Jacek Salij, Rozmowy ze świętym Augustynem

ęęłęóksiążki: Jacek Salij, Rozmowy ze świętym Augustynem

O EUCHARYSTII

Byłoby oczywiście absurdem przeciwstawiać sobie pokarm Słowa Bożego i pokarm Eucharystii.

Słowo Boże to jest nasz chleb codzienny, ale nie dla żołądka, tylko dla duszy. Teraz, kiedy pracujemy w winnicy, jest on nam niezbędny. Jest pokarmem, nie nagrodą. Robotnika dwie rzeczy sprowadzają do winnicy: pokarm dla podtrzymania życia oraz nagroda, która sprawi mu radość. Naszym codziennym pokarmem na tej ziemi jest słowo Boże, które w kościołach jest rozdawane codziennie, nagrodą naszą po trudach jest życie wieczne.

O chleb codzienny modlimy się w „Ojcze nasz”. Ale zazwyczaj sądzi się, że prosimy tam o zwyczajny chleb.

Modląc się: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj”, prosimy Ojca o rzeczy potrzebne dla naszego ciała, chleb bowiem symbolizuje to wszystko, co jest nam niezbędne. Albo też przez chleb powszedni rozumiemy Chleb, który bierze się z ołtarza. Powinniśmy prosić o to, żeby dał nam tego Chleba. O cóż się bowiem wówczas modlimy, jeśli nie o to, żebyśmy się nie dopuścili jakiegoś zła, które by nas od tego Chleba oddzieliło? Również Słowo Boże, jakie codziennie jest głoszone, jest chlebem.

Warto więc pamiętać o tym, że w „Ojcze nasz” modlimy się zarówno o chleb doczesny, jak o chleb Słowa Bożego — żebyśmy go szukali, rozumieli i wykonywali — a również o Chleb eucharystyczny. Ojcze, co to jest Eucharystia?

Na ołtarzu widzicie Chleb i Kielich. Otóż oczy wasze temu się sprzeciwiają, ale żąda tego wasza wiara: Chleb jest Ciałem Chrystusa, w kielichu jest Krew Chrystusa. Dlatego zaś, bracia, nazywa się to sakramentem, bo co innego widzimy, a co innego przyjmujemy. To, co widzimy, ma postać cielesną; to, co przyjmujemy, owocuje duchowo.

Nie pierwszy to raz stwierdzamy, że Bóg w miłości do człowieka posuwa się aż do ostateczności, aż do punktu, za którym zaczyna się niemożliwość i absurd. Przecież to prawie niemożliwe: żeby człowiek miał spożywać Ciało Boże! I to nie w jakimś tam sensie symbolicznym, ale prawdziwie!

Pan powiedział: „Jeżeli nie będziecie spożywali mego Ciała i nie będziecie pili Krwi mojej, nie będziecie mieć życia w sobie” (J 6,53). Powiedział to Ten, który sam jest Życiem. Śmiercią byłoby dla człowieka sądzić, że Życie skłamało. Otóż kiedy Pan to powiedział, zgorszyli się Jego uczniowie, wprawdzie nie wszyscy, jednak liczni, i pomyśleli sobie: „Twarda jest ta mowa, któż jej słuchać może?” (J 6,60) Kiedy Pan to poznał, odpowiedział na nie wyrażone głośno zarzuty: „To was gorszy? A gdy ujrzycie Syna Człowieczego, jak będzie wstępował tam, gdzie był przedtem?” Oto co chciał przez to powiedzieć: Sądzicie, że to ciało moje podzielę na części, i członki pokroję i dam wam? A co będzie, jeśli ujrzycie Syna Człowieczego, jak wstępuje tam, gdzie był przedtem? Ten, który cały wstąpił do nieba, z pewnością nie może być strawiony. Zatem dał nam zbawczy posiłek swojego Ciała i Krwi, a zarazem rozwiązał pytanie o swoją integralność. Niech więc spożywają ci, którzy spożywają, niech piją ci, którzy piją, niech łakną i pragną — bo Życie spożywają, bo Życie piją. Spożywać je, to znaczy się wzmocnić, ale kiedy się wzmocnisz, nie słabnie to, czym się wzmacniasz. Pić je, to tyle samo, co żyć. Spożywaj Życie, pij Życie, a będziesz miał Życie i całością jest Życie. Wówczas to się stanie, to znaczy życiem dla każdego będzie Ciało i Krew Chrystusa. W sakramencie spożywamy je widzialnie, w rzeczywistości duch nasz spożywa i pije.

To w pełni zrozumiałe, że tylko człowiek napełniony Bogiem może stać się zdolny do życia wiecznego. Ojcze, wytłumacz jeszcze, jakie jest miejsce Eucharystii w całości dzieła Chrystusowego.

Pan nasz Jezus Chrystus chciał zostawić nam zbawienie w swoim Ciele i Krwi. Dlaczego zaś każe nam spożywać swoje Ciało i Krew? Bo jest pokorny. Gdyby nie był pokorny, nie moglibyśmy Go spożywać ani pić. Patrz na Jego nieskończoność: „Na początku było Słowo i Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo” (J 1,1). Oto Pokarm wiekuisty: lecz spożywają Go aniołowie, spożywają moce najwyższe i duchy niebieskie. Spożywając, nabierają mocy, a Ten, który obdarza ich nasyceniem i radością, pozostaje nie naruszony. Otóż, co człowiekowi do tego Pokarmu? Kto znajdzie serce dostosowane do takiego Pokarmu? Zatem w mleko się On przemienił i dostosował do maluczkich. Oto w jaki sposób Mądrość Boża karmi nas tym Pokarmem: „Słowo ciałem się stało i zamieszkało wśród nas” (J 1,14). Patrzcie, co za pokora! „Dałeś im Chleb z nieba, Chleb aniołów spożywa człowiek” (Ps 77,24). Słowo Przedwieczne, którym żywią się aniołowie, równe Ojcu, jest spożywane przez człowieka. Ponieważ „istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby być na równi z Bogiem” — takim właśnie żywią się aniołowie — „lecz ogołocił samego siebie” — aby człowiek mógł spożywać Chleb aniołów — „przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. A w zewnętrznym przejawie uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci, i to śmierci na krzyżu” (Flp 2,6—8) — abyśmy z krzyża otrzymali Ciało i Krew Pańską jako nową ofiarę.

A więc to nie jest żadna metafora, kiedy Syna Bożego dającego się nam spożywać pod postaciami chleba i wina nazywasz Chlebem aniołów.

Napisano w Psalmie: „Dałeś im Chleb z nieba, Chleb aniołów spożywał człowiek” (77,24n). Któż jest tym Chlebem z nieba, jeśli nie Chrystus? Aby człowiek mógł spożywać Chleb aniołów, Pan aniołów stał się człowiekiem. Gdyby to się nie stało, nie mielibyśmy Jego ciała, nie spożywalibyśmy Chleba z ołtarza. Śpieszmy się do dziedzictwa, bo otrzymaliśmy już stamtąd wspaniały zadatek. Bracia moi, pragnijmy życia Chrystusowego, bo jako zadatek otrzymaliśmy śmierć Chrystusa. On, który wycierpiał nasze nieszczęścia, miałby nam nie dać swojego szczęścia?

Sakrament Eucharystii — Ciało i Krew Pańska złożone za nas w ofierze na krzyżu — został ustanowiony w przeddzień Męki Pańskiej. Chrześcijanie kolejnych pokoleń zazdroszczą Apostołom, że byli tak blisko Chrystusa, że mogli być świadkami i uczestnikami tamtych jedynych w dziejach wydarzeń.

Pan własnymi rękami uświęcił Wieczerzę i dał uczniom, ale nas na tamtym posiłku nie było. A jednak tę samą Wieczerzę spożywamy w wierze codziennie. I nie sądźcie, że byłoby czymś wielkim być obecnym bez wiary na tej Wieczerzy, którą On własnymi rękami podawał: lepiej później spożywać w wierze niż wówczas w sposób wiarołomny. Pawła, który uwierzył, wówczas nie było; był natomiast Judasz, który zdradził. Również dzisiaj liczni biorą udział w tej Wieczerzy, mimo że nie widzieli tamtego stołu, nie widzieli też ani nie smakowali Chleba, który Pan trzymał wówczas w rękach. Jednakże również dzisiaj liczni na tej Wieczerzy wyrok sobie jedzą i piją (1 Kor 11,29), gdyż jest to ta sama Wieczerza.

Poruszyłeś, Ojcze, temat straszny: możliwość Komunii świętokradzkiej. Zapewne również Komunia przyjęta leniwym sercem nie podoba się Bogu. Co robić, żeby tak wielki Dar Boży nie stał się przedmiotem naszego nadużycia?

Kiedy w swoim sercu człowiek ustanowi sąd, oskarżycielem będzie świadomość, świadkiem sumienie, wykonawcą zaś bojaźń Boża. Wówczas niech sam człowiek wyda na siebie taki wyrok, że osądzi się niegodnym uczestnictwa w Ciele i Krwi Pańskiej. Ten, kto lęka się z nieodwołalnego wyroku Najwyższego Sędziego zostać wykluczonym z Królestwa Niebios, lepiej, żeby przez jakiś czas, zgodnie z kościelną dyscypliną, był odłączony od sakramentu Chleba Niebieskiego. Niech stanie mu przed oczyma obraz przyszłego Sądu. I kiedy inni przystępują do ołtarza Bożego, on zaś nie przystępuje, niech pomyśli, jak straszna jest ta kara, mocą której to, co przyjmuje się dla życia wiecznego, sprowadza na niektórych wieczną śmierć. Albowiem do tego ołtarza, który stoi obecnie w kościele na ziemi, widoczny dla ziemskich oczu, przy którym sprawuje się Boskie Tajemnice, mogą przystąpić nawet zbrodniarze. Okazuje bowiem obecnie Bóg swoją cierpliwość, aby w przyszłości objawić swoją surowość. Kiedy przystępują do tego Sakramentu ludzie nieświadomi swoich grzechów, Boża cierpliwość przyprowadza ich do pokuty. Natomiast ci, co przystępują w zatwardziałości serca i z sercem nie pokutującym, skarbią sobie gniew na dzień gniewu i objawienia sprawiedliwego sądu Boga, który każdemu odda według jego czynów. Do tego bowiem Ołtarza, do którego przystąpił nasz przewodnik Jezus, przy którym stoi jako Głowa Kościoła i czeka na pozostałe członki, nie może przystąpić nikt z tych, do których odnoszą się słowa Apostoła: „Którzy się takich rzeczy dopuszczają, Królestwa Bożego nie posiądą” (Ga 5,21; 1 Kor 6,9n).

Ale przede wszystkim jest Eucharystia, rzecz jasna, Chlebem codziennym. Tylko obawa przed nadużyciem może nas słusznie powstrzymać przed przystąpieniem do Stołu Pańskiego. Chciałbym Cię zapytać, Ojcze, czy są jakieś zasady, którymi należy się kierować, aby z jednej strony przystępować do Komunii świętej jak najczęściej, a z drugiej strony, żeby nie dopuścić się nadużycia Sakramentu.

Ktoś powiada, że nie należy przyjmować codziennie Eucharystii. Zapytujesz go: dlaczego? Bo — powiada — żeby godnie przystąpić do tak wielkiego Sakramentu, należy wybrać takie dni, w których człowiek żyje bardziej nieskazitelnie i wstrzemięźliwie: „Kto bowiem spożywa niegodnie, potępienie sobie spożywa i pije” (1 Kor 11,29). Inny przeciwnie: Jeśli rana grzechu i atak choroby są tak groźne — powiada — że należy powstrzymać się od tego Lekarstwa, decyzją kapłana każdy powinien odsunąć się od ołtarza dla czynienia pokuty, i na mocy takiej samej decyzji powinien powrócić. Na tym bowiem polega niegodne przyjmowanie, że ktoś przyjmuje Eucharystię w tym czasie, kiedy powinien czynić pokutę; i nie do jego decyzji należy odchodzić od Komunii ani do niej wracać. Zresztą jeśli to nie są grzechy tak wielkie, że ktoś uważa się za odłączonego od Komunii, nie powinno się powstrzymywać od codziennego Lekarstwa — Ciała Pańskiego. Otóż najlepiej zrobi ten z nich, kto przerwie owy wzajemny spór: najważniejsze, żeby trwali w pokoju Chrystusowym, każdy zaś niech postępuje według tego, co zgodnie z wiarą uważa za pobożne. Żaden z nich bowiem nie ujmuje czci Ciału ani Krwi Pańskiej, ale spierają się gorliwie o to, jak ten zbawczy Sakrament uczcić. Przecież Zacheusz i setnik nie kłócili się wzajemnie o to, kto z nich lepiej postępuje, mimo że ten pierwszy przyjął Pana z radością do swego domu (Łk 19,6), drugi zaś mówił: „Nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój” (Mt 8,8). Obaj w różny i jakby przeciwny sposób uczcili Zbawiciela, obaj żałowali za grzechy, obaj dostąpili miłosierdzia.

O sakrament rozgrzeszenia zapytam Cię, Ojcze, w rozmowie o pokucie. A teraz pytanie zupełnie inne: Jak się ma sakrament Ciała Pańskiego do prawdy wiary, że my jako Kościół jesteśmy Ciałem Pańskim?

Ten Chleb, który widzicie na ołtarzu, uświęcony Słowem Bożym, jest Ciałem Chrystusa. Ten Kielich, a raczej to, co jest w kielichu, uświęcone Słowem Bożym, to Krew Chrystusa. W ten sposób Chrystus Pan chciał nam dać Ciało i Krew swoją, którą wylał za nas na odpuszczenie grzechów. Jeśli dobrze to przyjmujecie, sami stajecie się tym, co przyjmujecie. Powiada bowiem Apostoł: „Jeden jest Chleb, zatem my — liczni — jesteśmy jednym ciałem” (1 Kor 10,17). W tym Chlebie zawiera się nauka, jak powinniście kochać jedność. Bo czy ten Chleb został sporządzony z jednego ziarna? Czy nie z wielu ziaren pszenicy? Zanim stały się one Chlebem, były oddzielnie. Złączyła je woda, a przedtem zostały zmielone. Również wy zostaliście zmieleni upokorzeniem postu i obrzędem egzorcyzmu. Nastąpił chrzest — i woda, którą zostaliście pokropieni, nadała wam kształt chleba. Ale żeby był chleb, trzeba go upiec. Gdzie zatem jest ogień? To jest bierzmowanie, czyli namaszczenie Ogniem, sakrament Ducha Świętego. I stajecie się Chlebem, który jest Ciałem Chrystusa.

Doprawdy — powtarzam to jeszcze raz — wiara chrześcijańska pełna jest rzeczy przekraczających naszą wyobraźnię i prawie nieprawdopodobnych: Zatem dzięki spożywaniu Ciała Pańskiego każdy z nas upodabnia się coraz bardziej do Chrystusa, a wszyscy razem jako Kościół stajemy się jednym Ciałem Chrystusa. Przypominają mi się słowa Apostoła Pawła o „budowaniu Ciała Chrystusowego, aż dojdziemy wszyscy razem do jedności wiary i pełnego poznania Syna Bożego, do Człowieka Doskonałego, do miary wielkości według Pełni Chrystusa” (Ef 4,13). Zapewne gdzieś tu leży sens owego „Amen”, które wypowiadamy przed przyjęciem Komunii świętej?

Jeżeli jesteście Ciałem Chrystusa i Jego członkami, to wasze misterium uobecnia się na stole Pańskim: przyjmujecie wasze misterium. Temu, czym jesteście, odpowiadacie „Amen”, odpowiadając zaś, podpisujecie się pod tym. Słyszysz: „Ciało Chrystusa” i odpowiadasz: „Amen”. Bądź członkiem Ciała Chrystusowego, aby twoje „Amen” było prawdziwe.

Mam jeszcze dwa pytania. Najpierw, jaki sens religijny ma ofiarowanie mszy św. za zmarłych?

Uroczysty kondukt, tłumy żałobne, bogate obrzędy pogrzebowe, wspaniałe pomniki przynoszą jakąś pociechę żywym, ale zmarłym nie pomagają. Natomiast niewątpliwie pomagają zmarłym modlitwy świętego Kościoła i zbawcza ofiara i jałmużny, jakie są składane za ich dusze: aby Pan postąpił z nimi bardziej miłosiernie, niż zasługują na to ich grzechy. Cały bowiem Kościół zachowuje to, co przekazali ojcowie, że za tych, którzy zmarli we wspólnocie Ciała i Krwi Pańskiej — kiedy podczas tej Ofiary przyjdzie czas na to wspomnienie — modlimy się i pamiętamy o tym, żeby to za nich ofiarować. Kiedy bowiem w celu polecenia ich Bogu odprawia się dzieła miłosierdzia, któż będzie wątpił, że pomaga to tym, za których nie na próżno są zanoszone modlitwy? Należy pozbyć się wszelkich wahań, czy pomagają one zmarłym — ale tym tylko, którzy tak żyli przed śmiercią, że po śmierci modlitwy mogą im być użyteczne. Za tych bowiem, którzy zeszli z tego świata bez wiary, która działa przez miłość, i bez jej sakramentów, na próżno spełnia się tego rodzaju pobożne praktyki. Przecież kiedy oni tutaj przebywali, nie nosili w sobie zadatku na życie wieczne, nie przyjmując lub na próżno przyjmując łaskę Bożą, i w ten sposób nie miłosierdzie sobie skarbili, lecz gniew.

To jest zresztą logiczne: Przecież Ofiara Krzyża, którą uobecnia msza św., jednoczy wszystkich należących do Chrystusa, bez względu na jakiekolwiek granice, jakie mogą nas oddzielać, nawet granice śmierci. Właśnie w Ofierze Chrystusa możemy się spotkać z naszymi bliskimi, którzy odeszli z tego świata — jeśli tylko i my, i oni należymy do Chrystusa. Sądzę, że jest to również główny powód, dla którego swoje braterstwo w Chrystusie z męczennikami i świętymi okazujemy przede wszystkim przez odprawienie dla ich uczczenia mszy św. Tymczasem spotkać się można z niesłusznym zarzutem, jakoby w kulcie świętych przetrwały pozostałości wielobóstwa.

Męczennicy nie są dla nas bogami. Wiemy bowiem, że jeden i ten sam Bóg jest Bogiem naszym i Bogiem męczenników. Poganie swoim bogom pobudowali świątynie i postawili ołtarze, i ustanowili kapłanów, i ofiary składali. My zaś nie budujemy naszym męczennikom świątyń jako bogom, ale stawiamy budowle ku ich pamięci jako ludziom zmarłym, których dusze żyją u Boga. I nie wznosimy ołtarzy, na których składalibyśmy męczennikom ofiarę, bo składamy ją jednemu Bogu i męczenników, i naszemu. Podczas tej Ofiary, w odpowiednim miejscu i porządku, wspominamy ich jako ludzi Bożych, którzy swoim wyznaniem wiary zwyciężyli świat. Kapłan jednak, który składa Ofiarę, nie modli się do nich, Bogu bowiem składa Ofiarę, nie im, chociaż składa ją w budowli ku ich pamięci. Jest przecież Bożym kapłanem, nie ich. Ofiarą zaś jest Ciało Chrystusa, które nie im jest składane, ponieważ również oni nim są.

A więc jeszcze raz doszliśmy do tej prawdy fundamentalnej, że po to Chrystus zostawił nam swoje Ciało do spożywania, abyśmy my sami stali się Jego ciałem. Dziękuję, Ojcze, za tę rozmowę.


ęęłęóO CHRZCIE

Ojcze, chrzest nazywamy w Kościele powtórnym narodzeniem.

Pierwsze narodziny dokonują się z mężczyzny i kobiety, drugie — z Boga i Kościoła. Otośmy z Boga się narodzili! Jak to możliwe, żeby mogli się z Boga narodzić ci, którzy najpierw narodzili się z ludzi? Bo „Słowo ciałem się stało i zamieszkało wśród nas” (J 1,14). Wielka zamiana: Słowo stało się ciałem, ludzie stają się duchowi. Wielki to zaszczyt, bracia moi! Podnieście ducha, aby spodziewać się i zdobywać rzeczy jeszcze wspanialsze! Nie oddawajcie się światowym żądzom! Za wielką cenę zostaliście nabyci: dla was Słowo ciałem się stało, dla was Syn Boży stał się synem człowieczym. Abyście wy — synowie człowieczy — stali się synami Bożymi.

Można powiedzieć paradoksalnie, że Bóg w swoim wszechmocnym miłosierdziu wobec człowieka doszedł do granicy absurdu. Absurdem byłoby przecież stworzenie przemienione w Boga. A jednak przez chrzest przekraczamy jakby nasz status stworzeń, stajemy się naprawdę synami Bożymi, uczestnikami Bożej natury. Bóg chce być dla nas kimś niewyobrażalnie więcej niż Stwórcą. Przez chrzest staje się dla nas prawdziwie Ojcem, udzielającym nam swojej boskiej natury, przyjmującym nas za synów w swoim Synu Jednorodzonym. Ale właśnie w tym miejscu pojawia się najważniejsza trudność. Że chrzest gładzi wszystkie grzechy, to w świetle powyższego wydaje się oczywiste: Jeśli żelazo włożyć do ognia, musi opaść z niego rdza; jeśli człowieka zanurzyć w Bogu, musi opaść z niego wszelki brud duchowy. Nie umiem jednak sobie wytłumaczyć tego, że człowiek, któremu na chrzcie Bóg odpuścił wszystkie grzechy, przecież nadal jest grzesznikiem.

Czy ty tego nie rozumiesz, że przez chrzest dokonało się odpuszczenie wszystkich grzechów, ale trwa w ochrzczonych jakby wojna domowa wewnętrznych wad? Nie są to takie wady, żeby trzeba je było nazwać grzechami. Pożądliwość bowiem nie prowadzi ducha do czynów niegodziwych i nie poczyna ani nie rodzi grzechu. Jednakże wady te nie są poza nami i trzeba się starać je zwyciężyć, kiedy w tej walce trudzimy się z korzyścią dla siebie. Te namiętności, te wady, one są nasze. Trzeba je okiełznać, ograniczać, uzdrawiać. Ale nawet kiedy już idzie ku wyzdrowieniu, są one niebezpieczne. Jeśli postępujemy ku temu, co lepsze, one coraz bardziej ulegają unicestwieniu; dopóki jednak żyjemy, zawsze będą. Giną, kiedy pobożna dusza odchodzi z tego świata, a w zmartwychwstałym ciele już się nie pojawią.

Wielu ludzi zazdrości Ci, Ojcze, tak gruntownej wiary w zmartwychwstanie ciał. Również ciała nasze zmartwychwstaną! Dlaczego wobec tego życie według ciała jest w Nowym Testamencie wielokrotnie piętnowane jako niegodne ludzi ochrzczonych? Czy ciało jest złe, czy Pan Bóg go nie stworzył, że człowiekowi ochrzczonemu nie godzi się żyć według ciała?

Jedno i drugie jest w człowieku całkowicie dobre, i duch jest dobry, i ciało jest dobre. Człowiek z obu się składa, jedno ma w nim panować, drugie służyć. Jednakże w tej dobrej i przez dobrego Boga dobrze stworzonej naturze człowieka toczy się obecnie wojna, ponieważ natura nasza nie odzyskała jeszcze zdrowia. Kiedy choroba zostanie uleczona, nastąpi pokój. Choroba ta to owoc grzechu, nie było jej w naturze. W kąpieli odrodzenia łaska Boża całkowicie już wiernym ten grzech odpuściła. Jednakże, pod okiem tego Lekarza, natura dotąd jeszcze zmaga się ze swoją chorobą. Zwycięstwem w tej walce będzie całkowite zdrowie: nie doczesne, lecz wieczne. Nie tylko ta choroba się skończy, ale żadna inna się nie pojawi. Toteż sprawiedliwy tak oto przemawia do swojej duszy: „Błogosław, duszo moja, Pana, i nie zapominaj o wszystkich Jego dobrodziejstwach. On odpuszcza wszystkie twoje winy, On leczy wszystkie twoje choroby” (Ps 102,2n).

Ciągle jednak niedostatecznie rozumiem, dlaczego mimo odpuszczenia przez chrzest wszystkich grzechów, pozostajemy nadal duchowo chorzy.

Chrzest zmywa wszystkie grzechy, zupełnie wszystkie: popełnione myślą, mową i uczynkiem, zarówno pierworodne, jak późniejsze, których dopuściliśmy się zarówno w niewiedzy, jak świadomie. Ale nie usuwa chrzest słabości, której człowiek odrodzony sprzeciwia się, ilekroć toczy dobry bój, na którą zaś się zgadza, ilekroć dopuszcza się występku. Toteż z jednej strony radujemy się w dziękczynieniu, z drugiej strony — z jękiem wysyłamy prośby. Raz mówimy: „Cóż oddam Panu za wszystko, co mi wyświadczył?” (Ps 115,3), raz znów: „Odpuść nam nasze winy” (Mt 6,12). Z powodu pierwszego mówimy: „Kocham Cię, Panie, mocy moja” (Ps 17,2), drugie pobudza nas do słów: „Zmiłuj się nade mną, Panie, bo jestem słaby” (Ps 6,3).

Ojcze, widzę, że tak naprawdę będę mógł zrozumieć Twoją naukę dopiero na jakimś konkretnym przykładzie.

Ktoś przyjął chrzest, odpuszczone mu zostały wszystkie grzechy pijaństwa, ale pozostał nałóg. Zatem musi z nim walczyć. Musi uważać, czuwać, walczyć, aby się nigdy nie upić. Tymczasem żądza picia w nim rośnie, łaskocze duszę, wysusza gardło, ogarnia zmysły: gdyby to było możliwe, gotowa by była nawet przez mur się przebić, dotrzeć do człowieka i wziąć go przemocą. Ona walczy, ty walcz z nią. Och, gdyby już nie było tej chęci wypicia! Pojawiła się ona w wyniku złego przyzwyczajenia, zginie dzięki dobremu przyzwyczajeniu. Tylko jej nie zaspokajaj, nie ustępuj jej, a zniszczysz ją oporem. Dopóki jednak jest, jest twoim wrogiem. Jeżeli nie będziesz jej ulegał i nigdy się nie upijesz, będzie z dnia na dzień coraz mniejsza. Bo jej siłą jest to, że się jej poddajesz. Jeśli jej ustąpisz i upijesz się, dodajesz jej sił.

Chyba wreszcie zrozumiałem: Odpuszczenie grzechów — nie tylko zresztą w chrzcie, również w sakramencie pokuty — polega na tym, że dotyka mnie Boski Lekarz, Chrystus i sprawia we mnie radykalną zmianę. Wprawdzie jestem nadal chory, ale przedtem moja choroba nieodwracalnie prowadziła do śmierci, pod wpływem dotknięcia przez Boskiego Lekarza zaczął się we mnie cudowny powrót do zdrowia.

Nieprzyjaciel nie rozumie mocy Pańskiej, która przez zbawczy chrzest ogarnia tych, którzy Panu wierzą i w Nim pokładają nadzieję. Sądzi, że ochrzczeni nadal podlegają niewoli grzechów, ponieważ doświadczają pokus cielesnej ułomności. Przed nieprzyjacielem bowiem zakryte jest to, gdzie i kiedy, i w jaki sposób dopełni Pan całkowitej odnowy całego człowieka, która w chrzcie zaczęła się i jest antycypowana, a niewzruszoną nadzieją już teraz jest osiągnięta. Wówczas to, co śmiertelne przywdzieje nieśmiertelność, a po całkowitym usunięciu wszelkiej zwierzchności i mocy Bóg będzie wszystkim we wszystkich (1 Kor 15,53.24.28).

Dlatego zaś pozostały w nas rany naszej grzeszności, bo dla tego Lekarza nie jesteśmy przedmiotami, tylko osobami. Swoją lekarską interwencję przeprowadza Chrystus w pełnym szacunku dla naszej osobowej godności, a na nią składa się między innymi aktywna odpowiedzialność za samych siebie. A jednak, Ojcze, zdarza się i tak, że człowiek ochrzczony nie tylko ma różne ułomności, ale jest cały pogrążony w grzechu.

Po tym — powiada Apostoł Jan — można rozpoznać dzieci Boże i dzieci diabła: każdy, kto nie jest sprawiedliwy, nie jest z Boga, podobnie jak ten, kto nie miłuje swego brata” (1 J 3,10). Zatem jedna tylko miłość odróżnia synów Bożych od synów diabelskich. Wszyscy się żegnają znakiem krzyża Chrystusowego, wszyscy odpowiadają „Amen”, wszyscy śpiewają „Alleluja”, wszyscy przyjęli chrzest, chodzą do kościoła, wypełniają mury bazylik. Niczym się nie różnią synowie Boży od synów diabelskich, jedną tylko miłością.

Tak, przez chrzest stajemy się członkami Kościoła, niekiedy niestety martwymi członkami Kościoła. Tak jak przez Morze Czerwone przeszli nie tylko Mojżesz i Jozue, ale również późniejsi rzecznicy powrotu do niewoli egipskiej. Ojcze czcigodny, przejście przez Morze Czerwone to Twój najbardziej ulubiony obraz chrztu, wielokrotnie wracałeś do niego w swoich kazaniach i pismach.

Przejście ludu Bożego przez Morze Czerwone zapowiadało nasz chrzest. Pod przewodem Pana naszego Jezusa Chrystusa, którego wówczas symbolizował Mojżesz, zostaliśmy przez chrzest wyzwoleni z niewoli diabła i jego aniołów, którzy niczym faraon i Egipcjanie uciskali nas, abyśmy grzesząc przeciwko glinie naszego ciała, wypalali z niej dla nich cegły. „Śpiewajmy Panu, albowiem wsławił się swoją potęgą, gdy konia i jeźdźca pogrążył w morzu” (Wj 15,1). Dla nas bowiem są umarłymi ci, którzy już nie mogą nad nami panować. Albowiem grzechy nasze, które czyniły nas niewolnikami diabła, przez świętą kąpiel łaski zostały jakby pogrążone w morzu i zniszczone. „Śpiewajmy Panu, albowiem wsławił się swoją potęgą, gdy konia i jeźdźca pogrążył w morzu” — gdy pychę i pyszałka zniszczył w wodzie chrztu. Wszystkie nasze grzechy zostały pogrążone w Morzu Czerwonym, gdyż przez chrzest zostaliśmy współpogrzebani w śmierci Tego, który za nas został ubiczowany, zhańbiony i zabity.

Ojcze, jeśli chrzest odnawia człowieka, to człowiek ochrzczony powinien rzeczywiście zacząć nowe życie. Czy Kościół w ogóle stara się uzyskać jakąś gwarancję, że po chrzcie człowiek nie wróci do swoich dawnych grzechów?

Kiedy Piotr przemawiał do tłumu i zapytano go: „Cóż mamy czynić?”, odpowiedział: „Czyńcie pokutę i niech każdy z was ochrzci się w imię Jezusa Chrystusa na odpuszczenie grzechów waszych, a otrzymacie dar Ducha Świętego” (Dz 2,38). Powiedział zatem: „Czyńcie pokutę”. Trzeba się wyzuć ze starego człowieka, kiedy przez chrzest przywdziewa się nowe życie. Komu zaś pomoże pokuta za czyny śmierci, jeżeli nadal trwać będzie w cudzołóstwie i w innych zbrodniach, którymi otacza się miłość tego świata?

Bo w naszych czasach, kiedy rzadko chrzci się ludzi dorosłych, za mało pamiętamy o tym, że przed chrztem trzeba się wówczas gruntownie odwrócić od swoich grzechów. Owszem, uśmiercenia grzechów dokonuje w chrzcie sam Chrystus, ale człowiek przyjmujący chrzest nie jest przecież kawałkiem drewna, tylko żywą osobą. Od żywej osoby prosta przyzwoitość wymaga aktywnego współuczestnictwa. Ale co wobec tego, Ojcze, sądzisz o chrzcie małych dzieci? Niemowlęta nie mogą przecież aktywnie otwierać się na łaskę chrztu.

Przytoczę list św. Cypriana, jaki wraz z sześćdziesięcioma sześcioma współbiskupami napisał do biskupa Fidusa: „Co zaś do pytania o dzieci, co do których powiadasz, że nie należy ich chrzcić na drugi lub trzeci dzień po urodzeniu, lecz należy zważać na prawo dawnego obrzezania, i nie sądzisz, żeby przed ósmym dniem po urodzeniu trzeba je było chrzcić i uświęcać — na naszym synodzie wszyscy osądzili rzecz zupełnie inaczej. Nikt nie zgodził się z tym, o czym ty sądziłeś, że należy to czynić. Ale wszyscy orzekliśmy, że żadnemu człowiekowi, który się urodził, nie wolno odmawiać łaski miłosiernego Boga”.

Ale przecież niemowlęta są nieświadome, nie mają jeszcze wiary.

W tej sprawie pobożnie i zgodnie z prawdą wierzymy, że niemowlę zostaje ogarnięte wiarą tych, którzy je przynoszą do chrztu. Toteż Kościół daje nam zbawiennie pod rozwagę, jak wiele korzyści przynosi każdemu jego własna wiara, skoro wiara innych może obdarzyć dobrodziejstwem tych, którzy własnej jeszcze nie mają. Zmarłemu synowi wdowy nie pomogła wiara własna, bo jej nie miał; pomogła mu jednak wiara matki i został wskrzeszony (Łk 7,12—15). O ileż bardziej wiara drugich może pomóc niemowlęciu, któremu nie da się zarzucić własnej niewierności!

Niektórzy ludzie nie mogą pogodzić się z tym, że już niemowlęta są obarczone grzechem, który wymaga odpuszczenia.

Imię Jezus znaczy Zbawiciel: „On bowiem zbawi lud swój od grzechów ich” (Mt 1,21). Kiedy przynosi się do kościoła małe dziecko, aby je uczynić chrześcijaninem, ochrzcić, to w tym celu, aby należało ono do ludu Jezusa. Jakiego Jezusa? Tego, który zbawia swój lud od ich grzechów. Gdyby w dziecku nie było nic, co potrzebuje zbawienia, należałoby je wynieść z kościoła. Dlaczego zatem nie mówimy matkom?: „Weźcie stąd te swoje maleństwa! Jezus jest przecież Zbawicielem: jeżeli w nich nie ma nic do zbawienia, weźcie je stąd! Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają”. Czy ktoś odważyłby się taką krzywdę robić maleństwu i mówić?: „Dla mnie Syn Boży jest Jezusem, dla niego nie jest Jezusem”. Nawet nie powinniśmy dyskutować na ten temat, aby nie stwarzać pozoru, że naszymi dyskusjami odwlekamy zbawienie małych dzieci. Należy je przynosić, chrzcić, uwalniać od grzechu, obdarzać życiem.

To bardzo prawdziwe, Ojcze, co mówisz. Grzech pierworodny to tajemnica naszej międzyludzkiej solidarności w złu. Odrzucić zaś chrzest niemowląt, to tyle samo, co zakwestionować możliwość naszej ogólnoludzkiej solidarności w Chrystusie.

W wyznaniu wiary, złożonym przez kogoś innego, niemowlę otrzymuje zdrowie, gdyż grzechem kogoś innego jest zranione. Pytam: „Czy wierzy w Jezusa Chrystusa?”, odpowiadasz: „Wierzy”. Odpowiadasz za maleństwo, które nie mówi, milczy, płacze i swoim płaczem wspomaga jakoś moją modlitwę — i to wystarczy. Czy wąż próbuje cię przekonać, że nie wystarczy? Niech każdy chrześcijanin odrzuci taką myśl ze swojego serca. Zatem za niemowlę się odpowiada i to wystarczy. Duch łączy nas wspólnym tchnieniem: niemowlę wierzy w kimś innym, bo w kimś innym zgrzeszyło.

Mam jeszcze dwa pytania. Po pierwsze, czy ważny jest chrzest udzielony przez księdza, który później porzucił swoje kapłaństwo, a może nawet utracił wiarę. Przecież on już wtedy, kiedy tego chrztu udzielał, mógł nie być w stanie łaski.

Kiedy Apostoł zobaczył, że ludzie w nim chcą złożyć nadzieję, zawołał: „Czy Paweł został za was ukrzyżowany? Czy w imię Pawła zostaliście ochrzczeni?” (1 Kor 1,13) Zatem nie swoją mocą chrzcił Paweł, ale jako sługa. Swoją zaś mocą chrzcił Pan. Kiedy powiada sługa, że ochrzcił, prawdę mówi. Powiada na przykład Paweł: „Ochrzciłem dom Stefanasa” (1 Kor 1,16), ale jako sługa. Toteż choćby był złoczyńcą i zdarzyło mu się wykonać tę posługę, to Bóg, którego mocą jest udzielany chrzest, zezwolił, żeby został udzielony przez takiego sługę.

Niegodny sługa udziela sakramentów ważnie, ale jednak — rzecz jasna — niegodnie. Pytanie ostatnie zadaję właściwie z czystej ciekawości. Twierdzi się czasem, Ojcze, że w Twoich czasach udzielano chrztu wyłącznie na Wielkanoc.

Sakrament chrztu niewątpliwie nie jest przywiązany do Wielkanocy. Wolno go przyjąć każdego dnia, Wielkanoc zaś godzi się obchodzić tylko w jeden i określony dzień w roku. Chrzest bowiem jest darem ku odnowie życia, Wielkanoc zaś obchodzi się jako wspomnienie świętego wydarzenia. Jeśli zaś w ten dzień większa liczba ludzi przyjmuje chrzest, to nie dlatego, żeby obfitsza była wówczas łaska zbawienia, ale zachęca ich do tego szczególna świąteczna radość.

Dziękuję, Ojcze, za rozmowę. Wiele się spodziewam po naszej rozmowie jutrzejszej o sakramencie Eucharystii.

ęęłęóksiążki: Jacek Salij, Rozmowy ze świętym Augustynem

O MIŁOŚCI

Szukajcie takiego skarbu, żebyście byli bogaci wewnętrznie. To, co ma wielką cenę, nazywa się drogimi — i słusznie. Zauważcie, jak się mówi: to jest droższe niż tamto. Otóż czy jest coś droższego niż miłość, bracia moi? Jaka jest jej cena? Ceną pszenicy są pieniądze, ceną pola — srebro, ceną perły — złoto, ceną miłości — ty sam. Jeśli chcesz posiąść pole, klejnoty, bydło, zastanawiasz się, jak to kupić, szukasz u siebie pieniędzy. Jeśli chcesz posiąść miłość, szukaj samego siebie, a znajdziesz siebie. Czy boisz oddać siebie, aby się nie zmarnować? Właśnie jeśli się nie oddasz, zgubisz siebie. Sama miłość mówi ustami Mądrości, toteż nie przestrasz się jej słów: Daj samego siebie! Jeśli ktoś chce ci sprzedać pole, powiada ci: Daj mi swoje złoto. Słuchaj, co powiada miłość ustami Mądrości: „Synu, daj mi swoje serce” (Prz 23,26).

Sądzę, Ojcze, że słowa Twoje dotyczą tylko takiej miłości, w którą naprawdę warto się zaangażować.

Miłość jest szatą godową. Nie każda miłość. Często przecież kochają się również ludzie złej woli, którzy są zgodni w dokonywaniu łotrostwa i ciemnych interesów, którzy lubią wspólnie oglądać kiepskie widowisko albo podniecają się wzajemnie wyścigami lub polowaniem. Ale w ludziach złej woli nie ma „miłości, która płynie z czystego serca, dobrego sumienia i wiary nie obłudnej” (1 Tm 1,5). Tylko taka miłość jest szatą godową.

W ewangelicznej przypowieści szata godowa jest warunkiem dopuszczenia do uczty. Widzę, Ojcze, że rozmowę o miłości rozpoczynasz z najwyższego poziomu. Powiadasz, że jest ona warunkiem życia wiecznego.

Oto czym jest miłość: to, czym kochamy Dobro niewysłowione, Dobro dobroczynne, Dobrego Stwórcę wszystkich dóbr. Niech twoją Radością będzie Ten, od którego pochodzą wszystkie twoje radości. Nie mówię o grzechu: jeden tylko grzech nie pochodzi od Niego.

Ludzie mają czasem wątpliwości, czy to nie jest jednostronne, mówiąc o miłości, mówić przede wszystkim o Bogu. Również przykazanie powiada, że Boga należy kochać z całej duszy, z całego serca, ze wszystkich sił i ze wszystkich myśli, a bliźniego — tylko jak siebie samego. Niejednemu trudno się z takim ustawieniem pogodzić.

Boga mam kochać z całego siebie, bliźniego jak siebie samego. A z czego mam kochać siebie, z czego mam kochać ciebie? Chcesz wiedzieć, z czego? Z tego, że Boga kochasz z całego siebie. Czy sądzisz, iż Bóg na tym korzysta, że Go kochasz? Że coś Mu z tego przychodzi, iż Go kochasz? Że gdybyś Go nie kochał, byłby na tym stratny? Jeżeli kochasz, ty na tym korzystasz: znajdziesz się tam, gdzie nie zginiesz. Może zapytasz: To samego siebie mam nie kochać? W ogóle nie kochasz siebie, jeśli nie kochasz Boga, który cię stworzył. Nienawidzisz siebie, sądząc, że się kochasz. „Kto kocha nieprawość, nienawidzi swojej duszy” (Ps 10,5).

Powiedziałeś, Ojcze, że również miłość bliźniego wypływa z miłości Boga...

Najpierw nakazano ci Boga kochać, następnie bliźniego. Boga jednak nie widzisz, miłością bliźniego oczyszczasz swoje oczy, abyś mógł zobaczyć Boga. „Jeżeli nie miłujesz brata, którego widzisz, jakże możesz miłować Boga, którego nie widzisz?” (1 J 4,20) Ale żebyś nie sądził, że w ogóle nie możesz zobaczyć Boga, powiedziano: „Bóg jest miłością, a kto trwa w miłości, w Bogu trwa” (1 J 4,16). Zatem kochaj bliźniego, a rozpoznasz w sobie przyczynę, dzięki której go miłujesz: zobaczysz Boga.

A jeśli ten bliźni czyni zło?

Kochaj grzesznika nie jako grzesznika, ale jako człowieka. Jeśli kochasz chorego, prześladujesz chorobę, bo jeśli oszczędzasz chorobę, nie kochasz chorego.

Ze słów Twoich wynika, że w miłości wolno niekiedy użyć również ostrego środka: jeśli jest szansa, że wyrwie się w ten sposób bliźniego ze stanu duchowej nieprzytomności.

Nawet róża ma kolce. Niektóre dzieła miłości wydają się przykre, surowe. Ale są potrzebne, bo dyktuje je miłość. Zatem jedno tylko krótkie przykazanie otrzymujesz: Kochaj, i czyń, co chcesz! Jeśli przemilczysz błąd, z miłości przemilczysz. Jeśli nakrzyczysz, z miłości nakrzyczysz. Jeśli ukarzesz, z miłości ukarzesz. Jeśli oszczędzisz, z miłości oszczędzisz. Korzeń miłości jest wewnątrz człowieka i tylko dobro może z niego wyrosnąć.

Wrócę jeszcze do Twoich poprzednich stwierdzeń. Mówiłeś, Ojcze, że warunkiem prawdziwej miłości bliźniego jest miłość Boga i wewnętrzna prawość. Są jednak grzechy, które nie powodują cudzej krzywdy. Sprzeciwiają się one Bożej miłości i znieprawiają nas duchowo, ale chyba nie przeszkadzają w okazywaniu dobra innym?

Jeśli kochasz niegodziwość, powiem ci otwarcie: Nienawidzisz siebie! „Kto kocha nieprawość, nienawidzi swojej duszy” (Ps 10,5). A cóż powiedzieć o ciele, które jest mniej wartościową częścią człowieka? Jeśli ktoś duszy swojej nienawidzi, miałby kochać ciało? Przecież ci, którzy kochają nieprawość i nienawidzą swojej duszy, obchodzą się bez żadnej czci ze swoim ciałem. Zatem jak tobie, który miłujesz nieprawość, można powierzyć bliźniego? Przecież będziesz go kochał jak siebie samego! A siebie ty gubisz, człowiecze! Zgubisz więc i tego, którego kochasz jak siebie samego. Lepiej zatem nikogo nie kochaj, lepiej sam tylko idź ku zgubie! Albo napraw swoją miłość, albo porzuć wspólnotę z ludźmi!

Ale czy nie jest i tak, że moja grzeszność uczy mnie wyrozumiałości wobec innych?

Im mniej w człowieku niegodziwości, tym więcej powinno być łagodności. Jeśli nie skruszą nas słowa Pana: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem” (J 8,7), to naśladujmy Jego przykład. Choć sam bez grzechu, powiada owej kobiecie: „I Ja cię nie potępiam, idź i więcej nie grzesz”. Mogła grzesznica obawiać się, że po odejściu tych, którzy ze względu na swoje grzechy nie ukarali grzechu cudzego, zostanie najsprawiedliwiej potępiona przez Tego, który sam był bez grzechu. Lecz On — nie z lęku przed własnym sumieniem, ale pełen przebaczenia — powiada: „I Ja cię nie potępiam”. Jeśli grzesznicy cię oszczędzili, tym bardziej nie lękaj się Niewinnego. Żeby zaś nie wydawało się, iż pochwala winy Ten, który je przebacza, dodaje: „Idź i więcej nie grzesz”.

Niepokoi mnie jeszcze sprawa nierównych szans w czynieniu miłości. Możliwości czynienia innym dobra bardzo zależą od zdolności, temperamentu, uprawianego zawodu itp.

Kto jest przepełniony miłością, zawsze ma z czego dawać. Nazywa się to dobrą wolą.

Pięknie to brzmi, ale czy to jest prawda?

Miłość rozdaje się zupełnie inaczej niż pieniądze. Nie tylko dlatego, że rozdawanych pieniędzy ubywa, a rozdawanej miłości przybywa. Kiedy dajemy pieniądze, nasza życzliwość jest większa, jeśli nie żądamy zwrotu. Natomiast nie można prawdziwie dawać miłości, jeśli nie będziemy życzliwie oczekiwać, że ten, komu dajemy, sam będzie miłość czynił. Pieniądze przychodzą do tego, kto je otrzymuje, ale odchodzą od tego, kto daje. Miłość zaś rośnie, jeśli ten, kto ją daje, żąda, aby dawał ją ten, kto odbiera. Ten zaś, kto przyjmuje miłość, wtedy zaczyna ją posiadać, gdy ją daje.

Tak paradoksalnie wspaniałe i jakżeż prawdziwe są prawa ducha! Ale nie jest łatwo żyć według tych praw.

Kto nie jest zraniony miłością, nigdy nie osiągnie prawdziwego zdrowia.

Zatem przyznajesz mi rację, Ojcze, że nie jest łatwo żyć według praw miłości?

Władca nasz woła: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście” (Mt 11,28). Nie zdołacie przyjść, jeśli nie porzucicie przeklętego trudu, jaki nakazują wam wasze pożądliwości. Chcecie do Mnie przybiec, ale obciążeni brzemieniem grzechów nie potraficie. „Przyjdźcie do Mnie, a Ja was orzeźwię”. Wybaczę wam grzechy, usunę to, co zalewało potem wasze oczy; uzdrowię rany na waszych ramionach. Zdejmę wasze brzemiona, ale nie pozostawię was bez brzemion. Zdejmę brzemiona złe, nałożę dobre. Powiada bowiem Pan: „Weźcie jarzmo moje na siebie”. Byliście obciążeni niszczącym brzemieniem pożądliwości, teraz będzie was uzdrawiająco obciążała miłość.

Ojcze, zarzuca się czasem etyce chrześcijańskiej, że cała, wraz z przykazaniami miłości, jest etyką interesowną.

Czytamy w Psalmie: „Umiłowałem przykazania Twoje ponad złoto” (18,11). Oto co sprawia łaska. Przykazania, których nie dało się zachowywać nawet pod strachem, są wypełniane z miłości. Usiłowano je zachowywać ze względu na ziemską i cielesną nagrodę, ale się nie udawało. Nie miłowano bowiem przykazań, ale co innego miłowano. Toteż nie przyjmowano ich dobrowolnie, ale raczej jako ciężar wbrew woli. Jeśli zaś miłujemy Boże przykazania ponad złoto i drogie kamienie, wszelka ziemska nagroda za ich zachowanie traci wartość. I żadnych innych dóbr ludzkich nie da się porównać z tymi dobrami, dzięki którym człowiek staje się dobry.

Krótko mówiąc, interesownością jest czynić dobro, aby posiąść jakieś dobra, natomiast czymś zupełnie innym jest czynić dobro, aby być dobrym. Chciałbym Cię jeszcze zapytać, Ojcze, o znaczenie słów Pana Jezusa: „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem” (J 13,34). Przecież miłość nie zaczęła się dopiero od czasów Chrystusa. Dlaczego więc Pan Jezus przykazanie miłości nazywa nowym?

Różnicę między miłością nakazaną przez Chrystusa a wszelką miłością świecką wskazują te słowa: „tak jak Ja was umiłowałem”. On zaś umiłował nas w ten sposób, że Boga w nas umiłował. Nie jakobyśmy Go mieli, lecz abyśmy Go mieli.

Tak bardzo lubisz, Ojcze, odsłaniać wiele prawdziwych sensów w jednym zdaniu biblijnym. To, co powiedziałeś, na pewno nie jest wszystkim na temat „przykazania nowego”.

Miłość w Chrystusie nas odnawia i czyni nas ludźmi nowymi, dziedzicami Nowego Testamentu, śpiewającymi pieśń nową. Ta miłość, bracia najdrożsi, odnowiła już zarówno sprawiedliwych Starego Testamentu, patriarchów i proroków, jak apostołów. Ona również obecnie odnawia narody, i ze wszystkich ludzi, rozproszonych po całym świecie, tworzy i zbiera lud nowy, ciało nowej małżonki Syna Bożego, oblubienicy Jednorodzonego, o której czytamy w Pieśni nad pieśniami: „Kim jest ta, co wspina się wybielona?” (8,5) Wybielona, bo odnowiona. Czym odnowiona, jeśli nie przykazaniem nowym? „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali”. Nie tak, jak miłują się ci, co podlegają zatraceniu. Nie tak, jak miłują się ludzie, którzy są tylko ludźmi. Abyście się wzajemnie miłowali jako bogowie i synowie Najwyższego, jako bracia Syna Jego Jedynego — tą miłością, jaką On nas umiłował i jaką prowadzi nas do tego celu, który zdoła zaspokoić nasze pragnienia.

Pamiętam jeszcze inną Twoją wypowiedź na ten temat: „Dlatego nowe, bo przez tę miłość zyskujemy odpuszczenie grzechów. Nie trzymać się tego przykazania jest ciężkim grzechem i korzeniem wszystkich grzechów”. Ale zmieńmy nieco temat. Bardzo modne jest dzisiaj porównywać miłość ze śmiercią. Może zechcesz, Ojcze, coś nam na ten temat powiedzieć.

Mocna jak śmierć jest miłość” (Pnp 8,6). Bracia, któż oprze się śmierci? Ona większa niż ogień, niż burze morskie, niż żelazo, większa niż potęgi i królowie. Przychodzi śmierć i któż się jej sprzeciwi? Na nią nie ma mocnych. Ze względu na tę jej moc, miłość porównuje się do śmierci. A również dlatego, że miłość zabija to, czym byliśmy, abyśmy się stali tym, czym nie byliśmy. Miłość sprawia w nas swojego rodzaju śmierć. Umarł na nią ten, który mówił: „Świat został dla mnie ukrzyżowany, a ja dla świata” (Ga 6,14). Umarli w ten sposób ci, o których powiedziano: „Umarliście bowiem i życie wasze ukryte jest wraz z Chrystusem w Bogu” (Kol 3,3).

Zbliżamy się do końca naszej rozmowy. Pod koniec wywiadów często stawia się pytanie o przyszłość. Właśnie to pytanie pozwolę sobie postawić: Jakie perspektywy ma miłość?

Słuchajcie, co sam Pan obiecuje w Ewangelii: „Kto Mnie miłuje, ten będzie umiłowany przez Ojca mego, a również Ja będę go miłował” (J 14,21). A jeśli Go zapytamy: Co dasz temu, kto Cię miłuje?, odpowie: „Objawię mu siebie”. Tęsknijmy za Nim, a ukochamy Go, pożądajmy Go, jeśli jesteśmy Jego oblubienicą. Oblubieniec jest nieobecny, zatem oczekujmy Go, bo nadejdzie Ten, za którym tęsknimy. Niech się oblubienica nie lęka, że zostanie porzucona. On zostawił dowód miłości, o którym nie zapomni. Jaki dowód miłości? Krew swoją przelał. Jaki dowód miłości? Ducha Świętego posłał. O takich dowodach miłości mógłby zapomnieć ten Oblubieniec? Gdyby nie kochał, takich dowodów by nie dawał. On już teraz kocha! Obyśmy tylko my mogli tak kochać! „Nikt nie ma większej miłości niż ten, kto życie swoje daje za przyjaciół swoich” (J 15,13).

Czekamy na Chrystusa, ale zarazem On sam nam powiedział: „Oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28,20).

Kochając Boga, już Go posiadasz. Tego, co się kocha w brudnym pożądaniu, często się nie posiada. Czy tym samym jest kochać złoto i mieć złoto? Wielu kocha, a nie ma. Czy tym samym jest kochać zaszczyty i ich dostępować? Wielu, co ich nie ma, pali się do ich posiadania. Szukają ich i często śmierć wcześniej po nich przyjdzie niż je znajdą. Bóg odwołuje się do naszej interesowności, woła: Miłujcie Mnie, a będziecie Mnie mieli, bo nawet nie moglibyście Mnie kochać, gdybyście Mnie już nie mieli.




ęęłęóNADZIEI

Sądzę, Ojcze, że bez nadziei nie da się być chrześcijaninem.

Nie od razu po wyjściu z wody chrztu wchodzą chrześcijanie do ziemi obiecanej, lecz przebywają w nadziei. Po chrzcie świat ten staje się dla chrześcijanina pustynią; jeżeli rozumie on to, co przyjął. Toteż życie swoje traktuje jako pielgrzymkę i oczekiwanie ojczyzny. Jak długo zaś oczekuje, trwa w nadziei. „W nadziei bowiem już jesteście zbawieni. Nadzieja zaś na to, co się ogląda, nie jest nadzieją: na cóż bowiem oczekuje ten, kto już ogląda? Jeżeli zaś nie oglądamy, mamy nadzieję i z wytrwałością tego oczekujemy” (Rz 8,24n). Ta wytrwałość sprawia, że będąc na pustyni, oczekujemy. Jeśli ktoś sądzi, że już jest w ojczyźnie, nie dojdzie do ojczyzny, osiedli się podczas podróży. Otóż aby nie osiedlił się podczas podróży, niech oczekuje ojczyzny, niech tęskni za nią, niech nie zbacza. Bo przyjdą pokusy.

Zatem nadzieja jest tylko tam, gdzie przed ludźmi rysuje się droga. Droga ku czemuś upragnionemu.

Nadzieja niezbędna jest podczas pielgrzymki, ona osładza drogę. Kiedy podróżny trudzi się wędrówką, dlatego znosi trud, że ma nadzieję dojść do celu. Odbierz mu tę nadzieję, a natychmiast utraci siły do wędrówki. Zatem również nadzieja na życie wieczne stanowi słuszne wyposażenie naszej pielgrzymki. Ona dodawała cierpliwości męczennikom, tak że uzyskiwali korony. Oczekiwali tego, czego nie widzieli, i gardzili tym, co przyszło im znosić. W tej nadziei wołali: „Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusa? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, czy miecz? Albowiem z powodu Ciebie zabijają nas przez cały dzień” (Rz 8,35n).

Mówisz, Ojcze, tak, jakby nadzieja na życie wieczne była jedyną postacią nadziei przeżywanej przez ludzi. Wiadomo, że tak nie jest.

Modlimy się w Psalmie do Pana Boga naszego: „Ty jesteś moją nadzieją, cząstką moją w ziemi żyjących” (141,6). On właśnie, który jest naszą nadzieją w ziemi żyjących, nakazuje mi przemówić do was w tej ziemi śmiertelników: Nie zważajcie na to, co widzialne, lecz na to, co niewidzialne. Bo to, co można zobaczyć, jest doczesne, a to co niewidzialne — wieczne (2 Kor 4,18). Obietnice świata są zwodnicze, Boże obietnice nigdy nie kłamią. Świat jednak zdaje się swoje obietnice spełniać już tutaj, tzn. w tej ziemi śmiertelników, w której przebywamy obecnie, Bóg zaś swoje obietnice wobec nas wypełni w ziemi żyjących. Toteż niejeden zmęczył się oczekiwaniem prawdziwych obietnic i nie wstydzi się kochać fałszywych. O takich powiada Pismo: „Biada tym, którzy utracili wytrwałość i zeszli na drogi złe” (Syr 2,14).

Rozumiem, że chodzi Ci, Ojcze, o nadzieję fundamentalną, o tę nadzieję, z jaką człowiek zwraca się ku swojemu celowi ostatecznemu. Całym sercem zgadzam się z Tobą, że to fatalne umieścić tylko na tym świecie swój cel ostateczny. Serce ludzkie ma przecież pojemność nieskończoną i słusznie powiedziałeś kiedyś, że „niespokojne jest serce człowieka, dopóki nie spocznie w Bogu”. Różne nasze nadzieje codzienne, doczesne, bez których nie sposób sobie wyobrazić życia, można i trzeba otwierać na nadzieję ponad doczesną. Jeśli tego nie uczynię, przestaję być dzieckiem Bożym, staję się dzieckiem tego świata. W tym samym duchu należy rozumieć — jak sądzę — słowa proroka Jeremiasza: „Przeklęty każdy, kto nadzieję pokłada w człowieku” (17,5). Przecież nie mogą one dotyczyć różnych naszych nadziei powszednich, odnoszą się one do nadziei ostatecznej. Właśnie, Ojcze, co sądzisz o tym przekleństwie?

Przeklęty każdy, kto nadzieję pokłada w człowieku”. A więc również sam w sobie nie pokładaj nadziei, bo jesteś człowiekiem. Jeśli bowiem położyłeś nadzieję w innym człowieku, zabałaganiłeś coś z pokorą. Jeśli zaś pokładasz nadzieję w sobie, jesteś niebezpiecznie pyszny. Co zatem robić? Jedno i drugie prowadzi do zguby. Fałszywa pokora nie podnosi, człowiek niebezpiecznie pyszny spadnie w otchłań.

Tu zapytam tylko jednym słowem: Dlaczego?

Człowiek tak długo jest czymś, dopóki jest złączony z Tym, który go stworzył. Jeśli od Niego odejdzie, staje się niczym.

Czyli że moja intuicja była słuszna: tylko taka nadzieja położona w człowieku jest przeklęta, która nas odrywa od Boga. Zresztą sam Jezus Chrystus jest przecież prawdziwym człowiekiem!

Właśnie dlatego, że „przeklęty każdy, kto nadzieję pokłada w człowieku”, Bóg stał się człowiekiem, postanowił umrzeć i zmartwychwstać. Bo w ten sposób na ludzkim ciele pokazano nam przyszłość człowieka, a zarazem wierzymy Bogu, nie człowiekowi.

Jednak nawet w Bogu można nadzieję pokładać fałszywie. Nazywa się to zuchwałym liczeniem na Boże miłosierdzie.

Należy się lękać zarówno nadziei, jak rozpaczy, jeśli prowadzi do następnych grzechów. Posłuchaj, co mówi ktoś w rozpaczy: Już i tak pójdę na potępienie, mogę czynić, co mi się chce. Posłuchaj również tego, kto żyje nadzieją: Wielkie jest Boże miłosierdzie; kiedy się nawrócę, odpuści mi wszystko; dlaczego teraz nie uczynić tego, na co mam ochotę? Jednego do grzechu prowadzi rozpacz, drugiego nadzieja. Jedno i drugie jest niebezpieczne, jednego i drugiego trzeba się lękać. Biada temu, kto rozpacza. Biada temu, kto żyje przewrotną nadzieją.

Ludzi takich trzeba jakoś wyprowadzać z błędu.

Przypatrz się, jak Bóg ratuje chorych na te dwie choroby. Tym, którzy chorują na przewrotną nadzieję, powiada: „Nie zwlekaj z nawróceniem do Pana ani nie odkładaj tego z dnia na dzień. Nagle bowiem gniew Jego przyjdzie i zginiesz w dniu pomsty” (Syr 5,7). Chorującym zaś na rozpacz powiada: „W dniu, w którym niegodziwiec się nawróci, zapomnę wszystkie jego nieprawości” (Ez 18,21n).

W gruncie rzeczy rozmawiamy cały czas o nadziei w aspekcie celu ostatecznego. A droga do celu ostatecznego też ma swoje problemy.

Jest nadzieja na nagrodę wieczną. I jest inna nadzieja, która szczególnie pociesza w upokorzeniu i ucisku. Jest to nadzieja na pomoc łaski, abyśmy nie osłabli. O tej nadziei powiada Apostoł: „Wierny jest Bóg i nie dopuści, abyście byli doświadczani ponad siłę, lecz wraz z doświadczeniem da wam pomoc, abyście je znieść mogli” (1 Kor 10,13). Tę nadzieję własnymi ustami głosił Zbawiciel, kiedy mówił: „Tej nocy szatan domagał się, aby was przesiać jak pszenicę. Ale Ja prosiłem za tobą, Piotrze, aby nie ustała twoja wiara” (Łk 22,31n). Nadzieję tę dał nam również w modlitwie, której nas nauczył, gdzie każe nam się modlić: „I nie wódź nas na pokuszenie”.

Zatem trwanie w nadziei na życie wieczne nie jest takie łatwe.

Tylko cichy i łagodny wytrwa cierpliwie w trudach obecnego życia, bez tego zaś nie da się zachować nadziei na życie przyszłe. Tylko cichy i łagodny nie sprzeciwia się woli Bożej, której brzemię jest lekkie, a jarzmo słodkie, lecz tylko dla tych, co wierzą Bogu, pokładają w Nim nadzieję i kochają Go. Jeśli w ten sposób będziecie cisi i łagodni, nie tylko z wdzięcznością przyjmiecie Jego pociechy, ale jako dobrzy synowie zniesiecie również Jego karanie. I tak mając nadzieję na to, czego nie widzicie, spodziewać się będziecie tego w wytrwałej cierpliwości. Tak czyńcie, w ten sposób postępujcie — w Chrystusie, który powiedział o sobie: „Ja jestem Drogą” (J 14,6).

Ojcze, słyszy się często — zarówno w formie zarzutu, jak w formie życzliwej zazdrości w stosunku do wierzących — że nadzieja na życie wieczne czyni życie łatwiejszym.

Nie brak było męczennikom nadziei w Bogu, a jednak wycierpieli to samo, co bandyci i przestępcy. Ale czy oni mieli nadzieję na to, że unikną prześladowań na tej ziemi i będą mogli używać tego życia doczesnego? Oczywiście, że nie. Oni przecież mieli nadzieję od samego porannego brzasku. Co to znaczy? Pamiętali o tym porannym brzasku, kiedy to zmartwychwstał ich Pan. I wiedzieli, że zanim zmartwychwstał, wycierpiał to samo, co oni. I nie utracili nadziei, że i oni po takich cierpieniach zmartwychwstaną na życie wieczne.

Dałeś mi, Ojcze, dyskretnie do zrozumienia, że kiedy się mówi o nadziei chrześcijańskiej, nieprzydatne są kategorie „łatwiej—trudniej”. Chodzi raczej o to, że kto wierzy w życie wieczne i rzeczywiście się go spodziewa, ma — niezależnie nawet od łaski Bożej — wyraźną motywację do sprostania również takim trudnościom, którym bez nadziei by nie podołał.

Prześladowcy, znęcając się nad ciałami męczenników, spodziewali się, że usłyszą narzekanie i rozpacz. Nie rozumieli bowiem wewnętrznej radości, jaką daje świętym nadzieja na życie przyszłe. Pisze o tym Apostoł: „niby smutni, lecz zawsze radośni” (2 Kor 6,10); oraz: „cieszymy się nawet z prześladowań” (Rz 5,3).

Najwyższy przykład pięknej postawy w utrapieniach zostawił nam oczywiście Jezus Chrystus.

Najwyższy, przez którego wszystko zostało stworzone, został wydany (ponieważ przyjął postać sługi) na szyderstwo i odrzucenie przez lud, na hańbę, na biczowanie i śmierć na krzyżu. Przykładem swojej męki nauczył nas, z jaką cierpliwością mamy w Nim iść przez życie. Zaś przykładem swego zmartwychwstania utwierdził nas w tym, czego powinniśmy od Niego cierpliwie oczekiwać. Wprawdzie nadzieja nasza dotyczy tego, czego nie widzimy. Ale jesteśmy ciałem tej Głowy, w której dopełniło się już to, czego oczekujemy.

Najtrudniejsza jest chyba nadzieja w obliczu śmierci. I właśnie do takiej nadziei wzywa nas ukrzyżowany Chrystus.

Wszyscy jęczymy w obliczu śmierci, ale pocieszył nas Ten, który umarł, abyśmy się nie bali śmierci. On pierwszy zmartwychwstał, abyśmy mogli mieć nadzieję. W naszej nędzy nadzieja nas pocieszyła. Nastała radość wielka. I wybawił nas Pan z niewoli i weszliśmy na drogę, która prowadzi z niewoli do ojczyzny. Zatem już teraz jesteśmy odkupieni i nie lękajmy się wrogów, którzy się na nas zasadzają.

Mimo wszystko jednak nie jest łatwo trwać w nadziei.

Dawno temu otrzymał obietnicę pewien człowiek, który „wbrew nadziei uwierzył nadziei, że będzie ojcem wielu narodów” (Rz 4,18). To, co obiecano jednemu wierzącemu Abrahamowi, już się spełniło. A my wątpimy w spełnienie obietnicy danej wszystkim wierzącym? Niech tacy również dziś sobie mówią: „Jedzmy i pijmy, bo jutro pomrzemy” (1 Kor 15,32). Powiadają tacy, że pomrą dopiero jutro, w rzeczywistości zaś już w chwili, kiedy to mówią, są umarłymi. Wy jednak, bracia, jesteście synami zmartwychwstania, współobywatelami świętych aniołów, dziedzicami Boga i współdziedzicami Chrystusa, więc ich nie naśladujcie.

Mówisz, Ojcze, o ludziach bez nadziei, jakby to byli ostatni szubrawcy. A przecież był moment, że nawet uczniowie Chrystusa ją utracili.

Nadzieję, która jest darem, obietnicą, wielką łaską, utracili uczniowie, kiedy Chrystus umarł. Wraz z Jego śmiercią odpadli od nadziei. Kiedy usłyszeli o tym, że zmartwychwstał, wieść ta wydała im się brednią. Prawda była w ich oczach niedorzecznością.

Święta to prawda: Kto już teraz nie doświadcza w nadziei zmartwychwstania, nawet prawda o zmartwychwstaniu Chrystusa wydaje mu się niedorzecznością. Pamiętam, Ojcze, że w jednym ze swoich kazań wołałeś w natchnieniu: „O uczniowie! mieliście nadzieję i już jej nie macie! Oto Chrystus żyje, a wasza nadzieja umarła!” Ogromnie mi się spodobało, gdy porównałeś uczniów, którzy w Wieki Piątek utracili nadzieję, do łotra na krzyżu: „Tacy z was uczniowie! Łotr na krzyżu był od was lepszy! On rozpoznał Tego, który z nim był ukrzyżowany!” Rzecz jasna, po zmartwychwstaniu Chrystusa nasza nadzieja uzyskała zupełnie nowe perspektywy.

Wzdychajcie do wiekuistego Jeruzalem. Doszła już tam wasza nadzieja, niech za nią idzie wasze życie. Będziemy tam razem z Chrystusem. Już teraz stamtąd On nami rządzi. Niech nas zwiąże ze sobą w świętym Mieście, gdzie równi będziemy aniołom Bożym. Nie odważylibyśmy się tego dla siebie oczekiwać, gdyby nam Prawda tego nie obiecała.

I właśnie w perspektywie zmartwychwstania Chrystusa należy rozumieć słynne słowa św. Pawła: „W nadziei już zostaliśmy zbawieni” (Rz 8,24).

W nadziei już zostaliśmy zbawieni”. Powiedziano to w czasie przeszłym. A ponieważ jeszcze nie w rzeczywistości, ale w nadziei zostaliśmy zbawieni, dopiero nadejdzie to, co jest przedmiotem naszej nadziei. Już teraz oglądamy i posiadamy, ale jeszcze nie jest to rzeczywistość, tylko nadzieja. Już zostaliśmy zbawieni, a jednak zbawienie jest dopiero przedmiotem naszej nadziei i go oczekujemy — jeszcze go nie posiedliśmy.

Powiedz, Ojcze, jak widzisz wzajemne związki między nadzieją a wiarą i miłością.

Kto prawdziwie kocha, na pewno prawdziwa jest jego wiara i nadzieja. Kto zaś nie kocha, na próżno wierzy, choćby prawdziwie wierzył; na próżno żywi nadzieję, choćby dotyczyła ona prawdziwej szczęśliwości. Chyba że tak wierzy i ma nadzieję, że potrafi wyprosić sobie miłość.

Ogromnie pocieszające jest to ostatnie zdanie.

Nadzieja zazwyczaj zapala miłość. Jak to czytamy w Psalmie: „Umiłowałem, ponieważ wysłuchał Pan mojego błagania” (114,1).

Pan Jezus jednak nauczał też o potępieniu wiecznym.

Gdyby lęk przed potępieniem nie towarzyszył radości naszej nadziei, opanowałoby nas leniwe poczucie bezpieczeństwa i pyszne zuchwalstwo.

Symbolem nadziei jest kotwica? Zastanawiam się: dlaczego?

Pragnieniem znajdujemy się już tam. Już naszą nadzieję zarzuciliśmy niby kotwicę na ziemię obiecaną i już nie rozbijemy się na tym wzburzonym morzu. Jeśli okręt zaczepiony jest na kotwicy, słusznie powiadamy, że już przybił do brzegu. Jeszcze wstrząsają nim wiatry, ale bliskość ziemi ubezpiecza go przed wiatrami i burzami. Tak samo przeciwko niebezpieczeństwom obecnego naszego pielgrzymowania ubezpiecza nas nadzieja zarzucona w Jeruzalem niebieskim, abyśmy nie rozbili się o skałę.

Czy są jeszcze jakieś inne symbole nadziei?

Nadzieja jest naszą pochodnią. Płonie ta pochodnia w nocy, bo nadzieja dotyczy tego, czego nie widzimy. Jeśli ani nie widzimy, ani nie mamy nadziei, to i w nocy jesteśmy i bez pochodni. Nieszczęsne to ciemności! Żebyśmy jednak nie osłabli w ciemnościach, całą noc niech świeci nasza pochodnia. Cierpliwie oczekujmy celu naszej nadziei, choć go nie widzimy.

Oby ta pochodnia świeciła nam coraz jaśniej! Dziękuję, Ojcze, za rozmowę.

ęęłęóO WIERZE

Niektórzy sądzą, że wiara kłóci się z rozumem.

Niemożliwe, aby Bóg nienawidził w nas tego, czym jako Stwórca wywyższył nas ponad zwierzęta. To byłby absurd, gdyby wiara odrzucała lub podważała rozum. Przecież nie moglibyśmy nawet wierzyć, gdybyśmy nie mieli rozumnej duszy. Jednakże w niektórych sprawach dotyczących zbawczej nauki, których nie możemy jeszcze ogarnąć rozumem (niektórych tylko do czasu), wiara wyprzedza rozum. Zresztą rozum się wówczas tego domaga, aby wiara oczyszczała serce, tak by człowiek mógł uchwycić i znieść światło Tego, który jest Wielkim Rozumem.

Co zatem sądzisz, Czcigodny Ojcze, o przyczynowych relacjach między rozumem a wiarą: Czy rozumienie jest warunkiem uwierzenia, czy też wiara pogłębia i poszerza nasze rozumienie siebie i świata?

Ja głoszę wiarę, aby uwierzyli ci, którzy jeszcze nie wierzą. A przecież, jeśli nie zrozumieją tego, co mówię, nie mogą uwierzyć. Zatem w pewnym sensie prawdziwą jest zasada: „Chcę zrozumieć, aby uwierzyć”. Ale kiedy powiadam za Prorokiem: „Uwierz, abyś zrozumiał” (Iz 7,9; wg Septuaginty), prawdę mówię. Zatem zrozum, abyś uwierzył; uwierz, abyś zrozumiał. Jedno nie sprzeciwia się drugiemu. Zrozum moje słowo, abyś uwierzył. Uwierz, abyś zrozumiał słowo Boże.

Ale sam, Ojcze, nauczasz, że błędem jest odkładać moment uwierzenia Chrystusowi, dopóki rozum nie odpowie sobie na wszystkie pytania dotyczące wiary. Nie sposób na przykład rozwiązać wszystkie bez wyjątku problemy, jakie nasuwa człowiekowi Pismo Święte.

Kto chciałby rozwiązać wszystkie pytania dotyczące Ksiąg świętych zanim uwierzy, wcześniej skończy mu się życie, niż zdoła przejść ze śmierci do życia. Jest ich przecież bez liku i nie da się skończyć z nimi przed przyjęciem wiary, raczej życie się skończy bez wiary. Ale rzecz jasna, kiedy już wiarę się przyjęło, należy je z całą starannością badać, aby serca wierzących napełniały się pobożną radością. To, co się w tych problemach wyjaśniło, należy bez pychy przekazywać innym; to zaś, co pozostało nie rozwiązane, trzeba bez uszczerbku dla zbawienia znosić.

Tak samo w przesłaniu wiary zawierają się prawdy, które całkowicie przekraczają nasze powszednie doświadczenie. Na przykład prawda o zmartwychwstaniu Chrystusa. Rozum musi sobie zadać pytanie: Czy to, wobec czego nasz zdrowy rozsądek jest tak bezradny, rzeczywiście jest prawdą?

Kiedy słyszysz, że trzeciego dnia zmartwychwstał, może wątpisz, może się miotasz. Łatwiej ci uwierzyć w to, co ludzkie: że się urodził, cierpiał, został ukrzyżowany, umarł i że Go pogrzebano. Kiedy zaś słyszysz, że trzeciego dnia zmartwychwstał, zaczynasz wątpić. Człowiecze, przecież chodzi tu o Boga, o Wszechmogącego — i przestań wątpić. Jeśli mógł ciebie, którego nie było, stworzyć z niczego, dlaczego nie mógłby człowieka, którego już stworzył, wskrzesić?

Nieuchronnie zatem zbliżamy się do pytania zasadniczego: Co to jest wiara? Bo z tego, co powiedziałeś, Ojcze, wynika, że w każdym razie jest czymś dużo więcej niż światopoglądem, niż siatką przeświadczeń, jaką człowiek religijny nakłada na rzeczywistość, aby ją dla siebie oswoić. Wspomniałeś przecież o tym, że wiara realizuje się między innymi poprzez zaufanie Bogu Żywemu i Wszechmogącemu.

Wiara jest zadatkiem tego, czego się spodziewamy; przekonaniem o rzeczach, których nie widzimy” (Hbr 11,l). Jeżeli ich nie widzimy, jak się przekonać, że one są? Otóż skąd pochodzą te rzeczy, które widzisz, jeśli nie od Tego, którego nie widzisz? Coś widzisz, żebyś w coś wierzył; żebyś na podstawie tego, co widzisz, wierzył w to, czego nie widzisz. Nie bądź niewdzięczny wobec Tego, dzięki któremu widzisz, bo widzisz, abyś mógł wierzyć w to, czego jeszcze nie możesz widzieć. Dał Bóg twojemu ciału oczy, twojemu sercu rozum. Rusz rozumem w swoim sercu, pobudź tego, który mieszka w twoich wewnętrznych oczach, aby otworzył okna i rozpoznał stworzenie Boże. Musi bowiem być ktoś w środku, żeby patrzył przez oczy. Kiedy patrzysz pod nieobecność tego wewnętrznego mieszkańca, coś jest tuż pod twoimi oczyma, a ty tego nie widzisz. Bo cóż z tego, że otwarte okna, jeśli ten, który przez nie ma patrzeć, odszedł?

Wiara jest zatem wrażliwością na Obecność bardziej realną niż rzeczy cielesne i dlatego dla cielesnych oczu niewidzialną. Jest zarazem wielką drogą ku tej Obecności. W miarę jak postępujemy na tej drodze, wzrasta nasze uczestnictwo w rzeczywistości. Tak chyba trzeba rozumieć Twoje słowa, Ojcze, że na podstawie tego, co widzę, mam wierzyć w to, czego jeszcze nie mogę widzieć. Właśnie wiara przygotuje mnie do tego, żebym mógł widzieć również to, czego obecnie jeszcze nie widzę. To bardzo niebanalne spojrzenie na wiarę: Wiara jako wielki program pełnego wkorzenienia w Rzeczywistość.

Wiara jest fundamentem, ale pomyśl o gmachu, jaki na nim zostanie zbudowany. Im niższy fundament, tym wspanialszy szczyt będzie. Wiara ma w sobie coś z pokory, ale oglądanie Boga i nieśmiertelność, i życie wieczne nie ma w sobie pokory, lecz wspaniałość, wzniosłość, żadnego braku, wieczną trwałość, żadnego zagrożenia od nieprzyjaciół, żadnego lęku przed zepsuciem. Wielka to rzecz, która zaczyna się wiarą, choć niektórzy nią gardzą. Dyletanci gardzą fundamentem. Jest to wielki dół, w który rzuca się kamienie; nikt ich nie wygładza, nikt nie troszczy się o ich piękno. Podobnie jest z korzeniami w drzewie: nie są one piękne, a jednak wszystko, co cię w drzewie raduje, wyrasta z korzeni.

Masz rację, Ojcze: wielkość programu wyjaśnia wielkość obecnego poniżenia wiary — wyjaśnia, dlaczego wiara dotyczy rzeczy w zasadzie niewidzialnych. Przecież nie dlatego, że Pan Bóg chce nam utrudnić życie i nie pozwala nam naocznie widzieć tego, co w naszym życiu najważniejsze. Wymiar wiary, a zwłaszcza sam Bóg, jest dla nas obecnie niewidzialny, „gdyż żaden człowiek nie może oglądać Bożego oblicza i pozostać przy życiu” (Wj 33,20). Bóg jest naprawdę nieskończenie doskonały, zbyt wspaniały, żebyśmy mogli w obecnej naszej sytuacji wejść bez szkody w bezpośredni z Nim kontakt. Właśnie wiara jest stopniowym, coraz głębszym uzdalnianiem człowieka do bezpośredniej łączności z Bogiem, Źródłem wszelkiego istnienia i wszelkiego dobra.

Powiada Apostoł Jan: „Umiłowani, obecnie jesteśmy dziećmi Bożymi, ale jeszcze się nie ujawniło, czym będziemy. Wiemy, że gdy to się objawi, będziemy do Niego podobni, bo ujrzymy Go takim, jakim jest” (1 J 3,2). Wielka obietnica! Lecz taka jest nagroda wiary. Chcesz uzyskać nagrodę? Staraj się o nią! Jeśli wierzysz, domagaj się nagrody wiary. Jeśli zaś nie wierzysz, jak ci nie wstyd żądać nagrody?

I pomyśleć, że słowo „nagroda” dało powód do pomawiania wiary chrześcijańskiej o interesowność! Trudno o większe nieporozumienie. Z tego, co mówisz, Ojcze, jasno wynika, że wiara jest to coś niewyobrażalnie więcej niż uznanie za prawdziwą określonej doktryny.

Wierzyć, że On jest Chrystusem, a wierzyć w Chrystusa — to wielka różnica. Nawet demony uwierzyły, że On jest Chrystusem (Jk 2,19), ale nie uwierzyły w Chrystusa. Ten bowiem uwierzył w Chrystusa, kto w Nim położył nadzieję i Go kocha. Albowiem kto ma wiarę bez nadziei i bez miłości, wierzy, że jest Chrystus, ale nie wierzy w Chrystusa. Kto zaś w Chrystusa wierzy, przychodzi Chrystus do niego i jednoczy się z nim w taki sposób, że staje się członkiem w Jego ciele. Bez nadziei i miłości jest to jednak niemożliwe.

Czyli wierzyć w Chrystusa to zwracać się ku Niemu swoją postawą i swoimi czynami. Więcej: w miarę możliwości całym sobą. Jedno mnie w Twoich wypowiedziach na ten temat trochę niepokoi. Rozumiem, że „wiara bez uczynków martwa jest” (Jk 2,17). Ale z Twoich wypowiedzi ktoś mógłby wnioskować, że miłość bez wiary jest niemożliwa.

Gdzie jest miłość, tam musi być wiara i nadzieja. Gdzie jest miłość bliźniego, tym samym jest tam miłość Boga. Kto bowiem nie kocha Boga, jak może kochać bliźniego, jak siebie samego? Skoro nawet samego siebie nie kocha! Należy jednak odróżnić miłość nakazaną przez Chrystusa od tej miłości, jaką ludzie po ludzku się wzajemnie kochają. Na różnicę wskazują słowa: „tak jak Ja was umiłowałem” (J 13,34). Chrystus zaś w taki sposób nas kocha, abyśmy mogli razem z Nim królować.

Może wrócimy do tego tematu w rozmowie o miłości. Myślę, że jest dużo logiki w Twoim radykalizmie, Ojcze. Jest to ten sam radykalizm, jaki znajduję w niektórych wypowiedziach Nowego Testamentu: „Bez wiary nie sposób podobać się Bogu” (Hbr 11,6); albo: „Kto nie uwierzy, będzie potępiony” (Mk 16,16). Jeśli wiarę ujmuje się zgodnie z tym, co powiedziałeś, łatwiej zrozumieć, że radykalizm ten nie ma nic wspólnego z duchem sekciarstwa czy nietolerancją wobec inaczej myślących. Ale chciałbym się zatrzymać szczególnie nad jednym z takich radykalnych sformułowań. Mianowicie w Ewangelii św. Jana piętnuje się grzech niewiary, tak jakby to był jedyny, a w każdym razie najważniejszy grzech godny potępienia: „Gdy przyjdzie Pocieszyciel, przekona świat o grzechu, o sprawiedliwości i o sądzie. O grzechu — bo nie wierzą we Mnie” (16,8n). O co tu chodzi, Ojcze?

Może o to, że niewiara zatrzymuje wszystkie grzechy, wiara zaś od nich uwalnia. Toteż ten jeden grzech nie podoba się Bogu bardziej niż inne, gdyż to z jego powodu inne nie zostają odpuszczone — pyszny człowiek nie chce bowiem uwierzyć w pokornego Boga. Dlatego napisano: „Bóg pysznym się sprzeciwia, a pokornym łaskę daje” (Jk 4,6).

Myślę, że chodzi tu o niewiarę w sensie obiektywnym tzn. o rzeczywiste zamknięcie się na Boga. Bałbym się takich twierdzeń wygłaszać o konkretnych ludziach, którzy rozpoznają siebie jako niewierzących. Wydaje mi się, że zastrzeżenie to dotyczy również Twojego poglądu, Ojcze, do którego tak często powracałeś, że bez wiary nie ma dobrego czynu.

Dobry czyn wynika z ukierunkowania, a to wskazuje wiara. Wyobraź sobie człowieka, który znakomicie steruje okrętem, ale zapomniał, dokąd płynie. Cóż z tego, że wspaniale ustawia żagle, i okręt jest mu doskonale posłuszny, że umie go ustawić podczas burzy, że chroni go przed uszkodzeniem? Starczy mu sił, żeby wyprowadzić okręt, skąd chce i dokąd chce, ale kiedy go zapytać, dokąd płyniemy, odpowie: „Nie wiem”, albo: „Do jakiegoś portu, a może o jakąś skałę się rozbijemy”. Czy nie jest tak, że im bardziej taki jest pewien swojej sztuki żeglarskiej, tym większe niebezpieczeństwo, że doprowadzi okręt do rozbicia? Oto przykład człowieka, który szybko posuwa się naprzód poza drogą. Czy nie byłby lepszy i bardziej bezpieczny taki sternik, który choć mniej zdolny i z trudem dając sobie radę, trzyma się właściwego kursu?

Rzadko kto tak starannie jak Ty, Ojcze, rozróżnia dobro obiektywne od tego, co wydaje się dobrem. Dobro obiektywne to takie, którego pierwszym Sprawcą jest Bóg i które do Boga prowadzi.

Gdyby dobre dzieła usprawiedliwiały Abrahama, miałby chwałę, ale nie u Boga” (Rz 4,2). Zachowaj nas, Boże, od takiej chwały. Raczej usłyszmy następujące słowo: „Kto się otacza chwałą, niech się w Panu otacza chwałą” (1 Kor 1,31). Liczni bowiem swoje czyny poczytują sobie za chwałę i spotkasz wielu pogan, którzy dlatego nie chcą zostać chrześcijanami, bo jakoby wystarczy im ich dobre życie. „Ważne jest dobre życie — powiada taki — a jakie przykazania da mi Chrystus? Abym dobrze żył? Już dobrze żyję, Chrystus jest mi niepotrzebny”. Taki ma chwałę, ale nie u Boga.

I wiara jest oczywiście pierwszym dobrem spośród tych, które prowadzą do Boga?

Wszystkie twoje dobre czyny to twoje duchowe dzieci, a wśród nich twoją pierworodną jest wiara. Jeśli na przykład potajemnie pożądasz cudzej rzeczy, wewnątrz tracisz wiarę. Stajesz się obłudnikiem, który kieruje się nie miłością, ale podstępem.

Ufam, że wiarę obiektywną Bóg sprawia niekiedy również w ludziach, którzy subiektywnie ciągle jeszcze uważają się za niewierzących. Zapewne też niewiele jest warta wiara tych, których czyny są niegodne wiary?

Jezus spał w łodzi i dlatego była miotana wichrami. Gdyby Jezus czuwał, łódź byłaby bezpieczna. Kiedy czytamy o Bogu, że śpi, chodzi o to, że my śpimy; kiedy mówi się o Nim, że powstał, znaczy to, że to my się przebudziliśmy. Łodzią twoją jest twoje serce, a Jezus przebywający w łodzi — to twoja wiara. Gdybyś pamiętał o swojej wierze, twoje serce nie byłoby miotane wichrami. Jeśli zapomniałeś o wierze, Chrystus zasnął i spodziewaj się rozbicia. Ale zrób to, co ci jeszcze pozostało do zrobienia. Obudź Go, powiedz Mu: Panie, przebudź się, giniemy! On uciszy wichry i w twoim sercu zapanuje pokój.

Ale niestety można również utracić wiarę.

Trwanie w wierze jest wielką łaską Bożą. Ale też wielką karą jest utracić pierworodne dziecko. Dzieje się to wówczas, kiedy podczas ucisku Kościoła ludzie tracą wiarę. Zatem ludzie prześladujący Kościół, wprowadzający do Kościoła zgorszenia, tracą swoje dzieci pierworodne, choćby się nazywali chrześcijanami. Będą bez wiary, bezpłodni, zostanie im sama nazwa i znak chrześcijanina, ale w sercu noszą grób swego dziecka pierworodnego. Ich wiara jest martwa.

Ogromnie lubię takie metafory, oparte na historii biblijnej! Wiara to temat tak bogaty, że na pewno go nie wyczerpiemy, ale jednego wątku pominąć nie wolno: że wiara jest darem Bożym.

Żeby nam się nie wydawało, że wiara zależy od naszego wolnego wyboru i już nie potrzebuje Bożej pomocy, posłuchajmy Pana: „Ja prosiłem za tobą, Piotrze, aby nie ustała wiara twoja” (Łk 22,32). Posłuchajmy jeszcze Ewangelisty: „Dał im moc, aby się stali synami Bożymi” (J 1,12).

Wobec tego jak się ma wiara do uczynków?

Usprawiedliwiony przez wiarę nie może odtąd działać inaczej niż sprawiedliwie, mimo że wcześniej nie dokonał żadnego czynu sprawiedliwego. Do usprawiedliwienia przez wiarę doszedł nie zasługą dobrych czynów, ale dzięki łasce Bożej. Ale łaska Boża nie może już w nim być jałowa (1 Kor 15,10), toteż działa dobrze przez miłość (Ga 5,6).

A jednak na innym miejscu Apostoł Paweł powiada, że usprawiedliwia nas wiara bez uczynków.

Powiada Apostoł Paweł: „Sądzimy, że człowiek dostępuje usprawiedliwienia przez wiarę, niezależnie od uczynków Prawa” (Rz 3,28). Zaś na innym miejscu poucza: „Wiara działa przez miłość” (Ga 5,6). Jak to pogodzić? Posłuchajcie, bracia. Ktoś uwierzył, przyjął sakramenty wiary w łóżku i umarł. Nie miał czasu na działanie. Czy nie dostąpił usprawiedliwienia? Został, rzecz jasna, usprawiedliwiony, bo wierzył w Tego, który usprawiedliwia niegodziwców. Zatem został usprawiedliwiony, choć nie działał. Wypełniły się na nim słowa Apostoła o usprawiedliwieniu przez wiarę, niezależnie od uczynków Prawa. Łotr ukrzyżowany razem z Panem „sercem uwierzył ku usprawiedliwieniu i ustami wyznał, aby osiągnąć zbawienie” (Rz 10,10). Albowiem wiara, która działa przez miłość, zachowuje żar w sercu, choćby nie mogła uzewnętrznić się w czynach.

Mam jeszcze parę szczegółowych pytań biblijnych. Najpierw chodzi mi o wiarę niewiernego Tomasza. Czy to była jeszcze wiara, skoro on mógł dotknąć Zmartwychwstałego?

Chodź, włóż palec — powiada Zmartwychwstały do Tomasza — wiedziałem o ranach twojej niewiary, zachowałem dla ciebie rany na moim ciele”. Lecz kiedy włożył rękę, wiara jego się dopełniła. Na czym bowiem polega dopełnienie się wiary? Że nie wierzy się w Chrystusa tylko człowieka ani tylko Boga, lecz w człowieka i Boga. Kiedy Tomasz dotknął ran swojego Zbawiciela, zawołał: „Pan mój i Bóg mój” (J 20,28). Dotknął człowieka, Boga rozpoznał; dotknął ciała, zwrócił się do Słowa, albowiem „Słowo ciałem się stało i zamieszkało wśród nas” (J 1,14).

A co sądzisz, Ojcze, o tajemniczych słowach Pana Jezusa: „Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie? (Łk 18,8)

Powiedział to Pan o wierze doskonałej. Taka zaś ledwo zdarza się na ziemi. Oto mnóstwo ludzi należy do Kościoła, a kto by należał, gdyby nie było żadnej wiary? Gdyby zaś wiara była doskonała, któż by gór nie przenosił? Patrzcie na Apostołów: wszystko porzucili, podeptali nadzieje świeckie; nie poszliby za Panem, gdyby nie mieli wielkiej wiary. A jednak gdyby ich wiara była doskonała, nie prosiliby Pana: „Przymnóż nam wiary” (Łk 17,5).

O pomnożenie wiary modlił się również ojciec chorego dziecka.

Powiada Jezus ojcu, który Go prosił o uzdrowienie chorego dziecka: „Wszystko jest możliwe dla tego, kto wierzy” (Mk 9,23). Ten, spojrzawszy w siebie i postawiony przed samym sobą, nie chce lekkomyślnie deklarować wiary. Najpierw bada sumienie i widzi w sobie jakąś wiarę, widzi również swą chwiejność, jedno i drugie widzi. Toteż jedno wyznaje, a co do drugiego prosi o pomoc: „Wierzę, Panie, ale zaradź memu niedowiarstwu!”

I ostatnie już pytanie: Jak po katolicku pogodzić jedność i różnorodność w wierze?

Jeden powiada, że Jakub w Jerozolimie oraz Jan w Efezie i w innych miastach uczyli tego samego, co Piotr w Rzymie, tzn. że w sobotę należy pościć, ale że później inne kraje odeszły od tej nauki, w Rzymie zaś przy niej pozostano. Drugi, przeciwnie, twierdzi, że na Zachodzie łącznie z Rzymem, nie zachowuje się przekazu apostolskiego, natomiast pozostał on w krajach wschodnich, w których zaczęto głosić Ewangelię i że zwyczaj przekazany przez wszystkich apostołów, łącznie z Piotrem, aby nie pościć w sobotę, trwa tam bez żadnych zmian. Spór ten nie ma końca, rodząc kłótnie i nieustanne zarzuty. Otóż jedna wiara niech ożywia od wewnątrz człony Kościoła rozprzestrzenionego po całej ziemi, nawet jeśli sama jedność wiary wyraża się w różnych zwyczajach, które przecież w żaden sposób nie naruszają prawdy wiary. „Cały wdzięk córy królewskiej wewnątrz” (Ps 44,14). Natomiast szata jej oznacza różnorodne zwyczaje: „Odziana różnorodnie w złociste koronki” (Ps 44,15). Właśnie po to szata Kościoła mieni się od różnorodnych zwyczajów, abyśmy się nie rozpraszali w złowrogich kłótniach.

Dziękuję serdecznie za tę rozmowę. Ale ostatnie słowo, Ojcze, niech należy do Ciebie.

Wiarą zwracasz się ku Temu, którego jeszcze nie widzisz. Nagrodą wiary będzie oglądanie Tego, w którego wierzysz. Czas wiary jest czasem siewu. Nie dajmy się zwyciężyć zmęczeniu i aż do końca nie ustawajmy w pracy, lecz trwajmy, dopóki nie będziemy żąć tego, cośmy zasiali.

ęęłęóksiążki: Jacek Salij, Rozmowy ze świętym Augustynem

O szatanie

Ojcze Czcigodny, ludzie niekiedy myślą o szatanie, jak gdyby on był wielkim rywalem Pana Boga. Potęgę szatana wyobrażają sobie jako niemal równą Bożej wszechmocy, tyle że jest to potęga ze znakiem ujemnym, potęga niszczycielska.

Niektórzy aniołowie, których książę nazywa się diabłem, z wolnej woli uciekli od Pana Boga. Uciekli od Jego dobroci, która napełniała ich szczęściem, nie mogli jednak uciec przed Jego sądem i stali się najbardziej godnymi pożałowania.

Zatem szatan jest stworzeniem Boga i mowy nie ma o jakimkolwiek jego partnerstwie wobec Stwórcy. Po swoim odstępstwie podlega woli Bożej tak samo bezwzględnie jak przedtem, kiedy jako Boże stworzenie był całkowicie dobrym. Ale od razu ciśnie się na usta mnóstwo pytań: Na czym polega jego odstępstwo? Dlaczego jest ono tak strasznym złem? Jak to się stało, że ktoś niewyobrażalnie dobry, bo dobry na sposób anielski, przemienił się w kogoś złego? Czy szatan cały jest zły, bez reszty?

Aniołowie, dzięki takiemu nastawieniu woli, że bardziej kochają Boga niż siebie, są potężni i niezmiennie w Nim trwają; czerpią z Jego majestatu i Jemu jednemu z całą radością są poddani. Ten zaś anioł bardziej siebie ukochał niż Boga, nie chciał być Mu poddany i nadął się pychą, oderwał się od Najwyższej Istoty i upadł. Z tego powodu stał się czymś mniej niż był, postanowił bowiem czerpać z tego, co mniejsze, gdyż wolał ze swojej potęgi czerpać niż z Boga. Wprawdzie nie był najwyższym, jako że jeden tylko Bóg jest najwyższy, kiedy jednak czerpał z Najwyższego, był czymś więcej. Złym jest nie dlatego, że istnieje, ale w takim stopniu jest złym, w jakim stał się czymś mniej niż był. W tym bowiem, że jest czymś mniej niż był, zmierza ku śmierci. Cóż więc dziwnego, że brak doprowadził go do nędzy, a nędza do zawiści, przez którą diabeł jest diabłem?

Mówisz, Ojcze, że szatan utracił wszystko, co najistotniejsze; utracił w gruncie rzeczy samego siebie, bo tylko na sobie chciał polegać. Ale dlaczego wobec tego ciągle jest tak potężny, mimo że odwrócił się od Wszechmocnego? Ewangelia nazywa go przecież księciem tego świata.

Przypomnij sobie słowa Pana Jezusa: „Nadchodzi władca tego świata, nie ma on jednak nic swego we Mnie” (J 14,30), tzn. nie znajdzie on we Mnie żadnego grzechu. Słowa te wskazują, że diabeł jest władcą nie stworzeń, ale grzeszników, którzy zostali tutaj nazwani tym światem. Ilekroć pojawia się nazwa „świat” w złym znaczeniu, wskazuje jedynie na miłośników tego świata, o których gdzie indziej napisano: „Kto pragnie być przyjacielem tego świata, staje się nieprzyjacielem Boga” (Jk 4,4). Nie do pomyślenia jest, jakoby diabeł w tym sensie był władcą świata, że sprawuje władzę nad całym światem, tzn. nad niebem i ziemią, i wszystkim, co w nich się znajduje. O tym świecie czytamy, kiedy mowa o Chrystusie Słowie: „A świat przez Niego został stworzony” (J 1,10). Zatem cały świat od szczytu nieba aż do najniższej ziemi jest poddany Stwórcy, nie odstępcy; Wyzwolicielowi, nie tyranowi; Nauczycielowi, nie zwodzicielowi.

A jednak szatanowi udało się zepsuć stworzenie Boże, doprowadzić człowieka do upadku. Zatem w pewnym sensie jest mocniejszy od Boga?

Nie udałoby mu się zwieść człowieka, gdyby ten sam w sobie, uniósłszy się pychą, nie odstąpił od Boga. Otóż takiego, który wynosi się przeciwko Bogu, Bóg opuszcza i pogrąża się taki we własnych ciemnościach. Cóż zaś dziwnego w tym, że w ciemnościach człowiek nie wie, dokąd iść? Przecież nie nosi światła w sobie, ale jest oświetlony przez Tego, który jest Światłością! Zatem zwyciężony człowiek jest dowodem, że Bóg jest niezmiennie niezwyciężony; bo nie zostałby zwyciężony, gdyby nie odszedł od Niezwyciężonego. W jaki zaś sposób zwodziciel jest zwycięzcą człowieka, skoro również sam siebie zwiódł? Zatem obaj zostali zwiedzeni — i ten, który zwiódł, i ten, który został zwiedziony. Odeszli bowiem od Tego, którego zwieść nie można. I obaj zostali zwyciężeni, odeszli bowiem od Tego, którego nie można zwyciężyć. Im dalej ktoś od Niego odejdzie, tym więcej jest zwyciężony; im niżej bowiem spadł, tym jest gorszy. Dlatego ten, kto wydawał się zwycięzcą, bo wplątał drugiego w zło, bardziej sam został zwyciężony, gdyż porzucił dobro. I niemożliwe, aby było mu lepiej, skoro jego postawa jest gorsza. I chociaż do czasu, podporządkowawszy sobie człowieka, diabeł wydawał się zwycięzcą, przecież dzięki naprawie człowieka został zwyciężony na wieki.

Zaczynam rozumieć pułapkę zawarta w metaforze walki dobra ze złem, Boga z szatanem. To nie jest żadne zmaganie się równorzędnych potęg. Potężny jest tylko Bóg, który jest miłością. Ale ponieważ jest miłością, nie zatrzymuje siłą tych, którzy nie chcą być przy Nim dobrowolnie. Odejście od Boga musi się jednak skończyć samozniszczeniem. Zatem, jeśli czasem zwycięża zło, to nie dlatego, że Bóg nie jest wszechmocny, ale że jest miłością i szanuje wolność, do której uzdolnił rozumne stworzenia. Dlaczego jednak w Kościele mówi się o tym, że człowiek może się znaleźć pod władzą diabła?

Sposób, w jaki człowiek został oddany pod władzę diabła, nie tak należy rozumieć, jakoby to Bóg nas oddał albo kazał nas oddać. On tylko dopuścił, sprawiedliwie jednak. Kiedy bowiem opuścił grzesznika, natychmiast wtargnął tam sprawca grzechu. Zresztą nie do tego stopnia Bóg opuścił swoje stworzenie, żeby przestał mu się dawać jako Bóg Stwórca i Ożywiciel, i chociaż je karał, również wielu dóbr złym udzielał. „W gniewie nie powstrzymał bowiem swojego miłosierdzia” (Ps 76,10). I nie wykluczył człowieka spod prawa swojej władzy, kiedy dopuścił na niego władzę diabelską. Sam przecież diabeł nie znajduje się poza władzą Wszechmocnego ani zresztą poza Jego dobrocią. Jakie by nie było to życie, w którym trwają źli aniołowie, to skąd je czerpią, jeśli nie od Tego, który wszystko ożywia?

Ale dlaczego szatanowi tak zależy na tym, żeby nas oderwać od Boga?

O co mu chodzi? Nie o to, żeby na wieki panować nad nami, lecz żeby razem z nami cierpieć na wieki potępienie. W ten sposób złośliwy bandyta składa donos na niewinnego. Czy dlatego, że będzie mniej płonął, sam skazany na spalenie żywcem, jeśli spalą ich dwóch? Czy mniej umrze, jeśli obaj umrą? Kara mu się nie zmniejszy, ale karmi w ten sposób swoją nieżyczliwość: „Niech umrze wraz ze mną, nie żebym ja miał mniej umrzeć, ale zło drugiego przynosi pociechę”. Taki jest diabeł. Chce zwieść innych, żeby wraz z nim byli ukarani. Ponieważ zaś nie może oszukać boskiego Sędziego — bo nie da się u Niego złożyć donosu na niewinnego — chce mieć prawdziwe zbrodnie do zarzucenia, toteż zachęca do grzechów.

A jednak to Bóg dopuszcza, że szatan szkodzi człowiekowi.

Kiedy diabeł do czegoś kusi, zwiąże tego, kto się na to zgadza, nie potrafi przymusić wbrew woli. Zwodzi i pociąga za sobą tego tylko, w którym znajdzie jakieś podobieństwo do siebie. I tak znajdzie w kimś jakieś pożądanie — i pożądanie otwiera bramę wchodzącej w człowieka pokusie diabelskiej. W drugim znajdzie jakiś strach. Odkrył, że ten się boi, więc wzywa go do ucieczki. Odkrył w tamtym pożądanie, więc wzywa go, aby je zaspokoił. Diabeł wchodzi przez te dwie bramy, przez pożądanie i strach. Zamknij je, a wypełnisz słowa Apostoła: „Nie dawajcie miejsca diabłu” (Ef 4,27). Ze słów Apostoła wynika, że chociaż diabeł wchodzi w człowieka i bierze go w posiadanie, to człowiek sam daje mu miejsce, aby mógł wejść.

Z tego, co mówisz, Ojcze, wynika, że z działania szatana może w gruncie rzeczy wyniknąć sporo dobrego — jeśli tylko będziemy się mocno trzymali Chrystusa. Skoro pokusy ujawniają te miejsca w nas, które jeszcze nie całkiem należą do Boga, zatem dowiadujemy się, na co trzeba zwrócić szczególną uwagę w naszej pracy ducha. Chrześcijanin spontanicznie prosi wówczas Chrystusa o to, żeby te miejsca we mnie najsłabsze umocnił szczególnie swoją łaską.

Diabeł nie wie, do jakiego dobra się przyczynia, nawet kiedy się wścieka. Wściekając się, wszedł w serce Judasza, dysząc wściekłością wydał Chrystusa na śmierć i Go ukrzyżował. A dzięki ukrzyżowaniu Chrystusa świat został odkupiony. Jego wściekłość jemu przyniosła szkodę, nam zaś korzyść. Bo tak bardzo się rozsierdził, że wypuścił tych, których trzymał w paszczy, rzucił się bowiem wściekle na Pana, którego Krwią ci zostali odkupieni. Podobnie wysłannik szatana łatwo otrzymał zgodę na to, aby policzkować Apostoła, a rzecież Apostołowi wyszło to na zdrowie (2 Kor 2,7—9).

Chrystus zwycięzca szatana jest nazwany w Piśmie Świętym Lwem. Z kolei i diabła przyrównuje się tam czasem do lwa.

Czytamy w Apokalipsie: „Zwyciężył Lew z pokolenia Judy” (5,5). Lwem nazwano Tego, który został zabity jako Baranek: Lwem z powodu swojej potęgi, Barankiem ze względu na niewinność; Lwem, bo jest niezwyciężony, Barankiem, bo łagodny. I ten Baranek zabity zwyciężył swoją śmiercią lwa, który krążył, szukając kogo by pożreć. Nazwany został diabeł lwem ze względu na okrucieństwo, nie potęgę. Poucza wszakże Apostoł Piotr: „Trzeba wam czuwać w obliczu pokus, gdyż przeciwnik wasz diabeł krąży, szukając kogo by pożreć” (1 P 5,8). Któż nie znalazłby się w zębach tego lwa, gdyby nie zwyciężył Lew z pokolenia Judy? Lwa zwyciężył Lew, wilka — Baranek. Podskakiwał z radości diabeł, kiedy umarł Chrystus, i właśnie śmiercią Chrystusa został zwyciężony.

Lew, który w ten sposób zwyciężył, że dał się zabić jak Baranek! Oto ważne uzupełnienie do poprzednich refleksji na temat metafory walki dobra ze złem. Po prostu na Krzyżu zwyciężyła Miłość, która odmawia stosowania jakiejkolwiek przemocy, a mocą jej jest bezwzględna odmowa jakiegokolwiek dogadywania się ze złem. Miłości wystarczy to, że zawsze i w każdych okolicznościach jest tylko i całkowicie miłością. Syn Boży okazał się absolutną miłością również w ułomnej naturze ludzkiej, a nawet na drzewie Krzyża. I tym zwyciężył szatana. Tym Zwycięstwem będziemy zbawieni — wierzymy w to mocno. Ale co z tego zwycięstwa wynika dla nas dzisiaj?

Już jesteśmy odkupieni: idąc, nie lękajmy się czatujących wrogów. Pan nas odkupił, aby wróg nie odważył się na nas zasadzać: dopóki nie schodzimy z Drogi. Sam Chrystus stał się nam Drogą (J 14,6). Chcesz uniknąć rozbójników? On ci powiada: Wytyczyłem ci drogę do Ojczyzny, nie zbaczaj z niej. Tak ją wyposażyłem, że rozbójnik nie odważy się do niej przybliżyć; jeśli z niej nie zejdziesz, on nie waży się do ciebie przystąpić. Zatem idź w Chrystusie i śpiewaj radośnie. Wyprzedza cię Ten, który kazał ci siebie naśladować.

Czy właśnie w ten sposób spełniają się słowa Pana Jezusa: „Teraz odbywa się sąd nad tym światem; teraz władca tego świata zostanie precz wyrzucony” (J 12,31)?

Pan zapowiedział tymi słowami to, o czym wiedział: że po Jego śmierci i uwielbieniu liczne ludy na całym świecie uwierzą. W środku ich serc mieszkał diabeł, ale kiedy mocą wiary się go wyrzekają, zostaje on wyrzucony na zewnątrz.

Ojcze, porównałeś kiedyś walkę Chrystusa z szatanem do walki Dawida z Goliatem.

Dawid wziął procę i pięć kamieni, i tak uzbrojony — zatem w łaskę uzbrojony, nie zadufany w sobie, ale ufając Panu — wyszedł naprzeciwko pysznemu Goliatowi, chełpiącemu się, zadufanemu w sobie. Wziął jeden kamień, rzucił i trafił wroga w czoło — w to miejsce, gdzie powinien być znak Chrystusa, ale go nie było. Kiedy ten trafiony przewrócił się, Dawid wyciągnął jego miecz i uciął mu głowę. I to właśnie uczynił nasz Dawid, Chrystus: wyrzucił diabła spośród jego zwolenników. Powtarza się to, ilekroć jacyś wielcy jego słudzy, których miał w ręku i którymi zabijał inne dusze, uwierzą i używają odtąd swojego języka przeciwko diabłu. W ten sposób Goliatowi odcina się głowę jego własnym mieczem.

A jednak szatan ciągle się sroży. Ciągle gdzieś prześladuje ludzi za sprawiedliwość.

Bardziej trzeba się bać szatana, kiedy zwodzi niż kiedy się sroży. W czasie prześladowań przymuszał chrześcijan, aby się zaparli Chrystusa. Wtedy przymuszał, teraz — poucza. Wtedy używał gwałtu, teraz — podstępu. Wtedy widać go było, bo ryczał, teraz trudno go zauważyć, jak się wślizguje i gdzie się błąka. W sposób otwarty przymuszał wówczas chrześcijan do zaparcia się Chrystusa. Wleczono ich, aby się Go zaparli, a ci, którzy Chrystusa wyznali, otrzymywali korony. Teraz zaś diabeł poucza, jak się zaprzeć Chrystusa — i tak zwodzi, że człowiek sam nie zauważy, iż odszedł od Chrystusa.

Bo i niełatwa to rzecz walczyć z niewidzialnym wrogiem i tak podstępnym.

Często ludzie stawiają pytanie: Jak możemy zwyciężyć diabła, jeśli go nie widzimy? Otóż mamy Nauczyciela, który raczył nam pokazać, w jaki sposób zwycięża się niewidzialnych wrogów. To o Nim powiada Apostoł: „Wyzuwając się z ciała, wystawił na widowisko Zwierzchności i Władze, stanowczo triumfując nad nimi w sobie samym” (Kol 2,15). Tam więc zwycięża się nieprzyjazne nam niewidzialne moce, gdzie zwycięża się niewidzialne pożądliwości. Toteż jeśli w sobie samych zwyciężymy pożądania rzeczy doczesnych, tym samym zwyciężymy tego, który przez te pożądania króluje w człowieku. Albowiem w tym samym dniu, kiedy powiedziano diabłu: „Ziemię jeść będziesz” (Rdz 3,14), powiedziano grzesznikowi: „Ziemią jesteś i do ziemi powrócisz” (Rdz 3,19). Zatem grzesznik został dany diabłu na pokarm. Nie bądźmy więc ziemią, jeśli nie chcemy być zjedzeni przez węża. Albowiem podobnie jak to, co my spożywamy, obraca się w nasze ciało, tak samo przez złe obyczaje, nieżyczliwość, pychę i bezbożność człowiek staje się podobny do diabła. I zostaje mu poddany, tak jak nam poddane jest nasze ciało.

Już czuję, Ojcze, co chcesz teraz powiedzieć: Tak jak Kościół rośnie teraz wspaniale w mistyczne Ciało Chrystusa, podobnie diabeł przygotowuje sobie z ludzi mu oddanych swoje cielsko diabelskie. Kilkakrotnie spotkałem tę myśl w Twoich pismach. Ale mnie interesuje teraz niezwykle intrygująca wypowiedź Pana Jezusa na temat szatana: „Wy jesteście z ojca diabła i chcecie spełniać pożądania waszego ojca. Od początku był on zabójcą i w prawdzie nie wytrwał, bo prawdy w nim nie ma. Kiedy mówi kłamstwo, od siebie mówi, bo jest kłamcą i ojcem kłamstwa” (J 8,44).

Diabeł jest kłamcą i ojcem kłamstwa. Kiedy kłamiesz, i ty jesteś kłamcą. Ale nie jesteś ojcem kłamstwa. Kłamiesz, bo mówisz to, co wziąłeś od diabła, bo diabłu uwierzyłeś. Kłamcą jesteś, nie jesteś ojcem kłamstwa. On jednak nie wziął kłamstwa skądinąd. Jak wąż jadem, tak on kłamstwem zabija człowieka. Jest ojcem kłamstwa, tak jak Bóg jest Ojcem Prawdy. Odstąpcie od ojca kłamstwa, biegnijcie do Ojca Prawdy. Obejmijcie Prawdę, a uzyskacie wolność.

Prawdą, o której mówisz, Ojcze, jest oczywiście Chrystus. A co to znaczy, że „diabeł od początku był zabójcą”?

Przypatrzcie się temu rodzajowi zabójstwa, bracia. Diabeł nazywa się zabójcą, choć nie ma miecza, nie posługuje się żelazem. Przychodzi do człowieka, zasiewa złe słowo i w ten sposób zabija. Kiedy więc przekonujesz swojego brata do zła, nie sądź, że nie jesteś zabójcą. Jeśli zachęcasz brata do zła, zabijasz go. Zresztą posłuchaj Psalmu: „Ich zęby to włócznie i strzały, język zaś ich to miecz ostry” (56,5).

Tak bogaty jest ten fragment Ewangelii, o którym mówimy, że jeszcze o jedno muszę zapytać: Czy to możliwe, żeby człowiek był synem diabła?

Niektórzy są dziećmi tego świata, a jednak nie są synami diabła. Chociaż diabeł jest sprawcą i początkiem wszystkich grzechów, przecież nie wszystkie grzechy czynią człowieka jego dzieckiem. Grzeszą bowiem również synowie Boży, bo „gdyby mówili, że nie mają grzechu, sami siebie zwodzą i nie ma w nich prawdy” (1 J 1,8). Jednak z tego powodu grzeszą, że wciąż jeszcze są synami tego świata; o ile zaś z łaski Bożej są synami Bożymi, w ogóle nie grzeszą, gdyż „każdy, kto narodził się z Boga, nie grzeszy” (1 J 3,9). Otóż dzieckiem diabła czyni zamknięcie na wiarę. Jest to grzech w ścisłym znaczeniu, tak że jeśli nie określa się, o jaki grzech chodzi, zawsze chodzi o niewiarę.

Ojcze, w moim XX wieku, słowo „niewiara” oznacza niekiedy coś innego niż u Ciebie. Oznacza raczej światopogląd, a nie postawę egzystencjalnego zamknięcia na Boga, zamknięcia na miłość. Ale przepraszam, że przerwałem Ci Twój wywód...

Tam gdzie nie ma wiary, są ciemności. Ludzie, którzy przez wiarę zwracają się ku Bogu, stają się światłością, oświetleni stamtąd, dokąd idą. Idąc naprzód, z wiary przejdą do oglądania. O takich powiada Apostoł: „Niegdyś byliście ciemnością, teraz jesteście światłością w Panu” (Ef 5,8). Natomiast diabeł i jego aniołowie to dla ludzi zamkniętych na Boga ciemności zewnętrzne: gdyż bardziej jeszcze niż oni odeszli od miłości i postąpili w pysze i zatwardziałości. Na Sądzie Ostatecznym Chrystus powie tym po lewicy: „Idźcie w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom” (Mt 25,41). Idźcie i złączcie się ze złymi duchami, potępionymi jak i wy, „idźcie w ciemności zewnętrzne” (Mt 8,12; 22,13; 25,30), to znaczy do potępieńczej wspólnoty diabła i jego aniołów.

Niepokoi mnie jeszcze zdanie Apostoła Pawła, że bałwochwalstwo jest to w gruncie rzeczy służba demonom (1 Kor 10,20). Zwłaszcza że bałwochwalstwo nie zamyka się przecież w religiach politeistycznych. Bałwochwalstwem jest każde przeniesienie do rzędu wartości najwyższej czegoś, co taką wartością nie jest — oraz gotowość ponoszenia ofiar w niemądrej służbie tej wartości. Toteż bardzo niepokoi mnie to, że bałwochwalczy kult pieniądza, władzy, seksu itp. sprowadza się w jakimś sensie do kultu szatana.

Zatem nie wolno się usprawiedliwiać, że skoro bożkowie są martwi, to służba im jest pozorna. Jest to raczej służba demonom, a to jest bardziej niebezpieczne. Gdyby bowiem był to tylko kult bożków, byłby on bezużyteczny, ale nieszkodliwy. Ty jednak czcisz złych duchów oraz im służysz, toteż oni będą twoimi panami. A któż to taki, ci twoi panowie? To ci, których pożera zawiść przeciwko tobie. Zazdroszczą ci wolności, nieustannie chcą cię posiąść i uczynić takim, aby móc ciebie za sobą pociągnąć. Noszą bowiem w sobie nieżyczliwość i żądzę szkodzenia. Cieszą się z ludzkiego zła i karmią się naszym zakłamaniem, jeśli nas zwiodą.

Ojcze, teraz zadam Ci takie pytanie, że gotów jesteś pomyśleć, iż niczego z naszej rozmowy nie zrozumiałem. Mówiliśmy tyle o niegodziwości szatana, o jego żądzy szkodzenia nam, o doprowadzaniu nas do grzechu. Zatem, jeśli grzeszymy, to może nie nasza wina? A na pewno nie tylko nasza wina.

Mów Bogu: ja to uczyniłem. Razem z Psalmistą: „O Panie, zmiłuj się nade mną, uzdrów mnie, bo zgrzeszyłem przeciw Tobie” (Ps 40,5). Nie szukam wymówki. Nie mówię: Taki już mój los; ani: To było mi przeznaczone; ani wreszcie: To wina diabła. Wprawdzie diabeł ma moc kusić, wręcz straszyć, a nawet — jeśli zostanie mu dozwolone — zadać ciężkie przykrości. Ale należy błagać Pana o pomoc, aby nie ulec pokusom i nie dać się złamać uderzeniami. Zatem nie próbuj nikogo oskarżać, bo sprowadzisz na siebie oskarżyciela, przed którym się nie obronisz. Sam wróg nasz, diabeł, cieszy się, kiedy jest oskarżony, i w ogóle chce, abyś go oskarżał. Chętnie zniesie, jakie tylko chcesz obwinienie, żebyś tylko ty stał się niezdolny do wyznania grzechów.

Podsumujmy zatem tę rozmowę: Chrześcijanin nie powinien się bać złego ducha. Nawet jeśli zdarzyło się, że szatan chwilowo mnie zwyciężył, mamy przecież Chrystusa, który przygarnia wszystkich prawdziwie skruszonych.

Kto wyda mi wojnę? Kto może mnie pozbawić mojej nadziei? Kto może mi odebrać to, czym mnie obdarzył Wszechmocny? Podobnie jak niezwyciężony jest Dawca, tak nie do odebrania jest Jego dar. Gdyby można było odebrać dar, Dawca byłby przez to zwyciężony. Nawet tego, co docześnie otrzymujemy, nikt nam nie może odebrać, chyba tylko Ten, który nam to dał. Natomiast darów duchowych On nie odbiera, chyba że sam je porzucisz. Odbiera zaś dary cielesne i doczesne, i nawet kiedy kto inny nam je odbiera, to dzięki otrzymanej od Niego władzy. Wiemy o tym z Księgi Hioba, że nawet diabeł, który wydaje się mieć najwyższą władzę doczesną, tylko z Bożego dopustu coś może. Wziął władzę nad tym, co najniższe, a utracił to, co największe i najwyższe. I nie jest to władza gniewnego samowładcy, ale kara potępieńca. Nawet on nie może mieć żadnej władzy, chyba że zostanie dopuszczony. Mówi o tym Księga Hioba, mówi również Pan w Ewangelii: „Tej nocy szatan domagał się, aby was przesiać jak pszenicę, ale Ja prosiłem za tobą, Piotrze, aby nie ustała wiara twoja” (Łk 22,31). Dopuszcza zaś Bóg szatana do władzy albo żeby nas ukarać, albo żeby nas wypróbować. Zatem ponieważ nikt nie może odebrać daru Bożego, jednego tylko Boga się bójmy. Jeśli cokolwiek innego nas przestrasza, i wynosi się przeciwko nam, nie bójmy się tego.

I prośmy Boga o łaskę uwolnienia od naszych lęków. Dziękuję, Ci, Ojcze, za rozmowę.



ęęłęóO ANIOŁACH

Myśl o aniołach pomaga nam zrobić ważny krok naprzód poza granicami naszej wyobraźni. Aniołowie są to przecież istoty niewyobrażalnie wspaniałe, doskonałe, potężne. A jednak są stworzeniami Bożymi i w porównaniu z nieskończoną wielkością swojego Stwórcy ich wielkość jest właściwie cieniem i niczym. Czy dobrze mówię, Ojcze?

Zapłatą twojej wiary jest twój Bóg. Jego będziesz miał, On sam siebie przygotowuje jako nagrodę dla swoich czcicieli. Przypatrzcie się, najdrożsi, całemu stworzeniu: niebu, ziemi, morzu, wszystkiemu, co jest na niebie, na ziemi i w morzu. Jakie to piękne, jakie przedziwne, z jaką godnością i porządkiem ułożone! Czy te rzeczy was zachwycają? Na pewno. Dlaczego? Bo są piękne. Myślę, że zobaczywszy piękność aniołów, popadlibyście w omdlenie. A kimże dopiero jest Stwórca aniołów! I właśnie On jest zapłatą waszej wiary! Chciwcy, cóż was zadowoli, jeżeli sam Bóg was nie zadowala?

Rzadko o tym się myśli, że świat stworzony to nie tylko nie dający się ogarnąć w dal ani w głąb kosmos materialny. Że piękno stworzenia Bożego to również prawie nieprzeczuwalne dla nas obecnie piękno wspaniałego świata stworzeń duchowych, rozumnych i kochających.

Na początku Bóg stworzył świat, wypełnił go wszelkimi bytami widzialnymi oraz bytami rozumnymi. Najlepszymi w tym świecie są duchy obdarzone inteligencją, zdolne do kontemplowania Boga i świadome siebie. Związał je w jedną społeczność, którą nazywamy świętym i niebieskim Miastem. W Mieście tym rzeczywistością podtrzymującą w istnieniu i obdarzającą szczęściem jest sam Bóg, który jest życiem i pokarmem wszystkich.

Mam taki problem: Jeśli aniołowie są to stworzenia duchowe, to raczej nie zostali stworzeni w czasie, gdyż czas jest sposobem istnienia rzeczywistości materialnej. Jeśli zaś nie zostali stworzeni w czasie, czy wobec tego są współwieczni Bogu? Tu rodzi się wątpliwość: Czy jakiekolwiek stworzenie może być współwieczne Bogu?

Wiara i zdrowy rozum potępiają pogląd, jakoby jakieś stworzenie było współwieczne Bogu. Jeżeli więc powiem, że aniołowie nie zostali stworzeni w czasie, ale że byli oni przed wszystkimi czasami oraz że Bóg jest i zawsze był ich Panem, muszę zapytać ponadto, czy — jeżeli zostali stworzeni przed wszystkimi czasami — stworzenia mogły być zawsze. Na to można by ewentualnie odpowiedzieć: Oczywiście, że w takim razie aniołowie byli zawsze, jeśli „zawsze” oznacza „w każdym czasie”. Ale jeśli tak odpowiem, usłyszę na to: To jakim sposobem nie są współwieczni Stwórcy, jeśli On był zawsze i oni byli zawsze? Ponadto, jakim sposobem można ich nazwać stworzeniami, jeśli sądzi się, że byli zawsze? Czy można powiedzieć, że byli zawsze, bo byli w każdym czasie jako ci, którzy zostali stworzeni wraz z czasem albo też czasy zostały stworzone wraz z nimi — a zatem są stworzeni? Przecież nie zaprzeczymy, że czasy zostały stworzone, chociaż nikt nie wątpi, że czas był w każdym czasie. Bo gdyby nie było czasu w każdym czasie, byłby czas, kiedy nie było żadnego czasu! Czy jest ktoś aż tak niemądry, żeby to mówić? Możemy bowiem zasadnie powiedzieć: Był czas, kiedy nie było Rzymu; był czas, kiedy nie było Jerozolimy; był czas, kiedy nie było Abrahama; był czas, kiedy nie było człowieka itp. Wreszcie — jeśli nie z początkiem czasu, ale po jakimś czasie został stworzony świat — możemy powiedzieć: Był czas, kiedy nie było świata. Ale powiedzieć: był czas, kiedy nie było czasu — byłoby czymś równie niedorzecznym, jak gdyby ktoś powiedział: był człowiek, kiedy nie było człowieka; albo: był ten świat, kiedy jeszcze tego świata nie było. Zatem podobnie jak o stworzonym czasie mówimy, że był zawsze, bo czas był w każdym czasie — tak samo, jeśli aniołowie byli zawsze, nie można stąd wnioskować, że nie są stworzeni, jako że „byli zawsze”, znaczy: „byli w każdym czasie”. A dlatego byli w każdym czasie, gdyż bez nich i samych czasów by nie było. Gdzie bowiem nie ma żadnego stworzenia, którego zmienność sprawia upływ czasu, czasy w ogóle są niemożliwe. Toteż, choćby aniołowie i zawsze byli, są stworzeni. I choćby byli zawsze, nie byliby współwieczni Stwórcy. On bowiem był zawsze w niezmiennej wieczności, oni zaś zostali stworzeni. Mówi się zaś o nich, że byli zawsze, bo byli w każdym czasie i bez nich nie mogłoby być czasów. Czas zaś, który przebiega dzięki zmianom, nie może być współwieczny z niezmienną wiecznością.

Ojcze, aż mi się w głowie zakręciło od Twojego rozumowania. Zrozumiałem tyle, że „zawsze” aniołów jest niewyobrażalnie bogatsze od „zawsze” człowieka, zaś „zawsze” Boga nieskończenie przewyższa „zawsze” aniołów. „Zawsze” dla człowieka byłoby wtedy, gdyby idąc po linii czasu w przeszłość i w przyszłość, nie natrafiło się ani na początek, ani na koniec. „Zawsze” aniołów jest transcendentne wobec czasu, choć trudno nam sobie wyobrazić, na czym to polega. Natomiast „zawsze” Boga to nieskończona teraźniejszość, która nie ma ani przeszłości, ani przyszłości, bo nigdy się nie zaczęła i w ogóle nie mija. „Zawsze” Boga jest to nieprzemijające, dosłownie nieskończone „teraz”. Następne moje pytanie: Czy aniołowie cieszą się wolnością?

Pierwszy człowiek mógłby wytrwać w dobru, gdyby zechciał. Ponieważ nie chciał, wolność jego woli uległa degradacji: teraz jest ona w taki sposób wolna, że może chcieć dobrze lub źle. O ileż bardziej byłaby wolna, gdyby nie mogła służyć grzechowi! Taką wolność miał uzyskać również człowiek, tak jak uzyskali ją — jako owoc zasługi — święci aniołowie.

To bardzo wnikliwa uwaga na temat wolności. Możliwość wyboru między dobrem a złem jest oczywiście rodzajem wolności. Ale bardziej wolny jest ten, kto jest tak ugruntowany w dobru, że zło go już nie pociąga. Chwała wiernemu mężowi, który skutecznie odrzuca pokusy zdrady małżeńskiej; świadczy to o tym, że dobrze korzysta on ze swojej wolności. Ale bardziej wolny jest taki mąż, który kocha swoją żonę tak bardzo, że pokusa zdrady nie śmie go nawet zaczepić. Zatem wolność aniołów wyznacza nam perspektywę rozwoju naszej ludzkiej wolności. A co sądzisz, Ojcze, o poznaniu aniołów?

Święci aniołowie nie uczą się Boga za pomocą dźwięczących słów, ale przez samą obecność niezmiennej Prawdy, czyli Słowa Jego Jednorodzonego. Poznają zaś to Słowo i Ojca, i Ducha Ich Świętego więcej, niż my poznajemy samych siebie. Tak samo poznają, że Bóg jest nierozdzielną Trójcą i że poszczególne w niej Osoby są jednak substancją, a jednak nie są trzema bogami, tylko jednym Bogiem. Samo również stworzenie poznają lepiej w Mądrości Bożej, przez którą zostało stworzone, niż w nim samym. Konsekwentnie, i samych siebie poznają lepiej w ten sposób niż w sobie samych, a jednak również w sobie samych siebie poznają. Zostali bowiem stworzeni i są czym innym niż Stwórca. Zatem w Bogu poznają jak gdyby poznaniem dziennym, w sobie zaś jak gdyby poznaniem wieczornym.

Zapewne jakimś dalekim przybliżeniem tego poznania w Bogu jest nasze poznawanie siebie i otaczającej nas rzeczywistości w świetle wiary. Ale niewyobrażalnie potężne i wspaniałe poznanie aniołów — zwłaszcza bezpośrednia kontemplacja Tego, który jest Miłością — będzie również naszym udziałem. I już teraz w naszym poznaniu może być coraz więcej miłości i coraz więcej Boga. Niemniej poznajemy Boga ciągle jakby przez zasłonę. Aż zazdrość człowieka ogarnia, kiedy się pomyśli, że aniołowie już teraz mają bezpośredni przystęp do Boga.

Wraz z aniołami czcimy jednego Boga, którego kontemplacja już teraz ich uszczęśliwia. Również nas nie uszczęśliwiłoby nawet oglądanie anioła. Może nas uszczęśliwić samo tylko oglądanie Prawdy, w której miłujemy również aniołów i cieszymy się z ich szczęścia. Nie zazdrośćmy im tego, że są bardziej od nas zdolni do uszczęśliwiającego oglądania Boga i żadne uciążliwości im w tym nie przeszkadzają. Ale raczej kochajmy ich, bo i my spodziewamy się czegoś podobnego od wspólnego nam Boga. Dlatego czcimy ich miłością, nie kultem. I nie budujemy im świątyń, oni bowiem nie chcą być przez nas wielbieni. Wiedzą przecież, że my sami, jeśli dobrzy jesteśmy, jesteśmy świątyniami Najwyższego Boga. Słusznie bowiem napisano, że anioł zakazuje człowiekowi siebie adorować, lecz należy wielbić jednego Pana, pod którym on jest naszym współsługą (Ap 22,9).

Ojcze, tak bardzo zależy Ci, żeby skontrastować chrześcijańską cześć dla aniołów z kultem pogańskich bogów. A przecież w sposób całkiem naturalny pojawia się problem, czy poganie czczący różnych bogów nie czcili w ten sposób mocy Bożych, które my nazywamy aniołami?

Wszyscy święci aniołowie szukają chwały Tego, którego kochają. Wszystkich, których kochają, starają się porwać i zapalić do Jego czci, do Jego uwielbienia, do Jego kontemplacji. Jego im zwiastują, nie siebie, ponieważ są Zwiastunami. Jako bojownicy nie potrafią szukać innej chwały, jak tylko swojego Władcy. Gdyby bowiem swojej chwały szukali, zostaliby potępieni jako tyrani. Takim jest diabeł i demony, czyli jego aniołowie. Przywłaszczył sobie i demonom cześć boską, i wypełnił sobą świątynie pogańskie. Poganie mówią: My nie czcimy złych duchów, czcimy tych, których wy nazywacie aniołami, tych, którzy są mocami wielkiego Boga i posługami wielkiego Boga. Obyście chcieli ich czcić! Szybko byście się od nich dowiedzieli, że nie należy ich czcić. Posłuchajcie anioła, który uczy. Uczył jednego z uczniów Chrystusa i pokazywał mu liczne dziwy. Kiedy ten przeraził się przedstawionym mu cudownym widzeniem i upadł do stóp anioła, ten, szukając wyłącznie chwały swojego Pana, powiada: „Powstań, co robisz? Bogu złóż pokłon. Albowiem ja jestem współsługą twoim i twoich braci” (Ap 19,10).

A jednak chrześcijanie czczą aniołów. Na czym to polega?

Właściwy porządek wyznania wiary wymaga, aby wyznawszy Trójcę wspomnieć o Kościele, domu tego Mieszkańca, świątyni tego Boga, mieście tego Założyciela. Chodzi o cały Kościół, nie tylko o tę jego część, która pielgrzymuje na ziemi, chwaląc imię Pańskie od wschodu słońca aż do zachodu, i śpiewając pieśń nową po wyzwoleniu z niewoli starego człowieka. Zbudowany jest on również z tej części, która zawsze jest w niebie, trwa przy Bogu i nigdy nie popadła w jakiekolwiek zło. Szczęśliwą tę część stanowią święci aniołowie. Wspiera ona stosownie do potrzeb swoją część pielgrzymującą, gdyż obie będą stanowiły jedno w wiekuistej wspólnocie. A już obecnie są jednym Kościołem przez węzeł miłości, jako że cały Kościół został ustanowiony po to, aby czcić jedynego Boga.

Co to konkretnie znaczy, że z aniołami powinniśmy się związać miłością?

Oto są dwie miłości: jedna święta, druga nieczysta. Jedna otwarta na innych, druga — zamknięta. Jedna przyczyniająca się do dobra wspólnego i zmierzająca do najwyższej wspólnoty, druga przywłaszcza sobie nawet to, co wspólne, i bezczelnie dąży do panowania. Jedna poddana Bogu, druga z Nim walcząca; jedna pełna pokoju, druga wywołująca zamieszanie; jedna wprowadzająca pokój, druga buntownicza. Jedna stawia wyżej prawdę niż zbieranie pochwał za błądzenie, druga — chciwa wszelkiej pochwały. Jedna pragnie dla bliźniego tego, czego dla siebie, druga chce zawładnąć bliźnim. Jedna rządzi bliźnim dla jego dobra, druga — dla swojego dobra. Obie miłości pojawiły się najpierw w aniołach: jedna w dobrych, druga w złych. I zbudowały wśród ludzi dwa odrębne miasta. Dzieje się to pod przedziwną i nie dającą się opisać Opatrznością Bożą, która rządzi i kieruje całym stworzeniem. Jedno to Miasto sprawiedliwych, drugie — niegodziwców. Na razie są one ze sobą zmieszane. Rozdzielone zostaną na Sądzie Ostatecznym, kiedy jedno Miasto, złączone w swoim Królu z dobrymi aniołami, posiądzie życie wieczne, drugie zaś, złączone ze złymi aniołami, zostanie wraz ze swoim królem wrzucone w ogień wieczny.

Mówisz, Ojcze, o dobrych aniołach, jakby byli naszymi bliźnimi.

Nazwa „bliźni” słusznie przysługuje temu, komu powinniśmy udzielać posługi miłosierdzia lub od kogo taką posługę przyjmujemy. Oczywiste więc, że przykazanie miłości bliźniego dotyczy również świętych aniołów, od których otrzymujemy tak wiele posług miłosierdzia, o czym Pismo wspomina wielokrotnie. Również sam Bóg i Pan nasz chciał być nazwany naszym Bliźnim. Albowiem Pan Jezus Chrystus samego siebie przedstawił w Samarytaninie, który przyszedł z pomocą człowiekowi leżącemu prawie bez życia przy drodze, napadniętemu i pozostawianemu przez zbójców.

Co więcej, Pan Jezus nazwany jest w Biblii Aniołem: „Oto Ja wyślę anioła mego, aby przygotował drogę przede Mną, a potem nagle przybędzie do swej świątyni Pan, którego wy oczekujecie, i Anioł Przymierza, którego pragniecie” (Ml 3,1). Ewangeliści, przytaczając to proroctwo, wyjaśniają, że aniołem, który przyszedł przygotować drogę przed Panem, jest Jan Chrzciciel (Mt 11,10; Łk 7,27). Zatem Aniołem Przymierza, o którym mówi prorok Malachiasz, jest Pan Jezus. Jak to więc rozumieć, że człowiek, Jan Chrzciciel, został nazwany aniołem, a zwłaszcza, że Aniołem został nazwany Syn Boży?

Tak samo Pan nazywa siebie Prorokiem (J 4,44). Pan jest Prorokiem, a zarazem Słowem Bożym, i żaden prorok, w którym nie ma Słowa Bożego, nie jest prawdziwy. Zatem Słowo Boże jest w prorokach i Słowo Boże jest Prorokiem. W Starym Testamencie prorocy byli natchnieni i napełnieni Słowem Bożym, naszym Prorokiem jest samo Słowo Boże. Otóż tak jak Prorok Chrystus jest Panem proroków, tak Anioł Chrystus jest Panem aniołów. Albowiem nazwany został „Aniołem wielkiego orędzia” (Iz 9,6; wg Septuaginty). A przecież na innym miejscu powiada prorok, że nie poseł ani anioł, ale „On sam przyjdzie i zbawi nas” (Iz 35,4). Kto przyjdzie? Anioł wielkiego orędzia. Nie przez jakiegoś anioła, ale sam przyjdzie jako Anioł — Ten, który jest zarazem Panem aniołów. „Anioł” bowiem jest to nazwa zadania, nie natury. Wyraz ten po grecku znaczy „zwiastun”, „posłaniec”. Otóż któż zaprzeczy temu, że Chrystus zwiastował nam Królestwo Niebieskie? Następnie, anioła czyli zwiastuna posyła ten, kto przez niego coś zwiastuje. A któż zaprzeczy temu, że Chrystus jest posłany? On sam tyle razy mówił: „Nie przyszedłem czynić mojej woli, ale wolę Tego, który Mnie posłał” (J 6,38).

To święta prawda, Ojcze! Właściwie otrzymaliśmy z nieba tylko jedno Zwiastowanie — to, którego Zwiastunem jest Syn Boży. Wszystkie znane nam z Pisma zwiastowania, orędzia, posłania anielskie jedynie zapowiadają to jedno Zwiastowanie lub mu towarzyszą. Nie przypadkiem wokół Chrystusa widzimy tylu aniołów. Anioł Gabriel zwiastował wcielenie Syna Bożego (Łk 1,26n). Przy Jego narodzeniu aniołowie śpiewają chwałę Bogu na wysokościach i ogłaszają pokój na ziemi ludziom dobrej woli (Łk 2,13n). Anioł Pański troszczy się o bezpieczeństwo Niemowlęcia (Mt 2,13). Aniołów spotykamy na początku publicznej działalności Chrystusa (Mt 4,11), w Ogrodzie Oliwnym (Łk 22,43), w grobie Zmartwychwstałego (Mk 16,5), w dniu Wniebowstąpienia (Dz 1,10). Prawdę mówisz, Ojcze, że zbawienie rodu ludzkiego głęboko obchodzi mieszkańców nieba. Oczywiście, nie chodzi o to, jakoby Chrystus potrzebował aniołów, ale ujawniła się w ten sposób ta solidarność, która jest znakiem prawdziwej miłości.

Wszyscy aniołowie są stworzeniami służącymi Chrystusowi. Aniołowie mogli być posłani, aby oddać Mu cześć, mogli być posłani dla posługi, ale nie do pomocy. Tak właśnie napisano, że „aniołowie Mu usługiwali” (Mt 4,11) — nie jako miłosierni komuś potrzebującemu, ale jako poddani Wszechmogącemu Panu.

Ojcze, podobno przypowieść o zagubionej drachmie interpretujesz jako przypowieść o Chrystusie—Przedwiecznej Mądrości Bożej i aniołach?

Słowo ciałem się stało i zamieszkało wśród nas” (J l,14). I zapaliło pochodnię swojego ciała — wtedy mianowicie, gdy zawisło na krzyżu — i zaczęło szukać zagubionej drachmy (Łk 15,8). Szukało i znalazło, a sąsiedzi — tzn. całe stworzenie duchowe, które jest najbliżej Boga — gratulowali Mu. Radują się sąsiedzi ze znalezionej drachmy, radują się aniołowie, kiedy odnajdzie się dusza ludzka.

Tak, sam Pan Jezus mówił, że „większa jest radość aniołów w niebie z jednego grzesznika czyniącego pokutę, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nawrócenia nie potrzebują” (Łk 15,10). Pan Jezus uczył również, że niektórzy aniołowie związani są z nami szczególnie (Mt 18,10). Nazywa się ich potocznie aniołami stróżami.

Trzeba nam łaknąć mądrości, trzeba nam pragnąć sprawiedliwości. Nasycimy się nią i napełnimy dopiero po zakończeniu obecnego życia, kiedy osiągniemy to, co nam obiecał Bóg. Obiecał nam równość z aniołami (Łk 20,36). Aniołowie obecnie nie pragną ani nie łakną tak jak my, ale obfitują w prawdę, w światło, w nieśmiertelną mądrość. Toteż są szczęśliwi. I z pełni swojego szczęścia — przebywają bowiem w niebieskim mieście Jeruzalem, do którego obecnie dążymy — spoglądają na nas pielgrzymów i litują się nad nami, a na rozkaz Boży pomagają nam, abyśmy doszli kiedyś do naszej wspólnej ojczyzny, gdzie wraz z nimi nasyci nas Boże źródło prawdy i wieczności.

Czy człowiek może się upodabniać do aniołów? A może to jest naszym obowiązkiem?

Aniołowie mają tak wielką moc, że gdyby czynili to, co mieści się w ich możliwościach, nikt by im nie dorównał. Człowiek chciałby mieć moc anielską, ale obca mu jest anielska sprawiedliwość. Najpierw sprawiedliwość ukochaj, a moc przyjdzie w ślad za nią.

Niezupełnie o to mi chodziło, Ojcze, interesuje mnie, czy w ogóle człowiek może być podobny do aniołów.

Modlimy się w Psalmie: „Ty, który zasiadasz na cherubinach, ukaż się!” (79,2) Cherubiny są stolicą chwały Bożej, a wyraz ten znaczy „pełnia wiedzy”. Chociaż cherubiny są to najwyższe moce i potęgi niebieskie, jednak jeśli chcesz, możesz być cherubinem. Cherubiny są stolicą Bożą, a posłuchaj, co mówi Pismo: „Dusza sprawiedliwego jest stolicą mądrości” (Mdr 7,28). Zapytasz: Jakże mogę się stać pełnią wiedzy? Któż zdoła ją wypełnić? Posłuchaj, czym się ją wypełnia: „Miłość jest wypełnieniem Prawa” (Rz 13,10). Nie szukaj daleko i w różnych kierunkach. Jeśli przeraża cię rozłożystość gałęzi, uchwyć korzeń i nie myśl o wielkości drzewa. Niech będzie w tobie miłość, a pełnia wiedzy z pewnością przyjdzie za nią. Bo czegóż nie zna ten, kto zna miłość, skoro powiedziano: „Bóg jest miłością” (1 J 4,8)?

I to jest mądrość prawdziwie anielska: poznać Tego, który jest Miłością. I tylko w takim stopniu, w jakim otwarliśmy się na tę mądrość, jesteśmy we wspólnocie z aniołami.

Będę Ci śpiewał wobec aniołów” (Ps 137,1). Tak śpiewam, jak się raduję. Jeśli radują mnie rzeczy niższe, raduję się wobec ludzi; radość z rzeczy wyższych przeżywam wobec aniołów. Niegodziwiec nie zna radości sprawiedliwego: „Nie ma radości dla bezbożnych, mówi Pan” (Iz 48,22; 57,21). Radość niegodziwca w knajpie, radość męczennika w kajdanach. „Będę Cię wielbił, zwrócony ku Twojej świątyni” (Ps 137,2). Gdzie jest świątynia? Tam, gdzie kiedyś zamieszkamy; tam, gdzie będziemy Cię wielbić. Biegnijmy zatem, aby wielbić. Brzemienne jest nasze serce i szuka miejsca, aby porodzić. Z całą pewnością Bóg mieszka w aniołach. Właśnie dlatego radość z rzeczy duchowych, a nie z dóbr ziemskich, pobudza nas do śpiewania Bogu i jest to pieśń wobec aniołów. Samo zgromadzenie aniołów jest świątynią Bożą; uwielbiajmy Boga, zwróceni ku Jego świątyni. Jest Kościół na dole i Kościół na górze. Pierwszy istnieje we wszystkich wiernych, drugi — we wszystkich aniołach. Ale Pan aniołów zstąpił do Kościoła na dole i aniołowie usługiwali Mu na ziemi, kiedy On nam usługiwał (Mt 4,11). A w czym nam usługiwał, jeśli nie w tym, co również dzisiaj spożywamy i pijemy? Skoro więc Pan aniołów nam usługuje, nie traćmy nadziei, że będziemy równi aniołom. Ktoś większy bowiem od aniołów zstąpił do człowieka i Stwórca aniołów stał się człowiekiem, Pan aniołów umarł za człowieka.

Tak, wszystkie prawdy wiary prowadzą do Chrystusa. Prawda o aniołach również. Dziękuję Ci, Ojcze, za rozmowę.



ęęłęóksiążki: Jacek Salij, Rozmowy ze świętym Augustynem

O ŚWIECIE MATERIALNYM

Wierzę wraz z Tobą, Ojcze, że świat materialny jest środowiskiem danym nam przez kochającego Stwórcę; jest jakby łożyskiem, w którym mamy dojrzewać do życia wiecznego. Z drugiej strony, człowiek — jedyne stworzenie na tej ziemi, którego Bóg chciał dla niego samego — powołany jest jakby na kapłana tego świata materialnego. Jesteśmy bowiem cząstką tego świata, a dzięki pierwiastkowi ducha, jakiego w sobie mamy, możemy w sposób duchowy chwalić Boga w imieniu całego kosmosu. Prawdy te przyjmuję z całą radością i entuzjazmem. Ale mają one również swoich przeciwników. Dawniej manichejczycy sądzili, że świat materialny stworzył jakiś zły bóg; dziś wielu uważa, że materia istnieje i kształtuje się sama z siebie. Ulubionym argumentem manichejczyków było wskazywanie na stworzenia szkodliwe lub uciążliwe dla człowieka. Czy dobry Bóg — pytali — mógł stworzyć komary i pchły? Zatem — wnioskowali nie wiadomo na jakiej podstawie — nie jest On stwórcą świata materialnego.

Zastanówcie się, Kochani: Kto tak ułożył członki komarowi i pchle, iż żyjątka te mają właściwy sobie kształt, żyją i poruszają się? Przypatrz się małemu żyjątku, najmniejszemu, jakiemu chcesz. Zastanów się nad ułożeniem jego członków i sposobem życia: ono ma coś takiego w sobie, że ucieka od śmierci, kocha życie, pożąda rozkoszy, unika tego, co nieprzyjemne, używa rozmaitych zmysłów, porusza się we właściwy sobie sposób. Kto dał komarowi żądło, aby mógł ssać krew? Jakże delikatna jest ta trąbka, którą wciąga swoje pożywienie! Któż to urządził? Któż to sprawił? Jeśli lękasz się chwalić Stwórcę za dzieła najmniejsze, chwal za to, co wielkie. Trzymajcie się tego, moi bracia; nie dajcie się odwieść od wiary i od zdrowej nauki. Ten sam, który w niebie stworzył anioła, na ziemi stworzył robaka. Jednak aniołowi w niebie wyznaczył mieszkanie niebieskie, robakowi na ziemi — mieszkanie ziemskie. Rozdzielił mieszkania pomiędzy mieszkańców: mieszkania niezniszczalne otrzymały niezniszczalnych mieszkańców, zniszczalne — zniszczalnych. Całość obejmij swoim okiem, całość podziwiaj.

A jednak fakt faktem, że jest na tej ziemi mnóstwo rzeczy szkodliwych dla człowieka.

Nie umiesz rozpoznać w tym świecie żadnego zła, oprócz tego, które szkodzi twojemu ciału, np. węża, ogień, truciznę itp. I żadnego dobra, tylko to, które raduje twoje cielesne zmysły, np. przyjemności smakowe, miłe zapachy, blask doczesnego światła i to, co podnieca twoje oczy, nos, podniebienie, dotyk. Naucz się patrzeć na całość stworzenia jako na dzieło Boże, i czytać w nim niby w wielkiej księdze natury. A kiedy jakieś stworzenie jest dla ciebie szkodliwe, raczej przypuszczaj, że jako człowiek możesz nie znać tego przyczyny, i nie odważaj się zarzucać cokolwiek dziełom Bożym. Obyś nigdy nie popadł w świętokradzkie gadania i bluźniercze wymysły, w których — nie rozumiejąc, przyczyny zła — Boga próbowałbyś obciążyć wszelkim złem.

Twierdzisz, Ojcze, stanowczo, że wszystkie Boże stworzenia są dobre?

Dobrze będzie nie pominąć następującego szczegółu. Powiedziano: „I widział Bóg, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1,31). Natomiast o poszczególnych dziełach mówi się tylko, że były dobre. Wszystkie dzieła nie wystarczyło nazwać dobrymi, nazwano je bardzo dobrymi. Poszczególne dzieła Boże, jeśli je kompetentnie poznać, wykazują — każde w swoim rodzaju — godne podziwu proporcje i rozmiary, i budowę. O ileż bardziej wszystko razem, cały wszechświat, na którego jedność składają się wszystkie te poszczególne dzieła! Piękno bowiem, jakie zawiera się w częściach, staje się dużo bardziej godne podziwu, kiedy spojrzeć na nie w całości. Weźmy ciało ludzkie: można w nim oddzielnie podziwiać oczy, oddzielnie nos, oddzielnie policzki, oddzielnie głowę, oddzielnie ręce, oddzielnie nogi i pozostałe jego piękne szczegóły. O ileż piękniejsze jest całe ciało, któremu wszystkie członki, piękne same w sobie, przydają piękna. Z drugiej strony, piękna ręka, którą w ciele można podziwiać również oddzielnie, jeśli ją oddzielić od ciała, i sama traci swój wdzięk, i pozostałe członki bez niej brzydną. Tak wielka jest siła i potęga całości i jedności, że nawet rzeczy bardzo dobre wtedy dopiero się podobają, kiedy wchodzą w jakąś całość i się na nią składają.

Podobne prawa obowiązują również w dziedzinie wartości duchowych: jedne zalety zyskują na pięknie dzięki innym zaletom, jedna wada potrafi bardzo obniżyć piękno wszystkich zalet danego człowieka. Kiedyś, Ojcze, napisałeś cały artykuł na temat słów Apostoła Jakuba: „Choćby ktoś przestrzegał całego Prawa, a przestąpiłby jedno tylko przykazanie, ponosi winę za wszystkie” (Jk 2,10). Ale trudno mi się uporać z następującym problemem: Jeżeli świat jest dobry, bo przez Boga został stworzony, to dlaczego Pan Jezus tak się o nim wyraża, jakby on był zły?

Dlaczego świat jest zły, skoro dobrym jest Ten, przez którego świat został stworzony? Bo „świat przez Niego został stworzony, a świat Go nie poznał” (J l,10). Świat przez Niego został stworzony — niebo i ziemia, i wszystko, co w nich jest — i Go nie poznał. Ci, którzy miłują świat i gardzą Bogiem — ten świat Go nie poznał. Zatem w tym sensie świat jest zły, że źli stawiają go ponad Boga. Dobrym zaś jest Ten, który stworzył świat — niebo i ziemię, i morze, i również tych, którzy kochają świat. On tylko tego w nich nie sprawił, że kochają świat i nie kochają Boga.

Świat więc, o ile został stworzony przez Boga, jest dobry; o ile zaś zamykamy go na Boga swoimi grzechami, podlega niejako procesom gnilnym, i ten dobry świat zaczyna się psuć. Zatem Chrystus, lecząc człowieka, przez którego świat ulega zepsuciu, dokonuje w ten sposób również uzdrowienia świata?

Chrystus powiedział: „Jeżeli świat was nienawidzi, wiedzcie, że Mnie wcześniej znienawidził” (J 15,18). Oto świat, który nienawidzi. Kogo nienawidzi? Również świat: „W Chrystusie Bóg pojednał świat ze sobą” (2 Kor 5,19). Prześladowcą jest świat odrzucony, prześladowanie cierpi świat pojednany. Poza Kościołem jest świat odrzucony, Kościół jest światem pojednanym. „Bo nie przyszedł Syn Człowieczy, aby świat potępić, lecz aby świat został przez Niego zbawiony” (J 3,17).

Można jednak materialnie być członkiem Kościoła i nadal zamykać świat na jego naturalne odniesienia do Stwórcy.

Cóż ty takiego kochasz, że nie kochasz Boga? Ukochaj, jeśli to możliwe, cokolwiek, czego On nie stworzył! Rozglądnij się po całym stworzeniu. Gdzie tylko niewoli cię jakaś pożądliwość i przeszkadza ci kochać Stwórcę, zawsze chodzi o rzecz stworzoną przez Tego, którego ty zaniedbujesz. Czy nie dlatego kochasz te rzeczy, że są one piękne? Czy mogą jednak być tak piękne jak Ten, który je stworzył? Podziwiasz je, bo Jego nie widzisz: lecz poprzez te rzeczy, które podziwiasz, ukochaj Tego, którego nie widzisz! Zapytaj się stworzenia: jeśli istnieje samo z siebie, pozostań przy nim. Jeśli jednak od Niego pochodzi, tylko z tego powodu jest niebezpieczne dla tego, kto je kocha, że zostało postawione ponad Stwórcę.

Ojcze, ludzi niekiedy razi w chrześcijaństwie jakby jakaś powściągliwość wobec wartości doczesnych. Przecież jeśli to Bóg stworzył świat, to od Niego pochodzi również ten urok, jaki roztaczają wokół siebie różne rzeczy i wartości. Czy wolno nam się na ten urok zamykać, skoro pochodzi on od Stwórcy?

Nie zakazuje ci Bóg kochać swoich stworzeń, ale nie kochaj ich tak, jakby mogły cię uszczęśliwić ostatecznie. Doceń je i podziwiaj, abyś umiłował Stwórcę. Wyobraźmy sobie, bracia, że narzeczony obdarzył ukochaną pierścieniem, a ta umiłowała pierścień więcej niż tego, który go jej podarował. Czy nie zarzucimy jej zdrady, chociaż kocha ona coś, co otrzymała od narzeczonego? Gdyby mówiła: Wystarczy mi pierścień, nie interesuje mnie jego wygląd ani zalety — któż nie odwróciłby się ze wstrętem od takiej głupoty? Któż nie uznałby w tym dowodu cudzołożnego ducha? Kochasz złoto zamiast męża, pierścień zamiast narzeczonego. Czy dał ci zadatek nie po to, aby cię dla siebie pozyskać, ale po to, żebyś się od niego odwróciła? Przecież dlatego narzeczony daje zadatek, bo sam chce być w nim kochany. Otóż Bóg dał ci to wszystko. Kochaj Tego, który to stworzył. Chce dać ci więcej. Chce dać samego siebie, który to stworzył. Chociaż Bóg to stworzył, to jeśli kochając to zaniedbujesz Stwórcę — czy twoja miłość świata nie jest miłością cudzołożną?

Prawda o stworzeniu świata została w całej swej dojrzałości przedstawiona już w Starym Testamencie. Co nowego wniósł do niej Nowy Testament?

Bóg powiedział: „Niech się stanie światło” (Rdz 1,4). Nie chodzi tu przecież o głos wydany z płuc, za pomocą języka i zębów. To są cielesne myśli, a „rozumienie według ciała prowadzi do śmierci” (Rz 8,6). To „niech się stanie światło” Bóg powiedział w sposób nie dający się wypowiedzieć. Można się pytać, czy powiedział to Synem Jednorodzonym, czy też to, co powiedział, jest Synem Jednorodzonym, nazwanym Słowem Bożym, „przez które wszystko się stało” (J l,3). Byleby odrzucić bezbożną interpretację, wedle której Słowo Boże Jednorodzony Syn jest słowem wypowiedzianym podobnie jak nasze słowa. Otóż Słowo Boże, przez które wszystko zostało stworzone, nie zaczęło istnieć ani nigdy nie przestanie, lecz zrodzone bez momentu początkowego jest współwieczne Ojcu.

Trudno o większy dowód, że nie tylko człowiek, ale cały świat został stworzony z niepojętej miłości Bożej: przecież w Synu Jednorodzonym Ojciec Przedwieczny doskonale i nieskończenie wypowiada samego siebie! Ale swoją drogą, trudno zrozumieć, co to znaczy, że wszystko zostało stworzone przez Przedwieczne Słowo Boże.

Kiedy chcesz wystawić jakąś budowlę, najpierw w sercu rodzi się pomysł. Już masz pomysł, ale dzieło nie jest jeszcze wykonane. Widzisz je ty, który powziąłeś zamiar je zrobić, ale inny nie będzie tego podziwiał, dopóki nie wystawisz bryły i nie doprowadzisz jej urządzenia do doskonałości. Ludzie oglądają wówczas wspaniałą budowlę i podziwiają pomysł budowniczego. To, co widzą, zdumiewa ich; kochają to, czego nie widzą — pomysł jest bowiem niewidzialny. Jeśli więc pomysł ludzki jest podziwiany na podstawie jakiegoś wielkiego dzieła, ty chcesz zobaczyć, jakim pomysłem Bożym jest Pan Jezus Chrystus, to znaczy Słowo Boże? Przyjrzyj się urządzeniu świata, zobacz, co przez Słowo zostało stworzone, a wówczas poznasz, jakim jest to Słowo. Przyjrzyj się niebu i ziemi: któż wyrazi słowami piękno nieba? Któż wysłowi płodność ziemi? Któż godnie wychwali kolejność czasów? I siłę zawartą w nasionach? Przez to Słowo również aniołowie zostali stworzeni. Przez to Słowo wszystko zostało stworzone. Wnioskujcie stąd, jakim jest to Słowo.

I pomnóżcie to wszystko przez nieskończoność — że ośmielę się, Ojcze, Ciebie uzupełnić. Przecież Syn Boży jest Bogiem prawdziwym, równym Przedwiecznemu Ojcu! Po stokroć niepojęta miłości Boża! Dochodzimy w ten sposób do rąbka tajemnicy, dlaczego właśnie druga Osoba Trójcy przyjęła ludzką naturę, aby stać się naszym Zbawicielem: Jakby wypadało, żeby naprawa świata dokonała się przez Tego samego, przez którego świat został stworzony. Dzięki tej prawdzie — że Ojciec stworzył wszystko przez Syna Jednorodzonego — łatwiej też otworzyć się na codzienną cudowność świata. Bardzo mnie przekonuje Twoja nauka o cudach. Czy nie mógłbyś przedstawić jej nam w największym skrócie?

Umiesz podziwiać to, co niezwykłe, a to, do czego przywykłeś, jest może większe. Podziwiali ludzie Pana Boga naszego Jezusa Chrystusa, że tyle tysięcy nakarmił pięcioma chlebami, a nie podziwiają tego, że z nielicznych ziaren wypełniają się zbożem całe pola. Zobaczyli ludzie, że woda stała się winem, i osłupieli. A cóż innego się tworzy z deszczu wchłanianego przez korzenie winorośli? Ten sam uczynił to i tamto. To, aby ciebie żywić; tamto, aby cię zadziwić. Ale jedno i drugie jest godne podziwu, gdyż jest dziełem Boga. Widzi człowiek rzeczy niezwykłe i dziwi się. A skąd się wziął sam człowiek, który się dziwi? Skąd taki kształt ciała? Skąd różne członki? Skąd w nim tyle piękna? Jakie były jego początki? Jakżeż to mało wzniosłe! I dziwi się człowiek innym rzeczom, podczas gdy sam jest wielkim cudem.

Ojcze, mówi się czasem o modlitwie kosmosu...

Niebo i ziemia Go wyznają. Piękno rzeczy jest jakby ich głosem ku czci Boga. Woła do Boga niebo: Ty mnie stworzyłeś, nie pochodzę samo z siebie! Woła ziemia: Ty mnie ustanowiłeś, nie ja sama siebie! Spójrz na niebo, jakie piękne; spójrz na ziemię, jaka piękna. Jeśli je wziąć razem, są bardzo piękne. On je stworzył, On nimi rządzi, Jego rozkazów one słuchają; On przerzuca czasy, On ustanawia chwile, osobiście ustanawia. Zatem to wszystko Go chwali: to, co stoi i to, co się porusza, to, co z niskości ziemi i to, co z wysokości nieba, to, co starodawne i to, co nowe. Kiedy to zauważysz i uradujesz się, i odniesiesz to do Rzemieślnika i Jego niewidzialnych przymiotów, umysłem zobaczysz Go przez te rzeczy, które On stworzył (Rz 1,20).

A więc nie tylko modlitwa kosmosu, ale i jakby apostolstwo kosmosu: kosmos głosi człowiekowi chwałę Stwórcy. Świat chwalący Stwórcę nie tylko mówi nam o Jego istnieniu, ale zachęca nas, abyśmy i my Go chwalili. Świat materialny czyni to nieświadomie, samym swoim istnieniem. Człowiek może Go chwalić świadomie, modlitwą, otwieraniem się na płynącą od Niego miłość i czynieniem dobra. Chwaląc Stwórcę, rozszerzamy nasze dusze na wszelkie dobro, jakie od Niego płynie.

Dlaczego mamy chwalić Pana? Uzasadnienie jest krótkie: „Bo dobry jest Pan” (Ps 134,3). Jest On dobry, ale inaczej niż dobra, jakie stworzył. Albowiem wszystko, co Bóg stworzył, jest bardzo dobre (Rdz 1,31): nie tylko dobre, ale bardzo dobre. Jeżeli dobrym stworzył to wszystko, jakim wobec tego jest On, który to stworzył? I chociaż Stwórca rzeczy dobrych jest o wiele lepszy od tego, co stworzył, nie da się tego lepiej wyrazić, niż powiedzieć, że „dobry jest Pan”. Trzeba jednak tak to rozumieć, że jest On dobry sam z siebie, wszystko zaś pozostałe jest dobre dzięki Niemu. Wszystko dobre On stworzył. On jest dobrem, którego nikt nie stworzył. On jest dobry swoim własnym dobrem, nie bierze dobra skądinąd. On jest dobry ze względu na swoje własne dobro, nie potrzebuje lgnąć do dobra kogoś innego. „Mnie zaś dobrze jest przylgnąć do Boga” (Ps 73,28), który nie potrzebuje nikogo, aby stać się dobrym, w przeciwieństwie do wszystkich bytów, które, aby stać się dobrymi, Jego potrzebują.

Tak bardzo podkreślasz, że wszystko, co stworzył Bóg jest dobre, a nawet bardzo dobre. Jak wobec tego rozumieć słowa Pana Jezusa, że „nikt nie jest dobry, tylko Bóg” (Mt 19,17)?

Kiedy stworzenia nazywam dobrymi, dodaję ich nazwy: niebo dobre, anioł dobry, człowiek dobry. Kiedy zaś mówię o Bogu, wydaje mi się, że lepiej niczego nie dodawać, tylko nazwać Go dobrym. Sam Pan Jezus Chrystus powiedział: „człowiek dobry” (Mt 12,35); i On sam powiedział również: „Nikt nie jest dobry, tylko Bóg”. Czyż nie zachęcił nas w ten sposób, abyśmy szukali i rozróżnili dobrego, który jest dobry dzięki innemu Dobremu, oraz Dobrego, który jest dobry sam z siebie?

Wychwalajmy zatem Dobrego, który nas stworzył i w którym żyjemy, poruszamy się i jesteśmy! Wychwalajmy Dobrego, który dla nas stał się człowiekiem, umarł za nas i zmartwychwstał! Wychwalajmy Dobrego, którego Ojciec i Syn zsyłają w serca nasze, aby nas czynił synami Bożymi!



ęęłęóO PIŚMIE ŚWIĘTYM

Ojcze, zacznę od pytania: Co to jest Pismo Święte?

Z tego Miasta, do którego dążymy, list przyszedł do nas. Jest nim Pismo Święte, które nas wzywa do dobrego życia. Co ja zresztą mówię, że list przyszedł? Sam Król zstąpił, aby stać się nam Drogą w tej pielgrzymce: jeśli tej Drogi będziemy się trzymać, nie zbłądzimy ani nie osłabniemy, nie wpadniemy też w ręce zbójców, ani nie damy się złapać w zasadzki.

A więc całym sensem Pisma Świętego jest Jezus Chrystus, Syn Boży i Zbawiciel ludzi. Jest ono uwiarygodnionym przez samego Boga świadectwem o Jezusie Chrystusie. Świadectwo to zawiera autentyczną, przez Ducha Świętego natchnioną, naukę Chrystusa o Ojcu Przedwiecznym i Jego miłości do ludzi, o dokonanym przez siebie Odkupieniu, o naszym wezwaniu do miłości i do życia wiecznego. Zatem, gdyby człowiek nie popadł w grzech, nie mielibyśmy Pisma Świętego?

Bóg obdarza pola zielenią, zsyłając deszcz na ziemię, tzn. obdarza dusze bujnym życiem przez swoje słowo, które spuszcza z chmur, czyli z pism proroków i apostołów. Słusznie Pismo jest porównywane do chmur, bo jego słowa grzmią i przebijają się przez powietrze. Dodajmy do tego ciemność alegorii, które zwisają niby chmury, a kiedy je wyłożyć, spadają na tych, co je dobrze zrozumieli, jako deszcz prawdy. Nie tak jednak było przed grzechem. „Bóg jeszcze nie zsyłał deszczu na ziemię i nie było człowieka, który by na niej pracował” (Rdz 2,5). Deszcz z chmur potrzebny jest człowiekowi, który się trudzi na ziemi. Dopiero po grzechu człowiek zaczął się trudzić na ziemi i potrzebować chmur. Przed grzechem Bóg nawadniał człowieka z źródła wewnętrznego, przemawiając do jego umysłu.

Jeśli przyjąć, że Pismo Święte jest to natchnione przez Ducha Świętego świadectwo o Jezusie Chrystusie, to jak zmieścić w tej definicji Stary Testament, który cały powstał przed Chrystusem?

Mądrość Chrystusa zawsze obecna była w Piśmie Świętym. Ale było ono zamknięte, nikt go nie rozumiał. Kiedy Pan został ukrzyżowany, stopniało ono niby wosk, tak że mogą je rozumieć wszyscy chorzy i słabi. Również zasłona świątyni rozdarła się i odsłoniło się to, co było zakryte.

Słowa Twoje, Czcigodny Ojcze, przypomniały mi piękne porównanie Orygenesa. Stary Testament — powiada Orygenes — to jakby woda z Kany Galilejskiej. Przyszedł Chrystus i przemienił ją w wino. Stary Testament czytany w świetle naszej wiary w Syna Bożego, nabiera zupełnie nowego sensu. Ale mam pytanie: Zawiera się w nim przecież mnóstwo Bożej mądrości, która jest jakby niezależna od naszej wiary w Chrystusa.

Kto studiuje Pismo Święte, niech wie, że choćby wychodził z Egiptu jako bogacz, nie może być jednak zbawiony, jeśli nie dopełni Paschy. „Otóż na Paschę naszą został ofiarowany Chrystus” (1 Kor 5,7).

Przejdźmy do innego tematu. Wszyscy wiedzą, jak trudno było Tobie, wykształconemu na klasycznej literaturze, przekonać się do prostego tekstu Biblii. Zadam niedyskretne pytanie: Czy w końcu tylko się z tym pogodziłeś, czy też w prostocie świętego tekstu zauważyłeś głębszą myśl Bożą?

Pismo Święte nie mogłoby nas podnosić, gdyby się do nas nie zniżyło. Tak jak Słowo, stawszy się ciałem, zniżyło się do nas, aby nas podnieść.

Nie uwierzę, że tylko tyle masz, Ojcze, do powiedzenia na ten temat!

Pismo Święte w ten sposób przemawia, że wszystkim jest dostępne, chociaż nieliczni mogą je zgłębić. Kiedy poucza otwarcie, jest jak bliski przyjaciel, który w prostych słowach rozmawia z prostaczkami i uczonymi. Tajemnic zaś, jakie w sobie ukrywa, nie podnosi w wyniosłych słowach, gdyż wówczas umysł nieporadny i niewykształcony nie odważyłby się do nich przystąpić, tak jak biedak nie śmie przystąpić do bogacza. Lecz wszystkich pokornie zaprasza, aby karmili się zarówno jawną prawdą, jak wprowadzali w czyn prawdę ukrytą. Prawda bowiem zawiera się zarówno w tym, co w Piśmie Świętym jawne, jak w tym, co ukryte. Żeby nie znudziły się prawdy jawne, tęsknimy za ukrytymi, aby nas odnowiły i słodko przeniknęły. Przez nie dokonuje się zbawienna naprawa tego, co wypaczone, one są pokarmem maluczkich i radością uczonych. Toteż ten tylko jest nieprzyjacielem Pisma Świętego, kto w swoich błędach nie poznał jego zbawczej mocy albo w chorobie znienawidził lekarstwa.

Właśnie, temat tych tekstów świętych, które są trudne do zrozumienia, ciągle powraca w Twoim nauczaniu.

Nie trzeba się niepokoić tym, czego w Piśmie Świętym jeszcze nie rozumiecie. To zaś, co rozumiecie, niech was nie nadyma pychą. Lecz to, czego nie rozumiecie, ze czcią przechowujcie, to zaś, co rozumiecie, wypełniajcie z miłością.

Jednakże musi być jakaś myśl Boża w tym, że liczne zdania w Piśmie Świętym są dla mojej wiary jakby martwe, bo nie umiem ich zrozumieć, nie słyszę zawartego w nich Bożego wezwania. Owszem, pamiętam o tym, że jest to słowo Boże dla wszystkich ludzi — i to, czego ja nie rozumiem, dla kogo innego może się stać żywym źródłem nauki Bożej. Ale uświadomić to sobie, to chyba za mało. Chyba coś więcej wynika stąd, że czytając Pismo Święte, tak często natrafiam na miejsca dla siebie niezrozumiałe. Chodzi mi oczywiście nie tylko o teksty literalnie niezrozumiałe, ale również o takie, w których nie umiem zauważyć wymiaru Bożego.

Uszanuj Pismo Święte, uszanuj słowo Boże, nawet jeśli go nie rozumiesz. Niech pobożność wyprzedza rozumienie. Nie oskarżaj pochopnie Pisma o zawiłość ani o przewrotność. Nie ma w nim nic przewrotnego. Jeśli zaś jest w nim coś ciemnego, to nie tobie na złość, lecz żebyś się ćwiczył w umiejętności jego przyjmowania. Zatem jeśli jest w nim coś ciemnego, Lekarz to sprawił, abyś stukał; chciał, abyś się ćwiczył w stukaniu, chciał, aby stukającemu zostało otworzone (Mt 7,7). Przez stukanie nabierzesz doświadczenia, rozszerzysz się, staniesz się zdolny do przyjęcia daru. Nie złość się więc, że Pismo jest przed tobą zamknięte, bądź cichy, łagodny. Nie denerwuj się na to, co ciemne. Nie mów: Lepiej by było, gdyby to tak było napisane. Od kiedy masz prawo mówić i sądzić, jak powinno być napisane? Tak zostało napisane, jak powinno być napisane.

Istnieją zapewne jakieś zasady rozświetlania ciemnych tekstów w Piśmie Świętym?

Z miejsc jaśniejszych należy się uczyć, jak rozumieć miejsca niejasne. Kiedy na przykład mówi się o Bogu: „Pochwyć pancerz i tarczę i powstań mi na pomoc” (Ps 34,2), to słów tych nie da się zrozumieć lepiej niż w świetle tej oto modlitwy: „Otoczysz nas tarczą swego upodobania” (Ps 5,13). Nie chodzi jednak o to, żebyśmy w każdym tekście, w którym czytamy o tarczy, dopatrywali się w niej Bożego upodobania. Przecież czytamy również o „tarczy wiary, dzięki której zdołacie zgasić wszystkie rozżarzone pociski Złego” (Ef 5,16). Zresztą w uzbrojeniu duchowym, wiarę oznacza nie tylko tarcza, bo w innym miejscu mówi się o „pancerzu wiary” (1 Tes 5,8).

To oczywiste, że tekst święty należy odczytywać w świetle innych tekstów biblijnych na ten temat. Wierzymy przecież, że jest to słowo Boże. A słowo Boże nie może być wewnętrznie sprzeczne. Jak jednak wytłumaczyć to, że Pismo Święte jest tak często nadużywane? Jak Pan Bóg może do tego dopuścić, żeby ludzie czynili z Jego słowem, co im się podoba?

Czytamy w Psalmie 7, że Pan przygotuje do swego łuku nie tylko strzały ogniste, ale również śmiertelne pociski. Albowiem heretycy, zamiast kierować ku ludziom ogniste strzały zapalające miłością, atakują ludzi wyciągniętymi z tego samego Pisma zatrutymi, zgubnymi pociskami. Zresztą nawet to należy przypisać Bożej Opatrzności: nie czyni ona ludzi grzesznikami, ale wprowadza porządek, kiedy ludzie grzeszą. Kto bowiem w złej woli i w grzechu czyta Pismo, musi je źle rozumieć i na tym tu polega kara za grzech.

Wobec tego jak mamy się zachować, kiedy natrafiamy na interpretacje sprzeczne z naszą wiarą?

Jeśli ktoś wyciągnie z tych naszych Ksiąg rzeczy przeciwne wierze katolickiej, to albo wykażemy cały ich fałsz, albo będziemy niewzruszenie wierzyć, że jest to fałsz. Trzymajmy się mocno naszego Pośrednika, w którym ukryte są wszystkie skarby mądrości i wiedzy, abyśmy nie dali się zwieść wymownością fałszywej filozofii ani zastraszyć przesądowi fałszywej religii. Kiedy zatem znajdujemy w boskich Księgach wielość prawdziwych sensów, które zawierają się w nielicznych słowach, a zdrowa wiara katolicka je potwierdza, ten sens wybierzmy przede wszystkim, który wynika w sposób pewny z przeczytanego tekstu. Jeśli jest on ukryty, wybierzmy ten, który nie sprzeciwia się kontekstowi Pisma i zgadza się ze zdrową wiarą. Jeśli zaś nawet z kontekstu nie da się go wydobyć, idźmy przynajmniej za tym sensem, jakiego domaga się zdrowa wiara. Czym innym bowiem jest nie rozpoznać tego, o co przede wszystkim chodziło natchnionemu autorowi, czym innym zaś odejść od zasad pobożności.

Mówisz, Ojcze, o wielu prawdziwych sensach, jakie się zawierają w jednym tekście?

Kiedy ktoś mówi: Autor natchniony to samo miał na myśli, co ja; zaś inny: Właśnie to miał na myśli, co ja — sądzę, że bardziej zgodnie z pobożnością będzie powiedzieć: Dlaczego nie przyjąć obu wykładów, jeśli oba są prawdziwe? Albo i trzeciego, i czwartego, i jeszcze innego, jaki ktoś prawdziwie w tych słowach zobaczy? Dlaczego nie przyjąć, że autor natchniony widział je wszystkie w ich prawdzie i różnorodności, skoro przez niego jeden Bóg wystawił Pismo Święte na rozumienie wielu? Otóż ja wyznam szczerze, że gdyby udało mi się w pisaniu osiągnąć czasem wyżyny nauczycielskie, to tak wolałbym pisać, aby słowa moje harmonizowały z prawdą, jaką w tych sprawach mógł uchwycić ktoś inny, niż żebym miał przez dokładniejsze przedstawienie jednego prawdziwego wykładu wykluczać inne, które nie obrażają mnie fałszem.

Oczywiście! Przecież słowo Boże nie kończy się na wyrazach tekstu natchnionego. Poprzez wyrazy tekstu, jeśli czytamy je w wierze, wchodzimy w Bożą Rzeczywistość, przystępujemy do samego Jezusa Chrystusa. W swoim ostatecznym wymiarze święty tekst ma nas przecież zwracać ku życiu wiecznemu.

Bóg chciał, abyśmy mieli Jego Pismo. Czasem powiadasz komuś, komu coś obiecujesz: daję ci to na piśmie. Pokolenia przychodzą i odchodzą, a Pismo Boże powinno trwać. Jest ono pisemnym zobowiązaniem Bożym, aby wszyscy, którzy przechodzą przez to życie, przeczytali je i weszli na drogę Jego obietnicy. A jak wiele już wypełnił Bóg z tego pisemnego zobowiązania! Wahają się ludzie, czy wierzyć w Boga co do zmartwychwstania umarłych oraz przyszłego życia, bo tylko to jedno pozostało do wypełnienia. Mógłby ci Bóg powiedzieć: Masz w ręku moje zobowiązanie, w którym obiecałem Sąd, rozdzielenie dobrych od złych, wieczne królowanie wierzącym, a ty nie chcesz wierzyć? Przeczytaj wszystkie moje obietnice zawarte w tym zobowiązaniu i wejdź w spór ze Mną. Na podstawie tego, co wypełniłem, uwierz, że wypełnię to, co jeszcze pozostało. Znajdziesz w tym pisemnym zobowiązaniu obietnicę, że dam wam Syna Jedynego i że Go nie oszczędzę, ale Go za was wszystkich oddam — zapisz to wśród tego, co wypełnione. Czytaj pisemne zobowiązanie: obiecałem, że przez mojego Syna dam wam zadatek Ducha Świętego — zapisz to wśród tego, co wypełnione.

A kiedy się już wszystko wypełni, kiedy dostąpimy zmartwychwstania i życia wiecznego, czy Pismo Święte będzie nam jeszcze potrzebne?

Kiedy przyjdzie Pan nasz Jezus Chrystus, rozświetli — jak powiada Apostoł Paweł — to co ukryte w ciemnościach i ujawni zamiary serc, aby każdy otrzymał pochwałę od Boga (1 Kor 4,5). W tym Dniu nie będą potrzebne pochodnie: nie będziemy słuchać proroków, otwierać pism apostolskich, niepotrzebne nam będzie świadectwo Jana, nawet Ewangelii nie będziemy już potrzebować. Całe Pismo zostanie spośród nas wzięte. W nocy obecnego świata zapalono je nam jako pochodnię, abyśmy nie pozostawali w ciemnościach. Gdyby obecnie nam je wzięto, pod pozorem, że nie potrzebujemy jego światła, gdyby wzięto nam mężów Bożych, przez których dokonuje się posługa Pisma, którzy wraz z nami to światło prawdziwe i jasne oglądają — co byśmy wówczas mogli widzieć? Czym karmiłaby się nasza dusza? Gdzie znaleźlibyśmy radość dla naszych oczu?

I ostatnie pytanie. Pismo Święte to olbrzymia księga. Są ludzie, którzy tysiące godzin poświęcili na jej zgłębia nie, a im więcej nad słowem Bożym medytują, tym wyraźniej widzą, jak im daleko do jego zupełnego poznania. Zresztą Ty sam, Ojcze, lubisz powtarzać, że więcej w Piśmie Świętym jest rzeczy, których nie znasz, niż tych, które znasz. Moje pytanie dotyczy ludzi, którzy nie mogą sobie pozwolić na długie studiowanie Biblii, ludzi zapracowanych, czasem analfabetów. Jakie oni mają szanse u Boga?

Cała wielkość i szerokość słów Bożych mieści się w miłowaniu Boga i bliźniego. Poucza nas o tym jedyny niebieski Nauczyciel: „Będziesz miłował Pana Boga swego z całego serca, z całej duszy i ze wszystkich myśli, a bliźniego swego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach polega całe Prawo i prorocy” (Mt 22,37—40). Zatem, jeśli brak ci czasu na studiowanie wszystkich świętych stronic, na wyjaśnianie wszystkich zawiłości w zawartych tam naukach, na zgłębianie wszystkich tajemnic biblijnych — zachowuj miłość, na której wszystko polega. W ten sposób zachowasz to, czego się tam nauczyłeś, a również to, czego się jeszcze nie nauczyłeś. Jeśli bowiem znasz miłość, wiesz trochę, na czym i to polega, czego jeszcze nie znasz. To, co w Piśmie rozumiesz, jaśnieje miłością; w tym, czego nie rozumiesz, miłość jest ukryta. Tak więc, kto zachowuje miłość w obyczajach, zachowuje i to, co w Piśmie Świętym jest jasne, i to, co w nim ukryte.

Tak, Ojcze, ale to ogólne wezwanie do miłości ciągle wymaga przekładów na język praktyczny.

Apostoł Jakub wzywa nas, abyśmy byli wytrwałymi słuchaczami słowa Bożego: „Bądźcie wykonawcami słowa, a nie słuchaczami tylko, oszukującymi samych siebie” (Jk 1,22). Bo nie oszukujecie Tego, który dał wam słowo, ani tego, przez którego posługę ono do was przychodzi, ale samych siebie oszukujecie.



ęęłęóKOŚCIELE

Ojcze Kochany, co sądzisz o twierdzeniu, że Kościołem jesteśmy wszyscy?

Kościołem świętym my jesteśmy. Nie mówię: my, którzy tu jesteśmy, którzy mnie teraz słuchacie. Kościołem jesteśmy my, wierni chrześcijanie, ilu nas tu jest, za łaską Bożą, w tej świątyni, w tym mieście, w tym regionie, w tym kraju, za morzem i na całym świecie, albowiem „od wschodu słońca aż do zachodu jest wychwalane imię Pańskie” (Ps 112,3). Takim jest Kościół katolicki, prawdziwa nasza matka, prawdziwa małżonka Boskiego Oblubieńca. Szanujmy ją, bo jej mężem tak wielki Pan. I co jeszcze mam powiedzieć? Wielka i szczególna jest łaskawość Oblubieńca: znalazł wszetecznicę, uczynił ją dziewicą. Nie powinna się wypierać swojej przeszłości, aby nie zapomniała o miłosierdziu swojego Wyzwoliciela. Czyż nie była wszetecznicą, skoro cudzołożyła z bożkami i demonami? Wszyscy uprawialiśmy rozpustę duchową: nieliczni czynili ją ciałem, sercem wszyscy. I przyszedł Zbawiciel, i uczynił nas dziewicą. Kościół uczynił dziewicą. Jest dziewicą przez wiarę. Niewiele jest w Kościele dziewic co do ciała, przez wiarę wszyscy powinniśmy być dziewicami, i kobiety, i mężczyźni. W wierze bowiem wymagana jest czystość i nieskazitelność, i świętość. Czy chcecie wiedzieć, w jaki sposób Kościół jest dziewicą? Posłuchajcie Apostoła Pawła, który jest przyjacielem Oblubieńca i był gorliwy o sprawę Oblubieńca, nie swoją: „Poślubiłem was jednemu mężowi, aby was przedstawić Chrystusowi jako czystą dziewicę” (2 Kor 11,2). Posłuchajmy dalej: „Obawiam się jednak, aby nie uwiódł was wąż tak jak Ewę” (w. 3).

Urzekająca jest ta małżeńska symbolika Kościoła. Dzięki temu można patrzeć na Kościół jako na potężny poryw miłości, jaką cały ród ludzki kieruje ku Bogu i Chrystusowi. Kochamy, bo pierwsi zostaliśmy ukochani. Choć tak bardzo zostaliśmy ukochani, często jesteśmy niewierni. Toteż nie dziwię się, Ojcze, że w mnóstwie kobiet starotestamentalnych i niemal we wszystkich kobietach z Ewangelii dopatrujesz się symbolicznie Kościoła. Przede wszystkim oczywiście w Maryi, Matce naszego Pana. Ona jest dla Kościoła niedościgłym wzorem dziewictwa.

Kościół jest dziewicą. Powiesz mi może: Jeżeli jest dziewicą, to dlaczego rodzi synów? Jeżeli zaś nie rodzi synów, to dlaczego zawierzyliśmy jej siebie, aby narodzić się z jej wnętrza? Odpowiadam: Jest dziewicą, a zarazem rodzi. Naśladuje Maryję, która urodziła Pana. Święta Dziewica Maryja porodziła, a przecież pozostała Dziewicą! Podobnie Kościół: rodzi i jest dziewicą. A jeśli się nad tym zastanowić — Chrystusa rodzi, gdyż to Jego członki otrzymują chrzest. „Wy jesteście — powiada Apostoł — ciałem i członkami Chrystusa” (1 Kor 12,27). Zatem rodząc członki Chrystusa, Kościół jest bardzo podobny do Maryi.

A jednak w Kościele jest tak wiele zła.

Kościół jest arką płynącą po wodach potopu. Zbudowana jest ta arka z niezniszczalnego drewna, a drewnem jej są dusze świętych i sprawiedliwych. W jej wnętrzu są zwierzęta czyste i nieczyste, bo jak długo żyje Kościół na tym świecie i oczyszcza się potopem chrztu, musi pomieścić w sobie dobrych i złych. Ale kiedy Noe wyszedł z potopu, złożył Bogu ofiarę wyłącznie ze zwierząt czystych (Rdz 8,20). Powinniśmy stąd wyciągnąć wniosek, że chociaż w arce tej znajdują się zwierzęta czyste i nieczyste, po potopie Bóg przyjmie wyłącznie tych, którzy się oczyścili.

To piękna perspektywa: grzesznicy są w Kościele po to, żeby stopniowo przestawali być grzesznikami. Od razu jednak pojawia się takie pytanie: A jeśli w jakiejś epoce, w jakimś kraju, w jakiejś miejscowości codzienne doświadczenie zdaje się przeczyć tej perspektywie? Jeśli w Kościele ktoś widzi tyle kąkolu, że ma ochotę w ogóle stąd uciekać?

Już św. Cyprian przestrzegał, aby nie opuszczać Kościoła z powodu rozpoznanego w nim kąkolu. Tak pisał: „Pracujmy tylko nad tym, abyśmy mogli być pszenicą, i kiedy zacznie się zwozić pszenicę do spichrzów Pana, abyśmy uzyskali owoc naszego dzieła i pracy. Powiada Apostoł: W wielkim domu znajdują się naczynia nie tylko złote i srebrne, ale również drewniane i gliniane; jedne otoczone czcią, inne wzgardą (2 Tm 2,20). Przyłóżmy się do tego i w miarę możności pracujmy nad tym, abyśmy byli naczyniem złotym lub srebrnym. Jednemu tylko Panu wolno rozbić naczynia gliniane, bo Jemu przekazano żelazną rózgę”.

Twierdzisz, Ojcze, że przynależność do Kościoła jest aż tak ważna?

Nie można być trzeźwym w niezgodzie z rozumem, nie można być chrześcijaninem w niezgodzie z Pismem Świętym, nie można być człowiekiem pokoju w niezgodzie z Kościołem.

A jeśli ktoś spodziewa się znaleźć poza Kościołem lepsze warunki dla swojego duchowego rozwoju?

Trwamy w Panu, jeżeli jesteśmy Jego członkami. On zaś trwa w nas, jeżeli jesteśmy Jego świątynią. Jedność nas zespala, abyśmy byli Jego członkami. Otóż tę zespalającą jedność sprawia miłość. Skąd zaś bierze się miłość Boża, zapytaj Apostoła: ,,Miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany” (Rz 5,5). Zatem „Duch jest Tym, który ożywia” (J 6,63), to Duch sprawia, że członki żyją. Duch zaś daje życie tylko tym członkom, które znajdzie w ciele, w którym przebywa. Czy twój duch, człowiecze, udzieli życia członkowi, który został od twojego ciała oddzielony? Jeśli odetniesz jeden członek, twoja dusza przestanie go ożywiać, bo nie jest już złączony jednością z twoim ciałem. Zatem miłujmy jedność, lękajmy się rozdziału. Niczego tak nie powinien bać się chrześcijanin, jak oddzielenia od Ciała Chrystusowego. Jeżeli bowiem zostanie oddzielony od Ciała Chrystusowego, przestanie być jego członkiem. Jeżeli zaś nie jest jego członkiem, Duch Jego już go nie ożywia. „Jeżeli ktoś nie ma Ducha Chrystusowego — powiada Apostoł — ten do Niego nie należy” (Rz 8,9).

To niezwykle ważne, Ojcze, co mówisz. Wprawdzie może się zdarzyć, że to, co ludzkie jest poza Kościołem lepsze i na wyższym poziomie. Ale w Kościele otrzymujemy Ducha Świętego. Należąc do Kościoła, stajemy się członkami Ciała Chrystusa.

Pan powiedział: „Chlebem, który Ja dam, jest ciało moje za życie świata” (J 6,51). Znają wierni ciało Chrystusa, jeśli nie zapominają o tym, że sami są ciałem Chrystusa. Niech się stają ciałem Chrystusa, jeśli chcą żyć Duchem Chrystusa. Tylko ciało Chrystusa może żyć Duchem Chrystusa. Pomyślcie, bracia moi, co zamierzam powiedzieć. Jesteś człowiekiem: masz ducha i masz ciało. Duchem określam to, co nazywa się duszą. Po tym poznać, iż jesteś człowiekiem, że składasz się z duszy i ciała. Masz niewidzialnego ducha i widzialne ciało. Powiedz mi, co czym żyje: duch twój twoim ciałem, czy ciało twoje twoim duchem? Każdy, kto żyje, odpowie na to: Ciało moje żyje moim duchem. Chcesz więc żyć Duchem Chrystusa? Bądź w ciele Chrystusa. Bo czy moje ciało żyje twoim duchem? Moje ciało żyje moim duchem, a twoje twoim. Nie może ciało Chrystusa żyć inaczej, jak tylko Duchem Chrystusa. Toteż Apostoł Paweł, wyjaśniając, czym jest ten Chleb, powiada: „Jeden jest Chleb, zatem my liczni jesteśmy jednym ciałem” (1 Kor 10,17). Jak wielki jest ten Sakrament pobożności, ten znak jedności, ten węzeł miłości!

Co byś jednak, Ojcze, odpowiedział człowiekowi, którego niepokoi pytanie, czy na pewno Duch Święty działa właśnie w Kościele katolickim?

Saduceusze nie wierzyli w Ducha Świętego. Natomiast faryzeusze bronili przeciwko tej herezji Jego istnienia (Dz 23,8), nie wierzyli jednak, że jest On w Panu Jezusie Chrystusie, i sądzili, że mocą władzy złych duchów wyrzuca On złe duchy, podczas gdy On czynił to w Duchu Świętym. Podobnie heretycy wyznają Ducha Świętego, nie wierzą jednak, że jest On w ciele Chrystusa, którym jest jedyny Jego Kościół — jeden i katolicki. Są oni bez wątpienia podobni do faryzeuszów, którzy również wyznawali Ducha Świętego, ale przeczyli Jego istnieniu w Chrystusie, którego dzieła przypisywali władzy złych duchów.

Istnieją jednak chrześcijanie, którzy sądzą, że Kościół w swojej istocie jest niewidzialny, że jeden tylko Bóg wie, gdzie żyje i rośnie Jego Kościół.

Kościół nie jest ukryty pod korcem, ale postawiony na świeczniku, aby świecił wszystkim, którzy są w domu. To o nim powiedziano: „Nie może się ukryć miasto zbudowane na górze” (Mt 5,14n).

Teraz pytanie szczególnie, moim zdaniem, ważne: Jak konkretnie się ta widzialność Kościoła wyraża?

Przecież sam Apostoł Paweł — choć boski głos z nieba rzucił go na ziemię i pouczył — jednak został posłany do człowieka, aby ten mu udzielił sakramentów i połączył z Kościołem (Dz 9,3—7). Podobnie było z setnikiem Korneliuszem: chociaż anioł zwiastował mu, że jego modlitwy zostały wysłuchane i Pan wejrzał na jego jałmużny, jednak został przekazany Piotrowi, aby ten go pouczył; od Piotra przyjął nie tylko sakramenty, ale również usłyszał, w co należy wierzyć, w czym pokładać nadzieję i co miłować (Dz 10,1n). Oczywiście, tego wszystkiego mógł dokonać anioł, ale nie zostałoby uszanowane nasze człowieczeństwo, gdyby się okazało, że Bóg nie chce ludziom przekazywać swego słowa przez ludzi.

Skąd jednak wiadomo, że właśnie Kościół katolicki został założony przez Chrystusa i jest Jego dziewiczą małżonką.

Gdzie jest Kościół? Jedni mówią: „Oto tutaj”, inni: „Oto tam”. A co sam Chrystus? „Nie wierzcie: Powstaną fałszywi Chrystusowie i fałszywi prorocy, i powiedzą: «Oto tutaj» i «Oto tam»” (Mt 24,23n). Mówią to nie o samej Głowie, wiadomo bowiem, że Chrystus jest w niebie. Ale mówią to o Kościele, w którym jest Chrystus, zgodnie ze słowami: „Oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni aż do skończenia świata” (Mt 28,20). Lecz Pan powiada: Nie wierzcie, kiedy ktoś mówiąc „Oto tu i oto tam” na części wskazuje, Ja całość odkupiłem. Niech nam to powie Ewangelia: „Trzeba było, aby Chrystus cierpiał i trzeciego dnia zmartwychwstał, i aby w Jego imię głoszono nawrócenie i odpuszczenie grzechów wszystkim narodom, począwszy od Jerozolimy” (Łk 24,46n).

Zatem powiadasz, Ojcze, że powszechność Kościoła jest znakiem jego wiarogodności, darem obiecanym Kościołowi przez samego Chrystusa.

Trzymajmy się religii Chrystusa i wspólnoty Jego Kościoła, który jest katolicki, i katolickim nazywają go nie tylko jego członkowie, ale również wszyscy nieprzyjaciele. Chcą czy nie chcą, kiedy rozmawiają nie wśród siebie, ale z ludźmi z zewnątrz, Kościołem katolickim nie nazywają czego innego, tylko właśnie Kościół katolicki. Nie zrozumiano by ich bowiem, gdyby inną nazwą określali Kościół nazywany tak przez cały świat.

Wiem, Ojcze, jak ciężko przeżywałeś pretensje donatystów, że to oni są prawdziwym Kościołem Chrystusa, bo tylko oni jakoby głoszą nieskażoną Jego naukę. Nieustannie odwoływałeś się do argumentu: Jakżeż to możliwe, żeby prawdziwy Kościół Chrystusowy miał być zamknięty w samej tylko Afryce? Niemożliwe przecież, żeby Chrystus dopuścił do tego, że większość Jego wyznawców wierzy fałszywie!

Trzeba było, aby Chrystus cierpiał i trzeciego dnia zmartwychwstał” (Łk 24,46). Oto Oblubieniec. Zapamiętaj sobie o Głowie, posłuchaj o ciele. Wysłuchaliśmy Oblubieńca, poznajmy również Oblubienicę: „w Jego imię będzie głoszone nawrócenie i odpuszczenie grzechów wszystkim narodom, począwszy od Jerozolimy” (Łk 24,47). Oto masz Oblubienicę. Niech nikt ci nie wciska swoich bajek, nie przejmuj się pokątnym ujadaniem heretyków. Kościół rozprzestrzeniony jest po całym świecie. Niech nikt was nie zwodzi. To jest prawdziwy Kościół katolicki! Chrystusa nie widzimy, Kościół widzimy, w Chrystusa wierzymy. Apostołowie przeciwnie: Jego widzieli, w Kościół wierzyli. Widzieli Chrystusa, wierzyli w Kościół, którego nie widzieli. My widzimy Kościół, wierzymy w Chrystusa, którego nie widzimy. Trzymając się tego, co widzimy, dojdziemy do Tego, którego jeszcze nie widzimy. Rozpoznajmy zatem Oblubieńca i Oblubienicę.

Bardzo ostro się wyrażasz, Ojcze, o chrześcijanach, których nazywasz heretykami.

Chcą czy nie chcą, są naszymi braćmi. Wtedy przestaną być naszymi braćmi, kiedy przestaną mówić „Ojcze nasz”. Czytamy u Proroka: „Tym, którzy wam mówią: «Nie jesteście naszymi braćmi»; powiedzcie: «Braćmi naszymi jesteście»” (Iz 66,5; wg Septuaginty). Czytajcie Apostoła i przekonajcie się, że ilekroć mówi bez żadnego dodatku „bracia”, chodzi mu o chrześcijan. Niekiedy mówią nam: „Odejdźcie od nas, nie chcemy mieć z wami nic wspólnego”. My przecież mamy z wami coś wspólnego: wyznajemy jednego Chrystusa, powinniśmy znaleźć się w jednym Ciele, pod jedną Głową.

Czy znaczy to, że również poza Kościołem można czcić prawdziwego Boga?

Kto sądzi, że niemożliwe jest, aby jeden i prawdziwy Bóg był czczony poza Kościołem przez tych, którzy Go nie znają, niech się zastanowi nad tym, co odpowiedzieć nie mnie, ale Apostołowi, który mówił: „Głoszę wam Tego, którego czcicie, nie znając” (Dz 17,23).

Ale to ogromnie komplikuje problem przynależności do widzialnego przecież Kościoła!

Powiedziano o tych, co porzucili jedność: „Z nas wyszli, ale nie byli z nas. Gdyby bowiem z nas byli, przecież pozostaliby z nami” (1 J 2,19). Wszakże jeśli w zakrytej przed nami uprzedniej wiedzy Bożej należą oni do nas, na pewno powrócą. Jak wielu jeszcze tych, którzy nie są z nas, przebywa poniekąd wewnątrz Kościoła! I jak wielu tych, którzy są z nas, pozostaje poniekąd na zewnątrz! Wie Bóg, kto do Niego należy. Ci, którzy nie są z nas, a są w środku, kiedy znajdą sposobność, opuszczą nas. Ci, którzy są z nas, a przebywają na zewnątrz, przy nadarzającej się okazji powrócą.

Jeszcze pytanie, jak sądzę, nie tylko językowe: Dlaczego o Kościele raz mówi się w liczbie pojedynczej, a kiedy indziej w liczbie mnogiej?

Kościół jest jeden ze względu na łączącą go jedność: „Jedyna jest moja gołąbka, moja nieskalana” (Pnp 6,9). Ze względu zaś na braterskie wspólnoty w różnych miejscowościach, wiele jest Kościołów: „Kościoły Judei, które są w Chrystusie — powiada Apostoł Paweł — radowały się, że ten, który nas prześladował, obecnie głosi wiarę, którą niegdyś niszczył. I wielbili Boga z mego powodu” (Ga 1,22—24). Mowa tu więc o Kościołach. Zaś o jednym Kościele: „Nie bądźcie zgorszeniem dla Żydów ani dla Greków, ani dla Kościoła Bożego” (1 Kor 10,32).

Podsumujmy może już, Ojcze, tę część naszej rozmowy, bo chciałbym przejść do następnego tematu.

Owczarnią Chrystusa jest Kościół katolicki. Kto chce wejść do owczarni, niech wchodzi przez bramę (J 10,l.7), niech głosi prawdziwego Chrystusa. Ale to mało głosić prawdziwego Chrystusa: niech Jego chwały szuka, nie swojej. Bo wielu w pogoni za własną chwałą raczej rozproszyło owce Chrystusa niż je zgromadziło. Albowiem pokorną bramą jest Chrystus Pan. Kto wchodzi przez tę bramę, musi się schylić, aby nie nabić sobie guza. Kto zaś jest wyniosły i nie chce się upokorzyć, usiłuje przeskoczyć przez ogrodzenie. Wspina się w górę na ogrodzenie, żeby upaść.

Tyle mówiliśmy dotychczas o widzialności Kościoła. Ale przecież widzialny Kościół cały jest zanurzony w tym, co niewidzialne.

Powiedział Chrystus do Natanaela: „Zobaczycie niebo otwarte i aniołów Bożych wstępujących i zstępujących ku Synowi Człowieczemu” (J 1,51). Nie powiedziałby: „wstępujących ku Synowi Człowieczemu”, gdyby nie był w górze; nie powiedziałby: „zstępujących”, gdyby nie był na dole. On jest w górze i na dole. W górze sam w sobie, na dole — w tych, co do Niego należą; w górze u Ojca, na dole w nas. Stąd powiada do Szawła: „Szawle, Szawle, dlaczego Mnie prześladujesz?” (Dz 9,4) Nie mówiłby tak, gdyby nie był w górze. A przecież w górze Szaweł Go nie prześladował. Nie mówiłby: „dlaczego Mnie prześladujesz?”, gdyby zarazem nie był w dole. Lękajcie się Chrystusa będącego w górze, rozpoznawajcie Go na dole. Znajdź w górze Chrystusa udzielającego darów, rozpoznaj Go tutaj jako potrzebującego. Tutaj jest ubogim, tam bogatym. Że tutaj Chrystus jest ubogi, sam to powiedział: „Byłem głodny, spragniony, nagi, byłem gościem, w więzieniu” (Mt 25,35n). I powie jednym: „Usłużyliście Mi”; innym: „Nie usłużyliście Mi”. Oto wskazaliśmy Chrystusa ubogiego, a bogatego Chrystusa któż nie zna? Nawet tutaj był On tak bogaty, że wodę w wino przemienił. Jeśli bogatym jest właściciel wina, to jak bogaty musi być Ten, który wino stwarza? Zatem Chrystus jest bogaty i ubogi: jako Bóg bogaty, jako człowiek ubogi. Obecnie również jako człowiek jest bogaty, wstąpił do nieba, siedzi po prawicy Ojca. Ciągle jednak tutaj jako ubogi jest głodny, spragniony, nagi.

Zdumiewające i aż trudne do uwierzenia jest to utożsamienie się Chrystusa z Kościołem. A zarazem człowieka ogarnia lęk, czy ja nie należę do Kościoła tylko ciałem, jeśli nie umiem rozpoznać Chrystusa w potrzebujących.

Jeśli przeżyłeś zdumienie, że tak bardzo się dla swojej Oblubienicy upokorzył, nie dziw się już, że tak bardzo ją ze względu na siebie wywyższył.

Przychodzi mi do głowy takie pytanie: Skoro obecnie Chrystus rozpoznaje siebie w Kościele, to czy nie utożsamiał się On z Kościołem wówczas, kiedy przebywał na ziemi w śmiertelnym jeszcze ciele? Kościoła w sensie ludu Bożego, który rozpoznaje w Nim swojego Zbawiciela, przecież jeszcze wówczas nie było.

Dlaczego mamy odrzucać myśl, że głos ciała słyszy się z ust Głowy? Przecież Kościół w Nim cierpiał, kiedy On cierpiał za Kościół. Tak samo On cierpiał w Kościele, kiedy Kościół cierpiał za Niego. W Chrystusie usłyszeliśmy głos cierpiącego Kościoła: „Boże, Boże mój, wejrzyj na Mnie, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15,34) Tak samo w Kościele usłyszeliśmy głos cierpiącego Chrystusa: „Szawle, Szawle, dlaczego Mnie prześladujesz?” (Dz 9,4)

Wiadomo, że Kościół został założony przez Chrystusa Syna Bożego i Zbawiciela ludzi. On sam zapowiadał, że założy Kościół: „Na tej Opoce zbuduję Kościół mój i bramy piekielne go nie zwyciężą” (Mt 16,18). Ale kiedy konkretnie Chrystus założył swój Kościół?

Kiedy Pan umarł, jeden z żołnierzy otworzył bok Jego i wypłynęły krew i woda (J 19,30—34). Oto cena, za jaką ciebie wykupił. Cóż bowiem wypłynęło z Jego boku, jeśli nie Sakrament, jaki jest udzielany wiernym? Duch, krew i woda. Duch, którego oddał, oraz krew i woda, jakie wypłynęły z Jego boku. Z tej krwi i wody narodził się Kościół. Bo kiedyż wypłynęła z Jego boku krew i woda? Kiedy Chrystus już na krzyżu zasnął. Podobnie jak Adam, kiedy w Raju zasnął, z jego boku została mu stworzona Ewa.

Zarazem przecież Apostoł Paweł powiada o Kościele: „Tajemnica ta, ukryta od wieków i pokoleń, teraz została objawiona Jego świętym” (Kol 1,26).

Bo starodawne jest miasto Boże. To o nim czytamy w Psalmie: „Wspaniałe rzeczy głoszą o tobie, o miasto Boże!” (86,3) Początek swój bierze to miasto od samego Abla, podobnie jak złe miasto — od Kaina. Starodawne to miasto Boże nie zadomawia się na ziemi, oczekuje nieba.

I Kościół będzie trwał aż do końca świata?

Jak długo Kościół przebywa jeszcze na tej ziemi, jak długo ziarno jest zmieszane z plewą, jak długo pszenica jęczy wśród kąkolu, a naczynia miłosierdzia wśród naczyń gniewu, jak długo lilia jęczy wśród cierni — tak długo nie zabraknie nieprzyjaciół, którzy będą mówili: „Kiedyż on zginie i kiedyż zaniknie jego imię?” (Ps 40,6) Powiadają: Oto już chrześcijaństwo ma się ku końcowi; jak w pewnym momencie zaczęło istnieć, tak w określonym czasie się skończy. Ale ci, którzy tak mówią, ciągle umierają, a Kościół trwa, głosząc potęgę Pańską każdemu kolejnemu pokoleniu. Na końcu wreszcie przyjdzie On sam w swojej chwale i powstaną wszyscy umarli na Sąd. Dobrzy zostaną oddzieleni na prawą, źli zaś na lewą stronę.

Ta niezniszczalność Kościoła pochodzi oczywiście od Chrystusa, który Ducha Świętego zsyła na swoją Małżonkę i Ciało!

Głowa Kościoła jest w niebie, nogi na ziemi. Nogami Pańskimi są Jego święci, którzy przebywają na ziemi; wszyscy głosiciele Ewangelii, w których Pan dociera do wszystkich narodów. Otóż zachodziła obawa, żeby głosiciele Ewangelii nie potykali się o kamień. Kiedy bowiem Głowa przebywa w niebie, to pracujące na ziemi nogi mogłyby urazić się o kamień. O jaki kamień? O Prawo, które zostało dane na kamiennych tablicach. Żeby zatem nogi należące do tej Głowy nie popadły w winę przeciwko Prawu, zstąpił na nie Duch Święty, który sprawia miłość i uwalnia od lęku. Bojaźń nie wypełniała Prawa, dopiero miłość je wypełniła. Kiedy ludzie żyli strachem, nie wypełniali Prawa; skoro zaczęli żyć miłością, wypełnili je. Bali się ludzie, a jednak kradli cudzą własność; przejęli się miłością i zaczęli rozdawać swoją. Piotr z bojaźni trzy razy się zaparł, nie otrzymał jeszcze bowiem Ducha Świętego. Później, kiedy Go otrzymał, zaczął bez lęku głosić słowo zbawienia. Ten, który wobec służącej trzy razy się zaparł, po otrzymaniu Ducha Świętego, biczowany przez książąt, wyznał Tego, którego przedtem się zaparł (Dz 5,40—42).

Wspomniałeś, Ojcze, Apostoła Piotra...

Jak wiecie, Pan Jezus przed swoją męką wybrał uczniów, których nazwał apostołami. Spośród nich jeden tylko Piotr był godzien tego, żeby symbolizować cały Kościół. Ze względu na tę całość Kościoła, którą tylko on jeden symbolizował, zasługiwał na to, aby usłyszeć: „Tobie dam klucze Królestwa Niebieskiego” (Mt 16,19). Nie jeden człowiek otrzymał te klucze, ale jedność Kościoła.

Postanowiłem, Ojcze, nie przypominać tutaj Twoich wypowiedzi, pochodzących zwłaszcza z okresu kryzysu pelagiańskiego, w których wyrażasz swój szacunek dla Stolicy Apostolskiej. Kiedyś na przykład przytoczyłeś listę kolejnych biskupów Rzymu na dowód tego, że właśnie Kościół katolicki, a nie donatystyczny, pochodzi od Apostołów. Interesują mnie teraz symboliczne wymiary postaci Apostoła Piotra.

Patrzcie na Piotra, który nas oznacza: raz wierzy, raz się chwieje; raz wyznaje Nieśmiertelnego, drugi raz boi się umrzeć. Bo w Kościele Chrystusa są zarówno mocni, jak i słabi. Nie może w nim zabraknąć mocnych, nie może też słabych; jak powiada Apostoł Paweł: „My zaś, którzy jesteśmy mocni, powinniśmy znosić ciężary tych, którzy są słabi” (Rz 15,1). Piotr, kiedy mówi: „Ty jesteś Chrystus, Syn Boga żywego” (Mt 16,16), oznacza mocnych. Kiedy zaś drży i chwieje się, i nie chce umrzeć za Chrystusa, kiedy bojąc się śmierci, nie rozpoznaje Życia, wówczas oznacza słabych. Zatem w tym jednym Apostole, w Piotrze, który jako pierwszy i szczególny wśród Apostołów symbolizuje Kościół, przedstawiony jest jeden i drugi rodzaj chrześcijan, silni i słabi. I bez jednych, i bez drugich nie byłoby Kościoła.

I zapewne ze względu na tę słabość Kościoła nazywasz go niekiedy wdową?

Dlaczego Kościół jest wdową? Bo nie ma innej pomocy, jak tylko od samego Boga. Te, które mają mężów, mogą pysznić się ich pomocą; wdowy wydają się opuszczone, toteż mają pomoc potężniejszą. Zatem cały Kościół jest jedną wdową — zarówno w mężczyznach, jak w kobietach, w żonatych i mężatkach, w młodych, w starych i w dziewicach. Cały Kościół jest jedną wdową, samotną na tym świecie. Jeżeli to rozumie i zna swoje wdowieństwo, wówczas szybko otrzymuje pomoc.

Jednak bez porównania częściej nazywasz Kościół naszą Matką. Co z tego wynika?

Kochajmy Pana Boga naszego, kochajmy Jego Kościół. Bóg jest Ojcem, Kościół Matką; Bóg Panem, Kościół służebnicą, my zaś jesteśmy dziećmi tej służebnicy. Wielka miłość łączy to małżeństwo i nie da się obrażać jednego z małżonków, a jednocześnie czcić drugiego. Niech nikt nie mówi: Chociaż czczę bożków i szukam rady u obcych proroków i świętokradców, to jednak nie opuszczam Kościoła Bożego i jestem katolikiem. Cóż z tego, że nie opuszczasz Matki, jeżeli obrażasz Ojca? Podobnie, gdybyś z całym oddaniem służył swojemu pracodawcy, i nie tylko go codziennie pozdrawiał, ale i uwielbiał — to czy odważysz się wejść do jego domu, jeśli choć jedno przestępstwo zarzucisz jego małżonce? Zatem trwajcie, najdrożsi, wszyscy jednomyślnie trwajcie przy Bogu Ojcu i Matce Kościele.

Na koniec, Ojcze, nie tyle pytanie, co prośba o zwierzenie. Jesteś w Kościele biskupem. Co znaczy dla Ciebie być biskupem?

Biskupem jestem dla was, chrześcijaninem jestem razem z wami. Tamto jest przyjętym obowiązkiem, to łaską. Tamto wystawia na niebezpieczeństwo, to przynosi zbawienie. Kiedy w wielkim morzu działalności biskupiej miotają nami burze, przypominamy sobie o Tym, którego Krwią zostaliśmy odkupieni, i uspokojeni tą myślą wpływamy jakby do bezpiecznego portu. Z jednej strony trud osobistego obowiązku, z drugiej — odpoczynek we wspólnym dobrodziejstwie. Zatem im więcej cieszę się tym, że razem z wami jestem odkupiony, a nie, że jestem waszym przełożonym, tym pełniej chciałbym być — zgodnie z wolą Pana — waszym sługą, abym nie okazał się niewdzięcznikiem, skoro aż za taką cenę mogę być waszym współsługą. Złymi pasterzami — co oby nas nie dotyczyło — jesteśmy wskutek naszej niegodziwości, dobrymi zaś możemy być tylko z Jego łaski, i oby nam Pan Jezus tego udzielił. Toteż, bracia moi, „prosimy was i upominamy, abyście nie przyjmowali na próżno łaski Bożej” (2 Kor 6,1). Od was zależy, czy nasza posługa będzie owocna. „Jesteście uprawną rolą Bożą” (1 Kor 3,9). Przyjmijcie od zewnątrz tego, który sadzi i podlewa, od wewnątrz zaś — Tego, który daje wzrost.

ęęłęóO DUCHU ŚWIĘTYM

Święty Ojcze, w swoim nauczaniu wskazujesz na liczne teksty biblijne, głoszące boskość Ducha Świętego. Ale niektóre teksty są Ci szczególnie drogie, często do nich powracasz.

Że Duch Święty jest Bogiem, woła Pismo słowami Apostoła: „Czyż nie wiecie, że jesteście świątynią Boga i że Duch Boży w was mieszka?” (1 Kor 3,16) Bóg bowiem mieszka w swojej świątyni. Nie jako sługa mieszka Duch Boży w świątyni Bożej. Jeszcze wyraźniej mówi się o tym w innym miejscu: „Czyż nie wiecie, że ciała wasze są świątynią Ducha Świętego w was, którego macie od Boga, i że już nie należycie do siebie? Za wielką bowiem cenę zostaliście nabyci. Chwalcie więc Boga w ciele waszym” (1 Kor 6,19n).

Nauczasz, Ojcze, że Duch Święty jest osobową Miłością, którą złączeni są Przedwieczny Ojciec i Jednorodzony Syn.

Powiada Pismo Święte: „Bóg jest miłością” (1 J 4,8) oraz że jest ona „z Boga” (w. 7) i że w nas sprawia to, iż „trwamy w Bogu”, a „On w nas” (w. 12n), a ponadto, że „udzielił nam ze swego Ducha” (w. 13). Sam Duch jest Bogiem Miłością. Jeśli wśród darów Bożych nie ma nic większego ponad miłość i jeśli nie ma większego daru Bożego niż Duch Święty, wynika stąd, że On sam jest miłością — On, który jest zarówno Bogiem, jak z Boga. I jeśli miłość, jaką Ojciec kocha Syna, a Syn Ojca, objawia niewysłowioną wspólnotę Ich Obu, to godzi się przyjąć, że właściwą nazwą Tego, który jest wspólnym Duchem Ich Obu, jest Miłość. Wprawdzie zdrowa wiara i rozum każą pamiętać o tym, że w Trójcy nie tylko sam Duch Święty jest miłością, jednakże — idąc za powyższymi argumentami — nie jest pomyłką nazywać Go w sposób właściwy Miłością. Podobnie nie On jeden jest w Trójcy duchem świętym, gdyż zarówno Ojciec jest duchem, jak Syn, a również świętym jest Ojciec i Syn, a jednak nie jest pomyłką nazywać Go w sposób właściwy Duchem Świętym.

Spróbuję własnymi słowami przedstawić tę prawdę, że Duch Święty jest Miłością Ojca i Syna. Znaczy to, iż za mało byśmy powiedzieli, stwierdzając, że Ojciec i Syn doskonale się kochają. Ich miłość wzajemna nie jest tylko jakością, choćby nieskończoną. Jest Osobą, Bogiem prawdziwym, równym Im w Bóstwie Duchem Świętym. Toteż Ojciec i Syn są tak niewyobrażalnie zjednoczeni Duchem Świętym, że trzy Osoby Boskie — Ojciec, Syn i Duch Święty — choć realnie odrębne, są jednym jedynym, niepodzielnym Bogiem. Mam pytanie następujące: Co z tej Tajemnicy Boskiej wynika dla nas ludzi?

W niewidzialnej i niezniszczalnej Trójcy, którą wyznaje i głosi wiara nasza i Kościół katolicki, Bóg Ojciec jest Ojcem nie Ducha Świętego, lecz Syna; zaś Bóg Syn jest Synem nie Ducha Świętego, lecz Ojca; natomiast Bóg Duch Święty nie jest Duchem samego tylko Ojca ani samego tylko Syna, lecz Ojca i Syna. Toteż przez Tego, który jest wspólny Ojcu i Synowi, mamy budować wspólnotę wzajemną oraz wspólnotę z Bogiem. Przez ten Dar, który jest jeden od Nich Obu, mamy łączyć się w jedno, a jest nim Duch Święty — Bóg i Dar Boży. W Nim bowiem dokonuje się nasze pojednanie z Bogiem i nasze radowanie się Bogiem.

To niesamowite! Duch Święty, Boska Osobowa Miłość łącząca Ojca i Syna, jest składany w darze ludziom, abyśmy w Nim się zjednoczyli! Abyśmy naśladowali tę jedność, jaką złączeni są Ojciec i Syn! Przecież to aż woła o miłość z naszej strony!

Cóż bowiem pomogłaby nam znajomość dobra, gdybyśmy go nie miłowali? Otóż „miłość rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany” (Rz 5,5). Ponieważ zaś od posiadania prawdziwych dóbr oddalają nas grzechy, „miłość zakrywa mnóstwo grzechów” (1 P 4,8).

Mówi się, że podobnie jak prawem Bożym, jakie otrzymali Żydzi, jest Dekalog, tak Prawem Nowego Testamentu jest sam Duch Święty. Czy idea ta ma jakieś podstawy biblijne?

Prawo, jakie na górze Synaj otrzymał sługa Boży, Mojżesz, było napisane palcem Bożym (Wj 31,18). Otóż w Księgach Ewangelii z całą otwartością wyjaśniono, że palec Boży oznacza Ducha Świętego. Jeden Ewangelista powiada bowiem: „palcem Bożym wyrzucam złe duchy” (Łk 11,20). Drugi to samo przedstawia tak: „Duchem Bożym wyrzucam złe duchy” (Mt 12,28).

Ale ten argument mnie jeszcze nie przekonuje.

W wymiarze cieni zapowiadających rzeczy przyszłe, prawo, zapisane palcem Bożym, zostało nadane w pięćdziesiąt dni po ofiarowaniu baranka bez skazy. Tak samo, w samej rzeczywistości wskazanej w Nowym Testamencie, Duch Święty został udzielony z niebios w pięćdziesiąt dni po zwycięstwie Niepokalanego Baranka Chrystusa.

A co sądzić o idei, że Duch Święty jest duszą Kościoła?

Spójrzcie, co czyni dusza w ciele. Ożywia wszystkie członki: oczyma widzi, uszami słyszy, nosem odbiera zapachy, językiem mówi, rękoma pracuje, nogami chodzi. Jest jednocześnie we wszystkich członkach, aby je ożywiać. Życie daje wszystkim członkom, zadania poszczególnym. Oko nie słyszy, ucho nie widzi, nie widzi język; ucho ani oko nie przemawia, a jednak żyje. Żyje ucho, żyje język; różne są zadania, ale życie wspólne. Tak samo jest z Kościołem Bożym: w jednych świętych czyni cuda, w innych naucza prawdy, w innych strzeże dziewictwa, w jeszcze innych — małżeńskiej skromności. W jednych czyni to, w drugich tamto, każdy ma swoje zadania, ale życie jest wszystkim wspólne. Otóż czym dusza dla ciała, tym Duch Święty dla Ciała Chrystusowego, którym jest Kościół. Duch Święty sprawia w całym Kościele to, co dusza we wszystkich członkach jednego ciała. Ale chciałbym was ostrzec, zwrócić waszą uwagę, wskazać, czego macie się bać. Jeżeli od ciała ludzkiego odciąć jakiś członek, np. rękę, palec, stopę — czyż dusza biegnie za tym, co odcięte? Kiedy członek ten należał do ciała, ona go ożywiała; odcięty traci życie. Podobnie chrześcijanin jest katolikiem, dopóki żyje w ciele; odcięty staje się heretykiem. Duch nie podąża za odciętym członkiem. Jeśli zatem chcecie mieć życie od Ducha Świętego, zachowujcie miłość, kochajcie prawdę, tęsknijcie za jednością, a osiągniecie życie wieczne.

Tak, prawda o Duchu Świętym zawsze jest głoszona w perspektywie Bożego dzieła łączenia ludzi w jedno. Przecież już Zesłanie Ducha Świętego zostało w Dziejach Apostolskich opisane jako wydarzenie przeciwstawne do budowy wieży Babel.

Zobaczył Bóg pychę budowniczych wieży Babel i wprowadził pomiędzy nich zamieszanie, aby nie mogli porozumieć się mową. Tak więc pycha sprawiła powstanie różnych języków. Otóż podobnie jak pycha spowodowała różnorodność języków, tak samo pokora Chrystusa różne języki połączyła w jedno. Kościół łączy to, co wieża Babel podzieliła. Z jednego języka powstały liczne — nie dziw się, pycha to sprawiła. Z wielu języków powstaje jeden — nie dziw się, miłość to sprawia. Nawet jeśli dźwięki należą do różnych języków, jednego Boga wzywa się w sercu, do jednego pokoju się dąży.

Jednakże dar języków nie jest dziś w Kościele darem powszednim.

Czy obecnie Duch Święty nie jest udzielany? Zatem dlaczego nikt nie przemawia językami wszystkich narodów, tak jak to było z tymi, których Duch Święty napełnił wówczas? Bo wypełniło się już to, co tamto wydarzenie oznaczało. Kościół mieścił się wówczas w jednym domu, kiedy przyjął Ducha Świętego. Niewielu ludzi w nim było, ale były w nim języki całego świata. Jakże obecnie się rozszerzył! Tamten mały Kościół, mówiący językami wszystkich narodów, jest tym samym wielkim Kościołem, który od wschodu słońca aż do zachodu posługuje się językami wszystkich narodów. Obecnie wypełnia się to, co w tamtym wydarzeniu było zapowiedziane.

Zdarza się przecież i dziś, że Duch Święty odnawia dla wierzących charyzmaty pierwotnego Kościoła. Zwykle ludzie przyjmują je w dziękczynieniu, dla budowania wiary i miłości. Ale jak wiadomo, nawet takich darów Bożych człowiek potrafi nadużyć. Przestrzegał przed tym już Apostoł Paweł.

Apostoł powiada: „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał; gdybym miał dar prorokowania, a miłości bym nie miał, niczym jestem, nic mi nie pomoże” (1 Kor 13). Wynika stąd, że może się zdarzyć, iż ludzie niegodni życia wiecznego i Królestwa Niebios zostaną pokropieni jakimiś darami Ducha Świętego. Nie mają miłości, a bez niej dary te nie są wprawdzie niczym, ale nic im nie pomogą. Dar proroctwa nie prowadzi przecież do Królestwa Bożego, jeśli zabraknie miłości, miłość zaś bez daru proroctwa z pewnością tam prowadzi.

Tak długo zatrzymaliśmy się nad darem języków. Może byś jeszcze, Ojcze, skomentował ten szczegół, że w dniu Zesłania Ducha Świętego spoczęły na Apostołach języki ogniste.

Zstąpił Duch Święty pod postacią ognia, aby spalić siano naszej cielesności, złoto zaś, aby rozżarzyć i oczyścić.

I jeszcze takie pytanie: Co oznacza Zesłanie Ducha Świętego, skoro już prorocy działali Jego mocą?

Nie bez pomocy Ducha Świętego zapowiadali prorocy przyszłe wydarzenia. Tak samo dzięki Duchowi Świętemu rozpoznali Pana w Dziecięciu starzec Symeon i wdowa Anna (Łk 2,26n). Również Zachariasz i Elżbieta przez Ducha Świętego wygłosili tak wiele rzeczy o Panu już poczętym, ale jeszcze nie narodzonym (Łk 1,41n 67n). Jednakże „Duch jeszcze nie był dany” (J 7,39), tzn. nie została jeszcze udzielona ta pełnia łaski duchowej, dzięki której zgromadzeni Apostołowie mówili wszystkimi językami i stali się w ten sposób zapowiedzią przyszłego Kościoła. Dzięki tej łasce duchowej ludy się łączą w jedno, grzechy są odpuszczane wzdłuż i wszerz całej ziemi i tysiące tysięcy ludzi jedna się z Bogiem.

Zresztą samo wcielenie Syna Bożego dokonało się mocą Ducha Świętego. „Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego Cię osłoni” — powiedział anioł Maryi (Łk 1,35). Ojcze, pytałem Cię o to już w poprzedniej rozmowie, ale ciągle bardzo intrygują mnie słowa Pana Jezusa, że Jego odejście od nas jest warunkiem przyjścia Ducha Świętego: „Pożyteczne jest dla was moje odejście. Bo jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was. A jeżeli odejdę, poślę Go do was” (J 16,7).

Dlaczego Pan postanowił dać Ducha dopiero po swoim zmartwychwstaniu? Przecież od Niego otrzymaliśmy największe dary, gdyż dzięki Niemu miłość Boża rozlana jest w sercach naszych (Rz 5,5). Jaki sens się za tym kryje? Otóż Pan postanowił tak dlatego, aby nasza miłość rozgrzała się w zmartwychwstaniu i oddzieliła się od miłości świata, tak, aby cała dążyła do Boga. Tutaj bowiem rodzimy się i umieramy, i to, co jest tutaj, nie jest warte naszej miłości. Zatem wznieśmy się miłością, zamieszkajmy naszą miłością na wysokości, tą miłością, którą kochamy Boga. W naszej ziemskiej pielgrzymce zważajmy tylko na to, że tutaj nie będziemy przebywać wiecznie, dobrym zaś życiem przygotujemy sobie mieszkanie tam, skąd nigdy nie odejdziemy. Albowiem Pan nasz Jezus Chrystus po swoim zmartwychwstaniu „już nie umiera, śmierć nie ma już nad Nim władzy” (Rz 6,9). Oto co mamy kochać. Oto dlaczego Pan nie chciał udzielić Ducha, dopóki nie został uwielbiony: chciał bowiem w swoim ciele objawić życie, którego jeszcze nie mamy, ale którego spodziewamy się w zmartwychwstaniu.

I zaraz po swoim zmartwychwstaniu Chrystus „tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego: którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane” (J 20,22n).

Tchnął na nich”. Uczynił to Ten, który tchnieniem ożywił pierwszego człowieka; podniósł go z błota, kiedy tchnieniem udzielił członkom duszy. Teraz również tchnął na nich, aby powstali z błota i wyrzekli się brudnych czynów.

Ojcze Czcigodny, a na koniec powiedz nam jeszcze parę słów na temat tyle dającej do myślenia wypowiedzi z Listu do Rzymian: „Gdy nie umiemy modlić się jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w jękach, których nie da się wyrazić słowami” (8,26).

Nie jęczy Duch Święty w sobie i u siebie, w Najświętszej Trójcy, w wiekuistej boskiej substancji. Jęczy w nas, tzn. sprawia, że my jęczymy. Wielka to sprawa, że sam Duch Święty uczy nas jęków. Przypomina nam, żeśmy pielgrzymami i uczy nas tęsknić do ojczyzny, tak że samą tęsknotą jęczymy. Komu na tym świecie dobrze, a raczej kto sądzi, że mu dobrze, ten skrzeczy jak kruk: rozpiera go cielesna radość i obfitość rzeczy doczesnych i puste szczęście. Kto zaś czuje się przygnieciony śmiertelnością i daleki od Pana, kto wie o tym, że nie osiągnął jeszcze obiecanej mu chwały wiecznej, ale ma ją dopiero w nadziei — kto o tym wie, ten jęczy. I dopóki z tego powodu jęczy, dobrze czyni: Duch nauczył go jęków, od gołębicy nauczył się jęczeć. Wielu bowiem jęczy w ziemskim nieszczęściu: złamani utrapieniem, dotknięci chorobą, uwięzieni lub skuci w kajdany, podczas morskiej burzy lub w środku zasadzek nieprzyjacielskich. Ale jęczą wówczas nie jękiem gołębicy, nie miłością Bożą, nie duchowo jęczą. Kiedy zostaną uwolnieni z tych ucisków, wykrzykują głośno: bo są to kruki, nie gołębice. Gdy Noe wypuścił z arki kruka, ten nie powrócił; wypuszczona gołębica powróciła. Miał Noe kruka, miał również gołębicę, oba rodzaje ptaków przebywały w arce. Arka zapowiadała Kościół. Wynika stąd, że w tym potopie światowym oba rodzaje muszą przebywać w Kościele: i kruk, i gołębica. Kruki to ci, którzy swojego szukają. Gołębice — ci, którzy szukają tego, co Chrystusowe.

Obyśmy tylko byli gołębicami!


ęęłęóO CHRYSTUSIE

Ojcze, podobnie jak Ty, jestem chrześcijaninem. A więc nie tylko wierzę w Boga. Wierzę, że Bóg okazał ludziom miłość przekraczającą wszelkie wyobrażenie: Syn Boży, prawdziwy Bóg równy Ojcu, stał się dla nas człowiekiem. Może zechciałbyś powiedzieć parę słów na temat tej fundamentalnej prawdy chrześcijaństwa?

Dla nas — aby nas odnowić i uczynić uczestnikami swojego Bóstwa, zdolnymi do życia wiecznego — Syn Boży stał się uczestnikiem naszej śmiertelności. Mówił o tym Apostoł: „On, chociaż istniał w postaci Bożej, nie uważał za przywłaszczenie być równym Bogu, lecz wyniszczył samego siebie, przyjmując postać sługi. Stał się podobny do ludzi i był uważany za człowieka” (Flp 2,6n). W postaci Bożej jest więc równy Ojcu, przyjął zaś postać sługi, w której był mniejszy od Ojca. O jednym i drugim poucza w Ewangelii: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” (J 10,30) — to dotyczy Jego postaci Bożej; „Ojciec większy jest ode Mnie” (J 14,28) — to odnosi się do Jego postaci sługi.

Bóg dla nas stał się człowiekiem! Chciałoby się powtarzać te słowa bez końca, bo wyrażają one coś nieskończenie wspaniałego. Sądzę, że każdy niewierzący, który zechciałby rozmawiać z nami na ten temat, zgodziłby się przynajmniej z takim zdaniem: Gdyby rzeczywiście Bóg stał się dla nas człowiekiem, to w ludzkiej historii nie byłoby ważniejszego i bardziej radosnego wydarzenia. A przecież Bóg naprawdę stał się jednym z nas! Chcę jednak zadać pytanie bardziej szczegółowe: Czyżby Syn Boży (przecież prawdziwy Bóg!), stając się człowiekiem, a więc wchodząc w ściśle określone miejsce i czas, zrezygnował tym samym ze swojej Bożej wszechobecności?

Był tu na ziemi, a zarazem był w niebie. Tutaj był ciałem, w niebie — Bóstwem; co więcej, Bóstwem był wszędzie. Narodził się z matki, nie odchodząc od Ojca. O dwóch narodzeniach Chrystusa trzeba mówić: boskim i ludzkim. Przez pierwsze zostaliśmy stworzeni, przez drugie — odnowieni. Oba były cudowne — pierwsze bez matki, drugie bez ojca.

Zatem zdanie, że Bóg zstąpił z nieba na ziemię, jest wypowiedzią metaforyczną. Chodzi tu o to, że wszechobecny i transcendentny wobec wszelkiego miejsca i czasu Bóg w określonym miejscu i czasie stał się człowiekiem, nie przestając być Bogiem. Ojcze, jakbyś określił cel tego wspaniałego i świętego wydarzenia?

Nie było innej przyczyny przyjścia Chrystusa Pana, jak tylko ta, aby zbawić grzeszników. Gdzie nie ma chorób, gdzie nie ma ran, tam nie ma potrzeby leczenia. Przyszedł Wielki Lekarz z nieba, bo wielki chory położył się i zalegał ziemię. Tym chorym jest ród ludzki.

Powiedziałeś poprzednio, że przez Niego jako przez Syna Bożego zostaliśmy stworzeni. Czyżby On był Stwórcą nawet własnej matki?

Wszystko przez Niego zostało stworzone (J l,3), a więc również Maryja, z której się narodził, przez Niego została stworzona. Urodził się tak jak wszyscy ludzie, ale jest Stwórcą matki, z której się urodził.

Czy jednak Syn Boży musiał się narodzić z kobiety? Mógł na przykład przyjść do nas od razu jako dorosły człowiek.

Skądkolwiek Pan nasz wziąłby ciało, wziąłby je przecież ze swojego stworzenia. On jednak, który przyszedł wyzwolić zagubione stworzenie, upadłe przez kobietę, w pokorze swojej postanowił wziąć ciało z kobiety. W ten sposób jednej i drugiej płci przyniósł nadzieję odnowy i naprawy — mężczyznom, bo w tej płci się narodził; kobietom, bo postanowił narodzić się przez kobietę.

Niektórym ludziom trudno uwierzyć w dziewicze narodzenie Chrystusa.

Nie wierz, jeśli ci mówią o jakimś człowieku, że się w ten sposób urodził. Jeśli jednak Bóg stał się człowiekiem, urodził się z tej, z której chciał, i w sposób, w jaki chciał. Niech twoje zdumienie budzi raczej fakt, że Słowo przyjęło ludzką naturę.

Przyznam szczerze, że ta myśl nigdy mi nie przyszła do głowy. Bo i rzeczywiście: co tu się dziwić, że Syn Boży narodził się z Dziewicy, skoro czymś znacznie bardziej zdumiewającym jest już samo to, że Syn Boży w ogóle urodził się jako człowiek! Powątpiewanie w dziewicze urodzenie Chrystusa świadczyłoby więc o głębszych wątpliwościach; o tym, że komuś trudno jest przyjąć samą prawdę o wcieleniu Syna Bożego. No cóż, już św. Paweł powiedział, że prawda o Chrystusie jednych gorszy, innym wydaje się głupia, dla nas jednak, którzyśmy uwierzyli, Chrystus jest mocą i mądrością Bożą (1 Kor 1,23n). Ale skoro już jesteśmy przy Apostole Pawle, czy nie zechciałbyś nam, Ojcze, wyjaśnić, co znaczą jego słowa o Chrystusie, że „będąc bogaty, dla nas stał się ubogi, aby nas swoim ubóstwem ubogacić” (2 Kor 8,9)?

Ubóstwo Chrystusa nie wzbogaciło nas o pieniądze, lecz o sprawiedliwość. Skąd zaś pochodzi Jego ubóstwo? Stąd, że stał się śmiertelny. A zatem prawdziwym bogactwem jest nieśmiertelność. Tam jest prawdziwy dostatek, gdzie nie ma żadnego braku. Ponieważ zaś nie moglibyśmy stać się nieśmiertelnymi, gdyby Chrystus nie stał się dla nas śmiertelny, więc „stał się ubogim, choć jest bogaty”. Nie powiedziano: „choć był bogaty”, ale: „choć jest bogaty”. Przyjąwszy ubóstwo, nie utracił bowiem bogactwa. Wewnątrz bogaty, na zewnątrz ubogi. Ukryty Bóg, pełen bogactw, ujawnił się jako ubogi człowiek. Spójrz na Jego bogactwa: „Na początku było Słowo i Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Wszystko przezeń się stało” (J 1,1—3). Któż jest bardziej bogaty niż Ten, przez którego wszystko się stało? Bogacz może posiadać złoto, nie może go stworzyć. Zobaczywszy bogactwo Chrystusa, spójrzmy na Jego ubóstwo: „A Słowo ciałem się stało i mieszkało między nami” (J 1,14). Tym Jego ubóstwem zostaliśmy wzbogaceni: bo dzięki krwi, która wypłynęła z Jego ciała, rozdarty został wór naszych grzechów. Dzięki Jego krwi odrzuciliśmy szaty niegodziwości, aby się przyoblec w szatę życia wiecznego.

Co praktycznie wynika z tego, że Chrystus powinien się stać całym naszym bogactwem?

Jeśli jesteś chciwy, Bóg tobie powiada: „Bądź chciwy! Bądź chciwy, jak tylko potrafisz. Lecz w chciwości swojej o Mnie się ubiegaj!” Szukasz złota? On je stworzył! Biegasz za srebrem? On jest jego Stwórcą! Zależy ci na rodzinie? Od Niego ona pochodzi! Pragniesz dobytku? On go daje! Tęsknisz za majątkiem? Przez Niego on stworzony! Dlaczego szukasz jedynie tego, co On stworzył? Ubiegaj się o Tego, który stworzył! Pomyśl, jak bardzo On cię umiłował!

Chrystus Pan dokonał wielu cudów. Zapowiadały one wyzwolenie człowieka z grzechów i przeduchowienie całej rzeczywistości — bo po to przecież Pan Jezus do nas przyszedł. Największymi Jego cudami — jeśli nie liczyć Zmartwychwstania, cudu absolutnie najważniejszego — wydają się cuda wskrzeszenia umarłych. Obwieszczały one, że Chrystus Pan ma moc nas wszystkich wskrzesić ze śmierci duchowej. Mam pytanie: Czy Pan Jezus cudów tych dokonał rzeczywiście? Słyszy się opinie, że są one tylko symbolicznym opisem Jego duchowej mocy?

Ten wskrzesił człowieka, kto człowieka stworzył. On jest przecież Jednorodzonym Ojca, przez którego, jak wiadomo, wszystko się stało. Jeśli więc przez Niego wszystko się stało, cóż w tym dziwnego, że przez Niego ktoś powstał z martwych, skoro codziennie tak wielu ludzi przez Niego się rodzi? Czymś donioślejszym jest stworzenie człowieka niż jego wskrzeszenie.

I jeszcze następująca trudność: Zanim Pan Jezus wskrzesił Łazarza, zapłakał nad jego grobem. Gdyby płakał, dlatego że umarł Mu przyjaciel, to łzy te byłyby jakby mało wiarygodne: po co płakał, skoro wiedział przecież, że za chwilę go wskrzesi? Co zatem oznacza ten płacz Pana Jezusa?

Nie płakał nad zmarłym, którego wskrzesił, ale z powodu śmierci, którą przez grzech człowiek sprowadził na siebie. Gdyby bowiem nie było grzechu, śmierć by nie przyszła.

I jedno z najistotniejszych pytań. Czy Chrystus Pan musiał umrzeć?

Chrystus nie musiał umrzeć. Skąd się wzięła śmierć? Ojcem śmierci jest grzech. Gdyby nie było grzechu, nikt by nie umierał. Ten, który żył bez winy, nie dlatego umarł, że obciążała Go wina: On wziął udział w naszej karze, nie uczestnicząc w winie. Karą za grzech jest śmierć. Pan Jezus Chrystus przyszedł, żeby umrzeć, nie — żeby być grzesznikiem. Przyjąwszy wraz z nami karę, choć nie był winny, zniósł zarówno winę, jak karę. Jaką karę zniósł? Tę, która nam się należała po tym życiu. Dlatego został ukrzyżowany, aby na krzyżu objawić koniec naszego starego człowieka. Zmartwychwstał zaś, aby w swoim życiu objawić nasze nowe życie. Taka jest bowiem nauka apostolska: „Został wydany za nasze grzechy i zmartwychwstał dla naszego usprawiedliwienia” (Rz 4,25).

Przepraszam, Ojcze, za niemądre skojarzenie. Kiedy mówiłeś, że Chrystus „został wydany za nasze grzechy”, zapytałem się w duchu: Przez kogo został wydany? Mówi się przecież, że wydał Go Ojciec za nas wszystkich. Mówi się, że On sam siebie wydał. Ale przecież — w jakże innym sensie — wydał Go również Judasz.

Judasz wydał Chrystusa i potępiamy go za to. Wydał Syna Ojciec i chwalimy Go. Wydał Judasz swojego Mistrza i potępiamy go za to, Syn wydał samego siebie i chwalimy Go. Wszyscy wiemy, w jaki sposób Judasz wydał Chrystusa. Chcecie zapewne usłyszeć, w jaki sposób Ojciec wydał Syna. To również wiecie, ale przypomnę wam, żebyście sobie zapamiętali. Oto co Apostoł mówi o Bogu Ojcu: „On własnego Syna nie oszczędził, lecz wydał Go za nas wszystkich” (Rz 8,32). Oto co mówi o Synu: „Umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie” (Ga 2,20). Oto dwóch, którzy wydali: Ojciec wydał Syna, Syn wydał samego siebie, lecz jeden i drugi jest Zbawicielem, bo jeden i drugi jest Stwórcą. Co zaś uczynił Judasz? Cóż dobrego uczynił? Z tego, co uczynił, stało się dobro, ale on dobra nie uczynił. Judasz nie mówił: Wydam Chrystusa, aby ocalić ród ludzki. W Judaszu wydała Chrystusa chciwość, w Bogu — miłosierdzie.

W opisie Męki Pana Jezusa najbardziej uderza Jego milczenie. Ono przecież coś znaczy!

Milczał, aby się wypełniło proroctwo: „Jak baranek nie otworzył ust swoich wobec strzygących Go” (Iz 53,7). Trzeba było, aby milczał podczas Męki Ten, który nie będzie milczał podczas Sądu. Teraz bowiem przyszedł, aby Go sądzono, ale kiedyś przyjdzie, aby sądzić. I z wielką mocą będzie sądził Ten, który z wielką pokorą poddał się sądowi.

Milczenie Pana Jezusa to także Jego cierpliwość wobec wrogów. Ten, który uciszył burzę na morzu i wskrzeszał umarłych, mógł nie pozwolić się zabić. On zaś cierpliwie znosił szyderstwa wrogów, którzy Mu obiecywali, że uwierzą w Niego, jeśli zstąpi z krzyża. Przecież On rzeczywiście mógł zstąpić z krzyża!

Oczywiście, że mógł. Co bowiem jest większe: zstąpić z krzyża czy powstać z grobu? Lecz On znosił szyderców, bo podjął krzyż nie dla okazania swej potęgi, ale żeby dać przykład cierpliwości. Tam uleczył twoje rany, gdzie długo swoje znosił. Tam wybawił cię od śmierci wiecznej, gdzie sam raczył przyjąć śmierć doczesną. I umarł, ale w Nim śmierć umarła! Jego Śmiercią śmierć została zniszczona!

Krótko mówiąc, jesteśmy odkupieni. Co to znaczy?

Diabeł nas zniewolił, Chrystus uwalnia. Niewoli uwodziciel Ewy, uwalnia Syn Maryi. Niewoli ten, który przez żonę dotarł do męża; uwalnia Ten, który urodził się z Małżonki nie znającej męża. Niewoli ten, który pobudził kobietę do szukania rozkoszy; uwalnia Ten, który bez rozkoszy począł się w Kobiecie. Tamten potrafił zniewolić wszystkich przez jednego Adama i nikt nie może uwolnić się spod jego panowania, poza tym Jednym, którego tamten zniewolić nie potrafił.

Pieczęcią tego zwycięstwa nad śmiercią było Jego zmartwychwstanie. Ale mam taki oto problem: Pismo Święte raz powiada, że Ojciec wskrzesił z martwych swego Jednorodzonego Syna: „Lecz Bóg wskrzesił Go, zerwawszy więzy śmierci” (Dz 2,24). Kiedy indziej znów Pismo Święte mówi, że Chrystus zmartwychwstał własną mocą: „Mam moc życie swoje oddać i mam moc je znów odzyskać” (J 10,18). Jak pogodzić te dwa ujęcia?

Jako Bóg, Syn nie potrzebuje pomocy. Jest bowiem wszechmogący na równi z Ojcem i jako taki pomaga człowiekowi. „Albowiem jak Ojciec wskrzesza umarłych i ożywia, tak również i Syn ożywia tych, których chce” (J 5,21). To nie jest tak, że innych ożywia Ojciec, innych Syn albo inaczej Ojciec, inaczej Syn: albowiem Syn czyni to samo i tak samo. Bóg Ojciec wskrzesił więc z martwych Syna Bożego jako człowieka; ponieważ zaś jest Bogiem, sam zmartwychwstał.

Przejdźmy do tajemnicy odejścia Pana Jezusa z tego świata. Sam Chrystus mówił o tym tak: „Korzystniej jest dla was, abym odszedł. Bo jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was. Jeżeli zaś odejdę, poślę Go do was” (J 16,7). Trudno tę wypowiedź zrozumieć.

Wydaje się, że uczniowie zwracali uwagę na ludzki kształt Chrystusa Pana i jako ludzie związali się ludzkim uczuciem z Nim jako z człowiekiem. On zaś chciał, aby było w nich raczej uczucie boskie i aby z cielesnych stali się duchowi — a takim może stać się człowiek jedynie dzięki darowi Ducha Świętego. Mówi więc tak: Poślę wam dar, dzięki któremu staniecie się duchowi, mianowicie dar Ducha Świętego. Nie możecie bowiem stać się duchowymi, jeśli nie przestaniecie być cielesnymi. Przestaniecie zaś być cielesnymi, jeśli wasze oczy przestaną oglądać kształt ciała, aby w wasze serca mógł wniknąć kształt Boży. Ze względu na ten ludzki kształt, tzn. kształt sługi — „Uniżył samego siebie, przyjmując postać sługi” (Flp 2,7) — umiłował Go Piotr wielkim uczuciem, a przecież uląkł się śmierci. Miłował bowiem Pana Jezusa Chrystusa jak człowiek człowieka, jak ktoś cielesny kogoś cielesnego, a nie jak ktoś duchowy powinien kochać Boga.

W Kościele często wzywa się wiernych do naśladowania Chrystusa. Pójść za Chrystusem, iść Jego śladami — co to znaczy? na czym to polega?

Chrystus zmartwychwstał i wstąpił do nieba: tam należy pójść za Nim! Nie wolno nam popaść w rozpacz: przecież On sam nam to obiecał, choć człowiek sam z siebie nic tu nie może. Niebo było bardzo od nas oddalone, dopóki nasza Głowa tam nie weszła. Teraz jednak nie traćmy nadziei, skoro jesteśmy członkami Ciała, które należy do tej Głowy! Idźmy więc za Nim!

Wskazałeś, Ojcze, na samą istotę naśladowania Chrystusa. Zapytajmy jeszcze o metodę. Punktem wyjścia niech będą własne słowa Zbawiciela: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie swój krzyż i naśladuje Mnie” (Mt 16,24). Chodzi zwłaszcza o te słowa: „niech weźmie swój krzyż”.

Niech nie unika trudu i w ten sposób „idzie za Mną”. Jeśli bowiem zacznie „Mnie naśladować” w moich obyczajach i zachowując moje przykazania, wielu mu się będzie sprzeciwiać, wielu mu będzie tego zakazywać, odradzać — to nawet spośród tych, którzy towarzyszą Chrystusowi. Ci, którzy zakazywali ślepym wołać do Chrystusa, należeli do Jego orszaku. Jeśli więc chcesz iść za Chrystusem, włóż na krzyż wszystkie groźby, pochlebstwa, zakazy; znoś je, dźwigaj, nie upadaj. W słowach tych Pan wzywa do męczeństwa. Jeśli nastąpi prześladowanie, czyż dla Chrystusa nie należy wszystkim wzgardzić? Kochamy świat, ale bardziej należy kochać Tego, przez którego świat został stworzony. Wielki jest świat, ale jego Stwórca jest większy. Piękny jest świat, ale piękniejszy jest jego Stwórca. Miły jest świat, ale słodszy jest jego Stwórca.

Ojcze, a jak rozumieć te głębokie i tak nas przekraczające słowa Apostoła Pawła: „Teraz zaś to już nie ja żyję, to żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20).

Wówczas nie żyjemy my, ale żyje w nas Chrystus, jeżeli walcząc przeciwko pożądliwościom i zwyciężając je, w Nim pokładamy nadzieję, nie w sobie.

Słowa z Listu da Galatów nie są jedynym słowem Bożym, gdzie mówi się o tajemniczej jedności Chrystusa z Jego uczniami?

Pan Jezus powiedział kiedyś: „Kto pożywa moje Ciało i pije moją Krew, trwa we Mnie, a Ja w nim” (J 6,56). A zatem spożywać ten pokarm i pić ten napój — to tyle samo, co trwać w Chrystusie i mieć Go trwającego w sobie. Kto zaś nie trwa w Chrystusie ani Chrystus w nim nie trwa, z całą pewnością nie spożywa Jego Ciała ani nie pije Jego Krwi, choćby nawet cieleśnie i widzialnie połykał sakrament Ciała i Krwi Chrystusa. Taki spożywa i pije ten wielki sakrament raczej na sąd nad sobą, gdyż odważa się — mimo że jest nieczysty — przystąpić do sakramentów Chrystusa.

Co więcej, w jakimś sensie cały Kościół stanowi jedno z Chrystusem.

Prawdę tę szczególnie jasno wyraża Apostoł: „Podobnie jak jedno jest ciało, choć składa się z wielu członków, a wszystkie członki ciała, choć liczne, stanowią jedno ciało, tak i Chrystus” (1 Kor 12,12). Mówiąc o członkach Chrystusa, to znaczy o wiernych, Apostoł nie mówi: „tak i członki Chrystusa”, lecz wszystko, o czym mówi, nazywa Chrystusem. Podobnie bowiem jak ciało, które posiada wiele członków, jest jednym ciałem, tak też jest z Chrystusem: wiele członków, ale jedno Ciało. Wszyscy więc razem z naszą Głową Chrystusem jesteśmy jednym Ciałem, bez Głowy zaś naszej nic nie znaczymy.

Jeszcze pytanie z rzędu najbardziej podstawowych: Dlaczego Chrystusa należy głosić wszystkim ludziom?

Czytamy w Ewangelii: „Kto wierzy w Syna, ma życie wieczne; kto zaś nie wierzy Synowi, nie ujrzy życia, lecz trwa nad nim gniew Boży” (J 3,36). Nie powiedziano tu: „przyjdzie na niego gniew Boży”, ale: „trwa nad nim gniew Boży”. Bo gniew Boży ogarnia wszystkich śmiertelnych. Jest to gniew Boży, jaki ściągnął na siebie pierwszy Adam. Kiedy bowiem pierwszy człowiek zgrzeszył i usłyszał: „Śmiercią umrzesz!”, stał się śmiertelny i odtąd wszyscy rodzimy się śmiertelnymi: urodziliśmy się jako dotknięci gniewem Bożym. Otóż przyszedł do nas Syn, nie mający grzechu i przyodział się w ciało, przyodział się w śmiertelność. Jeżeli więc On poddał się wraz z nami gniewowi Bożemu, to czyż my mamy się ociągać, aby wraz z Nim uczestniczyć w łasce Bożej? Kto nie chce wierzyć w Syna, nadal trwa nad nim gniew Boży. Chodzi tu o ten gniew, o którym mówi Apostoł: „Byliśmy z natury synami gniewu, podobnie jak inni” (Ef 2,3). Wszyscy zatem byliśmy synami gniewu i dopiero wydobywamy się z przekleństwa śmierci. Uwierz w Chrystusa, który dlatego stał się dla ciebie śmiertelny, abyś ty mógł się z Nim złączyć w Jego nieśmiertelności! Jeśli bowiem dotkniesz Jego nieśmiertelności, również sam przestaniesz być śmiertelny. On żył, ty trwałeś w śmierci; On umarł, abyś ty żył. Przyniósł Bożą łaskę, usunął gniew Boży. Bóg zwyciężył śmierć, aby śmierć nie odniosła zwycięstwa nad człowiekiem.

Chrystus jest naszym Zbawicielem, a jednak lękamy się Jego sądu. On przecież widzi w całej prawdzie nasze grzechy, zaniedbania, niewierności, nasze zakłamanie.

Jaka w nas miłość Chrystusa, jeśli się obawiamy Jego przyjścia? Bracia, czy to nie wstyd? Kochamy Go i obawiamy się Jego przyjścia? Czy na pewno kochamy? Czy nie kochamy więcej naszych grzechów? Zacznijmy nienawidzić nasze grzechy, a będziemy kochać Tego, który przyjdzie, aby ukarać grzechy.

Serdecznie dziękuję za tę rozmowę. To takie cudowne, że wiara, którą Ty, Drogi Ojcze, głosiłeś ponad półtora tysiąca lat temu, jest dokładnie tą samą wiarą, jaką my dzisiaj wyznajemy.




ęęłęóO ZŁU I O GRZECHU

Ojcze Czcigodny, podobno nawet w istnieniu zła widzisz dowód na istnienie Boga.

To, co nazywamy złem, to albo zepsucie rzeczy dobrych, które poza nimi, samo w sobie, w ogóle nigdzie nie może istnieć, albo udręka grzechu, która wynika z piękna sprawiedliwości. Otóż nawet zepsucie świadczy o dobroci natur. To bowiem, co stało się złe wskutek zepsucia, z pewnością jest dobre z natury. Zepsucie jest przecież przeciwne naturze, gdyż jej szkodzi. Nie szkodziłoby zaś, gdyby nie zmniejszało jej dobra. Zatem zło na tym właśnie polega, że pozbawia dobra. Toteż nigdy nie pojawia się inaczej niż w jakiejś rzeczywistości dobrej. Wprawdzie nie w dobrej najwyższego stopnia, gdyż ta jest niezniszczalna i niezmienna, a jest nią Bóg. Wszakże tylko w dobrej rzeczywistości zło może się pojawić, gdyż nie inaczej szkodzi niż przez zmniejszanie tego, co jest dobre. Dlatego dobro może istnieć bez zła — takim jest sam Bóg, a także niektóre wyższe byty niebieskie — zło jednak bez dobra istnieć nie może. Jeżeli bowiem nie zadaje żadnej szkody, nie jest złem. Jeżeli zaś ją zadaje, to dlatego, że ciągle jest dobro, które ulega zmniejszeniu. Jeśli zniszczy je całe, nie pozostanie nic z natury, która podlega szkodzie. Wówczas i zła już nie będzie, które szkodę zadaje — zniknie bowiem natura, której dobro wskutek szkody ulega zmniejszeniu.

Owszem, rozumiem, że nie ma dziury samej w sobie, jest tylko dziura w moście albo w spodniach. Rozumiem, że nie ma choroby samej w sobie, jest tylko mniejszy lub większy, czasem bardzo duży uszczerbek na zdrowiu. Ale jak spostrzeżenie to prowadzi Cię, Ojcze, do Pana Boga?

Nawet grzech świadczy o tym, że natura została stworzona jako dobra. Gdyby bowiem ona sama w sobie nie była wielkim dobrem, porzucenie Boga, który jest jej światłem, nie mogłoby stać się dla niej złem. Podobnie jak ślepota polega na zepsuciu oka i świadczy sobą, że oko zostało stworzone, aby oglądać światło. Oko nawet swoją wadliwością wykazuje, że jako organ odbierający światło przewyższa pozostałe członki ciała i tylko z tego powodu jego niewrażliwość na światło jest wadą. Tak samo człowiek, który był blisko Boga, nawet swoją ułomnością świadczy o tym, że został stworzony jako bardzo dobry, gdyż dlatego jest tak nieszczęśliwy, że nie jest blisko Boga.

Dziękuję Ci, Ojcze, za takie spojrzenie na tajemnicę zła. Myślę, że straciłaby ona wiele ze swojej przerażającej mocy, gdybyśmy więcej rozumieli, że każde zło jest konsekwencją czyjegoś oddalenia od Boga. Konsekwencją co najmniej pośrednią. Tutaj pojawia mi się pytanie: Jeżeli wszystko, co stworzył Bóg, jest dobre, to dlaczego Pismo Święte wyraża się niekiedy o ciele w taki sposób, jak gdyby ono było czymś złym?

Nie natura ciała jest zła, lecz złem jest jego zepsucie. Kiedy zostanie uzdrowione, powróci ciało do swego pierwotnego stanu, w którym zostało stworzone. Wówczas nie będzie swoimi wadami obciążało duszy i nie będzie w nim żadnych pożądań przeciwnych duchowi. Ta niezgoda między ciałem i duszą zwiodła manichejczyków, tak że wymyślili jakąś obcą i złą substancję, która została jakoby z nami zmieszana.

Wspomniałeś, Ojcze, o manichejczykach.

Manichejczycy w swoim szaleństwie twierdzą, że z naturą Boga zmieszała się niezmienna substancja zła. W ten sposób czynią naturę Bożą raczej podatną na zniszczenie i chcą ją oddać w niewolę naturze obcej. Natomiast wiara katolicka wyznaje, że dobre, ale podległe zmianom stworzenie wskutek wolnej decyzji zmieniło się na gorsze i w ten sposób jego wypaczona i zepsuta natura znalazła się nie w niewoli obcej substancji, lecz z własnej winy w niewoli swojego grzechu. Stąd bardzo różnimy się w nauce na temat samego wybawcy. Manichejczycy bowiem powiadają, że zadaniem wybawcy jest oddzielić od nas naturę obcą, my zaś — że uzdrowić i ożywić naszą.

Co, Twoim zdaniem, w manicheizmie jest najgroźniejsze?

Według manichejczyków, w ogóle nie ma grzechów. Ród ciemności nie grzeszy bowiem, gdyż postępuje zgodnie ze swoją naturą. Również to, co ma naturę światła, nie grzeszy, gdyż musi postępować tak jak postępuje. Zatem nie ma grzechu, który by Bóg potępiał; nie ma grzechu, który można by leczyć pokutą. Jeśli natomiast przyjmujemy pokutę, przyjmujemy zarazem winę; jeśli zaś winę, to i wolę. Jeśli zaś wola decyduje o grzechu, to nie ma tu przymusu natury.

Przyznam się, że jest to dla mnie coś nowego. Manicheizm wydawał mi się przede wszystkim doktryną konkurencyjną wobec nauki Bożej o stworzeniu, doktryną odrzucającą fundamentalną dobroć materii i ciała. Ty, Ojcze, zwracasz mi uwagę na to, że jest to doktryna skrajnie deterministyczna: to, co pochodzi z natury złej, jest zdeterminowane do zła; to, co pochodzi z natury dobrej, jest zdeteminowane do dobra. Zatem zwalczając manicheizm, broniłeś ludzkiej wolności i godności naszego człowieczeństwa. Dowiaduję się ponadto, że — zdaniem manichejczyków — nawet to, co dobre i duchowe nie zostało stworzone przez Pana Boga (w sensie: wyprowadzone Jego wszechmocną miłością z nicości), ale pochodzi z Jego natury. W tym więc punkcie był manicheizm doktryną panteistyczną. Ciekaw jestem, co w tym panteizmie manichejskim było specyficznego?

Nic, co byłoby uczynione z natury Bożej, nie mogłoby grzeszyć. Zresztą nie byłoby wówczas stworzone, ale byłoby z Niego i byłoby tym, co On. W rzeczywistości, takim jest Syn i Duch Święty, ponieważ z Niego są, toteż są tym, co On: jeden przez zrodzenie, drugi przez pochodzenie. I w taki sposób są z Niego, że nigdy nie był pierwszy od Nich. Toteż ta natura zupełnie nie może grzeszyć. Nie może bowiem porzucić samej siebie i nie ma lepszej, do której mogłaby przylgnąć, a porzucając ją — zgrzeszyć.

To rzeczywiście niebywałe pomieszanie: do stworzeń próbować odnosić to, co dotyczy Osób boskich! Ale zostawmy już manichejczyków. To, co powiedziałeś, Ojcze, przed chwilą, bardzo wyjaśnia mi tajemnicze słowa św. Jana: „Każdy, kto się narodził z Boga, nie grzeszy, gdyż trwa w nim nasienie Boże. Taki nie może grzeszyć, bo się narodził z Boga” (1 J 3,9). Trudno mi było pogodzić te słowa ze zdaniem, które znajduje się w tym samym Liście: „Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy” (1,8). A to przecież jest jasne: Jeśli jesteśmy już teraz uczestnikami Bożej natury, to stosownie do stopnia naszego uczestnictwa, już teraz jesteśmy bezgrzeszni. W pełni stanie się to dopiero w zmartwychwstaniu. Toteż póki jesteśmy na tej ziemi, zawsze będziemy grzesznikami, oby tylko jak najmniej. Uczestnikami zaś natury Bożej nie jesteśmy przez samo posiadanie w sobie pierwiastka duchowego, jak panteistycznie sądzili manichejczycy, ale przez bezinteresowny i zupełnie nienależny człowiekowi dar Boży. Zastanawiam się tylko, czy twierdzenie, że obecnie wszyscy jesteśmy grzesznikami, nie usprawiedliwia jakoś naszych grzechów.

Czym innym jest nie grzeszyć, czym innym nie mieć grzechu. Jeśli bowiem w kimś grzech nie króluje, taki nie grzeszy, tzn. nie jest posłuszny jego pragnieniom. Jeśli zaś w kimś w ogóle nie ma takich pragnień, taki nie tylko że nie grzeszy, ale nawet nie ma grzechu. W obecnym życiu można to wprawdzie osiągnąć w wielu dziedzinach, ale całkowicie osiągniemy to — taka jest nasza nadzieja — w zmartwychwstaniu ciała, kiedy będziemy przemienieni.

Czy nawet święci byli grzesznikami?

Również dzisiaj liczni ludzie żyją sprawiedliwie i święcie, a przecież nie kłamią, kiedy się modlą: „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.

A Matka Najświętsza?

Kiedy mowa o grzechach, ze względu na Pana wyłączam całkowicie z tej problematyki świętą Dziewicę Maryję. Nie nam wiedzieć, o ile więcej łaski udzielono do zwycięstwa nad jakimkolwiek grzechem Tej, która godna była począć i porodzić Tego, który z pewnością nie miał żadnego grzechu. Zatem wyłączywszy Dziewicę, gdybyśmy mogli zgromadzić wszystkich świętych i święte, kiedy żyli na tej ziemi, i zapytać ich, czy byli bez grzechu — jak sądzicie, co by nam odpowiedzieli? Czy to, co powiada Pelagiusz, czy to, co Apostoł Jan? „Jeśli powiemy, że nie mamy grzechu, sami siebie zwodzimy i nie ma w nas prawdy” (1 J 1,8).

Ojcze, zaprawdę święta jest wiara katolicka: kiedy przeciwko pelagianom broniłeś prawdy, że wszyscy ludzie, nawet święci, są grzeszni, nie zapomniałeś wyłączyć od tej powszechności grzechu Matki naszego Pana. Później Kościół wyraźnie uświadomił sobie w Duchu Świętym, że jest Ona niepokalanie poczęta, nie godziło się przecież, żeby Ta, z której miał się narodzić Syn Boży, była kiedykolwiek dłużniczką szatana. Ale my rozmawiamy teraz o grzechu...

Grzech, czyli niegodziwość, nie polega na zwróceniu się ku rzeczom złym, lecz na porzuceniu tego, co lepsze. Powiada Pismo: „Wszystko, co Bóg stworzył, jest dobre” (1 Tm 4,4). Toteż i wszystkie drzewa, jakie Bóg zasadził w Raju, były dobre. Zatem człowiek, kiedy sięgał po zakazany owoc, nie zwracał się ku złej rzeczy, lecz dopuścił się czynu złego poprzez porzucenie tego, co lepsze.

Trudno zatem zrozumieć, dlaczego człowiek grzeszy.

Grzech ma miejsce wówczas, kiedy albo nie ma miłości, jaka powinna być, albo jest mniejsza niż powinna być — i to niezależnie od tego, czy można wolą ten brak przezwyciężyć, czy nie. Bo jeśli można, źródłem grzechu jest wola teraźniejsza; jeśli nie można — wola z przeszłości. Brak miłości można jednak przezwyciężyć nie pyszną wolą, która polega na sobie, ale pokorną, która otrzymuje pomoc z góry.

Ojcze, powiedz to samo jeszcze inaczej: żeby zrozumieli również ci, którzy nie bardzo wiedzą, co to jest miłość.

Grzech sprawia zadowolenie; gdyby go bowiem nie dawał, człowiek by nie grzeszył. Sprawiedliwość nie daje takiego zadowolenia; albo nie sprawia go wcale, albo sprawia go mniej niż na to zasługuje. Dlaczego tak jest? Bo dusza jest chora. Chleb jest jej przykry, a smakuje trucizna.

Ojcze, aby zniechęcić ludzi do grzechu, nie zawahałeś się wyspowiadać publicznie ze swoich własnych grzechów.

Dobry jest Ten, który mnie stworzył, i On sam jest moim Dobrem. Grzeszyłem zaś przez to, że rozkoszy, wzniosłości, prawdy szukałem nie w Nim samym, ale w Jego stworzeniach, w sobie i w innych. W ten sposób popadłem w cierpienia, nieporządek, błędy.

Wróćmy do Twojego twierdzenia, że grzesznik jest człowiekiem duchowo chorym. Jak to się stało, że człowiek, stworzenie Boże, popadł w chorobę ducha?

Ludzie czynią wiele zła, od którego mają wolność się powstrzymać. Nikt jednak nie miał takiej wolności jak pierwszy człowiek, dopóki stał przy swoim Bogu, który go stworzył sprawiedliwym, nie wypaczonym najmniejszą wadą. Czym innym jest kara za grzech, której się w ogóle nie czyni, tylko się jej doznaje. Jest jeszcze coś trzeciego, kiedy grzech jest zarazem karą za grzech. Do tego można odnieść słowa: „Czynię to zło, którego nie chcę” (Rz 7,19). Chodzi tu między innymi o całe zło, jakie się czyni z niewiedzy, nie dostrzegając w tym zła albo sądząc, że jest to dobro. Przecież gdyby zaślepienie serca nie było grzechem, nie byłoby tak ostro piętnowane w Piśmie Świętym.

Nie spotkałem się jeszcze z takim spojrzeniem, że całkowicie i bez reszty dobrowolnym był tylko pierwszy grzech, jaki się zdarzył w ludzkich dziejach, grzech popełniony przez osoby dotychczas bezgrzeszne. Wszystkie grzechy następne są już popełniane przez grzeszników, a więc przez osoby, których wolność jest w znacznym stopniu ograniczona przez grzech. Zapewne na tym polega niewola grzechu. Ale szczególne wrażenie zrobiły na mnie Twoje słowa, Ojcze, że owocem grzechu może być niezdolność powstrzymania się od grzechów następnych. Na tym polega tajemnica zaślepienia i zatwardziałości w grzechu, a poniekąd także tragizm nałogów. Św. Paweł pisze o ludziach, którzy wzgardzili poznaniem Boga i dlatego „wydał ich Bóg na pastwę ich namiętności, tak że czynili to, czego się nie godzi” (Rz 1,28). Tak, grzech jest dowodem, że dla Boga człowiek został stworzony i odejść od Boga jest rzeczą straszną.

Jesteśmy, bo On jest dobry. I o tyle jesteśmy, o ile jesteśmy dobrzy. Ponieważ zaś On jest również sprawiedliwy, nie jesteśmy złymi bezkarnie. I o ile jesteśmy złymi, o tyle mniej jesteśmy.

Krótko mówiąc, podobnie jak masło psuje się przez jełczenie, wino przez kwaśnienie, a liście przez plagę mszyc, tak człowiek psuje się przez grzech. I chyba głównie w takim sensie można mówić o karze za grzech. Gdyby wino było rozumne, można by powiedzieć, że kwaśnienie jest karą za grzech dobrowolnego wejścia w warunki, które wino niszczą.

Bóg wszystko stworzył dobrym i wszystko dobrze uporządkował. Grzechu jednak nie stworzył. I to jedno jest złem: nasz dobrowolny grzech. Stąd jeszcze inny rodzaj zła, mianowicie kara za grzech. Mamy zatem dwa rodzaje zła: grzech i karę za grzech. Z grzechem Bóg nie ma nic wspólnego, karę za grzech nakłada jako obrońca naruszonego porządku. Podobnie jak dobry jest Bóg, który wszystko ustanowił, tak samo jest sprawiedliwy, kiedy dokonuje pomsty za grzech. Skoro więc to wszystko, co obecnie wydaje się nam przeciwne, zostało doskonale uporządkowane, stało się takim z powodu upadłego człowieka, który nie chciał zachowywać prawa Bożego.

No tak, ale to, co nazywasz, Ojcze, karą za grzech, spotyka również sprawiedliwych. Nawet własna żona urągała sprawiedliwemu Hiobowi, że na nic mu się zdała jego prawość. Co odpowiedzieć wówczas szydercom, o których mówił już Psalmista, a którzy człowieka ponad miarę udręczonego pytają: „Gdzie jest twój Bóg?” (Ps 41,4)

Mój Bóg jest obecny wszędzie. Wszędzie jest cały. Nic nie jest w stanie zamknąć w sobie Tego, który może przyjść nie zauważony, odejść bez poruszania się. Kiedy On chłoszcze mnie przeciwnościami, to albo sprawdza zasługi, albo karze grzechy i za cierpliwe znoszenie zła doczesnego przygotowuje mi nagrodę wieczną.

Ale grzesznikom często powodzi się znakomicie...

Czytamy w Psalmie: „Oto człowiek począł nieprawość, jest ciężarny udręką i rodzi niegodziwość” (7,15). Bo w każdym złym czynie jest udręka, a myśl o każdym złym czynie rządzi się kłamstwem. Prawda jest tylko w dobrym czynie. Dlatego wszyscy, którzy trwają w kłamstwie, są udręczeni. Co na to Prawda? Oto jak woła: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię!” (Mt 11,28)

Twierdzisz więc, Ojcze, że już na tej ziemi grzech się człowiekowi nie opłaca, sprowadza na nas udrękę.

Już obecnie dokonuje się sąd nad grzechem. Albowiem ukrytym sądem Bożym jest kara, jaką każdy człowiek jest obecnie doświadczany, aby się oczyścił, albo jest upominany, aby się nawrócił, albo też — jeśli wzgardził powołaniem i nauką Bożą — jest to kara zaślepiająca go na potępienie.

Ojcze, wspomniałeś już o niewoli grzechu. Wróćmy może do tego tematu, bo jest zbyt ważny, żeby się obok niego prześliznąć.

Pan mówi: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Każdy, kto popełnia grzech, jest niewolnikiem grzechu” (J 8,34). O nieszczęsna niewolo! Liczni niewolnicy, kiedy nie mogą wytrzymać ze złymi panami, proszą, żeby ich sprzedać. Godzą się z niewolą, chcą przynajmniej pana zmienić. Lecz co ma uczynić niewolnik grzechu? Do kogo się uda? Kogo poprosi, aby go sprzedano innemu? Niewolnik człowieka, udręczony twardym traktowaniem, szuka odpoczynku w ucieczce. Ale dokąd ucieknie niewolnik grzechu? Gdzie by nie uciekł, wszędzie siebie ciągnie za sobą. Złe sumienie nie ucieknie od samego siebie. Gdzie by człowiek nie poszedł, pójdzie za nim. Grzech jest bowiem we wnętrzu człowieka. Popełnił człowiek grzech dla jakiejś cielesnej rozkoszy: rozkosz mija, grzech zostaje. Mija to, co sprawia rozkosz; zostaje to, co sprawia udrękę. O nieszczęsna niewolo!

Ale nie wszyscy grzesznicy doświadczają wyrzutów sumienia. Można je w sobie zagłuszyć, można zatwardzić swoje serce.

Nawet ciężkie i straszliwe grzechy, jeśli wejdą w zwyczaj, wydają się niewielkie lub nawet w ogóle nie mamy ich za grzechy. Dochodzi do tego, że nie tylko się z nimi nie kryją, ale sądzą, że należy je rozgłaszać i propagować. Napisano o tym w Psalmie: „Chełpi się grzesznik swoim pożądaniem, a ten, co czyni nieprawość, jest poważany” (10,3). Pismo Święte powiada, że taka niegodziwość woła: „Krzyk z Sodomy i Gomory wzmógł się” (Rdz 18,20). Bo nie tylko nie karano u nich czynów haniebnych, ale publicznie mnożyły się one jako zgodne z prawem. Biada ludziom z powodu grzechów, jeśli przerażają nas tylko te grzechy, które nie są popełniane.

Zatem nawet cała społeczność może nie uważać za zło czegoś, co obiektywnie niszczy człowieka. Albo uważać to za zło niewielkie.

Które grzechy są lekkie, a które ciężkie, rozstrzyga nie to, co ludzie o nich sądzą, ale — co Bóg.

Niewola grzechu przejawia się zapewne różnorako...

Zwróćmy uwagę na słabość ciała, o której przypomina nam Apostoł: „Grzech niech nie króluje w śmiertelnym waszym ciele” (Rz 6,12). Nie powiedział: „niech nie będzie grzechu”, ale: „niech nie króluje”. Jest w tobie grzech, bo inaczej nie pojawiłoby się w tobie złe upodobanie. Króluje w tobie grzech, jeśli się na niego zgadzasz. Upodobanie, zwłaszcza jeśli zwraca się ku rzeczom niegodziwym lub cudzym, należy powściągać, a nie dawać mu wolność. Należy je uśmierzyć decyzją, a nie podejmować decyzji po jego linii.

Krótko mówiąc: Jeśli grzech tylko jest we mnie, to już się zaczęło moje wyzwolenie; ale jeśli króluje, znaczy to, że jestem w niewoli. Mówiłeś, Ojcze, o tym, że owocem grzechu może być brak sił do powstrzymania się od grzechów następnych.

Od konieczności bycia w niewoli grzechu wyzwala Ten, który nie tylko daje nam przykazania, ale przez Ducha Świętego obdarza nas miłością. Rozkosz miłości związuje rozkosz grzechu. Bez Chrystusa pozostaje ona nie do przezwyciężenia i człowiek musi być jej niewolnikiem. „Komu bowiem kto uległ, temu też służy jako niewolnik” (2 P 2,19).

Człowiekowi czasem tak da się we znaki zależność od grzechu, że aż pojawią się pretensje do Pana Boga. Ktoś uzależniony od alkoholu myśli sobie wówczas, o ile piękniejszy byłby świat, w którym w ogóle nie byłoby alkoholu. Człowiek zrujnowany przez rozpustę marzy o tym, żeby przestać być istotą seksualną. I ma człowiek żal do Pana Boga: Po co Ty, Panie Boże, stworzyłeś alkohol? Po co stworzyłeś nas istotami seksualnymi?

Bronisz się w taki sposób: „Jeśli pijaństwo jest grzechem, dlaczego Pan dał nam wino? Grzechem jest kochać złoto, ja kocham złoto, a nie Stwórcę. Jednak to Bóg stworzył złoto: dlaczego stworzył to, co kochać jest czymś złym?” I tak jest ze wszystkim, co źle kochasz, między innymi z wszelką rozpustą, polegającą na popełnianiu różnych czynów haniebnych. Zastanów się, popatrz, rozważ, że wszelkie stworzenie Boże jest dobre i nie zgrzeszysz, dopóki go źle nie użyjesz. Zatem posłuchaj, człowiecze. Powiadasz: Dlaczego Bóg dał mi to, co zakazuje kochać? Gdyby stworzenie, które źle kochasz, bo samego siebie nie kochasz, mogło mówić, odpowiedziałoby ci: Chciałbyś, aby mnie Bóg nie stworzył, bo wówczas byś mnie nie kochał. Zobacz, jak jesteś niegodziwy i twoje własne bezecne słowa cię zdradzają. Chciałbyś, aby Bóg, który jest większy od ciebie, stworzył cię, ale nie chciałbyś, aby stwarzał inne dobro. To, co Bóg stworzył dla ciebie, jest dobrem. Ale czym innym są wielkie dobra, czym innym małe dobra; czym innym dobra ziemskie, czym innym duchowe. Jednak wszystko to są dobra, bo Dobry stworzył to, co dobre. Toteż powiada Pismo Święte: „Uporządkujcie we mnie miłość” (Pnp 2,4). Bóg stworzył cię czymś dobrym. Jesteś mniejszy od Niego, ale stworzył też dobra, które są mniejsze od ciebie. Nie porzucaj wyższego dobra i nie schylaj się ku niższemu. Stój prosto!

Powiedziałeś, Ojcze, że grzesznik nie kocha samego siebie.

Ludzie źli tylko takiego zła boją się doświadczyć, jak głód, choroba, wojna, utrata majątku, niewola, gwałtowna śmierć. Tylko to uważają za zło, co nie czyni człowieka złym. I nie wstydzą się chwalić dobra, choć jednocześnie sami są źli. Bardziej gniewa ich złe mieszkanie niż złe życie: jak gdyby najwyższym dobrem dla człowieka było posiąść wszystkie dobra oprócz samego siebie.

Właśnie, miałem z tym problem od dawna: Mówisz, Ojcze, o ludziach złych. Czy w ogóle wolno nam dzielić ludzi na dobrych i złych? Choć z drugiej strony nawet Pismo Święte tyle mówi o niegodziwcach. Bardzo niepokoi mnie na przykład modlitwa z Psalmu: „Uwolnij mnie, Panie, od człowieka złego” (139,2).

Powołam się na przykład Apostoła Pawła. Był prześladowcą, bluźniercą, krzywdzicielem. Był złym człowiekiem, sam dla siebie był karą. Dyszy pragnieniem zabijania i pragnie krwi chrześcijańskiej ten, który w przyszłości miał przelać własną. Miał listy od arcykapłanów, aby uwięzić i przyprowadzić w celu ukarania, kogo tylko znajdzie w Damaszku jako zwolennika drogi chrześcijańskiej. I kiedy kroczy tak drogą okrucieństwa, nie znając litości, słyszy głos samego Pana Jezusa Chrystusa, mówiącego z nieba: „Szawle, Szawle, dlaczego Mnie prześladujesz?” (Dz 9,4) Głosem tym uderzony upadł prześladowca, a powstał głosiciel. Oślepł na ciele, aby zobaczyć sercem. Spadło zeń bielmo cielesne, aby mógł głosić z serca. Uwolniony został Szaweł od człowieka złego. Od kogo? Od samego Szawła! Jeśli uwolniony od człowieka złego, którym był on sam, to cóż mu zaszkodzi inny zły człowiek?

Ojcze, powiedz nam coś jeszcze na temat psychologii grzechu.

Grzech dokonuje się w trzech etapach: najpierw jest pokusa, potem upodobanie, wreszcie przyzwolenie. Pokusa przychodzi przez pamięć lub zmysły: wzrok, słuch, węch, smak, dotyk. Jeśli to pociąga, niegodziwe upodobanie należy powściągnąć. Kiedy na przykład podczas postu na widok pokarmu cieknie nam ślinka, jest to dopiero upodobanie: nie aprobujemy go jednak i powściągamy je mocą rozumu, który w nas rządzi. Jeśli jednak damy przyzwolenie, będzie to grzech, który Bóg widzi w naszym sercu, choćby go ludzie nie widzieli. W podobnych trzech etapach dokonał się grzech pierworodny. Od węża przyszła pokusa i jakieś przekonywanie. W pożądaniu cielesnym pojawiło się u Ewy upodobanie. Wreszcie jej mąż wyraził rozumem przyzwolenie. Kiedy się to dokonało, człowiek został wypędzony z Raju, czyli z uszczęśliwiającego światła sprawiedliwości, w śmierć. Było to najzupełniej sprawiedliwe.

Ludzi jednak pociąga do grzechu nie tylko korzyść i przyjemność.

Dwa rodzaje bodźców pobudzają ludzi do grzeszenia: rozkosz i ból. Rozkosz wabi, ból odrzuca. Aby nie poddać się rozkoszom, niezbędna jest powściągliwość; aby nie poddać się bólowi, potrzeba cierpliwości. Albowiem na te dwa sposoby kuszona jest dusza ludzka do grzechu. Raz słyszy: Zrób to, a tamto osiągniesz; i kiedy indziej: Zrób to, a tamtego unikniesz. Przyjemność poprzedzona jest obietnicą, cierpienie — zagrożeniem. Ludzie więc grzeszą, aby osiągnąć przyjemność albo uniknąć cierpienia. Dlatego Bóg raczył nam dać przeciwko wabiącej obietnicy i zastraszającej groźbie zarówno obietnicę jak groźbę. Obiecał Królestwo Niebieskie, zagroził karą piekła. Słodka jest rozkosz, ale Bóg jest słodszy. Złe jest cierpienie doczesne, ale gorszy jest ogień wieczny. Masz to, co możesz kochać w miejsce świeckich i brudnych miłości. Masz to, czego należy się lękać, zamiast strachów tego świata.

Ale co warte jest trwanie przy dobru ze strachu przed karą?

Unikaj grzechu nie ze strachu przed karą, ale z miłości tego, co sprawiedliwe. Powiada Apostoł: „Z powodu słabości ciała waszego powiem po ludzku: Jak dla niegodziwości oddawaliście członki wasze na służbę nieczystości i niegodziwości, tak teraz dla uświęcenia oddajcie członki wasze na służbę sprawiedliwości” (Rz 6,19). Kiedy oddawaliście członki wasze niegodziwości i popełnialiście czyny haniebne, to robiliście to ze strachu czy dla przyjemności? Odpowiecie: Do grzechu pchała nas przyjemność. To podczas gdy do grzechu skłania przyjemność, do sprawiedliwości ma nas przymuszać strach? Sprawdzajcie siebie, spójrzcie na siebie!

A jeśli kogoś powstrzymuje przed złem właśnie strach przed karą?

Niesłusznie uważa się ktoś za zwycięzcę nad grzechem, jeśli nie grzeszy ze strachu przed karą. Cóż z tego bowiem, że na zewnątrz nie popełnia czynów złej pożądliwości, jeśli sama zła pożądliwość pozostała jako wróg wewnętrzny? Czy okaże się niewinnym wobec Boga ktoś taki, kto chciałby tego, co zakazane, gdyby tylko się nie bał? Wina jest w samej woli takiego człowieka, który chce czynić to, czego czynić się nie godzi, a tylko dlatego nie czyni, że nie uszłoby mu to bezkarnie. W rzeczy samej, taki wolałby, żeby nie było sprawiedliwości, która zakazuje grzechów i za nie karze. Jeśli zaś wolałby, żeby nie było sprawiedliwości, niewątpliwie zniósłby ją, gdyby to było w jego mocy. Wobec tego jak może być sprawiedliwym taki nieprzyjaciel sprawiedliwości, który by ją, gdyby tylko mógł, zniósł, dlatego że wydaje nakazy, grozi i sądzi? Zatem nieprzyjacielem sprawiedliwości jest ten, kto nie grzeszy tylko ze strachu przed karą. Stanie się jej przyjacielem dopiero wówczas, kiedy z miłości do niej nie będzie grzeszył. Dopiero wtedy będzie się prawdziwie bał grzechu. Kto bowiem boi się męki wiecznej, nie grzechu się boi, ale ognia piekielnego. Dopiero ten boi się grzechu, kto nienawidzi go jak męki wiecznej. To jest „lęk Pański czysty, trwający na wieki wieków” (Ps 18,10). Albowiem lęk przed karą zawiera w sobie udrękę i nie ma w sobie miłości, gdyż „doskonała miłość usuwa lęk” (1 J 4,18).

Ojcze, a czy z grzechu może wyniknąć coś dobrego?

Odważę się powiedzieć, że pożytecznie jest dla ludzi pysznych, jeśli popadną w jakiś jawny grzech. W ten sposób ci, którzy już upadli przez swoje zadufanie, mogą poznać własną brzydotę. Dla Piotra bardziej zbawienną rzeczą był płacz nad własnym grzechem niż zarozumiała pewność siebie.

Skorzystam z okazji i zapytam Cię, Ojcze, o wypowiedź św. Jana Apostoła, z którą nie mogę sobie poradzić: „Jeśli ktoś spostrzeże, że brat popełnia grzech, który nie sprowadza śmierci, niech się modli, a przywróci mu życie. Mam na myśli tych, których grzech nie sprowadza śmierci. Istnieje taki grzech, który sprowadza śmierć — w takim wypadku nie polecam, aby się modlono” (1 J 5,16). Co znaczą te groźne słowa?

Jasno z nich wynika, że Pan, który nakazuje nam modlić się za naszych prześladowców, nie nakazuje modlić się za niektórych braci. Nie rozwiążemy tego problemu, dopóki nie przyznamy, że niektóre grzechy braci — czyli chrześcijan — są gorsze niż prześladowanie nieprzyjaciół. Sądzę, że grzechu na śmierć brat dopuszcza się wówczas, kiedy za łaską Pana naszego Jezusa Chrystusa poznawszy Boga, zwalcza wspólnotę braterską i wznieca płomień zawiści przeciwko łasce, dzięki której został pojednany z Bogiem.

Rozmowę tę uważałbym za nie dokończoną, gdybym Cię nie zapytał, Ojcze, o nasz stosunek do zła czynionego przez innych, zwłaszcza w naszym otoczeniu.

W dwóch przypadkach nie zepsuje cię złe towarzystwo: jeśli nie przytakujesz grzechowi i jeśli mu się sprzeciwiasz. W ten sposób nie uczestniczysz w grzechu, nie zgadzasz się. Uczestniczy bowiem w grzechu, kto przyłącza się do tego czynu taką samą wolą lub aprobatą. Toteż Apostoł upomina nas: „Nie miejcie udziału w bezowocnych czynach ciemności” (Ef 5,11). Ponieważ jednak nie wystarczy nie przytakiwać, bo może wynikać stąd lekceważenie nauki Bożej, dodaje Apostoł: „a raczej jeszcze upominajcie”.

Ale przecież chrześcijanin powinien być łagodny i miłosierny.

Kiedy ktoś, aby nie zasmucić grzesznika, patrzy wyrozumiale i z życzliwością, jak rosną w nim wady, tak samo nie jest miłosierny jak człowiek, który nie chce dziecku odebrać noża, żeby ono nie płakało, nie boi się zaś tego, że będzie cierpiało lub utraci życie z powodu zadanej sobie rany.

Czy wobec tego nie należy być miłosiernym wobec grzesznika?

Nic bardziej nie wskazuje na człowieka duchowego niż stosunek do cudzego grzechu. Myśli on o tym, żeby raczej uwolnić bliźniego niż go wyszydzić, raczej pomóc niż nakrzyczeć; i o ile to możliwe, bierze go w obronę. Toteż powiada Apostoł: „Bracia, jeśli ktoś zabrnął w jakiś grzech, wy, którzy jesteście duchowi, pouczcie takiego” (Ga 6,1). Następnie, żeby nikomu się nie wydawało, że pouczył, jeśli naskoczył na grzesznika i go wyszydził albo wzgardził nim pysznie jako głupcem, powiada: „w duchu łagodności, zważając na to, abyś i ty nie uległ pokusie”. Nic bowiem tak nie skłania do miłosierdzia, jak myśl o tym, że ja sam znajduję się w niebezpieczeństwie.

Dziękuję Ci, Ojcze, za tę rozmowę.

ęęłęóO CZŁOWIEKU

Ojcze, właściwie wszystkie nasze rozmowy będą rozmowami o człowieku. Nawet kiedy rozmawialiśmy o Bogu, rozmawialiśmy przecież o Tym, którego szuka człowiek i który się człowiekowi objawił. A jednak odrębna rozmowa o człowieku wydaje się niezbędna. Zastanawiam się na przykład nad tym, czy w ogóle można rozumieć człowieka bez odniesienia do Boga?

Powiem odważnie, ale prawdziwie: Dwa są życia — jedno ciała, drugie duszy. Podobnie jak życiem ciała jest dusza, tak życiem duszy jest Bóg. Ciało umiera, kiedy dusza je opuści. Tak samo umiera dusza, kiedy opuści ją Bóg.

To naturalne zwrócenie człowieka ku Bogu Pismo Święte wyraża prawdą, że człowiek został stworzony na obraz Boży. Opierając się na tej prawdzie, szukałeś, Ojcze, różnorodnych podobieństw człowieka do Trójjedynego. Chciałbym moim Czytelnikom przynajmniej zasygnalizować tę bardzo bogatą problematykę.

Zwrócę uwagę na te trzy momenty: być, wiedzieć, chcieć. Jestem tym, który wie i chce; wiem, że jestem i chcę; chcę być i wiedzieć. Jakże nierozdzielne życie zawiera się w tych trzech momentach: jedno życie, jedna dusza, jedna istota. A zarazem jakże nierozdzielne rozróżnienie, a przecież rozróżnienie. Kto może, niech się nad tym zastanowi.

Obraz Boga w człowieku nie jest chyba czymś statycznym?

Jeśli dusza cała oddaje się kontemplacji prawdy, to cała jest obrazem Boga. A gdy zachodzi w niej pewien podział i jakaś część uwagi zostaje skierowana ku działalności w dziedzinie spraw doczesnych, wówczas obrazem Bożym jest jedynie w tej części, która rozważa prawdę, a nie w tej, która jest zaprzątnięta działaniem i sprawami niższymi. Im bardziej dusza zdąża ku temu, co wieczne, tym wierniejszym staje się obrazem Boga.

A pełne podobieństwo do Boga osiągniemy dopiero w życiu wiecznym. Mam teraz taki problem: Z jednej strony Pismo Święte powiada, że „stworzył Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył” (Rdz 1,27). Z drugiej strony czytamy o Synu Bożym, że „jest obrazem Boga niewidzialnego, Pierworodnym wobec każdego stworzenia, bo w Nim zostało wszystko stworzone” (Kol 1,15n). Na pewno zupełnie inaczej obrazem Bożym jest zwykły człowiek i zupełnie inaczej Jednorodzony Syn, Bóg Prawdziwy równy Przedwiecznemu Ojcu?

Jako obraz jesteś naśladowcą Boga, ale nie jesteś takim obrazem, jakim jest Syn. Bo również w świecie ludzkim są różne obrazy. Syn człowieka nosi w sobie obraz swojego ojca i jest tym, czym jego ojciec, gdyż jest człowiekiem, tak jak jego ojciec. Natomiast obraz twój w lustrze nie jest tym, czym ty jesteś. Inaczej bowiem obraz twój znajduje się w twoim synu, inaczej w lustrze: w synu obraz twój jest substancjalnie równy, w lustrze zaś niewiele ma substancjalności, a jednak jest jakimś twoim obrazem, choć nie takim, jakim jest substancjalny twój obraz w twoim synu. Również w stworzeniu obraz Boży nie jest tym, czym jest w Synu, który jest równy Ojcu i jest Słowem Bożym, przez które wszystko się stało.

Nie wiem, czy prawdę o człowieku jako obrazie Bożym można odnieść w jakiś sposób również do ciała? Moim zdaniem, trudno by się zgodzić z poglądem, że ciało człowieka jest zupełnie podobne do ciał zwierzęcych. Myślę, że wolno nam szukać również w ciele człowieka jakichś znaków wyższego przeznaczenia?

Nawet wyprostowana postawa ciała przypomina człowiekowi, że nie powinien iść za tym, co ziemskie, jak bydło, które całą rozkosz czerpie z ziemi, toteż wszystko w nim spada na brzuch i pochyla się ku ziemi. Zatem ciało ludzkie jest dostosowane do duszy rozumnej — nie tyle zarysem i kształtem członków, raczej przez to, że wyprostowane kieruje się ku niebu, aby nawet w tym świecie cielesnym spoglądać na to, co wyższe. W ten sposób dusza rozumna powinna się podnosić ku tym rzeczom duchowym, które są najbardziej wzniosłe, aby „smakować w tym, co w górze, a nie w tym, co na ziemi” (Kol 3,2).

Nauka o obrazie Bożym w człowieku układa mi się zatem następująco: Obraz Boży w człowieku jest jednocześnie darem i wezwaniem, faktem i programem. Przypomina mi się teraz taka popularna teza różnych przeciwników religii: że nie tyle człowiek został stworzony na obraz Boży, co raczej sam stworzył Boga na swój obraz. Teza, rzecz jasna, fałszywa. Ale mamy chyba prawo postawić pytanie, czy w twierdzeniu tym nie ma jednak ziarna prawdy?

Bóg pragnie uczynić cię podobnym do siebie. Niech Bóg ci się spodoba takim, jaki jest, a nie takim, jakim ty byś Go sobie życzył. Jesteś wypaczony i życzysz sobie Boga, jakim sam jesteś, a nie jakim On jest. Gdyby On ci się spodobał takim, jaki jest, poprawiłbyś się i przyłożyłbyś do tej miary swoje serce. Miary tej obecnie nie stosując, uległeś wypaczeniu.

I tak doszliśmy w naszej rozmowie do tajemnicy upadku człowieka. Tajemnicę tę można zapewne opisywać również w perspektywie naszego powołania do bycia obrazem Bożym?

Zaczęło się od występnego pragnienia, żeby stać się jak Bóg, a skończyło się na podobieństwie do zwierzęcia. Toteż — odarci ze swej pierwotnej szaty — ludzie śmiertelni zasłużyli na to, że musieli przyodziać się w zwierzęce skóry. Prawdziwa cześć i godność człowieka jest w podobieństwie i obrazie Bożym, które zachować winniśmy przez zjednoczenie się z Tym, który je wycisnął. Natomiast chęć wypróbowania swej władzy sprawia, że człowiek jakby z własnej woli spada do swojego tylko poziomu. A dalej, chcąc być jak Bóg, bez nikogo nad sobą, za karę zostaje strącony ze swojego pośredniego stanowiska na sam dół, to jest do poziomu tych rzeczy, które zwierzętom sprawiają rozkosz. I tak, gdy godność jego stanowiło podobieństwo do Boga, to hańbą jego stanie się teraz podobieństwo do zwierzęcia.

Ludzi nigdy nie przestanie nurtować pytanie, jak Pan Bóg mógł do tego dopuścić?

Człowiek został stworzony sprawiedliwym, nie uczynił siebie sprawiedliwym. Wiemy, czym uczynił sam siebie: wypadł z ręki Garncarza i rozbił się. Rządził nim Ten, który go stworzył, ale on postanowił Go porzucić. Bóg zezwolił na to, jak gdyby mówiąc: Niech Mnie porzuci i niech szuka siebie, a nieszczęście będzie mu dowodem, że niczego beze Mnie nie może.

Ale dlaczego Pan Bóg dał nam zdolność wybierania między byciem z Nim i bez Niego? Przecież mógłby nas tak stworzyć, że sama możliwość takiego wyboru nie wchodziłaby w rachubę!

Bo lepiej, żeby człowiek był dobry z wolności niż z przymusu.

Czy to się odnosi również do Pana Boga?

Widzę, że chciałbyś powiedzieć, jakoby Bóg był zmuszony koniecznością do tego, żeby nie grzeszyć: skoro On nie może chcieć ani nie chce móc grzeszyć. Można się z tym zgodzić, jeśli koniecznością nazwiemy to, że coś jest lub dzieje się koniecznie. Błogosławiona jest ta konieczność, kiedy koniecznie życie jest szczęśliwe i koniecznie się w nim nie umiera, koniecznie nie zmienia się na gorsze. Tą koniecznością święci aniołowie nie są przymuszeni, ale jej zażywają. Będzie ona również naszą koniecznością, ale nie obecnie.

Chyba rozumiem, Ojcze: Jest konieczność wykluczająca wolność, narzucona z zewnątrz; i jest taka pełnia wolności, aprobaty dla swojego istnienia, przepełnienia dobrem, że wyklucza całkowicie możliwość złego wyboru. Niemożliwe jest, żeby Pan Bóg powołał do istnienia stworzenie rozumne jako zdeterminowane do dobra koniecznością pierwszego typu, bo to byłoby absurdem. Natomiast pełnię wolności Bóg ma z samego siebie, stworzenie zaś rozumne musi do niej — na swoją miarę — dopiero dojść. Bo to, żeby ktoś został stworzony od razu w pełni wolności też byłoby absurdem: przecież wolność stworzenia polega na osobowym, własnym, odwewnętrznym ukierunkowaniu ku Bogu jako Źródłu wszelkiego dobra!

W Bogu nie ma swobody wyboru, bo nie może czynić zła, podobnie jak „nie może się zaprzeć samego siebie” (2 Tm 2,13). Również i nam udzieli On tego jako najwyższej nagrody, że będziemy równi wprawdzie nie samemu Bogu, ale Jego aniołom (Łk 20,36) i nie będziemy mogli grzeszyć.

W każdym razie, chociaż człowiek źle użył swojej wolnej woli, przecież chyba nie można powiedzieć, że źle się stało, iż ją od Boga otrzymaliśmy?

Zobacz, ile dobra brakuje ciału, kiedy brak mu rąk, a przecież rąk można źle użyć, można dokonywać nimi okrucieństwa lub rzeczy haniebnych. Kiedy zobaczysz kogoś bez nóg, stwierdzasz, że do całości ciała brak mu bardzo wielkiego dobra, a jednak nie zaprzeczysz, że źle używa nóg ten, kto użycza ich do szkodzenia komuś lub do czegoś, co jemu samemu uwłacza. Oczyma widzimy światło i kształty, one najbardziej ozdabiają nasze ciało, toteż umieszczone są na szczególnie godnym miejscu. One nas chronią i oddają nam wiele innych żywotnych usług. A przecież liczni używają oczu do różnych nieprzyzwoitości i przymuszają je do pobudzania pożądań. A jak wielkiego dobra brakuje twarzy, w której nie ma oczu! Kiedy zaś są, któż je dał, jeśli nie Bóg, Dawca wszystkich dóbr? Zatem widząc te członki w ciele, nie zważasz na tych, którzy źle się nimi posługują, ale wychwalasz Tego, który tych dóbr udzielił. Podobnie wolna wola, bez której nikt nie może żyć sprawiedliwie, dobra jest i Bóg ją dał. I raczej należy potępić tych, którzy źle się tym dobrem posługują, niż twierdzić, że Dawca nie powinien go dawać.

Jeszcze jedno jest dla wielu chrześcijan źródłem niepokoju: Dlaczego wszyscy ponosimy konsekwencje zła, jakiego dopuścił się pierwszy człowiek? Nie chcę prymitywnie zarzucać Panu Bogu, że zastosował tu zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Rozumiem, że jest to pojęcie z dziedziny prawa stanowionego, które — wobec tego, że sędzia człowiek nie ma wglądu w ludzkie sumienie — chce ograniczać swoje interwencje wyłącznie do przypadków, kiedy da się empirycznie ustalić związki między przyczyną i skutkiem. W tak zwanym życiu nieustannie bywa tak, że jedni ludzie — chcą czy nie chcą — ponoszą konsekwencje decyzji, postaw i czynów innych ludzi. Ale to jednak nie usuwa niepokoju, o którym wspomniałem: Dlaczego wszyscy ponosimy konsekwencje zła, jakiego dopuścił się pierwszy człowiek?

Dał Bóg człowiekowi naturę jakby pośrednią między aniołami i zwierzętami, aby — jeśli poddany swojemu Stwórcy jako prawdziwemu Panu będzie z synowskim posłuszeństwem strzegł Jego przykazań — przeszedł do wspólnoty z aniołami, osiągając bez śmierci szczęśliwą i nie kończącą się nieśmiertelność. Gdyby zaś, używszy pysznie i buntowniczo wolnej woli, obraził Pana Boga swojego, miał, oddany śmierci, żyć jak zwierzę, w niewoli swoich żądz, przeznaczony na mękę wieczną po śmierci. Otóż stworzył go jednego i tylko jednego, nie żeby chciał go zostawić samotnym bez ludzkiego towarzystwa, ale żeby tym mocniej zalecić mu jedność społeczną i węzeł zgody; skoro ludzi łączy ze sobą nie tylko podobieństwo natury, ale jeszcze i pokrewieństwo. Toteż spodobało się Bogu nawet kobiety, którą dał mężczyźnie do wspólnoty, nie stwarzać tak jak jego, ale z niego: aby cały ród ludzki pochodził z jednego człowieka.

Ojcze, to bardzo dużo wyjaśnia. Mówisz o tajemniczej, ponadempirycznej jedności rodzaju ludzkiego. I nie jest na szczęście tak, że ta jedność działa bardziej przeciwko nam niż dla nas. Przecież właśnie tę naszą prajedność wykorzystał Syn Boży, kiedy postanowił nas wyzwolić: „Jeżeli przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich śmierć, to o ileż obficiej spłynęła na nich wszystkich łaska i dar Boży, bezinteresownie udzielony przez jednego Człowieka, Jezusa Chrystusa?” (Rz 5,15) Wreszcie, w oparciu o tę naszą prajedność rośniemy — cała odkupiona ludzkość — w Ciało Chrystusa. Ojcze, chciałbym nawiązać jeszcze do jednego szczegółu z Twojej wypowiedzi. Wspominasz między innymi o tym, że wskutek upadku znaleźliśmy się w niewoli swoich żądz. Ale czy wszyscy? Niekiedy ludzie sprawiają wrażenie, że w pełni panują nad sobą i nad swoimi namiętnościami.

Choćby zdawało się, że duch chwalebnie rozkazuje ciału, a rozum wadom, to przecież dopóki duch i rozum nie będą służyły Bogu, nie może to być prawidłowa władza nad ciałem i nad wadami. Jaki bowiem umysł, nie świadom prawdziwego Boga i nie poddany Jego władzy, ale oddający się nierządowi z najbardziej zepsutymi i niszczycielskimi demonami, może być panem ciała i wad? Toteż cnoty, jakie zdaje się posiadać, dzięki którym rozkazuje skutecznie ciału i wadom, raczej same są wadami niż cnotami, dopóki nie zostaną odniesione do Boga. Podobnie jak to, co daje życie ciału, nie jest z ciała, ale jest większe niż ciało, tak samo to, dzięki czemu człowiek żyje pięknie, nie jest z człowieka, ale z Tego, który jest większy od człowieka. Dotyczy to nie tylko człowieka, ale również wszystkich Potęg i Mocy niebieskich.

Pozorne cnoty to oczywiście wielki temat. Wierność na przykład, jaką w naszym XX wieku chlubili się esesmani, nie była oczywiście cnotą, tylko źródłem niszczycielskich energii. Nie jest cnotą życzliwość wobec kobiety, skierowana przeciwko życiu jej poczętego dziecka. I tak dalej, i tak dalej. Ale granica między cnotą prawdziwą i fałszywą nie idzie chyba wzdłuż podziałów światopoglądowych, choć niewątpliwie źródłem cnoty prawdziwej jest zakorzenienie w Bogu, choćby nawet nie uświadomione. Myślę jednak, że warto teraz skupić się w naszej rozmowie na śmierci jako na najbardziej rzucającym się w oczy dowodzie naszego upadku.

Człowiek jest bardziej kruchy niż szkło. Szkło jest wprawdzie kruche, ale jeśli obchodzić się z nim ostrożnie, długo potrwa. Można spotkać kielichy pochodzące od dziada i pradziada, z których piją wnuki i prawnuki. Ta kruchość może trwać przez lata. Nasza ludzka kruchość nie tylko jest narażona codziennie na różne wypadki, bo choćby nagłe wypadki się nie zdarzały, nie jesteśmy w stanie żyć długo. Całe życie człowieka jest krótkie, całe, od dzieciństwa aż do późnej starości jest krótkie.

Z opisu biblijnego wynika, że pierwszy człowiek był wolny od śmierci. Jak to rozumieć? Przecież człowiek miał normalne, ziemskie ciało, a ono wydaje się śmiertelnym z natury.

Można powiedzieć, że przed grzechem ciało Adama było w jakimś sensie śmiertelne, w jakimś sensie nieśmiertelne. Było śmiertelne, bo mogło umrzeć; nieśmiertelne, bo mogło nie umrzeć. Czym innym jest bowiem nie móc umrzeć, co dotyczy natur, które Bóg stworzył nieśmiertelnymi; czym innym zaś móc nie umrzeć — w ten sposób nieśmiertelnym został stworzony pierwszy człowiek. Nieśmiertelność swoją czerpał z drzewa życia, a nie z wewnętrznych źródeł natury. Wskutek grzechu został oddzielony od drzewa życia — i mógł umrzeć ten, który, gdyby nie zgrzeszył, mógłby nie umrzeć. Zatem był Adam śmiertelnym z powodu ziemskiego ciała, a nieśmiertelnym z daru Stwórcy. Ponieważ było to ciało ziemskie, więc śmiertelne, gdyż mogło umrzeć; jednakże było ono również nieśmiertelnym, bo mogło nie umrzeć. Nie w tym jednak sensie nieśmiertelnym, jakoby w ogóle nie mogło umrzeć, bo takim jest tylko ciało duchowe, jakie obiecane nam jest w zmartwychwstaniu.

Ojcze, wydaje mi się, że rajskie Drzewo Życia — to sam Bóg. Jest logiczne, że bliski związek z Tym, który jest samym Źródłem Życia, owocował nieśmiertelnością. Niestety, zaprzepaściliśmy naszą pierwotną zażyłość z Bogiem, a śmierć jest najdotkliwszym tego dowodem.

Nawet długie życie człowieka jest tak krótkie w skali wszechświata, że można je porównać do jednej kropli w całym morzu. Bo czym jest życie człowieka, nawet to, które nazywamy długim? Długim nazywamy życie, które na tym świecie jest tak krótkie i przepełnione jest jękiem aż do sędziwej starości. Dlaczego jednak tak się ludzie za nim uganiają? Tyle starań, trudu, troski, czujności, pracy wkładają ludzie w to, żeby żyć tutaj długo i zestarzeć się. Czym jest długie życie, jeśli nie biegiem do kresu? Przeżyłeś dzień wczorajszy, chcesz jutra. Kiedy jednak przeminie jutro, będziesz miał o jeden dzień mniej. Pragniesz jutra, a w ten sposób zbliżasz się do tego dnia, którego nie chciałbyś doczekać. Zapraszasz przyjaciół na urodziny, przyjmujesz życzenia: „Obyś żył wiele lat!”, i pragniesz, aby się one spełniły. Czego ty pragniesz? Żeby przychodziły lata i lata, a nie chcesz, aby nastąpił koniec lat? Twoje pragnienia są w sobie sprzeczne: pragniesz iść, a nie pragniesz dojść.

Myślę, że dokładnie tak samo ukrywamy przed sobą śmierć duchową, jeśli do niej zmierzamy lub już teraz ją w sobie nosimy.

Sam zobacz swoją głupotę i przewrotność. Powiadasz, że ważniejsze jest życie niż mieszkanie, a wolisz żeby raczej twoje mieszkanie było dobre niż życie. Swoją łapczywością i złą pożądliwością urządziłeś sobie dobre mieszkanie, a ponieważ kradłeś, twoje życie stało się złe. Gdyby cię jednak zapytano, co wolisz utracić: dobre mieszkanie czy złe życie, gotów byłbyś raczej mieszkanie utracić. Dlaczego więc nie kochasz tak życia, żeby również ono było dobre, skoro nawet złe życie stawiasz ponad wszystkie swoje dobra? Pragniesz, aby ono było długie, choćby złe. Staraj się raczej o to, żeby było dobre i nie lękaj się jego krótkości.

Ale co robić, Ojcze?

Człowiek śmiertelny nie chce umierać. A przecież musi pozostać śmiertelnym, choćby ani na moment nie zaakceptował śmierci. Nic ci z tego nie przyjdzie, że nie chcesz umrzeć, niczego nie zdziałasz, niczego nie wymusisz. Nie potrafisz usunąć konieczności umierania. Przyjdzie to, czego się boisz, choć tego nie chcesz; nadejdzie to, co odsuwasz, choć się temu sprzeciwiasz. Wprawdzie udaje ci się odsunąć śmierć, ale czy uda ci się ją usunąć? Zatem jeśli miłośnicy tego życia tak zabiegają o to, żeby śmierć odsunąć, to o ileż bardziej nie trzeba żałować trudu, aby ją usunąć! Oczywiście, nie chcesz umrzeć. Zatem zmień miłość, a zobaczysz śmierć — nie tę, która przyjdzie, mimo że jej nie chcesz, ale tę, której, jeśli zechcesz, unikniesz.

A jednak — i niewiele się na to poradzi — człowiek boi się śmierci.

Jeśli boisz się śmierci, ukochaj zmartwychwstanie. Żyjmy na tym świecie jak pielgrzymi. Pamiętajmy o tym, że przemijamy, a mniej będziemy grzeszyć. Raczej dziękujmy Panu Bogu naszemu za to, że ostatni dzień naszego życia nastąpi i niedługo, i nie wiadomo kiedy. Bardzo krótka jest odległość między pierwszym dzieciństwem i sędziwą starością. Gdyby Adam umarł dopiero dzisiaj, cóż by mu z tego przyszło, że żył tak długo? Czy jest długim to, co ma koniec? Nikt nie przywróci dnia wczorajszego, dzień jutrzejszy bardzo szybko przyjdzie i przeminie. Żyjmy dobrze na tym krótkim odcinku, abyśmy tam doszli, gdzie nie będziemy przemijać. Słowa ulatują i godziny mijają. I tak cały nasz wiek, wszystkie nasze czyny i dostojeństwa, i biedy, i doczesne szczęście. Wszystko przemija. Ale się nie lękajmy: Słowo Pana trwa na wieki.

Tak, Słowo Pana, Chrystus Syn Boży, jest jedyną naszą nadzieją. Myślę, że wspaniałym dowodem, iż w Chrystusie można przezwyciężyć nawet strach przed śmiercią, a nawet uczynić z umierania potężny czyn duchowy — jest śmierć męczenników.

Śmierć przyszła jako zapłata za grzech, śmierć w Chrystusie dopełnia sprawiedliwości. Szczególnie widać to u świętych męczenników, którzy wolą śmierć z ręki prześladowców niż utratę wiary.

Dziękuję Ci, Ojcze, za rozmowę. Choć prawdę powiedziawszy, w rozmowie o człowieku powinienem Cię jeszcze zapytać, co sądzisz o tym trudnym zdaniu z Listu do Rzymian: „Człowiecze! Kimże ty jesteś, byś mógł się spierać z Bogiem? Czyż może naczynie gliniane zapytać tego, kto je ulepił: Dlaczego mnie takim uczyniłeś?” (9,20)

Jak długo jesteś gliną, nie jesteś jeszcze w pełni synem, bo jeszcze nie zaczerpnąłeś w całej pełni łaski, dzięki której dana jest nam moc, abyśmy się stali synami Bożymi (J l,12). Wówczas usłyszysz: „Już nie nazwę was sługami, ale przyjaciółmi” (J 15,15). Obecnie kimże ty jesteś, że chcesz się spierać z Bogiem i znać Jego zamiary? Gdybyś chciał poznać zamiary równego sobie człowieka, zanim byś się z nim nie zaprzyjaźnił, byłbyś bezczelny. Zatem tak, jak nosiliśmy obraz ziemskiego człowieka, nośmy obraz niebieskiego (1 Kor 15,49), zrzućmy z siebie starego człowieka i przyodziejmy nowego (Kol 3,9n) — a wówczas nie usłyszymy tych słów: „Czyż może naczynie gliniane zapytać tego, kto je ulepił: Dlaczego mnie takim uczyniłeś?”


ęęłęóksiążki: Jacek Salij, Rozmowy ze świętym Augustynem

O BOGU

Kim jest Bóg, Czcigodny Ojcze?

Łatwiej powiedzieć, czym On nie jest, niż czym jest. Bóg jest niewysłowiony. Pomyślisz o ziemi — nie tym jest Bóg. O morzu — nie tym jest Bóg. Pomyślisz o wszystkim, co jest na ziemi, o ludziach i zwierzętach — nie tym jest Bóg. O wszystkim, co jest w morzu, o tym, co fruwa w powietrzu — nie tym jest Bóg. O tym, co świeci na niebie, o gwiazdach, słońcu i księżycu — nie tym jest Bóg. Pomyślisz o samym niebie — nie tym jest Bóg. Pomyślisz o Aniołach, Mocach, Władzach, Archaniołach, Tronach, Stolicach, Panowaniach — nie tym jest Bóg. Czym zatem jest? To tylko mogę powiedzieć, czym nie jest. Pytasz, czym jest? Tym, czego oko nie widziało, ucho nie słyszało ani serce człowieka nie zdoła ogarnąć.

A jednak mówi się o Bożych przymiotach, wymienia się Boże doskonałości...

Kimże Ty jesteś, mój Boże? Kimże — pytam — jeśli nie Panem Bogiem? Któż bowiem jest Panem, oprócz Pana, kto Bogiem, poza Bogiem naszym? Najwyższy, najlepszy, najpotężniejszy, najwszechmocniejszy, nieskończenie miłosierny i sprawiedliwy, najbardziej ukryty i najbardziej obecny, najpiękniejszy i najmocniejszy, niewzruszony i niepojęty. Niezmienny, a wszystko zmieniasz, nigdy nowy, nigdy stary, wszystko zaś odnawiasz, a na pyszałków — bez ich wiedzy — sprowadzasz starość. Nieustannie działasz, w nieustannym spoczynku. Zbierasz, chociaż nie potrzebujesz: przynosisz i napełniasz, i osłaniasz, stwarzasz i żywisz, i doskonalisz, szukasz, chociaż niczego Ci nie brakuje. Miłujesz, a to Cię nie spala; jesteś zazdrosny, a trwasz w pokoju; żałujesz, a to Cię nie boli, gniewasz się, a nie jesteś wzburzony. Zmieniasz dzieła, nie zmieniając postanowienia. Przyjmujesz to, co znalazłeś, mimo że nigdy tego nie utraciłeś. Nigdy niczego Ci nie brakuje, a cieszysz się zdobyczą. Nie jesteś chciwy, a żądasz procentu. Dajemy Tobie jak najwięcej, abyś był naszym dłużnikiem, a któż ma, co nie byłoby Twoim? Oddajesz należność, choć nikomu nie jesteś winien; dajesz, a nic nie tracisz. A czym jest to, co powiedzieliśmy, mój Boże, Życie moje, Słodyczy moja święta? Cóż mówi ten, kto o Tobie mówi? Biada zaś tym, którzy milczą o Tobie, bo gadatliwi stają się niemymi.

Ale gdzie jest ten Twój Bóg, Ojcze Augustynie? Przecież nie można Go zobaczyć! Nie można pokazać palcem, że jest On tu albo tam!

Nie domagaj się, abym ci pokazał, jakiego czczę Boga. Nie jest On przecież bożkiem, abym mógł wyciągnąć palec i powiedzieć ci: Oto Bóg, którego czczę! Ani ciałem niebieskim — gwiazdą, słońcem czy księżycem — abym mógł pokazać palcem w niebo i powiedzieć: Oto ten, którego czczę. Jego wskazuje się nie palcem, ale duszą.

Jak jednak mogę wierzyć w coś, czego nie widzę?

Ktoś powiada: Jakże mam uwierzyć w to, czego nie widzę? Zaczynam przypuszczać, że duszę twoją można zobaczyć! Niemądry! Ciało twoje jest widzialne, duszy nie da się zobaczyć. Zatem jeśli tylko ciało twoje można zobaczyć, dlaczego nie robią ci pogrzebu? Zdziwi się taki i odpowie (tyle bowiem rozumie): Ponieważ żyję! Skąd wiem, że żyjesz, jeśli nie widzę twojej duszy? Skąd to wiem? Odpowiesz: Ponieważ mówię, chodzę, działam. Niemądry! Z dzieł ciała poznaję, że żyjesz, a ty z dzieł stworzenia nie możesz poznać Stwórcy?

Zatem można jakoś Boga zobaczyć?

Chcesz zobaczyć Boga? „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą” (Mt 5,8). Zatem najpierw pomyśl o tym, żeby serce oczyścić: to niech będzie twoją troską, do tego się uciekaj, do tego się przyłóż. To, co chcesz zobaczyć, jest czyste; to, czym chcesz zobaczyć, jest nieczyste. W sercu twoim są cielesne wyobrażenia, serce twoje zawiera nieczystość. Wyrzuć to! Gdyby ziemia zasypała ci oczy i chciałbyś, abym ci pokazał światło, przedtem trzeba by ci oczyścić oczy. Mówisz mi: Pokaż mi swojego Boga! A ja ci powiadam: Przypatrz się nieco swojemu sercu! Wyrzuć z niego wszystko, co tam zobaczysz, że się nie podoba Bogu. Sam Bóg chce przyjść do ciebie. Posłuchaj, co mówi Pan, sam Chrystus: „Ja i Ojciec przyjdziemy do niego i mieszkanie u niego uczynimy” (J 14,23). Oto Boża obietnica. Gdybym ja obiecał ci przyjść do twojego domu, zabrałbyś się do sprzątania. Oto sam Bóg chce przyjść do twojego serca, a tobie się nie chce oczyścić dla Niego mieszkania?

Jedna wątpliwość mnie niepokoi: Po co mam szukać Boga? Po co starać się Go zobaczyć? Ciekawość poznawcza jest wprawdzie rzeczą chwalebną, ale wśród ludzi jest ona na szczęście zróżnicowana: jednego interesuje to, drugiego tamto. Tymczasem Ty, Ojcze, twierdzisz, że Boga powinniśmy szukać i poznawać wszyscy. Zapewne chodzi Ci nie tylko o to, żebyśmy swoją ciekawość poznawczą rozszerzyli na samo Źródło wszechbytu?

Boga będziemy oglądać przez całą wieczność. Tylko tyle. A będzie to coś tak wielkiego, że w porównaniu z tym wszystko okaże się nicością. Nauczamy w Kościele, że będziemy żyli, będziemy ocaleni od wszelkich niebezpieczeństw i wolni od wszelkich braków, że nie będziemy doznawać głodu ani pragnienia, nie będziemy podlegać zmęczeniu, nie będzie nas gnębiła senność. Czymże jest to wszystko wobec tego szczęścia, że Boga będziemy oglądać?

Zatem chodzi tu o poznanie nie tylko intelektualne, ale całoosobowe. Zatem Boga trzeba poznawać przede wszystkim przez miłość. Tu zaczyna się dla mnie coś w rodzaju błędnego koła: Jak kochać Tego, kogo jeszcze nie poznałem? Jak poznać Tego, kogo się nie da poznać bez miłości?

Trzeba miłością stanąć przy Nim i przylgnąć do Niego, gdyż obecność Tego, który nas stworzył, dopełnia nas; gdyby zaś był nieobecny, nie moglibyśmy nawet istnieć. Obecnie „wiara nas prowadzi, a nie oglądanie” (2 Kor 5,7), jeszcze nie oglądamy Boga twarzą w twarz. Jeśli jednak nie ukochamy Go już obecnie, nigdy nie będziemy Go oglądać. Ale jak można ukochać to, czego się nie zna? Znać coś i nie kochać jest rzeczą możliwą, ale nie da się kochać tego, czego się nie zna. Toteż nikt nie może kochać Boga, dopóki Go nie pozna. Poznać zaś Boga znaczy zobaczyć Go duszą i mocno Go tą duszą objąć. Nie jest On przecież ciałem, aby można Go było zobaczyć cielesnymi oczyma. Ludzie czystego serca mogą Boga zobaczyć i Go obejmować, tak jak może być poznany i objęty. Nie osiągniemy jednak tego, dopóki Go nie ukochamy przez wiarę. Dopiero wówczas serce będzie się oczyszczać i stanie się zdolnym do oglądania Boga.

Dziękuję Ci, Ojcze, za cierpliwość. Mówiłeś mi już przecież o tym i jakoś to do mnie nie dotarło. Analogicznie jest chyba z miłością do drugiego człowieka: tam również poznanie i miłość wzajemnie się warunkują i nie sposób ustalić między nimi realnej kolejności, bo jedno jest przeniknięte drugim. Ojcze, podobno bardzo groźną przeszkodą w poznaniu Boga jest pycha...

Nie szukaj Boga w jakimś miejscu cielesnym, bo nie jest On ciałem. Ani nie sądź, że zbliżysz się do Boga, jeśli wejdziesz na szczyt góry. Wprawdzie jest to Pan Najwyższy, ale pochyla się nad tym, co niskie, na to zaś, co wysokie spogląda z daleka (Ps 137,6). Jeśli Jego wzniosłość tak Go oddziela od tego, co wysokie — mógłby ktoś powiedzieć — tym więcej oddziela Go od tego, co niskie. Otóż to nie jest tak. Jest to Bóg Najwyższy i spogląda na to, co bliskie ziemi. W jaki sposób to czyni? Bliski jest Pan wszystkim skruszonym w sercu (Ps 33,19). Zatem nie szukaj Go na wysokiej górze i niech ci się nie wydaje, że zbliżysz się do Niego w ten sposób. Jeśli się wynosisz, oddala się od ciebie; kiedy się uniżasz, pochyla się nad tobą. Celnik stał z daleka, toteż Bóg tym bardziej się do niego zbliżył; nie śmiał oczu podnieść ku niebu, i od razu przyszedł do niego Ten, który jest Sprawcą nieba.

Mówisz, Ojcze, tak, jakby nierozpoznanie Boga było winą.

Apostoł powiedział: „Albowiem gniew Boży z nieba ujawnia się na wszelką bezbożność i nieprawość tych ludzi, którzy przez nieprawość nakładają prawdzie kajdany. To bowiem, co o Bogu poznać można, jawne jest wśród nich, gdyż Bóg im to ujawnił. Albowiem od stworzenia świata niewidzialne Jego przymioty — wiekuista Jego potęga i bóstwo — stają się widzialne dla umysłu przez Jego dzieła, tak że od winy wymówić się nie zdołają. Ponieważ, choć Boga poznali, nie oddali Mu jako Bogu czci ani Mu nie dziękowali, lecz znikczemnieli w swoich myślach i zaćmione zostało ich bezrozumne serce. Podając się za mądrych, stali się głupimi” (Rz 1,18—22). Zauważ, że Apostoł nie mówi, iż oni nie znają prawdy, ale że ją uwięzili w niegodziwości.

Powiadasz, Ojcze — zresztą powtarzasz to za Apostołem Pawłem — że również poganie mieli dostęp do poznania Boga, tylko zatarasowali go swoimi grzechami. Jak zatem rozumieć formuły Starego Testamentu, że tylko „w Judei znany jest Bóg” (Ps 75,2)? I co wobec tego należy sądzić o twierdzeniu Pana Jezusa, że dopiero On objawił ludziom imię Boże?: „Objawiłem imię Twoje ludziom, których Mi dałeś ze świata” (J 17,6).

Te ostatnie słowa wskazują nie na imię „Bóg”, ale na imię „Ojciec Syna Bożego”, które nie mogło być objawione bez objawienia samego Syna. Imię zaś, „Bóg wszelkiego stworzenia”, nie mogło być całkiem nieznane nawet poganom, kiedy jeszcze nie wierzyli w Chrystusa. Taka jest bowiem moc prawdziwej boskości, że stworzenie używające rozumu nie może jej nie zauważyć, tak jakby jej zupełnie nie było. Z wyjątkiem nielicznych, których natura uległa większemu wypaczeniu, cały ród ludzki wyznaje, że Bóg jest sprawcą tego świata. Zatem jako Ten, który stworzył ten świat wraz z widzialnym niebem i ziemią, Bóg znany jest wszystkim narodom, i to zanim ogarnęła je wiara w Chrystusa. Jako Ten, którego nie krzywdzi się kultem na równi z fałszywymi bogami, znany jest Bóg w Judei. Co do tego natomiast, że jest Ojcem Chrystusa, przez którego gładzi grzech świata — imię to było najpierw zakryte przed wszystkimi, obecnie zaś objawił je Chrystus tym, których sam Ojciec dał Mu ze świata.

Ale jeśli idzie o Stary Testament, to chyba znał on jedynie Pierwszą Osobę Trójcy? Że pozwolę sobie przypomnieć starotestamentalną formułę wiary: „Słuchaj, Izraelu, Pan, Bóg twój, jest Panem jedynym” (Pwt 6,4).

Jak sądzisz, o Kim to powiedziano? Jeżeli tylko o Ojcu, Jezus Chrystus nie byłby Panem Bogiem naszym. Co wówczas uczynić ze słowem niewiernego Tomasza, który dotknął i zawołał: „Pan mój i Bóg mój” (J 20,28). Sam Chrystus nie odrzucił tego słowa, ale je pochwalił: „Uwierzyłeś, ponieważ Mnie zobaczyłeś”. Jeżeli zaś Syn jest Panem Bogiem i Ojciec jest Panem Bogiem, to gdyby było dwóch panów i dwóch bogów, jakże mogłoby być prawdą słowo: „Pan, Bóg twój, jest Bogiem jedynym”? Również Duch Święty, gdyby nie był Bogiem, i to Bogiem prawdziwym, ciała nasze nie mogłyby być Jego świątynią: „Czyż nie wiecie, że ciała wasze są świątynią Ducha Świętego, którego macie od Boga?” (1 Kor 6,19). Żeby zaś nikt nie zaprzeczył temu, że Duch jest Bogiem, od razu dodano: „Już nie należycie do samych siebie. Za wielką bowiem cenę zostaliście nabyci. Chwalcie więc i noście Boga w waszym ciele”.

Kiedy już mowa o jedyności Boga: Co sądzisz, Ojcze, na temat popularnego zarzutu, że kult aniołów i świętych jest pozostałością wielobóstwa?

Nie znacie dobrze aniołów. Przecież aniołowie wielbią jedynego Boga i nie sprzyjają ludziom, którzy chcą ich czcić zamiast Boga. Czytamy o czcigodnych aniołach, że zakazują ludziom oddawać sobie cześć i każą oddawać ją Bogu (Tb 12,16n; Ap 19,10).

O kult świętych zapytam Cię, Ojcze Augustynie, może przy innej okazji. Przejdźmy do następnego tematu. Bóg jest Stwórcą wszechświata.

Bóg stworzył wszystko nie dlatego, jakoby był zmuszony to uczynić, ale „stworzył wszystko, dlatego że chciał” (Ps 134,6). Przyczyną wszystkiego, co uczynił, jest Jego wola. Ty budujesz dom, bo gdybyś nie chciał go budować, nie miałbyś gdzie mieszkać: zmusza cię do tego konieczność, nie wolna wola. Szyjesz sobie ubranie, bo gdybyś tego nie uczynił, chodziłbyś nagi: zatem szyjesz sobie ubranie z konieczności, nie z wolnej woli. Zasadzasz wzgórze winoroślą, siejesz zboże, bo gdybyś tego nie uczynił, nie miałbyś co jeść: wszystko to czynisz z konieczności. Bóg zaś stworzył wszystko z dobroci; niczego, co stworzył, nie potrzebował.

A jednak w świecie stworzonym z miłości pojawiło się zło.

Wszechmogący nie zezwoliłby na zło, gdyby w swojej najwyższej dobroci nie mógł go wykorzystać do dobrego. Gdyby bowiem nie potrafił wyprowadzić dobra nawet ze zła, można by stąd wnioskować, że jest słaby i za mało dobry.

Może zechciałbyś, Czcigodny Ojcze, tę myśl nieco rozwinąć.

Podobnie jak niegodziwcy źle używają dobrych dzieł Bożych, tak Bóg — przeciwnie — złymi czynami niegodziwców posługuje się ku dobremu. Wielkim dobrem są członki ciała, które tak ułożyć mógł jeden tylko Rzemieślnik — Bóg. Rozpusta jednak używa oczu do wielkiego zła, kłamstwo zaś źle posługuje się językiem. Natomiast dobry Bóg wykorzystuje do dobrego nawet nasze zło. Czy był ktoś gorszy od Judasza? Tylko jemu spośród tych, co złączyli się z Mistrzem, tylko jemu spośród Dwunastu została powierzona kasa i troska o ubogich. Nie zważając na to dobrodziejstwo i zaszczyt, niewdzięczny złakomił się na srebrniki i utracił sprawiedliwość: śmiertelny zdradził Życie; jak nieprzyjaciel zdradził Tego, za którym poszedł jako uczeń. Judasz postąpił całkowicie źle, ale Pan dobrze wykorzystał jego zło. Pozwolił się zdradzić, aby nas odkupić. I tak zło Judasza obróciło się w dobro.

Przepraszam za zuchwałość. Zapewne również w swoim życiu doświadczyłeś, Ojcze, tego, że zło przez Ciebie czynione Bóg w końcu obrócił dla Twojego dobra.

Nieustannie przychodziłeś, Boże, miłosiernie srożąc się nade mną i zakrapiając dojmującą goryczą wszystkie moje niedozwolone radości — abym zaczął szukać radości bezgrzesznych. A kiedy stawałem się do nich zdolny, nie znajdowałem nikogo, oprócz Ciebie, Panie, którego przykazania sprawiają ból: bo zadajesz rany, aby uzdrowić, i zabijasz nas, abyśmy bez Ciebie nie pomarli.

To trudno zrozumieć, jak to możliwe, żeby Bóg w swoim miłosierdziu zadawał nam ból.

Rozmawiamy o Bogu — cóż dziwnego, że nie całkiem pojmujesz? Gdybyś wszystko zrozumiał, nie byłby to już Bóg. Lepiej jest z pobożnością przyznać się do niewiedzy, niż lekkomyślnie uważać się za znawcę. Rozumowo poznać nieco Boga — to wielkie szczęście, ale pojąć Go do końca — przekracza wszystkie nasze możliwości.

Ale nie pozwoliłem Ci, Ojcze, skończyć tego, co chciałeś powiedzieć o Bożym miłosierdziu.

Przypomnij sobie zakończenie Psalmu 58: „Boże mój, moje miłosierdzie!” Psalmista, obdarzony przez Boga dobrami, nie umie Go nazwać inaczej niż swoim miłosierdziem. W tym imieniu nikt nie może rozpaczać! Jeśli nazwiesz Boga: „Zbawienie moje”, rozumiem, że chodzi ci o Tego, który obdarza zbawieniem. Jeśli Go nazwiesz: „Ucieczko moja”, chodzi ci o Tego, do którego się uciekasz. Kiedy Go nazywasz: „Mocy moja”, to dlatego, że obdarza cię mocą. A co znaczy: „Miłosierdzie moje”? Wszystko, czym jestem, pochodzi z Twego miłosierdzia. Ale wzywam Ciebie i w ten sposób staję się godny Ciebie! Cóż jednak uczyniłem, abym zaistniał? Jakiego dzieła dokonałem, abym zaistniał jako ten, który Cię wzywa? Przecież byłem zupełnie niczym, zanim zaistniałem, nie mogłem zasłużyć sobie u Ciebie tego, żebym zaistniał! Sprawiłeś, że zaistniałem, a kto inny miałby sprawić to, że jestem dobry?

Tak, ale co wobec tego sądzić o Bożej sprawiedliwości? Tyle razy ludzie stawiają sobie pytanie, dlaczego złym powodzi się dobrze, a dobrych spotykają utrapienia?

Wejdź ze mną, jeśli możesz, do Bożej świątyni, może tam zdołam cię pouczyć. Naucz się wraz ze mną od Tego, który mnie poucza, że już obecnie nie jest dobrze złym, dobrym zaś jest lepiej niż złym: mimo że dobrzy nie osiągnęli jeszcze pełnej szczęśliwości, a złych nie spotkała jeszcze kara ostateczna. Może zrozumiesz wraz ze mną, że złym nie jest dobrze. Pytam się ciebie i żądam odpowiedzi, dlaczego jest ci źle? Odpowiesz mi: Żyję w biedzie, jestem znękany trudnościami, cierpię, lękam się nieprzyjaciela. Dlatego jest ci źle, że doznajesz zła. Temu zaś, który sam jest zły, ma być dobrze? Jest wielka różnica między: być złym i doznawać zła. Ty nie jesteś tym, czego doznajesz — doznajesz zła, ale nie jesteś zły. Tamten zaś nie doznaje zła, ale jest zły. Nie daj się zwieść: nie może tak się zdarzyć, że tobie jest źle, gdyż doznajesz zła, a dobrze byłoby temu, który jest zły.

A jednak jest faktem, że źli się panoszą. Bóg ich znosi, choćby tego nie musiał.

Nie lubi Bóg potępiać, ale zbawiać, toteż cierpliwy jest dla złych, aby czynić z nich dobrych.

Wyrwało mi się przed chwilą, że Bóg coś czyni, choć tego nie musi. Są jednak również rzeczy, których Bóg nie może uczynić, i jak wobec tego pogodzić to z Jego wszechmocą?

Wszechmogący tego tylko nie może, czego nie chce. Przecież nie może sprawiedliwość chcieć czynić niesprawiedliwości, nie może mądrość chcieć głupoty, a prawda — fałszu. Toteż Bóg wszechmogący nie tylko tego nie może, o czym mówi Apostoł: „Nie może się zaprzeć samego siebie” (2 Tm 2,13), ale wielu innych rzeczy nie może. Bóg wszechmogący nie może umrzeć, nie może się zmienić, nie może kłamać, nie może popaść w nieszczęście, nie może zostać zwyciężonym. Niemożliwe, aby takie i tym podobne rzeczy mógł Wszechmogący. Nie tylko można wykazać, że Wszechmogącym jest Ten, który takich rzeczy nie może, ale musimy uznać, że nie jest wszechmogącym, kto takie rzeczy może. Bóg bowiem chce wszystkiego, czym jest, zatem chce być wieczny, niezmienny, prawdomówny, szczęśliwy, niezwyciężony.

Ojcze, a co to znaczy, że Bóg jest wieczny?

Ty, Boże, nie wyprzedzasz czasów czasem, bo wówczas nie wyprzedzałbyś wszystkich czasów. Ale wyprzedzasz całą przeszłość nieskończonością nieustannie obecnej wieczności. I przewyższasz całą przyszłość, bo to co przyszłe, kiedy nadejdzie, przeminie, Ty zaś jesteś Ten sam i lata Twoje nie przemijają. Lata Twoje nie nadchodzą ani nie mijają, nasze zaś lata nadchodzą i mijają, aż wszystkie przeminą. Lata Twoje trwają wszystkie nieustannie, ponieważ trwają i nadchodzące nie usuwają mijających, ponieważ żadne nie przemijają. Nasze zaś lata wówczas się dopełnią, kiedy już wszystkie przeminą. Lata Twoje to jeden dzień, a dniem Twoim nie jest każde co dzień, ale dzisiaj, ponieważ Twoje dzisiaj nie ustępuje jutru ani nie następuje po dniu wczorajszym. Twoim dzisiaj jest wieczność. Toteż Współwiecznym jest Ten, którego zrodziłeś i któremu powiedziałeś: „Jam dzisiaj Cię zrodził” (Ps 2,7; Hbr 5,5). Wszystkie czasy stworzyłeś i jesteś przed wszystkimi czasami, nawet przed tym czasem, kiedy nie było czasu.

I jeszcze problem antropomorfizmów w biblijnym mówieniu o Bogu. Na przykład czytamy w Piśmie Świętym, że kiedy wzrosła niegodziwość na ziemi, Bóg „żałował tego, że stworzył ludzi i zasmucił się” (Rdz 6,6).

Pismo Święte, chcąc nas od tego, co ziemskie i ludzkie doprowadzić do rozumienia tego, co Boże i niebieskie, posuwa się aż do takich słów, jakich używają nawet najgłupsi. Toteż święci mężowie, przez których przemawiał Duch Święty, nie zawahali się — bardzo słusznie — przypisać Bogu uczucia, jakim nasz duch podlega, a które są jak najdalsze od Boga, co rozumie już ktoś w mądrości początkujący. Na przykład, trudno sobie wyobrazić człowieka, który wymierza sprawiedliwość bez gniewu, i chociaż wymierzanie sprawiedliwości przez Boga dokonuje się bez śladu takiego poruszenia, święci pisarze uznali, że należy je nazwać gniewem. Z kolei zazdrość pobudza zazwyczaj mężów do czuwania nad czystością małżonki, toteż tę Bożą opatrzność, poprzez którą Bóg wydaje przykazania i działa, aby dusza nie uległa zepsuciu i nie prostytuowała się, idąc za coraz to nowymi bogami, nazwano Bożą zazdrością. W ten sposób moc, którą Bóg działa, nazwano ręką Bożą; zaś moc, dzięki której Bóg nad wszystkim czuwa i panuje, nazwano stopami Bożymi. Uszami lub oczyma Boga nazwano moc, którą On wszystko poznaje i pojmuje; obliczem zaś Boga — moc, dzięki której się objawia i odsłania. I tak dalej.

Słuchałoby się Ciebie, Ojcze, bez końca, ale przecież każdą rozmowę kiedyś trzeba skończyć. Na koniec zachowam się jak dziecko: powiedz nam, Ojcze, coś jeszcze o Bogu!

Pomyślcie, bracia, jak On jest piękny. Wszelkie piękno, jakie oglądacie i kochacie, On uczynił. Jeśli rzeczy stworzone są piękne, jakim jest On sam? Jeśli one są wielkie, jak wielki On jest? Niech zatem to, co tutaj kochamy, pobudza nas do tym większej za Nim tęsknoty.



ęęłęóWSKRZESZANIE RELIGII ŚWIATOWIDA

Nie da się już dzisiaj urządzać turniejów rycerskich, jednak można się bawić w ich urządzanie - i jest to świetna zabawa. Podobnie nie da się wskrzesić religii Światowida, Odyna czy Wotana. Można się jednak bawić w wyznawanie tych religii - ale pod warunkiem, że się samego siebie "przekona", iż nie jest to zabawa, lecz coś na serio. Otóż taka "zabawa-a-jednak-serio" - ponieważ dotyczy właśnie religii - jest zabawą niebezpieczną.

Bo czy można na serio oddawać cześć Bogu, którego człowiek usiłuje podporządkować sobie i swoim pomysłom?

Zauważmy: Podstawą religii dawnych Słowian, Celtów czy Germanów były mity, w których kumulowała się mądrość pokoleń i które stanowiły bezcenne narzędzie domyślania się niewidzialnych źródeł rzeczywistości widzialnej oraz odgadywania ostatecznych przeznaczeń człowieka i świata. Ponieważ to "obmacywanie" wymiarów duchowych za pomocą mitów dokonywało się w ciemnościach - religiom tym obce przecież było samo nawet pojęcie objawienia zbawczego - rozumie się samo przez się, że mity nie były nośnikami prawdy, tylko wyrazem tęsknoty za nią. Tak swoje mity rozumieli ich wyznawcy, o czym świadczy łatwość, z jaką poddawali je różnym modyfikacjom.

Toteż nie trzeba się dziwić temu, że nie zdarzało się, aby jakiś wyznawca Światowida naprawdę go pokochał. Światowida nasi przodkowie się bali, w chwilach trudnych szukali u niego ratunku, ale obca im była sama nawet idea wchodzenia ze swoim bogiem w codzienną zażyłość oraz starania się o nieustanną wierność jego woli. Niemniej wówczas była to religia w zasadzie autentyczna i z pewnością jakoś przygotowała naszych przodków do przyjęcia Chrystusa.

Nie ma jednak prawdziwego powrotu do dzieciństwa. Nie można udawać tęsknoty za prawdą ostateczną, kiedy ona kogoś wcale nie obchodzi. Radzę przeczytać książkę Friedricha Wilhelma Haacka o neopoganizmie w Niemczech. Przedstawiono w niej mnóstwo faktów, świadczących o tym, że za współczesnym odradzaniem się pogaństwa kryją się ciemne tęsknoty za tym, żeby prawda i prawo ustępowały przed siłą, a emocje były ważniejsze niż miłość i rozum. Jeśli są to przejawy zdziecinnienia, to, niestety, bardzo groźnego.

opr. aw/aw




ęęłęóCO MYŚLEĆ O HOROSKOPACH?

"Niechaj się stawią, by cię ocalić — pisze z gniewem o astrologach prorok Izajasz — owi opisywacze nieba, którzy badają gwiazdy, przepowiadają na każdy dzień, co ma się z tobą wydarzyć". Postawmy sobie proste pytanie: Dlaczego Pismo Święte tak stanowczo odcina się od wszelkich horoskopów?

Mam właśnie w ręku ciekawą książkę Jarosława Olszewskiego pt. Oblicza astrologii. Autor zwraca uwagę na to, że astrologów zupełnie nie interesują cechy fizyczne planety, która akurat wpływa jakoby na czyjś los. Nie interesuje ich masa, gęstość, ani grawitacja Marsa czy Merkurego.

Interesują ich treści mitologiczne związane z pogańskimi bogami, których imiona noszą te planety. I tak planeta Merkury nieodmiennie kojarzy się astrologowi z podróżami lub handlem, Wenus z erotyką, a Mars z konfliktami i agresją. Skłania to do niepokoju, że stawianie horoskopów jest wyrazem okultyzmu, a nie tylko irracjonalizmu.

Albo zauważmy, ile zła już się stało wskutek tego, że niektórzy ludzie dali sobie wmówić, jakoby ktoś spod znaku skorpiona to człowiek podstępny, spod znaku lwa to pyszałek, spod znaku zaś byka to ktoś mało rozumiejący wartości duchowe. Sam znam przypadek, kiedy żona niemądrze uwierzyła, że ona i mąż urodzili się pod znakami, które wzajemnie się wykluczają. Małżeństwo, niestety, rozpadło się. Typowy przykład samospełniającego się proroctwa.

Niektórzy zwolennicy horoskopów bronią ich następująco: "Przecież ja w horoskopy nie wierzę, tylko się nimi bawię. W wielu zaś gazetach publikowane są horoskopy z samymi tylko treściami pozytywnymi. Wzmacniają one u ludzi dobry obraz samych siebie i poczucie własnej wartości, a źle nie nastawiają przeciwko nikomu".

Może to i prawda. Czy jednak wszechobecna moda na horoskopy nie narzuca nam — chcemy czy nie chcemy — poczucia, że nasza wolność to tylko iluzja? Czy w tej atmosferze, kiedy wszyscy niby to wiedzą, że zajmowanie się horoskopami to tylko zabawa, można się dziwić temu, że wielu, aż nazbyt wielu ludzi całkiem na serio próbuje podglądać przyszłość u różnych wróżbitów i astrologów?

Może jednak warto by zastanowić się nad tym, dlaczego Pana Boga — jak to czytamy w Księdze Izajasza — tak mocno gniewa zajmowanie się wróżbami?:

Jam jest Pan, uczyniłem wszystko,

Sam rozpiąłem niebiosa,

Rozpostarłem ziemię; a któż był ze Mną?

Jam jest ten, który niweczy znaki wróżów

I wykazuje głupotę wieszczków.

ęęłęóMiędzy magią a wiarą

Z ks. prof. Romanem Pindlem, biblistą i ojcem duchownym seminarium archidiecezji krakowskiej rozmawia Cezary Sękalski



Magia i religia zdają się stać obok siebie na swoistym rynku możliwości, do których człowiek ma dostęp. W takiej konkurencji większe szanse ma magia. Bo jest i łatwiejsza od religii, i prostsza w zastosowaniu, i obiecuje więcej. Pragmatycznie nastawiony współczesny człowieka pyta o skuteczność. Nawet gdy na praktykach magicznych zawiodło się wielu, to przecież nieliczni będą mieli odwagę przyznać się do naiwności.

Czym jest magia?

Nie ma jednej definicji, którą przyjmowano by powszechnie. W zależności od dziedziny wiedzy, jaką ktoś uprawia, różnie się magię definiuje. Inaczej będzie ją określał etnograf, inaczej filozof, jeszcze inaczej religioznawca czy teolog. Ja magię definiowałbym przez pewne charakterystyczne dla niej cechy: stanowi ona takie zachowania, poprzez które człowiek usiłuje panować nad rzeczywistością do tego stopnia, że gotów jest podporządkować sobie nawet Boga, aby osiągnąć swoje cele. A zatem chodzi o próbę manipulacji rzeczywistością oraz Bogiem. Do tego często dochodzą przedmioty i substancje, które są charakterystyczne dla działania magicznego, a także niekiedy drobiazgowo określone rytuały i formuły. Trzeba jednak koniecznie dodać, że najczęściej spotykamy się u ludzi z takimi postawami, które oscylują między magią a religią — w każdym z nas jakoś one współistnieją, zaś im bardziej człowiek jest dojrzały w swej religijności, tym mniej w nim miejsca na myślenie i zachowania magiczne.

Na ogół magia kojarzy się nam z praktykami ludów pierwotnych. Czy w XXI wieku można znaleźć środowiska w naszej cywilizacji, które jeszcze w skuteczność magii wierzą?

Powiedziałby, że nie tyle „jeszcze”, co raczej „znowu” wierzą. Mam wrażenie, że żyjemy w epoce powrotu magii. Dzieje się tak dlatego, że magia w pewien sposób zapełnia pustkę w życiu człowieka, który przestał być religijny. Do tego trzeba dodać, że odwoływanie się do magii jest łatwiejsze i zdaje się być bardziej praktyczne oraz skuteczne, niż odwoływanie się do religii. Tak zwany człowiek z ulicy w sytuacji kryzysowej łatwiej uchwyci się jakiegoś rytu albo uda się do specjalisty od zabezpieczenia przed niebezpieczeństwem, niż zwróci się do Boga z ufną modlitwą, w której wyrażać będzie swoją nadzieję oraz poddanie woli Bożej. Naprawdę dostęp do praktyk magicznych czyni życie łatwiejszym. To dlatego także wśród ludzi uważających się za religijnych pojawiają się raz po raz różne elementy magii. Magia i religia zdają się stać obok siebie na swoistym rynku możliwości, do których człowiek ma dostęp. W takiej konkurencji większe szanse ma magia. Bo jest i łatwiejsza od religii, i prostsza w zastosowaniu, i obiecuje więcej. Pragmatycznie nastawiony współczesny człowieka pyta o skuteczność. Nawet gdy na praktykach magicznych zawiodło się wielu, to przecież nieliczni będą mieli odwagę przyznać się do naiwności.

W jakim kształcie pojawia się dzisiaj magia?

Mówi się o triadzie: magia, religia, technika. Spośród tych dziedzin magia była pierwszym chronologicznie sposobem radzenia sobie przez człowieka z rzeczywistością, pierwszym sposobem podporządkowania sobie świata i obrony przed tym, co człowiekowi może zagrażać. Dlatego w starożytności w różnych kręgach kulturowych pojawiła się magia uzdrowicielska, zanim powstały medycyna i farmacja; wcześniej niż człowiek zdobył wiedzę na temat prawdziwych przyczyn różnych chorób i zaczął wytwarzać substancje opracowane na podstawie znajomości mechanizmów powstawania choroby.

Dziś mamy szeroką ofertę medycyny, którą określa się jako alternatywną, naturalną, nie akademicką itp. Weryfikacja wielu tych propozycji prowadzi do wniosku, że mamy do czynienia z umiejętną reklamą, chwytliwym i wciągającym procesem, pewną aurą tajemniczości, słowem: nowoczesną formą magii. Badanie chemiczne i medyczne zastosowanych środków u przyjmujących je pacjentów w wielu wypadkach prowadzi do wniosku, że mamy do czynienia z oszustwem.

Nie mniej chwytliwa jest tak zwana magia objawieniowa. Tak jak w starożytności, tak i dzisiaj człowiek, zwłaszcza niepewny i bojący się odpowiedzialności, chciałby wiedzieć, co nastąpi, co on powinien wybrać. Odpowiedzią na takie potrzeby jest ogromna liczba wróżek oraz kanałów telewizyjnych, które oferują szeroki wachlarz usług.

Magię próbuje się umieszczać w sferze tajemniczej, zaś jej pochodzenie wiązać z jakąś odległą i szanowaną, a zakrytą dla profanów krainą. Dziś niekiedy dodaje się aurę naukowości czy wskazuje na powiązania z uznawaną religią. Tak na przykład dla uwiarygodnienia rytów uzdrowicielskich Reiki w Polsce ukazała się publikacja, która sprowadza uzdrowienia Jezusa do posiadania przez Niego odpowiedniego wtajemniczenia, dostępnego także dzisiaj w ramach odpowiednich kursów. Na tym przykładzie widać jeden z mechanizmów magicznych, w których istnieje jakieś wtajemniczenie, osoba profesjonalisty, dostęp do jakichś mocy uzdrowicielskich, określone ryty itp.

Istnieją też ryty, takie jak np. Samokontrola Umysłu Metodą Silvy, które mają rzekomo prowadzić człowieka do odkrycia jakichś ukrytych potencjałów...

Istnieją propozycje magiczne, które w swojej reklamie obiecują zwiększyć potencjał ludzki, rzekomo bardzo ograniczony, pod warunkiem, że będzie się uczestniczyło w specjalnych szkoleniach. W dobie nieustannego kształcenia i doskonalenia zawodowego lepiej przyjmowana jest tak sformułowana oferta niż taka, w której używa się określenia „wtajemniczenie”. Ofertę tę szczególnie dobrze przyjmują ludzie, którzy oczekują niezwykłych rezultatów od spotkania z psychologiem, psychoterapeutą czy psychoanalitykiem.

Czyli dzisiaj magia często ubiera się w piórka pseudonaukowe?

Tak. Klient jakiegoś przedstawiciela magii chętnie przyjmie obietnicę, że jego biorytm, szczęśliwe dni, właściwy moment na zawarcie małżeństwa zostały obliczone za pomocą komputera, nie zaś wyczytane ze szklanej kuli. Dawniejsza forma spotkania z magią może bowiem wydawać się śmieszna, dzisiejsza zaś — nowoczesna.

Czy zawierzenie rytom magicznym może być niebezpieczne?

Niewątpliwie tak. Na przykład w sytuacji realnego zagrożenia życia człowieka przez nieuleczalną chorobę igra się z życiem, gdy się idzie do czarownika, który przepisuje jakieś tajemnicze substancje lub mieszanki, zwłaszcza gdy przerywa się terapię prowadzoną dotąd w szpitalu. Myślę, że każdy zna osoby, które w sytuacji bezradności medycyny konwencjonalnej zwracały się do różnych uzdrowicieli. Gdy te sposoby zawiodły i ktoś bliski zmarł, mówi się o ograniczonych możliwościach medycyny, zapominając jednak, że zawiodła również cudowna metoda

Jaki jest stosunek chrześcijaństwa do magii?

Można powiedzieć, że zróżnicowany. Jak już mówiłem, w każdym z nas mogą tkwić pewne elementy magiczne. Do tego wypowiedzi na temat magii można różnorodnie interpretować. W doskonałym „Leksykonie religii”, którego redaktorem jest uznany autorytet Hans Waldenfels, w haśle „Magia” znajdziemy stwierdzenie: „Magia jest w zasadzie aksjologicznie neutralna”. Można by więc wnioskować, że praktykowanie magii jest obojętne moralnie, choć następne zdanie w tym haśle stwierdza, że może być ona praktykowana ze względu na pożytek lub szkodę. Daleko temu stwierdzeniu do jednoznaczności Katechizmu Kościoła Katolickiego. W nim nastawienie jest zupełnie inne, co widać po użytych kwantyfikatorach: „Wszystkie praktyki magii lub czarów, przez które dąży się do pozyskania tajemnych sił, by posługiwać się nimi i osiągać nadnaturalną władzę nad bliźnim — nawet w celu zapewnienia mu zdrowia — są w poważnej sprzeczności z cnotą religijności”. Tak brzmi zapis 2117 Katechizmu, który został umieszczony w części zawierającej wykroczenia przeciw przykazaniu „Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną!”.

Dlaczego zatem chrześcijanin nie powinien korzystać z pomocy magii?

Z kilku powodów. Po pierwsze, często jest ona wielkim złudzeniem. Jej wykorzystanie to ucieczka od rzeczywistości w jakiś wirtualny świat, który wcześniej czy później zawodzi. Rytuały magiczne dotyczące zdrowia czy pragnienia zapewnienia sobie szczęścia, gdy się na nie realnie popatrzy, są po prostu śmieszne, naiwne. A zatem pierwszy powód negatywnej oceny magii jest czysto racjonalny. Do tego można dodać powód natury psychologicznej czy — lepiej powiedzieć — antropologicznej: wiązanie się z magią to ucieczka od rozwoju, dorosłości, konfrontacji z rzeczywistością życia.

Dla człowieka religijnego argumentem powinno być to, że Bóg zaprasza mnie osobiście do pogłębienia z Nim relacji osobowej. W niej zaś jest miejsce na prośbę, zaufanie, oczekiwanie i poczucie, że Bóg traktuje mnie poważnie. Tymczasem magia w różny sposób odciąga mnie od takiej relacji, proponując jakąś protezę kontaktu z Bogiem. Zwłaszcza że — jak pokazuje to w wielu miejscach Biblia — praktykowanie magii prowadzić może do apostazji czy idolatrii, a więc oddawania czci bożkom czy siłom, które na taką cześć nie zasługują.

Czy samo chrześcijaństwo nie niesie jednak pewnej zachęty do praktykowania magii? Czy obecność obrazka św. Krzysztofa w samochodzie bądź zawieszenie w nim różańca traktowanego jako amulet, który ma chronić przed wypadkiem, jest już magią czy jeszcze wyrazem wiary w świętych obcowanie?

Chrześcijaństwo jest religią wcielenia. Oznacza to nie tylko, że Syn Boży wcielił się w konkretnego człowieka, który realnie żył pomiędzy nami. Wcielenie wiąże się także z tym, że Bóg działa w Kościele poprzez sakramenty, a więc bardzo „cielesne” znaki, za którymi skrywa się działanie łaski. Już sam ten fakt niesie w sobie ogromne niebezpieczeństwo, by sakramenty traktować w sposób magiczny. Przecież bardzo łatwo potraktować Eucharystię na takiej zasadzie: im więcej jej spożywam, tym więcej otrzymam łaski.

Natomiast zupełnie inną sprawą jest czynienie pewnych „znaków religijnych”, które mają sens, jeżeli są traktowane jako swego rodzaju „uwyraźnienie” albo „wcielenie” wiary. Po to zawieszam w samochodzie różaniec, by mi przypominał o modlitwie na początku podróży oraz o istocie mego zawierzenia. Gdy więc się modlę, przyzywam św. Krzysztofa i polecam Bogu tych, których wiozę w samochodzie — to jest religia. Jednak w momencie, gdy zabraknie osobowego odniesienia do Boga i modlitwy, a zamiast niego pojawi się przekonanie, że samo zawieszenie jakiegoś przedmiotu uchroni mnie od zła, zaczyna się magia.

Jak odróżnić wiarę w Bożą opiekę nad naszym życiem od płytkiego zawierzenia w skuteczność pewnych modlitw, obrazków, relikwii itp.?

Za podstawowy wyznacznik wiary uznałbym osobową relację z Bogiem, która zakłada dialog i zawierzenie. Wtedy nasza modlitwa staje się przedstawianiem Mu naszych różnych spraw, ale zawsze z wyznaniem, że to On jest moim Panem: On kieruje moim życiem, a ja godzę się na wszystko, co mi przygotował, w przekonaniu, że to właśnie jest dla mnie najlepsze.

W myśleniu magicznym to ja chcę przeprowadzić swój zamiar. Wówczas, nawet gdybym przy tym odmawiał najwspanialsze modlitwy, będzie to próba manipulacji Bogiem. Tu właśnie kończy się relacja religijna, gdy Bóg w sercu człowieka przestaje być Bogiem, człowiek zaś sam chce decydować, nie oglądając się na tego, który ma być Panem.

Jak już mówiłem, magia stanowi bardziej prymitywną formę niż religia. W dojrzałej religijności ja liczę się z Bogiem, traktuję Go jako Kogoś, Kto jest najważniejszy, pierwszy; z Kim konsultuję najważniejsze sprawy mojego życia. Natomiast w magii mam sprawę do załatwienia, problem do rozwiązania i poszukuję eksperta oraz środków, nieważne jakich, byle tylko problem zniknął. W magii nie ma miejsca na przyjęcie krzyża, zgodę na rzeczywistość i heroiczną walkę z przeciwnościami; nie przewiduje się wysiłku, którego celem jest zmiana siebie. W postawie magicznej pojawia się jakiś amulet, formuła zaklinania czy inny magiczny element wpływania na rzeczywistość według naszej oceny.

Czasem nie jest łatwo zwrócić się do Boga i zawierzyć Mu w sytuacji ogromnego kryzysu...

To prawda, ale kto powiedział, że życie ma być pozbawione trudu i cierpienia. Niekiedy postawa religijna daleka jest od heroizmu, ale piękne jest już to, że ktoś zamienia pytanie „Dlaczego mnie to spotkało?” na inne, w rodzaju „Co to dla mnie oznacza?”. Człowiek porzuca podejście magiczne, gdy otwiera się na Boga i dopuszcza możliwość przyjęcia tego, co faktycznie niesie życie.

W takich sytuacjach ujawnia się ciężar decyzji: czy wytrzymam, uniosę ten krzyż, który na mnie spadł i pozostanę wierny Bogu...

W takim momencie jest miejsce na autentyczną modlitwę, w której w dialogu z Bogiem wypowiadam moje obawy, lęki i niepokoje, proszę o ufność i wytrwałość, a przede wszystkim powtarzam: „Nie moja wola, ale Twoja niech się stanie”.

Oczywiście nie wyklucza to szukania różnych ludzkich możliwości wyjścia z trudności.

Zgadza się. Jeżeli spotyka mnie choroba, moim obowiązkiem jest pójść do lekarza. Niekiedy leczenie może być prawdziwym krzyżem i nieść wiele upokorzenia. Zawsze trzeba w takich wypadkach modlić się przede wszystkim o zdrowie jako wielkie dobro, ale po wtóre prosić za lekarza i innych chorych. Gdy diagnoza brzmi: choroba nieuleczalna, gdy zawodzą kolejne sposoby leczenia, a śmierć jawi się jako logiczna konsekwencja choroby, jest miejsce na ufne powierzenie się Bogu w tym, co jest już poza naszymi ludzkim możliwościami.

Można jednak też powiedzieć: Skoro coś takiego mi się przydarzyło, przykazania Boże i naukę Kościoła uznaję za nieadekwatne i wybieram inną drogę. Sięgnę po lepszy środek niż zawierzenie Bożej Opatrzności.

Należy mieć na uwadze, że taka wypowiedź z punktu widzenia wiary jest już pewną formą odejścia od Boga prawdziwego. Być może człowiek, który mówi takie słowa, dotąd tak naprawdę nie wierzył, zaś Boga traktował na zasadzie globalnego Ubezpieczyciela: skoro ten go zawiódł, trzeba zmienić „firmę”. Z drugiej strony taka postawa wyraża niedojrzałość. Bo zamiast zastanowić się nad tym, czym ma się kierować, taki człowiek przyjmuje bezrefleksyjnie zasadę wziętą z piaskownicy: skoro ktoś mi zabrał zabawkę, to poszukam sobie innej.

Ksiądz Roman Pindel — jest profesorem biblistyki na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, pełni też funkcję ojca duchownego krakowskiego seminarium. Wydał wiele książek, m.in. „Magia czy Ewangelia? Konfrontacja głosicieli Ewangelii ze światem magicznym w ujęciu Dziejów Apostolskich”.



Głos Ojca Pio” (nr 48/2007)

www.glosojcapio.pl

ęęłęóOjciec Pio i kapłanka wudu



Magia zawiera w sobie taką wizję świata, w której wierzy się w istnienie mających wpływ na życie ludzkie tajemnych sił, a uprawiający ją człowiek uważa, że za pomocą odpowiednich praktyk rytualnych może wpływać na rzeczywistość i ją kontrolować. Tak pojęta magia, a wraz z nią wszelkie praktyki okultystyczne stoją w opozycji do pierwszego przykazania Bożego: „Nie będziesz miał Bogów cudzych przede Mną”. Ojciec Pio, mając świadomość, jak wielkie spustoszenie duchowe czyni okultyzm odrywający człowieka od Boga, próbował się mu przeciwstawić.

Spirytyzm, magia i wudu

Ojciec Pio przestrzegał przed spirytyzmem, wywoływaniem duchów czy wróżeniem z kart. Ich praktykowanie wprowadza bowiem w świat magii i okultyzmu, sprzeciwiając się w ten sposób wierze w jednego Boga i dając okazję do tego, by popaść w moc oddziaływania demonicznego. Zachowało się niewiele (choć znaczących) świadectw, które ukazują stanowczy sprzeciw Zakonnika wobec tego rodzaju zachowań i postaw.

Pewnej kobiecie z Treviso, która latami zajmowała się wywoływaniem duchów, Ojciec Pio kilkakrotnie odmówił rozgrzeszenia, by ją uwolnić od upodobania w tego rodzaju praktykach. Natomiast jednemu z przyjaciół, adwokatowi z Palermo, który fascynował się rytuałami magicznymi, nakazał: „Skończ ze spirytyzmem! To szatan we własnej osobie”. Tak, spirytyzm i magia mają charakter demoniczny, co więcej, biorący w nich udział wyrządzają sobie ogromną szkodę, otwierając się na interwencje demoniczne, począwszy od różnych form zniewolenia szatańskiego, na opętaniu skończywszy.

Stygmatyk podobnie reagował na wróżbiarstwo, będące jednym z elementów okultyzmu. Szukanie porad u wróżbitów czy jasnowidzów jest nie tylko narażaniem się na iluzję i oszustwo, ale stanowi również nieposłuszeństwo wobec samego Boga, w którym należy pokładać całą swą nadzieję, a własną przyszłość zawierzyć Jego Opatrzności.

Gdy pewnego dnia Anna Di Leonardo wyznała podczas spowiedzi, że była u kobiety wróżącej z kart, Ojciec Pio zapytał: — Po co tam poszłaś? — Ojcze, byłam przybita i przygnębiona tym, że nic mi nie wychodzi. Miałam nadzieję, że otrzymam jakąś dobrą wiadomość — wyszeptała przygnębiona kobieta. — Nie idź tam więcej, bo jeśli jeszcze raz pójdziesz i wrócisz do mnie, to spuszczę Ci baty — usłyszała w odpowiedzi surowe upomnienie.

Podobne doświadczenie miała inna kobieta, tym razem z Wenecji. Przystępując do spowiedzi u Ojca Pio w listopadzie 1948 roku, wyznała, że w rodzinie jedna z ciotek czyta z kart. Spowiednik stanowczym tonem powiedział do niej: „Natychmiast odrzuć te rzeczy!”. Porzucić wróżbiarstwo oznaczało porzucić wiarę w fałszywych proroków. Zakonnik dobrze wiedział, że Bóg, który jest Panem historii, zna przyszłość, zatem u Niego trzeba szukać prawdy i pocieszenia.

Fenomeny magii i okultyzmu należy rozpatrywać w kontekście zjawisk duchowych, powodujących jednak pewne skutki psychofizyczne. Tak też było w przypadku profesora Settimio M. z Teramo. Poznał on w 1919 roku osobę, która twierdziła, że posiada moce diabelskie. Niedowierzał jej, ale z biegiem czasu podczas spotkań z tą osobą zaczął odczuwać wewnętrzny niepokój, postanowił więc jej unikać. „Wtedy właśnie — wyznaje profesor — odkryłem w niej „świętą szatana”, która miała moc dręczenia mnie, gdziekolwiek się znajdowałem, niezależnie od odległości — duchowo i fizycznie. Nie miałem już spokoju i czasami wydawało mi się, że zwariuję. Przypomniałem sobie wtedy o zakonniku z Foggii i postanowiłem go odwiedzić”. Kiedy profesor znalazł się w klasztorze w San Giovanni Rotondo, które leży właśnie koło Foggii, poprosił o rozmowę z Ojcem Pio. Opowiedział mu wtedy swoją historię, którą zakończył słowami: „Ojcze Pio, jeśli ojciec pomoże mi wyjść z tego piekła, w jakim się znajduję..., będę zawsze wytrwały i wierny ojcu”. Usłyszał wówczas krótką odpowiedź: „Ja będę zawsze blisko ciebie, nie miej co do tego wątpliwości”. Stygmatyk potrzebował aż dwóch lat, by uwolnić profesora Settimio M. spod władzy złego ducha, za co profesor odpłacił się mu wcześniej deklarowaną wiernością, pozostając jego duchowym synem.

Warto przywołać jeszcze jedno interesujące świadectwo. Dotyczy ono wudu, czyli kultu przodków opartego na rytualnych obrzędach magicznych, które mają na celu przebłaganie bóstw animistycznych. Historia ta przydarzyła się włoskiemu konsulowi Agostino De Rienzo, który w 1975 roku wyjechał do Santo Domingo w Republice Dominikany z ważną misją rządową. Miał w imieniu Paktu Atlantyckiego czuwać nad wprowadzaniem demokratycznych rządów w młodej republice po obaleniu dyktatury Trujillo. Jednak nie było to na rękę rozmaitym ugrupowaniom, a także szczepom, które popierały politykę byłego dyktatora. Któregoś dnia młoda kapłanka wudu dostarczyła włoskiemu dyplomacie niepokojącą informację o tym, że ktoś z Santo Domingo bardzo wysoko postawiony w hierarchii ezoterycznej wudu rzucił na niego urok, który ma go doprowadzić do śmierci.

Wkrótce Agostino De Rienzo rzeczywiście poczuł się źle. Zaczął odczuwać dziwne dolegliwości, nieustanne zawroty głowy, nawet pełniona przez niego misja dyplomatyczna napotykała na szereg rozmaitych, niczym nieusprawiedliwionych przeciwności. Zwrócił się wreszcie o pomoc medyczną, ale bezskutecznie. Nie rozpoznano bowiem żadnej choroby. Wtedy przypomniał sobie, jak jego matka oddała go pod opiekę Najświętszego Zbawiciela w sanktuarium w Montella i Matki Bożej Łaskawej w sanktuarium w San Giovanni Rotondo, której czcicielem był sam Ojciec Pio. Pełen ufności, tym razem sam poprosił o wstawiennictwo świętego Stygmatyka. Wkrótce dolegliwości ustąpiły i rozwiązało się wiele trudnych spraw. Mógł już wracać do Włoch.

Agostino De Rienzo tak wspomina tamte chwile: „Odkryłem przy pomocy kapłanki wudu, że przeciwko mnie został rzucony urok, mający przyprawić mnie o śmierć, zamówiony przez zbuntowany szczep, którego interesy były sprzeczne z działalnością, którą tam wykonywałem. Kobieta ta poinformowała mnie ponadto, że uratuję się dzięki człowiekowi, „istocie nadprzyrodzonej”, żyjącemu na szczycie wzgórza, który już od dawna jest moim protektorem. Był on tak potężny, że mógł unicestwić piekielne siły czarowników wudu. Tym człowiekiem, który zdołał ochronić mnie z tak daleka, był Ojciec Pio”. Istotnie, urok zadany przez czarownika wudu został zwyciężony mocą modlitwy skierowanej do Boga. Dokonało się to za wstawiennictwem charyzmatycznego Zakonnika, który nie tylko walczył z siłami zła, ale dzięki łasce Bożej je pokonywał.

Boska energia” i medium

Ojciec Pio, obdarzony przez Boga wieloma łaskami nadprzyrodzonymi, stał się celem zainteresowań różnych środowisk nie tylko katolickich czy chrześcijańskich, ale także bioenergoterapeutycznych i spirytystycznych. Proces ten szczególnie uwidocznił się po śmierci Stygmatyka. Wraz z rozwojem autentycznego kultu rosło niezdrowe zainteresowanie rzekomymi „cudownymi mocami”, jakich miał udzielać osobom trudniącym się leczeniem energią lub białą magią czy wywoływaniem duchów.

Ojciec Ksawery Knotz, kapucyn z Prowincji Krakowskiej opowiada o trzech takich przypadkach, które miał okazję zaobserwować osobiście. Pierwszy dotyczy bioenergoterapeuty, który w swoim gabinecie umieścił obraz Ojca Pio, twierdząc, że to pomaga mu w ściąganiu „boskiej energii” potrzebnej do uzdrawiania ludzi. Drugi przypadek ma związek z jasnowidzem, który miał rozwijać swe nadzwyczajne „zdolności” dzięki temu, iż uważał się za duchowego syna Stygmatyka z San Giovanni Rotondo. Natomiast trzecia historia dotyczy pewnej Polki, która podawała się za medium Ojca Pio. Podczas seansu spirytystycznego zapadała ona w swoisty trans, tracąc świadomość, a w jej ciało miał „wstępować” duch charyzmatycznego Kapucyna, który przez nią przemawiał. Osoby biorące udział w takim seansie mogły zadawać pytania, a duch Ojca Pio miał na nie z zaświatów odpowiadać. Wokół medium utworzyło się okultystyczne środowisko, którego — co może niektórych zdziwić — jednym z celów było szerzenie kultu Świętego.

W ostatnim dwudziestoleciu w Europie i Ameryce powstało wiele takich nieformalnych grup, które powołując się na osobę Stygmatyka, praktykują różne formy okultyzmu, wciągając w swoje szeregi nowych adeptów.

Żyjemy w czasach, w których wzrasta zainteresowanie magią i spirytyzmem. W księgarniach przybywa półek z literaturą poświęconą okultyzmowi, a w kinach nie brakuje filmów z gatunku „magia, czary i demony”. Co więcej, w Stanach Zjednoczonych powstała nawet akademia, która uczy swoich studentów różnych technik wróżbiarstwa i czarów.

Zjawiska te są przejawem nowych poszukiwań duchowości. Człowiek współczesny zagubił Boga, dlatego poszukuje Go w tym, co stanowi Jego zaprzeczenie, co po prostu jest bałwochwalstwem. Ojciec Pio pytany przez Daniele Natale, co ma odpisać kobiecie, która spotyka się z osobą mającą rzekomo kontakt z duszami czyśćcowymi, odpowiedział: „Mój synu, mamy przykazania, mamy Ewangelię i Jezusa w Najświętszym Sakramencie wśród nas”. To jest rada dla wszystkich szukających prawdziwej duchowości. Po tym poznajemy, że znamy Boga, gdy zachowujemy Jego przykazania, żyjemy Ewangelią Jego Syna Jezusa Chrystusa i czcimy Go w Najświętszym Sakramencie.



Głos Ojca Pio” (nr 48/2007)

www.glosojcapio.pl



ęęłęóJadwiga Knie-Górna

Niebezpieczne dryfowanie



Zainteresowanie sektami, niestety, często wzbudzają media. Zachęcają do odkrycia nowego świata, ukazując te grupy jako niezwykłe, fascynujące, otoczone wielką tajemnicą.

Konsultantka ds. grup psychomanipulacyjnych z Centrum Przeciwdziałania Psychomanipułacji z Lublina Joanna Chaberska podkreśla, że taki sposób przedstawiania jest atrakcyjny, a zarazem niebezpieczny dla osób mających np. problemy rodzinne czy też zdrowotne bądź poczucie wypalenia zawodowego. Natomiast ojciec Michał Adamski, dyrektor Krakowskiego Dominikańskiego Centrum Informacji o Nowych Ruchach Religijnych i Sektach w Polsce, przestrzega przed formułowaniem stwierdzenia, że okres letnich wakacji jest czasem wzmożonej działalności werbunkowej sekt. - Nagłe podnoszenie tego problemu, połączone z gwałtownym wzbudzaniem podejrzliwości wobec własnych dzieci tuż przed wakacjami tak naprawdę może tylko niebezpiecznie pchnąć je w tym kierunku - stwierdza dominikanin. Dzieci trzeba formować i przygotowywać przez cały rok, tak by nabierały świadomości, jak niebezpieczne bywa zbyt łatwe wchodzenie w relacje, w których oferuje się podejrzanie szybkie osiągnięcie jakiegoś sukcesu lub nadmiernie afirmuje się obecność nowych osób.

Kochająca rodzina kontra sekty

Zdaniem Joanny Chaberskiej grupami destrukcyjnymi nie zainteresują się dzieci, które w domu rodzinnym otrzymały wiele ciepła i zrozumienia. Najlepszą profilaktyką w zakresie sekt jest bardzo bliski kontakt z dzieckiem, częste z nim rozmowy, i to na każdy temat. Ojciec Michał uważa, że pewnym uproszczeniem jest mówienie, że problem sekt dotyczy tylko młodych ludzi. Z doświadczenia krakowskiego ośrodka wynika, że ofiarami tych grup stają się nie tylko osoby będące w wieku dojrzewania, ale także czterdziesto- i sześćdziesięciolatkowie, których dosięga kryzys małżeński zawodowy lub wieku. Nie ma chyba osoby, która potencjalnie byłaby odporna na manipulacje, jakich dokonuje się w grupach destrukcyjnych. Zależy to tylko od konkretnej sytuacji, w jakiej dana osoba się znajduje, i od czasu, kiedy nawiąże kontakt z taką grupą. Joanna Chaberska wskazuje na mniejszą agresywność i działalność niektórych sekt spowodowaną transformacjami społeczno-ekonomicznymi, zachodzącymi w naszym kraju. Polska przestała być dla nich krajem atrakcyjnym. Obecnie grupy psychomanipulacyjne skupiają się na pozyskiwaniu osób, które osiągnęły już jakiś status życiowy.

Niezdefiniowane sekty wciąż manipulują

Tak naprawdę trudno jest podać definicję sekty. Ojciec Michał Adamski przypomina, że samo słowo „sekta" ma swoje korzenie w XIX-wiecznym religioznawstwie: sektą określano młodą grupę religijną, która oderwała się od głównego nurtu Kościoła (w domyśle katolickiego). Dziś, przy całym pluralizmie religijnym, błyskawicznym przepływie informacji, myśli, a także idei, takie przedstawienie problemu wydaje się naiwne. Trudno także ująć ten problem poprzez literę prawa. Ojcowie dominikanie od lat gorąco dyskutują nad tym, czy słowo „sekta" powinno znajdować się w nazwie ich Centrum. Prawdą jest jednak, że w rozumieniu społecznym słowo to oznacza niebezpieczną grupę, charakteryzującą się groźną i ekspansywną ideologią. Ojciec Michał twierdzi, że słowo „sekta" zawęża pojęcie tylko do kwestii religii. - A dziś coraz częściej w naszych ośrodkach okazuje się, że mamy do czynienia z grupami destrukcyjnymi, w których w ogóle nie istnieje pojęcie jakiegokolwiek sacrum - mówi. Joanna Chaberska dodaje, że w Polsce aktywnie działają grupy destrukcyjne, mające charakter terapeutyczny, ekologiczny oraz okultystyczny. Powstają także grupy destrukcyjne o charakterze politycznym, w których oczywiście polityka zamienia się w ideologię. W opinii ojca Adamskiego obecnie w naszym kraju prężnie działają grupy o charakterze ekonomicznym i terapeutycznym, formalnie zarejestrowane jako fundacje i stowarzyszenia. Wszystkie łączy wspólny istotny element - stosowanie technik psychomanipulacyjnych. I choć powstająca ustawa próbująca zdefiniować pojęcie psychomanipu-lacji wywołuje dużo kontrowersji, to udaremnienie działalności tych grup, zdaniem ojca Michała, jest możliwe tylko przez absolutne zdyskredytowanie mechanizmów, jakie stosują.

Niebezpieczne ścieżki

W ostatnim trzydziestoleciu w Kościele katolickim zauważalna jest duża aktywność wspólnot charyzmatycznych. Jak zauważa Hayat El Mountacir, znana działaczka, a także przedstawicielka Centrum Dokumentacji i Przeciwdziałania Psychomanipulacji w Paryżu, wiele z nich podąża w bardzo niebezpiecznym kierunku. Według ojca Adamskiego, w ruchach charyzmatycznych istnieją dwa potencjalne poziomy wkroczenia ich na drogę „sekciarstwa". Pierwszym z nich jest fakt, że ruch charyzmatyczny ma swoje początki w Kościele protestanckim. Łączy się to z pewną określoną wizją Kościoła, obecną w łonie protestantyzmu, a bardzo różniącą się od eklezjologii katolickiej. Drugim problemem jest zaniedbanie realnych potrzeb wiernych w klasycznej parafialnej wspólnocie katolickiej. Ludzie poszukują czegoś bardziej żywego, autentycznego, co często może być źródłem manipulacji, nadużyć (nawet nieświadomych) wewnątrz grup modlitewnych.

Nie można przekreślać osobistego kontaktu ze Słowem Bożym. Ważne jest też uruchomienie całej sfery emocjonalnej w naszym formowaniu dojrzałości chrześcijańskiej, jednak -jak przestrzega ojciec dyrektor - jeśli w tym wszystkim zapomina się o całościowym wymiarze działania Jezusa Chrystusa w Kościele, zwłaszcza w sakramentach: Eucharystii i spowiedzi, przeakcentowując charyzmatyczność (mylnie kojarzoną często z emocjonalnym przeżywaniem wiary), to nagle zaczyna się dziać coś dziwnego we wspólnotach charyzmatycznych. Niebezpieczeństwo tkwi również w tym, że w niektórych ruchach charyzmatyczno-modlitewnych pojawia się pewien ekskluzywizm i elitarność. Osobnym problemem, na który zwraca uwagę ojciec Michał, jest zwrot ruchów modlitewnych ku demonologii, co w jego ocenie jest dryfowaniem w bardzo niebezpiecznym kierunku, zwłaszcza jeżeli zabraknie wyważonej katolickiej nauki o łasce i grzechu (a co za tym idzie miejsca i roli szatana), a skrzętniej będzie się korzystać z wizji protestanckiej.

Postakademicy

Zakonnik dostrzega też nowy problem, jaki pojawił się w polskim Kościele - są nim postakademicy, czyli osoby, które podczas studiów czynnie angażowały się w duszpasterskie życie akademickie. Dziś już pracują, założyły rodziny i muszą konfrontować swą wiarę z życiem. Jak zauważa ojciec Michał, w tym miejscu wielu postakademików zaczyna mieć poważne problemy, z którymi najczęściej pozostają sami. Wciąż brakuje w Kościele katolickim dobrze zorganizowanych, na poziomie intelektualnym i duchowym ośrodków, gdzie nie tylko znaleźliby dla siebie odpowiednie miejsce na dalszą formację, ale także właściwą pomoc. Niestety, osoby te stają się doskonałym materiałem na ofiarę destrukcyjnych ruchów religijnych, które nie tylko posiadają fantastyczną intuicję wyszukiwania tego rodzaju niszy w Kościele, ale także niepokojąco wyprzedzają go w ich zapełnianiu. - Sekty są bardzo dobrym przykładem chłopca do bicia, to fakt, ale może warto się przyjrzeć, a także zastanowić, dlaczego tak jest i wyciągnąć z tego wnioski - konstatuje ojciec Adamski.

opr. mg/mg

ęęłęó








Opętanie jest zawsze związane z grzechami ciężkimi, dotyczącymi pierwszego przykazania Dekalogu. Trzeba podkreślić, że opętanie nie zdarza się jak choroba. Jest to zjawisko należące do porządku duchowo-moralnego, gdzie człowiek sam wkracza w jakieś obszary ciemności

Powołani do rozkazywania złym duchom

Egzorcyzm jest szczególną formą błogosławieństwa, które kapłan udziela człowiekowi tylko w określonych sytuacjach i potrzebach. Egzorcyzm może być wielki, publiczny lub uroczysty. Jego celem jest wyrzucenie złego ducha z opętanej osoby oraz uwolnienie od wpływów demonicznych. To sakramentalium, którego mogą udzielać wyłącznie biskupi oraz osoby duchowne przez nich uprawnione. W zakres tego egzorcyzmu wchodzi także egzorcyzm zwykły (włączony w sakrament chrztu św.) oraz stosowanie wody, oleju i soli egzorcyzmowanej przez kapłana. Egzorcyzmy mniejsze, prywatne lub proste nie są egzorcyzmami w ścisłym tego słowa znaczeniu, są modlitwami do indywidualnego odmawiania przez wszystkich wiernych, np. w chwilach pokus i dręczeń pochodzących od złego ducha.

Obowiązujący Kodeks prawa kanonicznego jasno określa, że zgodnie z prawem, egzorcyzmów nad opętanymi nie może dokonywać żadna osoba bez specjalnego i wyraźnego pozwolenia ordynariusza miejsca. A takie zezwolenie ordynariusz może udzielić tylko kapłanowi odznaczającemu się pobożnością, wiedzą, roztropnością i nieskazitelnością życia. Zatem tylko egzorcyzmy przeprowadzane przez kapłanów uprawnionych do tego przez biskupa mogą mieć uzdrowicielską moc.

Jeśli doświadczasz dręczenia demonicznego

Osoby, które doświadczają dręczenia demonicznego, powinny szukać pomocy tylko i wyłącznie u kapłana. Jeżeli koniecznością okaże się kontakt tej osoby z egzorcystą, to zostanie on na pewno nawiązany. Egzorcysta podejmuje decyzję, czy dana osoba wymaga odprawienia egzorcyzmów. Jeśli tak, to sprawuje się je w miejscu ustronnym, które całkowicie wyklucza udział przypadkowych osób.

Podstawę uwolnienia człowieka od szatana stanowi nawrócenie i absolutne zerwanie ze złem. Właściwym zaś celem egzorcyzmu nie jest samo wyrzucenie złego ducha oraz odcięcie jego wpływów, ale przede wszystkim nawrócenie dręczonego człowieka i skierowanie go na drogę żywej wiary.




Czy fakt powoływania w Polsce coraz większej liczby egzorcystów oznacza nasilenie działań szatana?

- I tak, i nie. Szatan zawsze działał podobnie, tylko ukrywało się te sprawy, także egzorcyści działali w atmosferze większego spokoju. Dziś, w epoce mediów, wszystko jest sztucznie nagłaśniane. Można jednak pokusić się o hipotezę, że szatan we współczesnych czasach działa prężniej, co związane jest z nasileniem grzechów, z pewnym przyzwoleniem na zło.

Jeśli mamy czasy relatywizmu, zamętu pojęciowego, także w teologii, to one wpływają na dezorientację sumienia, które niestety jest kształtowane przez mass media w duchu liberalizmu, hedonizmu czy też koncentrowania się na własnych egoistycznych celach. To wszystko sprzyja działaniu szatana. Poza tym od lat 60. do 90. XX w. panowała epoka ekspansji pseudoduchowości, mass mediów i New Age. W Kościele panował regres na egzorcyzmy. To spowodowało, że na świecie zadomowiło się wiele satanistycznych teorii.

Niewątpliwie szatan ma dzisiaj większe możliwości, więcej narzędzi do wykorzystania. Dawniej więcej osób było ochrzczonych, bardziej przestrzegano moralności, Dekalogu, unikano grzechu.

Księże Doktorze, czy można powiedzieć, że egzorcyzmy są zjawiskami paranormalnymi?

- Z punktu widzenia teologicznego jest to zjawisko duchowe, zaś prawo kanoniczne i teologia dogmatyczna określają je jako sakramentalia, czyli jako pewną formę modlitewną czy nawet liturgiczną. Powiedziałbym, że jest to bardziej cud niż zjawisko paranormalne. Dlatego cud, bo prawdziwy egzorcyzm dzieje się tylko i wyłącznie z pomocą Boga, gdyż tylko Bóg może pokonać i wypędzić szatana, więc jest to forma cudu.

Cud jest natomiast także zjawiskiem paranormalnym, jeśli używamy języka, który jest wieloznaczny, bo również dotyczy on zjawisk ludzkich i demonicznych. Ponadto zjawiska, jakie towarzyszą opętaniom i cudom zarówno w mistyce, jak i w przypadku opętania, możemy nazwać zjawiskami paranormalnymi. Zajmuje się nimi parapsychologia.

Zjawiska paranormalne czy parapsychologiczne nie należą w sensie ścisłym do mistyki, ale mogą jej towarzyszyć. Te zjawiska występują tak w mistyce prawdziwej, jak i w pseudo-mistyce, np. tak jest z lewitacją. Może ona wystąpić podczas egzorcyzmów, którym nierzadko towarzyszą zjawiska paranormalne.

Proszę o wskazanie najczęstszych form obecności kultu szatana we współczesnym świecie.

- Przybiera on różne formy. Niestety, jesteśmy dzisiaj mało uczuleni na rozróżnienie i zauważenie ukrytego kultu szatana. Jawny kult istnieje w postaci rozmaitych form sekt, np. sekt satanistycznych, które też mają różne podgrupy; są bardziej kultyczne, inne bardziej intelektualne, spontaniczne, prywatne. Jedne są bardziej subtelne i związane właśnie z intelektem, z duchowością, inne bardziej prymitywne, drastyczne, w których składane są ofiary ze zwierząt czy ludzi.

Istnieją również formy ukryte, które należy umieć odczytać. Wszędzie tam, gdzie człowiek przekracza swoje kompetencje, gdzie stara się być bogiem, gdzie zabiega o to, by być kimś, kto nie musi respektować żadnych granic, tam znajduje się doskonałe miejsce dla satanizmu ukrytego, dla satanizmu potencjalnego, lucyferyzmu. Ten niezwykle niebezpieczny obszar nazywam „białym satanizmem", inni mówią o „neosatanizmie". Jakiekolwiek reaktywowanie, przyzywanie szatana po imieniu jest niebezpieczne, bo wiąże się z otwieraniem się na tę duchowość. Wiemy, zresztą potwierdza to sama tradycja, że w przypadku satanizmu wystarczy samo zainteresowanie i otwarcie na niego, aby te rzeczywistości same przyszły i zniewoliły człowieka.

Dlaczego uciekanie się do okultyzmu, czyli praktyk magicznych, spirytyzmu, wróżbiarstwa jest takie niebezpieczne?

- Przede wszystkim dlatego, że mamy do czynienia z bardzo wyraźnym zakazem biblijnym, podtrzymanym przez Ojców Kościoła i przypomnianym w nowym Katechizmie Kościoła. Jest to tradycja mówiąca o grzechu bałwochwalstwa w przypadku okultyzmu, wobec której konsensus jest niewzruszony. To stanowi wyraźną wskazówkę, że mamy do czynienia z tajemnicą.

Rodzi się w nas niekiedy pokusa, by tę tajemnicę rozszyfrować, przekroczyć granice ustanowione przez Boga. Jest to jednak „wiedza zakazana". Wiedzą o tym dobrze okultyści, którzy wprowadzają pewne stopnie inicjacji i posługują się metodami ukrywania jej, gdyż zdają sobie sprawę, że jest ona niebezpieczna.

Jest to oczywiście krzywe zwierciadło, ale ono też naświetla problem.

To jest raczej teoria, a my mamy także ogromną praktykę, która wyraźnie potwierdza, że zajmowanie się tego typu formami pseudoduchowości powoduje pewne zniewolenie duchowe, które wymaga pomocy egzorcystów i duchownych w sposób szczególny. Nasza wiedza potwierdza, że ludzie, którzy dokonują tych praktyk czy też tylko interesują się nimi, niestety ponoszą szkody. Widać w nich pewną degradację osobowości na płaszczyźnie psychologicznej, ale przede wszystkim spustoszenie w wymiarze duchowym. Są to problemy typu zniewoleń demonicznych, które mają różne stopnie i wymagają już tylko ingerencji duchowych.

Dziś sformułowania: złe moce, demony, siły ciemności, opętanie zazwyczaj wywołują ironiczny uśmiech, a ironia w tych sprawach jest chyba bardzo niebezpieczna?

- Jeżeli ignorant czy ktoś, kto nie jest kompetentny wyśmiewa te pojęcia, ironizuje, to ja będę się śmiał z niego. Jest to wyjątkowo niemądra postawa. Trzeba na to reagować, gdyż media są w rękach ignorantów w tej materii, którzy nie tylko wyśmiewają się z istnienia szatana, ale także ukazują prawdę o nim w takim świetle, aby pomieszać ludziom pojęcia.

Niestety także wielu pisarzy czy teologów, zupełnie nieznających się na tych sprawach, próbuje tak ogromną chrześcijańską tradycję, jaką jest rozeznanie duchowe w tych wszystkich przejawach, o których mówiliśmy, bagatelizować czy ośmieszać. To trzeba koniecznie napiętnować. Musimy ludziom tłumaczyć, że walka duchowa czy zniewolenia duchowe w różnych formach mogą być opisywane racjonalnie.

Otrzymujemy sygnały od nowej generacji parapsychologów, że klątwy i magia czynią spustoszenie. Nie jest to więc tylko wymysł teologów. Wszechobecna ignorancja przeszkadza czy wręcz blokuje prawdę o niebezpieczeństwach, jakie niosą wspomniane praktyki. Nie zdajemy sobie wprost sprawy, jak wielu ludzi opowiada się za ziem. O tym się za mało mówi, również w Kościele. Nie zapominajmy, że nieustannie trwa walka duchowa, w której jedni wyraźnie opowiadają się po stronie dobra, a drudzy po stronie zła. Zastanówmy się, po której my jesteśmy stronie...

Na czym polega istota opętania?

- Biblia przedstawia to w sposób opisowy, że jest to zawładnięcie przez duchy, „zdemonizowanie". Teologia scholastyczna dopowiedziała później, że jest to opętanie ciała, ale nie duszy, bo dusza zawsze należy do Boga.

Ciało, które według współczesnej wiedzy możemy nazwać układem psychofizycznym, którym steruje mózg, jest czymś innym od duchowości. Szatan bardzo głęboko ingeruje w ten układ ludzki; może wykorzystać człowieka jako medium. Człowiek może wpadać w trans, szatan może przemawiać przez niego, odebrać jego władze umysłowe i osobowościowe, ale z punktu widzenia teologicznego nigdy nie jest w stanie zawładnąć jądrem osobowości, którym jest dusza.

Człowiek zawsze może szukać pomocy. Fakt, że poddaje się egzorcyzmowi, choć podczas niego zachowuje się tak, a nie inaczej, świadczy, że jego centrum duchowe jest jeszcze nietknięte i nie może być do końca zdobyte przez szatana.

Opętanie jest zawsze związane z grzechami ciężkimi, dotyczącymi pierwszego przykazania Dekalogu. Trzeba podkreślić, że opętanie nie zdarza się jak choroba. Jest to zjawisko należące do porządku duchowo-moralnego, gdzie człowiek sam wkracza w jakieś obszary ciemności, grzechu, otwierając się na różne formy kultu satanistycznego.

Panuje przekonanie, że szatan częściej atakuje kobiety niż mężczyzn...

- Rzeczywiście, patrząc statystycznie większą grupę opętanych czy podejrzanych o opętanie stanowią kobiety niż mężczyźni. Trzeba też zaraz dopowiedzieć, że prócz opętań są też pozorne opętania, fałszywe opętania, stany histeryczne czy psychopatologiczne.

Na pewno nie jest to związane z większą grzesznością kobiet, a raczej z ich większą wrażliwością. Obecność kobiet zarówno w mistyce, jak i w mediumizmie jest większa. Więcej kobiet interesuje się okultyzmem i propaguje go. Wypływa to z ich natury. Łatwiej pobłądzić, gdyż mistyka jest bardzo delikatną i niebezpieczną dziedziną. Myślę, że wspomniana wrażliwość może być przyczyną jakiegoś samowolnego, niebezpiecznego otwarcia. Jeżeli osoba jest wrażliwa, i z tego powodu np. więcej cierpi, to może też szybciej ulegać pokusie skłaniania się ku pewnym mocom, czyli również do grzechu.

Być może jest to również złudzenie, że kobiet jest więcej, bo może wielu mężczyzn po prostu się nie ujawnia. Mężczyźni generalnie nie lubią się obnażać duchowo, upokarzać, przyznawać się do swoich słabości. Z całą pewnością jednak zniewolenia ich także dotykają. Myślę, że warto byłoby zastanowić się głębiej, dlaczego wśród opętanych jest więcej kobiet niż mężczyzn.

Czy prawdą jest, że demony najsilniej działają podczas godzin nocnych?

- Demony czynią takie sztuczki, żeby człowieka związać z przesądem, żeby odwrócić jego uwagę od ważnych rzeczy. Myślę, że generalnie noc jest takim czasem, kiedy może być większa dyspozycja człowieka do takiego otwarcia.

Prawdą jest natomiast, że przez złe demony byty często dręczone osoby bardzo głęboko wierzące. Dręczonych było wielu mistyków i świętych, także współczesnych jak Ojciec Pio czy święta siostra Faustyna.

- Tu trzeba bardzo wyraźnie odróżnić dręczenie zewnętrzne od zniewolenia wewnętrznego, do którego należy opętanie.

Dręczenie zewnętrzne, które było udziałem św. o. Pio czy św. Faustyny, jest udziałem wszystkich ludzi w świecie opowiadających się za dobrem.

To właśnie wywołuje reakcję strony przeciwnej. Szatan może dręczyć ciało, ale nie ma władzy nad duchowością tego człowieka. Może nawet dręczyć całego człowieka, ale jest tu wyraźna granica ukazująca, że mamy do czynienia z czymś, co działa tylko i wyłącznie zewnętrznie. Szatan krąży i czyni wszystko, żeby dokuczyć, ale jak się okazuje, często nie może wiele zdziałać. A Bóg dopuszcza do tego, by ludziom ukazać, o jaką walkę tutaj chodzi. Zęby świat widział, że walka duchowa istnieje, że mogą w niej zginąć ludzie. I o tym trzeba mówić!

Kościół trochę przestał mówić o tych sprawach, przestał przypominać wiernym, że dusze mogą pójść do nieba, czyśćca lub piekła. Dlatego przypominam: trzymajmy się nauki Kościoła, bądźmy jej wierni i uczmy innych, że jeśli nie będą się modlić i nie będą się nawracać, to zostaną potępieni! Mówmy otwarcie, że aborcja jest czysto satanistycznym grzechem! Podkreślajmy, jak bardzo jest to niebezpieczny grzech dla życia wiecznego. Bałwochwalstwo i zabójstwo niewinnego człowieka to najgorsze grzechy i zarazem najpowszechniejsze we współczesnym świecie, a my je ignorujemy, stąd żyjemy w takim świecie.



ęęłęóJoanna Jarzębińska-Szczebiot, Marek Szczebiot

ŻYCIE PO ŚMIERCI WEDŁUG MOODY'EGO

Dużą poczytnością cieszyły się i nadal cieszą książki Raymonda ­Moody'ego. Najpopularniejszą z nich jest "Życie po życiu", w której autor opisuje przeżycia ludzi w stanie tzw. śmierci klinicznej. Z relacji Moody'ego wynika, że przebadał on ponad 3 tysiące ludzi, którzy będąc na pograniczu śmierci przeżyli podobne doświadczenia. Powtarzającym się elementem tych doświadczeń był ciemny korytarz i tunel, na końcu którego pojawiało się piękne światło, które większość osób postrzegała jako pełne miłości. Prawie wszystkie osoby widziały również główne szczegóły ze swego życia, w formie pięknych kolorowych, trójwymiarowych obrazów. Moody zauważa też, że ludzie, którzy przeżyli doświadczenie bliskie śmierci dochodzą do wniosku, iż w życiu najważniejsza jest miłość, zaś sprawy materialne nie mają większego znaczenia. Wszyscy też w owym świetle pełnym bezgranicznej i bezwarunkowej miłości rozpoznają Boga.

Jeśli czytamy teksty Moody'ego bez uprzedniego przygotowania skłonni jesteśmy wierzyć we wszystko, co podaje tenże autor w swoich książkach. Przecież brzmi to tak bardzo po chrześcijańsku. Tymczasem musimy wiedzieć, że sam Moody uważa się za znawcę zjawisk paranormalnych i okultyzmu. W swojej książce "Kto się śmieje ostatni" wyznaje, iż zanim zajął się przeżyciami z pogranicza śmierci, interesował się wyroczniami zmarłych, zaś "eksperyment przywoływania duchów zmarłych przeprowadził z ponad 100 osobami".HYPERLINK \l "p1"1 W cytowanej książce Moody nie waha się wprost propagować wszelkich doświadczeń paranormalnych i spirytystycznych, krytykując i ośmieszając jednocześnie chrześcijańskie interpretacje i zakazy dotyczące okultyzmu czy spirytyzmu. W chwili obecnej Moody prowadzi własny ośrodek badawczy, który zajmuje się m.in. starożytnymi metodami kontaktowania się ze zmarłymi.

W tym miejscu warto zacytować za ojcem Aleksandrem Posackim podsumowanie nauk Moody'ego oraz innych badaczy doświadczeń z pogranicza śmierci, dokonane przez S. Rose'a, prawosławnego mnicha, mistyka, a jednocześnie badacza okultyzmu:HYPERLINK \l "p2"2

1. Nie należy bać się śmierci.

2. Nie ma przyszłego sądu i nie ma piekła.

3. Śmierć nie jest takim niepowtarzalnym i ostatecznym doświadczeniem, jak to jest opisane w doktrynie chrześcijańskiej. Jest raczej tylko nieszkodliwym przejściem do "wyższego stanu świadomości".

4. Celem życia na ziemi i życia po śmierci nie jest wieczne zbawienie własnej duszy. Jest to raczej nieograniczony proces "wzrastania" w "miłości", "rozumieniu" i "samorealizacji".

5. Doświadczenia "pośmiertne" i "pozacielesne" są same w sobie przygotowaniem do życia po śmierci.

W kontekście teorii Moody'ego przypomnijmy sobie naukę Kościoła katolickiego na temat śmierci i życia po śmierci.

Po pierwsze, śmierć jest kresem życia ziemskiego. "Ten aspekt śmierci jest pewnym przynagleniem dla naszego życia; pamięć o naszej śmiertelności służy także jako przypomnienie, że mamy tylko ograniczony czas, by zrealizować nasze życie" (KKK, 1007).

Po drugie, śmierć jest konsekwencją grzechu. "Urząd Nauczycielski Kościoła, który autentycznie interpretuje wypowiedzi Pisma Świętego i Tradycji, naucza, że śmierć weszła na świat z powodu grzechu człowieka" (KKK, 1008). Posłuszeństwo Jezusa, który przyjął dobrowolnie cierpienie śmierci, przemieniło przekleństwo śmierci w błogosławieństwo (KKK, 1009). Dzięki więc Chrystusowi śmierć chrześcijańska ma sens pozytywny. W śmierci bowiem Bóg powołuje człowieka do siebie. "Chrześcijanin, który łączy własną śmierć ze śmiercią Jezusa, widzi śmierć jako przyjście do Niego i jako wejście do życia wiecznego" (KKK, 1020).

Po trzecie, "śmierć jest końcem ziemskiej pielgrzymki człowieka, czasu łaski i miłosierdzia, jaki Bóg ofiaruje człowiekowi, by realizował swoje ziemskie życie według zamysłu Bożego i by decydował o swoim ostatecznym przeznaczeniu. Gdy zakończy się "jeden jedyny bieg naszego ziemskiego żywota", nie wrócimy już do kolejnego życia ziemskiego. "Postanowione ludziom raz umrzeć" (Hbr 9, 27). Po śmierci nie ma "reinkarnacji" (KKK, 1013).

Tak więc należy pamiętać, że życie człowieka to czas na przyjęcie lub odrzucenie łaski Bożej ukazanej w Chrystusie. Śmierć kończy ten czas. "Każdy człowiek w swojej nieśmiertelnej duszy otrzymuje zaraz po śmierci wieczną zapłatę na sądzie szczegółowym, który polega na odniesieniu jego życia do Chrystusa i albo dokonuje się przez oczyszczenie, albo otwiera bezpośrednio wejście do szczęścia nieba, albo stanowi bezpośrednio potępienie na wieki" (KKK,1022).

Książki Moody'ego nie są jedynymi, które podważają naukę Jezusa Chrystusa. Niebezpieczeństwo polega na tym, iż zarówno ten autor, jak i wielu innych, cytują Biblię, stawiając ją na równi z tekstami okultystycznymi czy spirytystycznymi. Katolicy, którzy czytają tego typu literaturę powinni wnikliwie analizować czytane teksty i porównywać je z Pismem Świętym oraz nauką Kościoła katolickiego.

Joanna Jarzębińska-Szczebiot, Marek Szczebiot

HYPERLINK \l "1"1 Cyt. za: Posacki A., Spór o duchy. Nasz Dziennik 2005 nr 255, s. 14

HYPERLINK \l "2"2 Cyt. za: tamże s. 14-15



ęęłęóAndrzej Wronka

Czym się różni proroctwo od wróżby?

Odrzucając wiarę w horoskopy możemy jednak spotkać się z przypadkami przepowiedni, które wprawiają w zadziwienie. Co o nich sądzić?

Poruszając temat horoskopów i wróżb, często słyszę argument, że przepowiednia jakiejś Cyganki sprawdziła się. Pomijam tu fakty ogólnikowych przepowiedni z gazet, gdzie zawsze się coś spełnia, czy wyćwiczenia cygańskiego, gdzie obserwując reakcję naszej twarzy, jak też pewne ożywienie, gdy zaczyna np. temat narzeczonej. Cyganka, widząc to, podchwytuje go i rozwija. Tu zatrzymajmy się nad sytuacjami, które naprawdę "ścinają z nóg".

Wyobraźmy sobie następującą sytuację: mieszkam w Przemyślu, w któreś wakacje wyjechałem do Szczecina. Jestem tu pierwszy raz, nikogo nie znam. Podchodzi do mnie wróżka, która również mnie nie zna i chce mi powróżyć. Co się okazuje: powiedziała mi z dokładnością, co do centymetra ustawienie mebli w moim pokoju sprzed pięciu lat, z kim tam byłem, co robiłem... Co więcej, zapowiedziała, że za 4 lata spotka mnie to i to, z tą i tą osobą w tym i w tym miejscu. Oczywiście nie brałem sobie tego do głowy, ale minęło 4 lata i niemalże co do joty wszystko się sprawdziło. Jak to wyjaśnić, czyż nie jest to dowód, że w horoskopach i wróżbach coś tam jednak jest, przecież nie sposób tego wytłumaczyć ani machlojką, ani prawdopodobieństwem zgadnięcia.

Te niesamowite sytuacje rzeczywiście nie są wynikiem, ani manipulacji i wprawnej obserwacji, ani też zwykłym ogólnikowym trafianiem. Jednakże nie są argumentem za wróżkami i horoskopami, które Biblia jednoznacznie potępia (por. Wj 22,17; Kpł 19,31.20,6-7; Pwt 18,10-12; Jr 27,9). Jak więc je wyjaśnić?

Odpowiedź znajdujemy w Słowie Bożym. Dzieje Apostolskie opisują podobny przypadek: "Kiedyśmy szli na miejsce modlitwy, zabiegła nam drogę jakaś niewolnica, opętana przez ducha, który wróżył. Przynosiła ona duży dochód swym panom. Ona to, biegnąc za Pawłem i za nami, wołała: 'Ci ludzie są sługami Boga Najwyższego, oni wam głoszą drogę zbawienia'. Czyniła to przez wiele dni, aż Paweł mając dość tego, odwrócił się i powiedział do ducha: 'Rozkazuję ci w imię Jezusa Chrystusa, abyś z niej wyszedł'. I w tejże chwili wyszedł. Gdy panowie jej spostrzegli, że przepadła nadzieja ich zysku, pochwycili Pawła i Sylasa, zawlekli na rynek przed władzę..." (Dz 16, 16-19).

Zwrócimy uwagę, iż wspomniana niewolnica przez wróżby przynosiła duży dochód swoim panom, a więc musiała czynić to trafnie. Wróżyła, ale czyniła to z natchnienia demona. Gdy św. Paweł w imię Jezusa Chrystusa, wypędził demona, ona nic nie umiała przepowiedzieć. Dlatego też "panowie jej spostrzegli, że przepadła nadzieja ich zysku". I to jest wyjaśnienie tych zadziwiająco trafnych wróżb. Jeżeli ktoś przepowiada nam trafnie przyszłość za pomocą horoskopów, wróżb, senników egipskich itp., to nigdy to nie pochodzi od Boga.

Ale powie ktoś: "Przecież Pan Bóg dawał prorocze sny i proroctwa, które też się sprawdzały. Zgadza się, ale nigdy Pan Bóg nie dawał tego za pomocą wróżb czy horoskopów. Zwróćmy uwagę, że jeżeli Bóg daje proroczy sen czy proroctwo to zawsze daje łaskę tłumaczenia tego. Józef miał proroczy sen, ale nie musiał iść do wróżki, lub korzystać z jakiegoś sennika egipskiego, by go wytłumaczyć (por. Rdz 41). W chrześcijaństwie jest dar (charyzmat) proroctwa, ale dzieje się to najczęściej podczas modlitwy, spotkania chrześcijańskiego, ale nigdy poprzez wróżby i horoskopy.

Dlatego też jeżeli ktoś odwołuje się do senników, wróżb, horoskopów, widm czy wahadełek, nie działa z natchnienia Bożego, co więcej postępuje wbrew Bogu i otwiera drzwi swej psychiki, serca i duszy demonowi. Szatan może wyleczyć twoje ciało, przepowiedzieć ci pewne wydarzenia z przyszłości (por. Mt 24,24), ale on zawsze upomni się o swoje. Dlatego pomocy i odpowiedzi na nurtujące cię pytania szukaj w Słowie Bożym i nauce Kościoła, a nigdy nie będziesz oszukany. (c.d.n.)

opr. aw/aw



ęęłęó
HYPERLINK "http://www.pk.poznan.pl"FPRIVATE "TYPE=PICT;ALT="


Jadwiga Knie-Górna

Powrót klątwy



Firma świadczy odpłatnie usługi w sferze działania złych mocy. Firma oferuje rzucanie złych klątw i negatywnych uroków oraz sprowadzanie pecha i nieszczęść na wskazane osoby" - to nie cytat pochodzący z zamierzchłej i zacofanej epoki, ale współczesna oferta firmy, która właśnie rozpoczęła swoją działalność.

Na innej stronie internetowej czytamy reklamę: „Współpracujemy wyłącznie z wykwalifikowanymi mediami, które wykonują czynności magiczne. Czynności te polegają na rzucaniu uroków, zaklęć tylko negatywnych". Jest też firma, która prócz przekazywania złej energii, używa także specjalnej mikstury. Chcesz mieć spokój ze złą teściową, sprowadzić nieszczęście na szefa lub chcesz odmienić los koleżanki, której zbyt dobrze się powodzi -wystarczy, że wydasz 50 złotych, a twoje problemy znikną, tak twierdzą firmy oferujące swoje „niekonwencjonalne" usługi.

Interes ponoć kwitnie, zatem słynne zdanie Ptolemeusża, że „mądry człowiek panuje nad gwiazdami, tzn. nad skłonnością, jaka wynika z układu gwiazd. Natomiast głupcy dają się przez nie całkowicie prowadzić, jakby nie używali rozumu", niestety wciąż jest aktualne. Popularność tego typu praktyk niewątpliwie świadczy o odchodzeniu od wiary chrześcijańskiej. Jeden z najwybitniejszych współczesnych religioznawców, Mircea Eliade, uważa, że „uczestnictwo w okultyzmie stanowi jeden z najskuteczniejszych (...) środków krytykowania i odrzucania religijnych i kulturalnych wartości Zachodu".

Bezmyślność furtką dla zła

Egzorcyści ostrzegają, że w Polsce jest kilka przestrzeni, które szczególnie są narażone na działanie szatana. Należą do nich: wywoływanie duchów, wróżbiarstwo, energoterapia, muzyka satanistyczna w wielu odmianach, Wschód z jego technikami medytacyjnymi i sztukami walki, medycyna niekonwencjonalna z homeopatią włącznie. Wygląda na to, że zbyt rzadko zaglądamy do Katechizmu Kościoła Katolickiego, który zwraca nam uwagę, że „korzystanie z horoskopów, astrologia, chiromancja, wyjaśnianie przepowiedni i wróżb, zjawiska jasnowidztwa, posługiwanie się medium są przejawami chęci panowania nad czasem, nad historią czy nad ludźmi, a jednocześnie pragnieniem zjednania sobie ukrytych mocy. Praktyki te są sprzeczne ze czcią i szacunkiem, które należą się jedynie Bogu".

Czytając ogłoszenie o rzucaniu uroków, z lekkim uśmieszkiem zadajemy sobie pytanie, czy człowiek wierzący w Boga powinien wierzyć w rzucanie klątw i uroków? Ksiądz "Jan Szymborski z archidiecezji warszawskiej, jeden z najstarszych i najbardziej doświadczonych polskich egzorcystów, uważa, że jak najbardziej.

- Rzucanie klątw i uroków jest możliwe przez otwarcie się konkretnej osoby na działanie złego ducha czy też złych duchów oraz przekazanie tej negatywnej mocy na innych -tłumaczy ksiądz Eugeniusz Guździoł, egzorcysta archidiecezji poznańskiej. Zdaniem poznańskiego egzorcysty nie pozostajemy bezbronni wobec tych praktyk. Osoby wierzące w Jezusa Chrystusa mogą czerpać moc od Tego, który jest Synem Bożym, czyli kimś nieporównywalnie większym i silniejszym. To, co jest naszym praktykowaniem wiary, począwszy od przyjęcia sakramentu chrztu świętego 'poprzez udział w Eucharystii, przyjmowanie Komunii świętej, modlitwę, czytanie Biblii, przystępowanie do sakramentu pokuty, jest naszą najskuteczniejszą tarczą ochronną przed atakami złych duchów.

Ksiądz Eugeniusz Guździoł wierzy także w ogromną siłę modlitwy. Jego zdaniem, także dzieci nie pozostają bezbronne wobec złych duchów. W łonie matki chroni je zarówno ogromna siła miłości macierzyńskiej, jak i życie matki w stanie łaski uświęcającej. Po urodzeniu dziecko chroni sakrament chrztu świętego oraz ufne powierzanie dziecka Jezusowi.

- W ostatnim czasie szatan niezwykle się uaktywnił - uważa ksiądz Jan Szymborski. Nasilenie jego działania jest tak ogromne, że dla księdza Jana doba stała się zbyt krótka - tak wiele osób bowiem zwraca się do niego o pomoc. O tym, że szatan coraz energiczniej miesza w naszej rzeczywistości, potwierdza także fakt systematycznego powiększania się liczby egzorcystów, których w Polsce obecnie jest blisko siedemdziesięciu.

Szatan idzie z duchem czasu

Szatan, czyli upadły anioł, jest bardzo inteligentny. Wciąż zaskakuje swym negatywnym działaniem, wymyślając nowe przestrzenie swej aktywności. Często używa ludzi do realizacji swych planów. Zdaniem księdza Jana Szymborskiego, coraz częściej dręczy ludzi, którzy otwarli się na jego działanie. Dręczenia szatana dotykają wszystkich sfer człowieka. Pierwsze jego działanie to wprowadzenie zamętu w intelekcie człowieka- rzeczy złe ukazuje jako dobre i .odwrotnie, rzeczy dobre jako złe. Potem działa na sferę duchową, człowiek wskutek dręczenia staje się bezwolny i nie ma wewnętrznej siły, nie ma także zapału do jakichkolwiek działań. Szatan nie odpuszcza też sfery emocjonalnej, to dzięki niemu we współczesnym człowieku istnieje tak silna tęsknota za przyjemnościami, jak choćby zadowolenie w sferze seksu, który we współczesnej dobie stał się najważniejszym celem uwielbienia.

- Szatan próbuje stworzyć pewne sektory zepsucia moralnego: poprzez odciąganie ludzi od świętowania niedzieli, promowanie mentalności homoseksualnej, aprobatę dla związków bez ślubu i inne - dodaje ksiądz Eugeniusz Guździoł.

Na sferę psychiki szatan działa poprzez wywoływanie lęków. Zdaniem księdza Szymborskiego, takich lęków, które wywołują ogromne cierpienia, w latach ubiegłych nie było. Szatan atakuje też ciało, często czyni to przez wywoływanie objawów choroby. O tym, czy choroba jest skutkiem otwarcia się na złe moce, orzekają specjaliści: przede wszystkim psychologowie i psychiatrzy. Niejednokrotnie osoba cierpiąca odwiedza wielu lekarzy, a w końcu trafia i do egzorcysty.

Szatan dla ludzi inteligentnych, wykształconych i wierzących stał się mitem zamierzchłej przeszłości, trochę też z winy Kościoła, który temat szatana dość skutecznie odsunął od wiernych przez niepodejmowanie tego zagadnienia. Zdaniem księdza Jana Szymborskiego, cała uwaga współczesnego świata zwrócona jest na wymiar materialny.

-Jest coraz więcej ludzi, którzy poza nim niczego nie zauważają, a przede wszystkim zapominają, że świat aniołów jest bardzo bogaty. Składa się zarówno z tych dobrych, którzy opowiadają się za Bogiem, działają miłością, są nam dawani przez Boga do wspierania, jak i z tych złych, którzy się od Boga odwrócili, by żyć w nienawiści i zazdrości - stwierdza ksiądz Jan Szymborski.

Zanim wsadzisz rękę w gniazdo żmij

Zanim ktoś wyruszy po. radę do wróżki czy bioenergoterapeuty warto, żeby zdał sobie sprawę, że osoby te mają kontakt z demonami. Ksiądz Jan Szymborski mówi, że ich wiedza i siła wypływa tylko i wyłącznie ze świata szatana.

- Każde zwracanie się wprost do złego ducha przez osoby świeckie jest bardzo niebezpieczne, jest wsadzeniem ręki w gniazdo os czy żmij. Każde zwrócenie się, nawet żartem, do szatana nie pozostaje bezkarne -przestrzega ksiądz Jan Szymborski. Upadły anioł działa jak wędkarz, który, żeby zwabić swoją ofiarę, na końcu wędki wystawia coś smacznego. Dobry smak tej przynęty jest jednak bardzo krótkotrwały. Niesmak po niej pozostaje na długo i jest trudny do -usunięcia.

Dlaczego Pan Bóg pozwala szatanowi nastawać na naszą wolność? Ponieważ wolność człowieka nie jest fikcją. Po to otrzymaliśmy od Boga wolność, aby każdy z nas dobrowolnie opowiedział się, po której stoi stronie - dobra czy zła. Zdaniem księdza Szymborskiego, wolność stanowi najwspanialszy dar Boga dla ludzkości, dar, który świadczy o wartości człowieka.

opr. mg/mg

ęęłęóks. Marek Dziewiecki

Kształtowanie serca



Wstęp

Człowiek, który kocha, żyje także wtedy, gdy jego serce przestaje bić.

Serce jest symbolem człowieka. W szczególny sposób jest symbolem jego wnętrza, jego wrażliwości i miłości. Jest lustrem naszych pragnień i przeżyć. W taki właśnie sposób serce człowieka ukazuje Pismo Święte, jak również literatura, sztuka, tradycja i mądrość ludowa. Takie też znaczenie nadajemy sercu w naszym codziennym doświadczeniu.

Powiedzieć o kimś, że jest człowiekiem prawego serca, to szczyt wyróżnienia. Z kimś takim chcemy przebywać, rozmawiać, nawiązywać przyjaźń. Komuś takiemu jesteśmy skłonni zaufać bez lęku, że nas oszuka czy rozczaruje. Z kolei człowiek bez serca, czy człowiek podłego serca, to określenie kogoś, kto krzywdzi, kto jest bezlitosny i okrutny. Kogoś takiego boimy się i unikamy.

Troska o szlachetne serce jest podstawą pracy nad sobą i kryterium dojrzałości. Dla chrześcijanina ostatecznym wzorem w kształtowaniu własnego serca jest Bóg. Ten Bóg, który jest miłością, który kocha nas nad życie i którego serce zaskakuje nas fantazją miłości i czułości. Nasze serca są stworzone na wzór Boskiego Serca, które do końca objawiło się w przebitym na krzyżu Sercu Zbawiciela.

Bóg zna moje serce bardziej niż ja. On dokładnie wie o tym, co dzieje się w moim wnętrzu. Bóg czyta w moim sercu z taką łatwością, z jaką ja czytam otwartą książkę. Bóg wie, że moje serce bywa czasem z kamienia, że jest ono niekiedy niewrażliwe nie tylko na innych ludzi i ich potrzeby, ale nawet na mój własny los. Właśnie dlatego Bóg czuwa nad moim sercem. On jest chirurgiem miłości, który potrafi zamienić moje serce z kamienia na serce kochające i czułe. Oczywiście tylko wtedy, gdy ja - pacjent samego Boga - zgadzam się na zamianę starego serca na nowe i gdy szczerze współpracuję z Miłością w przemianie własnego wnętrza. Jeśli jednak odrzucam miłość Bożą i ludzką, wtedy moje serce staje się straszliwie niespokojne. Wtedy budzi mnie ono w środku nocy i ogromnie cierpi razem ze mną.

Praca nad sobą to praca nad sercem. To rzeźbienie w sobie serca świętego, podobnego do Serca Jezusa. Pierwsze pytanie w odważnym rachunku sumienia, to nie pytanie o moje poszczególne czyny, ale pytanie o moje serce. Bo to przecież z serca pochodzą dobre lub złe myśli, Boże lub grzeszne pragnienia, słowa miłości lub pogardy, czyny szlachetne lub niegodne człowieka. To w sercu rozstrzyga się decydująca walka między dobrem a złem, zanim jej wynik objawi się w moim zewnętrznym zachowaniu.

Niniejsza publikacja to pomoc dla tych wszystkich, którzy troszczą się o własny rozwój i chcą stawać się ludźmi dobrego serca, które kocha z radością. Jeśli takie właśnie są Twoje marzenia, to ta książeczka powstała właśnie dla Ciebie. Weź ją do ręki z otwartym sercem, aby Twoje serce stało się większe niż Ty...

1. Serce dobre

Dobroć to więcej niż życzliwość; to wierna i ofiarna miłość.

Niektórzy sądzą, że mają dobre serce, bo martwią się o głodujące dzieci w Afryce (którym nigdy nie pomogą) lub dlatego, że troszczą się o los zwierzą albo o ochronę środowiska naturalnego. Są to oznaki wrażliwości serca, ale z pewnością serce dobre mierzy się znacznie bardziej wymagającymi kryteriami. Człowiek, który jedynie toleruje ludzi, albo który odnosi się życzliwie tylko do tych, od których sam doznaje życzliwości, może żyć w zgodzie z innymi, ale to jeszcze nie znaczy, że ma dobre serce.

Serce dobre ma ten człowiek, który kocha w sposób bezinteresowny, wierny i ofiarny. Bóg stworzył człowieka z miłości i dlatego miłość jest kluczem do zrozumienia najgłębszych pragnień ludzkiego serca. Poza miłością nasze życie staje się niezrozumiałe i nieludzkie. Pod wpływem miłości człowiek staje się tak mocny i dojrzały, że zaskakuje nie tylko innych ludzi, ale nawet samego siebie. Życie zaczyna się od poczęcia, ale radość zaczyna się od miłości.

Żyjemy w cywilizacji, która często myli miłość z jej karykaturami. W konsekwencji wiele osób przeżywa wiele rozczarowań i cierpień. Dojrzała miłość wymaga nie tylko dobroci, ale też inteligencji i mądrości. To najbardziej skomplikowane zachowanie, na jakie może zdobyć się człowiek. Krzywdzić siebie i innych ludzi potrafi każdy z nas. Kochać wiernie i mądrze potrafią niestety nieliczni ludzie dobrego serca. Mądra i wierna miłość ma tylko jedno «ograniczenie»: nie może nikogo skrzywdzić. Taka miłość zdumiewa i zaskakuje. Daje siłę, by iść drogą świętości, którą wskazuje mądrość.

Dobroć i mądrość to dwa oblicza tej samej rzeczywistości. Najbardziej porażający przejaw braku mądrości to inteligentny egoista. Mądrość bowiem to korzystanie z inteligencji, wiedzy i wykształcenia wyłącznie w jednym celu: po to, by kochać. Człowiek mądry rozumie, że bezinteresowna i dojrzała miłość nie jest naiwnym poświęceniem, lecz zyskiem. Rozumie też, że ci, których kocha, nie mają prawa, by go krzywdzić. Mądrość pozwala odróżnić miłość od naiwności. Serce dobre nie jest zatem nigdy sercem naiwnym.

Człowiek dobrego serca wie, że życie zaczyna się od poczęcia, ale prawdziwy rozwój i radość zaczyna się od miłości.

Każdy z nas chce być kimś szczęśliwym i radosnym. Do szczęścia potrzebujemy wielu rzeczy i umiejętności. Jednak tym, co decyduje o naszym losie, jest doświadczenie miłości. Nawiązując do myśli Kartezjusza można przyjąć zasadę: Myślę, to znaczy, że jestem, ale dopiero wtedy, gdy kocham, mogę być szczęśliwy. Ludzie, którzy nie czują się przez nikogo kochani i którzy nie uczą się kochać, stają się agresywni i okrutni nawet wobec samych siebie. Jeden z szesnastolatków zwierzył mi się z tego, że od roku regularnie pije piwo i że chyba jest już alkoholikiem. Na koniec rozmowy odsłonił swój największy dramat: „Wiem, że wyrządzam sobie krzywdę, ale jest mi już zupełnie obojętne, co się ze mną stanie, gdyż moi rodzice mnie nie kochają i ja siebie też już nie kocham”.

Gdy nie ma nikogo, kto troszczy się o nas, komu na nas zależy, kto cieszy się nami, wtedy nasze życie traci sens. Wtedy wpadamy w rozpacz. Wtedy nie mamy siły, by normalnie uczyć się i pracować, by stawiać sobie mądre wymagania, by ocalić w nas wielkie marzenia i aspiracje, by przygotować sobie szczęśliwą przyszłość. Miłość jest nam potrzebna do życia tak samo, jak pokarm i tlen. Jednak każdy z nas doświadcza, że nawet najbliższe nam osoby czasami nie potrafią nas zrozumieć i kochać. Innym razem my sami zadajemy ból tym, których szczerze chcemy kochać. W takich chwilach pojawia się zwątpienie, czy miłość istnieje i czy można na niej zbudować ludzkie życie. Pojawia się pytanie: czy warto mieć serce dobre, które kocha?

Ze względu na te pytania i wątpliwości miłość kojarzy mi się nieraz z UFO. W obu bowiem wypadkach mamy do czynienia z tajemnicą, która nas fascynuje i niepokoi. Czujemy, że miłość krąży - na podobieństwo nieznanych obiektów latających - w nas i wokół nas. Jednak trudno jest nam ją zidentyfikować. Zdarza się, że bierzemy za miłość coś, co w rzeczywistości nie jest miłością, lecz jedynie nastrojem, popędem czy pożądaniem. Z drugiej strony część ludzi uważa, że miłość - tak, jak UFO - w ogóle nie istnieje, że jest ona jedynie wyrazem naszych dziecięcych marzeń i naszej naiwności. Takie przekonanie pojawia się zwykle w obliczu bolesnej krzywdy, w obliczu odrzucenia czy upokorzenia. Na szczęście są ludzie, którzy własnym życiem świadczą o tym, że miłość istnieje, że oni ją spotkali i pokochali. Ci ludzie są szczęśliwi nawet wtedy, gdy brakuje im pieniędzy, gdy nie mają modnych ubrań czy gdy spotykają ich poważne życiowe trudności.

Człowiek dobrego serca ma świadomość, że życie poza miłością jest męczeństwem i agonią, jest powolnym umieraniem. Ma też świadomość, że najlepsze serce ma Jezus Chrystus — Bóg, który z miłości do nas stał się człowiekiem. Dobroć Jego serca była wręcz widzialna poprzez Jego obecność, pracowitość i czułość. Jego serce jest tak dobre, że pozwolił się raczej zabić na krzyżu, niż przestać nas kochać. Postanowił też pozostać z nami w Eucharystii, żebyśmy mogli karmić się Jego dobrym sercem i dosłownie jeść Jego miłość.

Człowiek dobrego serca potrafi — na wzór Jezusa - kochać wszystkich ludzi. Także tych, którzy nie kochają nawet samych siebie. Człowiek dobrego serca wsłuchuje się w pragnienia innych ludzi i znajduje radość w byciu darem dla innych.

2. Serce spokojne

Serce człowieka potrzebuje zakotwiczenia w Bogu.

Życie człowieka na tej ziemi nie jest takie, o jakim marzymy w niebie. Każdy dzień przynosi radość, ale i cierpienie, miłość i nadzieję, ale też poczucie zagrożenia i bolesne nieraz krzywdy. Czasem przeżywamy słoneczne dni, a nasze serca wykrzykują z radości. Innym razem pojawiają się bolesne nastroje, a nawet emocjonalne burze. Jeszcze inne dni podobne są do pochmurnej pogody. W takie dni w prawdzie nic złego się nam nie dzieje, ale też nie przeżywamy życia jako święta. Czasami bywają i takie dni, które stają się nieznośnym ciężarem i wydaje się, że oto zbliża się koniec naszego świata. Właśnie dlatego życie wieczne na tej ziemi byłoby czymś okrutnym i to pomimo naszej tęsknoty za wiecznym istnieniem.

Zmienność wydarzeń i nastrojów najbardziej odczuwa nasze serce. Jakże często jest ono niespokojne. Jakże wiele w nim emocjonalnych burz i bolesnych pytań. Jakże często nasze serce czuje głód miłości, bliskości, czułości, bezpieczeństwa. I to nawet wtedy, gdy czujemy się bardzo kochani przez Boga i niektórych ludzi.

Nasze serce niełatwo poddaje się rozumowi i zdrowemu rozsądkowi. Niechętnie wyciąga wnioski z minionych doświadczeń i - jak zauważa B. Pascal - ma własne racje, których nie zna rozum. Nic więc dziwnego, że serce jest zmienne, jak zmienne i zaskakujące bywają nasze nastroje. Często serce nas zaskakuje, promieniując niespodziewaną radością. Innym znowu razem serce nas rozczarowuje, bo podąża za niedojrzałymi pragnieniami czy złudnymi nadziejami.

Serce niedojrzałe i zmienne staje się dla nas wielkim zagrożeniem. Takie serce zaskakuje nas pragnieniami, które mogą być groźne. Mogą wręcz prowadzić do śmiertelnych uzależnień. Serce człowieka w taki właśnie sposób może związać się z alkoholem, narkotykiem, cielesnym pożądaniem, a także z nienawiścią, przemocą czy rozpaczą.

Właśnie dlatego serce człowieka potrzebuje zakotwiczenia. Potrzebuje prawdziwego skarbu, z którym się zwiąże, żeby nie szukać pozornych skarbów, które nie mogą przynieść nam radości i zaspokoić głodu serca. Gdy serce nie jest zakotwiczone w bezpiecznym porcie, wtedy staje się podobne do statku miotanego falami wzburzonego morza w kierunku, którego nie sposób przewidzieć.

Jedynym bezpiecznym portem dla ludzkiego serca jest Bóg - Miłość. Serce zakotwiczone w Bogu to serce, które kocha Boga nade wszystko. I właśnie dlatego może one bardzo mocno i wiernie kochać ludzi. Serce zakotwiczone w Bogu to serce, które nigdy nie oddziela miłości do Boga od miłości do ludzi. To serce, które wie, że nie może kochać człowieka, jeśli nie kocha Boga.

Serce zakotwiczone w Bogu to serce rozmodlone. To serce, które codziennie wychodzi na spacer z Bogiem, by zakotwiczyć się w Miłości jeszcze silniej niż wczoraj. To serce skruszone, bo świadome, że poza Bogiem nie znajdzie wyciszenia i pokoju. Takie serce czuje się bezpieczne, bo kochane przez Kogoś, kto kocha najbardziej, bo jest samą Miłością.

Serce zakotwiczone w Bogu jest wolne od lęków i od grzechów. To serce spokojne i święte. Miał rację Augustyn, gdy wołał: „Niespokojne są serca nasze, dopóki nie spoczną w Bogu.”

Szczęśliwi są ci ludzie, którzy zakotwiczyli swoje serca w Bogu tu i teraz, dzisiaj. Ich serca pozostają radosne i spokojne niezależnie od przeżywanych wydarzeń i nastrojów. Serce jest skarbem człowieka, gdy w nim mieszka największy skarb — Bóg, który jest miłością i który uczy kochać.

3. Serce czyste

Poza miłością czystość nie jest zrozumiała, ani możliwa.

Jednym z pozytywnych zjawisk w naszych czasach jest troska o czystość. Troska ta dotyczy wielu sfer: higieny osobistej, czystej, zdrowej żywności, higieny psychicznej. Bardzo popularna jest także troska o czystość środowiska naturalnego: powietrza, wody, gleby, lasów.

Są jednak takie dziedziny życia, w których troska o czystość i ekologię nie jest „poprawna” politycznie. Dotyczy to zwłaszcza sfery seksualnej. Nie jest to przypadek. Na nieczystej seksualności można bowiem najwięcej i najłatwiej zarobić. Tyle tylko, że kosztem człowieka, jego straszliwych nieraz cierpień, zniewoleń i grzechów. W dziedzinie seksualności dominująca obecnie ideologia i moda zachęca wręcz do tego, co człowieka zanieczyszcza i co niszczy jego zdrowie.

Klasycznym przykładem w tym względzie jest agresywna promocja hormonalnych środków antykoncepcyjnych, które powodują, że zbędne hormony krążą po całym organizmie i w dramatyczny sposób zaburzają jego zdrowe funkcjonowanie. Wystarczy przeczytać ulotki, dołączone do hormonalnych środków antykoncepcyjnych przez ich producentów, aby przekonać się, z jak niebezpieczną substancją mamy tu do czynienia.

Drugim wymiarem, w którym czystość jest „niepoprawna” politycznie, to sfera zachowań seksualnych. Im bardziej jest ktoś w tej sferze nieczysty i zaburzony, tym bardziej jest promowany w mass-mediach i tym bardziej ukazywany jest przez niską kulturę jako ideał, jako ktoś „nowoczesny i postępowy” (warto zauważyć, że tego określenia używa się obecnie najczęściej wobec tych osób, które są bezmyślne i które nie potrafią kochać). „Poprawna” politycznie jest obecnie seksualność oderwana od miłości, płodności i odpowiedzialności, a zatem seksualność odczłowieczona, okrutnie zbanalizowana, traktowana jako nic nie znaczący epizod. W takim kontekście dbałość o czystość ciała i serca, a nawet o zdrowie fizyczne, jest traktowana jako przejaw... zacofania.

Tymczasem serce czyste to serce mądre. A takie serce nie wpuszcza do własnego wnętrza żadnych śmieci, a zatem żadnych prymitywnych myśli, żadnych wyuzdanych wyobrażeń, żadnych wulgarnych i grzesznych zachowań. Serce czyste nie wpuszcza do własnego wnętrza niczego, co człowieka plami i poniża, co sprawia, że człowiek poniewiera własną godność i że zaczyna brzydzić się samym sobą.

Serce czyste to serce, które kocha. Poza miłością czystość serca, a w konsekwencji także czystość w zachowaniach i kontaktach międzyludzkich, nie jest ani możliwa, ani zrozumiała. Miłość najlepiej chroni czystość. Bardziej niż zasady moralne, normy obyczajowe czy dobra wola człowieka. Miłość nie ma niczego do ukrycia. Miłość nie jest nigdy bezwstydna. Miłość najlepiej chroni przed myleniem zakochania czy pożądania z troską o drugiego człowieka. Miłość jest gwarantem i szczytem czystości. Właśnie dlatego nie ma czystości bez miłości.

Czystość jest chroniona przez potrójną do miłość: do Boga, do samego siebie i do bliźniego. Czystość jest najpierw chroniona przez miłość do Boga. Kto kocha Boga, ten jest Mu wdzięczny za powołanie do świętości i do czystości, ten chroni w sobie godność dziecka Bożego i nie odda tej godności ani za chwilę fizycznej przyjemności, ani za pieniądze, ani za karierę.

Czystość jest chroniona także przez dojrzała miłość wobec samego siebie. Kochać siebie to stawiać sobie wymagania troszczyć się o własny rozwój. Kochać siebie to dążyć do świętości, bo wtedy jestem najszczęśliwszy. Ten, kto kocha siebie, nie ubrudzi siebie nieczystą myślą czy rozmową, nieczystym słowem, obrazem, filmem czy zachowaniem.

Czystość jest chroniona ponadto przez miłość do drugiego człowieka. Jeśli dajemy komuś prezent, to staramy się nie tylko o to, by był pięknie opakowany, ale też dbamy o to, by był czysty w środku. Nie chcemy dać nikomu zniszczonej książki czy brudnej koszuli. Tym bardziej ten, kto kocha, nie chce dać drugiej osobie brudnego serca, brudnej przyjaźni czy brudnej miłości małżeńskiej. Chcę być czystym darem dla kogoś, kogo kiedyś pokocham tak bardzo, że na zawsze połączymy naszą miłość, nasze losy i nasze ciała, decydując się na małżeństwo i rodzinę.

Czystość nie jest zatem jakiś strasznym i zbędnym obowiązkiem czy przejawem zacofania. Czystość serca jest zaszczytem i przywilejem. Jest świadomością, że nie ma czystości bez miłości, ale też świadomością, że nie ma miłości bez czystości. Nie wystarczy tu jednak czystość i poprawność w zachowaniach zewnętrznych. Czystość zaczyna się od serca. Chrystus nie pozostawia nam w tym względzie żadnych wątpliwości: człowiek czysty nawet wzrokiem nie skrzywdzi drugiej osoby i nie potraktuje jej jak rzeczy! Czystość to ostatecznie świadomość, że nikt z nas nie jest rzeczą, którą się pożąda czy którą się używa dla własnej przyjemności, ale jest osobą, którą się kocha.

Nic więc dziwnego, że najtrudniej jest zachować czystość tym, którzy nie kochają. Tacy ludzie nie mają ani motywów, ani siły, by zatroszczyć się o czystość serca i czystość więzi międzyludzkich. Ich relacje są bardzo powierzchowne. Ponadto — jak każdy, kto nie kocha i nie jest kochany - są tacy ludzie są pełni cierpienia. A to sprawia, że seksualność staje się dla nich chorobliwie atrakcyjna. Podobnie jak alkohol, narkotyk, czy przemoc. A zatem jak wszystko, co obiecuje choćby chwilę ulgi i czy fizycznej przyjemności. Człowiek nieczysty nie ma większych marzeń ani aspiracji.

Serce czyste to serce, które kocha i które miłość traktuje jako największy skarb. Takie serce szuka radosnej czystości i czystej radości. Nic mniejszego nie może zaspokoić ludzkiego serca!

4. Serce mądre

Mądrość to używanie inteligencji i wiedzy po to, by kochać.

Jedną z wielkich aspiracji naszych czasów jest wiedza i wykształcenie. Wielu młodych ludzi dysponuje obecnie znacznie większą ilością informacji o sobie i świecie, niż ich rodzice. Nie znaczy to jednak, że osiągają oni wysoki stopień mądrości. Przeciwnie, często młodzi ludzie rozumieją wprawdzie świat wokół siebie, ale nie rozumieją samych siebie. Nie wiedzą, kim są, ani po co żyją. Boją się nawet postawić sobie tego typu pytania. Uważają je za „nienaukowe”, a naukę traktują jako ostateczną wyrocznię prawdy o człowieku.

Tymczasem nauka nie zawsze związana jest z mądrością. Niemcy hitlerowskie miały znakomitych naukowców, a społeczeństwo niemieckie w latach trzydziestych XX-go wieku miało wysoki stopień wykształcenia. I właśnie to społeczeństwo wybrało na kanclerza Rzeszy A Hitlera, a zatem człowieka, który nie miał nawet matury i który włączył naukowców w realizację swoich ludobójczych planów. Również w naszych czasach nauka okazuje się zawodna. Najczęściej dzieje się tak wtedy, gdy badania naukowe finansowane są przez środowiska, które nie szukają prawdy, lecz własnych interesów. To właśnie dlatego z niektórych „badań” wynika, że najzdrowsze jest masło, a z innych, że przeciwnie — najzdrowsza jest margaryna.

Współczesna nauka jest coraz mniej naukowa. Coraz częściej zajmuje się ona subiektywnymi przekonaniami, zamiast obiektywnymi faktami. Odnosi się to zwłaszcza do nauk o człowieku. Nic dziwnego, że na początku XXI-go wieku coraz więcej ludzi wierzy w horoskopy i zabobony, we wróżby i przepowiednie. Coraz więcej też jest wśród nas ludzi naiwnych, bezmyślnych i niemądrych. Również wśród tych, którzy mają wyższe wykształcenie.

W irracjonalizm i subiektywizm popadają nawet ci, którzy powinni być specjalistami od obiektywnej prawdy o człowieku. Znaczna część „naukowców” z zakresu wychowania głosi mity i ideologiczne slogany, które z naukowego punktu widzenia są absurdalne, ale które są politycznie „poprawne”. Do takich „naukowych” mitów należy np. mit o spontanicznym rozwoju wychowanków, o wychowaniu bez stresów i bez porażek, o demokracji i tolerancji jako najwyższych wartościach w wychowaniu, czy wreszcie mit o światopoglądowej neutralności szkoły. Absurdalność tych mitów jest oczywista w świetle faktów. Tytułem przykładu popatrzmy na ostatni z wymienionych mitów.

Światopogląd to zespół przekonań danej osoby na temat człowieka i świata, na temat hierarchii wartości, zasad moralnych i sensu życia. „Neutralność” światopoglądowa w wychowaniu oznacza, że wychowawca traktuje jako równie dobry każdy rodzaj przekonań i postępowania ze strony wychowanka. W wychowaniu „neutralnym” światopoglądowo uczciwość, pracowitość i odpowiedzialność musi być tak samo traktowana, jak podłość czy okrucieństwo. Zwykle za postulatem wychowania „neutralnego” światopoglądowo kryje się nie tyle bezmyślność, co raczej cynizm. „Naukowcom” głoszącym tego typu poglądy chodzi o to, by wyeliminować z systemów pedagogicznych wszystkie inne światopoglądy, poza.... własnym, który jest zwykle najbardziej prymitywny i nieludzki.

Obecnie nauki o świecie zwykle nadal szukają faktów, ale nauki o człowieku są coraz częściej w służbie politycznie „poprawnych” fikcji. Wiedza i naukowe wykształcenie to zatem zbyt mało, by osiągnąć mądrość. Ludzie mądrzy bywają zarówno wśród naukowców, jak i wśród analfabetów. Mądrość zaczyna się tam, gdzie kończy się nauka. Żadne badania naukowe nie są w stanie odpowiedzieć na najmądrzejsze pytania, a zatem na pytania o tajemnicę człowieka, o sens jego życia i umierania, o wartość miłości i cierpienia.

Człowiek dojrzały ma nie tylko mądry umysł, ale też mądre serce. Potrafi być mądry nie tylko w myśleniu o sobie i świecie, ale również w przeżywaniu siebie i świata. Taki człowiek ma odwagę szukania prawdy o sobie i o własnym postępowaniu. Potrafi mądrze kochać każdego człowieka i w każdej sytuacji. To właśnie stanowi istotę mądrości, której nie są w stanie nauczyć nas najlepsi nawet naukowcy.

Człowiek o mądrym sercu nie poddaje się naiwności ani bezmyślności. Wie, że nie istnieje „łatwe szczęście”, a zatem szczęście oderwane od miłości i wierności, od pracowitości i zasad moralnych. Człowiek o mądrym sercu wie, że szczytem bezmyślności jest inteligentny egoista. Mądrość bowiem to wykorzystywanie inteligencji, wiedzy i wykształcenia wyłącznie w jednym celu: po to, by kochać i by przyjmować miłość.

Warunkiem osiągnięcia takiej mądrości serca jest wewnętrzne wyciszenie, codzienne wsłuchiwanie się w głos Boga i w głos sumienia, głębia duchowa i codzienna refleksja, odwaga obserwowania życia własnego i innych ludzi po to, by coraz szlachetniej postępować. Człowiek mądry wie, że nie ma mądrości bez szlachetności. Jakość myślenia o świecie zależy bowiem głównie od wiedzy i wykształcenia. Natomiast jakość myślenia o sobie, o własnym postępowaniu i o tajemnicy człowieka zależy głównie od jakości postępowania. Człowiek nieszlachetny i grzeszny nie jest w stanie być człowiekiem mądrym.

Serce mądre może nam podarować jedynie Chrystus. Takie serce karmi się mądrością Ewangelii i siłą miłości, której uczy nas Bóg w całej historii zbawienia. Szczytem mądrości jest serce czyste i święte.

opr. mg/mg

ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

HIEROGLIF CIERPIENIA

Dwa listy otrzymałem niedawno, zupełnie różne, a mówiące o tym samym: jak dziwne rzeczy Bóg potrafi uczynić z ludzkim cierpieniem! Pierwszy list napisała osoba ciężko poturbowana w wypadku samochodowym:

"W momencie, kiedy znalazłam się na masce samochodu, uświadomiłam sobie głęboko, że wszystko, o co zabiegamy, to marność nad marnościami. Liczy się naprawdę miłość, tylko miłość. Natomiast kiedy leżałam na ulicy i dzieliły mnie centymetry od kół samochodu, zrozumiałam, jakim darem jest życie. To wszystko trwało kilka sekund, a zrozumiałam wtedy więcej niż w ciągu wszystkich lat chodzenia do szkoły. W ogóle niesamowitą obecność Chrystusa czuję w czasie tych dni cierpienia. Bardzo świadomie przeżywałam stacje Drogi Krzyżowej, zabrakło tylko stacji XIII i XIV. Wiem, że ogromnie dużo ludzi modli się za mnie, dlatego mam siłę pokonywać wszelkie przeszkody. Jak bardzo dziękuję teraz Bogu za to wszystko, co ostatnio musiałam przejść i przecierpieć!"

Cierpienie drugiej mojej znajomej było zapewne trudniejsze: "Moja choroba, poczucie osamotnienia, rozpaczy i buntu, paradoksalnie przyczyniły się do mojego powtórnego nawrócenia. Obecnie nie wyobrażam sobie życia bez Jezusa. Moja droga do Niego była bolesna i trudna - i ciągle taka jest. Okres choroby i pobytów w szpitalu był jak piekło na ziemi lub co najmniej jak czyściec. Ale dopiero teraz uświadomiłam sobie: "Jak ty mogłaś być tak daleko od Jezusa? Przecież tylko w Nim jest życie!" To, co zyskałam dzięki tej chorobie, spróbowałam wyrazić w wierszu, przepraszam za rymy krakowsko-częstochowskie:

Pozwól mi Panie

zapomnieć o sobie

bym mogła życiu

dać odpowiedź pewną

co będzie ze mną

sama jeszcze nie wiem

dopóki serce zostanie to samo

Zabierz mi serce

to serce zlęknione

daj nowe siły

daj mi nową pewność

Pewność daj nową

serce nowiusieńkie

bym mogła życie

od nowa poskładać

z kawałków czystych

nie splamionych nędzą

rozpacz też zabierz

niech odejdzie w nicość

Tak odnowiona

obiecuję Panie

że radość która

ukryta jest we mnie

zabłyśnie pięknie

Ciebie oświetlając

więc Panie pozwól

chcę zapomnieć wszystko.

Proszę Ojca, Jezus żyje! Czy to nie wspaniałe? Warto jest cierpieć..."

Tutaj przypomina mi się jeszcze trzecie świadectwo, świadectwo małego dziecka. "Nie cierpię, ale uczę się cierpieć" - powiedział kiedyś wybitnemu francuskiemu pisarzowi, Claudelowi, pewien ciężko chory chłopczyk.

Kiedy ludzie cierpiący mówią takie wspaniałe rzeczy na temat cierpienia, słuchamy tego z podziwem, a może i z świętą zazdrością. Ale zarazem nie wolno nam zapomnieć o tym, że cierpienie samo w sobie to naprawdę nic dobrego i że należy z nim walczyć, usuwać je zarówno z naszego życia, jak z życia naszych bliźnich. Jest w Księdze Mądrości takie bardzo znane zdanie, że "Bóg śmierci nie uczynił ani nie cieszy się ze zguby żyjących". Otóż równie prawdziwie można powiedzieć, że Bóg cierpienia nie uczynił ani nie cieszy Go to, że Jego dzieci cierpią.

Podleganie cierpieniu, podobnie jak nasza śmiertelność, jest skutkiem i owocem naszej grzeszności. Często nawet naocznie widać, że nie byłoby tego oto cierpienia, gdyby nie mój lub cudzy grzech, mój albo twój egocentryzm, gruboskórność, niewrażliwość, itp. "Wszyscy, którzy chodzą za obcymi bogami, pomnażają swoje udręki" - wskazuje Psalmista podstawowe źródło cierpień na świecie.

To właśnie dlatego powinniśmy dążyć do tego, żeby cierpienia było na świecie jak najmniej. Z jednej strony należy usuwać przyczyny cierpienia, również jego przyczyny najgłębsze, które swe źródło mają w duszy człowieka, a których źródłem ostatecznym jest nasze odejście od Boga. Z drugiej zaś strony czymś słusznym jest zmniejszać swoje i cudze cierpienie, które już stało się faktem.

Toteż nie jest to przypadek, że właśnie cywilizacja chrześcijańska rozwinęła na niespotykaną dotąd skalę wrażliwość na człowieka chorego, również chorego psychicznie, na człowieka biednego, również nędzarza duchowego, na człowieka doznającego niesprawiedliwości, a nawet na sytuację przestępcy słusznie ponoszącego karę za swoje przewinienia.

Prowadzi to nas nieraz aż do rzucania oskarżeń przeciwko samemu Panu Bogu. Przygniecieni jakimś wielkim nieszczęściem, zapominamy o tym, że wszelkie zarzuty stawiane Bogu dotyczą naszych fałszywych o Nim wyobrażeń i nie mogą dotyczyć Boga prawdziwego. Jest przecież czymś gruntownie niemożliwym, ażeby Bóg, który jest samą Miłością, był sprawcą jakiegokolwiek zła lub czegoś niesłusznego. Powiedzmy to skrótowo: To nie Pan Bóg jest sprawcą tego, iż zapadalność dzieci na raka jest bez porównania wyższa na Górnym Śląsku niż w Białostockiem, i nie Pana Boga należy obwiniać za to, że w ostatnim półwieczu - odkąd zaczęliśmy robić doświadczenia z wybuchami jądrowymi - znacznie wzrosła liczba różnych kataklizmów, takich jak trzęsienia ziemi, tajfuny itp. Kiedy to człowiek sobie uświadomi, łatwiej zrozumieć, że to jednak niemała pochopność przypisywać od razu Panu Bogu wszystkie te cierpienia, których przyczyn nie potrafimy rozpoznać.

Pan Bóg niewątpliwie nie chciał, aby ludzie cierpieli. Ale zarazem nie chce usuwać nam cierpienia z naruszeniem naturalnego porządku przyczyn i skutków, kiedy sami je w nasze życie wprowadzamy. Czyni jednak coś bez porównania więcej: dopuszczając cierpienie, usuwa jego złowrogie żądło, jeśli tylko człowiek cierpiący w Nim zechce szukać ratunku. Cierpienie samo z siebie ma moc zmiażdżyć człowieka, Bóg jednak (i tylko On) ma moc sprawić, ażeby człowiek dotknięty cierpieniem został ocalony.

Wiele o tym czytamy w Piśmie Świętym. "Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną" (Ps 23,4). Właśnie o tym mówiły autorki cytowanych na początku listów. Temu tematowi poświęcony jest cały Psalm 91, wciąż powszechnie znany w przekładzie Jana Kochanowskiego: "Kto się w opiekę odda Panu swemu, A całym sercem szczerze ufa Jemu, Śmiele rzec może: Mam obrońcę Boga, Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga". Szczerze namawiam do przeczytania sobie całego tego Psalmu.

Autorki cytowanych listów doświadczyły jednak czegoś zdecydowanie więcej. Pan Bóg nie tylko osłonił je w czasie cierpienia i udręki. One doznały tej łaski, że cierpienie zostało przemienione w czyn duchowy i narzędzie głębszego odnalezienia Boga. Potwierdzona została w ten sposób prawda biblijnej metafory dwóch drzew, z których jedno zostało zasadzone na pustyni, drugie zaś nad nigdy nie wysychającym strumieniem. Początkowo oba drzewa rozwijały się równie pomyślnie, jako że na pustyni izraelskiej okres wegetacji trwa nieraz i kilka miesięcy. Kiedy jednak przyszły letnie upały, drzewo na pustyni uschło, bo musiało uschnąć. Natomiast to drugie drzewo tym głębiej zapuściło korzenie.

Obraz ten znakomicie opisuje dwa sposoby doświadczania takiego samego cierpienia. Kiedy człowiek w swoim cierpieniu nie chce lub nie potrafi zbliżyć się do Boga, cierpienie ma tak złowrogą moc, że może go nawet zniszczyć. Ale w moim cierpieniu mogę również powierzać się Bogu, mogę błagać Go, aby On sam zechciał się do mnie przybliżyć. Wówczas żar cierpienia nie tylko że mnie nie zniszczy, ale stanie się ze mną podobnie jak z tym drzewem nad strumieniem: tym głębiej zapuszczę korzenie ku mojemu Bogu!

Jeszcze lepiej prawdę tę oddają trzy krzyże, jakie stały na Kalwarii. Cierpienie człowieka ukrzyżowanego po lewej stronie zachowało pierwotny wymiar niszczącej i przeklętej zapłaty grzechu. Człowiek z prawej strony też zasłużył sobie na karę, ale mocą Chrystusa jego cierpienie stało się drogą powrotu do człowieczeństwa. Dlatego człowiek ten usłyszał słowa: "jeszcze dziś będziesz ze Mną w raju". I wreszcie Chrystus Pan: cierpiał za cudze grzechy, za nasze grzechy, a w swoim strasznym cierpieniu nie tylko nie dał się oderwać od swojego Przedwiecznego Ojca, lecz nas wszystkich do Niego przybliżył.

Te trzy krzyże - krzyż przeklęty, krzyż pokuty oraz krzyż zbawczy - to trzy sposoby przeżywania zewnętrznie podobnego cierpienia. Jesteśmy grzesznikami, dlatego nikt z nas nie jest godzien cierpieć wyłącznie na krzyżu Chrystusa. Zapewne nasze cierpienia dokonują się na wszystkich trzech krzyżach jednocześnie. Chodzi jednak o to, żeby możliwie jak najwięcej swoje cierpienie przeżywać na krzyżu Chrystusa Pana oraz na krzyżu dobrego łotra, i żeby jak najmniej cierpieć bezsensownie, na tym krzyżu z lewej strony.

Nie musimy rozumieć sensu naszych cierpień, ważniejsze jest to, żeby - za łaską Bożą - miały one jak najwięcej sensu. Głęboko, bardzo głęboko wyraził to Cyprian Norwid: "Hieroglif cierpienia, na ziemi niepojęty, zrozumialszy w niebie".



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

Z JAKICH GRZECHÓW POWINIEN SIĘ WYSPOWIADAĆ KOŚCIÓŁ POLSKI?

Papież Pius IX, podczas audiencji, jakiej udzielił - 16 lutego 1848 - żonie Zygmunta Krasińskiego oraz jej siostrze, księżnej Odescalchi, nazwał po imieniu trzy wielkie społeczne grzechy Polaków. Wymienił grzechy przeciw nierozerwalności małżeństwa, ucisk chłopów oraz niesprawiedliwe traktowanie Żydów. Od tamtego dnia minęło ponad półtora wieku, niemal wszystko w naszym życiu zewnętrznym zmieniło się radykalnie, a grzechy nasze są wciąż takie same. Świętość małżeństwa jest deptana o wiele częściej niż wówczas, ale w Kościele bronimy jej chyba równie gnuśnie co wtedy. I wciąż o wiele za mało mówimy w naszym Kościele o różnych dziejących się niesprawiedliwościach i za mało staramy się uwrażliwiać na różne ludzkie biedy.

Rzecz jasna, mamy jako kościelna społeczność tych grzechów więcej. Na przykład wielką winą pasterzy i wiernych jest powszechne niemal ustawianie się katolików świeckich jakby na zewnątrz Kościoła. Chyba mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że tak modne dzisiaj krytykowanie Kościoła i księży jest straszliwie skutecznym narzędziem dechrystianizowania młodego pokolenia przez własnych rodziców i dziadków, zazwyczaj przecież katolików. Od małego dziecka jesteśmy uczeni dziś tego, żeby na Kościół patrzeć od zewnątrz, jako na instytucję, o której mówi się przede wszystkim źle.

Dalej: niepojęta nasza bierność w sprawach wiary. Nawet autentycznie wierzący rodzice uciekają od pytań religijnych, jakie im stawiają ich własne dzieci. Już czterolatka, kiedy stawia trudne pytanie dotyczące wiary, rodzice zbywają byle czym. Przeciętny katolik może dziesięć razy słyszeć ten sam zarzut przeciwko wierze i nie przymusi go to do poszukania odpowiedzi choćby tylko dla samego siebie. Toteż jeżeli atmosfera społeczna jest tak przepełniona różnorodną krytyką wiary i Kościoła, myślę, że w dużej mierze wynika to z lenistwa nas, katolików.

Jeśli tych i innych naszych grzechów społecznych nie uczynimy przedmiotem naszych rachunków sumienia i spowiedzi, możemy stać się ostatnim pokoleniem Polaków, które w swojej większości należy do Kościoła katolickiego.

opr. aw/aw

ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

POWRÓT DO RAJU

Pustynia, ziemia rodząca osty i ciernie, symbolizuje w Piśmie Świętym to zniszczenie, jakie sprowadził na naszą ziemię ludzki grzech. Symbol ten jest wielokrotnie obecny również w Ewangelii. Dość przypomnieć, że swoją działalność publiczną rozpoczął Pan Jezus od czterdziestodniowego pobytu na pustyni i że właśnie na pustyni ogłosił obietnicę Eucharystii. Symbolika pustyni dyskretnie obecna jest w opisie nawrócenia Zacheusza, który schodzi z sykomory, czyli z dziczki figowej. I bez trudu można by wskazać jeszcze dziesięć innych miejsc w Ewangelii, które zawierają odniesienia bądź do pustyni, bądź do jej odwrotności, to znaczy do ogrodu rajskiego.

Zatrzymajmy się tylko nad jednym z tych tekstów. Mianowicie będąc w świątyni jerozolimskiej z okazji Święta Namiotów, święta upamiętniającego wędrówkę przez pustynię, Pan Jezus zawołał głosem wielkim: Jeśli ktoś jest spragniony, a wierzy we Mnie - niech przyjdzie do Mnie i pije! Jak rzekło Pismo: Strumienie wody żywej popłyną z jego wnętrza. A powiedział to o Duchu, którego mieli otrzymać wierzący w Niego" (J 7,37-39).

Od razu nasuwa się pytanie: Z czyjego to wnętrza popłyną owe strumienie wody żywej - z wnętrza Chrystusa Pana, czy też z wnętrza tego, kto w Niego wierzy? Otóż duchowość katolicka uwielbia na tego rodzaju pytania odpowiadać według modelu "i - i".

Bo nie ma najmniejszej wątpliwości, że to Chrystus Pan jest ową zapowiedzianą przez proroka Ezechiela Świątynią, z wnętrza której rozlewają się wody mające moc nawodnić cały świat i przywracać naszej ziemi zamierzony dla niej przez Stwórcę kształt ogrodu rajskiego. A zarazem nie mylą się ci nauczyciele Kościoła, którzy owe słowa Chrystusa Pana odnoszą do mnie, poszczególnego ochrzczonego, bo przecież to we mnie w dniu mojego chrztu otworzył On źródło wody dającej życie.

Jeżeli tak się rzeczy mają, jeżeli w dniu mojego chrztu zostałem obdarzony źródłem wody żywej, to od razu pojawia się pytanie: Jak ja o to źródło się troszczę? Może ono jest we mnie zaniedbane, zasypane jakimś mułem i brudem?

Ale od razu też pojawia się myśl następująca: Jeżeli przez oddalenie od Boga staliśmy się pustynią rodzącą osty i ciernie, i jeżeli sam Chrystus obdarzył nas źródłem wody żywej, to ja i ty możemy stać się rajem Bożym!

Przywykliśmy myśleć o raju jako o miejscu, gdzie ludziom było dobrze. To prawda: nasi prarodzice byli blisko Boga i dlatego byli szczęśliwi. Ale Pismo Święte podpowiada nam, że to my sami możemy przemienić się w raj, w którym Bogu będzie dobrze w nas. "Będziesz jak zroszony ogród" - prorokuje Izajasz (58,11). "Zaiste, jak ziemia wydaje swe plony, jak ogród rozplenia swe zasiewy, tak Pan Bóg sprawi, że się rozpleni sprawiedliwość i chwała wobec wszystkich narodów" (61,11).

Ewangelista od razu wyjaśnił, że wodą, mającą moc zmieniać ludzką pustynię w ogród owocujący wspaniałymi plonami sprawiedliwości i pokoju, jest ni mniej ni więcej, tylko sam Duch Święty . Tu jednak nasuwa się pytanie... ale może przedtem parę słów poprzedzających pytanie. Otóż Duch Święty jest Boską Osobą. Można Go zasmucić (Ef 4,30), On się w nas modli (Rz 8,26), uczy nas (J 14,26), można przeciwko Niemu zgrzeszyć (Mt 12,31n), Pan Jezus nazwał Go kiedyś podobnym sobie Pocieszycielem (J 14,16). Toteż Kościół nie ma najmniejszej wątpliwości co do tego, że Duch Święty jest Kimś Osobowym, Trzecią Osobą Najświętszej Trójcy.

Otóż pytanie, jakie musimy sobie postawić, nasuwa się samo: Dlaczego w Piśmie Świętym Osoba Ducha Świętego przedstawiona jest nieraz w symbolach bezosobowych? Na przykład chrzest jest to zanurzenie w Duchu Świętym (Mk 1,8), picie Ducha Świętego (1 Kor 12,13), obmycie w Duchu Świętym (Tt 3,5n). Ponadto Duch Święty zstąpił na Apostołów w symbolu ognistych języków (Dz 2,3), Duchem Świętym zostaliśmy namaszczeni (1 J 2,20), itp.

Na pytanie odpowiem pytaniem: Dlaczego Pan Jezus, żywy i prawdziwy, daje się nam w bezosobowych symbolach chleba i wina? Otóż odpowiedź jest prosta: Te bezosobowe symbole znakomicie wyrażają tę prawdę, że Osoba Boska, w przeciwieństwie do osoby ludzkiej, jest kimś nieskończonym i wszechobecnym. "Ponieważ jeden jest Chleb, przeto my, liczni, tworzymy jedno Ciało, wszyscy bowiem bierzemy z tego samego Chleba" (1 Kor 10,17). Zatem z Komunią Świętą nie jest tak, że ja przyjmuję jeden kawałek Ciała Pańskiego, a ty - inny jego kawałek. Kiedy spożywam Ciało Pańskie, to i ja i ty i miliony innych przyjmujemy to samo, całe Ciało Pańskie. Syn Boży jest Kimś naprawdę nieskończonym i dając się nam, nie musi się dzielić, On może każdemu z nas dać się cały - choć każdy z nas może Go przyjąć tylko stosownie do swojej skończonej miary.

Tę samą logikę znajdziemy w wyjaśnieniu Apostoła Pawła, na czym polega dar Ducha Świętego w sakramencie chrztu: "Wszyscyśmy w jednym Duchu zostali ochrzczeni, aby stanowić jedno Ciało: czy to Żydzi, czy Grecy, czy to niewolnicy, czy wolni. Wszyscyśmy też zostali napojeni jednym Duchem" (1 Kor 12,13). Zatem ja zostałem ochrzczony, i ty, i wielu innych, ale ten sam Duch Święty wypływa ze źródła, jakie chrzest zostawił w każdym z nas, aby nas przemieniać z pustyni w ogród Boży, rodzący owoce sprawiedliwości i "smakujące" samemu Bogu.

Widzimy więc, że za pomocą tych bezosobowych symboli Pismo Święte podkreśla, że Duch Święty, Bóg prawdziwy i osobowy, jest kimś naprawdę nieskończonym i "wystarczy" Go dla każdego z tych miliardów ludzi, którym się udziela. Co więcej, każdemu z nas udziela się On całym sobą, choć, rzecz jasna, każdemu według jego duchowej pojemności.

To, że ochrzczeni noszą w sobie źródło, z którego - jeśli tylko nie zamykam go moimi grzechami - wypływa sam Duch Święty, świetnie wyraziła pewna mała dziewczynka: "Ludzie potrafią kochać tylko z wierzchu, ale Pan Bóg umie kochać całkiem w środku!"

opr. aw/aw



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

PIERWSZA REAKCJA NA DEKLARACJĘ "DOMINUS JESUS"

Nie da się zaprzeczyć temu, że deklaracja Dominus Jesus napisana jest w duchu jednoznacznego szacunku dla innych religii i wyznań. Jej celem jest jasne przypomnienie, że w Kościele katolickim w Pana Jezusa staramy się wierzyć naprawdę i że wobec tego jest nam nie po drodze z współczesnym relatywizmem.

Ponieważ użyłem i nadal zamierzam używać pierwszej osoby liczby mnogiej, pragnę od razu wyjaśnić, że owym "my" ogarniam tych wszystkich katolików, którzy na ten dokument bardzo czekali, a jego opublikowanie przyjmują z radością, jako prawdziwy dar Opatrzności.

Generalnie, duch deklaracji jest następujący: Będziemy trwać i pogłębiać się w szacunku i przyjaźni dla innych religii i wyznań, ale nie zamierzamy naszej wiary dostosowywać do oczekiwań dominującej dziś mentalności relatywistycznej i nie przestaniemy w Chrystusa wierzyć tak, jak w Kościele wierzono zawsze.

Wierzymy zaś, że skoro jest On Synem Bożym, przez którego wszyscy zostaliśmy stworzeni, to wierzymy, że przez Niego naprawdę zostaliśmy stworzeni wszyscy, również niechrześcijanie, i cały zresztą świat. Wierzymy, że stał się On jednym z nas dla nas wszystkich, a więc również dla tych, którzy w Niego nie wierzą. Wierzymy ponadto, że na Krzyżu dokonał On odkupienia wszystkich ludzi i wobec tego - jak powiedział Apostoł Piotr w jednym z pierwszych kazań, jakie zostały w Kościele wygłoszone - "nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni" (Dz 4,12).

Rzecz jasna, zdajemy sobie sprawę z tego, że ta nasza wiara może wielu ludzi drażnić. Tych, którzy lękają się, że może ona rodzić wrogość do innych religii, pragniemy zapewnić, że Kościół katolicki na pewno nie zejdzie z drogi pokoju wobec innych religii ani nie będzie głosił dobrej nowiny o Jezusie Chrystusie nikomu, kto nie będzie chciał jej słuchać.

Z drugiej jednak strony, prosimy również o uszanowanie naszej wiary i naszej tożsamości. Oczekiwanie od nas, żebyśmy dostosowali się do współczesnego relatywizmu i zrezygnowali z wiary, że Jezus Chrystus jest Zbawicielem wszystkich ludzi, odbieramy jako nacisk, żebyśmy w Chrystusa przestali wierzyć naprawdę, czyli żebyśmy przestali być chrześcijanami.

Deklaracja podnosi ponadto odwieczną prawdę katolicką - przypomnianą również przez ostatni Sobór (KK 13-15; DE 2-3) - że Jezus Chrystus nie zakładał wielu Kościołów, ale założył jeden Kościół, i że ten Kościół trwa w Kościele katolickim. Taka jest nasza katolicka wiara i tylko z taką wiarą uczestniczymy autentycznie jako katolicy w dialogu ekumenicznym. Bo ileż sensu miałby nasz udział w dialogu ekumenicznym, gdybyśmy go prowadzili jako katolicy jedynie z nazwy, jako ludzie poniekąd udający katolików, skoro nie wyznający katolickiej wiary?

Tych, którzy podejrzewają nas - a insynuuje się to nam w niektórych komentarzach do tej deklaracji - jakobyśmy głosili, że tylko katolicy mogą być zbawieni, pragniemy zapewnić, że przekonanie takie jest nam gruntownie obce i wielokrotnie stwierdza się to w najbardziej autorytatywnych dokumentach naszego Kościoła.

Nie rozumiem głosów oburzenia na tę deklarację, że będzie ona przeszkodą w dialogu ekumenicznym. Dialog, gdzie oczekuje się od którejś ze stron wyrzeczenia się lub zamazania własnej tożsamości, przemienia się przecież w udawanie dialogu. Otóż wiara katolicka jest właśnie taka, jak to nam przypomniano w tej deklaracji. Tylko w tej wierze jesteśmy prawdziwie katolikami. Zarazem właśnie jako katolicy jesteśmy ogromnie zainteresowani kontynuowaniem dialogu ekumenicznego.

opr. aw/aw



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

CZY SAM CZAS ZMYWA ZBRODNIE?

Czy nie jest znęcaniem się nad starcem wystawianie mu rachunków sumienia za zbrodnie, jakich dopuścił się on w swojej młodości? Zostawmy na boku reguły prawne dotyczące przedawnienia zarówno roszczeń cywilnych, jak odpowiedzialności karnej. Skupmy się wyłącznie nad wymiarem moralnym tego problemu.

Dwa argumenty podawane są najczęściej na rzecz tego, żeby nie dręczyć starca przypominaniem mu zbrodni, jakie popełnił on kilkadziesiąt lat temu. Przecież on wtedy był młody i głupi, teraz jest on zupełnie innym człowiekiem - zatem obciążać starca za zbrodnie jego młodości to trochę tak, jakby syna czynić winowajcą za grzechy jego ojca!

Również argument drugi ma niemało siły uwodzicielskiej: Wtedy były zupełnie inne czasy, ludzie kierowali się wówczas innymi zasadami moralnymi. Ten człowiek wierzył, że służy dobrej sprawie. Nie był świadom tego, że plami się zbrodnią.

Otóż jest coś nieludzkiego w obu tych argumentach. Argument pierwszy zbudowany jest na założeniu, że człowiek jest istotą niezdolną do prawdziwie ludzkiej odpowiedzialności. Owszem, są filozofowie, którzy głoszą, że dusza to tylko strumień świadomości, a zatem tak naprawdę to człowiek nie ma duszy i nasze poczucie własnej tożsamości jest tylko złudzeniem.

"Przecież to nie ja ślubowałem ci wierność małżeńską! To było tak dawno, to było całe cztery lata temu! Wtedy szłaś do ołtarza z zupełnie innym człowiekiem!" Nie wypowiadamy takich argumentów za pomocą słów, bo ich absurdalność byłaby zbyt jawna, ale przecież nieraz w myśl takich właśnie zasad postępujemy.

Nie trzeba się dziwić, że w klimacie ogromnej tolerancji dla różnych ucieczek od odpowiedzialności została w końcu wyraźnie sformułowana teza, że nawet za swoje zbrodnie nie jest się odpowiedzialnym przez całe życie. A że świadczy to o niepoważnym traktowaniu naszego człowieczeństwa? Mniejsza o to!

Bo jeśli sam czas unieważnia nasze dawne czyny, to jaki sens ma przyznawanie nagrody Nobla w przypadku, kiedy dotyczy ona czegoś, co zostało dokonane 30 albo 40 lat temu? A jeśli nasza tożsamość osobowa to zwyczajny przesąd, dusza zaś to tylko strumień świadomości, to może powinniśmy zaniechać identyfikowania się za pomocą imienia i nazwiska? Przecież postulat odrealnienia dawnych zbrodni sformułowany jest mniej więcej na tym poziomie absurdalności!

Że 40 lat temu obowiązywały rzekomo inne zasady moralne? Otóż właśnie dlatego, że to nieprawda, trzeba rozliczać z dawno popełnionych zbrodni. Były one popełnione w poczuciu bezkarności, komunizm miał przecież trwać bez końca. Wystawianie rachunków za dawno popełnione zbrodnie będzie budowało świadomość społeczną, że już na tym świecie za uczynione zło mogą odpowiadać również ci, którzy czuli się zupełnie bezkarni.

opr. aw/aw



ęęłęó. Salij, Trud wolności

CONIEDZIELNE ZESŁANIE DUCHA ŚWIĘTEGO

"Kiedy dziecko dorośnie, samo podejmie decyzję, czy chce być człowiekiem wierzącym, ale my chcemy mu zapewnić możliwość wyboru" - tak uzasadniają nieraz swoją prośbę o ochrzczenie dziecka jego niewierzący lub mało wierzący rodzice. Owszem, trzeba uszanować ich dobrą wolę oraz troskę o dobro swego dziecka. Ale przecież z wiarą jest dokładnie odwrotnie! To Bóg pierwszy proponuje nam, żebyśmy się z Nim zaprzyjaźnili! I to nie my robimy łaskę Panu Jezusowi, że się do Niego przyznajemy, ale to Jego wielki dar, że możemy do Niego należeć!

Prawda ta zasygnalizowana jest już w nowotestamentalnym słowie określającym Kościół. Wyraz ekklesia pochodzi od czasownika ekkaleo = zwołuję. Jesteśmy Kościołem, czyli Bożym zwołaniem. To sam Bóg zwołuje nas w swój Kościół!

Ten wymiar naszej kościelności najpełniej się ujawnia i realizuje w coniedzielnej Mszy świętej. "Gdy się schodzicie razem jako Kościół", czyli jako zwołani przez Boga (1 Kor 11,18) - tak rozpoczyna Apostoł Paweł swoje uwagi dotyczące odprawiania Eucharystii i trudno o prostsze, a zarazem trafniejsze określenie tego, czym jest nasza wspólnota eucharystyczna.

W starochrześcijańskich upomnieniach, ażeby nie opuszczać coniedzielnej Eucharystii, najczęściej odwoływano się do tego właśnie wymiaru. "Kto nie przychodzi na zgromadzenie - pisał do Efezjan w roku ok. 108 uczeń Apostoła Jana, święty Ignacy - ten już popadł w pychę i sam siebie osądził". Dlaczego unikanie wspólnej Eucharystii jest wyrazem pychy? Dla świętego Ignacego było to oczywiste: Skoro sam Bóg nas zaprasza, to tylko człowiek pyszny może takie zaproszenie zlekceważyć!

I jeszcze inny starochrześcijański - tym razem z początku III wieku - argument, dlaczego nie powinniśmy opuszczać niedzielnej Eucharystii: "aby nikt nie zmniejszał Kościoła, nie przychodząc, i nie pozbawiał Ciała Chrystusowego jednego członka". Ten argument może budzić w nas opór: Czyżby zawiniona nieobecność na niedzielnej Mszy świętej od razu powodowała wyłączenie mnie z Kościoła? Nie o to tu chodzi.

Argument ten zakłada znajomość głównego celu niedzielnej Eucharystii. Bo zastanówmy się, po co my chodzimy w niedzielę do kościoła. Żeby się pomodlić. Żeby w całym codziennym zabieganiu przypomnieć sobie o naszym przeznaczeniu ostatecznym. Żeby szukać światła i siły w różnych aktualnych okolicznościach naszego życia. Są to cele ważne. Ale w niedzielnej Mszy świętej chodzi o coś jeszcze więcej.

Niedzielne zgromadzenie eucharystyczne - o czym dobrze wiedział anonimowy autor z III wieku - jest centralnym miejscem ujawniania się, a zarazem kształtowania się Kościoła jako Ciała Chrystusa. Dokonuje się wtedy najgłębsze z możliwych na tej ziemi spotkanie z Chrystusem i realnie wznosi się wówczas do Przedwiecznego Ojca Jego wiecznie żywa Ofiara miłości. My przychodzimy na Mszę, aby się włączyć w składanie tej Ofiary.

Jest to możliwe tylko wówczas, kiedy stanowimy jedno z Chrystusem. I tylko w takim stopniu, w jakim stanowimy jedno z Chrystusem. Do uczestnictwa w Ofierze Chrystusa nie uzdolni nas ani szczególna nawet duchowa wrażliwość ani prawość moralna. Tę Ofiarę składa swojemu Ojcu sam tylko Chrystus wraz z tymi, którzy stanowią Jego Ciało. Dlatego na Mszę świętą Kościół zaprasza tylko ochrzczonych, a do Komunii świętej nie są dopuszczeni nawet ochrzczeni, jeśli nie są uświęceni łaską.

Zatem podczas Mszy ujawnia się to, że już teraz jesteśmy Ciałem Chrystusa, a zarazem po to przychodzimy na Mszę świętą, aby zjednoczyć się w Ciało Chrystusa jeszcze więcej. Otóż jesteśmy tym więcej Ciałem Chrystusa, im więcej mieszka w nas ten sam Duch Święty, który jest jednym Duchem Ojca i Syna.

Kościół głęboko wierzy, że Msza święta, zwłaszcza niedzielna Msza święta, jest szczególnym zstąpieniem Ducha Świętego na wierzących. "Mocą Ducha Świętego ożywiasz i uświęcasz wszystko oraz nieustannie gromadzisz lud swój, aby na całej ziemi składał Tobie ofiarę czystą" - modli się kapłan w jednej z najczęściej używanych modlitw eucharystycznych. Kiedy zaś chleb i wino stały się już Darami Niebieskimi, kapłan modli się: "Spraw, abyśmy posileni Ciałem i Krwią Syna Twego i napełnieni Duchem Świętym stali się jednym ciałem i jedną duszą w Chrystusie".

Taki jest również podstawowy cel daru Komunii świętej. Trzeba już być członkiem Ciała Chrystusa, i to członkiem żywym - a więc trzeba być ochrzczonym i uświęconym - aby móc przystąpić do Komunii świętej. A przyjmujemy Ciało Chrystusa po to, aby zjednoczyć się z Nim jeszcze więcej i jeszcze pełniej być członkiem Jego Ciała.

Stąd modlitwy liturgiczne bardzo podkreślają, że to ta sama moc Ducha Świętego - która, jak na to zwróciliśmy uwagę, jednoczy nas z Chrystusem - przemienia chleb i wino w Dary na życie wieczne, w Ciało i Krew Chrystusa. "Pokornie błagamy Cię, Boże - modli się kapłan w cytowanej już modlitwie eucharystycznej - uświęć mocą Twojego Ducha te dary, które przynieśliśmy Tobie na ofiarę, aby się stały Ciałem i Krwią Syna Twojego, Pana naszego Jezusa Chrystusa".

Zarazem nigdy dość przypominania, że we Mszy świętej możemy uczestniczyć byle jak, duchowo bezowocnie. Na to zwracał uwagę już Apostoł Paweł, właśnie w tym fragmencie, w którym napisał, że wówczas schodzimy się razem jako Kościół, jako zwołani przez Boga (1 Kor 11,17-34). Wielka to niewdzięczność: sam Bóg nas zwołuje, a my, owszem, przychodzimy, ale mało liczy się dla nas to, że to On sam nas zaprosił.

opr. aw/aw



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

TRZECIA TAJEMNICA FATIMSKA

Przypomnijmy: 13 maja 1917, Matka Boża objawiła się trojgu portugalskich dzieci w Fatimie. W sumie objawiła się im sześć razy, ostatni raz 13 października tegoż roku, na dwanaście dni przed rewolucją październikową - co w związku z treścią tych objawień ma swoje znaczenie.

Generalnie, dzieci miały przekazać światu dorosłych wezwanie do nawrócenia i pokuty. Jednak znamienne w otrzymanym przez nie orędziu było to, że wezwanie do nawrócenia było umieszczone w kontekście największych wydarzeń, jakie Europa miała przeżywać na przestrzeni XX wieku, a które niewątpliwie przekraczały zarówno wiedzę i wyobraźnię, jak zainteresowania tych dzieci.

Dwoje z nich dowiedziało się ponadto od Matki Bożej, że wkrótce odejdą z tego świata i znajdą się w niebie. Dzieci rzeczywiście umarły - Franciszek 4 kwietnia 1919, Hiacynta 20 lutego 1920, jako ofiary grasującej wówczas hiszpanki.

Dla wielu ludzi najbardziej intrygująca w orędziu fatimskim była powierzona dzieciom przez Matkę Bożą, a składająca się z trzech części tajemnica. Pierwsza jej część - poprzedzona przerażającą wizją potępienia wiecznego, jakie grozi dziś wielu ludziom - zawierała ostrzeżenie, że alternatywą społecznego nawrócenia będzie wybuch następnej wojny, jeszcze straszliwszej niż ta, jaka toczyła się w czasie fatimskich objawień.

Druga część tajemnicy dotyczyła Rosji, która - życzyła sobie Matka Boża - powinna zostać poświęcona jej Niepokalanemu Sercu. Jeżeli tak się stanie, "Rosja nawróci się i zapanuje pokój, jeżeli nie, Rosja rozszerzy swoje błędne nauki po świecie, wywołując wojny i prześladowania Kościoła". Ogłoszona przez Stolicę Apostolską trzecia część tajemnicy zapowiadała krwawe prześladowanie Kościoła, w tym również zamach na papieża. Komentarze kardynałów Sodano i Ratzingera sugerują, że zapowiadane tam wydarzenia odnoszą się do tego, co się już spełniło.

Faktem jest, że zamach na Jana Pawła II miał miejsce 13 maja 1981, punktualnie w rocznicę objawień fatimskich. Podczas dziękczynnej pielgrzymki do Fatimy w pierwszą rocznicę zamachu, Papież nie ukrywał swojego przekonania, że ocalenie zawdzięcza Matce Bożej, która objawiła się trojgu pastuszkom.

Na dwa momenty warto zwrócić uwagę szczególną z okazji opublikowania "trzeciej tajemnicy fatimskiej". Po pierwsze, każda z trzech "tajemnic" przeniknięta jest wezwaniem do nawrócenia. Otóż przypomnijmy, że od tego wezwania zaczynał swoją działalność sam Pan Jezus (por. Mk 1,15) i niewątpliwie będzie ono głoszone przez Kościół aż do końca świata. Bo tylko nawrócenie może nas wyzwolić od determinizmów, w jakie wplątujemy się swoimi grzechami.

To doprawdy zastanawiające, że druga wojna światowa, do której doprowadził totalitaryzm hitlerowski, oraz tak samo ludobójczy totalitaryzm bolszewicki zostały zapowiedziane w Fatimie już w roku 1917. Przecież nie dlatego te zapowiedzi się spełniły, że na te nieszczęścia ludzkość była z góry skazana. Po prostu taka jest nasza ludzka rzeczywistość, że kumulujący się - i nie przezwyciężony przez nawrócenie - grzech musiał zaowocować różnymi nieszczęściami. Jeśli robak podgryzie korzeń, roślina siłą rzeczy schnie. Analogicznie, destrukcja w sferze ducha musi promieniować destrukcją w różnych innych wymiarach naszego życia. Nieszczęścia mijającego XX wieku byłyby zapewne jeszcze większe, gdyby nie to, że jednak całkiem niemało ludzi podejmowało pokutę i szło przez życie drogą nawrócenia.

Po wtóre, zwróćmy uwagę na następujący fragment "trzeciej tajemnicy": "ujrzeliśmy po lewej stronie Naszej Pani Anioła z mieczem ognistym w lewej ręce; iskrząc, wyrzucał płomienie, które jakby miały podpalić świat; lecz one zgasły w kontakcie z blaskiem, który wysyłała Nasza Pani ze swojej prawej ręki w jego kierunku". Perspektywa, iż świat mógłby zostać spalony w morzu ognia - komentował ten tekst kardynał Ratzinger - nie jest już dziś zwykłą fantazją: sam człowiek zgotował sobie za pomocą swych wynalazków miecz ognisty.

Mnie osobiście obraz powyższy natychmiast się skojarzył ze znaną w ikonografii figurą Matki Bożej, która łamie pioruny gniewu Bożego. W moim kościele spowiednik ma taką figurę dokładnie przed sobą, ilekroć siada do konfesjonału. Prostodusznie, sens tego obrazu wyjaśniam sobie następująco: Pan Bóg tak cudownie urządził świat, że warunkiem sensu i szczęścia jest miłość. Jeśli zaczynamy stawiać na pierwszym miejscu co innego niż miłość Boga i bliźniego, na świecie robi się okropnie. Nasze życie zaczyna pogrążać się w bezsensie, świat robi się miejscem zwalczających się egoizmów, potrafimy się wzajemnie okłamywać, krzywdzić, a nawet zabijać.

Chyba na tym polega gniew Boży: że w świecie, w którym brakuje miłości jest ludziom źle, a nawet bardzo źle. Nawet jeśli różnych innych dóbr mamy ponad miarę. W ten sposób gniew Boży jest słowem Bożej miłości do nas, słowem przypominającym nam, jak ciężko błądzimy, uciekając od miłości. Matka Boża najwspanialej uczy nas miłości. Miłości jednej i drugiej - Boga i bliźniego. Jeśli słuchamy tej Nauczycielki, strzały gniewu Bożego zostają złamane. O to właśnie kochającemu nas Bogu chodzi.



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

Zła przeszłość Apostoła Pawła

Wzorcowym przykładem odcięcia się od swojej złej przeszłości jest Apostoł Paweł. Należał on do tych niebezpiecznych idealistów, którzy swoje zbrodnie popełniają w dobrej wierze. Był za młody i nie pozwolono mu czynnie przyłożyć się do zamordowania pierwszego męczennika, Szczepana, ale, jak czytamy w Dziejach Apostolskich, całym sercem był po stronie kamienujących. Jest dość prawdopodobne, że był główną sprężyną pierwszego w historii prześladowania Kościoła. W każdym razie tylko jego jednego autor Dziejów wspomina z imienia: "A Szaweł niszczył Kościół, wchodząc do domów porywał mężczyzn i kobiety i wtrącał do więzienia". Opis jego nawrócenia zaczyna się od informacji, że "Szaweł ciągle jeszcze siał grozę i dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich".

On sam, po wielu latach swojej ciężkiej służby w Kościele, napisał o sobie: "Nie jestem godzien zwać się apostołem, bo prześladowałem Kościół Boży". W ogóle Paweł nie ukrywał swojego życiorysu. "Słyszeliście przecież - pisał w innym swoim liście - o moim postępowaniu ongiś, gdy jeszcze wyznawałem judaizm, jak z niezwykłą gorliwością prześladowałem Kościół Boży i usiłowałem go zniszczyć". I w jeszcze innym liście: "Ja, ongiś bluźnierca, prześladowca i oszczerca, dostąpiłem miłosierdzia i zostałem uznany za godnego zaufania, by mi powierzono posługiwanie, ponieważ działałem z nieświadomością w niewierze".

Zapewne dlatego, że nie ukrywał swojej złej przeszłości, inni mu jej nie wypominali. Nawet podczas Soboru Jerozolimskiego, kiedy Paweł był mocno zaangażowany po jednej stronie sporu, druga strona nie próbowała wykorzystywać przeciwko niemu jego przeszłości. Jedyna zapisana w Nowym Testamencie wątpliwość chrześcijan co do szczerości jego nawrócenia miała miejsce w trzy dni po wydarzeniu pod Damaszkiem. "Panie - spierał się ze zmartwychwstałym Chrystusem chrześcijanin, który otrzymał polecenie przygotowania Pawła do chrztu - słyszałem z wielu stron, jak wiele złego wyrządził ten człowiek świętym twoim w Jerozolimie; i również tutaj ma on władzę od arcykapłanów więzić wszystkich, którzy wzywają Twego imienia".

Postawmy proste pytanie: Dlaczego odczuwamy niesmak, kiedy na nawrócenie Apostoła Pawła powołują się ludzie, którzy zachowują się jak chorągiewki na dachu i zmieniają swe poglądy oraz postawy stosownie do tego, w którą stronę wiatr wieje?

Otóż najpierw zauważmy, że Paweł nie nawrócił się w momencie, kiedy dla chrześcijaństwa powiały dobre wiatry. Wręcz przeciwnie, dla niego przyjęcie wiary w Chrystusa oznaczało przemienienie się z prześladowcy w prześladowanego. Wystarczy przypomnieć sobie słynny fragment z Drugiego Listu do Koryntian: "Pięciokrotnie byłem bity po czterdzieści razów bez jednego. Trzy razy byłem sieczony rózgami, raz kamienowany, trzykrotnie byłem rozbitkiem na morzu, przez dzień i noc przebywałem na głębinie morskiej", itd. itd.

Zatrzymajmy się na wspomnianym ukamienowaniu. Wydarzenie to jest opisane bardziej szczegółowo w Dziejach Apostolskich. Miało ono miejsce w likaońskim miasteczku Listra, w Azji Mniejszej. "Podburzony tłum ukamienował Pawła i wywlókł go za miasto, sądząc, że nie żyje" - pisze święty Łukasz. Dopiero kiedy uczniowie Pawła przyszli zająć się ciałem, okazało się, że Apostoł tylko utracił przytomność. Oczywiście, po tym wydarzeniu nie zaniechał działalności narażającej na takie niebezpieczeństwa.

Chorągiewka na dachu zmienia się stosownie do zmieniającej się sytuacji, dla Pawła nawrócenie związane było najdosłowniej z zaparciem się samego siebie. Przecież on swoim wejściem do Kościoła przekreślał całą swoją dotychczasową biografię. Ma się rozumieć, do głoszenia Ewangelii nie przystąpił na własną rękę, samowolnie, ale został do tego upoważniony (warto zresztą wiedzieć, że dopiero w trzy lata po swoim nawróceniu, po odpowiednim do tego duchowym przygotowaniu).

On sam o tym pisze w niezwykle ciekawym fragmencie Listu do Galatów: "Natychmiast [ po nawróceniu] , nie radząc się ciała i krwi, ani nie udając się do Jerozolimy, do tych, którzy apostołami stali się wcześniej niż ja, skierowałem się do Arabii, a później znowu wróciłem do Damaszku. Następnie, trzy lata później, udałem się do Jerozolimy dla poznania się z Kefasem [ Apostołem Piotrem] , zatrzymując się u niego tylko piętnaście dni. A Bóg mi świadkiem, że w tym, co do was piszę, nie kłamię. Potem udałem się do krain Syrii i Cylicji. Kościołom zaś chrześcijańskim w Judei pozostawałem osobiście nieznany. Docierała do nich jedynie wieść: ten, co dawniej nas prześladował, teraz jako Dobrą Nowinę głosi wiarę, którą dawniej usiłował wytępić. I wielbili Boga z mego powodu. Dopiero po czternastu latach udałem się ponownie do Jerozolimy".

Mamy w polskiej kulturze analogiczny wzór głębokiego nawrócenia politycznego i patriotycznego. Jest to, rzecz jasna, Andrzej Kmicic. Trudno się nie domyślać, że Sienkiewicz, konstruując tę postać, bardzo uważnie przypatrywał się biografii Apostoła Pawła. I chyba nikogo nie dziwi, że postać Kmicica w ogóle nie pojawia się w uzasadnieniach postulatu, żeby puścić w niepamięć różne złe zaangażowania z czasów komunizmu.

Jednak osobiście nadziwić się nie mogę, jakim prawem przywoływane jest w tych uzasadnieniach imię Apostoła Pawła. Przecież zmiana chorągiewki to nie jest nawrócenie, zaś przepraszanie za dawne grzechy nie polega na ich tuszowaniu.



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

DWIE KONCEPCJE CZASU

"Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem. Jest czas rodzenia i czas umierania, jest czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzone..." (Koh 3,1nn).

Zegarków i kalendarzy możemy używać dlatego, że czas ma swój wymiar ilościowy: można go podzielić na godziny, dnie, miesiące i lata. Otóż czas ma również swój wymiar jakościowy: dokonują się w nim różne wydarzenia i procesy, mające istotny wpływ na nasze życie, ale na które nieraz i my możemy realnie wpływać. Właśnie ten drugi wymiar czasu stanowi przedmiot medytacji Koheleta.

Jako istoty zanurzone w czasie - medytuje Kohelet - nie jesteśmy absolutnymi panami naszego życia, podlegamy bowiem prawom rozwoju i przemijania, ponadto los nasz zawsze jest usytuowany w jakichś konkretnych okolicznościach. Przełóżmy to na język konkretu: Nie da się uczyć przedszkolaka rachunku różniczkowego, a starzec 90-letni raczej nie nadaje się na pilota samolotu pasażerskiego. Ponadto jakieś określone działania stają się naszym obowiązkiem lub należy ich zaniechać, w zależności od takich lub innych okoliczności, np. zależnie od tego, co się dzieje w mojej rodzinie lub w naszym kraju.

Z tego, że różne rzeczy, które nas dotyczą, dzieją się niezależnie od nas, wynika, że tym większą uwagę warto zwracać na to, co od nas zależy. Skoro "jest czas przyjazdu pociągu i jego odjazdu", to warto wyjść na stację we właściwym momencie. Skoro jestem z kimś poróżniony i zgoda zależy nie tylko ode mnie, to czymś ogromnie ważnym jest dobry wybór momentu, kiedy przyjdę z przeprosinami lub zaproponuję pojednanie. "Śpieszmy się kochać ludzi: tak szybko odchodzą" - przypomina o powadze danego nam dzisiaj czasu ks. Jan Twardowski. "Szukajcie Pana, dopóki pozwala się znaleźć" - wskazuje na inny aspekt tej samej prawdy Księga Izajasza.

Cała Księga Koheleta jest jedynym w swoim rodzaju świadectwem przełamywania się cyklicznej koncepcji czasu na rzecz koncepcji linearnej. Przez całą księgę przewija się przeświadczenie, że jeśli dzieje toczą się cyklicznie, to "marność nad marnościami, wszystko marność". Werset 3,9 powtarza to przeświadczenie w postaci pytania, zatem w formie raczej słabszej: Jeśli wszystko kręci się w kółko i ostatecznie zmierza do nikąd - zastanawia się Kohelet w dwóch pierwszych rozdziałach swojej księgi - to

Jaki pożytek ma czyniący

z tego, czym się trudzi?

Odpowiedź na to pytanie jest pełna powściągliwości i poczucia tajemnicy. Kohelet przeczuwa jednak, że Bóg układa ludzki czas "od początku do końca", zatem linearnie, w sposób ukierunkowany. Pod koniec księgi powie wręcz, że przeznaczone jest nam wyjście ponad czas. Wówczas spotkamy się z Bogiem:

I wróci proch do ziemi, tak jak był,

i wróci duch do Boga, który go dał.



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

SYNAJ NOWEGO TESTAMENTU

Po co jeszcze bierzmowanie, skoro już w sakramencie chrztu zostaliśmy zanurzeni w Duchu Świętym (Mk 1,8), obmyci Nim (Tt 3,5n) i Nim napojeni (1 Kor 12,13)? Wykorzystam to pytanie dla pokazania różnicy między ideologiem i realistą.

Pamiętam z młodości, jak któryś z kolegów zapytał nauczycielkę biologii, po co człowiekowi jeszcze wątroba, skoro oczyszczaniem organizmu zajmują się już nerki. Nauczycielka z wielkim spokojem odpowiedziała, że nie zajmujemy się konstruowaniem organizmu ludzkiego, tylko jego poznawaniem i że po prostu faktem jest to, że człowiek ma i wątrobę i nerki; i że tylko wychodząc od tego faktu można sensownie szukać odpowiedzi na pytanie, jakie funkcje spełniają w organizmie oba te narządy.

Ów uczeń był ideologiem, a nauczycielka realistką. Ideolog jest tak przywiązany do swoich poglądów na temat rzeczywistości, że gniewa się na nią, kiedy ona nie jest taka, jaką, jego zdaniem, być powinna. Natomiast realistę interesuje przede wszystkim skrupulatne poznawanie rzeczywistości, toteż swoje poglądy stara się do niej maksymalnie dostosować.

Wróćmy do pytania: Po co jeszcze bierzmowanie, skoro Ducha Świętego otrzymujemy już w sakramencie chrztu? Szukajmy odpowiedzi na to pytanie w oparciu o fakty. Otóż fakty są takie, że Pan Jezus udzielił Ducha Świętego swoim uczniom już w dniu swego zmartwychwstania (J 20,22), a zarazem w pięćdziesiąt dni później przysłał Go do nich szczególnie uroczyście (Dz 2,1-13). O odrębnych darach chrztu oraz włożenia rąk w celu udzielenia Ducha Świętego czytamy już w Dziejach Apostolskich (Dz 8,15n; 19,5n). A przede wszystkim jest faktem wiary, że Kościół zna i udziela zarówno chrztu, jak bierzmowania. I z tego faktu wyjdźmy, jeśli chcemy się zastanawiać nad sensem sakramentu bierzmowania.

Otóż ważność sakramentu bierzmowania najlepiej można zobaczyć, jeśli przypatrzymy się, co się stało z wiarą Apostołów w dniu Zesłania Ducha Świętego. Już przed tym dniem, dzięki spotkaniom ze Zmartwychwstałym byli oni ludźmi naprawdę i głęboko wierzącymi. Modlitwa, również wspólna modlitwa, była już wtedy istotnym wymiarem ich życia (Dz 1,12-14). Co więcej, już wówczas byli oni świadomi tego, że ich zadaniem życiowym będzie głoszenie Ewangelii - i właśnie dlatego dołączyli Macieja do grona Dwunastu (Dz 1,15-26).

A przecież Zesłanie Ducha Świętego dokonało w ich wierze prawdziwego przełomu. Dopiero wtedy stali się realnie zdolni do wyjścia z Ewangelią na zewnątrz, do ludzi niewierzących. Pragnienie dawania świadectwa swojej wierze oraz dzielenia się nią zdominowało w nich, uzasadniony skądinąd, lęk przed prześladowaniem. A co najważniejsze, Duch Święty włożył w ich usta słowa Boże, tak że ludzie pod wpływem ich głoszenia rzeczywiście zaczynali wierzyć w Chrystusa.

Tu jest źródło samej nawet nazwy tego sakramentu. "Confirmatio", łaciński termin określający bierzmowanie, znaczy po prostu "umocnienie". Bo dzięki bierzmowaniu otrzymujemy takie umocnienie duchowe, które uzdalnia nas do dzielenia się wiarą oraz do zapanowania nad różnymi lękami, również tymi po ludzku usprawiedliwionymi, które mogłyby nas powstrzymywać od wyznawania Chrystusa i dawania świadectwa Jego Ewangelii.

Wszystko to - mocne trwanie przy Chrystusie, męstwo w wyznawaniu wiary, chęć i umiejętność dzielenia się wiarą z innymi - składa się na dojrzałość w wierze. Właśnie daru dojrzałości w wierze udziela Duch Święty poprzez sakrament bierzmowania. Warto może jednak zapamiętać sobie przestrogę Katechizmu, ażeby "nie mylić dojrzałego wieku wiary z dojrzałym wiekiem rozwoju naturalnego" (nr 1308). Również małym dzieciom Duch Święty może udzielać daru dojrzałej wiary.

Skojarzmy sobie na trwałe sakrament chrztu z śmiercią i zmartwychwstaniem Chrystusa Pana, zaś sakrament bierzmowania - z Zesłaniem Ducha Świętego. "Przez chrzest zanurzający nas w śmierć Chrystusa zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie" (Rz 6,4). Natomiast przez sakrament bierzmowania, dający nam udział w Zesłaniu Ducha Świętego, otrzymujemy takie umocnienie w tym nowym życiu, że potrafimy się naszą wiarą dzielić z innymi - i to również w okolicznościach przekraczających nasze siły.

To wzajemne dopełnianie się sakramentów chrztu i bierzmowania zobaczmy jeszcze, odwołując się do Starego Testamentu. Otóż dwa te sakramenty mają się do siebie mniej więcej tak, jak przejście przez Morze Czerwone do wydarzeń na górze Synaj. Nie otrzymałby lud Boży Dekalogu ani nie uzyskałby potwierdzenia Przymierza, gdyby przedtem Bóg nie przeprowadził go przez Morze Czerwone. Zarazem to, co się stało na górze Synaj i wokół niej, było dopełnieniem wydarzeń znad Morza Czerwonego.

Święty Tomasz z Akwinu - nie on pierwszy zresztą i nie ostatni - w tablicach Dekalogu widzi cień i zapowiedź Ducha Świętego. Tablice Dekalogu były wielkim darem Bożym i znakiem przymierza ludzi z Bogiem. Otóż lud Nowego Przymierza został przez Ojca Przedwiecznego obdarzony darem i prawem nieskończenie wspanialszym. Zostaliśmy obdarzeni Żyjącą, Kochającą, Boską Osobą Ducha Świętego, wybrani na Jego świątynie. On też, Duch Święty, Osobowa i równa im Obu Miłość Ojca i Syna, jest najwyższym Prawem Nowego Przymierza.

O to właśnie chodziło Apostołowi Pawłowi, kiedy pisał, że Bóg chciałby nas uczynić "listem Chrystusowym, listem napisanym nie atramentem, lecz Duchem Boga żywego: nie na kamiennych tablicach, lecz na żywych tablicach serc" (2 Kor 3,3). To właśnie dlatego, że Duch Święty na nas zstąpił - zwłaszcza jeśli dostąpiliśmy sakramentu bierzmowania - możemy zachwycać się tym, że "miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany" (Rz 5,5).

opr. aw/aw

ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

JAK TRAKTOWAĆ MNIEJSZE ZŁO?

Pytanie dotyczy zła w ścisłym znaczeniu, to znaczy zła moralnego. Bo w odniesieniu do zła naturalnego - tego zła, którego nie czynimy, tylko go doznajemy — to w sytuacji, kiedy stajemy wobec wyboru między złem większym i mniejszym, zawsze wolno nam wybierać zło mniejsze. Dlatego na przykład kiedy wybuchnie pożar, wzywamy strażaków, mimo że narobią nam oni całkiem niemało szkód i bałaganu. Jest to bowiem mniejsze zło, niż gdyby miał nam spłonąć cały dom.

Podobnie — że podam jeszcze klasyczny przykład ze starych podręczników - lepiej się zgodzić na ucięcie nogi, niż gdyby gangrena miała spowodować moją śmierć. A przecież nikt nie ma wątpliwości, że również amputacja nogi jest bardzo wielkim złem, jednak mniejszym, niż utrata życia.

Natomiast w odniesieniu do zła moralnego obowiązuje zasada, że mniejszego zła nie wolno czynić nigdy. Bo wierzymy, że ten świat jest Boży i wobec tego nie może być takiej sytuacji, w której skazani bylibyśmy na konieczność grzeszenia, w której musielibyśmy paktować ze złem. Zresztą ilekroć ktoś próbuje się bronić przed jakimś nieszczęściem za pomocą grzechu, sądząc że wybiera w ten sposób mniejsze zło, zawsze okazuje się w końcu, że wybrał w ten sposób większe zło.

Oczywiście, zdarza się niekiedy, że ktoś nie widzi innej drogi ratunku, niż za pomocą takiego lub innego grzechu. Zawsze jednak istnieje w takich sytuacjach wyjście trzecie - może najtrudniejsze, niekiedy wymagające aż męczeństwa — pozwalające ocalić duszę i nie wystawiać jej na pastwę grzechu. Wzorcowym przykładem takiej postawy jest np. biblijna Zuzanna, która wolała przyjąć niesprawiedliwą hańbę i karę śmierci, niż obrazić Boga grzechem, mimo że to ocaliłoby jej życie oraz szacunek u ludzi.

W tym miejscu rodzą się wątpliwości: Czyżby nie wolno nam było skłamać nawet w takiej sytuacji, kiedy tylko za pomocą kłamstwa da się obronić kogoś niewinnego przed prześladowaniem, albo nawet przed śmiercią? Czyżby nawet człowiekowi umierającemu z głodu nie wolno było ukraść kawałek chleba człowiekowi sytemu? Czyżby grzechem była obrona przed niesprawiedliwym atakiem, zwłaszcza gdy trzeba się liczyć z tym, że może się ona skończyć zranieniem napastnika lub nawet jego śmiercią?

Otóż stanowczo zakazując grzechu jako metody obrony przed złem, chrześcijańska tradycja moralna bardzo jednoznacznie poucza, że nie jest kłamstwem bronić przed niesprawiedliwym atakiem swojego lub cudzego życia za pomocą materialnej nieprawdy. Podobnie jak nie jest kradzieżą potajemne zabranie czegoś absolutnie niezbędnego do życia komuś, komu danego dobra nie brakuje ("Prawo do własności prywatnej — czytamy w Katechizmie Kościoła Katolickiego, nr 2452 — nie uchyla powszechnego przeznaczenia dóbr"). Tak samo — że jeszcze raz powołam się na Katechizm (nr 2264) — "kto broni swojego życia, nie jest winny zabójstwa, nawet jeśli jest zmuszony zadać napastnikowi śmiertelny cios".

Nie zapominając o powyższych wyjaśnieniach, powiedzmy to jeszcze raz: Nie ma takiej sytuacji, żeby wolno mi było bronić się przed złem za pomocą grzechu, pod pozorem, że to mniejsze zło. W jednym jedynym wypadku wolno nam wybierać grzech jako mniejsze zło: kiedy chodzi o grzech czyniony nie przeze mnie, ale przez kogoś zdecydowanego czynić zło, a ode mnie zależy tylko tyle, że on uczyni zło większe albo mniejsze.

Kiedy na przykład bandyta stawia mnie przed alternatywą: pieniądze albo życie, to ja, rzecz jasna, powinienem się tak zachować, żeby on dokonał raczej rabunku niż morderstwa. Oczywiście, wolno mi szukać jakiegoś wyjścia z tej wysoce nieprzyjemnej sytuacji ponad tą alternatywą: np. stawiając bandycie czynny i skuteczny opór. Jeśli jednak tego trzeciego wyjścia nie widać, powinienem tak się zachować, żeby bandyta uczynił raczej zło mniejsze.

opr. aw/aw

ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

NIESZCZĘŚCIE SAMOTNOŚCI

Poraziła mnie przeczytana kiedyś informacja, że 10% dorosłych Francuzów nie wie przynajmniej o jednym ze swoich rodziców, czy jeszcze żyje. Samotność jest to nieszczęście, które w naszym XX wieku przybrało rozmiary epidemii. Tysiące ludzi żyje w przytłaczającym poczuciu, że dla nikogo nie są kimś ważnym, że ich los nikogo nie obchodzi.

Wielu ludzi nie przestaje doświadczać przekleństwa samotności, mimo że żyje i mieszka razem ze swoim współmałżonkiem. Nieraz już małe dzieci nie mają, oprócz matki, nikogo bliskiego. Inne małe dzieci, podrzucane na całe miesiące swoim dziadkom, doświadczają gorzkiej prawdy, że nawet dla rodziców są ciężarem.

O tym, że samotność dzieci jest dzisiaj zjawiskiem o wiele szerszym, pisał Jan Paweł II w swoim orędziu noworocznym 1996: "Za fasadą normalnego i spokojnego życia, szczególnie mylącą w sytuacji dostatku dóbr materialnych, dzieci muszą nieraz wzrastać w smutnej samotności, nie mając nikogo, kto z miłością wskazałby im właściwą drogę i zapewnił odpowiednie wychowanie moralne. Pozostawione samym sobie, znajdują zazwyczaj główny punkt odniesienia w telewizji, propagującej często wzorce życia nierealnego albo zdemoralizowanego, wobec których ich niedojrzały zmysł rozeznania nie jest jeszcze w stanie należycie zareagować".

Samotność dla wielu ludzi staje się tak trudna do uniesienia, że gotowi są podeptać nawet Boże przykazanie, byleby jakoś od niej uciec. To nic, że rozbiję cudze małżeństwo, ale ja przecież muszę mieć bliskiego sobie człowieka!

Niektórzy od tej przerażającej samotności uciekają w chorobę psychiczną - bo jak długo po wrzuceniu do studni można pozostać człowiekiem normalnym?

Myślę, że epidemia samotności jest głównym źródłem szerzenia się rozpusty, narkomanii, brutalności. Rozpusty - bo chciałoby się czyjejś bliskości przynajmniej na pięć minut. Narkomanii - bo narkotyki stwarzają szansę wejścia w świat alternatywny (mniejsza o to, że iluzoryczny), gdzie człowiek nie czuje się tak strasznie sam. Brutalności - bo przynajmniej w gangu przestaję być kimś anonimowym, a kiedy zagrażam innym, to przynajmniej w taki sposób się dla nich liczę.

Jak to się stało, że staliśmy się ofiarami tej epidemii? Jakie bakterie ją powodują? To przecież jasne: Przekleństwo samotności sprowadza na nas to wszystko, co niszczy miłość. Dobre wychowanie, tolerancja, respektowanie praw człowieka są to bardzo ważne wartości i oby ich było jak najwięcej. Ale przemieniają się one w nasze zagrożenie, kiedy zaczyna nam się wydawać, że mogą one zastąpić miłość i uczynić ją niepotrzebną.

Przeklęta to tolerancyjność, która powoduje, że przestaje mi zależeć na drugim człowieku i jego dobru, nawet jeżeli ten drugi człowiek to moje rodzone dziecko. Precz z takim dobrym wychowaniem, które uczy tego, jak w sposób kulturalny okazać bliźniemu twarde serce. Czy wolno jeszcze mówić o prawach ludzkich wówczas, kiedy chodzi o prawo do zadawania krzywdy innej ludzkiej istocie? Tam, gdzie niknie miłość, świat zaczyna być nieludzki.

Nie narzekajmy zresztą na świat, spróbujmy zauważać naszą własną winę za to narastające nieszczęście samotności. Przecież już w naszych rozmowach z dziećmi na temat ich przyszłego zawodu rzadko podpowiadamy im, że istotnym motywem w wyborze zawodu powinna być chęć czynienia dobra ludziom. Ktoś bardzo trafnie powiedział, że samotność - cały czas mówię o samotności przeklętej - polega nie tyle na tym, że ja swój ciężar dźwigam sam, co raczej na tym, że ja dźwigam tylko swój własny ciężar.

Po prostu okazuje się, że człowiek stworzony przez Boga, który jest Miłością, nie może być szczęśliwy w bezbożnym świecie, w którym miłości nie ma, za to jest w nim dużo jej namiastek. Od trzech wieków szukamy w Europie takiej cnoty i takiej miłości i takiego szczęścia, które nie muszą płynąć z Boga. Wielokrotnie z triumfem wskazywaliśmy na konkretnych niewierzących, którzy przeszli przez życie szlachetnie i bezinteresownie. A przecież wciąż dziwnie aktualnie brzmi znana przestroga Adama Mickiewicza:

Mówisz: Niech sobie ludzie nie kochają Boga,

Byle im była cnota i Ojczyzna droga.

Głupiec mówi: Niech sobie źrzódło wyschnie w górach,

Byleby mi płynęła woda w miejskich rurach.

Osobiście nie mam wątpliwości, że współczesna epidemia samotności ostatecznie bierze się stąd, że próbujemy kształtować nasz świat, tak jakby Boga nie było. Rzeczywistość jest jednak taka, jaka jest, to znaczy Boża, człowiek zaś jest stworzony na obraz Boga i tylko w Nim może znaleźć swój sens ostateczny - i tego zmienić nie potrafimy. Toteż nie trzeba się dziwić temu, że w świecie kształtowanym przez nas niezgodnie z jego wewnętrzną prawdą, spotykają nas różne rzeczy straszne, między innymi plaga samotności. Poprzez dotkliwy ból tej samotności człowiek doświadcza - że zacytuję Ratzingera - "jak cała jego egzystencja jest krzykiem do jakiegoś <ty> i jak zupełnie nie jest stworzony do tego, by tylko być <ja> w sobie samym".

Człowiek samotny chce znaleźć owo <ty> w drugim człowieku. I słusznie! Skąd zatem to moje twierdzenie, że nieszczęście samotności jest w swoim ostatecznym wymiarze bólem duszy stworzonej dla Boga i Boga nie znającej? Tak doświadcza siebie wielu spośród tych, którzy sami nieszczęścia samotności w sposób istotny nie zaznali, którzy, przeciwnie, idą przez życie nie narzekając na brak ludzi bliskich, których kochają i którzy ich kochają.

Zdarza się - niezbyt często, ale i niezbyt rzadko - że małżonkowie po wielu latach wspólnego życia uznają swój związek za więcej niż udany. Twierdzą, że z biegiem lat ich miłość stawała się coraz doskonalsza i że osiągnęli trudny do opisania poziom wzajemnej bliskości i jedności. To, co najbardziej paradoksalne - twierdzą niektórzy z nich - że właśnie w tym stanie doświadczają jakiegoś tajemniczego niedopełnienia. Nawet najbardziej udane małżeństwo, mimo że stanowi ono prawdopodobnie największy nasz sukces życiowy - powiadają - nie może być celem naszego życia. Krótko mówiąc, ludzie ci praktycznie doświadczają prawdy słów świętego Augustyna, że miara serca ludzkiego jest nieskończona: "Stworzyłeś nas dla siebie, Boże, i niespokojne jest serce nasze, dopóki nie spocznie w Tobie!"

Jestem zakonnikiem, celibatu staram się dochowywać skrupulatnie, ale nigdy nie powiedziałbym o sobie, że jestem człowiekiem samotnym. Wręcz przeciwnie: Obecności życzliwych mi bliźnich oraz okazji do służby mam nawet jakby odrobinę ponad miarę, na którą zostałem stworzony. Owszem, mam ten przywilej, że sporo czasu mogę spędzać w samotności. Ufam przecież, że również ten czas w samotności wypełniam - rzecz jasna, ułomnie, bo człowieka grzesznego stać tylko na ułomną rzetelność - rzetelną służbą dla innych.

To chyba Frossard powiedział, że celibat to taki rodzaj samotności, który Pan Bóg wymyślił jako jeszcze jeden sposób ujmowania samotności ludziom, którzy sami nie mogą jej udźwignąć. Myślę, że miał rację. Pod warunkiem, rzecz jasna, że swój celibat przeżywa się jako zmierzanie ku Temu, który jeden może wypełnić ludzkie serce. W takim przypadku, służbą dla innych jest również celibat pustelnika, który całe swoje życie spędza na modlitwie.

opr. aw/aw



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

ŻYDZI I CHRZEŚCIJANIE

Czy judaizm jest równoprawną z chrześcijaństwem drogą do zbawienia? Mojżesz Majmonides, filozof i teolog żydowski z XII wieku, chyba jako pierwszy sformułował tezę, że podobnie jak dzięki Abrahamowi i Mojżeszowi mogą Boga Prawdziwego poznać i czcić Żydzi, tak dzięki Chrystusowi i Mahometowi - poganie. Wprawdzie judaizm, zdaniem Majmonidesa, daje szczególnie uprzywilejowany dostęp do Boga, niemniej tak sformułowana teza nosi w sobie zalążki przekonania o zbawczej równoprawności trzech religii monoteistycznych.

Nie sądzę, żeby dało się przyjąć tę tezę i jednocześnie na serio wierzyć, że Jezus jest Synem Bożym. Bo jeśli Jezus naprawdę jest Synem Bożym, to z pewnością Jego misja zbawcza nie jest partykularna, ale dotyczy wszystkich ludzi. Parodią wiary chrześcijańskiej byłoby przeświadczenie, że Syn Boży stał się człowiekiem nie dla wszystkich ludzi, ale tylko dla określonych grup ludzkich, albo że na krzyżu odkupił nie wszystkich, tylko niektórych.

Pouczająca pod tym względem jest ewolucja poglądów Franza Rosenzweiga, wielkiego teologa żydowskiego naszych. W momencie swojego największego zbliżenia do chrześcijaństwa Rosenzweig uznawał nawet prawdę słów Pana Jezusa, że "nikt nie przychodzi do Ojca inaczej, jak tylko przeze Mnie" (J 14,6). Rosenzweig twierdził tylko, że "ktoś nie potrzebuje przychodzić do Ojca, bo już jest u Niego. I tak rzecz się ma z ludem Izraela (lecz nie z pojedynczym Żydem). Lud Izraela wybrany przez swego Ojca wpatrzony jest nieugięcie ponad światem i ponad historią w ów ostatni, najbardziej odległy punkt, gdzie ten jego Ojciec, ten sam, Jeden i Jedyny - <wszystkim we wszystkim> - będzie".

W ostatnim fragmencie cytowanej wypowiedzi Rosenzweig nawiązuje do chrystocentrycznego wersetu 1 Kor 15,28. Skończyło się jednak na tym, że z czasem teolog ten uznał wiarę, że Jezus jest Synem Bożym, za przejaw mentalności pogańskiej.

Ewangelię można odrzucać, w Jezusa można nie wierzyć. Ale jeśli się w Niego wierzy, nie sposób dystansować się wobec tego faktu, że Jego przesłanie było skierowane również do Żydów, a nawet głoszone było najpierw Żydom (Mt 15,24; J 4,22; Dz 13,46). I że również Żydom Jezus obiecywał doprowadzenie do Przedwiecznego Ojca: "Prawdziwy jest Ten, który Mnie posłał, którego wy nie znacie. Ja Go znam, bo od Niego jestem i On Mnie posłał" (J 7,28n).

Przecież to przed Sanhedrynem Apostoł Piotr wygłosił pamiętne słowa na temat Jezusa: "On jest kamieniem, odrzuconym przez was budujących, tym, który stał się głowicą węgła. I nie ma w żadnym innym zbawienia, gdyż nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni" (Dz 4,11n).

Zarazem Nowy Testament wielokrotnie przypomina, że Syn Boży, kiedy przyjął ludzką naturę, urodził się jako "syn Dawida, syn Abrahama" (Mt 1,1). Na Nim - jak On sam na to wskazywał - wypełniły się mesjańskie proroctwa Starego Testamentu (Łk 4,16-21; Mt 11,2-6; 12,40; 21,42; 22,41-45). Przez wiarę w Niego - obiecywał - poganie mogą stać się potomstwem Abrahama: "Wielu przyjdzie ze Wschodu i z Zachodu i zasiądą do stołu z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem w królestwie niebieskim" (Mt 8,11; por. 3,9).

Zatem Kościół wierzących w Chrystusa jest duchowym potomstwem Abrahama. Ideę tę rozwijał szczególnie Apostoł Paweł: Dziedzictwo obiecane Abrahamowi "zależy od wiary, by było z łaski i aby w ten sposób obietnica pozostała niewzruszona dla całego potomstwa, nie tylko dla potomstwa opierającego się na Prawie, ale i dla tego, które ma wiarę Abrahama. On to jest ojcem nas wszystkich - jak jest napisane: <Uczyniłem cię ojcem wielu narodów>" (Rz 4,16n; por. 4,9-12; Ga 3,6-9). "Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie. Jeżeli zaś należycie do Chrystusa, to jesteście też potomstwem Abrahama i zgodnie z obietnicą - dziedzicami" (Ga 3,28n).

Chrześcijaństwo od czasów Marcjona - a więc od trzydziestych i czterdziestych lat II wieku - przeżywało pokusy odcięcia się od judaistycznego dziedzictwa i odrzucenia Starego Testamentu. Ojcowie Kościoła, zwłaszcza najwcześniejsi (św.Ireneusz, Tertulian, Orygenes), podjęli wielki wysiłek na rzecz obrony Starego Testamentu jako autentycznego słowa Bożego. Trzeba jednak przyznać, że marcjonizmem zranieni jesteśmy, niestety, po dziś dzień. To za Marcjonem, a wbrew obiektywnej prawdzie tekstów biblijnych, przeciwstawiamy nieraz sprawiedliwego (a nawet i okrutnego) Boga ze Starego Testamentu miłosiernemu Bogu z Ewangelii.

Jednak chrześcijan z żydami łączy nie tylko Stary Testament. Zapadło mi w pamięć zdanie wypowiedziane przez ojca Bernarda Dupuy, wielkiego rzecznika dialogu chrześcijańsko-żydowskiego, że między tymi dwiema religiami istnieje mistar, tajemnica, i że wypełniona jest ona obietnicą wielkiego wzajemnego wzbogacania się, że epoka takiego wzajemnego wzbogacania się dopiero nas czeka.

Być może epoka ta już się zaczęła. Świadczyłaby o tym, z jednej strony, mnogość żydowskich prób odzyskania Jezusa dla swojego religijnego i narodowego dziedzictwa (J.Klausner, L.Baeck, D.Flusser, Szalom Asz, S.Sandmel, P.E.Lapide, J.Maier), z drugiej zaś strony, wielka fala chrześcijańskich zainteresowań biblistyką i w ogóle duchowością żydowską.

Owszem, łączy się z tym nieraz, w każdym razie po stronie chrześcijańskiej, niebezpieczeństwo rozmywania się własnej tożsamości religijnej i ulegania pokusom religijnego synkretyzmu i relatywizmu. Wydaje się jednak, że niebezpieczeństwo to pojawia się jedynie na marginesie trwającego obecnie wielkiego spotkania tradycji chrześcijańskiej z żydowską.

Jakie warunki muszą być spełnione, aby spotkanie to przynosiło pozytywne owoce? Włodzimierz Sołowjow sformułował to błyskotliwie, ale przecież naprawdę chodzi właśnie o to: Wówczas wzajemne zbliżenie chrześcijan i żydów będzie realizowaniem planów Bożych wobec nas, jeśli chrześcijanie będą się stawali dzięki niemu pełniej chrześcijanami, a żydzi - pełniej żydami. Sołowjow wierzył, że pogłębianie się żydów w ich judaizmie doprowadzi ich do wiary w Chrystusa.

I być może taki właśnie jest Boży sens tego cudu niesamowitego, że Żydzi wciąż trwają w swojej religijnej i narodowej tożsamości. Być może wolą Bożą jest, ażeby znaleźli oni Chrystusa Zbawiciela jako Żydzi właśnie.

opr. aw/aw


ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

WOŁANIE O NOWY HUMANIZM

Nie lękajcie się! Otwórzcie drzwi Chrystusowi! Człowieka nie można zrozumieć bez Chrystusa! - słowa te, wypowiedziane w Gnieźnie w obecności siedmiu prezydentów, streszczają istotę pontyfikatu Jana Pawła II. Trudno zresztą sobie nie przypomnieć, jak mocno słowa: Nie lękajcie się! Otwórzcie drzwi Chrystusowi! zabrzmiały w homilii inaugurującej ten pontyfikat. Trudno też nie pamiętać, jak długo - bo przez ponad pięć minut (dosłownie!) - zdanie, że człowieka nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa oklaskiwane było podczas niezapomnianego spotkania na Placu Zwycięstwa w Warszawie, 2 czerwca 1979.

Kojarzy mi się nieodparcie Jan Paweł II z postacią świętego Atanazego Wielkiego, biskupa Aleksandrii z IV wieku, na którego Opatrzność Boża złożyła główny ciężar obrony zagrożonej wówczas przez arian prawdy o Bogu, który jest Miłością, to znaczy Ojcem i Synem i Duchem Świętym. Obecny Papież stał się niejako naczelnym wodzem wielkiej walki o człowieka, jaka odbywa się na naszych oczach.

Walka dotyczy fundamentalnego pytania: Wolno nam, czy nie wolno, budować nasz świat, tak jakby Boga nie było? Wolno nam, czy nie wolno, wziąć poza nawias ten wymiar naszego człowieczeństwa, żeśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga?

Zauważmy, że nikt zdrowy na umyśle nie pyta: Wolno nam, czy nie wolno, urządzać nasz świat w taki sposób, jakby prawo grawitacji się nie liczyło. Nieraz dziecko nie uprzytomni sobie wystarczająco tego, że prawo grawitacji stanowi istotny element jego życiowego usytuowania, i może się to skończyć nawet nieszczęściem.

Otóż Jan Paweł II nieustannie i wytrwale przypomina nam, że człowiek (na szczęście!) nie jest bogiem. Że nie do nas należy ustanawianie prawdy, ani dobra, ani prawa moralnego, bo one są od nas wcześniejsze. Że nasza zabawa w bogów, której tak wiele we współczesnym świecie, musi sprowadzać na nas nieszczęście i śmierć - tak że już obecnie nasza cywilizacja zaczyna zasługiwać na miano cywilizacji śmierci.

opr. aw/aw




ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

Moje spotkania z Laskami

Laski kojarzą mi się przede wszystkim z pokojem księdza Korniłowicza. Nie pamiętam, kiedy to było, na pewno dawniej niż ćwierć wieku temu, jak przyjechałem do Lasek po raz pierwszy w charakterze rekolekcjonisty. Siostra Klara zaprowadziła mnie wtedy do tego pokoju i kazała się rozgościć, bo tu zazwyczaj nocują rekolekcjoniści. Poczułem się wtedy bardzo zawstydzony tym, że przyszło mi mieszkać w pokoju tego świętego kapłana. Pokój wciąż jest urządzony tak, jak go zostawił ks. Korniłowicz. Drugiego takiego pokoju na pewno nie ma na całym świecie - bardzo prosty, ale zarazem niepowtarzalny, nawet nie potrafię tego opisać.

Sądzę, że dni skupienia przeprowadziłem w Laskach dwadzieścia kilka razy. Nie jest to liczba zawrotna, ale niektóre z nich bardzo mi zapadły w pamięć. Na przykład dzień skupienia dla "solidarnościowych" nauczycieli, na jaki zaprosiła mnie wiosną 1982 p.Celina Gugulska, stał się początkiem regularnych spotkań nauczycielskich, jakie po dziś dzień odbywają się w moim klasztorze. Laski są zresztą nadal dla tej grupy ważnym punktem odniesienia. Przeważnie tam właśnie grupa ta jeździ dwa razy w roku na swoje dni skupienia, a konferencje głosi wówczas najczęściej ks.January Budzisz. Poza bezpośrednimi pożytkami duchowymi wyjazdy ta mają ważne znaczenie dla integracji grupy. Prawie zawsze również po takim dniu skupienia do naszych spotkań na Freta przyłącza się ktoś nowy.

Z czasów stanu wojennego zapamiętałem sobie ponadto dzień skupienia dla sędziów związanych z "Solidarnością". Organizował go p.Adam Strzembosz, późniejszy prezes Sądu Najwyższego, wówczas usunięty z urzędu sędziego. Strach pomyśleć, jakie polowanie czarownic zaczęłoby się, gdyby władze dowiedziały się o tym spotkaniu, zwłaszcza że uczestniczyli w nim również sędziowie orzekający w sprawach specyficznych dla stanu wojennego.

Był to normalny dzień skupienia, tzn. w ciągu czterdziestu godzin od piątku wieczorem do niedzieli w południe odprawiliśmy trzy Msze Święte i cztery konferencje rekolekcyjne, była okazja do spowiedzi i do osobistej adoracji Najświętszego Sakramentu. Ale oba wieczory, kiedy skończyły się zajęcia rekolekcyjne, sędziowie dzielili się swoimi doświadczeniami z sali sądowej. Na przykład jedna sędzina opowiadała, w jaki sposób przesłuchiwała wezwanego na świadka oskarżenia ZOMOwca, tak ażeby jego zeznanie nie zaszkodziło oskarżonemu. Ktoś opowiadał o wyczynie innej sędziny, która w rozprawie rewizyjnej kogoś skazanego za podeptanie czerwonego sztandaru tak poprowadziła proces, że "okazało się", iż skazany tylko się w ten czerwony sztandar zaplątał.

Wszyscy uczestnicy tego wieczoru byli zgodni co do tego, że dopóki oskarżony wypiera się zarzucanego mu organizowania strajku czy rozrzucania ulotek, życzliwy mu sędzia zawsze jakoś potrafi go wybronić. Ale jak wybronić oskarżonego o takie "przestępstwo", kiedy ten jednoznacznie, albo nawet i z dumą sam się do niego przyznaje? Debata nad tym pytaniem była bardzo gorąca. Sędziowie w zasadzie nie mieli wątpliwości, że w obliczu praw tak niesprawiedliwych należy poświęcić nawet elementarne zasady sztuki prawniczej, byleby bronić ludzi przed niesprawiedliwymi wyrokami. W takiej sytuacji wolno sędziemu - tak w każdym razie ja sobie tę dyskusję zapamiętałem - ustalić wspólnie z adwokatem linię obrony, mimo że najlepsze tradycje sądownictwa absolutnie tego zakazują.

Co jednak zrobić - to pytanie było najbardziej dramatyczne - kiedy nie da się zastosować tego wyjścia, albo kiedy byłoby ono zbyt ryzykowne? Nie zapomnę zbiorowego "eureka", jakie zapanowało w grupie, kiedy któryś z sędziów powiedział: "Pierwsza rzecz to zrzucić z trybu!". Zupełnie nie zrozumiałem, co to znaczy. Siedząca obok mnie sędzina wyjaśniła mi szeptem, że chodzi tu o uchylenie trybu doraźnego. Szkoda, że takich sędziów było w tamtych czasach stosunkowo niewielu. Ale byli i tacy, a spotkałem się z nimi właśnie w Laskach!

W Laskach przeprowadziłem także dwa albo trzy razy dzień skupienia dla psychiatrów. Organizował je kochany i zacny śp. doktor Zdzisław Jaroszewski. Zwłaszcza jedna konferencja utkwiła mi w pamięci. Przyjechałem wtedy prosto z obozu naukowego, na którym analizowaliśmy patrystyczne komentarze Modlitwy Pańskiej. W rezultacie stać mnie było na to - dzisiaj już bym tego nie potrafił - ażeby wszystkie homilie i konferencje poświęcić kolejnym prośbom Ojcze nasz.

Ostatnią konferencję, w niedzielę przed południem, poświęciłem prośbie: "Ale nas zbaw ode złego". Przypadkowo znalazła się na niej moja znajoma, nie będąca psychiatrą, osoba poważna i zrównoważona, której nigdy nie podejrzewałbym o to, że mogła mieć w życiu epizod, o którym mi wtedy opowiedziała. A opowiedziała mi o nim dlatego, że zaniepokoiło ją w mojej konferencji jakby redukcjonistyczne podejście do tajemnicy zła.

A było to tak: "Byłam trzydziestokilkuletnią mężatką - opowiadała - i zakochałam się bez pamięci w znacznie młodszym od siebie chłopcu. W tym stanie pojechałam razem z nim w góry. Student ten wiedział, że jestem katoliczką, i może zmęczony moją euforią zapytał mnie: <Ale jak ty sobie z Panem Bogiem poradzisz?>. <Co mi tam Pan Bóg - odpowiedziałam. - Najważniejsze, że mam ciebie>. W tej chwili - a był wtedy piękny, słoneczny, lipcowy dzień - poczułam intensywny zapach siarki, w oczach pojawiła się ciemność, zupełnie jakby zapadła noc. Prosto z wycieczki chłopak odwiózł mnie do szpitala psychiatrycznego. Lekarze szybko zdiagnozowali chorobę i podjęli leczenie. Ale ja wiedziałam jedno: że choroba chorobą, ale ja muszę się nawrócić, bo znalazłam się pod władzą złego ducha".

Myślę, że racjonalistyczne usposobienie tej kobiety pomogło jej zrozumieć do końca całą sytuację, a łaska wiary i skrucha dokonały reszty. Tak czy inaczej, ilekroć jestem w Laskach, jakoś zawsze przypominam sobie, w którym miejscu mi o tym opowiadała.

Co jeszcze pamiętam z moich przyjazdów do Lasek? Jakoś najbardziej pamięta się to wszystko, co w tych przyjazdach było nie stereotypowego. Na przykład kiedyś, z mojego gapiostwa, minęliśmy się z śp. Tadeuszem Kaczyńskim, który, choć muzykolog, miał mnie zawieźć do Lasek na spotkanie z plastykami. Kiedy indziej znów - pamiętam, że miałem wtedy wygłosić jakąś refleksję na spotkaniu poświęconym księdzu Hlebowiczowi - przyszedłem na przystanek autobusowy w tak fatalnym momencie, że musiałbym czekać półtorej godziny. Pomyślałem sobie: "A co mi szkodzi sprawdzić, czy na piechotę nie będzie szybciej". I rzeczywiście było szybciej.

Ostatni chyba mój wyjazd do Lasek był "licealny". Nie wiem, jak młodzieży, ale mnie ten wieczór mierzenia się z trudnymi pytaniami na tematy religijne i moralne wydał się bardzo pożyteczny.

O najważniejszym na końcu. Było to jeszcze w latach siedemdziesiątych, jeszcze przed powstaniem "Gaudium vitae". Wspólnie z księżmi Małkowskim i Ługowskim ogłosiliśmy się po kościołach warszawskich jako chętni do pomocy kobietom ciężarnym, które stanęły przed pokusą odrzucenia dziecka. Jako pierwszą ktoś mi przyprowadził Halinkę, którą rodzice, ażeby przymusić ją do aborcji, wyrzucili z domu. Zadzwoniłem wtedy do siostry Klary i nie zapomnę tej spontaniczności, z jaką siostra przyjęła tę dziewczynę do domu rekolekcyjnego. Ani chwili zastanawiania się, ani jednej trudności - po prostu to rozumie się samo przez się. W takim duchu siostra zareagowała na moją prośbę.

Toteż kiedy przywoziłem Halinkę do Lasek, widziałem nawet moimi cielesnymi oczyma, że na Laski spływają promienie z Ogrodu Rajskiego.

opr. aw/aw

ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

LIST DO ARTYSTÓW

Bardzo źle człowiek na tym wychodzi, jeżeli samego siebie postawi na pierwszym miejscu i zacznie sobie przypisywać cechy boskie. Bo skoro to ja jestem kimś najważniejszym, nie można mieć wątpliwości, że wszystko, co w moim życiu sensowne, rozpłynie się kiedyś w ostatecznym bezsensie, a zatem już teraz jest tym bezsensem przeniknięte. "Stworzenie bez Stwórcy marnieje" — krótko wyraził tę prawdę ostatni sobór.

Dlaczego moją refleksję nad Listem do artystów zaczynam od narzekania na ludzkie stawianie się w miejsce Boga? Bo współczesna sztuka dostarcza wielu dowodów na to, że wspomniana soborowa formuła wyraża najszczerszą prawdę. Co najmniej od czasów romantyzmu popularny jest w naszej Europie przesąd, jakoby artysta, zwłaszcza wielki artysta, był demiurgiem równym samemu Bogu oraz nadczłowiekiem, którego nie obowiązuje nawet prawo moralne. Wydaje się, że przesąd ten jest jednym z głównych źródeł kryzysu współczesnej sztuki.

Otóż znamienne, że Jan Paweł II nie wspomina ani o kryzysie współczesnej sztuki, ani o tak szkodliwym dla jej rozwoju kulcie (i samouwielbieniu) artystycznych geniuszy (niekiedy geniuszy jednego sezonu). Zarazem oba te wątki nie są w Liście przemilczane, Papież je przezwycięża za pomocą pozytywnego wykładu.

Bo oto podpowiada nam Ojciec święty, że wszyscy bez wyjątku — nie tylko artyści — mają do wykonania najważniejsze arcydzieło sztuki, jakim jestem ja sam. Jeśli idzie o twórczość artystyczną, jej wartość istotnie zależy od tego, jak twórca sobie radzi w swojej pracy nad tym arcydziełem najważniejszym: "Istotne jest powiązanie między tymi dwiema sprawnościami, moralną i artystyczną, które wzajemnie bardzo głęboko się warunkują. Tworząc dzieło, artysta wyraża bowiem samego siebie do tego stopnia, że jego twórczość stanowi istotne odzwierciedlenie jego istoty, tego, kim jest i jaki jest" (nr 2).

O tym samym, choć w inny sposób, mówił Jan Paweł II w warszawskim Teatrze Wielkim, 8 czerwca 1991, w przemówieniu do środowisk twórczych. Przypominał, że ceniąc różnorodne talenty twórcze, nie wolno nam zapominać o talencie najważniejszym, jaki otrzymał każdy z nas bez wyjątku: "Tym uniwersalnym talentem jest nasze człowieczeństwo, nasze ludzkie <być>. Ewangelia ze swym przykazaniem miłości uczy nas pomnażania tego nade wszystko talentu: talentu naszego człowieczeństwa. Ostateczny osąd naszego życia będzie też tego talentu dotyczył nade wszystko. Ten zaś talent pomnaża się przez bezinteresowny dar z siebie samego, czyli przez miłość Boga i bliźnich".

Po pokazaniu tej prostej prawdy nie ma już potrzeby przekonywać o bezsensie różnych bałwochwalczych kultów, jakie się pojawiają na terenie współczesnej sztuki. Podobnie Papież ani jednym słowem nie narzeka na to, że we współczesnej sztuce jest tak wiele nihilizmu i rozpaczy, że tyle w niej fałszywego świadectwa, jakoby ostatecznym wymiarem naszej rzeczywistości był chaos i bezsens. Zamiast tego Jan Paweł II woli podpowiadać artystom, że "w obliczu cudów wszechświata zachwyt jest jedyną adekwatną postawą" i że oni mają w ręku jedyne w swoim rodzaju narzędzia do "uwidzialniania" tego, co niewidzialne:

"Każda autentyczna inspiracja artystyczna wykracza bowiem poza to, co postrzegają zmysły, i przenikając rzeczywistość stara się wyjaśnić jej ukrytą tajemnicę. Ma swoje źródło w głębi ludzkiej duszy, tam, gdzie pragnienie nadania sensu własnemu życiu łączy się z nieuchwytnym doznaniem piękna i tajemniczej jedności rzeczy".

Zarazem nikt bardziej od artystów nie jest świadom tego, że nawet najwspanialsze dzieło sztuki nie wyrazi tego, co widzą oczy duszy: "Wszyscy artyści zdają sobie sprawę, jak głęboka przepaść istnieje między dziełem ich rąk, nawet najbardziej udanym, a olśniewającą doskonałością piękna, dostrzeżonego w chwili twórczego uniesienia: wszystko, co zdołają wyrazić malując, rzeźbiąc i tworząc, jest jedynie przebłyskiem owej światłości, która na kilka chwil zajaśniała oczom ich duszy".

W zasadzie jedynym sygnałem, że może współczesna sztuka przeżywa swój kryzys i że trzeba mieć nadzieję na jego przezwyciężenie, jest w tym Liście cytat z Ody do młodości, którym Jan Paweł II posłużył się w zakończeniu: "<Wyjdzie z zamętu świat ducha...>. Ze słów, które Adam Mickiewicz napisał w czasach bardzo trudnych dla swojej ojczyzny, pragnę zaczerpnąć życzenie dla was: Niech wasza sztuka przyczynia się do upowszechnienia prawdziwego piękna, które będzie niejako echem obecności Ducha Bożego i dzięki temu przekształci materię, otwierając umysły na rzeczywistość wieczną".



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

PIELGRZYMKA DO JEROZOLIMY

Wszyscy mówią, że ta pielgrzymka Jana Pawła II była bardzo ważna, może nawet najważniejsza w całym jego pontyfikacie. Spróbujmy wypunktować, na czym polega jej znaczenie. Zacznijmy od tego, że zarówno to, co się stało przez ten tydzień w Ziemi Świętej, jak to, w jaki sposób wydarzenia te zostały przyjęte przez opinię światową, było wielką manifestacją społecznego i ogólnoludzkiego znaczenia religii.

Nagle dla wszystkich stało się czymś oczywistym, że religia nie jest dla społeczeństw piątym kołem u wozu, ani - bo i takie tezy się pojawiały w Europie od czasów Oświecenia - irracjonalną kumulacją ciemnych i konfliktogennych emocji społecznych. Religia jest ogromnie ważnym, a w gruncie rzeczy najistotniejszym wymiarem życia ludzkiego, najważniejszym miejscem duchowej identyfikacji zarówno dla poszczególnych ludzi, jak dla całych społeczeństw. To właśnie dlatego Jana Pawła II przyjmowano w taki sposób, jak to wszyscy mieliśmy okazję oglądać. Trudno sobie wyobrazić, żeby coś analogicznego - takiej wagi i na taką skalę - mogło się zdarzyć poza sferą religijną.

Podczas tej pielgrzymki dokonała się wspaniała antycypacja przyjaznych stosunków między trzema wielkimi religiami monoteistycznymi. Dla Oświecenia - przypomnijmy choćby słynny pierścień mędrca Natana u Lessinga - warunkiem pokoju między religiami była powszechna zgoda na to, żeby każda z religii zamknęła się w swoich przekonaniach i zrezygnowała z przeświadczeń o dostępie do prawdy. I trudno się dziwić, że oświeceniowy model pokoju między religiami okazał się całkowicie bezskuteczny, ubocznie zaś walnie przyczynił się do ukształtowania się współczesnego sekularyzmu i relatywizmu.

Ojciec święty podczas tej pielgrzymki starał się w swoich spotkaniach z muzułmanami i żydami dawać jasne, a zarazem delikatne i nikogo nie raniące świadectwo swojej wiary chrześcijańskiej. Nie chował się za formułą: "my chrześcijanie jesteśmy przeświadczeni", ale jednoznacznie wyznawał swoją wiarę w Chrystusa, Syna Bożego i Zbawiciela. Czynił to z wielkim szacunkiem dla wiary swoich niechrześcijańskich słuchaczy. Zarazem nie zapomniał - rzecz jasna, podczas spotkania z chrześcijanami, ale jednak podczas tej pielgrzymki - wspomnieć o naszym obowiązku głoszenia Ewangelii wszystkim narodom.

To mistrzowskie połączenie jednego z drugim - dawania świadectwa swojej wierze w Chrystusa oraz swojemu pragnieniu pokoju i przyjaźni z żydami i muzułmanami - realizował Jan Paweł II na gruncie wspólnego naszym religiom monoteizmu. "Wszyscy zgadzamy się co do tego - mówił do religijnych przywódców żydowskich i muzułmańskich podczas spotkania w Instytucie Notre-Dame w Jerozolimie - że prawda religijna koncentruje się na Bogu i że naszym pierwszym obowiązkiem religijnym jest uwielbianie Boga, oddawanie Mu chwały i dziękczynienia".

W tej perspektywie miłość bliźniego, pokój ze wszystkimi oraz szacunek dla każdego człowieka - wyjaśniał w tym samym przemówieniu Ojciec święty chrześcijanom, żydom i muzułmanom - jest naszym obowiązkiem wobec Boga.

"Kiedy kochamy swego bliźniego - przytoczmy przynajmniej fragment tej wypowiedzi - dajemy wyraz naszej miłości do Boga, zaś obrażamy Boga kiedy naszemu bliźniemu czynimy źle. To oznacza, że religia jest wrogiem odrzucania człowieka i dyskryminacji, nienawiści i rywalizacji, przemocy i konfliktu. Religia nie jest i nie wolno jej być usprawiedliwieniem przemocy i konfliktu, zwłaszcza kiedy tożsamość religijna zbiega się z tożsamością kulturalną i etniczną. Religia i pokój idą z sobą w parze. Przekonania i praktyki nie wolno oddzielać od obrony obrazu i podobieństwa w każdej ludzkiej istocie".

To bardzo ważne, czy na temat pokoju między religiami mówi niewierzący filozof, poklepujący protekcjonalnie największe tradycje duchowe ludzkości, czy też niekwestionowany przywódca duchowy jednej z wielkich religii. Przy czym Jan Paweł II swoje wezwanie do wzajemnego szacunku i pokoju uzasadnia religijnie, w sposób zrozumiały dla wyznawców wszystkich religii monoteistycznych: Jeżeli w Boga wierzymy naprawdę, to musimy wierzyć, że On nas wszystkich stworzył na swój obraz - starajmy się tylko wyciągać z tej naszej wiary praktyczne wnioski.

Jan Paweł II przez cały swój pontyfikat wytrwale pracuje nad budowaniem pokoju między religiami, a umie to robić - podkreślmy to jeszcze raz - jako jednoznaczny chrześcijanin, całym sercem wierzący w Jezusa Chrystusa. Powszechnie znane są jego liczne słowa szacunku i przyjaźni kierowane do Żydów, mamy też w pamięci papieskie inicjatywy, których początkiem były modlitwy o pokój w Asyżu. U nas w Polsce może mniej zauważaliśmy wytrwałą pracę Ojca świętego na rzecz zbudowania dobrosąsiedzkich stosunków z muzułmanami (zbiór wypowiedzi Jana Pawła II na ten temat wydał w odrębnej książce Eugeniusz Sakowicz).

Wydaje się, że ostatnia pielgrzymka Papieża przekonała wszystkich, że pokoju między religiami nie musimy rozumieć na sposób oświeceniowy, wobec religii arogancki i obraźliwy, bo domagający się od wyznawców wszystkich religii dystansu wobec własnej wiary. Okazuje się, że wszystkie tradycje religijne mają w sobie dość duchowego bogactwa, ażeby znaleźć swoje własne - bez porównania głębsze, a przede wszystkim nie budzące oporów wewnętrznych - uzasadnienia wzajemnego pokoju. Do tych właśnie tradycji potrafił przekonująco odwołać się Jan Paweł II. I został usłyszany na skalę wręcz globalną.

W Yad Vashem stało się coś znacznie więcej niż publiczne, ogłoszone przez najwyższe autorytety obu stron, pojednanie chrześcijan z Żydami. Swoje przemówienie Papież zaczął od pośredniego zdystansowania się wobec tezy głoszonej przez tych wszystkich, którzy z powodu Shoah obrazili się na Pana Boga, że po Oświęcimiu wiara w Jego miłość i opatrzność stała się niemożliwa. Wystarczyło przeczytanie fragmentu Psalmu, żeby stało się czymś oczywistym, że Bóg prawdziwy nie musi zabiegać o naszą aprobatę i że nie ma sytuacji, w której Bóg mógłby zasłużyć na nasze odrzucenie. Przytoczone w Yad Vashem słowa Psalmu same w sobie są wstrząsające, Papież zaś przeczytał je z niepowtarzalną ekspresją:

Stałem się jak sprzęt wyrzucony.

Słyszę bowiem złorzeczenia wielu:

<Trwoga dokoła>,

gdy przeciw mnie się zbierają,

zamyślają odebrać mi życie.

Ja zaś pokładam ufność w Tobie, Panie,

Mówię: <Ty jesteś moim Bogiem!>

Trudno mieć wątpliwości, że bardzo wielu Żydów - zapewne również takich, którzy na co dzień są niewierzący - doświadczyło wówczas religijnej identyfikacji z Psalmistą oraz z rzymskim papieżem, który im te słowa, przy takiej okazji, przypomniał.

Nawet w Yad Vashem delikatnie wyznał swoją wiarę. Było to niezbędne, ażeby jego słowa prośby o przebaczenie za całe zło, jakie Żydów spotkało ze strony chrześcijan, miało ten sens, jaki miały mieć. Mianowicie pokazując legitymację, która upoważnia go do reprezentowania Kościoła katolickiego (a w jakimś sensie również wszystkich chrześcijan, w każdym razie tych, którzy gotowi są przyłączyć się do tej prośby Papieża), Jan Paweł II przedstawił się "jako Biskup Rzymu i Następca Apostoła Piotra". Zatem prośba o przebaczenie nie jest aktem politycznym, nie jest grą taktyczną, jest aktem wiary. Papież przyszedł z nią do Żydów "jako Biskup Rzymu i Następca Apostoła Piotra".

Generalnie, o sensie tego aktu myślę mniej więcej to samo, co mówili ci wszyscy, którzy podkreślali jego ogromne znaczenie, więc ten temat tu pominę.

Łatwo sobie wyobrazić, jak ważny musiał być ten tydzień dla chrześcijan arabskich. Sama obecność Papieża w Ziemi Świętej ujawniła istnienie tej społeczności, której tradycje sięgają czasów przedmuzułmańskich, a która przez kilkanaście stuleci potrafiła wytrwać w swojej wierze w Chrystusa. Mało kto wie, że kończący się wiek XX był dla tej społeczności jednym z najtrudniejszych okresów w jej historii. Na przestrzeni tych stu lat procentowa obecność chrześcijan arabskich w swoich społeczeństwach zmniejszyła się kilkakrotnie. Zarówno krystalizowanie się narodowej świadomości Arabów wokół islamu, jak wzrost technicznych możliwości państwa w zakresie dyskryminowania obywateli drugiej kategorii, spowodowały liczne przejścia tych chrześcijan na islam i jeszcze liczniejsze ucieczki na emigrację.

Można przypuszczać, że samo doświadczenie uczestnictwa - we własnej ojczyźnie, gdzie stanowią oni mniejszość - w wielotysięcznych chrześcijańskich zgromadzeniach liturgicznych było dla wielu tych chrześcijan przeżyciem nie dającym się zapomnieć. Bardzo możliwe, że dla chrześcijan arabskich - również tych ze wspólnot niekatolickich - ten przyjazd Ojca świętego okaże się czymś podobnym do tego, czym dla nas była jego pielgrzymka w roku 1979. Że po prostu pomoże im wyprostować się.

Na koniec zwrócę uwagę na słowa, jakie Jan Paweł II wypowiada często, które jednak na Górze Błogosławieństw zabrzmiały w sposób jedyny w swoim rodzaju. Mam na myśli słowa skierowane do młodzieży, aby nie przestraszyły jej pozory, że na naszej ziemi zwycięża zło. Owszem, zło jest hałaśliwe i odnosi wiele sukcesów. Co więcej, ono umie udawać ostatecznego zwycięzcę: "Błogosławieni pyszni i brutalni - wciąż powtarzają nam różne złe siły swoje przeklęte orędzie - ci, którzy dążą do sukcesu za wszelką cenę, którzy nie mają skrupułów, są pozbawieni litości, bezwstydni, którzy dążą do wojny zamiast do pokoju, i którzy prześladują tych, co stanowią przeszkodę na ich drodze. Ten głos wydaje się mieć sens w świecie, w którym często brutalni jakby triumfują, a bezwstydni cieszą się powodzeniem. Tak - mówi głos zła - ci są zwycięzcami, co są prawdziwie błogosławieni i szczęśliwi!"

Najgłośniej ten głos pogardy dla Boga i dla człowieka rozbrzmiewał na Kalwarii. A przecież Pan Jezus zmartwychwstał! Co więcej, On już na krzyżu zwyciężył! A jak pozorne są zwycięstwa zła, wspaniale mówi o tym Księga Psalmów:

Widziałem, jak występny się pysznił

i rozpierał się jak cedr zielony.

Przeszedłem obok, a już go nie było,

szukałem go, lecz nie można było go znaleźć.

opr. aw/aw

ęęłęó

Z cyklu: J. Salij, Trud wolności

KONKUBINA ŚWIĘTEGO AUGUSTYNA

Swój mniej więcej piętnastoletni związek z konkubiną święty Augustyn przedstawia następująco: "W owych latach żyłem z kobietą nie związaną ze mną tym, co nazywają prawnym małżeństwem, taką, na którą natrafiła moja nie kierująca się roztropnością namiętność. Ale miałem tylko tę jedną kobietę i dochowywałem jej wierności. W tym związku mogłem przez własne doświadczenie poznać, jaka jest różnica między prawdziwym małżeństwem, zawieranym w celu wydania na świat potomstwa, a związkiem skojarzonym tylko dla zaspokojenia namiętności, w którym rodzą się dzieci nie chciane - ale gdy się urodziły, to już się je kocha"(Wyznania, (4,2).

Książka Josteina Gaardera pt. Vita brevis została pomyślana jako próba podsumowania tego związku z punktu widzenia owej kobiety. Ponieważ jednak pisarz bardzo istotnie odszedł od historycznej prawdy - a z książki jednoznacznie wynika, że uczynił to świadomie, a nie z ignorancji - rodzi się pytanie: Po co Gaarder napisał tę książkę, o co mu chodzi, skoro nie chodzi mu ani o wystawianie moralnego rachunku rzeczywistemu, historycznemu Augustynowi, ani o próbę psychologicznej rekonstrukcji Augustynowej konkubiny?

Poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie rozpocznijmy od wyliczenia faktów, które Gaarderowi przeszkadzały w zrealizowaniu jego autorskiego zamysłu i które wobec tego zdecydował się w swojej książce przeinaczyć.

"Uważałeś, że przywiązuję cię do świata zmysłów, nie daję spokoju, byś mógł skupić się na zbawieniu swej duszy - zarzuca Augustynowi w imieniu jego dawnej konkubiny Jostein Gaarder - (...) No tak, bardziej bowiem kochałeś zbawienie własnej duszy niźli mnie".

W rzeczywistości było zupełnie inaczej. W momencie, kiedy Augustyn odesłał swoją konkubinę do Afryki, nie był jeszcze chrześcijaninem i nawet nie próbował jeszcze sobie wyobrażać, że może być zdolny do życia w celibacie. Z konkubiną rozstał się dlatego, bo prawdopodobnie zażądała tego - poparta w tym zapewne przez matkę Augustyna - rodzina młodziutkiej dziewczyny, z którą miał się ożenić. Natomiast do świata zmysłów był wówczas przywiązany tak niewolniczo, że - jak sam o tym pisze w Wyznaniach - po rozstaniu z konkubiną zaraz znalazł sobie kochankę, która miała mu umilać długi okres czekania na ślub: "Niecierpliwiło mnie dwuletnie oczekiwanie na narzeczoną, bo nie tyle ożywiało mnie pragnienie małżeństwa, ile byłem po prostu niewolnikiem żądzy. Postarałem się więc o inną kobietę i żyłem z nią bez małżeństwa. Oznaczało to, że choroba mojej duszy jeszcze się wzmoże i umocniona nieprzerwanym przyzwyczajeniem przetrwa aż do pożycia z żoną" (6,15).

Owszem, ponieważ w tamtym momencie Augustyn interesował się już, i to intensywnie, wiarą chrześcijańską, posiadał już wówczas elementarną wiedzę na temat tego, czym jest celibat. Zarazem jednak nie miał najmniejszej wątpliwości co do tego, że on sam do tego sposobu życia jest niezdolny. Tak oto relacjonuje swoje ówczesne rozmowy na ten temat ze swoim przyjacielem, Alipiuszem: "Ilekroć o tych sprawach dyskutowaliśmy, twierdziłem stanowczo, że jestem zupełnie niezdolny do tego, by żyć bez kobiety. Gdy widziałem, że nie rozumie mojego stanowiska, zwykle broniłem się twierdzeniem, że zbyt wielka jest różnica między jego pospiesznym, ukradkowym doświadczeniem, którego już niemal nie pamiętał i które bez trudności mógł lekceważyć, a moim trwałym przywiązaniem uczuciowym, któremu brakowało tylko czcigodnego miana małżeństwa, aby zrozumiał, dlaczego nie mogę tego rodzaju życia odrzucić" (6,12).

Przy okazji zresztą zwierza się Augustyn, że na temat głębszego sensu małżeństwa obaj z przyjacielem mieli pojęcie raczej zielone: "Na żadnego z nas nie wywierała wielkiego wpływu myśl o tym, jak szlachetnym jest zadaniem wypełnianie obowiązków godziwego małżeństwa i wychowywanie potomstwa. Ja byłem przede wszystkim niewolnikiem zwyczaju nasycania tej dręczącej żądzy, której niczym nasycić nie można, Alipiusza zaś do podobnej niewoli popychała ciekawość".

Zatem to Jostein Gaarder stwarza niezgodny z prawdą historyczną fakt religijnej motywacji rozstania Augustyna z konkubiną. Prawdziwa motywacja była, niestety, rodem "z tego świata". Co najmniej od czasów papieża Kaliksta (217-222) Kościół, wbrew prawu państwowemu, uznawał ważność nawet małżeństw osoby wolnej z niewolnikiem - i nie było żadnych przeszkód, ażeby Augustyn poślubił konkubinę, z którą, jak sam przejmująco to wyznaje, był bardzo głęboko związany. Jednak, jak się wydaje, możliwość ta nie pojawiała się nawet w jego wyobraźni. Egoistyczna perspektywa umocnienia za pomocą małżeństwa z panną z "dobrego" i bogatego domu swojej pozycji społecznej była dla niego ważniejsza niż wzgląd na sprawiedliwość i uczucie.

Niestety, zachowanie takie mieściło się w ówczesnych normach i nie budziło niczyjego zdziwienia ani potępienia. Właśnie Augustyn miał stać się pierwszym doktorem Kościoła, który zaczął wyraźnie pouczać, że tak postępować się nie powinno. "Nie godzi się wam mieć konkubin - mówił w Kazaniu 397. - Nawet jeśli nie macie żon, nie powinno się mieć konkubin, które potem porzucicie, kiedy będziecie się żenić" .

Nie słychać natomiast, żeby ktokolwiek z współczesnych Augustynowi zarzucał mu niesprawiedliwe potraktowanie konkubiny. Ówcześni ludzie - trzeba to z przykrością powtórzyć - byli na taką niesprawiedliwość niewrażliwi. W dziełach Biskupa Hippony bardzo wiele miejsca zajmują polemiki z manichejczykami, donatystami czy pelagianami, którzy nieraz wypominali mu lekkomyślną młodość - ale nie znajdziemy nawet śladu zarzutów, że niesprawiedliwie porzucił konkubinę. A przecież była to naprawdę niesprawiedliwość.

Przypomnijmy sobie, jak Augustyn się bronił, kiedy wypominano mu grzechy młodości. "Byliśmy bowiem kiedyś - odpowiada na zarzuty donatystów w Objaśnieniu 3 Psalmu 36,19 - głupimi i niewiernymi, a do wszelkiego dzieła dobrego oporni. Nie przeczymy, że wskutek przewrotnego błędu byliśmy nierozumni i szaleni. O ile przeszłości naszej nie zaprzeczamy, tym bardziej wysławiamy Boga, który nam wybaczył".

I zwraca Augustyn uwagę na to, że grzechy jego młodości nie obciążają przecież Kościoła katolickiego: "Czyż ja jestem katolickim Kościołem? - kontynuował swój wywód. - Czyż dziedzictwo Chrystusowe rozprzestrzenione wśród pogan, to ja? Wystarcza mi, abym do niego należał. Przyganiasz moim dawnym złym czynom, a co wielkiego robisz? Surowszym oskarżycielem dla mojego zła jestem ja niż ty; co ty przyganiasz, ja potępiłem. Obyś zechciał w tym mnie naśladować, aby twój błąd z czasem przeszedł do przeszłości! Takie są moje błędy przeszłości, które znają wszyscy, zwłaszcza w tym mieście. Tu bowiem żyliśmy źle".

Wiernym zaś radzi Kaznodzieja tak oto odpowiadać na zarzuty związane z jego osobą: "Augustyn jest biskupem w Kościele katolickim, niesie swoje brzemię, zda sprawę przed Bogiem. Znam go z dobrej strony. Na ile jest zły, wie on sam. Jeżeli nawet jest dobry, to przecież nie on jest moją nadzieją. Przede wszystkim tego wyuczyłem się w Kościele katolickim, żeby nadziei swej nie pokładać w człowieku".

Ale wróćmy do książki Gaardera. Dzięki skonstruowaniu nieprawdziwego faktu, że to wiara chrześcijańska kazała Augustynowi porzucić długoletnią towarzyszkę życia, pisarz ma możliwość rzucić efektowne oskarżenie: "Nie, nie, nie wierzę w takiego Boga, który żąda ludzkiej ofiary. Nie wierzę w Boga, który niszczy życie kobiety, aby zbawić duszę mężczyzny".

W odwrotnym kierunku zmienił Jostein Gaarder duchową sytuację Augustynowej konkubiny. Z krótkiej informacji Augustyna na temat jej odejścia wynika ponad wszelką wątpliwość, że już wtedy była ona chrześcijanką i że właśnie wiara była dla niej tarczą w sytuacji, w jakiej znalazła się wskutek nieszlachetnej decyzji Augustyna. "Kobieta wróciła do Afryki - Augustyn mówi o tym niejako w formie wyznania samemu Bogu - ślubując Ci, że nigdy się nie odda żadnemu innemu mężczyźnie, a ze mną zostawiła syna naturalnego, jakiego mi urodziła. Byłem zbyt słaby, aby naśladować ten wzór, jaki mi dała niewiasta" (6,15).

Jostein Gaarder wykreował dawną konkubinę Augustyna na filozofkę, która w ogóle nie przyjęła chrztu, katechumenką zaś pozostała czysto formalnie, jako że zarówno wiara w Chrystusa, jak chrześcijańskie zasady moralne są jej raczej obojętne. Z pozycji tej Flora (bo takie imię nadał jej norweski pisarz) może skutecznie krytykować protestanckiego purytanina, na jakiego został w tej książce upozowany Augustyn.

Przy takim ustawieniu obojga głównych bohaterów tego utworu, Flora ma rację zawsze, Augustyn zaś nie ma jej nigdy. Zahipnotyzowany pięknym tekstem Gaardera czytelnik gotów jest przyznać jej rację nawet wtedy, kiedy wyznaje ona swoją niewiarę w życie wieczne: "Uważam, że ludzką pychą należy nazwać odrzucenie życia doczesnego - wraz ze wszystkimi jego ziemskimi przyjemnościami - na korzyść istnienia, które być może jest jedynie abstrakcją".

Trzeba jednak obiektywnie przyznać, że swoje błyskotliwe zwycięstwa nad Augustynem osiąga bohaterka książki Gaardera dzięki bezceremonialnym manipulacjom na jego tekstach. "Nie pozwoliłeś nawet własnemu synowi na uronienie łez, kiedy musiał pożegnać się ze swoją babką!" - wypomina Flora Augustynowi jego bezduszność. Ale porównajmy tę informację z przekazem źródłowym: "Adeodat, ledwie (jego babka) skonała, wybuchnął głośnym płaczem. Wszyscy razem musieliśmy go uciszać. Także we mnie wszystko, co było dziecinne, wzbierało płaczem, ale bardziej dojrzały głos serca upomniał mnie i zmusił do spokoju" (9,12).

"Co prawda - ironizuje sobie z Augustyna Gaarderowa filozofka - pewną trudność sprawia ci przyjmowanie codziennej dawki pożywienia, wystarczającej dokładnie dla zachowania zdrowia, lecz nic ponad to". Jednak nie dałoby się tego szyderstwa tak błyskotliwie sformułować, gdyby się starannie nie przemilczało głównej myśli Augustynowej wypowiedzi na ten temat: że to my powinniśmy panować nad przyjemnością, a nie odwrotnie.

Zresztą zerknijmy do źródła: "Codziennie bowiem ubytki siły cielesnej wyrównujemy jedząc i pijąc, zanim przyjdzie ten czas, gdy zniweczysz (Boże) pokarm i żołądek, gdy mój niedostatek uśmierzysz cudowną sytością, a to, co skazitelne, przyobleczesz w nieskazitelność wieczną. Lecz na razie błoga mi jest owa konieczność. I muszę nawet walczyć przeciw temu upodobaniu, aby mnie nie ujarzmiło. Codzienną z nim toczę wojnę orężem postów. Ciągle od nowa zmuszam moje ciało do posłuszeństwa. A potem przyjemność jedzenia i picia rozprasza udrękę. Głód i pragnienie są niewątpliwie bolesne. Palą i jak gorączka zabijają, jeśli nie stosujemy lekarstwa pokarmów. A to lekarstwo jest dla nas tuż - bo z dobroczynnej Twojej łaski ziemia, woda i przestworze są na nasze usługi; cierpienie więc szybko przemienia się w przyjemność. Pouczyłeś mnie, abym pokarmy właśnie jako lekarstwa przyjmował. (...) Co wystarcza zdrowiu, tego dla przyjemności jest za mało. I nieraz trudno jest rozpoznać, czy to uzasadniona troska o zdrowie prosi jeszcze o wsparcie, czy zwodzą nas wybiego łakomstwa pragnącego zadowolenia" (10,31).

Cały zamysł tej książki jest na takich właśnie manipulacjach oparty.

Augustyn Gaardera jest nie tylko protestanckim purytaninem, jest ponadto nieszczęśnikiem, u którego kompleks Edypa przemienił się w manię religijną. W celu sformułowania tej tezy pisarz wymyśla fakty, które gruntownie dezawuują największą chyba wartość "Wyznań" Augustyna, mianowicie ich szczerość. Oto okazuje się, że Augustyn ukrył przed nami, iż wkrótce po śmierci matki ujawniło się, jak puste było jego nawrócenie. Pustkę usiłował wówczas zagłuszyć - a dowiadujemy się o tym właśnie od Gaardera - wznowieniem pożycia ze swoją konkubiną, następnie jednak "pobił ją niemal do nieprzytomności, ponieważ pozwolił się skusić jej czułości". Epizod ten - jak genialnie wyjaśnia norweski pisarz - dzieli życie Augustyna na dwa okresy: "Najpierw Monika była przy nim w miejscu Boga, a teraz zdaje się on mieć Boga na jej miejscu".

Krótko mówiąc, już chyba nie warto szukać odpowiedzi na pytanie, jakie postawiłem niemal na początku recenzji. Wybitny pisarz napisał książkę, którą czyta się z wielką przykrością. Nie godzi się pisać takich książek.

opr. aw/aw



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

DOGMATY MARYJNE A PISMO ŚWIĘTE

Zadano mi kiedyś pytanie: "Dlaczego ogłasza się dogmaty o Maryi, jeżeli przedmiotem wiary jest tylko Bóg? Przecież nie ma definicji dogmatycznej o żadnym innym świętym!"

Ale przecież Maryja była i jest związana z Chrystusem Panem jak żaden inny święty! "Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego nam dał" (J 3 16) - to jest sama istota chrześcijaństwa. I ta właśnie prawda, prawda o Jezusie Chrystusie, jest pierwszym i głównym przedmiotem wiary chrześcijańskiej. "A to jest życie wieczne - modlił się Pan Jezus w Wielki Czwartek - aby znali Ciebie, jedynego prawdziwego Boga, oraz Tego, którego posłałeś, Jezusa Chrystusa" (J 17,3).

Sam Pan Jezus wielokrotnie mówił o podstawowym znaczeniu naszej wiary w Niego. Przypomnijmy parę Jego pouczeń na ten temat: "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Kto we Mnie wierzy, ma życie wieczne" (J 6,47); "Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie" (J 11,25); "Ten, kto we Mnie wierzy, wierzy nie we Mnie, lecz w Tego, który Mnie posłał" (J 12,44).

Wszystkie inne dogmaty wiary są wobec tej prawdy podstawowej służebne: wyjaśniają ją i chronią. Taki jest również sens dogmatów maryjnych: wyjaśniać i chronić prawdę o Jezusie Chrystusie. Przypomnijmy, że Sobór Efeski (rok 430), który ogłosił dogmat o Bożym macierzyństwie Maryi, uczynił to w obronie przed chrystologiczną herezją Nestoriusza. Człowiek Jezus Chrystus - sądzili nestorianie - jest wprawdzie najściślej, ale tylko moralnie złączony z boską osobą Syna Bożego.

Nie w takiego Chrystusa wierzymy - zareagowali Ojcowie Soboru Efeskiego na takie niszczenie prawdy o Nim - my wierzymy, że człowiek Jezus Chrystus jest tą samą boską osobą Syna Bożego, przez którą świat został stworzony. Ten, którego urodziła Maryja w Betlejem jako jednego z nas, jest Bogiem wiecznym i wszechmogącym, Jednorodzonym Synem Bożym. Dlatego w Maryi czcimy Matkę Boga. Oczywiście, ona urodziła naszego Pana w Jego człowieczeństwie, ale urodziła przecież Syna Bożego - Syn Boży i Syn Maryi jest tą samą Osobą.

Również pozostałe prawdy maryjne rozświetlają tę jedyną Prawdę, w której jest nasze zbawienie, a której na imię Jezus Chrystus. Dziewiczość jej macierzyństwa podkreśla, że jej Syn jest jedynym człowiekiem, który - w przeciwieństwie do nas wszystkich - nie zaczął istnieć w momencie swojego ludzkiego poczęcia. Maryja jest Matką dziewiczą, bo nie godziło się przecież, żeby zawsze istniejący Syn Przedwiecznego Ojca miał ojca ludzkiego.

Jej niepokalane poczęcie od innej jeszcze strony podkreśla jedyność tego Daru Bożego, jakim jest dla nas Jezus Chrystus. Przyjmując człowieczeństwo, Syn Boży dobrowolnie przyjął nasz ludzki los w świecie istotnie zdeformowanym przez nasze grzechy. Jednak On sam był Człowiekiem Doskonałym i Bezgrzesznym. Przyszedł zaś do nas po to, ażeby wszystkich, którzy w Niego uwierzą i będą się Go mocno trzymać, wyzwolić z grzechu i napełnić świętością.

Otóż pierwszą osobą, którą Syn Boży najpełniej i ponadobficie ogarnął swoją świętością, była Jego Matka. Dlatego zaś ogarnął ją swoją świętością i uczynił najdosłowniej bezgrzeszną, bo przecież musiała być godna tego, żeby zostać Jego Matką. Nie mogła być tego godna sama z siebie, więc On uczynił ją godną Bożego macierzyństwa. To, że sam Bóg przygotował Maryję do jej jedynego w ludzkich dziejach macierzyństwa, wyraził anioł Gabriel w słowach: "łaskiś pełna" (Łk 1,28). Przygotował ją sobie na matkę od pierwszego momentu jej poczęcia, tak jak słońce udziela światła jutrzence na długo przed swoim wschodem.

Z kolei jej wniebowzięcie objawia ostateczną skuteczność tego, co czyni dla nas Jezus Chrystus, jej Syn. On przyszedł do nas po to, żeby usunąć z nas duchową brzydotę i wypaczenia, żeby przywrócić nam pierwotne piękno bycia człowiekiem, pojednać z Bogiem, odnowić tyle razy przez nas znieważane prawo miłości - ostatecznie zaś - żeby nas doprowadzić do chwalebnego zmartwychwstania.

Pierwszym owocem tego Jego zbawczego dzieła - a zarazem gwarancją, że nas wszystkich, którzy złożymy swoją nadzieję w Jego krzyżu i zmartwychwstaniu - jest Jego własna Matka. Ona już teraz zbawiona jest cała, w swojej duszy i ciele. Ona już teraz cała jest w niebie, czyli wniebowzięta.

Zadano mi jeszcze drugie pytanie: "Dlaczego Kościół tak wywyższa Maryję, skoro Pismo Święte właściwie o Niej milczy?"

Jednak z tym milczeniem Pisma Świętego na temat Maryi to nie jest prawda. Przecież w Ewangelii Łukasza czytamy o niej: "Oto bowiem błogosławić mnie będą odtąd wszystkie pokolenia" (1,48). Właśnie dlatego kochamy Maryję i ciągle wysławiamy ją jako najbardziej umiłowane przez Boga stworzenie. Kto odrzuca kult maryjny pod pozorem wierności Pismu Świętemu, mógłby się zastanowić, czy nie próbuje zniweczyć zapisanej właśnie w Piśmie Świętym woli Boga, aby błogosławiły ją wszystkie pokolenia.

Zobaczmy jednak, jak wiele Pismo Święte mówi o Maryi. Jest ona Matką samego Pana - Tego, o którym Apostoł Paweł napisał, że "wszystko przez Niego i dla Niego zostało stworzone, który jest przed wszystkim i wszystko w Nim ma swoje istnienie" (Kol 1,16n). Jej powołanie jest absolutnie jedyne i niepowtarzalne. Wśród miliardów ludzi, którzy byli i będą na ziemi, tylko ona jedna została wybrana do tego, żeby być Matką Boga. Nawet Elżbieta, matka największego w dziejach proroka (Mt 11,11), spontanicznie i z radością uznaje, że jej powołania nie da się nawet porównać z powołaniem Maryi: "A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie?" (Łk 1,43).

Niezwykła treść zawiera się również w słowach Elżbiety do Maryi: "Błogosławiona jesteś między niewiastami!" (Łk 1,42). Słowa te skierowano już do dwóch kobiet w Starym Testamencie. Obie one zwyciężyły wodzów nieprzyjacielskich, obie - rzecz znamienna - uderzyły ich w głowę: Jael zmiażdżyła głowę wroga ludu Bożego, Sisery (Sdz 5,24; 4,21), zaś Judyta obcięła głowę Holofernesowi (Jdt 13,18 i 8). Skoro te same słowa zostały skierowane do Maryi, trudno wątpić, że jest ona ową Niewiastą, którą Bóg postanowił przeciwstawić szatanowi, a której Potomstwo zmiażdży mu głowę (Rdz 3,15). To właśnie dlatego Pan Jezus - na samym początku i na samym końcu swojej publicznej działalności, w Kanie Galilejskiej i na Krzyżu (J 2,4 i 19,26) - nazywa swoją Matkę Niewiastą.

Zauważmy więcej: Elżbietę, matkę Jana Chrzciciela, Pismo Święte umieszcza w ciągu tych świątobliwych bezpłodnych kobiet, których macierzyństwo jest szczególnym darem dla całego ludu Bożego. W ten sposób Izaak, dziedzic obietnicy, urodził się z bezpłodnej Sary, Jakub, ojciec ludu wybranego - z bezpłodnej Rebeki, wielki mąż Boży Józef - z bezpłodnej Racheli; z bezpłodnej matki urodził się również mocarz Boży Samson oraz wielki sędzia ludu Bożego, Samuel. Elżbieta stanowi niejako następne ogniwo tej czcigodnej tradycji. Otóż jej macierzyństwo jest w dwóch pierwszych rozdziałach Ewangelii Łukasza jednoznacznie skontrastowane z dziewiczym macierzyństwem Maryi. Dosłownie przepaść dzieli ten dar Boży, jakim przez Elżbietę i Zachariasza Bóg obdarzył ludzi w osobie Jana Chrzciciela, od tego Daru Bożego, jaki otrzymaliśmy przez Maryję w osobie Jezusa Chrystusa!

Idźmy dalej: Pismo Święte przedstawia Maryję jako Służebnicę Pańską (Łk 1,38). Jest to tytuł ewidentnie paralelny do tytułu Sługi Pańskiego, który w Biblii jest przypisany Chrystusowi (Iz 42,1-7; 49,1-6; 50,4-11; 52,13-53,12; Za 3,8).

Niezwykłą cechą tej Służebnicy Pańskiej jest wiara, jej bezwarunkowe i całoosobowe zawierzenie siebie Bogu. "Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła" (Łk 1,45) - woła do niej Elżbieta. W Kanie Galilejskiej Maryja potrafiła przekonać innych do podjęcia tej postawy całkowitego zawierzenia Jezusowi: "Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie" (J 2,5), i zapewne niejako przyśpieszyła w ten sposób początek godziny mesjańskiej (J 2,4).

Znamienne jest milczenie o Maryi w opisach Niedzieli Zmartwychwstania. Już dawno zauważono, że Maryja jest jedyną z tych osób, które wytrwały pod krzyżem Jezusa, o której nie wspominają ewangeliczne relacje spotkań ze Zmartwychwstałym. Spotkał się On i z Marią Magdaleną, i z drugą Marią (matką Jakuba i Józefa), i z Salome (matką synów Zebedeusza), i z umiłowanym uczniem Janem. Czyżby nie chciał się spotkać z własną Matką?

Otóż w słowie Bożym nie ma nic przypadkowego, każdy szczegół jest ważny, ważne jest również to milczenie. Zauważmy, że wszystkie wymienione wyżej osoby wprawdzie do końca wytrwały w przyjaźni dla Jezusa, ale w wierze się połamały - jasno to wynika z opisów ich spotkań ze Zmartwychwstałym. Toteż miłość do Jezusa podpowiada Kościołowi, że jedna jedyna Maryja nie załamała się w wierze nawet pod krzyżem i ona jedyna przeniosła wiarę przez ciemność Wielkiej Soboty. Właśnie dlatego Ewangelia nie wspomina o jej spotkaniu ze zmartwychwstałym Synem - ono było zupełnie inne niż spotkania innych Jego przyjaciół i ludzkim językiem w gruncie rzeczy nie da się go opisać. Toteż nie dziwi nas fakt obecności Maryi wśród Apostołów w dzień zesłania Ducha Świętego (Dz 1,14)

Podsumujmy: Starożytni Rzymianie mieli mądrą formułę: non multa, sed multum - niewiele słów, ale wiele treści. Świetnie charakteryzuje ona biblijny przekaz na temat Matki: W niewielu słowach Duch Święty przekazał nam bardzo wiele treści!

opr. aw/aw

ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

KARAĆ, ALE PRZEBACZYĆ!

Pozostawienie łotra bez kary jest tak samo wstrętne w oczach Bożych, jak skazanie niewinnego - czytamy w Księdze Przysłów (17,15). Bóg brzydzi się tylko złem. Zatem pojawia się proste pytanie: Dlaczego bezkarność przestępstw jest czymś złym? "Jeżeli okazać łaskę złoczyńcy - odpowiada na to pytanie prorok Izajasz - nie nauczy się on sprawiedliwości" (26,10).

Zerknąłem pod kątem tego problemu do Księgi przysłów polskich. Okazuje się, że mądrość ludowa widziała to podobnie. "Zasłużona kara - nie krzywda"; Przepuszczać karę - wina osobliwa"; "Karanie słuszne - lekarstwo duszne". Przysłów tego rodzaju znajduje się tam daleko więcej.

Ale jak to pogodzić z nauką Pana Jezusa o przebaczeniu? Przecież to On nauczył nas codziennie modlić się: "I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom!"

Pięknie odpowiada na to pytanie Jan Paweł II, w swojej nauce o darze odpustu. Spójrzmy na miłosierdzie Boże - powiada Papież - przebaczenie nie oznacza u Boga odstąpienia od kary. "Bóg miłosierny i litościwy, przebaczający niegodziwość - to słowa Księgi Wyjścia 34,6n - lecz nie pozostawiający grzechu bez ukarania".

Przebaczenie wielkiego przestępstwa bez kary to trochę tak, jakby zaraz po udanej operacji żołądka karmić chorego zwyczajnym jedzeniem. Mało prawdopodobne, żeby pacjent tę "wspaniałomyślność" przeżył.

Owszem, niekiedy intuicja moralna podpowiada nam, żeby przestępcę ukarać raczej łagodniej, niż surowiej, bo już stosunkowo łagodna kara spełni swoje elementarne cele. Generalnie jednak, pozostawienie przestępstwa (a zwłaszcza zbrodni) bez kary to tyle samo, co utrudnić lub nawet uniemożliwić temu człowiekowi prawdziwe nawrócenie. To właśnie dlatego bezkarność przestępstw rozzuchwala przestępców.

Dodajmy, że tworzy też nowych przestępców. Zwłaszcza dzisiaj chyba nikogo nie trzeba o tym przekonywać, bo to jest wielki problem naszej współczesnej Polski.

Postawmy sobie pytanie następne: Co to znaczy przebaczyć przestępcy jego winę? Przecież nieraz - choćby nawet człowiek bardzo tego chciał - nie potrafimy zapomnieć o doznanej krzywdzie. Otóż żebym potrafił przebaczyć mojemu krzywdzicielowi, przedtem muszę się otworzyć na ducha przebaczenia. Polega on na wyciszaniu w sobie tych różnych ciemnych odczuć, jakie się we mnie kłębią wskutek doznanej krzywdy.

Dopiero wtedy mogę zachować się trochę na wzór Pana Jezusa, który widział i rozumiał, że Jego mordercy to nie tylko mordercy. To również nieszczęśnicy, którzy nie wiedzą, co czynią. I modlił się za nich. Rzetelnie modlić się za sprawców zła, życzyć im nawrócenia i Bożego miłosierdzia - to sama istota przebaczenia.

opr. aw/aw

ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

WIARA WE WRÓŻBY

Przewidywanie skutków, kiedy zna się przyczyny, jest świadectwem naszej inteligencji i nie ma nic wspólnego z wróżbiarstwem. Stąd na podstawie obserwacji różnych faktów można wnioskować, jakie będą urodzaje, przewidywać procesy demograficzne, ustalać dobre lub złe rokowania na temat zdrowia pacjenta, a ostatnio nawet zapowiadać nadejście tornada lub trzęsienia ziemi.

Wróżbiarstwo jest to irracjonalne przewidywanie przyszłości. Ewidentnie nie ma żadnego związku przyczynowo-skutkowego między np. układem kart a moją przyszłością. Dlaczego zatem w wielu ludziach jest tak nieprzeparta potrzeba uciekania się do jawnie irracjonalnych technik wróżbiarskich oraz gotowość uwierzenia, że w ten sposób naprawdę można się czegoś dowiedzieć na temat swojej przyszłości?

Myślę, że to nie przypadek: Moda na wróżby wzrasta tam, gdzie się pojawiło zwątpienie w Boga. Bo to chyba jest tak: Poczucie, że nie wszystkie ostateczne decyzje co do naszego losu leżą w naszych rękach, jest czymś zrozumiałym. Nie mogę np. wiedzieć tego, czy jeszcze w tym roku nie zapadnę na raka, czy nie ulegnę jakiemuś wypadkowi albo jakiemuś innemu nieszczęściu.

Jeśli jednak Bóg jest Miłością, to mam wszystkie powody, aby Jemu zawierzać samego siebie i całą moją przyszłość. Z tego zawierzenia siebie mojemu Bogu czerpię pewność, że chociaż różne zło może mnie spotkać, to przecież na tym Bożym świecie nie może mnie spotkać nieszczęście ostateczne. Jak to napisał Apostoł Paweł: Wierny jest Bóg i nie dozwoli was doświadczać ponad to, co potraficie znieść, lecz zsyłając doświadczenie, równocześnie da wam siłę, abyście mogli przetrwać.

Jeśli jednak ktoś w Boga wierzy tylko pozornie, albo nie wierzy w Niego wcale, to nie trzeba się dziwić temu, że przyszłość budzi w nim potworny strach. Raz jest to strach uświadomiony, kiedy indziej - ukryty, zawsze jednak jest to strach potworny. Przecież w przyszłości zawsze może mnie spotkać coś bardzo złego!

I jest czymś zrozumiałym, że ten strach człowiek stara się zmniejszać poprzez próby (choćby kompletnie irracjonalne) podglądania przyszłości. A także poprzez zaklinanie przyszłości, żeby mu była bardziej przychylna. Mówiąc inaczej: Wróżbiarstwo w sposób logiczny prowadzi do magii.

Już tylko dla porządku zauważmy, że mentalność, która potrzebuje wróżb, jest naznaczona przesądem deterministycznym, niewiarą w rzeczywistość naszej wolności. Zapewne dlatego tak wiele bełkotu pojawia się we współczesnym mówieniu na temat wolności. Nie wierząc w możliwość wolności, trudno o niej mówić w sposób racjonalny.

Zatem stajemy tu wobec "albo-albo". Albo jest Bóg, który nas kocha, oczekuje naszego zawierzenia i wzywa do wolności oraz do odpowiedzialnego kształtowania tego wszystkiego, co od nas zależy. Albo znajdujemy się w polu potężnych sił, które są ślepe lub nawet nam nieprzyjazne, i jedyne, co tu od nas zależy, to podejmowanie irracjonalnych działań, które zmniejszą nieco nasz strach z powodu tej sytuacji.

opr. aw/aw



ęęłęócyklu: J. Salij, Trud wolności

WIARA, NADZIEJA I MIŁOŚĆ

Pierwszym autorem, u którego pojawia się triada wiary, nadziei i miłości, jest Apostoł Paweł. Spośród czterech jego wypowiedzi na ten temat największą popularnością cieszy się zakończenie hymnu o miłości z Pierwszego Listu do Koryntian: "Tak więc trwają wiara, nadzieja i miłość - te trzy; z nich zaś największa jest miłość".

Dlatego największa - wyjaśnia Paweł - bo tylko ona pozostanie w życiu wiecznym. Warto jednak wyjaśnić, że biblijna nazwa miłości, agape, była prawie nieznana w grece klasycznej. Miłość określano tam wyrazem eros, który z kolei ani razu nie pojawia się w Nowym Testamencie. Trzeba jednak wiedzieć, że Grekom eros kojarzył się niekoniecznie erotycznie. Określano nim przede wszystkim zachwyt dla drugiej osoby, który czyni mnie kimś lepszym, bardziej doskonałym.

Wyraz agape nabrał popularności dopiero pod wpływem Nowego Testamentu, choć konsekwentnie jest używany już w Septuagincie, przedchrześcijańskim tłumaczeniu Starego Testamentu na grekę. Oznacza miłość bezinteresowną, gotową podać rękę człowiekowi słabemu i potrzebującemu pomocy, nie planującą nawet własnego doskonalenia się.

Wiara i nadzieja to poniekąd uczenie się tej miłości, o której Apostoł Paweł powiada, że "nigdy nie ustaje". Wiara, zawierzenie siebie Bogu, owocuje nadzieją, czyli realnym dążeniem do życia wiecznego (nadzieja nie jest bowiem jakimś tylko biernym oczekiwaniem).

Dla podkreślenia, że wszystkie trzy są darem Bożym i zwracają do dobra przekraczającego nasze ludzkie możliwości, nazywa się je cnotami teologicznymi, albo teologalnymi. O ich chrześcijańskiej specyfice świadczy fakt, że nie znajdziemy ich w katalogach cnót sporządzanych przez starożytnych filozofów.

Po raz pierwszy systematycznie je opracował, w roku 423, święty Augustyn, w Podręczniku dla Wawrzyńca. Natomiast w monumentalnej syntezie chrześcijańskiej nauki moralnej, jaką przedstawił święty Tomasz z Akwinu w Sumie teologicznej (rok ok.1272), trzy traktaty o wierze, nadziei i miłości otwierają dział moralności szczegółowej, po czym następują cztery traktaty poświęcone, opracowanym już przez wielkich filozofów starożytności, cnotom kardynalnym: roztropności, sprawiedliwości, męstwu i umiarkowaniu.

Bardzo bogata jest ikonografia cnót teologicznych. Najbardziej popularnym atrybutem wiary jest krzyż, nadziei - kotwica, miłości - serce.

ęęłęó

Z cyklu: J. Salij, Trud wolności

WIARA I ROZUM

Co należy uznać za główne przesłanie encykliki "Fides et ratio"? Najpierw może warto zwrócić uwagę na to, że para pojęć "wiara i rozum" jest to skrót językowy na określenie rozumu oświeconego wiarą oraz tzw. rozumu naturalnego (w każdym razie, w takim właśnie sensie używa tego skrótu Sobór Watykański I [ 1870] , w Konstytucji o wierze katolickiej, rozdz.4).

Otóż Jan Paweł II sądzi, że również samym tylko rozumem da się poznać całkiem niemało prawdy ostatecznej na temat człowieka i świata (w sensie zgodnych z rzeczywistością odpowiedzi na pytania: "Czy życie ma sens? Ku czemu zmierza?", itp.). Stąd jego apel do "filozofów, zarówno chrześcijańskich, jak i innych, aby zachowali ufność w zdolności ludzkiego rozumu i nie stawiali zbyt skromnych celów swojej refleksji filozoficznej". Papież odwołuje się do starego oświeceniowego hasła sapere aude i apeluje do filozofów, "aby idąc śladem zawsze aktualnej tradycji filozoficznej, mieli odwagę przywrócić myśli filozoficznej wymiary autentycznej mądrości i prawdy, także metafizycznej".

Zwątpienie w możliwość poznania prawdy stanowi bowiem, zdaniem Jana Pawła II, podstawowe źródło kryzysu współczesnej kultury. A kryzysem tym Papież niewątpliwie bardzo się przejmuje. Wystarczy przypomnieć, jak często daje wyraz swojemu niepokojowi, że wolność oderwana od prawdy staje się swoim przeciwieństwem, oraz jak często protestuje przeciwko narastającej we współczesnej kulturze aprobacie dla przedmiotowego traktowania człowieka. Zdaniem Jana Pawła II, współczesna kultura, budująca świat tak jakby Boga nie było, coraz wyraźniej ujawnia swoją nieludzkość. To przede wszystkim z tych powodów Papież apeluje - zwłaszcza do filozofów - aby podjęli wysiłki na rzecz przezwyciężenia współczesnego zwątpienia w prawdę.

Filozoficznie najważniejszy - choć, tak jak wszystko w tej encyklice, ledwie zarysowany - wydaje mi się fragment pt. Różne oblicza ludzkiej prawdy (nr 28-35). W poszukiwaniu prawdy - twierdzi Papież - zawiera się również ten wymiar, który "wiąże się z relacją międzyosobową i angażuje nie tylko osobiste zdolności poznawcze, ale także głębiej zakorzenioną zdolność zawierzenia innym ludziom, nawiązania z nimi trwalszej i ściślejszej relacji. (...) Nie należy zapominać, że także rozum potrzebuje oprzeć się w swoich poszukiwaniach na ufnym dialogu i szczerej przyjaźni. Klimat podejrzliwości i nieufności, towarzyszący nieraz poszukiwaniom spekulatywnym, jest niezgodny z nauczaniem starożytnych filozofów, według których przyjaźń to jedna z relacji najbardziej sprzyjających zdrowej refleksji filozoficznej".

Nie do przecenienia wydają mi się również uwagi dotyczące znaczenia świadectwa w naszej drodze do prawdy, jakie znajdują się w tej encyklice.

Jeśli idzie o relację między teologią i filozofią, w tekście słychać wyraźne zniecierpliwienie Papieża obniżeniem zainteresowań filozoficznych u wielu współczesnych teologów. Jakimś testem na autorytet Stolicy Apostolskiej we współczesnym Kościele będzie to, czy w ciągu najbliższych kilkunastu lat rzeczywiście nastąpi ożywienie filozoficzne na wydziałach teologicznych oraz w seminariach duchownych.

Ogromnie ciekawie rysują się przedstawione w encyklice relacje w czworokącie: religia, teologia, filozofia i nauka. Jan Paweł II zdecydowanie podziela pogląd E. Gilsona, że nie widać powodu, dlaczego filozof, który jest chrześcijaninem, miałby odrzucać ze swojej refleksji filozoficznej ten obszar rzeczywistości, który poznaje dzięki swojej wierze. Zresztą historia nie tylko zna filozofów, którzy byli ludźmi głęboko wierzącymi, ale zna również problemy filozoficzne, postawione (a co najmniej ożywione) dzięki wierze chrześcijańskiej. W encyklice podano nawet przykładowo parę takich problemów. "Także koncepcja osoby jako istoty duchowej jest szczególnie oryginalnym wkładem wiary: chrześcijańskie orędzie godności, równości i wolności ludzi bez wątpienia wywarło wpływ na nowożytną refleksję filozoficzną".

Papieżowi na pewno obca jest idea takiej niezależności religii od nauki, wiary od filozofii, i odwrotnie, która prowadziłaby do teorii dwóch prawd. Stąd w tej encyklice mówi się raczej o własnych prawach poznania naturalnego oraz poznania w świetle Objawienia Bożego, i o wynikającym stąd postulacie autonomii obu tych rodzajów poznania. Zarazem Jan Paweł II wyraźnie dystansuje się zarówno wobec fideizmu, czyli niedoceniania przez wiarę znaczenia poznania naturalnego, jak wobec "teorii tak zwanej filozofii <samowystarczalnej>, wyznawanej przez licznych filozofów nowożytnych. Nie głosi ona słusznej autonomii refleksji filozoficznej, ale domaga się raczej uznania samodzielności myślenia, co jest w oczywisty sposób nieuzasadnione: odrzucenie bogactwa prawdy płynącego z Bożego Objawienia oznacza bowiem zamknięcie sobie dostępu do głębszego poznania prawdy, ze szkodą dla samej filozofii".

Spodziewam się, że ten pogląd wywoła sprzeciwy w niektórych środowiskach filozoficznych. Ze swej strony zwrócę tylko uwagę na to, że idea założenia szczelnej kurtyny oddzielającej wiarę od filozofii narzuca filozofom wierzącym przymus wyboru jednej z trzech postaw dyskryminujących ich wiarę: 1) zajmowania się wyłącznie takimi problemami, które w żaden sposób nie łączą się z ich wiarą, 2) albo przyjęcia teorii dwóch prawd, 3) albo wreszcie postawienia swojej wiary poza sferą prawdy i fałszu, czyli faktycznej rezygnacji z wiary i co najwyżej zadowolenia się jej pozorami.

Zwolennicy szczelnej kurtyny między wiarą i filozofią prawdopodobnie będą niezdolni do autentycznej tolerancji wobec swoich kolegów chrześcijan. Na potwierdzenie tej obawy przywołam kogoś tak nieposzlakowanego i otwartego jak prof. Kazimierz Twardowski, w którego Dziennikach znajduje się jednak następujące zdanie (pod datą 22 czerwca 1934): "Kandydaturę [ Stefana] Swieżawskiego do katedry uważam także dlatego za niedopuszczalną, że Swieżawski jest praktykującym katolikiem".

Czy encyklika Fides et ratio rzeczywiście da początek jakiemuś nowemu Oświeceniu w naszej chrześcijańskiej cywilizacji? Oświeceniu, które tym razem nie będzie się dokonywało przeciwko chrześcijaństwu? Moim zdaniem, bardzo to możliwe. Pożyjemy, zobaczymy.



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

SOK WINNEGO KRZEWU

To Katechizm tak pięknie mówi o Duchu Świętym: że jest On "jak sok winnego krzewu Ojca" (nr 1108). Krzewem winnym, jak pamiętamy, nazwał siebie Pan Jezus. My jesteśmy latoroślami tego Krzewu, zaś Ojciec Przedwieczny jest tym, który go uprawia (J 15,1-11).

Zatem obecność w nas Ducha Świętego jest warunkiem naszego trwania w Chrystusie. Bo jeśli kogoś ten Boski Sok przestaje ożywiać, ten staje się uschłą latoroślą i jego łączność z Winnym Krzewem nie jest już życiodajna. Taka martwa latorośl nadaje się już tylko do tego, żeby ją odciąć i wyrzucić.

Rozwińmy nieco to porównanie Chrystusa Pana do winnego krzewu. Trzy początkowe momenty w dziejach tego Winnego Krzewu są szczególnie istotne. Przyjęcie człowieczeństwa przez Syna Bożego oraz Jego urodzenie się w Betlejem to jakby moment zasadzenia tego Krzewu dla nas ludzi. Sam Ojciec Przedwieczny zasadził ten Winny Krzew, to On "swego Syna Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne" (J 3,16).

Czytamy w Ewangelii, że ludzkie poczęcie Syna Bożego dokonało się w Duchu Świętym (Mt 1,20; Łk 1,35). Co to znaczy? Warto pamiętać, że Duch Święty jest wiekuistym, równym Im w bóstwie Tchnieniem Ojca i Syna, Ich osobową Miłością, pieczęcią Ich jedności. Jeśli więc Syn Boży począł się, jako człowiek, z Ducha Świętego, znaczy to, że Jego przyjście do nas - i całe zresztą Jego życie, śmierć i zmartwychwstanie - dokonało się w tej samej, boskiej i osobowej, Miłości, jaka przedwiecznie łączy Go z Ojcem.

Zatem - wróćmy do naszej metafory - mocą Ducha Świętego zasadzony został ów Krzew Winny, w który mieliśmy zostać wszczepieni. To właśnie dlatego Pana Jezusa nazywamy Chrystusem, czyli Mesjaszem. Oba te wyrazy - pierwszy po grecku, drugi po hebrajsku - znaczą: Namaszczony. "Namaszczony Duchem Świętym" - wyjaśnia Apostoł Piotr (Dz 10,38). Już przedtem mówił to o sobie sam Pan Jezus, komentując jedno z proroctw Izajasza (Łk 4,18-21).

Drugim istotnym momentem w dziejach Winnego Krzewu były wydarzenia paschalne. Jezus Chrystus, jak to formułuje List do Hebrajczyków (9,14), "przez Ducha wiecznego złożył Bogu samego siebie jako nieskalaną ofiarę". W ten sposób stał się pierwszym Człowiekiem całkowicie, bez reszty i do końca oddanym Przedwiecznemu Ojcu. Przez swoją śmierć i zmartwychwstanie Krzew Winny - czyli Syn Boży w swojej ludzkiej naturze - jest nie tylko cały i ostatecznie wkorzeniony w swoim Ojcu, ale i przygotowany do tego, ażeby wszczepiać w siebie nas jako swoje latorośle.

To wszczepianie nas w Krzew Winny zaczęło się w dniu Zesłania Ducha Świętego. Tutaj postawmy sobie pytanie szczególnie interesujące: Dlaczego warunkiem przyjścia do nas Ducha Świętego było odejście Pana Jezusa do Ojca, Jego wniebowstąpienie? Wielokrotnie stawiano sobie to pytanie, zwłaszcza że pobudzały do tego tajemnicze słowa Pana Jezusa: "Pożyteczne jest dla was moje odejście, bo jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was, ale jeżeli odejdę, poślę Go do was" (J 16,7).

Chodzi tu o to, że Duch Święty czyni naszą łączność z Panem Jezusem bez porównania głębszą, niż kiedy On fizycznie był wśród nas. W czasie Jego ziemskiego przebywania wśród nas można Go było zobaczyć, słuchać, oglądać Jego cuda, zadawać Mu pytania, a nawet samemu zostać przez Niego uzdrowionym. Ale wtedy był On jednym z nas, kontakt z Nim można było nawiązać tylko od zewnątrz, podobnie jak z wszystkimi innymi ludźmi.

Natomiast obecnie, kiedy zstępuje na nas i ogarnia nas Duch Święty, stajemy się jedno z naszym Zbawicielem. Ta jedność, bliskość i intymność z Panem Jezusem, jaka staje się naszym udziałem dzięki Duchowi Świętemu, nie ma analogii w naszym ludzkim świecie. "Teraz już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus" - próbuje ją opisać Apostoł Paweł (Ga 2,20). "Czyż nie wiecie o samych sobie, że Jezus Chrystus jest w was?" - pytał Apostoł Koryntian. "Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem" (2 Kor 5,17), "niech Chrystus zamieszka przez wiarę w waszych wnętrzach" (Ef 3,17), "zapuśćcie w Niego korzenie" (Kol 2,7), "nasze życie jest ukryte z Chrystusem w Bogu" (Kol 3,3) - to parę następnych sformułowań biblijnych na temat tej niepojętej jedności z Chrystusem Panem, którą sprawia w nas Duch Święty.

To wywyższenie wierzących w Chrystusa przekracza wszelką wyobraźnię: Duch Święty, który jest Duchem własnym Syna Bożego, zstępuje na nas, mimo żeśmy tylko stworzeniami! I czyni nas jedno z Chrystusem, który jest przecież prawdziwym Bogiem! Jedność tę Ewangelia porównuje do jedności krzewu winnego z latoroślami, zaś Apostoł Paweł do jedności członków ciała z głową. Duch Święty, sprawca tej jedności, jest wówczas nazywany Sokiem Winnego Krzewu lub Duszą Ciała Chrystusowego, którym jest Kościół.

Rzecz jasna, jedność nasza z Chrystusem jest dopiero w trakcie tworzenia się i pogłębiania. Duch Święty sprawia ją w nas zwłaszcza przez chrzest, słuchanie słowa Bożego oraz uczestnictwo w sakramentach. "Jeżeli ktoś się nie narodzi z wody i z Ducha, nie może wejść do Królestwa Bożego" (J 3,5; por. 7,37; 1 Kor 12,13; Tt 3,5). To właśnie Duch Święty jest owym Nauczycielem Kościoła, który uczy nas i przypomina nam to wszystko, co nam mówił Jezus (J 14,26).

I w Nim mamy odpuszczenie grzechów (J 20,22). Dzięki Niemu również kiedyś zmartwychwstaniemy: "Jeżeli mieszka w was Duch Tego, który Jezusa wskrzesił z martwych, to Ten, co Chrystusa wskrzesił z martwych, przywróci do życia wasze śmiertelne ciała mocą mieszkającego w was Ducha Swego" (Rz 8,11).



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

"WIEM, KOMU UWIERZYŁEM!" (Apostoł Paweł)

Zostawmy na boku te niezliczone sytuacje, kiedy przyjmujemy, że prawdą jest coś, czego osobiście nie badaliśmy ani nie doświadczyli. Nie w tym leży istota wiary. Wiara polega przede wszystkim na tym, że ja zawierzam komuś lub czemuś samego siebie.

Zależnie od tego, w kogo lub w co - i w jaki sposób - uwierzyłem, wiara staje się potężną siłą budującą człowieka lub go niszczącą, siłą czyniącą również nasz świat bardziej ludzkim lub bardziej nieludzkim.

Udane małżeństwo najczęściej bierze się stąd, że mąż wierzy w swoją żonę, a żona w męża. Tysiące Polaków ostatnich dziesięciu pokoleń uwierzyło w swoją Ojczyznę - uwierzyło swoją życiową postawą - i to im zawdzięczamy zachowanie naszej narodowej tożsamości.

Można też uwierzyć w najwyższą wartość pieniądza czy innych (skądinąd nawet całkiem sympatycznych) wartości, których jednak nie powinno się wynosić na piedestał wartości najwyższej. Potem człowiek dziwi się temu, że bardzo źle wyszedł na tym on i jego rodzina.

Można również uwierzyć w pierwszeństwo siły przed prawdą, czy nienawiści przed miłością. To właśnie z tej ciemnej wiary czerpały swoje żywotne soki hitleryzm czy komunizm.

Chrześcijaństwo stoi na stanowisku, że jeden tylko Bóg godzien jest wiary całkowitej i bezwarunkowej. Rzecz jasna, Bóg prawdziwy. Bo z wiary w różne nasze fałszywe obrazy Boga też może wyniknąć wiele zła. Otóż Bóg prawdziwy jest Miłością. Najpełniej zaś miłość swoją objawił na krzyżu.



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

WEZWANIE DO ZWYCIĘSTWA

Najpierw krótko o tym, dlaczego zainteresował mnie ten temat. Otóż od dawna noszę w sobie głębokie przekonanie, że jedną z najbardziej charakterystycznych cech moralności ewangelicznej jest jej stanowcza wiara, że nie ma sytuacji, w której człowiek musiałby czynić zło.

Owszem, psychologicznie doświadczamy nieraz, że nie ma innego wyjścia, że właśnie stanęliśmy wobec konieczności czynienia zła. Otóż wszystkie te sytuacje rozświetla słowo Chrystusa Pana: "Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą" (Mt 10,28). Krótko mówiąc, dopiero umieszczenie w horyzoncie swoich wyborów moralnych zgody na ponoszenie różnych trudnych kosztów za wierność dobru uwalnia nas od fatalnego przeświadczenia, że w niektórych sytuacjach człowiek po prostu musi służyć diabłu.

Raczej rzadko się zdarza - choć niekiedy, rzecz jasna, również to się zdarza - że jedynym sposobem niepoddania się przymusowi czynienia zła jest przyjęcie męczeństwa. Zazwyczaj kiedy zło próbuje na nas wymusić angażowanie się po jego stronie, można się od tego przymusu uwolnić poprzez zwyczajną odwagę cywilną i nonkonformizm, gotowość poniesienia jakichś strat materialnych, poświęcenia swojej kariery lub narażenia się na szyderstwa albo wyłączenie z towarzystwa.

Otóż celowym wydało mi się postawienie pytania, w jaki sposób ten rys moralności ewangelicznej odzwierciedla się w pięciu seriach rekolekcji dla Polaków, jakie w ciągu ostatnich dwudziestu lat Jan Paweł II przeprowadził w swoich pięciu pielgrzymkach do ojczyzny.

Konkretnym wydarzeniem, które pobudziło mnie do postawienia tego pytania, była słynna wypowiedź z 12 czerwca 1987 podczas spotkania z młodzieżą na Westerplatte: "Dobrze będzie chyba, jeżeli (...) każdy młody Polak, każda młoda Polka rozważy w sercu, że każdy i każda ma w swoim życiu podobne Westerplatte, może mniej sławne, mniej historyczne, powiedzmy, na mniejszą skalę zewnętrzną, ale czasem może na większą jeszcze skalę wewnętrzną, i że tego swojego Westerplatte nie może oddać!"

Szybko zorientowałem się, że trzeba ograniczyć bazę źródłową mojego pytania. Toteż wybrałem przemówienia z jednej tylko pielgrzymki, mianowicie tej z roku 1983. Poziom poczucia klęski i beznadziei - po niedawnym zdławieniu "Solidarności" i tym wszystkim, co się stało wskutek ogłoszenia stanu wojennego - był wówczas w naszym społeczeństwie szczególnie wysoki. Wielu ludzi utraciło wówczas wiarę w to, że prawda i słuszność mogą jeszcze zwyciężyć. Pokusa poddania się regułom księcia tego świata stała się więc szczególnie realna i niebezpieczna.

Zatem nic dziwnego, że Papież więcej niż zazwyczaj mówił wówczas o wierności sumieniu oraz o naszym powołaniu do zwyciężania nad różnymi siłami ciemności, które chciałyby nam narzucać swoje zasady postępowania. Zresztą ufam, że niniejsze przypomnienie przekona nas o tym, jak bardzo pouczenia Papieża na ten temat, tak potrzebne wówczas doraźnie, zachowały swoją aktualność i zapewne nieprędko ją utracą.

Szczególnej okazji do podnoszenia tej problematyki dostarczyła mu okoliczność, że właśnie na rok 1983 przypadła trzechsetletnia rocznica bitwy pod Wiedniem. Podobnie jak było to dla króla Sobieskiego - mówił Jan Paweł II w Warszawie na Stadionie Dziesięciolecia - zwycięstwo jest również naszym obowiązkiem i tak samo jest możliwe. Król Jan III doświadczył, że był raczej świadkiem Bożego zwycięstwa, niż jego autorem: Venimus, vidimus, Deus vicit. Podobnie i my - przekonywał Papież - pozwólmy Bogu zwyciężać w naszym życiu:

"Człowiek jest powołany do odnoszenia zwycięstwa w Jezusie Chrystusie. Jest to zwycięstwo nad grzechem, nad starym człowiekiem, który tkwi głęboko w każdym z nas. (...) <Deus vicit> (Bóg zwyciężył): mocą Boga, która za sprawą Jezusa Chrystusa działa w nas przez Ducha Świętego, człowiek powołany jest do zwycięstwa nad sobą. Do zwycięstwa nad tym, co krępuje naszą wolną wolę, i czyni ją poddaną złu".

I wymienił Ojciec święty pięć wymiarów tego zwycięstwa nad sobą, do którego jesteśmy powołani: "Zwycięstwo takie oznacza życie w prawdzie, prawość sumienia, miłość bliźniego, zdolność przebaczania, rozwój duchowy naszego człowieczeństwa". Wszystkie one są "nieodłączne od trudu, a nawet od cierpienia, tak jak zmartwychwstanie Chrystusa jest nieodłączne od krzyża".

Zwycięstwa duchowe realizują się nieraz w sytuacjach, które w oczach tego świata wydają się klęską. Do podkreślenia tej prawdy Jan Paweł II wykorzystał wypowiedź Prymasa Wyszyńskiego, która stanowiła jakby podsumowanie tego zwycięstwa, jakie odniósł Kościół polski, atakowany za orędzie biskupów polskich do niemieckich: "<A zwyciężył już dziś - choćby leżał na ziemi podeptany - kto miłuje i przebacza, - mówił Kardynał Stefan Wyszyński - kto jak Chrystus oddaje serce swoje, a nawet życie za braci> (Homilia, 24 VI 1966)".

Niestety, prawdziwe klęski, tzn. klęski duchowe też nam się zdarzają. Nieraz były to klęski na skalę całego narodu. Jan Paweł II wymienił tu szczególnie "upadek moralności w czasach saskich, zatratę wrażliwości na dobro wspólne aż do karygodnych przestępstw przeciw własnej Ojczyźnie". Zdaniem Papieża, szczególnym naruszeniem porządku moralnego i "straszliwą krzywdą dziejową" było to, że rozbiory zostały dokonane w okresie moralnego i politycznego przebudzenia narodu i dokonującej się odnowy.

Otóż jeżeli ponieśliśmy klęskę - nawet klęskę moralną - ważne jest uświadomić sobie, że dopóki jesteśmy na ziemi, nie jest to klęska ostateczna. Dopóki możemy się odwołać do Chrystusa, który jest "wczoraj i dzisiaj", a zarazem "jest Ojcem przyszłego wieku", jesteśmy wezwani do tego, "ażeby nie poddawać się klęsce, ale szukać dróg do zwycięstwa". Choćbyśmy byli bardzo poranieni różnymi duchowymi klęskami, Chrystus wzywa nas "do zwycięstwa w prawdzie, wolności, sprawiedliwości i miłości".

Pragnienie zwycięstwa - wciąż przedstawiam ową tak ogromnie ważną homilię ze Stadionu Dziesięciolecia - jest wręcz naszym obowiązkiem: "Pragnienie zwycięstwa, szlachetnego zwycięstwa, zwycięstwa okupionego trudem i krzyżem, zwycięstwa odnoszonego nawet poprzez klęski - należy do chrześcijańskiego programu życia człowieka. Również i życia Narodu".

Wówczas, w roku 1983, wielu odbierało te słowa jak kubek orzeźwiającej wody na spieczonej pustyni. Mnie się wydaje, że dzisiaj brzmią one równie mocno i są nam równie potrzebne. Dzisiaj można by tylko wyraźniej mówić, co grozi narodowi, któremu nie zależy na zwycięstwie. Jan Paweł II optymistycznie zakładał, że zwycięstwo osiągniemy, dlatego o takiej ewentualności nawet nie wspominał, jak to uczynił np. - w Xiędzu Fauście - Tadeusz Miciński: "Naród, który nie zwycięża, musi chemicznie rozłożyć się na tchórzów i rzezimieszków. Chyba że głęboka wiara utrzyma ludzi i nawet wzniesie na wyżyny rozwoju jeszcze doskonalszego, pracy pełnej ofiary i zaparcia się".

Zauważmy, że w drugim członie swojej wypowiedzi Miciński mówił praktycznie to samo, co Jan Paweł II. To bowiem, że zwycięstwo nieraz trzeba okupić trudem i krzyżem, i że niekiedy osiąga się je poprzez klęski, należy odwiecznie i nieusuwalnie do chrześcijańskiej świadomości moralnej. Wystarczy sobie przypomnieć słowo Pana Jezusa o ciasnej bramie (Mt 7,13n), czy o ziarnie pszenicznym (J 12,24).

O tym, że nasza droga do zwycięstw duchowych kosztuje i będzie kosztowała sporo trudu, mówił Papież podczas tej pielgrzymki często. Tutaj przypomnę fragment Apelu Jasnogórskiego, który wówczas zrobił na nas szczególne wrażenie. Jan Paweł II powiedział wtedy, że nasza wolność jest trudna i że wiele kosztuje, ale powiedział zarazem, że to bardzo dobrze, że jest właśnie tak: "Może czasem zazdrościmy Francuzom, Niemcom czy Amerykanom, że ich imię nie jest związane z takim kosztem historii, że o wiele łatwiej są wolni, podczas gdy nasza wolność tak dużo kosztuje. Nie będę, moi drodzy, przeprowadzał analizy porównawczej. Powiem tylko, że to, co kosztuje, właśnie stanowi wartość. Nie można zaś być prawdziwie wolnym bez rzetelnego i głębokiego stosunku do wartości. Nie pragnijmy takiej Polski, która by nas nic nie kosztowała".

W sytuacji normalnej ów trud, o którym mówił Ojciec święty, jest trudem dążenia do dobra. Niestety, nieraz więcej jeszcze trudu wymaga mądre znoszenie zła, którego mogłoby nie być i którego być nie powinno. "Wiem - mówił podczas tamtego Apelu Jan Paweł II do młodzieży - o Waszych cierpieniach, o Waszej trudnej młodości, o poczuciu krzywdy i poniżenia, o jakże często odczuwanym braku perspektyw na przyszłość - może o pokusach ucieczki w jakiś inny świat".

Otóż nie dałoby się w sposób poważny odnosić wezwania do zwycięskiego trudu w zwyczajnych sytuacjach życia codziennego, gdybyśmy nie chcieli postawić kropki nad i, i nie powiedzieli sobie wyraźnie, że może się zdarzyć - i oby Bóg nam takich sytuacji raczył oszczędzać - kiedy jedynym sposobem godnego zachowania się jest przyjęcie śmierci męczeńskiej. I trzeba przyznać, że temat męczeństwa pojawia się w nauczaniu Jana Pawła II wręcz często. Podczas swojego drugiego przyjazdu do Polski Papież zwracał uwagę na to, że na szczęście jest w męczeństwie coś większego niż męka.

Mówił o tym w Niepokalanowie, przy okazji wspomnienia świętego Ojca Maksymiliana: "Rzeczywistością śmierci męczeńskiej zawsze jest męka - ale tajemnicą tej śmierci jest, że od męki większy jest Bóg. Wielka jest próba cierpienia, owo <doświadczenie jak złota w tyglu> - lecz od próby potężniejsza jest miłość: czyli - potężniejsza jest łaska".

Jeżeli miłość i łaska są u Bożych przyjaciół większe nawet niż męka, to tym bardziej są większe niż trud zwyczajnego życia w prawdzie, niż trud wierności sumieniu czy przebaczania naszym winowajcom. Postawmy sobie proste pytanie: Co to znaczy, że łaska jest większa niż trud, jakiego wierność tejże łasce od nas wymaga? Odpowiedź wydaje się też prosta: Znaczy to, że zwycięstwo - owszem, nieraz trudne zwycięstwo - jakie się w nas dzięki łasce dokonuje, jest bardziej zwycięstwem Bożym niż naszym. Znaczy to również, że wszyscy jesteśmy do tego zwycięstwa powołani.

Podczas naszej pielgrzymki Papież mówił o tym w swoim wielkim kazaniu na Błoniach Krakowskich. Pobudził go do tego fakt, że właśnie przed chwilą dokonał beatyfikacji dwóch powstańców z 1863 roku, Brata Alberta i Ojca Rafała: "Święci i błogosławieni ukazują nam drogę do tego zwycięstwa, które w dziejach człowieka odnosi Bóg. (...) Jednakże do takiego zwycięstwa powołany jest każdy człowiek. I powołany jest każdy Polak, który wpatruje się w przykłady swoich świętych i błogosławionych. Ich wyniesienie na ołtarze pośród ziemi ojczystej jest znakiem tej mocy, która płynie od Chrystusa, Dobrego Pasterza. Tej mocy, która jest potężniejsza od każdej ludzkiej słabości - i od każdej, choćby najtrudniejszej sytuacji, nie wyłączając przemocy".

Ogólne pouczenie Papieża niepostrzeżenie przechodzi w konkretne wskazówki: "Proszę Was, abyście te słabości, grzechy, wady, sytuacje, nazywali po imieniu. Abyście z nimi wciąż się zmagali. Abyście nie pozwolili się pochłonąć fali demoralizacji, zobojętnienia, upadku ducha. Dlatego patrzcie wciąż w oczy Dobrego Pasterza: <Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną> (Ps 23,4)". Właśnie w ten sposób osiąga się te jedyne zwycięstwa, na których powinno nam naprawdę zależeć.

Jak widzimy, w ciągu tych kilkunastu lat, jakie upłynęły od tamtej pielgrzymki ustrój się zmienił, tyle innych zmian się dokonało, a pouczenia te odbiera się tak, jakby zostały skierowane właśnie do nas, do Polaków żyjących na samym początku trzeciego tysiąclecia.

opr. aw/aw



ęęłęócyklu: J. Salij, Trud wolności

ZBRODNIA PRAWIE NIE PAMIĘTANA

Niestety, nasza społeczna niewiedza na temat wymordowania przez hitlerowców pacjentów szpitali psychiatrycznych jest zawstydzająca. Może niektórzy pamiętają jeszcze Lema Szpital Przemienienia, inni wiedzą coś o tej zbrodni dzięki przekazom rodzinnym. Poniekąd sam należę do tych drugich. Mianowicie w zakładzie psychiatrycznym w Dziekance pod Gnieznem zamordowany został wówczas mój zakonny konfrater, ojciec Norbert Piwoński.

Człowiekiem, który przez całe lata walczył o zachowanie pamięci o tych naszych bliźnich, którym hitlerowcy odmówili ludzkiej godności i zamordowali pod pozorem, że to są już "eks-ludzie", był niedawno zmarły nestor polskich psychiatrów, doktor Zdzisław Jaroszewski. Szanowałem go niezwykle i właściwie pokochałem, bo ten człowiek przez całe swoje długie życie nie tylko starał się rzetelnie i z wielkim poświęceniem służyć chorym psychicznie oraz ich bliskim. Jednym z zawodowych dogmatów doktora Jaroszewskiego było przeświadczenie, że autentyczny psychiatra powinien być również świadkiem ludzkiej godności. On nie miał najmniejszej wątpliwości co do tego, że chory psychicznie jest tak samo prawdziwym człowiekiem jak laureat Nobla.

Rok rocznie, przez kilkadziesiąt lat, organizował rekolekcje zamknięte dla psychiatrów; kilka razy zaprosił mnie z konferencjami na te rekolekcje. Nie zapomnę żarliwości, z jaką kiedyś przekonywał kolegów psychiatrów o konieczności sporządzenia możliwie najmniej zdekompletowanej listy ofiar hitlerowskiej maskary w polskich szpitalach psychiatrycznych. "Sporządziliśmy listę ofiar zbrodni katyńskiej — mówił — nie wolno nam zaniedbać ustalenia tej listy; niech ona zastąpi kamień nagrobny, którego ci pomordowani nie mają". Dopiero później dowiedziałem się, że doktor Jaroszewski — jako młody lekarz — był bezsilnym świadkiem wywożenia na zagładę dzieci z zakładu psychiatrycznego w Owińskach pod Poznaniem. Było to 11 listopada 1939.

Jak przypuszczam, to za jego sprawą masakrze chorych poświęcony był XXXVI Zjazd Naukowy Psychiatrów Polskich, który odbył się w 1989 roku. W każdym razie to pod jego redakcją materiały tego zjazdu zostały później opublikowane w dwujęzycznym wydaniu polsko-niemieckim. W wygłoszonym wówczas referacie dr Jaroszewski następująco wyjaśniał źródła tamtego ludobójstwa: "Życie, najwyższe dobro człowieka, jest jego prawem niezbywalnym. Chroni je odwieczne przykazanie: »Nie zabijaj«, a w sumieniach lekarskich utrwalają je — od Przysięgi Hipokretesa sprzed 25 wieków po Deklarację Genewską z 1948 roku — nakazy chronienia życia od samego jego poczęcia! Złamanie tych nakazów jest oczywistym złem. Niemieccy uczeni, autorzy pojęć o różnej wartości życia, ocenianej według jego wartości materialnej (lebensunwertes Leben), które utorowały drogę do eksterminacji chorych, zasłaniali swe koncepcje i czyny pojęciem »mniejszego zła«. Miało ono zapobiegać »większemu złu« — zepsuciu rasowemu, dziedziczeniu chorób psychicznych, osłabianiu potencjału wojennego. Stosując taki podział zła, znany skądinąd jako zasada »cel uświęca środki« zaczęto od przymusowej sterylizacji, a kończono na masowych egzekucjach i komorach gazowych".

Zdaniem referenta tamta nieludzka ideologia wciąż jeszcze nie została do końca przezwyciężona, wciąż znajduje sobie zwolenników i propagatorów. "Czy zdajemy sobie sprawę z tego — pyta retorycznie doktor Jaroszewski — że także u nas stosuje się zasadę »mniejszego zła« przy zabijaniu poczętego życia dla uniknięcia tzw. »większego zła« — urodzenia dziecka z wadami genetycznymi, czy też z motywów ekonomicznych, dla uchronienia społeczeństwa od obciążeń materialnych? Czymże ta praktyka się różni od zabijania dzieci, tzw. Reichsausschusskinder w Kocborowie i w Lublińcu, których pamięć teraz — oby nie obłudnie — czcimy?"

Dodajmy, że Ausschuss znaczy po polsku: "odrzut", "towar wybrakowany". Reichsausschusskinder to "dzieci, które dla Rzeszy stanowią towar wybrakowany". Straszne!

Niezwykle ważny referat wygłosił na tym zjeździe prof. Klaus Dörner, psychiatra z Westfalii. Jest on jednym z pierwszych Niemców, którzy — dopiero w latach sześćdziesiątych — zaczęli pisać o eksterminacji chorych psychicznie w Niemczech. Otóż próbuje on wyjaśnić, "dlaczego fakt wymordowania chorych psychicznie w Polsce bardziej totalnie wyparty został z świadomości Niemców niż wymordowanie chorych psychicznie w Niemczech oraz wymordowanie Żydów". Pierwszy tekst na ten temat niemieccy czytelnicy otrzymali dopiero w roku 1982! "Zawstydza mnie to głęboko — pisze Dörner — i do dziś wprowadza w konsternację. Można to zaliczyć do »drugiej winy«, winy ponoszonej przez drugą generację Niemców".

Dörner z wielką pokorą i samozaparciem przeprowadza analizę swojej własnej świadomości na ten temat i stwierdza, że on również w tym wytłumieniu bezwiednie uczestniczył — nawet wtedy jeszcze, kiedy był już autorem prac na temat zbrodni popełnionych w niemieckich szpitalach psychiatrycznych. Dzięki swojej rzetelności i pokorze dotarł do porażająco oczywistej odpowiedzi na pytanie, dlaczego Niemcy tak gruntownie wyparli ten fakt ze swojej świadomości.

Mianowicie "gazowanie polskich chorych psychicznie dokonane 15 października 1939 r. w Forcie VII w Poznaniu było pierwszym w historii ludzkości wydarzeniem mordu pewnej części społeczności za pomocą metod przemysłowych. (...) A skoro tylko przekroczono po raz pierwszy prób zahamowań, zabijanie ludzi na skalę przemysłową szło już nazistom coraz łatwiej".

Polscy chorzy nadawali się szczególnie na ofiary tego diabelskiego Rubikonu. Już od XIX wieku formułowano opinie, że chorzy psychicznie są to ludzie małowartościowi, stanowią balast społeczny oraz zagrożenie z punktu widzenia genetyki. Jeśli do tego dodać, że są oni ponadto podludźmi z racji swego słowiańskiego pochodzenia, stanowili oni w oczach nazistów grupę skrajnie bezwartościową. Toteż w stosunku do nich najłatwiej było przezwyciężyć — początkowo nieobce nawet hitlerowcom — opory religijne i moralne przed masowym zabijaniem ludzi.

Dörner zdecydowanie twierdzi, że "faszyści nie musieli wymyślać żadnych nowych idei. Mogli w dużym stopniu opierać się na istniejącej już społecznej mentalności i akceptowanych dążeniach. Należało tylko sięgnąć po radykalizację, totalizację i brutalizację uznanych poglądów i wprowadzenie ich do praktyki".

Jeśli Dörner ma rację, to naprawdę warto się zastanowić nad wielce znamiennym faktem, że zbrodnie dokonane na chorych psychicznie również u nas są mało pamiętane. Dlaczego tak jest? Co się za tym kryje? To są bardzo ważne pytania!

opr. aw/aw



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

JACY POTRAFIMY BYĆ OKRUTNI

Grażynę przysłał do mnie znajomy, kiedy miała siedemnaście lat. Jakby nie miała skóry, raniło ją dosłownie wszystko: i każde spojrzenie i każdy brak spojrzenia, i każde przyjście gdziekolwiek, i to, że ma z tym problemy. Bardzo się o nią bałem. Przecież nie da się długo żyć w takiej udręce.

Pochodziła z rodziny religijnie raczej indyferentnej, ale podczas studiów uchwyciła się mocno Pana Jezusa. Teraz nieco łatwiej było jej znosić swoją nadwrażliwość.

Kiedy poznała Tadeusza, odetchnąłem: wspaniały, silny chłopak, będzie w nim miała mocne oparcie. Oboje pokończyli studia, pobrali się, Tadeusz stał się prawą ręką jakiegoś biznesmena. Przez rok powodziło im się świetnie, mieli nawet własny samochód.

Klęska przyszła niepostrzeżenie. Najpierw Tadeuszowi trudno było dogadać się z pracodawcą, rychło zaczął być częstym pacjentem szpitala psychiatrycznego. Cały ciężar troski o rodzinę spadł teraz na Grażynę. A rodzina szybko zrobiła się liczna: czworo dzieci i mąż, któremu to ona musiała teraz dawać oparcie, znosić jego chorobę, mobilizować przynajmniej do leczenia się, cierpliwie wierzyć w zmianę na lepsze.

Bieda stała się nieodłączną towarzyszką tej rodziny. Bo ile może zarobić matka czworga małych dzieci, biorąc jakieś zlecone prace do domu? I na jaki zasiłek z opieki społecznej można liczyć w dzisiejszych czasach? Grażyna z wdzięcznością mówi o kilkorgu kolegach ze swojej dawnej studenckiej grupy duszpasterskiej, którzy przejmują się losem jej rodziny. Gdyby nie ich pomoc - powiada - jakieś ubranka dla dzieci, czasem jakieś pieniądze, już dawno by zginęli.

Jednak nie bieda, choć nieraz bywa skrajna, stanowi główny problem tej rodziny. Łatwiej znosić biedę niż ludzkie okrucieństwo. Bo co może odczuwać nawet przeciętnie tylko wrażliwy człowiek, kiedy jakieś wyrostki wykrzykują twoje nazwisko jako synonim wariata? Albo kiedy jakiś "dowcipniś" oznajmia przez domofon, że przyjechał z pogotowia psychiatrycznego? Te wyrostki niewątpliwie odzwierciedlają na swój głupi sposób treść nieświadomie okrutnych rozmów, jakie na temat tej rodziny słyszą w swoich domach.

Gdybyż Grażyna była przynajmniej mniej wrażliwa i mniej inteligentna! Nieraz dochodzą do niej ludzkie zdziwienia, że się z "takim" mężem nie rozwiedzie - i że w ogóle kto to widział, żeby w "takiej" rodzinie było tyle dzieci. Tadeuszowi jest chyba jeszcze trudniej. Wszyscy jego koledzy ze studiów "do czegoś doszli", a on...

Na przykładzie tych dwojga wspaniałych ludzi można z bliska zobaczyć, jak wielkim skarbem jest wiara. Gdyby nie ich mocna wiara, i sami by już dawno zginęli, i zmarnowaliby swoje dzieci.

Dzieci też zresztą muszą swoje odcierpieć. Najstarszy synek, kiedy był w drugiej klasie, nagle przestał chodzić do szkoły, i nie było siły, która mogłaby go tam zaciągnąć. Nie pomagały prośby ani groźby, nie osiągały skutku jego własne postanowienia. Wychodził z domu - później już prowadzony przez mamę - z najlepszą wolą, żeby wreszcie pójść do szkoły, ale w miarę zbliżania się do niej coraz wyraźniej widział, że pójście tam przekracza jego siły. Co musiało przedtem przeżyć to nieszczęsne dziecko, jak ciężko musiało zostać skrzywdzone przez kolegów, żeby dojść do takiego stanu? Tak jakby choroba tatusia była hańbą albo zbrodnią.

Zarazem w dziecku był wielki pęd do nauki. Nie bez sugestii dorosłych, zaprzyjaźniony kolega informował go, co się dzieje na lekcjach. Dziecko uczyło się samodzielnie (w drugiej klasie szkoły podstawowej!), tak że kiedy w końcu przezwyciężyło swoje strachy przed okrucieństwem kolegów, nawet tego roku nie straciło. Od razu pierwszego dnia wróciło do domu z kilkoma piątkami. Mądrzy nauczyciele na szczęście zrozumieli, o co chodzi.

Dziecko jest najlepszym uczniem w klasie i to jakoś chroni je teraz przed prześladowaniem ze strony kolegów. Gorzej wiedzie się jego młodszemu bratu. Też zresztą nieprzeciętnie zdolny, nie potrafi jednak przezwyciężyć zahamowań przed ujawnianiem swojej wiedzy. Ugina się biedne dziecko pod ciężarem etykiety, że jest dzieckiem "wariata". Jest za małe, żeby do końca wiedzieć, jak wspaniałego ma ojca i że ze swoich rodziców powinno być przede wszystkim dumne.

Najmłodsze dzieci też zapewne nie będą miały łatwo. Zadowoleni z siebie i ze swojej prawości sąsiedzi - na ogół dokładnie tacy sami, jak my wszyscy - postarają się o to, żeby tym dzieciom nie było łatwo. Również te dzieci będą dowiadywały się - a może już teraz to wiedzą - jakim to przestępstwem jest mieć chorego ojca, który nie jest w stanie podjąć stałej pracy zawodowej i czasem potrzebuje pomocy psychiatry.

opr. aw/aw



ęęłęó

Z cyklu: J. Salij, Trud wolności

PRZYRODA JAKO DAR BOŻY

Przyroda jest wielkim źródłem dóbr użytkowych. Bliski z nią kontakt jest ponadto ważny dla naszego zdrowia. Przede wszystkim jednak - jak przypomina Jan Paweł II - "przyroda jest dana człowiekowi jako przedmiot podziwu i kontemplacji". Takiego jednak do niej podejścia trzeba się uczyć, nie jest ono dostępne ludziom, których wnętrze wypełnia hałas, egoizm i inne byle co.

Byłem kiedyś świadkiem, jak pewien półtoraroczny chłopczyk nie mógł się nauczyć patrzenia przez szybę. Jechał pociągiem razem z mamusią, która próbowała go zainteresować tym, co się dzieje za oknem. "Patrz, krówka!" - pokazywała palcem. Chłopiec patrzył na szybę jak sroka w kość i za skarby nie mógł zrozumieć, że trzeba patrzeć nie na szybę, tylko przez nią.

Ludzie dorośli, mogą mieć podobną blokadę w stosunku do przyrody. Wtedy wydaje się nam, że np. lasy są tylko po to, żeby chroniły kraj przed spustynnieniem, żeby mieć drewno do robienia mebli i może jeszcze żeby zbierać w nich grzyby i jagody. Oczywiście, tych dobrodziejstw lasu nie trzeba lekceważyć. Ale przecież lasy - i w ogóle cała przyroda - są po coś więcej jeszcze.

Są po to, żebyśmy się uczyli cieszyć się życiem. I żebyśmy umieli doceniać to, jak nasz świat potrafi być piękny i kolorowy, i nam ludziom życzliwy. W człowieku, który umie podziwiać przyrodę i ją kontemplować, z łatwością pojawi się uczucie, któremu kiedyś dał wyraz Jan Kochanowski:

Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada,

Niechaj świat Boską chwałę opowiada.

Jednak zauważmy: Jeżeli świat jest jakby szybą, przez którą duch nasz może dotrzeć do różnych wspaniałych rzeczy, to musimy więcej troszczyć się o to, żeby ta "szyba" była możliwie czysta!

Ktoś pięknie zauważył, że Pan Bóg pochyla się głęboko i do samego końca nad każdym, nawet najmarniejszym, stworzeniem. O wiele głębiej niż kochająca matka pochyla się nad swoim dzieckiem. Bo On wszystkim swoim stworzeniom - począwszy od najwspanialszych aniołów aż po ostatniego komara i każde ziarnko piasku - udziela istnienia oraz wszystkiego, czym to stworzenie jest. Co więcej, Bóg pochyla się nad światem aż do samego dna piekła, a więc również nad tymi stworzeniami, które Go nie chcą i odrzucają.

Otóż tę wspaniałą cechę Boga my możemy naśladować. Pan Jezus zostawił nam nawet przykazanie miłowania nieprzyjaciół i krzywdzicieli. "Błogosławcie tych, którzy was prześladują! Błogosławcie, a nie złorzeczcie!" - przekładał to przykazanie na język praktyki Apostoł Paweł. Jest mało prawdopodobne, żeby ktoś umiał tak właśnie się zachować, jeśli przedtem nie uświadomi sobie, że taka właśnie wielkoduszność cechuje Boga w stosunku do nas, którzy nieraz, swoimi grzechami, przemieniamy się w Jego nieprzyjaciół.

Natomiast w stosunku do całego świata przyrody naśladowanie Boga polega na pielęgnowaniu w sobie życzliwości i opiekuńczości wobec zwierząt i wszystkiego co się rusza, wobec drzew i roślin, rzek i pagórków, i w ogóle wszystkiego, co tworzy nasze środowisko naturalne. "Chwalcie Pana - nawołuje Psalm 148 - góry i wszelkie pagórki, drzewa rodzące owoc i wszystkie cedry, dzikie zwierzęta i bydło wszelakie, to co się roi na ziemi i ptactwo skrzydlate!"

My, Polacy, mamy niemało wspaniale "ekologicznych" pieśni kościelnych. Wystarczy sobie przypomnieć kolędy mówiące o tym, że "wyśpiewują chwałę Bogu żywioły", stwierdzające wobec narodzin Jezusa "radość wszelkiego stworzenia" i na świadków tej radości przywołujące wołu i osła oraz kolejne gatunki śpiewających ptaków. Z kolei w dniach rozpatrywania Męki Pańskiej "słońce, gwiazdy omdlewają, / żałobą się pokrywają", zaś w pieśni maryjnej wszystkie Boże stworzenia wzywane są do radowania się z wyniesienia Maryi, najwspanialszej ze stworzeń: "Chwalcie, łąki umajone - góry, doliny zielone/ Chwalcie, cieniste gaiki - źródła i kręte strumyki. (...) Wdzięcznym strumyki mruczeniem - ptaszęta słodkim kwileniem/ I co czuje i co żyje - niech z nami chwali Maryję".

Ci, którzy tworzyli takie pieśni i się nimi modlili, musieli sporo wiedzieć i o tym, że tak piękna i nam życzliwa przyroda jest darem Bożym, i o tym, że człowiek powinien naśladować Boga w pochyleniu się nad tym, co od nas mniejsze i słabsze.

Tak dziwnie się składa, że arogancja wobec przyrody pojawiła się w naszej kulturze europejskiej wraz z dechrystianizacją. Ludzie nawykli do słuchania Biblii jako słowa Bożego wiedzieli o tym, że mamy czynić sobie ziemię poddaną. Owszem, wolno nam z niej korzystać, a nawet musimy to robić. Ale jako wezwani do panowania nad nią powinniśmy w miarę naszych możliwości naśladować Pana Najwyższego, którego panowanie polega na obdarzaniu swoich stworzeń i opiekowaniu się nimi.

Dopiero w Europie zdechrystianizowanej pojawiła się maniera traktowania przyrody, tak jakby ona była naszym wrogiem, którego trzeba zwyciężyć, sobie podporządkować, ujarzmić, tak aby można ją było wykorzystać i przymusić do służenia nam. W latach pięćdziesiątych przywożono nam do szkoły filmy o tym, jak to dzielny człowiek radziecki przymusza rzeki syberyjskie do tego, żeby płynęły w odwrotnym kierunku. Pamiętam też jakiś taki pełen arogancji wiersz, w którym przeciwstawiono wspaniale dymiące kominy fabryczne jałowym i bezużytecznym wieżom kościelnym. Otóż mentalność, która tworzyła takie filmy i wiersze, nie była już zdolna do zobaczenia w przyrodzie świadka Bożej dobroci i wspaniałości, patrzyła na nią głównie pod kątem użyteczności. Mentalność ta nie była też zdolna do zauważenia swojej odpowiedzialności za dewastowanie przyrody.

Ale uwaga! Tak samo jak terrorysta potrafi się nieraz przemienić w skrajnego pacyfistę, podobnie mentalność, którą cechuje arogancja wobec przyrody, na naszych oczach przybiera czasem postać skrajnego, ostentacyjnego i wręcz bałwochwalczego dla niej szacunku.

Dlatego starajmy się nie zapominać o tym, że Stwórca pochylający się z aprobatą i dobrocią nad swoimi nawet najlichszymi stworzeniami, kocha również wszystkich ludzi, w tym także tych najbardziej pogubionych, a nawet tych, którzy Go nienawidzą. Dlatego nie wierzmy takim obrońcom przyrody, u których miłość przyrody przeniknięta jest nienawiścią do jakichś ludzi. Są to pogrobowcy komunistów, którzy szukają nowych możliwości realizowania skompromitowanej idei walki klas.



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

Pragnienie sprawiedliwości

Ewangelia rozróżnia ludzi sprawiedliwych oraz tych, którzy za takich się uważają. To pierwsze, być człowiekiem sprawiedliwym, powinno być przedmiotem naszych dążeń, to drugie — czy ja przypadkiem sam sobie nie przypisuję sprawiedliwości? — powinno być przedmiotem naszego niepokoju.

Człowiekiem sprawiedliwym był Józef, dziewiczy mąż Maryi: "Wpierw nim zamieszkali razem, Maryja znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego. Mąż jej, Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić jej na zniesławienie, zamierzał oddalić ją potajemnie" (Mt 1,18n).

Mógł Józef oddalić Ją oficjalnie, oświadczając, że nie jest ojcem tego Dziecka. Powiedzenie tej prawdy — autentycznej prawdy! — równałoby się jednak oskarżeniu Maryi o cudzołóstwo. Józef niczego nie rozumiał, ale akurat tego był pewien: że Ona jest niewinna. Zwyczajna sprawiedliwość zakazywała mu jednego i drugiego: zarówno udawania, że to on jest ojcem, jak oficjalnego wyparcia się ojcostwa, gdyż pośrednio oskarżyłby w ten sposób Maryję o występek, którego Ona — wiedział o tym całą swoją duszą — się nie dopuściła.

Wybrał wyjście najtrudniejsze: zamierzał oddalić Ją bez żadnego oskarżenia i w ten sposób samemu wystawić się na zarzuty, że skrzywdził tę Dziewczynę. Jeżeli nie ma innego wyjścia i kogoś musi tu spotkać niesprawiedliwość, to już lepiej mnie — taka była jego logika. Sam Bóg zatroszczył się wówczas o to, ażeby również Józef został ochroniony przed niesprawiedliwością.

Kim są ludzie, którzy — żeby użyć sformułowania Ewangelii (Łk 18,9) — "ufają sobie, że są sprawiedliwi"? To jesteśmy my sami — w tym aspekcie naszego człowieczeństwa, gdzie nie jesteśmy poddani Bogu, ale wierzymy we własną "boskość", gruntownie przekonani, że wszystko, co ja robię, jest czymś dobrym i słusznym.

Pan Jezus wielokrotnie demaskował nieprawdę naszej samozwańczej sprawiedliwości. Bo cóż to za sprawiedliwość, której brak fundamentu (Mt 23,27n), albo którą powołuje do istnienia dopiero wzgląd na ludzką opinię (Mt 6,1)? Albo, która chciałaby usuwać grzech razem z grzesznikiem (J 8,3nn)? Czy zasługuje na swoją nazwę sprawiedliwość, która gotowa jest bronić dobra za pomocą zadawania krzywdy (J 11,50)? Która przyznaje się do grzechów drobnych po to, żeby nie zauważać grzechów wielkich (Mt 23,24)? Czy to na tym polega sprawiedliwość, że piętnuje się małe błędy u innych, a nie zauważa wielkiego zła w sobie samym (Mt 7,3n)?

Krótko mówiąc, bardzo podejrzane jest takie pragnienie sprawiedliwości, któremu towarzyszy poczucie własnej nieskazitelności. Kto chce naprawiać świat, Kościół, stosunki społeczne itd., a obca mu jest sama nawet myśl o konieczności nieustannego naprawiania samego siebie, taki co najwyżej subiektywnie pragnie sprawiedliwości, w rzeczywistości zaś pragnie niesprawiedliwości. Ludzie, którzy wierzą w swoją nieskazitelność, podatni są na wiarę w możliwość zrealizowania utopii, a przymuszanie rzeczywistości do tego, żeby była zgodna z utopijnymi marzeniami, nieuchronnie rodzi wiele krzywdy.

Zarówno historia, jak czasy współczesne pełne są takich niedobrych pragnień sprawiedliwości. Nie zapominajmy o tym, że zbrodniczą rewolucję bolszewicką przeprowadzili ludzie marzący o ustroju sprawiedliwości społecznej. Tak samo, jeśli dziś różni ludzie domagają się prawnej aprobaty dla aborcji, eutanazji czy związków homoseksualnych, to przecież nie dlatego, że chcą zła, ale dlatego, że postulaty te wydają się im słuszne. Już dawno zauważono, że szatan niezmiernie rzadko kusi wprost do zła; zazwyczaj podpowiada nam jakieś dobro, tyle że zdeformowane albo podporządkowane złu.

Niedobre pragnienia sprawiedliwości mają to do siebie, że zazwyczaj w trakcie ich realizacji wcześniej czy później sięga się po niesprawiedliwe metody: przemoc, kłamstwo, pogardę dla ludzi, z którymi aktualnie nam nie po drodze, itp. Toteż słusznie ogarnia nas wątpliwość: czy to jest jeszcze sprawiedliwość, skoro nie może się obyć bez niesprawiedliwych metod? Wystarczy głośno o to zapytać, żeby zobaczyć nieprawdę takiej "sprawiedliwości". Świetnie mówi o tym Pismo Święte: "Czym jest pożądliwość eunucha, tym jest przeprowadzanie sprawiedliwości przemocą" (Syr 20,4).

Mówił Pan Jezus: "Błogosławieni, którzy pragną sprawiedliwości". U Niego każde słowo znaczy to, co znaczy. Kiedy On mówi: "którzy pragną sprawiedliwości", to mówi o tych, którzy naprawdę pragną, i naprawdę sprawiedliwości. Jak już widzieliśmy, takim był święty Józef. Jeszcze bardziej dramatycznego wzoru prawdziwego pragnienia sprawiedliwości dostarcza historia Zuzanny z Księgi Daniela. Zuzanna mogła ocalić życie i szacunek u ludzi tylko za cenę grzechu, toteż wolała utracić jedno i drugie, byleby nie sprzeniewierzyć się Bogu. Zaprawdę wielkie było w niej łaknienie sprawiedliwości, kiedy niegodziwie ogłoszono ją cudzołożnicą i skazano na śmierć (Dn 13,42n).

Owszem, pragnienie Zuzanny zostało nasycone już na tej ziemi. Ale Pan Bóg nie zobowiązywał się do tego, że tak będzie zawsze. Prawdziwe pragnienie prawdziwej sprawiedliwości na pewno będzie nasycone, jednak nie zawsze już na tym świecie.

Zuzanna pragnęła sprawiedliwości dla siebie, bo została potwornie skrzywdzona za swoją wierność Bożym przykazaniom. Jednak jej wyzwoliciel, prorok Daniel, też łaknął i pragnął sprawiedliwości, tyle że nie dla siebie, ale dla niewinnie prześladowanej Zuzanny. Jest to bardzo ważny szczegół, że błogosławieństwo mówi ogólnie o pragnieniu sprawiedliwości — bo dopiero okoliczności podpowiadają dla kogo konkretnie tej sprawiedliwości trzeba pragnąć. Pragnąć realną postawą życiową!

O najważniejszym powiedzmy na końcu. Jak wiadomo, osiem błogosławieństw jest to autoportret Pana Jezusa i tylko On jeden zrealizował ich treść w sposób doskonały. Zatem postawmy sobie pytanie: w jaki sposób On, Syn Boży, łaknął i pragnął sprawiedliwości, i w jaki sposób został nasycony?

"Moim pokarmem — wyznał kiedyś — jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał" (J 4,34). "Jest zaś wolą Tego, który Mnie posłał, abym ze wszystkiego, co mi dał, niczego nie utracił, ale żebym to wskrzesił w dniu ostatecznym" (J 6,39).

Mówiąc inaczej: Syn Boży łaknął i pragnął naszej sprawiedliwości. Byliśmy oddaleni od Boga i pogrążeni w niesprawiedliwości. Dopiero dzięki krzyżowi Chrystusa i Jego zmartwychwstaniu stało się dla nas możliwe "porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu wskutek zwodniczych żądz, i odnawiać się w naszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego według Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości" (Ef 4,22-24).

Zobaczmy zatem, jak wiele uzależnił Bóg od naszej wolności: jeśli wzgardzę Bożym wezwaniem i zmarnuję Jego łaskę, jeśli nie otworzę się na sprawiedliwość płynącą z Krzyża i Zmartwychwstania, Chrystus Pan nie będzie w swoim pragnieniu sprawiedliwości w pełni zaspokojony! Jeśli nie będę moim braciom i siostrom pomagał — choćby nieudolnie — w otwieraniu się na przychodzącą od Chrystusa sprawiedliwość, to może się zdarzyć, że On w swoim łaknieniu sprawiedliwości nie będzie w pełni nasycony!

Rzecz jasna, nie wygłaszam teraz tez teologicznych, próbuję mówić językiem miłości. Chodzi o to, żebyśmy naprawdę, naszym realnym życiem, na ile tylko potrafimy z całego serca, "oczekiwali, według obietnicy, nowego nieba i nowej ziemi, w których będzie mieszkała sprawiedliwość" (2 P. 3,13). Tam — i dopiero tam — również nasza tęsknota za sprawiedliwością będzie w pełni nasycona. Ale nie dostąpimy tam pełni tego błogosławieństwa, jeżeli nie zacznie się ono realizować w naszym życiu już teraz.

opr. aw/aw



ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Trud wolności

KIEDY SKRUCHA JEST AUTENTYCZNA?

Czy w ogóle da się naprawić wyrządzone krzywdy? Z dzieciństwa pamiętam opowieść o plotkarzu, który za grzech obmawiania bliźnich otrzymał dwuczęściową pokutę. Najpierw miał wziąć poduszkę i z wieży kościelnej wysypać z niej całe pierze. Kiedy zgłosił się po drugą część pokuty, kazano mu wyzbierać wszystkie pióra z tej poduszki. "Przecież to niemożliwe!" - próbował bronić się przed tą pokutą. "Tak samo - odpowiedziano mu - nie wyciągniesz twoich plotek z serc wszystkich ludzi, do których one dotarły".

Są krzywdy ewidentnie nie do naprawienia. Jeśli ktoś z mojej winy poniósł śmierć albo został kaleką, z pewnością nie naprawię tego nigdy. Nie naprawimy też dziecku tego, żeśmy je pozbawili normalnej rodziny, ani tego, żeśmy je wychowali w duchu egoizmu i lekceważenia dla Bożych przykazań.

Nawet wtedy, kiedy naprawienie krzywdy wydaje się całkowite, w gruncie rzeczy tak nie jest. Sprawiedliwy król Jagiełło nakazał kiedyś zwrócić wieśniakom, którzy przyszli do niego na skargę, bydło zagarnięte im przez swoich zarządców. Wówczas jego święta żona zapytała mądrze: "A kto im zwróci ich łzy?"

Gdybyśmy to wszystko sobie uświadamiali, zapewne więcej uwagi zwracalibyśmy na to, żeby nikogo nie skrzywdzić, nawet mimowolnie. Tu jednak pojawia się wielkie pytanie: Czy mogę jeszcze coś zrobić, jeśli cudzą krzywdą, niestety, już jestem obciążony?

Odpowiedź na to pytanie narzuca się sama: Trzeba wówczas naprawiać przynajmniej to, co da się naprawić. Można na przykład - i trzeba - zwrócić ukradzioną rzecz, odwołać oszczerstwo, ponosić koszty usunięcia spowodowanej przez nas szkody, przeprosić za niewłaściwe zachowanie, itp.

Kto szuka przebaczenia grzechu, ale nie zamierza uczestniczyć w usuwaniu zła spowodowanego przez ten grzech, jest zwyczajnym obłudnikiem, nawet jeśli skruchy doświadcza z wielką psychiczną intensywnością. Spowiednik ma obowiązek próbować doprowadzić takiego grzesznika do skruchy prawdziwej, a więc do takiej skruchy, którą cechuje m.in. gotowość naprawiania krzywd - przynajmniej w takim zakresie, w jakim to możliwe. Gdyby spowiednikowi to się nie udało, nie wolno mu udzielić rozgrzeszenia.

Jak powyższe zasady zastosować do naprawiania krzywd popełnionych w wyniku fałszywych zaangażowań politycznych? Zauważmy najpierw, że pytanie dotyczy nie tylko byłych komunistów. Zauważmy ponadto, że nie zdenerwuje ono jedynie tych ludzi z negatywną przeszłością polityczną, którzy rzeczywiście chcieliby zdystansować się wobec swoich dawnych złych zaangażowań.

Otóż widać co najmniej trzy odcinki, na których ludzie tacy mogą dokonywać jakiegoś zadośćuczynienia za swoje niedobre aktywności polityczne, których obecnie żałują. Po pierwsze, jakąś formą naprawiania uczynionego przez siebie zła jest dawanie o nim prawdziwego świadectwa (tak jak apostoł Paweł wielokrotnie nazywał po imieniu to zło, jakie niegdyś wyrządzał chrześcijanom).

Po wtóre, głos tych ludzi ma szansę zabrzmieć szczególnie donośnie, jeśli będą się oni wyraźnie odcinali od modnego dziś relatywizmu, wedle którego w innych czasach obowiązywały rzekomo zupełnie inne zasady moralne.

Wreszcie po trzecie: Złe polityczne zaangażowania praktycznie zawsze wynikają z fałszywego rozpoznania dobra wspólnego. Stąd szczególnie ważnym sprawdzianem autentycznej skruchy z powodu takich zaangażowań jest zwiększona uważność na dobro wspólne oraz starania, aby je jak najlepiej rozpoznawać.

opr. aw/aw

ęęłęó

Z cyklu: J. Salij, Trud wolności

MORALNY WYMIAR REKLAMY

Możliwe są i takie pomysły marketingowe, jak ten, który zastosował hitlerowski wydawca, Julius Streicher. Do wszystkich czytelników swojego dziennika, którzy nie odnowili prenumeraty, wysłał list następującej treści: "Pańskie zamiary wyrażają wielce osobliwy stosunek do naszej gazety, która jest oficjalnym organem NSDAP - mamy nadzieję, że zdaje pan sobie z tego sprawę. Nasza gazeta zasługuje z pewnością na poparcie każdego Niemca. Będziemy nadal wysyłać panu egzemplarze, w nadziei, że nie zechce pan narażać się na nieprzyjemne konsekwencje w przypadku rezygnacji".

Trudno wątpić, że był to marketing o bardzo wysokim poziomie skuteczności. My spróbujmy beznamiętnie zanalizować tę hitlerowską sytuację marketingową. Widzę w niej co najmniej cztery następujące momenty. Po pierwsze, za pomysłem Streichera kryje się określona koncepcja człowieka. Nie ma w niej miejsca na takie chrześcijańskie czy liberalne fanaberie, jak godność człowieka czy wolność. Człowiek żyjący w Trzeciej Rzeszy powinien wreszcie uznać, że całym źródłem jego wartości jest przynależność do zwyciężającej formacji (w tym przypadku, hitlerowskiej), toteż jeśli nie zechce tej formacji udzielić swego poparcia, stanie się kimś bezwartościowym i godnym pogardy, a może i obozu koncentracyjnego.

Po wtóre, Streicher zastosował perswazję, na którą - w tamtej sytuacji - odbiorcy jego listu byli niewątpliwie wrażliwi. Szczególnie wart zauważenia wydaje się moment trzeci: Po otrzymaniu listu marketingowego Streichera niektórzy jego odbiorcy zapewne poczuli ciarki na plecach, zatem - ujmując rzecz w odniesieniu do marketingu - list ten wzmocnił w nich wrażliwość na przyszłe tego rodzaju perswazje marketingowe. Wzmocnił bowiem u niektórych odbiorców listu hitlerowską świadomość antropologiczną: że narażając się czynnikom policyjnym, stanę się kimś bezwartościowym, godnym pogardy i zasługującym na represje.

Zwróćmy jeszcze uwagę na moment czwarty: Towar, który Streicher wciskał swoim potencjalnym klientom, był niecną gadzinówką, i jego propagowanie samo w sobie było czymś równie niemoralnym, jak reklamowanie kastetów, narkotyków czy instrukcji, jak bezboleśnie popełnić samobójstwo.

Przywołałem ów przypadek marketingu hitlerowskiego, ażeby zwolnić się od wykazywania absurdalności tezy, dziś stosunkowo modnej, że marketing nie ma żadnego odniesienia do zasad moralnych i że należy jakoby oceniać go wyłącznie pod kątem skuteczności i nieskuteczności. Otóż marketing, tak jak każda inna ludzka aktywność, może być działaniem moralnym lub niemoralnym. Ponadto, jego wartość moralną mogą modyfikować w dobrą lub złą stronę - okoliczności.

Na negatywnym tle marketingu hitlerowskiego łatwiej będzie zobaczyć marketing jako autentyczną służbę społeczną, a zarazem zauważać ewentualne wypaczenia moralne współczesnego marketingu. O kluczowym znaczeniu marketingu dla gospodarki dziś trzeba przekonywać co najwyżej ludzi nie mających elementarnego pojęcia o funkcjonowaniu współczesnej gospodarki. W literaturze przedmiotu koronnym na to dowodem są ekonomiczne tygrysy Dalekiego Wschodu, dla których lokomotywą rozwoju gospodarczego okazał się właśnie starannie opracowany marketing. Znaczenie marketingu dla gospodarki porównuje się niekiedy do miejsca krwiobiegu w organizmie.

Interesuje nas pytanie o moralny wymiar marketingu. Otóż trzeba tu przede wszystkim zwracać uwagę na to, jaka koncepcja człowieka kryje się za takim lub innym marketingiem. Marketing prowadzony w imię zasady, że towar jest dla człowieka, będzie przecież zupełnie inny niż ten, w którym obowiązuje zasada przeciwna: że człowiek jest dla towaru. Różnica jest tu zapewne mniej więcej następująca: W pierwszym przypadku, reklamowanie towaru i jego rozprowadzanie traktowane są jako służba ludziom, która jest zarazem sposobem zarabiania na życie. Natomiast hołdowanie zasadzie, że człowiek jest dla towaru, rodzi postawę odwrotną: nastawić się w tej pracy przede wszystkim na zysk, a ludzi traktować jako materiał, który za pomocą reklamowej obróbki trzeba przemieniać w niewolników konsumizmu.

Na brak szacunku dla człowieka w niektórych reklamach współczesnych zwrócił uwagę, już w roku 1941, Erich Fromm. W swojej Ucieczce od wolności tak pisał na ten temat: "Ogromna część nowoczesnej reklamy nie przemawia do rozumu, lecz do emocji; podobnie jak każdy inny rodzaj sugestii hipnotycznej, stara się oddziaływać na swoje obiekty uczuciowo, by potem ujarzmić je intelektualnie. Ten typ reklamy korzysta z wszelkich możliwych środków do wywarcia wrażenia na nabywcy: powtarzanie w kółko tej samej formuły; oddziaływanie za pomocą sugestywnego obrazu, przedstawiającego np. wytworną damę albo słynnego boksera palących określony gatunek papierosów; wabienie klienta, a jednocześnie osłabienie w nim krytycyzmu wizerunkiem ładnej dziewczyny z sex appeal´em; terroryzowanie go groźbą <niemiłego zapachu> lub <nieświeżego oddechu> albo, przeciwnie, podsycanie w nim marzeń o rozstrzygającej zmianie w życiu dzięki nabyciu określonej koszuli albo mydła. Wszystkie te metody są z zasady irracjonalne i nie mają nic wspólnego z jakością towaru; tłumią i zabijają zmysł krytyczny nabywcy, działając jak narkotyk lub hipnoza".

Streicher skłaniał do kupna swojego towaru za pomocą pogróżek, w wielu reklamach współczesnych osiąga się to za pomocą stłumienia zmysłu krytycznego u potencjalnych nabywców. Trzeba tylko przekonać ich - jak to bez mała półtora wieku temu wyraził Jan Chęciński - by muchę brali za słonia, a niezdarny kołek za gotycką wieżę. Zresztą wypowiedź Chęcińskiego jest tak smakowita, że warto przytoczyć ją w oryginale:

Wiecie, co jest reklama?... Jest to pył, co wlata

Spod pióra dziennikarza pod powieki świata,

Piasek ciskany w oczy w coraz większej dozie,

Co jak w lecie kurzawa albo łzy na mrozie,

Tak w nich sparaliżuje ścięgna, jasność, ruchy,

Że nie zdołają słonia rozróżnić od muchy,

Że na głos reklamistów, często arcyszczerze,

Biorą niezdarny kołek za gotycką wieżę.

Zatem w tym jednym Erich Fromm racji chyba nie ma: Hipnotyzowanie klientów nie jest jednak wynalazkiem dopiero współczesnym. U nas w roku już 1558 zanotowano przysłowie: "Mysie łajno za pieprz sprzedawać". Istnieje ponadto cała rodzina przysłów, w której szczególnie wyróżniają się dwa następujące: "Głupi wszystko kupi", oraz: "Gdy przyjadą na targ głupcy, cieszą się kupcy". Zjawisko jest więc równie stare jak handel. Tyle tylko, że w związku z nowym miejscem reklamy w marketingu stało się w naszych czasach zjawiskiem masowym.

Toteż chyba dopiero w XX wieku pojawiły się organizacje konsumenckie, próbujące organizować obronę przed najbardziej nieprzyjaznymi człowiekowi formami reklamy. Najgłośniejszymi sukcesami ruchu konsumenckiego jest osiągnięty w niektórych krajach prawny zakaz oddziaływania podprogowego oraz prawny obowiązek umieszczania na reklamach papierosów informacji o ich szkodliwości dla zdrowia. Wywalczono również jakieś prawne ograniczenia w dziedzinie kierowania reklamy do dzieci.

Jednak moralność jest to taki wymiar ludzkiego życia, któremu wprawdzie bardzo potrzebne jest wsparcie ze strony sprawiedliwego prawa, ale który swoją podstawową realizację osiąga w ludzkim sumieniu. Stąd łatwo jest lekceważyć znaczenie moralności i perswazji moralnej w życiu społecznym, jako że skuteczność jej jest niekiedy postrzegana jako statystycznie znikoma. Trzeba najpierw uwierzyć w człowieka, w jego niepojętą godność, ażeby zrozumieć, że zwycięstwo dobra w sercu choćby tylko jednego człowieka ma wartość nieskończoną, podobnie jak moralny upadek tylko jednego z nas stanowi klęskę o wymiarach nie dających się opisać. Człowiek bowiem został stworzony na podobieństwo samego Boga, zatem jego serce zostało pomyślane na miarę nieskończoną i tylko sam Bóg może je ostatecznie zaspokoić.

Ażeby mówić sensownie o moralnym wymiarze reklamy, należy dostrzegać obiektywną różnicę między reklamą pomyślaną i używaną w służbie człowiekowi oraz reklamą mającą na celu ogłupianie i niewolenie człowieka. Największą przeszkodą do posługiwania się reklamą autentycznie życzliwą człowiekowi jest niepokój, że będzie ona bez porównania mniej skuteczna niż reklama posługująca się hipnotyzowaniem klienta lub przedstawianiem konsumpcji w taki sposób, jakby przemieniała nas ona w jakichś bogów.

Otóż odnotujmy jedynie - bo to jest coś oczywistego - że tak jak uczciwa mężatka powinna jeszcze więcej, tyle że mądrzej, aniżeli nierządnica dbać o swoją atrakcyjność, podobnie reklamie tworzonej w szacunku dla człowieka nie może zabraknąć urody ściśle warsztatowej.

Mimo wszystko jednak, niepokój, że reklama opierająca się na szacunku dla człowieka i unikająca manipulowania nim będzie mniej skuteczna, wydaje się uzasadniony. Podobnie jak uzasadniony jest "niepokój" zdrowych komórek naszego organizmu, realizujących swój własny interes poprzez służbę całości, że jest to postawa mniej opłacalna, niż zachowanie komórek rakowych, które nie przejmują się organizmem i pilnują tylko swego interesu. Komórkom rakowym naprawdę powodzi się świetnie, rozwijają się szybciej i lepiej niż komórki zdrowe... Może już nie kończmy tej metafory, ale na pewno warto nad nią pomedytować.

To, co wydaje mi się najważniejsze, powiem na końcu: Nawet gdyby to się nie miało w żaden sposób odzwierciedlić statystycznie, zwycięzcą moralnym jest każdy poszczególny człowiek, który stara się posługiwać reklamą w sposób prawdziwie ludzki. Zwycięzcą moralnym jest również każdy poszczególny człowiek, który pracuje nad tym, ażeby manipulacje reklamowe, jakim jesteśmy poddawani wszyscy, jego nie hipnotyzowały.

opr. aw/aw

ęęłęóTrud wolności

CZY NAKAZY STAREGO TESTAMENTU OBOWIĄZUJĄ CHRZEŚCIJAN?

Czytamy w Ewangelii, że Pan Jezus nie przyszedł znosić Starego Testamentu, tylko go wypełnić. A jednak w Kościele nie obchodzimy już szabatu, zaniechaliśmy obrzezania, nie rozróżniamy już zwierząt czystych i nieczystych, przestaliśmy przestrzegać wielu innych przepisów prawa Mojżeszowego. Czyż przepisy te nie zostały zniesione?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba w prawie starotestamentowym rozróżnić przepisy moralne oraz obrzędowe. Te pierwsze obowiązują chrześcijan tak samo jak Żydów, z tym tylko, że Chrystus Pan pouczył nas, jak należy je oczyszczać i pogłębiać: "Słyszeliście, że powiedziano przodkom: <Nie zabijaj!>, a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto by powiedział bratu swemu: <głupcze> albo <bezbożniku>, podlega karze piekła".

Zatem Pan Jezus nauczył nas szanować w przykazaniach Bożych, i to skrupulatnie szanować, ich literę, ale zarazem dostrzegać ich ducha. Na przykład w przykazaniu "Nie zabijaj!" - oprócz tego, na co wskazuje litera przykazania - należy zauważyć również wezwania pozytywne: "szanuj drugiego człowieka", "kiedy potępiasz zło przez kogoś uczynione, staraj się jego samego nie potępiać", itp.

To tego wymiaru przykazań Bożych dotyczą modlitwy, jakie niekiedy słyszymy w Kościele: "Boże, naucz mnie Twoich przykazań!", "!nie ukrywaj przede mną Twoich przykazań!", "daj nam lepiej rozumieć Twoje prawo!". Dlatego - chociaż Boże przykazania są sformułowane jednoznacznie - nasze ich rozumienie trzeba wciąż zgłębiać i weryfikować, i każdy z nas, a nawet cały Kościół zawsze może w Bożych przykazaniach coś ważnego, czego dotychczas nie zauważaliśmy dość jasno.

Tak jest z moralnymi przepisami Starego Testamentu. Ale również przepisów obrzędowych Pan Jezus nie zniósł, tylko wypełnił to, co one zapowiadały. I właśnie dlatego, że je wypełnił, utraciły one swoją warstwę zapowiadającą. W odniesieniu do obrzezania Apostoł Paweł tak to wyjaśnia (pod koniec drugiego rozdziału Listu do Rzymian): "obrzezanie nie jest to, które jest widoczne na ciele... prawdziwym obrzezaniem jest obrzezanie serca, duchowe, a nie według litery".

Co do szabatu, Pan Jezus objawił nam ni mniej ni więcej tylko to, że On sam jest naszym Szabatem. Jedna ze scen szabatowych w Ewangeliach rozpoczyna się następującymi Jego słowami: "Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych".

W Starym Testamencie szabat był dniem wspomnienia i dziękczynienia Bogu za dzieło stworzenia oraz za dar wyzwolenia z niewoli egipskiej. Wśród ewangelicznych wydarzeń związanych z szabatem znajdziemy zarówno takie, w których Pan Jezus przedstawia się jako dawca nowego stworzenia (J 5,17), jak i takie, które objawiają Go jako wyzwoliciela z niewoli szatana (Łk 13,16).

Zatem ani przepisy moralne ani obrzędowe nie zostały w chrześcijaństwie zniesione. Jedne i drugie Pan Jezus wypełnił.



ęęłęó38. Sztuka retoryki hebrajskiej na przykładzie Ps 98

Cel

· zapoznanie się z założeniami hebrajskiej retoryki biblijnej

· przybliżenie wybranych elementów analizy retorycznej

· analiza struktury retorycznej Ps 98

Lektura

W. Pikor, Czasoprzestrzenny dynamizm adwentu Boga w Ps 98, w: Oto idę (Hbr 10,7), Fs. J.B. Szlaga, Warszawa 2005, s. 342-358

Literatura dla zainteresowanych

R. Meynet, Wprowadzenie do hebrajskiej retoryki biblijnej (Myśl teologiczna 30), Wydawnictwo WAM, Kraków 2001

R. Pindel, Aby zrozumieć Pawła. Wprowadzenie i wdrożenie w lekturę Listów Pawłowych, (PTT. Pomoce naukowe 1), Wydawnictwo UNUM, Kraków 1999, s. 46-73

Problematyka spotkania

Dokument Papieskiej Komisji Biblijnej Interpretacja Biblii w Kościele z 1993 roku podejmuje próbę usystematyzowania różnych metod egzegetycznych. Rozwój studiów lingwistycznych i literackich znalazł swoje odbicie w nowych formach lektury Biblii, wśród których Komisja wymienia analizę retoryczną, narracyjną i semiotyczną. Omawiając różne warianty analizy retorycznej - retorykę grecko-łacińską, retorykę semicką i „nową retorykę' - dokument zdaje się być powściągliwy w ocenie ich przydatności w egzegezie, nie „odwodząc, co prawda, od posługiwania się tą metodą", lecz zachęcając „do oględnego jej stosowania" (I.B.l). Rada ta stanowi bez wątpienia świadectwo pewnych wątpliwości, które rodziły się wśród egzegetów katolickich w obliczu wciąż nowych studiów nad semickim sposobem komponowania tekstów. Przypadki prostego narzucania kanonów retoryki klasycznej tekstom biblijnym czy też subiektywne interpretowanie ich waloru perswazyjnego kazało zachować ostrożność wobec rezultatów takiego podejścia do Biblii.

Mimo że studia nad biblijnymi strukturami literackimi nie były nowe. wszak sięgają XVIII wieku, dopiero w drugiej połowie XX wieku doczekały się metodologicznej systematyzacji. Nie sposób pominąć tu olbrzymiego wysiłku francuskiego jezuity, Rolanda Meynet, profesora egzegezy Nowego Testamentu na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Dzięki niemu biblistyka światowa doczekała się opracowania zasad retoryki semickiej, różnej od retoryki klasycznej, wraz z określeniem poszczególnych etapów analizy retorycznej. Przybliżenie założeń biblijnej retoryki hebrajskiej oraz ukazanie jej praktycznego wykorzystania w interpretacji orędzia teologicznego tekstów biblijnych będzie celem proponowanego ćwiczenia.

Przebieg spotkania

1. Założenia retoryki semickiej

R. Meynet w różnych miejscach swojego Wprowadzenia do hebrajskiej retoryki biblijnej wyjaśnia pojęcie analizy retorycznej. Chodzi o metodę, która odwołując się do praw leżących u podstaw kompozycji tekstów biblijnych, odkrywa „figurę" tekstu, tzn. jego formę zewnętrzną, jego strukturę wyznaczaną przez mniejsze jednostki i relacje między nimi. Tak określana metoda zakłada, że teksty biblijne są skomponowane. Celem analizy nie jest tylko wyznaczenie lub wyodrębnienie mniejszych lub większych jednostek, lecz sprawdzenie, jakie wewnętrzne związki łączą każdą z tych jednostek, tworząc specyficzną kompozycję.

Takie podejście do Biblii hebrajskiej uznaje formę finalną tekstu za intencjonalną, tzn. posiadającą wewnętrzną logikę zamierzoną przez autorów biblijnych (redaktorów), którzy poprzez kompozycję tekstu kształtują treść jego orędzia. W przeciwieństwie do krytyki literackiej, analiza retoryczna respektuje napotkane w tekście trudności (dublety, luki, zmiany form gramatycznych, gwałtowne przejścia między gatunkami literackimi etc), których rozwiązania szuka nie w ich wyrugowaniu z tekstu (przez emendację czy przez uznanie ich za późniejszy dodatek), lecz w zrozumienia ich funkcji w danej jednostce. Zawężenie analizy kompozycji do hipotetycznego tekstu oryginalnego w żaden sposób nie jest w stanie podjąć pytania o rzeczywistą strukturę tekstu.

Intuicja świadomej kompozycji tekstów biblijnych towarzyszyła Robertowi Lowth, „ojcu" retoryki biblijnej, który w 1754 roku dokonał typologii Paralelizmów biblijnych (klasyczny podział na paralelizm synonimiczny, syntetyczny i antytetyczny). Współczesny mu Jean-Albert Bengel uprzystępnił drugi fenomen istotny dla retoryki semickiej - struktury koncentryczne. Pogłębienie ich znaczenia było zasługą żyjącego w pierwszej Połowie XVIII wieku Johna Jebba. W tym samym czasie Thomas Boys stworzył zarys teorii zróżnicowanych poziomów konstrukcji tekstów (od najmniejszych segmentów dwuczłonowych aż po całą księgę). Wyniki prac Prekursorów analizy retorycznej ulegały dalszym stopniowym korektom, Pogłębieniom i systematyzacji, czego efekt finalny można zobaczyć w pracach R. Meynet.

Specyfikę retoryki biblijnej zawiera on w trzech punktach67: + jej konkretności: w przeciwieństwie do retoryki greckiej retoryka hebrajska nie tyle dowodzi i udowadnia, co raczej pokazuje i opisuje rzeczywistość, zaś wyciąganie wniosków pozostawia czytelnikowi. Jej siłą jest zatem obrazowość;

+ jej parataktyczności wyrażająca się raczej w zestawianiu i uzgadnianiu niż w porządkowaniu. Retoryka hebrajska nie wyraża związków logicznych w taki sam sposób jak retoryka grecka, która w swoim dowodzeniu posługuje się zwrotami typu: „zważywszy na to, że..." „widać stąd...", „dlatego też...", „skutkiem tego..." Związek logiczny - opozycja lub identyczność - poszczególnych jednostek wyrażany jest natomiast poprzez powtórzenia leksykalne, morfologiczne, syntaktyczne czy rytmiczne między nimi;

+ jej charakterze inwolutywnym wynikającym z komponowania na układach równoległych, a zwłaszcza na formach koncentrycznych.

Polecenia

W oparciu o słownik terminów literackich (retorycznych) lub o pozycje wymienione w „literaturze dla zainteresowanych" wyjaśnij znaczenie następujących terminów: paralelizm synonimiczny, syntaktyczny i antytetyczny, struktura koncentryczna, chiazm. Przywołaj odpowiednie przykłady z Pisma Świętego.

Zapoznaj się z wyrocznią w Am 3,3-8, która mówi o naturze komunikacji prorockiej. Nie jest to teoretyczny wykład, lecz obrazowe przedstawienie natury natchnienia prorockiego. W tym krótkim fragmencie można znaleźć potwierdzenie trzech elementów charakterystycznych dla retoryki semickiej: jej konkretności, parataktyczności i inwolutywności. Uzasadnij to twierdzenie powołując się na wskazany tekst Amosa.

2. Teoria analizy retorycznej

Zasadniczy aksjomat analizy retorycznej brzmi: prawa, które regulują niższe poziomy konstrukcji tekstu (mniejsze jednostki literackie), w sposób analogiczny porządkują wyższe poziomy kompozycji (większe jednostki)68.

Poszczególne poziomy tekstu, wychodząc od najmniejszych do największych, analiza retoryczna określa następującymi terminami: wyraz - człon - segment - urywek - część - fragment - sekwencja - rozdział - książka69.

Człon składa się z grupy „wyrazów"; segment zawiera jeden, dwa lub trzy człony; urywek zawiera jeden, dwa lub trzy segmenty; i tak dalej aż do książki, która składa się z jednego lub wielu rozdziałów.

Dla odkrycia „figury" tekstu analiza retoryczna posługuje się pojęciem „powtórzenia" i „pozycji". „Powtórzenie" zachodzi wtedy, gdy jeden element zostaje przejęty (w sposób identyczny, podobny, odwrócony etc.) w innym miejscu kompozycji, tak że tworzy się w ten sposób symetria. „Pozycja" natomiast określa usytuowanie w całości kompozycji elementów strategicznych. Przez pozycję strategiczną należy rozumieć miejsca, które wyznaczają strukturę tekstu. Będą to zatem terminy początkowe, końcowe, skrajne, spinające (łączące) i centralne. Powtórzenia w pozycji strategicznej tworzą „figurę" kompozycji (paralelną, chiastyczną, koncentryczną).

Interpretacja w analizie retorycznej dokonuje się przez „uchwycenie paralelizmu", to znaczy przez zestawienie ze sobą elementów znaczących (nie tylko strukturyzujących) tekstu, by dzięki temu uchwycić relacje zachodzące między nimi. Nie sposób zrozumieć zdania bez zrozumienia związków między słowami. Jeżeli relacje między wyrazami i morfemami w zdaniu są regulowane przez gramatykę, tak analogicznie mniejsze jednostki tekstu są połączone ze sobą zgodnie z regułami retoryki semickiej. Analiza retoryczna stara się zrozumieć różne fragmenty łącznie poprzez uchwycenie związków między elementami skorelowanymi między sobą (leksykograficznie, morfologicznie, syntaktycznie czy rytmicznie) w relacji podobieństwa lub opozycji. Pytamy się, w czym są one do siebie podobne, a w czym różnią się między sobą. Dla analizy retorycznej forma jest zatem „bramą" dla znaczenia70.

3. Praktyka analizy retorycznej

Analiza retoryczna zakłada dwa działania, które są ze sobą wewnętrznie powiązane:

- określenie granic jednostki literackiej oraz poszczególnych jej części,

- określenie relacji pomiędzy częściami, by w ten sposób ustalić figurę kompozycji.

3.1 Delimitacja jednostek tekstowych

Przy określaniu granic danej jednostki literackiej istotne jest uchwycenie poszczególnych poziomów struktury. R. Meynet w swojej analizie zwykł wychodzić od określenia mniejszych jednostek, czyli od poziomów niższych, gdyż ich granice są zwykle bardzo czytelne. W takim podejściu zawiera się pewna trudność. Wystarczy bowiem, że jakaś mniejsza jednostka będzie retorycznie wyraźniejsza od swego kontekstu, przez co staje się niemal automatycznie u Meynet, preferującego figury koncentryczne, centrum danej struktury. Niemniej jednak ta procedura jest pomocna w przypadku tekstów, które wydają się być fragmentarycznymi, pozbawionymi jakiejś wyraźnej struktury organicznej. Wówczas delimitacja służy określeniu pozycji, jaką dana jednostka zajmuje w kontekście całego tekstu (w jego figurze globalnej).

Na ile jest to możliwe, warto zaczynać delimitację danej jednostki od całościowego spojrzenia na analizowany tekst, by szukać w nim czytelnych znaków wyznaczających mniejsze jednostki. Wówczas celem działania jest odkrycie, jak konkretny tekst jest skomponowany, z jakich składa się części, w jaki sposób są one ze sobą połączone. Otrzymuje się w ten sposób kontekst, w którym należy interpretować poszczególne elementy (jednostki) konstytutywne tekstu.

3.2 Kryteria kompozycyjne

Kryteria, które pozwalają zweryfikować kompozycję danego tekstu, można podzielić na dwie grupy: kryteria formalne (znaki natury retorycznej) i treściowe.

Kryteria formalne

Dla wyznaczenia granic jednostki, jak również w dalszej kolejności dla ustalenia relacji między jednostkami, należy zwrócić uwagę na:

a) terminy początkowe

Są to jednakowe bądź podobne wyrazy lub wyrażenia, które zaznaczają początek symetrycznych jednostek tekstowych (anafora w klasycznej retoryce)71. Charakter ich wystąpienia może być dwojaki:

- formuły lub wyrażenia stereotypowe, które zwyczajowo pojawiają się na początku określonej jednostki literackiej. W tekstach prorockich są to zazwyczaj: formuła posłańca („Tak mówi Pan"), formuła wydarzenia słowa („Pan skierował do mnie następujące słowo"), formuła zachęty („Słuchajcie słowa Pana");

- terminy, które przez fakt powtórzenia wewnątrz określonego tekstu, wskazują na początek dwóch jednostek symetrycznych. Przykładem może być Am 1-2, gdzie w funkcji terminu początkowego występuje powtórzone ośmiokrotnie wyrażenie: „Z powodu trzech występków... i z powodu czterech", które w ten sposób sygnalizuje następujące kolejno po sobie jednostki symetryczne.

b) terminy końcowe

Są to jednakowe bądź podobne wyrazy lub wyrażenia, które zaznaczają koniec symetrycznych jednostek tekstowych (epifora w klasycznej retoryce). Analogicznie do terminów początkowych, również i tu są dwie modalności występowania terminów końcowych:

- formuły stereotypowe wskazujące jednoznacznie na koniec jednostki literackiej. W tekstach prorockich będą to np. formuła poznania Pana („Poznacie, że Ja jestem Pan") czy też formuły konkluzyjne („Wyrocznia Pana"; „Ja jestem Pan");

- terminy, które przez fakt powtórzenia w pozycji uprzywilejowanej sygnalizują koniec dwóch jednostek symetrycznych. W Am 4,6-11 taką funkcję pełni wyrażenie: „ale do Mnie nie powróciliście", wyznaczając w ww. 6.8.9.10.11 koniec krótkich jednostek literackich.

c) terminy skrajne

Są to jednakowe bądź podobne wyrazy lub wyrażenia, które zaznaczają krańce jednostki tekstowej (inkluzja w tradycyjnej egzegezie). Innymi słowy, termin początkowy zostaje powtórzony lub w jakiś sposób przejęty w terminie końcowym. Takie zjawisko można zaobserwować w Ps 8, gdzie w funkcji terminu skrajnego występuje zdanie: „O Panie, nasz Boże, jak przedziwne Twe imię po całej ziemi!" (ww. 2.10).

d) terminy środkowe (łączące)

Są to jednakowe bądź podobne wyrazy lub wyrażenia, które zaznaczają koniec jednej i początek drugiej, symetrycznej do niej, jednostki tekstowej (mot crochet w tradycyjnej egzegezie). W Am 5,1-17 takim słowem spinającym dwie jednostki tekstowe jest np. syntagma „dom Izraela" w ww. 3 i 4 (koniec pierwszej i początek drugiej części) czy też imię „Pan, Bóg Zastępów" w ww. 15 i 16 (koniec czwartej i początek piątej części).

e) terminy centralne

Są to jednakowe bądź podobne wyrazy lub wyrażenia, które zaznaczają środki dwóch symetrycznych jednostek tekstowych. Ilustracją może służyć IV Pieśń o Słudze Jahwe, która składa się z trzech części: 52,13-53,3; 53,4-7 i 53,8-12. Terminem centralnym w częściach skrajnych jest imię Jahwe i Jego działanie (53,1 i 53,10).

f) inne kryteria dla ustalenia relacji między dwiema jednostkami Dwie jednostki mogą być powiązane między sobą przez:

- powtórzenie terminów identycznych lub synonimicznych (nie w pozycji strategicznej, o której była mowa wyżej). Dołączona do konspektu analiza Ps 98 przynosi wiele takich przykładów, np. związek między „krańcami ziemi", które „ujrzą zbawienie naszego Boga" w w. 3b (część pierwsza) z „ziemią", którą Bóg „nadchodzi sądzić" w w. 9b (część trzecia);

- słownictwo przynależące do tego samego pola semantycznego (znaczeniowego). W Ps 98 relację między trzema częściami wyznacza słownictwo przynależące do pola semantycznego uwielbienia („śpiewać" w części pierwszej; „wykrzykiwać", „wybuchnąć radością", „cieszyć się", „grać" w części drugiej; „klaskać w dłonie", „cieszyć się" w części trzeciej);

- ten sam gatunek literacki (opowiadanie, zachęta, lamentacja itd.). W Am 5,1-17 relacja między pierwszą częścią (ww. 1-3) i ostatnią (ww. 16-17) jest wyznaczana również przez gatunki literackie bliskie lamentacji żałobnej (por. ww. la. 16);

- inne szczegóły „funkcjonalne", jak identyczna forma czasownikowa czy stylistyczna bądź też osoba (gramatyczna)72. W Ps 2 relacja między częścią drugą (ww. 4-6) i trzecią (ww. 7-9) budowana jest przez osobę Boga mówiącego najpierw do spiskujących królów (w. 5), a następnie do swego pomazańca (w. 7).

Kryteria treściowe

Jednostka, która posiada wyraźne wskazania retoryczne co do swych granic, prezentuje swoją odrębność również na płaszczyźnie treściowej. Zawartość treściowa jednostki jest określana na podstawie analizy jej pola semantycznego, jej charakterystycznego słownictwa oraz motywów (tematów) literackich w niej występujących. Istotne jest, by kryteria treściowe nie zastąpiły formalnych. Te ostatnie winny być pierwszorzędne w ustalaniu organizacji retorycznej danego tekstu. Na przykład w Ps 98 granice drugiej części są wyznaczone przez wyrażenie w funkcji terminu skrajnego: „wykrzykujcie dla Jahwe (przed obliczem Jahwe)" (ww. 4a.6b). Taką delimitację potwierdzają kryteria treściowe: tylko w tej części zauważa się nagromadzenie nazw instrumentów, które mają być wykorzystane dla uwielbienia Jahwe (cytra i harfa w w. 5; trąba i róg w w. 6).

3.3 Uwagi praktyczne

a) Analiza retoryczna szanuje tekst masorecki, co nie znaczy, że osoba nie znająca języka hebrajskiego nie jest w stanie wykorzystać założeń tej metody w swojej lekturze tekstu biblijnego. Kluczową sprawa jest wierne tłumaczenie tekstu, którego kompozycja ma zostać ustalona w toku analizy. Przez wierność rozumie się przede wszystkim jednolite tłumaczenie identycznych słów hebrajskich, co jest istotne dla ustalania relacji między poszczególnymi jednostkami tekstu (np. ten sam termin hesed może być oddany w języku polskim jako łaska, miłość, miłosierdzie, wielkoduszność, łaskawość, wierność itp., dlatego też w tłumaczeniu Ps 130 winien być identyczny przekład tego słowa www. 4.8.11.17).

b) Mając rozpisane tłumaczenie tekstu, analiza jego kompozycji wymaga skorzystania z kredek (pisaków) o różnych kolorach, by graficznie wyeksponować relacje pomiędzy poszczególnymi słowami/wyrażeniami/zdaniami. Funkcja niektórych terminów rzuca się od razu w oczy (szczególnie gdy chodzi o formuły stereotypowe). Jednak ustalenie relacji między terminami, które nie zajmują w tekście pozycji strategicznej, następuje nierzadko po wielokrotnym „przekolorowaniu" rozpisanej kompozycji.

c) Kluczową sprawą jest analiza terminów (słów, syntagm, całych zdań), które się powtarzają. Czasami może pojawić się trudność w zinterpretowaniu charakteru powtórzenia terminów, które wydają się tworzyć inkluzję, a zarazem odpowiadają funkcji terminu początkowego. Potrzeba wówczas zwrócić uwagę na kompozycję całej jednostki, uwzględniając koherencję między jej poszczególnymi częściami.

d) Ważną zasadą jest weryfikacja danego fenomenu retorycznego przez inny fenomen. W kontekście zasygnalizowanego problemu terminów skrajnych należy np. ustalić, czy w jednostce następującej po terminie zamykającym inkluzję występuje jakiś wyraz (wyrażenie) w funkcji terminu początkowego. Inną możliwością jest sprawdzenie, czy w jednostce wyznaczonej inkluzją jej granice potwierdzone zostają przez słownictwo przynależące do tego samego pola semantycznego.

e) Proponowany opis analizy retorycznej częściowo rezygnuje z punktu niezwykle istotnego dla R. Meynet, jakim jest graficzne przedstawianie szczegółów kompozycyjnych tekstów biblijnych poprzez różne znaki (np. +, -, = itp.; wytłuszczenia; kursywa; odmienna czcionka). Trudność leży w ustaleniu jednego wzorca, który byłby w stanie w sposób schematyczny oddać te same poziomy kompozycji. Proponuję raczej upraszczanie grafiki przez rezygnację ze szczegółów, które nie wnoszą zbyt wiele w zrozumienie dynamiki wewnętrznej tekstu. Stąd też w analizie kompozycji Ps 98 ograniczam się tylko do modyfikacji czcionki poprzez odmienny jej krój, grubość, kursywę, by w ten sposób zasygnalizować słowa/wyrażenia/zdania, które winny być analizowane łącznie.

f) Istotną operacją w analizie retorycznej jest analiza semantyczna. Ten element egzegezy nie może polegać tylko na wykorzystaniu opracowań słownikowych (nie negujemy ich użyteczności), ani też na prostych zestawieniach wystąpień danego słowa w Biblii. Znaczenie konkretnego słowa wynika z relacji, w jakie wchodzi ono z innymi słowami w tekście. Analiza retoryczna pozwala właśnie te relacje odkryć, wyznacza precyzyjnie konteksty, w których szukać trzeba znaczenia semantycznego danego terminu. Słowo nie jest statyczne, lecz swoją zawartość znaczeniową buduje poprzez pozycję, jaką zajmuje w określonej precyzyjnie jednostce tekstowej. Dlatego też sens danego terminu wymaga zrozumienia kontekstu, w jakim on się pojawia.

g) Badanie kompozycji tekstu służy ostatecznie uchwyceniu jego dynamiki wewnętrznej. Po ustaleniu granic poszczególnych jednostek składających się na dany tekst, jak również po odnalezieniu symetrii, opozycji i elementów identycznych między nimi, przychodzi moment interpretacji. Jej kierunki wyznacza ustalona kompozycja tekstu: w egzegezie zatem zwraca się uwagę na te wyrażenia, tematy, linie semantyczne, które stanowią o dynamice wewnętrznej tekstu. Nie ma zatem potrzeby analizowania słowa po słowie w danej części, lecz należy skupić się od razu na tych terminach, które okazują się być - w świetle struktury tekstu - kluczowe dla jego orędzia. Przykładowo, gdy analiza retoryczna wykazała budowę koncentryczną tekstu, wówczas rdzeń jego orędzia teologicznego zawiera się w centrum struktury. Gdy natomiast jakiś tekst ma kompozycję paralelną, logika tej konstrukcji każe ocenić, w jakiej relacji pozostają do siebie części paralelne: jaki element jest identyczny, a zatem w przekazie zostaje wzmocniony, a jaki stanowi o opozycji między nimi, będąc tym samym retorycznie podkreślony jako wyłamujący się ze schematu.

4. Analiza retoryczna Ps 98

Opisana wyżej teoria i praktyka analizy retorycznej zostanie obecnie przybliżona na przykładzie Ps 98, którego analiza retoryczna została dołączona do ćwiczenia. W oparciu o rozpisaną kompozycję tego tekstu oraz towarzyszący jej komentarz, wyjaśnij następujące kwestie:

a) W rozpisanym retorycznie tekście Ps 98 wyszczególniono szereg wyrazów, które w strukturze psalmu pełnią określoną funkcję. Które z nich można uznać za zajmujące pozycję strategiczną (jako termin początkowy, skrajny etc), a które pozostają między sobą w relacji, budując w ten sposób dynamiczny związek pomiędzy poszczególnymi częściami?

b) Jaką strukturę Ps 98 zaproponowali G. Ravasi i M. Girard? Jakimi przesłankami kierowali się w swoich strukturyzacjach? Na jakiej podstawie (w oparciu o jakie kryteria) została zaproponowana przeze mnie trzyczęściowa kompozycja psalmu (ww. 1-3; 4-6; 7-9)?

c) Pogłębiając problem zasygnalizowany w punkcie (b), można zapytać się o argumenty retoryczne za wydzieleniem w ww. 4-9 dwóch części (ww. 4-6 i 7-9), a tym samym za włączeniem (w przeciwieństwie do G. Ravasiego i M. Girarda) w. 9 do trzeciej części psalmu.

d) W jaki sposób kompozycja Ps 98 uzasadnia prawo Jahwe do tytułu króla? W jakiej relacji dynamicznej pozostają między sobą trzy części psalmu? Co jest tematem wiodącym Ps 98?

(...)



ęęłęó3. Elementy mityczne w Rdz 1-11 i ich funkcja

Cel

· zdefiniowanie mitu

· określenie sposobu obecności elementów mitu w Rdz 1-11

· porównanie biblijnego fhóm z babilońską Tiamat

Lektura

Z. Pawłowski, Opowiadanie, Bóg i początek. Teologia narracyjna Rdz 1 -3 (RSB 13), Wydawnictwo Vocatio, Warszawa 2003, s. 265-270

Literatura dla zainteresowanych

J. Kudasiewicz, Problem mitów w Starym Testamencie, w: Biblia, historia, nauka. Rozważania i dyskusje biblijne, Wydawnictwo Znak, Kraków 1987, s. 203-223

Problematyka spotkania

Wiek XIX i początek XX wieku zaciążyły bardzo mocno na koncepcji mitu. Skrajny racjonalizm przez mit rozumiał to wszystko, co nie mieściło się w ramach rzeczywistości, pozostawało w opozycji do faktów historycznych i było subiektywnym produktem wyobraźni, wyrażającym ludzkie tęsknoty, uczucia i lęki. W języku potocznym to przestarzałe ujęcie mitu nie do końca zostało przezwyciężone. Problem rozumienia mitu jest istotny dla interpretacji wielu tekstów biblijnych, w których występują pewne formy lub motywy literackie mityczne. Dotyczy to również początkowych rozdziałów Księgi Rodzaju, dla których obecne spotkanie będzie poszukiwało właściwego klucza hermeneu-tycznego w perspektywie wykorzystanych tam elementów mitycznych.

Przebieg spotkania

1. Definicja mitu

W dawnej koncepcji mitu panowało przekonanie o jego charakterze po-liteistycznym, antyhistorycznym, uznawano go za wytwór ludzkiej fantazji. Odejście od tego negatywnego ujęcia następowało powoli8. Zdaniem R. Otto mit ukazuje się jako narzędzie poznania religijnego, podobnie jak wiedza jest środkiem poznania świata. W ujęciu K.G. Junga mit jest zewnętrznym, lecz posiadającym już formę świadomą i swoistą, wyrażeniem archetypów, które funkcjonują w nieświadomości zbiorowej. Tę koncepcję rozwinął M. Eliade, który mit umieścił w kategorii symbolu. Mity są czymś więcej niż tylko archetypem, gdyż odkrywają strukturę rzeczywistości niedostępną empirycz-no-racjonalnej zdolności pojmowania. Mit odkrywa dziedzinę ontologiczną i wyraża ją plastycznie i dramatycznie, podczas gdy metafizyka i teologia określają ją dialektycznie. Mit zatem dotyka rzeczywistości transcendentnej, przez co nie może być tylko, jak chciał Jung, symbolem procesów wewnętrznych. W społecznościach archaicznych opowiadał on o prawdzie absolutnej, która zdarzyła się na początku czasu i odtąd służy jako model ludzkiego postępowania. Walor symboliczny mitu podjął w swojej filozofii P. Tilich. W jego opinii mit jest symbolem posługującym się elementami rzeczywistości na oznaczenie absolutnej transcendencji. W swoisty sposób chwyta Absolut, ale na zewnątrz może go wyrazić tylko w symbolach, które mają charakter czaso-wo-przestrzenny. Ostatecznej „rehabilitacji" mitu dokonał P. Ricoeur, którego poglądy referuje w swojej książce Z. Pawłowski.

Polecenie

Jak definiuje się dzisiaj mit?

W jakim sensie mit jest związany z rzeczywistością symbolu?

Jaką funkcję poznawczą pełni mit?

2. Element mitologiczny w Rdz 1-11

Zdaniem J. Kudasiewicza o micie w Starym Testamencie można mówić tylko w sensie literackim9. Elementy mityczne ościennych kultur (religii) zostały przejęte przez autorów biblijnych dla wyrażenia prawdy o Bogu. Zagadnienie relacji między Biblią a mitem podejmuje również w swojej monografii Z. Pawłowski.

Polecenie

W jaki sposób Stary Testament wykorzystuje materiał mityczny z kulturowego sąsiedztwa Izraela? Czy chodzi w tym wypadku o „zapożyczenia"? Na czym polegałaby historyzacja mitu i mityzacja historii w Rdz 1-11?

3. Biblia hebrajska a babilońska Tiamat

Według eposu Enuma Elisz, babilońskiej teogonii, jedynymi istotami po rozdzieleniu nieba i ziemi byli Apsu i Tiamat. Apsu uosabiał słodkie wody podziemne, a Tiamat - wody słone: jej imię wywodziło się z odmiany słowa tiamatum („morze"). Apsu i Tiamat wyobrażano sobie jako parę męsko-żeńską i mówiono, że „ich wody się zmieszały razem". Zrodzili oni szereg bogów, w tym Anu, syna Anu - Ea i inne bóstwa, których działalność tak przeszkadzała Apsu, że postanowił je wytępić, pomimo sprzeciwu Tiamat. Kiedy jednak Ea zabił Apsu, Tiamat postanowiła się zemścić i stworzyła jedenaście potworów na czele z bogiem Kingu, określanym jako jej „ukochany". Ostatecznie Marduk, orędownik młodszych bogów, po heroicznej walce pokonał potwory i Kingu. Unicestwił też Tiamat: rozbił jej czaszkę maczugą, rozłamał ją na dwie części, po czym jedną połówkę użył do przykrycia świata dachem niebios, a drugą - do położenia powierzchni ziemi. Jej piersi uformowały góry, Tygrys i Eufrat płynęły z jej oczu, a ślina posłużyła za chmury10.

W opinii wielu biblistów kapłański hymn o stworzeniu świata z Rdz 1 w dwóch swoich fragmentach nawiązywałby do Tiamat z Enuma Elisz. Pierwszym wydaje się być w. 2, gdzie w pierwotną sytuację stworzenia wpisana jest „ciemność unosząca się nad powierzchnią bezmiaru wód". Na określenie tych pierwotnych wód Biblia hebrajska używa terminu tehóm, co miałoby stanowić aluzję do babilońskiej Tiamat (jako pierwszy tezę tę wysunął H. Gunkel). Jakkolwiek dzisiaj wyklucza się bezpośrednią zależność tych dwóch terminów, panuje zgoda co do ich pochodzenia od wspólnego semickiego rdzenia oznaczającego „głębinę, otchłanie wód". Drugi fragment kapłańskiego hymnu, w którym daje się zauważyć punkt kontaktu z Tiamat, znajduje się w ww. 6-7, gdzie jest mowa o uczynieniu sklepienia pośrodku wód i oddzielenia w ten sposób jednych wód od drugich. Według Enuma Elisz ciało Tiamat posłużyło do rozdzielenia pierwotnych wód kosmicznych.

Polecenie

Jakie różnice zachodzą między babilońską Tiamat a biblijnym tehóm?.

W babilońskim eposie stworzenie świata jest teogonią: efektem walki Marduka z Tiamat jest świat stworzony. Niektórzy egzegeci twierdzą, że tekst Rdz 1 byłby polemiką z tym mitem. W jaki sposób tradycja kapłańska posługuje się w tej polemice motywem tehom? W czym różni się relacja między Mardukiem i Tiamat od tej między Jahwe i tehóm7.

W tradycji biblijnej motyw tehóm służy nie tylko do refleksji nad dziełem stworzenia. W jaki sposób ten mityczny" element jest wykorzystany np. w Wj 15,5.8; Hi 9,13-14; 26,12-13; Ps 74,12-17; 89,9-12; Iz 27,1; 51,9-10?

(...)

ęęłęóteologia stworzenia a ewolucja

Cel

· próba trynitarnej lektury biblijnych tekstów o stworzeniu

· ustalenie relacji między biblijną wizją stworzenia a ewolucjonizmem i kreacjonizmem . ocena „teologii ewolucji" zaproponowanej przez J.F. Haughta

Lektura

Wybór tekstów przewidzianych na ćwiczenie jest podyktowany kierunkami dyskusji, jakie zostały nakreślone przez cele spotkania. Warto poszerzyć te lektury o inne prace, które pozwoliłyby na pogłębienie zaproponowanej tematyki.

Jan Paweł II, Stworzyciel: Bóg Trójjedyny, w: Bóg Ojciec. Katechezy Ojca Świętego Jana Pawła II, Kraków - Ząbki 1999, s. 138-141 (katecheza z dnia 5.03.1986)

H. Seweryniak, Współczesne ewolucjonizmy a wiara w stworzenie, PP 111 (1995), nr 11, s. 147-149

J.F. Haught, Odpowiedzi na 101 pytań o Boga i ewolucję, Wydawnictwo WAM, Kraków 2003, s. 73-76

Problematyka spotkania

Jesienią 2006 roku rozgorzała w Polsce dyskusja nad statusem teorii ewolucji. Reakcją na wypowiedzi polityków było „Oświadczenie katolickich wykładowców filozofii przyrody" (m.in. ks. prof. M. Hellera i abp. prof. J. Życińskiego), którzy napisali, iż „Jan Paweł II w swym przesłaniu do Papieskiej Akademii Nauk z 26.10.1996 r. podkreślił jednoznacznie, iż nie istnieje konflikt między ewolucyjną teorią powstania człowieka a chrześcijańską koncepcją stworzenia. Nauczanie to zobowiązuje środowiska katolickie do poszukiwania tych form dialogu nauki i wiary, w których nauczanie Pisma Świętego i nowe teorie nauk przyrodniczych uzupełniają się wzajemnie w poszukiwaniu pełnej prawdy"7. Wychodząc naprzeciw temu postulatowi, spotkanie podejmie pewne kwestie, które służyłyby dialogowi nauki i wiary.

Przebieg spotkania

1. Biblijna teologia stworzenia

Jan Paweł II w katechezie o „Stworzycielu: Bogu Trójjedynym" mówi o „logiczno-ikonicznej" strukturze świata. W stworzeniu objawia się Mądrość Boga, która w tekstach biblijnych związana jest z Logosem.

Jaka dynamika stworzenia wyznaczana jest przez Słowo Boga? Wskaż odpowiednie teksty Biblii.

W jaki sposób wpisanie w stworzenie „śladów Trójcy" sprawia, że stworzenie jest in actu?. Ku czemu ono zmierza?

2. Biblijna teologia stworzenia a ewolucjonizm

Ten problem podejmuje w swoim artykule ks. prof. H. Seweryniak. Przytoczony został tu tylko paragraf podsumowujący jego ocenę różnych nurtów współczesnego ewolucjonizmu. W oparciu o jego konkluzje ustosunkuj się wobec poniższych problemów:

Dlaczego „stworzenie" jest pojęciem teologicznym?

Jakie miejsce Boga wobec stworzonego świata objawiają teksty biblijne?

Jaka jest dynamika creatio continua w świetle Pisma Świętego?

3. Możliwość „teologii ewolucji"

Pojęcie to zostało zaproponowane przez J.F. Haughta, który do biblijnej teologii stworzenia próbuje wprowadzić kategorię „ewolucji".

Jakie są główne założenia jego teologii ewolucji?

W jakiej relacji pozostaje tak ujęta teologia stworzenia do przywołanych wcześniej koncepcji „logiczno-ikonicznej struktury świata" i „creatio continua"7.

Jaką nadzieję dla człowieka pragnie stworzyć „teologia ewolucji"?

Na ile „teologia ewolucji" jest historiozbawcza?

Logiczno-ikoniczna struktura stworzenia

Prawda o stworzeniu świata, o powołaniu go z nicości do istnienia, skierowuje wzrok naszej wiary w stronę Boga Stworzyciela. Dzieło stworzenia jest objawieniem Jego wszechmocy, mądrości i miłości (por. Mdr 11,25). [...]

Równocześnie zaś poprzez wszechmoc objawia się miłość, gdyż Stwórca, stwarzając, obdarowuje istnieniem byty różne od siebie i zarazem wzajemnie tak bardzo zróżnicowane. [...] Stworzyć - to znaczy, obdarować (obdarować nade wszystko istnieniem). Ten zaś, kto obdarowuje - miłuje (por. Mdr 11,24.26). [...]

Jest to zaś miłość bezinteresowna, skoncentrowana na tym, aby zaistniało dobro i aby to dobro trwało i rozwijało się wedle właściwej dla niego dynamiki. [...] Poprzez akt stworzenia świata, a w szczególności -człowieka, plan zbawienia zaczyna się urzeczywistniać. Stworzenie jest dziełem Mądrości miłującej, czemu na wielu miejscach Pismo Święte daje wyraz (por. np. Prz 8,22-36). [...]

Prawdą wiary jest, że świat ma swój początek w Stworzycielu, który jest Bogiem Trójjedynym. Chociaż dzieło stworzenia przypisuje się nade wszystko Ojcu, [...] to równocześnie prawdą wiary jest, że Ojciec, Syn i Duch Święty są jednym i wspólnym (niepodzielnym) principium (zasadą) stworzenia.

Pismo Święte dostarcza w sposób wieloraki potwierdzenia tej prawdy. Przede wszystkim, gdy chodzi o Syna, który jest Słowem współistotnym Ojcu. Już w Starym Testamencie szczególną wymowę posiada ten werset Psalmu: „Przez słowo Pana powstały niebiosa" (Ps 33 [32],6), który pełnego objawienia swojej zawartości doczekał się dopiero w Nowym Testamencie, na przykład w Prologu Janowym: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. [...] Świat stał się przez Nie" (J 1,1-3.10).

Prawdę o stworzeniu wszystkiego „w Jezusie Chrystusie" głoszą też Listy Pawiowe: „jeden Pan, Jezus Chrystus, przez którego wszystko się stało i dzięki któremu także my jesteśmy" (1 Kor 8,6). W Liście do Kolosan czytamy: „W Nim zostało wszystko stworzone. [...] Wszystko przez Niego i dla Niego zostało stworzone. On jest przed wszystkim i wszystko w Nim ma istnienie" (Kol 1,15-17). Apostoł pisze: „przez Niego i dla Niego" - wskazuje więc równocześnie na porządek sprawczości i celowości. Do tego tematu jeszcze wypadnie powrócić. W Liście do Hebrajczyków spotykamy raz jeszcze tę prawdę, że „Bóg [...] stworzył wszechświat przez Syna" (por. 1,2) oraz że Syn „podtrzymuje wszystko słowem swej potęgi" (1,3).

Tak więc w świetle Nowego Testamentu, przede wszystkim za sprawą pism św. Jana i św. Pawła, doznaje pogłębiającego wzbogacenia ta myśl, którą już Stary Testament wyraził, odwołując się do stwórczej Mądrości, a przede wszystkim do stwarzającego Słowa: „Przez słowo Pana powstały niebiosa" (Ps 33 [32],6). Owo stwarzające Słowo nie tylko „było u Boga", ale „było Bogiem". I właśnie jak współistotny Ojcu Syn, to Słowo w jedności z Ojcem stworzyło świat: „świat stał się przez Nie" (J 1,10).

Stworzyło zaś świat w sposób odpowiadający osobie (hipostazie) Słowa. Jako „obraz Boga niewidzialnego" (por. Kol 1,15) to Słowo, które jest Przedwiecznym Synem, „odblaskiem chwały Ojca i odbiciem Jego istoty" (por. Hbr 1,3) - było zarazem „Pierworodnym wobec każdego stworzenia" (Kol 1,15) w tym znaczeniu, że wszystko zostało „stworzone w Słowie-Synu", aby w czasie stać się - „poza Bogiem" - powołanym z nicości do istnienia światem stworzeń. W tym znaczeniu więc „wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało" (J 1,3).

Można zatem stwierdzić, że Objawienie zawiera w sobie prawdę o „logicznej" strukturze wszechświata (od Logos - Słowo), albo też o jego strukturze „ikonicznej" (od eikon - obraz, obraz Ojca). Od czasów Ojców Kościoła utrwaliła się nauka, że świat stworzony nosi w sobie „ślady Trójcy" (vestigia Trinitatis). Jest on dziełem Ojca przez Syna w Duchu Świętym. W stworzeniu objawia się Mądrość Boga; ujawniająca się w nim dwoista - „logiczna-ikoniczna" struktura stworzeń pozostaje dogłębnie zespolona ze strukturą daru, jak twierdzą niektórzy współcześni teologowie. Poszczególne stworzenia nie tylko są „słowem" Słowa, którym Stwórca przemawia do naszego poznania, ale są równocześnie „darami" Daru: noszą na sobie znamię Ducha Świętego - stwórczego Ducha. [...]

Jan Paweł II, Stworzyciel: Bóg Trójjedyny, s. 138-141 (fragmenty katechezy z dnia 5.03.1986)

Teologia stworzenia

1. Teoria ewolucji i teologia stworzenia, chociaż są komplementarne, dają odpowiedzi na różne pytania. Ewolucja jest pojęciem „empirycznym". Zakłada ona uprzednie istnienie „czegoś", co się przekształca i rozwija. Stworzenie jest natomiast pojęciem teologicznym, za pomocą którego wyjaśniamy, dlaczego i po co jest rzeczywistość, owo coś, co się rozwija i przekształca od form prostych do najbardziej złożonych. Tych pytań ani Hawking, ani Dawkins nie mogą postawić w obrębie własnego pola badawczego. Wolno im, rzecz jasna, pytać o rację dostateczną rezultatów swoich poszukiwań. Ale wtedy przechodzą już na poziom filozofii i nie powinni się wspierać autorytetem naukowym. [...]

2. Opisując stwórczą działalność Boga, Pismo Święte odwołuje się do przyczynowości Bożej. Wydaje się, że należy mówić raczej o analogii przyczynowości, którą Biblia wyraża za pomocą czasownika „bara" - „stworzył". Podmiotem „bara" może być tylko Bóg. To dlatego Pismo Święte, pomimo pewnych zbieżności, mówi o stworzeniu w sposób całkowicie różny od mitów kosmogonijnych innych religii, relacjonujących zmagania bogów czy to między sobą, czy tez z mocami chaosu. W tym duchu św. Tomasz z Akwinu i Dante powiedzą, że stworzenie jest sztuką właściwą tylko Bogu. W rozumieniu filozofii tomistycznej polega ono na udzielaniu istnienia; wedle Teilharda de Chardin Bóg sprawia, że rzeczy stają się; w języku Heideggera, że stwarza warunki możliwości bytu, czasu, przestrzeni.

3. Aby wyrazić wyjątkowość stwórczego działania Boga, Pismo Święte mówi o stworzeniu ex nihilo (2 Mch 7,28; Rz 4,17). [...] Nie znaczy to wcale, że świat jest zbudowany z nicości. Formuła „ex nihilo" jest przykładem formuły apofatycznej. Użycie „ex" („z") wskazywałoby na jakiś uprzednio dany materiał, czemu zaraz zaprzecza się przez użycie „nihil" - dzieło stworzenia nie zakłada uprzedniego istnienia materii. A zatem należy odrzucić utożsamianie „niczego" z chaosem (Rdz 1,1), „atomem energii" pierwotnej czy poszczególnymi szczeblami ewolucji. Bóg nie jest tylko Demiurgiem, Wielkim Zegarmistrzem, Architektem czy Budowniczym. Jest Stwórcą wszystkiego, tzn. tylko i wyłącznie On jest Źródłem i Zasadą świata, który w konsekwencji całkowicie od Niego zależy. W tym sensie egzystencja świata nie jest efektem anonimowych potęg, przypadku czy fatum, ale rzeczywistością darowaną.

4. Jak się dokonuje stwórczy czyn Boga? We współczesnej teologii najwięcej miejsca poświęca się wizji stworzenia jako creatio continua. Jej rzecznicy odwołują się czasami do tekstu Rdz 2,2, gdzie się stwierdza, że siódmego dnia Bóg odpoczywał po dziele, którego dokonał. Czy mamy tu do czynienia z fatalnym antropomorfizmem? Czy tylko z uzasadnieniem świętowania szabatu? A może z podkreśleniem faktu autonomii świata - że oto odtąd człowiek ma kontynuować to, co Bóg rozpoczął? Wydaje się, że u źródeł obrazu „odpoczywającego Boga" - obok dwu ostatnich motywów - znajduje się głęboka prawda wyrażająca cel dynamiki stworzenia: szabat, tj. chwałę Bożą. Potwierdza to św. Paweł, pisząc o oczekiwaniu przez stworzenie objawienia się chwały synów ludzkich oraz o jego ukierunkowaniu na pełnię, w której Bóg będzie wszystkim we wszystkim (Rz 8,19-24; 1 Kor 15,28). Bóg w wiecznym „teraz" wydobywa wciąż „rzeczy nowe"; stworzył świat w ten sposób, że bez ustanku go stwarza (M. Eckhart), dając bez ustanku istnienie i pociągając ku sobie.

5. Ewolucjonizm materialistyczny traktuje rzeczywistość i cały proces ewolucji jako ciąg przypadków. Chrześcijaństwo ze swej strony jest propozycją wiary w stworzenie. [...] Dlatego opisywana przez Dawkin-sa ewolucyjna rzeczywistość świata, który postępuje naprzód niejako testując, próbując rozmaite możliwości, może być od strony teologii stworzenia rozumiana w ten sposób, ze Bog prowadzi stworzenie ku pełni, nie narzucając mu swojej wszechmocy. Dzieje ewolucji kosmosu i życia zdają się być świadectwem tego, że nie chodzi Mu ani o istnienie świata wykończonego, funkcjonującego jak doskonały mechanizm, ani człowieka-marionetki. Motywem stworzenia świata, w którym pojawia się istota dająca w pełnej wolności odpowiedź na miłość Stwórcy, mogło być tylko podjęcie ryzyka jego stawania się, autonomicznego dochodzenia do dojrzałości. W tym rozumieniu człowiek, chociaż jest owocem owego procesu w wymiarze historycznym, ontogenetycznym, to w wymiarze stwórczym - i tylko w tym wymiarze naprawdę - jest osobą, istotą powołaną przez Boga do wolnego przyjęcia Miłości i darowania miłości.

H. Seweryniak, Współczesne ewolucjonizmy a wiara w stworzenie, s. 147-149 (fragmenty)

Teologia ewolucji

Co rozumiemy pod pojęciem teologii ewolucji?

Teologia ewolucji jest działem teologii systematycznej, który ukazuje, jak ewolucja - wraz z jej aspektami, które przyrodnicy sceptycy uważają za nie do pogodzenia z wiarą - rzuca światło na rewolucyjny obraz Boga obecny w wierze chrześcijańskiej. [...]

Po Darwinie ciągle możemy myśleć o Bogu jako działającym z mocą w świecie, lecz musimy ową Boską moc ostrożniej określić. Jesteśmy w stanie dalej wyznawać, że Bóg jest Stwórcą działającym w świecie i wiernym Odkupicielem. Teologia ewolucji ukazuje jednak te prawdy w sposób liczący się z odkryciami nauk ewolucyjnych.

Krótko mówiąc, Bóg wiary chrześcijańskiej nie jest kimś, kto ogranicza świat i zmusza go do rozwijania się według ściśle ustalonego planu. Zamiast tego Bóg chce, aby świat „stał się sobą" tak dalece, jak to możliwe. Oznacza to, że świat musi mieć przestrzeń i czas, aby błądzić, próbując różnych możliwości. Chociaż Boski umysł jest źródłem wszystkich możliwych alternatywnych dróg, które wszechświat może obrać w swej przygodzie ewolucyjnej, to możemy swobodnie przyjąć, że Bóg miłości nie popchnie go, aby w milczeniu szedł z góry określoną drogą. Jeśli Bóg miłuje świat, to wolno nam sądzić, że zostawia mu pewien margines wolności, aby eksperymentował wśród wielu możliwości swego rozwoju.

[...] Fakt życia w nieustannie powiększającym się wszechświecie sugeruje, że pragnieniem Stworzyciela jest, aby świat cieszył się przestrzenną i czasową wolnością w eksperymentowaniu swej rozwijającej się niezależności. Bóg, który rzeczywiście miłuje świat, jest z nim głęboko związany, lecz w sposób, który umożliwia światu pozostanie zawsze różnym od Boga. Proces ewolucji jest historią wszechświata, który próbuje różnych sposobów odnalezienia swej tożsamości. Boska moc jawi się zatem jako miłosne samoograniczanie, jako przyzwolenie na to, aby świat ukształtował się jako coś różnego od Boga.

W jaki sposób ewolucja zmienia nasze rozumienie Boga?

Ewolucyjny punkt widzenia prowadzi przede wszystkim do poważnej rewizji w umiejscawianiu Boskiej transcendencji. Możemy ostrożnie stwierdzić, że Bóg jest nie tylko „w górze", lecz również „z przodu". Karl Rahner wyraził to przekonanie w powiedzeniu, iż Bóg jest Absolutną Przyszłością. Refleksja nad procesem ewolucji pomogła teologii wydobyć głęboko biblijne rozumienie Boga, czyli Kogoś, kto związany jest ze światem jako dawca obietnic, które dopiero się spełnią. Bóg przychodzi do niedokończonego świata z przyszłości i stamtąd tworzy go na nowo. [...]

Po wtóre, epopeja ewolucji rozszerza nasze rozumienie Boga pozwalając zauważyć, że troszczy się On o przeznaczenie całego kosmosu. Dlatego nie możemy przekonywająco oddzielać naszych osobistych aspiracji od losu całego stworzenia. [...] Ewolucja sugeruje jednak, że jesteśmy związani z ogromnym wszechświatem i długą historią życia, która staje się. To odświeżające poczucie „wspólnoty" z kosmosem wyznacza naszej nadziei nowe, szersze horyzonty. Ewolucja dostarcza mocniejszego niż kiedykolwiek przekonania, że jesteśmy uczestnikami toczącego się procesu kosmiczne) historii stwarzania.

Ewolucja odkryła też nowe akcenty w rzeczywistości nazywanej Bożą łaską, podkreślając, że pozwala ona na zaistnienie „niezależnego" kosmosu, który nie jest kształtowany przez determinującą konieczność. W takim świecie możliwy jest przypadek i dowolność. [...] Nawet św. Tomasz z Akwinu stwierdził, że wszechświat całkowicie zdominowany przez konieczność nie różniłby się od Boga. Świat musi zawierać elementy nieprzewidywalności lub przypadkowości, jeśli w ogóle ma być światem. [...]

Tylko niezależny kosmos może nawiązać dialog i stworzyć głębokie więzi z Bogiem. Z takiego punktu widzenia epopeja ewolucji jest historią stopniowego pojawiania się niezależności i autonomii świata budzącego się pod wpływem łaski Bożej. Natomiast Boża łaska - jak często podkreślał Karl Rahner - czyni świat bardziej, a nie mniej autonomicznym. W obecności Boga wszechświat nie rozpływa się w nicości lub w Bogu, lecz staje się światem odmiennym od swego Stworzyciela.

Ewolucja pozwala zatem głęboko doświadczyć pierwotnego biblijnego przekonania, że Bóg jest łaskawą, oswobadzającą Miłością.

J.R Haught, Odpowiedzi na 101 pytań o Boga i ewolucję, s. 73-76 (fragmenty)

(...)



ęęłęó1. Proces relektur wewnątrz Pięcioksięgu

Cel

· spojrzenie na zjawisko powtarzających się w Pięcioksięgu narracji i teksów prawniczych z perspektywy zasad rządzących kompozycją tekstów w starożytności

· zwrócenie uwagi na czynniki warunkujące relektury tekstów biblijnych

Literatura dla zainteresowanych

J. Lemański, Pięcioksiąg dzisiaj (StBib 4), Wydawnictwo Jedność, Kielce 2002, s. 70-92

Problematyka spotkania

Pięcioksiąg jest owocem wielowiekowej pracy wielu autorów i redaktorów. Od czasu powstania hipotezy dokumentów (źródeł) pojawił się cały szereg teorii tłumaczących powstanie pierwszej części Biblii. W dużej mierze była to modyfikacja hipotezy czterech źródeł, ale też zaproponowano nowe rozwiązania, jak np. hipotezę fragmentów (bloków, cykli) opowiadań czy też hipotezę suplementów (rozszerzania) tekstu podstawowego.

W trakcie tych ćwiczeń ukazana zostanie jeszcze jedna perspektywa spojrzenia na dublety, sprzeczności i nieścisłości zauważalne w Pięcioksięgu. Zamiast tłumaczyć je pochodzeniem z różnych tradycji, źródeł i autorów, zostanie podjęta próba usytuowania ich wewnątrz progresywnie postępujących relektur. Nie ma to stanowić argumentu za istnieniem tekstu podstawowego (Grundschrift), który zostałby poddany procesowi reinterpretacji. Raczej przyjmując logikę towarzyszącą przekazowi ustnemu i pisanemu, należałoby zwrócić uwagę na cele, jakie chciał osiągnąć wobec swoich słuchaczy (czytelników) redaktor, dokonujący określonej modyfikacji tekstu istniejącego wcześniej.

Analiza wybranych tekstów z Pięcioksięgu zostanie skonfrontowana z prawami rządzącymi tekstami w starożytności, jakie zdaniem J.L. Ska stałyby za złożoną, repetycyjną i polifoniczną kompozycją Tory6. Są to następujące reguły:

a) zasada starożytności (precedencji)

To prawo stanowi, iż tekst starszy ma większe znaczenie niż młodszy, przez co pozostaje nieusuwalny. W ten sposób ostatni redaktor zachowując starsze teksty, miał na celu wykazanie wobec obcych narodów pierwszeństwa tradycji dotyczących ważnych instytucji starożytnego Izraela.

b) zasada konserwacji

Jest ona konsekwencją pierwszej. Jeśli to, co starsze ma tak dużą wartość, winno zostać zachowane. Należy respektować starożytne tradycje i przepisy, nawet gdy zostały zniesione lub udoskonalone. Służy temu ich konserwacja, która ich nie eliminuje, lecz reinterpretuje.

c) zasada kontynuacji i aktualności

Nawiązując do poprzedniej reguły, zasada ta podkreśla, iż konserwacji podlegają te ze starożytnych tekstów, które mają znaczenie dla obecnego czasu. Zainteresowanie przeszłymi tradycjami czy prawami nie ma charakteru archeologicznego (zachowuje się coś, by to oglądać, podziwiać), lecz ma walor egzystencjalny: mają one we właściwy sposób odpowiadać na aktualną sytuację.

d) zasada ekonomii

W starożytności pismo było luksusem. Stąd też pisało się wtedy, gdy umożliwiała to sytuacja ekonomiczna, a przy tym zapisywało się tylko to, co było konieczne. W efekcie teksty miały charakter szkicu, który miał pomóc w opowiadaniu (pamiętaniu) danego zdarzenia lub być punktem odniesienia dla podejmowanych decyzji prawnych.

Przebieg spotkania

Podane poniżej teksty przeanalizuj pod kątem postawionych im pytań. Do każdej grupy tekstów odnieś zasady zaproponowane przez J.L. Ska.

1. Potrójne opowiadanie o siostrze/żonie: Rdz 12,10-20; 20,1-18; 26,1-11

Jak przedstawia się wspólny trzem narracjom schemat opowiadania? Na ile można mówić o trzech różnych wydarzeniach, a na ile o jednym, opowiedzianym trzykrotnie?

Jakie cele stawia sobie narrator w każdym z tych trzech opowiadań?

2. Podwójne opowiadanie o Meriba: Wj 17,1-7; Lb 20,1-13

Jak przedstawia się wspólny schemat narracyjny w tych dwóch tekstach?

Jakie przesłanki przemawiają za uznaniem tych narracji za relacje o dwóch różnych zdarzeniach?

Jeśli przyjąć, że mamy do czynienia z tym samym wydarzeniem, jakie cele przyświecały narratorowi w modyfikacji swego opowiadania?

3. Prawo o pożyczce: Wj 22,24; Kpł 25,35-36; Pwt 23,20-21

W jakim punkcie te trzy sformułowania prawne są zgodne? Jakie obowiązki spoczywają na pożyczającym?

Które sformułowanie wydaje się być najstarsze i dlaczego? W jakiej kolejności mogły powstawać te przepisy i oddziaływać na siebie?

(...)



ęęłęóWprowadzenie

Ja kocham tych, co mnie kochają, znajdzie mnie, kto mnie szuka
Prz 8,17

Tematem wiodącym pielgrzymki Jana Pawła II do Polski w 1999 roku były ewangeliczne błogosławieństwa. Medytację nad nimi rozpoczął Ojciec Święty od homilii podczas Mszy Świętej w Pelplinie 6 czerwca, gdzie za fundament wszystkich błogosławieństw uznał słowo Jezusa: „Błogosławieni ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je" (Łk 11,28). To błogosławieństwo jest udziałem Kościoła idącego przez wieki, który „od dnia zesłania Ducha Świętego przechowuje słowo Chrystusa jako najcenniejszy skarb". Na progu trzeciego tysiąclecia potrzeba „odpowiedzialności za to, aby zostało ono przekazane przyszłym pokoleniem nie jako martwa litera, ale jako żywe źródło poznania prawdy o Bogu i o człowieku - źródło prawdziwej mądrości"1. Zgłębianie mądrości, w świetle przywołanego na początku zdania z Księgi Przysłów, wymaga umiłowania Słowa Pisma, szukania go, zawierzenia się mu, bo tylko wtedy można doświadczyć - w spotkaniu ze Słowem - Miłości, Bożej Miłości.

W tym samym roku 1999 ukazał się dokument Konferencji Episkopatu Polski o Zasadach formacji kapłańskiej w Polsce (Ratio institutionis scerdotalis pro Polonia). Nowe Ratio powtarza za Soborem Watykańskim II, iż „studium Pisma Świętego powinno być duszą całej teologii"2. W tym zawiera się troska o właściwą jakość posługi słowa Bożego. Zależy ona nie tylko od „znajomości ksiąg świętych i właściwego zrozumienia ich treści", ale również od „umiłowania słowa Bożego wyrażającego się w codziennej lekturze Biblii"3. Umiłowanie Pisma Świętego winno towarzyszyć wszystkim studiom teologicznym, zarówno tym podejmowanym na fakultetach teologicznych, jak i w seminariach duchownych. Mając na uwadze postulaty Jana Pawła II z pelplińskiego „Kazania na Górze", można te założenia rozciągnąć na wszystkie miejsca, gdzie chrześcijanie budują dom swojego życia na Bożym słowie - katechezę, grupy biblijne, indywidualną lekturę Pisma Świętego. Czytanie słowa Bożego wymaga odpowiedniej formacji intelektualnej, niezbędnej do wydobycia z tekstu biblijnego orędzia zbawczego. Równocześnie działanie rozumu jest wspierane wiarą, dzięki której człowiek odkryje w słowie żywą Obecność, a rozmiłowując się w Niej, „umiłuje słowo". I ta miłość sprawi, że słowo Pisma, „słuchane i zachowywane", w sposób realny będzie kształtowało ludzkie życie.

Czytamy Stary Testament jest książką, która winna służyć pomocą przede wszystkim studentom teologii i wykładowcom egzegezy Starego Testamentu. Można mieć nadzieję, że zainteresuje ona również osoby pragnące pogłębić swoją formację biblijną, czy to przez indywidualne studium, czy też w jakieś grupie biblijnej pod kierunkiem moderatora Dzieła Biblijnego.

Dotąd w Polsce nie pojawiło się całościowe opracowanie ćwiczeń ze Starego Testamentu, które mogłyby być realizowane podczas studiów teologicznych jako forma dopełniająca, ale też autonomiczna wobec wykładu kursorycznego z Pisma Świętego. Natura ćwiczeń z teologii jest ujęta przez nowe Ratio bardzo ogólnie: zaleca się „charakter analityczno-studyjny" tego typu zajęć, gdzie będzie się podejmować „badanie źródeł". Od strony formalnej w ćwiczeniach powinno preferować się „konwersatorium, dyskusję i dialog", zaś od strony tematycznej należy „odnosić się do życia Kościoła i aktualnych problemów współczesnego świata"4.

Mając na uwadze te zalecenia, jak również postulaty wyrażone przez Papieską Komisję Biblijną w dokumencie o Interpretacji Biblii w Kościele proponowane ćwiczenia kładą nacisk na pracę z tekstem biblijnym, której efektem ma być odkrywanie treści teologicznych w nim zawartych. W tym celu ćwiczenia mają prowadzić do samodzielnej interpretacji Pisma Świętego, czemu będzie służyć podejmowanie wybranych kwestii hermeneutycznych (np. lektura symboliczna, metaforyczna, problem języka mitologicznego) oraz zdobywanie konkretnych narzędzi egzegetycznych, szczególnie tych nawiązujących do nowych metod postulowanych przez Papieską Komisję Biblijną (np. analiza narracyjna, retoryczna).

Dobór materiału biblijnego ma na celu uchwycenie wiodących tematów teologicznych Starego Testamentu, których pogłębienie następuje również przez zapoznanie się z opracowaniami współczesnej egzegezy i teologii biblijnej. To pozwoli na zdobywanie umiejętności samodzielnego rozwiązywania problemów teologicznych w oparciu o tekst Pisma Świętego. Należy dodać, że porządek ćwiczeń koresponduje z układem kanonicznym ksiąg biblijnych. Wyjątek stanowią księgi prorockie, gdzie materiał został ułożony według przyjmowanej dzisiaj kolejności powstawania tekstów prorockich. Dzięki temu można śledzić rozwój pewnych idei teologicznych w łonie profetyzmu izraelskiego.

Dialog z Biblią podczas ćwiczeń ma charakter interdyscyplinarny, gdyż wielokrotnie tematyka spotkań podejmuje zagadnienia żywo dyskutowane nie tylko przez teologię dogmatyczną i moralną, ale także przez nauki ścisłe i humanistyczne (np. kwestia stworzenia, problem świętej wojny, ludzka seksualność). To ostatecznie prowadzi do lektury aktualizującej, w której nie tylko człowiek stawia pytania Bożemu słowu, ale sam jest przez nie pytany.

Każda propozycja spotkania zawiera najpierw określenie „celu" zakładanego przez daną jednostkę. Następnie zostaje przedstawiona „lektura" umożliwiająca przygotowanie ćwiczenia. Jej najistotniejsze fragmenty zostają przywołane na końcu konspektu. Dołączone w „literaturze dla zainteresowanych" wskazówki bibliograficzne mogą pomóc w pogłębieniu rozumienia danego problemu. Dalej zostaje przybliżona „problematyka spotkania", która wyostrza problem teologiczny, jaki zostanie podjęty na ćwiczeniu w oparciu o konkretny tekst biblijny. Wreszcie zostaje nakreślony możliwy przebieg spotkania, pozwalający prowadzącemu na dostosowanie ćwiczenia do własnych zajęć.

Wiele z zestawionych w książce materiałów wykorzystano na ćwiczeniach ze Starego Testamentu, które prowadzę od 2001 roku w Wyższym Seminarium Duchownym w Pelplinie, a od 2003 roku również na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II (ćwiczenia z ksiąg prorockich). Nie sposób w tym miejscu nie wyrazić wdzięczności moim studentom, szczególnie kapłanom diecezji pelplińskiej wyświęconym w 2005 roku. Dzięki ich współpracy i zaangażowaniu mogłem poprawiać i modyfikować formę i treść ćwiczeń. Przez te wspólne spotkania mogliśmy lepiej poznawać i żarliwiej miłować odkrywane w Piśmie Świętym Słowo Boga i Chrystusa, który nas miłuje (por. Ap 1,5).

ęęłęó1. Proces relektur wewnątrz Pięcioksięgu

Cel

· spojrzenie na zjawisko powtarzających się w Pięcioksięgu narracji i teksów prawniczych z perspektywy zasad rządzących kompozycją tekstów w starożytności

· zwrócenie uwagi na czynniki warunkujące relektury tekstów biblijnych

Literatura dla zainteresowanych

J. Lemański, Pięcioksiąg dzisiaj (StBib 4), Wydawnictwo Jedność, Kielce 2002, s. 70-92

Problematyka spotkania

Pięcioksiąg jest owocem wielowiekowej pracy wielu autorów i redaktorów. Od czasu powstania hipotezy dokumentów (źródeł) pojawił się cały szereg teorii tłumaczących powstanie pierwszej części Biblii. W dużej mierze była to modyfikacja hipotezy czterech źródeł, ale też zaproponowano nowe rozwiązania, jak np. hipotezę fragmentów (bloków, cykli) opowiadań czy też hipotezę suplementów (rozszerzania) tekstu podstawowego.

W trakcie tych ćwiczeń ukazana zostanie jeszcze jedna perspektywa spojrzenia na dublety, sprzeczności i nieścisłości zauważalne w Pięcioksięgu. Zamiast tłumaczyć je pochodzeniem z różnych tradycji, źródeł i autorów, zostanie podjęta próba usytuowania ich wewnątrz progresywnie postępujących relektur. Nie ma to stanowić argumentu za istnieniem tekstu podstawowego (Grundschrift), który zostałby poddany procesowi reinterpretacji. Raczej przyjmując logikę towarzyszącą przekazowi ustnemu i pisanemu, należałoby zwrócić uwagę na cele, jakie chciał osiągnąć wobec swoich słuchaczy (czytelników) redaktor, dokonujący określonej modyfikacji tekstu istniejącego wcześniej.

Analiza wybranych tekstów z Pięcioksięgu zostanie skonfrontowana z prawami rządzącymi tekstami w starożytności, jakie zdaniem J.L. Ska stałyby za złożoną, repetycyjną i polifoniczną kompozycją Tory6. Są to następujące reguły:

a) zasada starożytności (precedencji)

To prawo stanowi, iż tekst starszy ma większe znaczenie niż młodszy, przez co pozostaje nieusuwalny. W ten sposób ostatni redaktor zachowując starsze teksty, miał na celu wykazanie wobec obcych narodów pierwszeństwa tradycji dotyczących ważnych instytucji starożytnego Izraela.

b) zasada konserwacji

Jest ona konsekwencją pierwszej. Jeśli to, co starsze ma tak dużą wartość, winno zostać zachowane. Należy respektować starożytne tradycje i przepisy, nawet gdy zostały zniesione lub udoskonalone. Służy temu ich konserwacja, która ich nie eliminuje, lecz reinterpretuje.

c) zasada kontynuacji i aktualności

Nawiązując do poprzedniej reguły, zasada ta podkreśla, iż konserwacji podlegają te ze starożytnych tekstów, które mają znaczenie dla obecnego czasu. Zainteresowanie przeszłymi tradycjami czy prawami nie ma charakteru archeologicznego (zachowuje się coś, by to oglądać, podziwiać), lecz ma walor egzystencjalny: mają one we właściwy sposób odpowiadać na aktualną sytuację.

d) zasada ekonomii

W starożytności pismo było luksusem. Stąd też pisało się wtedy, gdy umożliwiała to sytuacja ekonomiczna, a przy tym zapisywało się tylko to, co było konieczne. W efekcie teksty miały charakter szkicu, który miał pomóc w opowiadaniu (pamiętaniu) danego zdarzenia lub być punktem odniesienia dla podejmowanych decyzji prawnych.

Przebieg spotkania

Podane poniżej teksty przeanalizuj pod kątem postawionych im pytań. Do każdej grupy tekstów odnieś zasady zaproponowane przez J.L. Ska.

1. Potrójne opowiadanie o siostrze/żonie: Rdz 12,10-20; 20,1-18; 26,1-11

Jak przedstawia się wspólny trzem narracjom schemat opowiadania? Na ile można mówić o trzech różnych wydarzeniach, a na ile o jednym, opowiedzianym trzykrotnie?

Jakie cele stawia sobie narrator w każdym z tych trzech opowiadań?

2. Podwójne opowiadanie o Meriba: Wj 17,1-7; Lb 20,1-13

Jak przedstawia się wspólny schemat narracyjny w tych dwóch tekstach?

Jakie przesłanki przemawiają za uznaniem tych narracji za relacje o dwóch różnych zdarzeniach?

Jeśli przyjąć, że mamy do czynienia z tym samym wydarzeniem, jakie cele przyświecały narratorowi w modyfikacji swego opowiadania?

3. Prawo o pożyczce: Wj 22,24; Kpł 25,35-36; Pwt 23,20-21

W jakim punkcie te trzy sformułowania prawne są zgodne? Jakie obowiązki spoczywają na pożyczającym?

Które sformułowanie wydaje się być najstarsze i dlaczego? W jakiej kolejności mogły powstawać te przepisy i oddziaływać na siebie?

(...)





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
JACEK SALIJ OP Grzechy świętych
Jacek Salij OP Miejsce świętych obrazów w naszej drodze do Boga 2
Jacek Salij OP Czego oko nie widziało (Rozmowy o sprawach ostatecznych)
2 Jacek Salij OP Co to znaczy, że Kościół jest katolicki
1 Jacek Salij OP Co to znaczy, że jesteśmy Kościołem
Jacek Salij OP Monoteizm a oddawanie czci świętym
Relikwie świętych o Jacek Salij OP
Rozmowa ze starszym panem A Niedużak
Rozmowy ze stanowiska kierowania lotów w Smoleńsku, Katastrofa pod Smoleńskiem
Powołanie św. Józefa - scenariusz lekcji, Wywiad ze św. Józefem, Wywiad przeprowadzony ze Świętym Jó
Powołanie św. Józefa - scenariusz lekcji, Wywiad ze św. Józefem, Wywiad przeprowadzony ze Świętym Jó
ODPUSTY (kogmari), odpust, Z książki: Jacek Salij, Szukającym drogi
11 TRZEBA PRAGNĄĆ ŚWIADOMEJ ŁĄCZNOŚCI ZE ŚWIĘTYMI
BIEG ZE ŚWIĘTYM PAWŁEM, Wycieczki szkolne i kolonie

więcej podobnych podstron