DAVID EDDINGS
GAMBIT MAGÓW
III
TOM
B
ELGARIADY
Wydanie ang. 1983
Wydanie polskie 1994
SPIS TRE ´SCI
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
5
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
12
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
20
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
30
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
36
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
45
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
51
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
60
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
69
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
79
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
87
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
97
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
106
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
116
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
123
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
130
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
137
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
145
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
152
2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
161
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
169
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
180
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
191
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
198
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
207
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
214
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
224
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
233
3
Dla Dorothy
która zawsze z wdzi˛ekiem znosiła chłopaków
Eddingsów i Wayne
z powodów, które obaj rozumiemy,
a których nie da si˛e wyrazi´c słowami
PROLOG
B˛ed ˛
acy opowie´sci ˛
a o tym, jak Gorim szukał Boga dla swego Ludu
i jak odnalazł ULa na ´swi˛etej Górze Prolgu.
na podstawie Ksi˛egi Ulgo i innych fragmentów
Na Pocz ˛
atku Dni ´swiat został utkany z ciemno´sci przez siedmiu Bogów, któ-
rzy stworzyli te˙z bestie i ptactwo, w˛e˙ze i ryby, a na ko´ncu Człowieka. I ˙zył w nie-
biosach duch znany jako UL, który nie przył ˛
aczył si˛e do kreacji. A poniewa˙z nie
podzielił si˛e sw ˛
a pot˛eg ˛
a ni m ˛
adro´sci ˛
a, wiele z tego, co stworzono, było niedosko-
nałe, wiele powstało istot dziwnych i wstr˛etnych. A młodsi Bogowie zamierzali
je unicestwi´c, aby cały ´swiat mógł by´c pi˛ekny.
Lecz UL wyci ˛
agn ˛
ał sw ˛
a r˛ek˛e i powstrzymał ich, mówi ˛
ac:
— Co´scie wykuli, unicestwione by´c nie mo˙ze. Porwali´scie na strz˛epy osnow˛e
i pokój mi˛edzy niebiosami, by powstał ten ´swiat dla waszej rozrywki i zabawy.
Wiedzcie jednak˙ze, i˙z cokolwiek stworzyli´scie, cho´cby i potwornego, trwa´c b˛e-
dzie jako przygan ˛
a dla waszej głupoty. W dniu, gdy pierwsza z rzeczy przez was
stworzonych unicestwion ˛
a b˛edzie, wszystko b˛edzie unicestwione.
Gniew ogarn ˛
ał młodszych Bogów. Ka˙zdej potwornej i wstr˛etnej istocie mó-
wili:
— Udaj si˛e do ULa i niech on b˛edzie twym Bogiem.
Potem ka˙zdy z Bogów wybrał spo´sród ludzkich narodów ten, który sobie
upodobał. A gdy pozostali jeszcze ludzie, którzy ˙zadnego Boga nie mieli, młodsi
Bogowie odp˛edzili ich, mówi ˛
ac:
— Id´zcie do ULa, on b˛edzie waszym Bogiem.
Przez długie, sm˛etne pokolenia w˛edrowali Bezbo˙zni w rozpaczy, i nikt ich nie
słuchał po´sród głuszy i pustkowi Zachodu.
A˙z pojawił si˛e mi˛edzy nimi człowiek prawy i sprawiedliwy imieniem Gorim.
Zebrał wokół siebie tłumy i tak do nich przemówił:
— Wi˛edniemy i padamy jak li´scie od trudów naszej w˛edrówki. Umieraj ˛
a na-
sze dzieci i nasi starcy. Lepiej, by zgin ˛
ał jeden ni˙z wielu. Zosta´ncie wi˛ec tutaj
i odpoczywajcie na tej równinie. Ja sam rusz˛e na poszukiwanie Boga o imieniu
UL, by´smy mogli go czci´c i poprzez niego znale´z´c swe miejsce w ´swiecie.
5
Przez lat dwadzie´scia na pró˙zno Gorim szukał ULa. Czas jednak płyn ˛
ał, posi-
wiały mu włosy i zm˛eczył si˛e sw ˛
a w˛edrówk ˛
a. W rozpaczy wspi ˛
ał si˛e na wysok ˛
a
gór˛e i wielkim głosem zakrzykn ˛
ał ku niebiosom:
— Do´s´c! Nie b˛ed˛e dłu˙zej szukał! Bogowie s ˛
a tylko drwin ˛
a i oszustwem,
a ´swiat nagi jest i pusty. Nie ma ˙zadnego ULa. Do´s´c mam kl ˛
atw i nieszcz˛e´s´c
mego ˙zycia!
Usłyszał go Duch UL.
— Dlaczego gniew czujesz do mnie, Gorimie? — zapytał. — Twe stworzenie
i twe wyp˛edzenie nie moim były dziełem.
Gorim przel ˛
akł si˛e i upadł na twarz. A UL przemówił znowu.
— Powsta´n, Gorimie, bowiem nie jestem twym Bogiem.
Gorim nie wstawał.
— O Bo˙ze mój! — zawołał. — Nie kryj swego oblicza przed lud´zmi, którzy
srogie ponosz ˛
a cierpienia, gdy˙z zostali wyp˛edzeni i nie maj ˛
a Boga, który by ich
ochraniał!
— Powsta´n, Gorimie — powtórzył UL. — Odejd´z z tego miejsca. Przerwij
swe skargi. Gdzie indziej szukaj sobie Boga i zostaw mnie w spokoju.
A jednak Gorim wci ˛
a˙z nie wstawał.
— O Bo˙ze mój — powiedział. — Zostan˛e tutaj. Twój lud cierpi głód i pragnie-
nie. Czekaj ˛
a na twe błogosławie´nstwo, szukaj ˛
a miejsca, gdzie mogliby zamiesz-
ka´c.
— Twoje słowa nu˙z ˛
a mnie — odparł UL i odszedł.
Gorim pozostał na górze, a zwierz˛eta ziemi i ptactwo powietrzne nosiły mu
straw˛e. Dłu˙zej ni˙z rok czekał. Potem istoty potworne i wstr˛etne, które Bogowie
stworzyli, przyszły i usiadły mu u stóp, spogl ˛
adaj ˛
ac na niego.
Duch UL zaniepokoił si˛e i w ko´ncu stan ˛
ał przed Gorimem.
— Wci ˛
a˙z jeste´s tutaj?
Gorim padł na twarz i odpowiedział:
— O Bo˙ze mój, lud twój wzywa ci˛e w swym cierpieniu.
Duch UL umkn ˛
ał. Lecz Gorim czekał na górze kolejny rok. Smoki przynosiły
mu chleb, a jednoro˙zce wod˛e. I znowu stan ˛
ał przed nim UL i zapytał:
— Wci ˛
a˙z tutaj jeste´s?
Gorim padł na twarz.
— Bo˙ze mój — zapłakał. — Lud twój ginie pozbawiony twej opieki.
I UL uciekł od człowieka sprawiedliwego.
Kolejny rok min ˛
ał, a niewidziane, bezimienne stwory nosiły Gorimowi ˙zyw-
no´s´c i wod˛e. A˙z Duch UL przybył na wysok ˛
a gór˛e i rozkazał:
— Powsta´n, Gorimie.
A Gorim błagał le˙z ˛
ac:
— Bo˙ze mój, miej łask˛e.
6
— Powsta´n, Gorimie — powtórzył UL. Schylił si˛e i podniósł go własnymi
r˛ekami. — Jestem UL, twój Bóg. Nakazuj˛e ci stan ˛
a´c przede mn ˛
a.
— B˛edziesz wi˛ec moim Bogiem? — spytał Gorim. — I Bogiem dla mego
ludu?
— Jestem Bogiem twoim i twego ludu — rzekł UL.
Gorim spojrzał ze szczytu w dół i zobaczył wstr˛etne bestie, które opiekowały
si˛e nim w jego cierpieniu.
— A co z nimi, Bo˙ze mój? Czy zechcesz by´c tak˙ze Bogiem bazyliszka i mi-
notaura, smoka i chimery, jednoro˙zca i stwora bezimiennego, skrzydlatego w˛e˙za
i stwora niewidzianego? Oni bowiem te˙z zostali wygnani. A jednak w ka˙zdym
z nich jest pi˛ekno. Nie odwracaj od nich swego oblicza, Bo˙ze mój, gdy˙z zasługuj ˛
a
na łask˛e. Przysłali je do ciebie młodsi Bogowie. Kto b˛edzie ich Bogiem, je´sli ty
je odepchniesz?
— Zrobili to mi na zło´s´c — odparł UL. — Te stworzenia przysłali do mnie
młodsi Bogowie, by wstydem mnie okry´c za to, ˙ze ich zganiłem. Nie zostan˛e
dobrym Bogiem dla potworów.
Stworzenia u stóp Gorima j˛ekn˛eły. Gorim siadł na ziemi i o´swiadczył:
— Czekał wi˛ec b˛ed˛e, Bo˙ze mój.
— Czekaj, je´sli tak ˛
a masz ochot˛e — rzekł UL i odszedł.
I było jak dawniej. Gorim czekał, stworzenia ˙zywiły go, a UL odczuwał nie-
pokój. Wreszcie ust ˛
apił Wielki Bóg przed ´swi ˛
atobliwo´sci ˛
a Gorima i przybył po-
nownie.
— Wsta´n, Gorimie, by słu˙zy´c swemu Bogu. — UL schylił si˛e i uniósł Gori-
ma. — Sprowad´z do mnie te stworzenia, które siedz ˛
a przed tob ˛
a, a ja przyjrz˛e si˛e
ka˙zdemu z osobna. Je´sli w ka˙zdym jest pi˛ekno i godno´s´c, jak twierdzisz, wtedy
zgodz˛e si˛e by´c tak˙ze ich Bogiem.
Wtedy Gorim sprowadził stworzenia przed oblicze ULa. A one padały przed
nim i skomlały, błagaj ˛
ac o jego błogosławie´nstwo. UL zdumiewał si˛e, ˙ze dot ˛
ad
nie widział pi˛ekna ka˙zdego z tych stworze´n. Podniósł swe r˛ece i pobłogosławił je,
mówi ˛
ac:
— Ja jestem UL i znajduj˛e w ka˙zdym z was pi˛ekno i godno´s´c. B˛ed˛e waszym
Bogiem, a wy ˙zy´c b˛edziecie w szcz˛e´sciu i pokoju,
Gorim radował si˛e z gł˛ebi serca i nazwał wysoki szczyt, na którym wszystko
to si˛e zdarzyło, Prolgu, co znaczy „ ´Swi˛ete Miejsce”. A potem odszedł i powrócił
na równin˛e, by poprowadzi´c lud swój do jego Boga. Lecz oni nie poznali Gorima,
gdy˙z dotkn˛eły go r˛ece ULa i kolor go opu´scił, pozostawiaj ˛
ac ciało i włosy białe
niczym ´swie˙zy ´snieg. Ludzie bali si˛e go i odp˛edzali od siebie kamieniami.
I poskar˙zył si˛e Gorim ULowi:
— Bo˙ze mój, twoje dotkni˛ecie odmieniło mnie i lud mój mnie nie poznaje.
UL uniósł dło´n i wszyscy ludzie stali si˛e bezbarwni jak Gorim. A Duch UL
przemówił do nich wielkim głosem:
7
— Baczcie na słowa swego Boga. Oto jest ten, którego zwiecie Gorimem,
a on przekonał mnie, bym przyj ˛
ał was jako lud mój, strzegł was i bronił, i był
Bogiem nad wami. Od dzisiaj nazywa´c si˛e b˛edziecie UL-Go, na pami ˛
atk˛e moj ˛
a
i jako symbol ´swi ˛
atobliwo´sci. Uczy´ncie, jako wam nakazuje i pójd´zcie, gdzie was
poprowadzi. A tych, którzy nie posłuchaj ˛
a go i nie pójd ˛
a za nim, odetn˛e jak gał ˛
a´z
si˛e odcina, by wi˛edli i zgin˛eli, i wi˛ecej ich nie było.
Gorim rozkazał ludziom, by wzi˛eli swój dobytek i bydło swoje, i ruszyli za
nim w góry. Ale starsi tego ludu nie uwierzyli mu, ani temu, ˙ze głos ów był głosem
ULa. Odzywali si˛e do Gorima z pogard ˛
a, mówi ˛
ac:
— Uczy´n cud na dowód tego, ˙ze sług ˛
a jeste´s Boga ULa.
— Spójrzcie na skór˛e swoj ˛
a i włosy — odrzekł im Gorim. — Czy ten cud
wam nie wystarcza?
Zawstydzili si˛e i odeszli. Ale przyszli do niego znowu, mówi ˛
ac:
— Znak ten dotkn ˛
ał nas z powodu jakiej´s zarazy, któr ˛
a przyniosłe´s z miejsca
nieczystego. Nie jest to dowód łaski ULa.
Gorim wzniósł ramiona, a stworzenia, które go ˙zywiły, przyszły do niego niby
owce do pasterza. Starsi przerazili si˛e i odeszli. Wkrótce jednak wrócili, mówi ˛
ac:
— Stworzenia te potworne s ˛
a i wstr˛etne. Jeste´s demonem zesłanym, by dopro-
wadzi´c lud nasz do zguby, a nie sług ˛
a Wielkiego Boga ULa. Wci ˛
a˙z nie widzieli-
´smy ˙zadnego dowodu jego łaski.
Gorima znu˙zyły ich słowa i zakrzykn ˛
ał wielkim głosem:
— Mówi˛e temu ludowi, ˙ze słyszał głos ULa. Wiele za was cierpiałem. Teraz
wracam do Prolgu, ´Swi˛etego Miejsca. Niech ci, co chc ˛
a pój´s´c za mn ˛
a, uczyni ˛
a to.
Niech ci, co wol ˛
a pozosta´c, uczyni ˛
a to.
Odwrócił si˛e i ruszył w góry.
Niektórzy ludzie poszli za nim, ale wi˛eksza cz˛e´s´c pozostała. L˙zyli oni Gorima
i tych, co za nim pod ˛
a˙zyli.
— Gdzie˙z jest ten cud, który dowie´s´c miał łaski ULa? — pytali. — Nie ru-
szyli´smy za Gorimem i nie byli´smy mu posłuszni, a przecie˙z nie wi˛edniemy i nie
giniemy.
Wtedy Gorim popatrzył na nich ze smutkiem i przemówił po raz ostatni:
— Chcieli´scie ode mnie cudu. Spójrzcie wi˛ec, oto cud. Tak jak wam rzekł głos
ULa, zwi˛edniecie niczym gał ˛
a´z z drzewa odr ˛
abana. Zaprawd˛e, tego dnia zgin˛eli-
´scie.
I poprowadził tych nielicznych, co za nim pod ˛
a˙zyli, w góry, do Prolgu.
Ci, co zostali, kpili z Gorima i powrócili do namiotów, by na´smiewa´c si˛e z głu-
poty tych, co za nim poszli. Przez jeden rok na´smiewali si˛e i drwili. A potem nie
´smieli si˛e wi˛ecej, gdy˙z ich kobiety jałowe si˛e stały i nie rodziły dzieci. Ludzie
uwi˛edli, a z czasem zgin˛eli i nie było ich wi˛ecej.
8
Ci, którzy ruszyli za Gorimem, doszli z nim do Prolgu. Zbudowali miasto.
Duch UL był z nimi i mieszkali tam w pokoju ze stworzeniami, które ˙zywiły
Gorima.
Gorim ˙zył po wielekro´c dłu˙zej ni˙z inni. A po nim ka˙zdy Najwy˙zszy Kapłan
ULa nosił imi˛e Gorima i do˙zywał s˛edziwego wieku. Przez tysi ˛
ace lat był z nimi
pokój ULa i wierzyli, ˙ze b˛edzie trwał wiecznie.
Jednak zły Bóg Torak skradł Klejnot stworzony przez Boga Aldura i rozpo-
cz˛eła si˛e wojna ludzi i Bogów. Torak u˙zył Klejnotu, by ziemi˛e rozerwa´c i wpu´sci´c
morze, Klejnot za´s spalił go straszliwie. I uciekł Torak do Mallorei.
Ziemia oszalała od tej rany, a stworzenia, co ˙zyły w pokoju z ludem Ulgo, tak-
˙ze postradały zmysły. Porwały si˛e przeciwko wspólnocie ULa, niszczyły miasta
i zabijały ludzi, a˙z niewielu tylko pozostało.
Ci, którzy ocaleli, uciekli do Prolgu, gdzie stworzenia nie ´smiały ich goni´c
z l˛eku przed gniewem ULa. Gło´sne były płacze i lamenty ludzi. Zaniepokojony
UL odkrył im wtedy jaskinie le˙z ˛
ace pod Prolgu, a ludzie zst ˛
apili do ´swi˛etych grot
ULa i tam zamieszkali.
Nastał czas, gdy Belgarath Czarodziej powiódł króla Alornów i synów jego
do Mallorei, by wykra´s´c Klejnot. A kiedy Torak chciał ich ´sciga´c, odepchn ˛
ał go
gniew Klejnotu. Belgarath ofiarował Klejnot pierwszemu Riva´nskiemu Królowi
mówi ˛
ac, ˙ze póki który´s z jego nast˛epców b˛edzie miał Klejnot w swej pieczy, Za-
chód b˛edzie bezpieczny.
Alornowie rozeszli si˛e wtedy i ruszyli na południe, ku nowym ziemiom. A lu-
dy innych Bogów, przera˙zone wojn ˛
a Bogów i ludzi, tak˙ze pod ˛
a˙zyły zajmowa´c
nowe ziemie, które nazywali dziwnymi imionami. Jednak lud ULa trwał w jaski-
niach Prolgu i nie ł ˛
aczył si˛e z nimi. UL chronił ich i skrywał, a obcy nie wiedzieli,
˙ze lud tam ˙zyje. Wiek po wieku, lud ULa nie zwracał uwagi na ´swiat zewn˛etrz-
ny, nawet gdy ´swiatem tym wstrz ˛
asn˛eło zamordowanie Riva´nskiego Króla i jego
rodziny.
Gdy jednak Torak ruszył pustoszy´c Zachód i prowadził wielk ˛
a armi˛e przez zie-
mie dzieci ULa, Duch UL przemówił do Gorima. A Gorim wyprowadził swych
ludzi noc ˛
a, ukradkiem. Spadli na ´spi ˛
ace wojska i wielkie zadali im straty. I tak ar-
mia Toraka została osłabiona, by ostatecznie pa´s´c przed armiami Zachodu w miej-
scu zwanym Vo Mimbre.
Wtedy Gorim zebrał siły i wyruszył na rad˛e ze zwyci˛ezcami. I przyniósł stam-
t ˛
ad wie´sci, ˙ze Torak srogie odniósł rany. Ciało złego Boga zostało wykradzione
przez jego ucznia Belzedara, i miał Torak le˙ze´c pogr ˛
a˙zony we ´snie gł˛ebokim jak
sama ´smier´c, by przebudzi´c si˛e dopiero wtedy, gdy spadkobierca riva´nskiego rodu
ponownie zasi ˛
adzie na tronie Rivy — to znaczy nigdy, jako ˙ze wiadomym jest, i˙z
ani jeden ze spadkobierców tego rodu nie pozostał przy ˙zyciu.
A cho´c wizyta Gorima w zewn˛etrznym ´swiecie była zadziwiaj ˛
aca, zdawało
si˛e, ˙ze nie przyniosła ˙zadnych szkód. Dzieci ULa nadal były szcz˛e´sliwe pod opie-
9
k ˛
a swego Boga i ˙zycie płyn˛eło jak dawniej. Zauwa˙zono, ˙ze Gorim mniej sp˛edza
czasu na studiowaniu Ksi˛egi Ulgo, a wi˛ecej na badaniu przegniłych zwojów, gdzie
zapisane były dawne proroctwa. Jednak po kim´s, kto opu´scił groty ULa i wyruszył
w ´swiat innych Bogów, nale˙zało oczekiwa´c pewnych dziwactw.
A˙z kiedy´s niezwykły starzec stan ˛
ał u wej´scia do jaski´n i za˙z ˛
adał rozmowy
z Gorimem. A taka była moc jego głosu, ˙ze Gorim został wezwany. Potem, pierw-
szy raz od dnia, gdy ludzie znale´zli w jaskiniach bezpieczne schronienie, wpusz-
czono tam kogo´s, kto nie nale˙zał do ludu ULa. Gorim zabrał obcego do swoich
komnat i tam pozostawał z nim zamkni˛ety przez wiele dni. A i pó´zniej w długich
odst˛epach czasu przybywał ów niezwykły starzec z siw ˛
a brod ˛
a i w łachmanach,
i był witany rado´snie przez Gorima.
Razu pewnego jeden z młodych chłopców opowiadał, ˙ze widział z Gorimem
wielkiego szarego wilka. Lecz był to zapewne sen tylko, chorob ˛
a wywołany, cho-
cia˙z chłopiec nie chciał tego odwoła´c.
Ludzie przyzwyczaili si˛e i pogodzili z odmienno´sci ˛
a swojego Gorima. Lata
mijały, a oni dzi˛eki składali swemu Bogu wiedz ˛
ac, ˙ze s ˛
a ludem wybranym Wiel-
kiego Boga ULa.
CZ ˛
E ´S ´
C PIERWSZA — MARAGOR
Rozdział I
Jej imperialna wysoko´s´c ksi˛e˙zniczka Ce’Nedra, klejnot rodu Borunów i naj-
pi˛ekniejszy kwiat Tolnedra´nskiego Imperium, siedziała ze skrzy˙zowanymi noga-
mi na skrzyni, pod d˛ebowym sufitem kabiny na rufie okr˛etu kapitana Greldika.
Gryzła w zamy´sleniu kosmyk swych miedzianych włosów i przygl ˛
adała si˛e, jak
lady Polgara opatruje złaman ˛
a r˛ek˛e Belgaratha Czarodzieja. Ksi˛e˙zniczka miała
na sobie krótk ˛
a bladozielon ˛
a tunik˛e Driad, a na policzku smug˛e popiołu. Z góry,
z pokładu dobiegały równe uderzenia b˛ebna, podaj ˛
ace rytm marynarzom Greldi-
ka, którzy wiosłowali pod pr ˛
ad z zasypanego popiołami miasta Sthiss Tor.
Wszystko było absolutnie straszne, uznała. Zacz˛eło si˛e jako kolejne posuni˛e-
cie w grze przeciw władzy ojca, jak ˛
a prowadziła, odk ˛
ad si˛egała pami˛eci ˛
a. I nagle
zmieniło si˛e w rzecz ´smiertelnie powa˙zn ˛
a. Wcale nie planowała takiego obro-
tu spraw, kiedy z mistrzem Jeebersem wymykała si˛e z imperialnego pałacu w Tol
Honeth tamtej nocy wiele tygodni temu. Jeebers wkrótce j ˛
a porzucił. . . był zreszt ˛
a
tylko chwilowym pomocnikiem, nikim wi˛ecej. . . a teraz trafiła do tej niezwykłej
grupy ludzi o pos˛epnych twarzach, pod ˛
a˙zaj ˛
acych od północy na wypraw˛e, której
celu zupełnie nie mogła poj ˛
a´c. Lady Polgara, której samo imi˛e budziło w ksi˛e˙z-
niczce dreszcze, do´s´c obcesowo poinformowała j ˛
a w Lesie Driad, ˙ze zabawa sko´n-
czona i ˙ze ˙zadna ucieczka, pochlebstwa czy pro´sby nie zmieni ˛
a faktu, i˙z ona,
ksi˛e˙zniczka Ce’Nedra, stanie na Dworze Riva´nskiego Króla w dniu swych szes-
nastych urodzin — je´sli b˛edzie trzeba, to w ła´ncuchach. Ce’Nedra nie miała cienia
w ˛
atpliwo´sci, ˙ze lady Polgara dokładnie to miała na my´sli. . . prze˙zyła krótkotrwa-
ł ˛
a wizj˛e tego, jak wlok ˛
a j ˛
a, dzwoni ˛
ac ˛
a i brz˛ecz ˛
ac ˛
a kajdanami, by w absolutnym
poni˙zeniu postawi´c w mrocznej sali, a setki brodatych Alornów na´smiewaj ˛
a si˛e
z niej. Tego musiała unikn ˛
a´c za wszelk ˛
a cen˛e. Dlatego wła´snie towarzyszyła im
by´c mo˙ze nie całkiem z własnej woli, ale bez jawnego oporu. Blask stali w oczach
lady Polgary zawsze zdawał si˛e przypomina´c wizj˛e kajdanów i brz˛ecz ˛
acych ła´n-
cuchów, a ta wizja o wiele skuteczniej skłaniała ksi˛e˙zniczk˛e do posłusze´nstwa ni˙z
cała imperialna pot˛ega jej ojca.
Ce’Nedra tylko w przybli˙zeniu si˛e orientowała, co wła´sciwie robi ˛
a ci ludzie.
´Scigali chyba kogo´s czy co´s, a trop zaprowadził ich na pełne w˛e˙zy bagna Nyissy.
W cał ˛
a spraw˛e byli jako´s zamieszani Murgowie, którzy stawiali im straszliwe
12
przeszkody. Tak˙ze królowa Salmissra interesowała si˛e t ˛
a spraw ˛
a do tego stopnia,
˙ze kazała porwa´c młodego Gariona.
Ce’Nedra wyrwała si˛e z zadumy, by spojrze´c na chłopca. Na co był potrzebny
królowej Nyissy? Jest przecie˙z taki. . . zwyczajny. To wie´sniak, parobek. . . nikt.
Owszem, do´s´c ładny chłopak, trudno zaprzeczy´c, z raczej pospolitymi jasnymi
włosami, które wci ˛
a˙z opadały mu na czoło i a˙z j ˛
a palce ´swierzbiały, by je odgar-
n ˛
a´c. Miał mił ˛
a twarz — cho´c nic nadzwyczajnego — i poniewa˙z był tylko troch˛e
od niej starszy, mogła z nim porozmawia´c, gdy czuła si˛e samotna albo wystra-
szona, i kłóci´c si˛e, gdy była rozdra˙zniona. Ale zupełnie nie chciał traktowa´c jej
z nale˙zytym respektem. . . pewnie nawet nie potrafił. Wi˛ec sk ˛
ad to irytuj ˛
ace spoj-
rzenie? Zastanawiała si˛e nad tym, obserwuj ˛
ac go w zamy´sleniu.
I znowu to robiła! Gniewnie oderwała spojrzenie od jego twarzy. Dlaczego
stale mu si˛e przygl ˛
ada? Dlaczego odruchowo szuka go wzrokiem za ka˙zdym ra-
zem, kiedy si˛e zamy´sli? Przyłapała si˛e nawet na wynajdywaniu pretekstów, które
pozwol ˛
a znale´z´c si˛e tam, sk ˛
ad mo˙ze na niego patrze´c. To głupie!
Ce’Nedra przygryzła kosmyk włosów, pomy´slała, przygryzła mocniej, a jej
oczy znowu powróciły do dokładnego studiowania twarzy Gariona.
— Wyzdrowieje? — zapytał Barak, jarl Trellheim. Skubał z roztargnieniem
bujn ˛
a rud ˛
a brod˛e, obserwuj ˛
ac, jak lady Polgara ko´nczy dopasowywa´c Belgara-
thowi temblak.
— Proste złamanie — odparła profesjonalnym tonem. Odło˙zyła banda˙ze. —
Na starych głupcach rany szybko si˛e goj ˛
a.
Belgarath skrzywił si˛e, poruszaj ˛
ac usztywnion ˛
a łupkami r˛ek ˛
a.
— Nie musiała´s by´c taka szorstka, Pol. — Na jego brunatnej tunice widniało
kilka plam błota i ´swie˙ze rozdarcie, ´swiadectwo spotkania z drzewem.
— Musiałam ci j ˛
a nastawi´c, ojcze — stwierdziła. — Nie chciałby´s przecie˙z,
˙zeby zrosła si˛e krzywo.
— Uwa˙zam, ˙ze to ci˛e bawiło — poskar˙zył si˛e.
— Nast˛epnym razem sam si˛e opatruj — zaproponowała chłodno, wygładzaj ˛
ac
szar ˛
a sukni˛e.
— Musz˛e si˛e czego´s napi´c — burkn ˛
ał Belgarath w stron˛e pot˛e˙znego Baraka.
Jarl Trellheim stan ˛
ał w w ˛
askich drzwiach.
— Mógłby´s przynie´s´c Belgarathowi kufel ale — poprosił jakiego´s marynarza.
— Jak on si˛e czuje? — zapytał tamten.
— Jest rozdra˙zniony — odparł Barak. — I pewnie b˛edzie jeszcze bardziej,
je´sli zaraz nie dostanie piwa.
— Ju˙z biegn˛e.
— Rozs ˛
adna decyzja.
To był kolejny zadziwiaj ˛
acy fakt: arystokraci bior ˛
acy udział w wyprawie z wy-
j ˛
atkowym szacunkiem traktowali tego starca w łachmanach. A przecie˙z, o ile
13
Ce’Nedra mogła si˛e zorientowa´c, nie miał nawet tytułu. Potrafiła z idealn ˛
a precy-
zj ˛
a okre´sli´c ró˙znic˛e mi˛edzy baronem a generałem Legionów Imperium, wielkim
diukiem Tolnedry a ksi˛eciem krwi Arendii, mi˛edzy Stra˙znikiem Rivy a królem
Chereków. Jednak nie miała poj˛ecia, gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla cza-
rodziejów. Materialistyczny tolnedra´nski umysł nie przyjmował wr˛ecz do wiado-
mo´sci ich istnienia. Nic dziwnego, ˙ze lady Polgara, nosz ˛
aca tytuły z połowy kró-
lestw Zachodu, była najbardziej szanowan ˛
a kobiet ˛
a na ´swiecie. Ale Belgarath jest
przecie˙z włócz˛eg ˛
a, obie˙zy´swiatem, a cz˛esto wr˛ecz zakał ˛
a porz ˛
adku publicznego.
A Garion, przypomniała sobie, to jego wnuk.
— Najwy˙zsza pora, ojcze, ˙zeby´s nam opowiedział, co si˛e stało — poprosiła
swego pacjenta lady Polgara.
— Wolałbym o tym nie mówi´c — odparł krótko. Zwróciła si˛e do ksi˛ecia Khel-
dara, tego niezwykłego drasa´nskiego arystokraty o ostrych rysach i sardonicznym
poczuciu humoru, który z bezczeln ˛
a min ˛
a le˙zał teraz na ławie.
— A wi˛ec, Silku?
— Jestem pewien, ˙ze rozumiesz moj ˛
a sytuacj˛e, stary przyjacielu — zwrócił
si˛e ksi ˛
a˙z˛e do Belgaratha z gł˛ebokim ˙zalem. — Je´sli spróbuj˛e dochowa´c tajemnicy,
ona po prostu zmusi mnie do mówienia. . . wyobra˙zam sobie, ˙ze w sposób bardzo
nieprzyjemny.
Belgarath przyjrzał mu si˛e z kamienn ˛
a twarz ˛
a, po czym parskn ˛
ał z niesma-
kiem.
— Pojmujesz chyba, ˙ze wcale nie chc˛e mówi´c.
Belgarath odwrócił si˛e do ´sciany.
— Wiedziałem, ˙ze zrozumiesz.
— Opowiadaj, Silku — rzucił niecierpliwie Barak.
— Historia jest wła´sciwie całkiem prosta — stwierdził Kheldar.
— Ale masz zamiar j ˛
a skomplikowa´c. Zgadłem?
— Powiedz nam zwyczajnie, co zaszło — wtr ˛
aciła Polgara.
Drasanin usiadł na ławie.
— Wła´sciwie nie ma o czym opowiada´c — zacz ˛
ał. — Odnale´zli´smy trop Ze-
dara i jakie´s trzy tygodnie temu pod ˛
a˙zyli´smy za nim do Nyissy. Par˛e razy napo-
tkali´smy nyissa´nskie patrole graniczne. . . nic powa˙znego. W ka˙zdym razie nie-
mal natychmiast po przekroczeniu granicy ´slad skr˛ecił na zachód. To była nie-
spodzianka. Zedar tak uparcie zmierzał do Nyissy, ˙ze uznali´smy, i˙z zawarł jak ˛
a´s
umow˛e z królow ˛
a Salmissr ˛
a. Mo˙ze chciał, by wszyscy tak pomy´sleli. . . Jest bar-
dzo sprytny, a Salmissra znana z tego, ˙ze miesza si˛e do spraw, które wcale jej nie
dotycz ˛
a.
— Zaj˛ełam si˛e tym — o´swiadczyła Polgara.
— A co si˛e stało? — zainteresował si˛e Belgarath.
— Pó´zniej ci opowiem, ojcze. Mów dalej, Silku.
Kheldar wzruszył ramionami.
14
— To ju˙z wła´sciwie wszystko. Pod ˛
a˙zyli´smy za Zedarem a˙z do jednego z tych
zrujnowanych miast przy dawnej granicy Maragów. Belgarath miał tam go´scia. . .
tak przynajmniej twierdzi, bo ja nikogo nie widziałem. W ka˙zdym razie powie-
dział, ˙ze zdarzyło si˛e co´s, co zmienia nasze plany: musimy zawróci´c i ruszy´c
w dół rzeki do Sthiss Tor, by przył ˛
aczy´c si˛e do was. Nie miał czasu na dalsze
wyja´snienia, gdy˙z nagle d˙zungla zaroiła si˛e od Murgów. Szukali albo nas, albo
Zedara. . . nie udało nam si˛e tego sprawdzi´c. Od tego czasu kryli´smy si˛e przed
Murgami i Nyissanami równocze´snie. . . podró˙zowali´smy noc ˛
a, chowali´smy si˛e. . .
takie rzeczy. Raz wysłali´smy go´nca. Dotarł tutaj?
— Przedwczoraj — wyja´sniła Polgara. — Jednak miał gor ˛
aczk˛e i nie od razu
zdołałam wydoby´c z niego wasze przesłanie.
Kheldar skin ˛
ał głow ˛
a.
— W ka˙zdym razie z Murgami byli Grolimowie i próbowali odszuka´c nas
swymi umysłami. Belgarath robił co´s, co miało im przeszkodzi´c. Nie wiem, co to
było, ale musiało wymaga´c wielkiej koncentracji, gdy˙z prawie nie zwracał uwa-
gi, dok ˛
ad idzie. Wczesnym rankiem tego dnia prowadzili´smy konie przez bagna.
Belgarath szedł jako´s przed siebie, my´sl ˛
ac o innych sprawach, i wtedy drzewo si˛e
na niego przewróciło.
— Mogłam si˛e tego domy´sli´c — stwierdziła Polgara. — Czy kto´s to sprawił,
˙ze upadło?
— Nie s ˛
adz˛e — odparł Silk. — Mogła to by´c jaka´s stara pułapka, ale w ˛
atpi˛e.
Miało przegniły pie´n. Próbowałem go ostrzec, ale wszedł prosto pod nie.
— Dobrze ju˙z. . . — burkn ˛
ał Belgarath.
— Naprawd˛e próbowałem ci˛e ostrzec.
— Daj ju˙z spokój, Silku.
— Nie chc˛e, by pomy´sleli, ˙ze nie próbowałem. . . — zaprotestował Silk.
Polgara pokr˛eciła głow ˛
a.
— Ojcze. . . — powiedziała z wyrzutem.
— Nie mówmy ju˙z o tym, Polgaro — zaproponował Belgarath.
— Wyci ˛
agn ˛
ałem go spod tego drzewa i połatałem, jak umiałem najlepiej —
podj ˛
ał opowie´s´c Silk. — Potem ukradłem t˛e łódk˛e i popłyn˛eli´smy z pr ˛
adem. Do-
brze nam szło, dopóki ten pył nie zacz ˛
ał opada´c.
— Co zrobili´scie z ko´nmi? — wtr ˛
acił Hettar.
Ce’Nedra bała si˛e troch˛e wysokiego, małomównego ksi˛ecia Algarów z t ˛
a jego
ogolon ˛
a głow ˛
a, ubraniem z czarnej skóry i długim kosmykiem włosów na czubku
głowy. Chyba nigdy si˛e nie u´smiechał, a na sam d´zwi˛ek słowa „Murgo” jego ja-
strz˛ebia twarz stawała si˛e martwa jak głaz. Jedynym uczuciem, które czyniło go
bardziej ludzkim, była niezwykła troska o konie.
— S ˛
a bezpieczne — uspokoił go Silk. — Schowałem je tak, ˙ze Nyissanie ich
nie znajd ˛
a. Nic im si˛e nie stanie, póki znowu ich nie zabierzemy.
15
— Kiedy weszli´scie na pokład, mówiłe´s, ˙ze teraz Klejnot ma Ctuchik. — Po-
lgara zwróciła si˛e do Belgaratha. — Jak do tego doszło?
Starzec wzruszył ramionami.
— Beltira nie wchodził w szczegóły. Powiedział tyle, ˙ze Ctuchik ju˙z czekał,
kiedy Zedar przekroczył granic˛e Cthol Murgos. Zedar zdołał uciec, ale musiał
zostawi´c Klejnot.
— Rozmawiałe´s z Beltira?
— Z jego umysłem.
— Nie powiedział, dlaczego Mistrz chce, ˙zeby´smy ruszyli do Doliny?
— Nie. Pewnie nawet nie pomy´slał, ˙zeby zapyta´c. Wiesz, jaki jest Beltira.
— Ojcze, to nam zajmie par˛e miesi˛ecy — zaprotestowała Polgara, z trosk ˛
a
marszcz ˛
ac czoło. — Przecie˙z Dolina le˙zy ponad siedemset mil st ˛
ad.
— Aldur chce, ˙zeby´smy tam pojechali — odparł. — I po tylu latach nie za-
mierzam teraz odmawia´c mu posłusze´nstwa.
— A tymczasem Ctuchik dowiezie Klejnot do Rak Cthol.
— Nic mu z tego nie przyjdzie, Pol. Sam Torak nie zdołał zapanowa´c nad
Klejnotem, a próbował ponad dwa tysi ˛
ace lat. Wiem, gdzie le˙zy Rak Cthol: Ctu-
chik nie mo˙ze schowa´c go przede mn ˛
a. B˛edzie tam z klejnotem, kiedy postanowi˛e
mu go odebra´c. Potrafi˛e sobie poradzi´c z tym magikiem.
Słowo „magik” wymówił tonem najgł˛ebszej pogardy.
— A co przez ten czas zrobi Zedar?
— Zedar ma własne problemy. Beltira twierdzi, ˙ze zabrał Toraka z kryjówki.
My´sl˛e, ˙ze mo˙zna na nim polega´c: spróbuje wywie´z´c ciało Toraka jak najdalej od
Rak Cthol. Wła´sciwie wszystko poukładało si˛e całkiem nie´zle. Miałem ju˙z troch˛e
do´s´c tego po´scigu za Zedarem.
Ce’Nedra nie do ko´nca pojmowała, o czym mówi ˛
a ci ludzie. Dlaczego tak
bardzo ich interesuje para angarackich czarowników o dziwacznych imionach i ta-
jemniczy klejnot, którego wszyscy chyba pragn˛eli? Dla niej jeden klejnot niczym
si˛e prawie nie ró˙znił od drugiego. Dorastała w takim przepychu, ˙ze ju˙z dawno
przestała dostrzega´c warto´s´c jakichkolwiek ozdób. W tej chwili miała na sobie
tylko par˛e male´nkich złotych kolczyków w kształcie ˙zoł˛edzi; lubiła je nie dlatego,
˙ze były złote, ale z powodu cichych d´zwi˛eków wydawanych przy ka˙zdym ruchu
głowy przez chytrze wbudowane klapki.
Wszystko to przypominało który´s z mitów Alornów, jakie słyszała przed laty
od bajarza na dworze ojca. Pami˛etała, ˙ze wyst˛epował tam jaki´s magiczny klejnot.
Został skradziony przez Boga Angaraków, Toraka, i odzyskany przez czarodzieja
i paru królów Alornów. Zamocowali ten klejnot w r˛ekoje´sci miecza, który trzy-
mali w sali tronowej w Rivie. W jaki´s sposób ochraniał Zachód przed straszliw ˛
a
katastrof ˛
a, która miała nadej´s´c, gdyby został utracony. To ciekawe, ale czarodziej
z legendy miał takie samo imi˛e jak ten starzec.
16
Ale przecie˙z musiałby mie´c zatem ju˙z kilka tysi˛ecy lat, a to ´smieszne. Na
pewno nazwano go tak na pami ˛
atk˛e bohatera mitu. . . albo sam sobie nadał to
imi˛e, ˙zeby wywrze´c wra˙zenie na ludziach.
Raz jeszcze jej wzrok pow˛edrował ku twarzy Gariona. Chłopiec milcz ˛
ac sie-
dział w k ˛
acie kajuty. Spojrzenie miał pos˛epne, a twarz pełn ˛
a powagi. Pomy´slała,
˙ze mo˙ze wła´snie ta powaga budzi jej ciekawo´s´c i ´sci ˛
aga wzrok. Inni chłopcy, ja-
kich znała — szlachcice i synowie szlachty — usiłowali by´c czaruj ˛
acy i dowcipni,
natomiast Garion nigdy nie starał si˛e ˙zartowa´c ani jej zabawia´c. Nie była pew-
na, jak ma to rozumie´c. Czy˙zby był takim gł ˛
abem, ˙ze nie wiedział, jak powinien
si˛e zachowywa´c? A mo˙ze wiedział, ale nie zale˙zało mu i nie chciał si˛e wtr ˛
aca´c?
Mógłby przynajmniej spróbowa´c. . . cho´cby tylko od czasu do czasu. Jak mo˙ze
si˛e z nim zadawa´c, je´sli stale odmawia robienia z siebie durnia dla jej rozrywki?
Przypomniała sobie surowo, ˙ze jest na niego obra˙zona. Powiedział, ˙ze królowa
Salmissra była najpi˛ekniejsz ˛
a kobiet ˛
a, jak ˛
a w ˙zyciu widział. . . Jest jeszcze o wiele
za wcze´snie, by mu wybaczy´c tak ˛
a zniewag˛e. Stanowczo musi ponie´s´c straszliw ˛
a
kar˛e. Palce Ce’Nedry zaplatały z roztargnieniem kosmyk włosów, opadaj ˛
acych
kaskad ˛
a na ramiona, oczy wpatrywały si˛e w twarz Gariona.
Nast˛epnego ranka opad popiołów — rezultat pot˛e˙znej erupcji wulkanicznej
gdzie´s w Cthol Murgos — zmniejszył si˛e w takim stopniu, ˙ze mo˙zna było znowu
wyj´s´c na pokład. Szary opar wci ˛
a˙z cz˛e´sciowo przesłaniał poro´sni˛ete d˙zungl ˛
a brze-
gi, ale powietrze nadawało si˛e do oddychania. Ce’Nedra z ulg ˛
a opu´sciła duszn ˛
a
kajut˛e.
Garion siedział w osłoni˛etym k ˛
acie pokładu, na dziobie okr˛etu. Zwykle tam
tkwił. Dostrzegła, ˙ze rankiem zapomniał uczesa´c włosy. I z trudem si˛e powstrzy-
mała, by nie pobiec po grzebie´n i od razu nie naprawi´c niedopatrzenia. Zamiast
tego z mistrzowsk ˛
a oboj˛etno´sci ˛
a przesun˛eła si˛e do relingu, sk ˛
ad mogła podsłuchi-
wa´c, nie zwracaj ˛
ac na siebie uwagi.
— . . . Zawsze tam był — mówił dziadkowi Garion. — Przemawiał do mnie.
Tłumaczył, kiedy zachowuj˛e si˛e dziecinnie albo głupio. . . takie rzeczy. Jakby cho-
wał si˛e gdzie´s w k ˛
acie umysłu, całkiem niezale˙zny.
Belgarath pokiwał głow ˛
a, w roztargnieniu drapi ˛
ac brod˛e zdrow ˛
a r˛ek ˛
a.
— Wydaje si˛e, ˙ze jest całkiem z tob ˛
a rozł ˛
aczny — zauwa˙zył. — Czy ten głos
w głowie kiedykolwiek co´s zrobił? To znaczy oprócz przemawiania do ciebie?
Garion zamy´slił si˛e.
— Raczej nie. Mówi mi, jak robi´c ró˙zne rzeczy, ale chyba to ja musz˛e je
wykona´c. Kiedy byłem w pałacu Salmissry, zdawało mi si˛e, ˙ze wyprowadził mnie
z własnego ciała, ˙zebym szukał cioci Pol. — Zmarszczył brwi. — Nie — poprawił
si˛e. — Kiedy si˛e lepiej zastanowi´c, to on tylko powiedział mi, jak tego dokona´c,
ale działałem ja sam. Kiedy ju˙z byłem na zewn ˛
atrz, czułem go przy sobie. . . po raz
pierwszy zostali´smy rozdzieleni. Chocia˙z tak naprawd˛e go nie widziałem. Ale na
17
par˛e minut chyba przej ˛
ał stery. Rozmawiał z Salmissr ˛
a, ˙zeby załagodzi´c sytuacj˛e
i ukry´c, co zamierzamy.
— Nie marnowałe´s czasu, dok ˛
ad opu´scili´smy was z Silkiem, prawda?
Garion sm˛etnie kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— Przewa˙znie to było straszne. Spaliłem Asharaka. Wiedziałe´s o tym?
— Ciocia mi mówiła.
— Uderzył j ˛
a w twarz — wyja´snił Garion. — Chciałem pchn ˛
a´c go no˙zem,
ale głos poradził, ˙zeby spróbowa´c inaczej. Uderzyłem go r˛ek ˛
a i powiedziałem
„Pło´n”. To wszystko. Tylko „Pło´n”. . . a on si˛e zapalił. Chciałem go zgasi´c, ale
ciocia Pol powiedziała, ˙ze to on zabił moich rodziców. Wi˛ec uczyniłem ogie´n
jeszcze gor˛etszym. Błagał, ˙zebym przestał, ale nie słuchałem.
Zadr˙zał.
— Próbowałem ci˛e uprzedzi´c — przypomniał łagodnie Belgarath. — Ostrze-
gałem, ˙ze kiedy to wszystko si˛e sko´nczy, nie b˛edzie ci si˛e podobało.
Garion westchn ˛
ał.
— Powinienem słucha´c. Ciocia Pol twierdzi, ˙ze kiedy ju˙z raz u˙zyłem. . . —
Zawahał si˛e, szukaj ˛
ac wła´sciwego słowa.
— Mocy — podpowiedział Belgarath.
— Dobrze — zgodził si˛e Garion. — Mówi, ˙ze kiedy ju˙z raz z niej skorzysta-
łem, nigdy tego nie zapomn˛e. B˛ed˛e to robił znowu i znowu. ˙
Załuj˛e, ˙ze wtedy nie
u˙zyłem no˙za. To co´s we mnie nigdy by si˛e nie przebudziło.
— Wiesz, ˙ze to nieprawda — odparł spokojnie Belgarath. — Ju˙z od paru mie-
si˛ecy moc s ˛
aczyła si˛e z ciebie wszystkimi porami skóry. Nie wiedz ˛
ac o tym, u˙zyłe´s
jej w przynajmniej pół tuzinie przypadków. W ka˙zdym razie ja wiem o tylu.
Garion spogl ˛
adał na niego ze zdumieniem.
— Pami˛etasz tego obł ˛
akanego mnicha, zaraz za granic ˛
a Tolnedry? Narobiłe´s
strasznego hałasu, kiedy go dotkn ˛
ałe´s. Przez moment my´slałem nawet, ˙ze go za-
biłe´s.
— Mówiłe´s, ˙ze ciocia Pol tego dokonała.
— Skłamałem — przyznał oboj˛etnie starzec. — Przychodzi mi to bez wysiłku.
Rzecz w tym, ˙ze zawsze miałe´s te zdolno´sci. Pr˛edzej czy pó´zniej musiały si˛e
ujawni´c. Na twoim miejscu nie ˙załowałbym tak Chamdara. Owszem, wszystko to
było nieco egzotyczne. . . ja zabrałbym si˛e do tego troch˛e inaczej. . . ale w całym
zaj´sciu wida´c pewn ˛
a sprawiedliwo´s´c.
— Wi˛ec teraz ju˙z zawsze b˛edzie we mnie?
— Zawsze. Tak to ju˙z jest, niestety.
Ksi˛e˙zniczka Ce’Nedra poczuła zadowolenie z siebie. Belgarath wła´snie po-
twierdził to, co sama powtarzała Garionowi wielokrotnie. Gdyby tylko nie był
taki uparty, jego ciocia, jego dziadek, no i ona sama naturalnie — którzy lepiej
od niego wiedz ˛
a, co jest słuszne, wła´sciwe i dla niego najlepsze — mogliby bez
˙zadnych trudno´sci ukształtowa´c chłopca w nale˙zyty sposób.
18
— Wracajmy do tego twojego drugiego głosu — rzekł Belgarath. — Musz˛e
dowiedzie´c si˛e o nim czego´s wi˛ecej. Nie chc˛e, ˙zeby´s we własnym umy´sle nosił
wroga.
— To nie wróg — zaprotestował Garion. — Jest po naszej stronie.
— Mo˙ze sprawia´c takie wra˙zenie — przyznał starzec. — Ale rzeczy nie za-
wsze s ˛
a tym, czym si˛e wydaj ˛
a. Lepiej si˛e poczuj˛e wiedz ˛
ac dokładnie, co to jest.
Nie lubi˛e niespodzianek.
Ksi˛e˙zniczka Ce’Nedra nie słuchała ju˙z, zatopiona w my´slach. Gdzie´s w gł˛ebi
małego, chytrego rozumku zacz ˛
ał si˛e formowa´c pewien plan. . . plan o bardzo
ciekawych mo˙zliwo´sciach.
Rozdział II
Podró˙z przez katarakty Rzeki W˛e˙za zaj˛eła prawie tydzie´n. Wci ˛
a˙z panował
duszny upał, ale wszyscy zd ˛
a˙zyli si˛e chocia˙z troch˛e przyzwyczai´c do klimatu.
Ksi˛e˙zniczka Ce’Nedra wi˛ekszo´s´c czasu sp˛edzała z Polgar ˛
a na pokładzie i demon-
stracyjnie unikała Gariona. Od czasu do czasu jednak spogl ˛
adała na niego, by
sprawdzi´c, czy dostrze˙ze jakie´s oznaki cierpienia.
Poniewa˙z jej ˙zycie znalazło si˛e bez reszty w r˛ekach tych ludzi, podbicie ich
serc Ce’Nedra uznała za absolutn ˛
a konieczno´s´c. Belgarath nie sprawi kłopotu.
Kilka ujmuj ˛
acych dziewcz˛ecych u´smiechów, troch˛e trzepotania rz˛es, spontanicz-
ny na pozór całus czy dwa sprawi ˛
a, ˙ze bez wysiłku owinie go sobie dookoła pa-
luszka. T˛e kampani˛e mo˙ze przeprowadzi´c, kiedy tylko zechce. Lecz Polgara to
zupełnie inny problem. Przede wszystkim Ce’Nedr˛e zachwycała oszałamiaj ˛
aca
uroda tej kobiety. Polgara była bez skazy. Nawet biały kosmyk w´sród czarnych
jak noc włosów nie był wła´sciwie defektem, a raczej rodzajem wyró˙znienia, oso-
bistym znakiem. Ale najbardziej niepokoiły ksi˛e˙zniczk˛e oczy Polgary. Zale˙znie
od nastroju, ich barwa zmieniała si˛e od szaro´sci do gł˛ebokiego, bardzo gł˛ebokie-
go bł˛ekitu. I dostrzegały wszystko. ˙
Zadne oszustwo nie było mo˙zliwe wobec tego
spokojnego, chłodnego spojrzenia. Za ka˙zdym razem, kiedy Ce’Nedra patrzyła
w te oczy, miała wra˙zenie, ˙ze słyszy brz˛ek ła´ncuchów.
Zdecydowanie musiała zdoby´c jej przyja´z´n.
— Lady Polgaro — odezwała si˛e pewnego ranka. Siedziały na pokładzie. Pa-
ruj ˛
aca, szarozielona d˙zungla przesuwała si˛e z obu stron, a spoceni marynarze wio-
słowali z wysiłkiem.
— Tak, kochanie? — Polgara uniosła głow˛e znad tuniki Gariona, do której
przyszywała guzik. Miała na sobie bladoniebiesk ˛
a sukni˛e, z powodu upału roz-
pi˛et ˛
a pod szyj ˛
a.
— Czym jest magia? Zawsze mi powtarzali, ˙ze takie rzeczy nie istniej ˛
a. —
Ce’Nedra uznała, ˙ze to dobry pocz ˛
atek rozmowy.
— Tolnedra´nska edukacja jest nieco jednostronna — u´smiechn˛eła si˛e Polgara.
— Czy to jaka´s sztuczka? — nie ust˛epowała Ce’Nedra. — To znaczy tak jak
wtedy, gdy kto´s pokazuje co´s ludziom jedn ˛
a r˛ek ˛
a, a drug ˛
a zabiera co´s innego?
Bawiła si˛e rzemykiem sandała.
20
— Nie, moja droga. To zupełnie nie to.
— A jak wiele mo˙zna dokona´c z jej pomoc ˛
a?
— Nigdy nie badali´smy takich ogranicze´n. — Polgara nie wypuszczała
igły. — Kiedy trzeba co´s zrobi´c, robimy to. Nie martwimy si˛e na zapas, czy
potrafimy. Chocia˙z ró˙znym ludziom lepiej si˛e udaj ˛
a ró˙zne rzeczy. To troch˛e jak
z tym, ˙ze jedni m˛e˙zczy´zni maj ˛
a zdolno´sci do stolarki, a inni do murarstwa.
— Garion jest czarodziejem, prawda? Co potrafi? — Dlaczego wła´sciwie o to
spytała?
— Zastanawiałam si˛e, do czego zmierzasz. — Polgara spojrzała przenikliwie.
Ce’Nedra zarumieniła si˛e lekko.
— Przesta´n gry´z´c włosy, moja droga — upomniała j ˛
a Polgara. — Porozszcze-
piasz ko´nce.
Ce’Nedra szybko wyj˛eła kosmyk z ust.
— Nie jeste´smy pewni, jak wiele potrafi Garion — mówiła dalej Polgara. —
Chyba jeszcze za wcze´snie, by to rozstrzygn ˛
a´c. Wydaje si˛e, ˙ze ma talent. Z pew-
no´sci ˛
a za ka˙zdym razem, kiedy czego´s próbuje, robi mnóstwo hałasu. To niezły
wska´znik jego mo˙zliwo´sci.
— Zapewne wi˛ec b˛edzie pot˛e˙znym czarodziejem. — Lekki u´smiech prze-
mkn ˛
ał po wargach kobiety.
— Zapewne — przyznała. — Zakładaj ˛
ac naturalnie, ˙ze nauczy si˛e nad sob ˛
a
panowa´c.
— No tak — oznajmiła Ce’Nedra. — B˛edziemy musiały nauczy´c go opano-
wania.
Polgara przygl ˛
adała jej si˛e przez moment i nagle wybuchn˛eła ´smiechem.
Ce’Nedra poczuła lekkie zakłopotanie, ale te˙z si˛e roze´smiała.
Stoj ˛
acy niedaleko Garion obejrzał si˛e.
— Co´s zabawnego? — spytał.
— Nie zrozumiesz tego, skarbie — odparła Polgara.
Zrobił obra˙zon ˛
a min˛e i odszedł, sztywno wyprostowany i ponury.
Ce’Nedra i Polgara roze´smiały si˛e znowu.
Okr˛et kapitana Greldika dotarł w ko´ncu do miejsca, gdzie skały i szybki pr ˛
ad
uniemo˙zliwiały dalsz ˛
a ˙zeglug˛e. Przycumowali do wielkiego drzewa na północ-
nym brzegu i grupa w˛edrowców przygotowała si˛e do zej´scia na l ˛
ad. Barak w kol-
czudze stał spocony obok swego przyjaciela Greldika i obserwował, jak Hettar
dogl ˛
ada wyładunku koni.
— Gdyby´s spotkał gdzie´s moj ˛
a ˙zon˛e, przeka˙z jej pozdrowienia — poprosił.
Greldik skin ˛
ał głow ˛
a.
— W czasie najbli˙zszej zimy odwiedz˛e pewnie okolice Trellheimu.
— Nie musisz wspomina´c, ˙ze wiem o tej ci ˛
a˙zy. Zapewne chce zrobi´c mi nie-
spodziank˛e po powrocie. Nie zamierzam psu´c jej zabawy.
Greldik był troch˛e zdziwiony.
21
— My´slałem, Baraku, ˙ze lubisz jej psu´c zabaw˛e.
— Chyba ju˙z czas, ˙zeby´smy z Merel zawarli pokój. Ta nasza mała wojna by-
ła zabawna, kiedy oboje byli´smy młodzi, ale teraz pora j ˛
a chyba zako´nczy´c. . .
cho´cby tylko dla dobra dzieci.
Belgarath wyszedł na pokład i doł ˛
aczył do dwóch brodatych Chereków.
— Pły´n do Val Alorn — polecił kapitanowi Greldikowi. — Powiesz Anhe-
gowi, gdzie jeste´smy i co robimy. Niech przeka˙ze wie´sci pozostałym. Powiedz
mu, ˙ze absolutnie zakazuj˛e przyst˛epowania w tej chwili do wojny z Angarakami.
Ctuchik ma Klejnot w Rak Cthol, a je´sli wybuchnie wojna, Taur Urgas zablokuje
granice Cthol Murgos. I bez tego b˛edziemy mieli do´s´c kłopotów.
— Powiem mu — obiecywał z pow ˛
atpiewaniem Greldik. — Ale to mu si˛e nie
spodoba.
— Nie musi — odparł bez ogródek Belgarath. — Ma tylko zrobi´c, co mówi˛e.
Stoj ˛
aca w pobli˙zu Ce’Nedra była troch˛e zaszokowana słysz ˛
ac, jak ten obdar-
ty starzec wydaje tak stanowcze rozkazy. Jak mo˙ze przemawia´c w ten sposób do
suwerennych władców? A mo˙ze Garion, jako czarodziej, pewnego dnia uzyska
taki sam posłuch? Obejrzała si˛e na młodego człowieka — w tej chwili poma-
gał kowalowi Durnikowi uspokoi´c przestraszonego konia. Nie wygl ˛
adał na kogo´s
z autorytetem, uznała. ´Sci ˛
agn˛eła wargi. Mo˙ze jaka´s szata by pomogła, pomy´sla-
ła. . . I jeszcze magiczna ksi˛ega w r˛eku. I przynajmniej szcz ˛
atki brody. Przymkn˛eła
oczy, wyobra˙zaj ˛
ac go sobie tak odzianego, brodatego i z ksi˛eg ˛
a.
Garion najwyra´zniej poczuł na sobie jej wzrok i spojrzał na Ce’Nedr˛e pytaj ˛
a-
co. Był taki. . . zwyczajny. Wizerunek prostego, skromnego chłopca w strojnych
szatach, jakie dla niego wymy´sliła, nagle wydał si˛e dziewczynie tak zabawny, ˙ze
parskn˛eła ´smiechem. Garion zarumienił si˛e i ura˙zony odwrócił do niej plecami.
Poniewa˙z katarakty Rzeki W˛e˙za praktycznie uniemo˙zliwiały dalsz ˛
a nawiga-
cj˛e w gór˛e rzeki, szlak prowadz ˛
acy na wzgórza był tu do´s´c szeroki. Dowodził,
˙ze wi˛ekszo´s´c podró˙znych w tym wła´snie miejscu wchodziła na l ˛
ad. W blasku
porannego sło´nca wyjechali z doliny. Szybko zostawili za sob ˛
a spl ˛
atan ˛
a ro´slin-
no´s´c i zagł˛ebili si˛e w las, bardziej odpowiadaj ˛
acy gustom Ce’Nedry. Na szczycie
pierwszego wzniesienia poczuli nawet lekki wietrzyk, który zdmuchn ˛
ał duszny
upał i fetor gnij ˛
acych bagien Nyissy. Nastrój Ce’Nedry poprawił si˛e od razu. Roz-
wa˙zyła towarzystwo ksi˛ecia Kheldara, ale drzemał akurat, zreszt ˛
a bała si˛e troch˛e
tego Drasanina ze szpiczastym nosem. Natychmiast zrozumiała, ˙ze ten cyniczny,
błyskotliwy m˛e˙zczyzna czyta w niej jak w otwartej ksi˛edze, a to wcale jej si˛e nie
podobało. Zamiast tego przejechała wzdłu˙z kolumny do barona Mandorallena,
który prowadził. Po cz˛e´sci chciała odsun ˛
a´c si˛e jak najdalej od paruj ˛
acej rzeki, ale
prawdziwy powód był inny. Pomy´slała, ˙ze to doskonała sposobno´s´c, by wypyta´c
arendzkiego szlachcica o sprawy, które j ˛
a interesowały.
22
— Wasza wysoko´s´c — powitał j ˛
a z szacunkiem zbrojny rycerz, kiedy zrówna-
ła si˛e z jego pot˛e˙znym wierzchowcem. — Azali uwa˙zasz to za rozs ˛
adne, by w taki
sposób nara˙za´c si˛e na gro´zb˛e jazdy z przedni ˛
a stra˙z ˛
a?
— Któ˙z byłby tak głupi, by porywa´c si˛e na najdzielniejszego z rycerzy ´swia-
ta? — odpowiedziała z doskonale niewinn ˛
a min ˛
a.
Baron westchn ˛
ał, a na jego twarzy pojawił si˛e wyraz pełen melancholii.
— I sk ˛
ad to smutne westchnienie, panie rycerzu?
— Nie ma to znaczenia, wasza wysoko´s´c — odparł.
Przez chwil˛e jechali w milczeniu przez cie´n nakrapiany c˛etkami słonecznego
blasku. Owady brz˛eczały w powietrzu, a małe stworzonka biegały z szelestem
w krzakach po obu stronach drogi.
— Powiedz mi — odezwała si˛e wreszcie ksi˛e˙zniczka. — Czy dawno znasz
Belgaratha?
— Całe swe ˙zycie, wasza wysoko´s´c.
— Czy bardzo jest powa˙zany w Arendii?
— Powa˙zany? ´Swi ˛
atobliwy Belgarath jest najwi˛ekszym ze wszystkich ludzi
´swiata. Z pewno´sci ˛
a wiesz o tym, ksi˛e˙zniczko.
— Jestem Tolnedrank ˛
a, baronie — przypomniała. — Nasza wiedza o cza-
rodziejach jest do´s´c ograniczona. Czy Arend nazwałby Belgaratha człowiekiem
szlachetnie urodzonym?
Mandorallen roze´smiał si˛e.
— Wasza wysoko´s´c, narodziny ´swi ˛
atobliwego Belgaratha zagin˛eły w tak od-
ległych mrokach staro˙zytno´sci, ˙ze twoje pytanie przestało mie´c znaczenie.
Ce’Nedra zmarszczyła czoło. Niezbyt lubiła, kiedy kto´s si˛e z niej wy´smiewał.
— Jest czy nie jest szlachcicem? — nie ust˛epowała.
— Jest Belgarathem — odparł Mandorallen, jakby to wyja´sniało wszystko. —
Istniej ˛
a setki baronów, dziesi ˛
atki hrabiów, lordów bez liku, ale jest tylko jeden
Belgarath. Wszyscy ludzie mu ust˛epuj ˛
a.
U´smiechn˛eła si˛e promiennie.
— A lady Polgara?
Mandorallen zamrugał i Ce’Nedra zrozumiała, ˙ze pyta odrobin˛e za szybko.
— Lady Polgara szanowana jest ponad wszystkie kobiety — odparł nieco
zdziwiony. — Wasza wysoko´s´c, gdyby´s pozna´c mi dała kierunek, ku jakiemu
zmierzaj ˛
a twe pytania, mógłbym udzieli´c ci odpowiedzi bardziej zadowalaj ˛
acych.
Za´smiała si˛e.
— Drogi baronie, to nic wa˙znego ani istotnego. . . Jedynie zwykła ciekawo´s´c,
sposób zabicia czasu po drodze.
Po chwili przykłusował kowal Durnik. Podkowy jego srokacza stukały gło´sno
na ubitym trakcie.
— Pani Pol chce, ˙zeby´scie chwil˛e zaczekali — oznajmił.
— Co´s si˛e stało? — spytała niespokojnie Ce’Nedra.
23
— Nie. Niedaleko traktu zauwa˙zyła jaki´s znany jej krzaczek. Chce zebra´c
li´scie. . . maj ˛
a chyba jakie´s lecznicze własno´sci. Mówi, ˙ze jest bardzo rzadki i ro-
´snie tylko w niektórych cz˛e´sciach Nyissy. — Prosta, szczera twarz kowala wyra-
˙zała gł˛eboki szacunek, jak zawsze, gdy mówił o Polgarze. Ce’Nedra miała pewne
podejrzenia co do uczu´c Durnika, ale trzymała je dla siebie. — Aha. . . — dodał
jeszcze. — Kazała was ostrzec przed tym krzakiem. Mog ˛
a si˛e trafi´c nast˛epne. Ma
około stopy wysoko´sci, bardzo błyszcz ˛
ace zielone li´scie i małe fioletowe kwiatki.
Jest ´smiertelnie truj ˛
acy. . . nawet przy dotkni˛eciu.
— Nie zamierzamy zje˙zd˙za´c ze szlaku, cny Durniku — uspokoił go Mando-
rallen. — Czeka´c b˛edziemy, a˙z dama da nam pozwolenie, by dalej pod ˛
a˙zy´c.
Durnik kiwn ˛
ał głow ˛
a i odjechał z powrotem.
Ce’Nedra i Mandorallen przeprowadzili konie w cie´n rozło˙zystego drzewa
i czekali.
— A co Arendowie my´sl ˛
a o Garionie? — zapytała nagle ksi˛e˙zniczka.
— Garion to dobry chłopiec — odparł Mandorallen, lekko zaskoczony.
— Ale nie szlachcic — podpowiedziała.
— Wasza wysoko´s´c — odparł dyplomatycznie Mandorallen. — Edukacja twa,
jak s ˛
adz˛e, sprowadziła ci˛e na manowce. Garion pochodzi z rodu Belgaratha i Po-
lgary. Nie ma wprawdzie tytułu, jaki ty i ja oboje posiadamy, lecz krew jego naj-
szlachetniejsza jest na ´swiecie. Bez wahania ust ˛
apiłbym mu pierwsze´nstwa przed
sob ˛
a, gdyby tylko poprosił, czego wszak˙ze nie uczyni, skromnym chłopi˛eciem b˛e-
d ˛
ac. Podczas wizyty naszej na dworze króla Korodullina, młoda hrabianka ´scigała
go z uporem niezwykłym, by przez mał˙ze´nstwo podwy˙zszy´c stan swój i presti˙z.
— Doprawdy? — w głosie Ce’Nedry zabrzmiały gro´zne tony.
— Chciała go skłoni´c do zar˛eczyn i cz˛esto udawało si˛e jej pochwyci´c Gariona
w pułapk˛e ˙zarcikami i najsłodsz ˛
a konwersacj ˛
a.
— Pi˛ekna hrabianka?
— Jedna z wielkich pi˛ekno´sci królestwa.
— Rozumiem. — Głos Ce’Nedry był jak lód.
— Czy˙zbym uraził wasz ˛
a wysoko´s´c?
— Niewa˙zne.
Mandorallen westchn ˛
ał po raz drugi.
— O co znowu chodzi? — warkn˛eła.
— Dostrzegam, ˙ze wielkie s ˛
a moje wady.
— Podobno jeste´s człowiekiem doskonałym. — Natychmiast po˙załowała tych
słów.
— Nie, wasza wysoko´s´c. Jestem ska˙zony ponad twoje wyobra˙zenie.
— Mo˙ze troch˛e mało dyplomatyczny, ale to niewielka wada. . . u Arenda.
— Tchórzostwo ni ˛
a jest, wasza wysoko´s´c.
Roze´smiała si˛e z tego pomysłu.
— Tchórzostwo? Ty?
24
— Odkryłem w sobie t˛e skaz˛e — potwierdził.
— Nie b ˛
ad´z ´smieszny — skarciła go. — Je´sli ju˙z, twoje wady prowadz ˛
a
w przeciwnym kierunku.
— Trudno da´c temu wiar˛e, wiem o tym — odparł. — Zapewniam ci˛e jednak˙ze
ze wstydem gł˛ebokim, i˙z poczułem u´scisk l˛eku na sercu moim.
Ce’Nedr˛e zdumiało to ˙załosne wyznanie rycerza. Próbowała znale´z´c wła´sciw ˛
a
odpowied´z, kiedy nagle, o kilka s ˛
a˙zni od niej, rozległ si˛e gło´sny trzask i łoskot.
Przera˙zony ko´n w panice skoczył do ucieczki. Przez moment jedynie widziała
w g ˛
aszczu co´s wielkiego i płowego skacz ˛
acego na ni ˛
a z krzaków — wielkiego,
płowego i z ogromn ˛
a rozwart ˛
a paszcz ˛
a. Rozpaczliwie usiłowała jedn ˛
a r˛ek ˛
a przy-
trzyma´c si˛e siodła, a drug ˛
a opanowa´c przestraszonego wierzchowca. Jednak pa-
niczny bieg doprowadził zwierz˛e pod nisk ˛
a gał ˛
a´z, która bezceremonialnie zmiotła
Ce’Nedr˛e na drog˛e. Przetoczyła si˛e, stan˛eła na czworakach i zamarła, gdy zoba-
czyła besti˛e, która tak hała´sliwie wyskoczyła z ukrycia.
Od razu poznała, ˙ze lew nie jest stary. Mimo w pełni rozwini˛etego ciała, miał
tylko na wpół wyro´sni˛et ˛
a grzyw˛e. Wyra´znie dopiero dorastał i nie miał do´swiad-
czenia w łowach. Zaryczał rozczarowany patrz ˛
ac, jak uciekaj ˛
acy ko´n znika w od-
dali. Machn ˛
ał ogonem z boku na bok. Przez moment ksi˛e˙zniczka czuła rozba-
wienie: był taki młody, taki niezgrabny. . . Lecz rozbawienie natychmiast ust ˛
apiło
miejsca irytacji na niezr˛eczne młode zwierz˛e, którego win ˛
a był poni˙zaj ˛
acy upadek
z siodła. Podniosła si˛e, otrzepała kolana i spojrzała na lwa surowo.
— Szuu! — zawołała, wykonuj ˛
ac stanowczy gest. W ko´ncu była ksi˛e˙zniczk ˛
a,
a on tylko lwem. Bardzo młodym i głupim lwem.
˙
Zółte oczy spojrzały na ni ˛
a i zw˛eziły si˛e lekko. Ogon znieruchomiał. Potem
młody lew szeroko otworzył oczy, jakby w straszliwym skupieniu; przyczaił si˛e,
opuszczaj ˛
ac brzuch niemal do ziemi. Uniósł górn ˛
a warg˛e i odsłonił bardzo długie,
˙zółte z˛eby. Wolno post ˛
apił o krok w jej stron˛e, delikatnie stawiaj ˛
ac wielkie łapy.
— Nie o´smielisz si˛e — oznajmiła mu oburzona.
— Nie ruszaj si˛e, wasza wysoko´s´c — ostrzegł j ˛
a Mandorallen ´smiertelnie spo-
kojnym głosem. K ˛
atem oka widziała, jak zsuwa si˛e z siodła. Lew spojrzał na niego
niech˛etnie.
Ostro˙znie, krok po kroku, Mandorallen pokonywał dziel ˛
ac ˛
a ich przestrze´n, a˙z
zasłonił sob ˛
a Ce’Nedr˛e. Lew obserwował go uwa˙znie, jakby nie rozumiał, do cze-
go rycerz zmierza. Potem było ju˙z za pó´zno. Oczy kota pozbawianego kolejnego
posiłku zaszły mgiełk ˛
a w´sciekło´sci. Mandorallen bardzo powoli wyj ˛
ał miecz, lecz
ku zdumieniu Ce’Nedry, podał go jej r˛ekoje´sci ˛
a do przodu.
— Aby´s miała si˛e czym broni´c, gdybym nie zdołał go powstrzyma´c — wyja-
´snił.
Ce’Nedra niepewnie uj˛eła ci˛e˙zk ˛
a r˛ekoje´s´c. Kiedy Mandorallen wypu´scił klin-
g˛e, ostrze natychmiast opadło na ziemi˛e. Mimo wysiłków, Ce’Nedra nie potrafiła
nawet podnie´s´c ci˛e˙zkiego or˛e˙za.
25
Lew warkn ˛
ał i opadł jeszcze ni˙zej. Ogon chlastał w´sciekle po bokach, potem
wyprostował si˛e nagle.
— Uwa˙zaj, Mandorallenie! — wrzasn˛eła ksi˛e˙zniczka, wci ˛
a˙z walcz ˛
ac z mie-
czem.
Lew skoczył.
Mandorallen rozło˙zył szeroko okryte zbroj ˛
a ramiona i post ˛
apił naprzód, na
spotkanie wielkiego kota. Zderzyli si˛e z grzmi ˛
acym hukiem. Rycerz obj ˛
ał r˛ekami
tułów zwierz˛ecia. Lew oparł pot˛e˙zne łapy na ramionach Mandorallena; pazury
z ogłuszaj ˛
acym zgrzytem orały stal zbroi. Z˛eby gryzły hełm. Mandorallen zaciskał
swój ´smiertelny uchwyt.
Ce’Nedra usun˛eła si˛e z drogi, ci ˛
agn ˛
ac za sob ˛
a miecz. Szeroko otwieraj ˛
ac oczy,
patrzyła przera˙zona na straszliwe zmagania.
Ataki lwa stały si˛e bardziej rozpaczliwe; długie, gł˛ebokie bruzdy pojawiły
si˛e na zbroi, ramiona Mandorallena za´s zaciskały si˛e nieust˛epliwie. Ryk zmienił
si˛e w skowyt bólu. Lew wysilał si˛e ju˙z nie po to, by walczy´c lub zabi´c, ale by
uciec. Wił si˛e, wyrywał i próbował gry´z´c. Tylne łapy w´sciekle drapały opancerzo-
ny tułów przeciwnika. Skowyt był coraz bardziej piskliwy, coraz wi˛eksz ˛
a wyra˙zał
panik˛e.
Z nadludzkim wysiłkiem Mandorallen szarpn ˛
ał r˛ekami i Ce’Nedra wyra´znie
usłyszała obrzydliwy trzask p˛ekaj ˛
acych ko´sci. Z paszczy drapie˙znika chlusn˛eła
wielka fontanna krwi, ciało zadygotało jeszcze i łeb opadł ku ziemi. Mandorallen
rozlu´znił uchwyt i martwe cielsko bestii zsun˛eło si˛e u jego stóp.
Ksi˛e˙zniczka w oszołomieniu spogl ˛
adała na wspaniałego m˛e˙zczyzn˛e w zabry-
zganej krwi ˛
a, powgniatanej i podrapanej zbroi. Przed chwil ˛
a była ´swiadkiem cze-
go´s niemo˙zliwego: Mandorallen zabił lwa bez ˙zadnej broni prócz swych pot˛e˙z-
nych ramion. . . I to dla niej! Nie wiedz ˛
ac dokładnie czemu, pisn˛eła z zachwytu.
— Mandorallenie! — ´spiewała jego imi˛e. — Jeste´s moim rycerzem!
Wci ˛
a˙z zdyszany po walce, Mandorallen uniósł przyłbic˛e. Szeroko otwierał
bł˛ekitne oczy, jakby jej słowa uderzyły go ze straszliw ˛
a sił ˛
a. Opadł na kolana.
— Wasza wysoko´s´c — oznajmił zduszonym głosem. — Na ciało tej bestii
´slubuj˛e by´c rycerzem twym wiernym i szczerym, póki tchu w piersi stanie.
Gdzie´s w gł˛ebi umysłu Ce’Nedra wyra´znie usłyszała gł˛eboki d´zwi˛ek — od-
głos dwóch rzeczy, od pocz ˛
atku czasu przeznaczonych dla siebie, które si˛e wresz-
cie spotkały. Co´s — nie wiedziała dokładnie co, ale co´s bardzo wa˙znego — zda-
rzyło si˛e wła´snie na tej c˛etkowanej sło´ncem ł ˛
ace.
I wtedy Barak, pot˛e˙zny i dumny, nadjechał galopem, z Hettarem u boku i resz-
t ˛
a grupy tu˙z za sob ˛
a.
— Co si˛e stało? — zapytał, zeskakuj ˛
ac z konia. Ce’Nedra odczekała, a˙z wszy-
scy podjad ˛
a. Dopiero wtedy oznajmiła:
— Lew mnie zaatakował. — Starała si˛e mówi´c takim tonem, jakby podobne
rzeczy były czym´s całkiem zwyczajnym. — Mandorallen zabił go gołymi r˛ekami.
26
— W istocie nosiłem te oto, wasza wysoko´s´c — poprawił j ˛
a, i wci ˛
a˙z kl˛ecz ˛
ac
wzniósł pi˛e´s´c w pancernej r˛ekawicy.
— To najdzielniejszy czyn, jaki widziałam w ˙zyciu — nie przerywała
Ce’Nedra.
— Dlaczego kl˛eczysz? — Barak zwrócił si˛e do Mandorallena. — Jeste´s ran-
ny?
— Wła´snie uczyniłam sir Mandorallena moim rycerzem — o´swiadczyła
ksi˛e˙zniczka. — A on ukl ˛
akł jak nale˙zy, by odebra´c z mych r ˛
ak ten zaszczyt. —
K ˛
atem oka dostrzega, ˙ze Garion zsiada z konia. Był ponury jak chmura gradowa.
Ce’Nedra nie posiadała si˛e z rado´sci. Pochyliła si˛e i wycisn˛eła na czole Mando-
rallena siostrzany pocałunek. — Wsta´n, panie rycerzu — nakazała.
Mandorallen podniósł si˛e ze zgrzytem zbroi.
Ce’Nedra była wyj ˛
atkowo z siebie zadowolona.
Pozostała cz˛e´s´c dnia min˛eła bez wypadków. Przekroczyli niski ła´ncuch
wzgórz i zjechali w mał ˛
a dolink˛e, gdy sło´nce kryło si˛e ju˙z w murze chmur na za-
chodzie. Dolin ˛
a płyn ˛
ał strumie´n, roziskrzony i zimny, zatrzymali si˛e wi˛ec i rozbili
obóz. Mandorallen w swej nowej roli rycerza-protektora był w nale˙zytym stopniu
usłu˙zny, a Ce’Nedra przyjmowała to łaskawie. Od czasu do czasu dyskretnie zer-
kała na Gariona, by si˛e upewni´c, czy wszystko dostrzega.
Troch˛e pó´zniej, gdy Mandorallen odszedł, by zaj ˛
a´c si˛e koniem, a Garion za-
szył si˛e nad ˛
asany w jakim´s k ˛
acie, Ce’Nedra siedziała skromnie na omszałym pniu
i gratulowała sobie dokona´n dzisiejszego dnia.
— To okrutna zabawa, ksi˛e˙zniczko — rzekł ´smiało Durnik, który o kilka stóp
dalej układał drwa na ogie´n.
Ce’Nedra była zaskoczona. O ile mogła sobie przypomnie´c, Durnik ani razu
nie odezwał si˛e do niej wprost. Był wyra´znie zakłopotany w obecno´sci osoby
z królewskiego rodu i nawet starał si˛e jej unika´c. Teraz jednak patrzył Ce’Nedrze
prosto w oczy, a w jego głosie d´zwi˛eczała przygan ˛
a.
— Nie mam poj˛ecia, o czym mówisz — oznajmiła.
— My´sl˛e, ˙ze masz. — Jego prosta, uczciwa twarz była powa˙zna, a wzrok
nieruchomy.
Ce’Nedra spu´sciła głow˛e i powoli okryła si˛e rumie´ncem.
— Widziałem, jak bawi ˛
a si˛e dziewczyny na wsi — mówił dalej kowal. —
Nigdy nic dobrego z tego nie wynikło.
— Nikogo nie próbuj˛e skrzywdzi´c, Durniku. Przecie˙z mi˛edzy mn ˛
a a Mando-
rallenem niczego nie ma i oboje o tym wiemy.
— Garion nie wie.
— Garion? — powtórzyła zdumiona Ce’Nedra.
— Przecie˙z to o niego chodzi, prawda?
— Oczywi´scie, ˙ze nie — zapewniła ura˙zona.
Spojrzenie Durnika wyra˙zało gł˛ebokie niedowierzanie.
27
— Nic podobnego nie przyszło mi nawet do głowy — przekonywała go
Ce’Nedra. — To przecie˙z absurd.
— Doprawdy?
Ksi˛e˙zniczka załamała si˛e nagle.
— Jest taki uparty — poskar˙zyła si˛e. — Po prostu niczego nie chce robi´c tak,
jak powinien.
— To uczciwy chłopak. Nie wiem, kim jeszcze jest czy mo˙ze si˛e sta´c oprócz
tego. Ale wci ˛
a˙z pozostaje tym samym prostym, zwyczajnym chłopcem z farmy
Faldora. Nie zna reguł arystokracji. Nie b˛edzie ci˛e okłamywał ani ci schlebiał, ani
mówił rzeczy, których naprawd˛e nie czuje. S ˛
adz˛e, ˙ze wkrótce przydarzy mu si˛e
co´s bardzo wa˙znego. . . Nie wiem co, ale jestem pewien, ˙ze b˛edzie potrzebował
wszystkich swych sił i energii. Nie osłabiaj go t ˛
a dziecinad ˛
a.
— Och, Durniku. . . — westchn˛eła ci˛e˙zko. — I co ja mam robi´c?
— B ˛
ad´z szczera. Mów tylko to, co masz w sercu. Nie próbuj mówi´c jednego,
my´sl ˛
ac o drugim. To z nim nie skutkuje.
— Wiem. Dlatego to wszystko takie trudne. On był wychowany inaczej, a ja
inaczej. Nigdy si˛e nie pogodzimy.
Znowu westchn˛eła.
Durnik obdarzył j ˛
a delikatnym, ledwie dostrzegalnym u´smiechem.
— Nie jest a˙z tak ´zle, ksi˛e˙zniczko — zapewnił. — Z pocz ˛
atku b˛edziecie si˛e
cz˛esto kłóci´c. Jeste´s prawie tak uparta jak on, to wida´c. Urodzili´scie si˛e w ró˙znych
krajach, ale wewn ˛
atrz nie ró˙znicie si˛e tak bardzo. B˛edziecie krzycze´c na siebie
i wygra˙za´c palcami, ale z czasem to minie i zapomnicie nawet, czemu krzyczeli-
´scie. Znam kilka wspaniałych mał˙ze´nstw, które od tego wła´snie si˛e zacz˛eły.
— Mał˙ze´nstwo?!
— Przecie˙z o to ci chodzi, prawda?
Przygl ˛
adała mu si˛e z niedowierzaniem i nagle wybuchn˛eła ´smiechem.
— Drogi, kochany Durniku — powiedziała. — Ty zupełnie nic nie rozumiesz.
— Rozumiem to, co widz˛e — odparł. — A widz˛e młod ˛
a dziewczyn˛e, która
robi wszystko co mo˙zliwe, by usidli´c młodego chłopaka.
Ce’Nedra westchn˛eła.
— Zapewniam ci˛e, ˙ze to absolutnie wykluczone. Nawet gdybym czuła co´s
takiego. . . cho´c oczywi´scie nie czuj˛e.
— Nie, naturalnie, ˙ze nie. — Wygl ˛
adał na nieco rozbawionego.
— Kochany Durniku — powtórzyła. — Nie mog˛e sobie nawet pozwoli´c na
takie my´sli. Zapominasz, kim jestem.
— To niełatwe — odpowiedział. — Na ogół bardzo si˛e starasz, by wszyscy
dokładnie o tym pami˛etali.
— I nie wiesz, co to oznacza?
Zrobił zakłopotan ˛
a min˛e.
— Nie całkiem rozumiem.
28
— Jestem ksi˛e˙zniczk ˛
a, klejnotem Imperium. . . To znaczy, ˙ze jestem własno-
´sci ˛
a Imperium. Nie mam absolutnie nic do powiedzenia w sprawie mojego za-
m ˛
a˙zpój´scia. Decyzj˛e podejmie ojciec i Ława Doradców. Mój m ˛
a˙z b˛edzie pewnie
bogaty i bardzo pot˛e˙zny. . . zapewne o wiele starszy ode mnie. . . a nasze mał˙ze´n-
stwo powinno przyczyni´c si˛e do wzrostu znaczenia Imperium i rodu Borunów.
Przypuszczam, ˙ze nikt mnie nawet nie spyta o zdanie.
Durnik był oszołomiony.
— To oburzaj ˛
ace! — zaprotestował.
— Wła´sciwie nie. Moja rodzina ma prawo do ochrony swych interesów, a ja
jestem niezwykle cennym maj ˛
atkiem. — Westchn˛eła po raz kolejny, cichutko i ˙za-
ło´snie. — Chocia˙z miło by było. . . wiesz, gdybym mogła wybiera´c sama. Mo˙ze
nawet spojrzałabym na Gariona tak, jak ci si˛e wydaje, ˙ze spogl ˛
adam. Mimo ˙ze
jest zupełnie niemo˙zliwy. Ale w mojej sytuacji mo˙zemy zosta´c co najwy˙zej przy-
jaciółmi.
— Nie miałem poj˛ecia — przeprosił. Na jego zwyczajn ˛
a, szczer ˛
a twarz wy-
płyn ˛
ał wyraz melancholii.
— Nie bierz tego tak powa˙znie, Durniku — rzuciła lekko. — Zawsze wiedzia-
łam, ˙ze tak wła´snie by´c musi.
A jednak wielka, błyszcz ˛
aca łza zawisła w k ˛
aciku jej oka. Durnik niezgrabnie
poło˙zył jej na ramieniu swoj ˛
a stwardniał ˛
a dło´n. Sama nie wiedz ˛
ac czemu, zarzu-
ciła mu r˛ece na szyj˛e i zaszlochała.
— No ju˙z — powiedział, niepewnie klepi ˛
ac jej dr˙z ˛
ace ramiona. — Wszystko
b˛edzie dobrze.
Rozdział III
Tej nocy Garion nie mógł zasn ˛
a´c. Był wprawdzie młody i niedo´swiadczony,
ale niegłupi, a zachowanie ksi˛e˙zniczki Ce’Nedry nie pozostawiało w ˛
atpliwo´sci.
W ci ˛
agu długich miesi˛ecy, jakie min˛eły od dnia, gdy si˛e do nich przył ˛
aczyła, ob-
serwował, jak zmienia si˛e jej stosunek do niego. Teraz ł ˛
aczyła ich szczególnego
rodzaju przyja´z´n. Lubił j ˛
a i ona go lubiła. Do tego miejsca wszystko było w po-
rz ˛
adku. Dlaczego nie mogła zostawi´c tego w spokoju? Garion podejrzewał, ˙ze ma
to jaki´s zwi ˛
azek z działaniem kobiecego umysłu. Gdy tylko przyja´z´n przekraczała
pewien punkt — jak ˛
a´s niewyra´zn ˛
a i sekretn ˛
a granic˛e — kobiet˛e ogarniał natych-
miast nieopanowany p˛ed do komplikowania spraw.
Był niemal pewien, ˙ze ta całkiem oczywista gra z Mandorallenem została
wymierzona w niego. Zastanawiał si˛e, czy nie powinien uprzedzi´c rycerza, by
w przyszło´sci ustrzec go przed p˛ekni˛etym sercem. Te igraszki Ce’Nedry z uczu-
ciami m˛e˙zczyzny to co´s wi˛ecej ni˙z bezmy´slne okrucie´nstwo rozpieszczonego
dziecka. Trzeba ostrzec Mandorallena. Jego arendzka t˛epota mo˙ze sprawi´c, ˙ze
nie dostrze˙ze tego, co oczywiste.
A jednak Mandorallen naprawd˛e zabił dla niej lwa. Aktem tak niezwykłej
brawury mógł bez trudu zdoby´c płoch ˛
a ksi˛e˙zniczk˛e. A je´sli podziw i wdzi˛ecz-
no´s´c przeniosły j ˛
a ponad granic ˛
a zwykłego oczarowania? Ta mo˙zliwo´s´c przyszła
Garionowi na my´sl w mrocznej godzinie tu˙z przed ´switem i całkiem wykluczyła
dalszy sen. Rankiem wstał z zaczerwienionymi oczami, ponury, z wielk ˛
a trosk ˛
a
w duszy.
Ruszyli w´sród niebieskawych cieni poranka, a sko´sne promienie nowego sło´n-
ca błyszczały w´sród koron drzew. Garion jechał obok dziadka, szukaj ˛
ac pociesze-
nia w towarzystwie do´swiadczonego starca. Chodziło te˙z o co´s wi˛ecej. Ce’Nedra
niewinnie zaj˛eła w kolumnie miejsce obok cioci Pol, tu˙z przed nimi, i Garion
uznał, ˙ze powinien na ni ˛
a uwa˙za´c.
Pan Wilk milczał. Był gniewny, poirytowany i cz˛esto wsuwał palce pod opa-
trunek na r˛eku.
— Zostaw to, ojcze — powiedziała ciocia Pol, nie ogl ˛
adaj ˛
ac si˛e za siebie.
— To sw˛edzi.
— Sw˛edzi, bo si˛e goi. Nie drap.
30
Burkn ˛
ał co´s pod nosem.
— Jakim szlakiem zamierzasz dotrze´c do Doliny? — zapytała.
— Dookoła, przez Tol Rane — wyja´snił.
— Robi si˛e coraz chłodniej, ojcze — przypomniała. — Je´sli si˛e nie pospie-
szymy, trafimy na ´sniegi w górach.
— Wiem o tym, Pol. Wolałaby´s mo˙ze jecha´c prosto przez Maragor?
— Nie ˙zartuj.
— Czy Maragor naprawd˛e jest taki niebezpieczny? — wtr ˛
acił Garion.
Ksi˛e˙zniczka Ce’Nedra odwróciła si˛e w siodle i spojrzała na niego pogardliwie.
— Czy ty zupełnie niczego nie wiesz? — zapytała z niebotyczn ˛
a wy˙zszo´sci ˛
a.
Garion wyprostował si˛e. Niemal natychmiast przyszło mu na my´sl tuzin cel-
nych odpowiedzi.
Pan Wilk ostrzegawczo potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a.
— Daj spokój — mrukn ˛
ał. — Za wcze´snie, by zaczyna´c dyskusj˛e.
Garion zacisn ˛
ał z˛eby.
Jeszcze przez godzin˛e jechali w chłodzie poranka i nastrój Gariona z wolna
ulegał poprawie. I wtedy podjechał Hettar.
— Zbli˙zaj ˛
a si˛e je´zd´zcy — zameldował.
— Ilu? — zapytał szybko Wilk.
— Dziesi˛eciu, mo˙ze wi˛ecej. Jad ˛
a od zachodu.
— Mo˙ze to Tolnedranie.
— Sprawdz˛e — wtr ˛
aciła ciocia Pol. Uniosła głow˛e i na moment przymkn˛eła
oczy. — Nie — oznajmiła. — Nie Tolnedranie. Murgowie.
Hettar spojrzał martwym wzrokiem.
— B˛edziemy walczy´c? — zapytał z przera˙zaj ˛
acym entuzjazmem. Si˛egn ˛
ał dło-
ni ˛
a do szabli.
— Nie — odparł krótko Wilk. — Schowamy si˛e.
— Nie ma ich tak wielu.
— Nie szkodzi, Hettarze. Silku! — krzykn ˛
ał w stron˛e czoła kolumny. — Od
zachodu jad ˛
a ku nam Murgowie. Uprzed´z pozostałych i znajd´z jak ˛
a´s kryjówk˛e.
Silk skin ˛
ał głow ˛
a i pogalopował naprzód.
— S ˛
a z nimi Grolimowie? — Starzec zapytał cioci˛e Pol.
— Chyba nie. — Zmarszczyła czoło. — Jeden z nich ma dziwny umysł, ale
raczej nie jest Grolimem.
Silk wrócił po chwili.
— Po prawej stronie szlaku ro´snie g˛esty zagajnik — oznajmił. — Do´s´c du˙zy,
˙zeby si˛e w nim schowa´c.
— Spieszmy si˛e — odparł Wilk.
Zagajnik wyrastał trzydzie´sci s ˛
a˙zni od drogi, mi˛edzy wysokimi drzewami.
Wygl ˛
adał jak plama rozło˙zystych krzaków wypełniaj ˛
aca płytkie zagł˛ebienie.
Grunt był tam podmokły, a w ´srodku biło ´zródełko.
31
Silk zeskoczył z konia i krótkim mieczem ´sci ˛
ał jeden z krzaków tu˙z nad zie-
mi ˛
a.
— Ukryjcie si˛e tutaj — polecił. — Ja wróc˛e i usun˛e nasze ´slady.
Chwycił krzak i ruszył na drog˛e.
— Dopilnuj, ˙zeby konie nie hałasowały — zwrócił si˛e do Hettara Wilk.
Algar skin ˛
ał głow ˛
a, ale był wyra´znie rozczarowany.
Garion opadł na kolana i przez g˛este poszycie przecisn ˛
ał si˛e a˙z na brzeg zagaj-
nika. Pomi˛edzy niskimi, rozro´sni˛etymi pniami wygl ˛
adał na drog˛e, ukryty w´sród
pokrywaj ˛
acych grunt li´sci.
Silk wycofywał si˛e i ´sci˛etym krzakiem zmiatał li´scie i gał ˛
azki, zacieraj ˛
ac ´sla-
dy, jakie pozostawili mi˛edzy szlakiem a zagajnikiem. Posuwał si˛e szybko, ale
uwa˙zał, by całkowicie zamaskowa´c trop.
Garion usłyszał za sob ˛
a cichy trzask i szelest li´sci. Ce’Nedra podczołgała si˛e
i uło˙zyła tu˙z przy nim.
— Nie powinna´s podchodzi´c tak blisko brzegu zagajnika — pouczył j ˛
a szep-
tem.
— Ty te˙z nie — odparowała.
Dał spokój. Ksi˛e˙zniczka roztaczała ciepły, kwietny zapach; z jakiego´s powodu
budził w Garionie pewn ˛
a nerwowo´s´c.
— Jak my´slisz, czy s ˛
a jeszcze daleko? — szepn˛eła.
— Sk ˛
ad mam wiedzie´c?
— Przecie˙z jeste´s czarodziejem.
— Nie radz˛e sobie zbyt dobrze.
Silk sko´nczył zaciera´c ´slady i przez moment przygl ˛
adał si˛e uwa˙znie, spraw-
dzaj ˛
ac, czy nie przeoczył jakiego´s znaku. Potem zagł˛ebił si˛e w krzaki i przykucn ˛
ał
kilka s ˛
a˙zni od Gariona i Ce’Nedry.
— Lord Hettar chciał z nimi walczy´c — szepn˛eła dziewczyna.
— Hettar zawsze chce walczy´c, kiedy zobaczy Murgów.
— Dlaczego?
— Kiedy był jeszcze mały, zabili jego rodziców. Kazali mu na to patrze´c.
— To okropne — j˛ekn˛eła.
— Drogie dzieci — rzucił gniewnie Silk. — Je´sli nie macie nic przeciw temu,
próbuj˛e nasłuchiwa´c, czy ju˙z nadje˙zd˙zaj ˛
a.
Spoza szlaku, który niedawno opu´scili, dobiegł stukot kłusuj ˛
acych kopyt. Ga-
rion przylgn ˛
ał do ziemi i patrzył, wstrzymuj ˛
ac niemal oddech.
Zjawili si˛e Murgowie. Było ich około pi˛etnastu, w kolczugach i z bliznami na
policzkach, typowymi dla ludzi tej rasy. Jednak dowodził nimi człowiek w poła-
tanej i brudnej tunice, z szorstkimi, czarnymi włosami. Był nie ogolony, a jedno
oko patrzyło w inn ˛
a stron˛e ni˙z drugie. Garion poznał go.
Silk odetchn ˛
ał gł˛eboko i sykn ˛
ał przez z˛eby.
— Brill — mrukn ˛
ał.
32
— Kto to jest Brill? — zapytała szeptem Ce’Nedra.
— Pó´zniej ci wytłumacz˛e — odpowiedział Garion. — Cicho!
— Przesta´n mnie ucisza´c — rozgniewała si˛e.
Przerwali, gdy˙z Silk spojrzał na nich gro´znie.
Brill tłumaczył co´s Murgom nerwowo i mocno gestykulował. Potem uniósł
dłonie i rozczapierzonymi palcami machn ˛
ał do przodu, by zaakcentowa´c swe sło-
wa. Murgowie pokiwali głowami i oboj˛etnie rozstawili si˛e wzdłu˙z szlaku, twarza-
mi w stron˛e lasu i zagajnika, gdzie krył si˛e Garion i pozostali. Brill przejechał na
koniec szeregu.
— Miejcie oczy otwarte! — krzykn ˛
ał. — Naprzód!
Murgowie ruszyli st˛epa, rozgl ˛
adaj ˛
ac si˛e czujnie. Dwaj przejechali tak blisko,
˙ze chłopiec wyczuł zapach potu ich wierzchowców.
— Chyba mam ju˙z do´s´c tego człowieka — odezwał si˛e jeden z nich do dru-
giego.
— Nie okazywałbym tego — poradził drugi.
— Umiem słucha´c rozkazów — rzekł pierwszy. — Ale on zaczyna mnie ju˙z
irytowa´c. Chyba lepiej by wygl ˛
adał z no˙zem w plecach.
— To mu si˛e raczej nie spodoba i mo˙ze by´c trudne do wykonania.
— Mógłbym poczeka´c, a˙z za´snie.
— Nie widziałem jeszcze, ˙zeby spał.
— Ka˙zdy w ko´ncu zasypia, pr˛edzej czy pó´zniej.
— Rób, co chcesz. — Drugi Murgo wzruszył ramionami. — Ale na twoim
miejscu zachowałbym ostro˙zno´s´c. . . chyba ˙ze zrezygnowałe´s ju˙z z powrotu do
Rak Hagga.
Po chwili obaj znale´zli si˛e poza zasi˛egiem słuchu.
Silk nerwowo przygryzał paznokie´c. Oczy zw˛eziły mu si˛e w szparki, a twarz
o ostrych rysach wyra˙zała skupienie. Nagle zacz ˛
ał przeklina´c pod nosem.
— Co si˛e stało? — szepn ˛
ał Garion.
— Popełniłem bł ˛
ad — odparł zirytowany Silk. — Wracajmy do pozostałych.
Odwrócił si˛e i poczołgał mi˛edzy krzakami w stron˛e ´zródełka po´srodku zagaj-
nika.
Pan Wilk siedział na zwalonym pniu i z roztargnieniem drapał r˛ek˛e na tembla-
ku.
— I co? — spytał, podnosz ˛
ac głow˛e.
— Pi˛etnastu Murgów — odparł Silk. — I stary przyjaciel.
— To był Brill — uzupełnił Garion. — Wygl ˛
adało, jakby to on dowodził.
— Brill? — Zdumiony starzec otworzył szeroko oczy.
— Wydawał rozkazy, a Murgowie je wykonywali — wyja´snił Silk. — Nie
podobało im si˛e to, ale robili, co im kazał. Chyba si˛e go boj ˛
a. My´sl˛e, ˙ze Brill nie
jest zwyczajnym wynaj˛etym szpiegiem.
— Gdzie le˙zy Rak Hagga? — spytała Ce’Nedra. Wilk spojrzał na ni ˛
a ostro.
33
— Podsłuchali´smy rozmow˛e dwóch z nich — wyja´sniła. — Mówili, ˙ze s ˛
a
z Rak Hagga. My´slałam, ˙ze znam nazwy wszystkich miast w Cthol Murgos, ale
o tym nigdy nie słyszałam.
— Jeste´s pewna, ˙ze mówili o Rak Hagga? — spytał z naciskiem Wilk.
— Ja te˙z ich słyszałem — wtr ˛
acił Garion. — Tak wła´snie powiedzieli: Rak
Hagga.
Wilk powstał, nagle zas˛epiony.
— W takim razie musimy si˛e spieszy´c. Taur Urgas szykuje si˛e do wojny.
— Sk ˛
ad wiesz? — zdziwił si˛e Barak.
— Rak Hagga le˙zy tysi ˛
ace mil na południe od Rak Goska. Murgowie z połu-
dnia nigdy nie docieraj ˛
a do tej cz˛e´sci ´swiata, chyba ˙ze Taur Urgas chce wyruszy´c
na wojn˛e.
— Niech przychodz ˛
a. — Barak u´smiechn ˛
ał si˛e gro´znie.
— Je´sli ci to nie przeszkadza, wolałbym najpierw załatwi´c nasze sprawy. Mu-
sz˛e dotrze´c do Rak Cthol i nie chciałbym si˛e przeciska´c przez całe armie Mur-
gów. — Starzec gniewnie potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a. — O czym my´sli Taur Urgas? —
wybuchn ˛
ał. — Przecie˙z jeszcze nie pora.
Barak wzruszył ramionami.
— Na wojn˛e zawsze jest pora.
— Nie na t˛e wojn˛e. Zbyt wiele rzeczy musi si˛e najpierw wydarzy´c. Czy Ctu-
chik nie potrafi zatrzyma´c tego maniaka?
— Nieprzewidywalno´s´c to jeden z elementów niezwykłego uroku Taura Urga-
sa — zauwa˙zył sardonicznie Silk. — Sam nie wie, co zrobi nast˛epnego dnia.
— Azali znasz króla Murgów? — zainteresował si˛e Mandorallen.
— Spotkali´smy si˛e — przytakn ˛
ał Silk. — Nie przepadamy za sob ˛
a.
— Brill i jego Murgowie pewnie ju˙z odjechali — orzekł pan Wilk. — Ruszaj-
my. Przed nami długa droga, a czas zaczyna nas pogania´c.
Podszedł do swego konia.
Krótko przed zachodem sło´nca pokonali wysok ˛
a przeł˛ecz mi˛edzy dwoma
szczytami. Kilka mil za ni ˛
a zatrzymali si˛e na nocleg w niewielkiej kotlince.
— Uwa˙zaj na ogie´n, Durniku — ostrzegł kowala pan Wilk. — Murgowie z po-
łudnia maj ˛
a bystry wzrok i z wielu mil potrafi ˛
a dostrzec blask ogniska. Wolałbym
unikn ˛
a´c ich towarzystwa w ´srodku nocy.
Durnik rzeczowo skin ˛
ał głow ˛
a i wykopał gł˛ebsz ˛
a ni˙z zazwyczaj jam˛e.
Kiedy rozbijali obóz, Mandorallen usługiwał ksi˛e˙zniczce Ce’Nedrze, a Garion
przygl ˛
adał si˛e temu ponuro. Dotychczas protestował gor ˛
aco, gdy ciocia Pol nale-
gała, by słu˙zył Ce’Nedrze jako osobisty opiekun. Teraz jednak dziewczyna miała
swego rycerza, który spełniał jej zachcianki. Garion czuł si˛e tak, jakby kto´s zaj ˛
ał
nale˙zne mu miejsce.
— Musimy przyspieszy´c — poinformował Wilk, gdy sko´nczyli posiłek zło-
˙zony z chleba, bekonu i sera. — Trzeba przekroczy´c góry, zanim uderz ˛
a pierwsze
34
burze. Nie wolno dopu´sci´c, ˙zeby dop˛edził nas Brill i jego Murgowie. — Nog ˛
a
oczy´scił skrawek ziemi przed sob ˛
a, podniósł jaki´s patyk i zacz ˛
ał rysowa´c. — Je-
ste´smy tutaj — pokazał. — Maragor le˙zy prosto przed nami. Okr ˛
a˙zymy go od
zachodu, przejedziemy przez Tol Rane i ruszymy na północny wschód, do Doli-
ny.
— Czy nie lepiej byłoby skróci´c sobie drog˛e przez Maragor? — zaproponował
Mandorallen, spogl ˛
adaj ˛
ac na prowizoryczn ˛
a map˛e.
— Mo˙ze — zgodził si˛e starzec. — Ale nie zrobimy tego. Chyba ˙ze nie b˛edzie
innego wyj´scia. Maragor jest nawiedzony i je´sli to mo˙zliwe, lepiej go unika´c.
— Nie jeste´smy wszak dzie´cmi, by l˛eka´c si˛e niematerialnych cieni — o´swiad-
czył rycerz nieco ura˙zonym tonem.
— Nikt nie w ˛
atpi w twoj ˛
a odwag˛e, Mandorallenie — zapewniła go ciocia
Pol. — Ale duch Mary płacze w Maragorze. Lepiej mu si˛e nie nara˙za´c.
— Jak st ˛
ad daleko do Doliny Aldura? — zapytał Durnik.
— Siedemset pi˛e´cdziesi ˛
at mil — odparł Wilk. — Droga przez góry potrwa
przynajmniej miesi ˛
ac, nawet w najlepszych warunkach. A teraz trzeba si˛e troch˛e
przespa´c. Jutro czeka nas ci˛e˙zki dzie´n.
Rozdział IV
Nast˛epnego dnia wstali, gdy tylko pierwsza, blada zapowied´z ´swiatła pojawiła
si˛e nad wschodnim horyzontem. Ziemi˛e pokrył srebrzysty szron, a brzegi płyn ˛
a-
cego kotlin ˛
a strumyka skuła cieniutka warstwa lodu. Ce’Nedra, która poszła umy´c
twarz, podniosła cienk ˛
a jak li´s´c płytk˛e.
— W górach jest o wiele chłodniej — oznajmił Garion, zapinaj ˛
ac pas z mie-
czem.
— Zauwa˙zyłam — odparła wynio´sle.
— Zreszt ˛
a niewa˙zne — rzucił krótko i odszedł, burcz ˛
ac co´s pod nosem.
Równym kłusem zje˙zd˙zali z gór w jasnym ´swietle poranka. Min˛eli stercz ˛
ac ˛
a
skał˛e i zobaczyli przed sob ˛
a rozległ ˛
a równin˛e, która niegdy´s była Maragorem,
Krain ˛
a Maragów. Ł ˛
aki pokrywała poszarzała jesienna trawa, a w sło´ncu skrzyły
si˛e strumienie i jeziora. W oddali sterczały male´nkie z tej odległo´sci ruiny.
Garion zauwa˙zył, ˙ze ksi˛e˙zniczka Ce’Nedra odwraca głow˛e, nie chc ˛
ac nawet
popatrzy´c w tamt ˛
a stron˛e.
Niedaleko, na zboczu, kilka prostych chat i namiotów wyrastało w stromym
w ˛
awozie, gdzie spieniony potok przecinał skały i ˙zwir. Ubite drogi i ´scie˙zki w˛e-
drowały zygzakami po stokach. Kilkunastu obszarpanych m˛e˙zczyzn bez entuzja-
zmu rozkopywało brzeg kilofami i motykami, a woda poni˙zej ubogiej osady na-
bierała m˛etnej, brudno˙zółtej barwy.
— Miasteczko? — zdziwił si˛e Durnik. — Tutaj?
— Nie całkiem miasteczko — odparł Wilk. — Ludzie z tej osady przepłukuj ˛
a
˙zwir i rozkopuj ˛
a brzegi potoku, szukaj ˛
ac złota.
— Jest tu złoto? — Oczy Silka błysn˛eły.
— Troch˛e. Za mało, by opłacało si˛e go szuka´c.
— Wi˛ec dlaczego to robi ˛
a?
— Kto wie? — Wilk wzruszył ramionami.
Mandorallen i Barak wyjechali na czoło i ruszyli kamienistym traktem w stro-
n˛e osady. Kiedy si˛e zbli˙zyli, z chaty wyszło im naprzeciw dwóch m˛e˙zczyzn z za-
rdzewiałymi mieczami w dłoniach. Jeden, chudy i nie ogolony, miał na sobie
brudn ˛
a tolnedra´nsk ˛
a kamizel˛e. Drugi, wy˙zszy i ci˛e˙zszy, nosił obszarpan ˛
a tunik˛e
arendzkiego chłopa.
36
— Sta´c! — krzykn ˛
ał Tolnedranin. — Nie wpuszczamy zbrojnych, póki si˛e nie
dowiemy, czego tu chc ˛
a.
— Blokujesz szlak, przyjacielu — upomniał go Barak. — To ci mo˙ze zaszko-
dzi´c.
— Wystarczy, ˙ze krzykn˛e, a zjawi si˛e tu pi˛e´cdziesi˛eciu uzbrojonych ludzi —
ostrzegł Tolnedranin.
— Nie b ˛
ad´z idiot ˛
a, Reldo — wtr ˛
acił pot˛e˙zny Arend. — Ten okryty stal ˛
a to
rycerz Mimbratów. Na całej górze nie ma tylu ludzi, ˙zeby go powstrzyma´c, je-
´sli zechce t˛edy przejecha´c. — Spojrzał czujnie na Mandorallena. — Jakie macie
zamiary, panie rycerzu? — zapytał z szacunkiem.
— Pod ˛
a˙zamy tylko tym szlakiem — wyja´snił Mandorallen. — Nie jeste´smy
ciekawi twej osady.
— Mnie to wystarczy — burkn ˛
ał z satysfakcj ˛
a Arend. — Pozwól im przeje-
cha´c, Reldo. — Wsun ˛
ał miecz za powróz, słu˙z ˛
acy mu jako pasek.
— A je´sli kłamie? — zaprotestował Reldo. — Je´sli chc ˛
a wykra´s´c nasze złoto?
— Jakie złoto, durniu? — spytał Arend pogardliwie. — W całym obozie nie
ma tyle złota, ˙zeby nim wypełni´c naparstek. A rycerze Mimbratów nie kłami ˛
a.
Je´sli chcesz z nim walczy´c, prosz˛e uprzejmie. Zbierzemy potem to, co z ciebie
zostanie, i zakopiemy w jakiej´s dziurze.
— Masz wredny j˛ezyk, Berigu — zauwa˙zył ponuro Reldo.
— I co masz zamiar z tym zrobi´c?
Tolnedranin spojrzał z w´sciekło´sci ˛
a, odwrócił si˛e i odszedł, miel ˛
ac w ustach
przekle´nstwa.
Berig za´smiał si˛e chrapliwie.
— Jed´zcie zatem, panie rycerzu — zwrócił si˛e do Mandorallena. — Reldo jest
mocny tylko w g˛ebie. Nie musicie martwi´c si˛e o niego.
Mandorallen ruszył przed siebie.
— Daleko zaw˛edrowałe´s od domu, przyjacielu — zauwa˙zył.
Berig wzruszył ramionami.
— Nic nie zatrzymywało mnie w Arendii, a w dodatku nast ˛
apiło drobne nie-
porozumienie z moim panem. Poszło o ´swini˛e. Kiedy zacz ˛
ał mówi´c o wieszaniu,
pomy´slałem, ˙ze lepiej spróbuj˛e szcz˛e´scia w innym kraju.
— Bardzo rozs ˛
adna decyzja — roze´smiał si˛e Barak.
Berig mrugn ˛
ał do niego.
— Trakt biegnie w dół, do potoku — poinformował. — Potem w gór˛e po
drugiej stronie, za tymi szałasami. Mieszkaj ˛
a tam Nadrakowie, ale tylko Tarlek
mógłby sprawia´c kłopoty. Tyle ˙ze upił si˛e w nocy i teraz pewnie to odsypia.
Z którego´s namiotu wynurzył si˛e m˛e˙zczyzna o pustym wzroku, odziany po
sendarsku. Nagle uniósł głow˛e i zawył jak pies, Berig rzucił w niego kamieniem.
Sendar odskoczył ze skowytem i ukrył si˛e za szop ˛
a.
37
— Pewnego dnia wy´swiadcz˛e mu przysług˛e i pchn˛e go no˙zem — mrukn ˛
ał
ponuro Berig. — Całymi nocami wyje do ksi˛e˙zyca.
— Co mu si˛e stało? — zaciekawił si˛e Barak.
— Zwariował. — Berig wzruszył ramionami. — My´slał, ˙ze zd ˛
a˙zy przemkn ˛
a´c
do Maragoru i znale´z´c troch˛e złota, zanim dopadn ˛
a go duchy. Pomylił si˛e.
— I co z nim zrobiły? — Durnik szeroko otworzył oczy.
— Tego nikt nie wie — odparł Berig. — Od czasu do czasu kto´s tu si˛e upija
albo chciwo´s´c go ogarnia, i uwa˙za, ˙ze jemu wła´snie si˛e uda. To na nic. Nawet je´sli
duchy go nie pochwyc ˛
a. . . Kto tylko wraca, tego natychmiast obrabiaj ˛
a przyjacie-
le. Nikomu nie udało si˛e zatrzyma´c wyniesionego złota, wi˛ec po co si˛e m˛eczy´c?
— Macie tu czaruj ˛
ace towarzystwo — zauwa˙zył drwi ˛
aco Silk.
— Mnie odpowiada — roze´smiał si˛e Berig. — Lepiej tutaj, ni˙z na drzewie
w sadzie mojego pana w Arendii. — Poskrobał si˛e pod pach ˛
a. — Chyba lepiej
wezm˛e si˛e do kopania — westchn ˛
ał. — Powodzenia.
Odwrócił si˛e i ruszył w stron˛e namiotów.
— Jed´zmy st ˛
ad — rzucił niegło´sno Wilk. — Kiedy dzie´n mija, w takich miej-
scach cz˛esto wybuchaj ˛
a awantury.
— Mam wra˙zenie, ˙ze dobrze znasz takie obozy, ojcze — zauwa˙zyła ciocia
Pol.
— Łatwo si˛e w nich ukry´c — odparł. — Nikt nie zadaje pyta´n. A raz czy dwa
w ˙zyciu potrzebowałem dobrej kryjówki.
— Zastanawiam si˛e czemu. . .
Ruszyli zakurzon ˛
a drog ˛
a w stron˛e potoku, pomi˛edzy zbitymi napr˛edce chata-
mi i połatanymi namiotami.
— Stójcie! — zawołał kto´s. Obdarty Drasanin biegł za nimi, wymachuj ˛
ac nie-
wielk ˛
a skórzan ˛
a sakiewk ˛
a. — Dlaczego nie zaczekali´scie? — wysapał.
— Czego chcesz? — zapytał Silk.
— Dam wam półtorej uncji czystego złota za dziewczyn˛e — Drasanin mach-
n ˛
ał sakiewk ˛
a.
Mandorallen pobladł; si˛egn ˛
ał do r˛ekoje´sci miecza.
— Mo˙ze mnie pozwolisz załatwi´c t˛e spraw˛e, Mandorallenie? — zapropono-
wał Silk, zwinnie zsuwaj ˛
ac si˛e na ziemi˛e.
Twarz Ce’Nedry najpierw wyra˙zała zdumienie, potem w´sciekło´s´c. Była ju˙z
bliska wybuchu, gdy Garion uspokajaj ˛
aco poło˙zył dło´n na jej ramieniu.
— Patrz — rzucił cicho.
— Jak on ´smie. . .
— Cicho. Patrz. Silk si˛e tym zajmie.
— N˛edzna oferta — o´swiadczył Silk. Jego palce poruszyły si˛e jakby od nie-
chcenia.
— Jest jeszcze młoda — zauwa˙zył Drasanin. — Na pewno brakuje jej do-
´swiadczenia. Który z was jest wła´scicielem?
38
— Dojdziemy do tego za moment — odparł Silk. — Jestem pewien, ˙ze mo˙zesz
zaproponowa´c lepsz ˛
a cen˛e.
— To wszystko co mam — stwierdził z ˙zalem obdartus, przebieraj ˛
ac palca-
mi. — A nie chc˛e wchodzi´c w spółk˛e z tutejszymi zbójami. Nie doczekałbym si˛e
ani odrobiny zysków.
Silk pokr˛ecił głow ˛
a.
— Przykro mi. To niemo˙zliwe. Jestem pewien, ˙ze rozumiesz nasz ˛
a sytuacj˛e.
Ce’Nedra wydawała zduszone j˛eki.
— Uspokój si˛e — warkn ˛
ał Garion. — Nie jest tak, jak ci si˛e wydaje.
— A mo˙ze t˛e starsz ˛
a? — zaproponował obdartus. — Półtorej uncji to za ni ˛
a
dobra cena.
Silk bez ostrze˙zenia uderzył pi˛e´sci ˛
a, a Drasanin zachwiał si˛e od pozorowanego
ciosu. Uniósł r˛ek˛e do ust i zacz ˛
ał przeklina´c.
— Stratuj go, Mandorallenie — rzucił oboj˛etnie Silk.
Zagniewany rycerz wydobył miecz i skierował rumaka na Drasanina. M˛e˙zczy-
zna wrzasn ˛
ał gło´sno, odwrócił si˛e i rzucił do ucieczki.
— Co mówił? — zapytał Wilk. — Stałe´s przed nim i nic nie widziałem.
— Cała okolica roi si˛e od Murgów — wyja´snił Silk, wskakuj ˛
ac na siodło. —
Kheran twierdzi, ˙ze w ostatnim tygodniu przeje˙zd˙zało t˛edy przynajmniej dziesi˛e´c
oddziałów.
— Znasz to bydl˛e? — zdumiała si˛e Ce’Nedra.
— Kherana? Oczywi´scie. Chodzili´smy razem do szkoły.
— Drasanie lubi ˛
a wiedzie´c, co si˛e dzieje, ksi˛e˙zniczko — rzekł Wilk. — Agen-
ci króla Rhodara s ˛
a wsz˛edzie.
— Ten okropny człowiek jest agentem króla Rhodara? — Ce’Nedra nie mogła
w to uwierzy´c.
Silk przytakn ˛
ał.
— Prawd˛e mówi ˛
ac, Kheran jest margrabi ˛
a — dodał. — W normalnych oko-
liczno´sciach ma znakomite maniery. Prosił, by przekaza´c ci wyrazy szacunku.
Ce’Nedra była oszołomiona.
— Drasanie rozmawiaj ˛
a ze sob ˛
a palcami — wyja´snił Garion. — My´slałem,
˙ze wszyscy o tym wiedz ˛
a.
Ce’Nedra spojrzała na niego gro´znie.
— Kheran powiedział dokładnie: przeka˙zcie tej rudowłosej dziewce, ˙ze prze-
praszam j ˛
a za obraz˛e — poinformował z satysfakcj ˛
a Garion. — Musiał porozma-
wia´c z Silkiem i szukał jakiego´s pretekstu.
— Dziewce?
— On to powiedział, nie ja.
— A ty znasz mow˛e znaków?
— Naturalnie.
— Wystarczy, Garionie — wtr ˛
aciła stanowczo ciocia Pol.
39
— Kheran radzi, ˙zeby´smy wynie´sli si˛e st ˛
ad jak najszybciej — o´swiadczył
Silk. — Uwa˙za, ˙ze Murgowie kogo´s szukaj ˛
a. . . prawdopodobnie nas.
Z przeciwnej strony obozu dobiegały zagniewane głosy. Kilkudziesi˛eciu Nad-
raków wypadło z szałasów na spotkanie grupy murgoskich je´zd´zców, którzy wła-
´snie wynurzyli si˛e z gł˛ebokiego ˙zlebu. Na czele Nadraków stał pot˛e˙zny, gruby
m˛e˙zczyzna, który wygl ˛
adał bardziej na besti˛e ni˙z na człowieka. W prawej r˛ece
dzier˙zył gro´zn ˛
a ˙zelazn ˛
a maczug˛e.
— Kordoch! — rykn ˛
ał. — Uprzedzałem, ˙ze ci˛e zabij˛e, je´sli jeszcze raz si˛e tu
zjawisz!
Człowiekiem, który wysun ˛
ał si˛e spomi˛edzy Murgosów na spotkanie olbrzy-
miego Nadraka, był Brill.
— Wiele rzeczy mi wtedy mówiłe´s, Tarleku! — odkrzykn ˛
ał.
— Tym razem dostaniesz to, co ci si˛e nale˙zy! — wrzasn ˛
ał Tarlek i zamachn ˛
ał
si˛e maczug ˛
a.
— Zejd´z mi z drogi — ostrzegł Brill, odsuwaj ˛
ac si˛e od koni. — Nie mam teraz
dla ciebie czasu.
— Nie masz ju˙z czasu dla nikogo, Kordochu. . . i na nic.
Barak u´smiechn ˛
ał si˛e szeroko.
— Mo˙ze kto´s skorzysta z okazji i po˙zegna si˛e z naszym przyjacielem? —
powiedział. — Mam wra˙zenie, ˙ze za chwil˛e wyruszy w bardzo dalek ˛
a podró˙z.
Lecz Brill nagle wsun ˛
ał praw ˛
a dło´n pod tunik˛e. Błyskawicznie wyci ˛
agn ˛
ał nie-
zwykły, trójk ˛
atny stalowy przedmiot ´srednicy mniej wi˛ecej sze´sciu cali. Tym sa-
mym płynnym ruchem rzucił go wprost w Tarleka. Płaski stalowy trójk ˛
at wiruj ˛
ac
poszybował ze ´swistem, zamigotał w sło´ncu i z obrzydliwym trzaskiem rozcina-
nych ko´sci zagł˛ebił si˛e w piersi pot˛e˙znego Nadraka. Zdumiony Silk sykn ˛
ał przez
z˛eby.
Tarlek patrzył na Brilla ogłupiały. Szcz˛eka mu opadła, a r˛eka si˛egn˛eła do try-
skaj ˛
acej krwi ˛
a dziury w piersi. Potem maczuga wysun˛eła mu si˛e z dłoni, kolana
ugi˛eły si˛e pod nim i run ˛
ał ci˛e˙zko na twarz.
— Wyno´smy si˛e st ˛
ad! — warkn ˛
ał pan Wilk. — Do w ˛
awozu! Szybciej!
Brn˛eli ci˛e˙zkim galopem przez kamieniste koryto strumienia, a m˛etna woda
pryskała spod kopyt wierzchowców. Po kilkuset s ˛
a˙zniach skr˛ecili ostro i zacz˛eli
si˛e wspina´c na strome skalne zbocze.
— T˛edy! — zawołał Barak, wskazuj ˛
ac bardziej płaski teren. Garion nie miał
czasu, by si˛e zastanawia´c; przylgn ˛
ał do ko´nskiej szyi i usiłował nie zostawa´c w ty-
le. Za plecami słyszał niewyra´zne krzyki.
Skr˛ecili za niskie wzgórze i na sygnał Wilka ´sci ˛
agn˛eli wodze.
— Hettarze — polecił starzec. — Zobacz, czy nas ´scigaj ˛
a.
Hettar zawrócił i pokłusował do k˛epy drzew na szczycie wzgórza.
Silk mamrotał jakie´s przekle´nstwa. Twarz mu posiniała.
— O co ci chodzi? — chciał wiedzie´c Barak.
40
Silk przeklinał ci ˛
agle.
— Co go tak zdenerwowało? — zwrócił si˛e Barak do pana Wilka.
— Nasz przyjaciel doznał przykrego wstrz ˛
asu — wyja´snił starzec. — Nie do-
cenił kogo´s. . . ja zreszt ˛
a te˙z, musz˛e wyzna´c. Bro´n, której u˙zył Brill przeciw tam-
temu wielkiemu Nadrakowi, nazywa si˛e „˙z ˛
adło ˙zmii”.
Barak wzruszył ramionami.
— Mnie przypominała dziwaczny w kształcie nó˙z do rzucania.
— To co´s wi˛ecej. Wszystkie trzy kraw˛edzie s ˛
a ostre jak brzytwy, a wierzchołki
zwykle zanurzane w truci´znie. To bardzo specyficzna bro´n Dagashi. Dlatego Silk
jest taki w´sciekły.
— Powinienem si˛e domy´sli´c — strofował si˛e Silk. — Brill był troch˛e za dobry
jak na zwykłego sendarskiego opryszka.
— Czy wiesz, o czym oni mówi ˛
a, Polgaro? — zapytał Barak.
— Dagashi to tajne stowarzyszenie w Cthol Murgos — wyja´sniła. — Wy-
szkoleni mordercy. . . skrytobójcy. Słuchaj ˛
a jedynie Ctuchika i własnych przeło-
˙zonych. Ctuchik od wieków wykorzystuje ich, by usuwa´c ludzi, którzy wchodz ˛
a
mu w drog˛e. S ˛
a bardzo skuteczni.
— Nigdy nie interesowałem si˛e specjalnie szczególnymi aspektami kultury
Murgów — o´swiadczył Barak. — Je´sli maj ˛
a ochot˛e skrada´c si˛e po nocach i wy-
rzyna´c wzajemnie, tym lepiej. — Szybko zerkn ˛
ał na wzgórze, by sprawdzi´c, czy
Hettar zauwa˙zył po´scig. — Ten nó˙z Brilla to ciekawa zabawka, ale nic nie znaczy
wobec zbroi i miecza.
— Nie b ˛
ad´z taki prowincjonalny, Baraku — mrukn ˛
ał Silk. Odzyskiwał pano-
wanie nad sob ˛
a. — Wprawnie rzucone ˙z ˛
adło ˙zmii potrafi rozci ˛
a´c kolczug˛e. Je´sli
wiesz jak, mo˙zesz nawet rzuca´c zza w˛egła. Poza tym Dagashi potrafi ˛
a zabija´c r˛e-
kami i nogami, niezale˙znie od tego, czy masz na sobie zbroj˛e, czy nie. — Zmarsz-
czył brwi. — Wiesz co, Belgaracie? — zastanowił si˛e. — Niewykluczone, ˙ze my-
lili´smy si˛e od samego pocz ˛
atku. Zało˙zyli´smy, ˙ze to Asharak wykorzystuje Brilla,
ale mogło by´c całkiem na odwrót. Brill z pewno´sci ˛
a jest dobry. . . inaczej Ctuchik
nie wysłałby go na Zachód, ˙zeby nas pilnował. — Rozci ˛
agn ˛
ał wargi w lodowato
zimnym, gro´znym u´smieszku. — Ciekawe, na co go sta´c. — Zgi ˛
ał i rozprosto-
wał palce. — Spotkałem ju˙z paru Dagashi, ale nikogo z grupy najlepszych. Takie
spotkanie byłoby z pewno´sci ˛
a bardzo ciekawe.
— Nie mamy czasu — uspokoił go Wilk.
Starzec był pos˛epny. Spojrzał na cioci˛e Pol i jakby co´s przemkn˛eło mi˛edzy
nimi.
— Nie mówisz powa˙znie — powiedziała.
— Boj˛e si˛e, Pol, ˙ze nie mamy wyboru. Murgowie s ˛
a wsz˛edzie wokół nas. . .
zbyt wielu i zbyt blisko. Nie mamy gdzie si˛e ruszy´c: przycisn˛eli nas do południo-
wej granicy Maragoru. Pr˛edzej czy pó´zniej i tak wepchn ˛
a nas na równin˛e. Je´sli
sami podejmiemy decyzj˛e, b˛edziemy mogli przynajmniej troch˛e si˛e przygotowa´c.
41
— Nie podoba mi si˛e to, ojcze — o´swiadczyła z uporem.
— Mnie te˙z niespecjalnie — przyznał. — Ale musimy jako´s zgubi´c tych Mur-
gów. Inaczej nie dotrzemy do Doliny przed zim ˛
a.
Hettar zjechał ze zbocza.
— Nadchodz ˛
a — oznajmił spokojnie. — Inna grupa zatacza kr ˛
ag od zachodu,
˙zeby nas odci ˛
a´c.
Wilk odetchn ˛
ał gł˛eboko.
— To chyba rozstrzyga nasz spór, Pol — powiedział. — Jed´zmy.
Kiedy wje˙zd˙zali w pas drzew, porastaj ˛
acych ostatni przed równin ˛
a ła´ncuch
niskich wzgórz, Garion obejrzał si˛e jeszcze. Pół tuzina obłoków kurzu unosiło
si˛e nad szerokim na wiele mil górskim zboczem. Murgowie ci ˛
agn˛eli ku nim ze
wszystkich stron.
Pogalopowali mi˛edzy drzewa i wjechali w płytki ˙zleb. Prowadz ˛
acy kolumn˛e
Barak nagle uniósł dło´n.
— Jacy´s ludzie przed nami — ostrzegł.
— Murgowie? — Hettar si˛egn ˛
ał do szabli.
— Raczej nie. Ten, którego widziałem, przypominał tamtych z osady.
Silk wysun ˛
ał si˛e na czoło. Oczy mu błyszczały.
— Mam pomysł — oznajmił. — Porozmawiam z nimi.
Pop˛edził konia w miejsce, gdzie najwyra´zniej czekała zasadzka.
— Koledzy! — wołał. — Przygotujcie si˛e! Nadje˙zd˙zaj ˛
a. . . i maj ˛
a złoto!
Kilku ludzi w łachmanach wynurzyło si˛e z krzaków i wyszło zza drzew. Oto-
czyli niskiego człowieczka. Silk mówił co´s bardzo szybko, gestykulował, wyma-
chiwał r˛ekami i wskazywał wyrastaj ˛
ac ˛
a za jego plecami gór˛e.
— Co on robi? — zdziwił si˛e Barak.
— Co´s kombinuje, jak s ˛
adz˛e — westchn ˛
ał pan Wilk.
Ludzie mieli z pocz ˛
atku jakie´s w ˛
atpliwo´sci, ale te topniały w miar˛e, jak Silk
mówił bez przerwy. Wreszcie odwrócił si˛e w siodle i szeroko skin ˛
ał r˛ek ˛
a.
— Jedziemy! — krzykn ˛
ał. — Oni s ˛
a z nami!
Zawrócił konia i wspi ˛
ał si˛e po kamienistym zboczu ˙zlebu.
— Nie rozdzielajmy si˛e — uprzedził Barak. — Nie jestem pewien, co on
wymy´slił, ale jego plany nie zawsze si˛e udaj ˛
a.
Przegalopowali mi˛edzy ponurymi zbójami i dalej, za Silkiem.
— Co im powiedziałe´s? — zapytał Barak, nie zwalniaj ˛
ac tempa.
— ˙
Ze pi˛etnastu Murgosów przemkn˛eło do Maragoru i wrócili z trzema ci˛e˙zki-
mi workami złota. — Drasanin roze´smiał si˛e. — Dodałem, ˙ze ludzie z obozu nie
przepu´scili ich, wi˛ec zawrócili i teraz próbuj ˛
a przewie´z´c skarb t˛edy. Obiecałem,
˙ze obstawimy nast˛epny ˙zleb, je´sli oni przypilnuj ˛
a tego.
— Te psy zadepcz ˛
a Brilla z jego Murgami, gdyby próbowali tedy przeje-
cha´c — stwierdził Barak.
— Wiem — u´smiechn ˛
ał si˛e Silk. — To straszne, prawda?
42
P˛edzili dalej. Po mniej wi˛ecej pół mili pan Wilk uniósł r˛ek˛e i wszyscy ´sci ˛
a-
gn˛eli wodze.
— To powinno wystarczy´c — powiedział. — Teraz wysłuchajcie mnie bar-
dzo uwa˙znie. Na tych wzgórzach roi si˛e od Murgów. Dlatego b˛edziemy musieli
przejecha´c przez Maragor.
Ksi˛e˙zniczka Ce’Nedra j˛ekn˛eła nagle i zbladła ´smiertelnie.
— Wszystko b˛edzie dobrze, kochanie — uspokoiła j ˛
a ciocia Pol.
Twarz Wilka wyra˙zała gł˛ebok ˛
a powag˛e.
— Gdy tylko znajdziemy si˛e na równinie, zaczniecie słysze´c pewne rzeczy —
kontynuował. — Nie zwracajcie na to uwagi. Po prostu jed´zcie przed siebie. B˛ed˛e
prowadził i wszyscy musz ˛
a mnie obserwowa´c. Kiedy podnios˛e r˛ek˛e, macie za-
trzyma´c si˛e natychmiast i zeskoczy´c z koni. Patrzcie w ziemi˛e i nie podno´scie
głów, cokolwiek by´scie słyszeli. S ˛
a tam rzeczy, których nie powinni´scie ogl ˛
ada´c.
Polgara i ja pogr ˛
a˙zymy was w rodzaj snu. Nie próbujcie si˛e broni´c. Rozlu´znijcie
si˛e i róbcie dokładnie to, co wam powiemy.
— Sen? — zaprotestował Mandorallen. — A je´sli zaatakowani b˛edziemy?
Jak˙ze ´spi ˛
ac broni´c si˛e mamy?
— Tam nie ma nic ˙zywego, co mogłoby ci˛e zaatakowa´c, Mandorallenie —
odparł Wilk. — Zreszt ˛
a to nie twoje ciało potrzebuje obrony. To twój umysł.
— Co z ko´nmi? — spytał Hettar.
— Koniom nic nie grozi. Nawet nie zobacz ˛
a duchów.
— Ja nie mog˛e — o´swiadczyła Ce’Nedra. Głos brzmiał piskliwie, na granicy
histerii. — Nie mog˛e jecha´c do Maragoru.
— Owszem, kochanie, mo˙zesz — powiedziała spokojnym tonem ciocia
Pol. — Trzymaj si˛e blisko mnie. Nie pozwol˛e, ˙zeby co´s ci si˛e stało.
Gariona ogarn˛eło nagle współczucie dla tej drobnej, przera˙zonej dziewczynki.
Podjechał do niej.
— Ja te˙z b˛ed˛e przy tobie — o´swiadczył.
Spojrzała na niego z wdzi˛eczno´sci ˛
a, ale wargi nadal jej dr˙zały, a twarz pobla-
dła.
Pan Wilk odetchn ˛
ał gł˛eboko i raz jeszcze obejrzał si˛e na szerokie zbocze. Ob-
łoki kurzu wznoszonego przez ´scigaj ˛
acych Murgów zbli˙zyły si˛e wyra´znie.
— No dobrze — rzekł. — Jedziemy.
Zawrócił konia i ruszył lekkim kłusem w stron˛e wyj´scia ze ˙zlebu, ku rozci ˛
a-
gaj ˛
acej si˛e przed nimi równinie.
Z pocz ˛
atku d´zwi˛ek zdawał si˛e cichy i bardzo odległy, jakby szept wiatru w´sród
gał˛ezi czy delikatny plusk wody na kamieniach. Potem, gdy jechali coraz dalej,
stał si˛e gło´sniejszy i bardziej wyra´zny. Garion niemal t˛esknie obejrzał si˛e na po-
zostawione w tyle wzgórza. Potem dogonił Ce’Nedr˛e i wpatrzył si˛e w plecy pana
Wilka. Próbował niczego nie słysze´c.
43
D´zwi˛ek zmienił si˛e w chór j˛ekliwych zawodze´n, przerywanych czasem krzy-
kami. A ponad tym wszystkim, jakby niosło i podtrzymywało wszelkie inne
d´zwi˛eki, rozbrzmiewało przera˙zaj ˛
ace wycie — pojedynczy głos, lecz tak pot˛e˙zny
i wszechogarniaj ˛
acy, ˙ze zdawał si˛e odbija´c echem w głowie Gariona, wypieraj ˛
ac
ka˙zd ˛
a my´sl.
Pan Wilk podniósł nagle r˛ek˛e i Garion zsun ˛
ał si˛e z siodła, niemal rozpaczli-
wie wbijaj ˛
ac wzrok w ziemi˛e. Co´s przemkn˛eło na granicy pola widzenia, ale nie
spojrzał w tamt ˛
a stron˛e.
I wtedy przemówiła do nich ciocia Pol — spokojnym, pewnym głosem.
— Chc˛e, ˙zeby´scie utworzyli kr ˛
ag — powiedziała. — We´zcie si˛e za r˛ece. Nic
nie zdoła wedrze´c si˛e do tego kr˛egu, wi˛ec b˛edziecie bezpieczni.
Dr˙z ˛
ac mimo woli, Garion wyci ˛
agn ˛
ał r˛ece na boki. Kto´s chwycił jego lew ˛
a
dło´n — nie wiedział kto. Ale od razu poznał, ˙ze drobna r ˛
aczka, desperacko ´sci-
skaj ˛
aca jego praw ˛
a, nale˙zy do Ce’Nedry.
Ciocia Pol stała po´srodku kr˛egu i Garion wyczuwał ogarniaj ˛
ac ˛
a wszystkich
moc jej obecno´sci. Gdzie´s na zewn ˛
atrz był pan Wilk. Starzec robił co´s, co wzbu-
dzało delikatne fale w ˙zyłach Gariona i rozbrzmiewało werblami znajomego szu-
mu.
Wycie tego samotnego, przera˙zaj ˛
acego głosu było coraz mocniejsze, coraz
bardziej przenikliwe. Garion poczuł pierwsze dotkni˛ecia paniki. To nie mo˙ze si˛e
uda´c. Wszyscy tu poszalej ˛
a.
— Teraz cicho — dobiegły go słowa cioci Pol i wiedział, ˙ze przemówiła w je-
go my´slach. Panika ust ˛
apiła; ogarn˛eła go niezwykła, spokojna oboj˛etno´s´c. Powie-
ki zaci ˛
a˙zyły nagle, a wycie przycichło. Potem, otulony łagodnym ciepłem, niemal
od razu zapadł w gł˛ebok ˛
a drzemk˛e.
Rozdział V
Garion nie był pewien, kiedy jego umysł otrz ˛
asn ˛
ał si˛e z narzuconego przez
cioci˛e Pol przymusu, by zapada´c coraz gł˛ebiej w ochronn ˛
a nie´swiadomo´s´c. To
nie mogło trwa´c długo. Niepewnie wypłyn ˛
ał ze snu, jak kto´s powoli unosz ˛
acy
si˛e z otchłani na powierzchni˛e. Stwierdził, ˙ze sztywno, wr˛ecz mechanicznie, idzie
z innymi do koni. Twarze przyjaciół były puste, jak martwe. Miał wra˙zenie, ˙ze
słyszy powtarzane szeptem polecenie cioci Pol, by „spa´c, spa´c, spa´c”. Jednak sło-
wom brakowało mocy, aby zmusi´c go do posłusze´nstwa.
W jego ´swiadomo´sci jednak nast ˛
apiła subtelna przemiana. Rozum si˛e wpraw-
dzie przebudził, ale emocje pozostały u´spione. Przekonał si˛e, ˙ze spogl ˛
ada na
wszystko z chłodn ˛
a, klarown ˛
a oboj˛etno´sci ˛
a, nie zaciemnian ˛
a uczuciami, które tak
cz˛esto wywoływały w my´slach zam˛et. Powinien chyba zawiadomi´c cioci˛e Pol,
˙ze ju˙z nie ´spi; jednak z jakiego´s niejasnego powodu zrezygnował. Cierpliwie za-
cz ˛
ał porz ˛
adkowa´c koncepcje i idee otaczaj ˛
ace t˛e decyzj˛e. Próbował wyodr˛ebni´c
pojedyncz ˛
a my´sl, która — był przekonany — tkwiła gdzie´s za postanowieniem,
by zachowa´c milczenie. W tych poszukiwaniach zabł ˛
adził w mroczny zakamarek,
gdzie kryła si˛e ta druga ja´z´n. Niemal wyczuwał jej sardoniczne rozbawienie.
— I co? — zapytał bezgło´snie.
— Widz˛e, ˙ze wreszcie si˛e obudziłe´s — stwierdziła tamta ja´z´n.
— Nie — poprawił starannie Garion. — My´sl˛e, ˙ze cz˛e´s´c mnie nadal jest u´spio-
na.
— To cz˛e´s´c, która stale wchodzi nam w drog˛e. Teraz mo˙zemy porozmawia´c.
Mamy kilka spraw do omówienia.
— Kim jeste´s? — spytał Garion, nie´swiadomie wykonuj ˛
ac rozkaz cioci Pol,
by dosi ˛
a´s´c konia.
— Nie mam ˙zadnego imienia.
— Ale istniejesz niezale˙znie ode mnie? To znaczy, nie jeste´s po prostu cz˛e´sci ˛
a
mnie, prawda?
— Nie — zapewnił głos. — Jeste´smy całkiem niezale˙zni.
Konie ruszyły st˛epa, pod ˛
a˙zaj ˛
ac przez ł ˛
ak˛e za cioci ˛
a Pol i panem Wilkiem.
— Czego chcesz? — zapytał Garion.
45
— Musz˛e sprawi´c, by zdarzenia potoczyły si˛e tak, jak powinny. Zajmuj˛e si˛e
tym ju˙z od bardzo dawna.
Garion zastanowił si˛e. Wycie wokół niego narastało, chór j˛eków i wrzasków
był wyra´znie słyszalny. Przejrzyste, na wpół uformowane strz˛epy postaci zacz˛eły
si˛e pojawia´c i płyn ˛
a´c ponad traw ˛
a w stron˛e koni.
— Ja oszalej˛e, prawda? — spytał z pewnym ˙zalem. — Nie ´spi˛e jak pozostali
i duchy doprowadz ˛
a mnie do obł˛edu?
— W ˛
atpi˛e — odpowiedział głos. — Zobaczysz kilka rzeczy, których pewnie
wolałby´s nie ogl ˛
ada´c, ale nie s ˛
adz˛e, by zniszczyło to twój umysł. Mo˙ze nawet
nauczysz si˛e o sobie czego´s, co pó´zniej oka˙ze si˛e przydatne.
— Jeste´s chyba bardzo stary? — zapytał Garion, gdy tylko ta my´sl przyszła
mu do głowy.
— W moim przypadku to okre´slenie nie ma ˙zadnego znaczenia.
— Starszy od mojego dziadka? — nie ust˛epował Garion.
— Znałem go, kiedy był dzieckiem. Mo˙ze lepiej si˛e poczujesz wiedz ˛
ac, ˙ze był
jeszcze bardziej uparty od ciebie. Bardzo długo musiałem si˛e stara´c, by pchn ˛
a´c go
w kierunku, w którym powinien ruszy´c.
— Robiłe´s to z wn˛etrza jego umysłu?
— Naturalnie.
Garion spostrzegł, ˙ze jego ko´n człapie oboj˛etnie przez jeden z tych półprzej-
rzystych obrazów, nabieraj ˛
acych kształtu na jego oczach.
— W takim razie zna ci˛e, prawda? Skoro byłe´s w jego umy´sle?
— Nie wiedział, ˙ze tam jestem.
— Ja zawsze wiedziałem.
— Ty jeste´s inny. O tym wła´snie musimy porozmawia´c.
Do´s´c nieoczekiwanie, w powietrzu tu˙z przed twarz ˛
a Gariona pojawiła si˛e gło-
wa kobiety. Oczy miała wytrzeszczone, a usta otwarte w bezgło´snym krzyku.
Z poszarpanego kikuta odci˛etej szyi tryskała krew, która ´sciekała w nico´s´c.
— Pocałuj mnie — wychrypiała głowa.
Garion zamkn ˛
ał oczy, gdy jego twarz przenikała przez zjaw˛e.
— Sam widzisz — zauwa˙zył głos konwersacyjnym tonem. — To nie takie
straszne, jak si˛e obawiałe´s.
— W jaki sposób jestem inny? — chciał wiedzie´c Garion.
— Co´s musi by´c dokonane i to wła´snie ty tego dokonasz. Wszyscy pozostali
byli tylko wst˛epem dla ciebie.
— A co dokładnie mam zrobi´c?
— Dowiesz si˛e, gdy nadejdzie czas. Gdyby´s odkrył to zbyt wcze´snie, mógłby´s
si˛e przestraszy´c. — W głosie zabrzmiała szczypta ironii. — Wystarczaj ˛
aco trudno
tob ˛
a kierowa´c, nawet bez dodatkowych komplikacji.
— Wi˛ec dlaczego o tym rozmawiamy?
46
— Powiniene´s wiedzie´c, dlaczego musisz to zrobi´c. Gdy nadejdzie czas, to
mo˙ze ci pomóc.
— Dobrze — zgodził si˛e chłopiec.
— Bardzo dawno temu zdarzyło si˛e co´s, co zdarzy´c si˛e nie powinno — zacz ˛
ał
głos w jego umy´sle. — Wszech´swiat zaistniał w pewnym celu i gładko do niego
zmierzał. Wszystko działo si˛e tak, jak nale˙zy. Ale co´s si˛e nie udało. Wła´sciwie nic
wielkiego, ale zdarzyło si˛e akurat we wła´sciwej chwili i wła´sciwym miejscu. . .
czy raczej w niewła´sciwej chwili i niewła´sciwym miejscu, tak chyba lepiej to
okre´sli´c. W ka˙zdym razie zmieniło kierunek wydarze´n. Rozumiesz to?
— Chyba. . . — Garion z wysiłku a˙z zmarszczył czoło. — To tak jak wtedy,
kiedy rzucasz w co´s kamieniem, a on odbija si˛e od czego´s innego i leci tam, gdzie
wcale nie chciałe´s. . . jak Doroon, który rzucił we wron˛e, kamie´n odbił si˛e od
gał˛ezi i wybił Faldorowi okno.
— Dokładnie tak — pochwalił głos. — Do owej chwili zawsze istniała tyl-
ko jedna mo˙zliwo´s´c: ta wyj´sciowa. A teraz nagle pojawiły si˛e dwie. Przejd´zmy
o krok dalej. Gdyby Doroon. . . albo ty. . . rzucił drugi kamie´n, bardzo szybko,
i trafił pierwszy, zanim uderzy w okno Faldora. . . Mo˙zliwe, ˙ze pierwszy kamie´n
poleciałby z powrotem i trafił we wron˛e zamiast w okno.
— Mo˙ze — przyznał z pow ˛
atpiewaniem Garion. — Doroon nie był a˙z taki
dobry w rzutach.
— Ja jestem lepszy od Doroona — zapewnił głos. — To główny powód, dla
którego zostałem powołany do istnienia. W pewien bardzo szczególny sposób, to
ty jeste´s rzuconym przeze mnie kamieniem. Je´sli trafisz w ten drugi tak jak trzeba,
odbijesz go i po´slesz tam, gdzie od pocz ˛
atku powinien lecie´c.
— A je´sli nie?
— Wtedy Faldor straci szyb˛e w oknie.
Nagle przed Garionem wyrosła posta´c nagiej kobiety z odr ˛
abanymi r˛ekami
i mieczem wbitym w pier´s. Krzyczała do niego i j˛eczała, a kikuty ramion chlapały
mu krwi ˛
a na twarz. Garion uniósł dło´n, by wytrze´c t˛e krew, ale twarz miał such ˛
a.
Ko´n oboj˛etnie przeszedł przez bełkocz ˛
acego ducha.
— Musimy skierowa´c wszech´swiat z powrotem na wła´sciwy kurs — mówił
dalej głos. — Ta rzecz, któr ˛
a musisz wykona´c, jest kluczem do całej sprawy. Przez
długi czas to, co powinno si˛e zdarza´c, i to, co si˛e naprawd˛e zdarzało, rozchodziło
si˛e w ró˙zne strony. Teraz znowu zaczynaj ˛
a si˛e zbiega´c. Punkt, w którym nast ˛
api
spotkanie, jest tym, w którym b˛edziesz musiał podj ˛
a´c działanie. Je´sli zwyci˛e˙zysz,
wszystko znów si˛e uło˙zy. Je´sli nie, wszystko nadal b˛edzie si˛e działo nieprawidło-
wo. A cel, dla którego powstał Wszech´swiat, nigdy si˛e nie dopełni.
— Jak dawno wszystko to si˛e zacz˛eło?
— Zanim ´swiat został stworzony. Jeszcze przed Bogami.
— Czy mi si˛e uda?
47
— Nie mam poj˛ecia — odparł głos. — Wiem tylko, co powinno si˛e zdarzy´c,
nie co si˛e zdarzy. Ale musz˛e wyja´sni´c ci co´s jeszcze. Bł ˛
ad, kiedy nast ˛
apił, stworzył
dwie rozł ˛
aczne linie mo˙zliwo´sci. A linia mo˙zliwo´sci ma co´s w rodzaju celu. Aby
mie´c cel, musi istnie´c ´swiadomo´s´c tego celu. Najpro´sciej mówi ˛
ac, tym wła´snie
jestem: ´swiadomo´sci ˛
a pocz ˛
atkowego celu Wszech´swiata.
— Tyle ˙ze teraz istnieje jeszcze jedna, prawda? — wtr ˛
acił Garion. — To zna-
czy, jeszcze jedna ´swiadomo´s´c, zwi ˛
azana z tym drugim zbiorem mo˙zliwo´sci.
— Jeste´s nawet bardziej inteligentny, ni˙z my´slałem.
— I pewnie ona chce, ˙zeby dalej wszystko działo si˛e niewła´sciwie.
— Tego si˛e obawiam. Teraz dochodzimy do najwa˙zniejszego. Coraz bli˙zszy
jest ten punkt w czasie, kiedy wszystko si˛e rozstrzygnie w t˛e czy w tamt ˛
a stron˛e.
Musisz by´c gotów.
— Dlaczego ja? — Garion machni˛eciem przep˛edził odr ˛
aban ˛
a r˛ek˛e, która usi-
łowała chwyci´c go za gardło. — Czy nie mo˙ze tego zrobi´c kto´s inny?
— Nie — odparł stanowczo głos. — Nie tak si˛e to odbywa. Wszech´swiat cze-
kał na ciebie przez wi˛ecej milionów lat, ni˙z potrafisz sobie wyobrazi´c. P˛edziłe´s ku
temu zdarzeniu od chwili przed pocz ˛
atkiem czasu. Nale˙zy tylko do ciebie. Ty je-
ste´s jedynym, który mo˙ze zrobi´c to, co trzeba zrobi´c, a jest to najwa˙zniejsza rzecz,
jaka wydarzy si˛e kiedykolwiek. . . nie tylko na tym ´swiecie, ale na wszystkich
´swiatach Universum. Istniej ˛
a całe rasy ludzi na ´swiatach tak odległych, ˙ze blask
ich sło´nc nigdy nie dotrze do waszego. . . A jednak te rasy przestan ˛
a istnie´c, je´sli
zawiedziesz. Nigdy ci˛e nie poznaj ˛
a i nie podzi˛ekuj ˛
a, ale ich ˙zycie le˙zy w twoich
r˛ekach. Ta druga linia mo˙zliwo´sci prowadzi do całkowitego chaosu i ostatecznego
zniszczenia Wszech´swiata, ale ty i ja prowadzimy ku czemu´s innemu.
— Czemu?
— Je´sli zwyci˛e˙zysz, do˙zyjesz tego.
— Dobrze — rzekł Garion. — Zatem co mam robi´c? To znaczy teraz?
— Masz ogromn ˛
a moc. Została ci dana, by´s mógł dokona´c tego, czego do-
kona´c musisz. Trzeba jednak nauczy´c ci˛e z niej korzysta´c. Belgarath i Polgara
próbuj ˛
a ci pomóc, wi˛ec przesta´n si˛e z nimi o to kłóci´c. Musisz by´c gotów, gdy
nadejdzie czas. . . A chwila ta jest o wiele bli˙zsza, ni˙z mógłby´s przypuszcza´c.
Na szlaku stan˛eła posta´c bez głowy. Głow˛e trzymała za włosy w prawej r˛ece.
Uniosła j ˛
a, gdy Garion si˛e zbli˙zył. Wykrzywione usta przeklinały go gło´sno.
Kiedy przejechał przez ducha, Garion próbował jeszcze raz odezwa´c si˛e do
głosu w swym umy´sle. Ten jednak jakby wyszedł na chwil˛e.
Wolno min˛eli porozrzucane kamienie zrujnowanej farmy. Duchy tłoczyły si˛e
w´sród gruzów, kiwały na nich i wołały uwodzicielsko.
— Nieproporcjonalnie du˙zo jest w´sród nich kobiet — zauwa˙zyła oboj˛etnie
ciocia Pol, zwracaj ˛
ac si˛e do pana Wilka.
48
— To niezwykło´s´c ich rasy — odparł. — W o´smiu na dziewi˛e´c przypadków
rodziły si˛e dziewczynki. Konieczne były pewne regulacje w zwyczajowych sto-
sunkach m˛e˙zczyzn i kobiet.
— Wyobra˙zam sobie, ˙ze ci si˛e to podobało — stwierdziła sucho.
— Maragowie nie patrzyli na to w taki sposób, jak inne rasy. Mał˙ze´nstwo nie-
koniecznie wzbudzało szacunek. Byli do´s´c liberalni w kwestiach pewnych rzeczy.
— Och? Tak si˛e to teraz nazywa?
— Nie b ˛
ad´z taka ograniczona, Pol. Społecze´nstwo funkcjonowało, a tylko to
si˛e liczy.
— Chodzi o co´s wi˛ecej, ojcze — stwierdziła. — A co z ich kanibalizmem?
— To była pomyłka. Kto´s bł˛ednie zinterpretował pewien wers w którym´s ze
´swi˛etych tekstów. To wszystko. Robili to z poczucia religijnego obowi ˛
azku, nie
z apetytu. Ogólnie rzecz bior ˛
ac, lubiłem Maragów. Byli wielkoduszni, przyja´zni
i wyj ˛
atkowo wobec siebie uczciwi. Cieszyli si˛e ˙zyciem. Gdyby nie złoto tutaj, na
pewno z czasem pozbyliby si˛e tej drobnej aberracji.
Garion zapomniał o złocie. Gdy przeje˙zd˙zali przez niewielki potok, spojrzał
w czyst ˛
a wod˛e i zobaczył jasno˙zółte punkciki błyszcz ˛
ace na dnie mi˛edzy kamie-
niami. Nagi duch kobiety pojawił si˛e nagle tu˙z przed nim.
— Nie s ˛
adzisz, ˙ze jestem pi˛ekna? — zaskrzeczała. Potem chwyciła brzegi
rozci˛ecia na brzuchu i rozchyliła je, a˙z wn˛etrzno´sci spłyn˛eły na brzeg.
Garion zakrztusił si˛e i zacisn ˛
ał z˛eby.
— Nie my´sl o złocie — rzucił ostro głos w jego umy´sle. — Duchy docieraj ˛
a
do ciebie poprzez chciwo´s´c. Je´sli b˛edziesz my´slał o złocie, oszalejesz.
Jechali dalej, a Garion starał si˛e wyrzuci´c z umysłu wszelkie my´sli o złocie.
Jednak pan Wilk stale o nim mówił.
— To odwieczny problem ze złotem. Zawsze przyci ˛
aga najgorszy rodzaj ludzi.
W tym przypadku Tolnedran.
— Próbowali wypleni´c kanibalizm, ojcze — przypomniała ciocia Pol. — To
obyczaj, który wi˛ekszo´s´c ludzi uznaje za odra˙zaj ˛
acy.
— Zastanawiam si˛e, czy zabraliby si˛e do tego, gdyby nie całe złoto le˙z ˛
ace
w korytach wszystkich strumieni Maragoru.
Ciocia Pol odwróciła wzrok od ducha dziecka przebitego tolnedra´nsk ˛
a włócz-
ni ˛
a.
— A teraz nikt nie ma tego złota — stwierdziła. — Mara tego dopilnował.
— Tak — przyznał Wilk. Uniósł głow˛e i nasłuchiwał przera´zliwego wycia,
które zdawało si˛e dobiega´c ze wszystkich stron na raz. Skrzywił si˛e, gdy za-
brzmiała wyj ˛
atkowo ostra nuta. — Wolałbym, ˙zeby nie wrzeszczał tak gło´sno.
Min˛eli ruiny czego´s, co było chyba ´swi ˛
atyni ˛
a. Białe kamienne bloki le˙zały na
ziemi, a mi˛edzy nimi rosła trawa. Rozło˙zyste drzewo w pobli˙zu było udekorowane
girlandami wisz ˛
acych ciał, kołysz ˛
acych si˛e i kr˛ec ˛
acych na sznurach.
— Chcemy zej´s´c — szeptali wisielcy. — Spu´s´ccie nas.
49
— Ojcze! — rzuciła nagle ciocia Pol, wskazuj ˛
ac na ł ˛
ak˛e za zrujnowan ˛
a ´swi ˛
a-
tyni ˛
a. — Spójrz! Ci ludzie s ˛
a prawdziwi.
Procesja postaci w kapturach i habitach sun˛eła wolno, ´spiewaj ˛
ac chórem
w rytm ˙załobnego bicia dzwonu, który nie´sli na grubej belce.
— Mnisi z Mar Terrin — stwierdził Wilk. — Sumienie Tolnedry. Nie musimy
si˛e ich obawia´c.
Jeden z mnichów podniósł głow˛e i dostrzegł ich.
— Wracajcie! — krzykn ˛
ał. Wyrwał si˛e z kolumny i pobiegł ku nim. Co chwila
uskakiwał przed zjawami, których Garion nie widział.
— Wracajcie! — zawołał znowu. — Ratujcie si˛e! Jedziecie do samego o´srod-
ka grozy. Mar Amon le˙zy zaraz za tym wzgórzem. Sam Mara kr ˛
a˙zy tam po na-
wiedzonych ulicach!
Rozdział VI
Procesja mnichów oddaliła si˛e. ´Spiew i powolne bicie dzwonu rozbrzmiewały
coraz ciszej. Pan Wilk zamy´slił si˛e gł˛eboko, palcami zdrowej r˛eki głaszcz ˛
ac brod˛e.
W ko´ncu westchn ˛
ał niech˛etnie.
— S ˛
adz˛e, ˙ze mo˙zemy z nim porozmawia´c tu i teraz, Pol. Je´sli tego nie zrobi-
my, b˛edzie nas ´scigał.
— Tracisz tylko czas, ojcze — odparła. — Nie ma sposobu, ˙zeby przemówi´c
mu do rozs ˛
adku. To ju˙z nie pierwszy raz.
— Zapewne masz słuszno´s´c — zgodził si˛e. — Ale powinni´smy przynajmniej
spróbowa´c. Aldur byłby rozczarowany, gdyby´smy tego nie zrobili. Kiedy si˛e do-
wie, o co chodzi, mo˙ze opanuje si˛e na tyle, ˙zeby z nim porozmawia´c.
Przenikliwe zawodzenie rozbrzmiewało nad słoneczn ˛
a ł ˛
ak ˛
a. Pan Wilk skrzy-
wił si˛e kwa´sno.
— Mo˙zna by s ˛
adzi´c, ˙ze zd ˛
a˙zył si˛e ju˙z wywrzeszcze´c. No dobrze, jed´zmy do
Mar Amon.
Zakr˛ecił w stron˛e wzgórza, które wskazał im mnich o szalonych oczach. Oka-
leczony duch zagadał do niego z powietrza tu˙z przed twarz ˛
a.
— Daj ju˙z spokój — burkn ˛
ał gniewnie Wilk. Duch zafalował zaskoczony
i znikn ˛
ał.
Bardzo dawno temu przez wzgórze prowadziła jaka´s droga. Jej słaby ´slad
wci ˛
a˙z był widoczny w´sród traw. Jednak trzydzie´sci dwa stulecia, jakie min˛eły,
odk ˛
ad po raz ostatni stan˛eła na niej stopa ˙zywego człowieka, zatarły j ˛
a niemal
doszcz˛etnie. Zatrzymali si˛e na szczycie i spojrzeli w dół, na ruiny Mar Amon.
Garion, wci ˛
a˙z oddalony i oboj˛etny, dostrzegał i dedukował fakty dotycz ˛
ace mia-
sta, których w innym przypadku pewnie by nie zauwa˙zył. Chocia˙z niemal całko-
wicie zniszczone, zachowało wyra´zny kontur. Ulica — gdy˙z była tylko jedna —
biegła spiral ˛
a ku rozległemu, okr ˛
agłemu placowi w samym ´srodku ruin. W nie-
zwykłym przebłysku intuicji Garion zrozumiał od razu, ˙ze miasto projektowała
kobieta. Umysły m˛e˙zczyzn działaj ˛
a w liniach prostych, ale kobiety my´sl ˛
a raczej
kategoriami okr˛egów.
Z cioci ˛
a Pol i panem Wilkiem na czele, i reszt ˛
a pod ˛
a˙zaj ˛
ac ˛
a za nimi w mar-
twej nie´swiadomo´sci, ruszyli w dół, do miasta. Garion jechał z tyłu, usiłuj ˛
ac nie
51
zwraca´c uwagi na upiory wstaj ˛
ace z ziemi, przera˙zaj ˛
ace go sw ˛
a nago´sci ˛
a i strasz-
liwymi ranami. Wycie i j˛eki, słyszalne od samej granicy Maragoru, tutaj stały si˛e
gło´sniejsze, bardziej wyra´zne. Czasem miał wra˙zenie, ˙ze słyszy chór zawodz ˛
a-
cych głosów, zniekształconych i zakłócanych przez echa; lecz nabrał pewno´sci,
˙ze to jeden głos, pełen zgryzoty tak przeogromnej, ˙ze ogarniała całe królestwo.
Zbli˙zali si˛e do miasta. Zerwał si˛e straszliwy wicher, ´smiertelnie zimny, nios ˛
a-
cy przytłaczaj ˛
acy odór kostnicy. Garion odruchowo wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e, by szczelniej
otuli´c si˛e płaszczem. Wtedy spostrzegł, ˙ze materiał w ˙zaden sposób nie reaguje
na wichur˛e, a wysoka trawa, przez któr ˛
a jechali, nie pochyla si˛e pod jej naporem.
Studiował ten fakt w gł˛ebi umysłu, równocze´snie próbuj ˛
ac nie odczuwa´c ohyd-
nego smrodu rozkładu i zgnilizny, niesionego upiornym wichrem. Je´sli wiatr nie
kołysze traw, nie mo˙ze by´c prawdziwy. Co wi˛ecej, skoro konie nie słysz ˛
a wycia,
i ono jest tylko złudzeniem. Zadr˙zał z chłodu, cho´c powtarzał sobie, ˙ze i chłód —
jak wicher i ˙załosne wycie — jest raczej duchowy ni˙z rzeczywisty.
Gdy pierwszy raz spojrzał ze wzgórza na Mar Amon, wydawało si˛e całkowi-
cie zrujnowane. A jednak teraz, gdy wjechali do miasta, Garion ze zdumieniem
zauwa˙zył nienaruszone ´sciany domów mieszkalnych i budynków publicznych.
Sk ˛
ad´s niedaleko dobiegał dzieci˛ecy ´smiech. W oddali słyszał ´spiewy.
— Dlaczego on to robi? — spytała zasmucona ciocia Pol. — To przecie˙z nie
pomo˙ze.
— To wszystko, co mu pozostało, Pol — odparł pan Wilk.
— Przecie˙z zawsze ko´nczy si˛e tak samo.
— Wiem. Ale na krótki czas pomaga mu zapomnie´c.
— S ˛
a rzeczy, o których wszyscy woleliby´smy zapomnie´c. Ale to nie jest spo-
sób.
Wilk z podziwem ogl ˛
adał rzeczywiste na pozór domy.
— S ˛
a doskonałe, wiesz?
— Oczywi´scie. W ko´ncu jest Bogiem. Ale popełnia bł ˛
ad.
Dopiero gdy ko´n Baraka przypadkowo wszedł prosto w mur i znikn ˛
ał w so-
lidnym kamieniu, by pojawi´c si˛e na ulicy kilka kroków dalej, Garion zrozumiał,
o czym mówi ˛
a jego ciocia i dziadek. Mury, budynki, całe miasto było tylko ilu-
zj ˛
a. . . wspomnieniem. Zimny wiatr i fetor zgnilizny przybrały na sile; dodatkowo
pojawił si˛e zapach dymu. Garion wci ˛
a˙z widział blask sło´nca na zielonej trawie,
jednak teraz dzie´n zdawał si˛e wyra´znie ciemniejszy. Dzieci˛ece ´smiechy i odległy
´spiew przycichły; zamiast nich słyszał wrzaski.
Tolnedra´nski legionista w błyszcz ˛
acym napier´sniku i hełmie z pióropuszem,
z pozoru równie realny jak mury, wybiegł zza zakr˛etu ulicy. Jego miecz ociekał
krwi ˛
a, twarz zastygła w przera˙zaj ˛
ac ˛
a mask˛e, w oczach płon˛eło szale´nstwo.
Por ˛
abane, okaleczone ciała za´scielały ulic˛e; wsz˛edzie płyn˛eła krew. Wycie
wzniosło si˛e do przenikliwego pisku, a iluzja pod ˛
a˙zała do swego przera˙zaj ˛
ace-
go zako´nczenia.
52
Spiralna ulica dotarła wreszcie do okr ˛
agłego placu w centrum Mar Amon.
Lodowaty wicher gwizdał w płon ˛
acym mie´scie, a straszny odgłos mieczy, rozr ˛
a-
buj ˛
acych ciało i ko´sci, bez reszty wypełnił umysł Gariona. Mrok g˛estniał jeszcze
bardziej.
Bruk placu ci˛e˙zki był iluzoryczn ˛
a pami˛eci ˛
a niezliczonych ciał Maragów le˙z ˛
a-
cych pod kł˛ebami g˛estego dymu. Ale ten, co stał po´srodku, nie był iluzj ˛
a ani nawet
duchem. Posta´c wyrastała pod niebo, zdawała si˛e l´sni´c przera˙zaj ˛
ac ˛
a obecno´sci ˛
a,
realno´sci ˛
a, której istnienie w ˙zaden sposób nie zale˙zało od umysłu obserwatora.
W ramionach trzymała ciało dziecka, które wydawało si˛e jakby całkowit ˛
a sum ˛
a
wszystkich pomordowanych w Maragorze; twarz wzniesiona nad martwym dziec-
kiem wyra˙zała nadludzkie cierpienie. Posta´c zawyła; Garion, nawet w swym pół-
´swiadomym stanie chroni ˛
acym rozum, poczuł, ˙ze włosy na karku usiłuj ˛
a zje˙zy´c
si˛e ze zgrozy.
Pan Wilk skrzywił si˛e i zsiadł z konia. Ostro˙znie przest˛epuj ˛
ac nad iluzjami
ciał za´scielaj ˛
acych plac, zbli˙zył si˛e do ogromnej postaci.
— Lordzie Maro — zacz ˛
ał, pokłoniwszy si˛e z szacunkiem.
Mara zawył.
— Lordzie Maro — powtórzył Wilk. — Niech˛etnie zakłócam tw ˛
a ˙załob˛e, ale
musimy porozmawia´c.
Straszna twarz wykrzywiła si˛e bole´snie i wielkie łzy spłyn˛eły z oczu Boga.
Mara bez słowa wyci ˛
agn ˛
ał przed siebie ciało dziecka, uniósł głow˛e i zawył.
— Lordzie Maro! — spróbował znowu Wilk, tym razem bardziej stanowczo.
Mara zamkn ˛
ał oczy i pochylił głow˛e, szlochaj ˛
ac nad ciałem.
— To na nic, ojcze — stwierdziła ciocia Pol. — Kiedy jest w tym stanie, nic
do niego nie dociera.
— Zostaw mnie, Belgaracie — rzekł Mara, ci ˛
agle łkaj ˛
ac. Pot˛e˙zny głos przeta-
czał si˛e i wibrował w my´slach Gariona. — Zostaw mnie samego z moj ˛
a rozpacz ˛
a.
— Lordzie Maro, nadchodzi dzie´n, gdy wypełni si˛e proroctwo — o´swiadczył
Wilk.
— Có˙z mnie to obchodzi? — zaszlochał Mara, mocniej przytulaj ˛
ac do piersi
martwe ciało. — Czy proroctwo zwróci mi moje wymordowane dzieci? Jestem
poza jego zasi˛egiem. Zostaw mnie w spokoju.
— Los ´swiata rozstrzygnie si˛e w wyniku zdarze´n, które ju˙z wkrótce nast ˛
api ˛
a,
lordzie Maro — nie ust˛epował pan Wilk. — Królestwa Wschodu i Zachodu go-
tuj ˛
a si˛e do ostatniej wojny, a Torak Jednooki, twój wykl˛ety brat, zadr˙zał w swej
drzemce i niedługo si˛e przebudzi.
— Niech si˛e budzi — odparł Mara. Pochylił si˛e nad trzymanym w ramionach
dzieckiem, a łkanie wstrz ˛
asn˛eło nim z now ˛
a sił ˛
a.
— Czy zatem poddasz si˛e jego władaniu, lordzie Maro? — zapytała ciocia
Pol.
53
— Jego władza do mnie nie si˛ega, Polgaro — odpowiedział Mara. — Nie
opuszcz˛e krainy mych wymordowanych dzieci, a ˙zaden człowiek czy Bóg nie
b˛edzie mnie tu nachodził. Niech Torak bierze sobie ´swiat, je´sli tego pragnie.
— Mo˙zemy jecha´c, ojcze — uznała ciocia Pol. — Nic go nie wzruszy.
— Lordzie Maro — spróbował jeszcze raz pan Wilk. — Przyprowadzili´smy
przed twe oblicze narz˛edzia proroctwa. Czy pobłogosławisz je, nim odejdziemy?
— Nie mam ju˙z błogosławie´nstw, Belgaracie — rzekł Mara. — Jedynie kl ˛
a-
twy dla zbrodniczych dzieci Nedry. Zabierz ich st ˛
ad i odejd´z.
— Lordzie Maro — wtr ˛
aciła stanowczo ciocia Pol. — W spełnieniu proroctwa
i ty masz odegra´c swoj ˛
a rol˛e. ˙
Zelazne przeznaczenie, które nas wi ˛
a˙ze, wi ˛
a˙ze i cie-
bie. Ka˙zdy musi wypełni´c zadanie przeznaczone mu od pocz ˛
atku dni. Bowiem
w chwili, gdy proroctwo zboczy ze swego kursu, ´swiat cały b˛edzie unicestwiony.
— Niech b˛edzie — j˛ekn ˛
ał Mara. — Nie ma ju˙z w nim dla mnie rado´sci, wi˛ec
niech ginie. Rozpacz moja jest wieczna i nie poniecham jej, cho´cby cen ˛
a by-
ło unicestwienie wszystkiego, co zostało stworzone. Zabierz te dzieci proroctwa
i zostaw mnie.
Pan Wilk skłonił si˛e z rezygnacj ˛
a i zawrócił. Jego twarz wyra˙zała mieszanin˛e
bezradno´sci i niesmaku.
— Czekaj! — rykn ˛
ał nagle Mara. Obrazy miasta i pomordowanych zafalowa-
ły, po czym rozpłyn˛eły si˛e. — Co to jest? — zapytał Bóg.
Pan Wilk obejrzał si˛e szybko.
— Co uczyniłe´s, Belgaracie? — zagrzmiał oskar˙zycielsko Mara, wyrastaj ˛
ac
nagle do gigantycznych rozmiarów. — I ty, Polgaro? Czy rozpacz moja jest dla
was zabawk ˛
a? Czy w twarz chcecie mi cisn ˛
a´c mój ból?
— Panie. . . — Ciocia Pol wydawała si˛e zdumiona nagłym wybuchem boskie-
go gniewu.
— Potworne! — ryczał Mara. — To potworne!
W´sciekło´s´c wykrzywiła pot˛e˙zne oblicze. Straszliwie zagniewany, ruszył ku
nim i zatrzymał si˛e o krok przed koniem ksi˛e˙zniczki Ce’Nedry.
— Rozedr˛e twe ciało na strz˛epy! — krzykn ˛
ał do niej. — Wypełni˛e twój umysł
robactwem obł˛edu, córko Nedry. Pogr ˛
a˙z˛e ci˛e w m˛ekach i przera˙zeniu na reszt˛e
dni twego ˙zycia!
— Zostaw j ˛
a! — zawołała ostro ciocia Pol.
— Nie, Polgaro. Na ni ˛
a spadnie moc mego gniewu.
Przera˙zaj ˛
ace, zakrzywione palce si˛egn˛eły ku nie´swiadomej ksi˛e˙zniczce, ona
jednak patrzyła oboj˛etnie, spokojna i nieruchoma.
Bóg sykn ˛
ał ze zło´sci i odwrócił si˛e do pana Wilka.
— Oszustwo! — krzykn ˛
ał. — Jej umysł ´spi!
— Oni wszyscy ´spi ˛
a, lordzie Maro — odparł starzec. — Gro´zby i upiory nic
dla nich nie znacz ˛
a. Wrzeszcz i wyj, póki niebo nie spadnie. Ona nie mo˙ze ci˛e
słysze´c.
54
— Ukarz˛e ci˛e za to, Belgaracie — warkn ˛
ał Mara. — I Polgar˛e tak˙ze. Posma-
kujecie bólu i strachu za t˛e arogancj˛e wobec mnie. Wyrw˛e sen z umysłów tych
przybyszów, by poznali agoni˛e i szale´nstwo, które na nich ze´sl˛e.
Nagle rozrósł si˛e jeszcze bardziej.
— Do´s´c tego, Maro! Stój! — Głos nale˙zał do Gariona, ale chłopiec wiedział,
˙ze to nie on przemawia.
Duch Mary zwrócił si˛e ku niemu, wznosz ˛
ac do ciosu pot˛e˙zne rami˛e. Garion
poczuł, ˙ze zsuwa si˛e z siodła i podchodzi do niebotycznej postaci.
— Tutaj ko´nczy si˛e twoja zemsta, Maro — oznajmił głos dochodz ˛
acy z ust
Gariona. — Ta dziewczyna słu˙zy moim celom. Nie dotkniesz jej.
Garion u´swiadomił sobie z niejakim l˛ekiem, ˙ze znalazł si˛e mi˛edzy rozgniewa-
nym Bogiem a ´spi ˛
ac ˛
a ksi˛e˙zniczk ˛
a.
— Usu´n si˛e z drogi, chłopcze, bo ci˛e zabij˛e — zagroził Mara.
— U˙zyj swego rozumu, Maro — poradził głos. — Je´sli do tej pory nie wyj˛e-
czałe´s go do ko´nca. Wiesz, kim jestem.
— B˛ed˛e j ˛
a miał! — zaskowyczał Mara. — Dam jej wiele ˙zy´c i ka˙zde z nich
wydr˛e z jej dr˙z ˛
acego ciała.
— Nie — odparł głos. — Nie b˛edziesz.
Bóg Mara wyprostował si˛e, wyci ˛
agn ˛
ał swe gro´zne ramiona. Lecz równocze-
´snie jego oczy badały chłopca. . . i nie tylko oczy. Garion raz jeszcze poczuł dotyk
przeogromnego umysłu, jak wtedy, gdy w sali tronowej królowej Salmissry mu-
sn ˛
ał go Duch Issy. Przera˙zaj ˛
aca ´swiadomo´s´c błysn˛eła w zalanych łzami oczach
Mary. Ramiona opadły.
— Daj mi j ˛
a — prosił. — Zabierz pozostałych i odejd´z, ale oddaj mi Tolne-
drank˛e. Błagam ci˛e.
— Nie.
To, co si˛e działo, nie było magi ˛
a — Garion zrozumiał to natychmiast. Nie by-
ło szumu ani tego dziwnego, gwałtownego napi˛ecia, jakie zawsze towarzyszyło
czarom. Miał wra˙zenie, ˙ze odczuwa straszny ucisk skierowanej przeciwko sobie
pełnej mocy Mary. A potem umysł w jego umy´sle odpowiedział. Jego moc by-
ła tak ogromna, ˙ze cała ziemia nie mogłaby jej pomie´sci´c. Nie uderzył w Mar˛e,
gdy˙z to straszliwe zderzenie rozbiłoby ´swiat. Stał raczej, spokojny, nieruchomy
i niewzruszony, w´sród w´sciekłego wiru boskiej furii. Przez jedn ˛
a ulotn ˛
a chwi-
l˛e Garion dzielił ´swiadomo´s´c z umysłem wewn ˛
atrz umysłu i zadr˙zał przed jego
ogromem. W tym krótkim momencie zobaczył narodziny nieprzeliczonych sło´nc
kr ˛
a˙z ˛
acych w rozległych spiralach na tle aksamitnej czerni pustki, ich zbieranie
si˛e w galaktyki i powolny obrót mgławic. A poza nimi popatrzył w twarz samego
czasu. Jednym przera˙zonym spojrzeniem ogarn ˛
ał jego pocz ˛
atek i jego koniec.
Mara cofn ˛
ał si˛e.
55
— Musz˛e ust ˛
api´c — o´swiadczył chrapliwie, po czym skłonił si˛e przed Ga-
rionem z niezwykł ˛
a pokor ˛
a. Odwrócił si˛e i ukrył twarz w dłoniach, wstrz ˛
asany
nieopanowanym szlochem.
— Twój ból sko´nczy si˛e kiedy´s, Maro — rzekł łagodnie głos. — Pewnego
dnia znowu odnajdziesz rado´s´c.
— Nigdy — łkał Bóg. — ˙
Załoba b˛edzie trwa´c wiecznie.
— Wieczno´s´c to bardzo długo, Maro — odparł głos. — I tylko ja mog˛e zajrze´c
na jej kraniec.
Zapłakany Bóg nie odpowiedział. Odszedł, a jego zawodzenie znowu odbiło
si˛e echem w ruinach Mar Amon.
Pan Wilk i ciocia Pol przygl ˛
adali si˛e Garionowi w zdumieniu. Kiedy starzec
przemówił, w jego głosie brzmiał podziw.
— Czy to mo˙zliwe?
— Czy to nie ty powtarzasz, ˙ze wszystko jest mo˙zliwe, Belgaracie?
— Nie wiedziałam, ˙ze mo˙zesz działa´c bezpo´srednio — zdziwiła si˛e ciocia Pol.
— Od czasu do czasu popycham sprawy naprzód, wysuwam pewne sugestie.
Je´sli si˛e zastanowisz, mo˙ze nawet przypomnisz sobie niektóre.
— Czy chłopiec jest tego ´swiadomy? — zapytała.
— Oczywi´scie. Rozmawiali´smy na ten temat.
— Co mu powiedziałe´s?
— Tyle, ile potrafi zrozumie´c. Nie martw si˛e, Polgaro. Nie zrobi˛e mu krzywdy.
Teraz ju˙z wie, jak wa˙zna jest ta sprawa. Wie, ˙ze musi si˛e przygotowa´c i ˙ze nie
ma na to zbyt wiele czasu. S ˛
adz˛e, ˙ze powinni´scie ju˙z st ˛
ad odjecha´c. Obecno´s´c
tolnedra´nskiej dziewczyny sprawia Marze ból.
Ciocia Pol wygl ˛
adała, jakby miała ochot˛e co´s jeszcze doda´c. . . ale spojrzała
na mglist ˛
a posta´c łkaj ˛
acego Boga i skin˛eła głow ˛
a. Zawróciła konia i ruszyła.
Gdy tylko dosiedli wierzchowców, pan Wilk podjechał do Gariona.
— Mo˙ze porozmawialiby´smy po drodze — zaproponował. — Mam mnóstwo
pyta´n.
— On odszedł, dziadku — odpowiedział Garion.
— Och. . . — mrukn ˛
ał pan Wilk, wyra´znie rozczarowany. Zbli˙zał si˛e wieczór,
wi˛ec zatrzymali si˛e w lasku mniej wi˛ecej o mil˛e od Mar Amon. Odk ˛
ad porzucili
ruiny, nie spotykali ju˙z wi˛ecej okaleczonych duchów. Po nakarmieniu i uło˙zeniu
towarzyszy, pan Wilk, ciocia Pol i Garion usiedli wokół niedu˙zego ogniska. Kiedy
przestał wyczuwa´c w umy´sle tamt ˛
a obecno´s´c, Garion coraz gł˛ebiej zapadał w sen.
Wszelkie emocje ju˙z go opu´sciły; miał wra˙zenie, ˙ze traci zdolno´s´c do samodziel-
nego my´slenia.
— Czy mo˙zemy porozmawia´c z tym. . . tym drugim? — spytał z nadziej ˛
a pan
Wilk.
— W tej chwili go nie ma — odparł Garion.
— Wi˛ec nie zawsze jest z tob ˛
a?
56
— Nie zawsze. Czasem znika na całe miesi ˛
ace. . . albo jeszcze dłu˙zej. Tym
razem był ze mn ˛
a do´s´c długo: od kiedy spłon ˛
ał Asharak.
— A gdzie dokładnie przebywa, gdy jest przy tobie? — zainteresował si˛e
Wilk.
— Tutaj. — Garion postukał si˛e w skro´n.
— Byłe´s przytomny przez cał ˛
a drog˛e w Maragorze? — zapytała ciocia Pol.
— Niezupełnie przytomny. Cz˛e´s´c mnie wci ˛
a˙z spała.
— Widziałe´s duchy?
— Tak.
— Ale ci˛e nie przestraszyły?
— Nie. Kilka mnie zaskoczyło, a na widok jednego zrobiło mi si˛e niedobrze.
Wilk podniósł głow˛e.
— Ale teraz nie byłoby ci niedobrze?
— Nie. Chyba nie. Na pocz ˛
atku wci ˛
a˙z czułem co´s takiego, ale teraz ju˙z nie.
Wilk w zamy´sleniu spogl ˛
adał w ogie´n, jakby szukał najlepszego sposobu, by
sformułowa´c nast˛epne pytanie.
— Co ten drugi w twojej głowie ci mówił, kiedy rozmawiali´scie?
— Powiedział, ˙ze bardzo dawno temu nast ˛
apiło co´s, co nie powinno si˛e zda-
rzy´c, a ja mam to naprawi´c.
Wilk za´smiał si˛e krótko.
— To wyj ˛
atkowo zwi˛ezłe wytłumaczenie — zauwa˙zył. — Czy nie wspominał,
jak to wszystko si˛e sko´nczy?
— Nie wie.
Starzec westchn ˛
ał.
— Miałem nadziej˛e, ˙ze po drodze uzyskali´smy przewag˛e. . . Ale nic z tego.
Wygl ˛
ada na to, ˙ze oba proroctwa s ˛
a wci ˛
a˙z w równym stopniu wa˙zne.
Ciocia Pol patrzyła na Gariona nieruchomo.
— S ˛
adzisz, ˙ze b˛edziesz to wszystko pami˛etał, kiedy si˛e obudzisz? — spytała.
— Chyba tak.
— Dobrze wi˛ec. Słuchaj uwa˙znie. Istniej ˛
a dwa proroctwa i oba prowadz ˛
a
do tego samego zdarzenia. Grolimowie i reszta Angaraków pod ˛
a˙zaj ˛
a za jednym
z nich, my za drugim. Ka˙zde z proroctw przewiduje dla tego zdarzenia inne za-
ko´nczenie.
— Rozumiem. . .
— ˙
Zadne z proroctw nie wyklucza niczego, co dzieje si˛e zgodnie z drugim. . .
a˙z do tego zdarzenia. To, co stanie si˛e potem, b˛edzie rozstrzygni˛ete przez jego
wynik. Jedno proroctwo zwyci˛e˙zy, drugie upadnie. Wszystko, co si˛e wydarzy-
ło i co si˛e wydarzy, poł ˛
aczy si˛e w tym punkcie i stanie jednym. Bł ˛
ad zostanie
wymazany i Wszech´swiat pod ˛
a˙zy w jednym lub drugim kierunku, jakby w tym
wła´snie kierunku d ˛
a˙zył od pocz ˛
atku istnienia. Jedyna ró˙znica polega na tym, ˙ze
je´sli przegramy, nie stanie si˛e nigdy co´s bardzo wa˙znego.
57
Garion kiwn ˛
ał głow ˛
a. Nagle poczuł si˛e bardzo zm˛eczony.
— Beldin nazywa to teori ˛
a zbie˙znych przeznacze´n — wtr ˛
acił pan Wilk. —
Dwóch równie prawdopodobnych mo˙zliwo´sci. Beldin bywa czasami mocno pom-
patyczny.
— To do´s´c cz˛esta wada, ojcze — zauwa˙zyła ciocia Pol.
— Chyba chce mi si˛e spa´c — oznajmił Garion.
Wilk i ciocia Pol spojrzeli na siebie.
— Dobrze — powiedziała kobieta.
Wstała, wzi˛eła go za r˛ek˛e i odprowadziła do posłania Kiedy ju˙z go przykryła,
otulaj ˛
ac szczelnie kocem, poło˙zyła chłodn ˛
a dło´n na jego czole.
— ´Spij, mój Belgarionie — szepn˛eła.
To wła´snie zrobił.
CZ ˛
E ´S ´
C DRUGA — DOLINA
ALDURA
Rozdział VII
Kiedy si˛e przebudzili, stali w kr˛egu, trzymaj ˛
ac si˛e za r˛ece. Ce’Nedra ´sciskała
lew ˛
a dło´n Gariona. Durnik stał po jego prawej stronie. Dmuchał ´swie˙zy, chłodny
wiatr, a sło´nce ´swieciło jasno. ˙
Zółto-br ˛
azowe pagórki wyrastały wprost przed ni-
mi, a za plecami mieli nawiedzon ˛
a równin˛e Maragoru. Silk rozejrzał si˛e czujnie,
nieufnie.
— Gdzie jeste´smy? — zapytał pospiesznie.
— Na północnej granicy Maragoru — odparł Wilk. — Około dwustu pi˛e´c-
dziesi˛eciu mil na wschód od Tol Rane.
— Jak długo spali´smy?
— Mniej wi˛ecej tydzie´n.
Silk wci ˛
a˙z patrzył dookoła, dostosowuj ˛
ac umysł do upływu czasu i przebytego
dystansu.
— Pewnie to było konieczne — przyznał w ko´ncu.
Hettar natychmiast poszedł sprawdzi´c, co z ko´nmi. Barak obur ˛
acz masował
sobie kark.
— Mam wra˙zenie, jakbym spał na stosie kamieni — poskar˙zył si˛e.
— Pospaceruj troch˛e — poradziła mu ciocia Pol. — Rozruszasz zesztywniałe
mi˛e´snie.
Ce’Nedra nie wyjmowała dłoni z r˛eki Gariona i chłopiec zastanawiał si˛e, czy
powinien jej o tym wspomnie´c. Dło´n ksi˛e˙zniczki wydawała si˛e bardzo mała i cie-
pła, i ogólnie rzecz bior ˛
ac nie było to niemiłe uczucie. Postanowił nie porusza´c
tego tematu.
Wrócił Hettar. Marszczył niespokojnie brwi.
— Belgaracie, jedna z jucznych klaczy b˛edzie si˛e ´zrebi´c — powiedział.
— Ile zostało czasu? — Wilk spojrzał na niego szybko.
— Trudno powiedzie´c dokładnie. . . Najwy˙zej miesi ˛
ac. To jej pierwszy.
— Rozdzielimy jej ładunek mi˛edzy pozostałe konie — zaproponował Dur-
nik. — Nic jej nie grozi, je´sli tylko nie b˛edzie niczego d´zwiga´c.
— Mo˙ze. . . — Hettar nie był przekonany.
Mandorallen spogl ˛
adał na po˙zółkłe zbocza wzgórz.
60
— Kto´s nas obserwuje, Belgaracie — oznajmił ponuro, wskazuj ˛
ac na kolumny
jasnego dymu wyrastaj ˛
ace ku bł˛ekitnemu niebu.
Wilk zerkn ˛
ał na dymy i skrzywił si˛e.
— Pewnie poszukiwacze złota — mrukn ˛
ał. — Kr ˛
a˙z ˛
a wokół granic jak s˛epy
nad chor ˛
a krow ˛
a. Przyjrzyj si˛e, Pol.
Lecz jej oczy przybrały ju˙z ten nieobecny wyraz. Badała wzrokiem podnó˙ze
wzgórz.
— Arendowie — stwierdziła. — Sendarowie, Tolnedranie, kilku Drasan. Nie-
zbyt inteligentni.
— Jacy´s Murgowie?
— Nie.
— Czyli pospolita zbieranina — ocenił Mandorallen. — Tacy nie zdołaj ˛
a nas
ni zatrzyma´c, ni opó´zni´c w drodze.
— Póki to mo˙zliwe, wolałbym unika´c walki — odparł Wilk. — Te przypadko-
we potyczki bywaj ˛
a niebezpieczne, a do niczego nie prowadz ˛
a. — Z niesmakiem
potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a. — Chyba nie zdołamy ich przekona´c, ˙ze nie wywozimy złota
z Maragoru. . . Zatem nie ma rady. . .
— Je´sli chc ˛
a tylko złota, dlaczego im go nie da´c? — zaproponował Silk.
— Nie wzi ˛
ałem go ze sob ˛
a a˙z tyle — westchn ˛
ał starzec.
— Nie musi by´c prawdziwe — wyja´snił Silk.
Oczy mu błysn˛eły. Podszedł do jednego z jucznych koni i po chwili wrócił
z kilkoma płachtami płótna. Szybko poci ˛
ał je na kwadraty o boku mniej wi˛ecej
jednej stopy. Uło˙zył jeden na ziemi i wsypał na ´srodek podwójn ˛
a gar´s´c ˙zwiru.
Potem zawin ˛
ał rogi i zawi ˛
azał solidnym powrozem formuj ˛
ac ci˛e˙zk ˛
a z wygl ˛
adu
sakw˛e.
— Wygl ˛
ada jak worek złota. Co wy na to?
— On znowu planuje jakie´s oszustwo — mrukn ˛
ał Barak.
Silk u´smiechn ˛
ał si˛e i szybko przygotował nast˛epne sakwy.
— Poprowadz˛e — o´swiadczył, wieszaj ˛
ac im worki przy siodłach. — Jed´zcie
za mn ˛
a, a ja b˛ed˛e mówił. Ilu ich tam jest, Polgaro?
— Około dwudziestu.
— Doskonale — orzekł pewnym tonem. — Jedziemy.
Wskoczyli na siodła i ruszyli w stron˛e uj´scia wyschłego koryta, si˛egaj ˛
acego
samej równiny. Silk jechał na czele i rozgl ˛
adał si˛e czujnie. Kiedy zagł˛ebili si˛e
w jar, Garion usłyszał ostry gwizd i zauwa˙zył przed sob ˛
a jakie´s ukradkowe po-
ruszenia. Nagle bardzo wyra´znie u´swiadomił sobie, jak strome s ˛
a brzegi po obu
stronach.
— Potrzebuj˛e skrawka otwartego terenu — oznajmił Silk. — Tam.
Skin ˛
ał głow ˛
a w stron˛e, gdzie nachylenie zbocza było nieco mniejsze. Gdy tam
dotarli, zakr˛ecił nagle.
— Teraz! — warkn ˛
ał. — Jazda!
61
Pognali za nim; wspinali si˛e na brzeg, wyrzucaj ˛
ac spod kopyt grudy ziemi.
G˛esta chmura dusz ˛
acego ˙zółtego pyłu przesłoniła koryto.
Gniewne okrzyki dobiegły z ciernistych krzewów powy˙zej. Grupa brudnych
m˛e˙zczyzn wybiegła na otwarty teren. P˛edzili w wysokiej do kolan trawie, by wy-
przedzi´c konnych. Jaki´s człowiek z czarn ˛
a brod ˛
a, biegn ˛
acy bli˙zej i bardziej zde-
sperowany od pozostałych, skoczył do przodu, zagradzaj ˛
ac uciekaj ˛
acym drog˛e.
Wzniósł pordzewiały miecz. Mandorallen stratował go bez wahania. Czarnobro-
dy wrzasn ˛
ał, przetaczaj ˛
ac si˛e i koziołkuj ˛
ac pod dudni ˛
acymi kopytami bojowego
rumaka.
Dotarli do wzgórza nad korytem i ustawili si˛e ciasno obok siebie.
— To wystarczy. — Silk rozejrzał si˛e dookoła. — Chc˛e tylko da´c tej zbierani-
nie do´s´c miejsca, by pomy´sleli o mo˙zliwych ofiarach. Stanowczo powinni my´sle´c
o ofiarach.
Strzała pomkn˛eła w ich stron˛e, ale Mandorallen niemal z pogard ˛
a odbił j ˛
a
w locie tarcz ˛
a.
— Sta´c! — krzykn ˛
ał jeden z napastników: chudy, dziobaty Sendar z opatrun-
kiem na nodze, ubrany w brudn ˛
a zielon ˛
a tunik˛e.
— Kto ka˙ze? — zapytał zuchwale Silk.
— Jestem Kroldor — odparł z godno´sci ˛
a m˛e˙zczyzna. — Kroldor rabu´s. Pew-
nie o mnie słyszeli´scie.
— Nie przypominam sobie — stwierdził grzecznie Drasanin.
— Zostawcie złoto. . . i kobiety — rozkazał Kroldor. — A mo˙ze puszcz˛e was
˙zywych.
— Je´sli ust ˛
apisz z drogi, mo˙ze my pu´scimy ci˛e ˙zywego.
— Mam pi˛e´cdziesi˛eciu ludzi — zagroził Kroldor. — Nie maj ˛
a nic do strace-
nia, tak jak ja.
— Masz dwudziestu — poprawił Silk. — Zbiegli poddani, tchórzliwi chłopi
i drobni złodziejaszkowie. Moi ludzie to do´swiadczeni wojownicy. Co wi˛ecej, my
mamy konie, a wy nie.
— Zostawcie złoto — nie ust˛epował samozwa´nczy rabu´s.
— Dlaczego sam go nie we´zmiesz?
— Naprzód! — warkn ˛
ał Kroldor.
Ruszył biegiem. Dwóch jego opryszków z pewnym wahaniem pobiegło za
nim przez brunatn ˛
a traw˛e, lecz reszta czekała, z l˛ekiem obserwuj ˛
ac Mandorallena,
Baraka i Hettara. Po paru krokach Kroldor zorientował si˛e, ˙ze jego ludzie nie bior ˛
a
udziału w ataku. Zatrzymał si˛e i odwrócił.
— Wy tchórze! — wrzasn ˛
ał. — Je´sli si˛e nie pospieszymy, przybiegn ˛
a inni.
Nie zostanie nam ani krztyna złota.
— Co´s ci powiem, Kroldorze — odezwał si˛e Silk. — Troch˛e si˛e nam spieszy,
a mamy wi˛ecej złota, ni˙z mo˙zemy bez kłopotów przewie´z´c. — Odczepił od siodła
worek ˙zwiru i potrz ˛
asn ˛
ał nim znacz ˛
aco. — Masz. — Z lekcewa˙zeniem upu´scił
62
worek na ziemi˛e. Potem zdj ˛
ał nast˛epny i cisn ˛
ał obok pierwszego. Na jego znak,
pozostali tak˙ze dorzucali swe sakwy do rosn ˛
acego stosu. — Popatrz, Kroldorze —
mówił dalej. — Dziesi˛e´c worków dobrego ˙zółtego złota. Mo˙zesz je mie´c bez wal-
ki. Je´sli chcesz wi˛ecej, musisz zapłaci´c krwi ˛
a.
Obszarpani zbóje zacz˛eli spogl ˛
ada´c po sobie i przesuwa´c si˛e na boki. Chciwie
patrzyli na stos worków w wysokiej trawie.
— Twoi ludzie zacz˛eli my´sle´c o ´smiertelno´sci, Kroldorze — stwierdził oschle
Silk. — Jest tu do´s´c złota, ˙zeby uczyni´c ich bogaczami, a bogacze nie ryzykuj ˛
a
bez potrzeby.
Kroldor spojrzał z w´sciekło´sci ˛
a.
— Nie zapomn˛e ci tego — warkn ˛
ał.
— Jestem pewien — odparł Silk. — A teraz jedziemy. Proponuj˛e, ˙zeby´s ust ˛
a-
pił z drogi.
Barak i Hettar zaj˛eli pozycje po bokach Mandorallena i cała trójka wolnym
krokiem ruszyła gro´znie przed siebie.
Kroldor rabu´s stał nieruchomo a˙z do ostatniej chwili. Wreszcie skoczył w bok
i odbiegł, wykrzykuj ˛
ac przekle´nstwa.
— Teraz! — rzucił Silk.
Wbili pi˛ety w boki wierzchowców i pomkn˛eli galopem. Za nimi bandyci sta-
n˛eli kr˛egiem, po czym rzucili si˛e biegiem do płóciennych worków. Niemal natych-
miast wybuchło kilka nieprzyjemnych star´c; trzej ludzie padli, zanim ktokolwiek
zd ˛
a˙zył zajrze´c do sakw. Przez długi czas je´zd´zcy wyra´znie słyszeli w´sciekłe wrza-
ski.
Po kilku minutach szybkiej jazdy przystan˛eli w ko´ncu. Barak zanosił si˛e ´smie-
chem.
— Biedny Kroldor — chichotał. — Jeste´s złym człowiekiem, Silku.
— Przeprowadziłem studia nad podłymi cechami ludzkiej natury — odparł
niewinnie Drasanin. — Na ogół potrafi˛e znale´z´c sposób, by mie´c z nich korzy´s´c
dla siebie.
— Ludzie Kroldora b˛ed ˛
a mieli do niego pretensje — zauwa˙zył Hettar.
— Wiem. Ale takie ryzyko ponosi ka˙zdy przywódca.
— Mog ˛
a go nawet zabi´c.
— Mam tak ˛
a nadziej˛e. Bardzo by mnie rozczarowali, gdyby tego nie zrobili.
Przez reszt˛e dnia w˛edrowali w cieniu wzgórz. Na noc rozbili obóz w dobrze
ukrytym, niewielkim w ˛
awozie, gdzie blask ognia nie mógł zdradzi´c ich pozycji
licznym w tej okolicy rabusiom. Rankiem wyruszyli wcze´snie i ju˙z w południe
dotarli do granicy gór. Jechali pomi˛edzy skalnymi zboczami, przez g˛este lasy
ciemnozielonych jodeł i ´swierków, gdzie powietrze było chłodne i aromatycz-
ne. W dolinach trwało jeszcze lato, ale na wi˛ekszych wysoko´sciach pojawiły si˛e
ju˙z pierwsze oznaki jesieni. Li´scie krzewów zmieniały barw˛e, widok przesłaniała
63
leciutka mgiełka, a co rano szron pokrywał ziemi˛e. Jednak pogoda była pi˛ekna
i posuwali si˛e w dobrym tempie.
Pewnego popołudnia, gdy ju˙z ponad tydzie´n w˛edrowali przez góry, od zacho-
du nadpłyn ˛
ał wał ciemnych chmur, nios ˛
acy wilgo´c i chłód. Garion odwi ˛
azał od
siodła swój płaszcz i otulił si˛e szczelnie. Dr˙zał: dzie´n stawał si˛e coraz zimniejszy.
Durnik uniósł głow˛e i wci ˛
agn ˛
ał nosem powietrze.
— Przed ´switem spadnie ´snieg — przepowiedział.
Garion tak˙ze wyczuwał w powietrzu chłodny, wilgotny zapach ´sniegu. Poki-
wał głow ˛
a.
— Wiedziałem, ˙ze to zbyt pi˛ekne, by długo trwało — burkn ˛
ał niech˛etnie pan
Wilk. Wzruszył ramionami. — Trudno — dodał. — Ka˙zdy z nas prze˙zył ju˙z kie-
dy´s zim˛e.
Gdy nast˛epnego ranka Garion wyjrzał z namiotu, gruba na cal warstwa ´sniegu
okrywała ziemi˛e mi˛edzy ciemnymi jodłami. Wielkie płatki bezgło´snie spływały
w dół, przesłaniaj ˛
ac wszystko, co było oddalone bardziej ni˙z o pi˛e´cdziesi ˛
at s ˛
a˙zni.
Dzie´n był szary i zimny. Konie, bardzo ciemne pod ´sniegowym puchem, przebie-
rały kopytami i strzygły uszami, czuj ˛
ac magiczne mu´sni˛ecia padaj ˛
acych na nie
płatków. Oddechy parowały w wilgotnym powietrzu.
Ce’Nedra z radosnym piskiem wyskoczyła z namiotu, który dzieliła z cio-
ci ˛
a Pol. ´Snieg, u´swiadomił sobie Garion, w Tol Honeth był pewnie rzadko´sci ˛
a.
Drobniutka dziewczyna z dzieci˛ec ˛
a rado´sci ˛
a biegała w´sród płatków. U´smiechał
si˛e z pobła˙zaniem do chwili, gdy dobrze wymierzona piguła trafiła go w głow˛e.
Wtedy zacz ˛
ał goni´c dziewczyn˛e i zasypywa´c j ˛
a ´snie˙zkami; Ce’Nedra odskakiwa-
ła, chowała si˛e za drzewa, ´smiała si˛e i piszczała. Dopadł j ˛
a w ko´ncu, zdecydowany
mocno natrze´c ´sniegiem. Dziewczyna spontanicznie zarzuciła mu r˛ece na szyj˛e
i pocałowała; zimny, mały nosek pocierał jego policzek, a rz˛esy ci˛e˙zkie były od
´sniegu. Nie zdawał sobie sprawy z oszuka´nczego podst˛epu, póki nie wrzuciła mu
gar´sci ´sniegu za kołnierz. A potem wyrwała si˛e i odbiegła, zanosz ˛
ac si˛e ´smiechem,
gdy on usiłował wytrz ˛
asn ˛
a´c ´snieg spod tuniki, zanim stopnieje.
Jednak koło południa ´snieg na ziemi zmienił si˛e w błoto, a padaj ˛
ace płatki
zast ˛
apiła jednostajna, nieprzyjemna m˙zawka. Wspinali si˛e w ˛
askim kanionem pod
ociekaj ˛
acymi wod ˛
a sosnami, a wezbrany potok grzmiał obok po głazach.
Wreszcie pan Wilk zarz ˛
adził postój.
— Zbli˙zamy si˛e do zachodniej granicy Cthol Murgos — oznajmił. — Pora ju˙z
chyba, by podj ˛
a´c pewne ´srodki ostro˙zno´sci.
— Pojad˛e przodem — zaproponował szybko Hettar.
— To nie jest najlepszy pomysł — odparł Wilk. — Kiedy spotykasz Murgów,
zwykle tracisz rozs ˛
adek.
— Ja si˛e tym zajm˛e — rzekł Silk. Naci ˛
agn ˛
ał na głow˛e kaptur, ale woda i tak
kapała z jego długiego, szpiczastego nosa. — Pojad˛e jakie´s pół mili przed wami
i b˛ed˛e miał oczy otwarte.
64
Starzec skin ˛
ał głow ˛
a.
— Gwizdnij, je´sli co´s zauwa˙zysz.
— Dobrze.
Silk ruszył kłusem pod gór˛e.
Po południu deszcz zacz ˛
ał zamarza´c, okrywaj ˛
ac drzewa i głazy szar ˛
a warstw ˛
a
lodu. Okr ˛
a˙zyli stercz ˛
ac ˛
a skał˛e i spotkali czekaj ˛
acego tam Silka. Strumie´n zmienił
si˛e w w ˛
ask ˛
a stró˙zk˛e, a ´sciany kanionu rozst ˛
apiły si˛e, odsłaniaj ˛
ac strome zbocze.
— Do zmroku została jeszcze godzina — oznajmił niski Drasanin. — Jak my-
´slicie? Jedziemy dalej, czy mo˙ze cofniemy si˛e kawałek i rozbijemy obóz w w ˛
a-
wozie?
Pan Wilk zerkn ˛
ał na niebo, potem zbadał wzrokiem zbocze przed nimi. Pora-
stały je karłowate drzewa, a troch˛e wy˙zej ro´slinno´s´c zanikała.
— Powinni´smy okr ˛
a˙zy´c szczyt i zej´s´c po drugiej stronie. To tylko par˛e mil.
Jed´zmy.
Silk kiwn ˛
ał głow ˛
a i znowu wyjechał do przodu.
Omin˛eli skalny wyst˛ep i spojrzeli w dół, w gł˛ebok ˛
a rozpadlin˛e oddzielaj ˛
ac ˛
a
ich od szczytu, który przekroczyli dwa dni wcze´sniej. Deszcz troch˛e zel˙zał i Ga-
rion wyra´znie widział drugi brzeg w ˛
awozu. Był oddalony o nie wi˛ecej ni˙z pół mili
i chłopiec dostrzegł tam jaki´s ruch.
— Co to jest? — Wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e.
Wilk Strz ˛
asn ˛
ał lód z brody.
— Tego si˛e obawiałem — mrukn ˛
ał.
— Czego?
— To algroth.
Z dreszczem obrzydzenia Garion przypomniał sobie pokryte łusk ˛
a małpy
o kozich pyskach, które napadły na nich w Arendii.
— Czy nie powinni´smy ucieka´c? — zapytał.
— Nie przedostanie si˛e tutaj — uspokoił go Wilk. — Rozpadlina ma przy-
najmniej mil˛e gł˛eboko´sci. Ale to znaczy, ˙ze Grolimowie wypu´scili swoje bestie.
B˛edziemy musieli uwa˙za´c.
Skin ˛
ał r˛ek ˛
a i wszyscy ruszyli dalej.
Garion przez cały czas słyszał szczekliwe nawoływania, zniekształcone i za-
głuszane przez wiatr, dmuchaj ˛
acy ci ˛
agle wzdłu˙z w ˛
awozu. To algroth porozumie-
wał si˛e z reszt ˛
a stada. Wkrótce tuzin odra˙zaj ˛
acych bestii biegło obok kraw˛edzi,
szczekaj ˛
ac do siebie i dotrzymuj ˛
ac kroku w˛edrowcom.
Okr ˛
a˙zyli strome zbocze, kieruj ˛
ac si˛e w stron˛e płytkiego ˙zlebu po drugiej stro-
nie. ˙
Zleb prowadził od w ˛
awozu. Po przejechaniu mili zatrzymali si˛e na noc pod
osłon ˛
a niskich ´swierków.
Nast˛epnego ranka było chłodniej i nadal pochmurnie, ale deszcz ustał. Zawró-
cili do uj´scia ˙zlebu i skr˛ecili wzdłu˙z kraw˛edzi w ˛
awozu. Urwisko po przeciwnej
stronie opadało niemal pionowo na tysi ˛
ace stóp, a˙z do w ˛
aziutkiej z tej wysoko´sci
65
wst ˛
a˙zki rzeki na dnie. Algrothy nadal im towarzyszyły, skowyczały i szczekały,
spogl ˛
adaj ˛
ac na ludzi ze straszliw ˛
a zachłanno´sci ˛
a. Były tam równie˙z inne zwie-
rz˛eta, słabo widoczne mi˛edzy drzewami po drugiej stronie. Jedno z nich, wielkie
i kosmate, miało nawet niemal ludzkie ciało, ale głowa była głow ˛
a bestii. Szyb-
konogie stado przegalopowało kraw˛edzi ˛
a, wstrz ˛
asaj ˛
ac grzywami i ogonami.
— Patrzcie! — zawołała Ce’Nedra. — Dzikie konie!
— To nie s ˛
a konie — o´swiadczył Hettar ponuro.
— Wygl ˛
adaj ˛
a jak konie.
— Mo˙ze i wygl ˛
adaj ˛
a, ale nimi nie s ˛
a.
— Hrulgin — rzucił krótko pan Wilk.
— Co to jest?
— Hrulga to czworonogie zwierz˛e, tak jak ko´n. Ale ma kły zamiast normal-
nych z˛ebów i stopy z pazurami zamiast kopyt.
— Ale to znaczy. . . — Ksi˛e˙zniczka szeroko otworzyła oczy.
— Tak. S ˛
a mi˛eso˙zerne.
Zadr˙zała.
— To okropne.
— Ten w ˛
awóz zw˛e˙za si˛e, Belgaracie — mrukn ˛
ał Barak. — Wolałbym raczej,
˙zeby te stwory nie znalazły si˛e po tej samej stronie co my.
— Nic nam nie grozi. O ile pami˛etam, zw˛e˙za si˛e do mniej wi˛ecej pi˛e´cdziesi˛e-
ciu s ˛
a˙zni, a potem znowu rozszerza. Nie zdołaj ˛
a przej´s´c.
— Mam nadziej˛e, ˙ze pami˛e´c ci˛e nie zawodzi.
Niebo nad ich głowami zakrywały poszarpane, p˛edzone wiatrem chmury. S˛epy
kr ˛
a˙zyły wysoko, a kruki przelatywały od drzewa do drzewa, kracz ˛
ac i wrzeszcz ˛
ac
na siebie. Ciocia Pol z wyra´zn ˛
a dezaprobat ˛
a obserwowała ptaki, ale milczała.
Jechali dalej. W ˛
awóz zw˛e˙zał si˛e coraz bardziej i wkrótce mogli ju˙z rozpozna´c
prymitywne twarze algrothów po drugiej stronie. Kiedy hrulgin, potrz ˛
asaj ˛
ac grzy-
wami, otworzyły pyski, by zar˙ze´c, wyra´znie było wida´c ich długie, ostre z˛eby.
Nagle, w najw˛e˙zszym punkcie, po przeciwnej stronie w ˛
awozu, stan˛eła grupa
Murgów w kolczugach. Konie były spienione od ci˛e˙zkiej jazdy, a ludzie wychu-
dzeni i zm˛eczeni. Zatrzymali si˛e i czekali, a˙z Garion z przyjaciółmi znajd ˛
a si˛e
naprzeciw. Na samej kraw˛edzi, spogl ˛
adaj ˛
ac ponad otchłani ˛
a, stał Brill.
— Co ci˛e zatrzymało?! — zawołał Silk uprzejmie, cho´c w jego głosie d´zwi˛e-
czał twardy ton. — My´sleli´smy ju˙z, ˙ze si˛e zgubiłe´s.
— Mało prawdopodobne, Kheldarze — odparł Brill. — Jak si˛e przedostali´scie
na tamt ˛
a stron˛e?
— Musisz zawróci´c! To jakie´s cztery dni jazdy! — krzykn ˛
ał Silk. — Je´sli
b˛edziecie patrze´c uwa˙znie, znajdziecie ˙zleb, który prowadzi tutaj. Poszukiwania
nie powinny zaj ˛
a´c wam wi˛ecej ni˙z dwa dni.
66
Jeden z Murgów odpi ˛
ał od siodła za lew ˛
a nog ˛
a krótki łuk, zało˙zył strzał˛e i wy-
mierzył w Silka. Napi ˛
ał ci˛eciw˛e i uwolnił j ˛
a. Silk obserwował spokojnie, jak strza-
ła spada do w ˛
awozu, wolno na pozór wiruj ˛
ac po długiej spirali.
— Ładny strzał — pochwalił.
— Nie b ˛
ad´z durniem — warkn ˛
ał Brill do Murga z łukiem. Znowu spojrzał na
Silka. — Wiele o tobie słyszałem, Kheldarze — o´swiadczył.
— Człowiek zyskuje z czasem niejak ˛
a reputacj˛e — odparł skromnie Drasanin.
— Którego´s dnia musz˛e sprawdzi´c, czy jeste´s tak dobry, jak mówi ˛
a.
— Ten szczególny rodzaj ciekawo´sci mo˙ze by´c pierwszym objawem ´smiertel-
nej choroby.
— Przynajmniej dla jednego z nas.
— Nie mog˛e si˛e doczeka´c nast˛epnego spotkania — zapewnił Silk. — Wierz˛e,
mój drogi, ˙ze nam wybaczysz. . . rozumiesz, pilne sprawy.
— Ogl ˛
adaj si˛e za siebie, Kheldarze — zagroził Brill. — Pewnego dnia ja tam
b˛ed˛e.
— Zawsze si˛e ogl ˛
adam, Kordochu. Wi˛ec nie b ˛
ad´z zdziwiony, gdy b˛ed˛e ci˛e
oczekiwał. Przyjemnie si˛e z tob ˛
a rozmawia. Musimy znowu si˛e spotka´c. . . nie-
długo.
Murgo z łukiem wypu´scił kolejn ˛
a strzał˛e. Pod ˛
a˙zyła za pierwsz ˛
a w gł ˛
ab w ˛
awo-
zu.
Silk za´smiał si˛e i wraz z innymi odjechał z brzegu przepa´sci.
— Przemiły człowiek — orzekł. Spojrzał na zasnute chmurami, szare nie-
bo. — I jaki pi˛ekny dzie´n.
Po południu chmury zg˛estniały i poczerniały. Wiatr przybierał na sile i zawo-
dził w´sród drzew. Pan Wilk prowadził wci ˛
a˙z na północny wschód, coraz dalej od
w ˛
awozu, który oddzielał ich od Brilla i Murgów.
Rozbili obóz w zasłanej głazami kotlince, tu˙z poni˙zej linii drzew. Ciocia Pol
przygotowała g˛esty gulasz; zgasili ogie´n, gdy tylko sko´nczyli jedzenie.
— Nie ma sensu pali´c im latarni — stwierdził Wilk.
— Przecie˙z nie mog ˛
a pokona´c w ˛
awozu — zdziwił si˛e Durnik.
— Lepiej nie ryzykowa´c.
Starzec oddzielił si˛e od ostatnich tl ˛
acych głowni i spojrzał w ciemno´s´c. Garion
poszedł za nim.
— Daleko jeszcze do Doliny, dziadku? — zapytał.
— Jakie´s dwie´scie mil. W górach nie mo˙zemy jecha´c zbyt szybko.
— Pogoda si˛e pogarsza.
— Zauwa˙zyłem.
— Co b˛edzie, je´sli nadci ˛
agnie prawdziwa burza ´snie˙zna?
— Ukryjemy si˛e i przeczekamy.
— A je´sli. . .
67
— Garionie, wiem, ˙ze to zrozumiałe, ale czasem mówisz zupełnie jak twoja
ciotka. Powtarzała „a je´sli”, odk ˛
ad sko´nczyła siedemna´scie lat. Przez ten czas
bardzo mnie to zm˛eczyło.
— Przepraszam.
— Nie przepraszaj. Po prostu nie rób tego wi˛ecej.
W´sród nieprzeniknionych ciemno´sci nad ich głowami rozległ si˛e nagle gło´sny
łopot ogromnych skrzydeł.
— Co to było? — spytał zdziwiony Garion.
— Nie ruszaj si˛e! — Wilk spogl ˛
adał w gór˛e. Skrzydła uderzyły raz jeszcze. —
To smutne.
— Co?
— My´slałem, ˙ze ta biedna stara bestia nie ˙zyje ju˙z od wieków. Dlaczego nie
zostawi ˛
a jej w spokoju?
— Co to jest?
— Nie ma nazwy. Jest wielka, głupia i brzydka. Bogowie stworzyli ich tylko
trzy, a dwa samce pozabijały si˛e nawzajem podczas pierwszego okresu godowego.
Była samotna, odk ˛
ad si˛egam pami˛eci ˛
a.
— Jest chyba olbrzymia. — Garion nasłuchiwał uderze´n wielkich skrzydeł
i wpatrywał si˛e w ciemno´s´c. — Jak wygl ˛
ada?
— Wielka jak dom i naprawd˛e wolałby´s jej nie ogl ˛
ada´c.
— Jest niebezpieczna?
— Bardzo niebezpieczna, ale noc ˛
a nie widzi za dobrze. — Wilk westchn ˛
ał. —
Grolimowie musieli wyp˛edzi´c j ˛
a z jaskini i pu´sci´c w pogo´n za nami. Czasami
posuwaj ˛
a si˛e za daleko.
— Powinni´smy uprzedzi´c pozostałych?
— Martwiliby si˛e tylko. Bywa, ˙ze lepiej nic nie mówi´c.
Wielkie skrzydła załopotały znowu. Z ciemno´sci zabrzmiał przeci ˛
agły, roz-
paczliwy krzyk, wołanie tak pełne bólu i samotno´sci, ˙ze w Garionie wezbrało
nagle uczucie gł˛ebokiej lito´sci.
Wilk westchn ˛
ał znowu.
— Nic nie mo˙zemy zrobi´c — stwierdził. — Wracajmy do namiotów.
Rozdział VIII
Przez nast˛epne dwa dni utrzymywała si˛e kapry´sna i nieprzyjemna pogoda. Po-
d ˛
a˙zali długim, łagodnym zboczem ku szczytom. Drzewa były rzadsze i ni˙zsze, a˙z
wreszcie znikn˛eły zupełnie. Zbocze przeszło w stromy stok, pokryty chwiejnymi
głazami, w´sród których hulał wicher.
Pan Wilk przystan ˛
ał, by zorientowa´c si˛e w okolicy.
— T˛edy — rzekł po chwili, wskazuj ˛
ac kierunek.
Zobaczyli przeł˛ecz pomi˛edzy dwoma szczytami, a za ni ˛
a szarpane wiatrem
chmury. Ruszyli w gór˛e, szczelnie owini˛eci w płaszcze.
Hettar wyjechał do przodu. Niespokojnie marszczył czoło.
— Ci˛e˙zarna klacz ma kłopoty — poinformował Wilka. — My´sl˛e, ˙ze jej czas
nadchodzi.
Ciocia Pol ruszyła bez słowa, by obejrze´c zwierz˛e. Wróciła zas˛epiona.
— Ma jeszcze najwy˙zej par˛e godzin, ojcze — oznajmiła.
Starzec rozejrzał si˛e.
— Po tej stronie nie ma si˛e gdzie schroni´c.
— Mo˙ze za przeł˛ecz ˛
a — wtr ˛
acił Barak. Wicher rozwiewał mu brod˛e.
Wilk pokr˛ecił głow ˛
a.
— Obawiam si˛e, ˙ze tam wygl ˛
ada tak samo jak tutaj. Musimy si˛e pospieszy´c.
Nie chciałbym sp˛edza´c nocy tak wysoko.
Kiedy wspi˛eli si˛e wy˙zej, uderzyły fale marzn ˛
acego deszczu, a wiatr d ˛
ał jeszcze
mocniej i wył mi˛edzy skałami. Pokonali zbocze, a kiedy znale´zli si˛e na przeł˛eczy,
poczuli pełn ˛
a moc wichury, p˛edz ˛
acej przed sob ˛
a strugi ulewy.
— Po tej stronie jest jeszcze gorzej, Belgaracie — zawołał Barak, przekrzy-
kuj ˛
ac szum wichru. — Jak daleko do drzew?
— Mile — odparł Wilk, usiłuj ˛
ac utrzyma´c rozwiany płaszcz.
— Klacz nigdy tam nie dojdzie — o´swiadczył Hettar. — Musimy znale´z´c
jak ˛
a´s osłon˛e.
— Tu nie ma ˙zadnej — stwierdził Wilk. — Dopiero kiedy osi ˛
agniemy lini˛e
drzew. Tutaj s ˛
a tylko nagie skały i lód.
Nie wiedz ˛
ac, dlaczego — nie wiedz ˛
ac nawet, ˙ze co´s mówi — Garion wykrzy-
czał:
69
— A co z jaskini ˛
a?
Wilk spojrzał na niego surowo.
— Jak ˛
a jaskini ˛
a? Gdzie?
— T ˛
a na zboczu. To niedaleko. — Garion wiedział, ˙ze jest tam jaskinia, cho´c
nie miał poj˛ecia sk ˛
ad.
— Jeste´s pewien?
— Oczywi´scie. W tamt ˛
a stron˛e.
Zawrócił i ruszył w gór˛e, ku wysokiemu, ostremu szczytowi po lewej stronie
przeł˛eczy. Wiatr spychał ich w dół, a deszcz niemal o´slepiał, lecz Garion bez wa-
hania wskazywał drog˛e. Z jakich´s powodów ka˙zdy głaz wydawał mu si˛e dosko-
nale znany, cho´c nie potrafiłby wytłumaczy´c dlaczego. Jechał z tak ˛
a szybko´sci ˛
a,
by utrzyma´c si˛e na czele kolumny. Wiedział, ˙ze b˛ed ˛
a pyta´c, a on nie potrafiłby
odpowiedzie´c.
Okr ˛
a˙zyli skalny wyst˛ep i wjechali na szerok ˛
a półk˛e. Zakr˛ecała wzdłu˙z stoku
i nikn˛eła w g˛estym deszczu.
— Dok ˛
ad˙ze nas prowadzisz, młodzie´ncze? — zawołał Mandorallen.
— Ju˙z niedaleko — odkrzykn ˛
ał Garion przez rami˛e.
Półka zw˛e˙zała si˛e, biegn ˛
ac wzdłu˙z ´sciany granitu. W miejscu, gdzie skr˛ecała
obok stercz ˛
acego gzymsu, była ju˙z w ˛
aska jak dró˙zka dla pieszych. Garion zesko-
czył z siodła i poprowadził wierzchowca za sob ˛
a. Tu˙z za kamiennym wyst˛epem
wiatr dmuchn ˛
ał mu prosto w twarz; musiał osłoni´c oczy ramieniem, by cokolwiek
widzie´c. Nie zauwa˙zył wrót, póki nie znalazły si˛e prawie w zasi˛egu r˛eki.
Wrota w skale były wykute z ˙zelaza, czarnego i zniszczonego przez czas
i rdz˛e. Były szersze ni˙z brama na farmie Faldora, a ich górny brzeg gin ˛
ał w stru-
gach deszczu.
Id ˛
acy tu˙z za Garionem Barak wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e i dotkn ˛
ał ˙zelaznej płyty. Potem
uderzył w ni ˛
a pi˛e´sci ˛
a. Odpowiedziało mu głuche echo.
— Rzeczywi´scie, jaskinia — rzucił przez rami˛e do pozostałych. — Bałem si˛e,
˙ze wiatr wywiał chłopakowi rozum.
— Jak wejdziemy do ´srodka? — krzykn ˛
ał Hettar. Wicher porywał jego słowa.
— Drzwi s ˛
a mocne jak sama góra — odparł Barak, raz jeszcze uderzaj ˛
ac w nie
pi˛e´sci ˛
a.
— Musimy si˛e schowa´c przed wiatrem — o´swiadczyła ciocia Pol, opieku´nczo
obejmuj ˛
ac ramieniem Ce’Nedr˛e.
— I co, Garionie? — spytał pan Wilk.
— To łatwe — zapewnił chłopiec. — Musz˛e tylko znale´z´c wła´sciwe miejsce.
Przesun ˛
ał palcami po lodowatym ˙zelazie, nie wiedz ˛
ac, czego wła´sciwie szuka.
Znalazł punkt, który wydawał si˛e nieco inny.
— To tutaj.
70
Przyło˙zył praw ˛
a dło´n i pchn ˛
ał lekko. Wrota drgn˛eły z przera´zliwym zgrzytem.
Szczelina, poprzednio niewidoczna, pojawiła si˛e nagle niczym ciecie brzytw ˛
a po-
´srodku metalowej powierzchni. Wiatr porywał opadaj ˛
ace płatki rdzy.
Garion poczuł niezwykłe ciepło w srebrzystym znamieniu na dłoni, które
stykało si˛e z wrotami. Zaciekawiony, przestał popycha´c drzwi, ale sun˛eły dalej
i otwierały si˛e, jakby reaguj ˛
ac na obecno´s´c znaku. Poruszały si˛e, cho´c nawet ich
nie dotykał. Zacisn ˛
ał palce i wrota znieruchomiały.
Otworzył dło´n. Zgrzytaj ˛
ac o skał˛e, otworzyły si˛e jeszcze szerzej.
— Nie baw si˛e, skarbie — powiedziała ciocia Pol. — Po prostu otwórz.
W grocie za wrotami panowała ciemno´s´c, ale powietrze nie pachniało st˛echli-
zn ˛
a, jak powinno. Weszli ostro˙znie, badaj ˛
ac stopami grunt.
— Chwileczk˛e — rzucił Durnik dziwnie ´sciszonym głosem. Słyszeli, jak roz-
pina juki, potem krzemie´n szcz˛ekn ˛
ał o ˙zelazo. Strzeliły iskry i zaja´sniał słaby
blask, gdy kowal dmuchn ˛
ał w hubk˛e. Zaj˛eła si˛e ogniem, a Durnik odpalił wyj˛et ˛
a
z juków pochodni˛e. Zamigotała, ale po chwili zapłon˛eła jasno. Durnik uniósł j ˛
a
wysoko i wszyscy rozejrzeli si˛e ciekawie.
Natychmiast stało si˛e jasne, ˙ze nie jest to naturalna jaskinia. ´Sciany i podło-
ga były idealnie gładkie, jak wypolerowane, a płomie´n pochodni odbijał si˛e od
l´sni ˛
acych powierzchni. Komora była doskonale okr ˛
agła, ´srednicy około stu stóp.
´Sciany zakrzywiały si˛e do wn˛etrza i wysoki strop te˙z wydawał si˛e kulisty. Do-
kładnie na ´srodku stał okr ˛
agły kamienny stół ´srednicy dwudziestu stóp, z blatem
powy˙zej głowy Baraka. Otaczała go kamienna ława. W ´scianie naprzeciw drzwi
znajdował si˛e łukowo sklepiony kominek. W jaskini panował chłód, ale nie to
gryz ˛
ace zimno, jakie powinno dociera´c z zewn ˛
atrz.
— Mog˛e wprowadzi´c tu konie? — spytał niegło´sno Hettar.
Pan Wilk skin ˛
ał głow ˛
a. Min˛e miał zdziwion ˛
a, a w oczach zadum˛e.
Ko´nskie kopyta zastukały gło´sno na gładkiej kamiennej podłodze; zwierz˛eta
rozgl ˛
adały si˛e, szeroko otwieraj ˛
ac oczy i strzyg ˛
ac nerwowo uszami.
— Tutaj jest drewno! — zawołał Durnik, który zajrzał ju˙z do kominka. —
Mam rozpali´c ogie´n?
Wilk podniósł głow˛e.
— Co? A tak, rozpalaj.
Durnik wsun ˛
ał do paleniska pochodni˛e i drwa zaj˛eły si˛e od razu. Ogie´n zapło-
n ˛
ał bardzo szybko, a płomienie wydawały si˛e niezwykle jaskrawe.
Ce’Nedra j˛ekn˛eła.
— ´Sciany! Spójrzcie na ´sciany!
Blask ognia załamywał si˛e jako´s w krystalicznej strukturze skały. Cała kopu-
ła l´sniła miriadami zmiennych kolorów, wypełniaj ˛
acych jaskini˛e ciepłym, wielo-
barwnym ´swiatłem.
Hettar badał obwód komory i wła´snie zagl ˛
adał w kolejny hakowy otwór.
— ´
Zródło — obwie´scił. — To dobre miejsce, ˙zeby przeczeka´c burz˛e.
71
Durnik zgasił pochodni˛e i zdj ˛
ał płaszcz. Jaskinia rozgrzała si˛e niemal natych-
miast, gdy tylko rozpalili ogie´n. Spojrzał na pana Wilka.
— Wiesz, co to za miejsce, prawda? — zapytał.
— Nikt z nas nie potrafił go odszuka´c — odparł wci ˛
a˙z zadumany starzec. —
Nie byli´smy nawet pewni, czy jeszcze istnieje.
— Có˙z to za niezwykła jaskinia, Belgaracie? — odezwał si˛e Mandorallen.
Pan Wilk nabrał tchu.
— Kiedy Bogowie tworzyli ´swiat, musieli spotyka´c si˛e od czasu do czasu, by
omówi´c to, czego ka˙zdy z nich dokonał i co zamierza. Wszystko bowiem musiało
do siebie pasowa´c i działa´c w harmonii: góry, wiatry, pory roku i tak dalej. —
Rozejrzał si˛e. — Wła´snie tutaj si˛e spotykali.
Silk, marszcz ˛
ac nos z ciekawo´sci, wdrapał si˛e na ław˛e i spojrzał na blat wiel-
kiego stołu.
— Tutaj stoj ˛
a misy! — zawołał. — Jest ich siedem. . . i siedem kubków. W mi-
sach s ˛
a chyba jakie´s owoce.
Zacz ˛
ał wyci ˛
aga´c r˛ek˛e.
— Silku! — zawołał ostro pan Wilk. — Niczego nie dotykaj.
Dło´n Silka zamarła. Ze zdziwieniem obejrzał si˛e przez rami˛e.
— Lepiej zejd´z na dół — rzekł z powag ˛
a pan Wilk.
— Drzwi! — krzykn˛eła Ce’Nedra.
Odwrócili si˛e szybko. Zd ˛
a˙zyli zobaczy´c, jak wielkie wrota zamykaj ˛
a si˛e wol-
no. Barak zakl ˛
ał i skoczył do nich, ale spó´znił si˛e o sekund˛e. Z głuchym hukiem
zatrzasn˛eły si˛e na moment przed tym, nim ich dosi˛egn ˛
ał. Pot˛e˙zny Cherek odwrócił
si˛e niepewnie.
— Nic si˛e nie stało, Baraku — uspokoił go Garion. — Potrafi˛e je znowu otwo-
rzy´c.
Wilk przyjrzał mu si˛e z uwag ˛
a.
— Sk ˛
ad wiedziałe´s o jaskini? — zapytał.
— Nie wiem. . . — wyj ˛
akał bezradnie Garion. — Po prostu wiedziałem. Mam
wra˙zenie, ˙ze ju˙z wczoraj czułem, jak si˛e do niej zbli˙zamy.
— Czy ma to jaki´s zwi ˛
azek z głosem, który przemówił do Mary?
— Raczej nie. Jego chyba nie ma tutaj w tej chwili, a moja wiedza o jaskini
była jakby inna. My´sl˛e, ˙z pochodziła ode mnie, nie od niego, ale nie mam po-
j˛ecia sk ˛
ad dokładnie. Nie wiem czemu, ale wydaje mi si˛e, ˙ze zawsze znałem to
miejsce. . . tylko nie my´slałem o nim, póki nie zacz˛eli´smy si˛e do niego zbli˙za´c.
Strasznie trudno jest to wytłumaczy´c.
Ciocia Pol i pan Wilk spojrzeli na siebie znacz ˛
aco. Wilk chciał chyba zada´c
nast˛epne pytanie, ale wła´snie w tej chwili z drugiego ko´nca jaskini rozległ si˛e
gło´sny j˛ek.
— Niech kto´s mi pomo˙ze! — zawołał Hettar. Jedno ze zwierz ˛
at, z nabrzmia-
łymi bokami, dyszało ci˛e˙zko i chwiało si˛e na nogach, jakby za chwil˛e miały si˛e
72
pod nim ugi ˛
a´c. Hettar stan ˛
ał obok i próbował je podtrzyma´c. — Zaraz b˛edzie si˛e
´zrebi´c — oznajmił.
Wszyscy podbiegli do rodz ˛
acej klaczy. Ciocia Pol od razu obj˛eła dowództwo
i sprawnie wydawała polecenia. Uło˙zyli klacz na ziemi, a Durnik i Hettar zacz˛eli
jej pomaga´c. Tymczasem ciocia Pol nabrała do garnka wody i ostro˙znie ustawiła
go na ogniu.
— Potrzebuj˛e miejsca — o´swiadczyła znacz ˛
aco, otwieraj ˛
ac torb˛e z ziołami.
— Mo˙ze wszyscy sobie st ˛
ad pójdziemy? — zaproponował Barak, niespokoj-
nie zerkaj ˛
ac na dysz ˛
ace zwierz˛e.
— ´Swietny pomysł. Ce’Nedro, ty zosta´n. B˛edziesz mi potrzebna.
Garion, Barak i Mandorallen odeszli na kilka s ˛
a˙zni i siedli, oparci o ja´snie-
j ˛
ac ˛
a ´scian˛e. Silk z panem Wilkiem ruszyli bada´c jaskini˛e. Obserwuj ˛
ac Durnika
i Hettara z klacz ˛
a, cioci˛e Pol i Ce’Nedr˛e przy ogniu, Garion poczuł si˛e dziwnie
oddzielony od towarzyszy. Jaskinia przyci ˛
agała go, nie miał co do tego w ˛
atpliwo-
´sci; nawet teraz oddziaływała na niego z przedziwn ˛
a moc ˛
a. Chocia˙z stan klaczy
był gro´zny, nie potrafił si˛e na nim skoncentrowa´c. Był dziwnie pewien, ˙ze odnale-
zienie jaskini to tylko pierwsza cz˛e´s´c tego, co si˛e zdarzy. Musi zrobi´c jeszcze co´s,
a ta izolacja miała go jako´s do tego przygotowa´c.
— Niełatwo mi to wyzna´c — mówił ze smutkiem Mandorallen. Garion zer-
kn ˛
ał na niego. — Jednak˙ze wobec desperackiej natury wyprawy naszej musz˛e
otwarcie wyzna´c me niedostatki. Zdarzy´c si˛e bowiem mo˙ze, i˙z skaza ma w go-
dzinie najwi˛ekszej potrzeby sprawi, ˙ze zawróc˛e i niczym tchórz uciekn˛e, pozosta-
wiaj ˛
ac ˙zycia wasze w ´smiertelnym niebezpiecze´nstwie.
— Za bardzo si˛e przejmujesz — stwierdził Barak.
— Nie, panie. Nalegam, by´s spraw˛e t˛e rozwa˙zył dokładnie i zdecydował, czy
nadaj˛e si˛e, aby kontynuowa´c nasze przedsi˛ewzi˛ecie.
Zacz ˛
ał wstawa´c, zgrzytaj ˛
ac zbroj ˛
a.
— Dok ˛
ad idziesz? — zdziwił si˛e Barak.
— Zamierzałem oddali´c si˛e na stron˛e, by´scie swobodnie o tej sprawie dysku-
towa´c mogli.
— Och, Mandorallenie, siadaj — mrukn ˛
ał zirytowany Barak. — Nie powiem
za twymi plecami nic, czego nie powiedziałbym ci w oczy.
Klacz, le˙z ˛
aca przy ogniu z głow ˛
a na kolanach Hettara, zar˙zała bole´snie.
— Czy to lekarstwo jest ju˙z gotowe, Polgaro? — zapytał niespokojnie Algar.
— Niezupełnie — odparła.
Ce’Nedra starannie kruszyła ły˙zeczk ˛
a jakie´s suszone li´scie w kubku.
— Rozetrzyj je drobniej, kochanie — poleciła ciocia Pol.
Durnik stał nad klacz ˛
a w rozkroku i dotykał dło´nmi jej rozd˛etego brzucha.
— Chyba b˛edziemy musieli obróci´c ´zrebaka — o´swiadczył. — Boj˛e si˛e, ˙ze
próbuje wyj´s´c nie tym ko´ncem.
73
— Nie zaczynaj, dopóki to nie podziała — rzuciła ciocia Pol, wolno przesy-
puj ˛
ac szary proszek z glinianego dzbanuszka do bulgocz ˛
acego garnka. Wzi˛eła od
Ce’Nedry kubek z li´s´cmi i wsypała je równie˙z, mieszaj ˛
ac przez cały czas.
— My´sl˛e, lordzie Baraku — nie ust˛epował Mandorallen — i˙z nie w pełni
doceniłe´s wag˛e tego, co ci wyznałem.
— Słyszałem ci˛e dobrze. Mówisz, ˙ze raz si˛e bałe´s. Nie ma powodu do zmar-
twienia. Od czasu do czasu zdarza si˛e to ka˙zdemu.
— Nie potrafi˛e z tym ˙zy´c. Trwam w ci ˛
agłym l˛eku, nie wiedz ˛
ac, kiedy powróci
owo uczucie i odbierze mi m˛estwo.
Durnik podniósł głow˛e.
— Boisz si˛e strachu? — zapytał z wyra´znym zdziwieniem.
— Zaiste nie wiesz, przyjacielu, jakie to uczucie — odpowiedział Mandoral-
len.
— Co´s ´sciska ci ˙zoł ˛
adek — stwierdził Durnik. — W ustach ci zasycha, a serce
sprawia wra˙zenie, jakby kto´s zacisn ˛
ał na nim palce?
Mandorallen zamrugał.
— Zdarzyło mi si˛e to ju˙z tyle razy, ˙ze dokładnie wiem, jak wygl ˛
ada.
— Ty? Ty´s jest wszak˙ze jednym z najm˛e˙zniejszych ludzi, jakich poznałem.
Durnik u´smiechn ˛
ał si˛e drwi ˛
aco.
— Jestem zwyczajnym człowiekiem, Mandorallenie — powiedział. — A zwy-
czajni ludzie cały czas ˙zyj ˛
a w strachu. Nie wiedziałe´s o tym? Boimy si˛e pogody,
boimy si˛e władzy, boimy si˛e nocy i potworów, które czaj ˛
a si˛e w mroku. Boimy si˛e
staro´sci i ´smierci. Niektórzy boj ˛
a si˛e nawet ˙zycia. Zwyczajni ludzie czuj ˛
a strach
w prawie ka˙zdej minucie swego istnienia.
— Jak mo˙zecie to znie´s´c?
— A mamy jaki´s wybór? L˛ek jest cz˛e´sci ˛
a ˙zycia, Mandorallenie, a to jedyne ˙zy-
cie, jakie nam dano. Przyzwyczaisz si˛e do niego. Gdy ka˙zdego ranka przywdzie-
wasz go jak star ˛
a tunik˛e, przestajesz go zauwa˙za´c. Czasem pomaga ´smiech. . .
troch˛e.
— ´Smiech?
— Pokazuje strachowi, ˙ze wiesz o nim, ale masz zamiar nie przejmowa´c si˛e
i mimo wszystko robi´c swoje. — Durnik spojrzał na swoje dłonie, ostro˙znie uci-
skaj ˛
ace brzuch klaczy. — Niektórzy przeklinaj ˛
a, wyzywaj ˛
a i wrzeszcz ˛
a — podj ˛
ał
po chwili. — To działa tak samo, jak s ˛
adz˛e. Ka˙zdy człowiek znajduje własny
sposób na strach. Osobi´scie wol˛e ´smiech. Wydaje si˛e jako´s bardziej odpowiedni.
Mandorallen zamy´slił si˛e gł˛eboko nad słowami Durnika.
— Rozwa˙z˛e to — o´swiadczył. — By´c to mo˙ze, dobry przyjacielu, ˙ze wi˛ecej
ni˙z ˙zycie jestem ci winien za te instrukcje rozs ˛
adku pełne.
Klacz j˛ekn˛eła znowu, gło´sno i rozdzieraj ˛
aco. Durnik wyprostował si˛e i zacz ˛
ał
podwija´c r˛ekawy.
74
— Trzeba obróci´c ´zrebaka, pani Pol — oznajmił stanowczo. — I to szybko.
Inaczej stracimy i jego, i klacz.
— Najpierw podam jej troch˛e tego — odparła, studz ˛
ac garnek zimn ˛
a wod ˛
a. —
Przytrzymaj jej głow˛e — poleciła Hettarowi, który mocno obj ˛
ał ramieniem łeb
rodz ˛
acej klaczy. — Garionie — dodała ciocia Pol, ły˙zk ˛
a wlewaj ˛
ac lekarstwo po-
mi˛edzy z˛eby zwierz˛ecia. — Mo˙ze poszliby´scie z Ce’Nedr ˛
a do dziadka i Silka?
— Obracałe´s kiedy ´zrebaka, Durniku? — spytał nerwowo Hettar.
— ´
Zrebaka nie, ale ciel˛eta wiele razy. Ko´n nie ró˙zni si˛e specjalnie od krowy.
Barak powstał gwałtownie. Jego twarz nabrała lekko zielonkawego odcienia.
— Pójd˛e z Garionem i ksi˛e˙zniczk ˛
a — burkn ˛
ał. — Nie wyobra˙zam sobie, ˙ze-
bym si˛e tu na co´s przydał.
— I ja si˛e przył ˛
acz˛e — oznajmił Mandorallen. On równie˙z zbladł wyra´znie. —
Najlepiej b˛edzie, tak uwa˙zam, zostawi´c przyjaciołom naszym do´s´c miejsca na ich
poło˙znicze działania.
Ciocia Pol spojrzała na dwóch wojowników z lekkim u´smieszkiem. Milczała
jednak.
Garion i pozostali oddalili si˛e do´s´c szybkim krokiem.
Silk z panem Wilkiem stali za ogromnym kamiennym stołem i zagl ˛
adali do
kolejnego okr ˛
agłego otworu w migocz ˛
acej ´scianie.
— Nigdy jeszcze nie widziałem takich owoców — mówił niski m˛e˙zczyzna.
— Byłbym zdziwiony, gdyby´s widział — odpowiedział pan Wilk.
— Wygl ˛
adaj ˛
a ´swie˙zo, jak dopiero zerwane. — Dło´n Silka odruchowo si˛egn˛eła
po kusz ˛
acy owoc.
— Nie próbowałbym na twoim miejscu — ostrzegł Wilk.
— Zastanawiam si˛e, jak smakuj ˛
a.
— Zastanawianie ci nie szkodzi. Smakowanie tak.
— Nie cierpi˛e niezaspokojonej ciekawo´sci.
— Jako´s prze˙zyjesz. — Wilk obejrzał si˛e na nowo przybyłych. — Co z klacz ˛
a?
— Durnik mówi, ˙ze trzeba obróci´c ´zrebaka — wyja´snił Barak. — Pomy´sleli-
´smy, ˙ze lepiej im nie przeszkadza´c.
Wilk skin ˛
ał głow ˛
a.
— Silku! — rzucił ostro, nie odwracaj ˛
ac głowy.
— Przepraszam. — Silk cofn ˛
ał r˛ek˛e.
— Mo˙ze by´s stamt ˛
ad odszedł? Narobisz sobie tylko kłopotów.
Drasanin wzruszył ramionami.
— Cały czas si˛e tym zajmuj˛e.
— Nie dyskutuj — rzekł stanowczo Wilk. — Nie mog˛e stale ci˛e pilnowa´c.
Wsun ˛
ał palce pod brudny, troch˛e ju˙z wystrz˛epiony banda˙z i podrapał si˛e ener-
gicznie.
— Mam ju˙z do´s´c — oznajmił. — Garionie, zdejmij to ze mnie.
Wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e.
75
Garion cofn ˛
ał si˛e.
— Nie ja — odmówił. — Przecie˙z wiesz, co powie ciocia Pol, je´sli zrobi˛e to
bez jej pozwolenia.
— Nie b ˛
ad´z dzieckiem. Silku, ty to zdejmij.
— Najpierw ka˙zesz mi unika´c kłopotów, a potem sugerujesz, ˙zebym si˛e nara-
ził Polgarze? Jeste´s niekonsekwentny, Belgaracie.
— Dajcie spokój — przerwała mu Ce’Nedra. Chwyciła starca za r˛ek˛e i drob-
nymi paluszkami zacz˛eła rozwi ˛
azywa´c spl ˛
atany w˛ezeł. — Prosz˛e tylko nie zapo-
mina´c, ˙ze to pa´nski pomysł. Garionie, daj mi swój nó˙z.
Chłopiec niezbyt ch˛etnie wr˛eczył jej sztylet. Ksi˛e˙zniczka rozci˛eła i odwin˛eła
banda˙z. Łupki ze stukiem upadły na podłog˛e.
— Dobre z ciebie dziecko — rozpromienił si˛e pan Wilk i z wyra´zn ˛
a ulg ˛
a
zacz ˛
ał drapa´c si˛e po r˛ece.
— Prosz˛e pami˛eta´c, ˙ze jest mi pan winien przysług˛e — powiedziała.
— Tolnedranka — zauwa˙zył Silk. — To wida´c.
Mniej wi˛ecej po godzinie ciocia Pol wymin˛eła stół i podeszła do nich. Twarz
miała zasmucon ˛
a.
— Jak klacz? — spytała szybko Ce’Nedra.
— Bardzo słaba, ale my´sl˛e, ˙ze wyjdzie z tego.
— A mały konik?
Ciocia Pol westchn˛eła.
— Spó´znili´smy si˛e. Próbowali´smy wszystkiego, ale zwyczajnie nie potrafimy
go zmusi´c, ˙zeby zacz ˛
ał oddycha´c.
Ce’Nedra wstrzymała oddech i zbladła nagle ´smiertelnie.
— Chyba nie zrezygnujecie? — Powiedziała to tonem niemal oskar˙zyciel-
skim.
— Nic wi˛ecej nie mo˙zemy zrobi´c, kochanie. Za długo to trwało. Nie miał ju˙z
siły.
Ce’Nedra patrzyła na ni ˛
a z niedowierzaniem.
— Zrób co´s — za˙z ˛
adała. — Jeste´s czarodziejk ˛
a. Zrób co´s!
— Przykro mi, Ce’Nedro, ale to przekracza nasze mo˙zliwo´sci. Za t˛e barier˛e
nie potrafimy si˛egn ˛
a´c.
Mała ksi˛e˙zniczka j˛ekn˛eła i rozpłakała si˛e gorzko. Ciocia Pol obj˛eła j ˛
a i pocie-
szaj ˛
aco przytuliła do siebie.
Lecz Garion ju˙z szedł. Z absolutn ˛
a jasno´sci ˛
a wiedział, czego oczekiwała od
niego jaskinia. Zareagował bez namysłu. Nie biegł, nawet si˛e nie spieszył. Spo-
kojnie wymin ˛
ał stół i ruszył w stron˛e kominka.
Hettar siedział na ziemi ze skrzy˙zowanymi nogami i trzymał na kolanach nie-
ruchomego ´zrebaka. Ze smutkiem pochylił głow˛e, a jego kosmyk włosów opadał
na podłu˙zny, l´sni ˛
acy pyszczek zwierz˛ecia.
— Daj mi go, Hettarze — poprosił chłopiec.
76
— Garionie! Nie! — usłyszał za sob ˛
a niespokojny głos cioci Pol.
Hettar podniósł głow˛e. Jego jastrz˛ebia twarz wyra˙zała gł˛eboki smutek.
— Pozwól mi go wzi ˛
a´c, Hettarze — powtórzył Garion spokojnie.
Algar bez słowa podniósł drobne, bezwładne ciało, wci ˛
a˙z jeszcze mokre i po-
łyskuj ˛
ace w blasku ognia. Podał je chłopcu. Garion przykl˛ekn ˛
ał i uło˙zył ´zrebaka
na ziemi, tu˙z przed kominkiem. Dotkn ˛
ał palcami male´nkiej piersi i nacisn ˛
ał deli-
katnie.
— Oddychaj — szepn ˛
ał.
— Próbowali´smy tego, Garionie — rzekł smutnie Hettar. — Wszystkiego pró-
bowali´smy.
Garion zacz ˛
ał koncentrowa´c sw ˛
a moc.
— Nie rób tego, Garionie! — zawołała stanowczo ciocia Pol. — To niemo˙zli-
we, a próbuj ˛
ac tylko sobie zaszkodzisz.
Garion nie słuchał. Jaskinia przemawiała do niego zbyt gło´sno, by słyszał co´s
poza tym. Wszystkie my´sli skupił na wilgotnym ciele ´zrebaka. Potem wyci ˛
agn ˛
ał
praw ˛
a r˛ek˛e i uło˙zył dło´n na gładkim, kasztanowym barku. Miał wra˙zenie, ˙ze wi-
dzi przed sob ˛
a ´slepy mur — czarny i wy˙zszy ni˙z cokolwiek innego na ´swiecie,
nieprzebity i cichy ponad ludzkie rozumienie. Pchn ˛
ał na prób˛e, ale mur nawet nie
drgn ˛
ał. Garion nabrał tchu i rzucił si˛e do ataku.
— ˙
Zyj — powiedział.
— Przesta´n, Garionie!
— ˙
Zyj — powtórzył, wyt˛e˙zaj ˛
ac wszystkie siły w starciu z czerni ˛
a.
— Ju˙z za pó´zno, Pol — usłyszał głos pana Wilka. — Za bardzo si˛e zaanga˙zo-
wał.
— ˙
Zyj — powiedział jeszcze raz.
Poczuł, jak wylewa si˛e z niego fala tak pot˛e˙zna, ˙ze pozostawiła go zupełnie
bez sił. Ja´sniej ˛
ace ´sciany zamigotały i nagle zadr˙zały, jakby kto´s uderzył w dzwon
ukryty gł˛eboko w sercu góry. D´zwi˛ek wibrował, wypełniaj ˛
ac cał ˛
a komor˛e rezo-
nuj ˛
acym brzmieniem. ´Swiatło w ´scianach rozbłysło o´slepiaj ˛
aco i w jaskini zapa-
nowała jasno´s´c dnia.
Ciało pod dłoni ˛
a chłopca zadr˙zało i ´zrebak wci ˛
agn ˛
ał do płuc pierwszy niepew-
ny oddech. Garion słyszał zdumione westchnienia przyjaciół, gdy poruszyły si˛e
cienkie, patykowate nó˙zki. ´
Zrebak raz jeszcze nabrał powietrza i otworzył oczy.
— Cud — oznajmił zduszonym głosem Mandorallen.
— Mo˙ze nawet co´s wi˛ecej — odparł pan Wilk. Wpatrywał si˛e badawczo
w twarz Gariona.
´
Zrebak szarpn ˛
ał si˛e, niepewnie kołysz ˛
ac głow ˛
a na słabej jeszcze szyi. Instynk-
townie obejrzał si˛e na matk˛e i podszedł do niej, szukaj ˛
ac pokarmu. Nim dotkn ˛
ał
go Garion, sier´s´c konika miała jednolity, gł˛eboki br ˛
azowy kolor. Teraz znaczyła j ˛
a
na barku biała, jaskrawa łatka, dokładnie taka du˙za, jak znami˛e na dłoni chłopca.
77
Garion powstał chwiejnie i potykaj ˛
ac si˛e min ˛
ał przyjaciół. Stan ˛
ał przy lodo-
watym ´zródle tryskaj ˛
acym w ´sciennej niszy i ochlapał wod ˛
a twarz i szyj˛e. Potem
przykl˛ekn ˛
ał; przez dług ˛
a chwil˛e dyszał ci˛e˙zko i dygotał. Nagle poczuł, ˙ze kto´s
ostro˙znie, nie´smiało dotyka jego łokcia. Obejrzał si˛e. Mocniejszy ju˙z nieco ´zre-
bak stał obok i spogl ˛
adał na niego z uwielbieniem w błyszcz ˛
acych oczach.
Rozdział IX
Burza ustała nast˛epnego ranka. Wicher ucichł, ale jeszcze przez dzie´n zostali
w jaskini, by klacz wróciła do zdrowia, a nowo narodzony ´zrebak nabrał sił. Dla
Gariona uwielbienie małego zwierzaka było nieco kr˛epuj ˛
ace. Miał wra˙zenie, ˙ze
dok ˛
adkolwiek pójdzie, wsz˛edzie ´sledz ˛
a go te łagodne oczy. ´
Zrebak bez przerwy
tr ˛
acał go pyskiem. Inne konie tak˙ze spogl ˛
adały na chłopca z rodzajem niemego
szacunku. Wszystko to budziło zakłopotanie.
Rankiem, gdy zbierali si˛e do drogi, starannie usun˛eli z jaskini wszelkie ´sla-
dy swego pobytu. Sprz ˛
atanie odbyło si˛e spontanicznie, nie wynikało z niczyjej
sugestii czy wspólnej decyzji. Bez ˙zadnych komentarzy wszyscy zabrali si˛e do
pracy.
— Ogie´n ci ˛
agle si˛e pali — burczał Durnik, zagl ˛
adaj ˛
ac zza wrót do wn˛etrza
jasnej kopuły.
— Sam zga´snie, kiedy wyjdziemy — uspokoił go Wilk. — Zreszt ˛
a i tak nie
mógłby´s go zgasi´c, cho´cby´s nie wiem jak próbował.
Durnik ponuro kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— Chyba masz słuszno´s´c — zgodził si˛e.
— Zamknij drzwi, Garionie — poleciła ciocia Pol, kiedy wyprowadzili konie
na skaln ˛
a półk˛e.
Troch˛e zakłopotany, Garion poci ˛
agn ˛
ał za kraw˛ed´z wrót. Wprawdzie Barak,
mimo swej siły, nie potrafił ich poruszy´c, lecz pod dotkni˛eciem chłopca przesu-
n˛eły si˛e bez oporu. Wystarczyło jedno lekkie szarpni˛ecie. Dwa brzegi zetkn˛eły si˛e
z pot˛e˙znym, głuchym hukiem, pozostawiaj ˛
ac tylko ledwie widoczn ˛
a szczelin˛e.
Pan Wilk przyło˙zył dło´n do poczerniałego ˙zelaza, wpatrzony w pustk˛e. Potem
westchn ˛
ał cicho, zawrócił i poprowadził ich drog ˛
a, któr ˛
a tu przybyli.
Kiedy tylko min˛eli skalny wyst˛ep, dosiedli wierzchowców i ruszyli w dół, po-
mi˛edzy głazami i łatami brudnego lodu, do pierwszych niskich krzewów i karło-
watych drzew o kilka mil poni˙zej przeł˛eczy. Wiatr nadal dmuchał mocno, jednak
niebo było bł˛ekitne i p˛edziło po nim kilka białych obłoków. Wydawały si˛e dziwnie
bliskie.
79
Garion podjechał do pana Wilka i ruszył dalej obok niego. My´sli kr ˛
a˙zyły cha-
otycznie. . . rozpaczliwie potrzebował rady i wyja´snienia, co wła´sciwie zdarzyło
si˛e w jaskini.
— Dziadku. . . — zacz ˛
ał.
— Tak, Garionie? — Starzec ockn ˛
ał si˛e z drzemki.
— Dlaczego ciocia Pol chciała mnie powstrzyma´c? Wiesz, z tym ´zrebakiem.
— Bo to było niebezpieczne. Bardzo niebezpieczne.
— Ale dlaczego?
— Kiedy próbujesz zrobi´c co´s, co jest niemo˙zliwe, mo˙zesz w to wło˙zy´c zbyt
wiele energii. A je´sli nie zrezygnujesz, mo˙ze si˛e to okaza´c ´smiertelne.
— ´Smiertelne?
Wilk przytakn ˛
ał.
— Wyczerpiesz si˛e całkowicie i nie zostanie ci nawet do´s´c siły, by utrzyma´c
w ruchu własne serce.
— Nie wiedziałem. . . — Garion był wstrz ˛
a´sni˛ety.
Wilk schylił si˛e, przeje˙zd˙zaj ˛
ac pod niskim konarem.
— Najwyra´zniej nie.
— Przecie˙z ci ˛
agle powtarzasz, ˙ze nic nie jest niemo˙zliwe.
— W granicach rozs ˛
adku, Garionie. W granicach rozs ˛
adku.
Przez kilka minut jechali w milczeniu. G˛esty mech pod drzewami tłumił stukot
kopyt.
— Mo˙ze powinienem nauczy´c si˛e o tym czego´s wi˛ecej — o´swiadczył wresz-
cie Garion.
— Bardzo dobry pomysł. Co chciałby´s wiedzie´c?
— Chyba wszystko.
Pan Wilk parskn ˛
ał ´smiechem.
— Obawiam si˛e, ˙ze to potrwałoby bardzo długo.
Gariona ogarn˛eło rozczarowanie.
— To a˙z takie skomplikowane?
— Nie. Wła´sciwie nawet całkiem proste, ale proste rzeczy zawsze najtrudniej
wytłumaczy´c.
— Przecie˙z to nie ma sensu — odparł Garion, lekko poirytowany.
— Doprawdy? — Wilk spojrzał na niego z rozbawieniem. — Pozwól wi˛ec, ˙ze
zadam ci proste pytanie. Ile jest dwa i dwa?
— Cztery — odpowiedział posłusznie chłopiec.
— A dlaczego?
Garion zawahał si˛e.
— Bo tak jest — wyj ˛
akał niepewnie.
— Ale dlaczego?
— Tu nie ma ˙zadnych „dlaczego”. Jest tak i ju˙z.
— Zawsze istnieje jakie´s „dlaczego”, Garionie.
80
— No dobrze. Wi˛ec dlaczego dwa i dwa jest cztery?
— Nie mam poj˛ecia — przyznał Wilk. — My´slałem, ˙ze mo˙ze ty wiesz.
Min˛eli martwy pie´n, poskr˛ecany i o´slepiaj ˛
aco biały na tle ciemnobł˛ekitnego
nieba.
— Czy taka rozmowa do czego´s prowadzi? — zapytał Garion, jeszcze bardziej
niepewny.
— Osobi´scie s ˛
adz˛e, ˙ze zaszli´smy ju˙z bardzo daleko — odparł Wilk. — A do-
kładnie czego chciałby´s si˛e dowiedzie´c?
Garion wyraził to najpro´sciej, jak potrafił.
— Czym jest magia?
— Ju˙z ci mówiłem. Wola i Słowo.
— Przecie˙z to nic nie znaczy.
— No dobrze, spróbujmy inaczej. Magia to robienie ró˙znych rzeczy umysłem
zamiast r˛ekami. Wi˛ekszo´s´c ludzi nie wykorzystuje jej, poniewa˙z na pocz ˛
atku ten
drugi sposób jest znacznie łatwiejszy.
Garion zmarszczył czoło.
— To nie wydaje si˛e trudne.
— Dlatego, ˙ze wszystko, co dot ˛
ad robiłe´s, było wynikiem impulsu. Nigdy nie
usiadłe´s i nie przemy´slałe´s czego´s od pocz ˛
atku. . . po prostu robiłe´s to i ju˙z.
— To chyba łatwiejsze. To znaczy, dlaczego nie mo˙zna po prostu zrobi´c cze-
go´s i nie zastanawia´c si˛e nad tym?
— Poniewa˙z spontaniczne czary to magia trzeciorz˛edna, całkowicie poza kon-
trol ˛
a. Wszystko mo˙ze si˛e zdarzy´c, gdy dasz umysłowi pełn ˛
a swobod˛e. Magia nie
posiada własnej moralno´sci. Dobro czy zło pochodzi wył ˛
acznie od ciebie, nie od
niej.
— Chcesz powiedzie´c, ˙ze kiedy spaliłem Asharaka, to byłem ja, a nie cza-
ry? — Na samo wspomnienie Garion poczuł mdło´sci.
Pan Wilk z powag ˛
a skin ˛
ał głow ˛
a.
— Powiniene´s lepiej si˛e poczu´c, gdy pomy´slisz, ˙ze ty równie˙z dałe´s ˙zycie
´zrebakowi. Te dwa czyny jakby si˛e równowa˙z ˛
a.
Garion obejrzał si˛e przez rami˛e na konika, który dreptał za nim jak szczeniak.
— Czyli twierdzisz, ˙ze magia mo˙ze by´c dobra albo zła.
— Nie — poprawił go Wilk. — Sama w sobie nie ma ˙zadnego zwi ˛
azku z do-
brem czy złem. I wcale ci nie pomo˙ze przemy´sliwanie, jak jej u˙zywa´c. Mo˙zesz
ni ˛
a dokona´c wszystkiego, czego tylko zapragniesz. . . to jest prawie wszystkiego.
Je´sli przyjdzie ci ochota, mo˙zesz poobgryza´c szczyty wszystkich gór, powtyka´c
drzewa w ziemi˛e korzeniami do góry albo pokolorowa´c chmury na zielono. Mu-
sisz tylko zdecydowa´c, czy powiniene´s co´s zrobi´c, nie czy mo˙zesz.
— Powiedziałe´s: prawie wszystko — zauwa˙zył Garion.
— Wła´snie do tego dochodzimy. — Wilk spojrzał w zamy´sleniu na nisko pły-
n ˛
ac ˛
a chmur˛e: na pozór całkiem zwyczajny starzec w brunatnej tunice z czarnym
81
kapturem, patrz ˛
acy w niebo. — Jest jedna rzecz absolutnie zakazana. Nie wolno
ci niczego zniszczy´c. Nigdy.
Garion zdziwił si˛e.
— Przecie˙z zniszczyłem Asharaka, prawda?
— Nie. Zabiłe´s go. To wielka ró˙znica. Sprawiłe´s, ˙ze zapłon ˛
ał i spalił si˛e na
´smier´c. Zniszczy´c co´s, to próbowa´c odwróci´c akt stworzenia. To wła´snie jest za-
kazane.
— Co by si˛e stało, gdybym spróbował?
— Moc zwróciłaby si˛e do wewn ˛
atrz, przeciw tobie. W mgnieniu oka przestał-
by´s istnie´c.
Garion zamrugał i nagle przeszył go dreszcz. Przypomniał sobie, jak blisko tej
zakazanej linii znalazł si˛e podczas spotkania z Asharakiem.
— Jak mam zaznaczy´c ró˙znic˛e? — zapytał troch˛e przestraszony. — No wiesz,
jak powinienem wyja´sni´c, ˙ze chc˛e tylko kogo´s zabi´c, a nie zniszczy´c?
— Ten problem nie nadaje si˛e na eksperymenty. Je˙zeli naprawd˛e chcesz kogo´s
zabi´c, wetknij w niego miecz. Mam nadziej˛e, ˙ze niecz˛esto zdarzy ci si˛e okazja do
takich wyczynów.
Napoili konie w w ˛
askim potoku wypływaj ˛
acym spod omszałych kamieni.
— Widzisz, Garionie — tłumaczył Wilk — podstawowym celem Wszech-
´swiata jest tworzenie. Nie pozwoli, by´s przeciwstawiał si˛e temu i odtwarzał rze-
czy, które z takim trudem stworzył. Kiedy kogo´s zabijasz, to wła´sciwie odmie-
niasz go tylko troch˛e. Zmieniasz jego stan z ˙zycia na ´smier´c. Ale on wci ˛
a˙z jest.
Aby go unicestwi´c, musiałby´s za˙z ˛
ada´c, by przestał istnie´c. Kiedy czujesz, ˙ze za
chwil˛e ka˙zesz komu´s „znikn ˛
a´c”, „przepa´s´c” albo „nie by´c”, niebezpiecznie zbli-
˙zasz si˛e do granicy samozniszczenia. To zasadniczy powód, dla którego musimy
cały czas panowa´c nad emocjami.
— Nie wiedziałem o tym — wyznał Garion.
— Teraz wiesz. Nie próbuj unicestwi´c nawet najmniejszego kamyka.
— Kamyka?
— Wszech´swiat nie robi ró˙znicy mi˛edzy kamykiem a człowiekiem. — Starzec
spojrzał na chłopca surowo. — Twoja ciotka od paru miesi˛ecy usiłuje ci wytłuma-
czy´c, dlaczego koniecznie musisz nad sob ˛
a panowa´c. A ty bronisz si˛e przed tym,
jak mo˙zesz.
Garion spu´scił głow˛e.
— Nie wiedziałem, do czego zmierza — usprawiedliwił si˛e.
— Dlatego, ˙ze nie słuchałe´s. To twoja wielka wada, Garionie.
Chłopiec zarumienił si˛e.
— A w jaki sposób ty po raz pierwszy odkryłe´s, ˙ze potrafisz. . . no. . . robi´c
takie rzeczy? — zapytał szybko, by zmieni´c temat.
— To było jakie´s głupstwo — odparł Wilk. — Jak zwykle za pierwszym ra-
zem.
82
— Ale co?
Starzec wzruszył ramionami.
— Chciałem przesun ˛
a´c wielki głaz. Ramiona i grzbiet nie były dostatecz-
nie silne, ale umysł tak. Potem nie miałem ju˙z wyboru. Musiałem nauczy´c si˛e
z tym ˙zy´c. . . Gdy raz uwolnisz t˛e moc, pozostaje uwolniona ju˙z na zawsze. To
jest punkt, w którym twoje ˙zycie ulega przemianie i musisz si˛e uczy´c panowania
nad sob ˛
a.
— To zawsze si˛e do tego sprowadza, prawda?
— Zawsze. I nie jest takie trudne, jak si˛e wydaje. Spójrz na Mandorallena. —
Wskazał rycerza, jad ˛
acego razem z Durnikiem. Obaj pogr ˛
a˙zeni byli w rozmo-
wie. — Wi˛ec widzisz, Mandorallen to miły człowiek, uczciwy, szczery, niebotycz-
nie szlachetny. Ale powiedzmy sobie szczerze: oryginalna my´sl nigdy jeszcze nie
pogwałciła jego umysłu. A˙z do dzisiaj. Teraz uczy si˛e panowania nad strachem,
a ta nauka zmusza go do my´slenia. . . prawdopodobnie po raz pierwszy w ˙zyciu.
To dla niego bolesne, ale nie poddaje si˛e. Je˙zeli Mandorallen ze swoim ograni-
czonym rozumem potrafi si˛e nauczy´c panowania nad l˛ekiem, to z pewno´sci ˛
a ty
potrafisz nauczy´c si˛e w ten sam sposób panowa´c nad innymi emocjami. W ko´ncu
jeste´s bardziej inteligentny.
Wrócił Silk, który wyjechał na zwiady.
— Belgaracie! — zawołał. — Zauwa˙zyłem co´s mniej wi˛ecej mil˛e przed nami.
Lepiej, ˙zeby´s sam to obejrzał.
— Zgoda — odparł Wilk. — Zastanów si˛e nad tym, co ci powiedziałem, Ga-
rionie. Porozmawiamy jeszcze.
Garion zamy´slił si˛e. Najbardziej martwiła go odpowiedzialno´s´c, jak ˛
a niepo-
˙z ˛
adany ci˛e˙zar wło˙zył na jego barki.
´
Zrebak brykał dookoła, czasami odbiegał mi˛edzy drzewa, a potem wracał, roz-
rzucaj ˛
ac kopytami wilgotn ˛
a ziemi˛e. Zatrzymywał si˛e cz˛esto, by spojrze´c na Ga-
riona z miło´sci ˛
a i zaufaniem.
— Daj ju˙z spokój — powiedział chłopiec.
´
Zrebak odbiegł znowu.
Ksi˛e˙zniczka Ce’Nedra przesuwała si˛e wolno do przodu, a˙z dogoniła Gariona.
— O czym rozmawiali´scie z Belgarathem? — zapytała.
— O ró˙znych sprawach. — Chłopiec wzruszył ramionami.
Natychmiast zesztywniała i zmru˙zyła lekko oczy. Przez te kilka miesi˛ecy zna-
jomo´sci Garion nauczył si˛e dostrzega´c takie drobne oznaki zagro˙zenia. Co´s go
ostrzegło, ˙ze ksi˛e˙zniczka szuka pretekstu do kłótni. Intuicja, która samego go za-
skoczyła, zdradziła mu powód tej oczywistej wrogo´sci. To, co zaszło w jaskini,
gł˛eboko ni ˛
a wstrz ˛
asn˛eło, a Ce’Nedra nie lubiła by´c wstrz ˛
a´sni˛eta. Co wi˛ecej, kilka
razy próbowała przywabi´c ´zrebaka, najwyra´zniej po to, by zmieni´c go w swoj ˛
a
˙zyw ˛
a zabawk˛e. ´
Zrebak jednak ignorował j ˛
a zupełnie, patrzył w Gariona jak w t˛e-
cz˛e, a nawet — póki nie zgłodniał — zapominał o własnej matce. Ce’Nedra nie
83
lubiła by´c ignorowan ˛
a jeszcze bardziej, ni˙z by´c wstrz ˛
a´sni˛et ˛
a. Garion u´swiadomił
sobie ponuro, jak niewielkie s ˛
a szans˛e na unikni˛ecie awantury.
— Oczywi´scie, nie chciałabym si˛e wtr ˛
aca´c do osobistej rozmowy — oznajmi-
ła kwa´sno.
— Nie była osobista. Mówili´smy o magii i co robi´c, ˙zeby unika´c wypadków.
Nie chc˛e wi˛ecej popełnia´c bł˛edów.
Obracała w my´slach te słowa, szukaj ˛
ac w nich czego´s obra´zliwego. Spokojna
odpowied´z zirytowała j ˛
a chyba jeszcze bardziej.
— Nie wierz˛e w magi˛e — oznajmiła chłodno.
Wobec ostatnich wydarze´n stwierdzenie to było kompletnie absurdalne. Zro-
zumiała to natychmiast. Jej oczy stały si˛e jeszcze zimniejsze.
Garion westchn ˛
ał.
— No dobrze — mrukn ˛
ał zrezygnowany. — Masz co´s konkretnego, o co
chcesz si˛e pokłóci´c? Czy postanowiła´s zwyczajnie zacz ˛
a´c si˛e wydziera´c, a po-
wody wymy´sla´c jako´s w trakcie?
— Wydziera´c? — Jej głos wzniósł si˛e o kilka oktaw. — Wydziera´c?
— Mo˙ze raczej wrzeszcze´c — zasugerował tonem mo˙zliwie obra´zliwym. Je´sli
starcie było nieuniknione, postanowił zaliczy´c kilka trafie´n, nim Ce’Nedra tak
bardzo podniesie głos, ˙ze niczego ju˙z nie usłyszy.
— WRZESZCZE ´
C?! — wrzasn˛eła.
Kłótnia trwała dobry kwadrans, nim Barak i ciocia Pol postanowili ich w ko´n-
cu rozdzieli´c. Ogólnie rzecz bior ˛
ac, nie była zadowalaj ˛
aca. Garion my´slał o czym
innym i nie wkładał dostatecznego zapału w wymy´slanie przezwisk, jakie wy-
krzykiwał pod adresem dziewczyny. Irytacja Ce’Nedry za´s pozbawiła jej odpo-
wiedzi zwykłej zło´sliwo´sci. Pod koniec cała kłótnia ograniczyła si˛e do nudne-
go powtarzania „rozpuszczony bachor” i „głupi wie´sniak”, które niesko´nczonymi
echami odbijały si˛e od okolicznych gór.
Po chwili wrócili Silk z panem Wilkiem.
— Co to za krzyki? — zapytał starzec.
— Dzieci si˛e bawiły. — Ciocia Pol obrzuciła Gariona mia˙zd˙z ˛
acym wzrokiem.
— Gdzie Hettar? — zdziwił si˛e Silk.
— Zaraz za nami — odparł Barak. Obejrzał si˛e, by rzuci´c okiem na jucz-
ne zwierz˛eta, ale wysokiego Algara nigdzie nie było. Barak zmarszczył brwi. —
Przed chwil ˛
a tam jechał. Mo˙ze chciał da´c odpocz ˛
a´c koniowi albo co´s takiego.
— I nic nie powiedział? To do niego niepodobne. I nie zostawiłby jucznych
koni bez opieki.
— Z pewno´sci ˛
a miał jaki´s powód — wtr ˛
acił Durnik.
— Wróc˛e go poszuka´c — zaproponował Barak.
— Nie — powstrzymał go pan Wilk. — Zaczekajmy par˛e minut. Inaczej po-
gubimy si˛e w górach. Je´sli kto´s zawróci, zawracamy wszyscy.
84
Czekali. Wiatr tr ˛
acał szumi ˛
ace ˙zało´snie gał˛ezie sosen. Po kilku chwilach cio-
cia Pol odetchn˛eła gło´sno.
— Jedzie. — W jej głosie zabrzmiała twarda nuta. — Zabawiał si˛e.
Daleko na szlaku pojawił si˛e Hettar w swym czarnym stroju. Jechał lekkim
cwałem, a długi kosmyk włosów powiewał za nim na wietrze. Prowadził dwa
konie, osiodłane, ale bez je´zd´zców. Kiedy si˛e zbli˙zył, wyra´znie usłyszeli, ˙ze po-
gwizduje cicho.
— Co robiłe´s? — zapytał surowo Barak.
— ´Sledziło nas dwóch Murgów — odparł Hettar, jakby to miało wszystko
wyja´sni´c.
— Mogłe´s mnie poprosi´c, ˙zebym pojechał z tob ˛
a. — Barak był nieco ura˙zony.
Hettar wzruszył ramionami.
— Było ich tylko dwóch. Dosiadali algarskich koni, wi˛ec uznałem to za oso-
bist ˛
a obraz˛e.
— Kiedy chodzi o Murgów, zawsze znajdziesz jaki´s powód, ˙zeby uzna´c rzecz
za osobist ˛
a obraz˛e — wtr ˛
aciła ostro ciocia Pol.
— Rzeczywi´scie, tak si˛e jako´s składa.
— Nie przyszło ci do głowy, by nas uprzedzi´c, ˙ze zawracasz? — spytała.
— Było ich tylko dwóch — powtórzył Hettar. — Uznałem, ˙ze to nie potrwa
długo.
Nabrała tchu, a oczy błysn˛eły jej gro´znie.
— Daj spokój, Pol — powiedział pan Wilk.
— Ale. . .
— Nie zmienisz go, wi˛ec po co si˛e podnieca´c? Poza tym, troch˛e to zniech˛eci
po´scig. — Zwrócił si˛e do Hettara, ignoruj ˛
ac gro´zne spojrzenia cioci Pol. — Czy
ci Murgowie nale˙zeli do oddziału Brilla? — zapytał.
Hettar pokr˛ecił głow ˛
a.
— Nie. Murgowie Brilla pochodzili z południa i dosiadali murgoskich koni.
Ci dwaj byli z północy.
— Czy˙zby istniała wyra´zna ró˙znica? — zaciekawił si˛e Mandorallen.
— Południowcy nosz ˛
a troch˛e inne zbroje, maj ˛
a bardziej płaskie twarze i nie
s ˛
a tak wysocy.
— Sk ˛
ad wzi˛eli algarskie konie? — chciał wiedzie´c Garion.
— Okradaj ˛
a stada — wyja´snił oboj˛etnie Hettar. — Algarskie konie s ˛
a cenione
w Cthol Murgos, wi˛ec niektórzy Murgowie maj ˛
a zwyczaj przemyka´c si˛e do Al-
garii na złodziejskie wyprawy. W miar˛e mo˙zliwo´sci staramy si˛e ich zniech˛eca´c.
— Te konie nie s ˛
a w najlepszym stanie — zauwa˙zył Durnik. — Maj ˛
a za sob ˛
a
ci˛e˙zk ˛
a jazd˛e. A na skórze ´slady pejcza.
Hettar ponuro skin ˛
ał głow ˛
a.
— Jeszcze jeden powód, by nienawidzi´c Murgów.
— Pochowałe´s ich? — spytał Barak.
85
— Nie. Zostawiłem w takim miejscu, ˙zeby znalazł ich ka˙zdy Murgo, który
pojedzie za nami. Pomy´slałem, ˙ze b˛edzie to niezł ˛
a lekcj ˛
a.
— Inni ju˙z tu byli — o´swiadczył Silk. — Przed nami znalazłem ´slady kilku-
nastu.
— Chyba nale˙zało si˛e tego spodziewa´c — mrukn ˛
ał Wilk, skubi ˛
ac brod˛e. —
Ctuchik rozesłał swoich Grolimów, a Taur Urgas pewnie patroluje okolic˛e. Z pew-
no´sci ˛
a chcieliby nas zatrzyma´c. Powinni´smy jak najszybciej przedosta´c si˛e do
Doliny. Kiedy ju˙z tam b˛edziemy, przestan ˛
a nam sprawia´c kłopoty.
— Nie wejd ˛
a za nami do Doliny? — Durnik rozejrzał si˛e nerwowo.
— Nie. Nie wejd ˛
a za ˙zadn ˛
a cen˛e. ˙
Zyje tam Duch Aldura, a Murgowie szale´n-
czo si˛e go boj ˛
a.
— Ile dni drogi do Doliny? — zapytał Silk.
— Cztery czy pi˛e´c, je´sli b˛edziemy pop˛edza´c konie.
— W takim razie lepiej ruszajmy.
Rozdział X
Pogoda, która w górach była ju˙z całkiem zimowa, na powrót złagodniała do je-
siennej, gdy zje˙zd˙zali spod szczytów w dół. Od strony Maragoru wzgórza porastał
´swierkowy i jodłowy las z g˛estym poszyciem. Tutaj dominowały sosny, a poszycie
było sk ˛
ape. Powietrze wydawało si˛e bardziej suche, a ziemi˛e pokrywała wysoka,
˙zółta trawa.
Min˛eli okolic˛e, gdzie li´scie na rzadkich krzewach miały kolor jaskrawej czer-
wieni. Dalej, ni˙zej, listowie zmieniło barw˛e najpierw na ˙zółt ˛
a, potem znowu zie-
lon ˛
a. Garionowi to odwrócenie kolejno´sci pór roku wydało si˛e dziwne, jakby na-
ruszało jego poj˛ecie o naturalnym porz ˛
adku rzeczy. Zanim dotarli do podnó˙za
wzgórz ponad Dolin ˛
a Aldura, na powrót zapanowało pó´zne lato, złociste i lekko
zamglone. Cz˛esto znajdowali ´slady murgoskich patroli, przemierzaj ˛
acych ten re-
gion, nie spotkali jednak nikogo. Kiedy przekroczyli jak ˛
a´s nieokre´slon ˛
a granic˛e,
znikn˛eły te˙z tropy murgoskich koni.
Jechali w dół, wzdłu˙z burzliwego strumienia, spływaj ˛
acego po gładkich, okr ˛
a-
głych kamieniach, spienionego i hucz ˛
acego gło´sno. Był jednym z kilku górnych
dopływów Rzeki Aldura, szerokiej i nios ˛
acej swe wody przez rozległe równiny
Algarii do uj´scia w Zatoce Cherek, dwa i pół tysi ˛
aca mil na północny zachód.
Dolina Aldura le˙zała w obj˛eciach dwóch górskich ła´ncuchów, tworz ˛
acych ko-
´sciec kontynentu. Była bujna i zielona, poro´sni˛eta traw ˛
a, z wyrastaj ˛
acymi tu i tam
pot˛e˙znymi, samotnymi drzewami. Pasły si˛e tu jelenie i dzikie konie, spokojne
jak bydło domowe. Skowronki kr ˛
a˙zyły i nurkowały nad głowami, a powietrze
a˙z dr˙zało od ich ´spiewu. Garion zauwa˙zył, ˙ze ptaki zbierały si˛e wsz˛edzie tam,
gdzie poszła ciocia Pol. Te naj´smielsze siadały jej nawet na ramionach, ´cwierkały
i szczebiotały z rado´sci ˛
a i uwielbieniem.
— Zapomniałem o tym — powiedział Garionowi pan Wilk. — Przez najbli˙z-
sze dni trudno b˛edzie zwróci´c na siebie jej uwag˛e.
— Tak?
— Ka˙zdy ptak w Dolinie zechce jej zło˙zy´c wizyt˛e. To si˛e powtarza za ka˙zdym
razem, kiedy tu przyje˙zd˙zamy. Wariuj ˛
a na sam jej widok.
Garion miał wra˙zenie, ˙ze w´sród harmideru ptasich głosów słyszy ciche, jakby
szeptem powtarzane imi˛e: „Polgara, Polgara, Polgara”.
87
— Wydaje mi si˛e, czy one naprawd˛e mówi ˛
a? — zapytał.
— Dziwi˛e si˛e, ˙ze wcze´sniej tego nie zauwa˙zyłe´s. Co najmniej od trzydziestu
mil ka˙zdy napotkany ptak paple jej imi˛e.
— Spójrz na mnie, Polgaro, spójrz na mnie — zdawała si˛e krzycze´c jaskółka,
wykonuj ˛
ac obł ˛
akan ˛
a seri˛e p˛etli i wzlotów wokół głowy cioci Pol. Ta u´smiechn˛eła
si˛e do ptaka łagodnie, a on zdwoił wysiłki.
— Nigdy jeszcze nie słyszałem, jak rozmawiaj ˛
a — zdumiał si˛e Garion.
— Cały czas do niej mówi ˛
a — zapewnił Wilk. — Bywa, ˙ze całymi godzinami.
Dlatego chwilami sprawia wra˙zenie roztargnionej. Słucha ptaków. Twoja ciotka
˙zyje w ´swiecie pełnym konwersacji.
— Nie wiedziałem o tym.
— Niewielu ludzi wie.
´
Zrebak, który do´s´c spokojnie kłusował za Garionem kiedy zje˙zd˙zali z gór,
oszalał z zachwytu, gdy dotarli do bujnej trawy Doliny. Z zadziwiaj ˛
ac ˛
a szybko-
´sci ˛
a przebiegł przez ł ˛
ak˛e. Tarzał si˛e w trawie, machaj ˛
ac cienkimi nogami. Galopo-
wał po niskich, łagodnych pagórkach. Umy´slnie wpadał mi˛edzy pas ˛
ace si˛e sarny,
straszył je i biegł z nimi, kiedy uciekały.
— Wracaj! — krzykn ˛
ał za nim Garion.
— Nie usłyszy ci˛e — stwierdził Hettar, z u´smiechem obserwuj ˛
ac wybryki
młodego konia. — A przynajmniej b˛edzie udawał, ˙ze nie słyszy. Zbyt dobrze si˛e
bawi.
Wracaj tu natychmiast!
Garion wysłał t˛e my´sl bardziej surowo, ni˙z zamierzał.
´
Zrebak wyprostował sztywno przednie nogi i wyhamował. Potem zawrócił i przy-
biegł posłusznie, patrz ˛
ac na chłopca przepraszaj ˛
aco.
— Niedobry ko´n — skarcił go Garion.
´
Zrebak zwiesił głow˛e.
— Nie krzycz na niego — powiedział Wilk. — Te˙z byłe´s kiedy´s bardzo młody.
Garion natychmiast po˙załował ostrych słów, schylił si˛e i poklepał zwierz˛e po
barku.
— Nic si˛e nie stało — przeprosił.
´
Zrebak spojrzał z wdzi˛eczno´sci ˛
a i znów zacz ˛
ał biega´c po trawie. Trzymał si˛e
jednak blisko.
Garion zauwa˙zył, ˙ze obserwuje go ksi˛e˙zniczka Ce’Nedra. Z jakich´s powodów
robiła to prawie bez przerwy. Patrzyła w zamy´sleniu, zwijaj ˛
ac na palcu albo przy-
gryzaj ˛
ac w roztargnieniu kosmyk miedzianych włosów. Garion miał wra˙zenie, ˙ze
za ka˙zdym razem, kiedy si˛e ogl ˛
ada, ona patrzy i przygryza włosy. Nie umiałby
wyja´sni´c dlaczego, ale bardzo go to niepokoiło.
— Gdyby nale˙zał do mnie, nie byłabym dla niego taka okrutna — o´swiadczy-
ła, wyjmuj ˛
ac z ust kosmyk.
Garion wolał nie odpowiada´c.
88
Po drodze w gł ˛
ab Doliny min˛eli trzy zrujnowane wie˙ze, bardzo stare i sto-
j ˛
ace z dala od siebie. Ka˙zda z nich była kiedy´s wysoka na jakie´s sze´s´cdziesi ˛
at
stóp, ale klimat i czas zni˙zyły je znacznie. Ostatnia z trzech poczerniała, jakby od
niezwykle gor ˛
acego ognia.
— Czy trwała tu jaka´s wojna, dziadku? — zapytał Garion.
— Nie — odparł smutnie Wilk. — Wie˙ze nale˙zały do moich braci. Ta tutaj do
Belsambra, a ta obok do Belmakora. Nie ˙zyj ˛
a ju˙z od dawna.
— Nie s ˛
adziłem, ˙ze czarodzieje umieraj ˛
a.
— Byli zm˛eczeni. . . a mo˙ze stracili nadziej˛e. Sprawili, ˙ze przestali istnie´c.
— Zabili si˛e?
— W pewnym sensie. To było nieco bardziej zupełne.
Garion nie naciskał, gdy˙z starzec wyra´znie wolał nie wchodzi´c w szczegóły.
— A ta trzecia? Ta, która si˛e paliła? Czyja to była wie˙za?
— Belzedara.
— Czy ty i inni czarodzieje spalili´scie j ˛
a, kiedy przeszedł na stron˛e Toraka?
— Nie. Sam j ˛
a spalił. Chciał chyba w ten sposób pokaza´c, ˙ze nie nale˙zy ju˙z
do naszego bractwa. Belzedar zawsze lubił dramatyczne gesty.
— A gdzie jest twoja wie˙za?
— Troch˛e dalej.
— Poka˙zesz mi j ˛
a?
— Je´sli chcesz.
— Czy ciocia Pol te˙z miała swoj ˛
a wie˙z˛e?
— Nie. Mieszkała ze mn ˛
a, póki nie dorosła, a potem odeszła w ´swiat. Jako´s
nigdy nie wybudowali´smy dla niej wie˙zy.
Jechali a˙z do pó´znego popołudnia i zatrzymali si˛e na noc pod gigantycznym
drzewem rosn ˛
acym po´srodku rozległej ł ˛
aki. Drzewo ocieniało — dosłownie —
całe akry gruntu. Ce’Nedra zeskoczyła z siodła i podbiegła do pnia tak szybko, ˙ze
rozwiewały si˛e jej płomienne włosy.
— Jest pi˛ekny! — zawołała, z szacunkiem i miło´sci ˛
a przesuwaj ˛
ac dłonie po
szorstkiej korze.
— Driady. . . — Pan Wilk potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a. — Na widok drzew kr˛eci im si˛e
w głowie.
— Nie znam takiego drzewa. — Durnik lekko zmarszczył brwi. — To nie jest
d ˛
ab.
— Mo˙ze jaki´s południowy gatunek — zasugerował Barak. — Ja te˙z nigdy
takiego nie widziałem.
— Jest bardzo stary — oznajmiła Ce’Nedra, czule przyciskaj ˛
ac do pnia poli-
czek. — I przemawia dziwnie. . . ale mnie lubi.
— Co to za drzewo? — dopytywał si˛e Durnik. Nadal marszczył brwi. Ogrom-
ne drzewo było wyzwaniem dla jego skłonno´sci do klasyfikowania i porz ˛
adkowa-
nia w kategorie.
89
— Jest jedynym w swoim gatunku na całym ´swiecie — wyja´snił pan Wilk. —
Chyba nigdy nie nadali´smy mu nazwy. Spotykali´smy si˛e tutaj czasami.
— Wydaje si˛e, ˙ze nie zrzuca ˙zadnych jagód, owoców ani nasion — zauwa˙zył
Durnik, badaj ˛
ac grunt pod rozło˙zystymi konarami.
— Nie s ˛
a mu potrzebne, Mówiłem ju˙z, ˙ze istnieje tylko jedno takie drzewo.
Zawsze tu było. . . i zawsze b˛edzie. Nie odczuwa potrzeby rozmna˙zania.
Ten fakt wyra´znie zmartwił Durnika.
— Nie słyszałem jeszcze o drzewie bez nasion.
— To wyj ˛
atkowe drzewo, Durniku — wtr ˛
aciła ciocia Pol. — Wyrosło w dniu,
gdy został stworzony ´swiat, i pewnie b˛edzie tu stało, póki ´swiat b˛edzie istniał. Ma
inny cel ni˙z rozmna˙zanie.
— Jaki˙z to cel?
— Tego nie wiemy — rzekł Wilk. — Wiemy tylko, ˙ze to najstarsza ˙zywa istota
na ´swiecie. Mo˙ze to jest jego celem. Mo˙ze stoi tu, by ukaza´c nam ci ˛
agło´s´c ˙zycia.
Ce’Nedra zdj˛eła buty i wspi˛eła si˛e mi˛edzy gał˛ezie, popiskuj ˛
ac z sympatii i roz-
koszy.
— Czy istnieje tradycja, wywodz ˛
aca rodowód Driad od wiewiórek? — zapytał
Silk.
Pan Wilk u´smiechn ˛
ał si˛e.
— Je´sli poradzicie sobie bez nas, to Garion i ja mamy co´s do załatwienia.
Ciocia Pol spojrzała na niego pytaj ˛
aco.
— Czas udzieli´c mu kilku instrukcji, Pol — wyja´snił.
— Damy sobie rad˛e, ojcze — zapewniła. — Wrócicie na kolacj˛e?
— Zostawcie troch˛e dla nas. Idziesz, Garionie?
W milczeniu jechali obok siebie przez bujne ł ˛
aki, a złociste, popołudniowe
sło´nce czyniło Dolin˛e pi˛ekn ˛
a i ciepł ˛
a. Gariona zdziwiła nagła zmiana nastroju
pana Wilka. Przedtem cz˛esto improwizował, plótł swe ˙zycie pod wpływem chwili.
Uwa˙zał, ˙ze szcz˛e´sliwy przypadek, spryt, w ostateczno´sci własna moc rozwi ˛
a˙z ˛
a
wszelkie problemy. Tutaj, w Dolinie, wydawał si˛e pełen spokoju, jakby nie dbał
o chaotyczne wydarzenia, dziej ˛
ace si˛e w dalekim ´swiecie.
Mniej wi˛ecej dwie mile od drzewa stała wie˙za. Była do´s´c niska, okr ˛
agła i zbu-
dowana z surowego kamienia. Łukowe okna u szczytu wychodziły na cztery stro-
ny ´swiata, ale nigdzie nie było wida´c drzwi.
— Mówiłe´s, ˙ze chciałby´s obejrze´c moj ˛
a wie˙z˛e. — Wilk zeskoczył z siodła. —
Oto ona.
— Nie jest tak zniszczona jak tamte.
— Naprawiam j ˛
a od czasu do czasu. Wejdziemy?
Garion zsun ˛
ał si˛e na ziemi˛e.
— Gdzie s ˛
a drzwi? — zapytał.
— Tutaj. — Pan Wilk wskazał wielki głaz w wypukłej ´scianie.
Garion spojrzał z pow ˛
atpiewaniem. Wilk stan ˛
ał przed głazem.
90
— To ja — powiedział. — Otwórz.
Fala mocy wzbudzona tym słowem wydawała si˛e zupełnie zwyczajna, nor-
malna. . . domowa nawet — fala ´swiadcz ˛
aca o czym´s, co czyniono tak cz˛esto, ˙ze
przestało ju˙z by´c cudem. Głaz odsun ˛
ał si˛e posłusznie, odkrywaj ˛
ac w ˛
aski, niere-
gularny otwór. Wilk skin ˛
ał na chłopca i przecisn ˛
ał si˛e do mrocznej komory za
drzwiami.
Wie˙za, jak przekonał si˛e Garion, nie była pust ˛
a skorup ˛
a, czego oczekiwał,
a raczej murowanym piedestałem, przebitym tylko klatk ˛
a schodow ˛
a wspinaj ˛
ac ˛
a
si˛e do góry.
— Chod´z — rzucił Wilk i ruszył w gór˛e po wytartych stopniach. — Uwa˙zaj
tutaj. — Wskazał jeden z nich. — Kamie´n si˛e obluzował.
— Czemu go nie naprawisz? — zdziwił si˛e Garion, przest˛epuj ˛
ac nad niepew-
nym miejscem.
— Zamierzałem, ale jako´s nie mogłem si˛e za to zabra´c. Czeka ju˙z bardzo
długo. Tak si˛e przyzwyczaiłem, ˙ze nie my´sl˛e ju˙z o naprawie.
Komnata na szczycie wie˙zy była okr ˛
agła i wyj ˛
atkowo zagracona. Wszystko
pokrywała gruba warstwa kurzu. W ró˙znych miejscach stało kilka stołów za-
słanych zwojami i skrawkami pergaminu, dziwnymi instrumentami i modelami,
odłamkami i kawałkami szkła i skały, a tak˙ze paroma ptasimi gniazdami. Na jed-
nym z nich le˙zał dziwaczny kawałek drewna, tak pozginany, poskr˛ecany i zap˛e-
tlony, ˙ze Garion nie potrafił prze´sledzi´c wzrokiem wszystkich łuków. Podniósł go
i obrócił w dłoni, próbuj ˛
ac odkry´c sekret.
— Co to jest, dziadku? — spytał.
— Jedna z zabawek Polgary — odparł z roztargnieniem starzec, rozgl ˛
adaj ˛
ac
si˛e po zakurzonym pomieszczeniu.
— A co to powinno robi´c?
— Dzi˛eki temu zachowywała si˛e ciszej. To ma tylko jeden koniec. Przez pi˛e´c
lat usiłowała to rozwi ˛
aza´c.
Garion oderwał spojrzenie od fascynuj ˛
acego konara.
— Byłe´s do´s´c okrutny dla swojej córki.
— Musiałem co´s zrobi´c. Jako dziecko miała bardzo przenikliwy głos. Belda-
ran była cich ˛
a, szcz˛e´sliw ˛
a dziewczynk ˛
a, ale twojej ciotki nie mo˙zna było zadowo-
li´c.
— Beldaran?
— Bli´zniacza siostra Polgary. — Starzec ucichł na moment, ze smutkiem pa-
trz ˛
ac w okno. Wreszcie westchn ˛
ał, odwrócił si˛e i spojrzał na pokój. — Chyba
powinienem troch˛e posprz ˛
ata´c — stwierdził, jakby dopiero teraz zauwa˙zył kurz
i ´smieci.
— Pomog˛e — zaofiarował si˛e Garion.
— Uwa˙zaj, ˙zeby niczego nie rozbi´c — ostrzegł starzec. — Budowa niektórych
rzeczy zaj˛eła mi całe wieki.
91
Kr ˛
a˙zył po komnacie, podnosił ró˙zne przedmioty i odkładał je z powrotem, od
czasu do czasu dmuchał na nie, by usun ˛
a´c kurz. Te wysiłki nie przynosiły jako´s
rezultatu.
Wreszcie przystan ˛
ał, zapatrzony w niskie, twarde z wygl ˛
adu krzesło. Listwa
ponad oparciem była podrapana i poci˛eta, jakby bardzo długo ´sciskały j ˛
a mocne
szpony. Znowu westchn ˛
ał.
— Co si˛e stało? — zapytał chłopiec.
— To krzesło Poledry. . . mojej ˙zony. Siadała na oparciu i obserwowała
mnie. . . czasem, pod koniec, całymi latami.
— Na oparciu?
— Lubiła posta´c sowy.
— Aha. — Garionowi nigdy jako´s nie przyszło do głowy, ˙ze dziadek był kie-
dy´s ˙zonaty. Cho´c oczywi´scie musiał, skoro ciocia Pol i jej siostra bli´zniaczka by-
ły jego córkami. Zamiłowanie do sów jego nieznanej ˙zony tłumaczyło, dlaczego
ciocia Pol tak˙ze preferuje t˛e posta´c. U´swiadomił sobie, ˙ze dwie kobiety, Pole-
dra i Beldaran, były wa˙znym elementem jego historii. Jednak irracjonalnie czuł
do nich niech˛e´c. Poznały i dzieliły t˛e cz˛e´s´c ˙zycia cioci i dziadka, której on nie
poznał. . . i nie pozna.
Starzec odsun ˛
ał zwój pergaminu i podniósł dziwny instrument z lusterkiem na
ko´ncu.
— My´slałem, ˙ze ci˛e zgubiłem — szepn ˛
ał do aparatu, gładz ˛
ac go czule. — A ty
przez cały czas le˙załe´s pod pergaminem.
— Co to jest? — zainteresował si˛e Garion.
— To przyrz ˛
ad, który wykonałem, kiedy próbowałem wykry´c powód istnienia
gór.
— Powód?
— Wszystko ma jaki´s powód. — Wilk podniósł instrument. — Widzisz, trze-
ba tylko. . . — Przerwał i odło˙zył aparat. — To zbyt skomplikowane. Nie jestem
nawet pewien, czy sam pami˛etam, jak go u˙zywa´c. Ostatni raz trzymałem go w r˛e-
ku, zanim jeszcze Belzedar przybył do Doliny. Kiedy si˛e zjawił, odło˙zyłem swoje
studia, by go uczy´c. — Spojrzał na kurz i bałagan. — To na nic — stwierdził. —
Kurz i tak opada zaraz z powrotem.
— Byłe´s tu sam, kiedy przybył Belzedar?
— Był te˙z mój Mistrz. Tam stoi jego wie˙za. — Wilk wskazał oddalon ˛
a o mil˛e
smukł ˛
a, wysok ˛
a konstrukcj˛e, widoczn ˛
a przez północne okno.
— Naprawd˛e tu był? — spytał Garion. — To znaczy nie tylko duchem?
— Nie. Był tu naprawd˛e. Działo si˛e to zanim jeszcze Bogowie odeszli.
— I zawsze tu mieszkałe´s?
— Nie. Przyszedłem tutaj jak złodziej, szukaj ˛
ac czego´s, co mógłbym ukra´s´c. . .
chocia˙z nie, to było całkiem inaczej. Kiedy przyszedłem, byłem mniej wi˛ecej
w twoim wieku. Umierałem.
92
— Umierałe´s? — zdumiał si˛e Garion.
— Zamarzałem na ´smier´c. Rok wcze´sniej opu´sciłem wiosk˛e, w której si˛e uro-
dziłem. . . kiedy umarła moja matka. Pierwsz ˛
a zim˛e prze˙zyłem w obozie Bezbo˙z-
nych. Byli ju˙z wtedy bardzo starzy.
— Bezbo˙zni?
— Ulgosi. . . a raczej ci, którzy nie poszli za Gorimem do Prolgu. Potem prze-
stali rodzi´c dzieci, wi˛ec przyj˛eli mnie z rado´sci ˛
a. Nie znałem wtedy ich mowy,
a ta czuła opieka zacz˛eła mnie denerwowa´c, wi˛ec na wiosn˛e uciekłem. Wracałem
nast˛epnej jesieni, ale niedaleko st ˛
ad dopadła mnie wczesna ´snie˙zyca. Poło˙zyłem
si˛e obok wie˙zy mojego Mistrza, by umrze´c. . . z pocz ˛
atku nie wiedziałem nawet,
˙ze to wie˙za. ´Snieg wirował dookoła i wygl ˛
adała jak kawał skały. O ile pami˛etam,
troch˛e si˛e nad sob ˛
a u˙zalałem.
— Wyobra˙zam sobie. — Garion zadr˙zał na my´sl o samotno´sci i ´smierci.
— Troch˛e beczałem, a ten głos przeszkadzał mojemu Mistrzowi. Wpu´scił
mnie. . . przypuszczam, ˙ze głównie dlatego, bym w ko´ncu zamilkł. Kiedy tylko
wszedłem do ´srodka, zacz ˛
ałem si˛e rozgl ˛
ada´c, co by tu ukra´s´c.
— A on zrobił z ciebie czarodzieja.
— Nie. Zrobił ze mnie sług˛e. . . niewolnika. Pracowałem dla niego pi˛e´c lat,
zanim w ogóle si˛e zorientowałem, kim jest. Czasem chyba go nienawidziłem, ale
musiałem robi´c, co mi kazał. . . wła´sciwie nie miałem poj˛ecia dlaczego. Kropla
przepełniła czar˛e, kiedy polecił mi usun ˛
a´c z drogi wielki głaz. Napierałem z ca-
łych sił, ale nie mogłem go ruszy´c. Wreszcie zezło´sciłem si˛e dostatecznie, ˙zeby
pchn ˛
a´c umysłem, nie grzbietem. A jemu, oczywi´scie, dokładnie o to chodziło.
Potem nasze stosunki si˛e poprawiły. Zmienił mi imi˛e z Garatha na Belgaratha
i uczynił swym wychowankiem.
— I uczniem.
— To zaj˛eło wi˛ecej czasu. Wiele musiałem si˛e nauczy´c. Pierwszy raz nazwał
mnie uczniem, gdy badałem powody, dla których spadaj ˛
a pewne gwiazdy. Praco-
wał wtedy nad takim okr ˛
agłym, szarym kamieniem, który znalazł na brzegu rzeki.
— Odkryłe´s te powody. . . wiesz, spadania gwiazd?
— Tak. To nie było a˙z takie skomplikowane. Wi ˛
a˙ze si˛e z równowag ˛
a. By si˛e
obraca´c, ´swiat musi mie´c pewien ci˛e˙zar. Kiedy zaczyna zwalnia´c, spada kilka
pobliskich gwiazd. Ich waga wyrównuje ró˙znic˛e.
— Nigdy o tym nie pomy´slałem.
— Ja tak˙ze nie. . . przez pewien czas.
— Ten kamie´n, o którym wspominałe´s. Czy to był. . . ?
— Klejnot — potwierdził Wilk. — Zwykły kawałek skały, póki mój Mistrz go
nie dotkn ˛
ał. W ka˙zdym razie poznałem tajemnic˛e Woli i Słowa. . . która zreszt ˛
a
nie jest a˙z tak ˛
a tajemnic ˛
a. Istnieje w nas wszystkich. A mo˙ze ju˙z o tym mówiłem?
— Chyba tak.
93
— Zapewne. Czasami si˛e powtarzam. — Starzec podniósł zwój pergaminu,
spojrzał i odło˙zył z powrotem. — Tak wiele rozpocz ˛
ałem i nie doko´nczyłem. —
Westchn ˛
ał.
— Dziadku?
— Tak, Garionie?
— Ta. . . ta nasza cecha. . . czego mo˙zna ni ˛
a dokona´c?
— To zale˙zy od ciebie, Garionie. Jej zło˙zono´s´c tkwi w zło˙zono´sci umysłu,
który z niej korzysta. To oczywiste, ˙ze nie potrafi sprawi´c czego´s, czego nie umie
sobie wyobrazi´c umysł j ˛
a ogniskuj ˛
acy. Taki był cel naszych studiów: poszerzy´c
swe umysły, by pełniej wykorzystywa´c moc.
— Ale ka˙zdy człowiek ma inny umysł. — Garion usiłował zrozumie´c.
— To prawda.
— Czy to oznacza, ˙ze ta. . . ta rzecz. . . — Nie chciał wymawia´c słowa
„moc”. — No wiesz, czy ona te˙z jest inna? Czasami sam co´s robisz, a czasami
prosisz cioci˛e Pol.
Wilk przytakn ˛
ał.
— Jest inna u ka˙zdego z nas. Pewnych rzeczy wszyscy potrafimy dokona´c. Na
przykład wszyscy mo˙zemy przesuwa´c obiekty.
— Ciocia Pol nazywa to trans. . . — Garion zaj ˛
akn ˛
ał si˛e. Nie mógł sobie przy-
pomnie´c trudnej nazwy.
— Translokacja — podpowiedział starzec. — Przeniesieniem czego´s z jed-
nego miejsca w inne. To najprostsze, co mo˙zna zrobi´c. . . zwykle pierwsze, co
robisz. . . i wywołuje najwi˛ekszy hałas.
— Tak mi mówiła. — Garion wspomniał niewolnika, którego wyrwał z nurtu
Sthiss Tor. . . niewolnika, który zaraz potem umarł.
— Polgara umie robi´c pewne rzeczy, których ja nie potrafi˛e — mówił dalej
Wilk. — Nie dlatego, ˙ze jest silniejsza ode mnie, ale dlatego, ˙ze jej umysł pracuje
inaczej. Nie jeste´smy pewni, co mo˙zna osi ˛
agn ˛
a´c, poniewa˙z nie wiemy dokładnie,
jak działa umysł. Czasami ty bez wysiłku dokonujesz pewnych rzeczy, których ja
nawet bym nie próbował. Mo˙ze dlatego, ˙ze nie u´swiadamiasz sobie trudno´sci.
— Nie całkiem rozumiem.
Starzec przyjrzał mu si˛e z uwag ˛
a.
— Mo˙ze rzeczywi´scie. Pami˛etasz tego szalonego mnicha, który chciał ci˛e za-
atakowa´c w tej wiosce w północnej Tolnedrze, zaraz za granic ˛
a Arendii?
Garion przytakn ˛
ał.
— Uleczyłe´s go z szale´nstwa. Mo˙ze nie wydaje si˛e to szczególnie skompli-
kowane, póki sobie nie u´swiadomisz, ˙ze musiałe´s w pełni zrozumie´c natur˛e jego
obł˛edu. To wyj ˛
atkowo trudne, a ty dokonałe´s tego nawet si˛e nie zastanawiaj ˛
ac.
A potem, oczywi´scie, był ten ´zrebak.
Garion wyjrzał przez okno na konika, biegaj ˛
acego wesoło po ł ˛
ace wokół wie-
˙zy.
94
— ´
Zrebak był martwy, a ty sprawiłe´s, ˙ze zacz ˛
ał oddycha´c. By tego dokona´c,
musiałe´s zrozumie´c natur˛e ´smierci.
— To był mur — wyja´snił Garion. — A ja tylko si˛egn ˛
ałem przez niego.
— Mam wra˙zenie, ˙ze to co´s wi˛ecej. Wydaje si˛e, ˙ze masz wyj ˛
atkow ˛
a zdolno´s´c
uj˛ecia niezwykle trudnych koncepcji w bardzo prostych terminach. To rzadki dar,
ale ł ˛
aczy si˛e z pewnymi zagro˙zeniami, z których powiniene´s zdawa´c sobie spraw˛e.
— Zagro˙zeniami? Jakimi?
— Nie upraszczaj przesadnie. Je´sli człowiek jest martwy, na przykład, to ma
do tego istotne powody. . . na przykład serce przebite mieczem. Je´sli go o˙zywisz,
i tak natychmiast umrze znowu. Mówiłem ju˙z: to, ˙ze mo˙zesz co´s zrobi´c, nie ozna-
cza jeszcze, ˙ze powiniene´s.
Garion westchn ˛
ał.
— Obawiam si˛e, dziadku, ˙ze to długo potrwa. Musz˛e nauczy´c si˛e panowa´c
nad sob ˛
a; musz˛e nauczy´c si˛e, co potrafi˛e, ˙zebym sam siebie nie zabił, próbuj ˛
ac
niemo˙zliwego; musz˛e nauczy´c si˛e, co mog˛e i co powinienem. Wolałbym, ˙zeby
nigdy mnie to nie spotkało.
— Jak my wszyscy od czasu do czasu — zapewnił starzec. — Nie my po-
dejmowali´smy t˛e decyzj˛e. Nie zawsze podobało mi si˛e to, co musiałem robi´c;
podobnie twojej cioci. Ale nasze dzieła s ˛
a wa˙zniejsze ni˙z my sami. Robimy wi˛ec
to, czego od nas oczekuj ˛
a. . . ch˛etnie albo nie.
— A gdybym zwyczajnie powiedział „Nie, tego nie zrobi˛e”?
— Mógłby´s chyba, ale przecie˙z nie powiesz, prawda?
— Nie. — Garion westchn ˛
ał znowu. — Raczej nie.
Stary czarodziej obj ˛
ał chłopca ramieniem.
— Miałem nadziej˛e, ˙ze to zrozumiesz, Belgarionie. Masz obowi ˛
azek, tak samo
jak my.
Garion poczuł niezwykły dreszcz, jak zawsze, gdy słyszał swoje drugie, ta-
jemnicze imi˛e.
— Dlaczego koniecznie chcecie mnie tak nazywa´c? — zapytał.
— Belgarion? — rzekł łagodnie Wilk. — Pomy´sl, chłopcze. Zastanów si˛e, co
to oznacza. Nie dlatego z tob ˛
a rozmawiałem i przez te wszystkie lata opowiadałem
ci historie, ˙ze lubi˛e brzmienie własnego głosu.
Garion zamy´slił si˛e gł˛eboko.
— Ty byłe´s Garathem — mruczał. — Ale Bóg Aldur zmienił ci imi˛e na Belga-
ratha. Zedar był najpierw Zedarem, potem Belzedarem. . . a potem znowu wrócił
do Zedara.
— W moim dawnym plemieniu Polgara byłaby zwykł ˛
a Gar ˛
a. Pol jest jak Bel.
Ró˙znica polega na tym, ˙ze ona jest kobiet ˛
a. Jej imi˛e pochodzi od mojego, ponie-
wa˙z to moja córka. Twoje imi˛e tak˙ze pochodzi od mojego.
— Garion. . . Garath — powiedział chłopiec. — Belgarion. . . Belgarath.
Wszystko si˛e zgadza.
95
— Naturalnie. Ciesz˛e si˛e, ˙ze to zauwa˙zyłe´s.
Garion u´smiechn ˛
ał si˛e. Potem co´s przyszło mu do głowy.
— Ale tak naprawd˛e nie jestem jeszcze Belgarionem?
— Nie do ko´nca. Przed tob ˛
a jeszcze długa droga.
— W takim razie lepiej zacznijmy natychmiast — zdecydował chłopiec z nie-
jakim ˙zalem. — Skoro i tak nie mam wyboru. . .
— Sk ˛
ad´s wiedziałem, ˙ze w ko´ncu si˛e z tym pogodzisz — stwierdził z u´smie-
chem pan Wilk.
— Czy nie chciałby´s czasami, ˙zebym znów był po prostu Garionem, a ty
starym bajarzem, który przybył na farm˛e Faldora? ˙
Zeby ciocia Pol szykowała
w kuchni kolacj˛e, a my ˙zeby´smy siedzieli w sianie z butelk ˛
a, któr ˛
a dla ciebie
ukradłem?
Chłopiec poczuł, jak wzbiera w nim nostalgia.
— Czasami, Garionie. . . Czasami — przyznał Wilk, zapatrzony w przestrze´n.
— Nigdy ju˙z tam nie wrócimy, prawda?
— Nie. Nie w ten sam sposób.
— Ja b˛ed˛e Belgarionem, a ty Belgarathem. Nie b˛edziemy ju˙z tymi samymi
lud´zmi.
— Wszystko si˛e zmienia — westchn ˛
ał pan Wilk.
— Poka˙z mi ten głaz — poprosił nieoczekiwanie chłopiec.
— Jaki głaz?
— Ten, który Aldur kazał ci przesun ˛
a´c. . . tego dnia, gdy po raz pierwszy od-
kryłe´s moc.
— Aha — mrukn ˛
ał Belgarath. — Ten głaz. Tam le˙zy. To ten biały. . . Ten,
o który ´zrebak czy´sci kopyta.
— Jest bardzo du˙zy.
— Miło mi, ˙ze to doceniasz — odparł skromnie Belgarath. — Ja te˙z tak s ˛
adz˛e.
— My´slisz, ˙ze ja te˙z bym potrafił?
— Nie dowiesz si˛e, póki nie spróbujesz, Garionie.
Rozdział XI
Kiedy Garion przebudził si˛e nast˛epnego ranka, od razu wiedział, ˙ze nie jest
sam.
Gdzie byłe´s?
zapytał bezgło´snie.
Obserwowałem
, odpowiedziała ta druga ja´z´n w jego my´slach. Widz˛e, ˙ze w ko´n-
cu zmieniłe´s zdanie.
A miałem jaki´s wybór?
˙
Zadnego. A teraz lepiej wsta´n. Aldur nadchodzi.
Garion szybko odrzucił koc.
Tutaj? Jeste´s pewien?
Głos w jego umy´sle nie odpowiedział.
Garion wło˙zył czyst ˛
a tunik˛e i po´nczochy, po czym z niezwykł ˛
a staranno´sci ˛
a
wytarł buty. Wyszedł przed namiot, który dzielił z Silkiem i Durnikiem.
Sło´nce wynurzało si˛e wła´snie zza gór na wschodzie, a granica mi˛edzy dniem
i noc ˛
a sun˛eła statecznie w stron˛e Doliny. Ciocia Pol i Belgarath stali przy niewiel-
kim ognisku, na którym wła´snie zaczynał bulgota´c kociołek. Rozmawiali cicho.
Garion podszedł do nich.
— Wcze´snie wstałe´s — zauwa˙zyła ciocia Pol. Poprawiła mu włosy.
— Obudziłem si˛e — odparł. Rozejrzał si˛e dookoła, ciekawy, z której strony
b˛edzie Aldur.
— Dziadek powiedział mi, ˙ze odbyli´scie wczoraj dług ˛
a rozmow˛e.
Chłopiec kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— Troch˛e lepiej rozumiem teraz pewne sprawy. Przepraszam, ˙ze tyle miała´s
ze mn ˛
a kłopotów.
Przyci ˛
agn˛eła go do siebie i obj˛eła.
— Nic nie szkodzi, skarbie. Musiałe´s podj ˛
a´c trudne decyzje.
— Wi˛ec si˛e nie gniewasz?
— Sk ˛
ad.
Pozostali zacz˛eli wstawa´c i wygl ˛
ada´c z namiotów. Rozczochrani, ziewali
i przeci ˛
agali si˛e.
— Co dzisiaj robimy? — zapytał Silk. Podszedł do ognia, przecieraj ˛
ac zaspane
oczy.
97
— Czekamy — odparł Belgarath. — Mój Mistrz powiedział, ˙ze spotka si˛e tu
z nami.
— Ciekaw jestem, jak wygl ˛
ada. Nigdy jeszcze nie widziałem Boga.
— Ufam, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze, ˙ze ciekawo´s´c twoja wkrótce dozna zaspokoje-
nia — o´swiadczył Mandorallen. — Spójrz tam.
Przez ł ˛
ak˛e niedaleko wielkiego drzewa, pod którym rozbili namioty, zbli˙zała
si˛e posta´c w niebieskiej szacie. Otaczał j ˛
a delikatny bł˛ekitny blask, a przemo˙zne
wra˙zenie obecno´sci wskazywało, ˙ze to nie nadchodzi człowiek. Garion nie był
przygotowany na taki wstrz ˛
as. Podczas spotkania z Duchem Issy w sali tronowej
Salmissry jego zmysły były przy´cmione narkotykiem, do wypicia którego zmusiła
go W˛e˙zowa Królowa. Podobnie, połowa umysłu spała podczas konfrontacji z Ma-
r ˛
a w ruinach Mar Amon. Teraz jednak, zupełnie przytomny, o pierwszym brzasku
poranka, znalazł si˛e w obecno´sci Boga.
Twarz Aldura wyra˙zała łagodno´s´c i niezmierzon ˛
a m ˛
adro´s´c. Długie włosy
i brod˛e miał siwe — wynik ´swiadomego wyboru, pomy´slał Garion, nie rezultat
długich lat istnienia. Twarz wydała mu si˛e znajoma. . . była zadziwiaj ˛
aco podobna
do twarzy Belgaratha. I natychmiast Garion zrozumiał, odwracaj ˛
ac wyj´sciowy po-
gl ˛
ad, ˙ze to Belgarath jest podobny do Aldura — jak gdyby trwaj ˛
acy całe stulecia
zwi ˛
azek rze´zbił na twarzy starca rysy Boga. Oczywi´scie, istniały ró˙znice. Pewna
zło´sliwo´s´c i ironia nie były widoczne na spokojnym obliczu Aldura. Te cechy na-
le˙zały wył ˛
acznie do Belgaratha — mo˙ze ostatnie ju˙z ´slady małego złodziejaszka,
którego siedem tysi˛ecy lat temu podczas ´snie˙zycy Aldur wpu´scił do swej wie˙zy.
— Mistrzu. — Belgarath pokłonił si˛e z szacunkiem.
— Witaj, Belgaracie. — Głos Boga brzmiał niezwykle cicho. — Dawno ju˙z
ci˛e nie widziałem. Lata obeszły si˛e z tob ˛
a łaskawie.
Belgarath niech˛etnie wzruszył ramionami.
— S ˛
a dni, gdy bardziej ni˙z zwykle odczuwam ich ci˛e˙zar. Wiele ju˙z lat nosz˛e
na barkach.
Aldur u´smiechn ˛
ał si˛e i spojrzał na cioci˛e Pol.
— Moja ukochana córka — powiedział z czuło´sci ˛
a, dotykaj ˛
ac białego loku na
jej czole. — Jeste´s równie pi˛ekna jak dawniej.
— A ty równie uprzejmy, Mistrzu — odparła z u´smiechem, pochylaj ˛
ac głow˛e.
Mi˛edzy t ˛
a trójk ˛
a nast ˛
apił niezwykle osobisty kontakt, poł ˛
aczenie umysłów,
znacz ˛
ace spotkanie po latach. Garion wyczuwał je tak˙ze i troch˛e ˙załował, ˙ze zo-
stał od niego odsuni˛ety — cho´c natychmiast poj ˛
ał, ˙ze nie mieli zamiaru go wyklu-
cza´c. Po prostu odnawiali trwaj ˛
ac ˛
a całe eony przyja´z´n — wspólne wspomnienia,
si˛egaj ˛
ace staro˙zytno´sci.
Wreszcie Aldur odwrócił wzrok i spojrzał na pozostałych.
— Tak oto zebrali´scie si˛e w ko´ncu, jak było przepowiedziane od pocz ˛
atku
dni, ˙ze si˛e stanie. Jeste´scie instrumentami przeznaczenia i moje błogosławie´nstwo
98
towarzyszy´c b˛edzie ka˙zdemu z was, gdy pod ˛
a˙za´c b˛edziecie do tego brzemiennego
dnia, kiedy wszech´swiat znowu si˛e zjednoczy.
Towarzysze Gariona z podziwem i zdumieniem przyj˛eli tajemnicze błogosła-
wie´nstwo. Wszyscy jednak pokłonili si˛e z najwy˙zszym szacunkiem i uni˙zeniem.
Wtedy wła´snie z namiotu wyszła Ce’Nedra. Drobna dziewczyna przeci ˛
agn˛eła
si˛e rozkosznie i przeczesała palcami spl ˛
atan ˛
a mas˛e płomiennych włosów. Miała
na sobie tunik˛e Driad i sandały.
— Ce’Nedro! — zawołała ciocia Pol. — Podejd´z tutaj.
— Tak, lady Polgaro — odparła posłusznie ksi˛e˙zniczka. Zbli˙zyła si˛e do ogni-
ska niemal nie dotykaj ˛
ac stopami ziemi. Wtedy zobaczyła Aldura, zatrzymała si˛e
i otworzyła szeroko oczy.
— To jest nasz Mistrz, Ce’Nedro — o´swiadczyła ciocia Pol. — Chce ci˛e po-
zna´c.
Ksi˛e˙zniczka zmieszana spogl ˛
adała na ja´sniej ˛
ac ˛
a posta´c. ˙
Zycie nie przygoto-
wało jej na takie spotkanie. Opu´sciła powieki, po czym zerkn˛eła skromnie, a jej
drobna twarzyczka odruchowo przyj˛eła najbardziej niewinny wyraz.
Aldur u´smiechn ˛
ał si˛e łagodnie.
— Jest jak kwiat, który oczarowuje, nie wiedz ˛
ac o tym. — Spogl ˛
adał gł˛eboko
w oczy Ce’Nedry. — Ten jednak kryje w sobie stal. Jest odpowiednia dla swego
zadania. Błogosławi˛e ci˛e.
Ce’Nedra instynktownie odpowiedziała wdzi˛ecznym dygni˛eciem. Garion po
raz pierwszy zobaczył, ˙ze si˛e komu´s kłania.
Aldur odwrócił si˛e i popatrzył prosto na chłopca. Krótkie powitanie bez słów
przepłyn˛eło pomi˛edzy Bogiem a ´swiadomo´sci ˛
a zamieszkuj ˛
ac ˛
a my´sli Gariona.
W tym chwilowym kontakcie było poczucie wzajemnego szacunku i wspólnej
odpowiedzialno´sci. A potem Garion odczuł pot˛e˙zny dotyk umysłu Aldura i wie-
dział, ˙ze Bóg w jednej chwili zobaczył i zrozumiał ka˙zd ˛
a jego my´sl i uczucie.
— B ˛
ad´z pozdrowiony, Belgarionie — rzekł Aldur z powag ˛
a.
— Mistrzu — odpowiedział chłopiec. Opadł na jedno kolano, wła´sciwie nie
wiedz ˛
ac dlaczego.
— Oczekiwali´smy twego przyj´scia od pocz ˛
atków czasu. Ty niesiesz w sobie
wszystkie nasze nadzieje. — Aldur uniósł r˛ek˛e. — Przyjmij moje błogosławie´n-
stwo, Belgarionie. Jestem z ciebie zadowolony.
Cała istota Gariona wypełniła si˛e miło´sci ˛
a i wdzi˛eczno´sci ˛
a, ogarni˛eta fal ˛
a cie-
pła i ˙zyczliwo´sci Boga.
— Droga Polgaro — zwrócił si˛e Aldur do cioci Pol. — Bezcenny ofiarowała´s
nam dar. Oto jest Belgarion, a ´swiat cały dr˙zy przed jego przybyciem.
Ciocia Pol skłoniła si˛e znowu.
— Oddalmy si˛e teraz — rzekł Aldur do niej i Belgaratha. — Zadanie wa-
sze rozpocz˛ete, teraz musz˛e udzieli´c wam instrukcji, jak obiecałem, gdy po raz
pierwszy skierowałem wasze kroki na t˛e ´scie˙zk˛e. To, co było zamglone, staje si˛e
99
wyra´zniejsze i teraz widzimy, co nas czeka. Spójrzmy zatem na ten dzie´n, którego
oczekiwali´smy, i przygotujmy si˛e.
Cała trójka odeszła. Garionowi zdawało si˛e, ˙ze l´sni ˛
aca aureola, otaczaj ˛
aca
posta´c Aldura, teraz obj˛eła równie˙z cioci˛e Pol i dziadka. Jakie´s poruszenie czy
d´zwi˛ek przyci ˛
agn˛eły na moment jego wzrok; kiedy znów si˛e odwrócił, cała trójka
znikn˛eła.
Barak odetchn ˛
ał gło´sno.
— Belarze! Warto było to widzie´c.
— Zaszczyt nas spotkał, jak s ˛
adz˛e, najwi˛ekszy ze wszystkich.
Spogl ˛
adali na siebie, zachwyceni tym, czego wszyscy byli ´swiadkami.
Ce’Nedra jednak przerwała t˛e zadum˛e.
— No dobrze — rzuciła stanowczo. — Nie gapcie si˛e tak. Odsu´ncie si˛e od
ogniska.
— Co chcesz zrobi´c? — zdziwił si˛e Garion.
— Lady Polgara b˛edzie zaj˛eta — odparła wynio´sle dziewczyna. — Dlatego
dzisiaj ja przygotuj˛e ´sniadanie.
Zakrz ˛
atn˛eła si˛e przy ogniu.
Bekon nie był zbyt przypalony, jednak próba zrobienia grzanek na otwartym
ogniu sko´nczyła si˛e katastrof ˛
a, a owsianka miała kluchy twarde jak grudy ziemi na
wyschni˛etym polu. Wszyscy jednak bez komentarzy jedli, co podała ksi˛e˙zniczka,
ostro˙znie unikaj ˛
ac przy tym jej wzroku — patrzyła na nich, jakby tylko czekała
na cho´cby jedno krytyczne słowo.
— Ciekawe, kiedy wróc ˛
a — mrukn ˛
ał po ´sniadaniu Silk.
— Boj˛e si˛e, ˙ze Bogowie nie maj ˛
a poczucia czasu — odparł z m ˛
adr ˛
a min ˛
a Ba-
rak, gładz ˛
ac rud ˛
a brod˛e. — Nie spodziewałbym si˛e ich wcze´sniej ni˙z po południu.
— W takim razie warto zbada´c konie — postanowił Hettar. — Rzepy wpl ˛
atały
si˛e im w sier´s´c. Sprawdz˛e kopyta. . . na wszelki wypadek.
— Pomog˛e ci — zaproponował Durnik.
Hettar skin ˛
ał głow ˛
a i obaj odeszli do uwi ˛
azanych zwierz ˛
at.
— Mam chyba jedn ˛
a czy dwie szczerby na ostrzu miecza — przypomniał
sobie Barak. Wyj ˛
ał zza pasa osełk˛e i usiadł z ci˛e˙zk ˛
a kling ˛
a na kolanach.
Mandorallen wydostał z namiotu zbroj˛e, rozło˙zył j ˛
a na trawie i zacz ˛
ał pilnie
ogl ˛
ada´c, szukaj ˛
ac wgniece´n i rdzy.
Silk z nadziej ˛
a zagrzechotał w dłoni par ˛
a kostek i zerkn ˛
ał pytaj ˛
aco na Baraka.
— Je´sli ci to nie przeszkadza, chciałbym przez jaki´s czas cieszy´c si˛e jeszcze
towarzystwem swoich pieni˛edzy — oznajmił pot˛e˙zny Cherek.
— To miejsce wr˛ecz cuchnie domowym ciepełkiem — poskar˙zył si˛e Silk. Po
czym westchn ˛
ał, schował ko´sci i poszedł po igł˛e z nitk ˛
a i tunik˛e, któr ˛
a rozerwał
na jakim´s krzaku jeszcze w górach.
Ce’Nedra powróciła do ogromnego drzewa i przemykała po konarach. We-
dług Gariona, zupełnie niepotrzebnie nara˙zała si˛e na niebezpiecze´nstwo, z kocim
100
brakiem ostro˙zno´sci skacz ˛
ac z gał˛ezi na gał ˛
a´z. Przygl ˛
adał si˛e jej przez chwil˛e,
a potem zaton ˛
ał w my´slach, wspominaj ˛
ac niezwykłe spotkanie dzisiejszego ran-
ka. Poznał ju˙z Bogów Iss˛e i Mar˛e, jednak Aldur był jakby wyj ˛
atkowy. Ciocia
Pol i Belgarath zdradzali wyra´zne powinowactwo z tym Bogiem, zawsze dalekim
i oboj˛etnym na ludzkie pro´sby. Ten fakt mocno Gariona poruszył. Wyznawana
w Sendarii religia miała raczej ogólny ni˙z wykluczaj ˛
acy charakter — dobry Sen-
dar modlił si˛e do wszystkich Bogów i wszystkich jednakowo szanował, nawet
Toraka. Teraz jednak Garion czuł szczególne przywi ˛
azanie i szacunek dla Aldura,
a te religijne przemiany wymagały gł˛ebokiego przemy´slenia.
Gał ˛
azka upadła mu na głow˛e, wi˛ec z pewn ˛
a irytacj ˛
a spojrzał w gór˛e.
U´smiechni˛eta zło´sliwie Ce’Nedra siedziała wprost nad nim.
— Chłopcze — powiedziała swym najbardziej władczym i obra´zliwym to-
nem. — Naczynia stygn ˛
a. Je´sli tłuszcz zakrzepnie, trudno go b˛edzie zmy´c.
— Nie jestem twoim pomywaczem — odparł.
— Pozmywaj naczynia, Garionie — poleciła, przygryzaj ˛
ac kosmyk włosów.
— Sama pozmywaj.
Spojrzała gniewnie, mocniej gryz ˛
ac niewinny kosmyk.
— Dlaczego ci ˛
agle prze˙zuwasz swoje włosy? — zapytał poirytowany.
— O czym ty mówisz? — zdziwiła si˛e, wyjmuj ˛
ac lok spomi˛edzy z˛ebów.
— Ile razy na ciebie spojrz˛e, trzymasz w ustach swoje włosy.
— Nieprawda — o´swiadczyła ura˙zona. — Pozmywasz te naczynia?
— Nie. — Przyjrzał si˛e jej uwa˙znie. Krótka tunika Driad odsłaniała nieprzy-
zwoicie du˙z ˛
a cz˛e´s´c nogi. — Mo˙ze by´s wło˙zyła co´s na siebie? — zaproponował. —
Niektórzy z nas nie s ˛
a zachwyceni, ˙ze przez cały czas biegasz półnaga.
Kłótnia wybuchła niemal natychmiast. Wreszcie Garion zrezygnował z zacho-
wania ostatniego słowa, wstał i odszedł zniech˛econy.
— Garionie! — wrzasn˛eła za nim. — Nawet nie próbuj zostawia´c mnie z brud-
nymi naczyniami!
Zignorował j ˛
a.
Po chwili poczuł znajome tr ˛
acanie w łokie´c i z roztargnieniem podrapał ´zre-
baka za uszami. Konik zar˙zał rado´snie i otarł si˛e o niego z sympati ˛
a. Jednak nie
wytrzymał długo — pogalopował na ł ˛
ak˛e, by n˛eka´c rodzin˛e spokojnie gryz ˛
acych
traw˛e królików. Garion u´smiechn ˛
ał si˛e mimo woli. Ranek był po prostu zbyt pi˛ek-
ny, by mogła go zepsu´c kłótnia z ksi˛e˙zniczk ˛
a.
Miał wra˙zenie, ˙ze Dolina jest szczególnym miejscem. ´Swiat dookoła ogarnia-
ły chłody zbli˙zaj ˛
acej si˛e zimy, zrywały si˛e burze i wichury. Tutaj jednak zdawało
si˛e, ˙ze ochrania ich opieku´ncza dło´n Aldura, roztaczaj ˛
ac ciepło i cisz˛e, rodzaj nie-
sko´nczonego, czarodziejskiego spokoju. W tym punkcie zwrotnym swego ˙zycia
Garion bardzo potrzebował ciepła i ciszy. Musiał przemy´sle´c pewne sprawy, a to
wymagało czasu bez burz i zagro˙ze´n, z którymi musiałby walczy´c.
101
Był ju˙z w połowie drogi do wie˙zy Belgaratha, nim zdał sobie spraw˛e, ˙ze tam
wła´snie zmierzał od samego pocz ˛
atku. Wysoka trawa była wilgotna od rosy i zd ˛
a-
˙zył ju˙z przemoczy´c buty, ale nawet to nie popsuło mu nastroju.
Kilka razy obszedł wie˙z˛e dookoła, spogl ˛
adaj ˛
ac w gór˛e. Bez trudu odnalazł
kamie´n blokuj ˛
acy wej´scie, postanowił jednak go nie odsuwa´c. Nieładnie byłoby
bez zaproszenia wchodzi´c do wie˙zy dziadka; poza tym nie miał pewno´sci, czy
głaz zareaguje na głos kogo´s innego ni˙z sam Belgarath.
Ostatnia my´sl sprawiła, ˙ze zatrzymał si˛e nagle. Próbował sobie przypomnie´c,
kiedy przestał my´sle´c o dziadku jako o panu Wilku, i pogodził si˛e wreszcie z fak-
tem, ˙ze to sam Belgarath. Ta przemiana wydawała si˛e istotna, była punktem zwrot-
nym.
Wci ˛
a˙z zadumany, zawrócił i pomaszerował po ł ˛
ace w stron˛e wielkiego białego
kamienia, który starzec pokazał mu wczoraj przez okno. Odruchowo poło˙zył na
nim dło´n i popchn ˛
ał. Głaz nawet nie drgn ˛
ał.
Garion oparł o niego obie r˛ece i naparł cał ˛
a sił ˛
a, lecz kamie´n pozostał nie-
ruchomy. Chłopiec odst ˛
apił i zastanowił si˛e. Wła´sciwie nie był to bardzo wielki
głaz — zaokr ˛
aglony, biały, wysoki prawie do piersi. . . ci˛e˙zki z pewno´sci ˛
a, ale nie
powinien stawia´c a˙z takiego oporu. Pochylił si˛e, by zajrze´c po spód i wtedy zro-
zumiał. Dolna powierzchnia kamienia była płaska. Nie mógł si˛e toczy´c. Aby go
poruszy´c, trzeba podnie´s´c za kraw˛ed´z i przewróci´c.
Obszedł głaz dookoła i obejrzał ze wszystkich stron. Uznał, ˙ze je´sli wyt˛e˙zy
wszystkie siły, to z trudem, ale zdoła go ruszy´c. Usiadł, przygl ˛
adał si˛e i my´slał.
I, co czasami robił, mówił do siebie, by wyra´zniej okre´sli´c problem.
— Przede wszystkim trzeba spróbowa´c go podnie´s´c — stwierdził. — To nie
jest tak całkiem niemo˙zliwe. Potem, je´sli si˛e nie uda, spróbujemy inaczej.
Wstał, podszedł zdecydowanie, wsun ˛
ał palce pod kraw˛ed´z i szarpn ˛
ał. Kamie´n
ani drgn ˛
ał.
— Trzeba troch˛e mocniej — powiedział sobie.
Rozstawił nogi i nabrał tchu. Znów zacz ˛
ał podnosi´c głaz; ˙zyły na karku na-
brzmiały mu z wysiłku. Przez dziesi˛e´c uderze´n serca z całej siły ci ˛
agn ˛
ał w gór˛e
uparty kamie´n — nie ˙zeby go odwróci´c, z tego zrezygnował ju˙z po pierwszej pró-
bie, ale ˙zeby zmusi´c do uznania swego istnienia. Cho´c grunt nie był tu szczególnie
mi˛ekki, stopy chłopca zapadły si˛e na ułamek cala.
W głowie mu si˛e kr˛eciło, a jasne plamki wirowały przed oczami. Cofn ˛
ał si˛e
i dysz ˛
ac osun ˛
ał na ziemi˛e. Przez kilka minut odzyskiwał siły, wsparty o zimn ˛
a,
szorstk ˛
a powierzchni˛e.
— No dobrze — stwierdził po chwili. — Teraz wiemy, ˙ze w ten sposób si˛e nie
uda.
Odst ˛
apił i usiadł na trawie.
Do tej pory za ka˙zdym razem, gdy dokonywał czego´s sił ˛
a woli, działał pod
wpływem impulsu, reaguj ˛
ac na zagro˙zenie. Nigdy jeszcze nie usiadł spokojnie,
102
by uczyni´c to ´swiadomie. Natychmiast odkrył, ˙ze cały zespół okoliczno´sci jest
całkowicie ró˙zny. ´Swiat wydał si˛e nagle pełen drobiazgów odwracaj ˛
acych uwag˛e.
´Spiewały ptaki. Wietrzyk muskał jego twarz. Mrówka pełzła po dłoni. Kiedy tylko
zaczynał koncentrowa´c wol˛e, co´s natychmiast odrywało jego my´sli od zadania.
Musiał osi ˛
agn ˛
a´c pewien stan, jakby napi˛ecie z tyłu głowy i co´s w rodzaju
nacisku na czoło. Zamkn ˛
ał oczy i to troch˛e pomogło. Po˙z ˛
adany stan nadchodził —
powoli, ale czuł, jak narasta. Przypomniał sobie o czym´s, wsun ˛
ał r˛ek˛e pod tunik˛e
i znamieniem na dłoni dotkn ˛
ał amuletu. Wzmocniona tym dotykiem wewn˛etrzna
siła narastała w hucz ˛
acym crescendo. Garion wstał z zamkni˛etymi oczami. Potem
otworzył je i spojrzał na uparty głaz.
— Ruszysz si˛e — wymruczał. Nie wypuszczał amuletu z prawej r˛eki, a lew ˛
a
wyci ˛
agn ˛
ał przed siebie dłoni ˛
a do góry.
— Teraz! — rzucił ostro i wolno zacz ˛
ał przesuwa´c rami˛e, jakby co´s podnosił.
Moc w nim wezbrała, a ryk w głowie niemal ogłuszał.
Brzeg głazu uniósł si˛e wolno z trawy. D˙zd˙zownice i g ˛
asienice, ˙zyj ˛
ace dot ˛
ad
w bezpiecznej, spokojnej ciemno´sci, wiły si˛e pora˙zone porannym sło´ncem. Ka-
mie´n wzniósł si˛e z godno´sci ˛
a, posłuszny gestowi r˛eki chłopca. Przez moment ko-
łysał si˛e na kraw˛edzi i wreszcie przewrócił na bok.
Zm˛eczenie, jakie czuł Garion, kiedy próbował r˛ekami poruszy´c kamie´n, było
niczym w porównaniu do znu˙zenia, jakie ogarn˛eło go teraz, gdy rozlu´znił wol˛e.
Skrzy˙zował ramiona na trawie i oparł o nie głow˛e.
Po chwili zacz˛eło go to dziwi´c. Nadal stał, ale r˛ece le˙zały wygodnie na mura-
wie. Podniósł głow˛e i rozejrzał si˛e niepewnie. Owszem, przesun ˛
ał głaz. To było
jasne, poniewa˙z kamie´n spoczywał teraz na zaokr ˛
aglonym czubku, odsłaniaj ˛
ac
wilgotn ˛
a doln ˛
a powierzchni˛e. Zdarzyło si˛e jednak co´s jeszcze. Wprawdzie Ga-
rion nawet kamienia nie dotkn ˛
ał, lecz ci˛e˙zar działał na niego i tak, u˙zyta za´s siła
nie cała trafiła w skał˛e.
Garion z przera˙zeniem stwierdził, ˙ze a˙z po pachy zapadł si˛e w zwarty grunt.
— I co teraz zrobi˛e? — zapytał sam siebie bezradnie. Odrzucił pomysł, by raz
jeszcze zebra´c sił˛e woli i wyrwa´c si˛e w gór˛e. Był zbyt zm˛eczony, ˙zeby cho´c o tym
my´sle´c. Próbował si˛e poruszy´c w nadziei, ˙ze rozlu´zni zbit ˛
a ziemi˛e i wydostanie
si˛e po trochu, ale ciało nawet nie drgn˛eło.
— Popatrz, co narobiłe´s — poskar˙zył si˛e głazowi. Głaz zignorował go.
Wpadł na pewien pomysł.
— Jeste´s tam? — zapytał tej ´swiadomo´sci, która zawsze istniała w jego umy-
´sle.
Cisza w głowie Gariona była absolutna.
— Na pomoc! — krzykn ˛
ał.
Ptak, którego zwabiły odsłoni˛ete robaki i g ˛
asienice, zerkn ˛
ał na niego jednym
okiem i wrócił do ´sniadania.
103
Garion usłyszał za sob ˛
a jakie´s kroki i z wysiłkiem odwrócił głow˛e, by spraw-
dzi´c, kto nadchodzi, ´
Zrebak przygl ˛
adał mu si˛e w zdumieniu. Z sympati ˛
a tr ˛
acił go
nosem w policzek.
— Dobry konik — westchn ˛
ał z ulg ˛
a Garion. Nie był ju˙z sam. Wpadł na nowy
pomysł. — Musisz sprowadzi´c Hettara — o´swiadczył.
´
Zrebak obiegł go dookoła i tr ˛
acił znowu.
— Przesta´n — rozkazał Garion. — To powa˙zna sprawa.
Ostro˙znie spróbował wcisn ˛
a´c swój umysł w my´sli zwierz˛ecia. Sprawdził
z dziesi˛e´c ró˙znych sposobów, nim przypadkowo trafił na wła´sciw ˛
a kombinacj˛e.
My´sli ´zrebaka przeskakiwały to tu, to tam, bez celu ani wzorca. To był umysł
dziecka, bez ˙zadnej ´swiadomej my´sli, odbieraj ˛
acy tylko wra˙zenia zmysłowe. Ga-
rion pochwycił ulotne obrazy zielonej trawy, chmur na niebie i ciepłego mleka.
Wyczuł te˙z zdziwienie i gł˛ebok ˛
a miło´s´c, jak ˛
a ˙zywił do niego konik.
Wolno, z wysiłkiem, Garion zacz ˛
ał konstruowa´c w rozbieganych my´slach
zwierz˛ecia obraz Hettara. Miał wra˙zenie, ˙ze trwa to cał ˛
a wieczno´s´c.
— Hettar — powtarzał raz po raz. — Szukaj Hettara. Powiedz mu, ˙ze mam
kłopoty.
´
Zrebak pobiegał chwil˛e i wrócił, by wetkn ˛
a´c nos w garionowe ucho.
— Uwa˙zaj, co mówi˛e — zapłakał chłopiec. — Prosz˛e! Wreszcie, gdy we-
dług Gariona min˛eły ju˙z całe godziny, ´zrebak jakby zrozumiał. Odbiegł na kilka
kroków, zawrócił i tr ˛
acił chłopca.
— Szukaj. . . Hettara — rozkazał z naciskiem Garion.
´
Zrebak zatupał o ziemi˛e, zawrócił i odbiegł. . . w przeciwn ˛
a stron˛e. Garion
zacz ˛
ał przeklina´c. Ju˙z prawie rok ulegał oddziaływaniu co barwniejszych cz˛e´sci
słownika Baraka. Kiedy sze´s´c do o´smiu razy powtórzył wszystkie zapami˛etane
okre´slenia, zacz ˛
ał improwizowa´c.
Przelotna my´sl dotarła od niewidocznego ju˙z ´zrebaka. Gonił motyle. Garion
uderzył pi˛e´sciami o ziemi˛e; miał ochot˛e wy´c.
Sło´nce ju˙z wzeszło wy˙zej i zacz˛eło si˛e robi´c gor ˛
aco.
Wczesnym popołudniem znale´zli go Silk i Hettar, jad ˛
acy za brykaj ˛
acym we-
soło konikiem.
— Jak ci si˛e to udało? — zapytał z ciekawo´sci ˛
a Silk.
— Wol˛e o tym nie mówi´c — odparł Garion, czuj ˛
ac co´s po´sredniego mi˛edzy
ulg ˛
a i zakłopotaniem.
— Z pewno´sci ˛
a zdolny jest do wielu rzeczy, których my nie potrafimy —
zauwa˙zył Hettar. Zeskoczył z konia i odwi ˛
azał od siodła łopat˛e Durnika. — Nie
mog˛e jednak poj ˛
a´c, dlaczego zrobił co´s takiego.
— Jestem przekonany, ˙ze miał wa˙zne powody — stwierdził Silk.
— My´slisz, ˙ze powinni´smy go zapyta´c?
— To na pewno bardzo skomplikowane. Zwykli ludzie, tacy jak ty i ja, nie
zdołaj ˛
a tego zrozumie´c.
104
— Jak s ˛
adzisz, czy sko´nczył ju˙z to, co tutaj robił?
— O to mogliby´smy spyta´c.
— Nie chciałbym mu przeszkadza´c — o´swiadczył Hettar. — To mo˙ze by´c
niezwykle wa˙zne.
— Prawie na pewno — zgodził si˛e Silk.
— Czy mo˙zecie mnie st ˛
ad wyci ˛
agn ˛
a´c? Prosz˛e — błagał Garion.
— Czy aby na pewno ju˙z sko´nczyłe´s? — spytał uprzejmie Silk. — Mo˙zemy
zaczeka´c, je´sli masz jeszcze co´s do roboty.
— Prosz˛e. . . — powtórzył chłopiec, bliski płaczu.
Rozdział XII
— Dlaczego chciałe´s go podnie´s´c? — zdziwił si˛e Belgarath.
Wrócili z cioci ˛
a Pol nast˛epnego ranka, a Silk i Hettar natychmiast opowie-
dzieli im o sytuacji, w jakiej zastali młodego człowieka.
— Wydawało mi si˛e, ˙ze to najlepszy sposób, ˙zeby go przewróci´c — odparł
Garion. — No wiesz, tak jakby złapa´c od spodu, a potem przetoczy´c. . . mniej
wi˛ecej.
— Dlaczego nie spróbowałe´s popchn ˛
a´c przy wierzchołku? Przewróciłby si˛e,
gdyby´s si˛e tak do tego zabrał.
— Nie pomy´slałem o tym.
— Nie rozumiesz, ˙ze ta mi˛ekka ziemia nie mogła wytrzyma´c takiego naci-
sku? — wtr ˛
aciła ciocia Pol.
— Teraz rozumiem. Ale czy takie pchni˛ecie nie odrzuciłoby mnie do tyłu?
— Musisz si˛e zaprze´c — wyja´snił Belgarath. — Na tym polega sztuka. Tyle
samo woli u˙zywasz na utrzymanie si˛e w miejscu, co na popychanie przedmiotu,
który chcesz poruszy´c. W przeciwnym razie odepchniesz tylko sam siebie.
— Nie wiedziałem — wyznał Garion. — Pierwszy raz próbowałem zrobi´c co´s
takiego. . . nie w sytuacji zagro˙zenia. Przesta´n, dobrze? — zwrócił si˛e gniewnie do
Ce’Nedry. Tarzała si˛e ze ´smiechu, słuchaj ˛
ac opowie´sci Silka o pomyłce chłopca.
Teraz roze´smiała si˛e jeszcze gło´sniej.
— B˛edziesz musiał wytłumaczy´c mu kilka spraw, ojcze — stwierdziła ciocia
Pol. — Nie ma nawet szcz ˛
atkowej wiedzy o wzajemnym oddziaływaniu sił. —
Spojrzała krytycznie na Gariona. — Masz szcz˛e´scie, ˙ze nie próbowałe´s nim rzu-
ca´c. Przeleciałby´s połow˛e drogi do Maragoru.
— Nie ma si˛e z czego ´smia´c — oznajmił Garion przyjaciołom, na których to
stwierdzenie nie zrobiło ˙zadnego wra˙zenia. — To wcale nie takie proste, jak si˛e
wydaje.
Zrozumiał, ˙ze wła´snie zrobił z siebie durnia i nie był pewien, czy bardziej jest
zakłopotany, czy ura˙zony rozbawieniem towarzyszy.
— Chod´z ze mn ˛
a, chłopcze — rzekł stanowczo Belgarath. — Wygl ˛
ada na to,
˙ze musimy zacz ˛
a´c od samego pocz ˛
atku.
106
— Przecie˙z to nie moja wina — zaprotestował Garion. — Powiniene´s mnie
uprzedzi´c.
— Nie wiedziałem, ˙ze tak szybko zechcesz rozpocz ˛
a´c próby. Wi˛ekszo´s´c z nas
miała do´s´c rozs ˛
adku, by przed wprowadzeniem zmian w miejscowej geografii
zaczeka´c na rad˛e kogo´s do´swiadczonego.
— W ka˙zdym razie udało mi si˛e go przesun ˛
a´c — rzekł obra˙zonym tonem
Garion. Szli przez ł ˛
ak˛e w kierunku wie˙zy.
— Wspaniale. A odło˙zyłe´s go potem na miejsce?
— Po co? Co za ró˙znica, gdzie le˙zy?
— W Dolinie niczego nie przesuwamy. Wszystko, co tutaj znajdziesz, jest tu
z jakiego´s powodu i powinno pozosta´c dokładnie na swoim miejscu.
— Nie wiedziałem — usprawiedliwił si˛e Garion.
— Teraz wiesz. Chod´z, poło˙zymy go z powrotem tam, gdzie by´c powinien.
Szli w milczeniu.
— Dziadku — odezwał si˛e w ko´ncu chłopiec.
— Słucham?
— Kiedy podnosiłem ten głaz, zdawało mi si˛e, ˙ze bior˛e sił˛e zewsz ˛
ad dookoła.
Jakby płyn˛eła do mnie ze wszystkich miejsc. Czy to co´s oznacza?
— Tak to działa — wyja´snił Belgarath. — Gdy co´s robimy, pobieramy ener-
gi˛e z otoczenia. Na przykład: kiedy spaliłe´s Chamdara, pobrałe´s ciepło z okolicy,
z powietrza, ziemi, od ka˙zdego człowieka, który był w pobli˙zu. ´Sci ˛
agn ˛
ałe´s ze
wszystkiego po odrobinie ciepła i wywołałe´s płomie´n. Kiedy przewróciłe´s głaz,
pobrałe´s sił˛e z tego, co było dookoła.
— My´slałem, ˙ze ta moc pochodzi z wn˛etrza.
— Tylko wtedy, gdy co´s stwarzamy. Wtedy moc musi napłyn ˛
a´c z nas samych.
Dla wszystkich innych celów po˙zyczamy. Zabieramy po odrobinie energii st ˛
ad
czy stamt ˛
ad, ł ˛
aczymy j ˛
a i uwalniamy w jednym punkcie. Nikt nie mógłby nosi´c
w sobie siły potrzebnej do wykonania cho´cby najprostszej rzeczy.
— Wi˛ec to si˛e dzieje, kiedy kto´s próbuje co´s unicestwi´c — odgadł intuicyjnie
Garion. — ´Sci ˛
aga cał ˛
a energi˛e, ale nie mo˙ze jej uwolni´c i. . . — Zł ˛
aczył dłonie
i nagle rozło˙zył je na boki.
Belgarath przyjrzał mu si˛e z uwag ˛
a.
— Masz niezwykły umysł, mój chłopcze. Bez trudu potrafisz zrozumie´c rze-
czy trudne, a jako´s nie umiesz poj ˛
a´c najprostszych. Tam le˙zy głaz. . . — Skin ˛
ał
głow ˛
a. — Nie mo˙ze tak zosta´c. Połó˙z go na miejsce i postaraj si˛e nie robi´c ta-
kiego hałasu. Ten harmider, jaki wywołałe´s wczoraj, odbijał si˛e echem po całej
Dolinie.
— Co mam robi´c?
— Zbierz sił˛e — odparł Belgarath. — We´z j ˛
a ze wszystkiego dookoła.
Garion spróbował.
107
— Nie ode mnie! — zawołał gniewnie starzec. Garion wykluczył dziadka
z pola pobierania i ´sci ˛
agania. Po chwili czy dwóch poczuł mrowienie na całym
ciele i miał wra˙zenie, ˙ze włosy staj ˛
a mu d˛eba.
— Co teraz? — spytał, zaciskaj ˛
ac z˛eby, by utrzyma´c moc.
— Pchnij za siebie i równocze´snie pchnij kamie´n.
— A co mam pcha´c za siebie?
— Wszystko. . . i kamie´n te˙z. To musi by´c jednoczesne.
— A czy to mnie. . . no, nie ´sci´snie?
— Napr˛e˙z si˛e.
— Lepiej si˛e spieszmy, dziadku — rzekł Garion. — Za chwil˛e rozpadn˛e si˛e
chyba na kawałki.
— Przytrzymaj j ˛
a. Teraz skieruj wol˛e na ten głaz i powiedz słowo.
Garion wysun ˛
ał r˛ece przed siebie i wyprostował je.
— Pchaj — nakazał. Poczuł fal˛e i szum.
Głaz zachwiał si˛e i z gło´snym stukiem przetoczył gładko tam, gdzie le˙zał
wczoraj rano. Garion poczuł si˛e nagle jak poobijany. Wyczerpany, osun ˛
ał si˛e na
kolana.
— Pchaj? — powtórzył z niedowierzaniem Belgarath.
— Kazałe´s powiedzie´c: pchaj.
— Poleciłem ci pcha´c. Nie kazałem mówi´c: pchaj.
— Udało si˛e. Co za ró˙znica, jakiego słowa u˙zyłem?
— To kwestia stylu — wyja´snił starzec ze zbolał ˛
a min ˛
a. — „Pchaj” brzmi
tak. . . dziecinnie.
Garion resztkami sił wybuchn ˛
ał ´smiechem.
— Pami˛etaj, Garionie, ˙ze musimy zachowa´c nale˙zyt ˛
a godno´s´c — rzekł wynio-
´sle Belgarath. — Gdyby´smy powtarzali ci ˛
agle „pchaj”, „padnij” albo co´s w tym
rodzaju, nikt nie traktowałby nas powa˙znie.
Garion chciał powstrzyma´c ´smiech, ale zwyczajnie nie mógł.
Belgarath oddalił si˛e oburzony, burcz ˛
ac co´s pod nosem.
Kiedy wrócili do obozowiska, namioty były ju˙z zło˙zone, a juki spakowane.
— Nie ma sensu tkwi´c tu dłu˙zej — o´swiadczyła ciocia Pol. — Inni ju˙z na nas
czekaj ˛
a. Czy udało ci si˛e cokolwiek mu wytłumaczy´c, ojcze?
Belgarath mrukn ˛
ał co´s z wyrazem gł˛ebokiej dezaprobaty.
— Jak rozumiem, nie poszło wam zbyt dobrze?
— Pó´zniej ci wyja´sni˛e — odparł krótko.
Pod nieobecno´s´c chłopca Ce’Nedra, za pomoc ˛
a pieszczot i jabłek z zapasów,
skłoniła małego ´zrebaka do czego´s w rodzaju ekstatycznego posłusze´nstwa. Bie-
gał za ni ˛
a bezwstydnie, a do´s´c oboj˛etne spojrzenie, jakim obrzucił Gariona, nie
zdradzało nawet ´sladu poczucia winy.
— Przez ciebie brzuch go rozboli — zarzucił jej Garion.
— Jabłka s ˛
a zdrowe dla koni — odparła beztrosko.
108
— Powiedz jej, Hettarze — poprosił.
— Nic mu nie b˛edzie — orzekł Algar. — To tradycyjna metoda zdobycia
zaufania młodego konia.
Garion bezskutecznie próbował wymy´sli´c jaki´s inny zarzut. Z jakiego´s po-
wodu widok zwierzaka tr ˛
acaj ˛
acego nosem Ce’Nedr˛e budził uraz˛e. . . Chocia˙z nie
potrafiłby dokładnie wytłumaczy´c dlaczego.
— Kim s ˛
a ci inni, Belgaracie? — zapytał po drodze Silk. — Ci, o których
wspominała Polgara?
— Moi bracia — wyja´snił czarodziej. — Nasz Mistrz zawiadomił ich, ˙ze przy-
bywamy.
— Od dzieci´nstwa słuchałem opowie´sci o Bractwie Czarodziejów. Czy na-
prawd˛e s ˛
a tak niezwykli, jak wszyscy mówi ˛
a?
— My´sl˛e, ˙ze czeka ci˛e rozczarowanie — wtr ˛
aciła sztywno ciocia Pol. — Na
ogól czarodzieje to starzy dziwacy z olbrzymi ˛
a liczb ˛
a złych przyzwyczaje´n. Do-
rastałam mi˛edzy nimi, wi˛ec poznałam do´s´c dobrze. — Spojrzała na drozda, który
siedział jej na ramieniu i ´cwierkał z zachwytem. — Tak — rzuciła. — Wiem.
Garion podjechał bli˙zej i zacz ˛
ał wsłuchiwa´c si˛e w ptasi ´swiergot. Z pocz ˛
atku
był to tylko hałas — przyjemny, ale pozbawiony sensu. Potem, stopniowo, za-
cz ˛
ał chwyta´c okruchy znacze´n — troch˛e tu, troch˛e tam. Ptak ´spiewał o gniazdach,
o małych, nakrapianych jajeczkach, wschodach sło´nca i nieopisanej rozkoszy lo-
tu. I nagle, jakby w jednej chwili otworzyły mu si˛e uszy, Garion zacz ˛
ał rozumie´c.
Skowronki ´spiewały o lataniu i pie´sniach. Wróble ´cwierkały o ukrytym ziarnie.
Szybuj ˛
acy wysoko jastrz ˛
ab wykrzykiwał sw ˛
a pie´s´n o samotnym locie na skrzy-
dłach wiatru i o dzikiej rado´sci łowów. Chłopiec był zdumiony — powietrze wo-
kół niego nagle o˙zyło.
Ciocia Pol spojrzała na niego z uwag ˛
a.
— To dopiero pocz ˛
atek — o´swiadczyła, nie próbuj ˛
ac nawet tłumaczy´c.
Gariona tak pochłon ˛
ał odkryty niespodziewanie ´swiat, ˙ze nie od razu zauwa˙zył
dwóch siwowłosych m˛e˙zczyzn. Stali pod wysokim drzewem, czekaj ˛
ac, a˙z zbli˙zy
si˛e grupa je´zd´zców. Nosili takie same bł˛ekitne szaty, a siwe włosy mieli do´s´c
długie, cho´c obaj byli gładko ogoleni. Kiedy chłopiec spojrzał na nich po raz
pierwszy, uznał, ˙ze oczy go myl ˛
a. Byli tak dokładnie identyczni, ˙ze nie mo˙zna ich
było rozró˙zni´c.
— Belgaracie, bracie nasz! — zawołał jeden z nich. — To ju˙z tak. . .
— . . . strasznie długo — doko´nczył drugi.
— Beltiro — powiedział Belgarath. — Belkiro.
Zeskoczył z siodła i obj ˛
ał bli´zniaków.
— Najdro˙zsza mała Polgaro — odezwał si˛e jeden.
— Dolina bez ciebie. . . — zacz ˛
ał drugi.
— . . . była pusta — sko´nczył pierwszy. Spojrzał na brata. — To bardzo po-
etyckie — stwierdził z podziwem.
109
— Dzi˛ekuj˛e — odparł skromnie drugi.
— Oto moi bracia. Beltira i Belkira — przedstawił ich Belgarath towarzyszom,
którzy wła´snie zacz˛eli zsiada´c z koni. — Nie próbujcie nawet ich rozró˙zni´c. Nikt
tego nie potrafi.
— My potrafimy — o´swiadczyli chórem.
— Nawet tego nie jestem pewien. — Belgarath u´smiechn ˛
ał si˛e łagodnie. —
Wasze umysły s ˛
a tak bliskie, ˙ze my´sl zaczyna si˛e u jednego, a ko´nczy u drugiego.
— Ty zawsze wszystko komplikujesz, ojcze — stwierdziła ciocia Pol. — To
jest Beltira. — Ucałowała jednego ze starców o dobrotliwych obliczach. — A to
Belkira. — Ucałowała drugiego. — Od dziecka wiedziałam, który jest którym.
— Polgara zna. . .
— . . . wszystkie nasze sekrety. — Bli´zniacy u´smiechn˛eli si˛e. — A kim s ˛
a. . .
— . . . twoi towarzysze?
— S ˛
adz˛e, ˙ze poznacie ich bez trudu — odparł Belgarath. — Mandorallen,
baron Vo Mandor.
— Rycerz Obro´nca — stwierdzili zgodnie bli´zniacy i skłonili si˛e nisko.
— Ksi ˛
a˙z˛e Kheldar z Drasni.
— Przewodnik — powiedzieli.
— Barak, jarl Trellheim.
— Straszliwy Nied´zwied´z. — Z pewn ˛
a obaw ˛
a spojrzeli na wielkiego Chereka.
Barak spos˛epniał, ale nie powiedział ani słowa.
— Hettar, syn Cho-Haga z Algarii.
— Władca Koni.
— I Durnik z Sendarii.
— Który Ma Dwa ˙
Zycia — szepn˛eli z gł˛ebokim szacunkiem.
Durnik spojrzał na nich ze zdziwieniem.
— Ce’Nedra, imperialna ksi˛e˙zniczka Tolnedry.
— Królowa ´Swiata — odpowiedzieli z niskim pokłonem. Ce’Nedra zachicho-
tała nerwowo.
— A to. . .
— . . . mo˙ze by´c tylko Belgarion — stwierdzili i rado´s´c rozja´sniła im twa-
rze. — Wybrany.
Równocze´snie wyci ˛
agn˛eli r˛ece i poło˙zyli dłonie na głowie Gariona. Ich głosy
zabrzmiały w jego my´slach: B ˛
ad´z pozdrowiony, Belgarionie, Władco i Rycerzu,
nadziejo ´swiata.
Garion był zbyt zaskoczony niezwykłym powitaniem, by zareagowa´c czym´s
wi˛ecej ni˙z niezgrabnym pochyleniem głowy.
— Jeszcze troch˛e tych przymilno´sci, a zwymiotuj˛e — oznajmił nowy głos,
szorstki i chrapliwy.
Mówi ˛
acy wyszedł wła´snie zza drzewa. Był niskim, pokr˛econym starcem,
brudnym i okropnie brzydkim. Nogi miał krzywe i zdeformowane jak pnie s˛e-
110
katych d˛ebów, ramiona szerokie, a r˛ece zwisaj ˛
ace do kolan. Po´srodku pleców wy-
rastał wielki garb, a twarz wykrzywiała si˛e w groteskow ˛
a karykatur˛e ludzkiego
oblicza. W spl ˛
atanych, rzadkich stalowoszarych włosach i brodzie tkwiły li´scie
i drobne gał ˛
azki. Paskudna twarz nosiła wyraz wiecznej pogardy i irytacji.
— Beldinie — rzekł łagodnie Belgarath. — Nie byli´smy pewni, czy si˛e zja-
wisz.
— Nie powinienem, niezdaro — warkn ˛
ał przybysz. — Narobiłe´s tylko bała-
ganu, Belgaracie. Jak zwykle. — Zwrócił si˛e do bli´zniaków. — Przynie´scie mi
co´s do jedzenia — polecił tonem nie dopuszczaj ˛
acym sprzeciwu.
— Tak, Beldinie — odpowiedzieli posłusznie i odeszli.
— Tylko niech to nie trwa całego dnia! — krzykn ˛
ał za nimi.
— Mam wra˙zenie, Beldinie, ˙ze jeste´s dzi´s w dobrym humorze — rzekł Bel-
garath bez ´sladu ironii. — Sk ˛
ad ten ´swietny nastrój?
Brzydki karzeł spojrzał na niego gniewnie, po czym roze´smiał si˛e krótko
i chrapliwie.
— Widziałem Belzedara — wyja´snił. — Wygl ˛
adał jak nie zasłane łó˙zko. Co´s
mu si˛e wyj ˛
atkowo nie udało, a takie rzeczy niezwykle mnie ciesz ˛
a.
— Kochany wujek Beldin — rzekła z rado´sci ˛
a ciocia Pol i obj˛eła brudnego
karła. — Tak bardzo za tob ˛
a t˛eskniłam.
— Nie próbuj mnie czarowa´c, Polgaro — odpowiedział, cho´c oczy zal´sniły mu
lekko. — To twoja wina, tak samo jak twojego ojca. My´slałem, ˙ze to wy macie na
niego uwa˙za´c. W jaki sposób Belzedar dostał w swoje łapska Klejnot Mistrza?
— S ˛
adzimy, ˙ze wykorzystał dziecko — odparł Belgarath. — Klejnot nie po-
raził niewinnego.
Karzeł parskn ˛
ał.
— Nie istnieje niewinny człowiek. Wszyscy rodz ˛
a si˛e zepsuci. — Z satys-
fakcj ˛
a przyjrzał si˛e cioci Pol. — Robisz si˛e tłusta — o´swiadczył bezczelnie. —
Biodra masz szerokie jak bryka.
Durnik natychmiast zacisn ˛
ał pi˛e´sci i ruszył na brzydala.
Karzeł za´smiał si˛e tylko i wielk ˛
a dłoni ˛
a chwycił kowala za tunik˛e. Na pozór
bez wysiłku podniósł go i odrzucił za par˛e s ˛
a˙zni.
— Je´sli masz ochot˛e, mo˙zesz to swoje drugie ˙zycie zacz ˛
a´c ju˙z teraz — warkn ˛
ał
gro´znie.
— Pozwól, ˙ze sama to załatwi˛e, Durniku — powiedziała ciocia Pol. — Beldi-
nie — rzuciła chłodno. — Jak dawno temu si˛e k ˛
apałe´s?
Karzeł wzruszył ramionami.
— Deszcz na mnie spadł par˛e miesi˛ecy temu.
— Niezbyt obfity. ´Smierdzisz jak nie sprz ˛
atany chlew.
Beldin wyszczerzył z˛eby.
— To moja Pol. — Zachichotał. — Bałem si˛e ju˙z, ˙ze te lata st˛epiły ci j˛ezyk.
111
Oboje zacz˛eli obrzuca´c si˛e przekle´nstwami, od których włos je˙zył si˛e na gło-
wie. Barwne, obrzydliwe słowa fruwały mi˛edzy nimi, skwiercz ˛
ac niemal w po-
wietrzu. Zdumiony Barak otworzył szeroko oczy, a Mandorallen bladł co chwil˛e.
Zaczerwieniona po uszy Ce’Nedra uciekła poza zasi˛eg słuchu.
Im gorsze jednak były wyzwiska, tym szerzej u´smiechał si˛e paskudny Beldin.
Wreszcie ciocia Pol rzuciła epitet tak ohydny, ˙ze Garion dosłownie si˛e skulił,
a brzydki człowieczek padł jak długi i walił pi˛e´sciami o ziemi˛e.
— Na Bogów, Pol, jak bardzo si˛e za tob ˛
a st˛eskniłem — wysapał. — Chod´z,
daj buziaka.
U´smiechn˛eła si˛e i czule ucałowała brudn ˛
a twarz.
— Parszywy kundel.
— Tłuste krówsko — odpowiedział rado´snie i obj ˛
ał j ˛
a mocno.
— Wuju, chciałabym zachowa´c ˙zebra mniej wi˛ecej w cało´sci — ostrzegła.
— Ju˙z bardzo dawno nie złamałem ci ˙zebra, male´nka.
— I niech tak zostanie.
Przybiegli bli´zniacy, nios ˛
ac wielki talerz paruj ˛
acego mi˛esa i pot˛e˙znych roz-
miarów kufel. Karzeł spojrzał z zaciekawieniem, potem od niechcenia wysypał
mi˛eso na ziemi˛e i odrzucił talerz.
— Nie´zle pachnie — mrukn ˛
ał, przykucn ˛
ał i zacz ˛
ał obur ˛
acz wpycha´c jedze-
nie do ust. Czasem wypluwał co wi˛eksze kamyki, które przylgn˛eły do kawałków
mi˛esa. Kiedy sko´nczył, wychylił kufel, bekn ˛
ał grzmi ˛
aco i usiadł, drapi ˛
ac tłustymi
palcami spl ˛
atane włosy. — Wracajmy do rzeczy — o´swiadczył.
— Gdzie byłe´s? — zapytał Belgarath.
— W ´srodkowym Cthol Murgos. Od bitwy pod Vo Mimbre siedziałem na
wzgórzu i pilnowałem groty, w której Belzedar ukrył Toraka.
— Pi˛e´cset lat? — zdumiał si˛e Silk.
Beldin wzruszył ramionami.
— Mniej wi˛ecej — potwierdził oboj˛etnie. — Kto´s musiał mie´c oko na Spalon ˛
a
G˛eb˛e, a ja nie byłem zaj˛ety niczym takim, czego nie mógłbym odło˙zy´c.
— Mówiłe´s, ˙ze widziałe´s Belzedara — przypomniała ciocia Pol.
— Jaki´s miesi ˛
ac temu. Przygnał do jaskini, jakby demon go ´scigał. Wyci ˛
agn ˛
ał
Toraka. Potem zmienił si˛e w s˛epa i odleciał z ciałem.
— To musiało nast ˛
api´c zaraz po tym, jak Ctuchik schwytał go na nyissa´nskiej
granicy i odebrał Klejnot — domy´slił si˛e Belgarath.
— Nic o tym nie wiem. Ty za niego odpowiadałe´s, nie ja. Ja miałem tylko
pilnowa´c Toraka. Przysypały was popioły?
— Jakie popioły? — spytał który´s z bli´zniaków.
— Kiedy Belzedar wyniósł Toraka z jaskini, góra wybuchła. Wypluła z siebie
flaki. Miało to pewnie zwi ˛
azek z moc ˛
a chroni ˛
ac ˛
a ciało Jednookiego. Góra wci ˛
a˙z
jeszcze pluła, kiedy odchodziłem.
112
— Zastanawiali´smy si˛e, co było powodem erupcji — wtr ˛
aciła ciocia Pol. —
Cał ˛
a Nyiss˛e pokryła warstwa popiołu gł˛eboka na cal.
— Nie´zle. Szkoda, ˙ze nie grubsza.
— Czy zauwa˙zyłe´s jakie´s. . .
— . . . poruszenia Toraka? — spytali bli´zniacy.
— Czy nie mo˙zecie mówi´c normalnie? — zapytał Beldin.
— Przykro nam. . .
— . . . ale tak ˛
a mamy natur˛e.
Brzydki człowieczek z niesmakiem pokr˛ecił głow ˛
a.
— Mniejsza z tym. Nie. Przez całe pi˛e´cset lat Torak nawet nie drgn ˛
ał. Ple´s´n
go porastała, kiedy Belzedar wyci ˛
agał go z groty.
— Poleciałe´s za Belzedarem? — upewnił si˛e Belgarath.
— Oczywi´scie.
— Dok ˛
ad zaniósł Toraka?
— A jak ci si˛e wydaje, durniu jeden? Do ruin Cthol Mishrak w Mallorei, na-
turalnie. Na ziemi jest tylko kilka miejsc, które unios ˛
a ci˛e˙zar Toraka, a to wła´snie
jedno z nich. Belzedar musi utrzyma´c Ctuchika z Klejnotem jak najdalej od To-
raka, zatem to jedyne miejsce, gdzie mógł uciec. Mallorea´nscy Grolimowie nie
uznaj ˛
a władzy Ctuchika, wi˛ec Belzedar b˛edzie tam bezpieczny. Sporo go b˛edzie
kosztowa´c ich pomoc, ale nie dopuszcz ˛
a Ctuchika do Mallorei. . . chyba ˙ze zbierze
armi˛e i zaatakuje.
— Chciałbym mie´c nadziej˛e, ˙ze do tego nie dojdzie — rzekł Barak.
— Podobno masz by´c nied´zwiedziem, nie osłem — odpowiedział mu Bel-
din. — Nie buduj swoich nadziei na niemo˙zliwo´sciach. Ani Ctuchik, ani Belzedar
nie rozpoczn ˛
a takiej wojny w takim czasie. Nie wtedy, kiedy obecny tu Belgarion
skrada si˛e przez ´swiat niczym trz˛esienie ziemi. — Zmarszczył brwi. — Pol, nie
mogłaby´s go nauczy´c, ˙zeby zachowywał si˛e troch˛e ciszej? Czy mo˙ze twój rozum
obwisł tak samo jak twoje siedzenie?
— Nie b ˛
ad´z nieuprzejmy, wujku — odparła. — Chłopiec wła´snie osi ˛
aga sw ˛
a
moc. Z pocz ˛
atku wszyscy byli´smy troch˛e niezr˛eczni.
— On nie ma czasu na bycie dzieckiem. W południowym Cthol Murgos
gwiazdy spadaj ˛
a jak wytrute karaluchy, a martwi Grolimowie st˛ekaj ˛
a w grobach
od Rak Cthol do Rak Hagga. Czas nas goni i chłopak musi by´c gotów.
— B˛edzie gotów, wujku.
— Mo˙ze. . . — stwierdził kwa´snym tonem.
— Wracasz do Cthol Mishrak? — zapytał Belgarath.
— Nie. Nasz Mistrz polecił mi zosta´c tutaj. Bli´zniaki i ja mamy zadanie do
wypełnienia i niezbyt wiele czasu.
— Z nami tak˙ze. . .
— . . . rozmawiał.
113
— Przesta´ncie — warkn ˛
ał Beldin. Zwrócił si˛e do Belgaratha. — Ruszasz teraz
do Rak Cthol?
— Jeszcze nie. Najpierw musimy odwiedzi´c Prolgu. Musz˛e porozmawia´c
z Gorimem, musimy te˙z zabra´c jeszcze jednego członka wyprawy.
— Zauwa˙zyłem, ˙ze wasza grupa nie jest pełna. Co z t ˛
a ostatni ˛
a?
— Ona martwi mnie najbardziej. Nie znalazłem nawet ´sladu po niej, a szukam
od trzech tysi˛ecy lat.
— Za wiele czasu po´swi˛eciłe´s na szukanie po piwiarniach.
— Te˙z to zauwa˙zyłam, wujku. — Ciocia Pol u´smiechn˛eła si˛e słodko.
— Gdzie pojedziemy z Prolgu? — spytał Barak.
— My´sl˛e, ˙ze do Rak Cthol — odparł do´s´c ponuro Belgarath. — Musimy ode-
bra´c Ctuchikowi Klejnot. A ju˙z od bardzo, bardzo dawna szykuj˛e si˛e do powa˙znej
rozmowy z tym murgoskim magikiem.
CZ ˛
E ´S ´
C TRZECIA — ULGO
Rozdział XIII
Nast˛epnego ranka skr˛ecili na północny zachód i ruszyli ku stromym, białym
szczytom gór Ulgo, migocz ˛
acym w porannym sło´ncu nad bujnymi ł ˛
akami Doliny.
— Jest tam ´snieg — zauwa˙zył Silk. — Podró˙z mo˙ze by´c trudna.
— Zawsze jest — odpowiedział mu Hettar.
— Byłe´s ju˙z kiedy´s w Prolgu? — zapytał Durnik.
— Kilka razy. Porozumiewamy si˛e z Ulgosami. Nasze wizyty maj ˛
a zwykle
ceremonialne znaczenie.
Ksi˛e˙zniczka Ce’Nedra jechała obok cioci Pol. Jej mała twarzyczka wyra˙zała
niepokój.
— Jak mo˙zesz z nim wytrzyma´c, lady Polgaro? — wybuchn˛eła wreszcie. —
Jest taki brzydki.
— Kto jest brzydki, kochanie?
— Ten okropny karzeł.
— Wujek Beldin? — Ciocia Pol była lekko zdziwiona. — Zawsze taki był.
Musisz go lepiej pozna´c, to wszystko.
— Ale mówił do ciebie takie straszne rzeczy.
— W taki sposób ukrywa swe prawdziwe uczucia — wyja´sniła ciocia Pol. —
W rzeczywisto´sci jest bardzo łagodnym człowiekiem, ale ludzie nie oczekuj ˛
a te-
go. . . po nim. Kiedy był dzieckiem, jego lud przep˛edził go, poniewa˙z był taki
ko´slawy i brzydki. Przybył do Doliny, a nasz Mistrz przejrzał t˛e brzydot˛e i do-
strzegł pi˛ekno jego ducha.
— Ale czy musi by´c taki brudny?
Ciocia Pol wzruszyła ramionami.
— Nienawidzi swego zdeformowanego ciała, wi˛ec je ignoruje. — Obrzuciła
ksi˛e˙zniczk˛e chłodnym spojrzeniem. — Najłatwiej na ´swiecie jest os ˛
adza´c na pod-
stawie wygl ˛
adu, Ce’Nedro — powiedziała. — I zwykle jest to bł˛edny os ˛
ad. Wuj
Beldin i ja bardzo si˛e lubimy. Dlatego zadajemy sobie trud tworzenia tak wymy´sl-
nych wyzwisk. Komplementy byłyby fałszywe. . . w ko´ncu on rzeczywi´scie jest
brzydki.
— Nie rozumiem. — Ce’Nedra była zdziwiona.
116
— Miło´s´c mo˙ze si˛e wyra˙za´c na wiele niezwykłych sposobów. — Ciocia Pol
mówiła lekkim tonem, ale przygl ˛
adała si˛e małej ksi˛e˙zniczce przenikliwie.
Ce’Nedra rzuciła okiem w stron˛e Gariona. Natychmiast odwróciła głow˛e, ru-
mieni ˛
ac si˛e lekko.
Garion rozmy´slał nad t ˛
a rozmow ˛
a. Było jasne, ˙ze ciocia Pol chce powiedzie´c
ksi˛e˙zniczce co´s wa˙znego, jednak nie mógł zrozumie´c, o co chodzi.
Kilka dni jechali przez Dolin˛e, nim wreszcie dotarli do pasma wzgórz wyra-
staj ˛
acych u stóp ostrych szczytów, które tworzyły krain˛e Ulgosów. Raz jeszcze
zmieniły si˛e pory roku. Trwała bardzo wczesna jesie´n, kiedy mijali pierwsze pa-
smo, a dolina za nim płon˛eła czerwieni ˛
a li´sci. Na grzbiecie drugiego, wy˙zszego
ła´ncucha drzewa stały nagie, a spływaj ˛
acy z gór wiatr niósł pierwszy k ˛
asaj ˛
acy
chłodem podmuch zimy. Chmury zakryły niebo i spływały skalnymi w ˛
awozami.
Przelotne opady ´sniegu i deszczu utrudniały im jazd˛e, gdy wspinali si˛e coraz wy-
˙zej po kamienistych zboczach.
— Powinni´smy ju˙z zacz ˛
a´c uwa˙za´c na Brilla — stwierdził z nadziej ˛
a Silk pew-
nego ´snie˙znego poranka. — Czas, ˙zeby znów si˛e pokazał.
— Mało prawdopodobne — odparł Belgarath. — Murgowie unikaj ˛
a Ulgo bar-
dziej nawet ni˙z Doliny. Ulgosi bardzo nie lubi ˛
a Angaraków.
— Tak jak Alornowie.
— Ale Ulgosi widz ˛
a w ciemno´sci — wyja´snił starzec. — Murgowie, którzy
trafi ˛
a w te góry, na ogół nie budz ˛
a si˛e ju˙z po pierwszej sp˛edzonej tu nocy. My´sl˛e,
˙ze o Brilla nie trzeba si˛e martwi´c.
— Szkoda — westchn ˛
ał zawiedziony Silk.
— Ale nie zaszkodzi, je´sli b˛edziesz miał oczy otwarte. W górach Ulgo zda-
rzaj ˛
a si˛e rzeczy gorsze od Murgów.
— Czy te historie nie s ˛
a troch˛e przesadzone? — spytał Silk pogardliwie.
— Nie. Niespecjalnie.
— W tej okolicy roi si˛e od potworów, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze — zapewnił niskiego
Drasanina Mandorallen. — Kilka lat temu tuzin nierozs ˛
adnych młodych rycerzy,
znanych mi osobi´scie, wyruszyło w te góry, by sprawdzi´c odwag˛e sw ˛
a i m˛estwo
wobec ohydnych bestii. ˙
Zaden nie powrócił.
Gdy pokonali nast˛epne pasmo, z pełn ˛
a sił ˛
a uderzyła w nich zimowa wichura.
Płatki ´sniegu, padaj ˛
acego coraz g˛e´sciej, w miar˛e jak wspinali si˛e wy˙zej, p˛edziły
teraz poziomo, gnane wyj ˛
acym huraganem.
— Musimy znale´z´c schronienie i przeczeka´c t˛e zawieruch˛e, Belgaracie! —
krzykn ˛
ał Barak, z trudem przytrzymuj ˛
ac peleryn˛e z nied´zwiedziej skóry.
— Zjedziemy do najbli˙zszej doliny — odpowiedział starzec, tak˙ze zmagaj ˛
ac
si˛e z płaszczem. — Drzewa powinny osłoni´c nas przed wiatrem.
Zaraz za grzbietem skr˛ecili w dół, ku sosnom g˛esto porastaj ˛
acym dno kotliny.
Garion mocniej otulił si˛e płaszczem i pochylił głow˛e przeciw wichurze.
117
G˛esty zagajnik młodych sosen chronił przed naporem wichru, lecz ´snieg nadal
wirował dookoła.
— Dzisiaj nie zajedziemy daleko, Belgaracie — stwierdził Barak, próbuj ˛
ac
strzepn ˛
a´c z brody płatki ´sniegu. — Lepiej rozbijmy tu obóz i czekajmy ranka.
— Co to było? — spytał niespokojnie Durnik, przechylaj ˛
ac głow˛e na bok.
— Wiatr. — Barak wzruszył ramionami.
— Nie. Słuchaj.
Ponad wyciem wichury wzniósł si˛e przenikliwy skowyt.
— Spójrzcie. — Hettar wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e.
Niewyra´znie dostrzegli tuzin podobnych do koni zwierz ˛
at, przekraczaj ˛
acych
grzbiet wzgórza. Padaj ˛
acy ´snieg przesłaniał ich sylwetki; sprawiały wra˙zenie du-
chów. Na wzniesieniu, tu˙z ponad nimi, stał pot˛e˙zny ogier z grzyw ˛
a i ogonem
rozwianym na wietrze. Jego r˙zenie było jak krzyk.
— Hrulgin! — rzucił ostro Belgarath.
— Zdołamy przed nimi uciec? — spytał z nadziej ˛
a Silk.
— W ˛
atpi˛e. Poza tym, czuj ˛
a ju˙z nasz zapach. Je´sli spróbujemy ucieka´c, pod ˛
a˙z ˛
a
naszym tropem a˙z do Prolgu.
— W takim razie nauczy´c musimy te bestie, by tropu naszego l˛ekały si˛e i uni-
kały go — o´swiadczył Mandorallen, doci ˛
agaj ˛
ac paski na tarczy. Oczy mu błysz-
czały.
— Znowu wracasz do starych przyzwyczaje´n, Mandorallenie — upomniał go
Barak.
Twarz Hettara przybrała ten dziwnie pusty wyraz, jak zwykle, gdy porozumie-
wał si˛e z ko´nmi. Po chwili zadr˙zał, a w jego oczach błysn˛eła odraza.
— I co? — spytała ciocia Pol.
— To nie s ˛
a konie. . . — zacz ˛
ał.
— To ju˙z wiemy, Hettarze — przerwała mu. — Mo˙zesz co´s z nimi zrobi´c?
Przestraszy´c je, na przykład?
Pokr˛ecił głow ˛
a.
— S ˛
a głodne, Polgaro — stwierdził. — I złapały nasz zapach. Ten ogier, prze-
wodnik stada, bardziej nad nimi panuje, ni˙z bywa to w przypadku koni. Mógłbym
pewnie odstraszy´c jedn ˛
a czy dwie najsłabsze sztuki. . . gdyby nie on.
— Czyli jednak b˛edzie trzeba walczy´c — mrukn ˛
ał Barak i przypi ˛
ał tarcz˛e.
— Nie s ˛
adz˛e. — Hettar zmru˙zył oczy. — Kluczem jest chyba ogier. On kieruje
całym stadem. Gdyby´smy go zabili, reszta pewnie zawróciłaby i uciekła.
— Zgoda — rzekł Barak. — Spróbujmy wi˛ec z ogierem.
— Przydałby si˛e jaki´s hałas — zaproponował Hettar. — Co´s, co brzmiałoby
jak wyzwanie. Wtedy wyszedłby mo˙ze na czoło, by je podj ˛
a´c. W przeciwnym
razie musimy przebija´c si˛e do niego przez całe stado.
118
— Mo˙ze to go sprowokuje — rzekł Mandorallen. Przytkn ˛
ał do warg swój róg
i zagrał d´zwi˛eczn ˛
a nut˛e wyzwania. Natychmiast porwał j ˛
a wiatr. Odpowiedział
mu przenikliwy krzyk ogiera.
— To chyba działa — zauwa˙zył Barak. — Dmuchnij jeszcze raz, Mandoral-
lenie.
Mandorallen znów zagrał na rogu, i ponownie ogier zar˙zał w odpowiedzi. Po-
tem wielkie zwierz˛e zbiegło ze wzgórza i z furi ˛
a ruszyło do ataku. Kiedy przebiło
si˛e na czoło stada, stan˛eło d˛eba, a jego przednie szpony błysn˛eły w powietrzu.
— Zrobione — rzucił Barak. — Ruszamy.
Spi ˛
ał rumaka ostrogami i szary ko´n skoczył do przodu, wyrzucaj ˛
ac ´snieg spod
kopyt. Hettar i Mandorallen ruszyli po bokach i cała trójka pognała galopem przez
padaj ˛
acy g˛esto ´snieg, w stron˛e r˙z ˛
acego ogiera hrulga. Mandorallen wysun ˛
ał ko-
pi˛e. Niezwykły d´zwi˛ek dryfował z wiatrem, gdy w grzmocie kopyt szar˙zował na
hrulgin — Mandorallen si˛e ´smiał.
Garion wyj ˛
ał miecz i ustawił si˛e przed cioci ˛
a Pol i Ce’Nedr ˛
a. Pojmował, ˙ze to
prawdopodobnie daremny gest, wykonał go jednak mimo wszystko.
Dwa hrulgin, by´c mo˙ze na niesłyszaln ˛
a komend˛e przewodnika, pobiegły na-
przód, by zmierzy´c si˛e z Barakiem i Mandorallenem, sam za´s ogier ruszył na spo-
tkanie Hettara. Mo˙zliwe, ˙ze wyczuwał w nim potencjalnie najwi˛eksz ˛
a gro´zb˛e dla
stada. Gdy pierwszy hrulga stan ˛
ał d˛eba, po kociemu odsłaniaj ˛
ac kły i wysuwaj ˛
ac
szpony, Mandorallen opu´scił kopi˛e i wbił j ˛
a w pier´s warcz ˛
acego potwora. Krwa-
wa piana trysn˛eła z paszczy; hrulga zwalił si˛e na grzbiet, rozrywaj ˛
ac pazurami
złamane drzewce kopii.
Barak wyłapał na tarcz˛e cios pazurów i rozr ˛
abał łeb potwora mocnym, górnym
ci˛eciem ci˛e˙zkiego miecza. Hrulga run ˛
ał, w przed´smiertnych konwulsjach wyrzu-
caj ˛
ac fontanny ´sniegu.
Hettar i przewodnik stada kr ˛
a˙zyli w´sród wiruj ˛
acych płatków. Poruszali si˛e
ostro˙znie, wpatrzeni w siebie w ´smiertelnym skupieniu. Nagle ogier stan ˛
ał d˛e-
ba i zaatakował błyskawicznie. Rozstawił przednie nogi i wysun ˛
ał szpony. Lecz
ko´n Hettara, umysłem zł ˛
aczony z je´zd´zcem, odsun ˛
ał si˛e przed t ˛
a w´sciekł ˛
a szar˙z ˛
a.
Ogier zawrócił i uderzył znowu, i ponownie ko´n Hettara odskoczył w bok. Ogar-
ni˛ety furi ˛
a hrulga zar˙zał i jeszcze raz rzucił si˛e do ataku, wymachuj ˛
ac szponiasty-
mi nogami. Ko´n odst ˛
apił o krok, potem przysun ˛
ał si˛e nagle, a Hettar wyskoczył
z siodła i wyl ˛
adował na grzbiecie potwora. Długie, mocne nogi ´scisn˛eły ˙zebra
zwierz˛ecia, a prawa dło´n chwyciła za grzyw˛e.
Ogier szalał, po raz pierwszy w historii gatunku czuj ˛
ac na grzbiecie ci˛e˙zar
je´zd´zca. Skakał, stawał d˛eba i r˙zał, usiłuj ˛
ac str ˛
aci´c intruza na ziemi˛e. Pozosta-
łe zwierz˛eta, szykuj ˛
ace si˛e ju˙z do ataku, zawahały si˛e i patrzyły ze zgroz ˛
a na
szale´ncze wysiłki przewodnika. Oniemiali Mandorallen i Barak ´sci ˛
agn˛eli wodze,
patrz ˛
ac, jak Hettar p˛edzi dookoła po´sród zamieci. Wreszcie Algar z pos˛epn ˛
a min ˛
a
119
si˛egn ˛
ał do lewej łydki i wyrwał z buta długi, szeroki nó˙z. Znał konie i wiedział,
gdzie uderzy´c.
Pierwszy cios był ´smiertelny. Zdeptany ´snieg poczerwieniał, ogier po raz
ostatni stan ˛
ał d˛eba i zar˙zał. Krew pociekła mu z pyska. Potem opadł na dr˙z ˛
ace
nogi, kolana ugi˛eły si˛e pod nim i run ˛
ał na bok. Hettar zeskoczył bezpiecznie.
Stado hrulgin zawróciło i ze skowytem umkn˛eło w ´snie˙zyc˛e.
Hettar z pos˛epn ˛
a min ˛
a wytarł ´sniegiem nó˙z i schował go do pochwy. Na mo-
ment poło˙zył dło´n na szyi martwego zwierz˛ecia, po czym rozejrzał si˛e, szukaj ˛
ac
szabli, odrzuconej w szale´nczym skoku na grzbiet bestii.
Kiedy trzej wojownicy powrócili pod osłon˛e drzew, Mandorallen i Barak spo-
gl ˛
adali na Hettara z gł˛ebokim respektem.
— To straszne, ˙ze s ˛
a szalone — o´swiadczył zadumany Algar. — Był taki
moment. . . tylko moment. . . kiedy niemal do niego dotarłem i jechali´smy razem.
Potem wrócił obł˛ed i musiałem go zabi´c. Gdyby udało si˛e je uje´zdzi´c. . . — Urwał
i potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a. — Zreszt ˛
a. . .
— Nie je´zdziłby´s chyba na czym´s takim? — spytał z niedowierzaniem Durnik.
— Nigdy nie miałem pod sob ˛
a takiego zwierz˛ecia — odparł cicho Hettar. —
Chyba nigdy nie zapomn˛e, jakie to uczucie.
Odszedł na bok i stał nieruchomo, zapatrzony w wiruj ˛
ace płatki ´sniegu.
Rozbili obóz pod osłon ˛
a sosen. Rankiem wiatr przycichł, cho´c ´snieg wci ˛
a˙z
padał g˛esto, gdy ruszali w dalsz ˛
a drog˛e. Si˛egał ju˙z do kolan i konie m˛eczyły si˛e
szybko.
Przekroczyli kolejny grzbiet i zjechali w dół, do nast˛epnej doliny. Silk rozgl ˛
a-
dał si˛e z krytyczn ˛
a min ˛
a.
— Je´sli wci ˛
a˙z b˛edzie pada´c, Belgaracie, całkiem ugrz˛e´zniemy — stwierdził
ponuro. — Zwłaszcza ˙ze musimy ci ˛
agle si˛e wspina´c.
— Teraz ju˙z nie — uspokoił go starzec. — Od tego miejsca pojedziemy doli-
nami. Prowadz ˛
a do samego Prolgu, wi˛ec mo˙zemy omija´c szczyty.
— Belgaracie — rzucił przez rami˛e Barak, który jechał na czele. — Tu s ˛
a
jakie´s ´swie˙ze ´slady.
Wskazał lini˛e odcisków stóp, biegn ˛
ac ˛
a w poprzek ich ´scie˙zki.
Starzec wyjechał naprzód i uwa˙znie zbadał ´slady.
— Algrothy — rzucił krótko. — Lepiej miejmy oczy otwarte.
Ostro˙znie zjechali do doliny. Tu Mandorallen przystan ˛
ał na chwil˛e, by wyci ˛
a´c
sobie now ˛
a kopi˛e.
— Nie dowierzałbym broni, która ci ˛
agle si˛e łamie — wyznał Barak, gdy ry-
cerz wrócił na siodło.
Mandorallen wzruszył ramionami, a˙z zaskrzypiała zbroja.
— Zawsze s ˛
a jakie´s drzewa w pobli˙zu — stwierdził.
W´sród sosen porastaj ˛
acych dno doliny Garion usłyszał znajome szczekanie.
— Dziadku! — zawołał.
120
— Słyszałem — odpowiedział Belgarath.
— Jak s ˛
adzisz, ile ich jest? — spytał Silk.
— Koło dziesi˛eciu.
— Osiem — poprawiła ciocia Pol.
— Je´sli osiem ich tylko, czy wa˙z ˛
a si˛e zaatakowa´c? — zapytał Mandorallen. —
Te w Arendii odwag˛e z liczby swej czerpały.
— My´sl˛e, ˙ze maj ˛
a w tej dolinie legowisko — odparł starzec. — Ka˙zde zwierz˛e
broni swojego domu. Ich atak jest prawie pewny.
— Musimy zatem je odszuka´c — stwierdził pewnie rycerz. — Lepiej znisz-
czy´c je zaraz w polu, jakie sami wybra´c zechcemy, ni˙z zaskoczonym by´c ich pu-
łapk ˛
a.
— Wraca do dawnych nałogów — zauwa˙zył kwa´sno Barak, zwracaj ˛
ac si˛e do
Hettara.
— Ale tym razem chyba ma racj˛e — stwierdził Algar.
— Piłe´s co´s, Hettarze? — spytał podejrzliwie Barak.
— Chod´zmy, panowie! — zawołał wesoło Mandorallen. — Rozbijmy te be-
stie, aby´smy bez przeszkód mogli drog˛e sw ˛
a kontynuowa´c.
I brn ˛
ac przez ´snieg ruszył na poszukiwanie algrothów.
— Jedziesz, Baraku? — Hettar wyci ˛
agn ˛
ał szabl˛e.
Barak westchn ˛
ał.
— Chyba tak — odpowiedział ˙załosnym tonem. Spojrzał na Belgaratha. — To
nie powinno potrwa´c zbyt długo. Spróbuj˛e chroni´c moich krwio˙zerczych przyja-
ciół przed kłopotami.
Hettar roze´smiał si˛e.
— Robisz si˛e jeszcze gorszy od niego — zarzucił mu Barak, gdy obaj galopo-
wali ´sladem Mandorallena.
Garion i pozostali czekali w napi˛eciu. Prószył ´snieg. Szczekanie zmieniło si˛e
nagle we wrzaski zaskoczenia. W´sród drzew rozległy si˛e odgłosy uderze´n, skowy-
ty bólu i krzyki, gdy trzej wojownicy nawoływali si˛e wzajemnie. Wrócili mniej
wi˛ecej po pi˛etnastu minutach, a fontanny ´sniegu tryskały spod kopyt ich wierz-
chowców.
— Dwa uciekły — o´swiadczył z ˙zalem Hettar.
— Có˙z za szkoda — westchn ˛
ał Silk.
— Mandorallenie — rzekł Barak ze zbolał ˛
a min ˛
a. — Gdzie´s nabrałe´s niedo-
brych przyzwyczaje´n. Walka to powa˙zna sprawa, a te twoje chichoty i ´smiechy
pachn ˛
a zabaw ˛
a.
— Azali˙z uraziłem ci˛e, panie?
— Nie tyle mnie to ura˙za, Mandorallenie, co rozprasza uwag˛e. Nie pozwala
si˛e skupi´c.
— Starał si˛e wi˛ec b˛ed˛e w przyszło´sci hamowa´c sw ˛
a wesoło´s´c.
— B˛ed˛e wdzi˛eczny.
121
— Jak wam poszło? — dopytywał si˛e Silk.
— To wła´sciwie nie była walka — stwierdził Barak. — Zaskoczyli´smy je
zupełnie. Przykro mi to przyzna´c, ale nasz roze´smiany przyjaciel przynajmniej
raz miał słuszno´s´c.
Po drodze Garion rozmy´slał nad niezwykłym zachowaniem Mandorallena.
Jeszcze w jaskini, gdzie przyszedł na ´swiat ´zrebak, Durnik tłumaczył rycerzowi,
˙ze mo˙zna pokona´c strach ´smiej ˛
ac si˛e z niego. Wprawdzie Durnikowi nie dokład-
nie o to chodziło, jednak Mandorallen potraktował jego rad˛e dosłownie. Tak irytu-
j ˛
acy Baraka ´smiech nie był skierowany na wrogów, z którymi walczył, ale raczej
przeciwko nieprzyjacielowi wewn ˛
atrz własnego ja. Ruszaj ˛
ac do ataku, Mandoral-
len ´smiał si˛e ze swojego l˛eku.
— To nienaturalne — mruczał Barak do Silka. — Dlatego tak mnie to martwi.
Ale to nie wszystko. To przecie˙z naruszenie etykiety. A je´sli przyst ˛
apimy do po-
wa˙znej walki, a on b˛edzie chichotał i tak si˛e zachowywał? Wstyd. Co sobie ludzie
pomy´sl ˛
a?
— Za bardzo si˛e przejmujesz, Baraku — odparł Silk. — Szczerze mówi ˛
ac,
uwa˙zam to za przyjemn ˛
a ciekawostk˛e.
— Uwa˙zasz za co?
— Za przyjemn ˛
a ciekawostk˛e. Arend z poczuciem humoru to co´s niezwykłe-
go. . . co´s w rodzaju gadaj ˛
acego psa.
Barak z dezaprobat ˛
a pokr˛ecił głow ˛
a.
— W ogóle nie warto z tob ˛
a rozmawia´c o sprawach powa˙znych. Wiesz
o tym, Silku? Ta twoja skłonno´s´c do wtr ˛
acania dowcipnych uwag wszystko obraca
w ˙zart.
— Wszyscy mamy swoje drobne wady — bez oporu przyznał Drasanin.
Rozdział XIV
´Snieg padał coraz rzadszy, a˙z pod wieczór tylko pojedyncze płatki dryfowały
w mroku. Na noc rozbili obóz w g˛estym ´swierkowym zagajniku.
Przed ´switem jednak ochłodziło si˛e znacznie, a kiedy wstali rankiem, panował
ostry mróz.
— Daleko jeszcze do Prolgu? — zapytał Silk. Wyci ˛
agn ˛
ał zmarzni˛ete dłonie
nad ogniskiem.
— Jeszcze dwa dni — odparł Belgarath.
— Pewnie nie pomy´slałe´s, ˙zeby wpłyn ˛
a´c jako´s na pogod˛e? — spytał z nadzie-
j ˛
a szczupły Drasanin.
— Wol˛e tego nie robi´c, chyba ˙ze naprawd˛e nie mam innego wyj´scia. To za-
kłóca bieg rzeczy na bardzo rozległym obszarze. Poza tym, Gorim nie lubi, kiedy
kto´s tego próbuje w jego górach. Dla Ulgosów to wa˙zne.
— Bałem si˛e wła´snie, ˙ze tak spojrzysz na t˛e spraw˛e.
Tego ranka ich szlak wił si˛e i zakr˛ecał tak cz˛esto, ˙ze do południa Garion zupeł-
nie stracił poczucie kierunku. Mimo dotkliwego mrozu niebo zasłaniały ołowia-
noszare chmury. Wydawało si˛e, ˙ze chłód zmroził wszystkie barwy ´swiata. Niebo
było szare, ´snieg gładki i trupio biały, a pnie drzew czarne jak noc. Nawet bystra
woda w potokach była czarna pomi˛edzy za´snie˙zonymi brzegami. Belgarath pro-
wadził i bez wahania wskazywał kierunek, gdy dolina krzy˙zowała si˛e z innymi.
— Jeste´s pewien? — zapytał w pewnej chwili dr˙z ˛
acy z zimna Silk. — Przez
cały dzie´n jedziemy wzdłu˙z strumienia pod pr ˛
ad, a teraz mówisz, ˙ze mamy ruszy´c
z pr ˛
adem.
— Za par˛e mil trafimy w kolejn ˛
a dolin˛e. Zaufaj mi, Silku. Bywałem ju˙z tutaj.
Silk mocniej otulił si˛e płaszczem.
— Po prostu w obcym terenie robi˛e si˛e nerwowy — wyja´snił, spogl ˛
adaj ˛
ac na
czarne wody strumienia, wzdłu˙z którego pod ˛
a˙zali.
Przed nimi rozległ si˛e niezwykły głos, rodzaj bezmy´slnego skowytu, brzmi ˛
a-
cego prawie jak ´smiech. Ciocia Pol i Belgarath porozumieli si˛e wzrokiem.
— Co to jest? — zapytał Garion.
— Skalny wilk — odparł krótko starzec.
— Ale to nie brzmi jak wycie wilka.
123
— Bo nim nie jest. — Starzec rozejrzał si˛e ze znu˙zeniem. — S ˛
a na ogół pa-
dlino˙zerne i je´sli to zwykłe dzikie stado, prawdopodobnie nas nie zaatakuje. Zbyt
krótko trwa zima, by dostatecznie wygłodniały. Je´sli natomiast to które´s ze stad
zebranych przez eldrakyn, b˛edziemy mieli kłopoty. — Uniósł si˛e w strzemionach
i spojrzał przed siebie. — Mo˙ze troch˛e przyspieszymy! — krzykn ˛
ał do Mando-
rallena. — I uwa˙zaj.
Mandorallen w błyszcz ˛
acej szronem zbroi odwrócił si˛e, skin ˛
ał głow ˛
a i ruszył
kłusem wzdłu˙z czarnych, spienionych wód strumienia.
Przenikliwy, ostry ´smiech nabrał mocy.
— Goni ˛
a nas, ojcze — stwierdziła ciocia Pol.
— Sam słysz˛e. — Zacz ˛
ał przeszukiwa´c wzrokiem zbocza doliny. Z niepoko-
jem marszczył czoło. — Lepiej si˛e im przyjrzyj, Pol. Wolałbym unikn ˛
a´c niespo-
dzianek.
Oczy cioci Pol zaszkliły si˛e lekko, gdy badała my´sl ˛
a g˛esto poro´sni˛ete lasem
zbocza. Po chwili j˛ekn˛eła cicho i zadr˙zała.
— Tam jest eldrak, ojcze. A jego umysł to ´sciek nieczysto´sci.
— Jak zwykle u nich. Potrafisz odgadn ˛
a´c jego imi˛e?
— Grul.
— Tego si˛e obawiałem. Wiedziałem, ˙ze zbli˙zamy si˛e do jego terenów.
Wsun ˛
ał palce do ust i gwizdn ˛
ał przenikliwie.
Barak i Mandorallen zatrzymali si˛e i poczekali, a˙z podjedzie reszta grupy.
— Mamy kłopoty — oznajmił z powag ˛
a Belgarath. — Jest tu eldrak ze stadem
skalnych wilków. Obserwuje nas. Atak jest tylko kwesti ˛
a czasu.
— Co to jest eldrak? — zapytał Silk.
— Eldrakyn s ˛
a spokrewnione z algrothami i trollami, ale s ˛
a bardziej inteli-
gentne. . . i wi˛eksze.
— Ale jest tylko jeden? — upewnił si˛e Mandorallen.
— Jeden wystarczy w zupełno´sci. Ju˙z go kiedy´s spotkałem. Jest wielki, szyb-
ki i okrutny jak zakrzywiony nó˙z. Zjada wszystko, co si˛e rusza, i wła´sciwie nie
interesuje go, czy ofiara jest martwa czy nie, zanim zacznie j ˛
a po˙zera´c.
Wyj ˛
acy ´smiech skalnych wilków zabrzmiał bli˙zej.
— Poszukajmy jakiego´s otwartego terenu i rozpalmy ogie´n — rzekł sta-
rzec. — Skalne wilki boj ˛
a si˛e płomieni. A walka z nimi i Grillem nie ma sensu,
je´sli mo˙zna jej unikn ˛
a´c.
— Tam? — zaproponował Durnik, wskazuj ˛
ac szerok ˛
a, za´snie˙zon ˛
a grobl˛e wbi-
t ˛
a w ciemny nurt rzeki. Z brzegiem ł ˛
aczyła j ˛
a w ˛
aska ´scie˙zka z piasku i ˙zwiru.
— Dobre miejsce do obrony, Belgaracie — pochwalił wybór Barak. — Rzeka
osłania nam tyły, atakowa´c za´s mog ˛
a tylko przez to w ˛
askie przej´scie.
— Mo˙ze by´c — zgodził si˛e Belgarath.
Wjechali na grobl˛e i szybko oczy´scili nogami skrawek ziemi, gdzie Durnik
zacz ˛
ał rozpala´c ogie´n pod wielkim, szarym pniem wyrzuconym przez nurt. Pie´n
124
cz˛e´sciowo blokował w ˛
askie przej´scie. Po chwili lizały go ju˙z pomara´nczowe pło-
mienie. Durnik dokładał patyków, a˙z stare drewno rozpaliło si˛e na dobre
— Pomó˙zcie mi — poprosił kowal, dorzucaj ˛
ac wi˛eksze kawałki drewna.
Barak i Mandorallen z wielkiego stosu drewna, które pr ˛
ad wyrzucił na górnym
brzegu grobli, zacz˛eli wyci ˛
aga´c gał˛ezie i wielkie konary. Po kwadransie ogie´n
ju˙z huczał, przegradzaj ˛
ac w ˛
ask ˛
a ´scie˙zk˛e piasku i blokuj ˛
ac całkowicie drog˛e od
ciemnych drzew na brzegu.
— Od rana dopiero teraz si˛e rozgrzałem. — Silk z u´smiechem stan ˛
ał przy
ogniu.
— Nadchodz ˛
a — ostrzegł Garion. Mi˛edzy czarnymi drzewami dostrzegł ja-
kie´s ukradkowe poruszenia.
Barak spojrzał przez płomienie.
— Wielkie bestie — ocenił.
— Mniej wi˛ecej rozmiarów osła — potwierdził Belgarath.
— Jeste´s pewien, ˙ze boj ˛
a si˛e ognia? — zapytał nerwowo Silk.
— Zwykle tak.
— Zwykle?
— Raz na jaki´s czas próbuj ˛
a rozpaczliwego ataku. . . albo Grul mo˙ze je na nas
pop˛edzi´c. Jego boj ˛
a si˛e bardziej ni˙z ognia.
— Belgaracie — poskar˙zył si˛e Drasanin o twarzy łasicy. — Czasami masz
paskudny zwyczaj trzymania pewnych faktów w sekrecie.
Jeden ze skalnych wilków stan ˛
ał na brzegu, nieco powy˙zej grobli, wci ˛
agn ˛
ał
nosem powietrze i nerwowo spojrzał na ognisko. Przednie łapy miał wyra´znie
dłu˙zsze od tylnych, przez co przyjmował dziwn ˛
a, wpół wyprostowan ˛
a pozycj˛e.
Miał te˙z spory, umi˛e´sniony garb na grzbiecie. Pysk był krótki i troch˛e przypominał
koci, a biało-czarne futro miało dese´n po´sredni mi˛edzy pasami a nieregularnymi
plamami. Zwierz chodził niespokojnie tam i z powrotem, ze straszliw ˛
a koncentra-
cj ˛
a wpatrywał si˛e w ludzi i od czasu do czasu skowyczał przenikliwie. Po chwili
nadbiegł drugi, potem nast˛epny. Rozstawiły si˛e na brzegu, biegały i wyły, ale nie
próbowały si˛e zbli˙za´c do ognia.
— Szczerze mówi ˛
ac, wcale nie przypominaj ˛
a psów — zauwa˙zył Durnik.
— Bo nie s ˛
a psami — odparł Belgarath. — Wilki i psy s ˛
a spokrewnione, ale
skalne wilki nale˙z ˛
a do całkiem innej rodziny.
Dziesi˛e´c paskudnych stworów stało ju˙z na brzegu, a ich skowyt wznosił si˛e
w nieskładnym chórze.
I nagle Ce’Nedra krzykn˛eła. Zbladła ´smiertelnie, a oczy rozszerzyły si˛e jej ze
zgrozy.
Eldrak wynurzył si˛e spomi˛edzy drzew i stan ˛
ał po´srodku stada. Miał około
o´smiu stóp wzrostu i był poro´sni˛ety czarn ˛
a, skołtunion ˛
a sier´sci ˛
a. Nosił rodzaj
zbroi z powi ˛
azanych rzemieniami kawałków kolczugi; na niej, te˙z przytrzymy-
wany rzemieniami, wisiał pordzewiały napier´snik. Wygl ˛
adał, jakby prostowano
125
go kamieniami, by obj ˛
ał masywn ˛
a pier´s potwora. Sto˙zkowy stalowy hełm roze-
rwany był z tyłu, by pasował do ogromnego łba. W r˛eku eldrak dzier˙zył ci˛e˙zk ˛
a,
okut ˛
a maczug˛e nabijan ˛
a kolcami. Jednak to jego twarz wyrwała krzyk strachu
z ust Ce’Nedry. Eldrak nie miał wła´sciwie nosa, a wystaj ˛
aca dolna szcz˛eka odsła-
niała dwa mocne kły. Masywny kostny nawis na czole skrywał gł˛eboko schowane
w oczodołach oczy. Gorzały przera˙zaj ˛
ac ˛
a ˙z ˛
adz ˛
a.
— Nie podchod´z bli˙zej, Grul — ostrzegł Belgarath lodowatym, gro´znym to-
nem.
— ’Grat wróci´c w góry Grula — warkn ˛
ał potwór. Głos miał głuchy i niski,
wzbudzaj ˛
acy dreszcz.
— On mówi? — osłupiał Silk.
— Dlaczego nas ´scigasz, Grul? — zapytał Belgarath.
Eldrak wpatrywał si˛e w nich, a oczy mu płon˛eły.
— Głodny, ’Grat — warkn ˛
ał.
— Id´z polowa´c gdzie indziej.
— Czemu? Tu konie. Ludzie. Mnóstwo jedzenie.
— Nie jeste´smy łatwym łupem, Grul.
Ohydny u´smiech rozci ˛
agn ˛
ał z˛ebat ˛
a paszcz˛e.
— Najpierw walczy´c — powiedział eldrak. — Potem je´s´c. Chod´z, ’Grat. Wal-
czy´c.
— Grat? — zdziwił si˛e Silk.
— Chodzi mu o mnie. Nie potrafi wymówi´c mojego imienia. Ma to jaki´s zwi ˛
a-
zek z budow ˛
a jego szcz˛eki.
— Walczyłe´s z nim? — Barak był wstrz ˛
a´sni˛ety.
Belgarath wzruszył ramionami.
— Miałem nó˙z w r˛ekawie. Kiedy mnie złapał, rozci ˛
ałem mu brzuch. To nie
była prawdziwa walka.
— Walczy´c! — zaryczał Grul. Pot˛e˙zn ˛
a pi˛e´sci ˛
a uderzył o napier´snik. — ˙
Zela-
zo — o´swiadczył. — Chod´z, ’Grat. Ty spróbowa´c znowu rozci ˛
a´c brzuch Grula.
Teraz Grul nosi ˙zelazo. . . jak ludzie. — Zacz ˛
ał okłada´c ´snieg sw ˛
a okut ˛
a maczu-
g ˛
a. — Walczy´c! — wrzeszczał. — Chod´z, ’Grat. Walczy´c.
— Gdyby´smy zaatakowali go jednocze´snie, kto´s mo˙ze zadałby szcz˛e´sliwy
cios. — Barak w zamy´sleniu przygl ˛
adał si˛e potworowi.
— Plan twój wady ma powa˙zne, lordzie Baraku — o´swiadczył Mandoral-
len. — Musimy utraci´c kilku towarzyszy, je´sli w zasi˛eg tej maczugi trafimy.
Barak spojrzał na niego z absolutnym zdumieniem.
— Ostro˙zno´s´c, Mandorallenie? Ty jeste´s ostro˙zny?
— Najlepiej b˛edzie, jak s ˛
adz˛e, bym ja sam podj ˛
ał si˛e tego czynu — wyja´snił
z powag ˛
a rycerz. — Kopia moja jedyn ˛
a jest broni ˛
a, która z odległo´sci bezpiecznej
mo˙ze ˙zycia besti˛e pozbawi´c.
— Co´s w tym jest — przyznał Hettar.
126
— Chod´z walczy´c! — rykn ˛
ał Grul, wci ˛
a˙z wal ˛
ac maczug ˛
a o ziemi˛e.
— No dobrze — zgodził si˛e niech˛etnie Barak. — W takim razie my spróbuje-
my odwróci´c jego uwag˛e. Wtedy Mandorallen ruszy do ataku.
— Co ze skalnymi wilkami? — zapytał Garion.
— Chc˛e co´s sprawdzi´c — rzekł Durnik. Podniósł płon ˛
acy kij i rzucił, wiru-
j ˛
acy i strzelaj ˛
acy iskrami, w niespokojne stado wokół potwora. Skalne wilki za-
skowyczały i pospiesznie odskoczyły od pochodni. — Boj ˛
a si˛e ognia, to fakt —
stwierdził kowal. — Gdyby´smy wszyscy naraz zacz˛eli rzuca´c, wpadn ˛
a w panik˛e
i uciekn ˛
a.
Razem podeszli do ogniska.
— Teraz! — krzykn ˛
ał ostro Durnik.
Najszybciej jak potrafili, zacz˛eli ciska´c ˙zagwie. Skalne wilki warczały i usu-
wały si˛e, a kilka zawyło z bólu, trafionych płon ˛
acymi gał˛eziami.
Grul ryczał z w´sciekło´sci ˛
a, gdy stado biegało przera˙zone wokół niego, ucie-
kaj ˛
ac przed niespodziewan ˛
a ulew ˛
a ognia. Jedna z przypalonych bestii, oszalała ze
strachu i bólu, chciała rzuci´c si˛e na niego. Eldrak odskoczył zadziwiaj ˛
aco zwinnie
i powalił skalnego wilka maczug ˛
a.
— Jest szybszy, ni˙z my´slałem — stwierdził Barak. — Musimy zachowa´c
ostro˙zno´s´c.
— Uciekaj ˛
a! — wykrzykn ˛
ał Durnik, ciskaj ˛
ac jeszcze jeden rozpalony konar.
Stado złamało szyki i wyj ˛
ac rzuciło si˛e do ucieczki. Na brzegu pozostał sa-
motny, rozw´scieczony Grul, który okładał ziemi˛e sw ˛
a kolczast ˛
a maczug ˛
a.
— Chod´z walczy´c!
Zrobił krok naprzód i raz jeszcze grzmotn ˛
ał maczug ˛
a w ´snieg.
— Lepiej od razu róbmy, co mamy robi´c — mrukn ˛
ał Silk. — On doprowadza
si˛e do furii. Za chwil˛e przeskoczy grobl˛e.
Mandorallen pos˛epnie skin ˛
ał głow ˛
a i podszedł do swego rumaka.
— A my spróbujmy odwróci´c jego uwag˛e — rzekł Barak. Wydobył swój ci˛e˙z-
ki miecz. — Naprzód! — zawołał i przeskoczył nad ogniskiem.
Inni poszli w jego ´slady, formuj ˛
ac półkole przed pot˛e˙zn ˛
a besti ˛
a. Garion si˛egn ˛
ał
po miecz.
— Ty nie — rzuciła ciocia Pol. — Ty zostajesz.
— Ale. . .
— Rób, co mówi˛e.
Jeden ze sztyletów Silka, wprawnie rzucony z kilku s ˛
a˙zni, wbił si˛e w rami˛e
Grula, gdy stwór atakował Baraka i Durnika. Eldrak zawył i zwrócił si˛e przeciw
Silkowi i Hettarowi. Wywijał maczug ˛
a. Hettar uchylił si˛e, Silk odskoczył zwinnie
poza zasi˛eg łap zwierza. Durnik zacz ˛
ał bombardowa´c go kamieniami le˙z ˛
acymi na
brzegu. Grul odwrócił si˛e. Był w furii; płatki piany ´sciekały mu z nagich kłów.
— Teraz, Mandorallenie! — wykrzykn ˛
ał Barak.
127
Mandorallen uniósł kopi˛e i spi ˛
ał ostrogami bojowego rumaka. Pot˛e˙zne, osło-
ni˛ete pancerzem zwierz˛e skoczyło do przodu; kopyta wyrzucały w powietrze ˙zwir.
Ko´n przeskoczył nad ogniskiem i run ˛
ał na osłupiałego Grula. Przez chwil˛e zdawa-
ło si˛e, ˙ze plan si˛e powiedzie. ´Smierciono´sne, stalowe ostrze kopii mierzyło w pier´s
eldraka i chyba nic ju˙z nie mogło jej powstrzyma´c od przebicia go na wylot. Lecz
szybko´s´c potwora znowu zaskoczyła wszystkich. Odskoczył na bok; cios maczugi
strzaskał drzewce kopii. Jednak szar˙zy rycerza nie mo˙zna było wyhamowa´c. Ko´n
i człowiek z ogłuszaj ˛
acym hukiem uderzyli w besti˛e. Grul zatoczył si˛e, upu´scił
maczug˛e, potkn ˛
ał i upadł pod Mandorallena i jego rumaka.
— Na niego! — rykn ˛
ał Barak.
Zaatakowali toporami i mieczami. Potwór jednak podkurczył nogi pod wierz-
gaj ˛
acym koniem Mandorallena i jednym ruchem zrzucił z siebie ci˛e˙zkie zwierz˛e.
Pot˛e˙zna pi˛e´s´c jak cep uderzyła rycerza w bok i odrzuciła na par˛e s ˛
a˙zni. Durnik to-
czył si˛e i upadł, trafiony w głow˛e. Barak, Hettar i Silk tłoczyli si˛e nad powalonym
Grulem.
— Ojcze! — krzykn˛eła d´zwi˛ecznie ciocia Pol.
I nagle tu˙z za Garionem rozległ si˛e nowy głos: najpierw gł˛eboki, wibruj ˛
acy
warkot, potem wycie, je˙z ˛
ace włosy na karku. Chłopiec obejrzał si˛e szybko; zo-
baczył ogromnego wilka, którego widział ju˙z raz w puszczy na północy Arendii.
Stary, siwy wilk jednym susem przesadził ognisko i wł ˛
aczył si˛e do walki; jego kły
szarpały i ci˛eły.
— Garionie, jeste´s mi potrzebny! — Ciocia Pol odtr ˛
aciła przera˙zon ˛
a ksi˛e˙z-
niczk˛e i wyszarpn˛eła spod sukni amulet. — Pr˛edko, wyjmuj medalion.
Nic nie rozumiał, ale si˛egn ˛
ał pod tunik˛e. Ciocia Pol złapała go za dło´n i umie-
´sciła znami˛e na postaci sowy wyrytej na jej talizmanie. Jednocze´snie chwyciła
jego amulet.
— Skoncentruj wol˛e — poleciła.
— Na czym?
— Na amuletach. Szybko!
Garion skupił si˛e. Czuł, jak narasta w nim moc, ogromna, zwi˛ekszana jakby
przez kontakt z cioci ˛
a Pol i dwoma talizmanami. Polgara zamkn˛eła oczy i uniosła
twarz do ołowianego nieba.
— Matko! — krzykn˛eła głosem tak pot˛e˙znym, ˙ze echo zagrało w w ˛
askiej
kotlinie niby nuta tr ˛
abki.
Moc popłyn˛eła z Gariona strumieniem tak pot˛e˙znym, ˙ze nie mógł usta´c. Opadł
na kolana, a ciocia Pol osun˛eła si˛e przy nim.
Ce’Nedra j˛ekn˛eła.
Kiedy Garion z trudem podniósł głow˛e, zobaczył a˙z dwa wilki atakuj ˛
ace roz-
szalałego Grula: jeden stary i siwy, o którym wiedział, ˙ze jest jego dziadkiem.
Drugi troch˛e mniejszy, zdawał si˛e otoczony niezwykłym, migotliwym bł˛ekitnym
l´snieniem.
128
Grul podniósł si˛e na nogi i wymachiwał wielkimi pi˛e´sciami, a nacieraj ˛
acy
ludzie na pró˙zno uderzali w jego opancerzone cielsko. Barak odfrun ˛
ał na bok,
wyl ˛
adował na czworakach i niepewnie potrz ˛
asał głow ˛
a. Grul odepchn ˛
ał Hettara;
oczy błysn˛eły mu straszliw ˛
a uciech ˛
a, gdy wznosz ˛
ac ramiona skoczył ku Barako-
wi. Lecz bł˛ekitny wilk z warkotem skoczył mu do gardła. Grul machn ˛
ał r˛ek ˛
a i zdu-
miony patrzył, jak pi˛e´s´c przenika przez migotliwe ciało. Nagle wrzasn ˛
ał z bólu —
to Belgarath, stosuj ˛
ac odwieczn ˛
a taktyk˛e wilków, przyskoczył od tyłu i wielkimi,
ostrymi z˛ebami niemal przegryzł ´sci˛egna kolanowe. Z wyciem, ogromny potwór
run ˛
ał na ziemi˛e niby pot˛e˙zne drzewo.
— Nie dajcie mu wsta´c! — hukn ˛
ał Barak.
Podniósł si˛e niepewnie i chwiejnie ruszył przed siebie.
Wilki atakowały pysk Grula, a on wymachiwał r˛ekami, próbuj ˛
ac je odp˛edzi´c.
Raz po raz jego pi˛e´sci przechodziły bez oporu przez ciało dziwnego, bł˛ekitnego
wilka. Mandorallen stan ˛
ał w rozkroku i obur ˛
acz ´sciskaj ˛
ac r˛ekoje´s´c miecza, r ˛
abał
nieust˛epliwie ciało potwora. Ci˛e˙zka klinga pozostawiała gł˛ebokie zadry w napier-
´sniku. Barak wymierzał pot˛e˙zne ci˛ecia w głow˛e, a jego miecz krzesał iskry z za-
rdzewiałego hełmu. Hettar przykucn ˛
ał czujnie na boku, wysun ˛
ał szabl˛e i czekał.
Grul uniósł rami˛e, by odbi´c ci˛ecie Baraka, a wtedy Hettar skoczył i pod odsło-
ni˛et ˛
a pach ˛
a wbił ostrze w pier´s. Szabla przebiła płuca i krwawa piana popłyn˛eła
eldrakowi z pyska. Potwór z wysiłkiem uniósł si˛e do pozycji siedz ˛
acej.
Wtedy Silk, który czaił si˛e na skraju pola bitwy, podbiegł nagle, przytkn ˛
ał
jeden ze swoich sztyletów do karku Grula i sporym kamieniem uderzył w r˛eko-
je´s´c. Ostrze z obrzydliwym chrupni˛eciem przebiło ko´s´c i dotarło do mózgu. Grul
zadygotał konwulsyjnie i padł.
W krótkiej chwili ciszy, jaka nast ˛
apiła po zwyci˛estwie, oba wilki patrzyły na
siebie nad pyskiem martwego potwora. Bł˛ekitny mrugn ˛
ał i głosem, który Garion
słyszał całkiem wyra´znie — kobiecym głosem — powiedział:
— Jak˙ze niezwykłe.
U´smiechn ˛
ał si˛e jakby i zamigotał raz jeszcze, po czym znikn ˛
ał.
Siwy wilk uniósł głow˛e i zawył; d´zwi˛ek niósł w sobie tak ˛
a rozpacz i ból, ˙ze co´s
´scisn˛eło Gariona za serce. Potem stary drapie˙znik zal´snił i na jego miejscu kl˛eczał
Belgarath. Powstał wolno i ruszył w stron˛e ogniska, nie kryj ˛
ac łez, spływaj ˛
acych
po zaro´sni˛etych policzkach.
Rozdział XV
— Nic mu nie b˛edzie? — zapytał Barak, pochylony nad ci ˛
agle nieprzytomnym
Durnikiem.
Ciocia Pol badała wielki, fioletowy siniak na policzku kowala.
— To nic powa˙znego — zapewniła głosem załamuj ˛
acym si˛e z wyczerpania.
Garion siedział obok, wspieraj ˛
ac głow˛e na r˛ekach. Czuł si˛e tak, jakby co´s
wyssało z niego wszystkie siły.
Za stosem głowni szybko dogasaj ˛
acego ogniska Silk z Hettarem usiłowali
zdj ˛
a´c z Mandorallena wgnieciony napier´snik. Gł˛eboka bruzda biegn ˛
aca po prze-
k ˛
atnej od ramienia do biodra była niemym ´swiadectwem siły ciosu Grula. Paski
pod naramiennikami napi˛eły si˛e tak mocno, ˙ze nie mo˙zna było ich porozpina´c.
— Chyba trzeba je b˛edzie rozci ˛
a´c — stwierdził Silk.
— Prosz˛e, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze, by´s unikał tego, je´sli to tylko mo˙zliwe. — Man-
dorallen krzywił si˛e, gdy przyjaciele szarpali za rzemienie. — Te pasy s ˛
a kluczo-
we dla mocowania zbroi, a przy tym najtrudniejsze do wymiany.
— Ten chyba puszcza — st˛ekn ˛
ał Hettar, podwa˙zaj ˛
ac klamr˛e krótkim ˙zelaznym
pr˛etem. Klamra uwolniła nagle pasek i wygi˛ety napier´snik brz˛ekn ˛
ał jak lekko
uderzony dzwon.
— Teraz ju˙z pójdzie — o´swiadczył Silk, szybko luzuj ˛
ac drugi rzemie´n.
Mandorallen chciał odetchn ˛
a´c z ulg ˛
a i skrzywił si˛e, gdy tylko nabrał tchu.
— Boli tutaj? — domy´slił si˛e Silk, lekko dotykaj ˛
ac palcami prawej strony
piersi rycerza. Mandorallen st˛ekn ˛
ał z bólu i zbladł wyra´znie. — Masz chyba par˛e
złamanych ˙zeber, mój m˛e˙zny przyjacielu. Lepiej niech Polgara ci˛e zbada.
— Za chwil˛e. Co z moim koniem?
— W porz ˛
adku — uspokoił go Hettar. — Naci ˛
agni˛ete ´sci˛egno w prawej przed-
niej nodze. To wszystko.
Mandorallen odetchn ˛
ał po raz drugi.
— Bałem si˛e o niego.
— A ja przez chwil˛e bałem si˛e o nas wszystkich — wyznał Silk. — Nasz
przero´sni˛ety towarzysz zabawy przekraczał nasze mo˙zliwo´sci.
— Ale walka była niezła — zauwa˙zył Hettar.
130
Silk spojrzał na niego z niesmakiem, po czym uniósł głow˛e, by popatrze´c na
chmury. I nagle skoczył przez ˙zarz ˛
ace si˛e głownie ogniska i podbiegł do Belgara-
tha. Starzec siedział na brzegu, zapatrzony w lodowat ˛
a wod˛e.
— Musimy zej´s´c z tej grobli, Belgaracie — poinformował Drasanin. — Pogo-
da znowu si˛e psuje. Zamarzniemy na ´smier´c, je´sli sp˛edzimy noc na ´srodku rzeki.
— Daj mi spokój — mrukn ˛
ał krótko Belgarath, nie odwracaj ˛
ac głowy.
— Polgaro? — Silk obejrzał si˛e.
— Przez jaki´s czas trzymaj si˛e od niego z daleka — powiedziała. — Lepiej
poszukaj nam jakiego´s osłoni˛etego miejsca, gdzie mogliby´smy pozosta´c przez
kilka dni.
— Pójd˛e z tob ˛
a — zaproponował Barak, ku´stykaj ˛
ac do swego konia.
— Ty zostaniesz — oznajmiła stanowczo ciocia Pol. — Trzeszczysz jak wóz
z p˛ekni˛et ˛
a osi ˛
a. Musz˛e ci˛e obejrze´c, zanim zd ˛
a˙zysz powa˙zniej si˛e uszkodzi´c.
— Znam takie miejsce — o´swiadczyła nagle Ce’Nedra. — Poka˙z˛e ci. —
Wstała i otuliła si˛e płaszczem. — Zauwa˙zyłam je, kiedy jechali´smy wzdłu˙z rzeki.
Silk zerkn ˛
ał jeszcze na cioci˛e Pol.
— Id´z — powiedziała. — Nic wam nie grozi. Nikt nie zamieszka w tej samej
dolinie co eldrak.
— Ciekawe dlaczego? — roze´smiał si˛e Silk. — Idziemy, ksi˛e˙zniczko?
Oboje dosiedli koni i odjechali.
— Czy Durnik nie powinien ju˙z odzyska´c przytomno´sci? — zapytał cioci˛e
Garion.
— Niech ´spi. Kiedy si˛e obudzi, potwornie b˛edzie go bolała głowa.
— Ciociu Pol?
— Słucham?
— Kto był tym drugim wilkiem?
— Moja matka, Poledra.
— Ale czy ona. . . ?
— Tak. To był jej duch.
— Potrafisz tego dokona´c? — Garion był wstrz ˛
a´sni˛ety takim wyczynem.
— Nie sama — wyja´sniła. — Musiałe´s mi pomóc.
— Czy to dlatego czuj˛e si˛e taki. . . — Nawet chodzenie było ci˛e˙zkim wysił-
kiem.
— To wymagało wszystkiego, co oboje zdolni byli´smy odda´c. Nie zadawaj te-
raz tylu pyta´n, Garionie. Jestem bardzo zm˛eczona, a ci ˛
agle jeszcze mam mnóstwo
pracy.
— Czy dziadkowi nic si˛e nie stało?
— Przyjdzie do siebie. Mandorallenie, podejd´z tutaj.
Rycerz przest ˛
apił nad resztkami ogniska przy ´scie˙zce i zbli˙zył si˛e ostro˙znie,
lekko przyciskaj ˛
ac dło´n do piersi.
— B˛edziesz musiał zdj ˛
a´c koszul˛e — powiedziała. — Usi ˛
ad´z, prosz˛e.
131
Pół godziny pó´zniej wrócili Silk z ksi˛e˙zniczk ˛
a.
— Dobre miejsce — zameldował Silk. — Zagajnik na dnie małego w ˛
awozu.
Woda, schronienie. . . wszystko, czego nam trzeba. Czy kto´s jest powa˙znie ranny?
— Wyli˙z ˛
a si˛e. — Ciocia Pol smarowała ma´sci ˛
a owłosion ˛
a nog˛e Baraka.
— Czy mogłaby´s si˛e pospieszy´c, Polgaro? — zapytał Cherek. — Troch˛e mi
zimno, kiedy tak stoj˛e na wpół rozebrany.
— Nie b ˛
ad´z dzieckiem — odparła bezlito´snie.
W ˛
awóz, do którego zaprowadzili ich Silk i Ce’Nedra, znajdował si˛e całkiem
blisko, w gór˛e rzeki. Wypływał z niego niewielki górski strumyk, a g˛esty zagajnik
smukłych sosen porastał dno prawie od zbocza do zbocza. Kilkaset s ˛
a˙zni jechali
wzdłu˙z strumyka, nim trafili na polank˛e w samym ´srodku lasu. Sosny wokół brze-
gów polanki, spychane przez gał˛ezie dalej rosn ˛
acych, pochylały si˛e do wewn ˛
atrz
i niemal stykały u góry.
— Dobre miejsce. — Hettar rozejrzał si˛e z aprobat ˛
a. — Jak je znalazłe´s?
— To ona. — Silk skin ˛
ał na Ce’Nedr˛e.
— Drzewa mi powiedziały — wyja´sniła. — Młode sosny du˙zo gadaj ˛
a. —
Rozejrzała si˛e z namysłem. — Tutaj rozpalimy ognisko. — Wskazała miejsce nad
brzegiem potoku, przy górnej granicy polanki. — A dalej rozstawimy namioty,
wzdłu˙z linii drzew. Trzeba uło˙zy´c kamienie wokół ognia, a dookoła uprz ˛
atn ˛
a´c
z ziemi wszystkie gał ˛
azki. Płomienie niepokoj ˛
a drzewa. Obiecały chroni´c nas od
wiatru pod warunkiem, ˙ze b˛edziemy pilnowa´c ognia. Dałam im słowo.
Lekki u´smiech przemkn ˛
ał po jastrz˛ebiej twarzy Hettara.
— Nie ˙zartuj˛e! — Tupn˛eła drobn ˛
a nó˙zk ˛
a.
— Naturalnie, wasza wysoko´s´c — Hettar pokłonił si˛e nisko.
Poniewa˙z inni odnie´sli obra˙zenia, ci˛e˙zar stawiania namiotów i kopania dołu na
ognisko spadł na barki Silka i Hettara. Ce’Nedra dowodziła nimi jak mały generał,
d´zwi˛ecznym, stanowczym głosem wydaj ˛
ac rozkazy. Najwyra´zniej doskonale si˛e
bawiła.
Garion był pewien, ˙ze to złudzenie, jednak miał wra˙zenie, ˙ze drzewa odsun˛eły
si˛e, gdy błysn˛eły pierwsze płomienie. Po chwili powróciły, by stworzy´c ochronny
strop nad polan ˛
a. Powstał niepewnie i zacz ˛
ał zbiera´c patyki i suche gał˛ezie na
ognisko.
— A teraz — rzekła Ce’Nedra, sprawnie krz ˛
ataj ˛
ac si˛e wokół ognia — co by-
´scie chcieli na kolacj˛e?
Pozostali na osłoni˛etej polanie jeszcze trzy dni, by ranni wojownicy i ko´n
Mandorallena wrócili do sił po spotkaniu z eldrakiem. Wycie´nczenie, które ogar-
n˛eło Gariona, gdy Ciocia Pol zu˙zyła cał ˛
a jego energi˛e dla przywołania ducha Po-
ledry, ust ˛
apiło niemal bez ´sladu po jednej dobrze przespanej nocy. Zarozumiało´s´c
Ce’Nedry, pełni ˛
acej obowi ˛
azki stra˙zniczki ognia, uznał za trudn ˛
a do zniesienia.
Sp˛edził wi˛ec troch˛e czasu, pomagaj ˛
ac Durnikowi wyklepa´c gł˛ebokie wgniece-
nie napier´snika Mandorallena. Potem mo˙zliwie du˙zo czasu sp˛edzał przy koniach.
132
Chocia˙z jeszcze nigdy nie próbował tresury zwierz ˛
at, zacz ˛
ał uczy´c ´zrebaka kilku
prostych sztuczek. Konik uznał to chyba za zabawne, cho´c trudno było na dłu˙zej
´sci ˛
agn ˛
a´c jego uwag˛e.
Słabo´s´c Durnika, Baraka i Mandorallena była całkiem zrozumiała, lecz gł˛ebo-
kie milczenie Belgaratha i jego pozorna oboj˛etno´s´c na wszystko bardzo Gariona
martwiły. Starzec jakby zaton ˛
ał w melancholijnej zadumie, z której nie potrafił
lub nie chciał si˛e wyrwa´c.
— Ciociu Pol — zacz ˛
ał wreszcie Garion, po południu trzeciego dnia. — Mu-
sisz co´s wymy´sli´c. Niedługo powinni´smy odjecha´c, a dziadek musi nam wskazy-
wa´c drog˛e. W tej chwili nie obchodzi go nawet, gdzie si˛e znajduje.
Ciocia Pol zerkn˛eła na starego czarodzieja. Siedział na kamieniu i wpatrywał
si˛e w płomienie.
— Chyba masz słuszno´s´c — stwierdziła. — Chod´z ze mn ˛
a. — Poprowadzi-
ła chłopca wokół ogniska i zatrzymała si˛e wprost przed starcem. — Do´s´c tego,
ojcze — rzuciła surowo. — Uwa˙zam, ˙ze to zupełnie wystarczy.
— Odejd´z, Polgaro — odpowiedział.
— Nie, ojcze. Czas, ˙zeby´s przestał o tym my´sle´c i wrócił do rzeczywisto´sci.
— To było okrutne, co zrobiła´s, Pol — powiedział z wyrzutem.
— Wobec mamy? Jej to nie przeszkadzało.
— Sk ˛
ad mo˙zesz wiedzie´c? Nie znała´s jej. Umarła, kiedy ty si˛e rodziła´s.
— A co to ma z tym wspólnego? — Spojrzała mu w oczy. — Ojcze — rzekła
z naciskiem. — Ze wszystkich ludzi, ty powiniene´s wiedzie´c najlepiej, ˙ze mama
była osob ˛
a o bardzo stanowczym charakterze. Zawsze była przy mnie i doskonale
si˛e znamy.
Spojrzał z pow ˛
atpiewaniem.
— Ma do odegrania swoj ˛
a rol˛e, tak samo jak my wszyscy. Gdyby´s uwa˙zał
troch˛e przez te wszystkie lata, dawno by´s sobie zdał spraw˛e, ˙ze tak naprawd˛e ona
wcale nie odeszła.
Starzec rozejrzał si˛e z wyra´znym poczuciem winy.
— Tak wła´snie — stwierdziła ciocia Pol z cieniem zaledwie zło´sliwo´sci. —
Naprawd˛e powiniene´s si˛e lepiej zachowywa´c. Mama była wyj ˛
atkowo tolerancyj-
na, ale czasami naprawd˛e si˛e na ciebie zło´sciła.
Belgarath chrz ˛
akn ˛
ał z zakłopotaniem.
— A teraz pora ju˙z, ˙zeby´s wzi ˛
ał si˛e w gar´s´c i przestał nad sob ˛
a rozczula´c.
Zmru˙zył oczy.
— Nie jeste´s sprawiedliwa, Polgaro — zauwa˙zył.
— Nie mam czasu na sprawiedliwo´s´c, ojcze.
— Ale dlaczego wybrała´s akurat tak ˛
a posta´c? — zapytał z nutk ˛
a goryczy.
— To nie ja, ojcze. To ona. W ko´ncu dla niej była to posta´c naturalna.
— Prawie o tym zapomniałem. — Zadumał si˛e.
— Ona nie.
133
Starzec uniósł głow˛e i wyprostował ramiona.
— Znajdzie si˛e tu co´s do jedzenia? — zapytał nagle.
— Ksi˛e˙zniczka gotowała — ostrzegł Garion. — Mo˙ze lepiej si˛e zastanów,
zanim spróbujesz tego, do czego przyło˙zyła r˛ek˛e.
Nast˛epnego ranka, pod ci ˛
agle gro˙z ˛
acym ´snie˙zyc ˛
a niebem, zwin˛eli namioty,
spakowali ekwipunek i ruszyli brzegiem strumyka do doliny.
— Podzi˛ekowała´s drzewom, kochanie? — spytała ksi˛e˙zniczk˛e ciocia Pol.
— Tak, lady Polgaro. Tu˙z przed odjazdem.
— To ładnie.
Przez kolejne dwa dni pogoda była niepewna. Wreszcie zawieja rozszalała si˛e
z pełn ˛
a moc ˛
a. Zbli˙zali si˛e ju˙z do szczytu dziwnie podobnego do piramidy. Spadzi-
ste zbocza były gładkie i wznosiły si˛e stromo w´sród ´snie˙znych wirów. Zdawało
si˛e, ˙ze nie ma tam ˙zadnych przypadkowych nieregularno´sci, jak na stokach oko-
licznych gór. Garion wprawdzie odepchn ˛
ał t˛e my´sl, ale mimo to nie mógł si˛e po-
zby´c wra˙zenia, i˙z dziwnie kanciasty szczyt został w jaki´s sposób skonstruowany,
˙ze ten kształt jest wynikiem ´swiadomego działania.
— Prolgu — o´swiadczył Belgarath, wyci ˛
agaj ˛
ac r˛ek˛e. Drug ˛
a przytrzymywał
rozwiany płaszcz.
— Jak si˛e tam dostaniemy? — zapytał Silk. Spogl ˛
adał na strome ´sciany, led-
wie widoczne w´sród ´snie˙zycy.
— Jest droga — wyja´snił starzec. — Zaczyna si˛e tam. — Wskazał ogromny
stos kamieni.
— W takim razie pospieszmy si˛e, Belgaracie — wtr ˛
acił Barak. — Pogoda si˛e
raczej nie poprawi.
Czarodziej skin ˛
ał głow ˛
a i wyjechał na czoło.
— Na szczycie znajdziemy miasto! — zawołał, przekrzykuj ˛
ac szum wi-
chru. — Jest opuszczone, ale zauwa˙zycie tam sporo ró˙znych rzeczy: potłuczonych
garnków i tak dalej. Nie dotykajcie ich. Ulgosi maj ˛
a do´s´c szczególne wierzenia
na temat Prolgu. To dla nich ´swi˛ete miejsce i wszystko powinno zosta´c nietkni˛ete.
— W jaki sposób trafimy do jaski´n? — zapytał Barak.
— Ulgosi nas wpuszcz ˛
a — uspokoił go Belgarath. — Ju˙z wiedz ˛
a, ˙ze przyby-
li´smy.
Droga na szczyt okazała si˛e w ˛
ask ˛
a ´scie˙zk ˛
a, prowadz ˛
ac ˛
a stromo wokół góry.
Musieli prowadzi´c konie. Wiatr szarpał ich podczas wspinaczki, a ´snieg — raczej
kulki ni˙z płatki — chłostał twarze.
Dwie godziny trwało wej´scie, a Garion cały zdr˛etwiał z zimna. Miał wra˙zenie,
˙ze wichura spycha go, próbuje zrzuci´c ze ´scie˙zki. Starał si˛e trzyma´c jak najdalej
od kraw˛edzi.
Wprawdzie wiatr dmuchał mocno, gdy szli w poprzek zbocza, jednak dopie-
ro na szczycie uderzył z pełn ˛
a sił ˛
a. Przez szerok ˛
a, sklepion ˛
a bram˛e wkroczyli do
134
opuszczonego miasta Prolgu. ´Snieg wirował dookoła, a wichura wyła przera´zli-
wie.
Kolumny stały przy pustych ulicach, wysokie i szerokie, gin ˛
ace w ´snie˙znej
zamieci. Budynki, pozbawione dachów przez czas i niesko´nczone nast˛epstwo pór
roku, miały w sobie co´s niepokoj ˛
aco obcego. Przyzwyczajony do prostok ˛
atnych
budowli w innych miastach, Garion nie był przygotowany na niesymetryczne w˛e-
gły konstrukcji Ulgosów. ˙
Zaden k ˛
at nie był tu chyba dokładnie prosty, a zło˙zono´s´c
figur dra˙zniła umysł, sugeruj ˛
ac jakie´s subtelne wyrafinowanie, którego nie umiał
pochwyci´c. Masywne budowle zdawały si˛e rzuca´c wyzwanie czasowi; wytarte
kamienie stały pewnie jeden na drugim, dokładnie tak, jak uło˙zono je tysi ˛
ace lat
temu.
Durnik tak˙ze dostrzegł niezwykłe cechy budynków i rozgl ˛
adał si˛e wokół z wy-
razem dezaprobaty. Kiedy wszyscy skr˛ecili za mur, by ukry´c si˛e przed wiatrem
i chwil˛e odpocz ˛
a´c, przesun ˛
ał palcami po nachylonym rogu domu.
— Czy oni tu nie słyszeli o pionie murarskim? — zamruczał krytycznie.
— Gdzie znajdziemy Ulgosów? — spytał Barak, szczelniej opatulaj ˛
ac si˛e
nied´zwiedzi ˛
a skór ˛
a.
— To ju˙z niedaleko — odparł Belgarath.
Wyprowadzili konie na zasypane ´sniegiem ulice. Mijali niezwykłe, piramidal-
ne budowle.
— Ponure miejsce. — Mandorallen rozejrzał si˛e. — Od jak dawna stoi tak
opuszczone?
— Odk ˛
ad Torak rozłamał ´swiat — wyja´snił Belgarath. — Jakie´s pi˛e´c tysi˛ecy
lat temu.
Brn˛eli w coraz gł˛ebszym ´sniegu do budynku wi˛ekszego od s ˛
asiednich. Wkro-
czyli do wn˛etrza szerokim wej´sciem zwie´nczonym wielkim kamieniem. Panowa-
ła tu cisza i spokój. Kilka płatków dryfowało w nieruchomym powietrzu — wiatr
wwiał je przez w ˛
aski otwór w górze, gdzie kiedy´s był dach. Podłoga była lekko
przyprószona.
Belgarath pewnym krokiem podszedł do czarnego głazu umieszczonego w sa-
mym ´srodku podłogi. Głaz był oszlifowany tak, ˙ze na´sladował piramidalny kształt
domów. Gładka płaszczyzna szczytu znajdowała si˛e na wysoko´sci około czterech
stóp nad ziemi ˛
a.
— Nie dotykajcie — uprzedził i ostro˙znie wymin ˛
ał kamie´n.
— Jest niebezpieczny? — spytał Barak.
— Nie. Jest ´swi˛ety. Ulgosi boj ˛
a si˛e profanacji. Wierz ˛
a, ˙ze sam UL poło˙zył
go tutaj. — Z uwag ˛
a wpatrywał si˛e w podłog˛e, tu i tam ´scieraj ˛
ac nog ˛
a cienk ˛
a
warstewk˛e ´sniegu. — Zobaczymy. . . — Zmarszczył brwi. Po chwili odsłonił płyt˛e
o barwie nieco innej ni˙z s ˛
asiednie. — Tutaj jest — mrukn ˛
ał. — Zawsze musz˛e jej
szuka´c. Daj mi swój miecz, Baraku.
Pot˛e˙zny Cherek bez słowa wydobył bro´n i wr˛eczył j ˛
a czarodziejowi.
135
Belgarath ukl˛ekn ˛
ał przy płycie i trzy razy zastukał ostro r˛ekoje´sci ˛
a barakowe-
go miecza. D´zwi˛ek odbijał si˛e głuchym echem gdzie´s w dole.
Starzec odczekał chwil˛e i powtórzył sygnał.
Nic si˛e nie stało.
Po raz trzeci Belgarath uderzył miarowo o bruk. W k ˛
acie sali rozległ si˛e zgrzyt.
— Co to? — spytał nerwowo Silk.
— Ulgosi — stwierdził starzec. Powstał i otrzepał kolana. — Otwieraj ˛
a wej-
´scie do jaski´n.
Zgrzyt rozbrzmiewał ci ˛
agle, a o dwadzie´scia stóp od wschodniej ´sciany sali
pojawił si˛e w ˛
aski pasek ´swiatła, który zmienił si˛e w szczelin˛e, a potem rozwarł
szeroko, gdy kamienna płyta podłogi przechyliła si˛e i uniosła oci˛e˙zale. ´Swiatło
pod ni ˛
a było bardzo słabe.
— Belgarath — odezwał si˛e spod płyty niski głos. — Yad ho, groja UL.
— Yad ho, groja UL. Vad mar ishum — odpowiedział formalnym tonem Bel-
garath.
— Veed mo, Belgarath. Mar ishum Ulgo — rzekł niewidoczny mówca.
— O co chodzi? — zdziwił si˛e Garion.
— Zaprasza nas do jaski´n. Schodzimy?
Rozdział XVI
Hettar musiał u˙zy´c całej swej siły perswazji, by skłoni´c konie do wej´scia w na-
chylone stromo korytarze, prowadz ˛
ace w mrok jaski´n Ulgo. Nerwowo przewraca-
ły oczami, post˛epuj ˛
ac opornie krok za krokiem. Zadr˙zały, gdy obrotowy kamie´n
zatrzasn ˛
ał si˛e z hukiem. ´
Zrebak szedł tak blisko Gariona, ˙ze co chwil˛e zderzali si˛e
ze sob ˛
a i chłopiec czuł, ˙ze zwierz˛e trz˛esie si˛e ze strachu.
Na ko´ncu tunelu czekały dwie postacie z twarzami przesłoni˛etymi jak ˛
a´s cien-
k ˛
a tkanin ˛
a. Byli to niscy m˛e˙zczy´zni, ni˙zsi nawet od Silka, lecz pod ich ciemnymi
szatami pr˛e˙zyły si˛e pot˛e˙zne mi˛e´snie. Tu˙z za nimi otwierała si˛e nieregularna ko-
mora, rozja´sniona słabym, czerwonym blaskiem.
Belgarath podszedł do tej dwójki, a oni skłonili si˛e z szacunkiem. Przemó-
wił krótko, a czekaj ˛
acy pokłonili si˛e po raz drugi, wskazuj ˛
ac nast˛epny korytarz,
wybiegaj ˛
acy z przeciwnego kra´nca komory. Garion rozgl ˛
adał si˛e nerwowo, szuka-
j ˛
ac ´zródła czerwonego l´snienia, ale gin˛eło w´sród dziwnych, szpiczastych kamieni
wisz ˛
acych pod sklepieniem.
— Pójdziemy t˛edy — oznajmił cicho Belgarath, kieruj ˛
ac si˛e do wskazanego
tunelu.
— Dlaczego zakrywaj ˛
a twarze? — szepn ˛
ał Durnik.
— By chroni´c oczy przed ´swiatłem, kiedy otwieraj ˛
a wej´scie.
— Ale w tym budynku na górze było prawie ciemno — zdziwił si˛e kowal.
— Nie dla Ulgosów — odparł starzec.
— Czy mówi ˛
a naszym j˛ezykiem?
— Kilku. Niezbyt wielu. Niecz˛esto spotykaj ˛
a obcych. Musimy si˛e spieszy´c.
Gorim ju˙z na nas czeka.
Tunel kawałek biegł prosto, po czym ko´nczył si˛e w grocie tak wielkiej, ˙ze
Garion nie mógł dostrzec drugiego ko´nca. Zwłaszcza w tym słabym ´swietle, które
zdawało si˛e s ˛
aczy´c we wszystkich jaskiniach.
— Jak rozległe s ˛
a owe groty, Belgaracie? — spytał Mandorallen, nieco oszo-
łomiony ogromem.
— Nikt nie wie na pewno. Ulgosi badaj ˛
a je, odk ˛
ad tu przybyli, a cały czas
odkrywaj ˛
a nowe.
137
Otwór korytarza, którym dotarli z komory wej´sciowej, znajdował si˛e wyso-
ko w ´scianie ogromnej jaskini, w pobli˙zu sklepienia. Szeroki chodnik prowadził
w dół wzdłu˙z pionowych ´scian. Garion raz tylko wyjrzał za kraw˛ed´z. Podłoga
groty nikn˛eła w mroku, daleko pod nim. Zadr˙zał i odt ˛
ad szedł mo˙zliwie blisko
´sciany.
Gdy zeszli ni˙zej, przekonali si˛e, ˙ze jaskinie nie s ˛
a puste. Z niesko´nczonej na
pozór oddali dobiegał chór gł˛ebokich, m˛eskich głosów. Słowa gin˛eły, zagłusza-
ne przez wielokrotne echa, odbijane przez ´sciany i zamieraj ˛
ace po niesko´nczonej
ilo´sci powtórze´n. Wtedy, gdy ostatnie echa zanikały, chór na nowo podejmował
przedziwnie dysharmoniczn ˛
a pie´s´n w ˙załobnej tonacji. Echa pocz ˛
atkowych tak-
tów ł ˛
aczyły si˛e z nast˛epnymi, mieszały i niepowstrzymanie sun˛eły do ko´ncowego,
harmonicznego rozwi ˛
azania o takiej gł˛ebi, ˙ze poruszyło Gariona bez reszty. Echa
splatały si˛e, gdy chór ju˙z umilkł, i jaskinie ´spiewały same, bez ko´nca powtarzaj ˛
ac
ostatni akord.
— Nie słyszałam jeszcze czego´s takiego — szepn˛eła Ce’Nedra do cioci Pol.
— Niewielu ludzi słyszało — odparła Polgara. — Chocia˙z w pewnych gale-
riach d´zwi˛ek trwa całymi dniami.
— Co oni ´spiewaj ˛
a?
— Hymn ku czci ULa. Powtarzany jest co godzin˛e, a echa go podtrzymuj ˛
a. Te
jaskinie ´spiewaj ˛
a hymn od pi˛eciu tysi˛ecy lat.
Dobiegały ich tak˙ze inne głosy: zgrzyt metalu o metal, strz˛epki rozmów w gar-
dłowej mowie Ulgosów i nie ko´ncz ˛
acy si˛e d´zwi˛ek ciosania, dobiegaj ˛
acy jak gdyby
ze wszystkich stron.
— Sporo ich musi by´c tam na dole — stwierdził Barak, wygl ˛
adaj ˛
ac poza kra-
w˛ed´z.
— Niekoniecznie — wyja´snił Belgarath. — D´zwi˛ek utrzymuje si˛e w tych gro-
tach, a echa powracaj ˛
a ci ˛
agle.
— Sk ˛
ad pochodzi ´swiatło? — zainteresował si˛e Durnik. — Nie widz˛e pochod-
ni.
— Ulgosi rozcieraj ˛
a na proszek dwa ró˙zne rodzaje skał. Po zmieszaniu zaczy-
naj ˛
a l´sni´c.
— Niezbyt jasne o´swietlenie. — Durnik spojrzał w stron˛e dna hali.
— Ulgosi nie potrzebuj ˛
a lepszego.
Zej´scie zaj˛eło im prawie pół godziny. Wokół dna groty w regularnych odst˛e-
pach otwierały si˛e korytarze i galerie prowadz ˛
ace w gł ˛
ab skały. Garion zajrzał do
takiego otworu. Tunel był długi, słabo o´swietlony, z otworami bocznych przej´s´c
po obu stronach. Na drugim ko´ncu zauwa˙zył kilku Ulgosów.
Po´srodku groty le˙zało spokojne, rozległe jezioro. Skr˛ecili wzdłu˙z brzegu. Bel-
garath pewnie wskazywał drog˛e i sprawiał wra˙zenie, ˙ze dokładnie zna okolic˛e.
Gdzie´s znad powierzchni wody dobiegł cichy plusk — mo˙ze jaka´s ryba, a mo˙ze
138
kamyk spadaj ˛
acy spod sklepienia. Echo ´spiewu, który słyszeli wchodz ˛
ac, trwało
tu ci ˛
agle, w pewnych miejscach gło´sne, w innych ledwie słyszalne.
Dwaj Ulgosi czekali na nich przy wej´sciu do jednego z tuneli. Skłonili si˛e
i zamienili kilka słów z Belgarathem. Byli niscy i pot˛e˙znie zbudowani, jak tamci,
którzy wyszli im na spotkanie w tunelu. Włosy mieli bardzo jasne, a oczy wielkie
i prawie czarne.
— Tutaj zostawimy konie — oznajmił Belgarath. — Dalej musimy zej´s´c po
schodach. Ci ludzie zaopiekuj ˛
a si˛e nimi.
´
Zrebak dr˙zał z l˛eku. Garion musiał kilka razy powtórzy´c, ˙ze ma tu zosta´c
przy matce, ale w ko´ncu zwierz˛e chyba zrozumiało. Chłopiec ruszył biegiem, by
dogoni´c przyjaciół, którzy znikn˛eli ju˙z w tunelu.
Po obu stronach galerii widzieli drzwi, odsłaniaj ˛
ace niewielkie pomieszczenia.
Cz˛e´s´c z nich była wyra´znie pracowniami tego czy innego rodzaju, inne zostały
przystosowane do mieszkania. Ulgosi w celach zajmowali si˛e swoimi sprawami,
nie zwracaj ˛
ac uwagi na obcych. Niektórzy z jasnowłosych mieszka´nców praco-
wali z metalem, inni z kamieniem, kilku z drewnem czy tkanin ˛
a. Jaka´s kobieta
dogl ˛
adała dziecka.
Za nimi, w wielkiej grocie, znów zabrzmiał ´spiew. Min˛eli pomieszczenie,
w którym siedmiu Ulgosów siedziało w kr˛egu i recytowało chórem.
— Wiele czasu po´swi˛ecaj ˛
a na obowi ˛
azki religijne — zauwa˙zył Belgarath. —
Religia jest głównym elementem ich ˙zycia.
— Do´s´c nudne to ˙zycie — mrukn ˛
ał Barak.
Na ko´ncu tunelu strome, wytarte stopnie prowadziły w dół. Schodzili, dla rów-
nowagi opieraj ˛
ac si˛e r˛ekami o ´sciany.
— Łatwo byłoby tutaj zabł ˛
adzi´c — stwierdził Silk. — Straciłem orientacj˛e,
w któr ˛
a stron˛e si˛e posuwamy.
— W dół — powiedział Hettar.
— Dzi˛eki — burkn ˛
ał kwa´sno Silk.
Schody prowadziły do kolejnej jaskini. Znowu wynurzyli si˛e wysoko pod skle-
pieniem, lecz tym razem smukły most biegł od wylotu tunelu na drug ˛
a stron˛e
przepa´sci.
— Przechodzimy — poinformował Belgarath. Wprowadził ich na zawieszone
w półmroku prz˛esło.
Garion zerkn ˛
ał w dół. Zobaczył miriady otworów w ´scianach groty. Ich uło-
˙zenie nie było symetryczne, a raczej zupełnie przypadkowe.
— Musi tu mieszka´c mnóstwo ludzi — ocenił.
Starzec kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— To główna jaskinia jednego z wi˛ekszych ulgoskich plemion — potwierdził.
Pierwsze dysharmoniczne takty pradawnego hymnu ULa zabrzmiały, kiedy
zbli˙zali si˛e do ko´nca mostu.
139
— Mogliby znale´z´c jak ˛
a´s inn ˛
a melodi˛e — mrukn ˛
ał zgry´zliwie Barak. — Ta
zaczyna mi ju˙z działa´c na nerwy.
— Powiem o tym pierwszemu spotkanemu Ulgosowi — obiecał Silk. — Je-
stem pewien, ˙ze z rado´sci ˛
a zmieni ˛
a dla ciebie swoje pie´sni.
— Bardzo ´smieszne.
— Pewnie nie przyszło im do głowy, ˙ze te hymny nie budz ˛
a powszechnego
zachwytu.
— Dasz ju˙z spokój?
— Wiesz, ´spiewaj ˛
a to dopiero od pi˛eciu tysi˛ecy lat.
— Wystarczy, Silku — wtr ˛
aciła ciocia Pol.
— Co tylko rozka˙zesz, pani — odparł drwi ˛
aco Silk.
Wkroczyli do kolejnego tunelu i pod ˛
a˙zali nim a˙z do rozwidlenia. Belgarath
bez wahania skr˛ecił w lewo.
— Jeste´s pewien? — zapytał Silk. — Mog˛e si˛e myli´c, ale mam wra˙zenie, ˙ze
kr ˛
a˙zymy w koło.
— Istotnie.
— I pewnie nie chcesz tego wyja´sni´c?
— Wolałem nie wchodzi´c do pewnej jaskini, wi˛ec musieli´smy j ˛
a okr ˛
a˙zy´c.
— A czemu nie chciałe´s wchodzi´c?
— Jest niestabilna. Strop mo˙ze run ˛
a´c od najl˙zejszego d´zwi˛eku.
— Aha. . .
— To jedno z niebezpiecze´nstw, które si˛e tu spotyka.
— Nie musisz wchodzi´c w szczegóły, przyjacielu. — Silk spojrzał niespokoj-
nie w gór˛e. Był bardziej ni˙z zwykle gadatliwy. Garion sam odczuwał duszno´s´c na
my´sl o wszystkich tych skałach dookoła. . . Dlatego potrafił wejrze´c w my´sli Sil-
ka. Niektórzy ludzie nie mog ˛
a znie´s´c poczucia zamkni˛ecia i Drasanin wyra´znie
do nich nale˙zał. Chłopiec równie˙z podniósł głow˛e i wydawało mu si˛e, ˙ze czu-
je na barkach ci˛e˙zar ogromnej góry. Silk, pomy´slał, nie jest tu jedynym, którego
niepokoi ta olbrzymia masa nad nimi.
Korytarz doprowadził ich do niewielkiej groty z czystym jak szkło jeziorem
po´srodku. Jezioro było płytkie, a biały ˙zwir pokrywał dno. W centrum wyrastała
wyspa, na niej za´s budynek w tym samym kształcie piramidy, jak budowle zruj-
nowanego miasta Prolgu. Otaczał go pier´scie´n kolumn, tu i tam stały ławy z bia-
łego kamienia. L´sni ˛
ace kryształowe kule zwisały na ła´ncuchach ze stropu, około
trzydziestu stóp nad głowami, ich blask za´s, cho´c słaby, był jednak wyra´znie moc-
niejszy ni˙z w mijanych dot ˛
ad korytarzach. Chodnik z białego marmuru prowadził
z brzegu na wysp˛e, a na jego ko´ncu czekał niezwykle stary człowiek. Spogl ˛
adał
ku nim ponad nieruchomymi wodami.
— Yad ho, Belgarath! — zawołał. — Groja UL.
— Gorimie. . . — Belgarath skłonił si˛e formalnie. — Yad ho, groja UL.
140
Po marmurowym pomo´scie dotarli na wysp˛e. Belgarath serdecznie u´scisn ˛
ał
dło´n starca i powiedział co´s w gardłowej mowie Ulgosów.
Gorim Ulgosów wydawał si˛e niezwykle stary. Włosy i brod˛e miał długie, sre-
brzyste, szat˛e za´s ´snie˙znobiał ˛
a. Była w nim jaka´s powaga i godno´s´c, co Garion
wyczuł natychmiast. Wiedział, cho´c nie miał poj˛ecia sk ˛
ad, ˙ze zbli˙za si˛e do czło-
wieka ´swi ˛
atobliwego, mo˙ze najbardziej ´swi ˛
atobliwego na całym ´swiecie.
Gorim z rado´sci ˛
a wyci ˛
agn ˛
ał ramiona do cioci Pol, a ona obj˛eła go czule, wy-
mieniaj ˛
ac rytualne pozdrowienie:
— Yad ho, groja UL.
— Nasi towarzysze nie znaj ˛
a waszej mowy, stary przyjacielu — poinformo-
wał Gorima Belgarath. — Czy urazi ci˛e, je´sli b˛edziemy rozmawia´c w j˛ezyku ze-
wn˛etrznego ´swiata?
— Wcale, Belgaracie — odparł Gorim. — UL poucza nas, jak wa˙znym jest,
by ludzie rozumieli si˛e wzajemnie. Wejd´zcie wszyscy. Kazałem przygotowa´c dla
was posiłek.
Starzec przygl ˛
adał im si˛e kolejno, a Garion zauwa˙zył, ˙ze jego oczy — w prze-
ciwie´nstwie do oczu innych napotkanych Ulgosów — miały kolor gł˛ebokiego bł˛e-
kitu, wpadaj ˛
acego niemal w fiolet. Potem Gorim odwrócił si˛e i poprowadził ich
´scie˙zk ˛
a do wej´scia do budynku w kształcie piramidy.
— Czy przyszło ju˙z dziecko? — zapytał Belgarath, gdy przechodzili przez
masywne kamienne wrota.
Gorim westchn ˛
ał.
— Nie, Belgaracie, jeszcze nie, a ja jestem ju˙z bardzo zm˛eczony. Z ka˙zdymi
narodzinami wraca nadzieja. Lecz po kilku dniach oczy dziecka ciemniej ˛
a. Wy-
daje si˛e, ˙ze UL ci ˛
agle mnie potrzebuje.
— Nie tra´c nadziei, Gorimie — pocieszył przyjaciela Belgarath. — Dziecko
przyb˛edzie. . . kiedy UL tak postanowi.
— Podobno. — Gorim westchn ˛
ał znowu. — Jednak plemiona zaczynaj ˛
a si˛e
niepokoi´c. W dalszych galeriach szemraj ˛
a. . . albo i gorzej jeszcze. Fanatycy co-
raz ´smielej rzucaj ˛
a swe oskar˙zenia, pojawiaj ˛
a si˛e dziwne zboczenia i kulty. Ulgo
potrzebuje nowego Gorima. O trzysta lat prze˙zyłem swój czas.
— UL wci ˛
a˙z ma dla ciebie prac˛e — odparł Belgarath. — Niezbadane s ˛
a jego
wyroki, Gorimie. Inaczej ni˙z my widzi on czas.
Weszli do sali, która — cho´c kwadratowa — miała lekko pochylone ´sciany,
charakterystyczne dla architektury Ulgosów. Kamienny stół i niskie ławy usta-
wiono po´srodku. Tam czekały ju˙z misy z owocami, a w´sród nich kilka wysokich
butelek i okr ˛
agłe kryształowe kubki.
— Mówiono mi, ˙ze zima wcze´snie przybyła w nasze góry — powiedział Go-
rim. — Napój was rozgrzeje.
— Na zewn ˛
atrz jest rzeczywi´scie chłodno — przyznał Belgarath.
141
Zasiedli na ławach i wzi˛eli si˛e do jedzenia. Owoce były aromatyczne i sma-
kowały jak dziko rosn ˛
ace, ognisty za´s, przejrzysty płyn w butelkach natychmiast
wywoływał promieniuj ˛
ace z ˙zoł ˛
adka uczucie ciepła.
— Darujcie nam nasze obyczaje, cho´c mog ˛
a si˛e wam wyda´c dziwaczne —
rzekł Gorim widz ˛
ac, ˙ze zwłaszcza Barak i Hettar bez entuzjazmu spo˙zywaj ˛
a po-
siłek zło˙zony z samych owoców. — Jeste´smy ludem bardzo przywi ˛
azanym do
ceremonii. Rozpoczynamy jedzenie od owoców na pami ˛
atk˛e tych lat, które sp˛e-
dzili´smy na w˛edrówkach w poszukiwaniu ULa. Mi˛eso pojawi si˛e w odpowiednim
czasie.
— Sk ˛
ad bierzecie takie po˙zywienie w jaskiniach, ´Swi ˛
atobliwy? — zapytał
uprzejmie Silk.
— Nasi zbieracze wychodz ˛
a noc ˛
a na zewn ˛
atrz. Twierdz ˛
a, ˙ze przynosz ˛
a owoce
i ziarno, jakie rosn ˛
a dziko w górach. Podejrzewam jednak, ˙ze od dawna uprawiaj ˛
a
ziemi˛e w niektórych ˙zyznych dolinach. Utrzymuj ˛
a równie˙z, i˙z mi˛eso, które dla
nas zdobywaj ˛
a, to mi˛eso dzikiego bydła powalonego na łowach. W tym wzgl˛edzie
te˙z ˙zywi˛e pewne w ˛
atpliwo´sci. — U´smiechn ˛
ał si˛e łagodnie. — Pozwalam im na te
drobne oszustwa.
O´smielony pewnie dobrotliwo´sci ˛
a starca, Durnik zadał pytanie, które dr˛eczyło
go chyba od wjazdu do miasta na szczycie góry.
— Wybacz, wasza miło´s´c — zacz ˛
ał. — Dlaczego wasi budowniczowie sta-
wiaj ˛
a wszystko krzywo? Chodzi mi o to, ˙ze chyba nie ma tu k ˛
atów prostych.
Wszystko si˛e pochyla.
— Jak rozumiem, wi ˛
a˙ze si˛e to z równowag ˛
a ci˛e˙zaru i podpieraniem — odparł
Gorim. — Ka˙zda ze ´scian pada, ale ˙ze wspieraj ˛
a si˛e o siebie, ˙zadna nie mo˙ze si˛e
ruszy´c ani o cal. Poza tym, oczywi´scie, kształt ten przypomina namioty, w których
mieszkali´smy podczas w˛edrówki.
Durnik zmarszczył czoło, wyra´znie zmagaj ˛
ac si˛e z obc ˛
a koncepcj ˛
a.
— A czy ty odzyskałe´s ju˙z Klejnot Aldura, Belgaracie? — spytał Gorim, po-
wa˙zniej ˛
ac nagle.
— Jeszcze nie. ´Scigali´smy Zedara a˙z do Nyissy, ale kiedy przekroczył gra-
nic˛e Cthol Murgos, Ctuchik czekał na niego i odebrał mu Klejnot. Teraz ma go
Ctuchik. . . w Rak Cthol.
— A Zedar?
— Wyrwał si˛e z pułapki i przeniósł Toraka do Cthol Mishrak w Mallorei. Nie
chciał, by Ctuchik przebudził Boga Klejnotem.
— W takim razie musisz wyruszy´c do Rak Cthol.
Belgarath przytakn ˛
ał. Słu˙z ˛
acy wniósł wielk ˛
a, paruj ˛
ac ˛
a piecze´n, postawił j ˛
a na
stole, skłonił si˛e z szacunkiem i wyszedł.
— Czy kto´s ju˙z wykrył, a jaki sposób Zedar zdołał wzi ˛
a´c Klejnot i unikn ˛
a´c
pora˙zenia?
— Wykorzystał dziecko — wyja´sniła ciocia Pol. — Niewinnego.
142
— Aha. . . — Gorim w zadumie pogładził dług ˛
a brod˛e. — Czy proroctwo nie
mówi: I dziecko przeka˙ze Wybranemu jego dziedzictwo?
— Tak — potwierdził Belgarath.
— Gdzie jest teraz dziecko?
— O ile wiemy, Ctuchik wi˛ezi je w Rak Cthol.
— B˛edziesz zatem szturmował Rak Cthol?
— Potrzebowałbym armii, a na zniszczenie tej fortecy straciłbym całe lata.
Wierz˛e, ˙ze jest inna droga. Pewien akapit w Kodeksie Dari´nskim wspomina o ja-
skiniach pod Rak Cthol.
— Znam ten fragment, Belgaracie. Jest bardzo niejasny. Mo˙ze to wła´snie
oznacza´c. . . Ale je´sli nie?
— Potwierdza to Kodeks Mri´nski — bronił si˛e Belgarath.
— Kodeks Mri´nski jest jeszcze gorszy, stary przyjacielu. Jest m˛etny do granicy
czystego bełkotu.
— Mam przeczucie, ˙ze kiedy zajrzymy do niego raz jeszcze. . . kiedy wszystko
dobiegnie ko´nca. . . przekonamy si˛e, ˙ze Kodeks Mri´nski przedstawia najbardziej
´scisł ˛
a wersj˛e. Znane s ˛
a jednak inne fakty. Jeszcze w czasach, kiedy wznosili Rak
Cthol, sendarski niewolnik uciekł i przedostał si˛e na Zachód. Majaczył, kiedy go
znaleziono, ale przed ´smierci ˛
a wci ˛
a˙z opowiadał o jaskiniach pod gór ˛
a. Nie tylko
to. Anheg z Chereku znalazł egzemplarz Ksi˛egi Toraka, która zawiera fragment
bardzo starego proroctwa Grolimów: „Strze˙z dobrze ´swi ˛
atyni, od dołu i z góry,
bowiem Cthrag Yaska przyzwie nieprzyjaciół na dół z powietrza albo do góry
spod ziemi, by raz jeszcze go unie´sli”.
— To jeszcze bardziej m˛etne — uznał Gorim.
— Jak zwykle przepowiednie Grolimów, ale tylko to mi pozostało. Je´sli
uznam, ˙ze pod Rak Cthol nie ma jaski´n, b˛ed˛e musiał oblega´c miasto. To wy-
magałoby wszystkich wojsk Zachodu, a wtedy Ctuchik wezwałby Angaraków do
obrony. Wszystko zmierza do ostatecznej bitwy, a wolałbym sam wybra´c czas
i miejsce. Pustkowia Murgos za´s nie wybrałbym z pewno´sci ˛
a.
— Chcesz czego´s, prawda?
Belgarath przytakn ˛
ał.
— Potrzebuj ˛
a wró˙zbity, który pomo˙ze mi odszuka´c jaskinie pod Rak Cthol
i przeprowadzi mnie tamt˛edy do miasta.
Gorim pokr˛ecił głow ˛
a.
— Prosisz o rzecz niemo˙zliw ˛
a. Wszyscy wró˙zbici s ˛
a fanatykami, mistykami.
˙
Zadnego nie zdołasz namówi´c, ˙zeby opu´scił jaskinie pod Prolgu. Zwłaszcza teraz.
Całe Ulgo oczekuje przyj´scia dziecka, a ka˙zdy fanatyk jest pewien, ˙ze on wła´snie
je rozpozna i uka˙ze plemionom. Nie mógłbym nawet ˙zadnemu nakazywa´c, by ci
towarzyszył. Wró˙zbitów uznaje si˛e za ludzi ´swi˛etych i nie podlegaj ˛
acych mojej
władzy.
143
— Mo˙ze nie b˛edzie to a˙z tak trudne, Gorimie. — Belgarath odsun ˛
ał talerz
i si˛egn ˛
ał po kubek. — Potrzebny mi wró˙zbita nosi imi˛e Relg.
— Relg? Jest najgorszy ze wszystkich. Zebrał swych wyznawców i całymi
godzinami wygłasza do nich kazania w której´s z dalszych galerii. Uwa˙za, ˙ze w tej
chwili jest najwa˙zniejszym człowiekiem w całym Ulgo. Nie przekonasz go do
opuszczenia tych jaski´n.
— Chyba nie b˛ed˛e musiał, Gorimie. To nie ja wybrałem Relga. Wyboru doko-
nano na długo przed moim urodzeniem. Zwyczajnie po´slij po niego.
— Po´sl˛e, je´sli tego chcesz — obiecał z pow ˛
atpiewaniem Gorim. — Ale nie
wierz˛e, ˙zeby przyszedł.
— Przyjdzie — orzekła spokojnie ciocia Pol. — Sam nie b˛edzie wiedział dla-
czego, ale przyjdzie. I wyruszy z nami, Gorimie. Ta sama moc, która zebrała nas
razem, zmusi tak˙ze jego. W tej sprawie nie ma wyboru, tak samo jak my.
Rozdział XVII
Wszystko wydawało si˛e takie nudne. Ce’Nedra przemarzła do ko´sci w ´snie-
gu i mrozie po drodze na Prolgu, a w ciepłych jaskiniach ogarn˛eła j ˛
a senno´s´c.
Nie ko´ncz ˛
aca si˛e, m˛etna dyskusja Belgaratha z tym dziwnym, kruchym starusz-
kiem Gorimem wci ˛
agn˛eła j ˛
a w otchła´n snu. Znowu zabrzmiał gdzie´s ten niezwy-
kły ´spiew i w niesko´nczono´s´c odbijał si˛e echem w podziemnych komnatach. To
równie˙z usypiało. Jedynie zdobywane przez całe ˙zycie przyzwyczajenie do skom-
plikowanych zasad dworskiej etykiety pozwoliło jej zachowa´c przytomno´s´c.
Dla Ce’Nedry cała ta wyprawa była koszmarem. W Tol Honeth panował ciepły
klimat, który nie przygotował jej do chłodów. Miała uczucie, ˙ze stopy ju˙z nigdy
si˛e jej nie rozgrzej ˛
a. Ponadto odkryła ´swiat pełen strachów, potworów i przykrych
niespodzianek. W imperialnym pałacu w Tol Honeth władza jej ojca, imperatora,
osłaniała ksi˛e˙zniczk˛e przed wszelkimi zagro˙zeniami. Teraz jednak była nara˙zo-
na na wszelkie niebezpiecze´nstwa. W rzadkich chwilach szczero´sci wobec siebie
przyznawała, ˙ze spora cz˛e´s´c jej zło´sliwo´sci wobec Gariona brała si˛e z tego strasz-
nego, nieznanego poczucia zagro˙zenia. Bezpieczny, wygodny mały ´swiat został
jej odebrany, i teraz była podatna na ciosy, pozbawiona ochrony i przestraszona.
Biedny Garion, my´slała. Przecie˙z to taki miły chłopak. Wstyd jej było, ˙ze wła-
´snie on musi cierpie´c z powodu jej nastrojów. Obiecała sobie, ˙ze wkrótce — jak
najszybciej — porozmawia z nim spokojnie i wszystko wytłumaczy. To wra˙zliwy
chłopiec i na pewno zrozumie. A to, oczywi´scie, natychmiast zburzy mur, jaki
wyrasta mi˛edzy nimi.
Czuj ˛
ac na sobie jej wzrok, Garion obejrzał si˛e i zaraz odwrócił głow˛e z wy-
ra´zn ˛
a oboj˛etno´sci ˛
a. Oczy Ce’Nedry stały si˛e zimne niczym agaty. Jak on ´smiał?
Zapami˛etała to sobie i dopisała do długiej listy jego wad.
Drobny, stary Gorim wysłał jednego z dziwnych, milkliwych Ulgosów po
człowieka, o którym mówił Belgarath i lady Polgara. Potem przeszedł do ogól-
niejszych tematów.
— Udało wam si˛e nie napastowanym przej´s´c przez góry? — zapytał.
— Zdarzyło si˛e kilka spotka´n — odpowiedział Barak, ten rudowłosy jarl Trel-
lheim. Ce’Nedra uznała, ˙ze to o wiele za delikatne okre´slenie.
145
— Lecz dzi˛eki ULowi jeste´scie teraz bezpieczni — oznajmił nabo˙znie Go-
rim. — Który z potworów nadal poluje, mimo pó´znej pory roku? Dawno nie
opuszczałem jaski´n, ale pami˛etam, ˙ze z nadej´sciem zimy wi˛ekszo´s´c z nich szuka
sobie jakiego´s legowiska.
— Spotkali´smy grulgin, ´Swi ˛
atobliwy — poinformował baron Mandorallen. —
I kilka algrothów. Był te˙z eldrak.
— Eldrak był nieprzyjemny — wtr ˛
acił oschle Silk.
— To zrozumiałe. Na szcz˛e´scie nie pozostało ju˙z wielu eldrakyn. Straszliwe
potwory.
— Zauwa˙zyli´smy — mrukn ˛
ał Silk.
— Który to był?
— Grul — odparł Belgarath. — On i ja spotkali´smy si˛e kiedy´s i chyba za-
chował do mnie uraz˛e. Przykro mi, Gorimie, ale musieli´smy go zabi´c. Nie było
innego wyj´scia.
— No tak. . . — westchn ˛
ał Gorim, a w jego głosie zabrzmiała nuta bólu. —
Biedny Grul.
— Osobi´scie nie t˛eskni˛e za nim specjalnie — o´swiadczył Barak. — Nie pró-
buj˛e niczego sugerowa´c, ´Swi ˛
atobliwy, ale czy nie s ˛
adzisz, ˙ze warto by pozabija´c
te bestie, które sprawiaj ˛
a najwi˛ecej kłopotów?
— S ˛
a dzie´cmi ULa, jak i my.
— Ale gdyby nie one, mogliby´scie wróci´c na powierzchni˛e.
Gorim u´smiechn ˛
ał si˛e.
— Nie — odparł łagodnie. — Ulgosi ju˙z nigdy nie opuszcz ˛
a jaski´n. ˙
Zyjemy
tu od pi˛eciu tysi ˛
acleci i zmienili´smy si˛e przez te lata. Nasze oczy nie zniosłyby
ju˙z blasku sło´nca. Potwory z powierzchni nie mog ˛
a nas tutaj n˛eka´c, za to broni ˛
a
obcym dost˛epu. Przy obcych nie czujemy si˛e dobrze, wi˛ec chyba tak jest lepiej.
Gorim siedział przy kamiennym stole dokładnie naprzeciw Ce’Nedry. Rozmo-
wa o potworach wyra´znie sprawiła mu ból. Przez moment przygl ˛
adał si˛e dziew-
czynie, potem wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e, uj ˛
ał j ˛
a pod brod˛e i uniósł jej twarz do słabego
´swiatła kuli zawieszonej nad blatem.
— Nie wszystkie obce stworzenia s ˛
a potworami — o´swiadczył. Jego fiołkowe
oczy były pełne spokoju i m ˛
adro´sci. — Spójrzcie na urod˛e tej Driady.
Ce’Nedra była z lekka zaskoczona. . . nie dotykiem, gdy˙z starsi ludzie cz˛esto
takim wła´snie gestem reagowali na pi˛ekno jej twarzy. Raczej faktem, ˙ze starzec
natychmiast poznał, i˙z nie jest istot ˛
a wył ˛
acznie ludzk ˛
a.
— Powiedz mi, dziecko — zwrócił si˛e do niej Gorim. — Czy Driady wci ˛
a˙z
oddaj ˛
a cze´s´c ULowi?
Na takie pytanie zupełnie nie była przygotowana.
— Ja. . . mnie jest bardzo przykro, ´Swi ˛
atobliwy — zaj ˛
akn˛eła si˛e. — Do nie-
dawna nie słyszałam nawet o Bogu ULu. Z nie znanych mi powodów moi nauczy-
ciele niczego prawie nie wiedzieli o waszym ludzie i waszym Bogu.
146
— Ksi˛e˙zniczka odebrała tolnedra´nskie wychowanie — wyja´sniła lady Polga-
ra. — Pochodzi z Borunów. Jestem pewna, ˙ze słyszałe´s o zwi ˛
azkach mi˛edzy tym
rodem a Driadami. Jako Tolendranka, wyznaje religi˛e Nedry.
— Całkiem dobry Bóg — uznał Gorim. — Troch˛e napuszony, jak na mój gust,
ale odpowiedni. Natomiast same Driady. . . czy znaj ˛
a jeszcze swego Boga?
Belgarath chrz ˛
akn ˛
ał przepraszaj ˛
aco.
— Obawiam si˛e, ˙ze nie, Gorimie. Oddaliły si˛e, a mijaj ˛
ace eony wymazały
z ich pami˛eci wiedz˛e o ULu. Zreszt ˛
a to płoche istoty, nie dbaj ˛
ace o obowi ˛
azki
religijne.
Gorim posmutniał.
— Jakiemu Bogu oddaj ˛
a teraz cze´s´c?
— Wła´sciwie ˙zadnemu — przyznał Belgarath. — Maj ˛
a par˛e ´swi˛etych gajów,
jednego czy drugiego bo˙zka wyrze´zbionego z korzeni szczególnie szanowanego
drzewa. I to wszystko. Nie wyznaj ˛
a ˙zadnej konkretnej religii.
Cał ˛
a t˛e dyskusj˛e Ce’Nedra uznała za nieco obra´zliw ˛
a. By sprosta´c sytuacji,
wyprostowała si˛e lekko i obdarzyła Gorima słodkim u´smiechem.
— Mocno bolej˛e nad brakami w moim wykształceniu, ´Swi ˛
atobliwy — skła-
mała. — Tajemniczy UL jest dziedzicznym Bogiem Driad, powinnam wi˛ec go
pozna´c. Mam nadziej˛e, ˙ze pewnego dnia odbior˛e wła´sciwe nauki. Mo˙ze nawet
b˛ed˛e narz˛edziem, cho´c niegodnym, które doprowadzi do odrodzenia wierno´sci
mych sióstr dla ich prawowitego Boga.
Była to pi˛ekna przemowa i ksi˛e˙zniczka była z niej dumna. Ku jej zdziwieniu,
Gorimowi nie wystarczało wyra˙zenie ogólnego zainteresowania.
— Powiedz swym siostrom, ˙ze zasady naszej wiary zawarte s ˛
a w Ksi˛edze
Ulgo
— oznajmił z powag ˛
a.
— Ksi˛ega Ulgo — powtórzyła. — Zapami˛etam. Gdy tylko wróc˛e do Tol Ho-
neth, zdob˛ed˛e egzemplarz i osobi´scie dostarcz˛e go do Lasu Driad.
To, uznała, powinno go zadowoli´c.
— Obawiam si˛e, ˙ze kopie, jakie zdołasz odnale´z´c w Tol Honeth, nie b˛ed˛e
wierne — o´swiadczył Gorim. — J˛ezyk mego ludu trudny jest do zrozumienia dla
obcych i niełatwo dokona´c tłumaczenia. — Ce’Nedra stwierdziła, ˙ze staruszek
troch˛e przesadza w tej sprawie. — Jak cz˛esto zdarza si˛e ze ´swi˛etymi pismami —
mówił dalej — nasza Ksi˛ega jest gł˛eboko zwi ˛
azana z histori ˛
a. Taka jest m ˛
adro´s´c
Bogów, ˙ze ich zalecenia ukrywaj ˛
a si˛e pod postaci ˛
a opowie´sci. Nasze umysły roz-
koszuj ˛
a si˛e nimi i w taki sposób wchłaniaj ˛
a boskie przesłania. Nie´swiadomie po-
bieramy nauki, oddaj ˛
ac si˛e rozrywce.
Ce’Nedra znała t˛e teori˛e. Mistrz Jeebers, jej nauczyciel, wielokrotnie wykła-
dał jej zało˙zenia. My´slała rozpaczliwie, szukaj ˛
ac sposobu, by mo˙zliwie uprzejmie
zmieni´c temat.
— Nasza historia jest niezwykle stara — kontynuował niepowstrzymanie Go-
rim. — Czy zechcesz jej wysłucha´c?
147
Schwytana w pułapk˛e własnej chytro´sci, ksi˛e˙zniczka mogła tylko przytakn ˛
a´c.
I tak Gorim rozpocz ˛
ał.
— Na Pocz ˛
atku Dni, gdy ´swiat został utkany z ciemno´sci przez kapry´snych
Bogów, ˙zył w ciszy niebios duch znany jedynie jako UL.
Skonsternowana Ce’Nedra poj˛eła, ˙ze staruszek zamierza wyrecytowa´c jej ca-
ł ˛
a ksi˛eg˛e. Po chwili przestrachu jednak zacz˛eła wyczuwa´c niezwykł ˛
a, wci ˛
agaj ˛
ac
moc opowie´sci. Bardziej, ni˙z chciałaby si˛e do tego przyzna´c, wzruszyły j ˛
a pro´sby
pierwszego Gorima wznoszone do oboj˛etnego ducha, który pojawił si˛e przed nim
na Prolgu. Có˙z to za człowiek, który ´smiał w taki sposób oskar˙za´c Boga?
Kiedy słuchała opowie´sci, jaki´s blask zamigotał na granicy pola widzenia. Od-
wróciła głow˛e i gł˛eboko we wn˛etrzu masywnej skały, tworz ˛
acej ´scian˛e komnaty,
dostrzegła delikatne l´snienie. Ró˙zniło si˛e wyra´znie od słabego blasku kryształo-
wych kul.
— Uradowało si˛e serce Gorima — recytował dalej starzec. — A szczyt ów,
na którym wszystko si˛e stało, nazwał Prolgu, co znaczy ´Swi˛ete Miejsce. I opu´scił
Prolgu, by powróci´c do. . .
— Ya! Garach tek, Gorim! — Słowa te padły w szorstkiej mowie Ulgosów,
a chrapliwy głos, który je wymówił, pełen był furii.
Ce’Nedra odwróciła si˛e gwałtownie, by spojrze´c na przybysza. Był niski jak
wszyscy Ulgosi, r˛ece za´s i ramiona miał tak umi˛e´snione, ˙ze sprawiały wra˙zenie
zdeformowanych. Bezbarwne włosy miał spl ˛
atane, a na sobie skórzany chałat,
brudny i poplamiony jakim´s błotem. W ciemnych oczach gorzał płomie´n fana-
tyzmu. Za nim tłoczyło si˛e kilkunastu Ulgosów o twarzach wyra˙zaj ˛
acych gniew
i słuszn ˛
a obraz˛e. Fanatyk w skórzanym chałacie nie przerywał złorzeczenia.
Twarz Gorima zesztywniała, ale cierpliwie wysłuchiwał obelg przybysza.
Wreszcie, kiedy ten przerwał dla nabrania tchu, starzec zwrócił si˛e do Belgara-
tha.
— Oto jest Relg — wyznał przepraszaj ˛
aco. — Rozumiesz teraz, o co mi cho-
dziło? Przekonywanie go do czegokolwiek jest tylko strat ˛
a czasu.
— Na co nam si˛e przyda? — zapytał Barak, wyra´znie zirytowany zachowa-
niem przybysza. — Nie potrafi nawet mówi´c cywilizowanym j˛ezykiem.
Relg zmierzył go wzrokiem.
— Znam twoj ˛
a mow˛e, cudzoziemcze — o´swiadczył z niebotyczn ˛
a pogard ˛
a. —
Wol˛e jednak nie bruka´c ´swi˛etych jaski´n jej bezbo˙znym bełkotem. — Zwrócił si˛e
do Gorima. — Kto dał ci prawo wypowiadania słów ´Swi˛etej Ksi˛egi w obecno´sci
niewiernych? — zapytał.
Łagodne oczy starego Gorima spojrzały twardo.
— My´sl˛e, ˙ze ju˙z wystarczy, Relgu — o´swiadczył stanowczo. — Te idiotyzmy,
które paplesz w bocznych galeriach do wystarczaj ˛
aco naiwnych, by ci˛e słucha´c, to
twoja sprawa. Ale to, co mówisz w moim domu, to moja. Nadal jestem Gorimem
Ulgosów, cokolwiek o tym my´slisz. Nie mam obowi ˛
azku tłumaczy´c si˛e przed
148
tob ˛
a. — Spojrzał na towarzyszy fanatyka. — To nie jest publiczna audiencja —
oznajmił Relgowi. — Ciebie tu wezwałem, ich nie. Ode´slij ich.
— Przybyli, by mie´c pewno´s´c, ˙ze nie zamierzasz mnie skrzywdzi´c — odparł
sztywno Relg. — Głosiłem prawd˛e o tobie, a ludzie władzy boj ˛
a si˛e prawdy.
— Relgu — odparł lodowatym tonem Gorim. — Nie wierz˛e, by´s w ogóle był
w stanie zrozumie´c, jak oboj˛etne jest mi to, co mo˙zesz powiedzie´c. A teraz ode´slij
ich. . . czy wolisz, ˙zebym ja to zrobił?
— Nie posłuchaj ˛
a ci˛e. — Relg u´smiechn ˛
ał si˛e drwi ˛
aco. — To ja jestem ich
przywódc ˛
a.
Gorim zmru˙zył gro´znie oczy i wstał. Przemówił w j˛ezyku Ulgosów, zwracaj ˛
ac
si˛e bezpo´srednio do ´swity Relga. Ce’Nedra nie rozumiała słów, ale nie było to ko-
nieczne. Natychmiast rozpoznała władczy ton i troch˛e si˛e zdziwiła, jak stanowczo
´swi ˛
atobliwy stary Gorim go wykorzystywał. Nawet jej ojciec nie odwa˙zyłby si˛e
tak przemawia´c.
Ludzie stoj ˛
acy za Relgiem spogl ˛
adali na siebie l˛ekliwie. Przestraszeni, zacz˛e-
li si˛e wycofywa´c. Kiedy Gorim wydał ostatni rozkaz, odwrócili si˛e i rzucili do
ucieczki.
Relg patrzył na nich ze zmarszczonymi brwiami. Zdawało si˛e, ˙ze zaraz pod-
niesie głos, by przywoła´c ich z powrotem. Zrezygnował jednak.
— Posuwasz si˛e za daleko — oskar˙zył Gorima. — Twa władza nie jest prze-
znaczona do przyziemnych kwestii.
— Ta władza nale˙zy do mnie, Relgu, i ja decyduj˛e, kiedy jej u˙zy´c. Rzuciłe´s mi
wyzwanie na gruncie religii, musiałem wi˛ec przypomnie´c twoim poplecznikom,
i tobie równie˙z, kim naprawd˛e jestem.
— Po co mnie wezwałe´s? — zapytał Relg. — Obecno´s´c bezbo˙znych kala moj ˛
a
czysto´s´c.
— Potrzebuj˛e twych usług, Relgu — wyja´snił Gorim. — Ci przybysze wyru-
szaj ˛
a do bitwy z naszym Odwiecznym Nieprzyjacielem, co przekl˛ety jest ponad
wszystko. Losy ´swiata zale˙z ˛
a od ich wyprawy i niezb˛edna jest twoja pomoc.
— Có˙z mnie obchodzi ´swiat? — Głos Relga wr˛ecz ociekał pogard ˛
a. — Có˙z
mnie obchodzi okaleczony Torak? Jestem bezpieczny w dłoni ULa. On potrzebuje
mnie tutaj. Nie odejd˛e ze ´swi˛etych jaski´n, by nara˙za´c si˛e na zbrukanie w grzesznej
kompanii niewiernych i potworów.
— Cały ´swiat zostanie zbrukany, je´sli Torak zdob˛edzie nad nim władz˛e —
wtr ˛
acił Belgarath. — A je´sli przegramy, Torak zostanie królem ´swiata.
— Nie b˛edzie władał w Ulgo — odparował Relg.
— Mało go znasz — szepn˛eła Polgara.
— Nie opuszcz˛e jaski´n — upierał si˛e Relg. — Zbli˙za si˛e dzie´n przyj´scia dziec-
ka i ja zostałem wybrany, by ukaza´c go Ulgosom, kierowa´c nim i naucza´c, a˙z
b˛edzie gotowy, by sta´c si˛e Gorimem.
149
— To ciekawe — zauwa˙zył sucho Gorim. — A kto taki powiadomił ci˛e, ˙ze
zostałe´s wybrany?
— UL do mnie przemówił — obwie´scił Relg.
— Dziwne. Jaskinie zawsze odpowiadaj ˛
a na głos ULa. Całe Ulgo słyszałoby
ten głos.
— Przemówił do mnie w moim sercu — odparł pospiesznie Relg.
— To doprawdy niezwykłe posuni˛ecie z jego strony — stwierdził łagodnie
Gorim.
— To wszystko nie ma znaczenia — wtr ˛
acił szorstko Belgarath. — Wolałbym,
˙zeby´s przył ˛
aczył si˛e do nas z własnej woli. . . ale ch˛etnie czy nie, pójdziesz z nami.
Moc wi˛eksza od naszej to sprawi. Mo˙zesz kłóci´c si˛e i opiera´c ile zechcesz, ale
kiedy st ˛
ad odjedziemy, ty wyruszysz tak˙ze.
Relg splun ˛
ał.
— Nigdy! Pozostan˛e tutaj w słu˙zbie ULa i dziecka, które ma zosta´c Gorimem
Ulgosów. Je´sli spróbujecie mnie zmusi´c, moi wyznawcy nie dopuszcz ˛
a do tego.
— Po co nam ten ´slepy kret, Belgaracie? — zapytał Barak. — B˛edzie nas tylko
denerwował. Zauwa˙zyłem, ˙ze ludzie, którzy całe ˙zycie sp˛edzaj ˛
a na podziwianiu
własnej pobo˙zno´sci, s ˛
a zwykle marnymi kompanami. A co ten tutaj potrafi zrobi´c,
czego ja bym nie potrafił?
Relg z wy˙zszo´sci ˛
a spojrzał na rudobrodego olbrzyma.
— Duzi ludzie z du˙zymi g˛ebami rzadko miewaj ˛
a du˙ze mózgi — o´swiad-
czył. — Patrz uwa˙znie, owłosiony. — Stan ˛
ał obok pochyłej ´sciany. — Potrafisz
to? — Wolno wcisn ˛
ał r˛ek˛e prosto w kamie´n, jakby zanurzał j ˛
a w wodzie.
Silk gwizdn ˛
ał z podziwem i podbiegł do fanatyka. Kiedy Relg wyj ˛
ał r˛ek˛e, Silk
przyło˙zył dło´n do tego samego miejsca na ´scianie.
— Jak to zrobiłe´s? — zapytał, przyciskaj ˛
ac kamienie. Relg za´smiał si˛e drwi ˛
a-
co i odwrócił do niego plecami.
— Ta wła´snie umiej˛etno´s´c czyni go u˙zytecznym dla naszych celów, Silku —
wyja´snił Belgarath. — Relg jest wró˙zbit ˛
a. Znajduje jaskinie, a my b˛edziemy szu-
ka´c jaski´n pod Rak Cthol. Je´sli to konieczne, Relg mo˙ze przej´s´c przez lit ˛
a skał˛e,
by do nich dotrze´c.
— Jak to mo˙zliwe? — zdziwił si˛e Silk. Wci ˛
a˙z badał miejsce, gdzie Relg za-
nurzył r˛ek˛e w ´scianie.
— Ma to zwi ˛
azek z natur ˛
a materii — odparł czarodziej. — To, co widzimy
jako stałe, nie jest a˙z tak nieprzeniknione.
— Albo co´s jest stale, albo nie — upierał si˛e Silk.
— Stało´s´c to iluzja. Relg potrafi przemie´sci´c cz ˛
astki i elementy, które tworz ˛
a
jego ciało, przez odst˛epy mi˛edzy cz ˛
astkami i elementami, które tworz ˛
a substancj˛e
skały.
— A ty by´s tak potrafił? — zapytał sceptycznie Silk.
Belgarath wzruszył ramionami.
150
— Nie wiem. Nie miałem okazji spróbowa´c. W ka˙zdym razie Relg wyczuwa
jaskinie i pod ˛
a˙za wprost do nich. Pewnie sam nie wie, jak to robi.
— Pobo˙zno´s´c jest moim przewodnikiem — oznajmił aroganckim tonem Relg.
— Mo˙ze wła´snie ona. — Belgarath u´smiechn ˛
ał si˛e pobła˙zliwie.
— ´Swi˛eto´s´c jaski´n przyzywa mnie, poniewa˙z woła do mnie wszystko co ´swi˛e-
te. Opuszczenie ´swi˛etych grot Ulgo byłoby dla mnie odwróceniem si˛e plecami do
´swi˛eto´sci i wybraniem grzechu.
— Zobaczymy — odpowiedział Belgarath.
L´snienie w kamiennej ´scianie, które zauwa˙zyła wcze´sniej Ce’Nedra, zacz˛eło
nabiera´c mocy i pulsowa´c. Ksi˛e˙zniczce wydało si˛e, ˙ze dostrzega w gł˛ebi muru
niewyra´zn ˛
a sylwetk˛e. Potem, jakby kamienie były tylko powietrzem, sylwetka
zbli˙zyła si˛e, nabrała wyrazisto´sci i wyszła ze skały. Przez chwil˛e ksi˛e˙zniczce zda-
wało si˛e, ˙ze to starzec, brodaty jak Gorim i w podobnej szacie. Lecz natychmiast
dotkn˛eło j ˛
a przytłaczaj ˛
ace uczucie obecno´sci kogo´s wi˛ecej ni˙z tylko człowieka.
Zadr˙zała zal˛ekniona, u´swiadamiaj ˛
ac sobie, ˙ze oto stan˛eła w obliczu bosko´sci.
Relg szeroko otwartymi oczami spogl ˛
adał na brodat ˛
a posta´c. Zacz ˛
ał dygota´c
gwałtownie i ze zduszonym krzykiem padł na ziemi˛e.
Posta´c spojrzała chłodno na rozci ˛
agni˛etego u jej stóp fanatyka.
— Powsta´n, Relgu — powiedziała cichym głosem, który zdawał si˛e nie´s´c
wszystkie echa wieczno´sci. Jaskinie zadzwoniły odbiciami tego głosu. — Po-
wsta´n, Relgu, by słu˙zy´c swemu Bogu.
Rozdział XVIII
Ce’Nedra otrzymała rozległe wykształcenie. Została wyedukowana tak do-
kładnie, ˙ze instynktownie wyczuwała wszelkie niuanse etykiety i odpowiednie
formy, jakich nale˙zało przestrzega´c w obecno´sci imperatora czy króla. Jednak
fizyczna obecno´s´c Boga wci ˛
a˙z j ˛
a niepokoiła, a nawet przera˙zała. Czuła si˛e nie-
zr˛ecznie, zupełnie bez ogłady, niczym prosta dziewczyna z farmy. Dr˙zała i — co
zdarzyło si˛e jej zaledwie kilka razy w ˙zyciu — zupełnie nie miała poj˛ecia, co
robi´c.
UL nadal patrzył wprost w zal˛eknion ˛
a twarz Relga.
— Umysł twój przekr˛ecił to, co ci powiedziałem, mój synu — rzekł z powa-
g ˛
a. — Odmieniłe´s znaczenie mych słów tak, by dopasowa´c je do swych pragnie´n
raczej, ni˙z mojej woli.
Relg zadygotał. Patrzył z przera˙zeniem.
— Powiedziałem ci, ˙ze dziecko, które b˛edzie Gorimem, przyb˛edzie do Ulgo
poprzez ciebie — kontynuował UL. — ˙
Ze musisz si˛e przygotowa´c, by wykarmi´c
go i dopilnowa´c jego wychowania. Czy powiedziałem, by´s wywy˙zszał si˛e z tej
przyczyny?
Relg zacz ˛
ał trz ˛
a´s´c si˛e gwałtownie.
— Czy rozkazałem ci głosi´c bunt? Albo burzy´c Ulgosów przeciwko Gorimo-
wi, którego wybrałem, by ich prowadził?
Relg załamał si˛e.
— Wybacz mi, Bo˙ze — błagał, czołgaj ˛
ac si˛e po ziemi.
— Powsta´n, Relgu — nakazał surowo UL. — Nie jestem z ciebie zadowolony,
a twoje kłopoty ra˙z ˛
a mnie, gdy˙z serce twoje pełne jest pychy. Nagn˛e ci˛e do mej
woli, Relgu, albo ci˛e złami˛e. Oczyszcz˛e z tej zarozumiało´sci i podziwu dla siebie
samego. Dopiero wtedy godny b˛edziesz zadania, jakie ci powierzyłem.
Relg powstał chwiejnie, pełen poczucia winy.
— O Bo˙ze mój. . .
— Zwa˙z na moje słowa, Relgu, i b ˛
ad´z im całkowicie posłuszny. Jest moj ˛
a
wol ˛
a, by´s towarzyszył Belgarathowi, Uczniowi Aldura, i wszelkiej udzielił mu
pomocy, jakiej tylko zdołasz. Słuchał go b˛edziesz, jakbym to ja sam przemawiał
przez niego. Czy zrozumiałe´s?
152
— Tak, Bo˙ze mój — odparł z pokor ˛
a Relg.
— I b˛edziesz posłuszny?
— Uczyni˛e, co mi rozkazałe´s, Bo˙ze mój. . . cho´cby miało mnie to kosztowa´c
˙zycie.
— Nie b˛edzie ci˛e to kosztowa´c ˙zycia, Relgu, gdy˙z jeste´s mi potrzebny. Nagro-
da za to czeka ci˛e ponad twoje wyobra˙zenia.
Relg pokłonił si˛e bez słowa. Bóg zwrócił si˛e do Gorima.
— Odczekaj jeszcze chwil˛e, mój synu — powiedział. — Cho´c lata ci ˛
a˙z ˛
a ci
ju˙z bardzo. Wkrótce unios˛e ci z barków to brzemi˛e. Wiedz, ˙ze jestem z ciebie
zadowolony.
Gorim zło˙zył gł˛eboki pokłon.
— Belgaracie. — UL powitał czarodzieja. — Spogl ˛
adałem na ciebie w twym
zadaniu i jak twój Mistrz dumny jestem z ciebie. Dzi˛eki tobie i córce twojej,
Polgarze, proroctwo zmierza ku owej chwili, której wszyscy oczekujemy.
Belgarath skłonił si˛e tak˙ze.
— To ju˙z bardzo długo, Przenaj´swi˛etszy — odparł. — Były te˙z zakr˛ety i zwro-
ty, jakich nikt z nas nie przewidywał na pocz ˛
atku.
— To prawda — zgodził si˛e UL. — Zaskoczyło nas to po wielokro´c. Czy dar
Aldura dla ´swiata obj ˛
ał ju˙z swe dziedzictwo?
— Nie do ko´nca, Przenaj´swi˛etszy — odrzekła z powag ˛
a Polgara. — Dotkn ˛
ał
wszak˙ze jego granic i to, co nam dotychczas pokazał, daje nadziej˛e na sukces.
— B ˛
ad´z wi˛ec pozdrowiony, Belgarionie. — UL zwrócił si˛e do zdumionego
młodego człowieka. — We´z ze sob ˛
a me błogosławie´nstwo i wiedz, ˙ze stan˛e przy
Aldurze, by by´c z tob ˛
a, kiedy rozpoczniesz swe wielkie dzieło.
Garion skłonił si˛e — do´s´c niezgrabnie, jak zauwa˙zyła Ce’Nedra. Uznała, ˙ze
wkrótce — jak najszybciej — musi udzieli´c mu kilku lekcji. Naturalnie, b˛edzie
si˛e opierał. Był niemo˙zliwie uparty. Wiedziała jednak, ˙ze je´sli b˛edzie namawia´c
go i przekonywa´c dostatecznie długo, w ko´ncu ust ˛
api. To przecie˙z dla jego dobra.
UL wci ˛
a˙z patrzył na Gariona, lecz wyst ˛
apiła pewna subtelna zmiana jego po-
stawy. Ce’Nedra miała wra˙zenie, ˙ze Bóg porozumiewa si˛e bezgło´snie z t ˛
a drug ˛
a
ja´zni ˛
a, która była cz˛e´sci ˛
a ´swiadomo´sci chłopca, a jednak istniała niezale˙znie. Po
chwili UL skin ˛
ał głow ˛
a i skierował swe spojrzenie na sam ˛
a ksi˛e˙zniczk˛e.
— Wydaje si˛e ledwie dzieckiem — stwierdził, zwracaj ˛
ac si˛e do Polgary.
— Jest w odpowiednim wieku, Przenaj´swi˛etszy — odpowiedziała. — Jest
Driad ˛
a, a one s ˛
a zwykle niedu˙ze.
UL u´smiechn ˛
ał si˛e dobrotliwie i Ce’Nedra poczuła, ˙ze ona sama jarzy si˛e
w cieple tego u´smiechu.
— Jest niby kwiat, prawda? — powiedział.
— Ma jeszcze par˛e kolców, Przenaj´swi˛etszy — o´swiadczył Belgarath kwa-
´snym tonem. — I nieco cierni w swej naturze.
153
— Tym bardziej j ˛
a cenimy, Belgaracie. Przyjdzie bowiem czas, gdy jej ogie´n
i jej ciernie posłu˙z ˛
a naszej sprawie daleko lepiej ni˙z jej uroda.
UL zerkn ˛
ał na Gariona i dziwny, m ˛
adry u´smiech przemkn ˛
ał mu po twarzy.
Z jakiej´s przyczyny Ce’Nedra poczuła, ˙ze si˛e czerwieni. Uniosła głow˛e, jakby
wyzywała rumieniec, by spróbował posun ˛
a´c si˛e dalej.
— Po to, by mówi´c z tob ˛
a, córko moja, przybyłem — rzekł UL wprost do niej,
a jego głos i twarz spowa˙zniały. — Musisz oczekiwa´c tutaj, gdy twoi towarzysze
odjad ˛
a. Nie zbli˙zaj si˛e do królestwa Murgów, bowiem gdyby tak si˛e stało, zgi-
niesz pewnie, a bez ciebie musimy ponie´s´c kl˛esk˛e w walce z ciemno´sci ˛
a. Czekaj
bezpiecznie w Ulgo, a˙z powróc ˛
a twoi przyjaciele.
Co´s takiego Ce’Nedra rozumiała doskonale. Jako ksi˛e˙zniczka wiedziała, kiedy
nale˙zy bez oporu podda´c si˛e władzy. Przez całe ˙zycie przypochlebiała si˛e ojcu,
czarowała go i prosiła, by postawi´c na swoim, jednak nigdy nie buntowała si˛e
otwarcie.
— Uczyni˛e, co mi nakazujesz, Przenaj´swi˛etszy — odpowiedziała, nie my´sl ˛
ac
nawet o znaczeniu słów Boga.
UL z satysfakcj ˛
a kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— Tak oto chronione jest proroctwo — oznajmił. — Ka˙zde z was ma swe
zadanie do spełnienia w naszym dziele. . . i ja równie˙z mam swoje. Nie zatrzymam
was dłu˙zej, dzieci moje. Oby wam szcz˛e´scie sprzyjało. Spotkamy si˛e znowu.
I znikn ˛
ał.
Echa jego ostatnich słów odbijały si˛e w´sród jaski´n Ulgo. Po chwili zadziwio-
nego milczenia hymn adoracji wybuchn ˛
ał znowu pot˛e˙znym chórem, gdy ka˙zdy
z Ulgosów podniósł głos w ekstazie po boskim objawieniu.
— Na Belara! — odetchn ˛
ał gło´sno Barak. — Czuli´scie to?
— UL ma niezwykle wyrazist ˛
a osobowo´s´c — zgodził si˛e Belgarath. Spojrzał
na Relga, unosz ˛
ac brew. — Zmieniłe´s zdanie, jak rozumiem — zauwa˙zył.
Twarz Relga miała kolor popiołu. Wci ˛
a˙z dygotał gwałtownie.
— B˛ed˛e posłuszny memu Bogu — obiecał. — Gdzie mi nakazał, tam pod ˛
a˙z˛e.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze mamy t˛e spraw˛e za sob ˛
a. W tej chwili on chce, ˙zeby´s pod ˛
a˙zył
do Rak Cthol. Pó´zniej mo˙ze mie´c dla ciebie inne zadania, ale na razie Rak Cthol
to wystarczaj ˛
acy powód do zmartwienia.
— Bez wahania wykonam twoje rozkazy — oznajmił fanatyk. — Tak jak po-
lecił mój Bóg.
— To dobrze. — Belgarath od razu wyja´snił, o co chodzi: — Czy jest jaki´s
sposób, by w drodze unikn ˛
a´c złej pogody i innych trudno´sci?
— Znam drog˛e — stwierdził Relg. — Jest ci˛e˙zka i długa, ale doprowadzi nas
pod wzgórza ponad krain ˛
a ludu koni.
— Widzisz — mrukn ˛
ał Silk do Baraka. — Ju˙z si˛e nam przydaje.
Cherek burkn ˛
ał co´s niewyra´znie, ci ˛
agle nie do ko´nca przekonany.
154
— Czy mog˛e wiedzie´c, dlaczego musimy dosta´c si˛e do Rak Cthol? — zapytał
Relg. Spotkanie z Bogiem odmieniło jego postaw˛e.
— Musimy odzyska´c Klejnot Aldura — wyja´snił Belgarath.
— Słyszałem o nim — przyznał Relg.
Silk zmarszczył brwi.
— Jeste´s pewien, ˙ze zdołasz odnale´z´c jaskinie pod Rak Cthol? — spytał Rel-
ga. — To nie to samo, co groty ULa. W Cthol Murgos raczej nie b˛ed ˛
a ´swi˛ete.
Wr˛ecz przeciwnie.
— Potrafi˛e znale´z´c ka˙zd ˛
a jaskini˛e. Wsz˛edzie — zapewnił Relg.
— Dobrze wi˛ec — podj ˛
ał Belgarath. — Przyjmuj ˛
ac, ˙ze wszystko pójdzie do-
brze, przejdziemy przez jaskinie i wkroczymy do miasta nie zauwa˙zeni. Odszu-
kamy Ctuchika i odbierzemy mu Klejnot.
— Nie b˛edzie stawiał oporu? — zdziwił si˛e Durnik.
— Mam nadzieje, ˙ze b˛edzie — odparł z zapałem Belgarath.
Barak parskn ˛
ał ´smiechem.
— Zaczynasz mówi´c jak Alorn, Belgaracie.
— Co niekoniecznie jest cnot ˛
a — zauwa˙zyła Polgara.
— Kiedy nadejdzie czas, zajm˛e si˛e tym magikiem z Rak Cthol — stwierdził
ponuro czarodziej. — W ka˙zdym razie, gdy tylko odzyskamy Klejnot, wracamy
do jaski´n i uciekamy.
— Z całym Cthol Murgos nast˛epuj ˛
acym nam na pi˛ety — dodał Silk. — Mie-
wałem ju˙z kontakty z Murgami. S ˛
a wyj ˛
atkowo natr˛etni.
— To mo˙ze stanowi´c problem — przyznał Belgarath. — Ich po´scig nie po-
winien si˛e posun ˛
a´c za daleko. Gdyby armia Murgów przez nieuwag˛e pogoniła
za nami na Zachód, tam uznaj ˛
a to za inwazj˛e. Wybuchnie wojna, do której nie
jeste´smy jeszcze gotowi. Macie jakie´s pomysły?
Rozejrzał si˛e.
Barak wzruszył ramionami.
— Pozamieniaj ich w ˙zaby.
Belgarath obrzucił go mia˙zd˙z ˛
acym wzrokiem.
— Tak tylko pomy´slałem — wyja´snił niewinnie Barak.
— Mo˙ze zostaniemy w jaskiniach pod miastem, dopóki nie zrezygnuj ˛
a z po-
szukiwa´n? — zaproponował Durnik.
Polgara stanowczo pokr˛eciła głow ˛
a.
— Nie — rzekła. — Jest pewne miejsce, gdzie musimy dotrze´c w okre´slo-
nym czasie. I tak ledwie zd ˛
a˙zymy. Nie sta´c nas na strat˛e miesi ˛
aca czy dwóch,
sp˛edzonych w jakiej´s grocie w Cthol Murgos.
— Dok ˛
ad musimy zd ˛
a˙zy´c, ciociu Pol? — spytał Garion.
— Pó´zniej ci wytłumacz˛e — odparła, zerkaj ˛
ac pospiesznie na Ce’Nedr˛e.
Ksi˛e˙zniczka natychmiast zrozumiała, ˙ze to spotkanie, o którym mówi lady
Polgara, jej wła´snie dotyczy. Zacz˛eła j ˛
a gry´z´c ciekawo´s´c.
155
Mandorallen odchrz ˛
akn ˛
ał. Twarz miał zamy´slon ˛
a, a palcami dotykał lekko
˙zeber złamanych w walce z Grulem.
— Azali˙z przypadkiem jakim´s znajdzie si˛e gdzie´s w pobli˙zu mapa regionu,
do którego wkrótce wkroczy´c nam przyjdzie, ´swi ˛
atobliwy Gorimie? — zapytał
uprzejmie.
Gorim zastanowił si˛e przez moment.
— Wydaje mi si˛e, ˙ze gdzie´s j ˛
a miałem — mrukn ˛
ał. Lekko stukn ˛
ał kubkiem
o blat i do komory wbiegł słu˙z ˛
acy. Gorim powiedział mu kilka słów i Ulgos wy-
szedł. — Mapa jest bardzo stara — wyja´snił Mandorallenowi Gorim. — I oba-
wiam si˛e, ˙ze niezbyt dokładna. Nasi kre´slarze mieli trudno´sci z poj˛eciem odległo-
´sci, jakie wyst˛epuj ˛
a w ´swiecie nad nami.
— Odległo´sci istotnego znaczenia nie maj ˛
a — uspokoił go rycerz. — Pragn ˛
a-
łem jedynie od´swie˙zy´c swe wspomnienia na temat innych krain przy granicach
Cthol Murgos. Jako dzieci˛e, studentem geografii byłem w najlepszym przypadku
oboj˛etnym.
Wrócił słu˙z ˛
acy i wr˛eczył wielki zwój pergaminu Gorimowi, który z kolei prze-
kazał go Mandorallenowi.
Rycerz ostro˙znie rozwin ˛
ał map˛e i przyjrzał si˛e jej uwa˙znie.
— Jest tak, jak to zapami˛etałem — stwierdził. — Powiedziałe´s, pradawny
przyjacielu, i˙z ˙zaden z Murgów nie wkroczy w Dolin˛e Aldura?
— To prawda — potwierdził Belgarath.
— Najbli˙zsz ˛
a Rak Cthol granica jest ta z Tolendr ˛
a. — Mandorallen zademon-
strował to na mapie. — Logika wykazywa´c si˛e zdaje, ˙ze trasa naszej ucieczki w t˛e
wła´snie stron˛e winna prowadzi´c. Ku najbli˙zszej granicy.
— Zgadza si˛e — przyznał czarodziej.
— Niech wi˛ec wydaje si˛e, ˙ze spieszymy do Tonedry(%%%). Po drodze zosta-
wimy liczne i wyra´zne ´slady naszego przejazdu. Potem, w jakim´s miejscu, gdzie
grunt skalisty ukryje zmian˛e kierunku, skr˛ecimy i pod ˛
a˙zymy na północny zachód,
w stron˛e Doliny. Azali ich to nie zmyli? Azali nie mo˙zemy wierzy´c, ˙ze pod ˛
a˙z ˛
a da-
lej naszym poprzednim kursem? Z czasem, to oczywiste, wykryj ˛
a sw ˛
a pomyłk˛e.
Ale wtedy b˛ed ˛
a ju˙z wiele mil za nami. Tak wielka strata dodatkowo zniech˛eci ich
do wkroczenia w Dolin˛e i spowoduje mo˙ze, i˙z ze szcz˛etem zaniechaj ˛
a po´scigu.
Wszyscy spojrzeli na map˛e.
— Podoba mi si˛e to — stwierdził Barak i pot˛e˙zn ˛
a dłoni ˛
a serdecznie klepn ˛
ał
rycerza po ramieniu.
Mandorallen skrzywił si˛e i szybko si˛egn ˛
ał do połamanych ˙zeber.
— Przepraszam, Mandorallenie — usprawiedliwił si˛e Barak. — Zapomnia-
łem.
Silk z uwag ˛
a studiował map˛e.
— Ten plan ma wiele zalet, Belgaracie — o´swiadczył. — A gdyby´smy skr˛ecili
tutaj. . . — pokazał palcem — dotarliby´smy na szczyt wschodniego sza´nca. Po-
156
winni´smy zyska´c do´s´c czasu na zej´scie. Oni za to dwa razy si˛e zastanowi ˛
a, zanim
spróbuj ˛
a. W tym miejscu urwisko ma ponad mil˛e wysoko´sci.
— Mo˙zemy przesła´c wiadomo´s´c do Cho-Haga — zaproponował Hettar. —
Gdyby par˛e klanów całkiem przypadkowo zebrało si˛e u stóp sza´nca, Murgowie
zastanowi ˛
a si˛e przed zej´sciem wi˛ecej ni˙z tylko dwa razy.
Belgarath podrapał si˛e po brodzie.
— Dobrze — zdecydował po chwili namysłu. — Spróbujemy w ten sposób.
Gdy tylko Relg wyprowadzi nas z Ulgo, Hettarze, zło˙zysz krótk ˛
a wizyt˛e swemu
ojcu. Powiesz mu, co zamierzamy i poprosisz, ˙zeby wyprowadził nam na spotka-
nie kilka tysi˛ecy wojowników.
Muskularny Algar kiwn ˛
ał głow ˛
a, a˙z podskoczył samotny kosmyk włosów, za
to jego twarz wyra˙zała rozczarowanie.
— Nawet o tym nie my´sl, Hettarze — oznajmił zimno Belgarath. — Nigdy
nie miałem zamiaru bra´c ci˛e do Cthol Murgos. Znalazłby´s tam zbyt wiele okazji,
˙zeby ´sci ˛
agn ˛
a´c na siebie kłopoty.
Hettar westchn ˛
ał odrobin˛e ˙zało´snie.
— Nie bierz sobie tego do serca, Hettarze — pocieszył go Silk. — Murgowie
to fanatyczna rasa. Mo˙zesz by´c niemal pewien, ˙ze kilku spróbuje zej´scia. . . nieza-
le˙znie od tego, co czeka ich na dole. Praktycznie nie masz innego wyj´scia i musisz
potraktowa´c ich, jak na to zasługuj ˛
a. Dla przykładu.
Twarz Hettara rozja´sniła si˛e nieco.
— Silku — odezwała si˛e z wyrzutem lady Polgara.
Niski Drasanin spojrzał na ni ˛
a z wyrazem niewinno´sci.
— Musimy przecie˙z zniech˛eci´c ich do po´scigu, Polgaro — zaprotestował.
— Oczywi´scie — odparła sarkastycznie.
— I nie mo˙zemy pozwoli´c, ˙zeby Murgowie zalali Dolin˛e, prawda?
— Mo˙ze wystarczy?
— Wiesz przecie˙z, ˙ze nie jestem ˙z ˛
adny krwi.
Odwróciła si˛e do niego plecami.
Silk westchn ˛
ał.
— Zawsze przypisuje mi najgorsze cechy.
Tymczasem Ce’Nedra zd ˛
a˙zyła dokładnie przemy´sle´c implikacje obietnicy,
któr ˛
a tak bez wahania zło˙zyła ULowi. Wszyscy odjad ˛
a, a ona musi tu pozosta´c.
Ju˙z teraz zaczynało jej doskwiera´c uczucie izolacji, rozdzielenia z przyjaciółmi.
Tworzyli plany, które jej nie dotyczyły. Im dłu˙zej o tym my´slała, tym gorzej si˛e
czuła. Zaczynała jej dr˙ze´c dolna warga.
Gorim Ulgosów przygl ˛
adał jej si˛e z wyrazem współczucia na m ˛
adrym obliczu.
— Ci˛e˙zko jest zostawa´c samej — powiedział łagodnie, jakby jego wielkie
oczy potrafiły zajrze´c w jej my´sli. — A nasze jaskinie s ˛
a dla ciebie obce. . . mrocz-
ne i z pozoru pełne smutku.
Bez słowa kiwn˛eła głow ˛
a.
157
— Jednak za dzie´n, mo˙ze dwa — mówił dalej — twoje oczy dostosuj ˛
a si˛e do
przy´cmionego ´swiatła. S ˛
a tu cuda, których nie ogl ˛
adał jeszcze nikt z zewn ˛
atrz.
To prawda, nie mamy kwiatów, lecz w ukrytych grotach klejnoty rozkwitaj ˛
a na
´scianach niby dzikie kwiecie. Drzewa ni li´scie nie rosn ˛
a w naszej krainie pozba-
wionej sło´nca, ale znam jaskini˛e, gdzie na ´scianie winoro´sle czystego złota wij ˛
a
si˛e w szerokich zwojach od sklepienia i pełzn ˛
a na podłodze.
— Uwa˙zaj, ´swi ˛
atobliwy Gorimie — ostrzegł Silk. — Ksi˛e˙zniczka jest Tolne-
drank ˛
a. Je´sli poka˙zesz jej takie bogactwo, na twoich oczach mo˙ze popa´s´c w histe-
ri˛e.
— Nie wydaje mi si˛e to szczególnie zabawne, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze — oznajmiła
Ce’Nedra lodowato.
— Przytłaczaj ˛
a mnie wyrzuty sumienia, wasza imperialna wysoko´s´c — odparł
fałszywie i skłonił si˛e nisko.
Wbrew własnej woli, ksi˛e˙zniczka wybuchn˛eła ´smiechem. Ten mały Drasanin
o twarzy łasicy był tak absolutnie bezczelny, ˙ze nie potrafiła si˛e na niego gniewa´c.
— Póki nie opu´scisz Ulgo, ksi˛e˙zniczko, b˛edziesz dla mnie jak ukochana
wnuczka — powiedział Gorim. — Mo˙zemy spacerowa´c razem nad naszymi mil-
cz ˛
acymi jeziorami, mo˙zemy bada´c od dawna zapomniane groty. I rozmawia´c. Ze-
wn˛etrzny ´swiat niewiele wie o Ulgo. Mo˙ze si˛e zdarzy´c, ˙ze b˛edziesz pierwsz ˛
a cu-
dzoziemk ˛
a, która je zrozumie.
Ce’Nedra impulsywnie pochwyciła delikatn ˛
a dło´n starca.
— B˛ed˛e zaszczycona, ´swi ˛
atobliwy Gorimie — rzekła z całkowit ˛
a szczero´sci ˛
a.
Sp˛edzili noc w wygodnych pokojach piramidalnego domu Gorima — chocia˙z
poj˛ecia dnia i nocy nie miały znaczenia w tym niezwykłym, podziemnym ´swie-
cie. Rankiem kilku Ulgosów wprowadziło do jaskini Gorima konie. Ce’Nedra
domy´sliła si˛e, ˙ze dotarły tu okr˛e˙zn ˛
a, dłu˙zsz ˛
a drog ˛
a. Jej przyjaciele gotowali si˛e do
odjazdu. Ce’Nedra usiadła z boku i ju˙z teraz czuła si˛e przera´zliwie samotna. Spo-
gl ˛
adała na znajome twarze, próbuj ˛
ac wyry´c ka˙zd ˛
a z nich w swej pami˛eci. Kiedy
w ko´ncu przyszła kolej Gariona, łzy stan˛eły jej w oczach.
Wbrew rozs ˛
adkowi, ju˙z zaczynała si˛e o niego martwi´c. Był taki impulsywny.
Wiedziała, ˙ze gdy tylko spu´sci go z oczu, zacznie wyczynia´c rzeczy, które spro-
wadz ˛
a na niego niebezpiecze´nstwo. Oczywi´scie, Polgara b˛edzie na niego uwa˙za´c,
ale to nie to samo. Nagle rozgniewała si˛e na niego o te wszystkie głupstwa, które
popełni, o zmartwienia, jakie spowoduje jego beztroskie zachowanie. Przygl ˛
adała
mu si˛e ponuro. Chciała, by zrobił co´s, za co ju˙z teraz mogłaby go skarci´c.
Postanowiła ich nie odprowadza´c. Nie b˛edzie stała samotnie nad brzegiem
i patrzyła, jak odje˙zd˙zaj ˛
a. Lecz kiedy min˛eli ci˛e˙zki łuk otworu tunelu, jej zdecy-
dowanie rozsypało si˛e w pył. Bez zastanowienia pobiegła za Garionem i chwyciła
go za r˛ek˛e.
Obejrzał si˛e zdziwiony, a ona stan˛eła na palcach, uj˛eła drobnymi dło´nmi twarz
chłopca i pocałowała go.
158
— Musisz na siebie uwa˙za´c — przykazała. Pocałowała go znowu, odwróciła
si˛e na pi˛ecie i szlochaj ˛
ac pobiegła do domu. Garion spogl ˛
adał za ni ˛
a z gł˛ebokim
zdumieniem.
CZ ˛
E ´S ´
C CZWARTA — CTHOL
MURGOS
Rozdział XIX
Przez całe dnie posuwali si˛e w ciemno´sciach. Pojedyncze, słabe ´swiatełko,
jakie niósł Relg, było jedynie punktem odniesienia — czym´s, za czym mogli po-
d ˛
a˙za´c. Ciemno´s´c uciskała twarz Gariona, gdy potykał si˛e na nierównym gruncie,
z r˛ek ˛
a wyci ˛
agni˛et ˛
a do przodu, by osłania´c głow˛e przed niewidocznymi skałami.
Ale nie tylko pachn ˛
aca st˛echlizn ˛
a czer´n była problemem. Wyczuwał przytłacza-
j ˛
acy ci˛e˙zar gór nad sob ˛
a i ze wszystkich stron. Kamie´n zdawał si˛e napiera´c na
niego; był uwi˛eziony, odci˛ety w´sród całych mil litej skały. Bez przerwy walczył
na kraw˛edzi paniki i cz˛esto zaciskał z˛eby, by nie krzycze´c.
Kr˛ety, wij ˛
acy si˛e szlak zdawał si˛e prowadzi´c donik ˛
ad. Na rozwidleniach Relg
na pozór przypadkowo wybierał odnogi korytarzy. Zawsze jednak kroczył pewnie
przez mroczne, rozległe jaskinie, gdzie wspomnienie d´zwi˛eków brzmiało w wil-
gotnym powietrzu, gdzie głosy przeszło´sci powracały echami szepcz ˛
ac. . . szep-
cz ˛
ac. . . Jedynie pewno´s´c Relga, maszeruj ˛
acego na przedzie, ratowała Gariona
przed szale´nstwem i panik ˛
a.
W pewnej chwili fanatyk przystan ˛
ał.
— Co si˛e dzieje? — zapytał ostro Silk. W jego głosie brzmiał cie´n tej samej
paniki, jaka atakowała my´sli Gariona.
— Musz˛e przesłoni´c oczy — wyja´snił Relg. Miał na sobie dziwacznego
kształtu łuskow ˛
a zbroj˛e, niezwykły pancerz z zachodz ˛
acych na siebie metalowych
płytek, przewi ˛
azany w pasie i z obcisłym kapturem, który tylko twarz pozostawiał
odkryt ˛
a. U pasa wisiał mu ci˛e˙zki nó˙z z zakrzywionym ostrzem, a sam widok tej
broni wzbudzał w Garionie dreszcze.
Ulgos wyj ˛
ał spod zbroi pas tkaniny i starannie zawi ˛
azał sobie na oczach.
— Dlaczego to robisz? — zdziwił si˛e Durnik.
— Przez najbli˙zsz ˛
a grot˛e przebiega ˙zyła kwarcu. Odbija blask sło´nca z po-
wierzchni. ´Swiatło jest bardzo jaskrawe.
— Jak znajdziesz drog˛e z zwi ˛
azanymi oczami? — nie dowierzał Silk.
— Materiał nie jest gruby. Widz˛e przez niego dostatecznie wyra´znie. Chod´z-
my.
Min˛eli zakr˛et tunelu i Garion zobaczył przed sob ˛
a ´swiatło. Z trudem si˛e po-
wstrzymał, by nie ruszy´c ku niemu biegiem. Szli wolno, a kopyta prowadzonych
161
przez Hettara koni stukały o skalne podło˙ze. O´swietlona jaskinia była ogromna,
pełna migotliwego, krystalicznego blasku. L´sni ˛
acy pas kwarcu na ukos przeci-
nał sklepienie, zalewaj ˛
ac komor˛e o´slepiaj ˛
acym ´swiatłem. Wielkie kamienne so-
ple zwisały pod stropem, z dołu inne wyci ˛
agały si˛e im na spotkanie. Po´srod-
ku groty le˙zało kolejne podziemne jezioro. Male´nki wodospad na jego dalszym
ko´ncu marszczył powierzchni˛e, przelewaj ˛
ac si˛e z niesko´nczonym, d´zwi˛ecznym
pluskiem, odbijał si˛e echem i wplatał melodyjnie w słabe, zapomniane tchnienie
´spiewu Ulgosów, pozostawionych całe mile za plecami. Migotanie barw o´slepiało
Gariona. Pryzmaty krystalicznego kwarcu załamywały ´swiatło, rozszczepiały je
na kolorowe pasma i wypełniały grot˛e wielobarwnym l´snieniem t˛eczy. Chłopiec
zapragn ˛
ał nagle, by pokaza´c te cuda Ce’Nedrze; ta my´sl zdumiała go.
— Szybciej — pop˛edzał Relg, uniesion ˛
a dłoni ˛
a osłaniaj ˛
ac zawi ˛
azane oczy.
— Mo˙ze zatrzymamy si˛e tutaj? — zaproponował Barak. — Potrzebujemy od-
poczynku, a to dobre miejsce.
— To najgorsze miejsce we wszystkich jaskiniach — odparł Relg. — Szybko.
— Mo˙ze tobie ciemno´s´c odpowiada — rzekł Barak. — Ale my specjalnie jej
nie lubimy.
Rozejrzał si˛e.
— Osłaniaj oczy, głupcze — warkn ˛
ał Ulgos.
— Nie podoba mi si˛e twój ton, przyjacielu.
— B˛edziesz ´slepy, kiedy st ˛
ad wyjdziemy. Potrzebowałe´s dwóch dni, ˙zeby
przyzwyczai´c oczy do mroku. Stracisz to wszystko, je´sli zostaniesz tu zbyt długo.
Barak wpatrywał si˛e w Relga przez chwil˛e. Wreszcie chrz ˛
akn ˛
ał z zakłopota-
niem i kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— Przepraszam — mrukn ˛
ał. — Nie rozumiałem.
Wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e, by przepraszaj ˛
aco poło˙zy´c dło´n na ramieniu fanatyka.
— Nie dotykaj mnie! — krzykn ˛
ał Relg. Odskoczył.
— O co chodzi?
— Po prostu mnie nie dotykaj. Nigdy. — Relg pospieszył naprzód.
— Co mu si˛e stało? — zdziwił si˛e Barak.
— Nie chce, ˙zeby´s go splamił — wyja´snił Belgarath.
— Splamił go? Splamił?
— Bardzo dba o osobist ˛
a czysto´s´c. Według niego, ka˙zde dotkni˛ecie mo˙ze go
skala´c.
— Skala´c? Przecie˙z jest brudny jak ´swinia w bajorze.
— To inny rodzaj brudu. Ruszajmy ju˙z.
Barak pod ˛
a˙zył za wszystkimi, mruczał co´s i przeklinał pod nosem. Zanurzyli
si˛e w kolejny czarny tunel i Garion raz jeszcze spojrzał t˛esknie na roz´swietlon ˛
a
grot˛e. Potem min˛eli zakr˛et i ´swiatło zgasło.
W szepcz ˛
acym mroku stracili poczucie czasu. Szli wci ˛
a˙z naprzód, przystaj ˛
ac
z rzadka, by co´s zje´s´c albo odpocz ˛
a´c. Sny Gariona pełne były koszmarów, w któ-
162
rych mia˙zd˙zyły go skały. Tracił ju˙z nadziej˛e, ˙ze zobaczy jeszcze niebo, gdy pierw-
szy, ledwie wyczuwany podmuch musn ˛
ał jego policzek. Min˛eło, o ile potrafił to
oceni´c, pi˛e´c dni od opuszczenia ostatniej słabo o´swietlonej galerii Ulgosów i od
wkroczenia w wieczn ˛
a czer´n. Z pocz ˛
atku my´slał, ˙ze to delikatne tchnienie cieplej-
szego powietrza jest tylko złudzeniem, lecz zaraz rozpoznał w zastałej atmosferze
groty aromat drzew i trawy. Wiedział, ˙ze gdzie´s przed nimi znajduje si˛e otwór —
wyj´scie na ´swiat.
Podmuch ciepłego powietrza był coraz wyra´zniejszy, zapach trawy wypełnił
korytarz. Podłoga zacz˛eła odchyla´c si˛e w gór˛e i niemal niedostrzegalnie szarzała
ciemno´s´c. Zdawało si˛e, ˙ze przechodz ˛
a od niesko´nczonej nocy do pierwszego po-
ranka w historii ´swiata. Człapi ˛
ace z tyłu konie tak˙ze wyczuły ´swie˙ze powietrze
i przyspieszyły kroku. Za to Relg szedł wolniej, coraz wolniej. Wreszcie zatrzy-
mał si˛e zupełnie. Lekki, metaliczny chrz˛est łusek jego zbroi przemawiał a˙z nadto
wyra´znie: Relg dr˙zał, zdj˛ety l˛ekiem przed tym, co czekało w przodzie. Znowu
przewi ˛
azał sobie oczy. Raz po raz gor ˛
aczkowo, niemal błagalnie powtarzał co´s
w gardłowym j˛ezyku Ulgosów. Po chwili ruszył dalej, niech˛etnie powłócz ˛
ac no-
gami.
Przed nimi rozbłysło złociste ´swiatło. Otwór korytarza miał nierówne, ostre
kraw˛edzie, a dalej wida´c było wyra´znie spl ˛
atany g ˛
aszcz gał˛ezi. Nie zwa˙zaj ˛
ac na
surowy rozkaz Hettara, z gło´snym stukiem małych kopyt ´zrebak skoczył do wyj-
´scia i w słoneczny blask.
Belgarath podrapał si˛e po głowie, spogl ˛
adaj ˛
ac za młodym konikiem.
— Kiedy si˛e rozdzielimy — rzekł do Hettara — lepiej zabierz ze sob ˛
a małego
i jego matk˛e. Nie potrafi powa˙znie traktowa´c polece´n, a Cthol Murgos to miejsce
bardzo powa˙zne.
Hettar pos˛epnie kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— Nie mog˛e — wyrzucił nagle Relg. Odwrócił si˛e plecami do wyj´scia i przy-
warł do ´sciany korytarza. — Nie potrafi˛e.
— Oczywi´scie, ˙ze potrafisz — zapewniła go ciocia Pol. — B˛edziemy wycho-
dzi´c wolno i przyzwyczaisz si˛e po trochu.
— Nie dotykaj mnie — odparł odruchowo Relg.
— To zaczyna by´c m˛ecz ˛
ace — mrukn ˛
ał Barak.
Garion i pozostali szybko szli do wyj´scia, ponaglani pragnieniem ´swiatła.
Przecisn˛eli si˛e przez g ˛
aszcz, a potem mrugaj ˛
ac i osłaniaj ˛
ac oczy wyszli na sło´nce.
W pierwszej chwili blask bole´snie kłuł w oczy, ale po chwili Garion znowu wi-
dział wyra´znie. Cz˛e´sciowo ukryty otwór znajdował si˛e w połowie kamienistego
zbocza. Z tyłu, na tle ciemnego bł˛ekitu nieba, l´sniły w porannym sło´ncu o´snie˙zone
szczyty Ulgo. Przed nimi rozpo´scierała si˛e szeroka jak morze równina. Jesie´n za-
barwiła złotem wysokie trawy, wiatr pochylał je długimi, rozkołysanymi falami.
Równina si˛egała po horyzont. Garion miał uczucie, ˙ze wła´snie ockn ˛
ał si˛e z kosz-
maru.
163
Tu˙z za otworem tunelu Relg ukl ˛
akł plecami do ´swiatła. Modlił si˛e, okładaj ˛
ac
pi˛e´sciami sw ˛
a pier´s i ramiona.
— Co on wyprawia? — zdziwił si˛e Barak.
— To co´s w rodzaju rytuału oczyszczenia — wyja´snił Belgarath. — Próbuje
zdj ˛
a´c z siebie grzechy i wypełni´c dusz˛e istot ˛
a jaski´n. Uwa˙za, ˙ze to pomo˙ze mu
przetrwa´c na zewn ˛
atrz.
— Ile czasu to zajmie?
— Przypuszczam, ˙ze około godziny. To skomplikowany rytuał.
Relg przerwał modły i zawi ˛
azał sobie na twarzy drug ˛
a opask˛e.
— Je´sli dalej b˛edzie tak owijał głow˛e, to si˛e udusi — zauwa˙zył Silk.
— Lepiej ju˙z pojad˛e — stwierdził Hettar, doci ˛
agaj ˛
ac rzemienie przy siodle. —
Mam co´s powtórzy´c Cho-Hagowi?
— Niech zawiadomi pozostałych o tym, co si˛e zdarzyło do tej pory — odpo-
wiedział mu Belgarath. — Sprawy dochodz ˛
a do punktu, kiedy wszyscy powinni
wiedzie´c, co si˛e dzieje.
Hettar skin ˛
ał głow ˛
a.
— Wiesz, gdzie jeste´smy? — upewnił si˛e Barak.
— Oczywi´scie. — Wysoki Algar spojrzał na pozornie jednostajn ˛
a równin˛e.
— Droga do Rak Cthol i z powrotem zajmie nam około miesi ˛
aca — dodał
Belgarath. — Je´sli to b˛edzie mo˙zliwe, na szczycie wschodniego sza´nca rozpalimy
ognie sygnałowe. Potem rozpoczniemy zej´scie. Powiedz Cho-Hagowi, jak wa˙zne
jest, by na nas czekał. Nie chc˛e, ˙zeby Murgowie zap˛edzili si˛e do Algarii. Nie
jeste´smy jeszcze gotowi do wojny.
— B˛edziemy tam. — Hettar wskoczył na siodło. — Uwa˙zajcie na siebie
w Cthol Murgos.
Zawrócił konia i ruszył zboczem w dół, na równin˛e. Klacz i ´zrebak biegli jego
´sladem. ´
Zrebak obejrzał si˛e jeszcze na Gariona i zar˙zał ˙zało´snie, po czym pobiegł
za matk ˛
a.
Barak sm˛etnie pokr˛ecił głow ˛
a.
— B˛edzie mi brakowało Hettara — mrukn ˛
ał.
— Cthol Murgos to nie miejsce dla niego — zauwa˙zył Silk. — Musieliby´smy
go uwi ˛
aza´c.
— Wiem. — Barak westchn ˛
ał. — Ale i tak b˛edzie mi go brakowało.
— W którym kierunku wyruszy´c nam wypada? — zapytał Mandorallen.
Belgarath wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e na południowy wschód.
— T˛edy. Skrajem Doliny dotrzemy do sza´nca, potem przetniemy południow ˛
a
cz˛e´s´c Mishrak ac Thull. Thullowie nie wysyłaj ˛
a patroli tak regularnie jak Murgo-
wie.
— Thullowie mało co robi ˛
a, je´sli nie musz ˛
a — dodał Silk. — S ˛
a zbyt zaj˛eci
unikaniem Grolimów.
— Kiedy ruszamy? — zapytał Durnik.
164
— Jak tylko Relg zako´nczy swoje modły.
— W takim razie zd ˛
a˙zymy zje´s´c ´sniadanie — stwierdził zgry´zliwie Barak.
Przez cały dzie´n jechali przez płaski step południowej Algarii, pod jesiennym
niebem o barwie gł˛ebokiego bł˛ekitu. Relg wło˙zył na zbroj˛e star ˛
a tunik˛e Durnika
z kapturem. Był marnym je´zd´zcem — nogi sterczały mu sztywno na boki. Wygl ˛
a-
dał, jakby cał ˛
a uwag˛e po´swi˛ecał na utrzymywaniu spuszczonej głowy i nie dbał
o to, gdzie jedzie.
Barak obserwował go niech˛etnie, z wyra´znie maluj ˛
ac ˛
a si˛e na twarzy dezapro-
bat ˛
a.
— Nie chc˛e si˛e wtr ˛
aca´c w twoje sprawy, Belgaracie — o´swiadczył. — Ale ten
człowiek ´sci ˛
agnie na nas kłopoty.
— ´Swiatło razi go w oczy, Baraku — wyja´sniła Cherekowi ciocia Pol. — I nie
jest przyzwyczajony do konnej jazdy. Nie krytykuj go bez zastanowienia.
Barak gniewnie zamkn ˛
ał usta, lecz jego twarz nie złagodniała.
— Przynajmniej mamy pewno´s´c, ˙ze b˛edzie trze´zwy — dodała z godno´sci ˛
a
ciocia Pol. — A to wi˛ecej, ni˙z mogłabym powiedzie´c o niektórych członkach
naszej grupy.
Barak chrz ˛
akn ˛
ał z zakłopotaniem.
Rozbili obóz na bezdrzewnym brzegu kr˛etego strumienia. Gdy zaszło sło´n-
ce, Relg troch˛e si˛e uspokoił, chocia˙z demonstracyjnie unikał patrzenia w stron˛e
ogniska. A˙z spojrzał w gór˛e i zobaczył pierwsze gwiazdy na wieczornym niebie.
Wpatrywał si˛e w nie ze zgroz ˛
a, a pot zalał mu odkryt ˛
a twarz. Nagle osłonił głow˛e
r˛ekami i ze zduszonym krzykiem padł twarz ˛
a w dół na ziemi˛e.
— Relg! — zawołał Garion. Podbiegł do le˙z ˛
acego m˛e˙zczyzny i bez namysłu
chwycił go za ramiona.
— Nie dotykaj mnie — j˛ekn ˛
ał odruchowo Ulgos.
— Nie ˙zartuj. Co si˛e stało? Niedobrze ci?
— Niebo — wycharczał Relg z rozpacz ˛
a, — Niebo! Przera˙za mnie.
— Niebo? — zdziwił si˛e Garion. — Co z niebem?
Spojrzał na znajome gwiazdozbiory.
— Ono nie ma ko´nca — j˛ekn ˛
ał Relg. — Si˛ega coraz wy˙zej, przez wieczno´s´c.
I nagle Garion zrozumiał. W jaskiniach to on si˛e bał — bał si˛e bez powodu —
poniewa˙z był zamkni˛ety w ograniczonej przestrzeni. Tutaj, pod otwartym niebem,
Relg odczuwał t˛e sam ˛
a ´slep ˛
a zgroz˛e. Garion u´swiadomił sobie ze zdumieniem, ˙ze
Relg przez całe ˙zycie nie opuszczał pewnie jaski´n Ulgo.
— Wszystko w porz ˛
adku — próbował go uspokoi´c. — Niebo nic ci nie zrobi.
Ono po prostu jest. Nie zwracaj na nie uwagi.
— Nie mog˛e go znie´s´c.
— Nie patrz.
— Ale wiem, ˙ze tam jest. . . cała ta pustka.
165
Garion zerkn ˛
ał bezradnie na cioci˛e Pol. Skin˛eła dłoni ˛
a, nakazuj ˛
ac mu dalej
mówi´c.
— Nie jest puste. . . — zaj ˛
akn ˛
ał si˛e. — Pełno w nim ró˙znych rzeczy. . . naj-
rozmaitszych. . . chmur, ptaków, słonecznego ´swiatła, gwiazd. . .
— Czego? — Relg podniósł głow˛e. — O czym mówisz?
— Chmury? Wszyscy wiedz ˛
a, co. . . — Garion urwał. Relg najwyra´zniej nie
wiedział, co to s ˛
a chmury. Nigdy w ˙zyciu ich nie widział. Chłopiec spróbował
uporz ˛
adkowa´c my´sli, uwzgl˛edniaj ˛
ac ten fakt. Tłumaczenie nie b˛edzie łatwe. Na-
brał tchu. — Dobrze. Zacznijmy od chmur.
Trwało to bardzo długo. Garion nie był przekonany, czy Relg zrozumiał, czy
tylko chwytał słowa, by unikn ˛
a´c my´slenia o niebie. Po chmurach ptaki były troch˛e
łatwiejsze, chocia˙z pióra okazały si˛e bardzo trudnym poj˛eciem.
— UL przemówił do ciebie — przerwał Relg, gdy Garion zacz ˛
ał opowiada´c
o skrzydłach. — Nazwał ci˛e Belgarionem. Czy takie jest twoje imi˛e?
— No. . . — Garion zawahał si˛e. — Wła´sciwie nie. Naprawd˛e mam na imi˛e
Garion, ale przypuszczam, ˙ze to drugie imi˛e te˙z b˛edzie moim. Troch˛e pó´zniej,
kiedy b˛ed˛e starszy.
— UL wie wszystko — o´swiadczył Relg. — Je´sli nazwał ci˛e Belgarionem,
takie jest twoje prawdziwe imi˛e. I ja b˛ed˛e ci˛e tak nazywał.
— Wolałbym nie.
— Mój Bóg skarcił mnie — j˛ekn ˛
ał Ulgos głosem pełnym obrzydzenia do sa-
mego siebie. — Zawiodłem go.
Garion nie całkiem potrafił to zrozumie´c. W jaki´s sposób, nawet ogarni˛ety
panik ˛
a, Relg cierpiał m˛eki religijnych rozterek. Usiadł plecami do ognia, przygar-
biony, w pozie wyra˙zaj ˛
acej absolutn ˛
a rozpacz.
— Jestem niegodny — powiedział niemal łkaj ˛
ac. — Kiedy UL przemówił do
mnie w ciszy mego serca, czułem, ˙ze zostałem wywy˙zszony ponad wszystkich
ludzi. A teraz jestem gorszy ni˙z błoto.
W rozpaczy bił si˛e pi˛e´sciami w skronie.
— Przesta´n! — rzucił ostro chłopiec. — Zrobisz sobie krzywd˛e. O co ci cho-
dzi?
— UL powiedział mi, ˙ze mam ukaza´c dziecko całemu Ulgo. Uznałem to za
dowód specjalnej łaski, jakiej doznałem w jego oczach.
— O jakim dziecku mówisz?
— Tym dziecku. Nowym Gorimie. W ten sposób UL prowadzi i chroni swój
lud. Kiedy stary Gorim wykona ju˙z swe dzieło, UL umieszcza znak w oczach
dziecka, które ma by´c nast˛epc ˛
a. Gdy UL powiedział, ˙ze zostałem wybrany, by
sprowadzi´c dziecko do Ulgo, odsłoniłem innym jego słowa, a oni szanowali mnie
i prosili, bym przemówił do nich słowami ULa. Widziałem dookoła grzech i ze-
psucie, i pi˛etnowałem je. Ale to były moje słowa, nie ULa. Nie pami˛etałem o wła-
snych grzechach, wytykaj ˛
ac je innym. — Głos Relga brzmiał chrapliwie, pełen
166
fanatycznego samooskar˙zenia. — Jestem niczym — oznajmił. — Budz˛e wstr˛et.
UL powinien unie´s´c r˛ek˛e i unicestwi´c mnie.
— To zakazane — stwierdził bez zastanowienia Garion.
— Kto ma moc zdoln ˛
a zakaza´c czego´s ULowi?
— Nie wiem. Wiem tylko, ˙ze unicestwienie jest zakazane. . . nawet Bogom.
To pierwsza rzecz, jakiej si˛e uczymy.
Relg spojrzał podejrzliwie, a Garion od razu zrozumiał, ˙ze popełnił straszliwy
bł ˛
ad.
— Znasz sekrety Bogów? — zapytał z niedowierzaniem fanatyk.
— Widzisz, Bogowie nie maj ˛
a z tym nic wspólnego. Zasada dotyczy wszyst-
kich.
W oczach Ulgosa zapłon˛eła nagle nadzieja. Wyprostował si˛e i pochylał na
kl˛eczkach, a˙z dotkn ˛
ał twarz ˛
a ziemi.
— Wybacz mi moje grzechy — zaintonował.
— Co?
— Wywy˙zszałem si˛e, a jestem niegodny.
— Pomyliłe´s si˛e, to wszystko. Nie rób tego wi˛ecej. Prosz˛e ci˛e, wsta´n.
— Jestem nikczemny i nieczysty.
— Ty?
— Miałem nieczyste my´sli o kobietach.
Garion zaczerwienił si˛e.
— Wszyscy mamy czasem takie my´sli — stwierdził, chrz ˛
akaj ˛
ac z zakłopota-
niem.
— Moje my´sli s ˛
a nikczemne. . . niegodziwe. . . — j˛ekn ˛
ał Relg, przytłoczony
wyrzutami sumienia. — Gorzej˛e od nich.
— UL z pewno´sci ˛
a rozumie. Prosz˛e ci˛e, Relgu, wsta´n. Nie musisz tego robi´c.
— Modliłem si˛e ustami, a moje my´sli i serce nie były zaj˛ete modlitw ˛
a.
— Relgu. . .
— Szukałem ukrytych jaski´n dla rado´sci odkrywania, nie po to, by po´swi˛eci´c
je ULowi. W taki sposób splamiłem dar otrzymany od mego Boga.
— Relgu, prosz˛e. . .
Relg zacz ˛
ał uderza´c głow ˛
a o ziemi˛e.
— Raz znalazłem grot˛e, gdzie trwały echa głosu ULa. Nie pokazałem jej in-
nym i zachowałem głos ULa dla siebie.
Garion był troch˛e przestraszony. Fanatyk sam siebie doprowadzał do pasji.
— Uderz mnie, Belgarionie — błagał. — Wyznacz mi ci˛e˙zk ˛
a pokut˛e za m ˛
a
nikczemno´s´c.
Umysł Gariona był jasny. Chłopiec dokładnie wiedział, co musi odpowiedzie´c.
— Nie mog˛e ci˛e karci´c. . . tak samo jak nie mog˛e ci wybaczy´c. Je´sli czyniłe´s
rzeczy, których nie powiniene´s czyni´c, to sprawa mi˛edzy tob ˛
a a ULem. Skoro
167
wierzysz, ˙ze potrzebujesz kary, musisz sam j ˛
a sobie wymierzy´c. Ja nie mog˛e. Nie
zrobi˛e tego.
Relg podniósł zn˛ekan ˛
a twarz i popatrzył na Gariona. A potem ze zduszonym
krzykiem poderwał si˛e na nogi i zawodz ˛
ac pognał w mrok.
— Garionie! — Znajoma nuta zabrzmiała w głosie cioci Pol.
— Nic nie zrobiłem — odpowiedział niemal odruchowo.
— Co mu powiedziałe´s? — zapytał Belgarath.
— On mówił, ˙ze popełnił mnóstwo grzechów — wyja´snił chłopiec. — Chciał,
˙zebym go ukarał i mu wybaczył.
— I co?
— Nie mogłem tego zrobi´c, dziadku.
— A to dlaczego?
Garion spojrzał zdumiony.
— Trzeba było tylko troch˛e mu nakłama´c. Czy to a˙z takie trudne?
— Nakłama´c? W takiej sprawie? — Sama my´sl napawała Gariona przera˙ze-
niem.
— On jest mi potrzebny, Garionie. I nie mo˙ze funkcjonowa´c w stanie takiej
religijnej histerii. My´sl troch˛e, chłopcze.
— Nie mog˛e, dziadku — powtórzył z uporem Garion. — To dla niego zbyt
wa˙zne, ˙zebym go oszukiwał.
— Lepiej id´z go poszuka´c, ojcze — wtr ˛
aciła ciocia Pol. Belgarath spojrzał
gniewnie na Gariona.
— Jeszcze nie sko´nczyli´smy rozmowy — rzucił i pogroził mu palcem. Po
czym, mrucz ˛
ac gniewnie do siebie, ruszył szuka´c Relga.
Garion poj ˛
ał nagle z absolutn ˛
a pewno´sci ˛
a, ˙ze podró˙z do Rak Cthol b˛edzie
bardzo długa i nieprzyjemna.
Rozdział XX
Cho´c lato tego roku na nizinach i w´sród algarskich stepów trwało długo, je-
sie´n była krótka. ´Snie˙zyce i zawieje, jakie napotkali w górach nad Maragorem
i raz jeszcze mi˛edzy szczytami Ulgo, wskazywały, ˙ze zima b˛edzie wczesna i sro-
ga. Nocami panował chłód, kiedy dzie´n po dniu jechali przez równin˛e w stron˛e
wschodniego sza´nca.
Belgarath opanował si˛e po chwilowym wybuchu gniewu, gdy Garion nie zdo-
łał za˙zegna´c ataku wyrzutów sumienia Relga. Potem jednak, z ˙zelazn ˛
a logik ˛
a,
wło˙zył na barki chłopca straszliwy ci˛e˙zar.
— Z jakiego´s powodu on ci ufa — stwierdził. — Dlatego powierzam go tobie.
Nie obchodzi mnie, co zrobisz. Masz nie dopu´sci´c, ˙zeby znów si˛e tak załamał.
Z pocz ˛
atku Relg nie reagował na próby Gariona wci ˛
agni˛ecia go w rozmow˛e.
Jednak po pewny czasie fala paniki, wywołana my´sl ˛
a o niebie, ogarn˛eła fanatyka
znowu i zacz ˛
ał mówi´c — najpierw opornie, potem coraz wylewniej. Jak obawiał
si˛e chłopiec, ulubionym tematem Relga był grzech. Zdumiewaj ˛
ace, jakie drobia-
zgi Ulgos uznawał za grzeszne. Zaniedbanie modlitwy przed posiłkiem, dla przy-
kładu, było powa˙znym wykroczeniem. W miar˛e jak rozwijał si˛e katalog przewi-
nie´n, Garion zaczynał dostrzega´c, ˙ze fanatyk grzeszył głownie my´sl ˛
a, nie czynem.
Spraw ˛
a, która powracała ci ˛
agle, był problem po˙z ˛
adliwych my´sli o kobietach. Ku
gł˛ebokiemu zakłopotaniu chłopca, Relg upierał si˛e, by te po˙z ˛
adliwe my´sli opisa´c
z wyj ˛
atkow ˛
a dokładno´sci ˛
a.
— Kobiety, oczywi´scie, nie s ˛
a takie same jak my — zwierzył si˛e pewnego
dnia, kiedy jechali obok siebie. — Ich serc i umysłów nie przyci ˛
aga ´swi˛eto´s´c, jak
naszych. Celowo staraj ˛
a si˛e wodzi´c nas na pokuszenie swymi ciałami i skłania´c
do grzechu.
— Dlaczego tak s ˛
adzisz? — zapytał ostro˙znie Garion.
— Po˙z ˛
adliwo´s´c wypełnia ich serca — oznajmił Relg z niewzruszonym prze-
konaniem. — A wyj ˛
atkow ˛
a rozkosz sprawia im kuszenie prawych. Wyznam ci
szczerze, Belgarionie, nie uwierzyłby´s, jak przebiegłe s ˛
a te istoty. ´Swiadectwo
niegodziwo´sci widziałem u najpowa˙zniejszych matron, ˙zon moich najgorliwszych
wyznawców. Wiecznie dotykaj ˛
a, ocieraj ˛
a si˛e niby przypadkiem. I z wielkim wy-
169
siłkiem pozwalaj ˛
a, by r˛ekawy ich szat podwijały si˛e bezwstydnie, odsłaniaj ˛
ac kr ˛
a-
głe ramiona. . . a kraj ich sukni zawsze si˛e o co´s zaczepia i odkrywa kostki.
— Nie patrz, je´sli ci˛e to niepokoi — poradził Garion.
Relg zignorował t˛e sugesti˛e.
— My´slałem nawet, czy nie zakaza´c im przebywania w mojej obecno´sci. Ale
potem uznałem, ˙ze lepiej mie´c na nie oko, by ochrania´c moich wyznawców przed
ich niegodziwo´sci ˛
a. Planowałem te˙z, by zakaza´c mym wyznawcom mał˙ze´nstw,
lecz ci starsi przekonali mnie, ˙ze w ten sposób straciłbym młodych. Chocia˙z nadal
uwa˙zam, ˙ze to niezły pomysł.
— A czy wtedy, no. . . nie pozbyłby´s si˛e wyznawców zupełnie? — spytał chło-
piec. — To znaczy, je´sli zakaz obowi ˛
azywałby przez dłu˙zszy czas? Nie ma mał-
˙ze´nstw, nie ma dzieci. Rozumiesz, o co mi chodzi?
— Tego jeszcze do ko´nca nie przemy´slałem — przyznał Relg.
— A co z tym dzieckiem? Z nowym Gorimem? Je´sli dwoje ludzi ma zawrze´c
mał˙ze´nstwo, by urodzi´c dziecko. . . to szczególne, wyj ˛
atkowe dziecko. . . a ty ich
przekonasz, ˙zeby tego nie robili. . . Czy nie przeszkadzasz czemu´s, co z woli ULa
powinno si˛e zdarzy´c?
Relg odetchn ˛
ał gwałtownie, jakby ta my´sl dopiero teraz przyszła mu do głowy.
Potem j˛ekn ˛
ał.
— Sam widzisz. Cho´cbym nie wiem jak si˛e starał, zawsze jako´s natrafiam na
grzech. Jestem przekl˛ety, Belgarionie, przekl˛ety. Dlaczego wła´snie mnie wybrał
UL, bym ukazał ludowi dziecko, skoro taki jestem nikczemny?
Garion pospiesznie zmienił temat, by odwróci´c niebezpieczny tok my´sli.
Przez dziewi˛e´c dni w˛edrowali przez niesko´nczone morze traw, i przez dzie-
wi˛e´c dni przyjaciele z brutalno´sci ˛
a, która raniła Gariona do ˙zywego, pozostawiali
go w towarzystwie napuszonego fanatyka. Chłopiec spos˛epniał i cz˛esto spogl ˛
adał
na nich z wyrzutem, ale ignorowali to.
W pobli˙zu wschodniej granicy równiny wspi˛eli si˛e na wzgórze i po raz pierw-
szy spojrzeli na olbrzymi mur wschodniego sza´nca — pionowe bazaltowe urwisko
wyrastaj ˛
ace na pełn ˛
a mil˛e ponad rumowisko u podstawy, i w obie strony si˛egaj ˛
ace
poza horyzont.
— Niemo˙zliwe — stwierdził krótko Barak. — Nigdy nie zdołamy si˛e tam
wspi ˛
a´c.
— Nie musimy — odparł lekcewa˙z ˛
aco Silk. — Znam ´scie˙zk˛e.
— Tajn ˛
a ´scie˙zk˛e, jak s ˛
adz˛e?
— Wła´sciwie nie tajn ˛
a. Nie przypuszczam, by była powszechnie znana, ale
jest wyra´znie widoczna, je´sli tylko wiesz, gdzie szuka´c. Zdarzyło si˛e, ˙ze musiałem
w po´spiechu opu´sci´c Mishrak ac Thull i trafiłem na ni ˛
a przypadkiem.
— Mam czasem wra˙zenie, ˙ze prawie ka˙zde miejsce musiałe´s opuszcza´c w po-
´spiechu przy tej czy innej okazji.
Silk wzruszył ramionami.
170
— Wiedzie´c, kiedy pora ucieka´c, to jedna z najwa˙zniejszych umiej˛etno´sci,
jakiej ucz ˛
a si˛e ludzie mojego fachu.
— Czy owa rzeka przed nami nie oka˙ze si˛e trudn ˛
a zapor ˛
a? — spytał Mando-
rallen, wskazuj ˛
ac migotliw ˛
a powierzchni˛e Rzeki Aldura, płyn ˛
acej pomi˛edzy nimi
a ponurym, czarnym urwiskiem. Przesuwał palce po klatce piersiowej, badaj ˛
ac
bol ˛
ace miejsca.
— Przesta´n, Mandorallenie — upomniała go ciocia Pol. — Nigdy si˛e nie zro-
sn ˛
a, je´sli stale b˛edziesz je naciskał.
— Tusz˛e, o pani, ˙ze s ˛
a ju˙z niemal całe — odparł rycerz. — Jedno tylko sprawia
mi jeszcze lekkie niewygody.
— W ka˙zdym razie zostaw je w spokoju.
— Par˛e mil w gór˛e rzeki jest bród — o´swiadczył Belgarath, odpowiadaj ˛
ac na
pytanie rycerza. — O tej porze roku woda opada. Przejdziemy bez trudu.
Ruszył, prowadz ˛
ac ich łagodnym zboczem w dół, do Rzeki Aldura. Przekro-
czyli j ˛
a pó´znym popołudniem i rozbili namioty na drugim brzegu. Nast˛epnego
ranka stan˛eli u stóp sza´nca.
— Szlak zaczyna si˛e kilka mil st ˛
ad na południe — wyja´snił Silk, wskazuj ˛
ac
drog˛e.
— Trzeba b˛edzie jecha´c po ´scianie? — spytał niepewnie Garion, wyginaj ˛
ac
szyj˛e, by spojrze´c na kraw˛ed´z przepa´sci.
Silk pokr˛ecił głow ˛
a.
— Szlak wiedzie ło˙zyskiem potoku. Przecina skarp˛e. Jest troch˛e stromy i w ˛
a-
ski, ale bezpiecznie doprowadzi nas na gór˛e.
Chłopiec uznał to za pocieszaj ˛
ace.
Szlak wydawał si˛e zaledwie nieco wi˛ecej ni˙z szczelin ˛
a w niebotycznym urwi-
sku. Strumyk wody ´sciekał u wylotu i znikał w´sród rumowiska u stóp sza´nca.
— Jeste´s pewien, ˙ze prowadzi na sam szczyt? — Barak podejrzliwie patrzył
na w ˛
aski komin.
— Zaufaj mi — odpowiedział Silk.
— Nie, je´sli tylko mam jaki´s wybór.
Szlak był okropny, stromy i kamienisty. Miejscami tak w ˛
aski, ˙ze musieli zdej-
mowa´c baga˙ze z jucznych koni, by mogły przej´s´c. Gdzie indziej praktycznie prze-
nosili je na r˛ekach przez bazaltowe głazy, sp˛ekane i podobne do gigantycznych
stopni. Strumyk wody ciekn ˛
acy wzdłu˙z szczeliny powodował, ˙ze droga była błot-
nista i ´sliska. Co gorsza, z zachodu nadpłyn˛eły rzadkie chmury, a gryz ˛
aco zimny
wiatr dmuchał w ˛
askim korytarzem z jałowych równin Mishrak ac Thull.
Droga zaj˛eła im dwa dni, a kiedy dotarli na szczyt, o mil˛e czy dwie od kraw˛e-
dzi sza´nca, byli wycie´nczeni.
— Czuj˛e si˛e tak, jakby kto´s okładał mnie kijem — st˛ekn ˛
ał Barak, padaj ˛
ac na
ziemi˛e w poro´sni˛etej krzewami kotlinie u wylotu szczeliny. — Bardzo wielkim
i brudnym kijem.
171
Wszyscy usiedli mi˛edzy ciernistymi krzewami, by odpocz ˛
a´c po ci˛e˙zkiej wspi-
naczce.
— Musz˛e si˛e rozejrze´c — o´swiadczył Silk po krótkiej zaledwie chwili. Ni-
ski m˛e˙zczyzna miał ciało akrobaty: zwinne, mocne i szybko wracaj ˛
ace do sił.
Wdrapał si˛e na brzeg kotlinki. Ostatnie kilka stóp przeczołgał si˛e pod krzakami
i wyjrzał. Po kilku minutach gwizdn ˛
ał cicho i pomachał, by doł ˛
aczyli do niego.
Barak st˛ekn ˛
ał znowu i wstał niech˛etnie. Durnik, Mandorallen i Garion tak˙ze
podnie´sli si˛e sztywno.
— Sprawd´zcie, czego on chce — poprosił Belgarath. — Nie jestem jeszcze
gotowy, ˙zeby znowu gdzie´s łazi´c.
Cała czwórka ruszyła po ˙zwirowym zboczu do krzewu, spod którego wygl ˛
adał
Silk. Tak jak on, ostatnie kilka stóp przebyli na czworakach.
— O co chodzi? — zapytał Barak, kiedy dotarli na miejsce.
— Mamy towarzystwo — odparł krótko Drasanin, wskazuj ˛
ac ponad jałow ˛
a
równin ˛
a, brunatn ˛
a i martw ˛
a pod szarym niebem.
Obłok ˙zółtego pyłu snuł si˛e przy ziemi, rwany zimnym wiatrem. ´Swiadczył
o obecno´sci je´zd´zców.
— Patrol? — szepn ˛
ał Durnik.
— Raczej nie — uspokoił go Silk. — Thullowie nie czuj ˛
a si˛e dobrze w siodle.
Zwykle patroluj ˛
a pieszo.
Garion wyt˛e˙zył wzrok.
— Czy kto´s tam jest przed nimi? — Wskazał male´nk ˛
a, ruchom ˛
a plamk˛e jakie´s
pół mili przed je´zd´zcami.
— Ach. . . — westchn ˛
ał dziwnie zasmucony Silk.
— Co to jest? — zapytał Barak. — Nie b ˛
ad´z taki tajemniczy, Silku. Nie mam
nastroju.
— To Grolimowie — wyja´snił Drasanin. — A ´scigany to Thull. Ucieka, bo
nie chce zosta´c zło˙zony w ofierze. Takie rzeczy zdarzaj ˛
a si˛e tu do´s´c cz˛esto.
— Powinni´smy ostrzec Belgaratha — zaproponował Mandorallen.
— To nie jest konieczne — stwierdził Silk. — Tutejsi Grolimowie s ˛
a zwykle
niskiej rangi. W ˛
atpi˛e, czy który´s z nich zna si˛e na magii.
— I tak mu powiem — o´swiadczył Durnik. Zsun ˛
ał si˛e po skale i podbiegł do
miejsca, gdzie odpoczywał starzec z cioci ˛
a Pol i Relgiem.
— Nic nam chyba nie grozi, póki pozostajemy w ukryciu — stwierdził Dra-
sanin. — Jest ich tylko trzech i pilnuj ˛
a Thulla.
Uciekaj ˛
acy zbli˙zył si˛e. Biegł z opuszczon ˛
a głow ˛
a, rytmicznie pracuj ˛
ac łokcia-
mi.
— Co si˛e stanie, je´sli zechce si˛e schowa´c w tej kotlince? — spytał Barak.
Silk wzruszył ramionami.
— Grolimowie b˛ed ˛
a go ´sciga´c.
— Wtedy b˛edziemy musieli podj ˛
a´c odpowiednie kroki, prawda?
172
Silk kiwn ˛
ał głow ˛
a i u´smiechn ˛
ał si˛e kpi ˛
aco.
— Chyba mogliby´smy go zawoła´c — zaproponował Barak i obluzował miecz
w pochwie.
— To samo przyszło mi do głowy.
Wrócił Durnik. Chrz˛e´scił stopami po ˙zwirze.
— Wilk kazał na nich uwa˙za´c — powtórzył. — Ale mamy niczego nie robi´c,
dopóki nie wjad ˛
a do kotlinki.
— Szkoda! — westchn ˛
ał z ˙zalem Silk.
Wyra´znie ju˙z widzieli uciekaj ˛
acego Thulla. Był to kr˛epy m˛e˙zczyzna w szorst-
kiej tunice przewi ˛
azanej w pasie. Włosy miał spl ˛
atane, koloru błota, a twarz wy-
krzywion ˛
a w wyrazie ´slepej paniki. Min ˛
ał ich kryjówk˛e w odległo´sci trzydziestu
kroków. Garion słyszał jego ´swiszcz ˛
acy oddech. M˛e˙zczyzna j˛eczał biegn ˛
ac —
zwierz˛ece odgłosy absolutnej rozpaczy.
— Prawie nigdy nie próbuj ˛
a si˛e ukrywa´c — o´swiadczył cicho Silk, z nut ˛
a
współczucia. — Zawsze tylko uciekaj ˛
a.
Potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a.
— Za chwil˛e go wyprzedz ˛
a — zauwa˙zył Mandorallen.
Grolimowie nosili czarne szaty z kapturami i maski z błyszcz ˛
acej stali.
— Lepiej zejd´zmy troch˛e ni˙zej — poradził Barak. Ukryli si˛e poni˙zej brzegu
kotlinki. Po chwili przebiegły galopem trzy konie, a ich kopyta dudniły po twardej
ziemi.
— Złapi ˛
a go za par˛e minut — ocenił Garion. — Biegnie prosto do przepa´sci.
Znajdzie si˛e w pułapce.
— Nie s ˛
adz˛e — mrukn ˛
ał ponuro Silk.
Po chwili usłyszeli długi, rozpaczliwy krzyk, cichn ˛
acy w otchłani.
— Tego si˛e spodziewałem — rzekł Silk.
Garion poczuł ucisk w ˙zoł ˛
adku na my´sl o przera˙zaj ˛
acym urwisku.
— Wracaj ˛
a — ostrzegł Barak. — Schowajmy si˛e.
Trzech Grolimów przejechało brzegiem kotlinki. Jeden powiedział co´s, czego
Garion nie zrozumiał, a dwóch pozostałych wybuchn˛eło ´smiechem.
— ´Swiat byłby pi˛ekniejszy, gdyby miał o trzech Grolimów mniej — zasuge-
rował gro´znym szeptem Mandorallen.
— Atrakcyjny pomysł — zgodził si˛e Silk. — Ale Belgarath miałby nam to za
złe. Chyba lepiej da´c im spokój. Jeszcze kto´s zacznie ich szuka´c.
Barak spojrzał t˛esknie na trzech je´zd´zców i westchn ˛
ał z ˙zalem.
— Wracajmy — rzucił Silk.
Poczołgali si˛e w dół.
Kiedy wrócili, Belgarath podniósł głow˛e.
— Odeszli?
— Odje˙zd˙zaj ˛
a — potwierdził Drasanin.
— Co to był za krzyk? — zapytał Relg.
173
— Trzech Grolimów zap˛edziło Thulla do przepa´sci.
— Dlaczego?
— Został wybrany do pewnej ceremonii religijnej i wolał tego unikn ˛
a´c.
— Odmówił? — Relg był wstrz ˛
a´sni˛ety. — Zasłu˙zył wi˛ec na taki los.
— Nie s ˛
adz˛e, Relgu, by´s u´swiadamiał sobie charakter ceremonii Grolimów.
— Człowiek musi si˛e podda´c woli swego Boga — upierał si˛e Ulgos ´swi˛etosz-
kowatym tonem. — Nic nie zwalnia od obowi ˛
azków religijnych.
Oczy Silka błysn˛eły, gdy patrzył na fanatycznego Ulgosa.
— Co wiesz na temat religii Angaraków, Relgu? — zapytał.
— Zajmuj˛e si˛e tylko religi ˛
a Ulgo.
— Człowiek powinien wiedzie´c, o czym mówi, zanim zacznie wygłasza´c s ˛
ady.
— Daj spokój, Silku — wtr ˛
aciła ciotka Pol.
— Nie, Polgaro. Nie tym razem. Znajomo´s´c kilku faktów mo˙ze wyj´s´c na do-
bre naszemu pobo˙znemu przyjacielowi. Brakuje mu perspektywy. — Silk zwrócił
si˛e do Relga. — Istot ˛
a religii Angaraków jest rytuał, który wi˛ekszo´s´c ludzi uznaje
za odra˙zaj ˛
acy. Thullowie całe ˙zycie sp˛edzaj ˛
a na próbach unikni˛ecia go. To pod-
stawowy fakt thullijskiej egzystencji.
— Odra˙zaj ˛
acy naród — ocenił surowo Relg.
— Nie. Thullowie s ˛
a głupi, cz˛esto okrutni, ale z pewno´sci ˛
a nie odra˙zaj ˛
acy.
Widzisz, Relgu, ten rytuał, o którym mowa, wi ˛
a˙ze si˛e z ofiarami z ludzi.
Relg zerwał zasłon˛e z oczu, by z niedowierzaniem spojrze´c na niskiego czło-
wieczka o szczurzej twarzy.
— Co roku dwa tysi ˛
ace Thullów zostaje zło˙zonych w ofierze Torakowi —
mówił dalej Silk, wpatruj ˛
ac si˛e z naciskiem w zdumion ˛
a twarz Ulgosa. — Gro-
limowie pozwalaj ˛
a na zast˛epstwo, wi˛ec Thull haruje przez całe ˙zycie, by zarobi´c
do´s´c pieni˛edzy i kupi´c niewolnika, który zajmie jego miejsce na ołtarzu. Je´sli,
oczywi´scie, b˛edzie miał pecha i zostanie wybrany. Ale niewolnicy czasem umie-
raj ˛
a. . . albo uciekaj ˛
a. Je´sli wybór padnie na Thulla bez niewolnika, ten zwykle
próbuje ucieczki. Wtedy Grolimowie go ´scigaj ˛
a. Maj ˛
a wpraw˛e, wi˛ec s ˛
a naprawd˛e
dobrzy. Nie słyszałem jeszcze o Thullu, któremu udało si˛e zbiec.
— Ich obowi ˛
azkiem jest podda´c si˛e — nie ust˛epował Relg, cho´c nie był ju˙z
tak pewny siebie.
— Jak s ˛
a zabijani? — zapytał cicho Durnik. Fakt, ˙ze Thull wolał rzuci´c si˛e
w przepa´s´c, wyra´znie kowalem wstrz ˛
asn ˛
ał.
— To prosty zabieg. — Silk przygl ˛
adał si˛e Relgowi z uwag ˛
a. — Dwóch Groli-
mów wygina Thulla do tyłu nad ołtarzem, a trzeci wycina mu serce. Potem spalaj ˛
a
to serce w małym palenisku. Toraka nie interesuje cały Thull. Chce tylko serca.
Relg zadr˙zał.
— Ofiarowuj ˛
a te˙z kobiety — naciskał Silk. — Ale kobiety maj ˛
a łatwiejsze
sposoby ucieczki. Grolimowie nie zło˙z ˛
a na ołtarzu ci˛e˙zarnej. Komplikuje im to
rachunki. Dlatego thullijskie kobiety staraj ˛
a si˛e przez cały czas by´c w ci ˛
a˙zy. To
174
tłumaczy, dlaczego jest tak wielu Thullów i dlaczego thullijskie kobiety znane s ˛
a
ze swego nieposkromionego apetytu.
— Potworne. — Relg dyszał ci˛e˙zko. — ´Smier´c jest lepsza od takiego ohydne-
go zepsucia.
— ´Smier´c trwa bardzo długo, Relgu — rzekł Silk z lodowatym u´smiesz-
kiem. — A o drobnym zepsuciu mo˙zna łatwo zapomnie´c, je´sli si˛e człowiek po-
stara. Zwłaszcza je´sli od tego zale˙zy jego ˙zycie.
Niespokojna twarz Relga wyra˙zała jego reakcj˛e na ten chłodny opis potwor-
no´sci thullijskiego ˙zycia.
— Jeste´s złym człowiekiem — oskar˙zył Silka, lecz w jego głosie nie było
przekonania.
— Wiem — przyznał Drasanin.
— Czy to, co powiedział, jest prawd ˛
a? — Relg zwrócił si˛e do Belgaratha.
Czarodziej w zadumie skubał brod˛e.
— Chyba niewiele pomin ˛
ał — oparł. — Słowo „religia” dla ró˙znych ludzi
oznacza ró˙zne poj˛ecia, Relgu. Wszystko zale˙zy od natury danego Boga. Spróbuj
to sobie przemy´sle´c. Mo˙ze dzi˛eki temu łatwiejsze oka˙z ˛
a si˛e pewne rzeczy, które
b˛edziesz musiał wykona´c.
— Chyba wyczerpali´smy ju˙z mo˙zliwo´sci tej dyskusji, ojcze — zauwa˙zyła cio-
cia Pol. — A przed nami jeszcze długa droga.
— Słusznie — zgodził si˛e i powstał.
Jechali przez martwe skalne rumowiska i połacie niskich krzewów, jakie ci ˛
a-
gn˛eły si˛e wzdłu˙z zachodniej granicy kraju Thullów. Nieustaj ˛
acy wiatr zza sza´nca
był przenikliwie zimny, cho´c ´snieg le˙zał tylko w nielicznych płatach pod szarym
niebem.
Oczy Relga przystosowały si˛e do dziennego ´swiatła, a chmury zdawały si˛e ko-
i´c jego l˛ek przed otwartym niebem. Mimo to wyra´znie prze˙zywał ci˛e˙zkie chwile.
´Swiat nad ziemi ˛a był mu obcy, a wszystko, co spotykał na swej drodze, rozbijało
ustalone pogl ˛
ady. Prze˙zywał tak˙ze okres religijnej niepewno´sci, co prowadziło do
niezwykłych zmian w mowie i działaniu. W jednej chwili wytykał innym grzesz-
n ˛
a niegodziwo´s´c, z twarz ˛
a zastygł ˛
a w wyrazie nabo˙znej prawo´sci, w nast˛epnej wił
si˛e, przepełniony wstr˛etem do siebie samego i ka˙zdemu, kto chciał go słucha´c,
recytował niesko´nczon ˛
a, powtarzaj ˛
ac ˛
a si˛e litani˛e swych grzechów i przewinie´n.
Chaos emocji przemykał po jego bladej twarzy z wielkimi ciemnymi oczami,
osłoni˛etej kapturem łuskowej zbroi. I znowu wszyscy — nawet cierpliwy Dur-
nik o złotym sercu — unikali go i pozostawiali Garionowi. Relg zatrzymywał
si˛e cz˛esto na modły i dziwne rytuały, niemal zawsze zwi ˛
azane z czołganiem si˛e
w prochu.
— W tym tempie dojedziemy do Rak Cthol za rok — burkn ˛
ał zgry´zliwie Ba-
rak przy której´s z takich wła´snie okazji. Z otwart ˛
a niech˛eci ˛
a spogl ˛
adał na fanaty-
ka, który kl˛eczał na piasku przy drodze.
175
— Zbli˙zamy si˛e do północnej granicy Cthol Murgos — dodał Silk, wskazuj ˛
ac
pasmo niskich wzgórz przed nimi. — Kiedy j ˛
a przekroczymy, nie b˛edziemy mogli
co chwil˛e przystawa´c. Musimy jecha´c jak najszybciej, by dotrze´c do Południowe-
go Szlaku Karawan. Murgowie dokładnie patroluj ˛
a teren i nie lubi ˛
a wycieczek na
boki. Na szlaku nic nam nie grozi, ale do tego czasu nie powinni´smy si˛e zatrzy-
mywa´c.
— Czy nie zechc ˛
a nas przesłuchiwa´c, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze, nawet na szlaku ka-
rawan? — spytał Mandorallen. — Nasza kompania dziwnie jest dobrana, a Mur-
gowie bywaj ˛
a podejrzliwi.
— B˛ed ˛
a nas obserwowa´c — przyznał Silk. — Ale nie zatrzymaj ˛
a, dopóki nie
zboczymy z traktu. Układ mi˛edzy Taurem Urgasem a Ranem Borune gwarantuje
swobod˛e podró˙zy po szlaku. ˙
Zaden Murgo przy zdrowych zmysłach nie b˛edzie
takim szale´ncem, by naruszaj ˛
ac go wprawi´c swego króla w zakłopotanie. Taur
Urgas surowo traktuje ludzi, którzy wprawiaj ˛
a go w zakłopotanie.
Wjechali do Cthol Murgos w południe zimowego, pochmurnego dnia. Natych-
miast ruszyli galopem. Po mniej wi˛ecej trzech milach Relg zacz ˛
ał hamowa´c.
— Nie teraz, Relgu — rzucił ostro Belgarath. — Pó´zniej.
— Ale. . .
— UL jest cierpliwym Bogiem. Zaczeka. Jed´z.
Galopowali przez nag ˛
a równin˛e do szlaku karawan, a płaszcze powiewały za
nimi, szarpane zimnym wiatrem. Wczesnym popołudniem dotarli do traktu i ´sci ˛
a-
gn˛eli wodze. Południowy Szlak Karawan nie był wła´sciwie drog ˛
a, ale stulecia
podró˙zy wyra´znie zaznaczyły jego bieg. Silk rozejrzał si˛e z zadowoleniem.
— Udało si˛e — stwierdził. — Teraz znowu stajemy si˛e uczciwymi kupcami
i ˙zaden Murgo na ´swiecie nie mo˙ze si˛e wtr ˛
aca´c w nasze sprawy.
Wykr˛ecił na wschód i ruszył na czele, demonstruj ˛
ac niezwykł ˛
a pewno´s´c sie-
bie. Wyprostował ramiona i jakby urósł troch˛e i nabrał powagi; Garion wiedział,
˙ze przygotowuje si˛e do nowej roli. Kiedy napotkali pod ˛
a˙zaj ˛
ac ˛
a na zachód, dobrze
chronion ˛
a tolnedra´nsk ˛
a karawan˛e, Silk dokonał ju˙z przemiany. Powitał kupców
z naturaln ˛
a swobod ˛
a przedstawiciela tego samego zawodu.
— Dobrego dnia, Wielki Kupcze! — zawołał, zerkn ˛
awszy na insygnia Tolne-
dranina. — Je´sli zechcesz po´swi˛eci´c mi chwil˛e, mogliby´smy wymieni´c informa-
cje o stanie dróg. Nadje˙zd˙zasz ze wschodu, a ja wła´snie przybyłem traktem od
zachodu. Wymiana mo˙ze si˛e okaza´c korzystna dla obu stron.
— Doskonały pomysł — zgodził si˛e Tolnedranin. Wielki Kupiec był kr˛epym
m˛e˙zczyzn ˛
a z wysokim czołem. Nosił płaszcz podszyty futrem, którym otulał si˛e
szczelnie dla ochrony przed lodowatym wichrem.
— Nazywam si˛e Ambar — oznajmił Silk. — Z Kotu.
Tolnedranin uprzejmie skin ˛
ał głow ˛
a.
— Kalvor — przedstawił si˛e. — Z Tol Horb. Wybrałe´s ci˛e˙zk ˛
a por˛e na wypra-
w˛e na wschód, Ambarze.
176
— Konieczno´s´c. Moje fundusze s ˛
a ograniczone, a koszt składowania przez
zim˛e w Tol Honeth pochłon ˛
ałby wszystko co mam.
— Honethowie s ˛
a zachłanni — zgodził si˛e Kalvor. — Czy Ran Borune jeszcze
˙zyje?
— ˙
Zył, kiedy wyje˙zd˙załem.
Kalvor skrzywił si˛e.
— A walka o sukcesj˛e wci ˛
a˙z trwa?
Silk parskn ˛
ał ´smiechem.
— O tak.
— Czy ta ´swinia Kador z Tol Vordue wci ˛
a˙z ma przewag˛e?
— Jak słyszałem, od Kadora odwróciło si˛e szcz˛e´scie. Podobno planował za-
mach na ˙zycie ksi˛e˙zniczki Ce’Nedry. S ˛
adz˛e, ˙ze imperator podejmie odpowiednie
kroki, by wyeliminowa´c go z wy´scigu do tronu.
— Wspaniała nowina. — U´smiech rozja´snił twarz Kalvora.
— Jak wygl ˛
ada droga na wschodzie? — spytał Silk.
— Nie ma wiele ´sniegu. Naturalnie, w Cthol Murgos prawie nigdy go nie ma.
To wyj ˛
atkowo suche królestwo. Za to jest zimno. Mróz na przeł˛eczach. A jak
z pogod ˛
a w górach wschodniej Tolnedry?
— Padał ´snieg, kiedy przeje˙zd˙zali´smy.
— Tego si˛e bałem. — Kalvor spos˛epniał.
— Powiniene´s chyba zaczeka´c do wiosny, Kalvorze. Najgorszy odcinek drogi
jeszcze przed tob ˛
a.
— Musiałem wydosta´c si˛e z Rak Goska. — Kupiec rozejrzał si˛e, jakby podej-
rzewał, ˙ze kto´s podsłuchuje. — Zmierzasz prosto w kłopoty, Ambarze — ostrzegł
z powag ˛
a.
— Tak?
— To nie jest odpowiednia chwila, by wybiera´c si˛e do Rak Goska. Murgowie
zupełnie tam poszaleli.
— Poszaleli? — wystraszył si˛e Silk.
— Nie mo˙zna tego wytłumaczy´c inaczej. Uczciwych kupców aresztuj ˛
a pod
najbardziej bzdurnymi oskar˙zeniami, jakie w ˙zyciu słyszałe´s. Wszyscy przyby-
sze z Zachodu s ˛
a bezustannie ´sledzeni. W takiej sytuacji z pewno´sci ˛
a nie nale˙zy
zabiera´c tam dam.
— To moja siostra. — Silk zerkn ˛
ał na cioci˛e Pol. — Zainwestowała w moje
przedsi˛ewzi˛ecie, ale mi nie wierzy. Uparła si˛e, ˙ze pojedzie i sprawdzi, czy jej nie
oszukuj˛e.
— Ja trzymałbym si˛e z daleka od Rak Goska — poradził Kalvor.
— Nie mam wyboru — odparł bezradnie Silk. — Teraz nic ju˙z nie mog˛e
poradzi´c.
177
— Powiem ci szczerze, Ambarze: podró˙z do Rak Goska jest teraz warta tyle,
ile własne ˙zycie. Dobry kupiec, znany mi osobi´scie, został oskar˙zony o wdarcie
si˛e do pokojów kobiet w domostwie Murga.
— Takie rzeczy si˛e zdarzaj ˛
a. Słyszałem, ˙ze kobiety Murgów znane s ˛
a z urody.
— Ambarze — rzekł Kalvor z wyrazem bole´sci. — Ten człowiek miał sie-
demdziesi ˛
at trzy lata.
— Synowie mog ˛
a by´c dumni z jego wigoru — za´smiał si˛e Silk. — Co si˛e
z nim stało?
— Został skazany i wbity na pal. — Kalvor zadr˙zał. — ˙
Zołnierze sp˛edzili nas
wszystkich i kazali na to patrze´c. Potworne.
Silk zmarszczył brwi.
— Niemo˙zliwe, by oskar˙zenie było prawd ˛
a?
— Siedemdziesi ˛
at trzy lata, Ambarze — powtórzył kupiec. — Oczywi´scie, ˙ze
było fałszywe. Gdybym nie wiedział, ˙ze to niemo˙zliwe, uznałbym, ˙ze Taur Urgas
próbuje wyp˛edzi´c z Cthol Murgos wszystkich zachodnich kupców. Rak Goska nie
jest ju˙z dla nas bezpieczne.
Silk skrzywił si˛e.
— Kto mo˙ze wiedzie´c, czy Taur Urgas w ogóle my´sli? Musiałby by´c szale´n-
cem, ˙zeby umy´slnie nas przep˛edza´c.
— Spotkałem kiedy´s Taura Urgasa — wyznał ponuro Silk. — Rozs ˛
adku
z pewno´sci ˛
a nie mo˙zna mu zarzuci´c. — Rozejrzał si˛e z wyrazem desperacji na
twarzy. — Kalvorze, zainwestowałem w to przedsi˛ewzi˛ecie wszystko, co miałem,
i wszystko, co zdołałem po˙zyczy´c. Je´sli teraz zawróc˛e, b˛ed˛e zrujnowany.
— Mógłby´s za górami skr˛eci´c na północ — poradził Tolnedranin. — Przekro-
czysz rzek˛e do Mishrak ac Thull i dotrzesz do Thull Mardu.
Drasanin skrzywił si˛e.
— Nie znosz˛e handlowania z Thullami.
— Jest inna mo˙zliwo´s´c. Znasz takie miejsce w połowie drogi mi˛edzy Tol Ho-
neth i Rak Goska?
Silk skin ˛
ał głow ˛
a.
— Zawsze stał tam posterunek zaopatrzeniowy Murgów: ˙zywno´s´c, konie
i wszystko, co potrzebne. Odk ˛
ad zacz˛eły si˛e kłopoty w Rak Goska, kilku przed-
si˛ebiorczych Murgów kupuje tam całe karawany, z ko´nmi i towarem. Ceny nie s ˛
a
tak atrakcyjne jak w Rak Goska, ale zawsze jest szansa na jaki´s zysk. I nie musisz
si˛e nara˙za´c, by go osi ˛
agn ˛
a´c.
— Ale wtedy nie b˛ed˛e miał towaru na drog˛e powrotn ˛
a. Strac˛e połow˛e zarobku,
je´sli nie przywioz˛e nic na sprzeda˙z w Tol Honeth.
— Przywieziesz swoje ˙zycie, Ambarze — zauwa˙zył rozs ˛
adnie Kalvor. Rozej-
rzał si˛e nerwowo, jakby w ka˙zdej chwili oczekiwał aresztowania. — Nie wróc˛e
ju˙z do Cthol Murgos — o´swiadczył stanowczo. — Jak ka˙zdy człowiek, skłonny
178
jestem zaryzykowa´c dla dobrego zarobku. Jednak całe złoto ´swiata nie jest warte
jeszcze jednej wyprawy do Rak Goska.
— Daleko do tego posterunku w połowie drogi? — spytał zafrasowany Silk.
— Min ˛
ałem go trzy dni temu — odparł Kalvor. — Powodzenia, Ambarze,
cokolwiek postanowisz. — Chwycił cugle. — Chc˛e przejecha´c jeszcze par˛e mil,
nim zatrzymam si˛e na noc. Mo˙ze i le˙zy ´snieg w tolnedra´nskich górach, ale przy-
najmniej znajd˛e si˛e poza granicami Cthol Murgos i poza zasi˛egiem r ˛
ak Taura
Urgasa.
Skin ˛
ał głow ˛
a i szybkim kłusem odjechał na zachód, a wraz z nim jego stra˙z-
nicy i karawana.
Rozdział XXI
Południowy Szlak Karawan wił si˛e przez jałowe doliny, biegn ˛
ace na ogół ze
wschodu na zachód. Okoliczne szczyty były wysokie — wy˙zsze zapewne od gór
na zachodzie — lecz tylko lekko przyprószone ´sniegiem. Chmury zabarwiły niebo
na ciemny, szary kolor, lecz wilgo´c, jak ˛
a magazynowały w sobie, nie opadała na to
wysuszone pustkowie, pełne piasku, skał i głogów. Cho´c nie padał ´snieg, panował
ostry chłód. Wiatr dmuchał bez przerwy i ci ˛
ał jak no˙zem.
W dobrym tempie jechali na wschód.
— Belgaracie — rzucił przez rami˛e Barak. — Na wzgórzu przed nami stoi
Murgo. . . kawałek na południe od drogi.
— Widz˛e go.
— Co on robi?
— Obserwuje nas. Nic nam nie grozi, póki pozostaniemy na szlaku karawan.
— Zawsze tak obserwuj ˛
a — stwierdził Silk. — Murgowie lubi ˛
a pilnowa´c
wszystkich, którzy wje˙zd˙zaj ˛
a do ich królestwa.
— Ten Tolnedranin. . . Kalvor — przypomniał sobie Barak. — My´slisz, ˙ze
przesadzał?
— Nie — odparł Belgarath. — S ˛
adz˛e, ˙ze Taur Urgas szuka pretekstu, by za-
mkn ˛
a´c szlak i usun ˛
a´c z Cthol Murgos wszystkich przybyszów z Zachodu.
— Dlaczego? — zdziwił si˛e Durnik.
Belgarath wzruszył ramionami.
— Zbli˙za si˛e wojna. Taur Urgas wie, ˙ze spora liczba kupców przeje˙zd˙zaj ˛
a-
cych t ˛
a drog ˛
a do Rak Goska to szpiedzy. Niedługo b˛edzie t˛edy prowadził armie
z południa i chciałby zachowa´c ich liczebno´s´c i ruchy w tajemnicy.
— Jak ˛
a˙z to armi˛e zgromadzi´c mo˙zna w tak martwej i niezamieszkanej dzie-
dzinie? — zdziwił si˛e Mandorallen.
Belgarath rozejrzał si˛e po pustynnej wy˙zynie.
— To tylko niewielki fragment Cthol Murgos, jaki pozwalaj ˛
a nam ogl ˛
ada´c.
Kraj si˛ega tysi ˛
ace i wi˛ecej mil na południe. S ˛
a tam miasta, których nie widział
jeszcze ˙zaden człowiek z Zachodu. Nie znamy nawet ich nazw. Tu, na północy,
Murgowie prowadz ˛
a szeroko zakrojon ˛
a gr˛e, zmierzaj ˛
ac ˛
a do ukrycia prawdziwego
Cthol Murgos.
180
— Azali przewidujesz, i˙z wojna nadci ˛
agnie wkrótce?
— Mo˙ze najbli˙zszego lata. Albo jeszcze nast˛epnego.
— B˛edziemy gotowi? — zaniepokoił si˛e Barak.
— B˛edziemy si˛e stara´c.
Ciocia Pol prychn˛eła z obrzydzeniem.
— Co si˛e stało? — zapytał pospiesznie Garion.
— S˛epy — odparła. — Wstr˛etne ptaszyska.
Dziesi˛e´c ci˛e˙zkich ptaków machało skrzydłami nad czym´s le˙z ˛
acym na ziemi
w pobli˙zu szlaku.
— Czym si˛e ˙zywi ˛
a? — zdziwił si˛e Durnik. — Od szczytu sza´nca nie widzia-
łem ˙zadnych zwierz ˛
at.
— Pewnie jaki´s ko´n. . . — stwierdził Silk. — Albo człowiek. Niczego innego
tu nie ma.
— Czy człowiek le˙załby tak nie pogrzebany?
— Tylko cz˛e´sciowo. Od czasu do czasu jacy´s rabusie uznaj ˛
a, ˙ze wzdłu˙z szla-
ku karawan łatwo zdob˛ed ˛
a maj ˛
atek. Murgowie daj ˛
a im mnóstwo czasu, by sobie
przemy´sleli t˛e pomyłk˛e.
Durnik spojrzał pytaj ˛
aco.
— Murgowie łapi ˛
a ich — wyja´snił Silk. — Potem zakopuj ˛
a w ziemi po szyj˛e
i zostawiaj ˛
a. S˛epy nauczyły si˛e, ˙ze człowiek jest w takiej sytuacji bezbronny. Cz˛e-
sto si˛e niecierpliwi ˛
a i nie czekaj ˛
a z rozpocz˛eciem jedzenia, nim ten nieszcz˛e´snik
umrze.
— Niezły sposób na bandytów — ocenił Barak. — Nawet Murgo wpadnie
czasem na dobry pomysł.
— Niestety, Murgowie uznaj ˛
a za bandyt˛e ka˙zdego, kto zejdzie ze szlaku.
S˛epy nie opu´sciły swego przera˙zaj ˛
acego łupu nawet wtedy, gdy je´zd´zcy min˛eli
je nie dalej ni˙z o dziesi˛e´c s ˛
a˙zni. Skrzydła i tułowia zasłaniały ˙zer, za co Garion
był wdzi˛eczny losowi. Cokolwiek to było, musiało by´c niedu˙ze.
— Nie mo˙zemy oddala´c si˛e od traktu, kiedy rozbijemy obóz na noc — stwier-
dził Durnik, odwracaj ˛
ac głow˛e.
— To bardzo rozs ˛
adny pomysł, Durniku — zgodził si˛e Silk.
Informacja tolnedra´nskiego kupca o prowizorycznym jarmarku w połowie
szlaku okazała si˛e ´scisła. Po południu trzeciego dnia pokonali niewielkie wznie-
sienie i zobaczyli grupk˛e namiotów otaczaj ˛
acych solidny, kamienny budynek przy
trakcie. Z tej odległo´sci namioty wydawały si˛e małe; nieustaj ˛
acy wiatr trzepotał
nimi i wydymał płótno.
— Co o tym my´slisz? — zapytał Silk Belgaratha.
— Jest pó´zno — odparł starzec. — I tak musimy zatrzyma´c si˛e na noc. A by-
łoby podejrzane, gdyby´smy min˛eli to miejsce.
Silk przytakn ˛
ał.
181
— B˛edziemy musieli schowa´c jako´s Relga — dodał Belgarath. — Nikt nie
uwierzy, ˙ze jeste´smy zwykłymi kupcami, je´sli zobaczy z nami Ulgosa.
Silk zastanowił si˛e.
— Owiniemy go w koc — zaproponował. — I ka˙zdemu, kto zapyta, powiemy,
˙ze jest chory. Ludzie trzymaj ˛
a si˛e od chorych z daleka.
Starzec kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— Potrafisz udawa´c chorego? — spytał Relga.
— Jestem chory — odparł Ulgos bez ´sladu humoru. — Czy tutaj zawsze jest
tak zimno?
Kichn ˛
ał.
Ciocia Pol podjechała do niego i wyci ˛
agn˛eła r˛ek˛e, by poło˙zy´c mu dło´n na
czole.
— Nie dotykaj mnie. — Relg odsun ˛
ał si˛e.
— Przesta´n. — Dotkn˛eła jego czoła i spojrzała na niego z uwag ˛
a. — On si˛e
przezi˛ebił, ojcze — oznajmiła. — Jak tylko si˛e zatrzymamy, dam mu jakie´s lekar-
stwo. Czemu nic nie mówiłe´s? — zwróciła si˛e do fanatyka.
— Znios˛e to, co zsyła na mnie UL — obwie´scił Relg. — To kara za moje
grzechy.
— Nie — odparła chłodno. — To nie ma nic wspólnego z grzechami i kar ˛
a.
Zwykłe przezi˛ebienie, nic wi˛ecej.
— Czy umr˛e? — zapytał spokojnie Relg.
— Oczywi´scie, ˙ze nie. Nigdy jeszcze nie byłe´s przezi˛ebiony?
— Nie. Przez całe ˙zycie ani razu nie chorowałem.
— Nast˛epnym razem ju˙z tego nie powiesz — stwierdził lekcewa˙z ˛
aco Silk.
Wr˛eczył Ulgosowi wydobyty z juków koc. — Zarzu´c to sobie na ramiona i głow˛e.
Sprawiaj wra˙zenie, jakby´s cierpiał.
— Cierpi˛e. — Relg zakasłał.
— Chodzi o wra˙zenie. My´sl o grzechu. Od tego powiniene´s wygl ˛
ada´c ˙zało-
´snie.
— Cały czas my´sl˛e o grzechu — zapewnił Relg. Kaszel mu nie przechodził.
— Wiem — stwierdził Silk. — Ale postaraj si˛e my´sle´c bardziej intensywnie.
Zjechali ze wzgórza w stron˛e zbiorowiska namiotów. Czuli podmuchy suche-
go, lodowatego wiatru. Niewielu kupców wyszło na zewn ˛
atrz, a i ci starali si˛e jak
najszybciej wykona´c swe prace i wróci´c do ciepłych wn˛etrza.
— Powinni´smy najpierw zatrzyma´c si˛e przy posterunku. — Silk wskazał ni-
ski, prostok ˛
atny budynek w´sród namiotów. — To b˛edzie naturalne. Pozwólcie mi
mówi´c.
— Silk, ty parszywy drasa´nski złodzieju! — zabrzmiał chrapliwy krzyk z po-
bliskiego namiotu.
Silk szerzej otworzył oczy i u´smiechn ˛
ał si˛e.
182
— Poznaj˛e chyba skowyt pewnego nadrackiego wieprza — o´swiadczył tak
gło´sno, by słyszał go człowiek w namiocie.
Pot˛e˙zny Nadrak w długim, przepasanym wojłokowym płaszczu i obcisłej fu-
trzanej czapce wytoczył si˛e na dwór. Miał tłuste, czarne włosy i rzadk ˛
a, spl ˛
atan ˛
a
brod˛e. Oczy miały t˛e szczególn ˛
a kanciasto´s´c, charakterystyczn ˛
a dla Angaraków,
jednak w przeciwie´nstwie do martwych oczu Murgów, w tych błyszczała ostro˙zna
przyja´z´n.
— Jeszcze ci˛e nie złapali, Silku? — zapytał hała´sliwie. — Byłem pewien, ˙ze
kto´s zd ˛
a˙zył ju˙z obedrze´c ci˛e ze skóry.
— Pijany jak zwykle, widz˛e. — Silk u´smiechn ˛
ał si˛e zło´sliwie. — Od ilu dni
tym razem, Yarbleku?
— Kto by tam liczył? — Nadrak wybuchn ˛
ał ´smiechem i zachwiał si˛e lekko
na nogach. — Co robisz w Cthol Murgos, Silku? My´slałem, ˙ze twój tłusty król
potrzebuje ci˛e w Gar og Nadrak.
— Byłem ju˙z troch˛e zbyt znany na ulicach Yar Nadrak. Ludzie zaczynali ju˙z
mnie unika´c.
— Nie mog˛e zrozumie´c dlaczego — odparował z ci˛e˙zkim sarkazmem Yar-
blek. — Oszukujesz w handlu, fałszujesz ko´sci, folgujesz sobie z ˙zonami innych
m˛e˙zczyzn i jeste´s szpiegiem. To przecie˙z nie powód, by nie podziwia´c twoich
zalet, jakiekolwiek by były.
— Twoje poczucie humoru zwala z nóg, Yarbleku. Jak zawsze.
— To moja jedyna wada — odparł troch˛e pijany Nadrak. — Zeskakuj z konia,
Silku. Wejd´z, to upijemy si˛e razem. Zapro´s przyjaciół.
Zatoczył si˛e do wn˛etrza namiotu.
— Stary znajomy — wyja´snił szybko Silk, zsuwaj ˛
ac si˛e z siodła.
— Mo˙zna mu zaufa´c? — spytał podejrzliwie Barak.
— Nie do ko´nca. To porz ˛
adny człowiek. . . jak na Nadraka. Na pewno wie
o wszystkim, co si˛e tu dzieje. Je´sli b˛edzie dostatecznie pijany, mo˙zemy od niego
uzyska´c wa˙zne informacje.
— Czekam, Silku! — rykn ˛
ał Yarblek z wn˛etrza wojłokowego namiotu.
— Zobaczymy, co ma do powiedzenia — zdecydował Belgarath.
Wszyscy zsiedli z koni, przywi ˛
azali je do kołków obok namiotu Nadraka i ko-
lejno weszli do ´srodka. Namiot był du˙zy, a grube, czerwone dywany pokrywały
´sciany i podłog˛e. Z masztu zwisała lampa oliwna, a ogie´n w ˙zelaznym koszu wy-
syłał fale gor ˛
aca.
Yarblek siedział ze skrzy˙zowanymi nogami przy tylnej ´scianie, obok wygod-
nie ustawionej, du˙zej czarnej beczułki.
— Chod´zcie, chod´zcie — zaprosił ich szorstko. — Zamknijcie klap˛e. Ciepło
ucieka.
— To jest Yarblek — oznajmił Silk tytułem prezentacji. — Niezły kupiec
i słynny pijak. Znamy si˛e ju˙z od bardzo dawna.
183
— Mój namiot nale˙zy do was. — Yarblek czkn ˛
ał oboj˛etnie. — Nieszczególny
to namiot, ale nale˙zy do was mimo wszystko. Tam s ˛
a kubki. . . w tym stosie obok
mojego siodła. Niektóre nawet czyste. Napijmy si˛e.
— To pani Pol, Yarbleku — przedstawił Polgar˛e Silk.
— Przystojna kobieta — ocenił Yarblek, przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e jej bezczelnie. —
Wybacz pani, ˙ze nie wstaj˛e, ale troch˛e mi si˛e kr˛eci w głowie. Pewnie zjadłem co´s
niedobrego.
— Oczywi´scie — zgodziła si˛e z kpi ˛
acym u´smieszkiem. — Człowiek powinien
uwa˙za´c, co wrzuca sobie do ˙zoł ˛
adka.
— Dokładnie to samo powtarzałem chyba ju˙z tysi ˛
ac razy. — Zezował w jej
stron˛e, gdy zdejmowała kaptur i rozwi ˛
azywała płaszcz. — Wyj ˛
atkowo pi˛ekna ko-
bieta, Silku — stwierdził. — Pewnie nie zamierzasz jej sprzedawa´c?
— Nie sta´c ci˛e na mnie, Yarbleku — oznajmiła ciocia Pol, wyra´znie nie ˙zy-
wi ˛
ac najmniejszej urazy.
Yarblek wytrzeszczył oczy, a potem rykn ˛
ał ´smiechem.
— Na nos Jednookiego, chyba rzeczywi´scie nie. I pewnie trzymasz gdzie´s
sztylet pod sukni ˛
a. Rozprułaby´s mi brzuch, gdybym próbował ci˛e wykra´s´c, co?
— Oczywi´scie.
— Co za kobieta! — zarechotał Yarblek. — Ta´nczy´c te˙z potrafisz?
— Jak jeszcze w ˙zyciu nie widziałe´s, Yarbleku. Potrafi˛e w wod˛e zmieni´c twoje
ko´sci.
Oczy Nadraka błysn˛eły.
— Zata´nczysz mo˙ze dla nas, kiedy ju˙z wszyscy b˛edziemy pijani?
— Zobaczymy. — W jej głosie zabrzmiała sugestia obietnicy.
Garion był zdumiony t ˛
a ´smiało´sci ˛
a. Oczywi´scie, Yarblek takiego wła´snie za-
chowania oczekiwał od kobiet. . . Ale gdzie ciocia Pol mogła tak dobrze pozna´c
zwyczaje Nadraków, ˙ze odpowiadała mu bez ´sladu zakłopotania?
— To jest pan Wilk. — Silk wskazał Belgaratha.
— Co tam imiona. — Yarblek machn ˛
ał r˛ek ˛
a. — I tak nie zapami˛etam. —
Przyjrzał im si˛e kolejno z chytr ˛
a min ˛
a. — Wła´sciwie. . . — Nagle wydał si˛e o wie-
le mniej pijany ni˙z przed chwil ˛
a. — Wła´sciwie lepiej, ˙zebym nie znał waszych
imion. Czego człowiek nie wie, tego nie zdradzi. Jeste´scie zbyt dobrze dobran ˛
a
grup ˛
a, ˙zeby przybywa´c do ´smierdz ˛
acego Cthol Murgos w uczciwych interesach.
Bierzcie kubki. Ta beczułka jest prawie pełna, a druga chłodzi si˛e za namiotem.
Silk skin ˛
ał głow ˛
a. Wyszukali sobie kubki w stosie garnków rozsypanych obok
wytartego siodła. Potem siedli na dywanie wokół beczułki.
— Nalałbym wam, jak porz ˛
adny gospodarz — rzekł Yarblek. — Ale za du˙zo
by si˛e rozlało. Nabierajcie sami.
Piwo Yarbleka było bardzo ciemne i miało mocny, jakby owocowy aromat.
— Ciekawy smak — zauwa˙zył uprzejmie Barak.
184
— Mój piwowar kroi do beczek suszone jabłka — wyja´snił Nadrak. — Dzi˛eki
temu nie jest takie ostre. — Spojrzał na Silka. — My´slałem, ˙ze nie lubisz Murgów.
— Nie lubi˛e.
— Wi˛ec co robisz w Cthol Murgos?
Silk wzruszył ramionami.
— Interesy.
— Czyje? Twoje czy Rhodara?
Silk mrugn ˛
ał porozumiewawczo.
— Tak my´slałem. W takim razie ˙zycz˛e ci szcz˛e´scia. Zaproponowałbym nawet
pomoc, ale lepiej, ˙zebym nie wtykał nosa w te sprawy. Murgowie nie ufaj ˛
a nam
nawet bardziej ni˙z wam, Alornom. Szczerze mówi ˛
ac, wcale im si˛e nie dziwi˛e.
Ka˙zdy Nadrak godzien tego imienia zboczy z drogi o dziesi˛e´c mil, je´sli trafi si˛e
okazja poder˙zni˛ecia murgoskiego gardła.
— Twoje uczucia dla kuzynów wzruszaj ˛
a mnie do gł˛ebi. — Silk u´smiechn ˛
ał
si˛e.
Yarblek zmarszczył czoło.
— Kuzyni! — warkn ˛
ał. — Gdyby nie Grolimowie, wytłukliby´smy cał ˛
a t˛e zim-
nokrwist ˛
a ras˛e całe pokolenia temu. — Nabrał piwa do kufla i wzniósł toast. —
Za nieszcz˛e´scia Murgów.
— Chyba znale´zli´smy co´s, za co mo˙zemy wypi´c razem. — Barak u´smiechn ˛
ał
si˛e szeroko. — Za nieszcz˛e´scia Murgów.
— I ˙zeby Taur Urgas dostał wrzodów na tyłku — dodał Yarblek. Wypił jed-
nym haustem, nabrał piwa z beczułki i wypił znowu. — Jestem troch˛e pijamy —
o´swiadczył.
— Nigdy by´smy si˛e nie domy´slili — stwierdziła ciocia Pol.
— Podobasz mi si˛e, dziewczyno. — Yarblek wyszczerzył z˛eby. — Szkoda, ˙ze
nie sta´c mnie na ciebie. Pewnie nawet nie my´slisz o ucieczce?
Westchn˛eła z wyra´zn ˛
a kpin ˛
a.
— Nie — przyznała. — Raczej nie. Kobieta traci wtedy reputacj˛e.
— Szczera prawda — zgodził si˛e Yarblek. Ze smutkiem potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a. —
Jak ju˙z wspomniałem — podj ˛
ał — jestem troch˛e pijany. Pewnie nie powinienem
wam o tym mówi´c, ale pora nie jest odpowiednia, ˙zeby ludzie z Zachodu odwie-
dzali Cthol Murgos. Szczególnie Alornowie. Ostatnio słyszy si˛e dziwne rzeczy.
Z Rak Cthol dochodz ˛
a plotki, ˙ze cała kraina Murgów ma by´c oczyszczona z cu-
dzoziemców. Taur Urgas nosi koron˛e i bawi si˛e w króla w Rak Goska, ale stary
Grolim w Rak Cthol trzyma mu palce na sercu. Król Murgów wie, ˙ze je´sli Ctuchik
zaci´snie je w pi˛e´s´c, tron opustoszeje.
— Kilkana´scie mil st ˛
ad na zachód spotkali´smy Tolnedranina. Mówił mniej
wi˛ecej to samo — odrzekł z powag ˛
a Silk. — Twierdzi, ˙ze w całym Rak Goska
kupcy z Zachodu s ˛
a aresztowani pod fałszywymi zarzutami.
Yarblek pokiwał głow ˛
a.
185
— To dopiero pierwszy krok. Łatwo przewidzie´c, co zrobi ˛
a Murgowie. Nie
maj ˛
a wyobra´zni. Taur Urgas nie jest jeszcze gotowy, ˙zeby narazi´c si˛e Ranowi
Borune, wyrzynaj ˛
ac wszystkich zachodnich kupców w królestwie. Ale ta chwila
nadchodzi. Rak Goska jest ju˙z pewnie miastem zamkni˛etym. Taur Urgas ma wol-
ne r˛ece i mo˙ze zwróci´c uwag˛e na pogranicze. My´sl˛e, ˙ze wła´snie dlatego wyruszył
tutaj.
— Wyruszył gdzie? — Silk zbladł wyra´znie.
— S ˛
adziłem, ˙ze wiesz. Taur Urgas maszeruje tu z armi ˛
a za plecami. Zgaduj˛e,
˙ze zamierza zamkn ˛
a´c granic˛e.
— Jak jest daleko?
— Słyszałem, ˙ze widziano go dzisiejszego ranka niecałe pi˛etna´scie mil st ˛
ad —
rzekł Yarblek. — Co si˛e stało?
— Taur Urgas i ja mieli´smy powa˙zne nieporozumienie — wyja´snił szybko
Silk. Był wyra´znie zaniepokojony. — Nie mo˙ze mnie tu znale´z´c, kiedy przyb˛e-
dzie.
Poderwał si˛e.
— Gdzie idziesz? — spytał szybko Belgarath.
— W jakie´s bezpieczne miejsce. Dogoni˛e was pó´zniej.
Wybiegł z namiotu. Po chwili usłyszeli t˛etent kopyt.
— Chcesz, ˙zebym z nim pojechał? — zapytał Belgaratha Barak.
— Nigdy go nie dogonisz.
— Ciekawe, co zrobił Taurowi Urgasowi — zamy´slił si˛e Yarblek. — Chyba
co´s okropnego, s ˛
adz ˛
ac po tym, jak szybko ten złodziejaszek st ˛
ad uciekał.
— Czy to bezpieczne, ˙zeby oddalał si˛e od traktu? — zaniepokoił si˛e Garion,
pami˛etaj ˛
ac s˛epy i ich upiorn ˛
a zdobycz.
— Nie martw si˛e o Silka — mrukn ˛
ał lekcewa˙z ˛
aco Yarblek.
Gdzie´s bardzo daleko rozległo si˛e powolne dudnienie. Yarblek z nienawi´sci ˛
a
zmru˙zył oczy.
— Wygl ˛
ada na to, ˙ze Silk znikn ˛
ał w ostatniej chwili.
Dudnienie zabrzmiało gło´sniej i zmieniło si˛e w głuchy, warcz ˛
acy odgłos.
W´sród huku słyszeli jakby j˛ekliw ˛
a pie´s´n setek głosów ´spiewaj ˛
acych w niskiej
tonacji.
— Co to jest? — zdziwił si˛e Durnik.
— Taur Urgas — odparł Yarblek i splun ˛
ał. — To pie´s´n wojenna króla Murgów.
— Wojna? — zapytał ostro Mandorallen.
— Taur Urgas zawsze prowadzi wojn˛e — odrzekł z gł˛ebok ˛
a pogard ˛
a Nad-
rak. — Nawet je´sli nie ma jej z kim prowadzi´c. ´Spi w zbroi, nawet we własnym
pałacu. Troch˛e brzydko pachnie od tego, ale poniewa˙z Murgowie i tak cuchn ˛
a, nie
ma wielkiej ró˙znicy. Mo˙ze lepiej wyjrz˛e i sprawdz˛e, o co mu chodzi. — Podniósł
si˛e ci˛e˙zko. — Czekajcie tu. To nadracki namiot, a mi˛edzy Angarakami obowi ˛
azu-
186
je pewna uprzejmo´s´c. ˙
Zołnierze tu nie wejd ˛
a, wi˛ec jeste´scie bezpieczni, póki sami
nie wyjdziecie.
Zatoczył si˛e do wyj´scia. Na twarzy miał wyraz lodowatej nienawi´sci.
´Spiew i miarowe bicie b˛ebnów rozbrzmiewało coraz gło´sniej. Przenikliwie,
niemal skocznie zagrały piszczałki, potem basowo zagrzmiały rogi.
— Co o tym s ˛
adzisz, Belgaracie? — hukn ˛
ał Barak. — Ten Yarblek wydaje si˛e
rozs ˛
adny, ale to jednak Angarak. Wystarczy, ˙ze powie słowo, a b˛edziemy tu mieli
setk˛e Murgów.
— On ma racj˛e, ojcze — zgodziła si˛e ciocia Pol. — Dostatecznie poznałam
Nadraków, by wiedzie´c, ˙ze Yarblek nie był nawet w przybli˙zeniu tak pijany, ja-
kiego udawał.
Belgarath ´sci ˛
agn ˛
ał wargi.
— Mo˙ze to nie najlepszy pomysł, by stawia´c wszystko na kart˛e niech˛eci Nad-
raków do Murgów — przyznał. — Mo˙ze jeste´smy niesprawiedliwi dla Yarbleka,
ale i tak lepiej wymkn ˛
a´c si˛e st ˛
ad, zanim Taur Urgas wystawi stra˙ze dookoła. Nie
wiadomo, jak długo zechce tu pozosta´c. A kiedy ju˙z rozbije obóz, mo˙zemy mie´c
kłopoty z wyjazdem.
Durnik odsun ˛
ał czerwony dywan na tylnej ´scianie namiotu, si˛egn ˛
ał pod ni ˛
a
i wyj ˛
ał kilka kołków. Potem uniósł wojłok.
— Mo˙zemy wyczołga´c si˛e t˛edy.
— Chod´zmy zatem — postanowił Belgarath.
Jedno po drugim, wysuwali si˛e z namiotu na chłodny wiatr.
— We´zcie konie — polecił szeptem Belgarath. Rozejrzał si˛e, mru˙z ˛
ac oczy. —
Do tamtej rozpadliny. — Wskazał ło˙zysko potoku tu˙z za ostatnim rz˛edem namio-
tów. — Je´sli przemkniemy si˛e za namiotami, powinni´smy dotrze´c tam nie zauwa-
˙zeni. Przypuszczam, ˙ze wszyscy tutaj pobiegn ˛
a ogl ˛
ada´c wjazd Taura Urgasa.
— Czy król Murgów zna ciebie, Belgaracie? — zapytał Mandorallen.
— Mo˙ze. Nigdy si˛e nie spotkali´smy, ale mój opis od dawna ju˙z kr ˛
a˙zy po Cthol
Murgos. Lepiej nie ryzykowa´c.
Poprowadzili konie za namiotami i bez kłopotów dotarli do rozpadliny.
— Potok spływa po drugiej stronie tamtego wzgórza. — Barak wyci ˛
agn ˛
ał
r˛ek˛e. — Je´sli pójdziemy korytem, przez cał ˛
a drog˛e b˛edziemy osłoni˛eci. Potem,
kiedy wzgórze znajdzie si˛e mi˛edzy nami a obozem, mo˙zemy odjecha´c niepostrze-
˙zenie.
— Ju˙z prawie wieczór. — Belgarath spojrzał na ciemniej ˛
ace niebo. — Po-
dejd´zmy kawałek, a potem zaczekamy do zmroku.
Szli rozpadlin ˛
a, póki nie ukryło ich niewielkie wzniesienie.
— Lepiej uwa˙za´c, co si˛e dzieje — stwierdził Belgarath.
Barak i Garion wyczołgali si˛e z rozpadliny i wspi˛eli na szczyt wzgórza, gdzie
zalegli w´sród niskich krzaków.
— Nadchodz ˛
a — mrukn ˛
ał Barak.
187
Murgoscy ˙zołnierze o pos˛epnych twarzach maszerowali ósemkami w rytm
miarowych uderze´n b˛ebnów. Mi˛edzy nimi, na grzbiecie czarnego konia, pod roz-
wianym czarnym sztandarem jechał Taur Urgas. Był wysokim m˛e˙zczyzn ˛
a o mu-
skularnych, pochyłych ramionach i kanciastej, okrutnej twarzy. Grube ogniwa je-
go kolczugi pokryto czerwonym złotem i wygl ˛
adały jak sk ˛
apane we krwi. Szero-
ki metalowy pas opinał go w talii, pochwa miecza na lewym biodrze skrzyła si˛e
od klejnotów. Szpiczasty stalowy hełm opadał nisko nad czarnymi brwiami. Do
hełmu przymocowano krwawoczerwon ˛
a koron˛e Cthol Murgos. Rodzaj kaptura
z kolczugi osłaniał grzbiet i szyj˛e króla, opadaj ˛
ac a˙z na ramiona.
Kiedy dotarł przed niski, prostok ˛
atny budynek posterunku, Taur Urgas zatrzy-
mał konia.
— Wina! — rozkazał. Niesiony lodowatym wiatrem głos brzmiał nieprzyjem-
nie blisko. Garion wczołgał si˛e troch˛e gł˛ebiej w krzaki.
Murgo, który zarz ˛
adzał posterunkiem, wbiegł do wn˛etrza i natychmiast poja-
wił si˛e znowu, nios ˛
ac g ˛
asior i ci˛e˙zki metalowy puchar. Taur Urgas chwycił puchar,
wychylił, po czym zgniótł powoli, zaciskaj ˛
ac palce swej pot˛e˙znej pi˛e´sci. Barak
parskn ˛
ał wzgardliwie.
— O co tu chodzi? — szepn ˛
ał Garion.
— Nikt nie pije z kielicha, którego u˙zywał Taur Urgas — wyja´snił rudobrody
olbrzym. — Gdyby Anheg si˛e tak zachowywał, jego wojownicy spu´sciliby go do
zatoki pod Val Alorn.
— Czy masz imiona wszystkich cudzoziemców w obozie? — Król zwrócił si˛e
do zarz ˛
adcy. Niesione wiatrem słowa wyra´znie rozbrzmiewały w uszach Gariona.
— Jak rozkazałe´s, straszliwy królu — odparł Murgo z niskim pokłonem. Wy-
ci ˛
agn ˛
ał z r˛ekawa i wr˛eczył władcy zwój pergaminu.
Taur Urgas rozwin ˛
ał pergamin i spojrzał na spis.
— Przywołajcie Nadraka Yarbleka — rozkazał.
— Niech zbli˙zy si˛e Yarblek z Gar og Nadrak! — krzykn ˛
ał oficer stoj ˛
acy u bo-
ku króla.
Yarblek wyst ˛
apił. Wiatr szarpał jego wojłokowym płaszczem.
— Nasz kuzyn z północy — powitał go chłodno Taur Urgas.
— Wasza wysoko´s´c. . . — Yarblek skłonił si˛e lekko.
— Lepiej byłoby, gdyby´s st ˛
ad odjechał, Yarbleku — o´swiadczył król. — Moi
˙zołnierze otrzymali pewne rozkazy, a niektórzy z nich mog ˛
a w swej gorliwo´sci nie
rozpozna´c kuzyna Angaraka. Je´sli zostaniesz, nie mog˛e zagwarantowa´c ci bezpie-
cze´nstwa. A byłbym zasmucony, gdyby spotkało ci˛e co´s nieprzyjemnego.
Yarblek skłonił si˛e ponownie.
— Moi słudzy i ja odjedziemy natychmiast, wasza wysoko´s´c.
— Je´sli s ˛
a Nadrakami, maj ˛
a moje pozwolenie. Jednak cudzoziemcy musz ˛
a
pozosta´c. Jeste´s wolny, Yarbleku.
— W ostatniej chwili wydostali´smy si˛e z namiotu — mrukn ˛
ał Barak.
188
Nagle z budynku wyszedł m˛e˙zczyzna w pordzewiałej kolczudze okrytej brud-
n ˛
a br ˛
azow ˛
a kamizel ˛
a. Był nie ogolony, a białko jednego oka błyszczało mu nie-
naturalnie.
— Brill! — wykrzykn ˛
ał Garion.
Oczy Baraka były jak lód.
Brill pokłonił si˛e Taurowi Urgasowi z niezwykł ˛
a gracj ˛
a.
— Witaj, pot˛e˙zny władco — powiedział. Mówił oboj˛etnym tonem, nie okazu-
j ˛
ac szacunku ani trwogi.
— Co tu robisz, Kordochu? — spytał zimno Taur Urgas.
— Podró˙zuj˛e w interesach mego pana, straszliwy królu.
— Jakie interesy mo˙ze prowadzi´c Ctuchik w takim miejscu?
— To sprawa osobista, wielki królu — odpowiedział wymijaj ˛
aco Brill.
— Wol˛e mie´c na oku ciebie i innych Dagashi, Kordochu. Kiedy wróciłe´s do
Cthol Murgos?
— Kilka miesi˛ecy temu, o Zbrojne Rami˛e Toraka. Gdybym wiedział, ˙ze ci˛e
to interesuje, posłałbym wiadomo´s´c. Ludzie, z którymi mam si˛e rozprawi´c na
polecenie mego pana, wiedz ˛
a ju˙z, ˙ze ich ´scigam. Dlatego moje poruszenia nie s ˛
a
tajemnic ˛
a.
Taur Urgas za´smiał si˛e krótko, bez ´sladu wesoło´sci.
— Starzejesz si˛e, Kordochu. Wi˛ekszo´s´c Dagashi zako´nczyłaby ju˙z spraw˛e.
— Chodzi o wyj ˛
atkowych ludzi. — Brill wzruszył ramionami. — Zreszt ˛
a to
ju˙z nie potrwa długo. Gra jest prawie sko´nczona. Ale przypadkiem, wielki królu,
mam dla ciebie prezent.
Pstrykn ˛
ał palcami i dwóch jego ludzi wyszło z budynku, ci ˛
agn ˛
ac mi˛edzy so-
b ˛
a trzeciego. Tunika je´nca była poplamiona krwi ˛
a, a głowa zwisała mu na pier´s,
jakby był półprzytomny. Barak sykn ˛
ał przez z˛eby.
— Pomy´slałem, ˙ze b˛edziesz wdzi˛eczny za t˛e rozrywk˛e — stwierdził Brill.
— Jestem królem Cthol Murgos, Kordochu — odpowiedział lodowatym to-
nem Taur Urgas. — Nie bawi mnie twoje zachowanie i nie mam zwyczaju wypeł-
nia´c obowi ˛
azków Dagashi. Je´sli chcesz go mie´c martwego, sam go zabij.
— To nie b˛edzie obowi ˛
azek, wasza królewska mo´s´c. — Brill u´smiechn ˛
ał si˛e
gro´znie. — Ten człowiek jest starym znajomym. — Chwycił wi˛e´znia za włosy
i szarpn ˛
ał głow˛e do góry, by pokaza´c królowi twarz wi˛e´znia.
To był Silk. Twarz miał blad ˛
a, a z gł˛ebokiego rozci˛ecia z boku czoła płyn˛eła
krew.
— Oto drasa´nski szpieg Kheldar. — Brill skrzywił si˛e drwi ˛
aco. — Składam
go w darze waszej wysoko´sci.
Taur Urgas u´smiechn ˛
ał si˛e wtedy, a jego oczy błysn˛eły okrutn ˛
a uciech ˛
a.
— Cudownie — rzekł. — Zasłu˙zyłe´s na wdzi˛eczno´s´c swego króla, Kordochu.
To bezcenny podarunek. — U´smiechn ˛
ał si˛e szerzej. — Witaj, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze —
rzucił, mrucz ˛
ac niemal z rozkoszy. — Ju˙z od bardzo dawna nie mog˛e si˛e doczeka´c
189
naszego ponownego spotkania. Wiele mamy rachunków do wyrównania, niepraw-
da?
Silk zdawał si˛e patrze´c na króla Murgów, jednak Garion nie był pewien, czy
jest dostatecznie przytomny, by wiedzie´c, co si˛e z nim dzieje.
— Zaczekasz tu chwil˛e, ksi ˛
a˙z˛e Drasni. — Taur Urgas napawał si˛e widokiem
je´nca. — Musz˛e zastanowi´c si˛e nieco nad twoimi ostatnimi rozrywkami i chc˛e
by´c pewien, ˙ze jeste´s w pełni przytomny i zdołasz je oceni´c. Zasłu˙zyłe´s na co´s
wyj ˛
atkowego. . . i chyba długotrwałego. Nie chciałbym ci˛e rozczarowa´c zbytnim
po´spiechem.
Rozdział XXII
Barak z Garionem zsun˛eli si˛e do rozpadliny w strumieniach ˙zwiru osypuj ˛
ace-
go si˛e ze zbocza. — Maj ˛
a Silka — zameldował cicho Barak. — Jest tam Brill.
Wygl ˛
ada na to, ˙ze on i jego ludzie złapali Silka, kiedy próbował ucieka´c. Oddali
go Taurowi Urgasowi.
Belgarath powstał wolno, nagle pobladły.
— Czy on. . . ? — Nie doko´nczył.
— Nie — uspokoił go Barak. — Jeszcze ˙zyje. Poturbowali go troch˛e, ale chy-
ba nic powa˙znego.
Belgarath odetchn ˛
ał.
— To ju˙z co´s.
— Taur Urgas chyba go zna — mówił dalej Barak. — Mam wra˙zenie, ˙ze Silk
zrobił co´s, co gł˛eboko zraniło króla. A wygl ˛
ada na takiego, który długo chowa
urazy.
— Czy trzymaj ˛
a go w jakim´s miejscu, gdzie mogliby´smy si˛e dosta´c? — spytał
Durnik.
— Nie wiemy — odpowiedział Garion. — Rozmawiali chwil˛e, a potem paru
˙zołnierzy odprowadziło go za tamten budynek. Nie widzieli´smy, dok ˛
ad go zabrali.
— Murgo, który tu zarz ˛
adza, wspomniał co´s o jamie — dodał Barak.
— Musimy co´s zrobi´c, ojcze — stwierdziła ciocia Pol.
— Wiem, Pol. Co´s wymy´slimy. — Raz jeszcze zwrócił si˛e do Baraka. — Ilu
˙zołnierzy przyprowadził ze sob ˛
a Taur Urgas?
— Co najmniej kilka regimentów. Zaj˛eli cały obóz.
— Mo˙zemy go translokowa´c, ojcze — zaproponowała ciocia Pol.
— Troch˛e za daleko na przenoszenie czegokolwiek — sprzeciwił si˛e. — Poza
tym musimy dokładnie wiedzie´c, gdzie go trzymaj ˛
a.
— Sprawdz˛e. — Zacz˛eła rozpina´c płaszcz.
— Lepiej zaczekaj do zmroku — poradził. — W Cthol Murgos nie ma wielu
sów, a za dnia b˛edziesz zwraca´c uwag˛e. Czy Taur Urgas ma ze sob ˛
a Grolimów?
— Chyba zauwa˙zyłem kilku.
— To komplikuje spraw˛e. Translokacja wywołuje potworny hałas. Taur Urgas
b˛edzie nam deptał po pi˛etach.
191
— Masz inne pomysły, ojcze? — spytała ciocia Pol.
— Pozwól mi si˛e chwil˛e zastanowi´c — odparł. — I tak nic nie mo˙zemy zrobi´c,
dopóki si˛e nie ´sciemni.
Nagle usłyszeli przyciszony gwizd.
— Kto to? — Barak si˛egn ˛
ał po miecz.
— Hej, Alornowie! — zabrzmiał zduszony szept.
— Tusz˛e, i˙z jest to ów Nadrak, Yarblek — oznajmił Mandorallen.
— Sk ˛
ad wiedział, ˙ze tu jeste´smy? — zdziwił si˛e Barak.
˙
Zwir zachrz˛e´scił pod stopami i Yarblek wynurzył si˛e zza zakr˛etu rozpadliny.
Futrzan ˛
a czapk˛e zsun ˛
ał nisko na oczy i postawił kołnierz wojłokowego płaszcza.
— Tu jeste´scie. . . — stwierdził z ulg ˛
a.
— Przyszedłe´s sam? — upewnił si˛e podejrzliwie Barak.
— Pewnie, ˙ze sam — parskn ˛
ał Yarblek. — Kazałem moim ludziom jecha´c
przodem. Wyszli´scie w po´spiechu.
— Jako´s nie mieli´smy ochoty, ˙zeby wita´c Taura Urgasa.
— I bardzo dobrze. Miałbym powa˙zne kłopoty, ˙zeby wydosta´c was z tego za-
mieszania. Murgoscy ˙zołnierze sprawdzali ka˙zdego z moich ludzi, ˙zeby si˛e upew-
ni´c, czy s ˛
a Nadrakami. Dopiero wtedy pozwolili mi odjecha´c. Taur Urgas ma
Silka.
— Wiemy — mrukn ˛
ał Barak. — Jak nas znalazłe´s?
— Zostawili´scie wyci ˛
agni˛ete kołki przy tylnej ´scianie namiotu, a to wzgórze
to najbli˙zsza osłona po tej stronie jarmarku. Domy´sliłem si˛e, gdzie poszli´scie. Tu
i tam zostawili´scie ´slady, które to potwierdziły. — Szorstka twarz Nadraka była
pełna powagi. Nie pozostał nawet ´slad po przewlekłej pijatyce przy beczułce. —
Musimy was st ˛
ad wydosta´c — o´swiadczył. — Taur Urgas wy´sle niedługo patrole,
a wy siedzicie mu prawie na kolanach.
— Najpierw musimy uratowa´c naszego towarzysza — rzekł Mandorallen.
— Silka? Zapomnijcie o nim. Obawiam si˛e, ˙ze mój stary przyjaciel ostatni raz
rzucił fałszywe ko´sci. — Westchn ˛
ał. — Te˙z go lubiłem.
— Jeszcze ˙zyje, prawda? — Głos Durnika dr˙zał z l˛eku.
— Owszem — przyznał Yarblek. — Ale Taur Urgas planuje to naprawi´c, jak
tylko wzejdzie sło´nce. Nie mogłem podej´s´c nawet tak blisko, ˙zeby mu rzuci´c szty-
let, by mógł otworzy´c sobie ˙zyły. Boj˛e si˛e, ˙ze jego ostatni poranek b˛edzie niezbyt
przyjemny.
— Dlaczego próbujesz nam pomóc? — Barak zapytał wprost.
— Musisz mu wybaczy´c, Yarbleku — wtr ˛
aciła ciocia Pol. — Nie zna obycza-
jów Nadraków. — Zwróciła si˛e do Baraka. — Zaprosił ci˛e do swojego namiotu
i pocz˛estował swoim ale. To sprawia, ˙ze b˛edziesz dla niego jak brat. . . do wscho-
du sło´nca.
Yarblek u´smiechn ˛
ał si˛e do niej.
192
— Dobrze nas znasz, dziewko — zauwa˙zył. — Nie zobaczyłem w ko´ncu, jak
ta´nczysz.
— Mo˙ze innym razem — odparła.
— Mo˙ze. — Przykucn ˛
ał i wyj ˛
ał spod płaszcza zakrzywiony nó˙z. Lew ˛
a dłoni ˛
a
wygładził piasek i zacz ˛
ał kre´sli´c czubkiem ostrza. — Murgowie b˛ed ˛
a mnie obser-
wowa´c — stwierdził. — Dlatego nie mog˛e doda´c do mojej grupy pół tuzina ludzi.
Zaraz si˛e na mnie rzuc ˛
a. Chyba najlepiej b˛edzie, je´sli zaczekacie tu do zmroku.
Ja odjad˛e na wschód i zatrzymam si˛e o trzy mile st ˛
ad, na szlaku karawan. Kiedy
zapadnie ciemno´s´c, prze´slizgniecie si˛e dookoła i przył ˛
aczycie do mnie. Potem co´s
wymy´slimy.
— Czemu Taur Urgas kazał ci odjecha´c? — zapytał Barak.
Yarblek spojrzał ponuro.
— Jutro zdarzy si˛e tu powa˙zny wypadek. Taur Urgas natychmiast wy´sle prze-
prosiny do Rana Borune. . . napisze co´s o niedo´swiadczonych ˙zołnierzach, którzy
´scigali rabusiów i uznali porz ˛
adnych kupców za bandytów. Zaproponuje odszko-
dowanie i wszystko jako´s si˛e uło˙zy. Pieni ˛
adze to magiczne słowo, kiedy rozmawia
si˛e z Tolnedranami.
— Chce wyr˙zn ˛
a´c cały obóz? — Barak nie dowierzał.
— Taki ma plan. Chce wyczy´sci´c Cthol Murgos z zachodnich podró˙znych
i uwa˙za, ˙ze kilka takich pomyłek załatwi spraw˛e.
Relg stał z boku, gł˛eboko zamy´slony. Nagle podszedł do szkicu Yarbleka i wy-
gładził piasek.
— Mo˙zesz mi pokaza´c, gdzie dokładnie znajduje si˛e ta jama, w której trzyma-
j ˛
a naszego przyjaciela? — zapytał.
— Nic ci z tego nie przyjdzie — stwierdził Nadrak. — Pilnuje jej z tuzin
˙zołnierzy. Silk zyskał niezł ˛
a reputacj˛e i Taur Urgas nie chce, ˙zeby uciekł.
— Poka˙z — nie ust˛epował Relg.
Yarblek wzruszył ramionami.
— Jeste´smy tutaj, po stronie pomocnej. — Naszkicował obóz i szlak kara-
wan. — Tu stoi posterunek. — Wskazał no˙zem. — Jama jest zaraz za nim, u pod-
stawy tego wzgórza po stronie południowej.
— Jakie ma ´sciany?
— Lity kamie´n.
— Czy to naturalne zagł˛ebienie w skale, czy była wykopana?
— Co to za ró˙znica?
— Musz˛e wiedzie´c.
— Nie zauwa˙zyłem ´sladów narz˛edzi — zastanowił si˛e Yarblek. — A otwór na
powierzchni jest nieregularny. Czyli to pewnie naturalna dziura.
Relg kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— A to wzgórze za jam ˛
a. . . skała czy ziemia?
— Raczej skała. Całe ´smierdz ˛
ace Cthol Murgos to prawie sama skała.
193
Relg wstał.
— Dzi˛ekuj˛e ci — powiedział uprzejmie.
— Nie zdołacie wykopa´c tunelu — uprzedził Yarblek. Wstał tak˙ze i strzepn ˛
ał
piasek z brzegów płaszcza. — Nie wystarczy wam czasu.
Belgarath w zamy´sleniu przymkn ˛
ał oczy.
— Dzi˛eki, Yarbleku — powiedział. — Byłe´s dobrym przyjacielem.
— Wszystko, byle rozzło´sci´c Murgów — rzekł Nadrak. — Szkoda, ˙ze nie
mog˛e pomóc Silkowi.
— Jeszcze nie wszystko stracone.
— Obawiam si˛e, ˙ze nie ma ju˙z nadziei. Musz˛e jecha´c. Ludzie mi pobł ˛
adz ˛
a,
je´sli ich nie przypilnuj˛e.
— Yarbleku. — Barak wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e. — Którego´s dnia musimy si˛e spotka´c
i doko´nczy´c pija´nstwa.
Yarblek z u´smiechem podał mu dło´n. Potem odwrócił si˛e i pochwycił w obj˛e-
cia cioci˛e Pol.
— Mo˙ze kiedy´s znudzi ci˛e towarzystwo Alornów, dziewczyno. Pami˛etaj, ˙ze
klapa mojego namiotu zawsze jest dla ciebie otwarta.
— Nie zapomn˛e — odparła z powag ˛
a.
— Powodzenia. Czekam na was do północy — rzucił jeszcze i odszedł.
— Porz ˛
adny człowiek — stwierdził Barak. — Chyba mógłbym go polubi´c.
— Musimy zaplanowa´c ratunek dla ksi˛ecia Kheldara — oznajmił Mando-
rallen. Zacz ˛
ał odpina´c zbroj˛e umocowan ˛
a do juków na grzbiecie konia. — Gdy
wszystko inne zawodzi, z konieczno´sci trzeba nam uciec si˛e do brutalnej siły.
— Znowu zaczynasz, Mandorallenie — burkn ˛
ał z wyrzutem Barak.
— Ten problem jest ju˙z rozwi ˛
azany — o´swiadczył Belgarath.
Barak i Mandorallen spojrzeli na niego.
— Odłó˙z zbroj˛e, Mandorallenie — polecił starzec. — Nie b˛edzie ci potrzebna.
— A kto wydostanie Silka? — chciał wiedzie´c Barak.
— Ja — odparł cicho Relg. — Ile czasu pozostało jeszcze do zmroku?
— Około godziny. Czemu pytasz?
— Musz˛e si˛e przygotowa´c.
— Masz jaki´s plan? — spytał Durnik.
Relg wzruszył ramionami.
— Nie ma potrzeby. Okr ˛
a˙zymy obóz, a˙z znajdziemy si˛e za tym wzgórzem po
drugiej stronie. Sprowadz˛e naszego przyjaciela, a potem mo˙zemy odjecha´c.
— Tak po prostu? — zdziwił si˛e Barak.
— Mniej wi˛ecej. A teraz przepraszam. — Relg odwrócił si˛e.
— Chwileczk˛e! Czy ja z Mandorallenem nie powinni´smy i´s´c z tob ˛
a?
— Nie potrafiliby´scie — odparł Relg. Odszedł w gł ˛
ab rozpadliny. Po chwili
usłyszeli, ˙ze si˛e modli.
— Czy on my´sli, ˙ze wymodli Silka z tej jamy? — mrukn ˛
ał niech˛etnie Barak.
194
— Nie — wyja´snił Belgarath. — On przejdzie przez wzgórze i wyniesie Silka.
Dlatego tak wypytywał Yarbleka.
— Gdzie przejdzie?
— Widziałe´s, co zrobił w Prolgu. . . kiedy wło˙zył r˛ek˛e w ´scian˛e?
— No tak, ale. . .
— To dla niego całkiem łatwe, Baraku.
— A co z Silkiem? Jak zamierza jego przeci ˛
agn ˛
a´c przez skał˛e?
— Szczerze mówi ˛
ac, nie wiem. Ale jest pewien, ˙ze potrafi tego dokona´c.
— Je´sli si˛e nie uda, o ´swicie Taur Urgas upiecze Silka na wolnym ogniu. Wiesz
o tym, prawda?
Belgarath przytakn ˛
ał sm˛etnie.
Barak pokr˛ecił głow ˛
a.
— To nie jest naturalne — burkn ˛
ał.
— Nie denerwuj si˛e przesadnie z tego powodu — doradził mu Belgarath.
Dzie´n zacz ˛
ał przygasa´c, a Relg ci ˛
agle si˛e modlił. Jego głos wznosił si˛e i opadał
w formalnych kadencjach. Gdy zapadła ciemno´s´c, wrócił do pozostałych.
— Jestem gotów — o´swiadczył ze spokojem. — Mo˙zemy rusza´c.
— Zatoczymy kr ˛
ag od zachodu — zdecydował Belgarath. — Poprowadzimy
konie i jak długo si˛e uda, b˛edziemy trzyma´c si˛e osłony.
— To zajmie par˛e godzin — zauwa˙zył Durnik.
— Nie szkodzi. ˙
Zołnierze b˛ed ˛
a mieli czas, ˙zeby zmniejszy´c czujno´s´c. Pol,
sprawd´z, co planuj ˛
a ci Grolimowie, których zauwa˙zył Garion.
Kiwn˛eła głow ˛
a i chłopiec poczuł lekkie pchni˛ecie jej sonduj ˛
acego umysłu.
— W porz ˛
adku, ojcze — oznajmiła po chwili. — S ˛
a zaj˛eci. Taur Urgas kazał
im odprawi´c dla siebie obrz ˛
adki religijne.
— Chod´zmy zatem.
Ruszyli ostro˙znie, prowadz ˛
ac za sob ˛
a konie. Noc była pochmurna, a wiatr
zaatakował ich, gdy tylko wyszli spomi˛edzy ochronnych zboczy. Na wschód od
jarmarku równina usiana była setkami rozwiewanych wiatrem ognisk, znacz ˛
acych
wielkie obozowisko armii Taura Urgasa.
Relg j˛ekn ˛
ał i zasłonił twarz r˛ekami.
— Co si˛e stało? — zapytał Garion.
— Te ognie. . . Kłuj ˛
a mnie w oczy.
— Staraj si˛e nie patrze´c.
— Mój Bóg zło˙zył ci˛e˙zar na moich barkach, Belgarionie. — Relg poci ˛
agn ˛
ał
nosem i wytarł go r˛ekawem. — Nie powinienem przebywa´c na otwartej przestrze-
ni.
— Niech ciocia Pol da ci co´s na to przezi˛ebienie. B˛edzie obrzydliwe, ale zaraz
poczujesz si˛e lepiej.
— Mo˙ze — westchn ˛
ał Relg. Wci ˛
a˙z osłaniał oczy przed słabym blaskiem
ognisk Murgów.
195
Wzgórze na południowym kra´ncu jarmarku okazało si˛e niskim zwałem grani-
tu. Wprawdzie stulecia nieustaj ˛
acego wichru przykryły je cienk ˛
a warstw ˛
a piasku
i ziemi, jednak pod spodem le˙zała solidna skała. Przystan˛eli schowani za wznie-
sieniem, a Relg zacz ˛
ał starannie odgarnia´c ziemi˛e z pochyłej płyty granitu.
— Miałby´s chyba bli˙zej, gdyby´s zacz ˛
ał stamt ˛
ad — zauwa˙zył cicho Barak.
— Za du˙zo ziemi — odparł Relg.
— Ziemia czy skała. . . Co za ró˙znica?
— Wielka ró˙znica. Nie zrozumiesz.
Ulgos pochylił si˛e i przysun ˛
ał j˛ezyk do skały, jakby smakował granit.
— To chwil˛e potrwa — uprzedził.
Wyprostował si˛e, pomodlił i wolno wsun ˛
ał si˛e prosto w skał˛e. Barak zadr˙zał
i pospiesznie odwrócił wzrok.
— Có˙z ci˛e gn˛ebi, lordzie Baraku? — spytał Mandorallen.
— Dreszcz mnie przenika na sam widok.
— Nasz nowy przyjaciel nie jest mo˙ze najlepszym kompanem — przyznał
Mandorallen. — Je´sli jednak dar jego zdoła uwolni´c ksi˛ecia Kheldara, obejm˛e go
z rado´sci ˛
a i nazw˛e bratem.
— Je´sli zajmie mu to zbyt du˙zo czasu, b˛edziemy bardzo blisko tego miejsca,
kiedy Taur Urgas przekona si˛e, ˙ze nie ma Silka — zaniepokoił si˛e Barak.
— B˛edziemy czeka´c i zobaczymy, co nast ˛
api — odparł Belgarath.
Noc ci ˛
agn˛eła si˛e w niesko´nczono´s´c. Wiatr j˛eczał i gwizdał w´sród głazów na
zboczach kamiennego wzgórza i szele´sciły rzadkie głogi. Czekali. Strach opa-
nowywał Gariona w miar˛e, jak mijały kolejne godziny. Coraz bardziej nabierał
pewno´sci, ˙ze prócz Silka stracili tak˙ze Relga. Odczuwał t˛e sam ˛
a pustk˛e co wtedy,
kiedy w Arendii musieli zostawi´c Lelldorina. U´swiadomił sobie nagle z lekkim
poczuciem winy, ˙ze od miesi˛ecy nie my´slał o Lelldorinie. Zastanawiał si˛e, jak
młody zapaleniec wrócił do zdrowia po ci˛e˙zkiej ranie. . . o ile wrócił do zdrowia.
Mijały minuty, a my´sli Gariona stawały si˛e coraz bardziej ponure.
Nagle, bez ˙zadnego ostrze˙zenia, bez najl˙zejszego d´zwi˛eku, Relg wyszedł ze
skalnej płyty, w któr ˛
a zanurzył si˛e wiele godzin temu. Na jego plecach siedział
okrakiem Silk i rozpaczliwie obejmował Ulgosa za szyj˛e. Oczy Drasanina wypeł-
niała groza, a włosy stały niemal d˛eba.
Wszyscy podbiegli do nich, próbuj ˛
ac nie krzycze´c zbyt gło´sno. Zdawali sobie
spraw˛e, ˙ze siedz ˛
a pod bokiem armii Murgów.
— Przepraszam, ˙ze tak długo to trwało — powiedział Relg. Wstrz ˛
asn ˛
ał ra-
mionami, a˙z Silk zsun ˛
ał si˛e na ziemi˛e. — W ´srodku wzgórza skała jest innego
rodzaju. Musiałem wprowadzi´c poprawki.
Silk dyszał ci˛e˙zko i dygotał cały. Wreszcie odezwał si˛e do Relga.
— Nigdy wi˛ecej mi tego nie rób — wyrzucił. — Nigdy.
— W czym problem? — zapytał Barak.
— Wol˛e o tym nie mówi´c.
196
— Obawiałem si˛e ju˙z, i˙z utracili´smy ci˛e, przyjacielu. — Mandorallen ´scisn ˛
ał
dło´n Silka.
— Jak Brill ci˛e złapał? — chciał wiedzie´c Barak.
— Byłem nieostro˙zny. Nie spodziewałem si˛e go tutaj. Jego ludzie zarzucili na
mnie sie´c, kiedy p˛edziłem w ˛
awozem. Ko´n upadł i skr˛ecił sobie kark.
— Hettarowi si˛e to nie spodoba.
— Ze skóry Brilla zapłac˛e za tego konia. Tak raczej bli˙zej ko´sci.
— Czemu Taur Urgas tak bardzo ci˛e nienawidzi? — zapytał Barak.
— Par˛e lat temu byłem w Rak Goska. Tolnedra´nski agent oskar˙zył mnie fał-
szywie. . . wła´sciwie do dzisiaj nie wiem dlaczego. Taur Urgas wysłał ˙zołnierzy,
˙zeby mnie aresztowa´c. Nie miałem na to szczególnej ochoty, wi˛ec troch˛e pokłó-
ciłem si˛e z ˙zołnierzami. Kilku z nich umarło podczas dyskusji, co przecie˙z zdarza
si˛e od czasu do czasu. Niestety, jedn ˛
a z ofiar był najstarszy syn Taura Urgasa. Król
Murgów uznał to za osobist ˛
a zniewag˛e. Niekiedy bywa wyj ˛
atkowo ograniczony.
Barak wyszczerzył z˛eby.
— B˛edzie bardzo rozczarowany, kiedy rankiem przekona si˛e, ˙ze znikn ˛
ałe´s.
— Wiem — odparł Silk. — Przypuszczam, ˙ze rozło˙zy t˛e cz˛e´s´c Cthol Murgos
na kawałki, kamie´n po kamieniu, ˙zeby mnie znale´z´c.
— Chyba pora nam jecha´c — zaproponował Belgarath.
— My´slałem, ˙ze ju˙z nigdy tego nie powiesz — westchn ˛
ał Silk.
Rozdział XXIII
P˛edzili co sił przez reszt˛e nocy i wi˛eksz ˛
a cz˛e´s´c nast˛epnego dnia. Wieczorem
konie potykały si˛e ze zm˛eczenia, a Garion był zupełnie odr˛etwiały z wyczerpania
i ostrego zimna.
— Musimy znale´z´c jakie´s schronienie — stwierdził Durnik, kiedy ´sci ˛
agn˛eli
wodze, by rozejrze´c si˛e za miejscem na obóz. Min˛eli ci ˛
ag poł ˛
aczonych dolin,
przez które prowadził Południowy Szlak Karawan, i wjechali w surowe, nagie
pustkowie gór ´srodkowego Cthol Murgos. Było coraz zimniej, gdy wspinali si˛e na
te gigantyczne zwały skał i piasku, a wicher j˛eczał w´sród bezdrzewnych urwisk.
Twarz Durnika poorały zmarszczki znu˙zenia, a ostry pył niesiony wiatrem osiadał
w nich i rysował je jeszcze gł˛ebiej. — Nie mo˙zemy sp˛edzi´c nocy pod gołym
niebem — o´swiadczył kowal. — Nie w takiej wichurze.
— Jed´zmy tam. — Relg wskazał rumowisko kamieni na stromym zboczu.
Mru˙zył oczy, cho´c chmury zakrywały niebo, a gasn ˛
ace ´swiatło dnia było blade. —
Tam jest schronienie. . . jaskinia.
Odk ˛
ad ocalił Silka, wszyscy zacz˛eli widzie´c Relga w nieco innym ´swietle.
Wykazał, ˙ze gdy zajdzie konieczno´s´c, potrafi przeprowadzi´c udan ˛
a operacj˛e. Prze-
stał by´c ci˛e˙zarem, a stał si˛e raczej towarzyszem. Belgarath przekonał go w ko´ncu,
˙ze na ko´nskim grzbiecie mo˙ze si˛e modli´c nie gorzej ni˙z na kolanach, wi˛ec religijne
uczucia Ulgosa nie przeszkadzały ju˙z w je´zdzie. Modlitwa nie była ju˙z utrudnie-
niem, a jedynie osobistym nawykiem, tak jak archaiczny j˛ezyk Mandorallena czy
zło´sliwa ironia Silka.
— Jeste´s pewien, ˙ze znajdziemy jaskini˛e? — spytał Barak.
Relg kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— Wyczuwam j ˛
a.
Skr˛ecili w kierunku rumowiska. Relg coraz wyra´zniej okazywał sw ˛
a gorli-
wo´s´c. Wysun ˛
ał si˛e na czoło i zmusił wyczerpanego konia do kłusa, potem cwału.
Na kraw˛edzi osypiska zeskoczył na ziemi˛e, wszedł za wielki głaz i znikn ˛
ał.
— Chyba wiedział, o czym mówi — zauwa˙zył Durnik. — Z rado´sci ˛
a schowam
si˛e przed tym wichrem.
198
Otwór jaskini był w ˛
aski. Musieli ci ˛
agn ˛
a´c i popycha´c konie, by przecisn˛eły si˛e
do wn˛etrza. Na szcz˛e´scie korytarz rozszerzył si˛e zaraz w spor ˛
a, nisko sklepion ˛
a
komor˛e.
Durnik rozejrzał si˛e z zadowoleniem.
— Dobre miejsce — ocenił. Odpi ˛
ał od siodła swój topór. — B˛edziemy potrze-
bowa´c drewna.
— Pomog˛e ci — zaofiarował si˛e Garion.
— Ja te˙z pójd˛e! — zawołał pospiesznie Silk. Niespokojnie patrzył na kamien-
ne ´sciany i stop. Wyra´znie poczuł ulg˛e, gdy cała trójka wróciła na zewn ˛
atrz.
— Co si˛e dzieje? — zapytał go Durnik.
— Po ostatniej nocy czuj˛e si˛e troch˛e nerwowo w zamkni˛etych przestrzeniach.
— Jak to było? — zaciekawił si˛e Garion. — Wiesz, kiedy przechodziłe´s przez
skał˛e?
Silk zadr˙zał.
— Okropne. Naprawd˛e przes ˛
aczali´smy si˛e przez kamienie. Czułem, jak si˛e
przeze mnie przesuwaj ˛
a.
— Ale dzi˛eki temu wyszedłe´s — przypomniał mu Durnik.
— Wydaje mi si˛e czasem, ˙ze wolałbym zosta´c. — Silk zadr˙zał znowu. — Czy
musimy o tym rozmawia´c?
Na nagim zboczu drewno trudno było znale´z´c, a jeszcze trudniej ´sci ˛
a´c. Twar-
de, spr˛e˙zyste głogi stawiały zaci˛ety opór ciosom Durnikowego topora. Po godzi-
nie, gdy zapadał ju˙z zmrok, zebrali zaledwie trzy skromne wi ˛
azki.
— Zauwa˙zyli´scie kogo´s? — zapytał Barak, kiedy wrócili do jaskini.
— Nie — odparł Silk.
— Taur Urgas na pewno ci˛e szuka.
— Jestem przekonany. — Silk rozejrzał si˛e dookoła. — Gdzie Relg?
— Schował si˛e gł˛ebiej, ˙zeby da´c oczom wypocz ˛
a´c — wyja´snił Belgarath. —
Znalazł wod˛e, a wła´sciwie lód. Musimy go roztopi´c, zanim napoimy konie.
Durnik rozpalił male´nkie ognisko i ostro˙znie wkładał w płomienie gał ˛
azki
i kawałki drewna, oszcz˛edzaj ˛
ac skromny zapas paliwa. Noc sp˛edzili w niezbyt
wygodnych warunkach.
Rankiem ciocia Pol spojrzała na Relga badawczo.
— Przestałe´s kasła´c — zauwa˙zyła. — Jak si˛e czujesz?
— Bardzo dobrze. — Starał si˛e nie patrze´c wprost na ni ˛
a. Fakt, ˙ze była kobiet ˛
a,
wprawiał go w straszliwe zakłopotanie; w miar˛e mo˙zliwo´sci próbował jej unika´c.
— Co si˛e stało z twoim przezi˛ebieniem?
— Chyba nie mogło przej´s´c przez skał˛e. Znikn˛eło, kiedy wczorajszej nocy
wyszedłem z Silkiem ze zbocza.
Przyjrzała mu si˛e z uwag ˛
a.
— Nie przyszło mi to do głowy — mrukn˛eła. — Nikt jeszcze nie zdołał wy-
leczy´c przezi˛ebienia.
199
— Przezi˛ebienie nie jest a˙z tak ci˛e˙zk ˛
a chorob ˛
a — wtr ˛
acił zbolałym głosem
Silk. — Gwarantuj˛e ci, ˙ze prze´slizgiwanie si˛e przez skały nigdy nie b˛edzie popu-
larnym lekarstwem.
Cztery dni zaj˛eło im przej´scie przez góry do rozległej niecki, któr ˛
a Belgarath
nazywał Pustkowiem Murgos. I kolejne pół dnia, by po stromym bazaltowym
zboczu dosta´c si˛e na czarny piasek dna.
— Có˙z powodem było tak ogromnej depresji? — zdziwił si˛e Mandoral-
len, spogl ˛
adaj ˛
ac na jałow ˛
a równin˛e pokryt ˛
a chropowat ˛
a skał ˛
a, czarnym piaskiem
i brudnoszarymi plamami soli.
— Było tu kiedy´s morze wewn˛etrzne — wyja´snił Belgarath. — Gdy Torak
rozłamał ´swiat, wstrz ˛
as zniszczył wschodni brzeg i woda wypłyn˛eła.
— To musiał by´c wspaniały widok — westchn ˛
ał Barak.
— Mieli´smy wtedy na głowie inne sprawy.
— Co to? — Zaalarmowany Garion wskazał co´s stercz ˛
acego z piasku daleko
przed nimi. Stwór miał ogromny łeb z długim pyskiem uzbrojonym w ostre z˛eby.
Oczodoły wielko´sci cebrów zdawały si˛e przypatrywa´c im złowrogo.
— Chyba nie miały nazwy — odparł spokojnie Belgarath. — ˙
Zyły w morzu,
zanim wyciekła woda. Od tysi˛ecy lat s ˛
a martwe.
Mijaj ˛
ac morskiego potwora Garion przekonał si˛e, ˙ze pozostał z niego tylko
szkielet. ˙
Zebra miał rozmiarów głowni w stodole, a zbielał ˛
a czaszk˛e wielk ˛
a jak
ko´n. Puste oczodoły obserwowały ich oboj˛etnie.
Mandorallen, znowu w pełnej zbroi, przygl ˛
adał si˛e czaszce.
— Przera˙zaj ˛
acy potwór — mrukn ˛
ał.
— Popatrz, jakie ma z˛eby — zauwa˙zył z podziwem Barak. — Jednym kłap-
ni˛eciem przeci ˛
ałby człowieka na pół.
— To si˛e zdarzyło kilka razy — wtr ˛
acił Belgarath. — Dopóki ludzie nie na-
uczyli si˛e unika´c tego miejsca.
Przejechali zaledwie kilkana´scie mil, gdy wiatr nabrał mocy i p˛edził mi˛edzy
czarnymi wydmami pod ołowianym niebem. Piasek przesuwał si˛e i unosił, a˙z
wreszcie, gdy wiatr jeszcze przybrał na sile, odrywał si˛e z wierzchołków wydm
i kłuł ich w twarze.
— Musimy si˛e gdzie´s schowa´c! — Belgarath starał si˛e przekrzycze´c wichu-
r˛e. — Burza piaskowa b˛edzie jeszcze gorsza, je´sli oddalimy si˛e od gór.
— S ˛
a w pobli˙zu jakie´s groty? — zapytał Relga Durnik.
Relg pokr˛ecił głow ˛
a.
— Na nic si˛e nam nie przydadz ˛
a. S ˛
a wypełnione piaskiem.
— Tam. — Barak wskazał stos głazów, wyrastaj ˛
acy na skraju łachy soli. —
Je´sli staniemy po zawietrznej, osłoni ˛
a nad przed burz ˛
a.
— Nie! — krzykn ˛
ał Belgarath. — Musimy zosta´c na nawietrznej. Piasek zbie-
ra si˛e za skałami. Mo˙ze zasypa´c nas ˙zywcem.
200
Dotarli do skał i zsiedli z koni. Wiatr szarpał im płaszcze, a piasek unosił si˛e
nad pustkowiem niby ogromna czarna chmura.
— N˛edzne to schronienie, Belgaracie! — wrzasn ˛
ał Barak. Broda powiewała
mu wokół ramion. — Jak długo to mo˙ze potrwa´c?
— Dzie´n. . . dwa dni. . . czasem nawet tydzie´n.
Durnik podniósł odłamek skały. Przygl ˛
adał mu si˛e uwa˙znie, obracaj ˛
ac w dłoni.
— Jest pop˛ekany w prostok ˛
aty — oznajmił. — Łatwo da si˛e ustawia´c. Mo˙ze-
my zbudowa´c mur dla osłony.
— To strasznie długo potrwa — zaprotestował Barak.
— A masz co´s innego do roboty?
Do wieczora ´sciana si˛egała ramion. Zakotwiczyli namioty do jej szczytu i wy-
˙zej po stronie skał. Dzi˛eki temu mogli przynajmniej cz˛e´sciowo ukry´c si˛e przed
wiatrem. Wewn ˛
atrz panował ´scisk, gdy˙z musieli schowa´c te˙z konie, ale przynaj-
mniej byli osłoni˛eci przed burz ˛
a.
Kulili si˛e tak przez dwa dni. Wiatr gwizdał obł ˛
aka´nczo dookoła, a napi˛ete płót-
no namiotów łopotało gło´sno. Wreszcie wszystko ucichło, czarny piasek opadł
wolno, a cisza niemal dzwoniła w uszach.
Gdy wyszli, Relg raz tylko spojrzał w gór˛e, po czym zakrył twarz r˛ekami
i padł na kolana, modl ˛
ac si˛e rozpaczliwie. Niebo nad nimi miało barw˛e jasnego,
chłodnego bł˛ekitu. Garion stan ˛
ał obok rozmodlonego fanatyka.
— Wszystko b˛edzie dobrze, Relgu — powiedział. Bez zastanowienia wyci ˛
a-
gn ˛
ał r˛ek˛e.
— Nie dotykaj mnie — rzucił Relg i modlił si˛e dalej.
Silk wytrzepywał z ubrania pył i piasek.
— Czy takie burze cz˛esto si˛e zdarzaj ˛
a? — zapytał.
— Teraz jest na nie pora — stwierdził Belgarath.
— Cudownie — mrukn ˛
ał zgry´zliwie Drasanin.
Nagle rozległ si˛e głuchy łoskot, dobiegaj ˛
acy jakby z gł˛ebi ziemi. Grunt zako-
łysał si˛e.
— Trz˛esienie ziemi! — ostrzegł Belgarath. — Zabierzmy st ˛
ad konie!
Durnik z Barakiem skoczyli do kryjówki i wyprowadzili zwierz˛eta zza dr˙z ˛
acej
´sciany na soln ˛
a łach˛e. Po chwili kołysanie ustało.
— Czy to dzieło Ctuchika? — chciał wiedzie´c Silk. — B˛edzie z nami walczył
trz˛esieniami ziemi i burzami piaskowymi?
Belgarath pokr˛ecił głow ˛
a.
— Nie. Na co´s takiego nikomu nie wystarczy sił. Oto jest przyczyna. — Wska-
zał na południe. Daleko za pustkowiem dostrzegli szereg czarnych wierzchołków.
Z jednego unosił si˛e czarny pióropusz dymu, kł˛ebił si˛e w powietrzu i wrzał w ob-
łokach.
— Wulkan — wyja´snił starzec. — Prawdopodobnie ten sam, który wybuchał
latem i zrzucił cały popiół na Sthiss Tor.
201
— Ognista góra? — zdziwił si˛e Barak, spogl ˛
adaj ˛
ac na chmur˛e wyrastaj ˛
ac ˛
a
nad szczytem. — Nigdy jeszcze nie widziałem czego´s takiego.
— To sto pi˛e´cdziesi ˛
at mil st ˛
ad, Belgaracie — ocenił Silk. — Czy od tego
ziemia mogła si˛e tak kołysa´c?
Starzec przytakn ˛
ał.
— Ziemia jest jedna, Silku, a erupcj˛e wywołuje potworna siła. Musi spowo-
dowa´c fale. A teraz lepiej ruszajmy. Kiedy burza ucichnie, wkrótce zaczn ˛
a nas
szuka´c patrole Taura Urgasa.
— Dok ˛
ad? — Durnik rozejrzał si˛e, próbuj ˛
ac ustali´c poło˙zenie.
— Tam. — Belgarath wskazał dymi ˛
ac ˛
a gór˛e.
— Bałem si˛e, ˙ze to powiesz — mrukn ˛
ał Barak.
Do wieczora p˛edzili galopem, zatrzymuj ˛
ac si˛e jedynie po to, by konie mogły
odpocz ˛
a´c. Pos˛epne pustkowie wydawało si˛e ci ˛
agn ˛
a´c bez ko´nca. Burza usypała
z czarnego piasku nowe wydmy, a wiatr wyszorował grube skorupy soli, a˙z były
niemal białe. Min˛eli kilka olbrzymich, zbielałych szkieletów morskich potworów,
które zamieszkiwały niegdy´s ten wewn˛etrzny ocean. Ko´sciste sylwetki zdawały
si˛e wypływa´c w gór˛e z czarnego piachu jak z gł˛ebiny, a zimne, puste oczodoły
spogl ˛
adały na nich wygłodniałe.
Zatrzymali si˛e na noc przy jeszcze jednym stosie głazów. Wiatr wprawdzie
zamarł, ale wci ˛
a˙z panował chłód, a drewno trudno było znale´z´c.
Nast˛epnego ranka, gdy tylko wyruszyli, Garion poczuł dziwny i wstr˛etny odór.
— Co tak ´smierdzi? — zapytał.
— Staw Cthok — odpowiedział Belgarath. — Wszystko, co pozostało z mo-
rza, które było tu kiedy´s. Wysechłby ju˙z całe wieki temu, ale zasilaj ˛
a go podziem-
ne ´zródła.
— Cuchnie jak zgniłe jaja — stwierdził Barak.
— W wodach gruntowych jest tutaj sporo siarki. Nie próbowałbym pi´c wody
z jeziora.
— Nie zamierzałem. — Barak zmarszczył nos.
Staw Cthok okazał si˛e rozległym, płytkim zbiornikiem oleistej wody, ´smier-
dz ˛
acej wszystkimi zdechłymi rybami ´swiata. Powierzchnia parowała w mro´znym
powietrzu, a smugi oparów dusiły ohydnym fetorem.
Przy południowym kra´ncu Stawu Belgarath nakazał postój.
— Nast˛epny odcinek jest niebezpieczny — oznajmił z powag ˛
a. — Nie po-
zwólcie, ˙zeby konie zboczyły. Pami˛etajcie, macie przechodzi´c po twardej ska-
le. Grunt, który wygl ˛
ada na wytrzymały, bardzo cz˛esto taki nie jest. Musimy te˙z
uwa˙za´c na inne rzeczy. Obserwujcie mnie i róbcie to co ja. Kiedy stan˛e, wy te˙z
stajecie. Kiedy p˛edz˛e galopem, wy te˙z p˛edzicie.
W zamy´sleniu przyjrzał si˛e Relgowi. Ulgos przewi ˛
azał sobie oczy jeszcze jed-
n ˛
a opask ˛
a, cz˛e´sciowo dla ochrony przed ´swiatłem, cz˛e´sciowo by nie widzie´c bez-
miaru jasnego nieba.
202
— Ja poprowadz˛e jego konia, dziadku — zaproponował Garion.
Belgarath kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— To chyba jedyny sposób.
— W ko´ncu musi si˛e przyzwyczai´c — stwierdził Barak.
— Mo˙zliwe. Ale to ani wła´sciwy czas, ani miejsce. Jedziemy.
Starzec ostro˙znie ruszył st˛epa.
Ziemia przed nimi dymiła i parowała. Min˛eli wielk ˛
a kału˙z˛e szarego błota,
które bulgotało i syczało, a dalej roziskrzone ´zródło czystej wody, gotuj ˛
acej si˛e
wesoło. Wrz ˛
acy potok spływał do błota.
— Przynajmniej jest tu cieplej — zauwa˙zył Silk.
Twarz Mandorallena ociekała potem pod ci˛e˙zkim hełmem.
— O wiele cieplej — zgodził si˛e rycerz.
Belgarath jechał wolno. Pochylał głow˛e i nasłuchiwał uwa˙znie.
— Sta´c! — rzucił ostro.
´Sci ˛agn˛eli wodze.
Tu˙z przed nimi kolejna kału˙za wybuchła nagle, ciskaj ˛
ac na trzydzie´sci stóp
w gór˛e szary gejzer płynnego błota. Tryskał przez kilka minut, potem opadał stop-
niowo.
— Teraz! — warkn ˛
ał Belgarath. — P˛edem!
Kopn ˛
ał boki wierzchowca. Pogalopowali po rozkołysanej ci ˛
agle ziemi, rozrzu-
caj ˛
ac kopytami gor ˛
ace błoto. Gdy tylko przejechali, starzec zwolnił znowu i ruszył
dalej, kieruj ˛
ac ucho w stron˛e gruntu.
— Czego on tak słucha? — Barak zapytał Polgary.
— Tu˙z przed wybuchem gejzery wydaj ˛
a pewien d´zwi˛ek — wyja´sniła.
— Niczego nie słyszałem.
— Nie wiedziałe´s, czego słucha´c.
Za ich plecami znowu trysn ˛
ał gejzer.
— Garionie! — rzuciła surowo ciocia Pol, gdy chłopiec obejrzał si˛e na fon-
tann˛e błota. — Uwa˙zaj, gdzie jedziesz!
Odwrócił głow˛e. Grunt przed nim wydawał si˛e całkiem zwyczajny.
— Cofnij si˛e — poleciła. — Durniku, we´z uzd˛e konia Relga.
Durnik chwycił cugle, a Garion spróbował zawróci´c w miejscu.
— Mówiłam, ˙zeby´s si˛e cofn ˛
ał — powtórzyła.
Ko´n Gariona postawił nog˛e na twardym z pozoru gruncie i kopyto si˛e zapa-
dło. Ko´n odskoczył do tyłu i stał dr˙z ˛
acy. Garion mocno trzymał wodze. Potem
stopniowo, krok po kroku, wycofali si˛e na tward ˛
a skał˛e ´scie˙zki.
— Lotne piaski. . . — Silk gwizdn ˛
ał przez z˛eby.
— Wsz˛edzie dookoła — potwierdziła ciocia Pol. — Nie zje˙zd˙zajcie ze szlaku.
Silk patrzył z odraz ˛
a na ´slad kopyta, znikaj ˛
acy wolno na powierzchni lotnego
piasku.
— Jak tu gł˛eboko? — zapytał.
203
— Dostatecznie.
Ruszyli dalej, starannie wybieraj ˛
ac drog˛e pomi˛edzy trz˛esawiskiem a lotnymi
piaskami. Przystawali cz˛esto, gdy kolejne gejzery strzelały w powietrze, niektóre
błotem, inne spienion ˛
a, wrz ˛
ac ˛
a wod ˛
a. Pó´znym popołudniem dotarli do niskiego
grzbietu z twardej, solidnej skały, ju˙z poza paruj ˛
acym bagnem. Byli wyczerpani
po wysiłku koncentracji, jakiej wymagało przebycie tej strasznej okolicy.
— Czy b˛edziemy jeszcze przeje˙zd˙za´c przez co´s takiego? — spytał Garion.
— Nie — uspokoił go Belgarath. — To tylko przy południowych brzegach
Stawu.
— Azali nie mo˙zna pojecha´c dookoła? — zdziwił si˛e Mandorallen.
— To droga o wiele dłu˙zsza, a bagno zniech˛eci pogo´n.
— Co to było?! — zawołał nagle Relg.
— Co takiego? — spytał Barak.
— Co´s usłyszałem niedaleko przed nami. Trzask, jakby dwa kamyki uderzały
o siebie.
Garion poczuł na twarzy rodzaj podmuchu, jakby niewidocznej fali w powie-
trzu. Wiedział, ˙ze ciocia Pol si˛ega umysłem do przodu.
— Murgowie! — oznajmiła.
— Ilu? — spytał Belgarath.
— Sze´sciu. . . i Grolim. Czekaj ˛
a na nas zaraz za grzbietem.
— Tylko sze´sciu? — Mandorallen był nieco rozczarowany.
Barak u´smiechn ˛
ał si˛e lekko.
— Przyjemna rozrywka.
— Robisz si˛e nie lepszy od niego — zarzucił Cherekowi Silk.
— Azali s ˛
adzisz, panie, ˙ze planu jakiego´s nam trzeba? — zapytał Baraka Man-
dorallen.
— Po co? Dla sze´sciu Murgów? Ruszajmy wpa´s´c w t˛e ich zasadzk˛e.
Dwaj wojownicy wysun˛eli si˛e na czoło, dyskretnie luzuj ˛
ac miecze w po-
chwach.
— Czy sło´nce ju˙z zaszło? — Relg zapytał Gariona.
— Wła´snie zachodzi.
Relg zdj ˛
ał z oczu opask˛e i ´sci ˛
agn ˛
ał w dół czarny woal. Skrzywił si˛e i zmru˙zył
powieki, niemal je zamykaj ˛
ac.
— Zranisz sobie oczy — ostrzegł Garion. — Nie powiniene´s zdejmowa´c opa-
ski a˙z do zmroku.
— Mog˛e ich potrzebowa´c — odparł Relg.
Jechali skalnym grzbietem w stron˛e czekaj ˛
acych w zasadzce przeciwników.
Murgowie zaatakowali bez ostrze˙zenia. Wynurzyli si˛e zza szerokiego pagór-
ka czarnych głazów i wymachuj ˛
ac mieczami ruszyli galopem na Mandorallena
i Baraka. Jednak wojownicy ju˙z na nich czekali i zareagowali błyskawicznie, bez
tego ułamka sekundy zaskoczenia, który mógłby zagwarantowa´c sukces ataku.
204
Mandorallen wyrwał miecz, równocze´snie uderzaj ˛
ac swym bojowym rumakiem
w konia szar˙zuj ˛
acego przeciwnika. Uniósł si˛e w strzemionach i ci ˛
ał pot˛e˙znie od
góry. Ci˛e˙zka klinga rozpłatała głow˛e Murga, a powalony w zderzeniu wierzcho-
wiec padł na konaj ˛
acego je´zd´zca. Barak tak˙ze run ˛
ał na napastników. Trzema sze-
rokimi ciosami powalił drugiego Murga. Czerwona krew zbryzgała piasek i skały
wokół nich.
Trzeci Murgo odsun ˛
ał si˛e przed Mandorallenem i zaatakował plecy rycerza.
Jednak miecz ze´slizn ˛
ał si˛e po stalowej zbroi. Murgo rozpaczliwie podniósł bro´n
do kolejnego pchni˛ecia, lecz nagle zesztywniał i padł na bok. To zr˛ecznie rzucony
sztylet Silka trafił go w szyj˛e, tu˙z poni˙zej ucha.
Zza skał wyszedł Grolim w ciemnej szacie i masce z polerowanej stali. Garion
wyczuwał wyra´znie, ˙ze rado´s´c kapłana zmienia si˛e w l˛ek, gdy widzi, jak Barak
i Mandorallen systematycznie r ˛
abi ˛
a na kawałki jego ludzi. Grolim wyprostował
si˛e i chłopiec poczuł, ˙ze gromadzi wol˛e do uderzenia. Ale było ju˙z za pó´zno. Relg
zbli˙zył si˛e do niego. Mi˛e´snie fanatyka napr˛e˙zyły si˛e, gdy obur ˛
acz pochwycił szat˛e
Grolima. Na pozór bez wysiłku uniósł go i przycisn ˛
ał plecami do płaskiej ´sciany
wielkiego jak dom głazu.
Z pocz ˛
atku zdawało si˛e, ˙ze Relg chce tylko przytrzyma´c Grolima, póki kto´s
nie pomo˙ze go obezwładni´c. Wida´c jednak było pewn ˛
a subteln ˛
a ró˙znic˛e. Napi˛ecie
mi˛e´sni wskazywało, ˙ze Ulgos nie zako´nczył jeszcze działania. Grolim okładał
pi˛e´sciami głow˛e i piersi przeciwnika, lecz Relg naciskał niepowstrzymanie. Skała
pod Grolimem migotała lekko.
— Relgu. . . Nie! — wrzasn ˛
ał Silk.
Grolim ton ˛
ał w kamieniu. Wymachiwał dziko r˛ekami, gdy Relg dociskał go
z przera˙zaj ˛
ac ˛
a powolno´sci ˛
a. Zapadał si˛e coraz gł˛ebiej i powierzchnia zamkn˛eła si˛e
nad nim gładko. Relg pchał dalej; zanurzył r˛ece w skale. Wystaj ˛
ace dłonie drgały
i wiły si˛e, chocia˙z reszta ciała zanurzyła si˛e całkowicie. Wreszcie Relg wyrwał
r˛ece z kamienia, pozostawiaj ˛
ac wewn ˛
atrz Grolima. Dłonie rozwarły si˛e jeszcze
w niemym błaganiu i zesztywniały w martwe szpony.
Za plecami Garion słyszał, jak Silk wymiotuje.
Barak i Mandorallen starli si˛e z dwójk ˛
a pozostałych Murgów. Klingi dzwoniły
w chłodnym powietrzu. Ostatni z napastników, wytrzeszczaj ˛
ac ze strachu oczy,
zawrócił koniem i pognał przed siebie. Durnik bez słowa wyrwał z siodła swój
topór i pogalopował za nim. Zamiast jednak powali´c wroga, przejechał przed jego
koniem i zatrzymał go. Ogarni˛ety panik ˛
a Murgo płazował zwierz˛e mieczem i cofał
si˛e przed gro´znym kowalem. Wreszcie na łeb, na szyj˛e pognał z powrotem po
skalnym grzbiecie. Durnik p˛edził tu˙z za nim.
Ostatni dwaj Murgowie padli ju˙z. Barak i Mandorallen, rozgrzani i podnieceni
walk ˛
a, rozgl ˛
adali si˛e szukaj ˛
ac nowych przeciwników.
— Gdzie ten ostatni? — zapytał Barak.
— Durnik go ´sciga — odparł Garion.
205
— Nie mo˙ze nam uciec. Sprowadzi innych.
— Durnik si˛e tym zajmie — stwierdził Belgarath.
Barak skrzywił si˛e.
— Durnik to dobry człowiek, ale nie jest naprawd˛e wojownikiem. Lepiej po-
jad˛e mu na pomoc.
Zza grzbietu rozległ si˛e nagle krzyk przera˙zenia, potem drugi. Trzeci urwał
si˛e raptownie i zapadła cisza.
Po kilku minutach wrócił samotny Durnik. Twarz miał powa˙zn ˛
a.
— Co si˛e stało? — chciał wiedzie´c Barak. — Chyba ci nie uciekł?
Durnik pokr˛ecił głow ˛
a.
— Goniłem go a˙z do bagna, a tam wpadł na lotne piaski.
— Dlaczego nie ´sci ˛
ałe´s go toporem?
— Bo nie lubi˛e uderza´c ludzi — odparł Durnik.
Silk wpatrywał si˛e w niego. Jego twarz nadal miała barw˛e popiołu.
— I dlatego zap˛edziłe´s go na lotne piaski, a potem stałe´s i przygl ˛
adałe´s si˛e,
jak tonie? Durniku, to potworne!
— Martwy to martwy — odparł kowal z nietypow ˛
a dla siebie zaci˛eto´sci ˛
a. —
Kiedy ju˙z jest po wszystkim, nie ma wi˛ekszego znaczenia, jak to si˛e stało. —
Zastanowił si˛e przez moment. — Chocia˙z ˙zal mi troch˛e konia.
Rozdział XXIV
Nast˛epnego ranka pod ˛
a˙zali lini ˛
a grzbietu, skr˛ecaj ˛
ac stopniowo na wschód. Zi-
mowe niebo nad nimi było lodowato bł˛ekitne, a sło´nce nie dawało ciepła. Relg
zasłonił oczy i w czasie jazdy mruczał modlitwy, by broni´c si˛e przed panik ˛
a. Kil-
ka razy widzieli na południu obłoki kurzu nad pustkowiem piasku i łach soli, nie
mogli jednak stwierdzi´c, czy to patrole Murgów, czy jakie´s zbł ˛
akane podmuchy
wiatru.
Po kilku godzinach wiatr zmienił kierunek i powiał od południa. Ogromna
chmura, czarna jak atrament, przesłoniła z˛ebat ˛
a lini˛e gór nad horyzontem. Sun˛eła
ku nim, gro´zna i nieuchronna. Błyski piorunów migotały w jej w˛eglistym brzuchu.
— Nadchodzi paskudna burza, Belgaracie — oznajmił Barak, obserwuj ˛
ac
chmur˛e.
Czarodziej pokr˛ecił głow ˛
a.
— To nie burza. To popiół. Wulkan znowu wybuchł, a wiatr niesie popioły
w nasz ˛
a stron˛e.
Barak skrzywił si˛e i wzruszył ramionami.
— Przynajmniej nie musimy si˛e martwi´c, ˙ze kto´s nas zobaczy.
— Grolimowie nie b˛ed ˛
a nas szuka´c z pomoc ˛
a oczu — przypomniała mu ciocia
Pol.
Belgarath poskrobał brod˛e.
— Musimy chyba jako´s temu zaradzi´c.
— To du˙za grupa, ojcze, nawet nie licz ˛
ac koni. Trudno j ˛
a osłoni´c.
— Dasz sobie rad˛e, Pol. Zawsze była´s w tym dobra.
— Utrzymam swoj ˛
a stron˛e tak długo, jak ty swoj ˛
a, Stary Wilku.
— Boj˛e si˛e, Pol, ˙ze nie b˛ed˛e mógł ci pomóc. Ctuchik osobi´scie nas szuka. Wy-
czułem go ju˙z kilka razy i musz˛e skupi´c si˛e na nim. Je´sli zechce nas zaatakowa´c,
uderzy szybko. Musz˛e by´c gotów, a to niemo˙zliwe, je´sli b˛ed˛e wpl ˛
atany w tarcz˛e.
— Sama nie dam rady, ojcze — zaprotestowała. — Nikt nie potrafi obj ˛
a´c tylu
ludzi i koni bez pomocy.
— Garion ci pomo˙ze.
— Ja? — Garion oderwał wzrok od gro´znej chmury i spojrzał na dziadka.
— Nigdy jeszcze tego nie robił — przypomniała ciocia Pol.
207
— Kiedy´s musi si˛e w ko´ncu nauczy´c.
— Chwila i miejsce nie s ˛
a odpowiednie do eksperymentów.
— Poradzi sobie. Poka˙z mu raz czy dwa, a˙z zrozumie, o co chodzi.
— A co wła´sciwie mam robi´c? — spytał zaniepokojony Garion.
Ciocia Pol zerkn˛eła gniewnie na Belgaratha, po czym zwróciła si˛e do chłopca.
— Poka˙z˛e ci, skarbie — powiedziała. — Przede wszystkim musisz by´c zupeł-
nie spokojny. To wcale nie takie trudne.
— Ale mówiła´s przecie˙z. . .
— Niewa˙zne, co mówiłam. Postaraj si˛e.
— Co mam zrobi´c? — spytał z pow ˛
atpiewaniem.
— Przede wszystkim rozlu´znij si˛e — odparła. — My´sl o piasku i kamieniach.
— To wszystko?
— Od tego zacznij. Skup si˛e.
Pomy´slał o piasku i kamieniach.
— Nie, Garionie. Nie o białym piasku. O czarnym, jak ten wokół nas.
— Nie powiedziała´s mi.
— Nie s ˛
adziłam, ˙ze to konieczne.
Belgarath roze´smiał si˛e.
— Mo˙ze sam si˛e tym zajmiesz, ojcze? — rzuciła gniewnie. Potem wróciła do
Gariona. — Jeszcze raz, kochanie. Tym razem postaraj si˛e jak nale˙zy.
Ustalił w my´slach obraz.
— Tak lepiej — pochwaliła go. — A teraz, jak tylko wyra´znie zobaczysz
w umy´sle piasek i kamienie, spróbuj tak jakby wypchn ˛
a´c obraz na zewn ˛
atrz w pół-
okr˛egu, ˙zeby pokrył cał ˛
a praw ˛
a stron˛e. Ja zajm˛e si˛e lew ˛
a.
Nat˛e˙zył wol˛e. To było najtrudniejsze ze wszystkiego, co dot ˛
ad robił.
— Nie naciskaj tak mocno, Garionie. Marszczysz powłok˛e. Trudno mi dopa-
sowa´c brzegi, kiedy jest nierówna. Ma by´c gładka i stabilna.
— Przepraszam. — Wygładził obraz.
— Jak to wygl ˛
ada, ojcze? — spytała Belgaratha.
Garion wyczuł delikatny nacisk na podtrzymywan ˛
a wizj˛e.
— Całkiem nie´zle, Pol. Całkiem nie´zle. Chłopak ma talent.
— A co to wła´sciwie jest? — spytał Garion. Mimo chłodu krople potu wyst ˛
a-
piły mu na czoło.
— Tworzymy tarcz˛e — wyja´snił mu Belgarath. — Osłaniasz si˛e my´sl ˛
a o ska-
łach i piasku, a ona ł ˛
aczy si˛e z prawdziwym piaskiem i skałami dookoła. Kiedy
Grolimowie zaczn ˛
a nas szuka´c, b˛ed ˛
a wypatrywa´c ludzi i koni. Nie zwróc ˛
a na nas
uwagi, bo zobacz ˛
a tylko wi˛ecej piasku i wi˛ecej kamieni.
— I to ju˙z wszystko? — Garion był zadowolony, ˙ze zadanie okazało si˛e takie
proste.
— Nie wszystko, skarbie — oznajmiła ciocia Pol. — Teraz musimy to rozsze-
rzy´c, ˙zeby okry´c nas wszystkich. Spróbuj powoli, po kilka stóp.
208
To nie było ju˙z takie proste. Kilka razy porwał osnow˛e wizji, nim rozci ˛
agn ˛
ał
j ˛
a tak daleko, jak chciała ciocia Pol. Odczuwał dziwne zlanie si˛e swojego i jej
umysłu po´srodku obrazu, gdzie stykały si˛e brzegi.
— Chyba gotowe, ojcze — oznajmiła ciocia Pol.
— Mówiłem, ˙ze si˛e uda.
Fioletowo-czarne chmury toczyły si˛e gro´znie w ich stron˛e, a stłumiony łoskot
gromów rozlegał si˛e wzdłu˙z kraw˛edzi.
— Je´sli ten popiół jest podobny do tamtego z Nyissy, Belgaracie, b˛edziemy
brn ˛
a´c na ´slepo — mrukn ˛
ał Barak.
— Nie martw si˛e — uspokoił go starzec. — Mam namiar na Rak Cthol. Nie
tylko Grolimowie potrafi ˛
a szuka´c w taki sposób. Jedziemy.
Ruszyli dalej grzbietem. Popioły przesłoniły niebo. Gromy huczały bez prze-
rwy, a iskry błyskawic przenikały wrz ˛
ac ˛
a chmur˛e. Pioruny wytwarzały ostr ˛
a, na-
elektryzowan ˛
a atmosfer˛e, gdy miliardy cz ˛
astek wibrowały i ł ˛
aczyły si˛e, zbieraj ˛
ac
w olbrzymie ładunki. Po chwili pierwsze drobiny popiołu zacz˛eły opada´c w zim-
nym powietrzu. Belgarath zjechał ze skalnego grzbietu i poprowadził grup˛e na
piaszczyst ˛
a równin˛e.
Pod koniec pierwszej godziny Garion stwierdził, ˙ze coraz łatwiej mu utrzymy-
wa´c w my´slach obraz. Nie musiał ju˙z koncentrowa´c na nim całej uwagi. Po dwóch
godzinach wysiłek ju˙z tylko nu˙zył. Walcz ˛
ac z nud ˛
a, Garion pomy´slał o jednym
z tych wielkich szkieletów, jakie mijali, kiedy tylko wjechali na pustkowie. Sta-
rannie skonstruował wizerunek i umie´scił go w podtrzymywanym obrazie. Uznał,
˙ze wygl ˛
ada całkiem nie´zle. . . no i miał si˛e czym zaj ˛
a´c.
— Garionie — rzuciła surowo ciocia Pol. — Prosz˛e ci˛e, daruj sobie te uroz-
maicenia.
— Co?
— Zosta´n przy piasku. Ten szkielet jest bardzo ładny, ale dziwnie wygl ˛
ada
tylko z jedn ˛
a stron ˛
a.
— Jedn ˛
a stron ˛
a?
— Po mojej stronie obrazu go nie było. . . tylko u ciebie. Niech b˛edzie jak
najprostszy, Garionie. Nie upi˛ekszaj.
Jechali osłaniaj ˛
ac twarze, by dusz ˛
acy popiół nie dostawał si˛e do nosów i ust.
Garion poczuł lekki nacisk na obraz. Zdawał si˛e muska´c jego umysł, delikatnie
jak kijanki, które chwytał kiedy´s w stawie na farmie Faldora.
— Uwa˙zaj, Garionie — ostrzegła ciocia Pol. — To Grolim.
— Zauwa˙zył nas?
— Nie. Widzisz. . . ju˙z odchodzi.
Delikatny ucisk znikn ˛
ał.
Noc sp˛edzili przy kolejnym stosie głazów, cz˛esto wyrastaj ˛
acych na pustkowiu.
Durnik znowu uło˙zył rodzaj niskiej osłony z kamieni i płótna namiotów. Zjedli
zimn ˛
a kolacj˛e zło˙zon ˛
a z chleba i suszonego mi˛esa. Nie rozpalali ognia. Garion
209
i ciocia Pol na zmian˛e utrzymywali nad nimi jak parasol obraz pustego piasku.
Chłopiec odkrył, ˙ze jest to o wiele łatwiejsze, gdy si˛e nie poruszaj ˛
a.
Rankiem popiół wci ˛
a˙z opadał, ale niebo nie było ju˙z tak czarne jak wczoraj.
— Chyba si˛e rozja´snia, Belgaracie — zauwa˙zył Silk, gdy siodłali konie. —
Kiedy wiatr przegna chmur˛e, znowu trzeba uwa˙za´c na patrole.
Starzec kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— Musimy si˛e spieszy´c — o´swiadczył. — Znam miejsce, gdzie mo˙zemy si˛e
ukry´c, jakie´s pi˛e´c mil na północ od miasta. Chciałbym tam dotrze´c, zanim przej-
dzie ta chmura popiołu. Z murów Rak Cthol wida´c wszystko na trzydzie´sci mil
w ka˙zd ˛
a stron˛e.
— S ˛
a wi˛ec mury owe a˙z tak wysokie? — zdziwił si˛e Mandorallen.
— Wy˙zsze, ni˙z sobie wyobra˙zasz.
— Wy˙zsze od murów Vo Mimbre?
— Dziesi˛e´c razy wy˙zsze. . . pi˛e´cdziesi ˛
at razy wy˙zsze. Musisz to zobaczy´c,
˙zeby zrozumie´c.
Cały dzie´n pop˛edzali konie. Garion i ciocia Pol utrzymywali my´slow ˛
a osłon˛e,
ale badawcze dotkni˛ecia Grolimów zdarzały si˛e coraz cz˛e´sciej. Kilka razy nacisk
na umysł Gariona był niezwykle silny i nadchodził bez ostrze˙zenia.
— Wiedz ˛
a, co robimy, ojcze — oznajmiła ciocia Pol. — Próbuj ˛
a przebi´c za-
słon˛e.
— Utrzymuj j ˛
a — odparł. — Wiesz, co robi´c, gdyby który´s si˛e przedarł.
Z powag ˛
a kiwn˛eła głow ˛
a.
— Uprzed´z chłopca.
Przytakn˛eła raz jeszcze, po czym zwróciła si˛e do Gariona.
— Posłuchaj mnie uwa˙znie, skarbie — powiedziała. — Grolimowie usiłuj ˛
a
nas zaskoczy´c. Najlepsz ˛
a tarcz˛e na ´swiecie mo˙zna przełama´c, je´sli uderzy si˛e do-
statecznie szybko i dostatecznie mocno. Je´sli który´s z Grolimów zdoła si˛e przebi´c,
ka˙z˛e ci przesta´c. Wtedy masz natychmiast usun ˛
a´c obraz i nie my´sle´c o nim zupeł-
nie.
— Nie rozumiem.
— Nie musisz. Po prostu zrób dokładnie to, co mówi˛e. Kiedy ka˙z˛e ci przesta´c,
przerwij kontakt swoich my´sli z moimi. Natychmiast. Zrobi˛e co´s, co jest bardzo
niebezpieczne. Nie chc˛e, ˙zeby co´s ci si˛e stało.
— Mog˛e ci pomóc?
— Nie, kochanie. Nie tym razem.
Jechali dalej. Popiół opadał coraz rzadziej, a niebo przybrało kolor m˛etnego,
˙zółtawego bł˛ekitu. Kula sło´nca, blada i okr ˛
agła jak ksi˛e˙zyc w pełni, pojawiła si˛e
nisko nad południowo-zachodnim horyzontem.
— Garionie, ju˙z!
To, co nast ˛
apiło, nie było pchni˛eciem, ale mocnym ciosem. Garion j˛ekn ˛
ał i wy-
szarpn ˛
ał umysł, odrzucaj ˛
ac wizj˛e piasku. Ciocia Pol zesztywniała; oczy jej roz-
210
błysły. Wykonała błyskawiczny ruch dłoni ˛
a i wymówiła jedno słowo. Podmuch,
jaki odczuł chłopiec, gdy uwolniła sw ˛
a wol˛e, był oszałamiaj ˛
acy. Z nagłym l˛ekiem
u´swiadomił sobie, ˙ze nadal jest poł ˛
aczony z jej umysłem. Zespolenie, które utrzy-
mywało obraz, okazało si˛e zbyt silne, zbyt pełne, by je szybko zerwa´c. Poczuł, ˙ze
ich umysły mkn ˛
a jak bicz. Przelecieli słabym tropem my´sli, która uderzyła w tar-
cz˛e. Znale´zli jej ´zródło. Dotkn˛eli tamtego umysłu, pełnego jeszcze rado´sci z od-
krycia. Potem, pewna ju˙z celu, ciocia Pol uderzyła cał ˛
a moc ˛
a swej woli. Umysł,
którego dotkn˛eli, cofn ˛
ał si˛e i usiłował przerwa´c kontakt, ale ju˙z było za pó´zno.
Garion czuł, ˙ze tamten umysł nabrzmiewa, rozszerza si˛e niezno´snie. I nagle wy-
buchn ˛
ał, eksplodował w bełkotliwym obł˛edzie, rozpadł si˛e, gdy przytłoczyła go
zgroza. Potem był bieg, ´slepy, szalony bieg po jakich´s ciemnych stopniach, bieg
z jedn ˛
a my´sl ˛
a: o strasznej, ostatecznej ucieczce. Kamienie znikn˛eły i pojawiło si˛e
przera˙zaj ˛
ace wra˙zenie upadku z niezamierzonej wysoko´sci. Garion wyrwał swój
umysł.
— Mówiłam, ˙zeby´s si˛e wycofał — strofowała go ciocia Pol.
— Nic nie mogłem poradzi´c. Nie umiałem si˛e oderwa´c.
— Co si˛e stało? — zapytał zdziwiony Silk.
— Grolim si˛e przedarł — odpowiedziała.
— Widział nas?
— Przez chwil˛e. To ju˙z niewa˙zne. On nie ˙zyje.
— Zabiła´s go? Jak?
— Zapomniał o obronie. Pod ˛
a˙zyłam za jego my´sl ˛
a.
— On oszalał — wtr ˛
acił zduszonym głosem Garion, wci ˛
a˙z przera˙zony krót-
kim kontaktem. — Skoczył z czego´s bardzo wysokiego. Chciał skoczy´c. To była
jedyna droga ucieczki przed tym, co si˛e z nim działo.
Poczuł mdło´sci.
— Okropnie hałasowała´s, Pol — stwierdził ze zbolał ˛
a min ˛
a Belgarath. — Ju˙z
od lat nie była´s taka niezr˛eczna.
— Miałam pasa˙zera. — Obrzuciła chłopca lodowatym wzrokiem.
— To nie moja wina! — bronił si˛e Garion. — Trzymała´s mnie tak mocno, ˙ze
nie mogłem si˛e wyrwa´c. Zwi ˛
azała´s nas razem.
— Czasem to robisz, Pol — przyznał Belgarath. — Kontakt staje si˛e nazbyt
osobisty. . . jakby´s chciała wprowadzi´c si˛e na stałe. Przypuszczam, ˙ze ma to zwi ˛
a-
zek z miło´sci ˛
a.
— Orientujesz si˛e, o czym oni wła´sciwie rozmawiaj ˛
a? — zapytał Silka Barak.
— Wolałbym si˛e nie domy´sla´c.
Ciocia Pol w zadumie spogl ˛
adała na Gariona.
— Mo˙ze to naprawd˛e moja wina — przyznała w ko´ncu.
— Pewnego dnia b˛edziesz musiała go pu´sci´c, Pol — o´swiadczył pos˛epnie
Belgarath.
— Mo˙ze. . . ale jeszcze nie dzi´s.
211
— Lepiej rozwi´ncie tarcz˛e — przypomniał starzec. — Wiedz ˛
a ju˙z, ˙ze gdzie´s
tu jeste´smy. Teraz inni b˛ed ˛
a nas szuka´c.
Kiwn˛eła głow ˛
a.
— Garionie, pomy´sl znowu o piasku.
Popiół opadał, gdy jechali przez popołudnie. Z ka˙zd ˛
a mil ˛
a zasłaniał coraz
mniej. Potrafili ju˙z rozpozna´c kształty nierównych stosów kamieni i kilku za-
okr ˛
aglonych iglic bazaltu, stercz ˛
acych z piasku. Zbli˙zyli si˛e do kolejnego niskie-
go, skalnego grzbietu, jakie w regularnych odst˛epach przecinały pustyni˛e. Garion
dostrzegł co´s ciemnego i niewyobra˙zalnie wysokiego, wznosz ˛
acego si˛e we mgle
przed nimi.
— Mo˙zemy ukry´c si˛e tutaj do wieczora — rzekł Belgarath, zeskakuj ˛
ac z siodła
tu˙z za grzbietem.
— Dotarli´smy? — Durnik rozejrzał si˛e z ciekawo´sci ˛
a.
— To jest Rak Cthol. — Starzec wskazał na gro´zn ˛
a sylwetk˛e.
Barak zmru˙zył oczy.
— My´slałem, ˙ze to góra.
— Góra. Rak Cthol zbudowano na jej szczycie.
— Czyli przypomina Prolgu, tak?
— Poło˙zenie jest zbli˙zone, ale tu mieszka ten magik Ctuchik. A to zasadnicza
ró˙znica.
— My´slałem, ˙ze Ctuchik jest czarodziejem — wtr ˛
acił niepewnie Garion. —
Dlaczego nazywasz go magikiem?
— To pogardliwe okre´slenie — wyja´snił Belgarath. — W naszym w ˛
askim
gronie uznawane jest za ´smierteln ˛
a obraz˛e.
Przywi ˛
azali konie w´sród głazów. Potem wspi˛eli si˛e jakie´s czterdzie´sci stóp na
szczyt, gdzie ukryci bezpiecznie obserwowali i czekali na zmrok.
Opadaj ˛
acy popiół przerzedził si˛e jeszcze bardziej i z chmury zacz ˛
ał wyłania´c
si˛e szczyt. Nie była to wła´sciwie góra, a raczej skalna iglica wyrastaj ˛
aca z równi-
ny. Jej podstawa, otoczona szerokim rumowiskiem, miała pi˛e´c mil obwodu, a ´scia-
ny były strome i czarne jak noc.
— Na jak ˛
a˙z si˛ega wysoko´s´c? — zapytał Mandorallen. Jego głos niemal pod-
´swiadomie opadł do półszeptu.
— Troch˛e powy˙zej mili — poinformował Belgarath.
Stroma ´scie˙zka prowadziła od podstawy i okr ˛
a˙zała górne tysi ˛
ac stóp czarnej
wie˙zy.
— Wyobra˙zam sobie, jak długo trwała budowa — rzekł Barak.
— Około tysi ˛
aca lat — potwierdził Belgarath, — Przez ten czas Murgowie
kupowali wszystkich niewolników, jakich Nyissanie potrafili im dostarczy´c.
— Ponura robota — ocenił Mandorallen.
— I ponure miejsce — zgodził si˛e starzec.
212
Chłodny wiatr zdmuchn ˛
ał resztki pyłu i teraz wyra´znie widzieli miasto na
szczycie turni. Jego mury były tak czarne jak skała. Wyrastały z nich czarne wie˙ze,
w całkiem na pozór przypadkowych miejscach. Ciemne iglice wystawały z wn˛e-
trza murów i jak włócznie wbijały si˛e w wieczorne niebo. Miasto Grolimów roz-
taczało wokół aur˛e zła i wrogo´sci. Przyczaiło si˛e na samym szczycie, spogl ˛
adaj ˛
ac
na jałowe pustkowie piasku, skał i bagien cuchn ˛
acych siark ˛
a. Sło´nce zapadaj ˛
a-
ce w wał chmur i popiołu ponad z˛ebat ˛
a, zachodni ˛
a granic ˛
a pustkowia, zalewało
pos˛epn ˛
a fortec˛e czerwonym blaskiem. Mury Rak Cthol ociekały nim jak krwi ˛
a.
Zdawało si˛e, ˙ze cała krew od pocz ˛
atku ´swiata przelana na ołtarzach Toraka spły-
n˛eła, by splami´c miasto grozy. I ˙ze woda ze wszystkich oceanów nie zdoła go
obmy´c.
Rozdział XXV
Kiedy z nieba znikn ˛
ał ostatni ´slad dnia, ostro˙znie zsun˛eli si˛e z grzbietu i przez
zasypany popiołem piasek podeszli do skalnej turni. Zostawili konie pod opie-
k ˛
a Durnika na skraju osypiska u jej podstawy. Potem wspi˛eli si˛e po stromych
piargach do gładkiej ´sciany przesłaniaj ˛
acej gwiazdy bazaltowej iglicy. Relg, który
jeszcze przed chwil ˛
a dr˙zał i osłaniał oczy, teraz szedł ra´znie. Przystan ˛
ał i ostro˙znie
przycisn ˛
ał dłonie i czoło do zimnej skały.
— I co? — zapytał po chwili Belgarath. Głos miał ´sciszony, lecz brzmi ˛
acy
nut ˛
a troski. — Miałem racj˛e? S ˛
a jaskinie?
— S ˛
a otwarte przestrzenie — odparł Relg. — Ale bardzo gł˛eboko we wn˛etrzu.
— Potrafisz si˛e do nich dosta´c?
— Nie warto. Nigdzie nie prowadz ˛
a. To zamkni˛ete puste b ˛
able.
— I co teraz? — spytał Silk.
— Nie wiem — westchn ˛
ał Belgarath, straszliwie rozczarowany.
— Spróbujmy kawałek dalej — zaproponował Relg. — Wyczuwam tu jakie´s
echa. Mo˙ze znajd˛e co´s w tamtym kierunku. — Wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e.
— Chciałbym wyja´sni´c pewn ˛
a spraw˛e, tu i natychmiast — oznajmił Silk, pro-
stuj ˛
ac si˛e stanowczo. — Nie mam zamiaru przechodzi´c przez ˙zadne skały. Je´sli
co´s takiego si˛e zdarzy, zostaj˛e z tyłu.
— Co´s wymy´slimy — pocieszył go Barak.
Silk z uporem pokr˛ecił głow ˛
a.
— ˙
Zadnego przej´scia przez skały — powtórzył twardo.
Relg przesuwał si˛e ju˙z wzdłu˙z ´sciany. Palcami macał bazalt.
— Echo jest silniejsze! — zawołał. — Du˙za grota. . . i prowadzi w gór˛e.
Przeszedł jeszcze pi˛e´cdziesi ˛
at s ˛
a˙zni. Wszyscy przygl ˛
adali mu si˛e z napi˛eciem.
— Jest tutaj — stwierdził po chwili i poklepał skał˛e r˛ek ˛
a. — Mo˙ze tego wła-
´snie nam trzeba. Zaczekajcie.
Przycisn ˛
ał dłonie i wolno wsun ˛
ał je w kamie´n.
— Nie mog˛e na to patrze´c. — Silk odwrócił si˛e tyłem. — Zawiadomcie mnie,
kiedy ju˙z b˛edzie w ´srodku.
Z jak ˛
a´s przera˙zaj ˛
ac ˛
a determinacj ˛
a Relg wciskał ciało w bazalt.
— Wszedł ju˙z? — zapytał Silk.
214
— Wchodzi — o´swiadczył spokojnie Barak. — Ju˙z tylko połowa wystaje na
zewn ˛
atrz.
— Prosz˛e, Baraku, nie mów mi o tym.
— To było naprawd˛e takie straszne? — zdziwił si˛e Cherek.
— Nie wyobra˙zasz sobie nawet. Nie masz poj˛ecia. — Długonosy Drasanin
nie mógł opanowa´c dr˙zenia.
Czekali w chłodnej ciemno´sci ponad pół godziny. Wysoko w górze zabrzmiał
wrzask.
— Kto to krzyczał? — zaniepokoił si˛e Mandorallen.
— Grolimowie maj ˛
a du˙zo pracy — odpowiedział ponuro Belgarath. — To
pora zranienia, kiedy Klejnot spalił r˛ek˛e i twarz Toraka. O tej porze roku składa
si˛e wiele ofiar, zwykle niewolników. Torak nie upiera si˛e przy krwi Angaraków.
Wystarcza mu, ˙zeby była ludzka.
U podstawy urwiska rozległ si˛e cichy odgłos kroków, a po chwili Relg stan ˛
ał
mi˛edzy nimi.
— Znalazłem — oznajmił. — Wej´scie jest o jakie´s pół mili st ˛
ad. Cz˛e´sciowo
zasypane.
— Czy prowadzi na sam szczyt? — upewnił si˛e Barak.
Relg wzruszył ramionami.
— Prowadzi w gór˛e. Nie wiem jak daleko. Jest tylko jeden sposób, ˙zeby si˛e
przekona´c: pój´s´c ni ˛
a. Ale cały ci ˛
ag jaski´n jest do´s´c rozległy.
— Czy mamy jaki´s wybór, ojcze? — spytała ciocia Pol.
— Nie. Chyba nie.
— Sprowadz˛e Durnika — rzucił Silk. Odwrócił si˛e i znikł w ciemno´sci.
Pozostali ruszyli za Relgiem i po chwili trafili na niewielki otwór w skale, tu˙z
ponad brzegiem osypiska.
— Musimy odgarn ˛
a´c ten gruz, je´sli chcecie wprowadzi´c do ´srodka wasze
zwierz˛eta — powiedział Ulgos.
Barak schylił si˛e i podniósł wielki kamienny blok. Zachwiał si˛e pod jego ci˛e-
˙zarem i z trzaskiem odrzucił na bok.
— Ciszej! — sykn ˛
ał Belgarath.
— Przepraszam.
Kamienie w wi˛ekszo´sci nie były zbyt wielkie, tyle ˙ze było ich bardzo du˙zo.
Kiedy tylko dotarli Silk z Durnikiem, wszyscy zacz˛eli oczyszcza´c wej´scie do ja-
skini. Pracowali niemal godzin˛e, nim odgarn˛eli do´s´c głazów, by konie mogły si˛e
przecisn ˛
a´c.
— Szkoda, ˙ze nie ma Hettara — mrukn ˛
ał Barak, popychaj ˛
ac ramieniem zad
opornego konia.
— Porozmawiaj z nim, Baraku — doradził mu Silk.
— Cały czas z nim rozmawiam.
— To mo˙ze spróbuj nie przeklina´c.
215
— Niezb˛edna b˛edzie wspinaczka — uprzedził ich Relg, kiedy przepchn˛eli
ostatniego konia i stan˛eli w absolutnej ciemno´sci groty. — O ile wiem, galerie
biegn ˛
a pionowo, wi˛ec trzeba b˛edzie si˛e wspina´c z poziomu na poziom.
Mandorallen oparł si˛e o ´scian˛e, a˙z brz˛ekn˛eła zbroja.
— Nie mo˙zesz si˛e wspina´c w zbroi — stwierdził Belgarath. — Zostaw j ˛
a tutaj,
przy koniach, Mandorallenie.
Rycerz westchn ˛
ał i zacz ˛
ał odpina´c pancerz.
Zaja´sniał delikatny blask, gdy Relg zmieszał w drewnianej miseczce dwa
proszki wysypane z sakiewki, które nosił pod łuskami zbroi.
— Tak lepiej — pochwalił Barak. — Cho´c pochodnia byłaby chyba ja´sniejsza.
— O wiele ja´sniejsza — zgodził si˛e Ulgos. — Ale wtedy nic bym nie widział.
To da ci do´s´c ´swiatła, aby´s wiedział, dok ˛
ad idziesz.
— Ruszajmy — rzekł Barak.
Relg wr˛eczył mu jarz ˛
ace si˛e naczynie i poprowadził wszystkich do ciemnego
tunelu.
Po paruset s ˛
a˙zniach natrafili na piarg, wznosz ˛
acy si˛e stromo w ciemno´s´c.
— Sprawdz˛e — rzucił Relg i wspi ˛
ał si˛e po kamieniach. W chwil˛e pó´zniej
usłyszeli dziwny trzask i z góry posypały si˛e drobne kamyki.
— Mo˙zecie wchodzi´c — usłyszeli głos Relga.
Wdrapywali si˛e ostro˙znie, a˙z stan˛eli u pionowej ´sciany.
— Po prawej stronie — odezwał si˛e z góry Relg — znajdziecie otwory w ska-
le. Mo˙zecie ich u˙zy´c do wchodzenia.
Znale´zli je, okr ˛
agłe, gł˛eboko´sci jakich´s sze´sciu cali.
— Jak je zrobiłe´s? — zdziwił si˛e Durnik.
— Troch˛e ci˛e˙zko to wytłumaczy´c — odparł Relg. — Tu na górze jest półka.
Prowadzi do nast˛epnej galerii.
Jedno po drugim wspinali si˛e po ´scianie, a˙z wszyscy stan˛eli obok Ulgosa.
Zgodnie z tym, co powiedział, półka dobiegała do kolejnej galerii, prowadz ˛
acej
stromo pod gór˛e. Szli ni ˛
a w stron˛e osi iglicy, mijaj ˛
ac po drodze kilka otwartych
przej´s´c.
— Nie powinni´smy sprawdzi´c, dok ˛
ad prowadz ˛
a? — zapytał Barak po trzecim
czy czwartym otworze.
— Nigdzie nie prowadz ˛
a — stwierdził Relg.
— Sk ˛
ad mo˙zesz wiedzie´c?
— Inaczej wyczuwam korytarz, je´sli gdzie´s prowadzi. Ten, który wła´snie mi-
n˛eli´smy, po mniej wi˛ecej stu stopach ko´nczy si˛e ´slep ˛
a ´scian ˛
a.
Barak westchn ˛
ał z pow ˛
atpiewaniem.
Dotarli do nast˛epnej pionowej ´sciany. Relg spojrzał w ciemno´s´c.
— Jak jest wysoka? — zapytał Durnik.
— Jakie´s trzydzie´sci stóp. Zrobi˛e otwory, ˙zeby´smy mogli wej´s´c.
216
Przykl˛ekn ˛
ał i wolno zagł˛ebił r˛ek˛e w skale. Potem napi ˛
ał mi˛e´snie i lekko prze-
kr˛ecił rami˛e. Skała trzasn˛eła gło´sno; kiedy wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e, z powstałego otworu
posypały si˛e kamienie. Wymiótł dłoni ˛
a reszt˛e odłamków, wstał i wsun ˛
ał w skał˛e
drug ˛
a r˛ek˛e, mniej wi˛ecej dwie stopy powy˙zej pierwszego otworu.
— Sprytne — pochwalił Silk.
— To bardzo stara sztuczka — odparł Relg.
Weszli za nim po ´scianie i przecisn˛eli si˛e przez w ˛
ask ˛
a szczelin˛e na szczycie.
Barak przeklinał, gdy˙z pozostawił w niej sporo własnej skóry.
— Jak daleko doszli´smy? — zapytał Silk. Był troch˛e niespokojny i nerwowo
przygl ˛
adał si˛e skałom, które napierały na nich ze wszystkich stron.
— Jeste´smy około o´smiuset stóp ponad podstaw ˛
a iglicy — wyja´snił Relg. —
Teraz pójdziemy t˛edy. — Wskazał kolejny tunel.
— Przecie˙z wła´snie z tamtej strony przyszli´smy — zauwa˙zył Durnik.
— Jaskinie zygzakuj ˛
a. Musimy pod ˛
a˙za´c galeriami prowadz ˛
acymi w gór˛e.
— Czy docieraj ˛
a na sam szczyt?
— Gdzie´s si˛e otwieraj ˛
a. W tej chwili tyle tylko wiem na pewno.
— Co to było?! — zawołał nagle Silk.
Z gł˛ebi jednego z ciemnych korytarzy doleciał ich ´spiew. Melodia była nie-
zwykle smutna, ale echa nie pozwalały rozró˙zni´c słów. Jedno tylko było jasne: ˙ze
´spiewa kobieta.
Po chwili Belgarath krzykn ˛
ał zdumiony.
— Co si˛e stało? — zapytał ciocia Pol.
— Marag!
— Niemo˙zliwe.
— Znam t˛e pie´s´n. To pie´s´n pogrzebowa Maragów. Kimkolwiek jest ta kobieta,
musi by´c bliska ´smierci.
Echa w kr˛etych korytarzach utrudniały ustalenie miejsca pobytu tajemniczej
´spiewaczki. Lecz w miar˛e jak si˛e posuwali, głos rozbrzmiewał coraz mocniej.
— Tutaj — stwierdził w ko´ncu Silk. Przystan ˛
ał z przechylon ˛
a głow ˛
a przed
wylotem tunelu.
´Spiew urwał si˛e nagle.
— Ani kroku bli˙zej — ostrzegła gro´znie niewidoczna kobieta. — Mam nó˙z.
— Jeste´smy przyjaciółmi! — zawołał Durnik.
Roze´smiała si˛e gorzko.
— Nie mam przyjaciół. Nie zabierzecie mnie z powrotem. Nó˙z jest dostatecz-
nie długi, by dosi˛egn ˛
a´c mego serca.
— Bierze nas za Murgów — szepn ˛
ał Silk.
Belgarath przemówił gło´sno w j˛ezyku, jakiego Garion nigdy jeszcze nie sły-
szał. Po chwili kobieta odpowiedziała niepewnie, jakby przypominała sobie sło-
wa, których nie u˙zywała od lat.
217
— My´sli, ˙ze to sztuczka — oznajmił cicho starzec. — Mówi, ˙ze trzyma nó˙z
przy sercu, wi˛ec musimy zachowa´c ostro˙zno´s´c.
Znowu zawołał w gł ˛
ab korytarza, a kobieta odpowiedziała. J˛ezyk, którym si˛e
posługiwali, był płynny i melodyjny.
— Zgadza si˛e, ˙zeby wszedł tam kto´s z nas — o´swiadczył w ko´ncu Belga-
rath. — Wci ˛
a˙z nam nie ufa.
— Ja pójd˛e — zdecydowała ciocia Pol.
— B ˛
ad´z ostro˙zna, Pol. Ona w ostatniej chwili mo˙ze zmieni´c zdanie i u˙zy´c tego
no˙za na tobie zamiast na sobie.
— Poradz˛e sobie, ojcze.
Wzi˛eła od Baraka ´swiatło i wolno ruszyła w gł ˛
ab tunelu. Mówiła przez cały
czas.
Czekali w ciemno´sci, w skupieniu nasłuchuj ˛
ac pomruku rozmowy cioci Pol
z kobiet ˛
a Margów.
— Mo˙zecie podej´s´c! — zawołała po chwili.
Ruszyli korytarzem w stron˛e jej głosu.
Kobieta le˙zała obok niewielkiej kału˙zy wody. Była bardzo brudna i ubrana
w sk ˛
ape łachmany. Włosy miała l´sni ˛
ace i czarne, ale fatalnie spl ˛
atane, na twa-
rzy za´s wyraz rezygnacji i rozpaczy. Miała te˙z szerokie ko´sci policzkowe, pełne
wargi, wielkie fioletowe oczy obramowane czarnymi rz˛esami. N˛edzne łachmany
odsłaniały spor ˛
a ilo´s´c bladej skóry. Relg sykn ˛
ał przez z˛eby i natychmiast odwrócił
si˛e plecami.
— Ma na imi˛e Taiba — poinformowała ciocia Pol. — Par˛e dni temu uciekła
z zagród niewolników pod Rak Cthol.
Belgarath ukl ˛
akł obok wyczerpanej kobiety.
— Pochodzisz z Margów, prawda? — spytał z naciskiem.
— Matka mówiła mi, ˙ze tak — potwierdziła. — To ona nauczyła mnie dawnej
mowy.
Zlepiony kosmyk czarnych włosów opadł jej na policzek.
— Czy w´sród niewolników s ˛
a inni Margowie?
— My´sl˛e, ˙ze tak. Trudno powiedzie´c. Wi˛ekszo´s´c ma uci˛ete j˛ezyki.
— Ona musi co´s zje´s´c — wtr ˛
aciła ciocia Pol. — Czy kto´s pomy´slał, ˙zeby
zabra´c jedzenie?
Durnik odwi ˛
azał od pasa sakw˛e i podał jej.
— Troch˛e sera — powiedział. — I kawałek suszonego mi˛esa.
Ciocia Pol otworzyła sakw˛e.
— Czy wiesz, jak twoi rodacy tu trafili? — wypytywał niewolnic˛e Belga-
rath. — Pomy´sl. To mo˙ze by´c bardzo wa˙zne.
Taiba wzruszyła ramionami.
— Zawsze tu byli´smy.
Wzi˛eła chleb i mi˛eso, i zacz˛eła je´s´c ˙zarłocznie.
218
— Nie tak szybko — ostrzegła ciocia Pol.
— Słyszała´s cokolwiek o tym, jak Maragowie zostali niewolnikami Mur-
gów? — nie ust˛epował Belgarath.
— Matka opowiadała mi kiedy´s, ˙ze tysi ˛
ace lat temu mieszkali´smy w kraju pod
otwartym niebem i nie byli´smy wtedy niewolnikami — odparła Taiba. — Ale nie
uwierzyłam jej. To taka bajka dla dzieci.
— Znane s ˛
a historie o tolnedra´nskiej kampanii w Maragorze, Belgaracie —
wtr ˛
acił Silk. — Przez lata kr ˛
a˙zyły pogłoski, ˙ze niektórzy z dowódców legionów,
zamiast wybi´c je´nców, sprzedali ich nyissa´nskim handlarzom. Czego´s takiego
mo˙zna by oczekiwa´c po Tolnedranach.
— Istnieje taka mo˙zliwo´s´c. . . — Belgarath zmarszczył brwi.
— Musimy tu czeka´c? — zapytał szorstko Relg. Wci ˛
a˙z stał odwrócony pleca-
mi i sztywno wyprostowany, wyra´znie demonstruj ˛
ac swe oburzenie.
— Czemu on si˛e na mnie gniewa? — zdziwiła si˛e Taiba. ´Sciszyła głos do
szeptu.
— Zakryj sw ˛
a nago´s´c, kobieto — rzucił Relg. — Jeste´s obraz ˛
a dla przyzwo-
itych oczu.
— I to wszystko? — Roze´smiała si˛e d´zwi˛ecznie, gardłowo. — To całe ubranie,
jakie mam. — Spojrzała na sw ˛
a bujn ˛
a figur˛e. — Poza tym, mojemu ciału niczego
nie brakuje. Nie jest zniekształcone ani brzydkie. Dlaczego mam je ukrywa´c?
— Niemoralna kobieta — oskar˙zył j ˛
a Relg.
— Je´sli ci to przeszkadza, to nie patrz — zaproponowała.
— Relg ma pewne problemy religijne — wyja´snił oschle Silk.
— Nie wspominaj o religii. — Zadr˙zała.
— Sami widzicie. — Ulgos wzruszył ramionami. — Jest całkowicie zdepra-
wowana.
— Niezupełnie — zauwa˙zył Belgarath. — W Rak Cthol słowo „religia” ozna-
cza ołtarz i nó˙z ofiarny.
— Garionie — poleciła ciocia Pol. — Podaj mi swój płaszcz.
Rozwi ˛
azał pod szyj ˛
a ci˛e˙zki wełniany płaszcz i wr˛eczył go cioci Pol. Zacz˛e-
ła okrywa´c nim zm˛eczon ˛
a niewolnic˛e. Nagle znieruchomiała i spojrzała na ni ˛
a
z uwag ˛
a.
— Gdzie s ˛
a twoje dzieci? — spytała.
— Murgowie je zabrali — odparła martwym głosem Taiba. — Dwie małe
dziewczynki, bardzo pi˛ekne. . . ju˙z ich nie ma.
— Odnajdziemy je — obiecał impulsywnie Garion.
Za´smiała si˛e gorzko.
— Chyba nie. Murgowie oddali je Grolimom, a Grolimowie zło˙zyli w ofierze
na ołtarzu Toraka. Sam Ctuchik trzymał nó˙z.
Garion poczuł, jak krew stygnie mu w ˙zyłach.
219
— Ten płaszcz jest bardzo ciepły — stwierdziła wdzi˛ecznie Taiba, gładz ˛
ac
dłoni ˛
a szorstki materiał. — Marzn˛e ju˙z od tylu dni. . .
Westchn˛eła, znu˙zona i zadowolona.
Belgarath i ciocia Pol spogl ˛
adali na siebie ponad ni ˛
a.
— Musiałem zrobi´c dobry uczynek — stwierdził tajemniczo starzec. — ˙
Zeby
znale´z´c j ˛
a przypadkiem po tylu latach poszukiwa´n. . .
— Jeste´s pewien, ojcze, ˙ze to wła´snie ona?
— Niemal˙ze musi ni ˛
a by´c. Za dobrze wszystko pasuje, a˙z do najdrobniejszych
szczegółów. — Odetchn ˛
ał gł˛eboko. — Od tysi ˛
aca lat mnie to martwiło. — Nagle
wydał si˛e niezwykle zadowolony z siebie. — Jak zdołała´s uciec, Taibo? — zapytał
łagodnie.
— Jeden z Murgów zapomniał zamkn ˛
a´c drzwi — odpowiedziała sennie. —
Kiedy si˛e wymkn˛ełam, znalazłam jego nó˙z. Chciałam odszuka´c Ctuchika i zabi´c
go, ale zabł ˛
adziłam. Tu jest tyle jaski´n. . . tak du˙zo. Chciałabym go zabi´c, zanim
umr˛e, ale teraz nie ma chyba nadziei. — Westchn˛eła z ˙zalem. — Spa´c mi si˛e
chce — wyznała. — Jestem taka zm˛eczona. . .
— Zostaniesz tutaj? — spytała ciocia Pol. — Musimy odej´s´c, ale wrócimy.
Potrzebujesz czego´s?
— Mo˙ze troch˛e ´swiatła. — Taiba westchn˛eła. — Całe ˙zycie sp˛edziłam w ciem-
no´sci. Chciałabym chocia˙z umiera´c przy ´swietle.
— Relgu — poprosiła ciocia Pol. — Zrób dla niej ´swiatło.
— Sami mo˙zemy go potrzebowa´c. — Nadal był sztywny i obra˙zony.
— Ona potrzebuje bardziej.
Relg spos˛epniał, ale wymieszał na płaskim kamieniu składniki z dwóch wo-
reczków, po czym dodał do mikstury kilka kropli wody. Powstała ma´z zacz˛eła
l´sni´c.
— Dzi˛ekuj˛e ci — rzekła z prostot ˛
a Taiba.
Relg nie odpowiedział. Nawet na ni ˛
a nie spojrzał.
Wrócili do korytarza, pozostawiaj ˛
ac za sob ˛
a kobiet˛e le˙z ˛
ac ˛
a obok kału˙zy wody
i kamienia ze słabym ´swiatełkiem. Znowu zacz˛eła ´spiewa´c, ju˙z ciszej, na samej
granicy snu.
Relg prowadził ich przez ciemne galerie, cz˛esto kr˛ete i zmieniaj ˛
ace kieru-
nek, ale zawsze prowadz ˛
ace do góry. Mijały godziny, cho´c czas niewielkie miał
znaczenie w wiecznej ciemno´sci. Pokonywali pionowe ´sciany i wchodzili coraz
wy˙zej skalnym filarem. Garion ju˙z dawno zatracił poczucie kierunku; zastanawiał
si˛e, czy nawet Relg na pewno wie, dok ˛
ad zmierza. A˙z wreszcie okr ˛
a˙zyli kolejny
zakr˛et galerii i lekka bryza musn˛eła ich twarze. Niosła ze sob ˛
a odra˙zaj ˛
acy fetor.
— Co tak ´smierdzi? — Silk zmarszczył swój szpiczasty nos.
— Pewnie zagrody niewolników — stwierdził Belgarath. — Murgowie nie
dbaj ˛
a o higien˛e.
— Zagrody le˙z ˛
a pod Rak Cthol? — zapytał Barak.
220
Belgarath kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— I maj ˛
a przej´scie do samego miasta?
— O ile pami˛etam, tak.
— Dokonałe´s tego, Relgu. — Barak klepn ˛
ał Ulgosa w rami˛e.
— Nie dotykaj mnie — powiedział Relg.
— Przepraszam.
— Niewolnicy na pewno s ˛
a pilnowani — stwierdził Belgarath. — Musimy
teraz bardzo uwa˙za´c.
Przekradli si˛e korytarzem, pilnie uwa˙zaj ˛
ac, gdzie stawiaj ˛
a stopy. Garion nie
był pewien, w którym punkcie tunel zacz ˛
ał zdradza´c oznaki, ˙ze został zbudowany
przez ludzi. W ko´ncu dotarli do cz˛e´sciowo otwartych ˙zelaznych drzwi.
— Jest tam kto? — szepn ˛
ał chłopiec do Silka.
Drasanin wsun ˛
ał si˛e do otworu, trzymaj ˛
ac w r˛eku gotowy do ciosu sztylet.
Rozgl ˛
adał si˛e nerwowo.
— Tylko par˛e ko´sci — zameldował.
Belgarath dał sygnał do odpoczynku.
— Te ni˙zsze galerie zostały prawdopodobnie porzucone — o´swiadczył ci-
chym głosem. — Kiedy powstała droga, Murgowie nie potrzebowali ju˙z tylu nie-
wolników. Zaraz pójdziemy dalej, ale b ˛
ad´zcie cicho i miejcie oczy otwarte.
Sun˛eli bezgło´snie, wznosz ˛
ac si˛e lekko galeri ˛
a, mijaj ˛
ac coraz wi˛ecej rdzewiej ˛
a-
cych metalowych drzwi; wszystkie były uchylone. Na szczycie galeria zawracała
ostro, ale wci ˛
a˙z wiodła pod gór˛e. Jakie´s słowa wymalowano niestarannie na ´scia-
nie pismem, którego Garion nie rozpoznał.
— Dziadku — szepn ˛
ał, wskazuj ˛
ac napis.
Belgarath spojrzał na litery.
— Dziewi ˛
aty poziom — mrukn ˛
ał. — Wci ˛
a˙z dzieli nas od miasta spory kawa-
łek.
— Jak długo jeszcze, zanim zaczniemy wpada´c na Murgów? — Barak rozej-
rzał si˛e z dłoni ˛
a na r˛ekoje´sci miecza.
Belgarath wzruszył ramionami.
— Trudno powiedzie´c. Ale my´sl˛e, ˙ze w u˙zyciu s ˛
a tylko dwa, mo˙ze trzy górne
poziomy.
Szli dalej pod gór˛e, a˙z ponownie skr˛ecili ostro i znowu na ´scianie dostrzegli
znaki nieznanego pisma.
— Ósmy poziom — przetłumaczył Belgarath. — Idziemy dalej.
Odór niewolniczych kwater był coraz silniejszy, w miar˛e jak mijali kolejne
poziomy.
— ´Swiatło przed nami — ostrzegł Durnik, gdy wła´snie mieli okr ˛
a˙zy´c zakr˛et
przed poziomem czwartym.
— Zaczekajcie — tchn ˛
ał Silk i rozpłyn ˛
ał si˛e za rogiem. Sztylet trzymał dys-
kretnie przy nodze.
221
´Swiatło było słabe i kołysało si˛e lekko. Wolno si˛e rozja´sniało.
— Kto´s z pochodni ˛
a — domy´slił si˛e Barak.
Blask nagle zamigotał, rzucaj ˛
ac rozkołysane cienie. Potem ustalił si˛e i przestał
falowa´c. Po chwili wrócił Silk, starannie wycieraj ˛
ac sztylet.
— Murgo — oznajmił. — Chyba czego´s szukał, bo cele na tym poziomie s ˛
a
jeszcze puste.
— Co z nim zrobiłe´s? — zapytał Barak.
— Wrzuciłem do której´s celi. Nie znajd ˛
a go, chyba ˙zeby specjalnie szukali.
Relg starannie owin ˛
ał sobie oczy.
— Nawet dla tej odrobiny ´swiatła? — zdziwił si˛e Durnik.
— Chodzi o jego kolor — wyja´snił Relg.
Min˛eli zakr˛et na czwartym poziomie i ruszyli dalej. Pi˛e´cdziesi ˛
at s ˛
a˙zni od wej-
´scia równym płomieniem paliła si˛e tkwi ˛
aca w ´scianie pochodnia. Troch˛e bli˙zej
dostrzegli podłu˙zn ˛
a plam˛e krwi na nierównej, brudnej podłodze.
Belgarath zatrzymał si˛e przed drzwiami celi i podrapał si˛e po brodzie.
— W co był ubrany? — zapytał Silka.
— W t˛e szat˛e z kapturem. Czemu pytasz?
— Przynie´s j ˛
a.
Silk spojrzał na niego z zaciekawieniem i skin ˛
ał głow ˛
a. Zajrzał do celi i po
chwili wrócił nios ˛
ac czarn ˛
a szat˛e Murga. Wr˛eczył j ˛
a starcowi.
Belgarath obejrzał długie rozci˛ecie na plecach.
— Postaraj si˛e w nast˛epnych nie wyrywa´c takich wielkich dziur — zwrócił
si˛e do Drasanina.
— Przepraszam. — Silk u´smiechn ˛
ał si˛e. — Entuzjazm mnie troch˛e poniósł.
Teraz b˛ed˛e ostro˙zniejszy. — Zerkn ˛
ał na Baraka. — Przył ˛
aczysz si˛e? — zapropo-
nował.
— Oczywi´scie. Idziesz, Mandorallenie?
Rycerz przytakn ˛
ał z powag ˛
a i poluzował miecz w pochwie.
— Zaczekamy tutaj — stwierdził Belgarath. — Uwa˙zajcie na siebie i nie mar-
nujcie czasu.
Trzej m˛e˙zczy´zni ruszyli cicho korytarzem w stron˛e trzeciego poziomu.
— Ile mamy czasu, ojcze? — spytała cicho ciocia Pol, kiedy znikn˛eli.
— Kilka godzin temu min˛eła północ. . .
— Zd ˛
a˙zymy przed ´switem?
— O ile si˛e pospieszymy.
— Mo˙ze lepiej przeczeka´c tu dzie´n i wyj´s´c, kiedy znowu si˛e ´sciemni?
Zmarszczył czoło.
— Raczej nie, Pol. Ctuchik co´s knuje. Wie, ˙ze nadchodz˛e. . . wyczuwam to
ju˙z od tygodnia. . . ale nie wykonał jeszcze ˙zadnego posuni˛ecia. Nie zostawiajmy
mu wi˛ecej czasu, ni˙z musimy.
— Zechce z tob ˛
a walczy´c, ojcze.
222
— Najwy˙zsza pora. Przez tysi ˛
ace lat Ctuchik i ja kr ˛
a˙zyli´smy wokół siebie,
poniewa˙z chwila nigdy nie była odpowiednia. Teraz w ko´ncu załatwimy t˛e spra-
w˛e. — Z ponur ˛
a min ˛
a zapatrzył si˛e w ciemno´s´c. — Kiedy si˛e zacznie, Pol, nie
mieszaj si˛e do tego.
Przez dług ˛
a chwil˛e spogl ˛
adała na jego pos˛epn ˛
a twarz.
— Jak sobie ˙zyczysz, ojcze — powiedziała.
Rozdział XXVI
Murgoska szata była uszyta z szorstkiej czarnej tkaniny i miała niezwykły,
czerwony emblemat wyhaftowany tu˙z nad sercem Gariona. Pachniała dymem
i czym´s jeszcze bardziej nieprzyjemnym. Pod lew ˛
a pach ˛
a w materiale była ma-
ła, nierówna dziurka o lepkich, wilgotnych brzegach. Skóra Gariona dr˛etwiała od
tej wilgoci.
Szli szybkim krokiem przez korytarze ostatnich trzech poziomów zagród nie-
wolników. Obszerne kaptury skrywały im twarze. Wprawdzie dymi ˛
ace pochod-
nie o´swietlały tunele, ale nie spotkali stra˙zy, a niewolnicy w celach za ˙zelaznymi
drzwiami nie wydawali ˙zadnych d´zwi˛eków. Garion wyczuwał emanuj ˛
acy zza tych
drzwi przera´zliwy l˛ek.
— Jak wydostaniemy si˛e do miasta? — szepn ˛
ał Durnik.
— Na ko´ncu najwy˙zszej galerii s ˛
a schody — odparł cicho Silk.
— Strze˙zone?
— Ju˙z nie.
˙
Zelazna krata zamkni˛eta na ła´ncuch blokowała wyj´scie. Silk jednak wyj ˛
ał
z buta w ˛
aski, metalowy instrument, pogrzebał w dziurce, po czym odetchn ˛
ał z za-
dowoleniem, gdy zamek otworzył si˛e z cichym trzaskiem.
— Rozejrz˛e si˛e — szepn ˛
ał i znikn ˛
ał za krat ˛
a.
Na zewn ˛
atrz Garion widział gwiazdy, a na ich tle sylwetki budynków Rak
Cthol. Krzyk pełen bólu i rozpaczy rozległ si˛e echem ponad miastem, a zaraz
po nim głuchy d´zwi˛ek niewyobra˙zalnie wielkiego ˙zelaznego gongu. Chłopiec za-
dr˙zał.
Po chwili Silk w´slizn ˛
ał si˛e przez bram˛e.
— W okolicy nikogo nie ma — poinformował szeptem. — Dok ˛
ad idziemy?
Belgarath wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e.
— T˛edy. Pójdziemy wzdłu˙z muru do ´Swi ˛
atyni.
— ´Swi ˛
atyni? — powtórzył ostro Relg.
— Musimy si˛e przez ni ˛
a przedosta´c, ˙zeby znale´z´c Ctuchika — wyja´snił sta-
rzec. — Trzeba si˛e spieszy´c. Do ´switu ju˙z niedaleko.
Rak Cthol nie przypominało innych miast. Wielkie budynki nie stały samo-
dzielnie, jak gdzie indziej. Zdawało si˛e, ˙ze Murgowie i Grolimowie w ogóle nie
224
maj ˛
a poczucia osobistej własno´sci, wi˛ec ich budowlom brakowało tej izolacji, do-
strzegalnej w miastach Zachodu. Nie było tu ulic w zwykłym sensie tego słowa,
a raczej poł ˛
aczone wzajemnie dziedzi´nce i korytarze, biegn ˛
ace mi˛edzy nimi i cz˛e-
sto przecinaj ˛
ace budynki.
Miasto sprawiało wra˙zenie wyludnionego, kiedy przemykali si˛e cicho przez
mroczne podwórce i ciemne korytarze. A jednak nawet milcz ˛
ace, czarne mury
zdawały si˛e czujne i gro´zne. Dziwaczne wie˙zyczki sterczały w nieoczekiwanych
miejscach, pochylone nad dziedzi´ncami i obserwuj ˛
ace przybyszów w zadumie.
W ˛
askie okna patrzyły oskar˙zycielsko, pod łukami bram czaiły si˛e cienie. Przy-
gniataj ˛
aca atmosfera pradawnego zła spowijała Rak Cthol i nawet kamienie zda-
wały si˛e wrogie, gdy Garion z przyjaciółmi zagł˛ebiali si˛e coraz dalej w ciemny
labirynt fortecy Grolimów.
— Jeste´s pewien, ˙ze znasz drog˛e? — Barak szepn ˛
ał nerwowo do Belgaratha.
— Byłem tu kiedy´s — uspokoił go starzec. — Wszedłem drog ˛
a. Od czasu
do czasu wolałem sam przypilnowa´c Ctuchika. Musimy wej´s´c po tych schodach.
Doprowadz ˛
a nas na szczyt miejskich murów.
Schody były w ˛
askie i strome. Masywne ´sciany wyrastały po obu stronach,
a z góry osłaniał je sklepiony dach. Stulecia wytarły kamienne stopnie. Wspinali
si˛e w milczeniu. Kolejny krzyk zabrzmiał echem ponad miastem, a wielki gong
raz jeszcze zad´zwi˛eczał ˙zelazn ˛
a nut ˛
a.
Kiedy wspi˛eli si˛e ju˙z na schody, wyszli na szczyt zewn˛etrznego muru. Był
szeroki jak go´sciniec i otaczał całe miasto. Parapet biegł wzdłu˙z zewn˛etrznej kra-
w˛edzi, oddzielaj ˛
ac ich od straszliwej przepa´sci, która si˛egała a˙z do skalistego pust-
kowia o mil˛e pod nimi. Kiedy wynurzyli si˛e zza osłony ´scian, natychmiast poczuli
podmuch lodowatego wiatru. Czarny bruk i grubo ciosane bloki zewn˛etrznego pa-
rapetu skrzyły si˛e szronem w zimnym ´swietle gwiazd.
Belgarath spojrzał na otwart ˛
a drog˛e na szczycie muru i ledwie widoczne bu-
dynki kilkaset s ˛
a˙zni przed nimi.
— Rozdzielimy si˛e — stwierdził. — Zbyt wielu ludzi w jednym miejscu
w Rak Cthol zwraca uwag˛e. B˛edziemy przechodzi´c parami. Id´zcie spokojnie. Nie
biegnijcie i nie skradajcie si˛e. Próbujcie wywoływa´c wra˙zenie, ˙ze jeste´scie u sie-
bie. Naprzód.
Ruszyli wzdłu˙z muru z Barakiem u boku. Szli stanowczym krokiem, na pozór
bez po´spiechu. Po chwili pod ˛
a˙zyli za nimi ciocia Pol i Mandorallen.
— Durniku — szepn ˛
ał Silk. — Garion i ja b˛edziemy nast˛epni. Ty z Relgiem
ruszycie za jak ˛
a´s minut˛e. — Spojrzał w ocienion ˛
a kapturem twarz Ulgosa. —
Dobrze si˛e czujesz? — zapytał.
— Je´sli tylko nie patrz˛e na niebo — odparł zduszonym głosem Relg. Zdawało
si˛e, ˙ze mówi przez zaci´sni˛ete z˛eby.
— W takim razie idziemy, Garionie — mrukn ˛
ał Drasanin.
225
Chłopiec wyt˛e˙zał wszystkie siły, by i´s´c spokojnym krokiem po oszronionych
kamieniach. Miał uczucie, ˙ze z ka˙zdego ciemnego budynku i wie˙zy obserwuj ˛
a go
czujne oczy. Powietrze było ´smiertelnie mro´zne, a koronkowe sople lodu pokry-
wały kamienne bloki zewn˛etrznego parapetu.
Ze ´Swi ˛
atyni przed nimi znów zabrzmiał rozpaczliwy krzyk.
Róg wie˙zy wystawał z boku i zasłaniał dalsz ˛
a drog˛e.
— Zaczekaj chwil˛e — szepn ˛
ał Silk, gdy z ulg ˛
a skryli si˛e w jej cieniu. Bezsze-
lestnie znikn ˛
ał za rogiem.
Garion stał w lodowatym mroku i wyt˛e˙zał słuch. Raz tylko zerkn ˛
ał w stron˛e
parapetu. Daleko na martwym pustkowiu w dole płon˛eło małe ´swiatełko. Migota-
ło z ciemno´sci niczym czerwona gwiazdka. Spróbował sobie wyobrazi´c odległo´s´c
dziel ˛
ac ˛
a go od ogniska.
Nagle w górze zabrzmiało delikatne drapanie. Odwrócił si˛e błyskawicznie,
si˛egaj ˛
ac do miecza. Ciemna posta´c zeskoczyła z gzymsu na ´scianie wie˙zy kil-
ka s ˛
a˙zni nad jego głow ˛
a i z koci ˛
a gracj ˛
a wyl ˛
adowała bezgło´snie na kamieniach.
Garion pochwycił znajomy, kwa´sny i ostry odór starego potu.
— Dawno si˛e nie widzieli´smy, Garionie — rzekł cichym głosem Brill i zachi-
chotał nieprzyjemnie.
— Nie zbli˙zaj si˛e — ostrzegł chłopiec. Trzymał miecz nisko, jak nauczył go
Barak.
— Wiedziałem, ˙ze którego´s dnia złapi˛e ci˛e samego. — Brill nie zwracał uwa-
gi na miecz. Szeroko rozło˙zył ramiona i pochylił si˛e lekko. Zezowate oko l´sniło
w ´swietle gwiazd.
Garion cofn ˛
ał si˛e, gro´znie wysuwaj ˛
ac kling˛e. Brill skoczył na bok, a chłopiec
instynktownie przesun ˛
ał ostrze miecza. Potem, zbyt szybko, by za nim nad ˛
a˙zy´c,
Brill cofn ˛
ał si˛e i mocno uderzył dłoni ˛
a w przedrami˛e Gariona. Miecz potoczył si˛e
po oszronionych kamieniach. Chłopiec rozpaczliwie si˛egn ˛
ał po sztylet.
Nagle inny cie´n poruszył si˛e w ciemno´sci pod wie˙z ˛
a. Brill st˛ekn ˛
ał, trafiony
stop ˛
a w bok. Upadł, ale przetoczył si˛e błyskawicznie i poderwał. Rozstawił nogi
i wolno poruszał dło´nmi przed sob ˛
a.
Silk zrzucił strój Murga, odepchn ˛
ał nog ˛
a i przykucn ˛
ał, tak˙ze rozstawiaj ˛
ac ra-
miona.
Brill wyszczerzył z˛eby.
— Powinienem si˛e domy´sli´c, Kheldarze, ˙ze jeste´s gdzie´s w pobli˙zu.
— Ja te˙z powinienem si˛e ciebie spodziewa´c, Kordochu — odparł Silk. —
Zawsze si˛e gdzie´s pojawiasz.
Brill błyskawicznie si˛egn ˛
ał r˛ek ˛
a do twarzy Silka, ale Drasanin bez trudu unik-
n ˛
ał ciosu.
— Jak to si˛e dzieje, ˙ze stale nas wyprzedzasz? — zapytał niemal uprzejmie. —
To twoje przyzwyczajenie zaczyna irytowa´c Belgaratha.
226
Wyprowadził szybkie kopniecie w krocze, ale zezowaty przeciwnik odskoczył
zwinnie. Brill za´smiał si˛e krótko.
— Twoi ludzie maj ˛
a zbyt mi˛ekkie serca dla koni — stwierdził. — ´Scigaj ˛
ac
was, sporo ich zaje´zdziłem na ´smier´c. Jak si˛e wydostałe´s z tej jamy? — zapytał,
szczerze zaciekawiony. — Rankiem Taur Urgas dostał szału.
— Jaka szkoda.
— Kazał obłupi´c stra˙zników ze skóry.
— Wyobra˙zam sobie, ˙ze Murgo bez skóry wygl ˛
ada nieco dziwacznie.
Brill rzucił si˛e naprzód, wyci ˛
agaj ˛
ac r˛ece. Silk przepu´scił go obok siebie i moc-
no uderzył dłoni ˛
a w ´srodek pleców. Brill st˛ekn ˛
ał znowu, ale przekoziołkował i po-
wstał.
— Mo˙ze naprawd˛e jeste´s taki dobry, jak mówi ˛
a — przyznał niech˛etnie.
— Sprawd´z sam, Kordochu. — Silk u´smiechn ˛
ał si˛e gro´znie. Odsun ˛
ał si˛e od
´sciany wie˙zy. Jego dłonie przesuwały si˛e bezustannie. Garion patrzył, jak obaj
kr ˛
a˙z ˛
a dookoła siebie, i serce podchodziło mu do gardła.
Brill skoczył znowu, kopi ˛
ac obiema stopami, a Silk zanurkował pod nim.
I znowu przekoziołkowali obaj. Lewa dło´n Silka strzeliła do przodu, nim jesz-
cze zd ˛
a˙zył si˛e podnie´s´c, i trafiła Brilla w skro´n. Ten zatoczył si˛e od uderzenia,
zdołał jednak kopn ˛
a´c Drasanina w kolano.
— Stosujesz defensywn ˛
a technik˛e, Kheldarze — warkn ˛
ał, potrz ˛
asaj ˛
ac głow ˛
a
po ciosie. — To słabo´s´c.
— Jedynie ró˙znica stylu, Kordochu — odparł Silk.
Brill pchn ˛
ał kciukiem w oko, a Silk zablokował i wyprowadził cios w dołek.
Brill padaj ˛
ac wykonał no˙zyce i ´sci ˛
ał Silka z nóg. Obaj potoczyli si˛e po oszronio-
nym bruku i poderwali natychmiast. Ciosy padały tak szybko, ˙ze Garion nie mógł
nad ˛
a˙zy´c wzrokiem.
Bł ˛
ad był zupełnie prosty, tak minimalny, ˙ze Garion nie miał nawet pewno-
´sci, czy to w ogóle bł ˛
ad. Brill zadał cios w twarz, o uncj˛e czy dwie mocniej ni˙z
powinien, i wysun ˛
ał dło´n o ułamek cala za daleko. Silk błyskawicznie pochwy-
cił w ´smiertelnym u´scisku jego nadgarstek. Upadł na plecy, w stron˛e parapetu,
jeszcze w locie podkurczaj ˛
ac nogi. Szarpni˛ety mocno Brill zanurkował do przo-
du. Silk nagle wyprostował nogi, pot˛e˙znym pchni˛eciem wyrzucaj ˛
ac przeciwnika
w gór˛e i za siebie. Ze zduszonym krzykiem Brill usiłował pochwyci´c kamienny
blok parapetu, lecz przelatywał nad nim zbyt wysoko i zbyt szybko. Wypadł za
kraw˛ed´z muru i run ˛
ał w ciemn ˛
a otchła´n. Jego wrzask cichł wolno, zagłuszony
przez nast˛epny krzyk ze ´Swi ˛
atyni Toraka.
Silk powstał, spojrzał w przepa´s´c i wrócił do Gariona, który czekał dr˙z ˛
acy
w mroku pod wie˙z ˛
a.
— Silku! — zawołał, z ulg ˛
a chwytaj ˛
ac szczupłego Drasanina za r˛ekaw.
— Co to było? — Belgarath wynurzył si˛e zza w˛egła.
— Brill — odparł krótko Silk, wci ˛
agaj ˛
ac murgosk ˛
a szat˛e.
227
— Znowu? — j˛ekn ˛
ał starzec. — Co robił tym razem?
— Próbował fruwa´c, kiedy go ostatnio widziałem. — Silk u´smiechn ˛
ał si˛e zło-
´sliwie.
Starzec zdumiał si˛e.
— Nie radził sobie zbyt dobrze — dodał Silk.
Belgarath wzruszył ramionami.
— Mo˙ze z czasem pójdzie mu lepiej.
— Szczerze mówi ˛
ac, nie ma a˙z tyle czasu. — Drasanin wyjrzał za mur.
Z dołu, z daleka. . . z bardzo daleka. . . dobiegło stłumione uderzenie, a po
kilku sekundach nast˛epne.
— Odbijanie si˛e nie liczy? — upewnił si˛e Silk.
Belgarath skrzywił si˛e.
— Raczej nie.
— W takim razie nale˙zy uzna´c, ˙ze nie nauczył si˛e dostatecznie szybko —
stwierdził wesoło Drasanin. U´smiechn ˛
ał si˛e szeroko i rozejrzał dookoła. — Jaka˙z
cudowna noc — mrukn ˛
ał, nie zwracaj ˛
ac si˛e do nikogo konkretnego.
— Ruszajmy — zaproponował Belgarath. Zerkn ˛
ał niespokojnie na wschodni
horyzont. — Lada chwila zacznie si˛e rozwidnia´c.
Doł ˛
aczyli do pozostałych, czekaj ˛
acych pod wysokim murem ´Swi ˛
atyni, jakie´s
pi˛e´cdziesi ˛
at s ˛
a˙zni dalej. W napi˛eciu czekali, a˙z nadejd ˛
a Relg z Durnikiem.
— Co was zatrzymało? — szepn ˛
ał Barak.
— Spotkałem naszego starego przyjaciela — odparł Silk. Jego u´smiech był
błyskiem białych z˛ebów w ciemno´sci.
— To był Brill — wyja´snił chrapliwym szeptem Garion. — On i Silk walczyli
ze sob ˛
a, i Silk zrzucił go z murów.
Mandorallen zerkn ˛
ał na oszroniony parapet.
— Zaiste daleka to droga w dół — zauwa˙zył.
— Prawda? — zgodził si˛e Silk.
Barak parskn ˛
ał i bez słowa poło˙zył sw ˛
a wielk ˛
a dło´n na ramieniu przyjaciela.
Po chwili Durnik i Relg nadeszli szczytem muru i przył ˛
aczyli si˛e do grupy.
— Musimy przej´s´c przez ´Swi ˛
atyni˛e — oznajmił Belgarath. — Naci ˛
agnijcie
kaptury jak najdalej i spuszczajcie głowy. Id´zcie rz˛edem i mamroczcie do siebie,
jakby´scie si˛e modlili. Gdyby kto´s nas zaczepił, ja b˛ed˛e rozmawiał. Za ka˙zdym
razem, kiedy zabrzmi gong, trzeba odwróci´c si˛e w stron˛e ołtarza i pokłoni´c.
Poprowadził ich do solidnych drzwi okutych ˙zelaznymi pasami. Obejrzał si˛e
jeszcze sprawdzaj ˛
ac, czy ustawili si˛e w rz˛edzie, i wszedł do ´srodka.
Wn˛etrze ´swi ˛
atyni roz´swietlały dymi ˛
ace czerwone ognie i wypełniał ohydny,
trupi zaduch. Drzwi, przez które weszli, prowadziły na balkon otaczaj ˛
acy kopu-
ł˛e sklepienia. Wzdłu˙z kraw˛edzi biegła kamienna balustrada z grubymi skalnymi
filarami rozstawionymi w równych odst˛epach. Przestrzenie mi˛edzy nimi zakrywa-
ły kotary z tej samej szorstkiej, grubej tkaniny, z której uszyte były szaty Murgów.
228
W tylnej ´scianie tkwiły liczne drzwi osadzone gł˛eboko w kamieniu. Garion uznał,
˙ze z balkonu korzystaj ˛
a pewnie urz˛ednicy ´Swi ˛
atyni.
Belgarath skrzy˙zował r˛ece na piersi i poprowadził ich wolnym, miarowym
krokiem. Gł˛ebokim, powa˙znym głosem recytował modlitwy.
Krzyk wzniósł si˛e z dołu, przepełniony groz ˛
a i cierpieniem. Garion mimo-
wolnie spojrzał przez rozsuni˛ete draperie na ołtarz. I przez reszt˛e swego ˙zycia
˙załował, ˙ze to zrobił.
Koliste mury ´Swi ˛
atyni wzniesiono z gładkich czarnych kamieni. Tu˙z za ołta-
rzem znajdowało si˛e gigantyczne oblicze z kutej stali, wypolerowanej do lustrza-
nego połysku — oblicze Toraka i wzorzec stalowych masek Grolimów. Twarz
była pi˛ekna, bez ˙zadnych w ˛
atpliwo´sci, a jednak tkwiło w niej utajone zło, okru-
cie´nstwo przekraczaj ˛
ace ludzk ˛
a zdolno´s´c rozumienia tego słowa. Przed obliczem
Boga tłoczyli si˛e Murgowie i Grolimowie. Na kl˛eczkach ´spiewali niezrozumiale
w dziesi ˛
atku dialektów. Ołtarz stał na podwy˙zszeniu, bezpo´srednio pod twarz ˛
a
Toraka. Dymi ˛
ace paleniska na ˙zelaznych postumentach umieszczono z obu bo-
ków poplamionej krwi ˛
a płyty, a przed podwy˙zszeniem w podłodze otwierała si˛e
prostok ˛
atna jama. Strzelały z niej ohydne, czerwone płomienie, a kł˛eby czarnego,
tłustego dymu unosiły si˛e pod sklepieniem kopuły.
Sze´sciu Grolimów w czarnych szatach i stalowych maskach stało wokół ołta-
rza, trzymaj ˛
ac nagie ciało niewolnika. Był ju˙z martwy; w jego piersi ziała szeroka
rana. Przed ołtarzem samotny Grolim wznosz ˛
ac ramiona spogl ˛
adał na oblicze To-
raka. W prawej r˛ece trzymał długi, zakrzywiony nó˙z, w lewej ociekaj ˛
ace krwi ˛
a
ludzkie serce.
— Przyjmij nasz ˛
a ofiar˛e, Smoczy Bo˙ze Angaraków! — zakrzykn ˛
ał pot˛e˙znym
głosem.
Odwrócił si˛e i umie´scił serce w jednym z palenisk. Buchn˛eła para i dym; pło-
mienie zaskwierczały, gdy serce opadło na roz˙zarzone w˛egle. Gdzie´s pod podłog ˛
a
´Swi ˛atyni zabrzmiał ˙zelazny gong, a powietrze zadr˙zało od jego wibracji. Murgo-
wie i Grolimowie j˛ekn˛eli i padli na twarze.
Garion poczuł, ˙ze jaka´s r˛eka szturchn˛eła go w rami˛e. Silk, odwrócony ju˙z,
składał pokłon w kierunku krwawego ołtarza. Niezgrabnie, czuj ˛
ac mdło´sci od po-
tworno´sci dziej ˛
acych si˛e na dole, Garion skłonił si˛e tak˙ze.
Sze´sciu Grolimów przy ołtarzu uniosło martwe ciało i niemal pogardliwie ci-
sn˛eło je do jamy przed podwy˙zszeniem. Płomienie przygasły na moment i uniósł
si˛e g˛esty dym, gdy zwłoki spadły w ogie´n.
Straszliwy gniew wezbrał w Garionie. Nie my´sl ˛
ac nawet, zacz ˛
ał koncentrowa´c
sw ˛
a wol˛e. Zamierzał w jednym kataklizmie uwolnionej pierwotnej mocy roztrza-
ska´c na drobne odłamki i cz ˛
astki ołtarz i zawieszony ponad nim okrutny wizeru-
nek.
Belgarionie!
odezwał si˛e surowo głos w jego my´slach. Nie wtr ˛
acaj si˛e. Jeszcze
nie czas.
229
Nie znios˛e tego!
krzyczał bezgło´snie chłopiec. Musz˛e co´s zrobi´c!
Nie mo˙zesz. Nie teraz. Zaalarmujesz całe miasto. Uwolnij sw ˛
a wol˛e, Belgario-
nie.
Rób, co mówi, Garionie
, zabrzmiał w my´slach spokojny głos cioci Pol. Mil-
cz ˛
ace porozumienie dokonało si˛e mi˛edzy jej umysłem a t ˛
a niezwykł ˛
a ja´zni ˛
a. Ga-
rion bezradnie pozwolił, by spłyn ˛
ał z niego gniew i wola niszczenia.
Te okropie´nstwa nie b˛ed ˛
a trwały długo, Belgarionie
, zapewnił głos. Ju˙z teraz
wzbiera ziemia, by si˛e ich pozby´c.
Głos odpłyn ˛
ał.
— Co tu robicie? — zapytał kto´s szorstko. Garion odwrócił wzrok od strasz-
nej sceny w dole. Zamaskowany Grolim stał przed Belgarathem, zagradzaj ˛
ac im
drog˛e.
— Jeste´smy sługami Toraka — odpowiedział starzec, dokładnie na´sladuj ˛
ac
gardłowe d´zwi˛eki mowy Murgów.
— W Rak Cthol wszyscy s ˛
a sługami Toraka — rzekł Grolim. — Nie bierzecie
udziału w rytuale ofiary. Dlaczego?
— Jeste´smy pielgrzymami z Rak Hagga — wyja´snił Belgarath. — Wła´snie
dotarli´smy do strasznego miasta. Nakazano nam, by natychmiast po przybyciu
stan ˛
a´c przed Hierarch ˛
a Rak Hagga. Ten obowi ˛
azek nie pozwala nam na uczest-
nictwo w ´swi˛ecie.
Grolim zamruczał podejrzliwie.
— Czy wielebny kapłan Smoczego Boga zechce wskaza´c nam drog˛e do kom-
nat naszego Hierarchy? Nie znamy mrocznej ´Swi ˛
atyni.
Z dołu rozległ si˛e kolejny krzyk. Zabrzmiał ˙zelazny gong, a Grolim pochylił
si˛e w pokłonie. Belgarath szybko skin ˛
ał pozostałym głow ˛
a, odwrócił si˛e w stron˛e
ołtarza i równie˙z pokłonił.
— Id´zcie do przedostatnich drzwi — polecił Grolim, najwyra´zniej usatysfak-
cjonowany ich pobo˙znym zachowaniem. — Tamt˛edy zejdziecie w dół, do sal Hie-
rarchów.
— Niesko´nczenie wdzi˛eczni jeste´smy kapłanowi Mrocznego Boga — podzi˛e-
kował Belgarath i skłonił si˛e.
Przeszli obok Grolima ze spuszczonymi głowami i r˛ekami skrzy˙zowanymi na
piersiach. Mruczeli do siebie, jakby wznosili modły.
— Potworno´s´c! — Relg dusił si˛e niemal. — Ohyda! Okropie´nstwo!
— Nie podno´s głowy — szepn ˛
ał Silk. — Wsz˛edzie s ˛
a Grolimowie.
— UL dał mi sił˛e i nie spoczn˛e, póki Rak Cthol nie legnie w gruzach —
zaprzysi ˛
agł Relg.
Belgarath dotarł do rze´zbionych drzwi przy ko´ncu balkonu i uchylił je ostro˙z-
nie.
— Czy Grolim wci ˛
a˙z nas obserwuje? — zapytał Silka.
Drasanin zerkn ˛
ał na kapłana stoj ˛
acego w pewnej odległo´sci za nimi.
230
— Tak. Czekaj. . . odchodzi. Balkon czysty.
Czarodziej zamkn ˛
ał drzwi i przeszedł do ostatnich w rz˛edzie. Ostro˙znie po-
ci ˛
agn ˛
ał za skobel i drzwi otworzyły si˛e gładko. Zmarszczył brwi.
— Zawsze były zamkni˛ete — wymruczał.
— My´slisz, ˙ze to pułapka? — Barak wsun ˛
ał r˛ek˛e pod murgosk ˛
a szat˛e, si˛egaj ˛
ac
po miecz.
— Mo˙zliwe, ale nie mamy wyboru.
Otworzył drzwi do ko´nca. Przemkn˛eli przez nie, gdy jeszcze jeden krzyk roz-
legł si˛e od strony ołtarza. Zamkn˛eły si˛e za nimi w chwili, gdy gong wstrz ˛
asn ˛
ał
kamieniami murów. Ruszyli po wytartych stopniach w dół. Korytarz był w ˛
aski
i słabo o´swietlony. Opadał stromo, skr˛ecaj ˛
ac stale na prawo.
— Jeste´smy przy zewn˛etrznym murze, prawda? — Silk dotkn ˛
ał czarnych blo-
ków po lewej stronie.
Belgarath przytakn ˛
ał.
— Schody prowadz ˛
a do prywatnych apartamentów Ctuchika.
Posuwali si˛e dalej, a˙z ´sciany po obu stronach zmieniły si˛e z kamiennych blo-
ków w lit ˛
a skał˛e.
— Mieszka pod miastem? — zdziwił si˛e Silk.
— Tak. Zbudował sobie co´s w rodzaju wie˙zy stercz ˛
acej ze skał wierzchołka.
— Dziwny pomysł — ocenił Durnik.
— Ctuchik jest dziwnym człowiekiem — stwierdziła pos˛epnie ciocia Pol.
Belgarath zatrzymał si˛e.
— Schody prowadz ˛
a jeszcze jakie´s sto stóp w dół — szepn ˛
ał. — Przed drzwia-
mi do wie˙zy stoi dwóch stra˙zników. Nawet Ctuchik nie mógłby tego odmieni´c,
cokolwiek sobie zaplanował.
— Czarodzieje? — zapytał cicho Barak.
— Nie. To stra˙z raczej honorowa ni˙z rzeczywista. Zwykli Grolimowie.
— Zaatakujemy?
— To niepotrzebne. Potrafi˛e podej´s´c tak blisko, ˙zeby´scie ich unieszkodliwili,
ale macie to załatwi´c szybko i cicho.
Spod murgoskiej szaty starzec wyj ˛
ał przewi ˛
azany czarn ˛
a ta´sm˛e zwój pergami-
nu. Ruszył dalej, a Barak i Mandorallen szli tu˙z za nim.
Zakr˛et korytarza odsłonił koniec schodów. Pochodnie o´swietlały rodzaj przed-
pokoju wykutego w surowej skale. Dwóch grolimskich kapłanów stało przed pro-
stymi, czarnymi drzwiami. R˛ece trzymali skrzy˙zowane na piersi.
— Kto niepokoi naj´swi˛etszego ze ´swi˛etych? — zapytał jeden z nich, kład ˛
ac
dło´n na r˛ekoje´sci miecza.
— Posłaniec — odparł pewnie Belgarath. — Nios˛e wiadomo´s´c dla Mistrza od
Hierarchy Rak Goska.
Uniósł pergamin nad głow ˛
a.
— Zbli˙z si˛e, posła´ncze.
231
— Niech uwielbiane b˛edzie imi˛e Ucznia Smoczego Boga Angaraków — za-
grzmiał Belgarath, maszeruj ˛
ac w dół, z Barakiem i Mandorallenem po bokach.
Dotarł do ko´nca i zatrzymał si˛e przed stra˙znikami w stalowych maskach. — Oto
wykonałem powierzone mi zadanie — oznajmił, wr˛eczaj ˛
ac im zwój.
Jeden ze stra˙zników wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e po pergamin. Barak pochwycił jego ra-
mi˛e w pot˛e˙zn ˛
a pi˛e´s´c. Druga dło´n Chereka zacisn˛eła si˛e na gardle zaskoczonego
Grolima.
Drugi stra˙znik si˛egn ˛
ał po miecz, ale st˛ekn ˛
ał nagle i zgi ˛
ał si˛e w pół, gdy Man-
dorallen wbił mu w brzuch swój długi i ostry jak igła sztylet. Z jak ˛
a´s ´smierteln ˛
a
koncentracj ˛
a rycerz przekr˛ecił r˛ekoje´s´c, szperaj ˛
ac kling ˛
a w ciele Grolima. Stra˙z-
nik zadr˙zał, gdy ostrze si˛egn˛eło serca, i upadł z długim, chrapliwym westchnie-
niem.
Barak szarpn ˛
ał pot˛e˙znym ramieniem. Chrupn˛eło, gdy w jego ´smiertelnym
uchwycie p˛ekły kr˛egi szyjne Grolima. Stra˙znik spazmatycznie kopał nogami
w podłog˛e, wreszcie osun ˛
ał si˛e bezwładnie.
— Od razu mi lepiej — mrukn ˛
ał Barak, opuszczaj ˛
ac trupa na podłog˛e.
— Zostaniecie tu z Mandorallenem — polecił Belgarath. — Nie chc˛e, ˙zeby
ktokolwiek mi przeszkadzał.
— Dopilnujemy tego — obiecał Barak. — Co z nimi? — wskazał martwych
stra˙zników.
— Relgu, pozb ˛
ad´z si˛e ich — rzucił krótko starzec.
Silk odwrócił si˛e pospiesznie. Ulgos przykl˛ekn ˛
ał i oparł r˛ece o ciała. Rozległ
si˛e przytłumiony szelest, gdy przycisn ˛
ał, zatapiaj ˛
ac je w kamiennej podłodze.
— Stopa mu jeszcze wystaje — zauwa˙zył oboj˛etnie Barak.
— Czy ty musisz o tym mówi´c? — j˛ekn ˛
ał Silk.
Belgarath odetchn ˛
ał gł˛eboko i poło˙zył dło´n na ˙zelaznej klamce.
— No dobrze — o´swiadczył spokojnie. — Wchodzimy.
Pchn ˛
ał drzwi.
Rozdział XXVII
Bogactwo imperiów spoczywało za czarnymi drzwiami. Niezliczone jasno-
˙zółte monety le˙zały w stosach na podłodze. Bezładnie rozrzucone w´sród nich
błyszczały pier´scienie, bransolety, ła´ncuchy i korony. Czerwone jak krew szta-
by z kopalni Angaraków stały wzdłu˙z ´scian, a mi˛edzy nimi skrzynie po brzegi
wypełnione migocz ˛
acymi jak lód wielkimi diamentami. Po´srodku ustawiono du-
˙zy stół z blatem zasypanym rubinami, szafirami i szmaragdami wielko´sci jajek.
Sznury i ła´ncuchy pereł, ró˙zowych, jasnoszarych, a nawet czarnych, podtrzymy-
wały czerwone kotary na oknach.
Belgarath poruszał si˛e czujnie jak zwierz˛e. Nikt by nie odgadł, jak wiele ma
lat. Rozgl ˛
adał si˛e uwa˙znie. Zignorował bogactwa i przeszedł po grubym dywanie
do pokoju wypełnionego skarbami wiedzy. Ciasno zwini˛ete pergaminy le˙zały tu
na stojakach wysokich pod sufit, a skórzane grzbiety ksi ˛
a˙zek w równych szere-
gach stały na półkach. Stoły w drugim pokoju zastawione były niezwykłymi apa-
ratami przeznaczonymi do eksperymentów chemicznych, i dziwnymi maszynami
z mosi ˛
adzu i ˙zelaza, pełnymi osi, kr ˛
a˙zków, kółek i ła´ncuchów.
W trzeciej komnacie przy ´scianie osłoni˛etej czarnym aksamitem stał masywny
złoty tron. Gronostajowy płaszcz wisiał na jego por˛eczy, na siedzeniu za´s le˙zało
berło i ci˛e˙zka złota korona. Odlana w polerowanych kamieniach podłogi tkwiła
mapa przedstawiaj ˛
aca — o ile Garion mógł to oceni´c — cały ´swiat.
— Co to za miejsce? — szepn ˛
ał zal˛ekniony Durnik.
— Ctuchik zabawia si˛e tutaj — wyja´sniła ciocia Pol z wyrazem obrzydze-
nia. — Ma wiele nałogów i nie lubi ich ł ˛
aczy´c.
— Nie ma go tutaj — mrukn ˛
ał Belgarath. — Wejd´zmy na nast˛epny poziom.
Poprowadził ich z powrotem i ruszył kamiennymi schodami, skr˛ecaj ˛
acymi
wzdłu˙z okr ˛
agłej ´sciany wie˙zy.
Pokój na szczycie schodów był przera˙zaj ˛
acy. Ława stała po´srodku, a pejcze
i cepy wisiały na ´scianach. Na stole z boku le˙zały w równych rz˛edach okrutne
narz˛edzia ze l´sni ˛
acej stali: haki, kolce ostre jak igły i jakie´s straszliwe urz ˛
adzenia
z kraw˛edziami jak piły, gdzie mi˛edzy z˛ebami tkwiły jeszcze kawałki ko´sci i ciała.
Cała komnata cuchn˛eła krwi ˛
a.
233
— Id´z z Silkiem, ojcze — powiedziała ciocia Pol. — W nast˛epnych pokojach
na tym poziomie s ˛
a rzeczy, których Garion, Durnik i Relg nie powinni ogl ˛
ada´c.
Belgarath skin ˛
ał głow ˛
a i wyszedł. Silk ruszył za nim. Po chwili wrócili innymi
drzwiami. Silk wygl ˛
adał, jakby miał mdło´sci.
— Ma do´s´c egzotyczne perwersje — stwierdził i otrz ˛
asn ˛
ał si˛e.
Twarz Belgaratha była jak lód.
— Idziemy dalej — oznajmił. — Jest na najwy˙zszym poziomie. Tak my´sla-
łem, ale musiałem sprawdzi´c.
Wspi ˛
ał si˛e na kolejne schody.
Garion poczuł, ˙ze budzi si˛e w nim dziwne, mrowi ˛
ace ciepło, a jakby niesko´n-
czona pie´s´n rozbrzmiewa w uszach i wci ˛
aga coraz gł˛ebiej. Znami˛e na prawej dłoni
płon˛eło.
Czarny kamienny ołtarz stał w pierwszej komnacie najwy˙zszego poziomu
wie˙zy, a ze ´sciany spogl ˛
adało stalowe oblicze Toraka. Błyszcz ˛
acy nó˙z z r˛ekoje´sci ˛
a
pokryt ˛
a zakrzepł ˛
a krwi ˛
a le˙zał na ołtarzu, a plamy krwi prze˙zarły nawet skał˛e. Bel-
garath szedł teraz szybko, czujny, zwinny jak kot. Zajrzał przez drzwi w ´scianie
za ołtarzem, pokr˛ecił głow ˛
a i zbli˙zył si˛e do nast˛epnych. Lekko musn ˛
ał palcami
drewno.
— Jest tutaj — szepn ˛
ał z satysfakcj ˛
a. Odetchn ˛
ał gł˛eboko i u´smiechn ˛
ał si˛e
nagle. — Długo na to czekałem — powiedział.
— Nie marnuj czasu, ojcze — upomniała go ciocia Pol. Stal l´sniła w jej spoj-
rzeniu, a biały kosmyk na czole migotał niby ´snieg.
— Kiedy wejdziemy, nie mieszaj si˛e do tego, Pol — nakazał. — Ty te˙z, Ga-
rionie. To sprawa mi˛edzy Ctuchikiem a mn ˛
a.
— Dobrze, ojcze.
Belgarath wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e i pchn ˛
ał drzwi.
Komnata była skromna, niemal pusta. Kamiennej podłogi nie pokrywał dy-
wan, w oknach nie wisiały zasłony. Zwykłe ´swiece płon˛eły w lichtarzach na ´scia-
nach, a prosty stół zajmował ´srodek pokoju. Przy stole, plecami do drzwi, siedział
m˛e˙zczyzna w czarnej szacie z kapturem, zapatrzony w ˙zelazn ˛
a szkatułk˛e. Garion
poczuł, ˙ze całe jego ciało wibruje reaguj ˛
ac na to, co było w szkatułce. Pie´s´n wy-
pełniała umysł.
Mały chłopczyk o jasnych włosach stał obok stołu. On tak˙ze przypatrywał
si˛e szkatułce. Ubrany był w poplamion ˛
a lnian ˛
a koszul˛e i brudne buciki. Cho´c
jego twarz zdawała si˛e wolna od wszelkiej my´sli, miał w sobie chwytaj ˛
ac ˛
a za
serce, słodk ˛
a niewinno´s´c. Oczy były niebieskie, wielkie i ufne. Garion nie widział
jeszcze tak ´slicznego dziecka.
— Dlaczego tak długo to trwało, Belgaracie? — zapytał m˛e˙zczyzna, nie od-
wracaj ˛
ac si˛e nawet. Głos miał zgrzytliwy. — Ju˙z prawie zaczynałem si˛e o ciebie
martwi´c.
234
— Kilka drobnych przeszkód, Ctuchiku — odparł Belgarath. — Mam nadzie-
j˛e, ˙ze nie zm˛eczyło ci˛e oczekiwanie.
— Znalazłem sobie jakie´s zaj˛ecia. Wejd´z. . . Wejd´zcie wszyscy.
Ctuchik odwrócił si˛e. Włosy i brod˛e miał bardzo długie, koloru po˙zółkłej bie-
li, twarz pomarszczon ˛
a i błyszcz ˛
ace oczy. Była to twarz naznaczona odwiecznym
i dogł˛ebnym złem. Okrucie´nstwo i arogancja usun˛eły z niej wszelkie ´slady przy-
zwoito´sci i człowiecze´nstwa, a przera˙zaj ˛
acy egoizm utrwalił wieczne skrzywienie
pogardy dla wszystkich innych ˙zyj ˛
acych istot.
Spojrzał na cioci˛e Pol.
— Polgaro! — Powitał j ˛
a drwi ˛
acym skinieniem głowy. — Jeste´s pi˛ekna jak za-
wsze. A wi˛ec przybyła´s w ko´ncu, by podda´c si˛e woli mego Mistrza? — U´smiech-
n ˛
ał si˛e zło´sliwie.
— Nie, Ctuchiku — odparła chłodno. — Przybyłam po sprawiedliwo´s´c.
— Sprawiedliwo´s´c? — Za´smiał si˛e z pogard ˛
a. — Ona nie istnieje, Polgaro.
Silni bior ˛
a, co chc ˛
a. Słabi poddaj ˛
a si˛e. Mój Mistrz mnie tego nauczył.
— A jego okaleczona twarz nie nauczyła ci˛e czego´s innego?
Kapłan spochmurniał nagle, ale zaraz otrz ˛
asn ˛
ał si˛e z chwilowej irytacji.
— Poprosiłbym, ˙zeby´scie usiedli i mo˙ze zaproponował jak ˛
a´s przek ˛
ask˛e —
mówił dalej tym samym zgrzytliwym głosem. — Ale obawiam si˛e, ˙ze nie zosta-
niecie długo. — Przyjrzał si˛e pozostałym. Jego wzrok zatrzymał si˛e na ka˙zdym
po kolei. — Twoja dru˙zyna zmniejszyła si˛e, Belgaracie — zauwa˙zył. — Mam
nadziej˛e, ˙ze nie straciłe´s nikogo po drodze.
— Wszyscy s ˛
a zdrowi, Ctuchiku — zapewnił go Belgarath. — Jestem pewien,
˙ze b˛ed ˛
a wdzi˛eczni za twoj ˛
a trosk˛e.
— Wszyscy? — Ctuchik przeci ˛
agn ˛
ał ostatni ˛
a sylab˛e. — Widz˛e tu Chytre-
go Złodzieja, Człowieka o Dwóch ˙
Zyciach i ´Slepca, ale gdzie pozostali? Gdzie
Straszliwy Nied´zwied´z i Rycerz Obro´nca? Władca Koni i Łucznik? No i damy:
Królowa ´Swiata i Matka Umarłej Rasy?
— Wszyscy zdrowi, Ctuchiku — powtórzył Belgarath. — Wszyscy zdrowi.
— To niezwykłe. Byłem prawie pewien, ˙ze stracisz przynajmniej jednego czy
dwóch. Podziwiam twoje oddanie, starcze. . . ˙zeby przez tyle wieków podtrzymy-
wa´c proroctwo, które rozpadłoby si˛e, gdyby cho´c jeden przodek zgin ˛
ał w niewła-
´sciwym czasie. — Wpatrzył si˛e w przestrze´n. — Ach. . . — rzucił. — Rozumiem.
Zostawiłe´s ich na stra˙zy. Niepotrzebnie, Belgaracie. Wydałem polecenie, by nikt
nam nie przeszkadzał.
Oczy kapłana zatrzymały si˛e na twarzy Gariona.
— Belgarion — rzekł niemal uprzejmie. Mimo wci ˛
a˙z wibruj ˛
acej w ˙zyłach
pie´sni, Garion poczuł chłód, gdy dotkn˛eła go zła siła umysłu Ctuchika. — Jeste´s
młodszy, ni˙z si˛e spodziewałem.
Garion spojrzał na niego wyzywaj ˛
aco. Koncentrował wol˛e, by ustrzec si˛e
przed nagłym atakiem tego starca przy stole.
235
— Czy chcesz wystawi´c sw ˛
a wol˛e przeciw mojej, Belgarionie? — Ctuchik
był wyra´znie rozbawiony. — Spaliłe´s Chamdara, ale on był głupcem. Przekonasz
si˛e, ˙ze ze mn ˛
a pójdzie ci trudniej. Powiedz mi, chłopcze, podobało ci si˛e to?
— Nie — odparł Garion, wci ˛
a˙z gotów do obrony.
— Z czasem nauczysz si˛e, ˙ze to przyjemne. — Ctuchik u´smiechn ˛
ał si˛e złowro-
go. — Patrze´c, jak twój przeciwnik wije si˛e i krzyczy w u´scisku twego umysłu. . .
to chyba najwi˛eksza rozkosz, jak ˛
a mo˙ze da´c moc. — Znowu spojrzał na Belgara-
tha. — A wi˛ec przybyłe´s w ko´ncu, by mnie zniszczy´c?
— Je´sli ju˙z o tym mówimy, to tak. Od dawna wszystko do tego zmierzało.
— Czy˙zby? Jeste´smy do siebie podobni, Belgaracie. Oczekiwałem tego spo-
tkania prawie tak samo niecierpliwie jak ty. Tak, jeste´smy bardzo podobni. W in-
nych okoliczno´sciach mogliby´smy nawet zosta´c przyjaciółmi.
— W ˛
atpi˛e. Jestem prostym człowiekiem, a niektóre twoje rozrywki s ˛
a zbyt
wyrafinowane na mój gust.
— Oszcz˛ed´z mi tego, prosz˛e. Wiesz równie dobrze jak ja, ˙ze dla nas nie ist-
niej ˛
a ˙zadne ograniczenia.
— Mo˙zliwe. Wol˛e jednak staranniej dobiera´c sobie przyjaciół.
— Zaczynasz mnie nu˙zy´c, Belgaracie. Wezwij tu pozostałych. — Ironicznie
uniósł brew. — Nie chcesz, by widzieli, jak mnie pokonujesz? Pomy´sl, jak słodki
b˛edzie ich podziw.
— Dobrze im tam, gdzie s ˛
a — zapewnił Belgarath.
— Nie b ˛
ad´z uparty. Nie odmówisz mi chyba okazji do zło˙zenia hołdu Królo-
wej ´Swiata? — zapytał drwi ˛
aco kapłan. — Nim mnie zabijesz, pragn˛e cho´c raz
spojrze´c na jej niezwykł ˛
a doskonało´s´c.
— Nie s ˛
adz˛e, by zale˙zało jej na twojej opinii, Ctuchiku. Niemniej przeka˙z˛e
wyrazy szacunku.
— Nalegam, Belgaracie. To niewielka pro´sba i łatwo j ˛
a spełni´c. Je´sli ty jej nie
przywołasz, ja to zrobi˛e.
Belgarath zmru˙zył oczy i nagle u´smiechn ˛
ał si˛e szeroko.
— Wi˛ec o to chodzi — stwierdził. — Zastanawiałem si˛e, czemu pozwoliłe´s
nam przej´s´c tak łatwo.
— Teraz to ju˙z nie ma znaczenia. — Ctuchik niemal mruczał z rozkoszy. —
Popełniłe´s ostatni bł ˛
ad, starcze. Przywiozłe´s j ˛
a do Rak Cthol, a mnie tylko tego
było trzeba. Twoje proroctwo ginie tutaj, Belgaracie, a ty wraz z nim, jak przy-
puszczam.
Oczy kapłana błysn˛eły tryumfalnie. Garion poczuł, jak zła moc umysłu Ctu-
chika si˛ega coraz dalej, szuka z przera˙zaj ˛
ac ˛
a celowo´sci ˛
a.
Belgarath zerkn ˛
ał na cioci˛e Pol i mrugn ˛
ał chytrze.
Nagle Ctuchik szeroko otworzył oczy; jego umysł zbadał ni˙zsze poziomy po-
nurej wie˙zy i nie znalazł nikogo.
— Gdzie ona jest? — zapytał rozw´scieczony, a jego głos był jak krzyk.
236
— Ksi˛e˙zniczka nie zdołała przyby´c tu z nami — odparł uprzejmie Belga-
rath. — Przesyła swe przeprosiny.
— Kłamiesz, Belgaracie! Nie odwa˙zyłby´s si˛e jej zostawi´c! Nie ma na ´swiecie
miejsca, gdzie byłaby bezpieczna.
— Nawet w jaskiniach Ulgo?
Ctuchik pobladł.
— Ulgo? — wykrztusił.
— Biedny stary Ctuchik. . . — Belgarath potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a z udawanym współ-
czuciem. — Obawiam si˛e, ˙ze popełniłe´s fatalny bł ˛
ad. To nie był zły plan, ale czy
nie przyszło ci do głowy upewni´c si˛e, ˙ze ksi˛e˙zniczka naprawd˛e jest z nami? Zanim
jeszcze dopu´sciłe´s mnie tak blisko siebie?
— Kto´s z pozostałych te˙z wystarczy — o´swiadczył Ctuchik. W oczach gorzała
mu w´sciekło´s´c.
— Nie. Pozostali s ˛
a niedotykalni. Tylko Ce’Nedra była podatna na atak, a ona
jest w Prolgu, pod opiek ˛
a samego ULa. Oczywi´scie, mo˙zesz próbowa´c, je´sli masz
ochot˛e, ale szczerze odradzam.
— B ˛
ad´z przekl˛ety, Belgaracie!
— Mo˙ze oddasz mi teraz Klejnot, Ctuchiku? — zaproponował Belgarath. —
Wiesz, ˙ze je´sli zajdzie konieczno´s´c, potrafi˛e ci go odebra´c.
Ctuchik starał si˛e opanowa´c.
— Nie spieszmy si˛e tak, Belgaracie — rzekł po chwili. — Co zyskamy, nisz-
cz ˛
ac si˛e nawzajem? Mamy w posiadaniu Cthrag Yaska. Mo˙zemy podzieli´c ´swiat
mi˛edzy siebie.
— Nie chc˛e połowy ´swiata, Ctuchiku.
— Chcesz cały? — Lekki u´smieszek przemkn ˛
ał po twarzy kapłana. — Tak
jak ja. . . na pocz ˛
atku. Ale zadowol˛e si˛e połow ˛
a.
— Szczerze mówi ˛
ac, nie chc˛e ˙zadnej jego cz˛e´sci.
Twarz Ctuchika wyra˙zała lekk ˛
a desperacj˛e.
— A czego chcesz, Belgaracie?
— Klejnotu — odparł twardo czarodziej. — Oddaj mi go, Ctuchiku.
— Poł ˛
aczmy swe siły i u˙zyjmy Klejnotu, by zniszczy´c Zedara.
— Dlaczego?
— Nienawidzisz go tak samo jak ja. Zdradził twojego Mistrza. Ukradł ci Cth-
rag Yaska.
— On sam siebie zdradził, Ctuchiku. My´sl˛e, ˙ze dr˛eczy go to niekiedy. Ale plan
wykradzeniu Klejnotu był sprytny. — Starzec spojrzał w zamy´sleniu na chłopca
stoj ˛
acego obok stołu. Wielkie oczy wpatrywały si˛e w szkatułk˛e. — Zastanawiam
si˛e, gdzie znalazł to dziecko — mrukn ˛
ał. — Niewinno´s´c i czysto´s´c nie jest dokład-
nie tym samym, naturalnie, ale s ˛
a bardzo bliskie. Wychowanie dziecka absolutnie
niewinnego musiało Zedara kosztowa´c wiele wysiłku. Pomy´sl o wszystkich im-
pulsach, które musiał tłumi´c.
237
— Dlatego pozwoliłem, ˙zeby to on si˛e tym zaj ˛
ał.
Jasnowłosy chłopczyk obejrzał si˛e, jakby wiedział, ˙ze o nim mówi ˛
a. Wzrok
miał absolutnie ufny.
— Rzecz w tym, ˙ze to wci ˛
a˙z ja mam Cthrag Yaska. . . Klejnot. — Ctuchik
oparł dło´n na szkatułce. — Je´sli zechcesz mi go odebra´c, b˛ed˛e walczył. ˙
Zaden
z nas nie wie na pewno, jak sko´nczy si˛e taki pojedynek. Po co ryzykowa´c?
— Co ci przyjdzie z Klejnotu? Nawet gdyby ci si˛e poddał, co potem? Obudzisz
Toraka i oddasz go jemu?
— Mog˛e si˛e nad tym zastanowi´c. Ale Torak ´spi ju˙z od pi˛eciuset lat i ´swiat bez
niego toczy si˛e całkiem nie´zle. Nie widz˛e sensu w budzeniu go akurat teraz.
— Dzi˛eki czemu Klejnot pozostałby twoj ˛
a własno´sci ˛
a.
Ctuchik wzruszył ramionami.
— Kto´s musi go mie´c. Czemu nie ja?
Siedział oparty wygodnie, niemal całkowicie rozlu´zniony. Nie było ˙zadnego
ostrzegawczego poruszenia, ˙zadna emocja nie przemkn˛eła po twarzy, gdy uderzył.
To nadeszło tak szybko, ˙ze nie było fal ˛
a, ale ciosem, a d´zwi˛ek, zamiast znajo-
mego ju˙z szumu w my´slach, hukn ˛
ał jak grom. Garion wiedział, ˙ze gdyby ta moc
skierowana była przeciw niemu, zniszczyłaby go. Ale nie uderzyła w niego. Wy-
strzeliła prosto w Belgaratha. Przez jedn ˛
a przera˙zaj ˛
ac ˛
a chwil˛e Garion widział, ˙ze
czarniejszy od nocy cie´n spowił dziadka. A potem cie´n p˛ekł niby puchar z delikat-
nego kryształu i strzaskał si˛e, rozrzucaj ˛
ac strz˛epy ciemno´sci. Pos˛epny czarodziej
stan ˛
ał twarz ˛
a w twarz ze swym odwiecznym wrogiem.
— Czy to ju˙z wszystko, na co ci˛e sta´c, Ctuchiku? — zapytał, uderzaj ˛
ac własn ˛
a
wol ˛
a.
O´slepiaj ˛
ace bł˛ekitne ´swiatło otoczyło Grolima, zaciskało aureol˛e, zdawało si˛e
mia˙zd˙zy´c go swoim blaskiem. Solidne krzesło, na którym siedział, rozpadło si˛e
w drzazgi i wióry, jakby nagle spocz ˛
ał na nim ogromny ci˛e˙zar. Ctuchik padł na
podłog˛e i obiema r˛ekami odepchn ˛
ał jasno´s´c. Poderwał si˛e na nogi i odpowiedział
płomieniami. Na jedn ˛
a sekund˛e Garion przypomniał sobie Asharaka płon ˛
acego
w Lesie Driad. . . lecz Belgarath bez trudu odtr ˛
acił ogie´n. I mimo własnego twier-
dzenia, ˙ze Wola i Słowo nie wymagaj ˛
a ˙zadnych gestów, uniósł dło´n i uderzył
w Ctuchika błyskawic ˛
a.
Czarodziej i magik stali naprzeciw siebie po´srodku komnaty, otoczeni jaskra-
wymi ´swiatłami, falami ognia i ciemno´sci. Umysł Gariona popadł w odr˛etwienie,
ogłuszony nieustannymi wybuchami pierwotnej energii. Wyczuwał, ˙ze bitwa tyl-
ko cz˛e´sciowo jest widzialna i padaj ˛
a w niej ciosy, których nie dostrzega, nawet
sobie nie wyobra˙za. Atmosfera wie˙zy zdawała si˛e skwiercze´c i sycze´c. Niezwy-
kłe obrazy pojawiały si˛e i znikały, migaj ˛
ac na samej granicy widzialno´sci: wielkie
oblicza, gigantyczne r˛ece i rzeczy, których chłopiec nie umiał nazwa´c. Sama wie-
˙za dygotała, gdy dwóch starców rozrywało osnow˛e rzeczywisto´sci, by pochwyci´c
or˛e˙z imaginacji i złudzenia.
238
Nie my´sl ˛
ac nawet, Garion zacz ˛
ał gromadzi´c wol˛e, koncentrowa´c umysł. Mu-
siał przerwa´c to starcie. Ciosy zaczepiały brzegami o niego i przyjaciół. Belgarath
i Ctuchik nie zastanawiali si˛e ju˙z; op˛etani wzajemn ˛
a nienawi´sci ˛
a uwalniali moce,
które mogły zniszczy´c ich wszystkich.
— Garionie! Nie wtr ˛
acaj si˛e! — zawołała ciocia Pol głosem tak ostrym, ˙ze
z trudem mógł uwierzy´c, i˙z nale˙zy do niej. — Oni s ˛
a ju˙z na granicy. Je´sli wł ˛
a-
czysz tam cokolwiek, zabijesz ich obu. — Skin˛eła na pozostałych. — Cofnijcie
si˛e wszyscy. Powietrze wokół nich ˙zyje!
Zal˛eknieni, odst ˛
apili pod ´scian˛e.
Czarodziej i magik stali o kilka stóp od siebie. Oczy im płon˛eły, a moc prze-
lewała si˛e falami tam i z powrotem. Powietrze trzeszczało dookoła i dymiły ich
szaty.
Garion spojrzał na chłopczyka. Malec obserwował wszystko spokojnie, nie
rozumiej ˛
ac. Nie dr˙zał i nie cofał si˛e, gdy obok wybuchały straszliwe d´zwi˛eki i ob-
razy. Garion chciał skoczy´c do niego i odci ˛
agn ˛
a´c w bezpieczne miejsce, lecz wte-
dy wła´snie dzieciak odwrócił si˛e w stron˛e stołu. Oboj˛etnie przeszedł przez ´scian˛e
zielonych płomieni, która wyrosła tu˙z przed nim. Albo nie widział ognia, albo si˛e
go nie l˛ekał. Stan ˛
ał na palcach, uniósł wieko ˙zelaznej szkatułki, si˛egn ˛
ał do wn˛e-
trza i wyj ˛
ał okr ˛
agły, gładki, szary kamie´n. Garion natychmiast poczuł znowu to
mrowi ˛
ace ciepło, tak silne teraz, ˙ze niemal przytłaczaj ˛
ace. W uszach zabrzmiała
natr˛etna pie´s´n.
Usłyszał j˛ek cioci Pol.
Trzymaj ˛
ac kamie´n obur ˛
acz jak piłk˛e, chłopczyk odwrócił si˛e i pomaszero-
wał prosto do Gariona. Oczy miał ufne, a twarz spokojn ˛
a i pewn ˛
a. Gładka po-
wierzchnia kamienia odbijała błyski przera˙zaj ˛
acego starcia, lecz l´sniła tak˙ze wła-
snym ´swiatłem. W gł˛ebi jarzył si˛e intensywny bł˛ekit. . . Nie migotał i nie zmieniał
odcienia, narastał za to w miar˛e, jak malec zbli˙zał si˛e do Gariona. Wreszcie za-
trzymał si˛e i uniósł kamie´n, ofiarowuj ˛
ac go Garionowi. U´smiechn ˛
ał si˛e i wymówił
jedno słowo:
— Dar.
I nagle wizja wypełniła my´sli Gariona. . . wizja straszliwej grozy. Wiedział, ˙ze
patrzy wprost w umysł Ctuchika. I zobaczył tam obraz: obraz Gariona trzymaj ˛
a-
cego w dłoni l´sni ˛
acy kamie´n. Ta wizja przeraziła Grolima. Garion czuł si˛egaj ˛
ace
ku niemu fale strachu. ´Swiadomie, powoli wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e po kamie´n, który po-
dawało mu dziecko. Znami˛e na jego dłoni pragn˛eło dotkni˛ecia, a chóralna pie´s´n
wezbrała pot˛e˙znie.
I natychmiast wyczuł nagł ˛
a, bezmy´sln ˛
a, zwierz˛ec ˛
a panik˛e Ctuchika.
Głos Grolima był chrapliwym wrzaskiem.
— Przepadnij! — wykrzykn ˛
ał rozpaczliwie, kieruj ˛
ac sw ˛
a ogromn ˛
a moc prze-
ciw kamieniowi w r˛ekach małego chłopca.
239
Przez ułamek sekundy ´smiertelna cisza zapadła w wie˙zy. Nawet twarz Belga-
ratha, ´sci ˛
agni˛eta w straszliwym wysiłku, wyra˙zała zdumienie i niedowierzanie.
Bł˛ekitne l´snienie we wn˛etrzu kamienia skupiło si˛e na moment, a potem roz-
szerzyło ponownie.
Ctuchik, z rozwianymi włosami i brod ˛
a, wytrzeszczył oczy ze zgroz ˛
a.
— Nie chciałem tego! — zawył. — Ja nie. . . Ja. . .
Ale nowa, jeszcze pot˛e˙zniejsza moc została uwolniona. Ta moc nie rzucała
błysków i nie napierała na umysł Gariona. Zdawała si˛e wysysa´c, wci ˛
aga´c go, gdy
zaciskała si˛e wokół przera˙zonego Ctuchika.
Najwy˙zszy Kapłan Grolimów wrzasn ˛
ał obł ˛
aka´nczo. Nagle jakby rozrósł si˛e,
potem zwarł i rozrósł na nowo. Szczeliny przeci˛eły mu twarz stwardniał ˛
a w ka-
mie´n, który p˛ekał pod uderzeniami wzbieraj ˛
acej w nim przera´zliwej mocy. W tych
szczelinach Garion widział nie ciało i ko´sci, ale płomienn ˛
a energi˛e. Ctuchik jarzył
si˛e coraz mocniej i mocniej. Wzniósł ramiona.
— Pomó˙zcie mi! — zawył. Wykrzyczał długie, rozpaczliwe: — NIE!
I nagle, z hukiem, który był ponad zwykłe d´zwi˛eki, Ucze´n Toraka eksplodował
w nico´s´c.
Wybuch przewrócił Gariona i rzucił nim o ´scian˛e. Chłopiec odruchowo po-
chwycił malca, który upadł na niego jak szmaciana lalka. Okr ˛
agły kamie´n toczył
si˛e i odbijał od kamiennych murów. Garion si˛egn ˛
ał po niego, ale palce cioci Pol
zamkn˛eły si˛e na jego nadgarstku.
— Nie! — powiedziała. — Nie dotykaj tego. To Klejnot.
Garion zamarł.
Malec wyrwał si˛e z jego obj˛e´c i pobiegł za Klejnotem.
— Dar!
Chwycił go i roze´smiał si˛e tryumfalnie.
— Co si˛e stało? — Silk wstawał z trudem, potrz ˛
asaj ˛
ac głow ˛
a.
— Ctuchik sam siebie zniszczył — wyja´sniła ciocia Pol. Ona tak˙ze si˛e pod-
niosła. — Próbował unicestwi´c Klejnot. Matka Bogów nie dopu´sci do unicestwie-
nia. — Obejrzała si˛e na Gariona. — Pomó˙z mi z dziadkiem.
Belgarath stał niemal w centrum wybuchu, który zniszczył Ctuchika. Uderze-
nie rzuciło go przez pokój i le˙zał teraz bezwładnie. Oczy mu si˛e zaszkliły, a włosy
i broda były nadpalone.
— Wsta´n, ojcze. — Ciocia Pol pochyliła si˛e nad nim.
Wie˙za zadygotała i zakołysała si˛e bazaltowa iglica. Pot˛e˙zne dudnienie wstrz ˛
a-
sn˛eło ziemi ˛
a. Odłamki skał i zaprawy sypały si˛e ze ´scian, gdy grunt dr˙zał poru-
szony unicestwieniem Ctuchika.
Na dole hukn˛eły otwierane drzwi i Garion usłyszał tupot biegn ˛
acych nóg.
— Gdzie jeste´scie? — zagrzmiał głos Baraka.
— Tutaj! — krzykn ˛
ał Silk w kierunku schodów. Barak i Mandorallen wbiegli
na gór˛e.
240
— Uciekajcie! — krzyczał Barak. — Wie˙za si˛e odłamuje. ´Swi ˛
atynia pada,
a w stropie jest szczelina na dwie stopy! Tam, gdzie wie˙za ł ˛
aczy si˛e ze skał ˛
a!
— Ojcze! — powtórzyła surowo ciocia Pol. — Musisz wsta´c!
Belgarath przygl ˛
adał si˛e jej nieprzytomnie.
— Podnie´s go! — poleciła Barakowi.
Rozległ si˛e straszliwy trzask. Bloki utrzymuj ˛
ace wie˙z˛e przy iglicy zacz˛eły
p˛eka´c od konwulsji ziemi.
— Tam! — zawołał d´zwi˛ecznie Relg. Wskazywał tyln ˛
a ´scian˛e wie˙zy, gdzie
dygotały i kruszyły si˛e głazy. — Mo˙zesz otworzy´c przej´scie? Tam jest jaskinia.
Ciocia Pol podniosła głow˛e, skupiła wzrok na murze i wyci ˛
agn˛eła r˛ek˛e.
— Wybuchnij! — rozkazała.
Kamienny mur run ˛
ał do groty niczym ´sciana ze słomy uderzona przez hura-
gan.
— Odpada! — krzykn ˛
ał przenikliwie Silk. Wskazał rozszerzaj ˛
ace si˛e p˛ekni˛e-
cie mi˛edzy ´scian ˛
a wie˙zy a skał ˛
a macierzyst ˛
a.
— Skaczcie! — rozkazał Barak. — Szybko!
Silk rzucił si˛e przez szczelin˛e i odwrócił natychmiast, by pochwyci´c Relga,
który pod ˛
a˙zył za nim na ´slepo. Durnik i Mandorallen przeskoczyli tak˙ze, trzyma-
j ˛
ac mi˛edzy sob ˛
a cioci˛e Pol. P˛ekni˛ecie było coraz szersze.
— Id´z, chłopcze! — nakazał Garionowi Barak. Nios ˛
ac oszołomionego Belga-
ratha, wielki Cherek brn ˛
ał w stron˛e jaskini.
Dziecko!
warkn ˛
ał głos w umy´sle Gariona, ju˙z nie oschły ani oboj˛etny. Ratuj
dziecko! Inaczej wszystko, co si˛e wydarzyło, straci wszelki sens!
Garion j˛ekn ˛
ał, nagle przypomniawszy sobie o malcu. Zawrócił i pobiegł po
coraz bardziej sko´snej podłodze. Chwycił chłopca i ruszył do otwartej przez cioci˛e
Pol jaskini.
Barak skoczył i przez straszliw ˛
a sekund˛e jego stopy opierały si˛e na samej kra-
w˛edzi skały. Ju˙z biegn ˛
ac, Garion skoncentrował sw ˛
a moc. Kiedy sko´nczył, ka˙zd ˛
a
uncj ˛
a siły woli pchn ˛
ał do tyłu. Z chłopczykiem na r˛ekach dosłownie przefrun ˛
ał
nad otchłani ˛
a i uderzył prosto w szerokie plecy Baraka.
Chłopczyk przyciskał do piersi Klejnot Aldura.
— Dar? — zapytał z u´smiechem.
Garion obejrzał si˛e. Wie˙za odstawała od bazaltowej ´sciany, a podpieraj ˛
ace
j ˛
a bloki trzeszczały i wyrywały si˛e ze skały. Wreszcie przechyliła si˛e z hukiem.
A potem, w´sród padaj ˛
acych odłamków i gruzów ´Swi ˛
atyni Toraka, oderwała si˛e
i run˛eła w otchła´n.
Podło˙ze jaskini kołysało si˛e, poruszane drganiami ziemi. Kolejne uderzenia
wstrz ˛
asały bazaltow ˛
a iglic ˛
a. Pot˛e˙zne bloki odpadały od murów Rak Cthol i padały
obok otworu, migocz ˛
ac w promieniach wschodz ˛
acego sło´nca.
241
— S ˛
a wszyscy? — zapytał Silk. Rozejrzał si˛e szybko. Potem, zadowolony,
˙ze przyjaciele s ˛
a bezpieczni, dodał: — Lepiej odejd´zmy kawałek od otworu. Ta
cz˛e´s´c szczytu nie wydaje si˛e zbyt solidna.
— Chcesz teraz zej´s´c na dół? — zapytał Relg cioci Pol. — Czy wolisz zacze-
ka´c, a˙z ustan ˛
a drgania?
— Ruszajmy — poradził Barak. — Jak tylko minie trz˛esienie ziemi, w jaski-
niach zaroi si˛e od Murgów.
Ciocia Pol zerkn˛eła na półprzytomnego Belgaratha i podj˛eła decyzj˛e.
— Schodzimy — oznajmiła stanowczo. — Po drodze musimy jeszcze zabra´c
t˛e niewolnic˛e.
— Ona ju˙z pewnie nie ˙zyje — orzekł szybko Relg. — Trz˛esienie ziemi zawa-
liło na pewno strop jaskini.
Ciocia Pol spojrzała na niego twardo.
˙
Zaden człowiek na ´swiecie nie mógł długo znosi´c tego wzroku. Relg spu´scił
głow˛e.
— Dobrze — zgodził si˛e niech˛etnie.
Odwrócił si˛e i poprowadził ich przez mrok jaskini, a ziemia dr˙zała im pod
nogami.
Tak ko´nczy si˛e Belgariady Ksi˛ega Trzecia.
Ksi˛ega Czwarta, Wie˙za czarów
doprowadza Ce’Nedr˛e i Gariona do u´swiadomienia sobie po raz
pierwszy ich dziedzictwa, kiedy Proroctwo popycha ich oboje ku
swemu spełnieniu, Garion za´s odkrywa, ˙ze istniej ˛
a moce pot˛e˙zniej-
sze od magii.