DAVID EDDINGS
Ostatnia Walka Czarodziejów
V tom Belgariady
PROLOG
Będący początkiem i końcem stworzenia
wyjątek z Księgi Toraka
Słuchajcie mnie, o wy Angarakowie, gdyż jam jest Torak, Bóg Bogów i Król Królów. Padajcie przed mym Imieniem i oddawajcie cześć w modlitwach i ofiarach, gdyż jam jest Bogiem waszym i Panem nad wszystkimi królestwami Angaraków. A wielki będzie gniew mój, jeśli urazicie mnie.
Byłem, nim świat został stworzony. Będę, gdy góry w piach się obrócą, gdy morza w martwe kałuże się zmienią, gdy ziemia wyschnie i nic już nie będzie. Gdyż jam był przed Czasem i będę po nim.
Z niedościgłych wyżyn Boskości wejrzałem w przyszłość. I ujrzałem, że były dwa Przeznaczenia, które z nie kończących się korytarzy Wieczności pędzą ku wzajemnemu zderzeniu. Każde Przeznaczenie było Absolutem, a po ich ostatecznym spotkaniu wszystko, co było podzielone, stanie się jednością. W chwili tej wszystko, co było, wszystko, co jest, i wszystko, co jeszcze będzie, powinno zebrać się w jednym Dążeniu.
Z powodu Widzenia mego doprowadziłem do połączenia mych sześciu braci, aby stworzyć wszystko, co jest, wypełniając wymagania Przeznaczeń. Tak więc nadaliśmy bieg słońcu i księżycowi, i stworzyliśmy tę ziemię. Pokryliśmy ją puszczami i pastwiskami, i stworzyliśmy bydlęta, ptactwo i ryby, by wypełnić nimi lądy, niebo i wody, które uczyniliśmy.
Lecz Ojciec nasz nie ucieszył się kreacją, którą sprawiłem. Odwrócił swe oblicze od dzieła naszego, by kontemplować Absolut. Powędrowałem samotnie na wyżyny Korimu i zażądałem, by zaakceptował, com uczynił. Lecz On wzgardził dziełem moim i odwrócił się ode mnie. Wtedy wyrzuciłem go ze swego serca i zszedłem na dół, osierocony na wieki.
Raz jeszcze zwołałem mych braci i połączyliśmy swe siły i stworzyliśmy człowieka, by był narzędziem woli naszej. Stworzyliśmy człowieka jako wiele narodów. A każdemu narodowi zezwoliliśmy, by przybrał sobie Boga spośród nas. A narody wybrały pomiędzy nami, poza tym że żaden naród nie wybrał Aldura, a ów był zawsze przeciwny i rozgoryczony, że nie daliśmy mu zwierzchnictwa. Wtedy Aldur odszedł spośród nas i magicznymi sztuczkami usiłował odciągnąć od nas sługi nasze. Lecz nieliczni byli, którzy uznali go.
Lud mój zwał siebie Angarakami. Byłem z nich bardzo zadowolony i powiodłem ich do wyżyn Korimu, których już nie ma, i objawiłem im naturę Dążenia, dla któregom uczynił świat.
Wtedy oni oddali mi cześć w modlitwach i złożyli mi ofiary całopalne. A ja błogosławiłem im, a oni rozwijali się i stawali się liczniejsi. W swej wdzięczności wznieśli dla mnie ołtarz i złożyli mi w ofierze swoje najpiękniejsze dziewice i swoich najdzielniejszych młodzieńców. I znów byłem z nich bardzo zadowolony, i znów błogosławiłem im, więc rozwijali się lepiej niż inne ludy i rozmnażali się niezmiernie.
Wtedy serce Aldura wypełniła zawiść o oddawaną mi cześć i zaślepiła go złość do mnie. Więc w mrocznych zakamarkach swej duszy uknuł spisek przeciwko mnie: wziął kamień i tchnął w niego życie, co mogło pokrzyżować szyki Dążeniu memu. A kamieniem tym chciał zdobyć władzę nade mną. Tak zrodził się Cthrag Yaska. A odwieczna wrogość do mnie została zamknięta wewnątrz Cthrag Yaska. A Aldur zasiadł wraz z tymi, których zwał swymi uczniami, i knuł, jak kamień powinien dać mu zwierzchnictwo.
Zrozumiałem, że przeklęty kamień oddzielił Aldura ode mnie i od braci jego. I udałem się do Aldura i czyniłem mu wymówki, błagając, by zdjął z kamienia niegodziwy czar i odjął mu życie, którym go natchnął. Uczyniłem to, by Aldur nie mógł być dłużej oddzielony od swych braci. Zaprawdę, nawet płakałem i poniżyłem się przed nim.
Lecz diabelski kamień zawładnął już duszą Aldura, i Aldur zamknął swe serce przede mną. I zrozumiałem wtedy, że kamień, stworzony przezeń, ujarzmi mego brata po wsze czasy. A on przemówił do mnie lekceważąco i zmusił do działania.
Wtedy przez miłość, jaką żywiłem do niego, i by ochronić go przed fatalnym biegiem wydarzeń, który objawiło moje Widzenie, powaliłem mego brata Aldura i odebrałem mu przeklęty kamień. I poniosłem Cthrag Yaska daleko, by zniewolić go mą mocą, by stłumić zawartą w nim podłość i zdławić niegodziwość, dla której był stworzony. Tak więc stało się, że wziąłem na siebie brzemię spraw.
Aldur zagniewał się. Udał się do braci naszych i fałszywie przemówił przeciwko mnie. A każdy z nich przyszedł do mnie i przemawiał lekceważąco, nakazując, bym zwrócił Aldurowi to, co spaczyło jego duszę, a co zabrałem mu, by wyzwolić go od uroku. Lecz ja odmówiłem.
Wtedy oni przygotowali się do wojny. Niebo pociemniało od dymów z ich kuźni, gdy ich ludy wykuwały żelazne bronie, by rozlać na ziemię krew mych Angaraków. Gdy minął rok, ich armie pomaszerowały naprzód i wkroczyły na ziemie Angaraków. A bracia moi widnieli na czele armii.
Czyż wtedy nie byłem wielce niechętny, by wznieść mą rękę przeciwko nim? Lecz nie mogłem pozwolić, by zrabowali ziemie ludu mego czy też przelali krew tych, którzy mnie czcili. A wiedziałem, że z wojny pomiędzy moimi braćmi a mną może wyniknąć jedynie wielkie nieszczęście. A w zmaganiach tych Przeznaczenia, które widziałem, mogły zmierzyć się ze sobą przedwcześnie, a wszechświat rozpadłby się przy tym spotkaniu.
Wybrałem więc to, czego się obawiałem, lecz co było lepszym wyjściem z sytuacji niż to, co przewidziałem. Wzniosłem przeklęty Cthrag Yaska i obróciłem go przeciwko samej ziemi. A wypełniało mnie Dążenie jednego Przeznaczenia, podczas gdy Dążenie drugiego zamknięte było wewnątrz kamienia, który stworzył Aldur. Ciężar tego wszystkiego spoczął na nas i ziemia nie mogła nas unieść. Wtedy jej powłoka rozwarła się pode mną, a morze ruszyło, by zalać suchy ląd. W ten sposób narody zostały rozdzielone od siebie tak, że nie mogły zbliżyć do siebie i przelać swej krwi.
Lecz tak wielka była podłość, którą Aldur zakuł we wnętrzu kamienia, że ten poraził mnie ogniem, gdy tylko wzniosłem go, by podzielić świat i zapobiec fatalnemu rozlewowi krwi. W chwili gdy wydawałem mu rozkazy, buchnął przeraźliwym ogniem i poraził mnie. Ręka, w której trzymałem go, została strawiona, a oko, którym spoglądałem na niego, oślepło. Połowa mej twarzy została zeszpecona jego żarem. I ja, który byłem najpiękniejszym pośród mych braci, stałem się odrażającym dla wszystkich, i żeby nie unikali mnie, muszę kryć swe oblicze za stalową maską.
Śmiertelna udręka napełniła mnie przez zło, jakie mi uczyniono, a ból, który nie będzie stłumiony, dopóki plugawy kamień nie zostanie pozbawiony swej diabelskiej mocy i nie pokaja się za swą podłość, zamieszkał we mnie.
Lecz czarne morze stanęło pomiędzy ludem moim i tymi, którzy wyruszyli przeciwko niemu, a moi wrogowie uciekli przerażeni tym, com uczynił. Zaprawdę, nawet bracia moi uciekli ze świata, któryśmy uczynili i nigdy więcej nie śmieli wystąpić przeciwko mnie. Lecz wciąż knuli spiski ze zwolennikami swymi.
Wtedy poprowadziłem lud swój do opustoszałych terenów Mallorei i nakazałem im, by w skrytym miejscu zbudowali warowne miasto. Nazwali je Cthol Mishrak, jako przypomnienie cierpienia, którego za nich doświadczyłem. A ja ukryłem ich miasto w chmurze, która po wsze czasy będzie nad nim.
Wtedy wziąłem skrzynię z kutego żelaza, a w niej umieściłem Cthrag Yaska, aby diabelski kamień nigdy więcej nie miał swobody uwolnienia swej mocy w niszczycielskim błysku. Przez tysiąc lat i przez jeszcze kolejne tysiąc lat mozoliłem się, walcząc z kamieniem, by móc uwolnić go od klątwy podłości, którą nałożył na niego Aldur. Liczne i wielkie były czary i zaklęcia, które rzucałem na uparty kamień, lecz on wciąż rozpalał się diabelskim płomieniem, gdy zbliżałem się do niego, i czułem jego przekleństwo ciążące nad światem.
A wtedy Belar, najmłodszy i najzuchwalszy z mych braci, zawiązał przeciwko mnie spisek wraz z Aldurem, tym który wciąż żywił w swej duszy nienawiść i zazdrość. I Belar przemówił w duchu do swojego nieokrzesanego ludu, Alornów, i podjudził ich przeciwko mnie. Duch Aldura posłał Belgaratha, ucznia, którego najpełniej nasączył swym jadem, by przyłączył się do nich. A plugawym podszeptom Belgaratha uległ Cherek, wódz Alornów, i jego trzej synowie.
Z pomocą diabelskich czarów przekroczyli odgradzające morze, którego stworzył, i wkradli się nocą, jak złodzieje, do miasta Cthol Mishrak. Ukradkiem i podłym podstępem przekradli się przez żelazną wieżę i dotarli do skrzyni, w której przetrzymywano diabelski kamień.
Najmłodszy syn Chereka, którego ludzie zwali Riva o Żelaznej Dłoni, był tak omotany czarami i zaklęciami, że mógł podnieść przeklęty kamień i nie stracić życia. I uciekli z kamieniem na Zachód.
Z wojownikami spośród mego ludu goniłem ich, aby klątwa Cthrag Yaska nie padła znów na ziemię. Lecz człowiek zwany Riva o Żelaznej Dłoni wzniósł kamień i skierował jego diabelski ogień na mój lud. Tak więc złodzieje uciekli, unosząc do swych ziem na zachodzie zło zawarte w kamieniu.
Wtedy zburzyłem warowne miasto Cthol Mishrak, a lud mój musiał w popłochu uciekać z jego ruin. I podzieliłem Angaraków na plemiona. Nadraków osadziłem na północy, by strzegli dróg, którymi nadeszli złodzieje. Barczystych Thullów, zdolnych do noszenia ciężarów, osadziłem pośrodku. Murgów, najsroższy z mych ludów, posłałem na południe. Najliczniejszych zaś zatrzymałem przy sobie w Mallorei, by służyli mi i rozmnażali się do dnia, gdy będę potrzebował armii przeciwko zachodowi.
Ponad wszystkimi ludami ustanowiłem Grolimów, nauczyłem ich czarów i magii, i stali się kapłanami i strzegli gorliwości wszystkich innych. A nakazałem im, by utrzymywali ogień na mych ołtarzach i nie ustawali w swoich ofiarach dla mnie.
Belgarath w swej nikczemności posłał Rivę z przeklętym kamieniem, by rządził Wyspą Wiatrów. A wtedy Belar strącił na ziemię dwie gwiazdy. Z nich Riva wykuł miecz, a z Cthrag Yaska uczynił gałkę na jego rękojeści.
A gdy Riva chwycił miecz, wszechświat zadrżał wokół mnie, a ja zażądałem od mego Widzenia, by otworzyło się przede mną i objawiło mi to, co uprzednio ukryło. Ujrzałem, że znająca czary córka Belgaratha powinna zostać kiedyś moją oblubienicą, i uradowałem się. Lecz również ujrzałem, że Dziecko Światła wywiedzie się z lędźwi Rivy, i będzie ono narzędziem Przeznaczenia przeciwnego temu Przeznaczeniu, które dało mi Dążenie. Wtedy nadejdzie dzień, w którym będę musiał zbudzić się z jakiegoś długiego snu i zmierzyć się z mieczem Dziecka Światła. A tego dnia dwa przeznaczenia zderzą się, i tylko jeden zwycięzca przeżyje, i jedno Przeznaczenie będzie istnieć od tego czasu. Lecz które, to nie zostało mi objawione.
Długo dumałem nad Widzeniem, lecz nic więcej się nie objawiło. I minęło tysiąc lat, a nawet więcej.
Wtedy przyzwałem do siebie Zedara, mądrego i sprawiedliwego człowieka, który zbiegł przed podłością nauk Aldura i przyszedł do mnie gotów do służby. I posłałem go do pałacu Ludzi Węży, którzy mieszkali na zachodzie, pośród bagien. Ich Bogiem był Issa, wiecznie leniwy i ospały, pozostawiający lud, który zwał siebie Nyissanami, wyłącznym rządom ich królowej. A Zedar podsunął jej pewne, miłe sercu pomysły. A ona posłała swoich morderców, jako emisariuszy, do pałacu potomków Rivy. Tam dokonali oni mordu oszczędzając tylko jedno dziecko, ono samo wybrało utopienie się w morzu.
Tak więc uczyniłem Widzenie nieprawdziwym, bo jakże miało narodzić się Dziecko Światła, jeśli nie pozostał nikt, kto by począł je.
I tak zapewniłem, że Dążenie moje będzie w mocy i że zło Aldura i jego braci nie zniszczy świata, którego stworzenie to ja spowodowałem.
Królestwa Zachodu, które usłuchały rad i oszukańczych czarów nikczemnych Bogów i złych czarowników, przemienia się w pył. A ja udręczę tych, którzy usiłują sprzeciwiać się mi i krzyżować moje plany. I będą zrujnowani, i padną przede mną, składając siebie samych w ofierze na moich ołtarzach.
A nadejdzie czas, gdy obejmę władanie i zwierzchnictwo nad całą ziemią, a wszystkie ludy będą mymi.
Słuchajcie mnie, wy, ludzie i bójcie się mnie. Padajcie przede mną i oddawajcie mi cześć. Gdyż jam jest Torak, po wsze czasy Król Królów, Bóg Bogów, i Bóg jedyny na tym świecie, którym uczynił.
CZĘŚĆ PIERWSZA
GAR OG NADRAK
ROZDZIAŁ I
Doprawdy coś zdecydowanie ponurego jest w dźwięku dzwonków noszonych przez muły - stwierdził Garion. Przede wszystkim muł nie był szczególnie pięknym zwierzęciem, a ledwie uchwytna zmienność jego chodu przenosiła żałobną nutę na zawieszony na szyi dzwonek. Muły stanowiły własność Mulgera, drasańskiego kupca, kościstego, odzianego w zielony kubrak mężczyzny o surowym spojrzeniu, który za opłatą zezwolił, by Garion, Silk i Belgarath towarzyszyli mu w drodze do Gar og Nadrak. Muły uginały się pod ciężarem niesionych towarów, a sam Mulger wyglądał, jakby dźwigał brzemię wyrobionych z góry osądów i uprzedzeń niemal tak ciężkich, jak przepełnione juki mułów. Silk i zacny kupiec od pierwszego wejrzenia zapałali do siebie niechęcią. Silk całą podróż na wschód przez faliste wrzosowiska w kierunku postrzępionych górskich szczytów stanowiących granicę pomiędzy Drasnia a ziemiami Nadraków umilał sobie dręczeniem rodaka. Ich dyskusje, balansujące na krawędzi kłótni, działały Garionowi na nerwy, tak samo jak nieznośne dźwięki dzwonków noszonych przez muły Mulgera.
Rozdrażnienie Gariona w tym szczególnym okresie miało bardzo specyficzne źródło. Bał się, a próby ukrycia tego faktu przed samym sobą spełzały na niczym. Wyjaśniono mu dokładnie znaczenie tajemnych słów Kodeksu Mrin.
Jechał na spotkanie, które los zaplanował, nim powstał świat, i nie było absolutnie żadnego sposobu, by go uniknąć. Spotkanie będące ostatecznym wynikiem nie jednego, lecz dwóch odmiennych Proroctw, więc jeśli nawet potrafiłby jedno nich przekonać, że gdzieś kiedyś popełniono błąd, drugie Proroctwo i tak, bez litości lub chociażby najmniejszej uwagi dla jego osobistych uczuć, doprowadziłoby do konfrontacji.
- Sądzę, że gubisz sedno sprawy, Ambarze - mówił Mulger do Silka z tą szczególną nutą, której niektórzy ludzie używają, gdy rozmawiają z kimś, kim szczerze gardzą. - Mój patriotyzm, lub jego brak, nie ma nic do rzeczy. Powodzenie Drasni zależy od handlu, i jeśli wy, ludzie ze Służby Zagranicznej, będziecie maskować swoją działalność podając się za kupców, to wkrótce szanowny Drasanin nigdzie nie będzie serdecznie witany. - Mulger, dzięki instynktowi, z którym, jak się wydaje, rodzą się wszyscy Drasanie, natychmiast zorientował się, że Silk nie był tym, za kogo się podawał.
- Och, Mulger, daj spokój - z impertynencką protekcjonalnością odpowiedział Silk - nie bądź taki naiwny. Wszystkie królestwa na tym świecie ukrywają swoją szpiegowską działalność w dokładnie ten sam sposób. Tolnedranie tak robią; Murgowie tak robią: nawet Thullowie tak robią. Czego ty chcesz ode mnie - żebym chodził z przypiętą do piersi tabliczką z napisem „Szpieg”!?
- Szczerze, Ambarze, g... mnie obchodzi, co robisz - odciął się Mulger, wyraz zaciętości pojawił się na jego szczupłej twarzy, - Chcę jedynie powiedzieć, że coraz bardziej męczy mnie to, iż gdziekolwiek się udam, jestem wciąż obserwowany, tylko dlatego że wy jesteście nieufni.
Silk z zuchwałym, szerokim uśmiechem wzruszył ramionami.
- Tak zbudowany jest świat, Mulger. Mógłbyś już się przyzwyczaić, gdyż to się nie zmieni.
Mulger bezradnie rzucił okiem na małego człowieczka o twarzy łasicy, gwałtownie odwrócił się i odjechał, by dotrzymać towarzystwa mułom.
- Czy aby nie posuwasz się za daleko? - zagadnął Belgarath, wybudząjąc się z lekkiej drzemki, w jaką zazwyczaj zapadał w podróży. - Jeśli go zbytnio rozzłościsz, to wyda cię straży granicznej i nigdy nie dostaniesz się do Gar og Nadrak.
- Mulger nawet słowa nie piśnie, stary druhu - zapewnił go Silk. - Jeśliby to zrobił, zatrzymano by na przesłuchanie także jego, a nie ma na świecie kupca, który nie ukrywałby w swych tobołkach rzeczy, które nie powinny tam być.
- Dlaczego po prostu nie zostawisz go w spokoju? - spytał Belgarath.
- Bo przynajmniej mam jakieś zajęcie - wzruszywszy ramionami wyjaśnił Silk. - W innym razie musiałbym podziwiać krajobraz, a wschodnia Drasnia nudzi mnie.
Belgarath chrząknął z goryczą, naciągnął na głowę szary kaptur i ponownie zapadł w drzemkę.
Garion powrócił do swych melancholijnych rozmyślań. Cierniste krzaki porastające faliste wrzosowiska miały przygnębiający szarozielony kolor, a Północny Szlak Karawan wił się jak zakurzona, biała blizna pomiędzy nimi. Od niemal dwóch tygodni niebo było zaciągnięte chmurami, jednak nie znalazłoby się w nich śladu wilgoci. Ciężko posuwali się przez posępny, szary świat zmierzając ku wyłaniającym się przed nimi na widnokręgu potężnym górom.
Gariona najbardziej denerwowała niesprawiedliwość tego wszystkiego. Nigdy nie prosił się o żadną z tych rzeczy. Nie chciał być czarownikiem. Nie chciał być Rivańskim Królem. Nie był nawet pewien, czy naprawdę chciał poślubić księżniczkę Ce’Nedrę - aczkolwiek w tym przypadku miał mieszane uczucia. Drobniutka Wielka Księżniczka Imperium umiała być - najczęściej gdy czegoś chciała - całkowicie cudowna. Jednakże najczęściej nie chciała mc, i wtedy wychodził na jaw jej prawdziwy charakter. Jeśliby świadomie uganiał się za którąkolwiek z tych rzeczy, to z niejaką rezygnacją potrafiłby pogodzić się z ciążącym na nim obowiązkiem. Lecz nie była mu dana jakakolwiek możliwość wyboru, więc zapragnął zapytać obojętnego nieba „Dlaczego ja?”
Jechał obok swojego drzemiącego dziadka, za jedynego towarzysza mając cichą pieśń Klejnotu Aldura, co zresztą było kolejnym powodem do irytacji. Klejnot, osadzony na rękojeści wielkiego miecza przywiązanego rzemieniami do pleców Gariona, z jakimś głupim zapałem śpiewał do niego nieprzerwanie. Można było zrozumieć, że Klejnot nie posiadał się z radości z powodu nadciągającego spotkania z Torakiem, lecz to Garion miał zmierzyć się z Bogiem-Smokiem Angaraku, i to jego krew mogła być przelana. Uważał, że nieustająca wesołość Klejnotu - zważywszy wszystko - była, skromnie mówiąc, w bardzo złym guście.
Północny Szlak Karawan przekraczał granicę pomiędzy Drasnia a Gar og Nadrak na wąskiej skalistej przełęczy, gdzie po obu stronach prostej bramy składającej się z pojedynczej, poziomej żerdzi stały naprzeciw siebie dwa odziały wojska: jeden drasański i jeden nadracki. Fizycznie - żerdź była nieistotną zaporą. Jednak symbolicznie - była bardziej onieśmielająca niż bramy Vo Mimbre, czy też Tol Honeth. Po jednej jej stronie stał Zachód, a po drugiej Wschód. Jeden mały krok mógł przenieść kogoś z jednego świata do całkowicie odmiennego, drugiego świata, a Garion pragnął z całych sił, by nie musiał robić tego kroku.
Jak przewidział Silk, na granicy Mulger nie pisnął słówka o swych podejrzeniach zarówno drasańskiemu żołnierzowi uzbrojonemu w pikę, jak i odzianemu w skórę Nadrakowi, toteż bez przeszkód wjechali w góry Gar og Nadrak. Szlak karawan, po przekroczeniu granicy, piął się stromo w górę wąskiego wąwozu, bokiem bystro spływającego górskiego potoku. Skaliste ściany wąwozu były pionowe, czarne i przytłaczające. Niebo nad głowami zwęziło się do brudnej szarej wstążki, a dźwięk dzwonków mułów odbijał się echem od skał, by towarzyszyć pośpiesznemu i dudniącemu bulgotaniu potoku.
Belgarath obudził się i bacznie rozejrzał wokoło. Z ukosa spojrzał na Silka, co spowodowało, że mały człowieczek zamilkł. Odchrząknął.
- Chcemy ci podziękować, zacny Mulgerze, i życzyć ci powodzenia w handlu.
Mulger spojrzał ostro na starego czarownika; w jego oczach widniał wyraz zdziwienia.
- Opuścimy cię u wylotu tego wąwozu - gładko kontynuował Belgarath z uprzejmym wyrazem twarzy. - Mamy coś do załatwienia w okolicy. - Wykonał dość nieokreślony gest.
Mulger kaszlnął.
- Nie chcę nic o tym wiedzieć - oznajmił.
- Nie chcesz - zapewnił Belgarath. - I proszę, byś nie traktował zbyt poważnie komentarzy Ambara. To prześmiewca, wiec często mówi rzeczy, których wcale nie myśli, ponieważ cieszy go denerwowanie ludzi. Jeśli poznałbyś go naprawdę, to przekonałbyś się, że nie jest wcale taki zły.
Mulger obrzucił Silka długim, ciężkim spojrzeniem i pozostawił wypowiedź Belgaratha bez komentarza.
- Powodzenia w waszych sprawach, jakie by nie były - powiedział niechętnie, zmuszony powiedzieć to bardziej z kurtuazji niż z nadmiaru gorących uczuć. - Ty i młodzieniec nie byliście złymi towarzyszami podróży.
- Twymi dłużnikami jesteśmy, cny Mulgerze - dodał Silk z drwiącą dwornością - Gościnność twa zaiste wyborną była.
Mulger ponownie spojrzał na Silka.
- Naprawdę cię nie lubię, Ambarze - powiedział bez ogródek. - I niech tak zostanie.
- Jestem zdruzgotany - uśmiechnął się szeroko Silk. - Nie zaczynaj znowu - warknął Belgarath.
-Zrobiłem wszystko, by przekonać go do siebie - zaprotestował Silk.
Belgarath odwrócił się do niego plecami.
- Naprawdę zrobiłem - odwołał się Silk do Gariona, z oczami pełnymi zwodnej szczerości.
- Ja również ci nie wierzę - powiedział Garion. Silk westchnął ciężko.
- Nikt mnie nie rozumie - poskarżył się. Potem roześmiał się i pogwizdując wesoło pojechał w górę wąwozu.
U wylotu wąwozu opuścili Mulgera i pognali na lewo od szlaku karawan przez gmatwaninę skał i skarłowaciałych drzew. Przystanęli na grani kamiennego wąskiego grzbietu i obserwowali powolny marsz mułów, dopóki nie zniknęły z pola widzenia.
- Dokąd zmierzamy? - zapytał Silk, rzucając ukradkowe spojrzenie na chmury pędzące nad ich głowami. - Sądziłem, że jedziemy do Yar Guark.
- I tak też jest - odpowiedział Belgarath, skubiąc swą brodę - ale zatoczymy koło i zajedziemy do miasta z przeciwnej strony. Zapatrywania Mulgera czynią podróżowanie z nim nieco ryzykownym. W nieodpowiedniej chwili mogłoby mu się to i owo wymknąć. Poza tym Garion i ja musimy zadbać o coś, zanim tam dotrzemy. - Starzec rozejrzał się wokoło. - O, tam powinniśmy to zrobić - powiedział wskazując na płytką zieloną dolinę górską ukrytą w odległym końcu pasma. Sprowadził ich na dół do doliny i zsiadł z konia.
Silk, prowadzący ich jedyne juczne zwierzę, zatrzymał się obok małego rozlewiska ze źródlaną wodą i przywiązał konie do stojącego przy brzegu uschniętego pniaka.
- Cóż więc musimy zrobić, dziadku? - spytał Garion zsuwając się z siodła.
- Jeżeli nie zamierzamy spędzić całej podróży na odpowiadaniu na pytania, to musimy tak zrobić - powiedział starzec - aby twój miecz mniej rzucał się w oczy.
- Zamierzasz uczynić go niewidzialnym? - z nadzieją zapytał Silk.
- Poniekąd, że się tak wyrażę - odpowiedział Belgarath. - Garionie, otwórz swój umysł przed Klejnotem. Pozwól, by mówił do ciebie.
Garion zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem.
- Po prostu odpręż się. Klejnot zrobi resztę. Bardzo go ekscytujesz, ale ty nie zwracaj zbytniej uwagi, jeśli będzie ci robił jakieś propozycje. Ma on poważnie ograniczone rozumienie prawdziwego świata. Po prostu odpręż się i postaw swój umysł w coś w rodzaju uśpienia. Muszę przemówić do niego, a mogę uczynić to jedynie przez ciebie, gdyż nie będzie słuchał nikogo innego.
Garion oparł się o drzewo. Po chwili poczuł, że umysł wypełniły mu różnego rodzaju osobliwe sceny. Świat, który widział w tych obrazach, zabarwiony był delikatną niebieską mgiełką, wszystko zdawało się kanciaste, jak gdyby zbudowane bez płaskich powierzchni, z ostrymi krystalicznymi krawędziami. Ujrzał żywy obraz siebie samego pędzącego na koniu, z jaśniejącym mieczem w dłoni i całą hordę mężczyzn bez twarzy uciekających z jego drogi. Głos Belgaratha ostro zabrzmiał mu w głowie. - Przestań - zrozumiał, że słowa nie jego tyczyły, lecz że Belgarath przez niego przemawiał do Klejnotu. Potem głos starca przycichł do łagodnego pomruku, informującego, wyjaśniającego jakieś sprawy. Odpowiedzi tej drugiej, krystalicznej świadomości brzmiały odrobinę drażliwie, jednak najwidoczniej ostatecznie zawarto jakieś porozumienie, gdyż umysł Gariona rozjaśnił się.
Belgarath kręcił głową z ponurym wyrazem twarzy.
- Czasami jest tak, jakbym rozmawiał z dzieckiem - powiedział. - Nie ma on żadnego wyobrażenia o liczbach, a nawet nie jest w stanie pojąć znaczenia słowa „niebezpieczeństwo”.
- On wciąż tu jest - z lekkim rozczarowaniem zauważył Silk. - Wciąż widzę ten miecz.
- To dlatego że wiesz o nim - powiedział Belgarath. - Inni ludzie nie zwrócą na niego uwagi.
- Jak można przegapić coś tak wielkiego!? - zaprotestował Silk.
- To bardzo skomplikowane - odpowiedział Belgarath. - Klejnot po prostu zamierza skłonić ludzi, by nie postrzegali go, podobnie jak miecza. Jeśli będą przyglądać się uważnie, mogą spostrzec, że Garion nosi coś na plecach, ale nie będą na tyle zaciekawieni, aby dociekać, co też to naprawdę jest. W rzeczy samej, wielu ludzi nie zauważy nawet samego Gariona.
- Czy usiłujesz powiedzieć, że Garion będzie niewidzialny?
- Nie. On jest, chwilowo, w pewien sposób „niezauważalny”. Ruszajmy. Tu, w górach, noc szybko zapada.
Yar Guark było zapewne najszpetniejszym miastem, jakie Garion kiedykolwiek widział. Zabudowania ciągnęły się sznurem po obu stronach zmąconej żółtej rzeczki, a błotniste, nie brukowane ulice pięły się w górę na strome zbocza, które przełamujący się strumień wyżłobił we wzgórzach. Za miastem brzegi przełomu pozbawione były jakiejkolwiek roślinności. Ciemniały tam szyby górnicze wydrążone w zboczach wzgórz i wielkie wyryte w ziemi wyrobiska. Pomiędzy wykopami biły źródła, błotnista woda spływała ze zboczy zamulając rzeczkę. Miasto było byle jakie, a budowle wyglądały nieco prowizorycznie. W większości wzniesiono je z kłód i nie ociosanego kamienia, a kilkanaście domów wykończono płótnem.
Na ulicach roiło się od wychudłych, ciemnolicych Nadraków, wielu było pijanych. Gdy wjechali do miasta, przed karczmą wybuchła groźna burda, więc zatrzymali się, podczas gdy jakieś dwa tuziny Nadraków tarzało się w błocie, usiłując z dużą dozą powodzenia unieszkodliwić lub nawet okaleczyć się wzajemnie.
Słońce skłaniało się już ku zachodowi, gdy na końcu błotnistej ulicy znaleźli oberżę. Był to duży, kwadratowy budynek o parterze wzniesionym z kamienia, a piętrze wykonanym z drewnianych bali, ze stajniami dobudowanymi z tyłu. Zostawili konie, wynajęli na noc pokój i w poszukiwaniu kolacji weszli do przypominającej chlew jadalni. Ławy w sali były cokolwiek rozchybotane, blaty stołów wysmarowane tłuszczem, zaśmiecone okruchami i rozsypanymi resztkami jedzenia, na łańcuchach wisiały kopcące lampy oliwne, a nad wszystkim dominował zapach gotowanej kapusty. Liczni kupcy z różnych stron świata spożywali wieczerzę nieufni, skupieni w zwarte małe grupki oddzielone od siebie wzajemną podejrzliwością.
Belgarath, Silk i Garion zasiedli przy wolnym stole i zjedli gulasz podany w drewnianych czarkach przez podpitego oberżystę w zatłuszczonym fartuchu. Kiedy skończyli, Silk spojrzał ku otwartemu przejściu wiodącemu do gwarnego szynku i pytająco popatrzył na Belgaratha.
Starzec pokręcił głową.
- Lepiej nie - powiedział. - Nadrakowie to bardzo drażliwi ludzie, a stosunki z Zachodem są obecnie nieco napięte. Nie ma sensu szukać guza.
Silk posępnie skinął głową i poprowadził schodami do położonego na zapleczu oberży pokoju, który wynajęli na noc. Garion uniósł w górę ociekającą świeczkę i z uwagą przyjrzał się zbitym z desek łóżkom stojącym pod ścianami pokoju. Do drewnianych ram przywiązane były sznury, na które rzucono wypchane słomą sienniki, wyleżane i niezbyt czyste. Z szynku dochodziły podniesione i ochrypłe głosy.
- Nie sądzę, byśmy się wyspali tej nocy - zauważył.
- Górnicze miasta to nie osady rolnicze - stwierdził Silk. - Rolnicy czują potrzebę dobrych manier, nawet jeśli są pijani. Górnicy w swej naturze mają raczej awanturnicze skłonności.
Belgarath wzruszył ramionami.
- Wkrótce się uciszą. Większość z nich straci świadomość na długo przed północą. - Obrócił się do Silka. - Chcę, byś rano, gdy tylko sklepy zostaną otwarte, kupił nam jakieś inne ubrania, najlepiej używane. Jeśli będziemy wyglądali jak poszukiwacze złota, to nikt nie zwróci na nas zbytniej uwagi. Kup trzonek do kilofa i parę oskardów. Przywiązany je na pokaz, na zewnątrz tobołów niesionych przez naszego jucznego konia.
- Mam wrażenie, że już to wcześniej robiłeś.
- Kiedyś. To poręczne przebranie. Przede wszystkim poszukiwacze złota są szalem, więc ludzie nie dziwią się, jeśli pojawiają się oni w dziwnych miejscach. - Starzec zaśmiał się krótko. - Kiedyś nawet znalazłem złoto: żyłę tak grubą jak twoje ramię.
Na twarzy Silka pojawił się wyraz zaciekawienia.
- Gdzie?
Belgarath wzruszył ramionami.
- Gdzieś tu w okolicy - odpowiedział wykonując nieokreślony gest. - Właściwie zapomniałem.
- Belgarath! - z nutą udręki w głosie zaprotestował Silk.
- Nie brnij w ślepą uliczkę - poradził mu Belgarath. - Prześpijmy się. Chcę wynieść się stąd jutro rano tak wcześnie, jak to tylko możliwe.
Niebo, zaciągnięte od tygodni chmurami, przejaśniało w ciągu nocy. Gdy Garion obudził się, wzeszłe dopiero słońce złocistym potokiem spływało przez brudne okno. Belgarath siedział przy surowym, zbitym z desek stole stojącym po drugiej stronie pokoju studiując pergaminową mapę. Silka już nie było.
- Przez chwilę myślałem, że zamierzasz przespać południe - powiedział starzec, gdy Garion usiadł i przeciągnął się.
- Ostatniej nocy miałem kłopoty z zaśnięciem - odciął się Garion. - Nieco zbyt głośno było na dole.
- Tacy są Nadrakowie. Nagła myśl zaprzątnęła Gariona.
- Jak myślisz, co w tej chwili robi ciocia Pol? - spytał.
- Pewnie śpi.
- Nie tak późno.
- Tam gdzie ona jest, jest znacznie wcześniej.
- Nie rozumiem.
- Riva leży tysiąc pięćset mil na zachód - wyjaśnił Belgarath. - Słońce nie dotrze tam jeszcze przez kilka godzin.
Garion zamrugał oczami.
- Nie pomyślałem o tym - przyznał.
- Nawet cię o to nie podejrzewałem.
Drzwi otworzyły się, wszedł Silk ze ściągniętymi gniewnie brwiami, dźwigając dziesiątek tobołków. Cisnął zawiniątka na podłogę i podszedł do okna, mrucząc pod nosem przekleństwa.
- Cóż cię tak wkurzyło? - zapytał łagodnie Belgarath.
- Zechciał byś spojrzeć na to? - Silk pomachał przed starcem kawałkiem pergaminu.
- W czym problem? - Belgarath wziął pergamin i przeczytał go.
- Cała ta sprawa miała miejsce lata temu - oświadczył Silk z irytacją w głosie. - Dlaczego te rzeczy wciąż krążą? - Opis jest barwny - przyznał Belgarath.
- Zauważyłeś to? - Silk był wyraźnie śmiertelnie obrażony - Czy według ciebie wyglądam jak szczur?
- „...brzydki mężczyzna o szczurzej twarzy” - czytał Belgarath - „o chytrym spojrzeniu i długim, spiczastym nosie. Notoryczny oszust przy grze w kości”.
- Pozwolisz?
- O czym to jest? - spytał Garion.
- Kilka lat temu miałem tu drobne nieporozumienie z władzami - pogardliwie wyjaśnił Silk. - W zasadzie nic poważnego, ale oni wciąż puszczają to w obieg. - Gniewnie gestykulował nad pergaminem, który Belgarath wciąż czytał z rozbawioną miną. - Posunęli się nawet tak daleko, że wyznaczyli nagrodę. - Zadumał się przez moment. - Aczkolwiek muszę nadmienić, że suma jest pochlebiająca - dodał.
- Czy kupiłeś to, po co cię posłałem? - zapytał Belgarath.
- Oczywiście.
- Przebierzmy się wiec i znikajmy, zanim twoja nieoczekiwana sława przyciągnie tłumy.
Znoszone nadrackie odzienia wykonane były przeważnie ze skóry: obcisłe czarne spodnie, dopasowane kamizelki i lniane tuniki o krótkich rękawach.
- Nie zawracałem sobie głowy butami - powiedział Silk. - Nadrackie buty są doskonale niewygodne; pewnie dlatego że nie dotarło do nich jeszcze, iż istnieje różnica pomiędzy lewym a prawym. - Włożył na bakier spiczastą filcową czapkę. - Jak wam się podoba? - zapytał przyjmując pozę jak do portretu.
- Czyż nie przypomina szczura? - spytał Belgarath Gariona.
Silk spojrzał na niego z rozgoryczeniem, lecz nic nie powiedział.
Zeszli na dół, wyprowadzili konie z przybudowanej do oberży stajni i dosiedli ich. Cały czas, gdy jechali przez Yar Guark, Silk miał kwaśną minę. Kiedy dotarli na szczyt wzgórza położonego na północ od miasta, zsunął się z konia, podniósł kamień i cisnął nim z wściekłością w kierunku zgrupowanych poniżej budynków.
- Ulżyło ci? - zapytał zaciekawiony Belgarath.
Silk pogardliwie prychnął, ponownie dosiadł konia i poprowadził drogą wiodącą w dół na drugą stronę wzgórza.
ROZDZIAŁ II
Przez kilka następnych dni jechali przez pełne skał i karłowatych drzew odludzie. Z dnia na dzień, gdy coraz głębiej zapuszczali się pomiędzy ośnieżone górskie szczyty, słońce stawało się cieplejsze, a niebo coraz bardziej błękitne. Były tam szlaki kręte, włóczęgowskie ścieżki kluczące pomiędzy oślepiająco białymi szczytami przez wyżynne bladozielone łąki, na których polne kwiaty uginały się w podmuchach górskiego wiatru. W powietrzu unosił się żywiczny zapach wiecznie zielonych roślin, a od czasu do czasu widzieli jelenia skubiącego trawę, przystającego na chwilę, by wielkimi, zdziwionymi oczami przyjrzeć się przejeżdżającym.
Belgarath posuwał się pewnie, prowadząc ich w na wschód; był teraz czujny i uważny. W tych górach nie zdradzał oznak półdrzemki, w której zazwyczaj podróżował po lepiej oznaczonych drogach, i nawet nieco młodziej wyglądał.
Natykali się na innych podróżnych - w większości na odzianych w skóry Nadraków - aczkolwiek spostrzegli też grupę Drasan, pracujących na stromym stoku, a raz w oddali coś, co wyglądało na Tolnedran. Rozmawiali z obcymi krótko i ostrożnie. Góry Gar og Nadrak były, w najlepszym razie, sporadycznie patrolowane, wiec każdy człowiek, który tam dotarł, musiał sam dbać o swoje bezpieczeństwo.
Skupione milczenie gromadki podróżnych raz tylko zostało przerwane, a uczynił to gadatliwy, dosiadający osła stary poszukiwacz złota, który pewnego poranka wyłonił się z niebiesko zabarwionych cieni drzew. Miał rozczochrane siwe włosy i dobrane nie do pary ubranie - sprawiało wrażenie skompletowanego z porzuconych rzeczy, które znalazł gdzieś przy tej lub innej drodze. Jego ogorzała, pokryta zmarszczkami twarz była pogodna jak u cudownie uleczonego, a niebieskie oczy błyszczały wesoło. Przyłączył się do nich bez najmniejszego przywitania i bez śladu niepewności, czy może nie jest mile widziany, i natychmiast zaczął mówić tak, jak gdyby na nowo podejmował dopiero co przerwaną rozmowę.
W jego głosie i sposobie zachowania było coś komicznego, co natychmiast ujęło Gariona.
- Musi z dziesięć lat albo lepiej, jak jechałem tą ścieżką - zaczął, podrygując na swoim ośle, gdy znalazł się obok Gariona. - Nigdy więcej nie zjadę na dłużej w tę część gór. Wszystkie koryta tutejszych strumieni przeszukano chyba ze sto razy. W którą stronę jedziecie?
- Tak naprawdę to nie jestem pewien - wymijająco odpowiedział Garion. - Nigdy przedtem tu nie byłem, wiec jadę za innymi.
- Znaleźlibyśta lepsze złotonośne piaski, gdybyśta popędzili na północ - doradził człowieczek na ośle - w pobliże kraju Morindimów. Oczywiście, musita być tam ostrożni, ale jak to powiadają „nie ryzykujesz, nie zarobisz”. - Mrużąc oczy badawczo spojrzał na Gariona. - Nie jesteś Nadrakiem, co?
- Sendarem - krótko odparł Garion.
- Nigdy nie byłem w Sendarii - zadumał się stary poszukiwacz złota. - Po prawdzie to z wyjątkiem tych okolic nigdy nigdzie nie byłem. - Z wyrazem nieprzemijającej miłości spojrzał wokoło na pokryte śniegiem szczyty gór i ciemnozielone lasy. - I po prawdzie to nigdy nie chciałem pojechać gdzie indziej. Przez siedemdziesiąt lat przekopałem te góry od końca do końca i nigdy nic wielkiego mi z tego nie przyszło, z wyjątkiem przyjemności przebywania tu. Chociaż onegdaj znalazłem w rzece bryłę, która zawierała tak dużo czerwonego złota, iż wyglądała, jakby krwawiła. W górach złapała mnie zima i omal nie zamarzłem na śmierć usiłując wydostać się stamtąd.
- Czy wróciłeś tam z nastaniem wiosny? - Garion nie potrafił powstrzymać pytania.
- Zamierzałem, lecz tamtej zimy strasznie popiłem; miałem kupę złota. Tak czy owak alkohol pomieszał mi we łbie. Następnego roku, gdy ruszyłem, zabrałem ze sobą kilka baryłek piwa do towarzystwa. To nigdy nie wróży nic dobrego. Gdy dostaniesz się w wysokie góry, alkohol przytępia cię, więc nie postrzegasz rzeczy w sposób, w jaki powinieneś. - Odchylił się do tyłu w siodle, drapiąc się w zadumie po brzuchu. - Zjechałem z równin w położone na północy góry, w kierunku ziem Morindimów. Zdaje się, że myślałem wtedy, iż podróżowanie może być łatwiejsze z dala od płaskiego terenu. Więc, krótko mówiąc, przekroczyłem granicę Morindimów, a oni uwięzili mnie. Przez mniej więcej dzień tak bardzo byłem zajęty beczką piwa, że byłem nieźle wstawiony, kiedy mnie zgarnęli. Na szczęście, jak sądzę. Morindimowie są przesądni, więc pomyśleli, że jestem nawiedzony. Prawdopodobnie właśnie to uratowało mi życie. Trzymali mnie jakieś pięć lub sześć miesięcy, próbując zrozumieć znaczenie ukryte w moim majaczeniu; gdy wreszcie otrzeźwiałem i zrozumiałem sytuację, dołożyłem wszelkich starań, by bredzić jak najwięcej. W końcu zmęczyło ich to, więc nie pilnowali mnie już tak troskliwie, no i uciekłem. Wcześniej doznałem pewnego rodzaju zaćmienia pamięci, gdzie dokładnie była tamta rzeka. Szukam jej co jakiś czas, gdy jestem w tych stronach. - Jego mowa wydawała się bezładna, lecz spojrzenie starych niebieskich oczu było bardzo przenikliwe. - Wielki miecz nosisz, chłopcze. Kogo zamierzasz nim zabić?
Pytanie padło tak szybko, że Garion nie miał nawet chwili, by poczuć się zaskoczonym.
- Śmieszna sprawa z tym twoim mieczem - dodał przebiegle stary obdartus. - Wygląda, jakby wychodził ze skóry, aby nie rzucać się w oczy. - Następnie obrócił się do przyglądającego mu się spokojnie Belgaratha. - Nie zmieniłeś się specjalnie - zauważył.
- A ty wciąż gadasz za dużo - odparł Belgarath.
- Co parę lat staję się łasy na rozmowy - przyznał starzec na ośle. - Czy twoja córka zdrowa?
Belgarath skinął głową.
- Przystojna kobieta, twoja córka; aczkolwiek złośnica.
- To się specjalnie nie zmieniło.
- Nie przypuszczałem, że się zmieni - zachichotał stary poszukiwacz złota i zawahał się na chwilę. - Wydaje się, że na południu może dojść do wrzenia. Mnóstwo obcych w czerwonych tunikach włóczy się wokoło, a ze starych, od lat nie używanych ołtarzy wznosi się dym. Znów uaktywnili się Grolimowie, a wszystkie ich noże są świeżo naostrzone. Nadrakowie, którzy przyjeżdżają tu, w góry, wciąż oglądają się za siebie. - Przerwał na chwilę spoglądając wprost na Belgaratha. - Są też inne znaki - dodał. - Wszystkie zwierzęta są nerwowe, tak jak przed wielką burzą, a czasami w nocy, jeśli uważnie słuchać, to można usłyszeć dobiegający z oddali, jak gdyby z Mallorei, dźwięk przypominający grzmot. Cały świat wydaje się niespokojny. Nabieram podejrzeń, że wkrótce ma się wydarzyć coś niezmiernie ważnego, być może coś, w co będziecie zamieszani. Rzecz w tym, że oni wiedzą, że tu jesteście. Nie liczyłbym zbytnio, że będziecie w stanie prześliznąć się nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. - Wzruszył ramionami, jak gdyby umywał ręce od całej tej sprawy. - Pomyślałem sobie tylko, że chcielibyście wiedzieć.
- Dziękuję - odparł Belgarath.
- Powiedzenie tego nic mnie nie kosztowało - starzec ponownie wzruszył ramionami. - Sądzę, że pojadę w tę stronę - wskazał na północ. - W ostatnich kilku miesiącach zbyt wielu obcych przybywa w góry. Zaczyna być tłoczno. Jestem już bliski podjęcia decyzji o wyjeździe stąd, więc myślę, że pójdę poszukać sobie wyżej nieco więcej prywatności. - Zawrócił osła i odjechał truchtem. - Powodzenia - rzucił przez ramię na pożegnanie, po czym zniknął w niebieskawych cieniach pod drzewami.
- O ile dobrze zrozumiałem, znasz go. - Silk podzielił się swoim spostrzeżeniem z Belgarathem.
Stary czarodziej skinął głową.
- Spotkałem go jakieś trzydzieści lat temu. Polgara przyjechała do Gar og Nadrak, by dowiedzieć się kilku rzeczy. Po tym, jak już zebrała wszystkie informacje, które chciała uzyskać, zawiadomiła mnie, a ja przyjechałem tu i odkupiłem ją od człowieka, który był jej właścicielem. Wyruszyliśmy do domu, ale w górach złapała nas przedwczesna, śnieżyca. Wtedy on spotkał nas brnących przez śnieg i zabrał do jaskini, w której zaszywa się, gdy śnieg staje się zbyt głęboki. Naprawdę całkiem wygodna jaskinia; z tym tylko wyjątkiem, że on upiera się wprowadzać do niej swojego osła. Jak sobie przypominam, on i Pol kłócili się o to przez całą zimę.
- Jak się nazywa? - z zaciekawieniem zapytał Silk. Belgarath wzruszył ramionami.
- Nigdy nie powiedział, a niegrzecznie jest pytać. Jednakże Gariona zamurowało słowo „odkupiłem”.
Wybuchło w nim jakieś poczucie obrazy moralności.
- Ktoś był właścicielem cioci Pol? - z niedowierzaniem zażądał wyjaśnień.
- To jest nadracki zwyczaj - wyjaśnił Silk. - Kobiety w ich społeczeństwie uważane są za własność. Kobiecie nie przystoi pokazywać się bez właściciela.
- Ona była niewolnicą?! - Garionowi coraz bardziej bielały kostki palców zaciskających się pięści.
- Oczywiście, że nie była niewolnicą - powiedział Belgarath. - Czy potrafisz, w choćby najmniejszym stopniu, wyobrazić sobie swoją ciocię godzącą się na coś takiego?
- Ale powiedziałeś...
- Powiedziałem, że odkupiłem ją od mężczyzny, który był jej właścicielem. Ich wzajemny związek to była czysta formalność, nic więcej. Potrzebowała właściciela, aby mogła tutaj działać, a on jako właściciel tak nadzwyczajnej kobiety zdobył wielkie poważanie u innych mężczyzn. - Belgarath zrobił kwaśną minę. - Odkupienie jej kosztowało mnie majątek. Czasami zastanawiam się, czy naprawdę była tego warta.
- Dziadku!
- Wierz mi, że byłaby oczarowana tym ostatnim spostrzeżeniem - chytrze powiedział Silk.
- Silk, nie jestem pewien, czy koniecznie należy jej to powtórzyć.
- Nigdy nie wiadomo - zaśmiał się Silk. - Pewnego dnia mógłbym potrzebować czegoś od ciebie.
- To wstrętne.
- Wiem. - Silk uśmiechnął się szeroko i rozejrzał wokoło. - Twój przyjaciel zadał sobie wiele trudu, aby cię ujrzeć - stwierdził. - Co się za tym kryło?
- Chciał mnie ostrzec.
- O tym że w Gar og Nadrak panuje napięcie? To wiedzieliśmy już wcześniej.
- Jego ostrzeżenie było o wiele poważniejsze, niż ci się wydaje.
- To, co mówił, nie brzmiało zbyt poważnie.
- Mówisz tak, bo go nie znasz.
- Dziadku - zapytał nagle Garion - jak zdołał zobaczyć mój miecz? Sądziłem, że zadbaliśmy o to.
- Garionie, on widzi wszystko. Potrafi raz rzucić spojrzeniem na drzewo, a dziesięć lat później dokładnie powiedzieć, ile miało liści.
- Czy jest czarownikiem?
- O ile wiem, nie. To tylko dziwny starzec, który kocha góry. Nie wie, co się dzieje, ponieważ nie chce wiedzieć. Gdyby naprawdę chciał, to prawdopodobnie potrafiłby dowiedzieć się o wszystkim, co dzieje się na świecie.
- Zatem jako szpieg zbiłby majątek - zadumał się Silk.
- Nie zależy mu na majątku. Czyż to nie rzuca się w oczy? Gdy tylko potrzebuje pieniędzy, po prostu wraca nad rzekę, o której wspomniał.
- Ale przecież powiedział, że zapomniał, jak tam trafić - zaprotestował Garion.
Belgarath prychnął.
- On przez całe życie nigdy niczego nie zapomniał. - Starzec zapatrzył się skierowanym gdzieś w dal, nic nie widzącym wzrokiem. - Na świecie jest tylko kilku podobnych mu ludzi; ludzi, których ani trochę nie interesuje to, co robią inni. Być może nie jest to taka zła cecha. Gdybym miał jeszcze jedno życie, nie miałbym nic przeciwko postępowaniu w ten sam sposób. - Po czym, na powrót bardzo czujnym wzrokiem, rozejrzał się wokoło. - Wybierzmy tamtą ścieżkę - zaproponował, wskazując ledwie widoczny szlak przecinający na ukos otwartą łąkę usłaną kawałkami pobladłych od słońca i wody kłód. - Jeśli to, co mówił, jest prawdą, to myślę, że będziemy chcieli unikać wszelkich większych osad. Ta droga zbacza dalej na północ, tam gdzie nie ma zbyt wielu ludzi.
Wkrótce potem teren zaczął opadać i wszyscy trzej posuwali się żwawo naprzód, zjeżdżając z gór na niziny, ku bezmiarowi lasów Nadraku. Szczyty wokół nich opadały ku zalesionym podnóżom. Raz, gdy wyjechali na szczyt wzniesienia, ujrzeli w dole ocean drzew. Puszcza ciągnęła się aż za widnokrąg; ciemna zieleń poniżej niebieskiego nieba. Wiał lekki wiatr, a szum towarzyszący jego przejściu ponad tysiącami drzew niósł w sobie jakiś rodzaj nieutulonego żalu, smutnego wspomnienia minionych wiosen i lat, które już nigdy nie powrócą.
W pewnej odległości, wyżej na zboczu, stała wioska, bezładne skupisko domów nad krawędzią wielkiej dziury w ziemi, szpetnego wyrobiska w czerwonej glinie stoku.
- Osada górnicza - stwierdził Belgarath. - Powęszmy trochę i sprawdźmy, co się dzieje.
Ostrożnie zjechali ze wzgórza. Gdy podjechali bliżej, Garion spostrzegł, że wioska ma taki sam prowizoryczny wygląd jak Yar Guark. Budynki wzniesiono w ten sam sposób - nie okorowane kłody i nie obrobione głazy - a na nisko opadające dachy położono duże kamienie, aby uchronić gonty przed zerwaniem podczas zimowych zamieci. Nadrakowie chyba nie przywiązywali zbytniej wagi do zewnętrznego wyglądu swoich budowli. Zdawali się całkowicie zadowoleni, mogąc wprowadzić się, gdy tylko ukończono ściany i dachy, i mogąc poświęcić się innym sprawom, bez zajmowania się drobnymi pracami wykończeniowymi nadającymi ten wygląd trwałości, który Sendarowie czy Tolnedranie uważają za niezbędny. Cała osada wyglądała jak odzwierciedlenie postawy „może być”, co z pewnych powodów raziło Gariona.
Niektórzy z zamieszkujących wioskę górników wyszli na gliniaste ulice, aby obserwować wjazd obcych. Ich czarne skórzane odzienia upaprane były czerwoną ziemią, a wzrok srogi i podejrzliwy. Nastrój bojaźliwej ostrożności, zaprawiony odrobiną prowokującej wojowniczości, unosił się nad całym tym miejscem.
Silk gwałtownym ruchem głowy wskazał duży, niski budynek z nie wykończonym rysunkiem kiści winogron wymalowanym na trzęsącym się w podmuchach wiatru szyldzie zawieszonym na froncie obok dwuskrzydłowych drzwi. Szeroka, zadaszona weranda otaczała budynek, a wystrojeni w skóry Nadrakowie rozwalali się na stojących wzdłuż niej ławach, obserwując rozwijającą się na środku ulicy walkę psów.
Belgarath skinął głową.
- Tak, ale zajdźmy od boku - poradził - na wypadek gdybyśmy musieli wychodzić w pośpiechu.
Przy bocznej werandzie zsiedli z koni, przywiązali je do żerdzi i weszli do środka.
Wnętrze karczmy było zadymione i mroczne, jako że okna nie stanowiły dominującej cechy nadrackich budowli. Stoły i ławy tylko pobieżnie ociosane, a jedyne oświetlenie pochodziło z podwieszonych łańcuchami do krokwi kopcących oliwnych lamp. Podłoga była powalana błotem i zaśmiecona resztkami jedzenia. Pod stołami i ławami pętały się bezpańskie psy, w powietrzu unosił się zapach skisłego piwa i nie mytych ciał, a pomieszczenie było zatłoczone mimo ledwie wczesnego popołudnia. Wielu mężczyzn miało już dobrze w czubie. Było głośno, jako że darcie się na całe gardło wydawało się ulubionym zajęciem rozwalonych przy stołach lub błąkających się po sali Nadraków.
Belgarath przepchnął się do stojącego w kącie stołu, przy którym siedział samotny, gapiący się w swój pusty kufel mężczyzna o kaprawych oczach i obwisłych wargach.
- Nie masz nic przeciw temu, byśmy się dosiedli, co? - dość niegrzecznie zapytał starzec, siadając bez oczekiwania na odpowiedź.
- A co by to dało, gdybym miał? - zapytał człowiek z kuflem. Był nie ogolony, miał podkrążone i przekrwione oczy.
- Niewiele - powiedział bez ogródek Belgarath.
- Jesteście tu nowi, co? - Nadrak przyjrzał się wszystkim trzem z niewielkim śladem zaciekawienia, usiłując z niejaką trudnością skupić wzrok.
- Naprawdę nie sądzę, aby to był twój interes - odpowiedział niegrzecznie Belgarath.
- Masz niewyparzony język jak na człowieka w twoim wieku - zwrócił mu uwagę Nadrak złowieszczo zwijając dłoń w pięść.
- Przyszedłem tu się napić, nie bić - chrapliwym głosem oświadczył Silk. - Później może mógłbym zmienić zdanie, ale teraz chcę się napić. - Wyciągnął rękę i złapał za ramię mijającego ich szynkarza. - Piwa - zażądał. - I żeby nie trwało to cały dzień.
- Trzymaj łapy przy sobie - warknął szynkarz. - Jesteś z nim? - wskazał na Nadraka, do którego dosiedli się.
- Siedzimy z nim, no nie?
- Chcesz trzy czy cztery kufle?
- Ja chcę jeden. Na razie. Przynieś też innym, co zechcą. Stawiam pierwszą kolejkę.
Szynkarz chrząknął cierpko i przecisnął się przez tłum, przystając na chwilę, by ze swojej drogi kopniakiem przepędzić psa.
Wydawało się, że propozycja Silka ugasiła wojowniczość ich nadrackiego kompana.
- Złą porę wybraliście na przyjazd do miasta - powiedział. - Cały region roi się od malloreańskich werbowników.
- Byliśmy wysoko w górach - powiedział Belgarath. - Prawdopodobnie wrócimy tam za mniej więcej dzień. Nie interesuje nas zbytnio to, co dzieje się tutaj, na nizinach.
- Skoro już tu jesteście, to lepiej abyście się zainteresowali, jeśli nie chcecie spróbować wojskowego chleba.
- Czy gdzieś toczy się wojna? - zapytał Silk.
- Prawdopodobnie będzie, przynajmniej tak mówią. Gdzieś na południu, w Mishrak ac Thull.
Silk prychnął pogardliwie.
- Nigdy nie spotkałem dobrze wojującego Thulla.
- Tu nie chodzi o Thullów, raczej o Alornów. Obrali sobie królową - jeśli potraficie wyobrazić sobie coś takiego, a ona zamierza napaść na Thullów.
- Królowa? - zakpił Silk. - Zatem o wojsku wie niewiele. Niech Thullowie sami z nią walczą.
- Powiedz to malloreańskim werbownikom - zaproponował Nadrak.
- Czy musiałeś warzyć to piwo? - Silk zagrzmiał na szynkarza, który wracał z czterema dużymi pełnymi kuflami.
- Są też inni klienci, przyjacielu - odparł szynkarz. - Jeśli nie chcesz tego piwa, idź poszukać innego. Dwanaście pensów.
- Trzy pensy za kufel!? - wykrzyknął Silk. - Ciężkie czasy. Silk, gderając, zapłacił.
- Dzięki - powiedział Nadrak, z którym siedzieli, biorąc jeden z kufli.
- Nie ma za co - z przekąsem powiedział Silk.
- Co tu robią Malloreanie? - spytał Belgarath.
- Obławę na wszystkich, którzy potrafią powstać z miejsca, zobaczyć błyskawicę i usłyszeć grzmot. Werbują za pomocą kajdan zakładanych na nogi, więc nieco trudno im odmówić. Zabrali ze sobą również Grolimów, a Grolimowie trzymają na widoku te swoje noże do wypruwania wnętrzności, jako jakiś rodzaj przestrogi, co mogłoby się przydarzyć temu, kto zbytnio by się sprzeciwiał.
- Pewnie miałeś rację, gdy powiedziałeś, że wybraliśmy złą porę, aby zjechać z gór - powiedział Silk.
Nadrak skinął głową.
- Grolimowie mówią, że Torak porusza się we śnie.
- To niezbyt dobra wiadomość - odparł Silk.
- Myślę, że moglibyśmy wypić. - Nadrak podniósł swój kufel. - Czy tam na pomocy, w górach, znaleźliście coś wartego kopania? Silk przecząco pokręcił głową.
- Kilka śladów, to wszystko. Przepłukiwaliśmy łożyska potoków w poszukiwaniu czystego złota. Nie mamy wyposażenia do drążenia szybów w skałach.
- Nigdy nie wzbogacicie się kucając obok strumienia i przesiewając żwir.
- Postaramy się. - Silk wzruszył ramionami. - Być może pewnego dnia trafimy na dobre gniazdo i będziemy w stanie zebrać wystarczająco dużo, aby kupić trochę sprzętu.
- A może pewnego dnia spadnie deszcz piwa. Silk zaśmiał się.
- Myśleliście kiedykolwiek o przyjęciu jeszcze jednego wspólnika?
Silk z ukosa spojrzał na nie ogolonego Nadraka.
- Czy już kiedyś byłeś tam na północy? - zapytał. Nadrak skinął głową.
- Wystarczająco często, aby wiedzieć, że nie podobają mi się tamte okolice, przypuszczam jednak, że o wiele mniej podobałaby mi się służba w wojsku.
- Wypijmy jeszcze po jednym i pogadajmy o tym - zaproponował Silk.
Garion odchylił się do tyłu, opierając ramiona o ścianę z surowych bali. Nadrakowie nie wydawali się tacy źli, jeśli pominąć ich brak ogłady. Byli to ludzie mówiący bez owijania w bawełnę i nieco zgorzkniali, lecz nie wydawali się żywić tej lodowatej niechęci do obcych, którą zauważył u Murgów.
Myślami powrócił do tego, co Nadrak powiedział o królowej. Szybko odrzucił myśli, że jakaś królowa, w jakichś okolicznościach uzyskała taką władzę. Pozostawała więc jedynie ciocia Pol. Informacje Nadraka mogły być nieco przekręcone, lecz podczas nieobecności Belgaratha ciocia Pol mogłaby być zmuszona do przejęcia władzy, aczkolwiek zupełnie nie leżało to w jej charakterze. Cóż takiego musiałoby się tam wydarzyć, by zmusić ją do tak krańcowych działań?
W miarę wlokącego się popołudnia coraz więcej mężczyzn w karczmie coraz bardziej zataczało się od opilstwa, wybuchały sporadyczne bójki. Aczkolwiek polegały one przeważnie na wzajemnych przepychankach, to na sali było też kilku wystarczająco trzeźwych, by wymierzyć niezły cios. Ich kompan pił równo, na koniec złożył głowę na ramionach i zaczął chrapać.
- Sądzę, że w zasadzie dostaliśmy tu wszystko czego chcieliśmy - cicho podsumował Belgarath. - Spływajmy stąd. Z tego, co powiada ten nasz przyjaciel, wnioskuję, że nocowanie w mieście nie byłoby najlepszym pomysłem.
Silk potakująco skinął głową, wszyscy trzej wstali od stołu i przecisnęli się przez tłum ku bocznemu wejściu.
- Czy chciałeś uzupełnić prowiant? - spytał mały człowieczek.
Belgarath pokręcił głową.
- Mam uczucie, że musimy wynieść się stąd tak szybko, jak to tylko możliwe.
Silk obrzucił go bystrym spojrzeniem, wszyscy trzej odwiązali konie, dosiedli ich i ponownie wyjechali na czerwoną, gliniastą ulicę. Nie chcąc wzbudzić niczyich podejrzeń, posuwali się stępa, jednak Garion odczuwał jakąś naglącą potrzebę pozostawienia za sobą tej tonącej w brudzie i błocie osady. W powietrzu unosiło się coś groźnego, a złociste, późnopopołudniowe słońce zdawało się przyćmione, tak jakby przez niewidzialną chmurę. Gdy mijali ostatni chwiejący się dom, gdzieś z tyłu, ze środka osady, dobiegł ich pełen trwogi okrzyk. Garion odwrócił się szybko i zobaczył grupę około dwudziestu jeźdźców w czerwonych tunikach pędzących pełnym galopem w kierunku karczmy, którą oni trzej właśnie opuścili. Z wyćwiczoną wprawą szkarłatni obcy błyskawicznie ześliznęli się z koni i natychmiast zablokowali wszystkie drzwi, aby odciąć możliwość ucieczki tym, którzy znajdowali się w środku.
- Malloreanie! - warknął Belgarath. - Do lasu! - I wbił obcasy w boki konia. Przez porosłą zielskiem, zawaloną pniakami polanę, która otaczała wioskę, pogalopowali w kierunku skraju lasu i schronienia, jednak za nimi nie było żadnych krzyków ani pościgu. Karczma okazała się zawierać wystarczająco dużo ryb, aby napełnić malloreańską sieć. Z bezpiecznego punktu obserwacyjnego poniżej rozpościerających się trzech konarów Garion, Silk i Belgarath przyglądali się, jak na pokrytą czerwonym pyłem ulicę wyprowadzano z karczmy sznur rozpaczliwie wyglądających, skutych w kostkach wspólnym łańcuchem Nadraków, i jak pod czujnym nadzorem malloreańskich werbowników ustawiano ich przed budynkiem.
- Wygląda na to, że naszego przyjaciela mimo wszystko wcielono do wojska - zauważył Silk.
- Lepiej, że jego, niż nas - odpowiedział Belgarath. - Po prostu, moglibyśmy być trochę nie na miejscu w środku angarackiej hordy. - Mrużąc oczy spojrzał na różowy krąg zachodzącego słońca. - Ruszajmy. Mamy jeszcze kilka godzin do zmroku. Zdaje się, że w okolicy panuje jakaś wojskowa plaga, a ja nie chciałbym się zarazić.
ROZDZIAŁ III
Puszcza Nadraku różniła się od leżącej daleko na południe puszczy arendzkiej. Różnica była nieznaczna, i zrozumienie, na czym polegała, zajęło Garionowi kilka dni. Na przykład szlaki, którymi podążali, nie miały trwałego charakteru. Tak rzadko podróżowano nimi, że nie przetarły się w gliniastej glebie leśnego poszycia. W arendzkiej puszczy wszędzie były ślady ludzi, podczas gdy tutaj człowiek był jedynie przechodzącym intruzem. Co więcej, las w Arendii posiadał określone granice, tymczasem ten ocean drzew sięgał najodleglejszych krańców kontynentu, a stał tak od zarania świata.
Puszcza tętniła życiem. Brązowy jeleń migotał pośród drzew, a ogromny kudłaty bizon o połyskujących jak onyks, czarnych i zakrzywionych rogach pasł się na polanie. Pewnego razu tuż przed nimi niedźwiedź, gniewnie pomrukując, ciężko stąpając przeszedł przez szlak. Króliki pędziły przez podszyt, a spod nóg, z gwałtownym łopotem skrzydeł, przepiórki zrywały się do lotu. Jeziora i strumienie obfitowały w ryby, piżmoszczury, wydry i bobry. Szybko spostrzegli, że były tam również mniejsze formy życia - komary wydawały się tylko odrobinę mniejsze od wróbli, a paskudne, małe brązowe muszki cięły dotkliwie wszystko, co się ruszało. Słońce wschodziło wcześnie i zachodziło późno, przez cały dzień pstrzyło las złotym światłem. Aczkolwiek to już środek lata, właściwie nigdy nie było gorąco, a powietrze wypełniało bogactwo zapachów pośpiesznego wzrostu właściwego ziemiom północy, gdzie lato jest krótkie, a zima bardzo długa.
Od kiedy wkroczyli do lasu, wydawało się, że Belgarath w ogóle nie sypia. Każdego wieczora, gdy Silk i Garion owijali się kocami, stary czarownik powracał do cienistych drzew i znikał. Raz, kilka godzin po zmierzchu, gdy noc wypełniło światło gwiazd, Garion przebudził się na krótko i usłyszał delikatne stąpanie łap lekko przemykających przez usłaną liśćmi polanę; mimo to ponownie zapadł w sen - wiedział przecież, co to oznacza. Wielki srebrzysty wilk, który był jego dziadkiem, po nocy penetrował okoliczną puszczę w poszukiwaniu choćby najmniejszych oznak pościgu czy też innego zagrożenia.
Starzec podczas swych nocnych wędrówek poruszał się cicho jak duch, niemniej nie pozostał nie zauważony. Pewnego dnia wczesnym rankiem, przed wschodem słońca, gdy drzewa wciąż spowijała delikatna mgiełka i w połowie przysłaniał je ścielący się przy ziemi gęsty tuman, kilka widmowych kształtów przepłynęło pomiędzy ciemnymi pniami drzew i przystanęło w pobliżu. Garion, który właśnie wstał i przygotowywał się do rozniecania ognia, zastygł w półskłonie. Poczuł spoczywający na sobie wzrok i osobliwe mrowienie skóry. Wyprostował się powoli. Mniej więcej dziesięć stóp od niego stał olbrzymi ciemnoszary wilk. Miał poważną minę, a oczy tak żółte jak słoneczne światło. W tych złocistych oczach kryło się milczące pytanie, a Garion zdał sobie sprawę że rozumie, co ono oznacza.
- Ktoś chce wiedzieć, dlaczego to robicie.
- Co robimy? - grzecznie zapytał Garion, automatycznie odpowiadając w języku wilków.
- Krążenie po okolicy w tej dziwnej postaci.
- Trzeba to robić.
- Aha. - Wilk taktownie zadowolił się taką odpowiedzią Gariona. - Ktoś jest ciekawy, czy nie krępuje was to jakoś - zauważył jednakże.
- To nie takie złe, jeśli tylko ktoś się przyzwyczai. Wilk nie wyglądał na przekonanego. Przysiadł na zadzie.
- W ciągu minionych kilku ciemności ktoś kilka razy widział drugiego kogoś - powiedział wilczym sposobem - i ktoś jest ciekawy wiedzieć, dlaczego ty i on wkroczyliście nasz rewir.
Garion instynktownie pojął, że jego odpowiedź na to pytanie jest bardzo ważna.
- Jedziemy z jednego miejsca na drugie - odpowiedział ostrożnie. - Nie jest naszym zamiarem szukać legowisk ani towarzyszek życia w waszym rewirze, ani też łowić zwierząt, które są wasze. - Nie potrafił wyjaśnić, skąd wiedział, co powiedzieć.
Wilk wyglądał na zadowolonego z odpowiedzi.
- Ktoś będzie zadowolony, jeśli zechcesz przekazać od nas wyrazy szacunku dla kogoś z futrem jak szron - powiedział oficjalnie. - Ktoś zauważył, że godzien on jest wielkiego poważania.
- Ktoś będzie zadowolony, gdy przekażę jemu twoje słowa - odpowiedział Garion, nieco zdziwiony tym jak łatwo przyszło mu tak wyszukane zdanie.
Wilk uniósł głowę łapiąc wiatr w nozdrza.
- Już czas na polowanie - powiedział. - Obyś znalazł, czego szukasz.
- Oby powiodło ci się w łowach - odwzajemnił się Garion.
Wilk odwrócił się i powędrował z powrotem w mgłę, a jego towarzysze podążyli za nim. - W sumie poradziłeś sobie dość dobrze, Garionie - powiedział Belgarath ukryty w pobliskich zaroślach.
Garion podskoczył, nieco przestraszony.
- Nie wiedziałem, że tam jesteś - powiedział.
- Powinieneś - odpowiedział starzec, wychodząc z kryjówki.
- Skąd on wiedział? - zapytał Garion. - Mam na myśli to, że czasem jestem wilkiem?
- To widać. Wilk jest bardzo wyczulony na takie rzeczy. Silk wyszedł spod drzewa, pod którym spał. Mały człowieczek stąpał bardzo ostrożnie, jednak wyraźnie było widać, że zżerała go ciekawość.
- O co w tym wszystkim chodziło? - zapytał.
- Wilki chciały dowiedzieć się, co robimy na ich terytorium - odpowiedział Belgarath. - Prowadziły dochodzenie, aby dowiedzieć się, czy będą musiały z nami walczyć.
- Walczyć? - Garion był wstrząśnięty.
- Tak jest w zwyczaju, gdy obcy wilk wkracza w rewir łowiecki innego stada. Wilki wolą nie walczyć - to strata energii, lecz będą, jeśli sytuacja tego wymaga.
- Co się więc stało? - nadal nie rozumiał Silk. - Dlaczego tak po prostu odeszły?
- Garion przekonał ich, że my tylko tędy przechodzimy.
- Mądrze zrobił.
- Garion, czemu nie rozpalasz ogniska? Zjedzmy śniadanie i ruszajmy - zaproponował Belgarath. - Do Mallorei jeszcze kawał drogi, a nie warto stracić sprzyjającej pogody.
Tego samego dnia, nieco później, zjechali do doliny, gdzie nad szerokim strumieniem na skraju łąki stało skupisko zbudowanych z bali domów i namioty.
- Handlarze futer - wyjaśnił Garionowi Silk, wskazując na zbudowaną bez planu osadę. - W tej części puszczy niemal nad każdym większym potokiem znajdują się takie same osiedla. - Szpiczasty nos małego człowieczka zaczął drżeć, a oczy zabłysły. - W takich osadach zawiera się mnóstwo transakcji.
- Trudno - powiedział uszczypliwie Belgarath - spróbujesz jednak powściągnąć swój łupieżczy instynkt tym razem.
- W ogóle nic nie planowałem - zaprotestował Silk.
- Naprawdę? Czyżbyś był chory? Silk zignorował to wyniośle.
- Czy nie byłoby bezpieczniej pojechać naokoło? - zapytał Garion, gdy jechali przez rozległą łąkę.
Belgarath przecząco pokręcił głową.
- Chcę wiedzieć, co dzieje się przed nami, a najszybciej dowiemy się o tym rozmawiając z ludźmi, którzy tam byli. Wjedziemy tam, pokręcimy się z godzinkę czy coś koło tego i wyjedziemy. Po prostu miejcie otwarte oczy. Jeśli ktoś by pytał, to jedziemy ku północnemu pasmu gór, aby szukać tam złota.
Pomiędzy myśliwymi i traperami włóczącymi się po ulicach tej osady a spotkanymi w poprzedniej wiosce górnikami istniały pewne różnice. Po pierwsze, byli bardziej przystępni - mniej gburowaci i wyraźnie mniej wojowniczy. Garion podejrzewał, że samotność wymuszona charakterem ich pracy sprawiała, iż podczas swoich nieczęstych wizyt w ośrodkach handlu skórami rozkoszowali się towarzystwem innych ludzi. Aczkolwiek pili prawdopodobnie tak dużo jak górnicy, ich picie wydawało się znacznie częściej prowadzić do śpiewania i śmiechu niż do bójek.
Gruntową ulicą niespiesznie przejechali ku stojącej niemal pośrodku osady przestronnej oberży.
- Boczne wejście - przypomniał Belgarath, gdy przed karczmą zsiedli z koni. Poprowadzili więc konie wokół budynku i przywiązali do balustrady ganku.
Wnętrze oberży było czystsze, mniej zatłoczone i nieco jaśniejsze niż karczmy górników, pachniało drewnem i świeżym powietrzem zamiast wilgotną, stęchłą ziemią. Wszyscy trzej siedli przy stojącym niedaleko drzwi stole i u grzecznego oberżysty zamówili piwo. Było ono mocne, ciemnobrązowe, dobrze schłodzone i zadziwiająco niedrogie.
- Właścicielami tego miejsca są kupcy futer - wyjaśnił Silk, ścierając piankę z górnej wargi. - Odkryli oni, że traperzy łatwiej opuszczają ceny, jeśli są troszeczkę pijani, więc sprawiają, by pod dostatkiem było taniego piwa.
- Przypuszczam, że to ma sens - przyznał Garion - ale czy traperzy o tym nie wiedzą?
- Oczywiście, że wiedzą.
- Zatem dlaczego piją, zanim załatwią interes? Silk wzruszył ramionami.
- Bo lubią pić.
Dwaj traperzy siedzący przy sąsiednim stoliku odnawiali swoją, w widomy sposób trwającą kilkanaście lat znajomość. Brody obydwu przyprószyła siwizna, lecz rozmawiali tak wesoło jak znacznie młodsi mężczyźni.
- Miałeś jakieś kłopoty z Morindimami, gdy byłeś w górach? - pytał jeden drugiego.
Drugi pokręcił głową.
- Na obu krańcach doliny, w której założyłem pułapki, umieściłem znaki epidemii - odpowiedział. - Każdy Morindim zboczy ze swej drogi o tuzin mil, aby tylko uniknąć miejsca, które dotknęła zaraza.
Pierwszy potakująco skinął głową.
- To zazwyczaj najlepszy sposób. Gredder zawsze twierdził, że znaki klątwy działają lepiej; ale jak się okazało - nie miał racji.
- Nie widziałem go przez kilka ostatnich sezonów.
- Byłbym zdziwiony, gdybyś go spotkał. Morindimowie dopadli go jakieś trzy lata temu. Pochowałem go osobiście, a w każdym razie to co z niego zostało.
- Nie wiedziałem o tym. Kiedyś spędziłem z nim zimę u źródeł Cordu. Był troszkę ograniczonym człowiekiem. Niemniej dziwi mnie; że Morindimowie przekroczyli linię znaków klątwy.
- O ile zdołałem się zorientować, nadszedł jakiś czarownik i odczynił urok z jego znaków. Znalazłem zwisającą z jednego z nich zasuszoną łapę łasicy z trzema łodygami trawy obwiązanymi wokół każdego palca.
- To jest potężne zaklęcie. Skoro sprawili czarownikowi tyle kłopotu, to znaczy, że musiało cholernie zależeć im na tym, aby go dopaść.
- Wiesz, jaki był. Już samo jego pojawienie się wyprowadzało z równowagi ludzi znajdujących się w promieniu dziesięciu mil.
- To szczera prawda.
- Jednak już nigdy nikogo nie wkurzy. Jego czaszka ozdabia teraz jakieś magiczne berło czarodzieja Morindimów.
Garion pochylił się ku swojemu dziadkowi.
- Co oni mają na myśli mówiąc o tych znakach? - wyszeptał.
- To są znaki ostrzegawcze - odpowiedział Belgarath. - Zazwyczaj wbite w ziemię patyki ozdobione kośćmi i piórami. Morindimowie nie potrafią czytać, więc nie można po prostu postawić dla nich tablicy z ostrzegawczym napisem.
Ku środkowi karczmy, szurając nogami, zbliżał się przygarbiony stary traper w połatanym i wyświechtanym skórzanym ubraniu. Jego pokryta bruzdami brodata twarz miała nieco przepraszający wyraz. Podążała za nim młoda nadracka kobieta, odziana w ciężką, czerwoną filcową szatę przewiązaną w talii błyszczącym łańcuchem. Na szyi miała obrożę, a stary traper w zaciśniętej dłoni mocno trzymał drugi koniec smyczy. Pomimo obroży młoda kobieta miała dumną twarz, pogardliwe spojrzenie, a na zgromadzonych w karczmie mężczyzn patrzyła z ledwie skrywanym lekceważeniem. Gdy stary traper dotarł na środek sali, odchrząknął, aby zwrócić uwagę tłumu.
- Mam kobietę, którą chcę sprzedać - głośno obwieścił.
Kobieta, nie zmieniając wyrazu twarzy, splunęła na niego.
- Vella, wiesz przecież, że to tylko obniży twoją cenę - powiedział starzec pojednawczym tonem.
- Jesteś idiotą, Tashor - odcięła się. - Żadnego z tych ludzi nie stać na mnie, wiesz o tym. Dlaczego nie zrobiłeś tego, co ci powiedziałam i nie zaoferowałeś mnie kupcom futer?
- Kupcy nie są zainteresowani kobietami, Vella - odpowiedział Tashor tym samym pojednawczym tonem. - Wierz mi, tu będzie lepsza cena.
- Nie uwierzyłabym ci nawet, jeśli powiedziałbyś, że jutro wzejdzie słońce, ty stary głupcze.
- Ta kobieta, jak sami widzicie, jest całkiem ognista - ogłosił raczej nieprzekonująco Tashor.
- Czy on usiłuje sprzedać swoją żonę? - spytał Garion, krztusząc się piwem.
- Ona nie jest jego żoną - sprostował Silk. - On ją ma, to wszystko.
Garion zacisnął pięści, uniósł się, z gniewu jego twarz pokryła się plamami, lecz ręka Belgaratha zacisnęła się mocno wokół jego nadgarstka.
- Siadaj - rozkazał Wilk.
- Ale...
- Powiedziałem, siadaj, Garionie. To nie twój interes.
- O ile, oczywiście, nie chcesz kupić tej kobiety - lekceważąco podpowiedział Silk.
- Czy jest zdrowa?! - zawołał do Tashora traper o szczupłej twarzy i przeciętym blizną policzku.
- Jest - zapewnił Tashor - a także ma wszystkie zęby. Vella, pokaż im zęby.
- Oni nie patrzą na moje zęby, idioto - powiedziała mu, wyzywająco spoglądając swymi czarnymi oczami na trapera z blizną na twarzy.
- Jest doskonałą kucharką - pośpiesznie podjął na nowo Tashor - zna lekarstwa na reumatyzm i malarię. Potrafi oprawiać i garbować skóry i nie je zbyt dużo. Nie śmierdzi jej z ust, jeśli nie je cebuli, i prawie nigdy nie chrapie, jeśli nie jest pijana.
- Jeżeli to tak dobra kobieta, to dlaczego chcesz ją sprzedać? - chciał dowiedzieć się traper o szczupłej twarzy.
- Starzeję się - odparł Tashor - i potrzebuję nieco spokoju i ciszy. Przebywanie z Vellą jest podniecające, ale ja już miałem wszelkie podniety, których potrzebowałem. Sądzę, że chciałbym osiedlić się w jakimś miejscu; może hodować kurczaki albo kozy. - Słaby głos starego trapera zabrzmiał nieco płaczliwie.
- Och, to nie do zniesienia - wybuchnęła Vella. - Czyż muszę wszystko robić sama? Usuń się, Tashor. - Gwałtownie odepchnęła na bok starego trapera, wyzywająco spojrzała na tłum, a jej czarne oczy miotały błyskawice. - W porządku - oznajmiła stanowczo - przejdźmy do interesów. Tashor chce mnie sprzedać. Jestem silna i zdrowa. Potrafię gotować, konserwować skóry i futra, leczyć pospolite choroby, ostro targować się, gdy robię zakupy, a także potrafię warzyć dobre piwo. - Jej oczy zwęziły się groźnie. - Nie poszłam z żadnym mężczyzną do łóżka i mam wystarczająco ostry sztylet, by przekonać obcych, by nie próbowali mnie zmuszać. Potrafię grać na drewnianym flecie i znam wiele starych historii. Potrafię robić znaki klątwy, znaki epidemii i znaki urojeń, by odstraszać Morindimów, a raz, z łuku, z trzydziestu kroków, zabiłam niedźwiedzia.
- Dwudziestu kroków - łagodnie skorygował Tashor. - Było bliżej trzydziestu - uparła się.
- Możesz zatańczyć? - zapytał chudy traper z blizną. Spojrzała mu w oczy.
- Jedynie jeśli jesteś poważnie zainteresowany kupieniem mnie - odparła.
- Możemy o tym porozmawiać potem, gdy już zobaczę, jak tańczysz - powiedział.
- Potrafisz wybić rytm? - zapytała.
- Potrafię.
- Bardzo dobrze. - Jej ręce powędrowały ku łańcuchowi opasującemu jej talię. Gdy go rozwiązała, łańcuch z brzękiem spadł na podłogę. Rozchyliła ciężką czerwoną szatę, zdjęła ją i wręczyła Tashorowi. Ostrożnie zdjęła z szyi obrożę, a głowę obwiązała czerwoną jedwabną wstążką, by powstrzymać burzę lśniących niebieskawoczarnych włosów. Pod czerwoną filcową szatą nosiła cienką, zabarwioną na różowo, sięgającą do połowy łydek sukienkę z malloreańskiego jedwabiu, która przy każdym poruszeniu Velli szeleściła i lgnęła do niej. Na nogach miała miękkie, wysokie, skórzane buty. Z każdej cholewy buta wystawała ozdobiona kamieniami rękojeść sztyletu, a trzeci sztylet zatknięty był za skórzany pas. Suknia pod szyją zebrana była obcisłym kołnierzem, jednak ramiona kobiety pozostały obnażone. Na każdym przedramieniu nosiła po pół tuzina wąskich złotych bransoletek. Z zamierzoną gracją pochyliła się i do każdej kostki przywiązała sznureczek małych dzwoneczków. Następnie wzniosła swe delikatne, krągłe ramiona, tak że jej dłonie znalazły się na wysokości twarzy. - To jest rytm, człowieku z blizną. - powiedziała do trapera. - Postaraj się go utrzymać. - Zaczęła klaskać w dłonie. Trzy miarowe uderzenia, potem cztery staccato. Vella rozpoczęła swój taniec powolnym, pełnym buty, dumnym krokiem. Suknia szemrała w takt ruchów, jej rąbek szeleścił wokół jędrnych łydek kobiety.
Gdy Vella zaczęła tańczyć, w karczmie raptownie zapadła cisza. Chudy traper przejął jej rytm, głośno klaszcząc w swe zgrubiałe dłonie.
Garion zaczął się rumienić. Ruchy Velli były delikatne i płynne. Dzwoneczki wokół jej kostek oraz bransoletki na nadgarstkach wygrywały dźwięczny kontrapunkt do klaśnięć trapera. Stopy kobiety śmigały w zawiłych krokach tańca, a ręce kreśliły w powietrzu fantastyczne wzory. Inne, jeszcze bardziej interesujące rzeczy działy się pod zabarwioną na różowo, cienką jak pajęczyna suknią. Garion z trudem przełknął ślinę i stwierdził, że nieomal zaprzestał oddychania.
Vella żaczek wirować, a jej długie czarne włosy uniosły się, niemal doskonale harmonizując z jej uniesioną na kształt kielicha suknią. Potem zwolniła i jeszcze raz powróciła do tego dumnego, zmysłowego kroku, który sprowokował wszystkich mężczyzn na sali.
Gdy skończyła, mężczyźni zgotowali jej owację, a na jej twarzy pojawił się nikły, tajemniczy uśmieszek.
- Bardzo dobrze tańczysz - obojętnym głosem zauważył traper z blizną na twarzy.
- Oczywiście - odparła. - Wszystko robię bardzo dobrze.
- Czy jesteś w kimś zakochana? - zapytał bez ogródek.
- Żaden mężczyzna nie zdobył mego serca - matowym głosem oświadczyła Vella. - Nie spotkałam jeszcze godnego mnie mężczyzny.
- To może się zmienić - zasugerował traper. - Jedna sztuka złota. - Była to wiążąca propozycja.
- Chyba żartujesz - prychnęła. - Pięć sztuk złota.
- Półtorej - odparował.
- To jest po prostu zbyt obraźliwe. - Vella wzniosła w górę obie ręce, a twarz przybrała tragiczny wyraz. - Ani miedziaka mniej niż cztery.
- Dwie sztuki złota - zaproponował traper.
- Nie do wiary! - wykrzyknęła rozkładając ręce. - Czemuż to po prostu nie wytniesz mi serca i nie skończysz z tym? Nie będę się zastanawiać nad czymkolwiek poniżej trzech i pół.
- Dla zaoszczędzenia czasu, dlaczego po prostu nie powiemy trzy? - podsumował. - Z intencją, żeby umowa stała się trwała - dodał, jak gdyby po namyśle.
- Trwała? - oczy Velli rozszerzyły się.
- Podobasz mi się - odpowiedział. - Więc co powiesz?
- Wstań i pozwól, bym ci się przyjrzała - rozkazała mu.
Powoli wyplątał się z krzesła, na którym do tej pory rozpierał się. Był wysoki, ciało miał tak samo szczupłe jak zranioną twarz, lecz widać było, że jest dobrze umięśniony. Vella zacisnęła usta i przyjrzała się mu. - Nie najgorszy, prawda? - mruknęła do Tashora.
- Mogłabyś trafić gorzej, Vella - zachęcająco odpowiedział jej właściciel.
- Rozważę twoją propozycję trzech z intencją - oświadczyła Vella. - Masz jakieś imię?
- Tekk - z niewielkim ukłonem przedstawił się traper.
- No dobrze, Tekk - powiedziała Vella - nie odchodź. Tashor i ja musimy omówić twoją propozycję. - Posłała mu niemal nieśmiałe spojrzenie. - Sądzę, że ty również mi się podobasz - dodała już znacznie mniej wyzywającym tonem. Następnie uchwyciła smycz, która wciąż była owinięta wokół pięści Tashora, i wyprowadziła go z karczmy, raz czy dwa odwracając się i spoglądając przez ramię na szczupłego Tekka.
- To dopiero kobieta - z bezgranicznym szacunkiem zamruczał Silk Garion stwierdził, że znów może oddychać, choć wciąż jeszcze miał czerwone uszy.
- Co oni rozumieli przez intencję? - cicho spytał Silka.
- Tekk zaproponował układ, który zazwyczaj prowadzi do małżeństwa - wyjaśnił Silk.
Zbiło to Gariona z tropu.
- Zupełnie nie rozumiem - wyznał.
- To, że ktoś ją po prostu posiada, nie daje mu żadnych specjalnych praw do jej osoby - powiedział Silk - a te jej sztylety wymuszają respektowanie tego. Nikt nie powinien zbliżać się do nadrackiej kobiety, o ile nie uprzykrzyło mu się życie. Zwyczajowo ślub ma miejsce po narodzeniu się jej pierwszego dziecka.
- Dlaczego tak bardzo interesowała ją cena?
- Ponieważ otrzymuje połowę. - Silk wzruszył ramionami.
- Otrzymuje połowę pieniędzy za każdym razem, kiedy jest sprzedawana? - nie dowierzał Garion.
- Oczywiście. W przeciwnym razie byłoby to niezbyt uczciwe, prawda?
Oberżysta, który podawał im kolejne trzy kufle piwa, zatrzymał się i bezczelnie gapił na Silka.
- Coś ci się nie podoba, przyjacielu? - zapytał łagodnie Silk.
Oberżysta szybko spuścił wzrok.
- Przepraszam - wymamrotał. - Pomyślałem tylko... przypominałeś mi kogoś, to wszystko. Teraz, gdy przyjrzałem ci się dokładniej, zdałem sobie sprawę, że byłem w błędzie. - Szybko postawił kufle, obrócił się i odszedł nie zabierając monet, które Silk położył na stole.
- Sądzę, że lepiej będzie, jak wyjdziemy - cicho powiedział Silk.
- W czym rzecz? - zapytał Garion.
- Wie, kim jestem; a tam jest - wskazał ścianę przy kuchni - list gończy.
- Pewnie masz rację - przyznał Belgarath, podnosząc się z miejsca.
- Rozmawia z tymi tam ludźmi - powiedział Garion obserwując oberżystę, który posyłał w ich kierunku częste spojrzenia i prowadził ożywioną rozmowę z grupą myśliwych stojących po drugiej stronie sali.
- Mamy około pół minuty, aby wydostać się na zewnątrz - z przejęciem powiedział Silk. - Ruszajmy.
Cała trójka szybko posuwała się w kierunku drzwi.
- Hej! Wy, tam! - krzyknął ktoś za nimi. - Poczekajcie chwilę!
- Biegiem! - warknął Belgarath. Pomknęli na zewnątrz i wskoczyli na siodła w momencie, gdy pół tuzina odzianych w skóry mężczyzn wysypywało się przez drzwi karczmy.
Okrzyk „Łapać ich!” został jednak w powietrzu, gdy galopem odjeżdżali ulicą. Traperzy i myśliwi rzadko skłonni byli mieszać się w sprawy innych ludzi, więc Garion, Silk i Belgarath przejechali przez wioskę i rozbryzgując wodę przeprawili się przez bród, zanim jakikolwiek pościg zdążył ruszyć za nimi.
Silk klął sypiąc przekleństwami jak z rękawa, gdy po drugiej stronie rzeki wjechali w las. Jego obelgi były barwne i w szerokim wyborze, przynoszące ujmę urodzeniu, rodowi i plugawym zwyczajom nie tylko tych, którzy ich gonili, lecz również tych, którzy byli odpowiedzialni za rozpowszechnianie listu gończego.
Belgarath gwałtownie ściągnął cugle unosząc przy tym rękę. Silk i Garion osadzili konie. Silk nie przestawał kląć.
- Czy sądzisz, że potrafiłbyś na chwilę powstrzymać swoją elokwencję? - zapytał Belgarath. - Usiłuję słuchać.
Silk wymamrotał kilka bardziej wyszukanych przekleństw i zamknął się. Daleko za nimi słychać było bezładne okrzyki oraz odgłos wody rozbryzgiwanej przez bliżej nie określoną liczbę koni.
- Przejeżdżają przez strumień - zorientował się Belgarath. - Wydaje się, że mają zamiar poważnie podejść do sprawy. W każdym razie na tyle poważnie, aby nas gonić.
- Czy nie dadzą za wygraną, gdy się ściemni? - zapytał Garion.
- To są nadraccy myśliwi - powiedział Silk, z nie skrywanym głębokim oburzeniem. - Będą podążali za nami całymi dniami; po prostu dla samej uciechy tropienia.
- Chwilowo nic na to nie poradzimy - mruknął Belgarath. - Zobaczmy, czy potrafimy zostawić ich w tyle. - Grzmotnął konia obcasami.
Był środek popołudnia, gdy pędzili galopem przez zalany słońcem las. Podszyt był rzadki, a wysokie, proste pnie jodeł i sosen jak wielkie kolumny wznosiły się ku błękitnemu niebu. Był to dobry dzień do konnej przejażdżki, lecz zły do ucieczki. Zresztą do ucieczki żaden dzień nie jest dobry.
Wjechali na szczyt wzniesienia i ponownie przystanęli, by nasłuchiwać.
- Wydaje się, że pozostają w tyle - z nadzieją zauważył Garion.
- Tylko ci, którzy są zbyt pijani - ponuro zaprzeczył Silk. - Trzeźwiejsi są prawdopodobnie znacznie bliżej. Nie wrzeszczy się w czasie polowania. Patrz... obejrzyj się tam - wskazał.
Garion spojrzał. Z tyłu pomiędzy drzewami coś blado zamigotało. W ich kierunku na białym koniu jechał mocno pochylający się do przodu człowiek, całkowicie pochłonięty przyglądaniem się ziemi.
- Jeśli przypadkiem jest on kimś w rodzaju tropiciela, to pozbycie się go zabierze nam tydzień - ponuro powiedział Silk.
Gdzieś w oddali, na prawo od nich, pośród drzew zawył wilk.
- Ruszajmy - przynaglił Belgarath.
Ponownie ruszyli galopem, zjeżdżając w dół po drugiej stronie wzniesienia i lawirując pomiędzy drzewami. Gdy uciekali, końskie kopyta głucho tętniły po tłustej, gliniastej ziemi pod drzewami. Spod kopyt ulatywały do tyłu bryzgi grudek na pół zgniłych szczątków liści i spróchniałych gałązek.
- Zostawiamy ślad tak szeroki jak dom! - krzyknął do Belgaratha Silk.
- Teraz to nie ma znaczenia - odpowiedział starzec. - Musimy zyskać na odległości, zanim zaczniemy wodzić tropicieli za nos.
Kolejny wilczy zew przepłynął posępnie przez las, tym razem z ich lewej strony. Zdawał się nieco bliższy niż ten pierwszy.
Jechali przez kolejny kwadrans, gdy nagle usłyszeli za sobą niezwykły hałas. Mężczyźni krzyczeli trwożnie, a konie rżały w panice. Garion dosłyszał również okrutne powarkiwania. Na znak Belgaratha przyhamowali konie i zaczęli nasłuchiwać. Za drzewami ostro rozbrzmiewały straszliwe kwiki koni, przerywane przekleństwami i przerażonymi okrzykami jeźdźców. Dookoła rozlegał się chór wilczych głosów. Las zdał się nagle pełen wilków. Pogoń rozpierzchła się, gdy konie Nadraków pognały we wszystkich kierunkach unosząc na swych grzbietach wrzeszczących z trwogi myśliwych.
Belgarath, z miną wyrażającą niejaką satysfakcję, przysłuchiwał się zanikającym w dali z nimi odgłosom. Wtem z lasu z wywieszonym językiem wybiegł kłusem ogromny wilk o ciemnym futrze. Zatrzymał się, przysiadł na zadzie, a jego żółte oczy przyglądały się im bacznie.
- Trzymajcie mocno wodze - cicho poradził Belgarath, poklepując szyję swego nagle spłoszonego wierzchowca.
Wilk nic nie powiedział. Po prostu siedział i patrzył.
Belgarath całkiem spokojnie odwzajemnił to niewzruszone spojrzenie, a na koniec, na podziękowanie, skinął głową. Wilk wstał, odwrócił się i ruszył w kierunku drzew. Przystanął, obejrzał się na nich przez ramię, wzniósł pysk, po czym wydał basowy, dźwięczny zew, którym wzywał pozostałych członków swej watahy do wznowienia przerwanych na chwilę łowów. Następnie w mgnieniu oka zniknął i jedynie echo zewu wciąż trwało.
ROZDZIAŁ IV
Przez kilka następnych dni jechali na wschód, stopniowo zstępując do szerokiej bagnistej doliny, w której podszyt był bardziej zwarty, a powietrze wilgotniejsze. Pewnego popołudnia przewaliła się krótka letnia ulewa, której towarzyszyły rozdzierające trzaski piorunów, rzęsiste potoki lejącej się wody i gwałtowne podmuchy wiatru. Wicher wył pomiędzy drzewami, uginał je i kołysał nimi na boki, z zarośli zrywał liście i gałązki, porywał je i wirował nimi pomiędzy ciemnymi pniami drzew. Jednakże burza wkrótce przeszła i na powrót zaświeciło słońce. Po czym nastała ładna pogoda, dobre warunki do podróży.
W trakcie tej podróży Garion odczuwał dziwne osamotnienie, a czasem przyłapywał się na tym, że rozgląda się wokoło poszukując nieobecnych przyjaciół. Długa wędrówka w poszukiwaniu Klejnotu wyrobiła w nim pewien nawyk schematycznego myślenia, poczucie słuszności i niesłuszności, a tę wyprawę uważał za złą. Po pierwsze, nie było z nimi Baraka, a nieobecność dużego rudobrodego Chereka budziła w Garionie dziwne uczucie zagrożenia. Nie mógł również odżałować nieobecności milczącego Hettara o sokolej twarzy i zakutej w zbroję postaci jadącego zawsze na przedzie Mandorallena, ze srebrno-niebieskim proporcem łopoczącym na szpicu jego kopii. Boleśnie odczuwał brak kowala Durnika i tęsknił nawet za złośliwym dogadywaniem Ce’Nedry. To, co wydarzyło się w Rivie, zdawało się mu coraz mniej realne, a cała ta wyszukana ceremonia towarzysząca jego zaręczynom z nieznośną małą księżniczką poczynała zacierać się mu w pamięci jak jakiś na wpół zapomniany sen.
Jednakże pewnego wieczora, gdy już uwiązali konie, zjedli kolację i otuleni kocami ułożyli się do snu, Garion, patrzący w przygasający żar ogniska, zmierzył się wreszcie z najistotniejszą pustką, która wtargnęła w jego życie. Nie było z nimi cioci Pol, a on straszliwie odczuwał jej nieobecność. Od dzieciństwa czuł, że dopóki ciocia Pol była w pobliżu, nie mogło wydarzyć się nic naprawdę tak złego, z czym nie potrafiłaby się uporać. Jej uspokajająca, stała obecność była jedyną rzeczą, do której zawsze lgnął. Garion tak wyraźnie, jak gdyby stała przed nim, ujrzał jej twarz, wspaniałe oczy i biały lok nad czołem. Uczucie nagłego osamotnienia było tak dojmujące, jak rwący ból zęba.
Bez niej wszystko układało się źle. Oczywiście, był Belgarath, i Garion miał całkowitą pewność, że jego dziadek potrafi poradzić sobie ze wszystkimi bez wyjątku czysto fizycznymi zagrożeniami, jednak były też i inne, mniej oczywiste niebezpieczeństwa, nad którymi starzec nie zastanawiał się wcale lub też postanowił je lekceważyć. Na przykład, do kogóż mógł zwrócić się Garion, gdy się bał? Odczuwanie strachu nie jest czymś, co zagraża życiu lub zdrowiu, lecz jest jątrzącą się raną, niekiedy nawet głębszą i poważniejszą niż jakieś fizyczne okaleczenie. Ciocia Pol zawsze potrafiła odpędzić jego obawy, jednak teraz jej tu nie było, a Garion bał się i nawet nie potrafił przyznać do tego. Westchnął, owinął się szczelniej kocem i powoli zapadł w niespokojny sen.
Kilka dni później około południa dotarli do wschodniego odgałęzienia rzeki Cordu, szerokiego, burego nurtu, płynącego przez krzaczastą dolinę na południe, w kierunku stolicy Yar Nadrak. Bladozielony gąszcz sięgających pasa krzewów, oblepionych naniesionym przez wiosenny przybór wód szlamem, rozciągał się po kilkaset jardów od obu brzegów rzeki. W parnym powietrzu nad gęstwiną unosiły się chmary muszek i komarów.
Ponury przewoźnik przeprawił ich promem do stojącej na drugim brzegu wioski. Gdy sprowadzali konie z promu na przystań, Belgarath przemówił cicho:
- Sądzę, że od tego miejsca pojedziemy w innym kierunku. Rozdzielmy się. Ja pójdę zrobić zakupy, a wy poszukajcie karczmy. Postarajcie się zdobyć jakieś informacje na temat przejść prowadzących przez północne pasmo gór do ziem Morindimów. Im wcześniej dostaniemy się tam, tym lepiej. Malloreanie wydają się zdobywać tu władzę i mogą bez zbytniego uprzedzania przedsięwziąć ostre środki. Nie chciałbym być zmuszony do wyjaśniania malloreańskim Grolimom każdego mojego ruchu, nie wspominając już o tym, że obecnie panuje wielkie zainteresowanie miejscem pobytu Silka.
Silk przytaknął dość ponuro.
- Chciałbym załatwić tę sprawę, ale nie przypuszczam, abyśmy tak naprawdę mieli na to czas. Mam rację?
- Masz. Na dalekiej pomocy lato trwa bardzo krótko, a przejście do Mallorei, nawet przy najlepszej pogodzie, jest bardzo nieprzyjemne. Gdy dotrzecie do karczmy, powiedzcie wszystkim, że mamy zamiar spróbować szczęścia na złotodajnych terenach pomocnego pasma gór. Z pewnością znajdzie się w pobliżu ktoś, kto zechce popisać się swoją znajomością dróg i przejść, zwłaszcza jeśli postawicie mu kilka kolejek.
- Zdawało mi się, że twierdziłeś, iż znasz drogę - zaprotestował Silk.
- Znam jedną drogę, lecz znajduje się ona sto mil na południe stąd. Dowiedzmy się, czy istnieje jakieś bliższe przejście. Jak zrobię zakupy, przyjdę do karczmy. - Starzec wspiął się na siodło i prowadząc za sobą jucznego konia odjechał gruntową ulicą.
Silk i Garion natrudzili się nieco poszukując w śmierdzącej karczmie kogoś chcącego opowiedzieć o drogach i przejściach. Jednak gdy już znaleźli, pierwsze pytanie wywołało ogólną dyskusję.
- To jest długa, okrężna droga, Besher - jakiś podpity poszukiwacz złota przerwał drugiemu szczegółowy opis górskich przejść. - Przy wodospadach skręćcie w lewo. Zaoszczędzi wam to trzy dni.
- Varn, teraz ja mówię! - ze złością odciął się Besher, waląc pięścią w porysowany stół. - Jak skończę, będziesz mógł im opowiedzieć o swojej drodze.
- To zajmie ci cały dzień; dokładnie tak jak ta droga, którą tak lubisz. Oni chcą jechać szukać złota, a nie podziwiać krajobraz. - Pokryta szczeciną kilkudniowego zarostu końska szczęka Varna wojowniczo wysunęła się do przodu.
- W którą stronę mamy pojechać, gdy dotrzemy do tej długiej łąki na szczycie? - szybko spytał Silk, usiłując załagodzić sytuację.
- Jedźcie w prawo - oświadczył Besher, z wściekłością patrząc na Varna.
Varn przemyślał to, jak gdyby szukając pretekstu do sprzeczki. Ostatecznie niechętnie skinął głową.
- Oczywiście jest to jedyna droga, którą możecie jechać - dodał - ale gdy tylko przedostaniecie się przez jałowcowy zagajnik, skręćcie w lewo - powiedział tonem człowieka oczekującego sprzeciwu.
- W lewo?! - głośno zaprotestował Besher. - Jesteś durniem, Varn. Znów jedźcie w prawo.
- Uważaj, kogo nazywasz durniem, ty bałwanie!
Nie dyskutując więcej, Besher zdzielił Varna pięścią w usta, i obydwaj zaczęli okładać się pięściami, zataczając się w koło i przewracając stoły i ławy.
- Oczywiście obydwaj nie mają racji - zauważył spokojnie inny górnik siedzący przy pobliskim stole i z beznamiętną obojętnością obserwujący bójkę. - Po przedostaniu się przez jałowcowy zagajnik nadal jedźcie prosto.
W czasie tej sprzeczki kilkunastu krzepkich mężczyzn, noszących luźne czerwone tuniki narzucone na wypolerowane kolczugi, niezauważenie weszło do karczmy i śmiejąc się złośliwie kroczyło naprzód, by rozdzielić Varna i Beshera, podczas gdy obaj tarzali się po brudnej podłodze. Garion poczuł, że siedzący obok Silk zesztywniał.
- Malloreanie! - cicho powiedział mały człowieczek.
- Co robimy? - wyszeptał Garion, rozglądając się wokoło w poszukiwaniu drogi ucieczki. Lecz zanim Silk zdołał odpowiedzieć, odziany w czarny strój Grolim wkroczył przez drzwi.
- Chcę ujrzeć mężczyzn, którzy tak gorąco pragną walczyć - wymamrotał Grolim z dziwnym akcentem. - Wojsko potrzebuje takich ludzi.
- Werbownicy! - wykrzyknął Varn, odsuwając się od czerwono odzianych Mallorean i gwałtownie rzucając się ku bocznym drzwiom. Przez sekundę zdawało się, że uda mu się uciec, lecz gdy dotarł do wyjścia, ktoś na zewnątrz mocno zdzielił go grubą pałką po głowie. Na miękkich nogach i z pustką przed oczami zatoczył się w tył. Malloreanin, który go uderzył, wszedł do środka, zmierzył Varna krytycznym, taksującym spojrzeniem i z premedytacją raz jeszcze walnął go pałką w głowę.
- Więc? - spytał Grolim, z rozbawieniem rozglądając się wokoło. - Jak będzie? Czy któryś z was chciałby jeszcze uciekać, czy też wszyscy wolicie spokojnie pójść z nami?
- Dokąd nas zabieracie? - spytał Besher usiłując uwolnić rękę z uścisku jednego ze złośliwie uśmiechających się werbowników.
- Najpierw do Yar Nadrak - odpowiedział Grolim - a następnie na południe, na równiny Mishrak ac Thull, do obozowiska Jego Cesarskiej Mości ‘Zakatha, Imperatora Mallorei. Przyjaciele, właśnie wstąpiliście do wojska. Cały Angarak cieszy się z powodu waszej dzielności i patriotyzmu, a sam Torak raduje się waszą postawą. - Jak gdyby dla dodania wyrazu słowom, ręce Grolima zabłądziły ku rękojeści noża ofiarnego tkwiącego w przypiętej do pasa pochwie.
* * *
Łańcuch podzwaniał złowieszczo, gdy spętany w kostkach Garion wlókł się w długim rzędzie zrozpaczonych rekrutów podążających na południe szlakiem prowadzącym przez ciągnący się wzdłuż brzegów rzeki gąszcz krzaków. Wszyscy poborowi zostali brutalnie zrewidowani w poszukiwaniu broni - wszyscy oprócz Gariona, który z jakichś niejasnych powodów został pominięty. Gdy Garion szedł przed siebie, boleśnie odczuwał przywiązany rzemieniami do pleców ogromny miecz, na który, jak zawsze zresztą, nikt nie zwracał żadnej uwagi.
Przed opuszczeniem wioski, podczas gdy wszystkich pętano, Garion i Silk za pomocą drobnych ruchów palców odbyli krótką, pośpieszną dyskusję w sekretnym języku Drasan.
- Mógłbym bez trudności otworzyć ten zamek - zapewnił Silk, pogardliwie prztykając palcami. - Dziś wieczorem, jak tylko się ściemni, uwolnię nas i uciekniemy. Doprawdy nie sądzę, aby armijne życie leżało w mej naturze, a tobie, zważywszy wszystko, nie przystoi służyć w armii Angaraku.
- Gdzie jest dziadek? - spytał Garion.
- Och, sądzę, że gdzieś blisko.
Jednakże Garion niepokoił się, a setki pytań „co się stanie, jeśli...” natychmiast przyszły mu do głowy. Aby uniknąć rozmyślań, ukradkowo przyglądał się strzegącym ich Malloreanom. Gdy tylko jeńcy zostali zakuci w kajdany, Grolim wraz z przeważającą częścią oddziału ruszył naprzód w poszukiwaniu innych wiosek i innych rekrutów pozostawiając jedynie pięciu żołnierzy, żeby odprowadzili tę grupę na południe. Malloreanie różnili się nieco od innych Angaraków. Ich oczy miały tę typową skośność, lecz ich ciała zdawały się nie posiadać dominującej zachodnie plemiona jedności celu. Byli krzepcy, ale nie posiadali atletycznej budowy potężnych w barach Murgów. Byli wysocy, jednak nie mieli charciej smukłości Nadraków. W rzucający się w oczy sposób byli silni, lecz nie posiadali brutalnej siły Thullów. Wydawali więźniom krótkie, szczekliwe komendy, a gdy rozmawiali ze sobą, ich wymowa była tak niewyraźna, że nieomal niezrozumiała. Garion zauważył, że niezbyt dobrze jeździli konno, a ich szable i duże, okrągłe tarcze wydawały się zawadzać im, gdy próbowali zapanować nad cuglami.
Garion rozważnie pochylał głowę, by ukryć fakt, że jego rysy - jeszcze bardziej niż Silka, były wyraźnie nieangarackie. Jednakże strażnicy nie przywiązywali zbytniej uwagi do poborowych jako jednostek, wydawali się bardziej zainteresowani ich liczebnością. Nieustannie jeździli w tę i z powrotem wzdłuż poruszającej się w pocie czoła kolumny, przeliczając ich i z troską, a nawet zaniepokojeniem sprawdzając zgodność z dokumentem. Garion przypuszczał, że bardzo niemiłe rzeczy mogłyby się wydarzyć, gdyby liczba rekrutów nie zgadzała się, kiedy dotrą do Yar Nadrak.
Ledwie widoczne blade migotanie pośród zarośli porastających pagórek leżący nie opodal drogi przyciągnęło wzrok Gariona, i gwałtownie zwrócił głowę w tym kierunku. Duży srebrzystoszary wilk poruszający się w tempie kolumny majaczył na skraju lasu. Garion ponownie szybko opuścił głowę, udał potknięcie i mocno wsparł się na Silku.
- Tam jest dziadek - wyszeptał.
- Dopiero teraz go zauważyłeś? - zdziwił się Silk. - Obserwuję go już przez godzinę lub nawet dłużej.
Gdy szlak oddalił się od rzeki i wszedł do lasu, Garion poczuł narastające w nim napięcie. Nie mógł znać zamierzeń Belgaratha, ale wiedział, że schronienie, jakie dawał las, dostarczało okazji, na którą dziadek niewątpliwie wyczekiwał. Idąc za Silkiem, starał się ukryć narastające zdenerwowanie, lecz najdrobniejsze odgłosy dobiegające z otaczającego ich lasu powodowały, że tracił panowanie nad sobą.
Droga obniżyła się ku okolonej paprociami dużej polanie i malloreańscy strażnicy zatrzymali kolumnę, by zezwolić więźniom na odpoczynek. Garion z ulgą osunął się na sprężystą darń obok Silka. Maszerowanie z jedną nogą przykutą do długiego, łączącego ze sobą rekrutów łańcucha wymagało znacznego wysiłku i zauważył, że spocił się obficie.
- Na co on czeka? - wyszeptał do Silka.
Mały człowieczek o szczurzej twarzy wzruszył ramionami.
- Ściemni się dopiero za kilka godzin - odpowiedział cicho. - Może chce na to poczekać.
Wtem gdzieś w oddali przed sobą usłyszeli śpiew. Pieśń była sprośna, a nadciągający śpiewak okrutnie fałszował, niemniej zupełnie było oczywiste, że bawi się wspaniale. Niewyraźna wymowa słów wskazywała, że jest więcej niż lekko wstawiony.
Malloreanie wymienili złośliwe uśmiechy.
- Kolejny patriota - głupawo zarechotał jeden z nich - przychodzi zaciągnąć się do wojska. Rozstawmy się, a złapiemy go, jak tylko wjedzie na polanę.
W polu widzenia pojawił się śpiewający Nadrak, jadący na dużym dereszowatym koniu. Nosił zwyczajne, ciemne, poplamione skórzane ubranie, a futrzana czapka niepewnie tkwiła przechylona na jedną stronę głowy. Miał wątłą czarną brodę, a w ręce dzierżył bukłak z winem. Kiwał się w siodle, lecz w jego oczach było coś, co wskazywało, że nie jest tak kompletnie pijany, na jakiego wyglądał.
Gdy Nadrak wjechał na polanę, prowadząc za sobą rząd mułów, Garion wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Był to Yarblek, nadracki kupiec, na którego natknęli się na j Południowym Szlaku Karawan w Cthol Murgos. - Hej tam! - Yarblek głośno powitał Mallorean. - Widzę, że mieliście udane łowy. Cóż za wspaniała grupa rekrutów.
- Łowy stają się coraz łatwiejsze. - Jeden z Mallorean uśmiechnął się złośliwie i ustawił swojego konia w poprzek szlaku, aby zablokować Yarblekowi drogę.
- Mnie masz na myśli? - na całe gardło zaśmiał się Yarblek. - Nie bądź głupcem. Jestem zbyt zajęty, aby bawić się w wojsko.
- To wstyd - odpowiedział Malloreanin.
- Jestem Yarblek, kupiec z Yar Turak, przyjaciel samego króla Drosty. Wypełniam jego osobiste polecenia. Jeżeli w jakikolwiek sposób staniecie mi na przeszkodzie, Drosta z pewnością obedrze was ze skóry i żywcem upiecze, gdy tylko dotrzecie do Yar Nadrak.
Malloreanin wyglądał na troszkę mniej pewnego siebie. - My odpowiadamy tylko przed ‘Zakathem - oświadczył. - Król Drosta nie ma nad nami żadnej władzy.
- Jesteś w Gar og Nadrak, przyjacielu - zwrócił mu uwagę Yarblek - a Drosta robi tutaj, co tylko zechce. Jak będzie już po wszystkim, mógłby nawet przeprosić ‘Zakatha, lecz do tego czasu cała wasza piątka prawdopodobnie będzie obdarta ze skóry i całkowicie ugotowana.
- Przypuszczam, że możesz dowieść, iż prowadzisz sprawy urzędowe? - zaasekurował się malloreański strażnik.
- Oczywiście, że mogę - odpowiedział Yarblek. Podrapał się w głowę, a na jego twarzy pojawił się wyraz głupkowatego zakłopotania. - Gdzież ja wsadziłem ten dokument? - mruczał do siebie. Wtem pstryknął palcami. - Ach, tak! - powiedział. - Już sobie przypomniałem. Jest w jukach ostatniego muła. Macie, napijcie się, a ja pójdę po niego. - Rzucił bukłak Malloreanom, zawrócił konia i odjechał ku końcowi szeregu jucznych zwierząt. Zsiadł z konia i rozpoczął przetrząsanie brezentowych juków.
- Lepiej będzie, jeśli przyjrzymy się jego dokumentom, zanim podejmiemy decyzję - poradził jeden z werbowników. - Król Drosta nie jest typem człowieka, któremu chce się wchodzić w paradę.
- Czekając, moglibyśmy się napić - zaproponował drugi spoglądając pożądliwie na bukłak.
- To jedyna rzecz, co do której możemy się porozumieć - odpowiedział pierwszy, zajmując się odkorkowywaniem skórzanego worka. Obiema rękami wzniósł bukłak i zadarł głowę, aby napić się wina.
Rozległ się głośny, głuchy odgłos i zupełnie niespodziewanie tuż nad kołnierzem czerwonej tuniki pojawiło się wystające z jego gardła opierzone drzewce strzały. Z bukłaka trysnęło wino zalewając zdumioną twarz Malloreanina. Jego kamraci gapili się na niego, po czym z okrzykami trwogi dobyli broni, jednak było już za późno. Z ukrycia w paprociach spadł na nich niespodziewany grad strzał i większość jeźdźców osunęła się z siodeł. Jednakże jeden, kurczowo ściskając tkwiącą głęboko w boku strzałę, zawrócił wierzchowca i rzucił się do ucieczki. Jego koń nie wykonał nawet dwóch susów, a już trzy kolejne strzały wbiły się w plecy Malloreanina. Wyprężył się, po czym bezwładnie przechylił na bok i spadł z siodła. Noga zawisła mu w strzemieniu, a wystraszony koń wlokąc go, podskakującego i odbijającego się na wybojach, pomknął szlakiem w kierunku, z którego właśnie nadeszli.
- Jakoś nie udało mi się znaleźć tego dokumentu - oświadczył Yarblek wracając piechotą, a na jego twarzy widniał szelmowski uśmieszek. Nogą przewrócił na plecy Malloreanina, z którym poprzednio rozmawiał. - Tak czy owak, niespecjalnie chciałeś go oglądać, prawda? - zapytał martwego mężczyznę.
Malloreanin ze strzałą w gardle tępo patrzył w niebo, miał rozdziawione usta, a z nosa wypływała mu strużka krwi.
- Tak też mi się wydawało. - Yarblek zaśmiał się okrutnie. Cofnął nogę i przewrócił trupa z powrotem twarzą do ziemi. Następnie obrócił się i uśmiechnął głupawo do Silka, podczas gdy łucznicy wychodzili spomiędzy ciemnozielonych paproci. - Z pewnością dużo podróżujesz, Silk - powiedział. - Sądziłem, że Taur Urgas wykończył cię wtedy w tym śmierdzącym Cthol Murgos.
- Przeliczył się - zdawkowo odpowiedział Silk.
- Jak udało ci się zaciągnąć do malloreańskiej armii? - dociekliwie zapytał Yarblek. Wszelkie ślady symulowanej nietrzeźwości zniknęły.
Silk wzruszył ramionami.
- Stałem się nieostrożny.
- Już od trzech dni jadę za tobą.
- Jestem wzruszony twoim zainteresowaniem. - Silk podniósł swą zakutą w kajdany kostkę i zadzwonił łańcuchem. - Może jednak byłbyś tak uprzejmy i otworzył to? - Nie zrobisz nic głupiego, prawda?
- Oczywiście, że nie.
- Znajdź klucz - polecił Yarblek jednemu ze swoich łuczników.
- A co zrobisz z nami? - nerwowo zapytał Besher, spoglądając z pewną obawą na martwego strażnika. Yarblek zaśmiał się.
- To, co zrobisz, gdy zdejmiemy łańcuch, zależy tylko od ciebie - odpowiedział obojętnie. - Chociaż nie zalecałbym przebywania w pobliżu tak wielu martwych Mallorean. Mógłby pojawić się tu ktoś i zacząć zadawanie pytań.
- Zamierzasz tak po prostu pozwolić nam odejść? - niedowierzająco dopytywał się Besher.
- Z pewnością nie zamierzam was karmić - powiedział Yarblek.
Wzdłuż łańcucha szli łucznicy i otwierali kajdany, a każdy Nadrak, gdy tylko został uwolniony, dawał drapaka w krzaki.
- No dobrze - powiedział Yarblek zacierając dłonie - teraz, kiedy już o wszystko zadbaliśmy, moglibyśmy się czegoś napić.
- Ten strażnik, kiedy spadał z konia, rozlał całe twoje wino - zwrócił mu uwagę Silk.
- To nie było moje wino - parsknął Yarblek. - Ukradłem je dziś rano. Powinieneś wiedzieć, że nie zaoferowałbym mojego własnego wina komuś, kogo zamierzam zabić.
- Zdumiało mnie to - Silk złośliwie uśmiechnął się do niego. - Myślałem, że być może przestajesz przestrzegać swych dobrych manier.
Na okrutnej twarzy Yarbleka pojawił się wyraz lekkiej urazy.
- Wybacz mi - pośpiesznie przeprosił Silk. - Źle cię osądziłem.
- Nie stało się nic złego. - Yarblek wzruszył ramionami. - Wielu ludzi mnie nie rozumie. - Westchnął. - To brzemię, które muszę nosić. - Otworzył jeden z tobołków niesionych przez prowadzącego muła i wydobył małą baryłkę piwa. Ustawił ją na ziemi i wprawnie odbił, waląc pięścią w jej wierzch. - Upijmy się - zaproponował.
- Chcielibyśmy, naprawdę - grzecznie odmówił Silk - ale mamy kilka spraw nie cierpiących zwłoki, o które musimy zadbać.
- Nie masz nawet pojęcia, jak bardzo mi przykro z tego powodu - odparł Yarblek, wyławiając z torby kilka pucharów.
- Wiedziałem, że zrozumiesz.
- Och, w porządku Silk, zrozumiałem - Yarblek pochylił się i zanurzył w beczce z piwem dwa puchary. - Jest mi tak przykro, jak tylko może być, że twoje sprawy będą musiały poczekać. Macie. - Podał jeden puchar Silkowi, a drugi Garionowi, następnie odwrócił się i napełnił puchar dla siebie.
Silk, unosząc jedną brew, popatrzył na niego.
Yarblek rozłożył się na ziemi obok beczki z piwem, wygodnie wsparł stopy na ciele jednego z martwych Mallorean.
- Widzisz, Silk - wyjaśnił - cała rzecz w tym, że Drosta usilnie pragnie cię ujrzeć. Oferuje nagrodę za ciebie, a ona jest po prostu zbyt atrakcyjna, aby ją przepuścić. Mimo wszystko przyjaźń to jedna sprawa, ale interes to interes. Więc dlaczego ty i twój młody przyjaciel nie rozgościcie się? To ładna, cienista polana z miękkim, doskonałym do leżenia mchem. Upijemy się wszyscy, a ty możesz opowiedzieć mi, w jaki sposób udało ci się zbiec przed Taurem Urgasem. Potem powiesz mi, co stało się z tą przystojną kobietą, która była z tobą w Cthol Murgos. Prawdopodobnie dostanę za was wystarczająco dużo pieniędzy, by móc pozwolić sobie na jej kupno. Nie jestem skory do żeniaczki, lecz na zęby Toraka, to jest niezwykła kobieta. Dla niej byłbym gotów stracić swą wolność.
- Jestem pewien, że to tej pochlebi - odparł Silk. - Co wtedy?
- Co kiedy?
- Potem, jak się spijemy. Co wtedy zrobimy?
- Pewnie się pochorujemy; tak zwykle bywa. Potem, jak wydobrzejemy, ruszymy w drogę do Yar Nadrak. Odbiorę nagrodę za ciebie, a ty będziesz w stanie dowiedzieć się, dlaczego król Drosta lek Thun tak cholernie pragnie dostać cię w swoje ręce. - Popatrzył na Silka z rozbawionym wyrazem twarzy. - Może byś tak wreszcie usiadł i napił się, przyjacielu. W tej chwili nigdzie się nie wybierasz.
ROZDZIAŁ V
Gar Nadrak było miastem otoczonym murami obronnymi, położonym u zbiegu wschodniego i zachodniego odgałęzienia rzeki Cordu. W każdym kierunku od stolicy na odległość mniej więcej mili lasy wykarczowano po prostu podpalając je, tak więc dojazd do miasta prowadził przez pustkowie wypalonych czarnych pniaków oraz szpalery jeżynowego gąszczu. Masywne miejskie bramy wysmarowane były dziegciem. Zwieńczała je kamienna replika maski Toraka. Ta piękna, nieludzko okrutna twarz spoglądała z góry na każdego, kto wkraczał do miasta i Garion przejeżdżając pod nią stłumił dreszcz zgrozy.
Wszystkie domy w stolicy Nadraku były bardzo wysokie i miały stromo opadające dachy. Wszystkie okna na pierwszych piętrach posiadały okiennice, z których większość była zamknięta. Każda wystawiona na światło dzienne drewniana część budowli była, w celach ochronnych, wysmarowana dziegciem, a plamy czarnej substancji sprawiały, że wszystkie budowle wyglądały, jakby nękała je jakaś dziwna choroba. Coś posępnego i strasznego kryło się w wyglądzie wąskich, krętych ulic Yar Nadrak, a śpieszący za swoimi sprawami mieszkańcy nosili opuszczone głowy. Stroje mieszczan zawierały mniej skórzanych części, niż miało to miejsce na prowincji, lecz nawet tu większość ubiorów była czarna, a tylko czasami pojawiała się niebieska czy też żółta plama. Jedyny wyjątek od reguły stanowiły czerwone tuniki malloreańskich żołnierzy. Zdawali się być wszędzie. Wałęsali się bez celu w tę i z powrotem po wybrukowanych kocimi łbami ulicach, po chamsku zaczepiając mieszkańców i głośno rozmawiając ze sobą w swojej twardo akcentowanej mowie.
Podczas gdy żołnierze w większości zdawali się jedynie zadzierającymi nosa zuchami, młodymi mężczyznami, którzy w obcym kraju maskowali swoją nerwowość zewnętrznym pokazem zawadiactwa i fanfaronady, to sprawa z malloreańskimi Grolimami przedstawiała się zupełnie inaczej. W przeciwieństwie do zachodnich Grolimów, których Garion spotkał w Cthol Murgos, rzadko nosili polerowane, stalowe maski, lecz w zamian przybierali nieruchomy, zawzięty wyraz twarzy; mieli zaciśnięte usta i przymrużone oczy. Gdy w swoich czarnych szatach z kapturami krążyli po ulicach, wszyscy - tak Nadrakowie, jak i Malloreanie, ustępowali im z drogi.
Pilnie strzeżeni, dosiadający pary mułów Garion i Silk przyjechali do miasta wraz z Yarblekiem. Podczas całej jazdy w dół rzeki Yarblek i Silk nie przestawali przekomarzać się, wymieniając banalne zniewagi i przeżywając na nowo dawne, nierozważne czyny. Aczkolwiek wydawali się dość zaprzyjaźnieni, Yarblek nieustannie pozostawał czujny, a jego ludzie na każdym kroku strzegli Silka i Gariona. W ciągu trwającej trzy dni podróży Garion niemal nieprzerwanie ukradkiem obserwował las, lecz nie dostrzegł żadnych oznak bliskości Belgaratha i wkroczył do miasta pełen obawy. Niemniej jednak Silk zdawał się jak zawsze zrelaksowany i pewny siebie, a jego zachowanie i poza z jakiegoś powodu działała Garionowi na nerwy.
Krętą ulicą posuwali się naprzód, a kopyta koni stukotały po bruku. Po pewnym czasie Yarblek skręcił w dół, w brudny wąski pasaż prowadzący w kierunku rzeki.
- Sądziłem, że pałac stoi w tamtej stronie - powiedział Silka wskazując centrum miasta.
- Bo stoi - odparł Yarblek - ale my nie jedziemy do pałacu. Drosta ma tam towarzystwo, a niektóre sprawy woli załatwiać na osobności. - Wkrótce pasaż otworzył się na zniszczoną ulicę, na której ścieśnione domy zdawały się popadać w ruinę. Chudy Nadrak zacisnął usta, gdy tuż przed nimi dwaj malloreańscy Grolimowie wyszli zza węgła i skierowali się w ich kierunku. Gdy Grolimowie zbliżyli się, twarz Yarbleka wyrażała jawną wrogość.
Jeden z nich zatrzymał się, by odwzajemnić jego spojrzenie.
- Zdaje się, że masz jakiś problem, przyjacielu - zainteresował się Grolim.
- To moja sprawa, no nie? - odciął się Yarblek.
- W samej rzeczy - chłodno odpowiedział Grolim. - Jednak kontroluj się lepiej. Jawny brak szacunku dla duchowieństwa jest czynem, który mógłby przysporzyć ci poważnych kłopotów. - Wzrok odzianego w czerń mężczyzny był przerażający.
Pod wpływem nagłego impulsu Garion ostrożnie skierował swoją jaźń ku Grolimowi, wgłębiając się łagodnie w jego umysł, lecz myśli, które przypadkowo napotykał, nie ujawniały żadnej specjalnej świadomości, a już z pewnością żadnej aury, jaka zawsze zdawała się emanować z umysłu czarownika.
Nie rób tego - ostrzegł go głos w jego umyśle. - To jest jak bicie w dzwon lub noszenie na piersi tablicy z napisem.
Garion pośpiesznie wycofał swą jaźń.
Myślałem, że wszyscy Grolimowie są czarownikami - odpowiedział w myślach Garion. - Ci dwaj to tylko zwykli ludzie.
Lecz druga świadomość zniknęła.
Obaj Grolimowie odeszli, a Yarblek pogardliwie splunął na ulicę.
- Świnie - wymamrotał. - Zaczynam nie cierpieć Mallorean niemal tak mocno jak Murgów.
- Yarblek, oni zdają się przejmować władzę w twoim kraju - zauważył Silk.
Yarblek chrząknął.
- Wpuść jednego Malloreanina, a po chwili rozlezą się wszędzie.
- Przede wszystkim dlaczego pozwoliliście im wejść? - łagodnie zapytał Silk.
- Silk - powiedział Yarblek bez ogródek - wiem, że jesteś szpiegiem i nie zamierzam dyskutować z tobą o polityce, więc przestań polować na informacje.
- Jedynie zabijałem nudę - niewinnie odpowiedział Silk.
- Dlaczego nie pilnujesz swoich własnych spraw?
- Ależ to jest moja sprawa, stary druhu.
Yarblek spojrzał na niego surowo, po czym niespodziewanie roześmiał się.
- Dokąd jedziemy? - zapytał Silk, rozglądając się po obskurnej ulicy. - Jak sobie przypominam, nie jest to najlepsza część miasta.
- Dowiesz się - zbył go Yarblek. Jechali w dół, w kierunku rzeki, gdzie smród pływających odpadków i otwartych ścieków był przytłaczający. Garion widział szczury żerujące w rynsztoku, a znajdujący się na ulicy ludzie nosili poszarpane ubrania i przemykali chyłkiem jak ci, którzy mają powód, by unikać policji.
Yarblek gwałtownie zawrócił konia i poprowadził ich ku kolejnemu brudnemu pasażowi.
- Od tego miejsca idziemy piechotą - powiedział zsiadając z konia. - Chcę wejść od zaplecza.
Zostawiając wierzchowce pod opieką jednego z jego ludzi, poszli naprzód pasażem, ostrożnie przestępując kupy gnijących śmieci.
- Tam, na dole - powiedział Yarblek, wskazując na - Drosta powinien wkrótce tu być - powiedział. - Chcecie się czegoś napić, zanim przyjdzie?
Silk rozejrzał się wokoło z lekkim wyrazem zdegustowania.
- Nie sądzę - odpowiedział. - W takich miejscach w beczkach z piwem zazwyczaj znajduje się kilka utopionych szczurów, nie wspominając o zdechłych muchach i karaluchach.
- Rób, jak uważasz - powiedział Yarblek.
- Czyż nie jest to niezwykłe miejsce, aby spotkać króla? - zapytał Garion, rozglądając po obskurnym wnętrzu karczmy.
- Musiałbyś znać króla Drostę, aby to zrozumieć - powiedział Silk. - Ma on kilka dość powszechnie znanych nałogów, a takie nadrzeczne spelunki odpowiadają mu.
Śmiech Yarbleka świadczył o tym, że podziela opinię Silka.
- Nasz monarcha to lubieżny jegomość - zauważył - jednak nigdy nie popełń błędu myśląc, że jest głupi; może troszkę bez ogłady, ale nie głupi. Może przychodzić do miejsc takich jak to, a żaden Malloreanin nie pofatyguje się, by go śledzić. Odkrył, że to dobry sposób, aby załatwiać te sprawy, o których woli, by nie doniesiono do ‘Zakathy.
U wejścia do karczmy powstało zamieszanie i dwaj barczyści Nadracy w czarnych skórzanych tunikach i spiczastych hełmach przepychali się przez drzwi.
- Droga wolna! - warknął jeden z nich. - I wszyscy wstać!
- Ci, którzy są w stanie wstać - oschle dodał drugi. Fala drwin i gwizdów przetoczyła się przez tłum, gdy wkroczył chudy mężczyzna w żółtym satynowym kubraku i obrobionym futrem zielonym aksamitnym płaszczu. Miał wyłupiaste oczy i twarz całkowicie pokrytą starymi dziobami po ospie. Jego ruchy były krótkie, gwałtowne, a mina wyrażała dziwną mieszaninę sardonicznego rozbawienia i jakiejś odmiany rozpaczliwej, niezaspokojonej żądzy.
- Witamy Jego Wysokość Drostę lek Thun, króla Nadraków! - obwieścił podniesionym głosem jeden z pijanych mężczyzn, a pozostali zaśmiali się grubiańsko, drwiąc, gwiżdżąc i przytupując nogami.
- Moi wierni poddani - z obrzydliwym, głupkowatym uśmieszkiem odpowiedział dziobaty mężczyzna. - Pijacy, złodzieje i stręczyciele. Pławię się w cieple waszej żarliwej miłości do mnie. - Jego lekceważenie wydawało się odnosić niemal tak samo do siebie samego, jak i do obdartego, nie mytego tłumu.
Tłum gwizdał unisono i przytupywał urągliwie.
- Drosta, ile tej nocy? - zawołał ktoś.
- Tyle, ile tylko zdołam - chytrze rzucił król. - Gdziekolwiek pójdę, moim obowiązkiem jest rozsiewać królewskie dary.
- To tak to nazywasz? - chrapliwie spytał ktoś inny.
- Ta jest tak samo dobrą nazwą jak każda inna - wzruszając ramionami odpowiedział Drosta.
- Królewska sypialnia oczekuje - wydeklamował właściciel karczmy, kłaniając się drwiąco.
- Na pewno wraz z królewskimi pluskwami - dodał Drosta. - Piwo dla każdego na tyle trzeźwego, aby go nie rozlać. Niech moi poddani wypiją za moją żywotność.
Tłum wznosił okrzyki radości, gdy król przeciskał się ku schodom wiodącym na wyższe piętra budynku.
- Obowiązki mnie wzywają - oświadczył, szerokim gestem wskazując na wiodące na górę schody. - Niech wszyscy zważą, jak ochoczo idę uścisnąć tę srogą odpowiedzialność. - Przy drwiącym aplauzie zebranego motłochu wspiął się na schody.
- Co teraz? - zapytał Silk.
- Poczekamy chwilkę - odparł Yarblek. - Zbyt rzuciłoby się w oczy, gdybyśmy natychmiast poszli na górę.
Garion wiercił się niespokojnie na ławie. Tuż za uszami zaczął odczuwać jakieś bardzo łagodne, niepokojące świerzbienie, rodzaj mrowienia, które wydawało się rozpełzać po całej skórze. Przez chwilę wyobraził sobie wszy lub pchły, które w poszukiwaniu świeżej krwi migrują z mętów społecznych zgromadzonych w karczmie, lecz odrzucił ten pomysł. Mrowienie zdawało się nie być zewnętrznym.
Przy stojącym nie opodal stole chrapał, z głową ukrytą w ramionach, na pozór całkowicie spity, nędznie odziany mężczyzna. W połowie chrapnięcia na chwilę uniósł głowę i mrugnął okiem. Był to Belgarath. Czarodziej z powrotem opuścił głowę na ramiona, a Gariona ogarnęło uczucie ogromnej ulgi.
Pijany motłoch wypełniający karczmę zachowywał się coraz hałaśliwiej. W pobliżu paleniska wybuchła krótka, niebezpieczna bójka, a biesiadnicy wznieśli okrzyk radości, po czym przyłączyli się, kopiąc tarzającą się po podłodze parę.
- Chodźmy na górę - krótko powiedział Yarblek wstając z ławy. Przecisnął się przez ciżbę i ruszył w górę.
- Tu jest dziadek - szepnął Garion do Silka, gdy podążali za Yarblekiem.
- Widziałem go - lakonicznie odpowiedział Silk.
Schody prowadziły do położonego wyżej mrocznego korytarza z brudnym, wytartym chodnikiem na podłodze.
Ha drugim końcu korytarza dwaj wyglądający na znudzonych strażnicy króla Drosty opierali się o ścianę po obu stronach masywnych drzwi.
- Nazywam się Yarblek - powiedział przyjaciel Silka, gdy dotarli do drzwi. - Drosta oczekuje mnie.
Strażnicy spojrzeli po sobie, po czym jeden z nich zapukał do drzwi.
- Wasza wysokość, jest tu człowiek, którego chciałeś widzieć.
- Przyślij go. - Głos Drosty był przytłumiony.
- Nie jest sam - uprzedził strażnik.
- Wszystko w porządku.
- Wchodźcie - powiedział strażnik do Yarbleka drzwi odmykając z klamki i popychając, by otworzyły się na oścież.
Król Nadraków rozwalał się na zmiętoszonym łóżku obejmując rękami chude ramiona dwóch brudnych, skąpo ubranych młodych dziewcząt o skołtunionych włosach i zdesperowanych oczach.
- Yarblek - przywitał kupca zdeprawowany monarcha - co cię zatrzymało?
- Nie chciałem zwracać uwagi idąc natychmiast za tobą, Drosta.
- Omal nie zająłem się czym innym. - Drosta łypnął na dwie dziewczyny. - Czyż nie są słodziutkie?
- Jeśli lubi się ten typ. - Yarblek wzruszył ramionami. - Ja wolę nieco większą dojrzałość.
- To również jest dobre - przyznał Drosta - ale ja kocham je wszystkie. Zakochuję się dwadzieścia razy dziennie. Zmykajcie, moje ślicznotki - polecił dziewczętom. - Mam teraz pewną sprawę do załatwienia. Później po was poślę.
Obie dziewczyny natychmiast wyszły, cicho zamykając za sobą drzwi.
Drosta usiadł na łóżku i z roztargnieniem drapał się pod pachą. Jego poplamiony rozchełstany żółty kubrak był rozpięty, a kościstą klatkę piersiową pokrywały proste czarne włosy. Był chudy, niemal wyniszczony, a jego kościste ramiona wyglądały jak dwa patyki. Miał ulizane, przetłuszczone włosy i rzadką brodę, która składała się z niewielu więcej niż kilku cienkich czarnych włosów wyrastających z jego policzków. Dzioby po ospie, które miał na twarzy, były głębokimi, czerwonymi, zaognionymi bliznami, a szyję i ręce pokrywała niezdrowa, wyglądająca jak świerzb wysypka. Wokół niego unosił się wyraźny nieprzyjemny odór.
- Jesteś pewien, że to jest człowiek którego potrzebuję? - zapytał Yarbleka.
Garion spojrzał bystro na nadrackiego króla. Grubiaństwo zniknęło z jego głosu i przemawiał zjadliwym, władczym tonem człowieka, który posiada całą władzę. Garion dokonał kilku szybkich przewartościowań w swoim umyśle. Drosta lek Thun nie był wcale taki, jak mogło się wydawać.
- Znam go od lat, Drosta - odpowiedział Yarblek. - Oto książę Kheldar z Drasni. Przedstawia się również jako Silk, a czasami Ambar z Kotu lub Radek z Boktor. Jest złodziejem, oszustem i szpiegiem. Poza tym nie jest wcale taki zły.
- Jest nam niezmiernie miło spotkać tak znamienitego człowieka - oświadczył król Drosta. - Witaj, książę Kheldarze.
- Wasza królewska mość - kłaniając się odpowiedział Silk.
- Zaprosiłbym cię do pałacu - podjął na nowo Drosta - ale mam kilku gości, którzy mają godny pożałowania zwyczaj wtykania nosa w moje sprawy. - Zaśmiał się oschle. - Szczęśliwie bardzo prędko spostrzegłem, że Malloreanie są kołtuńską rasą. Nie będą śledzić mnie w miejscach takich jak to, więc będziemy mogli swobodnie rozmawiać. - Z lekkim rozbawieniem rozejrzał się po tanich, jaskrawych meblach i czerwonych draperiach. - Poza tym - dodał - podoba mi się tutaj.
Garion stał w pobliżu drzwi, oparty plecami o ścianę, usiłując pozostać tak nie rzucającym się w oczy, jak to tylko możliwe, jednak nie skrył się przed niespokojnym wzrokiem Drosty.
- Można mu ufać? - spytał król Silka.
- Całkowicie - zapewnił go Silk. - To mój terminator. Przyuczam go do zawodu.
- Którego zawodu? Złodziejstwa czy szpiegowania? Silk wzruszył ramionami.
- To jedno i to samo. Yarblek twierdzi, że chciałeś spotkać się ze mną. Zakładam, że ma to więcej wspólnego z obecnymi wydarzeniami niż z minionymi nieporozumieniami.
- Bystry jesteś, Kheldarze - z aprobatą odpowiedział Drosta. - Potrzebuję twojej pomocy i zamierzam za nią zapłacić.
Silk uśmiechnął się szeroko.
- Rozkoszuję się słowem „płacić”.
- Tak też słyszałem. Czy wiesz, co dzieje się w Gar og Nadrak? - Wzrok Drosty był przenikliwy, a warstewka obrzydliwego pobłażania sobie całkowicie opadła.
- Służę w wywiadzie - zwrócił uwagę Silk.
Drosta chrząknął, wstał i podszedł do stołu, na którym stało kilka szklanek i karafka z winem.
- Napijecie się? - zapytał.
- Czemu nie?
Drosta napełnił cztery szklanki, wziął jedną dla siebie i z gniewnym wyrazem twarzy, nerwowo chodził po pokoju.
- Kheldarze, nie potrzebuję tego wszystkiego - wybuchnął. - Przez pokolenia - wieki - moja rodzina usiłowała uwolnić Gar og Nadrak spod dominacji Grolimów. A teraz są oni bliscy wciągnięcia nas na powrót w najgorsze, a ja nie mam innej możliwości, jak zgadzać się na to. Mam ćwierć miliona Mallorean wałęsających się po moim kraju oraz armię, której nawet nie potrafię zliczyć, ustawioną dokładnie na południu. Jeśli pisnę choć jedno słowo sprzeciwu, ‘Zakath zmiażdży moje królestwo jednym machnięciem ręki.
- Sądzisz, że mógłby to naprawdę zrobić? - spytał Silk, zajmując krzesło przy stole.
- Z dokładnie taką samą obojętnością z jaką ty zabijasz muchę - odparł Drosta. - Czy kiedykolwiek go spotkałeś?
Silk przecząco pokręcił głową.
- Jesteś szczęściarzem - powiedział Drosta wzdrygając
się. - Taur Urgas to szaleniec, ale mimo że ogromnie go nienawidzę, jest wciąż ludzki. ‘Zahath jest jak bryła lodu. Muszę nawiązać kontakt z Rhodarem.
- Aha - powiedział Silk. - A zatem o to w tym wszystkim chodzi.
- Kheldarze, dość miły z ciebie gość - oschle powiedział mu Drosta - jednak nie podjąłbym tych wszystkich wysiłków jedynie dla przyjemności przebywania z tobą. Masz dostarczyć moje posłanie do Rhodara. Usiłowałem zamienić z nim kilka słów, ale nie mogę go dopaść. Nie przebywa wystarczająco długo w jednym miejscu. Jak tak gruby mężczyzna potrafi poruszać się tak piekielnie szybko?
- On wprowadza innych w błąd - lakonicznie powiedział Silk. - Co właściwie masz na myśli?
- Przymierze - bez ogródek powiedział Drosta. - Jestem przyparty do muru. Albo ułożę się z Rhodarem, albo zostanę pochłonięty.
Silk ostrożnie odstawił szklankę.
- To bardzo daleko idąca propozycja, wasza królewska mość. W obecnej sytuacji należy dokonać wielu szybkich posunięć.
- Właśnie dlatego posłałem po ciebie, Kheldarze. Stoimy w obliczu końca świata. Musisz dotrzeć do Rhodara i przekonać go, aby wycofał swoje wojsko znad thullskiej granicy. Skłoń go, aby powstrzymał ten obłęd, nim będzie za późno.
- Skłonienie mojego wujka do zrobienia czegokolwiek leży nieco poza moimi możliwościami, królu Drosto - rozważnie powiedział Silk. - Pochlebia mi, że uważasz, iż mam na niego tak duży wpływ, jednak nasze stosunki układają się inaczej.
- Kheldarze, czyż nie rozumiesz, co się dzieje? - W głosie króla Drosty brzmiała udręka, a gestykulował niemal tak samo gwałtowne, jak mówił. - Nasza jedyna nadzieja na przetrwanie polega na nie dawaniu Murgom i Malloreanom żadnego powodu do zjednoczenia się. Powinniśmy tak działać, aby wzniecać waśnie pomiędzy nimi, a nie dostarczać im wspólnego wroga. Taur Urgas i ‘Zakath nienawidzą się wzajemnie z namiętnością tak żywą, że niemal świętą. Murgów jest więcej niż ziaren piasku, a Mallorean więcej niż gwiazd. Grolimowie mogą do upadłego paplać swoim żargonem o przebudzeniu Toraka, ale Taur Urgas i ‘Zakath ruszą w pole tylko z jednego powodu: każdy z nich pragnie zniszczyć drugiego i uczynić się suzerenem Angaraka. Zmierzają wprost do wzajemnie wyniszczającej wojny. Możemy pozbyć się ich obu, jeśli tylko nie będziemy im przeszkadzać.
- Sądzę że wiem, co masz na myśli - wymamrotał Silk.
- ‘Zakath przewozi swoich Mallorean przez Morze Wschodnie do przejściowego obozowiska w pobliżu Thull Zelik, a Taur Urgas zgrupował południowych Murgów w pobliżu Rak Goska. Niechybnie zamierzają ruszyć na siebie. My musimy pozostać na uboczu i pozwolić im walczyć. Skłoń Rhodara, aby się wycofał, zanim wszystko zepsuje.
- Czy rozmawiałeś o tym z Thullami? - zapytał Silk. Drosta pogardliwie parsknął.
- A jaki to ma sens? Usiłowałem wyjaśnić to królowi Gethellowi, ale rozmawianie z nim to jak rozmawianie z kupą gówna. Thullowie tak boją się Grolimów, że wystarczy jedynie wspomnieć imię Toraka, a całkowicie tracą głowę. Gethell jest Thullem do szpiku kości. To kapuściany łeb.
- W tym wszystkim jest jeden problem, Drosta - powiedział Silk agitującemu monarsze. - Nie mogę dostarczyć twojego posłania do króla Rhodara.
- Nie możesz?! - wybuchnął Drosta. - Co masz na myśli mówiąc „nie mogę”?
- W tej chwili mój wuj i ja nie jesteśmy w najlepszych stosunkach - eufemistycznie powiedział Silk. - Kilka miesięcy temu mieliśmy małe nieporozumienie i zapewne pierwszą rzeczą, którą by zrobił, gdyby mnie zobaczył, byłoby zakucie mnie w kajdany - a jestem niemal całkowicie pewien, że nie poprzestałby na tym. Drosta jęknął.
- Więc wszyscy jesteśmy zgubieni - oświadczył, wyglądając, jakby zapadał się w sobie. - Byłeś moją ostatnią nadzieją.
- Pozwól mi pomyśleć przez chwilę - powiedział Silk. - Może jeszcze dalibyśmy radę coś z tego ocalić. - Gapił się na podłogę i z roztargnieniem ogryzał paznokcie, rozmyślając nad problemem. - Ja nie mogę jechać - skonkludował. - To oczywiste. Ale to wcale nie oznacza, że nie może ktoś inny.
- Komu innemu zaufałby Rhodar? - chciał dowiedzieć się Drosta.
Silk odwrócił się do Yarbleka, który marszcząc brwi, uważnie przysłuchiwał się rozmowie.
- Czy obecnie masz jakiekolwiek kłopoty w Drasni? - zapytał.
- Żadnych, o których bym wiedział.
- W porządku - ciągnął Silk. - W Boktor jest sprzedawca futer. Nazywa się Geldahar.
- Grubas? Taki zezowaty? - zapytał Yarblek.
- To on. Dlaczego nie miałbyś wziąć ładunku futer i nie pojechać do Boktor? Gdy będziesz starał się sprzedać Geldaharowi futra, powiedz mu, że w tym roku spław łososia jest spóźniony.
- Jestem pewien, że będzie oczarowany, gdy o tym usłyszy.
- To jest hasło - z przesadną cierpliwością wyjaśnił Silk. - Skoro tylko to powiesz, sprawi on, że dostaniesz się do pałacu, by spotkać się z królową Porenn.
- Słyszałem, że to śliczna kobieta - powiedział Yarblek - ale rzecz w tym, że jest to zbyt długa podróż tylko po to, aby ujrzeć piękną kobietę. Prawdopodobnie nawet w tym korytarzu bez trudu znalazłbym ładną dziewczynę.
- Yarblek, gubisz sedno sprawy - powiedział mu Silk. - Porenn jest żoną Rhodara, a on ma do niej jeszcze większe zaufanie, niż miał do mnie. Będzie wiedziała, że to ja cię przysłałem, a wszystko, co jej powiesz, przekaże mojemu wujkowi. Rhodar będzie czytał posłanie Drosty w trzy dni po tym, jak zajedziesz do Boktor. Gwarantuję to.
- Mógłbyś pozwolić, aby kobieta wiedziała o tym wszystkim? - gwałtownie zaprotestował Drosta. - Kheldarze, jesteś szalony. Jedyna kobieta, która dotrzymuje tajemnic, to taka, której obcięto język.
Silk energicznie pokręcił głową.
- Drosta, to właśnie Porenn nadzoruje drasański wywiad. Ona i tak już zna większość sekretów tego świata. Nigdy nie uda ci się znaleźć posłańca, który przedarłby się do Rhodara przez armię Alornów, więc zapomnij o tym. Będą z nim Cherekowie, a oni zabiją każdego znajdującego się w zasięgu wzroku Angaraka. Jeśli chcesz porozumieć się z Rhodarem, musisz jako pośrednika użyć drasańskiego wywiadu, a to oznacza, że sprawa musi przejść przez ręce Porenn.
Drosta wyglądał na niezdecydowanego.
- Może - skonkludował po chwili zastanowienia. - W tej sprawie spróbuję wszystkiego. Ale po co mieszać w to Yarbleka? Dlaczego ty nie możesz zanieść mojego posłania do drasańskiej królowej?
Silk wyglądał na troszeczkę zasmuconego.
- Obawiam się, że nie byłby to najlepszy pomysł - odpowiedział. - To Porenn była źródłem moich nieporozumień z wujkiem. Obecnie jestem zdecydowanie źle widziany w pałacu.
Jedna z krzaczastych brwi króla Drosty wystrzeliła w górę.
- To tak mają się sprawy. - Zaśmiał się. - Widzę, że ciężko pracowałeś na swoją reputację. - Obrócił się do Yarbleka. - Zatem wszystko zależy od ciebie. Poczyń niezbędne przygotowania do podróży do Boktor.
- Drosta, nadal jesteś mi winien pieniądze - bez ogródek odparł Yarblek. - Tę nagrodę za sprowadzenie Kheldara, przypominasz sobie?
Drosta wzruszył ramionami.
- Zapisz to gdzieś. Yarblek uparcie kręcił głową.
- O nie. Rozliczajmy się na bieżąco. Jesteś znany z tego, że skoro tylko dostałeś to, co chciałeś, ociągasz się z zapłatą.
- Yarblek - żałośnie powiedział Drosta. - Jestem twoim królem.
Yarblek, nieco drwiąco, pochylił głowę.
- Poważam to i szanuję, wasza wysokość - powiedział - ale mimo wszystko interes to interes.
- Nie noszę przy sobie tak dużo pieniędzy - uroczyście zapewnił Drosta.
- W porządku, Drosta. Mogę poczekać. - Yarblek, z miną człowieka zamierzającego pozostać przez dłuższy a nieokreślony czas, siadł na dużym krześle i założył nogę na nogę.
Król Nadraków bezradnie utkwił w nim wzrok.
Wtem otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Belgarath, wciąż odziany w te same łachmany, które miał na sobie w położonym piętro niżej szynku. W jego wejściu nie było żadnej ukradkowości, a poruszał się jak człowiek na poważnym stanowisku.
- Co to jest?! - niedowierzająco wykrzyknął Drosta. - Straże - wrzasnął - wyrzućcie stąd tego pijanego starucha!!!
- Oni śpią, Drosta - cicho odpowiedział Belgarath. - Jednak nie bądź dla nich zbyt surowy. To nie ich wina. - Zamknął drzwi.
- Kto ty jesteś? Co ty sobie wyobrażasz? - zażądał wyjaśnień Drosta. - Wynoś się stąd!
- Drosta, sądzę, że lepiej, byś przyjrzał się uważniej - z drwiącym chichocikiem poradził Silk. - Czasami wygląd zewnętrzny może być zwodniczy, a ty nie powinieneś być tak skory do wyrzucania kogoś za drzwi. Mógłby mieć coś ważnego do powiedzenia.
- Kheldarze, ty go znasz? - zapytał Drosta.
- Właściwie niemal wszyscy na świecie go znają - odparł Silk. - Lub wiedzą o nim.
Drosta w głębokim namyśle zmarszczył brwi, lecz Yarblek, którego szczupła twarz nagle pobladła, już wcześniej poderwał się z krzesła.
- Drosta! - powiedział z zapartym tchem. - Spójrz na niego. Pomyśl chwilę. Wiesz, kto to jest.
Drosta utkwił wzrok w starym obdartusie, a jego wyłupiaste oczy powoli otwierały się jeszcze szerzej.
- Ty! - wykrzyknął gwałtownie. Yarblek wciąż gapił się na Belgaratha.
- On od samego początku był w to wmieszany. Już tam, w Cthol Murgos, powinienem poskładać to wszystko do kupy: on, kobieta, i to całe zamieszanie.
- Co robisz w Gar og Nadrak? - z obawą w głosie zapytał Drosta.
- Jestem tu tylko przejazdem, Drosta - odpowiedział Belgarath. - Jeśli już całkowicie skończyliście swoją debatę, to chcę zabrać tych dwóch Alornów. Mamy umówione spotkanie, a jesteśmy już nieco opóźnieni w podróży.
- Zawsze uważałem cię za mit.
- Z całych sił staram się go podtrzymywać - powiedział mu Belgarath. - To znacznie ułatwia podróżowanie.
- Czy jesteś zamieszany w to, co robią Alornowie?
- Tak, postępują mniej więcej zgodnie z moimi sugestiami. Polgara nie spuszcza ich z oka.
- Czy możesz porozumieć się z nimi i polecić im, aby wyplątali się z całej tej afery?
- Naprawdę nie będzie to konieczne, Drosta. Na twoim miejscu nie przejmowałbym się zbytnio ‘Zakathem i Taurem Urgasem. Zanosi się na dużo poważniejsze wydarzenia niż ich sprzeczki.
- Więc to dlatego Rhodar tak postępuje - z nagłym zrozumieniem powiedział Drosta. - Czy istotnie jest tak późno?
- Nawet później niż myślisz - odpowiedział stary czarownik. Podszedł do stołu i nalał sobie nieco wina Drosty. - Torak już się porusza, a cała sprawa prawdopodobnie rozstrzygnie się, nim spadną śniegi.
- To posuwa sprawę za daleko, Belgarath - powiedział Drosta. - Mógłbym lawirować pomiędzy Taurem Urgasem a ‘Zakathem, ale nie zamierzam wchodzić w paradę Torakowi. - Demonstracyjnie obrócił się ku drzwiom.
- Drosto, nie rób nic pochopnie - spokojnie doradził mu Belgarath siedząc na krześle i pociągając łyczek wina. - Grolimowie potrafią być bardzo podejrzliwi, a fakt, że jestem w Yar Nadrak, mógłby być postrzegany jako wynik jakiejś zmowy na twoją rzecz. Rozciągną cię na ołtarzu, a twoje serce zaskwierczy na węglach, zanim kiedykolwiek uzyskasz szansę wyjaśnić: król czy nie król.
Drosta przerwał swój spacer i stanął nieruchomo, jego dziobata twarz wydawała się coraz bledsza. Przez chwilę zdawał się zmagać z sobą. Następnie opuścił ramiona i wyglądało na to, że jego pomysłowość wyczerpała się.
- Belgaracie, nie dajesz mi wyboru, prawda? - powiedział z oschłym uśmiechem. - Sprawiłeś, że sam wystrychnąłem się na dudka, a teraz zamierzasz użyć tego, aby zmusić mnie do zdrady Boga Angaraku.
- Czy doprawdy aż tak bardzo go miłujesz?
- Nikt nie lubi Toraka. Ja się go boję, a to jest lepszy powód, by pozostawać po jego stronie, niż jakiekolwiek sentymentalne więzi. Jeśli obudzi się... - Król Nadraków wzdrygnął się.
- Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się poważniej, jaki byśmy mieli świat, gdyby on nie istniał? - zasugerował Belgarath.
- To zbyt piękne, aby o tym nawet marzyć. On jest Bogiem. Nikt nie ma nadziei na pokonanie go. Jest na to zbyt potężny.
- Są rzeczy potężniejsze niż bogowie, Drosta. Dwie, które mogę wymienić na poczekaniu, a one obie pędzą ku rozstrzygającemu spotkaniu. Prawdopodobnie nie najlepszym pomysłem byłoby stać pomiędzy nimi w tym momencie.
Lecz coś jeszcze dotarło do Drosty. Z osłupiałą miną odwrócił się powoli i utkwił wzrok w Garionie. Jak człowiek usiłujący usunąć mgiełkę potrząsnął głową i przetarł oczy. Garion stał się boleśnie świadomy przywiązanego w poprzek pleców miecza. Wyłupiaste oczy Drosty rozszerzyły się jeszcze bardziej, jako że uświadomienie sobie, co widzi, usunęło sugestię Klejnotu, by jego umysł nie rejestrował tego, co znajdowało się tuż przed nim. Na szpetnej twarzy zaświtała rozpaczliwa nadzieja.
- Wasza królewska mość - wyjąkał, kłaniając się z ogromnym szacunkiem.
- Wasza królewska mość - odparł Garion, grzecznie pochylając głowę.
- Zdaje się, że jestem zmuszony, aby życzyć wam powodzenia - cichym głosem powiedział Drosta. - Pomimo tego co twierdzi Belgarath, uważam, że będziecie go potrzebowali.
- Dziękuję, królu Drosto - powiedział Garion.
ROZDZIAŁ VI
Czy uważasz, że możemy ufać Droście? - zapytał Garion Silka, gdy zasypaną śmieciami boczną uliczką położoną na tyłach karczmy podążali za Belgarathem.
- Prawdopodobnie mniej więcej dopóty, dopóki moglibyśmy go obalić - odpowiedział Silk. - Niemniej jednak co do jednego był szczery: jest przyparty do muru. Mogłoby go to skłonić do prowadzenia rokowań z Rhodarem w dobrej wierze, przynajmniej początkowo.
Gdy dotarli do zamykającej zaułek ulicy, Belgarath przelotnie spojrzał w górę na wieczorne niebo.
- Lepiej, abyśmy się pośpieszyli - powiedział. - Chcę wydostać się z miasta, zanim zamkną bramy. Zostawiłem nasze konie w zaroślach, mniej więcej milę poza murami.
- Wróciłeś po nie? - głos Silka wyrażał niewielkie zdumienie.
- Oczywiście, że tak. Nie zamierzam całej drogi do Morindimów odbyć piechotą. - Poprowadził ich w górę ulicą oddalającą się od rzeki.
Do bram miasta dotarli tuż przed zmierzchem, dokładnie wtedy, gdy strażnicy przygotowywali się do zamknięcia ich na noc. Jeden z nadrackich żołnierzy wzniósł rękę, jak gdyby chciał przegrodzić im drogę, następnie najwyraźniej zmienił zdanie i mamrocząc przekleństwa pod nosem nerwowo ponaglił ich ruchem ręki. Ogromne, wysmarowane dziegciem bramy zamknęły się za nimi z hukiem, po czym rozległ się podzwaniający turkot masywnych łańcuchów towarzyszący opuszczaniu i zamykaniu rygli. Garion spojrzał w górę na pogrążone w zadumie wycyzelowane oblicze Toraka umieszczone nad bramą, następnie powoli odwrócił się do niego plecami.
- Nie będziemy przypadkiem śledzeni? - zapytał Silk Belgaratha, gdy szli prowadzącym od miasta gruntowym gościńcem.
- Nie zdziwiłbym się specjalnie - odpowiedział Belgarath. - Drosta wiele wie, albo przynajmniej podejrzewa, na temat tego co robimy. Malloreańscy Grolimowie są bardzo chytrzy i potrafią bez jego wiedzy czytać mu w myślach. To zapewne dlatego nie fatygują się, aby śledzić go, kiedy udaje się na swoje małe wycieczki.
- Czy aby nie powinieneś przedsięwziąć jakiś kroków? - zasugerował Silk, gdy posuwali się w narastającym półmroku.
- Jesteśmy nieco zbyt blisko Mallorei, aby czynić niepotrzebny hałas - powiedział Belgarath. - Zedar potrafi z dużej odległości usłyszeć, jak się przemieszczam, a Torak obecnie ledwie drzemie. Wolałbym raczej nie ryzykować obudzenia go jakimś głośniejszym stukotem.
Szli gościńcem ku niewyraźnej linii zarośli znajdującej się na skraju otwartej przestrzeni okalającej miasto. O zmierzchu z podmokłych terenów wokół rzeki dobiegał bardzo głośny rechot żab.
- Zatem Torak naprawdę już nie zaśnie? - zapytał na koniec Garion. Gdzieś w głębi duszy żywił niejasną nadzieję, że być może zdołaliby podkraść się do śpiącego boga i znienacka ugodzić go nieświadomego.
- Nie, to niemożliwe - odpowiedział mu dziadek. - Całym światem wstrząsnął dźwięk twojej ręki dotykającej Klejnotu. Nawet Torak nie mógłby tego przespać. Nie jest jeszcze całkowicie rozbudzony, lecz również nie jest już pogrążony w głębokim śnie.
- Czy to naprawdę spowodowało tak wiele hałasu? - zapytał dociekliwie Silk.
- Prawdopodobnie słyszano to na drugim końcu wszechświata. O, tam zostawiłem konie. - Starzec wskazał w kierunku majaczącego w ciemnościach wierzbowego zagajnika położonego kilkaset metrów na lewo od drogi.
Z tyłu za nimi rozległ się grzechot ciężkich łańcuchów, a spłoszone nim żaby na chwilę zamilkły.
- Otwierają bramę - powiedział Silk. - Nie zrobiliby tego, gdyby ktoś nie dał im oficjalnego polecenia.
- Pośpieszmy się - powiedział Belgarath.
Konie chodziły niespokojnie i parskały, gdy wszyscy trzej w gwałtownie zapadających ciemnościach przecisnęli się pomiędzy szumiącymi wierzbami. Wyprowadzili konie z zagajnika, dosiedli ich i pojechali z powrotem w kierunku gościńca.
- Wiedzą, że jesteśmy gdzieś w tej okolicy - powiedział Belgarath. - Zachowywanie ciszy nie ma zbytniego sensu.
- Chwileczkę - powiedział Silk. Zsiadł z konia i zaczął szperać w jednej z brezentowych toreb przywiązanych do jucznego konia. Wyjął coś z niej, po czym ponownie wspiął się na siodło. - No to jedźmy.
Ruszyli galopem. Pod gwiaździstym, bezksiężycowym niebem, z głuchym tętentem cwałowali gruntową drogą ku gęstszym cieniom, gdzie las rósł na skraju porośniętego krzewami, wypalonego obszaru otaczającego stolicę Nadraku.
- Widzisz ich?! - zawołał Belgarath do jadącego na końcu i oglądającego się przez ramię Silka.
- Chyba tak! - odkrzyknął Silk. - Są około mili za nami.
- To zbyt blisko.
- Zajmę się tym, jak tylko dotrzemy do lasu - z pewnością siebie odpowiedział Silk.
Ciemny las majaczył coraz bliżej, a oni wciąż galopowali ubitą, gruntową drogą. Garion zaczynał już czuć zapach drzew.
Pogrążyli się w czarnych cieniach pod drzewami i poczuli to łagodne, zawsze zalegające w lesie ciepło.
Silk ostro osadził konia.
- Jedźcie dalej - powiedział zeskakując z siodła. - Dogonię was.
Belgarath i Garion odjechali, zwalniając nieco, jako że ciemnościach z trudem rozpoznawali drogę. Po kilku minutach dogonił ich Silk.
- Słuchajcie - powiedział mały człowieczek ściągając wodze, aby zatrzymać konia. Gdy uśmiechnął się, w mroku błysnęły jego zęby.
- Nadjeżdżają - nagląco ostrzegł Garion, gdy usłyszał dudnienie kopyt. - Czyż nie powinniśmy...
- Słuchaj - ostro szepnął Silk.
Z tyłu rozległo się kilka zaskoczonych okrzyków i głuchy odgłos spadających ludzi. Koń zarżał i uciekł. Silk zaśmiał się złośliwie.
- Myślę, że możemy ruszać - powiedział wesoło. - Stracą nieco czasu, nim znajdą swoje konie.
- Co zrobiłeś? - spytał go Garion. Silk wzruszył ramionami.
- Rozciągnąłem linę w poprzek drogi, mniej więcej na wysokości piersi człowieka jadącego na koniu. To stara sztuczka, ale czasem stare sztuczki są najlepsze. Teraz będą musieli być ostrożni, więc powinniśmy zgubić ich do rana.
- No to ruszajmy! - zawołał Belgarath.
- Dokąd zmierzamy? - zapytał Silk, gdy ruszyli cwałem.
- Pojedziemy wprost ku pomocnemu pasmu gór - odpowiedział starzec. - Zbyt wielu ludzi wie, że tu jesteśmy, więc dostańmy się do terenów Morindimów tak prędko, jak to tylko możliwe.
- Jeśli oni istotnie jechali za nami, to będą nas śledzić przez całą drogę, prawda? - zapytał Garion, niespokojnie oglądając się za siebie.
- Nie sądzę - mruknął Belgarath. - Do czasu gdy się tam dostaniemy, oni będą już daleko w tyle. Nie przypuszczam, żeby zaryzykowali wjazd na terytorium Morindimów tylko po to, aby podążać starym tropem. - Dziadku, czy to jest niebezpieczne? - Morindimowie, jeśli złapią obcych, robią im obrzydliwe rzeczy.
Garion zastanowił się nad tym.
- Czy my również nie będziemy obcymi? - zapytał. - Mam na myśli, dla Morindimów?
- Zajmę się tym, kiedy tam dotrzemy.
Przez resztę aksamitnej nocy galopowali przed siebie, pozostawiając daleko w tyle swoich, teraz już ostrożnych prześladowców. Czerń pod drzewami był nakrapiana bladym, migotliwym jarzeniem się świetlików, a świerszcze ćwierkały monotonnie. Gdy pierwsze promienie poranka zaczęły przeświecać przez korony drzew, dotarli do skraju kolejnego wypalonego terenu, a Belgarath ściągnął cugle, aby uważnie przyjrzeć się gąszczowi zarośli upstrzonemu tu i ówdzie zwęglonymi pniami.
- Dobrze byłoby coś zjeść - oznajmił. - Konie potrzebują nieco odpoczynku, a my moglibyśmy trochę się przespać, zanim ruszymy dalej. - W stopniowo narastającej jasności rozejrzał się wokoło. - Jednak oddalmy się od drogi. Zawrócił konia i poprowadził ich skrajem zgorzeliska. Po przebyciu kilkuset jardów dotarli do małej polany otoczonej gęstwą krzaków. Źródło sączyło wodę do omszałej sadzawki znajdującej się na samym skraju lasu, a trawa na polanie była intensywnie zielona. Zewnętrzny skraj polany otaczały jeżyny i plątanina zwęglonych gałęzi.
- Zdaje się, że to odpowiednie miejsce - zadecydował Belgarath.
- Niezupełnie - zauważył Silk. Bacznie przyglądał się stojącemu pośrodku polany, z grubsza ociosanemu kamiennemu blokowi. Szpetne czarne plamy zbiegały w dół po bokach kamienia.
- Dla naszych potrzeb w sam raz - odpowiedział starzec. - Ołtarze Toraka są przeważnie omijane, a nam niespecjalnie zależy na towarzystwie.
Na skraju lasu zsiedli z koni, a Belgarath, szukając chleba i suszonego mięsa, zaczął przetrząsać jedną z paczek. Garion był dziwnie rozkojarzony. Był zmęczony i znużenie czyniło go nieco roztargnionym. Niespiesznie przeszedł po sprężystej darni do splamionego krwią ołtarza; utkwił w nim wzrok, jego oczy skrupulatnie rejestrowały szczegóły bez zastanawiania się nad ich ukrytym znaczeniem. Poczerniały kamień osiadł trwale na środku polany i w bladym świetle świtu nie rzucał żadnego cienia. Był to stary, nie używany ostatnio ołtarz. Plamy, które wniknęły w pory kamienia, były czarne ze starości, a rozsypane wokół, połowicznie zagłębione w ziemi kości pokrywał zielonkawy nalot mchu. Pędzący pająk wpadł do pustego oczodołu porośniętej mchem czaszki szukając schronienia w ciemnej, sklepionej pustce. Wiele kości było złamanych i nosiło ślady małych ostrych zębów tych leśnych sprzątaczy, którzy żerowali na wszystkim co martwe. Na łańcuszku oplecionym wokół bryłowatego kręgosłupa wisiała tania, zmatowiała srebrna broszka, a niewiele dalej zaśniedziała mosiężna klamerka wciąż przywierała do kawałka sparciałej skóry.
- Odejdź od tego, Garion - z nutą odrazy w głosie powiedział Silk.
- Patrzenie zdaje się pomagać mi nieco - odpowiedział całkiem spokojnie Garion, wciąż patrząc uważnie na ołtarz i kości. - Daje mi to coś, o czym mogę rozmyślać, miast jedynie odczuwać lęk. - Naprężył ramiona, a wielki miecz przesunął się na jego plecach. - Naprawdę nie uważam, aby świat potrzebował takich rzeczy. Może nadszedł czas, aby ktoś coś z tym zrobił.
Gdy Garion odwrócił się spostrzegł, że Belgarath bacznie przyglądał się mu przymrużywszy swe mądre oczy.
- To początek - zauważył czarownik. - Zjedzmy i prześpijmy się trochę.
Spożyli proste śniadanie, uwiązali konie i pod jakimiś krzakami na skraju polany owinęli się w koce. Ani obecność ołtarza Grolimów, ani niezwykła przemiana, którą w nim wywołała, nie zdołały powstrzymać Gariona od natychmiastowego zapadnięcia w sen.
Było prawie południe, gdy przebudził się wyrwany ze snu cichym szeptem rozbrzmiewającym w jego umyśle. Pośpiesznie usiadł, rozglądając się wokoło w poszukiwaniu źródła tego zaniepokojenia, lecz ani las, ani porośnięte krzakami pogorzelisko nie wydawały się nieść jakiegokolwiek zagrożenia. Nie opodal stał Belgarath, patrzący w górę na letnie niebo, po którym kołował duży jastrząb.
Co tu robisz? - Stary czarownik nie wymówił pytania na głos, lecz raczej skierował w niebo swym umysłem.
Jastrząb spiralnym torem zleciał na dół, rozchylił skrzydła, aby ominąć ołtarz, i wylądował na murawie. Srogimi żółtymi oczami popatrzył wprost na Belgaratha, następnie zalśnił i zdawał się zamazywać. Gdy lśnienie ustało, na jego miejscu stał kaleki czarownik Beldin. Wciąż był tak samo obdarty, brudny i drażliwy jak wtedy, gdy Garion widział go po raz ostatni.
- Tylko tak daleko udało wam się zajść? - opryskliwie spytał Belgaratha. - Co wyście robili? Zatrzymywaliście się w każdej przydrożnej knajpie?
- Mamy małe opóźnienie - spokojnie odparł Belgarath.
Beldin chrząknął i zrobił kwaśną minę.
- Jeśli nadal będziecie tak się wałkonić, to dotarcie do Cthol Mishrak zajmie wam resztę roku.
- Dotrzemy tam, Beldin. Nie przejmuj się tak bardzo.
- Ktoś musi. Jesteście śledzeni, wiecie?
- Jak daleko są za nami?
- Mniej więcej pięć mil. Belgarath wzruszył ramionami.
- To wystarczająco daleko. Zrezygnują, gdy dotrzemy do Morindimów.
- A jeśli nie, to co?
- Czy ostatnio przebywałeś z Polgarą? - Oschle zapytał Belgarath. - Sądziłem, że uciekłem od wszystkich tych rozważań „Co będzie jeśli...?”
Beldin wzruszył ramionami, co z powodu garbu na plecach wyglądało dość groteskowo.
- Widziałem ją w zeszłym tygodniu - zakomunikował. - Wiesz, ma dla ciebie kilka interesujących pomysłów.
- Przyjechała do Vale? - zdziwił się Belgarath.
- Po drodze. Była razem z armią rudowłosej dziewczyny.
- Co się tam dzieje? - ostro zapytał Belgarath. Beldin podrapał się po skołtunionych włosach.
- Tak naprawdę to nigdy nie poukładałem sobie tego porządnie - przyznał się. - Wiem jedynie, że Alornowie podążają za tą małą rudowłosą Tolnedranką. Nazywa siebie królową Rivy, cokolwiek to znaczy.
- Ce’Nedra? - Aczkolwiek Garion nie dowierzał, wiedział, że mimo wszystko powinien.
- Przypuszczam, że przeszła przez Arendię jak zaraza - podjął na nowo Beldin. - Po jej przejściu w królestwie nie pozostał ani jeden zdolny do służby mężczyzna. Następnie pojechała na południe do Tolnedry i doprowadziła swego ojca do konwulsji. Nie wiedziałem, że jest podatny na ataki nerwowe.
- W rodzie Borunów to się zdarza od czasu do czasu - powiedział Belgarath. - To nic poważnego, ale trzymają to w tajemnicy.
- Tak czy owak - kontynuował garbus - podczas gdy Ran Borune wciąż toczył pianę z ust, jego córka ukradła jego legiony. Przekonała pół świata, aby zebrał swoje armie i podążył za nią. - Rzucił Garionowi kpiarskie spojrzenie. - Masz zostać jej mężem, prawda?
Garion skinął głową, nie ufając sobie, że potrafi mówić. Nagle Beldin uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Zechciałbyś powiedzieć, dlaczego tak usilnie pragniesz ją poślubić?
- Ce’Nedrę?! - wykrzyknął Garion.
- Jej dowcipy zdają się nieco drażniące - zauważył Beldin.
- On żył po napięciem i w tej chwili nie czuje się najlepiej - odparł Belgarath. - Czy wrócisz do Doliny Aldura?
Beldin skinął głową.
- Bliźniaki i ja zamierzamy przyłączyć się do Polgary, kiedy rozpocznie się kampania. Mogłaby potrzebować troszkę pomocy, gdyby Grolimowie natarli na nią całą hordą.
- Kampania? - wykrzyknął Belgarath. - Jaka kampania? Poleciłem im jedynie maszerować w tę i z powrotem i czynić dużo hałasu. Wyraźnie powiedziałem im: nie atakować.
- Wygląda na to, że zignorowali cię. Alornowie nie słyną ze wstrzemięźliwości w tych sprawach. Najwidoczniej zebrali się i zdecydowali podjąć działania. Jeden grubas wyglądał dość inteligentnie. Chce wysłać flotę Chereków na Morze Wschodnie, aby popełnić kilka twórczych zbrodni na malloreańskich transportach. Cała reszta wydaje się bardzo pięknym mydleniem oczu.
Belgarath zaczął przeklinać.
- Nie można ich nawet na chwilę zostawić bez nadzoru - wściekał się. - Jak Polgara mogła dać się wciągnąć w taki idiotyzm?
- Plan ma pewną zaletę, Belgaracie. Im więcej Mallorean utopią teraz, tym mniej będziemy musieli zwalczyć później.
- Nigdy nie planowaliśmy walczyć z nimi, Beldinie. Angarakowie nie zjednoczą się, dopóki Torak nie powróci, aby na powrót zespolić ich razem lub dopóki nie staną wobec wspólnego wroga. Dopiero co rozmawialiśmy z Drostą lek Thunem, królem Nadraku, i jest on tak pewien, że Murgowie i Malloreanie są bliscy przystąpienia do wojny pomiędzy sobą, że chce ułożyć się z Zachodem właśnie po to, aby wyplątać się z tego. Kiedy wrócisz, postaraj się przemówić Rhodarowi i Anhegowi do rozumu. Mam już wystarczająco dużo problemów.
- Twoje problemy dopiero się zaczynają, Belgaracie. Bliźniaki parę dni temu miały nawiedzenie.
- Co miały?
Beldin wzruszył ramionami.
- Jak inaczej nazwałbyś to? Pracowały nad czymś - zupełnie nie związanym z tym wszystkim, aż tu nagle obaj wpadli w trans i zaczęli paplać do mnie. Początkowo po prostu powtarzali ten żargon z Kodeksu Mrińskiego, znasz ten kawałek, gdzie umysł Proroka Mrin załamuje się, a jego mowa na chwilę degeneruje się do głosów zwierząt. Tak czy siak, powiedzieli cały ten urywek, tylko że tym razem było to zrozumiałe.
- Co powiedzieli? - spytał Belgarath, a jego oczy płonęły.
- Czy jesteś pewien, że chcesz wiedzieć?
- Oczywiście, że chcę!
- W porządku. To szło jakoś tak: „I oto zmięknie serce kamienia, a piękność zniszczona będzie odtworzona, a oko wypalone będzie naprawione”.
Belgarath utkwił w nim wzrok.
- To wszystko? - zapytał.
- To wszystko - powiedział Beldin.
- Ale co to znaczy? - zapytał Garion.
- Dokładnie to co usłyszałeś, Belgarionie - odparł Beldin. - Klejnot z niewiadomych powodów uleczy Toraka.
Garion zaczął drżeć, gdy dotarło do niego pełne znaczenie słów Beldina.
- Zatem Torak wygra - powiedział martwym głosem.
- To nie powiedziało nic o wygranej lub przegranej, Belgarionie - poprawił go Beldin. - Powiedziało jedynie, że Klejnot zamierza odczynić to, co uczynił Torakowi, kiedy ten użył go do rozłupania ziemi. Nie powiedziało ani słowa dlaczego.
- Z Proroctwem zawsze był kłopot - zauważył Belgarath. - Równie dobrze może mieć dwanaście różnych znaczeń.
- Lub wszystkie naraz - dodał Beldin. - Właśnie to czyni je czasami tak trudnym do zrozumienia. My mamy skłonność do skupiania się tylko na jednej sprawie, ale Proroctwo w tym samym czasie obejmuje wszystko. Popracuję jeszcze nad tym i zobaczę, czy zdołam wycisnąć z tego jakiś sens. Dam wam znać, jeśli cokolwiek mi wyjdzie. Lepiej żebym wracał. - Pochylił się nieco do przodu, a rozstawionymi rękami zafalował w nieokreślonym, skrzydłopodobnym geście. - Belgaracie, uważaj na Morindimów. Jesteś nie najgorszym czarodziejem, ale to zupełnie odmienna sprawa i czasami instynkt cię zawodzi.
- Sądzę, że jeśli będę musiał, to dam sobie radę - cierpko odparł Belgarath.
- Może - powiedział Beldin. - Jeśli potrafisz pozostać trzeźwo myślącym.
Na powrót zamigotał przybierając postać jastrzębia, dwa razy uderzył skrzydłami i spiralnym torem wzbił się w niebo odlatując z polany. Garion obserwował go, dopóki nie stał się kołującym punkcikiem.
- To była dziwna wizyta - powiedział Silk, wyplątując się ze swoich kocy. - Wygląda na to, że od naszego wyjazdu co nieco się wydarzyło.
- I to nic szczególnie dobrego - cierpko powiedział Belgarath. - Zbierajmy się do drogi. Teraz naprawdę będziemy musieli się pośpieszyć. Jeżeli Anheg wyśle swą flotę na Morze Wschodnie i zacznie zatapiać malloreańskie transportowce, ‘Zakath mógłby zdecydować się pomaszerować na pomoc i przejść przez połączenie lądowe. Jeśli nie dostaniemy się tam pierwsi, to mogłoby stać się tam bardzo tłoczno. - Starzec zachmurzył się ponuro i spojrzał na Silka. - Chciałbym teraz dostać twojego wujka w swoje ręce - dodał. - Już ja bym mu wygarbował skórę!
Pośpiesznie osiodłali konie i skrajem skąpanego w słońcu lasu pojechali z powrotem ku prowadzącej na pomoc drodze.
Wbrew - dość nieprzekonującym - zapewnieniom obu czarodziejów Garion popadał w rozpacz. Zmierzali do przegranej, a Torak zabije go.
Przestań tak się rozczulać nad sobą - ostatecznie powiedział mu wewnętrzny głos.
Dlaczego mnie w to wmieszałeś? - z urazą zapytał Garion.
Już wcześniej to omówiliśmy.
On mnie zabije.
Co ci podsunęło ten pomysł?
Chodzi o to, co powiedziało Proroctwo. - Garion urwał gwałtownie, jako że coś przyszło mu na myśl. - Sam to powiedziałeś. Jesteś Proroctwem, prawda?
To wprowadzające w błąd określenie, a ja nie powiedziałem nic o wygranej czy też przegranej.
Czy to nie to znaczy?
Nie. To znaczy dokładnie to, co znaczy.
Cóż jeszcze mogłoby to znaczyć?
Z każdym dniem stajesz się bardziej uparty. Przestań tak bardzo martwić się o znaczenia. Po prostu zrób to, co musisz zrobić. Wracając do rzeczy, niemal tego nie rozwiązałeś.
Jeśli wszystko co masz zamiar robić, to mówić zagadkami, to po co w ogóle zawracać sobie tym głowę? Po co l podejmować trud mówienia rzeczy, których nikt nie jest w stanie zrozumieć?
Ponieważ jest to konieczne, że tak powiem. Słowo determinuje wydarzenie. Słowo określa granice i kształtuje wydarzenie. Bez słowa, wydarzenie jest zaledwie przypadkowym zdarzeniem. Oto cały cel tego, co ty nazywasz proroctwem; rozdzielić doniosłość od przypadkowości.
Nie rozumiem.
Nie sądziłem, że zrozumiesz, ale przecież pytałeś. Teraz przestań martwić się o to. To nie ma z tobą nic wspólnego.
Garion chciał zaprotestować, ale głos już odszedł. Jednakże rozmowa sprawiła, że poczuł się lepiej - nie dużo, ale troszeczkę. Aby przestać o tym rozmyślać, podjechał do Belgaratha, gdy po przeciwnej stronie pogorzeliska ponownie wjechali do lasu.
- A właściwie kto to są Morindimowie, dziadku? - zapytał. - Wszyscy wciąż mówią o nich, jak gdyby byli straszliwie niebezpieczni.
- Bo są - oparł Belgarath - ale jeśli jest się ostrożnym, można przedostać się przez ich kraj.
- Czy oni są po stronie Toraka?
- Morindimowie nie są po niczyjej strome. Oni nawet nie żyją w tym samym świecie co my.
- Nie nadążam za twoją myślą.
- Morindimowie są tacy, jakimi byli Ulgowie, zanim UL ich zaakceptował. Kiedyś było kilka grup Istot Bez Boga. Rozeszli się w różnych kierunkach. Ulgowie poszli na zachód, Morindimowie na wschód. Inne grupy powędrowały na południe lub wschód i przepadły.
- Dlaczego po prostu nie pozostali tam, gdzie byli?
- Nie mogli. Coś w rodzaju przymusu wmieszało się w decyzje bogów. W każdym razie Ulgowie ostatecznie znaleźli sobie Boga. A Morindimowie nie. Przymus, by pozostali oddzieleni od innych ludzi, nadal istnieje. Żyją na tym bezdrzewnym pustkowiu za północnym pasmem. To przeważnie małe grupy nomadów.
- Co miałeś ma myśli, kiedy powiedziałeś, że nie żyją na tym samym świecie co my?
- Świat jest straszliwym miejscem dla Morindimów, miejscem nawiedzonym przez demony. Czczą diabły i żyją bardziej we śnie niż na jawie. Społeczność jest zdominowana przez fantastów i czarowników.
- Tak naprawdę to nie ma tam żadnych diabłów, prawda? - sceptycznie zapytał Garion.
- O nie. Diabły są bardzo prawdziwe.
- Skąd one się biorą? Belgarath wzruszył ramionami.
- Nie mam zielonego pojęcia. One po prostu istnieją, chociaż nie są całkowicie złe. Morindimowie kontrolują je za pomocą magii.
- Magii? Czy to różni się od tego, co my robimy?
- Troszeczkę. My jesteśmy czarodziejami, tak przynajmniej nas nazywają. To, co robimy, jest związane z Wolą i Słowem, lecz to nie jest jedyny sposób, aby robić te rzeczy.
- Nie całkiem rozumiem.
- Garionie, to naprawdę nie jest tak bardzo skomplikowane. Istnieje kilka sposobów na manipulowanie normalnym porządkiem rzeczy. Vordai jest wiedźmą. To, co robi, wymaga użycia duchów, życzliwych zazwyczaj, psotnych czasami, ale nie istotnie złośliwych. Czarownicy używają diabłów, złych duchów.
- Czy nie jest to ciut niebezpieczne? Belgarath skinął głową.
- Bardzo niebezpieczne - odparł. - Czarownik usiłuje czarami kontrolować demona, zaklęciami, symbolami, mistycznymi diagramami i innymi tego typu rzeczami. Tak długo, dopóki nie popełni błędu, demon jest jego absolutnym niewolnikiem i musi robić, co tylko czarownik mu powie. Demon nie chce być niewolnikiem, więc nieustannie szuka sposobności, aby uwolnić się spod uroku.
- Co stanie się, jeśli to zrobi?
- Przeważnie z miejsca pożera czarownika. Zdarza się to dość często. Jeżeli straci się koncentrację lub przywoła zbyt silnego demona, to ma się kłopoty.
- Czy to właśnie Beldin miał na myśli, kiedy powiedział, że nie znasz się zbyt dobrze na tej rzeczy? - zapytał Silk.
- Nigdy nie poświęciłem zbyt dużo czasu na nauczenie się magii - odpowiedział stary czarodziej. - Przecież miałem możliwość wyboru, a magia jest niebezpieczna i dosyć zawodna.
- No to nie używaj jej - zaproponował Silk.
- Naprawdę nie zamierzałem. Zazwyczaj groźba magii wystarcza, aby utrzymać Morindimów na odległość. Faktyczne spotkania są dość rzadkie.
- Mogę domyślać się dlaczego.
- Po przebyciu pomocnego pasma gór przebierzemy się. Jest wiele znaków i symboli, które skłonią Morindimów do unikania nas.
- Brzmi to obiecująco.
- Oczywiście najpierw musimy tam dotrzeć - zwrócił uwagę starzec. - Zwiększmy nieco tempo. Wciąż szmat drogi przed nami. - I ruszył galopem.
ROZDZIAŁ VII
Przez większą część tygodnia jechali forsownie, posuwając się stale na północ i unikając rozproszonych osad, które pstrzyły las. Garion zauważył, że noce stopniowo stawały się coraz krótsze Zanim dotarli do podnóży północnego pasma, ciemność właściwie zanikła. Wieczór i poranek scaliły się w kilka godzin świetlistego brzasku, gdy słońce na krótko znikało za horyzontem, po czym ponownie pojawiało się w polu widzenia.
Pomocną granicę puszczy Nadraku wyznaczało pasmo gór. Nie był to tak bardzo górzysty rejon jak łańcuch szczytów, który poprzednio przebyli, lecz długi garb wypiętrzonych terenów odgałęziający się ku wschodowi od szerokiego pasma gór, tworzącego kręgosłup kontynentu. Gdy ledwie wytyczonym szlakiem jechali na północ w kierunku przełęczy rozciągającej się pomiędzy dwoma ośnieżonymi szczytami, otaczający ich las karłowaciał, a na koniec całkowicie zanikł. Na skraju jednego z ostatnich zagajników Belgarath zatrzymał się i ściął kilka młodych drzewek.
Spływający ze szczytów wiatr niósł z sobą dojmujący mróz i jałowy zapach wiecznej zimy. Gdy osiągnęli usłany głazami szczyt, Garion po raz pierwszy ujrzał rozległy, rozciągający się poniżej step. Nie skażoną drzewami równinę porastała wysoka trawa, która długimi falami kłaniała się pod błądzącymi podmucham wiatru. W poprzek pustkowia wiły się rzeki, a tysiące rozproszonych płytkich jezior i stawów aż po horyzont błękitniały połyskliwie , w pomocnym słońcu.
- Dokąd to sięga? - cicho zapytał Garion.
- Stąd aż do koła polarnego - odparł Belgarath. - Kilkaset mil.
- I nikt tu nie mieszka poza Morindimami?
- Nikt nie chce. Przez większą część roku równinę pokrywają śniegi i ciemności. Można tu przebywać sześć miesięcy i w ogóle nie ujrzeć słońca.
Kamienistym stokiem zjechali w dół ku równinie i u podstawy granitowego urwiska, które zdawało się wyznaczać granicę pomiędzy górami a podgórzem, znaleźli nisko sklepioną, płytką jaskinię.
- Zostaniemy tutaj chwilę - powiedział im Belgarath zatrzymując zmęczonego wierzchowca. - Musimy poczynić kilka przygotowań, a konie potrzebują odpoczynku.
Przez kilka następnych dni, podczas gdy Belgarath całkowicie zmieniał ich wygląd, wszyscy byli bardzo zajęci. Silk pośród labiryntu wijących się w wysokiej trawie króliczych ścieżek ustawiał prymitywne pułapki, a Garion szukając pewnych bulwiastych korzeni i specyficznie pachnących białych kwiatów myszkował po podgórzu. Belgarath siedział u wylotu jaskini modelując z małych drzewek różne przyrządy. Korzenie zebrane przez Gariona wydzielały ciemnobrązowy barwnik, którym Belgarath pieczołowicie pokrywał ich skóry.
- Morindimowie są ciemnoskórzy - wyjaśnił, gdy siedział malując barwnikiem ręce i plecy Silka. - Nieco ciemniejsi niż Tolnedranie czy Nyissanie. To ściemnienie po kilku tygodniach wyblaknie, ale będzie trwało wystarczająco długo, byśmy mogli się przedostać przez ich kraj.
Potem, gdy już wszystkim zabarwił skóry na śniado, ucierał dziwnie pachnące kwiaty, by uzyskać czarny jak smoła tusz.
- Włosy Silka mają już odpowiedni kolor - powiedział - a moje ujdą, ale Gariona zupełnie nie. - Rozcieńczył wodą nieco tuszu i ufarbował na czarno ryżawe włosy Gariona. - Tak lepiej - mruknął na zakończenie - i wystarczająco dużo zostało na tatuaże.
- Tatuaże? - zapytał Garion, wzdrygając się na samą myśl.
- Morindimowie ozdabiają się dość intensywnie.
- Czy będzie bolało?
- Nie wytatuujemy się naprawdę, Garionie - ze zbolałym spojrzeniem powiedział Belgarath. - Gojenie trwa zbyt długo. Poza tym obawiam się, że twoja ciocia wpadłaby w histerię, gdybym zwrócił cię jej całego pokrytego wyrytymi wzorami. Ten tusz będzie wystarczająco trwały, aby umożliwić nam przedostanie się przez terytorium Morindimów - i w końcu też wyblaknie.
Silk siedział przed jaskinią ze skrzyżowanymi nogami i sprawiał wrażenie krawca, jako że obszywał ich ubrania świeżymi króliczymi skórami.
- Czy za kilka dni nie zaczną śmierdzieć? - marszcząc nos zapytał Garion.
- Zapewne - przyznał Silk - ale nie mam dość czasu, aby je wysuszyć.
Później, gdy Belgarath starannie rysował im na twarzach tatuaże, wyjaśnił znaczenie powierzchowności, którą mieli przybrać.
- Garion będzie poszukiwaczem - powiedział.
- Co to znaczy? - zapytał Garion.
- Nie ruszaj twarzą - mruknął Belgarath, marszcząc brwi, ponieważ właśnie rysikiem z kruczego pióra rysował linie pod oczami Gariona. - Poszukiwanie to rytuał Morindimów. Uświęconym zwyczajem jest, by młody Morindim z pewnych sfer podjął poszukiwanie, zanim zajmie wysokie stanowisko we władzach swojego klanu. Włożysz biały futrzany otok na głowę i będziesz nosił tę czerwoną włócznię, którą dla ciebie przygotowałem. To jest ceremonialna włócznia - ostrzegł - więc nie próbuj nikogo nią dźgnąć. To bardzo źle widziane.
- Będę o tym pamiętał.
- Twój miecz zamaskujemy, by wyglądał jak jakiś rodzaj relikwii albo amulet. Czarownik, w zależności od tego jak jest dobry, mógłby go ujrzeć pomimo sugestii Klejnotu, że go tam nie ma. I jeszcze jedna sprawa - poszukiwaczowi absolutnie, w żadnych okolicznościach nie wolno mówić, więc trzymaj gębę na kłódkę. Silk będzie twoim marzycielem. Na lewym ramieniu będzie nosił białą futrzaną opaskę. Marzyciele mówią zagadkami i przeważnie mamroczą, mają skłonność do wpadania w trans i miewają paroksyzmy. - Obrzucił Silka spojrzeniem. - Czy myślisz, że potrafisz sobie z tym poradzić?
- Zaufaj mi - odparł Silk, uśmiechając się od ucha do ucha.
- To mało prawdopodobne - odmruknął Belgarath. - Ja będę czarownikiem Gariona. Będę nosił totem z umieszczoną na nim rogatą czaszką, co skłoni większość Morindimów do unikania nas.
- Większość? - szybko zapytał Silk.
- Przeszkadzanie w poszukiwaniu uważane jest za złe zachowanie, niemniej zdarza się od czasu do czasu. - Starzec krytycznie przyjrzał się tatuażom Gariona. - Może być - powiedział i skierował się z piórem do Silka.
Gdy wszystko zostało już zrobione, cała trójka zmieniła się nie do poznania. Pieczołowicie wymalowane przez starca znaki na ich rękach i twarzach nie tyle były obrazami, co raczej wzorami. Twarze zostały zmienione w odrażające diabelskie maski, a ręce pokrywały wymalowane symbole. Nosili pokryte futrem spodnie i kamizelki, a wokół ich szyj klekotały naszyjniki z kości. Zabarwione ramiona były obnażone i zawile poznaczone.
Wtedy Belgarath szukając czegoś zszedł do doliny położonej tuż poniżej jaskini. Jego bystremu umysłowi nie zajęło wiele czasu odnalezienie tego, czego potrzebował. Podczas gdy Garion z odrazą obserwował go, starzec obojętnie zbezcześcił grób: wykopał szczerzącą zęby ludzką czaszkę i starannie wystukał z niej ziemię.
- Będę potrzebował kilku jelenich rogów - powiedział Garionowi. - Niezbyt dużych i dość dobrze pasujących. - Przykucnął i garściami suchego piasku zaczął szorować czaszkę.
Tu i ówdzie w wysokiej trawie leżały zbielałe od wichur i deszczów rogi, jako że okoliczne jelenie każdej zimy zrzucały poroże. Garion zebrał mniej więcej tuzin i wrócił do jaskini, gdzie zastał dziadka wiercącego dwa otwory w szczycie czaszki. Belgarath krytycznie zbadał przyniesione przez Gariona rogi, wybrał dwa i wkręcił w otwory. Drażniący uszy zgrzyt rogów trących o kość zirytował Gariona.
- Co o tym sądzisz? - spytał Belgarath, wznosząc w górę rogatą czaszkę.
- Groteska. - Garion wzruszył ramionami.
- Taka była główna idea - odparł starzec. Solidnie przymocował czaszkę do końca długiego kija, ozdobił go kilkoma piórami i wstał. - Spakujmy się i ruszajmy - powiedział.
Przez bezdrzewne podgórze zjeżdżali w dół, aż wjechali w pochylające się, sięgające pasa trawy, gdy słońce skłaniało się ku południowo-zachodniemu horyzontowi, aby na krótko zajść za szczytami dopiero co przebytego przez nich pasma gór. Zapach nie wyprawionych skór, które Silk przyszył do ich ubrań, nie należał do najprzyjemniejszych, a Garion robił, co tylko mógł, by nie patrzeć na szkaradnie przerobioną czaszkę wieńczącą totem Belgaratha.
- Jesteśmy obserwowani - po mniej więcej godzinie jazdy dość obojętnie nadmienił Silk.
- Byłem pewien, że będziemy - odparł Belgarath. - Po prostu jedźmy dalej.
Dokładnie o wschodzie słońca pierwszy raz spotkali się z Morindimami. Na pochyłym żwirowym brzegu rzeki zatrzymali się na chwilę, by napoić wierzchowce, gdy kilkunastu odzianych w futra jeźdźców o ciemnych, wytatuowanych w diabelskie maski twarzach przycwałowało na przeciwległy brzeg i zatrzymało się. Jeźdźcy nic nie mówili, lecz intensywnie przyglądali się znakom rozpoznawczym, które Belgarath tak pracowicie wykonał. Po krótkiej, odbytej szeptem naradzie zawrócili konie i odjechali od rzeki. Kilka minut później jeden z nich powrócił galopem niosąc owinięty w lisią skórę pakunek. Przystanął, upuścił tobołek na brzeg, a następnie nie oglądając się za siebie odjechał z powrotem.
- O co w tym wszystkim chodzi? - zapytał Garion.
- Tobołek jest prezentem - to zbieranina różnych rzeczy - odpowiedział Belgarath. - To ofiara dla jakiegoś diabła, który mógłby nam towarzyszyć. Idź i podnieś to.
- Co jest w środku?
- Trochę tego, trochę tamtego. Na twoim miejscu nie otwierałbym. Zapominasz, że nie wolno ci mówić.
- Nikogo nie ma w pobliżu - odpowiedział Garion, kręcąc głową na boki, szukając jakiejkolwiek oznaki, że są obserwowani.
- Nie bądź tego taki pewien - odparł starzec. - W trawach mogłyby ukryć się setki Morindimów. Idź, zabierz prezent i ruszymy dalej. Morindimowie są wystarczająco uprzejmi, jednak będą o wiele szczęśliwsi, kiedy zabierzemy nasze diabły z ich terytorium.
Jechali przez monotonną, pozbawioną charakterystycznych punktów równinę, a chmara muszek zwabionych odorem nie wyprawionej futrzanej odzieży nie dawała im żyć.
Następne spotkanie, kilka dni później, było mniej sympatyczne. Wjechali w pagórkowatą okolicę, gdzie ogromne, zaokrąglone białe głazy wyrastały z trawy i gdzie pasły się dzikie bawoły o rozłożystych rogach. Nadciągnęły gęste chmury, a szare niebo rozpraszało światło, czyniąc tylko ledwie dostrzegalnym ściemnieniem krótki zmierzch, który zaznaczał przejście jednego dnia w drugi. Łagodnym zboczem zjeżdżali w kierunku dużego jeziora, które jak tafla ołowiu leżało pod zaciągniętym chmurami niebem, gdy nagle z wysokich traw wokół nich wyrośli wytatuowani i odziani w futrzane stroje wojownicy dzierżący długie włócznie i małe łuki wyglądające na zrobione z kości.
Garion ostro osadził konia i oczekując na polecenia spojrzał na Belgaratha.
- Po prostu patrz na nich śmiało - polecił mu po cichu dziadek - i pamiętaj, że nie wolno ci mówić.
- Zbliża się ich więcej - zwięźle powiedział Silk, wysuwając podbródek w kierunku szczytu pobliskiego wzgórza, skąd nadciągał być może tuzin Morindimów dosiadających ozdobionych malowidłami kucyków.
- Pozwólcie mi prowadzić rozmowy - powiedział Belgarath.
- Z przyjemnością.
Mężczyzna na czele nadjeżdżającej grupy był tęższy od większości swych kompanów, a czarne tatuaże na jego twarzy były obrysowane czerwonymi i niebieskimi liniami, wyróżniając go jako mężczyznę o jakimś znaczeniu w klanie i czyniąc jego diabelską maskę jeszcze bardziej odrażającą. Dźwigał wielką drewnianą maczugę pomalowaną w dziwne symbole i inkrustowaną rzędami ostrych zębów pochodzących od różnych zwierząt. Sposób, w jaki ją nosił, wskazywał, że jest to w większym stopniu odznaka urzędu niż broń. Jechał bez siodła, a pojedynczy rzemienny pasek pełnił rolę cugli. W odległości mniej więcej trzydziestu jardów ściągnął kucyka i stanął.
- Dlaczego wkroczyliście na ziemie Klanu Łasicy? - spytał szorstko. Miał dziwny akcent, a oczy wypełniała wrogość.
Belgarath wyprostował się z oburzeniem.
- Z pewnością wódz Klanu Łasicy widział już wcześniej znak poszukiwania - odparł ozięble. - Nie żywimy żadnego zainteresowania ziemiami Klanu Łasicy, lecz wypełniamy rozkazy Diabła-Ducha Klanu Wilka w poszukiwaniu, które nam nakazał.
- Nie słyszałem o Klanie Wilka - odparł wódz. - Gdzie leżą jego ziemie?
- Na zachodzie - odpowiedział Belgarath. - Aby dotrzeć do tego miejsca, podróżowaliśmy przez dwa przybywania i ubywania księżyca.
Zdawało się to wywrzeć na wodzu duże wrażenie. Morindim z długimi siwymi warkoczami i rzadką, brudno wyglądającą brodą podprowadził swojego kucyka w pobliże wodza. W prawej ręce dzierżył totem zwieńczony czaszką wielkiego ptaka. Rozdziawiony dziób ozdobiony był zębami, nadającymi czaszce srogi wygląd. - Jak nazywa się Diabeł-Duch Klanu Wilków? - spytał natarczywie. - Być może go znam. - To wątpliwe, czarowniku Klanu Łasicy - uprzejmie odpowiedział Belgarath. - Rzadko oddala się od swego ludu. W każdym razie, nie mogę wymawiać jego imienia, jako że zabronił tego wszystkim, z wyjątkiem marzycieli.
- Czy możesz powiedzieć, jak wygląda i jakie ma właściwości? - zapytał Silka czarownik o siwych warkoczach.
Silk z głębi gardła wydał przeciągły bulgot, wyprężył się w siodle i makabrycznie wywrócił oczami, tak że tylko białka były widoczne. Konwulsyjnym, nagłym ruchem wyrzucił ręce przed siebie.
- Strzeżcie się Diabła Agrinja, który, niewidzialny, dumnie kroczy za nami - zaintonował tubalnym, proroczym głosem. - W sennych marach widziałem jego twarz o trzech oczach i jego pysk o stu kłach. Oko śmiertelnego człowieka może go nie dostrzegać, ale jego ręce o siedmiu szponach nawet teraz wyciągają się, by rozszarpać na kawałki wszystkich, którzy stanęliby na drodze jego wybranych poszukiwaczy, nosicieli włóczni Klanu Wilka. W mych koszmarach widziałem, jak się pożywia. Nadciąga czas poszukiwania zdobyczy, a on pożąda ludzkiego mięsa. Uciekać przed jego głodem. - Jak gdyby nagle wyczerpany, zadrżał, opuścił ręce, osunął się w siodle i legł na końskiej szyi.
- O, jak widzę, byłeś tu wcześniej - zamruczał pod nosem Belgarath. - Jednak postaraj się pohamować swoją wyobraźnię. Pamiętaj, że być może będę musiał przedstawić to, co wyśniłeś.
Silk posłał mu ukradkowe mrugnięcie. Jego opis diabła wywarł znaczne wrażenie na Morindimach. Jeźdźcy rozglądali się nerwowo, a ci, którzy stali w sięgających pasa trawach, bezwiednie przysunęli się do siebie, mocniej ściskając broń w drżących dłoniach.
Wtedy przez zbitą gromadkę przerażonych wojowników przecisnął się chudy Morindim z białą futrzaną opaską na lewym ramieniu. Jego prawa noga była zakończona kulą, więc gdy szedł, chwiał się groteskowo. Utkwił w Silku wściekłe spojrzenie czystej nienawiści, po czym rozrzucił szeroko ręce, trzepocząc i drżąc nimi. Wygiął plecy w łuk i przewrócił się młócąc trawę w agonii pozorowanego ataku apopleksji. Zesztywniał całkowicie i zaczął przemawiać.
- Diabeł-Duch Klanu Łasicy, przerażający Horja, mówi do mnie. Żąda wyjaśnień, dlaczego diabeł Agrinja posyła swojego poszukiwacza na ziemie Klanu Łasicy. Diabeł Horja jest zbyt straszny by patrzeć na niego. Ma czworo oczu, sto i dziesięć zębów, a każda z jego sześciu dłoni ma osiem szponów. Żywi się trzewiami ludzi i łaknie ich.
- Naśladowca - pogardliwie prychnął Silk, który nadal leżał na końskiej szyi. - Nawet nie potrafi wymyślić swojego własnego urojenia.
Czarownik Klanu Łasicy posłał leżącemu w trawie na wznak marzycielowi pełne odrazy spojrzenie, po czym ponownie odwrócił się do Belgaratha.
- Diabeł-Duch Horja pokona Diabła-Ducha Agrinja. - oświadczył. - Rozkazuje mu iść precz, bo inaczej wypruje flaki z poszukiwacza Agrinji.
Belgarath zaklął pod nosem.
- Co teraz? - mruknął Silk.
- Muszę stoczyć z nim walkę - szorstko odparł Belgarath. - Od początku się na to zanosiło. Siwe warkocze usiłują zdobyć sobie sławę. Prawdopodobnie atakuje każdego napotkanego czarownika. - Poradzisz sobie z nim?
- Wkrótce się przekonamy. - Belgarath ześliznął się z siodła. - Ostrzegam was! Stójcie z boku! - zagrzmiał - żebym na was nie spuścił jego żądzy. - Czubkiem swego totemu wykreślił na ziemi koło, a w nim pięć gwiazd. Ponuro wkroczył do środka wzoru.
Posiadający siwe warkocze czarownik Klanu Łasicy uśmiechnął się szyderczo i zsiadł z kucyka. Pośpiesznie narysował na ziemi podobny symbol i wkroczył pod jego ochronę.
- Stało się - zamruczał Silk do Gariona. - Gdy raz symbole zostaną wyrysowane, nikt nie może ustąpić.
Belgarath i czarownik o siwych warkoczach zaczęli w języku, którego Garion nigdy nie słyszał, mruczeć zaklęcia wymachując jeden na drugiego swoimi totemami. Marzyciel Klanu Łasicy, który nagle zdał sobie sprawę, że znajduje się w środku zbliżającej się bitwy, cudownie ozdrowiał z apopleksji, ślamazarnie powstał i z wyrazem przerażenia na twarzy odkuśtykał na bok.
Wódz usiłując zachować godność ostrożnie wycofał kucyka z bezpośredniej bliskości dwóch mruczących staruchów.
Na szczycie białego głazu, mniej więcej dwadzieścia jardów na lewo od obu czarowników, pojawiło się migotliwe zaburzenie powietrza, nieco podobne do fal cieplnych unoszących się w gorący dzień z rozpalonego do czerwoności dachu. Poruszenie przyciągnęło wzrok Gariona, który zaintrygowany, wytrzeszczył oczy na dziwne zjawisko. Migotanie stawało się coraz wyraźniejsze i wydawało się, że wlewają się w nie poszarpane kawałki tęczy połyskując, przemieszczając się i falując jak różnobarwne płomienie unoszące się z niewidzialnego ognia. Podczas gdy Garion jak urzeczony przypatrywał się temu, uwidoczniło się drugie lśnienie, wznoszące się ponad wysoką trawą na prawo od niego. Drugie zaburzenie również zaczęło gromadzić w sobie okruchy kolorów. Gdy tak się gapił, spostrzegł - lub wyobraził sobie, że dostrzega - najpierw w środku pierwszego, a potem drugiego zaczynający się wyłaniać kształt. Początkowo kształty były bezpostaciowymi, przemieszczającymi się, zmiennymi, wzrastającymi formami powstałymi ze skrzących się w lśniącym powietrzu wokół nich kolorów. Na zakończenie, gdy wydało się, że kształty osiągnęły zamierzony cel, zabłysnęły całkowicie niespodziewanie, z wielkim pośpiechem jednocząc się, i dwie niebotyczne postaci stanęły naprzeciw siebie warcząc i śliniąc się w bezmózgiej nienawiści. Stały obie tak wysokie jak dom, a ich ramiona miały ogromną szerokość. Ich skóry były wielobarwne i przepływały przez nie falami kolory.
Pierwsza postać, ta stojąca w trawie, miała trzecie oko patrzące ze smutkiem spomiędzy pozostałych dwóch, a jej wielkie ręce kończyły się siedmioszponymi dłońmi rozczapierzonymi w szkaradnie pożądliwym wygięciu. Jej sterczący, wypełniony rzędami igłopodobnych zębów pysk rozwarł się szeroko, gdy ryknęła jakimś grzmiącym zewem nienawiści i straszliwej żądzy.
Na głazie druga postać gotowała się do skoku. Na szczycie tułowia miała potężną obręcz barkową i kilka długich, łuskowatych ramion, które jak węże wiły się we wszystkich kierunkach, a każde ramię zakończone było szeroko rozpostartą wieloszponiastą dłonią. Dwie pary oczu, jedna ponad drugą, obłąkańczo patrzyły spod wydatnych łuków brwiowych, a jej morda, podobnie jak pierwszej postaci, kiełkowała lasem zębów. Tocząc z pyska pianę wzniosła tę okropną twarz i ryknęła.
Pomimo że oba potwory z wściekłością patrzyły na siebie, widocznym było, że w ich wnętrzach toczy się jakaś zawiła walka. Ich skóry falowały, a w dziwnych miejscach, na klatce piersiowej i bokach, ukazywały się duże guzy. Garion miał niezwykłe uczucie, że było coś jeszcze - coś całkiem odmiennego, a może nawet gorszego - kryjącego się wewnątrz każdej zjawy. Rycząc, oba diabły ruszyły na siebie, lecz pomimo ich pozornej bojowości wydawały się niemal chłostą doprowadzone do walki. Wyglądały tak, jak gdyby przepełniała je straszliwa niechęć, targały swoimi groteskowymi obliczami na wszystkie strony, warcząc to na przeciwnika, to na kontrolującego ich czarownika. Garion uświadomił sobie, że niechęć ta wywodziła się z czegoś głęboko tkwiącego w naturze każdego diabła. Tym czymś było ujarzmienie, nienawistny im przymus robienia tego, co każą inni. Nałożone przez Belgaratha i Morindima o siwych warkoczach okowy czarów i zaklęć stanowiły dla diabłów katusze nie do zniesienia, a skowyty wywołane tą śmiertelną udręką zlewały się z ich warczeniem.
Belgarath pocił się. Krople potu spływały mu strużkami po zabarwionej na ciemno twarzy. Z ust nieprzerwanym potokiem płynęły zaklęcia, które sterowały diabłem Agrinją. Najmniejsze zawahanie się tak w słowach, jak i w wizerunku, jaki stworzył w myślach, odebrałoby mu władzę nad bestią, którą przywołał, a ta zwróciłaby się przeciw niemu.
Wykręcając się to w jedną, to w drugą stronę, jak gdyby próbowali wyrwać się ze swej zewnętrznej powłoki, Agrinją i Horja zwarli się w walce. Chwytali się za bary, rozszarpywali pazurami, straszliwymi szczękami wyrywali pajdy łuskowatego ciała. A gdy walczyli - ziemia trzęsła się pod nimi.
Garion, zbyt oszołomiony, by w ogóle odczuwać strach, obserwował okrutną walkę. Zauważył niezwykłą różnicę pomiędzy obiema zjawami. Agrinja broczył z ran - dziwną, tak ciemnoczerwoną, że niemal czarną krwią. Natomiast Horja nie krwawił. Połcie wyrywane z jego rąk i ramion wyglądały jak kawałki drewna. Czarownik o białych warkoczach również spostrzegł tę różnicę i w jego oczach niespodziewanie pojawił się strach. Jego głos stał się piskliwy, podczas gdy rozpaczliwie miotał na Horję zaklęcia, usiłując utrzymać kontrolę nad diabłem. Ruchome guzy pod skórą Horji stały się większe, żywiej pulsujące. Ogromny diabeł uwolnił się od Agrinji i stanął, jego klatka piersiowa falowała w rytm ciężkiego oddechu, a straszliwa nadzieja rozbłysła mu w oczach.
Człowiek o białych warkoczach teraz już krzyczał. Jąkając się i zacinając sypał zaklęciami. Wtem trudno wymawialna formuła splątała mu język. Rozpaczliwie usiłował znów ją wypowiedzieć, i jeszcze raz język stanął mu kołkiem.
Diabeł Horja z triumfalnym rykiem wyprostował się i zdawał się eksplodować. Gdy potwór otrząsał się z krępującej go magii, we wszystkich kierunkach poleciały kawałki łuskowatej skóry. Miał dwie wielkie ręce i niemal ludzką twarz zwieńczoną parą ostrych jak igły, zakrzywionych rogów. Zamiast stóp miał kopyta, a szarawa skóra ociekała śluzem. Powoli obrócił się, a jego płonące oczy spoczęły na mamroczącym czarowniku.
- Horja! - piskliwie wrzasnął Morindim o siwych warkoczach. - Rozkazuję ci... - Słowa uwięzły mu w gardle, gdy z przerażeniem wytrzeszczył oczy na diabła, który niespodziewanie wymknął się mu spod kontroli. - Horja! Jestem twoim panem! - Lecz Horja majestatycznie kroczył już ku niemu. Kopyta tratowały trawę, gdy krok po kroku przybliżał się do swojego byłego pana.
W krańcowej panice Morindim o siwych warkoczach cofnął się nieświadomie i pechowo wykroczył poza ochronę narysowanych na ziemi koła i gwiazd.
Wtedy Horja uśmiechnął się lodowato, pochylił i pochwycił piskliwie wrzeszczącego czarownika za kostki, nie zwracając uwagi na spadający na jego głowę i barki grad ciosów zadawanych zwieńczonym czaszką totemem. Następnie potwór wyprostował się podnosząc szamoczącego się mężczyznę za nogi, tak że ten zawisł głową w dół. Potężne barki gwałtownie nabrzmiały od potwornej siły, a diabeł, szkaradnie łypiąc oczami, z okrutną powolnością, niespiesznie rozdarł czarownika na pół.
Morindimowie uciekli.
Ogromny diabeł pogardliwie cisnął za nimi kawałkami swojego byłego pana, zbryzgując trawę krwią i wnętrznościami. Następnie, z dzikim łowieckim okrzykiem, rzucił się w pogoń za nimi.
Zamarły w półprzysiadzie, trójoki Agrinja niemal obojętnie obserwował zgładzenie Morindima o siwych warkoczach. Gdy było już po wszystkim, odwrócił się i obrzucił Belgaratha pałającym nienawiścią spojrzeniem.
Ociekający potem stary czarodziej wzniósł zakończony czaszką totem, a na jego twarzy pojawił się wyraz najwyższego skupienia. Podskórne guzy żywiej zafalowały w ciele potwora, lecz Belgarath stopniowo ujarzmiał i zestalał jego kształt. Agrinja zawył z zawodu i darł pazurami powietrze, dopóki nie przeminęły wszelkie ślady poruszeń lub zmian w jego ciele. Wtedy przerażające ręce opadły, a pokonany potwór pokłonił się.
- Precz! - niemal lekceważąco rozkazał Belgarath i Agrinja natychmiast zniknął.
Nagle Garion zaczął gwałtownie drżeć. Żołądek podszedł mu do gardła. Odwrócił się, chwiejnym krokiem odszedł kilka stóp, padł na kolana i zaczął wymiotować.
- Co się stało? - drżącym głosem dopytywał się Silk.
- Wymknął mu się - spokojnie odparł Belgarath. - Sądzę, że sprawiła to krew. Gdy zobaczył, że Agrinja krwawi, a Horja nie, zdał sobie sprawę, że o czymś zapomniał. To zburzyło jego pewność siebie i stracił koncentrację. Garionie, przestań!
- Nie mogę - wystękał Garion, a żołądek raz jeszcze podszedł mu do gardła.
- Jak długo Horja będzie gonił Morindimów? - zapytał Silk.
- Do zachodu słońca - powiedział Belgarath. - Wyobrażam sobie, że Klan Łasicy ma dość przykre popołudnie.
- Czy istnieje jakakolwiek możliwość, że zawróci i pogoni za nami?
- Nie ma żadnych powodów po temu. Nie próbowaliśmy go zniewolić. Możemy ruszać, jak tylko Garion odzyska panowanie nad swoim żołądkiem. Chyba więcej nie będziemy niepokojeni.
Garion potykał się o własne nogi, wycierając anemicznie usta.
- Dobrze się czujesz? - zapytał go Belgarath.
- Niezbyt - odparł Garion - ale nie mam już czym rzygać.
- Napij się wody i spróbuj nie myśleć o tym.
- Więcej chyba nie będziesz musiał tego robić? - zapytał Silk. Miał nieco błędny wzrok.
- Nie - jednoznacznie stwierdził Belgarath. W odległości mniej więcej mili, na szczycie wzgórza, stało w szeregu kilku jeźdźców. - Okoliczni Morindimowie obserwowali całe wydarzenie. Pogłoska o nim rozejdzie się i nikt nigdzie nie zbliży się do nas. Dosiądźmy koni i jedźmy. Do wybrzeża wciąż jeszcze daleka droga.
W czasie trwającej kilka następnych dni podróży Garion, kawałek po kawałku, dowiedział się tego, co chciał o przerażającej walce, której był świadkiem.
- To kształt miał kluczowe znaczenie dla całej sprawy - podsumował Belgarath. - To, co Morindimowie zwą Diabłami-Duchami, nie różni się specjalnie od ludzi. Tworzy się iluzję wynikającą z wyobraźni i daje się jej ducha. Tak długo, jak długo potrafi się utrzymać diabła zamkniętego w iluzji, musi robić to, co mu się każe. Jeżeli z jakiegokolwiek powodu iluzja zachwieje się, to duch wyzwoli się i odzyska swoją prawdziwą postać. Gdy to się już stanie nie ma się nad nim żadnej kontroli. Ja mam pewną przewagę w tych sprawach. Nieustanne przemienianie się z człowieka w wilka i na odwrót wyostrzyło nieco moją wyobraźnię.
- No to dlaczego Beldin powiedział, że jesteś kiepskim Czarownikiem? - z ciekawością zapytał Silk.
- Beldin jest purystą - wzruszył ramionami starzec. - Uważa, że koniecznym jest wierne odtworzenie wszystkiego, aż po ostatnią łuskę i paznokieć u nogi. Tak naprawdę nie jest to konieczne, ale on tak uważa.
- Czy nie sądzisz, że moglibyśmy porozmawiać o czymś innym? - zapytał Garion.
Mniej więcej dzień później dotarli do wybrzeża. Niebo pozostawało zachmurzone, a Morze Wschodnie posępnie falowało pod brudnoszarym niebem. Jechali wzdłuż szerokiej żwirowej plaży pokrytej czarnymi okrągłymi kamykami i usłanej pobielałymi klockami naniesionego przez fale drewna. Po plaży przetaczały się spienione fale, jedynie po to, aby z bezustannym, posępnym westchnieniem ześlizgiwać się z powrotem do morza. Morskie ptaki, krzycząc, wisiały w słonej bryzie.
- Którędy? - zapytał Silk.
Belgarath rozejrzał się wokoło. - Na pomoc - odparł. - Daleko?
- Nie wiem. Minęło wiele czasu i nie jestem całkowicie pewien, gdzie dokładnie jesteśmy.
- Nie jesteś najlepszym na świecie przewodnikiem, stary druhu - poskarżył się Silk.
- Nie można mieć wszystkiego.
Dwa dni później dotarli do lądowego połączenia i Garion przyjrzał mu się z konsternacją. Nie było to wcale to, czego się spodziewał. Był to rząd okrągłych, wyżłobionych przez fale białych głazów, sterczących z ciemnej wody i biegnących nieregularną linią w dal, ku ciemnej smudze na horyzoncie. Wiał północny wiatr niosący ze sobą przejmujące zimno i zapach podbiegunowych lodów. Pomiędzy głazami rozciągały się płaty białej piany, tam gdzie falująca powierzchnia wody rozrywała się na strzępy na zalewanych przez nią skałach.
- Jak mamy tędy przejść? - zapytał Silk.
- Poczekamy do odpływu - wyjaśnił Belgarath. - Większość skał wystaje wówczas z wody.
- Większość?
- Być może, od czasu do czasu, będziemy musieli iść w bród. Zanim ruszymy, zdejmijmy z ubrań te futra. Da nam to jakieś zajęcie podczas oczekiwania na odpływ, zresztą zaczynają już trochę cuchnąć.
Schronili się za stertą naniesionego przez fale drewna, znajdującą się na końcu plaży położonym z dala od morza, i usunęli ze swych ubrań zesztywniałe, śmierdzące futra. Następnie wygrzebali z pakunków żywność i zjedli. Garion zauważył, że barwnik, którym pociemnił skórę na rękach, zaczyna blaknąć, a tatuaże wyrysowane na twarzach jego towarzyszy w zauważalny sposób stają się coraz mniej wyraźne.
Ściemniło się, a zmierzch rozdzielający dzień od dnia zdawał się trwać dłużej niż jeszcze niecały tydzień temu.
- Tu, na północy, wkrótce się skończy - zauważył Belgarath, wyglądając zza sterty drewna na stopniowo wynurzające się spod wody głazy.
- Ile czasu pozostało do odpływu? - zapytał Silk.
- Jeszcze około godziny.
Czekali. Nierównomierne podmuchy wiatru napierały na stertę drewna, przeczesywały wysokie trawy wzdłuż górnego skraju plaży, pochylając je i kołysząc. W końcu Belgarath wstał.
- Chodźmy - powiedział lakonicznie. - Będziemy prowadzili konie. Podwodne skały są oślizgłe, więc uważajcie, jak stawiacie nogi.
Przejście wzdłuż rafy pomiędzy pierwszymi kamieniami nie było aż tak trudne, jednak w miarę jak posuwali się dalej, coraz większą rolę zaczynał odgrywać wiatr. Co chwila ochlapywały ich piekące bryzgi pyłu wodnego, a co jakiś czas większa od innych fala przełamywała się na wierzchu rafy i wirując wokół nóg, pociągała ich za sobą. Woda była straszliwie zimna.
- Czy sądzisz, że zdołamy się przeprawić, zanim nastąpi przypływ?! - Silk usiłował przekrzyczeć hałas.
- Nie! - odkrzyknął Belgarath. - Będziemy musieli przeczekać go na szczycie jednej z większych skał.
- Nie brzmi to zachęcająco.
- Bardziej zachęcająco niż pływanie.
Przebyli około połowy drogi, gdy stało się oczywiste, że zaczął się przypływ. Fale coraz częściej przełamywały się przez wierzchołek rafy, a jedna szczególnie duża podcięła nogi konia Gariona. Garion mocował się, by na powrót podnieść przestraszone zwierzę, ciągnąc cugle, podczas gdy końskie kopyta ślizgały się na oślizłych kamieniach rafy.
- Dziadku! Lepiej poszukajmy miejsca na postój! - usiłował przekrzyczeć huk fal. - Wkrótce będziemy po szyję w wodzie.
- Jeszcze dwie wysepki - rzekł Belgarath. - Ta na przedzie jest większa.
Ostatni odcinek rafy był całkowicie zatopiony i Garion wzdrygnął się, gdy zstąpił w lodowatą wodę. Przełamujące się fale pokryły powierzchnię pianą, czyniąc niemożliwym ujrzenie morskiego dna. Posuwał się na oślep, zdrętwiałymi
CZĘŚĆ DRUGA
MISHRAK AC THULL
ROZDZIAŁ VIII
Pierwszą pomyłką królowej Isleny była decyzja o noszeniu korony, która była ciężka i zawsze przyprawiała ją o ból głowy. Decyzja ta wyniknęła początkowo z poczucia niepewności. Królową onieśmielali brodaci wojownicy przebywający w sali tronowej Anhega, poczuła wiec potrzebę posiadania widocznego symbolu władzy. Obecnie obawiała się pokazywać bez niej. Każdego dnia wkładała ją z mniejszą przyjemnością, i z niniejszą pewnością wkraczała do głównej sali pałacu Anhega.
Smutną prawdą było to, że Islena, królowa Chereku, była całkowicie nie przygotowana do sprawowania władzy. Do dnia, w którym odziana w purpurowy królewski aksamit, ze złotą koroną mocno osadzoną na głowie wmaszerowała do łukowo sklepionej sali tronowej w Val Alorn, aby obwieścić, że podczas nieobecności męża będzie władać królestwem, jej najdonioślejsze decyzje dotyczyły wyboru sukni, którą miała włożyć, oraz tego, jak mają być ułożone jej włosy. Obecnie zdawało się, że los Chereku waży się za każdym razem, gdy stawała w obliczu wyboru. Wojownicy, z pucharami piwa w dłoniach, leniwie rozwalający się wokół wielkiego, otwartego paleniska lub bez celu włóczący się wkoło po posypanej sitowiem podłodze, nie stanowili jakiejkolwiek pomocy. Za każdym razem, gdy wkraczała do sali tronowej, wszystkie rozmowy urywały się, a oni wstawali, aby obserwować, jak maszeruje do otoczonego chorągwiami tronu, lecz na ich twarzach nie pojawiał się nawet najmniejszy ślad prawdziwych uczuć, jakie ku niej żywili. Irracjonalnie wnioskowała, że cały problem ma coś wspólnego z brodami. Jak mogła poznać, co myśli człowiek, gdy jego twarz aż po uszy zatopiona była we włosach? Jedynie szybka interwencja lady Merel, spokojnej blondynki, żony jarla Trellheimu, powstrzymała ją od zarządzenia powszechnego golenia.
- Isleno, nie możesz - stanowczo powiedziała Merel, wyjmując pióro z królewskiej dłoni, właśnie gdy była w trakcie podpisywania napisanej naprędce proklamacji. - Oni przywiązani są do swych bród, tak jak mali chłopcy do ulubionych zabawek. Nie możesz zmusić ich do ogolenia się.
- Jestem królową.
- Tylko tak długo, jak długo oni ci na to pozwolą. Z szacunku do Anhega akceptują cię, i to wszystko. Jeśli nadepniesz im na odcisk, zrzucą cię z tronu. - Ta straszliwa pogróżka z miejsca zakończyła sprawę.
Islena przyłapywała się na coraz większym poleganiu na żonie Baraka i nie potrwało długo, zanim obie, jedna ubrana na zielono, a druga odziana w królewską purpurę, stały się nierozłączne. Właśnie wtedy, gdy Islena traciła głowę, lodowate spojrzenie Merel tłumiło najmniejsze ślady objawiającego się od czasu do czasu - zazwyczaj gdy trochę zbyt hojnie rozdano piwo - braku szacunku. Ostatecznie to Merel była tą, która podejmowała bieżące decyzje kierujące królestwem. Gdy Islena zasiadała na tronie, u boku niezdecydowanej królowej stała Merel. Blond warkocze owinięte wokół głowy tworzyły jak gdyby jej własną koronę. Grymasami twarzy sterowała królową. Słaby uśmiech znaczył „tak”; zmarszczenie brwi - „nie”; ledwo dostrzegalne wzruszenie ramion - „może”. Całkiem nieźle to działało.
Jednak był ktoś, kogo nie zastraszyło lodowate spojrzenie Merel. Grodeg, wyniosły Najwyższy Kapłan Belara, nieubłaganie wymógł prywatną audiencję u królowej, i skoro Merel wyszła z sali rady, Islena była zgubiona.
Pomimo wezwań Anhega do powszechnej mobilizacji członkowie kultu Niedźwiedzia jeszcze nie wyruszyli, aby wziąć udział w kampanii. Wszystkie ich obietnice późniejszego przyłączenia się do floty brzmiały szczerze, lecz z upływem czasu ich wymówki i zwlekanie stawało się coraz bardziej oczywiste. Islena wiedziała, że za tym wszystkim stał Grodeg. Niemal każdy mężczyzna zdolny do służby wojskowej wyruszył z flotą, która właśnie teraz wiosłowała w górę rozległej rzeki Aldur, aby w centralnej Algarii dołączyć do Anhega. Gwardia pałacowa w Val Alorn została zredukowana do osiwiałych starców i młodzieńców, których policzki dopiero co pokrywał meszek. Jedynie wyznawcy kultu Niedźwiedzia pozostali, a Grodeg korzystał z tego bez ograniczeń.
Był wystarczająco uprzejmy, kłaniał się królowej, gdy sytuacja tego wymagała, i nigdy nie wspominał jej minionych związków z kultem, lecz jego propozycje pomocy stawały się coraz bardziej natarczywe; a gdy Islena wahała się nad jego propozycjami dotyczącymi tej czy innej sprawy, bez oporów nadawał im moc, jak gdyby jej niezdecydowanie miało wyrażać zgodę. Islena stopniowo traciła władzę, a Grodeg, ze stojącą za nim zbrojną siłą kultu, nabierał znaczenia. Coraz więcej wyznawców roiło się w pałacu wydając rozkazy, wałęsając się po sali tronowej i otwarcie śmiejąc się Szyderczo, gdy obserwowali próby rządzenia Isleny. - Isleno, będziesz musiała coś zrobić - stanowczo powiedziała Merel, gdy pewnego wieczora zostały same w prywatnym apartamencie królowej. Wielkimi krokami krążyła po pokoju wyłożonym dywanami. W blasku świec jej włosy delikatnie połyskiwały jak złoto, lecz nic delikatnego nie było w wyrazie jej twarzy.
- Co mogę zrobić? - bezradnie powiedziała Islena załamując ręce. - Nigdy jawnie nie okazuje braku szacunku, a jego decyzje zawsze wydają się w najlepszym interesie Chereku.
- Potrzebujesz pomocy, Isleno - oznajmiła Merel.
- Do kogo mogę się zwrócić? - Królowa Chereku omal nie zalała się łzami.
Lady Merel wygładziła przód swojej zielonej aksamitnej sukni.
- Sądzę, że nadszedł czas, byś napisała do Porenn - oświadczyła.
- Cóż mogłabym napisać? - błagalnie spytała Islena. Merel wskazała na stojący w kącie mały stolik, na
którym w oczekiwaniu leżał pergamin i atrament.
- Usiądź - poleciła - i pisz to, co ci podyktuję.
* * *
Hrabia Brador, tolnedrański ambasador, stawał się stanowczo nieznośny, uznała królowa Layla. Pulchniutka mała królowa zdecydowanie kroczyła ku sali, w której zwyczajowo udzielała audiencji, i gdzie z teczką pełną dokumentów oczekiwał ambasador.
Gdy z lekko przekrzywioną koroną, stukając obcasami po wypolerowanych dębowych podłogach przechodziła korytarzami, dworzanie kłaniali się, jednak ona dziś ignorowała ich. Nie była to pora na uprzejme krótkie pogawędki czy też jałowe ploteczki. Z Tolnedranami należało się liczyć, a ona już zbyt długo zwlekała.
Ambasador miał oliwkową cerę, zakola i haczykowaty nos. Nosił brązową opończę ze złotymi obszywkami, które wskazywały na jego pokrewieństwo z Borunami. Dość niedbale rozpierał się na dużym wyściełanym krześle stojącym obok okna słonecznego pokoju, w którym spotykał się z królową Layla. Gdy weszła, wstał i z wyborną gracją pokłonił się.
- Wasza wysokość - zamruczał grzecznie.
- Mój drogi hrabio Bradorze - wylewnie przywitała go królowa Layla, przybierając najbardziej bezradny i roztargniony wyraz twarzy - bardzo proszę, usiądź. Jestem przekonana, że do tej pory poznaliśmy się już wystarczająco dobrze, by pominąć te wszystkie nudne formalności. - Zapadła w krześle i zaczęła wachlować się jedną ręką. - Robi się upalnie, prawda?
- W Sendarii lata są piękne, wasza wysokość - odparł hrabia, na powrót sadowiąc się wygodnie. - Zastanawiam się... Czy miałaś okazję przemyśleć te propozycje, które złożyłem w trakcie naszego ostatniego spotkania?
Królowa Layla tępo patrzyła na niego.
- O które propozycje ci chodzi, hrabio Bradorze? - Zachichotała bezradnie. - Wybacz mi, proszę, ale mój umysł zdaje się ostatnimi dniami całkowicie mnie zawodzić. Mam tyle drobnych spraw na głowie. Jestem ciekawa, jak mój mąż daje sobie z tym wszystkim radę.
- Omawialiśmy zarządzanie portem w Camaar, wasza wysokość - łagodnie przypomniał hrabia.
- Omawialiśmy? - Królowa posłała mu obojętne spojrzenie całkowitego niezrozumienia, sekretnie uradowana iskierką irytacji, która przemknęła mu przez twarz. Była to jej najlepiej wykonana praca. Przez udawanie, że zapomniała wszystkie poprzednie rozmowy, zmuszała go, by za każdym razem gdy się spotykali, powtarzał wszystko od początku. Wiedziała, że strategia hrabiego zależy od stopniowego rozwijania się do ostatecznej oferty, a jej udawany brak pamięci systematycznie to udaremniał. - Co w ogóle doprowadza nas do tematów tak nudnych jak ten? - dodała.
- Z pewnością rozkazy waszej wysokości - obruszył się hrabia z ledwie dostrzegalnym śladem irytacji. - Tolnedrański statek handlowy, „Gwiazda Tol Horb”, był przetrzymywany na redzie przez półtora tygodnia, zanim zdołano znaleźć dla niego miejsce do cumowania. Każdy dzień zwłoki w rozładunku kosztował fortunę.
- Ostatnimi czasy wydarzenia są takie szalone - westchnęła królowa Sendarii. - Zrozum, brakuje siły roboczej. Ci wszyscy, którzy nie poszli na wojnę, zajmują się przewożeniem zaopatrzenia dla armii. Niemniej wyślę do władz portu bardzo surową notę na ten temat. Czy coś jeszcze w tej sprawie, hrabio Bradorze?
Brador kaszlnął niepokojąco.
- Hm... wasza wysokość już posłała właśnie taką notę - przypomniał jej.
- Posłałam? - Królowa Layla udawała zdumienie. - Cudownie. Zatem wszystko załatwione, prawda? A ty wpadłeś, by mi podziękować. - Uśmiechnęła się dziewczęco. - Jak to niesłychanie uprzejmie z twojej strony. - Jakby pod wpływem nagłego impulsu, pochyliła się do przodu i położyła mu dłoń na nadgarstku, całkiem rozmyślnie wytrącając mu z ręki zrolowany pergamin, który przyniósł ze sobą. - Ależ ze mnie niezdara! - wykrzyknęła, pośpiesznie pochylając się, aby podnieść pergamin, zanim on mógłby go odzyskać. Następnie na powrót siadła na krześle, z roztargnieniem, niby zatopiona w myślach, stukała zrolowanym dokumentem w policzek.
- Hm... w rzeczy samej, wasza wysokość, nasza dyskusja wykraczała nieco poza twoją notę do władz portu - powiedział Brador, nerwowo zerkając na tak zręcznie zabrany mu pergamin. - Być może przypominasz sobie, że zaoferowałem tolnedrańską pomoc w zarządzaniu portem. Wierzę, że zgadzamy się, iż takie wsparcie mogłoby pomóc złagodzić niedostatek siły roboczej, o którym wasza wysokość właśnie wspomniała.
- Cóż za absolutnie wspaniały pomysł! - wykrzyknęła Layla. I jakby w porywie entuzjazmu uderzyła swą pulchną małą piąstką w poręcz krzesła. Na ten umówiony wcześniej znak do pokoju wpadła kłócąca się głośno dwójka jej młodszych dzieci.
- Mamo! - Księżniczka Gelda zawodziła z powodu doznanej obrazy - Fernie ukradła moją czerwoną wstążkę!
- Nieprawda! - z oburzeniem zaprzeczyła oskarżeniu księżniczka Ferna. - Dała mi ją za mój niebieski wisiorek.
- Nieprawda! - wrzasnęła Gelda.
- Prawda! - odcięła się Ferna.
- Dzieci, dzieci - strofowała je Layla. - Czyż nie widzicie, że mama jest zajęta? Co drogi hrabia pomyśli sobie o nas?
- Mamo, ale ona mi to ukradła! - zaprotestowała Gelda. - Ukradła moją czerwoną wstążkę.
- Nieprawda! - oznajmiła Ferna, złośliwie pokazując siostrze język.
Wlokąc się za siostrami do pokoju wszedł z szeroko otwartymi z ciekawości oczami mały książę Melding, najmłodsze dziecko królowej Layli. W ręce trzymał garnuszek z konfiturami, a buzię miał obficie upaćkaną jego zawartością.
- Och! To po prostu nie do wytrzymania! - wykrzyknęła Layla, zrywając się na równe nogi. - Dziewczynki, miałyście uważać na niego. - Zakrzątnęła się wokół udekorowanego konfiturami księcia, zmięła pergamin, który trzymała, i zaczęła wycierać nim jego buzię. Nagle przestała. - Aj! aj! - powiedziała, jak gdyby nagle zdała sobie sprawę z tego, co robi. - Czy to było ważne, hrabio Bradorze? - zapytała Tolnedranina podając zmiętoszony, lepki dokument.
Bradorowi ręce opadły z rozpaczy.
- Nie, wasza wysokość - odparł przepełnionym rezygnacją głosem - nie bardzo. Okazuje się, że królewska rodzina Sendarii ma nade mną przewagę liczebną. - Powstał. - Może innym razem - zamruczał kłaniając się. - Za pozwoleniem waszej wysokości - powiedział przygotowując się do wyjścia.
- Nie zapomnij o tym, hrabio Bradorze - powiedziała Layla, wciskając pergamin w jego usłużnie wyciągnięte dłonie.
Gdy hrabia wychodził, na jego twarzy widniał widoczny wyraz udręczenia. Królowa Layla odwróciła się do dzieci, które szelmowsko uśmiechały się do niej. Podniesionym głosem zaczęła je besztać, dopóki nie była pewna, że hrabia oddalił się poza zasięg słuchu, następnie uklękła, przytuliła wszystkie do siebie i zaniosła się śmiechem.
* * *
Eunuch Sadi, nieco uśpiony panującą w minionym roku w pałacu Sthiss Tor atmosferą uprzejmej grzeczności, stał się mniej ostrożny, i jeden z jego współpracowników skwapliwie skorzystał z dogodnej okazji otrucia go. Sadi stanowczo nie lubił, gdy go otruwają. Wszystkie odtrutki miały wstrętny smak, a objawy pochorobowe osłabiały go. To właśnie powodowało, że z ledwie skrywaną irytacją obserwował pojawienie się odzianego w kolczugę posłańca króla Taura Urgasa.
- Taur Urgas, król Murgów, pozdrawia Sadiego, naczelnego sługę Wiecznej Salmissry - kłaniając się nisko wydeklamował Murgo, gdy wkroczył do zimnego, niedoświetlonego gabinetu, z którego Sadi kierował większością narodowych spraw.
- Sługa Królowej Wężowego Ludu odwzajemnia pozdrowienia prawej ręki Boga-Smoka Angaraku. - Sadi niemal obojętnie wyrecytował powitalną formułę. - Czy nie uważasz, że moglibyśmy przejść do rzeczy? Obecnie czuję się trochę niedysponowany.
- Twoje ozdrowienie bardzo mnie ucieszyło - skłamał ambasador. Jego pokryta bliznami twarz pozostała bez wyrazu. - Czy aresztowano już truciciela? - Przysunął krzesło i usiadł przy eleganckim stole służącym Sadiemu za biurko.
- Naturalnie - odpowiedział Sadi, z roztargnieniem trąc ręką po ogolonej na łyso głowie.
- I stracono?
- Dlaczego mielibyśmy to zrobić? Ten człowiek jest zawodowym trucicielem. Po prostu wykonywał swoją pracę.
Murgo wyglądał na nieco wstrząśniętego. - Dobrych trucicieli uważamy za narodowy majątek - Dowiedział Sadi. - Jeśli zaczęlibyśmy zabijać ich za każdym razem, jak tylko kogoś otrują, bardzo prędko żaden z nich nie pozostałby przy życiu, a nigdy nie wiadomo, kiedy ja mógłbym zechcieć otruć kogoś.
Murgoski ambasador niedowierzająco pokręcił głową. - Wy, Nyissanie, macie zdumiewającą ilość tolerancji, Sadi - powiedział szorstko akcentowanym głosem. - A co z jego pracodawcą?
- To inna sprawa - odparł Sadi. - Zleceniodawca obecnie zabawia pijawki na dnie rzeki. Czy twoja wizyta jest oficjalna, czy też jedynie wpadłeś na chwilę, by wypytać o moje zdrowie?
- Wszystkiego po trochu, ekscelencjo.
- Wy, Murgosi, jesteście oszczędną rasą - oschle zauważył Sadi. - Czego tym razem chce Taur Urgas? - Alornowie przygotowują się do inwazji na Mishrak ac Thull, ekscelencjo.
- Tak też słyszałem. Co to ma wspólnego z Nyissa? - Nyissanie nie mają żadnych powodów, by miłować Alornów.
- Ani też żadnych, by miłować Murgów - zwrócił uwagę Sadi.
- To Aloria napadła na Nyissę po śmierci Rivańskiego Króla - przypomniał mu Murgo - natomiast to Cthol Murgos zapewniało rynek dla najważniejszego nyissańskiego towaru eksportowego.
- Mój drogi kolego, proszę, przejdź do sedna sprawy - powiedział Sadi, ze znużeniem masując łysą głowę. - Nie zamierzam działać bazując na dawno minionych zniewagach czy też dawno zapomnianych przysługach. Handel niewolnikami nie ma już takiego znaczenia, a rany pozostawione przez najazd Alornów zagoiły się wieki temu. Czego chce Taur Urgas?
- Mój król pragnie uniknąć rozlewu krwi - stwierdził Murgo. - Tolnedrańskie legiony stanowią znaczącą część zgrupowanych w Algarii armii. Jeśli pojawiłaby się groźba, zwróć uwagę, tylko groźba, nieprzyjacielskiej działalności na nie chronionej południowej granicy, to Ran Borune odwołałby te legiony. Ich odejście przekonałoby Alornów do zaniechania tego ryzykownego przedsięwzięcia.
- Chcesz, bym ja zaatakował Tolnedrę? - niedowierzająco zażądał wyjaśnień Sadi.
- Oczywiście, że nie, lordzie Sadi. Jego królewska mość pragnie zaledwie twojego przyzwolenia, by przeprowadzić pewne oddziały przez wasze terytorium, aby upozorować groźbę na południowej granicy Tolnedry. W ogóle nie potrzeba przelewać żadnej krwi.
- Z wyjątkiem nyissańskiej. Jak tylko murgoską armia wycofa się, legiony, jak roje wściekłych szerszeni, przeprawią się przez Rzekę Drzew.
- Taur Urgas byłby bardziej niż skłonny zostawić garnizony, aby zagwarantować całość nyissańskiego terytorium.
- Jestem pewien, że byłby - oschle przyznał Sadi. - Powiadom swojego króla, że w tym szczególnym okresie jego propozycja jest absolutnie nie do przyjęcia.
- Król Cthol Murgos jest potężnym człowiekiem - stanowczo powiedział Murgo - a tych, którzy psują mu szyki, pamięta jeszcze żarliwiej, niż pamięta przyjaciół.
- Taur Urgas jest szaleńcem - bez ogródek powiedział Sadi. - Chce unikać kłopotów z Alornami, byle tylko móc skoncentrować się na ‘Zakatcie. Jednak pomimo obłąkania nie jest tak głupi, by nie zapraszany posłał armię do Nyissy. Armia musi jeść, a Nyissa nie jest, jak pokazała historia, odpowiednim miejscem do zdobywania prowiantu. Najbardziej kuszący owoc ma gorzki sok.
- Murgoska armia wiezie swój własny prowiant - sztywno odpowiedział ambasador.
- I dobrze robi. Ale gdzie zamierzacie znaleźć pitną wodę? Nie wierzę, że w ten sposób do czegokolwiek dojdziemy. Przekażę jej wysokości twoją propozycję. Oczywiście to ona podejmie ostateczną decyzję. Jednakże podejrzewam, że musiałbyś zaoferować coś znacznie bardziej atrakcyjnego niż nieustanna murgoską okupacja, by skłonić ją do przychylniejszego rozpatrzenia sprawy. Czy to już wszystko?
Murgo wstał z krzesła, jego pokryta bliznami twarz pałała gniewem. Ozięble pokłonił się Sadiemu i wyszedł bez słowa.
Sadi rozmyślał o tym przez chwilę. Gdyby dobrze to rozegrał, mógłby minimalnym kosztem osiągnąć dość dużo korzyści. Kilka starannie zredagowanych depesz do króla Rhodara w Algarii umiejscowiłoby Nyissę pośród przyjaciół zachodu. Jeśli wojskom Rhodara zdarzyłoby się zwyciężyć, Nyissa odniosłaby korzyść. Z drugiej strony, jeśli okazałoby się, że zachód jest bliski porażki, propozycja Taura Urgasa mogłaby być zaakceptowana. W każdym przypadku Nyissa byłaby po zwycięskiej stronie. Cały ten pomysł ogromnie urzekał Sadiego. Wstał, i szeleszcząc mieniącą się barwami tęczy jedwabną szatą, odszedł do pobliskiej komody. Wyjął kryształową karafkę zawierającą ciemnoniebieską ciecz, starannie odmierzył nieco gęstego syropu do małej szklanki i wypił go. Niemal natychmiast, gdy jego ulubione lekarstwo zaczęło działać, popadł w błogostan. Po chwili poczuł, że gotów jest stanąć przed królową. Uśmiechał się jeszcze, gdy szedł ciemnym korytarzem prowadzącym z gabinetu do sali tronowej.
Jak zwykle sala Salmissry oświetlona była nikłym światłem oliwnych lamp zwisających na długich srebrnych łańcuchach z majaczącego wysoko sufitu. Chór eunuchów wciąż wiernopoddańczo klęczał przed obliczem królowej, lecz już nie śpiewał pochwalnych pieśni. Obecnie nawet najmniejszy hałas drażnił Salmissrę, a drażnienie jej nie było roztropnym czynem. Królowa Węży nadal zajmowała otomanopodobny tron poniżej wyniosłego posągu Issy. Drzemała nieprzerwanie, z suchym sykiem łuski trącej o łuskę poruszając swoimi barwnie cętkowanymi zwojami. Lecz nawet w niespokojnej drzemce jej język drżał nerwowo. Sadi zbliżył się do tronu, dla zachowania pozorów położył się plackiem na wypolerowanej kamiennej posadzce, i czekał. Jego unoszący się w powietrzu zapach miał zaanonsować go kapturzastemu wężowi, który był jego królową.
- Tak, Sadi? - wyszeptała w końcu. Jej głos był niewyraźnym sykiem.
- Murgowie pragną przymierza, moja królowo - poinformował ją Sadi. - Taur Urgas chce od południa zagrozić Tolnedranom, by zmusić Rana Boruna do wycofania legionów znad thullskiej granicy.
- Interesujące - powiedziała obojętnie. Jej nieruchome oczy świdrowały go, a zwoje zaszeleściły.
- Neutralność nic nie kosztuje, boska Salmissro - odparł Sadi. - Przymierze z którąkolwiek ze stron mogłoby być przedwczesne.
Salmissra odwróciła się, jej barwnie cętkowany kaptur wzdymał się, gdy przyglądała się swemu odbiciu w lustrze znajdującym się obok tronu. Na głowie wciąż spoczywała korona, tak samo błyszcząca i mieniąca się jak jej łuski. Język drżał, a bezbarwne jak szkło oczy wpatrywały się w lustro.
- Czyń, co uważasz za stosowne, Sadi - powiedziała obojętnym tonem.
- Poradzę sobie z tym, moja królowo - powiedział Sadi i przyłożył twarz do podłogi przygotowując się do wyjścia.
- Już wcale nie potrzebuję Toraka - zadumała się, wciąż nie odrywając wzroku od lustra. - Polgara zadbała o to.
- Tak, moja królowo - obojętnym głosem przyznał Sadi, zaczynając wstawać.
Obróciła się, i spojrzała na niego.
- Sadi, zostań chwilę. Jestem samotna.
Sadi natychmiast na powrót przywarł do polerowanej podłogi.
- Czasami mam takie dziwne sny, Sadi - zasyczała. - Takie bardzo dziwne sny. Zdaję się przypominać sobie różne rzeczy, rzeczy, które wydarzyły się, gdy moja krew była jeszcze ciepła, a ja byłam kobietą. Dziwne myśli i dziwne żądze nachodzą mnie w sennych marzeniach. - Spojrzała wprost na niego, kaptur wydął się ponownie, gdy jej spiczaste oblicze wyciągnęło się w jego kierunku. - Sadi, czy doprawdy taka byłam? To wszystko wydaje się być takie mgliste.
- To były trudne chwile, moja królowo - szczerze odparł Sadi. - Dla nas wszystkich.
- Wiesz, Polgara miała rację - ciągnęła tym przygaszonym szeptem. - Napoje lecznicze otępiają mnie. Sądzę, że tak jest lepiej: żadnych pasji, żadnych pragnień, żadnych obaw. - Na powrót odwróciła się do lustra - Możesz już iść, Sadi.
Powstał i ruszył do drzwi.
- Och! Sadi.
- Tak, pani.
- Przykro mi, jeśli przedtem sprawiałam ci kłopot. Spojrzał na nią uważnie.
- Nie za bardzo, oczywiście, ale tylko tak troszeczkę. - Po czym powróciła do swego odbicia.
Sadi trząsł się, gdy zamknął za sobą drzwi. Nieco później posłał po Issusa. Obdarty jednooki najmita z pewnym wahaniem wszedł do gabinetu szefa eunuchów, a jego twarz miała nieco zaniepokojony wyraz.
- Wejdź, Issusie - spokojnie polecił mu Sadi.
- Mam nadzieję, że nie żywisz do mnie urazy, Sadi - niespokojnie powiedział Issus, rozglądając się wokoło, aby upewnić się, czy są sami. - Wiesz przecież, że nie było w tym nic osobistego.
- Wszystko w porządku, Issus - zapewnił go Sadi. - Robiłeś tylko to, za co ci zapłacono.
- Jak udało ci się wykryć truciznę? - z pewną zawodową ciekawością zapytał Issus. - Przeważnie człowiek, zanim uświadomi sobie, że podano mu truciznę, jest już zbyt zatruty, by zadziałało antidotum.
- Twoja mikstura pozostawia ledwie wyczuwalny posmak cytryny - odparł Sadi. - Szkolono mnie, abym umiał to rozpoznać.
- Aha - powiedział Issus. - Będę musiał popracować nad tym. Z drugiej strony jest to bardzo dobra trucizna.
- Doskonała trucizna, Issusie - przyznał Sadi. - To sprowadza nas do tego dlaczego posłałem po ciebie... Jest człowiek, bez którego, jak sądzę, mogę się obejść.
Jedyne oko Issusa zalśniło, a on zatarł ręce.
- Zwyczajna stawka?
- Naturalnie.
- Kto to?
- Murgoski ambasador.
Twarz Issusa spochmurniała na chwilę.
- Będzie trudno go dostać. - Podrapał się po ostrzyżonej na jeża głowie.
- Znajdziesz sposób. Mam do ciebie bezgraniczne zaufanie.
- Jestem najlepszy - bez najmniejszego cienia fałszywej skromności przyznał Issus.
- Ambasador zmusza mnie do pewnych negocjacji, które potrzebuję opóźnić - ciągnął Sadi. - Jego niespodziewana śmierć powinna spowodować pewną przerwę.
- Sadi, ty naprawdę nie musisz wyjaśniać - powiedział Issus. - Nie potrzebuję wiedzieć, dlaczego chcesz, aby był zabity.
- Ale ty naprawdę potrzebujesz wiedzieć jak. Z różnych powodów życzyłbym sobie, aby wyglądało to bardzo naturalnie. Mógłbyś postarać się, aby on, i może kilku innych z jego służby, zeszło na jakąś dziwną gorączkę? Coś należycie złośliwego?
Issus zmarszczył brwi.
- To niebezpieczne. Coś takiego może wymknąć się spod kontroli. Mogłoby zakończyć się na zarażeniu całego sąsiedztwa, a wtedy niewielu by ocalało.
Sadi wzruszył ramionami.
- Ktoś czasem musi się poświęcić. Potrafisz to zrobić? Issus ponuro skinął głową.
- Zatem zrób to, a ja ułożę list kondolencyjny do króla Taura Urgasa.
* * *
W głównej sali Algarskiej Twierdzy przy krosnach siedziała królowa Silar, podśpiewując sobie łagodnym murmurando, gdy palcami w tę i z powrotem przeciągała sennie klekoczące czółenko. Z umieszczonych wysoko pod sufitem wąskich okien spływały w dół słoneczne promienie wypełniając wielką, wąską salę rozproszonym złotym światłem. Król Cho-Hag i Hettar byli z dala od Twierdzy, przygotowując kilka mil od podstawy wschodniego szańca ogromne obozowisko dla nadciągających z zachodu armii Alornów, Arendów, Sendarów i Tolnedran. Cho-Hag, wymuszając od wszystkich zgromadzonych Wodzów Klanów uroczystą obietnicę poparcia, formalnie przekazał żonie swoją władzę.
Królowa Algarii była milczącą kobietą, a jej opanowana twarz rzadko zdradzała uczucia. Całe życie pozostawała w tle, często tak nie rzucając się w oczy, że ludzie nawet nie zdawali sobie sprawy z jej obecności. Jednakże miała oczy i uszy otwarte. Ponadto kaleki małżonek ufał jej całkowicie. Jego spokojna, ciemnowłosa żona dokładnie wiedziała, co się dzieje.
Elvar, odziany w biały strój i ogromnie nadęty swoją własną ważnością arcykapłan Algarii, stał, czytając jej cały zestaw starannie przygotowanych proklamacji, które w rzeczywistości przekazałyby całą władzę w jego ręce. Objaśniał je protekcjonalnym tonem.
- Czy to wszystko? - spytała, gdy skończył.
- To naprawdę jedynie dla wprowadzenia w błąd, wasza wysokość - powiedział wyniośle. - Cały świat wie, że kobiety nie nadają się do sprawowania władzy. Czy mam posłać po pióro i atrament?
- Jeszcze nie teraz, Elvarze - odparła spokojnie, nie odrywając rąk od krosna.
- Ale...
- A wiesz, właśnie miałam bardzo dziwną myśl - powiedziała patrząc wprost na niego. - Tu, w Algarii, jesteś arcykapłanem Belara, ale nigdy nie wyjechałeś z Twierdzy. Czy nie jest to trochę dziwne?
- Wasza wysokość, moje obowiązki zmuszają mnie...
- Czyż nie ważniejsze są twoje obowiązki wobec ludu i wobec dzieci Belara? Byliśmy bardzo samolubni zatrzymując cię tutaj, podczas gdy ty z całego serca musiałeś tęsknić za przebywaniem pośród klanów i nadzorowaniem religijnej edukacji dzieci.
Z nagle rozdziawionymi ustami utkwił w niej wzrok.
- I również wszyscy pozostali kapłani - ciągnęła. - Zdaje się, że wszyscy zgromadzili się tutaj w Twierdzy, wtłoczeni w administracyjne obowiązki. Kapłan jest zbyt wartościowym człowiekiem dla takich zadań. Natychmiast należy poprawić tę sytuację.
- Ale...
- Nie, Elvarze. Moja powinność jako królowej jest całkowicie oczywista. Algarskie dzieci są najważniejsze. Zwalniam cię ze wszystkich twoich obowiązków w Twierdzy, wiec możesz powrócić do swojego wybranego powołania. - Niespodziewanie uśmiechnęła się. - A nawet osobiście sporządzę plan twojej podróży - powiedziała pogodnie. Pomyślała chwilę. - Czasy są niespokojne - dodała - więc może lepiej zapewnię ci eskortę: kilkunastu zaufanych mężczyzn z mojego klanu, do obowiązków których będzie należało zapewnienie ci bezpieczeństwa, tego że nie będziesz niepokojony w swych podróżach czy też odrywany od swoich modłów przez jakiekolwiek przeszkadzające wiadomości z zagranicy. - Ponownie spojrzała na niego. - To byłoby na tyle, Elvarze. Prawdopodobnie lepiej będzie, jeśli pójdziesz się pakować. Przypuszczam, że wiele lat minie do twojego powrotu.
Arcykapłan Belara wydawał odgłosy, jakby miał się udusić.
- Ach, jeszcze jedna rzecz. - Królowa uważnie wybrała kolejny motek przędzy i wzniosła go do słonecznego światła. - Minęły lata, odkąd ktokolwiek dokonał inspekcji stad. W każdym razie chciałabym, abyś tak długo, jak długo będziesz przebywać poza tym miejscem, dokonywał dokładnego spisu wszystkich cieląt i źrebiąt w Algarii. Da ci to coś, o czym będziesz mógł myśleć. Od czasu do czasu przyślesz mi sprawozdanie, dobrze? - Powróciła do tkania. - Możesz odjeść, Elvarze - powiedziała łagodnie, nawet nie fatygując się, aby podnieść wzrok, gdy arcykapłan, trzęsąc się z wściekłości, chwiejnym krokiem odchodził, aby poczynić przygotowania do swojego tułaczego uwięzienia.
***
Lord Morin, Wielki Szambelan Jego Cesarskiej Mości Rana Boruna XXIII, westchnął ciężko, gdy wkraczał do prywatnego ogrodu imperatora. W powietrzu nieuchronnie wisiała kolejna tyrada, a Morin słyszał już to wszystko przynajmniej tuzin razy. Imperator miał niezwykłą zdolność powtarzania się. Jednak Ran Borune był w dziwnym nastroju. Zadumany, łysy, mały imperator o haczykowatym nosie siedział na krześle pod cienistą altaną, przysłuchując się trylom kanarka.
- Nigdy więcej nie przemówił, czy wiedziałeś o tym, Morinie? - powiedział imperator, gdy szambelan zbliżał się przechodząc przez krótko przystrzyżony trawnik. - Tylko ten jeden raz, gdy była tu Polgara. - Raz jeszcze swymi smutnymi oczami spojrzał na małego złotego ptaszka. Następnie westchnął. - Myślę, że dobiłem kiepskiego targu. Polgara dała mi kanarka, a w zamian wzięła Ce’Nedrę. - Rozejrzał się wokoło po zalanym słońcem ogrodzie i otaczających go zimnych marmurowych ścianach. - Morinie, czy to tylko moja wyobraźnia, czy też pałac obecnie zdaje się zimny i pusty? - Raz jeszcze popadł w milczącą melancholię, nie widzącymi oczami patrząc na rabatę karmazynowych róż.
Wtem rozległ się dziwny dźwięk i lord Morin bystro spojrzał na imperatora, nieco przestraszony, że władca jest bliski dostania kolejnego napadu apopleksji. Jednak nic na to nie wskazywało. Zamiast tego Morin spostrzegł, że Ran Borune chichocze.
- Morinie, czy zauważyłeś, jak mnie oszukała? - śmiał się imperator. - Umyślnie doprowadziła mnie do paroksyzmu. Cóż to byłby z niej za syn! Mogłaby być największym imperatorem w historii Tolnedry. - Ran Borune śmiał się otwarcie, jego sekretny zachwyt sprytem Ce’Nedry niespodziewanie ujrzał światło dzienne.
- Mimo wszystko jest twoją córką, wasza wysokość - zauważył lord Morin.
- Pomyśleć, że będąc w wieku zaledwie szesnastu lat potrafiła zebrać takich rozmiarów armię - zdumiewał się imperator. - Cóż za wspaniałe dziecko! - Wydawał się niespodziewanie uleczony ze swej ponurej zrzędliwości, która nie odstępowała go, odkąd powrócił do Tol Honeth. Po kilku minutach jego śmiech zamarł, a błyszczące małe oczka zwęziły się przebiegle. - Bez profesjonalnego dowództwa legiony, które mi ukradła, prawdopodobnie staną się nieposłuszne - zadumał się.
- Powiedziałbym, że to problem Ce’Nedry, wasza wysokość - odparł Morin. - Lub Polgary.
- Taak... - Imperator podrapał się w ucho. - Nie wiem, Morinie. Panująca tam sytuacja nie jest zbyt jasna. - Popatrzył na szambelana. - Czy znasz się z generałem Varaną?
- Księciem Anadilii? Oczywiście, wasza wysokość. To typ całkowitego profesjonalisty: stały, skromny, bezgranicznie inteligentny.
- To stary przyjaciel rodziny - zwierzył się Ran Borune. - Ce’Nedra zna go i słuchałaby jego rad. Morinie, może tak poszedłbyś do niego i zasugerował mu, że mógłby zechcieć wziąć przepustkę, na przykład pojechać do Algarii i rozeznać się w sytuacji.
- Jestem pewien, że nie posiadałby się z radości, słysząc o wakacjach - przyznał lord Morin. - Latem garnizonowe życie potrafi być bardzo nudne.
- To tylko sugestia - podkreślił imperator. - Jego obecność w strefie wojennej musiałaby być całkowicie nieoficjalna.
- Naturalnie, wasza wysokość.
- A jeśli, po prostu, zdarzyłoby mu się podsunąć kilka pomysłów, czy też nawet zapewnić nieco dowództwa, to my, oczywiście, nic byśmy o tym nie wiedzieli, prawda? Poza tym, to, co prywatny obywatel robi w swoim prywatnym czasie, to jego prywatna sprawa, mam rację?
- Całkowicie, wasza wysokość. Imperator uśmiechnął się szeroko.
- A my będziemy upierać się przy tej wersji, prawda, Morinie?
- Jak osły, wasza wysokość - ponuro odparł Morin.
Następca tronu Drasni głośno czknął matce w ucho, westchnął i bezzwłocznie zasnął w jej ramionach. Królowa Porenn uśmiechnęła się do niego, na powrót otuliła go w kołysce, i znowu wróciła do żylastego mężczyzny w nieokreślonym odzieniu, który rozpierał się w pobliskim krześle. Wymizerowany człowiek znany był tylko pod dziwnym imieniem „Javelin”. Javelin był szefem drasańskiego wywiadu i jednym z najbliższych doradców Porenn.
- Tak czy owak - ciągnął swój raport - armia tolnedrańskiej dziewczyny znajduje się w odległości około dwóch dni marszu od Twierdzy. Montaż dźwigów na szczycie szańca posuwa się naprzód wyprzedzając harmonogram, a Cherekowie przygotowują się do rozpoczęcia przeprawy ze wschodniego brzegu rzeki Aldur.
- Zatem wszystko wydaje się iść zgodnie z planem - powiedziała królowa, zajmując na nowo swoje miejsce przy eleganckim stole obok okna.
- W Arendii panuje pewne zamieszanie - zauważył Javelin. - Zwykłe podchody i sprzeczki; nic istotnie poważnego. Królowa Layla tak całkowicie wyprowadziła z równowagi tolnedranina Bradora, że równie dobrze mogłoby go nie być w Sendarii. - Podrapał się po swojej długiej, spiczastej szczęce. - Osobliwe informacje dochodzą z Sthiss Tor. Murgowie usiłują coś wynegocjować, ale ich posłowie wciąż umierają. Spróbujemy umieścić kogoś bliżej Sadiego, by odkryć, o co właściwie chodzi. Zobaczmy... co my tu jeszcze mamy? Aha! Honethowie ostatecznie zjednoczyli się wokół jednego kandydata: nadętego, aroganckiego bałwana, który zdołał obrazić już niemal każdego w Tol Honeth. Spróbują kupić mu koronę, ale on byłby beznadziejnie niekompetentny jako władca. Nawet z tymi ich wszystkimi pieniędzmi trudno im będzie osadzić go na tronie. Sądzę, że to już w zasadzie wszystko, wasza wysokość.
- Otrzymałam list od Isleny z Val Alorn - powiedziała królowa Porenn.
- Tak, wasza wysokość - dwornie odparł Javelin. - Wiem.
- Javelin, znowu czytałeś moją pocztę? - zażądała wyjaśnień w nagłym wybuchu irytacji.
- Po prostu usiłuję pozostać w nurcie tego, co się dzieje na świecie, Porenn.
- Kazałam ci tego zaprzestać.
- Doprawdy nie spodziewałaś się po mnie, że to zrobię, prawda? - Zdawał się istotnie zdziwiony.
Zaśmiała się.
- Jesteś nieznośny.
- Oczywiście, że jestem. Powinienem taki być.
- Czy możemy udzielić Islenie jakiejś pomocy?
- Włączę w to kilku ludzi - zapewnił. - Prawdopodobnie możemy działać za pośrednictwem Merel, żony jarla Trellheimu. Zaczyna okazywać pewne oznaki dojrzałości, a jest bliska Islenie.
- Sądzę, że byłoby dobrze przyjrzeć się dokładnie również naszej własnej służbie wywiadowczej - zasugerowała Porenn. - Ustalmy każdego, kto mógłby mieć jakiekolwiek związki z kultem Niedźwiedzia. Może nadejść czas, kiedy będziemy musieli podjąć stosowne kroki.
Javelin przytaknął skinieniem głowy. Rozległo się delikatne pukanie do drzwi.
- Tak? - odpowiedziała Porenn.
Otworzyły się drzwi i służący wsunął głowę do pokoju.
- Wybacz mi, wasza wysokość - powiedział - ale jest tu nadracki kupiec; człowiek zwany Yarblekiem. Powiada, że chce przedyskutować spływ łososia. - Służący wyglądał na zakłopotanego.
Królowa Porenn wyprostowała się w swoim krześle.
- Przyślij go tu - rozkazała - natychmiast!
ROZDZIAŁ IX
Zakończono przemówienia. Oracje, które sprawiły księżniczce Ce’Nedrze taką mękę, zrobiły swoje i przyłapywała się na tym, że coraz mniej interesowały ją bieżące wydarzenia. Początkowo te ostatnie dni otwierały przed nią perspektywę wspaniałej wolności. Zniknęła już straszliwa obawa, którą dwa czy trzy razy na dzień napełniała ją myśl o konieczności wygłoszenia kolejnego przemówienia do ogromnych tłumów mężczyzn. Zniknęło nerwowe wyczerpanie i już nie budziła się w środku nocy drżąca i przestraszona. Upajała się i delektowała tym przez niemal cały tydzień. Po czym oczywiście ogarnęła ją przeraźliwa nuda.
Wojsko, które zebrała w Arendii i północnej Tolnedrze, jak wielkie morze wkroczyło w pogórze krainy Ulgów. Na przedzie i tyle kolumny jechali rycerze Mimbrate. Ich zbroje połyskiwały w jasnych promieniach słońca, a długie wielokolorowe proporce powiewały, łopocząc na wietrze. Pomiędzy nimi, rozciągając się na falistych pagórkach maszerowały zwarte masy piechoty Ce’Nedry: Sendarów, Asturów, Rivan i nielicznych Chereków. I dokładnie w samym środku, tworząc trzon armii, maszerowały lśniące, równe szeregi legionistów Imperium Tolnedrańskiego, a w rytm ich miarowego kroku falowały w górze purpurowe sztandary i białe pióropusze na hełmach. Przez kilka pierwszych dni Ce’Nedrę bardzo podniecała jazda na czele olbrzymich sił, na jej rozkaz posuwających się na wschód, lecz nowatorstwo tego wszystkiego wkrótce straciło swój blask.
Stopniowe odsuwanie się księżniczki Ce’Nedry od centrum dowodzenia było w wielkiej mierze jej własną winą. Większość podejmowanych obecnie decyzji miała zawiązek z zaopatrzeniem i zakwaterowaniem; nudne, drobne szczególiki dotyczące miejsc biwakowania i kuchni polowych, a dyskusje o takich sprawach Ce’Nedra uważała za nużące. Niemniej to te szczególiki dyktowały ślimacze tempo marszu jej wojska.
Fulrach, król Sendarii, stał się całkowicie niespodziewanie i ku zdziwieniu wszystkich absolutnym dowódcą oddziałów. To on decydował, jak daleko będą maszerowali każdego dnia, kiedy będą odpoczywali i gdzie będą zakładać conocne obozowiska. Jego władza wynikała z faktu, że to do niego należały wozy wiozące zaopatrzenie. Dość wcześnie podczas przemarszu ku północnej Arendii przysadzisty monarcha pobieżnie przyjrzał się raczej szkicowym planom, które alorscy królowie sporządzili dla wyżywienia wojska, z dezaprobatą pokręcił głową, a następnie wziął na siebie zarządzanie tym aspektem kampanii. Sendaria była krajem rolniczym, a jej magazyny pękały w szwach. Ponadto w pewnych porach roku wszystkie trakty i polne drogi roiły się od wozów. Z niemal niedbałą biegłością król Fulrach wydał kilka rozkazów i wkrótce wszystkie tabory obładowanych wozów ruszyły na południe przez Arendię do Tolnedry, po czym skręciły na wschód, aby podążać za wojskiem. Tempo marszu armii dyktowały te skrzypiące wozy z zaopatrzeniem.
Zaledwie kilka dni przebywali pośród ulgoskich wzgórz, gdy wyszła na jaw pełnia władzy króla Fulracha.
- Fulrach - zaprotestował Rhodar, król Drasni, gdy król Sendarów wezwał do zatrzymania się na jeszcze jeden odpoczynek - jeżeli nie będziemy poruszać się nic a nic szybciej niż teraz, to dotarcie do wschodniego szańca zajmie nam całe lato.
- Przesadzasz, Rhodarze - łagodnie odparł król Fulrach. - Poruszamy się w całkiem niezłym tempie. Wozy z zaopatrzeniem są ciężkie, więc konie pociągowe muszą co godzinę wypoczywać.
- To niemożliwe - oświadczył Rhodar. - Zamierzam zwiększyć tempo marszu.
- Oczywiście zrobisz, jak zechcesz - kasztanobrody Sendar wzruszył ramionami, spokojnie mierząc wzrokiem wydatny brzuch Rhodara. - Lecz jeśli dziś zamęczysz moje konie pociągowe, to jutro nie będziesz jadł.
I postawił na swoim.
W stromych wąwozach kraju Ulgów posuwali się jeszcze wolniej. Ce’Nedra z obawą wkroczyła w tereny gęstych lasów i skalistych turni. Żywo pamiętała potyczkę z Grulem, potwornym Eldrakiem, oraz ataki Algrothów i Hrulginów, które tak wystraszyły ją zeszłej zimy. Jednak nieliczne były spotkania z potworami ukrywającymi się w ulgoskich górach. Armia była tak wielka, że nawet najdziksze stwory unikały jej. Mandorallen, baron Vo Mandor, dość żałośnie meldował tylko krótkotrwałe pojawienia się tych stworzeń w zasięgu wzroku.
- Pewnikiem, gdybym jechał o dzień marszu przed głównymi siłami, mógłbym znaleźć szansę zmierzenia się w boju z kilkoma z bardziej swawolnych bestyj - zamyślił się na głos, patrząc w zadumie w ogień.
- Nigdy nie masz dość, prawda? - uszczypliwie zapytał go Barak.
- Nie przejmuj się, Mandorallenie - powiedziała wielkiemu rycerzowi Polgara. - Stwory nie czynią nam krzywdy, a ulgoski Gorim byłby szczęśliwy, gdybyśmy ich nie niepokoili.
Mandorallen westchnął.
- Czy on zawsze jest taki? - z zaciekawieniem zapytał Baraka król Anheg.
- Nawet nie masz pojęcia, jaki może być - odparł Barak.
Powolny przemarsz przez kraj Ulgów bez względu na to, jak bardzo drażnił Rhodara, Branda i Anhega, sprawił jednak, że armia zachowała siły i zeszła w dół na równiny Algarii w zadziwiająco dobrej formie.
- Ruszymy do Algariańskiej Twierdzy - zadecydował król Rhodar, gdy armia wylała się z ostatniego wąwozu i rozwinęła wachlarzem po falistym stepie. - Musimy się nieco przegrupować, a ja nie widzę żadnego sensu w posuwaniu się do podstawy szańca, dopóki saperzy nie są przygotowani na nasze przyjęcie. Poza tym wolałbym nie okazywać rozmiarów naszej armii jakiemukolwiek Thullowi, któremu zdarzyłoby się spojrzeć w dół ze szczytu urwiska.
I tak niespiesznie podróżując etapami armia maszerowała przez Algarię, wydeptując milowej szerokości pas leżącej pokotem trawy. Ogromne stada bydła przerywały na krótko pasienie się, by z wyrazem lekkiego zdziwienia w oczach obserwować maszerujące obok oddziały, po czym zwierzęta powracały do posilania się pod czujnym nadzorem nomadów dosiadających koni.
Obóz, który założono wokół niebotycznej twierdzy w południowo-środkowej Algarii, ciągnął się milami, a nocą obozowe ogniska zdawały się niemal tak liczne jak gwiazdy na niebie. Skoro tylko księżniczka Ce’Nedra została wygodnie zakwaterowana w twierdzy, poczuła się jeszcze bardziej odsunięta od codziennego zarządzania swoją armią. Godzina wlokła się za godziną. Nie oznaczało to, że nie otrzymywała meldunków. Wprowadzono rygorystyczny harmonogram ćwiczeń, po części dlatego że znaczną część armii stanowili niezawodowi żołnierze, ale głównie po to by uniknąć prowadzącej do problemów dyscyplinarnych bezczynności. Każdego poranka pułkownik Brendig, śmiertelnie poważny sendarski baronet, który zdawał się całkowicie pozbawiony poczucia humoru, z dręczącą sumiennością meldował przebieg odbytych poprzedniego dnia ćwiczeń, oraz całe mnóstwo innych nudnych szczególików, z których większość Ce’Nedra pojmowała jako skrajnie przykre.
Pewnego poranka, po tym jak Bredig wyszedł, Ce’Nedra wybuchnęła.
- Jeśli jeszcze raz wspomni słowo „ubikacje”, to chyba się rozpłaczę - oświadczyła Adarze i Polgarze. Rozdrażniona księżniczka chodziła w tę i z powrotem, gwałtownie wymachując rękami.
- To naprawdę jest ważne dla tak wielkiej armii, Ce’Nedro - spokojnie zwróciła uwagę Adara.
- Ale czy musimy cały czas mówić o tym? To odrażający temat.
Polgara, która cierpliwie uczyła małego jasnowłosego chłopczyka, jak zasznurować buty, uniosła wzrok, jednym spojrzeniem oceniła nastrój Ce’Nedry, po czym zasugerowała:
- Moje panny, może tak wzięłybyście kilka koni i udały się na przejażdżkę? Wygląda na to, że dobrze wam zrobi odrobina świeżego powietrza i nieco ruchu.
Odnalezienie Ariany, mimbrackiej dziewczyny, zajęło im zaledwie chwilkę. Dokładnie wiedziały, gdzie szukać. Jednakże nieco więcej czasu zajęło im oderwanie jej od przypatrywania się Lelldorinowi z Wildantor. Lelldorin z pomocą Torasina, swego kuzyna, usiłował nauczyć podstaw łucznictwa grupę arendarskich chłopów pańszczyźnianych. Torasin, zapalczywy młody asturski patriota, dość późno dołączył do armii. Ce’Nedra wywnioskowała, że wcześniej pomiędzy dwoma młodzieńcami były jakieś nieporozumienia, lecz perspektywa wojny i sławy ostatecznie zbyt wiele znaczyła dla Torasina, aby mógł się jej oprzeć. Dogonił armię w zachodnim pogórzu kraju Ulgów, przyjeżdżając na ledwie żywym po forsownej jeździe koniu. Jego pojednanie z Lelldorinem było emocjonalne, a obecnie obaj byli sobie bliżsi niż kiedykolwiek przedtem. Niemniej Ariana zauważała jedynie Lelldorina. Jej oczy skrzyły się, gdy patrzyła na niego z tak bezrozumnym uwielbieniem, że było to przerażające.
Trzy dziewczęta, ubrane w miękkie, skórzane algarskie stroje do konnej jazdy, w jasnym przedpołudniowym słonecznym świetle pocwałowały przez obóz, a za nimi nieuchronnie podążył Olban, najmłodszy syn Rivańskiego Strażnika, oraz oddział strażników. Ce’Nedra doprawdy absolutnie nie wiedziała, co kierowało Olbanem. Od kiedy w arendzkiej puszczy ukryty Murgo dokonał zamachu na jej życie, młody Rivanin mianował się dowódcą jej osobistej straży przybocznej i zupełnie nic nie mogło skłonić go do zaniechania tej służby. Z jakichś powodów zdawał się niemal wdzięczny za możliwość służenia, a Ce’Nedra miała ponurą pewność, że jedynie przemoc mogłaby go powstrzymać.
Był ciepły bezchmurny dzień, a błękitne niebo rozciągało się nad niewiarygodnym przestworem algarskiej równiny, gdzie wysokie trawy pochylały się pod błądzącymi podmuchami wiatru. Animusz Ce’Nedry wzrósł ogromnie, gdy tylko stali się niewidoczni z obozu. Jechała na białym, podarowanym jej przez króla Cho-Haga koniu, cierpliwym, nie narowistym zwierzęciu, któremu nadała imię Noble - co oznaczało „znakomity”. Noble nie było prawdopodobnie odpowiednie imieniem, jako że był to leniwy koń. Większa część jego pogody ducha wynikała z faktu, że właścicielka była tak drobna, iż pozornie nic nie ważyła. Co więcej, w nadmiarze miłości Ce’Nedra rozpieszczała go horrendalnie, podsuwając mu jabłka i kawałki słodyczy, kiedy tylko było to możliwe. W wyniku małej ilości ćwiczeń, a obfitej diety, Noble z wolna stawał się dostrzegalnie otyły.
W towarzystwie dwóch przyjaciółek i śledzona przez czujnego młodego Olbana, dosiadając grubego, białego konia, księżniczka odjechała na przełaj przez pastwiska unosząc się radością z powodu poczucia wolności, którego dostarczała jej przejażdżka.
U podstawy łagodnie opadającego wzgórza zatrzymały się, aby zezwolić wierzchowcom na wypoczynek. Noble, sapiąc jak kowalski miech, odwrócił łeb i pełnym wyrzutu spojrzeniem obrzucił swą drobniutką panią, lecz ona nieczule zlekceważyła tę nie wypowiedzianą skargę.
- Cóż za wymarzony dzień na przejażdżkę! - wykrzyknęła entuzjastycznie.
Ariana westchnęła.
Ce’Nedra wyśmiewała się z niej.
- Och, daj spokój! Ariano, po pierwsze, Lelldorin nigdzie się nie wybiera, a po drugie, mężczyznom dobrze robi, gdy od czasu do czasu potęsknią się za nami.
Ariana uśmiechnęła się blado, po czym znowu westchnęła.
- Jednak może nam nie służy tęsknienie za nimi - zamruczała bez cienia uśmiechu Adara.
- Co to za piękny zapach? - zapytała nagle Ce’Nedra. Adara uniosła swą bladą jak porcelana twarz, wciągnęła nosem lekki powiew wiatru, po czym raptownie rozejrzała się wokoło, jakby usiłując z maksymalną dokładnością określić, skąd dolatuje ten zapach.
- Chodźcie ze mną - powiedziała niezwykłym u niej rozkazującym tonem i poprowadziła je wokół podstawy wzgórza ku jego przeciwnej stronie. Mniej więcej w połowie trawiastego zbocza znajdowała się kępka niskich ciemnozielonych krzaków pokrytych bladymi kwiatami lawendy. Tegoż poranka wylęgły się błękitne motyle i nie posiadająca się z radości chmara skrzydlatych stworzeń krążyła nad kwiatami. Adara bez chwili zawahania skierowała konia w górę zbocza i zsunęła się z siodła. Po czym, cicho krzyknąwszy, uklękła niemal nabożnie i zagarnęła krzewy w ramiona, tuląc je do siebie.
Gdy Ce’Nedra podjechała bliżej, zdumiała się widząc łzy wzbierające w szarych oczach swej łagodnej przyjaciółki, aczkolwiek w rzeczywistości Adara uśmiechała się.
- Adaro, czy coś nie tak? - zapytała.
- To są moje kwiaty - drżącym głosem odpowiedziała Adara. - Nie zdawałam sobie sprawy, że mogłyby rosnąć i rozsiewać w ten sposób.
- O czym ty mówisz?
- Ostatniej zimy Garion stworzył taki kwiat tylko dla mnie. Był jeden, tylko jeden. Widziałam, jak powstaje dosłownie w jego rękach. Zupełnie o nim zapomniałam. Zobaczcie, jak daleko się rozsiał w ciągu tych zaledwie kilku miesięcy.
Ce’Nedra poczuła nagły przypływ zazdrości. Dla niej Garion nigdy nie stworzył kwiatu. Pochyliła się, wyciągnęła z krzewu jeden z kwiatów lawendy, szarpiąc być może troszkę mocniej, niż było to konieczne.
- Jest koślawy - prychnęła, spoglądając krytycznie na kwiat. Po czym zagryzła wargi, żałując, że to powiedziała.
Adara spojrzała się na nią z wyrzutem.
- Adaro, tylko się przekomarzam - z fałszywym uśmieszkiem pośpiesznie powiedziała Ce’Nedra. Wbrew sobie, wciąż pragnąc znaleźć jeszcze jakąś wadę w kwiecie, pochyliła twarz do małego zmiętego kwiatostanu w swojej dłoni. Jego aromat zdawał się uśmierzać wszystkie jej troski i wspaniale poprawiać samopoczucie.
Ariana także zsiadła z konia, i również wdychała łagodny zapach kwiatów. Lekko zmarszczyła brwi.
- Lady Adaro, azali zezwolisz zebrać mi kilka twych kwiatów? - spytała. - Albowiem przypuszczam, iż w ich różowych płatkach mogą ukrytymi być mnogie właściwości, które mogłyby zainteresować lady Polgarę. Jakoweś czynniki lecznicze zbyt subtelne dla mojej ograniczonej znajomości maści i aromatycznych ziół, by mogła je postrzec. Ce’Nedra raptownie zmieniła strategię postępowania.
- Cudownie! - wykrzyknęła, klaszcząc z zachwytu w dłonie. - Adaro, czyż nie byłoby wspaniale, gdyby twój kwiat okazał się doskonałym medykamentem? Jakimś nadprzyrodzonym lekarstwem? Mogłybyśmy nazwać go „róża Adary”, a chorzy ludzie po wsze czasy błogosławiliby twoje imię.
- Ce’Nedro, on zupełnie nie wygląda jak róża - zwróciła uwagę Adara.
- Bzdura! - Ce’Nedra przeszła nad różnicą do porządku dziennego. - Poza tym mam zostać królową, więc jeśli mówię, że to jest róża, to jest róża i już. Natychmiast zabierzemy te kwiaty z powrotem do lady Polgary. - Odwróciła się do swego baryłkowatego konia, który leniwie przyglądał się kwiatom, jak gdyby zastanawiając się: zjeść, czy nie zjeść kilka z nich. - Noble, przyjdź - powiedziała do niego z nadmierną przesadą. - Pogalopujemy z powrotem do twierdzy.
Noble wyraźnie wzdrygnął się na słowo „pogalopujemy”.
* * *
Polgara starannie zbadała kwiaty, lecz ku rozczarowaniu księżniczki i jej przyjaciółek, nie zaangażowała się w rozważania nad ich medyczną wartością. Trochę przybita, mała księżniczka wróciła spokojnie do swojej kwatery i swoich obowiązków.
Oczekiwał na nią pułkownik Brendig. Po namyśle Ce’Nedra uznała, że pułkownik Brendig był niewątpliwie najpraktyczniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała. Żaden szczegół nie był zbyt mały dla niego. U pomniejszego człowieka takie skupianie się na drobnych sprawach mogłoby być uznane za zwykłą drobiazgowość, ale przekonanie pułkownika, że wielkie sprawy składają się z małych sprawek, nadawały pewną powagę jego wytrwałej dbałości o szczegóły. W obozie zdawał się być wszędzie: w jego przytomności naciągano liny namiotów, bezładne kupy uzbrojenia rozmieszczano w starannie ustawionych kozłach, a niedbale rozpięte kubraki były szybko zapinane.
- Mam nadzieję, że jej wysokość znalazła pokrzepienie w swojej przejażdżce - kłaniając się, uprzejmie powiedział pułkownik, gdy Ce’Nedra weszła do pokoju.
- Dziękuję, pułkowniku Brendig - odparła księżniczka. - Moja wysokość znalazła. - Była w dziwacznym nastroju, a zawsze rozkosznie było podrażnić poważnego Sendara.
Krótkotrwały uśmieszek przemknął przez wargi Brendiga, po czym natychmiast zabrał się do rutynowego południowego meldunku.
- Mam przyjemność poinformować waszą wysokość, że inżynierowie są bliscy ukończenia dźwigów na szczycie szańca - meldował. - Pozostało jedynie zainstalować przeciwwagi, które pomogą wyciągnąć okręty wojenne Chereków.
- To miło - powiedziała Ce’Nedra z obojętnym, bezmyślnym uśmieszkiem, doskonale wiedząc, że to doprowadza go do szewskiej pasji.
Szczęki Brendiga zacisnęły się lekko, lecz jego twarz nie zdradziła żadnego innego znaku tego chwilowego porywu irytacji.
- Cherekowie, przygotowując się do transportu, zaczynają usuwać maszty i takielunek ze swoich okrętów - ciągnął - a budowa fortyfikacji na szczycie szańca wyprzedza harmonogram o kilka dni.
- Jak cudownie! - wykrzyknęła Ce’Nedra, z dziewczęcym zachwytem klaszcząc w dłonie.
- Wasza wysokość, proszę - poskarżył się Brendig.
- Wybacz, pułkowniku Brendig - przeprosiła Ce’Nedra, czule głaszcząc jego dłoń. - Z jakichś powodów wyzwalasz we mnie wszystko co najgorsze. Czy ty nigdy nie uśmiechasz się? Patrzył na nią z całkowicie poważną miną.
- Uśmiecham się, wasza wysokość - powiedział. - Aha! Masz gościa z Tolnedry.
- Gość? Kto?
- Generał Varana, książę Anadilii.
- Varana? Tutaj? Co on, do licha, robi w Algarii? Czy jest sam?
- Jest z nim pewna grupa innych tolnedrańskich szlachciców - odparł Brendig. - Nie są w mundurach, ale mają typowo wojskowy sposób zachowania. Powiadają, że są tu jako prywatni obserwatorzy. Generał Varana wyraził życzenie złożenia swoich uszanowań, o każdej dogodnej dla waszej wysokości porze.
- Oczywiście, pułkowniku Brendig - powiedziała Ce’Nedra z entuzjazmem, który już nie był symulowany. - Natychmiast po niego poślij, proszę.
Ce’Nedra znała Varanę od najwcześniejszego dzieciństwa. Był krępym mężczyzną o siwiejących kędzierzawych włosach i sztywnym lewym kolanie, co powodowało, że zauważalnie powłóczył nogą. Był obdarzony ciętym, uszczypliwym poczuciem humoru tak typowym dla rodziny Anadilian. Boruni, ze wszystkich szlacheckich domów Tolnedry, najbardziej przyjaźnili się z Anadilianami. Przede wszystkim, obie rodziny pochodziły z południa, i Anadilianie zazwyczaj popierali Borunów w sporach z potężnymi rodzinami z północy. Aczkolwiek Anadilia była zaledwie księstwem, to w związkach pomiędzy Wielkimi Książętami a cesarskim rodem Borunów nie było nawet najmniejszych śladów służalczości. Poważni historycy i politycy długo uważali za nieszczęście dla Cesarstwa, że tak utalentowany książęcy ród Anadilii nie ma wystarczających bogactw, aby poważnie pokusić się o cesarski tron.
Gdy generał Varana grzecznie wkuśtykał do pokoju, w którym Ce’Nedra oczekiwała go niecierpliwie, na ustach błąkał mu się nikły uśmieszek, a jedna z brwi była kpiarsko uniesiona.
- Wasza wysokość - pozdrowił ją z pokłonem.
- Wujek Varana! - wykrzyknęła księżniczka rzucając mu się na szyję. W rzeczywistości Varana nie był jej wujkiem, ale ona zawsze tak o nim myślała.
- Do czego doszłaś i co już zrobiłaś, moja mała Ce’Nedro? - Śmiał się, obejmując ją potężnymi muskularnymi ramionami. - Wiesz... wywracasz świat do góry nogami. Co robi Borun w środku Algarii na czele armii Alornów?
- Zamierzam najechać Mishrak ac Thull - oświadczyła figlarnie.
- Doprawdy? Po co? Czy thullski król, Gethell, w jakikolwiek sposób znieważył ród Borunów? Nic mi o tym nie wiadomo.
- To sprawa Alornów - impertynencko odparła Ce’Nedra.
- A! Rozumiem! Sądzę, że jest to wyjaśnienie. Alornowie robią wiele rzeczy bez powodu.
- Nabijasz się ze mnie - oskarżyła go.
- Oczywiście, że tak, Ce’Nedro. Przez tysiące lat Anadilianie nabijają się z Borunów.
Zrobiła kwaśną minę.
- To jest bardzo poważna sprawa, wujku Varana.
- Naturalnie, że jest - przyznał, delikatnie dotykając jej wywiniętej na zewnątrz dolnej wargi - lecz nie ma powodów, by nie żartować z tego.
- Jesteś nieznośny - bezradnie powiedziała Ce’Nedra, śmiejąc się wbrew sobie. - Co tu robisz?
- Obserwuję - powiedział. -- Wielu generałów to robi. Prowadzicie jedyną trwającą w tej chwili wojnę, więc kilku z nas pomyślało, że moglibyśmy wpaść na chwilę zbadać sytuację. Morin podsunął ten pomysł.
- Szambelan mojego ojca?
- Myślę, że taka jest jego funkcja... tak.
- Morin nie zrobiły tego, nie na własną rękę.
- Naprawdę? Cóż za zadziwiająca nowina. Ce’Nedra zmarszczyła brwi i z roztargnieniem gryzła pasemko włosów. Varana wyciągnął rękę i wyjął pasemko z pomiędzy jej zębów.
- Morin nie zrobi niczego dopóki mój ojciec mu nie każe. - Ce’Nedra zadumała się, raz jeszcze wznosząc lok do ust.
Varana ponownie wyjął lok z jej palców.
- Nie rób tak - powiedziała mu.
- Dlaczego nie? W ten sposób odzwyczaiłem cię od ssania kciuka.
- To co innego. Myślę.
- Myśl z zamkniętymi ustami.
- To był pomysł mojego ojca, prawda?
- Nie ośmielam się twierdzić, że wiem, czego chce cesarz - odparł.
- Dobrze, a ja śmiem. Więc co knuje szczwany lis?
- To było wysoce niestosowne, moje dziecko!
- Powiadasz, że jesteś tu, aby obserwować? Skinął głową.
- I może podsunąć kilka pomysłów? Wzruszył ramionami.
- Jeśli ktoś zechce wysłuchać. Zrozum, nie jestem tu oficjalnie. Tego zabrania polityka Imperium. Twoje roszczenia do rivańskiego tronu nie są w Tol Honeth formalnie uznawane.
Przez gęste rzęsy posłała mu ukradkowe spojrzenie.
- Te pomysły, które mógłbyś podsuwać, jeśli zdarzyłoby ci się być w pobliżu tolnedrańskiego legionu, który zdawałby się potrzebować nieco przywództwa, czy... to jest w ogóle możliwe... że jedną z tych sugestii mogłoby być „naprzód marsz!”?
- Mogłaby pojawić się taka sytuacja - przyznał posępnie.
- A ty masz przy sobie grupę innych oficerów ze sztabu generalnego?
- Sądzę, że kilku z nich rzeczywiście... - Jego oczy błyszczały od tłumionej uciechy.
Ce’Nedra ponownie uniosła lok, a generał Varana raz jeszcze odebrał jej go.
- Czy zechciałbyś poznać Rhodara, króla Drasni? - zapytała go.
- Byłbym zaszczycony spotkaniem jego królewskiej mości.
- Zatem dlaczego nie mielibyśmy go odwiedzić?
- Dlaczego nie?
- Och, kocham cię, wujku. - Zaśmiała się, ponownie zarzucając mu ręce na szyję.
Króla Rhodara zastali podczas narady z innymi dowódcami, która odbywała się w przestronnej, przewiewnej sali, którą król Cho-Hag postawił do ich użytku. Pomiędzy dowódcami armii nie było już żadnych pozorów etykiety i większość z nich rozpierała się w wygodnych, obitych końską skórą krzesłach obserwując, jak odziany w szkarłatną togę Rhodar za pomocą kawałka sznurka odmierza odległości na dużej mapie, która pokrywała całą jedną ścianę.
- To naprawdę nie wydaje mi się aż tak daleko - mówił do króla Cho-Haga.
- To dlatego że twoja mapa jest płaska, Rhodarze - odparł Cho-Hag. - Tamta okolica jest bardzo górzysta. Uwierz mi, to zajmie trzy dni.
Król Rhodar przybrał nietaktowny ton rozgoryczenia.
- Zatem chyba będziemy musieli porzucić ten pomysł. Chciałbym spalić te forty, ale nie zamierzam rozpocząć rozkazywania samobójczych misji. Trzydniowy wypad jest po prostu zbyt daleki.
- Wasza królewska mość - uprzejmie powiedziała Ce’Nedra.
- Tak, moje dziecko? - Rhodar wciąż z dezaprobatą patrzył na mapę.
- Wasza królewska mość - oficjalnie powiedziała Ce’Nedra - czy mogę przedstawić waszej miłości księcia Anadilii? Generał Varana - jego królewska wysokość Rhodar, król Drasni.
Obydwaj mężczyźni dworsko pokłonili się sobie wzajemnie, jednocześnie obrzucając się badawczymi, taksującymi spojrzeniami.
- Sława generała poprzedza go - zauważył król Rhodar.
- Jednak fachowość jego królewskiej mości jako wojskowego utrzymywano w tajemnicy - odparł Varana.
- Czy uważasz, że zadośćuczyni to wymogom kurtuazji? - zapytał Rhodar.
- W przeciwnym razie nieco później będziemy się oczerniać, mówiąc jak to dręcząco uprzejmi byliśmy dla siebie.
Król Rhodar posłał mu bystry szeroki uśmiech.
- No dobrze, co czołowy taktyk Tolnedry porabia w Algarii?
- Obserwuję, wasza królewska mość.
- Zamierzasz upierać się przy tej wersji?
- Oczywiście. Z przyczyn politycznych Tolnedra musi zachować neutralną postawę w tej sprawie. Jestem pewien, że drasański wywiad powiadomił waszą królewską mość o rzeczywistej sytuacji. Tych pięciu szpiegów, których masz w cesarskim pałacu, to sumienni zawodowcy.
- W tej chwili sześciu - mimochodem zauważył król Rhodar.
Generał Varana uniósł brew.
- Przypuszczam, że powinniśmy wiedzieć - powiedział.
- To od czasu do czasu zmienia się. - Rhodar wzruszył ramionami. - Znasz naszą strategiczną sytuację?
- Tak, zostałem wprowadzony.
- Jaka jest twoja ocena, jako obserwatora?
- Macie kłopoty.
- Dzięki - oschle powiedział Rhodar.
- Liczebność nakazuje wam zająć postawę obronną. Rhodar pokręcił głową.
- Mogłoby to wchodzić w grę, jeśli jedynym naszym zmartwieniem byłby Taur Urgas i południowi Murgowie, ale w Thull Zelik ‘Zakath codziennie sprowadza na ląd więcej oddziałów wojskowych. Jeśli obwarujemy się i będziemy próbowali uparcie siedzieć w zamknięciu, a on postanowi natrzeć na nas, to do jesieni będzie w stanie pogrzebać nas w Mallorei. Kluczowe znaczenie dla całej sytuacji ma umieszczenie floty Anhega na Morzu Wschodnim, w celu powstrzymania statków z transportem. Aby to się powiodło, będziemy musieli trochę zaryzykować.
Varana bacznie przyglądał się mapie.
- Jeżeli zamierzacie pójść w dół rzeki Mardu, będziecie musieli zneutralizować thullską stolicę - powiedział, wskazując na Thull Mardu. - To jest wyspa, tak samo jak Tol Honeth, i znajduje się dokładnie na samym środku rzeki. Nigdy, dopóki dzierży ją nieprzyjaciel, nie przeprowadzicie obok niej swojej floty. Będziecie musieli zdobyć miasto.
- To już przyszło nam na myśl - powiedział król Anheg z miejsca, gdzie rozwalał się w fotelu z zawsze obecnym w dłoni pucharem piwa.
- Znasz Anhega? - spytał generała Rhodar. Varana skinął głową.
- Ze słyszenia - odparł. Ukłonił się królowi Anhegowi. - Wasza królewska mość - powiedział.
- Generale - odpowiedział Anheg skłaniając głowę.
- Jeśli Thull Mardu jest silnie bronione, to zdobycie jej będzie kosztowało was jedną trzecią waszego wojska - ciągnął Varana.
- Zamierzamy wywabić załogę na zewnątrz? - upewnił się Rhodar. - Jak?
- To będzie należało do Korodullina i mnie - cicho powiedział król Cho-Hag. - Skoro tylko dostaniemy się na szczyt szańca, rycerze Mimbrate wyruszą i zetrą na proch każde większe i mniejsze miasto na wyżynach, a na terenach rolniczych moi nomadowie powalą wszystkie nie skoszone zbiory.
- Zrozumieją, że to tylko odwracanie uwagi, wasza królewska mość - zwrócił uwagę Varana.
- Naturalnie - burkliwym głosem przyznał rację Brand. - Odwracanie uwagi, ale od czego? Nie sadzimy, że w pełni pojmą, iż naszym głównym celem jest Thull Mardu. Zrobimy co w naszej mocy, aby uczynić nasze grabieże tak powszechnymi, jak to tylko możliwe. Początkowo strata miasteczek i zbiorów może być do przyjęcia, jednak nie minie wiele czasu, a będą musieli podjąć kroki dla ich ochrony.
- I sądzicie, że wycofają załogę z Thull Mardu, aby was dopaść?
- Taki jest plan - odparł król Rhodar. Varana pokręcił głową.
- Sprowadzą Murgów z Rak Goska i Mallorean z Thull Zelik. Wtedy zamiast szybkiego wypadu na Thull Mardu, będziecie mieli powszechną wojnę.
- To jest to, co ty byś zrobił, generale Varana - nie zgodził się król Rhodar - jednak nie jesteś ‘Zakathem czy też Taurem Urgasem. Nasza strategia bazuje na naszej ocenie obu tych ludzi. Żaden z nich nie zaangażuje swych sił, dopóki będzie przekonany, że my stwarzamy jakieś większe zagrożenie. Dla nich prawdziwa wojna zacznie się, kiedy zaatakują się wzajemnie. Każdy z nich będzie się ociągać, więc król Gethell będzie musiał potykać się z nami na własną rękę z zaledwie symbolicznym wsparciem Murgów i Mallorean. Jeżeli będziemy posuwać się dostatecznie szybko, to zanim połapią się, co zamierzamy, będziemy mieli flotę Anhega na Morzu Wschodnim, a wszystkie nasze oddziały wycofają się do szańca.
- A wtedy?
- A wtedy Taur Urgas utknie w Rak Goska, jakby przykuto go do skały. - Król Anheg zachichotał. - Ja, na Morzu Wschodnim, będę zatapiał statki pełne Mallorean, a on z radością będzie witał każdy mój czyn.
- A ‘Zakath nie ośmieli się przez natarcie na nas narazić na niebezpieczeństwo tych oddziałów, które już ma w Thull Zelik - dodał Brand. - Jeżeli straci zbyt dużo ludzi, to Taur Urgas uzyska przewagę. Generał Varana rozważył to.
- A zatem potrójny pat - zadumał się. - Trzy armie w tym samym rejonie, a żadna z nich nie zamierza ruszać. - To najlepszy rodzaj wojny. - Król Rhodar uśmiechnął się jowialnie. - Nikt nie doznaje krzywdy. - Taktycznie waszym jedynym problemem jest wyważenie dotkliwości waszych wypadów, zanim zaatakujecie Thull Mardu - zauważył Varana. - Muszą być wystarczająco poważne, by wywabić załogę z miasta, lecz nie na tyle, aby zaalarmować ‘Zakatha czy Taura Urgasa. Panowie, stąpacie po bardzo cienkiej linie. Rhodar skinął głową.
- Dlatego właśnie jesteśmy tak zachwyceni goszcząc tu głównego taktyka Tolnedry jako doradcę - powiedział kłaniając się wytwornie.
- Wasza królewska mość, proszę - unosząc dłoń, zainterweniował generał Varana. - Podsuwać pomysły, nie doradzać. Obserwator może jedynie podsuwać pomysły. Termin „doradzać” oznacza stronniczość, a to nie jest zgodne z cesarską pozycją całkowitej neutralności.
- Aha - powiedział król Rhodar. Zwrócił się do króla Cho-Haga. - Musimy poczynić kroki, aby zapewnić dobre samopoczucie cesarskiego podsuwacza pomysłów i jego sztabu - oświadczył z szerokim uśmiechem.
Ze skrywanym zachwytem Ce’Nedra obserwowała, jak ci dwaj wybitni mężczyźni rozpoczynają coś, co w widomy sposób zmierza do stania się trwałą przyjaźnią.
- Zostawię was, panowie, waszym rozrywkom - powiedziała. - Wojskowe dyskusje przyprawiają mnie o ból głowy, wiec będę ufać, że nie wpędzicie mnie w kłopoty.
Dwa dni później z kraju Ulgów przybył Relg wraz z grupą wysłanych przez Gorima rodaków, odzianych w wykonane z blaszanych płytek kolczugi. Taiba, która od czasu gdy do twierdzy przybyły armie, milcząco pozostawała w cieniu, przyłączyła się do Ce’Nedry i lady Polgary, aby powitać Ulgów, skoro tylko wiozące ich wozy zaskrzypią jadąc pod górę ku głównej bramie. Piękna maragacka kobieta nosiła prostą, pozbawioną jakichkolwiek ozdób lnianą suknię, a jej fiołkowe oczy skrzyły się. Relg, któremu kapturzasta, wykonana z blaszanych płytek kolczuga okrywała ramiona i głowę jak jaszczurcza skóra, wysiadł z jadącego na czele wozu i ledwie pobieżnie odwzajemnił pozdrowienia Baraka i Mandorallena. Jego duże oczy przeszukiwały zebraną przy bramie grupę, dopóki nie znalazły Taiby, a wtedy opuściło go napięcie. Nie mówiąc ani słowa poszedł w jej kierunku. Ich powitanie było milczące i nawet nie dotknęli się, chociaż kilkakrotnie ręka Taiby bezwiednie wysunęła się ku niemu. Patrząc sobie głęboko w oczy stali w złotych promieniach słońca, otaczając się takim murem intymności, że całkowicie ignorowali obecność innych. Oczy Taiby wciąż pozostawały utkwione w obliczu Relga, lecz nie było w nich nic z tego bezmyślnego, łagodnego uwielbienia, które przepełniało oczy Ariany, kiedy patrzyła na Lelldorina. Kryło się w nich pytanie - a nawet wyzwanie. Odpowiadające spojrzenie Relga było wzburzonym spojrzeniem mężczyzny rozdartego pomiędzy dwoma przytłaczającymi przymusami. Ce’Nedra obserwowała ich przez kilka chwil, lecz ostatecznie została zmuszona odwrócić wzrok.
Ulgów zakwaterowano w mrocznych podziemnych salach wykutych w fundamentach Twierdzy, gdzie Relg mógł przeprowadzić swoich rodaków przez bolesny proces przystosowania ich oczu do dziennego światła oraz nauczenia ich opanowania nieuzasadnionej paniki, jaka ogarniała wszystkich Ulgów, kiedy znajdowali się na otwartej przestrzeni.
Tego samego wieczora inna, mniejsza grupa nadciągnęła od południa. Trzech mężczyzn: dwóch odzianych w długie szaty, a jeden w brudne łachmany - pojawiło się przy bramie żądając wpuszczenia. Strzegący bramy Algarowie natychmiast ich wpuścili, a jeden ze strażników został posłany do oświetlonego świecami apartamentu Polgary, aby powiadomić ją o ich przybyciu.
- Lepiej zrobisz, jeśli ich tu przyślesz - poradziła biednemu, dygoczącemu człowiekowi o szarej jak popiół twarzy. - Przez bardzo długi czas nie przebywali w towarzystwie innych ludzi i tłumy mogą ich rozdrażniać.
- Natychmiast, lady Polgaro - kłaniając się powiedział drżący mężczyzna. Zawahał się chwilę. - Czy faktycznie by mi to zrobił?! - wykrzyknął.
- Kto i co zrobiłby tobie?
- Ten szkaradny. Powiedział, że zamierza... - Mężczyzna urwał, nagle zdając sobie sprawę, do kogo mówi. Jego twarz pokryła się rumieńcem. - Nie sądzę, że powinienem powtarzać, co powiedział, lady Polgaro; ale była to najpotworniejsza rzecz, którą można powiedzieć mężczyźnie.
- Och - powiedziała. - Sądzę, że wiem, co masz na myśli. To jedno z jego ulubionych wyrażeń. Myślę, że jesteś bezpieczny. On tylko tak mówi, by przyciągnąć uwagę ludzi. Nie jestem nawet pewna, czy można zrobić to komuś i jednocześnie nie pozbawić go życia.
- Sprowadzę ich natychmiast, lady Polgaro. Czarodziejka zwróciła wzrok ku Ce’Nedrze, Adarze i Arianie, które przyszły do niej na kolację.
- Panienki - powiedziała poważnie - wkrótce będziemy miały gości. Dwóch z nich jest najsłodszymi ludźmi na świecie, ale trzeci nie w pełni kontroluje swój język. Jeżeli w ogóle jesteście czułe na te sprawy, to lepiej, abyście sobie poszły.
Ce’Nedra, pamiętając przypadkowe spotkanie z całą trójką w Dolinie Aldura, natychmiast powstała.
- Nie ty, Ce’Nedro - powiedziała Polgara. - Obawiam się, że będziesz musiała zostać.
Ce’Nedra z trudem przełknęła ślinę.
- Na waszym miejscu naprawdę bym wyszła - poradziła przyjaciółkom.
- Czy on jest aż tak zły? - zapytała Adara. - Już wcześniej słyszałam klnących mężczyzn.
- Nie tak jak on - ostrzegła Ce’Nedra.
- Udało ci się bardzo mnie zaciekawić - uśmiechnęła się Adara. - Sądzę, że zostanę.
- Nie mów, że cię nie ostrzegałam - burknęła Ce’Nedra.
Beltira i Belkira byli tak samo świątobliwi, jakimi zapamiętała ich Ce’Nedra, ale zdeformowany Beldin był jeszcze szpetniejszy i złośliwszy. Ariana uciekła w popłochu, zanim skończył pozdrawiać lady Polgarę. Adara pobladła śmiertelnie, lecz dzielnie trwała na posterunku. Następnie szkaradny mały człowieczek obrócił się, aby powitać Ce’Nedrę i kilkoma chrapliwymi pytaniami sprawił, że spąsowiała po czubki włosów. Na to Adara roztropnie wyszła.
- Pol, co się dzieje z tymi twoimi dziewuchami? - niewinnie zapytał Beldin, czochrając się po skołtunionych włosach. - Zdają się mieć jakiś drobne wapory.
- To dobrze wychowane panienki, wujku - odparła Polgara. - Pewne wyrażenia są niemiłe ich uszom.
- Tylko dlatego? - zapytał grubiańsko. - Ta ruda pała wydaje się nieco mniej delikatna.
- Twoje komentarze obrażają mnie tak samo, jak obrażają moje towarzyszki, mistrzu Beldinie - sztywno odcięła się Ce’Nedra - ale nie sądzę, żeby zdruzgotało mnie głupie dziamganie chorego na umyśle garbusa.
- Nieźle - pochwalił ją, rozwalając się niezgrabnie na krześle - jednak musisz nauczyć się robić to na większym luzie. Wtedy lżenie nabiera pewnego rytmu i płynności, której jeszcze nie podłapałaś.
- Ona jest bardzo młoda, wujku - przypomniała mu Polgara.
Beldin łypnął na księżniczkę.
- Czyżby?
- Przestań - rozkazała Polgara.
- Przyszliśmy...
- ...by przyłączyć się do twojej ekspedycji - powiedziały bliźniaki. - Beldin przypuszcza...
- ...że mogłabyś zmierzyć się z Grolimami i...
- ...potrzebujesz naszej pomocy.
- Czy to nie wzruszające? - spytał Beldin. - Oni wciąż nie nauczyli się mówić samodzielnie. - Spojrzał na Polgarę. - Czy to jest cała armia, jaką posiadasz?
- Na rzece przyłączą się do nas Cherekowie - odparła.
- Powinnaś była mówić szczerzej - powiedział Ce’Nedrze. - Nawet w przybliżeniu nie zebrałaś wystarczającej liczby ludzi. Południowi Murgowie rozmnażają się jak larwy na padlinie, a Malloreanie mnożą się jak muchy plujki.
- W odpowiednim czasie wyjaśnimy ci naszą strategię, wujku - obiecała mu Polgara. - Nie zamierzamy natrzeć frontalnie na armie Angaraku. To, co tu robimy, to jedynie wprowadzanie w błąd.
Wyszczerzył zęby w szkaradnym uśmieszku.
- Dałbym wiele, aby zobaczyć twoją twarz, kiedy zrozumiesz, że Belgarath uciekł od ciebie - powiedział.
- Nie rozwodziłabym się nad tym, mistrzu Beldinie - poradziła Ce’Nedra. - Lady Polgara nie była zachwycona decyzją Belgaratha, i mogłoby być nieroztropnym znowu wracać do tego.
- Widziałem wcześniej napadziki złego humoru Pol. - Wzruszył ramionami. - Pol, dlaczego nie posyłasz nikogo po świnię albo owcę? Jestem głodny.
- Zazwyczaj najpierw się je piecze, wujku. Wyglądał na zaintrygowanego.
- A po co? - zapytał.
ROZDZIAŁ X
Trzy dni później armia rozpoczęła wymarsz z Twierdzy Algar w kierunku tymczasowego obozu wzniesionego przez Algarów na wschodnim brzegu rzeki Aldur. Oddziały każdego narodu posuwały się w osobnymi marszowymi kolumnami, pozostawiając za sobą ogromny pas udeptanej trawy. W środku kolumny, z wzniesionymi sztandarami i ugruntowaną ćwiczeniami paradną perfekcją, maszerowały legiony Tolnedry. Od przybycia generała Varany i jego sztabu wygląd legionów poprawił się zauważalnie. Bunt na równinach w okolicach Tol Vordue dostarczył Ce’Nedrze rzesze zwykłych żołnierzy, ale nie starszych oficerów, i odkąd przeminęło niebezpieczeństwo nagłej inspekcji, nastąpiło pewne rozluźnienie dyscypliny. Generał Varana nie wspomniał ani słowem o rdzawych plamach na napierśnikach ani też o powszechnym zaniedbaniu żołnierzy. Jego grymas łagodnej dezaprobaty zdawał się załatwić całą sprawę. Zaprawieni w bojach sierżanci, którzy obecnie dowodzili legionami, tylko raz spojrzeli mu w oczy i natychmiast podjęli odpowiednie kroki. Plamy rdzy zniknęły, a regularne golenie się ponownie zaczęło cieszyć się popularnością. Przyznać trzeba, że tu i ówdzie na świeżo ogolonych twarzach widniały siniaki - milczący dowód, że bezwzględni sierżanci uznali za niezbędne energicznie przekonać swoich żołnierzy, iż wakacje dobiegły końca.
Po jednej stronie legionów jechali błyszczący rycerze Mimbrate. Na lesie wzniesionych kopii w podmuchach wiatru łopotały różnokolorowe proporce. Ich twarze pałały entuzjazmem i czymś jeszcze. Prywatnie Ce’Nedra podejrzewała, że ogromna część ich przerażającej sławy wywodzi się z przepastnego braku czegokolwiek, co w najmniejszym stopniu mogłoby przypominać rozwagę. Wystarczyłaby jedynie niewielka zachęta, a hufce Mimbratów ochoczo podjęłyby szarżę na wzbierającą falę przypływu.
Na drugiej flance maszerujących legionów szli odziani na zielono i brązowo asturscy łucznicy. Takie rozmieszczenie było całkowicie umyślne. Asturowie byli obdarzeni nie większą inteligencją niż ich mimbraccy kuzyni, i powszechnie uważano za roztropne umieszczanie innych oddziałów pomiędzy dwiema arendzkimi armiami. Pozwalało to uniknąć sprzeczek.
Za Asturami maszerowali odziani od stóp do głów na szaro Rivanie o ponurych twarzach. Towarzyszyli im ci nieliczni Cherekowie, którzy nie byli z flotą, przygotowującą się w tej chwili do transportu do podnóża szańca. Oskrzydlając Mimbratów, w mundurach własnej roboty, maszerowali Sendarscy milicjanci, a na tyłach oddziałów aż po horyzont rozciągał się rząd skrzypiących taborów króla Fulracha. Algarscy nomadowie nie jechali w uporządkowanych kolumnach, lecz w małych grupkach i gromadkach, jako że na skrajnych skrzydłach armii prowadzili stada zapasowych koni i półdzikiego bydła.
Dosiadająca białego konia, odziana w zbroję Ce’Nedra jechała w towarzystwie generała Varany. Bez większego powodzenia usiłowała wytłumaczyć mu swoje racje.
- Moje drogie dziecko - powiedział na koniec generał - jestem Tolnedraninem i żołnierzem. Żadna z tych okoliczności nie skłania mnie do akceptowania jakiegokolwiek rodzaju mistycyzmu. Obecnie moją główną troską jest wykarmienie tego tłumu. Twoje linie zaopatrzenia ciągną się szmat drogi wstecz poprzez góry, a następnie aż do Arendii. To bardzo daleko, Ce’Nedro.
- Wujku, król Fulrach zadbał o to - powiedziała z dość zadowoloną z siebie miną. - Przez cały czas gdy maszerowaliśmy, jego Sendarzy Wielkim Północnym Szlakiem przewozili zapasy do Aldurford, po czym transportowali je barkami w górę rzeki do obozu. Oczekują tam na nas setki magazynów.
Generał Varana skinął aprobująco.
- Okazuje się, że Sendarzy zostali doskonałymi kwatermistrzami - zauważył. - Czy Fulrach sprowadza również broń?
- Sądzę, że mówili coś o tym - odparła Ce’Nedra. - Strzały, zapasowe kopie dla rycerzy, takie tam rzeczy. Zdawali się wiedzieć, co robią, więc nie zadawałam zbyt wielu pytań.
- To było głupie, Ce’Nedro - bez ogródek powiedział Varana. - Kiedy kieruje się armią, należy znać wszystkie szczegóły.
- Wujku, ja nie kieruję armią - zwróciła uwagę. - Ja jej przewodzę. Król Rhodar kieruje.
- A co zrobisz, jeśli coś mu się przytrafi? Ce’Nedra raptownie spoważniała.
- Jedziesz na wojnę, Ce’Nedro, a na wojnach ludzie naprawdę giną i odnoszą rany. Lepiej byłoby zacząć wykazywać zainteresowanie tym, co dzieje się wokół ciebie, moja mała księżniczko. Zrozum, wyruszanie na wojnę z głową ukrytą pod poduszką nie zwiększy twoich szans na sukces. - Spojrzał jej głęboko w oczy. - Nie ogryzaj paznokci, Ce’Nedro - dodał. - To oszpeca twoje dłonie.
Nad rzeką leżał kolosalny obóz, a w samym jego centrum stał główny skład króla Fulracha, istne miasto namiotów i starannie poukładanego w stosy wyposażenia. Przy brzegu rzeki, cierpliwie oczekując rozładunku cumował długi szereg płaskodennych barek.
- Twoi ludzie napracowali się - król Rhodar podzielił się swoim spostrzeżeniem z przysadzistym sendarskim monarchą, gdy jechali wąskimi pasażami pomiędzy piętrzącymi się stosami przykrytych brezentem produktów a stertami zapakowanego w mocne skrzynie wyposażenia.
- Gdy jechaliśmy przez Arendię na południe, poczyniłem notatki - odparł król Fulrach. - Nietrudno było spostrzec, czego będziemy potrzebować: butów, strzał, zapasowych mieczy i tak dalej. Obecnie dostarczamy niemal wyłącznie żywność. Algarskie stada zapewniają świeże mięso, ale żołnierze rozchorują się na niezmiennej diecie składającej się jedynie z mięsa.
- Zgromadziłeś tutaj już wystarczająco dużo żywności, aby przez rok wykarmić armię - zauważył król Anheg.
Fulrach przecząco pokręcił głową.
- Czterdzieści pięć dni - skrupulatnie sprostował. - Chcę, żeby trzydziestodniowe zapasy były tutaj, a dwutygodniowe w fortach, które Drasanie budują na szczycie szańca. To nasza żelazna rezerwa. Dopóki barki codziennie uzupełniają nasze zapasy, zawsze będziemy mieli tak dużo pod ręką. Skoro już raz postanowisz, co chcesz osiągnąć, reszta jest jedynie prostą matematyką.
- Skąd wiesz, ile mężczyzna zje w ciągu jednego dnia? - zapytał Rhodar, zerkając na ułożoną w wysokie stosy żywność. - Są dni kiedy jestem głodniejszy niż zazwyczaj.
Fulrach wzruszył ramionami.
- To się uśrednia. Raz je się mniej, raz więcej, ale ostatecznie wychodzi na mniej więcej tyle samo.
- Fulrachu, czasami jesteś tak praktycznie myślący, że niemal przyprawiasz mnie o mdłości - powiedział Anheg.
- Ktoś musi być.
- Czy wy, Sendarzy, nie macie żadnego zamiłowania do przygód? Czy nigdy nic nie zrobicie bez uprzedniego zaplanowania?
- Nie, jeśli możemy temu zaradzić - łagodnie odpowiedział król Sendarii.
W pobliżu środka składu z zaopatrzeniem wzniesiono grupę dużych, ozdobnych namiotów przeznaczonych dla wodzów i ich sztabu przybocznego. Około czwartej, po wzięciu kąpieli i zmianie ubrań, księżniczka Ce’Nedra przeszła do głównego namiotu, aby zobaczyć, co się dzieje.
- Zakotwiczyli mniej więcej milę w dół nurtu rzeki - meldował kuzynowi Barak. - Są tu już prawie cztery dni. Chyba dowodzi nimi Greldig.
- Greldig? - Anheg wyglądał na zdziwionego. - Nie ma żadnego oficjalnego stanowiska.
- Zna rzekę. - Barak wzruszył ramionami. - Przez lata żeglował niemal wszędzie, gdzie jest woda i szansa na osiągnięcie zysku. Powiedział mi, że marynarze tęgo piją, od kiedy zakotwiczyli. Wiedzą, co się święci.
Anheg zachichotał.
- No to lepiej byśmy ich nie rozczarowali. Rhodarze, ile czasu upłynie, zanim twoi ludzie będą gotowi zacząć wyciąganie moich okrętów na szaniec?
- Mniej więcej tydzień - odparł król Rhodar, podnosząc wzrok znad podwieczorku.
- To już niedługo - zawyrokował Anheg. Ponownie zwrócił się do Baraka. - Powiedz Greldigowi, że jutro rano zaczynamy przeprawę... zanim marynarze zdołają wytrzeźwieć!
Ce’Nedra nie w pełni rozumiała znaczenie słowa „przeprawa”, dopóki następnego ranka nie poszła na brzeg rzeki, gdzie zastała Chereków w pocie czoła wyciągających okręty z wody i z całych sił pchających je naprzód po drewnianych rolkach. Była przerażona wielkością wysiłku, jaki należało podjąć, aby chociaż o kilka cali przesunąć okręt.
Nie była w tym odosobniona. Kowal Durnik rzucił jedno wstrząśnięte spojrzenie na ich sposób postępowania i natychmiast poszedł szukać króla Anhega.
- Wybacz mi, wasza wysokość - powiedział z szacunkiem - lecz czy nie szkodzi to łodziom, tak jak i ludziom?
- Okrętom - poprawił Anheg. - To są okręty. Łodzie są nieco inne.
- Mniejsza o nazwę. Czy walenie ich tymi żerdziami nie rozluźni spoin?
Anheg wzruszył ramionami.
- One wszystkie, tak czy owak, trochę przeciekają - odparł. - A to zawsze robiło się w ten sposób.
Durnik w lot pojął daremność usiłowań przemówienia królowi Chereków do rozsądku. Poszedł wiec do Baraka, który dość ponuro dumał nad płynącym mu na spotkanie wielkim okrętem, którego załoga wiosłowała w górę rzeki.
- Wygląda imponująco kiedy unosi się na wodzie - mówił wielki rudobrody mężczyzna do swego przyjaciela, kapitana Greldiga. - Ale sądzę, że jeszcze bardziej imponujące będzie podniesienie go z wody i przetransportowanie do szańca.
- To ty chciałeś mieć największy okręt wojenny, jaki kiedykolwiek pływał - z szerokim, głupawym uśmiechem przypomniał mu Greldig. - Wydasz majątek na piwo, zanim twoja załoga będzie wystarczająco pijana, aby spróbować przetransportować go; nie wspominając faktu, że leży w zwyczaju, by kapitan przyłączył się, kiedy nadchodzi czas transportu.
- Kretyński zwyczaj - szorstko warknął Barak.
- Powiedziałbym, że będziesz miał kiepski tydzień, Barak. - Złośliwy uśmiech Greldika stał się jeszcze szerszy.
Durnik wziął obu mężczyzn na bok, zaczął poważnie z nimi rozmawiać, patykiem kreśląc na piachu wykresy. Im dłużej mówił, tym bardziej stawali się zaciekawieni.
To, co wynikło z ich dyskusji, objawiło się następnego dnia parą przypominających procę wózków, z tuzinem kół po każdej stronie. Przy akompaniamencie drwin pozostałych Chereków oba okręty ostrożnie wyciągnięto z wody na wózki i mocno no nich przywiązano. Drwiny przycichły zauważalnie, kiedy załogi obu okrętów zaczęły przewozić swoje statki po pochylni. Przypadkowo przejeżdżający obok Hettar z wyrażającym zaintrygowanie zmarszczeniem brwi obserwował przez kilka chwil.
- Dlaczego sami je ciągnięcie - zapytał - kiedy jesteście w środku największego na świecie stada koni?
Oczy Baraka rozszerzyły się, a następnie błogi uśmiech rozświetlił jego twarz.
Kpiny, które zaczęły się, kiedy okręty Baraka i Greldiga układano na wózkach, dość szybko przeszły w złe pomrukiwania, gdy platformy ciągnięte przez zaprzęgi algarskich koni bez wysiłku potoczyły się w kierunku szańca mijając mężczyzn wytężających wszystkie siły, by za jednym pchnięciem posunąć swe statki o choćby kilka cali. Aby sprawić jeszcze większe wrażenie, Barak i Greldig nakazali swoim załogom wyciągnąć się leniwie na pokładach, pić piwo i grać w kości.
Gdy duży okręt przetaczał się obok, król Anheg ostro spojrzał na swego zuchwałego kuzyna. Na twarzy króla pojawił się wyraz głębokiej obrazy.
- To już zaszło zbyt daleko! - wybuchnął. Zerwał z głowy swą szczerbatą koronę i cisnął ją na ziemię.
Król Rhodar przybrał poważną minę.
- Anhegu, pierwszy przyznałbym, że to zapewne nawet w najmniejszym stopniu nie jest tak dobre jak przepychanie ich rękami. Jestem pewien, że istnieją jakieś głęboko filozoficzne powody do całej tej harówki, zrzędzenia i przeklinania, ale tak jest prędzej, nie zaprzeczysz? I naprawdę powinniśmy posuwać się w ten właśnie sposób.
- To wbrew tradycji - burknął Anheg, wciąż przypatrując się znajdującym się już w odległości kilkuset jardów obu statkom.
Rhodar wzruszył ramionami.
- Wszystko, co robi się po raz pierwszy, jest wbrew tradycji.
- Pomyślę o tym - mruknął posępnie Anheg.
- Nie rozmyślałbym zbyt długo - podpowiedział Rhodar. - Z każdą milą twoja popularność jako monarchy będzie maleć, a Barak jest typem człowieka, który przez całą drogę do szańca będzie prezentował ten swój wynalazek, przewożąc go w tę i z powrotem przed nosami twoich marynarzy.
- Zrobiłby to, prawda?
- Sądzę, że możesz się tego spodziewać. Król Anheg westchnął z goryczą.
- Idź sprowadzić tego niezdrowo bystrego sendarskiego kowala - szorstko polecił jednemu ze swych ludzi. - Miejmy to już z głowy.
Tego samego dnia, nieco później, przywódcy armii spotkali się w głównym namiocie na strategicznej naradzie.
- Obecnie naszym największym problemem jest ukrycie wielkości naszych sił - powiedział król Rhodar. - Zamiast wyprowadzić wszystkich do szańca jedynie po to, aby kręcili się u stóp urwiska, może byłoby lepiej przemieszczać żołnierzy małymi grupami, które natychmiast po przybyciu kierowałyby się w górę do fortów na szczycie szańca.
- Azali takowe rozdrobnione przystępowanie nie opóźni nadmiernie naszego pochodu? - zapytał król Korodullin.
- Nie tak bardzo - odparł Rhodar. - Najpierw wyprowadzimy na górę twoich rycerzy i nomadów Cho-Haga, więc będziecie mogli zacząć palenie miast i zbiorów. Da to Thullom zajęcie i nie będą mieli czasu myśleć, jak wiele regimentów piechoty wynosimy na górę. Nie chcemy, by zaczęli sprawdzać stany liczebne jednostek.
- Czy nie moglibyśmy zbudować fałszywych ognisk obozowych i tak dalej, aby sprawić wrażenie, że mamy więcej żołnierzy? - błyskotliwie zasugerował Lelldorin.
- Cały plan polega na tym, aby nasza armia jawiła się mniejszą, a nie większą - tubalnym głosem uprzejmie wyjaśnił Brand. - Nie chcemy aż tak zaniepokoić Taura Urgasa, czy też ‘Zakatha, aby zdecydowali się zaangażować swoje wojska. Kampania będzie łatwa, jeśli będziemy mieli do czynienia jedynie z Thullami króla Gethella. Jeśli wmieszają się Murgowie i Malloreanie, będzie oczekiwała nas poważna walka.
- A to jest jedyna rzecz, której zdecydowanie pragniemy uniknąć - dodał król Rhodar.
- Och - powiedział nieco zmieszany Lelldorin. - Nie pomyślałem o tym. - Delikatny rumieniec oblał jego twarz.
- Lelldorinie - powiedziała Ce’Nedra, mając nadzieję, że pomoże mu ukryć zakłopotanie. - Sądzę, że chciałabym wyjść i spotkać się na chwilę z żołnierzami. Czy zechciałbyś mi towarzyszyć?
- Oczywiście, wasza królewska mość - zgodził się młody Astur, pośpiesznie zrywając się z miejsca.
- To nie jest zły pomysł - przyznał Rhodar. - Dodaj im ducha, Ce’Nedro. Przeszli daleką drogę i ich morale może być obniżone.
Odziany w tradycyjny kubrak i trykoty Torasin, kuzyn Lelldorina również powstał na równe nogi.
- Pójdę z wami, jeśli pozwolicie - powiedział. Dość zuchwale uśmiechnął się do króla Korodullina. - Asturowie są dobrymi spiskowcami, lecz raczej kiepskimi strategami, wiec zapewne nie byłbym w stanie wiele wnieść do dyskusji.
Król Arendii uśmiechnął się słysząc komentarz młodzieńca.
- Zuchwałym żeś jest, młody Torasinie, aliści widzisz mi się nie tak żarliwym wrogiem korony Arendii, za jakiego zaprawdę chciałbyś uchodzić.
Torasin, wciąż uśmiechając się szeroko, pokłonił się z przesadą. Gdy tylko znaleźli się na zewnątrz namiotu, zwrócił się do Lelldorina:
- Mógłbym polubić tego człowieka, gdyby nie ta staroświecka paplanina - oświadczył.
- Można to znieść, jeśli tylko się przywyknie - odparł Lelldorin.
Torasin zaśmiał się.
- Jeśli miałbym za przyjaciela kogoś tak ładnego jak lady Ariana, to niechby paplał tą staroświecką mową, cokolwiek by zechciał - powiedział. Popatrzył figlarnie na Ce’Nedrę. - Którym oddziałom pragniesz dodać otuchy, wasza królewska mość? - zakpił.
- Odwiedźmy twoich asturskich rodaków - postanowiła. - Nie sądzę, bym śmiała zabrać was obu do obozu Mimbratów, dopóki nie zabrano by wam mieczy i nie zakneblowano ust.
- Nie ufasz nam? - zapytał Lelldorin.
- Znam was - odparła, lekko potrząsając głową. - Gdzie zakwaterowano Asturów?
- Tam - odpowiedział Torasin wskazując w kierunku południowego krańca składu.
Z sendarskich polowych kuchni wiatr przyniósł zapachy gotowanych potraw, i te zapachy przypomniały o czymś księżniczce. Podczas krążenia pośród asturskich namiotów przyłapała się na całkiem umyślnym poszukiwaniu kilku ściśle określonych ludzi.
Odnalazła Lammera i Dettona, dwóch pańszczyźnianych chłopów, którzy na peryferiach Vo Wacune przyłączyli się do jej armii. Siedząc przed połatanym namiotem kończyli właśnie swój popołudniowy posiłek. Obydwaj wyglądali na lepiej odżywionych niż wtedy, gdy spotkała ich po raz pierwszy, i nie byli już odziani w łachmany. Gdy ujrzeli, jak nadchodzi, gramoląc się niezdarnie, powstali na nogi.
- Więc, moi przyjaciele - zapytała, starając się ośmielić ich - jak wam się podoba wojskowe życie?
- Nie możemy się uskarżać, jaśnie pani - z szacunkiem odpowiedział Detton.
- Z wyjątkiem całego tego maszerowania - dodał Lammer. - Nie zdawałem sobie sprawy, że świat jest tak wielki.
- Dali nam buty - powiedział Detton, wznosząc jedną nogę, tak aby mogła zobaczyć jego buty. - Początkowo były trochę sztywne, ale wszystkie pęcherze już się zagoiły.
- Czy dostajecie wystarczająco dużo do jedzenia? - zapytała Ce’Nedra.
- Mnóstwo - powiedział Lammer. - Sendarowie nawet gotują to dla nas. Jaśnie pani, czy wiedziałaś, że w królestwie Sendarii nie ma żadnych chłopów pańszczyźnianych? Czy to nie zadziwiające? To daje człowiekowi coś do myślenia.
- Rzeczywiście, daje - przyznał Detton. - Uprawiają całą tę żywność, a każdy ma zawsze mnóstwo do jedzenia, i ubrania do noszenia i dom, by w nim spać, a w całym królestwie nie ma ani jednego pańszczyźnianego chłopa.
- Widzę, że dali wam również ekwipunek - powiedziała księżniczka, zauważając, że obecnie obydwaj nosili stożkowate skórzane hełmy i sztywne skórzane kamizelki.
Lammer skinął głową i ściągnął hełm.
- Ma w sobie stalowe płytki, aby chronić człowieka od utraty mózgu - powiedział. - Gdy tylko tu dotarliśmy, ustawili nas wszystkich w szeregu i każdemu mężczyźnie dali hełm i te twarde skórzane tuniki.
- Każdemu z nas dali również włócznię i sztylet - powiedział Detton.
- Czy pokazali wam, jak ich używać? - zapytała Ce’Nedra.
- Jeszcze nie, jaśnie pani - odparł Detton. - Skupialiśmy się na uczeniu się, jak strzelać z łuku.
Ce’Nedra zwróciła się do swych dwu towarzyszy.
- Czy moglibyście dopilnować, aby ktoś o to zadbał? - powiedziała. - Chciałabym mieć pewność, że każdy wie przynajmniej, jak się obronić.
- Dopilnujemy tego, wasza królewska mość - odparł Lelldorin.
Nie opodal, przed innym namiotem, siedział po turecku młody parobek. Uniósł do ust flet własnej roboty i zaczął grać. Uprzednio, w Tol Honeth, Ce’Nedra słyszała kilku z najwspanialszych na świecie muzyków występujących w pałacu, jednak to, co chłopiec grał na flecie, chwyciło ją za serce i cisnęło łzy do oczu. Melodia, jak skowronek, poszybowała ku lazurowemu niebu.
- Wyśmienite! - wykrzyknęła. Lammer skinął głową.
- Nie znam się zbytnio na muzyce - powiedział - jednak chłopiec zdaje się dobrze grać. Szkoda, że ma nie po kolei w głowie.
Ce’Nedra ostro spojrzała na niego.
- Co masz na myśli?
- Pochodzi z wioski położonej w południowej części puszczy Arendii. Powiedziano mi, że to bardzo biedna wioska i że pan tej okolicy jest bardzo surowy dla swoich chłopów. Chłopiec jest sierotą i gdy był mały, wyznaczono go do pilnowania krów. Pewnego razu jedna z krów odłączyła się od stada i chłopiec został niemal na śmierć obity. Stał się niemową.
- Wiesz, jak się nazywa?
- Zdaje się, że nikt nie wie - odparł Detton. - Dyżurujemy, uważając na niego, zapewniając, by był najedzony i miał miejsce do spania. Nic więcej nie można dla niego zrobić.
Lelldorin ciuchuteńko pociągnął nosem. Ce’Nedra była wstrząśnięta widząc, jak po smutnej twarzy młodzieńca spływają nie skrywane łzy.
Chłopiec kontynuował granie rozdzierającej serce melodii, jego oczy odszukały oczy Ce’Nedry i wejrzały w nie z jakimś niepokojącym przebłyskiem świadomości.
Nie zatrzymywali się dłużej. Księżniczka wiedziała, że jej pochodzenie i pozycja społeczna krępują obu chłopów. Upewniła się, że mają się dobrze, oraz że spełniło się to, co im obiecała, a było to wszystko, o co naprawdę chodziło.
Gdy Ce’Nedra, Lelldorin i Torasin szli ku obozowi Sendarów, usłyszeli nagle odgłosy sprzeczki dobiegające z drugiej strony dużego namiotu.
- Będę zwalać to na kupę, gdziekolwiek zechcę - wojowniczo mówił jeden mężczyzna.
- Blokujesz ulicę - odparł drugi.
- Ulicę? - parsknął pierwszy. - O czym ty mówisz? To nie miasto. Tu nie ma żadnych ulic.
- Przyjacielu - tłumaczył pierwszy z przesadną cierpliwością - musimy przeprowadzić tędy wozy, aby dostać się do głównego magazynu. Więc teraz, proszę, usuń swój ekwipunek, tak abym mógł się przedostać. Dzisiaj mam jeszcze dużo roboty.
- Nie zamierzam spełniać rozkazów sendarskiego furmana, który znalazł najłatwiejszy sposób, aby unikać walki. Jestem żołnierzem.
- Doprawdy? - oschle odparł Sendar. - A ile bitew widziałeś?
- Będę walczył, gdy przyjdzie na to czas.
- To może być szybciej, niżbyś się tego spodziewał, jeśli nie usuniesz z mojej drogi swoich gratów. Jeśli będę musiał zsiąść z tego wozu, aby przesunąć je osobiście, to bez wątpienia się zdenerwuję.
- Umieram ze strachu - sarkastycznie odciął się żołnierz.
- Przesuniesz to?
- Nie.
- Próbowałem cię ostrzec, przyjacielu - zrezygnowanym głosem powiedział furman.
- Rozwalę ci łeb, jeśli dotkniesz moich rzeczy.
- Nie. Będziesz tylko próbował rozwalić mi łeb. Rozległ się odgłos gwałtownej szamotaniny i kilku ciężkich razów.
- A teraz podnieś się i przesuń swoje graty, tak jak ci kazałem - powiedział furman. - Nie będę stał tu cały dzień i kłócił się z tobą.
- Uderzyłeś mnie, kiedy nie patrzyłem - poskarżył się żołnierz.
- A chcesz zobaczyć?
- W porządku, nie gorączkuj się. Już to przesuwam.
- Miło mi, że się rozumiemy.
- Czy to się często zdarza? - po cichu zapytała Ce’Nedra.
Torasin uśmiechnął się szeroko i skinął głową.
- Niektórzy z twoich żołnierzy muszą się wyszumieć, wasza królewska mość - odparł - a Sendarscy woźnice zazwyczaj nie mają czasu, by słuchać. Bójki na pięści i uliczne burdy to druga natura tych typów, więc ich kłótnie z żołnierzami niemal zawsze kończą się w ten sam sposób. To bardzo kształcące, naprawdę.
- Mężczyźni! - powiedziała Ce’Nedra.
W obozie Sendarów spotkali Durnika. Razem z nim była dziwacznie dobrana para młodych ludzi.
- Para starych przyjaciół - powiedział Durnik, przedstawiając ich. - Właśnie przypłynęli na barce z zaopatrzeniem. Sądzę, że poznałaś Rundoriga, księżniczko. Był na farmie Faldora, kiedy odwiedziliśmy ją zeszłej zimy.
Ce’Nedra zaiste pamiętała Rundoriga. Wysoki, ciężki, niezgrabny młodzieniec, przypomniała sobie, był tym, który zamierzał poślubić Zubrette, dziecięcą miłość Gariona. Pozdrowiła go serdecznie i uprzejmie przypomniała mu, że spotkali się wcześniej. Arendarskie pochodzenie Rundoriga sprawiało, że jego umysł pracował dość niemrawo. Jednak jego towarzysz w ogóle nie był niemrawy. Durnik przedstawił go jako Doroona, kolejnego przyjaciela Gariona z jego dzieciństwa. Doroon był małym, żylastym młodym mężczyzną ze sterczącym jabłkiem Adama i lekko wyłupiastymi oczami. Po kilku chwilach zawstydzenia rozwiązał mu się język. Dość trudno było za nim nadążyć. Jego umysł przeskakiwał z jednej sprawy na drugą, a jego usta bez oddechu gnały naprzód, usiłując dotrzymać myślom kroku.
- Dość przykro było jechać przez góry, jaśnie pani - odparł w odpowiedzi na jej pytanie o ich podróż z Sendarii - z tym jak strome były drogi i wszystkim. Pomyślałabyś, że skoro tak długo Tolnedranie budowali gościniec, wybierali równiejszy grunt, lecz oni wydają się urzeczeni liniami prostymi, tylko że nie jest to zawsze najłatwiejszy sposób. - Fakt, że sama Ce’Nedra była Tolnedranką, zdawał się nie docierać do Doroona.
- Jechałeś Wielkim Północnym Szlakiem? - zapytała.
- Tak, dopóki nie dotarliśmy do miejsca zwanego Aldurford. Co za śmieszna nazwa, prawda? Chociaż to może mieć sens, jeśliby zastanowić się nad tym. Ale to było po tym, jak wydostaliśmy się z gór, gdzie zaatakowali nas Murgowie. Nigdy nie widziałaś takiej walki.
- Murgowie? - zapytała ostro, usiłując skupić jego rozbiegane myśli.
Entuzjastycznie skinął głową.
- Mężczyzna, który dowodził taborem, jest wielkim facetem z Murgos, sądzę, że powiedział, Rundorig, czy nie powiedział, że pochodzi z Murgos? Lub może to było Camaar, z jakichś przyczyn zawsze je mylę. O czym to ja mówiłem?
- O Murgach - pomocnie podsunął Durnik.
- A, tak. Tak czy siak, człowiek dowodzący taborem powiedział, że wielu Murgów było przed wojną w Sendarii. Udawali, że są kupcami, ale nie byli, byli szpiegami. Kiedy zaczęła się wojna wszyscy udali się w góry, i teraz wypadają z lasu i usiłują napadać z zasadzki na nasze tabory, ale my byliśmy na to przygotowani, Rundorig, prawda, że byliśmy? Rundorig wielkim kijem zdzielił jednego z Murgów, kiedy Murgo przejeżdżał obok naszego wozu, dosłownie zmiótł go z konia. Łups! O, właśnie tak! Dosłownie zmiótł go z konia. Założę się, że się zdziwił. - Doroon zaśmiał się krótkim, urywanym śmiechem, po czym raz jeszcze poniósł go język, i w urywanych, bezładnych szczegółach opisywał podróż z Sendarii.
Księżniczka Ce’Nedra była dziwnie poruszona spotkaniem z dwoma starymi przyjaciółmi Gariona. Co więcej, poczuła ogromne brzemię odpowiedzialności, gdy zdała sobie sprawę, że ze swoją kampanią wtargnęła niemal w każde życie na Zachodzie. Oddzieliła mężów od żon, ojców od dzieci i prowadziła prostych mężczyzn, którzy nigdy nie byli dalej niż w sąsiedniej wsi, tysiące mil, a nawet więcej, by walczyli na wojnie, której zapewne nawet nie zaczynali rozumieć.
Następnego ranka wodzowie armii przejechali konno kilka mil pozostałych do urządzeń stojących u podstawy szańca. Gdy wjechali na szczyt pagórka, Ce’Nedra ostro osadziła wierzchowca i z otwartymi ze zdumienia ustami gapiła się na wschodni szaniec, który ujrzała po raz pierwszy. To było niewiarygodne! Nic nie mogło przecież istnieć aż tak kolosalnego. Wielkie czarne urwisko wznosiło się nad nimi jak fala skał, zamrożona i na zawsze wyznaczająca granicę pomiędzy Wschodem a Zachodem, i pozornie blokująca jakakolwiek możliwość ominięcia jej w którym bądź kierunku. Szaniec stał jako rodzaj trwałego symbolu podziału pomiędzy dwiema częściami świata - podziału, który tak samo nie mógł zniknąć, jak to kolosalne urwisko nie mogło być zniwelowane.
Gdy podjechali bliżej, Ce’Nedra zauważyła wielką krzątaninę zarówno u podnóża szańca, jak i wzdłuż jego górnej krawędzi. Z góry biegły na dół napięte grube liny, a dokładnie oplecione nimi bloki linowe rozmieszczone były wzdłuż podnóża ogromnego urwiska.
- Dlaczego bloki są na dole? - podejrzliwie spytał król Anheg.
Król Rhodar wzruszył ramionami.
- Skąd mam wiedzieć? Nie znam się na tym.
- W porządku, jeśli tak zamierzasz podchodzić do sprawy, to ja nie pozwolę twoim ludziom tknąć nawet jednego mojego okrętu, dopóki ktoś nie powie mi, dlaczego bloki są tu - na dole zamiast tam - na górze.
Król Rhodar westchnął i kiwnął głową na jakiegoś mechanika, który skrupulatnie smarował ogromny blok.
- Czy masz pod ręką szkic olinowania? - korpulentny monarcha zapytał poplamionego smarem człowieka.
Ten skinął głową, zza pazuchy wyciągnął zrolowaną kartkę lepiącego się od brudu pergaminu i wręczył ją królowi. Rhodar rzucił na nią okiem i wręczył ją Anhegowi.
Anheg wpatrywał się zawiły rysunek usiłując określić, która linia biegnie w którą stronę, a co jeszcze ważniejsze, dlaczego tam biegnie.
- Nie potrafię tego odczytać - poskarżył się.
- Ani ja - uśmiechnął się Rhodar - ale chciałeś wiedzieć, dlaczego bloki są na dole zamiast na górze. Rysunek mówi dlaczego.
- Ale ja nie potrafię go odczytać.
- To nie moja wina.
Nie opodal wzniósł się gromki okrzyk, gdy przy akompaniamencie ogromnego trzeszczenia lin głaz rozmiarów połowy domu, spoczywający w zawiesiu, majestatycznie wznosił się w górę wzdłuż ściany urwiska.
- Anhegu, musisz przyznać, że jest to imponujące - powiedział Rhodar. - Szczególnie jeśli zważysz, że cała skała jest podnoszona przez tę, o tam idącą, ósemkę koni, oczywiście, z pomocą tamtej przeciwwagi. - Wskazał na inny kamienny blok, który właśnie tak samo majestatycznie opuszczał się na dół ze szczytu szańca.
Anheg spojrzał koso na obie skały.
- Durnik - powiedział przez ramię - czy rozumiesz, jak to wszystko działa?
- Tak, królu Anhegu - odparł kowal. - Widzisz, przeciwciężar równoważy ten...
- Proszę, nie tłumacz mi tego - powiedział Anheg. - Dopóki ktoś, kogo znam i komu ufam, to rozumie, to już mi całkowicie wystarczy.
Tego samego dnia nieco później pierwszy okręt Chereków został wciągnięty na szczyt szańca. Przez kilka chwil król Anheg obserwował całą operację, następnie skrzywił się i odwrócił plecami.
- To wbrew tradycji - wymruczał do Baraka.
- Ostatnio wielce nadużywasz tego wyrażenia - zauważył Barak.
Anheg spojrzał wilkiem na swego kuzyna.
- Tak tylko wspomniałem, to wszystko - niewinnie powiedział Barak.
- Nie lubię zmian, Barak. Denerwują mnie.
- Świat idzie z postępem, Anhegu. Każdego dnia następują jakieś zmiany.
- Co wcale niekoniecznie oznacza, że muszę to lubić - burknął król Chereków. - Sądzę, że pójdę do swojego namiotu i walnę kielicha lub dwa.
- A nie potrzebujesz towarzystwa? - zaoferował się Barak.
- Sądziłem, że chcesz tu wystawać i obserwować przemianę świata.
- Sam może to zrobić, i bez mojego nadzoru.
- I zapewne zrobi - melancholijnie dodał Anheg. - No dobrze, chodźmy. Nie chcę tego więcej oglądać. - I obydwaj odeszli w poszukiwaniu czegoś do wypicia.
ROZDZIAŁ XI
Mayaserana, królowa Arendii, była w nostalgicznym nastroju. Z tamborkiem w rękach siedziała w przestronnym, słonecznym pokoju dziecięcym w pałacu w Vo Mimbre. Jej malutki synek, książę koronny Arendii, gaworzył i gruchał w kołysce, bawiąc się sznurkiem jaskrawokolorowych paciorków będącym rzekomo prezentem od księcia koronnego Drasni. Mayaserana nigdy nie spotkała królowej Porenn, lecz wspólnie dzielone doświadczenie macierzyństwa sprawiało, że odczuwała więź z cieszącą się ogromną sławą blondynką, zasiadającą na dalekim pomocnym tronie.
W pobliżu królowej siedziała na krześle Nerina, baronowa Vo Eboru. Obie panie odziane były w aksamit: królowa - w ciemnopurpurowy, a baronowa w bladoniebieski, i obie też nosiły wysokie, stożkowate białe czepce tak uwielbiane przez mimbracką arystokrację. Po drugiej stronie pokoju dziecięcego podstarzały lutnista cicho grał posępną melodię.
Baronowa Nerina sprawiała wrażenie jeszcze bardziej melancholijnej niż jej królowa. Od wyjazdu rycerzy Mimbrate jej oczy stawały się coraz bardziej podkrążone i coraz rzadziej się uśmiechała. Na koniec westchnęła i odłożyła tamborek.
- Nerino, zaiste smutek serca twego echem rozbrzmiewa w westchnieniu twem - łagodnie powiedziała królowa. - Nie myśl aż tyle o niebezpieczeństwach i rozłące, żeby duch twój ze szczętem nie upadł.
- Wasza wysokość, naucz mnie sztuki odpędzania trosk - odparła Nerina - jako że jestem w palącej potrzebie odebrania takowej nauki. Serce me przytłacza brzemię zgryzoty, i niezależnie jak usiłuję okiełznać je, to myśli me, jak niesforne dzieci, powracają zawsze do straszliwych niebezpieczeństw grożących memu panu i naszym najdroższym przyjaciołom.
- Nerino, bądźże pocieszona świadomością, że to brzemię twoje podzielane jest przez każdą kobietę w całym Mimbre.
Nerina znów westchnęła.
- Wszelako troska ma opiera się na bardzo ponurej pewności. Inne panie, pałające afektem do jednego ukochanego, ośmielają się mieć nadzieję, że mógłby bez szwanku powrócić ze straszliwiej wojny; atoli ja, która kocham dwóch, nie znajduję powodów do takiego optymizmu. Nie mam innego wyjścia, jak tylko stracić co najmniej jednego, a taka perspektywa zaiste przytłacza duszę mą.
Spokojna godność zabrzmiała w szczerym wyznaniu Neriny uwikłanej w dwie miłości, które tak splotły się w jej sercu, że już nie mogły być rozdzielone. Mayaserana w jednym z tych przebłysków intuicji, które tak gwałtownie rozjaśniają rozum, uświadomiła sobie, że rozdarte serce Neriny tkwi w samym centrum tragedii, która wzniesie ją, jej męża i sir Mandorallena w królestwo smutnych legend. Jeśli Nerina potrafiłaby tylko pokochać jednego bardziej niż drugiego, tragedia skończyłaby się, lecz miłość Neriny do męża tak doskonale równoważyła się z miłością do sir Mandorallena, że Nerina osiągała punkt całkowitego zastoju, na zawsze rozdarta pomiędzy nimi dwoma.
Królowa westchnęła. Rozdarte serce Neriny zdawało się w jakiś sposób symbolem rozdartej podzielonej Arendii, lecz mimo że szlachetne serce cierpiącej baronowej nie mogłoby nigdy scalić się, Mayaserana postanowiła uczynić ostatni wysiłek, by uśmierzyć rozłam pomiędzy Mimbre a Asturią. W tym celu wezwała do pałacu delegację najznaczniejszych przywódców zbuntowanej pomocy, a jej wezwania podpisane były tytułem, którego rzadko używała: księżna Asturii. Na jej polecenie Asturowie sporządzali w tej chwili do jej wglądu spis swoich krzywd.
Tego samego słonecznego popołudnia, nieco później, Mayaserana, boleśnie świadoma pustki obok siebie, samotnie zasiadła na podwójnym tronie Arendii. Przywódcą i rzecznikiem grupy Asturskich szlachciców był, chodzący z pomocą grubej laski, hrabia Reldegen, wysoki chudy mężczyzna o gołębich włosach i brodzie. Reldegen nosił kosztowny zielony dublet i czarne trykoty oraz, podobnie jak reszta delegacji, przypasany do boku miecz. Fakt, że Asturowie przyszli uzbrojeni przed oblicze królowej, wywołał nieco gniewnych pomruków, lecz Mayaserana odmówiła posłuchu naleganiom, by zabrać im broń.
- Drogi lordzie Reldegen - królowa powitała Astura, gdy ten kuśtykał w kierunku tronu.
- Wasza miłość - odparł z pokłonem.
- Wasza królewska mość - oburzonym głosem poprawił go mimbracki dworzanin.
- Jej miłość wezwała nas jako Księżna Asturii - chłodno poinformował dworzanina Reldegen. - Ten tytuł nakazuje nam więcej szacunku niż inne, świeższej daty upiększenia.
- Panowie, proszę - stanowczo upomniała ich królowa. - Proszę, nie wszczynajmy waśni na nowo. Zamiarem nas tu zgromadzonych jest zbadać możliwość pojednania. Usilnie nalegam, drogi lordzie Reldegen, poświadczże o tym zamiarze. Zrzuć z siebie brzemię tego rozgoryczenia, które tak znieczuliło serce Asturii. Mówże bez skrępowania, mój lordzie, i bez obawy odwetu za to, co rzekniesz. - Zgoła srogo spojrzała na swych doradców. - Jest wolą naszą, by żaden człowiek nie doznał krzywdy za to, co tutaj powie. Mimbraci groźnie spojrzeli na Asturów, a Asturowie odwzajemnili się wilczym spojrzeniem.
- Wasza miłość - zaczął Reldegen - nasza najważniejsza bolączka leży, jak sądzę, w prostym fakcie, że nasi mimbraccy suzereni odmawiają uznania naszych tytułów. Tytuł jest pustym słowem, naprawdę, ale niesie w sobie odpowiedzialność, której się nam odmawia. Większość z nas tu zebranych jest obojętna na przywileje stanowiska, lecz dotkliwie odczuwamy zawiedzione nadzieje z powodu odmawiania nam szansy wypełniania naszych obowiązków. Nasi najbardziej utalentowani ludzie są przymuszani do marnowania życia w bezczynności, a mógłbym wykazać, wasza miłość, że utrata tych talentów rani Arendię nawet bardziej, niż rani nas.
- Dobrze powiedziane, mój panie - półgłosem powiedziała królowa.
- Wasza królewska mość, czy mógłbym odpowiedzieć? - zapytał wiekowy, siwobrody baron Vo Serinu.
- Oczywiście, milordzie - odparła Mayaserana. - Niech wszyscy będą swobodni i szczerzy wobec siebie.
- Tytuły asturskiej szlachty należą im się za darmo - oświadczył baron. - Atoli pięć wieków korona oczekiwała wymaganego hołdu lennego, ażeby obdarzyć ich nimi. Żaden tytuł nie może być przyznany, czy też uznany, dopóki jego właściciel nie przysięgnie wierności koronie.
- Niestety, milordzie - powiedział Reldegen - nie jesteśmy zdolni do takich przysiąg. Wciąż obowiązują hołdy naszych przodków złożone księciu Asturii, i wciąż jesteśmy nimi związani.
- Asturski książę, któregoś był wspomniał, zmarł pięćset lat temu - przypomniał mu stary baron.
- Lecz jego ród nie umarł wraz z nim - zwrócił uwagę Reldegen. - Jej miłość jest jego bezpośrednim potomkiem, a nasze ślubowanie lojalności wciąż jest w mocy.
Królowa bacznie przyjrzała się najpierw jednemu, potem drugiemu.
- Proszęż cię - powiedziała - popraw mnie, jeśli postrzeganie me opacznym jest. Czyż znaczeniem tego, co było tu wyjawione, jest, iże Arendia byłażby podzieloną przez połowę tysiąclecia przez starożytną formalność?
Reldegen w zadumie zacisnął usta.
- Chodzi o coś więcej niż to, wasza miłość, aliści to zaprawdę jawi się sednem problemu.
- Pięćset lat niesnasek i rozlewu krwi o taki szczegół? Hrabia Reldegen borykał się z odpowiedzią. Kilka razy zaczynał mówić, lecz za każdym razem urywał robiąc wrażenie beznadziejnie zakłopotanego. Na koniec zaczął się śmiać. - Jest w tym coś arendzkiego, prawda? - zapytał raczej dziwacznie.
Stary baron Vo Serinu posłał mu bystre spojrzenie, po czym również zaczął chichotać.
- Proszęż cię, cny lordzie Reldegen, skryjże odkrycie to w najtajniejszych zakamarkach duszy swej, żebyśmy wszyscy nie stali się tematem powszechnej uciechy. Nie potwierdzajmy podejrzeń, że skrajna głupota jest naszą najpowszechniejszą cechą.
- Czemuż niedorzeczności tej nie odkryto uprzednio? - zażądała wyjaśnień Mayaserana.
Hrabia Reldegen posępnie wzruszył ramionami.
- Albowiem jak przypuszczani, Asturowie i Mimbraci nie rozmawiają ze sobą, wasza miłość. Zawsze byliśmy zbyt skorzy do brania się za łby.
- Wspaniale - lapidarnie ujęła rzecz królowa. - Cóż zatem ukróci to żałosne zamieszanie?
Hrabia Reldegen spojrzał na barona. - Możeby proklamacja? - zasugerował. Starzec w zamyśleniu pokiwał głową.
- Wasza królewska mość mogłaby zwolnić tychże z ich poprzedniego hołdu. Nie jest to powszechną praktyką, wszakże istnieją precedensy.
- A wtedy wszyscy przysięgniemy jej, jako królowej Arendii, wierność lenniczą.
- Tak, to zdawałoby się zaspokajać wszelkie żądania honoru i dobrego wychowania.
- Ależ ja jestem tą samą osobą, nieprawdaż? - zaprotestowała królowa.
- Formalnie tyś nie jest, wasza królewska mość - wyjaśnił baron. - Księżna Asturii i królowa Arendii są różnymi istotami. Tyś jest, w rzeczy samej, dwiema osobami w jednym ciele.
- Panowie, to jest straszliwie zagmatwane - zauważyła Mayaserana.
- To zapewne dlatego nikt tego wcześniej nie spostrzegł, wasza miłość - powiedział Reldegen. - Zarówno ty, jak i twój małżonek macie dwa tytuły i dwie różne urzędowe tożsamości. - Zaśmiał się krótko. - Zdziwiony jestem, że na tronie było miejsce dla takiego tłumu. - Jego twarz spoważniała. - Nie będzie to panaceum na wszystko, wasza miłość - dodał. - Podziały pomiędzy Mimbrate i Asturią są tak głęboko zakorzenione, że wymazanie ich zajmie pokolenia.
- A przysięgniecież wierność również memu mężowi? - zapytała królowa.
- Tak, jako królowi Arendii; jako księciu Mimbre nigdy.
- Na początek to wystarczy, milordzie. Zatem nasza głowa w dopilnowaniu tej proklamacji. Niech atramentem i pergaminem opatrzę najbardziej rozwarte rany naszej nieszczęsnej Arendii.
- Pięknie to ujęłaś, wasza miłość - z zachwytem powiedział Reldegen.
Niemal całe swoje życie Ran Borune XXIII spędził w obrębie murów pałacu w Tol Honeth. Sporadyczne podróże do głównych miast Tolnedry w przeważającej części odbył wewnątrz szczelnie zamkniętych karet. Było wysoce prawdopodobne, że w ciągu swojego życia nigdy nie przeszedł nawet mili za jednym razem, a człowiek, który nie przeszedł mili, nie ma nawet zielonego pojęcia, co to jest mila. Jego doradcy od samego początku rozpaczali przy każdej próbie skłonienia go do zrozumienia pojęcia odległości.
Pomysł, który ostatecznie rozwiązał kłopot, pochodził z dość dziwnego źródła. Były guwerner imieniem Jeebers - człowiek, który poprzedniej zimy o włos uniknął uwięzienia albo jeszcze czegoś gorszego - nieśmiało podsunął myśl. Obecnie mistrz Jeebers wszystko robił nieśmiało. Niedawne spotkanie z gniewem imperatora na zawsze położyło kres nadętej zarozumiałości, która uprzednio psuła jego charakter. Licznych znajomych zdziwiło odkrycie, że teraz mimo wszystko lubią łysiejącego chudzielca. Mistrz Jeebers dowodził, że jeśli imperator potrafiłby tylko we właściwej skali ujrzeć rzeczy, mógłby je wtedy zrozumieć. Podobnie jak mnóstwo dobrych pomysłów, od czasu do czasu wypływających w Tolnedrze na światło dzienne, także ta idea natychmiast wymknęła się spod kontroli. Cały akr pałacowego gruntu został przemieniony w pomniejszoną replikę przygranicznych rejonów wschodniej Algarii i znajdujących się naprzeciw nich obszarów Mishrak ac Thull. Aby oddać całą perspektywę, rozmieszczono mnóstwo calowej wielkości ołowianych żołnierzyków mających pomóc imperatorowi w wyobrażaniu sobie pola działań.
Imperator natychmiast obwieścił, że w rzeczy samej pragnąłby mieć więcej ołowianych żołnierzyków, aby wspomóc swoje pojmowanie uwikłanych w wydarzenia rzesz ludzi, i w Tol Honeth narodził się nowy przemysł. Z dnia na dzień zaczęło się odczuwać zadziwiające braki ołowiu.
Chcąc lepiej widzieć pole, imperator każdego ranka wspinał się na szczyt wysokiej na trzydzieści stóp wieży, którą w tym celu pośpiesznie wzniesiono. Tam, z pomocą posiadającego potężny głos sierżanta gwardii pałacowej, imperator rozwijał swoje ołowiane regimenty piechoty i kawalerii, wiernie odtwarzając najświeższe depesze z Algarii.
Niewiele brakowało, a cały sztab generalny gremialnie zrzekłby się swoich patentów oficerskich. W większości byli to mężczyźni w zaawansowanym średnim wieku, a przyłączanie się każdego ranka do imperatora na szczycie jego wieży pociągało za sobą nieco męczącą wspinaczkę. Przy różnych okazjach wszyscy próbowali wytłumaczyć małemu człowieczkowi o haczykowatym nosie, że właściwie równie dobrze widzieliby z ziemi, lecz Ran Borune nic sobie z tego nie robił.
- Morin, on nas wykańcza - gorzko poskarżył się pewien korpulentny generał szambelanowi imperatora. - Wolałbym raczej wyruszyć na wojnę, niż cztery razy dziennie wspinać się po drabinie.
- Przesunąć drasańskich pikinierów o cztery kroki w lewo! - ze szczytu wieży ryknął sierżant, a tuzin znajdujących się ziemi mężczyzn zaczął przerzucać małe ołowiane żołnierzyki na inny odcinek frontu.
- Wszyscy musimy służyć w takiej roli, jaką nasz imperator nam wyznaczył - filozoficznie odparł lord Morin.
- Nie widzę, abyś ty wspinał się po drabinie - oskarżające zauważył generał.
- Nasz imperator wyznaczył mi inną rolę - z dość zadowoloną miną powiedział Morin.
Tego wieczora znużony mały imperator udał się do łóżka.
- To bardzo ekscytujące, Morin - sennie mruczał trzymając przy piersi oprawną w aksamit szkatułkę, zawierającą szczerozłote figurki przedstawiające Ce’Nedrę, Rhodara i pozostałych wodzów - ale również bardzo męczące.
- Tak, wasza wysokość - przytaknął Morin.
- Zawsze zostaje tak wiele spraw, których muszę dopilnować.
- Wasza wysokość, taka jest natura władzy. Lecz imperator już drzemał.
Lord Morin wyjął szkatułkę z rąk imperatora i pieczołowicie naciągnął kołdrę wokół jego ramion.
- Śpij, imperatorze - powiedział bardzo łagodnie. - Jutro możesz znów bawić się żołnierzykami.
* * *
Eunuch Sadi ukradkiem wymknął się z pałacu Sthiss Tor sekretnym wyjściem, które za kwaterami niewolników wychodziło na obskurną, znajdującą się na zapleczu uliczkę, wijącą się w kierunku portu. Zupełnie rozmyślnie zaczekał na osłonę popołudniowej ulewy i ubrał się w obdarte odzienie portowego robotnika. Towarzyszący mu Issus, jednooki morderca, również przyodział się w stare gałgany. Podjęte przez Sadiego środki ostrożności stanowiły rutynę, lecz niezwykłe było wzięcie Issusa jako towarzysza. Issus nie był członkiem straży pałacowej ani też nie należał do jego osobistej świty, jednak Sadi przy okazji tego popołudniowego wypadu nie troszczył się wyglądem czy też etykietą. Issus był, ogólnie mówiąc, nie skażony pałacowym politykierstwem i słynął z niezachwianej lojalności wobec każdego, kto aktualnie go opłacał. Zlaną deszczem ulicą przeszli w dół do pewnego walącego się budynku odwiedzanego przez miejscową biedotę. Przeszli przez dość hałaśliwy szynk do znajdującego się na zapleczu labiryntu izdebek, gdzie zapewniano inne rozrywki. Na końcu cuchnącego korytarza smukła kobieta, której ręce od nadgarstków po łokcie ozdabiały tanie jaskrawe bransoletki, gestem wskazała na odrapane drzwi, po czym gwałtownie odwróciła się i zniknęła w mrocznych zakamarkach.
Za drzwiami znajdował się brudny pokój, w którym za jedyny mebel służyło łóżko. Na łóżku leżały dwa komplety śmierdzących dziegciem i słoną wodą ubrań, a na podłodze stały dwa wielkie, zamykane pokrywką kufle letniego piwa. Milcząc, Sadi i Issus przebrali się. Spod poplamionej poduszki Issus wyciągnął parę peruk i dwa komplety sztucznych bokobrodów.
- Jak oni mogą to pić? - zapytał Sadi, wąchając jeden kufel i marszcząc nos.
Issus wzruszył ramionami.
- Alornowie mają osobliwy gust, Sadi, wcale nie musisz tego pić. Zbryzgaj tym swoje ubranie. Drasańscy marynarze rozlewają mnóstwo piwa, gdy wychodzą w poszukiwaniu zabawy. Jak wyglądam?
Sadi przyjrzał mu się pobieżnie.
- Komicznie - odparł. - Issusie, włosy i broda naprawdę nie pasują do ciebie.
Issus zaśmiał się.
- A szczególnie niestosownie wyglądają na tobie. - Wzruszył ramionami i starannie polał piwem front swojej poplamionej dziegciem tuniki. - Przypuszczam, że wystarczająco przypominamy wyglądem Drasan, a już z pewnością tak samo cuchniemy. Przyklej nieco ściślej swoją brodę i pośpieszmy się, zanim przestanie padać.
- Czy wychodzimy tylnym wyjściem? Issus pokręcił głową.
- Jeśli byliśmy śledzeni, tylne wejście będzie obserwowane. Wyjdziemy w sposób, w jaki wychodzą zwykli drasańscy marynarze.
- Czyli jak?
- Zarządziłem, aby nas wyrzucili.
Sadi nigdy wcześniej nie był wyrzucany z jakiegokolwiek miejsca i doświadczenie to uznał za nieszczególnie zabawne. Dwóch krzepkich łotrów, którzy bezceremonialnie, na łeb, na szyję wyrzucili go na ulicę, zrobiło to nieco brutalnie, a Sadi zebrał kilka zadraśnięć i otarć.
Issus chwiejnie powstał i wywrzaskiwał przekleństwa pod adresem zamkniętych drzwi, następnie niepewnie pochylił się i poderwał Sadiego z błota. Zataczając się w pozorowanym opilstwie, poszli w kierunku dzielnicy Drasan. Sadi zauważył, że kiedy ich wyrzucano, w bramie po przeciwnej stronie ulicy stało dwóch mężczyzn i że ta dwójka nie ruszyła, aby podążyć za nimi.
Gdy tylko wkroczyli do enklawy Drasan, Issus dość szybko poprowadził do domu Drobleka, drasańskiego zarządcy portowego. Zostali niezwłocznie wpuszczeni i natychmiast zaprowadzeni do skąpo oświetlonego pokoju, w którym siedział ogromnie gruby, spocony Droblek. Towarzyszył mu hrabia Melgon, arystokratyczny poseł z Tolnedry.
- Oryginalny strój jak na naczelnego eunucha ze służby Salmissry - zauważył hrabia Melgon, gdy Sadi ściągnął perukę i fałszywą brodę.
- Po prostu nieco szachrajstwa, lordzie ambasadorze - odparł Sadi. - Nie zależało mi szczególnie, aby to spotkanie stało się tajemnicą poliszynela.
- Czy można mu zaufać? - bez ogródek zapytał Droblek, wskazując na Issusa.
Sadi przybrał cudaczny wyraz twarzy.
- Issus, czy tobie można zaufać? - zapytał.
- Zapłaciłeś mi z góry do końca miesiąca. - Issus wzruszył ramionami. - Potem zastanowię się. Mógłbym dostać lepszą propozycję.
- Widzicie? - Sadi zapytał obu siedzących mężczyzn. - Issusowi można ufać do końca miesiąca. Przynajmniej tak bardzo, jak nikomu innemu w Sthiss Tor. To co mogę jedynie o nim powiedzieć: szczery, nieskomplikowany człowiek. Jak raz go kupisz, jest ci wierny. Sądzę, że ma to związek z etyką zawodową.
Droblek cierpko chrząknął.
- Czy nie uważasz, że moglibyśmy przejść do rzeczy?
Dlaczego zadałeś sobie tak wiele trudu, aby urządzić to spotkanie? Dlaczego po prostu nie wezwałeś nas do pałacu?
- Mój drogi Drobleku - półgłosem powiedział Sadi - znasz rodzaj intryg, od których roi się w pałacu. Wolałbym, aby to, co ma miejsce pomiędzy nami, pozostało mniej lub bardziej poufnym. Sprawa sama w sobie nie jest dość skomplikowana. Zostałem zachęcony przez posła Taura Urgasa.
Obydwaj przyglądali mu się bez oznak zaskoczenia.
- Wnioskuję, że obydwaj już wiedzieliście.
- Nie jesteśmy dziećmi, Sadi - powiedział mu hrabia Melgon.
- Obecnie jestem w trakcie negocjacji z nowym posłem z Rak Goska - wspomniał Sadi.
- Czy to aby nie trzeci tego lata? - zapytał Melgon. Sadi skinął głową.
- Murgowie wydają się szczególnie podatni na jakieś gorączki, których nie brak na bagnach.
- Spostrzegliśmy to - oschle powiedział Droblek. - Jakie są twoje przewidywania na pozostawanie przy zdrowiu obecnego emisariusza?
- Nie przypuszczam, by był bardziej odporny niż jego rodacy. Już zaczął czuć się niezdrów.
- Może będzie szczęściarzem i ozdrowieje - zasugerował Droblek.
- Mało prawdopodobne - ze szpetnym uśmiechem powiedział Issus.
- Pociąg murgoskich ambasadorów do niespodziewanego umierania powoduje utrzymywanie bardzo powolnego tempa negocjacji - ciągnął Sadi. - Chciałbym, panowie, abyście poinformowali króla Rhodara i Rana Boruna, że te opóźnienia prawdopodobnie będą nadal trwały.
- Dlaczego? - zapytał Droblek.
- Chcę, aby zrozumieli i docenili moje wysiłki na rzecz ich kampanii przeciwko królestwom Angaraku.
- Tolnedra nie jest wmieszana w kampanię - szybko zapewnił Melgon.
- Oczywiście, że nie - uśmiechnął się Sadi.
- Sadi, właściwie jak daleko zamierzasz się posunąć? - z zaciekawieniem zapytał Droblek.
- To niemal całkowicie zależy od tego, kto w danej chwili będzie przeważał - dwornie odparł Sadi. - Jeżeli kampania rivańskiej królowej na wschodzie natrafi na trudności, to sądzę, że zaraza ustanie i murgoscy emisariusze przestaną tak poręcznie umierać. Mógłbym niemal w tej sprawie zawrzeć ugodę z Taurem Urgasem. - Sadi, czy nie uważasz tego po prostu za nieco niegodziwe? - kwaśno zapytał Droblek. Sadi wzruszył ramionami.
- Jesteśmy niegodziwymi ludźmi, Drobleku - przyznał - ale przeżyjemy. To jedyna droga przetrwania dla słabego narodu położonego pomiędzy dwiema głównymi potęgami. Powiedzcie Rhodarowi i Ranowi Borunie, że będę zwodził Murgów tak długo, jak długo wydarzenia będą biegły po myśli waszych królów. Chciałbym, aby obydwaj byli świadomi swoich zobowiązań w stosunku do mnie.
- A czy uprzedzisz ich, kiedy będziesz bliski zmiany stanowiska? - zapytał Melgon.
- Oczywiście, że nie - odparł Sadi. - Jestem przekupny, Melgonie, ale nie jestem głupi.
- Nie jesteś doskonałym sojusznikiem, Sadi - powiedział mu Droblek.
- Nigdy nie udawałem, że jestem. Dbam o siebie. Obecnie moje i wasze interesy zbiegły się, to wszystko. Jednakże naprawdę oczekuję, że moja pomoc będzie pamiętana.
- Sadi, usiłujesz grać na dwie strony - bez ogródek oskarżył go Droblek.
- Wiem. - Sadi uśmiechnął się. - Odrażające, prawda?
Islena, królowa Chereku, była w krańcowej panice. Tym razem Merel posunęła się za daleko. Rada, którą otrzymały od Porenn, wydawała się całkowicie rozsądna - w istocie poruszała kwestię genialnego uderzenia, które raz na zawsze rozbroiłoby Grodega i sektę Niedźwiedzia. Już samo wyobrażenie sobie bezradnej wściekłości, w którą popadłby ten wyniosły duchowny, sprawiało satysfakcję. Podobnie jak wielu innych ludzi, królowa Islena czerpała aż taką przyjemność z wyobrażonych triumfów, że rzeczywistość stawała się niemal zbyt kłopotliwa. Odnoszone w wyobraźni zwycięstwa nie niosły ze sobą ryzyka, a konfrontacja z wrogiem zawsze kończyła się zadowalająco, kiedy obie strony konfliktu istniały wyłącznie w fantazji. Musząc polegać na swoim własnym rozumie, Islena najprawdopodobniej byłaby rada poprzestać na tym.
Niemniej Merel nie zaspokajała się tak łatwo. Plan uknuty przez małą królową Drasni był całkiem rozsądny, lecz miał jeden słaby punkt - nie mieli wystarczającej liczby ludzi zdolnych do zrealizowania go. Jednakże Merel znalazła sojusznika z pewnymi pomysłami i wprowadziła go do ścisłego otoczenia królowej. Nieliczni Cherekowie pozostali w domu, nie towarzysząc Anhegowi i flocie w ich drodze do Algarii przeważnie dlatego, że nie byli dobrymi marynarzami. Pod wpływem popartych srogimi minami nalegań Merel, królowa Chereku nagle wykazała nieprzezwyciężony zapał do polowania. To właśnie w lesie, z dala od wścibskich uszu opracowano szczegóły przewrotu.
- Kiedy zabijasz węża, odcinasz mu głowę - zauważył myśliwy Torvik, kiedy wraz z Merel i Isleną siedział na leśnej polance, podczas gdy jego ludzie wałęsali się po lesie łowiąc wystarczająco dużo dziczyzny, by sprawić wrażenie, że Islena cały dzień spędziła na szaleństwie masowej rzezi. - Nie dokonasz tego przez odcinanie calowych kawałków jego ogona - ciągnął barczysty myśliwy. - Kult Niedźwiedzia naprawdę nie koncentruje się w jednym miejscu. Jeśli będziemy mieli odrobinę szczęścia, to za jednym posunięciem zdołamy zgromadzić w Val Alorn w jednej chwili wszystkich jego ważnych członków. To powinno na tyle zirytować naszego węża, aby skłoniło go do wystawienia szyi. Wtedy po prostu odrąbiemy mu łeb.
Używanie przez Torvika takiej terminologii sprawiło, że królowa skrzywiła się. Nie była całkowicie pewna, czy mówiący bez ogródek posiwiały leśniczy mówił w przenośni.
A teraz to dokonało się. Torvik i jego myśliwi przez całą noc cicho przemykali ciemnymi ulicami Val Alorn zgarniając śpiących członków sekty Niedźwiedzia, grupami prowadząc ich do portu i zamykając w ładowniach oczekujących statków. Dzięki wieloletniemu doświadczeniu myśliwi byli bardzo dokładni w osaczaniu swej zdobyczy. Do rana jedynymi pozostałymi w mieście członkami sekty Niedźwiedzia byli arcykapłan Belara i mniej więcej tuzin pomniejszych kapłanów nocujących w świątyni.
Królowa Islena, blada i drżąca, siedziała na tronie Chereku strojna w purpurową suknię i złotą koronę. W ręce dzierżyła berło. Berło miało pocieszającą wagę i w nagłej potrzebie mogło być użyte jako broń. Królowa była przekonana, że wkrótce zajdzie taka nagła potrzeba.
- Merel, to wszystko twoja wina - gorzko oskarżała swoją blond koleżankę. - Jeśli po prostu zostawiłabyś rzeczy ich własnemu biegowi, nie byłybyśmy w tym kłopotliwym położeniu.
- Byłybyśmy w jeszcze gorszym - chłodno odpowiedziała Merel. - Isleno, pozbieraj się. Co się stało, to się nie odstanie.
- Grodeg przeraża mnie! - wykrzyknęła Islena.
- Nie będzie uzbrojony. Nie będzie w stanie zrobić ci krzywdy.
- Jestem jedynie kobietą - zlękła się Islena. - Będzie się na mnie wydzierał tym swoim okropnym głosem, a ja się całkowicie załamię.
- Isleno, przestań być taka tchórzliwa - ucięła Merel. - Twoja bojaźliwość doprowadziła Cherek do skraju katastrofy. Za każdym razem, gdy Grodeg podnosi na ciebie głos, dajesz mu, cokolwiek zechce, tylko dlatego że boisz się nieprzyjemnej rozmowy. Czy jesteś dzieckiem? Czy hałas tak cię przeraża?
- Zapominasz się, Merel - niespodziewanie powiedziała Islena. - Mimo wszystko jestem królową.
- Więc, na Boga, bądź królową! Przestań zachowywać się jak głupia, przerażona dziewka służebna. Usiądź prosto na tronie, tak jakbyś w kręgosłupie miała kawał żelaza i uszczypnij policzki. Jesteś blada jak prześcieradło. - Twarz Merel stężała. - Isleno, posłuchaj mnie - powiedziała. - Jeśli okażesz choćby najmniejszą oznakę słabości, skłonię Torvika, aby właśnie tu - w sali tronowej - wpakował swoją włócznię w Grodega.
- Nie śmiałabyś! - Islenie zaparło dech. - Nie potrafisz zabić kapłana.
- To człowiek. Dokładnie taki sam, jak inni ludzie - szorstko oświadczyła Merel. - Jeśli wrazi mu się włócznię w brzuch, umrze.
- Nawet Anheg nie śmiałby tego zrobić.
- Nie jestem Anhegiem.
- Będziesz wyklęta!
- Nie boję się klątw.
Do sali tronowej wszedł Torvik, w potężnej dłoni niedbale trzymał włócznię na dziki, o szerokim grocie.
- Nadchodzi - oznajmił lakonicznie.
- Och, Boże! - drżącym głosem powiedziała Islena.
- Przestań! - ucięła Merel.
Do sali tronowej wielkimi krokami wszedł siny ze złości Grodeg. Jego biała szata była zmięta, jak gdyby narzucił ją pośpiesznie, a siwe włosy i broda były zmierzwione.
- Będę rozmawiał z królową bez świadków! - zagrzmiał, gdy szedł po usłanej sitowiem podłodze.
- O tym zadecyduje królowa, nie ty, lordzie arcykapłanie - kamiennym głosem powiadomiła go Merel.
- Czy żona lorda Trellheimu przemawia w imieniu tronu? - Grodeg zażądał wyjaśnień od Isleny.
Islena straciła głowę, po czym zobaczyła Torvika stojącego bezpośrednio za wysokim kapłanem. Już nie ściskał niedbale włóczni na dziki.
- Uspokój się, wielebny Gordegu - powiedziała królowa, dość nagle przekonana, że życie rozjuszonego kapłana zależy nie tylko od jej słów, ale nawet od tonu jej głosu. Na widok najmniejszego załamania Merel mogłaby dać znak, a Torvik zatopiłby w plecach Grodega szeroki, ostry grot z niemal taką samą obojętnością, jaką okazałby zabijając muchę.
- Chcę rozmawiać z tobą w cztery oczy - uparcie powtórzył Grodek.
- Nie.
- Nie?! - zawrzeszczał niedowierzająco.
- Grodek, słyszałeś, co powiedziałam - powiedziała. - I przestań krzyczeć na mnie. Mam całkiem dobry słuch.
Zagapił się na nią, po czym szybko oprzytomniał.
- Dlaczego wszyscy moi przyjaciele zostali aresztowani? - spytał natarczywie.
- Oni nie są aresztowani, lordzie arcykapłanie - odparła królowa. - Wszyscy na ochotnika postanowili przyłączyć się do floty mojego męża.
- Śmiechu warte! - parsknął.
- Sądzę, że byłoby lepiej, gdybyś nieco staranniej dobierał słowa, Grodegu - powiedziała Merel. - Cierpliwość królowej na twoje impertynencje maleje.
- Impertynencje?! - wykrzyknął. - Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób? - Wyprostował się i utkwił w królowej srogie spojrzenie. - Nalegam na prywatną audiencje - powiedział grzmiącym głosem.
Głos, który wcześniej zawsze zastraszał królową, całkiem niespodziewanie zirytował Islenę. Usiłowała uchronić życie tego idioty, a ten wciąż na nią krzyczał.
- Lordzie Grodeg - powiedziała z niezwykłą u niej nutą stanowczości - jeśli jeszcze raz wrzaśniesz na mnie, będziesz miał nałożony kaganiec.
Ze zdumienia wytrzeszczył oczy.
- Milordzie, nie mamy o czym dyskutować w cztery oczy - ciągnęła królowa. - Pozostało ci jedynie odebrać polecenia, które wykonasz co do słowa. Rozporządzeniem naszym jest, abyś udał się zaraz do portu, gdzie wsiądziesz na statek, który oczekuje, aby przewieźć cię do Algarii. Tam przyłączysz się do wojsk Chereku w kampanii przeciwko Angarakom.
- Odmawiam! - odciął się Grodeg.
- Myśl rozważnie, milordzie - mruknęła Merel. - Królowa dała ci królewski rozkaz. Odmowa mogłaby zostać uznana za zdradę.
- Jestem Arcykapłanem Belara - przez zaciśnięte zęby powiedział Grodeg, mając wyraźne kłopoty z modulowaniem głosu. - Nie śmiałabyś odesłać mnie tak jak poborowego wieśniaka.
- Zastanawiam się, czy Arcykapłan Belara zechciałby założyć się o to - ze zwodniczą łagodnością powiedział Torvik. Grubszy koniec włóczni wsparł na podłodze, z pochwy przy pasie wyjął osełkę i zaczął ostrzyć i tak już ostry jak brzytwa brzeszczot. Metaliczny dźwięk podziałał wyraźnie oziębiająco na Grodega.
- Grodegu, pójdziesz teraz do portu - rozkazała mu Islena - i wsiądziesz na statek. Jeśli tego nie zrobisz, wyładujesz w lochu, gdzie do powrotu mojego męża
będziesz dotrzymywał towarzystwa szczurom. Masz do wyboru: przyłączyć się do Anhega albo przyłączyć się do szczurów. Decyduj szybko. Zaczynasz mnie nudzić, a tak całkiem szczerze, niedobrze robi mi się na twój widok.
* * *
Porenn, królowa Drasni, przebywała w pokoju dziecinnym, karmiąc swego malutkiego synka. Przez szacunek do królewskiej osoby, nie była szpiegowana podczas karmienia piersią. Niemniej Porenn nie była sama. Był z nią Javelin, kościsty szef drasańskiego wywiadu. Javelin dla pozoru ubrany był w suknię i czepek niańki, i wyglądał zadziwiająco kobieco w przebraniu, które nosił bez śladu zażenowania. - Czy w służbie wywiadowczej jest doprawdy tylu członków kultu? - zapytała trochę skonsternowana królowa.
Javelin siedział, jak nakazywało dobre wychowanie, odwrócony plecami.
- Obawiam się, że tak, wasza wysokość. Powinniśmy być czujniejsi, ale mieliśmy inne sprawy na głowie.
Porenn przemyślała to przez chwilę, nieświadomie kołysząc ssące dziecko.
- Islena zrobiła to już, prawda? - zapytała.
- Tę wiadomość otrzymałem dziś rano - odparł Javelin. - Grodeg jest już w drodze do ujścia rzeki Aldur, a ludzie królowej wyruszyli na prowincję, osaczając każdego członka kultu Niedźwiedzia.
- Czy w jakikolwiek sposób przeszkodzi to naszej operacji wyrzucenia tak wielu ludzi z Boktor?
- Poradzimy sobie, wasza wysokość - zapewnił ją Javelin. - Być może będziemy musieli przyśpieszyć promocję obecnego rocznika w akademii i dokończyć ich szkolenie w trakcie pracy, jednak poradzimy sobie.
- To doskonale, Javelin - zdecydowała Porenn. - Wyślij ich wszystkich. Wyrzuć z Boktor każdego członka kultu i odseparuj ich od siebie. Chcę, aby byli posłani do najnędzniejszych posterunków celnych, które potrafisz wynaleźć, i nie życzę sobie żadnego z nich w promieniu pięćdziesięciu mil od drugiego. Nie będzie żadnych wymówek, żadnych niespodziewanych zachorowań, żadnych rezygnacji. Daj każdemu coś do roboty, i zmuś, aby to robił. Chcę, aby do zmroku każdy członek kultu Niedźwiedzia, który wkradł się do drasańkiego wywiadu, opuścił Boktor.
- Porenn, sprawi mi to przyjemność - powiedział Javelin. - Aha, przy sposobności: nadracki kupiec, Yarblek, wrócił z Yar Nadrak i jeszcze raz chce porozmawiać z tobą o spławie łososia. Zdaje się mieć obsesję na punkcie ryb.
ROZDZIAŁ XII
Wynoszenie chereckiej floty na szczyt wschodniego szańca trwało bite dwa tygodnie, a król Rhodar wyraźnie irytował się tempem operacji.
- Rhodarze, wiedziałeś, że to trochę potrwa - powiedziała mu Ce’Nedra, gdy wściekał się i niepokoił chodząc w tę i z powrotem i posyłając co chwila posępne spojrzenia na kolosalne urwisko. - Dlaczego jesteś taki zdenerwowany?
- Ponieważ okręty są widoczne jak na dłoni, Ce’Nedro - odparł ze złością. - Kiedy są wciągane na górę, nie ma sposobu na ukrycie czy zamaskowanie ich. Te okręty mają kluczowe znaczenie dla całej naszej kampanii i jeśli ktoś po drugiej stronie zacznie składać wszystko do kupy, moglibyśmy być zmuszeni do zmierzenia się z całym Angarakiem, zamiast jedynie z Thullami.
- Nie martw się zbytnio - powiedziała. - Tam na górze Cho-Hag i Korodullin palą wszystko, co jest w polu widzenia, co bardziej zaprząta głowę ‘Zakatha i Taura Urgasa niż to, czym się tu zajmujemy.
- Wspaniałym musi być takie niefrasobliwe podejście do spraw - powiedział uszczypliwe.
- Rhodarze, bądź miły - odparła.
Z wyszukanie nieśmiałą miną, która wskazywała, że gotów jest uczynić kolejną sugestię, kuśtykał ku nim generał Varana, wciąż ubrany w tolnedrański płaszcz.
- Varana - ze złością wybuchnął król Rhodar - dlaczego nie wkładasz swojego munduru?
- Ponieważ jestem tu całkiem nieoficjalnie, wasza królewska mość - spokojnie odpowiedział generał. - Przypomnij sobie, że w tej sprawie Tolnedra jest neutralna.
- To fikcja, i wszyscy o tym wiemy.
- Jednakże konieczna. Imperator wciąż utrzymuje stosunki dyplomatyczne z Taurem Urgasem i ‘Zakathem. Te rozmowy popsułyby się, gdyby ktoś ujrzał tolnedrańskiego generała obnoszącego się w swoim galowym mundurze. - Przerwał na chwilę. - Czy drobna sugestia nie obraziłaby waszej królewskiej mości? - zapytał.
- To zależy od sugestii - odciął się Rhodar. Następnie wykrzywił się i powiedział: - Przepraszam, Varano. Ta zwłoka czyni mnie złośliwym. Co miałeś na myśli?
- Sądzę, że powinieneś już teraz przenieść dowodzenie operacją na szczyt szańca. Będziesz chciał, aby wszystko było przygotowane do czasu przybycia większej części twojej piechoty, a uporządkowanie spraw zajmuje zazwyczaj parę dni.
Król Rhodar uważnie spojrzał na cherecki okręt niezgrabnie wciągany na szczyt urwiska.
- Varano, nie wjadę na górę na żadnym z tych okrętów - oświadczył stanowczo.
- To całkowicie bezpieczne, wasza królewska mość - zapewnił go Varana. - Ja sam już kilka razy odbyłem taką podróż. Dziś rano sama lady Polgara w ten sposób udała się na górę.
- Polgara potrafiłaby sfrunąć na dół, gdyby coś źle poszło - powiedział Rhodar. - Nie posiadam jej zalet. Czy potrafisz wyobrazić sobie rozmiar dziury, jaką zrobiłbym w ziemi, gdybym spadł z takiej wysokości?
- Alternatywa jest krańcowo męcząca, wasza królewska mość. Na górę prowadzi kilka wąwozów. Zostały nieco wyrównane, więc konie mogą podejść, niemniej jednak wciąż są bardzo strome.
- Nie zaszkodzi mi nieco mozołu. Varana wzruszył ramionami.
- Jak sobie wasza królewska mość życzy.
- Dotrzymam ci towarzystwa, Rhodarze - pośpiesznie zaoferowała się Ce’Nedra.
Obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem.
- Ja również nie dowierzam maszynom - wyznała. - Pójdę się przebrać, a potem możemy ruszać.
- Dzisiaj chcesz to zrobić? - Miał płaczliwy głos.
- A po co to odkładać?
- Potrafię wymyślić tuzin powodów.
Termin „bardzo strome” okazał się być niedomówieniem wprost karygodnym. „Urwisty” byłoby trafniejszym określeniem. Pochyłość wykluczała możliwość jazdy konnej, a aby ułatwić wspinaczkę, wzdłuż najtrudniejszych odcinków rozpięto liny. Ce’Nedra, ubrana w jedną ze swych krótkich tunik Driad, ze zwinnością wiewiórki przekładała rękę raz za razem w górę liny. Jednakże król Rhodar poruszał się znacznie wolniej.
- Rhodarze, powstrzymaj stękanie, proszę - powiedziała mu po mniej więcej godzinnej wspinaczce. - Wydajesz odgłosy jak chora krowa.
- To nie było zbyt miłe, Ce’Nedro - wysapał przystając, aby otrzeć ociekającą potem twarz.
- Nigdy nie obiecywałam, że będę miła - odcięła się z szelmowskim uśmiechem. - No dalej! Przed nami jeszcze kawał drogi. - I przemknęła mniej więcej pięćdziesiąt kolejnych jardów w górę.
- Czy nie uważasz, że jesteś trochę zbyt skąpo ubrana? - wysapał z dezaprobatą, mierząc ją wzrokiem. - Porządne panienki nie wystawiają tak nóg na pokaz.
- Czy coś nie w porządku jest z moimi nogami?
- Są nagie, oto co jest nie w porządku.
- Nie bądź takim kołtunem. Ja się nie krępuję. A to jest najważniejsze. Idziesz czy nie?
Rhodar ponownie stęknął.
- Czy nie nadeszła już pora, aby coś zjeść?
- Dopiero co jedliśmy.
- Jedliśmy? Już zapomniałem.
- Ty zawsze zdajesz się zapominać o swoim ostatnim posiłku, zazwyczaj zanim jeszcze okruszki zostaną zmiecione.
- Taka jest natura grubych ludzi, Ce’Nedro. - Westchnął. - Ostatni posiłek jest historią. Następny jest tym, co się liczy. - Ponuro zagapił się w górę na leżący przed nimi koszmarny szlak i ponownie stęknął.
- To był twój własny pomysł - przypomniała mu bezlitośnie.
Gdy dotarli na szczyt, słońce skłaniało się ku zachodowi. Podczas gdy król Rhodar ciężko zwalił się na ziemię, księżniczka Ce’Nedra z zaciekawieniem rozglądała się po okolicy. Fortyfikacje, które wzniesiono wzdłuż szczytu szańca, były rozległe i imponujące. Wały wykonano z ziemi i kamienia i miały być może wysokość trzydziestu stóp. Przez otwartą bramę księżniczka ujrzała szeregi innych, niższych wałów, każdy poprzedzony rowem z zaostrzonymi palami i ciernistymi jeżynami. W różnych miejscach wzdłuż głównego wału wznosiły się okazałe blokhauzy, a wewnątrz wałów stały równe szeregi chat dla żołnierzy.
W forcie roiło się od mężczyzn, a ich intensywna, wieloraka krzątanina wzbijała niemal nie opadającą chmurę pyłu. Grupa algarskich nomadów ubrudzonych sadzą powoli przejechała przez bramę na swych wyraźnie wyczerpanych koniach, a kilka chwil później oddział lśniących rycerzy Mimbrate, z łopotem proporców zdobiących kopie i łoskotem kopyt ich wielkich rumaków na kamiennym podłożu, odjechał w poszukiwaniu jeszcze jednego miasta do zniszczenia.
Na krawędzi szańca, pod ciężarem chereckich okrętów wznoszonych z leżącej niżej równiny, skrzypiały i stękały ogromne dźwigi, a nieco dalej, pomiędzy fortecznymi wałami osiadła wzrastająca wciąż flota, oczekująca ostatecznego przetransportowania do górnych partii rzeki Mardu odległych o jakieś pięćdziesiąt mil.
W towarzystwie Durnika i olbrzymiego Baraka zbliżyła się Polgara, aby powitać księżniczkę i leżącego plackiem króla Drasni.
- Jak się wspinało? - zapytał Barak.
- Upiornie - wysapał Rhodar. - Czy nikt nie ma czegoś do zjedzenia? Sądzę, że wytopiłem z siebie około dziesięciu funtów.
- Nie widać - stwierdził zimno Barak.
- Rhodarze, tego rodzaju wysiłek naprawdę ci nie służy - powiedziała Polgara dyszącemu monarsze. - Dlaczego aż tak uparłeś się przy tym?
- Ponieważ mam nieodparty lęk wysokości - odparł Rhodar. - Wspinałbym się dziesięć razy wyżej, aby uniknąć wciągania na górę przez te wynalazki. Myśl, że pode mną jest jedynie samo powietrze, przyprawia mnie o gęsią skórkę.
Barak uśmiechnął się szeroko.
- To całe mnóstwo gęsiej skórki.
- Czy ktoś zechce, proszę, dać mi coś do jedzenia? - z udręką w głosie zapytał Rhodar.
- Kawałek zimnego kurczęcia? - troskliwie zaoferował Durnik, wręczając mu dobrze przyrumienione udko.
- Gdzie, u licha, znalazłeś kurczaka?! - wykrzyknął Rhodar, ochoczo rzucając się na nóżkę.
- Thullowie przynieśli kilka ze sobą - powiedział Durnik.
- Thullowie? - Ce’Nedrze zaparło oddech. - Co tu robią Thullowie?
- Poddają się - odparł Durnik. - Przez mniej więcej ostatni tydzień zjawiają się całymi wioskami. Podchodzą do krawędzi rowów ciągnących się wzdłuż czoła fortyfikacji, siadają i czekają na pojmanie. Czasami mija niemal cały dzień, zanim ktokolwiek ma czas wyjść i pojmać ich, ale oni wydają się nie przejmować tym.
- Dlaczego chcą być pojmani? - zapytała go Ce’Nedra.
- Nie ma tu żadnych Grolimów - wyjaśnił Durnik. - Żadnych ołtarzy Toraka i żadnych noży ofiarnych. Thullowie zdają cię czuć, że ucieczka przed tym warta jest niewygody niewoli. Przyjmujemy ich i kierujemy do pracy przy fortyfikacjach. Są dobrymi robotnikami, jeśli zapewni się im dobry nadzór.
- Czy to nie niebezpieczne? - zapytał Rhodar po całym kęsie kurczaka. - Pośród nich mogą być szpiedzy.
Durnik skinął głową.
- Wiemy - powiedział - ale szpiedzy zazwyczaj są Grolimami. Thull nie ma wystarczającego rozumu, aby być szpiegiem, więc Grolimowie muszą robić to sami.
Zdziwiony Rhodar opuścił udko kurczaka.
- Wpuszczacie Grolimów do wnętrza fortyfikacji? - spytał.
- Nic nie ryzykujemy - powiedział Durnik. - Thullowie wiedzą, kto jest Grolimem, a my pozwalamy im uporać się z problemem. Zazwyczaj prowadzą ich mniej więcej milę wzdłuż szańca, a następnie zrzucają. Początkowo chcieli to robić tutaj, na miejscu, lecz niektórzy z ich starszyzny zauważyli, że mogłoby być nieuprzejmie zrzucać Grolimów na głowy pracujących niżej ludzi, więc zabierają ich gdzieś, gdzie nie przeszkadzają nikomu, kiedy spadają. Thullowie to bardzo taktowni ludzie. Można by ich niemal polubić.
- Ce’Nedro, spaliłaś sobie słońcem nos - powiedziała Polgara do małej księżniczki - Czy nie myślałaś o noszeniu kapelusza?
- Kapelusze przyprawiają mnie o ból głowy. - Ce’Nedra wzruszyła ramionami. - Nie zaszkodzi mi małe oparzenie słoneczne.
- Musisz odpowiednio się prezentować, kochanie - zwróciła uwagę Polgara. - Nie będziesz wyglądała bardzo po królewsku z nosem obłażącym ze skóry.
- Nie ma się o co martwić, lady Polgaro. Potrafisz to naprawić, prawda? Wiesz... - Ce’Nedra wykonała ręką mały gest, który miał wyglądać magicznie.
Polgara obrzuciła ją przeciągłym, chłodnym spojrzenie. W towarzystwie Rivańskiego Strażnika zbliżył się do nich Anheg, król Chereku.
- Czy wspinaczka była przyjemna? - wesoło zapytał Rhodara.
- A chciałbyś dostać pięścią w nos? - zapytał Rhodar. Król Anheg roześmiał się okrutnie.
- Nie do wiary! - powiedział. - Czy dzisiaj jesteśmy w złym humorze? Właśnie otrzymałem z domu kilka wieści, które powinny trochę poprawić twój nastrój.
- Depesze? - Rhodar stęknął, z wysiłkiem zwlekając się na nogi.
Anheg skinął głową.
- Przysłali je na górę, kiedy ty uprawiałeś swoje ćwiczenia. Nie uwierzysz, co tam się dzieje.
- Powiedz, a zobaczymy.
- Zupełnie w to nie uwierzysz.
- Anheg, mówże wreszcie!
- Wkrótce dostaniemy posiłki. Przez kilka ostatnich tygodni Islena i Porenn były bardzo zajęte.
Polgara ostro spojrzała na niego.
- Wiecie co? - powiedział Anheg, podając złożoną depeszę. - Nawet nie byłem świadom, że Islena potrafi czytać i pisać, a teraz otrzymałem to.
- Anhegu, nie bądź taki tajemniczy - przynagliła go Polgara. - Co obie panie uknuły?
- Wnioskuję, że po naszym wyjeździe kult Niedźwiedzia zaczął się stawać nieco nieznośny. Widocznie Grodeg poczuł, że gdy mężczyźni wyjechali, mógłby przejąć władzę. Zaczął się szarogęsić w Val Alorn, a członkowie kultu zaczęli pojawiać się w Boktor, w głównej kwaterze drasańskiego wywiadu. Wydaje się, że przez lata przygotowywali się do czegoś. Tak czy owak, Porenn i Islena zaczęły wymieniać informacje, a gdy zdały sobie sprawę, jak Grodeg bliski jest przejęcia władzy w obu królestwach, podjęły działania. Porenn wygnała z Boktor wszystkich członków kultu - wysłała ich do najnędzniejszych, jakie przyszły jej na myśl posterunków celnych - a Islena aresztowała w Val Alorn wszystkich bez wyjątku członków sekty i wysłała ich statkami, aby przyłączyli się do armii.
- Co zrobiły? - Rhodarowi ze zdziwienia zaparło dech.
- Czyż to nie zdumiewające? - szeroki uśmiech pojawił się na okrutnej twarzy Anhega. - Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że Islenie uszło to płazem, podczas gdy mnie by nie uszło. Kobiet nie podejrzewa się o świadomość subtelności związanych z aresztowaniem duchownych i szlachciców, potrzeby dowodów przeciwko nim i tak dalej, więc to, co mogłoby być karygodną nieprzyzwoitością z mojej strony, będzie wyśmiane jako jej ignorancja. Oczywiście, będę musiał przeprosić Grodega, ale będzie już po fakcie. Sekta będzie tu, a oni nie znajdą żadnych uczciwych powodów, dla których mieliby wrócić do domu.
Porozumiewawczy uśmiech Rhodara był w dokładnie tak samo złośliwy jak Anhega.
- Jak Grodeg to przyjął?
- Zupełnie posiniał z wściekłości. Domyślam się, że Islena osobiście go poniżyła. Dała mu do wyboru: albo przyłączy się do nas, albo pójdzie do lochu.
- Nie można wsadzać do lochu arcykapłana Belara! - wykrzyknął Rhodar.
- Islena o tym nie wiedziała, a Grodeg wiedział, że ona nie wie. Przykułaby go łańcuchami do ściany w najgłębszej norze, jaką zdołałaby znaleźć, zanim ktoś wreszcie zabrałby się do wyjaśniania jej, że to nielegalne. Czy potrafisz tylko wyobrazić sobie moją Islenę wygłaszającą staremu gadule i tego rodzaju ultimatum? - W głosie Anhega pobrzmiewała nuta niepohamowanej dumy.
Król Rhodar przybierał coraz chytrzejszą minę.
- W czasie tej kampanii wcześniej czy później na pewno przytrafi się kilka raczej dość zawziętych bitew.
Anheg skinął głową.
- Kult Niedźwiedzia chełpi się swymi bojowymi zdolnościami, prawda?
Anheg uśmiechnął się szeroko i ponownie skinął głową.
- Byliby doskonali do kroczenia na czele wszystkich ataków, prawda?
Anheg uśmiechał się jeszcze złośliwiej.
- Wydaje mi się, że poniosą poważne straty w ludziach - zasugerował król Drasni.
- Mimo wszystko, w dobrej sprawie - pobożnie odparł Anheg.
- Czy skończyliście już rozkoszowanie się swoimi planami? Sądzę, że pora zabrać księżniczkę ze słońca - powiedziała Polgara do obu roześmianych od ucha do ucha monarchów.
Przez kilka następnych dni położone na szczycie szańca forty kipiały gorączkową krzątaniną. Właśnie gdy wyciągano na szczyt urwiska ostatnie z chereckich okrętów, Algarowie i Mimbraci przenieśli swoje rozboje na dalej położone tereny thullskiej prowincji.
- W promieniu pięćdziesięciu mil nie ma już żadnych stojących w polu upraw - meldował Hettar. - Będziemy musieli pojechać dalej, aby znaleźć coś, co jeszcze możnaby spalić.
- Spotkaliście wielu Murgów? - spytał Barak mężczyznę o sokolej twarzy.
- Kilku. - Hettar wzruszył ramionami. - Nie tylu, aby było to interesujące, ale co jakiś czas natykamy się na pojedynczych.
- Co porabia Mandorallen?
- Nie widziałem go przez kilka dni - odparł Hettar. - Z kierunku, w który poszedł, nadchodziło jednak mnóstwo dymu, wiec przypuszczam, że jest zapracowany.
- Jak tam jest? - zapytał król Anheg.
- Nieźle, skoro tylko przejedziesz przez wyżyny. Ta część kraju Thullów ciągnąca się wzdłuż szańca jest niezwykle odrażająca.
- Co rozumiesz przez „odrażająca”? Muszę przystąpić do przeciągania okrętów przez tę okolicę.
- Skały, piasek, trochę ciernistych krzewów i żadnej wody - odparł Hettar. - A goręcej jest niż w piekle.
- Dzięki - powiedział Anheg.
- Chciałeś wiedzieć - skwitował Hettar. - Wybaczcie mi. Potrzebuję wypoczętego konia i nieco więcej pochodni.
- Znowu wyjeżdżasz? - zapytał go Barak.
- Jest coś do zrobienia.
Gdy tylko wyniesiono ostatni okręt, drasańskie dźwigi zaczęły wciągać tony żywności i wyposażenia, i wkrótce znajdujące się w fortach magazyny króla Fulracha przepełniły się tak, że zaczęły pękać w szwach. Thullscy więźniowie dowiedli swych nieocenionych zalet, bez narzekań czy też ociągania przenosząc każdy ciężar, jaki kazano im przenieść. Ich twarze o pospolitych rysach promieniały taką naiwną wdzięcznością i pragnieniem bycia przydatnym, że Ce’Nedra uznała, iż niemożliwym jest nienawidzić ich, mimo że formalnie byli wrogami. Ce’Nedra stopniowo, krok po kroku odkrywała, co czyni życie thullskiego narodu tak nieustannym koszmarem. Nie było pośród nich rodziny, która by nie straciła kilku członków pod nożami Grolimów - mężowie, żony, dzieci i rodzice - wszyscy byli wybierani na ofiary, a najważniejszym celem w życiu każdego Thulla było za wszelką cenę uniknąć tego samego losu. Bezustanny terror wymazał z twarzy Thulla nawet najmniejszy ślad ludzkich uczuć. Thull żył w przerażającym odosobnieniu, bez miłości, bez przyjaciół, bez żadnych odczuć oprócz ciągłego lęku i przerażenia. Rzekomo nienasycona żądza thullskich kobiet nie miała nic wspólnego z moralnością czy też jej brakiem. Była to prosta sprawa przetrwania. Aby uniknąć noża, thullska kobieta zmuszona była pozostawać stale ciężarną. Nie kierowała nią chuć, lecz strach, a ten strach całkowicie ją odczłowieczał.
- Jak oni mogą tak żyć?! - wykrzykiwała księżniczka do Polgary, gdy obie wróciły do swojej prowizorycznej kwatery znajdującej się w potężnym blokhauzie, który dla użytku wodzów wzniesiono wewnątrz twierdzy. - Dlaczego się nie zbuntują i nie przepędzą Grolimów?
- Ce’Nedro, a kto tak naprawdę miałby pokierować powstaniem? - zapytała spokojnie Polgara. - Thullowie wiedzą, że są Grolimowie, którzy potrafią z taką łatwością czytać w myślach ludzi, z jaką ty zerwałabyś owoc w sadzie. Jeżeli jakiś Thull choćby nawet pomyślał o zorganizowaniu jakiegokolwiek oporu, byłby następnym, którego zaciągnięto by do ołtarza.
- Ależ ich życie jest takie straszne! - zaprotestowała Ce’Nedra.
- Być może zdołamy to zmienić - powiedziała Polgara. - To, co usiłujemy zrobić, ma przynieść korzyści nie tylko Zachodowi, ale również Angarakom. Jeśli zwyciężymy, uwolnią się od Grolimów. Początkowo mogliby nie być nam wdzięczni, ale z czasem mogą nauczyć się to doceniać.
- Dlaczego mieliby nie być nam wdzięczni?
- Ponieważ jeśli zwyciężymy, kochanie, to dlatego że zabijemy ich Boga. Bardzo trudno być wdzięcznym z tego powodu.
- Ależ Torak jest potworem!
- Mimo to jest ich bogiem - odparła Polgara. - Utrata boga jest bardzo subtelną i straszliwą raną. Zapytaj Ulgów, jak żyje się bez boga. Minęło już pięćset lat, od kiedy UL został ich bogiem, a oni wciąż pamiętają, jak to było, zanim ich zaakceptował.
- Wygramy, prawda? - niespodziewanie zapytała Ce’Nedra. Wszystkie jej lęki wypłynęły na powierzchnię.
- Nie wiem, Ce’Nedro - cicho odparła Polgara. - Nikt nie wie, ani ja, ani Beldin, ani mój ojciec, ani nawet Aldur. Możemy jedynie spróbować to zrobić.
- Co się stanie, jeśli przegramy? - cieniutkim, przestraszonym głosem spytała księżniczka.
- Będziemy zniewoleni w dokładnie ten sam sposób jak Thullowie - cicho odpowiedziała Polgara. - Torak zostanie Królem i Bogiem całego świata. Inni bogowie będą na zawsze wygnani, a Grolimowie będą decydowali o losach nas wszystkich.
- Nie będę żyła w takim świecie - oświadczyła Ce’Nedra.
- Żadne z nas nie chciałoby żyć.
- Czy kiedykolwiek spotkałaś Toraka? - zapytała nagle księżniczka.
Polgara skinęła głową.
- Raz czy dwa; ostatni raz pod Vo Mimbre, tuż przed jego pojedynkiem z Brandem.
- Jaki on jest naprawdę?
- Jest Bogiem. Siła jego umysłu jest przytłaczająca. Kiedy mówi do ciebie, musisz go słuchać, a kiedy rozkazuje, musisz być mu posłusznym.
- Z pewnością nie ty.
- Sądzę, że nie rozumiesz, kochanie. - Polgara miała poważną minę, a jej wspaniałe oczy spoglądały niewidzące w jakąś niezmierną dal. Bezwiednie wyciągnęła ręce, podniosła Podarka i posadziła go sobie na kolanach. Dziecko uśmiechnęło się do niej i tak jak często to robiło, wyciągnęło rękę i dotknęło siwego pasemka na jej czole. - W głosie Toraka jest taki przymus, że jakikolwiek opór jest niemal niemożliwy - ciągnęła. - Wiesz, że ma spaczony charakter i że jest zły, ale kiedy mówi do ciebie, twoja wola oporu kruszeje, a ty nagle bardzo słabniesz i boisz się.
- Z całą pewnością ty się nie bałaś.
- Wciąż nie rozumiesz. Oczywiście, że się bałam. Baliśmy się wszyscy, nawet mój ojciec. Módl się, abyś nigdy nie spotkała Toraka. To nie jest pomniejszy Grolim jak Chamdar, czy też jakiś intrygancki stary guślarz jak Ctuchik. Jest bogiem. Jest szkaradnie okaleczony, a w pewnych sprawach udaremniono mu plany. Coś, czego pragnął, coś tak zupełnego, że żaden człowiek nie potrafiłby sobie nawet wyobrazić, zostało mu odmówione, a ta odmowa, czy też odrzucenie doprowadziło go do szału. Jego szaleństwo nie jest takie jak szaleństwo Taura Urgasa, który mimo wszystko nadal jest człowiekiem. Szaleństwo Toraka jest szaleństwem Boga, bytu, który potrafi urzeczywistnić swoje chore urojenia. Tylko Klejnot potrafi naprawdę stawić mu opór. Ja być może potrafiłabym opierać się do czasu, ale jeśli skierowałby na mnie całą siłę swojej woli, ostatecznie musiałabym dać mu to, czego pragnie, a to, czego on chce ode mnie, jest zbyt przerażające, aby o tym myśleć.
- Nie mogę się w tym połapać, lady Polgaro. Ciotka Gariona posępnie spojrzała na drobniuteńką dziewczynę.
- Być może nie jesteś wtajemniczona - powiedziała. - Związane jest to z tą częścią przeszłości, którą Towarzystwo Historyczne Tolnedry postanowiło ignorować. Usiądź, Ce’Nedro, a spróbuję ci wytłumaczyć.
Księżniczka usiadła na prymitywnej ławie stojącej w ich surowej izbie. Nastrój Polgary był niezwykły - bardzo spokojny, nawet melancholijny. Otoczyła ramionami Podarka i przytulała go do siebie, opierając swój policzek w jego blond kędziorach, jakby czerpiąc radość nieznanego macierzyństwa z kontaktu z tym małym chłopcem.
- Są dwa Proroctwa, Ce’Nedro - tłumaczyła swoim głębokim głosem - ale zbliża się czas, gdy będzie tylko jedno. Wszystko co jest lub co było, albo co jeszcze będzie, stanie się częścią dowolnego, zwycięskiego Proroctwa. Każdy mężczyzna, każda kobieta, każde dziecko ma dwa możliwe przeznaczenia. Dla niektórych różnice są niewielkie, ale w moim przypadku są raczej zasadnicze.
- Nie całkiem rozumiem.
- W Proroctwie, któremu służymy - tym, które nas tu przywiodło, jestem czarodziejką Polgarą, córką Belgaratha i opiekunką Belgariona.
- A w drugim?
- W drugim jestem panną młodą Toraka. Zdziwienie zaparło Ce’Nedrze dech w piersiach.
- Teraz już wiesz, dlaczego się bałam - ciągnęła Polgara. - Torak przerażał mnie, od kiedy mój ojciec po raz pierwszy mi to wyjaśnił. Byłam wtedy w twoim wieku. Nie tyle obawiam się o siebie samą jak o to, że jeśli stracę głowę, jeśli wola Toraka zdominuje moją, wtedy padnie Proroctwo, któremu służymy. Wola Toraka pokona nie tylko mnie, ale również całą ludzkość. Pod Vo Mimbre zawołał do mnie, a ja poczułam, bardzo wyraźnie, okropny przymus, aby pobiec do niego. Ale postąpiłam wbrew niemu. Nigdy w moim życiu nie zrobiłam nic, co było tak trudno zrobić. Jednakże to moje nieposłuszeństwo doprowadziło go do pojedynku z Brandem, a tylko ten pojedynek pozwolił wyzwolić przeciwko niemu moc Klejnotu. Mój ojciec postawił wszystko na siłę mojej woli. Stary Wilk czasami jest wielkim hazardzistą.
- Zatem jeśli... - Ce’Nedra nie potrafiła tego powiedzieć.
- Jeśli Garion przegra? - Polgara powiedziała to tak spokojnie, że całkowicie widomym było, iż wcześniej wiele razy rozważała tę możliwość. - Wtedy Torak przyjdzie zażądać swojej panny młodej, a na świecie nie będzie siły zdolnej go powstrzymać.
- Prędzej bym umarła! - wykrzyknęła księżniczka.
- Tak jak i ja, Ce’Nedro, lecz to wyjście może nie być mi dane. Wola Toraka jest o tyle silniejsza od mojej, że on mógłby być w stanie odebrać mi zdolność lub choćby nawet pragnienie popełnienia samobójstwa. Gdyby to się stało, najprawdopodobniej byłabym szaleńczo szczęśliwa będąc jego wybranką i ukochaną, lecz przypuszczani, że gdzieś w głębi duszy część mojej woli będzie krzyczała i nie będzie przestawać krzyczeć w panice przez te wszystkie nie kończące się stulecia, aż do samego końca świata.
Było to zbyt przerażające, aby o tym myśleć. Księżniczka, niezdolna pohamować się, rzuciła się na kolana, oplotła ręce wokół Polgary i Podarka, i wybuchnęła płaczem.
- Już, już, nie ma potrzeby płakać, Ce’Nedro - łagodnie powiedziała Polgara, głaszcząc włosy szlochającej dziewczyny. - Garion wciąż nie dotarł do Miasta Nocy, a Torak wciąż śpi. Zostało trochę czasu. A kto wie? Może nawet i wygramy.
ROZDZIAŁ XIII
Gdy tylko cherecka flotę wyciągnięto na górę, w fortyfikacjach zapanowała wzmożona aktywność. Z obozu nad rzeką Aldura zaczęły nadciągać oddziały piechoty króla Rhodara i krętymi, wąskimi wąwozami wspinały się na szczyt szańca. Sznury wozów przewoziły żywność i sprzęt do głównych składów u podstawy urwiska, gdzie oczekiwały wielkie dźwigi, by wciągnąć dostawy na górę wzdłuż milowej wysokości bazaltowej ściany, a mimbrackie i algarskie konne grupy wyruszały, zazwyczaj przed świtem, na teraz już coraz dalsze poszukiwania jeszcze nie spustoszonych miast i upraw. Rozboje jeźdźców, ich krótkie bezlitosne oblężenia kiepsko obwarowanych thullskich wiosek i miasteczek, i milowej szerokości pokosy ognia, którymi przecinali pola dojrzałych zbóż, ostatecznie popchnęły niemrawych Thullów do słabo zorganizowanych prób oporu. Jednakże gdy Thullowie nieuchronnie pędzili do ostatniego miejsca mimbrackiego ataku, przybywali godziny lub nawet dni zbyt późno, i zastawali jedynie dymiące ruiny, martwych żołnierzy oraz przerażonych i pozbawionych dachu nad głową mieszczan, a gdy próbowali przechwycić chyżo przemieszczających się Algarów, zazwyczaj znajdowali tylko akr za akrem zgorzałej ziemi. Jeźdźcy ruszyli już dalej, a rozpaczliwe usiłowania Thullów, aby ich dopaść, były całkowicie bezowocne.
Thullom nie przyszła do głowy myśl atakowania fortów, a jeśli nawet przyszła, to rychło jej zaniechali. Thullowie nie byli duchowo przystosowani do atakowania mocno bronionych fortyfikacji. Preferowali jeżdżenie w koło, gonienie ogni oraz gorzkie skarżenie się swoim murgoskim i malloreańskim sprzymierzeńcom na brak wsparcia z ich strony. Malloreanie imperatora ‘Zakatha nieugięcie odmawiali wyjścia ze swoich miejsc stacjonowania wokół Thull Zelik. Natomiast Murgowie Taura Urgasa wykonali kilka wypadów na południu królestwa Thullów, po części jako gest wyrażający jedność Angaraku, lecz bardziej, jak domyślał się król Rhodar, jako część ich ogólnego manewrowania dla zajęcia pozycji. Od czasu do czasu spostrzegano w pobliżu fortów murgoskich zwiadowców. W celu oczyszczenia terenu z wścibskich murgoskich oczu, każdego dnia z fortów wyruszały patrole i penetrowały jałowe wzgórza. Spieczone, skaliste doliny w pobliżu fortów były wyrywkowo przeszukiwane przez drasańskich pikinierów i plutony legionistów. Algarscy nomadowie, rzekomo odpoczywając od swoich długodystansowych wypadów, zabawiali się zaimprowizowaną grą, którą nazywali „murgoskie łowy”. Chełpili się swoimi częstymi wycieczkami i skromnie upierali, że poświęcają swój czas przeznaczony na odpoczynek z poczucia odpowiedzialności za bezpieczeństwo fortów. Oczywiście nie oszukali nikogo tymi uroczystymi zapewnieniami.
- Rhodarze, okolica musi być patrolowana - upierał się król Cho-Hag. - Mimo wszystko moje dzieci wypełniają niezbędny obowiązek.
- Obowiązek? - parsknął Rhodar. - Posadź Algara na koniu i pokaż mu wzgórze, którego drugiej strony jeszcze nie widział, a on zawsze znajdzie powód, aby pojechać i zobaczyć, co tam jest.
- Krzywdzisz nas - odparł Cho-Hag patrząc na niego wzrokiem zranionej łani.
- Znam was.
Ce’Nedra i jej dwie najbliższe towarzyszki z coraz kwaśniejszymi minami obserwowały powtarzające się odjazdy niefrasobliwych algarskich jeźdźców. Ariana, być może stateczniejsza i jak wszystkie mimbrackie panny przyzwyczajona cierpliwie czekać, podczas gdy mężczyźni wojowali poza domem, znosiła pobyt w forcie dość dobrze, lecz Adara, algarska kuzynka Gariona, znacznie dotkliwiej odczuwała ograniczenie swobody. Podobnie jak wszyscy Algarowie, czuła głęboko zakorzenioną potrzebę wiatru smagającego twarz i odgłosu dudniących kopyt. Po pewnym czasie stała się drażliwa i często wzdychała.
- I co będziemy dzisiaj robić? - Pewnego poranka Ce’Nedra pogodnie zapytała obie koleżanki. - Czymże to będziemy zabawiać się do obiadu? - Powiedziała to dość ryzykownie, jako że miała już plany na ten dzień.
- Zawszeć pozostaje haftowanie - podsunęła myśl Ariana. - Zaprawdę przyjemnie zajmuje palce i oczy, atoli zostawia umysł i usta wolne dla prowadzenia dysputy.
Adara ciężko westchnęła.
- Lubo mogłybyśmy pójść i obserwować mego pana, jako naucza swych kmieciów wojennego rzemiosła. - Ariana zazwyczaj znajdowała jakąś wymówkę, aby przynajmniej przez pół godziny dziennie patrzeć na Lelldorina.
- Nie jestem pewna, czy jestem dziś w stanie ponownie obserwować grupę mężczyzn mordującą strzałami bele siana - nieco zjadliwie powiedziała Adara.
Ce’Nedra szybko wkroczyła, by ukrócić rozpoczynającą się sprzeczkę.
- Mogłybyśmy dokonać jakiejś inspekcji - zasugerowała szelmowsko.
- Ce’Nedro, już tuzin razy obejrzałyśmy każdy blokhauz i każdą chatę znajdującą się w obrębie wałów - z pewną opryskliwością przypomniała Adara - i jeśli jeszcze raz jakiś uprzejmy sierżant będzie wyjaśniać mi działanie katapulty, to chyba się rozpłaczę.
- Jednak nie wizytowaliśmy zewnętrznych fortyfikacji, prawda? - szelmowsko ciągnęła księżniczka. - Czy nie powiedziałabyś, że to również należy do naszych obowiązków?
Adara spojrzała na nią bystro, po czym na jej twarzy powoli zaczął ukazywać się uśmiech.
- Absolutnie - przyznała rację. - Dziwię się, że wcześniej o tym nie pomyślałyśmy. Byłyśmy bardzo niedbałe, prawda?
Ariana zasępiła się.
- Boję się, iż król Rhodar oponowałby niezwykle zawzięcie przeciw takiemu planowi.
- Rhodara nie ma tutaj - zwróciła uwagę Ce’Nedra. - Jest z Fulrachem poza fortem, gdzie przeprowadzają remanent składów.
- Lady Polgara bez wątpienia nie byłaby rada - upierała się Ariana, chociaż jej ton wskazywał, że słabła.
- Lady Polgara naradza się z czarownikiem Beldinem - wspomniała Adara. Jej oczy figlarnie tańczyły.
Ce’Nedra uśmiechnęła się z satysfakcją.
- To raczej pozostawia nas naszym własnym pomysłom, prawda, panienki?
- Po powrocie będziemy tęgo zbesztane - powiedziała Ariana.
- A my wszystkie będziemy bardzo skruszone, prawda? - zachichotała Ce’Nedra.
Kwadrans później księżniczka i jej dwie przyjaciółki ubrane w miękkie, czarne skórzane algarskie ubrania do konnej jazdy cwałem wyjechały z ogromnego fortu. Towarzyszył im Olban, najmłodszy syn Rivańskiego Strażnika. Olbanowi nie spodobał się pomysł, ale Ce’Nedra nie dała mu żadnego czasu na protesty, a już tym bardziej żadnego czasu na posłanie wiadomości do kogokolwiek, kto potrafiłby wkroczyć i zatrzymać całą wyprawę. Olban wyglądał na zaniepokojonego, jednak jak zawsze bez zastrzeżeń towarzyszył rivańskiej księżniczce.
Najeżone palami rowy przed wałami były bardzo interesujące, lecz każdy rów bardzo przypominał kolejny i w rzeczy samej niezwykłego umysłu wymagało znajdowanie wielkiej przyjemności w podziwianiu co wspanialszych wykopów.
- Bardzo ładne - pogodnie powiedziała Ce’Nedra do drasańkiego pikiniera pełniącego wartę na szczycie wysokiego kopca ziemi. - Wspaniałe rowy. I te wszystkie doskonale naostrzone pale. - Spojrzała na wypalony słońcem krajobraz przed fortyfikacjami. - Gdzie, u licha, znaleźliście aż tyle drewna?
- Sendarowie je sprowadzili, wasza królewska mość - odparł - przypuszczam, że z jakiegoś miejsca na pomocy. Thullowie pocięli i naostrzyli dla nas te pale. Są całkiem dobrymi wytwórcami pali - jeśli powie im się, czego się chce.
- Czy około pół godziny temu konny patrol nie odjechał w tę stronę? - zapytała go Ce’Nedra.
- Tak, wasza królewska mość. Lord Hettar z Algarii i kilku jego ludzi. Odjechali w tamtą stronę. - Wartownik wskazał w kierunku południa.
- Aha - powiedziała Ce’Nedra. - Jeśli ktokolwiek by pytał, powiedz im, że odjechałyśmy, aby przyłączyć się do niego. Powinnyśmy wrócić za kilka godzin.
Strażnik wyglądał na zupełnie nieprzekonanego, lecz Ce’Nedra pośpieszyła ukrócić wszelkie sprzeciwy.
- Lord Hettar obiecał poczekać na nas tuż za południowym krańcem fortyfikacji - powiedziała. Odwróciła się do swoich towarzyszek - Naprawdę nie możemy zbyt długo go zatrzymywać. Wy, panienki, spędziłyście zbyt wiele czasu zmieniając ubrania. - Uśmiechnęła się ujmująco do wartownika. - Wiesz, jak to jest - powiedziała. - Kostium do konnej jazdy musi być w sam raz, włosy koniecznie muszą być wyszczotkować jeszcze ten jeden ostatni raz. Czasami trwa to wieczność. No, dalej, panienki.
Musimy się pośpieszyć, bo inaczej lord Hettar zdenerwuje się na nas. - Księżniczka z dziewczyńskim chichocikiem nawróciła Nobla i galopem odjechała na południe.
- Ce’Nedro! - poruszonym głosem wykrzyknęła Ariana, gdy tylko znalazły się poza zasięgiem słuchu. - Skłamałaś mu.
- Oczywiście.
- Ależ to przerażające.
- Wcale nie tak przerażające, jak spędzenie kolejnego dnia na haftowaniu stokrotek na jakiejś durnej spódniczce - odparła księżniczka.
Opuściły fortyfikacje i przejechały na przełaj niskiego, wypalonego na brąz łańcucha pagórków. Leżała za nim ogromna, niezwykle rozległa dolina. Ciemnobrązowe i bezdrzewne góry wyłaniały się po przeciwnej jej stronie, dobre dwadzieścia mil dalej. Pocwałowały na dół w to wielkie pustkowie czując się pomniejszonymi do znikomych rozmiarów przez ten gigantyczny krajobraz. Ich konie zdawały się nie większe niż mrówki pełzające ku obojętnym górom.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że to jest tak duże - mruczała Ce’Nedra ocieniając oczy, by przyjrzeć się uważnie odległym wzgórzom.
Dno doliny było płaskie jak blat stołu, jedynie z rzadka usiane niskimi ciernistymi krzewami. Ziemia była usłana okrągłymi kamieniami wielkości pięści, a żółty i sypki kurz wzbijał się przy każdym stąpnięciu końskich kopyt. Aczkolwiek było dopiero wczesne przedpołudnie, słońce było już rozpalone i migoczące tafle rozgrzanego powietrza falowały przed nimi na dnie doliny, sprawiając, że zakurzone szarozielone krzaki zdawały się kołysać w nieruchomym powietrzu.
Stawało się coraz goręcej. Nigdzie nie było śladu żadnej wilgoci, a pot niemal natychmiast wysychał na bokach dyszących koni.
- Sądzę, że powinnyśmy pomyśleć o powrocie - powiedziała Adara, zatrzymując konia. - W żaden sposób nie dotrzemy do tamtych wzgórz na przeciwległym krańcu doliny.
- Ona ma rację, wasza królewska mość - powiedział księżniczce Olban. - Już posunęliśmy się za daleko.
Ce’Nedra zatrzymała Nobla, a biały koń opuścił łeb, jak gdyby był na skraju całkowitego wyczerpania.
- Och, przestań rozczulać się nad sobą - zbeształa go z irytacją. Zupełnie nie było tak, jak oczekiwała. Rozejrzała się wokoło. - Ciekawa jestem, czy moglibyśmy znaleźć gdzieś nieco cienia - powiedziała. Usta miała spierzchnięte, a słońce zdawało się bezlitośnie prażyć w jej nie osłoniętą głowę.
- Księżniczko, ten teren zaprawdę nie przywodzi na myśl takiej wygody - powiedziała Ariana, rozglądając się wokoło po płaskim pustkowiu usianego kamieniami dna doliny.
- Czy nikt nie pomyślał, aby zabrać choć trochę wody? - dotykając chusteczką czoła zapytała Ce’Nedra.
Nikt nie pomyślał.
- Być może rzeczywiście powinniśmy wracać - zgodziła się, wyglądając dość żałośnie. - Tak czy owak, nie ma tu nic do zwiedzania.
- Zbliżają się jeźdźcy - ostro powiedziała Adara, wskazując w kierunku grupy dosiadających koni mężczyzn, wyłaniających się z wgłębionego wąwozu, który jak gdyby fałdą otaczał okrągły pagórek odległy o mniej więcej milę.
- Murgowie? - gwałtownie wciągając powietrze, spytał Olban. Jego ręka natychmiast powędrowała do miecza.
Adara wzniosła dłoń i ocieniając nią oczy bacznie przyjrzała się nadciągającym jeźdźcom.
- Nie - odparła. - To Algarowie. Mogę to stwierdzić dzięki sposobowi, w jaki jadą.
- Mam nadzieję, że mają ze sobą nieco wody - powiedziała Ce’Nedra.
W ich kierunku jechało kilkunastu algarskich jeźdźców, wzbijając za sobą ogromny tuman żółtego kurzu. Adara nagle ciężko westchnęła, a twarz jej pobladła.
- Co jest? - zapytała Ce’Nedra.
- Jest z nimi lord Hettar - zdławionym głosem powiedziała Adara.
- Jak to jest możliwe, że z takiej odległości potrafisz
kogokolwiek rozpoznać? Adara zagryzła usta, ale nie odpowiedziała. Hettar miał srogą i zawziętą minę, gdy osadził swojego zgrzanego konia.
- Co tu robicie? - bez ogródek zażądał wyjaśnień. Jego sokola twarz i czarne kędzierzawe włosy nadawały mu dziki, a nawet przerażający wygląd.
- Pomyślałyśmy, że wybierzemy się na przejażdżkę, lordzie Hettarze - usiłując zbić go z pantałyku pogodnie powiedziała Ce’Nedra.
Hettar zignorował to.
- Olban, czyś ty postradał rozum? - surowo zapytał młodego Rivanina. - Dlaczego pozwoliłeś paniom opuścić forty?
- Ja naprawdę nie mówię jej królewskiej mości, co ma robić - sztywno odparł Olban. Jego twarz poczerwieniała. - Och, Hettarze, daj spokój! - zaprotestowała Ce’Nedra. - Cóż złego w tej naszej małej przejażdżce?
- Nie dalej niż wczoraj, milę stąd zabiliśmy trzech Murgów - powiedział Hettar. - Jeśli chcesz ruchu, to przez kilka godzin jeźdź wkoło wewnątrz fortów. Po prostu nie wyjeżdżaj nie chroniona na wrogie terytorium. Ce’Nedro, postąpiłaś bardzo głupio. Pojedziemy z powrotem, ale to już! - Jego twarz była ponura jak zimowe morze, a ton nie pozostawił miejsca na dyskusję.
- Właśnie podjęłyśmy taką samą decyzję, milordzie - ze spuszczonymi oczami cicho powiedziała Adara.
Hettar surowo przyjrzał się kondycji ich koni.
- Jesteś Algarką, lady Adaro - powiedział uszczypliwie. - Czy nie przyszło ci do głowy zabrać wodę dla swojego wierzchowca? Z pewnością jesteś za mądra, żeby wyprowadzać konia na taki upał zupełnie bez żadnych środków ostrożności.
Bladość twarzy Adary stawała się coraz bardziej uderzająca. Hettar z odrazą pokręcił głową.
- Napoić ich konie - lakonicznie polecił jednemu ze swoich ludzi - a następnie odprowadzimy ich z powrotem. Wasza wycieczka skończyła się, panienki.
Twarz Adary płonęła z przekraczającego niemal granice wytrzymałości wstydu. Obracała się w siodle to w jedną, to w drugą stronę, usiłując uniknąć surowego, bezlitosnego spojrzenia Hettara. Ledwie jej koń został napojony, szarpnęła cuglami i wbiła obcasy w jego boki. Spłoszony wierzchowiec zawierzgał kopytami na żwirze i skoczył galopem na przełaj usianego kamieniami dna doliny z powrotem drogą, którą przyjechali.
Hettar zaklął i pognał za nią swojego wierzchowca.
- Cóż ona wyrabia?! - wykrzyknęła Ce’Nedra.
- Reprymenda lorda Hettara do żywego dopiekła towarzyszce naszej - zauważyła Ariana. - Jego dobra opinia milszą jest jej niźli własne życie.
- Hettar? - Ce’Nedra była oszołomiona.
- Azaliż oko twe nie powiedziało ci, cóż zaiste dzieje się z przyjaciółką naszą? - zapytała lekko zdziwiona Ariana. - Księżniczko, tyś jest zadziwiająco niespostrzegawcza.
- Hettar? - powtórzyła Ce’Nedra. - Nie miałam zielonego pojęcia.
- Pewnikiem jest tak, ponieważ jestem Mimbratką - podsumowała Ariana. - Panie z mojego narodu są niezwykle wyczulone na znaki subtelnej afektacji u innych.
Dopędzenie ponoszącego i wierzgającego zadem konia zabrało Hettarowi być może ze sto jardów. Jedną ręką uchwycił jej wodze, brutalnie szarpnął, aby ją zatrzymać, i ostro przemawiając żądał wyjaśnień - co też ona wyrabia. Adara obracała się w siodle to w jedną, to w drugą stronę usiłując ukryć przed nim twarz, a on nie przestawał jej strofować.
Wtem niewielkie poruszenie, nie dalej niż dwadzieścia stóp od tej pary, przykuło wzrok Ce’Nedry. Niespodziewanie z piasku pomiędzy dwoma karłowatymi krzakami wyrósł odziany w kolczugę Murgo, pozbywając się pokrytej brązowymi plamami brezentowej płachty, pod którą leżał w ukryciu. Gdy wstał, jego krótki łuk był już naciągnięty.
- Hettar! - krzyknęła Ce’Nedra, gdy Murgo wznosił łuk.
Hettar był zwrócony plecami do Murga, lecz Adara widziała mężczyznę mierzącego strzałę w nieosłonięte plecy Algara. Rozpaczliwym ruchem wyrwała swoje wodze z uścisku Hettara i skierowała swojego konia na jego konia. Wierzchowiec Hettara zatoczył się w tył, potknął i upadł zrzucając na ziemię nieprzygotowanego mężczyznę, właśnie gdy Adara młócąc końcami wodzy boki swego konia skoczyła wprost na Murga.
Murgo z ledwie dostrzegalnym błyskiem irytacji wypuścił strzałę wprost w szarżującą dziewczynę. Nawet z takiej odległości Ce’Nedra zdołała usłyszeć wyraźny dźwięk, jaki wydała strzała, gdy ugodziła Adarę. Był to dźwięk, który będzie z przerażeniem wspominać przez resztę swojego życia. Adara gwałtownie zgięła się, jej wolna ręka kurczowo zaciskała się na strzale zagłębionej nisko w jej klatce piersiowej, lecz wciąż tratowała Murga. Murgo upadł i przetoczył się pod bijącymi kopytami konia, następnie, gdy tylko nad nim przejechała, ponownie chwiejnie stanął na nogi, a jego ręka szarpała schowany w pochwie miecz. Lecz Hettar już stał nad nim, jego szabla błysnęła w świetlistych promieniach słońca. Murgo krzyknął tylko raz i padł.
Hettar, wciąż trzymając w ręku ociekająca szablę, wściekle zwrócił się do Adary.
- Co za głupota! - wrzasnął na nią, lecz jego krzyk urwał się nagle. Jej koń zatrzymał się kilka jardów za Murgiem, a ona pochyliła się w siodle, jej ciemne włosy jak woalka opadały na bladą twarz, a obie dłonie kurczowo przyciskała do piersi. Bardzo powoli osuwała się z siodła.
Hettar ze zdławionym okrzykiem upuścił szablę i podbiegł do niej.
- Adara! - lamentowała księżniczka, z przerażenia zasłaniając dłońmi twarz, w chwili gdy Hettar delikatnie przewracał ugodzoną dziewczynę na plecy. Strzała, wciąż wystająca spomiędzy dolnych żeber, pulsowała w rytmie słabnącego bicia jej serca.
Gdy pozostali dotarli do pary, Hettar trzymał Adarę w ramionach, smutnym wzrokiem patrząc w jej bladą twarz.
- Ty głuptasku - mruczał łamiącym się głosem. - Ty głuptasku.
Ariana zsunęła się z siodła, jeszcze zanim jej koń zupełnie się zatrzymał i podbiegła do boku Hettara.
- Nie ruszaj jej, milordzie - nakazała mu ostro. - Jako że strzała przebiła jej płuco, jeśli będziesz ją ruszać, ostry grot przetnie życie Adary.
- Wyjmij ją - przez zaciśnięte zęby powiedział Hettar.
- Nie, milordzie. Wyjecie strzały teraz poczyni więcej szkód niźli ostawienie jej.
- Nie mogę ścierpieć widząc ją wystającą z niej w ten sposób - niemal łkał.
- Zatem nie patrz, milordzie - bez ogródek poradziła Ariana, klęcząc obok Adary i kładąc spokojną, pewną, profesjonalną rękę na gardle zranionej dziewczyny.
- Nie jest martwa, prawda? - Hettar niemal błagał. Ariana pokręciła głową.
- Poważnie zraniona, wszelako życie wciąż się w niej tli. Milordzie, nakaż swym mężom natychmiast sklecić
nosze. Musimy bezzwłocznie przewieźć naszą drogą przyjaciółkę do fortecy i prosić pomocy lady Polgary, żeby życie nie uszło z niej.
- Czy ty możesz coś zrobić? - gderał.
- Nie tu, na tym przeklęcie nasłonecznionym pustkowiu, milordzie. Nie mam ni narzędzi, ni lekarstw, a rana może przekraczać me umiejętności. Jej jedyną nadzieją jest lady Polgara. Nosze, milordzie. Szybko!
* * *
Twarz Polgary była smutna, a oczy tak twarde jak krzemień, gdy późnym popołudniem wyszła z pokoju chorej Adary.
- Jak jej samopoczucie? - zapytał Hettar. Godzinami chodził w tę i z powrotem po głównym korytarzu blokhauzu, niezmiernie często przystając, by swoimi bezsilnymi pięściami wściekle uderzać w postawione bez wykończenia kamienne ściany.
- Poprawiło się nieco - odparła Polgara. - Kryzys minął, lecz wciąż jest przerażająco słaba. Dopytuje się o ciebie.
- Ona będzie zdrowa, prawda? - W pytaniu Hettara pobrzmiewała nuta obawy.
- Zapewne, jeśli nie wystąpią żadne powikłania. Jest młoda, a rana wyglądała poważniej, niż rzeczywiście była. Dałam jej coś, co uczyniło ją bardzo gadatliwą, jednak nie zostawaj zbyt długo. Ona potrzebuje odpoczynku. - Wzrok Polgary przesunął się na pokrytą smugami łez twarz Ce’Nedry. - Po tym jak ją zobaczysz, przyjdź do mego pokoju, wasza królewska mość - powiedziała stanowczo. - Ty i ja mamy coś do omówienia.
Porcelanowa twarz Adary obramowana była burzą opadających ciemnobrązowych włosów. Była bardzo blada, lecz mimo że jej oczy miały lekko rozbiegany wygląd, wzrok miała bystry. Ariana milcząco siedziała przy łożu boleści.
- Adaro, jak się czujesz? - Ce’Nedra zapytała cichym, lecz przymilnym głosem, jakiego zwykle używa się wobec chorych. Adara posłała jej omdlewający uśmieszek.
- Czy coś cię boli?
- Nie - głos Adary opadał zamierająco. - Żadnego bólu, ale czuję się bardzo roztargniona i nieswojo.
- Adaro, dlaczego to zrobiłaś? - zapytał Hettar. - Nie musiałaś jechać wprost na Murga.
- Spędzasz zbyt wiele czasu z końmi, lordzie Sha-dar - ze słabym uśmieszkiem powiedziała Adara. - Zapomniałeś, jak rozumieć uczucia swojego własnego gatunku.
- Cóż to miało znaczyć? - Był zaintrygowany.
- Dokładnie to, co znaczy, lordzie Hettarze. Jeśli kobyła spojrzałaby z podziwem na ogiera, natychmiast wiedziałbyś, jak stoją sprawy, prawda? Lecz kiedy chodzi o ludzi, ty po prostu nie potrafisz zupełnie nic dostrzec, mam rację? - Kaszlnęła słabo.
- Dobrze się czujesz? - zapytał ostro.
- Zadziwiająco dobrze, zważywszy na fakt, że umieram.
- O czym ty mówisz? Wcale nie umierasz. Uśmiechnęła się lekko.
- Proszę, nie - powiedziała mu. - Wiem, co znaczy strzała w piersi. To dlatego chciałam cię widzieć. Pragnęłam jeszcze raz spojrzeć w twoją twarz. Już tak długo ją obserwowałam.
- Jesteś zmęczona - powiedział szorstko. - Poczujesz się lepiej, jak się prześpisz.
- W porządku, będę spać - powiedziała ponuro - lecz wątpię, czy potem będę cokolwiek czuła. Sen, w który zapadnę, jest snem, z którego się nie budzi.
- Bzdura.
- Oczywiście, niemniej jednak to prawda. - Westchnęła. - Tak, drogi Hettarze, ostatecznie uciekłeś mi. Chociaż bardzo cię ścigałam. Nawet poprosiłam Gariona, by sprawdził, czy potrafiłby rzucić na ciebie czar.
- Gariona? Lekko skinęła głową.
- Widzisz, jak byłam zdesperowana? Jednak on powiedział, że nie potrafiłby. - Skrzywiła się lekko. - Jaki jest pożytek z czarów, jeśli nie można ich użyć w celu skłonienia kogoś do zakochania się?
- Zakochania? - powtórzył wstrząśniętym głosem.
- A myślałeś, że o czym rozmawiamy, lordzie Hettarze? O pogodzie? - Uśmiechnęła się do niego z czułością. - Czasami potrafisz być nieprawdopodobnie niepojętny.
Wpatrywał się w nią w osłupieniu.
- Nie niepokój się, milordzie. Za chwilkę przestanę cię ścigać i będziesz wolny.
- Porozmawiamy o tym, kiedy wydobrzejesz - powiedział poważnie.
- Nie wydobrzeję. Czy nie słuchałeś? Ja umieram, Hettarze.
- Nie - powiedział - wcale nie umierasz. Polgara zapewniła nas, że wyzdrowiejesz.
Adara bystro spojrzała na Arianę.
- Nie jest śmiertelną rana twa, droga przyjaciółko - łagodnie potwierdziła Ariana. - Zaprawdę, nie zemrzesz.
Adara zamknęła oczy.
- Jakie kłopotliwe - mruknęła. Słaby rumieniec pojawiał się na jej policzkach. Ponownie otworzyła oczy. - Przepraszam, Hettarze. Nie powiedziałabym żadnej z tych rzeczy, gdybym wiedziała, że moi wścibscy lekarze zamierzają uratować me życie. Jak tylko poczuję się na siłach, wrócę do mojego klanu. Nie będę drażnić cię moimi głupimi wybuchami.
Hettar spojrzał na nią, jego twarz o ostrych rysach pozostała bez wyrazu.
- Nie sądzę, żebym tego chciał - powiedział, delikatnie ujmując jej dłoń. - Są sprawy, o których ty i ja musimy porozmawiać. To nie jest pora ani miejsce, lecz nie odchodź usiłując stać się niedostępną.
- Jesteś po prostu uprzejmy. - Westchnęła.
- Nie. Praktyczny. Sprawiłaś, że poza zabijaniem Murgów mam teraz o czym myśleć. Prawdopodobnie oswojenie się z tym zajmie mi nieco czasu, ale potem, jak to już przemyślę, stanowczo będziemy musieli porozmawiać.
Zagryzła wargę i usiłowała ukryć twarz.
- Ależ się wygłupiłam - powiedziała. - Gdybym była kimś innym, wyśmiewałabym się z siebie. Byłoby lepiej, gdybyśmy nie spotkali się ponownie.
- Nie - wciąż trzymając jej rękę, powiedział stanowczo - nie byłoby. I nie próbuj ukrywać się przede mną, ponieważ znajdę cię, nawet jeśli będę musiał zmusić wszystkie algarskie konie, aby ciebie szukały.
Spojrzała się na niego szeroko otwartymi, zdumionymi oczami.
- Jestem Sha-dar, pamiętasz? Konie robią to, co im każę.
- To nieuczciwe - zaprotestowała. Uśmiechnął się kpiarsko.
- A usiłowanie zmuszenia Gariona do rzucenia na mnie czaru to było uczciwe? - zapytał.
- O Boże! - zarumieniła się.
- Teraz ona musi odpocząć - powiedziała im Ariana. - Nazajutrz będzieszże mógł z nią dalej rozmawiać.
Kiedy na powrót znaleźli się na korytarzu, Ce’Nedra zwróciła się do wysokiego mężczyzny.
- Mógłbyś powiedzieć coś bardziej zachęcającego - skarciła go.
- To byłoby przedwczesne - odparł. - Jesteśmy dość powściągliwymi ludźmi, księżniczko. Adara rozumie sytuację. - Hettar wyglądał tak srogo jak zawsze, miał poważną ostro zarysowaną twarz, a kuc kędzierzawych włosów falował nad ramieniem osłoniętym skórzanym pancerzem. Jednakże jego oczy złagodniały odrobinę, a pomiędzy brwiami widniała nieco intrygująca zmarszczka. - Czyż Polgara nie chciała cię widzieć? - zapytał. Było to uprzejme, ale mimo wszystko odprawiające. Ce’Nedra majestatycznie odeszła mrucząc pod nosem o braku rozwagi, który zdawał się zarazić męską połowę populacji.
Lady Polgara oczekując, spokojnie siedziała w pokoju. - Więc? - odezwała się, kiedy księżniczka weszła. - Czy masz ochotę wyjaśnić?
- Co wyjaśnić?
- Powód idiotyzmu, którego Adara nieomal nie przypłaciła życiem.
- Z pewnością nie myślisz, że to była moja wina - zaprotestowała Ce’Nedra.
- Zatem czyja to była wina? Co wyście tam robiły?
- Po prostu pojechałyśmy na małą przejażdżkę. To takie nudne siedzieć przez cały czas w zamknięciu.
- Nudne. Cóż za fascynujący powód, aby zabijać przyjaciół.
Ce’Nedra gapiła się na nią, jej twarz nagle stała się bardzo blada.
- Ce’Nedro, jak myślisz, dlaczego przede wszystkim zbudowaliśmy te fortyfikacje? Stało się tak dlatego, aby zapewnić nam jako taką ochronę.
- Nie wiedziałam, że tam na zewnątrz są Murgowie - jęknęła księżniczka.
- Czy zadałaś sobie trud, aby się dowiedzieć?
Wszystkie implikacje tego, co zrobiła, zupełnie niespodziewanie miażdżąco spadły na Ce’Nedrę. Zaczęła się gwałtownie trząść. To była jej wina! Nie ma znaczenia, jak mogłaby się wić, wykręcać i próbować uchylać się od odpowiedzialności. Jej głupota omal nie zabiła jednej z jej najdroższych przyjaciółek. Adara omal nie zapłaciła życiem za chwilę dziecinnej bezmyślności. Ce’Nedra w nagłym porywie płaczu ukryła twarz w dłoniach.
Polgara pozwoliła jej płakać przez kilka chwil, dając aż nadto czasu do wzięcia całej winy na siebie, a kiedy w końcu przemówiła, w głosie czarodziejki nie było żadnego śladu wybaczenia.
- Łzy nie zmyją krwi, Ce’Nedro - powiedziała. - Myślałam, że wreszcie mogłabym zacząć ufać w twój rozsądek, ale jak widać, myliłam się. Możesz już wyjść. Nie sądzę, bym tego wieczora miała ci cokolwiek więcej do powiedzenie.
Księżniczka szlochając uciekła.
ROZDZIAŁ XIV
Czy cała ta okolica tak wygląda? - zapytał król Anheg, gdy armia mozolnie maszerowała przez jedną z płaskich, usłanych żwirem dolin otoczonych nagimi, spieczonymi słońcem górami falującymi w rozpalonym, migoczącym powietrzu. - Odkąd opuściliśmy forty, nie widziałem drzew.
- Krajobraz zmienia się około dwadzieścia mil stąd, wasza królewska mość - cicho odparł Hettar kołyszący się sennie w siodle, jako że jechali w prażącym słońcu. - Zaczniemy napotykać drzewa, kiedy rozpoczniemy zjeżdżanie z wyżyn. Będą to takie niskie, chude świerczki, jednak urozmaicą nieco teren.
Za nimi na mile rozciągała się kolumna, pomniejszona przez ogrom pustkowia do cienkiej linii, i zaznaczająca się bardziej przez wzbijaną tysiącami nóg chmurę żółtego pyłu niż przez sylwetki ludzi i koni. Przykryte brezentem chereckie okręty jechały na platformach, turkocząc po kamienistym gruncie, a w dusznym upale wisiał nad nimi tuman kurzu.
- W tej chwili dużo bym dał za podmuch wiatru - ocierając twarz powiedział tęsknie Anheg.
- Anhegu, proszę, nie wywołuj wilka z lasu - poradził mu Barak. - Wystarczy lekki wiaterek, aby wywołać burzę piaskową.
- Jak daleko do rzeki? - płaczliwie zapytał Anheg, patrząc na monotonny krajobraz. Skwar fatalnie wpływał na korpulentnego monarchę. Jego twarz była czerwona jak burak, ociekał potem.
- Jeszcze około czterdziestu mil - odparł Hettar.
Generał Varana, dosiadający dereszowatego konia, nadjechał cwałem od czoła kolumny. Miał na sobie krótką skórzaną spódniczkę, zwyczajny napierśnik i hełm nie noszący żadnych oznak jego stopnia.
- Rycerze Mimbrate właśnie wypłoszyli kolejną grupkę ukrytych Murgów - zameldował.
- Ilu? - zapytał król Rhodar.
- Mniej więcej dwudziestu. Trzech albo czterech uciekło, ale ścigają ich Algarowie.
- Czy nasze patrole nie powinny być nieco dalej wysunięte? - zirytował się król Anheg, ponownie wycierając twarz. - Te okręty nie przypominają wyglądem wozów. Wolałbym raczej nie być zmuszonym do wywalczania sobie drogi w dół rzeki Mardu. Jeśli w ogóle tam dotrzemy.
- Anhegu, moi ludzie wyjeżdżają na dalsze patrole - zapewnił go Cho-Hag.
- Czy ktoś natknął się już na jakichkolwiek Mallorean? - zapytał Anheg.
- Jak dotąd nie - odpowiedział Cho-Hag. - Do tej pory spotykaliśmy jedynie Thullów i Murgów.
- Zdaje się, że ‘Zakath kurczowo trzyma się Thull Zelik - dodał Varana.
- Chciałbym wiedzieć o nim więcej - powiedział Rhodar.
- Emisariusze imperatora donoszą, że jest bardzo cywilizowanym człowiekiem - powiedział Varana. - Kulturalny, wytworny, bardzo uprzejmy.
- Jestem pewien, że ma też drugie oblicze - nie zgodził się Rhodar. - Nadrakowie są nim przerażeni, a to nie takie proste przestraszyć Nadraka.
- Tak długo, dopóki pozostaje w Thull Zelik, nie obchodzi mnie, jakim jest typem człowieka - oświadczył Anheg.
Od ciągnącej za nimi mozolnie kolumny piechoty i wozów nadjechał pułkownik Brendig.
- Król Fulrach prosi, abyśmy zatrzymali kolumnę na kolejny odpoczynek.
- Znowu?! - z poirytowaniem zapytał Anheg.
- Maszerowaliśmy przez dwie godziny, wasza królewska mość - zwrócił uwagę Brendig. - Maszerowanie w takim skwarze i pyle jest dla piechoty bardzo wyczerpujące. Ludzie utracą sprawność bojową, jeśli marsz całkiem ich wyczerpie.
- Zatrzymaj kolumnę, pułkowniku - poleciła Polgara sendarskiemu baronetonowi. - W tych sprawach możemy polegać na rozsądku Fulracha. - Zwróciła się do króla Chereku. - Anhegu, przestań być takim zrzędą - zbeształa go.
- Jestem żywcem ugotowany, Polgaro - poskarżył się.
- Spróbuj pomaszerować kilka mil - powiedziała mu słodko. - To może dać ci pewien pogląd na to, jak czuje się piechota.
Anheg spojrzał wilkiem, ale zamilkł.
Gdy kolumna stanęła, księżniczka Ce’Nedra zatrzymała swego ociekającego potem wierzchowca. Od kiedy Adara została zraniona, księżniczka bardzo mało mówiła. Przerażające poczucie odpowiedzialności za niemal śmiertelną ranę przyjaciółki ogromnie ją ustatkowało. Zamknęła się w sobie, co całkowicie nie leżało w jej charakterze. Zdjęła teraz luźno upleciony słomkowy kapelusz, który jeszcze w forcie zrobił dla niej pojmany Thull, i przymrużonymi oczami spojrzała na rozpalone niebo.
- Ce’Nedro, włóż z powrotem kapelusz - nakazała jej lady Polgara. - Nie życzę sobie, abyś dostała udaru słonecznego.
Ce’Nedra posłusznie włożyła kapelusz.
- On wraca - zameldowała, wskazując na punkcik znajdujący się nad nimi, wysoko na niebie.
- Czy mi wybaczycie? - powiedział generał Varana, obracając swego konia do odjazdu.
- Varana, zachowujesz się bezsensownie - król Rhodar przyjrzał się Tolnedraninowi. - Dlaczego uparcie odmawiasz przyznania, że on potrafi robić rzeczy, w które ty nie chcesz uwierzyć?
- To sprawa zasad, wasza królewska mość - odparł generał. - Tolnedranie nie wierzą w czary. Jestem Tolnedraninem, dlatego też nie przyznam, że one istnieją. - Zawahał się. - Jednakże muszę przyznać, że jego informacje są zadziwiająco dokładne, jakkolwiek je zdobywa.
Wielki jastrząb jak kamień spadł nagle z prażącego powietrza, w ostatniej chwili rozszerzył skrzydła i bezpośrednio przed nimi osiadł na ziemi.
Generał Varana rezolutnie odwrócił się plecami i z niezmiernym zainteresowaniem przyglądał się odległemu o jakieś pięć mil niczym nie wyróżniającemu się pagórkowi.
Jastrząb, gdy tylko złożył skrzydła, zaczął migotać i zmieniać się.
- Znowu urządzacie postój? - zapytał z rozdrażnieniem.
- Wujku, musimy umożliwić wypoczynek żołnierzom - uprzejmie powiedziała Polgara.
- To nie niedzielny spacer, Pol - odciął się Beldin. Zaczął drapać się pod pachą kalając otaczające go powietrze łańcuchem paskudnych przekleństw.
- O co chodzi? - łagodnie zapytała Polgara.
- Wesz - burknął.
- Jak nabawiłeś się wszy?
- Odwiedziłem kilka innych ptaków, aby zapytać, czy czegoś nie widziały. Sądzę, że złapałem je w gnieździe sępa.
- Cóż, u licha, opętało cię, by zadawać się z sępami?
- Sępy nie są takie złe, Pol. W przyrodzie spełniają niezbędną rolę, a pisklęta naprawdę mają pewien urok. Sępica żerowała na zdechłym koniu około dwudziestu mil stąd na południe. Po tym, jak mi to powiedziała, poleciałem na południe, aby przyjrzeć się temu. Nadchodzi tamtędy murgoska kolumna.
- Ilu? - szybko zapytał wciąż odwrócony do niego plecami generał Varana.
- Około tysiąca. - Beldin wzruszył ramionami. - Dziarsko posuwają się do przodu. Prawdopodobnie jutro rano zagrodzą wam drogę.
- Tysiąc Murgów to nie tak dużo, aby mogło stanowić powód do zaniepokojenia - marszcząc się powiedział król Rhodar. - Nie dla armii takich rozmiarów. Ale jaki jest cel stracenia tysiąca ludzi? Co Taur Urgas ma nadzieję osiągnąć? - Obrócił się do Hettara. - Czy zechciałbyś pojechać naprzód i poprosić, aby Korodullin i baron Vo Mandoru przyłączyli do nas? Sądzę, że powinniśmy się naradzić.
Hettar skinął głową i pogalopował w kierunku połyskujących szeregów mimbrackich rycerzy znajdujących się na czele kolumny.
- Wujku, czy z Murgami byli jacyś Grolimowe? - Polgara zapytała brudnego garbusa.
- Nie, chyba że byli dobrze ukryci - odparł. - Chociaż zbytnio nie dociekałem. Nie chciałem sam się wydać.
Generał Varana raptownie przerwał uważne obserwowanie okolicznych pagórków i zawrócił konia, aby przyłączyć się do nich.
- Moim pierwszym przypuszczeniem byłoby, że murgoska kolumna jest symbolicznym gestem ze strony Taura Urgasa. Prawdopodobnie chce utrzymać dobre stosunki z królem Gethellem, a ponieważ Malloreanie nie opuszczą Thull Zelik, może osiągnąć jakieś korzyści odsyłając kilka oddziałów do pomocy w obronie thullskich miasteczek i wiosek, które niszczyliśmy.
- To ma sens, Rhodarze - przyznał Anheg.
- Być może - powątpiewająco powiedział Rhodar. - Chociaż Taur Urgas nie myśli jak rozumny człowiek.
Król Korodullin w towarzystwie jadących po jego bokach Mandorallena i barona Vo Eboru nadjechał cwałem od czoła kolumny i przyłączył się do nich. Ich zbroje błyszczały w słońcu, a cała trójka miała zaczerwienioną skórę i marnie wyglądała w swoich stalowych pancerzach.
- W jaki sposób potraficie to wszystko znieść? - zapytał Rhodar.
- Przyzwyczajenie, wasza królewska mość - odparł Korodullin. - Zbroja zaiste zadaje nieco niewygód, aliści nauczyliśmy się znosić je.
Generał Varana szybko i w ogólnych zarysach przedstawił im sytuację. Mandorallen wzruszył ramionami.
- To drobnostka. Wezmęż kilkudziesięciu ludzi i zetrę w proch tę nadciągającą z południa groźbę.
Barak spojrzał na króla Anhega.
- Rozumiesz? - powiedział. - Teraz możesz zrozumieć, dlaczego byłem taki zdenerwowany, kiedy byliśmy ścigani przez całe Cthol Murgos.
Już uprzednio od tyłów kolumny nadjechał król Fulrach, by wziąć udział w naradzie. Teraz nieśmiało odchrząknął.
- Czy mógłbym coś zaproponować? - zapytał.
- Niecierpliwie oczekujemy praktycznej mądrości króla Sendarów - z przesadną kurtuazją odparł Korodullin.
- Murgoski oddział w rzeczy samej nie stanowi poważnego zagrożenia, prawda? - zapytał Fulrach.
- Istotnie, wasza królewska mość - opowiedział Varana. - Przynajmniej od kiedy wiemy, że tam jest. Sądzimy, że są jakąś pomniejszą kolumną odsieczy posłaną, by zjednać sobie Thullów. Ich obecność w pobliżu nas jest prawdopodobnie całkowicie przypadkowa.
- Niemniej nie życzę sobie, aby zbliżyli się wystarczająco blisko, aby mogli rozpoznać moje okręty - stanowczo oświadczył Anheg.
- Zadbamy o to, Anhegu - powiedział Rhodar.
- Dowolny oddział naszej armii mógłby z łatwością uporać się z taką błahostką - ciągnął Fulrach - lecz czyż z moralnego punktu widzenia nie byłoby lepiej dać zwycięstwo całej armii?
- Fulrachu, nie całkiem rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć - wyznał Anheg.
- Zamiast polecać sir Mandorallenowi i jego rycerzom samodzielne unicestwienie tego tysiąca Murgów, czemuż nie stworzyć kontyngentu, w skład którego wchodziłyby oddziały reprezentujące każdą narodowość? Nam dałoby to trochę doświadczenia w taktycznym koordynowaniu działań, a żołnierzom poczucie dumy. Łatwe zwycięstwo będzie podnosić ich na duchu, gdy później znajdziemy się w większych opałach.
- Fulrachu, ty mnie czasami pozytywnie zadziwiasz - oświadczył Rhodar. - Sądzę, że cały problem polega na tym, że nie wyglądasz tak inteligentnie.
Oddziały, które zostały skierowane na południe, by zmierzyć się z nadciągającymi Murgami, za jeszcze jedną radą króla Fulracha wybrano drogą losowania.
- W ten sposób nie będzie w armii żadnych podejrzeń, że jest to coś w rodzaju elitarnej jednostki - zauważył.
Podczas gdy reszta kolumny posuwała się naprzód w kierunku źródeł rzeki Mardu, miniaturowa armia pod dowództwem Baraka, Hettara i Mandorallena zawróciła na południe, aby zastąpić drogę szpicy wroga.
- Nic im się nie stanie, prawda? - Ce’Nedra niespokojnie zapytała Polgarę obserwując, jak stawali się coraz mniejsi, gdy na przełaj jałowej doliny odjeżdżali ku masywnej linii gór wznoszących się na południu.
- Zapewne, kochanie - z pewnością siebie odparła Polgara.
Mimo to tej nocy księżniczka nie spała. Po raz pierwszy członkowie jej armii zostali skierowani na prawdziwą bitwę, więc przez całą noc przewracała się i wierciła, wyobrażając sobie wszelkiego rodzaju nieszczęścia.
Jednakże następnego dnia, mniej więcej wczesnym przedpołudniem, oddział specjalny powrócił. Tu i tam widocznych było kilka opatrunków oraz, być może, kilka pustych siodeł, ale każda twarz promieniała dumą z odniesionego zwycięstwa.
- Bardzo sympatyczna bitewka - meldował Barak. Ogromny mężczyzna uśmiechał się szeroko. - Dopadliśmy ich tuż przed samym zachodem. Nawet nie wiedzieli, co ich napadło.
Generał Varana, który obserwując towarzyszył oddziałowi, był nieco bardziej dokładny, gdy zgromadzonym rycerzom opisywał potyczkę.
- Generalna taktyka sprawdziła się dokładnie tak, jak planowaliśmy - powiedział. - Przede wszystkim asturscy łucznicy zasypali kolumnę gradem strzał, a następnie oddziały piechoty zajęły pozycje na szczycie łagodnego zbocza. Wzdłuż frontu równomiernie rozmieściliśmy legionistów, drasańskich pikinierów, Sendarów i arendzka piechotę łanową, a za nimi ustawiliśmy łuczników, którzy nie przestawali nękać wroga strzałami. Murgowie, tak jak oczekiwaliśmy, zaszarżowali. Jak tylko natarli, Cherekowie i Rivanie zajęli pozycje na ich tyłach, a Algarowie zaczęli atakować ich skrzydła. Kiedy murgoski szturm zaczął tracić na sile, zaszarżowali rycerze Mimbrate.
- To było absolutnie wspaniałe! - wykrzyknął Lelldorin. Jego oczy płonęły. Przedramię młodego Astura obwiązane było bandażem, jednak on gwałtownie gestykulując zdawał się o tym nie pamiętać. - Dokładnie w chwili gdy szyki Murgów zupełnie się pomieszały, rozległ się dźwięk jak grzmot, i z wzniesionymi kopiami i powiewającymi na wietrze proporcami ukazali się rycerze Mimbrate okrążający z boku wzgórze. Jak potężny stalowy walec runęli na Murgów, a ziemia trzęsła się pod uderzeniami kopyt ich koni. Wtem w ostatniej chwili opuścili kopie. Wyglądało to tak, jak gdyby przełamywała się morska fala. A kiedy z ogromnym łoskotem uderzyli Murgów, ani trochę nie zwolnili. Przejechali po nich tak, jak gdyby ich tam wcale nie było! Ze szczętem starli ich w proch, a potem nadbiegliśmy my, by dokończyć dzieła. To było wyśmienite!
- Jest tak samo zepsuty jak Mandorallen, prawda? - Barak podzielił się z Hettarem swoim spostrzeżeniem.
- Sądzę, że oni mają to we krwi - mądrze odparł Hettar.
- Czy którykolwiek z nich uciekł? - zapytał Anheg. Barak uśmiechnął się szatańsko do kuzyna.
- Potem, gdy nastały ciemności, usłyszeliśmy, że kilku próbuje się wymknąć. Było to wtedy, gdy Relg i jego Ulgowie wyszli, by zrobić porządek. Nie martw się, Anhegu. Nikt nie złoży Taurowi Urgasowi meldunku.
- Należy się spodziewać, że oczekuje na wiadomości, prawda? - Anheg w uśmiechu błysnął zębami.
- No to mam nadzieję, że jest cierpliwy - odparł Barak - ponieważ będzie długo czekał.
Ariana z posępną miną opatrywała ranę Lelldorina i bardzo stanowczo krytykowała go za brak ostrożności. Stała się wymowna, a jej rozwlekłe, zawiłe zdania nadały jej upomnieniom taką głębię i celność, że nieomal doprowadziły młodzieńca do płaczu. Rana, zdaniem wszystkich mało ważna, stała się symbolem jego beztroskiego braku szacunku dla niej. Jej twarz wyrażała wzrastające umęczenie, a jego - wzrastające udręczenie. Ce’Nedra obserwowała, jak zgrabnie Ariana przekręcała każdą z kiepskich wymówek młodzieńca w jeszcze większą osobistą urazę, i w najgłębszych zakamarkach swej pamięci rejestrowała tę doskonałą technikę na przyszły użytek. Wprawdzie Garion był w pewnym sensie błyskotliwszy niż Lelldorin, ale jeśliby trochę poćwiczyła, taktyka ta prawdopodobnie poskutkowałaby również wobec niego.
Z drugiej strony, spotkanie Taiby z Relgiem odbyło się bez słów. Przepiękna maraska kobieta, która opuściła zagrody niewolników pod Rak Cthol tylko po to, by wpaść w jeszcze większe zniewolenie, przypadła do boku ulgoskiego fanatyka, gdy ten wrócił z pola bitwy. Cicho krzyknąwszy, nie zastanawiając się co robi, objęła go. Relg niemal machinalnie odsunął się od niej.
- Nie dotykaj mnie - zdawało się zamrzeć na jego ustach, a jego oczy niezwykle się rozszerzyły, gdy przylgnęła do niego.
Wtedy Taiba przypomniała sobie jego awersję i bezradnie pozwoliła rękom opaść, lecz jej fiołkowe oczy błyszczały rozkoszując się widokiem jego bladej twarzy o wielkich oczach. Wtedy, powoli, niemal tak, jak gdyby wkładał rękę w ogień, Relg wysunął dłoń i uścisnął jej rękę. Krótkotrwały wyraz niedowierzania przemknął przez jej twarz, po czym niemal bezzwłocznie ustąpił miejsca rumieńcowi. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, a następnie trzymając się za ręce odeszli razem. Taiba skromnie spuściła oczy, lecz na jej pełnych, zmysłowych ustach błąkał się nikły uśmieszek triumfu.
Zwycięstwo nad murgoską kolumną niezmiernie podniosło armię na duchu. Skwar i kurz zdawały się już nie wyczerpywać ich energii tak jak podczas pierwszych dni marszu, a poczucie koleżeństwa narastało pomiędzy różnymi oddziałami, gdy nieustająco posuwali się ku wschodowi.
Cztery pełne dni nieustannego maszerowania zajęło im dotarcie do źródeł rzeki Mardu, a jeszcze jeden dzień przejście w dół rwącego nurtu do miejsca, gdzie okręty mogły być bezpiecznie spuszczone na wodę. Hettar i jego algarskie patrole wyjechały daleko do przodu i meldowały, że na spokojnej thullskiej równinie, w odległości około dziesięciu mil w dół rzeki pozostał jeszcze tylko jeden odcinek katarakt.
- Możemy przetransportować okręty wokół progów - oświadczył król Anheg. - Spuśćmy je na wodę. Straciliśmy już wystarczająco wiele czasu.
Był tam dość wysoki ziemny brzeg, lecz armia zaatakowała go łopatami i oskardami, więc wkrótce został zamieniony w pochyłą rampę.
- Będziemy potrzebować troszkę czasu na postawienie masztów - powiedział Anheg.
- Odłóż to na później - polecił mu Rhodar. Anheg ostro spojrzał na niego.
- Anhegu, tak czy owak nie będziesz w stanie używać żagli, a maszty sterczą zbyt wysoko. Najgłupszy na świecie Thull pojmie, co się dzieje, jeśli zobaczy spływający rzeką ku niemu las masztów.
Wodowanie wszystkich okrętów zakończyło się wieczorem, a Polgara zaprowadziła księżniczkę, Arianę i Taibę na pokład okrętu Baraka. Wiejąca w górę rzeki bryza łagodnie pomarszczyła powierzchnię wody i spowodowała powolne kołysanie się okrętów. Poza ogniskami wartowników rozciągał się opustoszały thullski step, jak gdyby układał się do wiecznego snu pod purpurowiejącym niebem, na którym jedna po drugiej wyłaniały się gwiazdy.
- Jak daleko jest do Thull Mardu? - Ce’Nedra zapytała Baraka.
Potężny mężczyzna pogładził brodę obserwując rzekę.
- Jeden dzień do katarakt - odpowiedział - potem jeden dzień, aby je obejść. Potem jeszcze około dwóch dni.
- Cztery dni - powiedziała cieniutkim głosem. Skinął głową.
- Chciałabym, aby było już po wszystkim - westchnęła.
- Przyjdzie na to czas, Ce’Nedro - powiedział - przyjdzie czas.
ROZDZIAŁ XV
Okręty były potwornie zatłoczone, mimo że zaledwie połowie armii udało się ścieśnić na ich pokładach. Podczas gdy Cherekowie wiosłowali z prądem w kierunku katarakt, Algarowie i rycerze Mimbrate patrolowali brzegi rzeki, a te oddziały piechoty, które nie mogły być przewiezione okrętami, w zwartych dwuszeregach jechały na zapasowych koniach kawalerii.
Thullski step po obu stronach rzeki był falistym terenem o łagodnych pagórkach porośniętych ciemną, brązowawą trawą spaloną słońcem. Z dala od rzeki rzadkie kępy pokręconych drzew przypominających swym wyglądem świerki pstrzyły niższe partie pogórza, a w pobliżu samej rzeki rosły gęstwiny wierzb i pnące się jeżyny. Na niebie nadal nie było chmur i wciąż było gorąco, mimo iż rzeka wydzielała do powietrza wystarczającą ilość wilgoci, by złagodzić palący brak wody, który prześladował zarówno ludzi, jak i konie na bezkresnych kamiennych wyżynach. Teren był obcy dla nich wszystkich i kawalerzyści patrolujący brzegi jeździli ostrożnie, z rękami spoczywającymi na broni.
Gdy minęli szeroki zakręt, ujrzeli przed sobą białą, wzburzoną wodę katarakty. Barak obrócił ster ich dużego okrętu i osadził go na mieliźnie.
- Zdaje się, że pora wysiadać i przejść się - mruknął.
W pobliżu dziobu okrętu wybuchła sprzeczka. Kasztanobrody król Fulrach głośno oprotestowywał decyzję pozostawienia jego taborów za kataraktami.
- Nie ciągnąłem ich cały ten szmat drogi jedynie po to, aby je tu zostawić - oświadczył z niezwykłym dla niego wzburzeniem.
- Zbyt długo potrwałoby ich przewożenie - powiedział Anheg. - Śpieszymy się, Fulrachu. Muszę przeprawić moje okręty obok Thull Mardu, zanim Murgowie i Malloreanie uświadomią sobie, co robimy.
- Nie protestowałeś mając je na wyżynach pod ręką, kiedy byłeś głodny czy też spragniony - zjadliwie powiedział Fulrach.
- Co innego wtedy, co innego teraz. Muszę zadbać o moje okręty.
- A ja zamierzam zadbać o moje wozy.
- Fulrachu, nic im się nie stanie - uspokajająco powiedział Rhodar. - Naprawdę musimy się pośpieszyć, a twoje wozy nie poruszają się na tyle szybko, aby dotrzymać nam kroku.
- Rhodar, jeśli ktokolwiek przyjdzie i podpali je, to bardzo zgłodniejesz, zanim powrócimy do fortów.
- Fulrachu, zostawimy ludzi, aby ich pilnowali. Bądź rozsądny. Nie przejmuj się zbytnio.
- Ktoś musi. Wy, Alornowie, zdajecie się zapominać, że walczenie to tylko połowa całości.
- Fulrach, przestań zachowywać się jak stara baba - bez ogródek powiedział Anheg.
Fulrach przybrał oziębły wyraz twarzy.
- Wątpię, bym zniósł tę ostatnią uwagę - powiedział sztywno. Następnie odwrócił się na pięcie i majestatycznie odszedł.
- Co w niego wstąpiło? - Niewinnie zapytał król Chereku.
- Anhegu, jeśli nie nauczysz się trzymać języka za zębami, możliwe, że będziemy musieli cię zakneblować - powiedział Rhodar.
- Myślałem, że przybyliśmy tu, by pobić Angaraków - łagodnie powiedział Barak. - Czyżby coś się zmieniło?
Denerwująca sprzeczka pomiędzy jej przyjaciółmi zaniepokoiła Ce’Nedrę, i ze swoją troską poszła do Polgary.
- To jest zupełnie bez znaczenia, kochanie - odparła Polgara, szorując szyję Erranda. - Zbliżająca się bitwa czyni ich nieco drażliwymi, ot, co.
- Ale oni są mężczyznami - zaprotestowała Ce’Nedra - wyszkolonymi wojownikami.
- A co to ma do rzeczy? - zapytała Polgara, sięgając po ręcznik.
Księżniczka nie potrafiła wymyślić odpowiedzi.
Przetransportowanie okrętów wokół katarakt poszło gładko i do późnego popołudnia na powrót zwodowano okręty poniżej odcinka wzburzonej wodnej kipieli. Do tego czasu Ce’Nedra była niemal chora w wyniku napięcia przekraczającego niemal granice wytrzymałości. Wszystkie te miesiące, które spędziła na zbieraniu armii i maszerowaniu na wschód, były bliskie dojścia do punktu kulminacyjnego. Niespełna za dwa dni mieli rzucić się na mury Thull Mardu. Czy była to właściwa pora? Czy istotnie było to naprawdę konieczne? Czy nie mogliby przetransportować okrętów wokół miasta i całkowicie uniknąć bitwy? Aczkolwiek alorscy królowie zapewniali ją, że miasto musi być unieszkodliwione, wątpliwości Ce’Nedry z każdą milą wzrastały. A co jeśli był to błąd? Stojąc na dziobie okrętu Baraka i patrząc na szeroką rzekę wijącą się przez thullski step, księżniczka martwiła się i denerwowała, i jeszcze bardziej martwiła.
W końcu wieczorem na drugi dzień po przeprawie wokół katarakt, północnym brzegiem rzeki przygalopował z powrotem Hettar i osadził konia. Pomachał ręką, a Barak obrócił ster, kierując wielki okręt bliżej brzegu.
- Miasto leży około dwóch mil przed wami! - przez dzielącą ich przestrzeń zawołał wysoki Algar. - Jeśli znajdziecie się zbyt blisko, dostrzegą was z murów.
- Zatem jesteśmy wystarczająco blisko - zdecydował Rhodar. - Przekazać sygnał do zakotwiczenia statków. Poczekamy tu do zmroku.
Barak skinął głową i wykonał szybki gest w kierunku oczekującego marynarza. Mężczyzna niezwłocznie podniósł długą tyczkę z kawałkiem jasnoczerwonego materiału flagowego przybitego do jej szczytu, a podążająca za nimi flota, w odpowiedzi na sygnał, zwolniła. Gdy kotwice osiadały na dnie, rozległo się zgrzytanie wind kotwicznych, a okręty kołysały się i kiwały leniwie na nurcie.
- Wciąż nie podoba mi się ta część planu - markotnie pomrukiwał Anheg. - W ciemnościach zbyt wiele rzeczy może źle się ułożyć.
- Im też będzie źle się układało - powiedział Barak.
- Anhegu, przerabialiśmy to już tuzin razy - powiedział Rhodar. - I wszyscy przyznaliśmy, że to najlepszy plan.
- Nigdy przedtem tego nie robiono - powiedział Anheg.
- I o to właśnie chodzi, prawda? - zauważył Varana. - Ludzie w mieście nie spodziewają się tego.
- Czy jesteś pewien, że twoi ludzie będą w stanie widzieć, dokąd idą? - Anheg zażądał wyjaśnień od Relga.
Zelota skinął głową. Nosił swoją kapturzastą, wykonaną z blaszanych płytek kolczugę, i pieczołowicie wypróbowywał ostrze swojego zakrzywionego noża.
- To, co uważasz za ciemność, dla nas jest normalnym światłem - odparł.
Anheg spojrzał wilkiem na purpurowiejące niebo.
- Nie cierpię robić czegoś jako pierwszy - obwieścił. Czekali, dopóki na równinie nie nastał wieczór. W gęstwinie nad brzegiem rzeki ptaki śpiewały usypiająco, a żaby rozpoczęły swą wieczorną symfonię. W powoli zapadających ciemnościach, wzdłuż brzegów rzeki zaczęły się grupować oddziały kawalerii. Dosiadający ogromnych rumaków rycerze Mimbrate ustawiali się w szeregi, a za nimi, jak ciemne morze, rozsypali się Algarowie. Na południowym brzegu dowodzili Cho-Hag i Korodullin. Pomocny brzeg podlegał Hettarowi i Mandorallenowi.
Powoli stawało się coraz ciemniej.
Młody mimbracki rycerz, który został zraniony podczas ataku na murgoską kolumnę, stał oparty o poręcz, z zadumą wpatrując się w zmrok. Rycerz miał ciemne kędzierzawe włosy i śnieżną cerę młodej dziewczyny. Miał szerokie bary, potężny kark oraz szczere, niewinne spojrzenie. Jednakże wyraz jego twarzy był lekko melancholijny.
Oczekiwanie stało się nie do zniesienia i Ce’Nedra musiała z kimś porozmawiać. Oparła się o poręcz obok młodzieńca.
- Panie rycerzu, czemuś taki smutny? - zapytała cicho.
- Gdyż z powodu tej drobnej rany nie dozwolono mi wziąć udziału w tej nocnej przygodzie, wasza królewska mość - odparł, dotykając unieruchomionego szyną ramienia. Nie wydawał się zdziwiony jej obecnością ani faktem, że przemówiła do niego.
- Czyż tak bardzo nienawidzisz Angaraków, że stracenie okazji, aby ich zabijać, sprawia ci ból? - Pytanie Ce’Nedry było lekko wykpiwające.
- Nie, milady - odparł. - Nie żywię żadnej niechęci wobec żadnego człowieka, jakiegokolwiek by był pochodzenia. Biadam jeno nad tym, iże nie dano mi szansy, bym w konkursie wypróbował swe umiejętności.
- Konkursie? To tak o tym myślisz?
- Niezawodnie, wasza królewska mość. W jakimże innym świetle winno się toż rozpatrywać? Nie żywię żadnej osobistej urazy ku mężom Angaraku, a ponadto niestosownym jest nienawidzić swego oponenta w próbie sił.
Kilku mężów w rozmaitych turniejach padło od kopii mej lubo też miecza, aliści nigdy nie nienawidziłem żadnego z nich. Nawet przeciwnie, gdy potykaliśmy się ze sobą, pałałem do nich jakowymś afektem.
- Jednak usiłowałeś ich okaleczyć. - Ce’Nedra była wstrząśnięta nieobliczalną postawą młodzieńca.
- To część konkursu, wasza królewska mość. Prawdziwa próba sił nie może być rozstrzygnięta bez rany lubo śmierci jednego z walczących.
- Panie rycerzu, jak się nazywasz? - zapytała go.
- Jestem sir Beridel - odparł - syn sir Andoriga, barona Vo Enderigu.
- Człowieka z jabłonią?
- Tegoż właśnie, wasza królewska mość. - Młodzieniec zdawał się zadowolony z tego, że słyszała o jego ojcu i o dziwnym obowiązku nałożonym na niego przez Belgaratha. - Ojciec mój jedzie teraz po prawicy króla Korodullina. Gdyby nie fatalne zrządzenie losu, to tejże nocy jechałbym z nimi. - Posępnie popatrzył na swoją złamaną rękę.
- Będą inne noce, sir Beridelu - zapewniła go - i inne konkursy.
- To prawda, wasza królewska mość - przyznał. Jego twarz momentalnie rozpogodziła się, lecz potem westchnął i na powrót pogrążył się w swych ponurych myślach.
Ce’Nedra odeszła, zostawiając go swoim myślom.
- Z nim naprawdę nie porozmawiasz, wiesz - przemówił z cienia chropawy głos. Był to Beldin, szpetny garbus.
- On sprawia wrażenie, jakby niczego się nie bał - nieco nerwowo powiedziała Ce’Nedra. Lubujący się przekleństwach i sprośnościach czarownik zawsze ją denerwował.
- To Mimbrat Arend - parsknął Beldin. - Brakuje mu szarych komórek, aby się bać.
- Czy wszyscy wojownicy są tacy jak on?
- Nie. Większość z nich boi się, lecz z różnorodnych powodów, tak czy owak, przeprowadzą atak.
- A ty? - nie potrafiła powstrzymać pytania. - Czy ty też się boisz?
- Moje lęki są nieco bardziej egzotyczne - powiedział oschle.
- Jakież to?
- Od bardzo dawna jesteśmy w to wplątani. Belgarath, Pol, bliźniaki i ja, i bardziej troszczę się o coś, co źle się układa, niż o swoje osobiste bezpieczeństwo.
- A co, uważasz, źle się układa?
- Proroctwo jest bardzo zawiłe i nie mówi wszystkiego. O ile mogę stwierdzić, wciąż absolutnie możliwe są dwa wyniki tego wszystkiego. Coś bardzo, ale to bardzo drobnego mogłoby przechylić szalę na jedną lub drugą stronę. Mogłoby to być coś, co przegapiłem. I tego właśnie się obawiam.
- Wszystko, co możemy zrobić, to starać się z całych sił.
- Mogłoby to nie wystarczyć.
- Cóż jeszcze możemy zrobić?
- Nie mam pojęcia, i to mnie niepokoi.
- Po co niepokoić się czymś, na co nie ma się wpływu?
- Teraz zaczynasz gadać jak Belgarath. On czasami ma skłonność do lekceważenia spraw i liczenia na swoje szczęście. Lubię, gdy sprawy są trochę bardziej uporządkowane. - Zagapił się w ciemność. - Tej nocy trzymaj się blisko Pol, dziewczynko - powiedział po chwili. - Nie odłączaj się od niej. To może zaprowadzić cię w jakieś miejsce, do którego nie planowałaś się udać, ale wszystko jedno co się stanie - masz jej nie odstępować.
- Cóż to znaczy?
- Nie mam pojęcia, co to znaczy - odparł z rozdrażnieniem. - Wiem jedynie, że ty, ona, kowal i to zgubione dziecko, które zatrzymaliście, macie pozostawać razem. Wydarzy się coś nieoczekiwanego.
- Masz na myśli klęskę? Musimy ostrzec innych.
- Nie pojmujemy tego jako klęskę - odparł. - W tym cały problem. To może być konieczne, a jeśli takie jest, nie chcemy na to wpływać. Sądzę, że gruntownie wyczerpaliśmy temat. Idź poszukać Polgary i zostań z nią.
- Dobrze, Beldinie - potulnie powiedziała Ce’Nedra. Kiedy zaczęły ukazywać się gwiazdy, podniesiono kotwice i cherecka flota zaczęła cicho spływać z nurtem rzeki w kierunku Thull Mardu. Mimo że wciąż byli kilka mil od miasta, rozkazy wydawano chrapliwymi szeptami, a wszyscy ludzie, przesuwając broń i ekwipunek, zaciskając pasy, dokonując szybkich, końcowych sprawdzeń zbroi i mocniej nakładając hełmy na głowę, dokładali wszelkich starań, by unikać robienia hałasu.
W śródokręciu Relg po cichu odprawiał nabożeństwo dla swoich Ulgów, ledwie uchwytnym dla ucha półgłosem mamrocząc zgrzytliwe gardłowe dźwięki ulgoskiej mowy. Ich blade twarze zostały wysmarowane sadzą, a gdy klęczeli modląc się do swego dziwnego boga, wyglądali jak zbiorowisko widm.
- Mają do odegrania kluczową rolę. - Rhodar po cichu podzielił się z Polgarą swoim spostrzeżeniem, obserwując modły Ulgów. - Czy jesteś pewna, że Relg jest do tego zdolny? Czasami wydaje się nieco chwiejny.
- Da sobie radę - odparła Polgara. - Ulgowie mają znacznie więcej powodów niż wy, Alornowie, aby nienawidzić Toraka.
Dryfujące okręty powoli przepłynęły szerokie zakole i wtedy, pół mili w dół nurtu, ujrzeli wznoszące się na położonej na środku rzeki wyspie, obwarowane murami obronnymi miasto. Na szczycie murów słabo świeciły nieliczne pochodnie. Barak odwrócił się i zasłaniając swym ciałem, na chwilę odsłonił opatuloną latarnię, wysyłając pojedynczy błysk światła. Kotwice bardzo wolno pogrążyły się w ciemnej wodzie i opadły na dno rzeki. Cichuteńko zaskrzypiały liny, okręty zwolniły, a następnie zatrzymały się.
Gdzieś w głębi miasta rozległo się nerwowe szczekanie psa. Po czym trzasnęły otwierane drzwi, a szczekanie nagle zakończyło się skowytem bólu.
- Nie mam szacunku dla ludzi, którzy kopią swojego własnego psa - burknął Barak.
Relg i jego ludzie po cichutku podeszli do burty i zaczęli opuszczać się na dół po linach do oczekujących poniżej małych łodzi.
Wytężając wzrok, by widzieć w ciemnościach, Ce’Nedra z zapartym tchem obserwowała, co się dzieje. Bardzo słabe światło gwiazd umożliwiło jej na krótko dojrzeć kilka cieni dryfujących z prądem w kierunku miasta. Po chwili cienie zniknęły. Z kierunku, w który podążyły, dobiegło ledwie dosłyszalne pluśniecie jakiegoś wiosła, a następnie jadowicie wysyczane upomnienie. Księżniczka odwróciła się i ujrzała poruszającą się chmarę małych łódek napływających z prądem od zakotwiczonej floty. Szpica ataku prześliznęła się cichcem, podążając za Relgiem i jego Ulgami ku wzniesionemu na wyspie, ufortyfikowanemu miastu Thullów.
- Czy jesteś pewien, że jest ich wystarczająco dużo? - wyszeptał Anheg do Rhodara.
Pękaty król Drasni skinął głową.
- Muszą jedyne zabezpieczyć nam miejsce lądowania i utrzymać bramę, gdy tylko Ulgowie ją otworzą - powiedział półgłosem. - Wystarczy ich do tego.
Słaby nocny wiaterek pofalował lustro rzeki wprawiając statki w kołysanie. Nie mogąc już dłużej znieść stanu zawieszenia, Ce’Nedra koniuszkami palców dotknęła amuletu, który tak wiele miesięcy temu dał jej Garion. Jak zawsze, gwar rozmów wypełnił jej uszy.
- Yaga, tor gohek vilta. - Był to chrapliwy głos szepczącego Relga. - Ka tak. Veed!
- No i? - zapytała Polgara, unosząc nieznacznie brew.
- Nie potrafię powiedzieć, co oni mówią - bezradnie odparła Ce’Nedra. - Rozmawiają po ulgosku.
Z amuletu dobiegł nagle zdławiony jęk, który następnie szybko i przerażająco urwał się.
- My... Myślę, że właśnie kogoś zabili - drżącym głosem powiedziała Ce’Nedra.
- No to zaczęło się - z uśmieszkiem zadowolenia powiedział Relg.
Ce’Nedra zdjęła palce z amuletu. Nie mogła już dłużej znieść głosów umierających w ciemnościach mężczyzn.
Oczekiwali.
Wtem ktoś krzyknął, a krzyk ten przepełniony był przerażającą, śmiertelną trwogą.
- Jest! - oświadczył Barak. - To znak! Podnieść kotwicę! - krzyknął do swych ludzi.
Zupełnie niespodziewanie poniżej wysokich, ciemnych murów Thull Mardu zabłysły dwa osobne ognie, a w pobliżu nich można było dostrzec poruszające się widmowe sylwetki. W tej samej chwili rozległ się szczękliwy grzechot potężnych łańcuchów i zgrzytliwy dźwięk szerokich wrót, które ociężale opadały, by utworzyć most ponad wąskim pomocnym korytem rzeki.
- Załoga do wioseł! - wrzasnął Barak do marynarzy. Przekręcił mocno ster, kierując okręt w kierunku szybko opuszczającego się mostu.
Na murach ukazało się więcej pochodni i rozległy się okrzyki trwogi. Gdzieś w oddali dzwon zaczął bić na larum.
- Sprawdziło się! - wykrzyknął Anheg, radośnie waląc Rhodara w plecy. - Faktycznie się sprawdziło!
- Oczywiście, że się sprawdziło - równie triumfalnym głosem odparł Rhodar. - Nie wal mnie tak mocno. Łatwo dostaję siniaków.
Konieczność zachowywania ciszy przeminęła i potężny okrzyk uniósł się z podążającej śladem Baraka floty.
Pochodnie błyszczały, a twarze żołnierzy stojących szpalerem przy burtach były skąpane w czerwonym blasku ognia.
- Katapulta! - zawołał Barak, wskazując na majaczące przed nimi mury. Jak wielki żerujący owad, wykonana z potężnych bali podstawa maszyny oblężniczej balansowała na szczycie muru, jej długie miotające ramię cofało się, by cisnąć kolejnym głazem w nadciągającą flotyllę. Następnie, gdy grad strzał omiótł blanki murów, ramię zatrzymało się. Rzesza Drasan, łatwo rozpoznawalnych dzięki noszonym przez nich długim pikom, zajęła pozycję.
- Uwaga tam w dole! - wrzasnął jeden z nich do kłębiącego się w zamieszaniu tłumu u podstawy muru, a maszyna oblężnicza ociężale przechyliła się na zewnątrz i z łomotem spadła na położone poniżej skały.
Po opuszczonym już wówczas moście zatętniły kopyta i rycerze Mimbrate z hukiem wpadli do miasta.
- Chcę, abyś wraz z księżniczką i innymi paniami udała się na północny brzeg, jak tylko przybijemy do mostu - zwięźle powiedział król Rhodar do Polgary. - Wycofajcie się w bezpieczne miejsce. Bitwa zajmie zapewne resztę nocy, a nie ma powodu, by którąkolwiek z was narażać na jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
- Dobrze, Rhodarze - zgodziła się Polgara. - A ty również nie rób żadnych głupot. Wiesz, jesteś dość dużym celem.
- Nic mi nie będzie, Polgaro, jednak nie zamierzam stracić tej okazji. - Po czym zaśmiał się dziwnie chłopięcym śmiechem. - W podeszłym wieku nie ma się tak wielu uciech - oświadczył.
Polgara posłała mu bystre spojrzenie.
- Mężczyźni! - powiedziała wszystko mówiącym tonem.
Straż mimbrackich rycerzy odprowadziła panie i Podarka jakieś być może tysiąc jardów w górę rzeki, do zatoczki wrzynającej się w północny brzeg, wystarczająco daleko od nawały jeźdźców pędzących w kierunku obleganego miasta. Zatoczka miała łagodnie opadającą piaszczystą plażę i z trzech stron osłonięta była stromymi, porosłymi trawą skarpami. Kowal Durnik i Olban szybko wznieśli dla nich namiot, rozpalili małe ognisko i wspięli się na skarpę, by obserwować atak.
- Wszystko idzie zgodnie z planem - meldował Durnik ze swego punktu obserwacyjnego. - Chereckie okręty ustawiają się szeregiem, bokami do siebie w poprzek południowego koryta. Gdy tylko ułożą deski na miejsce, znajdujące się na drugim brzegu oddziały będą się mogły przeprawić.
- Jak ci się wydaje, czy znajdujący się w środku żołnierze zajęli już południową bramę? - zapytał Olban, badawczo spoglądając w kierunku miasta.
- Nie potrafię stwierdzić tego z całą pewnością - odparł Durnik. - Chociaż, w tej części miasta toczy się walka.
- Dałbym wszystko, aby tam być - pożalił się Olban.
- Nigdzie się stąd nie ruszysz, młodzieńcze - stanowczo powiedziała Polgara. - Sam mianowałeś się osobistym strażnikiem Rivańskiej Królowej, i nie opuścisz jej tylko dlatego, że gdzieś indziej dzieje się coś bardziej interesującego.
- Tak jest, lady Polgaro - odparł nagle speszony młody Rivanin. - Ja tylko...
- Co tylko?
- Chciałbym wiedzieć, co się dzieje, nic więcej. Mój ojciec i moi bracia są w środku bitwy, a ja muszę tu stać i obserwować.
Niespodziewany wielki słup ognia wystrzelił w górę pomiędzy murami oświetlając rzekę kopcącym, czerwonym światłem.
Polgara westchnęła.
- Dlaczego oni zawsze muszą wzniecać pożar? - zapytała ze smutkiem.
- Przypuszczam, że powiększa to zamieszanie - odparł Durnik.
- Być może - powiedziała Polgara - jednak już zbyt wiele razy to widziałam. Zawsze jest tak samo. Zawsze musi być pożar. Nie przypuszczam, bym miała ochotę znów to oglądać. - Odwróciła się plecami do płonącego miasta i niespiesznie oddaliła się od brzegu.
Noc ciągnęła się bez końca. O świcie, gdy gwiazdy zaczęły znikać z jaśniejącego nieba, wymizerowana ze zmęczenia księżniczka Ce’Nedra stanęła na szczycie trawiastej skarpy nad zatoczką, z jakąś chorobliwą fascynacją obserwując, jak umiera miasto Thull Mardu. Wszystkie dzielnice zdawały się stać w płomieniach, a ogromne fontanny pomarańczowych iskier tryskały w niebo, gdy zapadały się dachy i zawalały budynki. To, co w jej oczekiwaniach wydawało się tak poruszające, tak wspaniałe, w rzeczywistości okazało się czymś zupełnie innym, a ona była przybita tym, co zrobiła. Niemniej jednak czubkami palców nadal dotykała zawieszonego na szyi amuletu. Musiała wiedzieć, co się działo. Nie miało znaczenia, jak straszne wydarzenia działy się w mieście, brak informacji o tym, co się dzieje, był jeszcze straszniejszy.
- Taka sympatyczna bitewka - usłyszała słowa króla Anhega. Król Chereku zdawał się w jakimś bardzo wysoko położonym miejscu, może na szczycie murów.
- Zwykła rutyna - odparł Barak, jarl Trellheimu. - Murgoski garnizon całkiem nieźle walczył, ale wszyscy Thullowie poddawali się na wyścigi.
- Co zrobiliście z nimi wszystkimi? - zapytał król Cho-Hag.
- Spędziliśmy ich na centralny plac - odpowiedział Barak. - Zabawiali się zabijając Grolimów, których wypędziliśmy ze świątyni.
Nagle Anheg zachichotał diabolicznie.
- A jak czuje się Grodeg? - zapytał.
- Zdaje się, że będzie żył - powiedział Barak.
- To skandal! Kiedy zobaczyłem topór wystający z jego pleców, pomyślałem, że ktoś za mnie rozwiązał jeden z moich problemów.
- Dostał zbyt nisko - dość posępnie powiedział Barak. - Cios przetrącił mu kręgosłup, lecz nie uczynił żadnych poważniejszych szkód. Już nigdy nie będzie chodził, jednak wciąż oddycha.
- Nie można liczyć, że Murgo zrobi coś porządnie - z rozgoryczeniem stwierdził Anheg.
- Naprawdę całkiem nieźle przetrzebili sektę Niedźwiedzia - zauważył wesoło Barak. - Nie przypuszczam, by pozostało ich więcej niż dwa tuziny. Mimo że całkiem porządnie walczyli.
- Po to właśnie tu byli. Jak sądzisz, ile czasu pozostało do wschodu słońca?
- Czy ja wiem, może jakieś pół godziny.
- Gdzie jest Rhodar?
- Razem z Fulrachem plądruje magazyny - odparł król Cho-Hag. - Murgowie mieli tu kilka składów. Zbliża się pora, kiedy będziemy musieli pomyśleć o opuszczeniu tego miejsca. Jak tylko stanie się jasno, cały ten dym obwieści wszystkim w promieniu dwudziestu mil, co tu zrobiliśmy. Nadchodzi pora, aby flotylla ruszyła, a resztę wojska czeka daleki marsz z powrotem do fortów na szczycie szańca.
- Jak dużo czasu zajmie ci dotarcie do Morza Wschodniego? - zapytał Cho-Hag.
- Parę dni - powiedział Anheg. - Okręt może posuwać się piekielnie szybko, jeśli płynie z prądem rzeki. Dotarcie z powrotem do fortów zajmie waszej armii przynajmniej tydzień, prawda?
- Prawdopodobnie - powiedział Cho-Hag. - Piechota nie potrafi poruszać się tak szybko. O! jest Brendig. Poślę go, by sprowadził Rhodara. - Zawołał do znajdującego się w dole Sendara: - Pułkowniku Brendig, postaraj się znaleźć Rhodara! Poproś go, aby przyłączył się do nas.
- Cóż to? - niespodziewanie zapytał Barak.
- O co chodzi? - zażądał wyjaśnień Anheg.
- Zdawało mi się, że coś tam widziałem, o, tam, na południe, czy możecie coś dostrzec na tamtym wzgórzu?
- Nic nie widzę.
- To było migotanie... czegoś poruszającego się.
- Zapewne jakiś murgoski zwiadowca wspina się, aby lepiej się przyjrzeć. - Anheg zaśmiał się krótko. - Nie wyobrażam sobie, byśmy byli w stanie długo zachować w tajemnicy to, co się tu wydarzyło.
- Znowu tam jest - powiedział Barak.
- Tym razem ja również widziałem - przyznał król Cho-Hag.
Zapadło dłuższe milczenie, podczas którego niebo niedostrzegalnie pojaśniało. Ce’Nedra wstrzymała oddech.
- Na Belara! - oszołomionym głosem zaklął Anheg. - Rozciągają się na mile!
- Lelldorin! - Barak krzyknął z muru do stojącego na dole rycerza. - Brendig poszedł sprowadzić Rhodara. Odszukaj ich i każ im natychmiast tu przyjść. Na południu równina roi się od Murgów.
ROZDZIAŁ XVI
Lady Polgaro! - krzyczała Ce’Nedra, gwałtownie odrzucając na bok połę namiotu. - Lady Polgaro!
- Co się dzieje, Ce’Nedro? - Głos Polgary dobiegł z panującej w namiocie ciemności.
- Barak i Anheg są wysoko na murach miasta - przerażonym głosem opowiadała księżniczka. - Właśnie dojrzeli nadciągającą z południa murgoską armię.
Polgara, trzymając na rękach śpiącego Erranda, szybko wkroczyła w krąg światła rzucanego przez ognisko.
- Gdzie jest Beldin? - zapytała.
- Ostatni raz widziałam go wczoraj, późnym wieczorem. Polgara podniosła twarz i przymknęła oczy. Po niedługiej chwili rozległ się gwałtowny łopot skrzydeł i na piasku, niedaleko od ich migoczącego ogniska, przysiadł ogromny jastrząb.
Beldin wściekle przeklinał, zanim jeszcze skończył migotać i rozmazywać się wracając do swej naturalnej postaci.
- Wujku, w jaki sposób przemknęli się obok ciebie? - zapytała go Polgara.
- Są z nimi Grolimowie - burknął, wciąż miotając przekleństwami. - Grolimowie mogli zorientować się, że prowadzę obserwacje, wiec oddziały poruszały się tylko nocą, a Grolimowie osłaniali je.
- Gdzie ukrywali się w ciągu dnia?
- Najwyraźniej w thullskich wioskach. Jest tam mnóstwo osiedli. Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby zwrócić na nie szczególną uwagę. - Ponownie zaczął przeklinać, ordynarnie wymyślając sobie za przegapienie ruchów murgoskiej armii.
- Wujku, przeklinanie jest zupełnie bezcelowe - chłodno powiedziała Polgara. - To już się stało.
- Pol, na nieszczęście jest jeszcze coś - powiedział stary czarownik. - Inna, przynajmniej równie duża armia, nadchodzi od północy.
- Jak dużo mamy czasu, zanim tu dotrą? - zapytała Polgara.
Beldin wzruszył ramionami.
- Niedużo. Murgowie mają do przebycia trochę górzystego terenu - stracą na to pewnie około godziny. Malloreanie będą tu nieco wcześniej. Malloreanie, Nadrakowie i Thullowie. Zostaliśmy usidleni dokładnie pomiędzy nimi.
Polgara zaczęła soczyście przeklinać pod nosem.
- Pędź do Rhodara - poleciła garbusowi. - Powiedz mu, że flota Anhega musi natychmiast ruszyć, zanim Angarakowie zdołają wznieść katapulty i zniszczyć okręty w miejscu ich zakotwiczenia.
Kaleki człowiek skinął głową, lekko pochylił się układając ramiona na kształt skrzydeł, zanim jeszcze zaczął migotać i przemieniać się.
- Olbanie! - zawołała Polgara do młodego Rivanina. - Odszukaj sir Mandorallena i lorda Hettara. Natychmiast przyślij ich do mnie! Śpiesz się!
Olban rzucił jej zdumione spojrzenie, po czym pobiegł po swojego konia.
Zsuwając się po trawiastej skarpie na małą plażę, nadszedł kowal Durnik. Miał zatroskany wyraz twarzy.
- Pani Pol, ty i panienki musicie natychmiast odjechać - powiedział. - Zostanie tu stoczona walka, a środek bitwy nie jest odpowiednim miejscem dla żadnej z was.
- Nigdzie się nie wybieram, Durniku - odparła ze śladem irytacji w głosie. - Ja to wszystko zaczęłam i zamierzam doprowadzić to do końca.
Ariana, gdy tylko zrozumiała, co się dzieje, wróciła do namiotu. Teraz ponownie wyszła niosąc grubą brezentową torbę w której trzymała swoje medykamenty.
- Lady Polgaro, azaliż pozwolisz mi odejść? - zapytała z jakimś spokojem wskazującym na znajomość sytuacji. - W boju mężowie odnoszą rany, a ja muszę pójść przygotować punkt opatrunkowy. To miejsce jest zbyt odległym i ciasnym, by przyjmować rannych.
Polgara obrzuciła ją bystrym spojrzeniem.
- Dobrze - zgodziła się. - Uważaj tylko, by nie znaleźć się zbyt blisko miejsca walki.
Taiba włożyła płaszcz.
- Pójdę z tobą - powiedziała do Ariany. - Niewiele o tym wiem, ale po drodze możesz mnie nauczyć.
- Durnik, idź i pomóż im zorganizować się - poleciła kowalowi Polgara. - Potem wróć tutaj.
Durnik posępnie skinął głową i pomógł obu kobietom wspiąć się na stromą skarpę.
Z Hettarem u boku przycwałował Mandorallen na swoim rumaku.
- Wiesz, co się stało? - zapytała Polgara. Mandorallen potaknął ruchem głowy.
- Czy istnieje jakakolwiek możliwość odwrotu, zanim nadejdą oddziały wroga?
- Nie, lady Polgaro - odparł wielki rycerz. - Są zbyt blisko. Ponadto celem naszym zawsze było umożliwienie flocie Chereku przepłynięcia okrętów do Morza Wschodniego. Musimy zapewnić im czas, aby odpłynęły poza zasięg katapult Angaraków.
- Nie chciałam tego - ze złością powiedziała Polgara, i ponownie zaczęła mamrotać przekleństwa.
W towarzystwie generała Varany nadjechał odziany w szary płaszcz Rivański Strażnik, Brand, i na szczycie skarpy przyłączył się do Mandorallena i Hettara. Wszyscy czterej zsiedli z koni i zsunęli się ze skarpy na nadbrzeżny piasek.
- Rozpoczęliśmy ewakuowanie miasta - swym basowym głosem powiedział potężny Rivanin - a większość flotylli podnosi kotwice. Zatrzymujemy jedynie statki niezbędne do utworzenia mostów na południowym korycie rzeki.
- Czy istnieje jakakolwiek możliwość zebrania całej armii na jednym z dwóch brzegów rzeki? - zapytała go Polgara.
Przecząco pokręcił głową.
- Nie ma na to czasu, Polgaro.
- Będziemy rozdzieleni przez rzekę - zauważyła - a żaden z oddziałów nie będzie wystarczająco silny, by stawić czoło nacierającym na niego Angarakom.
- Taktyczna konieczność, droga lady Polgaro - powiedział generał Varana. - Musimy utrzymać oba brzegi, dopóki nie odpłynie flotylla.
- Sądzę, że Rhodar źle ocenił zamiary Angaraków - powiedział Brand. - Był tak pewien, że obydwaj, Taur Urgas i ‘Zakath, pragną uniknąć strat w ludziach, iż nie wziął tej możliwości pod uwagę.
Generał Varana, trzymając muskularne ręce splecione za plecami, kuśtykał w tę i z powrotem wzdłuż małej plaży, a jego twarz zmarszczyła się w zadumie.
- Przypuszczam, że zaczynam rozumieć rolę murgoskiej kolumny rozbitej przez nas na wyżynach.
- Wasza miłość? - zapytał zaintrygowany Mandorallen.
- To była próba naszego zaangażowania - wyjaśnił Varana. - Angarakowie potrzebowali dowiedzieć się, kiedy wykonamy główny ruch. Jedną z podstawowych reguł wojny jest unikanie wplątywania się w poważniejsze starcia, jeśli to, co się robi, jest jedynie myleniem przeciwnika. Kolumna była przynętą. Na nieszczęście, połknęliśmy haczyk.
- Uważasz, że nie powinniśmy atakować kolumny? - zapytał go Hettar.
Varana zrobił ponurą minę.
- Najwyraźniej nie. To zdradziło nasze zamiary, dało im do zrozumienia, że ta ekspedycja nie jest myleniem przeciwnika. Nie doceniłem Taura Urgasa. Poświecił tysiąc ludzi jedynie po to, by dowiedzieć się, co zamierzamy.
- Co teraz? - zapytał Hettar.
- Przygotujemy się do bitwy - powiedział Varana. - Chciałbym, abyśmy mieli dogodniejszy po temu teren, ale jak przypuszczam, będziemy musieli zadowolić się tym, co mamy.
Hettar wyjrzał na drugą stronę rzeki, a jego sokola twarz zapałała żądzą.
- Zastanawiam się, czy mam czas, aby przenieść to na południowy brzeg - zadumał się.
- Ta czy tamta strona rzeki - powiedział wyglądający na zaintrygowanego Brand. - Cóż za różnica?
- Murgowie są po tamtej stronie - odparł Hettar. - Naprawdę nie mam nic przeciwko Malloreanom.
- Lordzie Hettarze, to nie jest prywatna wojna - zwrócił mu uwagę Varana.
- Tak to już ze mną jest - ponuro powiedział Hettar.
- Musimy zatroszczyć się o bezpieczeństwo lady Polgary i księżniczki - powiedział Mandorallen. - Być może należałoby pod eskortą odprowadzić je z powrotem do fortów położonych na szczycie szańca.
Brand pokręcił głową.
- Okolica jest prawdopodobnie intensywnie patrolowana - sprzeciwił się. - Nie byłoby to bezpieczne.
- Mandorallenie, on ma rację - powiedziała Polgara rycerzowi. - Poza tym potrzebujecie każdego człowieka, którego tu macie. - Spojrzała w dal, w kierunku północnego wschodu. - Zatem również i z tym mamy do czynienia. - Wskazała w kierunku ciężkiego wału chmur, który zaczął zabarwiać niebo tuż nad horyzontem. Chmury były atramentowoczarne, kipiące i falujące, a od środka rozświetlone pulsującym migotaniem błyskawic.
- Burza? - zapytał, wyglądający na trochę zdziwionego, generał Varana.
- Nie o tej porze roku, a już z pewnością nie z tego kierunku - odparła Polgara. - Grolimowie coś kombinują, a to będzie moja bitwa. Panowie, ustawcie swe wojska w szyku. Jeśli ma być bitwa, bądźmy do niej gotowi.
- Okręty ruszają, a wojska opuszczają miasto - zameldował Durnik, gdy wraz z Olbanem powrócił do osłoniętej zatoczki.
Nadjechał król Rhodar. Jego okrągła twarz była pokryta smugami sadzy i ociekającego potu.
- Anheg odpływa - powiedział, zsuwając się z siodła.
- Gdzie jest Fulrach? - zapytał Brand.
- Przeprowadza większą część oddziałów na południowy brzeg.
- Czy nie sprawi to, że po tej stronie zabraknie nam nieco ludzi? - uprzejmie zapytał generał Varana.
- Ten most jest zbyt wąski - powiedział mu Rhodar. - Godzinami trwałoby przeprowadzenie przez niego wystarczającej liczby żołnierzy, aby sprawiło to jakąkolwiek różnicę. Brendig posłał już brygadę podkopującą podpory, więc będziemy mogli zawalić most, zanim dotrą tu Angarakowie.
- Po co? - spytała Ce’Nedra.
- Thull Mardu jest zbyt korzystną pozycją, wasza wysokość - wyjaśnił generał Varana. - Za żadne skarby nie chcemy żadnych Angaraków na wyspie. - Spojrzał na
króla Rhodara. - Czy przyszły ci do głowy jakiekolwiek pomysły odnośnie do taktyki? - zapytał.
- Jeśli to możliwe, musimy dać Anhegowi pół dnia - odparł. - Mniej więcej dwadzieścia mil w dół rzeki otaczające ją tereny stają się bagniste, więc gdy tylko tam dotrze, Angarakowie nie będą w stanie zbliżyć się wystarczająco, by dać mu się we znaki. Uformujmy klasyczną linię bojową piechoty - pikinierzy, legioniści, Sendowie i tak dalej. Z tyłu ustawimy łuczników, a Algarów wykorzystamy, by nacierali na skrzydłach. W odwodzie chcę zatrzymać rycerzy Mimbrate, dopóki Malloreanie nie zmasują wojsk do swego pierwszego szturmu.
- Niech wasza królewska mość wybaczy, co powiem, ale nie jest to taktyka zapewniająca zwycięstwo - powiedział generał Varana.
- Nie jesteśmy tu, by wygrać, Varana - powiedział mu Rhodar. - Jesteśmy tu, by przez mniej więcej sześć godzin powstrzymać Angaraków, a następnie wycofać się. Nie zamierzam poświęcać ludzi, usiłując wygrać bitwę, w której nie mam żadnych szans na zwycięstwo. - Obrócił się do Hettara. - Chcę, abyś wysłał oddział Algarów, który przeczesałby tereny położone w dół rzeki. Rozkaż im, by wytępili wszystkich Mallorean, których napotkają rozmieszczonych wzdłuż brzegu rzeki. Znaczenie flotylli wciąż mogło umknąć ‘Zakathowi i Taurowi Urgasowi. Angarakowie nie są wprawnymi żeglarzami, więc zapewne nie zdają sobie sprawy z tego, co Anheg potrafi dokonać, gdy tylko dotrze na Morze Wschodnie.
- Wybacz mi, wasza królewska mość - zaprotestował Varana - lecz cała twoja strategia, nawet flota, jest jedynie akcją opóźniającą.
- O to właśnie chodzi, Varana - bez ogródek powiedział Rhodar. - To wszystko doprawdy nie ma większego znaczenia. To, co jest naprawdę ważne, wydarzy się w Mallorei, kiedy Belgarion dotrze do Cthol Mishrak.
Panowie, lepiej byśmy ruszyli. Malloreanie będą tu niedługo, a my musimy być gotowi na powitanie ich.
Wał chmur, który wskazała Polgara, nadciągał ku nim z niepokojącą prędkością, kipiąca ciemność falującej purpury majestatycznie kroczyła naprzód na zygzakowatych nogach błyskawic. Poprzedzał ją gorący wiatr, przypłaszczający trawę do ziemi oraz wściekle targający grzywami i ogonami koni. Gdy król Rhodar i pozostali wyruszyli, by zmierzyć się z nadciągającą malloreańską armią, Polgara, z bladą twarzą i rozwianymi w tył włosami, wraz z Ce’Nedrą i podążającym za nią Durnikiem wspięła się na trawiastą skarpę i stała obserwując nadejście chmury.
- Ce’Nedro, weź dziecko - powiedziała zupełnie spokojnie. - Niezależnie co się wydarzy, nie odstępuj go.
- Dobrze, lady Polgaro - powiedziała Ce’Nedra, wyciągając ręce do Podarka. Dziecko niezwłocznie podeszło do niej, a na jego poważnej buzi nie było śladów obawy. Podniosła go i przytuliła mocno do siebie.
Wtem, pośród szeregów ich armii, z ziemi wyrosły widmowe sylwetki. Postaci nosiły czarne szaty i wypolerowane stalowe maski, a w rękach dzierżyły srogo zaostrzone krótkie włócznie. Bez najmniejszej chwili zastanowienia dosiadający konia młody rycerz Mimbrate wyciągnął z pochwy swój potężny pałasz i ostrze ze świstem spadło na jedną z postaci. Bez żadnego efektu miecz przeszedł przez postać. Jednakże gdy rycerz uderzał, z trzaskiem ugodził go piorun, zdając się przywiązać do czuba jego hełmu. Rycerz wyprężył się konwulsyjnie, gdy błyskawica, jak wijący się wąż intensywnego światła, przylgnęła do stali hełmu. Gdy przypiekał się wewnątrz zbroi, ze szczelin przyłbicy wydobył się dym. Jego koń przyklęknął i zachwiał się, kiedy upiorne, migoczące światło pochłonęło ich obu. Po czym lśnienie ustało, a jeździec i koń, martwi jak głaz, runęli na ziemię.
Polgara syknęła, a następnie podniosła głos. Nie zdawała się mówić specjalnie głośno, lecz to, co powiedziała, dotarło do najdalej stojących oddziałów.
- Nie dotykać widm - ostrzegła. - Są iluzjami Grolimów i nie mogą was zranić, dopóki ich nie dotkniecie. Są tu po to, by ściągać na was pioruny, zatem nie ruszajcie ich.
- Ależ pani Pol - zaprotestował Durnik - żołnierze nie będą w stanie utrzymać szyku, jeśli będą musieli unikać widm.
- Zajmę się widmami - odparła srogo. Obie ręce, z zaciśniętymi pięściami, wzniosła ponad głowę. Wyraz przeraźliwej koncentracji pojawił się na jej twarzy, następnie wymówiła jedno jedyne słowo rozwierając dłonie, gdy je wypowiedziała. Gdy siła woli Polgary wyrwała się na zewnątrz, trawa, pod wpływem gorącego wiatru poprzedzającego burzę do tej pory pochylająca się w ich kierunku, nagle rozpłaszczyła się na ziemi w przeciwną stronę. Gdy moc przeszła nad każdą widmową iluzją Grolima, postaci zdawały cofać się, następnie marszczyć, po czym każdy cień z cichym wybuchem eksplodował w drobny mak.
Gdy zniknęło ostatnie z widm na najdalszym krańcu armii, Polgara straciła dech i byłaby runęła na ziemię, gdyby Durnik nie przyskoczył i nie potrzymał jej.
- Dobrze się czujesz? - zapytał z niepokojem.
- Po prostu pozwól mi chwilę odetchnąć - powiedziała, opierając się na nim. - Wymagało to potwornego wysiłku. - Uśmiechnęła się do niego mizernym, omdlewającym uśmieszkiem, po czym jej głowa opadła ze znużenia.
- Czy oni nie wrócą? - zapytała Ce’Nedra. - Chodzi mi o to, że to faktycznie nie uczyniło krzywdy prawdziwym Grolimom, prawda? Tylko ich cieniom.
Polgara uśmiechnęła się słabo.
- Och, jednak im też zaszkodziło - odparła. - Ci Grolimowie nigdy więcej nie będą mieli cieni. Żaden z nich już nigdy nie rzuci cienia.
- Przenigdy? - zdumienie zaparło księżniczce dech.
- Przenigdy.
Wtedy przyłączył się do nich Beldin, spadając z wiatrem szarpiącym jego piórami.
- Mamy robotę do wykonania, Polgaro - burknął, gdy jeszcze migotał powracając do swej normalnej postaci. - Będziemy musieli zakończyć tę burzę, którą sprowadzili z zachodu. Rozmawiałem z bliźniakami. Popracują na jej południowej stronie, a ty i ja zajmiemy się tą stroną.
Spojrzała na niego pytająco.
- Ich armia zamierza posuwać się naprzód tuż za burzą - wyjaśnił. - Usiłowanie powstrzymania burzy teraz jest bezcelowe. Nabrała zbyt dużego pędu. To, co zamierzamy zrobić, to rozpruć jej tylną krawędź i wylać ją z powrotem na łby Angaraków.
- Wujku, ilu Grolimów pracuje nad burzą? - zapytała go.
- Kto to wie? - Wzruszył ramionami. - Jednak muszą się starać ze wszelkich sił, jakie są w stanie zgromadzić, by tylko utrzymać ją pod kontrolą. Jeśli nasza czwórka naraz uderzy w tył chmury, wewnętrzne ciśnienie burzy samo dokona reszty.
- Dlaczego by po prostu nie pozwolić jej przeminąć? - zapytał Durnik. - Nasze oddziały nie są z cukru. Nie rozpuszczą się jedynie z powodu jakiejś tam ulewy.
- Kowalu, to nie jest po prostu jakaś tam ulewa - cierpko powiedział Beldin. Kilka stóp dalej coś dużego i białego z głuchym odgłosem walnęło w ziemię. - Jeśli przyjmiesz na głowę cztery albo pięć takich ziaren gradu, nie będziesz się troszczył o to, jak skończyła się bitwa.
- Są tak duże jak kurze jaja - ze zdumieniem powiedział Durnik.
- A prawdopodobnie staną się jeszcze większe. - Beldin na powrót zwrócił się do Polgary. - Pomóż mi - polecił jej. - Dam znak Beltirowi i wszyscy uderzymy w tym samym czasie. Przygotuj się.
Kolejne ziarna gradu dudniły o sprężystą darń, a jedno szczególnie duże rozbryznęło się na tysiąc kawałków, gdy spadając z oszałamiającą siłą głośno walnęło w wielki głaz.
Z kierunku gdzie stało wojsko, dobiegał nierównomierny łoskot, gdy grad odbijał się od zbroi rycerzy Mimbrate lub z brzękiem osuwał się po pośpiesznie wzniesionych tarczach piechoty.
Po czym runęła zmieszana z gradem ulewa tnąc niemiłosiernie kąśliwymi, gnanymi wiatrem strugami deszczu. Dojrzenie czegokolwiek było niemożliwe, a oddychanie stało się niemal niewykonalne. Z wzniesioną tarczą przyskoczył Olban, by osłonić Ce’Nedrę i Podarka. Raz, gdy wielkie ziarno gradu ugodziło jego ramię, skrzywił się z bólu, lecz ręka, w której trzymał tarczę, nie drgnęła.
- Pol, burza załamuje się! - krzyknął Beldin. - Pchnijmy ją jeszcze raz. Pozwólmy im przez chwilę skosztować swojej własnej burzy.
Twarz Polgary wykrzywiła się w koszmarnym bólu koncentracji, po czym czarodziejka niemal nie upadła, gdy wraz z Beldinem spuścili z uwięzi swoje połączone wole na kłębiące się chmury. Gdy kolosalne moce zderzyły się, rozległ się dźwięk przekraczający możliwości ludzkiego pojmowania. Nagle niebo rozdarło się na kawałki, a błyskawica ukosem, zygzakowato przemknęła przez zadymione powietrze. Wysoko w górze wielkie, żarzące się pioruny zderzyły się ze sobą, zasypując położoną poniżej ziemię deszczem piorunów kulistych. Żołnierze padli, w jednej chwili spaleni na węgiel, parujące truchła w lejącej ulewie, jednak straty w ludziach dotknęły nie tylko wojska Zachodu.
Olbrzymia burza odbiła się niby od ściany, gdy połączone wole Polgary i Beldina na pomocnym brzegu, oraz bliźniaków na południowym rozdarły na oścież jej tylną krawędź, a idący naprzód Malloreanie na własnej skórze odczuli to odbicie. Kurtyna błyskawic spłynęła w tył, w poprzek ich zwartych szeregów jak ogromna, oślepiająca miotła, zaścielająca ziemię ich dymiącymi trupami. Gdy wytwór magii Grolimów, która sprowadziła burzowy front ku rzece, rozerwał się na strzępy, porywiste wiatry, przeraźliwie gwiżdżąc i wyjąc, niespodziewanie zawróciły i podążyły z powrotem, deszczem i gradem mieszając szyki nacierających Angaraków.
Od wiszącej nad głowami przerażającej chmury z okropnym rykiem oderwały się i opadły w dół ku ziemi granatowoczarne, wirujące leje trąb powietrznych. W ostatnim, niemal konwulsyjnym porywie wirujący lej dotknął ziemi pomiędzy odzianymi w czerwień Malloreanami. Okruchy skalne wzniosły się i posypały na boki z podstawy przerażającego wiru, gdy wyrywał dwustujardowej szerokości warstwę głazów, miotając nimi wprost przez szeregi wroga. Wewnątrz wirującego słupa ludzie i konie byli rozpruwani na kawałki przez szalony wiatr, a części zbroi i strzępy czerwonych tunik, i coś jeszcze gorszego zasypywało oszołomionych i przerażonych Mallorean po obu stronach uczynionego przez trąbę pasa zupełnego zniszczenia przesuwającego się nieubłaganie przez środek ich armii.
- Wspaniały! - Beldin triumfował, bezustannym podskakiwaniem groteskowo wyrażając swoją bezgraniczną radość.
Rozległ się dźwięk potężnego rogu, a stojące naprzeciw załamujących się szeregów Mallorean, zwarte szeregi drasańskich pikinierów i tolnedrańskich legionistów rozstąpiły się. Zza ich pleców Mandorallen, odziany w ociekającą wodą zbroję, prowadził szarżę rycerzy Mimbrate. W pełnym pędzie spadli na zmieszanych i rozbitych psychicznie Mallorean, a zderzeniu towarzyszył straszny łomot i krzyki ginących wrogów. Pod naporem szarży padał szereg za szeregiem, a przerażeni Malloreanie zachwiali szyk i poszli w rozsypkę. W chwili gdy rzucili się do ucieczki z połyskującymi w deszczu szablami, ze skrzydeł natarli na nich algarscy nomadowie.
Na drugi zew rogu Mandorallena szarżujący Mimbraci osadzili konie, zawrócili i pogalopowali z powrotem, pozostawiając za sobą olbrzymie spustoszenie.
Deszcz nierównomiernie słabł na sile, i obecnie tu i ówdzie błąkały się drobne przelotne deszczyki, a spomiędzy pędzących po niebie chmur przezierać zaczęły skrawki błękitu. Stworzona przez Grolimów burza załamała się i na powrót rozproszyła nad równinami Mishrac ac Thull.
Ce’Nedra spojrzała w kierunku południowego brzegu i spostrzegła, że tam burza również rozproszyła się, a dowodzone przez króla Cho-Haga i króla Korodullina wojska atakowały frontowe szeregi zdemoralizowanej murgoskiej armii. Następnie księżniczka bacznie przyjrzała się południowemu korytu rzeki.
Podczas gwałtownej burzy zerwały się ostatnie mosty utworzone przez chereckie okręty, i obecnie po tej stronie wyspy pozostała tylko sama woda. Ostatnie pozostające w mieście oddziały nieprzerwanym potokiem przechodziły przez most ponad północnym korytem. Pomiędzy ostatnimi przechodzącymi był wysoki sendarski chłopak. Gdy tylko dotarł na brzeg, natychmiast poszedł w górę rzeki. Był to nie kryjący swych łez Rundorig, przyjaciel Gariona z dzieciństwa spędzonego na farmie Faldora.
- Gospodarzu Durniku - zaszlochał, gdy dotarł do nich - Doroon nie żyje.
- Coś ty powiedział? - zapytała lady Polgara, nagle podnosząc swą zmęczoną twarz.
- Doroon, pani Pol - załkał Rundorig. - Utonął. Przeprawialiśmy się na południowy brzeg, kiedy burza zerwała liny łączące okręty. Doroon wpadł do rzeki, a nie potrafił pływać. Usiłowałem ratować go, ale poszedł pod wodę, zanim zdołałem do niego dotrzeć. - Wysoki młodzieniec ukrył twarz w dłoniach.
Twarz Polgary całkowicie pobladła, a do oczu napłynęły łzy.
- Durniku, zaopiekuj się nim - poleciła kowalowi, następnie odwróciła się i odeszła z opuszczoną ze smutku głową.
- Durnik, próbowałem - wciąż szlochając, wybuchnął Rundorig. - Naprawdę, usiłowałem dotrzeć do niego, lecz zbyt wielu ludzi stało mi na drodze. Nie mogłem dotrzeć do niego na czas. Widziałem, jak się pogrążał, i nic nie mogłem zrobić.
Z bardzo posępną miną Durnik objął ramieniem łkającego chłopca. W oczach kowala również zakręciły się łzy, lecz on sam nic nie powiedział.
Jednakże Ce’Nedra nie potrafiła płakać. Wyciągnęła rękę, wyrwała tych pokojowo nastawionych młodzieńców z ich domów i pociągnęła ich przez pół świata, a teraz jeden z najdawniejszych przyjaciół Gariona zginał w zimnych wodach rzeki Mardu. Jego śmierć spadła na jej głowę, jednak nie była w stanie płakać. Niespodziewanie przepełniła ją nieludzka wprost wściekłość. Obróciła się do Olbana.
- Zabij ich! - wysyczała przez zaciśnięte zęby.
- Słucham, królowo? - Zdumiony Olban gapił się na nią.
- Idź! - rozkazała. - Weź swój miecz i idź. Olban, zabij dla mnie tylu Angaraków, ilu zdołasz. Zabij ich dla mnie! - Teraz już była w stanie płakać.
Olban najpierw popatrzył na szlochającą księżniczkę, a następnie na rozbite szeregi Mallorean, wciąż chwiejące się po bezlitosnym mimbrackim natarciu. Jego twarz pojaśniała z radości, gdy wyciągnął miecz.
- Jak każesz, królowo! - zawołał i pobiegł do swojego konia.
W chwili gdy gnane przez wymachujących szablami Algarów, zdziesiątkowane frontowe szeregi Mallorean uciekały w popłochu, coraz liczniejsze rzesze ich rodaków docierały na pole bitwy, i wkrótce niskie północne wzgórza zaroiły się od nich. Ich czerwone tuniki sprawiły, że wyglądało to niemal tak, jak gdyby ziemia krwawiła. Jednakże to nie Malloreanie byli tymi, którzy podjęli następny atak. Zamiast nich potężnie zbudowani Thullowie, odziani w przypominające kolorem błoto chałaty, niechętnie maszerowali na pozycję. Jadący konno tuż za plecami Thullów Malloreanie ponaglali ich batami.
- Podstawowa malloreańska strategia - burknął Beldin. - ‘Zakath zamierza pozwolić Thullom wziąć większość ofiar na siebie. Swoich własnych żołnierzy będzie usiłował zachować na kampanię przeciwko Taurowi Urgasowi.
Ce’Nedra uniosła twarz pokrytą smugami łez.
- Co teraz poczniemy? - spytała garbatego czarownika.
- Zabijemy Thullów - powiedział bez ogródek. - Jedna lub dwie mimbrackie szarże powinny złamać ich bojowego ducha. Thullowie nie są zbyt dobrymi żołnierzami i uciekną, gdy tylko damy im sposobność.
W chwili gdy niemrawe wojska Mishrak ac Thull jak błotna lawina zstępowały ze wzgórza w kierunku stojącej murem linii bojowej pikinierów i legionistów, stojący tuż za plecami piechoty asturscy łucznicy wznieśli łuki i posłali w powietrze ogromną chmurę jardowej długości strzał. Thullowie zlękli się, gdy szereg za szeregiem topniał pod miażdżącym gradem strzał. Okrzyki podążających z tyłu Mallorean stały się głośniejsze, a powietrze wypełniło trzaskanie ich batów.
Wtedy właśnie zabrzmiał róg Mandorallena, rozwarły się szeregi piechoty, a zakuci w zbroje rycerze Mimbrate ponownie zaszarżowali. Thullowie raz tylko spojrzeli na odzianych w stal mężczyzn i pędzące ku nim konie, i natychmiast rzucili się do ucieczki. Malloreańscy poganiacze zostali obaleni przez tłum i stratowani podczas wywołanej paniką ucieczki thullskiej armii.
- I to by było na tyle, jeśli chodzi o Thullów. - Z satysfakcją mruknął Beldin, obserwując ich druzgocącą kieskę. W diabolicznym uśmiechu wyszczerzył zęby. - Przypuszczam, że ‘Zakath nieźle za to wygarnie królowi Gethellowi.
Rycerze Mandorallena na powrót przycwałowali na swoje pozycje na tyłach piechoty, a obie armie spoglądały na siebie przez usłane trupami Angaraków pole bitwy.
Ce’Nedra zaczęła dygotać, jako że niespodziewana fala chłodu przesunęła się przez pole bitwy. Gdy wywołana przez Grolimów burza gwałtownie rozproszyła się, słońce prześwieciło przez poszarpane chmury, jednak nie niosło ono ze sobą żadnego ciepła. Mimo że wiatr całkowicie ucichł, stawało się coraz chłodniej. Następnie z powierzchni ziemi oraz ciemnego lustra rzeki zaczęły unosić się delikatne smużki mgły.
Beldin syknął.
- Polgaro - ostro odezwał się do smucącej się czarodziejki. - Jesteś mi potrzebna.
- Wujku, daj mi spokój - odparła, głosem wciąż zdławionym płaczem.
- Później możesz sobie płakać - powiedział opryskliwie. - Grolimowie odbierają powietrzu ciepło. Jeśli nie wzniecimy wiatru, mgła stanie się tak gęsta, że nie będziesz w stanie w niej chodzić.
Odwróciła się, jej mina wyrażała zupełną obojętność.
- Nie uszanujesz niczego, prawda? - powiedziała apatycznie.
- Niespecjalnie - przyznał - ale to nie ma nic do rzeczy. Jeśli Grolimowie zdołają wznieść porządny tuman mgły, cała ta śmierdząca malloreańska armia spadnie na nasze karki, zanim zorientujemy się, że nadchodzą. Rusz się, Pol. Ludzie giną; to się zdarza. Później możesz posmucić się z tego powodu. - Wyciągnął do niej zdeformowaną, guzowatą rękę.
Smużki mgły zaczęły gęstnieć, zalegając już w niewielkich wgłębieniach gruntu. Usłane trupami pole bitwy zdawało się zamazywać przed frontem szeregów piechoty, po czym całkowicie zniknęło, ponieważ mgła zakrzepła w lity wał bieli.
- Wiatr, Pol - powiedział Beldin, chwytając ją za rękę. - Tak dużo wiatru, ile tylko potrafisz wzniecić.
Walka, która następnie wywiązała się, odbywała się w całkowitej ciszy. Polgara i Beldin, złączywszy ręce, zbierali swoje wole, a następnie badawczo sięgali nimi, szukając jakiejkolwiek słabości w masie znieruchomiałego powietrza, która wzdłuż brzegów rzeki unieruchomiła gęstniejącą mgłę. Nierówne porywy wiatru targały wirującą mgłą, po czym zamierały równie szybko, jak powstawały.
- Mocniej, Pol - ponaglił Beldin. Jego szpetna twarz ociekała strumyczkami potu, kiedy zmagał się z ogromną bezwładnością znieruchomiałego powietrza.
- Wujku, w ten sposób nie damy rady - oświadczyła uwalniając swoje ręce. Jej mina wyrażała dręczące ją napięcie. - Nie ma się czego uchwycić. Co robią bliźniaki?
- Hierarchowie Rak Ctholu jadą z Taurem Urgasem - odparł garbus. - Bliźniaki walcząc z nimi mają pełne ręce roboty. Nie będą w stanie pomóc.
Wtedy Polgara, wzbierając na odwadze, wyprostowała się.
- Usiłujemy pracować zbyt blisko - powiedziała. - Za każdym razem kiedy wzniecamy lekki lokalny wiaterek, tuzin Grolimów przyskakuje i tłumi go.
- Racja! - przyznał Beldin.
- Będziemy musieli sięgnąć dalej - ciągnęła. - Wzniecić ruch powietrza gdzieś poza ich zasięgiem, tak aby do czasu gdy tu dotrze, miał już tak wielki pęd, że oni nie dadzą rady go zatrzymać.
Oczy Beldina zwęziły się.
- To niebezpieczne, Pol - powiedział. - Nawet jeśli zdołamy to zrobić, wyczerpie to nas oboje. Jeśli cokolwiek jeszcze cisną na nas, żadnemu z nas nie pozostanie nawet odrobina mocy, by to zwalczyć.
- To hazard, wujku - przyznała - ale Grolimowie są uparci. Będą usiłowali ochronić ten wał mgły nawet wtedy, gdy przeminą wszelkie szansę na utrzymanie go. Oni również się zmęczą. Przypuszczam, że będą zbyt zmęczeni, by jeszcze czegokolwiek próbować.
- Nie cierpię przypuszczać.
- A masz lepszy pomysł?
- Nie, nie w tej chwili.
- No to w porządku. Ponownie połączyli ręce.
Księżniczce zdawało się, że trwało to wieczność. Ze ściśniętym ze strachu gardłem przyglądała się stojącej ze złączonymi rękami i zamkniętymi oczami parze - sięgającej swoimi zmysłami ku położonym na zachodzie gorącym jałowym wyżynom, usiłując całą swoją mocą, zepchnąć tamtejsze rozpalone powietrze w dół w rozległą dolinę rzeki Mardu. Wszędzie wokół Ce’Nedra zdawała się odczuwać przytłaczający, deprymujący wpływ myśli Grolimów, ciężko spoczywający na nieruchomym powietrzu, trzymający je, odpierający wszelkie wysiłki, by rozgonić zalegającą mgłę.
Polgara krótkimi spazmatycznymi oddechami łapała powietrze, jej pierś falowała, a twarz wykrzywiła się w nieludzkim wysiłku. Beldin, wysunąwszy do przodu swe pokryte guzami ramiona, wytężał siły, jak człowiek próbujący podnieść niebotyczny ciężar.
Wtedy właśnie Ce’Nedra złapała w nozdrza ledwo wyczuwalny zapach pyłu i suchości spalonych słońcem traw. Trwało to tylko chwilkę i początkowo pomyślała, że wyobraziła to sobie. Następnie ponownie poczuła to, tym razem mocniej, a mgła powoli zawirowała. Lecz raz jeszcze ten ledwo wyczuwalny zapach zaniknął, a wraz z nim powiew wiatru, który go przyniósł.
Wtedy Polgara wydała zdławiony jęk, i mgła zaczęła wirować. U stóp Ce’Nedry wilgotna trawa, zroszona kropelkami rosy, lekko pochyliła się, a ciężki od kurzu zapach thullskich wyżyn przybrał na sile.
Warstwa utrzymująca mgłę w skupieniu i bezruchu zdawała się słabnąć, ponieważ Grolimowie podjęli walkę, by powstrzymać przybierający na sile wiatr zstępujący do doliny z położonych na zachodzie, wypalonych słońcem przestrzeni. Warstwa zaczęła strzępić się i rozpadać na kawałki, gdy najsłabsi z Grolimów, zmuszeni do wysiłku przekraczającego ich możliwości, padli z wyczerpania.
Podmuch przybrał na sile, stając się gorącym wiatrem, który zmarszczył powierzchnię rzeki. Trawa ugięła się pod nim, a mgła, jak jakaś kolosalna żyjąca istota, zaczęła kipieć i wić się w podmuchach piekącego wiatru.
Ce’Nedra mogła już dojrzeć wciąż płonące miasto Thull Mardu oraz szeregi piechoty ustawione w szyku na równinie obok rzeki.
Gorący wiatr niosący ze sobą kurz powiał mocniej i mgła, tak pozbawiona znaczenia jak myśl, która uniosła ją z ziemi, zniknęła, a poranne słońce przedarło się, i powodzą złocistego światła zalało pole bitwy.
- Polgara! - z niespodziewaną trwogą krzyknął Durnik.
Ce’Nedra obróciła się w samą porę, by ujrzeć, jak Polgara z trupio bladą twarzą powoli osuwa się na ziemię.
ROZDZIAŁ XVII
Lelldorin z Wildantor nerwowo przechadzał się w tę i z powrotem wzdłuż szeregów swoich łuczników, często przystając, aby nasłuchiwać, czy z mgły zalegającej przed zgrupowanymi oddziałami piechoty nie dochodzą jakiekolwiek odgłosy.
- Słyszysz coś? - natarczywie zapytał stojącego w pobliżu tolnedrańskiego legionistę.
Tolnedranin przecząco pokręcił głową. Ten sam szept dobiegł z tuzina innych, skrytych mgłą miejsc.
- Słyszysz coś?
- A czy ty coś słyszysz?
- Co oni robią?
Gdzieś na przedzie rozległ się ledwie dosłyszalny brzęk.
- Tam! - niemal unisono krzyknęli wszyscy.
- Jeszcze nie! - Lelldorin ostro odezwał się do jednego ze swoich rodaków, który wznosił swój łuk. - Mógłby być tam jedynie ranny Thull. Oszczędzaj strzały.
- Czy to wiatr? - zapytał drasański pikinier. - Belarze, spraw, aby to był wiatr.
Lelldorin wpatrywał się w mgłę, nerwowo szarpiąc palcami cięciwę swojego łuku. Wtem na policzku poczuł słabiutki powiew wiatru.
- Wiatr! - ktoś radośnie wykrzyknął.
- Wiatr. - Słowo przeleciało przez stojącą w szyku armię.
Słabiutki podmuch wiatru zamarł, mgła ponownie znieruchomiała wydając się nawet gęstszą niż poprzednio.
Ktoś mruknął z niezadowoleniem.
Nagle mgła poruszyła się i poczęła niemrawo wirować. To był wiatr!
Lelldorin wstrzymał oddech.
Mgła zaczęła przesuwać się.
- Coś się porusza. O tam! - warknął jakiś Tolnedranin. - Przygotować się!
Przepływająca mgła poruszała się szybciej, rzednąc, rozpuszczając się w gorącym, dusznym powiewie wiejącym wzdłuż doliny. Lelldorin z wysiłkiem wpatrywał się przed siebie. Były tam, nie dalej niż siedemdziesiąt jardów od piechoty, poruszające się sylwetki.
Wtem jak gdyby w jednej chwili załamał się jej zaciekły opór, mgła zamigotała, rozpuściła się i na powrót zaświeciło słońce. Całe pole przed nimi zapełnione było Malloreanami. Zatrzymali się na chwilę, jako że cofnęli się przed niespodziewanym światłem słońca.
- Teraz! - krzyknął Lelldorin wznosząc łuk. Stojący za jego plecami łucznicy jak jeden mąż uczynili to samo co on i nagłe jednoczesne zwolnienie tysiąca cięciw zabrzmiało jak jakieś potężne uderzenie w struny. Świszcząca chmura strzał poszybowała ponad głowami stojącej murem piechoty, przez chwilę zdawało się, że nieruchomo zawisła w powietrzu, po czym popędziła na zwarte malloreańskie szyki.
Skradający się malloreański oddział szturmowy nie załamał się ani nie zawahał; po prostu zniknął. Pod gradem asturskich strzał, z ogromnym, jękliwym westchnieniem, całe regimenty padały tam, gdzie stały.
Ręka Lelldorina pomknęła do stojącego u jego stóp lasu strzał wbitych grotami w darń. Wprawnie nasadził kolejną strzałę na cięciwę, odciągnął w tył i wypuścił. A potem znowu, i znowu. Chmura strzał, jak jakiś wielki, ślizgający się most, przelatywała łukiem ponad piechotą i spadając pośród Mallorean dziurawiła ich niemiłosiernie.
Chmura asturskich strzał nieubłaganie pełzała przez pole bitwy, a malloreańskie zwłoki piętrzyły się rzędami, jak gdyby jakiś olbrzymi kosiarz przeszedł przez ich szeregi.
Wtedy rozległ się potężny zew mosiężnego rogu sir Mandorallena, rozwarły się szeregi piechoty i łuczników, a ziemia zadrżała pod kopytami pędzących w szarży rumaków rycerzy Mimbrate.
Na widok walącej się na nich nieubłaganej szarży, pozbawieni przez grad strzał bojowego ducha Malloreanie złamali szyki i rzucili się do ucieczki.
Radośnie śmiejący się Torasin, kuzyn Lelldorina, opuścił łuk, by zadrwić z odwrotu zdruzgotanych Angaraków.
- Lelldorin, udało się! - wciąż śmiejąc się, krzyczał. - Daliśmy im łupnia! - Stał wpół obrócony, nie patrząc na usłane zwłokami pole. W rękach trzymał łuk, czarne włosy były odrzucone do tyłu, a jego mina odzwierciedlała jego ekstatyczną radość. Takim, na zawsze, będzie pamiętał go Lelldorin.
- Tor! Uważaj! - krzyknął Lelldorin, lecz było za późno. Malloreanie, w odpowiedzi na grad asturskich strzał, sami zasypali ich gradem pocisków. Z setnych katapult ukrytych na położonymi na północy niskimi pagórkami wzleciała w powietrze chmura kamieni i spadła na zwarte, stojące wzdłuż brzegu rzeki szyki wojsk. Kamień, być może nieco większy niż ludzka głowa, z całych sił ugodził w pierś Torasina, powalając go na ziemię.
- Tor! - Rozpaczliwie krzyczał Lelldorin, podbiegając do ugodzonego kuzyna. Torasin miał zamknięte oczy, a z nosa płynęła mu krew. Miał zmiażdżoną klatkę piersiową.
- Pomóżcie mi! - Lelldorin krzyknął do stojącej w pobliżu grupy pańszczyźnianych chłopów. Chłopi posłusznie podeszli, aby mu pomóc, jednak ich oczy dobitniej niż jakiekolwiek słowa mówiły, że Torasin już nie żyje.
* * *
Barak, stojący przy sterze swojego dużego okrętu, miał ponurą minę. Wioślarze w rytm przytłumionego bębna pociągali wiosłami, a okręt mknął w dół rzeki.
Anheg, król Chereku, opierał się o burtę. Ściągnął z głowy swój hełm, po to by chłodne nadrzeczne powietrze mogło wywiać z jego włosów zapach dymu. Okrutna twarz króla była tak samo zasępiona jak twarz jego kuzyna.
- Jak uważasz, jakie są ich szansę? - zapytał.
- Nie za wielkie - nie owijając w bawełnę, odparł Barak. - Nigdy nie liczyliśmy się z tym, że Murgowie i Malloreanie uderzą na nas pod Thull Mardu. Armia rozdzielona jest przez rzekę, a obie jej połowy posiadają braki w ludziach. Obawiam się, że nadchodzą na nich ciężkie chwile. - Przez ramię poparzył na pół tuzina małych, wąskich łodzi podążających śladem ich dużego okrętu. - Ścieśnijcie się! - wrzasnął do żołnierzy w mniejszych łodziach.
- Malloreanie przed nami! Na pomocnym brzegu! - z bocianiego gniazda zawołał obserwator. - Około pół mili!
- Zmoczyć pokłady - rozkazał Barak. Marynarze przerzucili przez burty przywiązane długimi linami wiadra, nabrali wody i polali drewniane pokłady.
- Daj sygnał okrętom płynącym za nami - polecił Anheg brodatemu żeglarzowi stojącemu na samej rufie okrętu. Marynarz skinął głową, odwrócił się i podniósł dużą flagę przymocowaną do długiej tyczki. Zaczął nią energicznie wymachiwać w kierunku ciągnącego za nimi długiego sznura okrętów.
- Uważajcie z tym ogniem! - krzyknął Barak do żołnierzy zgrupowanych wokół platformy wypełnionej żwirem i żarzącymi się węglami. - Jeśli nas podpalicie, to wszyscy będziecie musieli wpław dotrzeć do Morza Wschodniego.
Na samym przedzie platformy stały trzy odwiedzione i gotowe do użycia potężne katapulty.
Król Anheg przymrużywszy oczy patrzył przed siebie, uważnie przyglądając się Malloreanom zebranym wokół mniej więcej tuzina wyrzutni stojących nieruchomo na pomocnym brzegu.
- Lepiej poślij już w przód twoje łodzie-miotacze strzał - zasugerował.
Barak chrząknął i szerokim ruchem ręki ponaglił sześć płynących jego śladem wąskich łodzi. W odpowiedzi na ten znak smukłe łódki, prując wodę, skoczyły do przodu. Na dziobie każdej z łodzi stała zamontowana katapulta o długim ramieniu z luźno upakowaną wiązką strzał. Wspomagane prądem rzeki wąskie łódki przemknęły obok, ich wiosła wyginały się.
- Załadować wyrzutnie! - wrzasnął Barak do zgromadzonych wokół ogniska płonącego na żwirowej podsypce. - I nie rozlać żadnej smoły na pokład.
Za pomocą długich żelaznych haków marynarze wydobyli z żaru trzy gliniane naczynia. Naczynia zawierały wrzącą mieszankę smoły, paki i nafty. Pośpiesznie zanurzono je w beczce smoły, a potem naprędce owinięto szmatami nasączonymi naftą. Następnie umieszczono je w koszach oczekujących wyrzutni.
Gdy pędzące jak charty wąskie łódki dotarły w pobliże brzegu, na którym Malloreanie borykali się z wycelowaniem swoich katapult, w powietrze wzbiły się raptownie wiązki strzał wystrzelone przez chereckie strzałomiotnie. Strzały rączo nabierały wysokości, następnie w najwyższym położeniu swej łukowatej trajektorii zwolniły, odłączając się od siebie i rozpraszając w locie. Po czym śmiercionośnym deszczem spadły na odzianych w czerwone tuniki Mallorean.
Okręt Baraka, ciągnący tuż za łodziami-miotaczami strzał płynął w pobliże porośniętego krzewami brzegu, a rudobrody mężczyzna stał złożywszy swe wielkie dłonie na sterze, i uważnie wpatrywał się w katapultmistrza, siwobrodego starego żeglarza o rękach potężnych jak dębowe konary. Katapultmistrz bacznie przypatrywał się szeregowi karbów wyżłobionych w poręczy przed jego wyrzutniami. Ponad głową trzymał długą białą pałkę i obracając ją raz w lewo, raz w prawo, wskazywał kierunek. Stosownie do ruchów pałki, Barak delikatnie przesuwał ster. Wtem pałka gwałtownie opadła prosto w dół, a Barak w żelaznym uścisku zablokował ster. Owinięte wokół naczyń szmaty stanęły w płomieniach, gdy tylko przytknięto do nich oczekujące pochodnie.
- Miotać! - szczekliwie krzyknął katapultmistrz. Z głuchym hukiem belki popędziły naprzód, stromym łukiem miotając płonące naczynia i ich śmiercionośną zawartość w kierunku Mallorean borykających się ze swymi machinami. Pod wpływem uderzenia naczynia rozpadły się bryzgając przed siebie ogniem. Malloreańskie katapulty stanęły w ogniu.
- Dobre miotnięcie - fachowo zauważył Anheg.
- Dziecinna igraszka - wzruszył ramionami Barak. - Nadbrzeżne stanowiska są naprawdę łatwym celem. - Obejrzał się w tył. Łodzie-miotacze towarzyszące okrętowi Greldika podpływały, aby razić Mallorean kolejną porcją strzał, a katapulty na pokładzie okrętu jego brodatego przyjaciela były odwiedzione i załadowane. - Malloreanie nie okazują się ani trochę bystrzejsi niż Murgowie. Czyż doprawdy nie przyszło im na myśl, że moglibyśmy się ostrzeliwać?
- To taka angaracka wada - odparł Anheg. - Ujawnia się we wszystkich ich poczynaniach. Torak nigdy nie zachęcał do twórczego myślenia.
Barak posłał kuzynowi domyślne spojrzenie.
- Anhegu, wiesz, co ja sobie myślę? Myślę, że całe to zamieszanie, które wywołałeś jeszcze w Rivie, mam na myśli to związane z wojskowym przywództwem Ce’Nedry, myślę, że nie było ono całkowicie szczere. Jesteś zbyt inteligentny, aby aż tak upierać się przy czymś, co nie miało większego znaczenia.
Anheg niedwuznacznie mrugnął okiem.
- Nic dziwnego, że nazywają cię Anheg Chytrus - zachichotał Barak. - O co w tym wszystkim chodziło?
- Dzięki temu wytrąciłem Brandowi broń z ręki. - Król Chereku uśmiechnął się szeroko. - Był jedynym, który potrafiłby powstrzymać Ce’Nedrę, jeśli dałbym mu okazję. Wiesz, Barak, Rivanie są bardzo konserwatywni. Poparłem Branda i nie dałem nikomu dojść do słowa. Potem, kiedy ustąpiłem, nie pozostał mu żaden punkt oparcia.
- Byłeś bardzo przekonujący. Przez chwilę myślałem, że pomieszało ci się w głowie.
- Dzięki - z drwiącym pokłonem odparł król Chereku. - Kiedy ma się taką twarz jak moja, ludzie bez trudności wyobrażają sobie najgorsze rzeczy na twój temat. Od czasu do czasu wykorzystuję to. O! Nadciągają Algarowie. - Wskazał na pagórki tuż za płonącymi malloreańskimi wyrzutniami. Nagle wyłaniając się zza szczytów pagórków, nadjechała spora grupa jeźdźców i jak wataha wilków spadła na skonfundowanych Mallorean.
Anheg westchnął.
- Chciałbym wiedzieć, co przytrafi się im tam, pod Thull Mardu - powiedział. - Chociaż przypuszczam, że nigdy się nie dowiemy.
- Bardzo możliwe - przyznał Barak. - Jak już raz dostaniemy się na Morze Wschodnie, to ostatecznie wszyscy tam po toniemy.
- Niemniej zabierzemy ze sobą mnóstwo Mallorean, prawda, Baraku?
Barak odpowiedział szatańskim uśmiechem.
- Naprawdę nie mam szczególnej ochoty na utopienie się - powiedział Anheg, strojąc minę.
- Być może będziesz miał szczęście i dostaniesz strzałą w brzuch.
- Dzięki - cierpko powiedział Anheg.
Mniej więcej godzinę później, po zniszczeniu jeszcze trzech kolejnych angarackich nadbrzeżnych stanowisk, dopłynęli do miejsca, gdzie tereny wzdłuż rzeki stały się bagniste, przechodząc w płaskie w morze trzcin i pochylających się pałek wodnych. Na rozkaz Anhega do uschłego pniaka przycumowano tratwę wypełnioną po brzegi stosem drewna opałowego i wzniecono ogień. Gdy tylko rozpaliła się na dobre, w płomienie wrzucono wiadra zielonkawych kryształów. W błękitne niebo zaczął się wznosić gęsty słup zielonego dymu.
- Mam nadzieję, że Rhodar dostrzeże to. - Król Chereku zmarszczył brwi.
- Jeśli nie on, to Algarowie - odparł Barak. - Powiadomią go o tym.
- Po prostu mam nadzieję, że miał wystarczająco dużo czasu, aby wykonać odwrót.
- Ja też - powiedział Barak. - Ale jak mówisz, zapewne nigdy się nie dowiemy.
* * *
Król Cho-Hag, Wódz Wodzów Klanów Algarii, ustawił swego konia obok Korodullina, króla Arendii. Mgła już niemal zniknęła, a pozostały jedynie przejrzyste, lekkie mgiełki. Nie opodal Beltira i Belkira, bliźniaczy czarodzieje, wyczerpani wysiłkiem, spuściwszy głowy, siedzieli na ziemi obok siebie. Ich piersi falowały w ciężkim oddechu. Cho-Hag wzdrygnął się w duchu na myśl, co mogłoby się wydarzyć, gdyby nie było tu dwóch świętych starców. Szkaradne iluzje Grolimów, które tuż przed burzą wyrosły z ziemi, zasiały strach w sercach najdzielniejszych wojowników. Potem burza z ogłuszającym hałasem runęła na armię, a później nadeszła przytłaczająca mgła. Jednakże dwójka czarowników o łagodnych obliczach stanęła w szranki i ze spokojną determinacją zwalczyła każdy atak Grolimów. Teraz nadciągali Murgowie i była pora, by zamiast czarów użyć broni.
- Pozwoliłbym im podejść trochę bliżej - spokojnym głosem poradził Cho-Hag, gdy wraz z Korodullinem obserwowali istne morze Murgów nacierające na rozstawione szyki drasańskich pikinierów i tolnedrańskich legionistów.
- Cho-Hagu, azali pewny jesteś swej strategii? - z zafrasowaną miną spytał młody arendarski król. - Wszelako zawszeć zwyczajem rycerzy Mimbrate było ścierać się z wrogiem we frontalnym ataku. Zadziwia mnie twoja propozycja szarżowania skrzydeł.
- Korodullinie, w ten sposób zabijemy więcej Murgów - odparł Cho-Hag, zmieniając położenie swych słabowitych nóg w strzemionach. - Kiedy twoi rycerze zaszarżują z obydwu skrzydeł, odetniecie całe regimenty wroga. Wtedy my będziemy mogli zetrzeć na miazgę tych, którzy będą odcięci pomiędzy wami a piechotą.
- Niezmiernie obcą jest mi takowa współpraca z pieszymi oddziałami - wyznał Korodullin. - Wielka jest też niewiedza moja o wojowaniu na piechotę.
- Nie jesteś w tym osamotniony, mój przyjacielu - powiedział doń Cho-Hag. - Jest mi to tak samo obce jak i tobie. Jednakowoż nieładnie by było z naszej strony nie pozwolić piechocie zabić kilku Murgów, prawda? Mimo wszystko przeszli szmat drogi.
Król Arendii rozważał to poważnie. Był zupełnie wyprany z nawet najmniejszego poczucia humoru.
- Nie brałem tego pod rozwagę - wyznał. - Muszę zaiste przyznać, iż byłoby krańcowym samolubstwem odmówić im jakiegoś udziału w bitwie. Jakże sądzisz, ilu w istocie Murgów byłoby ich sprawiedliwym udziałem?
- Och, nie mam pojęcia - z poważną miną odparł Cho-Hag. - Przypuszczam, że mniej więcej kilka tysięcy. Nie chciałbym, abyśmy wyszli na sknerusów, lecz również nie powinno to być zbyt szczodre.
Korodullin westchnął.
- To stąpanie po cienkiej linie, Cho-Hagu, ten subtelny podział pomiędzy skąpstwem a bezmyślną rozrzutnością.
- To jeden z uroków królowania, Korodullinie.
- Szczera prawda, Cho-Hagu, szczera prawda. - Młody król Arendii ponownie westchnął i całkowicie skupił się nad problemem, ilu nacierających Murgów faktycznie byłby w stanie oddać. - Nie uważasz, iż dwóch Murgów na głowę mogłoby zadowolić tych, co walczą piechotą? - zapytał dość niepewnie.
- To wydaje mi się uczciwe.
Wtedy Korodullin, pełen radosnej ulgi, uśmiechnął się.
- Zatem tylu im przeznaczymy - oświadczył. - Wcześniej nie rozdzielałem Murgów, jednak nie było to aż tak trudne, jak sobie wyobrażałem.
Król Cho-Hag zaczął się śmiać.
* * *
Lady Ariana otoczyła rękami drżące ramiona Lelldorina i łagodnie odprowadziła go od pryczy, na której leżało ciało jego kuzyna.
- Ariano, czy nie możesz czegoś zrobić? - błagał. Łzy strumieniami spływały mu po twarzy. - Może jakiś opatrunek... i okład.
- To przekracza me umiejętności, milordzie - łagodnie odparła Ariana - i dzielę twój żal spowodowany jego śmiercią.
- Nie wymawiaj tego słowa, Ariano. Torasin nie może być martwy.
- Przykro mi, milordzie - powiedziała wprost. - On odszedł i żadne z lekarstw mych czy umiejętności nie może przywrócić go do życia.
- Polgara może to zrobić - niespodziewanie oświadczył Lelldorin, daremna nadzieja zapłonęła w jego oczach. - Poślij po Polgarę.
- Nie mam kogo posłać, milordzie - powiedziała Ariana, rozglądając się po wzniesionym naprędce namiocie, w którym wraz z Taiba i kilkoma innymi opiekowała się rannymi. - Znajdujący się tu ranni żołnierze wymagają całej naszej uwagi i troski.
- No to ja pójdę - oświadczył Lelldorin. Z jego oczu wciąż spływały łzy. Obrócił się i pędem wypadł z namiotu.
Ariana posępnie westchnęła i naciągnęła koc na białą twarz Torasina. Po czym wróciła do rannych żołnierzy, których nieprzerwanym strumieniem przynoszono do namiotu.
- Nie zaprzątaj sobie nim głowy, milady - powiedział jej wychudły arendarski chłop pańszczyźniany, gdy pochyliła się nad ciałem jego towarzysza.
Ariana pytająco spojrzała na chudego chłopa.
- On nie żyje - wyjaśnił. - Malloreańska strzała na wylot przebiła jego pierś. - Spojrzał w dół, na martwą twarz mężczyzny. - Biedny Detton - westchnął. - Umarł w mych ramionach. Czy wiesz, jakie były jego ostatnie słowa?
Ariana przecząco pokręciła głową.
- Powiedział: „Przynajmniej zjadłem porządne śniadanie”. A potem umarł.
- Czemuśże wiedząc, że już nie żyje, przyniósł go tutaj? - łagodnie zapytała go Ariana.
Wymizerowany chłop o zgorzkniałej twarzy wzruszył ramionami.
- Po prostu nie chciałem zostawić go leżącego niczym zdechły pies w błotnistym rowie - odparł. - Przez całe jego życie nikt nigdy nie potraktował go, jak by cokolwiek znaczył. Był moim przyjacielem i nie chciałem zostawić go tam jak jakąś kupę śmiecia. - Zaśmiał się oschłym, gorzkim śmiechem. - Nie przypuszczałem, że ma to dla niego jakieś istotne znaczenie, ale przynajmniej jest tu nieco godności. - Z zakłopotaniem lekko poklepał ramię martwego mężczyzny. - Wybacz, Dettonie - powiedział - ale przypuszczam, że lepiej będzie, jeśli z powrotem pójdę walczyć.
- Jakoż cię zowią, przyjacielu? - zapytała Ariana.
- Nazywam się Lammer, milady.
- Azaliż pilnie potrzebują cię na polu bitwy?
- Wątpię w to, milady. Strzelałem z łuku do Mallorean. Nie jestem w tym dobry, jednak to było to, co miałem robić.
- Zatem moja potrzeba większą jest - oświadczyła. - Mam tu wielu rannych, a niewiele rąk pomagających w opiece nad nimi. Pomimo twej gburowatej powierzchowności, wyczuwam w tobie wielkie współczucie. Zechceszże mi pomóc?
Przez chwilę przyglądał się jej.
- Co chcesz, abym robił? - powiedział.
- Na tamtym ogniu Taiba gotuje szmaty na bandaże - odpowiedziała. - Dopilnuj pierwej ognia, następnie odszukaj stojącą na zewnątrz podwodę załadowaną kocami. Przynieś te koce, cny Lammerze. Kiedy już to zrobisz, będę mieć dla ciebie inne zadania.
- Dobrze - lakonicznie odparł Lammer, ruszając w kierunku ogniska.
* * *
- Cóż możemy dla niej uczynić? - Księżniczka Ce’Nedra domagała się odpowiedzi od Beldina. Księżniczka bacznie wpatrywała się w bladą, nieprzytomną twarz Polgary, podczas gdy wyczerpana czarodziejka leżała w ramionach kowala Durnika.
- Pozwólcie jej spać - mruknął Beldin. - Za mniej więcej dzień poczuje się lepiej.
- Co się z nią stało? - zaniepokojonym głosem zapytał Durnik.
- Jest wyczerpana - warknął Beldin. - Czyż to nie oczywiste?
- Tylko dlatego że wywoływała wiatr? Widziałem, jak robiła rzeczy, które wyglądały na znacznie trudniejsze.
- Nie masz nawet zielonego pojęcia, o czym mówisz, kowalu - burknął Beldin. Garbaty czarownik sam również był blady i drżący. - Kiedy zaczynasz manipulowanie pogodą, mierzysz się z najpotężniejszymi na świecie żywiołami. Wolałbym raczej usiłować zatrzymać przypływ, czy też przenieść górę, niż wzniecać podmuch wiatru w stojącym powietrzu.
- Grolimowie sprowadzili tamtą burzę - powiedział Durnik.
- Powietrze już się ruszało. Martwa cisza to zupełnie co innego. Czy masz najmniejsze pojecie o tym, ile powietrza musisz przesunąć, by wzniecić nawet najdelikatniejszy podmuch wiatru? Czy wiesz, z jakimi to wiąże się ciśnieniami, ile waży to powietrze?
- Powietrze nic nie waży - zaprotestowała Ce’Nedra.
- Doprawdy? - powiedział Beldin z przekąsem. - Wielcem rad za poinformowanie mnie o tym. Czy obydwoje zechcielibyście zamknąć się i pozwolić mi złapać oddech?
- Lecz jak to jest, że ona całkowicie opadła z sił, a ty nie? - zaprotestowała Ce’Nedra.
- Jestem silniejszy niż ona - odparł Beldin - i bardziej zjadliwy. Pol, kiedy się podnieci, wkłada w swoje działanie całą duszę. Zawsze tak robi. Posunęła się ponad swoje siły i to ją wyczerpało. - Pokręcony człowieczek wyprostował się, otrząsnął jak wychodzący z wody pies i rozejrzał wokoło. Miał zasępioną minę. - Muszę coś zrobić - powiedział. - Przypuszczam że cholernie wykończyliśmy malloreańskich Grolimów, jednak lepiej zrobię nie spuszczając z nich oka, ot, tak na wszelki wypadek. Wy dwoje zostańcie tutaj z Pol i dopilnujcie tego dziecka - wskazał na Podarka, który z bardzo poważną miną stał na plaży. Po czym Beldin skulił się, zamigotał przemieniając się w jastrzębia i wzbił w powietrze, niemal zanim pióra w pełni się wykształciły.
Ce’Nedra śledziła go wzrokiem, gdy spiralnym lotem wznosił się ponad pole bitewne, a następnie ponownie skupiła swą uwagę na nieprzytomnej Polgarze.
* * *
Szarża rycerzy Mimbrata Korodullina nadeszła w ostatnim możliwym momencie. Ze skrzydeł, niczym dwie wielkie kosy, zakuci w zbroje żołnierze dosiadający potężnych rumaków, opuściwszy kopie, runęli grzmiącym galopem i przecięli hordę Murgów pędzących ku oczekującym pikinierom i legionistom. Skutek był druzgocący. Powietrze wypełniło się krzykami oraz ogłuszającymi dźwiękami stali uderzającej o stal. W ślad za szarżą ścielił się łan zmasakrowanych Murgów - stujardowej szerokości pas ludzkich szczątków.
Na szczycie położonego nieco dalej na zachód pagórka siedział na koniu król Cho-Hag i obserwując rzeź, z aprobatą kiwał głową.
- Dobrze - powiedział na koniec. Rozejrzał się po zniecierpliwionych twarzach zgromadzonych wokół niego Algarów. - W porządku, moje dzieci - spokojnie powiedział. - Wytnijmy w pień Murgoskie odwody. - Gdy ławą zjechali z pagórka, poprowadził ich galopem. Bez przeszkód objechali flankę ciasno ustawionych oddziałów szturmowych, po czym jak błyskawica natarli na nie przygotowane murgoskie jednostki idące w tylnej straży.
Algarska taktyka „tnij i uciekaj” sprawiła, że w ślad za nimi pozostawały stosy zarąbanych szablami trupów, jako że wpadali i wypadali na pomieszane szyki przerażonych Murgów. Król Cho-Hag, sam we własnej osobie, poprowadził kilka szarży, a jego legendarna w Algarii wprawa we władaniu szablą napełniała tych, którzy za nim podążali, rozpierającą dumą, gdy obserwowali jego błyskawiczne ciecia spadające na głowy i barki Murgów. Cała strategia algarskich ataków bazowała na prędkości; nagłym najechaniu na szybkim koniu, serii szybkich jak błyskawica sztychów szablą, a następnie wycofaniu się, zanim wróg zdołałby ochłonąć z wrażenia. Ręka króla Cho-Haga była najszybsza w całej Algarii.
- Królu mój! - zawołał jeden z jego żołnierzy, wskazując w kierunku środka kilku zwartych murgoskich regimentów drepczących w płytkiej dolinie odległej o kilkaset jardów. - Tam jest czarna chorągiew!
Oczy króla Cho-Haga raptownie zabłysły, ponieważ nagle wezbrała w nim okrutna żądza.
- Zanieść na front moją chorągiew! - ryknął, a Algar noszący burgundowo-białą chorągiew Wodza Wodzów powiewając nad głową sztandarem pogalopował naprzód. - Ruszajmy, moje dzieci! - zawołał Cho-Hag i skierował swego konia wprost na znajdujących się w dolinie Murgów. Z wzniesioną szablą ułomny król Algarów prowadził swych żołnierzy wprost na murgoską hordę. Jego wojownicy cięli na prawo i lewo, lecz Cho-Hag parł wprost przed siebie, nie spuszczając z oczu czarnej chorągwi Taura Urgasa, króla Murgów.
Wtem w otoczeniu gwardii pałacowej Cho-Hag spostrzegł krwistoczerwoną kolczugę samego Taura Urgasa. Cho-Hag wzniósł swą okrwawioną szablę i głośno wykrzyczał wyzwanie.
- Stawaj i walcz, ty murgoski psie! - ryknął.
Taur Urgas, zaskoczony tym okrzykiem, zawrócił konia i niedowierzająco spojrzał na szarżującego króla Algarii. W ognistym przebłysku szaleństwa wybałuszył oczy, a jego ociekające pianą usta rozchyliły się we wściekłym warknięciu, tak że można było zobaczyć jego dziąsła.
- Pozwólcie mu przyjść! - zgrzytnął zębami. - Ustąpić mu z drogi!
Wstrząśnięci członkowie jego osobistej ochrony gapili się na niego.
- Droga dla króla Algarii! - piskliwie wrzasnął. - Jest mój! - Murgoscy żołnierze zniknęli z drogi Cho-Haga.
Algarski król osadził konia.
- A więc w końcu spotkaliśmy się, Taurze Urgasie - powiedział ozięble.
- W rzeczy samej, Cho-Hagu - odparł Taur Urgas. - Przez lata na to czekałem.
- Gdybym wiedział, że oczekiwałeś, zjawiłbym się wcześniej.
- Wybiła twoja godzina, Cho-Hagu. - Wzrok murgoskiego króla był już całkowicie szalony, a z kącików ust ściekała mu piana.
- Taurze Urgasie, czy zamierzasz walczyć na pogróżki i puste słowa? Czy też zapomniałeś, jak dobyć swój miecz?
Z obłąkańczym okrzykiem Taur Urgas wyszarpnął z pochwy pałasz i skierował swego czarnego konia w kierunku algarskiego króla.
- Giń! - szaleńczo zawył, tnąc w chwili, gdy szarżował. - Giń, Cho-Hagu!
Nie był to pojedynek, gdyż w pojedynku obowiązują zasady. Obydwaj królowie, z żywiołową brutalnością, okładali się wzajemnie ciosami. Tysiące lat powstrzymywanej nienawiści kipiało w ich krwi. Taur Urgas, teraz już zupełnie oszalały, szlochał i mamrotał, gdy opuszczał ciężki miecz na przeciwnika. Cho-Hag, zimny jak głaz, ramieniem szybkim jak drgający język węża, parował na boki miażdżące ciosy Murga, przyjmując je na swą zakrzywioną szablę i strącając jego klingę, tak że raz za razem uderzała w ramiona i twarz króla Murgów.
Obie armie oszołomione dzikością starcia cofnęły się i ustąpiły miejsca dosiadającym koni królom, aby ci dwaj mogli toczyć swe śmiertelne zmagania.
Miotając sprośnościami, Taur Urgas szaleńczo okładał ciosami nieuchwytną sylwetkę swojego przeciwnika, lecz Cho-Hag, już spokojniejszy, fintował i parował, i śmigał swą świszczącą szablą przed krwawiącym obliczem Murga.
Na koniec, gdy ostatnie ślady rozsądku opuściły go, bezgranicznie rozwścieczony Taur Urgas, z dzikim zwierzęcym okrzykiem, rzucił swego konia wprost na Cho-Haga. Stojąc w strzemionach, w obie dłonie uchwycił rękojeść miecza, wznosząc go jak topór, by na zawsze powalić swego wroga. Lecz Cho-Hag zakręcił swego konia w bok i w chwili gdy Taur Urgas zaczął opuszczać pałasz, pchnął z całych sił. Z metalicznym zgrzytem szabla przeszła przez krwistoczerwoną kolczugę Murga, następnie przez wyprężone ciało, aby ociekając wyłonić się z jego pleców.
W swym szaleństwie nieświadomy, że właśnie otrzymał śmiertelną ranę, Taur Urgas ponownie wzniósł miecz, lecz siła uszła z jego ramion, a miecz wypadł z zaciśniętych dłoni. W oszołomieniu z niewiarą gapił się na wystającą mu z piersi szablę, a krwista piana trysnęła mu z ust. Wzniósł rozczapierzone dłonie jak gdyby po to, by rozedrzeć twarz wroga, lecz Cho-Hag pogardliwym machnięciem odtrącił jego ręce, jednocześnie, z towarzyszącym temu soczystym kląśnieciem, wyciągając cienką, zakrzywioną klingę z ciała Murga.
- I tak to się kończy, Taurze Urgasie - oświadczył lodowatym głosem.
- Nie! - zacharczał Taur Urgas, usiłując wyciągnąć zza pasa ciężki sztylet.
Cho-Hag beznamiętnie obserwował jego daremne próby. Nagle z otwartych ust Taura Urgasa bluznęła ciemna krew, a on sam powoli osunął się z siodła. Mozoląc się, krztusząc krwią, Taur Urgas słaniał się na nogach, rzężąc klątwy na człowieka, który właśnie go zabił.
- Mimo wszystko nieźle walczyłeś - uśmiechając się posępnie powiedział mu Cho-Hag, po czym odwrócił się, by odjechać.
Taur Urgas upadł, w napadzie bezsilnej wściekłości darł rękami ziemię.
- Wracaj i walcz - załkał. - Wracaj. Cho-Hag obejrzał się przez ramię.
- Przykro mi, wasza królewska mość - odparł - ale gdzie indziej czekają mnie sprawy nie cierpiące zwłoki. Jestem pewien, że zrozumiesz. - To powiedziawszy, zaczął oddalać się.
- Wracaj! - zajęczał Taur Urgas, buchając krwią i przekleństwami, wbijając palce w ziemię. - Wracaj! - Runął twarzą na zbryzganą krwią trawę. - Cho-Hag, wracaj i walcz! - ledwo dosłyszalnie wydyszał.
Gdy Cho-Hag ostatni raz spojrzał na niego, umierający król Cthol Murgos gryzł trawę i drżącymi palcami rozszarpywał ziemię.
Ogromny lament przeszedł przez zwarte szyki murgoskich regimentów, a nagły okrzyk radości wzniósł się z algarskich szeregów, gdy zwycięski Cho-Hag powracał konno, aby przyłączyć się do swej armii.
* * *
- Znów nadchodzą - z beznamiętnym profesjonalizmem obwieścił generał Varana, obserwując fale nadciągających Mallorean.
- Gdzie jest ten cholerny sygnał? - dopytywał się Rhodar, bacznie spoglądając w dół rzeki. - Cóż Anheg tam wyczynia?
Czołowe szeregi malloreańskiego ataku natarły z odbijającym się echem łoskotem. Drasańscy pikinierzy zaczęli dźgać swymi długimi włóczniami o szerokich grotach, siejąc spustoszenie pośród czerwono odzianych napastników, a legioniści unieśli tarcze w ten sposób, że szczepiły się wzajemnie tworząc nieruchomą ścianę, na którą Malloreanie bezowocnie uderzali. Na ostrą, szczekliwie wykrzyczaną komendę legioniści przekręcali nieznacznie tarcze, a każdy żołnierz przez szczelinę pomiędzy sąsiadującymi tarczami gwałtownym ruchem wysuwał swoją lancę. Tolnedrańskie lance nie były tak długie jak drasańskie piki, mimo to wcale nie były mniej skuteczne. Ogromny, wstrząsający okrzyk przeszedł przez czołowe szeregi Mallorean, a idący w przedzie żołnierze ławą legli pod stopami następujących szyków.
- Czyż przedrą się? - sapnął Rhodar. Pomimo że sam nie uwikłany bezpośrednio w walkę, drasański król dostawał zadyszki na widok każdego malloreańskiego natarcia.
Varana starannie oszacował siłę szturmu.
- Nie - skonkludował - nie tym razem. Czy wymyśliłeś już, jak dokonasz odwrotu? Dość trudno wycofać się, kiedy oddziały są związane z wrogiem.
- Dlatego właśnie zatrzymałem w odwodzie Mimbratów - odparł Rhodar. - W tej chwili ich konie odpoczywają przed ostateczną szarżą. Gdy tylko otrzymamy od Anhega sygnał, Mandorallen i jego żołnierze odepchną Mallorean w tył, a pozostali pierzchną jak króliki.
- Szarża powstrzyma ich tylko przez chwilę - uprzedził Varana - po czym znowu podążą za tobą.
- W górze rzeki ponownie ustawimy wojsko w szyki i zagrodzimy im drogę - powiedział Rhodar.
- Powrót do szańca potrwa bardzo długo, jeśli co pół mili będziesz przystawał i wydawał bitwę - powiedział mu Varana.
- Wiem o tym - zrzędliwie uciął Rhodar. - A masz jakieś lepsze pomysły?
- Nie - odparł Varana. - Po prostu tylko zwracam na to uwagę, to wszystko.
- Gdzież jest ten sygnał? - ponownie zapytał Rhodar.
Na spokojnym zboczu pagórka, z dala od toczącej się na północnym brzegu rzeki bitwy, prosty chłopiec wywodzący się z pańszczyźnianych chłopów zamieszkujących arendarską puszczę grał na flecie. Melodia była posępna, lecz pomimo zawartego w niej ładunku smutku wzbijała się ku niebu. Chłopiec nie zdawał sobie sprawy z toczącej się bitwy i nie zauważony odszedł. Teraz w ciepłych przedpołudniowych promieniach słońca siedział samotny na trawiastym zboczu, a w grę wkładał całą swą duszę.
Podkradający się za nim malloreański żołnierz trzymający w dłoni obnażony miecz był zupełnie niewrażliwy na muzykę. Nie wiedział - czy też nie dbał o to - że grana przez chłopca pieśń była najpiękniejszą pieśnią, jaką kiedykolwiek ktokolwiek słyszał.
Pieśń raptownie urwała się i przenigdy nie będzie podjęta.
* * *
Do wzniesionego naprędce szpitala Ariany ranni napływali coraz to szerszym strumieniem, a przeciążona obowiązkami mimbracka dziewczyna została dość prędko zmuszona do podjęcia okrutnej decyzji. Leczeniu mogli podlegać tylko ci żołnierze, którzy mieli jakiekolwiek szansę przeżycia. Śmiertelnie rannym pośpiesznie podawano napój z gorzko smakujących ziół, który uśmierzał ból, a następnie zostawiano ich, by umarli. Każdą taką decyzję Ariana podejmowała ze ściśniętym sercem i pracowała ze łzami w oczach.
Wtem ze zbolałą miną do namiotu wkroczył Rivański Strażnik. Kolczuga postawnego Rivanina zbryzgana była krwią, a na krawędzi jego wielkiej okrągłej tarczy widniały ślady okrutnych cięć miecza. Podążający za nim trzej synowie nieśli zwiotczałe, broczące krwią ciało swego młodszego brata, Olbana.
- Czy możesz mu się przyjrzeć? - Brand chrapliwie zapytał Arianę.
Jednakże jedno jedyne spojrzenie powiedziało Arianie, że rana w piersi Olbana jest śmiertelna.
- Mogę mu ulżyć - odparła wymijająco. Pośpiesznie uklękła obok młodzieńca, uniosła jego głowę i do ust przytknęła mu kubek.
- Ojcze - słabiutko powiedział Olban, po tym jak się napił - jest coś, co muszę ci powiedzieć.
- Później będzie na to czas - burkliwie powiedział Brand - jak poczujesz się lepiej.
- Nie poczuję się lepiej, ojcze - głosem ledwo głośniejszym od szeptu powiedział Olban.
- Bzdura - powiedział mu Barak bez przekonania w głosie.
- Ojcze, nie ma wiele czasu - prosił Olban, pokasłując słabo. - Proszę, posłuchaj.
- No dobrze, Olbanie - zgodził się Strażnik, pochylając się do przodu, by lepiej usłyszeć słowa syna.
W Rivie po przybyciu Belgariona czułem się upokorzony z powodu usunięcia cię z tronu. Nie potrafiłem tego znieść, ojcze. - Olban ponownie zakaszlał i na usta wystąpiła mu krwawa pianka.
- Zatem powinieneś poznać mnie lepiej, Olbanie - łagodnie powiedział Brand.
- Poznałem teraz. - Olban westchnął. - Ale wtedy byłem młody i dumny, a Belgarion, takie nic z Sendarii, strącił cię z należnego ci miejsca.
- Olbanie, przede wszystkim nie było to moje miejsce - powiedział Brand. - Należało do niego. Belgarion jest Rivańskim Królem. To nie ma nic wspólnego z pozycją czy też miejscem. To obowiązek, i to jego obowiązek, nie mój.
- Nienawidziłem go - wyszeptał Olban. - Zacząłem go wszędzie śledzić. Gdziekolwiek poszedł, ja byłem za jego plecami.
- Po co? - zapytał Barak.
- Początkowo nie wiedziałem. Pewnego dnia wyszedł z sali tronowej z koroną na głowie i odziany w królewskie szaty. Wydawał się taki nadęty swoją własną ważnością, jak gdyby faktycznie był królem, a nie jedynie zwykłym sendarskim popychlem. Wiedziałem już, co muszę zrobić. Wyjąłem sztylet i cisnąłem nim w jego plecy.
Twarz Branda raptownie znieruchomiała.
- Potem długo starałem się go unikać - ciągnął Olban. - Zdałem sobie sprawę, że to, co zrobiłem, było złe - już w chwili gdy sztylet wylatywał z mej dłoni. Sądziłem, że jeśli będę trzymał się z dala od niego, to on nigdy nie odkryje, że to ja byłem tym, który usiłował go zabić. Lecz, ojcze, on posiada zdolności. Ma sposoby poznania rzeczy, o których prawdopodobnie żaden człowiek nie potrafiłby się dowiedzieć. Pewnego dnie przywołał mnie i oddał mi sztylet, którym w niego rzuciłem, i polecił mi, abym nigdy nikomu nie powiedział, co zrobiłem. Zrobił to dla ciebie, ojcze, by moja hańba nie spadła na ciebie.
Brand z zawziętą miną powstał.
- Chodźcie - powiedział do trzech pozostałych synów. - Czeka nas walka, nie marnujmy ni chwili na zdrajców. - Zupełnie rozmyślnie odwrócił się plecami do swojego umierającego syna.
- Usiłowałem odpłacić jego litość, ojcze - tłumaczył się Olban. - Ślubowałem swe życie, by chronić królową. Czyż to w ogóle się nie liczy?
Twarz Branda pozostawała niewzruszona i nieubłaganie milcząc, wciąż stał plecami do syna.
- Ojcze, Belgarion wybaczył mi. Czy ty nie potrafisz w swym sercu znaleźć tyle litości, by również mi wybaczyć?
- Nie - szorstko odparł Brand - nie potrafię.
- Ojcze, proszę - błagał Olban. - Czy nie uronisz nade mną choć jednej łzy?
- Ani jednej - powiedział mu Brand, lecz Ariana spostrzegła, że skłamał. W groźnych szarych oczach mężczyzny stały łzy, jednak jego twarz przypominał granit. Nie mówiąc już ani słowa, wielkimi krokami wypadł z namiotu.
Milcząc, wszyscy bracia Olbana, po kolei serdecznie uścisnęli jego dłoń, po czym wyszli, podążając za ojcem.
Przez pewien czas Olban, cichuteńko płakał, lecz potem jego wzrastająca słabość i lekarstwo Ariany ukoiły żal. Jakiś czas półdrzemiąc leżał na pryczy, następnie wytężył się, podniósł i kiwnięciem ręki przyzwał mimbracką dziewczynę. Uklękła obok niego, jedną ręką podtrzymując jego barki i pochylając głowę, by uchwycić urywane słowa.
- Proszę - wyszeptał. - Proszę, powiedz jej królewskiej mości to, co powiedziałem ojcu - i powiedz jej, jak tego żałowałem. - Po czym głowa opadła mu w przód, na pierś Ariany, a on cichutko skonał w jej ramionach.
Ariana nie miała ni chwili czasu na lament, ponieważ trzej Sendarowie wnieśli do namiotu pułkownika Brendiga. Lewa ręka pułkownika była tak poraniona, że nie było żadnej nadziei na uratowanie jej.
- Burzyliśmy most prowadzący do miasta - zwięźle opowiedział jeden z Sendarów. - Była tam taka podpora, która nie chciała ustąpić, więc pułkownik osobiście zszedł na dół, aby ją odrąbać. Kiedy się w końcu złamała, spadły na niego belki mostu.
Ariana z zakłopotaniem zbadała pogruchotane ramię pułkownika.
- Boję się, iże nie ma żadnego ratunku milordzie - powiedziała mu. - Ramię odjętym być musi, aby nie obumarło i nie zabrało ze sobą twego życia.
Brendig trzeźwo skinął głową.
- Byłem niemal tego pewien - odparł. - Zatem przypuszczam, że lepiej abyśmy się do tego zabrali.
- Tam! - zawołał Rhodar wskazując w dół rzeki. - Ten dym - jest zielony! To znak. Możemy już rozpoczynać odwrót.
Jednakże generał Varana bacznie wpatrywał się na brzeg położony w górę rzeki.
- Wasza królewska mość, obawiam się, że jest zbyt późno - powiedział spokojnie. - Na zachód od nas kolumna Mallorean i Nadraków właśnie dotarła do rzeki. Wygląda na to, że jesteśmy odcięci.
ROZDZIAŁ XVIII
Wieści o śmierci Taura Urgasa z towarzyszącym im wielkim pomrukiem niezadowolenia szerzyły się wśród murgoskiej armii, a bojowy duch opuścił odzianych w czarne suknie żołnierzy. Taur Urgas przerażał swych żołnierzy, lecz jego okrutne szaleństwo dawało im wszystkim osobliwe poczucie, że są niezwyciężeni. W jakiś sposób czuli, że nic nie może stanąć im na drodze i że oni, jako narzędzie jego brutalnej woli, w pewnym stopniu podzielają jego niewrażliwość na ciosy. Jednak wraz z jego śmiercią każdy Murgo z raptownym mrożącym uczuciem lęku uświadomił sobie, że on również może zginąć i szturm na rozstawione wzdłuż południowego brzegu armie zachodu osłabł na sile.
Z jakąś ponurą satysfakcją król Cho-Hag obserwował upadek murgoskiego bojowego ducha, po czym zjechał w dół do bojowych linii piechoty i drepczących w miejscu rycerzy Mimbrate, by naradzić się z pozostałymi wodzami. Król Fulrach wielkimi krokami wystąpił przed szyki swych Sendarów. Przysadzisty, kasztanowobrody monarcha wyglądał niemalże komicznie w swym wypolerowanym do połysku napierśniku, lecz jego miecz objawiał znaki niedawnego użycia, a wklęśnięty w kilku miejscach hełm niemo świadczył, że król Sendarii czynnie uczestniczył w bitwie.
- Czy widziałeś już sygnał Anhega? - zbliżając się natarczywie zapytał Fulrach.
Cho-Hag przecząco pokręcił głową.
- Jednak powinien nadejść już lada chwila - odparł. - Lepiej coś zaplanujmy. Czy widziałeś Korodullina?
- Zajmują się nim lekarze. - powiedział Fulrach.
- Jest ranny? - Cho-Hag był zaskoczony.
- Niezbyt poważnie, jak sądzę. Szedł z pomocą przyjacielowi baronowi Vo Eboru i jakiś Murgo zdzielił go maczugą w głowę. Hełm zamortyzował większość uderzenia. Z uszu cieknie mu trochę krwi, jednak lekarze twierdzą, że wydobrzeje. Baron jest w daleko gorszej formie.
- Zatem kto dowodzi Mimbratami?
- Sir Andorig. Sprawdza się w boju, lecz jego pojmowanie jest cokolwiek ograniczone.
Cho-Hag zaśmiał się krótko.
- Przyjacielu, właśnie opisałeś większość Arendów. Oni wszyscy sprawdzają się w boju i oni wszyscy są ograniczeni. - Ostrożnie zsiadł z konia, przytrzymując się siodła, gdyż jego słabowite nogi nieomal ugięły się pod nim. - Sądzę, że jesteśmy w stanie podjąć decyzje bez pomocy Andoriga. - Popatrzył na wycofujących się Murgów. - Myślę, że jak tylko zobaczymy sygnał Anhega, to będziemy chcieli wynieść się stąd w pośpiechu. Teraz Murgowie stracili zapał, ale prawdopodobnie, gdy tylko szok osłabnie, otrząsną się.
Fulrach skinął potakująco.
- Naprawdę zabiłeś Taura Urgasa w pojedynku? - zapytał.
Cho-Hag skinął głową.
- W zasadzie to nie był prawdziwy pojedynek. Gdy natarł na mnie, owładnął go szał i nawet nie usiłował bronić się. Kiedy Anheg da znak, Mimbraci frontalnie zaszarżują na Murgów. Murgowie prawdopodobnie załamią się i uciekną. Wraz z Algarami pogonię za nimi, by jeszcze dalej ich odpędzić. Powinno to zapewnić tobie i twojej piechocie czas, by ruszyć w górę rzeki. Andorig i ja będziemy powstrzymywać Murgów z dala od ciebie, dopóki nie odskoczycie. Co o tym myślisz? Król Fulrach skinął głową.
- Da się zrobić - przyznał. - Czy nie uważasz, że będą usiłowali nas ścigać?
Cho-Hag uśmiechnął się złośliwie.
- Przekonam ich, aby tego nie robili - odparł. - Czy masz jakiekolwiek pojęcie, co dzieje się po drugiej stronie rzeki?
- Trudno powiedzieć, ale sytuacja nie wygląda zbyt wesoło.
- Czy potrafisz wymyślić jakikolwiek sposób, w jaki możemy wysłać im pomoc?
- Nie na poczekaniu - odpowiedział Fulrach.
- Ja też nie - powiedział Cho-Hag. Zaczął z powrotem podciągać się na siodło. - Pojadę powiedzieć Andorigowi, co ma robić. Wypatruj sygnału Anhega.
* * *
Belgarath! Ce’Nedra zawołała w myślach, mocno zacisnąwszy dłoń na zawieszonym na szyi amulecie. Belgaracie, czy mnie słyszysz? Stała kilkanaście jardów opodal miejsca, w którym Durnik usiłował jak najwygodniej ułożyć nieprzytomną Polgarę. Księżniczka mocno zacisnęła powieki i ze wszystkich sił skupiła się, by jej wezwanie dotarło porzez niebo do sędziwego czarodzieja.
Ce’Nedra? Głos starca rozległ się tak wyraźnie, jak gdyby on sam stał obok niej. Co ty robisz? Gdzie jest Polgara?
Och, Belgaracie! Księżniczka niemal łkała z radości. Pomóż nam. Lady Polgara jest nieprzytomna, a Malloreanie znów atakują. Belgaracie, jesteśmy wyrzynani. Pomóż nam.
Wolniej, szorstko rozkazał. Co przytrafiło się Pol? Gdzie jesteście?
Jesteśmy pod Thull Mardu, odparła Ce’Nedra. Musieliśmy zająć miasto, żeby cherecka flota mogła popłynąć w dół rzeki. Malloreanie i Murgowie podkradli się do nas. Atakują nas dzisiaj od samego rana.
Belgarath zaczął przeklinać. Co stało się Pol? zapytał opryskliwie.
Grolimowie sprowadzili okropną burzę, a potem była mgła. Lady Polgara i Beldin sprawili, że powiał wiatr, a potem ona po prostu opadła z sił. Beldin powiedział, że wyczerpała się i że mamy pozwolić jej spać.
Gdzie jest Beldin?
Powiedział, że nie może spuszczać z oka Grolimów. Czy możesz nam pomóc?
Ce’Nedro, jestem jakiś tysiąc mil od ciebie. Garion, Silk i Ja jesteśmy w Mallorei, praktycznie pod nosem Toraka. Jeśli chociażby wzniosę rękę, to on się obudzi, a Garion nie jest jeszcze gotowy, aby zmierzyć się z nim.
Zatem, jesteśmy zgubieni, zatkała Ce’Nedra.
Przestań! uciął. To nie pora na histerie. Będziecie musieli obudzić Polgarę.
Próbowaliśmy, a Beldin powiedział, że mamy dać jej odpocząć.
Później może sobie poodpoczywać, obruszył się Belgarath. Czy gdzieś w pobliżu znajduje się ta torba, którą zawsze nosi ze sobą, ta w której przetrzymuje te wszystkie zioła?
Chyba... chyba tak. Nie tak dawno nosił ją Durnik.
Durnik jest z tobą? Dobrze. Teraz posłuchaj i to uważnie. Weź torbę i otwórz ją. To, czego potrzebujesz, będzie w jedwabnym woreczku. Nie otwieraj żadnych słoików ani butelek. Trzyma w nich swoje trucizny. W jednej z tych jedwabnych torebeczek znajdziesz żółty proszek. Ma on bardzo gryzący zapach. Wrzuć mniej więcej jedną pełną łyżkę do garnka z wrzącą wodą. Połóż garnek obok głowy Pol i nakryj jej twarz płaszczem tak, aby musiała oddychać oparami.
Co to spowoduje?
To ją obudzi.
Jesteś pewien?
Nie sprzeczaj się ze mną, Ce’Nedro. Wierz mi, obudzi się. Te opary obudziłyby nawet trupa. Jak tylko się obudzi, będzie wiedziała, co zrobić.
Ce’Nedra zawahała się. Czy jest tam Garion? wygadała się w końcu.
Śpi. Ostatniej nocy mieliśmy ciężkie przejścia.
Kiedy się obudzi, powiedz mu, że go kocham. Powiedziała to bardzo szybko, jak gdyby obawiając się, że jeśli zastanawiałaby się nad tym, nie byłaby w stanie tego powiedzieć.
Po co go peszyć? zapytał ją starzec.
Belgaracie! urażonym głosem powiedziała Ce’Nedra.
Przekomarzałem się. Powiem mu. A teraz do dzielą i nie rób tego nigdy więcej. Usiłuję podkraść się do Toraka, a trudno jest podkradać się, kiedy krzyczy się do kogoś odległego o jakiś tysiąc mil.
My nie krzyczymy.
O tak, i to jeszcze jak. To specyficzny rodzaj krzyku, lecz mimo wszystko to krzyk. Teraz zdejmij już dłoń z amuletu i zabierz się do pracy. Po czym jego głos ucichł.
Durnik oczywiście nigdy by nie zrozumiał, więc Ce’Nedra sama osobiście zrobiła to, co było konieczne. Szperała dookoła, dopóki nie znalazła małego garnka. Napełniła go wodą i ustawiła na małym ognisku, które kowal rozpalił poprzedniej nocy. Następnie otworzyła należącą do Polgary torbę z ziołami. Podarek, mały blondynek, stał obok, przyglądając się jej z zaciekawieniem.
- Co robisz, księżniczko? - zapytał Durnik, wciąż nerwowo krążąc nad śpiącą Polgarą.
- Przyrządzam coś, co zapewni jej lepszy wypoczynek - skłamała Ce’Nedra.
- Jesteś pewna, że wiesz, co robisz? Niektóre z tych rzeczy są bardzo niebezpieczne.
- Wiem, czego szukam - odparła. - Durnik, zaufaj mi.
Znaleziony w końcu proszek miał tak gryzący zapach, że Ce’Nedrze napłynęły do oczu łzy. Starannie odmierzyła porcję i wsypała do garnka. Unoszące się opary były okropne, więc księżniczka odwracała twarz, zanosząc garnek do miejsca, w którym leżała Polgara. Ustawiła garnek obok jej bladej, zaspanej twarzy, a następnie nakryła płaszczem.
- Daj mi patyk - powiedziała księżniczka do kowala. Durnik z powątpiewającą miną wręczył jej przełamaną strzałę.
Ce’Nedra ostrożnie podparła płaszcz, tworząc w ten sposób jak gdyby mały namiot ponad garnkiem i twarzą Polgary.
- Co teraz? - zapytał Durnik.
- Teraz poczekamy - powiedziała Ce’Nedra. Wtem na szczycie trawiastej skarpy otaczającej zaciszną plażę ukazała się grupa rannych sendarskich żołnierzy nadchodzących od strony pola bitwy. Ich kaftany splamione były krwią, a kilku z nich nosiło bandaże. Jednakże w odróżnieniu od innych rannych, którzy tego poranka przechodzili obok, ci nadal nosili broń.
Pod ustawionym na kształt namiotu płaszczem Polgara zaczęła kasłać.
- I cóż narobiłaś?! - krzyknął Durnik, zrywając płaszcz.
- To było konieczne - odparła Ce’Nedra. - Rozmawiałam z Belgarathem. Powiedział mi, że muszę ją obudzić i jak to zrobić.
- Zaszkodzisz jej - oskarżył ją Durnik. W nagłym, tak nietypowym dla niego porywie gniewu kopnął parujący garnek powodując, że potoczył się w kierunku wody.
Polgara, wciąż kaszląc, zamrugała powiekami. Jednak gdy otworzyła oczy, miała puste, nic nie rozumiejące spojrzenie.
- Czy możecie odstąpić nam trochę wody? - zapytał jeden z rannych Sendarów, gdy grupa mężczyzn podeszła bliżej.
- Tam jest cała rzeka - obojętnie odparła Ce’Nedra wskazując kierunek, podczas gdy sama bacznie wpatrywała się w oczy Polgary.
Natomiast Durnik obrzucił mężczyzn zdumionym spojrzeniem, po czym raptownie sięgnął po miecz.
Lecz odziani w sendarskie kaftany mężczyźni zeskoczyli ze skarpy i już stali nad nimi. Potrzeba było ich trzech, by rozbroić i przytrzymać ręce potężnego kowala.
- Nie jesteście Sendarami! - wykrzyknął Durnik zmagając się z tymi, którzy go trzymali.
- Jakże sprytnie to sobie wykombinowałeś - odparł jeden z nich z tak gardłowym akcentem, że było to nieomal niezrozumiałe. Pozostali dobyli mieczy i stali nad drzemiącą Polgarą. - Przyjacielu, przestań się szarpać - ze szpetnym uśmieszkiem polecił Durnikowi - albo... zabiję tę kobietę.
- Kim jesteście? - z oburzeniem zapytała Ce’Nedra. - Co wy sobie wyobrażacie?!
- Jesteśmy, w istocie, członkami Cesarskiej Straży Przybocznej - dwornie odparł mężczyzna z mieczem. - Jesteśmy tu, wasza wysokość, by doręczyć wam zaproszenie Jego Cesarskiej Mości ‘Zakatha, Cesarza Mallorei. Jego Cesarska Mość będzie zaszczycony waszą obecnością w jego namiocie. - Twarz mu stężała i spojrzał na swych podwładnych. - Brać ich - rozkazał. - Zabierajmy się stąd, zanim ktokolwiek nadejdzie i zacznie zadawać pytania.
* * *
- Okopują się - zameldował Hettar królowi Rhodarowi, wskazując ręką w kierunku zachodu i ich obecnie zablokowanej drogi ucieczki. - Wykonali już linię okopów ciągnącą się od rzeki na mniej więcej pół mili w głąb lądu.
- Czy jest jakakolwiek szansa, aby ich obejść? - zapytał Rhodar.
Hettar przecząco pokręcił głową.
- Na całym tym skrzydle roi się od Nadraków.
- No to będziemy musieli przebić się przez nich - stwierdził król Drasni.
- Nie mogę kawalerią skutecznie zaatakować okopów - zauważył Hettar.
- Będziemy szturmować oddziałami piechoty - oświadczył Rhodar. - Będziemy mieli pewną przewagę. Asturskie łuki mają większy zasięg niż krótkie łuki używane przez Mallorean. Podczas gdy będziemy maszerowali, wysuniemy łuczników na czoło. Będą mogli ostrzeliwać okopy, a następnie razić stojących w tyle malloreańskich łuczników. Najpierw pójdą pikinierzy. - Ociekający potem grubas spojrzał na generała Varanę. - Czy twoi legioniści potrafią oczyścić okopy, jeśli tylko stworzymy dla was wyłom?
Varana pokiwał głową.
- Intensywnie szkolimy się do walki w okopach - odparł z przekonaniem. - Oczyścimy okopy.
- Z głównymi siłami zabierzemy rannych - powiedział Rhodar. - Niech ktoś odszuka Polgarę i księżniczkę. Czas ruszać.
- Jakież zadanie wyznaczyszże mnie i lordowi Hettarowi? - zapytał Mandorallen. Na zbroi ogromnego rycerza widniały liczne wklęśnięcia, lecz przemawiał tak spokojnie, jak gdyby nie spędził całego poranka uwikłany w ciężkie boje.
- Chcę, abyś ty wraz z twoimi rycerzami zabezpieczył tyły - powiedział mu Rhodar. - Trzymajcie tamtą armię z dala od moich tyłów. - Odwrócił się do Hettara. - A od ciebie chcę, abyś wraz ze swymi Algarami zajął się Nadrakami. Nie życzę sobie, by tłumnie nadeszli, kiedy będziemy walczyli w okopach.
- To desperackie posunięcie, królu Rhodarze - poważnie powiedział generał Varana. - Atakowanie nawet prowizorycznych umocnień jest zawsze kosztowne, a ty zamierzasz w dodatku dokonać tego, podczas gdy od tyłu będzie nacierała na ciebie inna armia. Jeśli twój atak zostanie odparty, zostaniesz usidlony pomiędzy dwoma przeważającymi siłami. Na miejscu zmielą was na karmę dla psów.
- Wiem - posępnie przyznał Rhodar - jednak jedyną naszą szansą ucieczki jest przebicie się przez tamte, obecnie blokujące nas umocnienia. Musimy cofać się w górę rzeki. Powiedzcie swoim żołnierzom, że musimy za pierwszym szturmem zdobyć tamte okopy. W przeciwnym razie wszyscy zginiemy tu, na miejscu. No dobrze, panowie, powodzenia.
Mandorallen raz jeszcze poprowadził przerażającą szarżę swych zakutych w stal rycerzy i raz jeszcze atakujący Malloreanie ustąpili pola, gnani w tył straszliwym szokiem, jaki pędzący na koniach rycerze Mimbrata wywoływali w ich szeregach. Jednak tym razem pikinierzy i legioniści, gdy tylko uwolnili się od wroga, gwałtownie wykonali „w lewo zwrot!” i pobrzękując, truchtem opuścili swoje pozycje, by podążyć za Sendarami i Asturami, którzy wycofywali się już z pola bitwy ku zachodowi.
- Będzie ciężko, wasza królewska mość - uprzedził generał Varana, jadąc obok króla w kierunku blokujących im drogę ucieczki, naprędce wzniesionych umocnień. - Nawet jeśli się przebijemy, większość malloreańskich wojsk będzie deptać nam po piętach.
- Generale, masz ogromny talent do odkrywania rzeczy oczywistych - odparł Rhodar. - Jak tylko przebijemy się, ustawimy z tyłu łuczników i pozwolimy Malloreanom maszerować w deszczu strzał. To powinno ich powstrzymać.
- Dopóki łucznicy nie wyzbędą się strzał - dodał Varana.
- Po tym, jak się przebijemy, poślę naprzód Algarów. Przy kataraktach Fulrach ma całe tabory załadowane strzałami.
- Które są o dwa dni marszu stąd.
- Czy zawsze szukasz dziury w całym?
- Po prostu staram się uprzedzać, wasza królewska mość.
- A nie zechciałbyś pouprzedzać w jakimś zupełnie innym miejscu?
* * *
Algarowie, zebrani w typowych dla nich małych grupkach, wynieśli się na prawe skrzydło wycofującej się armii, przygotowując się do natarcia na ustawionych na nadrzecznym pagórku Nadraków. Hettar, z dobytą szablą, miarowymi susami pędził przed siebie. Jego upięte w kuc włosy powiewały, a oczy ciskały skry. Początkowo Nadracy sprawiali wrażenie oczekujących na szarżę, lecz wtem, zaskakująco, wykonali zwrot w tył i pomknęli w stronę rzeki.
Ze środka tej niespodziewanej fali uciekających ludzi oderwała się w kierunku nadciągających Algarów grupa pół tuzina jeźdźców jadących pod nadracką chorągwią. Jeden z konnych wymachiwał krótkim patykiem, do którego przywiązany był biały postrzępiony gałgan. Około stu metrów przed Hettarem cała grupa ostro osadziła konie.
- Muszę porozmawiać z Rhodarem - przeraźliwym głosem ryknął jeden z Nadraków. Był to wysoki, zmizerowany mężczyzna o dziobatej twarzy i strzępiastej brodzie, jednak na głowie nosił koronę.
- Czy to jakiś podstęp? - odkrzyknął Hettar.
- Oczywiście, że to podstęp, ty bałwanie - odparł kościsty mężczyzna. - Lecz tym razem nie przeciwko tobie. Natychmiast prowadź mnie do Rhodara.
- Nie spuszczaj ich z oka - polecił Hettar stojącemu w pobliżu wodzowi klanu, wskazując na nadrackie oddziały, które w tym czasie płynęły falą ku malloreańskim okopom leżącym na drodze wycofującej się armii. - Zaprowadzę tego maniaka, by spotkał się z królem Rhodarem. - Zawrócił konia i poprowadził grupę nadrackich wojowników w kierunku posuwającej się naprzód piechoty.
- Rhodarze! - piskliwie wrzasnął noszący koronę chudzielec, gdy zbliżyli się do drasańskiego króla. - Czy ty nigdy nie odpowiadasz na listy?
- Drosta, co ty wyrabiasz? - odkrzyknął król Rhodar.
- Przechodzę na drugą stronę, Rhodar - z prawie histerycznym śmiechem odparł król Drosta lek Thun. - Przyłączam swoje wojska do twoich. Tygodniami byłem w kontakcie z twoją królewską małżonką. Czyż nie otrzymałeś od niej wiadomości?
- Sadziłem, że coś knujesz.
- Naturalnie, że knuję. - Nadracki król zachichotał. - Zawsze mam coś w zanadrzu. Teraz właśnie moja armia otwiera wam drogę ucieczki. Ty cholernie pragniesz uciec, prawda?
- Jasne, że tak.
- Tak jak i ja. Moje wojska wyrżną w pień Mallorean siedzących w tamtych okopach, a potem wszyscy będziemy mogli tamtędy uciec.
- Nie ufam ci, Drosta - nie owijając w bawełnę powiedział Rhodar.
- Rhodarze - z symulowanym smutkiem powiedział Drosta - jak możesz powiedzieć coś takiego staremu przyjacielowi? - Ponownie piskliwie, nerwowo zachichotał.
- Chcę wiedzieć, dlaczego w środku bitwy przechodzisz na drugą stronę, szczególnie że twoja strona zwycięża.
- Rhodar, moje królestwo zalane jest Malloreanami. Jeśli nie pomogę ich pokonać, ‘Zakath po prostu pochłonie Gar og Nadrak. To zbyt długie i zbyt zawiłe, aby teraz o tym rozprawiać. Czy przyjmiesz moją pomoc?
- Przyjmę każdą pomoc, jaką mogę otrzymać.
- Dobrze. Być może później będziemy mogli razem popić i obgadać sprawy, ale teraz zabierajmy się stąd, zanim ‘Zakath posłyszy o tym i osobiście pójdzie za mną. - Król Gar og Nadrak ponownie roześmiał się, tym samym jak poprzednio piskliwym, nieomalże histerycznym śmiechem. - Zrobiłem to, Rhodarze - nie posiadał się z radości. - Właśnie zdradziłem ‘Zakatha i uszło mi to płazem.
- Drosta, jeszcze ci to nie uszło płazem - oschle powiedział mu Rhodar.
- Ujdzie, Rhodarze, jeśli dostatecznie szybko uciekniemy, a teraz właśnie naprawdę czuję się jak uciekinier.
* * *
‘Zakath, straszny cesarz bezkresnej Mallorei, był średniego wzrostu mężczyzną o połyskliwych czarnych włosach i cerze o bladooliwkowym odcieniu. Miał dość przystojną twarz o regularnych rysach, lecz w oczach jawił się zupełny smutek. Wyglądał na trzydzieści pięć lat i odziany był w prostą lnianą suknię pozbawioną jakichkolwiek ozdób, które wskazywałyby jego wysoką pozycję.
Ozdobny wielki namiot ‘Zakatha stał w samym środku malloreańskiego obozu, rozległego morza namiotów, ustawionego na równinach Mishrak ac Thull. Ziemna podłoga namiotu pokryta była bezcennymi malloreańskimi dywanami, a eleganckie stoły i krzesła inkrustowane były złotem i macicą perłową. Świece wypełniały namiot jaskrawym światłem. Gdzieś w pobliżu grupka muzykantów wygrywała stonowane, melancholijne melodie.
Jedynym towarzyszem cesarza była niewyrośnięta jeszcze pospolita bura kotka o chybotliwej, długonogiej niezdarności dorastającego kocięcia. Podczas gdy ‘Zakath z jakimś bijącym z oczu smutnym rozbawieniem przyglądał się jej, młoda kotka podkradała się do zmiętego w kulkę pergaminu. Bezdźwięcznie stawiała na dywanie łapy, a pyszczek znieruchomiał w wyrazie najwyższej koncentracji.
Gdy Ce’Nedrę i jej towarzyszy wprowadzono do wielkiego namiotu, ‘Zakath, z wzrokiem wciąż utkwionym w kotce, siedział na niskiej, wyściełanej poduszkami otomanie.
- Poluje - głuchym głosem, cicho powiedział cesarz. Kotka podpełzła bliżej do swej zamierzonej zdobyczy, prężyła mięśnie i uderzała na boki ogonem. Nagle skoczyła na pergamin. Gdy kotka chwyciła zdobycz pazurami, kulka zaskrzypiała, a przestraszone zwierzę podskoczyło wysoko w powietrze. Kocię badawczo, jedną łapą, pacnęło kulkę; niespodziewanie wynajdując nową zabawę, szeregiem delikatnych szturchnięć łapami potoczyło ją po podłodze, pędząc za nią z niezdarnym zapałem. ‘Zakath uśmiechnął się posępnie.
- Młoda kotka - powiedział - dużo jeszcze musi się nauczyć. - Powstał z gracją i pokłonił się Ce’Nedrze. - Wasza imperialna wysokość - powitał ją oficjalnie. Głos miał donośny, jednak pobrzmiewała w nim jakaś osobliwa martwota.
- Wasza cesarska mość - odparła Ce’Nedra, pochylając w odpowiedzi głowę.
- Proszę, gospodarzu - powiedział ‘Zakath do Durnika, dźwigającego nadal drzemiącą Polgarę - pozwól pani tu spocząć. - Pokazał na otomanę. - Poślę po mych lekarzy, a oni stwierdzą, co jej dolega.
- Wasza wysokość jest nadto uprzejmy. - Ce’Nedra z patosem wymówiła zwyczajowe zdanie, lecz jej oczy wpatrywały się w twarz ‘Zakatha poszukując najdrobniejszych śladów jego prawdziwych zamiarów. - Taka kurtuazja może zaskakiwać w tych okolicznościach.
Ponownie dość dziwacznie uśmiechnął się.
- I oczywiście wszyscy Malloreanie muszą być, jak Murgowie, obłąkanymi fanatykami. Kurtuazja nie leży w ich charakterze, czyż nie tak?
- Bardzo mało informacji mamy o Mallorei i jej narodzie - odparła księżniczka. - Nie byłam pewna, czego się spodziewać.
- To zaskakujące - zauważył cesarz. - Posiadam mnóstwo informacji o twoim ojcu i o twoich alorskich przyjaciołach.
- W zbieraniu informacji pomagają waszej cesarskiej mości Grolimowie - powiedziała Ce’Nedra - podczas gdy my musimy polegać na zwykłych ludziach.
- Grolimowie są przeceniani, księżniczko. W pierwszej kolejności posłuszni są Torakowi; w drugiej zaś własnej hierarchii. Mówią mi tylko to, co chcą powiedzieć, aczkolwiek co jakiś czas udaje mi się uzyskać nieco dodatkowych informacji wydobytych od jednego z nich. Dzięki temu reszta z nich pozostaje szczerymi. - Jakiś służący cesarza wszedł do wielkiego namiotu, padł na kolana i w pokłonie twarzą dotknął dywanu.
- Tak? - zapytał ‘Zakath.
- Wasza cesarska mość prosił, żeby sprowadzić tu thullskiego króla - odpowiedział sługa.
- Ach tak! Niemalże zapomniałem. Księżniczko Ce’Nedro, proszę, wybacz mi na chwilę, drobnostka wymaga mej uwagi. Proszę, rozgość się wraz ze swymi przyjaciółmi. - Krytycznie popatrzył na zbroję Ce’Nedry. - Potem, jak już zjemy obiad, wyślę kobietę z mojej służby domowej, aby poszukała dla ciebie i lady Polgary bardziej stosownych ubrań. Czy dziecku czegoś nie potrzeba? - z zaciekawieniem popatrzył na Podarka, który bacznie obserwował kotkę.
- Nic mu nie będzie, wasza wysokość - odparła Ce’Nedra. Jej umysł bardzo prędko pracował. Ten wykwintny, dobrze ułożony mężczyzna był łatwiejszy w obejściu, niż przewidywała.
- Wprowadźcie króla Thullów - rozkazał ‘Zakath, z lekka osłaniając oczy dłonią.
- Niezwłocznie, wasza cesarska mość - powiedział służący, ciężko powstając na nogi i wychodząc tyłem z namiotu, wciąż zgięty w głębokim pokłonie.
Gethell, król Mishrak ac Thull, był grubawym mężczyzną o ulizanych włosach kolorem przypominających błoto. Gdy go wprowadzano, trząsł się gwałtownie, a jego twarz była ziemisto blada.
- Wa... wasza cesarska mość - wyjąkał skrzekliwym głosem.
- Gethellu, zapomniałeś ukłonić się - uprzejmie przypomniał mu ‘Zakath. Jeden z malloreańkich strażników zacisnął pięść i wbił ją w brzuch Gethella. Thullski monarcha zgiął się w pół.
- Znacznie lepiej - z aprobatą powiedział ‘Zakath. - Gethellu, zaprosiłem cię tu w związku z pewnymi niepokojącymi wieściami, jakie otrzymałem z poła bitwy. Moi dowódcy donoszą, że twoje oddziały nie sprawują się dobrze podczas bitwy pod Thull Mardu. Nie jestem żołnierzem, jednak wydaje mi się, że twoi ludzie mogliby znieść przynajmniej jedną szarżę rycerzy Mimbrata, zanim uciekną. Jednakże jestem informowany, że tego nie robią. Czy masz jakieś po temu wytłumaczenie?
Gethell zaczął chaotycznie paplać.
- Myślałem, że nie będziesz miał - powiedział ‘Zakath. - Z mojego doświadczenia wynika, że niepoprawne wykonywanie obowiązków przez podwładnych wynika z kiepskiego przywództwa. Wygląda na to, że nie zadałeś sobie trudu, aby zachęcić swych żołnierzy, by byli dzielni. Gethellu, to było poważne niedopatrzenie z twojej strony.
- Wybacz mi, straszliwy ‘Zakacie - zajęczał król Thullów, z przerażenia padając na kolana.
- Ależ oczywiście, że ci wybaczam, mój drogi kolego - powiedział mu ‘Zakath. - Jakież to niedorzeczne z twojej strony myśleć, że mógłbym ci nie wybaczyć. Chociaż jednak jakaś reprymenda byłby na miejscu, nie sądzisz?
- Dobrowolnie przyjmuję pełną odpowiedzialność - oświadczył wciąż klęczący Gethell.
- Wspaniale, Gethellu. Absolutnie wspaniale. Jakże się cieszę, że rozmowa tak dobrze się układa. Zdołaliśmy uniknąć wszelkiego rodzaju nieprzyjemności. - Zwrócił się do służącego. - Zechciałbyś być tak dobry, by wyprowadzić króla Gethella i wychłostać? - zapytał.
- Niezwłocznie, wasza cesarska mość.
Gethellowi oczy wyszły na wierzch, gdy dwóch żołnierzy podciągnęło go do pozycji stojącej.
- Taak... - zadumał się ‘Zakath. - Co z nim zrobimy potem, jak już go wychłoszczemy? - Pomyślał przez chwilę. - Aha, już wiem. Czy w pobliżu znajduje się jakiś grubszy pal?
- Wszędzie wokoło są tylko łąki, wasza cesarska mość.
- Jakaż szkoda. - ‘Zakath westchnął. - Zamierzałem cię ukrzyżować, Gethellu, ale przypuszczam, że będę musiał wyrzec się tego. Być może, jakieś pięćdziesiąt dodatkowych batów równie dobrze podziała.
Gethell dostał ataku płaczu.
- Och, drogi kolego, daj spokój, to nie poskutkuje. Poza tym jesteś królem i bezwzględnie musisz dawać swoim żołnierzom dobry przykład. Zmykaj już. Mam gości. Istnieje nadzieja, że widok twojej publicznej chłosty zachęci twych ludzi do lepszego działania. Zrozumieją, że jeśli zrobiłem to tobie, to, co im zrobię, będzie nieskończenie gorsze. Kiedy wydobrzejesz, podtrzymuj ich w tej wierze, ponieważ jeśli wydarzy się to następny raz, poczynię przygotowania, aby mieć pod ręką stosowny pał. Zabierzcie go stąd - powiedział do swoich ludzi nie oglądając się nawet przez ramię.
- Wybacz mi przerwę, wasza wysokość - przeprosił. - Te drobne urzędowe szczególiki potrafią pochłonąć tak wiele czyjegoś czasu.
Szlochającego króla Thullów wywleczono z wielkiego namiotu.
- Zamówiłem małą kolację dla ciebie i twoich przyjaciół, księżniczko Ce’Nedro - ciągnął ‘Zakath. - Same najlepsze smakołyki. Potem poczynię przygotowania, aby tobie i twoim towarzyszom zapewnić absolutną wygodę.
- Mam nadzieję, że nie obrazi cię to, wasza cesarska mość - śmiało zaczęła Ce’Nedra - jednak jesteśmy ciekawi twych planów dotyczących naszej przyszłości.
- Proszę, skup się na odpoczynku, wasza wysokość - głucho brzmiącym głosem odparł ‘Zakath. - Dotarła do mnie pogłoska, że szaleniec Taur Urgas nie żyje. Nigdy nie będę w stanie odpłacić się wam za tę przysługę, i zupełnie nie żywię do was jakiejkolwiek wrogości. - Popatrzył w kierunku narożnika namiotu, w którym ekstatycznie pomrukująca kotka, brzuchem do góry i z wszystkimi czterema łapami w powietrzu, leżała na kolanach Podarka. - Jakież to urocze - dziwnie melancholijnym głosem powiedział cicho ‘Zakath.
Następnie cesarz bezkresnej Mallorei powstał i zbliżył się do otomany, na której Durnik podtrzymywał lady Polgarę.
- Moja królowo - powiedział, z głębokim szacunkiem kłaniając się jej. - Piękność twa całkowicie przewyższa wszelkie doniesienia.
Polgara otworzyła oczy i posłała mu trzeźwe spojrzenie. Dzika nadzieja zapłonęła w sercu Ce’Nedry. Polgara była przytomna.
- Jesteś uprzejmy, milordzie - ledwie dosłyszalnym głosem powiedziała mu Polgara.
- Jesteś moją królową, Polgaro - powiedział ‘Zakath - i wreszcie mogę zrozumieć trwającą wieki tęsknotę mego boga za tobą. - Po czym westchnął, gdyż ponownie popadł w swą najwyraźniej notoryczną melancholię.
- Co zamierzasz z nami zrobić? - zapytał Durnik wciąż tuląc w ramionach Polgarę.
‘Zakath ponownie westchnął.
- Bóg mego ludu nie jest ani dobrym, ani łaskawym bogiem - powiedział kowalowi. - Gdybyż to mnie pozostawiono kierowanie rozwojem wydarzeń, wszystko mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej. Jednak nikt nie pytał mnie o zdanie. Jestem Angarakiem i muszę ugiąć się przed wolą Toraka. Sen Boga-Smoka staje się coraz niespokojniejszy, a ja muszę okazywać posłuszeństwo jego rozkazom. Chociaż głęboko mnie to rani, muszę przekazać ciebie i twoich towarzyszy Grolimom. Oni odstawią was do Zedara, ucznia Toraka, przebywającego w Cthol Mishrak, Mieście Nocy, gdzie on zadecyduje o waszym losie.
CZĘŚĆ TRZECIA
MALLOREA
ROZDZIAŁ XIX
Przez prawie tydzień pozostawali w cesarskim obozie jako osobiści goście ‘Zakatha, który z jakichś dziwnych powodów zdawał się w ich towarzystwie odczuwać melancholijną przyjemność. Pośród labiryntu jedwabnych namiocików i wielkich namiotów, w których schronienie znalazła służba domowa, zapewniono im kwatery, a imperator osobiście czuwał nad tym, aby było im wygodnie i niczego nie brakowało.
Księżniczkę Ce’Nedrę intrygował dziwny mężczyzna o smutnym spojrzeniu. Aczkolwiek był absolutnym uosobieniem kurtuazji, lekiem napawało ją wspomnienie jego rozmowy z królem Gethellem. Bezwzględność cesarza przerażała tym bardziej, ponieważ nigdy nie tracił zimnej krwi. Zdawał się również nigdy nie sypiać, a kiedy, częstokroć w środku nocy, czując jakąś nieokreśloną potrzebę porozmawiania z kimś, posyłał po Ce’Nedrę. Nigdy nie przepraszał za zakłócanie jej odpoczynku. Najwyraźniej zupełnie nie przychodziło mu do głowy, że jego wezwania mogłyby w jakikolwiek sposób sprawiać jej kłopot.
- Gdzież król Rhodar odebrał swoje wojskowe przeszkolenie? - zapytał ‘Zakath podczas jednej z tych prowadzonych o północy rozmów. - Żadna z moich informacji na jego temat nie zawierała nawet najmniejszych wzmianek o aż takim talencie. - Cesarz siedział zagłębiony w poduszki fotela, złote światło świec migotało na jego twarzy, a na kolanach drzemała kotka.
- Doprawdy, nie potrafiłabym powiedzieć, wasza cesarska mość - odpowiedziała Ce’Nedra, w roztargnieniu bawiąc się rękawem bladej jedwabnej sukni, którą wręczono jej wkrótce po przybyciu do obozu. - Ledwie ostatniej zimy poznałam Rhodara.
- Bardzo dziwne - zadumał się ‘Zakath. - Zawsze zakładaliśmy, że jest po prostu głupkowatym starcem nie widzącym świata poza swoją młodą żoną. Nigdy nie braliśmy pod uwagę, że może stanowić zagrożenie. Skupiliśmy się na Brandzie i Anhegu. Brand jest zbyt skromny, by być dobrym przywódcą, a Anheg wydaje się zbyt kapryśny, aby napawać nas wielką troską. Wtem znikąd pojawił się Rhodar i objął przywództwo. Alornowie to zagadkowi osobnicy, prawda? W jaki sposób rozsądna tolnedrańską dziewczyna może z nimi wytrzymać?
Uśmiechnęła się nieznacznie.
- Mają pewien urok, wasza cesarska mość - powiedziała zuchwale.
- Gdzie jest Belgarion? - Pytanie padło bez jakiegokolwiek ostrzeżenia.
- Nie wiemy, wasza cesarska mość - wymijająco odpowiedziała Ce’Nedra. - Lady Polgara była wściekła, kiedy potajemnie się wymknął.
- W towarzystwie Belgaratha i Kheldara - dodał cesarz. - Słyszeliśmy o poszukiwaniu ich. Księżniczko, powiedz mi, czy całkiem przypadkiem nie ma on ze sobą Cthrag Yaska?
- Cthrag Yaska?
- Płonący kamień, ten, który wy na Zachodzie nazywacie Klejnotem Aldura.
- Nie wolno mi o tym rozmawiać, wasza cesarska mość - powiedziała mu dość zasadniczo - i jestem pewna, że jesteś zbyt dobrze wychowany, by usiłować wycisnąć ze mnie tę informację.
- Księżniczko - powiedział pełen wyrzutu.
- Przepraszam, wasza cesarska mość - przeprosiła i posłała mu żywy, dziewczęcy uśmieszek, zawsze będący jej ostatnią deską ratunku.
‘Zakath uśmiechnął się łagodnie.
- Ce’Nedro, jesteś przebiegłą młodą kobietą - powiedział.
- Tak, wasza cesarska mość - przyznała. - Cóż skłoniło ciebie i Taura Urgasa, by puścić w niepamięć swoją wrogość i zjednoczyć się przeciwko nam? - Ce’Nedra pragnęła pokazać, że również potrafi zadawać zaskakujące pytania.
- W naszym ataku nie było żadnej jedności, księżniczko - odparł. - Po prostu odpowiadałem na działania Taura Urgasa.
- Nie rozumiem.
- Tak długo, jak długo on pozostawał w Rak Goska, byłem całkowicie zaspokojony pozostając w Thull Zelik; lecz jak tylko zaczął maszerować na północ, musiałem odpowiedzieć. Thullska ziemia ma zbyt wielkie strategiczne znaczenie, by zezwolić na okupowanie jej przez wrogie wojska.
- A co teraz, ‘Zakacie? - zuchwale zapytała Ce’Nedra. - Taur Urgas nie żyje. Gdzie teraz się zwrócisz poszukując wroga?
Uśmiechnął się lodowato.
- Jakże słabo nas rozumiesz, Ce’Nedro. Taur Urgas był jedynie symbolem murgoskiego fanatyzmu. Ctuchik nie żyje, Taur Urgas nie żyje, lecz murgoskie królestwo wciąż żyje - tak jak Mallorea będzie żyć, kiedy ja odejdę. Nasza wrogość sięga wieczności. Jednakże malloreański cesarz ma wreszcie możliwość raz na zawsze zmiażdżyć Cthol Murgos i uczynić się nie kwestionowanym wszechwładnym królem Angaraku.
- Zatem to wszystko dla władzy?
- A cóż innego się liczy? - powiedział ze smutkiem. - Kiedy byłem bardzo młody, uważałem, że coś innego mogłoby się liczyć, jednak wydarzenia dowiodły, iż myliłem się. - Krótkotrwały wyraz bólu przemknął mu to twarzy. - W swoim czasie odkryjesz tę samą prawdę. Twój Belgarion z upływem lat stanie się oziębły i coraz bardziej zacznie władać nim przygnębiająca satysfakcja z posiadanej władzy. Kiedy to się spełni i pozostanie mu jedynie miłość do władzy, wtedy tak nieubłaganie jak dwa przypływy ruszymy przeciwko sobie. Nie będę atakował go, dopóki jego edukacja nie zakończy się w pełni. Nie ma żadnej satysfakcji w niszczeniu człowieka, który niezupełnie pojmuje rzeczywistość. Kiedy straci wszystkie swoje złudzenia, i pozostanie mu jedynie miłość do władzy, wtedy będzie odpowiednim przeciwnikiem. - Jego twarz spochmurniała. Spojrzał na nią pustymi, zimnymi jak lód oczami. - Sądzę, że zbyt długo uniemożliwiałem ci odpoczynek, księżniczko - powiedział. - Idź spać i śnij o miłości i innych niedorzecznościach.
Następnego dnia wczesnym rankiem Ce’Nedra weszła do wielkiego namiotu, w którym wypoczywała Polgara powracając do zdrowia po stoczonych pod Thull Mardu zmaganiach z Grolimami. Była czujna, jednak wciąż przerażająco słaba.
- On w każdym calu jest tak samo obłąkany, jak obłąkany był Taur Urgas - powiadomiła ją Ce’Nedra. - Tak obsesyjnie pochłania go idea zostania wszechwładnym królem Angaraku, że zupełnie nie zwraca uwagi na to, czego my dokonaliśmy.
- Może się to zmienić, gdy tylko Anheg zacznie zatapiać jego statki przewożące żołnierzy - odparła Polgara. - W obecnej chwili nic nie możemy zrobić, więc nie przestawaj go słuchać i bądź uprzejma.
- Czy nie sądzisz, że powinniśmy spróbować ucieczki?
- Nie.
Ce’Nedra, nieco zaskoczona, popatrzyła na nią.
- To, co się wydarzyło, miało się wydarzyć. Jest kilka powodów, dla których wszyscy czworo, ty, Durnik, Podarek i ja powinniśmy udać się do Mallorei. Nie usiłujmy na to wpływać.
- Wiedziałaś, że miało się to wydarzyć? Polgara obdarzyła ją znużonym uśmiechem.
- Wiedziałam, że tam zmierzamy. Nie wiedziałam dokładnie jak. ‘Zakath w żaden sposób nie stoi temu na przeszkodzie, więc nie działaj mu na nerwy.
Ce’Nedra z rezygnacją westchnęła.
- Cokolwiek każesz, lady Polgaro - powiedziała. Tego samego dnia wczesnym popołudniem pierwsze meldunki o działaniach króla Anhega na Morzu Wschodnim dotarły do cesarza ‘Zakatha. Ce’Nedra, w obecności której dostarczono depesze, poczuła skrytą satysfakcję, gdy lodowaty mężczyzna okazał pierwszy drobny ślad irytacji, jaki w nim dojrzała.
- Czy jesteś tego pewien? - natarczywie zapytał trzęsącego się kuriera, unosząc w górę dokument.
- Ja jedynie przywiozłem depeszę, straszliwy panie. - Kurier drżał ze strachu, kuląc się przed gniewem cesarza.
- Czy byłeś w Thull Zelik, kiedy przypłynęły statki?
- Przypłynął tylko jeden statek, straszliwy panie.
- Jeden z pięćdziesięciu?! - niedowierzającym tonem powiedział ‘Zakath. - Nie byłoż innych, płynących być może wzdłuż wybrzeża?
- Marynarze powiedzieli, że nie, wasza cesarska mość.
- Jakimże barbarzyńcą jest Anheg z Chereku! - ‘Zakath wykrzyknął do Ce’Nedry. - Każdy z tych statków przewoził dwustu żołnierzy!
- Wasza cesarska mość, król Anheg jest Algarem - chłodno odpowiedziała Ce’Nedra. - To nieprzewidywalni ludzie.
Z ogromnym wysiłkiem ‘Zakath odzyskał zimną krew.
- Rozumiem - powiedział po chwilowym namyśle. - Planowaliście to od samego początku, prawda, księżniczko? Ten cały atak na Thull Mardu był fortelem.
- Niezupełnie, wasza cesarska mość. Zapewniono mnie, że miasto musi być zneutralizowane, by umożliwić przepłyniecie flotylli.
- Ale dlaczego on zatapia moich żołnierzy? Nie żywię żadnych złych zamiarów wobec Alornów.
- Torak żywi, przynajmniej tak mi powiedziano, i to Torak będzie dowodził połączonymi armiami Angaraku. Nie możemy zezwolić twoim wojskom wyładować na tym kontynencie, wasza cesarska mość. Nie możemy dać Torakowi tej przewagi.
- Torak pogrążony jest we śnie i zapewne jeszcze przez mnóstwo lat takim pozostanie.
- Nasze informacje wskazują, że nie potrwa to tak długo. Sam Belgarath jest przekonany, że nastąpi to niebawem.
Jego oczy lekko się zwęziły.
- Zatem muszę was wszystkich przekazać Grolimom - powiedział. - Miałem nadzieję poczekać, dopóki Polgara nie odzyska swej mocy, zanim narażę ją na trudy podróży, jednak jeśli to, co mówisz, jest prawdą, to nie ma chwili do stracenia. Księżniczko, uprzedź swoich przyjaciół, by się przygotowali. Jutro rano wyruszycie do Thull Zelik.
- Jak sobie wasza cesarska mość życzy - odparła Ce’Nedra, a po kręgosłupie przebiegły jej ciarki, gdy przyzwalająco pochyliła głowę.
- Jestem świeckim człowiekiem, księżniczko - powiedział na swoje usprawiedliwienie. - Kiedy okoliczności tego wymagają, kłaniam się przed ołtarzem Toraka, ale nie udaję żadnej nadmiernej pobożności. Nie wmieszam się w religijną dysputę pomiędzy Belgarathem a Zedarem, a już z pewnością nie stanę pomiędzy Torakiem a Aldurem, kiedy dojdzie do ich wzajemnej konfrontacji. Usilnie zalecałbym ci pójść w moje ślady.
- To nie zależy ode mnie, wasza cesarska mość. Mój udział w tym przesadzony został na długo przed moim narodzeniem.
Wyglądał na rozbawionego.
- Masz na myśli Proroctwo? Księżniczko, my, Angarakowie, również mamy Proroctwo i nie przypuszczam, aby wasze było cokolwiek rzetelniejsze od naszego. Proroctwo to nic więcej niż chwyt duchowieństwa, by utrzymać naiwnych w ryzach.
- Milordzie, czy ty w nic nie wierzysz?
- Wierzę w swoją własną władzę. Nic innego nie ma żadnego znaczenia.
Grolimowie, którzy etapami eskortowali ich poprzez wypalone letnim słońcem równiny Mishrak ac Thull, na pomoc w kierunku Thull Zelik, zachowywali się niezwykle przyzwoicie. Ce’Nedra nie była w stanie dociec, czy ich zachowanie było rezultatem pouczeń otrzymanych od cesarza Mallorei, czy też lękiem przed Polgarą. Skończyły się już duszące upały, a powietrze przepełniał mdlący zapach zbliżającego się końca lata. Thullskie równiny usiane były wioskami, bezładnymi skupiskami krytych słomą chat i gruntowych dróg. Markotni i wylęknieni wieśniacy obserwowali przejazd kapłanów Toraka przez miasteczka, a ich miny wyrażały obojętność i rezerwę.
Położona na zachód od Thull Zelik równina pokryta była czerwonymi namiotami wielkich etapowych miejsc odpoczynku wzniesionych dla malloreańskie] armii. Jednakże, jeśliby nie liczyć kilku stróżujących oddziałów, cały ogromny obóz świecił pustkami. Wojska wraz z ‘Zakathem znajdowały się już w Mishrac ac Thull w pobliżu Thull Mardu, a miarowy strumień nowo przybywających został raptownie przerwany.
Samo Thull Zelik wyglądało tak jak każde inne portowe miasto na świecie; pachniało słoną wodą, rybą, smołą i gnijącymi wodorostami. Wzniesione z szarego kamienia budynki były, podobnie jak sami Thullowie, niskie i przysadziste, a wszystkie brukowane kocimi łbami ulice opadały w kierunku portu, który leżał w zakolu szerokiego ujścia rzeki, naprzeciwko dość podobnego portu, położonego na przeciwległym brzegu.
- Jak nazywa się tamto miasto? - Ce’Nedra z zaciekawieniem zapytała jednego z Grolimów, spoglądając ponad mętną wodą ku drugiemu brzegowi.
- Yar Marak - lakonicznie odpowiedział odziany w czarną szatę kapłan.
- Aha - powiedziała, przypominając już sobie swoje nudne lekcje geografii. Dwa miasta, jedno thullskie, drugie nadrackie, spoglądały na siebie przez ujście rzeki Cordu, a granica pomiędzy Mishrak ac Thull a Gar og Nadrak przebiegała dokładnie środkiem rzeki.
- Przypuszczam, że kiedy cesarz powróci z Thull Mardu, podejmie kroki, by zrównać z ziemią tamto miasto - dodał jeden z Grolimów. - Nie ucieszyło go zachowanie króla Drosty na polu bitwy, i jakaś kara zdaje się na miejscu.
Brukowaną drogą jechali prosto w dół, do portu, w którym do nabrzeży przycumowanych było kilka statków.
- Moja załoga absolutnie odmawia wyjścia w morze - zameldował Grolimom malloreański kapitan statku, na który mieli się zaokrętować. - Cherekowie grasują tam jak stado wilków, podpalając i zatapiając wszystko, co unosi się na powierzchni wody.
- Cherecka flotylla jest dalej na południe - oświadczył kapłan dowodzący oddziałem Grolimów.
- Cherecka flota jest wszędzie, czcigodny kapłanie - zaprzeczył kapitan. - Dwa dni temu spalili cztery nadbrzeżne miasteczka położone dwieście mil na południe stąd, a wczoraj zatopili tuzin statków znajdujących się sto mil na pomoc. Nie uwierzyłbyś, jak szybko potrafią się przemieszczać. Nie tracą czasu na plądrowanie podpalanych miasteczek. - Wzruszył ramionami. - Nie są ludźmi! Są żywiołem!
- Odpłyniemy w ciągu godziny - upierał się Grolim.
- Nie wcześniej nim twoi kapłani nauczą się wiosłować i obsługiwać takielunek - powiedział mu kapitan. - Moja załoga jest przerażona. Oni nie popłyną.
- Przekonamy ich - złowróżbnie powiedział Grolim. Wydał kilka rozkazów podległym mu kapłanom. Na górnym pokładzie rufowym szybko wzniesiono ołtarz, a wypełniony rozżarzonymi węglami kosz umieszczono tuż obok niego.
Przywódca Grolimów zajął swe miejsce przy ołtarzu i wzniósłszy ręce ku niebu, głębokim, tubalnym głosem zaintonował sakralną pieśń. W prawej ręce dzierżył błyszczący nóż. Jego kohorta na chybił trafił wybrała jakiegoś marynarza i, krzyczącego i szarpiącego się, zaciągnęła na rufę. Ce’Nedra z przerażeniem patrzyła, jak na wznak rozciągnięto go w poprzek ołtarza i z nieomal niedbałą wprawą zarżnięto. Grolim dzierżący nóż wzniósł w górę ociekające serce.
- Ujrzyj naszą ofiarę Bogu-Smoku Angaraku! - zawołał wielkim głosem, po czym odwrócił się i włożył serce do dymiącego kosza. Przez chwilę serce przerażająco parowało i skwierczało, a następnie, w miarę jak pochłaniał je ogień, zaczęło zwęglać się i spalać. Od dziobu dobiegł dźwięk gongu w żelazie wysławiającego ofiarę.
Stojący przy ołtarzu Grolim, z którego rąk nadal skapywała krew, odwrócił się i śmiało spojrzał w oczy tłoczących się na śródokręciu poszarzałych ze strachu marynarzy.
- Nasze obrzędy będą trwały, dopóki ten statek nie odpłynie - powiedział im. - Kto będzie kolejnym, który podaruje swe serce naszemu ukochanemu bogu?
Statek niezwłocznie odpłynął.
Ce’Nedra, której z odrazy zebrało się na mdłości, odwróciła twarz. Spojrzała na Polgarę. Oczy Polgary pałały nienawiścią, a w niej samej toczyła się przytłaczająca wewnętrzna walka. Ce’Nedra znała ją i wiedziała, że jedynie ogromnym wysiłkiem swej woli Polgara zdołała powstrzymać się od wymierzenia straszliwej kary stojącemu przy ołtarzu, zbryzganemu krwią Grolimowi. Obok niej stał Podarek, którego jedną ręką przyciskała do siebie. Chłopiec miał smutną, współczująca minę, w której jednocześnie malowało się jakieś niezachwiane, stanowcze postanowienie - gdyby nie brak mocy, zniszczyłby wszystkie istniejące na świecie ołtarze poświęcone Torakowi.
- Natychmiast idźcie pod pokład - polecił im jeden z nadzorujących ich Grolimów. - Minie kilka dni, zanim dotrzemy do wybrzeży bezkresnej Mallorei.
Żeglowali na pomoc, płynąc blisko nadrackiej linii brzegowej, gotowi bojaźliwie uciekać w kierunku każdej nadarzającej się plaży, jeśli tylko na horyzoncie pojawiłyby się chereckie okręty. Dotarli wreszcie do miejsca, w którym malloreański kapitan badawczo rozejrzał się po pustym morzu i, przełknąwszy ciężko ślinę, skręcił ster kierując statek ku szybkiej, napawającej lękiem przeprawie przez otwarte wody w kierunku wschodu.
Kiedyś, być może o dzień drogi od nadrackiego wybrzeża, zobaczyli przerażający słup gęstego szarego dymu wznoszący się daleko na południe, a któregoś kolejnego dnia przepłynęli przez fragment morza, na którym unosiły się zwęglone resztki i blade, wzdęte ciała podskakujące jak korek na ciemnych falach wschodniego morza. Wylęknieni marynarze z całych swych sił ciągnęli wiosłami, nie potrzebując zupełnie zachęty batów, by szybciej wiosłować.
Potem, pewnego mrocznego poranka, kiedy niebo za ich plecami groziło ulewą, a powietrze było przytłaczająco duszne od nadciągającej burzy, niska ciemna smuga ukazała się przed nimi na horyzoncie, a marynarze zdwoili swoje wysiłki, desperacko pędząc ku bezpieczeństwu zapewnianemu przez leżące przed nimi malloreańskie wybrzeże.
Pochyła plaża, na której wylądowały szalupy ich statku, usłana była żwirem pokrytym skorupą soli, a fale cofając się wydawały dziwne, posępne westchnienie. W pewnym oddaleniu od krawędzi wody oczekiwała grupa dosiadających koni Grolimów, których szaty przewiązane były w pasie purpurowymi szarfami.
- Arcykapłani - chłodno zauważyła Polgara. - O ile dobrze zrozumiałam, będziemy dość uroczyście eskortowani.
Grolim, który dowodził ich eskortą, szybko poszedł w górę żwirowej skarpy ku czekającej grupie, padł krzyżem przed nimi i przemówił z nabożną czcią. Jeden z arcykapłanów, wiekowy mężczyzna o głęboko pobrużdżonej twarzy i zapadniętych oczach, dość sztywno zsiadł z konia i zszedł w dół do miejsca, w którym Ce’Nedra i jej przyjaciele właśnie schodzili z szalupy.
- Królowo moja - zwrócił się do Polgary, kłaniając z szacunkiem. - Jestem Urtag, arcykapłan okręgu Camat. Jestem tu, aby wraz z mymi braćmi odprowadzić cię do Miasta Nocy.
- Jestem zawiedziona nie spotykając Zedara pośród oczekujących - ozięble odparła czarodziejka. - Ufam, że jest niedysponowany.
Utrag obrzucił ją zirytowanym spojrzeniem.
- Nie opieraj się przeznaczonemu ci losowi, królowo Angaraku - poradził jej.
- Urtagu, oczekują mnie dwa losy - powiedziała. - Nie zostało jeszcze postanowione, który z nich przypadnie mi w udziale.
- Ja doprawdy nie mam w tej kwestii jakichkolwiek wątpliwości - oświadczył.
- To zapewne dlatego, że nigdy nie śmiałeś spojrzeć na inne możliwości - odparła. - Czyż możemy iść, Urtagu?
Wietrzna plaża nie jest stosownym miejscem na filozoficzne dyskusje.
Grolimscy arcykapłani przyprowadzili ze sobą konie i wkrótce cała grupa poprzez linię niskich, zalesionych pagórków odjechała konno od morza, kierując się ku pomocnemu wschodowi. Górną granicę żwirowej plaży wyznaczały świerki o ciemnych konarach, lecz gdy tylko dotarli na szczyt pierwszego wzniesienia, wjechali w rozległą puszczę srebrnych topoli. Bieluteńkie pnie przypominały Ce’Nedrze ciała zmarłych, a cała puszcza z tego powodu sprawiała przygnębiające, chorobliwe wrażenie.
- Pani Pol - głosem ledwie głośniejszym od szeptu powiedział Durnik - czyż nie powinniśmy opracowywać jakiegoś planu?
- Planu czego, Durniku? - zapytała go.
- Naszej ucieczki, oczywiście.
- Ależ my nie chcemy uciekać, Durniku.
- Nie chcemy?
- Grolimowie prowadzą nas tam, gdzie chcemy dotrzeć.
- Po cóż chcemy dotrzeć to tego ich Cthol Mishrak?
- Mamy tam coś do załatwienia.
- Ze wszystkiego, co słyszałem, wynika, że jest to paskudne miejsce - powiedział. - Czy jesteś pewna, że nie popełniasz jakiegoś błędu?
Wysunęła rękę przed siebie i położyła dłoń na jego ramieniu.
- Drogi Durniku - westchnęła - po prostu będziesz musiał mi zaufać.
- Oczywiście, pani Pol - odparł bezzwłocznie. - Jednak czyż nie powinienem wiedzieć, czego oczekiwać? Jeśli musiałbym przedsięwziąć coś, aby cię chronić, powinienem być na to przygotowany.
- Durniku, powiedziałabym ci, gdybym wiedziała, jednak nie wiem, czego powinniśmy się spodziewać. Wiem jedynie, że cała nasza czwórka musi udać się do Cthol Mishrak. To, co ma się tam wydarzyć, wymaga - w celu spełnienia się - naszej obecności. Każde z nas ma tam coś do zrobienia.
- Nawet ja?
- Szczególnie ty, Durniku. Początkowo nie rozumiałam, kim ty naprawdę jesteś. To dlatego usiłowałam powstrzymać cię od towarzyszenia nam. Lecz teraz naprawdę rozumiem. Musisz tam być, ponieważ zrobisz jedyną rzecz, która przeważy szalę wypadków w jedną lub drugą stronę.
- Cóż to będzie?
- Nie wiemy.
Jego oczy rozszerzyły się.
- A co będzie, jeśli zrobię to źle? - zapytał zaniepokojonym głosem.
- Nie sądzę, że mógłbyś - rozproszyła jego wątpliwości. - Z tego, co zrozumiałam, to, co zrobisz, bardzo naturalnie wyniknie z tego, kim jesteś i jaki jesteś. - Obdarzyła go krótkotrwałym, wymuszonym uśmieszkiem. - Durniku, nie będziesz w stanie źle tego zrobić, nie bardziej niż byłbyś w stanie kłamać, oszukiwać lub kraść. Tkwi w tobie coś, co spowoduje, że dobrze to zrobisz, wiec nie martw się.
- Pani Pol, łatwo ci mówić - odparł - ale jeśli nie masz nic przeciwko, będę się martwił o to, tak tylko troszeczkę. W duchu, oczywiście.
Wtedy roześmiała się beztroskim, czułym śmiechem.
- Jesteś najukochańszym człowiekiem - powiedziała, spontanicznie ujmując jego dłoń. - Cóż byśmy bez ciebie uczynili?
Durnik spąsowiał i starał się odwrócić wzrok, jednak jej wspaniałe oczy przykuły jego wzrok i jeszcze bardziej spąsowiał.
Potem, gdy minęli topolową puszczę, wjechali w dziwnie spustoszoną okolicę. Jak kamienie nagrobkowe na dawno opuszczonym cmentarzu, z plątaniny zielsk sterczały białe głazy, a obumarłe drzewa błagalnie wysuwały swe powykręcane gałęzie ku zaciągniętemu chmurami niebu. Przed nimi widnokrąg pokryty był wałem ciemniejszych chmur tak intensywnie czarnych, że wydawały się nieomal purpurowe. Ce’Nedra zauważyła, że wał chmur zdawał się w ogóle nie poruszać. Nigdzie nie było żadnych ludzkich osiedli, a droga, którą podążali, nie nosiła żadnych śladów kolein.
- Czy nikt tam nie mieszka? - zapytała księżniczka Polgarę.
- Z wyjątkiem kilku Grolimów, Cthol Mishrak jest zupełnie bezludne - odpowiedziała czarodziejka. - W dniu, w którym mój ojciec, król Chereku i jego synowie wykradli Klejnot z żelaznej wieży, Torak zburzył miasto i wygnał jego mieszkańców.
- Kiedy to było?
- Bardzo dawno temu, Ce’Nedro. Z dokładnością, z jaką byliśmy w stanie to określić, było to dokładnie tego samego dnia, w którym Ja i Beldaran przyszłyśmy na świat - i tego dnia zmarła nasza matka. Trudno stwierdzić to z całą pewnością. W tamtych czasach dość niedbale pilnowałyśmy kolejności wydarzeń - Jeśli wasza matka zmarła, a Belgarath był tutaj, to kto się wami opiekował?
- Beldin, oczywiście - uśmiechnęła się Polgara. - Nie był najlepszą matką, jednak dopóki ojciec nie powrócił, starał się najlepiej, jak potrafił.
- To dlatego tak go lubisz?
- Tak, to jeden z powodów.
Złowieszczy wał chmur nadal nie poruszał się. Rozciągał się w poprzek nieba tak jak nieruchomy łańcuch gór; gdy jechali w jego kierunku, jawił się coraz wyżej.
- To bardzo dziwna chmura - zauważył Durnik, patrząc na leżącą przed nimi gęstą kurtynę purpury. - Z tyłu zbliża się do nas burza, lecz tamta chmura wydaje się w ogóle nie poruszać.
- I nie porusza się, Durniku - powiedziała Polgara. - Nigdy się nie poruszała. Kiedy Angarakowie zbudowali Cthol Mishrak, Torak ustawił tam tę chmurę, aby ukryć miasto. Od tej pory ona zawsze tam jest.
- Jak długo to trwa?
- Około pięciu tysięcy lat.
- Słońce nigdy tam nie dociera?
- Nigdy.
Grolimscy arcykapłani z niejakim lękiem zaczęli rozglądać się wokoło i na koniec Urtag wezwał do zatrzymania się.
- Musimy dać znać o sobie - oświadczył. - Nie chcemy, aby stróżowie przez pomyłkę wzięli nas za intruzów.
Pozostali arcykapłani nerwowo pokiwali głowami, a następnie wszyscy spod swoich szat wyjęli wypolerowane stalowe maski i pieczołowicie osłonili nimi twarze. Potem każdy z nich odwiązał od siodła grubą pochodnię i zapalił szybko wymamrotanym zaklęciem. Pochodnie płonęły niezwykłymi płomieniami o zielonym odcieniu i wydzielały śmierdzący siarkowy dym.
- Ciekawa jestem, co by się stało, gdybym zdmuchnęła wasze pochodnie - ze śladem figlarnego uśmiechu zagadnęła Polgara. - Potrafiłabym, wiecie o tym.
Urtag obrzucił ją pełnym zaniepokojenia spojrzeniem.
- To nie jest odpowiednia pora na głupstwa, milady - ostrzegł ją. - Stróżowie są bardzo okrutni w stosunku do intruzów. Nasze życia zależą od tych pochodni. Proszę, nie rób nic, by sprowadzić na nas katastrofę.
Uśmiechnęła się beztrosko i pozostawiła sprawy swojemu biegowi.
W miarę jak podjeżdżali pod chmurę, stawało się coraz ciemniej. Ściśle biorąc, nie była to typowa nocna ciemność, lecz raczej jakiś rodzaj ohydnego mroku, głęboki cień unoszący się w powietrzu. Wjechali na szczyt wzniesienia i ujrzeli przed sobą osłoniętą chmurą nieckę, a w jej środku, ledwie widoczne w ciemnościach spustoszone Miasto Nocy. Roślinność wokół niego ograniczała się do nielicznych, rzadko rozsianych zielsk i niezdrowo wyglądającej skarłowaciałej trawy, bladej i cierpiącej z braku słońca. Wystające z ziemi głazy pokrywały plamy czegoś w rodzaju trędowatego liszaju, który toczył samą skałę, a buły białego grzyba w groteskowej obfitości zbijały się w grudy rozprzestrzeniając się po niezwykle wilgotnej glebie tak, jak gdyby ziemia sama w sobie była chora.
Powolnym ostrożnym tempem, trzymając nad głowami trzeszczące pochodnie, grolimscy arcykapłani poprowadzili w dół w mroczną nieckę, a potem na przełaj niezdrowej równiny ku rozbitym na kawałki murom Cthol Mishrak.
Gdy wjechali do miasta, księżniczka pomiędzy poprzewracanymi kamieniami ujrzała ukradkowe ruchy. Wśród ruin przemykały z miejsca na miejsce widmowe postaci, a poruszeniom ich towarzyszył klekot zadrapań taki, jaki wydają stworzenia, których nogi mają długie pazury. Niektóre z tych form zachowywały postawę pionową, inne nie. Ce’Nedra zaczęła odczuwać lekkiego stracha. Stróżowie Cthol Mishrak nie byli ani zwierzętami, ani ludźmi i zdawali się żywić jakąś ogólną niechęć ku wszystkiemu innemu, co żyło. Bardziej niż czegokolwiek lękała się, że jeden z nich mógłby niespodziewanie odwrócić się i ukazać jej swe oblicze, którego szkaradność mogłaby pomieszać jej rozum.
Gdy pełną gruzów ulicą posuwali się do centrum miasta, Urtag tubalnym, drżącym głosem zaintonował starożytną modlitwę do Toraka. Przejmująco wilgotne powietrze stało się jeszcze chłodniejsze, a chorobliwie wyglądające porosty wżerały się w poprzewalane kamienie zrujnowanych domów. Wszystko zdawało się oblepione pleśnią, a blady grzyb, w groteskowych bryłach, rósł w narożnikach i szczelinach. Wszędzie dominował zapach rozkładu, wilgotny, zgniły odór, a pomiędzy ruinami zalegały muliste rozlewiska stojącej wody.
W centrum miasta stał zardzewiały kikut kolosalnej żelaznej wieży; przełamane dźwigary, które wspierały ją, były grubsze niż mężczyzna w talii. Dokładnie na południe od kikuta, w miejscu, w którym runęła wieża miażdżąc wszystko to, co się pod nią znalazło, znajdował się szeroki rdzawy ślad totalnego zniszczenia. W ciągu wieków żelazo zupełnie strawiła korozja obracając je w wilgotne czerwone błoto, które w ogólnych zarysach przedstawiało olbrzymie rozmiary zawalonej budowli.
Kikut skorodował na wylot, a lata zaokrągliły krawędzie przełamania. Miejscami rdza połączyła się z jakimś gęstym czarnym szlamem, który jak grudki zakrzepłej krwi ściekał po powierzchni stalowych płyt.
Drżący teraz już wyraźnie Urtag zsiadł z konia przed ogromnym łukowym portalem i przeprowadził ich przez uchylone żelazne drzwi. Rozbrzmiewająca echem izba, do której weszli, była tak duża jak cesarska sala tronowa w Tol Honeth. Urtag, trzymający pochodnię wysoko nad głową, w milczeniu poprowadził ich po pokrytej dołkami posadzce na drugą stronę sali ku kolejnym łukowym żelaznym drzwiom, a następnie w dół po podzwaniających żelaznych schodach prowadzących w zalegającą poniżej ciemność. Na dole schodów, być może jakieś pięćdziesiąt stóp poniżej ruin znajdowały się kolejne drzwi wykonane z czarnego żelaza, nabite wielkimi okrągłymi nitami. Urtag niezdecydowanie kostkami palców zakołatał w drzwi, a dźwięk tego kołatania tubalnym echem odbił się w znajdującej się za nimi izbie.
- Kto przychodzi zakłócić spokojny sen Boga-Smoka Angaraku? - zapytał zza drzwi przytłumiony głos.
- Jestem Urtag, arcykapłan Camatu. - Grolim miał zalękniony głos. - Jak rozkazano, przyprowadzam więźniów do Ucznia Toraka.
Nastąpiła chwila ciszy, po czym rozległ się grzechot ogromnego łańcucha i następujące po nim zgrzytanie wielkich rygli. Po czym powoli i ze skrzypieniem drzwi otworzyły się.
Ce’Nedrze zaparło dech. W drzwiach stał Belgarath! W chwilę później zaskoczone oczy zaczęły wynajdować subtelne różnice świadczące o tym, że stojący przed nią siwowłosy mężczyzna nie był w rzeczywistości starym czarodziejem, lecz raczej kimś, kto był tak bardzo do niego podobny, że z łatwością mogliby uchodzić za braci. Różnice, mimo że subtelne, wcale nie były małe. Stojący w drzwiach mężczyzna miał nawiedzony wzrok - wzrok kryjący w sobie mieszaninę żalu, przerażenia i jakiejś straszliwej odrazy do samego siebie, wszystko to przykryte beznadziejnym uwielbieniem człowieka, który całkowicie poświecił się strasznemu panu.
- Witaj w grobowcu jednookiego boga, Polgaro - pozdrowił czarodziejkę.
- Wiele czasu minęło, Belzedarze - odparła dziwnie obojętnym głosem.
- Zrezygnowałem z prawa do tego imienia - powiedział lekko ubolewającym tonem.
- To była twoja decyzja, Zedarze. Wzruszył ramionami.
- Może tak - powiedział - może nie. Być może to, co robię, również jest konieczne. - Pchnięciem szerzej otworzył drzwi. - Wejdź, jeśli chcesz. Ta krypta nadaje się do mieszkania, wprawdzie bardzo skromnego. - Następnie spojrzał wprost na Urtaga. - Wyświadczyłeś przysługę, Urtagu, arcykapłanie Toraka, a przysługa powinna być odpłacona. Wejdź. - Odwrócił się i poprowadził ich za sobą do podziemnej izby. Ściany wykonane były z kamiennych masywnych bloków ułożonych bez zaprawy, na najwyższej warstwie ryglowały się żelazne łuki podpierające sufit i znajdującą się powyżej ogromną ruinę. Dojmujący chłód bijący od zimnego kamienia i żelaza łagodziły ustawione w każdym narożniku duże kosze wypełnione żarzącym się węglem. Na środku pokoju stał stół i kilka krzeseł, a wzdłuż jednej ze ścian sterta luźno zrolowanych sienników i starannie ułożonych szarych wełnianych kocy. Na stole stała para wielkich świec płonących równym, nieruchomym płomieniem w stojącym powietrzu grobowca.
Zedar przystanął na chwilę przy stole, wziął jedną ze świec, po czym poprowadził ich po wyłożonej kamiennymi płytami podłodze do znajdujące się w przeciwległej ścianie łukowo sklepionej alkowy.
- Twoja zapłata, Urtagu - powiedział do Grolima. - Chodź i ujrzyj oblicze twego boga. - Podniósł świecę.
Na znajdujących się wewnątrz alkowy kamiennych marach leżała na wznak olbrzymia odziana w czarne szaty postać. Twarz ukryta była pod wypolerowaną stalową maską. Oczy maski były zamknięte.
Utarg rzucił jedno przerażone spojrzenie i padł krzyżem na podłogę.
Rozległo się głębokie, rzężące westchnienie i leżąca w alkowie postać poruszyła się nieznacznie. Gdy Ce’Nedra z przerażeniem i fascynacją przyglądała się postaci, ogromna, zasłonięta maską twarz niespokojnie obróciła się w ich kierunku. Na moment uniosła się wypolerowana powieka lewego oka. Za tą powieką znajdowała się dziura po oku wypalonym straszliwym ogniem. Stalowa twarz poruszyła się tak, jakby była prawdziwym ciałem, wykrzywiając się w wyrazie pogardy dla płaszczącego się przed nią na kamiennych płytach kapłana, a zza wypolerowanych ust dobiegło głuche pomrukiwanie.
Urtag poderwał się gwałtownie i uniósł swą nagle nawiedzoną twarz, wsłuchując się w głuche mamrotanie, które tylko on w mrocznej krypcie mógł wyraźnie usłyszeć. Dudniący głos wciąż przemawiał, pomrukując do uszu Urtaga. W miarę słuchania z twarzy arcykapłana odpływała krew, a grymas niewysłowionego przerażenia wykrzywiał jego twarz. Głuche mruczenie ciągnęło się jednostajnie. Słowa były mętne, lecz ich wymowa - nie. Ce’Nedra z rozpaczą zakryła uszy.
Na koniec Urtag krzyknął i z trudem powstał na równe nogi. Miał zupełnie białą twarz, oczy wychodziły mu z orbit. Obłąkańczo mamrocząc rzucił się do ucieczki, a odgłos jego krzyków echem powracał na dół żelaznej klatki schodowej, gdy w panice uciekał z zawalonej wieży.
ROZDZIAŁ XX
Szeptanie rozpoczęło się niemal wkrótce po tym, jak Belgarath, Silk i Garion dotarli na wybrzeże Mallorei. Początkowo było ono niewyraźne, nieco głośniejsze niż świszczący oddech, i nieustannie rozbrzmiewało w uszach Gariona, lecz w ciągu następujących po sobie dni, w ciągu których miarowo posuwali się na południe, z szumu zaczęły wyłaniać się słowa. Były to słowa, z którymi należało się Uczyć - dom, matka, miłość, śmierć - słowa, które natychmiast przykuwały uwagę.
W przeciwieństwie do ziem Morindimów, które pozostawili za sobą, pomocne krańce Mallorei były okolicą falistych pagórków porośniętych ciemnozieloną trawą o grubych łodygach. Z rzadka jakieś nie nazwane rzeki wiły się pomiędzy pagórkami tocząc swe wzburzone, mętne wody pod ołowianoszarym niebem. Zdawało się, że już od tygodni nie widzieli słońca. Gdy posuwali się na południe, od strony Morza Wschodniego napływały nie niosące deszczu chmury, a rześki wiatr niosący ze sobą ziąb i zapach polarnych lodów nieustannie wiał im w plecy.
Obecnie Belgarath jechał zachowując niesłychaną ostrożność. Nie zdradzał żadnych oznak tej półdrzemki, w której miał zwyczaj podróżować po bardziej cywilizowanych zakątkach świata, a Garion wyczuwał delikatne pchnięcia umysłu starca, gdy czarodziej w poszukiwaniu niebezpieczeństwa badał leżący przed nimi teren. Poszukiwania czarodzieja były tak delikatne, że wydawały się ledwie słabiutko wydychanym oddechem, lekkim, próbnym, mistrzowsko ukrytym w poszumie wiatru przechodzącego przez wysokie trawy.
Silk również jechał ostrożnie, częstokroć zatrzymując się w celu nasłuchiwania, i od czasu do czasu zdając się łapać wiatr w nozdrza. Często posuwał się do tego, że zsiadał z konia, przykładał ucho do darni, by sprawdzić, czy mógłby wyłowić przytłumione stąpanie niewidocznych, zbliżających się koni.
- Nerwowe zajęcie - powiedział mały człowieczek, gdy po jednym z takich postojów ponownie dosiadał konia.
- Lepiej przesadzać troszkę z ostrożnością, niż niespodziewanie natknąć się na coś - odparł Belgarath. - Czy usłyszałeś cokolwiek?
- Myślę, że usłyszałem dżdżownicę pełzającą pod ziemią - pogodnie odpowiedział Silk. - Jednak nic nie powiedziała. Wiesz, jakie są dżdżownice.
- Przestaniesz?
- Belgaracie, pytałeś się przecież.
- Och, zamknij się!
- Garion, słyszałeś, jak pytał, prawda?
- To zapewne najbardziej odrażający zwyczaj, jaki w kimkolwiek spotkałem - powiedział Belgarath do małego złodzieja.
- Wiem - odpowiedział Silk. - Właśnie dlatego to robię. Wkurzające, no nie? Jak daleko będziemy musieli wędrować, zanim ponownie dotrzemy do lasu?
- Jeszcze kilka dni. Wciąż jesteśmy niemały szmat drogi na pomoc od linii lasów. Tutaj zima jest zbyt długa, a lato zbyt krótkie, aby drzewa mogły rosnąć.
- Nieciekawe miejsce, prawda? - zauważył Silk, rozglądając się wokoło po bezkresnych łąkach i kopułowatych pagórkach. Wszystkie wyglądały tak samo.
- W tych okolicznościach jestem w stanie znieść nieco nudy. Wszelkie alternatywy nie są zbyt przyjemne.
- Mogę się z tym zgodzić.
Pojechali naprzód, a ich konie brodziły w sięgającej kolan szarozielonej trawie.
W głowie Gariona ponownie rozległ się szept: Posłuchaj mnie, Dziecko Światła. Zdanie to wyłoniło się zupełnie wyraźnie z pozostałego, niezrozumiałego poszumu. W tym pojedynczym zdaniu zawierał się jakiś przerażający przymus. Garion skupił się, usiłując więcej usłyszeć.
Nie robiłbym tego, powiedział mu, znajomy, oschły głos.
Czego?
Nie rób tego, co on każe ci robić.
Kto to jest?
Torak, oczywiście. A myślałeś, że kto to był?
Obudził się?
Jeszcze nie. W każdym razie nie zupełnie, lecz tym samym już nigdy nie będzie całkowicie pogrążony we śnie.
Co on usiłuje zrobić?
Usiłuje ci wyperswadować pomysł zabicia go.
Nie obawia się mnie, prawda?
Oczywiście, że się obawia. Ani ciut lepiej od ciebie nie wie, co się wydarzy, i po prostu tak samo boi się ciebie, jak ty boisz się jego.
To natychmiast poprawiło nastrój Gariona.
Cóż powinienem zrobić z tym jego nieustającym szeptaniem do mnie?
Niewiele możesz zrobić. Po prostu nie nabierz zwyczaju słuchania jego rozkazów, to wszystko.
Tego wieczora tak jak zawsze obozowali w dobrze osłoniętym zagłębieniu pomiędzy dwoma pagórkami, i jak zwykle nie rozniecili ogniska, aby nie zdradzić swojego położenia.
- Zaczynają mi się uprzykrzać zimne kolacje - narzekał Silk, wgryzając się mocno w kawałek suszonego mięsa. - Ta wołowina jest jak stary skórzany pasek.
- Ta gimnastyka służy twoim szczękom - powiedział mu Belgarath.
- Czy wiesz o tym, że potrafisz być bardzo nieprzyjemnym staruchem, kiedy się o to postarasz?
- Noce stają się coraz dłuższe, prawda? - powiedział Garion, żeby zapobiec dalszej kłótni.
- Zbliża się schyłek lata - wyjaśnił Belgarath. - Tutaj, na północy, przez kilka następnych tygodni będzie jesień, a wkrótce po niej nastąpi zima.
- Zastanawiam się, gdzie będziemy, kiedy nadejdzie zima - dość żałośnie powiedział Garion, - Nie robiłbym tego - poradził Silk. - Myślenie o tym nie pomoże, a jedynie sprawi, że będziesz nerwowy.
- Nerwowszy - poprawił Garion. - Nerwowy to jestem - już.
- Czy istnieje takie słowo „nerwowszy”? - Silk z zaciekawieniem zapytał Belgaratha.
- Teraz już istnieje - odparł Belgarath. - Garion je właśnie wynalazł.
- Chciałbym, żebym tak ja potrafił wynaleźć jakieś słowo - z podziwem powiedział Silk do Gariona, a jego lisie oczka zabłysły figlarnie.
- Silk, proszę, nie nabijaj się ze mnie. I tak mam już wystarczająco dużo kłopotów.
- Prześpijmy się trochę - zaproponował Belgarath. - Ta rozmowa do niczego nie prowadzi, a jutro musimy przejechać szmat drogi.
Tej nocy szeptanie zakłóciło sen Gariona i zdawało się przekazywać swoje znaczenie bardziej w obrazach niż w słowach. Była w nim oferta przyjaźni - wyciągnięta, oczekująca, otwarta dłoń. Osamotnienie, które od momentu gdy odkrył, że jest sierotą, zatruwało jego dzieciństwo, zdawało się znikać opuszczając go wraz z tą ofertą, a on przyłapał się na rozpaczliwej chęci, by pobiec w kierunku wyciągniętej ku niemu dłoni.
Następnie bardzo wyraźnie ujrzał dwie stojące obok siebie postaci. Bardzo wysoka i bardzo potężna sylwetka mężczyzny oraz sylwetka kobiety - tak bardzo mu znajoma, że jej widok schwycił Gariona za serce. Wysoki, potężny mężczyzna zdawał się obcy, ale nie całkiem do końca obcy. Uroda jego twarzy dalece przekraczała zwykłe, ludzkie piękno. Była to absolutnie najpiękniejsza twarz, jaką Garion kiedykolwiek widział. Kobieta oczywiście nie była mu obca. Biały lok na czole i wspaniałe oczy stanowiły najlepiej znaną rzecz w życiu Gariona. Stojący ramię w ramię piękny nieznajomy i ciocia Pol wyciągali ku niemu ręce.
Będziesz naszym synem, powiedział mu szepczący głos. Naszym ukochanym synem. Będę twoim ojcem, a Polgara twoją matką. Nie będzie to wyimaginowana rzecz, Dziecko Światła, gdyż wszystko potrafię uczynić możliwym. Polgara naprawdę będzie twoją matką, a cala jej miłość będzie tylko twoją, a ja, twój ojciec, będę kochał i pieścił was oboje. Czyż odwrócisz się od nas i staniesz twarzą w twarz z gorzkim osamotnieniem osieroconego dziecka? Czyż ta chłodna pustka równa się z ciepłem kochających rodziców? Belgarionie, chodź do nas i przyjmij naszą miłość.
Garion sam wyrwał się ze snu, siadając sztywno jakby kij połknął, drżąc i zlewając się potem.
Potrzebuję pomocy, zawołał w myślach, sięgając w najgłębsze zakamarki swego mózgu, by odszukać tę drugą, bezimienną jaźń.
Jaki masz teraz problem? zapytał go oschły głos.
On oszukuje, oświadczył oburzony Garion.
Oszukuje? Czyżby podczas gdy nie czuwałem, pojawił się ktoś i sporządził spis przepisów?
Wiesz, co mam na myśli. Jeśli dobrze zrozumiałem, co mówi, to obiecuje uczynić ciocię Pol moją matką.
Kłamie. Nie potrafi zmieniać przeszłości. Zignoruj go.
Jak mogę to zrobić? Nieustannie sięga w mój umysł i uderza w najczulsze miejsca.
Myśl o Ce’Nedrze. Wprawi go to w zakłopotanie.
Ce’Nedra?
Ilekroć spróbuje kusić cię Polgarą, myśl o swojej kapryśnej małej księżniczce. Przypominaj sobie, jak wyglądała, kiedy podglądałeś ją podczas kąpieli wtedy, gdy jeszcze byliście w Lesie Driad.
Nie podglądałem!
Doprawdy? No to jak to jest, że tak żywo pamiętasz każdy szczegół?
Garion oblał się rumieńcem. Zapomniał, że jego sny na jawie niezupełnie pozostają w tajemnicy.
Po prostu skup się na Ce’Nedrze. To prawdopodobnie zirytuje Toraka, niemal tak samo jak irytuje mnie. Głos umilkł na chwilę. Czy naprawdę tylko o tym potrafisz myśleć? zapytał po chwili.
Garion nawet nie próbował odpowiedzieć.
Pod zaciągniętym chmurami niebem jechali na południe i dwa dni później dotarli do pierwszych drzew, rzadko rozsianych na skraju porosłych trawą ziem, na których wielkie stada jeleniowatych zwierząt pasły się tak spokojnie i bez lęku jak bydło. W miarę jak cała trójka przejeżdżała dalej na południe, kępy drzew gęstniały i wkrótce przeszły w puszczę iglastych drzew o ciemnych konarach.
Szeptane pochlebstwa Toraka trwały nadal, lecz Garion odpierał je myślami o swej rudowłosej małej księżniczce. Wyczuwał irytację swojego wroga, ilekroć tymi marzeniami na jawie zakłócał starannie zaaranżowane obrazy Toraka, nieustannie usiłującego wpajać je w wyobraźnię Gariona. Torak chciał skłonić go do myślenia o jego osamotnieniu, o lęku i o możliwości zostania częścią kochającej się rodziny, jednak wciskanie Ce’Nedry w obrazy krzyżowało plany boga. Garion rychło uświadomił sobie, że Torak ma poważnie ograniczone pojmowanie mężczyzn. Zainteresowany bardziej żywiołami, tymi ogromnymi przymusami i ambicjami, które pobudzały go przez nieskończone wieki, Torak nie potrafił poradzić sobie z roztrzepaną zawiłością i przeciwstawnymi żądzami motywującymi większość mężczyzn. Garion skwapliwie korzystał ze swej przewagi, by krzyżować plany podstępnych i natrętnych szeptów, którymi Torak usiłował odwieść go od jego zamiarów.
Cała sprawa była w jakiś osobliwy sposób znajoma. Zdarzyło się to już wcześniej - być może nie dokładnie tak samo - jednak bardzo podobnie. Przeszukał swoje wspomnienia usiłując sprecyzować to dziwne uczucie „deja vu”. Ujrzał powykręcany pień drzewa, osmalony, noszący ślad uderzenia pioruna, który raptownie przywołał wszystko na powrót w jego pamięci. Pień, widziany pod pewnym kątem, przedstawiał ledwie uchwytną podobiznę jadącego konno mężczyzny, tajemniczego jeźdźca, który zdawał przyglądać się im, kiedy przejeżdżali obok niego. Ponieważ niebo zaciągnięte było chmurami, pniak nie rzucał żadnego cienia, a obraz pozostał w miejscu. Przez całe dzieciństwo Garion zawsze żyjący na krawędzi jawy i wizji widział dziwną, groźną postać odzianego w ciemny płaszcz jeźdźca nie rzucającego cienia nawet w najjaśniejszym słonecznym świetle. Był to oczywiście Murgo Asharak, Grolim, którego Garion zabił podczas swego pierwszego jawnego wystąpienia w roli czarodzieja. Lecz czy rzeczywiście? Jakaś dziwna więź istniała pomiędzy Garionem a tajemniczą postacią, która tak prześladowała jego dzieciństwo. Byli wrogami - Garion zawsze to wiedział - jednak w ich wrogości zawsze istniała jakaś dziwna bliskość, coś, co zdawało się przyciągać ich do siebie. Garion całkowicie rozmyślnie zaczął badać wstrząsającą możliwość. Przypuśćmy, że tajemniczy jeździec w rzeczywistości nie był Asharakiem - lub jeśli nim był, przypuśćmy, że Asharak w jakiś sposób zabarwiony był przez inną, potężniejszą świadomość.
Im więcej Garion o tym myślał, tym większego nabierał przekonania, że mimowolnie natknął się na sedno sprawy. Torak wykazał, że mimo iż ciało śpi, to jego świadomość wciąż potrafi poruszać się po całym świecie, naginając wydarzenia do jego własnych zamiarów. Asharak z pewnością był w to uwikłany, lecz dominującą siłą zawsze pozostawała świadomość Toraka. Tajemniczy bóg od f najwcześniejszego dzieciństwa nieustannie pilnował go. Bojaźń, którą wyczuwał w tej tajemniczej postaci, przez całe jego dzieciństwo kręcącej się w pobliżu, nie była bojaźnią Asharaka, lecz Toraka. Od samego początku Torak zdawał sobie sprawę, kim Garion jest i wiedział, że pewnego dnia mógłby on podnieść Miecz Rivańskiego Króla i stawić się na spotkanie, które zarządzono, jeszcze zanim powstał świat.
Garion, działając pod wpływem nagłego impulsu, włożył lewą rękę pod tunikę i uchwycił amulet. Nieznacznie przekręcając się, sięgnął w górę i złożył swą naznaczoną prawą dłoń na Klejnocie umieszczonym na rękojeści wielkiego miecza, przywiązanego rzemieniami do jego pleców.
Teraz cię przejrzałem, oświadczył milcząco, ciskając myśl w mroczne niebo. Możesz zaniechać usiłowań, by przeciągnąć mnie na swoją stronę, ponieważ ja nie zamierzam zmienić zdania. Ciocia Pol nie jest twoją żoną, a ja nie jestem twoim synem. Lepiej, byś zaprzestał usiłowań pomieszania mi w głowie i przygotował się, ponieważ nadchodzę, aby cię zabić.
Gdy Garion rzucił wyzwanie w twarz tajemniczego boga, Klejnot pod jego dłonią zamigotał w nagłym porywie radości, a przywiązany do pleców Gariona miecz raptownie buchnął błękitnym płomieniem, który przeświecił przez okrywającą go pochwę.
Nastąpił moment głuchej ciszy, po czym to, co było szeptem, z nagła stało się donośnym wrzaskiem. Przyjdzie, zatem, Belgarionie, Dziecko Światła, Torak odpowiedział wyzwaniem na wyzwanie. Oczekuję cię w Mieście Nocy. Sprowadzże z sobą całą wolę swą i całą odwagę, albowiem gotowym na spotkanie nasze.
- Na siedmiu bogów! Cóż ty sobie myślisz!? Cóż ty wyrabiasz!? - Belgarath nieomal wrzeszczał na Gariona. Z wściekłości i zdumienia na twarz wystąpiły mu żyły.
- Torak już prawie od tygodnia szeptał do mnie - spokojnie wyjaśnił Garion, zdejmując rękę z Klejnotu. - Obiecywał mi złote góry, jeśli poniechałbym całej idei. Uprzykrzyło mi się to, więc powiedziałem mu, żeby przestał.
Belgarath bełkotał w oburzeniu, załamując ręce nad Garionem - Dziadku, on wie, że nadchodzę - powiedział Garion, starając się ułagodzić rozwścieczonego starca. - Od dnia, w którym się urodziłem, zdawał sobie sprawę, kim jestem. Przez cały ten czas obserwował mnie. Nie będziemy w stanie wziąć go przez zaskoczenie, więc po cóż się trudzić. Chciałem dać mu do zrozumienia, że nie zrezygnuję. Może jest pora, aby on również zaczął choć trochę niepokoić się i lękać.
Silk bacznie wpatrywał się w Gariona.
- W porządku, jest Alornem - zauważył na koniec.
- Jest idiotą! - wściekle warknął Belgarath. Ponownie zwrócił się do Gariona. - Czy w ogóle przyszło ci do głowy, że poza Torakiem mogłoby być coś innego, o co należy się martwić? - zażądał wyjaśnień.
Garion zamrugał oczami.
- Cthol Mishrak nie jest niestrzeżone, ty młody durniu. Właśnie osiągnąłeś sukces w powiadamianiu o naszej obecności wszystkich Grolimów znajdujących się w promieniu stu mil.
- Nie pomyślałem o tym - wymamrotał Garion.
- Nie myślałem, że pomyślałeś. Czasami myślę, że ty nie wiesz, iż można myśleć.
Silk lękliwie rozejrzał się wkoło.
- Co teraz zrobimy?
- Lepiej wynieśmy się stąd tak prędko, jak konie potrafią nas unieść - powiedział Belgarath. Ze złością popatrzył na Gariona. - Czy jesteś pewien, że gdzieś za pazuchą nie masz trąbki? - zapytał z przekąsem. - Może zechciałbyś odtrąbić nasz odjazd? - Z rozgoryczeniem pokręcił głową, a następnie zebrał wodze. - Jedźmy! - powiedział.
ROZDZIAŁ XXI
Bieluteńkie nieruchome topole, jak pręty jakiejś niekończącej się klatki, proste i wysmukłe wznosiły się ku szaremu, zastygłemu niebu. Belgarath prowadził ich stępa, ostrożnie klucząc przez bezkresne obszary tej olbrzymiej, cichej puszczy.
- Daleko jeszcze? - Silk z przejęciem zapytał starca.
- Niewiele więcej niż dzień drogi - odpowiedział Belgarath. - Te znajdujące się przed nami chmury stają się coraz gęstsze.
- Twierdzisz, że ten wał chmur nigdy się nie porusza?
- Nigdy. Od kiedy Torak umieścił go tu, nie poruszył się.
- A co by się stało, gdyby powiał wiatr? Nie przesunąłby go?
Belgarath przecząco pokręcił głową.
- W tej okolicy zawieszono normalne prawa przyrody. Z tego co wiem, chmura może nie być prawdziwą chmurą. Może to być coś innego.
- Co, na przykład?
- Być może jakiś rodzaj iluzji. Bogowie mają wielki talent do tworzenia iluzji.
- Czy oni szukają nas? To znaczy Grolimowie, ich miałem na myśli.
Belgarath potakująco skinął głową.
- Czy podejmujesz kroki uniemożliwiające im znalezienie nas?
- Naturalnie. - Starzec popatrzył na niego. - Skąd ten nagły pociąg do rozmowy? Gadałeś bez przerwy przez całą ostatnią godzinę.
- Jestem troszeczkę zdenerwowany - przyznał się Silk. - To obca okolica, a to zawsze wprawia mnie w zaniepokojenie. Czuję się znacznie lepiej, kiedy mam z góry opracowane drogi ucieczki.
- Czy zawsze jesteś gotowy uciekać?
- W moim zawodzie musisz być gotowy. Co to było? Garion również usłyszał to. Gdzieś w dali za nimi rozległo się ledwo słyszalne, basowe ujadanie - początkowo jednego zwierzęcia, lecz rychło przyłączyło się kilka kolejnych.
- Wilki? - zasugerował. Twarz Belgaratha sposępniała.
- Nie - odparł - nie wilki. - Trzepnął wodzami koński kark i jego niespokojny wierzchowiec ruszył kłusem. Gliniasta gleba, grubą warstwą zalegająca pod topolami, tłumiła uderzenia kopyt.
- Dziadku, w takim razie co to jest? - zapytał Garion również ponaglając swego konia do kłusa.
- Gończy Toraka - zwięźle odparł Belgarath.
- Psy?
- Niezupełnie. To Grolimowie, cokolwiek wyspecjalizowani. Kiedy Angarakowie zbudowali miasto, Torak uznał, że potrzebuje czegoś do pilnowania okolicznych terenów. Pewni Grolimowie zgłosili się na ochotnika, by przybrać nieludzkie postaci. Przemiana była nieodwracalna.
- Już kiedyś poradziłem sobie z psami podwórzowymi - z pewnością siebie powiedział Silk.
- Nie z takimi jak te. Zobaczmy, czy damy radę oddalić się od nich. - W głosie Belgaratha nie było wielkiej pewności.
Nakłonili konie do galopu i raz z jednej, raz z drugiej strony omijali pnie drzew. Gałęzie smagały ich po twarzach. Wjechali na szczyt niskiego, długiego pagórka i galopem zjechali po jego przeciwnej stronie. Dobiegające z tyłu ujadanie zdawało się coraz bliższe.
Wtem koń Silka potknął się, a mały człowieczek omal nie wyleciał z siodła.
- Belgarath, to nie zdaje egzaminu - powiedział, gdy starzec i Garion osadzili konie. - Podłoże jest zbyt zdradliwe, abyśmy utrzymali to tempo.
Belgarath uniósł rękę i przez chwilę nasłuchiwał. Basowe ujadanie stanowczo było bliżej.
- W każdym razie doganiają nas - przyznał starzec.
- Lepiej byś coś wykombinował - powiedział Silk, nerwowo oglądając się za siebie.
- Staram się. - Belgarath uniósł głowę, i głęboko wciągnął powietrze nosem. - Nie zwalniajmy. Właśnie poczułem dolatujący zapach stojącej wody. Teren usiany jest mokradłami. Być może moglibyśmy ukryć nasze zapachy, jeśli zdołamy wejść do wystarczająco dużego rozlewiska.
Ruszyli w dół stoku w kierunku dna doliny. W miarę jak jechali, smród stojącej wody stawał się coraz intensywniejszy.
- Dokładnie przed nami. - Garion wskazał mętne bajoro przebłyskujące pomiędzy białymi pniami drzew.
Bagno było dość rozległym, szerokim rozlewiskiem cuchnącej, oleistej wody zamkniętym na dnie gęsto porośniętego zagłębienia terenu. Z wody sterczały obumarłe drzewa, których bezlistne gałęzie wyglądały nieomal jak rozczapierzone dłonie, w niemym błaganiu wzniesione ku obojętnemu niebu.
Silk zmarszczył nos.
- To śmierdzi wystarczająco obrzydliwie, by całkowicie ukryć nasz zapach - powiedział.
- Zobaczymy - odparł Belgarath. - Prawdopodobnie pozbylibyśmy się zwykłych psów, jednak nie zapominaj, że tak naprawdę gończymi są Grolimowie. Posiadają zdolność myślenia, więc nie będą polegali jedynie na zapachu.
Nakłonili niechętne konie do wejścia w ciemną toń i często zmieniając kierunek, klucząc pośród pni martwych drzew pojechali przed siebie rozbryzgując wodę na wszystkie strony. Końskie kopyta podrywały z dna gnijącą roślinność, co napełniało powietrze jeszcze mocniejszym fetorem.
Odgłosy ujadania gończych stawały się coraz bliższe, przepełnione teraz już podnieceniem i straszliwą żądzą.
- Sądzę, że dotarły do skraju bagna - powiedział Silk i aby lepiej słyszeć, nieznacznie przechylił głowę.
W jednostajnym do tej pory ujadaniu pojawiło się coś, co świadczyło o chwilowej konsternacji ścigających ich gończych.
- Dziadku! - krzyknął Garion ostro osadzając konia. Wprost przed nimi stała ośliniona czarna psia postać, zagłębiona po kolana w mętnej wodzie. Była ogromna - zupełnie tak duża jak koń, a jej oczy płonęły złowrogim zielonym ogniem. Miała potężne przednie łapy i masywną klatkę piersiową, a wystające z pyska okrutnie zakrzywione i ociekające pianą kły miały długość co najmniej stopy.
- Mamy was - warknął. Wydawało się, że przeżuwa słowa, jako że mówiąc wykrzywiał mordę. Wydobywający się z pyska głos brzmiał zgrzytliwie i rozdzierająco.
Ręka Silka błyskawicznie pomknęła ku jednemu z ukrytych sztyletów.
- Nie zwracaj uwagi - polecił mu Belgarath. - To tylko wysłany obraz, zjawa.
- Nie może tego zrobić? - wystraszonym tonem powiedział Silk.
- Mówiłem ci, że to Grolimowie.
- My łaknąć - zahuczał ognistooki gończy. - Wkrótce powrócę wraz z mą watahą i pożywimy się ludzkim mięsem. - Widmo zadrżało i zniknęło.
- Wiedzą, gdzie teraz jesteśmy. - Trwoga przebijała w głosie Silka. - Lepiej byś coś zrobił, Belgarath. Nie możesz posłużyć się czarami?
- To dopiero dokładnie określiłoby nasze położenie. Są tam też inne stwory równie przyjemne jak gończy.
- Powiedziałbym, że będziemy musieli zaryzykować. Nie martwmy się o wszystko naraz. Czy widziałeś te zęby?
- Nadchodzą - z przejęciem powiedział Garion. Wyraźnie usłyszał rozlegający się na bagnie, daleko w tyle, odgłos rozbryzgiwanej wody.
- Belgaracie, zrób coś!
Niebo nad ich głowami pociemniało, a powietrze raptownie stało się przytłaczająco duszne. Z oddali dobiegł gniewny pomruk grzmotu. Westchnienie giganta zdawało się przejść przez las.
- Nie zatrzymujmy się - powiedział Belgarath i bryzgając szlamem pomknęli przez zawiesistą, mętną wodę w kierunku przeciwległego brzegu bagna. Liście drzew topoli rosnących na znajdującym się przed nimi stałym gruncie zupełnie niespodziewanie odwróciły się w górę swymi srebrzystymi spodami i wyglądało to nieomal tak, jak gdyby wielka, blada fala przeszła przez las.
Gończy byli już bardzo blisko i ujadali triumfalnie, gdy skokami pędzili przez oleiste, śmierdzące bagnisko.
Nagle powietrze rozcięła olśniewająca niebieskobiała błyskawica i rozległ się suchy trzask pioruna. Niebo rozdarło się nad nimi. Z hukiem niemal tak głośnym jak grzmot spadła na nich gwałtowna ulewa. Wyjący wiatr wirował w powietrzu wielkimi tumanami liści zerwanych z topoli. W szalejących podmuchach wiatru deszcz padał poziomo, spieniając bagno i zamazując wszystko, co znajdowało się w odległości większej niż kilka stóp.
- Ty to zrobiłeś?! - wrzasnął Silk do Belgaratha.
Lecz oszołomiona mina Belgaratha dobitnie świadczyła, że i dla niego burza była tak samo wielką niespodzianką jak dla Silka. Obydwaj odwrócili się i spojrzeli na Gariona.
- Ty to zrobiłeś? - zażądał wyjaśnień Belgarath.
- Nie on. Ja. - Wychodzący z ust Gariona głos nie był jego głosem. - Zbyt długo mozoliłem się nad tym, aby pozwolić, by jakaś sfora psów pokrzyżowała moje plany.
- Nic a nic nie słyszałem - zdumiał się Belgarath, ocierając ociekającą wodą twarz. - Nawet najcichszego szeptu.
- Słuchałeś w niewłaściwym czasie - odparł głos wewnętrznego towarzysza Gariona. - Tego roku, wczesną wiosną, wprawiłem to w ruch. I właśnie teraz to się tu zbliża.
- Wiedziałeś, że będziemy tego potrzebować?
- Oczywiście. Skręćcie na wschód. W tej ulewie gończy nie będą w stanie was tropić. Zatoczcie łuk i podejdźcie do miasta od wschodu. Na tamtej flance stróżowie są mniej liczni.
Oberwanie chmury trwało nieprzerwanie, a wrażenie potęgowały rozdzierające suche uderzenia piorunów i rozbłyski błyskawic.
- Jak długo potrwa deszcz? - Belgarath przekrzykiwał hałas.
- Wystarczająco długo. Tygodniami powstawał nad Morzem Wschodnim. Dziś rano dotarł do wybrzeża. Skręćcie na wschód.
- Czy podczas jazdy możemy porozmawiać? - zapytał Belgarath. - Mam mnóstwo pytań.
- To chyba nie pora na dyskusje, Belgaracie. Musicie się pośpieszyć. Pozostali dziś rano tuż przed burzą przybyli do Cthol Mishrak. Wszystko jest przygotowane, więc ruszajcie.
- To będzie tej nocy?
- Będzie, jeśli zdążycie na czas. Torak już się prawie obudził. Sądzę, że byłoby lepiej, abyście tam byli, kiedy otworzy oczy.
Belgarath ponownie otarł twarz. W jego oczach widać było zaniepokojenie.
- Ruszajmy - powiedział ostro i rozbryzgując wodę poprowadził ich w strugach zacinającego deszczu ku stałemu gruntowi.
Zacinający pod wpływem przeraźliwie świszczącego wiatru deszcz lał przez kilka kolejnych godzin. Przemoknięci, zmordowani i wpół oślepieni latającymi liśćmi i gałązkami cwałowali na wschód. Ujadanie ugrzęzłych w bagnie gończych cichło w tyle, nabierając zawiedzionego brzmienia, gdyż hucząca ulewa zamazała wszelkie ślady na bagnach i w lesie.
Z nastaniem nocy dotarli do niskiego, wysuniętego daleko na wschód łańcucha pagórków, a deszcz osłabł przechodząc w miarową, przykrą mżawkę, przerywaną od czasu do czasu szkwałami chłodnego, porywistego wiatru i przelotnymi ulewami, które falami wędrowały znad odległego Morza Wschodniego.
- Czy jesteś pewien, że orientujesz się, gdzie to jest? - zapytał Silk Belgaratha.
- Znajdę - ponuro powiedział Belgarath. - Cthol Mishrak ma osobliwy zapach.
Deszcz zelżał, pojedyncze krople lekko uderzały w liście nad ich głowami, a następnie, nim dotarli do skraju lasu, całkowicie ustał. Zapach, o którym mówił Belgarath, nie był ostrym fetorem, lecz raczej przytłumioną, niezwykle wilgotną mieszaniną odorów. Głównym jej składnikiem zdawała się wilgotna rdza, aczkolwiek był w niej również obecny fetor stojącej wody i stęchły zapaszek grzybów. Kiedy dotarli do ostatnich drzew, Belgarath zatrzymał konia.
- Dobrze, tam jest miasto - powiedział zniżonym głosem.
Leżąca przed nimi niecka była słabiutko rozświetlona jakimś bladym, chorowitym blaskiem zdającym się emanować z samej ziemi, a w centrum rozległego zagłębienia wznosiły się wyszczerbione, obrócone w gruzy pozostałości miasta.
- Co to za dziwne światło? - wyszeptał przejęty Garion.
Belgarath odchrząknął.
- Fosforescencja. Bierze się z grzybów porastających cały tamten teren. Nad Cthol Mishrak nigdy nie świeci słońce, więc jest to naturalne miejsce dla wzrostu wszelakich roślin, które żyją w ciemności. Tu zostawimy nasze konie. - Zsiadł z konia.
- Czy to aby najlepszy pomysł? - zapytał go Silk zsuwając się z siodła. - Moglibyśmy zapragnąć pośpiesznie odjechać. - Drobny człowieczek nie zdążył wyschnąć i dygotał.
- Nie - spokojnie powiedział Belgarath. - Jeśli wszystko dobrze pójdzie, nic w mieście nie będzie zainteresowane sprawieniem nam jakichkolwiek kłopotów, a jeśli sprawy przybiorą zły obrót, nie będzie to miało znaczenia.
- Nie lubię sytuacji, ź których nie można się wycofać - cierpko wymamrotał Silk.
- No to wsiadłeś do wozu jadącego nie w tym kierunku - odparł Belgarath. - To, czego wkrótce mamy dokonać, jest tak niezmienne, jak tylko może być. Skoro tylko zaczniemy, nie będzie żadnej możliwości odwrotu.
- Niemniej jednak nie muszę tego lubić, prawda? Co teraz?
- Garion i ja przemienimy się w coś trochę mniej rzucającego się w oczy. Ty jesteś ekspertem w poruszaniu się w ciemnościach, tak aby nikt cię nie usłyszał, czy też dojrzał, ale my nie jesteśmy tak w tym wprawieni.
- Zamierzacie użyć czarów tak blisko Toraka? - niedowierzająco spytał Silk.
- Mamy zamiar zrobić to bardzo cicho - zapewnił go Belgarath. - W każdym razie przemiana formy niemal całkowicie skierowana jest do wewnątrz, więc nie wiąże się z wielkim hałasem. - Zwrócił się do Gariona. - Zrobimy to powoli - powiedział. - Rozproszy to tę odrobinę dźwięku i uczyni go mniej słyszalnym. Rozumiesz?
- Chyba tak, dziadku.
- Ja zrobię to pierwszy. Obserwuj mnie. - Starzec spojrzał przelotnie na konie. - Odsuńmy się nieco. Konie boją się wilków. Nie chcemy, aby wpadły w szał i zaczęły wierzgać i tratować wszystko dookoła.
Zachowując ostrożność Przekradli się brzegiem lasu, dopóki nie znaleźli się w pewnej odległości od koni.
- Powinno być już wystarczająco daleko - powiedział Belgarath. - Teraz patrz. - Przez chwilę koncentrował się, po czym jego postać zaczęła migotać i zamazywać się. Przemiana następowała bardzo powoli i przez kilka chwil wydawało się, że w tym samym miejscu jednocześnie znajduje się jego twarz i wilczy pysk. Dźwięk, jaki wywołała przemiana, był ledwie najcichszym z szeptów. Kiedy już się skończyła, wielki srebrny wilk siedział przed nimi.
- Ty to teraz zrób - polecił Garionowi, nieznacznie zmieniając sposób wysławiania się, co jest tak typowe dla wilczej mowy.
Garion bardzo mocno skoncentrował się, w wyobraźni widząc jedynie kształt wilka. Dokonał przemiany tak wolno, że zdawało się, iż mógłby istotnie czuć wyrastające na jego ciele futro.
Silk natarł twarz i ręce gliną, żeby jego skóra mniej rzucała się w oczy. Pytającym wzrokiem popatrzył na oba wilki.
Belgarath skinął głową i powiódł ich na odkryty teren niecki opadający ku rozpadającym się ruinom Cthol Mishrak.
W słabej poświacie w poszukiwaniu zdobyczy krążyły inne głośno węszące widmowe postaci. Niektóre z nich miały psi zapach; inne pachniały podobnie jak gady. Na rozmaitych wzniesieniach terenu stali na warcie odziani w czarne szaty Grolimowie. Twarze mieli przysłonięte maskami. Wzrokiem i umysłem przeszukiwali ciemności wypatrując intruzów.
Ziemia pod łapami Gariona była jałowa. Na tym spustoszonym terenie nie było żadnej roślinności, żadnego życia. Z Silkiem nisko przykucniętym pomiędzy nimi, oba wilki, przywierając brzuchami do ziemi, pełzły w kierunku ruiny w pełni wykorzystując osłonę, jaką dawały nieliczne skały i małe wąwozy. Gariona męczyło powolne tempo marszu, jednak Belgarath nie przykładał wielkiej uwagi do upływu czasu. Co jakiś czas, kiedy przechodzili w pobliżu któregoś ze stojących na warcie Grolimów, zwalniali i poruszali się w ten sposób, że najpierw stawiali jedną łapę, a dopiero po chwili przerwy dostawiali drugą. Minuty ciągnęły się w nieskończoność, a oni wciąż podkradali się coraz bliżej do obróconego w ruinę Miasta Nocy.
W pobliżu pogruchotanych murów dwaj zakapturzeni kapłani Toraka prowadzili cichą rozmowę. Garion swoim obecnie mocno wyostrzonym słuchem wyraźnie słyszał ich przyciszone głosy.
- Gończy są bardzo podrażnieni tej nocy - powiedział jeden z nich.
- Burza - odparł drugi. - Zła pogoda zawsze ich rozdrażnia.
- Zastanawiam się, jak to jest być gończym - zadumał się pierwszy Grolim.
- Jeśli chcesz, być może pozwolą ci, abyś się do nich przyłączył.
- Nie sądzę, żebym był aż tak ciekawy.
Silk i oba wilki, poruszając się tak cicho jak zjawy, w odległości nie większej niż dziesięć jardów ominęli obu prowadzących jałowe pogaduszki strażników i poprzez wyrwę w murze wkradli się do Miasta Nocy. Gdy już wreszcie znaleźli się pośród ruin, mogli posuwać się szybciej.
Cienie skrywały ich ruchy, a oni śladem Belgaratha przemykali pośród walających się kamieni, wytrwale zmierzając w kierunku centrum miasta, gdzie kikut żelaznej wieży, potężny i czarny, wznosił się ku mrocznemu niebu.
Coraz intensywniejszy fetor rdzy, zastoju i rozkładu niemal nieprzezwyciężonymi falami napływał do wyczulonego wilczego nosa Gariona. Był to zatykający zapach i Garion zaciskał pysk, starając się nie myśleć o nim.
- Kto tam? - rozległo się nagle tuż przed nimi. Na usłaną gruzami ulicę, z dobytym mieczem w dłoni, wyszedł Grolim bacznie wpatrujący się w głębokie cienie, w których wszyscy trzej przycupnęli. Zamarli w bezruchu. Garion raczej wyczuł, niż usłyszał czy zobaczył wolny, niespieszny ruch ręki Silka w kierunku ukrytego na karku sztyletu. Wtem ramię małego człowieczka gwałtownie wystrzeliło łukiem do przodu, a jego nóż z drżącym poświstem i zabójczą celnością wirując w locie pomknął w kierunku Grolima.
Grolim zacharczał, gwałtownie zgiął się wpół, po czym westchnął i runął w przód. Miecz z brzękiem upadł na ziemię.
- Ruszajmy! - Silk przebiegł obok zwiniętego w kłębek, leżącego na kamieniach ciała martwego Grolima.
Gdy Garion susami przebiegał obok ciała, poczuł zapach świeżej krwi, a zapach ten sprawił, że w ustach poczuł niespodziewanie nęcący smak.
Dotarli do zwartej plątaniny powykręcanych dźwigarów i pogiętych płyt będącej ongiś żelazną wieżą i bezgłośnie Przekradli się przez otwarte drzwi i pogrążyli w całkowitej ciemności panującej w znajdującej się za nimi izbie. Teraz już zewsząd dolatywał zapach rdzy połączony z zapachem zalegającego wiekami zła. Garion przystanął, niespokojnie nawąchując zepsute powietrze i czuł, jak sierść jeży się na jego ozdobionym kryzą karku. Z wysiłkiem stłumił basowy warkot, bezwiednie narastający mu w gardle.
Poczuł przelotne muśnięcie barku Belgaratha i podążył za starym wilkiem, kierując się w tych zupełnych ciemnościach jedynie węchem. Po przeciwnej stronie ogromnej pustej żelaznej sali znajdowały się kolejne drzwi.
Belgarath przystanął i Garion ponownie poczuł delikatnie muskający podmuch, podczas gdy starzec powoli, ponownie przemieniał się w ludzką postać. Garion wytężył swoją wolę i stopniowo przepłynął w swoją własną postać.
Silk wydyszał cały łańcuch barwnych, płomiennych, lecz prawie nieuchwytnych dla ucha przekleństw.
- O co chodzi? - wyszeptał Belgarath.
- Zapomniałem zatrzymać się po mój nóż - odpowiedział Silk, zgrzytając zębami. - Był to jeden z moich ulubionych.
- Dziadku, co teraz? - ochrypłym szeptem zapytał Garion.
- Tuż za tymi drzwiami znajduje się prowadząca w dół klatka schodowa.
- A co jest na dole?
- Piwnica. Taki rodzaj grobowca, w którym Zedar przechowuje ciało Toraka. Możemy schodzić?
Garion westchnął, po czym rozprostował ramiona.
- Domyślam się, że to po to przyszliśmy - odparł.
ROZDZIAŁ XXII
Zedarze, mam uznać, że obecnie nie wierzysz? Ręka Gariona, sięgająca drzwi znajdujących się u podnóża schodów, zawisła w powietrzu.
- Nie możesz uchylać się od odpowiedzialności, zasłaniając się koniecznością - ciągnął głos za drzwiami.
- Polgaro, czyż wszyscy nie jesteśmy kierowani przez konieczność? - z jakimś niezwykłym smutkiem odparł nieznajomy głos. - Nie twierdzę, że byłem niewinny, lecz czyż moje odstępstwo nie było z góry przeznaczone? Od samego zarania wszechświat był podzielony, a teraz dwa Proroctwa pędzą ku sobie, ku swemu ostatecznemu spotkaniu, które rozstrzygnie o wszystkim. Któż mógłby twierdzić, że to, co uczyniłem, nie miało kluczowego znaczenia dla tego spotkania?
- To jest wykręt, Zedarze - powiedziała mu ciocia Pol.
- Co ona tu robi? - wyszeptał Garion do Belgaratha.
- Miała tu być - z dziwną nutą zadowolenia odszepnął Belgarath. - Słuchaj.
- Nie przypuszczam, że cokolwiek osiągniemy spierając się ze sobą, Polgaro - mówił Zedar Apostata. - Każde z nas wierzy, że to, co zrobiło, było słuszne. Żadne z nas nie potrafiłoby przekonać drugiego do zmiany stanowiska. Dlaczego po prostu nie poniechamy tego?
- Doskonale, Zedarze - ozięble odparła ciocia Pol.
- Co teraz? - cichuteńko wyszeptał Silk.
- Powinni być tam również inni - cichutko odparł Belgarath. - Upewnijmy się o tym zanim, wpadniemy do środka.
Zagradzające im drogę żelazne drzwi nie były szczelnie dopasowane i słabe światełko przesączało się przez szczeliny wokół framugi. W mrocznej poświacie Garion mógł dostrzec przejętą twarz Belgaratha.
- Jak miewa się twój ojciec? - obojętnym tonem zapytał Zedar.
- Niemal tak samo jak zawsze. Wiesz, jest strasznie wściekły na ciebie.
- Przypuszczam, że należało się tego spodziewać.
- Skończył już jeść, lady Polgaro. - Garion usłyszał mówiącą Ce’Nedrę. Gwałtownie spojrzał na Belgaratha, lecz starzec przytknął palec do ust.
- Rozłóż dla niego jeden z tych sienników, kochanie - poleciła ciocia Pol - i nakryj go kilkoma kocami. Jest bardzo późno, a on jest śpiący.
- Ja to zrobię - zaofiarował się Durnik.
- Dobrze - cichuteńko wyszeptał Belgarath. - Są tu wszyscy.
- Jak się tu dostali? - wyszeptał Silk.
- Nie mam zielonego pojęcia, i nie zamierzam zawracać sobie tym głowy. Najważniejsze jest to, że są tutaj.
- Cieszę się, że zdołałaś ochronić go przed Ctuchikiem - powiedział Zedar. - Bardzo go polubiłem podczas spędzonych razem lat.
- Gdzie go znalazłeś? - spytała ciocia Pol. - Nigdy nie byliśmy w stanie dokładnie określić, z jakiego kraju pochodzi.
- Zupełnie zapomniałem - lekko zakłopotanym głosem odpowiedział Zedar. - Może to było Camaar, a może Tol Honeth lub jakieś miasto na przeciwległym krańcu Mallorei. Szczegóły zacierają się w mej pamięci - niemal jak gdybym nie miał prawa ich zbyt dobrze pamiętać.
- Spróbuj sobie przypomnieć - powiedziała. - Mogłoby to mieć istotne znaczenie.
Zedar westchnął.
- Jeśli to cię bawi - powiedział. Zamilkł na chwilę, jakby starając się zebrać myśli. - Z jakichś powodów stałem się niespokojny - zaczął. - Było to, och, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat temu. Już nie interesowały mnie moje badania, a kłótnie rozmaitych grolimskich frakcji zaczęły mnie irytować. Zacząłem się włóczyć bez celu - zupełnie nie przywiązując większej uwagi to tego, gdzie się znajduję. W tamtych latach musiałem chyba z pół tuzina razy w tę i z powrotem przemierzyć królestwa Zachodu i Angarak. Tak czy owak przechodziłem gdzieś przez jakieś miasto, kiedy nagle przyszła mi do głowy w pełni ukształtowana idea. Wszyscy wiemy, że Klejnot zabije każdego, kto z najmniejszym nawet śladem złej woli dotknie go, ale co uczyniłby, jeśli dotknąłby go ktoś zupełnie niewinny? Oszołomiła mnie prostota tej idei. Na ulicy było pełno ludzi, a ja potrzebowałem spokoju, aby rozważyć tę doniosłą ideę, więc na rogu skręciłem w jakąś zapomnianą boczną uliczkę, a tam było to dziecko. Niemal jak gdyby na mnie oczekiwało. Zdawał się mieć wtedy około dwóch lat, wystarczająco dużo, by chodzić, i nic więcej. Wyciągnąłem do niego rękę i powiedziałem: „Mój chłopcze, mam dla ciebie małą sprawę do załatwienia”. Podszedł do mnie i powiedział: „Podarek”. Jest to jedyne słowo, jakie kiedykolwiek słyszałem, aby wypowiedział.
- Co uczynił Klejnot, kiedy on dotknął go pierwszy raz? - zapytała ciocia Pol.
- Zamigotał. Zdawał się w jakiś osobliwy sposób rozpoznać go i wydawało się, że przeszło coś pomiędzy nimi, kiedy jego ręka spoczywała na Klejnocie. - Westchnął. - Nie, Polgaro, nie wiem, kim jest to dziecko ani nawet czym jest. Z tego co wiem, może być nawet jakąś iluzją. Pomysł, aby się nim posłużyć, przyszedł do mnie tak niespodziewanie, że czasami zastanawiam się, czy to możliwe, aby powstał w mojej głowie. Przypuszczam, że najzupełniej możliwe jest, iż to nie ja znalazłem go, ale że to on znalazł mnie. - Ponownie popadł w milczenie.
Po drugiej stronie drzwi zapadła długa przerwa w rozmowie.
- Zedarze, dlaczego? - cichutko zapytała go ciocia Pol. - Dlaczego zdradziłeś naszego Mistrza? - powiedziała dziwnie współczującym głosem.
- Aby uratować Klejnot - odparł ze smutkiem. - Przynajmniej początkowo taki był mój zamysł. Zawładnął mną od chwili, w której ujrzałem go po raz pierwszy. Po tym, jak Torak zabrał go naszemu Mistrzowi, Belgarath i pozostali zaczęli układać plany odzyskania go przemocą, ja jednak wiedziałem, że jeśli Aldur osobiście nie przyłączy się do nich, by uderzyć wprost w Toraka, to z ich zamierzeń nic nie wyjdzie. A Aldur nie zrobiłby tego. Wnioskowałem, że o ile przemoc musi zawieść, to podstęp mógłby przynieść sukces. Myślałem, że przez udawanie posłuszeństwa wobec Toraka mógłbym zdobyć jego zaufanie i wykraść mu Klejnot.
- Co się stało, Zedarze?
Nastąpiła kolejna, długa i bolesna przerwa.
- Och, Polgaro! - Głos Zedara przeszedł w jakiś dławiony szloch. - Nie zdołasz zrozumieć! Byłem tak pewien siebie, tak przekonany, że zdołam uchronić część swojego umysłu przed dominacją Toraka, ale myliłem się, myliłem! Jego umysł i wola zdruzgotały mnie. Objął mnie i skruszył cały mój opór. Ten dotyk jego dłoni, Polgaro! - W głosie Zedara brzmiało przerażenie. - Sięga do samego dna duszy. Wiem, jaki jest Torak. Obmierzły, spaczony, zły ponad twoje pojmowanie tego słowa. Lecz kiedy mnie wzywa, muszę iść; a co każe mi zrobić, muszę zrobić, nawet mimo, że w głębi mej duszy rozlega się przeraźliwy krzyk sprzeciwu. Nawet teraz, gdy śpi, jego pięść trzyma mnie za serce. - Rozległ się kolejny chrapliwy szloch.
- Czyż nie wiedziałeś, że nie ma możliwości oparcia się bogu? - tym samym współczującym głosem zapytała ciocia Pol. - Czyż była to pycha, Zedarze? Czyś był tak pewien swej mocy, że myślałeś, iż potrafiłbyś oszukać go, że potrafiłbyś ukryć przed nim swoje intencje?
Zedar westchnął.
- Może - przyznał. - Aldur był szlachetnym Mistrzem. Nigdy nie usiłował przytłoczyć mnie swą wolą, więc nie byłem przygotowany na to, co uczynił mi Torak. Torak nie jest szlachetny. Co zechce, to bierze, a jeśli biorąc musi wyrwać ci duszę, to nie ma to dla niego najmniejszego znaczenia. Wkrótce przebudzi się i zabije Belgariona. Nawet Rivański Król nie jest godnym przeciwnikiem dla tego strasznego umysłu. A potem Torak, tak jak zawsze mówił, weźmie sobie ciebie za pannę młodą. Nie opieraj mu się, Polgaro. Oszczędź sobie tej męki. Tak czy owak, w końcu będziesz jego. Zrobisz to chętnie a nawet ochoczo.
W pokoju za żelaznymi drzwiami rozległ się nagły odgłos szurania i szybkich kroków.
- Durnik! - ostro krzyknęła ciocia Pol. - Nie!
- Co się dzieje? - Garion natarczywie zapytał Belgaratha.
- To o to chodziło! - sapnął Belgarath. - Otwórz, że te drzwi!
Za drzwiami rozległ się nagły łoskot, odgłos zwartych w szamotaninie ciał wpadających na meble.
- Ostrzegam cię! - wrzasnął Zedar. - Cofnij się! Zza drzwi dobiegł ostry odgłos ciosu pięści uderzającej w litą kość.
- Zedar! - runął Belgarath, szamocząc się z żelaznymi drzwiami.
Wtem w sali rozległa się potężna detonacja.
- Durnik! - piskliwie krzyknęła ciocia Pol. Belgarath w nagłym porywie szału wzniósł zaciśnięte dłonie, umieścił swą wolę w ramionach i walnął pięścią w zamknięte drzwi. Potężna siła ciosu wyrwała drzwi z zawiasów, jak gdyby wykonane były z papieru.
Znajdująca się za nimi sala miała łukowe sklepienie podparte na wielkich żelaznych, poczerniałych ze starości dźwigarach. Garion z niezwykłą obojętnością zdawał się jednym spojrzeniem ogarnąć całą salę, tak jakby opuściły go wszelkie emocje. Pod jedną ze ścian ujrzał Ce’Nedrę i Podarka, tulących się do siebie, stojącą jak słup soli ciocię Pol, jej rozwarte szeroko oczy z oszałamiającym niedowierzaniem spoglądające na nieruchomą postać kowala Durnika, który skręcony w agonii leżał na podłodze, i którego śmiertelnie blada twarz mogła oznaczać tylko jedną rzecz. Przerażająca fala zrozumienia raptownie zalała jej twarz - zrozumienia niewysłowionej straty.
- Nie! - wykrzyknęła. - Mój Durniku! Nie! - Rzuciła się ku leżącemu mężczyźnie, padła obok niego na kolana i z płynącym ze złamanego serca jękiem smutku i rozpaczy, objęła rękami jego nieruchome ciało.
Następnie Garion po raz pierwszy ujrzał Apostatę Zedara. Czarodziej wpatrywał się w ciało Durnika. W jego obliczu kryła się beznadziejna żałość, świadomość, że ostatecznie popełnił ten jeden czyn, który po wsze czasy pozbawi go wszelkiej nadziei na zbawienie.
- Ty głupcze - mruczał. - Dlaczego? Dlaczego skłoniłeś mnie, bym cię zabił? Była to jedyna rzecz na świecie, której nie chciałem zrobić.
Wtedy Belgarath, nieubłagany jak sama śmierć, gwałtownie rzucił się przez pogruchotane szczątki drzwi i jak błyskawica natarł na człowieka, którego ongiś zwał bratem.
Zedar cofnął się przed straszliwą wściekłością starego czarownika.
- Belgaracie, nie zamierzałem tego zrobić - powiedział drżącym głosem, wznosząc ręce, aby odparować gwałtowny atak Belgaratha. - Ten głupiec spróbował zaatakować mnie. Był...
- Ty... - wycedził Belgarath przez zaciśnięte z wściekłości zęby. - Ty... ty... - Odjęło mu mowę. Żadne słowo nie mogło oddać jego wściekłości. Uniósł obie ręce i pięściami uderzył Zedara w twarz. Zedar zatoczył się do tyłu, lecz Belgarath dopadł go, szarpiąc i okładając pięściami.
Garion wyczuwał drobniutkie drgania woli to jednego, to drugiego; lecz owładnęły nimi tak potężne, odbierające jasność myśli emocje, że żaden z nich nie zachował wystarczającej trzeźwości umysłu, aby skupić swą moc. Tak wiec, jak dwaj awanturnicy w karczmie, Belgarath zżerany furią, a Zedar lękiem i smutkiem tarzali się po podłodze, zasypując się wzajemnie gradem ciosów.
Doprowadzony do rozpaczy Apostata wyszarpnął sztylet z noszonej przy pasie pochwy, a Belgarath obie dłonie zacisnął na jego nadgarstku i tłukł nim o posadzkę, dopóki nóż nie wypadł z ręki Zedara. Z zastygłym na twarzach grymasem ogromnego wysiłku szarpali się i chwytali rozczapierzonymi rękami usiłując sięgnąć sztyletu, a każdy z nich starał się być pierwszym, który by tego dokonał.
W pewnym momencie w ciągu tych szaleńczych sekund, które minęły od kiedy wpadli do sali, Garion bezwiednie dobył wielkiego miecza, jednak gdy tak stał i przypatrywał się zmaganiom czarowników, Klejnot i klinga pozostawały zimne i obojętne na jego dotyk.
Belgarath zaciskał obie dłonie na gardle Zedara, a ten, dusząc się, desperacko szarpał ramiona starca palcami wygiętymi na kształt szponów. Belgarath dusił swego odwiecznego wroga, a jego twarz, z rozchylonymi wargami i zaciśniętymi zębami, wykrzywiała się w jakimś zwierzęcym grymasie. Na koniec, jak gdyby całkowicie tracąc rozsądek, podciągając za sobą Zedara, z wysiłkiem powstał na nogi.
Jedną ręką przytrzymując Apostatę za gardło, zaczął zasypywać go ciosami drugiej. Wtem, pomiędzy dwoma kolejnymi uderzeniami, gwałtownie opuścił rękę i wskazał na kamienie pod ich stopami. Ze straszliwym zgrzytem pojawiło się wielkie pęknięcie przebiegające zygzakiem w poprzek podłogi. Skały trzeszczały w proteście, gdy pęknięcie poszerzało się. Obaj wciąż walczący mężczyźni przechylili się i wpadli w ziejącą czeluść. Zdawało się, że ziemia zadrżała. Pęknięcie w ziemi zatrzasnęło się z przeraźliwym odgłosem.
Osłupiały Garion z rozdziawionymi ustami z oszałamiającym niedowierzaniem gapił się na ledwie teraz zauważalną rysę, w którą przed chwilą runęli obydwaj mężczyźni.
Ce’Nedra, z przerażenia zasłaniając rękami twarz, krzyknęła.
- Zrób coś! - krzyknął Silk do Gariona, ale Garion zdołał jedynie z kompletnym niezrozumieniem spojrzeć na niego.
- Polgaro! - rozpaczliwie powiedział Silk, odwracając się do cioci Pol. Wciąż ubezwłasnowolniona nagłym, przytłaczającym żalem, nie zdołała zareagować, lecz klęczała, mocno tuląc w ramionach martwe ciało Durnika, kołysała się w tył i w przód i zalewała rzewnymi łzami.
Z nieskończonej głębi dobiegł odgłos najpierw jednej, a potem drugiej głuchej detonacji. Śmiertelna walka nie ustawała nawet w trzewiach ziemi.
Wiedziony jakimś przymusem wzrok Gariona odszukał otwór w przeciwnej ścianie. Tam w przyćmionym świetle dostrzegł leżącą postać Kal Toraka. Dziwnie obojętny Garion bacznie przyglądał się ciału swego wroga, skrupulatnie zapamiętując wszystkie szczegóły. Widział czarną suknię i wypolerowaną maskę. Zobaczył również Cthrek Goru - wielki, czarny miecz Toraka.
Aczkolwiek nie ruszał się ani też nic nie czuł, wcale niemała walka targała jego duszą - walka być może jeszcze bardziej przerażająca niż ta, która dopiero co pogrążyła Belgaratha i Zedara w czeluściach ziemi. Dwie moce, które najpierw rozeszły się, a potem zawróciły i nieskończonymi korytarzami czasu popędziły przeciwko sobie, na koniec spotkały się w jego wnętrzu. WYDARZENIE, które było ostatecznym wynikiem obydwu Proroctw, rozpoczęło się, a pierwsza potyczka odbywała się w umyśle Gariona. Drobne i bardzo subtelne regulacje zmieniały jego najgłębiej zakorzenione poglądy i postrzeżenia.
Torak poruszył się, wiercąc niespokojnie, jako że te same dwie moce zmierzyły się w jego wnętrzu.
Straszliwe przebłyski mocy śpiącego boskiego umysłu zaatakowały Gariona, który jasno pojął przerażającą podstępność kryjącą się za składaną przez Toraka propozycją przyjaźni i miłości. Gdyby bojaźń przed pojedynkiem doprowadziła go do załamania się, połowa stworzenia zamigotałaby i zniknęła. Co więcej, to, co oferował Torak, nie było miłością, lecz zniewoleniem tak podłym, że przekraczającym granice wyobraźni.
Lecz Garion nie załamał się. W jakiś sposób uniknął przytłaczającej mocy umysłu Toraka i zupełnie oddał się we władanie tego Proroctwa, które go tutaj sprowadziło. Absolutnie wyrzekając się siebie, stał się narzędziem Proroctwa. Już nie odczuwał strachu. Z mieczem w dłoni Dziecko Światła oczekiwało chwili, kiedy Proroctwo zezwoli mu przystąpić do ostatecznej walki z Bogiem Ciemności.
Wtem, właśnie gdy Silk rozpaczliwie usiłował pobudzić do działania tak Gariona, jak i Polgarę, kamienne płyty podłogi odchyliły się w górę i z ziemi wyrósł Belgarath.
Garion, nadal roztargniony i otumaniony, spostrzegł, że zatarły się wszelkie znamiona czasami nierozsądnego starca, jakim go przedtem znał. Zniknął stary bajdurzący gawędziarz. Nie istniał już nawet drażliwy starzec, który prowadził poszukiwania Klejnotu. Zamiast niego stał Czarodziej Belgarath, Nieśmiertelny Człowiek, lśniący aurą swej pełnej mocy.
ROZDZIAŁ XXIII
Gdzie jest Zedar? - zapytała ciocia Pol unosząc pokrytą smugami łez twarz i odrywając wzrok od martwego ciała Durnika, aby ze straszliwym napięciem spojrzeć na swego ojca.
- Zostawiłem go na dole - posępnie odparł Belgarath.
- Martwego?
- Nie.
- Sprowadź go tu z powrotem.
- Po co?
- By stawił mi czoło. - Jej oczy płonęły. Starzec przecząco pokręcił głową.
- Nie, Pol - powiedział. - Nigdy nikogo nie zabiłaś. I niech tak pozostanie.
Delikatnie opuściła ciało Durnika na podłogę, wstała, a jej blada twarz wykrzywiła się w wyrazie smutku i straszliwej żądzy.
- No to ja pójdę do niego - oświadczyła unosząc obie ręce, jak gdyby zamierzała porazić ziemię pod jej stopami.
- Nie - powiedział Belgarath wyciągając rękę - nie pójdziesz.
Stali twarzami do siebie zwarci w straszliwej, toczonej w milczeniu walce. Początkowo mina cioci Pol wyrażała jedynie strapienie z powodu czynionych przez ojca trudności. Ponownie uniosła rękę, aby skierować swą miażdżącą wolę przeciwko ziemi, lecz Belgarath raz jeszcze wysunął swą dłoń.
- Ojcze, puść mnie.
- Nie.
Zdwoiła swoje wysiłki wykręcając się tak, jakby usiłowała uwolnić się od niewidzialnych więzów.
- Puść mnie, starcze! - krzyknęła.
- Nie. Pol, nie rób tego. Nie chcę cię skrzywdzić. Ponownie spróbowała, tym razem jeszcze rozpaczliwiej, lecz Belgarath ponownie stłumił jej wolę swoją wolą. Jego twarz stężała i zacisnął szczęki.
Ostatnim wysiłkiem rzuciła całą swoją moc przeciwko wzniesionej przez niego barierze. Jednakże starzec jak jakaś ogromna skała pozostał niewzruszony. Na koniec skuliła ramiona i znów zaczęła płakać.
- Przepraszam, Pol - powiedział łagodnie. - Nigdy nie chciałem być zmuszonym do zrobienia tego. Dobrze się czujesz?
- Jak możesz o to pytać? - spytała zdławionym głosem, załamując ręce nad nieruchomym ciałem Durnika.
- Nie to miałem na myśli.
Odwróciła się do niego plecami i ukryła twarz w dłoniach.
- W każdym razie nie sądzę, Pol, abyś potrafiła dotrzeć do niego - powiedział starzec. - Wiesz równie dobrze jak ja, że tego, co uczyni jedno z nas, drugie nie potrafi odczynić.
Wyraz szczurzej twarzy Silka świadczył o przeżytym szoku. Przemówił przyciszonym głosem:
- Co mu zrobiłeś?
- Ciągnąłem go w dół, dopóki nie dotarliśmy do litej skały. A następnie zakułem go w niej.
- Czy nie wydostanie się na powierzchnię ziemi w ten sam sposób, w jaki ty to uczyniłeś?
- Nie. To dla niego niewykonalne. Czar jest myślą, a żaden człowiek nie potrafi dokładnie powielić myśli drugiego człowieka. Zedar jest na zawsze uwięziony wewnątrz skały. Albo dopóki ja nie zechcę go uwolnić. - Starzec posępnie popatrzył na ciało Durnika. - A nie sądzę, że będę chciał to zrobić.
- Umrze, prawda? - zapytał Silk. Belgarath przecząco pokręcił głową.
- Nie. To część tego co mu zrobiłem. Do końca świata będzie leżał zakuty we wnętrzu skały.
- Belgarath... to potworne - słabym głosem powiedział Silk.
- Tak jak i to - zawzięcie powiedział Belgarath, wskazując na Durnika.
Garion bardzo dobrze słyszał, jak rozmawiają i wszystko widział całkiem wyraźnie, jednak w jakiś niezwykły sposób zdawało mu się, że są zupełnie gdzie indziej. Inni obecni w podziemnej krypcie wydawali się poza kręgiem jego zainteresowań. Dla niego w tej łukowo sklepionej izbie istniał tylko jeden, a był nim Kal Torak - jego wróg.
Niespokojne wiercenie się śpiącego boga stało się jeszcze widoczniejsze. Osobliwie zwielokrotniona świadomość Gariona - po części jego własna, po części wywodząca się z Klejnotu, i jak zawsze przykryta świadomością, którą nazywał oschłym głosem mieszkającym w umyśle - postrzegała w tym wierceniu ból, który krył się w ruchach okaleczonego boga. W tej chwili Torak wił się w półśnie. Zwykły zraniony człowiek wyzdrowiałby z czasem, a jego ból malałby i ostatecznie zniknął, ponieważ odnoszenie ran jest częścią ludzkiego bytu. Tymczasem bóg był niewrażliwy na ciosy i nie miał żadnej potrzeby, aby posiadać dar zdrowienia. Tak też i było z Torakiem. Ogień, który Klejnot wyzwolił przeciwko Torakowi, kiedy ten posłużył się nim, aby rozłupać ziemię, wciąż trawił jego ciało, a przez wszystkie nieskończone stulecia, jakie upłynęły od okaleczenia, jego ból ani trochę nie zmniejszył się. Za stalową maską ciało na twarzy Boga-Smoka wciąż dymiło, a wypalone oko bezustannie kipiało w oczodole. Garion wzdrygnął się, niemal litując nad tą wiekuistą męką.
Podarek uwolnił się z drżących ramion Ce’Nedry i z przejętą miną przeszedł po kamiennych płytach podłogi grobowca. Zatrzymał się, pochylił i położył dłoń na barku Durnika. Łagodnie, tak jakby chciał go obudzić, potrząsnął nieżywym mężczyzną. Na buzi chłopca pojawił się wyraz zaintrygowania, jako że kowal nie zareagował. Potrząsnął nim raz jeszcze, nieco mocniej. Jego wzrok świadczył o zupełnym niezrozumieniu.
- Podarek! - łamiącym się głosem zawołała do niego Ce’Nedra - wracaj. Nie możemy już nic zrobić.
Podarek spojrzał na nią, po czym ponownie na Durnika. Niezwykle łagodnie poklepał dłonią bark kowala, westchnął i powrócił do księżniczki. Gwałtownie złapała go w ramiona i zaczęła łkać wtulając twarz w jego małe ciałko. Raz jeszcze, tym samym dziwnie łagodnym ruchem poklepał jej płomienne włosy.
Wtem ze znajdującej się w przeciwległej ścianie alkowy dobiegł odgłos przeciągłego, rzężącego westchnienia, jakiegoś napawającego dreszczem wydechu. Garion błyskawicznie spojrzał w kierunku alkowy, jego dłonie zacisnęły się na rękojeści zimnego miecza. Torak odwrócił głowę. Miał otwarte oczy. Gdy bóg przebudził się, odrażający ogień płonął w miejscu wypalonego oka.
Belgarath z jakimś przenikliwym sykiem wciągnął powietrze, gdy Torak uniósł zwęglony kikut lewej ręki, jak gdyby po to by odgonić resztki snu, jednocześnie prawą ręką szukając po omacku potężnej rękojeści Cthrek Goru - jego czarnego miecza.
- Garion! - ostro powiedział Belgarath.
Lecz Garion, wciąż unieruchomiony przez skupione na nim moce, mógł jedynie bacznie przyglądać się przebudzinom boga. Jakaś jego część usiłowała się otrząsnąć, a jego ręka drżała, gdy zmagał się, aby unieść miecz.
Jeszcze nie, wyszeptał głos.
- Garionie! - tym razem Belgarath faktycznie krzyczał.
Po czym stary czarodziej, najwyraźniej powodowany krańcową rozpaczą, pognał obok otumanionego młodzieńca, aby osobiście rzucić się na wciąż jeszcze leżącą postać Boga Ciemności.
Torak wypuścił rękojeść miecza i nieomal pogardliwe zacisnął dłoń na tunice pod szyją Belgaratha, podniósł szamoczącego się starca, tak jak ktoś inny mógłby podnieść dziecko. Stalowa maska wykrzywiła się w szpetnym, szyderczym uśmiechu, gdy bóg trzymał bezradnego czarodzieja z dala od siebie. Wtem jak wicher uderzyła moc umysłu Toraka, miotając Belgarathem na drugą stronę sali i oddzierając kawał tuniki z jego piersi. Coś błyszczało pomiędzy palcami Toraka i Garion zdał sobie sprawę, że jest to srebrny łańcuch amuletu Belgaratha - polerowanego medalionu przedstawiającego sylwetkę stojącego wilka. Medalion w jakiś bardzo osobliwy sposób zawsze był źródłem mocy Belgaratha, a teraz spoczywał w zaciśniętej dłoni jego odwiecznego wroga.
Z przerażającą powolnością Bóg Ciemności podnosił się z mar, wznosił ponad nich wszystkich, dzierżąc w dłoni Cthrek Goru.
- Garionie! - krzyknęła Ce’Nedra. - Zrób coś! Unosząc swój miecz, Torak majestatycznymi, wielkimi krokami szedł w kierunku oszołomionego Belgaratha. Lecz ciocia Pol skoczyła na równe nogi i rzuciła się pomiędzy nich.
Torak powoli opuścił miecz, po czym uśmiechnął się obmierzłym uśmiechem.
- Moja panna młoda - wycharczał wstrętnym głosem.
- Nigdy, Toraku - oświadczyła. Zignorował jej wyzwanie.
- Polgaro, wreszcieś przyszła do mnie - pożerał ją wzrokiem.
- Przyszłam żeby ujrzeć, jak zginiesz!
- Zginę, Polgaro? Ja? Nie, nie po toś tu przyszła. Jak było przepowiedziane, to wola ma ściągnęła cię ku mnie. A teraz mojąś jest. Podejdź do mnie, ukochana.
- Nigdy.
- Nigdy, Polgaro? - W chrapliwym głosie boga zabrzmiała straszliwa pogróżka. - Będziesz mi posłuszną, moja panno młoda. Nagnę cię do mej woli. Upór twój uczyni jeno słodszym zwyciętwo me. Na koniec będę cię miał. Podejdźże tu.
Moc jego umysłu była tak przytłaczająca, że Polgara zaczęła kołysać się, tak jak drzewo kołysze się na wichrze.
- Nie - wydyszała, zamykając oczy i gwałtownym ruchem odwracając twarz.
- Patrzże na mnie, Polgaro - rozkazał mrukliwie. - Jestem twym przeznaczeniem. Wszystko, coś wcześniej umyśliła sobie kochać, przepadnie, i będziesz kochać jeno mnie. Patrzże na mnie.
Bezradnie odwróciła głowę, otworzyła oczy i spojrzała na niego. Nienawiść i opór zdawały się topnieć, a straszliwy lęk pojawił się na jej twarzy.
- Wola twa kruszeje, moja ukochana - powiedział jej. - Podejdźże już do mnie.
Ona musi się oprzeć! Całe zmieszanie już minęło i Garion w końcu zrozumiał. To była prawdziwa bitwa. Jeśli ciocia Pol ulegnie, wszyscy będą zgubieni. A wszystko ku temu zmierzało.
Pomóż jej, powiedział jego wewnętrzny głos.
Ciociu Pol! Garion zawołał ją w myślach. Wspomnij Durnika! Wiedział, nawet nie wiedząc skąd, że była to jedyna rzecz, która mogła wspomóc ją w jej śmiertelnych zmaganiach. Szperał w swej pamięci i w myślach posyłał jej obrazy Durnika - silnych rąk kowala pracującego w swojej kuźni, jego poważnych oczu, spokojnego brzmienia jego głosu - a przede wszystkim niewysłowionej miłości, jaką żywił do niej ten dobry człowiek; miłości, wokół której skupiało się całe życie Durnika.
W odpowiedzi na przemożny wpływ żądania Toraka Polgara poruszyła się bezwiednie, leciuteńko przenosząc ciężar ciała, jak gdyby przygotowując się do pierwszego zgubnego kroku. Jeśli już zrobiłaby ten krok, byłaby zgubiona. Lecz podsuwane przez Gariona wspomnienia Durnika poraziły ją jak grom. Jej plecy, które już zaczęły uginać się pod ciężarem porażki, nagle wyprostowały się, a w oczach ponownie zabłysło wyzwanie.
- Nigdy! - powiedziała wyczekującemu bogu. - Przenigdy!
Twarz Toraka powoli stężała. Gdy skierował na nią całą miażdżącą moc swej woli, jego oczy zapałały jaskrawym blaskiem, jednak ona kurczowo trzymając się wspomnień o Durniku tak, jak czegoś tak stałego, iż nawet wola Boga Ciemności nie zdołałaby oderwać jej od tego, zdecydowanie odpierała wszystko, co mógł jej uczynić.
Wyraz zawiedzionej nadziei wykrzywił twarz Toraka, gdy uświadomił sobie, że ona nigdy nie ustąpi - że przenigdy nie zdobędzie jej miłości. Wygrała, a jej zwycięstwo było jak nóż, który obracając się, powoli rozcinał mu trzewia. Torak, rozwścieczony pokrzyżowaniem planów, doprowadzony do szału jej teraz już niezmienną wolą oporu, uniósł głowę i niespodziewanie zawył - wstrząsającym, niemal zwierzęcym wyciem wyrażającym okrutny zawód.
- Zatem zgińcie oboje! - wrzasnął ogarnięty furią. - Skonaj wraz z ojcem! - Powiedziawszy to, raz jeszcze wzniósł swój śmiercionośny miecz.
Polgara ze stoickim spokojem stawiła czoło ogarniętemu wściekłością bogu.
Belgarionie, teraz! huknął głos w umyśle Gariona.
Klejnot, który w ciągu całego przerażającego starcia pomiędzy ciocią Pol a okaleczonym bogiem pozostawał zimny i martwy, raptownie rozbłysnął życiem, a Miecz Rivańskiego Króla buchnął ogniem wypełniając kryptę jaskrawym błękitnym światłem. Garion skoczył przed siebie, wysuwając miecz, by przejąć morderczy cios spadający na bezbronną twarz cioci Pol.
W krypcie jak uderzenie wielkiego dzwonu rozbrzmiał drżący, odbijający się echem od ścian metaliczny dźwięk stali uderzającej o stal. Odbity świetlistym ostrzem miecz Toraka wykrzesał fontannę iskier z kamiennej płyty podłogi. Jedyne oko boga rozszerzyło się, gdy od pierwszego spojrzenia rozpoznał Rivańskiego Króla, świetlisty miecz i lśniący Klejnot Aldura. Po przybranej przez Toraka minie Garion poznał, że okaleczony bóg zapomniał już o cioci Pol, a całą swą uwagę skupił na nim.
- A więc wreszcieś zjawił się, Belgarionie - ponuro powitał go bóg. - Od zarania świata czekałem twego nadejścia. Dokonasz tu swego żywota. Bądźże pozdrowiony, Belgarionie, i żegnaj. - Zamachnął się potężnie i ciął mieczem, jednak Garion bez chwili namysłu uniósł swój miecz i ponownie krypta rozbrzmiała dzwonną nutą krzyżujących się kling.
- Jeszcześ chłopięciem, Belgarionie - powiedział Torak. - Azali staniesz do walki z potęgą i niezwyciężoną wolą Boga? Podporządkuj się mnie, a ja żywot twój oszczędzę.
Wola Boga Angaraka skierowała się na Gariona, i w tej jednej chwili Garion w pełni zrozumiał, jak ciężkie musiały być zmagania cioci Pol. Poczuł odbierający mu siłę straszny przymus posłuszeństwa. Lecz raptownie usłyszał docierający do niego z odległych stuleci wielki chór głosów wykrzykujących jedno jedyne słowo - Nie! - Wszystkie żywoty wszystkich, którzy go poprzedzali, zmierzały ku tej jednej chwili i teraz te właśnie żywoty dodawały mu odwagi. Mimo że sam jeden dzierżył miecz Rivy o Żelaznej Dłoni, nie był sam, a Torak nie zdoła odwieść go od tego, co miał uczynić.
Okazując absolutne nieposłuszeństwo, Garion ponownie wzniósł świetlisty miecz.
- Zatem niech się stanie - zagrzmiał Torak. - Na śmierć, Belgarionie!
Początkowo zdawało się to jedynie jakimś zwodniczym migotaniem światła, które wypełniło grobowiec, lecz w mgnieniu oka jasnym stało się dla Gariona, że Torak potężniał, pęczniał, rozrastał się w górę, rozszerzał. Ze straszliwie rozdzierającym odgłosem, prąc ku górze rozepchnął rękami na boki skorodowany żelazny strop grobowca.
Garion, raz jeszcze bez najmniejszej chwili namysłu, nie zastanawiając się jak to zrobić, również zaczął rozrastać się i także przebił przez sufit, rozpychając rękami na boki przerdzewiałe szczątki.
Pośród rozkładających się ruin Miasta Nocy, na otwartej przestrzeni, pod wieczną chmurą skrywającą niebo, dwaj tytaniczni adwersarze stanęli naprzeciw siebie.
- Warunki spełnione - oschły głos przemówił ustami Gariona.
- Na to by wyglądało - inny, równie wyprany z emocji głos dobiegł z zakutych w stal ust Toraka.
- Czy życzysz sobie włączyć w to innych? - zapytał głos Gariona.
- Wydaje się, że nie ma takiej potrzeby. Ci dwaj mają dostateczne zdolności do tego, co ma być im powierzone.
- Zatem niech tu się to rozstrzygnie.
- Zgoda.
Po czym Garion poczuł nagłe wyswobodzenie, jako że usunięto wszelkie narzucone mu do tej pory ograniczenia. Torak, także wyswobodzony, wyszczerzywszy zęby i warcząc z nienawiści wzniósł Cthrek Goru.
Była to walka, jakiej świat jeszcze nie widział. Pod kolosalną siłą parowanych ciosów skały rozpadały się na kawałki. Miecz Rivańskiego Króla wirował w poświacie błękitnych płomieni, a ciemna klinga Cthrek Goru Toraka przy każdym cięciu kreśliła łuki dostrzegalnej ciemności.
Pozbawieni wszelkich myśli, wszelkich uczuć oprócz ślepej nienawiści, cięli i parowali, chwiejnie krążyli pośród zawalonych ruin, miażdżąc wszystko, co było pod ich stopami. Wokół walczących rozpętała się burza żywiołów. Ulicami obracającego się w ruinę miasta z przeraźliwym wyciem powiał wiatr targający trzęsącymi się kamieniami. Wokół nich kotłowały się oślepiające, uderzające z suchym trzaskiem pioruny. Ziemia dudniła i drżała pod ich masywnymi stopami. Gładka powierzchnia chmury, która przez pięć tysiącleci pod swą ciemną pokrywą skrywała miasto, zaczęła burzyć się i pośpiesznie wirować nad nimi. W kipiącym środku falującej chmury pojawiały się i znikały duże skrawki usianego gwiazdami nieba. Grolimowie, zarówno ci o ludzkich, jak i ci o nieludzkich postaciach przerażeni gwałtowną walką, która tak raptownie rozgorzała dokładnie między nimi, wyjąc z przestrachu rzucili się do panicznej ucieczki.
Garion kierował swe ciosy na ślepą stronę Toraka, a Bóg Ciemności przy każdym ciosie świetlistego miecza wzdrygał się przed ogniem Klejnotu, jednak cień Cthrek Goru przy każdym przejściu nad Garionem śmiertelnym chłodem mroził jego krew.
Ich siły wyrównały się bardziej, niż Garion mógł to sobie wyobrazić. Przewaga wielkości Toraka zniknęła, kiedy obydwaj rozrośli się do tych ogromnych rozmiarów, a brak doświadczenia Gariona wyrównywało kalectwo Toraka.
Ale nierówność podłoża wydała Gariona na pastwę Toraka. Cofając się przed nagłą nawałą potężnych ciosów, Garion zawadził piętą o stertę powywracanych głazów, a zwietrzałe kamienie rozkruszyły się i potoczyły pod jego stopą. Pomimo usilnych prób utrzymania równowagi, upadł.
Jedyne oko Toraka triumfalnie zabłysło, gdy wznosił ciemny miecz. Lecz Garion, chwyciwszy w obie dłonie rękojeść miecza, uniósł płonącą klingę, aby przyjąć ten potężny cios. Gdy miecze, ostrze w ostrze, zderzyły się, na Gariona kaskadą opadł ogromny deszcz iskier.
Torak ponownie uniósł Cthrek Goru, lecz jakaś dziwna żądza przemknęła przez jego zakute w stal oblicze.
- Ulegnij! - ryknął.
Garion bacznie spojrzał na górującą nad nim ogromną postać. Jego umysł pracował z przyśpieszoną prędkością.
- Chłopcze, nie żywię żadnej woli zabicia cię - niemal błagalnie powiedział Torak. - Ulegnij, a daruję ci życie.
I wtedy Garion zrozumiał. Jego przeciwnik nie usiłował go zabić, lecz zamiast tego starał się zmusić go do uległości. Torakiem kierowała potrzeba dominacji! Na tym polegała prawdziwa walka pomiędzy nimi!
- Odrzuć miecz, Dziecię Światła, i pokłoń się przede mną - rozkazał bóg, a siła jego umysłu była jak miażdżący ciężar.
- Nigdy - wysapał Garion, wyrywając się temu okropnemu przymusowi. - Możesz mnie zabić, ale nie ulegnę.
Twarz Toraka wykrzywiła się, jak gdyby odmowa Gariona podwoiła jego odwieczną męczarnię.
- Musisz - prawie wyszlochał. - Bezradnym żeś wobec mnie. Podporządkuj się!
- Nie! - krzyknął Garion i wykorzystując strapienie Toraka wywołane tą gwałtowną odmową, wytoczył się spod cienia Cthrek Goru i skoczył na równe nogi. Wszystko było już jasne, i nareszcie wiedział, w jaki sposób może wygrać.
- Posłuchaj mnie, okaleczony i wzgardzony boże - wysyczał przez zaciśnięte zęby. - Jesteś niczym. Twój lud boi się ciebie, ale tak naprawdę - nie kocha cię. Podstępnie usiłowałeś skłonić mnie, żebym pokochał ciebie; usiłowałeś zmusić ciocię Pol, aby cię pokochała; lecz ja, dokładnie tak jak i ona to zrobiła, odrzucam cię. Jesteś Bogiem, ale też jesteś niczym. W całym wszechświecie nie ma ani jednej osoby, ani nawet rzeczy, która cię kocha. Jesteś samotny i pozbawiony znaczenia, a jeśli nawet zabijesz mnie, do końca świata będziesz wiódł swój nędzny żywot.
Słowa Gariona jak ciosy ugodziły okaleczonego boga, a Klejnot, jakby wtórując tym słowom, ponownie zapłonął, uderzając Boga-Smoka swą niszczycielską nienawiścią. To było tym WYDARZENIEM, na które od zarania dziejów oczekiwał wszechświat. Właśnie po to Garion przyszedł do tych rozpadających się ruin - nie żeby walczyć z Torakiem, ale żeby go odrzucić.
Ze zwierzęcym wyciem wyrażającym udrękę i ból, Dziecko Ciemności uniosło Cthrek Goru nad głowę i rzuciło się na Rivańskiego Króla. Garion nie wykonał żadnej próby odparowania ciosu, lecz obiema rękami ścisnął rękojeść świetlistego miecza i wyciągając go przed siebie, wypadem zaatakował nacierającego wroga.
Było to takie proste. Miecz Rivańskiego Króla wszedł w pierś Toraka jak nóż w masło, a gdy przechodził przez raptownie sztywniejące ciało boga, moc Klejnotu przepłynęła do świetlistej klingi.
Olbrzymie dłonie Toraka konwulsyjnie rozwarły się, a Cthrek Goru nikomu nie czyniąc krzywdy wypadł z ich uścisku. Torak otworzył usta do krzyku, a z ust jak krew buchnął mu niebieski płomień. Zagiętymi palcami chwycił za twarz, i zerwawszy wypolerowaną stalową maskę, odsłonił kryjące się za nią odrażająco okaleczone oblicze. Łzy napłynęły mu do oczu, zarówno do tego, które było, jak i tego, którego nie było. Lecz łzy również płonęły, jako że Miecz Rivańskiego Króla płonął w jego piersi i napełniał go swym płomieniem.
Bóg zatoczył się do tyłu. Ze srogim kląśnięciem miecz wyśliznął się z jego ciała. Nie zgasł jednak ogień, który klinga w nim rozpaliła. Kurczowo chwycił rozwartą ranę, a spomiędzy palców wytrysnął błękitny płomień, skapujący w małe płonące kałuże pośród otaczających go zwietrzałych skał.
Jego okaleczona twarz, wciąż żłobiona ognistymi łzami, wykrzywiła się w agonii. Uniósł tę płonąca twarz ku falującemu, wzburzonemu niebu i wyciągnął w górę swe potężne ramiona. W śmiertelnej udręce porażony bóg krzyknął do niebios: - Matko! - a odgłos jego głosu powrócił echem od najdalszej gwiazdy.
Ze wzniesionymi rękami stał tak, znieruchomiały, po czym zachwiał się i padł martwy u stóp Gariona.
Przez chwilę panowała absolutna cisza. Wtem, gdy mroczne Proroctwo uciekało unosząc z sobą atramentowy cień Cthrek Goru, z martwych ust Toraka wydobył się przeciągły, jękliwy okrzyk niknący w niewyobrażalnej dali.
Ponownie nastała cisza. Wirująca chmura zatrzymała się w swym szalonym pędzie, a gwiazdy, które wcześniej ukazały się pośród jej strzępów, zniknęły. Cały wszechświat wzdrygnął się - i zatrzymał. Nastąpił moment absolutnej ciemności, jako że wszelka światłość, która gdziekolwiek istniała - zgasła, a wszystek ruch - ustał. W tej przerażającej chwili wszystko, co istniało - to co było wcześniej, to co było wtedy, i to co miało być jeszcze - wszystko to raptownie skręciło na drogę jednego Proroctwa. Tam gdzie zawsze były dwa, teraz było już jedynie jedno.
A potem, początkowo bardzo delikatnie, zaczął wiać wiatr usuwający zatęchły smród Miasta Nocy, a na aksamitnym nocnym niebie ponownie, jak niespodziewanie podświetlone drogocenne kamienie, zabłysły gwiazdy. Gdy światłość powróciła, znużony Garion stanął nad ciałem boga, którego dopiero co zabił. Miecz nadal niebieskawo migotał mu w rękach, a Klejnot unosił się radością w zakamarkach jego mózgu. Miał niejasną świadomość, że w tym wstrząsającym momencie kiedy zniknęła wszelka światłość, obydwaj: on i Torak powrócili do swoich normalnych rozmiarów, lecz był zbyt zmęczony, aby zastanawiać się nad tym.
Z położonego nie opodal zdruzgotanego grobowca wyłonił się dygoczący i wyczerpany Belgarath. Z kurczowo zaciśniętej dłoni zwisał mu zerwany łańcuch jego medalionu.
Przystanął, by przez chwilę przyjrzeć się bacznie Garionowi i pokonanemu bogu.
Wiatr zawodził w gruzowisku, a gdzieś daleko w ciemnościach gończy Toraka wyli posępną pieśń pogrzebową dla swego pokonanego pana.
Belgarath rozprostował plecy, po czym ruchem osobliwie podobnym do gestu, który Torak wykonał w chwili śmierci, wyrzucił ramiona ku niebu.
- Mistrzu! - wykrzyknął potężnym głosem. - Skończyło się!
ROZDZIAŁ XXIV
Było już po wszystkim, jednak w zwycięstwie Gariona była jakaś gorycz. Człowiek nie zabija Boga z lekkim sercem niezależnie od tego, jak wykrętnym czy złym mógłby być ten bóg. Dlatego też Garion ze smutkiem stał nad ciałem pokonanego wroga, podczas gdy delikatnie pachnący zbliżającym się świtem wiatr obmywał chylące się ku upadkowi ruiny Miasta Nocy.
- Wyrzuty sumienia, Garionie? - cicho zapytał Belgarath, kładąc dłoń na barku wnuka.
Garion westchnął.
- Nie, dziadku - powiedział. - Przypuszczam, że nie... na pewno nie. Należało to zrobić, prawda?
Belgarath posępnie skinął głową.
- Chodzi mi o to, że w chwili śmierci był taki osamotniony. Zanim go zabiłem, pozbawiłem go wszystkiego. Nie jestem nazbyt dumny z tego powodu.
- Tak jak powiadasz, należało to zrobić. Był to jedyny sposób, w jaki mogłeś go pokonać.
- Po prostu żałuję, że nie mogłem mu czegoś zostawić, to wszystko.
Z ruin roztrzaskanej żelaznej wieży wyłoniła się mała, smutna procesja. Ciocia Pol, Silk i Ce’Nedra wynosili ciało kowala Durnika, a obok nich z posępną miną szedł Podarek.
Ukłucie smutku nieomal nie do zniesienia przeszyło Gariona. Durnik, jego pierwszy i najlepszy przyjaciel, był blady i martwy, a Garion w duchowym wstrząsie, który poprzedził pojedynek z Torakiem, nie był w stanie płakać nad nim.
- Zrozum, to było niezbędne - posępnie powiedział Belgarath.
- Po co? Dziadku, dlaczego Durnik musiał zginąć? - W głosie Gariona rozbrzmiewała udręka, a do oczu napłynęły mu nie skrywane łzy.
- Ponieważ jego śmierć dała twojej cioci wolę oparcia się Torakowi. W Proroctwie zawsze istniał jeden słaby punkt: możliwość, że Pol mogłaby ulec. Jedynym, czego potrzebował Torak, było to, aby pokochała go choć jedna osoba. Stałby się niezwyciężonym.
- Cóż wydarzyłoby się, jeśli poszłaby do niego?
- Przegrałbyś walkę. To dlatego Durnik musiał zginąć. - Starzec westchnął żałośnie. - Żałuję, że nie mogło to potoczyć się inaczej, jednak było nieuniknione.
Trójka, która wyniosła Durnika z zawalonego grobowca, łagodnie złożyła jego martwe ciało na ziemi, a Ce’Nedra ze smutkiem przyłączyła się do Belgaratha i Gariona. Nic nie mówiąc, drobniutka dziewczyna wsunęła dłoń w dłoń Gariona i stali tak, obserwując w milczeniu, jak ciocia Pol, teraz już niezdolna do płaczu, łagodnie rozprostowała ramiona Durnika przy jego bokach, po czym nakryła go swoim płaszczem. Następnie Polgara usiadła na ziemi, położyła sobie na kolanach głowę Durnika i w żalu zbliżywszy swą twarz do jego twarzy bezwiednie głaskała go po włosach.
- Nie zniosę tego. - Ce’Nedra raptownie załkała, wtuliła twarz w ramię Gariona i zaczęła szlochać.
Wtem, tam gdzie uprzednio była jedynie ciemność, pojawiła się światłość. Garion przyglądał się bacznie, jak pojedynczy snop olśniewającego błękitnego światła opadał z wirującej nad głowami, rozdartej i postrzępionej chmury. Gdy światło dotknęło ziemi, całe obrócone w ruinę miasto skąpało się w powodzi jego intensywnego blasku. Snop światła jak wielka jarząca się kolumna sięgnął z nocnego nieba w dół ku ziemi, a towarzyszyły mu inne: czerwony, żółty, zielony i takie, których odcieni Garion nie potrafił nawet nazwać. Jak kolory u podstawy niespodziewanej tęczy, wielkie kolumny stanęły obok siebie po drugiej stronie ciała poległego Toraka. Po czym Garion niezbyt wyraźnie dostrzegł, że w środku każdej kolumny światła stoi promieniująca, lśniąca postać. Bogowie powrócili, aby opłakiwać odejście brata. Garion rozpoznał Aldura i z łatwością potrafił zidentyfikować każdego z pozostałych. Mara wciąż rzewnie płakał, a martwooki Issa falował wężowato stojąc wewnątrz promieniejącej kolumny bladozielonego światła. Nedra miał przebiegłą minę, a Chaldan - dumną. Belar o blond włosach, chłopięcy Bóg Alornów pomimo swego zuchwałego, szelmowskiego wyglądu miał tak jak i reszta jego braci zasępione oblicze z powodu śmierci Toraka. W powodzi wspaniałego światła i z towarzyszącym temu równie wspaniałym dźwiękiem bogowie powrócili na ziemię. Cuchnące powietrze Cthol Mishrak niespodziewanie ożyło tym dźwiękiem, jako że każdy barwny snop zagrał na inną nutę, a nuty te połączyły się w tak idealnej harmonii, iż wydawały się odpowiedzią na każde pytanie, jakie kiedykolwiek zostało postawione.
A na koniec, przyłączając się do innych kolumn światła, powoli opuścił się pojedynczy, oślepiająco biały snop, a w środku tej jasności stała odziana na biało postać ULa, tego niezwykłego boga, którego Garion swego czasu spotkał w Prolgu.
Postać Aldura, wciąż otoczona promiennym niebieskim nimbem, zbliżyła się do sędziwego Boga Ulgów.
- Ojcze - ze smutkiem powiedział Aldur - brat nasz i syn twój, Torak, dokonał żywota.
Migocząca i żarząca się postać ULa, ojca pozostałych bogów, przeszła przez usłany gruzem teren i stanęła nad nieruchomym ciałem Toraka.
- Synu mój, usiłowałem zawrócić cię z drogi twej - powiedział łagodnie, a pojedyncza łza spłynęła po jego nieśmiertelnym policzku. Następnie odwrócił się do Aldura. - Synowie moi, podnieście ciało brata waszego, a złóżcie je w jakimś bardziej stosownym miejscu spoczynku. Boleję widząc go leżącego tak na ziemi.
Aldur i jego bracia podnieśli ciało Toraka i złożyli je na dużym bloku skalnym znajdującym się wśród pradawnych ruin, po czym stanąwszy milczącym, lśniącym kręgiem dookoła mar, opłakiwali odejście Boga Angaraku.
Podarek, jak zawsze pozbawiony bojaźni, najwidoczniej nawet nieświadom, że promieniste postaci, które spłynęły z nieba, nie są ludźmi, zupełnie nie speszony podszedł do lśniącej postaci ULa.
Wyciągnął swą małą rączkę i natarczywie szarpnął suknię Boga.
- Ojcze - powiedział.
UL spojrzał w dół na malutką buzię.
- Ojcze - powtórzył Errand, powtarzając być może za Aldurem, który tak właśnie nazwał ULa, objawiając prawdziwą rolę Boga Ulgów. - Ojcze - ponownie powiedział chłopiec. Po czym odwrócił się i wskazał ręką nieruchome ciało Durnika. - Podarek! - W jakiś niezwykły sposób zabrzmiało to bardziej jak rozkaz niż prośba.
UL przybrał zakłopotany wyraz twarzy.
- Dziecko, nie jest to możliwe - oparł.
- Ojcze - nalegał mały chłopczyk. - Podarek.
UL niezdecydowanym wzrokiem, pytająco spojrzał na Gariona.
- Prośba dziecka poważną jest - powiedział uroczyście przemawiając nie do Gariona, lecz do tej drugiej świadomości, która mieszkała w jego umyśle - i nakłada na mnie zobowiązanie, atoli przekracza nieprzekraczalną granicę.
- Granica ta winna nietkniętą pozostać - oschły głos przemówił ustami Gariona. - Synowie twoi porywczymi są, Święty ULu, a raz przekroczywszy tę linię, mogą pokusić się zrobić to ponownie, a być może w jednym takim przekroczeniu mogą zmienić to, co winno niezmienionym pozostać. Nie dostarczajmy instrumentu, za pomocą którego można by raz jeszcze skierować Przeznaczenie na dwie różne drogi.
UL westchnął.
- Atoli zechceszże, wraz z synami swemi, użyczyć waszej mocy mojemu instrumentowi, jako że on może przekroczyć granicę?
UL wyglądał na wstrząśniętego.
- W ten sposób granica uchronioną będzie, a zobowiązanie twe spełni się. Nie może zdarzyć się to w żaden inny sposób.
- Niech się stanie wedle woli twej - zgodził się UL. Po czym odwrócił się i on, Ojciec Bogów, wymienił niezwykłe spojrzenie ze swym najstarszym synem Aldurem.
Aldur, wciąż skąpany w powodzi błękitnego światła, przerwał swoje smutne rozważania nad martwym ciałem brata i odwrócił się ku cioci Pol, która nadal pochylała się nad nieruchomym ciałem Durnika.
- Córko moja, pocieszże się - polecił jej. - Poświęcił się za ciebie i za całą ludzkość.
- To niewielka pociecha, Mistrzu - odparła. Jej oczy były pełne łez. - Był to najlepszy z ludzi.
- Córko moja, wszyscy ludzie umierają, zarówno ci najlepsi, jak i ci najgorsi. W życiu swem widziałaś już to wiele razy.
- Tak, Mistrzu, lecz ten przypadek jest inny.
- Jakoż to, umiłowana Polgaro? - Z jakichś bliżej nieokreślonych powodów naciskał ją Aldur.
Ciocia Pol zagryzła wargę.
- Ponieważ kochałam go, Mistrzu - ostatecznie odparła.
Drobniuteńki ślad uśmieszku pojawił się na ustach Aldura.
- Córko moja, azali tak trudno powiedzieć to?
Nie zdołała odpowiedzieć, ale ponownie pochyliła się nad leżącym bez życia Durnikiem.
- Córko moja, chciałabyś, byśmy przywrócili tobie tego oto człowieka? - zapytał wówczas Aldur.
Gwałtownie uniosła głowę.
- Mistrzu, to nie jest możliwe - powiedziała. - Proszę, nie czyń sobie zabawy z mojego smutku.
- Jednakże pozwól nam uważać, że może być to możliwe - powiedział. - Chciałabyś, byśmy przywrócili go do życia?
- Z całego serca, Mistrzu.
- W jakimże celu? Jakież to zadanie masz dla tego człowieka, które wymagałoby przywrócenia go do życia?
Ponownie zagryzła wargę.
- Aby był moim mężem, Mistrzu - wyrzuciła z siebie na koniec ze śladem wyzwania w głosie.
- A to również było tak trudno powiedzieć? Azali pewną jesteś, iż miłość ta nie wywodzi się z twego żalu, i że kiedy człowiek ten ożyje, umysł twój nie odwróci się od niego? On jest, musisz to przyznać... najzupełniej zwykły.
- Durnik nigdy nie był zwykłym człowiekiem - powiedziała z nagłym uniesieniem. - To najlepszy i najdzielniejszy człowiek na świecie.
- Zupełnie nie zamierzałem odmówić mu szacunku, Polgaro, jednak nie napełnia go żadna moc. Nie ma w nim siły Woli i Słowa.
- Czy to takie ważne, Mistrzu?
- Małżeństwo musi być równorzędnym związkiem, córko moja. Jakże można przeznaczyć ci tego zacnego, dzielnego człowieka, jeśli ty pozostawisz sobie swą moc?
Spojrzała na niego bezradnie.
- Polgaro, potrafiłabyś samoograniczyć się? Zechciałabyś stać się mu równą? Z mocą nie większą niźli jego?
Bacznie spojrzała na Aldura, zawahała się, po czym wykrzyknęła jedno słowo: - Tak!
Garion był wstrząśnięty - nie tyle tym, że ciocia Pol wyraziła zgodę, ile żądaniem Aldura. Moc miała zasadnicze znaczenie dla cioci Pol. Odebranie jej mocy oznaczało odebranie jej wszystkiego. Czym byłaby bez niej? Jak w ogóle mogłaby bez niej żyć? Okrutnym było żądać takiej ceny, a Garion wierzył, że Aldur jest dobrotliwym bogiem.
- Przyjmę twe wyrzeczenie, Polgaro - mówił Aldur. - Porozmawiam z ojcem mym i braćmi. Dla powszechnego dobra wyrzekliśmy się takiej mocy, więc wszyscy musimy się porozumieć, zanim którykolwiek z nas mógłby spróbować takiego naruszenia naturalnego porządku świata. - I powrócił do pogrążonej w smutku grupy zebranej wokół mar, na których leżał Torak.
- Jak mógł to zrobić? - Garion, wciąż obejmujący ramieniem Ce’Nedrę, zapytał swojego dziadka.
- Co zrobić?
- Poprosić ją, żeby wyrzekła się swojej mocy? To ją zabije.
- Garionie, ona jest znacznie silniejsza, niż ci się wydaje - zapewnił go Belgarath - a rozumowanie Aldura jest logiczne. Żadne małżeństwo nie przetrwałoby przy takiej nierówności stron.
Jednakże pośród lśniących Bogów podniósł się jeden głos sprzeciwu, - Nie! - Był to głos Mary, Boga nie istniejących już Maragów. - Dlaczegóż miałby być ożywiony jeden człowiek, kiedy wszystkie moje wymordowane dzieci nadal leżą zimne i nieżywe? Czyż Aldur słyszał me apele? Czyż udzielił mi pomocy, kiedy moje dzieci umierały? Nie dam swego przyzwolenia.
- Nie liczyłem się z tym - wymruczał Belgarath. - Lepiej będzie, jeśli podejmę kroki, zanim to zajdzie cokolwiek dalej. - Przeszedł przez usłany gruzem teren i pokłonił się z szacunkiem. - Wybaczcie mi, że się wtrącam - powiedział - lecz czy brat mego Mistrza przyjąłby maraska kobietę jako podarunek w zamian za jego pomoc w przywróceniu Durnika do życia?
Nieustanny płacz Mary raptownie ustał, a na twarzy pojawił się wyraz niedowierzania.
- Maraska kobieta? - zapytał się natarczywie. - Nie istnieje żadna taka kobieta. Jeśli choćby jedno moje dziecię przetrwało w Maragor, to gdzieś w głębi duszy musiałbym o tym wiedzieć.
- Bez wątpienia, wszechmocny Maro - pośpiesznie przyznał Belgarath. - Jednak co z tymi nielicznymi, których uprowadzono z Maragor, aby zatrzymać ich w wiecznej niewoli?
- Belgaracie, wieszże o kimś takim? - z rozpaczliwą nadzieją zapytał Mara.
Starzec potaknął skinieniem głowy.
- Znaleźliśmy ją w podziemnych pomieszczeniach dla niewolników pod Rak Cthol, wszechmocny Maro. Nazywa się Taiba. Jest zaledwie jedna, ale z takiej jednej jak ona można odtworzyć rasę, szczególnie jeśli będzie znajdowała się pod opieką miłościwego boga.
- Gdzież jest Taiba, córka moja?
- Pod opieką Ulga Relga - odparł Belgarath. - Wydają się dość mocno związani ze sobą - dodał uprzejmie.
Mara popatrzył na niego w zadumie.
- Rasa nie może być odtworzona przez jednostkę - powiedział - nawet pod opieką najmiłościwszego boga. - Zwrócił się do ULa. - Ojcze, dałbyś mnie tego Ulga? - zapytał. - Zostałby onże protoplastą ludu mego.
UL posłał Belgarathowi cokolwiek przenikliwe spojrzenie.
- Wiedziałeś, iż Relg ma inny obowiązek do spełnienia - powiedział zjadliwie.
Belgarath przybrał dość szelmowską minę.
- Jestem pewien, że wraz z Gorimem zdołamy opracować szczegóły, Przenajświętszy - oświadczył ze skrajną pewnością siebie.
- Czy aby nie zapominasz o czymś, Belgaracie? - nieśmiało, jak gdyby nie chcąc się wtrącać, zapytał Silk. - Relg ma taki mały problemik, przypominasz sobie?
Belgarath posłał małemu człowieczkowi miażdżące spojrzenie.
- Tak sobie pomyślałem, że powinienem o tym wspomnieć - niewinnie powiedział Silk.
Mara spojrzał na nich uważnie.
- O co chodzi?
- Taka drugorzędna trudność, wszechmocny Maro - pośpiesznie powiedział Belgarath. - Taka, którą, jestem o tym przekonany, Taiba potrafi przezwyciężyć. W tej szczególnej dziedzinie pokładam w niej niezachwianą pewność.
- Żądam prawdy - stanowczo powiedział Mara. Belgarath westchnął i posłał Silkowi kolejne srogie spojrzenie.
- Relg jest zelotą, wszechmocny Maro - wyjaśnił. - Z powodów religijnych unika pewnych... hm... form ludzkiego kontaktu.
- Przeznaczeniem jego ojcostwo jest - powiedział UL. - Wywiedzie się z niego szczególne dziecię. Wyjaśnię mu to. To posłuszny człowiek i przez wzgląd na mnie poniecha swej awersji.
- Zatem dasz mi go, Ojcze? - pożądliwie zapytał Mara.
- Twoim jest, atoli z jednym zastrzeżeniem, o którym później porozmawiamy.
- Zatem udajmy się do tego dzielnego Sendara - powiedział Mara, a wszelkie oznaki jego poprzedniego lamentu już zniknęły.
Belgarionie, powiedział głos w umyśle Gariona. Co?
Przywrócenie do życie twojego przyjaciela jest teraz w twoich rękach.
Ja? Dlaczego ja?
Zawsze musisz o to pytać? Chcesz, żeby Durnik odzyskał życie?
Oczywiście, ale ja nie potrafię tego zrobić. Nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć.
Zrobiłeś to przedtem. Przypominasz sobie źrebię w jaskini Bogów?
Garion niemal już o tym zapomniał.
Belgarionie, jesteś moim narzędziem. Potrafię uchronić cię od popełniania błędów - w każdym razie większości z nich. Po prostu odpręż się; będę wskazywał ci, co robić.
Garion poruszał się już bez swej świadomej woli. Pozwolił swemu ramieniu opaść z ramion Ce’Nedry, i wciąż z mieczem w dłoni, poszedł powoli w kierunku cioci Pol i ciała Durnika. Jeden raz spojrzał w oczy siedzącej, trzymającej na kolanach głowę martwego mężczyzny Polgary, po czym uklęknął obok martwego ciała.
- Dla mnie, Garionie - powiedziała półgłosem.
- Jeśli potrafię, ciociu Pol - powiedział. Następnie, nie wiedząc dlaczego, położył na ziemi Miecz Rivańskiego Króla i uchwycił Klejnot znajdujący się na jego głowicy. Wydając ledwo dosłyszalne szczęknięcie, uwolniony Klejnot znalazł się w jego dłoni. Podarek, teraz już uśmiechnięty, podszedł z drugiej strony i także ukląkł, ujmując w swą dłoń pozbawioną życia dłoń Durnika. Trzymając Klejnot w obu dłoniach, Garion wysunął ręce przed siebie i przyłożył go do piersi mężczyzny. Do jego świadomości ledwo docierał fakt, iż bogowie zebrali się wokoło w kręgu i że wyciągnęli swoje ramiona tak, że ich dłonie stykały się, tworząc nierozerwalny pierścień. Wewnątrz tego kręgu zaczęło pulsować mocne światło, a Klejnot, jak gdyby w odpowiedzi, rozjarzył się w dłoniach Gariona.
Ponownie ujrzał tę pełną ścianę, na którą już kiedyś natrafił, nadal czarną, nieprzenikliwą i milczącą. Tak jak uczynił to poprzednio w jaskini bogów, Garion próbnie naparł na istotę samej śmierci, usiłując sięgnąć przez nią i ściągnąć swego przyjaciela na powrót do świata żyjących.
Tym razem było to co innego. Źrebię, które wówczas w jaskini przywrócił do życia, nigdy nie żyło poza ciałem swej matki. Jego śmierć była tak wątła jak jego życie i leżała jeszcze w bliskiej odległości poza barierą. Jednakże Durnik był mężczyzną w kwiecie wieku, a jego śmierć, podobnie jak jego życie, wciągnęła go w daleko głębszą otchłań. Garion naparł z całej swej mocy. Poczuł ogromną moc zespolonych woli bogów przyłączającą się do jego woli w tych cichych zmaganiach, jednak bariera nie ustąpiła.
Użyj Klejnotu, rozkazał głos.
Tym razem Garion skupił cała moc, swoją własną i tę boską, na trzymanym w dłoniach okrągłym kamieniu. Klejnot zamigotał, następnie rozjarzył się, i ponownie zamigotał.
- Pomóż mi - rozkazał mu Garion.
Jak gdyby raptownie pojmując, Klejnot zabłysnął skrzącym wybuchem barwnego światła. Bariera zaczęła słabnąć.
Z zachęcającym uśmieszkiem Errand sięgnął przed siebie i złożył dłoń na rozświetlonym Klejnocie.
Bariera runęła. Pierś Durnika ciężko zafalowała, po czym kowal odkaszlnął.
Z wyrazem głębokiego szacunku na swych nieśmiertelnych obliczach, bogowie cofnęli się. Pod wpływem nagłej ulgi ciocia Pol rozpłakała się, opasała Durnika rękami i kołysząc, przytulała do siebie.
- Podarek - z niezwykłą nutą zadowolenia powiedziało dziecko do Gariona. Wyczerpany zmaganiami Garion odszedł chwiejnym krokiem potykając się o własne nogi.
- Dobrze się czujesz? - zapytała go Ce’Nedra w chwili, gdy wkładała mu głowę pod ramię i mocno oplatała nim swoje drobne barki.
Skinął głową, chociaż jego kolana niemal ugięły się pod nim.
- Oprzyj się na mnie - powiedziała.
Gotów był zaprotestować, lecz ona stanowczo przyłożyła dłoń do jego ust.
- Garionie, nie kłóć się - poleciła mu. - Wiesz, że cię kocham i że, tak czy owak, będziesz się wspierał na mnie przez resztę swego życia, więc mógłbyś do tego przywyknąć.
- Mistrzu, sądzę, że moje życie będzie już inne - mówił tymczasem Belgarath do Aldura. - Zawsze była w nim Pol, gotowa przyjść, kiedy ją wzywałem, może nie zawsze ochoczo, ale zawsze przychodziła. Teraz będzie miała inne troski. - Westchnął. - Przypuszczam, że wszystkie nasze dzieci dorastają i kiedyś pożenią się.
- Toż szczególne zachowanie nie udziela się tobie, synu mój - powiedział Aldur.
Belgarath uśmiechnął się szeroko.
- Mistrzu, nigdy nie byłem w stanie poświęcić się czemukolwiek innemu oprócz ciebie - powiedział. Następnie jego twarz ponownie spoważniała. - Polgara była dla mnie nieomal jak syn - powiedział Aldurowi - ale być może, pora już, żebym pozwolił jej być kobietą. Zbyt długo zabraniałem jej tego.
- Co w rzeczywistości zdaje się najlepszym dla ciebie, synu mój - powiedział Aldur. - A teraz proszę was, odejdźcież nieco dalej i zezwólcie nam rodzinnie pożegnać zmarłego. - Popatrzył na leżące na marach ciało Toraka, a potem spojrzał na Gariona. - Belgarionie, mam jeszcze jedno zadanie dla ciebie - powiedział. - Weź Klejnot i złóż go na piersi brata mego.
- Tak, Mistrzu - niezwłocznie odparł Garion. Zdjął swą rękę z ramion Ce’Nedry i podszedł do mar, usiłując nie patrzeć się na osmaloną i okaleczoną twarz boga. Wyciągnął ręce przed siebie i położył okrągły niebieski kamień na nieruchomej piersi Kal Toraka. Następnie cofnął się. Drobniutka księżniczka raz jeszcze wśliznęła się mu pod ramię i opasała go w pasie rękami. Nie było to nieprzyjemne, jednak przez jego umysł przemknęła przelotna irracjonalna myśl, iż sytuacja mogłaby być dość niezręczna, jeśli ona upierałaby się przy aż takiej bliskości przez całą resztę ich życia.
Bogowie raz jeszcze utworzyli krąg, a Klejnot raz jeszcze rozjarzył się. Stopniowo, spalona twarz zaczęła się zmieniać. Jej okaleczenie powoli znikało. Światłość otaczająca bogów i mary stawała się coraz jaskrawsza, a Klejnot emanował coraz mocniejszą poświatę. Gdy Garion po raz ostatni spojrzał na oblicze Toraka, było ono spokojne i pozbawione wszelkich blizn. Była to przepiękna twarz, jednak wciąż tylko martwa twarz.
Wtem światłość stała się tak intensywna, że Garion nie mógł już dłużej na nią patrzeć. Kiedy ustała, i kiedy Garion na powrót spojrzał w kierunku mar, bogowie i ciało Toraka zniknęli. Na chropowatym kamieniu pozostał jedynie leciuteńko jarzący się Klejnot.
Podarek, ponownie z tą pewną miną, podszedł do mar. Stanął na czubkach palców, sięgnął przez kamienny blok, aby odzyskać rozżarzony kamień. Następnie przyniósł go Garionowi.
- Podarek, Belgarion - powiedział stanowczo, oddając Klejnot, a w ich dotyku, kiedy Klejnot przechodził z ręki do ręki, Garion poczuł coś całkowicie odmiennego.
Zbliżeni do siebie tym, co się wydarzyło, zgromadzili się w milczeniu wokół cioci Pol i Durnika. Na wschodzie niebo zaczęło jaśnieć, a różowy rumieniec świtu zabarwił nieliczne ostatnie strzępy chmury, która przykrywała Cthol Mishrak. Wydarzenia ostatniej nocy były tytaniczne, lecz teraz noc niemal dobiegała końca, a oni nic nie mówiąc stali razem i obserwowali wschód słońca.
Burza, która szalała przez całą noc, przeminęła. Przez niezliczone lata wszechświat podzielony był na dwie części, lecz teraz już ponownie stanowił jedność. Jeśli są takie rzeczy jak początki, to był to początek. I tak rankiem tego pierwszego dnia promienie słońca przedarły się przez ową rozdartą chmurę.
EPILOG
WYSPA WIATRÓW
ROZDZIAŁ XXV
Tej nocy, która poprzedzała ślub, Belgarion z Rivy spał bardzo niespokojnie. Gdyby poślubił M Ce’Nedrę podczas jakiejś prostej, prywatnej, skromnej uroczystości po swoim pojedynku ż Torakiem, wszystko mogłoby potoczyć się znacznie łatwiej. W tym czasie zarówno on, jak i kapryśna drobniutka księżniczka byli zbyt zmęczeni i zbyt przytłoczeni wydarzeniami, które zaszły, by nie być absolutnie szczerymi wobec siebie. W ciągu tych kilku krótkich dni odkrył w niej zupełnie inną osobę. Ona obserwowała każde jego posuniecie z jakąś wytrwałą adoracją i nieustannie dotykała go swymi delikatnymi i niezwykłymi palcami - jego włosów, jego twarzy, jego rąk. W jakiś niezwykły sposób podchodziła do niego i nie zwracając uwagi, kto był przy tym obecny, czy też co się działo, wślizgiwała się w objęcia jego ramion, a wszystko to było dość miłe.
Jednakże dni te już przeminęły. Gdy tylko upewniła się, że jest cały i zdrowy, i że naprawdę to jest on, a nie jakiś wymysł jej wyobraźni, który mógłby w każdej chwili prysnąć, Ce’Nedra stopniowo zmieniła się. Poczuł się jak jakiś posiadany przedmiot; ulegając swym początkowym zachwytom z powodu posiadania własności, jego księżniczka dość rozmyślnie przedsięwzięła wielki plan przemiany. A teraz ten dzień, w którym jej posiadanie go miało zostać zalegalizowane, był odległy o ledwie kilka godzin. Spał urywanym snem, a marzenia w niezwykły sposób mieszały się ze wspomnieniami, gdy jak morski ptak szybujący tuż nad falami to zapadał, to wybudzał się ze snu.
Znów był na farmie Faldora. Nawet we śnie słyszał dzwonienie młota Durnika i czuł zapachy dolatujące z kuchni cioci Pol. Był tam Rundorig i Zubrette, i Doroon, a także czający się za węgłem Brill. Obudził się połowicznie i niespokojnie wiercił się w królewskim łożu. To nie było możliwe. Doroon nie żył, utopiony w rzece Nardu, a Brill zniknął na zawsze za blankami milowej wysokości Rak Cthol.
Następnie znalazł się w pałacu w Sthiss Tor, a Salmissra, której rzucająca się w oczy nagość prześwitywała przez przejrzystą suknię, dotykała jego twarzy swymi zimnymi palcami.
Lecz Salmissra nie była już kobietą. Sam na własne oczy widział, jak przemieniła się w węża.
Eldrak Grul walił w zamarzniętą ziemię swą okutą żelazem maczugą i ryczał: - Chodź, ‘Grat, walcz! - a Ce’Nedra krzyczała.
W chaotycznym świecie marzeń pomieszanych ze wspomnieniami ujrzał Ctuchika, jego wykrzywioną z przerażenia twarz, raz jeszcze eksplodującą w nicość w wystającej poza obręb murów wieżyczce zamku w Rak Cthol.
A potem znów stał pośród rozpadających się ruin Cthol Mishrak, jego miecz spowijały płomienie ognia, i przyglądał się, jak Torak wznosił ręce ku wirującej chmurze, płakał płonącymi łzami i jeszcze raz usłyszał ostatni krzyk pokonanego boga: - Matko!
Poruszył się, na wpół przebudzony i dygotał jak zawsze, kiedy powracał ten koszmar, lecz prawie natychmiast ponownie pogrążył się we śnie.
Stał na pokładzie okrętu Baraka płynącego blisko malloreańskiego wybrzeża, przysłuchując się jak król Anheg tłumaczył, dlaczego Barak przykuty jest łańcuchami do masztu.
- Belgaracie, musieliśmy to zrobić - posępnie powiedział monarcha o pospolitej twarzy. - W samym środku tej burzy przemienił się w niedźwiedzia! Zmusił załogę, by przez całą noc wiosłowała w kierunku Mallorei, a potem, tuż przed świtem, na powrót przemienił się w człowieka.
- Anhegu, rozkuj go - z oburzeniem powiedział Belgarath. - Nie zamieni się znowu w niedźwiedzia - w każdym razie dopóki Garion jest cały i zdrowy.
Garion przekręcił się w łóżku i usiadł. To było wstrząsające odkrycie. Coś kryło się za powtarzającymi się przemianami Baraka.
- Jesteś obrońcą Gariona. - Belgarath wyjaśnił potężnemu mężczyźnie. - Po to właśnie się urodziłeś. Za każdym razem, kiedy Garionowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, przemieniałeś się w niedźwiedzia po to, żeby go chronić.
- Chcesz powiedzieć, że jestem czarownikiem? - niedowierzająco zapytał Barak.
- Niezupełnie. Zmiana postaci nie jest aż taka trudna, a ty nie robiłeś tego świadomie. Proroctwo to czyniło, nie ty.
Resztę podróży powrotnej do Mishrac ac Thull Barak spędził usiłując wymyślić jakiś gustownie nie rzucający się w oczy sposób dodania tego pojęcia do swej tarczy herbowej.
Garion wygramolił się ze swego wysokiego, przykrytego baldachimem łoża i podszedł do okna. Z wiosennego nieba gwiazdy spoglądały na pogrążone we śnie miasto Rivan i ciemne wody Morza Wiatrów rozciągającego się za portem. Nic nie świadczyło, aby już gdziekolwiek czaił się świt. Garion westchnął, ze stojącego na stole dzbana nalał sobie szklankę wody, i powrócił do łoża i swoich niespokojnych snów.
Znalazł się pod Thull Zelik, a Hettar i Mandorallen meldowali o działalności ‘Zakatha, cesarza Mallorei.
- Przystępuje właśnie do oblężenia Rak Goska - mówił Hettar o sokolej twarzy. Od czasu kiedy Garion widział go po raz ostatni, na jego twarzy pojawiła się jakaś niezwykła łagodność, jak gdyby wydarzyło się coś bardzo znaczącego. Wysoki Algar zwrócił się do Gariona. - W końcu będziesz musiał coś zrobić z ‘Zakathem - powiedział. - Nie przypuszczam, żebyś chciał, aby wałęsał się bez celu po tej części świata.
- Dlaczego ja? - bez chwili namysłu odparł Garion.
- Jesteś Suzerenem Zachodu, przypominasz sobie? Garion ponownie obudził się. Wcześniej czy później będzie musiał zmierzyć się z ‘Zakathem, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Być może po ślubie miałby czas rozważyć tę sprawę. Jednakże ta myśl zatrzymała go. Dziwne, ale nie miał najmniejszego pojęcia o tym, co miało ł wydarzyć się po ślubie. Stał jakby przed ogromnymi drzwiami, które prowadziły do miejsca, w którym nigdy nie był. ‘Zakath będzie musiał poczekać. Garion musi najpierw uporać się ze ślubem.
Półśpiący, gdzieś pomiędzy jawą i marzeniami, na nowo przeżywał jakąś znaczącą małą sprzeczkę pomiędzy sobą a jej cesarską wysokością.
- To głupie, Ce’Nedro - protestował. - Nie zamierzam z nikim się bić, więc dlaczego mam jechać konno i wymachiwać swoim mieczem?
- Zasłużyli sobie, aby cię zobaczyć, Garionie - tłumaczyła tak, jakby przemawiała do dziecka. - Opuścili swoje domostwa i na twe wezwania udali się w bój.
- Nikogo nie wzywałem.
- Ja to zrobiłam w twoim imieniu. Naprawdę, stanowili bardzo dobrą armię, a ja sama osobiście wszystkich ich zebrałam. Czyżbyś nie był ze mnie dumny?
- Nie prosiłem cię o to.
- Byłeś zbyt dumny, by prosić. To jedna z twoich słabostek, Garionie. Nigdy nie powinieneś być zbyt dumny, by prosić o pomoc tych, którzy cię kochają. Każdy żołnierz cię kocha. Z twojego powodu poszli za mną. Czyż to zbyt wielki kłopot dla wielkiego Suzerena Zachodu, aby nagrodzić swych wiernych żołnierzy czymś zupełnie tak drobnym jak pokaz czy też wyrazy uznania? Czyżbyś stał się aż tak wielkopański i pyszny, aby nie móc wyrazić zwykłej wdzięczności?
- Przekręcasz sprawy, Ce’Nedro. Wiesz, często to robisz.
Lecz Ce’Nedra przeszła nad tym do porządku, jak gdyby cała sprawa była już postanowiona.
- I oczywiście będziesz nosił swoją koronę - i jakąś ładną zbroję. Myślę, że kolczuga byłaby stosowna.
- Nie zamierzam uczynić z siebie błazna tylko po to, aby zaspokoić twój pęd do taniej teatralności.
W oczach stanęły jej łzy. Dolna warga drżała.
- Już mnie nie kochasz - oskarżyła go drżącym głosem.
Nawet przez sen Garion mruknął z niezadowolenia. Wszystko zawsze sprowadzało się do tego. Wygrywała każdy spór za pomocą tego zręcznego podstępu. Wiedział, że nie było to szczere. Wiedział, że robiła to jedynie po to, by osiągnąć to, co zamierzała, lecz był zupełnie bezbronny wobec tej metody. Mogło to nie mieć nic wspólnego z omawianą sprawą, ale zawsze udawało jej się tak gmatwać wszystko, aż wreszcie mogła wystąpić z tym niszczycielskim oskarżeniem, i natychmiast tracił całą swoją nadzieję na zwycięstwo, choćby w najdrobniejszym szczególe. Gdzież ona nauczyła się być tak nieczule nieuczciwą?
I tak też się stało, że odziany w kolczugę zakłopotany Garion z koroną na głowie, trzymając wysoko w górze swój świetlisty miecz, przy gromkich wiwatach armii Ce’Nedry wjechał konno do fortów na szczycie szańca.
Tak wiele wydarzyło się, od kiedy Garion, Silk i Belgarath poprzedniej wiosny wymknęli się z rivańskiej cytadeli. Młody król leżał dumając w swoim wysokim, przykrytym baldachimem łożu, niemalże kładąc krzyżyk na śnie. Ce’Nedra istotnie zebrała armię. W miarę jak poznawał więcej szczegółów, popadał w coraz większe zdumienie - nie tylko z powodu jej śmiałości, lecz również przeogromnej ilości energii i samozaparcia, które włożyła w to działanie. Oczywiście, że otrzymywała wskazówki i wsparcie, jednak była to jej własna inicjatywa. Jego podziw dla niej nieznacznie zabarwiał się obawą. Miał poślubić bardzo stanowczą młodą kobietę, która bez skrupułów potrafiła dopiąć tego, co sobie postanowiła.
Przewrócił się z boku na bok i uderzył pięścią w poduszkę żywiąc nadzieję, że w jakiś sposób dzięki temu bezceremonialnemu czynowi zapewni sobie spokojniejszy sen, jednak raz jeszcze popadł w niespokojne marzenia. Relg i Taiba podchodzili ku niemu, i... trzymali się za ręce!
Następnie znalazł się w Twierdzy i siedział przy chorej Adarze. Jego piękna kuzynka była bledsza niż zwykle i miała uporczywy, dręczący kaszel. Podczas gdy oboje rozmawiali, ciocia Pol podejmowała starania, aby zaradzić ciągnącym się powikłaniom wynikającym z rany, której dziewczyna nieomal nie przypłaciła życiem.
- Oczywiście, byłam upokorzona - mówiła Adara. - Tak wiele dołożyłam starań, aby ukryć to przed nim, a teraz wygadałam się.
- Przed Hettarem? - zapytał Garion. Powiedział tu już po raz trzeci.
- Garionie, jeśli nie przestaniesz, to pogniewam się na ciebie - bardzo stanowczo zagroziła Adara.
- Przepraszam - powiedział pośpiesznie. - To tylko dlatego, że nigdy nie patrzyłem na niego z tej strony. To zacny przyjaciel, ale nigdy nie uważałem go za kogoś szczególnie skłonnego do miłości. On jest taki, no, jakby to powiedzieć: nieugięty.
- Mam pewne powody, by wierzyć że to może się zmienić - rumieniąc się lekko odparła Adara. Po czym znów zaczęła kasłać.
- Wypij to, kochanie - poleciła ciocia Pol, podchodząc do łóżka chorej z parującym pucharem.
- To będzie paskudnie smakować - ostrzegł kuzynkę Garion.
- Dość tego, Garionie - powiedziała mu ciocia Pol. - Obejdę się bez tych pomocnych uwag.
Po czym znalazł się w położonych pod Prolgu jaskiniach. Stał obok Relga, podczas gdy Gorim odprawiał skromną uroczystość jednoczącą zelotę i maraska kobietę, która tak całkowicie odmieniła życie Relga. Garion wyczuł w podziemnej izbie inną obecność i zastanawiał się, czy ktokolwiek opowiedział już Relgowi o dobitym w Cthol Mishrak targu. Pomyślał o tym, aby samemu coś powiedzieć, jednak postanowił nic nie mówić. Biorąc wszystko pod rozwagę, najlepiej było pozwolić Relgowi przystosowywać się do jednej rzeczy naraz. Już sam mariaż z Taiba prawdopodobnie był wystarczająco silnym wstrząsem dla organizmu fanatyka. Garion wyczuł radosne uniesienie Mary, gdy ceremonia dobiegła końca. Płaczący Bóg już nie płakał.
To było bezcelowe, uznał Garion. Nie będzie w stanie zasnąć - przynajmniej nie takim snem, który zapewniłby mu jakikolwiek odpoczynek. Odrzucił przykrywającą go pościel i włożył długą koszulę. W ciągu nocy ogień na kominku przygasł, więc ponownie go rozniecił. Następnie usiadł na krześle przed kominkiem, w zadumie patrząc w tańczące płomienie.
Nawet gdyby jego ślub z Ce’Nedrą odbył się niezwłocznie po ich powrocie do Rivy, wszystko mogłoby nadal dobrze się układać, ale przygotowania do królewskiego ślubu o tak ważnym znaczeniu były dalece bardziej skomplikowane, by mogły być dokonane z dnia na dzień, a wielu z tych, którzy mieli być honorowymi gośćmi, nadal leczyło swe rany odniesione podczas bitwy pod Thull Mardu.
Okres przejściowy dał Ce’Nedrze czas na wprowadzenie w życie rozwiniętego planu zmian. Wyszło na jaw, że miała o Garionie jakieś ogólne pojecie - jakiś ideał, który jedynie ona potrafiła dostrzec - i była absolutnie zdeterminowana, by pomimo wszystkich jego obiekcji i protestów wtłoczyć go w te ramy. Nic nie mogło skłonić jej do odstąpienia od zamiaru odmienienia go. Nie było to uczciwe. On gotów był zaakceptować ją dokładnie taką, jaką była. Miała swoje wady - wiele wad - jednak on gotowy był wziąć ją wraz z nimi. Dlaczegóż ona nie potrafiła okazać mu takiej samej uprzejmości? Dlaczego za każdym razem kiedy spróbował postawić się okoniem i całkowicie odmówić spełnienia jednej z jej zachcianek, jej oczy napełniały się łzami, warga drżała, a nieuchronne wypowiadane drżącym głosem „Już mnie nie kochasz” spadało na niego? W ciągu długiej zimy Belgarion z Rivy kilka razy rozważał ucieczkę.
Była znowu wiosna i przeminęły już burze, które w ciągu zimowych miesięcy odizolowały Wyspę Wiatrów. Ten dzień, który, jak uważał Garion, nigdy nie nadejdzie, niespodziewanie nastał. Dziś był ten dzień, w którym weźmie za żonę księżniczkę Ce’Nedrę, i na ucieczkę jest już zbyt późno.
Wiedział, że jeśli będzie o tym dłużej rozmyślał, sam doprowadzi się do totalnej paniki, tak więc powstał i pośpiesznie ubrał się w pozbawioną ozdób tunikę i trykoty, lekceważąc bardziej wystawną odzież, którą jego lokaj - na wyraźne polecenie Ce’Nedry - przygotował dla niego.
Do świtu pozostało jeszcze około godziny, gdy młody król otworzył drzwi królewskiego apartamentu i wymknął się na cichy korytarz.
Przez jakiś czas włóczył się mrocznymi, pustymi korytarzami Twierdzy, i bezwiednie, ale i nieuchronnie znalazł się pod drzwiami apartamentu cioci Pol. Polgara nie spała już i siedziała przy kominku trzymając w dłoniach filiżankę aromatycznej herbaty. Nosiła ciemnoniebieską suknię wieczorową, a jej ciemne włosy połyskującą falą spływały na plecy.
- Wcześnie wstałeś - zauważyła.
- Nie mogłem spać.
- Powinieneś. Czeka cię dzień pełen wrażeń.
- Wiem. To dlatego nie mogłem spać.
- Herbaty?
- Nie, dzięki. - Usiadł na rzeźbionym krześle stojącym po drugiej stronie kominka. - Wszystko się zmienia, ciociu Pol - powiedział po chwili pełnego zadumy milczenia. - Od dzisiaj już nic nigdy nie będzie tak samo, prawda?
- Prawdopodobnie tak - powiedziała - ale to wcale niekoniecznie oznacza, że zmieni się na gorsze.
- A co ty czujesz w związku z mającym wkrótce nastąpić twoim ślubem?
- Lekkie zaniepokojenie - przyznała się po cichu.
- Ty?
- Garionie, ja również nigdy przedtem nie brałam ślubu. Coś go trapiło z tego powodu.
- Czy to naprawdę był taki dobry pomysł, ciociu Pol? - zapytał ją. - Mam na myśli takie ustalenie, abyście ty i Durnik pobrali się tego samego dnia co ja i Ce’Nedra. Chodzi mi o to, że ty jesteś najważniejszą kobietą na świecie. Czyż twój ślub nie powinien być jakimś wyjątkowym wydarzeniem?
- Tego właśnie usiłowaliśmy uniknąć, Garionie - odparła. - Durnik i ja stwierdziliśmy, że chcemy, aby nasz ślub odbył się w ścisłym gronie przyjaciół, i mamy nadzieję, że umknie on uwagi w całym tym zamieszaniu, które będzie towarzyszyć twojemu.
- Jak on się czuje? Nie widziałem go już od kilku dni.
- Wciąż jest trochę nieswój. Nie sądzę, by kiedykolwiek był takim samym człowiekiem, jakim go wszyscy znaliśmy.
- Nic mu nie dolega, prawda? - z zaniepokojeniem zapytał.
- Nic mu nie jest, Garionie. Po prostu troszkę się zmienił, to wszystko. Przytrafiło mu się coś, co nigdy nie przytrafiło się innemu człowiekowi i to go zmieniło. Jak zawsze trzeźwo myśli, jednak obecnie nie podchodzi już jednostronnie do życia. Sądzę, że nawet mi się to podoba.
- Czyż naprawdę musisz opuścić Rivę? - zapytał niespodziewanie. - Mogłabyś wraz z Durnikiem pozostać tu, w Twierdzy.
- Chcemy mieć swój własny dom, Garionie - powiedziała. - Chcemy być ze sobą sam na sam. Poza tym, gdybym tu była, za każdym razem kiedy posprzeczalibyście się z Ce’Nedrą, jedno z was albo nawet oboje dobijalibyście się do moich drzwi. Zrobiłam, co mogłam najlepszego, aby wychować was oboje. Teraz już będziecie musieli samodzielnie kierować swoim życiem.
- Dokąd pójdziecie?
- Do Doliny. Nadal stoi tam chata mojej matki. To bardzo solidny dom. Wymaga jedynie ułożenia na dachu nowej strzechy, nowych drzwi i okien. Durnik będzie wiedział, jak o to zadbać i będzie to dobre miejsce do wychowywania Podarka.
- Podarka?, Zabierasz go ze sobą?
- Ktoś musi się o niego zatroszczyć, a ja nabrałam zwyczaju posiadania przy sobie jakiegoś małego chłopca. Poza tym wraz z ojcem stwierdziliśmy, że chcielibyśmy, aby pozostawał w pewnym oddaleniu od Klejnotu. Nadal jest jedynym oprócz ciebie, który może go dotykać. Ktoś kiedyś mógłby to zrozumieć i postarać się wykorzystać go, tak jak zrobił to Zedar.
- A jakiż miałby cel? Chodzi mi o to, że Torak już nie żyje. Cóż dobrego mógłby Klejnot uczynić komukolwiek innemu?
Popatrzyła na niego bardzo poważnie, a siwe pasemko na jej czole zdawało się jarzyć delikatnym światłem.
- Garionie, nie wierzę, aby był to jedyny powód istnienia Klejnotu - powiedziała poważnie. - Coś jeszcze się nie spełniło.
- Co? Cóż jeszcze pozostało do zrobienia?
- Nie wiemy. Kodeks Mriński nie kończy się na pojedynku pomiędzy Dzieckiem Światła a Dzieckiem Ciemności. Obecnie jesteś Strażnikiem Klejnotu, i nadal jest on tak ważny, jak przedtem, więc nie ciśnij go gdzieś w kąt i nie zapomnij o nim. Bądź czujny i nie pozwól, by codzienne sprawy przytępiły twój umysł. Nadal twoim podstawowym obowiązkiem jest przechowywanie Klejnotu. A ja nie zamierzam zostać tutaj, żeby codziennie przypominać ci o tym.
Nie chciał o tym myśleć.
- Co uczynisz, jeśli ktoś przyjdzie do ciebie i spróbuje uprowadzić Podarka? Nie będziesz w stanie ochronić go teraz, kiedy... - zająknął się i przerwał. Nie mógł jej tego powiedzieć.
- Nie przerywaj i powiedz to, Garionie - uśmiechnęła się. - Spójrzmy prawdzie w oczy. Chciałeś teraz powiedzieć, że nie mam już żadnej mocy.
- Jak to jest, ciociu Pol? Czy jest to tak, jakby się coś zgubiło, czy może czuje się jakąś pustkę?
- Kochanie, czuję się tak samo jak zawsze. Oczywiście, nie próbowałam nic uczynić, od kiedy zgodziłam się na jej utratę. Mogłoby to być bolesne, jeśli spróbowałbym sprawić, aby coś się wydarzyło i nie udałoby mi się to. Nie sądzę, bym chciała tego doświadczyć, więc po prostu nie próbowałam. - Wzruszyła ramionami. - Ten rozdział mojego życia jest już zamknięty. Niemniej Podarek będzie bezpieczny. W Dolinie mieszka Beldin i bliźniacy. Wystarczająco dużo mocy zgromadzone będzie w jednym miejscu, by trzymać z daleka wszystko to, co chciałoby uczynić mu krzywdę.
- Dlaczego Durnik tak wiele czasu spędza z dziadkiem? - niespodziewanie zapytał Garion. - Przez cały czas od naszego powrotu do Rivy spędzają ze sobą nieomal całe dnie. Posłała mu uśmiech osoby rozumiejącej sytuacje.
- Przypuszczam, że przygotowują dla mnie jakąś niespodziankę - odparła. - Jakiś stosowny ślubny prezent. Dość łatwo przejrzeć ich obu.
- Co to jest? - z zaciekawieniem zapytał Garion.
- Nie mam zielonego pojęcia i nie pragnęłabym przedwcześnie tego odkryć. Cokolwiek to jest, obydwaj zbyt ciężko nad tym pracowali, żeby popsuć im to przez wtykanie w to nosa. - Spojrzała w okno, za którym ukazywały się pierwsze promienie słońca. - Być może byłoby lepiej, abyś już zmykał, kochanie - zaproponowała. - Muszę zacząć się przygotowywać. To także dla mnie bardzo wyjątkowy dzień, i naprawdę chcę wyglądać jak najlepiej.
- Nigdy nie możesz wyglądać gorzej niż pięknie, ciociu Pol - szczerze wyznał Garion.
- Dziękuję, Garionie. - Uśmiechnęła się do niego. Wyglądała niemal dziewczęco. - Jednak raczej nie zaryzykuję. - Zmierzyła go spojrzeniem i dotknęła jego policzka. - Kochanie, dlaczego nie odwiedzisz łaźni? - zasugerowała. - Umyj głowę i każ komuś, aby cię ogolił.
- Sam potrafię to zrobić, ciociu Pol.
- Nie jest to zbyt dobry pomysł, Garionie. Jesteś dzisiaj troszkę zdenerwowany i nie powinieneś drżącymi rękami przykładać brzytwy do swojej twarzy.
Zaśmiał się nieco ponuro, pocałował ją i ruszył w kierunku drzwi. Wtem zatrzymał się i odwrócił do niej.
- Kocham cię, ciociu Pol - powiedział szczere.
- Tak kochanie, wiem. Ja też cię kocham.
Po wizycie w łaźniach Garion poszedł poszukać Lelldorina. Jedną ze spraw, które znalazły ostateczne unormowanie, był stan cywilny młodego Astura i jego półoficjalnej panny młodej. Ariana straciła w końcu nadzieję, że Lelldorin kiedykolwiek z własnej woli wykona pierwszy krok i rozwiązała cały problem, po prostu wprowadzając się do niego. Zrobiła to bardzo zdecydowanie i nie zamierzała ustąpić. Garion spostrzegł, że opór Lelldorina dość szybko zniknął. Ostatnimi czasy miał minę nieco głupszą niż zwykle, a twarz Ariany była rozpromieniona i troszeczkę triumfująca. W jakiś osobliwy sposób przypominali w tym względzie Relga i Taibę. Relg od swego ślubu miał niemal nieustannie zdumioną minę, podczas gdy twarz Taiby wyrażała takie samo zadowolenie z siebie, jakie odzwierciedlało się na obliczu Ariany. Gariona ciekawiło, czy mógłby obudzić się jutro nie widząc takiego samego uśmieszku samozadowolenia na ustach Ce’Nedry.
Garion szukając przyjaciela miał ściśle określony cel. W wyniku jednej z zachcianek Ce’Nedry po ich ślubie nastąpić miał uroczysty bal i Lelldorin uczył Gariona tańczyć.
Wszystkie panie entuzjastycznie przywitały pomysł balu; jednakże mężczyźni nie wyrazili powszechnej aprobaty. Szczególnie gwałtownie oponował Barak.
- Chcesz, żebym ja stanął na środku parkietu i tańczył? - oburzonym głosem zapytał księżniczkę. - Czy jesteśmy tacy źli, że po prostu nie możemy się upić? To jest normalny sposób, aby uczcić ślub.
- Będziesz absolutnie wspaniały - powiedziała Ce’Nedra, schlebiając mu w ten swój rozbrajający i denerwujący sposób. - I zrobisz to dla mnie, prawda, Baraku? - Nieszczerze trzepotała rzęsami.
Przybity Barak, złorzecząc pod nosem, odszedł ciężko stąpając.
- Zjeszże z nami śniadanie, wasza królewska mość? - uprzejmie zapytała Ariana.
- Szczerze dziękuję, milady - odmówił Garion - ale wydaje mi się, że nie mam dzisiaj zbytniego apetytu.
- Nerwy - mądrze zauważył Lelldorin.
- Sądzę, że umiem już większość figur - Garion gwałtownie przeszedł do sedna sprawy - lecz to przejście krzyżowe zbija mnie z tropu. Wciąż plączą mi się nogi.
Lelldorin niezwłocznie przyniósł lutnię i z pomocą Ariany przeprowadził Gariona przez skomplikowany ciąg figur.
- Wasza królewska mość, stajesz się najznamienitszym tancerzem - pochwaliła go Ariana na zakończenie lekcji.
- Chcę jedynie przetrwać cały taniec bez potykania się i bez publicznego upadku na twarz.
- Gdybyś się potknął, księżniczka bez wątpienia podtrzymałaby cię.
- Nie jestem tego taki pewien. Mogłaby nie posiadać się z radości obserwując, jak robię z siebie głupka.
- Niewielką jest wiedza twa o kobietach. - Ariana posłała Lelldorinowi pełne umiłowania spojrzenie, spojrzenie, które on głupkowato odwzajemnił.
- Przestaniecie obydwoje? - z irytacją zapytał Garion. - Nie możecie poczekać, dopóki nie zostaniecie sami, aby zachowywać się w ten sposób?
- Garionie, moje serce przepełnia zbyt wielka miłość, abym zdołał to ukryć - lekkomyślnie powiedział Lelldorin.
- Spostrzegłem to - oschle odrzekł Garion. - Muszę odwiedzić Silka, więc zostawiam was dwoje waszym przyjemnościom.
Ariana oblała się rumieńcem, po czym uśmiechnęła się.
- Możemy to wziąć za królewskie przykazanie, wasza królewska mość? - zapytała figlarnie.
Garion uciekł w popłochu.
Silk przybył ze wschodu późnym wieczorem poprzedniego dnia i Garion palił się do wiadomości, jakie tenże przywiózł ze sobą. Odnalazł małego Drasanina tkwiącego nad śniadaniem składającym się z przepiórki i grzanego, przyprawionego wonnymi korzeniami wina.
- Czy to nie zbyt obfity jak na śniadanie posiłek? - zapytał go Garion.
- Nigdy nie przepadałem za jedzeniem kleików i nie jest to pierwszą rzeczą, jaką robię o poranku - odparł Silk. - Jedzenie papek jest czymś, co musi doprowadzić mężczyznę do wściekłości.
Garion nie zwlekając przystąpił do rzeczy.
- Co dzieje się w Cthol Murgos?
- ‘Zakath nadal oblega Rak Goska - poinformował Silk. - Jednak sprowadza coraz więcej oddziałów. Jest całkowicie oczywistym, że zamierza uderzyć na południowe Cthol Murgos, gdy tylko ziemia obeschnie po wiosennych roztopach na tyle, by móc przemieścić armię.
- Czy są z nim Thullowie?
- Niewielu. Większość z nich skupia się na poszukiwaniu tych nielicznych Grolimów, którzy pozostali w ich królestwie. Zawsze uważałem Thullów za głupich ludzi, jednak zadziwiłbyś się, jak twórczy potrafią być, kiedy przychodzi wymyślić nowe interesujące sposoby uśmiercenia Grolimów.
- Będziemy musieli bacznie przyglądać się działaniom ‘Zakatha - powiedział Garion. - Nie chciałbym, aby zakradł się do mnie od południa.
- Sądzę, że nie będzie się podkradał - powiedział Silk. - Nawiasem mówiąc, przesłał ci list z gratulacjami.
- Co zrobił?
- Garionie, to dobrze wychowany człowiek, i polityk. Był cholernie wstrząśnięty faktem, że zabiłeś Toraka. Myślę, że obecnie obawia się ciebie, więc pragnie utrzymać z tobą dobre stosunki; przynajmniej dopóki nie skończy swych działań w południowym Cthol Murgos.
- Kto dowodzi Murgami teraz, kiedy nie żyje Taur Urgas?
- Urgit, jego trzeci syn zrodzony przez jego drugą żonę. Pomiędzy różnymi synami różnych żon Taura Urgasa odbyła się zwyczajowa kłótnia o sukcesję. Domyślam się, że było wiele nieszczęśliwych wypadków.
- Jakim człowiekiem jest Urgit?
- To intrygant. Nie wydaje mi się, by był przeciwnikiem godnym ‘Zakatha, jednak przez jakieś dziesięć lub dwadzieścia lat przysporzy Malloreanom zajęcia. Do tego czasu ‘Zakath może być zbyt stary i zmęczony wojną, aby dostarczyć ci jakichkolwiek kłopotów.
- Miejmy nadzieję.
- Ach, prawie zapomniałem. W zeszłym tygodniu Hettar poślubił twoją kuzynkę.
- Adarę? Myślałem, że jest chora.
- Najwidoczniej nie tak bardzo. Razem z Cho-Hagiem i Silarą przybędą na twój ślub.
- Czy wszyscy się żenią? Silk roześmiał się.
- Ja nie, mój młody przyjacielu. Wbrew temu powszechnemu pędowi do zawierania ślubów, ja nadal nie postradałem zmysłów. Jeśli wpadam z deszczu pod rynnę, nadal wiem, jak uciekać. Algarowie powinni przybyć w ciągu tego przedpołudnia. Spotkali świtę Korodullina i przybędą wszyscy razem. Ich statek płynął tuż za moim, kiedy opuszczaliśmy Camaar.
- Czy był z nimi Mandorallen? Silk skinął głową.
- Razem z baronową Vo Eboru. Baron nadal jest zbyt chory, by podróżować. Przypuszczani że żywi on nadzieję, iż umrze, by usunąć się z drogi swej żonie i Mandorallenowi.
Garion westchnął.
- Niech to cię nie zasmuca, Garionie - poradził Silk. - Arendowie w istocie lubują się w takich cierpieniach. Mandorallen jest absolutnie rad cierpiąc wzniosie.
- Mówisz paskudne rzeczy - oskarżył Garion małego człowieczka.
Silk wzruszył ramionami.
- Jestem paskudnym człowiekiem - przyznał.
- Dokąd udasz się po... - Garion przerwał, nie kończąc zdania.
- Po twoim szczęśliwym ślubie? - usłużnie podpowiedział Silk. - Jak tylko wyzdrowieję po całym tym piciu, które czeka mnie dzisiejszej nocy, wyruszę do Gar og Nadrak. W tej nowej panującej tam sytuacji jest ogromna ilość dogodnych okazji. Byłem w kontakcie z Yarblekiem. Zamierzamy razem utworzyć spółkę.
- Z Yarblekiem?
- Nie jest taki zły, jeśli nie spuszcza się go z oka, za to jest bardzo przebiegły. Razem dość dobrze damy sobie radę.
- Mogę sobie wyobrazić. - Garion roześmiał się. - Każdy z was w pojedynkę jest już wystarczająco zły, ale gdy będziecie działali razem, żaden rzetelny kupiec nie uratuje swej skóry.
Silk w nikczemnym uśmiechu błysnął zębami.
- To jest to, co mieliśmy na uwadze.
- Wyobrażam sobie, że staniesz się bardzo bogaty.
- Przypuszczam, że nauczę się z tym żyć. - Silk nagle zapatrzył się w jakiś punkt nie widzącym spojrzeniem. - Jednak nie to jest celem - zauważył. - To jest gra. Pieniądze są jedynie środkiem. Najważniejsza jest gra.
- Wydaje mi się, że kiedyś mi to już powiedziałeś.
- Nic się od tamtej pory nie zmieniło, Garionie - ze śmiechem odpowiedział mu Silk.
Ślub cioci Pol z Durnikiem odbył się wczesnym przedpołudniem w małej, prywatnej kaplicy znajdującej się w zachodnim skrzydle Cytadeli. Było ledwie kilku gości. Obecni byli oczywiście Belgarath i bliźniacy, Beltira i Belkira, Silk oraz Barak. Pięknie wyglądającej w ciemnoniebieskiej aksamitnej sukni cioci Pol drużbowała królowa Layla, a Durnikowi - Garion. Ceremonię prowadził garbaty Beldin odziany, przynajmniej raz, w przyzwoity strój i z dziwnie łagodnym wyrazem swej szpetnej twarzy.
Podczas uroczystości Garion miał mieszane uczucia. Z przeszywającym ukłuciem bólu uświadomił sobie, że już dłużej nie będzie miał cioci Pol na wyłączność. Podstawowa, dziecięca część jego natury oburzała się na to. Jednakże cieszył się, że właśnie Durnik był tym, którego poślubiała. Jeśli ktokolwiek na nią zasłużył, był to Durnik. Oczy zacnego, prostodusznego człowieka przepełniała absolutna miłość, i najwyraźniej nie mógł oderwać wzroku od jej twarzy. Ciocia Pol promieniała radością, gdy stanęła przy boku Durnika.
Ponieważ Garion cofnął się, kiedy ci dwoje ślubowali sobie wzajemnie, usłyszał cichutki szelest. W samym wejściu do kaplicy, odziana w okrywający ją od stóp do głów płaszcz z kapturem z gęstą woalką zakrywającą twarz, stała księżniczka Ce’Nedra. Uczyniła wielką kwestię z faktu, że zgodnie z odwiecznym tolnedrańskim zwyczajem Garion nie może zobaczyć jej przed mającym odbyć się tego dnia ich ślubem, więc płaszcz i woalka zapewniały jej złudę niewidzialności. Potrafił wyobrazić sobie zmagania Ce’Nedry z tym problemem, dopóki nie przyszło jej do głowy takie rozwiązanie. Nic nie mogło powstrzymać księżniczki od zjawienia się na ślubie Polgary, jednak wszelkie te subtelności i nakazy etykiety musiały być zachowane. Garion uśmiechnął się łagodnie i powrócił do uroczystości.
To wyraz twarzy Beldina skłonił go, by ponownie odwrócił się i spojrzał ostro w kierunku tyłu kaplicy - wyraz zaskoczenia, który zmienił się w spokojne uznanie. Początkowo Garion nic nie dostrzegł, lecz następnie jakieś ledwo uchwytne poruszenie pośród krokwi przykuło jego wzrok. Blada, widmowa postać śnieżnej sowy przysiadła na jednej z ciemnych belek i obserwowała zaślubiny cioci Pol i Durnika.
Kiedy uroczystość dobiegła końca i po tym, jak Durnik z szacunkiem i dość nerwowo pocałował swą pannę młodą, biała sowa rozchyliła swe skrzydła i cicho jak duch okrążyła kaplicę. Kołowała przez chwilę nad szczęśliwą parą, jak gdyby udzielając jej niemego błogosławieństwa. Następnie dwoma delikatnymi uderzeniami skrzydeł, poprzez nieruchome powietrze spłynęła ku Belgarathowi. Stary czarodziej rezolutnie odwrócił wzrok.
- Ojcze, możesz na nią spojrzeć - powiedziała mu ciocia Pol. - Nie odejdzie, dopóki jej nie rozpoznasz.
Belgarath westchnął, i spojrzał wprost na dziwnie świecącego ptaka krążącego przed nim w powietrzu.
- Wciąż brak mi ciebie - powiedział bardzo szczerze. - Nawet po tak długim czasie.
Sowa przez chwilę przyglądała się mu swymi złocistymi, nieruchomymi oczami, po czym zamigotała i rozpłynęła się w powietrzu.
- Cóż za absolutnie zdumiewająca rzecz - królowej Layli zdziwienie zaparło dech.
- Jesteśmy zdumiewającymi ludźmi, Laylo - odparła ciocia Pol - i mamy wielu niezwykłych przyjaciół... oraz krewnych. - Następnie, mocno trzymana przez Durnika pod rękę, uśmiechnęła się. - Poza tym - dodała z wesołymi skrami w oczach - doprawdy nie oczekiwałaś chyba, że na ślubie zabraknie matki panny młodej...
Krocząc za młodą parą, wszyscy przeszli korytarzami Cytadeli z powrotem do centralnej warowni i zatrzymali się pod drzwiami prywatnego apartamentu cioci Pol. Garion bliski był podążenia za Silkiem i Barakiem, gdy po kilku zwięzłych gratulacjach ruszyli dalej korytarzem, ale Belgarath położył dłoń na ramieniu swego wnuka.
- Zostań na chwilę - powiedział starzec.
- Nie sądzę, że powinniśmy przeszkadzać, dziadku - niespokojnie powiedział Garion.
- Zostaniemy tylko przez kilka minut - zapewnił go Belgarath. Usta starca drżały z tłumionej uciechy. - Jest coś, co chciałbym, abyś zobaczył.
Jedna z brwi cioci Pol uniosła się pytająco, gdy jej ojciec i Garion weszli za nią do apartamentu.
- Czyżbyśmy powracali do starożytnego i obrzydliwego zwyczaju, ojcze? - zapytała.
- Nie, Pol - odparł niewinnie. - Garion i ja chcemy jedynie wznieść toast za wasze szczęście, to wszystko.
- Co ty tak naprawdę knujesz, Stary Wilku? - zapytała go, a w jej oczach jawiło się rozbawienie.
- A czy muszę coś knuć?
- Zazwyczaj to robisz, ojcze. - Mimo wszystko przyniosła cztery kryształowe kielichy i karafkę wybornego, starego tolnedrańskiego wina.
- Dawno, dawno temu nasza czwórka zapoczątkowała to wszystko - wspominał Belgarath. - Być może, zanim się rozejdziemy, powinniśmy poświęcić chwilę, by wspomnieć że przebyliśmy od tego czasu szmat drogi i że przydarzyło nam się kilka dość dziwnych rzeczy. Sądzę, iż każde z nas w ten czy inny sposób zmieniło się.
- Ty, ojcze, nie zmieniłeś się tak bardzo - znacząco powiedziała ciocia Pol. - Zechciałbyś przejść do rzeczy?
Oczy Belgaratha, teraz już zupełnie jawnie, skrzyły się z powodu jakiejś ogromnej, tłumionej uciechy.
- Durnik chce ci coś dać - powiedział. Durnik z trudem przełknął ślinę.
- Już? - lękliwie zapytał Belgaratha. Belgarath potakująco skinął głową.
- Wiem, jak bardzo kochasz piękne rzeczy, na przykład takie, jak stojący tam ptak - powiedział Durnik do Polgary wskazując na kryształowego strzyżyka, którego Garion podarował jej w zeszłym roku. - Ja również chciałem podarować ci coś takiego, tylko że nie potrafię obrabiać szkła ani kamieni szlachetnych. Jestem kowalem i muszę pracować w stali. - Odwijał coś zawiniętego w zwykłe sukno. To, co ostatecznie wydobył, było misternie wykutą, właśnie zaczynającą otwierać się stalową różą.
Szczegóły zostały wybornie odtworzone, a kwiat pałał swoim własnym wypolerowanym życiem.
- Och, Durniku - powiedziała szczerze ucieszona ciocia Pol. - Jakież to śliczne!
Durnik jeszcze nie wręczył jej tej róży.
- Jednak nie ma ona żadnych kolorów - zauważył nieco krytycznie - ani żadnej woni. - Nerwowo spojrzał na Belgaratha.
- Zrób to - polecił mu starzec. - Tak jak ci pokazywałem.
Durnik odwrócił się ponownie do cioci Pol, nadal trzymając w dłoni polerowaną różę.
- Kochana Pol, naprawdę nie mam ci nic do zaofiarowania - powiedział skromnie - oprócz prawego serca... i tego. - Wyciągnął przed siebie rękę, w której trzymał różę, a na jego twarzy pojawił się wyraz intensywnego skupienia.
Garion usłyszał to bardzo wyraźnie. Była to znajoma, wzbierająca fala szemrzących dźwięków, przepełniona osobliwą, przypominającą brzmienie dzwonu wibracją. Wypolerowana róża w wyciągniętej ręce Durnika zdawała się leciuteńko pulsować, a potem stopniowo zaczęła się zmieniać. Zewnętrzne strony płatków stawały się białe jak świeżo spadły śnieg, ale wewnętrzne, tam gdzie właśnie otwierał się kwiat, przybrały barwę głębokiej karminowej czerwieni. Kiedy Durnik skończył, wręczył cioci Pol żywy kwiat, którego płatki pokrywały kropelki rosy.
Cioci Pol zaparło dech w piersiach, gdy z niedowierzaniem patrzyła na różę. Była inna od jakiegokolwiek kwiatu, który kiedykolwiek istniał. Drżącą ręką odebrała różę od Durnika, a w oczach niespodziewanie zaświeciły jej łzy.
- Jak to możliwe? - zapytała przejętym głosem.
- Durnik jest teraz szczególnym człowiekiem - powiedział Belgarath. - Jak daleko sięgam pamięcią, jest jedynym człowiekiem, który zmarł, po czym ponownie ożył. To dopomogło w jego przemianie - przynajmniej troszeczkę. Ale z drugiej strony podejrzewam, że zawsze pod płaszczykiem zacności i praktyczności naszego przyjaciela kryła się dusza poety. Być może jedyna prawdziwa odmiana polega na tym, że teraz już zna on sposób wyzwalania tego poety.
Wyglądający na nieco zakłopotanego, Durnik leciuteńko dotknął palcem róży.
- Ona naprawdę ma jedną zaletę, droga Pol - zauważył. - Nadal jest ze stali, dlatego też nigdy nie zwiędnie ani nie uschnie. Pozostanie dokładnie taką, jaką jest teraz. Nawet w środku zimy będziesz miała przynajmniej jeden kwiat.
- Och, Durniku! - krzyknęła, obejmując go. Durnik wyglądał na nieco speszonego, gdy nieporadnie odwzajemniał jej uścisk.
- Jeśli naprawdę ci się podoba, mógłbym wykonać dla ciebie kilka innych - powiedział. - Myślę, że cały ogród róż. Naprawdę nie jest to takie trudne, skoro już się człowiek w tym wprawi.
Jednak oczy Ciotki Pol niespodziewanie rozszerzyły się. Nadal jedną ręką obejmując Durnika, obróciła się odrobinę i spojrzała na kryształowego strzyżyka siedzącego na szklanej gałązce.
- Leć - powiedziała, a błyszczący ptak rozchylił skrzydła i przyleciał do jej wyciągniętej ręki. Z zaciekawieniem zbadał kwiat, zanurzył dziób w kropli rosy, podniósł głowę i zaczął wyśpiewywać radosne trele. Ciocia Pol łagodnie uniosła wysoko rękę, a kryształowy ptak poszybował z powrotem ku swej szklanej gałązce. Echo jego pieśni nadal rozbrzmiewało w powietrzu.
- Przypuszczam, że pora, byśmy sobie z Garionem poszli - powiedział Belgarath.
Nagle ciocia Pol zupełnie najwyraźniej coś sobie wreszcie do końca uświadomiła. Jej oczy zwęziły się odrobinę, po czym niezwykle rozszerzyły.
- Chwileczkę, Stary Wilku - powiedziała do Belgaratha z lekką nutą stanowczości w głosie. - Od samego początku wiedziałeś o tym, prawda?
- O czym, Pol? - zapytał niewinnie.
- Że Durnik... że ja... - Garion pierwszy raz w życiu zobaczył jak zabrakło jej słów. - Wiedziałeś! - wybuchnęła.
- Naturalnie. Jak tylko Durnik przebudził się, wyczułem w nim coś innego. Dziwi mnie, że sama tego nie wyczułaś. Jednak musiałem trochę z nim popracować, by to wyzwolić.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś?
- Bo nie pytałaś.
- Ty... ja... - Z ogromnym wysiłkiem odzyskała panowanie nad sobą. - Przez te wszystkie miesiące pozwoliłeś mi trwać w przekonaniu, że straciłam swoją moc, a ja ją miałam przez cały ten czas! Ciągle ją miałam, a ty poddałeś mnie aż takiej próbie?
- Och, Pol, doprawdy. Jeśli pomyślałabyś o tym przez chwilę, zdałabyś sobie sprawę, że nie możesz tak się poddawać. Skoro już raz ma się moc, to się ją ma.
- Ależ nasz Mistrz powiedział... Belgarath uniósł rękę.
- Pol, jeśli na chwilę przestaniesz to przypomnisz sobie, że tak naprawdę on zapytał tylko, czy byłabyś chętna ograniczyć małżeństwem swoją niezależność i przejść przez życie z mocą nie większą niż moc Durnika. Jako że nie było żadnego sposobu, w jaki mógłby zabrać twoją moc, najwyraźniej miał na myśli coś innego.
- Pozwoliłeś mi wierzyć...
- Pol, nie mam wpływu na to, w co ty wierzysz - odparł najbardziej przekonującym tonem.
- Nabrałeś mnie!
- Nie, Pol - sprostował - sama się nabrałaś. - Następnie czule uśmiechnął się do niej. - Teraz, zanim rozpoczniesz tyradę, pomyśl o tym przez chwilę. Biorąc wszystko pod rozwagę: cała ta sprawa nie uczyniła ci żadnej krzywdy, prawda? A czyż naprawdę nie jest przyjemniej dowiedzieć się o tym w ten sposób? - Jego uśmiech stał się szerokim uśmiechem. - Możesz nawet, jeśli zechcesz, uważać to za mój prezent ślubny dla ciebie - dodał.
Przez chwilę przyglądała mu się badawczo, najwyraźniej pragnąc posprzeczać się o to wszystko, jednak on odpowiedział jej figlarnym spojrzeniem. Konfrontacja pomiędzy nimi była trudno dostrzegalna, lecz tym razem zupełnie najwyraźniej on wygrał. Na koniec, nie będąc już w stanie zachować nawet fikcyjnego gniewu, zaśmiała się bezradnie i czule położyła dłoń na jego ramieniu.
- Jesteś przerażającym starcem, ojcze - powiedziała mu.
- Wiem - przyznał. - Garionie, idziemy?
Gdy tylko znaleźli się na korytarzu, Belgarath zaczął chichotać.
- Cóż tak cię śmieszy? - zapytał go Garion.
- Miesiącami czekałem na tę chwilę - powiedział jego dziadek, nadal rechocząc ze śmiechu. - Czy widziałeś jej twarz, kiedy w końcu zdała sobie sprawę, co się wydarzyło? Przez cały ten czas obnosiła się z tą miną szlachetnego samopoświęcenia, aż tu nagle dowiaduje się, że było to zupełnie niepotrzebne. - Jego twarz wykrzywił złośliwy uśmieszek. - Wiesz, twoja ciotka zawsze była troszkę zbyt pewna siebie. Być może dobrze jej zrobiło życie przez krótki czas w przeświadczeniu, że jest po prostu zwykłym człowiekiem. Może da jej to jakąś perspektywę.
- Miała rację. - Garion roześmiał się. - Jesteś przerażającym starcem.
Belgarath uśmiechnął się szeroko.
- Staram się jak mogę.
Poszli korytarzem do królewskiego apartamentu, gdzie przygotowane już były szaty, w które Garion miał się ubrać na swój ślub.
- Dziadku - powiedział Garion siadając, by ściągnąć swe buty z wysokimi cholewami - jest coś, o co miałem zamiar cię zapytać. Torak tuż przed śmiercią wezwał swoją matkę.
Belgarath, trzymający w ręku wielki cynowy kufel, skinął głową.
- Kto jest jego matką?
- Wszechświat - odparł starzec.
- Nie rozumiem.
Belgarath w zamyśleniu podrapał się po swojej krótkiej siwej brodzie.
- Tak jak ja to rozumiem, każdy z bogów począł się jako idea w umyśle ULa, Ojca Bogów, lecz to wszechświat ich zrodził. To bardzo skomplikowane. Sam osobiście niezupełnie to rozumiem. Tak czy owak, kiedy umierał, przyzwał jedyną istotę, o której sądził, że go kocha. Oczywiście, pomylił się. UL i pozostali bogowie naprawdę wciąż go kochali, mimo że wiedzieli, iż stał się pokrętnym i absolutnie złym. A wszechświat bolał nad nim.
- Wszechświat?
- Nie spostrzegłeś tego? Ta chwilka kiedy wszystko się zatrzymało i zgasła wszelka światłość.
- Myślałem, że to tylko mnie się zdawało.
- Nie, Garionie. Przez mgnienie oka zgasły wszystkie światła we wszechświecie, i wszystko wstrzymało swój ruch. Wszystko, wszędzie. Był to wyraz ubolewania wszechświata nad śmiercią syna.
Garion zastanowił się nad tym.
- Jednak musiał umrzeć, prawda? Belgarath skinął głową.
- Był to jedyny sposób, aby rzeczy mogły powrócić na właściwy kurs. Torak musiał zginąć, żeby wszystko podążyło tam, dokąd powinno podążyć. W przeciwnym razie wszystko nieodwołalnie pogrążyłoby się w chaosie.
Nagła dziwna myśl przyszła Garionowi do głowy.
- Dziadku - powiedział - kim jest Podarek?
- Nie wiem - odpowiedział Belgarath. - Być może jest tylko niezwykłym chłopczykiem. Może jest czymś innym. Prawdopodobnie byłoby lepiej, gdybyś zaczął się przebierać.
- Usiłowałem nie myśleć o tym.
- Och, przestań. To najszczęśliwszy dzień twego życia.
- Doprawdy?
- Mogłoby ci pomóc, gdybyś nie przestawał sobie tego powtarzać.
Za powszechnym przyzwoleniem, Gorim Ulgów został wybrany, by prowadzić ceremonię łączącą Gariona i Ce’Nedrę węzłem małżeńskim. Słabowity świątobliwy starzec odbył podróż z Prolgu etapami. W lektyce przeniesiono go jaskiniami do Sendarii, następnie królewską karocą króla Fulracha przewieziono do stolicy Sendarii, a stamtąd statkiem do Rivy. Objawienie faktu, że Bóg Ulgów był ojcem pozostałych bogów, spadło na kręgi teologiczne jak grom z jasnego nieba. Całe biblioteki napuszonych filozoficznych spekulacji w jednej chwili zdezaktualizowały się, a kapłani na całym świecie oniemieli w głębokim szoku. Grodeg, arcykapłan Belara, usłyszawszy tę wiadomość zemdlał z wrażenia. Wyniosły duchowny, już uprzednio sparaliżowany na całe życie z powodu ran otrzymanych podczas bitwy pod Thull Mardu, źle zniósł ten końcowy cios. Kiedy odzyskał przytomność, jego świta odkryła, że rozum duchownego powrócił do stanu z dzieciństwa, i obecnie większość dni spędzał w otoczeniu zabawek i jaskrawokolorowych kawałków wstążeczek.
Królewskie zaślubiny, rzecz jasna, odbyły się w Sali Tronowej Rivańskiego Króla i byli tam wszyscy. Król Rhodar - odziany w szkarłatne szaty, król Anheg - w błękitne. Król Fulrach nosił się na brązowo, a król Cho-Hag, algarskim zwyczajem - na czarno. Brand, Rivański Strażnik, którego twarz po śmierci najmłodszego syna jeszcze bardziej sposępniała, odziany był w rivańską szarość. Byli tam również inni królewscy goście. Ran Borune XXIII w swym przetykanym złotem płaszczu był zdumiewająco jowialny, gdy przekomarzał się z Sadim o ogolonej głowie. Rzecz zastanawiająca - obydwaj doskonale zgadzali się ze sobą. Szansę płynące z nowej sytuacji na Zachodzie urzekały obydwu i najwyraźniej zmierzali ku jakiemuś kompromisowi. Odziany w, królewską purpurę król Korodullin, mimo że stał w pobliżu pozostałych królów, mówił bardzo mało. Otrzymany podczas bitwy pod Thull Mardu cios w głowę osłabił jego słuch i młody król Arendii najwyraźniej czuł się źle w towarzystwie.
W samym środku grupki monarchów stał Drosta lek Thun, król Gar og Nadraku, noszący niezwykle nieładny żółty kubrak. Nerwowy, wychudzony król Nadraków przemawiał krótkimi urywanymi zdaniami, a kiedy się śmiał, coś piskliwego pobrzmiewało w jego głosie. Tego popołudnia król Drosta zawarł wiele porozumień, kilka z nich zamierzał nawet honorować.
Oczywiście Belgarion z Rivy nie brał udziału w tych dyskusjach - co i tak zapewne nie miało znaczenia. Rivański Król miał wtedy niewielki kłopot z pozbieraniem myśli. Ubrany cały na niebiesko przechadzał się nerwowo po pobliskiej poczekalni, gdzie wraz z Lelldorinem oczekiwali fanfar, które miały wezwać ich do wielkiej sali.
- Chciałbym, aby było już po wszystkim - powtórzył po raz szósty.
- Cierpliwości, Garionie - ponownie poradził mu Lelldorin.
- Cóż oni tam robią?
- Prawdopodobnie czekają na wiadomość, że jej wysokość jest gotowa. W tym szczególnym przypadku ona jest dalece ważniejsza od ciebie. Wiesz, na tym polegają śluby.
- Jesteś szczęściarzem. Ty i Ariana po prostu uciekliście i pobraliście się bez tego całego zamieszania.
Lelldorin zaśmiał się ponuro.
- Garionie, naprawdę tego nie uniknąłem - powiedział - odroczyłem jedynie na chwilę. Wszystkie tutejsze przygotowania pobudziły moją Arianę. Chce, abyśmy, gdy tylko powrócimy do Arendii, wzięli ślub jak należy.
- Cóż takiego jest w ślubach, że tak dziwnie oddziaływują na kobiecy umysł?
- Kto to wie? - Lelldorin wzruszył ramionami. - Tajemnice umysłu kobiety, jak wkrótce się przekonasz, są niezgłębione.
Garion posłał mu pełne goryczy spojrzenie i raz jeszcze poprawił koronę.
- Chciałbym, aby było już po wszystkim.
W chwili gdy fanfary odbijały się echem od ścian Sali Tronowej Rivańskiego Króla, drzwi otworzyły się i wyraźnie drżący Garion, po raz ostatni poprawiwszy koronę, wyruszył na spotkanie swego losu. Aczkolwiek znał większość zgromadzonych w sali ludzi, wszystkie otaczające go twarze zdawały mu się plamami, gdy wraz z Lelldorinem przechodzili obok torfowych ogni żarzących się w dołkach w podłodze, zmierzając w kierunku tronu, obok którego wielki miecz znów wisiał na swym właściwym miejscu, a Klejnot promieniał w jego głowicy.
Sala obwieszona była flagami i chorągwiami, i niezwykle obficie przyozdobiona wiosennymi kwiatami. Goście weselni, w jedwabiach, atłasach i kolorowych brokatach sami wydawali się niemal jak kwietny ogród, jako że wciągali szyje i wspinali się na palce, aby zobaczyć wejście pana młodego.
Przed tronem stał oczekujący go, odziany w białą szatę stary Gorim Ulgów. Na jego twarzy gościł łagodny uśmiech.
- Witaj, Belgarionie - powiedział półgłosem Gorim, gdy Garion wspinał się po schodach.
- Święty Gorimie - odpowiedział Garion kłaniając się nerwowo.
- Bądź spokojny, mój synu - poradził Gorim, widząc drżenie dłoni Gariona.
- Usiłuję, Przenajświętszy.
Mosiężne rogi raz jeszcze rozbrzmiały fanfarą, a drzwi znajdujące się z tyłu sali otwarły się na oścież. W wejściu stała księżniczka Ce’Nedra odziana w kremową suknię ślubną wyszywaną perłami, mając u boku drużbującą kuzynkę Xerę. Ce’Nedra wyglądała oszałamiająco. Płomienne, zaczesane na jedną stronę włosy spływały w dół na suknię, a na głowie lśnił mieniący się złoty diadem, w którym zawsze tak ładnie wyglądała. Miała poważną minę, a delikatny, subtelny rumieniec barwił jej policzki. Pomimo spuszczonych oczu przelotnie spojrzała na Gariona, i ujrzał drobniutkie iskierki kryjące się za jej gęstymi rzęsami. Pojął wtedy z całkowitą pewnością, że cała ta poważna skromność była mocno udawana. Stała wystarczająco długo, aby wszyscy mogli nasycić się jej zachwycającym wyglądem, po czym, przy akompaniamencie cichego glissanda harf, ruszyła przejściem pomiędzy ławami na spotkanie swemu drżącemu panu młodemu. Z ceremonialnością, którą Garion uważał po prostu za odrobinę przesadną, dwie małe córeczki Baraka poprzedzały pannę młodą ścieląc jej drogę kwiatami.
Kiedy Ce’Nedra dotarła na podium, dość impulsywnie pocałowała policzek dobrotliwego starego Gorima, po czym zajęła miejsce przy boku Gariona. Wokół niej roztaczał się kwietny aromat - aromat, który z jakichś powodów przyprawiał Gariona o drżenie kolan.
Gorim rozejrzał się po zgromadzonych i rozpoczął mowę.
- Zebraliśmy się dzisiaj - zaczął - aby być świadkami ostatniego ujawnienia Proroctwa, które przeprowadziło wszystkich nas pośród śmiertelnych niebezpieczeństw i bezpiecznie przywiodło do tej szczęśliwej chwili. Jak przepowiedziano, Rivański Król powrócił. Zmierzył się z naszym odwiecznym wrogiem i zatriumfował. Jego nagroda stoi rozpromieniona u jego boku.
Nagroda? Garion nigdy przedtem nie rozważał tego w tym świetle. Zastanawiaj się nad tym trochę, podczas gdy Gorim kontynuował mowę, lecz niezbyt to pomogło. Nagle poczuł lekkie trącenie łokciem w żebra.
- Uważaj - wyszeptała Ce’Nedra.
Wkrótce potem nadeszła pora pytań i odpowiedzi. Głos Gariona lekko się łamał, lecz tego właśnie się spodziewano. Natomiast głos Ce’Nedry był czysty i pewny. Czyż nie mogłaby przynajmniej udawać zdenerwowania - choć tak troszeczkę?
Wymienili obrączki, które na małej aksamitnej poduszeczce podał im Podarek. Dziecko spełniało swój obowiązek zupełnie poważnie, jednak nawet jego mała buzia miała ten lekko rozbawiony wyraz. Garion poczuł się urażony. Czyżby wszyscy skrycie wyśmiewali się z niego?
Gorim zakończył uroczystość błogosławieństwem, którego Garion nie dosłyszał. Klejnot Aldura, promieniejący nieznośnym zadowoleniem z siebie podczas błogosławieństw Gorima, napełnił jego uszy swą radosną pieśnią, dodając własne, niezwykłe gratulacje.
Ce’Nedra zwróciła się do Gariona.
- Więc? - szepnęła.
- Co więc?
- Czyż nie zamierzasz mnie pocałować?
- Tutaj? Przy wszystkich?
- Taki jest zwyczaj.
- To głupi zwyczaj.
- No, zrób to wreszcie, Garionie - powiedziała z ciepłym, dodającym odwagi uśmieszkiem. - Później możemy o tym podyskutować.
Garion starał się o nadać pocałunkowi pewną powagę, jakiś rodzaj czystej etykiety związanej z ogólną atmosferą uroczystości. Jednakże Ce’Nedra bynajmniej nie potraktowała tego w ten sposób. Podeszła do sprawy z zapałem, który Garion uznał za troszeczkę niepokojący. Mocno oplotła ramiona wokół jego szyi, a jej usta mocno przywarły do jego ust. Irracjonalnie zastanawiał się, jak daleko gotowa jest się posunąć. Jego kolana już zaczynały się uginać.
Wybawił go aplauz, który przetoczył się po sali. Problem publicznego całowania polegał na tym, że nigdy nie jest się pewnym, jak dokładnie długo powinno się to robić. Jeśli trwałoby zbyt krótko, ludzie mogliby podejrzewać brak szacunku, jeśli zbyt długo, mogliby zacząć prychać. Uśmiechając się raczej głupkowato, Belgarion z Rivy odwrócił się, by stanąć twarzą do weselnych gości.
Niezwłocznie po ceremonii zaślubin rozpoczął się weselny bal wraz z towarzyszącą mu wieczerzą. Wesoło gawędząc, goście weselni przeszli gromadnie długim korytarzem do rozświetlonej świecami sali balowej. Orkiestra składała się z rivańskich muzyków pod batutą grymaśnego arendzkiego koncertmistrza, który usilnie starał się powstrzymać niezależnych Rivan przed improwizowaniem tych melodii, na które sami mieli ochotę.
Była to część, której Garion najbardziej się obawiał. Pierwszy taniec miał być solowym popisem królewskiej pary. Oczekiwano, że Garion wyprowadzi Ce’Nedrę na środek parkietu i zatańczy przed publicznością. Dokładnie w chwili gdy wraz ze swą rozpromienioną panną młodą szedł w kierunku środka sali, w nagłym porywie strachu zdał sobie sprawę, że zapomniał wszystkiego, czego nauczył go Lelldorin.
Taniec, który w tym właśnie okresie cieszył się popularnością na dworach Południa, był pełen wdzięku i dość skomplikowany. Partnerzy mieli patrzeć w tym samym kierunku, mężczyzna miał pozostawać w tyle, nieznacznie przytulony do boku kobiety. Ramiona miały być wyciągnięte, a dłonie splecione. Z tą częścią Garion radził sobie bez większych kłopotów. Niepokoiły go natomiast wszystkie szybkie, drobne kroczki, które należało wykonywać w takt muzyki.
Pomimo obaw Garion wypadł całkiem dobrze. Niemniej jednak miła woń włosów Ce’Nedry nieprzerwanie oddziaływała na niego i spostrzegł, że kiedy razem tańczyli, jego ręce wyraźnie drżały. Przy końcu pierwszej melodii goście burzliwie bili brawo, a ponieważ orkiestra rozpoczęła drugą melodię, wszyscy ruszyli w tan i parkiet zapełnił się wirującymi, barwnymi parami.
- Wydaje mi się, że wypadliśmy nie najgorzej - cicho powiedział Garion.
- Byliśmy wprost wspaniali - zapewniła go Ce’Nedra. Nie przestawali tańczyć.
- Garionie? - zagadnęła po chwili.
- Tak?
- Czy naprawdę mnie kochasz?
- Oczywiście, że tak. Pytasz o takie głupoty.
- Głupoty?
- Źle się wyraziłem - poprawił się pośpiesznie. - Przepraszam.
- Garionie - powiedziała po kilku następnych taktach.
- Tak?
- Wiesz, ja też cię kocham.
- Jasne, że wiem.
- Jasne? Czy nie jesteś trochę zbyt pewny tego?
- Dlaczego kłócimy się? - zapytał dosyć żałośnie.
- Nie kłócimy się, Garionie - powiedziała wyniośle. - My dyskutujemy.
- Aha - powiedział. - No to wszystko w porządku.
Tak jak oczekiwano, królewska para tańczyła ze wszystkimi. Ce’Nedra przechodziła od króla do króla, jak jakaś królewska nagroda, a Garion wyprowadzał zarówno królowe, jak i szlachcianki na środek parkietu, aby zatańczyć kilka obowiązkowych taktów. Drobna blondynka, Porenn, królowa Drasni, dała mu doskonałą radę. To samo uczyniła dumna Islena, królowa Chereku. Pulchna, niska królowa Layla była macierzyńska - nawet troszeczkę przyprawiająca o zawroty głowy. Królowa Silar poważnie gratulowała mu, a Mayaserana z Arendii sugerowała, że tańczyłby lepiej, gdyby nie był taki zupełnie sztywny. Merel, żona Baraka, odziana w kosztowny zielony brokat, udzieliła mu rady najlepszej ze wszystkich.
- Rzecz jasna, będziecie walczyli ze sobą - powiedziała mu w czasie tańca - ale nigdy nie chodź spać zły. To zawsze był mój błąd.
A na koniec Garion zatańczył ze swoją kuzynką, Adarą.
- Jesteś szczęśliwa? - zapytał.
- Bardziej niż potrafiłbyś sobie kiedykolwiek wyobrazić - odparła z łagodnym uśmiechem.
- Zatem wszystko ułożyło się jak najlepiej, prawda?
- Tak, Garionie. To jest tak, jakby wszystko, co się wydarzyło, było przeznaczone. W jakiś niewytłumaczony sposób wszystko tak dobrze się układa.
- Możliwe, że to było przeznaczone - zadumał się Garion. - Czasami myślę, że mamy bardzo mało wpływu na nasze własne życie... Wiem, że ja nie mam na swoje.
Uśmiechnęła się.
- Bardzo głębokie przemyślenia, jak na pana młodego w dniu ślubu. - Po czym jej twarz stała się śmiertelnie poważna. - Nie pozwól Ce’Nedrze doprowadzić cię do rozterki - poradziła. - I nie ulegaj jej zawsze.
- Słyszałaś o tym, co się wydarzyło. Skinęła głową.
- Garionie, nie bierz tego zbyt poważnie. Wypróbowywała cię, to wszystko.
- Czy usiłujesz powiedzieć, że ja nadal muszę coś udowadniać?
- Ce’Nedrze? Prawdopodobnie codziennie. Znam twoją małą księżniczkę, Garionie. Ona pragnie jedynie, abyś okazywał jej, że ją kochasz. I nie obawiaj się mówić jej tego. Przypuszczam, że będziesz zaskoczony, jak będzie zgodną, jeśli tylko zadasz sobie trud mówienia jej, że ją kochasz, i to dość często.
- Ona już to wie.
- Jednak musisz jej to mówić.
- Jak uważasz, jak często powinienem jej to powtarzać?
- Och, prawdopodobnie mniej więcej co godzinę. Garion był niemal pewien, że ona żartuje.
- Zauważyłam, że Sendarowie są powściągliwymi ludźmi - powiedziała. - Z Ce’Nedrą nie można tak postępować. Będziesz musiał odrzucić swoje wychowanie i zupełnie otwarcie jej to wyjawić. Wierz mi, efekt będzie wart zachodu.
- Spróbuję - obiecał jej.
Roześmiała się i przyjacielsko pocałowała go w policzek.
- Biedny Garion - powiedziała.
- Dlaczego biedny Garion?
- Jeszcze tak dużo musisz się nauczyć. Tańce trwały.
Na koniec wyczerpani i wygłodzeni Garion oraz jego młoda żona utorowali sobie drogę do uginającego się od potraw stołu i zasiedli, by spożyć swą weselną wieczerzę. Uczta była wyjątkowa. Dwa dni przed ślubem ciocia Pol śmiało wkroczyła do królewskiej kuchni i przejęła tam władzę. W rezultacie - wszystko było doskonałe. Od suto zastawionego stołu dolatywały zapachy, którym trudno było się oprzeć. Król Rhodar absolutnie nie potrafił przejść obok bez uszczknięcia choćby jeszcze jednego kęska.
Muzyka i tańce trwały dalej, a Garion obserwował je ciesząc się, że uszedł z parkietu. W dumie odszukiwał wzrokiem starych przyjaciół. Barak, potężny, lecz dziwnie delikatny tańczył ze swoja żoną, Merel. Tworzyli wspaniałą parę. Lelldorin tańczył z Ariana i oboje nie mogli oderwać od siebie wzroku. Relg i Taiba w ogóle nie tańczyli, lecz siedzieli razem w zacisznym kącie. Garion zauważył, że trzymali się za ręce. Relg miał nadal odrobinę wstrząśnięty wyraz twarzy, lecz doprawdy nie wyglądał na nieszczęśliwego. W pobliżu środka parkietu Hettar i Adara tańczyli z wrodzoną gracją tych, którzy swe życie spędzają w siodle.
Sokola twarz Hettara odmieniła się w jakiś niezwykły sposób, a Adara tryskała szczęściem. Garion uznał, że mogłaby to być odpowiednia pora, aby wypróbować radę Adary. Nachylił się ku małemu, różowemu uszku Ce’Nedry i odchrząknął.
- Kocham cię - wyszeptał. Za pierwszym razem przyszło mu to z trudem, więc spróbował jeszcze raz, po prostu by tego doznać: - Kocham cię. - Za drugim razem przyszło mu to łatwiej.
Wywarło to piorunujące wrażenie na księżniczce. Spąsowiała nagle, a jej oczy rozszerzyły się. W oczach tych zdawała się odzwierciedlać cała jej miłość. Wyglądała na niezdolną do mówienia, i tylko łagodnie wyciągnęła rękę, by dotknąć jego twarzy. Gdy odwzajemnił jej spojrzenie, był absolutnie zdumiony przemianą, jaką uczyniło w niej to proste zdanie. Okazało się, że Adara miała rację. Zapobiegliwie zachował sobie to spostrzeżenie na przyszłość, czując się od razu znacznie pewniej niż w ciągu ostatnich miesięcy.
Sala mieniła się kolorami, goście wirowali w tańcu na uroczystym królewskim weselu. Jednakże było też kilka twarzy, które nie odzwierciedlały powszechnej radości. Blisko środka parkietu Mandorallen tańczył z lady Nerina, baronową Yo Eboru, a ich miny świadczyły o dramacie wciąż wywierającym ogromny wpływ na ich życie. Nie opodal nich Silk tańczył z królową Porenn. Twarz małego człowieczka znów miała ten sam gorzki, drwiący wyraz, który Garion po raz pierwszy ujrzał w Val Alorn w pałacu króla Anhega.
Garion westchnął.
- Już smutnyś, mój mężu? - zapytała Ce’Nedra z niewielkim błyskiem w oku. Raz jeszcze, właśnie gdy siedzieli, w ten szczególny swój sposób zagłębiła głowę pod jego ramię i opasała sobie szyję jego ręką. Pachniała bardzo przyjemnie, a Garion spostrzegł, że jest bardzo delikatna i ciepła.
- Właśnie wspominałem sobie kilka rzeczy - odpowiedział na jej pytanie.
- Cóż, postaraj się już o tym nie myśleć. Nie chciałabym, aby później nam to przeszkadzało.
Twarz Gariona pokryła się intensywnym rumieńcem, a Ce’Nedra roześmiała się cichym złośliwym śmieszkiem.
- Sądzę, że „później” nie jest, być może, tak bardzo odległe - powiedziała. - Musisz zatańczyć z lady Polgarą, a ja zatańczę z twoim dziadkiem. A potem, jak sądzę, będzie pora, abyśmy odpoczęli. Był to dzień pełen wrażeń.
- Jestem troszkę zmęczony - przyznał Garion.
- Belgarionie z Rivy, twój dzień jeszcze nie dobiegł końca - powiedziała niedwuznacznie.
Czując się nieco dziwnie, Garion zbliżył się do miejsca, w którym ciocia Pol siedziała razem z Durnikiem.
- Ciociu Polgaro, zatańczysz ze mną? - spytał kłaniając się ceremonialnie.
Spojrzała na niego nieco kpiarsko.
- Więc w końcu to uznałeś - powiedziała.
- Co uznałem?
- Kim naprawdę jestem.
- Wiedziałem i wiem, kim jesteś.
- Jednak nigdy przedtem nie nazwałeś mnie moim pełnym imieniem, Garionie - zauważyła, powstając i delikatnie głaszcząc go po głowie. - Przypuszczam, że może to być, prawdę powiedziawszy, znaczący krok.
W czerwonawym świetle świec, przy akompaniamencie lutni i piszczałek tańczyli ze sobą. Kroki Polgary były wolniejsze i bardziej rytmiczne niż tego tańca, którego tajniki Lelldorin tak pracowicie wpajał Garionowi. Garion uzmysłowił sobie, że Polgarą wróciła pamięcią do zamierzchłej przeszłości i prowadziła go w rytmie, jakiego nauczyła się całe stulecia wcześniej, podczas swojego przebywania z Wacite Arends. Razem sunęli powolnymi, pełnymi gracji i jakoś dziwnie melancholijnymi krokami tańca, który odszedł w wieczne zapomnienie dwadzieścia pięć wieków temu i żył jedynie w pamięci Polgary.
Ce’Nedra czerwieniła się z wściekłości, kiedy Belgarath zwracał ją Garionowi, aby zatańczyli po raz ostatni. Starzec uśmiechnął się szelmowsko, pokłonił swojej córce i ujął jej dłonie, by poprowadzić ją w tan. Cała czwórka tańczyła w niewielkiej odległości od siebie i Garion wyraźnie usłyszał pytanie ciotki.
- Ojcze, czy dobrze postąpiliśmy? Uśmiech Belgaratha był szczery.
- No wiesz, Polgaro - odparł. - Właściwie uważam, że naprawdę bardzo dobrze postąpiliśmy.
- Zatem to wszystko było tego warte, prawda, ojcze?
- Tak, Pol, faktycznie było. Tańczyli dalej.
- Co on ci powiedział? - wyszeptał Garion do Ce’Nedry. Zarumieniła się.
- Nieważne. Może ci powiem... później. Znów padło to słowo.
Taniec skończył się i zapanowała pełna oczekiwania cisza. Ce’Nedra podeszła do ojca, pocałowała go w policzek i wróciła na miejsce.
- Więc? - powiedziała do Gariona.
- Co więc? Roześmiała się.
- Och, jesteś niemożliwy. - Następnie wzięła go za rękę i bardzo stanowczo wyprowadziła z sali.
* * *
Było już dość późno - być może dwie godziny po pomocy. Czarodziej Pan Wilk był w dziwacznym nastroju i z wielkim cynowym kuflem w dłoni wałęsał się po opustoszałych korytarzach Rivańskiej Cytadeli. Belgarath zabawił się troszkę i czuł się zdecydowanie podchmielony - chociaż nawet w najmniejszym stopniu nie tak bardzo jak wielu pozostałych gości weselnych, którzy już popili się do nieprzytomności.
Starzec przystanął raz, aby przyjrzeć się wartownikowi, co chrapał w przejściu, leżąc w kałuży rozlanego piwa. Potem, bucząc raczej niemelodyjnie i wykonując parę skocznych, tanecznych kroczków, udał się dalej korytarzem. Siwobrody czarodziej skierował swe kroki do sali balowej, gdzie, jak był pewien, pozostało jeszcze trochę piwa.
Gdy mijał Salę Tronową Rivańskiego Króla, zauważył, że drzwi były uchylone, a ze środka dochodziła jakaś światłość. Zaciekawiony, wetknął głowę przez drzwi, aby sprawdzić, czy ktoś tam jest. Sala była opustoszała, a napełniające ją światło pochodziło z Klejnotu Aldura zdobiącego głowicę Miecza Rivańskiego Króla.
- Aha - powiedział Belgarath do kamienia - to ty. - Po czym nieco chwiejnie przeszedł korytarzem między ławami aż do podnóża podium. - Więc, stary druhu - zamruczał, spod przymrużonych powiek spoglądając na Klejnot - widzę, że oni wszyscy odeszli i ciebie również zostawili samego.
Klejnot zamigotał na znak, że go poznaje. Belgarath usiadł ciężko na skraju podium i pociągnął łyk piwa.
- Przeszliśmy razem długą drogę, prawda? - rzucił tonem zachęcającym do rozmowy.
Klejnot zignorował go.
- Żałuję, że przez cały czas byłeś taki poważny. Bardzo uciążliwy z ciebie kompan. - Starzec pociągnął kolejny łyk piwa.
Przez chwilę panowało milczenie, a Belgarath ściągnął jeden ze swych wysokich butów, westchnął i z zadowoleniem kurczył i rozkurczał palce u nogi.
- Ty doprawdy nic z tego nie rozumiesz, prawda, mój przyjacielu? - zapytał na koniec Klejnotu. - Mimo wszystko nadal masz duszę kamienia. Rozumiesz nienawiść i lojalność, i niezachwiane zaangażowanie, ale nie potrafisz pojąć bardziej ludzkich uczuć: litości, przyjaźni, miłości. Myślę, że miłości przede wszystkim. Naprawdę, to jakiś skandal, że ty tego nie pojmujesz, ponieważ są to rzeczy, które ostatecznie wszystko to przesądziły. Od samego początku były w to zamieszane. Ale przecież ty nie poznałbyś się na tym, prawda?
Klejnot ignorował go nadal. Jego uwaga najwyraźniej skierowana była gdzie indziej.
- Na czym tak bardzo się koncentrujesz? - zaciekawił się starzec.
Klejnot, jarzący się dotąd jasnobłękitnym promieniowaniem, gwałtownie zamigotał, a jego błękit zaczął niespodziewanie mieszać się z bladym różem, który stopniowo stawał się coraz wyraźniejszy, aż kamień faktycznie się zaróżowił.
Belgarath rzucił jedno króciutkie spojrzenie w kierunku królewskiego apartamentu.
- Aha - powiedział pojmując. Następnie zaczął chichotać. Klejnot jeszcze jaskrawiej zróżowiał.
Belgarath zaśmiał się, z powrotem naciągnął but na nogę i niepewnie powstał.
- Być może pojmujesz więcej, niż myślałem - powiedział do kamienia. Wysączył z kufla ostatnie kilka kropli piwa. - Naprawdę, chciałbym tu pozostać i przedyskutować to - mruczał chichocząc - ale skończyło mi się piwo. Jestem pewien, że mi wybaczysz. - Skłonił się, po czym szerokim korytarzem między ławami odszedł w kierunku wyjścia.
Kiedy dotarł do drzwi, przystanął i rzucił za siebie ostatnie rozbawione spojrzenie na wciąż intensywnie różowiejący Klejnot. A potem śmiejąc się wyszedł z sali i cichuteńko zamknął za sobą drzwi.
Tak kończy się Belgariada, która zaczęła się Pionkiem proroctwa. A ponieważ Historia, w przeciwieństwie do dzieła, nie ma swego kresu, wszystko, co wydarzyło się później, pozostaje jak dotąd nie wyjawionym.