DAVID EDDINGS
P
IONEK
P
ROROCTWA
B
ELGARIADY TOM
I
Przeło˙zył: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginału: Pawn Of Prophecy
SPIS TRE ´SCI
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
4
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
10
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
21
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
27
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
37
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
48
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
59
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
65
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
77
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
88
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
97
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
112
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
129
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
137
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
146
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
156
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
166
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
172
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
182
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
189
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
198
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
203
2
Theone,
który opowiadał mi historie, ale nie mógł zaczeka´c na moje,
i Arturowi,
który pokazał mi, jak by´c m˛e˙zczyzn ˛
a. . . i nadal mi pokazuje
PROLOG
B˛ed ˛
acy histori ˛
a Wojny Bogów i Dzieł Czarodzieja Belgaratha adap-
tacja z Ksi˛egi Alornów
Gdy ´swiat był jeszcze młody, siedmiu Bogów ˙zyło w harmonii, a rasy ludzi
były jak jeden naród. Belara, najmłodszego z Bogów ukochali sobie Alornowie.
Mieszkał w´sród nich i miłował, a oni ro´sli pod jego opiek ˛
a. Inni Bogowie tak˙ze
zbierali przy sobie ludy i ka˙zdy z Bogów kochał swój naród.
Lecz najstarszy brat Belara, Aldur, nie był Bogiem ˙zadnego narodu. Mieszkał
z dala od ludzi i Bogów a˙z do dnia, gdy odnalazło go zbł ˛
akane dziecko. Aldur
przyj ˛
ał je na swojego ucznia i nazwał Belgarathem. Belgarath poznał sekrety Wo-
li i Słowa, i stał si˛e czarodziejem. W latach, które nadeszły, inni tak˙ze szukali
samotnego Boga. Poł ˛
aczyli si˛e w bractwo i pobierali nauki u stóp Aldura, a czas
nie miał do nich dost˛epu.
I zdarzyło si˛e, ˙ze wzi ˛
ał Aldur kamie´n w kształcie kuli, nie wi˛ekszy ni˙z serce
dziecka, i obracał go w dłoniach, a˙z stał si˛e ˙zyj ˛
ac ˛
a dusz ˛
a. Wielka była pot˛ega tego
kamienia, zwanego przez ludzi Klejnotem Aldura; Aldur dokonywał nim cudów.
Ze wszystkich Bogów Torak był najpi˛ekniejszy, a jego ludem byli Angarako-
wie. Składali mu ofiary i nazywali Panem Panów, a Torakowi słodki był dym ogni
ofiarnych ofiarnych słowa uwielbienia. Nadszedł wszelako dzie´n, gdy usłyszał
o Klejnocie Aldura, i od tej chwili nie zaznał spokoju.
Wreszcie, skryty pod mask ˛
a obłudy, stan ˛
ał przed Aldurem.
— Bracie mój — powiedział. — Nie jest wła´sciwe, by´s trwał z dala od naszej
kompanii i rady. Odrzu´c ten klejnot, który oderwał twój umysł od my´sli o nas.
Aldur zajrzał w dusz˛e brata i upomniał go:
— Czemu szukasz władzy i panowania, Toraku? Czy nie wystarcz ˛
a ci Anga-
rakowie? Nie próbuj w swej bucie posi ˛
a´s´c Klejnotu, by ci˛e nie zabił.
Wielki był wstyd Toraka, gdy usłyszał słowa Aldura. Uniósł dło´n i uderzył
swego brata, a potem uciekł, porywaj ˛
ac Klejnot.
Inni Bogowie błagali Toraka, by zwrócił Klejnot, lecz ten odmawiał. Wtedy
powstały rasy ludzi i ruszyły do bitwy przeciw hufcom Angaraków. Wojny ludzi
i Bogów szalały na ziemi, a˙z niedaleko wy˙zyny Korim, Torak wzniósł Klejnot
4
i zmusił, by poł ˛
aczył sw ˛
a wol˛e z jego wol ˛
a i rozbił ziemi˛e na cz˛e´sci. Góry run˛eły
i napłyn˛eło morze. Lecz Belar i Aldur poł ˛
aczyli sw ˛
a moc i wznie´sli morzu bariery.
Jednak ludzie zostali rozdzieleni, a z nimi Bogowie.
A kiedy Torak podniósł ˙zywy Klejnot przeciwko ziemi, jego matce, ten zbu-
dził si˛e i zaja´sniał ´swi˛etym ogniem. Bł˛ekitny płomie´n spalił twarz Toraka. Ten
w bólu powalił góry; w udr˛ece rozłupał ziemi˛e; w agonii rozlał morze. Lewa r˛eka
zapłon˛eła i wypaliła si˛e na popiół, lewa strona twarzy stopniała jak wosk, a lewe
oko zagotowało si˛e w oczodole. Z wielkim krzykiem skoczył w morze, by zgasi´c
ogie´n, lecz cierpienie nie miało ko´nca.
Gdy Torak wynurzył si˛e z wody, prawa strona jego ciała pozostała pi˛ekna, lecz
lewa była spalona i poraniona strasznie ogniem Klejnotu. Dr˛eczony bólem popro-
wadził swój lud ku wschodowi, gdzie na równinach Mallorei zbudowali wielkie
miasto. Nazwali je Cthol Mishrak, Miasto Nocy, gdy˙z Torak w ciemno´sci skrywał
swe blizny. Angarakowie wznie´sli dla swego Boga ˙zelazn ˛
a wie˙z˛e i umie´scili Klej-
not w mosi˛e˙znej szkatule na samym wierzchołku. Torak przychodził tam cz˛esto
i odchodził płacz ˛
ac. L˛ekał si˛e, by nie pokonało go pragnienie ujrzenia Klejnotu
i by nie zgin ˛
ał.
Stulecia mijały w ziemi Angaraków, którzy zacz˛eli nazywa´c swego okaleczo-
nego Boga Kal Torakiem, jednocze´snie Królem i Bogiem.
Belar zabrał Alornów na pomoc. Ze wszystkich ludów ci byli najtwardsi
i najwaleczniejsi, a Belar tchn ˛
ał w ich serca wieczn ˛
a nienawi´s´c dla Angaraków.
Z okrutnymi mieczami i toporami w dłoniach przemierzali północne krainy a˙z po
pola wiecznego lodu, szukaj ˛
ac drogi do swych nieprzyjaciół.
Tak było do czasu, gdy Cherek o Nied´zwiedzich Barach, najwi˛ekszy z królów
Alornów, dotarł do Doliny Aldura i odnalazł Belgaratha Czarodzieja.
— Droga na północ jest otwarta — powiedział. — Znaki i przepowiednie nam
sprzyjaj ˛
a. Nadszedł czas, by´smy odszukali przej´scie do Miasta Nocy i odebrali
Jednookiemu Klejnot.
Poledra, ˙zona Belgaratha, nosiła wła´snie dziecko, i czarodziej nie chciał jej
opuszcza´c. Słowa Chereka przekonały go jednak. Wykradli si˛e noc ˛
a, by doł ˛
aczy´c
do synów Chereka, Drasa o Byczym Karku, Algara o Chy˙zych Stopach i Rivy
o ˙
Zelaznej Dłoni.
Okrutna zima ´scisn˛eła północ i mokradła l´sniły pod gwiazdami od szronu
i szarego jak stal lodu. Szukaj ˛
ac drogi, Belgarath rzucał zakl˛ecie i przybierał po-
sta´c szarego wilka. Bezgło´snie przemykał po za´snie˙zonym lesie, gdzie drzewa
trzeszczały i p˛ekały od przenikliwego mrozu. Szron przykrył grzbiet i ramiona
wilka; na zawsze ju˙z pozostały srebrne broda i włosy Belgaratha.
Poprzez ´snieg i mgł˛e dotarli do Mallorei i wreszcie stan˛eli w Cthol Mishrak.
Znalazłszy sekretne przej´scie do miasta, Belgarath powiódł ich do stóp ˙zelaznej
wie˙zy.
5
W milczeniu wspinali si˛e po zardzewiałych schodach, których od dwudziestu
wieków nie dotkn˛eła ludzka stopa. L˛ekliwie zakradli si˛e do komnaty, gdzie Torak
dr˛eczony bólem rzucał si˛e we ´snie, kryj ˛
ac okaleczon ˛
a twarz pod stalow ˛
a mask ˛
a.
Bezszelestnie przebiegli obok ´spi ˛
acego Boga i w ko´ncu wkroczyli do komnaty,
gdzie le˙zała ˙zelazna szkatuła, w której spoczywał ˙zywy Klejnot.
Cherek skin ˛
ał na Belgaratha, by wzi ˛
ał Klejnot, lecz ten odmówił.
— Nie mog˛e go dotkn ˛
a´c — powiedział — by mnie nie zniszczył. Kiedy´s
przyjmował dotyk Boga i człowieka, lecz wola Klejnotu stwardniała, gdy Torak
wzniósł go przeciw jego matce. Nie pozwoli ju˙z tak si˛e wykorzysta´c. Czyta w na-
szych duszach. Tylko ten, co nie ma złych intencji, kto jest tak czysty, ˙ze nie
my´sl ˛
ac o władzy i posiadaniu we´zmie go i poniesie nara˙zaj ˛
ac ˙zycie — tylko ten
mo˙ze go teraz dotkn ˛
a´c.
— Który z ludzi w mroku swej duszy nie ˙zywi złych intencji? — spytał Che-
rek.
Lecz Riva o ˙
Zelaznej Dłoni otworzył szkatuł˛e i wyj ˛
ał Klejnot. Płomie´n zaja-
´sniał mu przez palce, lecz Riva nie spłon ˛
ał.
— Niech tak b˛edzie, Chereku — rzekł Belgarath. — Twój najmłodszy syn jest
czysty. Jego przeznaczeniem i przeznaczeniem tych, co przyjd ˛
a po nim, jest nie´s´c
i chroni´c Klejnot — Belgarath westchn ˛
ał wiedz ˛
ac, jaki ci˛e˙zar kładzie na barki
Rivy.
— Jego bracia i ja podtrzymamy go — powiedział Cherek. — Dopóki b˛edzie
niósł ten ci˛e˙zar.
Riva owin ˛
ał Klejnot płaszczem i ukrył pod tunik ˛
a. Potem przebiegli znowu
przez komnat˛e kalekiego Boga, po zardzewiałych stopniach w dół, sekretnym
przej´sciem do bram miasta i dalej, ku pustkowiom.
Wkrótce potem Torak obudził si˛e i poszedł, jak zawsze, do Komnaty Klejnotu.
Lecz szkatuła była otwarta, a Klejnot znikn ˛
ał. Straszliwy byt gniew Kal Toraka.
Chwyciwszy swój wielki miecz opu´scił ˙zelazn ˛
a wie˙z˛e, odwrócił si˛e i uderzył raz
tylko, a wie˙za run˛eła. Potem krzykn ˛
ał do Angaraków głosem gromu:
— Za to, ˙ze stali´scie si˛e niedbali i nieuwa˙zni, ˙ze pozwolili´scie złodziejom
ukra´s´c to, za co tak drogo zapłaciłem, zburz˛e miasto i przep˛edz˛e was. Angarako-
wie tuła´c si˛e b˛ed ˛
a, póki nie wróci do mnie Cthrag Yaska, płomienny kamie´n.
Potem zmienił Miasto Nocy w ruin˛e, a hufce Angaraków pognał na pustkowie.
Cthol Mishrak przestało istnie´c.
Trzy mile na północ Belgarath usłyszał hałas i wiedział, ˙ze Torak si˛e przebu-
dził.
— Teraz ruszy za nami — oznajmił. — I tylko moc Klejnotu zdoła nas ocali´c.
Kiedy si˛e zbli˙z ˛
a, niech ˙
Zelazna Dło´n wzniesie Klejnot, by go zobaczyli.
I podeszli Angarakowie z samym Torakiem na czele, lecz Riva podniósł Klej-
not, a okaleczony Bóg i jego hufce zobaczyli go wyra´znie. Klejnot poznał swe-
go wroga. Nienawi´s´c rozgorzała na nowo i niebo zapłon˛eło od jego furii. To-
6
rak krzykn ˛
ał i zawrócił. Pierwsze szeregi Angaraków pochłon ˛
ał ogie´n, a reszta
umkn˛eła przera˙zona.
I tak Belgarath z towarzyszami uciekli z Mallorei i przeprawili si˛e przez mo-
czary północy, na powrót nios ˛
ac Klejnot Aldura do Królestw Zachodu.
Bogowie, wiedz ˛
ac, co si˛e zdarzyło, zwołali rad˛e.
— Je´sli wyst ˛
apimy w wojnie przeciw naszemu bratu, Torakowi — powiedział
Aldur — starcie Bogów zniszczy ´swiat. Zatem musimy si˛e usun ˛
a´c, by Torak nie
mógł nas odnale´z´c. Nie ciałem, lecz duchem tylko pozostaniemy obecni, by kie-
rowa´c i chroni´c nasze ludy. Dla dobra ´swiata musimy to uczyni´c. W dniu, gdy
rozpocznie si˛e wojna, ´swiat zostanie zgładzony.
Bogowie zapłakali z ˙zalu, ˙ze musz ˛
a odej´s´c. Lecz Chaldan, Bóg-Byk Arendów,
zapytał:
— Czy podczas naszej nieobecno´sci Torak nie zdob˛edzie władzy?
— To nie nast ˛
api — odparł Aldur. — Dopóki Klejnot pozostaje w´sród potom-
ków Rivy o ˙
Zelaznej Dłoni, Torak nie mo˙ze zwyci˛e˙zy´c.
I tak Bogowie odeszli, a Torak jedynie pozostał. Lecz wiedza o tym, ˙ze Klejnot
w r˛eku Rivy odbiera mu panowanie, n˛ekała jego umysł.
Belgarath za´s przemówił do Chereka i jego synów:
— Musimy si˛e rozdzieli´c, by strzec Klejnotu i sposobi´c si˛e na przyj´scie Tora-
ka. Niech ka˙zdy z was odejdzie i czyni przygotowania, jak was uczyłem.
— Tak uczynimy, Belgaracie — przyrzekł Cherek o Nied´zwiedzich Barach. —
Od tego dnia nie ma ju˙z Alorii. Alornowie jednak b˛ed ˛
a walczy´c z pot˛eg ˛
a Toraka,
póki cho´c jeden pozostanie ˙zywy.
Belgarath wzniósł głow˛e.
— Usłysz mnie, Toraku Jednooki! — zawołał. — ˙
Zywy Klejnot jest przed tob ˛
a
bezpieczny i nie zwyci˛e˙zysz go. Je´sli wyruszysz przeciw nam, stan˛e do wojny.
Dniem i noc ˛
a trzyma´c b˛ed˛e stra˙z i do ko´nca dni czeka´c twojego przyj´scia.
W´sród pustkowi Mallorei, Kal Torak słyszał głos Belgaratha i w furii tłukł
wszystko wokół. Wiedział bowiem, ˙ze Klejnot Aldura na zawsze pozostanie poza
jego zasi˛egiem.
Cherek u´sciskał synów i odszedł, by wi˛ecej ich nie zobaczy´c. Dras ruszył na
północ i zamieszkał na ziemiach, gdzie płyn˛eła rzeka Mrin. Wybudował miasto
Boktor i nazwał swój kraj Drasni ˛
a. On i jego nast˛epcy zawsze stali u moczarów
północy, by broni´c ich przed nieprzyjacielem. Algar odszedł na południe wraz ze
swoim ludem i znalazł konie na szerokich równinach, przez które płyn˛eła rzeka
Aldur. Oswoili zwierz˛eta, nauczyli si˛e je dosiada´c i po raz pierwszy w historii
ludzko´sci pojawili si˛e konni wojownicy. Nazwali swój kraj Algari ˛
a i stali si˛e no-
madami, którzy pod ˛
a˙zaj ˛
a za swymi stadami. Pos˛epny Cherek powrócił do Val
Alorn i zmienił nazw˛e królestwa na Cherek, gdy˙z był teraz samotny i bez synów.
Pogr ˛
a˙zony w smutku budował wysokie okr˛ety, by patrolowały morza i broniły
brzegów przed nieprzyjacielem.
7
Powiernikowi Klejnotu przypadł trud najdłu˙zszej podró˙zy. Wraz ze swym lu-
dem, Riva dotarł na zachodnie wybrze˙ze Sendarii. Zbudowali okr˛ety i przeprawili
si˛e na Wysp˛e Wiatrów. Tu spalili statki, wznie´sli twierdz˛e, a wokół niej miasto
o wysokich murach. Miasto nazwali Riv ˛
a, a twierdz˛e Dworem Riva´nskiego Kró-
la. Wtedy Belar, Bóg Alornów, str ˛
acił z nieba dwie gwiazdy. Riva wykuł z jednej
kling˛e, a z drugiej r˛ekoje´s´c, w której umie´scił Klejnot. Miecz był tak wielki, ˙ze
nikt prócz Rivy nie mógł go podnie´s´c. Na pustkowiach Mallorei dusza podpo-
wiedziała Kal Torakowi, ˙ze miecz został wykuty, i po raz pierwszy posmakował
strachu.
Miecz przytwierdzono do czarnej skały za tronem Rivy, z Klejnotem u wierz-
chołka. Przylgn ˛
ał do kamienia tak, ˙ze nikt prócz Rivy nie mógł go zdj ˛
a´c. Klejnot
jarzył si˛e zimnym ogniem, gdy Riva zasiadał na tronie, a kiedy zdejmował miecz
i wznosił go nad głow ˛
a, ostrze stawało si˛e długim j˛ezorem lodowatego płomienia.
Najwi˛ekszym cudem jednak był znak nast˛epców Rivy. W ka˙zdym pokoleniu
jedno dziecko z jego rodu nosiło na dłoni znami˛e Klejnotu. Dziecko takie prowa-
dzono do sali tronowej, gdzie dotykało kamienia, by mógł je pozna´c. Za ka˙zdym
razem Klejnot rozpalał si˛e wtedy blaskiem, a wi˛e´z mi˛edzy nim a lini ˛
a Rivy sta-
wała si˛e mocniejsza.
Belgarath rozstał si˛e z towarzyszami i natychmiast pospieszył do Doliny Aldu-
ra. Tam jednak przekonał si˛e, ˙ze Poledra, jego ˙zona, urodziła dwie córki-bli´zniacz-
ki i umarła. Pogr ˛
a˙zony w rozpaczy, nazwał starsz ˛
a Polgara. Włosy miała czarne
jak skrzydło kruka. Zwyczajem czarodziejów, wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e, by poło˙zy´c j ˛
a na
czole dziecka. Pod jego dotkni˛eciem jedno pasemko włosów stało si˛e białe jak
´snieg. Zdziwił si˛e, gdy˙z jest ono znakiem czarodziejów, a Polgara była pierwsz ˛
a
dziewczynk ˛
a w ten sposób naznaczon ˛
a.
Druga córka, jasnoskóra i złotowłosa, nie miała znamienia. Nazwał j ˛
a Belda-
ran i kochał nad wszystko, rywalizuj ˛
ac z ciemnowłos ˛
a siostr ˛
a o jej uczucie.
Gdy jednak Polgara i Beldaran uko´nczyły szesnasty rok ˙zycia, Duch Aldura
przybył we ´snie do Belgaratha.
— Mój ukochany uczniu — powiedział. — Pragn˛e poł ˛
aczy´c twój ród z ro-
dem stra˙znika Klejnotu. Wybierz wi˛ec, któr ˛
a ze swych córek oddasz Riva´nskiemu
Królowi na ˙zon˛e i matk˛e jego nast˛epców. W tej linii bowiem zawiera si˛e nadzieja
´swiata, której nie zgasi mroczna pot˛ega Toraka.
W gł˛ebi swej duszy Belgarath pragn ˛
ał wybra´c Polgar˛e. Znaj ˛
ac jednak ci˛e˙zar,
jaki d´zwiga Riva´nski Król, posłał do niego Beldaran i płakał, gdy odjechała. Po-
lgara łkała tak˙ze, długo i gorzko, wiedziała bowiem, ˙ze jej siostra musi zestarze´c
si˛e i umrze´c. Z czasem jednak pocieszyli si˛e wzajemnie i stali sobie bli˙zsi.
Poł ˛
aczyli swe siły, by trzyma´c stra˙z przed Torakiem. Niektórzy mówi ˛
a, ˙ze ˙zyj ˛
a
jeszcze, od nieprzeliczonych wieków trwaj ˛
ac w pogotowiu.
SENDARIA
ROZDZIAŁ I
Pierwsz ˛
a rzecz ˛
a, któr ˛
a zapami˛etał Garion, była kuchnia na farmie Faldora. Do
ko´nca swych dni ˙zywił szczególne, cieple uczucia dla tych specyficznych d´zwi˛e-
ków i zapachów, jakie składaj ˛
a si˛e na pracowit ˛
a powag˛e, zwi ˛
azan ˛
a jako´s z mi-
ło´sci ˛
a, jedzeniem, spokojem, bezpiecze´nstwem, a nade wszystko domem. I cho´c
dotarł w ˙zyciu wysoko, nigdy nie zapomniał, ˙ze jego wspomnienia zacz˛eły si˛e od
kuchni.
Kuchnia na farmie Faldora była wielkim, nisko sklepionym pomieszczeniem,
pełnym palenisk, kotłów i ogromnych ro˙znów obracaj ˛
acych si˛e wolno w komin-
kach podobnych do grot. Były tam długie, ci˛e˙zkie blaty, gdzie formowano bochen-
ki chleba, dzielono kurczaki, a seler i marchew krajano szybkimi, zdecydowanymi
ruchami długich, zakrzywionych no˙zy. Gdy Garion był jeszcze bardzo mały, bawił
si˛e pod tymi stołami i szybko si˛e nauczył trzyma´c palce z dala od stóp zapracowa-
nych kucharek. A czasem, pó´znym popołudniem, gdy si˛e zm˛eczył, le˙zał w k ˛
acie
i patrzył na migotanie ognia, odbijane przez setki wypolerowanych garnków, no˙zy
i ły˙zek z długimi uchwytami, wisz ˛
acych na kołkach wzdłu˙z wyszorowanych do
biało´sci ´scian. Zapadał wtedy w sen, w doskonałym pokoju i harmonii z całym
otaczaj ˛
acym go ´swiatem.
Kuchni ˛
a i wszystkim, co si˛e w niej działo, niepodzielnie władała ciocia Pol.
Zdawało si˛e, ˙ze potrafi jako´s znale´z´c si˛e we wszystkich miejscach równocze´snie.
Ostatnie dotkni˛ecie, poprawiaj ˛
ace g˛e´s w brytfannie, zgrabnie kształtuj ˛
ace rosn ˛
acy
chleb czy garnirujace dymi ˛
ac ˛
a jeszcze, ´swie˙zo wyj˛et ˛
a z piekarnika szynk˛e, zawsze
nale˙zało do niej. Cho´c w kuchni pracowali tak˙ze inni, ˙zaden bochenek, gulasz,
zupa, piecze´n czy jarzyna nie mogły by´c gotowe, je´sli cho´c raz nie dotkn˛eła ich
ciocia Pol. Wyczuwała smakiem, w˛echem czy jakim´s wy˙zszym zmysłem, czego
wymaga ka˙zde danie, i niedbałym na pozór ruchem dodawała przypraw z glinia-
nych dzbanuszków. Sprawiała wra˙zenie, ˙ze otacza j ˛
a magiczna aura, ˙ze dysponuje
wiedz ˛
a i moc ˛
a wi˛eksz ˛
a ni˙z zwykli ludzie. Ale nawet wtedy, gdy była najbardziej
zaj˛eta, zawsze dokładnie wiedziała, gdzie jest Garion. W samym ´srodku klejenia
pierogów, ozdabiania ciasta czy zszywania ´swie˙zo nadzianego kurczaka potrafiła
wyci ˛
agn ˛
a´c nog˛e i nie patrz ˛
ac nawet pod stół, kostk ˛
a lub pi˛et ˛
a odsun ˛
a´c go spod
czyich´s stóp.
10
Kiedy troch˛e urósł, zacz ˛
ał traktowa´c to jak rodzaj gry. Pilnował, kiedy b˛edzie
zbyt pochłoni˛eta prac ˛
a, by go zauwa˙zy´c, a wtedy ze ´smiechem biegł na swych
mocnych, krótkich nó˙zkach do drzwi. Ale ona zawsze go doganiała. Wtedy ´smiał
si˛e jeszcze gło´sniej, zarzucał jej ramiona na szyj˛e i całował, po czym wracał na
miejsce i czekał na kolejn ˛
a okazj˛e.
W tamtych latach był przekonany, ˙ze ciocia Pol jest najwa˙zniejsz ˛
a i najpi˛ek-
niejsz ˛
a kobiet ˛
a na ´swiecie. Przede wszystkim była wy˙zsza od innych kobiet z far-
my — niemal tak wysoka jak m˛e˙zczyzna. Zawsze miała powa˙zn ˛
a, surow ˛
a nawet
min˛e — chyba ˙ze zwracała si˛e do niego. I długie, bardzo ciemne, prawie czar-
ne włosy — z wyj ˛
atkiem jednego pasemka nad lew ˛
a brwi ˛
a, które było białe jak
´swie˙zy ´snieg. Wieczorem, gdy układała go w małym łó˙zeczku, stoj ˛
acym przy jej
własnym, w ich niedu˙zym pokoiku nad kuchni ˛
a, wyci ˛
agał r˛ek˛e i dotykał tego bia-
łego pasemka. U´smiechała si˛e i gładziła jego twarz ciepł ˛
a dłoni ˛
a. Wtedy zasypiał
spokojnie wiedz ˛
ac, ˙ze jest obok, ˙ze go pilnuje.
Farma Faldora le˙zała w ´srodkowej cz˛e´sci Sendarii, okrytego mgłami króle-
stwa, ograniczonego od zachodu Morzem Wiatrów, a od wschodu Zatok ˛
a Cherek.
Jak inne farmy w owym szczególnym czasie i miejscu, gospodarstwo nie było jed-
nym czy dwoma budynkami, a raczej zespołem solidnych szop, stodół, kurników
i goł˛ebników, ustawionych wokół centralnego podwórca z okazał ˛
a bram ˛
a od fron-
tu. Z galerii na pi˛etrze wchodziło si˛e do pokoi, du˙zych lub całkiem male´nkich,
gdzie mieszkali robotnicy, którzy orali, siali i plewili szerokie pola za murami.
Sam Faldor zajmował pokoje w kwadratowej wie˙zy nad główn ˛
a jadalni ˛
a, gdzie
jego ludzie zbierali si˛e trzy razy dziennie — podczas ˙zniw nawet cztery — by
ucztowa´c przy hojnych darach kuchni cioci Pol.
Jednym słowem, było to całkiem szcz˛e´sliwe i spokojne miejsce. Farmer Faldor
był dobrym panem. Wysoki, powa˙zny, z długim nosem i jeszcze dłu˙zsz ˛
a szcz˛ek ˛
a,
rzadko si˛e ´smiał czy cho´cby u´smiechał. Był jednak zawsze uprzejmy dla swych
ludzi i zdawało si˛e, ˙ze bardziej mu zale˙zy na ich zdrowiu i dobrobycie ni˙z na
wyciskaniu z nich ostatniej kropli potu. Na swój sposób przypominał raczej ojca
ni˙z zarz ˛
adc˛e sze´s´cdziesi˛eciu kilku osób, ˙zyj ˛
acych na jego wło´sciach. Jadał razem
z nimi — co było niezwykłe, gdy˙z wielu farmerów z okolicy trzymało si˛e z dala
od robotników — a jego obecno´s´c u szczytu głównego stołu w jadalni wywierała
uspokajaj ˛
acy wpływ na młodych, czasem nadto hała´sliwych. Farmer Faldor był
człowiekiem pobo˙znym i przed ka˙zdym posiłkiem prostymi słowami zwracał si˛e
do Bogów o błogosławie´nstwo. Wiedz ˛
ac o tym, ludzie z farmy z godno´sci ˛
a wkra-
czali do jadalni i siedzieli w pozornym przynajmniej skupieniu, nim zaatakowali
stosy jadła, przygotowane przez cioci˛e Pol i jej pomocnice.
Ze wzgl˛edu na dobre serce Faldora i magiczne, zr˛eczne palce cioci Pol farma
była znana w okolicy jako najlepsze w promieniu dwudziestu mil miejsce pracy
i zamieszkania. W ober˙zy w niedalekiej wiosce Górne Gralt całe wieczory upły-
wały na opowie´sciach o cudownych daniach, serwowanych regularnie w jadalni
11
Faldora. Maj ˛
acy mniej szcz˛e´scia ludzie, zatrudnieni na innych farmach, po kil-
ku kuflach łkali otwarcie, słuchaj ˛
ac o pieczonych g˛esiach cioci Pol. Sława farmy
Faldora zataczała coraz szersze kr˛egi.
Najwa˙zniejszym człowiekiem na farmie, nie licz ˛
ac samego Faldora, był ko-
wal Durnik. Gdy Garion urósł troch˛e i mógł ju˙z bawi´c si˛e z dala od czujnych oczu
cioci Pol, nieodmiennie szukał drogi do ku´zni. L´sni ˛
ace ˙zelazo na kowadle przy-
ci ˛
agało go z hipnotyczn ˛
a niemal sił ˛
a. Durnik wygl ˛
adał zupełnie zwyczajnie; miał
proste kasztanowe włosy i przeci˛etn ˛
a twarz, zaczerwienion ˛
a od ciepła paleniska.
Nie był ani wysoki, ani niski, ani chudy, ani gruby. Był za to powa˙zny i spokojny,
a tak˙ze — jak wi˛ekszo´s´c ludzi, paraj ˛
acych si˛e tym zawodem — niezwykle silny.
Ubierał si˛e w grub ˛
a skórzan ˛
a kapot˛e i fartuch, poprzepalany iskrami z paleniska.
Nosił tak˙ze obcisłe spodnie i mi˛ekkie skórzane buty, typowe dla mieszka´nców
Sendarii. Z pocz ˛
atku odzywał si˛e do Gariona tylko po to, by go ostrzec, ˙zeby
trzymał palce z daleka od kowadła i rozgrzanego metalu. Z czasem jednak zostali
przyjaciółmi i rozmawiali du˙zo cz˛e´sciej.
— Zawsze ko´ncz to, do czego przyło˙zysz r˛eki — pouczał. — Nie nale˙zy ˙zelaza
odkłada´c na bok, a potem znowu wsuwa´c w ogie´n na dłu˙zej ni˙z trzeba.
— Dlaczego tak jest? — pytał Garion.
— Bo jest — wzruszał ramionami Durnik.
— Zawsze staraj si˛e wykona´c prac˛e najlepiej, jak potrafisz — mówił innym
razem, wygładzaj ˛
ac pilnikiem metalowy fragment dyszla, który naprawiał.
— Ale ten kawałek b˛edzie pod spodem — zdziwił si˛e Garion. — Nikt go
nigdy nie zobaczy.
— Ale ja b˛ed˛e wiedział, ˙ze tam jest — odparł Durnik. — Je´sli nie wykonam
go najlepiej, jak potrafi˛e, b˛ed˛e si˛e wstydził za ka˙zdym razem, kiedy zobacz˛e ten
wóz. A widuj˛e go codziennie.
I tak dalej. Zupełnie mimochodem, Durnik nauczył chłopca trwałych, senda-
ria´nskich cnót: pracy, zapobiegliwo´sci, trze´zwo´sci i rozs ˛
adku, b˛ed ˛
acych filarami
społecznego porz ˛
adku królestwa.
Z pocz ˛
atku ciocia Pol martwiła si˛e w˛edrówkami Gariona do ku´zni, gdzie gro-
ziło mu tyle niebezpiecze´nstw. Gdy jednak obserwowała go chwil˛e z drzwi kuch-
ni, zrozumiała, ˙ze Durnik pilnuje chłopca niemal tak czujnie, jak ona sama. Prze-
stała si˛e niepokoi´c.
— Je´sli chłopiec b˛edzie natr˛etny, kowalu, ode´slij go — powiedziała kiedy´s,
gdy przyszła do ku´zni z wielkim miedzianym kotłem do załatania. — Albo po-
wiedz mi o tym. B˛ed˛e go trzyma´c bli˙zej kuchni.
— To ˙zaden kłopot, pani Pol — odparł z u´smiechem Durnik. — To rozs ˛
adny
chłopiec. Nie wchodzi w drog˛e.
— Jeste´s zbyt pobła˙zliwy, przyjacielu Durniku — odparła ciocia Pol. — Ten
chłopak ma głow˛e pełn ˛
a pyta´n. Odpowiesz na jedno, a natychmiast zrodzi si˛e
tuzin nast˛epnych.
12
— Tak to jest z chłopcami — Durnik delikatnie wlał bulgoc ˛
acy metal w nie-
wielki gliniany pier´scie´n, otaczaj ˛
acy dziurk˛e w dnie kotła. — Sam te˙z zadawałem
tyle pyta´n, gdy byłem mały. Mój ojciec i stary Barl, kowal, który mnie uczył,
mieli do´s´c cierpliwo´sci, by mi odpowiada´c, gdy tylko potrafili. ´
Zle bym si˛e im
odwdzi˛eczył, gdybym dla Gariona nie był taki sam.
Garion siedział w pobli˙zu i nasłuchiwał wstrzymuj ˛
ac oddech. Jedno karc ˛
ace
słowo z którejkolwiek strony natychmiast zamkn˛ełoby mu drog˛e do ku´zni. A kie-
dy ciocia Pol szła po ubitej ziemi podwórza do swojej kuchni z naprawionym ko-
tłem w r˛ekach, zauwa˙zył, jak patrzy na ni ˛
a Durnik. Wtedy w jego umy´sle zacz˛eła
kiełkowa´c pewna idea. Bardzo prosta i pi˛ekna, poniewa˙z ka˙zdy na niej zyskiwał.
— Ciociu Pol — powiedział wieczorem, marszcz ˛
ac twarz, gdy szorstk ˛
a ´scier-
k ˛
a wycierała mu ucho.
— Tak? — spytała, koncentruj ˛
ac uwag˛e na szyi.
— Czemu nie wyjdziesz za Durnika? Przerwała mycie.
— Co? — spytała.
— My´sl˛e, ˙ze to doskonały pomysł.
— Naprawd˛e? — głos brzmiał ostro i Garion wiedział, ˙ze znalazł si˛e na nie-
pewnym gruncie.
— On ci˛e lubi — powiedział.
— Przypuszczam, ˙ze omawiałe´s ju˙z z nim t˛e spraw˛e?
— Nie. Pomy´slałem, ˙ze najpierw zapytam ciebie.
— Przynajmniej to było niezłym pomysłem.
— Je´sli chcesz, powiem mu zaraz rano. Gwałtowne szarpni˛ecie za ucho obró-
ciło mu głow˛e.
Garion miał wra˙zenie, ˙ze uszy s ˛
a dla cioci Pol a˙z nazbyt wygodnymi uchwy-
tami.
— Nie wa˙z si˛e cho´cby szepn ˛
a´c o tej bzdurze Durnikowi czy komukolwiek
innemu — jej ciemne oczy płon˛eły ogniem, jakiego nigdy jeszcze nie widział.
— Tak tylko pomy´slałem — zapewnił szybko.
— Bardzo głupio. Od dzisiaj pozostaw my´slenie dorosłym — nadal trzymała
go za ucho.
— Jak sobie ˙zyczysz — zgodził si˛e pospiesznie.
Pó´zniej jednak, gdy w cichym mroku le˙zeli ju˙z oboje w łó˙zkach, raz jeszcze
zaatakował ten problem, cho´c bardziej okr˛e˙zn ˛
a drog ˛
a.
— Ciociu Pol?
— Tak? — spytała.
— Je´sli nie wyjdziesz za Durnika, to za kogo chcesz wyj´s´c?
— Garionie!
— Słucham?
— Zamknij buzi˛e i ´spij.
— Uwa˙zam, ˙ze mam prawo wiedzie´c — stwierdził z uraz ˛
a.
13
— Garionie!
— Dobrze, dobrze. Ju˙z ´spi˛e. Ale nie s ˛
adz˛e, ˙zeby´s post˛epowała ze mn ˛
a uczci-
wie.
Odetchn˛eła gł˛eboko.
— No, dobrze — o´swiadczyła. — Nie my´sl˛e o mał˙ze´nstwie. Nigdy nie my´sla-
łam o mał˙ze´nstwie i powa˙znie w ˛
atpi˛e, czy kiedykolwiek pomy´sl˛e o mał˙ze´nstwie.
Zbyt wielu wa˙znych spraw musz˛e dopilnowa´c, ˙zebym miała czas na takie rzeczy.
— Nie martw si˛e, ciociu Pol — powiedział, próbuj ˛
ac j ˛
a uspokoi´c. — Kiedy
urosn˛e, o˙zeni˛e si˛e z tob ˛
a.
Wtedy za´smiała si˛e gł˛ebokim, d´zwi˛ecznym ´smiechem. Wyci ˛
agn˛eła r˛ek˛e, by
w ciemno´sci dotkn ˛
a´c jego twarzy.
— Nie, mój Garionie — zaprzeczyła. — Czeka na ciebie inna ˙zona.
— Kto? — zaciekawił si˛e.
— Przekonasz si˛e — odpowiedziała tajemniczo. — A teraz ´spij.
— Ciociu Pol?
— Słucham?
— Gdzie jest moja mama? — Od dawna ju˙z chciał o to zapyta´c.
Przez dług ˛
a chwil˛e panowała cisza, potem ciocia Pol westchn˛eła.
— Umarła — o´swiadczyła cicho.
Gariona ogarn˛eła rozpacz i poczuł niezno´sny ból. Zapłakał.
Natychmiast znalazła si˛e przy jego łó˙zku. Kl˛eczała na podłodze i obejmowała
go. Długo po tym, kiedy przeniosła go na swoje posłanie i tuliła, póki ˙zal nie
przycichł, Garion zapytał niepewnym głosem:
— Jaka ona była? Moja mama?
— Jasnowłosa — powiedziała ciocia Pol. — Bardzo młoda i bardzo pi˛ekna.
Miała łagodny głos i była bardzo szcz˛e´sliwa.
— Kochała mnie?
— Bardziej, ni˙z mo˙zesz sobie wyobrazi´c.
Wtedy zapłakał znowu, lecz ciszej, nie tyle z bólu, ile z ˙zalu.
Ciocia Pol tuliła go delikatnie, póki nie zasn ˛
ał.
*
*
*
Na farmie Faldora mieszkały te˙z inne dzieci, co jest naturalne w społeczno-
´sci zło˙zonej z ponad sze´s´cdziesi˛eciu osób. Starsze z nich pracowały, jednak troje
było mniej wi˛ecej w wieku Gariona. Ta trójka stała si˛e jego towarzyszami zabaw
i przyjaciółmi.
Najstarszy chłopiec miał na imi˛e Rundorig. Był o rok czy dwa lata starszy od
Gariona i sporo wy˙zszy. W zasadzie, z racji wieku, powinien przewodzi´c grup-
ce dzieci; był jednak Arendem o nieco ograniczonym umy´sle i ch˛etnie ust˛epo-
14
wał pola młodszym. Królestwo Sendarii, w przeciwie´nstwie do pa´nstw s ˛
asied-
nich, zamieszkiwała bogata mieszanina ras. Cherekowie, Algarowie, Drasanie,
Arendowie, a nawet spora liczba Tolnedran, stopili si˛e tworz ˛
ac wzorzec Sendara.
Arendowie byli wprawdzie bardzo odwa˙zni, ale te˙z do´s´c t˛epi.
Drugim towarzyszem Gariona był Doroon — niewysoki, bystry chłopak o po-
chodzeniu tak wymieszanym, ˙ze mo˙zna było go nazwa´c jedynie Sendarem. Naj-
ciekawsz ˛
a cech ˛
a Doroona było to, ˙ze zawsze biegł; nigdy nie chodził, gdy mógł
biega´c. Podobnie jak stopy, jego my´sli tak˙ze gnały na złamanie karku. I j˛ezyk.
Mówił bez przerwy, bardzo szybko, i wiecznie był podekscytowany.
Bezdyskusyjnym przywódc ˛
a całej czwórki była dziewczynka, Zubrette, zło-
towłosa czarodziejka, która wymy´slała zabawy, opowiadała ró˙zne historie i wy-
syłała ich, by kradli dla niej jabłka i ´sliwki w sadzie Faldora. Panowała jak mała
królowa, zmuszaj ˛
ac, by rywalizowali o jej wzgl˛edy, a nawet skłaniaj ˛
ac do bójek.
Była bez serca i ka˙zdy z chłopców nienawidził jej czasami, cho´c zawsze pozosta-
wał niewolnikiem jej najbłahszych zachcianek.
Zim ˛
a zje˙zd˙zali na szerokich deskach z o´snie˙zonego pagórka za farm ˛
a i wracali
do domu ze zgrabiałymi r˛ekami i płon ˛
acymi policzkami, gdy fioletowe cienie
pełzały ju˙z po ´sniegu. Albo, gdy Durnik ogłosił, ˙ze lód jest wystarczaj ˛
aco gruby,
´slizgali si˛e bez ko´nca po zamarzni˛etym stawie, który połyskiwał w małej kotlince
na wschód od zabudowa´n farmy, przy drodze do Górnego Gralt. A kiedy było
zbyt zimno czy te˙z na przedwio´sniu, gdy deszcze i ciepłe wiatry zmieniały ´snieg
w bryj˛e, a staw nie był bezpieczny, zbierali si˛e w stodole i godzinami skakali ze
stryszku na mi˛ekkie siano, wypełniaj ˛
ac włosy plewami, a nosy kurzem nios ˛
acym
zapach lata.
Wiosn ˛
a łapali kijanki na błotnistych brzegach stawu i wspinali si˛e na drzewa,
by z zachwytem obserwowa´c niebieskie jajeczka, które ptaki składały w swych
uplecionych z gał ˛
azek gniazdach.
Naturalnie, to wła´snie Doroon spadł pewnej wiosny i złamał r˛ek˛e, gdy Zubret-
te namówiła go, by wszedł na sam wierzchołek rosn ˛
acego nad stawem drzewa.
Poniewa˙z Rundorig gapił si˛e tylko bezradnie na rannego przyjaciela, a Zubrette
uciekła zanim jeszcze Doroon dotkn ˛
ał ziemi, trudne decyzje spadły na Gariona.
W skupieniu rozwa˙zył sytuacj˛e, z powag ˛
a marszcz ˛
ac czoło ukryte pod grzyw ˛
a
płowych włosów. Było oczywiste, ˙ze r˛eka jest złamana, a Doroon, blady i prze-
straszony, przygryzał wargi, by powstrzyma´c si˛e od płaczu.
Garion pochwycił k ˛
atem oka jaki´s ruch i szybko podniósł głow˛e. M˛e˙zczyzna
w ciemnym płaszczu siedział na wielkim czarnym koniu. Był całkiem niedaleko
i patrzył na chłopca z uwag ˛
a. Gdy ich oczy si˛e spotkały, Garion poczuł ukłucie
chłodu i wiedział, ˙ze spotkał ju˙z tego człowieka. . . ˙ze odk ˛
ad pami˛eta, ta mroczna
posta´c ci ˛
agle jest w pobli˙zu, zawsze milcz ˛
aca i przygl ˛
adaj ˛
aca mu si˛e bez chwi-
li przerwy. W tej niemej obserwacji krył si˛e rodzaj zimnej wrogo´sci, zmieszanej
15
z czym´s, co było prawie, cho´c nie całkiem, strachem. Wtedy Doroon j˛ekn ˛
ał i Ga-
rion odwrócił si˛e.
Paskiem z powroza ostro˙znie przywi ˛
azał złamane rami˛e do tułowia. Razem
z Rundorigiem postawili rannego na nogi.
— Mógł nam przynajmniej pomóc — mrukn ˛
ał z wyrzutem Garion.
— Kto? — zdziwił si˛e Rundorig.
Garion odwrócił si˛e, by wskaza´c człowieka w ciemnym płaszczu, ale je´zdziec
znikn ˛
ał.
— Nikogo nie widziałem — o´swiadczył Rundorig.
— Boli — j˛ekn ˛
ał Doroon.
— Nie przejmuj si˛e — uspokoił go Garion. — Ciocia Pol ci˛e wyleczy.
Nie mylił si˛e. Kiedy we trójk˛e stan˛eli w drzwiach kuchni, jednym rzutem oka
oceniła sytuacj˛e.
— Posad´zcie go tutaj — poleciła z absolutnym spokojem.
Kiedy blady i dygoc ˛
acy mocno chłopiec siedział na stołku obok jednego z pa-
lenisk, przygotowała napar z kilku ziół, trzymanych w glinianych dzbankach na
najwy˙zszej półce w spi˙zarni.
— Wypij to — podała Doroonowi paruj ˛
acy kubek.
— Czy od tego zagoi mi si˛e r˛eka? — spytał chłopiec, spogl ˛
adaj ˛
ac podejrzliwie
na brzydko pachn ˛
acy wywar.
— Po prostu wypij — nakazała, szykuj ˛
ac łupki i lniane pasy.
— Fuj! To okropne — skrzywił si˛e Doroon.
— Takie powinno by´c — zapewniła. — Wypij wszystko.
— Chyba nie mam ochoty na reszt˛e.
— Jak uwa˙zasz — odsun˛eła łupki i zdj˛eła z haka na ´scianie długi, bardzo ostry
nó˙z.
— Do czego to potrzebne? — spytał dr˙z ˛
acym głosem.
— Skoro nie chcesz wypi´c lekarstwa — odparła zimno — trzeba b˛edzie to
uci ˛
a´c.
— Uci ˛
a´c? — pisn ˛
ał Doroon wybałuszaj ˛
ac oczy.
— Mniej wi˛ecej tutaj — ko´ncem no˙za dotkn˛eła łokcia.
Ze łzami w oczach Doroon przełkn ˛
ał reszt˛e napoju i ju˙z po kilku minutach
kiwał si˛e, ´spi ˛
ac niemal na stołku. Krzykn ˛
ał gło´sno, gdy ciocia Pol nastawiała
p˛ekni˛et ˛
a ko´s´c, ale gdy r˛eka została usztywniona i zabanda˙zowana, zasn ˛
ał zno-
wu. Ciocia Pol porozmawiała krótko z jego przera˙zon ˛
a matk ˛
a, a potem Durnik
zaniósł chłopca do łó˙zka.
— Nie uci˛ełaby´s mu r˛eki — stwierdził Garion.
Ciocia Pol spojrzała na niego, nie zmieniaj ˛
ac wyrazu twarzy.
— Tak s ˛
adzisz? — spytała, i chłopiec stracił pewno´s´c. — Teraz chciałabym
zamieni´c kilka słów z pann ˛
a Zubrette.
— Uciekła, kiedy Doroon spadł z drzewa — wyja´snił Garion.
16
— Znajd´z j ˛
a.
— Schowała si˛e — zaprotestował. — Zawsze si˛e chowa, kiedy co´s si˛e przy-
trafi. Nie wiem, gdzie jej szuka´c.
— Garionie — powiedziała ciocia Pol. — Nie pytałam, czy wiesz, gdzie jej
szuka´c. Kazałam j ˛
a znale´z´c i przyprowadzi´c.
— A je´sli nie zechce przyj´s´c?
— Garionie! — w głosie cioci Pol zabrzmiał ton straszliwej nieodwołalno´sci
i Garion ruszył biegiem.
— Nie mam z tym nic wspólnego — skłamała Zubrette, gdy tylko Garion
wprowadził j ˛
a do kuchni.
— Ty! — wyci ˛
agn˛eła r˛ek˛e ciocia Pol. — Siadaj!
Zubrette osun˛eła si˛e na stołek. Miała otwarte usta i rozszerzone l˛ekiem oczy.
— Ty! — Ciocia Pol zwróciła si˛e do Gariona, wskazuj ˛
ac drzwi. — Wyjd´z!
Chłopiec wybiegł pospiesznie.
Po dziesi˛eciu minutach zapłakana dziewczynka wyszła niepewnie na podwó-
rze. Ciocia Pol stała w drzwiach i spogl ˛
adała za ni ˛
a z oczami zimnymi jak lód.
— Sprała´s j ˛
a? — spytał z nadziej ˛
a Garion.
Ciocia Pol zmia˙zd˙zyła go wzrokiem.
— Oczywi´scie, ˙ze nie. Nie bije si˛e dziewczynek.
— Ja bym j ˛
a zlał — stwierdził Garion rozczarowany. — A co jej zrobiła´s?
— Czy nie masz nic do roboty?
— Nie — przyznał Garion. — Wła´sciwie nic.
Co, naturalnie, było bł˛edem.
— To ´swietnie — orzekła ciocia Pol, odnajduj ˛
ac jego ucho. — Pora, ˙zeby´s
zacz ˛
ał na siebie zarabia´c. W pomywalni jest kilka brudnych garnków. Wyczy´scisz
je.
— Nie wiem, czemu si˛e na mnie zło´scisz — zaprotestował Garion wykr˛ecaj ˛
ac
głow˛e. — Przecie˙z to nie moja wina, ˙ze Doroon wlazł na to drzewo.
— Do pomywalni, Garionie — nakazała. — Ju˙z!
Pozostała cz˛e´s´c wiosny i wczesne lato upłyn˛eły spokojnie. Doroon, oczywi-
´scie, nie mógł si˛e bawi´c, póki nie zrosły si˛e ko´sci, a Zubrette był ˛
a tak wstrz ˛
a´sni˛eta
tym, co usłyszała od cioci Pol, ˙ze unikała obu chłopców. Garionowi pozostał je-
dynie Rundorig, a ten nie był wystarczaj ˛
aco inteligentny, by wymy´sla´c ciekawe
zabawy. Wła´sciwie nie było co robi´c, wi˛ec chłopcy wychodzili cz˛esto w pole, by
przyjrze´c si˛e pracuj ˛
acym i posłucha´c ich opowie´sci.
Zdarzyło si˛e, ˙ze tego wła´snie lata ludzie na farmie Faldora rozmawiali o bi-
twie pod Vo Mimbre, najstraszniejszym wydarzeniu w historii. Garion i Rundorig
słuchali oczarowani, gdy robotnicy snuli opowie´s´c o hordach Kal Toraka, które
pi˛e´cset lat temu spadły niespodziewanie na ziemie zachodu.
17
Wszystko zacz˛eło si˛e w roku 4865, według rachuby czasu tej cz˛e´sci ´swiata,
gdy ogromne armie Murgów, Nadraków i Thullów zeszły z gór na wschodniej
granicy Drasni. Za nimi kroczyły nieprzeliczone kolumny Mallorean.
Po krwawym zdobyciu Drasni, Angarakowie zawrócili na południe, ku nie-
zmierzonym stepom Algarii, by rozpocz ˛
a´c obl˛e˙zenie olbrzymiej fortecy zwanej
Twierdz ˛
a Algarów. Obl˛e˙zenie trwało osiem lat, nim wreszcie zniech˛econy Torak
zrezygnował i ruszył ze sw ˛
a armi ˛
a na zachód, do Ulgolandu. Wtedy dopiero in-
ne królestwa zrozumiały, ˙ze inwazja Angaraków skierowana jest nie tylko przeciw
Alornom, ale przeciw całemu zachodowi. Latem 4875 Kal Torak stan ˛
ał na arendz-
kiej równinie pod miastem Vo Mimbre, gdzie oczekiwały go poł ˛
aczone zachodnie
armie.
Sendarowie, którzy uczestniczyli w bitwie, byli cz˛e´sci ˛
a sił dowodzonych przez
Branda, Stra˙znika Rivy. Siły te, zło˙zone z Rivan, Sendarów i asturskich Arendów,
zaatakowały tyły Angaraków, gdy na lewe skrzydło uderzyli Algarowie, Drasanie
i Ulgosi, na prawe Tolnedranie i Cherekowie, za´s od frontu ruszyła legendarna
szar˙za mimbra´nskich Arendów. Bitwa wrzała przez kilka godzin, a˙z wreszcie,
w samym ´srodku pola, Brand starł si˛e z samym Kal Torakiem. Od tego pojedynku
zale˙zał wynik całej walki.
Dwadzie´scia pokole´n min˛eło od dnia tego tytanicznego starcia, lecz we wspo-
mnieniach ludzi z farmy Faldora było ono tak wyra´zne, jakby zdarzyło si˛e wczo-
raj. Opisywali ka˙zdy cios, ka˙zd ˛
a ripost˛e i osłon˛e. W decyduj ˛
acej chwili, gdy zda-
wało si˛e, ˙ze musi przegra´c, Brand zdj ˛
ał zasłon˛e ze swej tarczy. Kal Torak cofn ˛
ał
si˛e, ogarni˛ety nagłym l˛ekiem, opu´scił tarcz˛e i został natychmiast powalony.
Taki opis wystarczył, by w ˙zyłach Rundoriga zawrzała arendzka krew. Garion
jednak stwierdził, ˙ze opowie´s´c pozostawia wiele nie rozwi ˛
azanych problemów.
— Dlaczego Brand walczył z zakryt ˛
a tarcz ˛
a? — spytał Cralta, jednego ze
starszych robotników.
— Po prostu miał j ˛
a zakryt ˛
a — Cralto wzruszył ramionami. — Wszyscy, z któ-
rymi rozmawiałem, zgadzaj ˛
a si˛e co do tego.
— Mo˙ze to była magiczna tarcza? — nie ust˛epował Garion.
— Mo˙ze i była. Ale nie słyszałem, by kto´s tak twierdził. Wiem tylko, ˙ze kiedy
Brand j ˛
a odsłonił, Kal Torak opu´scił swoj ˛
a i Brand ugodził go w głow˛e. . . w samo
oko, tak przynajmniej mówi ˛
a.
Garion z uporem kr˛ecił głow ˛
a.
— Nie rozumiem. Jak co´s takiego mogło wzbudzi´c l˛ek Kal Toraka?
— Nie wiem — poddał si˛e Cralto. — Nikt tego nigdy nie wyja´snił.
Garion nie był usatysfakcjonowany. Mimo to szybko si˛e zgodził na do´s´c pro-
sty plan Rundoriga, by jeszcze raz rozegra´c pojedynek. Przez dzie´n czy dwa zaj-
mowali pozycje i okładali si˛e mieczami. Potem Garion zdecydował, ˙ze potrzebuj ˛
a
dodatkowego sprz˛etu, by zabawa stała si˛e bardziej interesuj ˛
aca. Dwa garnki i dwie
18
pokrywki znikn˛eły tajemniczo z kuchni cioci Pol, a Garion i Rundorig, tym razem
w hełmach i z tarczami, udali si˛e w spokojne miejsce, by podj ˛
a´c walk˛e.
Wszystko szło znakomicie, póki Rundorig — wy˙zszy, starszy i silniejszy —
nie trafił przeciwnika drewnianym mieczem w głow˛e, a˙z zad´zwi˛eczało. Krew
popłyn˛eła z czoła rozci˛etego brzegiem garnka. Garionowi dzwoniło w uszach,
a w ˙zyłach zawrzało jakie´s gor ˛
aczkowe podniecenie. Podniósł si˛e z ziemi.
Nigdy wła´sciwie nie doszedł do tego, co si˛e wtedy stało. Zachował tylko nie-
wyra´zne wspomnienie, jak rzucał Kal Torakowi wyzwanie, wykrzykuj ˛
ac słowa,
które same spłyn˛eły z warg i których nawet nie rozumiał. Znajoma, odrobin˛e nie-
rozgarni˛eta twarz Rundoriga zmieniła si˛e w jego oczach w co´s potwornie okale-
czonego i wstr˛etnego. W szale w´sciekło´sci Garion uderzał w to co´s raz za razem,
a płomie´n ogarn ˛
ał jego umysł.
A potem wszystko si˛e urwało. Biedny Rundorig le˙zał u jego stóp, nieprzytom-
ny po szale´nczym starciu. Garion byt przera˙zony, a jednocze´snie czuł w ustach
upajaj ˛
acy smak zwyci˛estwa.
Pó´zniej, w kuchni, gdzie tradycyjnie trafiali wszyscy ranni z farmy, ciocia
Pol opatrzyła ich obu, powstrzymuj ˛
ac si˛e prawie od uwag. Rundorig nie odniósł
powa˙zniejszych obra˙ze´n, cho´c jego twarz zaczynała puchn ˛
a´c i zmienia´c kolor.
Z pocz ˛
atku miał trudno´sci ze skoncentrowaniem wzroku. Kilka zimnych okładów
i jeden z naparów cioci Pol szybko doprowadziły go do porz ˛
adku.
Rana na czole Gariona wymagała wi˛ekszych stara´n. Ciocia Pol kazała Dur-
nikowi przytrzyma´c chłopca, po czym wzi˛eła igł˛e z nitk ˛
a i zszyła rozci˛ecie tak
spokojnie, jakby naprawiała rozerwany r˛ekaw. Nie zwracała uwagi na wrzaski
i j˛eki pacjenta. W ogóle zdawało si˛e, ˙ze bardziej j ˛
a zmartwiły powgniatane garnki
i poobijane pokrywki ni˙z wojenne rany chłopców.
Kiedy ju˙z było po wszystkim, Gariona bolała głowa i poszedł do łó˙zka.
— Ale przynajmniej pokonałem Kal Toraka — pochwalił si˛e cioci Pol nieco
sennym głosem.
Spojrzała na niego czujnie.
— Gdzie słyszałe´s o Toraku? — spytała ostro.
— On si˛e nazywa Kal Torak, ciociu — poprawił j ˛
a Garion.
— Odpowiedz.
— Chłopi na polu opowiadali. Stary Cralto i reszta. Wiesz, o Brandzie i Vo
Mimbre, i Kal Toraku i wszystkim. Bawili´smy si˛e w to z Rundorigiem. Ja byłem
Brandem, a on Kal Torakiem. Ale nie musiałem odsłania´c tarczy. Rundorig trafił
mnie w głow˛e, zanim do tego doszło.
— Posłuchaj mnie, Garionie — powiedziała ciocia Pol. — I to posłuchaj
uwa˙znie. Nigdy wi˛ecej nie wymawiaj imienia Toraka.
— To był Kal Torak, ciociu Pol — powtórzył cierpliwie Garion. — Nie sam
Torak.
19
Wtedy go uderzyła. Zdarzyło si˛e to po raz pierwszy. Chłopca to bardziej zdu-
miało, ni˙z zabolało, gdy˙z nie biła mocno.
— Nigdy nie wymawiaj imienia Toraka. Nigdy! — powtórzyła. — To bardzo
wa˙zne, Garionie. Od tego zale˙zy twoje bezpiecze´nstwo.
— Nie musisz si˛e tak zło´sci´c — stwierdził ura˙zonym tonem.
— Przyrzeknij.
— Dobrze, przyrzekam. To była tylko zabawa.
— Bardzo głupia zabawa. Mogłe´s zabi´c Rundoriga.
— A co ze mn ˛
a? — zaprotestował Garion.
— Tobie nic nie groziło — o´swiadczyła. — A teraz ´spij.
Zasn ˛
ał niespokojnie. W głowie mu si˛e kr˛eciło od dziwnego, gorzkiego napo-
ju, który podała mu ciocia. Miał wra˙zenie, ˙ze słyszy jej gł˛eboki, d´zwi˛eczny głos,
powtarzaj ˛
acy: „Garionie, mój Garionie, jeste´s jeszcze zbyt młody”. A potem, gdy
unosił si˛e z gł˛ebi snu niby ryba, płyn ˛
aca ku srebrzystej powierzchni wody, dobie-
gło go jej wołanie: „Potrzebuj˛e ci˛e, ojcze!” Potem znowu zapadł w niespokojny
sen, n˛ekany wizj ˛
a ciemnej sylwetki m˛e˙zczyzny na czarnym koniu, który obserwo-
wał ka˙zdy jego ruch z zimn ˛
a wrogo´sci ˛
a, i czym´s unosz ˛
acym si˛e tu˙z nad granic ˛
a
strachu. A za ta postaci ˛
a, o której istnieniu zawsze wiedział, cho´c nigdy o tym nie
wspominał, nawet cioci Pol, majaczyła ciemna, okaleczona, potworna twarz, któ-
r ˛
a przez moment widział czy wyobra˙zał sobie w czasie walki z Rundorigiem —
niby ohydny owoc rodz ˛
acego zło drzewa.
ROZDZIAŁ II
Niedługo potem, w niesko´nczonym południu Garionowego dzieci´nstwa,
u bram farmy Faldora po raz kolejny stan ˛
ał bajarz. Bezimienny starzec wygl ˛
a-
dał bardzo dziwacznie. Jego spodnie miały łaty na kolanach, a z czubków dwóch
ró˙znych butów wystawały palce. Wełnian ˛
a tunik˛e z długimi r˛ekawami przepasy-
wał w talii kawałek sznurka, a kaptur — Garionowi bardzo si˛e podobała ta rzadko
spotykana w Sendarii cz˛e´s´c odzienia, z lu´znym karczkiem kryj ˛
acym ramiona, ple-
cy i pier´s — był poplamiony i zabrudzony resztkami jedzenia. Jedynie obszerny
płaszcz wygl ˛
adał na stosunkowo nowy. Stary bajarz miał krótko przyci˛ete siwe
włosy i brod˛e. Jego wyrazista twarz była troch˛e jakby kanciasta, a rysy nie po-
zwalały odgadn ˛
a´c, sk ˛
ad pochodzi. Nie przypominał Arendów ani Chereków, Al-
garów ani Drasan, Rivan ani Tolnedran; zdawał si˛e wywodzi´c z jakiej´s rasy dawno
ju˙z zapomnianej. Oczy miał gł˛ebokie i wesoło bł˛ekitne, wiecznie młode i l´sni ˛
ace
zło´sliwo´sci ˛
a.
Bajarz pojawiał si˛e czasem na farmie Faldora i zawsze był serdecznie wita-
ny. Ten bezdomny wagabunda zarabiał na ˙zycie opowiadaniem ró˙znych historii,
które czasem si˛e powtarzały, ale nie miało to znaczenia, gdy˙z w jego głosie tkwi-
ła magia. Potrafił grzmie´c jak grom lub szemra´c jak strumyk. Umiał na´sladowa´c
głosy dziesi˛eciu ludzi jednocze´snie; kiedy gwizdał, ptaki przylatywały posłucha´c,
co ma do powiedzenia; a gdy udawał wycie wilka, skowyt je˙zył włosy na karkach
słuchaczy i przenikał ich serca mrozem, niby drasa´nska zima. Potrafił wydoby´c
z siebie odgłos deszczu, wiatru, a nawet — cho´c to niewiarygodne — padaj ˛
ace-
go ´sniegu. Jego pełne d´zwi˛eków opowie´sci zdawały si˛e o˙zywia´c widoki i zapachy,
tak ˙ze oczarowany słuchacz niemal przenosił si˛e do opisywanych czasów i miejsc.
Wszystkie te cuda oddawał ch˛etnie w zamian za kilka posiłków, par˛e kufli pi-
wa i ciepłe legowisko w stodole. W˛edrował po ´swiecie, na pozór wolny od wszel-
kiej własno´sci, jak ptaki.
Bajarz i ciocia Pol czuli dla siebie co´s w rodzaju skrywanego szacunku. Przyj-
mowała go bez entuzjazmu, jakby wiedziała, ˙ze póki czai si˛e w pobli˙zu, bezcenne
skarby jej kuchni s ˛
a w ci ˛
agłym zagro˙zeniu. Ciasta i placki znikały czasem, gdy
si˛e pojawiał, a jego zawsze gotowy do akcji nó˙z potrafił trzema szybkimi ci˛ecia-
mi pozbawi´c najstaranniej przyrz ˛
adzon ˛
a g˛e´s pary skrzydełek i solidnego kawałka
21
mi˛esa z piersi w momencie, gdy ciocia odwróciła si˛e tylko na chwil˛e. Nazywa-
ła go „Starym Wilkiem”, a jego przybycie pod bram˛e farmy Faldora oznaczało
podj˛ecie dawnego współzawodnictwa, trwaj ˛
acego wyra´znie od lat. Pochlebiał jej
bezczelnie, nawet gdy j ˛
a okradał. Grzecznie odmawiał ciasteczek czy ciemnego
chleba, po czym kradł pół talerza, zanim jeszcze ów talerz znikn ˛
ał z jego zasi˛egu.
Piwnice z piwem i winem mo˙zna było równie dobrze odda´c do jego dyspozycji
ju˙z na pocz ˛
atku wizyty. Uwielbiał drobne złodziejstwa, a gdy obserwowała go
niech˛etnym wzrokiem, bez trudu znajdował dziesi˛eciu pomocników, gotowych
zaatakowa´c kuchni˛e w zamian za jedn ˛
a opowie´s´c.
Niestety, do jego najzdolniejszych uczniów nale˙zał tak˙ze Garion. Cz˛esto, do-
prowadzona do pasji konieczno´sci ˛
a jednoczesnego pilnowania starego i młodego
złodziejaszka, ciocia Pol zbroiła si˛e w miotł˛e i mocnymi ciosami wyp˛edzała obu
z kuchni. Stary bajarz zmykał ze ´smiechem i wraz z chłopcem zaszywał si˛e w ja-
kim´s odludnym miejscu. Tam kosztowali owoców rozboju, a starzec, popijaj ˛
ac
cz˛esto z ukradzionego g ˛
asiora wina lub piwa, nagradzał swego ucznia histori ˛
a
z dalekiej przeszło´sci.
Najlepsze opowie´sci zarezerwowane były dla jadalni, gdy po wieczornym po-
siłku ludzie odsuwali pró˙zne talerze. Wtedy bajarz wstawał ze swego miejsca
i przenosił słuchaczy w krain˛e magicznego oczarowania.
— Opowiedz nam o pocz ˛
atkach, przyjacielu — poprosił pewnego wieczoru
zawsze pobo˙zny Faldor. — I o Bogach.
— O pocz ˛
atkach i o Bogach — zastanowił si˛e starzec. — Godny to temat,
Faldorze, zeschni˛ety jednak i zakurzony.
— Zauwa˙zyłam, Stary Wilku, ˙ze wszystkie tematy wydaj ˛
a ci si˛e zeschni˛ete
i zakurzone — stwierdziła ciocia Pol, podchodz ˛
ac do beczki, by nala´c mu kufel
pienistego piwa.
Z gł˛ebokim ukłonem przyj ˛
ał naczynie.
— To jedno z zagro˙ze´n mojej profesji, pani Pol — wyja´snił. Poci ˛
agn ˛
ał so-
lidnie, po czym odstawił kufel na bok. W zamy´sleniu opu´scił na chwil˛e głow˛e,
podniósł j ˛
a i spojrzał wprost na Gariona. Tak si˛e przynajmniej chłopcu wydawało.
A potem zrobił co´s dziwnego, czego nigdy jeszcze nie czynił przed rozpocz˛eciem
opowie´sci w jadal´n farmy Faldora: okrył si˛e płaszczem i wypi ˛
ał pier´s.
— Słuchajcie — zawołał gł˛ebokim, dono´snym głosem. — U zarania dni stwo-
rzyli Bogowie ´swiat i morza i stały l ˛
ad. Rzucili gwiazdy na nocny firmament
i osadzili na niebie sło´nce i ˙zon˛e jego, ksi˛e˙zyc, by dawali ziemi ´swiatło. Potem
Bogowie kazali ziemi wyda´c zwierz˛eta, wodom zakwitn ˛
a´c rybami, a niebu p ˛
acz-
kowa´c ptakami. Stworzyli te˙z ludzi i podzielili ich na Narody. A było Bogów
siedmiu, wszyscy równi sobie, a ich imiona brzmiały: Belar, i Chaldan, i Nedra,
i Issa, i Mara, i Aldur, i Torak.
Garion, naturalnie, znal t˛e histori˛e, gdy˙z była alornowskiego pochodzenia,
a Sendaria z trzech stron graniczyła z królestwami Alornów. Nigdy jednak nie
22
słyszał jej opowiadanej w taki sposób. My´sli szybowały wysoko, gdy oczyma wy-
obra´zni widział Bogów krocz ˛
acych po ziemi w tych zapomnianych, tajemniczych
czasach stworzenia ´swiata. Poczuł chłód, gdy padło zakazane imi˛e Toraka.
Słuchał uwa˙znie, kiedy bajarz opisywał, jak ka˙zdy z Bogów wybrał swój lud:
Alornowie dla Belara, Nyissanie dla Issy, Chaldanowi Arendowie, Nedrze Tol-
nedranie, dla Mary Maragowie, którzy ju˙z nie istniej ˛
a, i Angarakowie Torakowi.
Usłyszał, jak Bóg Aldur zamieszkał z dala od pozostałych i w swej samotno´sci
obserwował gwiazdy, i jak przyj ˛
ał nielicznych na swych uczniów i wyznawców.
Garion rozejrzał si˛e. Twarze obecnych wyra˙zały skupienie. Durnik słuchał
z szeroko otwartymi oczami, a stary Cralto zacisn ˛
ał palce na kraw˛edzi stołu. Fal-
dor był blady i łzy l´sniły mu w oczach. Ciocia Pol stała w tylnej cz˛e´sci sali. Cho´c
nie było chłodno, tak˙ze okryła si˛e płaszczem i wyprostowała, z uwag ˛
a obserwuj ˛
ac
bajarza.
— I zdarzyło si˛e — płyn˛eła opowie´s´c — ˙ze Bóg Aldur stworzył klejnot
w kształcie globu; i oto w klejnocie pochwycone zostało ´swiatło pewnych gwiazd,
migoc ˛
acych na północnym niebie. Wielka była moc tego klejnotu, zwanego przez
ludzi Klejnotem Aldura, gdy˙z Aldur widział w nim to, co si˛e stało, co si˛e staje
i co ma si˛e sta´c.
Garion zauwa˙zył, ˙ze wstrzymuje oddech. Opowie´s´c pochłon˛eła go bez reszty.
Słuchał w zachwycie, jak Torak ukradł Klejnot i jak inni Bogowie wydali mu
wojn˛e. Torak u˙zył Klejnotu, by rozerwa´c ziemi˛e i wpu´sci´c morze, ˙zeby zalało
l ˛
ad; Klejnot jednak sprzeciwił si˛e temu i uderzył, stapiaj ˛
ac lew ˛
a stron˛e twarzy
Boga, pal ˛
ac lewe rami˛e i oko.
Starzec przerwał i osuszył swój kufel. Ciocia Pol, wci ˛
a˙z ciasno okryta płasz-
czem, podała mu nast˛epny. Poruszała si˛e z godno´sci ˛
a, a jej oczy płon˛eły.
— Nigdy nie słyszałem tej historii opowiadanej w taki sposób — szepn ˛
ał Dur-
nik.
— To Ksi˛ega Alornów
— Powtarzana jest jedynie w obecno´sci królów —
wyja´snił równie cicho Cralto. — Znałem kiedy´s człowieka, który słyszał j ˛
a na
królewskim dworze w Sendarze i zapami˛etał troch˛e. Nigdy jednak nie poznałem
jej do ko´nca.
Opowie´s´c mówiła o tym, jak dwa tysi ˛
ace lat pó´zniej Belgarath Czarodziej po-
wiódł Chereka i jego trzech synów, by odzyska´c Klejnot; i jak zasiedlono zachod-
nie ziemie i broniono ich przed hufcami Toraka. Bogowie odeszli z tego ´swiata,
nakazuj ˛
ac Rivie, by strzegł Klejnotu w swej twierdzy na Wyspie Wiatrów. Riva
wykuł wielki miecz i umie´scił Klejnot w r˛ekoje´sci. Póki tam pozostawał, a po-
tomkowie Rivy zasiadali na tronie, Torak nie mógł zwyci˛e˙zy´c.
1
Istniało kilka krótszych, nie tak formalnych wersji tej opowie´sci, podobnych do adaptacji u˙zy-
tej w Prologu. Nawet sama Ksi˛ega Alornów jest podobno skrótem o wiele starszego dokumentu.
23
Pó´zniej Belgarath wysłał Rivie sw ˛
a ukochan ˛
a córk˛e, by stała si˛e matk ˛
a królów,
za´s druga córka pozostała przy nim i poznawała jego sztuk˛e, gdy˙z nosiła znami˛e
czarodziejów.
Głos starego bajarza cichł, w miar˛e jak jego pradawna opowie´s´c dobiegała
ko´nca.
— I razem — powiedział — Belgarath oraz jego córka, Czarodziejka Polgara,
wznie´sli mur zakl˛e´c, by ustrzec ´swiat przed nadej´sciem Toraka. Niektórzy mówi ˛
a,
˙ze b˛ed ˛
a czeka´c na jego przyj´scie, cho´cby miało to trwa´c do ko´nca dni. Przepowie-
dziano bowiem, ˙ze pewnego dnia okaleczony Bóg wyruszy przeciw królestwom
zachodu, by odebra´c Klejnot, za który tak drogo zapłacił. Wtedy nast ˛
api bitwa
mi˛edzy Torakiem a owocem rodu Rivy, a w walce tej rozstrzygnie si˛e los ´swiata.
Starzec umilkł, pozwalaj ˛
ac, by płaszcz opadł mu z ramion, co znaczyło, ˙ze
opowie´s´c dobiegła ko´nca.
W sali zapadła cisza, zakłócana tylko cichymi trzaskami dogasaj ˛
acych głowni
i nieustaj ˛
ac ˛
a pie´sni ˛
a ˙zab i ´swierszczy.
Faldor chrz ˛
akn ˛
ał i powstał; jego stołek zgrzytn ˛
ał gło´sno o drewnian ˛
a podłog˛e.
— Wielki zaszczyt wy´swiadczyłe´s nam dzisiaj, stary przyjacielu — powie-
dział głosem mi˛ekkim od wzruszenia. — To zdarzenie zapami˛etamy do ko´nca
˙zycia. Królewska to była opowie´s´c, rzadko marnowana dla uszu prostych ludzi.
Starzec u´smiechn ˛
ał si˛e, a jego niebieskie oczy zabłysły.
— Nie widziałem ostatnio wielu królów, Faldorze — za´smiał si˛e. — S ˛
a chyba
zbyt zaj˛eci, by wysłuchiwa´c starych baja´n. Opowie´s´c za´s trzeba powtarza´c, by nie
zagin˛eła. Zreszt ˛
a, któ˙z wie, gdzie w dzisiejszych czasach mo˙zna spotka´c króla?
Wszyscy wybuchn˛eli ´smiechem i zacz˛eli si˛e podnosi´c, gdy˙z było pó´zno i ci,
którzy wstaj ˛
a o pierwszym brzasku, powinni spieszy´c do łó˙zek.
— Czy o´swietlisz mi drog˛e do miejsca, gdzie b˛ed˛e spał, mój chłopcze? —
spytał bajarz Gariona.
— Ch˛etnie — Garion skoczył na nogi i pop˛edził do kuchni. Znalazł kwadra-
tow ˛
a szklan ˛
a latarni˛e, od kuchennego paleniska odpalił ´swiec˛e i wrócił do jadalni.
Faldor rozmawiał z bajarzem. Kiedy odszedł, Garion dostrzegł niezwykł ˛
a wy-
mian˛e spojrze´n mi˛edzy starcem a cioci ˛
a Pol, nadal stoj ˛
ac ˛
a pod ´scian ˛
a.
— Jeste´smy gotowi, chłopcze? — spytał bajarz.
— Kiedy tylko zechcesz — odparł Garion i obaj wyszli na zewn ˛
atrz.
— Czemu ta opowie´s´c nie miała zako´nczenia? — spytał Garion, nie mog ˛
ac po-
wstrzyma´c ciekawo´sci. — Dlaczego przerwałe´s, zanim usłyszeli´smy, co si˛e stało,
gdy Torak spotkał króla Rivy?
— To inna historia — wyja´snił starzec.
— Opowiesz mi j ˛
a kiedy´s? — nie ust˛epował Garion.
Bajarz wybuchn ˛
ał ´smiechem.
— Torak i król Rivy jeszcze si˛e nie spotkali — wyja´snił. — Wi˛ec raczej nie
mog˛e o tym opowiada´c. Mo˙ze pó´zniej, gdy to ju˙z nast ˛
api.
24
— Przecie˙z to tylko bajka — zdziwił si˛e Garion. — Prawda?
— Tak s ˛
adzisz? — starzec wyj ˛
ał spod tuniki butl˛e wina i poci ˛
agn ˛
ał solidnie. —
Kto mo˙ze wiedzie´c, co jest ba´sni ˛
a, a co prawd ˛
a w przebraniu bajki?
— To tylko bajka — upierał si˛e Garion. Nagle, jak przystało na dobrego Sen-
dara, przemówił przez niego zdrowy rozs ˛
adek. — To przecie˙z nie mo˙ze by´c praw-
da. Belgarath Czarodziej miałby. . . miałby nie wiem ile lat, a ludzie tak długo nie
˙zyj ˛
a.
— Siedem tysi˛ecy — o´swiadczył bajarz.
— Co?
— Belgarath Czarodziej ma siedem tysi˛ecy lat. Mo˙ze troch˛e wi˛ecej.
— To niemo˙zliwe — orzekł Garion.
— Doprawdy? A ile ty masz lat?
— Dziewi˛e´c, na Dzie´n Zarania.
— I w ci ˛
agu dziewi˛eciu lat dowiedziałe´s si˛e o wszystkim, co jest mo˙zliwe lub
niemo˙zliwe? Jeste´s bardzo zdolnym chłopcem, Garionie.
Garion zarumienił si˛e.
— No, wiesz — zacz ˛
ał, jako´s mniej pewny siebie. — Najstarszy człowiek,
o jakim słyszałem, to Weldrik z farmy Mildrina. Durnik twierdzi, ˙ze ma ju˙z dzie-
wi˛e´cdziesi ˛
atk˛e i jest najstarszy w całym okr˛egu.
— A to, oczywi´scie, bardzo wielki okr˛eg — odparł z powag ˛
a starzec.
— A ile ty masz lat? — chłopiec nie chciał ust ˛
api´c.
— Dostatecznie wiele.
— Ale to i tak tylko bajka.
— Wielu rozs ˛
adnych i powa˙znych ludzi tak wła´snie uwa˙za — starzec spojrzał
w gwiazdy. — Dobrych ludzi, którzy do˙zywaj ˛
a swych dni wierz ˛
ac tylko w to, co
mog ˛
a zobaczy´c i dotkn ˛
a´c. Jednak istnieje wielki niewidzialny ´swiat, ´swiat rz ˛
adz ˛
a-
cy si˛e własnymi prawami. To, co zwykle niemo˙zliwe, tam jest całkiem zwyczajne.
Czasami granice mi˛edzy tymi ´swiatami znikaj ˛
a, a któ˙z wtedy mo˙ze powiedzie´c,
co jest mo˙zliwe, a co nie?
— Chyba wol˛e ˙zy´c w zwykłym ´swiecie — stwierdził Garion. — Ten drugi
wydaje si˛e zanadto skomplikowany.
— Nie zawsze mo˙zemy decydowa´c, Garionie. Nie zdziw si˛e, gdy pewnego
dnia ten drugi ´swiat wybierze ci˛e, by´s dokonał czego´s wielkiego i szlachetnego,
co musi by´c zrobione.
— Mnie? — zdumiał si˛e chłopiec.
— Zdarzały si˛e dziwniejsze rzeczy. Wracaj do łó˙zka, chłopcze. Popatrz˛e jesz-
cze chwil˛e w gwiazdy. Gwiazdy i ja jeste´smy starymi przyjaciółmi.
— Gwiazdy? — Garion mimowolnie podniósł głow˛e. — Jeste´s bardzo dziw-
nym człowiekiem. . . je´sli si˛e nie pogniewasz, ˙ze tak mówi˛e.
— To prawda — zgodził si˛e bajarz. — Zapewne najdziwniejszym, jakiego
w ˙zyciu spotkasz.
25
— Ale i tak ci˛e lubi˛e — zapewnił szybko Garion, by starzec nie czuł si˛e ura-
˙zony.
— To wielka ulga, mój chłopcze. A teraz biegnij do łó˙zka. Twoja ciocia Pol
b˛edzie si˛e martwi´c.
Pó´zniej, gdy ju˙z zasn ˛
ał, Gariona dr˛eczyły koszmary. Upiorna posta´c okale-
czonego Toraka czaiła si˛e w ciemno´sciach, a jakie´s straszliwe stwory ´scigały go
przez mroczne pejza˙ze. Mo˙zliwe mieszało si˛e z niemo˙zliwym i ł ˛
aczyło w jedno,
gdy tamten inny ´swiat si˛egał po niego a˙z tutaj.
ROZDZIAŁ III
Rankiem, kilka dni pó´zniej, gdy ciocia Pol zacz˛eła si˛e krzywi´c na bezustan-
ne zagro˙zenie kuchni, starzec stwierdził, ˙ze ma co´s do załatwienia w pobliskiej
wiosce Górne Gralt.
— To ´swietnie — burkn˛eła niech˛etnie ciocia Pol. — Przynajmniej spi˙zarnie
b˛ed ˛
a bezpieczne.
Bajarz skłonił si˛e z ironi ˛
a, a jego oczy zamigotały.
— Czy potrzebujesz czego´s, pani Pol? — spytał. — Jakiego´s drobiazgu, który
mógłbym naby´c dla ciebie? Skoro i tak tam jad˛e. . .
Ciocia Pol zastanowiła si˛e.
— Moje dzbanuszki z przyprawami s ˛
a ju˙z prawie puste — stwierdziła. —
Jest tam, przy Koperkowej, sklep tolnedra´nskiego kupca korzennego. Zaraz obok
ober˙zy. Jestem pewna, ˙ze gospod˛e znajdziesz bez kłopotu.
— Podró˙z wysuszy pewnie moje gardło — przyznał uprzejmie starzec. —
I b˛ed˛e bardzo samotny. Dziesi˛e´c mil i nie ma nawet do kogo ust otworzy´c.
— Rozmawiaj z ptakami — poradziła opryskliwie ciocia Pol.
— Ptaki to dobrzy słuchacze — odparł bajarz. — Ale ich mowa jest do´s´c mo-
notonna i po pewnym czasie mecz ˛
aca. Mo˙ze wzi ˛
ałbym chłopca dla towarzystwa?
Garion wstrzymał oddech.
— Nabiera dostatecznie du˙zo złych przyzwyczaje´n całkiem samodzielnie —
stwierdziła kwa´sno ciocia Pol. — Wolałabym, by nie pobierał nauk u mistrza.
— Jeste´s niesprawiedliwa, pani Pol — starzec z roztargnieniem ´sci ˛
agn ˛
ał ze
stołu faworka. — Zreszt ˛
a, zmiana dobrze mu zrobi. Poszerzy jego horyzonty, je´sli
mo˙zna tak to okre´sli´c.
— Jego horyzonty s ˛
a ju˙z wystarczaj ˛
aco szerokie, dzi˛ekuj˛e.
Serce Gariona zamarło.
— Chocia˙z — ci ˛
agn˛eła — on przynajmniej nie zapomni zupełnie o moich
przyprawach. I nie zam ˛
aci sobie głowy piwem tak, by pomyli´c pieprz z czosn-
kiem, a cynamon z gałk ˛
a muszkatołow ˛
a. No dobrze, we´z chłopca. Ale pami˛etaj,
nie ˙zycz˛e sobie, ˙zeby´s go zabierał do podejrzanych miejsc o marnej reputacji.
— Pani Pol! — Starzec był wstrz ˛
a´sni˛ety. — Czy ja odwiedzałbym takie miej-
sca?
27
— Za dobrze ci˛e znam, Stary Wilku — odparła sucho. — Lgniesz do wy-
st˛epku i zepsucia równie mocno, jak kaczor lgnie do wody. Je´sli si˛e dowiem, ˙ze
zaprowadziłe´s chłopca w nieodpowiednie miejsce, porozmawiamy powa˙znie.
— Musz˛e si˛e wi˛ec upewni´c, ˙ze o niczym takim nie usłyszysz — bajarz ´sci ˛
a-
gn ˛
ał nast˛epnego faworka.
Ciocia Pol spojrzała na niego gro´znie.
— Sprawdz˛e, jakich przypraw potrzebuj˛e.
— A ja po˙zycz˛e od Faldora wóz z zaprz˛egiem — o´swiadczył starzec i wyszedł
z jeszcze jednym faworkiem.
Nie min˛eło wiele czasu, a Garion i bajarz trz˛e´sli si˛e ju˙z na wózku, ko´n za´s
biegł szybkim kłusem po zrytej koleinami drodze do Górnego Gralt. Był słonecz-
ny letni ranek, po niebie płyn˛eło kilka chmurek podobnych do puszków dmu-
chawca, a gł˛eboko bł˛ekitne cienie zalegały pod ˙zywopłotami. Jednak po kilku
godzinach sło´nce przygrzało mocniej i jazda stała si˛e m˛ecz ˛
aca.
— Doje˙zd˙zamy ju˙z? — zapytał po raz trzeci Garion.
— Jeszcze nie — odparł starzec. — Dziesi˛e´c mil to kawał drogi.
— Raz ju˙z tam byłem — o´swiadczył Garion staraj ˛
ac si˛e, by zabrzmiało mo˙z-
liwie niedbale. — Wprawdzie jako dziecko, wi˛ec nie pami˛etam za wiele. Mam
wra˙zenie, ˙ze to wspaniałe miejsce.
Bajarz wzruszył ramionami.
— Wioska — mrukn ˛
ał. — Jak wiele innych.
Wydawał si˛e zamy´slony.
Garion, w nadziei na opowie´s´c, która umili im drog˛e, zacz ˛
ał zadawa´c pytania.
— Jak si˛e stało, ˙ze nie masz imienia? Je´sli nie jest to niegrzeczne pytanie.
— Mam wiele imion — starzec poskubał siw ˛
a brod˛e. — Prawie tyle, ile mam
lat.
— A ja mam tylko jedno — stwierdził Garion.
— Na razie.
— Co?
— Na razie masz tylko jedno imi˛e — wyja´snił starzec. — Z czasem mo˙zesz
otrzyma´c inne, a nawet kilka. Niektórzy ludzie zbieraj ˛
a imiona na całej drodze
swego ˙zycia. A niekiedy imiona si˛e zu˙zywaj ˛
a, jak ubrania.
— Ciocia Pol nazywa ci˛e Starym Wilkiem.
— Wiem. Twoja ciocia Pol i ja znamy si˛e ju˙z od bardzo dawna.
— Czemu tak na ciebie mówi?
— Któ˙z mo˙ze wiedzie´c, czemu taka kobieta cokolwiek robi?
— Mog˛e ci˛e nazwa´c panem Wilkiem? — spytał Garion. Imiona były dla niego
do´s´c istotne i fakt, ˙ze stary bajarz nie miał ˙zadnego, ci ˛
agle go niepokoił. Bezimien-
no´s´c sprawiła, ˙ze starcowi jakby czego brakowało.
Bajarz przez chwil˛e przygl ˛
adał mu si˛e z powag ˛
a, po czym wybuchn ˛
ał ´smie-
chem.
28
— Pan Wilk, widzieli´scie. Jak˙ze odpowiednie. Podoba mi si˛e to imi˛e bardziej
ni˙z jakiekolwiek inne od lat.
— Wi˛ec mog˛e? — upewnił si˛e Garion. — To znaczy, nazywa´c ci˛e panem
Wilkiem.
— B˛ed˛e zachwycony, Garionie. B˛ed˛e zachwycony.
— A teraz, panie Wilku, opowiesz mi co´s?
Czas i odległo´s´c przemijały o wiele szybciej, gdy pan Wilk snuł Garionowi
opowie´sci o wspaniałych przygodach i mrocznej zdradzie, o ponurych stuleciach
arendzkich wojen domowych, które trwały bez ko´nca.
— Dlaczego Arendowie s ˛
a wła´snie tacy? — zapytał Garion usłyszeniu po
szczególnie ponurej historii.
— Arendowie s ˛
a niezwykle szlachetni — Wilk rozsiadł si˛e wygodnie na ko´zle,
od niechcenia trzymaj ˛
ac jedn ˛
a r˛ek ˛
a lejce. — Szlachetno´s´c jest cech ˛
a nie zawsze
godn ˛
a zaufania. Czasem zmusza ludzi do robienia pewnych rzeczy dla niezupełnie
jasnych powodów.
— Rundorig jest Arendem. Bywa, ˙ze robi wra˙zenie. . . no, jakby niezbyt szyb-
ko my´slał, je´sli rozumiesz, o co mi chodzi.
— To rezultat tej całej szlachetno´sci — wyja´snił Wilk. — Arendowie tyle
czasu po´swi˛ecaj ˛
a, koncentruj ˛
ac si˛e na szlachetnym zachowaniu, ˙ze ju˙z nie maj ˛
a
kiedy my´sle´c o innych sprawach.
Wjechali na szczyt wzgórza i w nast˛epnej dolinie zobaczyli wiosk˛e Górne
Gralt. Garion był rozczarowany: gromadka szarych, krytych dachówk ˛
a kamien-
nych domków była ˙zało´snie mała. We wsi przecinały si˛e dwie białe od kurzu dro-
gi, a oprócz nich było jeszcze kilka kr˛etych uliczek. Domki, kwadratowe i solid-
ne, zdawały si˛e zabawkami rozrzuconymi po zielonej kotlinie. Horyzont za nimi
rozcinało pasmo gór zachodniej Sendarii. Cho´c trwało lato, wi˛ekszo´s´c szczytów
wci ˛
a˙z okrywał ´snieg.
Zm˛eczony ko´n człapał wolno w stron˛e wioski. Przy ka˙zdym kroku podkowy
unosiły obłoczki kurzu, a wkrótce stukały ju˙z po bruku uliczek. Wie´sniacy, natu-
ralnie, byli zbyt godni, by zwraca´c uwag˛e na starca i chłopca w farmerskim wozie.
Kobiety nosiły długie suknie i spiczaste kapelusze, m˛e˙zczy´zni kaftany i mi˛ekkie
zamszowe czapki. Dumnie i z wy˙zszo´sci ˛
a spogl ˛
adali na nielicznych farmerów,
którzy z szacunkiem schodzili im z drogi.
— S ˛
a wspaniali, prawda? — zauwa˙zył Garion.
— Tak im si˛e chyba wydaje — odparł Wilk z wyrazem lekkiego rozbawie-
nia. — My´sl˛e, ˙ze pora na jaki´s posiłek, nie s ˛
adzisz?
Garion nie zdawał sobie z tego sprawy, ale gdy bajarz wspomniał o jedzeniu,
poczuł si˛e nagle straszliwie głodny.
— Gdzie pójdziemy? — zapytał. — Wszyscy tu s ˛
a tacy dostojni. Czy zaprosz ˛
a
obcych do swego stołu?
Wilk za´smiał si˛e i potrz ˛
asn ˛
ał brz˛ecz ˛
ac ˛
a sakiewk ˛
a u pasa.
29
— Bez kłopotów zawrzemy odpowiednie znajomo´sci. S ˛
a tu miejsca, gdzie
mo˙zna kupi´c co´s do jedzenia.
Kupowa´c ˙zywno´s´c? Garion jeszcze o czym´s takim nie słyszał. Ka˙zdy, kto sta-
n ˛
ał przed bram ˛
a Faldora w porze posiłku, obowi ˛
azkowo zapraszany był do stołu.
´Swiat wie´sniaków najwyra´zniej ró˙znił si˛e bardzo od ´swiata farmy.
— Ale ja nie mam pieni˛edzy — poskar˙zył si˛e.
— Ja mam do´s´c dla nas obu — uspokoił go Wilk, zatrzymuj ˛
ac konia przed
du˙zym, niskim budynkiem. Szyld nad wej´sciem przedstawiał ki´s´c winogron. Były
tam te˙z jakie´s litery, ale — oczywi´scie — Garion nie potrafił ich odczyta´c.
— Co tam jest napisane, panie Wilku? — zapytał.
— ˙
Ze wewn ˛
atrz mo˙zna kupi´c jedzenie i picie — wyja´snił Wilk, zeskakuj ˛
ac
z wozu na ziemi˛e.
— To pewnie wspaniale umie´c czyta´c — stwierdził z zazdro´sci ˛
a Garion.
Starzec spojrzał na niego, wyra´znie zaskoczony.
— Nie umiesz czyta´c, chłopcze? — spytał z niedowierzaniem.
— Nie znalazłem nikogo, kto by mnie nauczył. Faldor potrafi czyta´c, ale chy-
ba nikt oprócz niego.
— Bzdura — prychn ˛
ał Wilk. — Porozmawiam z twoj ˛
a ciotk ˛
a. Zaniedbuje
swoje obowi ˛
azki. Ju˙z dawno powinna ci˛e nauczy´c.
— Ciocia Pol umie czyta´c? — Garion był wstrz ˛
a´sni˛ety.
— Oczywi´scie — bajarz poprowadził go do gospody. — Twierdziła, ˙ze nie-
wiele ma z tego korzy´sci, ale w ko´ncu min˛eło wiele lat od naszej kłótni na ten
temat.
Braki wykształcenia Gariona wyra´znie zirytowały starca. Chłopca jednak za
bardzo interesowało mroczne pomieszczenie gospody, by zwracał na niego uwa-
g˛e. Sala była wielka, ciemna, z niskim, drewnianym sufitem i kamienn ˛
a podłog ˛
a
pokryt ˛
a matami z sitowia. Nie było zimno, lecz ogie´n płon ˛
ał w wyło˙zonym ka-
mieniami zagł˛ebieniu na samym ´srodku, a smugi dymu unosiły si˛e do komina,
ustawionego na czterech kwadratowych kamiennych filarach. Łojówki migotały
w glinianych miseczkach na kilku długich, brudnych stołach. Wsz˛edzie cuchn˛eło
winem i zwietrzałym piwem.
— Co mo˙zemy zje´s´c? — zapytał Wilk nie ogolonego m˛e˙zczyzn˛e z kwa´sn ˛
a
min ˛
a, w poplamionym fartuchu.
— Został jeszcze kawałek ud´zca — odparł tamten, wskazuj ˛
ac ro˙zen stoj ˛
a-
cy obok paleniska ro˙zen. — Upieczony ledwie przedwczoraj. ´Swie˙zutki gulasz
z wczorajszego ranka i chleb, najwy˙zej sprzed tygodnia.
— Doskonale — Wilk usiadł. — Daj jeszcze dzban waszego najlepszego piwa
i mleko dla chłopca.
— Mleko? — zaprotestował Garion.
— Mleko — potwierdził stanowczo Wilk.
— Macie pieni ˛
adze? — upewnił si˛e skrzywiony m˛e˙zczyzna.
30
Wilk potrz ˛
asn ˛
ał sakiewk ˛
a i kwa´sna mina m˛e˙zczyzny nagle wydała si˛e nieco
słodsza.
— Dlaczego tamten człowiek ´spi? — spytał Garion, wskazuj ˛
ac na chrapi ˛
acego
wie´sniaka, siedz ˛
acego z głow ˛
a opart ˛
a o stół.
— Pijany — Wilk ledwie spojrzał w tamt ˛
a stron˛e.
— Czy kto´s nie powinien si˛e nim zaj ˛
a´c?
— Chyba by sobie tego nie ˙zyczył.
— Znasz go?
— Znam wielu do niego podobnych. Od czasu do czasu sam bywałem w takim
stanie.
— Dlaczego?
— W danej chwili wydawało si˛e to wła´sciwe.
Piecze´n była twarda i przypalona, gulasz wodnisty i bez smaku, a chleb czer-
stwy, lecz Garion zanadto zgłodniał, by zwraca´c na to uwag˛e. Starannie wyczy´scił
talerz, jak go nauczono, a potem siedział spokojnie, gdy pan Wilk zadumał si˛e nad
drugim kuflem piwa.
— Było znakomite — stwierdził bez przekonania, po to tylko, by co´s powie-
dzie´c. Doszedł do wniosku, ˙ze Górne Gralt nie spełnia jego oczekiwa´n.
— Da si˛e przełkn ˛
a´c — Wilk wzruszył ramionami. — Wiejskie gospody s ˛
a ta-
kie same, jak ´swiat szeroki. Niecz˛esto spotyka si˛e tak ˛
a, do której człowiek chciał-
by powróci´c. Idziemy?
Rzucił na stół kilka monet, które człowiek z kwa´sn ˛
a min ˛
a chwycił pospiesznie.
Potem, razem z Garionem, wyszli na popołudniowe sło´nce.
— Poszukamy tego kupca korzennego dla twojej ciotki — oznajmił starzec. —
I rozejrzymy si˛e za jakim´s noclegiem. I stajni ˛
a dla konia.
Ruszyli ulic ˛
a, pozostawiaj ˛
ac konia i wóz przed gospod ˛
a.
Dom tolnedra´nskiego kupca korzennego okazał si˛e w ˛
askim, wysokim budyn-
kiem, stoj ˛
acym przy s ˛
asiedniej ulicy. Dwóch ´sniadoskórych, kr˛epych m˛e˙zczyzn
w krótkich tunikach czekało przed frontowymi drzwiami. Obok stał dziki ko´n
przytłoczony dziwacznym, ci˛e˙zkim siodłem. Obaj przygl ˛
adali si˛e oboj˛etnie mija-
j ˛
acym ich przechodniom.
Pan Wilk zatrzymał si˛e, gdy tylko ich zauwa˙zył.
— Co´s si˛e stało? — zapytał Garion.
— Thullowie — wyja´snił szeptem Wilk.
— Co?
— Ci dwaj to Thullowie. Cz˛esto pracuj ˛
a jako tragarze Murgów.
— Kto to s ˛
a Murgowie?
— Ludzie z Cthol Murgos — wyja´snił krótko Wilk. — Południowi Angara-
kowie.
— Ci, których pokonali´smy w bitwie pod Vo Mimbre? — zdziwił si˛e Ga-
rion. — Po co by tu przyje˙zd˙zali?
31
— Murgowie zaj˛eli si˛e handlem. Nie spodziewałem si˛e spotka´c którego´s w tak
zapadłej wiosce. Mo˙zemy wej´s´c. Thullowie nas widzieli i gdyby´smy teraz za-
wrócili, wygl ˛
adałoby to podejrzanie. Trzymaj si˛e blisko mnie, chłopcze, i nic nie
mów.
Wymin˛eli dwóch pot˛e˙znie zbudowanych m˛e˙zczyzn i wkroczyli do sklepu.
Tolnedranin był chudy i łysy. Miał na sobie dług ˛
a niemal do ziemi, brunatn ˛
a
opo´ncz˛e i pas. Wyra´znie zdenerwowany, odwa˙zał z kilku rozło˙zonych na ladzie
paczek ostro pachn ˛
acy proszek.
— Dzie´n dobry — powitał Wilka. — Jedn ˛
a chwileczk˛e. Zaraz was obsłu˙z˛e.
Seplenił troch˛e, co lekko zdziwiło Gariona.
— Nie ma po´spiechu — odparł bajarz ´swiszcz ˛
acym, skrzekliwym głosem. Ga-
rion spojrzał na niego zaskoczony. Ze zdumieniem spostrzegł, ˙ze jego towarzysz
zgarbił si˛e i trz ˛
asł głow ˛
a z min ˛
a durnia.
— Zajmij si˛e nimi — polecił krótko klient. Byt to pot˛e˙zny, smagły m˛e˙zczy-
zna. Nosił kolczug˛e i krótki miecz u pasa, miał wystaj ˛
ace ko´sci policzkowe i kilka
gro´znie wygl ˛
adaj ˛
acych blizn na twarzy. Oczy robiły wra˙zenie dziwnie kancia-
stych, a głos był szorstki. Mówił z silnym akcentem.
— Nie ma po´spiechu — zaskrzeczał znowu Wilk.
— Moje sprawy zajm ˛
a nieco czasu — stwierdził zimno Murgo. — I nie lubi˛e
si˛e spieszy´c. Powiedz kupcowi, czego ci trzeba, starcze.
— Wielkie dzi˛eki, panie — gdakn ˛
ał Wilk. — Mam tu gdzie´s list˛e.
Zacz ˛
ał niezgrabnie przeszukiwa´c zakamarki ubrania.
— Mój pan zapisał wszystko. Mam nadziej˛e, ˙ze j ˛
a przeczytasz, czcigodny
kupcze, bo ja nie potrafi˛e.
Wreszcie odnalazł list˛e i wr˛eczył Tolnedraninowi.
Kupiec spojrzał na kartk˛e.
— To potrwa tylko chwil˛e — zapewnił Murga.
Tamten skin ˛
ał głow ˛
a potem spojrzał ponuro na Wilka i Gariona. Lekko zmru-
˙zył oczy. Wyraz jego twarzy zmienił si˛e.
— Ładny z ciebie chłopak — zwrócił si˛e do Gariona. — Jak masz na imi˛e?
Do tej chwili, przez całe swoje ˙zycie, Garion był uczciwym i prawdomów-
nym chłopcem. Zachowanie Wilka odkryło mu jednak zupełnie nieznany ´swiat
oszustwa i podst˛epów. Gdzie´s w gł˛ebi umysłu słyszał ostrzegawczy, oschły głos,
powtarzaj ˛
acy, ˙ze sytuacja jest gro´zna i ˙ze dla własnego bezpiecze´nstwa powinien
podj ˛
a´c wła´sciwe kroki. Po chwili wahania Garion wypowiedział swe pierwsze
´swiadome kłamstwo. Otworzył usta, a jego twarz przybrała wyraz bezgranicznej
t˛epoty.
— Rundorig, wasza wysoko´s´c — wybełkotał.
— Arendzkie imi˛e — mrukn ˛
ał Murgo, jeszcze mocniej mru˙z ˛
ac oczy. — Nie
wygl ˛
adasz na Arenda.
Garion gapił si˛e na niego bez słowa.
32
— Jeste´s Arendem, Rundorigu? — naciskał Murgo. Garion zmarszczył brwi,
jakby próbował pochwyci´c jak ˛
a´s umykaj ˛
ac ˛
a my´sl. Wewn˛etrzny głos zapropono-
wał kilka mo˙zliwo´sci.
— Mój ojciec był Arendem — odpowiedział w ko´ncu chłopiec. — Ale mama
pochodziła z Sendarii i ludzie mówi ˛
a, ˙ze jestem do niej podobny.
— Powiedziałe´s: był — zauwa˙zył Murgo. — Czy zatem twój ojciec nie ˙zyje?
Na poznaczonej bliznami twarzy malowało si˛e skupienie. Garion pokiwał gło-
w ˛
a.
— ´Scinał drzewo i ono przewróciło si˛e na niego — skłamał. — Ju˙z dawno.
Murgo nagle jakby stracił zainteresowanie.
— Masz tu miedziaka, chłopcze — z oboj˛etn ˛
a min ˛
a rzucił monet˛e na podłog˛e
u stóp Gariona. — Jest na niej wybity obraz Boga Toraka. Mo˙ze przyniesie ci
szcz˛e´scie, albo cho´cby odrobin˛e rozumu.
Wilk schylił si˛e szybko i złapał pieni ˛
a˙zek. Miedziak, którego oddał chłopcu,
był zwykłym sendarskim pensem.
— Podzi˛ekuj dobremu panu, Rundorigu — wychrypiał.
— Wielkie dzi˛eki, wasza wysoko´s´c — Garion zacisn ˛
ał monet˛e w dłoni.
Murgo wzruszył ramionami i odwrócił si˛e.
Wilk zapłacił Tolnedraninowi za przyprawy i wraz z Garionem wyszedł ze
sklepu.
— To była ryzykowna gra, chłopcze — powiedział, gdy znale´zli si˛e z dala od
dwóch czekaj ˛
acych Thullów.
— Zdawało mi si˛e, ˙ze nie chcesz, by wiedział, kim jeste´s. Nie wiem, dlaczego,
ale pomy´slałem, ˙ze powinienem post ˛
api´c podobnie. ´
Zle zrobiłem?
— Byłe´s szybki — pochwalił go Wilk. — S ˛
adz˛e, ˙ze udało nam si˛e oszuka´c
tego Murga.
— Dlaczego zamieniłe´s monet˛e?
— Pieni ˛
adze Angaraków nie zawsze s ˛
a tym, czym si˛e wydaj ˛
a. Lepiej, ˙zeby´s
ich nie miał przy sobie. Chod´z, we´zmiemy konia i wóz. Do farmy Faldora długa
droga.
— My´slałem, ˙ze b˛edziemy tu nocowa´c.
— Zmieniłem plany. Chod´zmy, chłopcze. Pora jecha´c. Ko´n był bardzo zm˛e-
czony, gdy wspinał si˛e na wzgórze za Górnym Gralt. Sło´nce opadało w dół przed
nimi.
— Dlaczego nie mog˛e zatrzyma´c pensa Angaraków, panie Wilku? — spytał
znowu Garion. Ten problem nie dawał mu spokoju.
— Wiele jest rzeczy na tym ´swiecie, które wydaj ˛
a si˛e jednym, a s ˛
a w istocie
czym´s innym — odparł Wilk do´s´c ponuro. — Nie ufam Angarakom, a szczególnie
nie ufam Murgom. Lepiej, ˙zeby´s nigdy nie posiadał czego´s, co nosi wizerunek
Toraka.
33
— Przecie˙z wojna mi˛edzy zachodem i Angarakami sko´nczyła si˛e pi˛e´cset lat
temu — zaprotestował Garion. — Wszyscy tak mówi ˛
a.
— Nie wszyscy — o´swiadczył Wilk. — A teraz we´z te opo´ncz˛e i okryj si˛e.
Je´sli si˛e przezi˛ebisz, twoja ciotka nigdy mi tego nie wybaczy.
— Mog˛e si˛e przykry´c, je´sli s ˛
adzisz, ˙ze powinienem. Ale nie jest mi zimno
i zupełnie nie jestem ´spi ˛
acy. Dotrzymam ci towarzystwa w drodze.
— To dla mnie pociecha, chłopcze.
— Panie Wilku — zacz ˛
ał po dłu˙zszej chwili Garion. — Czy znałe´s moj ˛
a matk˛e
i ojca?
— Tak — potwierdził spokojnie Wilk.
— Ojciec te˙z nie ˙zyje, prawda?
— Obawiam si˛e, ˙ze tak.
— Tak my´slałem — westchn ˛
ał Garion. — Szkoda, ˙ze ich nie znałem. Ciocia
Pol mówi, ˙ze byłem niemowl˛eciem, kiedy. . . — nie potrafił tego powiedzie´c. —
Próbowałem sobie przypomnie´c mam˛e, ale nie potrafi˛e.
— Byłe´s bardzo mały.
— Jacy oni byli? — spytał Garion.
Wilk poskrobał si˛e po brodzie.
— Zwyczajni — stwierdził. — Niczym si˛e nie wyró˙zniali.
Garion poczuł si˛e ura˙zony.
— Ciocia Pol mówi, ˙ze mama była bardzo pi˛ekna — zaprotestował.
— Bo była.
— Wi˛ec jak mogła by´c całkiem zwyczajna?
— Nie była sławna ani wa˙zna — wyja´snił Wilk. — Tak samo jak twój oj-
ciec. Ktokolwiek ich zobaczył, brał ich za zwykłych wie´sniaków: młody człowiek
z młod ˛
a ˙zon ˛
a i dziecko. Tyle tylko widzieli. Tyle powinni widzie´c.
— Nie rozumiem.
— To bardzo skomplikowane.
— A jaki był mój ojciec?
— ´Sredniego wzrostu. Ciemne włosy. Bardzo powa˙zny młody człowiek. Lu-
biłem go.
— Kochał mam˛e?
— Bardziej ni˙z wszystko na ´swiecie.
— A mnie?
— Oczywi´scie.
— A gdzie mieszkali?
— W bardzo spokojnym miejscu — odparł Wilk. — W małej wiosce nie-
daleko gór, z dala od głównych szlaków. Mieli domek przy ko´ncu ulicy. Mały,
porz ˛
adny domek. Twój ojciec sam go zbudował — był kamieniarzem. Zatrzymy-
wałem si˛e tam od czasu do czasu, gdy akurat byłem w okolicy — starzec mówił
34
monotonnie, opisuj ˛
ac wie´s, dom i par˛e, która w nim mieszkała. Garion słuchał
i nawet nie zauwa˙zył, kiedy zasn ˛
ał.
Musiało by´c ju˙z bardzo pó´zno, blisko ´switu. Wpół drzemi ˛
ac, chłopiec czuł, ˙ze
kto´s bierze go na r˛ece, zdejmuje z wozu i niesie po schodach. Bajarz był zdumie-
waj ˛
aco silny. Ciocia Pol czekała — wiedział o tym bez otwierania oczu. Otaczał
j ˛
a zawsze charakterystyczny zapach, który rozpoznawał nawet w ciemno´sci.
— Przykryj go tylko — szepn ˛
ał pan Wilk. — Nie warto go teraz budzi´c.
— Co si˛e stało? — spytała ciocia Pol równie cicho.
— We wsi był Murgo. . . u tego twojego kupca. Wypytywał i próbował da´c
chłopcu pensa Angaraków.
— W Górnym Gralt? Jeste´s pewien, ˙ze to tylko Murgo?
— Trudno powiedzie´c. Nawet ja nie potrafi˛e odró˙znił Murga od Grolima. Nie
od razu.
— Co si˛e stało z monet ˛
a?
— Zd ˛
a˙zyłem j ˛
a złapa´c. Dałem chłopcu sendarskiego pensa. Je´sli nasz Murgo
był Grolimem, pozwolimy mu mnie ´sledzi´c. Z pewno´sci ˛
a dostarcz˛e mu dobrej
zabawy na najbli˙zsze kilka miesi˛ecy.
— Wi˛ec odchodzisz? — w głosie cioci Pol zabrzmiał smutek.
— Ju˙z pora — stwierdził Wilk. — Chłopak jest chwilowo bezpieczny, a ja
musz˛e rusza´c. Dziej ˛
a si˛e ró˙zne rzeczy, których trzeba dopilnowa´c. Kiedy Murgo-
wie przybywaj ˛
a do zapadłych wiosek, zaczynam si˛e martwi´c. Wielk ˛
a odpowie-
dzialno´s´c i wielki ci˛e˙zar zło˙zono na nasze barki. Nie mo˙zemy sobie pozwoli´c na
niedbało´s´c.
— Długo ci˛e nie b˛edzie?
— Pewnie par˛e lat. Wiele jest spraw, o które musz˛e zadba´c, i wielu ludzi,
z którymi chc˛e si˛e zobaczy´c.
— B˛ed˛e za tob ˛
a t˛eskniła — wyznała cicho ciocia Pol.
Za´smiał si˛e.
— Sentymenty, Pol? — spytał szorstko. — To nie pasuje do roli.
— Wiesz, o co mi chodzi. Nie nadaj˛e si˛e do pracy, któr ˛
a mi wyznaczyli´scie,
ty i inni. Nie znam si˛e na wychowywaniu małych chłopców.
— ´Swietnie sobie radzisz — uspokoił j ˛
a Wilk. — Miej na niego oko i nie
pozwól, by jego natura doprowadziła ci˛e do histerii. B ˛
ad´z ostro˙zna; on kłamie po
mistrzowsku.
— Garion? — ciocia Pol była wstrz ˛
a´sni˛eta.
— Kłamał Murgowi tak dobrze, ˙ze nawet na mnie zrobił wra˙zenie.
— Garion?
— Pytał te˙z o rodziców — dodał Wilk. — Co mu powiedziała´s?
— Niewiele. Tyle, ˙ze nie ˙zyj ˛
a.
— Na razie to wystarczy. Nie warto mówi´c z nim o sprawach, na które jest
jeszcze za młody.
35
Rozmowa trwała, lecz Garion znowu odpłyn ˛
ał w sen i był niemal pewien, ˙ze
wszystko to mu si˛e przy´sniło.
Ale rankiem, gdy si˛e obudził, pana Wilka ju˙z nie było.
ROZDZIAŁ IV
Pory roku zmieniały si˛e według odwiecznego porz ˛
adku. Lato dojrzało do je-
sieni; płomie´n jesieni zakrzepły w zim˛e; zima niech˛etnie ust ˛
apiła pola budz ˛
acej
si˛e wio´snie, a wiosna znowu rozkwitła w lato. Ze zmian ˛
a pór roku mijały i lata,
a Garion niezauwa˙zalnie stawał si˛e dorosły.
Wraz z nim dorastały te˙z inne dzieci — wszystkie, z wyj ˛
atkiem biednego Do-
roona, który był chyba skazany na pozostanie do ko´nca ˙zycia niskim i chudym.
Rundorig wystrzelił jak młode drzewo i wkrótce był tak wysoki, jak doro´sli m˛e˙z-
czy´zni. Zubrette, oczywi´scie, nie była tak wybujała, lecz rozwin˛eła si˛e na inne
sposoby, które budziły ju˙z zainteresowanie chłopców.
Wczesn ˛
a jesieni ˛
a, tu˙z przed czternastymi urodzinami Gariona, niewiele bra-
kowało, by chłopiec zako´nczył sw ˛
a ˙zyciow ˛
a karier˛e. Reaguj ˛
ac na jaki´s pierwotny
pop˛ed, istniej ˛
acy w ka˙zdym dziecku dysponuj ˛
acym stawem i zapasem drew, zbu-
dował ze swoimi kompanami tratw˛e. Nie była zbyt du˙za ani szczególnie dobrze
zaprojektowana. Miała tendencj˛e do zanurzania si˛e z jednej strony, a tak˙ze niepo-
koj ˛
acy zwyczaj rozpadania si˛e na cz˛e´sci w najbardziej nieoczekiwanych momen-
tach.
Naturalnie, to wła´snie Garion popisywał si˛e na wodzie tego pi˛eknego jesienne-
go dnia, gdy tratwa zupełnie nagle postanowiła raz na zawsze powróci´c do swego
pierwotnego kształtu. Wi ˛
azania p˛ekły, a belki odpływały w ró˙zne strony.
W ostatniej chwili dostrzegaj ˛
ac niebezpiecze´nstwo, chłopiec desperacko pró-
bował dotrze´c do brzegu. Jednak tylko przyspieszył katastrof˛e. W rezultacie zna-
lazł si˛e na pojedynczej belce i szale´nczo wymachuj ˛
ac r˛ekami usiłował zachowa´c
równowag˛e. Gdy desperacko wygl ˛
adał pomocy, dostrzegł na zboczu, za plecami
towarzyszy, znajom ˛
a posta´c człowieka na czarnym koniu. M˛e˙zczyzna miał na so-
bie ciemny płaszcz i płon ˛
acym wzrokiem obserwował poczynania Gariona. Potem
belka przekr˛eciła si˛e, a chłopiec z gło´snym pluskiem wpadł do wody.
Edukacja Gariona nie obejmowała, niestety, sztuki pływania; a płytka woda
stawu okazała si˛e wystarczaj ˛
aco gł˛eboka.
Dno było bardzo nieprzyjemne — rodzaj ciemnego, przero´sni˛etego zielskiem
mułu zamieszkiwanego przez ˙zaby, ˙zółwie i pojedynczego, niesympatycznego
w˛egorza, który przemkn ˛
ał jak w ˛
a˙z, gdy Garion niby kamie´n spadał w wodorosty.
37
Szarpn ˛
ał si˛e, łykn ˛
ał wody i odbił w stron˛e powierzchni. Jak wieloryb wypłyn ˛
ał
z gł˛ebiny, krztusz ˛
ac si˛e wci ˛
agn ˛
ał w płuca powietrze i usłyszał krzyki towarzyszy.
Ciemna posta´c na zboczu nie drgn˛eła nawet. Wszystkie szczegóły obrazu tego cie-
płego popołudnia w jednej chwili wryły si˛e w pami˛e´c Gariona. Zauwa˙zył nawet,
˙ze chocia˙z je´zdziec stał w pełnym blasku jesiennego sło´nca, ani on, ani wierz-
chowiec nie rzucali cienia. Kiedy jego umysł starał si˛e poj ˛
a´c to niezrozumiałe
zjawisko, chłopiec opadł ponownie na błotniste dno.
Gdy ton ˛
ac wyrywał si˛e z u´scisku wodorostów, przyszło mu do głowy, ˙ze mógł-
by wybi´c si˛e, wypłyn ˛
a´c niedaleko belki i przy jej pomocy utrzyma´c si˛e na po-
wierzchni. Odepchn ˛
ał jak ˛
a´s zdumion ˛
a ˙zab˛e i odbił si˛e od dna. Trafił Pechowo do-
kładnie w belk˛e. Od ciosu w głow˛e rozbłysło mu przed oczami o´slepiaj ˛
ace ´swia-
tło, a w uszach zacz˛eło dzwoni´c. Opadł nieruchomy ku wodorostom, si˛egaj ˛
acym
po niego przez wod˛e.
A potem pojawił si˛e Durnik. Garion poczuł, ˙ze ci ˛
agnie go brutalnie za wło-
sy ku powierzchni, nast˛epnie silnymi poci ˛
agni˛eciami ramienia holuje do brzegu,
wykorzystuj ˛
ac ten sam, wygodny uchwyt.
Kowal wywlókł półprzytomnego chłopca na twardy grunt, przewrócił na
brzuch i kilka razy nadepn ˛
ał, by usun ˛
a´c z płuc wod˛e. ˙
Zebra Gariona zatrzesz-
czały.
— Wystarczy, Durniku — sapn ˛
ał.
Usiadł, a krew z pi˛eknej rany na czubku głowy natychmiast zalała mu oczy.
Otarł j ˛
a r˛ek ˛
a i poszukał wzrokiem mrocznego je´zd´zca bez cienia. Lecz tajemnicza
posta´c znikn˛eła. Garion spróbował wsta´c, ale ´swiat wokół niego zawirował nagle.
Zemdlał.
Kiedy si˛e zbudził, z głow ˛
a w banda˙zach le˙zał we własnym łó˙zku. Ciocia Pol
stała obok, a jej oczy płon˛eły.
— Ty głupi szczeniaku! — krzykn˛eła. — Co robiłe´s na tym stawie?
— Pływałem na tratwie — Garion starał si˛e, by zabrzmiało to całkiem zwy-
czajnie.
— Pływałe´s? — powtórzyła. — Na tratwie? Kto ci pozwolił?
— No. . . — powiedział niepewnie. — My tylko. . .
— Wy tylko co?
Spojrzał na ni ˛
a bezradnie.
Wtedy zaszlochała, chwyciła go w ramiona i niemal udusiła w u´scisku.
Przez moment Garion rozwa˙zał mo˙zliwo´s´c opowiedzenia jej o niezwykłej, po-
zbawionej cienia postaci, obserwuj ˛
acej jego zmagania z wod ˛
a. Jednak suchy głos
w gł˛ebi umysłu, który czasem si˛e do niego odzywał, stwierdził, ˙ze jeszcze na to
nie pora. Sk ˛
ad´s wiedział, ˙ze sprawa miedzy nim a człowiekiem na czarnym koniu
jest bardzo osobista, ˙ze nieuchronnie nadejdzie chwila, gdy zmierz ˛
a si˛e ze sob ˛
a
w starciu woli lub siły. Gdyby o tym powiedział, ciocia Pol zaanga˙zowałaby si˛e
we wszystko, a tego nie chciał. Nie był wprawdzie pewien sk ˛
ad, ale wiedział, ˙ze
38
ciemna figura jest wrogiem. Było to nieco przera˙zaj ˛
ace, ale te˙z niezwykle ekscy-
tuj ˛
ace. Ciocia Pol z pewno´sci ˛
a poradziłaby sobie z obcym, Garion jednak utracił-
by wtedy co´s własnego i — z nieznanych przyczyn — wa˙znego. Milczał wi˛ec.
— To nie było a˙z tak niebezpieczne, ciociu Pol — powiedział niepewnie. —
Zaczynałem ju˙z pojmowa´c, na czym polega pływanie. Wszystko by si˛e dobrze
sko´nczyło, gdybym nie trafił głow ˛
a w t˛e belk˛e.
— Ale, oczywi´scie, trafiłe´s — zauwa˙zyła.
— No tak, ale to nic powa˙znego. Jeszcze minuta czy dwie i bym sobie pora-
dził.
— W tych okoliczno´sciach nie jestem pewna, czy miałe´s jeszcze minut˛e czy
dwie.
— No. . . — zawahał si˛e i zdecydował porzuci´c temat.
Od tego dnia sko´nczyła si˛e dla Gariona wolno´s´c. Ciocia Pol uwi˛eziła go w po-
mywalni. Poznał dokładnie ka˙zde wgniecenie i rys˛e na wszystkich kuchennych
garnkach. Wyliczył, ˙ze ka˙zdy z nich zmywał dwadzie´scia jeden razy na tydzie´n.
W orgii niedbało´sci ciocia Pol uznała nagle za niemo˙zliwe, by zagotowa´c wod˛e
nie brudz ˛
ac przy tym dwóch lub trzech rondli, które Garion musiał potem sta-
rannie czy´sci´c. Nienawidził tego i całkiem powa˙znie zacz ˛
ał si˛e zastanawia´c nad
ucieczk ˛
a.
Jesie´n trwała i pogoda była coraz gorsza. Inne dzieci tak˙ze nie wychodziły na
dwór, wi˛ec poło˙zenie Gariona troch˛e si˛e poprawiło. Naturalnie, Rundorig rzadko
si˛e z nimi bawił, gdy˙z ze wzgl˛edu na wzrost, nowe obowi ˛
azki powierzano mu
cz˛e´sciej nawet ni˙z Garionowi.
Kiedy tylko mógł, Garion wymykał si˛e do Doroona i Zubrette. Teraz jed-
nak nie bawiło ich ju˙z skakanie na siano czy nie ko´ncz ˛
acy si˛e berek w stajniach
i stodołach. Osi ˛
agn˛eli wiek, gdy doro´sli natychmiast zauwa˙zali takie nieróbstwo
i szybko wyszukiwali im jakie´s zaj˛ecia. Na ogół wi˛ec siadali w jakim´s ukry-
tym miejscu i zwyczajnie rozmawiali. Inaczej mówi ˛
ac, Garion i Zubrette siedzieli
i słuchali nieprzerwanego potoku słów Doroona. Niewysoki ruchliwy chłopiec nie
potrafił milcze´c, tak samo jak nie potrafił usiedzie´c spokojnie. Mógł godzinami
opowiada´c o kilku kroplach deszczu, bez tchu niemal wyrzucaj ˛
ac z siebie kolejne
wyrazy. Ci ˛
agle si˛e wiercił.
— Co to za znak masz na r˛eku, Garionie? — spytała pewnego deszczowego
dnia Zubrette, przerywaj ˛
ac opowie´s´c Doroona.
Garion spojrzał na idealnie okr ˛
agł ˛
a, biał ˛
a plam˛e na wewn˛etrznej stronie pra-
wej dłoni.
— Te˙z go zauwa˙zyłem — Doroon w pół słowa zmienił temat. — Ale Garion
wychował si˛e w kuchni. Prawda, Garionie? Pewnie oparzył si˛e, kiedy był mały.
Wiecie, wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e, zanim ktokolwiek zd ˛
a˙zył go powstrzyma´c, i dotkn ˛
ał cze-
go´s gor ˛
acego. Zało˙z˛e si˛e, ˙ze jego ciocia naprawd˛e si˛e zezło´sciła. Ona umie si˛e
rozzło´sci´c szybciej ni˙z ktokolwiek, kogo znam, i naprawd˛e. . .
39
— Zawsze go miałem — Garion przesun ˛
ał palcem wzdłu˙z konturu plamy.
Nigdy wła´sciwie si˛e jej nie przygl ˛
adał. Pokrywała cał ˛
a wewn˛etrzn ˛
a cz˛e´s´c dłoni
i w pewnym o´swietleniu miała jaki´s srebrzysty połysk.
— Mo˙ze to znami˛e — zasugerowała Zubrette.
— Zało˙z˛e si˛e, ˙ze tak — zawołał szybko Doroon. — Widziałem kiedy´s czło-
wieka, który miał tak ˛
a fioletow ˛
a plam˛e na policzku. . . jednego z tych włócz˛egów,
którzy przyje˙zd˙zaj ˛
a jesieni ˛
a zbiera´c rzep˛e. . . w ka˙zdym razie pokrywała mu ca-
ły policzek i z pocz ˛
atku wzi ˛
ałem to za wielki siniak i my´slałem ˙ze ten człowiek
musiał oberwa´c w jakiej´s okropnej bójce. . . w tych taborach bez przerwy si˛e bij ˛
a.
Ale potem zobaczyłem, ˙ze to wcale nie siniak, tylko — dokładnie tak, jak mówiła
Zubrette — znami˛e. Ciekawe, z czego one si˛e bior ˛
a.
Wieczorem, kiedy szykował si˛e do snu, Garion podniósł do oczu dło´n.
— Ciociu Pol, co to za znak?
Spojrzała na niego, nie przerywaj ˛
ac szczotkowania swych długich ciemnych
włosów.
— Nie ma si˛e czym przejmowa´c — stwierdziła.
— Nie przejmuj˛e si˛e. Zastanawiałem si˛e tylko, co to jest. Zubrette i Doroon
my´sl ˛
a, ˙ze to znami˛e. Czy to znami˛e?
— Co´s w tym rodzaju.
— Czy które´s z moich rodziców miało taki znak?
— Tak, ojciec. To typowe dla twojego rodu.
Garionowi przyszła do głowy niezwykła my´sl. Nie wiedz ˛
ac wła´sciwie, dla-
czego to robi, dotkn ˛
ał znamieniem białego pasma na czole cioci.
— Czy to co´s podobnego do tego białego miejsca na twoich włosach? — za-
pytał.
Poczuł niezwykłe mrowienie w r˛ece i zdawało mu si˛e, ˙ze kto´s otworzył okno
w jego umy´sle. Z pocz ˛
atku była to tylko ´swiadomo´s´c nieprzeliczonych lat, pły-
n ˛
acych niby ogromne morze ci˛e˙zkich chmur. Potem, ostrzejszy od no˙za, ból po-
wtarzanej w niesko´nczono´s´c straty, ˙zalu. Pó´zniej, bli˙zej jakby, jego własna twarz,
a za ni ˛
a inne, stare i młode, królewskie i zupełnie zwyczajne; a jeszcze dalej, ju˙z
nie głupkowate, jakie bywało czasami, oblicze pana Wilka. Najsilniejsze jednak
było wra˙zenie nieziemskiej, nadludzkiej pot˛egi, nieugi˛etej woli.
Ciocia Pol poruszyła głow ˛
a niemal oboj˛etnie.
— Nie rób tego, Garionie — powiedziała i okno w mózgu zatrzasn˛eło si˛e.
— Co to było? — spytał. Płon ˛
ał z ciekawo´sci i chciał jeszcze raz je otworzy´c.
— Prosta sztuczka.
— Naucz mnie.
— Jeszcze nie, mój Garionie — uj˛eła w dłonie jego twarz. — Jeszcze nie. Nie
jeste´s gotów. Kład´z si˛e ju˙z.
— Zostaniesz ze mn ˛
a? — spytał, troch˛e przestraszony.
40
— Zawsze b˛ed˛e przy tobie — odparta, otulaj ˛
ac go kołdr ˛
a. Potem znowu cze-
sała swe długie, g˛este włosy. Gł˛ebokim, melodyjnym głosem nuciła jak ˛
a´s dziwn ˛
a
pie´s´n. Ten d´zwi˛ek ukołysał go do snu.
Od tego dnia nawet sam Garion niecz˛esto ogl ˛
adał swe znami˛e. Nagle okazało
si˛e, ˙ze ma mnóstwo zaj˛e´c, od których nie tylko r˛ece, ale cały był bardzo brudny.
Najwa˙zniejszym ´swi˛etem w Sendarii — jak i we wszystkich królestwach za-
chodu — było Zaranie. Upami˛etniało dzie´n, gdy wiele eonów temu, siedmiu Bo-
gów zł ˛
aczyło r˛ece, by jednym słowem stworzy´c ´swiat. Obchody Zarania miały
miejsce w ´srodku zimy, a ˙ze o tej porze na farmie nie było zbyt wiele do roboty,
tradycj ˛
a stał si˛e dwutygodniowy festyn, z ucztami, prezentami i dekorowaniem
sali jadalnej oraz krótkimi przedstawieniami ku czci Bogów. Te ostatnie były, na-
turalnie, przejawem pobo˙zno´sci Faldora. Ten dobry cho´c prosty człowiek nie miał
złudze´n, ilu z ludzi podziela jego uczucia. Uwa˙zał jednak, ˙ze ´swi˛eto jest dobr ˛
a
okazj ˛
a do pewnych religijnych przedsi˛ewzi˛e´c. A ˙ze był dobrym panem, robotnicy
na farmie starali si˛e zrobi´c mu przyjemno´s´c.
Niestety, była to tak˙ze pora, gdy córka Faldora, Anhelda, składała z m˛e˙zem
Eilbrigiem doroczn ˛
a wizyt˛e, by zachowa´c poprawne stosunki z ojcem. Anhelda
nie miała ochoty przez pozorne cho´cby zaniedbanie nara˙za´c swego prawa dzie-
dziczenia. Odwiedziny były ci˛e˙zk ˛
a prób ˛
a dla Faldora który na ubranego z prze-
sadn ˛
a elegancj ˛
a i wyniosłego zi˛ecia, ni˙zszego urz˛ednika towarzystwa handlowego
w stolicy Sendarii, spogl ˛
adał z ledwie skrywan ˛
a pogard ˛
a.
Przyjazd Anheldy i Eilbriga oznaczał jednak pocz ˛
atek festiwalu Zarania na
farmie Faldora. Dlatego, cho´c nie byli przesadnie lubiani, witano ich zawsze z nie-
jakim entuzjazmem.
Pogoda tego roku była wyj ˛
atkowo paskudna, nawet jak na Sendari˛e. Deszcze
zacz˛eły si˛e wcze´snie, a wkrótce potem nadszedł okres mokrego ´sniegu — nie tego
sypkiego, jasnego puchu, jaki padał pó´zn ˛
a zim ˛
a, lecz wilgotnej mazi, topniej ˛
acej
niemal od razu. Garionowi obowi ˛
azki nie pozwalały na wspólne z dawnymi towa-
rzyszami zabaw prze˙zywanie przed´swi ˛
atecznej orgii emocji i oczekiwania. Dlate-
go nadchodz ˛
acy festiwal wydał mu si˛e nudny i nieciekawy. T˛esknił za dawnymi,
dobrymi czasami, cz˛esto wzdychał ze smutkiem i szorował kuchenn ˛
a podłog˛e ni-
by jasnowłosa chmura gradowa.
Nawet tradycyjny wystrój jadalni, gdzie zawsze odbywały si˛e ceremonie Dnia
Zarania, w tym roku był zdecydowanie mniej udany. Gał ˛
azki jedliny, kryj ˛
ace belki
sufitu, nie były tak zielone jak zwykle, a starannie do nich podwi ˛
azane l´sni ˛
ace
jabłka mniejsze i nie tak czerwone. Garion wzdychał tylko i ponuro wracał do
sprz ˛
atania.
Na cioci Pol jego nastrój nie robił ˙zadnego wra˙zenia. Demonstrowała wyra´zny
brak zrozumienia. Dotkn˛eła tylko jego czoła, by sprawdzi´c, czy nie ma gor ˛
aczki,
po czym napoiła go najobrzydliwszym wywarem, jaki potrafiła przyrz ˛
adzi´c. Ga-
rion uwa˙zał potem, by my´c podłogi w samotno´sci i wzdycha´c ciszej. Rozs ˛
adna,
41
sekretna cz˛e´s´c umysłu informowała go rzeczowo, ˙ze zachowuje si˛e ´smiesznie,
lecz Garion wolał jej nie słucha´c. Wewn˛etrzny głos był chyba o wiele starszy
i m ˛
adrzejszy od niego, ale wyra´znie t˛epił wszelkie rado´sci ˙zycia.
Rankiem Dnia Zarania przed bram ˛
a stan ˛
ał Murgo i pi˛eciu Thullów z wozem.
Chcieli widzie´c Faldora. Garion ju˙z dawno si˛e przekonał, ˙ze nikt nie zwraca uwagi
na zwykłego chłopca i ˙ze wielu ciekawych rzeczy mo˙zna si˛e dzi˛eki temu, zupeł-
nie przypadkowo, dowiedzie´c. Zaj ˛
ał si˛e wi˛ec jak ˛
a´s drobn ˛
a i niezbyt wa˙zn ˛
a prac ˛
a
w pobli˙zu bramy.
Murgo z twarz ˛
a poznaczon ˛
a bliznami, jak tamten z Górnego Gralt, siedział
dumnie na wozie. Jego kolczuga dzwoniła przy ka˙zdym poruszeniu. Nosił czar-
ny płaszcz z kapturem i trzymał miecz tak, by ka˙zdy musiał go zauwa˙zy´c. Bez
przerwy si˛e rozgl ˛
adał i pilnie wszystka obserwował. Thullowie w zabłoconych
filcowych butach i ci˛e˙zkich pelerynach stali oboj˛etnie przy wozie, nie zwracaj ˛
ac
uwagi na zimny wiatr dmuchaj ˛
acy poprzez za´snie˙zone pola.
Faldor, w swym najlepszym kaftanie — w ko´ncu trwało ´Swi˛eto Zarania —
przeszedł przez podwórze. Za nim pod ˛
a˙zali Anhelda i Eilbrig.
— B ˛
ad´z pozdrowiony, przyjacielu — powitał Murga Faldor. — Radosnego
Zarania.
Murgo chrz ˛
akn ˛
ał.
— Jeste´s, jak mniemam, farmerem Faldorem? — zapytał z silnym akcentem.
— W istocie.
— Słyszałem, ˙ze masz do sprzedania spor ˛
a ilo´s´c szynek, dobrze uw˛edzonych.
— ´Swinie pi˛eknie rosły tego roku — przyznał skromnie Faldor.
— Kupi˛e je — oznajmił Murgo potrz ˛
asaj ˛
ac sakiewk ˛
a.
Faldor skłonił si˛e nisko.
— Jutro, z samego rana — powiedział.
Murgo spojrzał zdziwiony.
— To pobo˙zne domostwo — wyja´snił farmer. — Nie ura˙zamy Bogów naru-
szaj ˛
ac ´Swi˛eto Zarania.
— Ojcze — zawołała Anhelda. — Nie ˙zartuj. Ten szlachetny kupiec przybył
z daleka, by ubi´c z tob ˛
a interes.
— Nie w Dzie´n Zarania — powtórzył stanowczo Faldor.
— W mie´scie Sendar — wtr ˛
acił Eilbrig swym wysoki nosowym głosem —
nie pozwalamy, by takie sentymenty przeszkadzały w transakcjach.
— Nie jeste´smy w mie´scie Sendar — odparł zimno Faldor. — Jeste´smy na
mojej farmie, a na farmie Faldora nie pracuje si˛e i nie robi interesów w czasie
´Swi˛eta Zarania.
— Ojcze! — zaprotestowała Anhelda. — Szlachetny kupiec ma złoto! Złoto,
ojcze, złoto!
— Nie b˛ed˛e dyskutował — stwierdził Faldor. — Ciebie i twoje sługi, przy-
jacielu — zwrócił si˛e do Murga — ch˛etnie ugo´scimy na naszym ´swi˛ecie. Mog˛e
42
wam obieca´c wygodne kwatery i najwspanialszy posiłek w całej Sendarii, a tak-
˙ze sposobno´s´c uhonorowania Bogów w tym szczególnym dniu. Nikt jeszcze nie
biedniał, wypełniaj ˛
ac swe religijne obowi ˛
azki.
— Nie obchodzimy w Cthol Murgos tego ´swi˛eta — o´swiadczył chłodno ku-
piec. — Jak mówi szlachetna dama, dług ˛
a drog˛e przejechałem, by ubi´c interes,
i nie mam czasu do stracenia. Jestem pewien, ˙ze inni farmerzy w tym okr˛egu tak-
˙ze maj ˛
a towar, jakiego szukam.
— Ojcze! — j˛ekn˛eła Anhelda.
— Znam swoich s ˛
asiadów — odparł spokojnie Faldor. — Obawiam si˛e, ˙ze
szcz˛e´scie nie b˛edzie ci dzisiaj sprzyja´c. ´Swi˛etowanie tego dnia jest w okolicy
bardzo siln ˛
a tradycj ˛
a.
Murgo zastanawiał si˛e przez chwil˛e.
— Mo˙ze masz racj˛e — stwierdził w ko´ncu. — Przyjmuj˛e twoje zaproszenie,
pod warunkiem, ˙ze rano jak najwcze´sniej przyst ˛
apimy do interesów.
— Jak sobie ˙zyczysz — skłonił si˛e Faldor. — O pierwszym brzasku b˛ed˛e do
twych usług.
— Umowa stoi — Murgo zeskoczył z wozu na ziemi˛e. Tego wieczoru w jadal-
ni wydano uczt˛e. Kucharki i pół tuzina pomocnic przysłanych specjalnie na t˛e oka-
zj˛e, poganiane ostrym j˛ezykiem cioci Pol, biegały mi˛edzy kuchni ˛
a i sal ˛
a, nosz ˛
ac
gor ˛
ace pieczenie, paruj ˛
ace szynki i skwiercz ˛
ace g˛esi. Garion pomy´slał zgry´zliwie,
d´zwigaj ˛
ac wielk ˛
a porcj˛e pieczonej wołowiny, ˙ze Faldorowy zakaz pracy w ´swi˛eto
przestawał obowi ˛
azywa´c u progu kuchni.
Wreszcie wszystko było gotowe: zastawione stoły, płon ˛
ace ognie w komin-
kach, dziesi ˛
atki ´swiec rozja´sniaj ˛
acych mrok i pochodnie w pier´scieniach u ka-
miennych filarów. Ludzie Faldora w najlepszych ubraniach czekali ju˙z i ciekła im
´slinka.
Kiedy wszyscy zaj˛eli miejsca, Faldor powstał z ławy u szczytu głównego sto-
łu.
— Drodzy przyjaciele — zawołał wznosz ˛
ac puchar. — T˛e uczt˛e po´swi˛ecam
Bogom.
— Bogom — powtórzyli chórem i powstali z szacunkiem. Faldor napił si˛e
odrobin˛e, a wszyscy poszli za jego przykładem.
— Wysłuchajcie mnie, Bogowie — modlił si˛e. — Z pokor ˛
a dzi˛ekujemy wam
za dary pi˛eknego ´swiata, który w tym dniu stworzyli´scie. Przyrzekamy wam słu-
˙zy´c przez kolejny rok.
Zdawało si˛e, ˙ze chce jeszcze co´s doda´c, lecz usiadł. Faldor zawsze długo pra-
cował nad modlitwami na szczególne, takie jak dzisiejsza, okazje. Lecz trema
nieodmiennie usuwała z pami˛eci starannie przygotowane słowa. Z tego powodu
jego modlitwy były z reguły bardzo gor ˛
ace i bardzo krótkie.
— Jedzcie, przyjaciele — polecił. — Nie pozwólmy tym daniom wystygn ˛
a´c.
43
Jedli wi˛ec. Anhelda i Eilbrig, którzy wył ˛
acznie dzi˛eki naleganiom Faldora
zasiedli do tego jednego wspólnego posiłku, swoje towarzyskie wysiłki skierowali
do Murga. On jeden w tej sali został uznany za godnego ich uwagi.
— Od dawna planowałem wizyt˛e w Cthol Murgos — oznajmił napuszonym
tonem Eilbrig. — Zgodzisz si˛e przyjacielu kupcze, ˙ze ´sci´slejsze kontakty mi˛edzy
wschodem i zachodem to jedyna droga przezwyci˛e˙zenia wzajemnych uprzedze´n,
które popsuły nasze stosunki w przeszło´sci?
— My, Murgowie, wolimy własne towarzystwo — odparł krótko m˛e˙zczyzna
z bliznami na twarzy.
— Ale przecie˙z trafiłe´s tutaj, przyjacielu — zauwa˙zył Eilbrig. — Czy to nie
dowód, ˙ze kontakty mog ˛
a si˛e okaza´c korzystne?
— Przyjechałem tu w interesach — wyja´snił Murgo. — Nie z własnej woli
odwiedzam to miejsce.
Rozejrzał si˛e po sali.
— Wi˛ec to wszyscy twoi ludzie? — spytał Faldora.
— Co do jednego.
— Mam podstawy, by przypuszcza´c, ˙ze był tu pewien starzec. O siwych wło-
sach i brodzie.
— Nie tutaj, przyjacielu — zapewnił Faldor. — Ja tu jestem najstarszy, a sam
widzisz, ˙ze daleko mi jeszcze do siwizny.
— Jeden z moich rodaków spotkał przed laty kogo´s takiego — o´swiadczył
Murgo. — Towarzyszył mu arendzki chłopiec. Miał chyba na imi˛e Rundorig.
Garion siedział przy s ˛
asiednim stole. Pochylał twarz nad talerzem i nasłuchi-
wał tak uwa˙znie, i˙z miał wra˙zenie, ˙ze rosn ˛
a mu uszy.
— Jest tu jeden Rundorig — przyznał Faldor. — To ten wysoki, na ko´ncu
tamtego stołu — pokazał palcem.
— Nie — stwierdził Murgo, przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e z uwag ˛
a Rundorigowi. — To nie
chłopiec, którego mi opisano.
— Imi˛e jest do´s´c popularne w´sród Arendów — zauwa˙zył Faldor. — Pewnie
twój przyjaciel spotkał kogo´s z innej farmy.
— Na pewno — zgodził si˛e Murgo, na pozór zapominaj ˛
ac o sprawie. — Do-
skonała szynka — dodał, wskazuj ˛
ac swój talerz ostrzem sztyletu, którym posługi-
wał si˛e przy jedzeniu. — Czy te, które trzymasz w w˛edzarni, s ˛
a podobnej jako´sci?
— Nie, przyjacielu kupcze — za´smiał si˛e Faldor. — Nie zdołasz mnie namó-
wi´c na rozmow˛e o interesach.
Murgo u´smiechn ˛
ał si˛e przelotnie, co robiło dziwne wra˙zenie na jego pozna-
czonej twarzy.
— Zawsze warto spróbowa´c. Ch˛etnie za to pochwal˛e twojego kucharza.
— Komplement dla ciebie, pani Pol — Faldor nieco podniósł głos. — Nasze-
mu przyjacielowi z Cthol Murgos przypadło do gustu twoje dzieło.
— Dzi˛ekuj˛e wi˛ec za uznanie — odparła ciocia Pol raczej chłodno.
44
Murgo spojrzał na ni ˛
a i jego oczy rozszerzyły si˛e lekko, jakby zobaczył kogo´s
znajomego.
— Wspaniałe dania, szlachetna pani — skłonił si˛e w jej stron˛e. — Twoja
kuchnia to miejsce, gdzie dziej ˛
a si˛e czary.
— Nie — odparła z wyniosła min ˛
a. — Nie czary. Gotowanie jest sztuk ˛
a, któr ˛
a
mo˙ze pozna´c ka˙zdy, kto ma do´s´c cierpliwo´sci. Magia to co´s zupełnie innego.
— Lecz magia te˙z jest sztuk ˛
a, pani.
— Wielu tak wła´snie uwa˙za. Ale prawdziwa magia pochodzi z wn˛etrza. Nie
jest dziełem szybkich palców, zdolnych oszuka´c oczy.
Murgo przygl ˛
adał si˛e jej z nieruchom ˛
a twarz ˛
a, a ona odpowiedziała kamien-
nym spojrzeniem. Siedz ˛
acy w pobli˙zu Garion miał wra˙zenie, ˙ze to, co dzieje si˛e
mi˛edzy nimi, nie ma ˙zadnego zwi ˛
azku z wypowiadanymi słowami. Co´s niby wy-
zwanie zawisło w powietrzu. Potem Murgo odwrócił wzrok, jakby l˛ekał si˛e podj ˛
a´c
t˛e gr˛e.
Gdy uczta dobiegła ko´nca, nadszedł czas na pro´sciutkie przedstawienie, trady-
cyjnie zwi ˛
azane z Dniem Zarania. Siedmiu starszych robotników wymkn˛eło si˛e
ju˙z wcze´sniej i teraz pojawili si˛e w drzwiach. Mieli na sobie długie szaty z kap-
turami, a tak˙ze starannie wyrze´zbione i pomalowane maski, wyobra˙zaj ˛
ace twarze
Bogów. Kostiumy były ju˙z stare i nosiły ´slady składania i przechowywania przez
cały rok na strychu Faldora. Zamaskowane postacie powolnym krokiem weszły
do sali i stan˛eły rz˛edem obok głównego stołu. Potem kolejno recytowały po kilka
wersów, identyfikuj ˛
acych przedstawianego Boga.
— Jestem Aldur — dobiegi zza pierwszej maski głos Cralta. — Bóg, który
˙zyje samotnie. Nakazuj˛e, by stał si˛e ten ´swiat.
— Jestem Belar — odezwał si˛e inny znajomy głos zza drugiej maski. — Bóg-
-Nied´zwied´z Alornów. Nakazuj˛e, by stał si˛e ten ´swiat.
I tak szło po kolei: Chaldan, Issa, Nedra, Mara i wreszcie ostatnia posta´c,
w przeciwie´nstwie do pozostałych okryta czarn ˛
a szat ˛
a i nosz ˛
aca mask˛e ze stali,
nie z malowanego drewna.
— Jestem Torak — rozległ si˛e spod maski głuchy głos Durnika. — Bóg-Smok
Angaraków. Nakazuj˛e, by stał si˛e ten ´swiat.
Jakie´s poruszenie zwróciło uwag˛e Gariona. Obejrzał si˛e szybko. Murgo zakrył
twarz r˛ekami niezwykłym, ceremonialnym niemal gestem. Przy bocznym stole
pi˛eciu Thullów dr˙zało, a ich twarze były szare jak popiół.
Siedem figur przy stole Faldora chwyciło si˛e za r˛ece.
— Jeste´smy Bogami — wyrzekli chórem. — I nakazujemy, by stał si˛e ten
´swiat.
— Wysłuchajcie słów Bogów — zadeklamował Faldor. — Powitajcie Bogów
w domu Faldora.
— Niech błogosławie´nstwo Bogów towarzyszy temu domowi — odpowie-
działo siedem postaci. — I wszystkim tu zebranym.
45
Odwrócili si˛e i wolno wyszli z jadalni.
Przyszła pora prezentów. Wszyscy byli troch˛e podnieceni, gdy˙z podarunki po-
chodziły od Faldora, a dobry farmer co roku długo my´slał, jaki prezent najbardziej
si˛e przyda obdarowanemu. Wiele było nowych tunik, po´nczoch, płaszczy i butów.
Garion jednak oniemiał prawie z zachwytu, gdy odwin ˛
ał mały pakunek i znalazł
niewielki sztylet w porz ˛
adnej pochwie.
— Jest ju˙z prawie m˛e˙zczyzn ˛
a — wyja´snił Faldor cioci Pol. — A m˛e˙zczy´znie
zawsze si˛e przyda dobry nó˙z.
Naturalnie, Garion natychmiast sprawdził ostrze nowego sztyletu i — co było
do przewidzenia — od razu zaci ˛
ał si˛e w palec.
— Chyba nie dało si˛e tego unikn ˛
a´c — stwierdziła ciocia Pol, cho´c nie było
jasne, czy mówi o skaleczeniu, o samym prezencie, czy te˙z o fakcie, ˙ze Garion
ju˙z dorasta.
Zaraz nast˛epnego ranka Murgo zakupił szynki i odjechał wraz z pi˛ecioma
Thullami. Kilka dni pó´zniej Anhelda i Eilbrig tak˙ze spakowali swoje rzeczy i wy-
ruszyli w podró˙z powrotn ˛
a do Sendaru. Na farmie Faldora zapanowały zwykłe
porz ˛
adki.
Zima trwała. ´Snieg spadł i stopniał, a potem wróciła wiosna, jak to zwykle
czyni. Ta wiosna ró˙zniła si˛e od poprzednich tylko przybyciem Brilla, nowego pra-
cownika. Jeden z młodszych farmerów o˙zenił si˛e, wynaj ˛
ał w pobli˙zu niewielk ˛
a za-
grod˛e i obładowany praktycznymi prezentami i dobrymi radami Faldora odjechał,
by rozpocz ˛
a´c samodzielne ˙zycie. Brilla przyj˛eto na jego miejsce.
Garion uznał, ˙ze nowy robotnik jest zdecydowanie nieciekawym dodatkiem
do farmy. Tunika i po´nczochy Brilla były połatane i brudne, czarne włosy i k˛e-
dzierzawa broda nie uczesane, za´s oczy patrzyły ka˙zde w inn ˛
a stron˛e. Okazał si˛e
człowiekiem nietowarzyskim i zgry´zliwym, w dodatku niezbyt czystym. Zdawał
si˛e ci ˛
agn ˛
a´c za sob ˛
a obłok kwa´snego odoru starego potu. Po kilku próbach nawi ˛
a-
zania rozmowy, Garion zrezygnował i starał si˛e go unika´c.
Znalazł jednak co innego, co zaj˛eło jego my´sli tej wiosny i lata. Wprawdzie
do tej pory uwa˙zał Zubrette bardziej za utrapienie ni˙z prawdziwego towarzysza
zabaw, teraz zmienił zdanie. Zawsze wiedział, ˙ze jest ładna, lecz wcze´sniej ten
fakt nie miał dla niego znaczenia i wolał towarzystwo Rundoriga i Doroona. Tej
wiosny wszystko si˛e zmieniło. Spostrzegł, ˙ze obaj chłopcy tak˙ze baczniej obser-
wowali Zubrette, i po raz pierwszy w ˙zyciu poczuł zazdro´s´c.
Zubrette, naturalnie, flirtowała bezwstydnie z wszystkimi trzema i a˙z promie-
niała, gdy w jej obecno´sci mierzyli si˛e ponurymi spojrzeniami. Rundorig zwykle
pracował na polu, lecz Doroon był dla Gariona powa˙znym zmartwieniem. Stał si˛e
nerwowy i cz˛esto szukał pretekstów, by przej´s´c si˛e po farmie sprawdzaj ˛
ac, czy
Doroon i Zubrette nie ukryli si˛e gdzie´s tylko we dwoje.
Sam prowadził czaruj ˛
aco prost ˛
a kampanie — korzystał z przekupstwa. Zu-
brette, jak wszystkie dziewcz˛eta, lubiła słodycze, a Garion miał dost˛ep do kuchni.
46
W krótkim czasie wypracowali pewien układ: Garion wykradał łakocie dla swej
jasnowłosej towarzyszki zabaw, o ona w zamian pozwalała mu na całusa. Spra-
wy mogłyby pewnie posun ˛
a´c si˛e dalej, gdyby pewnego popołudnia ciocia Pol nie
przyłapała ich na takiej wła´snie wymianie w jakim´s zak ˛
atku stodoły.
— Do´s´c tego — o´swiadczyła stanowczo, staj ˛
ac w drzwiach. Zawstydzony Ga-
rion odskoczył szybko.
— Co´s mi wpadło do oka — skłamała pospiesznie dziewczyna. — Garion
próbował to wyj ˛
a´c.
Garion stał i rumienił si˛e w´sciekle.
— Doprawdy? — powiedziała ciocia Pol. — To ciekawe. Chod´z, Garionie.
— Ja. . . — zacz ˛
ał.
— Ju˙z, Garionie.
I to był koniec wszystkiego. Od tego dnia Garion bez przerwy miał jakie´s za-
j˛ecie w kuchni, a ciocia Pol nawet na moment nie spuszczała z niego oczu. Chło-
piec wzdychał ci˛e˙zko i martwił si˛e o Doroona, który paradował teraz obrzydliwie
zadowolony z siebie. Lecz ciocia Pol nie traciła czujno´sci, a Garion pozostawał
w kuchni.
ROZDZIAŁ V
Jesieni ˛
a, gdy li´scie zmieniły kolory, a wiatr zrywał je z drzew niby czerwone
i złote płatki, kiedy wieczory stały si˛e chłodne i dymy z kominów farmy Faldora
wznosiły si˛e prostymi, bł˛ekitnymi smugami ku pierwszym gwiazdom na purpuro-
wym niebie, powrócił Wilk. Pewnego wietrznego popołudnia zjawił si˛e na drodze.
Opadłe li´scie wirowały wokół niego i trzepotał szeroki i płaszcz.
Garion, który wynosił kuchenne resztki do chlewa, zauwa˙zył go i pobiegł na
spotkanie. Starzec był zakurzony i zm˛eczony. Pos˛epna twarz widniała pod szarym
kapturem. Zwykłe wesołe, niedbałe zachowanie zast ˛
apiła powaga, jakiej Garion
jeszcze u niego nie widział.
— Garionie — powiedział na powitanie Wilk — urosłe´s.
— Min˛eło pi˛e´c lat — odparł chłopiec.
— To ju˙z tak długo?
Garion skin ˛
ał głow ˛
a i zrównał krok z przyjacielem.
— Wszyscy zdrowi? — spytał Wilk.
— Tak. Nic si˛e tu nie zmieniło. Tylko Breldo si˛e o˙zenił i wyprowadził, a ta
stara, br ˛
azowa krowa zdechła zeszłego lata.
— Pami˛etam t˛e krow˛e — stwierdził Wilk. Po czym dodał: — Musz˛e poroz-
mawia´c z twoj ˛
a ciotk ˛
a.
— Nie jest dzisiaj w najlepszym nastroju — ostrzegł Garion. — Mo˙ze lepiej,
˙zeby´s odpocz ˛
ał w której´s stodole. Wynios˛e ci co´s do jedzenia i picia.
— Chyba jednak nara˙z˛e si˛e na jej zły humor — odparł Wilk. — To, co mam
do powiedzenia, nie mo˙ze czeka´c.
Min˛eli bram˛e i przeszli podwórzem do drzwi kuchni.
Ciocia Pol ju˙z czekała.
— Znowu ty? — rzuciła cierpko, wspieraj ˛
ac r˛ece na biodrach. — Moja kuch-
nia jeszcze nie doszła do siebie po twojej poprzedniej wizycie.
— Witam, pani Pol — Wilk pokłonił si˛e. A potem zrobił co´s dziwnego: za-
kre´slił palcami niewielk ˛
a, cho´c zło˙zon ˛
a figur˛e na wysoko´sci piersi. Garion był
pewien, ˙ze nie powinien tego widzie´c.
Oczy cioci Pol rozszerzyły si˛e nagle, potem zw˛eziły. Spowa˙zniała.
48
— Sk ˛
ad wiesz. . . — zacz˛eła i urwała. — Garionie — zawołała ostrym to-
nem. — Potrzebuj˛e marchewek. Zostało jeszcze par˛e na grz ˛
adce w drugim ko´ncu
ogródka. We´z łopat˛e, wiadro i przynie´s mi kilka.
— Ale. . . — zaprotestował, jednak ostrze˙zony jej spojrzeniem wyszedł po-
spiesznie. Wzi ˛
ał z szopy łopat˛e i wiadro, potem kr˛ecił si˛e przy drzwiach kuchni.
Podsłuchiwanie nie było, naturalnie, szlachetnym uczynkiem, a w Sendarii uwa-
˙zano je za dowód najgorszego wychowania. Jednak Garion ju˙z dawno si˛e prze-
konał, ˙ze ile razy musi wyj´s´c, rozmowa zawsze okazuje si˛e nadzwyczaj ciekawa
i na ogół dotyczy jego osoby. Przez chwil˛e zmagał si˛e z własnym sumieniem,
ale poniewa˙z nie widział w tym post˛epowaniu nic naprawd˛e złego — pod warun-
kiem, ˙ze nikomu nie powtórzy tego, co usłyszał — sumienie szybko oswoiło si˛e
z wyrzutami.
Garion miał ´swietny słuch, trwało jednak dobr ˛
a chwil˛e, zanim rozpoznał
w´sród kuchennych hałasów dwa znajome głosy.
— Przecie˙z nie zostawi ´sladów — mówiła ciocia Pol.
— Nie musi — odparł Wilk. — Ten przedmiot sam zostawi wyra´zny trop.
Potrafi˛e nim pod ˛
a˙za´c równie łatwo, jak lis potrafi wyczu´c zapach królika.
— Gdzie to zabierze?
— Któ˙z mo˙ze wiedzie´c? Jego umysł jest dla mnie zamkni˛ety. S ˛
adz˛e, ˙ze ruszy
na północ, do Boktoru. To najkrótsza trasa do Gar og Nadrak. Wie, ˙ze b˛ed˛e go
´scigał, wi˛ec zechce jak najszybciej dotrze´c do krainy Angaraków. Kradzie˙z na nic
si˛e nie zda, póki obiekt pozostanie na zachodzie.
— Kiedy to si˛e stało?
— Cztery tygodnie temu.
— Mógł ju˙z dotrze´c do królestw Angaraków.
— Nie s ˛
adz˛e. To bardzo daleko. Ale je´sli nawet, musz˛e ruszy´c za nim. Potrze-
buj˛e twojej pomocy.
— Jak mog˛e st ˛
ad odjecha´c? — spytała ciocia Pol. — Musz˛e pilnowa´c chłopca.
Ciekawo´s´c Gariona stawała si˛e prawie nie do opanowania. Podszedł bli˙zej
drzwi.
— Chłopak jest tu bezpieczny — stwierdził Wilk. — To pilna sprawa.
— Nie — sprzeciwiła si˛e ciocia Pol. — Nawet to miejsce nie jest pewne.
W Dzie´n Zarania przyjechał tu Murgo i pi˛eciu Thullów. Udawał kupca, ale dopy-
tywał si˛e o starca i chłopca imieniem Rundorig, którzy par˛e lat temu byli w Gór-
nym Gralt. Mnie tak˙ze mógł rozpozna´c.
— Sytuacja jest zatem bardziej powa˙zna, ni˙z mi si˛e zdawało — zastanowił si˛e
Wilk. — Musimy przenie´s´c chłopca. Mo˙zna go zostawi´c gdzie´s u przyjaciół.
— Nie — zaprotestowała znowu ciocia Pol. — Je´sli mam jecha´c z tob ˛
a, on
jedzie tak˙ze. Jest w takim wieku, ˙ze trzeba go pilnowa´c praktycznie bez przerwy.
— Nie b ˛
ad´z głupia — rzucił szorstko Wilk.
49
Garion był wstrz ˛
a´sni˛ety. Nikt jeszcze nie zwracał si˛e w ten sposób do cioci
Pol.
— To moja decyzja. Zgodzili´smy si˛e wszyscy, ˙ze póki nie doro´snie, b˛edzie
pod moj ˛
a opiek ˛
a. Nie pojad˛e bez niego.
Serce skoczyło Garionowi do gardła.
— Pol — upomniał j ˛
a Wilk. — Pomy´sl tylko, gdzie mo˙zemy trafi´c. Nie wolno
ci oddawa´c go w te r˛ece.
— B˛edzie bezpieczniejszy w Cthol Murgos, a nawet w samej Mallorei, ni˙z
tutaj beze mnie — o´swiadczyła ciocia Pol — Wiosn ˛
a przyłapałam go w stodole
z dziewczyn ˛
a, mniej wi˛ecej w jego wieku. Jak powiedziałam, trzeba go pilnowa´c.
Wilk za´smiał si˛e szczerze.
— I to wszystko? — spytał. — Za bardzo si˛e przejmujesz takimi historiami.
— A jak by ci si˛e spodobało, gdyby´smy wrócili i zastali go ˙zonatego, maj ˛
ace-
go zosta´c ojcem? — rzuciła kwa´sno ciocia Pol. — Byłby ´swietnym farmerem, ale
co nam z tego, je´sli trzeba czeka´c nast˛epne sto lat na odpowiedni zbieg okolicz-
no´sci?
— Na pewno sprawy nie zaszły tak daleko. To przecie˙z dzieci.
— Jeste´s ´slepy, Stary Wilku — odparła ciocia Pol. — To prowincjonalna Sen-
daria, a ja wychowuj˛e chłopca, by wypełnił wa˙zne, bohaterskie zadanie. Dziew-
czyna to pi˛eknooka psotnica i dojrzewa o wiele za szybko, bym mogła patrze´c na
to spokojnie. W tej chwili czaruj ˛
aca, mała Zubrette stanowi wi˛eksze zagro˙zenie
ni˙z jakikolwiek Murgo. Albo zabieramy chłopca, albo nigdzie si˛e st ˛
ad nie rusz˛e.
Ty masz swoje obowi ˛
azki, a ja swoje.
— Szkoda czasu na spory — stwierdził Wilk. — Je´sli nie ma innego wyj´scia,
zgadzam si˛e.
Garion niemal dusił si˛e z podniecenia. Poczuł tylko krótkie, przelotne ukłucie
˙zalu na my´sl, ˙ze musi opu´sci´c Zubrette. Odwrócił si˛e, podniósł głow˛e i spojrzał
tryumfalnie na chmury p˛edzone po wieczornym niebie. A poniewa˙z stał plecami
do drzwi, nie spostrzegł wychodz ˛
acej cioci Pol.
— O ile pami˛etam, ogród le˙zy za południowym murem — zauwa˙zyła.
Garion drgn ˛
ał zaskoczony.
— I jak to si˛e stało, ˙ze marchewki s ˛
a wci ˛
a˙z nie wykopane? — spytała.
— Musiałem poszuka´c łopaty — wyja´snił niezbyt przekonywaj ˛
aco Garion.
— Naprawd˛e? Ale widz˛e, ˙ze jednak znalazłe´s — jej brwi uniosły si˛e gro´znie.
— Dopiero przed chwil ˛
a.
— Doskonale. Marchewki, Garionie — ju˙z!
Garion chwycił łopat˛e i wiadro i ruszył biegiem.
Gdy wracał tu˙z po zmroku, dostrzegł cioci˛e Pol, jak wspina si˛e po schodach
wiod ˛
acych do pokojów Faldora. Mógł pój´s´c za ni ˛
a i podsłuchiwa´c, ale jaki´s nie-
wyra´zny ruch we wrotach szopy skłonił go, by raczej cofn ˛
a´c si˛e w cie´n bramy.
Mroczna posta´c przemkn˛eła ukradkiem z szopy do stóp schodów, na które weszła
50
wła´snie ciocia. Potem, gdy za cioci ˛
a zamkn˛eły si˛e drzwi, posta´c wsun˛eła si˛e na
gór˛e. Było ciemno i Garion nie potrafił jej rozpozna´c. Odło˙zył wiadro i, ´scisn ˛
aw-
szy łopat˛e jak bro´n, ruszył cicho przez podwórze.
Z pokoju na górze dobiegły jakie´s głosy, a posta´c pod drzwiami wyprostowała
si˛e szybko i zbiegła na dół. Garion cofn ˛
ał si˛e w cie´n, trzymaj ˛
ac łopat˛e w pogo-
towiu. Kiedy posta´c go mijała, poczuł odór starego, brudnego odzienia i ostry
zapach potu. Był wtedy pewien, jakby niemal zobaczył twarz tego człowieka, ˙ze
cioci˛e Pol ´sledził Brill, nowy robotnik.
Drzwi na górze stan˛eły otworem i Garion usłyszał głos cioci.
— Przykro mi, Faldorze, ale to sprawa rodzinna i musz˛e wyjecha´c jak naj-
szybciej.
— B˛ed˛e ci wi˛ecej płacił, Pol — Faldorowi głos si˛e załamywał.
— Pieni ˛
adze nie maj ˛
a tu nic do rzeczy — odparła ciocia Pol. — Jeste´s dobrym
człowiekiem, Faldorze, a twoja farma była mi domem, gdy go potrzebowałam.
Jestem ci wdzi˛eczna bardziej, ni˙z potrafisz sobie wyobrazi´c. Ale musz˛e odej´s´c.
— Mo˙ze kiedy załatwisz te rodzinne sprawy, wrócisz tutaj — Faldor niemal
błagał.
— Nie, Faldorze — rzekła. — Nie przypuszczam.
— B˛edziemy za tob ˛
a t˛esknili, Pol — Faldor był bliski płaczu.
— Ja te˙z b˛ed˛e t˛eskni´c, kochany Faldorze. Nie spotkałam jeszcze człowieka
o lepszym sercu. Byłabym wdzi˛eczna, gdyby´s nie wspominał nikomu o moim
odje´zdzie. Nie lubi˛e wyja´snie´n ani sentymentalnych po˙zegna´n.
— Jak sobie ˙zyczysz, Pol.
— Nie b ˛
ad´z taki smutny, stary przyjacielu — powiedziała pocieszaj ˛
acym to-
nem ciocia Pol. — Dobrze wyszkoliłam swoje pomocnice. Gotuj ˛
a nie gorzej ode
mnie. Twój ˙zoł ˛
adek nawet nie zauwa˙zy ró˙znicy.
— Moje serce zauwa˙zy.
— Nie ˙zartuj — poprosiła łagodnie. — Musz˛e i´s´c przypilnowa´c kolacji.
Garion wycofał si˛e zmieszany. Odniósł łopat˛e do szopy zabrał wiadro marche-
wek, pozostawione koło bramy. Gdyby powiedział cioci Pol. ˙ze widział podsłu-
chuj ˛
acego Brilla, natychmiast spytałaby, co on sam robił w tym miejscu. A wolał-
by tego nie wyja´snia´c. Najprawdopodobniej Brill był zwyczajnie ciekawy i w ca-
łym zdarzeniu nie było nic podejrzanego czy gro´znego. Jednak fakt, ˙ze niesympa-
tyczny Brill tak˙ze oddawał si˛e tej nieszkodliwej rozrywce, lekko Gariona zanie-
pokoił, a nawet sprawił, ˙ze chłopcu zrobiło si˛e wstyd.
Garion był zbyt podekscytowany, by je´s´c. Kolacja tego wieczoru zdawała si˛e
zupełnie zwyczajna, podobna do wszystkich posiłków na farmie Faldora. Chło-
piec obserwował dyskretnie skwaszon ˛
a min˛e Brilla lecz ten niczym nie zdradzał,
˙ze zna tre´s´c podsłuchanej z trudem rozmowy.
51
Po kolacji, jak zwykle w czasie pobytu na farmie, pan Wilk uległ namowom,
by opowiedzie´c jak ˛
a´s histori˛e. Powstał i zastanawiał si˛e przez chwil˛e. Wiatr j˛eczał
w kominie, a pochodnie migotały w zamocowanych u filarów pier´scieniach.
— Jak wszyscy wiedz ˛
a — zacz ˛
ał — nie ma ju˙z Maragów. Duch Mary łka
samotny na pustkowiach i wyje w´sród zaro´sni˛etych mchem ruin Maragoru. Jed-
nak, jak równie˙z wszyscy wiedz ˛
a, wzgórza i strumienie Maragoru ci˛e˙zkie s ˛
a od
czystego, ˙zółtego złota. Oczywi´scie, to złoto wła´snie było powodem zniszczenia
Maragów. Gdy pewne o´scienne królestwo dowiedziało si˛e o nim, ˙z ˛
adza była zbyt
silna. Wynikiem — jak prawie zawsze, gdy królestwa spieraj ˛
a si˛e o złoto — by-
ła wojna. Pretekstem do niej stał si˛e po˙załowania godzien fakt, ˙ze Maragowie
uprawiali kanibalizm. Wprawdzie ten obyczaj budzi niesmak ludzi cywilizowa-
nych, lecz gdyby nie złoto w Maragorze, zapewne nikt nie zwróciłby na to uwagi.
Wojna jednak była nieunikniona i Maragowie wygin˛eli. Ale Duch Mary i upiory
pomordowanych pozostały w Maragorze, jak szybko przekonywali si˛e ci, którzy
wkraczali do nawiedzonego królestwa.
Zdarzyło si˛e, ˙ze ˙zyło w mie´scie Muros, w południowej Sendarii, trzech lubi ˛
a-
cych przygody ludzi. Słysz ˛
ac o złocie postanowili wyruszy´c do Maragoru i wy-
wie´z´c stamt ˛
ad cz˛e´s´c bogactw. Jak powiedziałem, lubili przygody, byli dzielni
i kpili z opowie´sci o duchach.
Podró˙z trwała długo, gdy˙z wiele setek mil dzieli Muros od północnych rubie-
˙zy Maragoru. Urok złota przyci ˛
agał ich jednak z nieodpart ˛
a sił ˛
a. I zdarzyło si˛e, ˙ze
ciemn ˛
a, burzliw ˛
a noc ˛
a przekroczyli granic˛e, mijaj ˛
ac patrole rozstawione, by za-
wraca´c z drogi wła´snie takich, jak oni. O´scienne królestwo, poniósłszy wszelkie
niewygody i koszty wojny, było — co całkiem naturalne — niech˛etne dzieleniu
si˛e złotem z ka˙zdym przypadkowym przechodniem.
Wi˛ec przemykali si˛e noc ˛
a, płon ˛
ac ˙z ˛
adz ˛
a złota. Duch Mary j˛eczał wokół nich,
lecz byli to dzielni ludzie i nie l˛ekali si˛e duchów. Zreszt ˛
a, przekonywali sami
siebie, ten d´zwi˛ek nie był naprawd˛e wołaniem ducha, a zwykłym wyciem wichru
w´sród drzew.
Mroczny, mglisty poranek budził si˛e mi˛edzy wzgórzami, gdy usłyszeli w po-
bli˙zu szum płyn ˛
acej wody. Jak wszyscy wiedz ˛
a, złoto najłatwiej znale´z´c na brze-
gach rzek. Pomaszerowali wi˛ec w kierunku tego d´zwi˛eku.
Jeden z nich przypadkiem spojrzał w dół i oto w słabym ´swietle zobaczył, ˙ze
grunt, na którym stoi, pokryty jest bryłkami i odłamkami złota. Ogarni˛ety chci-
wo´sci ˛
a milczał. Pozostał w tyle, póki nie stracił z oczu towarzyszy. Wtedy padł
na kolana i zacz ˛
ał łapczywie zgarnia´c złoto.
Usłyszał jaki´s d´zwi˛ek za plecami i obejrzał si˛e. Lepiej nie wspomina´c, co
zobaczył. Do´s´c, ˙ze rzucił skarby i zacz ˛
ał ucieka´c.
Rzeka, któr ˛
a słyszeli, wła´snie tam wrzynała si˛e w w ˛
awóz. Dwaj podró˙zni pa-
trzyli zdumieni, jak ich towarzysz mija kraw˛ed´z urwiska i nawet spadaj ˛
ac biegnie
52
dalej, młóc ˛
ac nogami niedotykalne powietrze. Potem obejrzeli si˛e i zobaczyli, co
go ´scigało.
Jeden z nich oszalał i z rozpaczliwym krzykiem rzucił si˛e do w ˛
awozu, w któ-
rym przed chwil ˛
a zgin ˛
ał jego towarzysz. Ostatni jednak poszukiwacz, najodwa˙z-
niejszy i najdzielniejszy z całej trójki, powiedział sobie, ˙ze ˙zaden upiór nie zdoła
zrani´c ˙zywego człowieka. Nie cofn ˛
ał si˛e. Co było, oczywi´scie, najgorszym z mo˙z-
liwych bł˛edów. Duchy otoczyły go, a on stał bez l˛eku pewien, ˙ze nic mu nie zrobi ˛
a.
Pan Wilk przerwał opowie´s´c i łykn ˛
ał z kufla.
— A potem — zako´nczył — poniewa˙z nawet duchy mog ˛
a zgłodnie´c, podzie-
liły go na kawałki i zjadły.
Garionowi włosy stan˛eły d˛eba, gdy usłyszał zaskakuj ˛
ac ˛
a konkluzj˛e opowie´sci
Wilka. Czuł, ˙ze wszyscy biesiadnicy zadr˙zeli. Nie tak ˛
a histori˛e spodziewali si˛e
usłysze´c.
Siedz ˛
acy niedaleko kowal Durnik zastanawiał si˛e nad czym´s z wyrazem za-
kłopotania na szczerej twarzy.
— Za skarby ´swiata nie chciałbym kwestionowa´c prawdziwo´sci tej historii —
odezwał si˛e w ko´ncu. — Ale je´sli go zjadły. . . to znaczy, duchy. . . to co si˛e z nim
stało? To znaczy. . . je´sli duchy s ˛
a niematerialne, a wszyscy mówi ˛
a, ˙ze tak, to
przecie˙z nie maj ˛
a ˙zoł ˛
adków. I czym by go gryzły?
Wilk przybrał tajemnicz ˛
a i przebiegł ˛
a min˛e. Uniósł palec, jakby miał zamiar
udzieli´c jakiej´s m ˛
adrej odpowiedzi, a potem nagle wybuchn ˛
ał ´smiechem. Durnik
z pocz ˛
atku był poirytowany, ale tak˙ze si˛e za´smiał, cho´c nieco niepewnie. Z wolna
wesoło´s´c przybierała na sile, gdy wszyscy pojmowali dowcip.
— Doskonały ˙zart, stary przyjacielu — Faldor krztusił si˛e ze ´smiechu, jak
i wszyscy inni. — I m ˛
adr ˛
a mo˙zna z niego wyci ˛
agn ˛
a´c nauk˛e. Zł ˛
a rzecz ˛
a jest chci-
wo´s´c, lecz jeszcze gorsz ˛
a strach, gdy˙z ´swiat jest dostatecznie gro´zny nawet bez
zaludniania go wyimaginowanymi potworami.
Faldor zawsze potrafił przerobi´c ciekaw ˛
a histori˛e na jak ˛
a´s przypowie´s´c z mo-
rałem.
— ´Swi˛eta racja, dobry Faldorze — odparł ju˙z powa˙znie Wilk. — S ˛
a jednak
w ´swiecie rzeczy, których nie da si˛e wytłumaczy´c ani zby´c ´smiechem.
Siedz ˛
acy obok kominka Brill nie roze´smiał si˛e.
— Nigdy nie widziałem ducha — burkn ˛
ał. — Ani nie spotkałem nikogo, kto
widział. I ja, na przykład, nie wierz˛e w ˙zadn ˛
a tam magi˛e, czary i tym podobne
głupstwa.
Co powiedziawszy wstał i wyszedł z sali, jakby opowie´s´c była dla niego oso-
bist ˛
a obraz ˛
a.
Pó´zniej, w kuchni, gdy ciocia Pol pilnowała zmywania, a Wilk siedział nad
kuflem piwa przy którym´s ze stołów, Garion przegrał walk˛e z własnym sumie-
niem. Oschły wewn˛etrzny głos poinformował go zgry´zliwie, ˙ze skrywanie tego,
53
co zobaczył, jest nie tylko głupie, ale mo˙ze si˛e okaza´c niebezpieczne. Chłopiec
odło˙zył garnek, który wła´snie borował, i podszedł do stołu.
— Mo˙ze to nic wa˙znego — powiedział starannie dobieraj ˛
ac słowa. — Ale dzi´s
wieczorem, kiedy wracałem z ogrodu, widziałem, jak Brill ´sledzi cioci˛e Pol.
Spojrzała na niego zdziwiona. Wilk odstawił kufel.
— Mów dalej, Garionie — poleciła ciocia.
— To było wtedy, kiedy szła´s porozmawia´c z Faldorem — wyja´snił Garion. —
Czekał, a˙z wejdziesz na schody i Faldor wpu´sci ci˛e do ´srodka. Potem si˛e podkradł
i podsłuchiwał przy drzwiach. Zobaczyłem go, jak szedłem odnie´s´c łopat˛e.
— Od jak dawna jest na farmie ten Brill? — spytał Wilk.
— Pojawił si˛e na wiosn˛e — poinformował Garion. — Kiedy Breldo si˛e o˙zenił
i wyprowadził.
— A kupiec Murgo zjawił si˛e na Zaranie, kilka miesi˛ecy wcze´sniej?
Ciocia Pol spojrzała na niego uwa˙znie.
— S ˛
adzisz. . . ? — nie doko´nczyła.
— S ˛
adz˛e, ˙ze powinienem chyba zamieni´c kilka słów z naszym przyjacielem
Brillem — oznajmił pos˛epnie Wilk. — Garionie, znasz drog˛e do jego pokoju?
Garion kiwn ˛
ał głow ˛
a. Serce biło mu jak szalone.
— Zaprowad´z mnie — Wilk wstał od stołu. Jego krok nie był ju˙z krokiem
starego człowieka. Zdawało si˛e, ˙ze nagle zrzucił z ramion ci˛e˙zar lat.
— B ˛
ad´z ostro˙zny — poprosiła ciocia Pol.
Wilk za´smiał si˛e, a d´zwi˛ek jego ´smiechu wywoływał dreszcze.
— Zawsze jestem ostro˙zny. Powinna´s ju˙z to wiedzie´c.
Garion szybko prowadził bajarza na drugi koniec podwórza, sk ˛
ad wiodły na
galeri˛e, gdzie mieszkali robotnicy. Wbiegli na gór˛e. Ich mi˛ekkie, skórzane buty
nie wydawały ˙zadnego odgłosu na wydeptanych stopniach.
— T˛edy — szepn ˛
ał Garion nie wiedz ˛
ac dokładnie, czemu mówi szeptem.
Wilk skin ˛
ał głow ˛
a i w milczeniu ruszyli galeri ˛
a.
— To tu — Garion stan ˛
ał pod drzwiami.
— Cofnij si˛e — cicho polecił Wilk. Ko´ncami palców dotkn ˛
ał klamki.
— Zamkni˛ete? — zapytał Garion.
— To nie problem — bajarz przyło˙zył dło´n do zamka, co´s szcz˛ekn˛eło cicho
i drzwi stan˛eły otworem. Natychmiast weszli do ´srodka.
W pokoju panowała całkowita ciemno´s´c i cuchn˛eło brudnymi ubraniami Bril-
la.
— Nie ma go — o´swiadczył normalnym głosem Wilk. Poszukał czego´s u pa-
sa, potem krzemie´n trzasn ˛
ał o ˙zelazo i trysn˛eły iskry. Jedna z nich padła na strz˛ep
pakuł, a Wilk szybko rozdmuchał j ˛
a w płomie´n. Podniósł pakuły nad głow ˛
a i ro-
zejrzał si˛e po pustej izbie.
Na podłodze i łó˙zku le˙zały pozwijane ubrania i rzeczy osobiste. Garionowi
co´s podpowiadało, ˙ze nie jest to zwykły bałagan, a raczej oznaka po´spiechu.
54
Wilk stał nieruchomo ze swoj ˛
a male´nk ˛
a pochodni ˛
a w r˛eku. Miał skupiony
wyraz twarzy, jakby zaj˛ety był poszukiwaniem.
— Stajnie — rzucił. — Szybko, chłopcze.
Garion zrobił zwrot i wyskoczył z pokoju. Wilk biegł zaraz za nim. Płon ˛
acy
strz˛ep pakuł spłyn ˛
ał na podwórze i rozja´snił je na moment, gdy bajarz cisn ˛
ał go
za barierk˛e.
W stajni paliło si˛e ´swiatło. Niezbyt jasne i cz˛e´sciowo zasłoni˛ete, ale słabe pro-
myki przebijały si˛e przez szczeliny wrót. Konie niespokojnie stukały kopytami.
— Zosta´n tu, chłopcze — Wilk jednym szarpni˛eciem otworzył wrota.
Brill był wewn ˛
atrz. Usiłował osiodła´c konia, który cofał si˛e przed jego ostr ˛
a,
nieprzyjemn ˛
a woni ˛
a.
— Wyje˙zd˙zasz, Brill? — Wilk skrzy˙zował ramiona i stan ˛
ał po ´srodku bramy.
Brill obejrzał si˛e szybko. Wykrzywił sw ˛
a nie ogolon ˛
a twarz i pochylił si˛e lek-
ko. Zezowate oko l´sniło biel ˛
a w przy´cmionym ´swietle latarni, zwisaj ˛
acej z wbite-
go w przegrod˛e haka. Połamane z˛eby połyskiwały zza ´sci ˛
agni˛etych warg.
— Dziwna pora na podró˙z — stwierdził sucho Wilk.
— Nie wchod´z mi w drog˛e, starcze — burkn ˛
ał Brill. — Po˙załujesz tego.
— ˙
Załowałem w ˙zyciu bardzo wielu rzeczy. Nie s ˛
adz˛e, by jedna wi˛ecej robiła
jak ˛
a´s ró˙znic˛e.
— Ostrzegałem ci˛e — Brill si˛egn ˛
ał pod płaszcz i wyrwał krótki, poplamiony
rdz ˛
a miecz.
— Nie b ˛
ad´z durniem — w głosie Wilka zabrzmiała mia˙zd˙z ˛
aca pogarda.
Garion jednak, gdy tylko dostrzegł błysk miecza, si˛egn ˛
ał do pasa, pochwycił
swój sztylet i stan ˛
ał przed nie uzbrojonym starcem.
— Cofnij si˛e, chłopcze — warkn ˛
ał Wilk.
Lecz Garion skoczył ju˙z, wyci ˛
agaj ˛
ac do przodu sztylet. Pó´zniej, gdy si˛e nad
tym zastanawiał, nie wiedział wła´sciwie, czemu zachował si˛e w ten sposób. Jaki´s
gł˛eboko zakorzeniony instynkt przej ˛
ał kontrol˛e nad jego umysłem.
— Garionie! — powtórzył Wilk. — Cofnij si˛e!
— Jak chcecie — oznajmił Brill i wzniósł miecz.
Wtedy nagle zjawił si˛e Durnik. Wynurzył si˛e jakby z pustki, chwycił jarzmo
uprz˛e˙zy i wytr ˛
acił Brillowi miecz z dłoni. W´sciekły Brill zwrócił si˛e ku niemu
i drugi cios Durnika trafił go w ˙zebra, tu˙z poni˙zej pachy. Zezowaty m˛e˙zczyzna
sapn ˛
ał gło´sno i upadł. Dyszał ci˛e˙zko i wił si˛e na zasypanym słom ˛
a klepisku.
— Jak ci nie wstyd, Garionie — powiedział z wyrzutem Durnik. — Nie po to
robiłem dla ciebie ten nó˙z, ˙zeby´s u˙zywał go w taki sposób.
— On chciał zabi´c pana Wilka — zaprotestował Garion.
— To niewa˙zne — Wilk pochylił si˛e nad oddychaj ˛
acym z trudem m˛e˙zczyzn ˛
a.
Przeszukał go szybko i spod poplamionej tuniki wyci ˛
agn ˛
ał brz˛ecz ˛
ac ˛
a sakiewk˛e.
Podszedł z ni ˛
a do latarni i otworzył.
55
— To moje — sapn ˛
ał Brill próbuj ˛
ac wsta´c. Durnik podniósł jarzmo i Brill
osun ˛
ał si˛e znowu.
— Spora sumka jak na zwykłego robotnika z farmy, przyjacielu — na dło´n
Wilka spłyn ˛
ał z sakiewki potok monet. — Jak zdołałe´s j ˛
a zdoby´c?
Brill rzucił mu nienawistne spojrzenie.
Garion patrzył z rozszerzonymi oczami. Nigdy jeszcze nie widział tego dro-
gocennego kruszcu.
— Nie musisz wła´sciwie odpowiada´c, przyjacielu — Wilk przyjrzał si˛e uwa˙z-
nie monetom. — Twoje złoto mówi za ciebie.
Wrzucił z powrotem pieni ˛
adze i cisn ˛
ał sakiewk˛e le˙z ˛
acemu. Brill pochwycił j ˛
a
szybko i schował pod tunik ˛
a.
— Musz˛e powiedzie´c o wszystkim Faldorowi — oznajmił Durnik.
— Nie — zaprotestował Wilk.
— To powa˙zna sprawa. Jaka´s przepychanka i kilka ciosów to jedno, ale gro-
˙zenie broni ˛
a to zupełnie co innego.
— Nie ma na to czasu — Wilk zdj ˛
ał z haka lejce. — Sprawa jest pilna. Zwi ˛
a˙z
go i ukryj gdzie´s; potem przyjd´z do kuchni. Chod´zmy, Garionie.
Odwrócił si˛e i wyszedł ze stajni.
Ciocia Pol kr ˛
a˙zyła nerwowo po kuchni.
— I co? — spytała.
— Próbował odjecha´c — wyja´snił Wilk. — Zatrzymali´smy go.
— Czy ty go. . . ? — zawiesiła głos.
— Nie. Wyci ˛
agn ˛
ał miecz, ale Durnik był przypadkiem w pobli˙zu i wybił mu
z głowy wojowniczo´s´c. Interweniował w odpowiednim momencie; twój p˛edrak
rwał si˛e do walki. Ten jego sztylecik to ładna zabawka, ale nie na wiele si˛e przyda
w starciu z mieczem.
Ciocia Pol spojrzała na Gariona płon ˛
acym wzrokiem. Chłopiec cofn ˛
ał si˛e
przezornie.
— Nie mamy czasu — Wilk chwycił kufel, który odstawił wychodz ˛
ac. — Brill
miał pełn ˛
a sakiewk˛e dobrego, czerwonego złota Angaraków. Murgowie zapewnili
sobie oczy, by obserwowały to miejsce. Chciałem si˛e st ˛
ad wynie´s´c mo˙zliwie dys-
kretnie, ale to nie ma sensu, skoro i tak nas obserwuj ˛
a. Spakuj wszystko, czego
b˛edziecie potrzebowali, ty i chłopak. Kiedy Brill zdoła si˛e uwolni´c, chciałbym,
by dzieliło nas dobre par˛e mil. Nie mam ochoty wypatrywa´c Murgów w ka˙zdym
miejscu naszego postoju.
Durnik stan ˛
ał wła´snie w drzwiach kuchni i patrzył na nich zdziwiony.
— Sprawy tutaj nie s ˛
a takie, jakimi si˛e wydaj ˛
a — stwierdził. — Kim jeste´scie,
˙ze macie takich gro´znych nieprzyjaciół?
— To długa historia, dzielny Durniku — odparł Wilk. — I boj˛e si˛e, ˙ze nie
wystarczy nam czasu, by ci j ˛
a opowiedzie´c. Przepro´s od nas Faldora i postaraj si˛e
56
jeszcze dzie´n czy dwa przytrzyma´c Brilla. Wol˛e, by nasz trop wystygł zupełnie,
nim on lub jego kompani zaczn ˛
a go szuka´c.
— Kto´s inny b˛edzie musiał to załatwi´c — oznajmił wolno Durnik. — Nie
wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale jestem pewien, ˙ze grozi wam niebezpie-
cze´nstwo. Wynika z tego, ˙ze musz˛e wam towarzyszy´c. Przynajmniej dopóki nie
odprowadz˛e was na bezpieczn ˛
a odległo´s´c.
Ciocia Pol roze´smiała si˛e nagle.
— Ty, Durniku? Ty chcesz nas ochrania´c? Kowal wyprostował si˛e.
— Przykro mi, pani Pol — rzekł. — Ale nie pozwol˛e ci jecha´c bez eskorty.
— Nie pozwolisz? — powtórzyła zdumiona.
— Bardzo dobrze — o´swiadczył Wilk z wyrazem przebiegło´sci na twarzy.
— Czy zupełnie postradałe´s zmysły? — zaatakowała go ciocia Pol.
— Durnik udowodnił, ˙ze jest człowiekiem u˙zytecznym — wyja´snił Wilk. —
A przynajmniej b˛ed˛e miał z kim pogada´c. Z latami wyostrzył ci si˛e j˛ezyk, Pol.
Niezbyt zachwyca mnie wizja wysłuchiwania jedynie obra´zliwych docinków
przez sto lub wi˛ecej mil.
— Widz˛e, Stary Wilku, ˙ze w ko´ncu dopadło ci˛e zdziecinnienie — stwierdziła
cierpko.
— Dokładnie o czym´s takim mówiłem — odparł uprzejmie Wilk. — A teraz
pakuj, co potrzeba i wyno´smy si˛e st ˛
ad. Noc mija szybko.
Spojrzała na niego z w´sciekło´sci ˛
a i dumnie wymaszerowała z kuchni.
— Te˙z musz˛e zabra´c kilka drobiazgów — o´swiadczył Durnik. Wyszedł i znik-
n ˛
ał w mroku.
My´sli Gariona wirowały bezładnie. Zbyt wiele wydarzyło si˛e w tak krótkim
czasie.
— Przestraszony? — spytał Wilk.
— Nie. . . Tylko nic nie rozumiem. Zupełnie nic.
— Zrozumiesz w swoim czasie, Garionie. Na razie mo˙ze to nawet lepiej. To,
co robimy, jest niebezpieczne, ale nie a˙z tak niebezpieczne. Twoja ciotka i ja. . .
i dzielny Durnik, naturalnie. . . dopilnujemy, ˙zeby nie spotkało ci˛e nic złego. A te-
raz pomó˙z mi w spi˙zarni.
Wzi ˛
ał latarni˛e i spakował do zdj˛etego z haka worka kilka bochenków chleba,
szynk˛e, gomuł˛e ˙zółtego sera i par˛e butelek wina.
Według Gariona zbli˙zała si˛e północ, gdy cicho zamkn˛eli za sob ˛
a drzwi kuch-
ni i przeszli przez ciemne podwórze. Trzask otwieranych przez Durnika wierzei
bramy wydał mu si˛e niezwykle gło´sny.
Mijaj ˛
ac wrota, Garion poczuł ukłucie ˙zalu. Farma Faldora była jedynym do-
mem, jaki w ˙zyciu poznał. Opuszczał j ˛
a teraz, mo˙ze nawet na zawsze, a takie
rozstania nie mijaj ˛
a bez ´sladu. Jeszcze silniejszy ból sprawiało wspomnienie Zu-
brette. Na my´sl o Doroonie i Zubrette, sam na sam w stodole, miał ochot˛e zrezy-
gnowa´c z całej wyprawy. Na to było jednak o wiele za pó´zno.
57
Poza osłon ˛
a budynków zimny wiatr dmuchał mocno, szarpi ˛
ac płaszczem Ga-
riona. Ciemne chmury zakryły ksi˛e˙zyc, a droga zdawała si˛e tylko odrobin˛e mniej
czarna od otaczaj ˛
acych j ˛
a pól. Było zimno, nieprzyjemnie i chłopiec był bardziej
ni˙z odrobin˛e wystraszony. Przysun ˛
ał si˛e bli˙zej do cioci Pol.
Na szczycie wzgórza zatrzymał si˛e i spojrzał za siebie. Farma Faldora była ju˙z
tylko niewyra´zn ˛
a, jasn ˛
a plam ˛
a w dolinie. Z ˙zalem odwrócił si˛e do niej plecami.
Przed nim otwierała si˛e inna, ciemna dolina i nawet droga gin˛eła w mroku.
ROZDZIAŁ VI
Szli wiele mil; Garion nie wiedział ile. Drzemał w marszu i cz˛esto potykał
si˛e o niewidoczne na ciemnej drodze kamienie. Bardziej ni˙z czegokolwiek chciał
teraz spa´c. Oczy go piekły, a nogi dygotały na granicy całkowitego wyczerpania.
Na szczycie kolejnego wzgórza — zawsze istniało jakie´s kolejne wzgórze,
gdy˙z ta cz˛e´s´c Sendarii była pofałdowana niczym zgniecione prze´scieradło — pan
Wilk zatrzymał si˛e, i rozejrzał, wyt˛e˙zaj ˛
ac oczy w mroku.
— Tutaj schodzimy z drogi — obwie´scił.
— Czy to rozs ˛
adnie? — spytał Durnik. — W pobli˙zu s ˛
a lasy i słyszałem, ˙ze
cz˛esto kryj ˛
a si˛e w nich rabusie. A nawet je´sli ich nie spotkamy, to czy nie zgubimy
si˛e w ciemno´sciach?
Spojrzał w czarne niebo. Jego ledwie widoczna twarz wyra˙zała niepokój.
— Szkoda, ˙ze nie ma ksi˛e˙zyca.
— Nie musimy raczej obawia´c si˛e rabusiów — o´swiadczył pewnym tonem
Wilk. — I bardzo si˛e ciesz˛e, ˙ze nie wida´c ksi˛e˙zyca. Nie przypuszczam, by ju˙z
teraz kto´s nas ´scigał, ale lepiej, ˙zeby´smy nie rzucali si˛e w oczy. Złoto Murgów
potrafi kupi´c prawie ka˙zdy sekret.
Po czym powiódł ich przez pola, le˙z ˛
ace wzdłu˙z drogi.
Dla Gariona była to katorga. Je´sli na drodze potykał si˛e czasem, to tutaj niewi-
doczne bruzdy, dziury i grudy zdawały si˛e na ka˙zdym kroku podcina´c stopy. Nim
przeszli mil˛e, był niemal gotów rozpłaka´c si˛e ze zm˛eczenia.
— Jak mo˙zemy znale´z´c tu szlak? — zapytał, wpatruj ˛
ac si˛e w absolutny mrok
lasu.
— Niedaleko jest ´scie˙zka drwali — wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e Wilk. — Ju˙z całkiem bli-
sko.
Pomaszerował dalej, wzdłu˙z granicy drzew, a Garion i pozostali potykaj ˛
ac si˛e
pod ˛
a˙zyli za nim.
— No, jeste´smy — oznajmił w ko´ncu i zatrzymał si˛e, by mogli go dogoni´c. —
B˛edzie bardzo ciemno, a ´scie˙zka nie jest zbyt szeroka. Pójd˛e pierwszy.
— Id˛e zaraz za tob ˛
a, Garionie — odezwał si˛e Durnik. — Nic si˛e nie martw.
Wszystko b˛edzie dobrze.
59
W głosie kowala zabrzmiała jednak nuta ´swiadcz ˛
aca o tym, ˙ze wypowiedział
te słowa bardziej by uspokoi´c siebie, ni˙z doda´c odwagi chłopcu.
W lesie było troch˛e cieplej. Drzewa chroniły od wiatru, za to ciemno´s´c pa-
nowała absolutna i Garion nie miał poj˛ecia, w jaki sposób Wilk znajduje drog˛e.
W duszy Chłopca dojrzewało straszliwe podejrzenie, ˙ze bajarz wcale nie wie, do-
k ˛
ad id ˛
a; prowadzi tylko na ´slepo, wierz ˛
ac własnemu szcz˛e´sciu.
— Sta´c — rozległ si˛e nagle wprost przed nimi grzmi ˛
acy głos. Garion, któ-
rego oczy troch˛e si˛e ju˙z przyzwyczaiły do le´snego mroku, rozró˙znił niewyra´zn ˛
a
sylwetk˛e kogo´s zbyt wielkiego, by mógł by´c człowiekiem.
— Olbrzym! — wrzasn ˛
ał w panice. A potem, poniewa˙z był wycie´nczony i po
prostu za wiele si˛e zdarzyło w za krótkim czasie, przestał nad sob ˛
a panowa´c i rzu-
cił si˛e do ucieczki.
— Garionie! — ´scigało go wołanie cioci Pol. — Wracaj! Lecz chłopcem za-
władn ˛
ał strach. P˛edził co sił, potykaj ˛
ac si˛e o korzenie i krzaki, zderzaj ˛
ac z pniami
i pl ˛
acz ˛
ac w gał˛eziach je˙zyn. Wszystko rozmyło si˛e w jeden niesko´nczony kosz-
mar biegu na o´slep. Wreszcie wpadł pełnym rozp˛edem na zwisaj ˛
acy nisko konar
i niespodziewane uderzenie zapaliło mu gwiazdy przed oczami. Le˙zał na mokrej
ziemi, dyszał i szlochał, a w głowie miał zam˛et.
Wtedy pochwyciły go jakie´s r˛ece — straszliwe, niewidzialne dłonie. Tysi ˛
ac
przera˙zaj ˛
acych obrazów przemkn˛eło mu w my´slach. Walczył rozpaczliwie, pró-
buj ˛
ac si˛egn ˛
a´c po sztylet.
— Nie, nie — odezwał si˛e głos. — Nic z tego, króliczku.
Kto´s odebrał mu bro´n.
— Chcesz mnie zje´s´c? — wybełkotał łami ˛
acym si˛e głosem Garion.
— Na nogi, króliczku — zarechotał prze´sladowca i postawił go pionowo. Po-
tem chwycił mocno jego rami˛e i poci ˛
agn ˛
ał za sob ˛
a.
Gdzie´s z przodu Garion zobaczył blask migoc ˛
acych w´sród drzew płomieni.
Był tam Durnik i Wilk, i ciocia Pol, a razem z nimi m˛e˙zczyzna tak ogromny, ˙ze
umysł chłopca zwyczajnie nie potrafił uzna´c go za prawdziwego. Nogi przypomi-
naj ˛
ace pnie drzew okrywały futra powi ˛
azane na krzy˙z rzemieniami; nosił si˛egaj ˛
a-
c ˛
a kolan kolczug˛e, a przy pasie zwisał z jednej strony ci˛e˙zki miecz, z drugiej za´s
krótki topór. Miał włosy splecione w warkoczyki i bujn ˛
a, zje˙zon ˛
a rud ˛
a brod˛e.
W ´swietle ogniska chłopiec zobaczył tak˙ze człowieka, który go schwytał. Nie
był wysoki, troch˛e tylko wy˙zszy od Gariona, a główny element jego twarzy stano-
wił długi, spiczasty nos. Miał małe, lekko sko´sne oczy i proste, czarne, nierówno
przyci˛ete włosy. Twarz nie nale˙zała do budz ˛
acych zaufanie, a brudna, połatana
tunika i gro´znie wygl ˛
adaj ˛
acy miecz pot˛egowały to wra˙zenie.
— Oto nasz króliczek — oznajmił drobny, podobny do łasicy m˛e˙zczyzna, ci ˛
a-
gn ˛
ac Gariona bli˙zej ognia. — Nie´zle musiałem si˛e nabiega´c.
Ciocia Pol była w´sciekła.
— Nigdy wi˛ecej tego nie rób, Garionie — rzuciła gro´znie.
60
— Nie tak szybko, pani Pol — wtr ˛
acił Wilk. — Na razie lepiej, by uciekał, ni˙z
walczył. Dopóki nie podro´snie, nogi s ˛
a jego najlepszymi przyjaciółmi.
— Czy schwytali nas rabusie? — spytał dr˙z ˛
acym głosem Garion.
— Rabusie? — za´smiał si˛e Wilk. — Masz nieokiełznan ˛
a wyobra´zni˛e, mój
chłopcze. Ci dwaj s ˛
a przyjaciółmi.
— Przyjaciółmi? — Garion spojrzał z pow ˛
atpiewaniem na rudobrodego ol-
brzyma i drugiego, o twarzy łasicy. — Jeste´s pewien?
Olbrzym tak˙ze wybuchn ˛
ał ´smiechem, grzmi ˛
acym niby trz˛esienie ziemi.
— Chłopiec nie ma do nas zaufania — hukn ˛
ał. — Pewnie twoja twarz go
ostrzegła, drogi Silku.
Ni˙zszy z obcych spojrzał zgry´zliwie na swego pot˛e˙znego towarzysza.
— To jest Garion — Wilk wskazał na chłopca. — Pani ˛
a Pol ju˙z znacie — imi˛e
cioci wymówił ze szczególnym naciskiem. — A to Durnik, dzielny kowal, który
postanowił nam towarzyszy´c.
— Pani Pol? — ni˙zszy z m˛e˙zczyzn roze´smiał si˛e bez wyra´znego powodu.
— Tak mnie nazywaj ˛
a — odparła z powag ˛
a ciocia.
— Uznam za zaszczyt, gdy i mnie wolno b˛edzie tak ci˛e nazywa´c, pani —
m˛e˙zczyzna skłonił si˛e drwi ˛
aco.
— Nasz pot˛e˙zny przyjaciel to Barak — ci ˛
agn ˛
ał Wilk. — Dobrze jest mie´c
go przy sobie na wypadek jakich´s kłopotów. Jak widzicie, nie jest Sendarem, ale
Cherekiem z Val Alom.
Garion nigdy jeszcze nie spotkał Chereka. Niezwykłe historie o ich waleczno-
´sci w obecno´sci olbrzymiego Baraka nagle stały si˛e wiarygodne.
— A mnie — ni˙zszy z m˛e˙zczyzn poło˙zył dło´n na piersi — nazywaj ˛
a Silkiem.
Skromne to imi˛e, przyznaj˛e, ale odpowiada mi. Pochodz˛e z Boktoru w Drasni.
Jestem ˙zonglerem i akrobat ˛
a.
— A tak˙ze złodziejem i szpiegiem — wtr ˛
acił dobrodusznie Barak.
— Nikt nie jest bez wad — przyznał uprzejmie Silk, drapi ˛
ac swe nierówne
bokobrody.
— Mnie nazywaj ˛
a panem Wilkiem w tym szczególnym czasie i miejscu —
zako´nczył starzec. — Lubi˛e to imi˛e, gdy˙z ten wła´snie chłopiec mi je nadał.
— Pan Wilk? — powtórzył Silk i znów si˛e roze´smiał. — Jak˙ze wesołe imi˛e,
stary druhu.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze takim je znajdujesz, stary druhu — odparł chłodno Wilk.
— Niech wi˛ec b˛edzie pan Wilk — rzekł Silk. — Podejd´zcie do ognia, przyja-
ciele, a ja poszukam czego´s do jedzenia.
Garion wci ˛
a˙z nie był pewien, co s ˛
adzi´c o dziwniej niedobranej parze. W oczy-
wisty sposób znali cioci˛e Pol i pana Wilka — i w równie oczywisty sposób znali
ich pod innymi imionami. Fakt, ˙ze ciocia Pol mo˙ze by´c inn ˛
a osob ˛
a ni˙z ta, za jak ˛
a
j ˛
a zawsze uwa˙zał, mocno go niepokoił. Jeden z kamieni w˛egielnych jego ˙zycia
został nagle usuni˛ety.
61
Silk przyniósł g˛est ˛
a zup˛e z rzepy z pływaj ˛
acymi w niej solidnymi kawałami
mi˛esa i nierówno pokrojone, grube pajdy chleba. Zdumiony własnym apetytem
Garion rzucił si˛e na jedzenie, jakby po´scił od tygodnia.
Potem, z pełnym ˙zoł ˛
adkiem i rozgrzanymi przy ognisku stopami, wpół drze-
mi ˛
ac przysiadł na kłodzie.
— Co teraz, Stary Wilku? — usłyszał pytanie cioci Pol. — Co to za pomysł
z tymi ci˛e˙zkimi wozami?
— Rewelacyjny plan, nawet je´sli sam musz˛e go chwali´c. Jak wiesz, o tej porze
roku wozy kr ˛
a˙z ˛
a po drogach Sendarii we wszystkie strony. Przewo˙z ˛
a plony z pól
na farmy, z farm do wsi i ze wsi do miast. Nie ma niczego mniej zwracaj ˛
acego
uwag˛e ni˙z wozy. Jest ich tak du˙zo, ˙ze staj ˛
a si˛e niemal niewidzialne. Tak wła´snie
b˛edziemy podró˙zowa´c. B˛edziemy uczciwymi przewo´znikami.
— B˛edziemy czym? — upewniła si˛e ciocia Pol.
— Wo´znicami — odparł spokojnie Wilk. — Ci˛e˙zko pracuj ˛
acymi przewo´zni-
kami sendaryjskich towarów. Ci ˛
agle w podró˙zy, by zdobywa´c maj ˛
atek, zara˙zeni
pragnieniem jazdy, nieuleczalnie chorzy na romantyzm drogi.
— Czy masz poj˛ecie, jak szybko porusza si˛e wóz?
— Sze´s´c do dziesi˛eciu mil na dob˛e. Wolno, przyznaj˛e, ale lepiej podró˙zowa´c
powoli, ni˙z zwraca´c na siebie uwag˛e.
Z niesmakiem kr˛eciła głow ˛
a.
— Gdzie najpierw, panie Wilku? — zapytał Silk.
— Do Darine. Je´sli ten, za którym pod ˛
a˙zamy, ruszył na północ, w drodze do
Boktoru i dalej musiał przeje˙zd˙za´c przez Darine.
— A co dokładnie wieziemy do Darine? — chciała wiedzie´c ciocia Pol.
— Rzep˛e, pani — odparł Silk. — Wczoraj rano mój wielki przyjaciel i ja
nabyli´smy we wsi Winold trzy wozy tego towaru.
— Rzep˛e? — zapytała wielce wymownym tonem ciocia Pol.
— Tak, pani. Rzep˛e — potwierdził z powag ˛
a Silk.
— Jeste´smy wi˛ec gotowi? — spytał Wilk.
— Jeste´smy — rzekł krótko Barak. Wstał, a jego kolczuga zad´zwi˛eczała.
— Powinni´smy bardziej wczu´c si˛e w rol˛e — o´swiadczył Wilk, mierz ˛
ac Bara-
ka badawczym wzrokiem. — Twoja zbroja, przyjacielu, nie jest odzieniem, jakie
nosiłby uczciwy Wo´znica. Powiniene´s j ˛
a chyba zamieni´c na grub ˛
a wełn˛e.
Barak był ura˙zony.
— Mog˛e nosi´c tunik˛e na wierzchu — zaproponował.
— Brz˛eczysz — zauwa˙zył Silk. — A zbroja ma wyra´zny aromat. Pod wiatr,
Baraku, pachniesz jak zardzewiałe ˙zelastwo.
— Bez kolczugi czuj˛e si˛e nagi — poskar˙zył si˛e Barak.
— Wszyscy musimy ponosi´c pewne ofiary — stwierdził Silk.
Burcz ˛
ac co´s Barak podszedł do wozu, wyci ˛
agn ˛
ał tobół ubra´n i zacz ˛
ał zdejmo-
wa´c kolczug˛e. Na lnianej tunice pod spodem miał du˙ze, czerwone plamy rdzy.
62
— Tunik˛e te˙z bym zmienił — o´swiadczył Silk. — Twoja koszula cuchnie tak
samo, jak zbroja.
Barak spojrzał na niego z niech˛eci ˛
a.
— Co´s jeszcze? — warkn ˛
ał. — Mam nadziej˛e, ˙ze nie obrazisz niczyjego po-
czucia przyzwoito´sci i nie ka˙zesz mi si˛e całkiem rozebra´c?
Silk za´smiał si˛e.
Barak zdj ˛
ał tunik˛e. Olbrzymi tors pokrywały g˛este, rude włosy.
— Wygl ˛
adasz jak dywan — zauwa˙zył Silk.
— Nic nie poradz˛e — odparł Barak. — Zimy w Chereku s ˛
a chłodne i włosy
pomagaj ˛
a mi si˛e ogrza´c.
Wci ˛
agn ˛
ał czyst ˛
a tunik˛e.
— W Drasni te˙z jest zimno — stwierdził Silk. — Jeste´s całkiem pewien, ˙ze
twoja babka nie figlowała z nied´zwiedziem podczas jednej z tych długich zim?
— Pewnego dnia twoja niewyparzona g˛eba narobi ci powa˙znych kłopotów,
przyjacielu Silku — o´swiadczył gro´znie Barak.
— Przez całe ˙zycie miewam powa˙zne kłopoty, drogi Baraku — za´smiał si˛e
znowu Silk.
— Ciekawe, dlaczego? — zdziwił si˛e szyderczo Barak.
— S ˛
adz˛e, ˙ze mo˙zecie to omówi´c kiedy indziej — przerwał dyskusj˛e Wilk. —
Wolałbym odjecha´c z tego miejsca przed ko´ncem tygodnia.
— Naturalnie, stary druhu — Silk zerwał si˛e na nogi. — Barak i ja zabawimy
si˛e pó´zniej.
Trzy pary silnych koni czekały uwi ˛
azane w pobli˙zu. Wspólnymi siłami za-
prz˛egli je do wozów.
— Zgasz˛e ogie´n — oznajmił Silk i przyniósł dwa wiadra wody z niewielkie-
go strumyka, który płyn ˛
ał niedaleko. Płomienie zasyczały i wielkie chmury pary
uniosły si˛e ku zwieszonym nisko gał˛eziom.
— Poprowadzimy konie do skraju lasu — orzekł Wilk. — Wolałbym nie zbie-
ra´c z˛ebów z jakiego´s konaru.
Konie rwały si˛e niemal do drogi i bez pop˛edzania ruszyły w ˛
askim duktem
przez ciemny las. Zatrzymali si˛e na granicy pól i Wilk rozejrzał si˛e uwa˙znie.
— Nikogo nie wida´c — oznajmił. — Ruszajmy.
— Jed´z ze mn ˛
a, dzielny kowalu — zaproponował Durnikowi Barak. — Roz-
mowa z uczciwym człowiekiem lepsza b˛edzie od nocy sp˛edzonej na znoszeniu
zło´sliwo´sci przem ˛
adrzałego Drasanina.
— Jak sobie ˙zyczysz, przyjacielu — zgodził si˛e uprzejmie Durnik.
— Poprowadz˛e — o´swiadczył Silk. — Znam tu boczne drogi i ´scie˙zki. Przed
południem dojedziemy do głównego traktu poza Górnym Gralt. Barak z Durni-
kiem mog ˛
a zamyka´c tyły. Jestem pewien, ˙ze we dwójk˛e zniech˛ec ˛
a ka˙zdego, kto
chciałby nas ´sledzi´c.
63
— W porz ˛
adku — Wilk wspi ˛
ał si˛e na kozioł ´srodkowego wozu i podał r˛ek˛e
cioci Pol.
Garion wskoczył szybko za nimi. Bał si˛e troch˛e, ˙ze ka˙z ˛
a mu jecha´c z Silkiem.
Wprawdzie pan Wilk twierdził, ˙ze spotkani niedawno ludzie s ˛
a przyjaciółmi, lecz
strach był jeszcze nazbyt ´swie˙zy w pami˛eci chłopca, by mógł czu´c si˛e przy nich
pewnie.
Worki pachn ˛
acej wilgoci ˛
a rzepy nie były wygodne, lecz Garion zdołał prze-
pchn ˛
a´c je i uło˙zy´c tak, by tworzyły rodzaj fotela, tu˙z za plecami pana Wilka i cioci
Pol. Był osłoni˛ety od wiatru, blisko cioci, nie marzł przykryty płaszczem. Czuł si˛e
całkiem dobrze i mimo podniecenia wydarzeniami nocy, zapadł wkrótce w nie-
spokojn ˛
a drzemk˛e. Oschły głos w jego umy´sle sugerował wprawdzie, ˙ze w lesie
nie zachował si˛e najlepiej, ale szybko umilkł, i Garion zasn ˛
ał na dobre.
Obudziły go nowe d´zwi˛eki. Ciche st ˛
apanie ko´nskich kopyt po polnej drodze
zast ˛
apił stuk podków, gdy wjechali na brukowane ulice wioski, ´spi ˛
acej jeszcze
w ostatnich, chłodnych godzinach jesiennej nocy. Garion otworzył oczy i spojrzał
sennie na wysokie, w ˛
askie domy z male´nkimi, ciemnymi oknami.
Jaki´s pies szczekn ˛
ał krótko i wycofał si˛e na ciepłe legowisko pod schodami.
Garion próbował zgadn ˛
a´c, co to za miejscowo´s´c i ilu ludzi ´spi spokojnie pod spi-
czastymi dachami, nie wiedz ˛
ac o przeje´zdzie trzech wozów. Uliczka była bardzo
w ˛
aska i mógł niemal dosi˛egn ˛
a´c poszczerbionych kamieni murów.
Potem bezimienna wioska była ju˙z za nimi. Znowu znale´zli si˛e na drodze.
Cichy stuk ko´nskich podków raz jeszcze ukołysał go do snu.
— A je´sli nie przeje˙zd˙zał przez Darine? — spytała cicho ciocia Pol.
— Nie zaczynaj od „a je´sli” — odparł zirytowanym tonem pan Wilk. — Gdy
b˛edziemy tylko siedzie´c i powtarza´c „a je´sli”, niczego nie dokonamy.
— Pytałam tylko — wyja´sniła ciocia Pol.
— Je´sli nie przeje˙zd˙zał przez Darine, zawrócimy na południe, do Muros. Mógł
si˛e tam przył ˛
aczy´c do jakiej´s karawany, by Wielkim Traktem Północnym dotrze´c
do Boktoru.
— A je´sli nie przeje˙zd˙zał przez Muros?
— Ruszymy do Camaaru.
— A potem?
— Zobaczymy, jak ju˙z b˛edziemy w Camaarze — odparł tonem wyra˙zaj ˛
acym
niech˛e´c do dalszej dyskusji na ten temat.
Ciocia Pol nabrała tchu, jakby na zako´nczenie chciała wygłosi´c jak ˛
a´s k ˛
a´sliw ˛
a
uwag˛e, ale zrezygnowała. Oparła si˛e wygodniej.
Na wschodzie, daleko przed nimi, plama wstaj ˛
acego sło´nca dotkn˛eła niskich
chmur. Jechali dalej, poprzez przesycony wiatrem kraniec długiej nocy. Jechali
w poszukiwaniu czego´s, o czym Garion jeszcze nie wiedział, a co było tak wa˙z-
ne, ˙ze z powodu tego całe ˙zycie chłopca w ci ˛
agu jednego zaledwie dnia zostało
oderwane od korzeni.
ROZDZIAŁ VII
Dopiero po czterech dniach dotarli do Darine na północnym wybrze˙zu. Pierw-
szy dzie´n był całkiem udany. Wprawdzie chmury kryły niebo i wiał wiatr, ale
powietrze było suche, a drogi dobre. Spotykali ciche farmy, od czasu do czasu
jakiego´s rolnika pochylonego w polu. Ludzie niezmiennie przerywali prac˛e, by
patrze´c, jak przeje˙zd˙zaj ˛
a. Niektórzy machali w ich stron˛e.
Mijali te˙z wioski — grupki wysokich domów w kotlinach. Dzieci biegły za
wozami i krzyczały z podniecenia. Doro´sli patrzyli z zaciekawieniem, póki nie
było jasne, ˙ze wozy nie maj ˛
a zamiaru si˛e zatrzyma´c. Wtedy parskali pogardliwie
i wracali do swych zaj˛e´c.
Gdy popołudnie pierwszego dnia zmieniało si˛e w wieczór, Silk wprowadził
ich do niewielkiego gaju przy drodze, gdzie zacz˛eli si˛e szykowa´c do nocy. Zjedli
resztk˛e sera i szynki, wykradzionej przez Wilka ze spi˙zarni Faldora i rozło˙zyli
koce na ziemi pod wozami. Grunt był twardy i zimny, ale emocje uczestnictwa
w wielkiej przygodzie pomogły Garionowi wytrzyma´c te niewygody.
Nast˛epnego ranka jednak zacz˛eło pada´c. Z pocz ˛
atku drobna m˙zawka, niesiona
wiatrem, potem równy, g˛esty deszcz. Wilgotny zapach mokrych worków rzepy
był coraz silniejszy i nieszcz˛e´sliwy Garion kulił si˛e z zimna otulony płaszczem.
Przygoda stawała si˛e coraz mniej ekscytuj ˛
aca.
Droga była błotnista i ´sliska; konie z wysiłkiem pokonywały kolejne wzgó-
rza i cz˛esto musiały wypoczywa´c. Pierwszego dnia przejechali osiem mil; potem
mieli szcz˛e´scie, je´sli przebyli chocia˙z pi˛e´c.
Ciocia Pol zrobiła si˛e zło´sliwa i nerwowa.
— To idiotyzm — o´swiadczyła w południe trzeciego dnia.
— Wszystko jest idiotyzmem, je´sli spojrzysz na to w odpowiednim ´swietle —
odparł filozoficznie pan Wilk.
— Dlaczego wo´znice? — chciała wiedzie´c. — S ˛
a szybsze sposoby podró-
˙zowania: bogata rodzina w odpowiednim powozie, na przykład; albo imperialni
posła´ncy na dobrych koniach. Cokolwiek. Byliby´smy ju˙z w Darine.
— I zostawili ´slad we wspomnieniach wszystkich tych prostych ludzi. Trop
tak szeroki, ˙ze nawet Thull potrafiłby nim pod ˛
a˙zy´c — tłumaczył cierpliwie
65
Wilk. — Brill ju˙z dawno opowiedział swoim pracodawcom o naszym wyje´zdzie.
Ka˙zdy Murgo w Sendarii nas szuka.
— Panie Wilku, dlaczego kryjemy si˛e przed Murgami? — zapytał Garion. Nie
chciał si˛e wtr ˛
aca´c, lecz nie mógł pohamowa´c ciekawo´sci; musiał pozna´c tajemni-
c˛e ich ucieczki. — Przecie˙z to tylko kupcy, jak Tolnedranie i Drasanie.
— Murgowie nie interesuj ˛
a si˛e handlem — wyja´snił Wilk. — Nadrakowie s ˛
a
kupcami, ale Murgowie to wojownicy. Udaj ˛
a kupców z tych samych powodów,
z jakich my udajemy wo´zniców: by podró˙zowa´c mniej lub bardziej niezauwa-
˙zenie. Je´sli po prostu zało˙zysz, ˙ze wszyscy Murgowie to szpiedzy, nie b˛edziesz
daleki od prawdy.
— Nie masz nic lepszego do roboty, ni˙z zadawanie tych pyta´n? — spytała
ciocia Pol.
— Wła´sciwie nie — odparł Garion i natychmiast zrozumiał, ˙ze popełnił bł ˛
ad.
— Doskonale — stwierdziła. — Z tyłu wozu Baraka znajdziesz brudne naczy-
nia ze ´sniadania. I wiadro. We´z wiadro, przynie´s wody z tego potoku przed nami,
potem wró´c do wozu Baraka i umyj wszystko.
— W zimnej wodzie? — zaprotestował.
— Ju˙z, Garionie — powiedziała twardo.
Burcz ˛
ac niech˛etnie, zsun ˛
ał si˛e z jad ˛
acego wolno wozu na drog˛e.
Pó´znym popołudniem czwartego dnia stan˛eli na szczycie wysokiego wzgó-
rza i zobaczyli pod sob ˛
a miasto Darine, a dalej ołowianoszare morze. Garion
wstrzymał oddech. Miasto wydało mu si˛e ogromne. Otaczały je grube i wyso-
kie mury, a w ´srodku stało wi˛ecej domów, ni˙z widział przez całe ˙zycie. Jednak
przede wszystkim morze przyci ˛
agało jego spojrzenie. Powietrze miało ostry aro-
mat. Niesiony wiatrem słaby przedsmak tej woni docierał do niego przez ostatni ˛
a
mil˛e. Dopiero teraz jednak, oddychaj ˛
ac gł˛eboko, po raz pierwszy w ˙zyciu wci ˛
a-
gn ˛
ał w płuca niezwykły zapach morza. Duch chłopca poszybował wysoko.
— Nareszcie — mrukn˛eła ciocia Pol.
Silk zatrzymał prowadz ˛
acy wóz, zeskoczył i podszedł do nich. Zsun ˛
ał kaptur,
a deszcz spływał po jego długim nosie i zbierał si˛e w krople na spiczastym czubku.
— Staniemy tutaj, czy jedziemy do miasta? — zapytał.
— Jedziemy do miasta — o´swiadczyła ciocia Pol. — Nie mam zamiaru spa´c
na ziemi, kiedy w pobli˙zu czekaj ˛
a gospody.
— Uczciwi wo´znice z pewno´sci ˛
a szukaliby noclegu — zgodził si˛e pan
Wilk. — I ciepłej karczmy.
— Mogłam si˛e tego domy´sli´c — mrukn˛eła ciocia Pol.
— Musimy si˛e trzyma´c roli — Wilk wzruszył ramionami. Zjechali w dół. Ko-
pyta koni ´slizgały si˛e i rozje˙zd˙zały, gdy zwierz˛eta próbowały wyhamowa´c ci˛e˙zar
wozów.
U bram miasta dwóch stra˙zników w brudnych tunikach i pordzewiałych heł-
mach wyszło im na spotkanie z male´nkiej wartowni.
66
— Po co jedziecie do Darine? — zwrócił si˛e jeden z nich do Silka.
— Jestem Ambar z Kotu — skłamał gładko Silk. — Ubogi drasa´nski kupiec,
pragn ˛
acy handlowa´c w waszym wspaniałym mie´scie.
— Wspaniałym? — parskn ˛
ał stra˙znik.
— Co wieziesz, kupcze? — wtr ˛
acił drugi.
— Rzep˛e — odparł z pogard ˛
a Silk. — Moja rodzina od pokole´n trudniła si˛e
handlem korzennym, a ja upadłem tak nisko, ˙ze sprzedaj˛e rzep˛e — westchn ˛
ał. —
´Swiat staje na głowie, nie s ˛adzisz, przyjacielu?
— Mamy obowi ˛
azek przeszuka´c wasze wozy — poinformował stra˙znik. —
Obawiam si˛e, ˙ze to troch˛e potrwa.
— W tak ˛
a deszczow ˛
a pogod˛e — Silk współczuj ˛
aco podniósł głow˛e ku za-
chmurzonemu niebu. — Przyjemniej byłoby w jakiej´s miłej gospodzie nawil˙za´c
ciało od ´srodka.
— To trudne, gdy brakuje pieni˛edzy — rzucił z nadziej ˛
a stra˙znik.
— Byłbym zachwycony, gdyby´scie przyj˛eli ode mnie drobny dowód przyja´z-
ni, ku pomocy w nawil˙zaniu — zaproponował Silk.
— Jeste´s niezwykle uprzejmy — stra˙znik skłonił si˛e lekko.
Pewna ilo´s´c monet przeszła z r˛eki do r˛eki i wozy wjechały do miasta bez
kontroli.
Ogl ˛
adane ze wzgórza Darine robiło du˙ze wra˙zenie, lecz ju˙z mniejsze, gdy
toczyli si˛e mokrymi ulicami. Budynki wydawały si˛e identyczne, jakby wyniosłe
i dumne, a ulice za´smiecone i brudne. Ze słonym zapachem morza mieszała si˛e
wo´n zdechłych ryb, a twarze przechodniów były pos˛epne i nieprzyjazne. Podnie-
cenie Gariona wyra´znie opadło.
— Dlaczego ludzie tutaj s ˛
a wszyscy tacy nieszcz˛e´sliwi? — spytał pana Wilka.
— Maj ˛
a surowego i wymagaj ˛
acego Boga.
— Jaki to Bóg?
— Pieni ˛
adze — wyja´snił Wilk. — A to Bóg gorszy od samego Toraka.
— Nie opowiadaj chłopcu tych bzdur — wtr ˛
aciła ciocia Pol. — Tutejsi ludzie
nie s ˛
a naprawd˛e nieszcz˛e´sliwi, Garionie. Po prostu stale si˛e spiesz ˛
a. Maj ˛
a wiele
wa˙znych spraw i boj ˛
a si˛e spó´zni´c. To wszystko.
— Chyba nie chciałbym tu mieszka´c — stwierdził Garion. — Miasto wydaje
si˛e bardzo smutnym i nieprzyjemnym miejscem — westchn ˛
ał. — Czasem chciał-
bym wróci´c na farm˛e Faldora.
— S ˛
a gorsze miejsca ni˙z farma Faldora — zgodził si˛e Wilk.
Gospoda, jak ˛
a wybrał im Silk, stała w pobli˙zu doków. Zapach morza i ostra
wo´n nabrze˙za, gdzie woda styka si˛e z l ˛
adem, były tu silniejsze. Sam zajazd był
solidnym budynkiem, ze stajniami i szop ˛
a na wozy. Jak zwykle, parter zajmowa-
ła kuchnia i wspólna sala z rz˛edami stołów i wielkimi paleniskami. Na pi˛etrze
umieszczono pokoje go´scinne.
67
— Odpowiedni lokal — stwierdził Silk, gdy wrócił do wozów po dłu˙zszej dys-
kusji z ober˙zyst ˛
a. — Kuchnia wygl ˛
ada na czyst ˛
a, a w pokojach nie zauwa˙zyłem
robactwa.
— Sama sprawdz˛e — ciocia Pol zeskoczyła na ziemi˛e.
— Jak sobie ˙zyczysz, pani — skłonił si˛e Silk.
Kontrola cioci Pol trwała o wiele dłu˙zej. Zapadał mrok, gdy wróciła na dzie-
dziniec.
— Nada si˛e — prychn˛eła niech˛etnie. — Ale ledwo ledwo.
— Nie planujemy zostawa´c tu na zim˛e, Pol — zauwa˙zył Wilk. — Zatrzymamy
si˛e najwy˙zej na kilka dni.
Nie zaszczyciła go uwag ˛
a.
— Zamówiłam do pokoju gor ˛
ac ˛
a wod˛e — oznajmiła. — Wezm˛e chłopca na
gór˛e i wymyj˛e go. Wy dopilnujecie koni i wozów. Chod´z, Garionie.
Po czym wróciła do gospody.
Garion zapragn ˛
ał, by wszyscy przestali mówi´c o nim: chłopiec. Ma przecie˙z
imi˛e, pomy´slał, nawet niezbyt trudne do zapami˛etania. Był przekonany, ˙ze na-
wet kiedy si˛e zestarzeje i wyro´snie mu długa, siwa broda, dalej b˛ed ˛
a go nazywa´c
chłopcem.
Kiedy odprowadzili ju˙z wozy i konie, umyli si˛e, a potem zeszli znowu do
wspólnej sali na posiłek. Jedzenie nie dorównywało smakołykom cioci Pol, było
jednak przyjemn ˛
a odmian ˛
a po rzepie, na któr ˛
a, o czym Garion był absolutnie
przekonany, do ko´nca ˙zycia nie zdoła nawet spojrze´c.
Po kolacji m˛e˙zczy´zni zasiedli nad kuflami ale
. Ciocia Pol spojrzała na nich
z dezaprobat ˛
a.
— Garion i ja idziemy spa´c — o´swiadczyła. — Postarajcie si˛e zbytnio nie
przewraca´c, kiedy b˛edziecie wchodzi´c na gór˛e.
Wilk, Barak i Silk wybuchn˛eli ´smiechem, ale Durnik — zdaniem Gariona —
troch˛e si˛e zawstydził.
Nast˛epnego dnia pan Wilk i Silk wyszli wczesnym rankiem i wrócili dopiero
wieczorem. Garion zaj ˛
ał strategiczn ˛
a pozycj˛e w nadziei, ˙ze zauwa˙z ˛
a go i zabior ˛
a
ze sob ˛
a; jednak nie. Kiedy wi˛ec Durnik szedł do stajni oporz ˛
adzi´c konie, Garion
ruszył za nim.
— Durniku — zacz ˛
ał, gdy kowal nakarmił ju˙z i napoił zwierz˛eta, a teraz badał
ich kopyta szukaj ˛
ac skalecze´n. — Czy to wszystko nie wydaje ci si˛e dziwne?
Durnik ostro˙znie postawił na ziemi nog˛e konia, który cierpliwie znosił bada-
nie.
— Jakie wszystko, Garionie? — spytał z powag ˛
a.
— No, w ogóle — wyja´snił niezbyt precyzyjnie chłopiec. — Ta podró˙z, Barak
i Silk, pan Wilk i ciocia Pol. . . wszystko. Oni czasem rozmawiaj ˛
a, kiedy my´sl ˛
a,
2
Ale (ang.) — rodzaj angielskiego ciemnego piwa.
68
˙ze ich nie słysz˛e. To jakie´s strasznie wa˙zne sprawy, ale nie wiem nawet, czy przed
kim´s uciekamy, czy szukamy czego´s.
— Ja te˙z tego nie rozumiem, Garionie — wyznał Durnik. — Wiele rzeczy
okazuje si˛e czym´s innym, ni˙z mo˙zna by s ˛
adzi´c. . . czym´s zupełnie innym.
— A ciocia Pol? Zmieniła si˛e, prawda? To znaczy, wiesz, oni wszyscy traktuj ˛
a
j ˛
a jak wielk ˛
a dam˛e albo co´s podobnego, a ona zachowuje si˛e inaczej ni˙z na farmie
Faldora.
— Pani Pol jest wielk ˛
a dam ˛
a — stwierdził Durnik. — Zawsze byłem tego
pewien.
W jego głosie zabrzmiał ton szacunku, zawsze obecny, gdy mówił o cioci Pol.
Garion wiedział, ˙ze nie warto go nawet przekonywa´c, by postarał si˛e dostrzec
w niej jakie´s zmiany.
— A pan Wilk — zacz ˛
ał Garion z innej beczki. — My´slałem, ˙ze jest zwykłym
starym bajarzem.
— Nie wygl ˛
ada na zwyczajnego włócz˛eg˛e — zgodził si˛e Durnik. — My´sl˛e,
Garionie, ˙ze trafili´smy mi˛edzy wa˙zne osoby maj ˛
ace wa˙zne sprawy. Prostaczko-
wie, tacy jak my nie powinni zadawa´c zbyt wielu pyta´n, a oczy i uszy musz ˛
a mie´c
otwarte.
— Wrócisz na farm˛e Faldora, kiedy to wszystko si˛e sko´nczy? — spytał ostro˙z-
nie chłopiec.
Durnik zastanowił si˛e, spogl ˛
adaj ˛
ac na zalany deszczem dziedziniec gospody.
— Nie — rzekł w ko´ncu cichym głosem. — Pojad˛e z wami, jak długo pani
Pol mi pozwoli.
Garion poklepał kowala po ramieniu.
— Wszystko b˛edzie dobrze, Durniku — powiedział.
— Miejmy nadziej˛e — westchn ˛
ał m˛e˙zczyzna i na powrót zaj ˛
ał si˛e ko´nmi.
— Durniku — odezwał si˛e znowu Garion. — Znałe´s moich rodziców?
— Nie. Kiedy zobaczyłem ci˛e pierwszy raz, byłe´s niemowl˛eciem na r˛ekach
pani Pol.
— Jaka wtedy była?
— Chyba w´sciekła. W ˙zyciu jeszcze nie widziałem kogo´s tak rozzłoszczone-
go. Porozmawiała chwil˛e z Faldorem i zacz˛eła pracowa´c w kuchni. Znasz Faldora;
jeszcze nigdy nikogo nie odp˛edził. Z pocz ˛
atku tylko pomagała, ale to nie trwało
długo. Nasza stara kucharka robiła si˛e gruba i leniwa. W ko´ncu odjechała i za-
mieszkała u swojej najmłodszej córki. Potem pani Pol rz ˛
adziła kuchni ˛
a.
— Była wtedy o wiele młodsza, prawda?
— Nie — stwierdził Durnik z namysłem. — Pani Pol nigdy si˛e nie zmienia.
Wygl ˛
ada dokładnie tak samo, jak wtedy.
— To złudzenie — orzekł Garion. — Wszyscy si˛e starzej ˛
a.
— Nie pani Pol.
69
Wieczorem powrócił Wilk ze swym długonosym przyjacielem. Byli do´s´c po-
s˛epni.
— Nic — oznajmił krótko Wilk, skubi ˛
ac sw ˛
a siw ˛
a brod˛e.
— Mogłam wam to powiedzie´c od razu — parskn˛eła ciocia Pol.
Wilk spojrzał na ni ˛
a gniewnie i wzruszył ramionami. — Musieli´smy by´c pew-
ni.
Rudobrody olbrzym, Barak, podniósł głow˛e znad kolczugi, któr ˛
a wła´snie po-
lerował.
— ˙
Zadnego ´sladu? — zapytał.
— Zupełnie nic — odparł Wilk. — Nie przeje˙zd˙zał t˛edy.
— Wi˛ec gdzie teraz? — Barak odło˙zył kolczug˛e.
— Do Muros.
Barak podszedł do okna.
— Przestaje pada´c — zauwa˙zył. — Ale drogi b˛ed ˛
a ci˛e˙zkie.
— Jutro i tak nie mo˙zemy wyruszy´c — wtr ˛
acił Silk. Siedział na stołku obok
drzwi. — Musz˛e si˛e pozby´c naszej rzepy. Je´sli wywieziemy j ˛
a z Darine, wzbudzi
to podejrzenia. Nie chcemy przecie˙z, by zapami˛etał nas kto´s, kto mógłby potem
uci ˛
a´c sobie pogaw˛edk˛e z przeje˙zd˙zaj ˛
acym Murgiem.
— Chyba masz racj˛e — zgodził si˛e Wilk. — Nie znosz˛e marnowania czasu,
ale nie ma na to rady.
— Drogi b˛ed ˛
a lepsze, kiedy podeschn ˛
a — pocieszył go Silk. — A puste wozy
jad ˛
a szybciej.
— Jeste´s pewien, ˙ze zdołasz sprzeda´c tyle rzepy, przyjacielu Silku? — zapytał
Durnik.
— Jestem Drasaninem. Potrafi˛e sprzeda´c wszystko. Mo˙zemy nawet zarobi´c.
— Tym si˛e nie przejmuj — poradził Wilk. — Rzepa spełniła swoje zadanie.
Teraz musimy tylko si˛e jej pozby´c.
— To kwestia zasad — odparł lekko Silk. — Zreszt ˛
a, rzuci si˛e w oczy, je´sli
nie b˛ed˛e si˛e ostro targował. Nie martw si˛e. Interes nie zajmie nam wiele czasu
i nie opó´zni wyjazdu.
— Mog˛e i´s´c z tob ˛
a? — spytał błagalnie Garion. — Wcale nie widziałem Da-
rine, tylko t˛e gospod˛e.
Silk spojrzał pytaj ˛
aco na cioci˛e Pol.
— Nie przypuszczam, ˙zeby mu to zaszkodziło — orzekła po namy´sle. — A ja
wykorzystam woln ˛
a chwil˛e, ˙zeby przypilnowa´c pewnych spraw.
Nast˛epnego ranka, zaraz po ´sniadaniu, Silk i Garion wyruszyli w drog˛e z wor-
kiem rzepy. Niski m˛e˙zczyzna był w wyj ˛
atkowo dobrym nastroju, a jego długi nos
dr˙zał niemal z emocji.
— Najwa˙zniejsze — tłumaczył, gdy szli za´smieconymi, brukowanymi ulica-
mi — to nie pokaza´c, ˙ze ci zale˙zy na sprzeda˙zy. No i zna´c rynek, naturalnie.
— To brzmi rozs ˛
adnie — przyznał grzecznie Garion.
70
— Wczoraj zasi˛egn ˛
ałem j˛ezyka — ci ˛
agn ˛
ał Silk. — Rzep˛e sprzedaj ˛
a w dokach
Kotu w Drasni po drasa´nskim srebrnym oczku za cetnar.
— Po ile?
— To drasa´nska moneta. Warta mniej wi˛ecej tyle, co srebrny imperiał. Nie
dokładnie, ale prawie. Handlarz spróbuje od nas kupi´c za ´cwier´c tej ceny, ale
zgodzi si˛e w ko´ncu nawet na połow˛e.
— Sk ˛
ad wiesz?
— Taki jest zwyczaj.
— Ile mamy rzepy? — spytał Garion, wymijaj ˛
ac stert˛e odpadków.
— Trzydzie´sci cetnarów.
— To b˛edzie. . . — Garion skrzywił si˛e, usiłuj ˛
ac wykona´c w pami˛eci skompli-
kowane obliczenia.
— Pi˛etna´scie imperiałów — podpowiedział Silk. — Albo trzy złote korony.
— Złote? — spytał chłopiec. Złote monety tak rzadko trafiały si˛e w wiejskich
rozliczeniach, ˙ze słowo to miało magiczne niemal brzmienie.
Silk kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— To wygodniejsze. Łatwiej nosi´c. Srebro bywa m˛ecz ˛
aco ci˛e˙zkie.
— A ile zapłaciłe´s za rzep˛e?
— Pi˛e´c imperiałów.
— Farmer dostał pi˛e´c, my dostaniemy pi˛etna´scie, a kupiec trzydzie´sci? —
zdziwił si˛e Garion. — To niezbyt uczciwie.
— Tak to ju˙z jest — wzruszył ramionami Silk. — Oto dom kupca — wskazał
na do´s´c imponuj ˛
acy budynek z szerokimi schodami. — Kiedy wejdziemy, b˛edzie
udawał, ˙ze jest bardzo zaj˛ety i wcale si˛e nami nie interesuje. Potem, w czasie
targów, zauwa˙zy ci˛e i powie, jaki z ciebie wspaniały chłopak.
— Ja?
— Pomy´sli, ˙ze jeste´s moim krewnym, synem czy mo˙ze bratankiem, i ˙ze chwa-
l ˛
ac ci˛e uzyska dodatkow ˛
a przewag˛e.
— Dziwaczny pomysł.
— Powiem mu wiele rzeczy. — Silk mówił teraz bardzo szybko. Oczy mu
błyszczały, a nos naprawd˛e wibrował. — Nie zwracaj na to uwagi i nie okazuj
zdziwienia. B˛edzie bardzo uwa˙znie obserwował nas obu.
— Zamierzasz kłama´c? — Garion był wstrz ˛
a´sni˛ety.
— On tego oczekuje. Sam te˙z b˛edzie kłamał. Ten, kto oszukuje najlepiej, wy-
musza swoje warunki.
— To chyba strasznie skomplikowane.
— To gra. — Lisia twarz Silka wykrzywiła si˛e w u´smiechu. — Bardzo ekscy-
tuj ˛
aca, w któr ˛
a grywa si˛e na całym ´swiecie. Dobrzy gracze zdobywaj ˛
a bogactwo,
marni gracze nie.
— A ty jeste´s dobrym graczem?
— Jednym z najlepszych — o´swiadczył skromnie Silk. — Wchodzimy.
71
I szerokimi schodami wprowadził Gariona do domu.
Kupiec nosił lu´zn ˛
a, szyt ˛
a futrem, bladozielon ˛
a opo´ncz˛e i obcisł ˛
a czapk˛e. Za-
chowywał si˛e niemal dokładnie tak, jak przewidział Silk: siedział przy prostym
stole i przerzucał karty pergaminu. Marszczył czoło. Silk i Garion czekali, a˙z ich
zauwa˙zy.
— Dobrze wi˛ec — rzekł w ko´ncu. — Macie do mnie jaki´s interes?
— Mamy troch˛e rzepy — odparł z lekk ˛
a pogard ˛
a Silk.
— To prawdziwe nieszcz˛e´scie, przyjaciele — zmartwił si˛e kupiec. — Nabrze-
˙za Kotu p˛ekaj ˛
a w szwach od rzepy. Nie wiem, czy mi si˛e opłacałoby wzi ˛
a´c j ˛
a od
was cho´cby za darmo.
— Mo˙ze zatem Cherekowie lub Algarowie — Silk wzruszył ramionami. —
Ich rynki nie s ˛
a jeszcze tak nasycone, jak twój. Chod´zmy, chłopcze — zwrócił si˛e
do Gariona.
— Zaczekaj, dobry przyjacielu — zawołał kupiec. — Po twojej mowie wno-
sz˛e, ˙ze´smy krajanami. Mo˙ze oddam ci przysług˛e i obejrz˛e t˛e rzep˛e.
— Twój czas jest cenny — odparł Silk. — Je´sli nie ma zbytu na rzep˛e, po có˙z
mamy ci˛e dłu˙zej kłopota´c?
— Mo˙ze jednak uda mi si˛e gdzie´s znale´z´c nabywc˛e — zaprotestował ku-
piec. — Je´sli towar jest dobrej jako´sci. . .
Zabrał od Gariona worek i otworzył go.
Chłopiec słuchał zafascynowany, jak Silk i kupiec szermuj ˛
a uprzejmymi zda-
niami, a ka˙zdy z nich usiłuje zdoby´c przewag˛e.
— Có˙z to za wspaniały chłopak — stwierdził kupiec, jakby dopiero teraz za-
uwa˙zył Gariona.
— Sierota — wyja´snił Silk. — Pod moj ˛
a opiek ˛
a, próbuj˛e go uczy´c podstaw
zawodu, ale brak mu zdolno´sci.
— Ach — kupiec był lekko rozczarowany.
Wtedy Silk wykonał niezwykły gest palcami prawej dłoni.
Oczy kupca rozszerzyły si˛e i on tak˙ze poruszył palcami.
Od tej chwili Garion nie miał poj˛ecia, co si˛e dzieje. Dłonie Silka i kupca ry-
sowały w powietrzu zło˙zone wzory, czasem tak szybko, ˙ze trudno było nad ˛
a˙zy´c
wzrokiem. Długie, w ˛
askie palce Silka ta´nczyły niemal, a kupiec wpatrywał si˛e
w nie z uwag ˛
a, wyciskaj ˛
ac ˛
a mu pot z czoła.
— Umowa stoi? — spytał wreszcie Silk, przełamuj ˛
ac milczenie.
— Stoi — zgodził si˛e zasmucony troch˛e kupiec.
— Przyjemnie jest załatwia´c interesy z uczciwym człowiekiem.
— Wiele si˛e dzisiaj nauczyłem. Mam nadziej˛e, ˙ze nie zamierzasz zbyt długo
pozosta´c w bran˙zy. Gdyby tak, to ju˙z teraz mog˛e ci odda´c klucze od moich maga-
zynów i skarbca, by oszcz˛edzi´c sobie katuszy, jakich bym do´swiadczał z ka˙zdym
twoim przybyciem.
— Byłe´s godnym przeciwnikiem, przyjacielu kupcze — roze´smiał si˛e Silk.
72
— Z pocz ˛
atku te˙z tak my´slałem — kupiec pokr˛ecił głow ˛
a. — Lecz dla ciebie
nie jestem ˙zadnym rywalem. Jutro rano przywie´z swoj ˛
a rzep˛e do moich maga-
zynów na nabrze˙zu Bendik — g˛esim piórem naskrobał kilka słów na skrawku
pergaminu. — Nadzorca ci zapłaci.
Silk skłonił si˛e i odebrał pergamin.
— Chod´zmy, chłopcze — rzucił.
— Co si˛e stało? — spytał Garion, gdy stali znowu na gwarnej ulicy.
— Wytargowałem cen˛e, jak ˛
a zaplanowałem — odparł zadowolony z siebie
Silk.
— Przecie˙z nic nie mówili´scie — zaprotestował chłopiec.
— Rozmawiali´smy bardzo długo, Garionie. Nie patrzyłe´s?
— Widziałem tylko, jak wymachujecie do siebie palcami.
— Tak mówili´smy — wyja´snił Silk. — To cały j˛ezyk, który moi rodacy stwo-
rzyli tysi ˛
ace lat temu. Nazywamy go tajn ˛
a mow ˛
a. Jest o wiele szybszy ni˙z j˛ezyk
mówiony. Pozwala te˙z porozumiewa´c si˛e w obecno´sci obcych, bez ryzyka pod-
słuchu. Adept potrafi, je´sli zechce, prowadzi´c interesy dyskutuj ˛
ac równocze´snie
o pogodzie.
— Nauczysz mnie? — Garion był zafascynowany.
— To wymaga czasu — ostrzegł Silk.
— Czy jazda do Muros nie potrwa dostatecznie długo?
— Jak chcesz — Silk wzruszył ramionami. — Nauka nie jest łatwa, ale po-
mo˙ze chyba zabi´c nud˛e.
— Wracamy ju˙z do gospody? — spytał Garion.
— Nie od razu. Potrzebny nam ładunek, który usprawiedliwi jazd˛e do Muros.
— Zdawało mi si˛e, ˙ze wozy maj ˛
a pozosta´c puste.
— I słusznie.
— Ale przecie˙z powiedziałe´s. . .
— Pójdziemy do mojego znajomego handlarza — wyja´snił Silk. — Skupuje
produkty rolnicze z całej Sendarii i trzyma je na farmach, póki układ na rynkach
Arendii i Tolnedry nie oka˙ze si˛e korzystny. Potem organizuje transport do Muros
albo do Camaaru.
— To bardzo skomplikowane — mrukn ˛
ał z pow ˛
atpiewaniem Garion.
— Wcale nie — zapewnił Silk. — Chod´z, mój chłopcze, a sam si˛e przekonasz.
Kupiec był Tolnedraninem w długiej, bł˛ekitnej szacie, o pogardliwym wyrazie
twarzy. Gdy Silk i Garion wkroczyli do kantoru, rozmawiał wła´snie z ponurym
Murgiem. Ten, jak wszyscy przedstawiciele tej rasy, których Garion spotkał, miał
gł˛ebokie blizny na twarzy i czarne, przenikliwe oczy.
Silk ostrzegawczo dotkn ˛
ał ramienia chłopca i wyst ˛
apił naprzód.
— Wybacz, szlachetny kupcze — zacz ˛
ał pochlebnym tonem. — Nie wiedzia-
łem, ˙ze jeste´s zaj˛ety. Zaczekam z moim sług ˛
a na zewn ˛
atrz, póki nie znajdziesz dla
nas czasu.
73
— Mój przyjaciel i ja b˛edziemy zaj˛eci przez cały dzie´n — odparł Tolnedra-
nin. — Czy to co´s wa˙znego?
— Chciałem si˛e dowiedzie´c, czy przypadkiem nie masz dla nas ładunku.
— Nie — odparł krótko kupiec. — Nic.
Zacz ˛
ał si˛e odwraca´c, znieruchomiał nagle i spojrzał badawczo na Silka.
— Czy˙zby´s był Ambarem z Kotu? — zapytał. — S ˛
adziłem, ˙ze zajmujesz si˛e
korzeniami.
Garion rozpoznał imi˛e, jakie niski m˛e˙zczyzna podał stra˙znikom przy bramie.
Najwyra´zniej u˙zywał go tutaj ju˙z wcze´sniej.
— Niestety — westchn ˛
ał Silk. — Moja ostatnia inwestycja spoczywa w mo-
rzu, koło przyl ˛
adka Arendii: dwa pełne statki, płyn ˛
ace do Tol Honeth. Nagły
sztorm uczynił mnie biedakiem.
— Tragiczna historia, godny Ambarze — w głosie tamtego zabrzmiała nuta
skrywanego tryumfu.
— Musiałem si˛e zni˙zy´c do wo˙zenia płodów — o´swiadczył pos˛epnie Silk. —
Mam trzy rozklekotane wozy. To wszystko, co pozostało z imperium Ambara
z Kotu.
— Fortuna kołem si˛e toczy dla ka˙zdego z nas — odparł filozoficznie Tolne-
dranin.
— Wi˛ec to jest słynny Ambar z Kotu — wtr ˛
acił Murgo szorstkim, dziwnie
cichym głosem. Czarnymi oczami zmierzył Silka od stóp do głów. — Szcz˛e´sliwy
traf sprowadził mnie tutaj wła´snie dzi´s, gdy mog˛e si˛e wzbogaci´c spotkaniem. tak
o´swieconego człowieka.
— Jeste´s nazbyt uprzejmy, szlachetny panie — skłonił si˛e uprzejmie Silk.
— Jestem Asharak z Rak Goska — przedstawił si˛e Murgo. — Odłó˙zmy na
moment nasz ˛
a dyskusj˛e, Minganie — zwrócił si˛e do Tolnedranina. — Wielkim
b˛edzie dla mnie zaszczytem obserwowanie, jak wspaniały kupiec zaczyna odra-
bia´c swoje straty.
— Jeste´s zbyt uprzejmy, czcigodny Asharaku — powtórzył Silk, kłaniaj ˛
ac si˛e
znowu.
Umysł Gariona wykrzykiwał ostrze˙zenia, ale uwa˙zny wzrok Murga uniemo˙z-
liwiał najmniejszy cho´cby gest w stron˛e Silka. Z wysiłkiem zachowywał spokojny
wyraz twarzy i t˛epe spojrzenie, cho´c my´sli p˛edziły w szale´nczej gonitwie.
— Ch˛etnie bym ci pomógł, przyjacielu — zapewnił Mingan. — Ale w tej
chwili nie mam w Darine ˙zadnego ładunku.
— Mam ju˙z zlecenie z Darine do Medalii — wtr ˛
acił szybko Silk. — Trzy
wozy ˙zelaza Chereków. Mam te˙z kontrakt na przewóz futer z Muros do Camaaru.
Martwi mnie tylko pi˛e´cdziesi ˛
at mil z Medalii do Muros. Puste wozy nie przynosz ˛
a
zysku.
— Medalia — Mingan zmarszczył brwi. — Sprawdz˛e w dokumentach. Chyba
mam tam co´s.
74
Wyszedł z pokoju.
— Twoje wyczyny s ˛
a legend ˛
a w królestwach wschodu, Ambarze — rzekł
z podziwem Asharak z Rak Goska. — Kiedy odje˙zd˙załem z Cthol Murgos, wci ˛
a˙z
oferowano królewsk ˛
a cen˛e za twoj ˛
a głow˛e.
— Drobne nieporozumienie, Asharaku — za´smiał si˛e lekcewa˙z ˛
aco Silk. —
Badałem tylko zasi˛eg operacji tolnedra´nskiego wywiadu w twoim królestwie.
Podj ˛
ałem pewne ryzyko, którego powinienem unika´c, i Tolnedranie rozszyfrowali
mnie. Zarzuty przeciwko mnie były nieprawdziwe.
— Jak zdołałe´s uciec? ˙
Zołnierze króla Taur Urgasa szukaj ˛
ac ci˛e niemal roze-
rwali królestwo na strz˛epy.
— Spotkałem przypadkiem thullijsk ˛
a dam˛e o du˙zych wpływach. Udało mi si˛e
j ˛
a przekona´c, by przemyciła mnie przez granic˛e do Mishrak ac Thull.
— Och. . . — Asharak u´smiechn ˛
ał si˛e. — Thullijskie damy s ˛
a znane z podat-
no´sci na przekonywanie.
— Ale s ˛
a te˙z niezwykle wymagaj ˛
ace — dodał Silk. — Oczekuj ˛
a pełnej zapłaty
za ka˙zd ˛
a przysług˛e. Ucieczka od niej była chyba trudniejsza ni˙z z Cthol Murgos.
— Czy nadal wykonujesz tego typu usługi dla swego rz ˛
adu? — spytał niedbale
Murgo.
— Nie chc ˛
a nawet ze mn ˛
a rozmawia´c — odparł ponuro Silk. — Ambar kupiec
korzenny był im przydatny, ale Ambara przewo´znika maj ˛
a za nic.
— To typowe — zgodził si˛e Asharak, cho´c ton jego głosu wyra´znie dowo-
dził, ˙ze nie wierzy nawet w jedno słowo. Spojrzał przelotnie i na pozór oboj˛etnie
w stron˛e Gariona, a chłopiec doznał niezwykłego wra˙zenia. Byt pewien, cho´c nie
wiedział sk ˛
ad, ˙ze Asharak z Rak Goska zna go przez całe ˙zycie. Poznał ju˙z to
spojrzenie, a dziwny kontakt pogł˛ebiał si˛e w dziesi ˛
atkach spotka´n, gdy patrze-
li sobie w oczy; Garion dorastał wtedy na farmie Faldora, za´s Asharak, zawsze
otulony czarnym płaszczem, na grzbiecie czarnego konia, przystawał, przygl ˛
adał
si˛e i ruszał dalej. Garion spojrzał na niego spokojnie, a po naznaczonej bliznami
twarzy Murga przemkn ˛
ał cie´n u´smiechu.
Mingan wszedł do kantoru.
— Mam troch˛e szynek na farmie w pobli˙zu Medalii — Oznajmił. — Kiedy
dotrzesz do Muros?
— Za pi˛etna´scie do dwudziestu dni.
Mingan kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— Dam ci kontrakt na przewóz szynki do Muros — zaproponował. — Siedmiu
srebrnych rycerzy za wóz.
— Tolnedra´nskich rycerzy czy sendarskich?
— Jeste´smy w Sendarii, czcigodny Ambarze.
— Jeste´smy obywatelami ´swiata, szlachetny kupcze — zauwa˙zył Silk. — Za-
wsze dokonywali´smy transakcji w tolnedra´nskiej monecie.
75
— Szybki jeste´s, czcigodny Ambarze — westchn ˛
ał Mingan. — Niech wi˛ec
b˛ed ˛
a tolnedra´nscy rycerze. Tylko dlatego, ˙ze jeste´smy starymi przyjaciółmi i pła-
cz˛e nad twoim nieszcz˛e´sciem.
— Mo˙ze spotkamy si˛e znowu, Ambarze — rzucił Asharak.
— Mo˙ze — zgodził si˛e Silk. Razem z Garionem opu´scili kantor.
— Zdzierca — mrukn ˛
ał Silk, kiedy znale´zli si˛e na ulicy. — Powinien płaci´c
dziesi˛e´c, nie siedem.
— Co z Murgiem? — spytał Garion. Znowu odczuł znajom ˛
a niech˛e´c do wspo-
minania o niezwykłych, sekretnych wi˛ezach, ł ˛
acz ˛
acych go z t ˛
a postaci ˛
a, która te-
raz zyskała przynajmniej imi˛e.
— Wie, ˙ze co´s planuj˛e, ale nie ma poj˛ecia, co — wzruszył ramionami Silk. —
I ja te˙z wiem, ˙ze on co´s knuje. Miewania dziesi ˛
atki takich spotka´n. Je´sli nasze
cele nie oka˙z ˛
a si˛e sprzeczne, nie b˛edziemy sobie wchodzi´c w drog˛e. Asharak i ja
jeste´smy profesjonalistami.
— Jeste´s bardzo dziwnym człowiekiem, Silku.
Silk mrugn ˛
ał porozumiewawczo.
— Dlaczego kłóciłe´s si˛e z Minganem o pieni ˛
adze?
— Tolnedra´nskie monety s ˛
a z odrobin˛e czystszego kruszcu. Maj ˛
a wi˛eksz ˛
a
warto´s´c.
— Rozumiem.
Nazajutrz wszyscy razem odwie´zli rzep˛e do magazynu drasa´nskiego kupca.
Potem, dudni ˛
ac pustymi wozami, wytoczyli si˛e z Darine na południe.
Deszcz przestał pada´c, lecz ranek był chmurny i wietrzny. Na wzgórzu za
miastem Silk obrócił si˛e do Gariona, który jechał przy nim.
— No, dobrze — powiedział. — Zacznijmy. Poruszył palcami przed twarz ˛
a
chłopca.
— To znaczy „dzie´n dobry”.
ROZDZIAŁ VIII
Po pierwszym dniu wiatr wyszumiał si˛e do ko´nca, a na niebo wyszło blade,
jesienne sło´nce. Szlak wiódł ich wzdłu˙z rzeki Darine, burzliwego strumienia p˛e-
dz ˛
acego z gór a˙z do Zatoki Cherek. Teren był pofałdowany i g˛esto zalesiony, ale
konie biegły ˙zwawo, ci ˛
agn ˛
ac puste wozy. Garion nie zwracał uwagi na okolic˛e.
Przez cał ˛
a drog˛e wzdłu˙z doliny Darine patrzył tylko na zwinne palce Silka.
— Nie krzycz — upomniał go Silk podczas ´cwicze´n.
— Nie krzycze´c? — zdziwił si˛e chłopiec.
— Nie wymachuj r˛ekami. Gesty maj ˛
a by´c dyskretne. Cała wypowied´z nie
powinna zwraca´c uwagi.
— Dopiero si˛e ucz˛e.
— Lepiej przełamywa´c złe przyzwyczajenia, zanim si˛e ugruntuj ˛
a — stwier-
dził Silk. — I nie mamrocz.
— Mamrocz˛e?
— Ka˙zde zdanie konstruuj precyzyjnie. Ko´ncz je, zanim zaczniesz nast˛epne.
Nie martw si˛e o szybko´s´c. Przyjdzie z czasem.
Trzeciego dnia rozmawiali posługuj ˛
ac si˛e w połowie głosem, w połowie ge-
stami. Garion był z siebie dumny. Wieczorem zjechali z drogi do cedrowego gaju
i uformowali zwykły półokr ˛
ag wozów.
— Jak idzie nauka? — spytał pan Wilk, zeskakuj ˛
ac z kozła.
— Robimy post˛epy — odparł Silk. — Byłyby szybsze, gdyby chłopak pozbył
si˛e skłonno´sci do mówienia po dziecinnemu.
Garion był zdruzgotany.
Barak tak˙ze stał przy nich. Roze´smiał si˛e.
— Cz˛esto my´slałem, ˙ze dobrze by było pozna´c tajn ˛
a mow˛e. Ale palce wy-
´cwiczone w trzymaniu miecza nie s ˛
a do´s´c gi˛etkie — wyprostował ogromn ˛
a dło´n
i potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a.
Durnik podniósł brod˛e i wci ˛
agn ˛
ał nosem powietrze.
— Noc b˛edzie zimna — oznajmił. — Przed ´switem pojawi si˛e szron.
Barak tak˙ze poci ˛
agn ˛
ał nosem.
— Masz racj˛e, Durniku — hukn ˛
ał. — Przyda si˛e solidne ognisko.
Si˛egn ˛
ał do wozu i wyj ˛
ał swój topór.
77
— Kto´s nadje˙zd˙za — zawołała ciocia Pol, wci ˛
a˙z siedz ˛
aca na ko´zle.
Wszyscy umilkli i nasłuchiwali dalekiego t˛etentu na drodze, któr ˛
a przed chwi-
l ˛
a opu´scili.
— Przynajmniej trzech — stwierdził ponuro Barak.
Oddał topór Durnikowi, a sam odszukał na wozie swój miecz.
— Jeste´smy do´s´c daleko od traktu — zauwa˙zył Wilk. — Je´sli nie b˛edziemy
si˛e rusza´c, nie powinni nas zauwa˙zy´c.
— To nas nie skryje przed Grolimami — odparła ciocia Pol. — Oni nie wy-
patruj ˛
a oczami.
Wykonała palcami dwa szybkie ruchy, których Garion nie rozpoznał.
Nie, odpowiedział jej tym samym sposobem Wilk. Lepiej b˛edzie. . . i tak˙ze
uczynił nieznany gest.
Ciocia Pol spojrzała na niego badawczo i wolno kiwn˛eła głow ˛
a.
— Niech nikt si˛e nie rusza — polecił Wilk. Potem zwrócił si˛e w stron˛e drogi,
a na jego twarz pojawił si˛e wyraz koncentracji.
Garion wstrzymał oddech. Odgłos galopuj ˛
acych koni wyra´znie si˛e zbli˙zył.
Wtedy zdarzyło si˛e co´s dziwnego. Garion wiedział, ˙ze powinien si˛e ba´c tych
je´zd´zców i tego, co reprezentowali, opanowało go jednak jakie´s senne ot˛epienie.
Zdawało si˛e, ˙ze jego umysł zasn ˛
ał nagle, pozostawiaj ˛
ac ciało wpatrzone nierucho-
mo i bez zainteresowania w ciemno odzianych konnych na trakcie.
Nie wiedział, jak długo tak stał; gdy jednak ockn ˛
ał si˛e z półsnu, obcy znikn˛eli,
a sło´nce ju˙z zaszło. Niebo na wschodzie przybrało fioletowe barwy nadci ˛
agaj ˛
ace-
go wieczoru, a nad horyzontem unosiło si˛e kilka pod´swietlonych chmur.
— Murgowie — stwierdziła z całkowitym spokojem ciocia Pol. — I jeden
Grolim.
Zsun˛eła si˛e z wozu.
— Wielu jest Murgów w Sendarii, pani — Silk podał jej r˛ek˛e. — Wypełniaj ˛
a
ró˙zne zadania.
— Murgowie to jedno — zauwa˙zył pos˛epnie Wilk. — A Grolimowie to zu-
pełnie inna sprawa. Chyba lepiej b˛edzie porzuci´c ucz˛eszczane szlaki. Znasz jak ˛
a´s
boczn ˛
a drog˛e do Medalii?
— Stary przyjacielu — odparł skromnie Silk. — Znam boczn ˛
a drog˛e do ka˙z-
dego miejsca.
— To dobrze. Wjed´zmy gł˛ebiej mi˛edzy drzewa. Nie chc˛e, by blask naszego
ogniska dosi˛egn ˛
ał traktu.
Garion przelotnie tylko widział otulonych płaszczami Murgów. Nie mógł wie-
dzie´c, czy jednym z nich był ten sam Asharak, którego znał przez długie lata jedy-
nie jako ciemn ˛
a posta´c na czarnym koniu. Mimo to był prawie pewien, ˙ze Asharak
znajdował si˛e w´sród nich. On pójdzie za nim wsz˛edzie. Mógł na niego liczy´c.
Durnik nie mylił si˛e, przepowiadaj ˛
ac szron. Ziemia rankiem była biała, a gdy
ruszali w dalsz ˛
a drog˛e, ko´nskie oddechy unosiły si˛e kł˛ebami pary w zimnym po-
78
wietrzu. Jechali ´scie˙zkami i rzadko ucz˛eszczanymi szlakami, poro´sni˛etymi ziel-
skiem. Trwało to dłu˙zej ni˙z podró˙z po głównym trakcie, ale czuli si˛e bezpieczniej.
Po pi˛eciu dniach dotarli do wioski Winold, jakie´s dwana´scie mil na północ od
Medalii. Ciocia Pol uparła si˛e, ˙zeby urz ˛
adzi´c tam postój w zapuszczonej gospo-
dzie.
— Odmawiam dalszego spania na ziemi — oznajmiła zimno.
Po kolacji w odrapanej sali m˛e˙zczy´zni zaj˛eli si˛e piwem, a ciocia Pol wróciła
do pokoju, polecaj ˛
ac zanie´s´c tam gor ˛
ac ˛
a wod˛e na k ˛
apiel. Garion wymkn ˛
ał si˛e na
zewn ˛
atrz pod pretekstem sprawdzenia koni. Rzadko ´swiadomie kłamał, ale wczo-
raj czy przedwczoraj przyszło mu do głowy, ˙ze nie miał dla siebie ani jednej chwili
od dnia, gdy opu´scił farm˛e Faldora. Nie był z natury samotnikiem, ale zaczynał
mocno odczuwa´c ograniczenia wynikaj ˛
ace z ci ˛
agłego towarzystwa dorosłych.
Winold nie był du˙z ˛
a wsi ˛
a i w ci ˛
agu pół godziny chłopiec zbadał go od kra´nca
do kra´nca. Spacerował po w ˛
askich, brukowanych ulicach, wdychaj ˛
ac czyste po-
wietrze wieczora. Okna domostw l´sniły złotym blaskiem ´swiec i Garion poczuł
nagle t˛esknot˛e za domem.
Wtedy, za zakr˛etem nierównej uliczki, w chwilowym błysku ´swiatła z otwar-
tych drzwi, dostrzegł znajom ˛
a posta´c. Nie był pewien, ale na wszelki wypadek
przylgn ˛
ał plecami do kamiennego muru.
M˛e˙zczyzna z irytacj ˛
a zwrócił twarz w stron˛e jasnej smugi i Garion dostrzegł
biały błysk oka. To był Brill. Szybko skrył si˛e w cieniu; najwyra´zniej nie chciał
by´c widziany. Potem zatrzymał si˛e.
Spod ´sciany Garion obserwował, jak niecierpliwie spaceruje wokół rogu. Naj-
rozs ˛
adniejszym wyj´sciem byłoby wymkn ˛
a´c si˛e cicho i p˛edzi´c do gospody, ale
chłopiec odrzucił ten pomysł. W gł˛ebokim cieniu pod murem był bezpieczny,
a ciekawo´s´c nie pozwalała mu odej´s´c bez sprawdzenia, co wła´sciwie Brill tutaj
robi.
Zdawało si˛e, ˙ze oczekiwanie trwa całe godziny, cho´c w istocie nie było dłu˙zsze
ni˙z kilka minut. Wreszcie w mroku pojawił si˛e drugi m˛e˙zczyzna. Nosił kaptur,
wi˛ec Garion nie widział jego twarzy, lecz kontur sylwetki zdradzał, ˙ze ma na
sobie tunik˛e, po´nczochy i buty do pół łydki — jak zwyczajny Sendar. Kiedy stan ˛
ał
bokiem, pojawił si˛e tak˙ze kształt miecza u pasa, co ju˙z było całkiem niezwykłe.
Wprawdzie prawo nie zakazywało Sendarom ni˙zszego stanu noszenia broni, ale
czynili to tak rzadko, ˙ze or˛e˙z musiał zwraca´c uwag˛e.
Garion próbował przekra´s´c si˛e bli˙zej, by słysze´c, co Brill ma do powiedzenia
człowiekowi z mieczem, lecz tamci rozmawiali krótko. Brz˛ekn˛eły przechodz ˛
ace
z r˛eki do r˛eki monety, po czym Brill znikn ˛
ał cicho za rogiem, a człowiek z mie-
czem ruszył kret ˛
a uliczk ˛
a wprost do miejsca, w którym stał Garion.
Nie było si˛e gdzie ukry´c. Gdy tylko zakapturzony m˛e˙zczyzna podejdzie bli˙zej,
musi zobaczy´c Gariona. Ucieczka byłaby jeszcze bardziej niebezpieczna. Ponie-
79
wa˙z nie było innego wyj´scia, chłopiec zebrał si˛e na odwag˛e i ´smiało pomaszero-
wał ku nadchodz ˛
acej postaci.
— Kto tam? — zawołał człowiek w kapturze, si˛egaj ˛
ac do r˛ekoje´sci miecza.
— Dobry wieczór — odpowiedział Garion piskliwym głosem o wiele młod-
szego chłopca. — Zimna noc, prawda, prosz˛e pana?
Zakapturzony m˛e˙zczyzna burkn ˛
ał co´s z wyra´zn ˛
a ulg ˛
a.
Nogi Gariona trz˛esły si˛e pragnieniem ucieczki. Wymin ˛
ał obcego i włosy mu
si˛e zje˙zyły, gdy czuł na karku jego podejrzliwe spojrzenie.
— Chłopcze — odezwał si˛e nagle obcy.
— Słucham? — obejrzał si˛e Garion.
— Mieszkasz tutaj?
— Tak, prosz˛e pana — skłamał Garion, tłumi ˛
ac dr˙zenie głosu.
— Jest tu jaka´s karczma?
Garion wła´snie zbadał wiosk˛e, wi˛ec odpowiedział pewnie:
— Tak. Pójdzie pan t ˛
a ulic ˛
a i na nast˛epnym rogu skr˛eci w lewo. Przed wej-
´sciem pal ˛
a si˛e pochodnie. Musi pan zauwa˙zy´c.
— Dzi˛eki — rzucił m˛e˙zczyzna i odszedł.
— Dobranoc panu — krzykn ˛
ał za nim Garion. Niebezpiecze´nstwo min˛eło i ten
fakt dodał mu odwagi.
M˛e˙zczyzna nie odpowiedział, a podniecony spotkaniem Garion doszedł spo-
kojnie do zakr˛etu. Gdy tylko skryła go ´sciana, porzucił role prostego wiejskiego
chłopca i pu´scił si˛e biegiem.
Bez tchu dotarł do gospody i wpadł do zadymionej sali, w której pan Wilk
i pozostali rozmawiali przy kominku.
W ostatniej chwili zdał sobie spraw˛e, ˙ze nie mo˙ze wykrzycze´c swoich nowin
we wspólnej sali, gdzie wielu ludzi mogło go słysze´c. Zwolnił z trudem i spokoj-
nie ruszył w stron˛e przyjaciół. Stan ˛
ał przy ogniu, jakby chciał si˛e ogrza´c.
— Przed chwil ˛
a widziałem Brilla — oznajmił cichym głosem.
— Brilla? — zdziwił si˛e Silk. — Kto to jest Brill?
Wilk zmarszczył czoło.
— Pomocnik na farmie. Jak na uczciwego człowieka, miał w sakiewce za du˙zo
złota Angaraków — wyja´snił. Szybko opowiedział Barakowi i Silkowi o przygo-
dzie w stajni Faldora.
— Powinni´scie go zabi´c — mrukn ˛
ał Barak.
— Nie jeste´smy w Chereku — odparł Wilk. — Sendarowie nie lubi ˛
a przypad-
kowych zabójstw. Zauwa˙zył ci˛e? — spytał Gariona.
— Nie. Zobaczyłem go pierwszy i schowałem si˛e w cieniu. Spotkał si˛e z kim´s
i chyba dał mu jakie´s pieni ˛
adze. Ten drugi miał miecz — opisał pokrótce całe
zdarzenie.
— To zmienia sytuacje — stwierdził Wilk. — Rankiem wyjedziemy chyba
wcze´sniej, ni˙z planowali´smy.
80
— Nietrudno b˛edzie przekona´c Brilla, ˙zeby przestał si˛e nami interesowa´c —
wtr ˛
acił Durnik. — Mógłbym go poszuka´c i par˛e razy przyło˙zy´c mu w głow˛e.
— Poci ˛
agaj ˛
aca my´sl — u´smiechn ˛
ał si˛e Wilk. — Ale chyba lepiej wymkn ˛
a´c
si˛e z miasta wcze´snie rano. Nie b˛edzie wiedział, ˙ze tu byli´smy. Nie mamy czasu
na walki z ka˙zdym, kto stanie nam na drodze.
— Chciałbym jednak przyjrze´c si˛e bli˙zej temu Sendarowi z mieczem —
o´swiadczył Silk wstaj ˛
ac. — Je´sli si˛e oka˙ze, ˙ze nas ´sledzi, wol˛e wiedzie´c, jak wy-
gl ˛
ada. Nie lubi˛e, kiedy jad ˛
a za mn ˛
a obcy.
— Dyskretnie — ostrzegł Wilk.
— Czy kiedykolwiek nie byłem dyskretny? — za´smiał si˛e Silk. — To nie
potrwa długo. Powiedziałe´s, ˙ze gdzie jest ta karczma, Garionie?
Chłopiec powtórzył wskazówki.
Silk kiwn ˛
ał głow ˛
a. Oczy mu błyszczały, a czubek nosa dr˙zał z podniecenia.
Szybko przeszedł przez sal˛e i znikn ˛
ał w´sród chłodnej nocy.
— Zastanawiam si˛e — mrukn ˛
ał Barak. — Je´sli tak dokładnie nas pilnuj ˛
a, mo-
˙ze lepiej porzucimy te wozy i m˛ecz ˛
ace przebrania, kupimy dobre konie i pełnym
galopem ruszymy do Muros?
— Nie przypuszczam, by Murgowie dokładnie wiedzieli, gdzie jeste´smy —
pokr˛ecił głow ˛
a Wilk. — Brill mógł tu trafi´c z jakim´s innym łajdackim zleceniem.
Ucieczka przed cieniem nie ma sensu. Lepiej spokojnie jecha´c dalej. Nawet je´sli
Brill wci ˛
a˙z pracuje dla Murgów, wol˛e wymkn ˛
a´c si˛e po cichu i niech nas szukaj ˛
a
w całej ´srodkowej Sendarii. — Wstał. — Pójd˛e na gór˛e i opowiem Pol, co si˛e
stało.
— Dalej mi si˛e to nie podoba — burkn ˛
ał ponuro Barak.
Siedzieli w milczeniu, czekaj ˛
ac na powrót Silka. Płomie´n gło´sno strzelił w gó-
r˛e i Garion drgn ˛
ał. Gdy tak siedział, zdał sobie spraw˛e, ˙ze bardzo si˛e zmienił od
wyjazdu z farmy Faldora. Wtedy wszystko wydawało si˛e łatwe, a ´swiat był wyra´z-
nie podzielony na przyjaciół i wrogów. Teraz jednak zacz ˛
ał dostrzega´c zło˙zono´sci,
których istnienia nawet nie podejrzewał. Stał si˛e ostro˙zny i nieufny, cz˛e´sciej słu-
chał tego wewn˛etrznego głosu, który doradzał czujno´s´c lub wr˛ecz podst˛ep. Na-
uczył si˛e nie wierzy´c pozorom. Przez chwil˛e ˙załował dawnej niewinno´sci, lecz
oschły głos poinformował go, ˙ze to dziecinny ˙zal.
Po chwili pan Wilk zszedł na dół i usiadł przy nich.
Silk wrócił mniej wi˛ecej pół godziny pó´zniej.
— Zdecydowanie nieprzyjemny typ — oznajmił, staj ˛
ac przy ogniu. — Moim
zdaniem to zwykły rzezimieszek.
— Brill szuka ludzi na własnym poziomie — stwierdził Wilk. — Je´sli pracuje
dla Murgów, wynajmuje pewnie ró˙znych łotrów, ˙zeby nas ´sledzili. S ˛
adz˛e jednak,
˙ze b˛ed ˛
a si˛e rozgl ˛
ada´c za czworgiem pieszych, nie za sze´sciorgiem ludzi na wo-
zach. Je´sli dostatecznie wcze´snie wyjedziemy z Winoldu, powinni´smy znikn ˛
a´c im
z oczu.
81
— Durnik i ja b˛edziemy trzyma´c wart˛e — o´swiadczył Barak.
— Niezły pomysł. Spróbujemy wyruszy´c koło czwartej nad ranem. Zanim
wstanie sło´nce, chc˛e mie´c ze trzy, cztery mile mi˛edzy nami a t ˛
a wiosk ˛
a.
Tej nocy Garion nie mógł zasn ˛
a´c. Gdy mu si˛e w ko´ncu udało, dr˛eczył go
koszmar człowieka w kapturze, który go ´scigał z okrutnym mieczem bez ko´nca
po mrocznych, w ˛
askich uliczkach. Kiedy Barak budził wszystkich, chłopiec czuł
piasek w oczach i głowa mu ci ˛
a˙zyła po niespokojnej nocy.
Zanim ciocia Pol zapaliła ´swiec˛e, starannie zamkn˛eła okiennice.
— B˛edzie zimno — stwierdziła, rozwijaj ˛
ac tobołek, który Garion przyniósł
z wozu. Wyj˛eła par˛e grubych wełnianych po´nczoch i zimowe buty wy´scielane
wełn ˛
a. — Włó˙z to — poleciła chłopcu. — I swój gruby płaszcz.
— Nie jestem ju˙z dzieckiem, ciociu Pol — zauwa˙zył Garion.
— Lubisz marzn ˛
a´c?
— No nie, ale. . . — przerwał. Nie potrafił wyrazi´c w słowach tego, co czu-
je. Zacz ˛
ał si˛e ubiera´c. Z pokoju obok słyszał przyciszone głosy, jakimi zawsze
porozumiewaj ˛
a si˛e ludzie wstaj ˛
acy przed ´switem.
— Jeste´smy gotowi, pani Pol — oznajmił od drzwi Silk.
— Chod´zmy wi˛ec — odparła naci ˛
agaj ˛
ac kaptur.
Tej nocy ksi˛e˙zyc wzszedł pó´zno i l´snił jasno na oszronionym bruku przed
gospod ˛
a. Durnik zaprz ˛
agł konie i wyprowadził wozy.
— Poprowadzimy je do traktu — szepn ˛
ał Wilk. — Nie nale˙zy zrywa´c wie-
´sniaków ze snu.
Silk ruszył przodem. Wolno wyjechali z dziedzi´nca.
Pola za wiosk ˛
a bielały od szronu, a blade, zamglone ´swiatło ksi˛e˙zyca zdawało
si˛e wywabia´c z nich wszelki kolor.
— Jak tylko znajdziemy si˛e poza z zasi˛egiem głosu — rzekł Wilk, wdrapuj ˛
ac
si˛e na kozioł — ruszymy szybciej, ˙zeby oddali´c si˛e z tego miejsca. Wozy s ˛
a puste,
a troch˛e biegu nie zaszkodzi zwierz˛etom.
— Słusznie — zgodził si˛e Silk.
Wspi˛eli si˛e na wozy i ruszyli wolno. Gwiazdy migotały im nad głowami na
czystym, zimnym niebie. Pola l´sniły biel ˛
a; przy drodze rysowały si˛e czarne plamy
drzew.
Na szczycie pierwszego wzgórza Garion obejrzał si˛e na gromadk˛e ciemnych
domków w dolinie. Pojedyncze ´swiatełko błysn˛eło w którym´s oknie — samotny,
złoty punkcik, który pojawił si˛e i znikn ˛
ał.
— Kto´s tam nie ´spi — powiedział Silkowi. — Wła´snie zobaczyłem ´swiatło.
— Mo˙ze jaki´s ranny ptaszek. Ale mo˙ze i nie.
Potrz ˛
asn ˛
ał lejcami i konie przyspieszyły kroku. Szarpn ˛
ał jeszcze raz i ruszyły
kłusem.
— Trzymaj si˛e, chłopcze — rzucił Silk; wychylił si˛e i smagn ˛
ał lejcami ko´nskie
zady.
82
Wóz podskakiwał i trzeszczał przera´zliwie; gryz ˛
aco mro´zne powietrze dmu-
chało prosto w twarz Gariona, który dwiema r˛ekami przytrzymywał si˛e kozła.
W pełnym galopie tabor trzech wozów stoczył si˛e w dolin˛e i przemkn ˛
ał mi˛e-
dzy białymi od szronu polami. Wioska z jej pojedynczym ´swiatełkiem została
daleko z tyłu.
Nim wzeszło sło´nce, pokonali ju˙z dobre cztery mile i Silk zatrzymał spienione
konie. Garion był rozbity i obolały od w´sciekłej jazdy zmarzni˛etymi na kamie´n
drogami. Z ulg ˛
a powitał mo˙zliwo´s´c odpoczynku. Silk rzucił mu lejce, zeskoczył,
porozmawiał chwil˛e z panem Wilkiem i cioci ˛
a Pol, po czym wrócił do wozu.
— Skr˛ecimy w t˛e ´scie˙zk˛e przed nami — oznajmił rozcieraj ˛
ac palce.
Chłopiec podał mu lejce.
— Ty powozisz — stwierdził Silk. — R˛ece zamarzły mi na sztywno. Niech
konie id ˛
a spokojnie.
Garion cmokn ˛
ał i potrz ˛
asn ˛
ał lekko lejcami. Zwierz˛eta ruszyły posłusznie.
— ´Scie˙zka zatacza koło za tym pagórkiem — Silk skin ˛
ał głow ˛
a, gdy˙z obie
dłonie wsun ˛
ał pod tunik˛e. — Po drugiej stronie jest jodłowy zagajnik. Tam si˛e
zatrzymamy, ˙zeby konie troch˛e odpocz˛eły.
— My´slisz, ˙ze kto´s za nami jechał?
— To b˛edzie odpowiedni moment, by si˛e przekona´c.
Okr ˛
a˙zyli wzgórze i dotarli do miejsca, gdzie tu˙z przy ´scie˙zce wyrastały ciemne
pnie jodeł. Garion zakr˛ecił i zjechał w cie´n gał˛ezi.
— To wystarczy — Silk zeskoczył na ziemi˛e. — Chod´z.
— Gdzie idziemy?
— Chc˛e spojrze´c na drog˛e za nami. Przejdziemy miedzy drzewami na szczyt
i zobaczymy, czy nasz trop kogo´s zainteresował.
Ruszył w gór˛e. Posuwał si˛e szybko, cho´c w absolutnej ciszy. Garion człapał za
nim, z zakłopotaniem łami ˛
ac stopami suche gał ˛
azki. Po chwili zacz ˛
ał pojmowa´c
sekret cichego marszu. Silk z uznaniem skin ˛
ał głow ˛
a, lecz milczał.
Granica drzew przebiegała tu˙z pod szczytem. Silk zatrzymał si˛e. Dolina pod
nimi z przecinaj ˛
ac ˛
a j ˛
a ciemn ˛
a drog ˛
a była całkiem pusta, je´sli nie liczy´c dwóch
jeleni, które wyszły skuba´c zmarzni˛et ˛
a traw˛e.
— Poczekamy chwil˛e — rzekł Silk. — Je´sli Brill i ten jego najemnik jad ˛
a za
nami, powinni si˛e wkrótce pokaza´c.
Usiadł na pniu i obserwował pust ˛
a dolin˛e.
Po chwili jaki´s powóz przejechał drog ˛
a w stron˛e Winoldu. Z tej odległo´sci
wydawał si˛e male´nki i poruszał bardzo wolno.
Sło´nce weszło odrobin˛e wy˙zej, wi˛ec mru˙zyli o´slepione blaskiem oczy.
— Silku — zacz ˛
ał z wahaniem Garion.
— Słucham?
— O co w tym wszystkim chodzi?
83
Było to trudne pytanie, ale chłopiec uznał, ˙ze zna ju˙z Silka na tyle dobrze, by
je zada´c.
— W czym wszystkim?
— W tym, co robimy. Usłyszałem troch˛e, domy´sliłem si˛e nieco wi˛ecej, ale
dalej nic nie rozumiem.
— A czego si˛e domy´sliłe´s, Garionie? — oczy Silka błyszczały mocno na nie
ogolonej twarzy.
— Co´s zostało skradzione; co´s bardzo wa˙znego. Pan Wilk i ciocia Pol, i my
wszyscy, próbujemy to odzyska´c.
— Zgadza si˛e — przyznał Silk. — To prawda.
— Pan Wilk i ciocia Pol nie s ˛
a tymi, kim si˛e wydaj ˛
a.
— Nie — zgodził si˛e Silk. — Nie s ˛
a.
— My´sl˛e, ˙ze umiej ˛
a robi´c rzeczy, których inni ludzie nie potrafi ˛
a — Garion
z trudem dobierał stówa. — Pan Wilk mo˙ze. . . tropi´c to co´s, wcale tego nie wi-
dz ˛
ac. A w zeszłym tygodniu, kiedy mijali nas ci Murgowie, zrobili co´s takiego. . .
nie wiem nawet, jak to opisa´c. . . Jakby si˛egn˛eli do mojego umysłu i u´spili go. Jak
tego dokonali? I po co?
Silk za´smiał si˛e.
— Jeste´s bardzo spostrzegawczym chłopcem — pochwalił, po czym dodał ju˙z
powa˙znie: — ˙
Zyjemy w czasach przełomu, Garionie. Wydarzenia tysi ˛
aca i wi˛ecej
lat zogniskowały si˛e na obecnych dniach. ´Swiat, jak słyszałem, jest wła´snie taki.
Mijaj ˛
a stulecia, gdy nic si˛e nie dzieje, a potem w przeci ˛
agu kilku krótkich lat maj ˛
a
miejsce zdarzenia tak straszliwie wa˙zne, ˙ze ´swiat ju˙z nigdy nie jest taki sam, jak
przedtem.
— Gdybym mógł wybiera´c, wolałbym chyba ˙zy´c w tych spokojnych wie-
kach — o´swiadczył pochmurnie Garion.
— Ale˙z sk ˛
ad — Silk ´sci ˛
agn ˛
ał wargi w lisim u´smiechu. — Teraz wła´snie czu-
jesz, ˙ze ˙zyjesz. Widzisz, jak to wszystko si˛e toczy, jeste´s tego cz˛e´sci ˛
a. Krew szyb-
ciej płynie w ˙zyłach i ka˙zdy oddech jest przygod ˛
a.
Garion pomin ˛
ał milczeniem jego entuzjazm.
— Powiedz, czego szukamy — poprosił.
— Lepiej, je´sli nie poznasz nawet nazwy tego przedmiotu — odparł z powag ˛
a
m˛e˙zczyzna. — Ani imienia człowieka, który go wykradł. Pewni ludzie próbuj ˛
a
nas powstrzyma´c, a czego nie wiesz, tego nie zdradzisz.
— Nie mam zwyczaju prowadzenia pogaw˛edek z Murgami — o´swiadczył
dumnie Garion.
— Wcale nie musisz z nimi rozmawia´c. S ˛
a w´sród nich tacy, którzy potrafi ˛
a
pochwyci´c twoje my´sli.
— To niemo˙zliwe.
— Któ˙z mo˙ze stwierdzi´c, co jest mo˙zliwe, a co nie? — spytał Silk, a Garion
przypomniał sobie rozmow˛e na ten temat z panem Wilkiem.
84
Silk siedział na pniu, w blasku porannego sło´nca, przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e ocienio-
nej jeszcze dolinie: zwyczajny człowiek w zwyczajnej tunice i lu´znym płaszczu
z nasuni˛etym na głow˛e kapturem.
— Wychowano ci˛e na Sendara, Garionie — powiedział. — Sendarowie s ˛
a so-
lidnymi, praktycznymi lud´zmi i nie maj ˛
a cierpliwo´sci do takich spraw jak czary,
magia i inne rzeczy, których nie mo˙zna dotkn ˛
a´c. Twój przyjaciel, Durnik, jest Sen-
darem doskonałym. Umie zrobi´c podkow˛e, naprawi´c p˛ekni˛ete koło czy wyleczy´c
chorego konia. W ˛
atpi˛e jednak, czy potrafiłby uwierzy´c w najmniejszy nawet czar.
— Jestem Sendarem — zaprotestował Garion. Sugestia zawarta w słowach
Silka atakowała same fundamenty jego poczucia to˙zsamo´sci.
Silk spojrzał na niego z uwag ˛
a.
— Nie jeste´s — stwierdził. — Kiedy spotkam Sendar, potrafi˛e go rozpozna´c,
tak jak dostrzegam ró˙znice mi˛edzy Arendem a Tolnedraninem czy Cherekiem
a Algarem. Istnieje pewien sendarski kształt głowy czy układ oczu. Ty ich nie
masz.
— Wi˛ec kim jestem? — spytał wyzywaj ˛
aco Garion.
— Nie wiem — odparł Silk marszcz ˛
ac czoło. — A to dziwne, poniewa˙z prze-
szkolono mnie, bym wiedział, sk ˛
ad pochodz ˛
a ludzie. Mo˙ze si˛e z czasem domy´sle.
— Czy ciocia Pol jest Sendark ˛
a?
— Ale˙z sk ˛
ad — za´smiał si˛e Silk.
— To tłumaczy wszystko. Jestem zapewne tym, kim ona. Silk spojrzał na
niego badawczo.
— Jest przecie˙z siostr ˛
a mojego ojca — wyja´snił Garion. — Z pocz ˛
atku my-
´slałem, ˙ze jest spokrewniona z matk ˛
a, ale myliłem si˛e. To ojciec. Teraz jestem
pewien.
— To niemo˙zliwe — stwierdził stanowczo Silk.
— Niemo˙zliwe?
— Absolutnie wykluczone. Nie do pomy´slenia.
— Dlaczego?
Silk przygryzł warg˛e.
— Wracajmy do wozów — rzucił krótko.
Schodzili miedzy czarnymi drzewami, a w plecy ´swieciło im jasne, poranne
sło´nce.
Cały dzie´n je´zdzili bocznymi dró˙zkami, by pó´znym popołudniem, gdy sło´nce
opadało ju˙z ku purpurowemu morzu chmur na zachodzie, dotrze´c do farmy, sk ˛
ad
mieli zabra´c szynki. Silk porozmawiał chwil˛e z t˛egim farmerem i pokazał mu
pergamin, który dostał w Darine od Mingana.
— Ch˛etnie si˛e ich pozb˛ed˛e — o´swiadczył farmer. — Zajmuj ˛
a mi miejsce,
a bardzo go potrzebuj˛e.
85
— To cz˛esty przypadek, gdy prowadzi si˛e interesy z Tolnedranami — zauwa-
˙zył Silk. — Zwykle dostaj ˛
a wi˛ecej, ni˙z zapłacili, nawet je´sli to tylko darmowe
korzystanie z cudzych szop.
Farmer przyznał mu racj˛e.
— Tak si˛e zastanawiam — rzucił Silk, jakby ta my´sl dopiero teraz przyszła
mu do głowy. — Nie spotkałe´s mo˙ze w okolicy mojego znajomego? Ma na imi˛e
Brill. ´Sredniego wzrostu, czarne włosy, zezowate oko?
— Połatane ubranie i zgry´zliwy charakter? — spytał farmer.
— To on.
— Kr˛ecił si˛e tutaj. Szukał — tak przynajmniej twierdził — starca, kobiety
i chłopca. Podobno ukradli co´s jego panu i został wysłany, by ich znale´z´c.
— Kiedy to było?
— Jaki´s tydzie´n temu.
— Szkoda, ˙ze go nie spotkałem. Z przyjemno´sci ˛
a znowu bym go zobaczył.
— Nie mam poj˛ecia, po co — rzekł bez ogródek farmer. — Szczerze mówi ˛
ac,
twój znajomy niezbyt mi si˛e spodobał.
— Sam te˙z za nim nie przepadam — wyznał Silk. — Rzecz w tym, ˙ze jest
mi winien troch˛e pieni˛edzy. Towarzystwo Brilla jest mi całkiem zb˛edne, lecz bez
pieni˛edzy czuj˛e si˛e troch˛e samotnie, je´sli rozumiesz, co mam na my´sli.
Farmer wybuchn ˛
ał ´smiechem.
— Byłbym niezwykle wdzi˛eczny, gdyby´s przypadkiem zapomniał, ˙ze o nie-
go pytałem — dodał Silk. — I tak trudno go znale´z´c, nawet gdy nie wie, ˙ze go
szukam.
— Mo˙zesz na mnie polega´c. — T˛egi m˛e˙zczyzna ´smiał si˛e ci ˛
agle. — Mam
wolny strych, gdzie ty i twoi ludzie mo˙zecie rozło˙zy´c si˛e na noc. Miło mi te˙z
b˛edzie, je´sli zjecie kolacj˛e z moimi robotnikami. Jadalnia jest tam. — Wskazał
r˛ek ˛
a.
— Wielkie dzi˛eki — skłonił si˛e Silk. — Ziemia jest skuta lodem i sporo ju˙z
czasu min˛eło, od kiedy jedli´smy co´s lepszego ni˙z prosty wikt na szlaku.
— Wy, przewo´znicy, wiedziecie ˙zycie pełne przygód — westchn ˛
ał farmer nie-
mal z zazdro´sci ˛
a. — Wolni jak ptaki, a nowy horyzont otwiera si˛e przed wami tu˙z
za nast˛epnym wzgórzem.
— To spora przesada — zapewnił go Silk. — Za to zima jest trudn ˛
a por ˛
a i dla
ptaków, i dla przewo´zników.
Farmer za´smiał si˛e znowu i klepn ˛
ał Silka po ramieniu. Potem pokazał, gdzie
odprowadzi´c konie.
Jedzenie u t˛egiego farmera było proste, za to bardzo obfite. Na strychu hu-
lały troch˛e przeci ˛
agi, lecz siano było mi˛ekkie. Garion spał mocno. Farma, cho´c
nie była gospodarstwem Faldora, zdawała si˛e w dostatecznym stopniu znajoma.
W dodatku swojskie uczucie, ˙ze znowu otaczaj ˛
a go ´sciany, dawało poczucie bez-
piecze´nstwa.
86
Rankiem, po solidnym ´sniadaniu, załadowali wozy pokryt ˛
a kryształkami soli
szynk ˛
a i serdecznie po˙zegnali si˛e z farmerem.
Jeszcze wieczorem chmury zacz˛eły si˛e gromadzi´c na zachodzie. W ci ˛
agu nocy
pokryły całe niebo. Dzie´n był zimny i szary, gdy ruszali do Muros, pi˛e´cdziesi ˛
at
mil na południe.
ROZDZIAŁ IX
Niepełne dwa tygodnie, które zaj˛eła im droga do Muros, byty chyba najbar-
dziej niewygodne w całym ˙zyciu Gariona. Trasa wiodła podnó˙zem pasma wzgórz,
przez pofałdowane i na ogół nie zamieszkane obszary. Niebo zwisało nad głowami
szare i zimne. Od czasu do czasu padał ´snieg, a czarne góry z˛ebat ˛
a lini ˛
a wznosiły
si˛e ponad horyzontem.
Garion miał wra˙zenie, ˙ze ju˙z nigdy nie b˛edzie mu ciepło. Mimo stara´n Dur-
nika, który co wieczór wyszukiwał gdzie´s suche drewno, ogniska zdawały si˛e
zawsze ˙zało´snie małe, a wielki otaczaj ˛
acy ich chłód, niewyobra˙zalnie ogromny.
Grunt, na którym rozkładali posłania, był zmarzni˛ety i mróz s ˛
aczył si˛e wprost
w ko´sci chłopca.
Nauka drasa´nskiej tajnej mowy trwała bez przerwy i zanim jeszcze dotarli do
jeziora Camaar i rozpocz˛eli długi zjazd w stron˛e Muros, Garion stał si˛e je´sli nie
ekspertem, to przynajmniej biegłym u˙zytkownikiem j˛ezyka znaków.
Le˙z ˛
ace w południowej cz˛e´sci Sendarii Muros było sporym, niezbyt atrakcyj-
nym miastem, gdzie od niepami˛etnych czasów, rok w rok, odbywał si˛e wielki targ.
Zawsze pó´znym latem je´zd´zcy Algarów prowadzili ogromne stada bydła przez gó-
ry, Wielkim Traktem Północnym. W Muros handlarze z całego zachodu czekali
ich przybycia. Ogromne sumy przechodziły z r ˛
ak do r ˛
ak, a ˙ze przedstawiciele kla-
nów Algarów tak˙ze zaopatrywali si˛e tutaj w przedmioty u˙zyteczne lub ozdobne,
kupcy a˙z z Nyissy na dalekim południu zje˙zd˙zali, by oferowa´c swój towar. Wielk ˛
a
równin˛e na wschód od miasta całkowicie pokrywały zagrody dla bydła. Ci ˛
agn˛eły
si˛e całymi milami, a mimo to nie mie´sciły stad, zjawiaj ˛
acych si˛e tu w szczycie
sezonu. Dalej na wschód, poza ci ˛
agiem zagród, le˙zało mniej czy bardziej stałe
obozowisko Algarów.
Do tego wła´snie miasta Silk wprowadził pewnego ranka trzy wozy wyłado-
wane szynk ˛
a nale˙z ˛
ac ˛
a do Mingana, Tolnedranina. Targ zbli˙zał si˛e ju˙z do ko´nca
i na miejscu pozostali jedynie najbardziej zdesperowani kupcy. Bez problemów
przekazali ładunek do magazynów i wkrótce trzy wozy wjechały na dziedziniec
gospody na północnym skraju miasta.
— To godziwy zajazd, pani — zapewniał cioci˛e Silk, pomagaj ˛
ac jej wy-
si ˛
a´s´c. — Nieraz ju˙z tu bywałem.
88
— Miejmy nadziej˛e — odparła. — Zajazdy w Muros nie ciesz ˛
a si˛e najlepsz ˛
a
reputacj ˛
a.
— Tamte znajduj ˛
a si˛e we wschodniej cz˛e´sci miasta — sprostował delikatnie
Silk. — Znam je dobrze.
— W to nie w ˛
atpi˛e — stwierdziła unosz ˛
ac lekko brew.
— Mój zawód wymaga, bym zatrzymywał si˛e czasem w miejscach, których
w innych okoliczno´sciach wolałbym unika´c — o´swiadczył z godno´sci ˛
a.
Gospoda, jak od razu zauwa˙zył Garion, była zadziwiaj ˛
aco czysta i go´sciła
głównie sendarskich kupców.
— My´slałem, ˙ze spotkamy w Muros ludzi ze wszystkich krajów — powie-
dział, gdy razem z Silkiem przenosili baga˙z do pokojów na drugim pi˛etrze.
— S ˛
a tutaj — wyja´snił m˛e˙zczyzna. — Ale ka˙zda z grup woli trzyma´c si˛e z da-
la od innych. Tolnedranie mieszkaj ˛
a w jednej cz˛e´sci miasta, Drasanie w innej,
a Nyissanie jeszcze gdzie indziej. Hrabia Muros tak to zorganizował. Czasem ner-
wy nie wytrzymuj ˛
a ˙zaru interesów i lepiej, by naturalni wrogowie nie przebywali
pod jednym dachem.
Garion pokiwał głow ˛
a.
— Wiesz co — zacz ˛
ał znowu, gdy weszli do jednego z pokoi, które zaj˛eli na
czas pobytu w Muros. — Chyba jeszcze nigdy nie widziałem Nyissanina.
— Masz szcz˛e´scie — stwierdził z obrzydzeniem Silk. — To nieprzyjemna
rasa.
— S ˛
a podobni do Murgów?
— Nie. Nyissanie oddaj ˛
a cze´s´c Issie, Bogu-W˛e˙zowi. Uwa˙zaj ˛
a, ˙ze wypada na-
´sladowa´c zachowania w˛e˙zy. Osobi´scie nie widz˛e w tym nic przyjemnego. Zreszt ˛
a,
Nyissanie zamordowali Riva´nskiego Króla i od tego czasu Alornowie nie darz ˛
a
ich sympati ˛
a.
— Rivanie nie maj ˛
a króla — zaprotestował Garion.
— Teraz ju˙z nie. Kiedy´s mieli, póki królowa Salmissra nie postanowiła go
usun ˛
a´c.
— Kiedy to było? — spytał zafascynowany Garion.
— Tysi ˛
ac trzysta lat temu — odparł Silk takim tonem, jakby mówił o wyda-
rzeniach wczorajszego dnia.
— Czy to nie za długi czas, by wci ˛
a˙z chowa´c uraz˛e?
— Pewnych rzeczy si˛e nie wybacza.
Do wieczora pozostało jeszcze sporo czasu, wi˛ec zaraz po południu Wilk i Silk
opu´scili gospod˛e, by zbada´c ulice miasta. Szukali tych niezwykłych, niewidocz-
nych ´sladów, które Wilk najwyra´zniej dostrzegał albo wyczuwał, mówi ˛
acych mu,
czy poszukiwany przedmiot znalazł si˛e w tej okolicy. Garion usiadł przy komin-
ku w izbie, która dzielił z cioci ˛
a Pol i usiłował wyp˛edzi´c chłód ze stóp. Ciocia
siedziała obok, naprawiaj ˛
ac jedn ˛
a z jego tunik. Błyszcz ˛
aca igła to znikała, to wy-
skakiwała z materiału.
89
— Kim był Riva´nski Król, ciociu? — odezwał si˛e chłopiec.
Przerwała szycie.
— Czemu pytasz?
— Silk opowiadał mi o Nyissanach — wyja´snił. — Powiedział, ˙ze ich królowa
zamordowała Riva´nskiego Króla. Dlaczego to zrobiła?
— Masz dzi´s głow˛e pełn ˛
a pyta´n, prawda? — igła poruszyła si˛e znowu.
— Silk i ja du˙zo rozmawiamy po drodze — odparł, przysuwaj ˛
ac stopy bli˙zej
do ognia.
— Nie spal sobie butów.
— Silk twierdzi, ˙ze nie jestem Sendarem. Mówi, ˙ze nie wie, kim jestem, ale
na pewno nie Sendarem.
— Silk za du˙zo gada — stwierdziła ciocia Pol.
— Nigdy nie chcesz mi niczego wytłumaczy´c — o´swiadczył ura˙zony chło-
piec.
— Mówi˛e ci wszystko, co powiniene´s wiedzie´c — odparła spokojnie. — W tej
chwili wiedza o królach Rivy i królowych Nyissy jest ci zupełnie zb˛edna.
— Chcesz, ˙zebym ci ˛
agle był głupim dzieckiem — stwierdził z rozdra˙znieniem
Garion. — Jestem ju˙z prawie m˛e˙zczyzn ˛
a, a nie wiem nawet, sk ˛
ad pochodz˛e. Ani
kim jestem.
— Ja wiem, kim jeste´s — powiedziała nie podnosz ˛
ac głowy.
— Wi˛ec kim?
— Młodym człowiekiem, któremu zaraz spal ˛
a si˛e buty.
Natychmiast cofn ˛
ał nogi pod krzesło.
— Nie odpowiedziała´s mi — poskar˙zył si˛e.
— To prawda — przyznała, wci ˛
a˙z tym samym, irytuj ˛
aco spokojnym tonem.
— Dlaczego?
— Nie jest konieczne, by´s to wiedział. Powiem ci, gdy przyjdzie pora, ale nie
wcze´sniej.
— To nieuczciwe — zaprotestował.
— ´Swiat jest pełen niesprawiedliwo´sci — odparła. — A teraz, poniewa˙z czu-
jesz si˛e m˛e˙zczyzn ˛
a, mo˙ze przyniesiesz troch˛e drew. Przynajmniej zajmiesz si˛e
czym´s po˙zytecznym.
Spojrzał na ni ˛
a wrogo i w´sciekły wyszedł z pokoju.
— Garionie — zawołała za nim.
— Słucham?
— Nawet nie my´sl o trzaskaniu drzwiami.
Wieczorem wrócili Silk i Wilk. Wesoły zazwyczaj starzec zdawał si˛e zniecier-
pliwiony i poirytowany. Usiadł za stołem w sali jadalnej i ponuro wpatrzył si˛e
w ogie´n.
— Chyba nie przeje˙zd˙zał t˛edy — oznajmił w ko´ncu. — Zostało jeszcze par˛e
miejsc do sprawdzenia, ale jestem prawie pewien, ˙ze tu go nie było.
90
— Wi˛ec ruszamy do Camaaru? — spytał Barak, przeczesuj ˛
ac palcami k˛edzie-
rzaw ˛
a brod˛e.
— Nie ma wyj´scia. My´sl˛e, ˙ze od razu trzeba było tam jecha´c.
— Sk ˛
ad mogli´smy wiedzie´c — pocieszyła go ciocia Pol. — Po co miałby
przeje˙zd˙za´c przez Camaar, je´sli próbuje to dostarczy´c do królestw Angaraków?
— Sam ju˙z nie wiem, gdzie on zmierza — burkn ˛
ał gniewnie Wilk. — Mo˙ze
chce to zatrzyma´c dla siebie. Zawsze go po˙z ˛
adał.
— B˛edzie potrzebny jaki´s ładunek na drog˛e do Camaaru — zauwa˙zył Silk.
Starzec pokr˛ecił głow ˛
a.
— Za bardzo zwalnia jazd˛e — stwierdził. — Nie ma nic niezwykłego w pu-
stych wozach wracaj ˛
acych z Muros do Camaaru. Dotarli´smy do punktu, gdzie dla
szybko´sci trzeba zrezygnowa´c z naszych przebra´n. Od Camaaru dzieli nas czter-
dzie´sci mil, a pogoda si˛e psuje. Porz ˛
adna zamie´c mo˙ze całkiem unieruchomi´c
wozy. Nie mam czasu na zimowanie w jakiej´s zaspie.
Nagle Durnik upu´scił nó˙z i zerwał si˛e z miejsca.
— Co si˛e dzieje? — spytał szybko Barak.
— Wła´snie widziałem Brilla — wyja´snił Durnik. — Stał w drzwiach.
— Jeste´s pewien? — zdziwił si˛e Wilk.
— Znam go — odparł ponuro kowal. — To był Brill, nie ma w ˛
atpliwo´sci.
Silk grzmotn ˛
ał pi˛e´sci ˛
a w stół.
— Idiota! — warkn ˛
ał pod własnym adresem. — Nie doceniłem go.
— To ju˙z niewa˙zne — w głosie pana Wilka zabrzmiała niemal ulga. — Nasze
przebranie na nic si˛e wi˛ecej nie przyda. My´sl˛e, ˙ze nadeszła pora na po´spiech.
— Przygotuj˛e wozy — zaproponował Durnik.
— Nie — zatrzymał go Wilk. — S ˛
a zbyt powolne. Pójdziemy do obozu Alga-
rów i kupimy dobre konie.
— A wozy? — nie ust˛epował Durnik.
— Nie my´sl o nich. Teraz s ˛
a tylko zawad ˛
a. Przejedziemy ko´nmi zaprz˛egowy-
mi do obozu Algarów. Trzeba zabra´c tylko to, co niezb˛edne. Wyje˙zd˙zamy natych-
miast. Przygotujcie wszystko i spotkajmy si˛e na dziedzi´ncu, jak najszybciej.
Spiesznie podszedł do drzwi, otworzył je i znikn ˛
ał w mroku.
Ju˙z po kilku minutach zebrali si˛e przy bramie stajni, wychodz ˛
acej na bruko-
wane podwórze. Ka˙zdy niósł niewielki tobołek. Pot˛e˙zny Barak pobrz˛ekiwał id ˛
ac,
a Galion wyczuwał zapach jego naoliwionej kolczugi. Kilka płatków ´sniegu spły-
n˛eło w mro´znym powietrzu i niby strz˛epki puchu osiadło na zimnych kamieniach.
Durnik przyszedł ostatni. Bez tchu wybiegł z gospody i wcisn ˛
ał panu Wilkowi
do r˛eki gar´s´c monet.
— Wi˛ecej nie zdołałem — usprawiedliwił si˛e. — To mniej ni˙z połowa warto-
´sci wozów, ale ober˙zysta wyczuł nasz po´spiech i targował si˛e twardo — wzruszył
ramionami. — Przynajmniej si˛e ich pozbyli´smy. Niedobrze jest porzuca´c warto-
´sciowe rzeczy. N˛ekaj ˛
a wtedy my´sli i odci ˛
agaj ˛
a od wa˙zniejszych spraw.
91
— Durniku — roze´smiał si˛e Silk. — Masz dusz˛e prawdziwego Sendara.
— Nikt nie odmieni swej natury — odparł kowal.
— Dzi˛eki ci, przyjacielu — rzucił pos˛epnie Wilk, chowaj ˛
ac pieni ˛
adze do sa-
kiewki. — Poprowadzimy konie — dodał. — Jazda galopem po tych w ˛
askich
uliczkach w ´srodku nocy tylko ´sci ˛
agn˛ełaby na nas uwag˛e.
— Ja to zrobi˛e — oznajmił Barak i dobył miecza. — Je´sli spotkaj ˛
a nas kłopoty,
to jestem najlepiej uzbrojony, by sobie z nimi poradzi´c.
— Pójd˛e obok, Baraku — dodał Durnik, wa˙z ˛
ac w dłoni ci˛e˙zk ˛
a, drewnian ˛
a
pałk˛e.
Barak kiwn ˛
ał głow ˛
a, a oczy błysn˛eły mu ponuro. Wyprowadził konia przez
bram˛e.
Ruszaj ˛
ac za Durnikiem, Garion zatrzymał si˛e na moment przy stercie drewna
i wybrał sobie solidny, d˛ebowy kij. Jego ci˛e˙zar dodawał odwagi, gdy machn ˛
ał
kilka razy, by sprawdzi´c, jak le˙zy w r˛eku. Potem zauwa˙zył, ˙ze ciocia Pol przygl ˛
ada
mu si˛e uwa˙znie, wi˛ec bez dalszej zwłoki ruszył naprzód.
Mijali w ˛
askie, ciemne uliczki. ´Snieg padał g˛e´sciej, a płatki sun˛eły jakby le-
niwie przez nieruchome powietrze. Konie, troch˛e przestraszone ´sniegiem, były
płochliwe i starały si˛e i´s´c mo˙zliwie blisko ludzi.
Atak nast ˛
apił niespodziewanie i szybko. Nagle zatupotały nogi i gło´sno brz˛ek-
n˛eła stal, gdy Barak odbił mieczem pierwszy cios.
Garion widział tylko ciemne sylwetki zarysowane na tle opadaj ˛
acych płatków
´sniegu. I wtedy, jak dawniej, gdy w udawanej walce powalił swego przyjaciela
Rundoriga, zadzwoniło mu w uszach, krew zawrzała w ˙zyłach i skoczył do boju,
nie zwa˙zaj ˛
ac na krzyk cioci Pol.
Kto´s trafił go w rami˛e. Garion odwrócił si˛e błyskawicznie i uderzył kijem.
Nagrod ˛
a był stłumiony j˛ek. Uderzył znowu, a potem jeszcze raz, atakuj ˛
ac te cz˛e´sci
ciała wroga, o których instynkt mówił, ˙ze s ˛
a najbardziej czułe.
Główna walka wrzała jednak wokół Baraka i Durnika. Szcz˛ek miecza i głu-
che uderzenia pałki odbijały si˛e echem w w ˛
askiej uliczce, przy akompaniamencie
j˛eków napastników.
— Tam jest chłopak! — hukn ˛
ał z tyłu jaki´s głos. Garion obejrzał si˛e. Dwóch
ludzi biegło w jego stron˛e, jeden z mieczem, drugi z gro´znie zakrzywionym no-
˙zem. Uniósł kij, cho´c wiedział, ˙ze nie ma szans. Wtedy nagle stan ˛
ał przed nim
Silk. Drobny m˛e˙zczyzna wyskoczył z cienia wprost pod nogi atakuj ˛
acych i cała
trójka run˛eła na ziemi˛e w pl ˛
ataninie r ˛
ak i nóg. Silk przetoczył si˛e jak kot, pode-
rwał na nogi, odwrócił i kopn ˛
ał jednego z le˙z ˛
acych tu˙z poni˙zej ucha. M˛e˙zczyzna,
opadł w drgawkach na bruk. Drugi odczołgał si˛e kawałek i zacz ˛
ał wstawa´c, gdy
obie pi˛ety Silka trafiły go w twarz — Drasanin o szczurzej twarzy podskoczył,
wykr˛ecił si˛e w powietrzu i uderzył z obu nóg. Potem spojrzał na Gariona niemal
oboj˛etnie.
— Nic ci si˛e nie stało? — zapytał.
92
— Nie — odparł chłopiec. — ´Swietnie sobie radzisz.
— Jestem akrobat ˛
a. Prosta sprawa, kiedy wiesz, jak to robi´c.
— Uciekaj ˛
a — zauwa˙zył Garion.
Silk obejrzał si˛e, lecz dwaj pobici podpieraj ˛
ac si˛e wzajemnie znikali ju˙z
w mrocznej alejce.
Barak krzykn ˛
ał tryumfalnie i Garion spostrzegł, ˙ze reszta napastników rzuca
si˛e do ucieczki.
Na ko´ncu uliczki, w przesłanianym płatkami ´sniegu ´swietle padaj ˛
acym z ma-
łego okienka, stał Brill. Szalał z w´sciekło´sci.
— Tchórze! — krzyczał do swoich najemników. — Tchórze!
Barak ruszył ku niemu i Brill tak˙ze odwrócił si˛e i uciekł p˛edem.
— Nic ci si˛e nie stało, ciociu Pol? — spytał Garion podchodz ˛
ac do opiekunki.
— Oczywi´scie, ˙ze nie — burkn˛eła. — I nie rób tego wi˛ecej, młody człowieku.
Zostaw uliczne bójki tym, którzy lepiej si˛e do nich nadaj ˛
a.
— Przecie˙z nic mi nie groziło — zaprotestował. — Miałem kij.
— Nie kłó´c si˛e ze mn ˛
a — odparła. — Nie po to m˛eczyłam si˛e z twoim wy-
chowaniem, ˙zeby´s sko´nczył jako trup w rynsztoku.
— Wszyscy zdrowi? — spytał niespokojnie Durnik.
— To oczywiste — rzuciła z irytacj ˛
a. — Mo˙ze lepiej pomógłby´s Staremu
Wilkowi przy koniach.
— Natychmiast, pani Pol — zgodził si˛e pokornie Durnik.
— Doskonała zabawa — Barak podszedł bli˙zej, ocieraj ˛
ac miecz. — Niewiele
krwi, ale spora satysfakcja.
— Jestem zachwycona, ˙ze tak uwa˙zasz — odparła kwa´sno ciocia Pol. — Oso-
bi´scie nie przepadam za takimi spotkaniami. Zostawili kogo´s?
— Niestety, pani — zaprzeczył Barak. — Za ciasno na dobry zamach, a bruk
zbyt ´sliski, by stan ˛
a´c pewnie. Paru jednak solidnie naznaczyłem. Złamali´smy par˛e
ko´sci i wgnietli´smy kilka łbów. Jednak, ogólnie rzecz bior ˛
ac, lepsi byli w ucieczce
ni˙z w walce.
Silk wynurzył si˛e z ciemnej alejki, gdzie ´scigał dwóch m˛e˙zczyzn, którzy pró-
bowali atakowa´c Gariona. Oczy mu błyszczały i u´smiechał si˛e złowrogo.
— Orze´zwiaj ˛
ace prze˙zycie — stwierdził i roze´smiał si˛e bez wyra´znego powo-
du.
Wilk z Durnikiem uspokoili jako´s rozszalałe konie i podprowadzili je do Ga-
riona i pozostałych.
— Nikt nie jest ranny? — chciał wiedzie´c Wilk.
— Wszyscy cali — zahuczał Barak. — To zaj´scie nie było warte dobywania
miecza.
My´sli Gariona kr ˛
a˙zyły gor ˛
aczkowo. W podnieceniu przemówił nie pomy´slaw-
szy, ˙ze m ˛
adrzej byłoby najpierw zastanowi´c si˛e nad cał ˛
a spraw ˛
a.
— Sk ˛
ad Brill wiedział, ˙ze b˛edziemy w Muros?
93
Silk spojrzał na niego uwa˙znie i zmru˙zył oczy.
— Mo˙ze jechał za nami z Winoldu — zasugerował.
— Przecie˙z zatrzymali´smy si˛e i obserwowali´smy drog˛e — zauwa˙zył Ga-
rion, — Nie ruszył za nami, kiedy wyje˙zd˙zali´smy, a potem cały czas pilnowa-
li´smy, co si˛e dzieje z tyłu.
Silk zmarszczył czoło.
— Mów dalej, chłopcze — powiedział.
— My´sl˛e, ˙ze on wiedział, gdzie jedziemy — wyrzucił Garion, walcz ˛
ac z dziw-
nym pragnieniem, by nie wspomina´c o tym, co teraz widział wyra´znie.
— Co jeszcze? — spytał Wilk.
— Kto´s mu powiedział — odparł Garion. — Kto´s, kto miał pewno´s´c, ˙ze zmie-
rzamy wła´snie tutaj.
— Mingan wiedział — wtr ˛
acił Silk. — Ale Mingan jest kupcem i nie rozma-
wiałby o interesach z kim´s takim, jak Brill.
— Ale ten Murgo, Asharak, te˙z był w kantorze Mingana, kiedy Mingan nas
wynaj ˛
ał. — Niech˛e´c do mówienia stała si˛e tak silna, ˙ze Garionowi sztywniał j˛e-
zyk.
— Czemu miałby si˛e nami interesowa´c? — wzruszył ramionami Silk. — Prze-
cie˙z nie wiedział, kim jeste´smy.
— A je´sli wiedział? — spytał z wysiłkiem Garion. — Je´sli nie był zwyczajnym
Murgiem, ale tym innym. . . jak tamten z grupy, która nas min˛eła par˛e dni po
wyje´zdzie z Darine?
— Grolim? — oczy Silka rozszerzyły si˛e w zdumieniu. — Tak, gdyby Asharak
był Grolimem, pewnie by wiedział, kim jeste´smy i co robimy.
— A je´sli ten Grolim, który nas wtedy wyprzedził, to wła´snie Asharak? —
chłopiec mówił z trudem. — Mo˙ze naprawd˛e wcale nas nie szukał, tylko jechał
na południe, ˙zeby spotka´c Brilla i wysła´c go tutaj?
Silk spojrzał na Gariona w skupieniu.
— Doskonale — stwierdził cichym głosem. — Bardzo, ale to bardzo dobrze.
Moje gratulacje, pani Pol. To naprawd˛e wyj ˛
atkowy chłopak.
— Jak wygl ˛
adał ten Asharak? — spytał szybko Wilk.
— Jak Murgo — wzruszył ramionami Silk. — Powiedział, ˙ze jest z Rak Go-
ska. Wzi ˛
ałem go za zwykłego szpiega podró˙zuj ˛
acego w sprawie, która nas nie
dotyczy. Chyba mózg mi wtedy zasn ˛
ał.
— To si˛e zdarza w kontaktach z Grolimami — pocieszył go Wilk.
— Kto´s nas obserwuje — poinformował cichym głosem Durnik. — Z tego
okna u góry.
Garion podniósł głow˛e. Dostrzegł w oknie na drugim pi˛etrze ciemn ˛
a, obry-
sowan ˛
a przy´cmionym ´swiatłem sylwetk˛e. I ta posta´c wydała mu si˛e niepokoj ˛
aco
znajoma.
94
Pan Wilk nie ruszył si˛e, lecz jego twarz przybrała nieobecny wyraz — jakby
spogl ˛
adał do wn˛etrza lub szukał czego´s w my´slach. Po chwili wyprostował si˛e
i oczy mu błysn˛eły. Spojrzał na kształty w oknie.
— Grolim — oznajmił krótko.
— A mo˙ze martwy Grolim — rzucił Silk. Si˛egn ˛
ał pod tunik˛e i wydobył długi,
ostry jak igła sztylet. Odst ˛
apił na dwa kroki od ´sciany domu, gdzie znajdowało si˛e
okno, i płynnym ruchem znad głowy cisn ˛
ał sztylet w gór˛e.
Trzasn˛eło szkło. Z góry dobiegł stłumiony krzyk i ´swiatło zgasło. Garion po-
czuł silne ukłucie w lewym ramieniu.
— Trafiłem — u´smiechn ˛
ał si˛e Silk.
— Dobry rzut — przyznał z podziwem Barak.
— Człowiek uczy si˛e pewnych rzeczy — odparł skromnie Silk. — Je´sli to
Asharak, byłem mu co´s winien za to, ˙ze mnie oszukał w kantorze Mingana.
— Przynajmniej b˛edzie miał nad czym my´sle´c — podsumował Wilk. — Teraz
przekradanie si˛e przez miasto nie ma sensu. Wiedz ˛
a, ˙ze tu jeste´smy. Wsiadajmy
na konie.
Wspi ˛
ał si˛e na swego wierzchowca i ruszył st˛epa na czele grupy.
Opór przed mówieniem znikn ˛
ał i Garion chciał opowiedzie´c wszystkim
o Asharaku. W czasie jazdy jednak nie było ku temu okazji.
Kiedy dotarli do granic miasta, pognali konie szybkim kłusem. ´Snieg sypał
ju˙z mocno i biel przyprószyła poorany kopytami grunt w zagrodach dla bydła.
— B˛edzie zimna noc — zawołał Silk.
— Zawsze mo˙zemy wróci´c do Muros — odpowiedział Barak. — Jedna czy
dwie bójki rozgrzej ˛
a ci krew.
Silk za´smiał si˛e i spi ˛
ał konia.
Obozowisko Algarów le˙zało trzy mile na wschód od miasta. Był to spory ob-
szar otoczony palisad ˛
a wbitych w ziemi˛e grubych bali. ´Snieg padał ju˙z tak g˛esty,
˙ze obóz zdawał si˛e mglisty i niewyra´zny. Po obu stronach bramy stały skwier-
cz ˛
ace pochodnie, a wart˛e trzymało dwóch gro´znie wygl ˛
adaj ˛
acych wojowników
w skórzanych nogawicach, przysypanych ´sniegiem skórzanych kurtkach i stalo-
wych hełmach w kształcie garnków. W blasku pochodni migotały ostrza lanc.
— Sta´c — zawołał jeden, mierz ˛
ac lanc ˛
a w pana Wilka. — Czego tu szukacie
o tej porze?
— Musz˛e jak najszybciej porozmawia´c z waszym przywódc ˛
a stada — odparł
grzecznie Wilk. — Czy mog˛e zsi ˛
a´s´c?
Stra˙znicy zamienili kilka słów.
— Tak — zdecydował jeden. — Lecz twoi towarzysze musz ˛
a si˛e troch˛e cof-
n ˛
a´c. Ale nie poza kr ˛
ag ´swiatła.
— Algarowie — mrukn ˛
ał pod nosem Silk. — Zawsze podejrzliwi.
Pan Wilk zsiadł z konia i odrzuciwszy kaptur zbli˙zył si˛e do stra˙zników.
95
I wtedy zdarzyło si˛e co´s dziwnego. Starszy z wartowników spojrzał na siwe
włosy i brod˛e pana Wilka, a jego oczy rozszerzyły si˛e w zdumieniu. Szepn ˛
ał co´s
swemu koledze, po czym obaj pokłonili si˛e nisko.
— Nie ma na to czasu — rzucił niech˛etnie starzec. — Prowad´zcie mnie do
przywódcy stada.
— Jak sobie ˙zyczysz, Czcigodny — odpowiedział starszy stra˙znik i szybko
otworzył bram˛e.
— O co im chodzi? — szepn ˛
ał Garion do cioci Pol.
— Algarowie s ˛
a zabobonni — odparła krótko. — Nie zadawaj tylu pyta´n.
Czekali, a płatki ´sniegu osiadały na ich ubraniach i topniały na ko´nskich
grzbietach. Po półgodzinie brama otworzyła si˛e znowu. Dwudziestu konnych Al-
garów, gro´znie wygl ˛
adaj ˛
acych w nabijanych nitami skórzanych kamizelach i sta-
lowych hełmach, wyprowadziło sze´s´c osiodłanych wierzchowców.
Za nimi szedł pan Wilk w towarzystwie wysokiego m˛e˙zczyzny, o głowie gład-
ko ogolonej, z wyj ˛
atkiem jednego kosmyka włosów na czubku.
— Twoja wizyta, Czcigodny, jest zaszczytem dla mego obozu — mówił wy-
soki m˛e˙zczyzna. — ˙
Zycz˛e ci szybkiej podró˙zy.
— Nie martwi˛e si˛e o to, gdy mam pod sob ˛
a rumaka Algarów — odparł Wilk.
— Moi je´zd´zcy poprowadz ˛
a was drog ˛
a, któr ˛
a dobrze znaj ˛
a. Za kilka godzin
b˛edziecie ju˙z daleko od Muros. Przez pewien czas pozostan ˛
a tam, by si˛e upewni´c,
˙ze nikt was nie ´sledzi.
— Nie mam słów, by wyrazi´c sw ˛
a wdzi˛eczno´s´c, szlachetny przywódco sta-
da — Wilk skłonił si˛e nisko.
— To ja jestem wdzi˛eczny, ˙ze miałem okazj˛e odda´c ci przysług˛e — przywódca
stada tak˙ze zgi ˛
ał si˛e w ukłonie.
W ci ˛
agu minuty siedzieli ju˙z na nowych wierzchowcach. Połowa oddziału Al-
garów zaj˛eła pozycje na czele, druga połowa zamykała tyły. Zawrócili na zachód
i znikn˛eli w mroku ´snie˙znej nocy.
ROZDZIAŁ X
Ciemno´s´c bladła stopniowo, niemal niedostrzegalnie. W padaj ˛
acym bez prze-
rwy ´sniegu trudno było dostrzec nadej´scie ´switu. Konie, jakby nie znały zm˛ecze-
nia, p˛edziły w coraz mocniejszym blasku, a gruba do p˛ecin warstwa ´sniegu tłumi-
ła stukot podków na szerokiej nawierzchni Wielkiego Traktu Północnego. Garion
obejrzał si˛e; ´slady ich przejazdu na samej szarej granicy pola widzenia zaczynał
wypełnia´c biały puch.
Kiedy było ju˙z całkiem widno, pan Wilk ´sci ˛
agn ˛
ał cugle i buchaj ˛
acy par ˛
a
wierzchowiec szedł dalej st˛epa.
— Daleko ujechali´smy? — spytał Silka starzec.
M˛e˙zczyzna o twarzy łasicy, zaj˛ety wytrzepywaniem ´sniegu z fałd płaszcza,
rozejrzał si˛e uwa˙znie wypatruj ˛
ac jakiego´s znaku w´sród mglistej zasłony białych
płatków.
— Dziesi˛e´c mil — o´swiadczył w ko´ncu. — Mo˙ze troch˛e wi˛ecej.
— Paskudny sposób podró˙zowania — mrukn ˛
ał Barak. Skrzywił si˛e, zmienia-
j ˛
ac pozycj˛e w siodle.
— Pomy´sl, jak si˛e czuje twój ko´n — u´smiechn ˛
ał si˛e Silk.
— Jak daleko jest do Camaaru? — spytała ciocia Pol.
— Z Muros czterdzie´sci mil.
— Musimy poszuka´c schronienia — stwierdziła. — Nie mo˙zna galopowa´c
czterdziestu mil bez odpoczynku, cho´cby nie wiem kto nas ´scigał.
— Nie s ˛
adz˛e, by´smy musieli si˛e teraz martwi´c po´scigiem — zauwa˙zył
Wilk. — Algarowie zatrzymaj ˛
a Brilla i jego zbirów, a nawet Asharaka, je´sli spró-
buje nas goni´c.
— Przynajmniej do tego mog ˛
a si˛e przyda´c Algarowie — o´swiadczył sucho
Silk.
— Je´sli mnie pami˛e´c nie myli, jakie´s pi˛e´c mil st ˛
ad na zachód powinien by´c
imperialny zajazd — powiedział Wilk. — Powinni´smy tam dotrze´c przed połu-
dniem.
— Pozwol ˛
a nam si˛e zatrzyma´c? — spytał z pow ˛
atpiewaniem Durnik. — O ile
wiem, Tolnedranie raczej nie słyn ˛
a z go´scinno´sci.
97
— Tolnedranie sprzedaj ˛
a wszystko, byle za odpowiedni ˛
a cen˛e — wyja´snił
Silk. — Zajazd to dobre miejsce na odpoczynek. Nawet je´sli Brill i Asharak omin ˛
a
Algarów i nas tam znajd ˛
a, legioni´sci nie pozwol ˛
a na ˙zadne głupstwa w obr˛ebie
swoich murów.
— Dlaczego w Sendarii stacjonuj ˛
a tolnedra´nscy ˙zołnierze? — zdziwił si˛e Ga-
rion w przypływie patriotycznych uczu´c.
— Gdzie s ˛
a szerokie trakty, tam znajdziesz legiony — odparł Silk. — Tol-
nedranie s ˛
a jeszcze lepsi w podpisywaniu paktów ni˙z w oszukiwaniu na wadze
swoich klientów.
— Jeste´s niekonsekwentny, Silku — parskn ˛
ał pan Wilk. — Ich szlaki ci nie
przeszkadzaj ˛
a, ale nie lubisz legionistów. Nie mo˙zesz mie´c jednego bez drugiego.
— Nigdy nie twierdziłem, ˙ze jestem konsekwentny — odparł niedbale spi-
czastonosy m˛e˙zczyzna. — Ruszajmy lepiej, je´sli mamy przed południem dotrze´c
do w ˛
atpliwych wygód imperialnego zajazdu. Nie chc˛e odbiera´c Jego Imperialnej
Wysoko´sci szansy obrobienia moich kieszeni.
— Słusznie — zgodził si˛e Wilk. — Jed´zmy.
Wbił pi˛ety w boki algarskiego rumaka, który ju˙z zaczynał ta´nczy´c pod nim
niecierpliwie.
Zajazd, do którego dojechali w pełnym ´swietle mro´znego południa, okazał si˛e
ci ˛
agiem solidnych budynków otoczonych jeszcze solidniejszym murem. Stacjo-
nuj ˛
acy tu legioni´sci w niczym nie przypominali o´slizłych tolnedra´nskich kupców,
których Garion spotykał do tej pory. Ci zawodowi ˙zołnierze o ogorzałych, zde-
cydowanych twarzach, w wypolerowanych zbrojach i hełmach z pióropuszami,
nosili si˛e dumnie, a nawet arogancko wiedz ˛
ac, ˙ze stoi za nimi pot˛ega Tolnedry.
Posiłki w jadalni były proste i zdrowe, ale potwornie drogie; niewielkie izby
sypialne, pedantycznie czyste, z twardymi, w ˛
askimi łó˙zkami i grubymi wełniany-
mi kocami, tak˙ze nietanie. Porz ˛
adna stajnia równie˙z solidnie naruszyła sakiewk˛e
pana Wilka. Garion zastanawiał si˛e, ile te˙z kosztuje ich pobyt w imperialnym
zaje´zdzie, ale starzec płacił za wszystko z absolutn ˛
a oboj˛etno´sci ˛
a, jakby owa sa-
kiewka nie miała dna.
— Odpoczniemy tutaj do jutra — oznajmił, gdy sko´nczyli jedzenie. — Mo˙ze
´snieg wypada si˛e do rana. Nie podoba mi si˛e ta ´slepa jazda przez ´snie˙zyc˛e. W tak ˛
a
pogod˛e zbyt wiele rzeczy mo˙ze si˛e ukry´c na naszej drodze.
Nieprzytomny ze zm˛eczenia Garion przyj ˛
ał te słowa z wdzi˛eczno´sci ˛
a. Drze-
mał za stołem. Pozostali rozmawiali cicho, on jednak nie potrafił nawet słucha´c,
o czym mówi ˛
a.
— Garionie — spytała go wreszcie ciocia Pol. — Dlaczego nie idziesz do
łó˙zka?
— Nic mi nie jest, ciociu — odparł rozbudzony, ura˙zony na nowo tym, ˙ze
traktuje si˛e go jak dziecko.
98
— Ju˙z, Garionie — powiedziała tym doprowadzaj ˛
acym do w´sciekło´sci tonem,
który tak dobrze znał. Miał wra˙zenie, ˙ze przez całe ˙zycie powtarza mu tylko: „Ju˙z,
Garionie”. Wiedział jednak, ˙ze lepiej si˛e z ni ˛
a nie spiera´c.
Wstał i ze zdziwieniem stwierdził, ˙ze dr˙z ˛
a pod nim nogi. Ciocia Pol podniosła
si˛e tak˙ze i wyprowadziła go z jadalni.
— Sam trafi˛e — zaprotestował.
— Oczywi´scie. A teraz chod´z.
Kiedy wczołgał si˛e ju˙z do łó˙zka w swojej izdebce, otuliła go starannie kocem
a˙z po szyj˛e.
— Nie odkrywaj si˛e. Nie chc˛e, ˙zeby´s złapał przezi˛ebienie. Poło˙zyła mu na
czole chłodn ˛
a dło´n — jak wtedy, gdy był jeszcze małym dzieckiem.
— Ciociu Pol — mrukn ˛
ał sennie.
— Tak, Garionie?
— Kim byli moi rodzice? To znaczy, jak si˛e nazywali? Spojrzała na niego
z powag ˛
a.
— Porozmawiamy o tym kiedy indziej.
— Chc˛e wiedzie´c — upierał si˛e chłopiec.
— Dobrze. Twój ojciec miał na imi˛e Geran, a matka Ildera.
Garion zastanowił si˛e chwil˛e.
— To nie s ˛
a sendarskie imiona.
— Nie s ˛
a — zgodziła si˛e ciocia Pol.
— A dlaczego?
— To bardzo długa historia. Jeste´s zbyt zm˛eczony, by słucha´c jej akurat teraz.
Pod wpływem nagłego impulsu wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e i dotkn ˛
ał znamieniem na dłoni
białego pasemka jej włosów. Jak poprzednim razem, ten mrowi ˛
acy kontakt jakby
otwierał okno w jego umy´sle. Tym razem jednak zobaczył przez nie co´s o wiele
bardziej powa˙znego. Był tam gniew, w´sciekło´s´c i jedna twarz — dziwnie podob-
na do twarzy pana Wilka, a przecie˙z inna. Cała szalej ˛
aca furia skierowana była
przeciw tej twarzy.
Ciocia Pol cofn˛eła głow˛e.
— Prosiłam, ˙zeby´s tego nie robił, Garionie — powiedziała rzeczowo. — Nie
jeste´s jeszcze gotowy.
— Kiedy´s musisz mi powiedzie´c, co to znaczy.
— Mo˙ze — zgodziła si˛e. — Ale nie teraz. Zamknij oczy i ´spij.
Wtedy, jakby to polecenie osłabiło jako´s jego wolej w jednej chwili zapadł
w gł˛eboki, spokojny sen.
Nast˛epnego ranka ´snieg przestał pada´c. ´Swiat za murami imperialnego zajazdu
okrywał gruby, monotonnie biały płaszcz a powietrze wydawało si˛e przesycone
rodzajem wilgotnej zawiesiny, która była niemal — chocia˙z nie całkiem — mgł ˛
a.
— O, mglista Sendario — rzucił ironicznie Silk przy ´sniadaniu. — Dziwi˛e si˛e
czasem, ˙ze całe królestwo nie zardzewieje ze szcz˛etem.
99
Jechali cały dzie´n szybkim, pochłaniaj ˛
acym dystans kłusem, wieczorem za´s
natrafili na kolejny imperialny zajazd, niemal identyczny jak ten, który opu´scili
rano. Były tak podobne, ˙ze Garion miał wra˙zenie, i˙z po całym dniu jazdy wróci-
li tylko do punktu startu. Gdy odprowadzali konie do stajni, podzielił si˛e swoj ˛
a
opini ˛
a z Silkiem.
— Tolnedranie s ˛
a bardzo konsekwentni — odparł Silk. — Wszystkie ich za-
jazdy s ˛
a dokładnie takie same. Te same zabudowania znajdziesz w Drasni, Alga-
rii, Arendii i wsz˛edzie, gdzie biegn ˛
a ich trakty. Ten brak wyobra´zni to ich jedyna
słabo´s´c.
— Czy nie nudz ˛
a si˛e robieniem ci ˛
agle tego samego?
— Chyba w ten sposób czuj ˛
a si˛e pewniej — parskn ˛
ał Silk. — Chod´z, poszu-
kamy jakiej´s kolacji.
Na drugi dzie´n sypało znowu, ale koło południa Garion wyczul zapach inny
ni˙z ta lekka wo´n, jak ˛
a ´snieg zdawał si˛e emanowa´c. Jak wtedy, gdy zbli˙zali si˛e do
Darine, pochwycił aromat morza i wiedział, ˙ze ich podró˙z dobiega ko´nca.
Camaar, najwi˛eksze miasto Sendarii i wielki port północnych mórz, od niepa-
mi˛etnych czasów rozci ˛
agał si˛e szeroko wokół uj´scia rzeki Wielki Camaar. Stano-
wił naturalne zachodnie zako´nczenie Wielkiego Traktu Północnego, biegn ˛
acego
do Boktoru w Drasni, i równie naturalne zako´nczenie północne Wielkiego Trak-
tu Zachodniego, który si˛egał przez Arendi˛e a˙z do Tolnedry i stolicy imperium,
Tol Honeth. Twierdzenie, ˙ze wszystkie drogi ko´ncz ˛
a si˛e w Camaarze, nie było
przesadnie dalekie od prawdy.
Chłodnym pó´znym popołudniem zje˙zd˙zali z płaskiego wzniesienia ku miastu.
W pewnej odległo´sci od bramy ciocia Pol zatrzymała si˛e.
— Poniewa˙z nie udajemy ju˙z włócz˛egów — o´swiadczyła — nie widz˛e potrze-
by zatrzymywania si˛e ci ˛
agle w podejrzanych gospodach.
— Szczerze mówi ˛
ac, nie zastanawiałem si˛e nad tym — przyznał pan Wilk.
— A ja tak — stwierdziła. — Mam ju˙z do´s´c przydro˙znych zajazdów i brud-
nych wiejskich ober˙zy. Potrzebuj˛e k ˛
apieli, czystego łó˙zka i porz ˛
adnego jedzenia.
Je´sli nie macie nic przeciw temu, tym razem sama znajd˛e dla nas nocleg.
— Oczywi´scie, Pol — zgodził si˛e potulnie pan Wilk. — Jak sobie ˙zyczysz.
— Doskonale — odparła i ruszyła ku bramie miasta. Pozostali jechali za ni ˛
a.
— Jakie sprawy macie w Camaarze? — spytał niezbyt uprzejmie jeden ze
stra˙zników w futrzanych pelerynach.
Ciocia Pol zrzuciła z głowy kaptur i spojrzała na niego kamiennym wzrokiem.
— Jestem ksi˛e˙zn ˛
a Erat — oznajmiła dumnie. — Tamci to mój orszak, a moje
sprawy w Camaarze nikogo nie powinny obchodzi´c.
Stra˙znik zamrugał oczami i skłonił si˛e z szacunkiem.
— Prosz˛e o wybaczenie, wasza miło´s´c. Nie chciałem by´c nieuprzejmy.
— Doprawdy? — spytała ciocia Pol lodowatym tonem, wci ˛
a˙z spogl ˛
adaj ˛
ac
gro´znie.
100
— Nie poznałem waszej miło´sci — bełkotał nieszcz˛esny wojak, kul ˛
ac si˛e pod
jej dumnym spojrzeniem. — Czy mógłbym w czym´s pomóc?
— Nie s ˛
adz˛e — ciocia Pol zmierzyła go wzrokiem. — Jaki jest najlepszy
zajazd w Camaarze?
— To chyba „Pod Lwem”, pani.
— I. . . ? — spytała niecierpliwie.
— I co, pani? — zmieszał si˛e stra˙znik.
— Jak do niego trafi´c? — wyja´sniła. — Nie stój z otwart ˛
a g˛eb ˛
a, jak głupek,
tylko mów.
— To za komorami celnymi — odparł stra˙znik, czerwieni ˛
ac si˛e lekko. — Po-
jedziesz, pani, t ˛
a ulic ˛
a a˙z do Placu Celnego. Tam ju˙z ka˙zdy wska˙ze ci drog˛e.
Ciocia Pol naci ˛
agn˛eła z powrotem kaptur.
— Dajcie mu co´s — rzuciła przez rami˛e i wjechała do miasta nie ogl ˛
adaj ˛
ac
si˛e za siebie.
— Dzi˛eki — powiedział stra˙znik, gdy Wilk pochylił si˛e i wr˛eczył mu miedzia-
ka. — Musz˛e przyzna´c, ˙ze nigdy dot ˛
ad nie słyszałem o ksi˛e˙znej Erat.
— Szcz˛e´sliwy z ciebie człowiek — westchn ˛
ał Wilk.
— Jest bardzo pi˛ekna — dodał z podziwem tamten.
— A temperament odpowiada jej urodzie.
— Dostrzegłem to.
— Zauwa˙zyli´smy twoj ˛
a spostrzegawczo´s´c — rzucił kpi ˛
aco Silk.
Pop˛edzili konie i dogonili cioci˛e Pol.
— Ksi˛e˙zna Erat? — spytał Silk z lekkim zdziwieniem.
— Zirytowały mnie maniery tego człowieka — odparła dumnie. — Mam ju˙z
do´s´c okazywania pokory obcym.
Na Placu Celnym Silk zatrzymał jakiego´s kupca, brn ˛
acego z po´spiechem po
zasypanym ´sniegiem chodniku.
— Hej, ty — rzucił mo˙zliwie obra´zliwym tonem, zaje˙zd˙zaj ˛
ac handlarzowi
drog˛e. — Moja pani, ksi˛e˙zna Erat, szuka zajazdu zwanego „Pod Lwem”. B ˛
ad´z
tak dobry i wska˙z nam drog˛e.
Kupiec zamrugał oczami i zaczerwienił si˛e ura˙zony.
— T ˛
a ulic ˛
a — odparł krótko, wskazuj ˛
ac palcem. — Spory kawałek. B˛edzie po
lewej stronie. Nad wej´sciem wisi szyld z lwem.
Silk parskn ˛
ał pogardliwie, cisn ˛
ał kilka monet w ´snieg u stóp zatrzymanego
i dumnie zawrócił konia. Garion zauwa˙zył, ˙ze kupiec był w´sciekły, ale schylił si˛e,
by poszuka´c w ´sniegu pieni˛edzy.
— Nie s ˛
adz˛e, by który´s z tych ludzi szybko o nas zapomniał — mrukn ˛
ał kwa-
´sno Wilk, gdy odjechali na bezpieczn ˛
a odległo´s´c.
— Zapami˛etaj ˛
a przejazd aroganckiej arystokratki — odparł Silk. — Przebra-
nie równie dobre jak ka˙zde inne.
101
Kiedy dotarli do zajazdu, ciocia Pol za˙z ˛
adała nie zwyczajnych sypialni, ale
całego apartamentu.
— Mój szambelan ci zapłaci — o´swiadczyła ober˙zy´scie, wskazuj ˛
ac pana Wil-
ka. — Nasze juczne konie i reszta słu˙zby zostały troch˛e z tyłu, b˛ed˛e wi˛ec potrze-
bowała krawcowej i pokojówki. Dopilnuj tego.
Odwróciła si˛e i wynio´sle zacz˛eła wchodzi´c długimi schodami. Przed ni ˛
a szedł
posługacz wskazuj ˛
ac drog˛e.
— Ksi˛e˙zna ma bardzo stanowczy charakter — odezwał si˛e niepewnie ober˙zy-
sta, gdy Wilk odliczał pieni ˛
adze.
— To prawda — przyznał starzec. — Przekonałem si˛e, ˙ze sprzeciw wobec jej
˙zycze´n nie jest rzecz ˛
a rozs ˛
adn ˛
a.
— Wykorzystam twe do´swiadczenie — zapewnił ober˙zysta. — Moja córka
b˛edzie odpowiednia. Po´sl˛e j ˛
a, by słu˙zyła jej wysoko´sci za pokojówk˛e.
— Wielkie dzi˛eki, przyjacielu — wtr ˛
acił Silk. — Nasza pani staje si˛e bardzo
nerwowa, gdy musi czeka´c na to, czego za˙z ˛
ada. Zwykle to my najbardziej cierpi-
my wskutek jej niezadowolenia.
Rz˛edem ruszyli do apartamentu cioci Pol. Garion nie widział jeszcze poko-
ju udekorowanego tak bogato, jak tutejszy salon. ´Sciany zawieszono gobelinami,
tkanymi w niezwykłe wzory. Mnóstwo ´swiec, prawdziwych woskowych ´swiec,
a nie kopc ˛
acych łojówek, l´sniło w ´sciennych lichtarzach i w masywnym kande-
labrze stoj ˛
acym na wypolerowanym stole. Solidny, ciepły ogie´n ta´nczył wesoło
w kominku, a wielki dywan z oryginalnym deseniem pokrywał podłog˛e.
Ciocia Pol stała przy palenisku i grzała zmarzni˛ete dłonie.
— Czy to nie lepsze, ni˙z jaka´s rozpadaj ˛
aca si˛e karczma na nabrze˙zu, cuchn ˛
aca
ryb ˛
a i nie mytymi marynarzami? — zapytała.
— Je´sli ksi˛e˙zna Erat wybaczy mi ´smiało´s´c — odparł nieco zgry´zliwie Wilk —
to trudno w taki sposób nie zwróci´c na siebie uwagi. W dodatku koszt naszego
pobytu wykarmiłby cały legion przez tydzie´n.
— Dziecinniejesz na staro´s´c i robisz si˛e sk ˛
apy, Stary Wilku — stwierdziła. —
Kapry´sna arystokratka nie wzbudza podejrze´n, natomiast twoje wozy nie prze-
szkodziły temu obrzydliwemu Brillowi. To przebranie gwarantuje przynajmniej
pewne wygody i pozwala na szybsz ˛
a podró˙z.
— Mam tylko nadziej˛e, ˙ze nie b˛edziemy tego ˙załowa´c — mrukn ˛
ał Wilk.
— Przesta´n burcze´c, staruszku — powiedziała.
— Rób jak chcesz, Pol — westchn ˛
ał.
— Wła´snie mam zamiar.
— A co my mamy robi´c, pani Pol? — spytał z wahaniem Durnik. Jej wyniosłe
maniery wyra´znie go deprymowały. — Nie wiem, jak zachowuje si˛e szlachta.
— To całkiem proste, Durniku — zmierzyła go wzrokiem, oceniaj ˛
ac prost ˛
a,
budz ˛
ac ˛
a zaufanie twarz, jego spokój i umiej˛etno´sci. — Co powiesz na funkcj˛e
koniuszego ksi˛e˙znej Erat? I opiekuna jej stajni?
102
— Wspaniałe tytuły dla zaj˛ecia, które wykonuj˛e przez całe ˙zycie — u´smiech-
n ˛
ał si˛e z zakłopotaniem Durnik. — Praca nie sprawi kłopotów, ale tytuły mog ˛
a
z czasem zaci ˛
a˙zy´c.
— ´Swietnie sobie poradzisz — uspokoił go Silk. — Twoja uczciwa twarz
skłania ludzi do wiary we wszystko, co im powiesz. Gdybym to ja miał tak ˛
a,
mógłbym ukra´s´c pół ´swiata.
Spojrzał na cioci˛e Pol.
— Jak ˛
a rol˛e przewidziała´s dla mnie, pani?
— B˛edziesz moim poborc ˛
a — postanowiła. — Złodziejstwo kojarzone zwykle
z tym stanowiskiem, powinno ci odpowiada´c.
Silk skłonił si˛e z ironi ˛
a.
— A ja? — Barak ´smiał si˛e otwarcie.
— Mój rycerz. Nie s ˛
adz˛e, by kto´s uwierzył, ˙ze jeste´s baletmistrzem. Po prostu
b ˛
ad´z w pobli˙zu i wygl ˛
adaj gro´znie.
— A co ze mn ˛
a, ciociu Pol? — chciał wiedzie´c Garion. — Co ja mam robi´c?
— Mo˙zesz by´c moim paziem.
— A co robi pa´z?
— B˛edziesz mi nosił ró˙zne rzeczy.
— Zawsze to robiłem. Czy teraz tak si˛e to nazywa?
— Nie b ˛
ad´z impertynencki. Masz tak˙ze otwiera´c drzwi i anonsowa´c go´sci.
A kiedy ogarnie mnie melancholia, mo˙zesz mi za´spiewa´c.
— ´Spiewa´c? — zapytał ze zdumieniem. — Ja?
— Taki jest zwyczaj.
— Nie ka˙zesz mi tego robi´c, ciociu Pol, prawda?
— Wasza miło´s´c — poprawiła.
— Nie b˛edziesz czuła miło´sci, je´sli posłuchasz mojego ´spiewu — uprze-
dził. — Nie mam najlepszego głosu.
— ´Swietnie sobie poradzisz, kochanie.
— A ja otrzymałem ju˙z funkcj˛e szambelana waszej wysoko´sci — dodał Wilk.
— Mojego głównego rz ˛
adcy — sprostowała. — Zarz ˛
adzaj ˛
acego moimi wło-
´sciami. I opiekuna mojej kiesy.
— Co´s mi mówiło, ˙ze b˛edzie to cz˛e´sci ˛
a moich zada´n.
Kto´s delikatnie zastukał w drzwi.
— Zobacz, kto to, Garionie — poleciła ciocia Pol.
Na korytarzu czekała młoda dziewczyna o jasnobr ˛
azowych włosach, ubrana
w ciemn ˛
a sukienk˛e, wykrochmalony fartuszek i troch˛e za du˙zy czepek. Miała
bardzo du˙ze piwne oczy, które l˛ekliwie wpatrywały si˛e w Gariona.
— Słucham? — zapytał.
— Przysłano mnie, bym usługiwała ksi˛e˙znej — wyja´sniła cichym głosem.
— Przybyła pokojówka, wasza miło´s´c — zaanonsował Garion.
— To doskonale — ucieszyła si˛e ciocia Pol. — Wejd´z, dziecko.
103
Dziewczyna przekroczyła próg.
— Jaka ´sliczna buzia — zauwa˙zyła ciocia Pol.
— Dzi˛ekuj˛e, wasza wysoko´s´c — dziewczyna dygn˛eła i zarumieniła si˛e skrom-
nie.
— A jak masz na imi˛e?
— Wołaj ˛
a mnie Donia, pani.
— Pi˛ekne imi˛e. A teraz przejd´zmy do powa˙zniejszych spraw. Czy jest tutaj
ła´znia?
Nast˛epnego ranka wci ˛
a˙z padało. ´Snieg grub ˛
a warstw ˛
a pokrywał dachy budyn-
ków i w ˛
askie uliczki miasta.
— Zbli˙zamy si˛e chyba do ko´nca naszych poszukiwa´n — mrukn ˛
ał Wilk, wy-
gl ˛
adaj ˛
ac w skupieniu przez nierówn ˛
a szyb˛e okna w pokoju z gobelinami.
— Nie przypuszczam, by ten, którego ´scigamy, zatrzymał si˛e w Camaarze na
dłu˙zej — zauwa˙zył Silk.
— Mało prawdopodobne — przyznał Wilk. — Ale gdy trafimy na jego ´slad,
b˛edziemy mogli ruszy´c o wiele szybciej. Chod´zmy do miasta. Sprawdzimy, czy
mam racj˛e.
Po ich wyj´sciu, Garion porozmawiał chwil˛e z Doni ˛
a, która była mniej wi˛ecej
w jego wieku. Cho´c nie dorównywała urod ˛
a Zubrette, chłopiec uznał jej delikatny
głos i wielkie piwne oczy za niezwykle atrakcyjne. Sprawy mi˛edzy nimi układały
si˛e jak najlepiej a˙z do przyj´scia krawcowej — Donia była niezb˛edna w komnacie,
gdzie ksi˛e˙zna Erat przymierzała swe nowe suknie.
Poniewa˙z Durnik wyra´znie czuł si˛e nieswojo w bogatym otoczeniu pokoju,
po ´sniadaniu poszedł do stajni i Garionowi pozostało towarzystwo olbrzymiego
Baraka, który niewielkim kamieniem cierpliwie polerował szczerb˛e w ostrzu mie-
cza — pami ˛
atk˛e z potyczki w Muros. Chłopiec nie czuł si˛e zbyt pewnie przy tym
pot˛e˙znym, rudobrodym m˛e˙zczy´znie. Barak rzadko zabierał głos, a wokół niego
zdawała si˛e unosi´c aura gro´zby. Dlatego Garion sp˛edził ranek ogl ˛
adaj ˛
ac gobeli-
ny na ´scianach salonu. Przedstawiono na nich rycerzy w pełnej zbroi, zamki na
szczytach wzgórz i dziwnie kanciaste damy, zadumane w ogrodach.
— Arendzkie — zabrzmiał tu˙z za jego plecami głos Baraka. Olbrzym poruszał
si˛e tak cicho, ˙ze Garion go nie usłyszał.
— Sk ˛
ad wiesz? — spytał uprzejmie.
— Arendowie gustuj ˛
a w gobelinach — o´swiadczył Barak. — Tkaniem takich
obrazów zajmuj ˛
a si˛e kobiety, kiedy m˛e˙zczy´zni wyruszaj ˛
a wgniata´c sobie zbroje.
— Czy naprawd˛e to nosz ˛
a? — Garion wskazał ci˛e˙zkozbrojnego rycerza,
przedstawionego na gobelinie.
— Tak — za´smiał si˛e Barak. — I jeszcze wi˛ecej. Nawet ich konie maj ˛
a zbroje.
Niem ˛
adry sposób walki.
Chłopiec przesun ˛
ał czubkiem stopy po dywanie.
— Czy to te˙z arendzkie?
104
— Mallorea´nskie — pokr˛ecił głow ˛
a m˛e˙zczyzna.
— Jak tu trafił z Mallorei? Słyszałem, ˙ze to strasznie daleko, na drugim ko´ncu
´swiata.
— Kawał drogi — zgodził si˛e Barak. — Ale kupiec pojedzie dwa razy dalej,
byle osi ˛
agn ˛
a´c zysk. Takie przedmioty transportuje si˛e zwykle Północnym Szla-
kiem Karawan, z Gar og Nadrak do Boktoru. Bogacze wysoko ceni ˛
a mallore-
a´nskie dywany. Osobi´scie nie przepadam za nimi, bo nie lubi˛e niczego, co ma
zwi ˛
azek z Angarakami.
— Ilu jest wła´sciwie Angaraków? — zainteresował si˛e Garion. — Widziałem
Thullów i Murgów, słyszałem opowie´sci o Vo Mimbre i w ogóle, ale tak naprawd˛e
niewiele o nich wiem.
— Jest pi˛e´c plemion — Barak usiadł i na powrót zaj ˛
ał si˛e polerowaniem. —
Murgowie, Thullowie, Nadrakowie, Malloreanie i, oczywi´scie, Grolimowie. Za-
mieszkuj ˛
a cztery królestwa wschodu: Mallore˛e, Gar og Nadrak, Mishrak ac Thull
i Cthol Murgos.
— A gdzie mieszkaj ˛
a Grolimowie?
— W ˙zadnym konkretnym miejscu — odparł ponuro Barak. — Grolimowie
to kapłani Toraka Jednookiego. Mo˙zna ich spotka´c wsz˛edzie na ziemiach An-
garaków. To oni składaj ˛
a ofiary Torakowi. No˙ze Grolimów przelały wi˛ecej krwi
Angaraków ni˙z tuzin bitew pod Vo Mimbre.
Garion zadr˙zał.
— Dlaczego Torakowi sprawia tak ˛
a przyjemno´s´c wyrzynanie własnego ludu?
— Któ˙z mo˙ze wiedzie´c — Barak wzruszył ramionami. — To niezwykły, zły
Bóg. Niektórzy wierz ˛
a, ˙ze popadł w obł˛ed, gdy u˙zył Klejnotu Aldura, by podzieli´c
´swiat. Klejnot odpłacił mu, wypalaj ˛
ac lewe oko i spopielaj ˛
ac r˛ek˛e.
— Jak mo˙zna podzieli´c ´swiat? Nigdy nie rozumiałem tej cz˛e´sci opowie´sci.
— Moc Klejnotu Aldura potrafi dokona´c wszystkiego. Gdy Torak wzniósł
go nad głow˛e, jego pot˛ega rozłupała ziemi˛e i napłyn˛eło morze, by zala´c l ˛
ad. To
bardzo stara historia, ale s ˛
adz˛e, ˙ze chyba prawdziwa.
— A gdzie jest teraz Klejnot Aldura? — spytał nagle Garion.
Barak spojrzał na niego lodowato bł˛ekitnymi oczami. Milczał.
— Wiesz, co my´sl˛e? — powiedział tkni˛ety nagłym impulsem chłopiec. — ˙
Ze
to wła´snie Klejnot Aldura skradziono. ˙
Ze to Klejnotu szuka pan Wilk.
— A ja sadz˛e, ˙ze lepiej b˛edzie, je´sli przestaniesz my´sle´c o tej sprawie —
ostrzegł Barak.
— Ale ja chc˛e wiedzie´c — zaprotestował Garion. Ciekawo´s´c nie pozwalała
mu zrezygnowa´c, mimo słów Baraka i ostrzegawczego głosu w mózgu. — Wszy-
scy traktuj ˛
a mnie tu jak głupie dziecko. Wlok˛e si˛e tylko z tyłu i nie mam poj˛ecia,
co wła´sciwie robimy. Kim jest naprawd˛e pan Wilk? Dlaczego Algarowie tak si˛e
zachowywali, kiedy go zobaczyli? Jak mo˙ze pod ˛
a˙za´c za czym´s, czego nie widzi?
Wytłumacz mi to, Baraku. Prosz˛e.
105
— Nie licz na mnie — za´smiał si˛e wielkolud. — Gdybym popełnił ten bł ˛
ad,
twoja ciocia Pol wyrwałaby mi brod˛e po jednym włosku.
— Chyba si˛e jej nie boisz?
— Ka˙zdy si˛e jej boi, je´sli ma cho´c odrobin˛e rozs ˛
adku — Barak wstał i wsun ˛
ał
miecz do pochwy.
— Cioci Pol? — zdziwił si˛e Garion.
— Ty te˙z si˛e jej boisz — zauwa˙zył Barak.
— Wcale nie — zaprotestował chłopiec i równocze´snie zdał sobie spraw˛e, ˙ze
nie jest to do ko´nca prawd ˛
a. — No. . . to nie chodzi o strach. Raczej. . . — urwał,
nie wiedz ˛
ac, jak to wytłumaczy´c.
— No wła´snie — stwierdził Barak. — A ja nie jestem głupszy od ciebie.
Zadajesz zbyt wiele pyta´n, na które nie powinienem odpowiada´c. Je´sli chcesz si˛e
dowiedzie´c, spytaj swojej cioci.
— Nic nie powie — odparł smutnie chłopiec. — W ogóle nic mi nie mówi.
Nawet o moich rodzicach bardzo niewiele.
— To dziwne — Barak zmarszczył brwi.
— Chyba nie byli Sendarami. Ich imiona nie były sendarskie, a Silk uwa˙za,
˙ze ja te˙z nie jestem, a przynajmniej nie wygl ˛
adam na Sendara.
Barak przyjrzał mu si˛e z uwag ˛
a.
— Nie — orzekł w ko´ncu. — Teraz, kiedy ju˙z o tym wspomniałe´s, rzeczywi-
´scie widz˛e, ˙ze nie. Najbardziej przypominasz Rivanina, ale te˙z niezupełnie.
— Czy ciocia Pol jest Rivank ˛
a? Wielkolud lekko zmru˙zył oczy.
— Dochodzimy chyba do kolejnego pytania, na które nie powinienem odpo-
wiada´c.
— I tak si˛e kiedy´s dowiem.
— Ale nie dzisiaj. Chod´z, przyda mi si˛e troch˛e gimnastyki. Wyjdziemy na
podwórze i naucz˛e ci˛e, jak u˙zywa´c miecza.
— Mnie? — cała dociekliwo´s´c Gariona znikn˛eła nagle na sam ˛
a my´sl o mie-
czu.
— Jeste´s w odpowiednim wieku, by zacz ˛
a´c nauk˛e. Ta umiej˛etno´s´c mo˙ze ci si˛e
kiedy´s przyda´c.
Pó´znym popołudniem, gdy rami˛e Gariona było całe obolałe od wywijania
ci˛e˙zkim mieczem Baraka, a sama idea nauki rycerskiego kunsztu wydawała si˛e
o wiele mniej poci ˛
agaj ˛
aca, wrócili pan Wilk z Silkiem. Byli przemoczeni po ca-
łodziennym brodzeniu w ´sniegu, lecz oczy starca błyszczały, a twarz wyra˙zała
dziwne podniecenie. Poprowadził wszystkich do salonu.
— Popro´s ciotk˛e, ˙zeby do nas doł ˛
aczyła — polecił Garionowi, zdejmuj ˛
ac ci˛e˙z-
ki od wilgoci płaszcz. Stan ˛
ał przy kominku, by si˛e rozgrza´c.
Chłopiec wyczuł, ˙ze pora nie jest odpowiednia na zadawanie pyta´n. Podbiegł
do l´sni ˛
acych drzwi, za którymi ciocia Pol sp˛edziła cały dzie´n w towarzystwie
krawcowej.
106
— O co chodzi? — usłyszał jej głos.
— Pan. . . tego. . . chciałem powiedzie´c, ˙ze wrócił twój szambelan, pani —
Garion w ostatniej chwili przypomniał sobie, ˙ze ciocia Pol nie jest sama. — Prosi
o chwil˛e rozmowy.
— Zaraz wyjd˛e.
Zjawiła si˛e po minucie i starannie zamkn˛eła za sob ˛
a drzwi.
Garion wstrzymał oddech. Miała na sobie wspaniał ˛
a, bł˛ekitn ˛
a sukni˛e z aksa-
mitu i jej wygl ˛
ad zapierał dech w piersi. Chłopiec patrzył oszołomiony.
— Gdzie on jest? — spytała. — Nie gap si˛e. Garionie. To niegrzecznie.
— Jeste´s pi˛ekna, ciociu Pol — wybełkotał.
— Tak, skarbie — poklepała go po policzku. — Wiem o tym. Gdzie jest Stary
Wilk?
— W pokoju z gobelinami — Garion nadal nie potrafił oderwa´c od niej oczu.
— Chod´zmy wi˛ec — z godno´sci ˛
a kroczyła krótkim korytarzykiem. Gdy we-
szli do salonu, wszyscy stali wokół kominka.
— O co chodzi? — zapytała.
Wilk obejrzał si˛e. Oczy wci ˛
a˙z mu błyszczały.
— Znakomity wybór, Pol — orzekł z zachwytem. — Zawsze najlepiej ci było
w niebieskim.
— Podoba ci si˛e? — uniosła ramiona i z dziewcz˛ec ˛
a niemal rado´sci ˛
a obróciła
si˛e dookoła, by wszyscy mogli j ˛
a podziwia´c. — Mam nadziej˛e, ˙ze tak staruszku,
poniewa˙z b˛edzie ci˛e to kosztowa´c mnóstwo pieni˛edzy.
— Byłem tego pewien — roze´smiał si˛e Wilk.
Suknia cioci Pol wywarła bole´snie silne wra˙zenie na Durniku. Biedak dosłow-
nie wytrzeszczył oczy, a jego twarz na przemian bladła i czerwieniała, by wreszcie
przybra´c wyraz tak beznadziejnego smutku, ˙ze Garion wzruszył si˛e do gł˛ebi.
Silk i Barak w milczeniu i wyj ˛
atkowo zgodnie skłonili si˛e przed ciocia Pol,
a jej oczy błysn˛eły w odpowiedzi na ten hołd.
— Był tutaj — oznajmił ju˙z powa˙znie Wilk.
— Jeste´s pewien? — spytała.
— W samych kamieniach wyczuwam wspomnienie jego przej´scia.
— Czy przybył morzem?
— Nie. Wysiadł chyba na brzeg w jakiej´s ukrytej zatoczce, a dalej ruszył l ˛
a-
dem.
— I znowu wsiadł na statek?
— W ˛
atpi˛e. Znam go dobrze. Na morzu nie czuje si˛e najlepiej.
— Poza tym — wtr ˛
acił Barak — wystarczyłoby jedno słowo do króla Anhega,
a jego tropem ruszyłoby sto okr˛etów. Nikt na morzu nie zdoła si˛e ukry´c przed
statkami Chereku, a on o tym wie.
— To prawda — przyznał Wilk. — Woli chyba omija´c dziedziny Alornów.
Pewnie dlatego nie wyruszył Traktem Północnym przez Algari˛e i Drasni˛e. Duch
107
Belara jest ci ˛
agle silny w ich królestwach i nawet ten złodziej nie jest tak zuchwa-
ły, by ryzykowa´c spotkanie z Bogiem-Nied´zwiedziem.
— Pozostaje wi˛ec Arendia — stwierdził Silk. — Albo ziemia Ulgosów.
— Raczej Arendia — mrukn ˛
ał Wilk. — Gniew ULa jest jeszcze straszniejszy
ni˙z Belara.
— Przepraszam — przerwał Durnik, nie spuszczaj ˛
ac wzroku z cioci Pol. —
To bardzo powikłane. Nie wiem, kim wła´sciwie jest ten złodziej.
— Przykro mi, dzielny Durniku — odparł Wilk. — Ale nie powinni´smy wy-
mawia´c jego imienia. Dysponuje pewnymi siłami, które mog ˛
a mu umo˙zliwi´c ´sle-
dzenie ka˙zdego naszego kroku, je´sli tylko zdradzimy swoj ˛
a pozycje. A swe imi˛e
potrafi usłysze´c nawet na tysi ˛
ac mil.
— Czarodziej? — zdumiał si˛e Durnik.
— Nie nazwałbym go w ten sposób. Tego terminu u˙zywaj ˛
a ludzie, którzy nie
pojmuj ˛
a owej szczególnej sztuki. Nazywam go wi˛ec złodziejem, cho´c jest kilka
innych okre´sle´n, jakich mógłbym u˙zy´c. S ˛
a o wiele mniej uprzejme.
— Czy mamy pewno´s´c, ˙ze zmierza do królestw Angaraków? — Silk zmarsz-
czył brwi. — W takim razie lepiej b˛edzie wsi ˛
a´s´c na statek płyn ˛
acy wprost do Tol
Honeth i znale´z´c jego ´slad na Południowym Szlaku Karawan do Cthol Murgos.
— Lepiej trzyma´c si˛e tropu, skoro ju˙z na niego trafili´smy — pokr˛ecił gło-
w ˛
a Wilk. — Nie wiemy, co on zamierza. Mo˙ze zechce zatrzyma´c skradziony
przedmiot dla siebie zamiast oddawa´c go Grolimom. Mo˙ze nawet szuka´c kry-
jówki w Nyissie.
— Musiałby uzyska´c zgod˛e Salmissry — zauwa˙zyła ciocia Pol.
— Nie byłby to pierwszy przypadek, gdy królowa W˛e˙zowego Ludu miesza si˛e
do spraw, które jej nie dotycz ˛
a — przypomniał Wilk.
— Je´sli to prawda — mrukn˛eła ponuro ciocia Pol — chyba nie odmówi˛e sobie
przyjemno´sci, by osobi´scie zaj ˛
a´c si˛e t ˛
a w˛e˙zyc ˛
a. I to w sposób ostateczny.
— W tej chwili trudno cokolwiek przewidywa´c. Jutro kupimy prowiant i prze-
prawimy si˛e przez rzek˛e do Arendii. Tam podejmiemy trop. Przez pewien czas
mo˙zemy tylko nim pod ˛
a˙za´c. Kiedy ju˙z si˛e dowiemy, dok ˛
ad zmierza, pomy´slimy
o innych mo˙zliwo´sciach.
Z mrocznego podwórza dobiegł nagle stuk kopyt wielu koni. Barak wyjrzał
szybko przez szyb˛e.
— ˙
Zołnierze — obwie´scił krótko.
— Tutaj? — Silk tak˙ze podszedł do okna.
— Chyba jeden z królewskich regimentów.
— Nie b˛ed ˛
a si˛e nami interesowa´c — uznała ciocia Pol.
— Chyba ˙ze nie s ˛
a tymi, za kogo chc ˛
a uchodzi´c — stwierdził Silk. — Nie tak
trudno zdoby´c te czy inne mundury.
— To nie Murgowie — ocenił Barak. — Poznałbym Murgów.
— Brill te˙z nie jest Murgiem — przypomniał mu Silk.
108
— Mo˙ze uda si˛e wam posłucha´c, co mówi ˛
a — wtr ˛
acił Wilk.
Barak ostro˙znie uchylił okno i wszystkie ´swiece zamigotały w podmuchu lo-
dowatego wiatru. Dowódca oddziału rozmawiał na podwórzu z ober˙zyst ˛
a.
— To m˛e˙zczyzna troch˛e powy˙zej ´sredniego wzrostu, z siwymi włosami i szpa-
kowat ˛
a, krótk ˛
a brod ˛
a. By´c mo˙ze podró˙zuje w towarzystwie.
— Jest tutaj taki, panie oficerze — odparł z pow ˛
atpiewaniem ober˙zysta. —
Ale z pewno´sci ˛
a nie jego szukacie. Ten jest głównym rz ˛
adc ˛
a ksi˛e˙znej Erat, która
zaszczyciła mój zajazd sw ˛
a obecno´sci ˛
a.
— Ksi˛e˙znej czego? — spytał ostro ˙zołnierz.
— Erat — powtórzył ober˙zysta. — Szlachetna dama o bardzo stanowczym
charakterze.
— My´sl˛e, ˙ze ch˛etnie zamieniłbym słówko z jej wysoko´sci ˛
a — dowódca ze-
skoczył z siodła.
— Zapytam, czy zechce pana przyj ˛
a´c.
Barak zamkn ˛
ał okno.
— Porozmawiam z tym natr˛etnym oficerem — oznajmił.
— Nie — sprzeciwił si˛e Wilk. — Ma zbyt wielu ludzi. A je´sli s ˛
a tymi, którymi
si˛e wydaj ˛
a, to przecie˙z nie wyrz ˛
adzili nam ˙zadnej krzywdy.
— S ˛
a tu tylne schody — zasugerował Silk. — Zanim dojdzie do drzwi, b˛e-
dziemy o trzy ulice st ˛
ad.
— A je´sli rozstawił stra˙ze wokół gospody? — spytała ciocia Pol. — Co wtedy?
Poniewa˙z chce rozmawia´c z ksi˛e˙zn ˛
a Erat, niech ksi˛e˙zna Erat si˛e nim zajmie.
— Co planujesz? — spytał Wilk.
— Je´sli gdzie´s si˛e schowacie, porozmawiam z nim. Powinnam jako´s odło˙zy´c
spraw˛e do rana. Zanim tu wróci, mo˙zemy przepłyn ˛
a´c rzek˛e i znale´z´c si˛e w Aren-
dii.
— Mo˙zliwe. Ale ten ˙zołnierz wydaje si˛e bardzo zdecydowanym człowiekiem.
— Radziłam ju˙z sobie ze stanowczymi lud´zmi.
— Trzeba szybko co´s ustali´c — odezwał si˛e stoj ˛
acy przy wej´sciu Silk. — On
jest na schodach.
— Spróbujemy twoim sposobem, Pol — orzekł Wilk, otwieraj ˛
ac drzwi do
s ˛
asiedniego pokoju.
— Garionie — poleciła ciocia Pol. — B˛edziesz mi towarzyszył. Ksi˛e˙zna nie
pokazuje si˛e bez słu˙zby.
Pozostali szybko wyszli z salonu.
— Co mam robi´c, ciociu Pol? — szepn ˛
ał Garion.
— Pami˛etaj tylko, ˙ze jeste´s moim paziem, kochanie — odparła, zajmuj ˛
ac miej-
sce w fotelu na ´srodku pokoju i starannie układaj ˛
ac fałdy sukni. — Sta´n przy mnie
i staraj si˛e wygl ˛
ada´c na usłu˙znego. Reszt ˛
a zajm˛e si˛e sama.
— Tak, pani.
109
Kapitan, czekaj ˛
acy pod drzwiami, w które delikatnie zastukał ober˙zysta, był
wysokim, powa˙znym m˛e˙zczyzn ˛
a o przenikliwych szarych oczach. Garion, stara-
j ˛
ac si˛e nada´c głosowi urz˛edowy ton, spytał go o imi˛e, po czym wrócił do cioci
Pol.
— Kapitan Brendig pragnie rozmawia´c z wasz ˛
a wysoko´sci ˛
a — zaanonso-
wał. — Twierdzi, ˙ze w bardzo wa˙znej sprawie.
Ciocia Pol przygl ˛
adała mu si˛e przez chwil˛e, jakby rozwa˙zaj ˛
ac pro´sb˛e.
— No, dobrze — rzekła w ko´ncu. — Wprowad´z go.
Ober˙zysta oddalił si˛e pospiesznie, za´s kapitan Brendig wszedł do pokoju.
— Wasza wysoko´s´c — powiedział, składaj ˛
ac pełen szacunku ukłon.
— O co chodzi?
— Nie nachodziłbym waszej wysoko´sci, gdyby moja misja nie była pilna —
przeprosił Brendig. — Otrzymałem rozkazy od króla osobi´scie, a ty, pani, wiesz
najlepiej, ˙ze wszyscy musimy spełnia´c jego ˙zyczenia.
— S ˛
adz˛e, ˙ze dla króla mog˛e po´swi˛eci´c kilka minut.
— Król pragnie, by´smy zatrzymali pewnego człowieka. Starszy m˛e˙zczyzna
o siwych włosach i szpakowatej brodzie. Poinformowano mnie, ˙ze kto´s taki znaj-
duje si˛e w twym orszaku.
— Czy to przest˛epca?
— Król tego nie powiedział, wasza miło´s´c. Nakazał mi tylko, by pochwyci´c
tego człowieka i odstawi´c go do pałacu w Sendarze. Wraz ze wszystkimi, którzy
mu towarzysz ˛
a.
— Rzadko bywam na dworze — stwierdziła ciocia Pol. — Nie s ˛
adz˛e, by jeden
z moich sług tak bardzo zainteresował króla.
— Wasza wysoko´s´c — zauwa˙zył delikatnie Brendig. — Oprócz obowi ˛
azków
wykonywanych w jednym z królewskich regimentów, mam te˙z zaszczyt by´c ba-
ronetem. Przebywam u dworu przez całe swe ˙zycie i musz˛e wyzna´c, ˙ze nigdy
ci˛e tam nie widziałem. Dama o tak oszałamiaj ˛
acej urodzie niepr˛edko zostałaby
zapomniana.
Ciocia Pol lekkim skini˛eciem podzi˛ekowała mu za komplement.
— Powinnam si˛e tego domy´sli´c, baronie Brendig. Twoje maniery nie przystaj ˛
a
do prostego ˙zołnierza.
— Co wi˛ecej, wasza miło´s´c — mówił dalej oficer — znane mi s ˛
a wszystkie
wło´sci królestwa. Je´sli si˛e nie myl˛e, okr˛eg Erat jest hrabstwem, za´s hrabia Erat to
niski, t˛egi m˛e˙zczyzna, przypadkiem brat mego dziada. W tej cz˛e´sci Sendarii nie
istniało ˙zadne ksi˛estwo od czasów, gdy krajem władali wacu´nscy Arendowie.
Ciocia Pol zmierzyła go lodowatym wzrokiem.
— Pani — rzekł Brendig niemal przepraszaj ˛
aco. — Wacu´nscy Arendowie zo-
stali wybici przez swych asturskich krewniaków pod koniec trzeciego tysi ˛
aclecia.
Od dwóch tysi˛ecy lat nie istnieje ˙zadna wacu´nska szlachta.
— Dzi˛eki za wykład historii, panie — powiedziała zimno ciocia Pol.
110
— Wszystko to jednak nie nale˙zy do sprawy — kontynuował Brendig. — Mój
władca nakazał mi znale´z´c człowieka, o którym mówiłem. Na twój honor, pani,
czy znasz tego człowieka?
Pytanie zawisło w powietrzu. Garion, w nagłym przypływie paniki rozumie-
j ˛
ac, ˙ze zostali rozpoznani, chciał ju˙z woła´c Baraka.
Wtedy otworzyły si˛e drzwi i do salonu wkroczył pan Wilk.
— Ta zabawa nie ma sensu — o´swiadczył. — Jestem tym, którego szukasz.
Czego chce ode mnie Fulrach z Sendarii?
Brendig spojrzał na niego bez zdziwienia.
— Jego królewska mo´s´c nie uznał za stosowne mi tego wyjawi´c — odparł. —
Nie w ˛
atpi˛e, ˙ze sam wszystko wytłumaczy, gdy tylko znajdziemy si˛e w pałacu
w Sendarze.
— Zatem im szybciej, tym lepiej. Kiedy ruszamy?
— Wyjedziemy zaraz po ´sniadaniu — oznajmił Brendig. — Przyjm˛e twoje
słowo, ˙ze nikt nie b˛edzie próbował noc ˛
a opu´sci´c zajazdu. Wolałbym nie poni˙za´c
ksi˛e˙znej Erat zamkni˛eciem w miejscowych koszarach. Jak mi wiadomo, tamtejsze
cele s ˛
a nadzwyczaj niewygodne.
— Masz moje słowo — o´swiadczył pan Wilk.
— Dzi˛eki — kapitan skłonił si˛e lekko. — Musz˛e te˙z poinformowa´c, ˙ze mam
obowi ˛
azek ustawienia stra˙zy wokół zajazdu. Naturalnie, dla waszego bezpiecze´n-
stwa.
— Pa´nska uprzejmo´s´c jest doprawdy zniewalaj ˛
aca — wtr ˛
aciła sucho ciocia
Pol.
— Uni˙zony sługa, pani — Brendig pokłonił si˛e nisko, odwrócił i wyszedł.
Drzwi apartamentu były drewniane; Garion wiedział o tym, lecz gdy zamykały
si˛e za kapitanem, zdawało si˛e, ˙ze zad´zwi˛eczały głucho strasznym, nieodwołalnym
odgłosem wrót lochu.
ROZDZIAŁ XI
Dziewi˛e´c dni jechali nadbrze˙zn ˛
a drog ˛
a z Camaaru do stolicy Sendarii, cho´c
miasta dzieliło zaledwie pi˛e´cdziesi ˛
at pi˛e´c mil. Kapitan Brendig starannie odmie-
rzał tempo, a swój oddział ustawił w takim szyku, ˙ze sama my´sl o ucieczce była
niemo˙zliwa. Wprawdzie przestało pada´c, lecz jazda była trudna, a zimny, ostry
wiatr dmuchał od morza przez szerokie, za´snie˙zone słone bagna. Noce sp˛edzali
w rozstawionych równo sendarskich zajazdach, wznosz ˛
acych si˛e niby słupy mi-
lowe wzdłu˙z pustego pasa wybrze˙za. Nie były tak dobrze urz ˛
adzone, jak ich tol-
nedra´nskie odpowiedniki na Wielkim Trakcie Północnym, jednak dało si˛e w nich
mieszka´c. Kapitan Brendig dbał o ich wygod˛e, niemniej jednak co noc rozstawiał
stra˙ze.
Wieczorem drugiego dnia Garion usiadł przy ogniu obok Durnika i wpatrzył
si˛e w płomienie. Durnik był jego najdawniejszym przyjacielem, a w tej chwili
chłopiec rozpaczliwie potrzebował przyja´zni.
— Durniku — powiedział.
— Słucham, chłopcze?
— Byłe´s kiedy w lochu?
— Nic takiego nie zrobiłem, ˙zeby zamykali mnie w lochu.
— Pomy´slałem sobie, ˙ze mo˙ze widziałe´s kiedy´s jaki´s loch.
— Uczciwi ludzie omijaj ˛
a z daleka takie miejsca.
— Słyszałem, ˙ze tam jest okropnie: ciemno, zimno i pełno szczurów.
— A czemu pytasz o lochy? — zainteresował si˛e Durnik.
— Obawiam si˛e, ˙ze wkrótce mo˙zemy zobaczy´c je z bliska — Garion usiłował
nie okazywa´c strachu.
— Nie zrobili´smy nic złego — odparł kowal.
— To dlaczego król kazał nas schwyta´c? Królowie nie robi ˛
a takich rzeczy bez
powodu.
— Nie zrobili´smy nic złego — powtórzył z uporem Durnik.
— Ale mo˙ze pan Wilk zrobił — zasugerował chłopiec. — Bez wa˙znej przy-
czyny król nie posyłałby za nim tylu ˙zołnierzy. I teraz nas wszystkich wrzuc ˛
a
razem z nim do lochu tylko dlatego, ˙ze przypadkiem mu towarzyszymy.
— W Sendarii takie rzeczy si˛e nie zdarzaj ˛
a — o´swiadczył stanowczo Durnik.
112
Nast˛epnego dnia wiał silny wiatr od morza. Był to jednak ciepły wiatr i gł˛e-
boka na stop˛e warstwa ´sniegu zmieniła si˛e w błoto. Koło południa zacz˛eło pada´c.
Przemoczeni do nitki jechali wolno w stron˛e kolejnego zajazdu.
— Obawiam si˛e, ˙ze musimy przerwa´c podró˙z, póki wiatr nie ucichnie —
oznajmił wieczorem kapitan Brendig, wygl ˛
adaj ˛
ac przez niewielkie okienko. —
Do rana droga b˛edzie całkiem nieprzejezdna.
Nast˛epny dzie´n, i jeszcze jeden, sp˛edzili w zatłoczonej sali zajazdu, cały czas
pod czujnym okiem Brendiga i jego ˙zołnierzy. Słuchali, jak wiatr b˛ebni kroplami
deszczu o dach i ´sciany.
— Silku — odezwał si˛e Garion siadaj ˛
ac na ławie, gdzie drzemał niski m˛e˙z-
czyzna o szczurzej twarzy.
— Tak, Garionie? — ockn ˛
ał si˛e Silk.
— Jakim człowiekiem jest król?
— Który król?
— Sendarii.
— Głupim, jak wszyscy królowie — Silk roze´smiał si˛e. — Sendarscy s ˛
a mo˙ze
jeszcze troch˛e głupsi, ale to w ko´ncu naturalne.
— Powiedz. . . — zacz ˛
ał z wahaniem Garion. — Przypu´s´cmy, ˙ze kto´s zro-
bił co´s takiego, co si˛e królowi nie spodobało, a z tym kim´s jechali pewni ludzie
i król kazał ich schwyta´c. Czy król wrzuci wszystkich do lochu? Czy pozwoli tym
innym odjecha´c i zatrzyma tylko jednego, który go rozgniewał?
Silk spojrzał na niego uwa˙znie i odparł krótko:
— To pytanie nie jest ciebie godne, Garionie.
Chłopiec zaczerwienił si˛e.
— Boj˛e si˛e lochów — wyznał ˙zało´snie, nagle bardzo zawstydzony. — Nie
chc˛e, ˙zeby zamkn˛eli mnie w ciemno´sciach na zawsze, kiedy nawet nie wiem. za
co.
— Królowie Sendarii to porz ˛
adni i uczciwi ludzie — zapewnił go Silk. —
Mo˙ze niezbyt inteligentni, ale zawsze sprawiedliwi.
— Jak mog ˛
a by´c królami, je´sli nie s ˛
a m ˛
adrzy? — zdziwił si˛e Garion.
— M ˛
adro´s´c u władcy to po˙zyteczna cecha. Ale nie najwa˙zniejsza.
— Wi˛ec jak zostaj ˛
a królami?
— Niektórzy rodz ˛
a si˛e do tego. Najgłupszy człowiek na ´swiecie mo˙ze zosta´c
królem, je´sli ma odpowiednich rodziców. Sendarscy władcy s ˛
a w gorszej sytuacji,
poniewa˙z zaczynali z niskiego stanu.
— Niskiego?
— Pochodz ˛
a z wyboru. Nikt jeszcze nigdy nie wybierał króla. Tylko Sendaro-
wie.
— A jak si˛e to robi?
— Niem ˛
adrze Garionie — u´smiechn ˛
ał si˛e Silk. — To bardzo niedobra metoda
doboru króla. S ˛
a inne, jeszcze gorsze, ale elekcja to bardzo zły sposób.
113
— Powiedz, jak to przebiega — poprosił chłopiec.
Silk rzucił okiem na zalane deszczem okno i wzruszył ramionami.
— Zawsze to jaki´s sposób zabicia czasu — stwierdził. Oparł si˛e wygodnie,
wyci ˛
agn ˛
ał nogi do ognia i zacz ˛
ał:
— Wszystko zdarzyło si˛e jakie´s półtora tysi ˛
aca lat temu — mówił tak gło-
´sno, by opowie´s´c dotarła do uszu kapitana Brendiga, który siedział nie opodal
i pisał co´s na kawałku pergaminu. — Sendaria nie była wtedy królestwem ani
nawet oddzielnym krajem. Nale˙zała na przemian do Chereku, Algarii czy Aren-
dów z północy, wacu´nskich albo asturskich zale˙znie od losów arendzkiej wojny
domowej. Wreszcie wojna dobiegła ko´nca, Wacunowie wygin˛eli, a Asturowie zo-
stali pokonani i przep˛edzeni na nieznane rubie˙ze wielkiej puszczy w północnej
Arendii. Wtedy imperator Tolnedry, Ran Horb II, postanowił, ˙ze w tym miejscu
powinno powsta´c królestwo.
— Jak tolnedra´nski imperator mógł podj ˛
a´c tak ˛
a decyzj˛e w sprawie Senda-
rii? — zdziwił si˛e Garion.
— Rami˛e Imperium si˛ega daleko — odparł Silk. — Wielki Trakt Północny
został zbudowany w okresie Drugiej Dynastii Borunów. O ile pami˛etam, to Ran
Borune IV rozpocz ˛
ał prace. Prawda, kapitanie?
— Pi ˛
aty — mrukn ˛
ał do´s´c kwa´sno Brendig. — Ran Borune V.
— Dzi˛ekuj˛e, kapitanie. Nigdy nie mogłem si˛e połapa´c w dynastiach Borunów.
W ka˙zdym razie legiony Imperium przebywały ju˙z w Sendarii dla ochrony drogi,
a kto ma na jakim´s terytorium ˙zołnierzy, dysponuje tak˙ze pewn ˛
a władz ˛
a. Zgodzi
si˛e pan z tym kapitanie?
— To twoje opowiadanie — odparł krótko Brendig.
— Istotnie — zgodził si˛e Silk. — Wiedz zatem, Garionie, ˙ze Ran Horb podj ˛
ał
tak ˛
a decyzj˛e bynajmniej nie z powodu swej wielkoduszno´sci. Musisz to zrozu-
mie´c. Tolnedranie nigdy niczego nie daj ˛
a za darmo. Po prostu mimbra´nscy Aren-
dowie wygrali w ko´ncu wojn˛e domow ˛
a, tysi ˛
ac lat rozlewu krwi i zdrady, a Tol-
nedra nie mogła im pozwoli´c na ekspansj˛e ku północy. Utworzenie niezale˙znego
królestwa Sendarii miało zablokowa´c Mimbratom dost˛ep do szlaków handlowych
z Drasni i w efekcie nie dopu´sci´c, by centrum ´swiatowej władzy przesun˛eło si˛e
do Vo Mimbre, pozostawiaj ˛
ac Tol Honeth na uboczu.
— To wszystko wydaje si˛e strasznie skomplikowane — poskar˙zył si˛e Garion.
— Wcale nie. To tylko polityka, a polityka to prosta gra. Prawda, kapitanie?
— Gra, w któr ˛
a si˛e nie anga˙zuj˛e — odparł Brendig nie podnosz ˛
ac głowy.
— Doprawdy? Tak długo u dworu i nie jest pan politykiem? Wyj ˛
atkowy z pana
człowiek, kapitanie. W ka˙zdym razie Sendarowie stwierdzili nagle, ˙ze maj ˛
a wła-
sne królestwo, ale brakuje im prawdziwej, dziedzicznej arystokracji. Owszem, by-
ło tam paru tolnedra´nskich szlachciców, którzy wycofali si˛e z ˙zycia publicznego
i ˙zyli tu czy tam w swoich posiadło´sciach; jakie´s grupki pretendentów do tego czy
tamtego wacu´nskiego lub asturskiego tytułu; jeden czy drugi wódz z Chereku ze
114
swym orszakiem. Ale ani jednego rodowitego sendarskiego szlachcica. Postano-
wiono wi˛ec urz ˛
adzi´c powszechn ˛
a elekcj˛e: wybra´c króla i jemu pozostawi´c nada-
wanie szlacheckich tytułów. Bardzo praktyczne podej´scie, typowo sendarskie.
— Jak si˛e wybiera króla? — zasłuchany Garion powoli zapominał o strachu
przed lochami.
— Wszyscy głosuj ˛
a — wyja´snił krótko Silk. — Naturalnie, rodzice oddawali
pewnie głosy w imieniu swoich dzieci, ale jak si˛e wydaje, oszustwa prawie si˛e
nie zdarzały. Reszta ´swiata patrzyła i ´smiała si˛e z tych głupstw, ale Sendarowie
zarz ˛
adzali jedno głosowanie po drugim, przez dziesi˛e´c lat.
— Sze´s´c lat — wtr ˛
acił Brendig wci ˛
a˙z pochylony nad pergaminem. — Od 3827
do 3833.
— Było ponad tysi ˛
ac kandydatów — o´swiadczył z podziwem Silk.
— Siedmiuset czterdziestu trzech — odezwał si˛e zduszonym głosem Brendig.
— Dzi˛ekuj˛e za t˛e poprawk˛e, szlachetny kapitanie. To wielka wygoda, ˙ze jest
przy mnie znawca, który koryguje moje bł˛edy. Jestem tylko prostym Drasaninem
i nie mam historycznej wiedzy. W ka˙zdym razie, po dwudziestym trzecim głoso-
waniu wybrali w ko´ncu króla: hodowc˛e brukwi imieniem Fundor.
— Hodował nie tylko brukiew — Brendig podniósł głow˛e i spojrzał na niego
gniewnie.
— Naturalnie — Silk uderzył si˛e w czoło. — Jak mogłem zapomnie´c o kapu-
´scie? Hodował tak˙ze kapust˛e, Garionie. Musimy o tym pami˛eta´c. No wi˛ec wszy-
scy w Sendarii, którzy uwa˙zali si˛e za wa˙znych, ruszyli na farm˛e Fundora, wła´snie
z zapałem u˙zy´zniaj ˛
acego swe pola. Powitali go gło´snym wołaniem: „B ˛
ad´z pozdro-
wiony Fundorze Wspaniały, królu Sendarii”. I padli na kolana przed jego ´swi˛et ˛
a
osob ˛
a.
— Czy musimy to kontynuowa´c? — spytał zbolałym głosem Brendig.
— Chłopiec chce wiedzie´c, kapitanie — odparł niewinnie Silk. — Jako doro´sli
mamy obowi ˛
azek nauczenia go historii naszej przeszło´sci. Zgodzisz si˛e chyba?
— Mów sobie, co chcesz — rzucił z rezygnacj ˛
a oficer.
— Dzi˛eki za pozwolenie, kapitanie — Silk skłonił głow˛e. — I wiesz, Garionie,
co wtedy powiedział król Sendarii?
— Nie. Co?
— „Prosz˛e wasze wysoko´sci”, powiedział król, „by´scie uwa˙zali na swe pi˛ekne
szaty. Wła´snie rozrzuciłem nawóz w bru´zdzie, gdzie kl˛eczycie”.
Siedz ˛
acy w pobli˙zu Barak rykn ˛
ał ´smiechem, tłuk ˛
ac pi˛e´sci ˛
a w kolano.
— Nie wydaje mi si˛e to zabawne — oznajmił chłodno kapitan Brendig, wsta-
j ˛
ac z miejsca.
— Jeste´s dobrze wychowanym człowiekiem, kapitanie — zauwa˙zył skrom-
nie Silk. — I szlachcicem. A ja tylko biedakiem, usiłuj ˛
acym radzi´c sobie jako´s
w ´swiecie.
Brendig spojrzał na niego bezradnie, po czym odwrócił si˛e i szybko wyszedł.
115
Rankiem wiatr ucichł i deszcz przestał pada´c. Droga zmieniła si˛e w trz˛esawi-
sko, ale Brendig postanowił, ˙ze musz ˛
a rusza´c. Jazda była ci˛e˙zka, ale nast˛epnego
dnia ju˙z łatwiejsza, gdy˙z szlak z wolna wysychał.
Ciocia Pol nie przej˛eła si˛e tym, ˙ze uwi˛eziono ich z rozkazu króla. Zachowa-
ła swe wielkopa´nskie maniery, cho´c Garion nie widział najmniejszego powodu
kontynuowania tego przedstawienia i gor ˛
aco pragn ˛
ał, by go zaniechała. Znany
mu praktyczny rozs ˛
adek, jaki demonstrowała zarz ˛
adzaj ˛
ac kuchni ˛
a Faldora, zast ˛
a-
pił rodzaj arystokratycznej wyniosło´sci, która bardzo chłopca martwiła. Po raz
pierwszy w ˙zyciu odczuł dziel ˛
acy ich dystans i obca mu pustk˛e w miejscu daw-
nej blisko´sci. Co gorsza, gryzła go niepewno´s´c, coraz silniejsza od dnia, gdy na
wzgórzu w pobli˙zu Winoldu Silk stwierdził stanowczo, ˙ze ciocia Pol w ˙zaden spo-
sób nie mo˙ze by´c jego ciotk ˛
a. Garion coraz cz˛e´sciej zadawał sobie trudne pytanie:
kim jestem?
Pan Wilk tak˙ze si˛e zmienił. Rzadko si˛e odzywał w drodze czy podczas posto-
jów. Wi˛ekszo´s´c czasu sp˛edzał samotnie, z wyrazem ponurej irytacji na twarzy.
Wreszcie, dziewi ˛
atego dnia po wyje´zdzie z Camaaru, rozległe słone mokradła
sko´nczyły si˛e, a teren wypełniły niewysokie wzgórza. Koło południa, gdy blade
sło´nce przebiło zasłon˛e chmur, ze szczytu jednego z nich zobaczyli w dolinie na
morskim brzegu otoczone murami miasto Sendar.
Stra˙znicy przy południowej bramie zasalutowali, gdy kapitan Brendig prze-
je˙zd˙zał ze swym małym oddziałem. Oddał im pozdrowienie. Szerokie ulice były
pełne ludzi we wspaniałych szatach, spiesz ˛
acych gdzie´s z dumnymi minami, jak-
by ich sprawy były najwa˙zniejsze w ´swiecie.
— Dworacy — prychn ˛
ał z pogard ˛
a Barak, jad ˛
acy akurat obok Gariona. — Nie
ma w´sród nich ani jednego prawdziwego m˛e˙zczyzny.
— S ˛
a złem koniecznym, drogi Baraku — rzucił przez rami˛e Silk. — Małe
sprawy wymagaj ˛
a małych ludzi, ale to dzi˛eki nim trwa królestwo.
Min˛eli niezwykle rozległy plac, po czym szerok ˛
a alej ˛
a skierowali si˛e do pała-
cu. Była to ogromna, wielopi˛etrowa budowla, której szerokie skrzydła z obu stron
okalały brukowany dziedziniec. Nad nim wznosiła si˛e okr ˛
agła wie˙za, najwy˙zsza
w całym mie´scie.
— Jak my´slisz, gdzie s ˛
a lochy? — szepn ˛
ał Garion do Durnika, gdy tylko si˛e
zatrzymali.
— Byłbym ci niezwykle wdzi˛eczny, Garionie — odparł kowal ze zbolałym
wyrazem twarzy — gdyby´s nie wspominał bez przerwy o lochach.
Kapitan Brendig zsiadł z konia i ruszył naprzeciw wystrojonego m˛e˙zczyzny
w wyszywanej tunice i czapce z piórami, który szerokimi schodami zszedł im na
spotkanie. Rozmawiali przez chwil˛e i chyba si˛e kłócili.
— Moje rozkazy pochodz ˛
a od samego króla — głos Brendiga dobiegał a˙z do
miejsca, gdzie stali. — Natychmiast po przybyciu mam doprowadzi´c tych ludzi
wprost do niego.
116
— Ja tak˙ze wykonuj˛e rozkazy króla — o´swiadczył wystrojony m˛e˙zczyzna. —
I zanim wejd ˛
a do sali tronowej, mam zadba´c o ich wygl ˛
ad. Sam si˛e nimi zajm˛e.
— Pozostan ˛
a pod moj ˛
a stra˙z ˛
a, ksi ˛
a˙z˛e Nildenie, póki nie stan ˛
a przed obliczem
króla — odparł zimno Brendig.
— Nie pozwol˛e, by ubłoceni ˙zołnierze włóczyli si˛e po komnatach pałacu, ba-
ronie Brendig — odparł ksi ˛
a˙z˛e.
— Zaczekamy wi˛ec tutaj. B ˛
ad´z tak dobry i sprowad´z jego królewsk ˛
a mo´s´c.
— Sprowadzi´c? — ksi ˛
a˙z˛e był wstrz ˛
a´sni˛ety. — Jestem marszałkiem dworu
w królewskim pałacu, panie. Nikogo i niczego nie sprowadzam.
Brendig odwrócił si˛e, jakby chciał dosi ˛
a´s´c konia.
— Niech ci b˛edzie — zgodził si˛e niech˛etnie ksi ˛
a˙z˛e Nilden. — Je´sli ju˙z musisz
postawi´c na swoim. . . Niech przynajmniej wytr ˛
a nogi.
Brendig skłonił si˛e sztywno.
— Nie zapomn˛e ci tego. baronie — zagroził Nilden.
— Ani ja. ksi ˛
a˙z˛e.
Wszyscy zsiedli z koni i otoczeni przez ˙zołnierzy przeszli dziedzi´ncem do
szerokich drzwi w centralnej cz˛e´sci zachodniego skrzydła.
— Zechcecie i´s´c za mn ˛
a — ksi ˛
a˙z˛e Nilden zadr˙zał, spogl ˛
adaj ˛
ac na zachlapa-
nych błotem ˙zołnierzy, ale poprowadził ich szerokim korytarzem, jaki otwierał si˛e
za drzwiami.
L˛ek i ciekawo´s´c walczyły w my´slach Gariona. Mimo zapewnie´n Silka i Durni-
ka, a tak˙ze budz ˛
acych pewne nadzieje słów ksi˛ecia Nildena o tym, ˙ze musi zadba´c
o ich wygl ˛
ad, wizja jakiego´s wilgotnego, pełnego szczurów lochu z kołem i inny-
mi narz˛edziami tortur wci ˛
a˙z wydawała si˛e realna. Z drugiej strony jednak nigdy
dotychczas nie był w pałacu i usiłował patrze´c we wszystkie strony równocze´snie.
Cz˛e´s´c jego umysłu, która odzywała si˛e czasem oschłym, oboj˛etnym głosem, po-
informowała, ˙ze ten l˛ek nie ma prawdopodobnie ˙zadnych podstaw, a rozgl ˛
adaj ˛
ac
si˛e tak, sprawia wra˙zenie głupawego wiejskiego parobka.
Ksi ˛
a˙z˛e Nilden doprowadził ich do miejsca, gdzie zobaczyli kilkoro drzwi
z wypolerowanego do połysku drewna.
— To dla chłopca — oznajmił, wskazuj ˛
ac jedne z nich.
Który´s z ˙zołnierzy otworzył je i Garion z wahaniem wszedł do pokoju, spo-
gl ˛
adaj ˛
ac przez rami˛e na cioci˛e Pol.
— Pospiesz si˛e — usłyszał czyj´s niecierpliwy głos.
Garion spojrzał niepewnie.
— Zamknij drzwi, chłopcze — polecił wspaniale wygl ˛
adaj ˛
acy m˛e˙zczyzna,
który go oczekiwał. — Wiesz przecie˙z, ˙ze nie mamy do dyspozycji całego dnia.
M˛e˙zczyzna stał obok paruj ˛
acej, drewnianej wanny.
— Szybciej, chłopcze, zdejmuj te brudne szmaty i wskakuj do wody. Jego
wysoko´s´c czeka.
117
Zbyt zaskoczony, by odpowiedzie´c, Garion odruchowo zacz ˛
ał rozwi ˛
azywa´c
tunik˛e.
Po k ˛
apieli i starannym wyszczotkowaniu włosów wło˙zył le˙z ˛
ace na ławie ubra-
nie. Szorstkie, wełniane po´nczochy w praktycznym kolorze br ˛
azu zast ˛
apiły inne,
l´sni ˛
aco bł˛ekitne i z delikatniejszej tkaniny. Znoszone, brudne buty ust ˛
apiły miej-
sca trzewikom z mi˛ekkiej skóry. Tunika była biała, płócienna, a kaftan ciemno-
niebieski, obszyty srebrzystym futrem.
— To chyba najlepsze, czego mo˙zna dokona´c w po´spiechu — człowiek, który
go k ˛
apał i ubierał, zmierzył chłopca krytycznym wzrokiem. — Przynajmniej nie
b˛ed˛e si˛e musiał zbytnio wstydzi´c, gdy staniesz przed królem.
Garion wymamrotał jakie´s podzi˛ekowanie i oczekiwał dalszych polece´n.
— No id´z ju˙z, chłopcze. Nie mo˙zesz pozwoli´c, by jego królewska mo´s´c na
ciebie czekał.
Silk i Barak stali ju˙z w korytarzu i rozmawiali półgłosem. Wielki Barak wygl ˛
a-
dał dostojnie w ubraniu z zielonego brokatu, cho´c bez miecza czuł si˛e wyra´znie
nieswojo. Kaftan Silka był czarny, obszyty srebrem, a jego k˛edzierzawy zarost
przyci˛eto w krótk ˛
a, eleganck ˛
a bródk˛e.
— Co to wszystko znaczy? — spytał ich Garion.
— Mamy stan ˛
a´c przed królem — wyja´snił Barak. — A nasze skromne odzie-
nie mogłoby go urazi´c. Królowie nie s ˛
a przyzwyczajeni do ogl ˛
adania zwykłych
ludzi.
Z pokoju wyszedł pobladły ze zło´sci Durnik.
— Ten wystrojony dure´n chciał mnie wyk ˛
apa´c — warkn ˛
ał tłumi ˛
ac w´sciekło´s´c.
— To taki zwyczaj — uspokoił go Silk. — Szlachetni go´scie nie k ˛
api ˛
a si˛e
sami. Mam nadziej˛e, ˙ze nie zrobiłe´s mu krzywdy.
— Nie jestem szlachcicem i sam potrafi˛e si˛e umy´c — odparł gniewnie ko-
wal. — Powiedziałem, ˙ze je´sli nie zabierze łap, utopi˛e go we własnej wannie.
Potem ju˙z mnie nie niepokoił. Za to ukradł moje rzeczy. Musiałem wło˙zy´c to —
wskazał na swoje ubranie, podobne do Garionowego. — Mam nadziej˛e, ˙ze nikt
mnie nie zobaczy w tych fatałaszkach.
— Barak mówi, ˙ze król mógłby si˛e poczu´c ura˙zony, gdyby nas ujrzał w nor-
malnym odzieniu — powiedział Garion.
— Król nie b˛edzie mi si˛e przygl ˛
adał — stwierdził kowal. — A nie lubi˛e uda-
wa´c kogo´s, kim nie jestem. Je´sli oddadz ˛
a mi ubranie, mog˛e zaczeka´c na zewn ˛
atrz,
przy koniach.
— Cierpliwo´sci, Durniku — poradził mu Barak. — Załatwimy spraw˛e z kró-
lem i natychmiast ruszamy w drog˛e.
Je´sli Durnik był w´sciekły, to stan ducha pana Wilka mo˙zna okre´sli´c jedynie
jako narastaj ˛
ac ˛
a furi˛e. Wyszedł na korytarz okryty ´snie˙znobiał ˛
a szat ˛
a z szerokim
kapturem na plecach.
— Kto´s mi za to zapłaci — oznajmił.
118
— Doskonale wygl ˛
adasz — stwierdził z zachwytem Silk.
— Pa´nskie gusta zawsze pozostawiały wiele do ˙zyczenia, panie Silku — od-
parł lodowatym tonem starzec. — Gdzie Pol?
— Pani nie raczyła si˛e jeszcze pokaza´c.
— Powinienem wiedzie´c. — Wilk przysiadł na ławie pod ´scian ˛
a. — Mo˙zemy
si˛e tu rozgo´sci´c. Przygotowania Pol zwykle zajmuj ˛
a nieco czasu.
Czekali. Kapitan Brendig, który zmienił buty i kurtk˛e, spacerował tam i z po-
wrotem. Mijały minuty. Przyj˛ecie w pałacu całkiem oszołomiło Gariona, jednak
oczyma wyobra´zni wci ˛
a˙z widział lochy i to sprawiało, ˙ze był bardzo zdenerwo-
wany.
Wreszcie zjawiła si˛e ciocia Pol. Miała na sobie bł˛ekitn ˛
a aksamitn ˛
a sukni˛e
uszyt ˛
a w Camaarze i srebrny diadem, podkre´slaj ˛
acy biel loku na jej czole. No-
siła si˛e z powag ˛
a i po królewsku.
— Tak szybko, pani Pol? — spytał sucho Wilk. — Mam nadziej˛e, ˙ze nie mu-
siała´s si˛e zbytnio spieszy´c.
Nie zwracaj ˛
ac na niego uwagi, przyjrzała si˛e im kolejno.
— S ˛
adz˛e, ˙ze wygl ˛
adacie odpowiednio — orzekła, z roztargnieniem poprawia-
j ˛
ac kołnierzyk Gariona. — Podaj mi rami˛e, Stary Wilku, i dowiedzmy si˛e czego
chce od nas król Sendarów.
Wilk wstał z ławy, wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e i oboje ruszyli korytarzem. Kapitan Bren-
dig szybko ustawił ˙zołnierzy w niezbyt równym szyku i wraz z nimi maszerował
z tyłu.
— Je´sli pozwolisz, pani — zawołał do cioci Pol — wska˙z˛e ci drog˛e.
— Znamy drog˛e, panie — odparła, nawet nie odwracaj ˛
ac głowy.
Marszałek dworu ksi ˛
a˙z˛e Nilden czekał na nich przy masywnych, dwuskrzy-
dłowych drzwiach, pilnowanych przez stra˙zników. Skłonił si˛e lekko przed cioci ˛
a
Pol, pstrykn ˛
ał palcami i gwardzi´sci pchn˛eli ci˛e˙zkie wrota.
Fulrach, król Sendarii. był t˛egim m˛e˙zczyzn ˛
a z krótk ˛
a kasztanow ˛
a brod ˛
a. Sie-
dział niezbyt pewnie na tronie z wysokim oparciem, ustawionym na podwy˙zsze-
niu po drugiej stronie sali do której wprowadził ich ksi ˛
a˙z˛e Nilden. Komnata by-
ła wielka, z wysokim, łukowym sklepieniem i ´scianami okrytymi całymi akrami
ci˛e˙zkich, czerwonych, aksamitnych kotar. Wsz˛edzie płon˛eły ´swiece, a dziesi ˛
atki
ludzi we wspaniałych szatach rozmawiało niegło´sno po k ˛
atach, niemal całkowicie
ignoruj ˛
ac obecno´s´c króla.
— Pozwól, ˙ze ci˛e zaanonsuj˛e, panie — zwrócił si˛e ksi ˛
a˙z˛e Nilden do pana
Wilka.
— Fulrach mnie zna — odparł szorstko starzec i wci ˛
a˙z prowadz ˛
ac cioci˛e Pol,
ruszył po długim, szkarłatnym dywanie w stron˛e tronu. Garion i pozostali szli
z tyłu, za nimi za´s Brendig z ˙zołnierzami. Dworzanie oraz ich damy ucichli nagle.
119
Zatrzymali si˛e u stóp tronu, a Wilk zło˙zył do´s´c sztywny ukłon. Ciocia Pol
dygn˛eła, cho´c wzrok nadal miała zimny. Barak i Silk skłonili si˛e ceremonialnie,
a Durnik z Garionem, cho´c nie tak zr˛ecznie, poszli za ich przykładem.
— Wasza królewska mo´s´c pozwoli zameldowa´c — odezwał si˛e z tyłu Bren-
dig. — Oto ludzie, których miałem sprowadzi´c.
— Wiedziałem, ˙ze mo˙zna na tobie polega´c, panie — odparł król zupełnie zwy-
czajnym głosem. — Twoja reputacja okazała si˛e zasłu˙zona. Masz moj ˛
a wdzi˛ecz-
no´s´c.
Potem z nieprzeniknionym wyrazem twarzy spojrzał na pana Wilka i pozosta-
łych. Garion zadr˙zał.
— Mój drogi, stary przyjacielu — zwrócił si˛e król do pana Wilka. — Zbyt
wiele ju˙z lat upłyn˛eło od naszego ostatniego spotkania.
— Czy´s całkiem postradał rozum, Fulrachu? — warkn ˛
ał Wilk tak cicho, by
nie słyszał go nikt prócz władcy. — Dlaczego postanowiłe´s mi przeszkadza´c, i to
wła´snie teraz? I co ci˛e op˛etało, ˙ze kazałe´s mi nosi´c to absurdalne odzienie? —
Z niesmakiem szarpn ˛
ał sw ˛
a biał ˛
a szat˛e. — Chcesz ogłosi´c moja obecno´s´c wszyst-
kim Murgom st ˛
ad a˙z po przyl ˛
adek Arendii?
Król przybrał ura˙zony wyraz twarzy.
— Obawiałem si˛e, ˙ze tak wła´snie to potraktujesz — powiedział równie ci-
cho. — Wyja´sni˛e wszystko, gdy zdołamy porozmawia´c chwil˛e na osobno´sci.
Zwrócił si˛e do cioci Pol tak szybko, jakby chciał zachowa´c przynajmniej po-
zory godno´sci.
— Tak dawno ju˙z ci˛e nie widzieli´smy, pani. Layla i dzieci bardzo za tob ˛
a
t˛eskniły, a i mnie dokuczała twa nieobecno´s´c.
— Wasza królewska mo´s´c jest nadto uprzejmy — odparła zimno.
Król skrzywił si˛e.
— Błagam ci˛e, pani, by´s nie os ˛
adzała mnie pochopnie. Miałem nie cierpi ˛
a-
ce zwłoki powody. Mam te˙z nadziej˛e, ˙ze wezwanie, jakie przekazał wam baron
Brendig, nie spowodowało zbyt wielu niedogodno´sci.
— Baron Brendig był uosobieniem grzeczno´sci — ton głosu cioci Pol nie
zmienił si˛e ani troch˛e. Rzuciła okiem na Brendiga, który zbladł wyra´znie.
— I ty, lordzie Barak — król mówił szybko, jakby szukał najlepszego wyj´scia
z kłopotliwej sytuacji. — Jak˙ze si˛e miewa twój kuzyn, nasz królewski brat Anheg
z Chereku?
— Był zdrów, gdy widziałem go ostatnio, wasza wysoko´s´c — odparł z chłodn ˛
a
uprzejmo´sci ˛
a Barak. — Troch˛e pijany, ale u Anhega to rzecz normalna.
Król zachichotał nerwowo.
— Ksi ˛
a˙z˛e Kheldar z królewskiego rodu Drasni — powiedział, patrz ˛
ac na Sil-
ka. — Jeste´smy zdumieni, ˙ze tak znamienici go´scie odwiedzili nasze dziedziny.
I bardziej ni˙z odrobin˛e ura˙zeni, ˙ze nie chcieli nas spotka´c, by´smy mogli ich po-
120
wita´c. Czy król Sendarów tak jest niegodny uwagi, ˙ze nie warto po´swi˛eci´c mu
cho´cby chwili?
— Nie chcieli´smy okaza´c lekcewa˙zenia, najja´sniejszy panie — Silk skłonił si˛e
nisko. — Lecz cel nasz był spraw ˛
a tak piln ˛
a, ˙ze brakło czasu na zwykłe uprzej-
mo´sci.
Król mrugn ˛
ał ostrzegawczo i niespodziewanie poruszył palcami w ledwie wi-
docznych gestach drasa´nskiej tajnej mowy. Nie tutaj. Zbyt wiele uszu. Potem spoj-
rzał z zaciekawieniem na Durnika i Gariona.
Ciocia Pol wyst ˛
apiła do przodu.
— To Mistrz Durnik z okr˛egu Erat, wasza wysoko´s´c — powiedziała. — Dziel-
ny i uczciwy człowiek.
— Witaj. Mistrzu Durniku — rzekł król. — Mog˛e tylko mie´c nadziej˛e, ˙ze
pewnego dnia i mnie nazw ˛
a dzielnym i uczciwym człowiekiem.
Durnik skłonił si˛e niezr˛ecznie, a jego twarz wyra˙zała całkowite oszołomienie.
— Jestem tylko prostym kowalem, wasza miło´s´c — o´swiadczył. — Wszyscy
jednak wiedz ˛
a, ˙ze jestem najbardziej lojalnym i oddanym sług ˛
a waszej wysoko´sci.
— Dobrze powiedziane, Mistrzu Durniku — król spojrzał na Gariona.
Ciocia Pol pod ˛
a˙zyła za jego wzrokiem.
— Ten chłopiec, wasza wysoko´s´c, zowie si˛e Garion — wyja´sniła do´s´c obo-
j˛etnie. — Kilka lat temu oddano mi go pod opiek˛e. Towarzyszy nam, gdy˙z nie
wiedziałam, co wła´sciwie z nim pocz ˛
a´c.
Uderzenie straszliwego chłodu trafiło Gariona prosto w brzuch. Pewno´s´c, ˙ze
te oboj˛etne słowa s ˛
a w istocie szczer ˛
a prawd ˛
a, spadła na niego niby cios. Ciocia
Pol nie próbowała nawet złagodzi´c wstrz ˛
asu. Niedbało´s´c, z jak ˛
a zrujnowała mu
˙zycie, bolała bardziej nawet ni˙z samo zniszczenie.
— Witamy ci˛e tak˙ze. Garionie. Jak na kogo´s tak młodego, podró˙zujesz w nie-
zwykłej kompanii.
— Nie wiedziałem, kim oni s ˛
a, wasza królewska mo´s´c — wyja´snił ˙zało´snie
Garion. — Nikt mi nic nie mówi.
Król za´smiał si˛e ze zrozumieniem.
— Kiedy b˛edziesz starszy Garionie, przekonasz si˛e, ˙ze taka niewinno´s´c to
najpi˛ekniejszy okres ˙zycia. Ostatnio powiedziano mi o wielu sprawach, o których
wolałbym nie wiedzie´c.
— Czy teraz, Fulrachu. mo˙zemy porozmawia´c na osobno´sci? — spytał wci ˛
a˙z
poirytowany pan Wilk.
— Przyjdzie na to wła´sciwa pora, stary przyjacielu — odparł król. — Pole-
ciłem przygotowa´c bankiet na wasz ˛
a cze´s´c. Chod´zmy wi˛ec i posilmy si˛e. Layla
i dzieci ju˙z na nas czekaj ˛
a. Potem b˛edzie czas, by omówi´c pewne kwestie.
Wstał i zst ˛
apił z podwy˙zszenia.
Pogr ˛
a˙zony w rozpaczy Garion ruszył za Silkiem.
121
— Ksi ˛
a˙ze Kheldar? — zapytał, desperacko usiłuj ˛
ac odwróci´c my´sli od wstrz ˛
a-
saj ˛
acej prawdy, któr ˛
a wła´snie poznał.
— Pech urodzenia, Garionie — Silk wzruszył ramionami. — Co´s, czego nie
mogłem kontrolowa´c. Na szcz˛e´scie jestem tylko siostrze´ncem króla Drasni, dale-
ko w kolejce do sukcesji tronu. Nie grozi mi szybkie obj˛ecie władzy.
— A Barak jest. . . ?
— Kuzynem Anhega, króla Chereku — Silk obejrzał si˛e przez rami˛e. — Jaki
dokładnie masz tytuł, Baraku?
— Jarl Trellheim — burkn ˛
ał Barak. — Czemu pytasz?
— Chłopiec był ciekawy.
— To wszystko bzdury — wyja´snił Barak. — Ale kiedy Anheg został królem,
kto´s musiał obj ˛
a´c funkcj˛e Wodza Klanu. W Chereku nie mo˙zna by´c jednym i dru-
gim. To przynosi nieszcz˛e´scie. Tak mówi ˛
a ludzie, zwłaszcza wodzowie innych
klanów.
— Mog˛e zrozumie´c, dlaczego w ten sposób podchodz ˛
a do tej kwestii — roze-
´smiał si˛e Silk.
— To zreszt ˛
a pusty tytuł — dodał Barak. — Od trzech tysi˛ecy lat nie mieli-
´smy w Chereku wojny klanowej. Pozwoliłem swojemu młodszemu bratu pełni´c
t˛e funkcj˛e. To prostoduszny chłopak i nietrudno go przekona´c. Poza tym, irytuje
to moj ˛
a ˙zon˛e.
— Jeste´s ˙zonaty? — zdumiał si˛e Garion.
— Mo˙zna to tak okre´sli´c — odparł kwa´sno Barak.
Silk szturchn ˛
ał Gariona ostrzegawczo, daj ˛
ac do zrozumienia, ˙ze to dra˙zliwy
temat.
— Ale czemu nic nie mówili´scie? — spytał chłopiec oskar˙zycielskim to-
nem. — To znaczy, o waszych tytułach.
— A czy co´s by to zmieniło?
— No. . . chyba nie — przyznał Garion. — Ale. . .
Przerwał, nie potrafi ˛
ac uj ˛
a´c w słowa swych uczu´c.
— Nic z tego nie rozumiem — doko´nczył niepewnie.
— Z czasem wszystko si˛e wyja´sni — pocieszył go Silk. wkraczaj ˛
ac do sali
bankietowej.
Pomieszczenie było niemal tak obszerne jak sala tronowa. Stały tu długie sto-
ły okryte cienkimi, białymi obrusami, a na nich mnóstwo ´swiec. Za ka˙zdym krze-
słem czekał słu˙z ˛
acy, a wszystkiego pilnowała niewysoka, pulchna kobieta z pro-
mienn ˛
a twarz ˛
a i male´nk ˛
a koron ˛
a, spoczywaj ˛
ac ˛
a niezbyt pewnie na czubku głowy.
Zbli˙zyła si˛e szybko, gdy tylko stan˛eli w drzwiach.
— Pol, kochanie — zawołała. — Wygl ˛
adasz cudownie. U´scisn˛eła serdecznie
cioci˛e Pol i obie pogr ˛
a˙zyły si˛e w rozmowie.
— To królowa Layla — rzucił krótko Silk. — Nazywaj ˛
a j ˛
a Matk ˛
a Sendarii.
Ta czwórka dzieciaków to jej. Ma jeszcze czworo czy pi˛ecioro innych, starszych.
122
Wyjechały pewnie w sprawach pa´nstwowych, poniewa˙z Fulrach nalega, by zara-
biały na swoje utrzymanie. W´sród królów powtarza si˛e ˙zarcik, ˙ze królowa Layla
jest w ci ˛
a˙zy od czternastego roku ˙zycia, pewnie dlatego, ˙ze po ka˙zdym porodzie
posyłaj ˛
a jej prezenty. Ale to dobra kobieta i chroni Fulracha przed popełnianiem
zbyt wielu bł˛edów.
— Zna cioci˛e Pol — zauwa˙zył Garion. Nie wiadomo dlaczego, ten fakt bardzo
go zaniepokoił.
— Wszyscy znaj ˛
a twoj ˛
a cioci˛e Pol — zapewnił go Silk.
Poniewa˙z zatopione w rozmowie ciocia Pol i królowa odeszły ju˙z do szczy-
tu stołu Garion pozostał obok Silka. Ratuj mnie w razie czego, zasygnalizował,
usiłuj ˛
ac nie zwraca´c niczyjej uwagi na ruchy palców.
Silk mrugn ˛
ał w odpowiedzi.
Gdy wszyscy zaj˛eli ju˙z miejsca i wniesiono potrawy, chłopiec odpr˛e˙zył
si˛e nieco. Uznał, ˙ze wystarczy si˛e trzyma´c wskazówek Silka; zło˙zone niuanse
oficjalnego przyj˛ecia ju˙z nie budziły w nim l˛eku. Tocz ˛
ace si˛e wokół rozmowy
były bardzo ceremonialne i zupełnie niezrozumiałe, ale pomy´slał, ˙ze b˛edzie bez-
pieczny, byle tylko si˛e nie odzywał i nie odrywał wzroku od talerza.
Mimo to pochylił si˛e ku niemu starszy szlachcic z pi˛eknie ufryzowan ˛
a sre-
brzyst ˛
a brod ˛
a.
— Słyszałem, młody człowieku, ˙ze wiele ostatnio podró˙zowałe´s — powie-
dział nieco protekcjonalnym tonem. — Jak stoj ˛
a sprawy w królestwie?
Garion spojrzał bezradnie na Silka. Co mam powiedzie´c? — spytał ruchem
palców.
Powiedz, ˙ze stoj ˛
a nie lepiej, ale i nie gorzej, ni˙z mo˙zna by oczekiwa´c w obec-
nej sytuacji, odpowiedział Silk.
Garion powtórzył starannie.
— Otó˙z to — stwierdził stary szlachcic. — Tego si˛e spodziewałem. Jeste´s bar-
dzo spostrzegawczy, jak na człowieka w twoim wieku. Lubi˛e rozmawia´c z mło-
dymi. Maj ˛
a takie ´swie˙ze pogl ˛
ady.
Kto to jest? — skin ˛
ał Garion.
Hrabia Seline. M˛ecz ˛
acy, stary nudziarz, ale b ˛
ad´z wobec niego uprzejmy. Ty-
tułuj go: panie.
— A co s ˛
adzisz o drogach? — dopytywał si˛e hrabia.
— Nie najlepsze, panie — odparł wspierany przez Silka Garion. — Ale to
normalne o tej porze roku, prawda?
— W istocie — przyznał hrabia. — Wspaniały z ciebie chłopak.
Dziwaczna, trójstronna rozmowa trwała, a Gariona zaczynał bawi´c zachwyt
starego d˙zentelmena sugerowanymi przez Silka komentarzami.
Wreszcie bankiet dobiegł ko´nca i król powstał ze swego miejsca u szczytu
stołu.
123
— Teraz, drodzy przyjaciele — obwie´scił — królowa Layla i ja chcieliby´smy
sp˛edzi´c nieco czasu jedynie z naszymi go´s´cmi. Prosimy o wybaczenie.
Podał rami˛e cioci Pol, pan Wilk podsun ˛
ał swoje pulchnej, małej królowej i ca-
ła czwórka oddaliła si˛e ku drzwiom w tylnej cz˛e´sci sali.
Hrabia Seline u´smiechn ˛
ał si˛e serdecznie do Gariona, po czym spojrzał ponad
stołem.
— Nasza dyskusja sprawiła mi wielk ˛
a przyjemno´s´c, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze — po-
wiedział do Silka. — By´c mo˙ze jestem m˛ecz ˛
acym, starym nudziarzem, ale czasem
przynosi to pewne korzy´sci, prawda?
Silk za´smiał si˛e ponuro.
— Powinienem wiedzie´c, ˙ze taki stary lis jak ty, panie, jest adeptem tajnej
mowy.
— Pozostało´s´c zmarnowanej młodo´sci — roze´smiał si˛e hrabia. — Pa´nski
ucze´n jest bardzo zdolny, ksi ˛
a˙z˛e, ale mówi z dziwnym akcentem.
— Było chłodno, gdy pobierał nauki, panie — wyja´snił Silk. — Palce troch˛e
nam zesztywniały. W wolnej chwili popracuj˛e nad jego wymow ˛
a.
Stary szlachcic wydawał si˛e niezwykle zadowolony, ˙ze udało mu si˛e przechy-
trzy´c Drasanina.
— ´Swietny chłopak — mrukn ˛
ał klepi ˛
ac Gariona po ramieniu, po czym odszedł
chichocz ˛
ac pod nosem.
— Od pocz ˛
atku wiedziałe´s, ˙ze rozumie — poskar˙zył si˛e Garion.
— Oczywi´scie. Drasa´nski wywiad zna wszystkich adeptów naszej tajnej mo-
wy. Opłaca si˛e czasem dopu´sci´c do przej˛ecia pewnych starannie dobranych infor-
macji. Nie wolno jednak nie docenia´c hrabiego Seline. Mo˙zliwe, ˙ze jest równie
sprytny, jak ja. A widziałe´s, jak si˛e cieszył, ˙ze nas przyłapał?
— Czy zawsze próbujesz podst˛epów? — spytał Garion. Mówił z lekkim wy-
rzutem, poniewa˙z był przekonany, ˙ze on wła´snie był obiektem ˙zartu.
— Chyba ˙ze naprawd˛e musze z nich zrezygnowa´c, mój Garionie — za´smiał
si˛e Silk. — Tacy jak ja bez przerwy trenuj ˛
a oszustwa, nawet bez wyra´znej ko-
nieczno´sci. Nasze ˙zycie zale˙zy cz˛esto od sprytu, wi˛ec stale musimy go ´cwiczy´c.
— To pewnie bardzo samotne ˙zycie — zauwa˙zył przebiegle Garion posłuszny
wewn˛etrznemu głosowi. — Chyba nigdy nikomu nie ufasz.
— Raczej nie — przyznał Silk. — To jest gra, Garionie. I jeste´smy bardzo
sprawnymi graczami, w ka˙zdym razie wtedy, gdy mamy ochot˛e po˙zy´c długo.
Znamy si˛e nawzajem, poniewa˙z wykonujemy rzadk ˛
a profesj˛e. Wygrane bywa-
j ˛
a wielkie, ale po pewnym czasie wchodzimy do rozgrywki głównie dla rado´sci
pokonania innych. Ale masz racj˛e. To jest samotne, czasem nieprzyjemne ˙zycie.
Chocia˙z, na ogół zabawne.
Ksi ˛
a˙z˛e Nilden stan ˛
ał przed nimi i skłonił si˛e z szacunkiem.
— Ksi ˛
a˙ze Kheldarze, jego królewska mo´s´c prosi ci˛e wraz z chłopcem do
swych apartamentów. Zechciejcie pój´s´c za mn ˛
a.
124
— Oczywi´scie. Chod´zmy Garionie.
Komnaty króla okazały si˛e skromniejsze od ozdobnych sal reprezentacyjnej
cz˛e´sci pałacu. Fulrach odło˙zył koron˛e, zdj ˛
ał królewskie szaty i wygl ˛
adał teraz
jak ka˙zdy inny Sendar w zwyczajnym ubraniu. Stał z boku i rozmawiał cicho
z Barakiem. Pochłoni˛ete dyskusj ˛
a królowa Layla i ciocia Pol zaj˛eły miejsca na
sofie, za´s Durnik przystan ˛
ał nie opodal staraj ˛
ac si˛e jak najmniej rzuca´c w oczy.
Pan Wilk stał przy oknie, a jego twarz przypominała gradow ˛
a chmur˛e.
— O, jest ksi ˛
a˙z˛e Kheldar — zauwa˙zył król. — Bali´smy si˛e ju˙z, ˙ze kto´s napadł
ciebie i Gariona.
— Mały pojedynek z hrabi ˛
a Seline, wasza wysoko´s´c — rzucił lekcewa˙z ˛
aco
Silk. — Nie dosłownie, ma si˛e rozumie´c.
— B ˛
ad´z ostro˙zny — ostrzegł król. — Całkiem mo˙zliwe, ˙ze hrabia jest za
sprytny nawet dla kogo´s obdarzonego twoim talentem.
— Mam wiele szacunku dla tego starego łajdaka — roze´smiał si˛e Drasanin.
Król Fulrach spojrzał z obaw ˛
a na pana Wilka, potem wyprostował ramiona
i westchn ˛
ał.
— S ˛
adz˛e, ˙ze pora przej´s´c do rzeczy mniej przyjemnych — o´swiadczył. —
Laylo, zabaw naszych go´sci, gdy ja dam naszemu skrzywionemu przyjacielowi
i damie szans˛e wyłajania mnie. Widz˛e wyra´znie, ˙ze nie zazna rado´sci, póki nie
powie mi kilku nieuprzejmych zda´n w sprawie, w której w istocie wcale nie za-
winiłem.
— Oczywi´scie, kochanie — zgodziła si˛e Layla. — Pospiesz si˛e tylko i nie
krzycz. Dzieci le˙z ˛
a w łó˙zkach i powinny ju˙z spa´c.
Ciocia Pol wstała z sofy i wraz z panem Wilkiem, którego wyraz twarzy nie
zmienił si˛e ani troch˛e, wyszli za królem do s ˛
asiedniej komnaty.
— No, dobrze — odezwała si˛e uprzejmie Layla. — O czym porozmawiamy?
— Polecono mi, wasza wysoko´s´c, przekaza´c wyrazy szacunku Porenn, królo-
wej Drasni. gdyby zdarzyła si˛e po temu okazja — odezwał si˛e dwornie Silk. —
Prosi ci˛e o korespondencj˛e w niezwykle delikatnej materii.
— Naturalnie — rozpromieniła si˛e królowa Layla. — To kochane dziecko, za
pi˛ekne i za słodkie dla tego tłustego, starego bandyty Rhodara. Mam nadziej˛e, ˙ze
nie uczynił jej nieszcz˛e´sliw ˛
a.
— Nie, wasza wysoko´s´c. Cho´c mo˙ze to dziwi´c, kocha mego wuja do szale´n-
stwa. On, naturalnie, chodzi obł ˛
akany rado´sci ˛
a i dum ˛
a z tak pi˛eknej i młodej ˙zony.
Mdło´sci człowieka ogarniaj ˛
a, kiedy patrzy, jak tych dwoje si˛e uwielbia.
— Pewnego dnia, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze, i ty si˛e zakochasz — stwierdziła królo-
wa z lekkim u´smieszkiem. — Dwana´scie królestw stanie wokół, by si˛e natrz ˛
asa´c
z upadku nieugi˛etego kawalera. Có˙z to za spraw˛e chce ze mn ˛
a omówi´c Porenn?
— Chodzi o płodno´s´c, wasza królewska mo´s´c — Silk chrz ˛
akn ˛
ał dyskretnie. —
Pragn˛ełaby obdarzy´c mego wuja nast˛epc ˛
a tronu i potrzebuje rady w tej kwestii.
´Swiat cały z podziwem obserwuje twe dokonania w owej szczególnej dziedzinie.
125
Królowa Layla zarumieniła si˛e pi˛eknie i parskn˛eła ´smiechem.
— Zaraz do niej napisz˛e — obiecała.
Garion tymczasem przemieszczał si˛e niepostrze˙zenie w stron˛e drzwi, przez
które Fulrach wyprowadził cioci˛e Pol i pana Wilka. Nasłuchiwał pilnie, dla nie-
poznaki studiuj ˛
ac z uwag ˛
a wisz ˛
acy na ´scianie gobelin. Ju˙z po chwili dobiegły go
znajome głosy.
— Co znacz ˛
a te wszystkie głupstwa, Fulrachu? — mówił pan Wilk.
— Nie os ˛
adzaj mnie zbyt pospiesznie, Czcigodny — próbował go uspokoi´c
król. — Zdarzyły si˛e pewne rzeczy, o których mo˙zesz nie wiedzie´c.
— Wiem o wszystkim, co si˛e zdarza.
— A czy wiesz, ˙ze gdyby zbudził si˛e Przekl˛ety, jeste´smy zupełnie bezbronni?
To, co miało nad nim władz˛e, zostało skradzione zza tronu Riva´nskiego Króla.
— Szczerze mówi ˛
ac, pod ˛
a˙załem wła´snie ´sladem złodzieja, gdy twój dzielny
kapitan Brendig przerwał moje poszukiwania.
— Przykro mi. Ale i tak nie dojechałby´s daleko. Królowie Alorii szukaj ˛
a ci˛e
ju˙z od trzech miesi˛ecy. Twój portret, nakre´slony przez najznakomitszych artystów,
znajduje si˛e w r˛ekach wszystkich ambasadorów, agentów i urz˛edników pi˛eciu
królestw północy. ´Scigano ci˛e od wyjazdu z Darine.
— Jestem zaj˛ety, Fulrachu. Przeka˙z władcom Alornów, ˙zeby mi dali spokój.
Dlaczego tak nagle zainteresowali si˛e moimi podró˙zami?
— Chc ˛
a si˛e z tob ˛
a naradzi´c — wyja´snił król. — Alornowie gotuj ˛
a si˛e do woj-
ny i nawet w mojej Sendarii trwa dyskretna mobilizacja. Je´sli Przekl˛ety powstanie
teraz, jeste´smy zgubieni. Moc, któr ˛
a skradziono, mo˙zna wykorzysta´c, by go obu-
dzi´c. A jego pierwszym posuni˛eciem b˛edzie atak na zachód. Wiesz o tym, Bel-
garacie. Wiesz tak˙ze, ˙ze do powrotu Riva´nskiego Króla zachód nie ma wła´sciwie
obrony.
Garion drgn ˛
ał gwałtownie i zamrugał, potem pochylił si˛e i zbadał jaki´s szcze-
gół gobelinu, próbuj ˛
ac ukry´c nagłe wzburzenie. Imi˛e, które wymówił król Ful-
rach, nie mogło brzmie´c: Belgarath. Belgarath to przecie˙z legenda, posta´c z bajki.
— Powiedz tylko królom Alornów, ˙ze ´scigam złodzieja — polecił pan
Wilk. — I nie mam czasu na rady. Je´sli zostawi ˛
a mnie w spokoju, powinienem
go dogoni´c, zanim zd ˛
a˙zy narobi´c szkód skradzionym przedmiotem.
— Nie ku´s losu. Fulrachu — wtr ˛
aciła ciocia Pol. — Ingerujesz w nasze spra-
wy, a to kosztuje czas, na którego strat˛e nie mo˙zemy sobie pozwoli´c. Chyba si˛e
na ciebie pogniewam.
— Znam tw ˛
a pot˛eg˛e, lady Polgaro — powiedział stanowczym tonem król,
a Garion znowu podskoczył. — Nie mam jednak wyboru. Wi ˛
a˙ze mnie słowo,
˙ze odstawi˛e was do Val Alorn, do władców Alorii. Król nie mo˙ze złama´c słowa
danego innym królom.
W komnacie zapadła cisza, a rozszalałe my´sli podsuwały Garionowi dziesi ˛
atki
rozmaitych interpretacji.
126
— Nie jeste´s złym człowiekiem, Fulrachu — stwierdził pan Wilk. — Mo˙ze
nie tak m ˛
adrym, jak bym pragn ˛
ał, ale dobrym. Nie podnios˛e na ciebie r˛eki, ani ja,
ani moja córka.
— Mów za siebie, Stary Wilku — rzuciła gniewnie ciocia Pol.
— Nie, Polgaro. Je´sli musimy znale´z´c si˛e w Val Alorn, ruszajmy jak naj-
spieszniej. Im szybciej wyja´snimy wszystko Alornom, tym pr˛edzej przestan ˛
a nam
przeszkadza´c.
— Moim zdaniem lata zmi˛ekczyły twój mózg, ojcze — orzekła ciocia Pol. —
Nie mamy czasu na wycieczk˛e do Val Alorn. Fulrach mo˙ze im wszystko wytłu-
maczy´c.
— To nic nie da, lady Polgaro — stwierdził smutno król. — Jak słusznie za-
uwa˙zył twój ojciec, nie uchodz˛e za przesadnie m ˛
adrego. Królowie Alornów nie
zechc ˛
a mnie słucha´c. Je´sli teraz odjedziecie, po´sl ˛
a kogo´s takiego jak Brendig, by
schwytał was ponownie.
— Ten nieszcz˛esny człowiek mo˙ze nagle stwierdzi´c, ˙ze reszt˛e swych lat prze-
˙zyje jako ropucha. Albo rzodkiewka.
— Do´s´c tego, Pol — przerwał pan Wilk. — Czy statek czeka, Fulrachu?
— Stoi przy północnym nabrze˙zu. Statek z Chereku, przysłany przez króla
Anhega.
— Doskonale. Jutro wi˛ec popłyniemy do Chereku. Jak si˛e wydaje, musz˛e pew-
nym t˛epogłowym Alornom zwróci´c uwag˛e na kilka kwestii. Ruszasz z nami?
— Nie mam wyboru. Narada ma by´c ogólna, a ta historia dotyczy tak˙ze Sen-
darii.
— Jeszcze z tob ˛
a nie sko´nczyłam Fulrachu — zagroziła ciocia Pol.
— Daj spokój Pol — uspokoił j ˛
a pan Wilk. — Robi to, co jego zdaniem jest
słuszne. Wyja´snimy wszystko w Val Alorn.
Garion dr˙zał cały, cofaj ˛
ac si˛e od drzwi. Sendarskie wychowanie nauczyło go
sceptycyzmu i nie potrafił nawet my´sle´c o takich absurdach. Jednak nie bez trudu
zmusił si˛e, by bez uprzedze´n rozwa˙zy´c cał ˛
a ide˛e.
Je´sli pan Wilk naprawd˛e był Belgarathem Czarodziejem, człowiekiem ˙zyj ˛
a-
cym od ponad siedmiu tysi˛ecy lat? Je´sli ciocia Pol naprawd˛e była jego córk ˛
a,
niewiele tylko młodsz ˛
a? Wszystkie skrawki informacji, tajemnicze napomknienia
i półprawdy nagle zło˙zyły si˛e w cało´s´c. Silk miał racj˛e: nie mogła by´c jego ciotk ˛
a.
Teraz Garion był ju˙z całkowitym sierot ˛
a. Dryfował w ´swiecie bez przodków ani
wi˛ezów krwi, których mógłby si˛e uchwyci´c. Rozpaczliwie zapragn ˛
ał powrotu do
domu, na farm˛e Faldora, gdzie zaton ˛
ałby w bezmy´slnej aurze spokoju, bez cza-
rodziejów, niezwykłych poszukiwa´n ani czegokolwiek, co przypominałoby mu
cioci˛e Pol i okrutne kłamstwo, w jakie zmieniła jego ˙zycie.
CHEREK
ROZDZIAŁ XII
O pierwszym, szarym brzasku ´switu przejechali cichymi ulicami Sendaru do
portu, gdzie czekał statek. Wczorajsze dworskie stroje zostały zrzucone i dzisiaj
wszyscy wło˙zyli swe zwykłe ubrania. Nawet król Fulrach i hrabia Seline nosi-
li skromn ˛
a odzie˙z i przypominali par˛e podró˙zuj ˛
acych w interesach ´srednio za-
mo˙znych Sendarów. Królowa Layla miała zosta´c w domu, ale wyruszyła z nimi
i jechała teraz obok m˛e˙za, mówi ˛
ac co´s do niego gor ˛
aczkowo. Wyraz jej twarzy
dowodził, ˙ze jest bliska łez. Cał ˛
a grup˛e eskortowali ˙zołnierze, okryci płaszczami
dla ochrony przed zimnem i ostrym, chłodnym wiatrem od morza.
Na ko´ncu ulicy prowadz ˛
acej z pałacu do portu kamienne nabrze˙za Sendaru
wcinały si˛e w burzliwe wody. Tam, kołysz ˛
ac si˛e i szarpi ˛
ac cumy, czekał ich okr˛et.
Długi, w ˛
aski kadłub ze wzniesionym wysoko dziobem nie ukoił l˛eku Gariona
przed pierwsz ˛
a w ˙zyciu morsk ˛
a podró˙z ˛
a. Na pokładzie czekała grupa ˙zeglarzy
o dzikim wygl ˛
adzie, brodatych i odzianych w podarte futrzane kubraki. Je´sli nie
liczy´c Baraka, byli to pierwsi Cherekowie, jakich zobaczył chłopiec. Sprawiali
wra˙zenie ludzi, na których absolutnie nie mo˙zna polega´c.
— Barak! — wrzasn ˛
ał krzepki m˛e˙zczyzna tkwi ˛
acy akurat w połowie wyso-
ko´sci masztu, zsun ˛
ał si˛e po pionowej niemal linie na pokład i przeskoczył na
nabrze˙ze.
— Greldik! — rykn ˛
ał Barak, zeskoczył z siodła i zamkn ˛
ał gro´znie wygl ˛
adaj ˛
a-
cego ˙zeglarza w nied´zwiedzim u´scisku.
— Jak si˛e zdaje, lord Barak zna ju˙z naszego kapitana — zauwa˙zył hrabia
Seline.
— I to wła´snie jest niepokoj ˛
ace — skrzywił si˛e Silk. — Liczyłem na trze´z-
wego, rozs ˛
adnego marynarza w ´srednim wieku, lubi ˛
acego spokój. W ogóle nie
przepadam za statkami i podró˙zami morskimi.
— Słyszałem, ˙ze kapitan Greldik to jeden z najlepszych ˙zeglarzy w Chere-
ku — zapewnił go hrabia.
— Panie — Silk zmierzył go zbolałym wzrokiem. — Opinie Chereków bywa-
j ˛
a myl ˛
ace.
Z kwa´sn ˛
a min ˛
a obserwował, jak Barak i Greldik wznosz ˛
a toast za spotkanie
kuflami trunku, który przyniósł im z okr˛etu u´smiechni˛ety marynarz.
129
Królowa Layla zsiadła z konia i obj˛eła cioci˛e Pol.
— Uwa˙zaj na mego biednego m˛e˙za, Pol — poprosiła z dr˙z ˛
acym u´smie-
chem. — Nie pozwól, ˙zeby ci alornowscy brutale namówili go do czego´s nie-
rozs ˛
adnego.
— Oczywi´scie, Laylo — zapewniła j ˛
a ciocia Pol.
— Daj spokój, Laylo — wtr ˛
acił zakłopotany Fulrach. — W ko´ncu jestem
dorosłym m˛e˙zczyzn ˛
a.
Pulchna, mała królowa otarła oczy.
— Przyrzeknij, ˙ze b˛edziesz si˛e ciepło ubierał. Nie sied´z po nocach i nie pij
z Anhegiem.
— Wyje˙zd˙zamy w powa˙znych sprawach. Nie b˛edzie na to czasu.
— Za dobrze znam Anhega — królowa poci ˛
agn˛eła nosem. Stan˛eła przed pa-
nem Wilkiem, wspi˛eła si˛e na palce i ucałowała zaro´sni˛ety policzek. — Kochany
Belgaracie, kiedy to wszystko ju˙z si˛e sko´nczy, obiecaj, ˙ze wrócicie z Pol na dłu˙zej.
— Obiecuj˛e, Laylo — rzekł z powag ˛
a Wilk.
— Zaczyna si˛e odpływ, królu — wtr ˛
acił Greldik. — I statek si˛e niecierpliwi.
Królowa j˛ekn˛eła, zarzuciła ramiona na szyj˛e Fulracha i wtuliła twarz w jego
rami˛e.
— Daj spokój — prosił niepewnie Fulrach.
— Je´sli nie odjedziesz natychmiast, rozpłacz˛e si˛e tutaj, przy wszystkich.
Nabrze˙ze było ´sliskie, a smukły okr˛et Chereków kołysał si˛e i podskakiwał
na krótkiej fali. W ˛
aski trap, po którym musieli przej´s´c, wznosił si˛e i opadał nie-
bezpiecznie, zdołali jednak bez wypadku dotrze´c na pokład. Marynarze rzucili
cumy i zaj˛eli miejsca przy wiosłach. Okr˛et odpłyn ˛
ał od brzegu i szybko wymi-
n ˛
ał kotwicz ˛
ace w pobli˙zu solidne, szerokie statki kupieckie. Królowa Layla stała
niepocieszona na nabrze˙zu, otoczona oddziałem ˙zołnierzy. Pomachała kilka razy,
a potem patrzyła z uniesion ˛
a dzielnie głow ˛
a.
Kapitan Greldik zaj ˛
ał miejsce przy rudlu, a Barak stan ˛
ał obok niego. Kapitan
skin ˛
ał muskularnemu, kr˛epemu wojownikowi, i ten zsun ˛
ał skrawek materiału ze
skórzanego b˛ebna. Zacz ˛
ał wybija´c powolny rytm, który natychmiast podchwycili
wio´slarze. Okr˛et skoczył do przodu, kieruj ˛
ac si˛e ku otwartemu morzu.
Gdy opu´scili osłon˛e portu, fale urosły tak, ˙ze statek przestał si˛e kołysa´c, a tylko
z grzbietu jednej zje˙zd˙zał na nast˛epn ˛
a. Długie wiosła, zanurzane w rytm pos˛epne-
go b˛ebnienia, pozostawiały na powierzchni niewielkie wiry. Morze pod zimowym
niebem było ołowianoszare, a niski, o´snie˙zony brzeg Sendarii przesuwał si˛e z pra-
wej burty, martwy i pusty.
Wi˛eksz ˛
a cz˛e´s´c dnia dr˙z ˛
acy z zimna Garion sp˛edził w osłoni˛etym k ˛
aciku w po-
bli˙zu wysokiego dziobu. ˙
Zycie rozpadło mu si˛e w ruin˛e i gruzy. Sam pomysł, ˙ze
pan Wilk mógłby by´c Belgarathem, a ciocia Pol Polgar ˛
a, to naturalnie bzdura.
Był jednak przekonany, ˙ze przynajmniej cz˛e´s´c tych domysłów jest prawd ˛
a. Ona
130
nie jest Polgar ˛
a, ale nie jest te˙z jego ciotk ˛
a. Starał si˛e nie patrze´c w jej stron˛e i nie
odzywał si˛e do nikogo.
Spali w zatłoczonych kajutach na rufie. Pan Wilk długo siedział pogr ˛
a˙zony
w rozmowie z królem Fulrachem i hrabi ˛
a Seline. Garion dyskretnie obserwował
starca, którego srebrzyste włosy i krótko przyci˛eta broda ja´sniały niemal w bla-
sku kaganka, zawieszonego na niskiej belce stropu. Wilk wygl ˛
adał tak samo jak
zawsze i po pewnym czasie Garion odwrócił si˛e w koi i zasn ˛
ał.
Nast˛epnego dnia min˛eli przyl ˛
adek Sendarii i gnani sprzyjaj ˛
acym wiatrem ru-
szyli na północny wschód. Rozwini˛eto ˙zagiel i wio´slarze mogli odpocz ˛
a´c. Garion
wci ˛
a˙z zmagał si˛e ze swym problemem.
Trzeciego dnia wiał sztormowy wiatr i było bardzo zimno. Takielunek trzesz-
czał pod warstewk ˛
a lodu, a krople marzn ˛
acego deszczu z sykiem wpadały do mo-
rza.
— Je´sli to si˛e nie zmieni, w Przesmyku czeka nas ci˛e˙zka przeprawa — stwier-
dził Barak, marszcz ˛
ac zmoczone czoło.
— W czym? — spytał niespokojnie Durnik. Niezbyt dobrze czuł si˛e na pokła-
dzie. Wła´snie dochodził do siebie po ataku morskiej choroby i był troch˛e nerwo-
wy.
— Przesmyk Chereku — wyja´snił Barak. — To cie´snina szeroko´sci około
mili, pomi˛edzy północnym kra´ncem Sendarii a południowym czubkiem półwyspu
Cherek. Martwa fala, wiry i tego typu rzeczy. Nie ma si˛e czego obawia´c, Durniku.
To dobry statek, a Greldik zna wszystkie sekrety ˙zeglugi Przesmykiem. Mo˙ze
troch˛e rzuca´c, ale nic nam nie grozi. Chyba, ˙ze b˛edziemy mieli pecha.
— Czaruj ˛
ace sformułowanie — wtr ˛
acił stoj ˛
acy niedaleko Silk. — Od trzech
dni usiłuj˛e nie my´sle´c o Przesmyku.
— Naprawd˛e jest taki niebezpieczny? — spytał słabym głosem Durnik.
— Staram si˛e nigdy nie przepływa´c go na trze´zwo.
— Powiniene´s bardziej ceni´c Przesmyk, drogi Silku — za´smiał si˛e Barak. —
Nie dopuszcza Imperium do Zatoki Cherek. Gdyby nie on, cała Drasnia byłaby
ju˙z prowincj ˛
a Tolnedry.
— Uznaj˛e jego polityczne znaczenie — rzekł Silk. — Osobi´scie jednak wo-
lałbym ju˙z nigdy go nie ogl ˛
ada´c.
Nast˛epnego dnia rzucili kotwic˛e przy skalistym wybrze˙zu północnej Sendarii
i czekali na przypływ. We wła´sciwym czasie pr ˛
ady osłabły, zmieniły kierunek,
a wody Morza Wiatrów przybrały i run˛eły do Przesmyku, podnosz ˛
ac poziom Za-
toki Cherek.
— Poszukaj czego´s solidnego, czego mógłby´s si˛e trzyma´c, Garionie — pora-
dził Barak, gdy Greldik kazał wyci ˛
agn ˛
a´c kotwic˛e. — Przy tylnym wietrze przej-
´scie mo˙ze by´c bardzo ciekawe.
Odszedł w ˛
askim pokładem, błyskaj ˛
ac z˛ebami w u´smiechu.
131
Garion wiedział, ˙ze post˛epuje głupio, ruszaj ˛
ac za rudobrodym olbrzymem
w stron˛e dziobu. Jednak cztery dni samotnych zmaga´n z problemem, który nie
chciał si˛e podda´c ˙zadnej logice, wprawiły go w wojowniczy niemal nastrój.
Barak za´smiał si˛e i pot˛e˙znie klepn ˛
ał go w rami˛e.
— Dzielny chłopak — orzekł z aprobat ˛
a. — Staniemy razem i spojrzymy
Przesmykowi w samo gardło.
Garion postanowił nie odpowiada´c.
Wiatr i przypływ dodawały im pr˛edko´sci, wi˛ec okr˛et Greldika dosłownie prze-
leciał przez cie´snin˛e, zbaczaj ˛
ac z kursu i dygoc ˛
ac, gdy chwytały go wysokie fale.
Lodowaty pył wodny kuł ich twarze i wpóło´slepiony Garion nie dostrzegł gigan-
tycznego wiru w samym ´srodku Przesmyku, dopóki nie znale´zli si˛e tu˙z przy nim.
Zdawało mu si˛e, ˙ze słyszy pot˛e˙zny ryk, wi˛ec przetarł oczy akurat na czas, by
zobaczy´c, jak wir rozwiera si˛e przed dziobem.
— Co to jest? — wrzasn ˛
ał przekrzykuj ˛
ac szum.
— Wielki Maelstrom — odkrzykn ˛
ał Barak. — Trzymaj si˛e.
Maelstrom był tak rozległy jak cała wioska Górne Gralt i opadał przera˙zaj ˛
a-
co w spienion ˛
a, zasnut ˛
a wodnym pyłem otchła´n niewyobra˙zalnie daleko w dole.
Greldik, zamiast prowadzi´c swój statek jak najdalej od wiru, sterował wprost ku
niemu.
— Co on robi? — wrzasn ˛
ał Garion.
— Na tym polega sekret ˙zeglugi Przesmykiem — rykn ˛
ał Barak. — Okr ˛
a˙zymy
Maelstrom dwa razy, by zyska´c wła´sciw ˛
a pr˛edko´s´c. Je´sli okr˛et si˛e nie rozpadnie,
wystrzeli jak kamie´n z procy. Przeskoczymy kł˛ebowisko fal za Maelstromem, za-
nim zdołaj ˛
a nas zatrzyma´c i ´sci ˛
agn ˛
a´c z powrotem.
— Je´sli okr˛et nie co?
— Zdarza si˛e, ˙ze statek w Maelstromie zostaje rozerwany — wyja´snił Ba-
rak. — Nie martw si˛e, chłopcze. To rzadkie wypadki, a okr˛et Greldika wygl ˛
ada
na solidny.
Statek opadł gro´znie dziobem w zewn˛etrzn ˛
a kraw˛ed´z Maelstromu i przemkn ˛
ał
dwukrotnie wokół ogromnego wiru, a wio´slarze gor ˛
aczkowo zginali grzbiety
w rytm coraz szybszych uderze´n b˛ebna. Wicher smagał w twarz Gariona, któ-
ry przywarł do ˙zelaznego pier´scienia odwracaj ˛
ac wzrok od spienionej, rozwartej
w dole paszczy.
A˙z wreszcie wyrwali si˛e na wolno´s´c i przemkn˛eli jak ptak przez niespokoj-
ne wody poza Maelstromem. Wiatr ´swiszczał w olinowaniu, tak silny, ˙ze niemal
tamował oddech.
Po chwili okr˛et zwolnił w kł˛ebowisku niewielkich wirów, lecz rozp˛ed, jaki
nadał mu Maelstrom, przeniósł ich na spokojne wody osłoni˛etej cz˛e´sciowo za-
toczki po stronie Sendarii.
Barak rechotał z uciechy i ´scierał z brody morsk ˛
a pian˛e.
— I co, chłopcze? — zapytał. — Jak ci si˛e podoba Przesmyk?
132
Garion nie był pewny swego głosu. Nie odpowiedział wi˛ec, koncentruj ˛
ac uwa-
g˛e na odrywaniu zdr˛etwiałych palców od ˙zelaznego pier´scienia.
— Garionie! — od strony rufy rozległ si˛e znajomy głos.
— Wpakowałe´s mnie w kłopoty, a teraz sobie pójdziesz — mrukn ˛
ał z uraz ˛
a
chłopiec zapominaj ˛
ac, ˙ze stan ˛
ał na dziobie wył ˛
acznie z własnej inicjatywy.
Ciocia Pol zgry´zliwie zwróciła uwag˛e Baraka na jego brak odpowiedzialno´sci,
po czym zaj˛eła si˛e Garionem.
— A wi˛ec? — spytała. — Czekam. Mo˙ze ty mi to wyja´snisz?
— Barak nic nie zawinił — o´swiadczył Garion. — To był mój pomysł.
Dlaczego wła´sciwie obaj maj ˛
a mie´c kłopoty?
— Rozumiem. A sk ˛
ad ci przyszedł do głowy?
Niepewno´s´c i prze˙zyty ostatnio zawód odebrały mu rozwag˛e.
— Miałem na to ochot˛e — oznajmił wyzywaj ˛
aco. Po raz pierwszy w ˙zyciu
stan ˛
ał ´swiadomie na granicy otwartego buntu.
— Co?
— Miałem ochot˛e — powtórzył. — Co za ró˙znica, czemu to zrobiłem. I tak
mnie ukarzesz.
Ciocia Pol zesztywniała, a jej oczy błysn˛eły gro´znie.
Siedz ˛
acy nie opodal pan Wilk zachichotał.
— Co w tym ´smiesznego? — warkn˛eła.
— Mo˙ze mnie pozwolisz załatwi´c t˛e spraw˛e, Pol? — spytał starzec.
— Sama sobie poradz˛e.
— Ale ´zle to rozegrasz, Pol. Nawet bardzo ´zle. Zbyt łatwo wpadasz w gniew
i masz za ostry j˛ezyk. On nie jest ju˙z dzieckiem. Jeszcze nie m˛e˙zczyzn ˛
a, ale ju˙z
nie dzieckiem. Ten problem nale˙zy rozwi ˛
aza´c w bardzo szczególny sposób. Zajm˛e
si˛e tym — wstał. — B˛ed˛e si˛e upierał. Pol.
— Co?
— Nalegam.
— Jak chcesz — o´swiadczyła lodowato, odwróciła si˛e i odeszła.
— Siadaj Garionie — poprosił Wilk.
— Dlaczego jest taka niedobra? — wyrzucił z siebie chłopiec.
— Wcale nie. Gniewa si˛e, bo j ˛
a przestraszyłe´s. Nikt nie lubi, kiedy go strasz ˛
a.
— Przykro mi — Garionowi było wstyd za siebie.
— Mnie nie musisz przeprasza´c — odparł Wilk. — Ja si˛e nie bałem.
Spojrzał na chłopca przenikliwie.
— Co ci˛e gn˛ebi? — zapytał.
— Nazywaj ˛
a ci˛e Belgarathem — odparł Garion, jakby to wszystko tłumaczy-
ło. — A j ˛
a Polgar ˛
a.
— I co?
— Przecie˙z to niemo˙zliwe.
— Rozmawiali´smy chyba o tym. Bardzo dawno temu.
133
— Czy jeste´s Belgarathem? — spytał otwarcie Garion.
— Niektórzy tak wła´snie o mnie mówi ˛
a. Co za ró˙znica?
— Przykro mi — o´swiadczył Garion. — Ale ja w to nie wierz˛e.
— W porz ˛
adku — Wilk wzruszył ramionami. — Nie musisz, je´sli nie masz
ochoty. A jaki to ma zwi ˛
azek z tym, ˙ze byłe´s niegrzeczny dla twojej ciotki?
— Po prostu. . . — Garion zawahał si˛e. — No. . .
Desperacko pragn ˛
ał zada´c panu Wilkowi najwa˙zniejsze, tragiczne pytanie.
Cho´c jednak był przekonany, ˙ze mi˛edzy nim a cioci ˛
a Pol nie istniej ˛
a ˙zadne wi˛e-
zy pokrewie´nstwa, nie potrafił znie´s´c my´sli, ˙ze podejrzenie zostanie ostatecznie
i nieodwołalnie potwierdzone.
— Jeste´s zaniepokojony — stwierdził starzec. — Zgadza si˛e? Nic nie jest tym,
czym by´c powinno. I zło´scisz si˛e na ciotk˛e bo uwa˙zasz, ˙ze to na pewno jej wina.
— W twojej wersji wydaje si˛e to zupełnie dziecinne — Garion zarumienił si˛e
lekko.
— A nie jest?
Garion zarumienił si˛e jeszcze bardziej.
— To jest twój problem, chłopcze — stwierdził pan Wilk. — Czy naprawd˛e
uwa˙zasz, ˙ze to w porz ˛
adku, kiedy z tego powodu sprawiasz innym przykro´s´c?
— Nie — przyznał Garion ledwie słyszalnym głosem.
— Twoja ciotka i ja jeste´smy tym, kim jeste´smy — powiedział cicho Wilk. —
Ludzie opowiadaj ˛
a o nas mas˛e bzdur, ale to nie ma wi˛ekszego znaczenia. S ˛
a rze-
czy, które trzeba załatwi´c i my wła´snie mamy to uczyni´c. Tylko to si˛e liczy. Nie
utrudniaj ˙zycia ciotce tylko dlatego, ˙ze ´swiat nie do ko´nca odpowiada twoim ocze-
kiwaniom. To nie tylko dziecinne, ale i niegrzeczne, a przecie˙z nie jeste´s złym
chłopcem. A teraz naprawd˛e s ˛
adz˛e, ˙ze winien jej jeste´s przeprosiny. Co ty na to?
— Chyba tak — przyznał Garion.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze mogli´smy porozmawia´c, ale na twoim miejscu nie zwlekał-
bym zanadto. Nie uwierzysz, jak długo ona potrafi si˛e gniewa´c — Wilk u´smiech-
n ˛
ał si˛e nagle. — Jest na mnie zła, odk ˛
ad pami˛etam, a to tak długo, ˙ze wole o tym
nie my´sle´c.
— Zaraz to załatwi˛e.
— Doskonale.
Garion wstał i zdecydowanym krokiem podszedł do cioci Pol, zapatrzonej
w burzliwe wody Przesmyku Chereku.
— Ciociu Pol — zacz ˛
ał.
— Słucham.
— Przepraszam. Nie miałem racji.
Odwróciła si˛e i spojrzała na niego z powag ˛
a.
— Tak — powiedziała. — Nie miałe´s.
— Ju˙z nie b˛ed˛e.
Roze´smiała si˛e ciepło i przejechała palcami po jego zmierzwionych włosach.
134
— Nie składaj obietnic, których nie mo˙zesz dotrzyma´c, kochanie — odparła,
obj˛eła go i znowu wszystko było jak dawniej.
Gdy uspokoiły si˛e w´sciekłe fale Przesmyku, ˙zeglowali na północ, wzdłu˙z
okrytego ´sniegiem wschodniego wybrze˙za półwyspu Cherek, w stron˛e pradawne-
go miasta, b˛ed ˛
acego ojczyzn ˛
a wszystkich Alornów: Algarów i Drasan, Chereków
i Rivan. Wiatr był chłodny, a ciemne niebo groziło chmurami, lecz ko´ncowa cz˛e´s´c
podró˙zy min˛eła bez przygód. Po trzech dniach okr˛et wpłyn ˛
ał do portu Val Alorn
i przycumował przy oszronionym nabrze˙zu.
Val Alorn nie było podobne do ˙zadnego sendarskiego miasta. Mury i budowle
były tu tak stare, ˙ze bardziej przypominały naturalne formacje skalne ni˙z dzieło
ludzkich r ˛
ak. ´Snieg zalegał w ˛
askie, kr˛ete uliczki, a za miastem, na tle mrocznego
nieba, majaczyły wysokie, białe góry.
W porcie czekało na nich kilkoro sa´n z wo´znicami o dzikim wygl ˛
adzie. Ko-
smate konie niecierpliwie stukały kopytami o ubity ´snieg. W saniach były futra
i Garion natychmiast otulił si˛e po szyj˛e czekaj ˛
ac, a˙z Barak zako´nczy swe po˙ze-
gnania z Greldikiem i jego załog ˛
a.
— Jedziemy — polecił w ko´ncu wo´znicy, wspinaj ˛
ac si˛e na sanie. — Zobaczy-
my, czy potrafisz dogoni´c tamtych.
— Gdyby´s tyle nie gadał, nie wyprzedziliby nas tak bardzo, lordzie Barak —
odparł kwa´sno wo´znica.
— Chyba masz racj˛e — przyznał Barak.
Wo´znica burkn ˛
ał co´s, dotkn ˛
ał ko´ncem bata ko´nskich szyj i sanie ruszyły ulic ˛
a.
Pozostałe zd ˛
a˙zyły ju˙z znikn ˛
a´c z oczu.
Okryci futrami wojownicy Chereków zataczali si˛e na w ˛
askich uliczkach,
a wielu z nich wrzeszczało pozdrawiaj ˛
ac przeje˙zd˙zaj ˛
acego Baraka. Na którym´s
rogu wo´znica musiał zahamowa´c, gdy˙z dwóch pot˛e˙znie zbudowanych m˛e˙zczyzn,
mimo ostrego mrozu rozebranych do pasa, przewracało si˛e w ´sniegu na ´srodku
ulicy, przy wtórze zach˛ecaj ˛
acych wrzasków tłumu gapiów.
— Typowa rozrywka — wyja´snił Garionowi Barak. — Zima w Val Alorn jest
do´s´c nudna.
— Czy ta budowla przed nami to pałac? — spytał chłopiec.
Barak pokr˛ecił głow ˛
a.
— ´Swi ˛
atynia Belara — wyja´snił. — Niektórzy twierdz ˛
a, ˙ze Bóg-Nied´zwied´z
jest tam obecny duchem. Nigdy go nie widziałem, wi˛ec trudno mi to potwierdzi´c.
Zapa´snicy stoczyli si˛e z drogi i mo˙zna było jecha´c dalej.
Na stopniach ´swi ˛
atyni stała stara kobieta, odziana w podart ˛
a wełnian ˛
a sukni˛e.
´Sciskała w dłoni dług ˛a lask˛e, a jej włosy wiły si˛e kosmykami wokół twarzy.
— B ˛
ad´z pozdrowiony, lordzie Baraku — zawołała chrapliwie. — Twoja Zgu-
ba ju˙z na ciebie czeka.
— Zatrzymaj sanie — warkn ˛
ał do wo´znicy Barak, odrzucił futro i zeskoczył
na ziemi˛e.
135
— Martje — hukn ˛
ał na staruch˛e. — Zakazano ci włóczy´c si˛e tutaj. Je´sli po-
wiem Anhegowi, ˙ze była´s nieposłuszna, ka˙ze kapłanom ´swi ˛
atyni spali´c ci˛e jako
czarownic˛e.
Kobieta zarechotała, a Garion zadr˙zał widz ˛
ac, ˙ze jej oczy były mlecznobiałe
i martwe.
— Ogie´n nie tknie starej Martje — ´smiała si˛e piskliwie. — Nie taka Zguba
jest jej pisana.
— Do´s´c ju˙z tych zgub — rzekł Barak. — Wyno´s si˛e ze ´swi ˛
atyni.
— Martje widzi to, co widzi — odparła. — Nosisz znak Zguby, Baraku. Kiedy
nadejdzie, wspomnisz słowa starej Martje.
Zdawało si˛e, ˙ze spogl ˛
ada w stron˛e sa´n, cho´c mleczne oczy nie mogły niczego
zobaczy´c. Wyraz jej twarzy zmienił si˛e nagle ze zło´sliwej uciechy w niezwykłe
zaskoczenie.
— B ˛
ad´z pozdrowiony, najwi˛ekszy z władców — zakrakała, kłaniaj ˛
ac si˛e ni-
sko. — Kiedy obejmiesz swe dziedzictwo, pami˛etaj, ˙ze to stara Martje powitała
ci˛e pierwsza.
Barak skoczył ku niej rycz ˛
ac ze zło´sci, ale odku´stykała pospiesznie, stukaj ˛
ac
lask ˛
a o stopnie.
— O co jej chodziło? — zapytał Garion, gdy Barak podszedł do sa´n.
— To wariatka — Barak był blady z w´sciekło´sci. — Zawsze kr˛eci si˛e koło
´swi ˛
atyni, ˙zebrze i straszy swoim bełkotem naiwne gosposie. Gdyby Anheg miał
cho´c odrobin˛e rozs ˛
adku, ju˙z dawno wyp˛edziłby j ˛
a z miasta albo spalił — wspi ˛
ał
si˛e do sa´n. — Jed´zmy — rzucił wo´znicy.
Kiedy p˛edzili przed siebie, Garion spojrzał jeszcze przez rami˛e, ale nie do-
strzegł ju˙z starej, ´slepej kobiety.
ROZDZIAŁ XII
Pałac Anhega, króla Chereku, był ponur ˛
a budowl ˛
a wzniesion ˛
a niedaleko cen-
trum Val Alorn. Ze ´srodkowej cz˛e´sci wyrastały we wszystkich kierunkach sze-
rokie skrzydła, z których wiele rozpadało si˛e w gruzy, a okna bez szyb patrzyły
w otwarte niebo poprzez zapadni˛ete dachy. O ile Garion mógł to oceni´c, pałac bu-
dowano bez ˙zadnego planu. Sprawiał wra˙zenie, jakby rozrastał si˛e po prostu przez
ponad trzy tysi ˛
ace lat panowania tutaj królów Chereku.
— Dlaczego jest taki pusty i zniszczony? — zapytał, gdy sanie skr˛eciły, wje˙z-
d˙zaj ˛
ac na o´snie˙zony dziedziniec.
— Co jedni królowie buduj ˛
a, inni pozwalaj ˛
a, by zmieniło si˛e w ruin˛e — odparł
krótko Barak. — Tak to ju˙z jest z królami.
Spotkanie ´slepej staruchy wprawiło Baraka w bardzo ponury nastrój.
Pozostali zd ˛
a˙zyli ju˙z wysi ˛
a´s´c i czekali na dziedzi´ncu.
— Za długo nie było ci˛e w domu, skoro potrafisz si˛e zgubi´c w drodze z portu
do pałacu — stwierdził z ironi ˛
a Silk.
— Zatrzymano nas — mrukn ˛
ał Barak.
Pot˛e˙zne, okute wrota u szczytu prowadz ˛
acych do pałacu szerokich schodów
otworzyły si˛e, jakby kto´s wewn ˛
atrz czekał, a˙z wszyscy dotr ˛
a na miejsce. Stan˛eła
w nich kobieta z długimi warkoczami barwy lnu, okryta płaszczem w kolorze
ciemnego szkarłatu, obszytym cennym futrem. Spojrzała na nich badawczo.
— B ˛
ad´z pozdrowiony, lordzie Barak, jarlu Trellheim i mój mał˙zonku — po-
witała go formalnie.
Twarz Baraka stała si˛e jeszcze bardziej ponura.
— Witaj, Merel — rzucił oschle.
— Król Anheg wyraził zgod˛e, bym wyszła ci na spotkanie, co jest mym pra-
wem i obowi ˛
azkiem.
— Zawsze starannie wypełniała´s swe zadania, Merel. Gdzie moje córki?
— W Trellheim, panie. Uznałam, ˙ze nie powinny podró˙zowa´c tak daleko w po-
rze mrozów — w jej głosie zabrzmiała nuta zło´sliwo´sci.
— Rozumiem — westchn ˛
ał Barak.
— Czy popełniłam bł ˛
ad, panie mój?
— Dajmy temu spokój.
137
— Je´sli ty i twoi go´scie jeste´scie gotowi, panie, poprowadz˛e was do sali tro-
nowej.
Barak wszedł na schody, do´s´c pospiesznie i oficjalnie u´scisn ˛
ał ˙zon˛e, po czym
razem znikn˛eli za drzwiami.
— Tragedia — hrabia Seline pokr˛ecił głow ˛
a, gdy wszyscy wspinali si˛e do
pałacu.
— Ale˙z sk ˛
ad — zaprzeczył Silk. — W ko´ncu Barak dostał czego chciał, praw-
da?
— Jeste´s człowiekiem okrutnym, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze.
— Wcale nie. Jestem tylko realist ˛
a. Przez te wszystkie lata Barak t˛esknił za
Merel i wreszcie j ˛
a spotkał. Ciesz˛e si˛e widz ˛
ac, ˙ze taka stało´s´c uczu´c nie mija bez
nagrody.
Hrabia Seline westchn ˛
ał tylko.
Oddział ˙zołnierzy w kolczugach eskortował ich przez labirynt korytarzy, do
góry po szerokich schodach i w dół po w ˛
askich stopniach, coraz dalej w gł ˛
ab
kamiennego kopca.
— Zawsze podziwiałem architektur˛e Chereku — o´swiadczył ironicznie
Silk. — Jest pełna niespodzianek.
— Rozbudowa pałacu dawała jakie´s zaj˛ecie słabym władcom — zauwa˙zył
król Fulrach. — Całkiem niezły pomysł. W Sendarii marni królowie po´swi˛ecaj ˛
a
zwykle swój czas projektom brukowania ulic, ale w Val Alorn wyło˙zono je bru-
kiem ju˙z tysi ˛
ace lat temu.
— To zawsze stanowiło problem, wasza wysoko´s´c — roze´smiał si˛e Silk. —
Jak powstrzyma´c złych władców od robienia głupstw.
— Ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze — rzekł Fulrach. — Nie ˙zycz˛e twemu wujowi nic złego,
ale uwa˙zam, ˙ze byłoby interesuj ˛
ace, gdyby zupełnie przypadkiem przypadł ci tron
Drasni.
— Błagam — Silk zadr˙zał z udawanego strachu. — Niech wasza wysoko´s´c
nawet o tym nie wspomina.
— I ˙zona — dodał zło´sliwie hrabia Seline. — Ksi ˛
a˙z˛e stanowczo potrzebuje
mał˙zonki.
— To jeszcze gorsze — zatrz ˛
asł si˛e Silk.
Sala tronowa króla Anhega była wysoko sklepion ˛
a komnat ˛
a z wielkim pale-
niskiem po´srodku kamiennej podłogi. Całe belki trzaskały w nim i płon˛eły jasno.
W przeciwie´nstwie do zdobnej gobelinami sali króla Fulracha, tutaj ´sciany były
nagie, a pochodnie dymiły w przymocowanych do muru ˙zelaznych pier´scieniach.
Ludzie stoj ˛
acy przy ogniu nie byli eleganckimi dworakami Fulracha, a raczej bro-
datymi wojownikami w błyszcz ˛
acych kolczugach. Na kra´ncu sali stało pi˛e´c tro-
nów, a nad ka˙zdym zwisał proporzec. Cztery były zaj˛ete, a trzy kobiety o królew-
skich postawach rozmawiały w pobli˙zu.
138
— Fulrach, król Sendarii! — obwie´scił jeden z ˙zołnierzy eskorty, uderzaj ˛
ac
drzewcem włóczni o posypan ˛
a sitowiem kamienn ˛
a podłog˛e.
— B ˛
ad´z pozdrowiony, Fulrachu — zawołał wstaj ˛
ac pot˛e˙zny, czarnobrody
m˛e˙zczyzna. Nosił dług ˛
a, bł˛ekitn ˛
a szat˛e, cała zmi˛et ˛
a i poplamion ˛
a. Włosy miał
tłuste i nie uczesane, a złot ˛
a koron˛e z ułamanym jednym wierzchołkiem wgnie-
cion ˛
a w paru miejscach.
— B ˛
ad´z pozdrowiony Anhegu — odparł król Sendarów i skłonił si˛e nieznacz-
nie.
— Miejsce twe czeka Fulrachu — oznajmił nie uczesany m˛e˙zczyzna, wskazu-
j ˛
ac proporzec Sendarii nad pustym tronem. — Królowie Alorii z rado´sci ˛
a przyjm ˛
a
w swej radzie m ˛
adro´s´c króla Sendarii.
Wzniosły, archaiczny j˛ezyk wywarł na Garionie niezwykłe wra˙zenie.
— Silku, który król jest którym? — szepn ˛
ał Durnik, gdy zbli˙zali si˛e do tronów.
— Ten gruby w czerwonej szacie, z reniferem na proporcu, to mój wuj. Rhodar
z Drasni. Ten z poci ˛
agł ˛
a twarz ˛
a pod ko´nskim proporcem to Cho-Hag z Algarii.
Du˙zy, ponury, odziany na szaro, bez korony, który siedzi pod bander ˛
a z mieczem,
to Brand, Stra˙znik Rivy.
— Brand? — przerwał zdziwiony Garion, wspomniawszy opowie´s´c o bitwie
pod Vo Mimbre.
— Wszyscy Stra˙znicy Rivy nosz ˛
a imi˛e Branda — wyja´snił Silk.
Król Fulrach pozdrowił zebranych podniosłym j˛ezykiem, który zdawał si˛e tu
obowi ˛
azywa´c, po czym zaj ˛
ał miejsce pod zielonym proporcem ze złotym snopem
pszenicy — godłem Sendarii.
— B ˛
ad´z pozdrowiony Belgaracie, Uczniu Aldura — zawołał Anheg. — I ty
pani Polgaro, godna najwy˙zszych zachwytów córko nie´smiertelnego Belgaratha.
— Nie ma czasu na takie ceremonie, Anhegu — stwierdził z przek ˛
asem pan
Wilk. Odrzucił płaszcz i wyst ˛
apił do przodu. — Po co wzywali mnie królowie
Alorii?
— Nie odbieraj nam tych drobnych przyjemno´sci, Czcigodny — wtr ˛
acił po-
rozumiewawczo gruby władca Drasni. — Tak rzadko mo˙zemy gra´c królów. To
długo nie potrwa.
Pan Wilk z niesmakiem pokr˛ecił głow ˛
a.
Wtedy wyst ˛
apiła jedna z trzech kobiet o dostojnym wygl ˛
adzie. Była to wyso-
ka, kruczowłosa pi˛ekno´s´c w wymy´slnie wi ˛
azanej czarnej atłasowej sukni. Dygn˛e-
ła przed Fulrachem i musn˛eła policzkiem jego twarz.
— Wasza królewska mo´s´c — powiedziała. — Twoja obecno´s´c zaszczyt czyni
temu domowi.
— Witaj, wasza wysoko´s´c — odparł Fulrach, z szacunkiem pochylaj ˛
ac głow˛e.
— Królowa Islena — mrukn ˛
ał Silk do Durnika i Gariona. — ˙
Zona Anhega —
zmarszczył nos, powstrzymuj ˛
ac ´smiech. — Uwa˙zajcie, jak powita Polgar˛e.
Królowa skłoniła si˛e gł˛eboko przed panem Wilkiem.
139
— Boski Belgaracie — d´zwi˛eczny głos wibrował szacunkiem.
— Nieszczególnie boski, Isleno — wtr ˛
acił sucho starzec.
— Nie´smiertelny synu Aldura — mówiła dalej, ignoruj ˛
ac jego słowa. — Naj-
pot˛e˙zniejszy czarodzieju ´swiata. Mój skromny dom dr˙zy od straszliwej pot˛egi,
któr ˛
a wnosisz w jego progi.
— Pi˛ekna przemowa, Isleno — stwierdził Wilk. — Troch˛e nieprecyzyjna, ale
naprawd˛e wspaniała.
Królowa jednak stała ju˙z przed cioci ˛
a Pol.
— Przesławna siostro — zaintonowała.
— Siostro? — spytał zaskoczony Garion.
— To mistyczka — odparł cicho Silk. — Bawi si˛e troch˛e magi ˛
a i uwa˙za za
czarodziejk˛e. Patrz.
Wyszukanym gestem królowa wydobyła sk ˛
ad´s zielony klejnot i wr˛eczyła cioci
Pol.
— Trzymała go w r˛ekawie — szepn ˛
ał rado´snie Silk.
— Królewski to dar, Isleno — rzekła ciocia Pol dziwnie zduszonym gło-
sem. — Wybacz, ˙ze tym tylko mog˛e ci si˛e odwdzi˛eczy´c.
Podała królowej p ˛
asow ˛
a ró˙z˛e.
— Sk ˛
ad j ˛
a wzi˛eła? — zdumiał si˛e Garion.
Silk mrugn ˛
ał do niego porozumiewawczo.
Królowa z wahaniem przyj˛eła ró˙z˛e, obj˛eła palcami i zbli˙zyła do twarzy. Ru-
mieniec odpłyn ˛
ał z jej policzków, oczy rozszerzyły si˛e, a dłonie zadr˙zały.
Wyst ˛
apiła druga królowa, niewysoka blondynka o pi˛eknym u´smiechu. Bez
ceremonii ucałowała Fulracha i pana Wilka, po czym ciepło obj˛eła cioci˛e Pol. Ta
przyja´z´n zdawała si˛e szczera i nie na pokaz.
— Porenn, królowa Drasni — w głosie Silka zabrzmiała dziwna nuta. Ga-
rion spojrzał zdziwiony i dostrzegł na jego twarzy cie´n goryczy i ironii. W tej
krótkiej chwili, tak wyra´znie, jakby nagle o´swieciło go jaskrawe ´swiatło prawdy,
zrozumiał powody dziwnego niekiedy zachowania przyjaciela. Fala współczucia
´scisn˛eła mu gardło.
Trzecia królowa, Silar z Algarii, przywitała króla Fulracha, pana Wilka i cioci˛e
Pol kilkoma słowami, wypowiedzianymi cichym głosem.
— Czy Stra˙znik Rivy nie jest ˙zonaty? — Durnik rozejrzał si˛e za czwart ˛
a kró-
low ˛
a.
— Miał ˙zon˛e — odparł Silk, wci ˛
a˙z wpatrzony w Porenn. — Zmarła kilka lat
temu. Zostawiła mu czterech synów.
— Aha.
Barak, ponury i najwyra´zniej bardzo zły, wkroczył do sali i podszedł do tronu
Anhega.
— Witaj w domu, kuzynie — rzekł władca Chereku. — Ju˙z my´slałem, ˙ze
zgubiłe´s drog˛e.
140
— Sprawy rodzinne, Anhegu — odparł Barak. — Musiałem zamieni´c kilka
słów z ˙zon ˛
a.
— Rozumiem — Anheg wolał nie zgł˛ebia´c tematu.
— Poznali´scie ju˙z moich przyjaciół?
— Jeszcze nie, lordzie Barak — odpowiedział król Rhodar. — Załatwiali´smy
zwyczajowe formalno´sci — zachichotał, a jego wielki brzuch zatrz ˛
asł si˛e mocno.
— Jestem pewien, ˙ze wszyscy znaj ˛
a hrabiego Seline — przedstawił Barak. —
A to Durnik, kowal i dzielny człowiek. Chłopiec ma na imi˛e Garion. Jest pod
opiek ˛
a pani Polgary. Dobry dzieciak.
— Czy mogliby´smy ju˙z przej´s´c do rzeczy? — wtr ˛
acił niecierpliwie pan Wilk.
Cho-Hag, król Algarów, odpowiedział dziwnie delikatnym głosem:
— Azali˙z ´swiadom jeste´s, Belgaracie, naszego nieszcz˛e´scia? Zaiste, w trudnej
chwili zwracamy si˛e do ciebie po rad˛e.
— Cho-Hagu — zirytował si˛e Wilk. — Mówisz, jakby´s czytał marny arendzki
epos. Czy te zaisty i azali˙ze s ˛
a naprawd˛e konieczne?
Cho-Hag spojrzał z zakłopotaniem na Anhega.
— Moja wina, Belgaracie — wyja´snił z ˙zalem Anheg. — Wyznaczyłem skry-
bów, by zapisali przebieg naszego spotkania. Cho-Hag przemawiał do historii, nie
tylko do ciebie. — Korona króla zsun˛eła si˛e troch˛e i zawisła niebezpiecznie nad
uchem.
— Historia jest bardzo tolerancyjna, Anhegu — odparł Wilk. — Nie musisz
wywiera´c na niej wra˙zenia. I tak zapomni wi˛eksz ˛
a cz˛e´s´c tego, co mówimy.
Spojrzał na Stra˙znika Rivy.
— Brandzie — powiedział. — Mo˙ze ty mógłby´s mi to wszystko wyja´sni´c bez
nazbyt wielu upi˛eksze´n?
— Obawiam si˛e, ˙ze to moja wina, Belgaracie — odparł d´zwi˛ecznie szaro
odziany Stra˙znik. — Przez moj ˛
a niedbało´s´c Apostata zdołał uj´s´c z łupem.
— Ten przedmiot powinien sam siebie chroni´c Brandzie — zauwa˙zył Wilk. —
Ja, na przykład, nawet nie mog˛e go dotkn ˛
a´c. Znam złodzieja i wiem, ˙ze w ˙zaden
sposób nie byłe´s w stanie go powstrzyma´c od przybycia do Rivy. Bardziej mnie
martwi, jak zdołał poło˙zy´c dłonie na obiekcie i nie zgin ˛
a´c pora˙zony jego moc ˛
a.
Brand bezradnie rozło˙zył r˛ece.
— Zbudzili´smy si˛e pewnego ranka i obiektu nie było. Kapłani potrafili tyl-
ko odgadn ˛
a´c imi˛e złodzieja. Duch Boga-Nied´zwiedzia nie chciał powiedzie´c nic
wi˛ecej. Poniewa˙z wiedzieli´smy, kim jest pilnowali´smy, by nie wymawia´c tego
imienia ani imienia przedmiotu, który zabrał.
— To dobrze — pochwalił Wilk. — Ma sposoby, by wychwytywa´c słowa na
wielkie odległo´sci. Sam go tego uczyłem.
— Wiemy o tym — kiwn ˛
ał głowa Brand. — Dlatego z trudem uło˙zyli´smy
wiadomo´s´c dla ciebie. A kiedy nie przybyłe´s do Rivy a mój posłaniec nie wrócił,
pomy´slałem, ˙ze co´s si˛e stało. Wtedy rozesłali´smy za tob ˛
a ludzi.
141
— W takim razie z własnej winy jestem tutaj — Wilk poskubał brod˛e. —
Wypo˙zyczyłem twojego posła´nca. Musiałem co´s przekaza´c pewnym ludziom
w Arendii. Chyba powinienem przewidzie´c, co si˛e stanie.
Silk odchrz ˛
akn ˛
ał.
— Mog˛e co´s powiedzie´c? — spytał.
— Oczywi´scie, ksi ˛
a˙z˛e — zezwolił Anheg.
— Czy rozs ˛
adnie czynimy prowadz ˛
ac t˛e dyskusj˛e publicznie? Murgowie maj ˛
a
do´s´c złota, by kupi´c sobie uszy w wielu pałacach, a Grolimowie potrafi ˛
a swym
kunsztem przechwyci´c my´sli najwierniejszych wojowników. Nie mo˙zna zdradzi´c
tego, o czym si˛e nie wie, je´sli rozumiecie, o co mi chodzi.
— Nie tak łatwo przekupi´c wojowników Anhega — wtr ˛
acił gniewnie Ba-
rak. — A w Chereku nie ma Grolimów.
— Czy jeste´s równie pewien słu˙zby czy dziewek kuchennych? — zapytał
Silk. — A Grolimów spotykałem ju˙z w najbardziej nieoczekiwanych miejscach.
— Jest jaki´s sens w słowach mojego siostrze´nca — zamy´slił si˛e król Rho-
dar. — Drasnia dysponuje wiekowym do´swiadczeniem w zbieraniu informacji,
a Kheldar nale˙zy do naszych najlepszych ludzi. Je´sli uwa˙za, ˙ze nasze słowa mog ˛
a
dotrze´c dalej, ni˙z by´smy chcieli, rozs ˛
adek nakazuje go posłucha´c.
— Dzi˛eki ci, wuju — skłonił si˛e Silk.
— A czy ty, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze, potrafiłby´s przenikn ˛
a´c do mojego pałacu? —
spytał wyzywaj ˛
aco Anheg.
— Ju˙z to robiłem, wasza królewska mo´s´c — odparł skromnie Silk. — Z dzie-
si˛e´c razy, mo˙ze troch˛e wi˛ecej.
Anheg uniósł brew i spojrzał pytaj ˛
aco na Rhodara. Drasanin chrz ˛
akn ˛
ał zmie-
szany.
— To było dawno Anhegu. Nic powa˙znego. Byłem po prostu ciekaw pewnego
drobiazgu. To wszystko.
— Wystarczyło zapyta´c — stwierdził z uraz ˛
a Anheg.
— Nie chciałem ci przeszkadza´c — Rhodar wzruszył ramionami. — Zreszt ˛
a
tak jest zabawniej.
— Przyjaciele — rzekł Fulrach. — Sprawa jest zbyt wa˙zna, by nara˙za´c si˛e na
zdrad˛e. Nadmierna ostro˙zno´s´c b˛edzie lepsza od zb˛ednego ryzyka.
Anheg zmarszczył brwi.
— Jak chcecie — wzruszył ramionami po chwili namysłu. — Porozmawiamy
zatem w spokojniejszym miejscu. Kuzynie, zechcesz opró˙zni´c stary hall króla
Eldriga i ustawi´c stra˙ze w korytarzach wokół niego?
— Natychmiast Anhegu — odparł Barak i z dziesi ˛
atk ˛
a wojowników opu´scił
komnat˛e.
Królowie powstali z tronów — wszyscy z wyj ˛
atkiem Cho-Haga. Szczupły wo-
jownik, prawie tak wysoki jak Barak, z algarskim kosmykiem włosów na czubku
wygolonej czaszki, podszedł i pomógł mu si˛e podnie´s´c.
142
Garion spojrzał pytaj ˛
aco na Silka.
— Choroba z dzieci´nstwa — wyja´snił cicho Drasanin. — Nogi ma tak słabe,
˙ze nie potrafi usta´c bez pomocy.
— Czy to mu nie utrudnia sprawowania władzy?
— Algarowie wi˛ecej czasu sp˛edzaj ˛
a w siodle ni˙z na nogach. Kiedy dosi ˛
adzie
rumaka, Cho-Hag nie ust˛epuje nikomu w Algarii. Wojownik, który go podtrzy-
muje, to Hettar, przybrany syn.
— Znasz go?
— Znam wszystkich, Garionie — Silk za´smiał si˛e cicho. — Hettar i ja spoty-
kali´smy si˛e kilka razy. Lubi˛e go, cho´c wol˛e, by o tym nie wiedział.
Królowa Porenn podeszła do ich grupki.
— Islena zabiera Silar i mnie do swoich komnat — poinformowała Silka. —
Najwyra´zniej kobiety w Chereku nie mieszaj ˛
a si˛e do polityki.
— Nasi kuzyni, Cherekowie, maj ˛
a kilka drobnych wad. S ˛
a arcykonserwatywni
i jeszcze do nich nie dotarło, ˙ze kobiety s ˛
a lud´zmi.
Z łobuzerskim u´smiechem Porenn mrugn˛eła do niego porozumiewawczo.
— Miałam nadziej˛e, ˙ze uda nam si˛e porozmawia´c, Kheldarze. Na razie nic
z tego. Przekazałe´s Layli wiadomo´s´c?
— Obiecała, ˙ze zaraz do ciebie napisze — kiwn ˛
ał głow ˛
a Silk. — Gdybym
wiedział, ˙ze ci˛e tu zastan˛e, mógłbym osobi´scie przywie´z´c list.
— To był pomysł Isleny. Uznała, ˙ze miło b˛edzie zorganizowa´c narad˛e królo-
wych w czasie spotkania królów. Zaprosiłaby tak˙ze Layl˛e, ale wszyscy wiedz ˛
a,
jak strasznie boi si˛e morskich podró˙zy.
— Czy na tej radzie doszły´scie do jakich´s wstrz ˛
asaj ˛
acych wniosków, wasza
wysoko´s´c?
— Siedzimy tylko i podziwiamy sztuczki Isleny — skrzywiła si˛e królowa. —
Znikaj ˛
ace monety, jakie´s przedmioty w r˛ekawie i tego typu rzeczy. Czasem prze-
powiada nam przyszło´s´c. Silar jest zbyt grzeczna, by protestowa´c, a ja jestem
najmłodsza, wi˛ec nie powinnam si˛e za cz˛esto odzywa´c. Wszystko to jest potwor-
nie nudne, zwłaszcza kiedy wpada w trans nad t ˛
a swoj ˛
a idiotyczn ˛
a kryształow ˛
a
kul ˛
a. Czy Layla s ˛
adzi, ˙ze zdoła mi pomóc?
— Je´sli ktokolwiek zdoła, ona na pewno — zapewnił j ˛
a Silk. — Jednak winien
ci jestem ostrze˙zenie, ˙ze jej rady mog ˛
a by´c bardzo dosłowne. Królowa Layla to
praktyczna duszyczka, nie uznaj ˛
aca przeno´sni.
— Nic nie szkodzi — królowa Porenn zachichotała zło´sliwie. — W ko´ncu
jestem ju˙z dorosła.
— Naturalnie — przyznał Silk. — Chciałem ci˛e tylko uprzedzi´c.
— Na´smiewasz si˛e ze mnie, Kheldarze? — spytała.
— Czy o´smieliłbym si˛e, wasza wysoko´s´c? — Silk był uosobieniem niewinno-
´sci.
— Chyba tak.
143
— Idziesz, Porenn? — zawołała czekaj ˛
aca niedaleko Islena.
— Natychmiast, wasza wysoko´s´c — odpowiedziała królowa Drasni. Co za
nudziara, zamigotały jednocze´snie jej palce.
Cierpliwo´sci, wasza wysoko´s´c, odpowiedział gestami Silk.
Królowa Porenn wyszła potulnie za dumn ˛
a królow ˛
a Chereku i milcz ˛
ac ˛
a królo-
w ˛
a Algarii. Silk ´sledził j ˛
a spojrzeniem, a na twarzy miał wyraz tej samej gorzkiej
ironii.
— Oni ju˙z wychodz ˛
a — delikatnie zwrócił mu uwag˛e Garion wskazuj ˛
ac drzwi
na ko´ncu sali, za którymi znikali królowie Alornów.
— Zgadza si˛e — przyznał Silk i poprowadził ich za władcami.
Garion trzymał si˛e z tyłu, gdy cała grupa pod ˛
a˙zała pełnymi przeci ˛
agów kory-
tarzami w stron˛e hallu króla Eldriga. Oschły głos w mózgu podpowiadał, ˙ze je´sli
ciocia Pol go zauwa˙zy, znajdzie jaki´s powód, by chłopca odesła´c.
Id ˛
ac na ko´ncu całej procesji, Garion pochwycił w pewnej chwili ukradkowe
poruszenie w gł˛ebi którego´s z bocznych korytarzy. Przez moment tylko widział
tam człowieka, zwyczajnego na pozór wojownika Chereku w długim, ciemnozie-
lonym płaszczu. Zaraz potem cała grupa min˛eła ten korytarz. Garion zatrzymał
si˛e i obejrzał raz jeszcze, lecz człowiek w zielonym płaszczu znikn ˛
ał.
Ciocia Pol stała ze skrzy˙zowanymi ramionami u drzwi hallu króla Eldriga.
— Gdzie byłe´s? — spytała.
— Tak tylko patrzyłem — odpowiedział najbardziej niewinnym tonem, na jaki
potrafił si˛e zdoby´c.
— Rozumiem — stwierdziła i spojrzała na Baraka. — Narada potrwa pewnie
do´s´c długo i Garion b˛edzie si˛e nudził. Jest mo˙ze jakie´s miejsce, gdzie do kolacji
mógłby si˛e czym´s zaj ˛
a´c?
— Ciociu Pol! — zaprotestował Garion.
— Mo˙ze w zbrojowni? — zaproponował Barak.
— Niby co miałbym robi´c w zbrojowni? — chciał wiedzie´c Garion.
— Wolisz pomywalnie? — spytała znacz ˛
aco ciocia Pol.
— Wła´sciwie, kiedy si˛e lepiej zastanowiłem, to chyba jednak chciałbym obej-
rze´c zbrojowni˛e.
— Tak wła´snie my´slałam.
— Jest na ko´ncu tego korytarza, Garionie — poinformował Barak. — Sala
z czerwonymi drzwiami.
— Biegnij ju˙z, kochanie — powiedziała ciocia. — I nie pokalecz si˛e czym´s.
Garion powlókł si˛e wolno korytarzem, który wskazał mu Barak. Cierpiał nad
niesprawiedliwo´sci ˛
a całej tej sytuacji. Stra˙znicy, ustawieni wokół hallu króla El-
driga, uniemo˙zliwiali nawet podsłuchiwanie. Chłopiec westchn ˛
ał i kontynuował
swój samotny marsz do zbrojowni.
Wewn˛etrzna cz˛e´s´c umysłu pracowała jednak pilnie, analizuj ˛
ac pewne kwestie.
Uparcie nie chciał uzna´c pana Wilka i cioci Pol za Belgaratha i Polgar˛e. Jed-
144
nak zachowanie królów Alornów wskazywało, ˙ze przynajmniej oni w to wierz ˛
a.
Dochodziła jeszcze kwestia ró˙zy któr ˛
a ciocia Pol dała królowej Islenie. Pomija-
j ˛
ac fakt, ˙ze ró˙ze zim ˛
a nie kwitn ˛
a, sk ˛
ad ciocia Pol wiedziała, ˙ze otrzyma od Isleny
bladozielony klejnot? Jak zatem mogła zawczasu przygotowa´c ró˙z˛e? Garion ´swia-
domie unikał teorii, ˙ze ciocia po prostu stworzyła kwiat na miejscu.
Korytarz, którym szedł zatopiony w my´slach, był mroczny i tylko kilka po-
chodni w pier´scieniach na ´scianach rozja´sniało drog˛e. Tu i tam odbiegały od niego
boczne przej´scia — czarne, nie o´swietlone tunele, prowadz ˛
ace gdzie´s w ciemno´s´c.
Dotarł ju˙z niemal do zbrojowni, gdy w jednym z nich usłyszał jaki´s cichy d´zwi˛ek.
Nie wiedz ˛
ac wła´sciwie dlaczego, cofn ˛
ał si˛e do s ˛
asiedniej niszy i czekał.
Człowiek w zielonym płaszczu wyszedł na główny korytarz i rozejrzał si˛e
czujnie. Był to zupełnie zwyczajny m˛e˙zczyzna, z krótk ˛
a, jasn ˛
a brod ˛
a. Mógłby
pewnie chodzi´c po pałacu bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. Jednak zachowa-
nie i ukradkowe skradanie si˛e m˛e˙zczyzny mówiły wyra´zniej ni˙z słowa, ˙ze robi
co´s, czego robi´c nie powinien. Oddalił si˛e w stron˛e, z której nadszedł Garion,
a chłopiec cofn ˛
ał si˛e w bezpieczny mrok swej kryjówki. Kiedy po chwili ostro˙znie
wysun ˛
ał głow˛e, człowiek znikn ˛
ał i trudno było zgadn ˛
a´c, w które z tych ciemnych
bocznych przej´s´c si˛e zagł˛ebił.
Wewn˛etrzny głos szepn ˛
ał Garionowi, ˙ze je´sli spróbuje komu´s o tym opowie-
dzie´c, nie uwierz ˛
a mu. Je´sli nie chce wyj´s´c na głupca, potrzebuje czego´s wi˛ecej
ni˙z niejasnego poczucia niepokoju i podejrze´n. Przez jaki´s czas powinien tylko
mie´c oczy otwarte i uwa˙za´c na człowieka w zielonym płaszczu.
ROZDZIAŁ XIII
Nast˛epnego ranka padał ´snieg. Ciocia Pol, Silk, Barak i pan Wilk znowu udali
si˛e na narad˛e z królami, pozostawiaj ˛
ac Gariona pod opiek ˛
a Durnika. Usiedli wi˛ec
obaj przy ogniu w wielkiej sali, gdzie stały trony, i obserwowali mniej wi˛ecej dwu-
dziestu wojowników Chereku, którzy łazili bez celu albo znajdywali sobie jakie´s
zaj˛ecia dla zabicia czasu. Jedni ostrzyli miecze lub polerowali zbroje; inni jedli
lub pili, cho´c było jeszcze do´s´c wcze´snie; kilku pochłaniała zaci˛eta rozgrywka
w ko´sci. Jeszcze inni siedzieli oparci plecami o ´sciany i spali.
— Cherekowie chyba lubi ˛
a pró˙znowa´c — stwierdził cicho Durnik. — Od
przyjazdu nie spotkałem dot ˛
ad nikogo, kto by naprawd˛e pracował.
Garion pokr˛ecił głow ˛
a.
— Wydaje mi si˛e, ˙ze to wojownicy z osobistych regimentów króla — odpo-
wiedział równie cicho. — Chyba nie maj ˛
a nic do roboty oprócz siedzenia i czeka-
nia, a˙z król ka˙ze im z kim´s walczy´c.
Durnik z dezaprobat ˛
a zmarszczył czoło.
— To z pewno´sci ˛
a niezwykle nudny sposób ˙zycia.
— Durniku — odezwał si˛e po chwili Garion. — Zauwa˙zyłe´s, jak odnosz ˛
a si˛e
do siebie Barak i jego ˙zona?
— To bardzo smutne — stwierdził Durnik. — Silk mówił mi o tym wczoraj.
Barak pokochał j ˛
a, gdy oboje byli jeszcze bardzo młodzi. Ale ona była wysoko
urodzona i nie traktowała go powa˙znie.
— Wi˛ec w jaki sposób zostali mał˙ze´nstwem?
— Jej rodzina to wymy´sliła. Kiedy Barak został jarlem Trellheim, uznali ˙ze
mał˙ze´nstwo zagwarantuje im odpowiednie powi ˛
azania. Merel była przeciwna, ale
na nic si˛e to zdało. Silk twierdzi, ˙ze zaraz po ´slubie Barak przekonał si˛e, jaka jest
w istocie płytka i powierzchowna, ale oczywi´scie wtedy było ju˙z za pó´zno. Robi
obrzydliwe rzeczy, by go zrani´c, wi˛ec Barak stara si˛e mo˙zliwie rzadko bywa´c
w domu.
— Maj ˛
a dzieci? — zapytał Garion.
— Dwoje. Obie córki, pi˛ecio- i siedmioletni ˛
a. Barak bardzo je kocha, ale nie-
cz˛esto mo˙ze widywa´c.
— Chciałbym im jako´s pomóc — westchn ˛
ał chłopiec.
146
— Nie mo˙zemy si˛e wtr ˛
aca´c mi˛edzy m˛e˙zczyzn˛e i jego ˙zon˛e — pouczył Dur-
nik. — Po prostu nie robi si˛e takich rzeczy.
— Wiedziałe´s, ˙ze Silk kocha swoj ˛
a ciotk˛e? — zapytał bez zastanowienia Ga-
rion.
— Garionie! — Durnik był wstrz ˛
a´sni˛ety. — To, co powiedziałe´s, jest bardzo
niewła´sciwe.
— Ale prawdziwe — bronił si˛e chłopiec. — Oczywi´scie, ona nie jest napraw-
d˛e jego ciotk ˛
a, tylko drug ˛
a ˙zon ˛
a wuja. To nie to samo, co prawdziwa ciotka.
— Jest ˙zon ˛
a jego wuja — o´swiadczył mocnym głosem Durnik. — Kto wymy-
´slił t˛e skandaliczn ˛
a histori˛e?
— Nikt nie wymy´slił. Obserwowałem jego twarz, kiedy wczoraj rozmawiali.
Łatwo zauwa˙zy´c, co do niej czuje.
— Na pewno ci si˛e wydawało — orzekł z nagan ˛
a w głosie kowal. Wstał. —
Przejd´zmy si˛e. Zajmiemy si˛e czym´s innym ni˙z plotki na temat naszych przyjaciół.
Porz ˛
adni ludzie nie powinni robi´c takich rzeczy.
— Dobrze — zgodził si˛e szybko nieco zakłopotany Garion. Wyszedł za Dur-
nikiem z zadymionej sali i razem ruszyli korytarzem.
— Obejrzymy kuchnie — zaproponował.
— A potem ku´zni˛e — dodał Durnik.
Królewskie kuchnie były ogromne. Całe woły obracały si˛e na ro˙znach, stada
g˛esi dusiły w jeziorach sosu. Bulgotał gulasz w kotłach wielko´sci wozu, a batalio-
ny bochenków maszerowały do pieców tak du˙zych, ˙ze człowiek mógłby w nich
stan ˛
a´c prosto. W przeciwie´nstwie do uporz ˛
adkowanej kuchni cioci Pol na farmie
Faldora, tutaj panował chaos i bałagan. Naczelnym kucharzem był wielki, czer-
wony na twarzy m˛e˙zczyzna, wykrzykuj ˛
acy polecenia, na które nikt nie zwracał
uwagi. Słycha´c było krzyki, gro´zby i niewybredne ˙zarty. Rozgrzana w ogniu cho-
chla, podło˙zona w miejscu, gdzie mógł j ˛
a chwyci´c niczego nie podejrzewaj ˛
acy
kucharz, wzbudzała ryki ´smiechu; komu´s porwano kapelusz i wrzucono umy´slnie
do garnka z wrz ˛
acym gulaszem.
— Chod´zmy st ˛
ad, Durniku — poprosił chłopiec. — Nie tego si˛e spodziewa-
łem.
Kowal pokiwał głow ˛
a.
— Pani Pol nie tolerowałaby takich wybryków — przyznał z dezaprobat ˛
a.
W korytarzu obok kuchni spotkali słu˙z ˛
ac ˛
a, dziewczyn˛e o rudoblond włosach,
w jasnozielonej sukni z gł˛eboko wyci˛etym stanikiem.
— Przepraszam bardzo — zagaił grzecznie Durnik. — Czy mogłaby´s wskaza´c
nam drog˛e do ku´zni?
Zuchwale zmierzyła go wzrokiem.
— Jeste´s tu nowy? — spytała. — Jeszcze ci˛e nie widziałam?
— Przyjechali´smy na krótko.
— A sk ˛
ad jeste´scie? — chciała wiedzie´c.
147
— Z Sendarii.
— To ciekawe. Mo˙ze chłopiec mógłby załatwi´c twoje zlecenie, a my poroz-
mawiamy chwil˛e — spojrzała na niego wyzywaj ˛
aco.
Durnik chrz ˛
akn ˛
ał, a jego uszy poczerwieniały.
— Któr˛edy do ku´zni? — zapytał ponownie.
Dziewczyna roze´smiała si˛e.
— Na dziedzi´ncu, w ko´ncu tego korytarza — odparła. — Zwykle kr˛ec˛e si˛e
gdzie´s tutaj. Z pewno´sci ˛
a potrafisz mnie znale´z´c, kiedy ju˙z załatwisz swoje spra-
wy z kowalem.
— Tak — zgodził si˛e Durnik. — Z pewno´sci ˛
a potrafi˛e. Idziemy, Garionie.
Po chwili dotarli na o´snie˙zony wewn˛etrzny dziedziniec.
— Oburzaj ˛
ace! — oznajmił zduszonym głosem Durnik. Uszy nadal płon˛eły
mu czerwieni ˛
a. — Ta dziewka nie miała ˙zadnego poczucia przyzwoito´sci. Po-
skar˙zyłbym si˛e na ni ˛
a, gdybym tylko wiedział komu.
— Niesłychane — przyznał Garion ´smiej ˛
ac si˛e w duchu z zakłopotania przy-
jaciela. Przeszli przez zasypywany drobnymi płatkami ´sniegu podwórzec.
W ku´zni sprawował rz ˛
ady pot˛e˙zny, czarnobrody m˛e˙zczyzna o przedramionach
tak grubych jak Garionowe uda. Durnik przedstawił si˛e i wkrótce potem omawiali
rado´snie tajniki swej profesji, przy akompaniamencie d´zwi˛ecz ˛
acych uderze´n ko-
walskiego młota. Garion zauwa˙zył, ˙ze w miejsce pługów, łopat i motyk, jakich
pełne były sendarskie ku´znie, tutaj na ´scianach wisiały miecze, włócznie i topo-
ry. Na jednym kowadle czeladnik wykuwał groty strzał, na drugim jaki´s ˙zylasty,
jednooki m˛e˙zczyzna pracował nad gro´znie wygl ˛
adaj ˛
acym sztyletem.
Durnik i kowal rozmawiali prawie do południa. Garion za´s spacerował po
dziedzi´ncu obserwuj ˛
ac zaj˛etych ludzi. Byli tu bednarze i kołodzieje, szewcy i cie-
´sle, rymarze i wytwórcy ´swiec, pracuj ˛
acy dla wielkiego dworu króla Anhega.
Chłopiec cały czas si˛e rozgl ˛
adał, czy nie dojrzy gdzie´s brodatego m˛e˙zczyzny
w zielonym płaszczu, którego spotkał ostatniej nocy. Nie wierzył wprawdzie, ˙ze
znajdzie go tutaj, gdzie wszyscy zaj˛eci byli uczciw ˛
a prac ˛
a, patrzył jednak uwa˙z-
nie.
Koło południa przyszedł po nich Barak. Ruszyli razem do wielkiej sali, gdzie
czekał Silk, z uwag ˛
a obserwuj ˛
ac graj ˛
acych w ko´sci.
— Anheg i reszta maj ˛
a si˛e spotka´c po południu — wyja´snił Barak. — Mam
załatwi´c pewn ˛
a spraw˛e i pomy´slałem, ˙ze mo˙ze zabierzecie si˛e ze mn ˛
a.
— Niezły pomysł — Silk z trudem oderwał wzrok od ko´sci. — Wojownicy
twojego kuzyna graj ˛
a tak fatalnie, ˙ze odczuwam siln ˛
a ch˛e´c wł ˛
aczenia si˛e na kil-
ka kolejek. Chyba lepiej, bym tego nie robił. Wi˛ekszo´s´c ludzi czuje uraz˛e, gdy
przegrywa z obcymi.
— Jestem pewien, ˙ze ch˛etnie dopuszcz ˛
a ci˛e do gry — wyszczerzył z˛eby Ba-
rak. — Maj ˛
a tak ˛
a sam ˛
a szans˛e wygranej jak ty.
— A sło´nce ma tak ˛
a sam ˛
a szans˛e wzej´scia na wschodzie, co i na zachodzie.
148
— Tak jeste´s pewien swego kunsztu, drogi Silku? — spytał Durnik.
— Jestem pewien ich kunsztu — zachichotał Silk i poderwał si˛e na nogi. —
Chod´zmy. Palce ju˙z mnie ´swierzbi ˛
a. Musz˛e je oddali´c od przedmiotu po˙z ˛
adania.
— Jak sobie ˙zyczysz, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze — roze´smiał si˛e Barak.
Wło˙zyli futrzane peleryny i wyszli z pałacu. ´Snieg przestał pada´c, wiał rze´ski
wiatr.
— Nie wyznaj˛e si˛e w tych wszystkich imionach — wyznał Durnik, gdy po-
suwali si˛e w stron˛e centrum Val Alorn. — Chciałem was o to zapyta´c. Ty, Silku,
jeste´s tak˙ze ksi˛eciem Kheldarem, a czasem kupcem Ambarem z Kotu. Pana Wil-
ka nazywaj ˛
a Belgarathem, a pani Pol jest równie˙z Polgar ˛
a albo ksi˛e˙zn ˛
a Erat. Tam,
sk ˛
ad pochodz˛e, ludzie miewaj ˛
a tylko jedno imi˛e.
— Imiona s ˛
a jak ubrania, przyjacielu Durniku — wyja´snił Silk. — Wkładamy
to, które jest najodpowiedniejsze na dan ˛
a okazj˛e. Uczciwi ludzie nie potrzebuj ˛
a
zwykle dziwacznych ubra´n ani niezwykłych imion. Ci z nas jednak, którzy uczci-
wymi nie s ˛
a, zmieniaj ˛
a czasem jedno lub drugie.
— Nie wydaje mi si˛e zabawne zaliczanie pani Pol do osób nieuczciwych —
o´swiadczył sztywno Durnik.
— To nie przez brak szacunku — zapewnił Silk. — Proste definicje nie ma-
j ˛
a zastosowania wobec lady Polgary. A kiedy mówi˛e, ˙ze nie jeste´smy uczciwi,
oznacza to ˙ze zajmujemy si˛e sprawami, które wymagaj ˛
a czasem ukrywania przed
lud´zmi jednocze´snie złymi i przebiegłymi.
Durnik nie wydawał si˛e przekonany, ale nie wracał do tego tematu.
— Skr˛ecimy tutaj — zaproponował Barak. — Nie chciałbym przechodzi´c dzi-
siaj obok ´Swi ˛
atyni Belara.
— Dlaczego? — zdziwił si˛e Garion.
— Troch˛e zalegam z obowi ˛
azkami religijnymi — wyja´snił zbolałym głosem
Barak. — Nie chc˛e, ˙zeby Najwy˙zszy Kapłan Belara mi o tym przypominał. Ma
bardzo dono´sny głos, a nie lubi˛e, gdy mnie kto´s wywołuje przed całym miastem.
Człowiek roztropny nie daje kapłanom ani kobietom okazji, by besztali go pu-
blicznie.
Uliczki Val Alorn były ciasne, kr˛ete, za´s stare domki w ˛
askie i wysokie, z prze-
wieszonym pi˛etrem. Mimo ´sniegu i ostrego wiatru ulice były pełne ludzi, w wi˛ek-
szo´sci odzianych w futra dla ochrony przed mrozem.
Wsz˛edzie rozlegały si˛e wesołe okrzyki, a czasem nieprzyzwoite wyzwiska.
Dwaj starsi, powa˙zni m˛e˙zczy´zni okładali si˛e ´snie˙zkami, zach˛ecani ochrypłymi
wrzaskami patrz ˛
acych.
— To starzy przyjaciele — u´smiechn ˛
ał si˛e Barak. — Robi ˛
a to co dzie´n, przez
cał ˛
a zim˛e. Niedługo pójd ˛
a do piwiarni i upij ˛
a si˛e, a potem b˛ed ˛
a ´spiewa´c razem
stare pie´sni, póki nie pospadaj ˛
a z ław. Od lat tak post˛epuj ˛
a.
— A czym si˛e zajmuj ˛
a latem? — spytał Silk.
149
— Rzucaj ˛
a kamienie — odparł Barak. — Picie, ´spiewy i spadanie z ław po-
zostaje bez zmian.
— Witaj Baraku — zawołała z okna na pi˛etrze młoda, zielonooka kobieta. —
Kiedy znowu mnie odwiedzisz?
Barak podniósł głow˛e i zarumienił si˛e, ale nie odpowiedział.
— Jaka´s dama ci˛e woła Baraku — zwrócił mu uwag˛e Garion.
— Słyszałem — odparł krótko Barak.
— Chyba ci˛e zna — zauwa˙zył drwi ˛
aco Silk.
— Zna ka˙zdego — Barak zaczerwienił si˛e jeszcze bardziej. — Mo˙zemy ju˙z
i´s´c?
Za rogiem spotkali id ˛
ac ˛
a g˛esiego grup˛e ludzi w obszarpanych futrach. Kołysali
si˛e dziwnie z boku na bok, a przechodnie pospiesznie schodzili im z drogi.
— B ˛
ad´z pozdrowiony, lordzie Baraku — zaintonował ich przywódca.
— B ˛
ad´z pozdrowiony, lordzie Baraku — powtórzyli chórem.
Barak skłonił si˛e sztywno.
— Niech ci˛e ochrania rami˛e Belara — rzekł przywódca.
— Wszyscy cze´s´c oddaj ˛
a Belarowi, Nied´zwiedziemu Bogu Alorii — zawołali
pozostali.
Barak skłonił si˛e znowu i stał nieruchomo, póki procesja nie przeszła.
— Kto to był? — spytał Durnik.
— Wyznawcy kultu Nied´zwiedzia — odparł niech˛etnie Barak. — Fanatycy.
— Kłopotliwa grupa — wyja´snił Silk. — Maj ˛
a swoje o´srodki we wszystkich
królestwach Alorii. To doskonali wojownicy, ale słu˙z ˛
a Najwy˙zszemu Kapłanowi
Belara. Sp˛edzaj ˛
a czas na wykonywaniu rytuałów, ´cwiczeniach wojskowych i mie-
szaniu si˛e do miejscowej polityki.
— Gdzie jest ta Aloria, o której wszyscy mówi ˛
a? — zdziwił si˛e Garion.
— Wsz˛edzie wokół nas — Barak zatoczył kr ˛
ag ramieniem. — Wszystkie kró-
lestwa Alornów tworzyły kiedy´s Alori˛e. Był to jeden naród. Kulty´sci chc ˛
a je po-
nownie zjednoczy´c.
— To chyba rozs ˛
adne — zauwa˙zył Durnik.
— Aloria została podzielona z wa˙znych przyczyn. Nale˙zało strzec pewnego
przedmiotu i rozbicie pa´nstwa wydawało si˛e najlepsz ˛
a metod ˛
a.
— Czy ten przedmiot był a˙z tak wa˙zny?
— Najwa˙zniejszy na ´swiecie — stwierdził Silk. — Wyznawcy kultu Nied´z-
wiedzia zdaj ˛
a si˛e o tym zapomina´c.
— Tylko ˙ze teraz został skradziony, prawda? — wyrzucił z siebie Garion, gdy
oschły głos umysłu u´swiadomił mu zwi ˛
azek mi˛edzy tym co mówili Barak i Silk,
a nagłym zburzeniem jego spokojnego ˙zycia. — To wła´snie za tym przedmiotem
pod ˛
a˙za pan Wilk.
Barak spojrzał na niego badawczo.
— Ten mały jest m ˛
adrzejszy, ni˙z nam si˛e wydawało Silku.
150
— Sprytny chłopak — przyznał Drasanin. — Zreszt ˛
a nietrudno powi ˛
aza´c ze
sob ˛
a to wszystko.
Jego lisia twarz spos˛epniała nagle.
— Masz oczywi´scie racj˛e, Garionie. Jeszcze nie wiemy jak, ale kto´s zdołał go
ukra´s´c. Je´sli Belgarath wyda taki rozkaz, królowie Alornów rozbior ˛
a cały ´swiat
na kawałki, by odzyska´c ten przedmiot.
— Mówisz o wojnie? — spytał słabym głosem Durnik.
— S ˛
a rzeczy gorsze ni˙z wojna — o´swiadczył ponuro Barak. — To wszystko
mo˙ze by´c niezł ˛
a okazj ˛
a, ˙zeby raz na zawsze pozby´c si˛e Angaraków.
— Miejmy nadziej˛e, ˙ze Belgarath przekona królów Alornów by wybrali inne
wyj´scie — westchn ˛
ał Silk.
— Musimy odzyska´c ten przedmiot — upierał si˛e Barak.
— To prawda. S ˛
a jednak inne sposoby, a nie s ˛
adz˛e, by ulica była najwła´sciw-
szym miejscem, ˙zeby je omawia´c.
Barak zmru˙zył oczy i rozejrzał si˛e szybko.
Tymczasem dotarli ju˙z do portu, gdzie maszty okr˛etów Chereku wznosiły si˛e
g˛esto niby las. Przeszli przez ´sliski most nad zamarzni˛etym strumieniem i znale´zli
si˛e w´sród kilku rozległych placów, gdzie w ´sniegu le˙zały szkielety statków.
Kulej ˛
acy m˛e˙zczyzna w skórzanej bluzie stan ˛
ał w drzwiach niskiego budynku
na ´srodku jednego z placów i patrzył, jak si˛e zbli˙zaj ˛
a.
— Witaj, Krendigu — zawołał Barak.
— Witaj, Baraku — odparł m˛e˙zczyzna odziany w skór˛e.
— Jak idzie praca?
— Do´s´c wolno o tej porze roku. Niedobry to czas na robot˛e w drewnie. Moi
cie´sle szykuj ˛
a osprz˛et i przycinaj ˛
a deski, ale do wiosny nie zrobi ˛
a wiele wi˛ecej.
Barak skin ˛
ał głow ˛
a i wymin ˛
ał Krendiga, by poło˙zy´c dło´n na wystaj ˛
acej ze
´sniegu st˛epce okr˛etu.
— Krendig buduje go dla mnie — wyja´snił, klepi ˛
ac belk˛e dziobu. — Naj-
wspanialszy okr˛et wszystkich mórz.
— Je´sli nasi wio´slarze znajd ˛
a do´s´c mocy, by go poruszy´c — wtr ˛
acił Kren-
dig. — B˛edzie bardzo wielki Baraku. I bardzo ci˛e˙zki.
— Obsadz˛e go silnymi lud´zmi. — Barak wpatrywał si˛e we wr˛egi statku.
Garion usłyszał radosny okrzyk od strony wzgórza przy stoczni. Obejrzał si˛e
szybko. Kilku młodych ludzi zje˙zd˙zało z góry na płaskich deskach. Było zupeł-
nie oczywiste, ˙ze Barak i pozostali sp˛edz ˛
a wi˛eksz ˛
a cz˛e´s´c popołudnia omawiaj ˛
ac
budow˛e statku. Mogło si˛e to okaza´c nadzwyczaj ciekawe, Garion jednak zdał so-
bie nagle spraw˛e, ˙ze od bardzo dawna nie rozmawiał z nikim w swoim wieku.
Odsun ˛
ał si˛e dyskretnie i stan ˛
ał u stóp wzgórza.
Wzrok chłopca przyci ˛
agn˛eła jasnowłosa posta´c. W pewien sposób przypo-
minała mu Zubrette, cho´c istniały pewne ró˙znice. Zubrette była drobna, za´s ta
dziewczyna du˙za jak chłopak — jednak wyra´znie nie była chłopcem. Jej ´smiech
151
d´zwi˛eczał wesoło, policzki były zaró˙zowione od chłodu, a kiedy zje˙zd˙zała w dół,
powiewały za ni ˛
a długie warkocze.
— To musi by´c zabawne — zauwa˙zył Garion, gdy jej improwizowane sanki
zatrzymały si˛e w pobli˙zu.
— Chcesz spróbowa´c? — spytała wstaj ˛
ac i otrzepuj ˛
ac ´snieg z wełnianej su-
kienki.
— Nie mam sanek.
— Mog˛e ci po˙zyczy´c swoich — spojrzała na niego figlarnie. — Je´sli co´s mi
za to dasz.
— A co by´s chciała? — zapytał.
— Co´s wymy´sl˛e — zmierzyła go wyzywaj ˛
acym wzrokiem. — Jak si˛e nazy-
wasz?
— Garion.
— Dziwne imi˛e. Czy tutaj mieszkasz?
— Nie. Jestem z Sendarii.
— Sendar? Naprawd˛e? — niebieskie oczy błysn˛eły. — Nigdy jeszcze nie spo-
tkałam Sendara. Mam na imi˛e Maidee.
Garion lekko skłonił głow˛e.
— Chcesz po˙zyczy´c sanki? — spytała.
— Mógłbym spróbowa´c.
— Mo˙ze ci pozwol˛e. Za całusa.
Garion zaczerwienił si˛e w´sciekle, a Maidee wybuchn˛eła ´smiechem.
Wysoki, rudowłosy chłopak w długiej tunice zahamował obok i wstał z gro´z-
nym wyrazem twarzy.
— Maidee, zostaw go natychmiast — polecił.
— A je´sli nie zechc˛e?
Rudzielec z bu´nczuczn ˛
a min ˛
a podszedł do Gariona.
— Co tu robisz? — zapytał.
— Rozmawiałem z Maidee — odparł Garion.
— A kto ci pozwolił?
Chłopak był troch˛e wy˙zszy od Gariona i odrobin˛e ci˛e˙zszy.
— Nie prosiłem o pozwolenie.
Rudzielec spojrzał ponuro i gro´znie napi ˛
ał mi˛e´snie.
— Mog˛e ci˛e spra´c, je´sli masz ochot˛e — poinformował.
Garion zrozumiał, ˙ze chłopak jest w wojowniczym nastroju i starcia nie da
si˛e unikn ˛
a´c. Cz˛e´s´c wst˛epna — gro´zby, wyzwiska i tak dalej — potrwa jeszcze
pewnie kilka minut, ale walka wybuchnie natychmiast, gdy tylko rudy w długiej
tunice doprowadzi si˛e do odpowiedniej w´sciekło´sci. Postanowił nie czeka´c. Zaci-
sn ˛
ał pi˛e´s´c i uderzył tamtego w nos.
Cios był solidny. Rudzielec zatoczył si˛e i usiadł ci˛e˙zko na ´sniegu. Podniósł
dło´n do twarzy i odsun ˛
ał j ˛
a czerwon ˛
a od krwi.
152
— Krwawi˛e! — j˛ekn ˛
ał oskar˙zycielsko. — Przez ciebie krew mi leci z nosa!
— Przestanie za par˛e minut — uspokoił go Garion.
— A je´sli nie?
— Takie krwotoki nie trwaj ˛
a wiecznie.
— Czemu mnie uderzyłe´s? — spytał płaczliwie rudzielec. — Nic ci nie zro-
biłem.
— Ale chciałe´s — odparł Garion. — Przyłó˙z sobie ´snieg i nie zachowuj si˛e
jak dziecko.
— Ci ˛
agle krwawi — poskar˙zył si˛e chłopak.
— Przyłó˙z sobie ´snieg — powtórzył Garion.
— A je´sli to nie pomo˙ze?
— Wtedy pewnie wykrwawisz si˛e na ´smier´c — odparł bezlito´snie Garion. Tej
sztuczki nauczył si˛e od cioci Pol. Zadziałała równie dobrze na chłopca z Chereku,
jak kiedy´s na Doroona i Rundoriga. Rudzielec zamrugał, po czym chwycił du˙z ˛
a
gar´s´c ´sniegu i przyło˙zył sobie do nosa.
— Czy wszyscy Sendarowie s ˛
a tacy okrutni? — spytała Maidee.
— Nie znam wszystkich mieszka´nców Sendarii — odpowiedział Garion. Spo-
tkanie nie sko´nczyło si˛e dobrze. Odwrócił si˛e z ˙zalem i wolno ruszył z powrotem
do stoczni.
— Zaczekaj, Garionie — krzykn˛eła Maidee. Podbiegła i chwyciła go za ra-
mi˛e. — Zapomniałe´s o moim całusie — zarzuciła mu r˛ece na szyj˛e i gło´sno uca-
łowała w usta.
— Masz — powiedziała i ze ´smiechem uciekła pod gór˛e, powiewaj ˛
ac jasnymi
warkoczami.
Barak, Silk i Durnik za´smiewali si˛e gło´sno, gdy do nich podszedł.
— Powiniene´s j ˛
a goni´c — stwierdził Barak.
— Po co? — zaczerwienił si˛e Garion.
— Chciała, ˙zeby´s j ˛
a złapał.
— Nie rozumiem.
— Baraku — rzekł Silk. — S ˛
adz˛e, ˙ze jeden z nas b˛edzie musiał powiadomi´c
lady Polgar˛e, ˙ze nasz Garion wymaga dalszej edukacji.
— Jeste´s sprawniejszy w słowach, Silku — odparł Barak. — Uwa˙zam, ˙ze ty
powiniene´s jej powiedzie´c.
— Mo˙ze zagramy w ko´sci o ten przywilej — zaproponował Silk.
— Widziałem kiedy´s, jak rzucasz ko´s´cmi — roze´smiał si˛e Barak.
— Naturalnie, mo˙zemy po prostu zosta´c tu jeszcze chwil˛e — stwierdził chy-
trze Drasanin. — Wydaje mi si˛e ˙ze nowa przyjaciółka Gariona z przyjemno´sci ˛
a
uzupełni jego wykształcenie. W ten sposób nie b˛edziemy musieli kłopota´c t ˛
a spra-
w ˛
a lady Polgary.
Uszy Gariona płon˛eły.
153
— Nie jestem taki głupi — o´swiadczył. — Wiem, o czym rozmawiacie i wcale
nie musicie o tym mówi´c cioci Pol.
Odszedł, gniewnie rozkopuj ˛
ac nogami ´snieg.
Barak rozmawiał jeszcze z budowniczym swojego okr˛etu, a kiedy zbli˙zył si˛e
wieczór i mrok okrył stoczni˛e, ruszyli z powrotem do pałacu. Garion wlókł si˛e
z tyłu, nadal obra˙zony, ˙ze si˛e z niego ´smiali. Chmury, od przybycia do Val Alom
zwisaj ˛
ace nisko, zacz˛eły si˛e rwa´c odsłaniaj ˛
ac skrawki czystego nieba. Wieczór
opadał z wolna na o´snie˙zone ulice, a tu i tam zamigotała pojedyncza gwiazdka.
W oknach ´swiece zapłon˛eły mi˛ekkim blaskiem, a ludzie spieszyli, by dotrze´c do
domów przed noc ˛
a.
Garion, nadal id ˛
acy z tyłu, dostrzegł dwóch m˛e˙zczyzn znikaj ˛
acych w drzwiach
pod prostym szyldem przedstawiaj ˛
acym ki´s´c winogron. Jednym z nich był czło-
wiek z jasn ˛
a brod ˛
a w zielonym płaszczu, którego zeszłej nocy spotkał w pałacu.
Drugi nosił ciemny kaptur, a Garion poczuł znajomy dreszcz rozpoznania. Nie
musiał nawet ogl ˛
ada´c twarzy tamtego. Zbyt cz˛esto si˛e widywali, by miał jakie-
kolwiek w ˛
atpliwo´sci. I, jak zawsze, odczuł niezwykły opór, jakby upiorny palec
dotkn ˛
ał jego warg. Ten człowiek w kapturze to Asharak i cho´c jego obecno´s´c tutaj
była niezwykle wa˙zna, chłopiec nie potrafił o niej powiedzie´c. Przez chwil˛e spo-
gl ˛
adał na dwóch m˛e˙zczyzn, po czym podbiegł, by dogoni´c przyjaciół. Zmagał si˛e
z odr˛etwieniem, kr˛epuj ˛
acym mu j˛ezyk, by wreszcie spróbowa´c innego sposobu.
— Baraku — zapytał. — Czy w Val Alorn jest wielu Murgów?
— Ani jednego, w całym Chereku. Pod kar ˛
a ´smierci nie wolno Angarakom
przekracza´c granic królestwa. To nasze najstarsze prawo. Ustanowił go jeszcze
Cherek o Nied´zwiedzich Barach. Czemu pytasz?
— Tak si˛e tylko zastanawiałem — wyja´snił niepewnie Garion. Umysł krzy-
czał, by opowiedzie´c im o Asharaku, ale wargi pozostały martwe.
Wieczorem, gdy wszyscy zasiedli przy wspaniałej uczcie za długim stołem
w głównym hallu pałacu króla Anhega, Barak zabawiał zgromadzonych mocno
przesadzonym opisem spotkania Gariona z młodymi lud´zmi na wzgórzu.
— Mocny był to cios — mówił podniosłym tonem. — Godny najwspanialsze-
go z wojowników. Celnie trafił w sam nos wroga. Popłyn˛eła jasna krew, a prze-
ciwnik padł przera˙zony i pokonany. Jak bohater stan ˛
ał Garion nad zwyci˛e˙zonym
i, jak prawdziwy wojownik, nie chełpił si˛e i nie drwił z nieprzyjaciela, a ofiarował
mu rad˛e, jak zatamowa´c strumie´n szkarłatu. Potem z prostot ˛
a i godnie opu´scił
pole bitwy, lecz jasnooka pi˛ekno´s´c nie pozwoliła mu odej´s´c bez godnego wy-
nagrodzenia jego m˛estwa. ´Scigała go zatem i z uczuciem zarzuciła mu na szyj˛e
swe ´snie˙zne ramiona. A potem miło´snie ofiarowała jeden pocałunek, który dla
prawdziwego bohatera najwi˛eksz ˛
a jest nagrod ˛
a. Oczy dziewcz˛ecia płon˛eły uwiel-
bieniem, a czyste łono falowało ´swie˙zo rozbudzon ˛
a nami˛etno´sci ˛
a. Lecz niewinny
Garion oddalił si˛e skromnie, nie ˙z ˛
adaj ˛
ac innych słodkich trofeów, które sw ˛
a czuł ˛
a
postaw ˛
a wyra´znie ofiarowywała łagodna dziewica. I tak sko´nczyła si˛e ta przy-
154
goda, a nasz bohater posmakował zwyci˛estwa, godnie odrzucaj ˛
ac wygranej tej
prawdziwe owoce.
Wojownicy i królowie ryczeli ze ´smiechu, b˛ebni ˛
ac w stół pi˛e´sciami i kolanami
i klepi ˛
ac si˛e z uciechy po plecach. Królowa Islena i królowa Silar u´smiechały si˛e
wyrozumiale, a królowa Porenn ´smiała otwarcie. Twarz Merel pozostała jednak
niewzruszona, gdy z wyrazem lekkiej pogardy spogl ˛
adała na mał˙zonka.
Policzki Gariona płon˛eły, a jego uszy atakowały wykrzykiwane gło´sno suge-
stie i rady.
— Czy rzeczywi´scie tak przebiegło spotkanie, siostrze´ncze? — zwrócił si˛e do
Silka król Rhodar, ocieraj ˛
acy załzawione oczy.
— Mniej wi˛ecej. Opowie´s´c lorda Baraka była doprawdy mistrzowska, cho´c
nieco upi˛ekszona.
— Trzeba by posła´c po minstrela — zauwa˙zył hrabia Seline. — Niech pie´sni ˛
a
unie´smiertelni ten czyn.
— Nie dokuczajcie mu — królowa Porenn spojrzała na Gariona ze współczu-
ciem.
Cała historia wyra´znie nie ´smieszyła cioci Pol, która zmierzyła Baraka chłod-
nym wzrokiem.
— Czy to nie dziwne, ˙ze trzech dorosłych m˛e˙zczyzn nie potrafi dopilnowa´c
jednego chłopca? — spytała wznosz ˛
ac brew.
— To tylko jeden cios, pani — zaprotestował Silk. — I jeden całus, nic wi˛ecej.
— Doprawdy? A czego mam si˛e spodziewa´c nast˛epnym razem? Pojedynku na
miecze, a potem jeszcze wi˛ekszej głupoty?
— Nie stało si˛e nic powa˙znego, pani Pol — zapewnił j ˛
a Durnik.
Ciocia Pol pokr˛eciła głow ˛
a.
— S ˛
adziłam, Durniku, ˙ze przynajmniej ty oka˙zesz nieco rozs ˛
adku. Widz˛e, ˙ze
si˛e myliłam.
Gariona zdenerwowały jej uwagi. Miał wra˙zenie, ˙ze cokolwiek uczyni, ona
zawsze spojrzy na to z mo˙zliwie najgorszej strony. Gniew pchał go niemal na
granic˛e buntu. Nie miała prawa komentowa´c jego post˛epków. Nie byli przecie˙z
spokrewnieni, wi˛ec mógł robi´c wszystko, na co tylko miał ochot˛e.
Spojrzał na ni ˛
a ponuro, z irytacj ˛
a.
Pochwyciła to spojrzenie i odpowiedziała chłodno, jakby chciała go sprowo-
kowa´c.
— Słucham? — zapytała.
— Nic — odparł krótko.
ROZDZIAŁ XIV
Nast˛epnego dnia ranek był jasny i rze´ski. Niebo nabrało koloru ciemnego bł˛e-
kitu, a słoneczny blask l´snił o´slepiaj ˛
aco na białych szczytach gór wyrastaj ˛
acych
za miastem. Po ´sniadaniu pan Wilk oznajmił, ˙ze wraz z cioci ˛
a Pol id ˛
a na spotkanie
z Fulrachem i królami Alornów.
— ´Swietny pomysł — stwierdził Barak. — Ponure rozwa˙zania s ˛
a dobre dla
królów. Dla kogo´s, na kim nie ci ˛
a˙z ˛
a obowi ˛
azki władzy, dzie´n jest zbyt pi˛ekny, by
sp˛edza´c go pod dachem.
I u´smiechn ˛
ał si˛e drwi ˛
aco do swego kuzyna.
— Masz w sobie domieszk˛e okrucie´nstwa Baraku. Nie podejrzewałem tego —
Anheg wyjrzał t˛esknie przez najbli˙zsze okno.
— Czy dziki nadal wychodz ˛
a na skraj lasu? — spytał Barak.
— Stadami — potwierdził Anheg, jeszcze bardziej ponury.
— Pomy´slałem, ˙ze wezm˛e paru silnych ludzi i sprawdzimy, czy uda nam si˛e
zmniejszy´c nieco ich liczb˛e — u´smiech Baraka stał si˛e szerszy.
— Byłem prawie pewien, ˙ze wła´snie co´s takiego masz na my´sli — Anheg
smutnie poskubał spl ˛
atane włosy.
— Robi˛e ci przysług˛e Anhegu. Nie chcesz chyba, by dziki stratowały całe
królestwo?
— Zap˛edził ci˛e w kozi róg, Anhegu — wybuchn ˛
ał ´smiechem Rhodar, gruby
władca Drasni.
— Jak zwykle — przyznał kwa´sno Anheg.
— Ch˛etnie zostawiam takie rozrywki młodszym i szczuplejszym od siebie —
Rhodar obur ˛
acz poklepał swój wielki brzuch. — Ceni˛e dobry posiłek, cho´c wo-
l˛e z nim wcze´sniej nie walczy´c. Jestem zbyt dobrym celem. Nawet ´slepy dzik
trafiłby mnie bez kłopotów.
— No jak, Silku? — spytał Barak. — Co ty na to?
— Chyba nie mówisz powa˙znie — mrukn ˛
ał Silk.
— Musisz jecha´c, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze — nalegała królowa Porenn. — Kto´s po-
winien broni´c honoru Drasni na tej wyprawie.
Twarz Silka przybrała zbolały wyraz.
— Mógłby´s by´c moim rycerzem — w jej oczach błysn˛eły zło´sliwe iskierki.
156
— Wasza królewska mo´s´c znowu czytała arendzkie romanse? — spytał zgry´z-
liwie Silk.
— Uwa˙zaj to za królewski rozkaz — odparła. — Troch˛e ´swie˙zego powietrza
i gimnastyki z pewno´sci ˛
a ci nie zaszkodzi. Wygl ˛
adasz, jakby´s cierpiał na nie-
strawno´s´c.
— Jak wasza wysoko´s´c sobie ˙zyczy — Silk skłonił si˛e drwi ˛
aco. — Je´sli spra-
wy wymkn ˛
a si˛e spod kontroli, zawsze chyba mog˛e uciec na drzewo.
— A ty Durniku? — spytał Barak.
— Nie znam si˛e na my´slistwie, przyjacielu — odparł z pow ˛
atpiewaniem ko-
wal. — Ale je´sli chcesz, ch˛etnie si˛e przył ˛
acz˛e.
— Ty, panie? — Barak spojrzał na hrabiego Seline.
— Nie, lordzie Barak — za´smiał si˛e tamten. — Dawno ju˙z wyrosłem z takich
zabaw. Ale dzi˛ekuj˛e za zaproszenie.
— Hettarze? — Barak zwrócił si˛e do smukłego Algara. Hettar spojrzał pyta-
j ˛
aco na ojca.
— Id´z, Hettarze — zezwolił swym cichym głosem Cho-Hag. — Król Anheg
z pewno´sci ˛
a wyznaczy wojownika, który pomo˙ze mi chodzi´c.
— Sam si˛e tym zajm˛e, Cho-Hagu — zapewnił Anheg. — Nosiłem ju˙z w ˙zyciu
wi˛eksze ci˛e˙zary.
— W takim razie rusz˛e z tob ˛
a, lordzie Baraku. I dzi˛eki za zaproszenie —
Hettar miał głos gł˛eboki i d´zwi˛eczny, cho´c równie cichy, jak głos ojca.
— No, chłopcze? — zapytał Barak Gariona.
— Czy˙zby´s do reszty postradał zmysły Baraku? — warkn˛eła ciocia Pol. —
Nie do´s´c ci wczorajszych kłopotów?
Ta kropla przepełniła czar˛e. Podniecenie, jakie odczuł słysz ˛
ac propozycj˛e Ba-
raka, zmieniło si˛e w gniew. Garion zgrzytn ˛
ał z˛ebami i zapomniał o rozwadze.
— Je´sli Barak uwa˙za, ˙ze nie b˛ed˛e przeszkadzał, to ch˛etnie si˛e wybior˛e —
oznajmił buntowniczo.
Ciocia Pol spojrzała na niego lodowatym wzrokiem.
— Twojemu szczeniaczkowi rosn ˛
a z˛eby, Pol — parskn ˛
ał pan Wilk.
— Nie wtr ˛
acaj si˛e, ojcze — rzuciła, wci ˛
a˙z patrz ˛
ac na chłopca.
— Nie tym razem, panienko — odparł starzec, a w jego głosie zabrzmiała
twarda jak stal nuta. — Podj ˛
ał decyzj˛e i nie b˛edziesz go poni˙za´c odwołuj ˛
ac j ˛
a.
Garion nie jest ju˙z dzieckiem. Mo˙ze nie zauwa˙zyła´s, ale jest wysoki jak dorosły
i nabiera ciała. Wkrótce sko´nczy pi˛etna´scie lat Pol. Musisz mu da´c troch˛e swobo-
dy, a teraz masz okazj˛e równie dobr ˛
a, jak ka˙zda inna, by zacz ˛
a´c go traktowa´c jak
m˛e˙zczyzn˛e.
Spojrzała na niego z uwag ˛
a.
— Jak sobie ˙zyczysz, ojcze — rzekła w ko´ncu z pozorn ˛
a przynajmniej poko-
r ˛
a. — Z pewno´sci ˛
a jednak zechcesz omówi´c ze mn ˛
a t˛e spraw˛e. W cztery oczy.
Pan Wilk skrzywił si˛e.
157
Ciocia Pol spojrzała na Gariona.
— B ˛
ad´z ostro˙zny, kochanie — powiedziała. — A kiedy wrócicie, porozma-
wiamy sobie miło, dobrze?
— Czy pan mój za˙z ˛
ada, bym mu pomogła uzbroi´c si˛e na łowy? — spytała
lady Merel oschłym, obra´zliwym tonem, jakim zawsze zwracała si˛e do Baraka.
— To niepotrzebne Merel.
— Nie chciałabym zaniedba´c swego obowi ˛
azku.
— Daj spokój, Merel. Pokazała´s, co chciała´s.
— Czy zatem pan mój zezwoli, bym si˛e oddaliła?
— Zezwoli — odparł krótko.
— Mo˙ze wasze wysoko´sci zechc ˛
a uda´c si˛e ze mn ˛
a — rzekła królowa Isle-
na. — Spróbujemy wywró˙zy´c rezultat łowów.
Porenn, stoj ˛
aca za plecami królowej Chereku, z rezygnacj ˛
a wzniosła oczy
w gór˛e. Silar u´smiechn˛eła si˛e tylko.
— Id´zmy wi˛ec — powiedział Barak. — Dziki czekaj ˛
a.
— I pewnie ostrz ˛
a ju˙z kły — dodał Silk.
Poszli razem do czerwonych drzwi zbrojowni, gdzie czekał ju˙z posiwiały m˛e˙z-
czyzna o niewiarygodnie szerokich barach, ubrany w kubrak z wołowej skóry, na
którym naszyto metalowe płytki.
— Torvik — przedstawił go Barak. — Wielki łowczy Anhega. Zna z imienia
ka˙zdego dzika w puszczy.
— Lord Barak jest nadto uprzejmy — skłonił si˛e Torvik.
— Jak si˛e poluje na dziki, przyjacielu? — spytał grzecznie Durnik. — Nigdy
jeszcze tego nie próbowałem.
— Prosta sprawa. Zabieram moich łowczych do puszczy, gdzie hałasem i krzy-
kami p˛edzimy przed sob ˛
a bestie. Ty i pozostali my´sliwi czekacie z tym — wskazał
stojak pełen mocnych włóczni o szerokich ostrzach. — Kiedy dzik ci˛e zobaczy,
atakuje próbuj ˛
ac przebi´c swymi kłami. Ale zamiast tego, ty przebijasz go włócz-
ni ˛
a.
— Rozumiem — stwierdził niezbyt pewnym głosem Durnik. — Nie wydaje
si˛e to szczególnie skomplikowane.
— Nosimy kolczugi, Durniku — dodał Barak. — Nasi łowcy rzadko kiedy
doznaj ˛
a powa˙zniejszych obra˙ze´n.
— „Rzadko kiedy” ma jakie´s nieprzyjemne brzmienie, sugeruj ˛
ace mo˙zliwo´s´c
takiego przypadku — Silk przesuwał w palcach kolczug˛e, zawieszon ˛
a na haku
przy drzwiach.
— ˙
Zadna rozrywka nie dostarczy wła´sciwej emocji, je´sli nie zawiera elementu
ryzyka — Barak wzruszył ramionami i zwa˙zył w r˛eku włócznie.
— A my´slałe´s kiedy o grze w ko´sci?
— Ale nie twoimi ko´s´cmi, przyjacielu.
158
Zacz˛eli naci ˛
aga´c kolczugi, gdy tymczasem my´sliwi Torvika wynosili całe na-
r˛ecza włóczni do sa´n czekaj ˛
acych na za´snie˙zonym pałacowym dziedzi´ncu.
Garion stwierdził, ˙ze kolczuga jest ci˛e˙zka i bardziej ni˙z troch˛e niewygodna.
Stalowe kółka uciskały skór˛e nawet przez ci˛e˙zka, zimow ˛
a odzie˙z. Za ka˙zdym ra-
zem, gdy próbował zmieni´c pozycj˛e, by zmniejszy´c nacisk jednej ich partii, na-
tychmiast k ˛
asało go pół tuzina innych. Kiedy wspinał si˛e na sanie, miał wra˙zenie,
˙ze zrobiło si˛e bardzo zimno i futra ledwie chroni ˛
a przed mrozem.
Przemkn˛eli w ˛
askimi, kr˛etymi uliczkami Val Alom w stron˛e wielkiej, zachod-
niej bramy, po przeciwnej ni˙z port stronie miasta. W lodowatym powietrzu z ko´n-
skich pysków unosiły si˛e kł˛eby pary.
Obszarpana, ´slepa starucha ze ´swi ˛
atyni wyszła z cienia i stan˛eła przed nimi.
— B ˛
ad´z pozdrowiony, lordzie Baraku — zakrakała. — Twoja Zguba si˛e zbli-
˙za. Poznasz jej smak nim jeszcze sło´nce dzisiejszego dnia odnajdzie drog˛e do
swego ło˙za.
Barak bez słowa uniósł si˛e w saniach, chwycił włóczni˛e i ze ´smierteln ˛
a do-
kładno´sci ˛
a cisn ˛
ał prosto w staruch˛e.
Z zadziwiaj ˛
ac ˛
a szybko´sci ˛
a wied´zma uniosła lask˛e i odbiła włócznie w locie.
— Nic nie zyskasz, próbuj ˛
ac zabi´c star ˛
a Martje — za´smiała si˛e pogardli-
wie. — Nie odnajdzie jej twoja włócznia ni miecz twój. Id´z ju˙z, lordzie Baraku.
Twoja Zguba czeka.
Po czym zwróciła si˛e w stron˛e sa´n gdzie obok zdumionego Durnika siedział
Garion.
— B ˛
ad´z pozdrowiony, królu królów — zakrzykn˛eła. — Wielkie spotkasz tego
dnia niebezpiecze´nstwo, ale prze˙zyjesz je. I to niebezpiecze´nstwo odsłoni znak
bestii, która jest Zgub ˛
a druha twego Baraka.
Skłoniła si˛e i odbiegła skulona, nim Barak zd ˛
a˙zył si˛egn ˛
a´c po drug ˛
a włóczni˛e.
— O co jej chodziło, Garionie? — spytał Durnik, nadal szeroko otwieraj ˛
ac
zdziwione oczy.
— Barak twierdzi, ˙ze to stara, ´slepa wariatka — odparł Garion. — Zatrzymała
nas kiedy przybyli´smy do Val Alorn i jechali´smy za wami.
— Co miało znaczy´c to jej gadanie o Zgubie? — Durnik zadr˙zał.
— Nie wiem. Barak nie chciał o tym mówi´c.
— Zły omen; i to z samego rana. Ci Cherekowie to dziwni ludzie.
Garion pokiwał głow ˛
a.
Za zachodni ˛
a bram ˛
a miasta le˙zały pola l´sni ˛
ace biel ˛
a w o´slepiaj ˛
acym blasku
porannego sło´nca. Jechali ku ciemnej linii puszczy, oddalonej o dwie mile. Pióro-
pusze suchego ´sniegu wznosiły si˛e za p˛edz ˛
acymi saniami.
Po drodze mijali otulone ´sniegiem farmy. Wszystkie budynki, ze stromymi
drewnianymi dachami, zbudowane były z drewnianych belek.
159
— Ci ludzie chyba w ogóle nie dbaj ˛
a o bezpiecze´nstwo — stwierdził Dur-
nik. — Ja na przykład, nie chciałbym mieszka´c w drewnianym domu gdzie mo˙ze
wybuchn ˛
a´c po˙zar.
— To po prostu inny kraj — odparł Garion. — Trudno oczekiwa´c, by na całym
´swiecie ludzie ˙zyli tak jak my w Sendarii.
— Chyba masz racj˛e — kowal westchn ˛
ał. — Ale wyznam ci, Garionie, ˙ze
nie czuj˛e si˛e tu zbyt pewnie. Niektórzy po prostu nie s ˛
a stworzeni do podró˙zy.
Czasem ˙załuj˛e, ˙ze opu´scili´smy farm˛e Faldora.
— Ja tak˙ze — Garion spojrzał na góry, które wyrastały pod niebo jakby wprost
z puszczy przed nimi. — Pewnego dnia jednak to wszystko si˛e sko´nczy i b˛edziemy
mogli wróci´c do domu.
Durnik pokiwał głow ˛
a i westchn ˛
ał raz jeszcze.
Zanim wjechali w las, Barak odzyskał spokój i dobry humor. Jakby nic si˛e
nie wydarzyło, zacz ˛
ał rozstawia´c łowców. Poprowadził Gariona przez si˛egaj ˛
acy
łydek ´snieg pod wielkie drzewo, rosn ˛
ace w pewnej odległo´sci od w ˛
askiego szlaku
sa´n.
— To dobre miejsce — zapewnił. — Tam jest le´sna ´scie˙zka i dziki zwykle
t˛edy uciekaj ˛
a przed krzykami Torvika i jego łowczych. Kiedy który´s wyjdzie na
ciebie, sta´n mocno i trzymaj włóczni˛e skierowan ˛
a ostrzem w jego pier´s. One do´s´c
słabo widz ˛
a, wi˛ec pewnie nadzieje si˛e zanim w ogóle cokolwiek zauwa˙zy. Potem
najlepiej chyba odskoczy´c za drzewo. Włócznia zwykle bardzo je denerwuje.
— A je´sli chybi˛e? — spytał Garion.
— Nie próbowałbym tego — doradził Barak. — To nie najlepszy pomysł.
— Nie mówi˛e, ˙ze zrobi˛e to celowo — wyja´snił Garion. — Czy b˛edzie próbo-
wał ucieka´c?
— To si˛e zdarza. Ale nie liczyłbym na to. Raczej spróbuje kłami rozerwa´c ci
brzuch. W takiej sytuacji zwykle niezłym wyj´sciem jest wdrapanie si˛e na drzewo.
— B˛ed˛e pami˛etał.
— Gdyby´s miał kłopoty, b˛ed˛e niedaleko — obiecał Barak, wr˛eczaj ˛
ac chłopcu
par˛e ci˛e˙zkich włóczni. Pó´zniej, brn ˛
ac w ´sniegu, wrócił do sa´n, które oddaliły si˛e
galopem. Garion został sam pod rozło˙zystym d˛ebem.
Mi˛edzy drzewami panował półmrok i mocno k ˛
asał mróz.
Garion pochodził troch˛e po ´sniegu w poszukiwaniu najlepszego miejsca, gdzie
mógłby czeka´c na dzika. ´Scie˙zka, która wskazywał Barak, była w ˛
aska, wydeptana
w g˛estych krzakach. ´Slady odbite na ´sniegu wydawały si˛e niepokoj ˛
aco du˙ze. Ni-
sko zwieszone gał˛ezie d˛ebu wygl ˛
adały bardzo poci ˛
agaj ˛
aco, lecz chłopiec gniew-
nie odepchn ˛
ał od siebie t˛e my´sl. Powinien zosta´c na ziemi i stawi´c czoło szar˙zy
dzika. Postanowił zgin ˛
a´c raczej, ni˙z jak dziecko kry´c si˛e na drzewie.
Oschły głos w jego my´slach stwierdził, ˙ze zbyt wiele czasu marnuje martwi ˛
ac
si˛e takimi rzeczami. Póki nie doro´snie, nikt go nie uzna za m˛e˙zczyzn˛e, wi˛ec po co
si˛e nara˙za, by wykaza´c własn ˛
a odwag˛e? I tak nic mu z tego nie przyjdzie.
160
W puszczy panowała cisza, a ´snieg tłumił wszelkie d´zwi˛eki. Nie ´spiewał ˙za-
den ptak, i tylko od czasu do czasu słycha´c było głuche uderzenie zsuwaj ˛
acej si˛e
z gał˛ezi ´snie˙znej czapy. Garion czuł si˛e strasznie samotny. Co wła´sciwie tu ro-
bił? Czego mo˙ze szuka´c porz ˛
adny sendarski chłopiec w samym ´srodku puszczy
w Chereku, w towarzystwie jedynie pary włóczni oczekuj ˛
ac ataku w´sciekłego dzi-
ka? Co to zwierz˛e mu zrobiło? Nagle zdał sobie spraw˛e, ˙ze nawet szczególnie nie
przepada za wieprzowin ˛
a.
Stał w pewnej odległo´sci od le´snej drogi, któr ˛
a przejechały sanie. Oparł si˛e
plecami o pie´n, stan ˛
ał wygodnie i czekał.
Nie wiedział, jak długo słuchał tego d´zwi˛eku, zanim go sobie u´swiadomił.
Nie było to tupanie, kwiczenie i odgłos biegu dzika, którego oczekiwał, a raczej
miarowy t˛etent kilku koni, jad ˛
acych wolno po za´snie˙zonej ziemi. Głos dobiegał
z tyłu i Garion ostro˙znie wysun ˛
ał głow˛e zza drzewa.
Trzech je´zd´zców opatulonych w futra wynurzyło si˛e spomi˛edzy drzew po
przeciwnej stronie rozje˙zd˙zonej płozami drogi. Zatrzymali si˛e, jakby na co´s cze-
kali. Dwaj z nich, brodaci wojownicy, niewiele si˛e ró˙znili od dziesi ˛
atków innych,
których widział w pałacu króla Anhega. Trzeci jednak miał długie, płowe włosy
i nie nosił brody. Jego znudzona, wzgardliwa mina przywodziła na my´sl buzi˛e
zepsutego dziecka, cho´c był ju˙z m˛e˙zczyzn ˛
a w ´srednim wieku. Siedział na koniu
wynio´sle, jakby towarzystwo dwóch pozostałych w jaki´s sposób mu uwłaczało.
Po chwili od skraju puszczy dał si˛e słysze´c stuk kopyt jeszcze jednego wierz-
chowca. Garion czekał wstrzymuj ˛
ac oddech. Czwarty je´zdziec zbli˙zał si˛e wolno
do trzech pierwszych, stoj ˛
acych spokojnie na granicy linii drzew. Był to m˛e˙zczy-
zna z jasn ˛
a brod ˛
a i w zielonym płaszczu. Dwie noce temu Garion widział, jak
skrada si˛e po korytarzach pałacu króla Anhega.
— Witaj, panie — rzekł z szacunkiem przybysz.
— Gdzie byłe´s? — zapytał gro´znie płowowłosy.
— Dzi´s rano lord Barak zabrał kilku swoich go´sci na polowanie. Jechali t ˛
a
sam ˛
a tras ˛
a co ja i nie chciałem pod ˛
a˙za´c za nimi zbyt blisko.
— Widzieli´smy ich gł˛ebiej w puszczy — burkn ˛
ał niech˛etnie szlachcic. —
A wi˛ec, co podsłuchałe´s?
— Niewiele, panie. Królowie spotykaj ˛
a si˛e ze starcem i kobiet ˛
a w strze˙zonych
komnatach. Nie mog˛e podej´s´c do´s´c blisko, by słysze´c, co mówi ˛
a.
— Płac˛e ci szczerym złotem za to, ˙zeby´s podchodził do´s´c blisko. Wracaj do
pałacu i staraj si˛e znale´z´c sposób, by odkry´c, o czym rozprawiaj ˛
a.
— Spróbuj˛e, panie — m˛e˙zczyzna w zielonym płaszczu skłonił si˛e do´s´c sztyw-
no.
— Nie tylko spróbujesz — warkn ˛
ał płowowłosy.
— Jak sobie ˙zyczysz, panie — przybysz zacz ˛
ał zawraca´c konia.
— Czekaj — rozkazał szlachcic. — Udało ci si˛e spotka´c z naszym przyjacie-
lem?
161
— Z twoim przyjacielem, panie — sprostował z niesmakiem tamten. — Od-
nalazłem go, poszli´smy do karczmy i porozmawiali´smy chwil˛e.
— Co powiedział?
— Nic u˙zytecznego. To typowe dla takich jak on.
— Czy spotka si˛e z nami, jak obiecał?
— Powiedział, ˙ze tak. Je´sli chcesz mu wierzy´c, twoja wola.
Szlachcic nie zwrócił na to uwagi.
— Kto przypłyn ˛
ał z królem Sendarów?
— Starzec, kobieta, jeszcze jeden starzec, chyba jaki´s sendarski szlachcic.
Tak˙ze lord Barak, Drasanin o twarzy łasicy i jeszcze jeden Sendar, jaki´s prosta-
czek.
— I to wszyscy? Nie było z nimi chłopca?
Szpieg wzruszył ramionami.
— Nie sadziłem, ˙ze chłopak te˙z jest wa˙zny — wyja´snił.
— Wi˛ec jest tutaj, w pałacu?
— Tak, panie. Zwykły sendarski chłopiec, mniej wi˛ecej czternastoletni. Chyba
jest czym´s w rodzaju słu˙z ˛
acego tej kobiety.
— Dobrze. Wracaj do pałacu i zbli˙z si˛e do tej komnaty na tyle, by podsłucha´c,
o czym mówi ˛
a królowie i starzec.
— To mo˙ze by´c niebezpieczne, panie.
— B˛edzie jeszcze bardziej gro´zne, je´sli tego nie zrobisz. Teraz jed´z zanim
wróci ta małpa Barak, i zobaczy, ˙ze si˛e tutaj włóczysz.
Zawrócił konia i wraz ze swoimi wojownikami znikn ˛
ał w lesie za drog ˛
a, wi-
j ˛
ac ˛
a si˛e w´sród czarnych drzew.
M˛e˙zczyzna w zielonym płaszczu pos˛epnie spogl ˛
adał za nimi, po czym tak˙ze
odjechał w stron˛e, z której przybył.
Garion wyprostował zgi˛ete kolana. Tak mocno zaciskał palce na drzewcu
włóczni, ˙ze teraz czuł ból. Uznał, ˙ze cała sprawa posuwa si˛e za daleko. Najwy˙zszy
czas komu´s o tym powiedzie´c.
Wtedy, do´s´c daleko jeszcze, w gł˛ebi zasypanej ´sniegiem puszczy, usłyszał gra-
nie my´sliwskich rogów i rytmiczne, d´zwi˛eczne uderzenia mieczy o tarcze. Nad-
chodzili łowcy, p˛edz ˛
ac przed sob ˛
a zwierzyn˛e.
Usłyszał trzask gał˛ezi i w polu widzenia pojawił si˛e wielki jele´n. Oczy płon˛eły
mu przera˙zeniem, a wspaniale rogi wznosiły si˛e wysoko nad głow ˛
a. Wystarczyły
trzy pot˛e˙zne skoki, by znikn ˛
ał. Garion trz ˛
asł si˛e z podniecenia.
Rozległy si˛e kwiki, tupot i ´scie˙zk ˛
a przebiegła locha o przekrwionych ´slepiach,
a za ni ˛
a pół tuzina przestraszonych warchlaków. Garion cofn ˛
ał si˛e za drzewo i po-
zwolił im przej´s´c.
Kolejne kwiki były grubsze i brzmiało w nich mniej strachu, a wi˛ecej zło´sci.
Dzik — Garion to wiedział, nim jeszcze zwierz wynurzył si˛e z krzaków. Gdy si˛e
pojawił, serce chłopca zamarło. To nie był tłusty, senny wieprzek ale rozjuszona,
162
w´sciekła bestia. Połamane w biegu gał ˛
azki i skrawki kory przylegały do straszli-
wych, ˙zółtych kłów wystaj ˛
acych przed rozwarty ryj. Były niemym dowodem, ˙ze
dzik zaatakuje wszystko, co stanie mu na drodze — drzewa, krzaki czy sendar-
skiego chłopca, który nie ma do´s´c rozs ˛
adku, by uciec jak najszybciej.
I wtedy zdarzyło si˛e co´s bardzo dziwnego. Tak samo jak dawno temu, w po-
jedynku z Rundorigiem, albo podczas bójki z rzezimieszkami Brilla na uliczce
Muros, Garion poczuł, ˙ze krew szybciej kr ˛
a˙zy mu w ˙zyłach. W uszach zabrzmiał
d´zwi˛ek dzwonów. Usłyszał dumne wyzwanie i nie mógł uwierzy´c, ˙ze pochodzi
z jego własnych ust. Zdał sobie spraw˛e, ˙ze staje na samym ´srodku ´scie˙zki, pochy-
la si˛e, opiera włóczni˛e i kieruje ostrze ku pot˛e˙znej bestii.
Dzik zaatakował. Oczy zaszły mu krwi ˛
a, piana popłyn˛eła z pyska i z gardło-
wym, w´sciekłym kwikiem run ˛
ał na wyczekuj ˛
acego chłopca. ´Snie˙zny puch strzelił
spod racic niby odkosy piany spod dziobu okr˛etu. ´Snie˙zne kryształki zdawały
si˛e wisie´c w powietrzu, połyskuj ˛
ac w pojedynczym słonecznym promieniu, który
akurat w tym miejscu dotarł do ziemi.
Uderzenie trafiaj ˛
acego na włóczni˛e dzika było straszliwe lecz Garion wymie-
rzył celnie. Szerokie ostrze przebiło poro´sni˛eta szorstkim włosem pier´s, a ´scieka-
j ˛
aca z kłów piana nabrała krwistej barwy. Impet pchn ˛
ał chłopca do tyłu; poczuł,
jak rozje˙zd˙zaj ˛
a mu si˛e nogi. potem drzewce włóczni trzasn˛eło niby sucha gał ˛
azka
i dzik znalazł si˛e nad nim.
Pierwszy cios — silne ci˛ecie od dołu trafiło Gariona w brzuch. Poczuł, jak
uchodzi mu z płuc powietrze. Drugie zahaczyło o udo, gdy dysz ˛
ac próbował prze-
turla´c si˛e w bok. Kolczuga odbijała kły i chroniła od ran. lecz uderzenia były
przera˙zaj ˛
aco silne. Trzeci cios dzika trafił w plecy, a Garion wyleciał w powietrze
i zderzył si˛e z pniem. Migoc ˛
acy blask zalał mu oczy, gdy waln ˛
ał głow ˛
a w szorstk ˛
a
kor˛e.
Wtedy zjawił si˛e Barak; p˛edził z rykiem po ´sniegu. . . lecz wydawało si˛e, ˙ze
to wcale nie Barak. Zaszklone po wstrz ˛
asie oczy Gariona patrzyły w zdumieniu
na co´s, co nie mogło by´c prawd ˛
a. Widział Baraka, nie miał najmniejszych w ˛
at-
pliwo´sci, ale tak˙ze co´s całkiem innego. Miał dziwne wra˙zenie, jak gdyby t˛e sam ˛
a
przestrze´n, co Barak, zajmował równocze´snie olbrzymi, straszliwy nied´zwied´z.
Obrazy obu p˛edz ˛
acych w ´sniegu postaci nakładały si˛e na siebie. Wykonywały
identyczne ruchy, jakby dziel ˛
ac przestrze´n dzieliły tak˙ze swe my´sli.
Pot˛e˙zne ramiona pochwyciły ´smiertelnie ranne zwierz˛e i zamkn˛eły w mia˙z-
d˙z ˛
acym u´scisku. Jasna krew trysn˛eła z paszczy bestii, a kosmaty, półludzki stwór,
który przypominał Baraka i równocze´snie co´s innego, poderwał konaj ˛
acego dzika
i cisn ˛
ał o ziemi˛e. Podniósł wysoko sw ˛
a straszliw ˛
a twarz i grunt zadygotał od jego
tryumfalnego ryku. Blask przygasał w oczach Gariona, gdy z wolna osuwał si˛e
w otchła´n szarej studni nie´swiadomo´sci.
163
Nie mógł wiedzie´c, ile upłyn˛eło czasu, nim doszedł do siebie. Le˙zał na sa-
niach, a Silk przykładał mu do karku skrawek płótna wypełniony ´sniegiem. Przez
o´slepiaj ˛
aco białe pola p˛edzili ku Val Alorn.
— Widz˛e, ˙ze zdecydowałe´s si˛e prze˙zy´c — u´smiechn ˛
ał si˛e Drasanin.
— Gdzie jest Barak? — wymamrotał niepewnie Garion.
— W saniach za nami — Silk spojrzał przez rami˛e.
— Czy. . . nic mu nie jest?
— A co mogłoby zrani´c Baraka?
— To znaczy. . . czy wygl ˛
ada normalnie?
— Wydaje si˛e zwykłym Barakiem — Silk wzruszył ramionami. — Do´s´c
chłopcze. Le˙z spokojnie. Ta dzika ´swinia mogła ci połama´c ˙zebra — oparł dłonie
o pier´s chłopca i przytrzymał go delikatnie.
— Mój dzik? — spytał słabym głosem Garion. — Co z nim?
— Łowcy go wioz ˛
a. B˛edziesz miał swój tryumfalny wjazd. Je´sli jednak mógł-
bym co´s doradzi´c, to pomy´sl czasem o cnocie konstruktywnego tchórzostwa. Te
bohaterskie instynkty mog ˛
a ci skróci´c ˙zycie.
Lecz Garion ponownie zapadł w nie´swiadomo´s´c. A potem byli ju˙z w pałacu
i Barak trzymał go na r˛ekach, a ciocia Pol stała obok, blada od widoku krwi.
— To nie jego — uspokoił ja spiesznie Barak. — Nadział dzika na włóczni˛e
i bestia zachlapała go, gdy si˛e szamotali. Drobne stukni˛ecie w głow˛e, to wszystko.
— Zanie´s go — rzuciła lakonicznie ciocia Pol i ruszyła przodem do pokoju
Gariona.
Pó´zniej, z zabanda˙zowan ˛
a głow ˛
a i piersi ˛
a, gdy obrzydliwy napar cioci Pol
sprawiał, ˙ze czuł si˛e oszołomiony i senny. Garion le˙zał w łó˙zku i słuchał, jak
ciocia zajmuje si˛e w ko´ncu Barakiem.
— Ty przero´sni˛ety głupku — w´sciekała si˛e. — Widzisz, do czego doprowa-
dziły twoje pomysły?
— Chłopak był bardzo dzielny — odparł Barak. Cichy głos zdawał si˛e ton ˛
a´c
w apatycznej melancholii.
— Odwaga mnie nie interesuje — warkn˛eła ciocia Pol. I nagle co´s zauwa˙zy-
ła. — Co z tob ˛
a? — spytała.
Wyci ˛
agn˛eła r˛ece i poło˙zyła dłonie na skroniach olbrzyma. Przez chwil˛e pa-
trzyła mu w oczy wreszcie pu´sciła powoli.
— Och — powiedziała cichym głosem. — Widz˛e, ˙ze stało si˛e w ko´ncu.
— Nie mogłem tego opanowa´c, Polgaro — odparł ˙zało´snie Barak.
— Wszystko b˛edzie dobrze, Baraku — zapewniła, gładz ˛
ac lekko jego pochy-
lon ˛
a głow˛e.
— Ju˙z nigdy nie b˛edzie dobrze.
— Prze´spij si˛e — poradziła. — Rankiem nie b˛edzie to wygl ˛
ada´c tak tragicz-
nie.
Pot˛e˙zny m˛e˙zczyzna odwrócił si˛e i wyszedł z pokoju.
164
Garion wiedział, ˙ze mówili o tym niezwykłym czym´s, które widział, gdy Ba-
rak przybył mu na pomoc. Chciał spyta´c cioci˛e Pol, co to było, ale gorzki wywar,
jaki mu podała, ´sci ˛
agn ˛
ał go w gł˛ebin˛e twardego snu bez marze´n, zanim jeszcze
zd ˛
a˙zył dobra´c słowa i zada´c pytanie.
ROZDZIAŁ XV
Rankiem Garion był zbyt obolały, by nawet my´sle´c o wstawaniu. Tłumy od-
wiedzaj ˛
acych za bardzo mu jednak pochlebiały, by pami˛etał o potłuczeniach i bó-
lu. Szczególnie połechtały jego dum˛e wizyty królów Alornów we wspaniałych
szatach, zwłaszcza ˙ze ka˙zdy z nich wychwalał jego m˛estwo. Potem zjawiły si˛e
królowe i u˙zalały nad jego ranami, okazuj ˛
ac ciepłe współczucie i delikatnie gła-
dz ˛
ac czoło chorego. Poł ˛
aczenie podziwu, współczucia i pewno´sci, ˙ze jest abso-
lutnym o´srodkiem powszechnego zainteresowania przytłaczało go i wypełniało
serce rado´sci ˛
a.
Ostatnim go´sciem tego dnia był jednak pan Wilk, który przybył, gdy wieczór
zalegał ju˙z o´snie˙zone uliczki Val Alom. Miał na sobie sw ˛
a zwykł ˛
a tunik˛e, płaszcz
i kaptur, jakby wła´snie wrócił z przechadzki.
— Widziałe´s mojego dzika, panie Wilku? — spytał z dum ˛
a Garion.
— Pi˛ekne zwierz˛e — przyznał Wilk, cho´c bez szczególnego entuzjazmu. —
Ale czy nikt ci nie powiedział, ˙ze zwyczaj ka˙ze schodzi´c dzikowi z drogi, kiedy
ju˙z nabije si˛e go na włóczni˛e?
— Szczerze mówi ˛
ac, nie pomy´slałem o tym — wyznał chłopiec. — Ale czy
nie byłoby to. . . no. . . tchórzostwem?
— Czy a˙z tak ci zale˙zy na tym, co o tobie pomy´sli ´swinia?
— Wła´sciwie. . . — Garion zawahał si˛e. — Chyba nie.
— Rozwijasz w sobie brak rozs ˛
adku zadziwiaj ˛
acy u kogo´s tak młodego wie-
kiem — zauwa˙zył Wilk. — Zwykle całe lata trwa osi ˛
agni˛ecie etapu, na jaki ty
wkroczyłe´s w ci ˛
agu jednej nocy.
Spojrzał na siedz ˛
ac ˛
a w pobli˙zu cioci˛e Pol.
— Polgaro, jeste´s pewna, ˙ze nie płynie w nim odrobina krwi Arendów? Ostat-
nio zachowuje si˛e prawie po arendzku. Najpierw przepływa Wielki Maelstrom
niby cwałuj ˛
acy ko´n, a wkrótce potem własnymi ˙zebrami próbuje połama´c dziko-
wi kły. Mo˙ze upu´sciła´s go na głow˛e, gdy był jeszcze niemowl˛eciem?
Ciocia Pol u´smiechn˛eła si˛e, lecz milczała.
— Mam nadziej˛e, ˙ze wkrótce wyzdrowiejesz, mój chłopcze — zako´nczył
Wilk. — I przemy´slisz sobie wszystko, o czym mówili´smy.
166
Garion nad ˛
asał si˛e, ´smiertelnie ura˙zony słowami starca. Łzy stan˛eły mu
w oczach, cho´c z całych sił starał si˛e je powstrzyma´c.
— Dzi˛ekuj˛e, ˙ze do nas zajrzałe´s, ojcze — powiedziała ciocia Pol.
— Zawsze ch˛etnie ci˛e odwiedzam, córko — odparł Wilk i wyszedł cicho.
— Dlaczego tak ze mn ˛
a rozmawiał? — wybuchn ˛
ał Garion wycieraj ˛
ac nos. —
Teraz sobie poszedł i wszystko zepsuł.
— Co zepsuł, kochanie? — spytała ciocia Pol, wygładzaj ˛
ac gors swej szarej
sukni.
— Wszystko. Wszyscy królowie mówili, ˙ze byłem bardzo dzielny.
— Królowie zawsze mówi ˛
a takie rzeczy. Na twoim miejscu nie zwracałabym
na to uwagi.
— Przecie˙z byłem odwa˙zny, prawda?
— Jestem przekonana, kochanie. Z pewno´sci ˛
a wywarłe´s na dziku wielkie wra-
˙zenie.
— Jeste´s tak samo niedobra jak pan Wilk — poskar˙zył si˛e chłopiec.
— To prawda, skarbie. Przypuszczam, ˙ze istotnie jestem ale to przecie˙z natu-
ralne. A teraz, co chciałby´s na kolacj˛e?
— Nie jestem głodny.
— Naprawd˛e? Wi˛ec musisz wypi´c co´s na wzmocnienie. Zaraz przygotuj˛e.
— Chyba zmieniłem zdanie — zawołał szybko Garion.
— Wła´snie my´slałam, ˙ze zmienisz — stwierdziła ciocia Pol. A potem, bez
˙zadnych wyja´snie´n, nagle obj˛eła go ramionami i tuliła przez dług ˛
a chwil˛e. — I co
ja mam z tob ˛
a zrobi´c? — spytała w ko´ncu.
— Nic mi nie jest, ciociu Pol — zapewnił.
— Tym razem nie — uj˛eła w dłonie jego twarz. — To wspaniała rzecz by´c
dzielnym, mój Garionie. Ale czasem spróbuj najpierw cho´c chwil˛e pomy´sle´c.
Obiecaj.
— Dobrze, ciociu Pol — powiedział, troch˛e tym wszystkim zakłopotany. To
dziwne, ale wci ˛
a˙z zachowywała si˛e tak, jakby jej na nim zale˙zało. Przyszło mu
do głowy, ˙ze mo˙ze jednak co´s ich ł ˛
aczy, cho´c nie s ˛
a krewnymi. Nigdy ju˙z nie
b˛edzie tak jak kiedy´s, ale przynajmniej nie stracił wszystkiego. Czuł si˛e teraz
troch˛e pewniej.
Nast˛epnego dnia mógł ju˙z wsta´c z łó˙zka. Wci ˛
a˙z odczuwał ból mi˛e´sni, a ˙ze-
bra troch˛e mu dokuczały, lecz był młody i szybko odzyskiwał siły. Wczesnym
popołudniem siedział z Durnikiem w wielkiej hali pałacu Anhega, gdy zjawił si˛e
siwobrody hrabia Seline.
— Król Fulrach pyta, czy zechciałby´s uczyni´c nam uprzejmo´s´c i przyby´c do
sali rady. Mistrzu Durniku — odezwał si˛e grzecznie.
— Ja, wasza miło´s´c? — zdumiał si˛e Durnik.
— Jego wysoko´s´c pozostaje pod wra˙zeniem twego rozs ˛
adku — wyja´snił stary
arystokrata. — S ˛
adzi, ˙ze reprezentujesz najlepsze cechy sendarskiego racjonali-
167
zmu. To o czym radzimy, dotyczy wszystkich ludzi, nie tylko władców zachodu.
Jest wi˛ec wła´sciwym, by solidna, ˙zyciowa m ˛
adro´s´c znalazła swój udział w na-
szych decyzjach.
— Pójd˛e natychmiast, wasza miło´s´c — Durnik poderwał si˛e na nogi. — Mu-
sicie jednak wybaczy´c, gdy nie b˛ed˛e odzywał si˛e zbyt cz˛esto.
Garion czekał w napi˛eciu.
— Wszyscy słyszeli´smy o twej przygodzie, chłopcze — o´swiadczył uprzejmie
hrabia Seline. — Och, gdyby lak znowu by´c młodym. . . — westchn ˛
ał. — Idziemy,
Durniku?
— Natychmiast, wasza wysoko´s´c — odparł kowal i razem ruszyli przez hal˛e
ku drzwiom.
Garion siedział samotny, dotkni˛ety do ˙zywego wył ˛
aczeniem z rady. Był w wie-
ku, kiedy poczucie własnej godno´sci jest niezwykle wyczulone. We wn˛etrzu dy-
gotał z gniewu, ura˙zony lekcewa˙zeniem, jakie kryło si˛e za brakiem zaproszenia.
Obra˙zony i nad ˛
asany ruszył odwiedzi´c swojego dzika, który wisiał w pełnej lodu
chłodni tu˙z obok kuchni. Przynajmniej to zwierz˛e traktowało go powa˙znie.
Jednak nie mo˙zna sp˛edzi´c zbyt długiego czasu w towarzystwie martwego dzi-
ka bez wpadania w depresj˛e. Zwierz˛e nie wydawało si˛e tak wielkie jak wtedy, gdy
˙zyło jeszcze i szar˙zowało na niego: kły wywierały nale˙zyte wra˙zenie, lecz nie były
ani długie, ani tak ostre, jak zapami˛etał je Garion. Poza tym w chłodni panowało
zimno i obolałe mi˛e´snie szybko sztywniały.
Wizyta u Baraka nie miała sensu. Pogr ˛
a˙zony w najczarniejszej melancholii
rudobrody wielkolud zamkn ˛
ał si˛e w swych komnatach i nie otwierał nikomu, na-
wet własnej ˙zonie. I tak Garion, pozostawiony samemu sobie, przez pewien czas
włóczył si˛e bez celu, po czym uznał, ˙ze równie dobrze mo˙ze zacz ˛
a´c zwiedzanie
wielkiego pałacu: zakurzonych, pustych komnat i mrocznych, kr˛etych korytarzy.
Zdawało mu si˛e ˙ze całe godziny chodzi, otwiera drzwi, pod ˛
a˙za przej´sciami zako´n-
czonymi czasem ´slepymi kamiennymi ´scianami.
Pałac Anhega był ogromny. Jak tłumaczył Barak, jego budowa trwała ju˙z po-
nad trzy tysi ˛
ace lat. Południowe skrzydło opuszczono tak dawno, ˙ze dach zapadł
si˛e całe wieki temu. Garion w˛edrował po korytarzach drugiego pi˛etra ruin duma-
j ˛
ac ponuro o ´smiertelno´sci i przemijaj ˛
acej chwale. Zagl ˛
adał do komnat, gdzie pod
warstw ˛
a ´sniegu stały stare ło˙za i stoły, a wsz˛edzie biegły drobniutkie ´slady my-
szy i wiewiórek. Wreszcie trafił na odkryty korytarz gdzie znalazł inny trop —
trop człowieka. ´Slady stóp były całkiem ´swie˙ze, gdy˙z nie dostrzegł w nich nawet
odrobiny ´sniegu, a przecie˙z padało mocno przez cał ˛
a noc. Z pocz ˛
atku my´slał, ˙ze
zatoczył koło, trafił w miejsce, przez które ju˙z przechodził, i widzi teraz własny
´slad. Jednak wgł˛ebienia w ´sniegu były o wiele wi˛eksze od jego stóp.
Istniał tuzin mo˙zliwych wyja´snie´n tego faktu, lecz Garion poczuł, ˙ze oddy-
cha szybciej. M˛e˙zczyzna w zielonym płaszczu wci ˛
a˙z czaił si˛e gdzie´s w pałacu,
168
Murgo Asharak przebywał w Val Alom, a płowowłosy szlachcic o wyra´znie nie-
przyjaznych zamiarach kryl si˛e w puszczy.
Garion zdał sobie nagle spraw˛e, ˙ze sytuacja mo˙ze si˛e okaza´c niebezpieczna,
a on, je´sli nie liczy´c małego sztyleciku, nie ma broni. St ˛
apaj ˛
ac po własnych ´sla-
dach wrócił szybko do za´snie˙zonej komnaty, któr ˛
a przed chwil ˛
a opu´scił, i zdj ˛
ał
z haka zardzewiały miecz, wisz ˛
acy tu od niepami˛etnych lat. Czuj ˛
ac si˛e nieco pew-
niej, ruszył tajemniczym tropem.
Dopóki nieznany intruz pod ˛
a˙zał tym pozbawionym dachu, od dawna nie u˙zy-
wanym korytarzem, ´slady odcinały si˛e wyra´znie na ´swie˙zym ´sniegu i ´sledzenie
było czyst ˛
a przyjemno´sci ˛
a. Potem jednak, za kup ˛
a gruzu, trop prowadził w za-
kurzony korytarz o wci ˛
a˙z jeszcze szczelnym dachu i sprawy si˛e skomplikowały.
Kurz na podłodze pomagał, lecz chłopiec musiał cz˛esto si˛e pochyla´c. Wci ˛
a˙z od-
czuwał ból ˙zeber i nóg, wi˛ec krzywił si˛e i st˛ekał za ka˙zdym razem, gdy miał zgi ˛
a´c
si˛e wpół i zbada´c kamienn ˛
a posadzk˛e. Wkrótce ociekał potem, zgrzytał z˛ebami
i my´slał o porzuceniu wyprawy.
Wtedy usłyszał przed sob ˛
a jaki´s cichy szmer. Cofn ˛
ał si˛e pod ´scian˛e. Miał na-
dziej˛e, ˙ze blask z tyłu b˛edzie si˛e s ˛
aczy´c przez mrok w dostatecznym stopniu,
by rozproszy´c ciemno´sci. Daleko z przodu jaka´s posta´c przemkn˛eła ukradkiem
przez smug˛e ´swiatła padaj ˛
ac ˛
a z samotnego okienka. Garion dostrzegł błysk zie-
leni i wiedział ju˙z, kogo ´sledzi. Kocim krokiem ruszył tu˙z przy ´scianie; mi˛ekkie
skórzane buty nie wydawały ˙zadnego d´zwi˛eku. Mocno ´sciskał w dłoni zardze-
wiały miecz. Mimo ostro˙zno´sci prawdopodobnie zderzyłby si˛e z człowiekiem,
którego szukał, gdyby nagle nie zaskoczył go wyra´zny głos hrabiego Seline.
— Czy jest mo˙zliwym, szlachetny Belgaracie, by nasz nieprzyjaciel przebu-
dził si˛e, nim zostan ˛
a spełnione wszystkie warunki staro˙zytnego proroctwa? —
pytał hrabia.
Garion zatrzymał si˛e. Wprost przed sob ˛
a, w w ˛
askiej wn˛ece muru korytarza,
dostrzegł jakie´s poruszenie. Tam przyczaił si˛e człowiek w zielonym płaszczu, na-
słuchuj ˛
acy w mroku głosów dobiegaj ˛
acych gdzie´s z dołu. Chłopiec przylgn ˛
ał do
´sciany, nie ´smiej ˛
ac cho´cby gł˛ebiej odetchn ˛
a´c. Wycofywał si˛e ostro˙znie, póki nie
natrafił na drug ˛
a wn˛ek˛e i wsun ˛
ał si˛e w kryj ˛
ac ˛
a wszystko ciemno´s´c.
— To bardzo wa˙zne pytanie, Belgaracie — usłyszał spokojny głos Cho-Ha-
ga. — Czy ten Apostata mógłby wykorzysta´c pot˛eg˛e, jak ˛
a ma teraz w r˛eku, by
o˙zywi´c Przekl˛etego?
— Posiada moc — przyznał znajomy głos pana Wilka. — Ale mo˙ze cofnie si˛e
przed jej u˙zyciem. Je´sli nie uczyni tego we wła´sciwy sposób, moc go zniszczy. Nie
b˛edzie si˛e spieszył, raczej najpierw gł˛eboko wszystko przemy´sli. Jego wahanie
daje nam t˛e odrobin˛e czasu, jak ˛
a dysponujemy.
— Czy nie wspominałe´s, ˙ze zechce mo˙ze zatrzyma´c t˛e rzecz dla siebie? —
odezwał si˛e Silk. — Mo˙ze zamierza pozostawi´c swego Pana drzemi ˛
acego spo-
169
kojnie i przy pomocy skradzionej pot˛egi wynie´s´c siebie na tron króla wszystkich
ziem Angaraków?
— Jako´s sobie nie wyobra˙zam — parskn ˛
ał król Rhodar — by Grolimowie
tak łatwo oddali władz˛e w r˛ece obcego. Najwy˙zszy Kapłan Grolimów sam jest
pot˛e˙znym czarodziejem.
— Wybacz, Rhodarze — wtr ˛
acił Anheg. — Ale póki moc pozostaje w r˛ekach
złodzieja, Grolimowie nie maj ˛
a wyboru i musz ˛
a uzna´c jego panowanie. Studio-
wałem pot˛eg˛e magicznego przedmiotu i je´sli cho´c połowa tego, co przeczytałem,
jest prawd ˛
a, rabu´s mo˙ze zburzy´c Rak Cthol tak łatwo, jak ty kopniakiem rozwa-
lasz mrowisko. Potem gdyby stawiali opór, mo˙ze wyludni´c całe Cthol Murgos od
Rak Goska a˙z do tolnedra´nskiej granicy. Dlatego niewa˙zne, czy to Apostata, czy
Przekl˛ety u˙zyje w ko´ncu tej mocy. Angarakowie pójd ˛
a za nim. I rusz ˛
a na zachód.
— Czy nie nale˙zy zatem powiadomi´c Arendów i Tolnedran, a tak˙ze Ulgosów,
o tym, co zaszło? — zapytał Brand Stra˙znik Rivy. — Nie dajmy si˛e tym razem
zaskoczy´c.
— Nie alarmowałbym zbyt szybko naszych południowych s ˛
asiadów — od-
parł pan Wilk. — Kiedy Pol i ja st ˛
ad odjedziemy, wyruszymy na południe. Gdy-
by Arendia i Tolnedra szykowały si˛e do wojny, ogólne zamieszanie opó´zniałoby
nasz ˛
a podró˙z. Legioni´sci imperatora to do´swiadczeni ˙zołnierze. W razie potrzeby
potrafi ˛
a reagowa´c bardzo szybko, za´s Arendowie zawsze s ˛
a gotowi. Ich królestwo
przez cały czas balansuje na kraw˛edzi wojny.
— To byłoby przedwczesne — przyznał mu racj˛e głos cioci Pol. — Armie
przeszkadzałyby naszym zamiarom. Je´sli dogonimy dawnego ucznia mego ojca
i wrócimy z przedmiotem kradzie˙zy do Rivy, kryzys przeminie. Nie warto bez
powodu niepokoi´c południowców.
— Ma racj˛e — dodał Wilk. — Mobilizacja zawsze niesie pewne ryzyko. Król
z armi ˛
a na głowie cz˛esto trafia w szkod˛e. Przeje˙zd˙zaj ˛
ac tamt˛edy poinformuj˛e kró-
la Arendów w Vo Mimbre i imperatora w Tol Honeth o wszystkim, o czym po-
winni wiedzie´c. Nale˙zy te˙z przekaza´c wiadomo´s´c do Gorima z Ulgo. Jak sadzisz.
Cho-Hagu, czy zdołasz o tej porze roku wysła´c kogo´s do Prolgu?
— Trudno powiedzie´c, Czcigodny — odparł Cho-Hag. — Zim ˛
a przeł˛ecze s ˛
a
prawie nieprzejezdne. Spróbuj˛e jednak.
— Dobrze. Poza tym niewiele wi˛ecej mo˙zemy teraz zrobi´c. Przez pewien czas
dobrze b˛edzie zatrzyma´c te sprawy w rodzinie, ˙ze tak to okre´sl˛e. Gdyby doszło do
najgorszego i Angarakowie zaatakowali znowu Aloria przynajmniej b˛edzie uzbro-
jona i gotowa. Arendia i Imperium zyskaj ˛
a wi˛ec do´s´c czasu na przygotowania.
— Łatwo władcom Alornów mówi´c o wojnie — odezwał si˛e strapiony glos
króla Fulracha. — Alornowie s ˛
a wojownikami. Ale Sendaria to spokojny kraj.
Nie mamy zamków ani fortyfikacji, a mój lud to farmerzy i kupcy. Kal Torak
popełnił bł ˛
ad, wybieraj ˛
ac pole bitwy pod Vo Mimbre. Nie s ˛
adz˛e, by Angarakowie
powtórzyli jego omyłk˛e. Moim zdaniem, uderz ˛
a wprost przez trawiaste równiny
170
północnej Algarii i run ˛
a na Sendari˛e. Mamy du˙zo ˙zywno´sci i bardzo niewielu
˙zołnierzy. Nasz kraj b˛edzie idealn ˛
a baz ˛
a dla kampanii na zachodzie i boj˛e si˛e, ˙ze
nie wytrzymamy długo.
Wtedy, ku zdumieniu Gariona, głos zabrał Durnik.
— Nie poni˙zaj ludu Sendarii, najja´sniejszy panie — rzekł twardo. — Znam
moich s ˛
asiadów. B˛ed ˛
a walczy´c. Niewiele wiemy o mieczach i lancach, ale b˛e-
dziemy si˛e broni´c. Je´sli Angarakowie wejd ˛
a do Sendarii, nie zdob˛ed ˛
a jej tak łatwo,
jak niektórzy mogliby s ˛
adzi´c. A je´sli podpalimy pola i spichrze, nie pozostanie im
wiele do jedzenia.
Przez dług ˛
a chwil˛e panowała cisza, po czym raz jeszcze odezwał si˛e Fulrach
dziwnie pokornym tonem.
— Twoje słowa zawstydzaj ˛
a mnie, Mistrzu Durniku — powiedział. — Mo˙ze
zbyt długo jestem królem i zapomniałem ju˙z, co znaczy by´c Sendarem.
— Jak pami˛etam, tylko kilka przej´s´c wiedzie przez wschodnie urwisko do
Sendarii — wtr ˛
acił spokojnie Hettar, syn Cho-Haga. — Par˛e lawin w odpowied-
nich punktach mo˙ze j ˛
a uczyni´c równie niedost˛epn ˛
a jak ksi˛e˙zyc. A je´sli lawiny
run ˛
a we wła´sciwych momentach, całe armie Angaraków mog ˛
a zosta´c uwi˛ezione
w tych w ˛
askich przesmykach.
— To zabawny pomysł — zachichotał Silk. — Mogliby´smy wtedy wykorzy-
sta´c ogniste instynkty Durnika do lepszych celów ni˙z podpalanie zagonów rzepy.
Torak Jednooki podobno lubi zapach płon ˛
acych ofiar. Mo˙zna by mu zrobi´c przy-
jemno´s´c.
W gł˛ebi korytarza Garion dostrzegł nagle migotanie pochodni i usłyszał brz˛ek
kolczug. Niemal do ostatniej chwili nie pojmował gro˙z ˛
acego mu niebezpiecze´n-
stwa. Człowiek w zielonym płaszczu tak˙ze zwrócił uwag˛e na hałas i ´swiatło. Wy-
nurzył si˛e z kryjówki i pobiegł drog ˛
a, któr ˛
a przyszedł — tu˙z obok wn˛eki, gdzie
schował si˛e Garion. Chłopiec cofn ˛
ał si˛e, ´sciskaj ˛
ac miecz, ale szcz˛e´scie mu sprzy-
jało — m˛e˙zczyzna spogl ˛
adał przez rami˛e na płomie´n pochodni.
Gdy tylko go min ˛
ał, Garion tak˙ze opu´scił kryjówk˛e i uciekł biegiem. Wojow-
nicy Chereków szukali obcych i niełatwo byłoby im wytłumaczy´c, co robi w ciem-
nym korytarzu. Przez chwil˛e my´slał, czy nadal nie ´sledzi´c szpiega, uznał jednak,
˙ze na jeden dzie´n wystarczy. Pora opowiedzie´c komu´s o wszystkim, co widział —
komu´s, kogo wysłuchaj ˛
a królowie. Gdy tylko dotarł do cz˛e´sciej odwiedzanych
korytarzy, pewnym krokiem skierował si˛e ku komnatom, gdzie Barak samotnie
prze˙zywał atak melancholii.
ROZDZIAŁ XVI
— Baraku! — zawołał Garion, gdy przez kilka minut nikt nie odpowiadał na
stukanie.
— Odejd´z — odezwał si˛e zza drzwi chrapliwy głos przyjaciela.
— Baraku, to ja, Garion. Musz˛e z tob ˛
a porozmawia´c.
W komnacie zaległa cisza. Po dłu˙zszej chwili kto´s podszedł wolno i otworzył
drzwi.
Barak wygl ˛
adał strasznie. Miał na sobie brudn ˛
a, pomi˛et ˛
a tunik˛e, ruda broda
była zmierzwiona, a włosy, zwykle splecione w długie warkocze, rozpuszczo-
ne i zwichrzone. Najgorszy jednak był wyraz cierpienia w oczach — spojrzenie,
w którym mieszały si˛e groza i pogarda dla siebie tak przera˙zaj ˛
aca, ˙ze Garion mu-
siał odwróci´c wzrok.
— Widziałe´s to, chłopcze. Prawda? — spytał Barak. — Widziałe´s, co si˛e ze
mn ˛
a działo.
— Nic wła´sciwie nie widziałem — odparł ostro˙znie Garion. — Uderzyłem
głow ˛
a o drzewo i miałem w oczach wył ˛
acznie gwiazdy.
— Musiałe´s widzie´c — upierał si˛e olbrzym. — Musiałe´s dostrzec moj ˛
a Zgub˛e.
— Zgub˛e? — zdziwił si˛e chłopiec. — O czym ty mówisz? Przecie˙z ˙zyjesz
jeszcze.
— Zguba tylko czasem oznacza ´smier´c — odparł Barak osuwaj ˛
ac si˛e na fo-
tel. — Chciałbym, by moja taka była. Zguba to co´s strasznego, co jest człowieko-
wi przeznaczone. ´Smier´c nie jest najgorsz ˛
a z mo˙zliwo´sci.
— Pozwoliłe´s, by słowa starej, ´slepej wariatki opanowały twoj ˛
a wyobra´zni˛e.
— Nie chodzi o Martje. Ona tylko powtarza to, o czym wiedz ˛
a wszyscy
w Chereku. Kiedy si˛e urodziłem, wezwano wró˙zbit˛e. Taki panuje obyczaj. Na
ogół wró˙zby nic nie przepowiadaj ˛
a i w ˙zyciu dziecka nie zdarza si˛e nic szczegól-
nego. Czasem jednak czyja´s przyszło´s´c jest tak wyra´zna, ˙ze niemal ka˙zdy mo˙ze
dostrzec Zgub˛e.
— To zwykle zabobony — próbował zakpi´c Garion. — Nie spotkałem jeszcze
wró˙zbity, który potrafiłby przewidzie´c, czy nast˛epnego dnia b˛edzie deszcz. Jeden
taki zjawił si˛e kiedy´s na farmie Faldora i powiedział, ˙ze Durnik umrze dwa razy.
Czy to nie głupie?
172
— Wró˙zbici i przepowiadaj ˛
acy przyszło´s´c w Chereku lepiej opanowali swój
kunszt — odparł Barak, wci ˛
a˙z pogr ˛
a˙zony w melancholii. — Zguba, jak ˛
a dla mnie
przewidzieli, była zawsze taka sama: miałem si˛e zmieni´c w zwierz˛e. Było ich
kilkunastu i wszyscy powtarzali to samo. I teraz to si˛e zdarzyło. Siedz˛e tu od
dwóch dni i obserwuj˛e siebie. Włosy na moim ciele rosn ˛
a g˛e´sciej, z˛eby staj ˛
a si˛e
spiczaste.
— Wydaje ci si˛e. Moim zdaniem wygl ˛
adasz tak, jak zawsze.
— Dobry z ciebie chłopiec, Garionie. Próbujesz mnie uspokoi´c, ale mam prze-
cie˙z oczy. Wiem, ˙ze z˛eby s ˛
a coraz ostrzejsze i sier´s´c wyrasta na skórze. Ju˙z nie-
długo Anheg b˛edzie musiał trzyma´c mnie w lochu na ła´ncuchu, ˙zebym kogo´s nie
zranił. Albo sam uciekn˛e w góry, by ˙zy´c w´sród trolli.
— Bzdura — upierał si˛e Garion.
— Opowiedz, co wczoraj widziałe´s — poprosił Barak. — Jak wygl ˛
adałem,
kiedy zmieniłem si˛e w zwierz˛e?
— Widziałem tylko gwiazdy. Waln ˛
ałem głow ˛
a o drzewo — powtórzył chło-
piec staraj ˛
ac si˛e, by brzmiało to szczerze.
— Chc˛e tylko wiedzie´c, w jakie zwierz˛e si˛e przemieni˛e — mówił ˙załosnym
głosem Barak. — Czy b˛ed˛e wilkiem, nied´zwiedziem, czy mo˙ze jakim´s potworem,
który nawet nie ma nazwy?
— Nic nie pami˛etasz z tego, co si˛e wtedy wydarzyło? — spytał Garion. Starał
si˛e wymaza´c z. pami˛eci niezwykły obraz Baraka i nied´zwiedzia.
— Nic. Usłyszałem twój krzyk, a potem martwy dzik le˙zał u moich stóp, a ty,
cały we krwi, zsuwałe´s si˛e z tego drzewa. Ale czułem w sobie besti˛e. Czułem
nawet jej zapach.
— To był zapach dzika. Po prostu w całym zamieszaniu straciłe´s głow˛e.
— Wpadłem w szał, jak berserker? — Barak spojrzał z nadziej ˛
a. — Nie, Ga-
rionie, takie rzeczy ju˙z mi si˛e zdarzały i to nie było to samo — westchn ˛
ał. —
Zupełnie inne uczucie.
— Nie zmieniasz si˛e w zwierz˛e — nie ust˛epował Garion.
— Wiem, co mówi˛e — upierał si˛e Barak.
Wtedy wła´snie przez ci ˛
agle otwarte drzwi wkroczyła lady Merel.
— Widz˛e, ˙ze pan mój odzyskuje zmysły — stwierdziła.
— Zostaw mnie, Merel. Nie mam nastroju do tych twoich gierek.
— Gierek, panie? — powtórzyła niewinnie. — Po prostu wykonuj˛e swoje obo-
wi ˛
azki. Je´sli pan mój ´zle si˛e czuje, powinnam go piel˛egnowa´c. To prawo ka˙zdej
mał˙zonki.
— Przesta´n si˛e przejmowa´c prawami i obowi ˛
azkami, Merel. Wyjd´z st ˛
ad i zo-
staw mnie samego.
— Mój pan był bardzo natarczywy w kwestii niektórych praw i obowi ˛
azków
pewnej nocy, gdy wrócił do Val Alorn. Nawet zamkni˛ete drzwi mojej sypialni nie
zdołały powstrzyma´c tej natarczywo´sci.
173
— Masz racj˛e — Barak zarumienił si˛e lekko. — Przykro mi z tego powodu.
Miałem nadziej˛e, ˙ze co´s mi˛edzy nami mo˙ze si˛e zmieni´c. Myliłem si˛e. Nie b˛ed˛e
ci˛e wi˛ecej kłopotał.
— Kłopotał, panie mój? Obowi ˛
azek to ˙zaden kłopot. Dobra ˙zona musi speł-
nia´c wszelkie pragnienia swego mał˙zonka. Niewa˙zne, jak jest pijany czy brutalny,
gdy wchodzi do jej ło˙za. Nikt nigdy nie oskar˙zy mnie o niedbało´s´c w tym wzgl˛e-
dzie.
— Bawi ci˛e to, prawda? — spytał oskar˙zycielsko Barak.
— Co mnie bawi, panie? — zdziwiła si˛e oboj˛etnie, lecz w głosie zabrzmiały
ostre tony.
— Czego wła´sciwie chcesz, Merel?
— Chc˛e słu˙zy´c memu panu w nieszcz˛e´sciu — odparła. — Chc˛e si˛e nim opie-
kowa´c i patrze´c, jak rozwija si˛e choroba. Widzie´c ka˙zdy objaw, gdy tylko wyst ˛
api.
— Czy a˙z tak mnie nienawidzisz? — zapytał Barak z gł˛ebok ˛
a pogard ˛
a. —
Uwa˙zaj Merel. A je´sli za˙z ˛
adam, by´s została przy mnie? Co na to powiesz? Spodo-
ba ci si˛e zamkni˛ecie w jednej komnacie ze w´sciekł ˛
a besti ˛
a?
— Je´sli nie zdołasz si˛e opanowa´c, zawsze mog˛e przyku´c ci˛e ła´ncuchem do
´sciany — zauwa˙zyła z chłodn ˛
a oboj˛etno´sci ˛
a.
— Baraku — wtr ˛
acił niepewnie Garion. — Musz˛e z tob ˛
a porozmawia´c.
— Nie teraz, Garionie — rzucił wielkolud.
— To wa˙zne. W pałacu jest szpieg.
— Szpieg?
— M˛e˙zczyzna w zielonym płaszczu. Widziałem go ju˙z kilka razy.
— Wielu ludzi nosi zielone płaszcze — zauwa˙zyła Merel.
— Nie wtr ˛
acaj si˛e do tego, Merel — uciszył j ˛
a Barak. — Dlaczego s ˛
adzisz, ˙ze
to szpieg? — zwrócił si˛e do Gariona.
— Zobaczyłem go dzisiaj rano i poszedłem za nim. Przekradał si˛e koryta-
rzem, którym chyba nikt nie chodzi. Biegnie nad sal ˛
a, gdzie królowie odbywaj ˛
a
spotkania z panem Wilkiem i cioci ˛
a Pol. Wyłowił ka˙zde słowo, jakie tam wypo-
wiedziano.
— Sk ˛
ad wiesz, ˙ze wszystko słyszał? — Merel zmru˙zyła oczy.
— Ja te˙z tam byłem. Ukryłem si˛e niedaleko. Głosy były tak wyra´zne, jakbym
siedział w tej sali.
— Jak on wygl ˛
ada? — spytał Barak.
— Ma jasne włosy i brod˛e. Mówiłem ju˙z, ˙ze nosi zielony płaszcz. Widzia-
łem go te˙z. kiedy poszli´smy obejrze´c twój statek. Wchodził do karczmy z jakim´s
Murgiem.
— W Val Alorn nie ma Murgów — wtr ˛
aciła Merel.
— Jest jeden — odparł Garion. — Znam go. Wiem, kim jest.
174
Musiał ostro˙znie zbli˙za´c si˛e do tego tematu. Opór przed mówieniem o tym
ciemno odzianym nieprzyjacielu był silny jak zawsze. Wystarczyło, ˙ze o nim
wspomniał, a sztywniał j˛ezyk i bezwład ogarniał mi˛e´snie.
— Kim jest? — chciał wiedzie´c Barak. Garion zignorował pytanie.
— A potem, w czasie polowania na dziki, widziałem go w lesie.
— Murga?
— Nie. Człowieka w zielonym płaszczu. Spotkał si˛e z innymi. Rozmawiali
niedaleko miejsca, gdzie czekałem na dzika. Nie zauwa˙zyli mnie.
— Nie ma w tym nic podejrzanego — stwierdził Barak. — Człowiek mo˙ze
si˛e spotka´c z kompanami, gdzie tylko przyjdzie mu ochota.
— Nie s ˛
adz˛e, by byli przyjaciółmi. Ten w zielonym płaszczu zwracał si˛e do
jednego z tamtych „panie”. A on mu polecił, ˙zeby przedostał si˛e tak blisko, by
podsłucha´c, o czym rozmawiaj ˛
a pan Wilk i królowie.
— To powa˙zna sprawa — Barak jakby zapomniał o swym zmartwieniu. —
Mówili jeszcze co´s?
— Ten płowowłosy chciał wiedzie´c o nas wszystko. O tobie, o mnie, o Durni-
ku i Silku. . . o wszystkich.
— Płowe włosy? — wtr ˛
aciła szybko Merel.
— To ten, do którego mówili „panie” — wyja´snił Garion. — Chyba co´s o nas
wiedział. Znał nawet mnie.
— Długie, bardzo jasne włosy? — spytała Merel. — Bez brody? Troch˛e star-
szy od Baraka?
— To nie mógł by´c on — stwierdził jej mał˙zonek. — Anheg wygnał go i za-
groził kar ˛
a ´smierci.
— Jeste´s jak dziecko, Baraku. Nie b˛edzie na to zwa˙zał, je´sli ma mu to przy-
nie´s´c korzy´s´c. Chyba lepiej zawiadomi´c o wszystkim Anhega.
— Znacie go? — zdziwił si˛e Garion. — Pewne jego wypowiedzi na temat
Baraka wcale nie były uprzejme.
— Wyobra˙zam sobie — stwierdziła z ironi ˛
a Merel. — To przecie˙z Barak prze-
konywał, ˙ze powinno si˛e ´sci ˛
a´c mu głow˛e.
Barak wci ˛
agał ju˙z kolczug˛e.
— Popraw włosy — co dziwne, w głosie Merel nie było ani ´sladu dawnej
zło´sliwo´sci. — Wygl ˛
adasz jak stóg siana.
— Nie ma na to czasu — odparł niecierpliwie olbrzym. — Chod´zcie oboje.
Idziemy do Anhega.
Trudno było pyta´c jeszcze o cokolwiek, gdy˙z Garion i Merel musieli biec, by
za nim nad ˛
a˙zy´c. Przeszli przez wielk ˛
a hal˛e, a zdumieni wojownicy pospiesznie
usuwali si˛e z drogi, gdy cho´cby przez moment spojrzeli na twarz Baraka.
— Lordzie Baraku — powitał go stra˙znik przy wej´sciu do sali rady.
— Na bok — rzucił olbrzym i pchn ˛
ał drzwi tak mocno, ˙ze uderzyły o ´scian˛e.
Król Anheg podniósł głow˛e, zaskoczony nagłym wtargni˛eciem.
175
— Witaj, kuzynie. . . — zacz ˛
ał.
— Zdrada, Anhegu! — rykn ˛
ał Barak. — Jarl Jarvik złamał nakaz banicji
i wprowadził szpiegów do twego pałacu!
— Jarvik? — powtórzył Anheg. — Nie o´smieliłby si˛e.
— Owszem, o´smielił si˛e. Widziano go niedaleko Val Alorn. Podsłuchano nie-
które jego intrygi.
— Kim jest ten Jarvik? — wtr ˛
acił Stra˙znik Rivy.
— To jarl, którego wygnałem w zeszłym roku. Zatrzymali´smy jednego z jego
ludzi i znale´zli´smy przy nim wiadomo´s´c. Przeznaczona była dla pewnego Murga
w Sendarii i zawierała wszystkie szczegóły naszych najtajniejszych obrad. Jarvik
próbował zaprzecza´c, ˙ze jest autorem, cho´c list miał osobist ˛
a piecz˛e´c, a jego skar-
biec p˛ekał od czerwonego złota z kopalni Cthol Murgos. Nabiłbym na pal głow˛e
zdrajcy, ale jest ˙zonaty z moj ˛
a krewniaczk ˛
a i ona błagała o ˙zycie m˛e˙za. Wygnałem
go tylko do posiadło´sci na zachodnim wybrze˙zu.
Spojrzał na Baraka.
— Sk ˛
ad o tym wiesz? — zapytał. — Ostatnio zamkn ˛
ałe´s si˛e podobno w swojej
komnacie i z nikim nie chciałe´s rozmawia´c.
— Słowa mego m˛e˙za s ˛
a prawd ˛
a — o´swiadczyła Merel, a w jej głosie za-
brzmiało wyzwanie.
— Nie w ˛
atpi˛e, Merel — Anheg spojrzał na ni ˛
a lekko zaskoczony. — Chciałem
tylko spyta´c, sk ˛
ad si˛e dowiedział o Jarviku. Nic wi˛ecej.
— Widział go ten chłopiec z Sendarii — wyja´sniła kobieta. — I słyszał, jak
rozmawia ze swoim szpiegiem. Byłam obecna, gdy o tym opowiadał i stan˛e za
swym m˛e˙zem, gdyby ktokolwiek odwa˙zył si˛e w ˛
atpi´c w jego słowa.
— Garion? — zdumiała si˛e ciocia Pol.
— Chciałbym zaproponowa´c, by´smy wysłuchali chłopca — rzekł ze spokojem
Cho-Hag, władca Algarów. — Szlachcic, znany z przyja´zni z Murgami, który
akurat w tym momencie postanawia wróci´c z wygnania, to sprawa interesuj ˛
aca
nas wszystkich.
— Powtórz, co mówiłe´s mnie i Merel, Garionie — polecił Barak, wypychaj ˛
ac
chłopca do przodu.
— Wasza wysoko´s´c — Garion skłonił si˛e niezgrabnie. — Od naszego przyjaz-
du kilkakrotnie widziałem w twoim pałacu człowieka w zielonym płaszczu. Krył
si˛e, przekradał korytarzami i bardzo starał, by nikt go nie zauwa˙zył. Zobaczyłem
go zaraz pierwszej nocy, a potem nast˛epnego dnia, gdy wchodził z Murgiem do
karczmy. Barak twierdzi, ˙ze w Chereku nie ma Murgów, ale jestem pewien, ˙ze
człowiek, który mu towarzyszył, był Murgiem.
— Sk ˛
ad wiesz? — spytał podchwytliwie Anheg.
Garion spojrzał na niego bezradnie. Nie potrafił wymówi´c imienia Asharaka.
— No wi˛ec, chłopcze? — przynaglił go Rhodar.
Garion walczył z własnym j˛ezykiem, lecz bez rezultatu.
176
— Mo˙ze znasz tego Murga? — zasugerował Silk.
Chłopiec przytakn ˛
ał z ulg ˛
a, zadowolony, ˙ze kto´s potrafi mu pomóc.
— Nie mo˙zesz ich zna´c zbyt wielu — Silk potarł palcem nos. — Czy to mo˙ze
ten, którego spotkali´smy w Darine, a potem w Muros? Znany jako Asharak?
Garion znowu przytakn ˛
ał.
— Czemu nam nie powiedziałe´s? — spytał zdumiony Barak.
— Ja. . . ja nie mogłem — zaj ˛
akn ˛
ał si˛e Garion.
— Nie mogłe´s?
— Słowa nie przechodziły mi przez usta — wyja´snił chłopiec. — Nie wiem
dlaczego, ale nigdy nie potrafiłem o nim mówi´c.
— Wi˛ec widywałe´s go ju˙z wcze´sniej? — upewnił si˛e Silk.
— Tak.
— I nigdy nikomu nie mówiłe´s?
— Nie.
Silk spojrzał na cioci˛e Pol.
— Czy to jeden z tych problemów, o których mo˙zesz wiedzie´c wi˛ecej od nas,
Polgaro? — zapytał.
Wolno kiwn˛eła głow ˛
a.
— Mo˙zna to zrobi´c — mrukn˛eła. — Proces nigdy nie jest pewny, wi˛ec nie
zajmowałam si˛e czym´s takim. Ale to mo˙zliwe.
Spowa˙zniała.
— Grolimowie uwa˙zaj ˛
a, ˙ze imponuj ˛
ace — zauwa˙zył pan Wilk. — Ale Groli-
mom łatwo zaimponowa´c.
— Chod´z ze mn ˛
a, Garionie — poleciła ciocia Pol.
— Jeszcze nie — rzucił Wilk.
— To wa˙zne — jej twarz stwardniała.
— Mo˙zesz to załatwi´c pó´zniej. Wysłuchajmy tej historii do ko´nca. Zło ju˙z si˛e
stało. Mów dalej, Garionie. Co jeszcze widziałe´s?
Chłopiec nabrał tchu.
— Dobrze — łatwiej mu było rozmawia´c ze starcem ni˙z z królami. — Jeszcze
raz zobaczyłem tego człowieka w zielonym płaszczu tego dnia, gdy pojechali´smy
na polowanie. Spotkał si˛e w lesie z m˛e˙zczyzn ˛
a o ˙zółtych włosach i bez brody. Roz-
mawiali chwil˛e i słyszałem, co mówi ˛
a. Ten ˙zółtowłosy chciał wiedzie´c, o czym
radzicie w tej sali.
— Powiniene´s zaraz przyj´s´c do mnie — wtr ˛
acił król Anheg.
— Walczyłem z dzikiem — wyja´snił chłopiec. — Uderzyłem głow ˛
a o drzewo
i straciłem przytomno´s´c. Nie pami˛etałem o niczym a˙z do dzisiejszego ranka. Kie-
dy król Fulrach wezwał tutaj Durnika, poszedłem si˛e rozejrze´c. Trafiłem do cz˛e´sci
pałacu, gdzie dach zapadł si˛e zupełnie, i znalazłem ´slady. Pod ˛
a˙zyłem za nimi i po
pewnym czasie znowu zobaczyłem człowieka w zielonym płaszczu. Wtedy sobie
177
przypomniałem. Ruszyłem za nim, a on wszedł w korytarz biegn ˛
acy gdzie´s nad t ˛
a
sal ˛
a. Schował si˛e tam i słuchał, o czym mówicie.
— Jak s ˛
adzisz, Garionie, ile mógł podsłucha´c? — zapytał król Cho-Hag.
— Rozmawiali´scie o kim´s zwanym Apostat ˛
a. Zastanawiali´scie si˛e, czy mógł-
by wykorzysta´c jak ˛
a´s moc, by przebudzi´c nieprzyjaciela od bardzo dawna u´spio-
nego. Niektórzy s ˛
adzili, ˙ze nale˙zy ostrzec Arendów i Tolnedran, ale pan Wilk tak
nie uwa˙zał. A Durnik mówił, ˙ze ludzie w Sendarii b˛ed ˛
a walczy´c, gdyby nadeszli
Angarakowie.
Wszyscy byli zaszokowani.
— Ukryłem si˛e niedaleko człowieka w zielonym płaszczu — wyja´snił Ga-
rion. — Z pewno´sci ˛
a słyszał to samo, co ja. Potem nadeszli ˙zołnierze i on uciekł.
Postanowiłem wtedy opowiedzie´c o wszystkim Barakowi.
— Gdzie´s tutaj — Silk stan ˛
ał przy ´scianie i wskazał w róg sufitu. — Zapra-
wa si˛e wykruszyła. Przez szczeliny mi˛edzy kamieniami nasze głosy docieraj ˛
a do
korytarza pi˛etro wy˙zej.
— Bardzo warto´sciowego chłopaka przywiozła´s ze sob ˛
a lady Polgaro —
stwierdził z powag ˛
a król Rhodar. — Gdyby szukał zaj˛ecia, mo˙ze co´s bym dla
niego znalazł. Gromadzenie informacji to interesuj ˛
acy zawód, a on ma chyba na-
turalne uzdolnienia w tej dziedzinie.
— Ma tak˙ze inne zdolno´sci — odparła ciocia Pol. — Jest bardzo dobry, je´sli
idzie o trafianie do miejsc, gdzie nie powinien si˛e znale´z´c.
— Nie b ˛
ad´z dla niego zbyt sroga, Polgaro — wtr ˛
acił Anheg. — Oddał nam
wielk ˛
a przysług˛e, za któr ˛
a by´c mo˙ze nigdy nie b˛edziemy w stanie si˛e odwdzi˛e-
czy´c.
Garion skłonił si˛e i cofn ˛
ał przed nieruchomym wzrokiem cioci Pol.
— Kuzynie — Anheg zwrócił do Baraka. — Jak słyszałe´s, mamy w pałacu
nieproszonego go´scia. Chciałbym zamieni´c kilka słów z tym szpiegiem w zielo-
nym płaszczu.
— Wezm˛e paru ludzi — rzekł gro´znie olbrzym. — Wywrócimy pałac dachem
w dół, potrz ˛
a´sniemy troch˛e i zobaczymy, co wypadnie.
— Chciałbym go dosta´c mniej wi˛ecej całego.
— Oczywi´scie.
— Ale bez przesady. Byle tylko mógł mówi´c, a całkowicie zaspokoi nasze
potrzeby.
— Dopilnuje, kuzynie, by był nale˙zycie rozmowny, gdy ci go przyprowa-
dz˛e — wyszczerzył z˛eby Barak.
Blady u´smiech przemkn ˛
ał po wargach Anhega, a olbrzym ruszył ku drzwiom.
Król spojrzał na ˙zon˛e Baraka.
— Chciałbym tak˙ze tobie podzi˛ekowa´c, lady Merel — powiedział. — Pewien
jestem, ˙ze odegrała´s znacz ˛
ac ˛
a rol˛e w przedstawieniu nam tej sprawy.
178
— Nie potrzebuj˛e podzi˛ekowa´n, wasza królewska mo´s´c. To był mój obowi ˛
a-
zek.
Anheg westchn ˛
ał.
— Czy zawsze musi to by´c obowi ˛
azek, Merel? — zapytał ze smutkiem.
— Czy jeszcze co´s si˛e liczy?
— Bardzo wiele. Ale sama musisz to odkry´c.
— Garionie — zawołała ciocia Pol. — Chod´z tutaj.
— Ju˙z id˛e — odparł chłopiec i zbli˙zył si˛e l˛ekliwie.
— Nie b ˛
ad´z głuptasem, kochanie — uspokoiła go. — Nic ci nie zrobi˛e.
Lekko dotkn˛eła palcami jego czoła.
— I co? — spytał pan Wilk.
— Jest — potwierdziła. — Bardzo lekki. Inaczej dawno bym zauwa˙zyła. Prze-
praszam, ojcze.
— Sprawd´zmy. — Wilk podszedł bli˙zej i poło˙zył dło´n na czole Gariona. —
To nic powa˙znego — oznajmił.
— Ale mógł by´c powa˙zny — stwierdziła ciocia Pol. — Odpowiadałam za to,
by nic takiego si˛e nie zdarzyło.
— Nie zadr˛eczaj si˛e Pol. Nie wypada. Po prostu zlikwiduj go.
— Co si˛e stało? — spytał przestraszony Garion.
— Nie ma si˛e o co martwi´c, kochanie — zapewniła ciocia Pol. Uj˛eła jego
praw ˛
a dło´n i przyło˙zyła do białego loka na swoim czole.
Garion poczuł wstrz ˛
as, zam˛et niejasnych wra˙ze´n, a potem wibruj ˛
ace uderzenie
za uszami. Nagły zawrót głowy sprawił, ˙ze upadłby, gdyby nie przytrzymała go
ciocia Pol.
— Kim jest ten Murgo? — spytała patrz ˛
ac mu w oczy.
— Ma na imi˛e Asharak — odpowiedział bez wahania Garion.
— Jak dawno go znasz?
— Przez całe ˙zycie. Przyje˙zd˙zał na farm˛e Faldora i obserwował mnie, gdy
byłem jeszcze mały.
— Na razie wystarczy, Pol — wtr ˛
acił pan Wilk. — Niech najpierw troch˛e
odpocznie. Przygotuj˛e co´s by cała sprawa nie mogła si˛e powtórzy´c.
— Czy chłopiec jest chory? — zainteresował si˛e Cho-Hag.
— Wła´sciwie nie jest to choroba — odpowiedział pan Wilk. — Trudno to
wytłumaczy´c. W ka˙zdym razie wyleczyli´smy go.
— Id´z teraz do swojego pokoju, Garionie — ciocia Pol wci ˛
a˙z trzymała go za
ramiona. — Czy stoisz pewnie? Potrafisz tam doj´s´c bez pomocy?
— Nic mi nie jest — odparł, cho´c nadal szumiało mu troch˛e w głowie.
— ˙
Zadnych wycieczek po drodze i ˙zadnego zwiedzania.
— Nie, ciociu.
— Kiedy tam trafisz, połó˙z si˛e do łó˙zka. Chc˛e, ˙zeby´s sobie przypomniał i za-
pami˛etał wszystkie spotkania z tym Murgiem. Co mówił i co robił.
179
— Nigdy si˛e do mnie nie odzywał. Tylko patrzył.
— Przyjd˛e do ciebie za chwil˛e — mówiła dalej. — Opowiesz mi wszystko,
co o nim wiesz. To bardzo wa˙zne, Garionie wi˛ec skoncentruj si˛e tak mocno, jak
tylko potrafisz.
— Dobrze, ciociu Pol.
Pocałowała go lekko w czoło.
— Biegnij ju˙z, skarbie.
Wci ˛
a˙z czuj ˛
ac lekki zawrót głowy, Garion min ˛
ał drzwi i wyszedł na korytarz.
W wielkiej hali wojownicy Anhega przypasywali miecze i dobierali gro´znie
wygl ˛
adaj ˛
ace topory, szykuj ˛
ac si˛e do przeszukania pałacu. Nadal nieco oszołomio-
ny Garion przeszedł obok nich bez zatrzymania.
Cz˛e´s´c jego umysłu zdawała si˛e wpółu´spiona, lecz owa tajemna, wewn˛etrzna
cz˛e´s´c była przytomna i czujna. Oschły głos zauwa˙zył, ˙ze zdarzyło si˛e co´s bardzo
istotnego. Pot˛e˙zny opór przed wspominaniem o Asharaku najwyra´zniej znikn ˛
ał.
Ciocia Pol zdołała jako´s całkowicie usun ˛
a´c zapor˛e z jego my´sli. Chłopiec czuł
si˛e niepewnie. Dziwna relacja mi˛edzy nim a ciemno odzianym, milcz ˛
acym Asha-
rakiem była czysto osobist ˛
a wi˛ezi ˛
a, któr ˛
a mu nagle odebrano. Miał wra˙zenie, ˙ze
jego umysł jest teraz pusty i jakby pogwałcony. Westchn ˛
ał i ruszył szerokimi scho-
dami w stron˛e swojego pokoju.
W korytarzu przed drzwiami czekało pół tuzina wojowników, zapewne cz˛e´s´c
grupy Baraka poszukuj ˛
acej człowieka w zielonym płaszczu. Garion stan ˛
ał. Co´s
si˛e nie zgadzało. Poruszył głow ˛
a, by otrz ˛
asn ˛
a´c si˛e z oszołomienia. W tej cz˛e´sci
pałacu bywało zbyt wielu ludzi, by szpieg mógł si˛e tu ukrywa´c. Serce zabiło mu
mocniej i krok za krokiem cofn ˛
ał si˛e ku schodom, sk ˛
ad przyszedł. Wojownicy
wygl ˛
adali jak wszyscy Cherekowie w pałacu: brodaci, w hełmach, kolczugach
i futrach. Ale co´s si˛e tu nie zgadzało.
Otyły m˛e˙zczyzna w ciemnym płaszczu z kapturem stan ˛
ał w drzwiach pokoju
Gariona. To był Asharak. Chciał co´s powiedzie´c, ale wtedy zobaczył chłopca.
— Aha — rzucił cicho. Ciemne oczy błyszczały na jego pooranej bliznami
twarzy. — Wła´snie ci˛e szukałem, Garionie. Chod´z tutaj.
Garion poczuł w umy´sle lekkie szarpni˛ecie, które zdawało si˛e ze´slizgiwa´c,
jakby co´s nie potrafiło znale´z´c punktu zaczepienia. W milczeniu pokr˛ecił głow ˛
a
i wycofywał si˛e dalej.
— No chod´z ju˙z — przynaglił Asharak. — Zbyt długo si˛e znamy na takie
zabawy. Rób, co mówi˛e. Wiesz, ˙ze musisz.
Szarpni˛ecie zmieniło si˛e w pot˛e˙zny nacisk, który raz jeszcze si˛e ze´slizn ˛
ał.
— Chod´z, Garionie — warkn ˛
ał chrapliwie Asharak.
Garion cofał si˛e krok za krokiem.
— Nie — o´swiadczył.
Oczy Asharaka błysn˛eły i Murgo wyprostował si˛e gro´znie.
180
Tym razem nie było to szarpni˛ecie ani nacisk, lecz cios. Garion poczuł jego
sił˛e, cho´c miał wra˙zenie, ˙ze chybił lub został jako´s oddalony.
Asharak spojrzał zdziwiony, po czym zmru˙zył oczy.
— Kto to zrobił? — zapytał. — Polgara? Belgarath? Nic ci to nie pomo˙ze,
Garionie. Raz ju˙z ci˛e miałem i mog˛e pochwyci´c znowu, gdy tylko zechc˛e. Nie
masz do´s´c sił, by mi si˛e opiera´c.
Chłopiec spojrzał na nieprzyjaciela i odpowiedział, pchany jak ˛
a´s potrzeb ˛
a
przeciwstawienia si˛e:
— Mo˙ze i nie mam. Ale najpierw musisz mnie złapa´c.
— To jest ten chłopiec — rzucił Asharak wojownikom. — Trzymajcie go!
Płynnie, jakby bez udziału ´swiadomo´sci, jeden z wojowników podniósł łuk
i wymierzył strzał˛e w Gariona. Asharak wyci ˛
agn ˛
ał rami˛e i pchn ˛
ał łuk na bok
w chwili, gdy ˙zołnierz zwolnił ci˛eciw˛e. Strzała ´swisn˛eła w powietrzu i szcz˛ekn˛eła
o kamienie muru kilka stóp na lewo od chłopca.
— ˙
Zywego, durniu — warkn ˛
ał Asharak i wymierzył łucznikowi straszliwy
cios w skro´n. Wojownik run ˛
ał w drgawkach na kamienn ˛
a posadzk˛e.
Garion odwrócił si˛e, dopadł schodów i pognał w dół przeskakuj ˛
ac po trzy
stopnie naraz. Nie ogl ˛
adał si˛e za siebie. Tupot ci˛e˙zkich kroków powiedział mu, ˙ze
Asharak i jego ludzie ruszyli w pogo´n. Na dole skr˛ecił w lewo i pobiegł długim,
mrocznym korytarzem, wiod ˛
acym na powrót w labirynt pałacu Anhega.
ROZDZIAŁ XVII
Wsz˛edzie biegali wojownicy i rozlegały si˛e odgłosy walki. W pierwszych se-
kundach ucieczki plan Gariona był zupełnie prosty: wystarczy odszuka´c ludzi
Baraka, a b˛edzie bezpieczny. Ale w pałacu znajdowali si˛e tak˙ze inni wojowni-
cy. Przez zrujnowane południowe skrzydło jarl Jarvik wprowadził mał ˛
a armi˛e i na
korytarzach wrzała bitwa.
Garion szybko zrozumiał, ˙ze w ˙zaden sposób nie zdoła odró˙zni´c przyjaciół od
wrogów. Jeden Cherek-wojownik niczym si˛e w jego oczach nie ró˙znił od drugie-
go. Je´sli nie znajdzie Baraka lub kogo´s innego, kogo zna, nie o´smieli si˛e zdradzi´c.
´Swiadomo´s´c, ˙ze musi si˛e kry´c przed sprzymierze´ncami, tak samo jak przed nie-
przyjaciółmi, pogł˛ebiała tylko rozterk˛e. Było zupełnie mo˙zliwe, a nawet wysoce
prawdopodobne, ˙ze ucieknie przed lud´zmi Baraka wprost w ramiona napastników
Jarvika.
Najrozs ˛
adniejszym wyj´sciem byłby powrót do sali rady, lecz w pospiesznej
ucieczce przed Asharakiem przebiegł zbyt wiele mrocznych korytarzy, min ˛
ał zbyt
wiele zakr˛etów, a teraz nie miał poj˛ecia, gdzie si˛e znalazł i jak ma wróci´c do zna-
nych cz˛e´sci pałacu. Ten bieg na o´slep był niebezpieczny. Asharak lub jego ludzie
mogli czeka´c za ka˙zdym rogiem. Wiedział, ˙ze Murgo szybko odnowi t˛e dziwn ˛
a
wi˛e´z mi˛edzy nimi, któr ˛
a ciocia Pol zerwała swym dotkni˛eciem. Tego musiał si˛e
strzec za wszelk ˛
a cen˛e. Je´sli Asharak schwyta go znowu, nigdy ju˙z nie wypu´sci.
Musiał wi˛ec znale´z´c jak ˛
a´s bezpieczn ˛
a kryjówk˛e.
Skr˛ecił w w ˛
askie przej´scie i stan ˛
ał zdyszany, przyciskaj ˛
ac plecy do kamieni
muru. Na ko´ncu korytarza dostrzegł w migotliwym blasku pochodni wij ˛
ace si˛e
w gór˛e wytarte kamienne stopnie. Szybko doszedł do wniosku, ˙ze im wy˙zej wej-
dzie, tym mniejsz ˛
a ma szans˛e spotkania kogokolwiek. Walka toczy si˛e pewnie na
najni˙zszych pi˛etrach. Odetchn ˛
ał gł˛eboko i p˛edem ruszył do schodów.
W połowie drogi na gór˛e poj ˛
ał niedoskonało´s´c swego planu. Nie było tu ˙zad-
nych bocznych korytarzy, ˙zadnej drogi ucieczki i ˙zadnej kryjówki. Musiał jak
najszybciej dosta´c si˛e na szczyt, lub ryzykowa´c odkrycie i schwytanie. Albo i go-
rzej.
— Chłopcze! — dobiegło go z dołu czyje´s wołanie.
182
Obejrzał si˛e przez rami˛e. Ponury Cherek w kolczudze i hełmie wspinał si˛e za
nim z wyci ˛
agni˛etym mieczem.
Potykaj ˛
ac si˛e Garion pognał do góry.
Usłyszał inny okrzyk nad sob ˛
a i zamarł. Wojownik u szczytu schodów był
równie ponury, jak ten na dole. i trzymał w r˛eku gro´znie wygl ˛
adaj ˛
acy topór.
Garion znalazł si˛e w pułapce. Stan ˛
ał pod ´sciana i szukał dłoni ˛
a sztyletu, cho´c
wiedział, ˙ze nie na wiele si˛e przyda.
Wtedy wojownicy zobaczyli si˛e nawzajem i z gło´snym krzykiem rzucili do
ataku. Ten z mieczem przemkn ˛
ał w gór˛e obok Gariona, gdy ten z toporem skoczył
w dół.
Topór zatoczył łuk, chybił i skrzesał snop iskier z kamieni muru. Miecz, był
celniejszy. Z włosami stoj ˛
acymi d˛eba ze zgrozy Garion patrzył, jak ostrze przebija
p˛edz ˛
ace w dół ciało napastnika. Topór upadł z brz˛ekiem, a topornik, zsuwaj ˛
ac si˛e
na przeciwnika, wyrwał z pochwy na biodrze szeroki sztylet i wbił go w pier´s
wroga. Zderzenie przewróciło obu m˛e˙zczyzn. Spleceni run˛eli w dół, a ich sztylety
błyskały uderzaj ˛
ac raz za razem.
Przera˙zony i bezradny Garion obserwował, jak przetaczaj ˛
a si˛e obok niego,
z obrzydliwym odgłosem zatapiaj ˛
ac ostrza w swych ciałach. Czerwone fontanny
krwi tryskały z ran.
Z trudem powstrzymał wymioty, zacisn ˛
ał z˛eby i pomkn ˛
ał w gór˛e usiłuj ˛
ac nie
słysze´c dobiegaj ˛
acych z dołu strasznych d´zwi˛eków, gdy dwóch konaj ˛
acych ludzi
do ko´nca nie przerywało swego krwawego dzieła.
Nie my´slał ju˙z nawet o skradaniu si˛e. Po prostu biegł, uciekaj ˛
ac raczej od
przera˙zaj ˛
acej potyczki na schodach ni˙z przed Asharakiem czy jarlem Jarvikiem.
W ko´ncu, po nie wiadomo jak długim czasie, wpadł za uchylone drzwi zakurzo-
nej, nie u˙zywanej komnaty. Zamkn ˛
ał je za sob ˛
a i dr˙z ˛
ac oparł si˛e o nie plecami.
Pod jedn ˛
a ze ´scian dostrzegł szerokie, zapadni˛ete ło˙ze, a wysoko nad nim nie-
wielkie okienko. W dwóch k ˛
atach wspierały si˛e sm˛etnie o ´sciany dwa połamane
krzesła, w trzecim stała pusta, otwarta skrzynia. I to wszystko. To pomieszcze-
nie pozwalało przynajmniej umkn ˛
a´c z korytarzy, gdzie dzicy ludzie mordowali
si˛e nawzajem. Szybko jednak Garion zdał sobie spraw˛e, ˙ze pozorne bezpiecze´n-
stwo jest tylko iluzj ˛
a. Znajdzie si˛e w pułapce, je´sli ktokolwiek otworzy te drzwi.
Rozpaczliwie szukaj ˛
ac wyj´scia rozgl ˛
adał si˛e po pomieszczeniu.
Na nagiej ´scianie naprzeciw ło˙za wisiały jakie´s kotary. W nadziei ˙ze kryj ˛
a
jak ˛
a´s szaf˛e lub s ˛
asiedni pokój, Garion podszedł bli˙zej i rozsun ˛
ał je. Za kotar ˛
a było
przej´scie, lecz nie do innej komnaty, a do ciemnego, w ˛
askiego korytarza. Zajrzał
tam, ale mrok był absolutny i widział jedynie najbli˙zszy fragment podłogi. Zadr˙zał
na my´sl o pod ˛
a˙zaniu po omacku przez czer´n, ze zbrojnymi nast˛epuj ˛
acymi mu na
pi˛ety.
183
Spojrzał na jedyne okienko. Potem przeci ˛
agn ˛
ał skrzyni˛e, by stan ˛
a´c na niej
i wyjrze´c przez szyb˛e. Mo˙ze zobaczy co´s, co pomo˙ze mu odgadn ˛
a´c, gdzie si˛e
znalazł. Wszedł na skrzyni˛e, stan ˛
ał na palcach i wysun ˛
ał głow˛e na zewn ˛
atrz.
Wie˙ze wyrastały tu i tam w´sród spadzistych dachów i niesko´nczonych galerii
pałacu króla Anhega. To beznadziejne. Niczego nie rozpoznawał. Odwrócił si˛e,
by zej´s´c na dół, i znieruchomiał nagle. W grubej warstwie kurzu na podłodze
wyra´znie odbijały si˛e odciski jego stóp.
Zeskoczył pospiesznie i zerwał poduszk˛e z dawno nie u˙zywanego ło˙za. Uło˙zył
j ˛
a na podłodze i przeci ˛
agn ˛
ał wokół komnaty, zamazuj ˛
ac własne ´slady. Wiedział,
˙ze nie zdoła ukry´c faktu czyjej´s obecno´sci, lecz zniszczy odciski stóp. Swym roz-
miarem natychmiast dowiodłyby Asharakowi czy jego ludziom, ˙ze ukrywaj ˛
acy
si˛e tutaj nie był dorosłym m˛e˙zczyzn ˛
a. Kiedy sko´nczył, rzucił poduszk˛e na łó˙zko.
Metoda nie była doskonała, ale lepsza ni˙z ˙zadna.
Z korytarza dobiegło czyje´s wołanie i szcz˛ek stali o stal.
Garion odetchn ˛
ał gł˛eboko i skoczył w mroczne przej´scie za kotar ˛
a.
Ju˙z po kilku krokach ciemno´s´c stała si˛e absolutna. Czuł dreszcze, gdy paj˛e-
czyny muskały mu twarz, a kurz wieków zapierał oddech, unosz ˛
ac si˛e kł˛ebami
spod nóg. Z pocz ˛
atku szedł szybko, bardziej ni˙z czegokolwiek pragn ˛
ac odej´s´c
mo˙zliwie daleko od walcz ˛
acych w korytarzu. Potem potkn ˛
ał si˛e i przez straszliw ˛
a
sekund˛e był pewien, ˙ze runie. W umy´sle błysn ˛
ał obraz stromych schodów, opada-
j ˛
acych w ciemno´s´c. Poj ˛
ał, ˙ze je´sli nie zwolni, w ˙zaden sposób nie zdoła unikn ˛
a´c
upadku. Ruszył ostro˙zniej, przesuwaj ˛
ac jedn ˛
a r˛ek˛e po ´scianie, a drug ˛
a wyci ˛
agaj ˛
ac
do przodu, by odgarnia´c g˛esto zwisaj ˛
ace z niskiego stropu paj˛eczyny.
W ciemno´sci stracił poczucie czasu i miał wra˙zenie, ˙ze całymi godzinami wy-
macuje drog˛e w ˛
askim przej´sciem, które zdawało si˛e nie mie´c ko´nca. Potem, mimo
uwagi, zderzył si˛e mocno z szorstk ˛
a kamienn ˛
a ´scian ˛
a. Na moment ogarn˛eła go pa-
nika. Czy korytarz tu wła´snie si˛e ko´nczył? Czy˙zby wpadł w pułapk˛e?
Wtedy dostrzegł k ˛
atem oka słaby poblask. Przej´scie nie ko´nczyło si˛e, lecz
skr˛ecało ostro w prawo. Na ko´ncu było jakie´s ´swiatło i Garion z ulg ˛
a pod ˛
a˙zył ku
niemu.
Blask był coraz mocniejszy i chłopiec przyspieszył kroku. Wkrótce dotarł do
jego ´zródła — w ˛
askiej szczeliny w ´scianie, bardzo nisko. Przykl˛ekn ˛
ał na pokry-
tych kurzem kamieniach i wyjrzał.
Hala pod nim była ogromna. Wielkie ognisko płon˛eło w zagł˛ebieniu na ´srod-
ku, a dym unosił si˛e ku otworom w sklepieniu. Znajdowało si˛e wysoko, powy˙zej
miejsca, sk ˛
ad wygl ˛
adał Garion. Cho´c z góry wszystko wygl ˛
adało inaczej, chło-
piec od razu rozpoznał sal˛e tronow ˛
a króla Anhega. Pod sob ˛
a dostrzegł wielk ˛
a
posta´c króla Rhodara i, mniejsz ˛
a. Cho-Haga z zawsze obecnym Hettarem za ple-
cami. W pewnej odległo´sci od tronów król Fulrach dyskutował z panem Wilkiem,
a w pobli˙zu czekała ciocia Pol. ˙
Zona Baraka rozmawiała o czym´s z królow ˛
a Isle-
n ˛
a, a królowa Porenn i królowa Silar stały obok. Silk spacerował nerwowo, spo-
184
gl ˛
adaj ˛
ac od czasu do czasu na silnie strze˙zone drzwi. Gariona ogarn˛eło uczucie
ulgi. Był bezpieczny.
Wła´snie miał krzykn ˛
a´c, gdy ci˛e˙zkie odrzwia otworzyły si˛e z rozmachem i do
sali wkroczył król Anheg w kolczudze i z mieczem w dłoni. Barak i Stra˙znik
Rivy prowadzili za nim wyrywaj ˛
acego si˛e m˛e˙zczyzn˛e o płowych włosach, którego
Garion widział w dniu polowania.
— Drogo zapłacisz za zdrad˛e Jarviku — rzucił przez rami˛e Anheg. Z ponur ˛
a
mina podszedł do swego tronu.
— Wi˛ec ju˙z po wszystkim? — spytała ciocia Pol.
— Ju˙z niedługo, Polgaro — zapewnił Anheg. — Moi ludzie ´scigaj ˛
a reszt˛e
bandytów Jarvika w najdalszych zak ˛
atkach pałacu. Gdyby nas nie uprzedzono,
sprawy mogły potoczy´c si˛e całkiem inaczej.
Krzyk czaił si˛e tu˙z za wargami Gariona, lecz w ostatnim momencie chłopiec
postanowił jeszcze przez kilka chwil zachowa´c milczenie.
Anheg wsun ˛
ał miecz do pochwy i zasiadł na tronie.
— Porozmawiamy troch˛e, Jarviku — powiedział. — Zanim stanie si˛e to, co
sta´c si˛e musi.
Płowowłosy m˛e˙zczyzna zrezygnował z beznadziejnej walki z Barakiem i nie-
mal równie silnym Stra˙znikiem Rivy.
— Nie mam ci nic do powiedzenia, Anhegu — o´swiadczył butnie. — Gdy-
by los zrz ˛
adził inaczej, siedziałbym teraz na twoim tronie. Zaryzykowałem i to
wszystko.
— Niezupełnie. Chc˛e pozna´c szczegóły. Mo˙zesz mi opowiedzie´c. I tak b˛e-
dziesz mówił, nie teraz, to pó´zniej.
— Rób, co chcesz — skrzywił si˛e pogardliwie Jarvik. — Odgryz˛e sobie j˛ezyk,
zanim cokolwiek ci powiem.
— Jeszcze si˛e przekonamy — mrukn ˛
ał ponuro Anheg.
— To niepotrzebne, Anhegu — wtr ˛
aciła ciocia Pol i wolno podeszła do wi˛e´z-
nia. — S ˛
a prostsze sposoby, by go przekona´c.
— Nic nie powiem — powtórzył Jarvik. — Jestem wojownikiem i nie boj˛e si˛e
ciebie, czarownico.
— Jeste´s wi˛ekszym durniem, ni˙z s ˛
adziłem, lordzie Jarvik — zauwa˙zył pan
Wilk. — Mo˙ze wolisz, ˙zebym ja to załatwił, Pol?
— Poradz˛e sobie, ojcze — odparła, nie spuszczaj ˛
ac wzroku z Jarvika.
— Ostro˙znie — uprzedził starzec. — Czasem posuwasz si˛e za daleko. Lekkie
mu´sni˛ecie zupełnie wystarczy.
— Wiem, co robi˛e, Stary Wilku — odparła zgry´zliwie. Spojrzała wprost
w oczy je´nca.
Garion w swej kryjówce wstrzymał oddech.
Jarl Jarvik zacz ˛
ał si˛e poci´c i rozpaczliwie próbował odwróci´c wzrok od oczu
cioci Pol. Bez skutku. Jej wola panowała nad nim i unieruchamiała spojrzenie.
185
Zadr˙zał i zbladł. Ona nie uczyniła najmniejszego ruchu, ˙zadnego gestu. Stała tylko
przed nim, a jej oczy płon˛eły, wbijaj ˛
ac si˛e w mózg.
Wtedy, po krótkiej chwili, krzykn ˛
ał. Potem jeszcze raz i opadł, zwisaj ˛
ac w r˛e-
kach trzymaj ˛
acych go ludzi.
— Zabierz go — j˛ekn ˛
ał, nie mog ˛
ac opanowa´c drgawek. — B˛ed˛e mówił, ale
zabierz go. Błagam.
Silk, stoj ˛
acy teraz za tronem Anhega, spojrzał na Hettara.
— Ciekawe, co zobaczył — mrukn ˛
ał.
— Chyba lepiej nie wiedzie´c — odparł młody Algar.
Królowa Islena przygl ˛
adała si˛e pilnie, jakby w nadziei ˙ze odgadnie, na czym
polega sztuczka. Skrzywiła si˛e wyra´znie, gdy Jarvik krzykn ˛
ał, i odwróciła wzrok.
— Dobrze, Jarviku — rzekł Anheg dziwnie zduszonym głosem. — Zacznij od
pocz ˛
atku. Chc˛e wiedzie´c wszystko.
— Z pocz ˛
atku to były drobiazgi — Jarvik trz ˛
asł si˛e jeszcze. — S ˛
adziłem, ˙ze
nikomu nie przynios ˛
a szkody.
— Zawsze tak jest — stwierdził Brand.
Jarl Jarvik odetchn ˛
ał gł˛eboko, raz jeszcze spojrzał na cioci˛e Pol i zadr˙zał. Po-
tem wyprostował si˛e.
— Wszystko zacz˛eło si˛e jakie´s dwa lata temu — powiedział. — Popłyn ˛
ałem
do Kotu w Drasni i spotkałem tam kupca, Nadraka imieniem Grashor. Wydawał
si˛e miłym człowiekiem, a kiedy ju˙z si˛e lepiej poznali´smy, zapytał, czy byłbym
zainteresowany pewnym zyskownym przedsi˛ewzi˛eciem. Powiedziałem, ˙ze jestem
jarlem, nie handlarzem, ale on nalegał. Twierdził, ˙ze l˛eka si˛e piratów ˙zyj ˛
acych
na wyspach w Zatoce Cherek, a jarlowski okr˛et z wojownikami na pokładzie po-
winien przepłyn ˛
a´c bezpiecznie. Ładunek stanowiła jedna niezbyt du˙za skrzynia.
My´sl˛e, ˙ze miał tam jakie´s klejnoty, które przemycił przez komory celne w Bok-
torze i chciał przewie´z´c do Darine w Sendarii. Powiedziałem, ˙ze mnie to nie in-
teresuje, ale on otworzył kies˛e i sypn ˛
ał złotem. Pami˛etam, ˙ze było jasnoczerwone
i nie mogłem oderwa´c od niego oczu. Potrzebowałem pieni˛edzy, zreszt ˛
a kto nie
potrzebuje, i naprawd˛e nie widziałem nic niewła´sciwego w spełnieniu pro´sby. Tak
wi˛ec zabrałem Nadraka i t˛e skrzyni˛e do Darine. Tam poznałem jego wspólnika,
Murga imieniem Asharak.
Garion drgn ˛
ał na d´zwi˛ek tego imienia. Usłyszał zdumione gwizdni˛ecie Silka.
— Zgodnie z umow ˛
a — kontynuował Jarvik — Asharak wypłacił mi sum˛e
równ ˛
a tej, któr ˛
a otrzymałem od Grashora i zyskałem na tym interesie worek pełen
złota. Asharak powiedział, ˙ze zrobiłem im wielk ˛
a przysług˛e i gdybym jeszcze kie-
dy´s potrzebował złota, z przyjemno´sci ˛
a znajdzie sposób, bym je zarobił. Miałem
teraz wi˛ecej pieni˛edzy ni˙z kiedykolwiek w ˙zyciu, ale nie wiem czemu uznałem,
˙ze to nie wystarczy. Z nieznanych powodów czułem, ˙ze potrzebuj˛e wi˛ecej.
186
— To natura złota Angaraków — wyja´snił pan Wilk. — Woła do swego. Im
wi˛ecej si˛e go posiada, tym bardziej si˛e go pragnie. Dlatego Murgowie tak nim
szafuj ˛
a. Asharak nie kupował twoich usług, Jarviku. On kupował twoj ˛
a dusz˛e.
Wi˛ezie´n przytakn ˛
ał ponuro.
— W ka˙zdym razie niedługo potem znalazłem jaki´s pretekst i znów popłyn ˛
a-
łem do Darine. Asharak powiedział, ˙ze Murgom nie wolno wje˙zd˙za´c do Chereku,
a on bardzo si˛e interesuje nami i naszym królestwem. Zadawał mi mnóstwo pyta´n
i płacił złotem za ka˙zd ˛
a odpowied´z. Pomy´slałem, ˙ze to do´s´c głupi sposób wyda-
wania pieni˛edzy, ale udzielałem odpowiedzi i brałem cenny kruszec. Odpływaj ˛
ac
do Chereku miałem go ju˙z pełen worek. Wróciłem do Jarviksholmu i uło˙zyłem
złoto przy tym, które dostałem wcze´sniej. Stwierdziłem, ˙ze jestem bogatym czło-
wiekiem i nadal nie zrobiłem niczego niegodnego. Ale miałem wra˙zenie, ˙ze dni
trwaj ˛
a zbyt krótko. Całe dnie sp˛edzałem w skarbcu, przeliczałem dukaty, pole-
rowałem je, a˙z l´sniły czerwieni ˛
a jak krew, i wsłuchiwałem si˛e w ich brz˛ek. Po
pewnym czasie jednak uznałem, ˙ze nie ma ich tak wiele, wi˛ec znowu wróciłem
do Asharaka. Powiedział, ˙ze nadal ciekawi go Cherek i chciałby pozna´c plany An-
hega. Obiecał, ˙ze da mi tyle złota, ile ju˙z mam, je´sli przez rok b˛ed˛e go informował,
o czym si˛e mówi na naradach w pałacu. Najpierw powiedziałem: nie, gdy˙z wie-
działem, ˙ze proponuje mi czyn niegodny. Ale pokazał dukaty i ju˙z nie potrafiłem
odmówi´c.
Ze swego miejsca Garion widział twarze słuchaczy. Wyra˙zały dziwn ˛
a miesza-
nin˛e pogardy i współczucia. Jarvik mówił dalej:
— Wtedy wła´snie, Anhegu, twoi ludzie schwytali mojego posła´nca i zostałem
wygnany z Jarviksholmu. Z pocz ˛
atku nie przej ˛
ałem si˛e specjalnie, gdy˙z ci ˛
agle
mogłem si˛e cieszy´c swoim złotem. Ale po krótkim czasie znowu stwierdziłem,
˙ze jest go za mało. Wysłałem szybki statek przez Przesmyk Chereku do Darine.
Niósł wiadomo´s´c dla Asharaka. Błagałem go, by znalazł dla mnie jaki´s sposób
zarabiania pieni˛edzy. Statek wrócił z Asharakiem na pokładzie. Usiedli´smy wtedy
i radzili´smy, jak mógłbym powi˛ekszy´c swój skarb.
— Jeste´s zatem podwójnym zdrajc ˛
a, Jarviku — w głosie Anhega zad´zwi˛eczał
niemal smutek. — Zdradziłe´s mnie i złamałe´s najstarsze prawo królestwa. ˙
Zaden
Angarak nie postawił stopy na naszej ziemi od czasów samego Chereka o Nied´z-
wiedzich Barach.
— Wtedy ju˙z mnie to nie obchodziło — wzruszył ramionami Jarvik. — Asha-
rak miał plan, który uznałem za dobry. Gdyby´smy przekradali si˛e przez miasto
w niewielkich grupkach, mogliby´smy ukry´c cał ˛
a armi˛e w zrujnowanych połu-
dniowych skrzydłach pałacu. Przy odrobinie szcz˛e´scia i z przewag ˛
a zaskoczenia
była szansa, by zabi´c ciebie i pozostałych królów Alornów. Zasiadłbym wtedy na
tronie Chereku, a mo˙ze i całej Alorii.
— Jakiej ceny za˙z ˛
adał Asharak? — pan Wilk zmru˙zył oczy. — Czego chciał
w zamian za uczynienie ci˛e królem?
187
— Rzeczy tak drobnej, ˙ze wybuchn ˛
ałem ´smiechem, gdy mi o niej powie-
dział — odparł Jarvik. — Ale obiecał, ˙ze je´sli to dla niego zrobi˛e, ofiaruje mi
nie tylko koron˛e, ale wypełni złotem cał ˛
a komnat˛e.
— Co to było? — powtórzył pytanie Wilk.
— Powiedział, ˙ze chce chłopca, mniej wi˛ecej czternastoletniego, który przy-
płyn ˛
ał w orszaku króla Fulracha z Sendarii. Obiecał, ˙ze gdy tylko przeka˙z˛e mu
chłopaka, da mi wi˛ecej złota, ni˙z potrafi˛e zliczy´c. I koron˛e Chereku na dodatek.
Fulrach spojrzał zdumiony.
— Garion? — zapytał. — Czemu Asharakowi miałoby na nim zale˙ze´c?
J˛ek przera˙zenia cioci Pol dotarł a˙z do kryjówki Gariona.
— Durniku! — zawołała mocnym głosem, lecz Durnik p˛edził ju˙z do drzwi.
Silk biegł tu˙z za nim. Ciocia Pol odwróciła si˛e. Jej oczy płon˛eły, a białe pasemko
promieniowało niemal w´sród czerni włosów. Jarl Jarvik cofn ˛
ał si˛e przed gniew-
nym spojrzeniem.
— Je´sli chłopcu zdarzy si˛e co´s złego, Jarviku, przez tysi ˛
ac lat ludzie b˛ed ˛
a
dr˙zeli na wspomnienie twojego losu — oznajmiła.
Sprawy zaszły za daleko. Garion był zawstydzony i troch˛e przestraszony jej
furi ˛
a.
— Nic mi si˛e nie stało, ciociu Pol — krzykn ˛
ał przez szczelin˛e w ´scianie. —
Jestem tutaj, na górze.
— Garion? — szukała go wzrokiem. — Gdzie jeste´s?
— U góry, pod sufitem — odpowiedział. — Za murem.
— Jak tam trafiłe´s?
— Nie wiem. Jacy´s ludzie mnie ´scigali, wi˛ec uciekałem. I dotarłem a˙z tutaj.
— Natychmiast zejd´z na dół.
— Nie potrafi˛e, ciociu Pol. Biegłem tak daleko i skr˛ecałem tyle razy, ˙ze nie
wiem, jak wróci´c. Zgubiłem si˛e.
— No dobrze — stwierdziła, odzyskuj ˛
ac panowanie nad sob ˛
a. — Nie ruszaj
si˛e. Znajdziemy sposób, ˙zeby ci˛e tu sprowadzi´c.
— Mam nadziej˛e — westchn ˛
ał.
ROZDZIAŁ XVIII
Ten korytarz musi gdzie´s prowadzi´c — Anheg spojrzał w stron˛e, gdzie Garion
nerwowo oczekiwał na pomoc. — Niech po prostu nim pójdzie.
— I wpadnie wprost w r˛ece Murga Asharaka? — mrukn˛eła ciocia Pol. —
Lepiej niech zostanie tam, gdzie jest.
— Asharak ucieka w strachu o ˙zycie — stwierdził Anheg. — Nie ma go ju˙z
w pałacu.
— O ile pami˛etam, nie powinno go by´c w królestwie — zauwa˙zyła.
— Zaczekaj, Pol — przerwał Wilk. — Garionie! — krzykn ˛
ał. — Któr˛edy
biegnie ten korytarz?
— Chyba w kierunku tylnej cz˛e´sci sali, gdzie stoj ˛
a trony — odpowiedział
chłopiec. — Trudno powiedzie´c. Jest ciemno.
— Podamy ci pochodnie. Ustawisz jedn ˛
a tam, gdzie stoisz w tej chwili,
a z drug ˛
a pójdziesz przed siebie. Póki nie stracisz tej pierwszej z oczu, posuwasz
si˛e w linii prostej.
— Bardzo sprytne — ocenił Silk. — Szkoda, ˙ze nie mam siedmiu tysi˛ecy lat.
Te˙z bym potrafił tak sprawnie rozwi ˛
azywa´c problemy.
Wilk pu´scił uwag˛e mimo uszu.
— Nadal uwa˙zam, ˙ze najlepszym wyj´sciem b˛edzie przystawienie paru drabin
i wybicie dziury w ´scianie — wtr ˛
acił Barak.
— Mo˙ze najpierw spróbujemy sposobu Belgaratha? — spytał zbolałym gło-
sem Anheg.
Barak wzruszył ramionami.
— Ty tu jeste´s królem.
— Dzi˛eki — burkn ˛
ał sucho władca.
Jeden z wojowników przyniósł dług ˛
a tyk˛e i podał Garionowi dwie pochodnie.
— Je´sli korytarz biegnie prosto — zastanowił si˛e Anheg — powinien dopro-
wadzi´c gdzie´s do królewskich apartamentów.
— To ciekawe — Rhodar uniósł brew. — Dobrze by było wiedzie´c, czy wie-
dzie do królewskich komnat, czy w przeciwn ˛
a stron˛e.
189
— Całkiem mo˙zliwe, ˙ze to jaka´s zapomniana droga ewakuacyjna — odparł
ura˙zonym tonem Anheg. — Nasza historia nie była w ko´ncu a˙z tak pokojowa. Nie
ma powodu, by od razu podejrzewa´c najgorsze.
— Oczywi´scie — przyznał uprzejmie Rhodar. — Najmniejszego powodu.
Garion umie´scił jedn ˛
a z pochodni obok szczeliny w murze i pod ˛
a˙zył zakurzo-
nym przej´sciem, ogl ˛
adaj ˛
ac si˛e cz˛esto, by sprawdzi´c, czy wci ˛
a˙z widzi jej ´swiatło.
Po chwili dotarł do w ˛
askich drzwiczek, otwieraj ˛
acych si˛e do wn˛etrza pustej szafy.
Dalej znajdowała si˛e bogata sypialnia z wyj´sciem na szeroki, dobrze o´swietlony
korytarz, którym zbli˙zało si˛e kilku wojowników, a Garion rozpoznał w´sród nich
łowczego Torvika.
— Tu jestem — zawołał z ulg ˛
a i wyszedł im naprzeciw.
— Nie pró˙znowałe´s, co? — u´smiechn ˛
ał si˛e Torvik.
— To nie moja wina.
— Wracajmy do króla Anhega. Ta dama, twoja ciotka, bardzo si˛e martwi.
— Pewnie jest na mnie zła. — Garion ruszył obok pot˛e˙znego my´sliwego.
— Bardzo prawdopodobne — przyznał Torvik. — Kobiety zawsze si˛e na nas
złoszcz ˛
a, z tych czy innych powodów. Kiedy doro´sniesz, b˛edziesz si˛e musiał do
tego przyzwyczai´c.
Ciocia Pol czekała przed drzwiami sali tronowej. Nie robiła mu wyrzutów,
przynajmniej na razie. Na jedn ˛
a krótk ˛
a chwil˛e przytuliła go mocno, po czym spoj-
rzała z powag ˛
a.
— Czekali´smy na ciebie, kochanie — powiedziała prawie całkiem spokojnie
i wprowadziła go do ´srodka.
— W apartamencie mojej babki, powiadasz? — mówił do Torvika Anheg. —
Zdumiewaj ˛
ace. Pami˛etam j ˛
a jako zdziwaczał ˛
a staruszk˛e chodz ˛
ac ˛
a o lasce.
— Nikt nie rodzi si˛e starcem, Anhegu — zauwa˙zył z chytr ˛
a min ˛
a Rhodar.
— Jestem pewna Anhegu, ˙ze istnieje całkiem niewinne wyja´snienie tej spra-
wy — pocieszyła króla Porenn. — Mój m ˛
a˙z si˛e z tob ˛
a dra˙zni.
— Jeden z ludzi zajrzał do tego przej´scia, wasza wysoko´s´c — wtr ˛
acił taktow-
nie Torvik. — Le˙zy tam gruba warstwa kurzu. Mo˙zliwe, ˙ze nie było u˙zywane od
stuleci.
— Zdumiewaj ˛
ace — powtórzył Anheg.
Nast˛epnie delikatnie porzucono ten temat, cho´c kpi ˛
ace spojrzenie króla Rho-
dara było a˙z nadto wymowne.
Hrabia Seline chrz ˛
akn ˛
ał dyskretnie.
— S ˛
adz˛e — powiedział — ˙ze młody Garion mógłby nam opowiedzie´c co´s
ciekawego.
— Spodziewam si˛e — ciocia Pol spojrzała na chłopca. — O ile pami˛etam,
kazałam ci czeka´c w swoim pokoju.
— Tam był Asharak — wyja´snił Garion. — Miał ze sob ˛
a wojowników. Pró-
bował mnie zmusi´c, ˙zebym z nim poszedł. Nie chciałem, a on powiedział, ˙ze ju˙z
190
raz mnie miał i znowu mo˙ze schwyta´c. Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi,
ale odparłem, ˙ze najpierw musi mnie dogoni´c. I uciekłem.
Brand, Stra˙znik Rivy, parskn ˛
ał ´smiechem.
— Nie s ˛
adz˛e, by mo˙zna mu było cokolwiek zarzuci´c, Polgaro — o´swiad-
czył. — Gdybym w swoim pokoju spotkał kapłana Grolimów, te˙z bym chyba
uciekał.
— Jeste´s pewien, ˙ze to był Asharak? — spytał Silk.
Garion pokiwał głow ˛
a.
— Znam go od bardzo dawna. Chyba przez całe ˙zycie. On te˙z mnie poznał.
Wołał mnie po imieniu.
— Mam ochot˛e na dług ˛
a rozmow˛e z tym Asharakiem — stwierdził Anheg. —
Chciałbym mu zada´c kilka pyta´n na temat całego zamieszania, do jakiego dopro-
wadził w moim królestwie.
— W ˛
atpi˛e, czy go znajdziesz Anhegu — odparł pan Wilk. — Wydaje si˛e kim´s
wi˛ecej ni˙z tylko Grolimem. Raz dotkn ˛
ałem jego umysłu. W Muros. Nie jest to
zwyczajny umysł.
— Zabawi˛e si˛e poszukiwaniem — mrukn ˛
ał z pozorn ˛
a oboj˛etno´sci ˛
a król. —
Nawet Grolim nie potrafi chodzi´c pieszo po wodzie, wi˛ec chyba zablokuj˛e porty
w całym Chereku. Potem wy´sl˛e ludzi, by przeczesali góry i puszcze. I tak zim ˛
a
tyj ˛
a i hałasuj ˛
a tylko, wi˛ec przyda si˛e im jakie´s zaj˛ecie.
— Wyp˛edzanie grubych, hała´sliwych wojowników na ´snieg w samym ´srodku
zimy nie przysporzy ci popularno´sci, Anhegu — zauwa˙zył Rhodar.
— Obiecaj hojne wynagrodzenie — zaproponował Silk. — W ten sposób za-
p˛edzisz ich do pracy i zachowasz popularno´s´c.
— Niezły pomysł. A jak ˛
a nagrod˛e by´s sugerował, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze?
— Obiecaj tyle złota, ile wa˙zy głowa Asharaka — rzekł Silk. — To powinno
nawet najtłu´sciejszych wojowników odci ˛
agn ˛
a´c od ko´sci i antałka piwa.
Anheg skrzywił si˛e lekko.
— To Grolim — pocieszył go Silk. — Zapewne i tak go nie znajd ˛
a, ale szuka-
j ˛
ac rozło˙z ˛
a całe królestwo na cz˛e´sci. Twe złoto b˛edzie bezpieczne, twoi wojow-
nicy rozruszaj ˛
a si˛e troch˛e, ty sam zyskasz sław˛e człowieka hojnego. W dodatku,
Asharak nie zdoła dalej spiskowa´c, gdy ka˙zdy w Chereku b˛edzie go szukał z to-
porem w r˛eku. Kto´s, czyja głowa cenniejsza jest dla innych ni˙z dla niego samego,
nie ma czasu na głupstwa.
— Ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze — stwierdził z powag ˛
a Anheg. — Jeste´s człowiekiem
podst˛epnym.
— Staram si˛e, najja´sniejszy panie — skłonił si˛e kpi ˛
aco Silk.
— Czy mo˙zliwe, by´s zechciał pracowa´c dla mnie? — zaproponował władca
Chereku.
— Anhegu! — zawołał oburzony Rhodar.
191
— Krew, wasza wysoko´s´c — westchn ˛
ał Silk. — Wi˛ezy pokrewie´nstwa trzy-
maj ˛
a mnie u boku wuja. Ch˛etnie jednak wysłucham twej oferty. B˛edzie pomocna
w przyszłych negocjacjach na temat wynagrodzenia za moje usługi.
´Smiech królowej Porenn zabrzmiał niby mały, srebrny dzwoneczek, a na twa-
rzy Rhodara pojawił si˛e wyraz rozpaczy.
— Sami widzicie — westchn ˛
ał. — Ze wszystkich stron otaczaj ˛
a mnie zdrajcy.
I co ma zrobi´c biedny, stary grubas?
Pos˛epny wojownik wkroczył do sali i podszedł do króla Anhega.
— Stało si˛e najja´sniejszy panie — oznajmił. — Czy chcesz spojrze´c na jego
głow˛e?
— Nie — odparł krótko Anheg.
— Czy mamy nabi´c j ˛
a na pal i zatkn ˛
a´c koło portu?
— Nie. Jarvik był kiedy´s dzielnym człowiekiem, a przez mał˙ze´nstwo moim
powinowatym. Przeka˙zcie ciało jego ˙zonie. Niech je pochowa jak nale˙zy.
Wojownik skłonił si˛e i wyszedł.
— Intryguje mnie sprawa tego Grolima, Asharaka — zwróciła si˛e do cioci
Pol królowa Islena. — Mo˙ze we dwie, lady Polgaro, znajdziemy sposób, by go
odszuka´c?
Na jej twarzy malowało si˛e gł˛ebokie przekonanie o własnych zdolno´sciach.
Pan Wilk odezwał si˛e szybko, zanim ciocia Pol zd ˛
a˙zyła zareagowa´c.
— Odwa˙zne słowa, Isleno. Ale nie mo˙zemy dopu´sci´c, by władczyni Chereku
nara˙zała si˛e na takie ryzyko. Wiem, ˙ze twa sztuka nie ma sobie równych, lecz takie
poszukiwanie całkowicie otwiera umysł. Gdy Asharak wyczuje, ˙ze próbujesz go
znale´z´c, natychmiast odpowie ciosem. Polgarze nic nie grozi, ale obawiam si˛e, ˙ze
twój umysł zostanie zdmuchni˛ety jak ´swieca. To nie do pomy´slenia, by królowa
Chereku do˙zyła swych dni jako oszalała maniaczka.
Islena zbladła nagle i nie zauwa˙zyła, jak pan Wilk mrugn ˛
ał porozumiewawczo
do Anhega.
— Nie mog˛e na to pozwoli´c — orzekł stanowczo Anheg. — Królowa jest mi
zbyt droga, by nara˙zała si˛e na tak straszne niebezpiecze´nstwo.
— Musz˛e by´c posłuszna woli mego pana — powiedziała z ulg ˛
a Islena. — Na
jego rozkaz odwołuj˛e swoj ˛
a propozycj˛e.
— Odwaga mej królowej czyni mi zaszczyt — o´swiadczył Anheg z twarz ˛
a
absolutnie nieruchom ˛
a.
Islena skłoniła si˛e i wycofała spiesznie. Ciocia Pol spojrzała na pana Wilka
unosz ˛
ac brew, ale zachowała milczenie.
Wilk spowa˙zniał wstaj ˛
ac z fotela, na którym siedział.
— S ˛
adz˛e, ˙ze nadszedł czas podj˛ecia wielkiej wagi decyzji — oznajmił. —
Zdarzenia nast˛epuj ˛
a zbyt szybko, by´smy mogli sobie pozwoli´c na zwłok˛e.
Popatrzył na Anhega.
— Czy jest jakie´s miejsce, gdzie mogliby´smy bezpiecznie porozmawia´c?
192
— Jest pewna komnata w jednej z wie˙z. My´slałem o niej jeszcze przed pierw-
szym spotkaniem, ale. . . — zamilkł, spogl ˛
adaj ˛
ac na Cho-Haga.
— Nie powiniene´s dopu´sci´c, by to ci˛e powstrzymało — rzekł król Algarów. —
Radz˛e sobie ze schodami, je´sli musz˛e. Lepiej było narazi´c mnie na niewygody, ni˙z
pozwoli´c szpiegowi Jarvika na podsłuchiwanie.
— Zostan˛e z Garionem — obiecał Durnik cioci Pol.
Zdecydowanie pokr˛eciła głowa.
— Nie. Dopóki Asharak jest w Chereku na wolno´sci, nie chc˛e go spuszcza´c
z oka.
— Mo˙ze pójdziemy? — przynaglił pan Wilk. — Robi si˛e pó´zno, a chc˛e od-
płyn ˛
a´c o ´swicie. Trop, którym pod ˛
a˙załem, stygnie.
Królowa Islena, wci ˛
a˙z nieco wstrz ˛
a´sni˛eta, stała z boku z Porenn i Silar. Nie
drgn˛eła nawet, gdy Anheg poprowadził zebranych za sob ˛
a.
Dam ci zna´c, co si˛e dzieje, zasygnalizował ˙zonie król Rhodar.
Oczywi´scie, odpowiedziała Porenn. Twarz miała spokojn ˛
a, lecz ruchy palców
zdradzały irytacj˛e.
Spokojnie, dziecko, prosiły palce Rhodara. Jeste´smy tu go´s´cmi i musimy prze-
strzega´c miejscowych zwyczajów.
Co tylko ka˙ze mój pan i władca, odparła, z sarkazmem pochylaj ˛
ac dłonie.
Z pomoc ˛
a Hettara Cho-Hag pokonał stopnie, cho´c wspinali si˛e bole´snie po-
woli.
— Przepraszam — wysapał, zatrzymuj ˛
ac si˛e w połowie drogi, by odpocz ˛
a´c. —
Jest to równie m˛ecz ˛
ace dla mnie, jak dla was.
Anheg ustawił stra˙zników przed schodami, po czym wszedł na gór˛e i zamkn ˛
ał
za sob ˛
a ci˛e˙zkie drzwi.
— Rozpal ogie´n, kuzynie — zwrócił si˛e do Baraka. — Nie musimy przecie˙z
marzn ˛
a´c.
Olbrzym skin ˛
ał głow ˛
a i przysun ˛
ał pochodni˛e do stosu drewna w kominku.
Komnata była okr ˛
agła i niezbyt przestronna, ale było w niej do´s´c miejsca dla
wszystkich. Pod ´scianami stały krzesła i ławy.
Pan Wilk wyjrzał oknem na migoc ˛
ace w dole ´swiatła Val Alorn.
— Zawsze lubiłem wie˙ze — szepn ˛
ał jakby do siebie. — Mój Mistrz mieszkał
w wie˙zy podobnej do tej. Sp˛edziłem tam wiele pi˛eknych chwil.
— Oddałbym ˙zycie, by pozna´c Aldura — westchn ˛
ał Cho-Hag. — Podobno
otaczał go blask?
— Dla mnie wygl ˛
adał całkiem zwyczajnie. Prze˙zyłem u niego pi˛e´c lat zanim
w ogóle si˛e zorientowałem, kim jest.
— I naprawd˛e był tak m ˛
adry, jak powiadaj ˛
a? — spytał Anheg.
— Prawdopodobnie m ˛
adrzejszy — odparł Wilk. — Byłem dzikim, zagubio-
nym chłopakiem, gdy mnie znalazł konaj ˛
acego w ´snie˙zycy u stóp wie˙zy. Zdołał
193
mnie jako´s oswoi´c, chocia˙z zaj˛eło mu to kilkaset lat — westchn ˛
ał gł˛eboko i od-
wrócił si˛e od okna. — Do pracy — powiedział.
— Gdzie chcesz płyn ˛
a´c, by podj ˛
a´c po´scig? — spytał Fulrach.
— Do Camaaru. Tam trafiłem na ´slad. S ˛
adz˛e, ˙ze prowadził do Arendii.
— Wy´sl˛e z tob ˛
a wojowników — o´swiadczył Anheg. — Po ostatnich wydarze-
niach boj˛e si˛e, ˙ze Grolimowie zechc ˛
a ci˛e zatrzyma´c.
— Nie — odmówił stanowczo Wilk. — Wojownicy b˛ed ˛
a bezu˙zyteczni w spo-
tkaniu z Grolimami, a ja nie mog˛e podró˙zowa´c z armi ˛
a pl ˛
acz ˛
aca si˛e pod nogami.
I nie mam czasu na tłumaczenie królowi Arendii, czemu naje˙zd˙zam na jego pa´n-
stwo z hord ˛
a wojska. Wyja´snienie czegokolwiek Arendom jest jeszcze trudniejsze
ni˙z Alornom cho´c ci˛e˙zko w to uwierzy´c.
— Nie b ˛
ad´z niegrzeczny, ojcze — zwróciła mu uwag˛e ciocia Pol. — To tak˙ze
ich ´swiat, wi˛ec si˛e o niego martwi ˛
a.
— Nie musi to by´c cała armia Belgaracie — wtr ˛
acił Rhodar. — Ale czy roz-
s ˛
adek nie nakazuje wzi ˛
a´c ze sob ˛
a kilku silnych ludzi?
— Niewiele jest problemów, z którymi ja i Polgara nie potrafimy sobie pora-
dzi´c. A Silk, Barak i Durnik b˛ed ˛
a z nami, by rozwi ˛
azywa´c bardziej przyziemne
sprawy. Im mniejsza grupa, tym rzadziej zwraca uwag˛e — spojrzał na Cho-Ha-
ga. — Skoro jednak ju˙z o tym mówimy, to chciałbym zabra´c twego syna, Hettara.
Jego specyficzne talenty mog ˛
a si˛e okaza´c przydatne.
— Niemo˙zliwe — odparł chłodno Hettar. — Musz˛e pozosta´c przy ojcu.
— Nie, Hettarze — rzekł Cho-Hag. — Nie chc˛e, by´s sp˛edził ˙zycie jako nogi
kaleki.
— Słu˙zenie tobie, ojcze, nigdy nie było dla mnie ci˛e˙zarem — zapewnił Het-
tar. — Wielu ludzi dysponuje takim samym talentem. Niech Czcigodny wybierze
kogo´s innego.
— Ilu jest Sha-Darim w´sród Algarów? — spytał z powag ˛
a Wilk.
Hettar spojrzał na niego ostro, jakby wzrokiem próbował co´s powiedzie´c.
Cho-Hag gło´sno wci ˛
agn ˛
ał powietrze.
— Hettarze — zapytał. — Czy to prawda?
— By´c mo˙ze, ojcze — Hettar wzruszył ramionami. — Nie s ˛
adziłem, ˙ze to
wa˙zne.
Cho-Hag spojrzał pytaj ˛
aco na Wilka.
— To prawda — kiwn ˛
ał głow ˛
a starzec. — Wiedziałem o tym od chwili, gdy
zobaczyłem go po raz pierwszy. To Sha-Dar. Ale sam musi si˛e o tym przekona´c.
Oczy króla wypełniły si˛e łzami.
— Mój syn! — rzekł z dum ˛
a, przyci ˛
agn ˛
ał Hettara do siebie i u´scisn ˛
ał nie-
zr˛ecznie.
— To nic takiego, ojcze — szepn ˛
ał młodzieniec, jakby nagle zakłopotany.
— O czym oni mówi ˛
a? — szepn ˛
ał Garion do Silka.
194
— O czym´s, co Algarowie traktuj ˛
a bardzo powa˙znie. Uwa˙zaj ˛
a, ˙ze niektó-
rzy ludzie potrafi ˛
a rozmawia´c z ko´nmi jedynie z pomoc ˛
a my´sli. Nazywaj ˛
a ich
Sha-Darim, Wodzowie Klanów koni. To wielka rzadko´s´c: dwie, mo˙ze trzy osoby
w całym pokoleniu. Ten dar oznacza najwy˙zsze honory dla ka˙zdego Algara który
go posiada. Cho-Hag eksploduje z dumy, gdy tylko wróci do Algarii.
— Wi˛ec to a˙z tak wa˙zne?
— Algarowie tak s ˛
adz ˛
a — Silk wzruszył ramionami. — Kiedy znajd ˛
a nowego
Sha-Dara. wszystkie klany gromadz ˛
a si˛e w Twierdzy. Cały naród ´swi˛etuje przez
sze´s´c tygodni. Składaj ˛
a dary. Hettar b˛edzie bogaty, je´sli zgodzi si˛e je przyj ˛
a´c.
Mo˙ze odmówi´c. To dziwny człowiek.
— Musisz jecha´c — przekonywał Hettara Cho-Hag. — Z tob ˛
a b˛edzie duma
Algarii. Droga obowi ˛
azku jest jasna.
— Je´sli mój ojciec tak postanowił — zgodził si˛e opornie Hettar.
— To dobrze — stwierdził pan Wilk. — Ile czasu ci trzeba, by dotrze´c do
Algarii wybra´c z tuzin najlepszych koni i doprowadzi´c je do Camaaru?
Młodzieniec zastanowił si˛e przez chwil˛e.
— Dwa tygodnie — orzekł. — O ile nie zatrzyma mnie zamie´c w górach
Sendarii.
— Zatem wszyscy ruszamy o ´swicie. Anheg da ci okr˛et. Poprowadzisz konie
Wielkim Traktem Północnym do miejsca o kilka mil na północ od Camaaru, gdzie
odbiega droga na południe. Przejdziesz bród na rzece Wielki Camaar i pojedziesz
dalej, a˙z dotrzesz do Wielkiego Traktu Zachodniego w pobli˙zu ruin Vo Vacune
w północnej Arendii. Spotkamy si˛e tam za dwa tygodnie.
Hettar skin ˛
ał głow ˛
a.
— Pod Vo Vacune doł ˛
aczy do nas tak˙ze asturski Arend — ci ˛
agn ˛
ał Wilk. —
A troch˛e pó´zniej mimbra´nski. Mog ˛
a si˛e przyda´c na południu.
— A tak˙ze wypełni ˛
a proroctwo — dodał tajemniczo Anheg.
Wilk wzruszył ramionami, a jego bł˛ekitne oczy zamigotały nagle.
— Nie mam nic przeciwko wypełnianiu proroctw — stwierdził. — Byle tylko
nie przeszkadzały mi za bardzo.
— Czy mo˙zemy jako´s pomóc w poszukiwaniach? — spytał Brand.
— Macie do´s´c pracy. Niezale˙znie od wyników naszego po´scigu, Angarakowie
szykuj ˛
a si˛e najwyra´zniej do jakiej´s wi˛ekszej akcji. Je´sli nam si˛e uda, mo˙ze si˛e za-
wahaj ˛
a, ale Angarakowie nie my´sl ˛
a w taki sposób, jak my. Pami˛e´c o kl˛esce pod Vo
Mimbre nie powstrzyma ich przed inwazj ˛
a na zachód. Mo˙ze wypełniaj ˛
a wskaza-
nia własnych proroctw, o których nie mamy poj˛ecia. W ka˙zdym razie powinni´scie
si˛e liczy´c z powa˙znymi kłopotami z ich strony. Musicie si˛e przygotowa´c.
Anheg wyszczerzył z˛eby w wilczym u´smiechu.
— Przygotowujemy si˛e od pi˛eciu tysi˛ecy lat — o´swiadczył. — Tym razem
oczy´scimy ´swiat z zarazy Angaraków. Gdy zbudzi si˛e Torak Jednooki, b˛edzie
samotny jak Mara. I tak samo bezsilny.
195
— Mo˙ze. Ale nie planuj ceremonii zwyci˛estwa przed ko´ncem wojny. Szykuj-
cie si˛e dyskretnie i nie róbcie w swoich królestwach wi˛ekszego zamieszania, ni˙z
to niezb˛edne. Na zachodzie roi si˛e od Grolimów którzy obserwuj ˛
a wszystkie na-
sze poczynania. ´Slad którym pod ˛
a˙z˛e, mo˙ze mnie zaprowadzi´c do Cthol Murgos.
Wol˛e nie spotka´c na granicy armii Murgów.
— Ja te˙z grywam w obserwacje — zauwa˙zył Rhodar, z ponurym wyrazem
swej pulchnej twarzy. — I to lepiej od Grolimów. Pora ju˙z wysła´c na wschód kilka
karawan. Angarakowie nie rusz ˛
a bez wsparcia z tej strony, a zanim Malloreanie
dotr ˛
a na południe, musz ˛
a przypłyn ˛
a´c do Gar og Nadrak. Jedna czy druga łapówka
tu i tam, par˛e beczek mocnego trunku we wła´sciwym obozie górniczym. . . Kto
wie, co zdoła odsłoni´c sprawne przekupstwo? Przypadkowe słowo czy dwa mog ˛
a
zagwarantowa´c ostrze˙zenie na kilka miesi˛ecy przed atakiem.
— Je´sli planuj ˛
a co´s powa˙znego Thullowie b˛ed ˛
a stawiali magazyny wzdłu˙z
wschodniego urwiska — dodał Cho-Hag. — Thullowie nie s ˛
a zbyt inteligentni
i łatwo ich niepostrze˙zenie obserwowa´c. Wzmocni˛e patrole w górach. Przy odro-
binie szcz˛e´scia uda si˛e przewidzie´c kierunek uderzenia. Czy mo˙zemy zrobi´c co´s
jeszcze Belgaracie?
Pan Wilk my´slał przez chwil˛e i nagle u´smiechn ˛
ał si˛e szeroko.
— Jestem pewien, ˙ze nasz złodziej nasłuchuje pilnie i czeka, a˙z kto´s z nas
wypowie jego imi˛e lub imi˛e przedmiotu, który ukradł. Pr˛edzej czy pó´zniej kto´s to
zrobi, a kiedy ju˙z raz nas zlokalizuje, b˛edzie słyszał ka˙zde słowo. Zamiast kne-
blowa´c sobie usta, lepiej poszukajmy mu jakiego´s zaj˛ecia. Je´sli to mo˙zliwe, niech
ka˙zdy minstrel na północy powtarza pewne stare opowie´sci. Wiecie, które. Gdy
te imiona zaczn ˛
a rozbrzmiewa´c na ka˙zdym wiejskim rynku na północ od rzeki
Camaar, huk w jego uszach b˛edzie jak burza. W najgorszym przypadku da nam to
swobod˛e rozmowy. On si˛e z czasem zm˛eczy i przestanie nasłuchiwa´c.
— Ju˙z pó´zno, ojcze — przypomniała ciocia Pol.
Wilk kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— Gramy w ´smiertelnie niebezpieczn ˛
a gr˛e — powiedział na zako´nczenie. —
Lecz nasi wrogowie graj ˛
a w równie niebezpieczn ˛
a. Ich ryzyko jest tak wielkie,
jak nasze i w tej chwili nikt nie mo˙ze przewidzie´c, jaki b˛edzie wynik. Czy´ncie
przygotowania. Posyłajcie zaufanych ludzi, by obserwowali wszystko, co si˛e dzie-
je. B ˛
ad´zcie cierpliwi i unikajcie nierozwa˙znych kroków. Mog ˛
a si˛e teraz okaza´c
gro´zniejsze ni˙z cokolwiek innego. Tylko Polgara i ja mo˙zemy działa´c. Na razie.
Musicie nam zaufa´c. Wiem ˙ze czasami niektóre z naszych czynów mog ˛
a si˛e wy-
da´c dziwne, ale mamy powody, by robi´c to co robimy. Prosz˛e, by´scie si˛e ju˙z nie
wtr ˛
acali. Co pewien czas zawiadomi˛e o post˛epie poszukiwa´n. Gdybym czego´s
potrzebował, dam zna´c. Zgoda?
Królowie przytakn˛eli z powag ˛
a i zacz˛eli si˛e podnosi´c.
Anheg zatrzymał si˛e obok pana Wilka.
196
— Mógłby´s za godzin˛e zajrze´c do mojej pracowni, Belgaracie? — zapytał ci-
chym głosem. — Zanim odpłyniecie, chciałbym zamieni´c kilka słów z tob ˛
a i Po-
lgar ˛
a.
— Jak sobie ˙zyczysz, Anhegu.
— Chod´zmy, Garionie — zawołała ciocia Pol. — Trzeba si˛e zaj ˛
a´c pakowa-
niem.
Garion, lekko oszołomiony wag ˛
a prowadzonych rozmów, wstał i cicho po-
szedł za ni ˛
a do drzwi.
ROZDZIAŁ XIX
Pracownia Anhega była sporym, zagraconym pomieszczeniem, poło˙zonym
wysoko w kwadratowej wie˙zy. Wsz˛edzie le˙zały oprawne w skór˛e ksi˛egi, a na
stołach i stojakach umieszczono niezwykłe urz ˛
adzenia z d´zwigniami, bloczkami
i cienkimi mosi˛e˙znymi ła´ncuszkami. Pi˛eknie nakre´slone mapy wisiały na ´scia-
nach, a podłog˛e za´scielały kawałki pokrytego drobnym pismem pergaminu. Król,
z włosami opadaj ˛
acymi na czoło, stał przy pochylonym blacie i w delikatnym
blasku pary ´swiec studiował wolumin spisany na cienkich arkuszach starego per-
gaminu.
Stra˙znik przy drzwiach przepu´scił ich bez słowa i pan Wilk przeszedł dziar-
skim krokiem na ´srodek komnaty.
— Chciałe´s nas widzie´c, Anhegu?
Władca Chereku wyprostował si˛e i odsun ˛
ał ksi˛eg˛e.
— Witaj, Belgaracie — skin ˛
ał głow ˛
a. — I ty, Polgaro.
Spojrzał zdziwiony na Gariona, który zatrzymał si˛e niepewnie u drzwi.
— Mówiłam powa˙znie — oznajmiła ciocia Pol. — Nie spuszcz˛e go z oka,
póki nie b˛ed˛e pewna, ˙ze Asharak nie zdoła go dosi˛egn ˛
a´c.
— Jak sobie ˙zyczysz, Polgaro — zgodził si˛e Anheg. — Wejd´z chłopcze.
— Widz˛e, ˙ze nie porzuciłe´s studiów — stwierdził z aprobat ˛
a pan Wilk, roz-
gl ˛
adaj ˛
ac si˛e po za´smieconym pokoju.
— Tak wiele musz˛e si˛e nauczy´c — bezradny gest Anhega obejmował zbio-
rowisko ksi ˛
ag, papierów i dziwacznych maszyn. — Mam wra˙zenie, ˙ze byłbym
szcz˛e´sliwszy, gdyby´s nigdy nie ukazał mi tego niewykonalnego zadania.
— Sam prosiłe´s — odparł krótko Wilk.
— Mogłe´s odmówi´c — Anheg roze´smiał si˛e. Potem jego surowa twarz przy-
brała wyraz powagi. Spojrzał na Gariona i zacz ˛
ał mówi´c, najwyra´zniej unikaj ˛
ac
bezpo´srednich sformułowa´n. — Nie chciałbym si˛e wtr ˛
aca´c, ale intryguje mnie
zachowanie tego Asharaka.
Garion zostawił cioci˛e Pol i ogl ˛
adał jedn ˛
a z niezwykłych, małych maszynek,
ustawion ˛
a obok drzwi. Uwa˙zał, by jej nie dotyka´c.
— Zajmiemy si˛e Asharakiem — zapewniła ciocia Pol.
Lecz Anheg nie ust˛epował.
198
— Od wieków kr ˛
a˙z ˛
a pogłoski, ˙ze ty i twój ojciec chronicie. . . — zawahał si˛e,
spojrzał na Gariona i podj ˛
ał gładko: — . . . pewien obiekt, którego nale˙zy strzec za
wszelk ˛
a cen˛e. Wspomina o tym kilka moich ksi ˛
a˙zek.
— Za du˙zo czytasz, Anhegu — zauwa˙zyła ciocia Pol.
Anheg roze´smiał si˛e znowu.
— Trzeba si˛e czym´s zajmowa´c, Polgaro. Jedyn ˛
a alternatyw ˛
a s ˛
a pijatyki z mo-
imi lud´zmi, ale na takie rzeczy mam ju˙z zbyt delikatny ˙zoł ˛
adek. Uszy tak˙ze. Mo-
˙zecie sobie wyobrazi´c, jaki hałas panuje w sali pełnej pijanych Chereków? Moje
ksi ˛
a˙zki nie pij ˛
a, nie przechwalaj ˛
a si˛e, nie spadaj ˛
a pod stół i nie chrapi ˛
a. Stanowi ˛
a
o wiele lepsze towarzystwo.
— Głupstwa — orzekła ciocia Pol.
— Od czasu do czasu wszyscy je popełniamy — stwierdził filozoficznie An-
heg. — Ale wró´cmy do tamtej sprawy. Je´sli prawdziwe s ˛
a pogłoski, o których
wspomniałem, to czy nie ryzykujecie zanadto? Wasza wyprawa mo˙ze si˛e okaza´c
bardzo niebezpieczna.
— Nie istnieje naprawd˛e bezpieczne miejsce — odparł pan Wilk.
— Po co nara˙za´c si˛e niepotrzebnie? Wiecie sami, ˙ze Asharak nie jest jedynym
Grolimem na ´swiecie.
— Teraz rozumiem, dlaczego nazywaj ˛
a ci˛e Anhegiem Przebiegłym —
u´smiechn ˛
ał si˛e Wilk.
— Czy rozs ˛
adek nie nakazuje, by ów obiekt pozostawi´c do waszego powrotu
pod moj ˛
a opiek ˛
a? — zaproponował król.
— Przekonali´smy si˛e niedawno, ˙ze nawet Val Alorn nie jest bezpieczne od
Grolimów — odparła stanowczo ciocia Pol. — Niewyczerpane s ˛
a zło˙za Cthol
Murgos i Gar og Nadrak, a Murgowie maj ˛
a do dyspozycji wi˛ecej złota, ni˙z po-
trafisz sobie wyobrazi´c. Ilu takich jak Jarvik mogli kupi´c? Stary Wilk i ja mamy
spore do´swiadczenie w chronieniu obiektu, o którym wspominałe´s. Z nami b˛edzie
bezpieczny.
— Niemniej jednak dzi˛ekuj˛e za zainteresowanie — dodał pan Wilk.
— Ta sprawa dotyczy nas wszystkich.
Mimo młodego wieku i okresowego braku rozwagi, Garion nie był głupi. Poj-
mował, ˙ze to, o czym mówi ˛
a, odnosi si˛e tak˙ze do niego, w pewien sposób. A mo˙z-
liwe, ˙ze ma równie˙z zwi ˛
azek z tajemnic ˛
a jego pochodzenia. By ukry´c swoje zacie-
kawienie, podniósł niewielk ˛
a ksi ˛
a˙zk˛e oprawn ˛
a w czarn ˛
a skór˛e o niezwykłej fak-
turze. Otworzył j ˛
a, ale nie znalazł ani obrazków, ani ozdobnych inicjałów, a tylko
nierówne rz ˛
adki dziwnie odpychaj ˛
acego pisma.
Ciocia Pol zawsze jako´s wiedziała, czym si˛e akurat zajmuje. Spojrzała przez
rami˛e.
— Co ty z tym robisz? — spytała ostrym tonem.
— Ogl ˛
adam tylko — wyja´snił. — Nie umiem czyta´c.
— Odłó˙z to natychmiast — poleciła.
199
— I tak by´s jej nie przeczytał, Garionie — u´smiechn ˛
ał si˛e Anheg. — Jest
napisana w dawnej mowie Angaraków.
— A co wła´sciwie zamierzasz zrobi´c z tym paskudztwem? — zapytała ciocia
Pol. — Powiniene´s najlepiej wiedzie´c, ˙ze to zakazane.
— To tylko ksi ˛
a˙zka, Pol — wtr ˛
acił pan Wilk. — Nie ma ˙zadnej władzy, póki
jej na to nie pozwolimy.
— Poza tym — Anheg w zamy´sleniu potarł dłoni ˛
a policzek — daje nam wska-
zówki co do umysłu nieprzyjaciela. Zawsze dobrze wiedzie´c, czego mo˙zna ocze-
kiwa´c.
— Nie poznasz umysłu Toraka, a niebezpiecznie jest odsłania´c mu własny. On
potrafi ci˛e zatru´c, zanim zdasz sobie spraw˛e, co si˛e dzieje.
— Chyba nie ma takiego ryzyka — zauwa˙zył pan Wilk. — Umysł Anhega
jest dostatecznie wy´cwiczony, by unika´c pułapek w ksi ˛
a˙zce Toraka. To akurat jest
raczej oczywiste.
Anheg spojrzał w drugi koniec komnaty i skin ˛
ał na Gariona. Ten podszedł
i stan ˛
ał przed władc ˛
a Chereku.
— Jeste´s spostrzegawczym młodzie´ncem, Garionie — pochwalił go król. —
Wy´swiadczyłe´s mi dzisiaj przysług˛e i kiedy tylko zechcesz, mo˙zesz za˙z ˛
ada´c re-
wan˙zu. Wiedz, ˙ze Anheg z Chereku jest twoim przyjacielem.
Wyci ˛
agn ˛
ał prawic˛e, a Garion bez namysłu podał mu swoj ˛
a.
Oczy Anhega rozszerzyły si˛e nagle, a twarz zbladła lekko. Obrócił dło´n Ga-
riona i spojrzał z uwag ˛
a na srebrzyste znami˛e.
Wtedy wsun˛eły si˛e mi˛edzy nich r˛ece cioci Pol, stanowczym ruchem zagi˛eły
palce Gariona i wyrwały jego dło´n z u´scisku władcy.
— Wi˛ec to prawda — szepn ˛
ał król.
— Wystarczy — o´swiadczyła ciocia Pol. — Przesta´n niepokoi´c chłopca — jej
dłonie wci ˛
a˙z trzymały mocno r˛ece Gariona. — Chod´zmy, skarbie — powiedzia-
ła. — Trzeba ko´nczy´c pakowanie.
Odwróciła si˛e i razem wyszli z pokoju.
Garion czuł oszołomienie. Dlaczego znak na dłoni tak zdumiał Anhega? Zna-
miona, jak wiedział, były dziedziczne. Ciocia Pol powiedziała kiedy´s, ˙ze jego
ojciec miał takie samo, ale czemu Anheg miałby si˛e tym interesowa´c? Sprawy za-
szły ju˙z za daleko i ciekawo´s´c chłopca stała si˛e prawie nie do zniesienia. Musiał
pozna´c prawd˛e o rodzicach, o cioci Pol, o wszystkim. Je´sli b˛edzie bolesna, trudno,
jako´s to przecierpi. Ale si˛e dowie.
Ranek wstał czysty i wcze´snie wyszli przed pałac. Zebrali si˛e na dziedzi´ncu,
gdzie czekały sanie.
— Nie musiała´s przecie˙z wychodzi´c na mróz, Merel — Barak zwrócił si˛e do
swej okrytej futrem ˙zony, która usiadła przy nim w saniach.
— Mam obowi ˛
azek odprowadzi´c mego pana na okr˛et — odparła, wyzywaj ˛
aco
unosz ˛
ac brod˛e.
200
— Jak chcesz — westchn ˛
ał olbrzym.
Król Anheg i królowa Islena jechali na czele. Sanie wykr˛eciły na dziedzi´ncu
i rz˛edem wyjechały na za´snie˙zon ˛
a ulic˛e. Sło´nce l´sniło jasno, a powietrze było
suche i rze´skie. Garion siedział milcz ˛
ac obok Silka i Hettara.
— Czemu nic nie mówisz, Garionie? — spytał Silk.
— Zdarzyło si˛e tu wiele rzeczy, których nie rozumiem.
— Nikt nie zrozumie wszystkiego — o´swiadczył sentencjonalnie Hettar.
— Cherekowie s ˛
a gwałtownym i dra˙zliwym ludem — dodał Silk. — Sami
siebie nie rozumiej ˛
a.
— Nie chodzi tylko o Chereków — Garion z trudem dobierał słowa. — Jest
jeszcze ciocia Pol, pan Wilk, Asharak i w ogóle. Za du˙zo si˛e dzieje. Nie potrafi˛e
si˛e w tym zorientowa´c.
— Wydarzenia s ˛
a jak konie — pocieszył go Hettar. — Czasem p˛edz ˛
a cwałem,
ale po pewnym czasie znowu ruszaj ˛
a st˛epa. Wtedy nadchodzi czas, by poukłada´c
wszystko po kolei.
— Mam nadziej˛e — mrukn ˛
ał z pow ˛
atpiewaniem Garion i zamilkł na nowo.
Sanie wyjechały zza rogu na plac przed ´Swi ˛
atyni ˛
a Belara. ´Slepa ˙zebraczka
znowu tu była i Garion zdał sobie spraw˛e, ˙ze wła´sciwie jej oczekiwał. Stan˛eła
na stopniach ´swi ˛
atyni i uniosła lask˛e. Z nieznanej przyczyny konie w zaprz˛egach
zatrzymały si˛e dr˙z ˛
ace, nie zwracaj ˛
ac uwagi na wysiłki wo´zniców.
— B ˛
ad´z pozdrowiony, o wielki — zawołała ´slepa starucha. — ˙
Zycz˛e ci szcz˛e-
´sliwej podró˙zy.
Sanie, w których siedział Garion. stały najbli˙zej stopni i zdawało si˛e ˙ze kobieta
przemawia wła´snie do niego. Odpowiedział wi˛ec, niemal bez namysłu:
— Dzi˛ekuj˛e. Ale dlaczego tak mnie nazywasz?
Zignorowała pytanie.
— Wspomnij mnie — poprosiła z gł˛ebokim pokłonem. — Wspomnij Martje,
gdy obejmiesz swoje dziedzictwo.
Ju˙z po raz drugi o tym mówiła i Garion poczuł ostre ukłucie ciekawo´sci.
— Jakie dziedzictwo? — próbował si˛e dowiedzie´c. Barak jednak ryczał ju˙z
w furii i usiłował równocze´snie zrzuci´c futro i wydoby´c miecz. Anheg tak˙ze zsu-
wał si˛e z sa´n, a twarz miał czerwon ˛
a ze zło´sci.
— Nie! — rzuciła ostro ciocia Pol. — Ja to załatwi˛e.
Wstała.
— Posłuchaj mnie, wied´zmo — zawołała czystym głosem, odrzucaj ˛
ac kaptur
płaszcza. — S ˛
adz˛e, ˙ze za wiele widzisz tymi ´slepymi ´zrenicami. Wy´swiadcz˛e ci
przysług˛e. Nie b˛edzie ci˛e m˛eczyła ciemno´s´c ani niepokoj ˛
ace wizje, które z niej
bior ˛
a pocz ˛
atek.
— Uderz we mnie, je´sli taka jest twoja wola, Polgaro — odparła starucha. —
Widz˛e jednak to, co widz˛e.
— Nie uderz˛e w ciebie Martje. Ofiaruj˛e ci dar.
201
Poruszyła r˛ek ˛
a szybkim, niezwykłym gestem.
Garion widział wszystko całkiem wyra´znie i nie mógł pó´zniej sam siebie prze-
kona´c, ˙ze było to tylko złudzenie. Patrzył prosto w twarz Martje i ujrzał, jak biała
błona zsuwa si˛e z jej oczu, niby mleko spływaj ˛
ace ze ´scian naczynia.
Starucha znieruchomiała. Jasny bł˛ekit oczu wyłonił si˛e spod kryj ˛
acego je
bielma. Wtedy krzykn˛eła. Podniosła r˛ece, spojrzała na nie i krzykn˛eła znowu.
A w krzyku brzmiała rozdzieraj ˛
aca rozpacz po stracie, której nie da si˛e opisa´c.
— Co zrobiła´s? — dopytywała si˛e Islena.
— Zwróciłam jej oczy — ciocia Pol usiadła i otuliła si˛e futrem.
— Potrafisz tego dokona´c? — spytała słabym głosem pobladła nagle królowa.
— A ty nie? To prosty zabieg.
— Przecie˙z — zauwa˙zyła Porenn — kiedy odzyska wzrok, straci tamt ˛
a zdol-
no´s´c widzenia, prawda?
— Chyba tak — przyznała ciocia Pol. — Ale my´sl˛e, ˙ze to skromna cena.
— Wi˛ec przestanie by´c czarownic ˛
a? — nie ust˛epowała Porenn.
— Jako czarownica i tak nie była najlepsza. Jej widzenia były mgliste i nie-
pewne. Tak b˛edzie lepiej. Przestanie niepokoi´c cieniami siebie i innych — ciocia
Pol spojrzała na Anhega, który siedział skamieniały ze zdumienia obok swej na
wpół omdlałej mał˙zonki. — Mo˙zemy jecha´c? — spytała chłodno. — Statek czeka.
Konie, jakby uwolnione tymi słowami, skoczyły do przodu, a sanie pomkn˛eły
drog ˛
a, tryskaj ˛
ac ´sniegiem spod płóz.
Garion spojrzał za siebie. Stara Martje stała na stopniach, wpatrywała si˛e
w wyci ˛
agni˛ete dłonie i dr˙zała od nieopanowanego szlochu.
— Dano nam przywilej, by by´c ´swiadkami cudu przyjaciele — rzekł Hettar.
— Zauwa˙zyłem jednak, ˙ze jego adresat nie był zachwycony — odparł sucho
Silk. — Przypominajcie mi czasem, ˙zebym nie denerwował Polgary. Jej cuda mie-
waj ˛
a po dwa oblicza.
ROZDZIAŁ XX
Uko´sne promienie porannego sło´nca migotały na lodowatych wodach portu,
gdy sanie zatrzymały si˛e przy jednym z kamiennych nabrze˙zy. Okr˛et Greldika
kołysał si˛e i szarpał cumy, a niniejszy statek w pobli˙zu tak˙ze rwał si˛e do drogi.
Hettar wysiadł i podszedł do Cho-Haga i królowej Silar. Wszyscy troje rozma-
wiali spokojnie i z powag ˛
a, jakby zaci ˛
agaj ˛
ac wokół siebie zasłon˛e prywatno´sci.
Islena odzyskała panowanie nad sob ˛
a i siedziała wyprostowana, z u´smiechem
przyklejonym do twarzy. Gdy Anheg wysiadł, by zamieni´c kilka słów z panem
Wilkiem, ciocia Pol podeszła do sa´n królowej Chereku.
— Na twoim miejscu, Isleno — stwierdziła stanowczo — poszukałabym so-
bie innego hobby. Twoje talenty w sztuce magii s ˛
a ograniczone, a zabawy w tej
dziedzinie bywaj ˛
a niebezpieczne. Zbyt wiele rzeczy mo˙ze si˛e nie uda´c, je´sli nie
wiesz dokładnie, co trzeba robi´c.
Królowa spogl ˛
adała na ni ˛
a w milczeniu.
— Aha — dodała ciocia Pol. — Jeszcze jedno. Moim zdaniem powinna´s ze-
rwa´c kontakty z kultem Nied´zwiedzia. Nie wypada królowej zadawa´c si˛e z poli-
tycznymi przeciwnikami m˛e˙za.
Oczy Isleny rozszerzyły si˛e.
— Czy Anheg wie? — spytała zduszonym głosem.
— Nie byłabym zdziwiona. Wiesz, jest o wiele sprytniejszy, ni˙z mo˙zna by
s ˛
adzi´c. Kroczysz bardzo blisko granicy zdrady. Przydałoby ci si˛e kilkoro dzieci.
Miałaby´s zaj˛ecie i nie robiła głupstw. To tylko sugestia, naturalnie, ale przemy´sl
j ˛
a sobie. Ciesz˛e si˛e, ˙ze mogli´smy was odwiedzi´c. Dzi˛eki za go´scinno´s´c — z tymi
słowami odwróciła si˛e i odeszła.
Silk gwizdn ˛
ał cicho.
— To wyja´snia par˛e spraw — mrukn ˛
ał.
— Co wyja´snia? — spytał Garion.
— Najwy˙zszy Kapłan Belara miesza si˛e ostatnio do polityki Chereku. Najwy-
ra´zniej przenikn ˛
ał do pałacu gł˛ebiej, ni˙z przypuszczałem.
— Królowa? — Garion był zaszokowany.
— Islena ma obsesj˛e na punkcie magii — wyja´snił Silk. — Kult Nied´zwiedzia
stosuje pewne rytuały, które komu´s tak łatwowiernemu jak ona mog ˛
a si˛e wyda´c
203
magiczne. — Obejrzał si˛e na Rhodara, zaj˛etego rozmow ˛
a z pozostałymi władca-
mi i panem Wilkiem. Potem odetchn ˛
ał gł˛eboko. — Chod´zmy porozmawia´c z Po-
renn — powiedział.
Przeszli przez molo do miejsca, gdzie drobna, jasnowłosa królowa Drasni spo-
gl ˛
adała na fale.
— Wasza wysoko´s´c — zacz ˛
ał z szacunkiem Silk.
— Słucham ci˛e Kheldarze — u´smiechn˛eła si˛e.
— Czy zechcesz przekaza´c wujowi pewna informacj˛e ode mnie?
— Oczywi´scie.
— Jak si˛e zdaje, Islena była nieco nieostro˙zna. Utrzymuje kontakty z kultem
Nied´zwiedzia w Chereku.
— Ojej — zdziwiła si˛e Porenn. — Anheg wie o tym?
— Trudno powiedzie´c. Je´sli nawet, w ˛
atpi˛e, by to potwierdził. Garion i ja sły-
szeli´smy przypadkiem, jak Polgara kazała jej si˛e wycofa´c.
— Mam nadziej˛e, ˙ze to rozwi ˛
a˙ze cał ˛
a t˛e spraw˛e. Gdyby zaszła za daleko An-
heg musiałby podj ˛
a´c niezb˛edne kroki. Koniec mógłby si˛e okaza´c tragiczny.
— Polgara była bardzo stanowcza — dodał Silk. — Sadz˛e, ˙ze Islena post ˛
api
zgodnie z jej rad ˛
a. Ale zawiadom mojego wuja. Lubi wiedzie´c o takich rzeczach.
— Na pewno mu powiem — obiecała.
— Popro´s tak˙ze, by obserwował miejscowe o´srodki kultu w Boktorze i Kotu.
Takie ruchy rzadko bywaj ˛
a izolowane. Min˛eło prawie pi˛e´cdziesi ˛
at lat od ostatniej
okazji, gdy trzeba było zgnie´s´c ten kult.
— Dopilnuj˛e tego — Porenn z powag ˛
a kiwn˛eła głow ˛
a. — Kilku moich lu-
dzi działa w kulcie Nied´zwiedzia. Gdy tylko wrócimy do Boktoru, porozmawiam
z nimi i sprawdz˛e, na co si˛e zanosi.
— Twoich ludzi? Posun˛eła´s si˛e do tego? — spytał kpi ˛
aco. — Szybko dojrze-
wasz, moja królowo. Niedługo b˛edziesz tak zepsuta, jak my wszyscy.
— Boktor jest pełen intryg, Kheldarze — wyja´sniła spokojnie. — Sam wiesz,
˙ze nie chodzi tylko o kult Nied´zwiedzia. Kupcy z całego ´swiata zje˙zd˙zaj ˛
a do na-
szego miasta, a ponad połowa z nich to szpiedzy. Musz˛e si˛e broni´c. . . i chroni´c
mego m˛e˙za.
— Czy Rhodar wie, czym si˛e zajmujesz? — spytał Silk z pozorn ˛
a oboj˛etno-
´sci ˛
a.
— Naturalnie. Pierwszy tuzin szpiegów sam mi podarował, jako prezent ´slub-
ny.
— Typowo po drasa´nsku.
— To praktyczne. Mój m ˛
a˙z zajmuje si˛e sprawami dotycz ˛
acymi innych kró-
lestw. A ja pilnuj˛e spraw domowych, ˙zeby nie musiał si˛e o nie martwi´c. Moje
operacje s ˛
a skromniejsze, ale na ogół wiem o wa˙znych sprawach — rzuciła mu
szelmowskie spojrzenie spod rz˛es. — Gdyby´s kiedy´s postanowił wróci´c do Bok-
toru i zosta´c na stałe, mo˙ze znalazłabym dla ciebie prac˛e.
204
— ´Swiat jest pełen wolnych stanowisk — za´smiał si˛e Silk.
Królowa spowa˙zniała nagle.
— A kiedy wrócisz, ksi ˛
a˙z˛e Kheldarze? — spytała. — Kiedy porzucisz tego
włócz˛eg˛e Silka i zajmiesz nale˙zne ci miejsce? Mój m ˛
a˙z bardzo za tob ˛
a t˛eskni.
Lepiej przysłu˙zysz si˛e Drasni jako jego główny doradca, ni˙z w˛edruj ˛
ac po ´swiecie.
Silk odwrócił wzrok, wystawiaj ˛
ac twarz na jasne, zimowe sło´nce.
— Jeszcze troch˛e, wasza wysoko´s´c — odparł. — Belgarath tak˙ze mnie potrze-
buje, a to, co teraz robimy, jest bardzo wa˙zne. Zreszt ˛
a, nie jestem jeszcze gotów,
by osi ˛
a´s´c na stałe. Rozgrywka ci ˛
agle mnie bawi. Mo˙ze kiedy´s przestanie, gdy
wszyscy b˛edziemy ju˙z o wiele starsi. . . kto wie?
Westchn˛eła.
— Ja te˙z za tob ˛
a t˛eskni˛e Kheldarze — powiedziała cicho.
— Biedna, samotna, mała królowa — u˙zalił si˛e kpi ˛
aco Silk.
— Jeste´s niemo˙zliwy — Porenn tupn˛eła drobn ˛
a stopa.
— Ka˙zdy si˛e stara jak mo˙ze — Silk wyszczerzył z˛eby.
Hettar u´scisn ˛
ał rodziców i wskoczył na pokład niewielkiego statku, jaki przy-
dzielił mu Anheg.
— Belgaracie! — zawołał, gdy ˙zeglarze zrzucali grube liny, wi ˛
a˙z ˛
ace ich z na-
brze˙zem. — Za dwa tygodnie spotkamy si˛e przy ruinach Vo Vacune.
— B˛edziemy czeka´c — odkrzykn ˛
ał Wilk.
Marynarze odepchn˛eli statek od brzegu i powiosłowali ku redzie. Hettar stał
na pokładzie, a długi kosmyk włosów powiewał mu na wietrze. Raz tylko pokiwał
im r˛ek ˛
a, po czym odwrócił si˛e twarz ˛
a ku morzu.
Długi trap przerzucono z burty okr˛etu kapitana Greldika na oblodzone kamie-
nie mola.
— Wejdziemy, Garionie? — zaproponował Silk. Przeszli chwiejnym pomo-
stem i znale´zli si˛e na pokładzie.
— Przeka˙z córkom ucałowania — poprosił ˙zon˛e Barak.
— Uczyni˛e to, panie — odparła Merel swym zwykłym, oschłym i oficjalnym
tonem. — Czy masz jeszcze jakie´s polecenia?
— Przez dłu˙zszy czas mnie nie b˛edzie. W tym roku zasiej owies na południo-
wych polach, a zachodnie niech le˙z ˛
a ugorem. Z północnymi zrób, co zechcesz.
I nie przeganiaj bydła na górskie pastwiska, póki szron nie zniknie do ko´nca.
— B˛ed˛e pilnie uwa˙za´c na stada i ziemi˛e mego pana — odparła.
— Nale˙z ˛
a tak˙ze do ciebie.
— Skoro tak sobie ˙zyczy mój mał˙zonek.
Barak westchn ˛
ał.
— Nigdy nie przestaniesz, Merel? — zapytał ze smutkiem.
— Nie rozumiem, panie.
— Drobiazg.
— Czy pan mój u´sci´snie mnie, nim odjedzie?
205
— Niby po co? — mrukn ˛
ał Barak. Przeskoczył na okr˛et i natychmiast znikn ˛
ał
pod pokładem.
Ciocia Pol zatrzymała si˛e i z powag ˛
a zmierzyła wzrokiem jego ˙zon˛e. Zdawało
si˛e, ˙ze ma zamiar co´s powiedzie´c, ale nagle roze´smiała si˛e bez powodu.
— Co´s zabawnego, lady Polgaro? — spytała Merel.
— Bardzo zabawnego, Merel — potwierdziła ciocia Pol z tajemniczym u´smie-
chem.
— Czy wolno mi b˛edzie dzieli´c t˛e wesoło´s´c?
— Ubawisz si˛e, Merel. Obiecuj˛e. Ale nie powiem ci teraz, ˙zeby nie popsu´c
zabawy.
Roze´smiała si˛e znowu i wkroczyła na trap. Durnik podał jej rami˛e i razem
przeszli na pokład.
Pan Wilk u´scisn ˛
ał dło´n ka˙zdemu z królów po kolei, po czym ˙zwawo wkroczył
na okr˛et. Przez chwil˛e spogl ˛
adał jeszcze na prastare, otulone ´snie˙znym całunem
miasto Val Alorn i wyrastaj ˛
ace za nim niebotyczne góry Chereku.
— ˙
Zegnaj, Belgaracie! — zawołał Anheg. Pan Wilk skin ˛
ał głow ˛
a.
— Nie zapomnijcie o minstrelach — rzucił jeszcze.
— Nie zapomnimy — obiecał Anheg. — Powodzenia.
Pan Wilk u´smiechn ˛
ał si˛e i ruszył na dziób statku Greldika. Pchni˛ety nagłym
impulsem Garion poszedł za nim. Miał wiele pyta´n, które domagały si˛e odpowie-
dzi, a je´sli ktokolwiek je znał, to z pewno´sci ˛
a ten starzec.
— Panie Wilku — odezwał si˛e, gdy obaj stan˛eli na wysokim dziobie.
— Tak, Garionie?
Chłopiec nie wiedział, jak zacz ˛
a´c, wi˛ec zaatakował problem okr˛e˙zn ˛
a drog ˛
a.
— Jak ciocia Pol wyleczyła oczy starej Martje?
— Wola i Słowo — wyja´snił Wilk. Długi płaszcz starca powiewał na wie-
trze. — To nietrudne.
— Nie rozumiem.
— Po prostu chcesz, by co´s si˛e stało. Potem wypowiadasz słowo. Je´sli twa
wola jest dostatecznie silna, staje si˛e.
— I to wszystko? — Garion był nieco rozczarowany.
— Wszystko — potwierdził Wilk.
— Czy słowo ma by´c magiczne?
Starzec wybuchn ˛
ał ´smiechem. Patrzył na sło´nce, odbijaj ˛
ace si˛e jasno od po-
wierzchni morza.
— Nie — odparł. — Nie ma ˙zadnych magicznych słów. Niektórzy ludzie w to
wierz ˛
a, ale nie maj ˛
a racji. Grolimowie u˙zywaj ˛
a dziwacznych sformułowa´n, ale to
zb˛edne. Ka˙zde si˛e nada. To Wola jest wa˙zna, nie Słowo. Słowo to tylko ukierun-
kowanie Woli.
— Czy ja bym tak potrafił? — spytał z nadziej ˛
a chłopiec.
Wilk przyjrzał mu si˛e uwa˙znie.
206
— Nie wiem Garionie. Kiedy mnie udało si˛e po raz pierwszy, nie byłem du-
˙zo starszy od ciebie. Ale prze˙zyłem kilka lat u boku Aldura, a to chyba istotna
ró˙znica.
— I co si˛e stało?
— Mój Mistrz chciał, bym przesun ˛
ał głaz. Chyba uwa˙zał, ˙ze le˙zy mu na dro-
dze. Próbowałem, ale był za ci˛e˙zki. Po pewnym czasie zezło´sciłem si˛e i kazałem
mu si˛e ruszy´c. I przesun ˛
ał si˛e. Byłem troch˛e zdziwiony, ale mój Mistrz nie do-
strzegł w tym nic niezwykłego.
— Powiedziałe´s „rusz si˛e” I ju˙z? — Garion nie mógł uwierzy´c.
— I ju˙z — Wilk wzruszył ramionami. — Rzecz wydawała si˛e tak prosta, ˙ze
sam byłem zdziwiony, dlaczego wcze´sniej na to nie wpadłem. S ˛
adziłem wtedy,
˙ze ka˙zdy to potrafi. Ale od tamtych dni ludzie bardzo si˛e zmienili. Mo˙ze to ju˙z
w ogóle niemo˙zliwe? Trudno powiedzie´c.
— Zawsze my´slałem, ˙ze magia polega na długich zakl˛eciach, niezwykłych
znakach i podobnych rzeczach.
— To tylko sztuczki oszustów i szarlatanów. Urz ˛
adzaj ˛
a pokazy, zadziwiaj ˛
a
i przera˙zaj ˛
a prostych ludzi, ale zakl˛ecia i uroki nie maj ˛
a nic wspólnego z praw-
dziwymi czarami. Wszystko wynika z Woli. Zogniskuj Wol˛e, wypowiedz Słowo
i rzecz si˛e staje. Czasem pomaga gest, ale nie jest naprawd˛e konieczny. Twoja
ciotka zawsze wykorzystuje jakie´s gesty, kiedy sprawia, ˙ze co´s si˛e staje. Od paru
stuleci próbuj˛e u niej wykorzeni´c ten nawyk.
Chłopiec zamrugał z niedowierzaniem.
— Od paru stuleci? — odetchn ˛
ał gło´sno. — Ile ona ma lat?
— Wi˛ecej, ni˙z si˛e wydaje. Ale niegrzecznie jest pyta´c o wiek damy.
Gariona ogarn˛eło uczucie strasznej pustki. Najgorsze obawy zyskały wła´snie
potwierdzenie.
— Wi˛ec nie jest naprawd˛e moj ˛
a cioci ˛
a, czy˙z tak? — spytał nieszcz˛e´sliwym
tonem.
— Sk ˛
ad ci to przyszło do głowy?
— Przecie˙z nie mo˙ze. Zawsze s ˛
adziłem, ˙ze jest siostr ˛
a ojca, ale je´sli ma setki
i tysi ˛
ace lat, to przecie˙z niemo˙zliwe.
— Za cz˛esto u˙zywasz tego słowa, Garionie. Kiedy si˛e dobrze zastanowi´c, to
nic nie jest naprawd˛e niemo˙zliwe. A przynajmniej bardzo niewiele.
— Wi˛ec jak? To znaczy, jak mo˙ze by´c moj ˛
a ciotk ˛
a?
— No dobrze — westchn ˛
ał Wilk. — ´Sci´sle mówi ˛
ac, Polgara nie jest siostr ˛
a
twojego ojca. Ich pokrewie´nstwo jest bardziej odległe. Była siostr ˛
a jego babki,
ostatecznej babki, je´sli istnieje takie okre´slenie. I twojej tak˙ze, naturalnie.
— Czyli jest moj ˛
a stryjeczn ˛
a babci ˛
a — stwierdził Garion, czuj ˛
ac słaby pro-
myk nadziei. To ju˙z było co´s.
— Raczej nie u˙zywałbym przy niej tego akurat okre´slenia — u´smiechn ˛
ał si˛e
Wilk. — Mo˙ze si˛e obrazi´c. Ale czemu tak ci˛e to interesuje?
207
— Bałem si˛e, ˙ze tylko mówi, ˙ze jest moj ˛
a cioci ˛
a, a naprawd˛e wcale nie jeste-
´smy krewnymi. Ju˙z od dłu˙zszego czasu o tym my´sl˛e.
— A czemu si˛e bałe´s?
— Troch˛e trudno to wytłumaczy´c. Widzisz, tak naprawd˛e to nie wiem, kim
ani czym jestem. Silk twierdzi, ˙ze nie Sendarem, a Barak s ˛
adzi, ˙ze przypominam
troch˛e Rivanina, cho´c nie do ko´nca. Zawsze uwa˙załem si˛e za Sendara, jak Durnik,
ale to chyba nieprawda. Nic nie wiem o rodzicach; ani sk ˛
ad pochodzili, ani nic.
Gdyby ciocia Pol nie była moj ˛
a krewn ˛
a, nie miałbym absolutnie nikogo na całym
´swiecie. Byłbym zupełnie sam, a to bardzo smutne.
— Ale teraz ju˙z nie jeste´s. Twoja ciotka jest prawdziw ˛
a ciotk ˛
a, a przynajmniej
w waszych ˙zyłach płynie ta sama krew.
— Ciesz˛e si˛e, ˙ze mi to powiedziałe´s. Martwiłem si˛e.
Marynarze Greldika rzucili cumy i zacz˛eli odpycha´c okr˛et od nabrze˙za.
Nagle przyszła Garionowi do głowy niezwykła my´sl.
— Panie Wilku — powiedział.
— Słucham, Garionie.
— Ciocia Pol jest moj ˛
a prawdziw ˛
a cioci ˛
a, czy raczej stryjeczn ˛
a babci ˛
a?
— Tak.
— I jest twoj ˛
a córk ˛
a?
— Musz˛e przyzna´c, ˙ze tak — mrukn ˛
ał niech˛etnie Wilk. — Czasem próbuj˛e
o tym zapomnie´c, ale naprawd˛e nie mog˛e zaprzeczy´c.
Garion nabrał tchu i skoczył w gł˛ebin˛e:
— Je´sli ona jest ciotk ˛
a, a ty jej ojcem, to czy nie jeste´s przez to moim dziad-
kiem?
Wilk spojrzał na niego zaskoczony.
— Rzeczywi´scie — roze´smiał si˛e nagle. — Jestem twoim dziadkiem. Nigdy
jako´s nie przyszło mi to do głowy.
Oczy Gariona wypełniły si˛e łzami. Impulsywnie u´scisn ˛
ał starca.
— Dziadek — szepn ˛
ał, wypróbowuj ˛
ac nowe okre´slenie.
— Tak, tak — mrukn ˛
ał Wilk dziwnie zduszonym głosem. — Zadziwiaj ˛
ace
odkrycie.
Niezr˛ecznym gestem poklepał chłopca po ramieniu.
Obaj byli troch˛e zakłopotani niespodziewan ˛
a demonstracja uczu´c Gariona.
Stali milcz ˛
ac i patrzyli, jak marynarze Greldika pochylaj ˛
a si˛e nad wiosłami, wy-
prowadzaj ˛
ac okr˛et z portu.
— Dziadku — odezwał si˛e chłopiec po chwili.
— Słucham?
— Co si˛e naprawd˛e stało z moimi rodzicami? To znaczy, jak zgin˛eli?
Wilk spos˛epniał nagle.
— Wybuchł po˙zar — odparł krótko.
208
— Po˙zar? — powtórzył Garion. Wyobra´znia cofała si˛e przed straszna my´sl ˛
a
o niewyobra˙zalnym bólu. — Jak do tego doszło?
— To niezbyt przyjemna historia — rzekł ponuro Wilk. — Naprawd˛e chcesz
wiedzie´c?
— Musz˛e, dziadku — o´swiadczył cicho Garion. — Chc˛e si˛e dowiedzie´c
wszystkiego. Nie wiem, czemu, ale to bardzo wa˙zne.
Wilk westchn ˛
ał.
— Tak, Garionie. Chyba rzeczywi´scie. No dobrze. Je´sli jeste´s dostatecznie
dorosły, by zadawa´c takie pytania, to jeste´s równie dojrzały, by wysłucha´c odpo-
wiedzi.
Przysiadł na ławeczce, osłoni˛etej przed zimnym wiatrem.
— Chod´z, siadaj — klepn ˛
ał desk˛e obok siebie.
Garion zaj ˛
ał miejsce i otulił si˛e płaszczem.
— No wi˛ec — starzec poskubał brod˛e. — Od czego tu zacz ˛
a´c? — zamy´slił si˛e
na chwil˛e. — Twój ród jest bardzo stary — rzekł w ko´ncu. — I jak wiele starych
rodów, posiada pewn ˛
a liczb˛e wrogów.
— Wrogów? — zdziwił si˛e Garion. Jako´s nigdy nie przyszło mu to do głowy.
— Zwykła rzecz. Gdy zrobimy co´s, co si˛e komu´s nie spodoba, zaczyna nas
nienawidzi´c. Uczucie to narasta przez lata i w ko´ncu zmienia si˛e w rodzaj religii.
Nienawidz ˛
a ju˙z nie tylko nas, ale i wszystkiego, co si˛e z nami ł ˛
aczy. W ka˙zdym
razie, wiele lat temu, wrogowie stali si˛e tak niebezpieczni, ˙ze ciocia Pol uznała, i˙z
najlepsz ˛
a metod ˛
a ochrony b˛edzie ukrycie całej rodziny.
— Nie mówisz mi wszystkiego — zauwa˙zył Garion.
— Nie — przyznał spokojnie Wilk. — Nie mówi˛e. Opowiadam tyle, ile mo-
˙zesz wiedzie´c. Gdyby´s poznał pewne sprawy, zachowywałby´s si˛e inaczej i ludzie
by to zauwa˙zyli. Bezpieczniej b˛edzie, je´sli na pewien czas pozostaniesz zwyczaj-
nym chłopcem.
— To znaczy ignorantem — stwierdził oskar˙zycielsko Garion.
— No dobrze, ignorantem. Chcesz wysłucha´c całej historii, czy wolisz si˛e
kłóci´c?
— Przepraszam.
— Nie szkodzi — Wilk poklepał chłopca po ramieniu. — Poniewa˙z twoja
ciocia i ja jeste´smy w bardzo szczególny sposób spokrewnieni z twoj ˛
a rodzin ˛
a,
naturalnie zale˙zało nam na waszym bezpiecze´nstwie. Dlatego ukryli´smy ich.
— Czy mo˙zna ukry´c cał ˛
a rodzin˛e?
— Nigdy nie była zbyt liczna. Z tych czy innych powodów istniała tylko jej
główna, nieprzerwana linia. ˙
Zadnych kuzynów, wujów ani niczego podobnego.
Nietrudno ukry´c m˛e˙za, ˙zon˛e i jedno dziecko. Robimy to ju˙z od setek lat. Chowa-
li´smy ich w Tolnedrze, Rivie, Chereku, Drasni, w najró˙zniejszych miejscach. ˙
Zyli
prosto, na ogół jako rzemie´slnicy, czasem zwykli chłopi — ludzie, na których nikt
209
nie spojrzy po raz drugi. W ka˙zdym razie wszystko szło znakomicie a˙z do wyda-
rze´n, jakie nast ˛
apiły mniej wi˛ecej dwadzie´scia lat temu. Przenie´sli´smy twojego
ojca z Arendii do małej wioski w górach wschodniej Sendarii, jakie´s sze´s´cdzie-
si ˛
at mil na południowy wschód od Darine. Geran był kamieniarzem. Chyba ci
o tym wspominałem.
Garion kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— Bardzo dawno — potwierdził. — Mówiłe´s, ˙ze go lubiłe´s i odwiedzałe´s co
jaki´s czas. Czy moja matka pochodziła z Sendarii?
— Nie. Ildera była Algark ˛
a, drug ˛
a córk ˛
a Wodza Klanu. Twoja ciotka i ja po-
znali´smy j ˛
a z Geranem, gdy osi ˛
agn˛eli odpowiedni wiek. Nast ˛
apiło to, co zwykle
w takich sytuacjach i pobrali si˛e. Ty przyszedłe´s na ´swiat mniej wi˛ecej po roku.
— Kiedy zdarzył si˛e po˙zar?
— Wła´snie do tego zmierzam. Jeden z nieprzyjaciół twojej rodziny szukał jej
przez bardzo długi czas.
— Jak długi?
— Setki lat.
— To znaczy, ˙ze był jakim´s czarodziejem, prawda? — spytał Garion. — Tylko
czarodzieje ˙zyj ˛
a tak długo.
— Dysponował pewnymi zdolno´sciami w tej dziedzinie — przyznał Wilk. —
Czarodziej jednak nie jest wła´sciwym okre´sleniem. Na ogół nie mówimy tak o so-
bie. Inni ludzie, owszem, ale my nie my´slimy w ten sposób. To wygodny termin
dla tych, którzy naprawd˛e nie rozumiej ˛
a, na czym to wszystko polega. W ka˙zdym
razie twoja ciotka i ja byli´smy akurat daleko, kiedy ten nieprzyjaciel wytropił
w ko´ncu Gerana i Ilder˛e. Zjawił si˛e przy ich domu wczesnym rankiem, gdy jesz-
cze spali. Zablokował drzwi i okna, a potem podło˙zył ogie´n.
— Mówiłe´s chyba, ˙ze dom był z kamienia.
— Był. Ale mo˙zna spali´c kamie´n, je´sli naprawd˛e ci na tym zale˙zy. Ogie´n jest
wtedy bardziej gor ˛
acy, nic wi˛ecej. Geran i Ildera wiedzieli, ˙ze w ˙zaden sposób nie
wydostan ˛
a si˛e z płon ˛
acego domu, ale Geran zdołał wybi´c z muru jeden kamie´n,
a Ildera wypchn˛eła ci˛e przez otwór na zewn ˛
atrz. Podpalacz na to wła´snie czekał.
Chwycił ci˛e i uciekł z wioski. Nigdy si˛e nie dowiedzieli´smy, co planował: zabi´c
ci˛e, a mo˙ze zatrzyma´c dla własnych, nieznanych celów. W ka˙zdym razie wtedy
wła´snie zjawiłem si˛e na miejscu. Zgasiłem ogie´n, ale Geran i Ildera ju˙z nie ˙zyli.
Ruszyłem wi˛ec za tym, który ci˛e porwał.
— Zabiłe´s go? — spytał rozgor ˛
aczkowany Garion.
— Staram si˛e tego nie robi´c cz˛e´sciej, ni˙z to konieczne. Zabójstwo zbyt moc-
no zakłóca naturalny bieg rzeczy. Miałem wtedy kilka innych pomysłów, o wiele
bardziej nieprzyjemnych ni˙z ´smier´c — jego oczy przypominały odłamki lodu. —
Okazało si˛e jednak, ˙ze nie dano mi tej szansy. Cisn ˛
ał tob ˛
a we mnie — byłe´s cał-
kiem male´nki — wi˛ec musiałem ci˛e łapa´c, a on zyskał czas na ucieczk˛e. Zosta-
210
wiłem ci˛e z Polgar ˛
a i ruszyłem za nieprzyjacielem. Jak dot ˛
ad, nie zdołałem go
odszuka´c.
— To dobrze — o´swiadczył Garion.
Wilk spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Kiedy urosn˛e, sam go znajd˛e — stwierdził chłopiec. — Sam powinienem
mu odpłaci´c za to, co uczynił.
Wilk popatrzył na niego pos˛epnie.
— To mo˙ze by´c niebezpieczne.
— Nie szkodzi. Jak ma na imi˛e?
— S ˛
adz˛e, ˙ze na razie zachowam t˛e informacj˛e dla siebie. Nie chc˛e, ˙zeby´s
rzucał si˛e na co´s, póki nie jeste´s gotów.
— Ale powiesz?
— Gdy nadejdzie czas.
— To bardzo wa˙zne, dziadku.
— Tak — mrukn ˛
ał Wilk. — Rozumiem.
— Obiecujesz?
— Skoro nalegasz. . . A je´sli nawet nie ja, z pewno´sci ˛
a powie ci twoja ciotka.
Ona odbiera to w ten sam sposób.
— A ty nie?
— Jestem du˙zo starszy — odparł Wilk. — Inaczej patrz˛e na pewne sprawy.
— Ja nie jestem jeszcze tak dojrzały — oznajmił Garion. — Nie potrafi˛e robi´c
tych innych rzeczy, które planowałe´s, wi˛ec musz˛e go zwyczajnie zabi´c.
Wstał i zacz ˛
ał chodzi´c tam i z powrotem. Wrzał z gniewu.
— Nie przypuszczam, bym zdołał ci˛e skłoni´c do rezygnacji z tego planu —
powiedział Wilk. — My´sl˛e jednak, ˙ze po wszystkim zobaczysz t˛e spraw˛e w cał-
kiem innym ´swietle.
— Nie s ˛
adz˛e.
— Przekonamy si˛e.
— Dzi˛ekuj˛e, ˙ze mi powiedziałe´s, dziadku — rzekł Garion.
— Pr˛edzej czy pó´zniej i tak by´s si˛e dowiedział. Lepiej usłysze´c to ode mnie
ni˙z od kogo´s, kto mógłby ci przedstawi´c zniekształcony obraz.
— Mówisz o cioci Pol?
— Polgara nie okłamałaby ci˛e ´swiadomie. Ale odbiera pewne sprawy w spo-
sób bardziej osobisty, co czasem ubarwia ocen˛e. Ja staram si˛e przyjmowa´c wszyst-
ko z punktu widzenia wielu, wielu lat — za´smiał si˛e sucho. — Bior ˛
ac pod uwag˛e
okoliczno´sci, chyba inaczej nie mog˛e.
Garion spojrzał na starca, którego siwe włosy i broda ja´sniały w promieniach
porannego sło´nca.
— Jak to jest, kiedy ˙zyje si˛e wiecznie, dziadku? — zapytał.
— Nie wiem — odparł Wilk. — Nie jestem wieczny.
— Wiesz, o co mi chodzi.
211
— Sposób bycia nie zmienia si˛e specjalnie. Wszyscy ˙zyjemy tyle, ile potrzeba.
Ja akurat mam do zrobienia co´s, co zajmuje bardzo wiele czasu — wstał nagle. —
Zeszli´smy na ponure tematy — stwierdził.
— To, co robimy, jest bardzo wa˙zne, prawda, dziadku?
— W tej chwili to najwa˙zniejsza rzecz na ´swiecie.
— Boj˛e si˛e, ˙ze niewiele zdołam pomóc.
Wilk przyjrzał mu si˛e z powag ˛
a i obj ˛
ał ramieniem.
— Mam wra˙zenie, ˙ze zanim wszystko dobiegnie ko´nca, prze˙zyjesz spor ˛
a nie-
spodziank˛e, Garionie — powiedział.
Potem spogl ˛
adali ponad dziobem na o´snie˙zone brzegi Chereku, przesuwaj ˛
a-
ce si˛e za praw ˛
a burt ˛
a, gdy popychany wiosłami okr˛et płyn ˛
ał na południe — do
Camaaru i tego, co czekało dalej.
Tu ko´nczy si˛e Belgariady Ksi˛ega Pierwsza.
Ksi˛ega Druga, Królowa magii,<br>odkryje gro´zn ˛
a, magiczn ˛
a
moc Gariona i wi˛ecej szczegółów o jego dziedzictwie, które jest pra-
przyczyn ˛
a tej wyprawy.