiedy po prostu czuje się, jak ucieka życie. Po chwili nie może pan już ruszyć ręką ani
nogą, taki pan jest zgrabiały. Ale nawet wtedy, chociaż myślałem już, że będzie z nami nie-
dobrze, udało się jakoś tę wspinaczkę ukończyć. To jeszcze mocniej utwierdziło mnie w
przekonaniu, że w Tatrach nie ma śmierci niezawinionych. Każdy sam wyznacza sobie grani-
cę swoich możliwości i jeżeli tylko nie popełni błędu w ocenie, nic mu nie grozi. Alpy nato-
miast są znacznie bardziej niebezpieczne, przede wszystkim ze względu na ich rozmiary, dłu-
gość dróg i odległość dzielącą ścianę od schroniska. W razie załamania pogody można po
prostu nie zdążyć dojść, nawet najlepiej przygotowanym może zabraknąć sił. Poza tym Waw-
rzyniec zginął w czasie akcji ratunkowej. Wiedział, że teren, który przeszukuje, może być w
każdej chwili zasypany przez lawinę, ale widać uważał, że jego obowiązkiem jest podjąć to
ryzyko i mimo wszystko próbować odnaleźć zaginionych kolegów. Jego niestety nikt potem
nie szukał.
– Powiedział Pan, czego szukał Pan w górach, ale nie przyznał się Pan, co pociągało Pana
we wspinaczce, bo to są przecież dwie różne rzeczy
– chodzenie po górach i wspinanie się.
– Nie, to jest tak, jak ze zwiedzaniem miasta. Można je zwiedzać samochodem albo pieszo.
Kiedy zwiedza się samochodem, to niewiele się widzi. Tak samo, kto chodzi po ścieżkach,
nie pozna gór i bardzo mało zobaczy. Sceneria skalna jest niepowtarzalna, tysiące rzeczy mo-
że pan zobaczyć tylko ze ściany. Samo wspinanie oczywiście też stanowi przyjemność. Jesz-
cze większą przyjemność daje pokonanie jakiejś drogi, która jest bardzo trudna, szczególnie
jeżeli pokonuje się ją po raz pierwszy. Kiedy powtarzałem jakąś drogę, wiedziałem, że ją
przejdę. Jeżeli ktoś inny przeszedł, to dlaczego mnie ma się nie udać? Kiedy natomiast przy-
stępowałem do robienia pierwszego przejścia, nigdy nie wiedziałem, czy to się w ogóle da
zrobić. W końcu kiedy wychodzi się na jakąś przewieszkę, to nigdy nie wiadomo, czy nad nią
jest uchwyt, czy nie. Jak jest, to się wyjdzie, jak nie, to się leci... Miałem taką przygodę w
środku północnej ściany Galerii Gankowej. Wyszedłem nad przewieszkę, sięgnąłem ręką, a
tam gładka płyta. I poleciałem. Ale kiedy się nie poleci, to ma się ogromną satysfakcję. Jeżeli
na dodatek ma się świadomość, że omal się nie poleciało, to dochodzi ogromna radość życia,
bo mogło się je przed chwilą stracić.
– Kiedy się poleci i przeżyje, to chyba też musi być dość miłe uczucie!
– Nie, bo wtedy człowiek jest zły, że sobie nie poradził. Nie wierzę, żeby ktoś naprawdę
myślał, że się zabije. Ja tylko raz w życiu myślałem, że to już koniec. Właśnie na tej Galerii,
bo wtedy miałem dość czasu na myślenie, nim w końcu odpadłem od ściany. Ale muszę panu
powiedzieć, że nawet się nie zdenerwowałem, chociaż nie wierzyłem, że hak może mnie
utrzymać. Na szczęście to był akurat bardzo dobry austriacki hak, który dzień wcześniej ku-
piłem od Zosi Paryskiej. Inaczej już byśmy nie rozmawiali. Każdy inny by się złamał, a ten
tylko się wygiął, ale utrzymał.
– Czyli szukał Pan we wspinaczce możliwości sprawdzenia się, próbowania się z górami i
z sobą samym.
– Nie tylko, bo niech mi pan wierzy, że nigdy nie uprawiałem wspinaczki dla samej wspi-
naczki. Największą przyjemnością było dla mnie siedzenie w górach. My prawie nie
mieszkaliśmy wtedy w schroniskach. Siedzieliśmy przez tydzień w kolebie albo w namiocie i
w czasie tego tygodnia robiło się dwie–trzy wspinaczki.
Podczas wspinaczki też starałem się nie spieszyć. Zawsze starałem się znaleźć czas, żeby
posiedzieć sobie gdzieś na półce, zapalić papierosa, pogadać, pogapić się, bo to jest właśnie
najprzyjemniejsze. Wspinaczka to nie jest stumetrówka, gdzie chodzi o to, żeby jak najszyb-
ciej przelecieć. Ja bym ją raczej porównał do spaceru, do przechadzki w jakiejś pięknej okoli-
cy.
92
– Ale miewał Pan też takie czysto sportowe przejścia, bił Pan czasy przejścia wielu dróg.
– Ja po prostu bardzo nie lubiłem wcześnie wstawać, więc często dochodziłem pod ścianę
znacznie później niż inni i musiałem się potem spieszyć, żeby zdążyć przed zmrokiem.
– Miał Pan szczęście chodzić z wieloma wyśmienitymi taternikami. Którego z nich najle-
piej Pan wspomina? Kto był Pańskim najlepszym partnerem?
– Najwięcej chodziłem z Wawrzyńcem Żuławskim. Od 1943 do 1957 roku, kiedy Waw-
rzyniec zginął w Alpach. Wspinałem się właściwie tylko z nim. Zresztą w 1957 roku też pla-
nowaliśmy wspólny wyjazd w Alpy, ale wysłano mnie do Wietnamu, gdzie miałem zapropo-
nować budowę polskiego szpitala. Umówiliśmy się w Chamonix. Kiedy wracałem z Wietna-
mu, w Pekinie dowiedziałem się w ambasadzie, że w Alpach zginęło niedawno dwóch Pola-
ków. Jednym z nich okazał się właśnie Wawrzyniec.
Chodziło mi się z nim wyśmienicie. Byliśmy przyjaciółmi, przyjaźniliśmy się nie tylko w
górach, ale też w Warszawie. Razem byliśmy w Powstaniu. Zresztą pasowaliśmy do siebie
doskonale. Ja lubiłem chodzić „na pierwszego”, a Wawrzyniec był świetnym towarzyszem,
miał ogromne doświadczenie i wyrozumiałość dla mojego trudnego charakteru. Razem zrobi-
liśmy dużo ważnych przejść, między innymi na Galerii Gankowej, filarze północno-
wschodniej ściany Pośredniego Mięguszowieckiego Szczytu, północnym filarze Zadniego
Mnicha.
– A Paryski?
– Z Witkiem Paryskim dużo nie chodziłem. Jesteśmy bardzo zaprzyjaźnieni, ale on jest
ode mnie o osiem lat starszy, więc w pewnym sensie minęliśmy się. On najwięcej chodził
jeszcze przed wojną, a wtedy ja wspinałem się niemal wyłącznie z warszawiakami. Po wojnie
Witek zrobił już tylko kilka, może kilkanaście większych dróg i spośród nich rzeczywiście
bardzo wiele ze mną. Był pod każdym względem znakomitym towarzyszem. Spotykaliśmy
się najczęściej w Zakopanem. On był autorem przewodników, znał ściany, na których można
było tworzyć najciekawsze nowe drogi, więc czasem namówił mnie, żeby którąś z nich zro-
bić. Wspinaczki Witka Paryskiego były uzależnione od potrzeb jego przewodnika, a mnie to
nie zawsze dogadzało, bo też miałem swój program chodzenia.
– Która z Pańskich wspinaczek przyniosła Panu najwięcej satysfakcji? Którą drogę naj-
chętniej Pan wspomina?
– Chyba Galerię Gankową.
– Czyli jednak nie Alpy?
– Nie, wolę Tatry. Dla mnie przebywanie w górach to jest przede wszystkim kontakt z
przyrodą, a przyroda alpejska nie lubi kontaktów z człowiekiem. Jej surowość nie pozwala na
nawiązywanie tak poufałego i intymnego kontaktu z naturą, jak to ma miejsce w Tatrach.
Chodzenie po Alpach wygląda w ten sposób, że siedzi pan w Chamonix, planuje pan jakieś
wejście, podchodzi pan do schroniska, tam pan podsypia do pierwszej–drugiej w nocy, wy-
chodzi pan pod ścianę, robi pan drogę i jeżeli pan zdąży, może pan na noc wrócić do schroni-
ska albo nawet do Chamonix. To jest przeżycie o wiele bardziej sportowe niż emocjonalno-
krajoznawcze. W Tatrach czuję się częścią gór, a w Alpach jestem alpinistą, czyli kimś ob-
cym, jakimś obcym ciałem.
– Intruzem?
– Tak, właśnie intruzem. Poza tym ja w Alpach nic nadzwyczajnego nie zrobiłem.
Owszem, przeszedłem parę przyzwoitych dróg, ale nie były to jakieś rewelacje. W każdym
razie w późniejszych latach koledzy mieli tam znacznie poważniejsze osiągnięcia.
– A jednak wspinaczki, o których Pan się tak lekceważąco wypowiada, jak choćby robiony
z Wawrzyńcem Żuławskim Filar Boccalattiego, są często przytaczane w różnych opracowa-
niach i uważa się je za bardzo trudne drogi.
– Jeżeli się o nich pamięta, to nie dlatego, że naprawdę były to jakieś szczególnie liczące
się drogi, tylko dlatego, że razem z Wawrzyńcem wprowadziliśmy nowy styl polskiego cho-
93
dzenia po Alpach. Wcześniej nasi alpiniści bardzo bali się tych gór i zabierali tyle ekwipunku,
że właściwie uniemożliwiało to wspinaczkę. Przez to żadnej drogi nie mogli zrobić w nor-
malnym czasie. My bardzo prędko przekonaliśmy się, że tak nie można, że trzeba chodzić na
lekko, tak jak się chodzi w Tatrach. Dzięki temu chodzeniu na lekko uzyskiwaliśmy dwu-,
trzykrotnie lepsze czasy niż inni Polacy, którzy ciągnęli ze sobą cały sprzęt. A wtedy nawet to
minimum sprzętu, które my musieliśmy zabierać, ważyło ze dwadzieścia kilogramów, więc
może pan sobie wyobrazić, ile ważył ekwipunek naszych kolegów, zabierających sprzęt bi-
wakowy, żywność, ubrania. Nas się wspomina, bo jako pierwsi Polacy – jeśli nie brać pod
uwagę działalności internowanego w czasie wojny w Szwajcarii Jurka Hajdukiewicza – za-
częliśmy chodzić w Alpach po alpejsku.
– A nigdy nie ciągnęły Pana góry najwyższe?
– Oczywiście, że mnie ciągnęły, ale nigdy nie uważałem się za zawodowego alpinistę, pra-
ca zawsze była dla mnie najważniejsza. Jako nauczyciel akademicki miałem sześć tygodni
urlopu, a na wyprawę w góry potrzeba przynajmniej trzy miesiące. Nie mogłem przecież na
trzy miesiące zamknąć mojego laboratorium, odprawić studentów i powiedzieć profesorowi,
że jadę łazić po górach. Nie mieściło mi się to w głowie.
– Panie Profesorze, wyczytałem w
Encyklopedii tatrzańskiej Paryskiego, że w czasie woj-
ny pełnił Pan funkcję prezesa Klubu Wysokogórskiego. Nie bardzo mogę sobie wyobrazić,
jak ta Pańska działalność wyglądała, bo przecież nie była ona prowadzona legalnie?
– Pewnie pan się domyśla, że kiedy wojna wybuchła, nikt nie umiał sobie wyobrazić, jak
ona będzie wyglądała. Wszyscy myśleli, że będzie tak, jak w czasie pierwszej wojny, to zna-
czy: wojna wojną, ale życie toczy się normalnie. Ponieważ miałem kategorię „E” i byłem
zwolniony z wojska, wyznaczono mnie do prowadzenia spraw klubowych. Przede wszystkim
chodziło o zabezpieczenie majątku klubu. Przenieśliśmy więc wszystkie rzeczy do naszej
willi na Kolonii Staszica i tam je przechowałem aż do Powstania. Poza tym do moich obo-
wiązków należało wydawanie „Taternika”.
– Nielegalnie?
– Tak, oczywiście nielegalnie.
– Jaki to miało sens?
– Uważaliśmy, że skoro Polska istnieje, istnieje rząd, funkcjonuje administracja państwo-
wa, wprawdzie niejawnie, ale funkcjonuje, skoro działają oświata, harcerstwo, partie poli-
tyczne, muszą też funkcjonować inne organizacje społeczne. Miało to taki sam sens, jak pry-
watne koncerty, wieczory literackie, przedstawienia teatralne. Chodziło o zamanifestowanie,
także przed nami samymi, że wprawdzie zostaliśmy zepchnięci do podziemia, ale egzystuje-
my i działamy wbrew okupantowi. Liczyły się głównie względy psychologiczne, bo czy pan
wydawał „Taternika”, czy sprzedawał kiełbasę, tak samo groziła panu kara śmierci.
– Jaki był nakład tego wojennego „Taternika”?
– Około pięćdziesięciu egzemplarzy. Nie było tego dużo, ale przecież musieliśmy druko-
wać go sami na powielaczu. W dodatku utrzymaliśmy formułę pisma ilustrowanego, każde
zdjęcie trzeba było wykonać w pięćdziesięciu–sześćdziesięciu odbitkach, zajmowało to mnó-
stwo czasu.
– Nie przeszkadzało to Panu w studiach?
– Nie, dlaczego? Przecież ja sam wszystkiego nie robiłem. Było wiele osób, które mi po-
magały. Były różne panie, które przepisywały na maszynie. Teksty też pisało mi wiele osób.
Potem w ciągu kilku nocy odbijało się to wszystko albo u nas w szpitalu, albo u państwa Mie-
rzejewskich, gdzie znajdowała się drukarnia Tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych,
w których wykonywano nam kliszę na pierwszą stronę.
– O czym pisaliście w tym wojennym „Taterniku”, bo o ile wiem, chodzenie po górach
było zabronione, więc sprawozdania z dróg nie wchodziły raczej w grę?
94
– Drukowaliśmy też sprawozdania. Chodzenie po górach było rzeczywiście zakazane, ale
ja na przykład w latach 1941, 1942, 1943 wspinałem się w Tatrach i wiele innych osób też się
wspinało.
– Nie bardzo mogę to sobie wyobrazić. Dokoła szaleje terror, toczy się najokrutniejsza
wojna w dziejach ludzkości, a wy chodzicie po górach, wspinacie się, zaliczacie kolejne dro-
gi...
– Widzi pan, my przez całą wojnę staraliśmy się zachować pozory normalności, robić
wszystko na przekór tej wojnie i na przekór Niemcom. Zresztą nie było to takie trudne, jak by
się mogło wydawać. Trzeba było przyjechać do Zakopanego, wyskoczyć na drugą stronę to-
rów, żeby nie iść przez dworzec, i jak najprędzej uciec w góry. Mieszkaliśmy zwykle w Mu-
rowańcu na Hali Gąsienicowej albo w schronisku w Morskim Oku.
– I nikt was tam nie szukał, nikt was nie tropił? Nie bał się Pan, że was Niemcy złapią?
– Niemcy raczej słabo orientowali się w Tatrach. Raz tylko zdarzyło się, że nakryli nas w
Morskim Oku, ale udało nam się uciec i przeczekać w schronisku Na Wadze. Natomiast kilka
razy zatrzymywali nas filance, czyli słowacka straż górska, ale z nimi zawsze można się było
dogadać. Zresztą wielu z nich znaliśmy jeszcze sprzed wojny, kiedy członkowie Polskiego
Towarzystwa Tatrzańskiego mogli bez żadnych ograniczeń przekraczać w Tatrach granicę w
tę i z powrotem. W każdym razie zrobiliśmy w czasie wojny sporo ciekawych nowych dróg,
więc nie były to dla nas stracone sezony.
– Mam wrażenie, że w Pańskim życiu jakby nie było tamtej wojny. Latem wspinał się pan
w Tatrach, jesienią wracał Pan na studia do Warszawy...
– Te studia to też był element czegoś, co można by nazwać tajną normalnością. Przez całą
wojnę funkcjonował podziemny Wydział Lekarski. Istniały przecież szpitale, zostali profeso-
rowie, którzy wybierali dziekana, odbywały się przyjęcia na studia, egzaminy, zajęcia...
Oczywiście byliśmy podzieleni na małe grupki, ale cały program realizowany był tak samo
jak przed wojną. Docent, a później profesor Adam Opalski, który wykładał neurologię, pro-
wadził na przykład zajęcia w łazience. On siedział na wannie, a my wokół na podłodze. W ten
sposób odrabialiśmy po kolei wszystkie przedmioty. Po każdym przedmiocie odbywał się
egzamin. Do dziś mam te wszystkie karteczki, które dostawaliśmy jako potwierdzenie zdania
egzaminu. Kłopot był tylko z medycyną sądową, bo tam zawsze kręciło się gestapo, ale udało
się zorganizować kurs dla oglądaczy zwłok, na którym zrealizowano uniwersytecki program.
Ostatni egzamin zdałem 16 czerwca 1943 roku, a po wojnie uznano te studia i wydano mi
dyplom lekarski.
– Ukończył Pan więc studia w czasie wojny, ale przecież nie mógł Pan rozpocząć praktyki,
skoro nie miał Pan dyplomu.
– Ależ zaraz po ostatnim egzaminie podjąłem normalną pracę jako wolontariusz w klinice
mojego ojca. Miałem swoich chorych, pracowałem naukowo, prowadziłem zajęcia ze stu-
dentami, tyle że oficjalnie byłem zatrudniony jako pielęgniarz.
– I Niemcy nie domyślali się tej Pańskiej podwójnej roli? Nie wpadli nigdy na trop tajnych
studiów lekarskich?
– Nie, kolego, Niemcy wyjątkowo łagodnie, przynajmniej do Powstania, traktowali szpi-
tale i lekarzy. Ojciec, który przez jakiś czas był dziekanem tego Tajnego Wydziału Lekar-
skiego, dostawał nawet jakieś anonimy z pogróżkami, ale nic mu się nigdy nie stało. Zresztą
sprawa była bardzo trudna do udowodnienia, bo wszystko, co robiliśmy, miało jakąś formalną
przykrywkę, każdy miał jakąś oficjalną funkcję, z każdej czynności mogliśmy się wytłuma-
czyć.
– Ciekaw jestem, jaki był stosunek Pańskiego ojca do Pana jako studenta, a później asy-
stenta?
– Mój ojciec był bardzo wymagającym człowiekiem, bardzo surowym, zasadniczym i z ni-
kim się nie patyczkował. Krzyczał na mnie tak samo jak na innych asystentów. Natomiast
95
wymagał ode mnie więcej niż od innych. Największą wagę przywiązywał zawsze do diagno-
styki, to znaczy do umiejętności badania chorego. Był przy tym niesłychanie precyzyjny i
rzeczywiście każde słowo znaczyło dla niego dokładnie to, co znaczyło. Kiedyś, pamiętam,
zapytał mnie na egzaminie: „Jakie są granice bezwzględnego stłumienia sercowego?” Zaczą-
łem mówić, że „w pozycji pionowej górna granica bezwzględnego stłumienia sercowego jest
na górnej granicy czwartego żebra”, ale mi przerwał: „żebro nie ma granic, tylko brzegi”.
Domyśla się pan, że ze zdaniem tego egzaminu wszyscy mieli spore kłopoty. Ale to były cza-
sy, kiedy kierownik kliniki mógł wymagać bardzo wiele – i od asystentów, i od studentów.
To, że mówi się o doskonałej szkole Orłowskiego, to też w dużym stopniu jest efekt tej wła-
śnie dokładności i ogromnych wymagań, jakie ojciec nam stawiał. Oczywiście, jak pan się
domyśla, na co dzień było to dość męczące, ale, chwalić Boga, ojciec był obciążony mnó-
stwem obowiązków i nie miał dla nas zbyt wiele czasu. Moje, jako jego syna, uprzywilejowa-
nie polegało na tym, że poświęcił mi więcej czasu i może lepiej niż innych nauczył zasad ba-
dania chorego. Ale to już na moje nieszczęście odbywało się przeważnie w domu.
– Jak Pan się czuł, wchodząc do zawodu jako syn Orłowskiego?
– Wie pan, ja od urodzenia byłem synem Orłowskiego, więc jakoś zdążyłem się do tego
przyzwyczaić. Natomiast bardzo dobrze zdawałem sobie sprawę, że nie mogę sobie pozwolić
na najmniejsze choćby uchybienie, bo zaraz by powiedzieli: „Myśli, że jak jest synem Orłow-
skiego, to już mu wszystko wolno”. W dużej mierze mi ta pozycja ojca pomogła, ale też i
trochę zaszkodziła. Z nazwiskiem dziedziczy się nie tylko jego dobrą sławę, ale też wszyst-
kich wrogów.
– Nie wiedziałem, że Pański ojciec miał wrogów.
– O tak, ojciec był osobą bezkompromisową. Jeżeli miał do kogoś pretensje, to mu to mó-
wił prosto w oczy, i był do tego stopnia naiwny, że uważał, iż ten ktoś powinien mu być
wdzięczny za sprowadzenie go na właściwą drogę. Ja na szczęście się tej naiwności pozby-
łem.
– Panie Profesorze, po wojnie Pański ojciec bardzo szybko przystąpił do pracy. Niebawem
też wrócił do swojej II Kliniki Chorób Wewnętrznych, którą w bardzo szybkim tempie wyre-
montował i doprowadził do dawnego stanu, choć miał wówczas przeszło siedemdziesiąt lat.
Już po czterech latach odszedł jednak z Akademii Medycznej, chociaż był jeszcze w pełni sił.
Dlaczego tak się stało?
– W związku z tą sprawą snuto różne domysły, wiązano ją z różnymi okresami życia mo-
jego ojca, ale to wszystko były tylko spekulacje. Ja mogę panu powiedzieć to, co wiem na
pewno. Na pewno wiem to, co powiedziano oficjalnie: „Profesor Orłowski przekroczył już
dawno siedemdziesiąt lat i w związku z tym musiał przejść na emeryturę”. Wiem też na pew-
no, że przed odejściem na emeryturę mój ojciec odbył dość nieprzyjemną rozmowę z ówcze-
snym ministrem oświaty, panem Stanisławem Skrzeszewskim. Otóż w czasie Powstania zgi-
nął profesor Górecki i na jego klinikę Rada Wydziału wybrała profesora Andrzeja Biernac-
kiego. Władze jednak chciały tę klinikę obsadzić innym internistą. Po wybraniu Biernackiego
minister Skrzeszewski wezwał ojca do siebie i powiedział: „Albo pan profesor zgodzi się na
cofnięcie wyboru Biernackiego, albo zwolni swoją katedrę, przechodząc na emeryturę”. Oj-
ciec wybrał emeryturę. „Biernacki został wybrany przez Radę Wydziału – powiedział – i ja
nie będę używał swoich wpływów, żeby ten wybór cofnięto”. W rezultacie ja przeniosłem się
do I Kliniki, do Biernackiego, bo jej profil w tych warunkach bardziej mi odpowiadał, a oj-
ciec po pewnym czasie dostał oddział w Szpitalu Świętego Łazarza na Lesznie. Postawił go
zresztą na tak wysokim poziomie, że gdy rozpoczęło się powszechne szkolenie podyplomo-
we, zaproponowano mu prowadzenie na jego oddziale zajęć z młodymi lekarzami. Z czasem
przeniesiono ten oddział do Szpitala Czerniakowskiego, który później nazwano imieniem
mojego ojca, i w którym do tej pory znajduje się Centrum Medycznego Kształcenia Pody-
plomowego.
96
– W czasie gdy Pański ojciec odchodził z Akademii Medycznej, Pan był już lekarzem po-
siadającym pewne doświadczenie kliniczne i naukowe. Mniej więcej w tym samym czasie w
Ameryce zaczynał zdobywać uznanie holenderski lekarz Willem J. Kolff i jego skonstruowa-
ny podczas wojny aparat, który nazwał sztuczną nerką. Ciekaw jestem, kiedy po raz pierwszy
usłyszał Pan o Kolffie i jego sztucznej nerce?
– Pamiętam, jakiś rok czy dwa lata po wojnie, kiedy ojciec był jeszcze ordynatorem II Kli-
niki, siedzieliśmy z moim przyjacielem, a od wielu lat już profesorem, Walentym Hartwi-
giem, w laboratorium i jak zwykle przy przelewaniu z probówki do probówki rozmawialiśmy
przez otwarte drzwi łączące nasze pracownie. Rozmowa dotyczyła leczenia mocznicy. Po-
wiedziałem wtedy, że można by skonstruować sztuczną nerkę i za jej pomocą leczyć ludzi,
których własne nerki nie działają. Jakiś czas potem Hartwig, który zawsze był
au courant ze
światową literaturą fachową, pokazał mi omówienie książki Kolffa o sztucznej nerce. Zaczą-
łem szukać tej książki i, pamiętam, udało mi się ją dostać na Marszałkowskiej u „Trzaski-
Everta-Michalskiego”. U Kolffa znalazłem też opis innych stosowanych już wówczas form
dializoterapii.
– Ale pierwszą dializę wykonał Pan dopiero po kilku latach?
– Tak, któregoś wieczora, gdzieś w 1954 roku, przywieziono do naszego szpitala chorego
znajdującego się w stanie śpiączki mocznicowej. Ja od wybuchu wojny do wyjazdu na Koreę
w 1955 roku właściwie mieszkałem w klinice. Nigdy nie opuszczałem szpitala na dłużej niż
godzinę. Do domu wychodziłem tylko na obiad, brałem sobie coś na kolację i na śniadanie i
zaraz wracałem na Nowogrodzką.
– Nie miał Pan żadnego życia prywatnego?
– Nie, żadnego. Ale znakomicie mi to pomogło, bo będąc całą dobę na miejscu widziałem
wszystkich chorych, których do nas przywożono. Wprawdzie nie dyżurowałem więcej niż
inni, ale utarło się, że lekarze dyżurni, którzy byli przeważnie młodsi niż ja, wzywali mnie,
jeżeli mieli jakiekolwiek wątpliwości. Kiedyś, właśnie w 1954 roku, w czasie dyżuru obecne-
go profesora Alfreda Sicińskiego przywieziono nam tego chorego ze skrajną mocznicą. Po-
nieważ czytałem już wówczas o próbach wykonania dializy otrzewnej, poprosiłem drugiego
takiego dziwaka jak ja, który też mieszkał w klinice, chirurga, profesora Jana Nielubowicza,
żeby pomógł mi włożyć temu choremu cewnik. Zrobiliśmy wtedy pierwszą dializę otrzewnej
w Polsce, a jedną z pierwszych w świecie.
– I udało się?
– Tak, dializa się udała. Pacjent oczywiście po kilkunastu godzinach zmarł, ale gdyby nie
nasza próba, umarłby pewnie kilka godzin wcześniej. Nie mógł przeżyć, bo za mało wiedzie-
liśmy o tej chorobie. Wówczas nikt jeszcze nie potrafił leczyć uremii. Każdy lekarz wiedział,
że człowiek, którego nerki nie pracują, musi umrzeć – rozpoznanie uremii było równoznaczne
z wyrokiem śmierci.
– Bo chory zatruwał się tym wszystkim, co powinno się znaleźć w moczu.
– Tak, uważano wtedy, że cały zespół objawów klinicznych związanych z niewydolnością
nerek, takich jak nudności, wymioty, obrzęki, niedokrwistość, zwiększona pobudliwość,
drgawki i wreszcie śpiączka mocznicowa jest wynikiem zatrucia organizmu przez nie wyda-
lony mocznik. Dopiero później odkryto, że nerka oczyszcza krew nie tylko z mocznika, ale
też z różnych innych substancji trujących oraz że wydziela do organizmu związki potrzebne
mu do prawidłowego funkcjonowania. Tak czy owak, znaczna część objawów, o których
mówiłem, spowodowana jest zatruciem. Aby je zlikwidować, trzeba usunąć z krwi owe truci-
zny, takie jak mocznik, chlorek sodu czy kreatynina. Można to zrobić tak jak Kolff, czyli wy-
prowadzając krew na zewnątrz i filtrując ją w specjalnym urządzeniu. Można też wlać spe-
cjalny płyn do otrzewnej chorego – wówczas, zgodnie z zasadą wyrównywania stężenia roz-
tworów, odpowiednie substancje przenikną przez ściany naczyń krwionośnych i rozpuszczą
się w płynie dializacyjnym, który następnie należy usunąć.
97
– Na czym więc polegał problem?
– Problemów było mnóstwo. Po pierwsze płyn, który stosuje się do dializy, musi mieć od-
powiedni skład, żeby nie wyciągnąć z krwi substancji potrzebnych do życia. Przygotowując
go, trzeba więc znać optymalny skład chemiczny krwi. Teraz wydaje się to bardzo proste, ale
trzydzieści lat temu było z tym mnóstwo kłopotów. Poza tym musi to być płyn całkowicie
jałowy, bo przecież wlewa się go do jamy brzusznej między jelita i bardzo łatwo można spo-
wodować zapalenie otrzewnej. Wprowadzając ten płyn odpowiednio często można jednak
bardzo długo utrzymać chorego przy życiu, i to często w formie na tyle dobrej, że może on
wrócić do pracy. Ostatnio Amerykanie wymyślili zresztą metodę permanentnego dializowa-
nia, która umożliwia ich pacjentom prowadzenie zupełnie normalnego życia. Pomyślano to
bardzo sprytnie. Po prostu cewnik włożony jest na stałe, pacjent kupuje w aptece worki z pły-
nem dializacyjnym, sam podłącza je do cewnika, wpuszcza sobie płyn, zawiązuje worek,
wkłada go za pasek spodni i może żyć jak każdy. Po paru godzinach musi tylko spuścić płyn
do worka, założyć sobie nowy, i znów na jakiś czas ma spokój. W tej chwili cały problem
polega więc na zorganizowaniu systemu produkcji i dostarczania tych worków pacjentom.
– Aż dziw, że nikt tego wcześniej nie wymyślił.
– Bo do najprostszych sposobów zawsze dochodzi się drogą okrężną, ale i tak, gdyby ktoś
to wymyślił wcześniej, nie byłoby z tego specjalnego pożytku. Przede wszystkim, żeby na
stałe zainstalować cewnik, trzeba dysponować materiałem, który nie zawiera elementów tok-
sycznych i nie drażni tkanek. Kiedy z profesorem Nielubowiczem robiliśmy pierwszą dializę,
jako cewnika używaliśmy zwykłej gumowej rury, która oczywiście musiała wywołać odczyn
zapalny. Można ją więc było wprowadzić na kilka godzin, ale zostawienie jej w brzuchu cho-
rego na stałe też spowodowałoby śmierć.
– Więc ten pierwszy pacjent praktycznie nie miał szans na przeżycie?
– On był już w takim stanie, w tak głębokiej śpiączce, że nie wiem, czy nawet dzisiaj po-
trafilibyśmy go uratować.
– Uważa Pan, że warto było jeszcze go męczyć?
– Moja lekarska dewiza jest taka, że póki człowiek żyje i póki można coś zrobić, żeby to
życie uratować, to trzeba to robić. Trzeba próbować, nawet jeżeli szansa przeżycia jest jedna
na tysiąc. Jej też nie wolno nikomu odebrać. Z punktu widzenia chorego ta pierwsza dializa
była na pewno nieudana, szanse powodzenia, chociażby chwilowego, były minimalne, bo
przecież nie mieliśmy nawet odpowiednich płynów. Nikt na świecie nie umiał jeszcze tego
robić, ale uważałem, że moim obowiązkiem jest spróbować.
– Próbować na człowieku?
– Medycyna zajmuje się leczeniem ludzi, więc w końcu zawsze musi dojść do wypróbo-
wania jakiejś metody na człowieku. W przypadku dializy – od pierwszych prób Abela, Do-
wntre'ego, Turnera czy Rosenka do pierwszego udanego leczenia przeprowadzonego przez
Kolffa – upłynęło blisko pięćdziesiąt lat. Przez te pięćdziesiąt lat wykryto heparynę, która
pozwala zapobiec krzepnięciu krwi, i celofan, który okazał się doskonałą błoną dializacyjną.
Doskonałość celofanu, wprowadzonego po raz pierwszy przez Kolffa w 1938 roku, polega na
tym, że nie przepuszczając krwinek umożliwia on jednocześnie przenikanie różnych znajdu-
jących się we krwi pierwiastków i związków będących produktami przemiany materii.
Dzięki tym dwu odkryciom Kolff mógł zbudować swoją sztuczną nerkę, składającą się po
prostu z celofanowej kiszki, którą wypełniał krwią chorego, oraz z zawierającego płyn diali-
zacyjny naczynia, do którego ją wkładał. Ale wtedy nie wiedziano jeszcze, jaką rolę w funk-
cjonowaniu ludzkiego organizmu odgrywa potas, który może zabić człowieka, jeżeli jest go
za dużo albo za mało. Samo oznaczenie poziomu potasu we krwi było niesłychanie trudnym i
czasochłonnym zadaniem. Robiły to tylko najlepsze laboratoria i zajmowało im to wiele go-
dzin. Dziś oznaczenie poziomu potasu każda laborantka wykonuje w ciągu kilku minut.
98
To wszystko nie znaczy, że ludzie, którzy te trzydzieści czy pięćdziesiąt lat temu próbo-
wali robić dializy, zasługują na potępienie. Bez ich prób nie wiedzielibyśmy przecież tego, co
wiemy dziś. Trzeba natomiast zdawać sobie sprawę z tego, że postęp w medycynie bardzo
często zależy od odkryć dokonywanych przez chemików, biologów, fizyków, technologów.
Lekarze nie są w stanie sami wszystkiego wymyślić.
– Czy pamięta Pan swoją pierwszą udaną dializę?
– Tak, pamiętam bardzo dobrze. W połowie lat pięćdziesiątych przywieziono nam młodą
dziewczynę z niewydolnością nerek i z bardzo już wysokim poziomem mocznika we krwi. W
tym czasie bardzo znany francuski nefrolog, profesor Jean Hamburger, który wniósł później
wiele do badań nad przeszczepianiem nerek, ogłosił własną metodę dializy. Hamburger uwa-
żał, że przy dializowaniu można wykorzystać naturalną drogę pokarmową, jaką stanowią je-
lita. Płyn dializacyjny – z dodatkiem manitolu, który zapobiegał wchłanianiu go – wlewało się
więc po prostu do jelit, których ścianki odgrywały rolę błony dializacyjnej. Przez nie do płynu
przenikały zawarte we krwi „toksyny”. Po jakimś czasie chory dostawał biegunki i w ten spo-
sób oczyszczał się z trujących metabolitów. Później metodę Hamburgera, nazywaną żartobli-
wie dializą dla ubogich, nieco rozwinięto. Do dziś stosuje się ją między innymi na Tajwanie,
bo jest to po prostu najtańszy sposób dializowania. Zarazem jednak jest to też metoda najbar-
dziej męcząca dla chorego, bo musi on dwa czy trzy razy w tygodniu spędzić parę godzin na
sedesie, pijąc płyn i cierpiąc biegunkę.
– Ale ratuje mu to życie.
– Tak, i bardzo wielu chorych gotowych jest znosić nawet znacznie gorsze cierpienie. Na-
sza pierwsza dializowana pacjentka przeżyła w ten sposób kilka lat. Nie poszło nam to tak
gładko, jak byśmy chcieli – na początku dostała bardzo dużych obrzęków, spuchła, część pły-
nu się mimo wszystko wchłonęła – ale żyła. Zresztą ta część płynu, która przeniknęła do
ustroju, też spełniła pożyteczną rolę, bo zmniejszyła stężenie toksyn. Na szczęście nerki tej
kobiety jednak trochę pracowały, więc z czasem cały płyn został wydalony i obrzęki minęły.
– Czyli uratował jej Pan życie.
– Powiedzmy, że przedłużyłem, bo przecież ta metoda nie leczyła nerek, a tylko pozwalała
zmniejszyć skutki ich niewydolności. Dziewczyna mimo wszystko musiała umrzeć, ale dzięki
dializie zyskała jakieś trzy–cztery lata.
– Wiedział Pan, że to się tak musi skończyć?
– Tak, wiedzieliśmy, że życie na dializach ma jednak swoje granice, ale nie wiedzieliśmy,
na jak długo one mogą wystarczyć. Dla nas był to okres pionierski. Nie bardzo jeszcze wie-
dzieliśmy, na co zwracać uwagę, jakie są pierwsze oznaki zbliżającego się zagrożenia, jak mu
przeciwdziałać. Dziś wiele potrafimy przewidzieć nawet na podstawie bardzo słabych symp-
tomów. Wówczas musieliśmy po prostu czekać, aż chora sama poczuje się gorzej i dopiero
wtedy przystępowaliśmy do kontrakcji.
– Jednakże i klasyczna dializa otrzewnowa i metoda Hamburgera zostały wyparte przez
Kolffowską sztuczną nerkę. Zdaje się, że decydującą rolę odegrały tu głosy pacjentów, którzy
narzekali na cierpienia związane ze stosowaniem obu tych metod.
– Nie, metoda Hamburgera była rzeczywiście nieprzyjemna, ale niech pan nie wierzy w
opowieści o potwornych cierpieniach doznawanych przez pacjentów przy dializie otrzewno-
wej. Zakładanie drenu nie jest może najprzyjemniejsze, ale na pewno nie powoduje cierpień
większych niż te, które były udziałem osób dializowanych za pomocą pierwszych sztucznych
nerek, jakie widziałem.
– A o ile wiem, sztuczną nerkę zobaczył Pan dość późno, bo dopiero po 1956 roku, czyli w
przeszło dziesięć lat po wyleczeniu przez Kolffa pierwszej cierpiącej na ostrą mocznicę pa-
cjentki – holenderskiej kolaborantki Sofii Schafstadt.
– Tak, było to w 1957 roku, kiedy ministerstwo zdrowia wysłało mnie do Szwecji, do pro-
fesora Alvala, który był twórcą jednej z najgorszych sztucznych nerek, jakie kiedykolwiek
99
ktokolwiek na świecie zrobił. Jego nerka była druga po Kolffowskiej, ale okazała się od niej
znacznie gorsza. Jej wielką zaletą było natomiast to, że nadawała się mimo wszystko do diali-
zowania chorych, chociaż do jej uruchomienia potrzebowaliśmy półtora litra krwi.
– Czyli konieczna była transfuzja.
– Tak, i to od kilku dawców, co powodowało dodatkowe osłabienie chorego. Poza tym
bardzo trudno było ją obsługiwać. Owa kiszka, którą wypełniało się krwią, musiała być nawi-
nięta na dwa bębny. Powstawał wówczas walec, którego zewnętrzną ścianę stanowiła celofa-
nowa kiszka. Walec ten trzeba było z kolei umieścić w niewiele od niego większej obudowie.
Następnie wypełniało się nerkę płynem dializacyjnym i można było przystępować do dializy.
Problem polegał na tym, że przy wkładaniu do obudowy niezwykle krucha kiszka celofa-
nowa bardzo łatwo ulegała uszkodzeniu i wówczas całą operację trzeba było powtarzać. Co
gorsza, mogło się zdarzyć, że takiego uszkodzenia nie udało się w porę wykryć. Groziło to
przedostaniem się płynu do krwi i w rezultacie bardzo groźnym zakażeniem albo nawet wy-
krwawieniem chorego.
– Wręcz trudno uwierzyć, że urządzenie, które nazwano sztuczną nerką, mogło być aż tak
prymitywne, ale wszystko, o czym Pan mówi, to były kłopoty lekarzy, które pacjentów za-
pewne niewiele obchodziły.
– Z punktu widzenia pacjentów sztuczna nerka miała jedną ogromną wadę: mogli z niej
skorzystać tylko kilka, najwyżej kilkanaście razy. Aby podłączyć kogoś do sztucznej nerki,
należało otworzyć mu jednocześnie żyłę oraz tętnicę i umieścić w nich szklane rurki zwane
kaniulami. Przez nie doprowadzało się krew do celofanowej kiszki i pompowało ją z powro-
tem. Ze względu na zniszczenie naczyń krwionośnych zabiegu nie można było wykonać dwa
razy w tym samym miejscu. Co gorsza, następne nacięcia trzeba było robić w pewnej odle-
głości. Może więc pan sobie wyobrazić, że u przeciętnego pacjenta, mającego nawet względ-
nie dobrze zachowane naczynia, byliśmy w stanie wykonać najwyżej kilkanaście dializ. Po-
tem nie było już po prostu gdzie wetknąć kaniul.
– I chory zostawał znów sam ze swoimi nieczynnymi nerkami.
– Przeważnie jednak po tych kilku czy kilkunastu zabiegach własne nerki chorego zaczy-
nały już działać. Po prostu przez dość długi okres przyjmowaliśmy wyłącznie tych pacjentów,
którzy cierpieli na ostrą niewydolność nerek. Dializy umożliwiały im tylko przeżycie kilkuty-
godniowego okresu, potrzebnego do wyleczenia.
– Czy to znaczy, że chorych z przewlekłą mocznicą zostawiliście swojemu losowi?
– W każdym razie przez pierwsze kilka lat nie poddawaliśmy ich dializom, bo wobec nie-
możności stałego ich stosowania i tak na niewiele by się zdały. Ludzie, których nerki nie mo-
gły już podjąć swej funkcji, musieli umrzeć, na to nie mieliśmy żadnej rady.
– Aż do wynalazku Scribnera.
– Tak, aż do skonstruowania przez Scribnera teflonowych kaniul, które można wszczepiać
na stałe, ale to już jest sprawa lat sześćdziesiątych.
– Tymczasem w 1958 roku przywieziono do Polski pierwszą sztuczną nerkę. Było to wła-
śnie owo skonstruowane przez profesora Alvala urządzenie, którego obsługi uczył się Pan w
Szwecji.
– Tak, w 1958 roku otrzymaliśmy dwie sztuczne nerki. Jedna została zainstalowana w po-
znańskiej klinice profesora Jana Roguskiego, a druga u nas, w I Klinice Chorób Wewnętrz-
nych Akademii Medycznej w Warszawie. Tylko że – jak się później okazało – nie były to
pierwsze nerki w Polsce.
Otóż jedną ze swych pierwszych nerek Kolff wysłał do nas jeszcze w latach czterdzie-
stych. W swojej książce napisał, że wysłał ją w darze dla Polski, „gdzie znikła za żelazną
kurtyną i o jej dalszym losie trudno cokolwiek powiedzieć”. Kiedyś, gdy go spotkałem, po-
prosił mnie o wyjaśnienie tej sprawy i po żmudnym prywatnym dochodzeniu udało mi się
dość wiele dowiedzieć.
100
– Zamieniam się w słuch.
– Otóż zaraz po ogłoszeniu pierwszych doniesień Kolffa na temat sztucznej nerki, napisał
do niego jeden z krakowskich urologów. O ile udało mi się ustalić, był to asystent kliniki
urologicznej, który miał pacjenta z objawami ostrej mocznicy. Kolff, wówczas dopiero roz-
poczynający wielką karierę, wysłał do Krakowa jedną ze swoich pierwszych nerek, robionych
jeszcze metodą półchałupniczą. Tymczasem, o ile wiem, pacjent zmarł, a asystent zmienił
pracę. W Krakowie nikt nie wiedział, co to jest za szalona maszyna i co by z nią można było
zrobić. W każdym razie nerka została wstawiona gdzieś do magazynów i tam się rozpłynęła.
Nigdy nie próbowano zrobić z niej użytku.
– Nic o tym nie wiedząc, byliśmy więc o krok od znalezienia się w ścisłej światowej czo-
łówce ośrodków nefrologicznych.
– Tak, i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. My bardzo często jesteśmy o krok, ale zawsze
coś staje nam na przeszkodzie.
– Nie udało się Panu odnaleźć tej nerki?
– Nie, ale szczerze mówiąc, nie miałem czasu na prowadzenie zbyt szczegółowych poszu-
kiwań. Gdyby komuś chciało się przeszukać krakowskie magazyny, to może by ją znalazł, bo
w końcu było to urządzenie wielkości solidnego biurka. Tyle tylko że większość osób, które
mogłyby ją pamiętać, albo już tam nie pracuje, albo po prostu nie żyje.
– Chciałbym, żebyśmy wrócili do roku 1958 i do pierwszego dializowanego przez Pana
pacjenta. O ile wiem, był nim ośmioletni chłopiec?
– Muszę się panu przyznać, że zupełnie sobie tego nie przypominam. Pamiętam, że moim
pierwszym pacjentem był pies. Podłączyliśmy go późnym popołudniem 31 grudnia 1958 ro-
ku. Przesiedziałem przy nim prawie całą noc sylwestrową.
– I przeżył?
– Tak, zniósł to wyśmienicie. Wszystko się powiodło na tyle dobrze, że rzeczywiście dwa
czy trzy dni później dializowaliśmy pierwszego chorego, ale tego przypadku już tak dokładnie
nie pamiętam.
– Mogę Panu przypomnieć. Chłopiec nazywał się Bogdan Borowski, miał osiem lat i cier-
piał na ostrą niewydolność nerek. Mówię o tym dlatego, że chciałbym Pana zapytać o kryteria
doboru pacjentów, jakie Pan wówczas stosował.
– Wówczas nie było z tym jeszcze żadnych problemów. Dializowaliśmy wyłącznie ostre
przypadki i byliśmy w stanie przyjąć każdego, kto się zgłaszał.
– Tak mało było chorych?
– Nie, po prostu ludzie jeszcze nie wiedzieli, że mamy te sztuczne nerki. Dopiero z cza-
sem, kiedy lekarze przekonali się do dializ, zaczęliśmy być zalewani przez nowe zgłoszenia.
Wtedy powstał problem selekcji, który zresztą istnieje do dziś. Nie wiem, czy jesteśmy w
stanie obsłużyć dwadzieścia procent potrzebujących.
– Jakie kryteria doboru Pan stosuje?
– Ja już w tej chwili nie zajmuję się dializowaniem, lecz przeszczepianiem.
– Ale przecież ma Pan w instytucie stację dializ.
– Nasze nerki są przeznaczone dla chorych wymagających dializowania bezpośrednio po
przeszczepieniu. Poza tym pomagamy wszystkim ośrodkom w załatwianiu skomplikowanych
przypadków. Kiedy inni nie mogą sobie poradzić z uzyskaniem dostępu do naczyń, kaniule
zakładają nasi chirurdzy, z którymi współpracujemy od początku i którzy dzięki temu mają
bardzo duże doświadczenie. Wykonują oni również u tych chorych inne zabiegi operacyjne –
na przykład usunięcie przerosłych wskutek mocznicy przytarczyc. Nie mamy natomiast nor-
malnego programu dializacyjnego, jaki prowadzą inne stacje dializacyjne w kraju.
– Przez wiele lat prowadził Pan jednak takie normalne programy dializacyjne i wówczas
musiał Pan stosować jakieś kryteria przyjęć.
101
– Prowadziliśmy wówczas zapisy i w przypadku zwolnienia miejsca dializacyjnego przyj-
mowaliśmy tego, kto czekał najdłużej. Ponieważ dializowaliśmy dobrze, właściwie nie mieli-
śmy problemu przyjęć, bo nasi chorzy żyli wiele lat i bardzo rzadko zwalniało się jakieś miej-
sce. Nowych nerek przez wiele lat prawie nie kupowano, więc chorzy wpisani na listę musieli
czekać, aż ktoś z naszych pacjentów umrze, albo aż dokonamy jakiegoś przeszczepu. Tylko
przeszczepy lub śmierć kogoś innego dawały im szansę na przeżycie.
– Skuteczne dializowanie jednych oznaczało więc dla innych wyrok śmierci. Ile osób –
Pańskim zdaniem – umiera tylko dlatego, że nie starczyło dla nich sztucznych nerek?
– To się oczywiście zmieniało, bo w różnych latach dysponowaliśmy różną liczbą sztucz-
nych nerek. Ale mogę panu powiedzieć, jak jest w tej chwili, bo to można dość łatwo poli-
czyć. Przyjęło się uważać, że dializowania wymaga około stu dwudziestu osób na milion,
czyli w tej chwili powinniśmy w Polsce dializować prawie cztery i pół tysiąca chorych. Diali-
zujemy najwyżej sześciuset. Reszta musi umrzeć.
– Ta reszta to są blisko cztery tysiące osób!
– Tak, ale nie sądzę, żeby można było coś na to poradzić. W Ameryce na programy diali-
zacyjne wydaje się blisko dwa miliardy dolarów rocznie. Anglicy, u których, jak pan wie,
służba zdrowia jest także bezpłatna, stwierdzili ostatnio, że nie stać ich na zapewnienie dostę-
pu do sztucznej nerki wszystkim i postanowili nie rozpoczynać dializowania pacjentów, któ-
rzy mają więcej niż 55 lat. Dializy są po prostu zbyt kosztowną metodą leczenia. Właściwie
nie jest to nawet leczenie, tylko utrzymywanie ludzi przy życiu. Chorzy z przewlekłą niewy-
dolnością nerek nie stają się dzięki sztucznej nerce normalnymi, zdrowymi ludźmi – jeżeli nie
otrzymają przeszczepu, do końca życia będą wymagali dializowania.
– Jak oni odbierają to uzależnienie? Myślę, że świadomość zależności od maszyny, bez
której życie się kończy, może wywoływać ogromne napięcie.
– Tak, w swoim czasie było wokół tego dużo hałasu, ale muszę panu powiedzieć, że ja ni-
czego takiego nie zauważyłem. Być może, że nam – lekarzom, pielęgniarkom – chorzy tego
wszystkiego nie chcą mówić. Sądzę jednak, że obserwowalibyśmy jakieś objawy takich sil-
nych stresów, gdyby one rzeczywiście występowały. Myślę natomiast, że takie stresy mogą
występować tam, gdzie samo dializowanie jest źle zorganizowane; gdzie pacjenci muszą cze-
kać na swój zabieg, gdzie na przykład wskutek używania złej wody powoduje on różne
uboczne skutki, gdzie wreszcie chory nie ma absolutnej pewności otrzymania zabiegu wtedy,
kiedy go potrzebuje. Jeżeli wszystko jest dobrze zorganizowane, to nie ma powodu, żeby pa-
cjent czuł się bardziej uzależniony od sztucznej nerki niż my wszyscy od wody, prądu czy
gazu.
– Jednym ze sposobów zmniejszania poczucia zagrożenia i uzależnienia jest instalowanie
sztucznych nerek w domach pacjentów. Zwalnia ich to z konieczności odbywania dwa–trzy
razy w tygodniu podróży do szpitala, czyni też cały zabieg bardziej naturalnym, bardziej
ludzkim. Chory podłącza się do nerki, kładzie się na swoim własnym łóżku i może się czuć
tak, jakby to była nieco dłuższa popołudniowa drzemka.
– Tak to sobie wyobrażano, kiedy Sheldon wprowadzał domowe dializy w Anglii. Jeszcze
niedawno ten system – jako tańszy i bezpieczniejszy od klasycznego – był bardzo popularny
także we Włoszech, ale okazało się, że domowego dializowania nie wytrzymują rodziny cho-
rych.
Stwarza ono dla domowników wiele różnorodnych obciążeń, które powodują konflikty. U
nas na szczęście problem domowych dializ w ogóle nie istnieje, bo przecież nikt nie może
oddać nerce całego pokoju, nikt nie będzie w stanie zapewnić regularnego dostarczania od-
powiedniej ilości oczyszczanej wody, której brakuje nawet w instytucie. Jeżeli my mamy
trudności ze zdobyciem płynu dializacyjnego, to niech pan sobie wyobrazi, co by się działo,
gdyby każdemu choremu trzeba było dostarczyć do domu te kilkaset litrów tygodniowo! Je-
żeli przez trzydzieści lat nie byliśmy w stanie dopracować się sprawnego systemu dostarcza-
102
nia butli z gazem, to wątpię, żebyśmy teraz w ciągu kilku miesięcy czy nawet lat zorganizo-
wali system rozwożenia płynu dializacyjnego.
Kiedy nie dowożą gazu, to w końcu nic strasznego się nie dzieje. Najwyżej ktoś nie ma na
czym ugotować obiadu. Ale kiedy nie dowiozą płynu, umrze człowiek. Niech pan teraz znaj-
dzie kogoś, kto potrafi sprawnie rozwiązać ten problem! Zresztą to samo w gruncie rzeczy
dotyczy metody permanentnego dializowania, o której opowiadałem panu wcześniej. Pod
względem organizacyjnym w naszych warunkach najlepsza jest niewątpliwie sztuczna nerka
umieszczona w szpitalu i obsługiwana przez pielęgniarki.
– Ale nawet taka klasyczna dializa okazuje się dla wielu chorych czymś zupełnie nieosią-
galnym. Czy rzeczywiście jest to problem nie do rozwiązania?
– Jedynym rozwiązaniem mogłaby być masowa produkcja tanich, krajowych nerek. Tylko
że to nie jest taka prosta sprawa. Nerka Alvala, którą sprowadziliśmy ze Szwecji, składała się
z celofanowej kiszki, pojemnika i pompy, która powodowała przepływ krwi. Pierwsza nerka,
którą skonstruowaliśmy w naszej klinice w latach 1961–1968, była już nieco bardziej skom-
plikowana. Wprowadziliśmy do niej siatkę, na którą nawijało się tę kiszkę, dzięki czemu
rozmiary całego aparatu były znacznie mniejsze.
Już wówczas powstał jednak problem precyzji wykonania. Wystarczyła bowiem niewielka
niedokładność w obróbce siatki, żeby rozedrzeć delikatną celofanową kiszkę. Kilka lat póź-
niej skonstruowaliśmy wraz z inżynierem Jerzym Mierzejewskim pierwszą polską nerkę ar-
kuszową, w której krew nie płynęła już przez celofanową kiszkę, lecz między specjalnie row-
kowaną ścianką a arkuszem celofanu, który oddzielał ją od płynu dializacyjnego. Na tych
nerkach, których zrobiono kilkanaście, pracowaliśmy przez szereg lat. Były one przede
wszystkim bardzo tanie i proste w obsłudze, chociaż ze względu na brak odpowiednich mate-
riałów ważyły kilkakrotnie więcej od takich samych nerek robionych na Zachodzie.
– Przestano je jednak produkować.
– Tak, bo była to konstrukcja przestarzała już w chwili rozpoczęcia produkcji. Na Zacho-
dzie produkowano już wówczas nerki wyposażone w cały zestaw elektronicznych czujników
kontrolujących temperaturę roztworów, szybkość przepływu, ciśnienie, szczelność celofanu i
kilka innych parametrów. Zwiększało to znacznie koszt całego urządzenia, ale pozwalało za-
bezpieczyć pacjenta przed konsekwencjami awarii, które wówczas jeszcze zdarzały się dość
często. W 1972 roku podjęliśmy więc współpracę z kierowanym przez profesora Macieja
Nałęcza Instytutem Automatyki i Sterowania PAN. Po dwóch latach mieliśmy już gotowy
prototyp nowej nerki, nazwanej aspanowską. Było to urządzenie w miarę nowoczesne, bo
odpowiadało konstrukcjom zachodnim sprzed niespełna dziesięciu lat. Zresztą, prawdę mó-
wiąc, niczego więcej nie potrzebowaliśmy. Okazało się jednak, że znalezienie producenta dla
tego typu aparatury jest po prostu niemożliwe. Huta „Baildon”, która na prawach wariata ro-
biła poprzednie nerki, nie miała już teraz czasu na takie zabawy. Trudno zresztą się dziwić, że
przedsiębiorstwo produkujące lokomotywy czy silniki okrętowe nie bardzo ma ochotę bawić
się w coś tak małego, taniego i wymagającego takiej precyzji wykonania. Koniec końców,
niewielką liczbę nerek zgodził się wyprodukować profesor Nałęcz w warsztatach swojego
instytutu, ale jest to kropla w morzu potrzeb.
– Więc nie ma żadnej nadziei na poprawę?
– Jakaś nadzieja zawsze jest. Nowe konstrukcje opracowują teraz ośrodki w Łodzi i Za-
brzu. Wygląda na to, że będą one nieco nowocześniejsze od aspanowskich, to znaczy, że będą
mogły dorównać produkcji zachodniej sprzed dziesięciu–piętnastu lat, ale spodziewam się, że
znów pojawią się problemy ze znalezieniem wytwórcy na skalę masową.
Poza tym w ramach zachodniej pomocy przyszło ostatnio do Polski sporo sztucznych ne-
rek całkiem niezłej jakości. Nie są to co prawda te najnowocześniejsze, w pełni zautomaty-
zowane urządzenia, jakie produkują czołowe firmy światowe, ale ja nie chciałbym mieć u
siebie takiej supernowoczesnej nerki, bo nie bylibyśmy w stanie zapewnić jej odpowiedniej
103
obsługi. Zresztą sztuczna nerka to jest tylko część problemu. Samą nerką jeszcze się dializy
nie przeprowadzi. Trzeba mieć do niej dializator, czyli celofan, który się w czasie zabiegu
zużywa i który należałoby za każdym razem wymieniać. Otóż w Polsce co prawda produkuje
się dializatory, ale są one tak złej jakości, że często pękają w czasie zabiegu. Krew miesza się
wówczas z płynem dializacyjnym, a pacjentowi grozi śmiertelne wykrwawienie się albo
przynajmniej przerwanie dializy. Celofan ma to do siebie, że jest bardzo kruchy i nie ma na
świecie firmy, której dializatory nigdy by nie pękały, ale powinno się to zdarzać mniej więcej
dwadzieścia razy rzadziej.
– Przeciwko Pańskim pacjentom sprzysięgło się więc wszystko: brak pieniędzy, surow-
ców, kompetencji, chęci, ale przede wszystkim chyba brak zrozumienia ich wyjątkowo ponu-
rej sytuacji. Niepotrzebna śmierć, która wielu z nich czeka, jest bowiem jedną z najokrutniej-
szych – przychodzi powoli i nie oszczędza cierpień. Myślę teraz, że dla tych ludzi, którzy z
braku nerek muszą umrzeć, byłoby lepiej, gdyby Kolff nigdy nie wpadł na pomysł wykorzy-
stania cudownych właściwości celofanu. Przynajmniej nie umieraliby ze świadomością, że
gdyby nie oszczędności budżetowe, mogliby jeszcze długo żyć.
– Niech mi pan wierzy, że dializy ze względu na ich bardzo wysoki koszt nigdy nie będą
powszechnie dostępne. Żadne społeczeństwo nie jest w stanie pozwolić sobie na płacenie tak
dużej ceny za utrzymanie tych ludzi przy życiu.
– Jest więc jakaś cena, którą ludzie są skłonni zapłacić za życie innych, jest też cena, której
zapłacić już nie chcą. Ludzkie życie można przeliczyć na pieniądze. Jak Pan sądzi, ile jest ono
warte?
– Przede wszystkim musi pan zdać sobie sprawę, że nigdzie na świecie życiem nie rządzi
zdrowy rozsądek. Medycyną też nie – w każdym razie na pewno nakłady na poszczególne
działy medycyny nigdzie nie są dzielone tak, jak by to wynikało ze zdrowego rozsądku. Po-
nieważ nigdzie i nigdy nie starcza pieniędzy na zapewnienie wszystkich form pomocy
wszystkim, którzy mogą jej potrzebować, trzeba się decydować na jakieś ograniczenia. Ale
to, jakie ograniczenia się wprowadza, nie ma specjalnie dużego związku z tym, co jest naj-
mniej potrzebne albo najmniej skuteczne. Są przecież różne lobby, które wywierają naciski na
rozwój kardiologii, transplantologii czy dializoterapii i w zależności od tego, które z nich ma
największe wpływy – jedne dziedziny są dotowane, a inne skreślane z listy dotacji. I nie ma to
też specjalnego związku z tym, które są droższe, a które tańsze.
– Tak czy inaczej postęp, dzięki któremu poznajemy coraz to nowe sposoby ratowania ży-
cia, stawia lekarzy wobec konieczności dokonywania dramatycznych wyborów: kogo rato-
wać, a komu pozwolić umrzeć. Czy nie jest to przypadkiem zbyt wysoka cena? Czy nie lepiej
byłoby zaniechać szalenie kosztownych badań i skupić się na upowszechnieniu znanych już
metod terapii?
– Myślę, że nie można zrobić nic gorszego niż hamować postęp. Zresztą przeważnie ko-
nieczność dokonywania tego typu wyborów łączy się tylko z pierwszym okresem stosowania
nowych metod.
– W przypadku dializ jest jednak inaczej.
– Dializy jako sposób utrzymywania przy życiu chorych z przewlekłą niewydolnością ne-
rek są zjawiskiem przejściowym. Wszyscy ci ludzie powinni mieć po prostu przeszczepione
nerki, a z dializ korzystać tylko w okresie oczekiwania na przeszczep oraz bezpośrednio po
operacji, zanim w pełni dojdą do siebie.
– O przeszczepach słyszy się jednak od trzydziestu lat, a mimo to wciąż setki osób podda-
wane są stałemu dializowaniu, tysiące zaś umierają na skutek braku dostępu do sztucznych
nerek.
– Ale przez te trzydzieści lat w dziedzinie przeszczepów dokonano ogromnego postępu.
Od czasu gdy w pierwszych latach naszego wieku Alexis Carrel zaczął w Rockefeller Institute
przeprowadzać pierwsze przeszczepienia nerek u doświadczalnych kotów, dowiedzieliśmy się
104
nie tylko, jak organizm reaguje na wszczepienie mu obcej tkanki, ale też dlaczego reaguje
właśnie tak, i co należy zrobić, żeby tej reakcji zapobiec. Pamiętam docierające do Polski
okruchy wielkiej sensacji, którą w Ameryce wywołał pierwszy, jak się wówczas wydawało –
udany przeszczep wykonany wiosną 1950 roku przez zespół McNulty-Lawlery-West. Ich
pacjentka, Ruth Tucker, uważana za pierwszego człowieka żyjącego z przeszczepioną nerką,
zmarła po niespełna pięciu latach. Już wcześniej okazało się jednak, że przeszczep nie pracu-
je, że owe mechanizmy obronne, o których tak mało wówczas wiedziano, działały bezbłędnie.
Nerka, która w momencie przeszczepiania miała rozmiary grejpfruta, stała się mniejsza od
orzecha włoskiego i z całą pewnością nie wytwarzała moczu. Operacja spowodowała jednak
niewytłumaczalne wówczas uaktywnienie nie usuniętej poprzednio jednej z dwóch chorych
nerek, dzięki czemu Tucker czuła się tak dobrze.
– Potem przyszedł okres przeszczepów międzybliźniaczych.
– Tak, i znów była ogromna sensacja, bo okazało się, że przeszczepy między jednojajo-
wymi bliźniakami nie ulegają odrzuceniu. Pierwszej takiej operacji dokonano pod koniec
1954 roku w bostońskim Peter Bent Brigham Hospital. Możliwość przeszczepiania nerek od
jednojajowych bliźniaków miała jednak znikome znaczenie praktyczne. Już wówczas wiado-
mo było, że odrzucanie przeszczepów jest procesem immunologicznym, że w przypadku osób
nie posiadających jednojajowych bliźniaków kluczem do przeszczepu byłoby zmniejszenie
odporności ustroju.
Pierwsze heroiczne próby zmniejszenia tej odporności podejmowano, stosując niemal
śmiertelne dawki promieni rentgena. Na początku 1959 roku próba taka powiodła się dokto-
rowi Josephowi E. Murrayowi z tego samego Peter Bent Brigham Hospital. Przeszczepił on
swojemu pacjentowi nerkę jego niejednojajowego bliźniaka. Sukces Murraya wzbudził wiel-
kie nadzieje wśród chorych na całym świecie. Kilka miesięcy po nim podobną próbę podjął,
także z pozytywnym skutkiem, profesor Jean Hamburger, od paru lat pracujący nad proble-
mem transplantacji w paryskim szpitalu Necker.
Dziesiątki podobnych operacji, jakie wykonano w różnych, często bardzo renomowanych
ośrodkach, kończyły się jednak odrzuceniem przeszczepu lub śmiercią chorego na skutek
infekcji. Osłabiony naświetlaniem organizm poddawał się niemal bez walki. Dziś wiemy, że
próby te były w większości skazane na niepowodzenie, gdyż nie znano sposobów kontrolo-
wanego opanowania zjawiska odrzucania przeszczepu.
– Prawdziwa kariera przeszczepów zaczęła się więc dopiero z chwilą odkrycia środków
immunosupresyjnych, zmniejszających odporność organizmu i osłabiających reakcję odrzu-
cania przeszczepu.
– Tak, lecz nie była to zasługa chirurgów ani nawet urologów czy nefrologów, lecz hema-
tologów, którzy zauważyli, że podanie choremu 6-merkaptopuryny powoduje zmniejszenie
odpowiedzi immunologicznej. Na początku lat sześćdziesiątych pracujący w Stanach Zjedno-
czonych angielski chirurg, doktor Calne, wykonał na psach pierwsze przeszczepy z użyciem
tego leku. Okazało się wówczas, że używając go odpowiednio można utrzymać zwierzę w
stanie, w którym przeszczep nie jest odrzucany, a pies nie ulega zakażeniom. Z kolei w 1961
roku Murray po raz pierwszy przeszczepił nerkę choremu, którego odpowiedź immunolo-
giczną stłumił, podając mu pochodną 6-merkaptopuryny azatioprynę. Zaczęto więc prze-
szczepiać nie tylko nerki ofiarowane przez najbliższych krewnych, czyli gwarantujące bardzo
dużą zgodność tkankową, ale też pobierane ze zwłok, często wręcz bez badania zgodności.
Przypadki odrzucenia były jednak dość częste – właśnie dlatego, że posiadano zbyt małe
możliwości odpowiedniego doboru dawcy i biorcy.
– Zdaje się zresztą, że do tego doboru nie przywiązywano wówczas zbyt dużej wagi. Do-
wodem tego była podjęta w 1963 roku przez Keitha Reemtsmana z nowoorleańskiej Tulane
Medical School próba przeszczepienia człowiekowi nerki szympansa. Co najdziwniejsze,
105
pacjent Reemtsmana, Murzyn Jefferson Davis, umarł dopiero po dwóch miesiącach, a jego
śmierć spowodowana została zwykłą infekcją, nie zaś odrzuceniem przeszczepu.
– Eksperymenty Reemtsmana były oczywiście przedwczesne, bo proszę pamiętać, że
przeprowadzał je zaledwie w parę lat po odkryciu pierwszych środków immunosupresyjnych.
Myślę natomiast, że perspektywa przeszczepiania ludziom odpowiednio dobranych organów
zwierzęcych jest zupełnie realna. Jest to tylko kwestia siły środka immunosupresyjnego w
stosunku do różnicy genetycznej między dawcą a biorcą.
– A jednak przeszczepianie organów zwierzęcych zostało zupełnie zarzucone.
– Tak, bo nie opanowaliśmy jeszcze w sposób dostateczny przeszczepiania między ludźmi,
między którymi różnice genetyczne są znacznie mniejsze niż między człowiekiem a nawet
najbardziej do niego zbliżonymi małpami. Natomiast nie uważam, żeby pokonanie tej bariery
było niemożliwe.
– A więc wierzy Pan w człowieka łatanego częściami zamiennymi, pochodzącymi ze spe-
cjalnych hodowli?
– O tak, oczywiście, ale to jest kwestia czasu – być może zresztą znacznie mniej odległego,
niż nam się wydaje. Badania nad barierą immunologiczną posuwają się tak szybko, że może
już wkrótce będziemy mogli bardzo dokładnie kontrolować wszystkie reakcje obronne ludz-
kiego organizmu i wówczas przeszczepy przestaną być problemem.
– Chciałbym, żebyśmy zatrzymali się nad sprawami podstawowymi. Na czym właściwie
polega ta bariera, o której Pan już tyle razy wspominał?
– Jak pan wie, człowiek składa się z wielu komórek. Te komórki mają znaczniki. Są to
związki białkowo-węglowodanowe, typowe dla każdego organizmu. Za ich pomocą każdy ma
zapisany swój własny, indywidualny kod.
– Na wszystkich komórkach całego organizmu?
– Tak, na wszystkich. Na jednych komórkach to oznaczenie jest bardziej wyraźne, na in-
nych mniej, ale jest ono na wszystkich. Te znaczniki dziedziczy się w połowie od matki, w
połowie od ojca. Przez całe życie organizmu są one powtarzane na niezliczonej liczbie produ-
kowanych bez przerwy komórek. Zdarza się jednak, że przy tworzeniu nowej komórki nastąpi
jakiś błąd. Zdarza się też, że taka nieprawidłowa komórka powstanie na skutek włączenia się
wirusa w proces powielania się komórki macierzystej. Taki błąd powoduje zmianę znacznika,
przez co organizm może łatwo rozpoznać – i zniszczyć – nieprawidłowe komórki, zanim zdą-
żą się one rozrosnąć w sposób nowotworowy.
Wygląda to w ten sposób, że gdy tylko gdzieś w organizmie pokaże się komórka z niepra-
widłowymi znacznikami, do akcji przystępują natychmiast wyspecjalizowane limfocyty, czyli
rodzaj białych krwinek, które są odpowiedzialne za rozpoznawanie i niszczenie intruzów. To
samo dzieje się w przypadku wszczepiania do organizmu obcego narządu, którego komórki
mają znaczniki odmienne od gospodarza. Ale to już jest niejako uboczne działanie bariery
immunologicznej, bo, jak się ładnie mówi, „nie po to ją stworzono, żeby zrobić na złość
transplantologom” ...
– ... tylko po to, żeby zwalczać wirusy i zapobiegać powstawaniu nowotworów.
– Tak, i dlatego u chorych, którzy na skutek choroby lub leczenia immunosupresyjnego
mają zmniejszoną odporność immunologiczną, nowotwory występują o wiele częściej niż u
całej populacji. Niektóre nowotwory kilkaset razy częściej atakują pacjentów po przeszcze-
pach niż normalnych, zdrowych ludzi, którzy nie przyjmują środków obniżających odporność.
Na szczęście są to rzadkie nowotwory, więc nawet dla przeszczepieńców nie stanowią one
istotnego statystycznie zagrożenia. Niemniej tendencja jest wyraźna.
– Jakie to ma dla Pana praktyczne znaczenie?
– Przede wszystkim takie, że musimy bez przerwy pamiętać o bezwzględnej szkodliwości
leków immunosupresyjnych i w związku z tym coraz większą wagę przywiązujemy do odpo-
wiedniego doboru dawcy i biorcy. Im większa jest bowiem zgodność tkankowa, tym mniejsze
106
mogą być dawki tych środków i tym mniejsze jest zagrożenie nowotworowe. Dawniej tej za-
leżności nie rozumiano, uważano, że jeżeli uda się uchronić pacjenta przed zakażeniem wiru-
sowym – czyli na przykład przed cytomegalowirusem lub opryszczką – to już znaczy, że uda
się uniknąć szkodliwych skutków immunosupresji. Na wszelki wypadek stosowano więc czę-
sto o wiele za wysokie dawki środków immunosupresyjnych, pacjentów zaś chroniono przed
zakażeniem, trzymając ich w antyseptycznych pomieszczeniach zaopatrzonych w specjalne
śluzy dezynfekcyjne i ograniczając do minimum kontakty chorego z otoczeniem. Nasi pa-
cjenci leżą już w zwykłych – na skutek braku personelu nawet niezbyt czystych – salach, są
odwiedzani przez rodziny, jedzą normalne szpitalne posiłki, poziom zaś ich odporności im-
munologicznej jest stale kontrolowany i utrzymywany na granicy odrzucenia.
– Na czym polega dobór dawcy i biorcy?
– Staramy się, żeby znaczniki przeszczepianego narządu były jak najbardziej podobne do
znaczników biorcy. W praktyce wygląda to tak, że jeżeli dawcą nie jest krewny chorego, tyl-
ko jakaś obca osoba, to dobieramy biorcę do posiadanej nerki, a nie nerkę do biorcy. Ozna-
czamy cechy immunologiczne nerki, a potem na liście oczekujących na przeszczep wyszuku-
jemy kogoś najbardziej odpowiedniego. Jeżeli takich osób jest kilka, wybieramy spośród nich
tę, której układ immunologiczny jest najsłabszy i która w związku z tym ma największą szan-
sę przyjęcia przeszczepu. Jeżeli mamy szczęście, a przede wszystkim – jeżeli chory ma szczę-
ście, po przeszczepieniu może się zdarzyć, że nerka w ogóle nie będzie odrzucona. Nawet
wówczas trzeba jednak podawać tym chorym leki, które obniżają ich odporność immunolo-
giczną.
– Czyli także odporność na choroby?
– Tylko częściowo, bo za zwalczanie bakterii odpowiedzialny jest układ odporności humo-
ralnej, na który my nie oddziaływujemy. Osłabiamy głównie odporność na wirusy, grzyby i
nowotwory, ale też cała sztuka polega na takim prowadzeniu chorego, żeby nie odrzucił prze-
szczepu i nie umarł na skutek infekcji. Wyłożyłem panu całą immunologię transplantacyjną w
dwóch wierszach.
– Zdaje się, że równie dobrze mógłby Pan wyłożyć ją na tysiącu stron, bo problem wbrew
pozorom nie jest taki prosty, choć teoretycznie istnieją przecież schematy leczenia antyodrzu-
ceniowego.
– Tak, schematy są, bo jest tylko kilka zasadniczych leków, których używają wszyscy na
świecie. Trzeba natomiast dostosowywać dawki do każdego pacjenta, bo każdy ma swój nie-
powtarzalny sposób reagowania na te środki.
Niech pan sobie wyobrazi, że chory po przeszczepieniu dostaje gorączki. Jeżeli jest ona
spowodowana odrzuceniem przeszczepu, należy mu natychmiast podać olbrzymie dawki
środków immunosupresyjnych, żeby zapobiec zniszczeniu przeszczepu. Jeżeli natomiast go-
rączka spowodowana jest przez zakażenie wirusowe, wskazane jest zmniejszenie immunosu-
presji, bo inaczej infekcja może osłabiony organizm zabić. Kłopot polega na tym, że objawy
odrzucenia i infekcji mogą być nie do odróżnienia.
– A odrzucenie może stwierdzić dopiero autopsja...
– ... może też biopsja, ale ta nie zawsze wchodzi w grę. W każdym razie okazuje się, że w
tych przypadkach nigdy nie ma rutyny, zawsze jest niepewność, stresy, wątpliwości. Dla leka-
rza jest to ogromnie męczące psychicznie – znacznie bardziej niż dla chorego, bo chory prze-
ważnie nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia.
– Więc powodzenie zależy nie tylko od wiedzy, ale też w jakimś stopniu od intuicji leka-
rza.
– Intuicja jest zawsze potrzebna, ale intuicja jest to moim zdaniem coś, o czym pan nie
wie, że pan to wie. Po prostu nie zdaje pan sobie sprawy, że ma pan to zakodowane gdzieś
tam, w szarych komórkach i dlatego nie potrafi pan sobie wytłumaczyć, skąd pan wie, że wła-
śnie tak należy postąpić. Intuicji też trzeba się nauczyć.
107
– Co się dzieje, jeżeli chory nie ma szczęścia i jednak następuje odrzucenie?
– Limfocyty naciekają przeszczep, niszczą ścianę naczyń, wgryzają się w nią, pobudzają
do rozrostu, krew zaczyna krzepnąć, dochodzi do niedrożności naczyń i na skutek braku do-
pływu krwi narząd obumiera.
– Jak długo to trwa?
– W zależności od stopnia niezgodności tkankowej oraz stanu immunologicznego biorcy –
od kilku miesięcy do kilku lat. W końcu zawsze dochodzi do zablokowania naczyń i śmierci
tkanki wskutek niedotlenienia, niedożywienia, krótko mówiąc – niedokrwienia.
– Co to znaczy, że przeszczep się przyjął?
– Tu sprawa jest bardziej skomplikowana, bo całkowite przyjęcie się przeszczepu jest wła-
ściwie niemożliwe. Organizm nigdy nie pogodzi się z istnieniem wewnątrz niego obcego im-
munologicznie organu. Jeżeli nie następuje odrzucenie, znaczy to tylko, że potencjał immu-
nologiczny biorcy jest zbyt mały, żeby zniszczyć przeszczep. W każdej chwili ten potencjał
może się jednak zwiększyć i w każdej chwili może się zacząć proces odrzucania. Stąd ko-
nieczność przeprowadzania częstych kontroli oraz ciągłego stosowania leków immunosupre-
syjnych.
– Panie Profesorze, chciałbym, żebyśmy zajęli się teraz historią polskiej transplantologii,
przy której narodzinach był Pan obecny. Jakie były dzieje pierwszego w Polsce przeszczepu?
– Tego dokładnie nie wiem. Podobno pierwszego polskiego przeszczepu nerki dokonano w
Łodzi, ale zabieg się nie udał i przypadek nie został oficjalnie zgłoszony. W każdym razie
było to chyba na kilka tygodni przed pierwszym oficjalnie zgłoszonym przeszczepem, prze-
prowadzonym we Wrocławiu w pierwszych dniach stycznia 1966 roku. Wrocławski biorca
szybko zmarł, więc i tę próbę uznano za całkowicie nieudaną.
– A pierwsza udana?
– To już był nasz warszawski przeszczep, przeprowadzony 26 stycznia 1966 roku.
– Czy przypomina Pan sobie, jak do niego doszło? Kiedy pierwszy raz zaczął pan myśleć o
robieniu w Polsce przeszczepów nerki?
– Po moim powrocie ze Stanów Zjednoczonych w 1960 roku porozumieliśmy się z profe-
sorem Nielubowiczem i on zaczął przygotowywać stronę chirurgiczną, prowadząc operacje na
psach, a ja zabrałem się do opracowania strony immunologiczno-klinicznej. W końcu wybra-
liśmy do przeszczepienia pielęgniarkę, która przyszła do nas ze skrajną mocznicą. Przez pół
roku przygotowywaliśmy ją do zabiegu.
– Na czym to przygotowywanie polegało?
– Przede wszystkim na dializowaniu. Musieliśmy ją doprowadzić do względnie dobrego
stanu ogólnego, żeby mogła wytrzymać samą operację. Potem czekaliśmy. Wówczas jeszcze
nie umieliśmy przechowywać pobranych już nerek. Najpierw więc szukaliśmy kandydatów na
dawcę. Potem, już w pełnej gotowości, czekaliśmy, aż ten dawca umrze. Najbardziej kłopo-
tliwe było to oczywiście dla zespołu chirurgicznego. Także przy późniejszych operacjach
chirurdzy często musieli bardzo długo czekać w szpitalu, aż dawca umrze, żeby mu natych-
miast wyjąć nerkę i przeszczepić ją naszemu choremu. Często takie oczekiwanie trwało kil-
kanaście albo nawet dwadzieścia kilka godzin. Teraz jest o tyle lepiej, że pobraną nerkę moż-
na przechowywać przez całą dobę. Nie trzeba więc operować w nocy, biorca może spokojnie
czekać w domu, i zawsze zdąży dojechać nawet z najodleglejszego zakątka Polski. Wówczas
biorca czekał u nas w klinice – często bardzo długo – aż uda nam się znaleźć dawcę.
– Dlaczego tak późno zajęliście się Panowie przeszczepianiem nerek?
– Późno? Ja myślę, że to wcale nie było późno, bo od pierwszego przeszczepienia ze zwłok
dzieliło nas zaledwie kilkanaście miesięcy. Uważa pan, że to dużo? Nie byłbym taki pesymi-
styczny.
108
– Ale wcześniej były przeszczepy międzybliźniacze, były próby z naświetlaniem promie-
niami rentgena. Cała przeszczepieniowa machina pracowała na dużych obrotach przynajmniej
od 1950 roku to znaczy od ogłoszenia przypadku Ruth Tucker. O ile wiem, nie robiliście
wówczas nic w tym kierunku?
– Mówi pan tak, jakby pan nie wiedział, w jakich warunkach pracujemy. Żeby przeszcze-
piać nerki, trzeba przede wszystkim mieć odpowiednio przygotowanych chorych. Ci chorzy
musieli być przedtem długo dializowani, bo inaczej umierali na stole. Jak pan wie, nerki
Alvala, którymi wówczas dysponowaliśmy, absolutnie się do tego celu nie nadawały. Przed
zabraniem się do przeszczepień musieliśmy więc opracować i wyprodukować własne nerki.
Tutaj to wszystko trwało znacznie dłużej niż tam, gdzie pracowali West, Murray, Reemtsman,
Hardy czy nawet Hamburger. Nasze założenia organizacyjne nie sprzyjają tego typu spra-
wom. Profilaktyka, szczepienia ochronne – to się tu udaje, bo to są wielkie sprawy, a wielkie
sprawy mają w tym systemie bezwzględne pierwszeństwo. Ale trudno jest prowadzić badania
naukowe, kiedy musi się zamawiać odczynniki z dwuletnim wyprzedzeniem! Po prostu prze-
nosi się metody zarządzania wielkimi fabrykami na małe warsztaty naukowe. Umieszczenie
gdzieś zamówienia na produkcję jakiejś nietypowej aparatury naukowej jest prawie niemoż-
liwe. Zresztą mówiłem już panu, jakie były losy polskiej nerki.
– Więc jest Pan zadowolony z rozmiarów tego opóźnienia?
– Uważam za duży sukces, że nie było ono dwa czy nawet pięć razy większe. Niech pan
jeszcze weźmie pod uwagę, że o tym, co się dzieje w medycynie na świecie, dowiadujemy się
przeważnie z przeszło rocznym opóźnieniem. Ja – dzięki moim prywatnym zabiegom oraz
uprzejmości moich zagranicznych kolegów – zmniejszam to opóźnienie do pół roku. Ale za-
nim nasz przeciętny lekarz dowie się, że gdzieś na świecie coś odkryto, to wyniki te muszą
być opublikowane, muszą dotrzeć do Polski, muszą być tu przetłumaczone i wydrukowane w
którymś z czasopism medycznych – to może trwać nawet więcej niż dwa lata. A w takich
dziedzinach, jak na przykład moja, po dwóch latach stan wiedzy światowej jest zupełnie inny,
większość publikacji sprzed dwóch lat można spokojnie włożyć do lamusa.
– Wróćmy do przeszczepów. Jak wyglądał dobór tej pierwszej biorczyni?
– O ile pamiętam, wybór nie był trudny. Dializowaliśmy wówczas zaledwie kilka osób i
ona wydała nam się najodpowiedniejsza. Jej nerki zupełnie nie pracowały, a jednocześnie
reszta organizmu, po dializach i usunięciu mocznicy, znajdowała się w stosunkowo dobrym
stanie.
– Więc nie decydowały tu żadne względy immunologiczne?
– Nie, zresztą bardzo mało wówczas o nich wiedzieliśmy, a jeszcze mniej mogliśmy prak-
tycznie wykorzystać. Na pewno kierowaliśmy się grupą krwi, robiliśmy też próby krzyżowe,
czyli badania sprawdzające, czy biorca nie produkuje przeciwciał przeciwko dawcy. Nato-
miast o badaniu grup zgodności tkankowej nawet mowy jeszcze nie było. Ta nauka dopiero
się zaczynała.
– Czyli przyjęcie lub odrzucenie przeszczepu było w zasadzie kwestią szczęścia?
– Tak, w dużej mierze tak. Teraz wiemy, że nasza pielęgniarka miała bardzo duże szanse,
bo była młoda, przeszła ciężką mocznicę, była dializowana, dostała dużo krwi, a to wszystko
osłabia mechanizmy odrzuceniowe. Wtedy tego nie wiedzieliśmy.
– Ale przeszczep się przyjął?
– Tak, tak, przyjął się i funkcjonował znakomicie. Po pół roku, kiedy wydawało nam się,
że wszystko jest już w porządku, wysłaliśmy tę dziewczynę do sanatorium w Konstancinie.
Mówiliśmy jej, że jej pełna sprawność jest pozorna, że mimo wszystko musi na siebie bardzo
uważać, że musi się oszczędzać. Ponieważ była pielęgniarką, uważaliśmy, że wszystko rozu-
mie, że wszystko o sobie wie. Ona jednak w tym sanatorium zjadła kiełbasę i dostała krwo-
tocznego zapalenia trzustki, które ją zabiło. Mając pracującą przeszczepioną nerkę, umarła na
zapalenie trzustki. Gdyby nie przeszczep, też by się to mogło zdarzyć, chociaż wiadomo, że
109
ludzie biorący duże dawki sterydów stosowanych jako leki immunosupresyjne częściej cho-
rują na zapalenie trzustki. Inna sprawa, że przy ponad trzystu przeprowadzonych już prze-
szczepach mieliśmy tylko jeden taki przypadek – mogła więc żyć.
– Później, o ile wiem, Pan i Pańscy pacjenci mieliście więcej szczęścia.
– Tak, drugim naszym pacjentem był podpułkownik czy major milicji. Przyjęliśmy go w
fatalnym stanie. Oczywiście już nie pracował. Przed śmiercią mianowano go jeszcze pułkow-
nikiem. Przeszczepiliśmy mu nerkę, która przyjęła się bardzo ładnie, więc mógł niespodzie-
wanie wrócić do pracy. Nosił tę nerkę dwa lata. Potem wytworzył się w niej kamień i musieli-
śmy ją usunąć. Przeszczepiliśmy mu drugą nerkę, ale stracił ją wskutek krwotoku poinfekcyj-
nego. Trzecim pacjentem był chłopak, który trafił do nas po dializach w Międzylesiu. Nosił
nerkę przez cztery lata, potem umarł, chyba „ze strachu”. Do końca był zupełnie zdrów i na-
wet sekcja nie wykazała żadnych przyczyn tej śmierci.
Takie były nasze doświadczenia z 1966 roku. W następnym roku zrobiliśmy sześć prze-
szczepów. Przeżycia znów nie były rewelacyjne, ale nie były też gorsze niż gdzie indziej na
świecie. Pierwszy chory żył z nerką cztery lata, druga chora tylko pół roku, trzeci – inżynier z
Gdańska – nie miał dla swojej nerki litości: uprawiał sporty, nie oszczędzał się, jadł, na co
miał ochotę, po prostu szalał – i przeżył trzy lata po przeszczepieniu. W czwartym przypadku
nerka w ogóle nie podjęła czynności, w piątym pracowała całe sześć lat, w szóstym – dziesięć
lat. W 1968 roku zrobiliśmy już dziewięć przeszczepów, w 1969 osiem, w 1970 – cztery, w
1971 – dziesięć. Ale tak naprawdę to zaczęło się z chwilą powstania Instytutu Transplantolo-
gii.
– Czyli w 1976 roku.
– Tak. Do chwili powstania Instytutu przeszczepialiśmy średnio nieco więcej niż sześć ne-
rek rocznie, a już w 1977 roku przeprowadziliśmy czterdzieści siedem przeszczepień.
– Czyli co tydzień jedno.
– Raczej co dwa tygodnie po dwa, bo tak to robimy.
– Jak się żyje z taką przeszczepioną nerką?
– Zupełnie normalnie, tyle że trzeba się zgłaszać na badania kontrolne, bez przerwy brać
środki immunosupresyjne i może nieco bardziej uważać na siebie. Muszę panu powiedzieć, że
większości moich pacjentów nie poznałbym na ulicy. To jest bardzo dobry znak, bo pamiętam
tych, z którymi są kłopoty i których muszę często konsultować. Z innymi po ich wyjściu ze
szpitala już się właściwie nie spotykam – chyba że ktoś, tak jak dziś, przynosi kwiaty z okazji
na przykład dziesiątej rocznicy przeszczepienia.
– Nie obserwuje Pan u biorców jakichś specyficznych stanów psychicznych, spowodowa-
nych świadomością noszenia w sobie kawałka innego człowieka? Pamiętam, że w swoim cza-
sie sporo się o psychice biorców pisało.
– Nie, nie zauważyłem u nich żadnych takich zmian. Nic nadzwyczajnego się w ich psy-
chice nie dzieje.
– A pamięta pan może pewną młodą Węgierkę, która wkrótce po otrzymaniu przeszczepu i
opuszczeniu Pańskiego Instytutu rzuciła się w Budapeszcie do Dunaju? Zdaje się, że to wła-
śnie ona była przyczyną owej fali spekulacji na temat psychicznych zagadnień transplantolo-
gii?
– Pamiętam ją doskonale, miała na imię Eva. Ona rzeczywiście utopiła się w Dunaju – ale
czy to było samobójstwo, czy wypadek, nikt nie wie na pewno. Wówczas przed skierowaniem
do przeszczepienia posyłaliśmy wszystkich pacjentów na kontrolę psychiatryczną. Eva bardzo
dobrze mówiła po polsku, właściwie nie można było poznać, że to nie jest Polka. Pamiętam,
kiedy posłaliśmy ją na te badania kwalifikujące, psychiatra stwierdził, że ma zaburzenia, bo
powiedziała, że pierwszym królem Polski był Bolesław Chrobry. Tylko że – jak pan wie –
Eva miała rację, gdyż Mieszko I nie był królem, o czym ten psychiatra nie pamiętał. W każ-
dym razie ona rzeczywiście miała zaburzenie posterydowe i była z tego powodu leczona.
110
Miała do nas przyjechać na kontrolę po pół roku, a na kilka dni przed terminem dostaliśmy od
jej ojca wiadomość, że Eva nie żyje.
– Wspomniał Pan o psychiatrycznym badaniu kandydatów do przeszczepienia – nie jest to
chyba procedura przypadkowa?
– Nie twierdziłem, że to jest procedura przypadkowa. Od dawna wiadomo, że leczenie du-
żymi dawkami sterydów może wywoływać psychozy. Kiedyś był to bardzo poważny pro-
blem, ale teraz nauczyliśmy się już rozpoznawać pierwsze objawy i nie dopuszczamy do po-
garszania się stanu chorego.
Nie ma natomiast wątpliwości, że u każdego człowieka można wywołać psychozę stery-
dową. Tyle tylko że jedni są bardziej podatni i reagują na niewielkie dawki, a inni są stosun-
kowo odporni i pierwsze objawy występują u nich dopiero przy bardzo dużych dawkach. Za-
nim więc dokonamy przeszczepienia, staramy się poznać stan psychiczny kandydata na bior-
cę.
– Czy to znaczy, że ludzie o mniejszej odporności psychicznej nie mogą otrzymać prze-
szczepu?
– Mogą, ale w takich przypadkach musimy szczególnie starannie dobierać przeszczep, że-
by uniknąć konieczności stosowania dużych dawek sterydów. Stanowi to oczywiście poważne
utrudnienie.
– Panie Profesorze, skąd pochodzą nerki, które przeszczepia się Pańskim pacjentom?
– Ze zwłok albo od rodzin chorych. Zdecydowaną większość nerek bierzemy jednak ze
zwłok, bo jest to prostsze, nie naraża innych osób, a poza tym nie każdy pacjent ma kogoś,
kto mógłby mu oddać swoją nerkę.
– Ale uzyskanie nerek ze zwłok też nie jest u nas takie proste.
– Nie, nigdzie na świecie nie jest to proste. Stosunkowo najłatwiej jest w Stanach Zjedno-
czonych, gdzie uchwalono specjalne prawo o dysponowaniu organami.
Jeszcze do niedawna i tam, podobnie jak wszędzie, obowiązywała zasada, w myśl której
po śmierci człowiek staje się własnością swojej rodziny. Oznaczało to, że nawet jeżeli ktoś
zgodził się na pośmiertne oddanie nerki czy serca, rodzina mogła zmienić tę decyzję. Dopiero
Organ Donation Act wprowadził możliwość dysponowania swoim ciałem także po śmierci.
Ludzie noszą więc przy sobie specjalne legitymacje, w których jest napisane, komu i jakie
organy należy w razie śmierci ich właściciela przekazać. U nas natomiast problem ten wciąż
nie znajduje odpowiedniego zrozumienia ani u lekarzy, ani u większości społeczeństwa.
– Jak zatem wygląda w Polsce procedura pobierania organów?
– Przede wszystkim musi być stwierdzony zgon dawcy. Dokonuje tego specjalna komisja
składająca się z anestezjologa, neurologa i internisty. Żaden z nich nie może być członkiem
zespołu transplantacyjnego ani lekarzem prowadzącym biorcę. Kłopot w tym, że nie w każ-
dym szpitalu te specjalności są reprezentowane. Praktycznie więc pobranie organu można
dokonać tylko w szpitalu akademickim. Poza tym komisja często wymaga wykonania wielu
badań, których nie można zrobić na przykład w nocy, bo nie każdego laboranta można wycią-
gnąć z łóżka i namówić na przyjazd do szpitala o trzeciej czy o czwartej nad ranem.
– Na świecie trwa spór między zwolennikami koncepcji śmierci mózgowej i sercowej.
Pierwsi, stanowiący przygniatającą większość, uważają, że człowiek nie żyje, gdy nie pracuje
jego mózg, drudzy – że dopiero wtedy, gdy ustaje także akcja serca. Z punktu widzenia trans-
plantologii lepsza jest podobno zasada śmierci mózgowej, która pozwala pobrać organ jeszcze
przy bijącym sercu, czyli zanim zacznie się proces jego niszczenia. Czy Panowie też stosuje-
cie tę zasadę?
– Nasze prawo nie precyzuje pojęcia śmierci. Prawnicy uważają, że nie jest to kwestia
prawa, tylko wiedzy lekarskiej. Czy człowiek żyje, czy nie, decydować mają lekarze. W
praktyce jednak nie pobiera się organów przy bijącym sercu i dlatego nasze nerki nie są naj-
lepsze. Przeważnie zanim zdążymy je pobrać ulegają już pewnemu uszkodzeniu.
111
Większość naszych chorych ma przez to bardzo długie okresy oczekiwania na podjęcie
pracy przez przeszczep. Dla nas jest to ogromnie kłopotliwe, bo jeżeli nerka nie podejmuje
pracy, bardzo trudno powiedzieć, czy jest ona odrzucona, czy nie, i w związku z tym nie wia-
domo, czy dawki środków antyodrzuceniowych są odpowiednie, czy należy je zwiększyć, czy
też może zmniejszyć. Niekiedy w takich wypadkach musimy dokonywać biopsji przeszczepu.
– Jakie są tego skutki dla pacjentów?
– Pierwszą naszą zasadą jest chronienie życia biorcy, nawet za cenę utraty przeszczepu.
Zdarza się więc, że kiedy nerka długo nie podejmuje czynności, musimy zdecydować się na
kolejną operację. W jej trakcie chirurg, patrząc na przeszczepioną nerkę, podejmuje decyzję,
czy usunąć przeszczep, czy też pozostawić go, poprzestając na pobraniu wycinka i laborato-
ryjnym stwierdzeniu jego obecnego stanu.
– Większe szanse mają więc ci, którzy mogą otrzymać nerkę od swoich krewnych.
– To też nie jest taka prosta sprawa. Początkowo bardzo chętnie braliśmy nerki od rodzin.
Potem nie braliśmy ich w ogóle, a teraz znów bierzemy chętnie, bo umiemy z dużym prawdo-
podobieństwem przewidzieć, jakie będą losy przeszczepu. Robi się w tym celu specjalne ba-
dania, trzykrotnie przetacza się krew od dawcy do biorcy i potem sprawdza się, czy dawca
produkuje przeciwciała przeciwko komórkom biorcy, czy też nie. Jeżeli produkuje, wiemy, że
nerka będzie odrzucona i nie przeszczepiamy jej. Jeżeli nie produkuje, to też prawie na pewno
wiemy, że nie będzie odrzucona i decydujemy się na przeszczep. Ta metoda została opubli-
kowana gdzieś w 1980 roku i do tej pory mamy rzeczywiście doskonałe wyniki przy prze-
szczepach od żyjących dawców. Przedtem bywało różnie.
Często nawet nerki od rodziców nie przyjmowały się i efekt przeszczepienia był podwójnie
niekorzystny – nie tylko nie pomagaliśmy choremu, ale także osłabialiśmy zdrowego czło-
wieka. Wydawało nam się to zbyt ryzykowne. Zresztą dość często zdarzały się historie na-
prawdę dramatyczne.
Dwanaście lat temu przeszczepiliśmy jednemu z naszych pacjentów nerkę ofiarowaną mu
przez jego brata. Po jakimś czasie w jednej nerce brata dawcy wywiązało się zapalenie. Cho-
roba była na tyle poważna, że on tę nerkę stracił. Przyjęliśmy go z ciężką mocznicą, wstawili-
śmy go na program dializacyjny. Przez pół roku dwa razy w tygodniu przyjeżdżał do nas z
Białegostoku, żeby na kilka godzin podłączyć się do sztucznej nerki. Potem przeszczepiliśmy
mu nerkę ze zwłok. Na szczęście przeszczep się udał, ale niech pan sobie wyobrazi, co by
czuł ten biorca, gdyby jego brat zmarł? Niech pan sobie wyobrazi, co by powiedziała żona
tego dawcy. Zresztą z żonami zawsze są w takich sytuacjach największe problemy.
Dzięki tej operacji sytuacja się odwróciła. Obiektywnie rzecz biorąc, dłużnikiem jest daw-
ca. Jego choroba wystąpiłaby także wtedy, gdyby miał dwie nerki i wówczas zniszczyłaby
obie. Wątpię, czy doczekałby się wtedy miejsca w programie dializacyjnym. Najprawdopo-
dobniej musiałby umrzeć, zanim dostałby się do sztucznej nerki. Nawet gdyby tego dożył, nie
wiadomo, czy doczekałby przeszczepu. A tak, czuliśmy się jakoś zobowiązani jego wcze-
śniejszą ofiarnością i całe leczenie otrzymał poza wszelką kolejnością.
– Dużo Pan miał takich przypadków?
– Kilka miałem, ale w ogóle przeszczepów od żywych dawców robimy jednak niewiele,
chociaż zgłasza się bardzo dużo chętnych. Bardzo często wykrywamy na przykład nowotwory u
osób chcących ofiarować swoją nerkę. Większość tych dawców stanowią matki w wieku, w któ-
rym u kobiet zaczyna się właśnie poważne zagrożenie nowotworowe. Często u tych „zdrowych”
matek wykrywamy różne inne choroby, które uniemożliwiają wykorzystanie ich nerek albo nawet
samo poddanie ich operacji. Pobranie nerki nie jest bowiem zabiegiem lżejszym od jej wszcze-
pienia, a my musimy pamiętać, że przede wszystkim pod żadnym pozorem nie wolno narażać na
szwank zdrowego organizmu. Profesor Jan Nielubowicz jest na te problemy szczególnie wyczu-
lony. Zawsze osobiście przeprowadza zabieg pobrania nerki i jeżeli łączy się to z niewielkim na-
112
wet ryzykiem dla dawcy, z reguły potrafi przekonać go o konieczności odstąpienia od ofiarowania
nerki. W ostateczności po prostu odmawia wykonania operacji.
– Nawet jeżeli dawca i biorca decydują się podjąć to ryzyko?
– Tak, nawet wtedy.
– Mówił Pan o matkach, o braciach – czy to znaczy, że nie można oddać nerki komuś ob-
cemu, niespokrewnionemu?
– Nie, w Polsce nie.
– Nawet gdyby się chciało?
– Nawet wtedy.
– Jakim prawem lekarze decydują za kogoś, co ma zrobić ze swoją nerką? Jakim prawem
mogą odebrać komuś możliwość uczynienia komuś innemu ofiary z samego siebie?
– Po pierwsze, zasada ograniczenia pobierania nerek ma uzasadnienie merytoryczne. Po
prostu w przypadku osób obcych trudno przewidzieć skutek takiego zabiegu. A po drugie,
przy podejmowaniu tego typu decyzji lekarz musi być absolutnie suwerenny. Nikt nie ma
prawa zmuszać go, aby okaleczył kogoś wbrew swoim przekonaniom, opartym na najlepszej
wiedzy medycznej.
– Panie Profesorze, ile przeszczepień nerek powinno się w Polsce przeprowadzać w ciągu
roku?
– Kilkaset, może nawet tysiąc.
– Czyli piętnaście–dwadzieścia razy więcej, niż przeprowadza się obecnie. Czemu wobec
tego robi się ich tak mało?
– Przede wszystkim dlatego, że nie mamy więcej przeszczepów. Liczba przeszczepów jest
ograniczona liczbą nadających się do transplantacji nerek, którymi dysponują nasi chirurdzy.
– A inne ośrodki? Czemu nie robi się przeszczepień w Łodzi, Krakowie, Wrocławiu, Ka-
towicach, Poznaniu, Gdańsku, Szczecinie?
– O to musiałby pan zapytać w tych wszystkich miastach. Wiem, że przeszczepienia nerek
bywają wykonywane w Szczecinie, Gdańsku i Katowicach, ale tylko sporadycznie. Trudno
mi powiedzieć cokolwiek więcej.
– Jest Pan jednak dyrektorem jedynego w Polsce Instytutu Transplantologii i z tej racji
powinien się Pan orientować w całości problematyki.
– Orientuję się, ale nie potrafię wyjaśnić, dlaczego nie robi się przeszczepień w wielu
ośrodkach, które mają wszelkie po temu możliwości.
– Czy wymaga to jakichś specjalnych warunków, specjalnej aparatury?
– Nie, przecież pan widział, w jakich warunkach pracujemy.
– Ale może ukrył Pan w piwnicy jakąś aparaturę, której inni nie mają?
– Nie. Nie mam nic innego ani lepszego niż inni. Pod tym względem zupełnie się od pozo-
stałych ośrodków nie różnimy.
– Co się dzieje z ludźmi, którzy powinni otrzymać przeszczep, lecz go nie otrzymują?
– Są w dalszym ciągu dializowani i w ten sposób blokują miejsca dializacyjne, które po-
trzebne są innym. Ci inni zaś muszą po prostu umrzeć, bo – jak już panu mówiłem – sztucz-
nych nerek jest w Polsce za mało.
– Panie Profesorze, z naszej rozmowy o dializoterapii i przeszczepach nerek w Polsce wy-
łania się raczej niewesoły, powiedziałbym, że wręcz przygnębiający obraz. A jednak nerkow-
cy są i tak grupą w pewnym sensie uprzywilejowaną. Przeszczepów serca na przykład w
ogóle się u nas nie robi.
– Jak pan wie, przeszczepienie serca było w Polsce tylko jedno i skończyło się niedobrze.
W tej chwili przeszczepienie serca, jeżeli jest wykonywane w dobrym ośrodku, daje prawie
takie same wyniki, jak transplantacja nerki pobranej ze zwłok. Ponieważ serce – jak wiadomo
– zawsze jest pobierane ze zwłok, wyniki te trzeba uważać za bardzo dobre. Tyle tylko że
takich dobrych ośrodków jest na świecie zaledwie kilka. Naprawdę dobre wyniki uzyskuje
113
tylko profesor Shumway z Kliniki Uniwersytetu Stanford w Stanach Zjednoczonych. Sądzę,
że można by zacząć wykonywać przeszczepienia serca i w Polsce, ale jest to organizacyjnie
bardzo trudna sprawa. Poza tym ryzyko jest znacznie większe, bo jeżeli nie uda się prze-
szczepienie nerki, to chory może wrócić do programu dializacyjnego i spokojnie czekać na
następną transplantację. Kiedy natomiast nie powiedzie się przeszczepienie serca, nie ma już
dla tego pacjenta ratunku. Do transplantacji serca można więc kierować tylko takich chorych,
którzy z jednej strony skazani są na bardzo szybką śmierć, a z drugiej znajdują się w na tyle
dobrym stanie ogólnym, że nadają się jeszcze do operacji. Ci ludzie nie mogą więc, tak jak
nasi pacjenci, czekać miesiącami czy nawet latami na znalezienie odpowiedniego dawcy.
Nowe serca muszą dostać już, natychmiast, a do tego potrzebna jest właśnie doskonała orga-
nizacja zdobywania organów do transplantacji, przygotowywania biorców, informowania ich
i sprowadzania do ośrodka transplantacyjnego.
– Nie ma więc specjalnych nadziei, że będziemy w stanie pokonać tę barierę?
– Nie, nie wydaje mi się, żebyśmy w dającej się przewidzieć przyszłości mogli zorganizo-
wać ośrodek przeszczepiania serca. Bo przecież nie można tego robić przy okazji normalnej
klinicznej działalności. Na przeszczepianie serca trzeba by poświęcić któryś z ośrodków,
trzeba by mu zapewnić specjalną infrastrukturę. Na to nas nie stać, a inaczej żadne przeszcze-
pianie się nie uda. Zresztą, jak pan wie, mamy dużo kłopotów z tego powodu, że w Polsce nie
pobiera się nerek przy bijącym sercu. Serce zaś trzeba pobrać, zanim jeszcze ustanie jego ak-
cja. Trudno mi sobie wyobrazić, żebyśmy byli w stanie przełamać opory psychiczne rodzin
czy personelu i wyjmować serce, póki jeszcze nadaje się ono do transplantacji. Przeszczepia-
nia serca w ogóle nie biorę pod uwagę, nawet o nim nie myślę.
– A przeszczepianie wątroby?
– Wyniki przeszczepiania wątroby są znacznie gorsze niż wyniki transplantacji serca czy
nerek. Jeżeli jednak weźmie się pod uwagę, że przeprowadza się je u osób, które giną, okaże
się, że jednak warto je robić.
Sam zabieg jest jednak znacznie trudniejszy technicznie niż przeszczepianie nerek. Poza
tym wątrobę trzeba wszczepić w ciągu kilku godzin od pobrania – to też stwarza poważne
problemy organizacyjne. W końcu, podobnie jak w przypadku serca, niepowodzenie w prze-
szczepianiu wątroby oznacza dla pacjenta wyrok śmierci.
– Mimo to w ostatnich latach powstało kilka ośrodków specjalizujących się w przeszcze-
pianiu wątroby.
– Tak, najsłynniejszy i uzyskujący najlepsze wyniki jest amerykański ośrodek profesora
Startla, który przez wiele lat pracował w Denver, a ostatnio przeniósł się do Pittsburga. Jest
też bardzo dobry ośrodek w Cambridge w Anglii, jest jeszcze parę innych w miarę doświad-
czonych ośrodków europejskich. Nie najgorsze wyniki uzyskuje też profesor Wolf z NRD.
– Jakie są te dobre wyniki?
– Około sześćdziesięciu procent przeżyć wieloletnich.
– Czyli jednak znacznie gorsze niż w przypadku nerek.
– Tak, ale niech pan weźmie pod uwagę, że wszyscy pacjenci przyjmowani do przeszcze-
pienia wątroby byli już wcześniej skazani na śmierć, bo ich własne wątroby nie pracowały.
Nawet gdyby przeszczepienia ratowały życie tylko co dziesiątemu i tak warto by je było ro-
bić.
U nas, niestety, nie ma żadnych prób, mimo że dziesięć–piętnaście lat temu mieliśmy już
bardzo dobrze rozwinięte badania teoretyczne, prowadzone pod kierunkiem profesora Jana
Nielubowicza.
Mam jednak nadzieję, że zaczniemy przeszczepiać wątroby może nawet już w najbliższych
latach, bo właściwie nic nie stoi na przeszkodzie. W tej chwili największym problemem jest
to, że profesor Nielubowicz, będąc rektorem Akademii Medycznej, z trudem znajduje czas na
rozwijanie nowych programów transplantacyjnych. Gdyby nie to, moglibyśmy zacząć cho-
114
ciażby za miesiąc. Poza tym przymierzamy się do przeszczepiania trzustki, co jest nieco mniej
ryzykowne, bo, jak pan wie, można bez niej żyć.
– Ale wiem też, że w przeszczepianiu trzustki nikt jeszcze nie uzyskał zadowalających
wyników.
– Tak, ciągle jeszcze jest to sprawa eksperymentalna, która nigdzie nie wychodzi. Trzustką
zajęliśmy się dość późno, bo wydawało nam się, że skoro umiemy produkować insulinę i
dzięki niej utrzymywać przy życiu pacjentów z cukrzycą nawet przez wiele lat, to przeprowa-
dzanie przeszczepiania nie jest konieczne. Jednakże trzustka wydziela insulinę w zależności
od potrzeb organizmu. Dzięki temu przemiana węglowodanowa jest prawidłowa i utrzymuje
się stały poziom cukru we krwi. Natomiast jeżeli insulinę podaje się choremu według jakiegoś
schematu, to są okresy, kiedy ta przemiana jest nieprawidłowa. Na skutek tego powstają
zmiany w naczyniach krwionośnych, narządy ulegają uszkodzeniu, może dojść do ślepoty,
zniszczenia nerek, śpiączki cukrzycowej. Tego wszystkiego można by uniknąć, gdybyśmy
potrafili regulować podawanie insuliny w zależności od potrzeb organizmu.
– A to umie robić tylko trzustka?
– Już nie tylko, bo skonstruowano skomplikowane urządzenie, które można połączyć z
krwioobiegiem pacjenta i które działa podobnie jak trzustka. Pobiera ono automatycznie
krew, oznacza poziom cukru i odpowiednio reguluje podawanie insuliny. Tylko że po pierw-
sze całe to urządzenie jest bardzo kosztowne, bo składa się między innymi z systemów kom-
puterowych, a po drugie jest ogromne. Poza tym wymaga przykucia pacjenta do łóżka. Takie
sztuczne trzustki już pracują i okazuje się, że nie tylko powodują zahamowanie zaburzeń na-
czyniowych, ale nawet przynoszą poprawę. Tymi sprawami zajmują się zespoły kierowane
przez profesorów Macieja Nałęcza i Artura Czyżyka.
– Ze względu na konieczność przykucia pacjenta do łóżka nie jest to jednak zbyt wygodny
sposób terapii.
– Dlatego prowadzi się prace zmierzające do zminiaturyzowania całego urządzenia. Nie
sądzę jednak, żeby w najbliższych latach udało się skonstruować sztuczną trzustkę, której
rozmiary umożliwiałyby choremu wsadzenie jej do kieszeni i swobodne poruszanie się.
– Tymczasem jedynym sposobem pozostaje więc przeszczep.
– Tak, i jest nadzieja, że w niedługim czasie uda nam się z tym uporać. Trzustka, jak pan
wie, składa się z trzech części: głowy, trzonu i ogona. Mówię to dlatego, że w Stanach Zjed-
noczonych profesor John Najarjan zaczął już przeszczepiać trzustki od żyjących dawców,
pobierając z tego organu tylko trzon i ogon. Co prawda cukrzyca jest dziedziczna, ale jeżeli
chory odziedziczył ją po matce, trzustkę można pobrać od ojca. Zazwyczaj taka operacja po-
łączona jest z przeszczepianiem uszkodzonych przez cukrzycę nerek. Oba przeszczepy pobie-
ra się od tej samej osoby, okazało się bowiem, że jednoczesne pobranie nerek i trzustki nie
powoduje komplikacji większych niż te, które napotykano przy pobieraniu samej trzustki.
– I nie stwarza to żadnych dodatkowych problemów u biorcy?
– Nie. Co prawda czas operacji i masa transplantacyjna nieznacznie wzrastają, ale dziś nie
stanowi to poważnego problemu. Przeszczepienie trzustki wymagało natomiast przełamania
kilku poważnych barier. Pierwszą z nich była bardzo silna antygenność samej trzustki. Dla jej
przełamania podaje się nowo wprowadzony lek – cyklosporynę A. Drugi poważny problem
stanowi słabe unaczynienie trzustki, wskutek czego po przeszczepieniu krew bardzo często
krzepnie w jej nielicznych naczyniach. Trzeci problem wynika z tego, że – jak pan wie – poza
produkcją insuliny i innych hormonów trzustka wydziela też soki trawienne, które normalnie
odpływają przez przewód trzustkowy do jelita. Ponieważ nie daje się tego przewodu odtwo-
rzyć, zaczęto wszywać trzustkę w światło jelita. Zwykle kończyło się to źle, bo świeża rana
była od razu zalewana sokiem trzustkowym, który – mając właściwości trawiące – nie do-
puszczał do jej gojenia. Z tym problemem z kolei uporał się profesor Traegger z Lyonu. Do
115
kikuta trzustkowego zaczął on wprowadzać masę plastikową, która po zakrzepnięciu korko-
wała przewód, powodując zahamowanie odpływu i produkcji soku.
– Sądząc z tego, co Pan mówi, można odnieść wrażenie, że sprawa jest właściwie rozwią-
zana, a jedynym problemem jest podjęcie decyzji o rozpoczęciu tych operacji.
– Niezupełnie, bo mimo tych wszystkich usprawnień wyniki są nadal niezadowalające,
choć przeprowadzono już ponad sto tego typu operacji. Być może jednak i my zaczniemy
niedługo przeszczepiać trzustkę, tym bardziej że jest to narząd, którego transplantacji potrze-
buje w Polsce kilkaset tysięcy osób chorych na cukrzycę. Nacisk społeczny będzie więc za-
pewne znacznie większy niż w przypadku przeszczepiania nerek. Problem polega jednak na
tym, że cyklosporyna, która jest na razie jedynym środkiem dającym możliwość zapobiegania
odrzucenia przeszczepionej trzustki, uszkadza jednocześnie świeżo przeszczepione nerki.
– Czyli błędne koło.
– Prawie. Dlatego próbujemy obejść ten problem. Otóż zamiast przeszczepić całą albo
prawie całą trzustkę, można próbować przeszczepiać jej niewielką część. Chodzi mianowicie
o komórki wydzielające insulinę, które są zgrupowane w niewielkich wysepkach, dzięki cze-
mu można je z trzustki wyizolować.
Okazuje się, że jeżeli przez dłuższy czas hoduje się je
in vitro, czyli w sztucznych warun-
kach, to ich antygenowość bardzo znacznie się obniża i o wiele łatwiej jest je przeszczepiać.
My w tej chwili próbujemy właśnie wyszukać jakąś taką substancję, którą można by było te
wyodrębnione wysepki otoczyć i która przepuszczałaby insulinę, a nie przepuszczała ani biał-
ka, ani komórek, które mogą zniszczyć przeszczep. Jeżeli nam się to nie uda, będziemy po
prostu musieli hodować te trzustki tak długo, aż zupełnie stracą antygenowość.
– Czyli aż powstanie trzustka, którą można będzie wszczepić każdemu?
– Tak.
– A wówczas można będzie hodować ją w laboratorium i wszczepiać wszystkim potrze-
bującym.
– Tylko że trzustka nie będzie się rozmnażać
in vitro. Jedna porcja byłaby więc przezna-
czona dla jednego chorego, ale to już i tak jest dużo, bo sądzę, że nie byłoby dużych proble-
mów ze zdobyciem odpowiedniej liczby dawców.
– Myśli Pan, że jest to wizja realna?
– Tak, sądzę, że tak. Mechanizm tego jest dość prosty. Otóż znaczniki antygenowe, o któ-
rych jakiś czas temu rozmawialiśmy, niszczą się, zużywają, złuszczają i na ich miejsce po-
wstają nowe, które w warunkach naturalnych są takie same, choć już nie te same. Otóż ist-
nieje domniemanie, że
in vitro te znaczniki też będą się co prawda odtwarzały, ale coraz
mniej dokładnie i coraz słabiej, aż w końcu, po kilku latach, całkowicie zanikną. Na zwierzę-
tach te sposoby są skuteczne – i na człowieku też chyba powinny się sprawdzić, chociaż, jak
pan wie, człowiek jest stworzeniem ogromnie skomplikowanym i nie wszystko, co wychodzi
na szczurach, ma zastosowanie u nas. W każdym razie wydaje mi się, że taka właśnie będzie
przyszłość transplantacji trzustki, a więc i leczenia cukrzycy. Wciąż przecież nie potrafimy jej
jeszcze leczyć, bo podawanie insuliny nie leczy, tylko doraźnie łagodzi objawy.
– Widzę z tego, że nie wierzy Pan, iż przyszłością transplantologii będą sztuczne organy.
– Nie, proszę pana, człowiek nigdy nie będzie tak genialny, żeby skonstruować coś lepsze-
go od tego, co stworzyła natura. Jest natomiast dość inteligentny i przenikliwy, żeby poznać
prawa rządzące przyrodą i umieć je wykorzystać – na przykład selektywnie osłabiając barierę
immunologiczną, to znaczy wyłączając z jej działania przeszczepione przez chirurgów orga-
ny. Trudno tylko powiedzieć, kiedy tę sztukę posiądziemy. Gdyby mnie pan o to zapytał dzie-
sięć lat temu, powiedziałbym, że za dziesięć lat i już bym się skompromitował. Mam sześć-
dziesiąt pięć lat, więc z czystym sumieniem mogę panu powiedzieć, że tę barierę przełamie-
my za dwadzieścia pięć lat. Wtedy nie będzie mnie pan już mógł z niczego rozliczyć.
– Dziękuję Panu za rozmowę.