David Eddings B 04 Wieza Czarow

DAVID EDDINGS




Wieża Czarów

IV tom Belgariady


PROLOG


Będący opowieścią o tym, jak Riva o Żelaznej Dłoni został Strażnikiem Klejnotu Aldura i o okrutnej zbrodni, uknutej w Nyissie.

Na podstawie Księgi Alornów i późniejszych relacji



Nadszedł wreszcie czas, kiedy Cherek i jego trzej synowie wyruszyli wraz z Belgarathem Czarodziejem do Mallorei, aby odzyskać Klejnot Aldura, skradziony przez kalekiego Boga Toraka. Lecz kiedy dotarli do komnaty w żelaznej wieży Toraka, w której ukryto Klejnot, jedynie Riva o Żelaznej Dłoni, najmłodszy z braci, odważył się dotknąć potężnego kamienia i unieść go ze sobą. Albowiem tylko dusza Rivy była wolna od złych zamiarów.

A kiedy powrócili na Zachód, Belgarath obarczył Rivę i jego potomków obowiązkiem wiecznego stania na straży Klejnotu, mówiąc:

- Tak długo, jak długo Klejnot pozostanie pod pieczęcią twoją i twojego rodu, Zachód będzie bezpieczny.

Wtedy Riva zabrał Klejnot i pożeglował wraz ze swym ludem na Wyspę Wiatrów. Tam, w jedynym miejscu, do którego mógł przybić okręt, rozkazał Riva wznieść Cytadelę, a wokół niej warowne miasto, nazwane przez jego plemię Rivą. Była to forteca przygotowana do wojny.

Wewnątrz Cytadeli wybudowano ogromną salę z wyciosanym z czarnego kamienia tronem stojącym pod ścianą. I ludzie nazwali to miejsce Dworem Rivańskiego Króla.

Wtedy Riva zapadł w głęboki sen i w owym śnie objawił mu się Belar, Bóg-Niedźwiedź Alornów, który rzekł:

- Wysłuchaj mnie, Strażniku Klejnotu, albowiem rozkażę, aby z nieba spadły dwie gwiazdy. Ty zaś podniesiesz je, włożysz w ogień i stopisz. Z jednej wykujesz ostrze, z drugiej rękojeść, by razem stworzyły miecz, który strzec będzie Klejnotu brata mego, Aldura.

Gdy Riva ocknął się, ujrzał, jak z nieba spadają dwie gwiazdy, podążył więc ich śladem i odszukał je w wysokich górach. I uczynił z nimi tak, jak mu kazał Belar. Kiedy jednak ukończył dzieło, rękojeść i ostrze nie dały się połączyć. Wówczas Riva wykrzyknął:

- Niestety, w mym dziele kryje się skaza, nie mogę bowiem scalić miecza!

Nagle lis, który siedział nie opodal i przyglądał mu się, przemówił do Rivy:

- Dzieło twe jest bez skazy, o Rivo. Weź rękojeść i osadź na jej szczycie Klejnot. - Kiedy zaś Riva uczynił tak, jak mu polecono, Klejnot połączył się z rękojeścią, wszelako ostrze wciąż trwało oddzielone. I znów odezwał się lis:

- Ujmij w lewą dłoń ostrze, a w prawą rękojeść i połącz je.

- Nie zdołam tego zrobić. To niemożliwe - rzekł Riva.

- Zaiste, mędrzec z ciebie - odparł lis - skoro wiesz, co nie jest możliwe, zanim jeszcze spróbowałeś to zrobić.

Wtedy Riva zawstydził się. Zetknął ze sobą obie części miecza i ostrze wśliznęło się w rękojeść niczym patyk w wodę. Miecz połączył się na zawsze.

Widząc to, lis zaśmiał się i rzekł:

- Weź miecz i uderz kamień, który przed tobą stoi. Riva przeląkł się, że cios roztrzaska klingę, jednak posłuchał. Kamień pękł na dwoje, a z jego środka wytrysnęła struga, która popłynęła do leżącego w dole miasta. Daleko zaś, na wschodzie, w mrokach Mallorei, kaleki Torak zerwał się z łoża i chłodny dreszcz przeszył mu serce. Ponownie lis roześmiał się, po czym umknął, przystając raz jeszcze, by obejrzeć się za siebie. I ujrzał Riva, że to już nie lis, ale wielki srebrny wilk, pod którego postacią rozpoznał Belgaratha.

Riva rozkazał umieścić miecz na czarnej kamiennej ścianie za swym tronem, ostrzem w dół - tak aby wieńczący rękojeść Klejnot znalazł się wysoko. I miecz przywarł do kamienia. Nikt poza Rivą nie mógł go od niej oderwać.

Mijały lata. Ludzie widzieli, jak Klejnot jarzył się zimnym blaskiem, gdy Riva zasiadał na tronie, kiedy zaś ujmował miecz i unosił go w górę, ostrze stawało się wielkim jęzorem błękitnego ognia.

Wczesną wiosną w rok po wykuciu miecza na mrocznych wodach Morza Wiatrów pojawiła się niewielka łódka poruszająca się bez wioseł i żagli. W środku siedziało najpiękniejsze dziewczę na całym świecie. Imię jej brzmiało Beldaran, była ukochaną córką Belgaratha, przybyła zaś, by zostać żoną Rivy. I serce Rivy zapłonęło z miłości do niej, jak to mu było przeznaczone od początku świata.

W rok po ślubie Beldaran i Rivy, w Dzień Zarania, narodził im się syn, a na jego prawej dłoni widniało piętno Klejnotu. Riva natychmiast zaniósł swoje dziecię do Dworu Irańskiego Króla i położył jego maleńką dłoń na Klejnocie. Wówczas Klejnot poznał dziecię i zapłonął miłością do niego. Od tej pory ręka każdego dziedzica Rivy oznaczona byk piętnem Klejnotu, aby ten rozpoznał go i nie zniszczył, kiedy go dotknie, bowiem tylko jeden członek rodu Rivy na pokolenie mógł bezpiecznie dotykać kamienia Aldura. Z każdym nowym dziecięciem umacniała się więź pomiędzy Klejnotem a rodem Rivy i Klejnot stawał się coraz potężniejszy. Każde takie zbratanie zwiększało też jego blask.

I tak działo się w mieście Rivie przez tysiąc lat. Czasami na Morzu Wiatrów pojawiały się statki cudzoziemskich handlarzy, lecz okręty Chereku, których zadaniem była obrona Wyspy Wiatrów, atakowały owych przybyszów i zatapiały ich. Po pewnym czasie królowie Alornów spotkali się i po naradzie ustalili, że cudzoziemcy ci nie są sługami Toraka, lecz kłaniają się bogu Nedrze. Postanowili tedy zezwolić owym statkom na spokojną żeglugę po Morzu Wiatrów. „Nadejdzie może bowiem czas - rzekł Rivański Król do swych braci - gdy synowie Nedry dołączą do naszej walki przecie Angarakom Toraka Jednookiego. Nie obrażajmy zatem Nedry niszcząc statki jego dzieci”. Władca Rivy przemawiał mądrze i królowie Alornów zgodzili się, że świat się zmienia.

Wkrótce podpisano traktaty z synami Nedry, którzy niczym dzieci radowali się, składając podpisy na kawałkach pergaminu. Kiedy jednak zjawili się w przystani Rivy ze statkami pełnymi jaskrawych świecidełek, którym przypisywali wielką wartość, Rivański Król zaśmiał się z ich szaleństwa i rozkazał zamknąć przed nimi bramy miasta.

Synowie Nedry zwrócili się do swego króla, którego nazywali Imperatorem, aby siłą rozwarł przed nimi bramy miasta, tak by mogli handlować towarami na ulicach Rivy, i Imperator wysłał na Wyspę swoją armię. Wszelako czym innym było zezwolenie owym cudzoziemcom z krainy zwanej Tolnedra na swobodną żeglugę po morzu, a zupełnie czym innym zgoda na to, by bez przeszkód wysadzili swą armię u bram Rivy. Rivański Król polecił, aby pas wybrzeża obok miasta został całkowicie oczyszczony i aby z przystani usunięto wszystkie statki Tolnedry. I tak się stało.

Wielki był gniew Imperatora Tolnedry. Zgromadził on swoje armie, planując przekroczyć Morze Wiatrów i rozpętać wojnę. Wówczas miłujący pokój Alornowie spotkali się na naradzie i postanowili odwołać się do rozsądku nieroztropnego Imperatora. Wysłali mu list, w którym ostrzegali, że jeśli nie zaniecha swych planów, połączą swe siły, by zniszczyć go wraz z jego królestwem, szczątki zaś zmieść do morza. Imperator posłuchał owej rozsądnej prośby i porzucił swój desperacki zamiar.

Lata mijały i Rivański Król pojąwszy, iż owi tolnedrańscy kupcy są zupełnie nieszkodliwi, pozwolił im, aby zbudowali wioskę na brzegu obok miasta i tam wystawiali na sprzedaż swe bezużyteczne towary. Ich rozpaczliwe starania, by cokolwiek sprzedać, zaczęły go bawić, toteż poprosił swych ludzi, aby kupili od nich kilka przedmiotów - choć nikt nie mógł pojąć, do czego mogłyby służyć.

Wreszcie, cztery tysiące i dwa lata po tym, jak Torak Przeklęty wzniósł skradziony Klejnot i strzaskał ziemię, do wzniesionej przez synów Nedry wioski pod murami Rivy przybyli inni cudzoziemcy. Oznajmili oni, że są synami boga Issy. Sami nazywali się Ny-Issanami i twierdzili, że włada nimi kobieta, co wydało się nienaturalne wszystkim słuchaczom. Imię owej królowej brzmiało Salmissra.

Owi fałszywi goście oświadczyli, że przynoszą bogate dary od ich królowej dla Rivańskiego Króla i jego rodziny. Słysząc to, Górek Roztropny, stary król z rodu Rivy, zapragnął dowiedzieć się więcej na temat dzieci Issy i ich królowej. Wraz ze swą żoną, dwoma synami i ich żonami oraz wszystkimi królewskimi wnukami, opuścił fortecę i miasto, aby odwiedzić namiot Ny-Issan, powitać ich uprzejmie i otrzymać od nich bezcenne podarunki wysłane przez dziewkę ze Sthiss Tor. Cudzoziemcy uśmiechami powitali w swym namiocie Rivańskiego Króla i jego rodzinę.

I wtedy fałszywi, przeklęci synowie Issy zaatakowali wszystkich tych, którzy byli owocem i nasieniem rodu Rivy. Ostrza ich broni umoczone były w truciźnie, tak że nawet najlżejsze zadraśnięcie oznaczało śmierć.

Mocarny mimo swych lat Górek walczył z zabójcami - nie o własne życie, bowiem od pierwszego ciosu czuł, że w jego żyłach krąży śmierć, lecz by ocalić przynajmniej jednego ze swych wnuków, aby ród nie zginął. Niestety, wszyscy byli już zgubieni oprócz jednego dziecięcia, które uciekło i rzuciło się do morza. Ujrzawszy to, Górek okrył głowę rąbkiem płaszcza, jęknął i padł martwy pod ciosami sztyletów Nyissan.

Kiedy wieść o tym dotarła do Branda, Strażnika Cytadeli, wielki był jego gniew. Na jego rozkaz pochwycono zdradzieckich morderców i Brand przesłuchał każdego z nich na mękach, które budziły lęk w sercach nawet najśmielszych mężów. Wkrótce też odkryto prawdę. Górek i jego rodzina zostali zdradziecko zabici na polecenie Salmissry, Wężowej Królowej Nyissan.

Po chłopcu, który rzucił się do morza, nie znaleziono żadnego śladu. Jeden z morderców twierdził, że widział śnieżnobiałą sowę śmigającą w dół i unoszącą dziecko, jednakże nie uwierzono mu, choć nawet najgorsze męki nie sprawiły, by zmienił swą relację.

Wówczas cała Aloria wyruszyła na straszliwą wojnę przeciw synom Issy, burząc ich miasta i zabijając wszystkich, których tylko udało im się znaleźć. W swej ostatniej godzinie Salmissra wyznała, że do owej zdrady przywiodły ją nalegania Toraka Jednookiego i jego sługi Zedara.

W Rivie nie było już powiernika Klejnotu, Brand i jego następcy o tym samym imieniu podjęli się, choć niechętnie, sprawowania rządów w królestwie. Wciąż jednak krążyła uporczywa pogłoska, że nasienie Rivy przetrwało i kryje się gdzieś w jakiejś odległej krainie. Odziani w szare płaszcze Rivanie przetrząsnęli cały świat w poszukiwaniu swojego króla, jednakże wrócili z niczym.

Miecz pozostał tam, gdzie umieścił go Riva i Klejnot nadal tkwił w jego rękojeści, choć blask kryształu przygasł, jakby zgasło w nim życie. Wkrótce ludzie zaczęli sadzić, że choć zabrakło Rivańskiego Króla, tak długo, jak długo Klejnot pozostanie na miejscu, Zachód będzie bezpieczny. Nie wierzono też, by ktokolwiek mógł zagrozić bezpieczeństwu Klejnotu, bowiem poza rodem Rivy każdy, kto by go dotknął, zostałby zniszczony natychmiast i całkowicie.

Teraz jednak, gdy jego słudzy usunęli Rivańskiego Króla, Strażnika Klejnotu, Torak Jednooki raz jeszcze ośmielił się snuć plany podboju Zachodu. Po wielu latach zebrał ogromną armię Angaraków i poprowadził ją, by zmiażdżyć wszystkich, którzy staną mu na drodze. Jego hordy splądrowały Algarię i wkroczyły na ziemie Arendii, by wreszcie stanąć pod miastem Vo Mimbre.

Wówczas Belgarath i jego córka Polgara Czarodziejka przybyli do tego, który był Brandem i Strażnikiem Rivy, aby odbyć z nim naradę. Wraz z nimi Brand poprowadził swoją armię ku Vo Mimbre. I w krwawej bitwie pod murami miasta Brand dzięki mocy Klejnotu pokonał Toraka. Zedar wykradł ciało swego pana i ukrył je, lecz wszystkie moce Torakowego ucznia nie wystarczyły, by znów ocucić boga. I raz jeszcze lud Zachodu poczuł się bezpieczny pod ochroną Klejnotu i Aldura.

Wkrótce znów zaczęły krążyć pogłoski na temat przepowiedni głoszącej, że Rivański Król, prawdziwe nasienie rodu Rivy, raz jeszcze pojawi się, by zasiąść na tronie we Dworze Rivańskiego Króla. W późniejszych latach ludzie twierdzili, że każda córka Imperatora Tolnedry w dniu swych szesnastych urodzin pojawia się we Dworze, aby zostać zaślubioną nowemu królowi, gdy ten powróci. Niewielu jednak zwracało uwagę na te opowieści. Mijał czas, lata przeradzały się w stulecia i nadal Zachód był bezpieczny. Klejnot, cichy i ciemny, wciąż tkwił w rękojeści miecza, a gdzieś daleko straszliwy Torak leżał pogrążony we śnie, czekając powrotu Rivańskiego Króla, co - jak sądzono - oznaczało, że nigdy się nie przebudzi.

I tak winna zakończyć się niniejsza relacja, lecz żadna prawdziwa opowieść nie ma końca. I nic nie może być bezpieczne na wieki, gdy przebiegli ludzie knują wciąż nowe spiski.


CZĘŚĆ PIERWSZA


ALGARIA



Rozdział I



Ctuchik był martwy - więcej niż martwy - a wstrząs towarzyszący jego zniszczeniu poruszył w posadach ziemię. Garion i jego przyjaciele uciekali mrocznymi korytarzami, którymi podziurawione było całe wnętrze rozkołysanej bazaltowej iglicy, a otaczające ich skały trzeszczały i pękały. W ciemnościach na głowy uciekinierów osypywały się ze stropu odłamki kamieni. Biegnąc Garion czuł, jak szumi mu w głowie, jego myśli tańczyły szaleńczo, wytrącone z równowagi ogromem tego, co się zdarzyło. Ucieczka stanowiła ostatnią rozpaczliwą konieczność, toteż bezrozumnie pędził naprzód, a jego nogi poruszały się równie mechanicznie, jak gwałtownie bijące serce.

Uszy wypełniała mu narastająca radosna pieśń, odbijająca się echem w otchłaniach jego umysłu, zagłuszająca wszelkie myśli i pozostawiająca jedynie tępy zachwyt. Jednakże mimo swego zagubienia Garion pozostawał świadom ufnego dotyku maleńkiej dłoni. Chłopczyk, którego spotkali w ponurej wieży Ctuchika, biegł obok niego z Klejnotem Aldura przyciśniętym mocno do piersi. Garion wiedział, że to właśnie Klejnot wypełnia mu głowę swą pieśnią. Szeptał do niego już wtedy, gdy wspinali się na schody prowadzące do wieży, a kiedy wkroczył do komnaty, w której spoczywał kamień, pieśń zabrzmiała z całą siłą.

I to właśnie pieśń Klejnotu ostatecznie zawładnęła umysłem Gariona - nie wstrząs i grzmot wybuchu, który unicestwił Ctuchika i odrzucił Belgaratha niczym szmacianą lalkę na drugą stronę komnaty, czy też głęboki, gniewny huk trzęsienia ziemi.

Garion biegnąc usiłował otrząsnąć się, desperacko starał się odzyskać swój zwykły rozsądek, jednakże pieśń udaremniała wszelkie wysiłki. Przez jego umysł przebiegały przypadkowe wspomnienia i chaotyczne wizje: mógł tylko uciekać bez planu i celu.

Nagle w mrocznych galeriach rozszedł się smród zagród niewolników leżących pod rozpadającym się miastem Rak Cthol. Jakby został przebudzony tym bodźcem, umysł Gariona zalały fale wspomnień innych zapachów - ciepłej woni świeżo pieczonego chleba w kuchni cioci Pol na farmie Faldora, słonego zapachu morza, kiedy dotarli do Darine na północnym wybrzeżu Sendarii podczas pierwszego etapu poszukiwań Klejnotu, odoru bagien i dżungli Nyissy, budzącego mdłości zaduchu z płonących ciał niewolników składanych w ofierze w świątyni Toraka, która właśnie w tej chwili rozsypywała się w gruzy pośród gorejących murów Rak Cthol. O dziwo jednak - zapachem, który najbardziej wyróżniał się w jego zmąconej pamięci, była woń rozgrzanych słońcem włosów księżniczki Ce’Nedry.

- Garionie! - z mroku tuż obok dobiegł go ostry głos cioci Pol. - Uważaj, gdzie idziesz!

Garion spróbował zebrać poplątane myśli i nagle potknął się o stos strzaskanych kamieni w miejscu, gdzie spory kawał stropu runął na ziemię.

Wokół rozlegały się coraz głośniejsze jęki przerażonych niewolników, zamkniętych w wilgotnych celach, składające się wraz z grzmotem pękającej ziemi na niesamowitą melodię. Z ciemności dobiegały też inne dźwięki - chaotyczne echa szorstkich murgoskich głosów, urywany tupot biegnących stóp, szczęk otwieranych żelaznych drzwi cel, które z łoskotem uderzały o ściany w rytm gwałtownego, narastającego drżenia skalnej iglicy. W pogrążonych w mroku jaskiniach wznosiły się kłębu kurzu - gęstego, duszącego pyłu, który sprawiał, że paliły ich oczy i nękał nieustanny kaszel. Dławiąc się biegli wśród stosów kamieni. Garion ostrożnie przeniósł towarzyszące mu dziecko przez stos potrzaskanych odłamków, a chłopiec spojrzał mu prosto w twarz, spokojny i uśmiechnięty, mimo przytłaczającej ciemności wypełnionej chaotycznymi okrzykami i nieznośną wonią. Po przejściu paru kroków zamierzał puścić chłopca, ale zmienił zdanie. Uznał, że łatwiej i bezpieczniej będzie nieść go na rękach. Skręcił, kierując się w stronę korytarza, lecz nagle cofnął się gwałtownie, jego stopa natknęła się bowiem na coś miękkiego. Zerknąwszy na podłogę poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła - przed chwilą nadepnął na pozbawioną życia ludzką rękę wystającą spod stosu kamieni.

Biegł dalej wśród nieprzeniknionego mroku. Czarne murgoskie szaty, w które się przebrali, plątały im się wokół nóg, a nad głowami wciąż unosiły się gęste chmury pyłu.

- Stop! - Relg, ulgoski fanatyk, uniósł rękę, zatrzymał się i przechylił głowę, nasłuchując.

- Nie tutaj! - zaprotestował Barak. Nie przerwał marszu, wciąż niosąc na rękach oszołomionego Belgaratha. - Ruszaj, Relg!

- Cicho! - polecił Ulgos. - Próbuję coś usłyszeć. - Po sekundzie potrząsnął głową. - Z powrotem! - warknął, odwracając się szybko i popychając przyjaciół. - Biegiem!

- Tam z tyłu są Murgowie! - rzucił Barak.

- Biegiem! - powtórzył Relg. - Ta strona góry zaczyna pękać.

Zawracając usłyszeli nowy, przerażający hałas. Skała niechętnie ustępowała pod naporem, pękając z potwornym trzaskiem. Nagle galerię, którą uciekali, zalało światło. W zboczu bazaltowej góry pojawiła się potężna szczelina, rozszerzająca się z każdą sekundą coraz bardziej i bardziej, podczas gdy ogromna skalna płyta osuwała się wolno ku pustkowiu leżącemu setki jardów w dole. Czerwony blask wschodzącego słońca oślepiał ludzi uwięzionych dotąd w mrocznym świecie jaskiń, a wielka szrama w zboczu iglicy ukazała tuzin czarnych wylotów na górze i dole - w miejscach gdzie korytarze nagle kończyły się, przechodząc w nicość.

- Są tam! - zabrzmiał okrzyk z góry. Garion gwałtownie uniósł głowę. Jakieś piętnaście jardów nad sobą ujrzał kilku odzianych w czarne płaszcze Murgów. Stali u wylotu jaskini z dobytymi mieczami, a wokół nich kłębiły się chmury kurzu. Jeden z nich wskazywał ręką w stronę uciekinierów. Nagle iglica zakołysała się ponownie, odrzucając kolejną skalną płytę, która porwała ze sobą w otchłań wrzeszczących wojowników.

- Biegiem! - krzyknął ponownie Relg i wszyscy ruszyli za nim z powrotem w ciemność dygoczącego korytarza.

- Stańmy na chwilę - wysapał Barak, zatrzymując się nagle, gdy przebiegli kilkaset jardów. - Dajcie mi złapać oddech. - Złożył Belgaratha na ziemi; potężna pierś Chereka gwałtownie unosiła się i opadała.

- Czyż mogę pomóc ci, panie? - zaproponował szybko Mandorallen.

- Nie - wydyszał Barak - dam sobie radę. Chcę tylko chwilkę odsapnąć. - Wielki mężczyzna rozejrzał się wokół. - Co tam się stało? Co spowodowało to wszystko?

- Belgarath i Ctuchik posprzeczali się nieco... - poinformował go Silk. To niedopowiedzenie aż ociekało ironią. - Pod koniec sprawy wymknęły się im trochę spod kontroli.

- Co się stało z Ctuchikiem? - spytał Barak, nadal łapczywie wdychając powietrze. - Kiedy wraz z Mandorallenem wpadliśmy do tej komnaty, nie widzieliśmy nikogo poza wami.

- Unicestwił się - odparła Polgara klękając, aby zbadać twarz Belgaratha.

- Nie widzieliśmy ciała, pani - zauważył Mandorallen, próbując wzrokiem przebić ciemność. W dłoni trzymał wielki obnażony miecz.

- Nie zostało z niego zbyt wiele - wyjaśnił Silk.

- Czy tu jesteśmy bezpieczni? - zwróciła się do Relga Polgara.

Ulgos przyłożył ucho do ściany korytarza, nasłuchując uważnie. Po chwili skinął głową.

- Na razie tak - stwierdził.

- Zatem zatrzymajmy się tu na chwilę. Chciałabym przyjrzeć się ojcu. Poświeć mi.

Relg pogrzebał w sakiewkach wiszących mu u pasa i zmieszał dwie substancje, z których zaczęło promieniować blade ulgoskie światło.

Silk spojrzał ciekawie na czarodziejkę.

- Co naprawdę się zdarzyło? Czy to Belgarath zrobił coś z Ctuchikiem?

Polgara potrząsnęła głową, delikatnie muskając dłońmi pierś ojca.

- Ctuchik z jakiegoś powodu próbował zniszczyć Klejnot. Coś przeraziło go tak bardzo, że zapomniał o pierwszym prawie.

Przez umysł Gariona, stawiającego właśnie na ziemi chłopca, przemknęło nagłe wspomnienie - wizja umysłu Ctuchika tuż przedtem, nim Grolim wymówił owo fatalne dla siebie słowo „przepadnij”, które strąciło go prosto w nicość. Raz jeszcze ujrzał obraz, pojawiający się w myślach wielkiego kapłana - wizję jego, Gariona, dzierżącego Klejnot w dłoni - i poczuł ślepą, bezrozumną panikę, która ogarnęła Ctuchika w tym momencie. Czemu? Dlaczego przeraziło to Grolima tak bardzo, że popełnił śmiertelny błąd?

- Co się z nim stało, ciociu Pol? - spytał. Z jakiejś przyczyny musiał to wiedzieć.

- Ctuchik już nie istnieje - odparła. - Wszystko, co składało się na jego osobę, zniknęło.

- Nie o to mi chodziło... - zaczął protestować Garion, lecz Barak przerwał mu.

- Czy zniszczył też Klejnot? - w jego głosie zabrzmiał nagły lęk.

- Nic nie zdołałoby zniszczyć Klejnotu - odparła spokojnie Polgara.

- Gdzie zatem jest?

Chłopczyk uwolnił rękę z uścisku Gariona i bez wahania podszedł do wielkiego Chereka.

- Podarek? - spytał unosząc ku niemu okrągły szary kamień. Barak cofnął się gwałtownie.

- Na Belara! - zaklął, pospiesznie chowając ręce za plecy. - Polgaro, zrób coś, żeby nie wymachiwał tym wokoło. Czy nie wie, jakie to niebezpieczne?

- Wątpię.

- Co z Belgarathem? - spytał Silk.

- Jego serce nadal mocno bije - odrzekła Polgara. - Jest jednak kompletnie wyczerpany. Ta walka o mało go nie uśmierciła.

Rozległ się długi, przeciągły jęk i wstrząsy ustały. Cisza, która zapanowała w jaskiniach, aż dźwięczała w uszach.

- Czy to już koniec? - Durnik rozejrzał się nerwowo.

- Najprawdopodobniej nie. - Relg zniżył głos. - Trzęsienie ziemi z reguły trwa nieco dłużej.

Barak z ciekawością spoglądał na chłopca.

- Skąd on się wziął? - spytał, także ściszając swój donośny głos.

- Był w wieży razem z Ctuchikiem - poinformowała go Polgara. - To właśnie to dziecko, które Zedar wychował, aby ukradło Klejnot.

- Nie wygląda na złodzieja.

- Bo też, dokładnie rzecz biorąc, nie jest nim. - Spojrzała z powagą na jasnowłosego chłopca. - Ktoś będzie musiał mieć na niego oko. Jest w tym chłopcu coś bardzo szczególnego. Kiedy wydostaniemy się stąd, przyjrzę się temu bliżej, na razie jednak mam za wiele na głowie.

- Może to Klejnot? - podsunął Silk. - Słyszałem, że wywiera dziwny wpływ na ludzi.

- Możliwe. - Polgara nie sprawiała wrażenia przekonanej. - Trzymaj chłopca blisko siebie, Garionie. I nie pozwól, by zgubił Klejnot.

- Dlaczego ja? - spytał bez zastanowienia. Rzuciła mu przeciągłe spojrzenie.

- W porządku, ciociu Pol. - Wiedział, że nie ma sensu się z nią sprzeczać.

- Co to było? - Barak uniósł dłoń nakazując, by zamilkli. Gdzieś w dali, w mroku rozległy się ostre, gardłowe głosy.

- Murgowie! - szepnął Silk. Jego dłoń natychmiast powędrowała ku rękojeści sztyletu.

- Ilu? - spytał Barak ciocię Pol.

- Pięciu - odparła. - Nie, sześciu. Jeden wlecze się nieco z tyłu.

- Czy są z nimi jacyś Grolimowie? Potrząsnęła głową.

- Chodźmy, Mandorallenie - mruknął potężny Cherek, dobywając miecza.

Rycerz przytaknął, unosząc własną broń.

- Zaczekajcie tutaj - szepnął Barak do przyjaciół. - To nie powinno potrwać zbyt długo.

A potem wraz z Mandorallenem ruszyli w ciemność. Ich czarne murgoskie płaszcze natychmiast zlały się z zalegającymi w korytarzach cieniami.

Pozostali czekali wytężając słuch, aby pochwycić każdy dźwięk. Raz jeszcze owa dziwna pieśń zaczęła narzucać się umysłowi Gariona i ponownie myśli rozbiegły się pod jej naporem. Gdzieś w dali po skale zabębnił deszcz spadających kamyków i odgłos ów zbudził w nim nową falę wspomnień. Wydało mu się, że słyszy brzęk młota Durnika na kowadle w kuźni Faldora. Po chwili dźwięk ów przerodził się w miarowy stukot końskich kopyt i skrzypienie wozów, którymi na początku całej przygody wieźli ładunek rzepy do Darine. Z niezwykłą wyrazistością, jakby nagle cofnął się w czasie, Garion raz jeszcze usłyszał tętent racic i kwik dzika, którego zabił w ośnieżonych lasach obok Val Alorn, a potem przejmującą bólem pieśń fletu arendzkiego sługi, która uniosła się w niebo z pola pełnego pniaków. Murgo Asharak patrzył na niego z nienawiścią i lękiem, malującymi się na jego pokrytej bliznami twarzy.

Garion potrząsnął głową, próbując pozbierać myśli, lecz pieśń ponownie ściągnęła go w mglistą otchłań zadumy. W uszach zabrzmiał mu straszliwy, syczący dźwięk płonącego ciała Asharaka pod ogromnymi starymi drzewami Lasu Driad. Raz jeszcze usłyszał błagania Grolima: „Panie, łaski!” i wrzawę w pałacu Salmissry, gdy przeistoczony w niedźwiedzia Barak torował sobie pazurami i zębami drogę do sali tronowej wraz z kroczącą u jego boku, pełną lodowatej furii ciocią Pol.

I wtedy głos, który zawsze towarzyszył mu w myślach, odezwał się ponownie.

- Przestań z tym walczyć.

- Co to jest? - spytał Garion, próbując się skupić.

- Klejnot.

- Co on robi?

- Chce cię poznać. W ten sposób dowiaduje się o tobie różnych rzeczy.

- Czy nie może poczekać? W tej chwili nie bardzo mam na to czas.

- Jeśli chcesz, możesz spróbować mu to wyjaśnić. - W głosie zabrzmiało rozbawienie. - Może nawet posłucha, choć osobiście w to wątpię. Czekał na ciebie bardzo długo.

- Dlaczego właśnie na mnie?

- Nie nudzi cię powtarzanie tego pytania?

- Czy z innymi robi to samo?

- W mniejszym stopniu. Równie dobrze możesz się odprężyć. Tak czy inaczej uzyska od ciebie to, czego pragnie.

Nagle gdzieś w mrocznych korytarzach rozległo się dźwięczenie stali uderzającej o stal i czyjś cichy, zdumiony krzyk. Potem Garion usłyszał szczęk mieczy, jęk, a później nastała cisza. Po kilku chwilach rozległ się tupot stóp i wrócili Barak z Mandorallenem.

- Nie mogliśmy znaleźć ostatniego, który wlókł się za nimi - zameldował Barak. - Czy Belgarath przyszedł już do siebie?

Polgara potrząsnęła głową.

- Nadal jest nieprzytomny.

- Poniosę go zatem. Lepiej już chodźmy. Czeka nas długa droga, a wkrótce jaskinie wypełnią się Murgami.

- Momencik - powiedział Polgara. - Relgu, czy wiesz, gdzie jesteśmy?

- Mniej więcej.

- Zaprowadź nas w miejsce, gdzie zostawiliśmy niewolnicę - poleciła tonem nie dopuszczającym sprzeciwu.

Twarz Relga stężała, nie zaprotestował jednak ani słowem.

Barak pochylił się i uniósł omdlałego Belgaratha. Garion wyciągnął ręce i chłopczyk posłusznie podszedł do niego, nadal tuląc Klejnot do piersi. Jego ciało wydawało się dziwnie lekkie i Garion mógł go nieść niemal bez wysiłku. Relg ujął w dłoń drewnianą miseczkę pełną połyskującego pyłu, oświetlając im drogę, i cała kompania znów ruszyła naprzód, podążając zygzakowatym szlakiem, który zagłębiał się coraz bardziej w ponury labirynt jaskiń. Garionowi zdawało się, że w miarę jak posuwają się naprzód, ciemność rozciągająca się nad ich głowami coraz bardziej ciąży mu na ramionach. Wypełniająca jego umysł pieśń znów przybrała na sile, światełko w rękach Relga ponownie przywołało wspomnienia. Teraz, kiedy rozumiał już, co się dzieje, czuł się nieco pewniej. Pieśń otwarła jego umysł i Klejnot wydobył z niego każdą myśl i obraz, delikatnie badając całe jego życie. Kamień przejawiał osobliwy rodzaj ciekawości, często zatrzymując się dłużej przy rzeczach, które Garion zupełnie lekceważył, i zaledwie muskając sprawy, które kiedyś zdawały mu się niezwykle istotne. Odtworzył dokładnie, krok po kroku, całą długą podróż do Rak Cthol. Wraz z Garionem i przyjaciółmi zawędrował do kryształowej komnaty w górach nad Maragorem, gdzie Garion dotknął martwo narodzonego źrebaka i obdarzył go życiem w tym swoistym akcie zadośćuczynienia za to, co uczynił z Asharakiem. Wraz z nimi podążył do Doliny i do miejsca, gdzie Garion przesunął wielki biały głaz podczas swej pierwszej świadomej próby wykorzystania Woli i Słowa. Niemal zupełnie nie zwrócił uwagi na straszliwą walkę z Eldrakiem Grulem ani na wizytę w jaskiniach Ulgosów, lecz bardzo zainteresował się myślową tarczą, którą Garion i ciocia Pol utrzymywali, aby ukryć grupę przed umysłami Grolimów, gdy zbliżali się do Rak Cthol. Całkowicie zignorował śmierć Brilla i potworne obrzędy w świątyni Toraka, zamiast tego skupiając się na rozmowie między Belgarathem a Ctuchikiem w wieży grolimskiego kapłana. Potem zaś zadziwił go kompletnie, odtwarzając raz jeszcze wszystkie wspomnienia Gariona na temat księżniczki Ce’Nedry: sposób, w jaki promyki słońca połyskiwały w jej miedzianych włosach, drobne wdzięczne ruchy, zapach perfum, każdy nieświadomy gest, emocje grające na jej delikatnej, ślicznej twarzy. Klejnot tak długo przyglądał się każdemu obrazowi, że Garion w końcu poczuł niepokój. Jednocześnie jednak ze zdumieniem uświadomił sobie, jak wiele obrazów księżniczki utkwiło mu w pamięci.

- Garionie - powiedziała ciocia Pol - zupełnie nie rozumiem, co się z tobą dzieje. Mówiłam ci przecież, żebyś uważał na chłopca. Skup się. Nie czas na sny na jawie.

- Wcale nie śniłem, ja tylko... - Jak miał to jej wytłumaczyć?

- Co?

- Nic.

Maszerowali dalej. Od czasu do czasu czuli drobne wstrząsy, jednak ziemia uspokajała się z wolna. Za każdym razem, gdy grunt unosił się w kolejnym spazmie, ogromna bazaltowa iglica kołysała się i stękała, wędrowcy zaś przystawali, niemal lękając się odetchnąć.

- Jak daleko zaszliśmy? - spytał Silk, nerwowo rozglądając się wokół.

- Jakieś pięćset jardów - odparł Relg.

- Tylko tyle? W tym tempie nie wyjdziemy stąd przez tydzień.

Relg wzruszył swymi potężnymi ramionami.

- Potrwa to tak długo, jak będzie trzeba - odparł szorstko, ruszając naprzód.

W następnej galerii czekali już Murgowie i odbyła się kolejna paskudna walka. Kiedy Mandorallen wrócił do towarzyszy, ujrzeli, że kuleje.

- Czemu na mnie nie zaczekałeś, jak cię prosiłem? - spytał z wyrzutem Barak.

Mandorallen wzruszył ramionami.

- Była ich zaledwie trójka.

- Rozmowa z tobą przypomina rzucanie grochem o ścianę - w głosie Baraka zabrzmiał lekki niesmak.

- Nic ci nie jest? Dobrze się czujesz? - spytała rycerza Polgara.

- To zaledwie draśnięcie, pani - odparł obojętnie Mandorallen. - Nic wielkiego.

Kamienna podłoga galerii raz jeszcze zadygotała, a w korytarzach rozszedł się echem głuchy huk. Garion i jego przyjaciele zamarli, lecz po kilku sekundach niespokojne ruchy ziemi ustały.

Maszerowali miarowo w dół niezliczonymi korytarzami i jaskiniami. Wstrząsy wywołane trzęsieniem ziemi, które zmiażdżyło Rak Cthol i obaliło wieżę Ctuchika, wciąż nie ustępowały. W pewnym momencie - choć wydawało się, że minęły godziny - niedaleko przed nimi pojawił się oddziałek Murgów liczący sobie jakiś tuzin wojowników. Ich pochodnie rzucały na kamienne ściany dziesiątki roztańczonych cieni, głosy rozbrzmiewały głucho w jaskini. Po krótkiej szeptanej naradzie Barak i Mandorallen postanowili dać im odejść nie niepokojonym i nieświadomym groźby ukrytej w mroku dwadzieścia jardów od nich. Gdy znaleźli się poza zasięgiem wzroku Murgów, Relg odkrył ponownie swe słabiutkie światło i wybrał kolejny korytarz. Ruszyli dalej. Szli w dół, skręcając i zygzakując korytarzami, zmierzali ku podnóżom iglicy i dalej w kierunku rozciągającej się na zewnątrz równiny, zapewniającej wątpliwe bezpieczeństwo.

Choć pieśń Klejnotu nie była ani trochę cichsza, Garion mógł przynajmniej zebrać myśli, gdy maszerował tuż za Silkiem, niosąc w ramionach chłopca. Uznał, że dzieje się tak dlatego, że przynajmniej częściowo przywykł już do oddziaływania kamienia - albo też jego uwaga skupiła się na kimś innym.

Udało im się. To było najbardziej zdumiewające. Mimo, zdawałoby się, niemożliwych do pokonania przeszkód zdołali odzyskać Klejnot. Poszukiwania, które tak gwałtownie przerwały spokojne życie Gariona na farmie Faldora, zakończyły się. Jednakże to, co zaszło, zmieniło go tak bardzo, że chłopiec wykradający się przez bramę farmy u schyłku tamtej chłodnej jesieni praktycznie przestał istnieć. Garion nawet w tej chwili czuł moc, którą odkrył w sobie, i wiedział, że znalazła się tam nie bez powodu. Podczas całej podróży wychwytywał z rozmów liczne aluzje - rzucane mimochodem zdanie, czasem tylko parę znaczących słów - że powrót Klejnotu na właściwe miejsce stanowi jedynie początek czegoś dużo większego i znacznie poważniejszego. Był absolutnie pewien, że to jeszcze nie koniec.

- Najwyższy czas - stwierdził w jego umyśle suchy głos.

- Co to niby ma znaczyć?

- Czy muszę tłumaczyć to za każdym razem od nowa?

- Co tłumaczyć?

- Że wiem, o czym myślisz. Nie jesteśmy od siebie oddzieleni.

- Zatem w porządku. Dokąd teraz pojedziemy?

- Do Rivy.

- A potem?

- Zobaczymy.

- Nie zamierzasz mi powiedzieć?

- Nie. Jeszcze nie. Nie posunąłeś się jeszcze tak daleko, jak ci się wydaje. Nadal czeka cię bardzo długa droga.

- Jeżeli i tak nie chcesz mi nic powiedzieć, to czemu nie zostawisz mnie w spokoju?

- Chciałem jedynie poradzić ci, abyś nie robił żadnych dalekosiężnych planów. Odzyskanie Klejnotu to tylko pierwszy krok - choć niewątpliwie istotny. To dopiero początek.

I wtedy, jakby wzmianka o nim w jakiś sposób przypomniała Klejnotowi o istnieniu Gariona, pieśń powróciła z pełną mocą i myśli Gariona rozbiegły się.

Wkrótce potem Relg przystanął, unosząc w górę słabe światełko.

- O co chodzi? - spytał Barak, kładąc Belgaratha na ziemi.

- Zapadł się strop - wyjaśnił Relg wskazując stos gruzów blokujący drogę przed nimi. - Nie możemy tędy przejść. - Spojrzał na ciocię Pol. - Przykro mi - powiedział i Garion poczuł, że mówił szczerze.

- Kobieta, którą zostawiliśmy, jest po drugiej stronie zawału.

- Znajdź inną drogę - poleciła mu czarodziejka.

- Nie ma innej drogi. To było jedyne przejście prowadzące do kałuży, przy której ją zostawiliśmy.

- Musimy zatem usunąć kamienie. Relg ze smutkiem potrząsnął głową.

- W ten sposób jedynie ściągniemy na siebie kolejną lawinę. Najprawdopodobniej spadły też na nią - taką przynajmniej możemy mieć nadzieję.

- Czy ty przypadkiem odrobinę nie przesadzasz, Relgu? - spytał ostro Silk.

Ulgos odwrócił się, aby spojrzeć na małego Drasanina.

- Ma tam wodę i dość powietrza, by spokojnie oddychać. Jeśli zawał jej nie zabił, może tam żyć całe tygodnie, zanim zginie z głodu. - W głosie Relga zabrzmiał dziwny żal.

Silk wpatrywał się w niego przez moment.

- Przepraszam, Relgu - powiedział wreszcie. - Źle cię zrozumiałem.

- Ludzie, którzy żyją w jaskiniach, nikomu nie życzą podobnej śmierci.

Tymczasem Polgara uważnie przyglądała się zablokowanemu korytarzowi.

- Musimy ją stamtąd wydobyć - oznajmiła.

- Relg może mieć rację - zauważył Barak. - Z tego co wiemy, mogła przywalić ją połowa góry.

- Nie - czarodziejka potrząsnęła głową. - Taiba wciąż żyje i nie możemy odejść bez niej. Jest równie ważna co każdy z nas - odwróciła się z powrotem do Relga. - Będziesz musiał ją stamtąd wydobyć - powiedziała stanowczo.

Wielkie ciemne oczy Ulgosa rozszerzyły się.

- Nie możesz tego ode mnie żądać.

- Nie istnieje żaden inny sposób.

- Potrafisz to zrobić, Relgu - zachęcił fanatyka Durnik. - Możesz przejść przez skałę i wynieść ją, tak samo jak Silka z dziury, do której wtrącił go Taur Urgas.

Ciało Relga zaczęło gwałtownie dygotać.

- Nie mogę! - wydusił zdławionym głosem. - Musiałbym jej dotknąć, położyć na niej obie dłonie. To grzech.

- Twierdzenia takie niegodne są ciebie, Relgu - powiedział Mandorallen. - Niesienie pomocy słabym i bezbronnym nie ma w sobie nic grzesznego. Każdy prawy mąż musi stawać w obronie dotkniętych nieszczęściem dam, żadna zaś siła na świecie nie skazi czystego ducha. Jeśli nawet nie czujesz współczucia, czyliż ratunek ten nie stanie się próbą dla twej własnej czystości?

- Ty nic nie rozumiesz - wykrztusił Relg z bólem, po czym odwrócił się do Polgary. - Błagam, nie każ mi tego robić.

- Musisz - odparła spokojnie. - Przykro mi, Relgu, ale nie ma innego sposobu.

Na obliczu ulgoskiego fanatyka odbił się cały wachlarz uczuć. Ciocia Pol nie spuszczała z niego surowego wzroku. Wreszcie z bolesnym okrzykiem Relg odwrócił się i przyłożył dłoń do skały tuż obok wyjścia korytarza. Ze straszliwym skupieniem wsunął palce w kamień, raz jeszcze demonstrując swą niesamowitą zdolność przenikania przez pozornie najbardziej nieustępliwą skałę.

Silk błyskawicznie odwrócił się plecami do niego.

- Nie znoszę na to patrzeć - wykrztusił. A potem Relg rozpłynął się w kamieniu.

- Czemu on robi tyle ceregieli z dotykaniem innych ludzi? - zastanawiał się Barak.

Garion wiedział, o co chodzi. Jazda przez stepy Algarii u boku wygłaszającego nie kończące się patetyczne mowy fanatyka pozwoliła mu zrozumieć, w jaki sposób działa jego umysł. Bezkompromisowa walka z grzechem u innych służyła głównie temu, by ukryć słabość samego Relga. Garion przez wiele godzin wysłuchiwał histerycznych, czasami chaotycznych spowiedzi na temat pożądliwych myśli, które bezustannie nękały umysł Ulgosa. Taiba, ponętna maraska niewolnica, w oczach Relga stanowiła ostateczną pokusę, toteż lękał się jej bardziej niż śmierci.

Czekali w milczeniu. Gdzieś w dali powolne kapanie wody odmierzało upływający czas. Chwilami ziemia jeszcze dygotała: ostatnie fale wstrząsów zamierały pod ich stopami. W mrocznej jaskini wolno upływały minuty.

I nagle dostrzegli słaby ruch, po czym Relg wynurzył się ze skalnej ściany, niosąc przed sobą półnagą Taibę. Ręce kobiety desperacko zaciskały się wokół jego szyi; dziewczyna ukryła twarz na piersi Ulgosa. Drżała niepowstrzymanie i cicho jęczała z przerażenia.

Twarz Relga wykrzywiał ból. Po policzkach spływały mu łzy cierpienia, zęby miał zaciśnięte, jakby poddawano go niewyobrażalnym mękom. Jednakże jego dłonie ostrożnie, niemal delikatnie tuliły przerażoną kobietę. Nawet gdy wydostali się już na środek korytarza, nadal przyciskał Taibę do siebie, jakby miał zamiar trzymać ją tak już na zawsze.


Rozdział II



Gdy dotarli do leżącej u podnóża bazaltowego szczytu jaskini, w której zostawili konie, minęło już południe. Silk natychmiast podszedł do wylotu groty, aby objąć wartę, podczas gdy Barak ostrożnie złożył Belgaratha na ziemi.

- Jest cięższy, niż wygląda - mruknął Cherek ocierając pot z twarzy. - Czy nie powinien zacząć odzyskiwać przytomności?

- Może minąć parę dni, nim zupełnie wróci mu świadomość - odparła Polgara. - Po prostu przykryj go i pozwól mu spać.

- Jak będzie jechał?

- Ja się tym zajmę.

- Przez jakiś czas nikt nie będzie nigdzie jeździł - oznajmił Silk ze swego posterunku. - Murgowie roją się na zewnątrz niczym chmara szerszeni.

- Zaczekamy do zmroku - zdecydowała Polgara. - I tak wszyscy potrzebujemy odpoczynku.

Odrzuciła kaptur swego murgoskiego płaszcza i podeszła do jednego z pakunków, które złożyli przy ścianie jaskini, kiedy znaleźli się tu poprzedniej nocy.

- Spróbuję znaleźć coś do jedzenia, wtedy będzie się wam lepiej spało.

Taiba, maraska niewolnica, ponownie spowita w płaszcz Gariona, niemal nie odrywała wzroku od Relga. W jej wielkich fiołkowych oczach błyszczała wdzięczność zabarwiona zdumieniem.

- Uratowałeś mi życie - powiedziała niskim, gardłowym głosem. Mówiąc nachyliła się nieco ku niemu. Garion był pewien, że uczyniła to nieświadomie, jednak dawało się to wyraźnie zauważyć. - Dziękuję - dodała unosząc dłoń i kładąc ją lekko na ramieniu fanatyka.

Relg cofnął się gwałtownie.

- Nie dotykaj mnie - sapnął.

Spojrzała na niego, zaskoczona, nie opuszczając ręki.

- Nigdy nie wolno ci mnie dotykać - powiedział. - Nigdy.

Taiba popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Prawie całe życie spędziła w ciemności, toteż nie umiała ukrywać swych uczuć. Zdumienie ustąpiło na jej twarzy miejsca zawstydzeniu, by wreszcie przerodzić się w wyraz urażonej godności. Szybko odwróciła się od mężczyzny, który tak szorstko ją odepchnął. Przy obrocie z ramion Taiby osunął się płaszcz, łachmany zaś, które miała na sobie, ledwie osłaniały jej nagość. Mimo skołtunionych włosów i smug brudu na skórze wyczuwało się wokół niej aurę prowokującej zmysłowości. Na ten widok Relg zadrżał, po czym błyskawicznie odwrócił głowę i odsunął się od niewolnicy najdalej, jak to tylko było możliwe. Padł na kolana i przyciskając czoło do kamiennego podłoża jaskini zaczął modlić się gorączkowo i rozpaczliwie.

- Czy z nim wszystko w porządku? - spytała Taiba.

- Ma pewne problemy - odparł Barak. - Przywykniesz do tego.

- Taibo - wtrąciła Polgara - podejdź tu. - Krytycznym wzrokiem zmierzyła skąpy ubiór kobiety. - Musimy sprokurować ci coś do ubrania. Na dworze jest bardzo zimno. Najwyraźniej są także po temu inne powody.

- Zobaczę, co da się znaleźć w jukach - zaproponował Durnik. - Myślę, że chłopiec też będzie potrzebował czegoś cieplejszego. Jego ubranie wygląda na dość cienkie. - Popatrzył na chłopca, który ciekawie oglądał konie.

- Mną nie musicie się przejmować - oznajmiła Taiba. - Nie zamierzam opuszczać tego miejsca. Gdy tylko odjedziecie, wrócę do Rak Cthol.

- O czym ty mówisz? - spytała ostro Polgara.

- Mam z Ctuchikiem rachunki do wyrównania - wyjaśniła Taiba, przesuwając palcem po zardzewiałym ostrzu noża.

Silk roześmiał się u wylotu jaskini.

- Już to załatwiliśmy. Tam na górze Rak Cthol rozpada się na kawałki, a po Ctuchiku nie został nawet ślad.

- On nie żyje? - zachłysnęła się. - Jak?

- Nie uwierzyłabyś - odparł Silk.

- Czy cierpiał? - W jej głosie zabrzmiał złowrogi zapał.

- Bardziej niż zdołałabyś to sobie wyobrazić - wyjaśniła Polgara.

Taiba odetchnęła głęboko, po czym wybuchnęła płaczem. Ciocia Pol przytuliła do siebie szlochającą kobietę, pocieszając ją, tak jak kiedyś Gariona, gdy był jeszcze bardzo małym dzieckiem.

Garion ze znużeniem osunął się na podłogę, wsparty o kamienną ścianę groty. Zalała go nagła fala zmęczenia. Wyczerpanie sprawiło, że odbiegły go wszystkie myśli. Raz jeszcze Klejnot zanucił mu swą pieśń, tym razem jednak zabrzmiała ona jak kołysanka. Najwyraźniej kamień zaspokoił już swoją ciekawość i pragnął jedynie utrzymać istniejący kontakt. Garion był zbyt zmęczony, by zastanawiać się, czemu właściwie jego towarzystwo sprawiało Klejnotowi taką przyjemność.

Chłopiec przerwał gruntowne oględziny wierzchowców i podszedł do przytulonych do siebie Taiby i cioci Pol. Jego twarz zdradzała zdumienie. Wyciągnął rękę, aby dotknąć mokrego od łez policzka kobiety.

- Czego on chce? - spytała Taiba.

- Zapewne nigdy jeszcze nie widział, jak ktoś płacze - odparła ciocia Pol.

Taiba spojrzała uważnie w pełne powagi oczy chłopca, po czym roześmiała się przez łzy i uścisnęła go ciepło. Chłopczyk także się uśmiechnął.

- Podarek? - spytał ofiarowując jej Klejnot.

- Nie bierz go, Taibo - powiedziała bardzo cicho Polgara. - Nawet go nie dotykaj.

Taiba zerknęła na uśmiechnięte dziecko i potrząsnęła głową.

Chłopczyk westchnął, po czym przeszedł na drugą stronę jaskini i oparł się o Gariona.

Barak cofnął się nieco w głąb korytarza, którym przyszli. Po chwili wrócił z ponurą miną.

- Słyszę, jak w okolicy przemieszczają się Murgowie - zameldował. - Przez te wszystkie echa nie da się stwierdzić, jak są daleko, ale wygląda na to, że badają każdy korytarz i każdą grotę.

- Poszukajmy zatem zdatnego do obrony miejsca, mój panie, i sprawmy, żeby zaczęli szukać nas gdzie indziej - zaproponował wesoło Mandorallen.

- Ciekawy pomysł - stwierdził Barak - Obawiam się jednak, że nic z niego nie wyjdzie. Wcześniej czy później nas znajdą.

- Ja się tym zajmę - cicho oświadczył Relg, przerywając modlitwy i wstając na nogi. Rytualne formułki najwyraźniej mu nie pomogły. W jego oczach nadal tlił się lęk.

- Pójdę z tobą - zaproponował Barak. Relg potrząsnął głową.

- Tylko byś mi przeszkadzał - uciął krótko, ruszając w stronę ujścia korytarza prowadzącego w głąb góry.

- Co go ugryzło? - spytał zdumiony Barak.

- Myślę, że nasz przyjaciel przeżywa kryzys religijny - zauważył Silk ze swego posterunku.

- Znowu?

- To pozwala mu zabić czas - odparł Silk.

- Chodźcie coś zjeść - wezwała ciocia Pol, układając na szczycie jednego z juków kromki chleba i plastry sera. - Potem chciałabym obejrzeć ranę na twojej nodze, Mandorallenie.

Po posiłku Polgara opatrzyła ranę, po czym przyodziała Taibę w dziwaczny zestaw ubrań wydobytych przez Durnika z ich bagaży. Następnie skupiła uwagę na chłopcu. Na jej poważne spojrzenie dziecko odpowiedziało tym samym, po czym wyciągnęło rękę i ciekawymi palcami dotknęło białego loka na skroni czarodziejki. Garion zaskoczony przypomniał sobie, jak wiele razy takim samym gestem dotykał owego kosmyka i wspomnienie to przez sekundę wzbudziło w nim bezrozumną zazdrość, którą jednak szybko odepchnął od siebie.

Chłopczyk uśmiechnął się radośnie.

- Podarek - oznajmił stanowczo, ofiarując Klejnot cioci Pol.

Czarodziejka potrząsnęła głową.

- Nie, mój mały - stwierdziła. - Obawiam się, że nie jestem właściwą osobą.

Ubrała go w stroje, które trzeba było podwinąć i podwiązać w różnych miejscach kawałkami rzemieni, po czym usiadła oparta o ścianę jaskini i wyciągnęła do niego ręce. Chłopiec posłusznie wspiął się jej na kolana, jednym ramieniem objął za szyję i pocałował w policzek. Następnie przytulił się do Polgary, westchnął i błyskawicznie zasnął. Czarodziejka spojrzała na niego z dziwnym wyrazem twarzy - osobliwą mieszaniną zdumienia i czułości - i Garion musiał pokonać kolejny przypływ zazdrości.

Nagle w grotach nad nimi rozległ się donośny łoskot.

- Co to było? - Durnik rozejrzał się z lękiem.

- Przypuszczam, że Relg - odparł Silk. - Zdaje się, że poczynił pewne kroki, aby odwrócić uwagę Murgów.

- Mam nadzieję, że nie da się ponieść entuzjazmowi - stwierdził nerwowo Durnik zerkając na skalne sklepienie.

- Jak długo potrwa, nim dotrzemy do Doliny? - spytał Barak.

- Jakieś parę tygodni - odparł Silk. - W znacznej mierze zależy to od terenu i od tego, jak sprawnie Grolimowie potrafią zorganizować pościg. Jeśli zdołamy wyprzedzić ich dostatecznie, by przygotować dobry fałszywy ślad, możemy posłać ich wszystkich na zachód, w stronę granicy Tolnedry i ruszyć do Doliny bez potrzeby robienia uników i ciągłego ukrywania się. - Drobny Drasanin uśmiechnął się szeroko. - Podoba mi się idea oszukania całego narodu Murgów - dodał.

- Nie musisz być przesadnie twórczy - upominał go Barak. - W Dolinie będzie na nas czekał Hettar razem z królem Cho-Hagiem i połową algarskich klanów. Okropnie ich rozczarujemy, jeśli nie przyprowadzimy ze sobą przynajmniej kilku Murgów.

- Życie jest pełne drobnych rozczarowań - odparł sardonicznie Silk. - Z tego co pamiętam, wschodnia krawędź Doliny jest bardzo stroma. Zejście na dół zajmie nam co najmniej parę dni, a nie sądzę, abyśmy mogli tego dokonać, jeśli tysiące Murgów będą deptać nam po piętach.

Relg wrócił późnym popołudniem. Wysiłek częściowo ukoił zamęt panujący w jego umyśle, jednak oczy nadal wyrażały lęk. Starannie też unikał wzroku Taiby.

- Zwaliłem stropy wszystkich galerii prowadzących do tej groty - zameldował krótko. - Teraz jesteśmy tu bezpieczni.

Polgara, która zdawała się drzemać, otworzyła oczy.

- Odpocznij - powiedziała.

Skinął głową i natychmiast ruszył w stronę swojego legowiska.

Resztę dnia spędzili w jaskini, na zmianę pełniąc straż przy wąskim wylocie. Wśród czarnych piasków i zwietrzałych skał pustkowia leżącego poza linią piargów u podstaw iglicy roili się murgoscy jeźdźcy, galopujący chaotycznie w poszukiwaniu zbiegów.

- Nie wygląda na to, żeby wiedzieli, co robią - zauważył cicho Garion zwracając się do Silka, z którym pełnił wartę.

Słońce zapadało właśnie za wał chmur na zachodnim horyzoncie, niebo miało ognistą barwę, a ostry wiatr, przedostający się przez wąskie wejście jaskini, niósł ze sobą tumany kurzu i zapowiedź nocnego chłodu.

- Mam wrażenie, że w tej chwili w Rak Cthol panuje niezły bałagan - odparł Silk. - Nie ma nikogo, kto by nimi pokierował, a to zawsze źle wpływa na Murgów. Zupełnie nie potrafią sobie poradzić, jeśli zabraknie przywódcy, który mógłby im rozkazywać.

- Czy to nie utrudni nam ucieczki? - spytał Garion. - Chodzi o to, że oni nigdzie nie jadą, tylko krążą wokół. Jak się między nimi przedostaniemy?

Silk wzruszył ramionami.

- Po prostu naciągniemy kaptury i będziemy się kręcić z całą resztą. - Ciaśniej opatulił się szorstką materią murgoskiego płaszcza i obrócił głowę, spoglądając w głąb jaskini. - Słońce zachodzi - oznajmił.

- Zaczekajmy, póki nie będzie zupełnie ciemno - odparła Polgara. Starannie spowiła chłopca w jedną ze starych tunik Gariona.

- Kiedy odjedziemy kawałek, upuszczę parę drobiazgów - powiedział Silk. - Czasami Murgowie potrafią być okropnie tępi, a nie chcemy przecież, by zgubili nasz ślad. - Ponownie spojrzał na zachodzące słońce. - Zapowiada się naprawdę zimna noc - mruknął do siebie.

- Garionie - ciocia Pol wstała - ty i Durnik trzymajcie się blisko Taiby. Dziewczyna nigdy nie dosiadała konia i z początku może potrzebować pomocy.

- Co z chłopcem? - spytał Durnik.

- Pojedzie ze mną.

- A Belgarath? - wtrącił Mandorallen, zerkając na wciąż uśpionego czarodzieja.

- Kiedy nadejdzie czas, po prostu posadzimy go na jego własnego konia - odparła Polgara. - Potrafię utrzymać go w siodle, dopóki nie zaczniemy gwałtownie skręcać. Czy już się ściemnia?

- Lepiej zaczekajmy jeszcze trochę - odparł Silk. - Wciąż jest dość jasno.

Czekali. Wieczorne niebo nabrało barwy fioletu i pojawiły się na nim pierwsze gwiazdy migoczące odległym, zimnym blaskiem. Wśród murgoskich jeźdźców zapłonęły pierwsze pochodnie.

- Ruszamy? - zasugerował Silk wstając z miejsca. Cicho wyprowadzili konie z jaskini i pokonawszy skalne osypisko, znaleźli się wreszcie na piasku. Tam przystanęli na chwilę, póki grupa dzierżących pochodnie Murgów nie przegalopowała kilkaset jardów dalej.

- Nie rozdzielajmy się - upomniał przyjaciół Silk, gdy wsiadali na konie.

- Jak daleko do granicy pustkowia? - spytał Barak, ze stekiem wskakując na siodło.

- Dwa dni ostrej jazdy - odparł Silk - albo, w naszym przypadku, dwie noce. Najprawdopodobniej, kiedy wzejdzie słońce, będziemy musieli poszukać sobie schronienia. Trochę jednak różnimy się od Murgów.

- Ruszajmy - ucięła dyskusję Polgara. Początkowo jechali bardzo wolno, póki Taiba nie oswoiła się nieco z wierzchowcem, a Belgarath nie zademonstrował, że może utrzymać się w siodle, choć wciąż jeszcze niezdolny jest porozumieć się z kimkolwiek. Wówczas ruszyli cwałem, który pozwalał pokonać duże odległości nie wyczerpując koni.

Natychmiast po przekroczeniu pierwszego pasma wzgórz natrafili na spory oddział Murgów.

- Kto tam? - spytał ostro Silk z charakterystycznym murgoskim akcentem. - Skąd jesteście?

- Z Rak Cthol - odparł z szacunkiem jeden z Murgów.

- To wiem, durniu - warknął Silk. - Pytałem o oddział.

- Trzecia falanga - odpowiedział sztywno Murgo.

- Już lepiej. Zgaście pochodnie. Jak chcecie cokolwiek zobaczyć w promieniu większym niż trzy jardy, kiedy oślepia was światło?

Ognie zgasły natychmiast.

- Przenieście się bardziej na północ - rozkazał Silk. - Ten sektor należy do dziewiątej falangi.

- Ale...

- Masz zamiar ze mną dyskutować?

- Nie, ale...

- Ruszajcie! Już!

Murgowie ściągnęli cugle i pogalopowali w ciemność.

- Sprytne - zauważył z podziwem Barak. Silk wzruszył ramionami.

- Podstawowa sprawa - odparł. - Ludzie, którzy nie wiedzą, co robić, z wdzięcznością przyjmują czyjeś rozkazy. Ruszajmy, dobrze?

Długa, zimna, bezksiężycowa noc, wypełniona jazdą na zachód, przyniosła ze sobą jeszcze kilka takich spotkań. Murgowie przeszukujący równinę dostrzegali ich z łatwością, lecz Silk znakomicie radził sobie z nimi i noc minęła bez większych kłopotów.

Nad ranem Drasanin zaczął starannie upuszczać różne przedmioty, aby oznaczyć ich trop.

- To chyba lekka przesada - stwierdził krytycznie, patrząc na stary but, który właśnie cisnął na zryty kopytami piasek za nimi.

- Co tam mamroczesz? - spytał Barak.

- Chodzi mi o nasz trop - odparł Silk. - Chcemy przecież, żeby za nami ruszyli, pamiętasz. Mają myśleć, że kierujemy się w stronę Tolnedry.

- No i...?

- Stwierdziłem po prostu, że nie jest to zbyt przekonujące.

- Za bardzo się przejmujesz podobnymi rzeczami.

- To kwestia stylu, mój drogi Baraku - odparł wyniośle Silk. - Fuszerka łatwo przechodzi w nawyk.

Gdy na zimowym niebie zaczęły pojawiać się pierwsze stalowoszare łuny świtu, kompania ukryła się pośród głazów kolejnego pasma wzgórz, które przedzielały pustkowie. Durnik, Barak i Mandorallen rozciągnęli płótno namiotów nad wąskim jarem po zachodniej stronie wzgórz i posypali je po wierzchu piaskiem, aby ukryć zaimprowizowane schronienie.

- Przypuszczam, że lepiej będzie nie rozpalać ogniska - stwierdził Durnik zwracając się do Polgary, gdy wprowadzali konie pod tymczasowy dach - ze względu na dym i w ogóle...

Czarodziejka przytaknęła.

- Przydałby nam się gorący posiłek, ale najwyraźniej będziemy musieli zaczekać.

Zjedli śniadanie składające się z chleba i sera, po czym zaczęli układać się do snu, z nadzieją, że przespawszy dzień, zdołają zebrać siły do następnej całonocnej jazdy.

- Zdecydowanie przydałaby mi się kąpiel - powiedział Silk, wytrząsając piasek z włosów.

Chłopczyk spojrzał na niego, lekko marszcząc brwi. Następnie podszedł i ofiarował mu Klejnot.

- Podarek? - spytał.

Silk ostrożnie cofnął ręce za plecy i potrząsnął głową.

- Czy to jedyne słowo, jakie zna? - spytał Polgarę.

- Na to wygląda - odparła.

- Niezupełnie rozumiem, skąd się wzięło - ciągnął Silk. - Co chce przez to powiedzieć?

- Najprawdopodobniej powiedziano mu, że musi przekazać komuś podarek, czyli skradziony Klejnot. Wyobrażam sobie, że Zedar powtarzał mu to od czasu, gdy chłopiec był małym dzieckiem, toteż słowo utkwiło mu w pamięci.

- Dziwne, dziwne. - Silk nadal trzymał ręce za plecami. - Chwilami słowo to wydaje się niezwykle adekwatne do sytuacji.

- Najwyraźniej chłopiec nie myśli w ten sam sposób co my - stwierdzał czarodziejka. - Jedynym celem jego życia jest przekazanie komuś Klejnotu i wygląda na to, że może to być ktokolwiek. - Z namysłem zmarszczyła czoło. - Durniku, zobacz, czy nie uda ci się zrobić czegoś w rodzaju sakiewki, którą mógłby nosić. Przywiązany mu ją do pasa. Może jeśli nie będzie trzymał Klejnotu cały czas w ręce, przestanie o nim myśleć.

- Oczywiście, pani Pol - zgodził się Durnik. - Sam powinienem był o tym pomyśleć. - Podszedł do jednego z juków, wyciągnął stary, poprzepalany skórzany fartuch i z szerokiego pasa skóry wykroił sakiewkę. - Chłopcze! - zawołał skończywszy robotę. - Podejdź tu.

Chłopczyk z ciekawością oglądał mały suchy krzak u szczytu jaru i wołanie kowala nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.

- Hej, ty! Podarku! - rzucił Durnik.

Dziecko obejrzało się szybko i z uśmiechem podeszło do Sendara.

- Czemu go tak nazwałeś? - spytał z zainteresowaniem Silk.

Durnik wzruszył ramionami.

- Zdaje się, że lubi to słowo i reaguje na nie. Myślę, że póki nie znajdziemy czegoś odpowiedniejszego, może służyć mu za imię.

- Podarek? - spytał chłopiec podając Klejnot Durnikowi.

Ten uśmiechnął się, nachylił i szeroko otworzył sakiewkę.

- Włóż go tutaj, Podarku - polecił - a my zawiążemy ją mocno, abyś go nie zgubił.

Chłopiec z radością złożył Klejnot w skórzanym mieszku.

- Podarek - stwierdził stanowczo.

- Skoro tak twierdzisz - zgodził się Durnik. Ciasno zaciągnął sakiewkę, po czym przywiązał ją do kawałka liny, którą był przepasany chłopiec. - Proszę, Podarku. Tu będzie bezpieczny.

Podarek dokładnie obejrzał sakwę, pociągając za nią kilka razy, jakby chciał sprawdzić, czy uwiązano ją dostatecznie mocno. Po chwili roześmiał się z zadowoleniem, objął Durnika i pocałował go w policzek.

- To dobry chłopiec - kowal sprawiał wrażenie lekko zakłopotanego.

- Jest absolutnie niewinny - powiedziała ciocia Pol, nie przerywając badania śpiącego Belgaratha. - Nie zna różnicy pomiędzy dobrem i złem, toteż wszystko na świecie wydaje mu się dobre.

- Zastanawiam się, jak to jest? Żyć w taki sposób - rzekła Taiba, delikatnie muskając palcami uśmiechniętą twarz dziecka. - Bez bólu, strachu, smutku; kochając wszystko, co się widzi, ponieważ wierzysz, że wszystko na świecie jest dobre.

Relg gwałtownie uniósł wzrok. Wyraz udręki, który gościł na jego twarzy od czasu, gdy uratował uwięzioną niewolnicę, zniknął, zastąpiony charakterystycznym grymasem fanatycznej zaciętości.

- Potworność! - wykrztusił.

Taiba odwróciła się do niego. Jej wzrok stwardniał.

- Co jest potwornego w szczęściu? - spytała obejmując chłopca ramieniem.

- Nie jesteśmy tu po to, aby być szczęśliwi - odparł Relg nie patrząc jej w twarz.

- A zatem po co?

- Żeby służyć naszemu bogu i wystrzegać się grzechu. - Nadal nie patrzył na nią, lecz jego głos zabrzmiał nieco mniej pewnie.

- Cóż, ja nie mam boga - powiedziała Taiba. - I ten chłopiec najprawdopodobniej też go nie ma, więc jeśli nie masz nic przeciw temu, oboje skupimy się tylko na tym, aby spróbować żyć szczęśliwie. A jeżeli nawet będzie się to łączyło z odrobiną grzechu, cóż w tym złego?

- Zupełnie nie masz wstydu? - spytał zdławionym głosem.

- Jestem tym, kim jestem, i nie zamierzam nikogo za to przepraszać, ponieważ i tak nie miałam w tej materii nic do powiedzenia.

- Chłopcze - warknął Relg - natychmiast od niej odejdź.

Taiba wyprostowała się, jej twarz groźnie stężała, gdy odważnie stawiła czoło fanatykowi.

- Co zamierzasz zrobić?

- Będę walczył z grzechem, gdziekolwiek go znajdę - oznajmił.

- Grzech, grzech, grzech! - wybuchnęła. - Czy tylko o tym myślisz?

- To moje stałe zmartwienie. Wystrzegam się go w każdej chwili mojego życia.

Roześmiała się.

- Co za nudziarstwo. Czy nie potrafisz znaleźć sobie niczego lepszego do roboty? O, zapomniałam - dodała szyderczo. - Są przecież jeszcze modlitwy, nieprawdaż?

Wszystkie te wywrzaskiwane do twojego boga spowiedzi o tym, jaki to jesteś nieczysty. Myślę, że czasami musisz potwornie nudzić tego waszego ULa. Wiesz o tym? Rozwścieczony Relg uniósł zaciśniętą w pięść rękę.

- Nigdy więcej nie wymieniaj imienia ULa!

- A jeśli to zrobię, uderzysz mnie? To nic specjalnego. Przez całe życie bili mnie różni ludzie. No, dalej, Relgu. Czemu mnie nie uderzysz? - Hardo uniosła brudną twarz.

Ręka Relga opadła.

Czując, że zyskała przewagę, Taiba przyłożyła dłonie do szyi, do skraju szorstkiej szarej sukni, którą podarowała jej Polgara.

- Mogę cię powstrzymać, Relgu - oznajmiła i zaczęła rozpinać suknię. - I tak cały czas mi się przyglądasz. Czułam na moim ciele twój gorący wzrok. Wyklinasz mnie i stwierdzasz, że jestem zepsuta, ale wciąż mnie obserwujesz. A więc patrz. Nie próbuj się z tym kryć. - Nadal rozpinała przód sukni. - Jeśli jesteś wolny od grzechu, moje ciało nie powinno cię niepokoić.

Oczy fanatyka niemal wychodziły z orbit.

- Mnie ono nie przeszkadza, ale tobie bardzo. Nieprawdaż? Ale czy wynika to z mojego zepsucia, czy raczej z twojego? Kiedy tylko zapragnę, mogę pogrążyć cię w grzechu. Muszę jedynie zrobić coś takiego. - Szeroko rozsunęła przód sukni.

Wydając zdławiony okrzyk Relg błyskawicznie obrócił się na pięcie.

- Nie chcesz przyjrzeć się bliżej, Relgu? - rzuciła Taiba drwiąco w ślad za umykającym fanatykiem.

- Masz tu naprawdę groźną broń, Taibo - pogratulował jej Silk.

- To była jedyna broń, jaką dysponowałam w zagrodach niewolników - poinformowała go. - Nauczyłam się odpowiednio ją wykorzystywać. - Zapięła suknię i wróciła do Podarka jak gdyby nigdy nic.

- Co to za krzyki? - wymamrotał Belgarath, lekko unosząc głowę.

Wszyscy natychmiast podeszli do niego.

- Relg i Taiba dyskutowali na tematy teologiczne - odparł beztrosko Silk. - Niektóre argumenty były bardzo interesujące. Jak się czujesz?

Starzec jednak zdążył już ponownie odpłynąć w sen.

- Przynajmniej zaczyna dochodzić do siebie - zauważył Durnik.

- Minie kilka dni, nim zupełnie odzyska siły - odparła Polgara przykładając dłoń do czoła Belgaratha. - Wciąż jest słaby jak dziecko.

Garion przespał większość dnia, leżąc na kamiennym podłożu spowity w koce. Gdy wreszcie połączone siły chłodu i szczególnie niewygodnego kamienia, na którym leżał, przebudziły go, było późne popołudnie. Silk pełnił straż w pobliżu wylotu jaru, spoglądając na czarny piasek i szare spłachetki soli, lecz reszta przyjaciół wciąż spała. Wstał i podszedł cicho do drobnego Drasanina. Zauważył, że ciocia Pol trzyma w ramionach Podarka i odepchnął od siebie kolejną falę zazdrości. Taiba mruknęła coś, kiedy ją mijał, lecz rzuciwszy okiem stwierdził, że się nie obudziła. Leżała nie opodal Relga, a we śnie jej ręka zdawała się sięgać ku uśpionemu Ulgosowi.

Sprytna twarz Silka była czujna jak zawsze. Drobny mężczyzna nie wykazywał żadnych oznak zmęczenia.

- Dzień dobry - mruknął - czy co tam...

- Czy ty nigdy się nie męczysz? - spytał Garion cicho, by nie zakłócać spokoju innym.

- Odrobinę się przespałem - poinformował go Silk. Spod płóciennego dachu wyłonił się Durnik i rozziewany dołączył do nich, przecierając dłońmi oczy.

- Zastąpię cię - powiedział, zwracając się do Drasanina. - Widziałeś coś? - Mrużąc oczy spojrzał ku zachodzącemu słońcu. Silk wzruszył ramionami.

- Paru Murgów. Przejeżdżali kilka mil na południe stąd. Nie wydaje mi się, aby ktokolwiek znalazł już nasz ślad. Możliwe, że będziemy musieli zostawić im nieco wyraźniejszy trop.

Garion poczuł nagle osobliwy nacisk na karku. Z niepokojeni obejrzał się za siebie. Niespodzianie, bez żadnego ostrzeżenia poczuł ostre pchnięcie zagłębiające się, jak mu się zdawało, wprost w jego umysł. Zachłysnął się i natężył wolę, odpierając atak.

- Co się dzieje? - spytał Silk.

- Grolim - warknął Garion, skupiając wolę i szykując się do walki.

- Garionie! - To była ciocia Pol. W jej głosie zabrzmiała nagląca nuta. Odwrócił się i śmignął z powrotem w głąb jaru, z Silkiem i Durnikiem tuż za plecami.

Czarodziejka zerwała się z miejsca, obejmując Podarka.

- To był Grolim, prawda? - zapytał gwałtownie Garion.

- I to więcej niż jeden - odparła z napięciem. - Teraz, kiedy Ctuchik nie żyje, Grolimami kierują Hierarchowie. Połączyli swoje siły w próbie zabicia Podarka.

Pozostali, przebudzeni jej głośnym okrzykiem, zrywali się z miejsc i chwytali za broń.

- Czemu akurat chłopca? - zapytał Silk.

- Wiedzą, że tylko on może dotknąć Klejnotu. Uważają, że jeśli zginie, nie zdołamy wynieść kamienia z Cthol Murgos.

- Co mamy robić? - Garion rozejrzał się bezradnie.

- Muszę skupić się na ochronie dziecka - poinformowała go. - Odsuń się, Garionie.

- Co?

- Odejdź ode mnie. - Polgara nachyliła się i nakreśliła na piasku krąg wokół siebie i chłopca. - Posłuchajcie mnie wszyscy - oznajmiła. - Póki to się nie skończy, niech żadne z was nie podchodzi do mnie bliżej niż do tej linii. Nie chcę, żeby coś wam się stało. - Wyprostowała się i biały lok na jej czole zapłonął ostrym blaskiem.

- Zaczekaj! - wykrzyknął Garion.

- Nie odważę się czekać. W każdej chwili mogą ponowić atak. Ty będziesz musiał chronić swojego dziadka i pozostałych.

- Ja?

- Nikt inny nie potrafi tego zrobić. Masz moc. Użyj jej. - Podniosła dłoń.

- Z iloma będę musiał walczyć? - dopytywał się Garion, jednak w tej samej chwili poczuł nagły szum i szczególny grzmot w umyśle, gdy ciocia Pol skoncentrowała swoją wolę. Powietrze wokół niej zdawało się migotać, drżąc niczym fale gorąca w letnie południe. Garion wyczuwał, że między nim a ciotką wyrosła bariera.

- Ciociu Pol? - spytał, po czym, unosząc głos, krzyknął: - Ciociu Pol!

Czarodziejka potrząsnęła głową, wskazując na uszy. Zdawało się, że coś mówi, ale żaden dźwięk nie przeniknął wzniesionej przez nią migotliwej tarczy.

- Jak wielu? - Garion starannie wymówił te słowa. Podniosła obie ręce, chowając kciuk.

- Dziewięciu? - wyartykułował.

Skinęła głową, po czym owinęła płaszczem stojącego obok niej chłopca.

- I co, Garionie? - wtrącił Silk spoglądając na niego badawczo. - Co teraz zrobimy?

- Czemu mnie pytasz?

- Słyszałeś, co powiedziała. Belgarath wciąż jest nieprzytomny, a ona ma inne zajęcia. Teraz ty tu dowodzisz.

- Ja?

- Co mamy robić? - naciskał Silk. - Musisz nauczyć się podejmować decyzje.

- Nie wiem. - Garion bezradnie wzruszył ramionami.

- Nigdy nie przyznawaj tego głośno - upomniał go Silk. - Zachowuj się, jakbyś wiedział, nawet jeśli w istocie tak nie jest.

- My... no cóż... zaczekamy do zmroku, tak sądzę... po czym ruszymy w tym samym kierunku co przedtem.

- No proszę - uśmiechnął się Drasanin. - Widzisz, jakie to łatwe?


Rozdział III



Kiedy ruszyli naprzód w noc, pokonując czarne piaski pustkowia, nisko nad horyzontem dostrzegli blady skrawek księżyca. Garion czuł się bardzo nieswojo w roli narzuconej mu przez Silka. Nie było właściwie takiej potrzeby, ponieważ wszyscy dokładnie wiedzieli, co mają robić i dokąd zmierzają, a jeśli powstałaby konieczność wyboru prawdziwego dowódcy, logika wskazywałaby na Silka. Zamiast tego jednak Drasanin złożył owo brzemię na barkach Gariona, teraz zaś obserwował z uwagą, jak ten poradzi sobie z odpowiedzialnością. Kiedy jednak tuż po pomocy natknęli się na oddziałek Murgów, nie było czasu na żadne dowodzenie czy dyskusje. Nieprzyjaciół było sześciu; galopując wyłonili się zza niskiego wzgórza na południu i wpadli wprost w sam środek kompanii Gariona. Barak i Mandorallen zareagowali natychmiast, z morderczą sprawnością wyszkolonych wojowników. Ich miecze ze świstem wysunęły się z pochew, aby ze stalowym brzękiem uderzyć w odziane w kolczugi ciała zdumionych Murgów. Zanim Garion zdążył dobyć broni, ujrzał, jak jeden ze spowitych w czarne płaszcze intruzów spada bezwładnie z siodła, podczas gdy drugi, wyjąc z bólu i zdumienia, powoli osuwa się do tyłu, przyciskając dłoń do piersi. Wokół walczących słychać było nerwowe okrzyki i rżenie spłoszonych wierzchowców.

Któryś z przerażonych Murgów zawrócił konia, próbując uciec, lecz Garion bez zastanowienia zagrodził mu drogę. Zdesperowany Angarak zamachnął się gwałtownie mieczem, ale Garion z łatwością odparował cios i lekko pchnął swą klingą w ramię Murga. Ostrze zagłębiło się w kolczugę z miłym dla ucha zgrzytem. Garion zręcznie odparował kolejne niezgrabne pchnięcie i ponownie zadał cios, raniąc przeciwnika w twarz. Wszelkie instrukcje otrzymane od przyjaciół zlały się w jego umyśle w jeden spójny styl, po części cherecki, arendzki i algarski, a w całości należący wyłącznie do Gariona. Styl ów zaskoczył wystraszonego Murga, który zdwoił swe wysiłki. Jednak za każdym razem, gdy zamierzał się na niego, Garion z łatwością parował cios i odpowiadał lekkimi cięciami, nieodmiennie raniącymi do krwi. Walcząc czuł gwałtowne podniecenie; kiedy przełykał ślinę, paliła mu gardło.

Nagle Relg wyskoczył z cienia, szarpnięciem pozbawił Murga równowagi i wbił swój zakrzywiony nóż między żebra jeźdźca. Murgo zgiął się wpół, zadrżał, po czym martwy runął na ziemię.

- Czemu to zrobiłeś? - zaprotestował bez zastanowienia Garion. - To był mój Murgo.

Barak, przyglądający się rzezi, roześmiał się. Jego nagła beztroska zdumiała towarzyszy.

- Zaczyna nas ostro traktować. Nie sądzicie?

- Zręczności jednak odmówić mu nie można - odparł z aprobatą Mandorallen.

Garion poczuł nagłą euforię. Rozejrzał się z zapałem, poszukując nowego przeciwnika, lecz wszyscy Murgowie już nie żyli.

- Czy byli sami? - spytał lekko zdyszany. - To znaczy, czy ktoś szedł za nimi? Może powinniśmy poszukać?

- Chcemy przecież, żeby znaleźli nasz trop - przypomniał mu Silk. - Oczywiście, decyzja należy do ciebie, Garionie, jeśli jednak wybijemy wszystkich Murgów w okolicy, to nie zostanie nikt, kto mógłby donieść o naszych posunięciach do Rak Cthol. Nieprawdaż?

- Och - odparł Garion, czując się nieco głupio. - Zapomniałem o tym.

- Musisz cały czas pamiętać o podstawowym planie, Garionie, i nie tracić go z oczu podczas drobniejszych rozrywek.

- Chyba trochę mnie poniosło.

- Dobry dowódca nie może sobie na to pozwolić.

- W porządku - wtrącił Garion z rosnącym zakłopotanie.

- Chciałem się jedynie upewnić, że to rozumiesz.

Garion nie odpowiedział, zaczął jednak pojmować, dlaczego Silk tak bardzo irytował Belgaratha. Przywództwo stanowiło dostateczne brzemię, nawet bez stałych złośliwych komentarzy przypominającego łasicę Drasanina.

- Nic ci nie jest? - zwróciła się do Relga Taiba. W jej głosie brzmiała dziwnie niespokojna nuta. Ulgos nadal klęczał obok ciała zabitego przez siebie Murga.

- Zostaw mnie - odpowiedział szorstko.

- Nie bądź niemądry. Czy jesteś ranny? Daj mi zobaczyć.

- Nie dotykaj mnie! - Cofnął się przed jej wyciągniętą ręką. - Belgarionie, każ jej ode mnie odejść.

Garion jęknął w duchu.

- O co znów chodzi?

- Zabiłem tego człowieka - wyjaśnił Relg. - Muszę odmówić modlitwę, aby się oczyścić. Ona mi przeszkadza.

Garion zwalczył pokusę, żeby zakląć.

- Proszę, Taibo - powiedział tak spokojnie, jak tylko zdołał. - Odejdź do niego.

- Chciałam tylko sprawdzić, czy nic mu nie jest - odparła, lekko rozdrażniona. - Nie zrobiłam nic złego.

Jej twarz miała dziwny wyraz, którego Garion nie potrafił przeniknąć. Gdy patrzyła na klęczącego Ulgosa, przez jej usta przebiegł osobliwy uśmieszek. Bez ostrzeżenia ponownie sięgnęła ku niemu.

Relg skulił się.

- Nie! - sapnął.

Taiba zachichotała złośliwie i odeszła nucąc cicho pod nosem.

Gdy Relg dopełnił już rytuału oczyszczenia nad ciałem martwego Murga, ponownie dosiedli koni i ruszyli naprzód. Sierp księżyca lśnił wysoko na mroźnym niebie, rzucając srebrzysty blask na czarne piaski. Garion bez przerwy rozglądał się dookoła, próbując dostrzec ewentualne niebezpieczeństwa czyhające w mroku. Często zerkał na ciocię Pol, żałując, że jest całkiem odcięta od reszty drużyny, jednakże czarodziejka była skupiona wyłącznie na utrzymywaniu stworzonej siłą umysłu tarczy. Jechała na koniu z Podarkiem przytulonym mocno do siebie, a jej oczy miały pusty wyraz. Garion z nadzieją spojrzał na Belgaratha, jednakże starzec, choć od czasu do czasu odzyskiwał przytomność, sprawiał wrażenie całkowicie nieświadomego tego, co się wokół niego dzieje. Garion westchnął i ponownie zaczął badać wzrokiem szlak przed nimi. Jechali dalej przez resztę nocy, mimo ostrego mrozu. Drogę oświetlał im słaby blask księżyca, nad głowami zaś migotały gwiazdy przypominające okruchy lodu.

Nagle Garion usłyszał w umyśle ryk, który odbił się niezwykłym echem - i tarcza mocy otaczająca ciocię Pol zapłonęła odrażającym, pomarańczowym światłem. Gwałtownie zebrał wolę, po czym wypowiadając jedno słowo wykonał gest. Nie miał pojęcia, jakiego słowa użył, najwyraźniej jednak podziałało. Niczym koń wpadający w stadko żerujących ptaków jego wola rozproszyła myślowy atak na ciocię Pol i Podarka. W tym ataku uczestniczył więcej niż jeden umysł - co Garion wyczuł natychmiast - nie stanowiło to jednak żadnej różnicy. Gdy połączone siły duchowe napastników wycofywały się, Garion pochwycił przelotne uczucie rozczarowania i lęku.

- Nieźle - zauważył głos w jego myślach. - Trochę niezręcznie, ale całkiem, całkiem.

- Po raz pierwszy zrobiłem coś takiego - odparł Garion. - Następnym razem powinno pójść mi lepiej.

- Nie bądź zbyt pewny siebie - poradził cierpko głos, po czym zniknął.

Stawał się coraz silniejszy, co do tego nie było wątpliwości. Łatwość, z jaką odparował atak połączonych myśli grupy Grolimów, których Polgara nazywała Hierarchami, zdumiała go. Zaczynał rozumieć, co mieli na myśli Belgarath i ciocia Pol mówiąc o „talencie”. Najwyraźniej każdy umysł miał określoną pojemność. Istniała granica, poza którą większość czarodziejów nie mogła się posunąć. Garion uświadomił sobie z pewnym zaskoczeniem, że już w tej chwili jest silniejszy niż ludzie, którzy od wieków zgłębiali sztukę magii, a dopiero zaczął odkrywać swój talent. Myśl o tym, do czego może być z czasem zdolny, była bardziej niż odrobinę przerażająca, jednocześnie jednak sprawiała, że poczuł się nieco bezpieczniej. Wyprostował się w siodle i ruszył naprzód z większą pewnością siebie. Może jednak przewodzenie nie jest taką złą rzeczą. Kiedy człowiek się oswoi i zorientuje, co ma robić, okazuje się, że to całkiem łatwa sprawa.

Kolejny atak nastąpił, gdy na horyzoncie za ich plecami pojawiła się pierwsza nieśmiała zorza. Ciocia Pol, jej wierzchowiec i chłopiec - wszyscy zniknęli spowici obłokiem absolutnej czerni. Garion natychmiast odpowiedział ciosem, dodając do niego rodzaj lekkiego, pogardliwego pchnięcia - bolesny klaps wymierzony w połączone umysły, które podjęły atak. Z zadowoleniem przyjął zaskoczenie i ból owych umysłów, gdy gwałtownie cofnęły się przed jego błyskawiczną ripostą. Przez sekundę ujrzał dziewięciu bardzo starych ludzi w czarnych szatach, siedzących wokół stołu w nie znanej mu komnacie. W jednej ze ścian ziała szeroka szczelina, a część sufitu zapadła się w wyniku trzęsienia ziemi, które nawiedziło Rak Cthol. Z owych złowrogich starców ośmiu sprawiało wrażenie zdumionych i przerażonych, dziewiąty zemdlał. Ciemność otaczająca ciocię Pol zniknęła.

- Co oni robią? - spytał go Silk.

- Próbują przełamać tarczę cioci - wyjaśnił Garion. - Dałem im co nieco do myślenia. - Czuł z tego powodu dziwne zadowolenie.

Silk spojrzał na niego, przebiegle mrużąc oczy.

- Nie przesadzaj, Garionie - poradził.

- Ktoś musiał coś zrobić - zaprotestował Garion.

- Zazwyczaj tak to bywa. Mówię tylko, żebyś nie tracił z oczu szerszej perspektywy.

W świetle rozchodzącym się zza wschodniego horyzontu coraz wyraźniej dostrzegali poszarpaną linię gór, znaczącą zachodnią granicę pustkowia.

- Jak sądzisz, daleko jeszcze? - spytał Garion Durnika. Kowal przyjrzał się uważnie górskiemu pasmu.

- Co najmniej dwanaście, piętnaście staj - ocenił. - Takie światło bywa mylące. Trudno jest właściwie ocenić odległość.

- I co? - spytał Barak. - Ukrywamy się tutaj, czy próbujemy dotrzeć do gór?

Garion zastanowił się.

- Czy zmienimy kierunek, gdy tylko się tam znajdziemy? - spytał Mandorallena.

- Roztropniej by mi się widziało pojechać dalej nieco obecnym naszym szlakiem - odparł z namysłem rycerz. - Naturalna granica, jako ta, która przed nami leży, przyciągnąć może wrogów baczniejszą uwagę.

- Dobrze powiedziane - zgodził się Silk.

Garion podrapał się po policzku i zauważył, że znów pokrył go świeży zarost.

- Może zatem powinniśmy zatrzymać się tutaj - zaproponował. - Kiedy słońce zajdzie, ruszymy dalej, dostaniemy się w góry i tam odpoczniemy. Po jutrzejszym wschodzie słońca skręcimy. W ten sposób będziemy mieć dość światła, by dostrzec ślady, jakie możemy za sobą zostawić, i je zatrzeć.

- Brzmi to rozsądnie - stwierdził z aprobatą Barak.

- A zatem tak zróbmy - zdecydował Garion. Wyszukali kolejne pasmo wzgórz i kolejny jar, po czym raz jeszcze zamaskowali go za pomocą płótna z namiotów. Choć Garion czuł zmęczenie, z niechęcią myślał o śnie. Nie tylko przygniatał go ciężar przywództwa, lecz także gnębił lęk przed tym, że kolejny atak ze strony Hierarchów mógłby go zastać nieprzygotowanego. Podczas gdy jego towarzysze zaczęli rozwijać koce, Garion przechadzał się bez celu, od czasu do czasu przystając, by rzucić spojrzenie w stronę cioci Pol, która siedziała wsparta plecami o wielki głaz, tuląc do siebie uśpionego Podarka, i za swą migoczącą tarczą sprawiała wrażenie równie odległej jak księżyc na niebie. Garion westchnął i podszedł do wylotu jaru, gdzie Durnik doglądał koni. Przyszło mu na myśl, że ich życie zależy od samopoczucia wierzchowców i fakt ten stał się dla niego kolejnym źródłem niepokoju.

- Jak one to znoszą? - spytał kowala.

- Radzą sobie całkiem nieźle - odparł Durnik. - Przebyły jednak długą drogę i po niektórych z nich zaczyna już być znać zmęczenie.

- Czy możemy im jakoś pomóc?

- Co powiesz na tygodniowy odpoczynek na dobrym pastwisku? - spytał Durnik uśmiechając się cierpko.

Garion roześmiał się.

- Myślę, że wszystkim nam przydałby się tydzień odpoczynku i dobre pastwisko.

- Urosłeś, Garionie - zauważył Durnik unosząc tylną nogę następnego konia i uważnie oglądając kopyto, by sprawdzić, czy nie ma na nim skaleczeń albo stłuczeń.

Garion zerknął na swą rękę i ujrzał, że przegub wystaje nieco z rękawa.

- Większość ubrań wciąż na mnie pasuje - odparł.

- Nie o to mi chodzi. - Durnik zawahał się. - Jak to jest umieć robić podobne rzeczy, Garionie?

- To mnie przeraża, Durniku - przyznał cicho Garion. - Tak naprawdę nie pragnąłem niczego podobnego, ale nie miałem żadnego wyboru.

- Nie możesz się tego bać - odparł Durnik, delikatnie opuszczając końskie kopyto. - Jeśli ów dar stanowi część ciebie, to trudno. Nic na to nie poradzisz. Tak samo jak nic nie poradzisz na to, że jesteś wysoki albo że masz jasne włosy.

- To nie to samo, Durniku. Mój wzrost czy jasne włosy nie robią nikomu krzywdy. Natomiast to - owszem.

Durnik wyjrzał na zewnątrz, przyglądając się długim cieniom wzgórz umykającym przed promieniami wschodzącego słońca.

- Po prostu musisz się nauczyć postępować z tym ostrożnie, to wszystko. Kiedy byłem mniej więcej w twoim wieku, odkryłem, że jestem znacznie silniejszy niż inni chłopcy w naszej wiosce. Pewnie dlatego, że pracowałem w kuźni. Nie chciałem nikogo skrzywdzić, więc nigdy nie uprawiałem zapasów z przyjaciółmi. Jeden z nich uznał, że jestem tchórzem i prowokował mnie przez jakieś sześć miesięcy, póki w końcu nie straciłem cierpliwości.

- Biłeś się z nim? Durnik przytaknął.

- Nie była to specjalnie długa walka. Kiedy już się skończyła, zrozumiał, że nie jestem wcale tchórzem. Potem nawet znów zostaliśmy przyjaciółmi - gdy tylko zrosły mu się wszystkie kości i przywykł do brakujących zębów.

Garion uśmiechnął się szeroko i Durnik odpowiedział nieco zawstydzonym uśmiechem.

- Oczywiście, później gnębiły mnie wyrzuty sumienia. Garion poczuł nagle, jak bardzo ten prosty, szczery mężczyzna jest mu bliski. Durnik był jego najstarszym przyjacielem - kimś, na kim zawsze mógł polegać.

- Próbuję ci powiedzieć, Garionie - ciągnął z powagą Durnik - że nie możesz iść przez życie lękając się tego, czym jesteś. Jeśli tak zrobisz, wcześniej czy później pojawi się ktoś, kto źle cię zrozumie i będziesz musiał mu udowodnić, że to nie jego się boisz. Kiedy sprawy posuwają się tak daleko, zazwyczaj okazuje się to znacznie gorsze dla ciebie - i dla niego.

- Tak jak było z Asharakiem? Kowal skinął głową.

- Na dłuższą metę zawsze lepiej jest być tym, kim jesteś. Nie powinno się zachowywać, jakby było się kimś więcej, ale też niedobrze jest umniejszać własną pozycję. Czy rozumiesz, co chcę ci powiedzieć?

- Problem w tym, by odkryć, kim naprawdę się jest - zauważył Garion.

Durnik ponownie się uśmiechnął.

- Najczęściej to właśnie wpędza nas w największe kłopoty - zgodził się. Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. Kowal zachłysnął się, po czym wijąc się padł na ziemię, ściskając dłońmi brzuch.

- Durniku! - krzyknął Garion. - Co się stało? Durnik jednak nie był w stanie odpowiedzieć. Jego twarz poszarzała i wykrzywiła się w męce, podczas gdy on sam skręcał się na piasku.

Garion poczuł dziwny, obcy ucisk i natychmiast zrozumiał. Po niepowodzeniu prób zabicia Podarka, Hierarchowie Rak Cthol kierowali swe ataki na innych członków grupy w nadziei, że zmuszą tym ciocię Pol do odrzucenia tarczy. Garion poczuł nagle, jak ogarnia go potworny gniew. Jego krew zdawała się płonąć, na usta cisnął się groźny okrzyk.

- Spokojnie - to znów był głos w jego umyśle.

- Co mam robić?

- Stań w słońcu.

Garion nie wiedział, co to da, ale przebiegł obok koni stając w plamie bladego słonecznego blasku.

- Wejdź we własny cień.

Spojrzał na rozciągnięty przed sobą cień i posłuchał głosu. Nie był pewien, jak dokładnie zdołał to zrobić, lecz przelał całą swą świadomość i wolę w cień.

- A teraz podążaj śladem ich myśli do nich samych. Szybko.

Garion poczuł nagle, że leci. Spowity we własny cień dotknął zwijającego się z bólu Durnika i jak ogar węszący zdobycz pochwycił kierunek, z którego pochodziły myśli atakujące jego przyjaciela, po czym śmignął przez powietrze, pokonując dziesiątki mil pustkowia, ku ruinie Rak Cthol. Miał wrażenie, jakby był zupełnie pozbawiony ciężaru, a wszystko, co wokół dostrzegał, nabrało dziwnego fioletowego odcienia.

Wkroczywszy do komnaty o pękniętej ścianie, w której dziewięciu starców w czarnych szatach próbowało połączonymi siłami swych umysłów zabić Durnika, poczuł, jak gwałtownie rośnie. Oczy Grolimów spoglądały na wielki rubin, niemal rozmiarów głowy mężczyzny, połyskujący pośrodku stołu, wokół którego siedzieli. Ukośne promienie porannego słońca zniekształciły i powiększyły cień Gariona, który wypełnił sobą róg komnaty, lekko schylając głowę, aby móc zmieścić się pod sufitem.

- Przestańcie! - ryknął zwracając się do złowrogich starców. - Zostawcie Durnika w spokoju!

Jego nagła interwencja sprawiła, że wzdrygnęli się i ich myśli, za pośrednictwem kamienia na stole kierowane w stronę Durnika, osłabły i zaczęły zanikać. Garion postąpił krok naprzód i przez fioletową mgiełkę, na wpół przesłaniającą mu wzrok, ujrzał, jak starcy cofają się przed nim. Nagle jeden z nich - przeraźliwie chudy, z długą, bardzo brudną brodą i kompletnie bezwłosą czaszką - jakby otrząsnął się z chwilowego strachu.

- Zachowajcie spokój - warknął do innych. - Skupcie myśli na Sendarze.

- Zostawcie go! - krzyknął Garion.

- Kto tak mówi? - spytał starzec, obraźliwie przeciągając sylaby.

- Ja.

- A kimże ty jesteś?

- Belgarionem. Zostawcie mojego przyjaciela w spokoju.

Starzec roześmiał się, a jego śmiech był równie złowrogi, co kiedyś śmiech Ctuchika.

- W rzeczywistości jesteś tylko cieniem Belgariona - poprawił. - Znamy sztuczkę z cieniem. Możesz mówić, kląć i miotać groźby, ale nic poza tym. Jesteś tylko bezradnym widmem, Belgarionie.

- Dajcie nam spokój!

- A co zrobisz, jeśli nie posłuchamy? - Twarz Grolima wyrażała pogardliwe rozbawienie.

- Czy on ma rację? - spytał Garion głosu w swoim umyśle.

- Może tak, może nie - odparł głos. - Kilku ludziom udało się pokonać to ograniczenie. Nie dowiesz się, póki nie spróbujesz.

Mimo straszliwego gniewu Garion nie chciał zabić żadnego z nich.

- Lód! - powiedział skupiając się na wizji chłodu i uwalniając nagle całą moc. To było dziwne uczucie - niemal ulotne, jakby moc nie opierała się na niczym namacalnym. Towarzyszący magii dźwięk zabrzmiał słabo i dziwnie głucho.

Łysy starzec prychnął i obraźliwie pokiwał brodą. Garion zazgrzytał swymi bezcielesnymi zębami, po czym skupił myśli.

- Płoń! - powiedział, wytężając wolę. Coś zamigotało i błysnęło nagle. Fala mocy runęła naprzód, skierowana nie na samego starca, lecz raczej na jego zarost.

Hierarcha zachwiał się i odskoczył w tył z głośnym okrzykiem, desperacko próbując ugasić płonącą brodę.

Skupione myśli grolimskich Hierarchów rozbiegły się, reszta starców zerwała się na nogi w przerażonym zdumieniu. Z ponurą determinacją Garion zebrał potężniejącą z każdą chwilą wolę i zaczął sięgać wokół siebie niezwykle długimi rękami. Ciskał Hierarchami o kamienną posadzkę i ściany. Piszcząc ze strachu rozbiegali się, próbując ucieczki, on jednak metodycznie chwytał jednego po drugim, aby każdemu wymierzyć odpowiednią karę. Czując dziwną obojętność wepchnął nawet jednego głową naprzód w szczelinę w ścianie, tak że wystawały z niej tylko stopy.

Wreszcie, dostatecznie skarciwszy zebranych, powrócił do łysego Hierarchy, który zdołał wreszcie ugasić w swej brodzie ostatnie iskry.

- To niemożliwe - protestował Grolim, wyraźnie oszołomiony. - Jak to zrobiłeś?

- Mówiłem ci, jestem Belgarion. Potrafię czynić rzeczy, o jakich wam się nawet nie śniło.

- Kamień - powiedział głos. - Używają kamienia do przeprowadzenia swych ataków. Zniszcz go.

- Jak?

- Może pomieścić tylko określoną ilość mocy. Spróbuj. Garion odkrył nagle, że potrafi wejść w głąb migoczącego rubinu na stole. Dojrzał drobniutkie linie napięć w jego krystalicznej strukturze i wtedy zrozumiał. Skierował ku niemu moc i przelał w klejnot cały swój gniew. Kamień rozbłysnął nagle i zaczął pulsować w miarę narastania zebranej w nim siły. Po chwili z ostrym trzaskiem eksplodował, rozpryskując się na drobne kawałki.

- Nie! - zawył łysy Hierarcha. - Ty durniu! Ten kamień był bezcenny.

- Posłuchaj mnie, starcze - powiedział Garion przerażającym tonem. - Zostawicie nas w spokoju, nie będziecie nas ścigać ani próbować zranić. - Wyciągnął swą utkaną z cienia rękę i wsunął ją wprost w klatkę piersiową Grolima. Czuł, jak jego serce trzepoce się niczym przerażony ptak i zachłystują się płuca, gdy Hierarcha, wstrzymawszy oddech, wpatrywał się ze zgrozą w sterczącą z jego piersi rękę. Garion szeroko rozłożył palce. - Zrozumiałeś? - spytał.

Hierarcha wybełkotał coś i próbował pochwycić rękę, jednakże złapał jedynie pustkę.

- Zrozumiałeś? - powtórzył Garion, gwałtownie zaciskając dłoń.

Hierarcha krzyknął.

- Zostawicie nas w spokoju?

- Błagam, Belgarionie! Przestań! Umieram!

- Zostawicie nas w spokoju? - spytał raz jeszcze Garion.

- Tak! Tak! Zrobimy wszystko, ale proszę, przestań już! Błagam! Zrobimy wszystko! Proszę!

Garion rozluźnił uchwyt i wysunął dłoń z piersi starca. Zakrzywiając palce niczym szpony, uniósł ją tuż przed twarz Grolima.

- Spójrz i zapamiętaj - oznajmił złowrogim głosem. - Następnym razem sięgnę w głąb twojej piersi i wyrwę ci serce.

Hierarcha cofnął się, patrząc ze zgrozą na straszliwą dłoń.

- Przyrzekam - wyjąkał. - Przyrzekam.

- Od tego zależy twoje życie - dodał Garion, po czym odwrócił się i śmignął przez pustkowia w stronę swoich przyjaciół. Nagle znalazł się u wylotu jaru i odkrył, że patrzy w dół na swój cień, powoli tworzący się na ziemi u jego stóp. Fioletowa mgiełka zniknęła. O dziwo, nie czuł nawet odrobiny zmęczenia.

Durnik z jękiem zaczerpnął powietrza i z trudem wstał na nogi. Garion odwrócił się szybko i podbiegł do przyjaciela.

- Nic ci nie jest? - spytał, chwytając kowala za ramię.

- Zupełnie jakby ktoś wbił mi w brzuch nóż - odparł roztrzęsionym głosem Durnik. - Co to było?

- Grolimscy Hierarchowie próbowali cię zabić - poinformował go Garion.

Durnik rozejrzał się wokół, przerażony.

- Nie martw się Durniku, już tego nie zrobią. - Garion pomógł mu wstać i razem wrócili w głąb jaru.

Ciocia Pol spoglądała wprost na niego. Wzrok miała przenikliwy.

- Szybko dorastasz - stwierdziła.

- Musiałem coś zrobić - odparł. - Co się stało z twoją tarczą?

- Nie wydaje się, aby była jeszcze konieczna.

- Nieźle - stwierdził Belgarath. Stary czarodziej siedział na ziemi. Wyglądał na słabego i wyczerpanego, ale jego oczy były czujne. - Chwilami nieco wydumane, ale w sumie zupełnie niezłe. Myślę jednak, że z tą ręką odrobinę cię poniosło.

- Chciałem się upewnić, że dokładnie zrozumie, co mam mu do powiedzenia. - Garion poczuł ogromną ulgę, widząc że dziadek wrócił do przytomności.

- Myślę, że go przekonałeś - stwierdził sucho Belgarath. - Czy masz tu cokolwiek do jedzenia? - spytał ciocię Pol.

- Dobrze się czujesz, dziadku? - chciał wiedzieć Garion.

- Poza tym, że jestem słaby jak świeżo wykluty kurczak i głodny niczym wilczyca z dziewięcioma szczeniakami, wszystko w porządku - odparł Belgarath. - Naprawdę przydałoby mi się coś do zjedzenia, Polgaro.

- Zobaczę, co uda mi się znaleźć, ojcze - powiedziała podchodząc do juków.

- Nie zawracaj sobie głowy gotowaniem - rzucił za nią. Chłopczyk przyglądał się ciekawie Garionowi. Jego wielkie błękitne oczy miały poważny, lekko zdumiony wyraz. Nagle roześmiał się i z uśmiechem zwrócił się wprost do Gariona.

- Belgarion - powiedział.



Rozdział IV



Nie żałujesz? - spytał Silk Gariona tego wieczoru, gdy jechali obok siebie ku stromym szczytom, rysującym się ostro na tle gwiaździstego nieba.

- Żałuję? Czego?

- Oddania dowództwa. - Silk obserwował go ciekawie od chwili, gdy zachód słońca dał znak do wyruszenia w drogę.

- Nie - odparł Garion, niezupełnie pewien, o co chodzi Drasaninowi. - A powinienem?

- To bardzo ważna rzecz. Każdy musi wcześniej czy później dowiedzieć się tego o sobie, Garionie - powiedział z powagą Silk. - Dla niektórych władza okazuje się nieodparcie słodka i nigdy nie wiadomo, jak ktoś poradzi sobie z nią, póki nie da mu się szansy podjęcia takiej próby.

- Nie wiem, po co zadawałeś sobie tyle trudu. To niezbyt prawdopodobne, abym zbyt często musiał kierować innymi.

- Nigdy nic nie wiadomo, Garionie. Nigdy nic nie wiadomo.

Jechali przez jałowe czarne piaski pustkowia w stronę wznoszących się przed nimi gór. Za ich plecami na niebie wisiał sierp księżyca. Jego blask był zimny i biały. Na skraju pustyni ujrzeli kilka nędznych, ciernistych krzaków, przycupniętych nisko nad posrebrzoną szronem ziemią. Na godzinę przed północą dotarli wreszcie do skalistych terenów; kopyta koni zastukały ostro, gdy opuścili piaszczystą równinę. Osiągnąwszy szczyt pierwszego pasma przystanęli, aby spojrzeć za siebie. Na czarnym tle pustkowia płonęły małe punkciki murgoskich ognisk, a hen w dali, wzdłuż szlaku, którym podążali, dostrzegli poruszające się pochodnie.

- Zaczynałem już się martwić - powiedział Silk, zwracając się do Belgaratha - wygląda jednak na to, że wreszcie odnaleźli nasz trop.

- Miejmy nadzieję, że go nie zgubią - odparł starzec.

- To niezbyt prawdopodobne. Starałem się, aby był widoczny.

- Czasami na Murgach nie można polegać. Belgarath sprawiał wrażenie niemal zupełnie ozdrowiałego, lecz Garion widząc, jak czarodziej pochyla się w siodle ze znużenia, ucieszył się, że nie zaplanowali całonocnej jazdy.

Góry, w których się znaleźli, były równie jałowe i skaliste, jak te na pomocy. Wokół wznosiły się wyniosłe szczyty, na ziemi widać było wykwity saletry. Bezustannie zacinał lodowaty wiatr, skowyczący pośród skał i szarpiący szorstkie murgoskie płaszcze, w które przebrała się drużyna. Parli naprzód, póki nie znaleźli się daleko w głębi gór; dopiero na kilka godzin przed świtem zatrzymali się, aby odpocząć i zaczekać na wschód słońca.

Gdy na wschodnim horyzoncie pojawiła się blada jutrzenka, Silk ruszył naprzód i znalazł skalisty wąwóz skręcający na pomocny wschód między dwiema ścianami barwy ochry. Gdy tylko wrócił, osiodłali konie i ruszyli stępa.

- Myślę, że teraz możemy się ich pozbyć - stwierdził Belgarath, zrzucając murgoską szatę.

- Wezmę je - zaproponował Silk ściągając wodze. - Wąwóz jest tam. - Wskazał ręką. - Dogonię was za parę godzin.

- Gdzie się wybierasz? - spytał go Barak.

- Zostawię jeszcze kilka mil fałszywego tropu - odparł Silk. - Potem wrócę tą samą drogą i upewnię się, że nie zostawiliście żadnych śladów. To nie potrwa długo.

- Chcesz, żebym ci towarzyszył? - zaofiarował się wielki Cherek.

Silk potrząsnął głową.

- Sam poruszam się szybciej.

- Bądź ostrożny.

Drasanin uśmiechnął się szeroko.

- Zawsze jestem ostrożny.

Odebrał od nich murgoskie stroje i ruszył na zachód.

Wąwóz, w którym się znaleźli, sprawiał wrażenie łożyska strumienia, który wysechł tysiące lat wcześniej. Woda wgryzła się głęboko w skałę, odsłaniając niezliczone warstwy czerwonego, brązowego i żółtego kamienia, leżące w pasmach jedna na drugiej. Klekot kopyt wierzchowców rozbrzmiewał bardzo głośno, gdy jechali pomiędzy urwiskami, a ścigający ich wiatr gwizdał przenikliwie.

Taiba podjechała do Gariona. Dygotała, choć ciasno owinęła się płaszczem, który jej podarował.

- Czy zawsze jest tak zimno? - spytała. Jej wielkie fiołkowe oczy spoglądały wokół ze zdumieniem.

- W zimie owszem - odparł. - W lecie natomiast jest tu zapewne bardzo gorąco.

- W zagrodach niewolników zawsze było tak samo ciepło - powiedziała. - Nie znaliśmy pór roku.

Kręte koryto strumienia zwróciło się ostro w prawo i nagle wjechali wprost w światło porannego słońca. Taiba zachłysnęła się.

- Co się stało? - zapytał Garion.

- Światło! - krzyknęła, zakrywając twarz dłońmi. - Pali oczy niczym ogień!

Relg, jadący tuż przed nimi, także osłaniał oczy. Obejrzał się przez ramię na Marażkę.

- Proszę - powiedział, podając jedną z opasek, którymi zazwyczaj przewiązywał oczy, kiedy musiał wyjść na słońce. - Zakryj tym twarz, póki znów nie wjedziemy w cień. - Jego głos był dziwnie opanowany.

- Dziękuję - odparła Taiba zawiązując skrawek materiału wokół głowy. - Nie wiedziałam, że słońce może być takie jasne.

- Przywykniesz do tego - poinformował ją Relg. - Trzeba na to trochę czasu. Staraj się chronić oczy przez kilka pierwszych dni. - Już miał odwrócić się i ruszyć naprzód, kiedy nagle spojrzał na nią ciekawie. - Czy nigdy dotąd nie widziałaś słońca?

- Nie - odrzekła. - Ale inni niewolnicy opowiadali mi o nim. Murgowie nie wykorzystują kobiet do pracy na zewnątrz, toteż nigdy nie wyprowadzano mnie z zagród, a tam zawsze panował mrok.

- To musiało być okropne. - Garion zadrżał. Taiba wzruszyła ramionami.

- Ciemność nie była taka zła. To światła baliśmy się najbardziej. Światło oznaczało, że przybywają Murgowie z pochodniami, żeby zabrać kogoś i złożyć w ofierze w Świątyni.

Szlak, którym podążali, znów skręcił i skały zasłoniły jaskrawe promienie słońca.

- Dziękuję - powiedział Taiba do Relga, zdejmując z oczu opaskę.

- Zatrzymaj ją - odrzekł Ulgos. - Najprawdopodobniej niedługo znów będziesz jej potrzebowała.

Jego głos był stłumiony, w oczach miał dziwną czułość. Gdy tak spoglądał na Taibę, na jego twarzy ponownie pojawił się wyraz cierpienia.

Odkąd opuścili Rak Cthol, Garion ukradkiem obserwował tę dwójkę. Wiedział, że mimo wszelkich swych starań Relg nie mógł oderwać oczu od Marażki od chwili, gdy Polgara zmusiła go, aby uratował ją z więzienia pośród jaskiń. Choć nadal bezustannie ględził na temat grzechu, jego głos stracił ton fanatycznej pewności. Często kazania Ulgosa przeradzały się jedynie w mechaniczne powtarzanie utrwalonych formułek. Garion zauważył, że od czasu do czasu nawet te formułki zamierały mu na ustach, gdy fiołkowe oczy Taiby spoglądały prosto w twarz Relga. Ze swej strony Taiba była wyraźnie zdumiona. Odrzucenie okazanej przez nią prostej wdzięczności zraniło ją i natychmiast też okazała mężczyźnie swą gorącą niechęć i urazę. Jednakże owa bezustanna obserwacja wyrażała zupełnie co innego niż słowa, dobywające się z ust fanatyka. Oczy mówiły jej jedno, słyszała zaś zupełnie co innego. Toteż okazywała zakłopotanie, nie wiedząc, czy odpowiadać na mowę spojrzeń, czy też ust.

- A zatem spędziłaś całe swoje życie w mroku? - spytał ciekawie Relg.

- Prawie całe - odparła. - Raz jeden ujrzałam twarz mojej matki. Było to w dniu, kiedy przybyli Murgowie i zabrali ją do Świątyni. Potem byłam już sama. Samotność jest najgorsza. Można znieść ciemność, jeśli ma się czyjeś towarzystwo.

- Ile miałaś lat, gdy odebrano ci matkę?

- Naprawdę nie wiem. Musiałam jednak być niemal kobietą, ponieważ niedługo potem Murgowie podarowali mnie niewolnikowi, który na to zasłużył. W zagrodach mieszkało sporo niewolników spełniających wszystkie życzenia Murgów. Ci zaś wynagradzali ich dodatkowym jedzeniem albo kobietami. Z początku płakałam, z czasem jednak nauczyłam się to akceptować. Przynajmniej nie byłam już sama.

Twarz Relga stężała i Taiba dostrzegła to.

- Co mogłam zrobić? - spytała. - Kiedy jesteś niewolnikiem, twoje ciało nie należy do ciebie. Mogą cię sprzedać albo podarować każdemu, ty zaś nie możesz nic na to poradzić.

- Musi być jakieś wyjście.

- Na przykład jakie? Nie miałam żadnej broni, którą mogłabym walczyć albo się zabić, a nie można się udusić. - Zerknęła na Gariona. - Wiedziałeś o tym? Niektórzy niewolnicy próbowali, ale kończy się to jedynie tym, że tracisz przytomność, a potem znów zaczynasz oddychać. Czy to nie dziwne?

- Próbowałaś walczyć? - Z jakiejś przyczyny Relgowi niezmiernie zależało na tej odpowiedzi.

- Po co? Niewolnik, któremu mnie oddali, był ode mnie silniejszy. Po prostu biłby mnie, dopóki bym nie zrobiła tego, czego pragnął.

- Powinnaś była walczyć - oznajmił z uporem Relg. - Odrobina bólu jest lepsza niż grzech, a podobne ustępstwo to niewątpliwy występek.

- Naprawdę? Jeśli ktoś zmusza cię do czegoś, a ty w żaden sposób nie możesz tego uniknąć, czy naprawdę jest to grzechem?

Relg zaczął coś mówić, lecz oczy Taiby spoglądające wprost w jego twarz powstrzymały go. Zająknął się, niezdolny stawić czoło owemu spojrzeniu, po czym gwałtownie zawrócił i pogalopował w stronę jucznych koni.

- Czemu on tak bardzo ze sobą walczy? - spytała Taiba.

- Jest absolutnie oddany swemu bogu - wyjaśnił Garion. - Boi się wszystkiego, co w jego opinii mogłoby odebrać mu choć część uczucia, jakie winien jest ULowi.

- Czy ten jego UL jest naprawdę taki zazdrosny?

- Nie wydaje mi się, ale Relg niezłomnie w to wierzy. Taiba zmysłowo wydęła usta, po czym przez ramię obejrzała się na uciekającego fanatyka.

- Wiesz - powiedziała - mam wrażenie, że on się mnie boi. - Roześmiała się swoim niskim, złośliwym śmieszkiem i uniosła ręce, aby przeczesać palcami gąszcz kruczoczarnych włosów. - Przez całe moje życie nikt nigdy się mnie nie bał. Chyba mi się to podoba. Pozwolisz? - Nie czekając na odpowiedź ściągnęła wodze i z rozmysłem ruszyła w ślad za umykającym Relgiem.

Podczas jazdy wąskim, krętym wąwozem Garion zastanawiał się nad tym, co zaszło. Uświadomił sobie, że w Taibie kryje się siła, której istnienia nikt nie podejrzewał. Wreszcie doszedł do wniosku, iż Relg ma przed sobą ciężki okres.

Podjechał naprzód, aby pomówić o tym z ciocią Pol, która obejmowała ramionami Podarka.

- To naprawdę nie twoja sprawa, Garionie - powiedziała. - Relg i Taiba potrafią rozwiązać swoje kłopoty bez twojej pomocy.

- Po prostu byłem ciekaw, to wszystko. Relg jest kompletnie rozdarty, a Taiba nie może zrozumieć, o co mu chodzi. Co naprawdę dzieje się między nimi, ciociu Pol?

- Coś absolutnie koniecznego - odparła.

- Mogłabyś powiedzieć to samo o niemal wszystkim, co się do tej pory zdarzyło, ciociu. - W jego głosie zabrzmiał oskarżycielski ton. - Za chwilę stwierdzisz, że nasze ciągłe kłótnie z Ce’Nedrą są także konieczne i niezbędne. Nieprawdaż?

Czarodziejka wyglądała na lekko rozbawioną.

- To niezupełnie to samo, Garionie - odparła. - Ale jest w nich coś niezbędnego.

- To śmieszne - prychnął.

- Istotnie? Dlaczego zatem oboje tak bardzo się staracie, żeby grać sobie na nerwach?

Nie potrafił na to odpowiedzieć, jednakże myśl ta dziwnie go niepokoiła. Jednocześnie jednak samo wspomnienie imienia Ce’Nedry przywiodło mu na myśl jej obraz i uświadomił sobie, że za nią tęskni. Przez jakiś czas jechał w milczeniu obok cioci Pol czując, jak ogarnia go coraz większa melancholia. Wreszcie westchnął.

- Skąd to westchnienie?

- To już koniec, prawda?

- Koniec? Czego?

- Wszystkiego. To znaczy, odzyskaliśmy Klejnot. O to przecież chodziło. Mam rację?

- Czeka nas znacznie więcej, Garionie. Znacznie, znacznie więcej. A poza tym, nie wydostaliśmy się jeszcze z Cthol Murgos.

- Tak naprawdę to wcale się tym nie przejmujesz, mam rację?

Lecz potem, jakby jej pytanie odsłoniło nagle skryte wątpliwości drążące jego umysł, spojrzał na nią z nagłym przerażeniem.

- A co by się stało, gdyby nam się nie powiodło? - wypalił. - Gdybyśmy nie zdołali go odzyskać? Co by się stało z Zachodem, gdybyśmy nie odwieźli Klejnotu do Rivy?

- Sytuacja zrobiłaby się nieprzyjemna.

- Wybuchłaby wojna, prawda? I Angarakowie by wygrali, po czym wszędzie rozleźliby się Grolimowie ze swymi nożami i ołtarzami. - Wizja Grolimów maszerujących ku bramie farmy Faldora wzbudziła w nim bezrozumną wściekłość.

- Nie wymyślaj sobie zmartwień, Garionie. Zajmuj się jedną rzeczą naraz, dobrze?

- Ale co by było, gdyby...

- Garionie - czarodziejka rzuciła mu rozpaczliwe spojrzenie - proszę, nie zaczynaj z „co by było, gdyby...” W przeciwnym razie zadręczysz wszystkich na śmierć.

- Ty przez cały czas mówisz do dziadka „co by było, gdyby...” - odparł oskarżycielsko.

- To co innego - odpowiedziała.

Przez kilka następnych dni ostro popędzali konie. Pokonali wiele przełęczy, suche zaś, mroźne powietrze dawało im się we znaki niczym nieznośne brzemię. Silk często zostawał z tyłu, wypatrując pościgu, lecz ich podstęp najwyraźniej zmylił Murgów. Wreszcie, około południa pewnego zimnego, pochmurnego dnia, kiedy wiatr wznosił na horyzoncie wielkie pyłowe obłoki, dotarli do szerokiej jałowej doliny, przez którą przebiegał południowy szlak karawan. Ukryli się za niskim wzgórzem, podczas gdy Silk pojechał naprzód, aby się rozejrzeć.

- Azaliż sądzisz, że Taur Urgas dołączył do pogoni za nami? - spytał Belgaratha Mandorallen, ponownie odziany w zbroję.

- Trudno stwierdzić z całą pewnością - odparł stary czarodziej. - To bardzo nieprzewidywalny człowiek.

- Na szlaku karawan pojawił się murgoski patrol. Zmierza na wschód - zameldował Silk po powrocie. - Minie jeszcze pół godziny, nim znajdą się poza zasięgiem wzroku.

Belgarath skinął głową.

- Czy myślisz, że kiedy dotrzemy do Mishrak ac Thull, będziemy bezpieczni? - spytał Durnik.

- Nie możemy na to liczyć - odparł Belgarath. - Gethel, król Thullów, okropnie boi się Taura Urgasa, toteż gdyby ten zdecydował się nas ścigać, z pewnością nie protestowałby przeciwko naruszeniu granicy.

Odczekali, póki Murgowie nie zniknęli za pasmem wzgórz na wschodzie, po czym ruszyli naprzód.

Przez następne dwa dni zmierzali na pomocny zachód. Po przekroczeniu granicy kraju Thullów teren stał się mniej skalisty i wkrótce drużyna ujrzała daleko za sobą chmury pyłu, świadczące o obecności konnych murgoskich patroli. Późnym popołudniem pewnego ponurego dnia dotarli w końcu na szczyt wschodniego szańca. Barak obejrzał się przez ramię na obłoki za nimi, po czym podjechał do Belgaratha.

- Jak trudne jest zejście do Doliny? - spytał.

- Nie można go nazwać najłatwiejszym szlakiem w świecie.

- Murgowie są mniej niż dzień drogi za nami, Belgaracie. Jeśli musimy schodzić ostrożnie, wlezą nam na głowy, zanim znajdziemy się na dole.

Belgarath ściągnął wargi i mrużąc oczy przyjrzał się kurzawie na południu.

- Możliwe, że masz rację. Może powinniśmy to przemyśleć. - Uniósł rękę, wzywając grupę do zatrzymania. - Nadszedł czas podjęcia kilku decyzji - oznajmił. - Murgowie są nieco bliżej, niżbym chciał. Na zejście do Doliny potrzeba dwóch, trzech dni. Na szlaku są miejsca, w których zdecydowanie nie należy się spieszyć.

- Zawsze możemy zejść wąwozem, którym dotąd wędrowaliśmy - podsunął Silk. - W ten sposób droga na dół zajmie nam jedynie pół dnia.

- Aliści lord Hettar i algarskie klany króla Cho-Haga oczekują nas w Dolinie - zaprotestował Mandorallen. - Gdybyśmy ruszyli tym szlakiem, czyliż nie sprowadzimy Murgów do bezbronnej krainy?

- A mamy jakiś wybór? - spytał Silk.

- Możemy zacząć rozpalać ogniska po drodze - zaproponował Barak. - Hettar będzie wiedział, co to znaczy.

- Podobnie jak Murgowie - wtrącił Silk. - Noc ostrego galopu i wsiądą nam na karki.

Belgarath z kwaśną miną podrapał się po swej siwej brodzie.

- Myślę, że czas porzucić pierwotny plan - zdecydował. - Musimy wybrać najkrótszą drogę w dół, a to, jak się obawiam, oznacza wąwóz. Na dole będziemy musieli radzić sobie sami. Nie ma innego sposobu.

- Z pewnością król Cho-Hag wysłał patrole wzdłuż szańca - stwierdził Durnik. Jego prosta twarz była zatroskana.

- Możemy mieć taką nadzieję - odparł Barak.

- W porządku - oświadczył stanowczo Belgarath. - Pojedziemy wąwozem. Niezbyt podoba mi się ten pomysł, lecz nie mamy wielkiego wyboru. Ruszajmy.

Dopiero późnym popołudniem dotarli do płytkiego zagłębienia, w którym zaczynał się urwisty jar prowadzący do lezącej w dole równiny. Belgarath zerknął na stromą drogę i potrząsnął głową.

- Nie po ciemku - zdecydował. - Czy widzisz jakiekolwiek oznaki obecności Algarów? - spytał Baraka, który wpatrywał się w równinę.

- Obawiam się, że nie - odparł brodaty Cherek. - Czy mam rozpalić ognisko, żeby dać im znać o naszej obecności?

- Nie - stwierdził czarodziej. - Nie ogłaszajmy wszystkim naszych zamiarów.

- Będę jednak potrzebowała małego ogniska - wtrąciła ciocia Pol. - Przyda nam się gorący posiłek.

- Nie wiem, czy to rozsądny pomysł, Polgaro - zaprotestował Belgarath.

- Jutro czeka nas ciężki dzień, ojcze - odparła nieustępliwie. - Durnik wie, jak rozpalić mały ogień, tak aby nikt go widział.

- Rób, jak chcesz, Pol - w głosie starca zabrzmiała nutka rezygnacji.

- Oczywiście, ojcze.

Tej nocy było bardzo zimno. Drużyna starannie osłaniała swój mały ogienek. Gdy pierwszy brzask począł rozjaśniać pochmurne niebo na wschodzie, wstali i przygotowali się do zejścia skalistym jarem w dół.

- Zwinę namioty - zaproponował Durnik.

- Po prostu wyjmij podpory - odparł Belgarath. Odwrócił się i z namysłem trącił stopą jeden z juków. - Weźmiemy jedynie to, co absolutnie niezbędne - postanowił. - Nie będziemy mieli tyle czasu, aby marnować go na targanie bagaży.

- Nie chcesz ich chyba zostawić? - Durnik sprawiał wrażenie wstrząśniętego.

- Będą nam tylko zawadzały, a ich brak znacznie ulży koniom.

- Ale to cały nasz dobytek! - zaprotestował kowal. Silk także wyglądał na poruszonego. Szybko rozłożył koc i zaczął grzebać w jukach. Jego zręczne dłonie wydobyły z nich liczne drobne, cenne przedmioty, usypując z nich stosik na kocu.

- Gdzie to wszystko znalazłeś? - spytał Barak.

- Tu i ówdzie - odparł wymijająco Silk.

- Ukradłeś je, tak?

- Niektóre - przyznał Drasanin. - Długo już jesteśmy w drodze, Baraku.

- Czy naprawdę zamierzasz targać to wszystko na dół? - Barak zmierzył ciekawym spojrzeniem skarby Silka.

Silk spojrzał na stos, w myślach szacując jego wagę, po czym westchnął z głębokim żalem.

- Nie - stwierdził. - Chyba nie. - Wstał i kopnięciem rozrzucił drobiazgi. - Ale są bardzo ładne, nieprawdaż? Wygląda na to, że będę musiał zacząć od początku. - Na tę myśl uśmiechnął się szeroko. - Zresztą i tak najzabawniejsza jest sama kradzież. Ruszajmy. - Zawrócił gwałtownie i pomaszerował naprzód opadającym ostro w dół łożyskiem wyschłego strumienia.

Pozbawione juków konie poruszały się znacznie szybciej i z łatwością omijały miejsca, które Garion boleśnie zapamiętał podczas wspinaczki kilka tygodni temu. W południe minęli już połowę drogi.

Nagle Polgara przystanęła i uniosła głowę.

- Ojcze - oznajmiła spokojnie. - Właśnie znaleźli wylot wąwozu.

- Ilu?

- To wysunięty patrol. Nie więcej niż dwudziestu. Daleko w górze usłyszeli ostry trzask kamienia o kamień, po chwili następny.

- Tego właśnie się bałem - powiedział kwaśno Belgarath.

- Czego? - spytał Garion.

- Zrzucają na nas kamienie - starzec z ponurą miną podciągnął pas. - W porządku, ruszajcie dalej. Jedźcie najszybciej, jak możecie.

- Czy masz dość sił, ojcze? - spytała ciocia Pol. W jej głosie zabrzmiała troska. - Wiesz przecież, że wciąż jeszcze nie doszedłeś do siebie.

- Zaraz się dowiemy - odparł czarodziej ze zdecydowaną miną. - Ruszajcie wszyscy. - Powiedział to tonem nie dopuszczającym dalszych dyskusji.

Kiedy ruszyli w dół stromą trasą, Garion zaczął zostawać w tyle. Wreszcie, w chwili gdy Durnik przeprowadził ostatniego jucznego konia przez stos potrzaskanych kamieni, znikając za zakrętem, Garion zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Słyszał wyraźnie dobiegający z dołu stuk kopyt na skalnym podłożu i dochodzący z góry łomot kamienia turlającego się jarem coraz bliżej i bliżej. Potem doszedł go znajomy szum i nagły ryk. Kamień, nieco większy niż głowa mężczyzny, ze świstem przeleciał tuż nad nim wyfruwając z wąwozu, aby nie czyniąc nikomu krzywdy opaść na stosy odłamków zalegających podnóże urwiska. Garion ostrożnie zaczął się wspinać z powrotem, co chwila przystając.

Kiedy wynurzył się zza zakrętu, dostrzegł Belgaratha zlanego potem. Natychmiast odstąpił do tyłu, ukrywając się przed wzrokiem czarodzieja. W górze pojawił się kolejny kamień, nieco większy niż poprzedni. Podskakując na nierównym podłożu i obijając się o ścianę jaru, błyskawicznie zbliżał się do nich. Jakieś dwadzieścia jardów przed Belgarathem znów wyskoczył w powietrze. Stary czarodziej z irytacją wykonał drobny gest, pomrukując z wysiłku, i głaz pożeglował długim łukiem, znikając w dole.

Garion szybko przeszedł na drugą stronę i cofnął się jeszcze odrobinę, trzymając się blisko skalistej ściany, aby dziadek na pewno go nie dostrzegł.

Kiedy pojawił się następny głaz, Garion zebrał wolę. Wiedział, że musi idealnie zgrać w czasie swą interwencję, toteż wysunął głowę, uważnie obserwując starca. Gdy Belgarath uniósł rękę, Garion uwolnił moc dołączając swą wolę do woli dziadka w nadziei, że niedostrzeżony zdoła mu odrobinę pomóc.

Belgarath odprowadził wzrokiem odlatujący kamień, po czym odwrócił się i surowo spojrzał w dół.

- W porządku, Garionie - rzucił szorstko. - Pokaż się.

Czując się nieco głupio, Garion wynurzył się ze swej kryjówki i stanął na środku wąwozu, wpatrując się w dziadka.

- Czemu nigdy nie robisz tego, co ci się każe? - spytał ostro Belgarath.

- Myślałem tylko, że trochę ci pomogę. To wszystko.

- Czy prosiłem o pomoc? A może wyglądam jak inwalida?

- Właśnie leci kolejny kamień.

- Nie zmieniaj tematu. Myślę, młodzieńcze, że trochę przesadzasz.

- Dziadku! - powiedział nagląco Garion, obserwując wielki głaz spadający wąwozem wprost na plecy starego czarodzieja. Całą mocą pchnął kamień wyrzucając go z jaru.

Belgarath odprowadził wzrokiem szybujący mu nad głową głaz.

- Nieelegancko, Garionie - stwierdził z dezaprobatą. - Bardzo nieelegancko. Nie musisz ich odrzucać aż do Prolgu. Przestań się popisywać.

- Zdenerwowałem się - usprawiedliwiał się Garion. - Popchnąłem nieco za mocno.

Belgarath mruknął coś pod nosem.

- No dobrze - rzucił. - Skoro już tu jesteś... Ale trzymaj się własnych kamieni. Potrafię zająć się moimi, a poza tym takie nieproszone interwencje wytrącają mnie z równowagi.

- Potrzeba mi jedynie trochę praktyki...

- Oraz kilku lekcji etykiety - dokończył Belgarath, podchodząc do młodzieńca. - Nie wolno nieproszonym rzucać się komuś z pomocą. To bardzo niegrzeczne, Garionie.

- Następny kamień - poinformował go uprzejmie Garion. - Ty się nim zajmiesz, czy ja mam to zrobić?

- Nie bądź bezczelny, młody człowieku - prychnął Belgarath, po czym odwrócił się i wyrzucił kamień z jaru.

Razem schodzili na dół, na przemian likwidując spadające głazy, które Murgowie zrzucali ze szczytu. Garion odkrył, że staje się to coraz łatwiejsze, natomiast Belgarath, gdy dotarli na dół, był cały mokry. Garion zastanawiał się, czy znów nie spróbować pomóc nieco dziadkowi, lecz gdy zaczął zbierać wolę, stary czarodziej rzucił mu tak wściekłe spojrzenie, że szybko porzucił ten pomysł.

- Zastanawiałam się, gdzie się podziałeś - powiedziała ciocia Pol do Gariona, gdy pokonali ostatni stos odłamków u wylotu jaru i dołączyli do reszty. Uważnie przyjrzała się Belgarathowi. - Dobrze się czujesz? - spytała.

- Znakomicie - warknął. - Miałem pomocnika. Oczywiście nieproszonego. - Ponownie zmiażdżył wzrokiem Gariona.

- W wolnej chwili trzeba mu udzielić paru lekcji. Musi nauczyć się kontrolować hałas - zauważyła. - Huczy jak burza.

- Nie jest to jedyna rzecz, jakiej musi się nauczyć. - Z jakiejś przyczyny stary czarodziej zachowywał się tak, jakby został śmiertelnie obrażony.

- Co teraz? - spytał Barak. - Czy mam zapalić ogień sygnałowy i zaczekać na Hettara i Cho-Haga?

- To nie najlepsze miejsce, Baraku - zauważył Silk. - Niedługo z tego jaru wyleje się połowa murgoskiej armii.

- Przejście nie jest zbyt szerokie, książę Kheldarze - zauważył Mandorallen. - W razie potrzeby mój pan Barak i ja możemy utrzymywać je przez tydzień.

- Znowu zaczynasz, Mandorallenie - upomniał go Barak.

- Poza tym, po prostu zrzucą na was kamienie - dodał Silk. - A niedługo zaczną też spychać głazy z krawędzi. Zapewne będziemy musieli wydostać się na równinę, żeby uniknąć podobnych niespodzianek.

Durnik z namysłem przyglądał się wylotowi wąwozu.

- Musimy posłać im coś, żeby ich spowolnić - stwierdził. - Nie sądzę, abyśmy chcieli, by trzymali się zbyt blisko.

- Trudno jest sprawić, by kamienie toczyły się do góry - wtrącił Barak.

- Nie myślałem o kamieniach - odparł Durnik. - Potrzeba nam czegoś znacznie lżejszego.

- Na przykład? - spytał kowala Silk.

- Dym byłby całkiem niezły - odparł Durnik. - Ten jar powinien ciągnąć jak komin. Jeśli rozpalimy ognisko i wypełnimy go dymem, nikt nie zejdzie na dół, póki ogień nie zgaśnie.

Silk uśmiechnął się szeroko.

- Durniku - oświadczył. - Jesteś prawdziwym skarbem.


Rozdział V



U podstawy urwiska tu i ówdzie rosły kępy krzaków, najczęściej jeżyn i głogu. Szybko nacięli mieczami wystarczającą ich ilość, by móc rozpalić duże dymiące ognisko.

- Lepiej się pospieszcie! - zawołał Belgarath. - Co najmniej tuzin Murgów dotarł już do połowy drogi.

Durnik, który zbierał suche patyki i drzazgi, podbiegł do wylotu jaru i zaczął krzesać iskry na hubkę, którą zawsze nosił ze sobą. Po chwili miał już maleńkie ognisko. Pomarańczowe języki ognia zaczynały lizać szare gałązki. Ostrożnie zaczął dokładać coraz większe kawałki drewna, póki ogień nie urósł do odpowiednich rozmiarów. Wówczas spiętrzył na ognisku wielki stos ciernistych gałęzi, obserwując uważnie, w którym kierunku poleci dym. Z początku krzaki jedynie syczały i dymiły gwałtownie. Wielka chmura dymu zadrżała niepewnie, po czym popłynęła w górę wąwozu. Durnik z satysfakcją skinął głową.

- Zupełnie jak komin - zauważył.

Z góry dobiegły ich przerażone okrzyki, szybko zastąpione głośnymi atakami kaszlu.

- Jak długo człowiek może oddychać dymem, zanim się udusi? - spytał Silk.

- Niezbyt długo - odparł Durnik.

- Tak też myślałem - drobny Drasanin spojrzał z radością na dymiący stos. - Dobry ogień - stwierdził wyciągając ręce, aby je ogrzać.

- Dym opóźni ich zejście, ale myślę, że czas już ruszać - stwierdził Belgarath. Mrużąc oczy spojrzał na przesłonięte woalem dymu słońce, wiszące nisko nad zachodnim horyzontem. - Pojedziemy wzdłuż urwiska, po czym ruszymy galopem naprzód. Chcemy ich zaskoczyć i zyskać trochę czasu, by wydostać się stąd, nim zaczną strącać na nas kamienie.

- Czy widać jakakolwiek oznakę obecności Hettara? - spytał Barak, rozglądając się po trawiastym stepie.

- Na razie ani śladu - odparł Durnik.

- Wiesz, że prowadzimy za sobą połowę Cthol Murgos? - przypomniał Belgarathowi Barak.

- Nie da się nic na to poradzić. Na razie musimy oddalić się stąd jak najszybciej. Jeśli tam na górze jest Taur Urgas, pośle za nami ludzi, nawet gdyby miał osobiście zrzucać ich ze skały. Ruszajmy.

Przez jakąś milę jechali wzdłuż szańca, póki wreszcie nie znaleźli miejsca, w którym pasmo odłamków było węższe niż gdzie indziej.

- Wystarczy - zdecydował Belgarath. - Gdy tylko dotrzemy na równy grunt, ruszamy galopem. Strzała wystrzelona z góry urwiska potrafi dolecieć bardzo daleko. Czy wszyscy są gotowi? - Rozejrzał się. - Ruszamy.

Sprowadzili swe wierzchowce po krótkim, stromym zboczu na trawiastą równinę w dole, szybko wskoczyli na siodła i puścili konie w galop.

- Strzała! - krzyknął ostro Silk, oglądając się przez ramię.

Garion bez namysłu uderzył swoją wolą w maleńki punkcik, zmierzający w ich kierunku. W tej samej sekundzie poczuł podwójną falę mocy dobiegającą z obu stron. Strzała rozpadła się w powietrzu na kilkanaście kawałków.

- Uspokójcie się oboje - rzucił z irytacją Belgarath do Gariona i cioci Pol, wstrzymując swego konia.

- Nie chciałam, żebyś się męczył, ojcze - odparła chłodno Polgara. - Jestem pewna, że Garion też tak myślał.

- Czy nie moglibyśmy pomówić o tym później? - zasugerował Silk, z obawą oglądając się na zasłaniający niebo skalny szaniec.

Galopowali naprzód. Wysoka brązowa trawa chłostała nogi koni. Pojawiły się inne strzały, opadając coraz dalej i dalej za nimi. Gdy oddalili się o pół mili od skalnej ściany, śmigające z góry strzały przerodziły się w prawdziwy czarny deszcz.

- Niełatwo się zrażają, prawda? - zauważył Silk.

- To cecha narodowa - odparł Barak. - Murgowie są uparci aż do granic idiotyzmu.

- Jedźcie dalej - upomniał ich Belgarath. - To tylko kwestia czasu, nim zmontują katapultę.

- Zrzucają liny z góry - zameldował Durnik, oglądając się na szaniec. - Gdy tylko kilku z nich dotrze na dół, zgaszą ogień i zaczną sprowadzać konie.

- Przynajmniej zatrzymaliśmy ich na trochę - stwierdził Belgarath.

Stepy Algarii zaczął ogarniać zmierzch, co oznaczało niewiele więcej niż stopniowe ciemnienie grubej warstwy chmur od kilkunastu dni przesłaniającej niebo. Jechali dalej.

Garion kilka razy obejrzał się za siebie i zauważył punkciki światła poruszające się wzdłuż podstawy urwiska.

- Część z nich dotarła już na dół, dziadku! - zawołał do czarodzieja, który pędził na czele. - Widzę ich pochodnie.

- To musiało się zdarzyć - odparł Belgarath.

Była już niemal pomoc, gdy dotarli do Rzeki Aldura. Jej czarne wody pomiędzy oszronionymi brzegami sprawiały wrażenie dziwnie oleistych.

- Czy ktokolwiek ma choćby blade pojęcie, jak mamy znaleźć po ciemku bród? - spytał Durnik.

- Ja go znajdę - odparł Relg. - Dla mnie nie jest wcale tak ciemno. Poczekajcie tutaj.

- To powinno dać nam pewną przewagę - zauważył Silk. - Zdołamy przebyć rzekę, ale Murgowie będą kręcili się po tej stronie w ciemności przez pół nocy. Zanim dostaną się na drugi brzeg, wyprzedzimy ich o wiele staj.

- To była jedna z tych rzeczy, na które liczyłem - odparł Belgarath pewnym siebie tonem.

Minęło pół godziny, nim wrócił Relg

- To niedaleko - poinformował ich.

Ponownie dosiedli koni i zagłębili się w mroczną ciemność, podążając wzdłuż zakrętu rzeki, póki nie usłyszeli charakterystycznego szmeru i bulgotu wody przepływającej między kamieniami.

- Tuż przed nami - stwierdził Relg.

- Przeprawa po ciemku nie jest zbyt bezpieczna - oznajmił Barak.

- Nie jest tak ciemno - powiedział Relg. - Podążajcie za mną.

Przejechał jeszcze sto jardów w górę rzeki, po czym bez wahania skierował konia w płytką bulgoczącą wodę.

Wjeżdżając do rzeki Garion poczuł, jak jego wierzchowiec wzdryga się przed zetknięciem z lodowatą wodą. Podążał tuż za Belgarathem. Za plecami słyszał, jak Durnik wabi juczne konie.

Rzeka nie była zbyt głęboka, ale bardzo szeroka - niemal na pół mili. W trakcie przeprawy wszyscy przemoczyli sobie nogi do kolan.

- Pozostała część nocy zapowiada się niezbyt przyjemnie - zauważył Silk, otrząsając mokrą stopę.

- Przynajmniej w tej chwili rzeka oddziela nas od Taura Urgasa - przypomniał mu Barak.

- To nieco rozjaśnia nasze perspektywy - przyznał Silk.

Zanim jednak zdążyli pokonać pół mili, wierzchowiec Mandorallena padł na ziemię z bolesnym rżeniem. Rycerz z brzękiem potoczył się w trawę. Jego wielki koń wierzgnął gwałtownie, bezskutecznie próbując się podnieść.

- Co mu jest? - spytał Barak.

Za ich plecami rozległo się kolejne rżenie - to jeden z jucznych koni zwalił się z nóg.

- Co się dzieje? - spytał Durnika Garion. Jego głos zabrzmiał nadspodziewanie ostro.

- To zimno - odparł Durnik, zeskakując z siodła. - Zajechaliśmy je niemal na śmierć, a potem zmusiliśmy do przebycia rzeki. W ich mięśniach zagnieździł się chłód.

- Co mamy robić?

- Musimy je natrzeć. Wszystkie. Kawałkiem wełny.

- Nie mamy na to czasu - zaprotestował Silk.

- Albo to, albo idziemy na piechotę - oznajmił Durnik, zdejmując swój solidny wełniany płaszcz. Nachylił się i zaczął nim energicznie rozcierać nogi wierzchowca.

- Może powinniśmy rozpalić ognisko? - zaproponował Garion. On również zeskoczył z siodła i poszedł w ślady przyjaciela.

- Wokół nie ma nic, co nadawałoby się na podpałkę - odparł Durnik. - To otwarty step.

- A ognisko przyciągnęłoby tu wszystkich Murgów znajdujących się w promieniu dziesięciu mil - dodał Barak masując nogi swego szarego ogiera.

Wszyscy pracowali najszybciej, jak tylko mogli, lecz zanim koń Mandorallena był w stanie dźwignąć się na nogi, a pozostałe wierzchowce okazały się zdolne do dalszej jazdy, niebo na wschodzie zaczęły rozjaśniać pierwsze promienie świtu.

- Nie dadzą rady biec - oświadczył z powagą Durnik. - Nie powinniśmy ich nawet dosiadać.

- Durniku - wtrącił Silk. - Taur Urgas jest tuż za nami.

- Jeśli zmusimy je do galopu, nie przeżyją nawet stai - upierał się kowal. - Nie mają już ani odrobiny siły.

Powoli oddalili się od rzeki. Nawet jadąc powolnym stępem Garion czuł drżenie konia. Wszyscy co chwila oglądali się na pokrytą czarnym całunem równinę za rzeką. Niebo jaśniało coraz bardziej. Gdy dotarli do szczytu pierwszego pasma niskich wzgórz, głęboki cień przesłaniający step za ich plecami zniknął i po raz pierwszy dojrzeli, że coś się na nim rusza. Potem, gdy światło stawało się coraz silniejsze, zobaczyli armię Murgów pędzącą ku rzece. W samym jej środku łopotały czarne chorągwie Taura Urgasa.

Murgowie napływali falami, póki nie stanęli na dalszym brzegu rzeki. Następnie konni zwiadowcy rozbiegli się w poszukiwaniu brodu. Główna część armii, którą przywiódł na równiny Taur Urgas, nadal wędrowała pieszo, lecz z tyłu dołączały coraz to nowe konie - tak szybko, jak tylko na to pozwalał prowadzący w dół wąski jar.

Gdy pierwsze oddziały rozpoczęły przeprawę, Silk odwrócił się do Belgaratha.

- Co teraz? - spytał z niepokojem.

- Lepiej zejdźmy z tego wzgórza - odparł stary czarownik. - Nie sądzę, aby nas dostrzegli, ale lękam się, że to tylko kwestia czasu.

Zjechali do małej kotlinki tuż za pagórkiem. Warstwa chmur, która przez ostatni tydzień zasłaniała niebo, zaczynała się rozpraszać i widać było szerokie płaty lodowatego błękitu, choć słońce jeszcze nie wzeszło.

- Domyślam się, że Taur Urgas zatrzyma trzon swojej armii po tamtej stronie - stwierdził Belgarath, gdy wszyscy zsiedli z koni. - Każe im się przeprawić dopiero wtedy, gdy wszyscy otrzymają wierzchowce. Kiedy tylko dotrą na ten brzeg, rozproszą się, aby nas poszukać.

- Ja bym tak zrobił - zgodził się Barak.

- Ktoś powinien mieć na nich oko - zauważył Durnik ruszając pieszo z powrotem w górę. - Dam wam znać, jeśli zrobią coś nieoczekiwanego.

Belgarath sprawiał wrażenie zatopionego w myślach. Przechadzał się tam i z powrotem z rękami założonymi do tyłu. Jego twarz miała gniewny wyraz.

- Sprawy nie toczą się tak, jak oczekiwałem - oznajmił wreszcie. - Nie spodziewałem się, że zawiodą nas konie.

- Czy nie moglibyśmy się gdzieś ukryć? - spytał Barak. Belgarath potrząsnął głową.

- To pusty step - odparł. - Nie ma tu żadnych skał, jaskiń ani drzew. Nie zdołamy też zatrzeć śladów. - Kopnął gniewnie wysoką trawę. - Nie jest najlepiej - przyznał ponurym tonem. - Tkwimy tu sami z wyczerpanymi końmi. - Z namysłem przygryzł dolną wargę. - Najbliższą pomoc znajdziemy w Dolinie. Myślę, że lepiej będzie, jeśli skręcimy na południe i spróbujemy tam dotrzeć. Jesteśmy całkiem blisko.

- Jak blisko? - naciskał Silk.

- Jakieś trzydzieści mil.

- To potrwa cały dzień, Belgaracie. Nie sądzę, abyśmy mieli tyle czasu.

- Możliwe, że będziemy musieli trochę pomajstrować przy pogodzie - ustąpił Belgarath. - Nie przepadam za tym, ale może się okazać, że nie mamy innego wyboru.

W dali, z pomocy, dobiegł ich niski łoskot. Chłopczyk uniósł wzrok i uśmiechnął się do cioci Pol.

- Podarek? - spytał.

- Tak, kochanie - odparła z roztragnieniem.

- Czy wyczuwasz jakiekolwiek ślady Algarów w okolicy, Pol? - spytał Belgarath.

Czarodziejka potrząsnęła głową.

- Myślę, ojcze, że jestem zbyt blisko Klejnotu. Słyszę tylko echo, które zagłusza wszystko, co dzieje się dalej niż milę stąd.

- Klejnot zawsze był hałaśliwy - mruknął kwaśno czarodziej.

- Porozmawiaj z nim, ojcze. Może cię posłucha. Rzucił jej twarde, przeciągłe spojrzenie, które przyjęła z pełnym spokojem.

- Nie życzę sobie takich uwag, moja panno - powiedział w końcu cierpkim głosem.

W tym momencie zabrzmiał kolejny niski łoskot, tym razem dochodzący z południa.

- Grzmot? - spytał Silk ze zdumieniem. - Czy to nie dziwne o tej porze roku?

- Ta równina rodzi niezwykłą pogodę - odparł Belgarath. - Pomiędzy nami a Drasnia nie ma nic - tylko dwa i pół tysiąca mil trawy.

- A zatem próbujemy dotrzeć do Doliny? - spytał Barak.

- Wygląda na to, że musimy - odrzekł czarodziej. Durnik wrócił ze wzgórza.

- Przeprawiają się przez rzekę - zameldował - ale na razie nie ruszają dalej. Chyba przed rozpoczęciem poszukiwań chcą mieć więcej ludzi na tym brzegu.

- Jak bardzo możemy popędzić konie, żeby im nie zaszkodzić? - spytał Silk.

- Nie bardzo - odparł Durnik. - Lepiej oszczędzać ich siły do chwili, gdy będziemy musieli wykorzystać wszystko, co im jeszcze zostało. Jeśli przez jakąś godzinę pójdziemy pieszo, może zdołamy potem zmusić je do cwału... przez krótki czas.

- Pójdziemy wzdłuż linii wzgórz - zdecydował Belgarath, ujmując wodze swego wierzchowca. - W ten sposób nie będziemy na widoku. Chcę mieć oko na Taura Urgasa.

Z tymi słowy wyprowadził ich z kotlinki.

Do tej pory chmury rozproszyły się jeszcze bardziej, a wiatry, przemierzające nieustannie rozległy step, pędziły po niebie strzępy obłoków. Na wschodzie niebo przybrało bladoróżową barwę. Choć na równinie Algarów nie było tego dominującego chłodu, który przenikał ich do szpiku kości na wyżynach Cthol Murgos i Mishrak ac Thull, nadal było bardzo zimno. Garion zadrżał, dokładniej owinął się płaszczem i maszerował dalej, prowadząc za sobą znużonego konia.

Zabrzmiał kolejny grzmot i przycupnięty na siodle konia cioci Pol chłopczyk roześmiał się.

- Podarek - oznajmił.

- Chciałbym, żeby przestał to powtarzać - stwierdził z irytacją Silk.

Od czasu do czasu wyglądali zza szczytu długiego wzgórza. Poniżej, w szerokiej dolinie Rzeki Aldura, Murgowie Taura Urgasa przeprawiali się przez bród coraz większymi oddziałami. Wyglądało na to, że co najmniej połowa armii zdążyła już dotrzeć na drugi brzeg i czerwono-czarna chorągiew króla Murgów wznosiła się urągliwie na algarskie] ziemi.

- Jeśli sprowadzi z szańca zbyt wielu ludzi, potrzeba będzie czegoś naprawdę sporego, żeby się go pozbyć - mruknął Barak, krzywiąc się na widok Murgów.

- Wiem - odparł Belgarath. - To jedna z tych rzeczy, których pragnąłbym uniknąć. Nie jesteśmy jeszcze gotowi do wojny.

Słońce, wielkie i czerwone, wyłoniło się ociężale znad urwiska wschodniego szańca, barwiąc niebo wokół siebie na różowo. W dolinie Murgowie wciąż przejeżdżali przez rzekę w szarym porannym blasku.

- Azaliż myliliśmy się sądząc, że zaczeka do świtu, zanim wyruszy na poszukiwania? - spytał Mandorallen.

- Owszem. I nie będzie czekał zbyt długo - zgodził się Barak, zerkając na promienie słońca, które wolno przesuwały się naprzód i właśnie dotknęły pasma wzgórz, wzdłuż którego wędrowali.

- Najprawdopodobniej mamy najwyżej pół godziny. Myślę, że nadszedł czas, kiedy musimy zaryzykować z końmi. Może jeśli co milę będziemy wymieniali się wierzchowcami, zdołamy wycisnąć z nich nieco więcej.

Łoskot, który rozległ się w tym momencie, z pewnością nie był odgłosem grzmotu. Wstrząsnął on ziemią pod ich stopami, rozbrzmiewając bez końca zarówno z pomocy, jak i z południa. I wtedy, wysypując się zza szczytów wzgórz otaczających Dolinę Aldura niczym potężna fala przypływu, uwolniona nagle po pęknięciu wielkiej tamy, nadjechały klany Algarów. Jeźdźcy galopowali w dół ku zdumionym Murgom, skupionym ciasno wzdłuż brzegów rzeki, a ich donośny wojenny okrzyk poruszył niebiosa, kiedy opadli niczym zgraja wilków na podzieloną armię Taura Urgasa.

Samotny jeździec odłączył się od atakujących klanów i ruszył galopem w stronę Gariona i jego przyjaciół. W miarę jak się zbliżał, Garion dostrzegł długi lok powiewający na czubku głowy wojownika i błysk ostrza szabli w pierwszym brzasku dnia. To był Hettar. Garion poczuł nagle ogromną ulgę. Byli bezpieczni.

- Gdzie się podziewałeś? - ryknął Barak, gdy Algar o jastrzębiej twarzy zbliżył się dostatecznie.

- Obserwowaliśmy was - odparł Hettar, spokojnie ściągając wodze. - Chcieliśmy, aby Murgowie oddali się od szańca, tak abyśmy mogli oddzielić ich od reszty. Ojciec przysłał mnie, żebym sprawdził, jak się macie.

- Jak miło z jego strony - zauważył z ironią Silk. - Czy nie przyszło wam na myśl, aby dać nam znak, że tu jesteście?

Hettar wzruszył ramionami.

- Wiedzieliśmy, że nic wam nie jest. - Spojrzał krytycznie na wyczerpane konie. - Niezbyt o nie dbaliście - stwierdził oskarżycielskim tonem.

- Działaliśmy w pewnym pośpiechu - odparł przepraszająco Durnik.

- Czy odzyskaliście Klejnot? - spytał Belgaratha Hettar, rzucając tęskne spojrzenie w stronę rzeki, gdzie toczyła się zacięta bitwa.

- Wymagało to pewnego wysiłku, ale owszem - odrzekł stary czarodziej.

- To świetnie - wysoki Algar zawrócił konia. Jego twarz miała zacięty wyraz. - Powiem o tym Cho-Hagowi. Wybaczycie mi?

Nagle zatrzymał się, jakby coś przyszło mu na myśl.

- Och - powiedział do Baraka - tak przy okazji, moje gratulacje.

- Z jakiego powodu? - zdumiał się potężny Cherek.

- Narodzin twojego syna.

- Co takiego? - spytał oszołomiony Barak. - Jak to się stało?

- Chyba zupełnie normalnie - odparł Hettar.

- Chodzi mi o to, skąd o tym wiesz?

- Anheg przysłał nam wiadomość.

- Kiedy się urodził?

- Parę miesięcy temu. - Hettar obejrzał się nerwowo na bitwę, która objęła już oba brzegi rzeki oraz bród pośrodku. - Naprawdę muszę już uciekać - rzekł. - Jeśli się nie pospieszę, nie zostanie dla mnie ani jeden Murgo. - Z tymi słowy wbił pięty w boki konia i popędził w dół stoku.

- Ani trochę się nie zmienił - zauważył Silk.

Barak stał w miejscu z nieco głupawym uśmiechem na swej wielkiej, obramowanej rudą brodą twarzy.

- Gratulacje, panie - powiedział Mandorallen, ściskając mu dłoń.

Uśmiech Baraka stał się jeszcze szerszy.

Szybko zorientowali się, że sytuacja okrążonych Murgów jest beznadziejna. Z armią rozciętą na pół przez rzekę, Taur Urgas nie był w stanie nawet zorganizować odwrotu. Siły, które przeprowadził przez wodę, szybko stopniały pod naporem przeważającej masy jeźdźców króla Cho-Haga, nieliczni zaś, którzy ocaleli z tej nierównej walki, rzucili się ku rzece, skupiając się wokół czerwono-czarnej chorągwi murgoskiego władcy. Jednakże nawet podczas przekraczania brodu algarscy wojownicy napierali na nich. Garion dostrzegł w oddali grupę jeźdźców rzucających się do lodowatej wody i dających się unosić prądowi na płycizny, by odciąć drogę uciekinierom. Większość starć odbywających się w rzece zasłaniały bryzgi piany, wzbijane kopytami oszalałych koni, lecz spływające z prądem trupy świadczyły, jak bardzo zacięte były to zmagania.

Na krótko, nie więcej niż na sekundę, czerwona-czarna chorągiew Taura Urgasa znalazła się tuż przy bordowo-białym, ozdobionym wizerunkiem konia sztandarze króla Cho-Haga, po czym walczący rozdzielili je.

- To mogłoby być ciekawe spotkanie - zauważył Silk. - Taur Urgas i Cho-Hag nienawidzą się od lat.

Gdy tylko król Murgów dotarł na wschodni brzeg, zebrał wszystkich żołnierzy, jakich zdołał, zawrócił i pomknął przez otwarty step w stronę szańca, z algarskimi jeźdźcami następującymi mu na pięty. Jednakże dla przeważającej części jego armii nie było ucieczki. Ponieważ ich konie nie znalazły się jeszcze na równinie, zmuszeni byli walczyć pieszo. Algarowie zalewali ich niczym fale. Ostrza ich szabel połyskiwały w porannym słońcu. Do Gariona dobiegały stłumione krzyki. Wreszcie, czując mdłości, odwrócił się, niezdolny dalej przyglądać się rzezi.

Chłopczyk, stojący blisko cioci Pol i trzymający ją za rękę, spojrzał z powagą na Gariona.

- Podarek - oświadczył z przekonaniem. W jego głosie zabrzmiała smutna nuta.

Późnym rankiem bitwa dobiegła końca. Ostatni Murgowie na przeciwnym brzegu zostali powaleni, Taur Urgas zaś uciekł z niedobitkami swoich wojsk wiodącym pod górę jarem.

- Ładna walka - zauważył fachowo Barak, zerkając na ciała zaścielające oba brzegi rzeki i unoszące się bezwładnie na płyciznach poniżej brodu.

- Taktyka naszych algarskich krewniaków okazała się mistrzowska - zgodził się Mandorallen. - Taur Urgas potrzebować będzie czasu, by odzyskać siły po tym, jak został dziś skarcony.

- Wiele bym dał, aby zobaczyć w tej chwili jego minę - zaśmiał się Silk. - Pewnie toczy pianę z ust.

Król Cho-Hag, odziany w naszywane stalowymi płytkami czarne skóry, z ozdobioną emblematem konia chorągwią powiewającą triumfalnie na wietrze, przygalopował ku nim w blasku porannego słońca, otoczony przez członków swojej osobistej gwardii.

- Zajmujący poranek - stwierdził, ściągając wodze. Był to typowy dla Algarów eufemizm. - Dzięki za przyprowadzenie nam tak wielu Murgów.

- Jest równie okropny jak Hettar - szepnął Silk do Baraka.

Król Algarów uśmiechnął się szeroko, powoli zsiadając z konia. Jego słabe nogi zadrżały, gdy przeniósł na nie ciężar ciała i musiał wesprzeć się o siodło.

- Jak wam poszło w Rak Cthol? - spytał.

- Było trochę hałasu - odparł Belgarath.

- Czy zastaliście Ctuchika w dobrym zdrowiu?

- W miarę. Szybko to jednak naprawiliśmy. Cała sprawa wywołała trzęsienie ziemi. Obawiam się, że większa część Rak Cthol zawaliła się.

Cho-Hag uśmiechnął się ponownie.

- Co za tragedia.

- Gdzie jest Hettar? - wtrącił Barak.

- Zapewne ściga Murgów - odrzekł Cho-Hag. - Ich tylne straże zostały odcięte, toteż wciąż jeszcze krążą po okolicy, usiłując znaleźć sobie jakąś kryjówkę.

- Na tej równinie nie ma zbyt wielu miejsc, w których mogliby się ukryć, prawda? - spytał Barak.

- Prawie żadnych - odparł uprzejmie algarski król. Na szczyt pobliskiego wzgórza wtoczyło się kilkanaście wozów, które ruszyły w ich stronę przez wysoką brązową trawę. Były to sześcienne pudła przypominające nieco domy na kółkach. Miały dachy, wąskie okna i schodki prowadzące do drzwi z tyłu każdego wozu. Garion pomyślał, że przypominają małe, ruchome miasteczko.

- Mam wrażenie, że Hettar przez jakiś czas będzie nieobecny - zauważył Cho-Hag. - Może byśmy coś zjedli? Chciałbym jak najszybciej przesłać Anhegowi i Rhodarowi wiadomość o tym, co się tu zdarzyło. Jestem jednak pewien, że także macie im parę rzeczy do przekazania. Możemy pomówić przy jedzeniu.

Kilkanaście wozów stanęło obok siebie. Wkrótce opuszczono ich boczne ścianki i połączono tak, że utworzyły przestronną, nisko sklepioną jadalnię. Na metalowych trójnogach żarzyły się węgle, ogrzewając pomieszczenie. Świece rozjaśniały wnętrze naprędce skleconej komnaty, wspomagając promienie jasnego, zimowego słońca, wpadające przez okna.

Wszyscy pożywili się pieczonym mięsem i łagodnym ale. Garion wkrótce odkrył, że ma na sobie stanowczo zbyt wiele ubrań. Wydawało mu się, że od miesięcy nie czuł prawdziwego ciepła, a żarniki, otoczone drgającym powietrzem, grzały zachęcająco. Choć był zmęczony i bardzo brudny, poczuł się bezpiecznie i wkrótce zaczął kołysać się nad talerzem, niemal przysypiając, podczas gdy Belgarath relacjonował algarskiemu królowi przebieg ucieczki.

Jednak w miarę jak stary czarodziej mówił i mówił, coś zaniepokoiło Gariona. W głosie dziadka dawało się wyczuć zbyt wielkie ożywienie, czasami zaś poszczególne słowa niemal zlewały się ze sobą. Błękitne oczy Belgaratha niezwykle błyszczały, lecz od czasu do czasu przesłaniała je lekka mgiełka.

- A zatem Zedar zdołał uciec - skonstatował Cho-Hag. - To jedyna rzecz, która odbiera odrobinę uroku tej historii.

- Zedar nie stanowi żadnego problemu - odparł Belgarath, uśmiechając się lekko z nieobecnym wyrazem twarzy.

Jego głos brzmiał dziwnie niepewnie i król Cho-Hag z ciekawością spojrzał na starca.

- W ciągu ostatniego roku miałeś wiele zajęć, Belgaracie - stwierdził.

- Ale był to w sumie całkiem niezły rok - czarodziej uśmiechnął się ponownie i uniósł kubek z piwem. Jego ręka dygotała gwałtownie i Belgarath spojrzał na nią ze zdumieniem.

- Ciociu Pol! - zawołał naglącym tonem Garion.

- Dobrze się czujesz, ojcze?

- Znakomicie, Pol, naprawdę znakomicie. - Rzucił jej zagubiony uśmiech, jego mętne oczy mrugały, jakby czymś oślepione. Nagle wstał i ruszył w stronę córki, lecz jego krok był chwiejny, niepewny. Niemal się potykał. A potem wywrócił oczami i runął na podłogę niczym ogłuszona krowa.

- Ojcze! - wykrzyknęła ciocia Pol przyskakując do niego.

Garion, poruszając się niemal tak szybko jak ciotka, ukląkł po drugiej stronie nieprzytomnego starca.

- Co mu jest? - spytał ostro.

Lecz ciocia Pol nie odpowiedziała. Jej dłonie spoczywały na czole i przegubie Belgaratha, szukając pulsu. Uniosła jedną z jego powiek i z napięciem wpatrzyła się w puste, niewidzące oko.

- Durniku! - warknęła. - Przynieś mi torbę z ziołami. Szybko!

Kowal śmignął do drzwi. Król Cho-Hag na wpół uniósł się z krzesła. Jego twarz powlekła śmiertelna bladość.

- On chyba nie...

- Nie - odparła z napięciem. - Wciąż żyje, ale ledwo, ledwo.

- Czy ktoś go atakuje? - Silk zerwał się na nogi i rozglądał gwałtownie. Jego ręka odruchowo powędrowała ku rękojeści sztyletu.

- Nie. To nic z tych rzeczy. - Dłonie cioci Pol powędrowały ku piersi czarodzieja. - Powinnam była wiedzieć - rzuciła oskarżycielsko. - Dumny, uparty dureń! Powinnam była na niego uważać.

- Proszę, ciociu Pol - błagał rozpaczliwie Garion. - Co mu jest?

- Tak naprawdę, to nigdy nie odzyskał sił po walce z Ctuchikiem. Zmuszał się do normalnej egzystencji czerpiąc ze swej woli. A potem te kamienie w jarze. Ale on nie chciał ustąpić. Teraz wyczerpał zapas woli i energii życiowej. Pozostała mu zaledwie odrobina sił. Ledwo oddycha.

Garion uniósł głowę dziadka i złożył ją sobie na kolanach.

- Pomóż mi, Garionie!

Instynktownie wiedział, czego od niego chce. Zebrał wolę i podał jej rękę. Ścisnęła ją szybko i poczuł, jak opuszcza go moc. Jej oczy były szeroko otwarte, gdy z napięciem obserwowała twarz starego czarodzieja.

- Jeszcze raz!

I ponownie zaczerpnęła woli Gariona.

- Co robimy?

- Próbujemy uzupełnić część tego, co stracił. Może... - zerknęła ku drzwiom. - Pospiesz się, Durniku! - krzyknęła.

Durnik wbiegł z powrotem do wozu.

- Otwórz torbę - poleciła - i podaj mi czarny słój, ten zapieczętowany ołowiem. I parę żelaznych szczypiec.

- Czy mam go otworzyć, pani Pol? - spytał kowal.

- Nie. Przełam jedynie pieczęć. Ostrożnie. Daj mi rękawicę. Skórzaną, jeśli zdołasz taką znaleźć.

Silk bez słowa wyciągnął zza pasa skórzaną rękawicę i podał ją czarodziejce. Polgara nasunęła ją na rękę, otwarła czarny słój i szczypcami sięgnęła do środka. Z wielką ostrożnością wyciągnęła jeden błyszczący ciemnozielony liść. Delikatnie uniosła go przed sobą.

- Otwórz mu usta, Garionie - rozkazała.

Garion wsunął palce pomiędzy zaciśnięte zęby Belgaratha i ostrożnie je rozchylił. Ciocia Pol odciągnęła dolną wargę ojca, wsunęła błyszczący liść w jego usta i leciutko musnęła nim język czarodzieja - jeden jedyny raz.

Belgarath podskoczył gwałtownie. Jego stopy zabębniły o podłogę. Mięśnie napięły się, ręce zaczęły wymachiwać bezładnie.

- Przytrzymajcie go - poleciła ciocia Pol. Cofnęła się gwałtownie i odsunęła liść, podczas gdy Mandorallen i Barak przyskoczyli, aby przytrzymać wijące się w konwulsjach ciało Belgaratha.

- Podaj mi miskę - poleciła. - Drewnianą. Durnik wręczył jej żądany przedmiot. Polgara złożyła w niej liść i szczypce. Następnie z wielką ostrożnością zsunęła rękawicę i położyła ją na wierzchu miski.

- Weź to - powiedział kowalowi. - Przypadkiem nie dotknij tej rękawicy.

- Co mam z tym zrobić, pani Pol?

- Zanieś na dwór i spal. Razem z miską. I nie pozwól, aby ktokolwiek stanął w dymie z tego ogniska.

- Czy to aż tak niebezpieczne? - wtrącił Silk.

- Nawet jeszcze bardziej, ale to jedyne środki ostrożności, jakie można w tej chwili przedsięwziąć.

Durnik gwałtownie przełknął ślinę i wybiegł z wozu, niosąc przed sobą miskę, jakby była jadowitym wężem.

Polgara wzięła niewielki moździerz i tłuczek i zaczęła zgniatać na proszek wybrane z torby zioła, nie spuszczając wzroku z Belgaratha.

- Jak daleko stąd do Twierdzy, Cho-Hagu? - spytała króla Algarów.

- Jeździec na dobrym koniu może tam dotrzeć w ciągu pół dnia - odparł.

- A wozem? Jadącym bardzo ostrożnie, aby uniknąć wszelkich wstrząsów?

- Dwa dni.

Czarodziejka zmarszczyła brwi, nadal mieszając zioła w moździerzu.

- W porządku. Chyba nic się nie da na to poradzić. Wyślij, proszę, Hettara do królowej Silar. Każ mu powiedzieć, że będę potrzebowała ciepłej, dobrze oświetlonej komnaty z wygodnym łóżkiem i bez przeciągów. Durniku, chcę, abyś to ty powoził. Unikaj wszelkich nierówności, nawet jeśli oznaczałoby to stratę paru godzin.

Kowal skinął potakująco głową.

- On wyzdrowieje, prawda? - spytał Barak z napięciem. Jego twarz zdradzała, jak bardzo wstrząsnęła nim niespodziewana niemoc Belgaratha.

- Jest jeszcze zbyt wcześnie, żebym mogła coś powiedzieć - odparła Polgara. - Zapewne był na krawędzi załamania przez ostatnich kilka dni. Ale nie chciał odpocząć. Myślę, że najgorsze już minęło, ale mogą pojawić się kolejne kryzysy. - Położyła dłoń na piersi ojca. - Zanieście go do łóżka. Ostrożnie. Potem musicie otoczyć to łóżko czymś w rodzaju parawanu, chociażby z koców. Musi leżeć w cieple, z dala od przeciągów. I żadnych hałasów.

Wszyscy wpatrywali się w nią, jakby dopiero teraz dotarła do nich waga jej słów.

- Dalej, panowie - rzuciła stanowczo. - Jego życie może zależeć od pośpiechu.


Rozdział VI



Wóz zdawał się pełznąć w ślimaczym tempie. Cienka warstwa chmur znów napłynęła na niebo i monotonną równinę południowej Algarii ogarnął chłód. Garion jechał wewnątrz wozu, półprzytomny i obolały ze zmęczenia. W napiętym skupieniu patrzył, jak ciocia Pol krząta się wokół nieprzytomnego Belgaratha. Nie było mowy o śnie. W każdej chwili mógł przyjść kolejny kryzys i Garion musiał być gotowy, aby pospieszyć jej z pomocą, łącząc swą wolę z jej wolą, swój amulet z jej amuletem. Podarek, bardzo poważny, siedział cicho na krześle w najdalszym kącie wozu, zaciskając ręce na sporządzonej przez Durnika sakwie. W uszach Gariona nadal dźwięczała pieśń Klejnotu, stłumiona, lecz nie milknąca. Odkąd opuścili Rak Cthol, zdążył się już do niej przyzwyczaić, lecz zawsze, kiedy miał spokojny moment albo był szczególnie zmęczony, zdawała się powracać ze zdwojoną mocą. Jednocześnie jednak dziwnie go uspokajała. Ciocia Pol nachyliła się, aby dotknąć piersi Belgaratha.

- Co się stało? - wyszeptał gwałtownie Garion.

- Nic się nie stało, Garionie - odpowiedziała spokojnie. - Proszę, nie powtarzaj tego za każdym razem, kiedy się poruszę. Jeśli coś będzie się działo, powiem ci.

- Przepraszam. Po prostu jestem zdenerwowany.

Odwróciła się do niego i rzuciła mu przeciągłe spojrzenie.

- Może zabrałbyś Podarka i wyszedł na górę, aby dołączyć do Silka i Durnika?

- A jeśli będziesz mnie potrzebować?

- Wtedy zawołam, kochanie.

- Wolałbym zostać, ciociu Pol.

- A ja wolałabym, żebyś poszedł. Wezwę cię, gdybyś był potrzebny.

- Ale...

- Już, Garionie.

Garion wiedział, że nie ma sensu dyskutować. Zabrał ze sobą Podarka i otworzywszy drzwi z tyłu wozu, wspiął się po schodach na górę.

- Jak on się czuje? - spytał Silk.

- Skąd miałbym wiedzieć? Wiem jedynie, że wygoniła mnie stamtąd. - W jego głosie zabrzmiała lekka gorycz.

- To może być dobry znak, wiesz?

- Możliwe.

Garion rozejrzał się wokół. Na zachodzie dostrzegł pasmo niskich wzgórz. Nad nimi wznosiła się potężna skalna piramida.

- Twierdza Algarów - poinformował Gariona Durnik.

- Jesteśmy aż tak blisko?

- Nadal mamy przed sobą dobry dzień jazdy.

- Jak wysokie są te mury? - spytał Garion.

- Co najmniej dwieście, trzysta łokci - odparł Silk. - Algarowie budują ją od kilku tysięcy lat. Dostarcza im to zajęcia po sezonie rozmnażania stad.

Barak podjechał do wozu.

- Co z Belgarathem? - spytał, gdy się zbliżył.

- Myślę, że czuje się odrobinę lepiej - odrzekł Garion - ale nie wiem na pewno.

- To przynajmniej coś. - Wielki Cherek wskazał ręką żleb leżący przed nimi. - Lepiej go objedź - powiedział do Durnika. - Król Cho-Hag twierdzi, że w tym miejscu teren jest dość nierówny.

Kowal skinął głową i ściągnął lejce.

Przez cały ten dzień Twierdza Algarów wznosiła się wyżej i wyżej na zachodnim horyzoncie. Była to ogromna, wyniosła forteca, wyrastająca z ciemnych wzgórz.

- Pomnik wystawiony idei, która wymknęła się spod kontroli - zauważył Silk, przeciągając się leniwie na dachu wozu.

- Niezupełnie rozumiem - stwierdził Durnik.

- Algarowie to nomadzi - wyjaśnił Drasanin. - Żyją w wozach takich jak ten i podążają za stadami. Twierdza stanowi dla Murgów idealny obiekt ataku. Tylko po to istnieje. W istocie to bardzo praktyczne. Znacznie łatwiejsze niż szukanie nieprzyjaciół po tych stepach. Murgowie zawsze się tu zjawiają i łatwo można się ich pozbyć.

- Czy oni sami nie zdają sobie z tego sprawy? - w głosie Durnika zabrzmiała nutka sceptycyzmu.

- To możliwe, ale i tak tu przybywają, ponieważ nie mogą się oprzeć pokusie. Nie potrafią zaakceptować faktu, że tak naprawdę nikt tu nie mieszka. - Ostre rysy Silka wykrzywiły się w uśmiechu. - Wiesz, jak uparci są Murgowie. W każdym razie, w miarę upływu lat algarskie klany wymyśliły sobie coś w rodzaju konkurencji. Co roku próbują pokonać innych w ilości kamienia, który tu ściągną, toteż mury rosną coraz wyżej i wyżej.

- Czy Kal Torak naprawdę oblegał to miejsce przez osiem lat? - spytał Garion.

Silk przytaknął skinieniem głowy.

- Mówi się, że jego armia była niczym morze Angaraków, którego fale rozbijały się o mury Twierdzy. Wciąż mogliby tu tkwić, ale zabrakło im prowiantów. Wielkie armie zawsze mają z tym problem. Każdy głupiec może zebrać żołnierzy, ale w porze obiadowej zaczynają się kłopoty.

Gdy zbliżyli się do tej góry zbudowanej ludzkimi rękami, bramy Twierdzy otwarły się i wyłoniła się z nich grupka jeźdźców, która wyszła im na spotkanie. Z przodu, na białym rumaku, jechała królowa Silar; Hettar podążał tuż za nią. Po chwili cała grupa zatrzymała się i zastygła w oczekiwaniu.

Garion uniósł niewielką klapę w dachu wozu.

- Przyjechaliśmy, ciociu Pol - zameldował przyciszonym głosem.

- To dobrze - odparła.

- Jak się miewa dziadek?

- Śpi. Jest nieco silniejszy. Idź, poproś Cho-Haga, aby natychmiast zabrano nas do środka. Chcę umieścić ojca w ciepłym łóżku najszybciej, jak to tylko możliwe.

- Tak, ciociu Pol. - Garion opuścił klapę, po czym zbiegł schodkami umieszczonymi z tyłu wlokącego się powoli wozu. Odwiązał konia, wskoczył na siodło i podjechał na czoło kolumny, gdzie algarska królowa spokojnie witała się ze swoim małżonkiem.

- Przepraszam - powiedział z szacunkiem, zeskakując na ziemię - ale ciocia Pol chce, aby natychmiast zaniesiono Belgaratha do środka.

- Jak on się czuje? - spytał Hettar.

- Ciocia mówi, że jego oddech trochę się wzmocnił, ale wciąż jest zmartwiona.

Nagle na tyłach grupki, która przybyła z twierdzy, rozległ się tętent małych kopyt. Po chwili spomiędzy jeźdźców wypadł źrebak urodzony w górach pod Maragorem i podbiegł wprost ku nim. Garion natychmiast stał się obiektem wylewnych czułości zwierzęcia. Konik tulił się do niego, trącał go głową, po czym odbiegał na bok, by natychmiast przygalopować z powrotem. Kiedy Garion, chcąc go uspokoić, położył mu rękę na szyi, źrebak aż zadrżał z radości.

- Czekał na ciebie - powiedział Hettar. - Wydawał się wiedzieć, że nadjeżdżasz.

Wóz zwolnił jeszcze bardziej i zatrzymał się. Z otwartych drzwi wyjrzała ciocia Pol.

- Wszystko gotowe, Polgaro - oznajmiła królowa Silar.

- Dziękuję ci, Silar.

- Czy odzyskał choć trochę sił?

- Wygląda nieco lepiej, ale w tej chwili trudno powiedzieć coś pewnego.

Podarek, obserwujący dotąd całą scenę z dachu wozu, nagle zsunął się po schodkach, zeskoczył na ziemię i pobiegł między nogami wierzchowców.

- Złap go, Garionie - poleciła ciocia Pol. - Myślę, że lepiej będzie, jeśli pojedzie ze mną, póki nie znajdziemy się wewnątrz twierdzy.

Gdy Garion ruszył za chłopcem, źrebak śmignął naprzód i Podarek śmiejąc się radośnie pobiegł za nim.

- Podarku! - krzyknął ostro Garion. Tymczasem źrebak zawrócił w galopie i nagle popędził wprost ku dziecku, szaleńczo wierzgając kopytami. Podarek, nie okazując nawet cienia zaniepokojenia, stał uśmiechnięty na jego drodze. Konik zdumiony zesztywniał i zahamował z poślizgiem. Podarek roześmiał się i wyciągnął rękę. Oczy źrebaka rozszerzyły się ze zdumienia, gdy ciekawie obwąchał wyciągniętą dłoń. I nagle chłopiec delikatnie musnął palcami pysk zwierzęcia.

I znów w otchłani swego umysłu Garion usłyszał ów dziwny dźwięk, przypominający głos dzwonu, a suchy głos mruknął z dziwnym zadowoleniem: Stało się.

Co to miało znaczyć? - spytał w myślach Garion. Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi. Wzruszył ramionami i podniósł Podarka, aby uniknąć przypadkowej kolizji z którymś z koni. Źrebak wpatrywał się w nich obu, jakby zaskoczony. Kiedy Garion odwrócił się, chcąc zanieść chłopca do wozu, konik podążył za nimi, węsząc i od czasu do czasu ocierając się o dziecko. Garion bez słowa podał Podarka cioci Pol i spojrzał jej prosto w twarz. Nie powiedziała ani słowa, lecz wyraz jej oczu mówił wyraźnie, że przed chwilą zdarzyło się coś bardzo ważnego.

Zmierzając z powrotem do swego wierzchowca poczuł, że ktoś go obserwuje i obrócił się szybko, spoglądając w stronę grupki jeźdźców towarzyszących królowej Silar. Tuż za władczynią Alornów ujrzał wysoką dziewczynę siedzącą na grzbiecie zgrabnego deresza. Miała długie ciemnobrązowe włosy, a oczy wpatrzone w Gariona były szare, spokojne i bardzo poważne. Jej wierzchowiec nerwowo przebierał nogami, toteż uspokoiła go cichym słowem i łagodnym dotykiem, po czym znów zwróciła się w stronę Gariona. Nagle poczuł, że powinien wiedzieć, kim jest tajemnicza dziewczyna.

Wóz zaskrzypiał, gdy Durnik ponownie ujął lejce i skierował go w ślad za królem Cho-Hagiem i królową Silar przez wąską bramę do Twierdzy. Garion natychmiast ujrzał, że wewnątrz wyniosłej fortecy nie ma żadnych budynków. Zamiast tego otoczył ich labirynt kamiennych murów, wysokich na jakieś siedem łokci, skręcających na wszystkie strony bez żadnego widocznego planu.

- Gdzież to kryje się miasto, wasza wysokość? - spytał zdumiony Mandorallen.

- Wewnątrz samych murów - wyjaśnił król Cho-Hag. - Są dostatecznie grube i wysokie, aby zapewnić nam potrzebną przestrzeń.

- Jakiż jest jednak cel tego wszystkiego?

- To tylko pułapka. - Król wzruszył ramionami. - Pozwalamy atakującym przedostać się przez bramy, po czym rozprawiamy się z nimi w tym miejscu. Tak jest najwygodniej. - Poprowadził ich wąską uliczką.

Wreszcie zsiedli z koni na podwórcu obok muru. Barak i Hettar odczepili haczyki i zdjęli boczną ścianę wozu. Barak z namysłem pociągnął się za brodę, spoglądając na uśpionego Belgaratha.

- Jeżeli mamy go nie budzić, lepiej chyba będzie, jeśli zaniesiemy go razem z łóżkiem - zasugerował.

- Jasne - zgodził się Hettar i obaj weszli do wozu, aby dźwignąć łoże czarodzieja.

- Tylko nie kołyszcie za bardzo - ostrzegła Polgara. - I nie upuśćcie go.

- Trzymamy go dobrze, Polgaro - zapewniał ją Barak. - Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale martwimy się o niego niemal tak bardzo jak ty.

Prowadząc dwóch potężnych mężczyzn, taszczących łóżko, przeszli pod łukowatym portalem i znaleźli się w szerokim, oświetlonym pochodniami korytarzu. Pokonali jedne schody, korytarz, drugie schody.

- Daleko jeszcze? - spytał Barak. Po jego twarzy spływały strużki potu, niknące w gęstej brodzie. - To łóżko nie jest wcale takie lekkie.

- Kawałeczek - odparła królowa Algarów.

- Mam nadzieję, że kiedy się ocknie, doceni, co dla niego zrobiliśmy - mruknął Cherek.

Komnata, do której wnieśli Belgaratha, była wygodna i przestronna. W każdym kącie stały trójnogi pełne żarzących się węgli, wielkie okno zaś wychodziło na labirynt wewnątrz murów twierdzy. Przy jednej ze ścian stało łoże z baldachimem, przy drugiej - duża drewniana wanna.

- Nada się znakomicie - stwierdziła z aprobatą Polgara. - Dziękuję ci, Silar.

- My także go kochamy, Polgaro - odrzekła cicho królowa.

Polgara zaciągnęła zasłony, pogrążając pokój w półmroku. Następnie odgarnęła kołdrę i po sekundzie Belgarath znalazł się w łożu.

Wszystko poszło tak gładko, że śpiący czarodziej nawet nie drgnął.

- Wygląda nieco lepiej - stwierdził Silk.

- W tej chwili potrzeba mu przede wszystkim snu, odpoczynku i spokoju - oznajmiła Polgara, czujnie wpatrzona w uśpioną twarz ojca.

- Zostawimy cię przy nim, Polgaro - powiedziała królowa Silar i odwracając się do reszty, dodała: - Proponuję, abyśmy zeszli do głównej sali. Kolacja jest już prawie gotowa, a tymczasem każę podać ale.

Oczy Baraka wyraźnie rozbłysły i raźno ruszył ku drzwiom.

- Baraku! - zawołała za nim Polgara. - Czy przypadkiem nie zapomnieliście czegoś, ty i Hettar? - Spojrzała znacząco na łóżko, którego użyli zamiast noszy.

Barak westchnął. Razem z Hettarem ponownie unieśli swoje brzemię.

- Przyślę ci kolację, Polgaro - oznajmiła królowa.

- Dziękuję, Silar. - Ciocia Pol odwróciła się do Gariona, jej oczy były bardzo poważne. - Zostań na chwilkę, kochanie - poprosiła, toteż zatrzymał się czekając, aż pozostali cicho opuszczą komnatę.

- Zamknij drzwi, Garionie - poleciła Polgara, przysuwając sobie krzesło do łóżka śpiącego starca.

Uczynił, o co go prosiła, i podszedł do niej.

- Czy dziadek naprawdę czuje się lepiej, ciociu Pol? Skinęła głową.

- Myślę, że najgorsze niebezpieczeństwo minęło. Fizycznie sprawia wrażenie silnego, ale ja nie martwię się o jego ciało, tylko o umysł. To dlatego chciałam pomówić z tobą sam na sam.

Garion poczuł nagły lodowaty lęk.

- Jego umysł?

- Mów ciszej, kochanie - upomniała go łagodnie. - To musi pozostać wyłącznie między nami. - Jej spojrzenie nie opuszczało twarzy Belgaratha. - To załamanie może mieć bardzo poważne skutki i nie da się stwierdzić, jakie zmiany nastąpią po wyzdrowieniu. Może być bardzo poważnie osłabiony.

- Osłabiony? W jaki sposób?

- Jego wola może znacząco zmaleć, do poziomu zwykłego starca. Wyczerpał ją do granic możliwości i całkiem prawdopodobne, że nigdy nie odzyska swojej dawnej mocy.

- Chcesz powiedzieć, że nie będzie już czarodziejem?

- Nie zadawaj retorycznych pytań, Garionie - odparła ze znużeniem. - Jeśli stanie się najgorsze, ty i ja będziemy musieli ukryć to przed wszystkimi. Jedynie moc twojego dziadka przez wszystkie te lata powstrzymywała Angaraków przed atakiem. Gdyby coś się z nią stało, ty i ja musimy sprawić, żeby wszystko wyglądało jak kiedyś. Jeśli się to uda, powinniśmy ukryć prawdę nawet przed nim samym.

- Co poczniemy bez niego?

- Będziemy działać dalej, Garionie - odparła spokojnie, patrząc mu prosto w oczy. - Nasze zadanie jest zbyt ważne, abyśmy mieli się cofnąć, ponieważ ktoś z nas padł po drodze... nawet jeśli ów ktoś to przypadkiem twój dziadek. Przez cały czas ścigamy się z czasem, Garionie. Musimy wypełnić Proroctwo i dostarczyć Klejnot do Rivy przed Dniem Zarania. Musimy też zebrać ludzi, którzy powinni się tam znaleźć.

- Kogo?

- Chociażby księżniczkę Ce’Nedrę.

- Ce’Nedrę? - Garion tak naprawdę nigdy nie zapomniał drobnej księżniczki, lecz nie pojmował, dlaczego ciocia Pol tak bardzo upiera się, aby towarzyszyła im ona do Rivy.

- Z czasem zrozumiesz, kochanie. Wszystko to stanowi część łańcucha wydarzeń, które muszą nastąpić w określonej kolejności i w określonym czasie. Zazwyczaj przeszłość kształtuje przyszłość. Ten łańcuch zdarzeń jest jednak inny. W tym wypadku zdarzenia, które zajdą w przyszłości, określają to, co dzieje się teraz. Jeśli nie zrobimy wszystkiego tak, jak powinniśmy, zmieni się zakończenie, a nie sądzę, aby komukolwiek z nas to się spodobało.

- Co mam zrobić? - spytał, bez wahania oddając się w jej ręce.

Polgara uśmiechnęła się z wdzięcznością.

- Dziękuję, Garionie - odparła z prostotą. - Kiedy dołączysz do innych, spytają cię, jak się czuje mój ojciec. Chcę, abyś zrobił dobrą minę do złej gry i powiedział, że wszystko w porządku.

- Mam ich okłamać. - To nie było pytanie.

- Żadne miejsce na świecie nie jest wolne od szpiegów, Garionie. Wiesz o tym równie dobrze jak ja - a cokolwiek by się stało, nie możemy pozwolić, aby do Angaraków dotarł choćby cień pogłoski, iż twój dziadek mógłby stracić swoją moc. W razie konieczności będziesz kłamał, aż odpadnie ci język. Od tego, jak zręcznie to zrobisz, może zależeć los całego Zachodu.

Popatrzył na nią ze zdumieniem.

- Możliwe, że to wszystko okaże się zupełnie zbędne - pocieszyła go Polgara. - Po paru tygodniach wypoczynku możemy stwierdzić, że ojciec pozostał nie zmieniony, ale w razie gdyby coś poszło nie tak, musimy być przygotowani.

- Nie możemy czegoś zrobić?

- I tak robimy wszystko, co możemy. Teraz wracaj do innych, Garionie. I uśmiechaj się. Jeśli będzie trzeba, uśmiechaj się, póki nie rozboli cię szczęka.

Z kąta pokoju dobiegł ich cichy szmer i oboje gwałtownie odwrócili głowy. Stał tam Podarek. Jego błękitne oczy obserwowały ich z powagą.

- Zabierz go ze sobą - powiedziała ciocia Pol. - Dopilnuj, aby coś zjadł i miej na niego oko.

Garion skinął głową i gestem wezwał dziecko. Podarek uśmiechnął się z ufnością i przeszedł przez pokój. Wyciągnął rękę, poklepał dłoń nieprzytomnego Belgaratha, po czym odwrócił się i podążył za Garionem na korytarz.

Na zewnątrz czekała na nich wysoka ciemnowłosa dziewczyna, która towarzyszyła wcześniej królowej Silar. Jej skóra, jak zauważył Garion, była bardzo blada, prawie przejrzysta, a szare oczy spoglądały szczerze i otwarcie.

- Czy Przedwieczny naprawdę czuje się lepiej? - spytała.

- Znacznie lepiej - odparł Garion z całą pewnością siebie, na jaką potrafił się zdobyć. - Lada moment wstanie z łóżka.

- Sprawia wrażenie tak słabego - stwierdziła. - Starego i kruchego.

- Kruchy? Belgarath? - Garion zmusił się do śmiechu. - Jego ciało zbudowane jest ze starego żelaza i hufnali.

- Ale jednak ma siedem tysięcy lat.

- Dla niego to nic nie znaczy. Bardzo dawno temu przestał zwracać uwagę na upływ czasu.

- Ty jesteś Garion, prawda? - spytała. - Królowa Silar opowiadała nam o tobie, kiedy w zeszłym roku wróciła z Val Alorn. Z jakiegoś powodu sądziłam, że jesteś młodszy.

- Wtedy byłem - odparł Garion. - Przez ostatni rok nieco się postarzałem.

- Nazywam się Adara - przedstawiła się wysoka dziewczyna. - Królowa Silar prosiła, abym wskazała ci drogę do głównej sali. Kolacja będzie gotowa wkrótce.

Garion uprzejmie skłonił głowę. Mimo nękających go obaw, nie potrafił pozbyć się owego szczególnego wrażenia, że powinien znać tę spokojną, piękną dziewczynę. Podarek wyciągnął rękę i ujął dłoń Adary, po czym cała trójka ruszyła oświetlonym blaskiem pochodni korytarzem.

Sala tronowa króla Cho-Haga znajdowała się na niższym piętrze. Było to długie, wąskie pomieszczenie, w którym krzesła i wyściełane ławy stały wokół wypełnionych płonącymi węglami żarników. Barak, trzymający w swej potężnej ręce wielki kufel ale, z emfazą opisywał ich zejście z szańca, znacznie podkolorowując niektóre fakty.

- Tak naprawdę nie mieliśmy wyboru, rozumiecie - mówił właśnie. - Taur Urgas już od kilku dni deptał nam po piętach, toteż musieliśmy zejść najkrótszą drogą.

Hettar przytaknął.

- Plany zmieniają się czasami, kiedy pojawi się coś niespodziewanego - poparł Chereka. - To dlatego wysłaliśmy ludzi, by trzymali straż przy wszystkich znanych zejściach z szańca.

- Nadal uważam, że mogliście dać nam znać o waszej obecności - w głosie Baraka zabrzmiała lekka uraza.

Na ustach Hettara pojawił się wilczy uśmiech.

- Nie mogliśmy ryzykować, Baraku - wyjaśnił. - Jeszcze zobaczyliby nas Murgowie. Nie chcieliśmy ich wystraszyć. Ich ucieczka byłaby dla nas ogromną stratą. Nie sądzisz?

- Czy tylko o tym myślicie?

Hettar przez moment zastanawiał się nad odpowiedzią.

- W gruncie rzeczy tak - przyznał Oznajmiono, że kolacja została podana i wszyscy przeszli do długiego stołu w dalszym krańcu sali. Ogólna rozmowa przy posiłku sprawiła, że Garion nie musiał nikogo bezpośrednio okłamywać ani myśleć bez przerwy o przerażającej ewentualności, przed którą ostrzegła go ciocia Pol. Po kolacji usiadł obok Adary i stopniowo osunął się w znużony półsen, jednym uchem przysłuchując się dysputom.

Nagle nastąpiło poruszenie przy drzwiach i do środka wkroczył jeden z wartowników.

- Kapłan Belara - oznajmił donośnym głosem i do komnaty wmaszerował wysoki mężczyzna w białej szacie. Tuż za nim podążało czterech wojowników odzianych w kudłate futra. Wszyscy czterej poruszali się dziwnym, posuwistym krokiem i Garion natychmiast rozpoznał w nich wyznawców kultu Niedźwiedzia. Wcale nie różnili się od chereckich członków tej samej grupy, których spotkał w Val Alorn.

- Wasza wysokość - zagrzmiał mężczyzna w białej szacie.

- Witaj, Cho-Hagu! - krzyknęli unisono wyznawcy kultu. - Wodzu wodzów klanów Algarii i strażniku południowych prowincji Alorii!

Król Cho-Hag lekko skłonił głowę.

- O co chodzi, Elvarze? - spytał kapłana.

- Przybyłem, aby pogratulować waszej wysokości z okazji waszego wspaniałego zwycięstwa nad armią Czarnego Boga - odparł kapłan.

- To bardzo uprzejme z twojej strony, Elvarze - stwierdził grzecznie Cho-Hag.

- Co więcej - ciągnął Elvar - doniesiono mi, że w Twierdzy Algarów pojawił się pewien święty przedmiot. Zakładam, że wasza wysokość zechce złożyć go na przechowanie w ręce kapłanów.

Garion, zaalarmowany tą sugestią, uniósł się z krzesła, jednak zastygł bez ruchu, nie wiedząc jak ma wyrazić swój sprzeciw. Tymczasem Podarek z ufnym uśmiechem wędrował już w stronę Elvara. Węzły, które Durnik zaciągnął tak starannie, były rozplatane, i chłopiec wyjął z wiszącej u pasa sakwy Klejnot, po czym ofiarował go zdumionemu kapłanowi.

- Podarek? - spytał.

Elvar wybałuszył oczy i cofnął się gwałtownie, unosząc ręce nad głowę, aby uniknąć dotknięcia Klejnotu.

- No, dalej, Elvarze - odezwała się stojąca w drzwiach Polgara. W jej głosie zabrzmiała drwina. - Niechaj ten, kto w najgłębszych zakamarkach swej duszy nie tai złych zamiarów, wyciągnie rękę i weźmie Klejnot.

- Lady Polgaro - wyjąkał kapłan. - Sądziliśmy... to znaczy... ja...

- Zdaje się, że ma pewne opory - zauważył cierpko Silk. - Może dręczą go wątpliwości na temat czystości własnych intencji. Powiedziałbym, że to poważna wada u kapłana.

Elvar rzucił Drasaninowi bezradne spojrzenie, ciągle nie opuszczając rąk.

- Nigdy nie powinieneś domagać się czegoś, czego nie jesteś gotów przyjąć, Elvarze - stwierdziła Polgara.

- Lady Polgaro - wypalił Elvar - myśleliśmy, że będziesz tak zajęta opieką nad ojcem, że... - zająknął się.

- Że zdołasz przejąć Klejnot, zanim się zorientuję? Zastanów się, Elvarze. Nie pozwolę, aby Klejnot wpadł w ręce kultu Niedźwiedzia. - Uśmiechnęła się do niego ze słodyczą. - Oczywiście, chyba że jesteś przypadkiem tym, któremu przeznaczone jest nim władać. Wraz z ojcem będziemy zachwyceni możliwością przekazania tego brzemienia komuś innemu. Czemu tego nie sprawdzimy? Musisz jedynie wyciągnąć rękę i chwycić Klejnot.

Twarz Elvara śmiertelnie pobladła. Przerażony, odsunął się od Podarka.

- To chyba wszystko, Elvarze - powiedział stanowczo król Cho-Hag.

Kapłan rozejrzał się, najwyraźniej zagubiony, po czym odwrócił się i szybko opuścił salę w asyście swojej straży.

- Każ mu go odłożyć, Durniku - poprosiła kowala Polgara. - I zobacz, czy nie da się czegoś zrobić z tymi węzłami.

- Mógłbym zapieczętować je ołowiem - zastanawiał Durnik. - Może to nie pozwoli mu ich rozwiązać.

- Warto chyba spróbować. - Czarodziejka rozejrzała się wokół. - Sądziłam, że zechcecie usłyszeć, iż mój ojciec ocknął się - oznajmiła. - Stary dureń jest silniejszy, niż sądziliśmy.

Garion z nagłym napięciem zerknął na nią, próbując znaleźć jakąś wskazówkę, że nie mówi im wszystkiego, lecz spokojna twarz Polgary pozostawała niewzruszona.

Barak zaśmiał się z ulgą i klepnął w plecy Hettara.

- Mówiłem wam, że nic mu nie będzie! - wykrzyknął z radością.

Pozostali zebrani w komnacie tłoczyli się wokół Polgary, żądając szczegółów.

- Jest przytomny - oświadczyła. - To wszystko, co mogę w tej chwili powiedzieć. Poza tym, że nie stracił nic ze swego zwykłego uroku. Od razy zaczął narzekać na nierówny materac i domagać się mocnego ale.

- Natychmiast poślę mu parę kufli - wtrąciła królowa Silar.

- Nie, Silar - odparła z naciskiem Polgara. - Będzie pił bulion, a nie ale.

- To mu się nie spodoba - rzucił Silk.

- Jaka szkoda, prawda? - czarodziejka uśmiechnęła się. Na wpół odwrócona, gotowa już do wyjścia, przystanęła i spojrzała zagadkowo na Gariona, który czując ulgę, ale też i obawę o prawdziwy stan Belgaratha, wciąż siedział obok Adary.

- Widzę, że poznałeś już swoją kuzynkę.

- Kogo?

- Nie rozdziawiaj ust, Garionie - poradziła. - Z tą miną wyglądasz jak kretyn. Adara jest najmłodszą córką siostry twojej matki. Nie wspominałam ci o niej?

Wiadomość ta spadła na niego niczym grom z jasnego nieba.

- Ciociu Pol! - zaprotestował. - Jak mogłaś zapomnieć o czymś tak ważnym?

Lecz Adara, najwyraźniej równie jak on zdumiona słowami czarodziejki, krzyknęła półgłosem, zarzuciła mu ramiona na szyję i ucałowała serdecznie.

- Drogi kuzynie! - wykrzyknęła.

Garion zarumienił się, potem pobladł i znów się zaczerwienił. Przenosząc wzrok z cioci Pol na swą kuzynkę, nie potrafił dobyć z siebie głosu ani nawet rozsądnie myśleć.


Rozdział VII



Przez następne dni, podczas gdy inni odpoczywali, a ciocia Pol kurowała Belgaratha, Garion i jego kuzynka spędzali razem każdą chwilę. Od czasu gdy był bardzo małym dzieckiem, Garion sadził, że ciocia Pol to jego jedyna rodzina. Później odkrył, iż pan Wilk - Belgarath - także jest jego krewnym, choć nieskończenie dalekim. Lecz Adara - to było coś zupełnie innego. Przede wszystkim miała prawie tyle samo lat co on. Natychmiast też wypełniła lukę, która zawsze istniała w jego sercu. Stała się tymi wszystkimi siostrami, kuzynkami i młodszymi ciotkami, które najwyraźniej miał każdy oprócz niego.

Zwiedził z nią algarską Twierdzę od góry do dołu. Gdy wędrowali korytarzami, często trzymali się za ręce. Jednak przez większość czasu po prostu rozmawiali. Siadywali razem w mało uczęszczanych miejscach, z głowami nachylonymi ku sobie, i śmiejąc się wymieniali zwierzenia i otwierali przed sobą serca. Garion odkrył w sobie głód konwersacji, którego istnienia wcześniej nawet nie podejrzewał. Zdarzenia ostatniego roku sprawiły, że stał się małomówny, teraz jednak pękły wszystkie tamy. Ponieważ kochał swą wysoką, piękną kuzynkę, mówił jej rzeczy, których nie wyznałby nikomu innemu. Adara odpowiedziała na jego uczucia miłością, która wydawała się równie głęboka. Słuchała jego zwierzeń z uwagą sprawiającą, że odsłaniał przed nią wszystkie sekrety.

- Czy naprawdę potrafisz to robić? - spytała go pewnego pięknego zimowego popołudnia. Siedzieli razem na parapecie, wysoko na murach fortecy. Otwierające się za ich plecami okno wychodziło na rozległe morze zbrązowiałej, zimowej trawy, sięgające aż po horyzont. - Rzeczywiście jesteś czarodziejem?

- Obawiam się, że tak.

- Obawiasz się?

- Wiąże się to z pewnymi dość okropnymi rzeczami, Adaro. Z początku nie chciałem w to uwierzyć, lecz ciągle zdarzały się pewne rzeczy tylko dlatego, że tego zapragnąłem. Wreszcie dotarłem do punktu, w którym nie mogłem już dłużej wątpić.

- Pokaż mi - poprosiła go. Garion rozejrzał się nerwowo.

- Nie sądzę, aby to był dobry pomysł - usprawiedliwił się. - Widzisz, coś takiego powoduje pewnego rodzaju hałas, a ciocia Pol znakomicie to słyszy. Z jakiejś przyczyny nie sądzę, aby była zadowolona, gdybym zaczął popisywać się w ten sposób.

- Nie boisz się jej chyba, prawda?

- Niezupełnie o to chodzi. Po prostu nie chcę, żeby była mną rozczarowana. - Zastanowił się przez moment. - Spróbuję ci wyjaśnić. Kiedyś w Nyissie strasznie się pokłóciliśmy. Powiedziałem pewne rzeczy, choć naprawdę wcale tak nie myślałem, a ona wyjaśniła mi dokładnie, co dla mnie uczyniła. - Ze smutkiem wyjrzał przez okno, wspominając słowa cioci Pol owego parnego dnia na pokładzie statku Greldika. - Poświęciła mi tysiąc lat, Adaro. Ściślej biorąc, mojej rodzinie, ale działo się tak wyłącznie z mojego powodu. Zrezygnowała ze wszystkiego, co kiedyś liczyło się w jej życiu - dla mnie. Czy wyobrażasz sobie, jaki mam wobec niej dług wdzięczności? Zrobię wszystko, czego sobie zażyczy i prędzej utnę sobie rękę, niż ponownie ją zranię.

- Bardzo ją kochasz, prawda, Garionie?

- To coś więcej. Nie sądzę, aby istniało słowo, które może opisać to, co nas łączy.

Adara w milczeniu uścisnęła mu rękę. Jej oczy były pełne ciepła i czułości.

Później tego samego popołudnia Garion poszedł sam do komnaty, w której ciocia Pol opiekowała się swym krnąbrnym pacjentem. Po kilku dniach odpoczynku w łóżku Belgarath zaczynał coraz bardziej buntować się przeciw swemu uwięzieniu. Ślad irytacji widniał na jego twarzy nawet wówczas, gdy drzemał w swym wielkim łożu, wsparty na stosie poduszek. Ciocia Pol, ubrana w ulubioną szarą suknię, siedziała obok. Jej igła połyskiwała, gdy czarodziejka skracała jedną ze starych tunik Gariona tak, by pasowała na Podarka. Chłopczyk, siedzący nie opodal, obserwował ją uważnie. Jego twarz przybrała zwykły poważny wyraz, który sprawiał, że wyglądał na starszego, niż był w istocie.

- Jak on się czuje? - spytał cicho Garion, zerkając na śpiącego dziadka.

- Znacznie lepiej - odpowiedziała ciocia Pol odkładając tunikę. - Coraz bardziej się złości, a to zawsze dobry znak.

- Czy widać jakieś oznaki, że powraca mu jego... no wiesz... - Garion machnął ręką.

- Nie - odrzekła. - Na razie nic. Zapewne jest jeszcze za wcześnie.

- Może byście przestali szeptać? - spytał ostro Belgarath nie otwierając oczu. - Jak mam spać w takim hałasie?

- Sam twierdziłeś, że nie chcesz spać - przypomniała mu Polgara.

- To było wcześniej - warknął unosząc powieki. Spojrzał na Gariona. - Gdzie się podziewałeś? - spytał.

- Garion poznawał bliżej swoją kuzynkę Adarę - wyjaśniła ciocia Pol.

- Mógłby od czasu do czasu mnie odwiedzić - poskarżył się stary czarodziej.

- Słuchanie twego chrapania to marna rozrywka, ojcze.

- Ja nie chrapię, Polgaro.

- Skoro tak twierdzisz - stwierdziła ustępliwym tonem.

- Nie zachowuj się protekcjonalnie, Pol!

- Oczywiście, że nie. Masz ochotę na kubek gorącego bulionu?

- Absolutnie nie życzę sobie żadnego bulionu. Chcę dostać mięso - krwiste czerwone mięso i kubek mocnego ale.

- Ale go nie dostaniesz, ojcze. Będziesz jadł to, co ci dam. A w tej chwili jest to bulion i mleko.

- Mleko?

- Wolałbyś owsiankę?

Starzec rzucił jej wściekłe spojrzenie i Garion cicho wyszedł z pokoju.

Po tym zdarzeniu Belgarath coraz szybciej wracał do zdrowia. Kilka dni później wstał z łóżka, mimo że Polgara protestowała gwałtownie. Garion znał ich oboje dostatecznie dobrze, by przejrzeć zachowanie ciotki. Długi odpoczynek w łóżku nigdy nie stanowił jej ulubionej formy leczenia. Zawsze pragnęła, by jej pacjenci jak najszybciej stanęli na własnych nogach. Dzięki temu, że pozornie zmuszała swego niepoprawnego ojca do leżenia w łóżku, sprowokowała go do tego, by wstał. Co więcej, dokładnie skalkulowane ograniczenia, jakie mu narzuciła, zostały obliczone tak, by go rozzłościć i zmusić jego umysł do działania - nigdy zbyt intensywnego, ale dostosowanego do tempa fizycznej rekonwalescencji, aby umysł dotrzymywał kroku ciału. Owa subtelna manipulacja wykraczała poza ramy medycyny, wznosząc się na wyżyny sztuki.

Kiedy Belgarath po raz pierwszy pojawił się w sali tronowej króla Cho-Haga, wyglądał na straszliwie osłabionego - chwiał się na nogach, ciężko wsparty o ramię cioci Pol. Jednakże nieco później, gdy rozmowa zaczęła go interesować, pojawiły się oznaki, że owa słabość nie jest całkiem autentyczna. Nie wahał się posługiwać odrobiną aktorstwa i wkrótce zademonstrował, że niezależnie od tego, jak zręcznie ciocia Pol prowadziła swą grę, on także potrafił manipulować ludźmi. Obserwacja skomplikowanych manewrów owej wyrafinowanej rozgrywki była prawdziwą rozkoszą.

Jednakże najważniejsze pytanie wciąż pozostawało bez odpowiedzi. Cielesny i psychiczny powrót do zdrowia Belgaratha wydawał się pewny, lecz jak dotąd nie przekonali się jeszcze, czy nadal potrafi posługiwać się swą wolą. Garion wiedział, że na tę próbę przyjdzie im jeszcze poczekać.

Wczesnym rankiem, jakiś tydzień po ich przybyciu do twierdzy, Adara zastukała do drzwi sypialni Gariona. Jeszcze zanim na dobre się obudził, wiedział, że to ona.

- Tak? - zapytał przez drzwi, szybko naciągając koszulę i nogawice.

- Czy masz dzisiaj ochotę na przejażdżkę, Garionie? - spytała. - Wzeszło słońce i na dworze jest nieco cieplej.

- Oczywiście - zgodził się natychmiast, siadając na łóżku, aby wsunąć na nogi długie, algarskie buty, które podarował mu Hettar. - Niech się tylko ubiorę. Za minutkę zejdę.

- Nie ma pośpiechu - odparła. - Każę osiodłać ci konia i przynieść trochę jedzenia z kuchni. Sądzę jednak, że powinieneś powiedzieć lady Polgarze, dokąd się wybierasz. Spotkamy się w zachodniej stajni.

- To nie potrwa długo - obiecał.

Ciocia Pol siedziała w wielkiej sali z Belgarathem i królem Cho-Hagiem, podczas gdy królowa Silar przysiadła nie opodal. Jej palce śmigały, przeplatając osnowę między nićmi wątku na wielkim warsztacie tkackim. Dźwięk czółenka dziwnie nastrajał do snu.

- Jazda w połowie zimy może okazać się trudna - mówił król Cho-Hag. - Przeprawa przez góry Ulgosów to prawdziwy koszmar.

- Myślę, że istnieje sposób, aby jej uniknąć - odparł leniwie Belgarath, rozciągnięty wygodnie w wielkim fotelu. - Wrócimy do Prolgu tą samą drogą, którą przyszliśmy. Ale najpierw muszę pomówić z Relgiem. Czy mógłbyś po niego posłać?

Cho-Hag przytaknął, po czym gestem wezwał służącego i powiedział mu coś. Tymczasem Belgarath nonszalancko przewiesił nogę przez poręcz fotela, zapadając weń jeszcze głębiej. Stary czarodziej miał na sobie miękką, szarą wełnianą tunikę. Mimo wczesnej godziny trzymał w dłoni kufel ale.

- Nie sądzisz, że odrobinę z tym przesadzasz? - spytała ciocia Pol, znacząco wskazując kufel.

- Muszę odzyskać siły, Pol - odparł z niewinną miną - a mocne ale wzmacnia krew. Zdajesz się zapominać, że nadal jestem praktycznie inwalidą.

- Zastanawiam się, jak wielka część tego kalectwa pochodzi z beczułek z piwem Cho-Haga - skomentowała Polgara. - Kiedy zszedłeś tu dziś rano, wyglądałeś naprawdę okropnie.

- Teraz jednak czuję się już dużo lepiej - uśmiechnął się, pociągając kolejny łyk.

- Z pewnością. Tak, Garionie?

- Adara chce, żebym się z nią przejechał. Ja... to znaczy ona, pomyślała, że powinienem ci powiedzieć, dokąd się wybieram.

Królowa Silar uśmiechnęła się do niego łagodnie.

- Odebrałeś mi ulubioną damę dworu, Garionie - powiedziała.

- Przepraszam - odparł szybko Garion. - Jeśli jej pani potrzebuje, nie pojedziemy.

- Tylko żartowałam - królowa roześmiała się.

W tym momencie w sali pojawił się Relg, a niedaleko za nim Taiba. Wykąpana i odziana w porządny strój Marażka zaskoczyła ich wszystkich. Bezradna, brudna niewolnica, którą znaleźli w jaskiniach pod Rak Cthol, zniknęła bezpowrotnie. Jej figura była pełna, skóra - bardzo blada. Taiba poruszała się z wrodzonym wdziękiem i jeźdźcy króla Cho-Haga oglądali się za nią z podziwem, ściągając znacząco usta. Wiedziała, że ją obserwują, fakt ten jednak wcale jej nie gniewał. Wręcz przeciwnie. Sprawiał jej przyjemność i zwiększał pewność siebie. Fiołkowe oczy Taiby błyszczały, coraz częściej się uśmiechała. Nigdy jednak nie oddalała się od Relga. Z początku Garion uważał, że z rozmysłem podąża za nim, bowiem niepokój, jaki w nim wzbudza, sprawia jej perwersyjną przyjemność, teraz jednak nie był już tego taki pewien. Wyglądało na to, że Taiba nawet nie zastanawia się nad tym, co robi. Po prostu wędrowała za Relgiem krok w krok. Rzadko się odzywała, ale zawsze była w pobliżu.

- Posłałeś po mnie, Belgaracie? - spytał Ulgos. Z jego głosu zniknęły dawne ostre nuty, lecz oczy nadal miały udręczony wyraz.

- Ach, Relgu - rzucił wylewnie Belgarath. - Podejdź tu, mój dobry człowieku. Usiądź. Napij się piwa.

- Dziękuję, wolę wodę - odparł stanowczo Relg.

- Jak sobie życzysz. - Belgarath wzruszył ramionami. - Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie znasz szlaku, który poprowadziłby jaskiniami Ulgosów z Prolgu na południowy kraniec królestwa Sendarów?

- To bardzo daleka droga - stwierdził Relg.

- Jazda przez góry zajęłaby nam znacznie więcej czasu - zauważył Belgarath. - W jaskiniach nie ma śniegu ani potworów. Czy istnieje taka droga?

- Owszem - przyznał Relg.

- I poprowadzisz nas tamtędy? - naciskał stary czarodziej.

- Jeśli muszę - zgodził się z pewnym wahaniem Ulgos.

- Myślę, że musisz, Relgu - powiedział Belgarath. Relg westchnął.

- Miałem nadzieję, że teraz, kiedy nasza podróż niemal dobiegła końca, będę mógł wrócić do domu - stwierdził z żalem.

Czarodziej roześmiał się.

- W rzeczywistości nasza podróż dopiero się rozpoczęła, Relgu. Mamy przed sobą jeszcze długą drogę.

Słysząc to, Taiba uśmiechnęła się z zadowoleniem. Garion poczuł drobne palce zaciskające się na jego dłoni i uśmiechnął się do Podarka, który właśnie wszedł do sali.

- Ciociu Pol, czy mogę pojechać na tę przejażdżkę? - spytał.

- Oczywiście, kochanie - odparła. - Tylko uważaj na siebie. Nie próbuj się popisywać przed Adarą. Nie chcę, żebyś spadł z konia i coś sobie złamał.

Podarek puścił dłoń Gariona i podszedł do Relga. Węzły sakiewki, które Durnik tak starannie zapieczętował ołowiem, znów były rozpłatane i chłopczyk wyjął z niej Klejnot, po czym ofiarował go Ulgosowi.

- Podarek? - spytał.

- Czemu go nie weźmiesz, Relgu? - spytała zdumionego Ulgosa Taiba. - Nikt na świecie nie może wątpić w twoją czystość.

Relg cofnął się o krok i potrząsnął głową.

- Klejnot to święty przedmiot innej religii - oznajmił. - Pochodzi od Aldura, nie od ULa, więc nie byłoby właściwe, gdybym go dotknął.

Taiba uśmiechnęła się wymownie, nie spuszczając fiołkowych oczu z twarzy fanatyka.

- Podarku - powiedziała ciocia Pol. - Podejdź tu.

Chłopiec posłusznie ruszył naprzód. Czarodziejka odczepiła sakwę od jego pasa i otwarła ją szeroko.

- Odłóż go - poleciła.

Podarek westchnął i złożył Klejnot w mieszku.

- Jak on ciągle to otwiera? - mruknęła do siebie, przyglądając się rzemykom sakiewki.

Garion i Adara wyjechali z Twierdzy ku wzgórzom na zachodzie. Niebo miało głęboką błękitną barwę, słońce świeciło bardzo jasno. Choć ranek był chłodny, daleko było do mrozu, który ściskał ziemię przez ostatni tydzień. Brązowa, martwa trawa pod kopytami koni leżała uśpiona pod zimowym niebem. Przez jakąś godzinę jechali obok siebie bez słowa, po czym wreszcie zatrzymali się i zsiedli z wierzchowców po słonecznej, osłoniętej od wiatru stronie wzgórza. Usiedli obok siebie, spoglądając na monotonną przestrzeń stepów Algarii.

- Jak wiele można zdziałać za pomocą magii, Garionie? - spytała Adara po długim milczeniu.

Garion wzruszył ramionami.

- To zależy od człowieka. Niektórzy są bardzo potężni, inni nie potrafią prawie nic.

- Czy mógłbyś... - zawahała się. - Czy mógłbyś sprawić, aby zakwitł ten krzak? - dokończyła szybko, choć zamierzała powiedzieć coś innego. - To znaczy w tej chwili, w środku zimy - dodała.

Garion zerknął na wyschnięty kolczasty krzaczek janowca, zastanawiając się nad tym, jak spełnić jej życzenie.

- Chyba tak - odparł w końcu. - Jeśli jednak uczyniłbym to w nieodpowiedniej porze roku, krzak nie miałby żadnej ochrony przed mrozem i obumarłby.

- To tylko krzak, Garionie.

- Po co go zabijać? Adara unikała jego wzroku.

- Czy mógłbyś coś dla mnie zrobić, Garionie? - spytała. - Jakiś drobiazg? W tej chwili bardzo potrzebuję czegoś, w co mogłabym uwierzyć.

- Myślę, że mogę spróbować. - Nie rozumiał, skąd wziął się jej nagły ponury nastrój. - Co powiesz na coś takiego? - Podniósł z ziemi gałązkę i obrócił ją w dłoniach, studiując uważnie. Następnie owinął wokół niej kilka źdźbeł suchej trawy i ponownie wpatrzył się w nią, póki wizja tego, co zamierzał zrobić, nie utrwaliła się w jego umyśle. Kiedy uwolnił swoją moc, nie uczynił tego od razu, toteż zmiana następowała stopniowo. Oczy Adary rozszerzyły się ze zdumienia, gdy żałosny splot gałązki i suchej trawy uległ przemianie.

Nie był to specjalnie imponujący kwiat. Barwą przypominał bladą lawendę, miał nieco luźno osadzone płatki, był niewielki i wyraźnie koślawy. Jednakże jego zapach był słodki niczym powiew lata. Garion podając go bez słowa kuzynce czuł się bardzo dziwnie. Dźwięk towarzyszący uwalnianej mocy nie przypominał narastającego szumu, jaki zawsze kojarzył z magią. Brzmiał raczej jak ów niezwykły dźwięk dzwonu, który usłyszał w kryształowej jaskini, gdy obdarzył życiem źrebaka. A kiedy zaczął skupiać wolę, nie zaczerpnął ani odrobiny z otoczenia. Cała moc pochodziła z niego samego i sprawiło mu to wielką, szczególną radość.

- Jest śliczny - powiedziała Adara, trzymając delikatnie kwiatek w złożonych rękach i wdychając jego zapach. Jej ciemne włosy opadły na policzki, ukrywając przed Garionem twarz dziewczyny. Po chwili uniosła podbródek i Garion ujrzał, że jej oczy są pełne łez. - Pomaga - stwierdziła - przynajmniej na jakiś czas.

- Co ci jest, Adaro?

Nie odpowiedziała. Zamiast tego spojrzała daleko na zbrązowiałą równinę.

- Kto to jest Ce’Nedra? - spytała nagle. - Słyszałam, jak inni wspominali to imię.

- Ce’Nedra? To księżniczka imperium, córka Rana Boruna z Tolnedry.

- Jak wygląda?

- Jest bardzo drobna, to półkrwi driada. Ma rude włosy, zielone oczy i okropny charakter. To rozpuszczona smarkula, która niezbyt za mną przepada.

- Ale możesz to zmienić, prawda? - Adara roześmiała się i otarła łzy.

- Niezupełnie cię rozumiem.

- Musisz jedynie... - machnęła ręką.

- O! - Nagle pojął, o co jej chodzi. - Nie, niewiele możemy zdziałać z uczuciami i myślami innych ludzi. Chodzi mi o to, że... cóż, trudno byłoby znaleźć punkt zaczepienia. Nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć.

Adara patrzyła na niego przez chwilę, po czym skryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać.

- Co się stało? - spytał z niepokojem.

- Nic - odparła. - To nic ważnego.

- Wręcz przeciwnie. Dlaczego płaczesz?

- Miałam nadzieję - kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że jesteś czarodziejem, a potem gdy stworzyłeś ten kwiat, pomyślałam, że możesz dokonać wszystkiego. Miałam nadzieję, że zrobisz coś dla mnie.

- Uczynię wszystko, czego zapragniesz, Adaro. Wiesz przecież.

- Ale ty nie możesz, Garionie. Sam to przed chwilą powiedziałeś.

- A czego dokładnie pragnęłaś?

- Pomyślałam, że może zdołasz sprawić, aby ktoś mnie pokochał. Czy to nie niemądry pomysł?

- Kto?

Patrzyła na niego z dziwną godnością. W jej oczach nadal błyszczały łzy.

- To naprawdę nie ma znaczenia. Nic nie możesz na to poradzić, tak samo jak ja. Teraz wiem, że to był głupi pomysł. Po prostu zapomnijmy, że cokolwiek powiedziałam. - Wstała. - A teraz wracajmy. Nie jest wcale tak ładnie, jak myślałam, i zaczynam już marznąć.

Dosiedli koni i w milczeniu pocwałowali ku wyniosłym murom Twierdzy. Więcej nie rozmawiali ze sobą. Adara nie miała ochoty na konwersacje, Garion zaś nie wiedział, co rzec.

Za nimi, zapomniany, leżał stworzony przez niego kwiat. Osłonięty przez zbocze, lekko ogrzany promieniami zimowego słońca, kwiat, który nigdy dotąd nie istniał, spęczniał w cichej, życiodajnej ekstazie i zaowocował. Maleńka puszka nasienna w jego sercu otwarła się, rozsypując niezliczone nasiona, które prześlizgując się pomiędzy źdźbłami zimowej trawy opadły na zamarzniętą ziemię i spoczęły tam, czekając wiosny.


Rozdział VIII



UIgoskie dziewczęta miały bladą skórę, bardzo jasne włosy i wielkie ciemne oczy. Księżniczka Ce’Nedra wyróżniała się spośród ich tłumu niczym pojedyncza szkarłatna róża na grządce pełnej lilii. Obserwowały każdy jej ruch z łagodnym zdumieniem, jakby oszołomione samą obecnością tej energicznej nieznajomej, która nagle stała się ośrodkiem ich życia. Nie chodziło tylko o jej wygląd, choć i on sam w sobie był dostatecznie zdumiewający. Ulgosi byli z natury poważnymi, zamkniętymi w sobie ludźmi, rzadko pozwalającymi sobie na śmiech bądź okazywanie emocji. Ce’Nedra jednak, jak zawsze, nie ukrywała niczego. Zafascynowane Ulgoski obserwowały grę nastrojów i uczuć na jej drobnej, pięknej twarzy. Rumieniły się i chichotały nerwowo, słysząc szalone, często nieprzyzwoite dowcipy. Zyskała sobie ich przyjaźń i każda z blisko tuzina dziewcząt, które stały się jej towarzyszkami, w pewnym momencie otwarła przed księżniczką serce.

Oczywiście, bywały też złe dni. Dni, kiedy Ce’Nedra miała cierpki humor, była niecierpliwa i złośliwa. Wówczas odstręczała od siebie ulgoskie dziewczęta o łagodnych oczach, rzucając pod ich adresem jadowite uwagi. Jej wybuchy złości sprawiały, że przyjaciółki często uciekały we łzach. Później, choć po każdej kolejnej burzy przyrzekały sobie, że nigdy więcej się do niej nie zbliżą, powracały z wahaniem, aby odnaleźć ją uśmiechniętą i zadowoloną, jak gdyby nic się nie stało.

Był to trudny okres dla księżniczki. Kiedy UL rozkazał jej pozostać w jaskiniach, podczas gdy inni wyruszyli do Rak Cthol, nie rozumiała w pełni wszystkich implikacji bezwarunkowego poddania się jego woli. Przez całe życie Ce’Nedra była w centrum wydarzeń, teraz jednak znalazła się na uboczu i musiała znosić ciągnące się godziny, spędzane wyłącznie na czekaniu. Jej psychika nie była przystosowana do cierpliwego oczekiwania. Wybuchy, które sprawiały, że jej przyjaciółki rozbiegały się niczym stado spłoszonych gołębi, przynajmniej w części stanowiły efekt tej wymuszonej bezczynności.

Gwałtowne zmiany jej nastrojów szczególnie nużyły Gorima. Święty starzec przez wieki prowadził życie oddane spokojnej kontemplacji, Ce’Nedra zaś wtargnęła w jego środek niczym oślepiająca kometa. Choć czasami poważnie nadużywała jego cierpliwości, znosił napady złego humoru, wybuchy płaczu, niewyjaśnione burze z równą cierpliwością co nagłe, wylewne ataki czułości, kiedy zarzucała mu ręce na szyję i obsypywała zdumioną twarz pocałunkami.

W dniach dobrego humoru Ce’Nedra spotykała się ze swoimi towarzyszkami wśród kolumn na brzegu wyspy Gorima. Tam rozmawiały, śmiały się i uczestniczyły w zabawach, które sama wymyślała, milcząca, mroczna grota wypełniała się paplaniną i śmiechem dojrzewających dziewcząt. W chwilach melancholii wybierała się czasem z Gorimem na krótki spacer, oglądając nie znane wspaniałości podziemnego świata jaskiń, galerii i grot pod opuszczonym miastem Prolgu. Niewprawnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że księżniczka jest tak zajęta własną uczuciową pirotechniką, iż nie dostrzega niczego wokół siebie. W rzeczywistości jednak tak nie było. Jej skomplikowany umysł zdolny był do obserwacji, analiz i badań nawet podczas największego wybuchu. Ku swemu zdumieniu Gorim odkrył wkrótce, że Ce’Nedra jest bystra i ma dobrą pamięć. Gdy opowiadał jej historie i legendy swojego ludu, zadawała wiele pytań, zawsze starając się dotrzeć do znaczenia ukrytego pod powierzchnią opowieści.

Podczas owych rozmów księżniczka dokonała wielu odkryć. Zrozumiała, że w centrum życia Ulgosów leży religia, tematem zaś i morałem wszystkich ich historii jest obowiązek absolutnego poddania się woli ULa. Tolnedranie mogli kłócić się lub nawet próbować targów ze swym bogiem. Nedra oczekiwał tego, a podobne gierki zdawały się sprawiać mu równą przyjemność jak jego ludowi. Natomiast umysł ulgoski był niezdolny do podobnej poufałości z bogiem.

- Byliśmy nikim - wyjaśnił jej Gorim. - Mniej niż nikim. Bezdomni włóczędzy, wędrowaliśmy bez celu po świecie i nie mieliśmy swego boga, póki UL nie zgodził się nim zostać. Niektórzy fanatycy posuwają się wręcz do sugestii, że jeśli jeden jedyny Ulgos rozgniewa naszego boga, ten porzuci nas. Nie udaję, że zgłębiłem umysł ULa, ale wątpię, by był tak drażliwy. Mimo wszystko jednak naprawdę nie chciał być naszym bogiem, więc lepiej nie nadużywać jego cierpliwości.

- Ależ on cię kocha - zauważyła szybko Ce’Nedra. - Każdy mógł to dojrzeć w jego twarzy, kiedy do nas przybył.

Gorim spojrzał na nią powątpiewająco.

- Mam nadzieję, że nie sprawiłem mu zbyt wielkiego zawodu.

- Nie bądź niemądry - rzuciła lekko księżniczka. - Oczywiście, że UL cię kocha. Cały świat cię kocha.

Impulsywnie, jakby pragnąc udowodnić to, co powiedziała, ucałowała czule jego blady policzek. Gorim uśmiechnął się do niej.

- Drogie dziecko - powiedział - twoje serce jest tak otwarte, że odruchowo zakładasz, iż wszyscy kochają tych, których ty darzysz miłością. Obawiam się, że nie zawsze tak się dzieje. W naszych jaskiniach można znaleźć sporą grupę ludzi, którzy za mną nie przepadają.

- Bzdura - odparła. - Fakt, że kłócisz się z kimś, nie oznacza jeszcze, że go nie kochasz. Ja sama bardzo kocham mojego ojca, ale spieramy się przez cały czas. Lubimy się kłócić. - Ce’Nedra wiedziała, że może bezpiecznie używać słów typu „niemądry” czy „bzdura” zwracając się do Gorima. Do tej pory całkowicie omotała go sobie wokół palca i była pewna, że niemal wszystko ujdzie jej na sucho.

Choć otaczającym ją ludziom trudno byłoby w to uwierzyć, w zachowaniu Ce’Nedry zaszło kilka istotnych, choć bardzo subtelnych zmian. Mimo iż poważni, zamknięci w sobie Ulgosi uważali ją za okropnie impulsywną, nauczyła się przynajmniej pomyśleć chwilę - choćby bardzo krótką - zanim coś powiedziała bądź zrobiła. Od czasu do czasu w tych jaskiniach zdarzały jej się chwile zakłopotania, a wstyd był jedyną rzeczą, której Ce’Nedra absolutnie nie potrafiła znieść. Stopniowo, niedostrzegalnie, poznała wartość odrobiny samokontroli i czasami zaczynała zachowywać się niemal jak dama.

Miała także dość czasu, by rozważyć kwestię Gariona. W ciągu tych długich dni jego nieobecność sprawiała jej szczególny, niewytłumaczalny ból. Zupełnie jakby utraciła coś bardzo cennego i owa strata pozostawiła po sobie bolesną pustkę. Jej uczucia zawsze stanowiły taki gąszcz, że nigdy dokładnie się w nich nie orientowała. Zazwyczaj zmieniały się błyskawicznie i nim zdążyła się im przyjrzeć, zastępowały je następne. Jednakże owa tęsknota i poczucie pustki nękały ją tak długo, że wreszcie musiała stawić im czoło.

To nie mogła być miłość. To niemożliwe. Miłość do chłopskiego pomywacza - nieważne jak byłby miły - coś takiego wydawało się nie do pomyślenia! Ostatecznie była księżniczką imperium i miała do spełnienia wyraźnie określone obowiązki. Jeśli w głębi duszy pojawiłby się choćby cień podejrzenia, że jej uczucia do Gariona wykraczają poza zwykłą przyjaźń, była bezwzględnie zobowiązana zaniechać dalszych kontaktów. Ce’Nedra nie chciała jednak odprawić Gariona i nigdy więcej go nie oglądać. Sama myśl o tym sprawiała, że zbierało jej się na płacz. Toteż bez wątpienia to, co do niego czuła, nie było - nie mogło być - miłością. Kiedy wytłumaczyła to sobie, jej nastrój znacznie się poprawił. Możliwość ta bardzo ją niepokoiła, lecz teraz, gdy logika udowodniła bez cienia wątpliwości, że jest bezpieczna, mogła się odprężyć. To cudowne uczucie mieć logikę po swojej stronie.

Pozostawało jedynie oczekiwanie - nieskończone, nieznośne oczekiwanie na powrót przyjaciół. Gdzie się podziewali? Kiedy w końcu wrócą? Co takiego robili, że trwało to tak długo? Im dłużej czekała, tym częściej opuszczała ją nowo zdobyta samokontrola i jej blade towarzyszki wkrótce nauczyły się dostrzegać najdrobniejsze oznaki niebezpieczeństwa, zapowiadające nadchodzący wybuch.

W końcu jednak Gorim zawiadomił ją, iż dotarły doń wieści o powrocie jej przyjaciół i mała księżniczka niemal oszalała z podniecenia. Jej przygotowania były długie i skomplikowane. Oczywiście powita ich stosownie. Tym razem żadnego dziecinnego entuzjazmu. Zamiast tego będzie skromna, opanowana, królewska i absolutnie dorosła. Oczywiście, musi odpowiednio wyglądać.

Godzinami zastanawiała się nad wyborem stosownej sukni. Wreszcie zdecydowała się na długą do ziemi, oślepiająco białą ulgoską szatę. Jednakże suknie ulgoskich dziewcząt były odrobinę za skromne jak na gust Ce’Nedry. Choć chciała sprawiać wrażenie opanowanej, to jednak nie do tego stopnia. Z namysłem odpruła rękawy i nieco zmodyfikowała dekolt. Cienka złota szarfa starannie przewiązana przez stanik i talię sukni podkreślała kształty księżniczki. Ce’Nedra zmierzyła efekty swych wysiłków krytycznym wzrokiem i uznała, że są zadowalające.

Oczywiście był jeszcze problem włosów. Jej zwyczajowe, swobodnie rozpuszczone loki absolutnie nie wchodziły w rachubę. Musiały zostać spiętrzone na głowie, po czym spłynąć elegancką kaskadą po jednym ramieniu, aby dodać plamę koloru nieskazitelnej bieli stanika i efektownie podkreślić całą kompozycję. Pracowała nad swą fryzurą, póki nie rozbolały ją zbyt długo uniesione nad głową ręce. Gdy wreszcie skończyła, przestudiowała w lustrze całość, jaką tworzyła suknia, włosy i skromny, lecz królewski wyraz twarzy. Nieźle, pogratulowała sobie w duchu. Garionowi oczy wyjdą z głowy na jej widok. Księżniczka była zachwycona.

Gdy wreszcie nadszedł dzień ich przyjazdu, Ce’Nedra, która niemal w ogóle nie spała przez całą noc, siedziała nerwowo z Gorimem w jego komnacie. Kapłan czytał długi zwój. Podczas gdy oddawał się lekturze, księżniczka wierciła się niespokojnie, bezmyślnie skubiąc zębami kosmyk włosów.

- Wydajesz się dziś niespokojna, moje dziecko - zauważył.

- To tylko dlatego, że nie widziałam go - ich - od tak dawna - wyjaśniła szybko. - Czy na pewno dobrze wyglądam? - Był to dopiero siódmy czy ósmy raz, kiedy zadała to pytanie.

- Ślicznie, dziecko - zapewnił ją po raz kolejny. Ce’Nedra uśmiechnęła się promiennie.

Do komnaty wszedł sługa Gorima.

- Twoi goście przybyli, Świątobliwy - powiedział składając pełen szacunku ukłon.

Serce Ce’Nedry zaczęło walić jak szalone.

- Może wyjdziemy im na powitanie? - zaproponował Gorim, odkładając zwój i wstając z krzesła.

Ce’Nedra powstrzymała impuls nakazujący zerwać się na nogi i wybiec z komnaty. Narzucając sobie żelazną kontrolę, podeszła do Gorima, w duchu powtarzając bez przerwy: „godność, opanowanie, królewska rezerwa”.

Kiedy wkroczyli do groty Gorima, jej przyjaciele byli wymęczeni i znużeni podróżą. Przybyło też z nimi kilkoro obcych, których Ce’Nedra nie rozpoznała. Jednak oczy księżniczki poszukiwały tylko jednej twarzy.

Wyglądał na starszego, niż go pamiętała. Jego oblicze, zawsze tak poważne, miało nowy, zdecydowany wyraz. Najwyraźniej kiedy go nie było, przydarzyło mu się wiele rzeczy - istotnych rzeczy - i księżniczka poczuła lekki ból na myśl, że nie mogła uczestniczyć w tak ważnych wydarzeniach jego życia.

Nagle jej serce zamarło. Kim była ta wielka, niezgrabna dziewczyna u jego boku? I czemu okazywał tej krowie takie względy? Szczęki Ce’Nedry zacisnęły się, gdy poprzez nieruchome wody jeziora rzuciła wściekłe spojrzenie na perfidnego młodzieńca. Wiedziała, że tak będzie! Ledwie spuściła go z oczu, rzucił się w ramiona pierwszej napotkanej dziewczyny. Jak on śmiał? Jak śmiał?!

Gdy grupka z drugiego brzegu zaczęła zbliżać się gościńcem, Ce’Nedrę ogarnęła rozpacz. Wysoka dziewczyna była urocza, jej ciemne włosy błyszczały, twarz miała idealnie piękne rysy. Ce’Nedra desperacko poszukiwała jakiejkolwiek wady, skazy. A jak się ruszała! Niemal płynęła w powietrzu z wdziękiem, który wzbudził w oczach Ce’Nedry łzy zawiści.

Cierpiącej księżniczce słowa powitania i imiona nowych przybyszów wydawały się nic nie znaczącym bełkotem. Z roztargnieniem dygnęła przed królem Algarów i jego uroczą królową. Uprzejmie powitała piękną, zmysłową kobietę - Taiba, tak chyba brzmiało jej imię - którą przedstawiła jej lady Polgara. Przerażająca ją chwila zbliżała się coraz bardziej i Ce’Nedra w żaden sposób nie mogła jej powstrzymać.

- A to jest Adara - oznajmiła lady Polgara, wskazując czarującą istotę u boku Gariona. Ce’Nedra miała ochotę wyć z wściekłości. To niesprawiedliwe! Nawet imię tej dziewczyny brzmiało ślicznie. Czy nie mogła nazywać się jakoś paskudnie?

- Adaro - ciągnęła lady Polgara, wpatrując się uważnie w twarz księżniczki - to jest jej imperialna wysokość, księżniczka Ce’Nedra.

Adara dygnęła z gracją, która ugodziła serce Ce’Nedry niczym ostrze noża.

- Tak bardzo pragnęłam poznać waszą wysokość - oznajmiła dziewczyna. Jej głos był dźwięczny, melodyjny.

- Jakże nam miło - odparła wyniośle Ce’Nedra. Choć każdą cząstką swego ciała pragnęła rzucić się na znienawidzoną rywalkę, trwała sztywno wyprostowana i nieruchoma. Jakikolwiek wybuch, nawet najmniejszy ślad rozpaczy dostrzegalny w wyrazie jej twarzy bądź głosie, uczyniłby zwycięstwo tej Adary całkowitym. Ce’Nedra była w zbyt wielkim stopniu księżniczką - i kobietą - by pozwolić na tę ostateczną klęskę. Choć ból, jaki czuła, był równie realny, co sprawiany rękami kata, stała wyprostowana, w aurze królewskiego majestatu. W duchu zaczęła recytować wszystkie swe tytuły, tworząc z nich coś w rodzaju pancerza. Z ponurą determinacją przypominała sobie, kim jest. Księżniczka Imperium nigdy nie płacze. Córka Rana Boruna nie rozczula się nad sobą. Kwiat Tolnedry nie pogrąży się w otchłani żalu tylko dlatego, że jakiś prosty pomywacz pokochał kogoś innego.

- Wybaczysz mi, lady Polgaro - powiedziała, przyciskając do czoła drżącą dłoń - ale nagle poczułam okropny ból głowy. Pozwólcie, że się oddalę.

Nie czekając na odpowiedź odwróciła się i ruszyła wolnym krokiem w stronę domu Gorima. Przystanęła tylko raz, gdy mijała Gariona.

- Mam nadzieję, że będziesz bardzo szczęśliwy - skłamała.

Spojrzał na nią nic nie pojmującym wzrokiem.

Sprawy zaszły za daleko. Ukrycie targających nią emocji przed Adarą stanowiło absolutną konieczność, ale to był Garion i musiała mu okazać, co o nim myśli.

- Gardzę tobą, Garionie - szepnęła z naciskiem. - I nigdy więcej nie chcę cię widzieć.

Garion mrugnął ze zdumieniem.

- Nie sądzę, abyś mógł sobie wyobrazić, jak bardzo cię nienawidzę - dodała. Po czym ruszyła dalej ku domowi Gorima z wyprostowanymi ramionami i wysoko uniesioną głową.

Gdy tylko znalazła się za drzwiami, uciekła do swego pokoju, padła na łóżko i zapłakała z bólu i rozpaczy.

Usłyszała lekkie kroki zbliżające się do drzwi, po czym nagle obok niej znalazła się lady Polgara.

- W porządku, Ce’Nedro - powiedziała. - O co w tym wszystkim chodziło? - Czarodziejka usiadła na brzegu łóżka i położyła dłoń na ramieniu szlochającej księżniczki.

- Och, lady Polgaro - wykrztusiła Ce’Nedra rzucając się nagle w ramiona czarodziejki. - S-straciłam go. Ko-kocha się w-w niej.

- Kto taki, kochanie? - spytała ze spokojem Polgara.

- Garion. On kocha tę Adarę i nie zauważa nawet już mojego is-stnienia.

- Ty głupia gąsko - upomniała ją łagodnie Polgara.

- Przecież ją kocha, prawda? - spytała ostro Ce’Nedra.

- Oczywiście, że tak, kochanie.

- Wiedziałam - wyszlochała Ce’Nedra, na nowo wybuchając płaczem.

- To zupełnie naturalne - ciągnęła dalej Polgara. - Ostatecznie jest jego kuzynką.

- Kuzynką? - zlana łzami twarz Ce’Nedry uniosła się nagle.

- Córką siostry jego matki - sprecyzowała Polgara. - Wiedziałaś chyba, że matka Gariona była Algarką?

Ce’Nedra w milczeniu potrząsnęła głową.

- Czy tylko o to chodziło?

Księżniczka przytaknęła. Jej płacz ustał nagle. Lady Polgara wyjęła z rękawa chusteczkę i podała ją drobnej dziewczynie.

- Wydmuchaj nos, kochanie - poleciła. - Nie pociągaj nim. To bardzo niestosowne.

Ce’Nedra posłuchała.

- A zatem w końcu przyznałaś się do tego - zauważyła Polgara. - Zastanawiałam się, jak długo zajmie ci pogodzenie się tą myślą.

- Przyznałam się? Do czego?

Polgara obdarzyła ją długim, przeciągłym spojrzeniem i Ce’Nedra zarumieniła się, spuszczając oczy.

- Już lepiej - stwierdziła czarodziejka. - Nie wolno ci ukrywać przede mną niczego, Ce’Nedro. I tak na nic się to nie zda, a tylko utrudni ci wiele rzeczy.

Oczy Ce’Nedry rozszerzyły się w miarę, jak dotarło do niej pełne znaczenie owego nie wypowiedzianego wyznania.

- To niemożliwe - jęknęła z absolutną zgrozą. - Coś takiego nie może się zdarzyć.

- Jak lubi mawiać mój ojciec, praktycznie wszystko jest możliwe - poinformowała ją Polgara.

- Co ja teraz pocznę?

- Po pierwsze, idź umyj twarz - poradziła czarodziejka. - Niektóre dziewczęta mogą płakać i nie szkodzi im to na urodę, ale ty nie masz do tego odpowiedniej cery. W tej chwili wyglądasz strasznie. Radziłabym ci nigdy nie płakać publicznie, jeśli tylko możesz tego uniknąć.

- Nie to miałam na myśli - odpowiedziała Ce’Nedra. - Co ja pocznę z Garionem?

- Nie sądzę, abyś musiała cokolwiek robić. W końcu wszystko się rozwiąże.

- Ale ja jestem księżniczką, a on... cóż, to tylko Garion. Takie rzeczy nie są dozwolone.

- Najprawdopodobniej wszystko się ułoży - zapewniła ją lady Polgara. - Zaufaj mi, Ce’Nedro. Od bardzo dawna zajmuję się podobnymi sprawami. A teraz idź umyj twarz.

- Zrobiłam z siebie okropną idiotkę, prawda? - spytała Ce’Nedra.

- Nic, czego nie dałoby się naprawić - odparła spokojnie Polgara. - Możemy przypisać to podnieceniu związanemu ze spotkaniem dawno nie widzianych przyjaciół. Bo przecież cieszysz się z naszego przyjazdu, czyż nie?

- Och, lady Polgaro - westchnęła Ce’Nedra, ściskając czarodziejkę. Księżniczka płakała i śmiała się jednocześnie.

Po naprawieniu szkód wyrządzonych przez łzy, obie dołączyły do reszty w bibliotece Gorima.

- Czy czujesz się lepiej, moje dziecko? - spytał łagodnie Gorim. Na jego kochanej, starej twarzy malowała się troska.

- To tylko odrobina nerwów, Przenajświętszy - zapewniła go lady Polgara. - Nasza księżniczka, jak zapewne zauważyłeś, nieco zbyt łatwo się podnieca.

- Przykro mi, że uciekłam w taki sposób - usprawiedliwiała się Adarze Ce’Nedra. - To było niemądre.

- Wasza wysokość nigdy nie mogłaby być niemądra - stwierdziła Adara.

Ce’Nedra wysoko uniosła podbródek.

- Owszem, mogę - oświadczyła. - Mam takie samo prawo publicznego robienia z siebie idiotki jak ktokolwiek inny.

Adara roześmiała się i cały incydent poszedł w zapomnienie.

Jednakże pozostawał pewien problem. Ce’Nedra uświadomiła sobie, że być może posunęła się nieco za daleko w swym impulsywnym wyznaniu nienawiści wobec Gariona. Twarz chłopaka była zakłopotana, zdradzała też lekki ból. Ce’Nedra zdecydowała wyniośle zignorować cierpienia, jakie mu sprawiła. Ona musiała znieść całą tą okropną scenę na brzegu wyspy Gorima, więc sprawiedliwość wymaga, aby i on odrobinę się pomęczył - oczywiście nie za wiele. W końcu zasłużył sobie na to. Pozwoliła mu pocierpieć przez jakiś czas - przynajmniej miała nadzieję, że było to cierpienie - po czym odezwała się do niego ciepło, jakby nigdy nie wypowiedziała owych nienawistnych słów. Garion zakłopotał się jeszcze bardziej i wówczas zaatakowała go pełną siłą swego najbardziej czarującego uśmiechu, z wielkim zadowoleniem zauważając piorunujący skutek, jaki wywarł on na młodzieńcu. Potem zaś zupełnie przestała go zauważać.

Podczas gdy Belgarath i lady Polgara relacjonowali wydarzenia męczącej podróży do Rak Cthol, księżniczka siedziała skromnie na ławce obok Adary, na wpół słuchając ich słów. Przede wszystkim jednak myśli jej krążyły wokół zdumiewającego odkrycia, dokonanego w ciągu minionej godziny. Nagle poczuła na sobie czyjś wzrok i szybko uniosła głowę. Mały jasnowłosy chłopczyk, którego lady Polgara nazywała Podarkiem, obserwował ją z niezwykłym wyrazem powagi na małej twarzy. W jego oczach było coś dziwnego. Z nagłą i absolutną pewnością wiedziała, że dziecko spogląda wprost w jej serce. I wówczas uśmiechnął się do niej. Uśmiech ten wzbudził w niej oszałamiającą, bezrozumną radość. Chłopiec podszedł bliżej, wciąż uśmiechnięty, i jego ręka zanurkowała w głąb sakwy wiszącej mu pasa. Wyjął z niej okrągły szary kamień, po czym ofiarował go dziewczynie.

- Podarek? - spytał.

Przez sekundę Ce’Nedrze wydało się, że dostrzega w głębi kamienia lekki, błękitny poblask.

- Nie dotykaj go, Ce’Nedro - rzuciła lady Polgara tonem, który sprawił, że ręka Ce’Nedry zamarła w trakcie sięgania po ofiarowany kamień.

- Durniku! - w głosie czarodziejki zabrzmiała nuta dziwnego wyrzutu.

- Pani Pol - odparł bezradnie kowal. - Nie wiem, co jeszcze mógłbym zrobić. Nieważne jak starannie pieczętuję, on zawsze potrafi ją otworzyć.

- Każ mu go odłożyć - poleciła z lekkim rozdrażnieniem.

Durnik podszedł do chłopczyka, ukląkł i ujął sakwę. Otworzył ją bez słowa, a dziecko wrzuciło do środka kamień. Następnie Durnik mocno zawiązał mieszek, ściągając supły tak ciasno, jak tylko potrafił. Kiedy skończył, chłopczyk czule objął go za szyję. Lekko zakłopotany Durnik uniósł wzrok i już miał odprowadzić dziecko, lecz Podarek uwolnił rękę i zamiast tego wspiął się na kolana Ce’Nedry. Ucałował ją z powagą, po czym usadowił się jej w ramionach i natychmiast zasnął.

Ce’Nedrę ogarnęło uczucie, jakiego nigdy dotąd nie doświadczyła. Choć sama nie wiedziała dlaczego, czuła się szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem. Przytuliła do siebie dziecko, obejmując je opiekuńczo i tuląc policzek do bladozłotych loków. Nagle ogarnęła ją ochota, aby go huśtać i może nawet zanucić cichą kołysankę.

- Musimy się spieszyć - mówił do Gorima Belgarath. - Nawet z pomocą Relga dotarcie do Sendarii zajmie nam co najmniej tydzień. Potem musimy przebyć cały kraj, a o tej porze roku śniegi w Sendarii potrafią być bardzo głębokie. Co gorsze, w tej chwili na Morzu Wiatrów panują nieustanne burze, a dla okrętu droga z Sendaru do Rivy nie jest taka krótka.

Słowo „Riva” wyrwało Ce’Nedrę z transu. Od chwili gdy wraz z Jeebersem wykradła się z imperialnego pałacu w Tol Honeth, zachowaniem jej rządziła jedna, jedyna myśl - nie zamierza jechać do Rivy. Choć od czasu do czasu mogło się wydawać, że ustąpiła w tej kwestii, ustępstwa owe zawsze stanowiły jedynie podstęp. Teraz jednak musi postawić sprawę jasno. Powody, dla których z takim uporem odmawiała podporządkowania się nakazom Traktatów z Vo Mimbre, zatarły się w jej pamięci. Od tego czasu zdarzyło się tak wiele, że nie była już tą samą osobą, ale to nieważne. Cokolwiek by się działo, jednego była absolutnie pewna. Nie zamierzała jechać do Rivy. Była to kwestia zasad.

- Jestem pewna, że kiedy dotrzemy do Sendarii, będę mogła się udać do imperialnego garnizonu - oznajmiła od niechcenia, jakby decyzja w tej sprawie już zapadła.

- A po co miałabyś to robić, kochanie? - spytała lady Polgara.

- Jak już mówiłam wcześniej, nie wybieram się do Rivy - odparła Ce’Nedra. - Legioniści zorganizują mi transport do Tol Honeth.

- Może istotnie powinnaś odwiedzić swojego ojca - stwierdziła ze spokojem Polgara.

- Czy to znaczy, że puścisz mnie do niego?

- Tego nie powiedziałam. Jestem pewna, że późną wiosną albo wczesnym latem zdołamy znaleźć statek żeglujący do Tol Honeth. Rivanie prowadzą rozległy handel z Imperium.

- Chyba niedokładnie mnie zrozumiałaś, lady Polgaro. Powiedziałam, że nie jadę do Rivy - bez względu na okoliczności.

- Słyszałam cię, Ce’Nedro, jednakże mylisz się. Jedziesz do Rivy. Masz tam umówione spotkanie, pamiętasz?

- Nie pojadę! - Głos Ce’Nedry wzniósł się co najmniej o oktawę.

- Owszem, pojedziesz - oznajmiła czarodziejka na pozór spokojnym tonem, w którym jednak rozbrzmiewała stalowa nuta.

- Absolutnie odmawiam! - oświadczyła księżniczka. Miała powiedzieć coś więcej, lecz nagle drobny paluszek musnął jej wargi. Śpiące dziecko, które tuliła w ramionach, uniosło rękę i dotknęło jej ust. Z irytacją odsunęła małą dłoń.

- Mówiłam już wcześniej, że nie zamierzam podporządkować się...

Chłopiec ponownie dotknął jej warg. Jednocześnie uniósł ku niej senne oczy, których spojrzenie dziwnie uspokoiło księżniczkę. Ce’Nedra zapomniała, co chciała powiedzieć.

- Nie pojadę na Wyspę Wiatrów - zakończyła dość niezręcznie. - To moje ostatnie słowo. - Problem w tym, że wcale nie wydawało się ostatnie.

- Mam wrażenie, że dyskutowałyśmy już kiedyś na ten temat - zauważyła Polgara.

- Nie macie prawa, aby... - Ce’Nedrze słowa ponownie zamarły na ustach, gdy jej myśli znów odbiegły od tematu. Oczy chłopca były takie błękitne - tak bardzo błękitne; odkryła, że nie może oderwać od nich wzroku, miała wrażenie, że zapada się w ów niewiarygodny kolor. Potrząsnęła głową. To zupełnie nie w jej stylu, gubić w ten sposób wątek. Musi się skupić.

- Nie zgadzam się na publiczne poniżenie - oznajmiła. - Nie stanę we Dworze Rivańskiego Króla niczym żebraczka, podczas gdy wszyscy Alornowie będą w sekrecie wyśmiewać się ze mnie. - To brzmiało lepiej, najwyraźniej wracała już do siebie. Mimowolnie zerknęła na dziecko i jej koncentracja ponownie zniknęła. - Nie mam nawet odpowiedniej sukienki - dodała żałośnie. Dlaczego właściwie powiedziała coś takiego?

Polgara nie odpowiedziała, lecz jej oczy obserwujące plączącą się księżniczkę były mądre i wyrozumiałe. Ce’Nedra brnęła dalej. Jej obiekcje stawały się coraz mniej i mniej istotne. Stopniowo uświadomiła sobie, że w rzeczywistości nie istnieje żaden powód, dla którego nie miałaby pojechać do Rivy. Odmowa wydawała się zwykłym kaprysem, dziecinną przekorą. Czemu właściwie robiła z tego powodu tyle szumu? Chłopiec w jej ramionach uśmiechnął się zachęcająco i - niezdolna się powstrzymać - odpowiedziała mu uśmiechem. Jej opór załamywał się coraz bardziej. Spróbowała jeszcze raz.

- Zresztą to i tak tylko głupia stara formalność, lady Polgaro. We Dworze Rivańskiego Króla nikt nie będzie na mnie czekał, nikt się nigdy nie zjawi. Ród Rivy wygasł. - Oderwała oczy od twarzy dziecka. - Czy naprawdę muszę jechać?

Lady Polgara przytaknęła z powagą.

Ce’Nedra westchnęła głośno. Cała ta sprzeczka wydała jej się nagle zupełnie bezsensowna. Po co się kłócić z powodu jednej prostej podróży? Przecież nie wiązało się z nią żadne niebezpieczeństwo. Jeśli ma to sprawić przyjemność innym, czemu miałaby się upierać?

- No dobrze - ustąpiła. - Jeśli to tak ważne dla wszystkich, to chyba mogę pojechać do Rivy.

Z jakiejś przyczyny, kiedy to powiedziała, poczuła się znacznie lepiej. Chłopiec w jej ramionach uśmiechnął się ponownie, delikatnie poklepał ją po policzku i zasnął. Zagubiona w niewytłumaczalnej mgiełce szczęścia, księżniczka raz jeszcze przytuliła twarz do jego loków i zaczęła kołysać się w przód i tył, mrucząc cichutko do siebie.


CZĘŚĆ DRUGA


RIVA


Rozdział IX



Raz jeszcze Relg poprowadził ich przez mroczny, milczący świat jaskiń i Garion stwierdził, że jego uczucia nie uległy zmianie. Nadal nienawidził każdej sekundy podziemnej podróży. Wydawało mu się, że minęła wieczność od chwili, gdy opuścili Prolgu, gdzie Ce’Nedra długo i ze łzami żegnała się z kruchym, starym Gorimem. Księżniczka zdumiewała Gariona, toteż wędrując w cuchnącym wilgocią mroku oddał się rozważaniom na jej temat. W Prolgu coś się zdarzyło. W pewien, niemal niedostrzegalny sposób Ce’Nedra stała się inna - i różnica ta, z niewytłumaczalnego powodu, niezmiernie go denerwowała. Gdy po niezliczonych dniach w spędzonych w ciemnych, krętych tunelach wyłonili się wreszcie na świat powietrza i światła, wychynęli nań przez nieregularny, zasłonięty gęstymi zaroślami otwór w ścianie stromego jaru. Na zewnątrz padał śnieg, wielkie płatki wirowały łagodnie w nieruchomym powietrzu.

- Jesteś pewien, że to Sendaria? - spytał Relga Barak, torując sobie drogę przez krzaki.

Relg wzruszył ramionami i ponownie przewiązał sobie opaską oczy, aby uchronić je przed światłem.

- Nie jesteśmy już w Ulgo.

- Istnieje wiele miejsc, które leżą poza Ulgo, Relgu - przypomniał mu kwaśno Belgarath.

- To mi wygląda na Sendarię - zauważył król Cho-Hag, przechylając się w siodle, aby wyjrzeć z jaskini na zaśnieżony świat. - Czy ktoś wie choćby w przybliżeniu, jaka jest teraz pora dnia?

- Bardzo trudno to stwierdzić przy tak gęstym śniegu, ojcze - odparł Hettar. - Konie sądzą, że dochodzi południe, ale ich pojecie czasu jest nieco mgliste.

- Cudownie - zauważył sardonicznie Silk. - Nie wiemy, gdzie jesteśmy ani która jest godzina. Znakomity początek, nie ma co.

- To naprawdę nieistotne, Silku - stwierdził ze znużeniem Belgarath. - Musimy jedynie udać się na północ. Wcześniej czy później na pewno natkniemy się na wielki pomocny trakt.

- Doskonale - rzucił Durnik. - Ale gdzie jest północ? Garion patrzył na swojego dziadka, podczas gdy stary czarodziej wydostawał się na zewnątrz. Jego twarz pokrywały zmarszczki zmęczenia, pod oczami znów wystąpiły sińce. Mimo dwutygodniowej rekonwalescencji w twierdzy i stanowczej opinii cioci Pol, że może już podróżować, Belgarath najwyraźniej nie do końca otrząsnął się po niedawnym załamaniu.

Wynurzywszy się z jaskini, narzucili na siebie grube płaszcze i dociągnęli popręgi przy siodłach, przygotowując się do drogi.

- Niezbyt atrakcyjne miejsce, nieprawdaż? - zauważyła Ce’Nedra, zwracając się do Adary. Księżniczka rozglądała się wokół krytycznie.

- To górski kraj - odparł Garion, stając w obronie swej ojczyzny. - Wcale nie jest gorszy od gór we wschodniej Tolnedrze.

- Bynajmniej tego nie twierdziłam, Garionie - odparła Ce’Nedra irytująco protekcjonalnym tonem.

Jechali przez kilka godzin, aż wreszcie usłyszeli w lesie przed sobą echo uderzeń toporów.

- Drwale - domyślił się Durnik. - Podjadę do nich i zapytam o drogę.

Ruszył w kierunku, z którego dochodził dźwięk. Kiedy wrócił, jego twarz zdradzała głęboki niesmak.

- Jechaliśmy na południe - oznajmił.

- Naturalnie - stwierdził z ironią Silk. - Czy dowiedziałeś się o godzinę?

- Późne popołudnie - poinformował go Durnik. - Drwale twierdzą, że jeśli skręcimy na zachód, trafimy na drogę prowadzącą ku pomocnemu zachodowi. Doprowadzi nas do wielkiego, północnego traktu, jakieś sześćdziesiąt mil po tej stronie Muros.

- Przekonajmy się zatem, czy zdołamy odnaleźć ją przed zmrokiem - podsumował Belgarath.

Nim zjechali z gór, minęło kilka dni. Kolejne parę zabrało im pokonanie rzadko zaludnionych połaci wschodniej Sendarii i dotarcie do bardziej cywilizowanych równin wokół jeziora Sulturn. Przez cały czas padał śnieg i ruchliwe drogi w południowej i środkowej Sendarii pokrywała brązowa mokra breja. Niczym paskudne brunatne szramy drogi te przecinały śnieżnobiałe wzgórza. Drużyna była dość spora i zazwyczaj musieli lokować się w kilku mniejszych gospodach w czystych zaśnieżonych wioskach leżących przy drodze. Księżniczka Ce’Nedra, opisując zarówno wioski, jak i oferowane im schronienia, używała często słowa „osobliwy” i Garion odkrył, że jej upodobanie do tego określenia uraża jego dumę.

Królestwo, do którego dotarli, nie było tą samą Sendaria, jaką opuścili niemal rok temu. W niemal każdej wiosce po drodze Garion dostrzegał oznaki mobilizacji. Na zabłoconych rynkach ćwiczyły grupki wiejskiej milicji. Stare miecze i pogięte piki, od dawna zapomniane na zakurzonych strychach bądź w wilgotnych piwnicach, wydobywano teraz na światło dzienne i oskrobywano z rdzy, przygotowując się do wojny, która, jak wszyscy wiedzieli, zbliżała się nieubłaganie. Wysiłki pokojowo nastawionych rolników i wieśniaków, starających się upodobnić do żołnierzy, często budziły śmiech. Uszyte w domach mundury mieniły się wszystkimi możliwymi odcieniami czerwieni, błękitu i zieleni, proporce zaś na pierwszy rzut oka zdradzały, iż dla sprawy poświęcono najcenniejsze damskie halki. Jednakże twarze owych prostych ludzi były niezmiernie poważne. Choć młodzieńcy paradowali dumnie w swych mundurach, aby zrobić wrażenie na dziewczętach, a starsi ludzie usiłowali udawać weteranów, w wioskach panowała ciężka atmosfera. Sendaria stała cicho na krawędzi wojny. Gdy dotarli do Sulturn, ciocia Pol, która rozglądała się z namysłem w niemal każdej wiosce, przez którą przejeżdżali, najwyraźniej podjęła decyzję.

- Ojcze - powiedziała do Belgaratha, gdy wjeżdżali do miasteczka. - Ty, Cho-Hag i reszta ruszajcie wprost do Sendaru. Durnik, Garion i ja musimy nieco zboczyć z trasy.

- Dokąd się wybieracie?

- Na farmę Faldora.

- Faldora? Po co?

- Wszyscy zostawiliśmy tam swoje rzeczy. Pogoniłeś nas tak szybko, że ledwie mieliśmy czas się spakować.

Ton jej głosu i wyraz twarzy były tak beznamiętne, że Garion natychmiast zwietrzył podstęp; uniesione brwi Belgaratha wskazywały na to, że czarodziej także wie, iż córka nie mówi mu wszystkiego.

- Zaczyna nas gonić czas, Pol - zauważył starzec.

- Nadal jest go całkiem sporo, ojcze - odparła. - Zresztą to niezbyt daleki objazd. Stracimy zaledwie kilka dni.

- Czy to naprawdę takie ważne, Pol?

- Owszem, ojcze. Uważam, że tak. Miej, proszę, oko na Podarka. Nie sądzę, aby musiał jechać z nami.

- W porządku, Pol.

Z ust księżniczki Ce’Nedry wyrwał się srebrzysty śmiech. Obserwowała ona niezdarne wysiłki milicji, która usiłowała wykonać zwrot w prawo, nie potykając się o własną broń. Wyraz twarzy cioci Pol nie zmienił się nawet odrobinę, gdy zwróciła wzrok na chichoczący klejnot Imperium.

- Myślę jednak, że ją zabierzemy ze sobą - dodała. Ce’Nedra protestowała gwałtownie, gdy usłyszała, że nie pojedzie prosto do wygodnego pałacu króla Fulracha w Sendarze, lecz jej obiekcje nie zrobiły na cioci Pol żadnego wrażenia.

- Czy ona nigdy nikogo nie słucha? - wymamrotała księżniczka do Gariona, gdy jechali razem za ciocią Pol i Durnikiem drogą do Medalii.

- Zawsze słucha - odparł Garion.

- Ale nigdy nie zmienia zdania?

- Niezbyt często, ale przynajmniej słucha. Ciocia Pol obejrzała się przez ramię.

- Naciągnij kaptur, Ce’Nedro - poleciła. - Znów zaczyna padać śnieg i nie chcę, żebyś jechała z mokrą głową.

Księżniczka zaczerpnęła tchu, szykując się do riposty.

- Na twoim miejscu nie robiłbym tego - poradził jej cicho Garion.

- Ale...

- Ciocia Pol nie jest w tej chwili w nastroju do dyskusji. Ce’Nedra rzuciła mu wściekłe spojrzenie, po czym bez słowa naciągnęła kaptur.

Kiedy wieczorem dotarli do Medalii, wciąż jeszcze prószył drobny śnieg. Reakcję Ce’Nedry na kwatery zaoferowane w gospodzie można było łatwo przewidzieć. Garion zauważył, że jej wybuchy mają w sobie pewien rytm. Nigdy nie zaczynała wrzeszczeć pełnym głosem, lecz raczej stopniowo rozpędzała się, dochodząc do imponującego crescendo. Właśnie dotarła do etapu, gdy z jej gardła miał się dobyć donośny krzyk, kiedy nagle jej przerwano.

- Co za czarujący pokaz dobrych manier - zauważyła spokojnie ciocia Pol do Durnika. - Wszyscy starzy przyjaciele Gariona będą tym niewątpliwie zachwyceni, nie sądzisz?

Durnik odwrócił wzrok, ukrywając uśmiech.

- Jestem tego pewien, pani Pol.

Usta Ce’Nedry wciąż były otwarte, lecz jej tyrada urwała się w pół słowa. Gariona zdumiała zapadła cisza.

- Rzeczywiście, zachowywałam się odrobinę niemądrze, nieprawdaż? - powiedziała po chwili księżniczka. Ton jej głosu był rozważny, niemal słodki.

- Owszem, kochanie, odrobinkę - zgodziła się ciocia Pol.

- Proszę, wybaczcie mi wszyscy - głos Ce’Nedry ociekał słodyczą.

- Nie przesadzaj, Ce’Nedro - upomniała ją Polgara. Mniej więcej około południa następnego dnia skręcili z głównego traktu, prowadzącego do Erat, w wiejską drogę zmierzającą wprost na farmę Faldora. Od rana podniecenie Gariona zdążyło już osiągnąć niebotyczny poziom. Znał tu każdy słup milowy, każdy krzak i drzewo. A tam? Czyż to nie stary Cralto dosiadający na oklep konia? Zapewne jechał załatwić coś dla Faldora. Wreszcie, na widok wysokiej, znajomej postaci oczyszczającej rów irygacyjny z krzaków i gałęzi, nie mógł się już opanować. Wbił pięty w boki konia, gładko przeskoczył ogrodzenie i pogalopował przez zaśnieżone pole w kierunku samotnego robotnika.

- Rundorigu! - krzyknął, gwałtownie ściągając wodze i zeskakując z siodła.

- Wasza miłość? - spytał Rundorig, mrugając ze zdumienia.

- Rundorigu, to ja, Garion. Nie poznajesz mnie?

- Garion? - Rundorig zamrugał jeszcze kilkanaście razy, wpatrując się uważnie w twarz Gariona. Wreszcie w jego oczach powoli zalśnił błysk zrozumienia, niczym świt w pochmurny dzień.

- Rzeczywiście. Chyba masz rację - stwierdził zaskoczony. - Ty jesteś Garion, prawda?

- Oczywiście, że tak, Rundorigu! - wykrzyknął Garion, wyciągając dłoń do przyjaciela.

Rundorig schował jednak obie ręce za plecy i cofnął się.

- Twoje ubranie, Garionie. Uważaj! Jestem cały zabłocony.

- Nie dbam o moje ubranie, Rundorigu. Jesteś moim przyjacielem.

Wysoki chłopak z uporem potrząsnął głową.

- Nie możesz go ubłocić. Jest zbyt wspaniałe. Będziemy mieli mnóstwo czasu na uściski, kiedy już się umyję. - Spojrzał ciekawie na Gariona. - Skąd wziąłeś tak eleganckie rzeczy? I miecz? Lepiej nie pokazuj się Faldorowi z mieczem. Wiesz, że nie aprobuje podobnych rzeczy.

W jakiś sposób spotkanie nie przebiegało tak, jak powinno.

- Jak się miewa Doroon? - spytał Garion. - I Zubrette?

- Doroon wyprowadził się zeszłego lata - odrzekł Rundorig po krótkim zastanowieniu. - Mam wrażenie, że jego matka wyszła ponownie za mąż... w każdym razie mieszkają teraz na farmie po drugiej stronie Winold. A Zubrette, no cóż... Zubrette i ja zaczęliśmy się spotykać niedługo po twoim wyjeździe. - Wysoki młodzieniec zarumienił się nagle i, zakłopotany i zmieszany, opuścił wzrok. - Doszliśmy do pewnego porozumienia, Garionie - wypalił.

- Ależ to cudownie, Rundorigu! - wykrzyknął szybko Garion, aby pokryć lekkie uczucie zawodu.

Jednakże Rundorig parł naprzód.

- Wiem, że ty i ona zawsze bardzo się lubiliście - stwierdził. Jego pociągła twarz miała nieszczęśliwy wyraz. - Pomówię z nią. - Uniósł wzrok. Do jego oczu napłynęły łzy. - Nie posunąłbym się tak daleko, Garionie, tylko że nikt z nas nie sądził, abyś kiedykolwiek wrócił.

- Tak naprawdę wcale nie wróciłem, Rundorigu - zapewnił przyjaciela Garion. - Wpadliśmy tylko z wizytą i po to, by zabrać parę rzeczy, które zostawiliśmy. Wkrótce znów ruszamy w drogę.

- Czy chcesz także zabrać Zubrette? - spytał Rundorig z głuchą rozpaczą, która głęboko poruszyła serce Gariona.

- Rundorigu - stwierdził bardzo spokojnie - teraz już w ogóle nie mam domu. Jednego dnia sypiam w pałacach, a następnego - w błocie przy drodze. Czy obaj pragnęlibyśmy takiego życia dla Zubrette?

- Myślę, że mimo wszystko pojechałaby z tobą, gdybyś ją poprosił - stwierdził Rundorig. - Zniosłaby wszystko, byle tylko być przy tobie.

- Ale my jej na to nie pozwolimy, prawda? Jeśli o nas chodzi, porozumienie miedzy wami jest czymś wiążącym.

- Nigdy nie mógłbym jej okłamać, Garionie - zaprotestował wysoki chłopak.

- A ja tak - odrzekł brutalnie Garion. - Szczególnie jeśli w ten sposób oszczędzę jej życia bezdomnego włóczęgi. Ty musisz jedynie trzymać gębę na kłódkę i pozwolić, żebym to ja mówił za nas obu. - Nagle uśmiechnął się szeroko. - Zupełnie jak za dawnych czasów.

Na twarzy Rundoriga także zagościł pierwszy nieśmiały uśmiech.

Brama farmy stała otworem, poczciwy zaś, szczery Faldor, radośnie uśmiechnięty, krzątał się zacierając ręce wokół cioci Pol, Durnika i Ce’Nedry. Wysoki, szczupły farmer wyglądał równie krzepko jak zwykle: wydawało się, że jego długa szczęka jeszcze urosła przez ponad rok ich nieobecności. Na skroniach można było dostrzec odrobinę więcej siwizny, lecz serce Faldora nie zmieniło się.

Księżniczka Ce’Nedra stała skromnie z boku i Garion starannie przyjrzał się jej twarzy, poszukując oznak nadchodzącego niebezpieczeństwa. Jeśli ktokolwiek mógł przeszkodzić mu w realizacji planu, który opracował, była to właśnie Ce’Nedra. Lecz choć bardzo się starał, nie potrafił nic odczytać z nieprzeniknionego oblicza księżniczki.

Wtedy z galerii otaczającej wewnętrzny podwórzec zeszła Zubrette. Choć miała na sobie prostą wiejską sukienkę, jej włosy były nadal złote, a twarz jeszcze piękniejsza niż przedtem. Garion poczuł, jak zalewa go fala tysiąca wspomnień. Na myśl o tym, co zamierza zrobić, przeszył go prawdziwy ból. Dorastali razem i więź, która ich łączyła, była tak mocna, że nikt z zewnątrz nie zdołałby do końca zrozumieć, co mogli zawrzeć w jednym jedynym spojrzeniu. I właśnie owym spojrzeniem Garion ją okłamał. Oczy Zubrette były pełne miłości, jej miękkie usta rozchyliły się lekko, niemal gotowe, aby odpowiedzieć na pytanie, które - była tego pewna - Garion zaraz zada. Jednakże wzrok Gariona wyrażał przyjaźń, nawet czułość, ale nie miłość. Po twarzy Zubrette przemknął cień niedowierzania, po czym na jej policzki powoli wystąpił rumieniec. Ból, jaki Garion poczuł, patrząc, jak w jej błękitnych oczach gaśnie nadzieja, był ostry niczym cios noża. Co gorsza, on sam musiał zachować pozór obojętności, podczas gdy Zubrette tęsknie pochłaniała wzrokiem każdy szczegół jego twarzy, jakby chciała przechować go we wspomnieniach, które muszą wystarczyć jej na całe życie. Po chwili odwróciła się i usprawiedliwiwszy się jakimś zajęciem, odeszła. Garion wiedział, że od tej pory będzie go unikać i że widział ją ostatni raz w życiu.

To, co uczynił, było rzeczą słuszną, niemniej jednak o mało nie złamało mu serca. Wymienił z Rundorigiem szybkie spojrzenie, które wyrażało wszystko, co mieli sobie do powiedzenia, po czym ze smutkiem odprowadził wzrokiem dziewczynę, którą, jak kiedyś sądził, miał pewnego dnia poślubić. Kiedy Zubrette skręciła za róg i zniknęła, westchnął z goryczą i stwierdził, że Ce’Nedra przygląda mu się uważnie. Jej oczy mówiły mu wyraźnie, że dokładnie zrozumiała, czego przed chwilą dokonał i jak wiele go to kosztowało. W owym spojrzeniu kryło się współczucie i jakieś szczególne pytanie.

Mimo nalegań Faldora Polgara natychmiast zrezygnowała z roli honorowego gościa, zupełnie jakby swędziły ją palce, pragnące jeszcze raz dotknąć wszystkich znajomych sprzętów kuchennych. Gdy tylko wkroczyła do środka, jej płaszcz powędrował na kołek, talię otoczył fartuch, a ręce zabrały się do pracy. Uprzejme sugestie po jakiejś minucie przerodziły się w polecenia, po czym wszystko wróciło do normy. Faldor i Durnik, z dłońmi splecionymi na plecach, przechadzali się po podwórzu, przeglądając szopy z zapasami, dyskutując o pogodzie i innych rzeczach, Garion zaś stał w kuchni z księżniczką Ce’Nedrą.

- Pokażesz mi farmę, Garionie? - spytała bardzo cicho.

- Jeśli sobie życzysz.

- Czy lady Polgara naprawdę tak bardzo lubi gotować? - Ce’Nedra spojrzała przez ciepłą kuchnię na ciocię Pol, która nucąc wesoło wałkowała wierzch placka.

- Chyba tak - odparł Garion. - Jej kuchnia to miejsce doskonale zorganizowane, a ona lubi porządek. Z jednej strony przybywają produkty, z drugiej wychodzi obiad. - Rozejrzał się po pomieszczeniu o niskim belkowanym suficie i ścianach zawieszonych błyszczącymi rondlami i patelniami. Nagle odniósł wrażenie, jakby jego życie zatoczyło pełny krąg. - Wychowałem się tutaj - stwierdził cicho. - Myślę, że istnieją gorsze miejsca, w których można dorastać.

Drobna dłoń Ce’Nedry wsunęła się w jego palce. W jej dotyku wyczuł pewne wahanie - jakby nie była pewna, jak zostanie przyjęty ów gest. Trzymanie jej ręki sprawiło mu pewną pociechę. Była to bardzo drobna dłoń. Czasami Garion zapominał, jak mała jest naprawdę Ce’Nedra. W tej chwili zdawała się bardzo krucha i wrażliwa, i z jakiejś przyczyny zapragnął ją chronić. Zastanawiał się, czy mógłby objąć ją ramieniem.

Razem wędrowali po farmie, zaglądając do stodół, stajni i kurników. Wreszcie dotarli na strych szopy na siano, który zawsze stanowił ulubioną kryjówkę Gariona.

- Wdrapywałem się tutaj, kiedy wiedziałem, że ciocia Pol ma dla mnie zajęcie - wyznał z melancholijnym uśmiechem.

- Nie chciałeś pracować? - spytała Ce’Nedra. - Wszyscy tu sprawiają wrażenie nieustannie zajętych.

- Nie mam nic przeciw pracy - odparł Garion. - Problem w tym, że część roboty, jaką mi wynajdywała, była dość nieprzyjemna.

- Na przykład szorowanie garnków? - rzuciła Ce’Nedra. Jej oczy zabłysły.

- Istotnie, nie należy ono do moich ulubionych zajęć. Usiedli razem na miękkim, pachnącym sianie na stryszku.

Ce’Nedra, nie wypuszczając ręki Gariona, bezmyślnie wodziła palcem po wierzchu jego drugiej dłoni.

- Byłeś dziś po południu bardzo odważny, Garionie - oznajmiła z powagą.

- Odważny?

- Zrezygnowałeś z czegoś, co było dla ciebie czymś bardzo szczególnym i ważnym.

- A! Masz na myśli Zubrette? Myślę, że tak naprawdę wyjdzie jej to na dobre. Rundorig ją kocha i potrafi się nią zająć w sposób, do którego ja zapewne nie byłbym zdolny.

- Nie jestem pewna, czy rozumiem.

- Zubrette potrzebuje wiele uwagi. Jest sprytna i ładna, ale niezbyt odważna. Zazwyczaj starała się uciec przed kłopotami. Potrzebuje kogoś, kto by się nią opiekował, zapewniał spokój ł bezpieczeństwo. Kogoś, kto może poświecić jej całe swoje życie. Nie sądzę, abym ja mógł to zrobić.

- Gdybyś jednak został tu na farmie, ożeniłbyś się z nią, prawda?

- Najprawdopodobniej - przyznał - ale nie zostałem.

- Czy nie sprawiło ci to bólu? Tak wielkie wyrzeczenie. Garion westchnął.

- Owszem - odparł. - W pewnym sensie tak. Ale sądzę, że tak jest najlepiej dla nas wszystkich. Mam wrażenie, że czeka mnie jeszcze sporo podróży, Zubrette zaś nie należy do ludzi, których można prosić, by spali na ziemi.

- Jednak nie zawahaliście się ani przez moment przed żądaniem tego ode mnie - zauważyła Ce’Nedra z odrobiną urazy.

Garion spojrzał na nią.

- Rzeczywiście? Nigdy dotąd o tym nie myślałem. Może to dlatego, że jesteś odważniejsza.

Następnego ranka, po długich pożegnaniach i wielu obietnicach powrotu, cała czwórka ruszyła do Sendaru.

- I co, Garionie? - spytała ciocia Pol, gdy przejeżdżali przez wzgórze, nieodwołalnie zostawiając za sobą farmę Faldora.

- Co co?

Obdarzyła go długim, milczącym spojrzeniem. Westchnął. Nie było sensu ukrywać przed nią swych uczuć.

- Nie będę mógł tu wrócić, prawda?

- Nie, kochanie.

- Chyba zawsze sądziłem, że kiedy skończymy już z tym wszystkim, wrócimy na farmę. Ale nie zrobimy tego, mam rację?

- Nie, Garionie. Nie zrobimy tego. Musiałeś zobaczyć ją jeszcze raz, aby sobie to uświadomić. Był to jedyny sposób, byś pozbył się ciężaru, który wlokłeś za sobą przez te wszystkie miesiące. Zrozum, nie twierdzę wcale, że farma Faldora to złe miejsce, po prostu nie odpowiada ona pewnemu rodzajowi ludzi.

- I nadłożyliśmy taki szmat drogi tylko po to, abym mógł się o tym przekonać?

- To dość ważne, Garionie. Oczywiście, wizyta u Faldora sprawiła mi też ogromną przyjemność. Poza tym zostawiłam w kuchni kilka rzeczy, które miałam od bardzo dawna i których wolałam nie stracić.

Garionowi przyszła jednak do głowy pewna myśl.

- A co z Ce’Nedrą? Czemu nalegałaś, aby i ona pojechała z nami?

Ciocia Pol obejrzała się na księżniczkę, która jechała kilka jardów za nimi, zatopiona w myślach.

- Przejażdżka jej nie zaszkodziła, a zobaczyła tam parę rzeczy, które powinna była ujrzeć.

- Jestem pewien, że nigdy tego nie zrozumiem.

- Nie, kochanie - zgodziła się ciocia Pol. - Zapewne nie.

Przez następne półtora dnia, kiedy jechali drogą przecinającą białą równinę i prowadzącą do stolicy kraju, Sendaru, popadywał gęsty śnieg. Choć nie było specjalnie zimno, niebo stale pokrywały chmury, z których od czasu do czasu osypywał się tuman płatków. Jechali za zachód. W pobliżu wybrzeża wiatr wyraźnie stał się mocniejszy, a widok morza wzbudził w nich niepokój. Wiatr gnał przed sobą potężne fale zwieńczone grzywami piany.

W pałacu króla Fulracha zastali Belgaratha w paskudnym humorze. Do Dnia Zarania pozostał zaledwie tydzień i starzec stał przy oknie, wyglądając wściekłym wzrokiem na wzburzone morze, zupełnie jakby ta pogoda stanowiła dla niego osobistą obrazę.

- Jak to miło, że do nas dołączyliście - stwierdził sarkastycznie, gdy ciocia Pol i Garion weszli do jego komnaty.

- Przestań, ojcze - odparła spokojnie czarodziejka, zdejmując błękitny płaszcz i wieszając go na krześle.

- Widziałaś, co się tam dzieje, Pol. - Wściekle wskazał na okno.

- Owszem, ojcze - odparła, nie zaszczyciwszy widoku na zewnątrz nawet jednym spojrzeniem. Zamiast tego z uwagą wpatrzyła się w twarz starca. - Za mało sypiasz - rzuciła oskarżycielsko.

- Jak mam spać przy czymś takim? - Ponownie machnął ręką w stronę okna.

- Zaraz się zdenerwujesz, ojcze, a to ci nie służy. Spróbuj się opanować.

- Do Dnia Zarania musimy znaleźć się w Rivie, Pol.

- Tak, ojcze. Wiem. Czy zażywałeś lekarstwo?

- Nie da się z nią rozmawiać - czarodziej zwrócił się bezpośrednio do Gariona. - Widzisz to, prawda?

- Nie spodziewasz się chyba, abym odpowiedział na podobne pytanie, dziadku? Nie w jej obecności.

Belgarath skrzywił się z pogardą.

- Tchórz - wymamrotał złośliwie.

Obawy starego czarodzieja okazały się jednak bezpodstawne. Na cztery dni przed Zaraniem po falach wzburzonego morza przyżeglował do portu znajomy statek kapitana Greldika. Jego maszt i parapety pokrywał lód, główny żagiel był rozdarty w środku. Kiedy brodaty żeglarz znalazł się w pałacu, natychmiast odeskortowano go do komnaty, w której czekali Belgarath i kapitan - obecnie pułkownik - Brendig, niezwykle rzeczowy baronet, ten sam, który zaaresztował ich wszystkich w Camaar wiele miesięcy wcześniej. Brendig awansował błyskawicznie i obecnie, wraz z hrabią Seline, był najbardziej zaufanym doradcą króla Fulracha.

- Przysyła mnie Anheg - zameldował lakonicznie Belgarathowi Greldik. - Czeka w Rivie wraz z Rhodarem i Brandem. Zastanawiali się, co was zatrzymuje.

- Nie mogę znaleźć żadnego kapitana, który zechciałby wyprawić się z portu w czasie burzy - odparł ze złością Belgarath.

- No cóż, teraz ja tu jestem - poinformował go Greldik. - Muszę załatać żagiel, ale to nie potrwa zbyt długo. Rano możemy wypływać. Czy macie tu coś do picia?

- Co z pogodą na morzu? - dopytywał się Belgarath.

- Trochę wieje - przyznał Greldik obojętnie, wzruszając ramionami. Zerknął przez okno na ośmiołokciowe fale rozbijające się długimi płatami piany i zieleni o lodowate, kamienne nabrzeża portu. - Poza pasem przybrzeżnym nie jest nawet tak źle.

- Zatem wyruszamy rano. Będziesz miał jakichś dwudziestu pasażerów. Starczy ci miejsca?

- Jeśli trzeba, zwolnimy dodatkowe - odparł Greldik. - Mam tylko nadzieję, że tym razem nie planujecie zabierać koni. Po ostatniej przeprawie tydzień trwało, nim doczyściliśmy zęzy.

- Tylko jednego - oświadczył Belgarath. - Źrebaka, który bardzo przywiązał się do Gariona. Nie narobi zbyt wiele nieporządku. Potrzebujesz czegoś?

- Przydałoby się coś do picia - rzucił z nadzieją Greldik.

Następnego ranka królowa Sendarii dostała ataku histerii. Gdy dowiedziała się, że ona także ma towarzyszyć grupie udającej się do Rivy, królowa Layla wpadła w panikę. Pulchną żonę Fulracha najbardziej w świecie przerażała morska podróż - nawet podczas najspokojniejszej pogody. Już sam widok statku budził w niej dreszcz zgrozy. Kiedy Polgara poinformowała ją, że musi wraz z nimi płynąć do Rivy, Layla natychmiast się załamała.

- Wszystko będzie dobrze, Laylo - powtarzała raz po raz czarodziejka, próbując uspokoić zdenerwowaną królową. - Nie pozwolę, aby coś ci się stało.

- Wszyscy potopimy się jak szczury - lamentowała śmiertelnie przerażona Layla. - Jak szczury! O moje biedne, osierocone dzieci!

- Przestań natychmiast! - poleciła jej Polgara.

- Pożrą nas morskie potwory - dodała królowa. - Pokruszą nasze kości swymi straszliwymi zębami.

- W Morzu Wiatrów nie ma żadnych potworów, Laylo - odparła cierpliwie Polgara. - Czas ruszać. Musimy być w Rivie w Dzień Zarania.

- Czy nie mogłabyś im powiedzieć, że jestem chora? Że umieram... - błagała królowa. - Jeśli to pomoże, naprawdę umrę. Mówię poważnie, Polgaro. Umrę. Od razu, na miejscu. Tylko proszę, nie każ mi wsiadać na ten okropny statek. Proszę.

- Zachowujesz się niemądrze, Laylo - upomniała ją stanowczo czarodziejka. - Nie masz w tej kwestii żadnego wyboru. Żadne z nas go nie ma. Ty, Fulrach, Seline i Brendig - wszyscy musicie pojechać do Rivy razem z nami. Decyzja ta zapadła na długo przed waszym urodzeniem. Teraz przestań już jęczeć i bierz się do pakowania.

- Nie mogę - wyszlochała Layla, rzucając się na krzesło.

Polgara spojrzała na spanikowaną królową z wyrozumiałym współczuciem. Kiedy jednak się odezwała, w jej głosie nie było po nim ani śladu.

- Wstawaj, Laylo - rozkazała ostro. - Stań na nogi i zacznij pakować swoje suknie. Płyniesz do Rivy. Pojedziesz tam, nawet gdybym miała osobiście zaciągnąć cię na statek i trzymać przywiązaną do masztu, dopóki tam nie dotrzemy.

- Nie wierzę! - zachłysnęła się królowa Layla. Wstrząs uleczył ją z histerii, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody. - Nie zrobiłabyś mi tego, Polgaro.

- Naprawdę? - spytała Polgara. - Myślę, że lepiej będzie, jeśli zaczniesz się pakować.

Królowa chwiejnie podniosła się na nogi.

- Przez całą drogę będę cierpieć na chorobę morską - zagroziła.

- Jeśli to ma cię uszczęśliwić, kochanie - odparła ze słodyczą Polgara i poklepała delikatnie pulchną królową po policzku.


Rozdział X



Droga morska z Sendaru do Rivy zabrała im dwa dni. Przez cały czas pędzili naprzód, niesieni wiatrem wiejącym od rufy; załatany żagiel wydymał się gwałtownie, piana unosząca się z wielkich fal przymarzała do wszystkiego wokół. Kabina pod pokładem była bardzo zatłoczona, toteż Garion większość czasu spędzał na pokładzie, starając się jednocześnie nie przeszkadzać marynarzom i chronić się przed wiatrem. W końcu, rzecz jasna, przycupnął w osłoniętym miejscu na dziobie. Usiadł wsparty plecami o parapet statku, ciasno owinięty płaszczem z kapturem, i pogrążył się w poważnych rozmyślaniach. Statek kołysał się i podskakiwał gwałtownie, co chwila ryjąc dziobem w potworne czarne fale i rozbryzgując wokół płaty piany. Na morzu pieniły się gniewnie białe grzywy, niebo zaś miało groźną, brudnoszarą barwę.

Myśli Gariona były niemal równie ponure jak pogoda. Przez ostatnie piętnaście miesięcy jego życie tak bardzo koncentrowało się wokół pościgu za Klejnotem, że nie miał czasu zastanowić się nad przyszłością. Teraz jednak ich misja była niemal skończona, toteż zaczął rozmyślać nad tym, co się stanie, gdy Klejnot trafi z powrotem do Dworu Rivańskiego Króla. Tym samym przestanie istnieć powód, dla którego jego towarzysze mieliby trzymać się razem. Barak powróci do Val Alorn; Silk z pewnością uzna inną część świata za bardziej interesującą; Hettar, Mandorallen i Relg wrócą do domów i nawet Ce’Nedra, po tym, gdy już pojawi się w swej ślubnej sukni w sali tronowej, zostanie wezwana z powrotem to Tol Honeth. Ich przygoda niemal dobiegła końca i wkrótce znów podejmą na nowo przerwane zwyczajne życie. Przyrzekną sobie, że pewnego dnia z pewnością znów się spotkają i zapewne całkiem szczerze będą tego pragnąć, lecz Garion wiedział, że kiedy już raz się rozstaną, nigdy więcej nie ujrzy ich wszystkich razem. Zastanawiał się także nad swym własnym życiem. Odwiedziny na farmie Faldora na zawsze zatrzasnęły przed nim te szczególne drzwi, choć w gruncie rzeczy już dawno nie były one przed nim otwarte. Ułamki informacji, które gromadził w ciągu ostatniego roku, dobitnie świadczyły o tym, że jeszcze przez jakiś czas nie będzie mógł decydować sam za siebie.

- Nie przypuszczam, abyś zechciał powiedzieć mi, co mam dalej robić? - W gruncie rzeczy nie spodziewał się jakiejkolwiek zadowalającej odpowiedzi ze strony owej dziwnej świadomości.

- Byłoby to odrobinę przedwczesne - odparł cierpki głos w jego umyśle.

- Jutro dotrzemy do Rivy - zauważył Garion. - Gdy tylko umieścimy Klejnot tam, gdzie jest jego miejsce, ta część przygody zakończy się. Nie sądzisz, że mógłbyś podszepnąć mi choć słówko na temat tego, co czeka mnie dalej?

- Me chciałbym psuć ci niespodzianki.

- Wiesz, czasami mam wrażenie, że trzymasz pewne rzeczy w tajemnicy tylko po to, by drażnić ludzi.

- Cóż za fascynujący pomysł.

Po tej wymianie zdań rozmowa przestała dokądkolwiek prowadzić.

Około południa w dzień poprzedzający Zaranie oblodzony statek Greldika wpłynął ciężko do osłoniętej przystani miasta Rivy na wschodnim wybrzeżu Wyspy Wiatrów. Chłostany wichrami skalisty przylądek chronił port i samo miasto. Garion natychmiast zorientował się, że Riva to prawdziwa forteca. Za nabrzeżami widać było wysokie, grube mury, a z wąskiego, zaśnieżonego pasma żwirowej plaży, rozciągającej się po obu stronach portu, również nie było dostępu do miasta. Na plaży wznosiło się skupisko prowizorycznych budynków i niskich, wielobarwnych namiotów, przytulonych do murów i na wpół zasypanych śniegiem. Garionowi wydało się, że wśród ludzi, krzątających się pospiesznie po owej niewielkiej enklawie smaganej podmuchami wiatru, dostrzega Tolnedran i kilku drasańskich kupców.

Samo miasto wznosiło się na stromym zboczu, na którym je zbudowano. Każdy kolejny rząd szarych budynków wyrastał ponad poprzedni. Okna wyglądające na port były bardzo wysokie i wąskie. Garion natychmiast pojął praktyczne zalety podobnych budowli. Wzniesione na tarasach miasto stanowiło serię kolejnych barier. Samo wyłamanie bram nic by nie dało. Każdy taras był praktycznie równie trudny do zdobycia jak główny mur. Nad miastem, wieńcząc je, wznosiła się prawdziwa twierdza. Jej wieże i blanki były tak samo szare jak wszystko inne w ponurym grodzie Rivan. Błękitno-białe chorągwie Rivy, ozdobione wizerunkiem miecza, łopotały ciężko na wietrze ponad zamkiem, rysując się ostro na tle ciemnoszarych chmur przemykających po zimowym niebie.

Król Chereków, Anheg, odziany w futra, oraz Brand, spowity w szary płaszcz Strażnik Rivy, stali na nabrzeżu obok bram miasta, oczekując ich przybycia i obserwując, jak żeglarze Greldika zręcznie manewrują wiosłami, kierując okręt do brzegu. Tuż za nimi stał Lelldorin z Wildantoru, jego złotorude włosy opadały gładko na osłonięte zielonym płaszczem ramiona. Młody Asturianin uśmiechał się szeroko. Garion zerknął z niedowierzaniem na swego przyjaciela, po czym z okrzykiem radości wspiął się na burtę i zeskoczył na kamienie przystani. Uścisnęli się mocno, wybuchając śmiechem i poklepując się nawzajem pięściami po plecach.

- Dobrze się czujesz? - spytał Garion. - To znaczy, czy już do końca wyzdrowiałeś, i w ogóle?

- Jestem równie zdrów jak zawsze - zapewnił go ze śmiechem Lelldorin.

Garion z powątpiewaniem spojrzał w twarz przyjaciela.

- Powiedziałbyś tak, nawet gdybyś wykrwawiał się na śmierć, Lelldorinie.

- Nie. Naprawdę nic mi nie jest - zaprotestował Asturianin. - Młoda siostra barona Oltoraina za pomocą okładów i paskudnych medykamentów wygnała z mych żył truciznę Algrotha i dzięki swej sztuce przywróciła mi zdrowie. To wspaniała dziewczyna. - Kiedy mówił o niej, jego oczy rozbłysły.

- Co porabiasz w Rivie? - dopytywał się Garion.

- W zeszłym tygodniu dotarło do mnie wezwanie od lady Polgary - wyjaśnił Lelldorin. - Wciąż jeszcze przebywałem wówczas w zamku barona Oltoraina. - Lelldorin zakasłał lekko, wyraźnie zakłopotany. - Z takich czy innych powodów odkładałem mój wyjazd. W każdym razie, gdy dotarło do mnie jej polecenie, abym jak najszybciej wyruszył do Rivy, posłuchałem natychmiast. Z pewnością wiedziałeś o owym liście.

- Pierwszy raz o tym słyszę - odparł Garion, oglądając się na ciocię Pol, która w towarzystwie królowych Silar i Layli zstępowała właśnie na brzeg.

- Gdzie jest Rhodar? - spytał Cho-Hag Anhega.

- Został w Cytadeli. - Król Anheg wzruszył ramionami. - Nie ma sensu, aby tachał swoje brzuszysko tam i z powrotem po schodach, jeśli nie jest to absolutnie konieczne.

- Co u niego słychać? - spytał król Fulrach.

- Mam wrażenie, że nieco stracił na wadze - odparł Anheg. - Zbliżające się ojcostwo zmniejszyło jego apetyt.

- Kiedy spodziewane są narodziny dziecka? - spytała ciekawie królowa Layla.

- Naprawdę nie mam pojęcia, Laylo - odparł król Chereków. - Niedokładnie orientuję się w tych rzeczach. Jednakże Porenn musiała zostać w Boktorze - zdaje się, że nie powinna już podróżować. Ale jest tu Islena.

- Muszę z tobą pomówić, Garionie - rzucił nerwowo Lelldorin.

- Oczywiście. - Garion odprowadził przyjaciela kilkanaście kroków w bok, z dala od marynarzy krzątających się na zaśnieżonym brzegu.

- Obawiam się, że lady Polgara będzie się na mnie gniewać, Garionie - stwierdził cicho Lelldorin.

- Dlaczego miałaby się gniewać? - spytał podejrzliwie Garion.

- No cóż... - zawahał się Asturianin. - Kilka rzeczy poszło nie tak... w pewnym sensie.

- Co dokładnie masz na myśli, mówiąc „nie tak, w pewnym sensie”?

- Byłem w zamku barona Oltoraina - zaczął Lelldorin.

- To już słyszałem.

- Ariana, to znaczy lady Ariana, siostra barona...

- Ta jasnowłosa Mimbratka, która opiekowała się tobą w czasie choroby?

- Pamiętasz ją? - Lelldorin sprawiał wrażenie niezwykle zadowolonego z tego faktu. - Czy pamiętasz, jaka jest urocza? Jaka...

- Mam wrażenie, że odchodzimy od tematu, Lelldorinie - stwierdził stanowczym tonem Garion. - Mówiliśmy o tym, dlaczego ciocia Pol ma się na ciebie gniewać.

- Właśnie do tego zmierzam, Garionie. No cóż... krótko mówiąc... Ariana i ja zostaliśmy... no... przyjaciółmi.

- Rozumiem.

- Oczywiście nie było w tym nic niewłaściwego - uzupełnił szybko Lelldorin - lecz nasza przyjaźń stała się tak mocna, że już nie chcieliśmy się rozstawać. - Twarz młodego Asturianina błagała przyjaciela o wyrozumiałość. - I w istocie - ciągnął - to było coś więcej niż „nie chcieliśmy”. Ariana oznajmiła, że umrze, jeśli ją zostawię.

- Może nieco przesadzała? - zasugerował Garion.

- Jak mógłbym ryzykować? - zaprotestował Lelldorin. - Kobiety są znacznie delikatniejsze niż my, a poza tym Ariana zna się na medycynie. Na pewno najlepiej wie, kiedy umrze.

- Z pewnością - westchnął Garion. - Może po prostu opowiedz, co się stało. Myślę, że teraz jestem już gotów na najgorsze.

- Nie zamierzałem robić nic złego - rzucił błagalnie Lelldorin.

- Oczywiście, że nie.

- W każdym razie, pewnego późnego wieczora Ariana i ja opuściliśmy zamek. Znałem rycerza, który pełnił straż przy moście zwodzonym, toteż uderzyłem go w głowę, bo nie chciałem go zranić.

Garion zamrugał ze zdumieniem.

- Wiedziałem, że honor każe mu próbować nas powstrzymać - wyjaśnił Lelldorin. - Nie chciałem go zabić, więc uderzyłem go w głowę.

- To chyba ma sens - stwierdził z powątpiewaniem Garion.

- Ariana jest niemal pewna, że on przeżyje.

- Przeżyje?

- Mam wrażenie, że uderzyłem go odrobinę za mocno. Reszta towarzyszy zeszła już na ląd i przygotowywała się, aby podążyć w ślad za Brandem i królem Anhegiem stromymi, zaśnieżonymi stopniami na wyższy poziom miasta.

- I dlatego sądzisz, że ciocia Pol będzie na ciebie zła? - spytał Garion, gdy razem z Lelldorinem dołączyli do grupy, maszerując na samym końcu.

- Cóż, to jeszcze nie cała historia, Garionie - przyznał Lelldorin. - Zdarzyło się parę innych rzeczy.

- Na przykład?

- No... ścigali nas... odrobinę... i musiałem zabić kilka ich koni.

- Rozumiem.

- Z rozmysłem celowałem w konie, a nie w ludzi. To przecież nie moja wina, że baron Oltorain nie zdążył wyjąć nogi ze strzemienia.

- Jak ciężko jest ranny? - spytał Garion z rezygnacją.

- To nic poważnego... przynajmniej tak mi się wydaje. Może złamana noga... ta sama, którą złamał już wcześniej, kiedy sir Mandorallen wysadził go z siodła.

- Mów dalej.

- Natomiast kapłan naprawdę mnie sprowokował - oświadczył z gniewem Lelldorin.

- Jaki kapłan?

- Kapłan Chaldana w małej kapliczce, który nie chciał udzielić nam ślubu, ponieważ Ariana nie mogła przedstawić mu dokumentu, stwierdzającego zgodę rodziny. Zachowywał się bardzo obraźliwie.

- Złamałeś mu coś?

- Najwyżej parę zębów... i przestałem go bić, gdy tylko zgodził się odprawić ceremonię.

- A zatem jesteś żonaty? Gratuluję. Jestem pewien, że będziesz bardzo szczęśliwy, gdy tylko wypuszczą cię z więzienia.

Lelldorin wyprostował się dumnie.

- Jesteśmy małżeństwem tylko nominalnie, Garionie. Nigdy nie wykorzystałbym takiej sytuacji. Znasz mnie zbyt dobrze, by móc przypuszczać coś podobnego. Ustaliliśmy, że reputacja Ariany mogłaby ucierpieć, gdyby rozniosło się, że podróżuje tylko w moim towarzystwie. Ślub miał temu zaradzić, nic więcej.

Podczas gdy Lelldorin opisywał swą katastrofalną podróż przez Arendię, Garion rozglądał się ciekawie po mieście Riva. Jego zaśnieżone ulice miały w sobie coś niezwykle ponurego. Wszystkie budynki były bardzo wysokie, jednolicie szarej barwy. Nieliczne zielone bukiety i wieńce oraz kolorowe chorągiewki, wywieszone dla uczczenia święta Zarania, zdawały się jeszcze podkreślać surowy chłód tego miejsca. Jednakże z okien kuchni, w których pod czujnym okiem rivańskich kobiet piekły się świąteczne przysmaki, dochodziły niezwykle zachęcające zapachy.

- Czy to już wszystko? - spytał przyjaciela Garion. - Porwałeś siostrę barona Oltoraina, poślubiłeś ją bez jego zgody, złamałeś mu nogę i zaatakowałeś jego ludzi... oraz kapłana. To już wszystko co się zdarzyło?

- No... niezupełnie - twarz Lelldorina skrzywiła się w lekkim, bolesnym grymasie.

- Co jeszcze zrobiłeś?

- Naprawdę nie chciałem zrobić krzywdy Torasinowi.

- Twojemu kuzynowi? Lelldorin ze smutkiem skinął głową.

- Ariana i ja schroniliśmy się w domu mojego wuja Reldegina i Torasin poczynił parę uwag na jej temat. Ostatecznie to Mimbratka, a on ma wiele uprzedzeń. Biorąc pod uwagę okoliczności, moja reakcja była całkiem spokojna, kiedy jednak zrzuciłem go ze schodów, wyzwał mnie na pojedynek.

- Zabiłeś go? - spytał wstrząśnięty Garion.

- Oczywiście, że nie. Tylko troszeczkę przebiłem mu nogę.

- Jak można troszeczkę przebić komuś nogę, Lelldorinie? - westchnął z lekką irytacją Garion.

- Zawiodłem cię, prawda, Garionie? - Młody Asturianin sprawiał wrażenie kogoś, kto za chwilę wybuchnie płaczem.

Garion wzniósł oczy ku niebu i poddał się.

- Nie, Lelldorinie. Nie jestem zawiedziony. Może odrobinę zdumiony, ale nie zawiedziony. Czy pamiętasz jeszcze coś ważnego? Coś, co mogłeś opuścić?

- No cóż, słyszałem, że w Arendii ogłoszono mnie niejako banitą.

- Niejako?

- Król wyznaczył nagrodę za moją głowę - przyznał Lelldorin. - Takie przynajmniej doszły mnie słuchy.

Garion zaczął się śmiać.

- Prawdziwy przyjaciel nie drwiłby z moich nieszczęść - stwierdził z wyrzutem Lelldorin, rzucając pełne bólu spojrzenie.

- W ciągu jednego tygodnia zdołałeś wplątać się w aż takie kłopoty?

- Nic z tego nie było moją winą, Garionie. Po prostu sytuacja wymknęła się spod kontroli. Czy sądzisz, że lady Polgara będzie bardzo zła?

- Pomówię z nią - zapewnił swego impulsywnego przyjaciela Garion. - Może jeśli wraz Mandorallenem zaapelują do króla Korodullina, zdołają przekonać go, by zniósł cenę, jaką wyznaczył za twoją głowę.

- Czy to prawda, że ty i sir Mandorallen zniszczyliście Murga Nachaka i wszystkich jego podwładnych w sali tronowej w Vo Mimbre? - spytał nagle Lelldorin.

- Mam wrażenie, że historia ta została nieco podkolorowana - odparł Garion - Zdemaskowałem Nachaka, a Mandorallen zaofiarował się walczyć z nim, aby udowodnić, że moje słowa są prawdą. Wtedy ludzie Nachaka zaatakowali Mandorallena, a do walki przyłączyli się Barak i Hettar. To właśnie Hettar zabił Nachaka. Udało nam się także nie wspomnieć o tobie... ani o Torasinie.

- Jesteś prawdziwym przyjacielem, Garionie.

- Tutaj? - mówił Barak. - Co ona tu robi?

- Przybyła wraz ze mną i Isleną - odparł król Anheg.

- Czy zabrała...? Anheg skinął głową.

- Twój syn jej towarzyszy, podobnie jak i twoje córki. Jego narodziny sprawiły, że nieco złagodniał jej charakter.

- Jak on wygląda? - dopytywał się Barak.

- To wielki rudowłosy chłopak - roześmiał się Anheg. - A kiedy zgłodnieje, słychać go na milę.

Barak uśmiechnął się dość niemądrze.

Gdy dotarli na szczyt schodów i wyszli na niewielki dziedziniec przed ogromnym zamkiem, czekały już tam na nich niecierpliwie dwie rumiane dziewuszki w zielonych płaszczach. Obie miały długie złotorude warkocze i wyglądały na tylko trochę starsze od Podarka.

- Tatusiu! - pisnęła młodsza z dziewcząt, biegnąc do Baraka. Olbrzymi Cherek chwycił ją w ramiona i siarczyście ucałował. Druga dziewczynka, starsza o jakiś rok od swej siostry, dołączyła do nich bardziej dostojnym krokiem, nie uniknęła jednak uścisków ojca.

- Moje córki - przedstawił Barak dziewczynki reszcie towarzystwa. - To jest Gundred - potarł swą czerwoną brodą twarz starszej dziewczynki, która zachichotała, gdy połaskotał ją zarost ojca. - A to mała Terzie - uśmiechnął się ciepło.

- Mamy małego braciszka, tatusiu - poinformowała go z powagą starsza z dziewcząt.

- Cóż za zdumiewająca nowina - odparł Barak, udając ogromne zaskoczenie.

- Wiedziałeś już wcześniej! - rzuciła oskarżycielsko Gundred. - Chciałyśmy powiedzieć ci pierwsze - niezadowolona, wydęła usta.

- Nazywa się Unrak i ma rude włosy, takie same jak ty - oznajmiła Terzie. - Ale na razie nie ma jeszcze brody.

- Spodziewam się, że z czasem to się zmieni - zapewnił ją Barak.

- Bardzo głośno krzyczy - relacjonowała Gundred - i nie ma ani jednego zęba.

W tym momencie szeroka brama rivańskiej Cytadeli otwarła się i ze środka wyłoniła się królowa Islena, odziana w ciemnoczerwony płaszcz. Towarzyszyła jej urocza, jasnowłosa Arendka oraz Merel, żona Baraka. Merel była ubrana w zielony strój, w ramionach trzymała małe zawiniątko. Na jej twarzy malowało się duma.

- Bądź pozdrowiony, Baraku, jarlu Trellheimu i mój małżonku - powiedziała uroczyście. - W ten oto sposób wypełniłam mój ostateczny obowiązek. - Ofiarowała mu zawiniątko. - Oto twój syn, Unrak, dziedzic Trellheimu.

Barak, z dziwnym wyrazem twarzy, delikatnie postawił córki na ziemi, podszedł do żony i wziął od niej dziecko. Drżącymi ze wzruszenia rękami ostrożnie odsunął kocyk, aby pierwszy raz spojrzeć w twarz swego syna. Garion dostrzegł jedynie, że chłopczyk ma ogniście rude włosy, identycznego koloru jak ojciec.

- Bądź pozdrowiony, Unraku, dziedzicu Trellheimu i mój synu - powitał Barak niemowlę swym grzmiącym głosem. Następnie ucałował trzymane w rękach dziecko. Chłopczyk roześmiał się i zagruchał, gdy gęsta broda ojca połaskotała go w policzek. Wyciągnął maleńkie dłonie, pochwycił rude włosy i przytulił się do nich jak szczeniak.

- Ma mocny chwyt - zwrócił się Barak do żony krzywiąc się, kiedy dziecko szarpnęło go za brodę.

Merel spojrzała na niego niemal ze zdumieniem. Jej twarz pozostawała nieprzenikniona.

- Oto mój syn, Unrak - ogłosił Barak wszem wobec, unosząc dziecko wysoko, tak aby wszyscy mogli je ujrzeć. - Może to przedwczesne stwierdzenie, ale wygląda dość obiecująco. Żona Baraka dumnie uniosła głowę.

- Czy zatem dobrze się spisałam, mój panie?

- Lepiej niż mogłem oczekiwać, Merel - odrzekł. Po czym trzymając dziecko na jednej ręce, drugą objął ją mocno i wylewnie ucałował żonę. Merel sprawiała wrażenie jeszcze bardziej zaskoczonej niż przed chwilą.

- Chodźmy do środka - zaproponował potężny król Anheg. - Na dworze jest bardzo zimno, a ja bywam sentymentalny i wolałbym, żeby łzy nie zamarzły mi w brodzie.

Gdy weszli do fortecy, do Lelldorina i Gariona dołączyła piękna Arendka.

- A to jest moja Ariana - oświadczył Lelldorin. Jego twarz przybrała wyraz ślepego uwielbienia.

Przez chwilę - krótką chwilę - Garion uwierzył, że jest jeszcze jakaś nadzieja dla jego niepoprawnego przyjaciela. Lady Ariana był szczupłą, praktyczną Mimbratką. Studiowanie sztuki medycznej przydało jej pewnej powagi. Jednakże spojrzenie, jakie skierowała na Lelldorina, natychmiast rozwiało wszelkie złudzenia. Garion zadrżał w głębi ducha na widok absolutnego braku jakiegokolwiek rozsądku we wzroku tych obojga. Ariana nie powstrzyma Lelldorina, gdy ten będzie brnął z jednej katastrofy w drugą. Wręcz przeciwnie, jeszcze go zachęci i będzie go oklaskiwała.

- Jakże niecierpliwie pan mój oczekiwał waszego przybycia - powiedziała do Gariona, gdy podążali w ślad za innymi szerokim kamiennym korytarzem. Lekki nacisk, jaki położyła na słowa „pan mój”, wskazywał, że o ile Lelldorin uważał ich małżeństwo za jedynie nominalne, Ariana miała na ten temat zupełnie inne zdanie.

- Jesteśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi - odparł Garion. Rozejrzał się lekko zakłopotany sposobem, w jaki ta dwójka bezustannie spoglądała sobie w oczy. - Czy zatem to jest Dwór Rivańskiego Króla?

- Przybysze zazwyczaj zwą go owym mianem - odparła Ariana. - Jednakowoż Rivanie są nieco dokładniejsi. Lord Olban, najmłodszy syn Strażnika Rivy, oprowadził nas łaskawie po fortecy, określając ją mianem Cytadeli. Dwór Rivańskiego Króla to ponoć sama sala tronowa.

- A! - wykrzyknął Garion. - Rozumiem.

Szybko odwrócił wzrok, nie chcąc patrzeć, jak z jej oczu znika wszelka myśl, gdy powróciła do natchnionej kontemplacji twarzy Lelldorina.

Król Rhodar z Drasni, w swej zwyczajowej czerwonej szacie, czekał na nich w wielkiej jadalni o niskim belkowanym suficie. Na kominku trzaskał ogień, liczne świece dawały ciepłe, złote światło. Ciało Rhodara niemal całkowicie wypełniało fotel u szczytu długiego stołu. Przed królem widać było resztki sutego śniadania. Jego korona zwisała niedbale z oparcia fotela, okrągła zaś, rumiana twarz lśniła od potu.

- Wreszcie jesteście - mruknął, po czym uniósł się ciężko, aby ich powitać.

Ciepło objął Polgarę, ucałował królową Silar i królową Laylę, i potrząsnął dłońmi królów Cho-Haga i Fulracha.

- Dawno się nie widzieliśmy - zauważył, po czym odwracając się do Belgaratha dodał: - Czemu to trwało aż tyle czasu?

- Mieliśmy do pokonania długą drogę, Rhodarze - odparł stary czarodziej, ściągając płaszcz i cofając się ku wielkiemu kominkowi. - Nie da się w tydzień dojechać stąd do Rak Cthol.

- Słyszałem, że ty i Ctuchik wreszcie wyrównaliście rachunki - zauważył król.

Silk roześmiał się ironicznie.

- Było to bardzo przyjemne spotkanie przyjaciół, wuju.

- Przykro mi, że tego nie widziałem - król Rhodar nie skrywając podziwu spojrzał ciekawie na Ce’Nedrę i Adarę. - Moje panie - powiedział, kłaniając się uprzejmie - jeśli ktoś mógłby mi was przedstawić, z radością obdarzę was kilkoma królewskimi pocałunkami.

- Gdyby Porenn przyłapała cię na całowaniu ładnych dziewcząt, wyprułaby ci flaki - zaśmiał się okrutnie król Anheg.

Podczas gdy ciocia Pol dokonywała prezentacji, Garion cofnął się o kilka kroków, aby rozważyć rozmiary awantury, którą Lelldorin zdołał wywołać w ciągu zaledwie jednego tygodnia. Naprawienie wszystkich szkód zabrałoby miesiące i nie miał żadnych gwarancji, że coś podobnego nie powtórzy się w przyszłości - więcej, że nie stanie się tak natychmiast, gdy tylko zakochany młodzieniec znów znajdzie się na swobodzie.

- Co się stało twojemu przyjacielowi? - księżniczka Ce’Nedra łagodnie pociągnęła rękaw Gariona.

- Co masz na myśli?

- Chcesz powiedzieć, że zawsze jest taki?

- Lelldorin... - Garion zawahał się lekko. - No cóż, Leldorin bardzo entuzjastycznie podchodzi do życia i czasami robi coś bez namysłu. - Lojalność kazała mu użyć jak najłagodniejszych słów.

- Garionie - powiedziała Ce’Nedra z brutalną szczerością. - Znam Arendów, a Lelldorin to najbardziej arendzki Arend, jakiego kiedykolwiek poznałam. Jego umysł sięga absolutnych granic arendzkości.

Garion szybko stanął w obronie swego przyjaciela.

- Nie jest aż tak źle.

- Czyżby? Spójrz na lady Arianę. To piękna dziewczyna, wyszkolona w medycynie - i całkowicie pozbawiona śladu trzeźwej myśli.

- Są zakochani - powiedział Garion, jakby to wszystko wyjaśniało.

- Co to ma do rzeczy?

- Miłość wpływa tak na ludzi - odrzekł Garion. - Zdaje się, że zakłóca tok ich myślenia czy coś w tym rodzaju.

- Cóż za fascynująca obserwacja - zauważyła Ce’Nedra. - Proszę, mów dalej.

Garion był zbyt zaabsorbowany problemem, by dosłyszeć niebezpieczną nutkę w głosie księżniczki.

- Gdy tylko ktoś się zakochuje, z jego głowy ulatniają się wszelkie ślady rozsądku. Nie zostaje nawet najmniejsza krztyna.

- Jakże barwnie to ująłeś - wtrąciła Ce’Nedra. Garion nie zauważył nawet tego ostrzeżenia.

- Zupełnie jakby miłość była czymś w rodzaju choroby - dodał.

- Wiesz co, Garionie? - powiedział księżniczka lekkim, niemal beztroskim tonem. - Czasami przyprawiasz mnie o mdłości. - Z tymi słowy odwróciła się i odeszła, pozostawiając go wpatrzonego w jej postać w absolutnym oszołomieniu.

- Co ja takiego powiedziałem?! - krzyknął za nią, jednak Ce’Nedra puściła to mimo uszu.

Kiedy wszyscy zjedli już posiłek, król Rhodar odwrócił się do Belgaratha.

- Czy sądzisz, że moglibyśmy zerknąć na Klejnot?

- Jutro - odparł starzec. - Ukażemy go wszystkim, gdy w południe powróci na swe właściwe miejsce we Dworze Rivańskiego Króla.

- Wszyscy widzieliśmy go już przedtem, Belgaracie - wtrącił król Anheg. - Jedno małe zerknięcie nikomu nie zaszkodzi.

Belgarath z uporem potrząsnął głową.

- Są po temu powody, Anhegu. Myślę, że jutro jego widok może sprawić wam pewną niespodziankę. Nie chciałbym nikomu jej zepsuć.

- Powstrzymaj go, Durniku - wtrąciła Polgara, bowiem Podarek zsunął się ze swego krzesła i ruszył wokół stołu w stronę króla Rhodara, jedną ręką majstrując przy sznurkach wiszącej u pasa sakiewki.

- O nie, mój mały - powiedział Durnik łapiąc chłopca od tyłu i unosząc go w powietrze.

- Cóż za piękne dziecię - zauważyła królowa Islena. - Kto to?

- To właśnie nasz złodziej - wyjaśnił Belgarath. - Zedar znalazł go gdzieś i wychował w absolutnej niewinności. Wygląda na to, że w tej chwili na całym świecie jedynie on może dotknąć Klejnotu.

- Czy to właśnie Klejnot jest w tym mieszku? - spytał Anheg.

Belgarath przytaknął.

- Po drodze kosztował nas nieco nerwów. Cały czas próbuje dać go różnym ludziom. Jeśli zatem coś ci zaoferuje, nie radziłbym ci przyjmować.

- Nawet o tym nie śnię - zgodził się Anheg.

Jak to zazwyczaj bywało, gdy tylko coś odciągnęło uwagę Podarka od Klejnotu, chłopiec natychmiast zdawał się o nim zapominać. Jego spojrzenie skupiło się teraz na niemowlęciu, które Barak trzymał w ramionach. Gdy tylko Durnik postawił go na podłodze, Podarek podszedł, aby przyjrzeć się dziecku. Unrak odpowiedział mu spojrzeniem i we wzroku obu chłopców można było dostrzec coś w rodzaju dziwnego porozumienia. Potem Podarek łagodnie ucałował dziecko Baraka, uśmiechnięty Unrak pochwycił jeden z palców niezwykłego chłopca. Gundred i Terzie podeszły bliżej i nagle wielkie oblicze Baraka uniosło się sponad gromadki dzieci skupionej wokół niego. Garion wyraźnie widział łzy połyskujące w oczach jego przyjaciela, gdy ten spoglądał na swą żonę Merel. W spojrzeniu, jakim obdarowała go w odpowiedzi, kryła się dziwna czułość. Po raz pierwszy, odkąd Garion pamiętał, Merel uśmiechnęła się do swego męża.


Rozdział XI



Tej nocy z północnego zachodu nadciągnęła niespodziewanie wściekła burza i zaatakowała nieustępliwą skałę Wyspy Wiatrów. Ogromne fale z hukiem rozbijały się o urwiska, a wichura przemykała się skowycząc pomiędzy wieżami Cytadeli Żelaznopalcego. Ściany fortecy zdawały się lekko dygotać, gdy sztorm przypuszczał coraz to nowe ataki na jej mury.

Garion nie spał zbyt dobrze. Przeszkadzało mu nie tylko wycie i ryk wiatru oraz krople deszczu bębniące o okiennice, ale także gwałtowne przeciągi, które nagle przemykały wzdłuż korytarzy, trzaskając nie domkniętymi drzwiami, oraz nagłe chwile ciężkiej, dławiącej ciszy, niemal równie okropnej jak hałas. Tej nocy Gariona nawiedzały koszmarne sny. We śnie wiedział, że wkrótce ma nastąpić coś niezwykle ważnego i tajemniczego i że w ramach przygotowań do owego zdarzenia musi wykonać całą serię dziwacznych czynności, nikt zaś nie potrafił mu powiedzieć, czy robi to dobrze, czy źle. W dodatku wszystko działo się w strasznym pośpiechu i ludzie przeganiali go od jednej rzeczy do drugiej, nie dając ani chwili na sprawdzenie, czy zdołał już ukończyć poprzednie zadanie.

Nawet burza miała w tym swój udział - niczym rozwścieczony nieprzyjaciel próbowała swym hałasem, wiatrem i rozszalałymi falami zakłócić absolutną koncentrację, konieczną do ukończenia rozpoczętej czynności.

- Czy jesteś gotów? - To była ciocia Pol, która zakładała mu na głowę hełm z kuchennego rondla z długą rączką, a w dłonie wtykała tarczę z pokrywki oraz miecz z patyka.

- Co mam zrobić? - dopytywał się.

- Przecież wiesz - odparła. - Pospiesz się. Robi się późno.

- Nie, ciociu Pol, naprawdę nie wiem.

- Oczywiście, że tak. A teraz przestań marnować czas.

Rozejrzał się, całkowicie zagubiony i ogarnięty niewytłumaczalnym lękiem. Nie opodal niego stał Rundorig ze swoją zwykłą niemądrą miną. Rundorig także miał na głowie kociołek, w rękach dzierżył tarczę z pokrywki i drewniany miecz. Najwyraźniej mieli coś zrobić razem. Garion uśmiechnął się do przyjaciela i Rundorig odpowiedział mu szerokim uśmiechem.

- Bardzo dobrze - rzuciła zachęcająco ciocia Pol. - A teraz go zabij. Pospiesz się, Garionie. Musisz skończyć przed kolacją.

Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na nią ze zdumieniem. Zabić Rundoriga? Kiedy jednak obejrzał się, Rundorig zniknął. Twarz wyglądająca spod rondla była potworna i okaleczona.

- Nie, nie - powiedział niecierpliwie Barak. - Nie trzymaj jej w ten sposób. Uchwyć obiema rękami i celuj w jego pierś. Nie unoś zbyt wysoko ostrza. W ten sposób, kiedy rzuci się na ciebie, nie odtrąci włóczni szablami. Spróbuj jeszcze raz - i tym razem postaraj się zrobić to dobrze. Szybciej, Garionie. Nie mamy na to całego dnia.

Wielki mężczyzna trącił nogą martwego dzika, ten zaś powstał i zaczął grzebać racicą w śniegu. Barak zerknął na Gariona.

- Czy jesteś gotów?

Garion odkrył nagle, że stoi na niesamowitej, pozbawionej kolorów równinie. Wszędzie wokół niego wyrastały posągi. Nie, nie posągi - figury. Był tam król Anheg - albo też figura, która go przypominała - i król Korodullin, i królowa Islena, i jarl Jarviku. Nieco dalej stał Nachak, murgoski ambasador w Vo Mimbre.

- Którą figurę wybierasz? - spytał suchy głos w jego umyśle.

- Nie znam reguł - zaprotestował Garion.

- To nieistotne. Musisz wykonać ruch. Teraz twoja kolej.

Kiedy Garion odwrócił się, jedna z figur pędziła właśnie ku niemu. Miała na sobie szatę z kapturem, a w jej oczach płonęło szaleństwo. Garion nie zastanawiając się nad tym, co robi, uniósł rękę, by odeprzeć atak postaci.

- Czy taki ruch chcesz wykonać? - spytał głos.

- Nie wiem.

- Za późno, by się wycofać. Już go dotknąłeś. Od tej pory sam musisz decydować o swoich ruchach.

- Czy to jedna z reguł?

- Po prostu tak jest. Czy jesteś gotów?

W powietrzu rozszedł się zapach gliny i sędziwych dębów.

- Naprawdę powinnaś panować nad swoim językiem, Polgaro - powiedział Murgo Asharak z szyderczym uśmiechem, wymierzając cioci Pol siarczysty policzek.

- Znów jest twój ruch - oznajmił suchy głos. - W tej sytuacji możesz wykonać tylko jeden.

- Czy naprawdę muszę? Nie ma nic innego, co mógłbym zrobić?

- To jedyne możliwe wyjście. Lepiej się pospiesz.

Z głębokim westchnieniem żalu Garion sięgnął naprzód i podpalił Asharaka dotknięciem swej dłoni.


* * *

Nagły, gwałtowny przeciąg trzasnął otwartymi drzwiami komnaty, którą Garion dzielił z Lelldorinem, i obaj młodzieńcy gwałtownie usiedli na łóżkach.

- Zasunę rygiel - powiedział Lelldorin, odrzucając kołdrę i przemykając po lodowatej kamiennej posadzce.

- Ile czasu jeszcze będzie tak wiało? - spytał z rozdrażnieniem Garion. - Jak można spać w takim hałasie?

Lelldorin zamknął drzwi i Garion usłyszał, jak przyjaciel krząta się w ciemności. Rozległ się skrzyp, po czym nagle zabłysła jaskrawa iskra. Natychmiast jednak zgasła i Lelldorin spróbował ponownie. Tym razem padła na hubkę. Młody Asturianin dmuchnął delikatnie, światełko rozbłysło mocniej, po czym stało się małym płomyczkiem.

- Masz jakiekolwiek pojecie, która jest godzina? - spytał Garion, podczas gdy jego towarzysz zapalał świece.

- Kilka godzin przed świtem, tak myślę - oznajmił Lelldorin.

Garion jęknął.

- Czuję się, jakby ta noc trwała już dziesięć lat.

- Możemy przez chwilę porozmawiać - zaproponował Lelldorin. - Może przed brzaskiem burza nieco ucichnie.

- Lepiej rozmawiać, niż leżeć w ciemności, podskakując na każdy szmer - zgodził się Garion siadając i owijając ramiona kocem.

- Od naszego ostatniego spotkania przydarzyło ci się wiele rzeczy, prawda, Garionie? - spytał Asturianin, wdrapując się na własne łóżko.

- Rzeczywiście, całe mnóstwo - odparł Garion. - Nie tylko dobrych.

- Bardzo się zmieniłeś - zauważył Lelldorin.

- Nie ja się zmieniłem, tylko zmiana zaszła we mnie. To pewna różnica. Większość z tego nie była wcale moim pomysłem. Ty także się zmieniłeś, wiesz o tym?

- Ja? - zaśmiał się smutno Lelldorin. - Obawiam się, że nie, przyjacielu. Zamieszanie, jakiego narobiłem w ciągu ostatniego tygodnia, dowodzi, że tak naprawdę w ogóle się nie zmieniłem.

- Naprawienie sytuacji będzie wymagało pewnych zabiegów - zgodził się Garion. - Najzabawniejsze jednak, że jeśli się nad tym zastanowić, jest w tym pewna perwersyjna logika. Żadna z rzeczy, które zrobiłeś, sama w sobie nie była szaleństwem. Dopiero kiedy połączy się je wszystkie, razem zaczynają przypominać katastrofę.

Lelldorin westchnął.

- Teraz zaś, wraz z mą biedną Ariana, jesteśmy skazani na wieczne wygnanie.

- Myślę, że zdołamy to naprawić - zapewnił go Garion. - Twój wuj ci wybaczy, Torasin zapewne także. Za bardzo cię lubi, by zbyt długo się gniewać. Baron Oltorain w tej chwili najprawdopodobniej darzy cię szczerą nienawiścią. Ale to mimbradzki Arend. Daruje wszystko, jeśli tylko stało się to w imię miłości. Sądzę jednak, że powinniśmy poczekać, aby zrosła się jego noga. Tu naprawdę przesadziłeś, Lelldorinie. Nie powinieneś był łamać mu nogi.

- Następnym razem postaram się tego uniknąć - szybko obiecał Lelldorin.

- Następnym razem?

Obaj roześmiali się i mówili dalej. Płomyk świecy migotał w przeciągach, wzbudzanych przez szalejącą burzę. Po jakiejś godzinie huragan ucichł nieco i młodzieńcy odkryli, że znów zaczynają im ciążyć powieki.

- Może spróbujemy się przespać? - zaproponował Garion.

- Zdmuchnę świecę - odparł Lelldorin. Wstał z łóżka i podszedł do stołu.

- Czy jesteś gotów? - spytał Gariona.


* * *

Garion zasnął niemal natychmiast. Już po sekundzie usłyszał blisko swego ucha gadzi szept i poczuł chłodne, suche dotknięcie.

- Czy jesteś gotów? - wyszeptał syczący głos.

Odwróciwszy się, Garion spojrzał oszołomionym wzrokiem w twarz królowej Salmissry. Twarz ta bezustannie zmieniała swą formę. Raz była obliczem kobiety, innym razem węża, a jeszcze kiedy indziej - czymś pośrednim.

Nagle znalazł się pod błyszczącą kopułą jaskini bogów i bez namysłu ruszył naprzód, by dotknąć gładkiego kasztanowego karku martwo urodzonego źrebaka, zadając cios skierowany w samo serce absolutnej ciszy śmierci.

- Czy jesteś gotów? - spytał spokojnie Belgarath.

- Tak sądzę.

- W porządku. Zbierz swoją wolę i pchnij.

- Jest okropnie ciężki, dziadku.

- Nie musisz go podnosić, Garionie. Po prostu pchnij. Jeżeli zrobisz to właściwie, przetoczy się na miejsce. Pospiesz się. Mamy jeszcze wiele do zrobienia.

Garion zaczął gromadzić wolę.

A potem siedział na zboczu wzgórza ze swą kuzynką Adarą. W ręku trzymał martwą gałązkę i kilka pasemek suchej trawy.

- Czy jesteś gotowi - spytał go głos w jego umyśle.

- Czy ma to jakiekolwiek znaczenie? - spytał Garion. - Jaka to właściwie różnica?

- Zależy to tylko od ciebie i tego, jak się spiszesz.

- To niezbyt dobra odpowiedź.

- Bo zadałeś niezbyt dobre pytanie. Jeśli jesteś gotów, zamień gałązkę w kwiat.

Garion posłuchał i krytycznie spojrzał na rezultat swoich starań.

- Nie jest zbyt piękny, prawda? - rzucił przepraszającym tonem.

- Musi wystarczyć - odrzekł głos.

- Pozwól mi jeszcze raz spróbować.

- A co zrobisz z tym?

- Po prostu... - Garion uniósł rękę, aby unicestwić stworzony przed chwilą niedoskonały kwiat.

- Wiesz przecież, że to zabronione - przypomniał mu głos.

- Ale to ja go stworzyłem.

- To nie ma żadnego znaczenia. Nie wolno ci go zniszczyć. Da sobie radę. A teraz chodź, musimy się pospieszyć.

- Nie jestem jeszcze gotowy.

- Trudno. Nie możemy już więcej czekać.


* * *

A potem Garion obudził się. Czuł lekkie otępienie, jakby niespokojny sen przyniósł mu więcej szkody niż pożytku. Lelldorin leżał nadal pogrążony w marzeniach, toteż Garion po ciemku znalazł swoje ubranie, wsunął je na siebie i cicho opuścił sypialnię. Gdy wędrował mrocznymi korytarzami Cytadeli Rivy Żelaznopalcego, jego umysł nadal dręczyły niepokojące wizje. Wciąż czuł ów naglący pośpiech i miał szczególne wrażenie, że wszyscy czekają niecierpliwie, żeby coś zrobił.

Wreszcie trafił na wymieciony wiatrem dziedziniec. Pokrywający go wcześniej śnieg wznosił się w zaspach przy ścianach, kamienie zaś, którymi był wybrukowany, lśniły czernią pod błyszczącą pokrywą lodu. Właśnie wstawał świt i otaczające dziedziniec mury odcinały się ostrą, czarną plamą na tle nieba, po którym przemykały pędzone wiatrem chmury.

Po drugiej stronie dziedzińca leżały stajnie - ciepłe, pachnące wonnym sianem i czystymi końmi. Durnik trafił tam już wcześniej. Jak to zazwyczaj bywało, kowal czuł się niezręcznie w otoczeniu szlachty i wolał towarzystwo zwierząt.

- Ty też nie mogłeś spać? - spytał, gdy Garion wszedł do środka.

Młodzieniec wzruszył ramionami.

- Z jakiegoś powodu sen tylko wszystko pogorszył. Czuję się, jakby ktoś wypchał mi głowę słomą.

- Szczęśliwego Dnia Zarania, Garionie - powiedział Durnik.

- A, tak, rzeczywiście. To już dzień. - Poprzez natłok myśli do Gariona dotarło nagle, że zaczęło się już oczekiwane święto. - Szczęśliwego Dnia Zarania, Durniku.

Źrebak, śpiący w przegrodzie z tyłu, parsknął cicho, wyczuwszy woń Gariona, toteż obaj podeszli do młodego zwierzęcia.

- Szczęśliwego Dnia Zarania, koniu - rzucił Garion. Źrebak otarł się o niego. - Czy myślisz, że burza uspokoiła się na dobre? - spytał kowala, głaszcząc uszy zwierzęcia. - A może czeka nas jeszcze gorsza?

- Powietrze sprawia wrażenie, jakby najgorsze już minęło - odrzekł Durnik. - Jednak na wyspie pogoda może pachnieć inaczej.

Garion ze zrozumieniem skinął głową, poklepał źrebaka po szyi i odwrócił się do drzwi.

- Myślę, że lepiej będzie, jeśli poszukam cioci Pol - stwierdził. - Zeszłego wieczoru wspominała coś o tym, że chce przejrzeć moje ubrania. Jeśli będzie musiała mnie szukać, na pewno tego pożałuję.

- Widzę, że wiek obdarzył cię mądrością. - Durnik uśmiechnął się do niego. - Jeśli ktoś będzie mnie potrzebował, będę tutaj.

Garion musnął palcami ramię kowala, po czym wyszedł ze stajni i ruszył na poszukiwania cioci Pol. Znalazł ją, otoczoną kobietami, w komnatach, które najwyraźniej zostały przeznaczone do jej osobistego użytku wiele wieków temu. Była tam Adara i Taiba, królowa Layla i Ariana - młoda Mimbratka. Na środku pokoju stała księżniczka Ce’Nedra.

- Wcześnie wstałeś - zauważyła ciocia Pol. Jej igła błyskała, gdy czarodziejka czyniła ostatnie drobne poprawki przy kremowej sukni Ce’Nedry.

- Nie mogłem spać - odparł, ze zdumieniem spoglądając na księżniczkę. Wyglądała jakoś inaczej.

- Nie gap się na mnie, Garionie - upomniała go wyniośle.

- Co zrobiłaś z włosami? - spytał.

Płonące loki Ce’Nedry ułożono w skomplikowaną fryzurę, podtrzymywaną na skroniach i czole złotym diademem w kształcie wianka z dębowych liści. Z tyłu włosy zostały splecione w szereg starannie ułożonych warkoczy, po czym miedziana kaskada skręcała gwałtownie, aby gładko opaść na jedno drobne ramię.

- Podobają ci się? - spytała.

- Zazwyczaj się tak nie czeszesz - zauważył.

- Wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę, Garionie - odparła pobłażliwie. Następnie odwróciła się i zerknęła krytycznie na własne odbicie w zwierciadle. - Nadal nie jestem przekonana co do warkoczy, lady Polgaro - stwierdziła marszcząc brwi. - Tolnedranka nie splatają włosów w warkocze. W tej fryzurze wyglądam jak Alornka.

- Nie do końca, Ce’Nedro - mruknęła Adara.

- Wiesz, o co mi chodzi, Adaro. Wszystkie te bujne blondynki z warkoczami i cerą mleczarek.

- Czy nie jest jeszcze odrobinę za wcześnie na przygotowania? Dziadek mówił, że Klejnot powinien znaleźć się w sali tronowej w południe.

- To już wcale nie tak wiele czasu, Garionie - odparła ciocia Pol przegryzając nić i cofając się o krok, aby przyjrzeć się sukni Ce’Nedry. - I jak myślisz, Laylo?

- Wygląda zupełnie jak księżniczka, Pol! - wykrzyknęła z entuzjazmem królowa Layla.

- Ona jest księżniczką, Laylo - przypomniała pulchnej królowej ciocia Pol, po czym zwróciła się do Gariona. - Zjedz jakieś śniadanie, a potem poproś, żeby ktoś wskazał ci drogę do łaźni - poleciła. - Są w piwnicach pod zachodnim skrzydłem. Po kąpieli powinieneś się ogolić. Spróbuj się nie zaciąć. Nie chcę, żebyś zakrwawił swoje odświętne ubranie.

- Czy naprawdę muszę włożyć na siebie to wszystko?

Polgara rzuciła mu spojrzenie, które natychmiast odpowiedziało mu na to pytanie - oraz kilkanaście innych, które mógłby jeszcze zadać.

- Pójdę, poszukam Silka. On będzie wiedział, gdzie są łaźnie.

- Zrób to - odparła stanowczo. - I nie zgub się. Kiedy nadejdzie czas, chcę, żebyś był gotów.

Garion skinął głową i wyszedł. Ostatnie zdanie, które powiedziała, przypomniało mu słowa w jego śnie i wędrując w poszukiwaniu Drasanina ponownie zastanowił się nad ich znaczeniem.

Znalazł Silka w towarzystwie przyjaciół w wielkiej, oświetlonej blaskiem pochodni komnacie zachodniego skrzydła. Byli tam królowie, Brand, Belgarath oraz inni przyjaciele Gariona. Właśnie spożywali śniadanie złożone z ciasta i grzanego wina z korzeniami.

- Gdzie się podziałeś? - spytał Lelldorin. - Kiedy wstałem, już cię nie było.

- Nie mogłem dłużej spać - odparł Garion.

- Czemu mnie nie obudziłeś?

- Po co miałbyś niedosypiać tylko dlatego, że ja cierpię akurat na bezsenność?

Garion dostrzegł, że przyjaciele są pogrążeni w dyskusji, toteż usiadł cicho z boku, aby zaczekać na sposobność pomówienia z Silkiem.

- Myślę, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy udało nam się dość mocno nadepnąć na odcisk Taurowi Urgasowi - mówił Barak. Wielki Cherek siedział rozparty na wysokim krześle. Jego twarz niknęła w cieniach rzucanych przez tańczące płomienie pochodni. - Najpierw Relg wykrada Silka tuż spod jego nosa, potem Belgarath unicestwia Ctuchika i w trakcie odbierania Klejnotu burzy całe Rak Cthol, wreszcie Cho-Hag i Hettar wycinają w pień większość jego armii, gdy próbuje nas ścigać. Król Murgów miał raczej kiepski rok. - Śmiech Baraka odbił się echem w półmroku komnaty. Przez moment - przez ułamek sekundy - Garion odniósł wrażenie, że widzi w jego miejscu zupełnie inną postać. Gra migoczących świateł i rozbieganych cieni sprawiła, iż nagle na krześle Baraka pojawił się wielki, włochaty niedźwiedź.

Po sekundzie zniknął. Garion potarł oczy i spróbował otrząsnąć się z sennego półtransu, w jakim znajdował się od rana.

- Niedokładnie rozumiem, co masz na myśli, mówiąc o tym, jak Relg wszedł w skałę, aby uratować księcia Kheldara - król Fulrach zmarszczył brwi. - Chcesz powiedzieć, że potrafi ryć tunele w kamieniu?

- Nie sądzę, abyś to pojął, jeśli tego nie zobaczysz, Fulrachu - odparł Belgarath. - Pokaż mu, Relgu.

Ulgoski fanatyk spojrzał ponuro na starego czarodzieja, po czym podszedł do kamiennej ściany obok wielkiego okna. Silk natychmiast odwrócił się do niego plecami. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz.

- Ciągle nie mogę tego znieść - oznajmił, zwracając się do Gariona.

- Ciocia Pol powiedziała, że mam cię spytać o drogę do łaźni - powiedział cicho Garion. - Chce, żebym się umył i ogolił, a potem mam, zdaje się, włożyć najlepsze ubranie.

- Pójdę z tobą - zaproponował Silk. - Jestem pewien, że wszyscy ci panowie będą zafascynowani pokazem Relga i zażyczą sobie, aby go powtórzył. Co robi w tej chwili?

- Przełożył rękę przez ścianę i kiwa do nich palcami zza okna - zrelacjonował Garion. Silk zerknął przez ramię, po czym ponownie zadrżał i szybko odwrócił wzrok.

- Na sam widok cierpnie mi skóra - stwierdził z odrazą. - Chodźmy się wykąpać.

- Pójdę z wami - odezwał się Lelldorin i cała trójka dyskretnie opuściła komnatę.

Łaźnie mieściły się w rozległej piwnicy pod zachodnim skrzydłem Cytadeli. Głęboko w skale biły gorące źródła i wydobywające się z nich strumienie bąbelków napełniały wyłożone płytkami pomieszczenie parą o lekkiej woni siarki. Łaźnię oświetlało zaledwie kilka pochodni. Był tam też tylko jeden łaziebny, który bez słowa podał im ręczniki, po czym zniknął w kłębach pary, aby zająć się zaworami kontrolującymi temperaturę wody.

- Woda w największym zbiorniku staje się coraz gorętsza, w miarę jak posuwacie się w tamtą stronę - poinformował Gariona i Lelldorina Silk, gdy wszyscy trzej zaczęli się rozbierać. - Niektórzy twierdzą, że powinno się iść naprzód, póki woda nie stanie się nieznośnie gorąca, ja jednak wolę wybrać odpowiednią temperaturę i porządnie się wymoczyć - z pluskiem wskoczył do basenu.

- Jesteś pewien, że będziemy tu sami? - spytał nerwowo Garion. - Niezbyt podoba mi się wizja pań wmaszerowujących do środka, akurat gdy zażywam kąpieli.

- Kobiety mają osobne łaźnie - zapewnił go Silk. - Rivanie bardzo dbają o podobne rzeczy. W tym względzie daleko im do swobód tolnedrańskich.

- Naprawdę sądzicie, że to zdrowo kąpać się w zimie? - wtrącił Lelldorin, podejrzliwie zerkając na parującą wodę.

Garion wskoczył do zbiornika i szybko opuścił chłodniejszą strefę, zmierzając ku gorętszym wodom. W miarę jak brodził coraz dalej, para stawała się gęstsza i blask dwóch pochodni osadzonych w pierścieniach na ścianie z tyłu przygasał, rozpływając się w mglistą czerwonawą poświatę. Wykładane płytkami ściany odbijały głuchym echem ich głosy i plusk wody. Smużki pary wirowały unosząc się w górę i Garion odkrył po chwili, że owa zwiewna zasłona oddziela go od przyjaciół. Gorąca woda odprężała ciało i nagle zapragnął unosić się w niej bezwładnie, na wpół świadomy, póki nie oczyści całej jego pamięci, póki nie zabierze całej przeszłości i przyszłości. W półśnie położył się na wodzie, by po chwili, sam nie wiedząc dlaczego, zanurzyć się w głąb mrocznej, parującej cieczy. Nie potrafił powiedzieć, jak długo unosił się tak z zamkniętymi oczami, odcięty od wszelkich bodźców. Wreszcie jego twarz wynurzyła się i wstał, ociekając wodą. Czuł się, jakby dostąpił niezwykłego oczyszczenia. Nagle na dworze słońce przebiło się przez poszarpaną powierzchnię chmur i jeden, jedyny promień przeniknął niewielkie zakratowane okienko, aby paść dokładnie na Gariona. Niespodziewane światło, rozproszone przez mgiełkę pary, zdawało się połyskiwać opalizującym blaskiem.

- Bądź pozdrowiony, Belgarionie - powiedział głos w jego umyśle. - Witam cię w ten Dzień Zarania. - W jego tonie nie było nawet śladu normalnego rozbawienia, a uroczyste słowa niosły ze sobą dziwną powagę.

- Dziękuję - odparł Garion. Więcej już nie rozmawiali. Smużki pary tańczyły wokół niego, gdy zawrócił ku chłodniejszym rejonom basenu, gdzie Silk i Lelldorin, obaj zanurzeni po szyje w ciepłej wodzie, rozmawiali półgłosem. Jakieś pół godziny przed południem wezwany przez ciocię Pol Garion maszerował długim kamiennym korytarzem ku komnacie, leżącej zaledwie kilka kroków od ogromnych, rzeźbionych drzwi, prowadzących do Dworu Rivańskiego Króla. Miał na sobie swoją najlepszą tunikę i nogawice, a jego miękkie skórzane buty były wyszczotkowane do połysku. Ciocia Pol wybrała na tę okazję niebieską, ściągniętą w pasie szatę z kapturem. Strój Belgaratha, również niebieski, chociaż raz nie był poplamiony ani wygnieciony. Rozmawiali cicho z ciocią Pol, lecz w ich słowach nie dawało się dostrzec ani śladu typowych dla nich złośliwostek. Siedzący spokojnie w kącie niewielkiego pomieszczenia Podarek, odziany w białe płótno, przyglądał im się z powagą.

- Bardzo ładnie wyglądasz, Garionie - stwierdziła ciocia Pol wyciągając rękę, aby odgarnąć mu z czoła jasne włosy.

- Czy nie powinniśmy już wejść do środka? - spytał Garion. Widział, jak inni Rivanie w szarych płaszczach i wystrojeni w barwne stroje cudzoziemcy wkraczają do sali.

- Nie martw się, Garionie - odparła. - Wszystko w swoim czasie. - Odwróciła się do Belgaratha. - Jak długo jeszcze? - spytała.

- Jakiś kwadrans.

- Czy wszystko gotowe?

- Spytaj Gariona - odrzekł starzec. - Ja zadbałem o wszystko, co leżało w mej mocy. Reszta zależy od niego.

Wówczas ciocia Pol odwróciła się do Gariona. Jej oczy były bardzo poważne. Biały kosmyk na skroni połyskiwał srebrzyście wśród kruczej czerni włosów.

- I co, Garionie? - spytała. - Czy jesteś gotów? Zerknął na nią ze zdumieniem.

- Ostatniej nocy miałem niezwykły sen - powiedział. - Wszyscy zadawali mi to samo pytanie. Co to znaczy, ciociu Pol? Czy jestem gotów na co?

- Niedługo wszystko się wyjaśni - zapewnił go Belgarath. - Wyjmij amulet. Dzisiaj będziesz go nosił na ubraniu.

- Myślałem, że ma być ukryty.

- Dziś jest inaczej - odrzekł czarodziej. - W istocie, dzisiejszy dzień różni się od wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem - a widziałem ich całkiem sporo.

- Ponieważ to Dzień Zarania?

- Między innymi.

Belgarath sięgnął pod szatę i wyciągnął własny srebrny medalion. Zerknął na niego przelotnie.

- Robi się trochę znoszony - zauważył. Po czym uśmiechając się, dodał: - Zresztą jak i jego właściciel.

Ciocia Pol także wydobyła na wierzch swój amulet. Wraz z Belgarathem wyciągnęła ręce do Gariona, po czym stanęli tworząc krąg.

- Długo na to czekaliśmy, Polgaro - stwierdził Belgarath.

- Owszem, ojcze - zgodziła się ciocia Pol.

- Żałujesz?

- Mogę z tym żyć, Stary Wilku.

- A zatem chodźmy. Garion ruszył w stronę drzwi.

- Nie ty, Garionie - powstrzymała go ciocia Pol. - Ty zaczekasz tutaj razem z Podarkiem. Wejdziecie później.

- Przyślesz po nas kogoś? - spytał. - To znaczy, skąd będziemy wiedzieli, kiedy mamy wejść?

- Będziecie wiedzieli - zapewnił go Belgarath. Po czym Garion został sam z chłopcem.

- Nie udzielili nam zbyt dokładnych instrukcji - stwierdził Garion, zwracając się do dziecka. - Mam nadzieję, że nie popełnimy żadnego błędu.

Podarek uśmiechnął się ufnie i wsunął swą drobną dłoń w rękę Gariona. Jego dotknięcie sprawiło, że w umyśle młodzieńca znów rozległa się pieśń Klejnotu, zagłuszająca wszystkie zmartwienia i wątpliwości. Nie potrafił stwierdzić, jak długo stał tak, trzymając rękę chłopca, zanurzony w otchłani pieśni.

- Nareszcie nadszedł czas, Belgarionie - głos zdawał się dochodzić gdzieś z zewnątrz; nie był już zamknięty w umyśle Gariona, a wyraz twarzy Podarka jasno dawał do zrozumienia, że chłopiec także słyszy owe słowa.

- Czy to właśnie mam zrobić? - spytał Garion.

- Między innymi.

- Co tam się dzieje? - Garion zerknął ciekawie w stronę drzwi.

- Ludzie zebrani we Dworze przygotowują się na to, co ma się stać.

- A będą gotowi?

- A ty? - głos zamilkł na chwilę. - Czy jesteś gotów, Belgarionie?

- Tak - odparł Garion. - Cokolwiek to jest, myślę, że jestem na to przygotowany.

- A zatem chodźmy.

- Powiesz mi, co mam zrobić?

- Jeśli będzie to konieczne.

Nie wypuszczając dłoni Podarka, Garion ruszył w stronę drzwi. Uniósł drugą rękę, aby je pchnąć, lecz oba skrzydła z niewytłumaczalnych przyczyn rozwarły się przed nim, nim jeszcze zdążył ich dotknąć.

Przy wielkich, rzeźbionych odrzwiach, kilka kroków dalej, pełniło wartę dwóch żołnierzy, lecz gdy Garion i Podarek zbliżyli się, obaj strażnicy zastygli bez ruchu. I znów Garion uniósł dłoń, i ogromne drzwi Dworu Rivańskiego Króla bezszelestnie otwarły się, reagując na sam gest jego ręki.

Dwór Rivańskiego Króla był wielką, wysoko sklepioną salą tronową. Masywne, misternie rzeźbione drewniane podpory podtrzymywały belki sufitu. Ściany zawieszono chorągwiami i zielonymi gałęziami. W żelaznych lichtarzach płonęły setki świec. W podłodze ziały trzy ogromne kamienne paleniska. Miast drew płonęły w nich bryły torfu, wydzielające z siebie miłe, wonne ciepło. Salę wypełniał tłum ludzi, jednakże środkiem biegła szeroka ścieżka, wyłożona błękitnym dywanem, prowadząca od drzwi aż do tronu. Oczy Gariona ledwie dostrzegły zebranych ludzi. Jego myśli krążyły bezwładnie, spętane pieśnią Klejnotu, która w tej chwili bez reszty przepełniała mu umysł. Oszołomiony, pozbawiony wszelkich wątpliwości, lęku czy tremy, z Podarkiem drepczącym tuż za nim, ruszył naprzód, na drugi koniec Dworu, gdzie po obu stronach tronu czekali ciocia Pol i Belgarath.

Tron Rivańskiego Króla został wyciosany z pojedynczej bryły bazaltu. Jego oparcie i poręcze miały jednakową wysokość. Sprawiał wrażenie bardziej masywnego i trwałego niż góry. Tkwił przy ścianie, nad nim zaś, ostrzem w dół, wisiał ogromny miecz.

Gdzieś w Cytadeli zaczął dźwięczeć dzwon. Jego głos mieszał się z pieśnią Klejnotu, gdy Gariona i Podarek maszerowali długą, wyściełaną dywanem dróżką w stronę tronu. Kiedy mijali kolejne lichtarze, świece, z niewyjaśnionych przyczyn, niemal zupełnie przygasały. Nie było żadnego przeciągu, żadnego powiewu. Po prostu płomyki bladły jeden po drugim i Dwór wypełniały coraz głębsze cienie. Gdy dotarli do końca sali, Belgarath z nieprzeniknioną miną spojrzał na nich poważnie, po czym zwrócił się do tłumu zebranego we Dworze Rivańskiego Króla.

- Patrzcie, oto Klejnot Aldura - oznajmił uroczystym głosem.

Podarek puścił dłoń Gariona, otwarł sakiewkę i sięgnął do środka. Odwracając się twarzą do pociemniałej sali, chłopiec wydobył okrągły szary kamień i uniósł go oburącz, ukazując wszystkim zebranym.

Pieśń Klejnotu zabrzmiała z ogłuszającą siłą. Dołączył do niej rodzaj rozległego, rozedrganego pogłosu. Pogłos ów zdawał się narastać i dźwięczał coraz wyżej i wyżej, podczas gdy Garion stał obok chłopca, spoglądając na twarze zgromadzonego tłumu. Wewnątrz kamienia unoszonego przez Podarka zapłonął punkcik oślepiającego, błękitnego światła. Światło to, w miarę jak rozedrgany dźwięk wznosił się coraz wyżej, jarzyło się jaśniej i jaśniej. Garion widział przed sobą same znajome oblicza. Byli tam Barak i Lelldorin, Hettar, Durnik, Silk i Mandorallen. W loży królewskiej, obok ambasadora Tolnedry, z Adarą i Ariana za plecami, siedziała Ce’Nedra, wyglądająca w każdym calu na księżniczkę Imperium. Lecz zza owych znajomych twarzy wyzierały inne oblicza - niezwykle wyraziste, każde tak bardzo zdominowane przez jedną cechę, że niemal przypominały maski. Zza Baraka wyglądał Straszliwy Niedźwiedź, Hettarowi towarzyszyła wizja tysięcy koni. Obok Silka stała postać Przewodnika, obok Relga zaś - Ślepca. Lelldorin był Łucznikiem, Mandorallen - Rycerzem Obrońcą. W powietrzu nad Taiba zdawała się unosić pogrążona w żałobie postać Matki Umarłej Rasy, a jej smutek dorównywał rozpaczy Mary. Ce’Nedra nie była już tylko księżniczką, ale także królową - kobietą, którą Ctuchik nazwał Królową Świata. Co jednak najdziwniejsze, Durnik - stary, poczciwy Durnik - miał na swej twarzy wyraźnie wypisane obydwa żywoty. W jaskrawym, błękitnym blasku Klejnotu, z nieznanym dźwiękiem drżącym mu w uszach, Garion spoglądał zadziwiony na swych przyjaciół, uświadomiwszy sobie nagle, że oto ujrzał po raz pierwszy to, co Belgarath i ciocia Pol widzieli przez cały czas.

Za plecami usłyszał głos ciotki, spokojny i bardzo łagodny.

- Twoje zadanie spełnione, Podarku. Teraz możesz oddać Klejnot.

Chłopczyk zaśmiał się radośnie, odwrócił i podał rozjarzony Klejnot Garionowi. Ten nic nie pojmującym wzrokiem wpatrywał się w ognisty kamień. Nie mógł go wziąć. Dotkniecie Klejnotu oznaczało śmierć.

- Wyciągnij rękę, Belgarionie, i odbierz od dziecięcia oznakę twego urodzenia.

Był to ten sam głos co zawsze, ale jednocześnie brzmiał jakoś inaczej. Kiedy przemawiał ten głos, nikt nie mógł mu odmówić. Ręka Gariona wyciągnęła się, choć jej właściciel nie był nawet świadom tego faktu.

- Podarek! - oznajmił chłopiec, składając Klejnot w dłoni Gariona.

Garion poczuł, że znamię na jego ręce styka się z czymś płonącym. Klejnot żył! Garion wyczuł to od pierwszej chwili, gdy jeszcze wpatrywał się oszołomiony w żyjący ogień, który dzierżył w nagiej dłoni.

- Umieść Klejnot z powrotem na rękojeści miecza Rivańskiego Króla - polecił głos i Garion odwrócił się natychmiast z bezrozumnym posłuszeństwem. Stanął na siedzeniu bazaltowego tronu, a potem na szerokim parapecie utworzonym przez jego oparcie i poręcze. Wspiął się na palce, dla utrzymania równowagi chwytając rękojeść wielkiego miecza, po czym przyłożył Klejnot do jego głowicy. Rozległ się lekki, lecz wyraźny trzask, i Klejnot oraz miecz stały się jednością. Garion poczuł, jak żywa moc przepływa przez rękojeść, którą nadal trzymał jedną dłonią. Potężne ostrze rozbłysło nagle, a rozedrgany dźwięk wzniósł się o kolejną oktawę. I wówczas legendarny oręż odpadł od ściany, do której był umocowany od tak wielu wieków. Zebrany w sali tłum zachłysnął się ze zgrozy. Kiedy miecz zaczął opadać, Garion obiema rękami chwycił rękojeść, jednocześnie dokonując półobrotu, w desperackiej próbie zahamowania upadku miecza.

Najbardziej wytrącił go z równowagi fakt, że miecz wydawał się całkowicie pozbawiony wagi. Był tak wielki, że powinien mieć kłopoty z samym jego utrzymaniem, nie mówiąc już o podniesieniu. Kiedy jednak wsparł się mocno na rozstawionych nogach, a jego ramiona przywarły do ściany, głownia miecza powędrowała w górę, aż wreszcie Garion ujrzał, że unosi go przed sobą. Spojrzał na niego ze zdumieniem, czując lekkie drżenie w dłoniach. Klejnot rozbłysnął oślepiającym światłem i zaczął pulsować. A wtedy, podczas gdy rozedrgany dźwięk wzniósł się radosnym, ogłuszającym crescendo, miecz Rivańskiego Króla stał się wielkim jęzorem jaskrawobłękitnego płomienia. Nie wiedząc, dlaczego to robi, Garion oburącz dźwignął płonący miecz nad głowę, odprowadzając go pełnym zdumienia wzrokiem.

- Niechaj raduje się Aloria - zagrzmiał nagle Belgarath - bowiem powrócił Rivański Król. Wszyscy powitajcie Belgariona, Króla Rivy i władcę Zachodu!

Pośród zgiełku, który wybuchł po tych słowach, wśród rozedrganego chóru milionów głosów połączonych w radosnym okrzyku, który odbijał się echem na samych krańcach wszechświata, rozległ się nagły zgrzyt, jak gdyby zardzewiałe drzwi jakiegoś mrocznego grobowca rozwarły się gwałtownie, i dźwięk ów zmroził serce Gariona. Głos, który zabrzmiał głucho w owym grobowcu, nie dołączył do ogólnych okrzyków radości. Po wielu wiekach snu ów głos w krypcie przebudził się - gniewny i spragniony krwi.

Zupełnie ogłuszony wszystkim, co się stało, Garion stał ze wzniesionym płonącym mieczem. Po chwili zebrani Alornowie ze szczękiem wysunęli z pochew własny oręż, aby wznieść go w salucie dla swego władcy.

- Bądź pozdrowiony, Belgarionie, mój królu! - zakrzyknął Strażnik Rivy Brand, opadając na jedno kolano i unosząc miecz. Jego czterech synów uklękło za nim, również unosząc broń. - Bądź pozdrowiony Belgarionie, Królu Rivy! - zawołali.

- Bądź pozdrowiony Belgarionie! - Potężny krzyk wstrząsnął Dworem Rivańskiego Króla i las wzniesionych mieczy zabłysnął w ognistym, błękitnym świetle płonącej klingi Gariona. Gdzieś w głębi Cytadeli odezwał się dzwon. W miarę jak w oszołomionym mieście zaczęła rozchodzić się nowina, dołączyły do niego inne dzwony i odgłos ich radości odbił się echem od skalnych szczytów, aby ogłosić lodowatym morskim wodom powrót Rivańskiego Króla.

Lecz jedna osoba w całej sali nie dołączyła do powszechnej radości. W momencie gdy miecz nieodwołalnie ogłosił wszem wobec tożsamość Gariona, księżniczka Ce’Nedra zerwała się na nogi. Jej twarz śmiertelnie pobladła, oczy rozszerzyły się z niedowierzaniem. Natychmiast zrozumiała coś, co jemu umknęło - coś tak niepokojącego, że z jej policzków odpłynęła cała krew. Wpatrywała się w niego z nagłym przerażeniem. Wtem z ust księżniczki Imperium, Ce’Nedry, dobył się donośny krzyk oburzenia i protestu.

Głosem, który odbił się echem od sufitu sali, zawołała:

- OCH, NIE!


Rozdział XII



Najgorsze było to, że ludzie ciągle mu się kłaniali. Garion nie miał pojęcia, jak powinien zareagować. Czy ma im się odkłonić? Skinąć lekko głową? A może lepiej byłoby w ogóle zignorować całe to zamieszanie i zachowywać się, jakby nic nie dostrzegł? Co jednak miał począć, jeśli ktoś zwracał się do niego „wasza wysokość”?

Wydarzenia poprzedniego dnia nadal stanowiły jedynie niewyraźną, zamazaną plamę w jego umyśle. Zdawało mu się, że pamięta, jak przedstawiano go mieszkańcom miasta - stał wtedy na blankach Cytadeli Żelaznopalcego, na oczach ogromnego tłumu, a potężny miecz, który w tajemniczy sposób zdawał się zupełnie pozbawiony wagi, nadal płonął mu w dłoniach. Mimo jednak swego oszałamiającego znaczenia wszystkie wydarzenia owego dnia bladły w porównaniu z tym, co działo się na zupełnie innym poziomie rzeczywistości. Moment wyjawienia tożsamości Rivańskiego Króla stanowił punkt skupienia ogromnych mocy i Garion wciąż jeszcze nie otrząsnął się z szoku, jaki wywołały w nim wizje, których doświadczył w owej jednej, niewiarygodnej chwili, gdy wreszcie odkrył, kim naprawdę jest.

Przez cały czas przyjmował niezliczone gratulacje. Od razu też zaczęły się skomplikowane przygotowania do koronacji, jednak wszystko to zlało się w umyśle Gariona w jeden niewyraźny obraz. Choćby zależało od tego jego życie, nie potrafiłby w dokładny i spójny sposób zrelacjonować wydarzeń zeszłego dnia.

Dzień obecny zapowiadał się, o ile to w ogóle było możliwe, jeszcze gorzej. Garion nie spał zbyt dobrze. Po pierwsze, wielkie łoże w komnatach królewskich, do których odprowadzono go poprzedniego wieczoru, było zdecydowanie niewygodne. W jego rogach wznosiły się okrągłe kolumny podpierające baldachim i zasłony z purpurowego aksamitu. Wydawało się stanowczo zbyt wielkie dla jednej osoby, poza tym było zdecydowanie za miękkie. Przez ostatni rok Garion sypiał głównie na ziemi i puchowe materace królewskiego łoża nieprzyjemnie uginały się pod ciężarem jego ciała. Co gorsza, wiedział z całą pewnością, że gdy tylko wstanie, znów będzie głównym ośrodkiem zainteresowania.

Ostatecznie zdecydował, że najprościej będzie cały dzień zostać w łóżku. Im bardziej zastanawiał się nad tym pomysłem, tym bardziej nęcąco on wyglądał. Jednakże drzwi do królewskiej sypialni nie były zamknięte na klucz. Niedługo po wschodzie słońca otwarły się cicho i Garion usłyszał czyjeś kroki. Wiedziony ciekawością wyjrzał, rozsuwając leciutko purpurowe zasłony otaczające łoże. Sługa o poważnym wyglądzie krzątał się po pokoju odsuwając kotary przy oknach i zapalając ogień. Wszelako uwagę Gariona przyciągnęła natychmiast wielka srebrna taca z pokrywą stojąca na stole przy kominku. Jego nos rozpoznał woń kiełbasek oraz ciepłego, świeżo upieczonego chleba i masła - zdecydowanie gdzieś tam kryło się również masło. W tym momencie żołądek Gariona przemówił pełnym głosem.

Służący rozejrzał się po komnacie, upewniając się, że wszystko jest tam, gdzie powinno, po czym ze zdecydowanym wyrazem twarzy podszedł do łóżka. Garion błyskawicznie zakopał się pod kołdrą.

- Śniadanie, wasza wysokość - oznajmił stanowczo sługa, odciągając zasłony i przywiązując je do kolumienek.

Garion westchnął. Najwyraźniej decyzja w sprawie wstawania nie należała do niego.

- Dziękuję - odparł.

- Czy wasza wysokość życzy sobie czegoś jeszcze? - spytał uprzejmie mężczyzna podając Garionowi szatę.

- Nie, nie w tej chwili. Dziękuję. - Garion wydobył się z łóżka i zszedł po prowadzących do niego trzech krytych dywanem stopniach. Służący pomógł mu włożyć strój poranny, po czym ukłoniwszy się, bezszelestnie opuścił pokój. Garion przeszedł do stołu, uniósł pokrywę z tacy i z impetem zaatakował śniadanie.

Kiedy skończył jeść, przez jakiś czas siedział bez ruchu w wielkim, obitym błękitną materią fotelu, wyglądając przez okno na ośnieżone turnie wznoszące się nad miastem. Sztorm, który od kilku dni bezlitośnie nacierał na brzegi wyspy, ucichł - przynajmniej na jakiś czas. Zimowe słońce świeciło jasno, a poranne niebo było bardzo niebieskie. Młody Rivański Król przez jakiś czas wyglądał na świat, zagubiony w myślach.

Jakieś wspomnienie nie dawało mu spokoju - coś, co kiedyś usłyszał i natychmiast zlekceważył. Miał wrażenie, że owa rzecz, którą powinien sobie przypomnieć, dotyczy księżniczki Ce’Nedry. Drobna dziewczyna uciekła z Dworu Rivańskiego Króla niemal natychmiast po tym, gdy miecz z prawdziwie niezwykłym rozmachem ujawnił zeszłego dnia jego tożsamość. Garion był niemal pewien, że wszystko to łączy się ze sobą. Ów zapomniany drobiazg z pewnością wyjaśniłby fakt jej ucieczki. W takich przypadkach niektórym ludziom najlepiej jest pozwolić, by nieco ochłonęli i potem wyjaśnić całą sprawę, lecz Garion wiedział, że nie jest to właściwy sposób postępowania z Ce’Nedrą. W przypadku księżniczki najlepiej było od razu oczyścić atmosferę, nie pozwalając jej zastanawiać się zbyt wiele nad całą sprawą. To bowiem wszystko by pogorszyło. Westchnął i zaczął się ubierać.

Maszerując korytarzem nieustannie natykał się na zdumione spojrzenia i pospieszne ukłony. Wkrótce uświadomił sobie, że wydarzenia poprzedniego dnia na zawsze pozbawiły go anonimowości. Ktoś - Garion nie zdołał dojrzeć jego twarzy - posunął się nawet tak daleko, by podążać w ślad za nim, zapewne z nadzieją, że zdoła mu w czymś pomóc. Kimkolwiek był, utrzymywał dyskretny dystans, lecz Garion dostrzegał go kątem oka - odzianego w szary płaszcz mężczyznę poruszającego się dziwnie bezszelestnie. Garionowi nie podobało się to towarzystwo, nieważne jaki był jego powód, lecz oparł się pokusie nakazującej odwrócić się i zażądać, aby ten ktoś sobie poszedł.

Księżniczce Ce’Nedrze przydzielono komnaty tuż obok apartamentu cioci Pol i Garion zbierając się na odwagę uniósł dłoń, aby zapukać do drzwi.

- Wasza wysokość - powitała go pokojówka Ce’Nedry dygając gorączkowo.

- Spytaj jej wysokość, czy mógłbym zamienić z nią parę słów - poprosił Garion.

- Oczywiście, wasza wysokość - odpowiedziała dziewczyna i śmignęła do sąsiedniej komnaty.

Rozległ się krótki szmer głosów, po czym pojawiła się Ce’Nedra. Miała na sobie prostą suknię, a jej twarz była równie blada co poprzedniego dnia.

- Wasza wysokość - powitała go lodowatym tonem i dygnęła sztywno. W owym oficjalnym ukłonie udało jej się zawrzeć więcej pogardy, niż zmieściłoby się w jakichkolwiek słowach.

- Coś cię gryzie - wypalił Garion. - Czy zechciałabyś mi to wyjaśnić?

- Jak wasza wysokość sobie życzy - odparła.

- Musimy to robić?

- Nie rozumiem, o co chodzi waszej wysokości.

- Czy nie znamy się dostatecznie dobrze, by pomówić szczerze?

- Oczywiście. Sądzę, że lepiej będzie, jeśli natychmiast przywyknę do posłuszeństwa wobec rozkazów waszej wysokości.

- Co to ma znaczyć?

- Nie udawaj, że nie wiesz! - wybuchnęła.

- Ce’Nedro, nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówisz.

Spojrzała na niego podejrzliwie, po czym jej wzrok odrobinę złagodniał.

- Może rzeczywiście nie wiesz - mruknęła. - Czy kiedykolwiek czytałeś traktaty z Vo Mimbre?

- Sama nauczyłaś mnie czytać - przypomniał jej - jakieś sześć czy osiem miesięcy temu. Znasz wszystkie książki, jakie czytałem. Większość z nich zresztą dostałem od ciebie.

- Rzeczywiście, to prawda - stwierdziła. - Zaczekaj chwileczkę, zaraz wrócę. - Na moment zniknęła w sąsiedniej komnacie, po czym wróciła, niosąc w dłoniach zwinięty pergamin. - Przeczytam ci go - powiedziała. - Niektóre słowa są nieco skomplikowane.

- Nie jestem aż tak głupi - zaprotestował. Ce’Nedra jednak zaczęła już czytać.

- „A kiedy nadejdzie dzień powrotu Rivańskiego Króla, zyska on władzę nad swoim dominium, a my wszyscy przysięgniemy służyć jemu, jako władcy Królestw Zachodu. I pojmie za żonę księżniczkę Imperium Tolnedry i...”

- Zaczekaj sekundę - przerwał Garion zduszonym głosem.

- Czy może czegoś nie zrozumiałeś? Mnie wszystko wydaje się bardzo jasne.

- Możesz powtórzyć ostatni kawałek?

- „I pojmie za żonę księżniczkę Imperium Tolnedry i...”

- Czy w Tolnedrze są jakieś inne księżniczki?

- Nic mi na ten temat nie wiadomo.

- A zatem... to znaczy... - wpatrzył się w nią osłupiały.

- Dokładnie - w jej słowach zabrzmiał ton przypominający szczęk zatrzaskującej się metalowej pułapki.

- Czy to dlatego wybiegłaś wczoraj z sali?

- Nie wybiegłam.

- Nie chcesz mnie poślubić. - Było to niemal oskarżenie.

- Tego nie powiedziałam.

- A zatem chcesz mnie poślubić?

- Tego też nie powiedziałam. Ale to i tak nie ma najmniejszego znaczenia, nieprawdaż? Nie zostawili nam żadnego wyboru - ani tobie, ani mnie.

- I właśnie to cię gnębi? Rzuciła mu wyniosłe spojrzenie.

- Oczywiście, że nie. Zawsze wiedziałam, że nie będę mogła sama wybrać sobie męża.

- W czym więc problem?

- Jestem księżniczką Imperium, Garionie.

- Wiem o tym.

- Nie przywykłam do tego, by ktoś mnie przerastał.

- Przerastał? Kto?

- Traktaty twierdzą, że jesteś władcą Zachodu.

- Co to znaczy?

- To znaczy, wasza wysokość, że przewyższasz mnie rangą.

- I dlatego tak się zdenerwowałaś?

Jej spojrzenie było niczym cios sztyletem.

- Za pozwoleniem waszej wysokości, wolałabym się pożegnać. - Nie czekając na odpowiedź wymaszerowała z pokoju.

Garion odprowadził ją wzrokiem. To wszystko zaszło za daleko. Przez moment zapragnął udać się wprost do cioci Pol, aby zaprotestować, im bardziej jednak zastanawiał się nad tym pomysłem, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że ciotka nie okaże mu najmniejszego współczucia. Nagle zaczął kojarzyć wiele różnych drobiazgów. Ciocia Pol nie tylko uczestniczyła w tym absurdzie; świadomie uczyniła wszystko, co tylko mogła, aby upewnić się, że Garion w żaden sposób nie zdoła się wymknąć. Musiał z kimś pomówić - z kimś dostatecznie przebiegłym i pozbawionym skrupułów, aby wykombinował jakieś wyjście. Opuściwszy salonik Ce’Nedry, udał się na poszukiwania Silka.

Drasanina nie było w jego komnacie, służący zaś, który słał właśnie łóżko, kłaniając się ciągle, wyjąkał przepraszającym tonem, że nie ma pojęcia, gdzie może podziewać się Silk. Garion pospiesznie wyszedł na korytarz.

Ponieważ pokoje, które Barak dzielił ze swą żoną i dziećmi, mieściły się zaledwie kilka kroków dalej, Garion skierował się tam, usiłując nie oglądać się na odzianego w szary płaszcz służącego, który nadal postępował w ślad za nim.

- Baraku! - zawołał stukając do drzwi Chereka. - To ja, Garion. Czy mogę wejść?

Lady Merel natychmiast otworzyła drzwi i dygnęła z szacunkiem.

- Proszę, nie rób tego - rzucił błagalnie Garion.

- O co chodzi, Garionie? - spytał Barak z zielonego fotela, na którym siedział podrzucając swego synka na kolanie.

- Szukam Silka - wyjaśnił młodzieniec, wkraczając do wielkiej, przytulnej komnaty zasłanej ubraniami i zabawkami dzieci.

- Masz lekko błędny wzrok - zauważył olbrzym. - Czy coś się stało?

- Właśnie otrzymałem bardzo niepokojące nowiny - poinformował go Garion z lekkim dreszczem. - Muszę pomówić z Silkiem. Może on zdoła coś wymyślić.

- Czy masz ochotę na śniadanie? - spytała Merel.

- Dziękuję, ale już jadłem. - Garion przyjrzał się jej bliżej. Żona Baraka rozpuściła swe warkocze, nadające jej nieco surowy wygląd: złote włosy łagodnie okalały twarz. Jak zwykle miała na sobie zieloną suknię, lecz w jej postawie brakowało dawnej sztywności. Barak, jak dostrzegł Garion, również stracił ową ponurą zaciętość, jaka zawsze dotąd cechowała go w obecności żony.

W tym momencie do pokoju wbiegły dwie córki Baraka, trzymając za ręce Podarka. Cała trójka usiadła w kącie i zaczęła rozgrywać jakąś skomplikowaną grę, do której najwyraźniej należały również nieustanne wybuchy śmiechu.

- Mam wrażenie, że moje córki zdecydowały się go usidlić. - Barak uśmiechnął się szeroko. - Nagle jestem otoczony przez dzieci i żonę, a najśmieszniejsze jest to, że zupełnie mi to nie przeszkadza.

Merel obdarzyła go szybkim, niemal nieśmiałym uśmiechem, po czym obejrzała się na rozchichotaną trójkę.

- Dziewczynki go uwielbiają - stwierdziła, zwracając się do Gariona. - Czy zauważyłeś już wcześniej, że nie można dłużej niż przez chwilę wpatrywać mu się w oczy? Zawsze wtedy mam wrażenie, że spogląda mi prosto w serce.

Garion skinął głową.

- Myślę, że może to mieć coś wspólnego z zaufaniem, jakim obdarza wszystkich bez wyjątku - zasugerował, po czym dodał pod adresem Baraka: - Czy orientujesz się, gdzie mógłbym zastać Silka?

Cherek roześmiał się.

- Przejdź się po korytarzach, nasłuchując stukotu kości. Nasz złodziejaszek oddaje się hazardowi od chwili przybycia do Rivy. Może Durnik wie, gdzie się podziewa. Jego samego znajdziesz w stajniach. Ukrywa się tam. Królewskie towarzystwo okropnie go denerwuje.

- Mnie także - zauważył Garion.

- Ale przecież ty jesteś królem - przypomniała mu Merel.

- To jeszcze bardziej mnie niepokoi - odparł.

Do stajen można się też było dostać wąskimi, bocznymi korytarzami i Garion zdecydował się pójść tą drogą, unikając elegantszych komnat, które roiły się od szlachty. Owe wąskie korytarzyki były wykorzystywane przede wszystkim przez służbę kuchenną, biegającą tam i z powrotem, i Garion miał nadzieję, że większość z podkuchennych jeszcze go nie zna. Maszerując szybko naprzód, schylił głowę, aby uniknąć rozpoznania. Nagle znów spostrzegł człowieka, który dotrzymywał mu kroku od chwili, gdy opuścił królewskie komnaty. Wreszcie, zdenerwowany do tego stopnia, że nie zależało mu już na zachowaniu anonimowości, Garion odwrócił się, aby stawić czoło swemu prześladowcy.

- Wiem, że tam jesteś - oznajmił. - Stań tak, żebym mógł cię widzieć. - Czekał przez chwilę, niecierpliwie stukając nogą.

Korytarz pozostawał pusty i cichy.

- Wychodź natychmiast - powtórzył Garion rozkazująco. Było to dla niego zupełnie nowe doświadczenie. Jednak nie odpowiedział mu żaden ruch i żaden dźwięk. Garion przez moment rozważał możliwość powrotu własnymi śladami, dzięki czemu mógłby przyłapać owego natrętnego sługę na tym, jak skrada się za nim. W tym samym momencie jednak z kierunku, z którego przyszedł, zbliżył się niosący tacę mężczyzna.

- Czy widziałeś tam kogoś? - spytał Garion.

- Tam, to znaczy gdzie? - chciał wiedzieć służący, najwyraźniej nie rozpoznając swego króla.

- W tym korytarzu. Służący potrząsnął głową.

- Nie widziałem nikogo od chwili, kiedy wyszedłem z komnat króla Drasni. Czy uwierzyłbyś, że to jego trzecie śniadanie? Nigdy nie widziałem kogoś, kto tak dużo je. - Spojrzał na Gariona. - Wiesz chyba, że nie powinieneś tu być - ostrzegł. - Jeśli główny kucharz cię przyłapie, z pewnością da ci w skórę. Nie lubi, jak plączą się tu nieupoważnieni ludzie.

- Idę właśnie do stajni - wyjaśnił Garion.

- Zatem na twoim miejscu ruszałbym naprzód. Główny kucharz ma okropny charakter.

- Zapamiętam to sobie - przyrzekł Garion. Lelldorin wychodził właśnie ze stajni i rzucił Garionowi zdumione spojrzenie, kiedy obaj zbliżali się do siebie na zaśnieżonym dziedzińcu.

- Jak ci się udało uciec tym wszystkim urzędnikom? - spytał, po czym, jakby coś sobie przypomniał, ukłonił się głęboko.

- Proszę, nie rób tego, Lelldorinie - rzucił Garion.

- Sytuacja jest rzeczywiście odrobinę niezręczna - zgodził się Lelldorin.

- Będziemy zachowywać się wobec siebie tak jak przedtem - oznajmił Garion stanowczo. - Przynajmniej do chwili, kiedy powiedzą nam, że to niedozwolone. Czy masz jakiekolwiek pojęcie, gdzie podziewa się Silk?

- Widziałem go dziś rano - odparł Lelldorin. - Powiedział, że wybiera się do łaźni. Wyglądał dość kiepsko. Myślę, że ostatniej nocy sporo świętował.

- Chodźmy go poszukać - zaproponował Garion. - Muszę z nim pomówić.

Znaleźli Silka siedzącego w wykładanym kamiennymi płytkami pomieszczeniu aż białym od pary. Mały Drasanin miał na sobie tylko ręcznik owinięty wokół pasa i pocił się obficie.

- Jesteś pewien, że to zdrowe? - spytał Garion, machając ręką przed twarzą, żeby odegnać kłęby pary.

- Dziś rano nic nie może być dla mnie naprawdę zdrowe, Garionie - odpowiedział ze smutkiem Silk. Oparł łokcie na kolanach i z nieszczęśliwą miną ukrył twarz w dłoniach.

- Źle się czujesz?

- Okropnie.

- Skoro wiedziałeś, że tak będzie, czemu wczoraj tak dużo wypiłeś?

- Wtedy wydawało mi się to niezłym pomysłem. Przynajmniej tak sądzę. Niezbyt dobrze pamiętam ostatnie kilka godzin. - Służący przyniósł cierpiącemu Drasaninowi kufel pełen spienionego ale i Silk pociągnął tęgi łyk.

- Czy to rozsądne? - spytał Lelldorin.

- Zapewne nie - przyznał z dreszczem Silk - ale w tak krótkim czasie nie zdołałem wymyślić nic lepszego. - Ponownie zadrżał. - Czuję się koszmarnie - oznajmił. - Czy sprawa, z którą do mnie przychodzisz, to coś pilnego?

- Mam pewien problem - wypalił Garion, zerkając szybko na Lelldorina. - Wolałbym, aby to, co powiem, zostało między nami trzema - dodał.

- Masz moje słowo - odparł natychmiast Lelldorin.

- Dziękuję. - Łatwiej było przyjąć przyrzeczenie Asturianina, niż próbować wyjaśnić, że nie jest ono konieczne. - Właśnie przeczytałem Traktaty z Vo Mimbre - poinformował przyjaciół Garion. - Albo raczej odczytano mi je. Czy wiecie, że mam poślubić Ce’Nedrę?

- Jak dotąd nie zastanawiałem się nad tą kwestią - przyznał Silk - lecz Traktaty istotnie wspominają o czymś takim.

- Gratulacje, Garionie! - wykrzyknął Lelldorin, znienacka klepiąc przyjaciela po ramieniu. - To piękna dziewczyna.

Garion puścił te słowa mimo uszu.

- Potrafisz wymyślić jakiś sposób, dzięki któremu mógłbym się od tego wykręcić? - spytał Silka.

- Garionie, w tej chwili nie jestem w stanie myśleć o niczym poza swoim okropnym samopoczuciem. Powiedziałbym jednak, że raczej nie masz wyjścia. Sygnatariuszami Traktatu są wszystkie królestwa Zachodu i sądzę, że uczestniczy w tym także Proroctwo.

- Zapomniałem o tym szczególe - mruknął ponuro Garion.

- Jestem pewien, że dadzą ci dość czasu, abyś przywykł do tej myśli - wtrącił Lelldorin.

- Ale ile czasu dadzą Ce’Nedrze? Rozmawiałem z nią dziś rano i zupełnie nie jest zachwycona całą sprawą.

- Przecież cię nie nienawidzi - zauważył Silk.

- Nie w tym rzecz. Ona uważa, że przewyższam ją rangą i to ją drażni.

Silk roześmiał się słabo.

- Prawdziwy przyjaciel nie śmiałby się z moich zmartwień - rzucił oskarżycielsko Garion.

- Czy ranga jest naprawdę tak istotna dla twojej księżniczki? - spytał Lelldorin.

- Najprawdopodobniej nie bardziej niż jej prawa ręka - odparł kwaśno Garion. - Myślę, że przypomina sobie, iż jest księżniczką Imperium, jakieś sześć do ośmiu razy na godzinę. Przykłada do tego wielką wagę. I nagle zjawiam się zupełnie znikąd, po czym okazuje się, że przewyższani ją rangą. Coś podobnego może ją zdenerwować - obawiam się, że na stałe. - Urwał i przyjrzał się uważnie Silkowi. - Czy sadzisz, że jest jakaś szansa, abyś dzisiaj wydobrzał?

- O co ci chodzi?

- Znasz choć trochę Rivę?

- Naturalnie.

- Myślałem tylko, że może powinienem zejść do miasta, nie przy wtórze fanfar ł w wielkiej asyście, ale ubrany jak ktoś zupełnie zwyczajny. W ogóle nie znam Rivan, a teraz... - słowa uwięzły mu w gardle.

- A teraz jesteś ich królem - dokończył za niego Lelldorin.

- To chyba nie najgorszy pomysł - zgodził się Silk - choć trudno mi stwierdzić z całą pewnością. W tej chwili mój mózg nie działa zbyt sprawnie. Oczywiście, to musiałoby być dzisiaj. Na jutro zaplanowano twoją koronację, a kiedy już wsadzą ci koronę na głowę, twoja wolność ulegnie znacznemu ograniczeniu.

Garion nie miał ochoty o tym myśleć.

- Mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciw temu, bym najpierw nieco się pozbierał - dodał Silk, ponownie pociągając łyk z kufla. - W istocie wasza opinia zupełnie mnie nie interesuje. To po prostu konieczne.

Mały Drasanin potrzebował jakiejś godziny, aby wrócić do siebie. Zastosowane przez niego środki były brutalnie bezpośrednie. W mniej więcej jednakowych dawkach pochłaniał gorącą parę i zimne piwo, po czym wyłonił się z łaźni parowej, aby wskoczyć w sam środek basenu z lodowatą wodą. Kiedy z niego wyszedł, był siny i trząsł się z zimna, lecz wyglądał już dużo lepiej. Starannie dobrał nie rzucające się w oczy stroje dla całej trójki, po czym wyprowadził ich z Cytadeli boczną bramą. Wychodząc Garion kilka razy oglądał się za siebie, ale wyglądało na to, że zdołał uwolnić się od natrętnego sługi, który podążał za nim przez cały ranek.

Gdy zagłębili się w miasto, Gariona ponownie uderzył surowy wygląd tego miejsca. Domy z zewnątrz miały jednakową, szarą barwę i były pozbawione wszelkich ozdób - masywne, kanciaste, jednobarwne bryły. Szare płaszcze, stanowiące charakterystyczny element narodowego rivańskiego stroju, nadawały ludziom wędrującym wąskimi uliczkami miasta taki sam ponury wygląd. Gariona ogarnął nagły lęk na myśl o tym, że ma spędzić resztę życia w podobnie niegościnnym kraju.

Maszerowali długą ulicą. Na niebie świeciło blade zimowe słońce. W powietrzu unosił się słony zapach morza. Po chwili minęli dom, z którego dobiegał dziecięcy śpiew.

Głosy małych śpiewaków rozbrzmiewały zaskakująco czysto, łącząc się w subtelną harmonię. Gariona zdumiała złożoność pieśni.

- To tutejsza narodowa rozrywka - wyjaśnił Silk. - Rwanie bardzo interesują się muzyką. Przypuszczam, że pozwala im to uniknąć nudy. Nie chciałbym urazić waszej wysokości, ale twoje królestwo to dość nieciekawe miejsce. - Drasanin rozejrzał się wokół. - Niedaleko stąd mieszka mój stary przyjaciel. Może złożylibyśmy mu wizytę?

Poprowadził ich długimi schodami na ulicę w dole. Po paru krokach doszli do sporego budynku stojącego po drugiej stronie ulicy. Silk podszedł do drzwi i zapukał. Po chwili ujrzeli Rivanina odzianego w poprzypalany skórzany kitel.

- Radek, przyjacielu - powiedział nieznajomy, wyraźnie zaskoczony. - Nie widzieliśmy się całe lata.

- Witaj, Torganie. - Silk uśmiechnął się szeroko. - Pomyślałem, że wpadnę i zobaczę, jak się miewasz.

- Wejdźcie, wejdźcie - zapraszał Torgan, szerzej otwierając drzwi.

- Widzę, że rozbudowałeś interes. - Silk rozejrzał się dokoła.

- Mam całkiem niezły zbyt - odparł skromnie Torgan. - Producenci perfum w Tol Borune kupują wszystkie flakoniki, jakie tylko zdołają zdobyć. - Rivanin był silnym mężczyzną o stalowoszarych włosach i dziwnie okrągłych, rumianych policzkach. Zerknął ciekawie na Gariona, lekko marszcząc brwi, jakby próbował sobie coś przypomnieć. Garion odwrócił się i zaczął oglądać delikatne szklane buteleczki, stojące w równym szeregu na pobliskim stole. Wolał unikać zbyt uważnych oględzin.

- A zatem specjalizujesz się w produkcji szklanych flakonów? - spytał Silk.

- Och, nadal od czasu do czasu zdarzają nam się lepsze wyroby - odparł z lekkim żalem Torgan. - Mam teraz pewnego czeladnika, to absolutny geniusz. Muszę mu pozwalać, aby poświęcał nieco czasu na swoją własną pracę. Obawiam się, że gdybym kazał mu przez cały dzień wydmuchiwać butelki, opuściłby mnie. - Szklarz otworzył szafkę i ostrożnie wyjął z niej małe aksamitne zawiniątko. - To jedno z jego dzieł - stwierdził, odwijając materiał.

Był to kryształowy strzyżyk z na wpół rozłożonymi skrzydłami, przycupnięty na porośniętej liśćmi gałązce. Na końcu gałązki można było dostrzec małe pąki. Cała figurka została wykonana z dbałością o każdy szczegół - do tego stopnia, że można było dostrzec poszczególne pióra.

- Zdumiewające - westchnął Silk oglądając szklanego ptaka. - To przepiękne, Torganie. W jaki sposób udało mu się tak dokładnie odtworzyć kolory?

- Nie mam pojęcia - przyznał Torgan. - Nawet nie odmierza proporcji, a mimo to zawsze wychodzą mu odpowiednie barwy. Jak już mówiłem, to geniusz. - Starannie zapakował kryształowego ptaka i schował go do szafki.

Za warsztatem rozciągały się pokoje mieszkalne, pełne ciepła i żywych kolorów. Wszędzie leżały wielobarwne poduszki. W każdej komnacie wisiały na ścianach obrazy. Czeladnicy Torgana sprawiali wrażenie bardziej członków rodziny niż pracowników najemnych, najstarsza córka mistrza grała dla nich, podczas gdy ze skupieniem obrabiali stopione szkło. Palce dziewczyny muskały struny harfy, wydobywając z niej kaskady delikatnych dźwięków.

- Tu jest zupełnie inaczej niż na zewnątrz - zauważył zbity z tropu Lelldorin.

- Dlaczego? - spytał Silk.

- Samo miasto jest takie ponure, surowe i szare, kiedy jednak znajdziesz się w środku, widzisz tylko ciepło i barwy.

Torgan uśmiechnął się.

- To coś, co zawsze zdumiewa cudzoziemców - przytaknął. - Nasze domy bardzo przypominają nas samych.

Z konieczności na zewnątrz pozostaje surowe. Miasto Riva zbudowano dla ochrony Klejnotu i każdy dom stanowi część ogólnych fortyfikacji. Nie możemy zmienić wyglądu zewnętrznego, w środku jednak mamy sztukę, poezję i muzykę. Sami nosimy szare płaszcze. To wygodny strój, utkany z koziej wełny, lekki, ciepły, niemal wodoodporny. Ale nie przyjmuje farby, więc zawsze pozostaje szary. Choć jednak na zewnątrz pozostajemy szarzy, nie oznacza to, iż nie kochamy piękna.

Garion, zastanawiając się nad słowami szklarza, zaczynał nieco lepiej rozumieć owych dziwnych wyspiarzy. Sztywna rezerwa Rivan stanowiła fasadę przedstawianą światu, jednakże poza tą fasadą krył się zupełnie inny lud.

Większość czeladników wydmuchiwała delikatne flakoniki, stanowiące główny obiekt handlu z producentami perfum z Tol Borune. Jednakże jeden z uczniów pracował samotnie, tworząc szklany statek wspinający się na kryształową falę. Twarz tego jasnowłosego młodzieńca miała poważny, skupiony wyraz. Kiedy uniósł wzrok i ujrzał Gariona, jego oczy rozszerzyły się lekko, natychmiast jednak pochylił głowę i powrócił do przerwanego zajęcia. Po powrocie do sklepu, kiedy szykowali się do odejścia, Garion spytał, czy mógłby jeszcze raz rzucić okiem na delikatnego szklanego ptaka, przycupniętego na błyszczącej gałęzi. Figurka była tak piękna, że budziła dziwny ból w jego sercu.

- Czy ten drobiazg podoba się waszej wysokości? - To był młody czeladnik, który cicho opuścił warsztat. - Byłem wczoraj na rynku, kiedy Brand przedstawił waszą wysokość ludowi - wyjaśnił - toteż poznałem was natychmiast, gdy tylko weszliście.

- Jak masz na imię? - spytał Garion.

- Joran, wasza wysokość - odparł młodzieniec.

- Może byśmy dali sobie spokój ze wszystkimi „waszymi wysokościami”? - poprosił nieco żałośnie Garion. -

Na razie niezbyt dobrze czuję się z tym wszystkim. Cała ta sprawa zupełnie mnie zaskoczyła. Joran uśmiechnął się do niego.

- W mieście krążą najprzeróżniejsze pogłoski. Ludzie mówią, że jesteś wychowankiem Belgaratha Czarodzieja i dorastałeś w jego wieży w Dolinie Aldura.

- Wychowywałem się w Sendarii. Opiekowała się mną moja ciotka Pol, córka Belgaratha.

- Polgara czarodziejka?

Informacja ta wyraźnie zrobiła wielkie wrażenie na Joranie.

- Czy naprawdę jest tak piękna, jak mówią?

- Zawsze tak uważałem.

- I potrafi zamienić się w smoka?

- Chyba tak... gdyby miała taką ochotę. Ale ona sama woli postać sowy. Z jakiejś przyczyny kocha ptaki, te zaś dosłownie szaleją na jej widok. Rozmawiają z nią przez cały czas.

- Zdumiewające - stwierdził z zachwytem Joran. - Oddałbym wszystko, byle móc ją poznać. - Z namysłem ściągnął usta i zawahał się przez moment. - Czy myślisz, że spodobałby się jej ten drobiazg? - wypalił wreszcie, dotykając palcem kryształowego strzyżyka.

- Spodobałby się?! - wybuchnął Garion. - Byłaby zachwycona.

- Mógłbyś go jej dać? Ode mnie.

- Joranie! - Pomysł ten zdumiał Gariona. - Nie mogę tego wziąć! Jest zbyt cenny, a ja nie mam pieniędzy, by za niego zapłacić.

Joran uśmiechnął się nieśmiało.

- To tylko szkło - przypomniał. - A szkło to jedynie stopiony piasek. Piasek zaś jest najtańszą rzeczą na świecie. Jeśli wasza wysokość sądzi, że to jej się spodoba, naprawdę chciałbym, aby go dostała. Proszę, moglibyście wziąć go dla niej? Powiedzcie, że to dar od szklarza Jorana.

- Dobrze, Joranie - obiecał Garion, po czym wiedziony nagłym impulsem uścisnął dłoń młodzieńca. - To dla mnie zaszczyt, przekazać coś takiego.

- Zawinę go - stwierdził Joran. - Szkłu nie najlepiej służy przenoszenie z ciepłej komnaty na mróz. - Sięgnął po kawałek aksamitu, nagle jednak zatrzymał się. - Nie jestem do końca szczery - przyznał, wyraźnie zakłopotany. - To bardzo udana figurka. Jeśli wielmoże w Cytadeli zobaczą ją, mogą zapragnąć, abym zrobił dla nich inne ozdoby. Potrzebuję kilku zamówień. Wtedy będę mógł otworzyć własny warsztat i... - rzucił ukradkowe spojrzenie na córkę Torgana. Jego oczy były przepełnione miłością.

- I mając własny interes będziesz mógł się ożenić - zgadł Garion.

- Wasza wysokość będzie bardzo mądrym królem - stwierdził z powagą Joran.

- O ile uda mi się przebrnąć przez gafy kilku pierwszych tygodni - dodał cierpko Garion.

Później, tego samego popołudnia, zaniósł kryształowego ptaka do komnat cioci Pol.

- Co to takiego? - spytała, ujmując w dłonie zawiniątko.

- To podarunek dla ciebie od młodego szklarza, którego spotkałem w mieście - odparł Garion. - Nalegał, abym ci go dał. Nazywa się Joran. Uważaj, łatwo można to uszkodzić.

Ciocia Pol delikatnie odpakowała kryształ. Na widok wspaniałego ptaka jej oczy rozszerzyły się wolno.

- Och, Garionie - mruknęła. - To najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam.

- Joran jest naprawdę dobry - poinformował ją Garion. - Pracuje dla szklarza imieniem Torgan i Torgan twierdzi, że to geniusz. Bardzo chce cię poznać.

- A ja chcę poznać jego - westchnęła nie odrywając oczu od błyszczącej figurki. Po chwili ostrożnie postawiła ją na stole. Jej dłonie drżały, a wspaniałe oczy były pełne łez.

- Co ci jest, ciociu Pol? - spytał Garion, lekko zaniepokojony.

- Nic, Garionie - odparła. - Zupełnie nic.

- Czemu zatem płaczesz?

- Nigdy tego nie zrozumiesz, kochanie - powiedziała. Nagle zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła do siebie w serdecznym uścisku.


* * *

Koronacja miała miejsce w południe następnego dnia. Dwór Rivańskiego Króla wypełniał zbity tłum szlachty i wielmożów, w dole zaś, w mieście, dzwoniły wszystkie dzwony.

Garion nigdy nie potrafił odtworzyć w pamięci szczegółów swojej koronacji. Pamiętał, że obszyty gronostajami płaszcz był okropnie gorący, prosta złota korona, którą włożył mu na głowę diakon Rivy, ciążyła nieznośnie. Jedyną rzeczą, jaka utrwaliła się w jego wspomnieniach, był Klejnot Aldura, wypełniający całą salę jaskrawym błękitnym światłem, które jaśniało coraz bardziej, w miarę jak Garion zbliżał się do tronu. Uszy wypełniała mu radosna pieśń, rozbrzmiewająca zawsze, gdy znalazł się w pobliżu kamienia. Pieśń Klejnotu była tak głośna, że ledwie słyszał radosny okrzyk, jaki wydobył się z setek gardeł, gdy ubrany w płaszcz i koronę obrócił się, aby spojrzeć na tłum zebrany we Dworze Rivańskiego Króla.

Jednakże jedno zdanie dosłyszał bardzo wyraźnie.

- Bądź pozdrowiony, Belgarionie - powiedział cicho głos w jego umyśle.


Rozdział XIII



Król Belgarion, zdecydowanie niezadowolony, siedział na swym tronie we Dworze Rivańskiego Króla, słuchając nie kończącej się monotonnej litanii Valgona, ambasadora Tolnedry. Nie był to najłatwiejszy okres w życiu Gariona. O tak wielu rzeczach nie miał pojęcia. Na przykład absolutnie nie potrafił wydawać rozkazów; odkrył też wkrótce, że brak mu choćby chwili dla siebie i nie ma pojęcia, jak odprawić służących, którzy bezustannie krzątali się wokół niego. Nigdy nie był sam i zrezygnował już z prób przyłapania nadgorliwego strażnika, lokaja czy posłańca, który zawsze deptał mu po piętach.

Przyjaciele czuli się niezręcznie w jego obecności i uparcie nazywali go „jego wysokością”, choć wiele razy prosił, żeby tego nie robili. On sam nie odczuwał żadnej różnicy, lustro zaś mówiło mu, że jego wygląd także nie uległ zmianie, jednak wszyscy wkoło zachowywali się tak, jakby stał się kimś innym. Wyraz ulgi na twarzach, pojawiający się za każdym razem, gdy ich opuszczał, ranił Gariona, toteż młody monarcha wkrótce wycofał się, aby samodzielnie leczyć swe rany, i stworzył wokół siebie rodzaj ochronnej otoczki.

Ciocia Pol cały czas stała u jego boku, ale także i tutaj nastąpiła pewna różnica. Przedtem to ona była zawsze najważniejsza, teraz jednak jakby zamienili się rolami. Garionowi wydawało się to skrajnie nienaturalne.

- Nasza propozycja, jeśli wasza wysokość wybaczy mi te słowa, jest niezwykle korzystna - zauważył Valgon, podsumowując najnowszy traktat oferowany przez Rana Boruna. Ambasador Tolnedry był sardonicznym mężczyzną o orlim nosie i arystokratycznych manierach. Należał do rodu Honethów, założycieli Imperium, protoplastów trzech imperialnych dynastii, i żywił nieskrywaną pogardę dla wszystkich Alornów. Valgon był nieustannym cierniem w boku Gariona. Niemal codziennie imperator przysyłał propozycje nowych traktatów bądź układów handlowych. Garion szybko zorientował się, że Tolnedranie są niezwykle zdenerwowani faktem, iż nie dysponują jego podpisem na nawet najmniejszym kawałku pergaminu, toteż nie ustępowali, zakładając, że jeśli kogoś zasypywać dokumentami dostatecznie długo, wcześniej czy później ofiara podpisze cokolwiek, byle tylko zostawiono ją w spokoju.

Strategia samego Gariona była bardzo prosta - odmawiał podpisania czegokolwiek.

- To dokładnie to samo, co proponowali w zeszłym tygodniu - zauważył głos cioci Pol w ciszy jego umysłu. - Zamienili jedynie miejscami poszczególne paragrafy i zmienili kilka słów. Powiedz nie.

Garion spojrzał na pewnego siebie ambasadora z uczuciem bliskim żywej niechęci.

- Nie ma mowy - oznajmił krótko.

Valgon zaczął protestować, lecz Garion uciszył go.

- Ten traktat jest identyczny z propozycją złożoną w poprzednim tygodniu, Valgonie, i obaj dobrze o tym wiemy. Wtedy odpowiedziałem „nie” i odpowiedź ta nie uległa zmianie. Nie nadam Tolnedrze uprzywilejowanego statusu w handlu z Rivą. Nie zgodzę się na to, bym musiał prosić Rana Boruna o zgodę, zanim podpiszę układ z jakimkolwiek innym krajem i absolutnie odmawiam poczynienia jakichkolwiek modyfikacji w Traktach z Vo Mimbre. Poproś, proszę, Rana Boruna, aby dał mi spokój do czasu, aż zdecyduje się okazać nieco większy rozsądek.

- Wasza wysokość! - Valgon sprawiał wrażenie wstrząśniętego. - Nikt nie przemawia takim tonem do Imperatora Tolnedry.

- Będę mówił do niego tak, jak mi spodoba. Masz moje - nasze - pozwolenie na odejście.

- Wasza wysokość...

- Idź już, Valgonie - uciął dyskusję Garion. Ambasador wyprostował się, złożył sztywny ukłon i wymaszerował z sali.

- Nieźle - zauważył król Anheg z częściowo ukrytej wnęki, w której zazwyczaj zbierali się monarchowie. Obecność owych królewskich widzów wywoływała u Gariona nieustanną tremę. Wiedział, że obserwują każdy jego ruch, ważą i osadzają decyzje, zachowanie, wypowiedziane słowa. Zdawał sobie sprawę z tego, że przez parę pierwszych miesięcy nie zdoła uniknąć błędów, wolał jednak popełniać je bez świadków. Jak jednak miał powiedzieć gromadce zaprzyjaźnionych monarchów, że nie jest zachwycony uwagą, jaką mu poświęcają?

- Trochę to jednak brutalne, nie sądzicie? - mruknął król Fulrach.

- Z czasem nauczy się większej dyplomacji - stwierdził król Rhodar. - Spodziewam się, że Ran Borune doceni jego bezpośredniość; oczywiście, kiedy wyleczy się już z ataku apopleksji, wywołanej odpowiedzią Belgariona.

Uwaga ta rozbawiła zebranych władców i notabli, Garion zaś bez powodzenia próbował ukryć rumieniec.

- Czy oni muszą to robić? - szepnął z wściekłością do cioci Pol. - Każde moje beknięcie wywołuje mnóstwo komentarzy.

- Nie dąsaj się, kochanie - odparła spokojnie. - Choć trzeba przyznać, że zachowałeś się nieco nieuprzejmie. Czy jesteś pewien, że chcesz w ten sposób traktować swojego przyszłego teścia?

To była kwestia, o której Garion nie chciał myśleć.

Księżniczka Ce’Nedra nadal nie wybaczyła mu jego nagłego wyniesienia i Gariona nękały poważne wątpliwości co do samego pomysłu małżeństwa. Mimo że lubił ją - a naprawdę ją lubił - z żalem stwierdził, iż Ce’Nedra nie będzie dobrą żoną. Była przebiegła, rozpuszczona i przeraźliwie uparta. Garion przewidywał, że księżniczka z perwersyjną radością poświęci wszystkie siły, aby tylko jak najbardziej obrzydzić mu życie. Kiedy tak siedział na swym tronie, przysłuchując się żartobliwym komentarzom władców Alornów, zaczął żałować, że w ogóle kiedykolwiek usłyszał o Klejnocie. Jak zawsze, sama myśl o Klejnocie sprawiła, że zerknął przez ramię na kamień, błyszczący u szczytu rękojeści masywnego miecza wiszącego nad tronem. Świecący Klejnot sprawiał wrażenie irytująco zadowolonego z siebie. Zdawał się składać sobie samemu gratulacje, zupełnie jakby on, Belgarion z Rivy, stanowił prywatne dzieło Klejnotu. Garion nie rozumiał kamienia. Klejnot miał własną świadomość, tego był pewien. Umysł Gariona nieśmiało musnął ową świadomość, po czym wycofał się ostrożnie. Od czasu do czasu Garion stykał się z umysłami bogów, lecz owa świadomość Klejnotu była czymś zupełnie innym. Kryła się w niej niewyobrażalna moc. Co więcej, przywiązanie kamienia do Gariona wyglądało na coś kompletnie irracjonalnego. Rivański Król dobrze znał samego siebie i z bólem stwierdzał, że nie jest aż tak atrakcyjny, jednak za każdym razem, gdy zbliżał się do Klejnotu, ten zaczynał nieznośnie błyszczeć, wypełniając jego umysł ową niesamowitą, triumfalną pieśnią, którą usłyszał po raz pierwszy w wieżyczce Ctuchika. Muzyka Klejnotu stanowiła rodzaj nieodpartej zachęty. Garion wiedział, że jeśli jej posłucha, wola kamienia dołączy do jego własnej i razem będą zdolni dokonać absolutnie wszystkiego. Torak wzniósł Klejnot i za jego pomocą rozłamał świat. Garion wiedział, że gdyby tego zapragnął, sam mógłby unieść kamień i naprawić owo pękniecie. Jeszcze bardziej niepokojący był fakt, że gdy tylko o tym pomyślał, Klejnot natychmiast zaczął udzielać mu dokładnych instrukcji, jak tego dokonać.

- Skup się, Garionie - upomniał go głos cioci Pol. Jednakże sprawy przewidziane na to przedpołudnie były już niemalże na ukończeniu. Czekało go jeszcze kilka drobnych petycji i dość niezwykła nota gratulacyjna, która przybyła tego poranka wprost z Nyissy. Ton owej noty był nieśmiało pojednawczy, a widniejący pod nią podpis należał do eunucha Sadiego. Garion zdecydował, że starannie wszystko przemyśli, zanim udzieli odpowiedzi. Wspomnienie tego, co zdarzyło się w sali tronowej Salmissry, nadal nie dawało mu spokoju i nie był zupełnie pewien, czy ma w tej chwili ochotę normalizować swoje stosunki z wężowym ludem.

Następnie, ponieważ nie miał więcej oficjalnych zajęć, pożegnał się i opuścił Dwór. Obszyta gronostajami szata była bardzo gorąca, od korony zaś zaczynała boleć go głowa. Marzył o powrocie do swych komnat i zmianie stroju.

Wartownicy, trzymający straż przy bocznych drzwiach Dworu, ukłonili się z szacunkiem, kiedy ich mijał i stanęli w szyku, gotowi ruszyć jego śladem.

- Tak naprawdę, to nigdzie się nie wybieram - powiedział szybko Garion, zwracając się do dowodzącego nimi sierżanta. - Tylko do moich komnat. Znam drogę. Może tymczasem poszlibyście coś zjeść?

- Wasza wysokość jest bardzo łaskaw - odparł sierżant. - Czy będziemy później potrzebni?

- Nie jestem pewny. Przyślę wam wiadomość.

Sierżant skłonił się ponownie i Garion ruszył dalej słabo oświetlonym korytarzem. Odkrył go dwa dni po swojej koronacji. Był dość rzadko używany i stanowił najkrótszą drogę z królewskich apartamentów do sali tronowej. Garion lubił go, bo dzięki niemu mógł się przemieszczać bez pompy i większych ceregieli. Na korytarz ów wychodziło zaledwie kilkoro drzwi, a świece umieszczone na ścianach znajdowały się w dostatecznym oddaleniu od siebie, by panował tam lekki półmrok. Oświetlenie to z jakiegoś powodu dodawało mu ducha, jakby przywracając na chwilę dawną anonimowość.

Szedł naprzód, zatopiony w myślach. Miał teraz tak wiele zmartwień. Najważniejszym problemem pozostawała nieunikniona wojna pomiędzy Zachodem i królestwami Angaraków. On sam, jako władca Zachodu, winien poprowadzić ich armie, Kal Torak zaś, ocknąwszy się ze snu, stanie przeciw niemu pośród nieprzeliczonej rzeszy swego ludu. Jak ma stawić czoło podobnemu wrogowi? Już samo imię Toraka budziło w nim zimny dreszcz. Poza tym w ogóle nie znał się na wojsku i bitwach. Bez wątpienia zawiedzie i Torak jednym uderzeniem zakutej w żelazo pięści zmiażdży swych przeciwników.

Nawet magia nie pomoże mu w tej walce. Jego własna moc była nadal zbyt słabo opanowana, by mógł ryzykować starcie z Torakiem. Oczywiście, ciocia Pol uczyni wszystko, aby mu pomóc, lecz bez Belgaratha nie mieli specjalnych szans powodzenia, Belgarath zaś nadal nie dał żadnego znaku, który mógłby wskazywać, iż nagła słabość czarodzieja nie wpłynęła na jego zdolności.

Garion nie chciał już o tym myśleć, lecz inne nękające go problemy były niemal równie okropne. Wkrótce będzie musiał coś zaradzić na uporczywe odmowy Ce’Nedry, jakimi witała wszelkie propozycje rozejmu. Garion był pewien, że gdyby tylko okazała nieco rozsądku, drobna różnica ich rangi stałaby się czymś nieistotnym. Lubił Ce’Nedrę. Był nawet gotów przyznać, że uczucia, jakie do niej żywił, są o wiele głębsze niż zwykła sympatia. Jeśli tego chciała, księżniczka potrafiła być naprawdę czarująca. Gdyby tylko zdołali rozwiązać tę drobną w sumie kwestię, sprawy mogłyby ułożyć się całkiem nieźle. Możliwość ta nieco go pocieszyła. Rozważając jej przeróżne aspekty, maszerował dalej.

Jednakże po przejściu zaledwie kilku jardów znów usłyszał za sobą odgłos cichych kroków. Westchnął. Czy wiecznie obecny sługa nie mógłby znaleźć sobie innej rozrywki? Po chwili wzruszył ramionami i zatopiony w rozważaniach na temat nyissańskiego problemu, ruszył naprzód.

Ostrzeżenie nadeszło nagle, niemal w ostatniej sekundzie.

- Uważaj! - warknął głos w jego umyśle. Nie wiedząc dlaczego, nawet nie zastanawiając się nad tym, Garion rzucił się na ziemię. Jego korona potoczyła się po posadzce i w tym samym momencie wśród deszczu iskier ciśnięty z wielką mocą sztylet uderzył w kamienną ścianę. Garion zaklął, błyskawicznie przeturlał się na bok i skoczył na nogi, dobywając własnego sztyletu. Ogłuszony i rozwścieczony tym nagłym atakiem popędził z powrotem korytarzem, a jego obszyty gronostajami płaszcz łopotał ciężko, plącząc się między nogami króla.

Raz czy dwa dostrzegł postać odzianego w szary płaszcz nożownika. Zamachowiec zanurkował w drzwi skryte w ściennej niszy i Garion usłyszał, jak ciężkie odrzwia zatrzaskują się za uciekającym mężczyzną. Kiedy dotarł do nich i otwarł je gwałtownie, nie wypuszczając z dłoni sztyletu, ujrzał jedynie kolejny długi, mroczny korytarz. W zasięgu wzroku nie było nikogo.

Jego ręce drżały, bardziej ze złości niż ze strachu. Przez moment rozważał, czy nie powinien wezwać straży, lecz niemal natychmiast odrzucił ten pomysł. Po zastanowieniu uznał także, że dalszy pościg za zamachowcem byłby bardzo nierozsądny. Nie dysponował żadną bronią poza sztyletem, a przyszło mu do głowy, że jego przeciwnik może być uzbrojony w miecz. Może nawet w spisku uczestniczy więcej niż jedna osoba? Owe pogrążone w półmroku, puste korytarze zdecydowanie nie były dobrym miejscem do podobnej konfrontacji.

Gdy uniósł rękę, aby zamknąć drzwi, coś przyciągnęło jego uwagę. Na posadzce, tuż obok framugi leżał mały skrawek szarej wełny. Garion schylił się, podniósł go i podszedł do jednej z wiszących na ścianach świec. Kawałek materii był nie szerszy niż dwa palce i sprawiał wrażenie oddartego rąbka szarego rivańskiego płaszcza. Garion uznał, że zamachowiec w pośpiechu przytrzasnął drzwiami własny strój i rozdarł go. Oczy Gariona zwęziły się. Zawróciwszy, pospieszył z powrotem korytarzem podnosząc po drodze swą koronę i sztylet zamachowca. Raz jeszcze rozejrzał się wokół. Korytarz był pusty i dziwnie złowieszczy. Gdyby nieznany napastnik powrócił z trzema czy czterema kompanami, sytuacja mogłaby zrobić się nieprzyjemna. Uznał, iż - zważywszy wszystko - najlepiej chyba będzie, jeśli jak najszybciej wróci do siebie i zamknie drzwi na klucz. Ponieważ w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby zostać świadkiem ewentualnego zachowania nie licującego z godnością, Garion uniósł swe królewskie szaty i śmignął niczym królik uciekający do nory.

Dotarłszy do własnych drzwi, otworzył je szarpnięciem i wpadł do środka, zasuwając za sobą rygle. Następnie stanął z uchem przy drzwiach nasłuchując, czy nie zbliża się pościg.

- Czy coś się stało, wasza wysokość?

Garion niemal wyskoczył ze skóry. Obrócił się gwałtownie i ujrzał kamerdynera, którego oczy rozszerzyły się ze zdumienia na widok sztyletu w królewskich dłoniach. 1 - Nic - odparł szybko, próbując ukryć zmieszanie. - Pomóż mi się rozebrać.

Zaczął zmagać się z zapięciami szaty. Jego ręce były pełne przeróżnych przedmiotów. Od niechcenia rzucił koronę na najbliższe krzesło, własny sztylet wsunął do pochwy, ostrożnie położył drugi nóż i skrawek wełny na polerowanym stole.

Kamerdyner pomógł mu zdjąć szatę, po czym starannie złożył ją i przewiesił sobie przez ramię.

- Czy mam pozbyć się tych rzeczy, wasza wysokość? - spytał, zerkając z lekkim niesmakiem na sztylet i kawałek materii na stole.

- Nie - odparł stanowczo Garion. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. - Czy wiesz, gdzie jest mój miecz? - spytał.

- Miecz waszej wysokości wisi w sali tronowej - odparł kamerdyner.

- Nie ten - wyjaśnił Garion. - Ten drugi, który przywiozłem tu ze sobą.

- Przypuszczam, że mógłbym go odnaleźć - powiedział służący z lekkim powątpiewaniem.

- Zrób tak - polecił Garion. - Chciałbym mieć go pod ręką. I spróbuj, proszę, odszukać Lelldorina z Wildantoru. Muszę z nim pomówić.

- Natychmiast, wasza wysokość - kamerdyner skłonił się i bezszelestnie opuścił komnatę.

Garion ujął w ręce swoje znaleziska i obejrzał je dokładnie. Sztylet był zupełnie zwyczajny - ciężki, solidny, z rękojeścią oplecioną drutem. Nie dostrzegł na nim żadnych ozdób ani znaków pozwalających na identyfikację. Jego czubek był lekko zgięty - rezultat zetknięcia z kamienną ścianą. Ktokolwiek nim rzucił, uczynił to bardzo mocno. Garion poczuł nagle nieprzyjemne mrowienie między łopatkami. Sztylet zapewne nie na wiele się przyda. Bez wątpienia w Cytadeli można znaleźć setki podobnych mu noży, natomiast kawałek wełny może okazać się bardzo cenny. Gdzieś w tej fortecy krył się mężczyzna, którego płaszcz ma obecnie oderwany rąbek. Ów płaszcz i kawałek materiału najprawdopodobniej doskonale do siebie pasują. Lelldorin pojawił się jakieś pół godziny później.

- Posłałeś po mnie, Garionie? - spytał.

- Usiądź, Lelldorinie - poprosił przyjaciela Garion i znacząco zawiesił głos, czekając, aż kamerdyner opuści komnatę. - Mam chyba pewien niewielki problem - oświadczył, rozpierając się na fotelu przy stole. - Zastanawiałem się, czy mógłbyś mi w nim pomóc.

- Wiesz, że nie musisz mnie pytać - odparł młody Asturianin.

- Ta sprawa musi pozostać między nami - ostrzegł Garion. - Nikt inny nie może się o niej dowiedzieć.

- Przyrzekam na honor - powiedział natychmiast Lelldorin.

Garion pchnął sztylet po blacie w stronę przyjaciela.

- Niedawno, kiedy wracałem do siebie, ktoś rzucił tym we mnie.

Lelldorin zachłysnął się, jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

- Zdrada? - wykrztusił.

- Albo zdrada, albo to sprawa osobista - odparł Garion. - Nie mam pojęcia, o co chodziło.

- Musisz zawiadomić straże - oznajmił Lelldorin, zrywając się na nogi.

- Nie - odparł stanowczo Garion. - Jeśli to zrobię, znajdę się pod kluczem. I tak nie mam już wiele swobody.

Nie chcę stracić tego, co mi zostało.

- Czy w ogóle go widziałeś? - Lelldorin usiadł z powrotem i uważnie obejrzał sztylet.

- Tylko z tyłu. Miał na sobie szary płaszcz.

- Wszyscy Rivanie noszą szare płaszcze, Garionie.

- Mamy jednak pewien punkt zaczepienia. - Garion wyjął spod tuniki skrawek wełnianej materii. - Po tym, jak cisnął nożem, wybiegł za drzwi i zamknął je za sobą. Przytrzasnął sobie jednak płaszcz i oderwał ten kawałek. Lelldorin zbadał znalezisko.

- Wygląda jak róg płaszcza - zauważył.

- Mnie też się tak zdaje - zgodził się Garion. - Jeśli obaj będziemy mieć oczy szeroko otwarte, możemy natknąć się na kogoś z oddartym rogiem płaszcza. Wtedy, o ile uda nam się dostać go w ręce, będziemy mogli przekonać się, czy oba kawałki pasują do siebie.

Lelldorin skinął potakująco głową. Jego twarz stężała.

- Kiedy go jednak znajdziemy, to ja się z nim rozprawię. Król nie powinien angażować się osobiście w podobne sprawy.

- Mogę zdecydować się złamać tę zasadę - odparł ponuro Garion. - Nie lubię, kiedy rzuca się we mnie nożami. Najpierw jednak znajdźmy sprawcę.

- Natychmiast rozpocznę poszukiwania. - Lelldorin uniósł się szybko. - Jeśli będę musiał, obejrzę rąbki każdego płaszcza w Rivie. Odnajdziemy tego zdrajcę, Garionie. Przyrzekam ci.

Po tej rozmowie Garion poczuł się nieco lepiej, jednakże gdy młody monarcha w towarzystwie oddziałku straży przybocznej ruszył do apartamentów Strażnika Rivy, nadal czuł pewien niepokój. Idąc, bez przerwy rozglądał się wokół siebie, jego dłoń zaś nigdy nie oddalała się od rękojeści wiszącego u pasa miecza.

Zastał Branda siedzącego przy sporej harfie. Potężne dłonie Strażnika pieściły struny instrumentu, dobywając z nich cichą, żałosną melodię. Twarz wielkiego mężczyzny miała czuły, zamyślony wyraz i Garion odkrył, że muzyka staje się jeszcze piękniejsza, kiedy jest tak niespodziewana.

- Grasz bardzo dobrze, panie - powiedział z szacunkiem, gdy zamarły ostatnie nuty pieśni.

- Często grywam, wasza wysokość - odparł Brand. - Czasami udaje mi się wówczas zapomnieć, że nie ma już przy mnie mojej żony. - Wstał z krzesła garbiąc się lekko i z jego twarzy zniknęło wszelkie uczucie. - W czym mogę ci służyć, królu Belgarionie? Garion odchrząknął gwałtownie.

- Najprawdopodobniej nie wyrażę tego zbyt zręcznie - przyznał - ale proszę, nie bierz pod uwagę słów, a jedynie ich znaczenie.

- Oczywiście, wasza wysokość.

- Nie prosiłem o to wszystko - zaczął Garion, czyniąc szeroki gest obejmujący całą Cytadelę. - To znaczy o koronę i bycie królem. Bytem zupełnie szczęśliwy bez tego.

- Tak, wasza wysokość?

- Próbuję tylko powiedzieć, że... no cóż... zanim się tu zjawiłem, ty byłeś władcą Rivy.

Brand z powagą skinął głową.

- Tak naprawdę, nie chciałem zostać królem - dodał pospiesznie Garion - i z pewnością nie zamierzałem umniejszyć twej pozycji.

Brand spojrzał na niego, po czym uśmiechnął się powoli.

- Zastanawiałem się, dlaczego za każdym razem, kiedy znajdujemy się w tej samej komnacie, wasza wysokość zachowuje się wyjątkowo niespokojnie. Czy chodziło właśnie o to?

Garion w milczeniu skinął głową.

- Nie znasz nas jeszcze, Belgarionie - powiedział Brand. - Przebywasz tu zaledwie od miesiąca. Jesteśmy dość dziwnymi ludźmi. Przez ponad trzy tysiące lat strzegliśmy Klejnotu - od czasu gdy Żelaznopalcy przybył na tę wyspę. Tylko po to istniejemy i myślę, że jedną z rzeczy, jakie utraciliśmy, jest poczucie indywidualnej odrębności, tak ważne dla innych ludzi. Czy wiesz, dlaczego nazywają mnie Brandem?

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

- Oczywiście mam inne imię - wyjaśnił Brand. - Ale nie powinienem nawet go wspominać. Każdy Strażnik przybiera imię Branda, tak aby urząd ów nie wiązał się nigdy z osobistą chwałą. Służymy Klejnotowi, tylko po to istniejemy. Szczerze mówiąc, naprawdę cieszę się, że przybyłeś akurat teraz. Zbliżał się czas, kiedy powinienem wybrać mojego następcę, rzecz jasna z pomocą Klejnotu. Nie miałem jednak pojęcia, kto powinien nim zostać. Twoje przybycie uwolniło mnie od tego zadania.

- A zatem możemy zostać przyjaciółmi?

- Myślę, że już nimi jesteśmy, Belgarionie - odparł z powagą Brand. - Obaj służymy temu samemu panu, a to zawsze zbliża ludzi do siebie.

Garion zawahał się przez moment.

- Jak sobie radzę? - wypalił wreszcie. Brand zastanowił się.

- Zapewne nieraz postąpiłbym inaczej niż ty, ale tego należało się spodziewać. Rhodar i Anheg również nie zawsze działają tak samo. Każdy z nas ma swoje nawyki.

- Oni śmieją się ze mnie, prawda? Rhodar, Anheg i pozostali. Za każdym razem, gdy podejmuję jakąś decyzję, słyszę tylko złośliwe uwagi.

- Nie przejmowałbym się tym zanadto, Belgarionie. To Alornowie, a oni nie traktują zbyt poważnie swoich królów. Nie wiem, czy wiesz, ale kpią także z siebie nawzajem. Można nawet uznać, że tak długo, jak długo żartują, wszystko jest w porządku. Gdyby nagle zaczęli zachowywać się bardzo poważnie, będziesz wiedział, że masz kłopoty.

- Chyba nie patrzyłem na to pod tym kątem - przyznał Garion.

- Z czasem do tego przywykniesz - zapewnił go Brand. Po rozmowie ze Strażnikiem Garion czuł się znacznie lepiej. W towarzystwie swej gwardii ruszył z powrotem do apartamentów królewskich, lecz w połowie drogi zmienił zdanie i udał się na poszukiwanie cioci Pol. Kiedy wszedł do komnat czarodziejki, zastał tam swą kuzynkę Adarę, która w milczeniu obserwowała, jak ciocia Pol starannie naprawia jedną ze starych tunik Gariona. Na jego widok dziewczyna wstała i złożyła oficjalny ukłon.

- Proszę, Adaro - powiedział bolesnym tonem. - Nie rób tego, kiedy jesteśmy sami. Wystarczą mi ukłony, jakie muszę odbierać tam. - Machnął ręką w kierunku publicznych części Cytadeli.

- Jak sobie wasza wysokość życzy - odparła.

- I nie nazywaj mnie tak. Nadal jestem zwykłym Garionem.

Adara spojrzała na niego poważnie swymi pięknymi, spokojnymi oczami.

- Nie, kuzynie - nie zgodziła się. - Nigdy już nie będziesz po prostu zwykłym Garionem.

Prawda dźwięcząca w tych słowach wyrwała mu z ust westchnienie.

- Przepraszam - powiedziała Adara - ale muszę wyjść i zająć się królową Silar. Trochę źle się czuje i mówi, że moje towarzystwo sprawia jej przyjemność.

- Twoje towarzystwo sprawia przyjemność nam wszystkim - odparł Garion bez zastanowienia.

Obdarzyła go smutnym uśmiechem. - Może jednak jest dla niego jakaś nadzieja - zauważyła ciocia Pol, podczas gdy igła śmigała w jej rękach. Adara zerknęła na Gariona.

- Nigdy nie był aż tak zły, lady Polgaro - odparła. Pożegnała ich skinieniem głowy i cicho wyszła z komnaty.

Garion przez chwilę przechadzał się tam i z powrotem, po czym opadł na krzesło. Tego dnia zdarzyło się wiele rzeczy i nagle poczuł niechęć do całego świata. Ciocia Pol nie przerywała szycia.

- Po co to robisz? - spytał w końcu Garion. - Nigdy więcej nie włożę na siebie tej starej szmaty.

- Trzeba ją naprawić, kochanie - odparła niewzruszonym tonem.

- Są tu setki ludzi, którzy mogą cię w tym wyręczyć.

- Wolę zrobić to sama.

- Zostaw to i porozmawiaj ze mną.

Polgara odłożył na bok tunikę i spojrzała na niego pytająco.

- A o czym pragnie porozmawiać wasza wysokość?

- Ciociu Pol! - wykrzyknął wstrząśnięty Garion. - Tylko nie ty!

- A zatem nie rozkazuj mi, kochanie - zasugerowała, z powrotem ujmując tunikę.

Garion przez kilka chwil obserwował, jak szyje, nie wiedząc, co rzec. Nagle przyszła mu do głowy dziwna myśl.

- Po co tak naprawdę to robisz, ciociu? - spytał, tym razem rzeczywiście zainteresowany. - Najprawdopodobniej nikt nigdy już jej nie włoży, więc tylko tracisz czas.

- To mój czas, kochanie - przypomniała mu. Uniosła wzrok znad robótki. Jej oczy miały nieodgadniony wyraz. Nagle, bez słowa wyjaśnienia uniosła jedną ręką tunikę i starannie przesunęła palcem drugiej dłoni wzdłuż dziury. Garion usłyszał leciutki szmer, zwiewny niczym najcichszy szept. Przed jego oczami rozdarcie zniknęło, jakby nigdy nie istniało. - Teraz widzisz, jak bezużyteczne jest łatanie - powiedziała Polgara.

- Czemu zatem to robisz?

- Ponieważ lubię szyć, kochanie - odparła. Gwałtownym szarpnięciem ręki ponownie rozdarła tunikę, po czym cierpliwie zaczęła cerować dziurę. - Szycie daje zajęcie oczom i rękom, pozostawiając swobodę umysłowi. To bardzo odprężające.

- Czasami bywasz okropnie skomplikowana, ciociu Pol.

- Tak, kochanie. Wiem.

Garion przez jakiś czas spacerował po komnacie, po czym nagle ukląkł obok jej krzesła i odsuwając na bok robótkę, oparł głowę na kolanach czarodziejki.

- Och, ciociu Pol - westchnął bliski łez.

- Co się stało, kochanie? - spytała, delikatnie gładząc włosy Gariona.

- Jestem taki samotny.

- Czy to wszystko?

Uniósł głowę i wpatrzył się w nią z niedowierzaniem. Nie spodziewał się podobnych słów.

- Wszyscy są samotni, kochanie - wyjaśniła, tuląc go do siebie. - Jedynie przez moment dotykamy innych ludzi, po czym znowu zostajemy sami. Z czasem przywykniesz do tego.

- Nikt już ze mną nie rozmawia. Nie tak, jak kiedyś. Stale kłaniają mi się i mówią mi „wasza wysokość”.

- Ostatecznie jesteś królem - przypomniał mu.

- Ale ja nie chcę nim być.

- Zatem masz pecha. Taki jest los twojej rodziny i nic nie możesz na to poradzić. Czy ktokolwiek opowiadał ci o księciu Garedzie?

- Nie sądzę. Kto to był?

- Jedyny członek rodu, który ocalał, kiedy nyissańscy zabójcy zamordowali króla Goreka z całą rodziną. Uniknął śmierci rzucając się do morza.

- Ile miał lat?

- Sześć. Był bardzo odważnym dzieckiem. Wszyscy uważali, że utonął i że fale porwały jego ciało na pełne morze. Twój dziadek i ja podsycaliśmy to przekonanie. Przez tysiąc trzysta lat ukrywaliśmy potomków księcia Gareda. Pokolenie za pokoleniem wiedli spokojne, ciche życie wyłącznie po to, aby doprowadzić ciebie na tron - a teraz twierdzisz, że nie chcesz być królem?

- Nie znałem tych ludzi - stwierdził nadąsany. Wiedział, że zachowuje się głupio, ale nie potrafił się powstrzymać.

- Czy poczułbyś się lepiej, gdybyś ich poznał - przynajmniej niektórych?

Pytanie cioci zaskoczyło go całkowicie.

- Może i tak - zdecydowała Polgara. Odłożyła robótkę i wstała. Pociągnęła Gariona za rękę. - Chodź ze mną - poleciła i poprowadziła go do wysokiego okna, wyglądającego na leżące w dole miasto. Za oknem rozciągał się niewielki balkon. W jednym rogu, w miejscu gdzie pękła rynna, zebrała się tafla błyszczącego czarnego lodu.

Ciocia Pol odsunęła rygiel okna, które otworzyło się szeroko, wpuszczając do środka mroźne powietrze. Płomyki świec zatańczyły w nagłym powiewie.

- Spójrz prosto w lód, Garionie - powiedziała wskazując połyskliwą czerń. - Głęboko.

Uczynił, jak kazała i poczuł nagle całą siłę jej umysłu.

Coś było w tym lodzie - z początku bezkształtne, lecz z każdą chwilą nabierające wyrazistości. Wreszcie ujrzał ludzką postać. To była piękna jasnowłosa kobieta. Na jej ustach malował się ciepły uśmiech. Sprawiała wrażenie młodej, a jej oczy spoglądały wprost w oczy Gariona.

- Moje dziecko - szepnął nieznany głos. - Mój maleńki Garion.

Garion zadrżał gwałtownie.

- Mama? - wykrztusił.

- Taki wysoki - ciągnął szept. - Już prawie mężczyzna.

- I król, Ildero - dodała łagodnie ciocia Pol zwracając się do widma.

- A zatem to on był wybranym - stwierdził z radością duch matki Gariona. - Wiedziałam. Czułam to, kiedy nosiłam go pod sercem.

Obok pierwszej postaci zaczęła z wolna pojawiać się druga. Był to wysoki młody mężczyzna o ciemnych włosach i dziwnie znajomej twarzy. Garion wyraźnie dostrzegł podobieństwo do własnego oblicza.

- Bądź pozdrowiony, Belgarionie, synu mój - powiedziała zjawa.

- Ojcze - odparł Garion, nie wiedząc, co jeszcze mógłby rzec.

- Masz nasze błogosławieństwo, Garionie - stwierdził drugi duch, po czym obie postaci zaczęły znikać.

- Pomściłem was, ojcze! - zawołał za nimi Garion. Wydawało mu się, że powinni to wiedzieć, nigdy jednak nie dowiedział się, czy usłyszeli jego słowa.

Ciocia Pol opierała się o framugę. Była wyraźnie wyczerpana.

- Dobrze się czujesz? - spytał z troską Garion.

- To bardzo trudne, Garionie - odparła przesuwając ze znużeniem dłonią po twarzy.

Lecz w głębi lodu zajaśniało kolejne światełko i pojawiła się znajoma postać błękitnego wilka - tego samego, który przyłączył się do Belgaratha podczas walki z Eldrakiem Grulem w górach Ulgosów. Przez chwilę wilk siedział bez ruchu obserwując ich, po czym na moment zamienił się w wielką śnieżną sowę, by wreszcie stać się płowowłosą kobietą o złotych oczach. Jej twarz tak bardzo przypominała ciocię Pol, że Garion nie mógł się powstrzymać, by nie zerknąć na czarodziejkę, porównując obie kobiety.

- Zostawiłaś otwartą bramę, Polgaro - powiedziała cicho złotooka nieznajoma. Jej głos był ciepły i łagodny niczym letni wieczór.

- Tak, matko - odparła ciocia Pol. - Za moment ją zamknę.

- Wszystko w porządku, Polgaro - zapewniła swą córkę wilczyca. - Dzięki temu miałam szansę go spotkać. - Spojrzała wprost na Gariona. - Nadal widać ślad podobieństwa - zauważyła. - W zarysie oczu, kształcie szczęki. Czy on wie?

- Nie wszystko, matko - odparła ciocia Pol.

- Może to i dobrze - stwierdziła Poledra.

Raz jeszcze z mrocznych głębin lodu wyłoniła się kolejna postać. Druga kobieta miała włosy jasne niczym promienie słońca, a jej twarz jeszcze bardziej niż oblicze Poledry przypominała ciocię Pol.

- Polgaro, moja droga siostro - powiedziała.

- Beldaran - odparła ciocia Pol głosem przepełnionym miłością.

- A oto Belgarion - dodała najdalsza babka Gariona. - Ostateczny owoc mojej miłości do Rivy.

- Dołączamy i nasze błogosławieństwa, Belgarionie - oznajmiła Poledra. - Tymczasem żegnaj, lecz wiedz, że i my cię kochamy.

Po tych słowach obie zniknęły.

- Czy to pomogło? - spytała ciocia Pol. Jej głos nadal przepełniało uczucie, do oczu napłynęły łzy.

Garion był zbyt oszołomiony tym, co ujrzał i usłyszał, by odpowiedzieć. Skinął jedynie głową.

- Cieszę się, że mój wysiłek nie poszedł na marne - stwierdziła Polgara. - Proszę, zamknij okno, kochanie. Wpuszczasz do środka mróz.


Rozdział XIV



Był pierwszy dzień wiosny i król Belgarion z Rivy czuł ogromne zdenerwowanie. Z narastającym niepokojem oczekiwał zbliżających się szesnastych urodzin księżniczki Ce’Nedry, a teraz, kiedy wreszcie nastał ten dzień, Garion był na krawędzi paniki. Błękitny brokatowy kubrak, nad którym pół tuzina krawców pracowało przez całe tygodnie, wciąż wydawał mu się nie dopasowany: uciskał ramiona, a sztywny kołnierz drapał szyję. Co więcej, złota korona tego szczególnego dnia niezwykle mu ciążyła. Wkrótce też odkrył, kręcąc się niecierpliwie, że tron jest jeszcze mniej wygodny niż zazwyczaj.

Dwór Rivańskiego Króla został udekorowany na tę okazję, lecz nawet proporce i girlandy bladych wiosennych kwiatów nie zdołały ukryć złowrogiej surowości wielkiej sali tronowej. Zebrani notable śmiali się jednak i gawędzili między sobą, jakby nie działo się nic szczególnego. Garion z goryczą pomyślał o ich braku serca w obliczu tego, co miało nastąpić.

Po lewej stronie tronu stała ciocia Pol odziana w nową srebrną suknię, ze srebrnym diademem we włosach. Po prawej przechadzał się leniwie Belgarath. Na tę okoliczność wystroił się w nową zieloną tunikę, którą już zdążył porządnie wygnieść.

- Nie kręć się, kochanie - upomniała Gariona ciocia Pol.

- Łatwo ci mówić - odpalił Garion oskarżycielskim tonem.

- Postaraj się o tym nie myśleć - poradził Belgarath. - Niedługo będziesz to już miał za sobą.

W tym momencie bocznymi drzwiami wkroczył do sali Brand, z twarzą jeszcze bardziej ponurą niż zazwyczaj.

- U bram Cytadeli czeka Nyissanin, wasza wysokość - powiedział cicho. - Twierdzi, że jest emisariuszem królowej Salmissry i przybył, aby być świadkiem ceremonii.

- Czy to możliwe? - spytał Garion ciocię Pol, zdumiony nieoczekiwaną wiadomością.

- Owszem - odparła. - Najprawdopodobniej jednak to jedynie dyplomatyczna fikcja. Wyobrażam sobie, że Nyissanie woleliby utrzymać w sekrecie to, co spotkało Salmissrę.

- Co mam zrobić? - spytał Garion. Belgarath wzruszył ramionami.

- Wpuść go.

- Tutaj?

Brand sprawiał wrażenie wstrząśniętego.

- Nyissanin w sali tronowej? Belgaracie, nie mówisz poważnie.

- Garion jest Władcą Zachodu, Brandzie - odparł stary czarodziej. - A to obejmuje również Nyissę. Nie sądzę, aby wężowy lud mógł się nam kiedykolwiek przydać, ale zachowajmy przynajmniej pozory grzeczności.

Oblicze Branda zesztywniało z dezaprobaty.

- Jaka jest decyzja waszej wysokości? - spytał, zwracając się wprost do Gariona.

- No cóż... - Garion zawahał się. - Myślę, że pozwolimy mu wejść.

- Więcej stanowczości, Garionie - upomniała ciocia Pol.

- Przepraszam - powiedział szybko Garion.

- I nie przepraszaj - dodała. - Królowie nie przepraszają.

Spojrzał na nią bezradnie, po czym odwrócił się do Branda.

- Powiedz wysłannikowi Nyissy, aby do nas dołączył - oznajmił, choć w jego głosie zabrzmiała ugodowa nuta.

- A przy okazji, Brandzie - wtrącił Belgarath - lepiej, żeby nikt nie ekscytował się tym zanadto. Nyissanin ma status ambasadora i gdyby tu zginał, stanowiłoby to poważne naruszenie protokołu.

Brand skłonił się sztywno, odwrócił i wyszedł z sali.

- Czy to było naprawdę konieczne, ojcze? - spytała ciocia Pol.

- Stare urazy miewają długie życie, Pol - odparł Belgarath. - Czasami najlepiej jest wywalić wszystko prosto z mostu, aby na przyszłość uniknąć nieporozumień.

Na widok wkraczającego do Dworu emisariusza Wężowej Królowej Garion zdumiał się niepomiernie. Był to Sadi, naczelny eunuch w pałacu Salmissry. Szczupły mężczyzna o martwych oczach i łysej, ogolonej głowie, miał na sobie charakterystyczną, połyskliwą niebieskozieloną nyissańską szatę. Zbliżywszy się do tronu, złożył płynny ukłon.

- Pozdrowienia dla jego wysokości Belgariona z Rivy od Wiecznej Salmissry, Królowej Wężowego Ludu - zaintonował swym niesamowitym kontraltem.

- Witaj, Sadi - odparł oficjalnym tonem Garion.

- Moja królowa przesyła najlepsze życzenia w tym radosnym dniu - ciągnął Sadi.

- Tak naprawdę chyba tego nie powiedziała? - spytał znacząco Garion.

- Niedokładnie, wasza wysokość - przyznał Sadi bez najmniejszej oznaki zakłopotania. - Jestem jednak pewien, że uczyniłaby to, gdybyśmy zdołali wyjaśnić jej, co się dzieje.

- Jak ona się czuje? - Garion przypomniał sobie straszliwą przemianę, jaką przeszła Salmissra.

- Jest bardzo trudna we współżyciu - odparł Sadi z lekką ironią. - Oczywiście, to nic nowego. Na szczęście po każdym karmieniu przesypia tydzień lub dwa. W zeszłym miesiącu zmieniała skórę. Nie wpłynęło to najlepiej na jej usposobienie. - Wywrócił oczami. - To było straszne - mruknął. - Zanim cały proces dobiegł końca, zdążyła ugryźć trzech służących. Oczywiście natychmiast umarli.

- Jest jadowita? - Gariona zaskoczyła ta informacja.

- Zawsze była jadowita, wasza wysokość.

- Nie o to mi chodziło.

- Proszę mi wybaczyć ten drobny żart - usprawiedliwił się Sadi. - Sadząc po reakcji ugryzionych przez nią ludzi, powiedziałbym, że jej jad jest co najmniej dziesięć razy mocniejszy niż u zwykłej kobry.

- Czy bardzo cierpi? - Garion poczuł dziwne współczucie dla potwornie odmienionej królowej.

- Naprawdę trudno powiedzieć, wasza wysokość - odparł obojętnie Sadi. - Niełatwo stwierdzić, co czuje wąż - rozumie wasza wysokość. Zanim nauczyła się przekazywać nam swe życzenia, najwyraźniej zdążyła pogodzić się ze swą nową postacią. Karmimy ją i utrzymujemy w czystości. Dopóki ma swoje lustro i kogoś, kogo mogłaby ugryźć, gdy czuje się nie w sosie, sprawia wrażenie całkiem zadowolonej.

- Wciąż jeszcze przegląda się w lustrze? Sądziłem, że po tym, co się stało, zaniecha tego zwyczaju.

- Nasz lud ma nieco inny stosunek do węży, wasza wysokość - wyjaśnił Sadi. - Uważamy je za bardzo atrakcyjne stworzenia, nasza królowa zaś jest naprawdę wspaniałym wężem. Ma przepiękną nową skórę, z której jest bardzo dumna. - Odwrócił się i złożył głęboki ukłon cioci Pol. - Lady Polgaro - powitał ją.

- Sadi - odparła, lekko skinąwszy głową.

- Czy wolno mi pani przekazać najserdeczniejsze pozdrowienia rządu jej wysokości?

Jedna z brwi cioci Pol uniosła się pytająco.

- Rządu, lady Polgaro, nie samej królowej. Pani - powiedzmy - interwencja niezmiernie uprościła życie w pałacu. Nie musimy się już przejmować kaprysami i szczególnymi zachciankami Salmissry. Stworzyliśmy radę, która sprawuje rządy, i bardzo rzadko musimy uciekać się do trucizny, aby rozstrzygnąć nasze spory. Od miesięcy nikt nie próbował mnie otruć. W tej chwili życie w Sthiss Tor stało się proste i cywilizowane. - Zerknął na Gariona. - Czy mogę także pogratulować pani sukcesów wychowawczych z jego wysokością? Bardzo dojrzał od czasu naszego ostatniego spotkania. Wtedy był jeszcze zupełnym żółtodziobem.

- Co się stało z Issusem? - spytał Garion, puszczając mimo uszu ostatnią uwagę eunucha.

Sadi wzruszył ramionami.

- Issus? Nadal kręci się po mieście, zapewne zarabiając na życie jako płatny morderca. Przypuszczam, że któregoś dnia znajdziemy jego ciało pływające po rzece. Ludzi tego pokroju zazwyczaj spotyka podobny koniec.

Tuż za wielkimi wrotami Dworu Rivańskiego Króla rozległ się nagle donośny ryk trąb. Garion nerwowo uniósł wzrok, czując nieprzyjemną suchość w ustach.

Ciężkie odrzwia otwarły się i do środka wmaszerował podwójny szereg tolnedrańskich legionistów. Ich wypolerowane napierśniki połyskiwały niczym zwierciadła, a szkarłatne pióropusze kołysały się w rytm kroków. Włączenie legionistów w program ceremonii rozwścieczyło Branda. Strażnik Rivy przez kilka dni zachowywał lodowate milczenie po tym, jak odkrył, że Garion zdecydował się spełnić prośbę ambasadora Valgona o odpowiednią eskortę dla księżniczki Ce’Nedry. Brand nie przepadał za Tolnedranami i nie mógł się już doczekać chwili, gdy na jego oczach samotne, żałosne wejście Ce’Nedry do Dworu Rivańskiego Króla zada bolesny cios dumie Imperium. Rzecz jasna obecność legionistów wszystko popsuła i Brand z najwyższym trudem skrywał rozczarowanie i dezaprobatę. Lecz choć Garion bardzo pragnął zachować przyjazne stosunki ze Strażnikiem, nie zamierzał jednak rozpoczynać oficjalnego związku ze swoją przyszłą małżonką od jej publicznego poniżenia. Garion najlepiej wiedział, że brak mu wykształcenia, niemniej jednak nie był aż tak głupi.

Kiedy Ce’Nedra weszła do środka, wsparta lekko na . ramieniu Valgona, wyglądała w każdym calu na księżniczkę Imperium. Garion mógł jedynie gapić się na nią w zachwycie. Choć Traktaty z Vo Mimbre wymagały, aby stawiła się w swej ślubnej sukni, oszałamiający imperialny przepych jej stroju całkowicie zaskoczył Gariona. Suknia była uszyta ze złotego i białego brokatu naszywanego rzecznymi perłami, długi tren zamiatał posadzkę. Ogniste włosy Ce’Nedry zostały ułożone w kunsztowne loki i spływały po jej lewym ramieniu niczym ciemnoczerwony, płomienny wodospad. Diadem z ciemnego złota podtrzymywał krótki welon, który nie tyle przesłaniał jej twarz, co niczym delikatna mgiełka łagodził rysy. Była drobna i doskonała, nieprawdopodobnie piękna, lecz jej oczy spoglądały twardo niczym małe zielone agaty.

Wraz z Valgonem posuwali się wolnym statecznym krokiem pomiędzy rzędami wysokich, zakutych w metal legionistów. Gdy dotarli na drugi koniec sali, zatrzymali się. Brand, surowy i imponujący, odebrał z rąk Bralona, swego starszego syna, laskę - znak swego urzędu - i zastukał nią ostro trzy razy w posadzkę.

- Jej książęca wysokość Ce’Nedra z Imperium Tolnedry - zaanonsował głębokim, donośnym głosem. - Czy wasza wysokość udzieli jej audiencji?

- Przyjmę księżniczkę - odparł Garion, prostując się nieco.

- Księżniczka Ce’Nedra może zbliżyć się do tronu - oznajmił Brand. Choć jego słowa były ściśle określone przez rytuał, niewątpliwie wybrano je starannie, aby jednoznacznie wykazać, że Imperium Tolnedry przybywa do Dworu Rivańskiego Króla w charakterze petenta. W oczach Ce’Nedry zabłysnął nagły ogień i Garion jęknął w duchu. Jednakże mała księżniczka bez protestów podpłynęła na wyznaczone miejsce przed podium i dygnęła po królewsku. W geście tym nie można by się było doszukać najmniejszego śladu poddaństwa.

- Księżniczka może teraz przemówić - zagrzmiał Brand. Przez ułamek sekundy Garion poczuł irracjonalną ochotę, aby go udusić.

Ce’Nedra wyprostowała się, jej twarz była lodowata jak morze zimą.

- Tak zatem ja, Ce’Nedra, córka Rana Boruna XXIII, księżniczka Imperium Tolnedry, stawiłam się, jak wymagają tego traktaty i prawo, przed obliczem jego wysokości Belgariona z Rivy - oznajmiła. - I tak oto imperialna Tolnedra raz jeszcze okazała swą gotowość do wypełnienia wszelkich zobowiązań określonych w Traktach z Vo Mimbre. Niechaj inne królestwa ujrzą, jak Tolnedra dotrzymuje słowa i pójdą za jej przykładem w dopełnianiu własnych zobowiązań. Oświadczam wobec wszystkich obecnych, że jestem niezamężną dziewicą w odpowiednim wieku. Czy jego wysokość zgodzi się pojąć mnie za żonę?

Garion bardzo dokładnie przemyślał swoją odpowiedź. Cichy wewnętrzny głos podsunął mu sposób uniknięcia wielu lat małżeńskiej niezgody. Wstał z tronu i rzekł:

- Ja, Belgarion, Król Rivy, zgadzam się niniejszym pojąć księżniczkę Imperium Ce’Nedrę za moją żonę i królową. Oświadczam też, że będzie ona u mego boku sprawować rządy w Rivie i wszelkich krainach, do których sięga władza naszego tronu.

W ciszy panującej we Dworze Rivańskiego Króla wyraźnie słychać było stłumione westchnienia. Twarz Branda śmiertelnie pobladła. Ce’Nedra rzuciła Garionowi dziwne spojrzenie i jej oczy odrobinę złagodniały.

- Wasza wysokość jest zbyt łaskaw - odparła dygając wdzięcznie. Z jej głosu zniknęła uprzednia zaciętość. Księżniczka zerknęła kątem oka na oniemiałego Branda. - Za pozwoleniem waszej wysokości, czy mogę się oddalić?

- Jak sobie życzy wasza wysokość - odparł Garion, osuwając się na tron. Cały był zlany potem.

Księżniczka dygnęła ponownie, po czym z figlarnym błyskiem w oku odwróciła się i wyszła z sali tronowej otoczona swymi legionistami.

Gdy wielkie odrzwia zatrzasnęły się za nią, zebrany tłum zaszemrał gniewnie. Wśród licznych słów oburzenia na pierwsze miejsce wybijało się jedno: „skandal”.

- To niesłychane, wasza wysokość - zaprotestował Brand.

- Niezupełnie - bronił się Garion. - W Arendii zasiadają na tronie wspólnie król Korodullin i królowa Mayaserana. - Z niemym błaganiem w oczach spojrzał na zakutego w lśniącą zbroję Mandorallena.

- Jego wysokość prawdę rzecze, mój panie - stwierdził Mandorallen. - Zapewniam, że nasz kraj nie cierpi w niczym mimo owej dwuwładzy.

- Ale mówisz o Arendii - wtrącił Brand. - A to jest Riva. Nasza sytuacja jest zupełnie odmienna. Żadna kobieta nie rządziła nigdy w królestwach Alornów.

- Warto może rozważyć możliwe korzyści płynące z podobnej zmiany - zasugerował król Rhodar. - Na przykład moja królowa odgrywa daleko bardziej znaczącą rolę w drasańskich rządach, niż pozwala na to tradycja.

Brand z najwyższym trudem zdołał odzyskać swe zwykłe opanowanie.

- Czy mogę odejść, wasza wysokość? - spytał. Jego twarz wciąż zdradzała święte oburzenie.

- Jak sobie życzysz - odparł cicho Garion. Sprawy nie poszły najlepiej. Konserwatyzm Branda okazał się jedyną przeszkodą, jakiej nie przewidział.

- To ciekawy pomysł, kochanie - zauważyła spokojnie ciocia Pol. - Ale nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdybyś przed jego publicznym ogłoszeniem poradził się kogoś?

- Czy to nie pomoże w polepszeniu naszych stosunków z Tolnedra?

- Zupełnie możliwe - przyznała. - Nie twierdzę, że to zły pomysł, Garionie. Sądzę jedynie, iż lepiej byłoby zawczasu uprzedzić o nim parę osób. Z czego się śmiejesz? - spytała Belgaratha, który opierał się o tron, wstrząsany paroksyzmami radości.

- Kult Niedźwiedzia dostanie ataku zbiorowej apopleksji - wykrztusił czarodziej.

Oczy Polgary rozszerzyły się lekko.

- Do licha - westchnęła - zapomniałam o tym.

- Nie spodoba im się to zanadto, prawda? - wywnioskował Garion. - Szczególnie że Ce’Nedra jest Tolnedranką.

- Możesz być pewien, że dostaną szału - odrzekł jego dziadek pomiędzy kolejnymi wybuchami śmiechu.


* * *

W ciągu następnych dni surowe zazwyczaj korytarze Cytadeli wypełniły się kolorami i gwarem. Oficjalni goście i przedstawiciele monarchów zapełnili fortecę gawędząc, plotkując i prowadząc interesy w ustronnych kącikach. Przeróżne bogate dary, upamiętniające uroczystość, zapełniły kilkanaście stołów ustawionych wzdłuż jednej ze ścian wielkiej sali tronowej. Garion nie miał nawet czasu, aby złożyć komukolwiek wizytę czy też obejrzeć podarunki. Całe dnie spędzał w swojej komnacie z doradcami i personelem tolnedrańskiej ambasady, opracowując szczegóły przedślubnej intercyzy.

Valgon natychmiast uczepił się uczynionego przez Gariona odstępstwa od tradycji i próbował wydobyć z niego wszelkie możliwe korzyści, podczas gdy Brand z desperacją starał się dodać coraz to nowe paragrafy i zastrzeżenia, znacznie ograniczające władzę Ce’Nedry. Podczas gdy ci dwaj targowali się zacięcie, Garion coraz częściej wyglądał przez okno. Niebo nad Rivą miało intensywnie niebieską barwę, wiatr gonił po nim puszyste białe obłoczki. Na ponurych skałach wyspy pojawił się pierwszy ślad wiosennej zieleni. Przez otwarte okno do komnaty wpadała melodyjna pieśń pasterki nucącej swojemu stadu. W jej nie szkolonym głosie było coś czystego, gdy tak śpiewała zupełnie swobodnie, jakby w promieniu wielu mil nie było żadnego innego człowieka. Kiedy ostatnie nuty pieśni zamarły w dali, Garion westchnął, po czym spróbował skupić się na nużących negocjacjach.

W owych pierwszych dniach wiosny musiał dzielić uwagę pomiędzy wiele spraw. Ponieważ sam nie mógł prowadzić poszukiwań człowieka w podartym płaszczu, był zmuszony powierzyć dalsze śledztwo Lelldorinowi. Lelldorinowi jednak nie zawsze można było ufać, pościg za niedoszłym zabójcą rozpalił wyobraźnię młodego gorącokrwistego Asturianina. Skradał się po Cytadeli, rzucając wokół mroczne, ukradkowe spojrzenia i konspiracyjnym szeptem meldował o braku sukcesów. Zwrócenie się do Lelldorina mogło okazać się pomyłką, ale Garion nie miał w tej kwestii specjalnego wyboru. Wszyscy pozostali przyjaciele natychmiast podnieśliby larum i sprawa nieodwracalnie przestałaby być tajemnicą. Garion nie chciał tego. Nie był jeszcze gotów do podjęcia decyzji w sprawie zamachowca, póki nie odkryje, kto cisnął w niego nożem i dlaczego to uczynił. Mogło się z tym wiązać zbyt wiele innych spraw.

Wiedział, że tylko Lelldorin zachowa całkowite milczenie, choć udzielenie mu zgody na swobodne poszukiwania w całej Cytadeli wiązało się z pewnym niebezpieczeństwem. Lelldorin miał talent do przemieniania najprostszych zadań w prawdziwe katastrofy i Garion obawiał się tego niemal tak samo, jak kolejnego sztyletu ciśniętego z cienia wprost w jego bezbronne plecy.

Pośród gości przybyłych na ceremonię zaręczyn była także kuzynka Ce’Nedry, Xera, osobista przedstawicielka królowej Xanthy. Z początku nieśmiała Driada straciła wkrótce wszelką rezerwę, szczególnie gdy znalazła się w centrum zainteresowania gromady oszołomionych jej urodą szlachciców.

Dar królowej Xanthy dla młodej pary wydał się Garionowi nieco osobliwy. Xera uroczyście wręczyła im dwie skiełkowane żołędzie, starannie zawinięte w liście. Jednakże Ce’Nedra niezmiernie się ucieszyła. Uparła się, by natychmiast zasadzić obie żołędzie i popędziła do niewielkiego prywatnego ogrodu, sąsiadującego z królewskim apartamentem.

- Sądzę, że to bardzo miłe - stwierdził z powątpiewaniem Garion obserwując księżniczkę, która klęcząc w błocie przygotowywała ziemię na przyjęcie podarunku królowej Driad.

Ce’Nedra rzuciła mu ostre spojrzenie.

- Mam wrażenie, że wasza wysokość nie do końca pojmuje znaczenie tego daru - oznajmiła znienawidzonym przez Gariona oficjalnym tonem, którego uporczywie używała zwracając się do niego.

- Przestań! - rzucił z irytacją Garion. - Wciąż mam imię i jestem prawie pewien, że go jeszcze nie zapomniałaś.

- Skoro wasza wysokość nalega - odparła wyniośle.

- Moja wysokość nalega. Co jest takiego ważnego w parze żołędzi?

Spojrzała na niego niemal z litością.

- Nigdy tego nie zrozumiesz.

- Szczególnie jeśli mi nie wyjaśnisz.

- Doskonale - w jej głosie zabrzmiało irytujące lekceważenie. - Jedna żołądź pochodzi z mojego własnego drzewa, druga z drzewa królowej Xanthy.

- I co z tego?

- Zobacz, jaki z niego tępak - rzuciła Ce’Nedra w stronę kuzynki.

- Nie jest Driadą, Ce’Nedro - przypomniała jej spokojnie Xera.

- To widać.

Xera odwróciła się do Gariona.

- Tak naprawdę żołędzie nie pochodzą od mojej matki- wyjaśniła. - To dary samych drzew.

- Czemu od razu tego nie powiedziałaś? - spytał Ce’Nedrę Garion.

Księżniczka pogardliwie pociągnęła nosem i powróciła do kopania.

- Kiedy będą jeszcze młodymi pędami, Ce’Nedra połączy je razem - ciągnęła Xera. - Pędy rosnąc splotą się, obejmując się nawzajem i tworząc jedno drzewo. U Driad stanowi to symbol małżeństwa. Dwa drzewa staną się jednością, podobnie jak ty i Ce’Nedra.

- To się jeszcze zobaczy - prychnęła Ce’Nedra, grzebiąc w błocie.

Garion westchnął.

- Mam nadzieję, że drzewa są cierpliwe.

- Drzewa są bardzo cierpliwe, Garionie - odparła Xera czyniąc drobny gest, tak by nie zauważyła go Ce’Nedra. Garion poszedł za nią na drugi koniec ogrodu.

- Wiesz, ona naprawdę cię kocha - oznajmiła cicho Driada. - Oczywiście, nie przyzna się do tego, ale cię kocha. Znam ją dostatecznie dobrze, żeby to dostrzec.

- Czemu zatem tak się zachowuje?

- Nie podoba jej się, kiedy zmusza się ją do czegoś. To wszystko.

- To nie ja ją zmuszam. Czemu więc wyżywa się akurat na mnie?

- A na kim innym mogłaby się wyładować?

Garion nie pomyślał o tym. Cicho opuścił ogród. Słowa Xery dały mu pewną nadzieję, że przynajmniej jeden z jego problemów kiedyś się rozwiąże. Przez jakiś czas Ce’Nedra będzie się dąsać i wściekać, po czym - pozwoliwszy, by pocierpiał - ustąpi. Może uda mu się to przyspieszyć, jeśli będzie wyraźniej okazywał swój ból.

Inne problemy pozostały bez zmian. Nadal musiał poprowadzić armię przeciwko Kal Torakowi; Belgarath wciąż nie dał najmniejszego znaku, że jego moc pozostała nienaruszona, a gdzieś w Cytadeli nieznany zabójca mógł już ostrzyć kolejny sztylet. Garion westchnął i wrócił do swych komnat, gdzie mógł zamartwiać się w samotności.

Nieco później otrzymał wiadomość, że ciocia Pol chce się z nim zobaczyć w swojej komnacie. Poszedł tam natychmiast i zastał czarodziejkę siedzącą przy ogniu, jak zwykle zajętą szyciem. Belgarath, odziany w swe stare, obdarte ubranie, zagłębił się w jednym z miękkich wygodnych foteli po drugiej stronie kominka. W dłoni trzymał kufel piwa, stopy wspierał na stole.

- Chciałaś się ze mną widzieć, ciociu Pol? - spytał Garion.

- Tak, kochanie - odparła. - Usiądź proszę. - Spojrzała na niego krytycznie. - Ciągle nie wygląda na króla, prawda, ojcze?

- Daj mu trochę czasu, Pol - odparł starzec. - Jest nim jeszcze bardzo krótko.

- Oboje od początku wiedzieliście, prawda? - rzucił oskarżycielsko Garion. - To znaczy, kim jestem.

- Naturalnie - odrzekła ciocia Pol z doprowadzającym go do szału spokojem.

- Jeśli więc chcieliście, żebym zachowywał się jak król, powinniście mi o tym powiedzieć. W ten sposób mógłbym oswoić się z tą myślą.

- Mam wrażenie, że rozmawialiśmy już na ten temat - zauważył Belgarath. - Bardzo dawno temu. Jeżeli zastanowisz się przez chwilę, z pewnością zrozumiesz, dlaczego musieliśmy utrzymywać to w tajemnicy.

- Możliwe - stwierdził z powątpiewaniem Garion. - Jednak to wszystko stało się zbyt szybko. Nie przywykłem jeszcze do bycia czarodziejem, a teraz muszę w dodatku być królem. To wszystko wytrąciło mnie z równowagi.

- Przyzwyczaisz się, Garionie - uspokoiła go ciocia Pol śmigając igłą.

- Lepiej daj mu amulet, Pol - upomniał ją Belgarath. - Wkrótce powinna zjawić się księżniczka.

- Właśnie miałam to zrobić, ojcze - odparła czarodziejka odkładając robótkę.

- O co właściwie chodzi? - spytał Garion.

- Księżniczka ma dla ciebie prezent - wyjaśniła ciocia Pol. - Pierścień. Jest nieco ostentacyjny, ale okaż stosowną radość.

- Czy nie powinienem też jej czegoś podarować?

- Już się tym zajęłam, kochanie. - Wzięła aksamitne pudełeczko leżące na stoliku obok jej krzesła. - Dasz jej to. - Podała pudełko Garionowi.

Wewnątrz leżał srebrny amulet, nieco mniejszy niż amulet Gariona. Na srebrnym medaliku znajdowała się wspaniale oddana w najdrobniejszych szczegółach podobizna ogromnego drzewa stojącego samotnie pośrodku Doliny Aldura. W jego gałęzie była wpleciona korona. Garion ujął medalik w prawą dłoń, próbując ustalić, czy kryje się w nim moc podobna do tej zamkniętej w jego własnym amulecie. Coś tam było, ale sprawiało wrażenie czegoś zupełnie odmiennego.

- Jest chyba inny od naszych - stwierdził w końcu.

- Owszem - odparł Belgarath. - Przynajmniej częściowo. Ce’Nedra nie jest czarodziejką, więc i tak nie mogłaby z niego korzystać.

- Powiedziałeś „przynajmniej częściowo”. Ma więc jakąś moc?

- Pozwoli jej wejrzeć w pewne sprawy - odparł starzec - jeśli będzie miała dość cierpliwości, by nauczyć się go używać.

- Co dokładnie masz na myśli mówiąc „wejrzeć”?

- Daje zdolność widzenia i słyszenia rzeczy, których w innej sytuacji nie zdołałaby dojrzeć ani usłyszeć - uściślił Belgarath.

- Czy powinienem jeszcze coś o nim wiedzieć, zanim przyjdzie Ce’Nedra?

- Powiedz jej po prostu, że to rodzinna pamiątka - podsunęła ciocia Pol. - Kiedyś należał do mojej siostry Beldaran.

- Powinnaś go zatrzymać, ciociu Pol - zaprotestował Garion. - Księżniczce mogę dać co innego.

- Nie, kochanie. Beldaran chce, aby go dostała. Zwyczaj cioci Pol mówienia o dawno zmarłych ludziach w czasie teraźniejszym zawsze rozpraszał Gariona, toteż postanowił nie poruszać więcej tego tematu. Rozległo się ciche pukanie do drzwi.

- Wejdź, Ce’Nedro - rzuciła ciocia Pol.

Drobna księżniczka ubrana była w skromną, rozpiętą pod szyją zieloną suknię. Jej twarz nieco złagodniała.

- Podejdź do ognia - poradziła ciocia Pol. - O tej porze roku wieczory są jeszcze dość chłodne.

- Czy w Rivie zawsze jest tak zimno i mokro? - spytała Ce’Nedra zbliżając się do kominka.

- Jesteśmy daleko na północ od Tol Honeth - zauważył Garion.

- Zdaję sobie z tego sprawę - w jej głosie zabrzmiała groźna nutka.

- Zawsze mi się wydawało, że zwyczaj każe powstrzymać się z kłótniami aż do ślubu - wtrącił złośliwie Belgarath. - Czyżby reguły uległy zmianie?

- Tylko ćwiczę, Belgaracie - odparła figlarnie Ce’Nedra. - Nie chcę wyjść z wprawy.

Starzec roześmiał się.

- Jeśli się postarasz, potrafisz być naprawdę urocza - powiedział.

Ce’Nedra ukłoniła mu się drwiąco, następnie odwróciła się do Gariona.

- Zwyczaj nakazuje, by tolnedrańską dziewczyna przygotowała dla swego narzeczonego jakiś cenny podarek - poinformowała go, pokazując ciężki, kosztowny pierścień, w którym osadzonych było kilkanaście świecących kamieni. - Ten pierścień należał do Rana Horba II, największego ze wszystkich imperatorów Tolnedry. Może dzięki niemu zdołasz stać się nieco lepszym królem. Garion westchnął. Ta rozmowa nie zapowiadała się najlepiej.

- Noszenie tego pierścienia będzie dla mnie zaszczytem - odparł tak łagodnie, jak to tylko było możliwe. - Ja też mam coś dla ciebie - dodał opanowanym głosem. - To należało do żony Rivy Żelaznopalcego, siostry cioci Pol.

Ce’Nedra wzięła pudełko i otwarła je.

- Ależ Garionie! - wykrzyknęła. - Jest śliczny! - Ujęła w dłoń amulet i zaczęła nim obracać, oglądając go w blasku ognia. - Drzewo wygląda jak żywe. Niemal czuje się zapach jego liści.

- Dziękuję ci - powiedział skromnie Belgarath.

- Ty go zrobiłeś? - zdumiała się księżniczka. Stary czarodziej przytaknął.

- Kiedy Polgara i Beldaran były jeszcze dziećmi, mieszkaliśmy w Dolinie. Nie było tam zbyt wielu złotników, więc sam musiałem zrobić ich amulety. Aldur pomógł mi przy paru drobniejszych szczegółach.

- To bezcenny dar, Garionie - dziewczyna zdawała się niemal świecić własnym blaskiem i Gariona ogarnęła pewna nadzieja co do ich wspólnej przyszłości. - Pomóż mi go założyć - poleciła, podając mu oba końce łańcuszka. Odwróciła się, jedną ręką unosząc masę ciemnorudych loków.

- Czy przyjmujesz ten dar, Ce’Nedro? - spytała z dziwnym naciskiem ciocia Pol.

- Oczywiście - odparła księżniczka.

- Bez żadnych zastrzeżeń, z własnej nieprzymuszonej woli? - naciskała czarodziejka, obserwując ją czujnie.

- Przyjmuję wasz dar, lady Polgaro - odparła Ce’Nedra. - Zapnij go - dobrze, Garionie? Upewnij się, że zamek porządnie trzyma. Nie chciałabym, aby się rozpiął.

- Nie sądzę, abyś musiała się o to martwić - stwierdził Belgarath.

Palce Gariona zadrżały lekko, gdy mocował się z dziwnym zapięciem. Kiedy dwa końce połączyły się z lekkim szczękiem, poczuł, jak jego dłonie przeszywa lekki dreszcz.

- Ujmij w dłoń amulet, Garionie - poinstruowała go ciocia Pol. Ce’Nedra zadarła podbródek i Garion zacisnął prawą rękę na medalionie. W tym samym momencie ciocia Pol i Belgarath pochwycili własne amulety. Z ich rąk popłynęła fala mocy, skupiając się w naszyjniku Ce’Nedry.

- Teraz jesteś z nami złączona, Ce’Nedro - powiedziała cicho Polgara. - Więzami, których nikt nigdy nie zdoła zerwać.

Ce’Nedra spojrzała na nią, wyraźnie zbita z pantałyku. Jej oczy rozszerzyły się powoli. Zabłysło w nich straszne podejrzenie.

- Zdejmij go - rzuciła ostro do Gariona.

- Nie może tego zrobić - poinformował ją Belgarath, z powrotem siadając w fotelu i podnosząc swój kufel.

Ce’Nedra zaczęła szarpać łańcuszek, następnie pociągnęła go oburącz.

- Tylko podrapiesz sobie szyję, kochanie - ostrzegła ją łagodnie ciocia Pol. - Łańcuszek się nie zerwie, nie da się go przeciąć i nie przejdzie ci przez głowę. Nigdy nie będziesz martwić się, że go zgubisz.

- Ty to zrobiłeś! - Ce’Nedra rzuciła Garionowi wściekłe spojrzenie.

- Co zrobiłem?

- Założyłeś mi ten niewolniczy łańcuch. Nie wystarczyło ci, że muszę ci się kłaniać. Teraz jeszcze zakułeś mnie w łańcuchy.

- Nic nie wiedziałem - zaprotestował.

- Kłamca! - wrzasnęła. Następnie odwróciła się i uciekła, płacząc gorzko.


Rozdział XV



Garion był w kiepskim nastroju. Perspektywa kolejnego dnia wypełnionego ceremoniami i nudnymi konferencjami była absolutnie nieznośna, toteż wstał wcześniej, aby uciec z królewskiej sypialni, zanim pojawi się w niej przeraźliwie uprzejmy sekretarz z nieskończoną listą umówionych spotkań i zablokuje mu cały dzień. Garion prywatnie nie znosił tego spokojnego człowieka, choć wiedział, że wykonuje on tylko swoją pracę. Królewski czas musiał być ściśle rozplanowany i uporządkowany: na tym właśnie polegało zadanie sekretarza zajmującego się spotkaniami. Każdego ranka tuż po śniadaniu rozlegało się pełne szacunku stukanie do drzwi i sekretarz wkraczał do środka, po czym, złożywszy ukłon, przedstawiał królowi plan kolejnego dnia - minuta po minucie. Garion myślał czasem z dreszczem grozy, że gdzieś, prawdopodobnie ukryta i pilnie strzeżona, znajduje się lista wzorcowa, zawierająca plan całej reszty jego życia - włączając w to królewski pogrzeb.

Jednakże ten poranek zapowiadał się zbyt pięknie, by marnować go na myśli o sztywnych oficjałkach i nudnych naradach. Rozpalone słońce wynurzyło się z Morza Wiatrów, muskając błękitnawym różem płaty śniegu na poszarpanych turniach, poranne cienie, zalegające w głębokich dolinach nad miastem, przybrały szaroniebieską barwę.

Z niewielkiego ogrodu za oknem unosił się naglący zapach wiosny i Garion wiedział, że musi uciec, choćby tylko na godzinę. Ubrał się szybko w tunikę, nogawice i miękkie rivańskie buty, starannie dobierając możliwie najmniej królewskie elementy garderoby. Przystając jedynie na moment, by dopiąć pas z mieczem, wykradł się ze swoich komnat. Przez moment rozważał nawet pomysł, żeby nie brać ze sobą gwardzistów, ale roztropnie zdecydował nie przeciągać struny.

Poszukiwania człowieka, który próbował go zabić w owym mrocznym korytarzu, utkwiły w martwym punkcie. Zarówno Lelldorin, jak i Garion odkryli wkrótce, że wierzchnie okrycia licznej grupy Rivan wymagają naprawy. Szary płaszcz nie był uroczystym strojem, raczej czymś, co zarzuca się na siebie w okresie chłodów. Powszechność tych solidnych płaszczy sprawiła, że zdumiewająca liczba właścicieli w ogóle o nie nie dbała. Co gorsza, teraz, gdy nadeszła wiosna, ludzie wkrótce przestaną je nosić i jedyna poszlaka mogąca ułatwić odkrycie tożsamości zamachowca zostanie zamknięta w czyimś kufrze.

Garion zastanawiał się nad tym, wędrując bez celu po milczących korytarzach Cytadeli z dwoma odzianymi w kolczugi gwardzistami, postępującymi za nim w stosownej odległości. Zgadywał, że zamach nie był dziełem Grolima, w przeciwnym razie zdolność cioci Pol do wyczuwania umysłów grolimskich kapłanów zaalarmowałaby ją natychmiast. Najprawdopodobniej niedoszły morderca w ogóle nie był cudzoziemcem, ci bowiem od początku nie byli na wyspie zbyt liczni. Zamach musiał być dziełem Rivanina. Ale czemu Rivanin miałby pragnąć zabić króla, który dopiero co wrócił po trzynastu wiekach nieobecności?

Garion westchnął, bezradny wobec złożoności problemu i pozwolił, by jego myśli odpłynęły ku innym zagadnieniom. Żałował, że nie jest znowu zwykłym Garionem. Było to jego największe marzenie. Gdyby tylko mógł obudzić się w jakiejś przydrożnej gospodzie w małym miasteczku i wyruszyć samotnie w srebrzystym blasku dnia na szczyt najbliższego wzgórza, aby sprawdzić, co się za nim kryje! Ponownie westchnął. Teraz był osobą publiczną i utracił tego rodzaju wolność. Ogarnęła go złowroga pewność, że nigdy więcej nie będzie już miał ani chwili dla siebie. Mijając otwarte drzwi usłyszał nagle znajomy głos.

- Grzech zakrada się do naszych myśli w chwili, gdy pozwolimy im wędrować swobodnie - mówił Relg. Garion przystanął, gestem nakazując swym gwardzistom zachowanie ciszy.

- Czy wszystko musi być grzechem? - spytała Taiba. Oczywiście, byli razem. Oboje praktycznie nie rozstawali się od chwili, gdy Relg uratował Taibę pogrzebaną żywcem w jaskini pod Rak Cthol. Garion był niemal pewien, że żadne z nich nie zdaje sobie sprawy z tego faktu. Co więcej, kiedy się rozstawali, oznaki niepokoju i bólu widoczne były nie tylko na twarzy Taiby, ale także na obliczu Ulgosa. Coś, co pozostawało poza kontrolą obojga, przyciągało ich do siebie.

- Świat jest pełen grzechu - oznajmił Relg. - Stale trzeba się go wystrzegać. Musimy czujnie strzec naszej czystości przed wszystkimi formami pokusy.

- To dość nużąca perspektywa - w głosie Taiby zabrzmiało rozbawienie.

- Sądziłem, że pragnęłaś, abym udzielił ci paru nauk - rzucił oskarżycielsko Relg. - Jeżeli przybyłaś tylko po to, aby ze mnie szydzić, to lepiej wyjdę.

- Och, usiądź, Relgu. Nigdy do niczego nie dojdziemy, jeśli będziesz obrażał się na każde moje słowo.

- Czy ty w ogóle nie masz pojęcia, na czym polega religia? - spytał po chwili. Sprawiał wrażenie naprawdę zaciekawionego tą kwestią.

- W zagrodach niewolników słowo religia oznaczało śmierć. To przez nią wycinano ludziom serca.

- To było tylko grolimskie wynaturzenie. Nie mieliście własnej wiary?

- Niewolnicy pochodzili z całego świata i modlili się do różnych bogów - zazwyczaj prosząc o śmierć.

- A twój własny naród? Kto jest waszym bogiem?

- Mówiono mi, że jego imię brzmi Mara. My jednak nie modlimy się do niego od czasu, gdy nas opuścił.

- Człowiekowi nie przystoi oskarżać bogów - oznajmił surowo Relg. - Jego obowiązkiem jest czcić swego boga i modlić się do niego, nawet jeśli modlitwy te pozostają bez odpowiedzi.

- A co powiesz na temat obowiązków boga względem człowieka? - spytała znacząco. - Czy bóg także nie może zawinić zaniedbaniem? Czy nie uważasz, że bóg nie spełnił swoich obowiązków, skoro pozwolił, aby jego dzieci zostały pojmane i wymordowane, a córki podarowywano w nagrodę innym niewolnikom, którzy zasłużyli się swoim panom, tak jak spotkało to mnie?

Relg zmagał się z tymi bolesnymi pytaniami.

- Myślę, że prowadziłeś bardzo beztroskie życie, Relgu - powiedziała Taiba do fanatyka. - Masz nader ograniczone pojecie o rozmiarach ludzkiego cierpienia oraz o rzeczach, które ludzie robią innym ludziom, nawet kobietom, oczywiście z pełną aprobatą swoich bogów.

- Powinnaś była się zabić - stwierdził z uporem.

- Po co?

- Żeby uniknąć zepsucia. To chyba naturalne.

- Co z ciebie za niewiniątko! Nie zabiłam się, ponieważ nie byłam gotowa umrzeć. Nawet w zagrodach niewolników życie bywa słodkie, Relgu, a śmierć pełna goryczy. To, co nazywasz zepsuciem, to jedynie drobiazg, czasem nawet nie do końca nieprzyjemny.

- Grzesznica! - syknął.

- Za bardzo się tym przejmujesz, Relgu - stwierdziła Taiba. - Okrucieństwo to grzech, brak współczucia - również. Ale tamten drobiazg? Nie sądzę. Zaczynam zastanawiać się nad tobą. Może ten wasz UL nie jest wcale tak surowy i wymagający, jak uważasz? Czy naprawdę pragnie tych wszystkich modłów? Rytuałów i pokory? A może stanowią one twój własny sposób ucieczki przed waszym bogiem? Czy myślisz, że głośne modlitwy i bicie czołem o ziemię powstrzyma go przed wejrzeniem w twoje serce? Fanatyk wydawał z siebie zduszone dźwięki.

- Gdyby nasi bogowie rzeczywiście nas kochali, pragnęliby, abyśmy prowadzili życie pełne radości - ciągnęła nieubłaganie Taiba. - Ty jednak z jakiejś przyczyny nienawidzisz radości. Zapewne dlatego, że się jej boisz. Radość to nie grzech, Relgu, lecz odmiana miłości i myślę, że bogowie ją aprobują, nawet jeśli ty masz w tej materii zupełnie inne zdanie.

- Jesteś beznadziejnie zdeprawowana.

- Możliwe - przyznała bezwstydnie. - Ale przynajmniej spoglądam życiu prosto w twarz. Nie lękam się go i nie próbuję się przed nim ukrywać.

- Czemu to robisz? - spytał z prawdziwą rozpaczą. - Co cię skłania do tego, abyś stale za mną chodziła i szydziła spojrzeniem swoich oczu?

- Sama nie wiem - przyznała z lekką konsternacją. - Nie jesteś wcale taki atrakcyjny. Odkąd opuściliśmy Rak Cthol, widziałam tuzin mężczyzn, którzy znacznie bardziej mnie interesowali. Z początku robiłam to, ponieważ cię to drażniło, i dlatego że się mnie bałeś. To mi się nawet podobało, lecz ostatnio jest w tym jeszcze coś więcej. Oczywiście, to nie ma żadnego sensu. Jesteś tym, kim jesteś, ja także, lecz z jakiś przyczyn chcę być przy tobie... - urwała na chwilę. - Powiedz mi, Relgu, i nie próbuj kłamać. Czy naprawdę chciałbyś, abym odeszła i nie widywała cię nigdy więcej?

Zapadła długa, bolesna cisza.

- Niech mi UL wybaczy! - jęknął w końcu Relg.

- Jestem pewna, że to zrobi - uspokoiła go łagodnie. Garion bezszelestnie ruszył korytarzem, oddalając się do otwartych drzwi. Nagle zaczął pojmować coś, co wcześniej mu umknęło - To twoje dzieło, prawda? - spytał w milczeniu.

- Naturalnie - odparł głos w jego umyśle.

- Ale czemu akurat tych dwoje?

- Ponieważ to konieczne, Belgarionie. Nie robię niczego z powodu jakiegoś kaprysu. Wszystkimi nami rządzi konieczność - nawet mną. W istocie to, co dzieje się pomiędzy Relgiem a Taiba, zupełnie ciebie nie dotyczy.

Stwierdzenie to lekko ukłuło Gariona.

- Sądziłem, iż - cóż...

- Zakładałeś, że troszczę się tylko o ciebie, że stanowisz absolutne centrum wszechświata? Oczywiście, że nie. Istnieją jeszcze inne rzeczy, niemal równie istotne, Relg i Taiba zaś są nieodwołalnie związani z jedną z tych rzeczy. Twoje uczestnictwo w tej szczególnej sprawie jest, w najlepszym razie, marginalne.

- Jeżeli zmusisz ich do wspólnego życia, będą okropnie nieszczęśliwi - stwierdził oskarżycielsko Garion.

- To nie ma najmniejszego znaczenia. Konieczność nakazuje, aby byli razem. Poza tym, mylisz się. Oswojenie się z sytuacją zabierze im nieco czasu, kiedy jednak tak się stanie, będą bardzo szczęśliwi. Posłuszeństwo względem konieczności ma swoje dobre strony.

Przez jakiś czas Garion rozważał to stwierdzenie, wkrótce jednak zrezygnował. Raz jeszcze przeszkodziła mu myśl o jego własnych problemach. W końcu, jak zawsze, kiedy był w kłopocie, zaczął szukać cioci Pol. Zastał ją siedzącą przy ciepłym kominku w jej komnacie. Czarodziejka sączyła wonną herbatę i wyglądała przez okno, za którym różowe światło jutrzenki nieciło na śnieżnych polach oślepiające błyski.

- Wcześnie wstałeś - zauważyła, gdy wszedł.

- Chciałem z tobą pomówić - odparł. - A jedyna okazja aby to zrobić, to uciec, zanim zjawi się człowiek z dokładną rozpiską zajęć na cały dzień. - Z rozmachem usiadł w fotelu. - Nigdy nie dają mi ani chwili dla siebie.

- Jesteś teraz ważną osobistością, kochanie.

- To nie był mój pomysł. - Nadąsany wyjrzał przez okno. - Z dziadkiem wszystko w porządku, prawda? - spytał nagle.

- Skąd ci to przyszło to do głowy?

- Cóż, wtedy, kiedy daliśmy Ce’Nedrze amulet... czy on nie... to znaczy...

- Większość tej mocy pochodziła od ciebie, kochanie - odparła Polgara.

- Ja czułem co innego.

- To mogłam być ja. To bardzo subtelna sprawa i nawet ja nie mam pewności, czy miał w tym jakiś udział.

- Musi istnieć jakiś sposób, abyśmy mogli się przekonać.

- Jest tylko jeden sposób, Garionie. Twój dziadek musi coś zrobić.

- W porządku, zatem chodźmy gdzieś razem i poprośmy, żeby spróbował. Na początek coś małego.

- A jak mu to wyjaśnisz?

- Chcesz powiedzieć, że on nie wie? - Garion wyprostował się gwałtownie.

- Może coś podejrzewa, ale raczej wątpię.

- Nie powiedziałaś mu?

- Oczywiście, że nie. Gdyby miał jakiekolwiek wątpliwości co do swojej mocy, z pewnością by go zawiodła. A jeśli raz poniesie klęskę, oznaczałoby to koniec.

- Nie rozumiem.

- Bardzo ważnym elementem jest wiedza, że twój talent zadziała. Jeśli nie jesteś absolutnie pewien, nic z tego nie wyjdzie. To dlatego nie możemy mu powiedzieć.

Garion pomyślał nad tym.

- Przypuszczam, że to ma sens, ale czy to nie jest niebezpieczne? To znaczy - co będzie, jeśli zdarzy się jakaś naprawdę pilna potrzeba, dziadek spróbuje coś zrobić i wszyscy nagle odkryjemy, że nie potrafi?

- Wtedy będziemy musieli sami się tym zająć, kochanie.

- Mówisz o tym z takim spokojem.

- Denerwowanie się niczego nie zmienia, Garionie. Drzwi komnaty otwarły się gwałtownie i do środka wpadła królowa Layla, rozczochrana, z koroną niebezpiecznie przekrzywioną na jedną stronę.

- To niemożliwe, Polgaro - oznajmiła gniewnie. - Absolutnie niemożliwe. Musisz z nim pomówić. Och, przepraszam, wasza wysokość - dodała pulchna królowa, dostrzegłszy Gariona. - Nie zauważyłam cię - dygnęła wdzięcznie.

- Wasza wysokość - odparł Garion, pospiesznie zrywając się na nogi i odpowiadając ukłonem.

- Z kim mam pomówić, Laylo? - spytała ciocia Pol.

- Z Anhegiem. Nalega, aby mój biedny mąż siedział z nim do późna i co wieczór pił. Rano Fulrach jest taki chory, że ledwie może podnieść głowę z poduszki. Ten wielki grubiański Cherek rujnuje zdrowie mojego męża.

- Anheg lubi twojego męża, Laylo. To jego sposób okazywania przyjaźni.

- Czy nie mogliby być przyjaciółmi bez picia?

- Porozmawiam z nim, moja droga - przyrzekła ciocia Pol.

Nieco uspokojona, królowa Layla opuściła komnatę, ponownie dygając przed Garionem.

Garion miał właśnie wrócić do tematu niesprawności Belgaratha, gdy zjawiła się pokojówka cioci Pol, zapowiadając lady Merel.

Żona Baraka wkroczyła do pokoju z ponurym wyrazem twarzy.

- Wasza wysokość - powitała Gariona z roztargnieniem.

Garion wstał ponownie, aby ukłonić się i odpowiedzieć uprzejmym pozdrowieniem. Ciągłe przerwy w rozmowie zaczynały działać mu na nerwy.

- Muszę z tobą pomówić, Polgaro - oznajmiła Merel.

- Oczywiście - odparła ciocia Pol. - Wybaczysz nam, Garionie?

- Zaczekam w sąsiedniej komnacie - zaproponował. Podszedł do drzwi, lecz nie zamknął ich do końca. Raz jeszcze ciekawość przezwyciężyła dobre wychowanie.

- Wszyscy wciąż mi to wytykają - wypaliła Merel, nim jeszcze zdążył na dobre opuścić pokój.

- Co takiego?

- No cóż... - Merel zawahała się, po czym przemówiła stanowczo: - Mój pan i ja nie zawsze się zgadzaliśmy.

- To dość powszechnie znana sprawa - przyznała dyplomatycznie ciocia Pol.

- W tym cały problem. Wszyscy śmieją się ukradkiem i czekają, żebym znów zaczęła zachowywać się tak jak przedtem. - W jej głosie pojawiła się stalowa nuta. - Cóż, nie doczekają się - stwierdziła - więc mogą śmiać się, ile wlezie.

- Miło mi to słyszeć, Merel.

- Och, Polgaro! - Merel zaśmiała się bezradnie. - On tak bardzo przypomina wielkiego, szorstkiego niedźwiedzia, lecz w środku jest taki łagodny! Czemu wcześniej tego nie dostrzegałam? Zmarnowaliśmy tyle lat!

- Musiałaś dorosnąć, Merel - odparła ciocia Pol. - Niektórym ludziom zabiera to nieco więcej czasu.

Po wyjściu lady Merel Garion wrócił do komnaty i spojrzał pytająco na ciocię Pol.

- Czy zawsze tak było? - spytał. - Chodzi mi o to, czy ludzie zawsze przychodzili do ciebie ze swoimi problemami?

- Zdarza się to od czasu do czasu - wyjaśniła. - Zdają się sądzić, że jestem bardzo mądra. Zazwyczaj sami wiedzą, co mają zrobić, wiec wysłuchuję ich, zgadzam się z nimi i podtrzymuję na duchu. To im sprawia przyjemność. Każdego ranka przeznaczam nieco czasu na te wizyty. Jeśli zapragną z kimś pomówić, wiedzą, że tu jestem. Napijesz się herbaty?

Potrząsnął przecząco głową.

- To chyba okropne brzemię - wszystkie te problemy innych ludzi?

- Nie jest aż tak ciężkie, Garionie - odparła. - Ich kłopoty są zazwyczaj dość drobne i przyziemne. Miło jest dla odmiany zająć się sprawami o nieco mniejszej skali. Poza tym lubię gości - bez względu na to, dlaczego mnie odwiedzają.

Następną osobą, jaka się zjawiła, była jednak królowa Islena, a jej problem okazał się znacznie poważniejszy. Kiedy pokojówka oznajmiła, że królowa Chereku pragnie pomówić na osobności z Polgarą, Garion ponownie wycofał się do sąsiedniej komnaty. Lecz, podobnie jak przedtem, ciekawość nakazała mu pozostać przy drzwiach prowadzących do salonu czarodziejki.

- Próbowałam już wszystkiego, Polgaro - oznajmiła Islena - ale Grodeg nie chce mnie puścić.

- Najwyższy kapłan Belara?

- Oczywiście, wie o wszystkim - potwierdziła Islena. - Jego podwładni donieśli mu o moich niedyskrecjach. Grozi, że jeśli kiedykolwiek spróbuję zerwać z kultem Niedźwiedzia, powie o wszystkim Anhegowi. Jak mogłam być taka głupia? Ma mnie całkowicie w garści.

- Dokładnie jak daleko się posunęłaś, Isleno? - spytała z naciskiem ciocia Pol.

- Uczestniczyłam w niektórych rytuałach - wyznała Islena. - Umieściłam kilku członków kultu na wyższych stanowiskach w pałacu i przekazałam Grodegowi parę informacji.

- W których rytuałach, Isleno?

- Nie w tych, Polgaro - odparła Islena zszokowanym głosem. - Nigdy nie zniżyłabym się do tego.

- Zatem jedyne, co naprawdę masz na sumieniu, to uczestnictwo w kilku nieszkodliwych spotkaniach, podczas których ludzie przebierają się w niedźwiedzie skóry, dopuszczenie paru członków kultu do pałacu, gdzie i tak zapewne znajduje się ich co najmniej tuzin, oraz przekazanie kilku niewinnych pałacowych plotek. Bo to były niewinne plotki, prawda?

- Nie zdradziłam żadnych tajemnic państwowych, jeśli o to ci chodzi - odparła sztywno królowa.

- Więc Grodeg nie ma nad tobą żadnej władzy, Isleno.

- Co powinnam zrobić, Polgaro? - spytała królowa Chereku znękanym głosem.

- Idź do Anhega. Wyznaj mu wszystko.

- Nie mogę.

- Musisz. W przeciwnym razie Grodeg wcześniej czy później zmusi cię do czegoś gorszego. Myślę nawet, że twoja „niedyskrecja” może okazać się korzystna dla Anhega. Powiedz, co dokładnie wiesz na temat najnowszych posunięć kultu?

- Po pierwsze, zaczynają tworzyć odłamy wśród chłopstwa.

- Nigdy wcześniej tego nie robili - stwierdziła z namysłem ciocia Pol. - Członkostwo kultu zawsze ograniczało się do szlachty i kapłanów.

- Nie jestem pewna - ciągnęła Islena - ale mam wrażenie, że szykują się do czegoś dużego - jakiejś konfrontacji.

- Wspomnę o tym mojemu ojcu - zapewniła ją czarodziejka. - Myślę, że zechce podjąć pewne kroki. Dopóki kult stanowił zabawkę kapłanów i drobnej szlachty, nie był niebezpieczny. Lecz podburzanie chłopów to już zupełnie inna sprawa.

- Słyszałam także kilka innych rzeczy - uzupełniła Islena. - Zdaje się, że próbują przeniknąć do wywiadu Rhodara. Jeśli uda im się umieścić kilku ludzi na odpowiednich pozycjach w Boktorze, zyskają dostęp do większości sekretów Zachodu.

- Rozumiem - głos cioci Pol był lodowaty.

- Byłam kiedyś świadkiem, jak Grodeg mówił na ten temat - powiedziała Islena z niesmakiem. - Zdarzyło się to jeszcze zanim odkrył, że nie chcę więcej mieć z nim nic wspólnego. Odczytywał przepowiednie i znaki na niebie i opowiadał o powrocie Rivańskiego Króla. Kult traktuje określenie „Władca Zachodu” zupełnie poważnie i naprawdę wierzę, że ich ostatecznym celem jest wyniesienie Belgariona na tron imperatora całego Zachodu: Alorii, Sendarii, Arendii, Tolnedry - nawet Nyissy.

- ów tytuł miał oznaczać coś zupełnie innego - zaprotestowała ciocia Pol.

- Wiem. Ale Grodeg zawsze wszystko wykręca, póki nie wyjdzie tak, jak sobie życzy. To absolutny fanatyk, który pragnie nawrócić wszystkich ludzi Zachodu na wiarę w Belara - jeśli to będzie konieczne, za pomocą miecza.

- Idiota! - rzuciła z furią ciocia Pol. - Gdyby tego spróbował, rozpętałby wojnę na całym Zachodzie - a nawet wśród bogów. Co sprawia, że Alornowie nieustannie dążą do ekspansji na południe? Te granice zostały ustalone przez samych bogów. Myślę, że nadszedł czas, żeby ktoś przydepnął kark Grodega - i to bardzo mocno. Natychmiast idź do Anhega. Wyznaj mu wszystko, po czym powiedz, że chcę się z nim widzieć. Przypuszczam, że mój ojciec także zapragnie omówić z nim tę sprawę.

- Anheg wścieknie się na mnie, Polgaro - stwierdziła lękliwie Islena.

- Nie przypuszczam - uspokoiła ją ciocia Pol. - Gdy tylko dowie się, że odkryłaś plany Grodega, będzie ci wdzięczny. Niech myśli, że przyłączyłaś się do nich tylko po to, by zdobyć więcej informacji. To doskonały powód - każda dobra żona postąpiłaby podobnie.

- Nie pomyślałam o tym - w głosie Isleny natychmiast zabrzmiała większa pewność siebie. - Coś takiego wymagałoby chyba sporej odwagi?

- Prawdziwego bohaterstwa, Isleno - odparła czarodziejka. - A teraz idź do Anhega.

- Dobrze, Polgaro.

W komnacie rozległ się dźwięk szybkich, zdecydowanych kroków. Trzasnęły drzwi.

- Garionie, chodź tutaj! - poleciła stanowczo ciocia Pol.

Posłusznie otworzył drzwi.

- Podsłuchiwałeś? - To nie było pytanie.

- No cóż, ja...

- Będziemy musieli poważnie o tym pomówić - stwierdziła - ale w tej chwili nie ma to najmniejszego znaczenia. Idź, poszukaj swojego dziadka i powiedz, że natychmiast muszę się z nim widzieć. Nie dbam o to, co akurat robi. Przyprowadź go do mnie.

- Ale skąd mamy wiedzieć, czy zdoła tu cokolwiek poradzić? - spytał Garion. - Jeżeli utracił moc...

- Istnieje wiele rodzajów mocy, Garionie. Magia to tylko jeden z nich. A teraz sprowadź go tu. Natychmiast.

- Tak jest, ciociu Pol - odparł Garion, ruszając w stronę wyjścia.


Rozdział XVI



Najwyższy kapłan Belara był imponującym mężczyzną, wysokim prawie na cztery łokcie. Miał długą siwą brodę i płonące oczy, zapadnięte głęboko pod czarnymi krzaczastymi brwiami. Przybył z Val Alorn w tydzień po tym, gdy po pozornie nie kończących się negocjacjach opracowano wreszcie oficjalną intercyzę. W roli zbrojnej asysty towarzyszyły mu dwa tuziny odzianych w niedźwiedzie futra wojowników o zaciętych twarzach.

- Członkowie kultu Niedźwiedzia - zauważył kwaśno Barak. Wraz z Garionem i Silkiem stali na murze Cytadeli obserwując, jak najwyższy kapłan i jego ludzie wspinają się w jasnym wiosennym słońcu po stopniach prowadzących z przystani aż do bram twierdzy.

- Nic nie mówiłem o tym, aby przywoził ze sobą żołnierzy - zaprotestował z oburzeniem Garion.

- Myślę, że sam to sobie dopowiedział - odparł Silk. - Grodeg znakomicie potrafi dopowiadać sobie różne rzeczy.

- Zastanawiam się, co by było, gdybym wtrącił go do lochu - stwierdził z oburzeniem Garion. - Czy mam w ogóle jakiś loch?

- Sądzę, że moglibyśmy coś zaimprowizować. - Barak uśmiechnął się szeroko. - Jakąś ładną wilgotną piwnicę.

Musiałbyś jednak sprowadzić kilka szczurów. Wyspa jest ponoć całkowicie od nich wolna.

- Nabijasz się ze mnie - rzucił oskarżycielsko Garion, rumieniąc się lekko.

- Wiesz przecież, że nigdy bym tego nie zrobił - odparł Barak, pociągając się lekko za brodę.

- Zanim jednak zakujesz w kajdany Grodega - zasugerował Silk - na twoim miejscu porozmawiałbym najpierw z Belgarathem. Polityczne implikacje takiego czynu mogłyby okazać się poważniejsze, niż ci się wydaje. Cokolwiek zrobisz, nie pozwól, aby Grodeg zostawił tu jakichś swoich ludzi. Od dwudziestu lat próbuje zdobyć przyczółek na Wyspie Wiatrów. Nawet Brand nie miał dość śmiałości, by posunąć się tak daleko.

- Brand?

- Czyż to nie oczywiste? Nie twierdzę, że jest członkiem kultu, ale jego sympatie z pewnością skłaniają się w tym kierunku.

Garion był wstrząśnięty tą wiadomością. Poczuł nagły zawrót głowy.

- Jak myślicie, co powinienem zrobić? - spytał.

- Nie dyskutuj z tymi ludźmi o polityce - poradził Barak. - Grodeg jest tu po to, aby przewodzić oficjalnej ceremonii zaręczyn. Nic innego nie powinno go interesować.

- Ale on będzie próbował ze mną rozmawiać. Chce, żebym poprowadził inwazję na południowe królestwa, tak aby mógł nawrócić Arendów, Tolnedran i Nyissan na wiarę w Belara.

- Gdzie usłyszałeś coś takiego? - spytał z zainteresowaniem Silk.

- Wolałbym nie mówić - zrobił unik Garion.

- Czy Belgarath o tym wie? Garion skinął głową.

- Ciocia Pol mu powiedziała.

Silk z namysłem przygryzł paznokieć.

- Po prostu zachowuj się jak głupek - stwierdził wreszcie.

- Co takiego?

- Udawaj, że jesteś wiejskim prostaczkiem, który nie ma pojęcia, co się wokół niego dzieje. Grodeg będzie robił wszystko co w jego mocy, aby dorwać cię samego i wycisnąć z ciebie jak najwięcej ustępstw. Po prostu uśmiechaj się, kiwaj głupkowato głową i za każdym razem, gdy złoży ci jakąś propozycję, posyłaj po Belgaratha. Niech myśli, że nie potrafisz podjąć samodzielnie żadnej decyzji.

- Czy nie będę wyglądał na, no wiecie...

- Naprawdę obchodzi cię jego opinia?

- No, nie bardzo, ale...

- To go doprowadzi do szału - stwierdził Barak ze złośliwym uśmiechem. - Pomyśli, że jesteś zupełnym idiotą, idealną ofiarą. Potem jednak uświadomi sobie, że jeśli chce cię dostać, musi najpierw stoczyć walkę z Belgarathem. Przed wyjazdem wyskubie sobie z rozpaczy całą brodę. - Cherek odwrócił się i spojrzał z podziwem na Silka. - Dla człowieka takiego jak Grodeg to coś naprawdę okropnego.

Silk prychnął złośliwie.

- Poważnie?

Cała trójka stała bez ruchu uśmiechając się do siebie. Wreszcie wybuchnęli głośnym śmiechem.

Następnego dnia odbyła się oficjalna ceremonia zaręczyn. Poprzedziły ją długie targi o to, kto ma pierwszy wkroczyć do Dworu Rivańskiego Króla. W końcu kwestię tę rozstrzygnęła sugestia Belgaratha, aby Garion i Ce’Nedra weszli razem, ramię w ramię.

- Ostatecznie to przygotowania do ślubu - zauważył czarodziej. - Równie dobrze możemy zacząć od czegoś przynajmniej przypominającego sympatię.

W miarę jak zbliżała się wyznaczona godzina, Garion denerwował się coraz bardziej. Od czasu incydentu z amuletem księżniczka chodziła wściekła i był niemal pewien, że czekają go kłopoty. Lecz ku jego zdumieniu, kiedy czekali razem w małym przedpokoju, podczas gdy oficjalni goście zbierali się w sali tronowej, Ce’Nedra wyglądała promiennie. Garion kręcił się bez przerwy i spacerował po izbie, nerwowo poprawiając ubranie. Lecz Ce’Nedra siedziała skromnie z boku, cierpliwie czekając na fanfary, które oznajmią ich wejście.

- Garionie - powiedziała po chwili.

- Tak?

- Czy pamiętasz ten dzień, kiedy kąpaliśmy się razem w Lesie Driad?

- Nie kąpaliśmy się razem - odparł szybko Garion, rumieniąc się aż po koniuszki włosów.

- No, prawie - zbyła jego protesty. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że lady Polgara przez całą podróż popychała nas ku sobie? Wiedziała, że to wszystko się wydarzy, prawda?

- Owszem - przyznał Garion.

- Więc starała się, abyśmy wciąż byli razem, w nadziei, że coś z tego wyniknie.

Garion zastanowił się nad tym.

- Pewnie masz rację - stwierdził w końcu. - Ciocia Pol lubi aranżować życie innych.

Ce’Nedra westchnęła.

- Pomyśl o wszystkich zmarnowanym możliwościach - powiedziała z wielkim żalem.

- Ce’Nedro! - zachłysnął się Garion, wstrząśnięty tą sugestią.

Księżniczka zachichotała, po czym ponownie westchnęła.

- Teraz wszystko będzie okropnie oficjalne i z pewnością nie tak zabawne.

Twarz Gariona płonęła.

- W każdym razie - ciągnęła - wtedy, kiedy kąpaliśmy się razem, pamiętasz, że spytałam cię, czy chciałbyś mnie pocałować?

Garion skinął głową. Nie ufał własnemu głosowi.

- Nigdy nie dostałam tego pocałunku - stwierdziła z wyrzutem, po czym podniosła się i podeszła do niego. - I myślę, że chciałabym otrzymać go teraz. - Małymi dłońmi mocno złapała przód jego tuniki - Jesteś mi winien pocałunek, Belgarionie z Rivy, a Tolnedranie zawsze odbierają to, co im się należy. - Spojrzenie, jakie rzuciła mu przez długie rzęsy, było niebezpiecznie ogniste.

Na zewnątrz zagrzmiały trąby.

- Musimy już iść - wykrztusił z desperacją Garion.

- Niech czekają - mruknęła obejmując go za szyję.

Garion próbował zbyć ją szybkim niedbałym pocałunkiem, lecz księżniczce chodziło o coś zupełnie innego. Jej ramiona były zdumiewająco silne, palce stanowczo trzymały włosy Gariona. Pocałunek przedłużał się, aż w końcu pod młodym królem zaczęły dygotać kolana.

- Proszę bardzo - westchnęła Ce’Nedra, uwalniając go w końcu.

- Lepiej już idźmy - zasugerował Garion, gdy trąby ryknęły po raz drugi.

- Za momencik. Rozczochrałeś mnie? - odwróciła się, aby mógł uważnie ją obejrzeć.

- Nie - odparł. - Wydaje mi się, że wszystko w porządku.

Z dezaprobatą potrząsnęła głową.

- Następnym razem postaraj się nieco lepiej - poleciła. - Inaczej pomyślę, że nie bierzesz mnie poważnie.

- Nigdy cię nie zrozumiem, Ce’Nedro.

- Wiem - odparła z tajemniczym uśmieszkiem, łagodnie klepiąc go po policzku. - A ja uczynię wszystko, aby tak zostało.

- Pójdziemy?

- Nie powinniśmy kazać czekać naszym gościom.

- Od razu tak mówiłem.

- Wtedy byliśmy zajęci - oznajmiła z wyniosłą obojętnością. - Jeszcze chwileczkę. - Starannie przygładziła mu włosy. - Proszę, tak jest o wiele lepiej. A teraz podaj mi ramię.

Garion wyciągnął rękę i księżniczka wsparła się o nią. Następnie, przy dźwięku trzeciej fanfary, otworzył drzwi. Oboje wkroczyli do Dworu Rivańskiego Króla. Zgromadzony tłum zaszemrał z podniecenia. Biorąc przykład z Ce’Nedry, Garion poruszał się statecznie, z poważną królewską miną.

- Nie bądź taki ponury - szepnęła. - Uśmiechaj się odrobinę i od czasu do czasu kiwaj głową. Tak wypada.

- Skoro tak twierdzisz - odparł. - Naprawdę, niezbyt znam się na podobnych rzeczach.

- Poradzisz sobie - zapewniła go.

Uśmiechając się i pozdrawiając skinieniami głowy widzów, królewska para przeszła przez salę aż do krzesła, które ustawiono na przedzie. Było ono przeznaczone dla księżniczki. Garion podsunął jej je, po czym ukłonił się i wspiął na podest, gdzie stał jego tron. Jak zwykle Klejnot Aldura rozjarzył się, gdy Garion usiadł na tronie. Tym razem jednak zazwyczaj błękitny blask Klejnotu zabarwił się lekkim różem.

Oficjalna uroczystość rozpoczęła się donośną inwokacją wygłoszoną grzmiącym głosem przez najwyższego kapłana Belara. Grodeg w pełni wykorzystał dramatyzm sytuacji.

- Stary nadęty nudziarz - mruknął Belgarath ze swego miejsca po prawej stronie tronu.

- Co robiliście z Ce’Nedrą? - spytała Gariona ciocia Pol.

- Nic - odparł Garion, rumieniąc się gwałtownie.

- Naprawdę? I zajęło wam to aż tyle czasu? Jakież to niezwykłe.

Grodeg zaczął odczytywać pierwsze punkty umowy przedślubnej. Dla Gariona brzmiały one jak jeden wielki bełkot. Co chwila kapłan przerywał czytanie i spoglądał na króla.

- Czy jego wysokość Belgarion z Rivy zgadza się na to? - powtarzał raz po raz.

- Tak - odpowiadał Garion.

- Czy jej wysokość Ce’Nedra z Imperium Tolnedry zgadza się na to? - pytał księżniczkę Grodeg.

Ce’Nedra odpowiadała czystym głosem:

- Tak.

- Jak wam się układa? - spytał Belgarath, ignorując monotonną recytację kapłana.

- Nie mam pojęcia - odparł bezradnie Garion. - Nigdy nie wiem, co zaraz zrobi i jak zareaguje.

- Tak właśnie powinno być - powiedziała ciocia Pol.

- Nie sądzę, abyś zechciała mi to wyjaśnić.

- Nie, kochanie - odparła z uśmiechem równie tajemniczym, co wcześniejszy uśmiech Ce’Nedry.

- Tak też sadziłem - mruknął.

Podczas nie kończącego się odczytywania dokumentu, który miał na zawsze spętać resztę jego życia, Garion rozmyślał o zachęcie Ce’Nedry, aby ją potargał. Im bardziej się nad tym zastanawiał, tym bardziej podobał mu się pomysł, aby ją odrobinę, delikatnie poczochrać. Miał nadzieję, że po ceremonii księżniczka pozostanie w sali, tak by mogli udać się gdzieś we dwoje i omówić jej propozycję. Jednakże natychmiast po pompatycznym błogosławieństwie Grodega, Ce’Nedrę otoczyła gromada dworskich dziewcząt i cała grupka zniknęła. Prawdopodobnie dziewczęta zaplanowały własną skromną ceremonię. Z licznych chichotów i figlarnych spojrzeń rzucanych w jego kierunku Garion wywnioskował, że rozmowy na tym damskim przyjęciu zapowiadają się niezwykle śmiało i im mniej będzie o tym wiedział, tym lepiej.

Jak przewidzieli Silk i Barak, najwyższy kapłan Belara kilkanaście razy próbował pomówić z Garionem w cztery oczy. Jednak za każdym razem Garion, po mistrzowsku udając zapał i nieświadomość, posyłał natychmiast po Belgaratha. Grodeg wraz z całą swoją świtą opuścił wyspę następnego dnia. Czara goryczy przelała się w chwili, gdy Garion uparł się, by wraz z Grodegiem towarzyszyć wściekłemu kapłanowi aż do portu - i upewnić się, czy przypadkiem żaden z członków kultu Niedźwiedzia nie zostanie na wyspie.

- Czyj to był pomysł? - spytał Belgarath, kiedy wraz z Garionem wspinali się z powrotem do Cytadeli.

- Wymyśliliśmy to razem z Silkiem - odparł Garion z wyraźnym zadowoleniem.

- Mogłem się tego spodziewać.

- Myślę, że poszło całkiem nieźle - pogratulował sobie Garion.

- Wiesz chyba, że właśnie zrobiłeś sobie bardzo niebezpiecznego wroga.

- Poradzimy sobie z nim.

- Czy nie za swobodnie używasz słówka „my”? - spytał z dezaprobatą czarodziej.

- To przecież sprawa nas wszystkich, prawda, dziadku? Przez moment Belgarath patrzył na niego bezradnym wzrokiem, wreszcie wybuchnął śmiechem.

Jednakże w dniach, które nadeszły po odjeździe Grodega, nie nadarzyło się zbyt wiele okazji do śmiechu. Po zakończeniu oficjalnych uroczystości królowie Alornów, król Fulrach oraz liczni doradcy i generałowie zabrali się do pracy. Tematem ich narad była wojna.

- Najnowsze raporty, jakie otrzymałem z Cthol Murgos, wskazują na to, że Taur Urgas przygotowuje się do wielkiego wymarszu z Rak Hagga. Nastąpi to, gdy tylko na wschodnim wybrzeżu poprawi się pogoda - oznajmił król Rhodar.

- A co z Nadrakami? - spytał Anheg.

- Podobno przeprowadzają mobilizację, ale o Nadrakach nigdy nie da się powiedzieć nic pewnego. Prowadzą swoją własną grę i potrzeba wielu, naprawdę wielu Grolimów, żeby zmusić ich do posłuszeństwa. Thullowie po prostu wypełniają rozkazy.

- Thullowie nikogo nie obchodzą - zauważył Brand. - Kluczem do całej sytuacji pozostaje pytanie, jak wielu Mallorean stanie w polu przeciwko nam.

- W Thull Zelik przygotowano dla nich wielkie obozowisko - stwierdził Rhodar - ale na razie również oni czekają na zmianę pogody na Morzu Wschodnim.

Król Anheg z namysłem zmarszczył brwi.

- Malloreanie są kiepskimi żeglarzami. Nie wyruszą przed latem i będą trzymać się pomocnego wybrzeża aż do Thull Zelik. Musimy jak najszybciej posłać flotę na Morze Wschodnie. Jeśli zdołamy zatopić dostateczną liczbę ich statków i żołnierzy, może uda nam się zupełnie zniechęcić ich do dalszej wojny. Myślę, że powinniśmy dużymi siłami zaatakować Gar og Nadrak. Kiedy dotrzemy do lasów, moi ludzie zaczną budować okręty. Pożeglujemy w dół rzeki Cordu i dalej, na morze.

- Plan ten rozsądnym się zdaje, wasza wysokość - stwierdził z aprobatą Mandorallen, studiując wiszącą na ścianie wielką mapę. - Nadrakowie skromniejsi są liczbą i wielka odległość ich dzieli od hord z południowego Cthol Murgos.

Król Rhodar uparcie potrząsał głową.

- Wiem, że chcesz jak najszybciej dostać się na morze, Anhegu, ale tym samym zmuszasz mnie do kampanii w nadrackich lasach. Potrzebuję otwartej przestrzeni, na której da się manewrować. Jeśli zaatakujemy Thullów, możemy dotrzeć od razu do górnej części rzeki Mardu. Tam przesiądziecie się na statki.

- W Mishrak ac Thull nie ma zbyt wielu drzew - rzucił Anheg.

- Po co macie budować statki ze świeżego drewna, jeśli nie ma takiej potrzeby? - spytał Rhodar. - Dlaczego nie popłyniecie rzeką Aldura i nie przeniesiecie ich?

- Chcesz, żeby mi ludzie wynieśli statki na górę wschodniego szańca? Rhodarze, bądź poważny.

- Mamy inżynierów, Anhegu. Oni mogą opracować sposoby podniesienia statków na sam szczyt.

Garion nie chciał zdradzać swego braku doświadczenia, więc nie wtrącał się do narady, lecz w tym momencie, zanim zdążył się zastanowić, wyrwało mu się pytanie:

- Czy zdecydowaliście już, gdzie ma się odbyć ostateczna bitwa?

- O jaką ostateczną bitwę ci chodzi, Garionie? - spytał uprzejmie Rhodar.

- O miejsce, gdzie zetkniemy się z nimi twarzą w twarz, jak pod Vo Mimbre.

- W tej wojnie nie będzie Vo Mimbre - poinformował go Anheg. - Nie, jeżeli zdołamy coś na to poradzić.

- Vo Mimbre było błędem, Garionie - powiedział cicho Belgarath. - Wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę, ale nie mieliśmy żadnego wyboru.

- Przecież wygraliśmy, prawda?

- Zawdzięczamy to wyłącznie szczęściu, a nie można planować kampanii z nadzieją, że ci się poszczęści. Nikt nie chciał bitwy pod Vo Mimbre - ani my, ani Torak - ale nic się nie dało zrobić. Musieliśmy doprowadzić do bitwy, zanim na Zachód przybędzie druga kolumna angaracka. Kal Torak trzymał w rezerwie południowych Murgów i wschodnich Mallorean. Obozowali w pobliżu Rak Hagga i kiedy ich władca skierował się na zachód po bezskutecznym oblężeniu algarskie] twierdzy, wymaszerował!, aby do niego dołączyć. Gdyby zdołali spotkać się z Kal Torakiem, na całym Zachodzie nie znalazłoby się dość ludzi, aby stawić im czoło. Musieliśmy więc walczyć. Vo Mimbre stanowiło najmniej niedogodne pole walki.

- Czemu Kal Torak nie zaczekał po prostu na przybycie swoich ludzi? - spytał Garion.

- Nie można zatrzymać armii na nieprzyjaznym terytorium, królu Belgarionie - wyjaśnił pułkownik Brendig. - Trzeba być w ruchu, w przeciwnym razie miejscowa ludność zniszczy wszystkie zapasy żywności i zacznie organizować nocne wypady, eliminując drobne grupki żołnierzy. Można w ten sposób stracić pół armii.

- Kal Torak nie chciał bitwy pod Vo Mimbre ani trochę bardziej niż my - ciągnął Belgarath. - Kolumnę z Rak Hagga zatrzymała śnieżyca w górach; przez parę tygodni przedzierali się przez zaspy. Wreszcie musieli zwrócić i Torak został zmuszony do walki pod Vo Mimbre nie mając przewagi liczebnej, a nikt o zdrowych zmysłach nie rozpoczyna w ten sposób bitwy.

- Siły twe o ćwierć powinny większe być niż siły twego przeciwnika - zgodził się Mandorallen - inaczej wynik bitwy pozostaje wątpliwym.

- O jedną trzecią - poprawił swym grzmiącym głosem Barak. - A jeszcze lepiej o połowę.

- Więc zamiast tego mamy rozproszyć się na całej wschodniej połowie kontynentu i prowadzić serie drobnych potyczek? - spytał z niedowierzaniem Garion. - To potrwa całe lata, więcej - dziesięciolecia. Może nawet sto lat.

- Jeśli to konieczne - odparł bezlitośnie Belgarath. - A czego się spodziewałeś, Garionie? Krótkiej przejażdżki w słońcu, łatwej, miłej wojenki i powrotu do domu przed zimą? Obawiam się, że to nie takie proste. Lepiej przywyknij do zbroi i miecza, ponieważ zapewne większość życia spędzisz w takim stroju. Zapowiada się bardzo długa wojna.

Złudzenia Gariona w szybkim tempie rozpadały się w gruzy.

W tym momencie drzwi do komnaty rady otwarły się i do środka wkroczył Olban, najmłodszy syn Branda.

Stanął z boku i szepnął parę słów do ojca. Pogoda popsuła się i nad Wyspą Wiatrów szalała wiosenna burza. Szary rivański płaszcz Olbana ociekał wodą.

Przerażony perspektywą wieloletniej kampanii na wschodzie, Garion z roztargnieniem zerknął na kałużę tworzącą się u stóp Olbana, podczas gdy młodzieniec rozmawiał z Brandem. Następnie z przyzwyczajenia uniósł wzrok, aby sprawdzić rąbek jego płaszcza. Lewy róg okrycia był lekko naddarty. Wyglądało na to, że brakuje skrawka materiału.

Garion przez moment wpatrywał się w charakterystyczne rozdarcie nie pojmując, co dokładnie widzi. Nagle poczuł, jak ogarnia go śmiertelny chłód. Gwałtownie uniósł wzrok ku twarzy Olbana. Najmłodszy syn Branda był mniej więcej w wieku Gariona, odrobinę niższy, lecz bardziej muskularny. Miał bardzo jasne włosy i poważne oblicze, na którym odbijała się już typowo rivańska surowość. Sprawiał wrażenie, jakby unikał wzroku Gariona, poza tym jednak nie zdradzał żadnych oznak zdenerwowania. Jednakże raz spojrzał przypadkiem na młodego króla i wzdrygnął się lekko. Po jego oczach wyraźnie można było poznać, że ma nieczyste sumienie. Garion znalazł człowieka, który próbował go zabić.

Narada trwała dalej, lecz Garion nie słyszał z niej już ani słowa. Co miał robić? Czy Olban działał sam? A może byli w to zamieszani inni? Może nawet Brand uczestniczył w spisku? Bardzo trudno było odgadnąć, co naprawdę myślą Rivanie. Garion ufał Brandowi, lecz powiązania Strażnika z kultem Niedźwiedzia stawiały jego lojalność pod znakiem zapytania. Może za wszystkim kryje się Grodeg? Albo jakiś Grolim? Garion przypomniał sobie jarla Jarviku, który zaprzedał duszę Asharakowi i wzniecił bunt w Val Alorn. Czyżby Olban także padł ofiarą krwistoczerwonego angarackiego złota? Lecz Riva to wyspa, jedyne miejsce na świecie, do którego nie może przybyć żaden Grolim. Garion odrzucił też ewentualność przekupstwa. Po pierwsze, nie pasowało to do charakteru Rivan. Po drugie, Olban nie miał raczej okazji zetknięcia się z jakimś Grolimem. Z ponurą determinacją Garion zadecydował, jak ma postąpić.

Oczywiście, Lelldorin nie mógł o niczym wiedzieć. Zapalczywy Asturianin był niezdolny do wymaganej w tej sprawie delikatnej dyskrecji. Lelldorin natychmiast sięgnąłby po miecz, bezpowrotnie niwecząc wszelkie możliwości negocjacji.

Kiedy późnym popołudniem zrobiono przerwę w naradzie do następnego dnia, Garion wyruszył na poszukiwania Olbana. Nie wziął ze sobą żadnego gwardzisty, ale zabrał swój miecz.

Przypadek zrządził, że kiedy młody król osaczył wreszcie najmłodszego syna Branda, zdarzyło się to w mrocznym korytarzu, bardzo podobnym do tego, w którym nastąpił nieudany zamach. Olban szedł w jedną stronę, a Garion w drugą. Na widok władcy twarz Olbana lekko zbladła. Młodzieniec skłonił się głęboko, aby ukryć zmieszanie. Garion skinął głową, jakby zamierzał minąć go bez słowa, po sekundzie jednak odwrócił się.

- Olbanie - powiedział cicho.

Syn Branda spojrzał na niego z przerażeniem.

- Zauważyłem, że oddarłeś sobie kawałek płaszcza - oznajmił Garion niemal obojętnym tonem. - Kiedy dasz go komuś do naprawy, może ci się to przydać. - Wyjął spod tuniki kawałek materiału i podał go blademu Rivaninowi.

Olban wpatrywał się w niego oszołomiony.

- A skoro już przy tym jesteśmy - ciągnął Garion - równie dobrze możesz zabrać też i to. Mam wrażenie, że gdzieś go upuściłeś. - Ponownie sięgnął za pazuchę i wyjął sztylet o zagiętym czubku.

Olban zaczął gwałtownie dygotać. Nagle padł na kolana.

- Błagam, wasza wysokość, proszę pozwolić mi się zabić. Jeżeli mój ojciec dowie się, co zrobiłem, pęknie mu serce.

- Czemu próbowałeś mnie zabić, Olbanie? - spytał Garion.

- Z miłości do mojego ojca - wyznał syn Branda. Do jego oczu napłynęły łzy. - Zanim tu przybyłeś, władał całą Rivą. Twoje pojawienie zdegradowało go. Nie mogłem tego znieść. Proszę, wasza wysokość, nie każ, aby zawleczono mnie na szafot jak pospolitego zbrodniarza. Proszę oddać mi sztylet, a w tej chwili wbiję go sobie w serce. Niech wasza wysokość oszczędzi memu ojcu tego poniżenia.

- Nie gadaj bzdur - rzucił Garion. - I wstań. Głupio wyglądasz na kolanach.

- Wasza wysokość... - zaczął protestować Olban.

- Ach, zamknij się - mruknął z irytacją Garion. - Pozwól, niech się zastanowię. - Powoli w jego umyśle zaczął rysować się pewien pomysł. - W porządku - powiedział wreszcie - oto co zrobimy. Zaniesiesz ten nóż i kawałek wełny na nabrzeże i ciśniesz je do morza. A potem wrócisz do siebie, jakby nic się nie stało.

- Wasza wysokość...

- Jeszcze nie skończyłem. Ani ty, ani ja nigdy więcej nie będziemy o tym mówić. Nie życzę sobie żadnych histerycznych wyznań i absolutnie zabraniam popełnić ci samobójstwo. Rozumiesz mnie, Olbanie?

Ogłuszony młodzieniec skinął głową.

- Za bardzo potrzebuję pomocy twojego ojca, aby pozwolić, by ta sprawa się wydała, albo by dopuścić do jakiejś rodzinnej tragedii. Nic się nie zdarzyło i nie mówmy już o tym więcej. Weź te rzeczy i zejdź mi z oczu. - Wcisnął sztylet i skrawek materii w ręce Olbana. Nagle ogarnęła go wściekłość. Całe tygodnie nerwowego oglądania się przez ramię okazały się zupełnie zbędne i bezsensowne. - I jeszcze jedno, Olbanie - dodał, gdy wstrząśnięty młody Rivanin zaczął się już oddalać. - Nie rzucaj mi więcej sztyletami w plecy. Jeśli chcesz walczyć, daj mi znać. Udamy się w jakieś odosobnione miejsce i, skoro sobie tego życzysz, pokroimy się nawzajem na plasterki. Olban umknął z płaczem.

- Doskonała robota, Belgarionie - pogratulował mu cierpki głos.

- Och, zamknij się - odparł Garion.

Tej nocy nie spał zbyt dobrze. Nękały go wątpliwości, czy sposób, w jaki potraktował Olbana, był naprawdę rozsądny. W sumie jednak uznał, że postąpił właściwie. Wybryk Olbana był jedynie impulsywną próbą zmazania czegoś, co młodzieniec uznał za pohańbienie swego ojca. Nie wiązał się z tym żaden spisek. Możliwe, że Olban niechętnie przyjmie wspaniałomyślny gest Gariona, lecz przestanie też rzucać sztyletami w plecy króla. Garionem znacznie bardziej wstrząsnęła roztoczona przez Belgaratha ponura wizja wojny, którą wkrótce mieli rozpocząć. Niedługo przed świtem zdołał wreszcie zasnąć, po czym zlany lodowatym potem obudził się z potwornego koszmaru, w którym ujrzał samego siebie, starego i znużonego, prowadzącego żałośnie małą armię obdartych siwych żołnierzy do bitwy, której w żaden sposób nie mogli wygrać.

- Oczywiście istnieje pewna alternatywa, jeśli uspokoiłeś się już po swym ataku irytacji na tyle, by mnie wysłuchać - oznajmił głos w jego umyśle, gdy Garion wstrząsany dreszczami usiadł na łóżku.

- Co takiego? - spytał młody król. - A, to... Przepraszam, że odezwałem się w taki sposób. Byłem zdenerwowany, to wszystko.

- Pod wieloma względami przypominasz Belgaratha, i to bardzo. Najwyraźniej skłonność do irytacji jest w waszej rodzinie dziedziczna.

- To chyba naturalne - zgodził się Garion. - Mówiłeś, że istnieje alternatywa. Alternatywa wobec czego?

- Tej wojny, która nawiedza cię w koszmarnych snach. Ubierz się. Chcę ci coś pokazać.

Garion wygramolił się z łóżka i pospiesznie naciągnął ubranie.

- Dokąd idziemy? - spytał, ciągle na głos.

- To niedaleko.

W komnacie, do której zaprowadziła go owa dziwna świadomość, unosiła się woń pleśni i stęchlizny. Najwyraźniej rzadko ją odwiedzano. Księgi i zwoje, wypełniające stojące pod ścianami regały, były mocno zakurzone, w kątach zwieszały się pajęczyny. Samotna świeca Gariona rzucała niewyraźne cienie, które zdawały się tańczyć po ścianach.

- Na najwyższej półce - powiedział głos. - Widzisz zwój owinięty w żółte płótno? Zdejmij go.

Garion wszedł na krzesło i sięgnął po zwój.

- Co to jest?

- Kodeks Mriński. Ściągnij osłonkę i zacznij go przewijać. Powiem ci, kiedy przestać.

Minęła dłuższa chwila, zanim Garion opanował umiejętność rozwijania zwoju jedną rękę i równoczesnego zwijania drugą.

- Tutaj - rzucił głos. - To ten fragment. Czytaj. Garion zaczął zmagać się z poszczególnymi słowami.

Pismo było bardzo rozwlekłe, a on nadal niezbyt dobrze czytał.

- To zupełnie nie ma sensu - stwierdził z wyrzutem.

- Napisał to szaleniec - usprawiedliwiał się głos. - Poza tym był imbecylem, ale nie dysponowałem nikim innym. Spróbuj raz jeszcze, tym razem na głos.

Garion zaczął czytać:

- „I stanie się, że nadejdzie chwila, w której to, co ma istnieć, i to, czemu istnieć nie dozwolono, spotkają się i w tym spotkaniu rozstrzygnie się wszystko, co kiedyś było, i wszystko, co później nadejdzie. Wówczas Dziecię Światła i Dziecię Mroku staną naprzeciw siebie w strzaskanym grobowcu, a gwiazdy przyblakną i zadrżą na niebie...” Głos Gariona ucichł.

- To nadal nie ma sensu - zaprotestował.

- Jest nieco niejasne - przyznał głos. - Jak już mówiłem, człowiek, który to napisał, był szaleńcem. Umieściłem w jego umyśle wizję, ale on wyraził ją własnymi słowami.

- Kto to jest Dziecię Światła? - spytał Garion.

- Ty. Przynajmniej na razie. To się zmienia.

- Ja?

- Oczywiście.

- Kim więc jest owo Dziecię Mroku, z którym mam się zmierzyć?

- To Torak.

- Torak!

- Sądziłem, że to oczywiste. Powiedziałem ci kiedyś, że dwa możliwe przeznaczenia zmierzają w końcu ku ostatecznej konfrontacji. Ty i Torak, Dziecię Światła i Dziecię Mroku, stanowicie ucieleśnienie owych przeznaczeń.

- Ale Torak śpi.

- Już nie. Kiedy po raz pierwszy położyłeś dłoń na Klejnocie, dotknięcie to stanowiło zwiastun jego przebudzenia. Nawet w tej chwili porusza się we śnie na krawędzi świadomości, a jego dłoń poszukuje rękojeści Cthrek-Goru, jego czarnego miecza.

Gariona ogarnął nagły chłód.

- Chcesz powiedzieć, że mam walczyć z Torakiem? Sam?

- To musi się wydarzyć, Belgarionie. Cały wszechświat zmierza ku tej chwili. Jeśli chcesz, możesz zebrać armię, lecz twoje wojska, podobnie jak Toraka, nic tu nie znaczą. Jak mówi Kodeks, wszystko zadecyduje się, kiedy w końcu spotkasz się z nim twarzą w twarz. W ostatecznej rozgrywce staniecie samotnie naprzeciw siebie. To właśnie miałem na myśli, mówiąc o alternatywie.

- Próbujesz mi powiedzieć, że powinienem po prostu wyruszyć samotnie, odnaleźć go i stanąć do walki? - spytał z niedowierzaniem Garion.

- W przybliżeniu - tak.

- Nie zrobię tego.

- To już wyłącznie twoja decyzja. Garion zmagał się z tą myślą.

- Jeżeli zgromadzę wokół siebie armię, to doprowadzę tylko do śmierci wielu ludzi, a w końcu i tak to nic nie zmieni. Ani odrobinę.

- W końcu zostaniesz tylko ty, Torak, Cthrek-Gor i miecz Rivańskiego Króla.

- I nie mam wyboru?

- Absolutnie żadnego.

- Czy muszę wyruszyć sam? - spytał żałośnie Garion.

- To nie jest powiedziane.

- Mógłbym zabrać ze sobą jedną czy dwie osoby?

- To zależy tylko od ciebie, Belgarionie. Bylebyś tylko nie zapomniał miecza.

Przez resztę dnia rozmyślał nad tym. Wreszcie jednak dokonał nieuniknionego wyboru. Gdy nad szarym miastem Rivy zapadł zmierzch, Garion posłał po Belgaratha i Silka. Wiedział, że nie jest to idealne rozwiązanie, nie było jednak nikogo innego, na kim naprawdę mógłby polegać. Nawet jeśli jego moc znacząco zmalała, wzgląd na mądrość Belgaratha sprawił, że Garion nawet nie myślał o tym, by wyruszyć bez dziadka. A Silk, oczywiście, był równie niezbędny. Garion uznał, że jego własny rosnący talent czarnoksięski pozwoli poradzić sobie z wszelkimi trudnościami, nawet jeśli moc Belgaratha zawiedzie, Silk zaś zdoła zapewne poprowadzić ich tak, by uniknęli większych problemów. Był przekonany, że we trójkę zdołają poradzić sobie ze wszystkim, na co się natkną - póki nie odnajdą Toraka. Wolał nie myśleć, co może stać się wówczas.

Kiedy zjawili się obaj, młody król udręczonym wzrokiem wpatrywał się w krajobraz za oknem.

- Posyłałeś po nas? - spytał Silk.

- Czeka mnie pewna podróż - odparł Garion ledwo dosłyszalnym głosem.

- Co cię gnębi? - chciał wiedzieć Belgarath. - Nie wyglądasz najlepiej.

- Właśnie dowiedziałem się, co mam zrobić.

- Kto ci powiedział?

- On.

Belgarath ściągnął usta.

- To chyba nieco przedwczesne - stwierdził. - Osobiście zamierzałem jeszcze trochę zaczekać, ale muszę założyć, że wiedział, co robi.

- Kim jest ten „on”, o którym mówicie? - wtrącił Silk.

- Gariona od czasu do czasu odwiedza pewien gość - odparł starzec. - Bardzo szczególny gość.

- To wyjątkowo niejasna odpowiedź, przyjacielu.

- Jesteś pewien, że naprawdę chcesz to wiedzieć?

- Owszem - odparł Silk. - Myślę, że tak. Mam wrażenie, że będę w tym uczestniczył.

- Jesteś świadom istnienia Proroctwa?

- Oczywiście.

- Okazuje się, że Proroctwo to nieco więcej niż tylko stwierdzenie dotyczące przyszłości. Od czasu do czasu jest w stanie wtrącać się do pewnych spraw. Czasami przemawia do Gariona.

Oczy Silka zwęziły się, gdy Drasanin przetrawiał słowa czarodzieja.

- W porządku - rzucił wreszcie.

- Nie wyglądasz na zaskoczonego. Człowieczek o szczurzej twarzy roześmiał się.

- Belgaracie, nic, co wiąże się z całą tą sprawą, nie jest w stanie mnie zadziwić.

Belgarath odwrócił się do Gariona.

- Co dokładnie ci powiedział?

- Pokazał mi Kodeks Mriński. Czytałeś go kiedyś?

- Od początku do końca, tam i z powrotem. Od czasu do czasu nawet na boki. Którą część ci pokazał?

- Tę opowiadającą o spotkaniu Dziecięcia Światła i Dziecięcia Mroku.

- Ach, tak - mruknął Belgarath. - Obawiałem się, że mogło chodzić właśnie o nią. Czy wyjaśnił ci jej znaczenie?

Oszołomiony Garion skinął jedynie głową.

- No cóż. - Stary czarodziej rzucił mu przenikliwe spojrzenie. - Teraz już wiesz najgorsze. Co zamierzasz z tym zrobić?

- Przedstawił mi parę możliwości - odparł Garion. - Mogę zaczekać, póki nie zbierzemy armii, po czym wyruszymy na wojnę i przez kilka pokoleń będziemy ścierali się z Angarakami. To jedno wyjście, prawda?

Belgarath przytaknął.

- Oczywiście, oznacza to także bezsensowną śmierć milionów ludzi.

Starzec ponownie skinął głową. Garion odetchnął głęboko.

- Albo też - ciągnął - mogę wyruszyć samotnie, odnaleźć Toraka - gdziekolwiek jest - i spróbować go zabić.

Silk zagwizdał cicho. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

- Powiedział, że nie muszę wyruszać samotnie - dodał Garion z nutką nadziei w głosie. - Spytałem go o to.

- Dzięki - mruknął sucho Belgarath.

Silk rozparł się na najbliższym krześle, pocierając z namysłem swój szpiczasty nos. W końcu spojrzał na Belgaratha.

- Wiesz, że Polgara obdarłaby nas ze skóry kawałek po kawałku, gdybyśmy pozwolili mu jechać samemu.

Belgarath mruknął coś pod nosem.

- Gdzie dokładnie jest Torak?

- W Cthol Mishrak, w Mallorei.

- Nigdy tam nie byłem.

- A ja tak. Parę razy. To niezbyt przyjemne miejsce.

- Może polepszyło się z czasem?

- Nie przypuszczam. Silk wzruszył ramionami.

- Może powinniśmy mu towarzyszyć? Wskazać drogę, czy coś w tym rodzaju? Zresztą i tak już najwyższy czas, abym opuścił Rivę. Wkrótce zaczną krążyć różne nieprzyjemne plotki.

- Wiosna to najlepsza pora roku na podróż - przyznał Belgarath, zerkając przebiegle na Gariona.

Młody król już czuł się lepiej. Z kpiącego tonu ich głosów wywnioskował, że podjęli już decyzję. Nie będzie musiał sam wyruszać na poszukiwanie Toraka. Na razie to wystarczyło. O resztę będzie martwił się później.

- No dobrze - powiedział. - To co robimy?

- Cichutko wykradniemy się z Rivy - odrzekł Belgarath. - Długie dyskusje z twoją ciotką na ten temat nic nam nie dadzą.

- Przemawia przez ciebie mądrość stuleci - zgodził się z zapałem Silk. - Kiedy ruszamy? - Jego oczka łasicy rozbłysły - Im wcześniej, tym lepiej - odparł Belgarath. - Czy masz jakieś plany na ten wieczór?

- Nic, czego nie mógłbym przełożyć.

- Zatem w porządku. Zaczekamy, aż wszyscy położą się do łóżek, a potem zabierzemy miecz Gariona i w drogę.

- Dokąd się udamy? - spytał Garion.

- Najpierw do Sendarii - stwierdził czarodziej. - Potem przez Drasnię do Gar og Nadrak. Stamtąd na północ, w stronę archipelagu, który przylega do Mallorei. To bardzo daleka droga. Od Cthol Mishrak i grobowca jednookiego boga dzielą nas setki mil.

- A potem?

- Potem, Garionie, rozstrzygniemy tę sprawę - raz na zawsze.


CZĘŚĆ TRZECIA


DRASNIA


Rozdział XVII



Kochana ciociu Pol” - zaczynał się list Gariona - „wiem, że cię zdenerwuję, ale nie mam innego wyjścia. Czytałem Kodeks Mriński i zrozumiałem, co muszę zrobić. Znam...” Urwał, marszcząc brwi.

- Jak się pisze Proroctwo? - spytał. Belgarath przeliterował.

- Nie rozpisuj się zanadto, Garionie - poradził. - Nic, co powiesz, nie zdoła złagodzić jej złości, więc trzymaj się tematu.

- Nie sądzisz, że powinienem wyjaśnić jej, dlaczego to robimy?

- Czytała Kodeks, Garionie - odparł Belgarath. - Nie potrzebuje żadnych wyjaśnień, żeby wiedzieć, co nami kieruje.

- Naprawdę powinienem też zostawić krótki liścik Ce’Nedrze.

- Polgara powie jej wszystko, co potrzeba - mruknął Belgarath. - Mamy sporo rzeczy do zrobienia i nie możemy pozwolić sobie na to, by spędzić całą noc na prowadzeniu korespondencji.

- Nigdy dotąd nie pisałem listu - zauważył Garion. - To nie takie łatwe, jak się wydaje.

- Po prostu powiedz to, co masz do powiedzenia, i skończ - poradził czarodziej. - Daj spokój szczegółom.

Otwarły się drzwi i do środka wsunął się Silk. Miał na sobie nie rzucający się w oczy strój, który zawsze wkładał wyruszając w drogę. W rękach trzymał dwa zawiniątka.

- Myślę, że powinny na was pasować - stwierdził, podając jedno Belgarathowi, a drugie Garionowi.

- Czy przyniosłeś pieniądze? - spytał czarodziej.

- Pożyczyłem pewną sumę od Baraka.

- To ciekawe - odparł Belgarath. - Barak raczej nie słynie z hojności.

- Nie powiedziałem mu, że je pożyczam. - Drobny Drasanin mrugnął porozumiewawczo. - Uznałem, że oszczędzę mnóstwo czasu, nie wdając się w dłuższe wyjaśnienia.

Jedna z brwi Belgaratha uniosła się gwałtownie.

- Przecież się spieszymy, nieprawdaż? - spytał niewinnie Silk. - A Barak bywa nieznośny, gdy chodzi o pieniądze.

- Oszczędź sobie tych wykrętów. - Belgarath z powrotem odwrócił się do Gariona. - Skończyłeś wreszcie?

- Co o tym myślisz? - Garion podał mu list. Stary czarodziej przebiegł wzrokiem pismo.

- Wystarczy - odparł. - Teraz podpisz się pod nim. Położymy list tak, żeby znaleziono go rano.

- Późnym rankiem - poprawił Silk. - Wolałbym znaleźć się poza zasięgiem Polgary, kiedy dowie się, że wyjechaliśmy.

Garion podpisał list, złożył go na pół i nabazgrał „Dla lady Polgary”.

- Położymy go na tronie - postanowił Belgarath. - A teraz przebierzmy się i chodźmy po miecz.

- Czy ten miecz nie będzie przypadkiem odrobinę niewygodny? - spytał Silk, gdy wszyscy zmienili już ubrania.

- W jednej z bocznych komnat znajdziemy odpowiednią pochwę - odparł Belgarath, uchylając ostrożnie drzwi i zerkając na cichy korytarz. - Będzie musiał przewiesić ją sobie przez plecy.

- Blask może okazać się nieco ostentacyjny - zauważył Silk.

- Zakryjemy Klejnot - wyjaśnił Belgarath. - Ruszajmy.

Wykradli się na pogrążony w półmroku korytarz i w martwej nocnej ciszy zaczęli przemykać się w stronę sali tronowej. W pewnej chwili zmierzający do kuchni zaspany sługa omal ich nie zaskoczył, lecz skryli się pospiesznie w jednej z pustych komnat i odczekali, póki nie zniknął za zakrętem. Następnie ruszyli dalej.

- Czy są zamknięte? - wyszeptał Silk, kiedy dotarli do drzwi Dworu Rivańskiego Króla.

Garion chwycił wielką klamkę i nacisnął krzywiąc się, gdy zamek szczęknął donośnie. Następnie pchnął odrzwia, które rozwarły się z lekkim skrzypieniem.

- Powinieneś kazać coś z tym zrobić - mruknął Silk. Gdy tylko weszli do środka, Klejnot Aldura natychmiast rozjarzył się słabym blaskiem.

- Chyba cię poznaje - zauważył Silk, zwracając się do Gariona.

Kiedy Garion zdjął miecz ze ściany, Klejnot zapłonął jaskrawym światłem, wypełniając błękitnym blaskiem Dwór Rivańskiego Króla. Garion rozejrzał się nerwowo - w obawie, że ktoś przechodzący korytarzem dostrzeże światło i zechce sprawdzić, co się stało. - Przestań! - bezsensownie zwrócił się do Klejnotu.

Kamień zamigotał, jakby zdumiony, po czym przygasł gwałtownie do nikłego pulsującego blasku. Triumfalna pieśń Klejnotu zamieniła się w cichutki pomruk.

Belgarath rzucił wnukowi zaskoczone spojrzenie, nic jednak nie powiedział. Zaprowadził ich do sąsiedniej komnaty i ze skrzyni przy ścianie wydobył długą, prostą pochwę. Przymocowany do niej pas nosił ślady wielokrotnego użycia. Starzec sam założył go Garionowi, przekładając pas przez prawe ramię młodzieńca i przez piersi tak, że pochwa, umocowana w dwóch miejscach do rzemienia, wisiała skosem na plecach. W skrzyni znaleźli także długi dziergany pokrowiec, niezwykle podobny do wąskiej skarpety.

- Nasuń go na rękojeść - polecił.

Garion otulił pokrowcem uchwyt wielkiego miecza, po czym ujął głownię i ostrożnie wsunął czubek ostrza w pochwę. Niezbyt zręcznie sobie radził, a Belgarath ani Silk nie zaoferowali się z pomocą. Wszyscy trzej wiedzieli dlaczego. W końcu miecz znalazł się w pochwie, a ponieważ wydawał się nic nie ważyć, nie było to nawet niewygodne, tyle że jelec sterczał tuż nad głową Gariona i uwierał go, gdy młody król czynił zbyt gwałtowne ruchy.

- Tak naprawdę ten miecz nie jest przeznaczony do noszenia - stwierdził Belgarath. - Musieliśmy coś zaimprowizować.

I znów przemykali się pogrążonymi w półmroku korytarzami uśpionego pałacu, aby w końcu bocznymi drzwiami wydostać się na zewnątrz. Silk poszedł przodem, trzymając się cienia i wędrując bezszelestnie niczym kot. Belgarath i Garion czekali w milczeniu. Jakieś dwanaście łokci nad ich głowami widniało otwarte okno wychodzące na dziedziniec. Kiedy tak stali, w oknie ukazało się słabe światełko i przemówił cichy głos.

- Podarek? - spytał.

- Tak - odparł bez zastanowienia Garion. - Musimy coś załatwić. Wszystko w porządku, wracaj do łóżka.

- Belgarion - powiedział chłopczyk z dziwną satysfakcją. Następnie dodał: - Do widzenia - nieco bardziej smutnym tonem i zniknął.

- Miejmy nadzieję, że nie pobiegnie prosto do Polgary - mruknął Belgarath.

- Myślę, że możemy mu zaufać, dziadku. Wiedział, że wyjeżdżamy i po prostu chciał się pożegnać.

- Czy mógłbyś mi wyjaśnić, skąd właściwie to wiesz?

- Nie mam pojęcia. - Garion wzruszył ramionami. - Po prostu tak jest.

Silk zagwizdał na nich z bramy dziedzińca i Belgarath z Garionem podążyli za nim cichymi ulicami miasta.

Wiosna nie nastała jeszcze na dobre, toteż noc była zimna, choć już nie mroźna. W powietrzu unosił się świeży zapach spływający z wysokich hal w górach za miastem, zmieszany ze smolnym dymem i słonymi powiewami znad morza. Gwiazdy nad ich głowami świeciły jasno, a dopiero co wzeszły księżyc, wiszący tuż nad horyzontem, malował migotliwą złocistą ścieżkę na falach Morza Wiatrów. Garion poczuł podniecenie, które zawsze ogarniało go, gdy nocą wyruszał w drogę. Zbyt długo już tkwił w jednym miejscu i każdy krok oddalał go coraz bardziej od nudnej rutyny spotkań i ceremonii. Ogarnęła go oszałamiająca radość.

- Dobrze jest znów ruszyć w drogę - mruknął Belgarath, jakby czytając mu w myślach.

- Czy zawsze tak jest? - odszeptał Garion. - Nawet po tylu latach bezustannych podróży?

- Zawsze - odparł Belgarath. - A jak myślisz? Czemu najbardziej odpowiada mi życie wędrowca?

Maszerowali mrocznymi ulicami, aż wreszcie osiągnęli bramy miejskie. Niewielką furtką wymknęli się na nabrzeże, schodząc wprost ku osrebrzonym księżycem wodom portu.

Gdy dotarli na statek, kapitan Greldik był więcej niż odrobinę pijany. Niesforny żeglarz spędził zimę w bezpiecznym schronieniu rivańskiego portu. Jego statek wyciągnięto na plażę, dokładnie oczyszczono i uszczelniono. Główny maszt, który podczas podróży z Sendarii zaczął niepokojąco trzeszczeć, został umocniony, uszyto też nowe żagle. Po ukończeniu wszystkich napraw Greldik i jego załoga spędzili pozostałą część zimy na zabawach i pijatykach. Kiedy obudzili kapitana, natychmiast dostrzegli na jego twarzy efekty trzymiesięcznych hulanek. Miał przekrwione oczy, pod którymi wystąpiły ciemne wory. Brodate oblicze było obrzmiałe i blade.

- Może jutro - mruknął, kiedy Belgarath powiadomił go o pilnej potrzebie opuszczenia wyspy. - Albo pojutrze. Myślę, że pojutrze będzie jeszcze lepsze.

Belgarath przemówił bardziej stanowczo.

- Moi marynarze nie dadzą rady nawet podnieść wioseł - zaprotestował Greldik. - Zarzygają mi cały pokład, a sprzątanie po czymś takim trwa co najmniej tydzień.

Belgarath wygłosił ogniste ultimatum i Greldik wyraźnie niezadowolony wygrzebał się z rozbabranej koi. Chwiejnym krokiem ruszył ku pomieszczeniom załogi, przystając jedynie na chwilę, by zwymiotować przez reling. Następnie zniknął w ładowni dziobowej, gdzie rozdzielając na prawo i lewo kopniaki i przekleństwa obudził swoich ludzi.

Księżyc wisiał już wysoko na niebie, a od świtu dzieliło ich zaledwie kilka godzin, gdy statek Greldika wymknął się niepostrzeżenie z przystani i wypłynął na łagodnie rozkołysane Morze Wiatrów. O wschodzie słońca byli już daleko od wyspy.

Mimo niesprzyjających wiatrów przez cały czas utrzymywała się ładna pogoda i po dwóch dniach Greldik wysadził Belgaratha, Gariona i Silka na bezludnej plaży, nieco na pomoc od ujścia rzeki Seline na południowo-zachodnim wybrzeżu Sendarii.

- Na waszym miejscu nie spieszyłbym się za bardzo z powrotem do Rivy - powiedział Greldikowi Belgarath, wysiadając z niewielkiej szalupy na piaszczystą plażę. Podał brodatemu Cherekowi niewielką sakiewkę pełną brzęczących monet. - Jestem pewien, że ty i twoja załoga znajdziecie sobie gdzieś nie mniej interesujące rozrywki.

- O tej porze roku w Camaarze bywa bardzo przyjemnie - stwierdził Greldik z namysłem, podrzucając sakiewkę w dłoni. - Znam tam pewną młodą wdówkę, która zawsze okazywała mi sporo przyjaźni.

- Powinieneś złożyć jej wizytę - zasugerował Belgarath. - Dawno się nie widzieliście i z pewnością okropnie za tobą tęskni.

- Może i racja. - Oczy Greldika rozbłysły nagle. - Przyjemnej podróży. - Machnął ręką i jego ludzie zaczęli wiosłować z powrotem ku smukłemu okrętowi, stojącemu na kotwicy kilkaset jardów od brzegu.

- Po co to wszystko? - spytał Garion.

- Chciałbym oddalić się nieco od Polgary, zanim dostanie w swoje ręce Greldika - wyjaśnił czarodziej. - Niespecjalnie mam ochotę wymykać się zorganizowanej przez nią pogoni. - Rozejrzał się wokół. - Zobaczmy, czy uda nam się znaleźć kogoś, kto ma łódź i mógłby zawieźć nas w górę rzeki do Seline. Tam będziemy mogli kupić konie i zapasy.

Rybak, który natychmiast zorientował się, że chwilowa zmiana profesji na przewoźnika da mu zdecydowanie większy zysk niż niepewne połowy na północno-zachodnim wybrzeżu, zgodził się przewieźć ich w górę rzeki. Tuż przed zachodem słońca dotarli do miasta Seline. Noc spędzili w wygodnej gospodzie, a następnego ranka udali się na główny rynek. Silk zajął się kupnem koni, targując się o każdy grosz - jak uznał Garion, bardziej z przyzwyczajenia niż z jakiejkolwiek rzeczywistej potrzeby. Następnie zgromadzili zapasy na drogę. Późnym rankiem jechali już traktem prowadzącym do leżącego ponad sto mil dalej Darine.

Pola pomocnej Sendarii pokryły się pierwszą warstewką zieleni, która zalegała na wilgotnej ziemi niczym delikatna szmaragdowa mgiełka i stanowiła najpewniejszą oznakę nadejścia wiosny. Kilka poszarpanych chmur wędrowało po błękitnym niebie, a choć wiał dość porywisty wiatr, słońce przyjemnie grzało. Rozciągająca się przed nimi droga przecinała pozieleniałe pola i mimo że ich misja była śmiertelnie niebezpieczna, Garion chwilami z trudem powstrzymywał okrzyk radości. Po dwóch dniach dotarli do Darine.

- Chcesz przesiąść się na statek? - spytał Silk Belgaratha, kiedy wspięli się na wzgórze - to samo, do którego dotarli wiele miesięcy temu z trzema wyładowanymi rzepą wozami. - W ciągu tygodnia bylibyśmy już w Kotu.

Belgarath podrapał się po brodzie spoglądając na rozległe wody zatoki Cherek połyskujące w popołudniowym słońcu.

- Chyba nie - zdecydował, wskazując kilka smukłych chereckich okrętów wojennych, krążących tam i z powrotem tuż za pasem sendarskich wód terytorialnych.

- Cherekowie zawsze się tu kręcą - odparł Silk. - To może nie mieć nic wspólnego z nami.

- Polgara jest bardzo uparta - stwierdził czarodziej. - Sama nie może opuścić Rivy, bo dzieje się tam zbyt wiele ważnych rzeczy, ale z pewnością wysłała ludzi, by nas szukali. Postarajmy się unikać wszelkich kłopotów. Pojedziemy wzdłuż północnego wybrzeża, a potem przez bagna do Boktoru.

Silk rzucił mu pełne głębokiego niesmaku spojrzenie.

- To potrwa znacznie dłużej - zaoponował.

- Aż tak bardzo nam się nie spieszy - odpalił Belgarath. - Alornowie zaczynają zbierać armię, ale potrzeba im jeszcze sporo czasu, a zebranie Arendów i zmuszenie ich do wspólnego działania także musi potrwać.

- I co z tego? - spytał Silk.

- Mam pewne plany co do tych armii i chciałbym wprawić je w ruch - jeśli to możliwe, zanim przekroczymy granice Gar og Nadrak, a już z pewnością nim dotrzemy do Mallorei. Możemy pozwolić sobie na pewną stratę czasu, o ile dzięki temu unikniemy wszelkich kontaktów z ludźmi, których pośle za nami Polgara. Wyminęli zatem Darine i skręcili w wąski kamienisty szlak prowadzący wzdłuż nadbrzeżnych urwisk, o które z hukiem rozbijały się fale, bryzgając pianą na wyniosłe skały północnego wybrzeża.

To właśnie w tej niegościnnej krainie góry wschodniej Sendarii opadały ku zatoce Cherek, toteż droga, pełna gwałtownych wzniesień, spadków i zakrętów, nie była najlepsza. Silk narzekał na nią bez przerwy. Garion jednak miał na głowie inne zmartwienia. Decyzja, którą podjął po lekturze Kodeksu Mrińskiego, w swoim czasie wydawała mu się całkiem logiczna, obecnie jednak logika stanowiła niewielką pociechę. Z pełną świadomością tego, co czyni, zmierzał do Mallorei, by stanąć do pojedynku z Torakiem. Im bardziej się nad tym zastanawiał, tym większym wydawało mu się to szaleństwem. Jak mógłby marzyć o pokonaniu boga? Rozmyślał nad tym bez przerwy podczas jazdy na wschód wzdłuż skalistego wybrzeża i wkrótce jego nastrój stał się równie paskudny, jak humor Silka.

Po jakimś tygodniu urwiska obniżyły się nieco, a teren wokoło nieco się wyrównał. Kiedy spojrzeli naprzód ze szczytu ostatniego pasma wschodnich wzgórz, ujrzeli rozległą płaską równinę, ciemnozieloną i, na oko, bardzo wilgotną.

- No i jesteśmy - oznajmił kwaśno Silk.

- Czemu się tak złościsz? - spytał stary czarodziej.

- Opuściłem Drasnię przede wszystkim dlatego, by nigdy nie musieć choćby zbliżyć się do mokradeł - odparł cierpko Silk. - A teraz każesz mi przebyć całą tę paskudną cuchnącą okolicę. Bardzo mnie zawiodłeś, przyjacielu, i całkiem możliwe, że nigdy ci tego nie wybaczę.

Garion marszcząc brwi przyjrzał się leżącym w dole mokradłom.

- To chyba nie Drasnia, prawda? - spytał. - Wydawało mi się, że Drasnia leży dalej na północ.

- W rzeczy samej to Algaria - wyjaśnił Belgarath. - Granica Żuław Aldura. Po drugiej stronie ujścia rzeki Aldura leży granica Drasni. Tam nazywają je Mrińskimi Bagnami, ale w rzeczywistości to te same moczary. Rozciągają się na jeszcze jakieś sto mil za Kotu, u ujścia rzeki Mrin.

- Większość ludzi nazywa je po prostu mokradłami, i tyle - zauważył Silk. - Oraz ma dość rozsądku, by trzymać się od nich z daleka - dodał z naciskiem.

- Przestań ględzić - uciął ostro Belgarath. - Na tym wybrzeżu żyją rybacy. Kupimy od kogoś łódź.

Oczy Silka zabłysły.

- A więc możemy popłynąć wzdłuż brzegu - zaproponował.

- To nie najrozsądniejszy pomysł - nie zgodził się Belgarath - zważywszy, że flota Anhega szuka nas, przeczesując całą zatokę Cherek.

- Nie wiesz na pewno, że nas szukają - wtrącił szybko Silk.

- Znam Polgarę - odparł Belgarath.

- Zdaje się, że ta podróż nie zaczyna się najlepiej - mruknął Silk pod nosem.

Rybacy łowiący wzdłuż bagnistych brzegów stanowili dziwne skrzyżowanie Algarów i Drasanian. Byli małomówni i niechętni obcym przybyszom. Swoje wioski wznosili na palach wbitych głęboko w podmokły grunt. Wokół każdego osiedla rozchodził się ów specyficzny odór dawno zdechłych ryb, typowy dla wiosek rybackich na całym świecie. Trochę czasu zabrało im znalezienie człowieka dysponującego łodzią i chcącego ją sprzedać, jeszcze więcej przekonanie potencjalnego sprzedawcy, że trzy konie i kilka srebrnych monet stanowią wystarczającą zapłatę za jego towar.

- Cieknie - zauważył Silk, wskazując na calową warstwę wody zbierającą się na dnie łodzi, gdy odpychając się drągiem od dna zostawili za sobą cuchnącą wioskę.

- Wszystkie łodzie przeciekają, Silku - odparł spokojnie Belgarath. - To leży w ich naturze. Po prostu zacznij czerpać.

- Po co? Przecież znów się naleje.

- Więc znów ją wyczerpiesz. Postaraj się tylko, aby nie zyskała nad tobą zbyt wielkiej przewagi.

Mokradła ciągnęły się w nieskończoność - gęstwiny wierzb i sitowia pośród ciemnej wody, poruszanej leniwym nurtem. Przecinały je liczne kanały i strumienie, dość często też pojawiały się niewielkie jeziorka, znacznie ułatwiające życie podróżnikom. Powietrze było wilgotne, wieczorami roiło się w nim od meszek i komarów. Przez całą noc wokół podróżnych rozbrzmiewały miłosne pieśni żab, w gorączkowym szaleństwie witających wiosnę - ciche kumkanie maleńkich żabek i donośny dźwięczny rechot ropuch, wielkich jak talerze. W stawach i jeziorkach śmigały ryby, a na wilgotnych wysepkach kręciły się bobry i piżmowce.

Pokonali splątany labirynt kanałów w pobliżu ujścia rzeki Aldura i kontynuowali podróż na pomocny wschód, podczas gdy dni stawały się coraz cieplejsze. Po jakimś tygodniu przekroczyli niewidoczną granicę, zostawiając za sobą Algarię.

Raz, po skręcie w niewłaściwą stronę, wylądowali na mieliźnie i musieli wysiąść, aby zepchnąć łódź z błotnej pułapki. Gdy znów znaleźli się na wodzie, Silk ze zdegustowaną miną usiadł na burcie, przyglądając się swym zrujnowanym butom, z których ściekał gęsty muł. Kiedy przemówił, w jego głosie dźwięczał głęboki niesmak.

- Cudownie - powiedział. - Jak wspaniale znowu znaleźć się w domu. Kochana stara bagnista Drasnia.


Rozdział XVIII



Choć wciąż znajdowali się na rozległych mokradłach, Garion miał wrażenie, że istnieje pewna subtelna różnica pomiędzy bagnami w Drasni a moczarami na południu. Po pierwsze, tutejsze kanały były węższe, częściej też skręcały i zawracały. Po kilku dniach żeglugi coraz bardziej umacnia) się w przekonaniu, że zabłądzili.

- Jesteś pewien, że wiesz, dokąd płyniemy? - spytał Silka.

- Nie mam najbledszego pojęcia - odparł otwarcie Drasanin.

- Zawsze przecież twierdzisz, że znasz wszystkie możliwe drogi - rzucił oskarżycielsko Garion.

- Na mokradłach nie ma żadnej pewnej drogi, Garionie. Trzeba jedynie płynąć pod prąd i nie tracić nadziei.

- Musi być przecież jakiś szlak - zaprotestował młodzieniec. - Czemu nie poumieszczali znaków czy czegoś w tym stylu?

- Na nic by się to nie zdało. Popatrz. - Drobny człowieczek oparł swój drąg o na pozór solidną wysepkę, wynurzającą się z wody tuż obok łodzi i pchnął. Wysepka leniwie odpłynęła. Garion odprowadził ją zdumionym wzrokiem.

- To tylko kępy bagnistych roślin - wyjaśnił Belgarath.

Zaniechał na moment odpychania łodzi i otarł spoconą twarz. - Padają na nie nasiona i wyrasta trawa. Tak jak na stałym lądzie, tyle że tu podłoże nie jest stałe. Pływa wszędzie, gdzie je popchnie wiatr czy prąd. To dlatego nie ma tu żadnych stałych kanałów i żadnej określonej drogi.

- Nie zawsze jest to jedynie sprawka wiatru i prądu - dodał ponurym tonem Silk, zerkając na zniżające się ku zachodowi słońce. - Lepiej znajdźmy coś solidnego, do czego moglibyśmy przycumować na noc - zasugerował.

- Co powiesz na to? - Belgarath wskazał ręką porośniętą krzakami wysepkę, nieco wyższą od okalających ją kęp roślinności.

Odpychając się od dna, podpłynęli wolno do wynurzającego się z wody skrawka ziemi. Silk na wszelki wypadek wymierzył kilka solidnych kopniaków w wyspę.

- Wydaje się, że to stały ląd - stwierdził w końcu. Wysiadł z łodzi i wspiął się na sam szczyt pagórka, co jakiś czas tupiąc mocno. Grunt odpowiadał zadowalającym, głuchym odgłosem. - Jest tu nawet w miarę suche miejsce - zameldował Drasanin. - A po drugiej stronie mamy kupkę drewna naniesionego przez wodę. Możemy raz dla odmiany przespać się na twardym gruncie, a nawet przyrządzić gorący posiłek.

Wciągnęli łódź wysoko na stromy brzeg. Następnie Silk przedsięwziął parę dość niezwykłych środków ostrożności, aby upewnić się, że jest bezpiecznie uwiązana.

- Czy nie przesadzasz trochę? - spytał Garion.

- To niezbyt imponującą łódź - odparł Silk - ale jedyna, jaką mamy. Lepiej nie ryzykujmy.

Słońce powoli znikało za wałem chmur na zachodzie, malując bagna krwistą czerwienią. Podróżnicy już zdążyli rozpalić ognisko i rozbić namiot. Silk wygrzebał z bagaży kilka rondli i zajął się kolacją.

- Jest za gorący - zauważył krytycznie Garion, gdy Drasanin o szczurzej twarzy szykował się do włożenia pasków wędzonki do dymiącego żelaznego garnka.

- Chcesz sam to zrobić?

- Tylko cię uprzedzałem. To wszystko.

- Nie mam twojego doświadczenia, Garionie - odparł wyniośle Silk. - Nie wychowałem się, jak ty, w kuchni Polgary. Po prostu staram się, jak mogę.

- Nie musisz się irytować - odparł Garion. - Sądziłem tylko, że powinieneś to wiedzieć. Ten garnek jest za gorący.

- Myślę, że poradzę sobie bez twoich rad.

- W porządku, ale spalisz wędzonkę.

Silk rzucił mu zirytowane spojrzenie, po czym z rozmachem cisnął paski bekonu do rondla. Tłuszcz zasyczał gwałtownie, nad garnkiem wzniósł się kłąb dymu i krawędzie bekonu natychmiast poczerniały.

- Mówiłem ci - mruknął Garion.

- Belgaracie - jęknął z wyrzutem Silk. - Każ mu zostawić mnie w spokoju.

- Odejdź stamtąd, Garionie - polecił stary czarodziej. - Równie dobrze może przypalać kolację bez twojej pomocy.

- Dzięki - odrzekł z sarkazmem Silk.

Kolacja nie okazała się jednak całkowitą katastrofą. Po posiłku siedzieli obserwując, jak ogień dopala się wolno, a nad mokradła nadpływa fioletowy zmierzch. Żaby podjęły swą chóralną pieśń pośród trzcin, a senne ptaki przycupnęły na giętkich gałęziach leszczyny, poświstując cicho. W brązowych wodach wokół wyspy rozlegały się lekkie pluski. Od czasu do czasu dołączał do nich gulgot wypływających na powierzchnię pęcherzyków bagiennego gazu. Silk westchnął z goryczą.

- Nienawidzę tego miejsca - powiedział. - Naprawdę go nienawidzę.

Tej nocy Gariona nawiedził koszmarny sen. Nie był to pierwszy koszmar, jaki przyśnił mu się od wyjazdu z Rivy. Gdy zlany potem i rozdygotany zerwał się z ziemi, miał też świadomość, że nie będzie ostatni. Koszmar nie był zresztą niczym nowym, lecz raczej tym samym snem, który od czasu do czasu nękał go nocami od wczesnego dzieciństwa. W odróżnieniu od zwykłych złych snów nie pojawiały się w nim wizje zagrożenia czy pościgu, a jedynie pojedynczy obraz - wizja potwornie okaleczonej twarzy. Choć nigdy na własne oczy nie widział jej właściciela, wiedział dokładnie, do kogo należy. A teraz zrozumiał także, czemu pojawia się w jego najmroczniejszych koszmarach.

Następny dzień był pochmurny. W powietrzu wisiała zapowiedź deszczu. Podczas gdy Belgarath rozpalał ogień, a Silk grzebał w bagażach w poszukiwaniu czegoś nadającego się na śniadanie, Garion rozglądał się po otaczających ich mokradłach. Nad jego głową przeleciał klucz dzikich gęsi. Ich skrzydła poruszały się ze świstem, a stłumione okrzyki rozbrzmiewały samotnym echem wśród wysepek. Niedaleko jakaś ryba wyskoczyła ponad wodę i Garion zaczął obserwować rozszerzające się na powierzchni kręgi, biegnące ku odległemu brzegowi. Przez jakiś czas przyglądał się temu, aż wreszcie uświadomił sobie, co naprawdę widzi. Z początku zdziwiony, potem lekko zaniepokojony, zaczął uważnie rozglądać się dokoła.

- Dziadku! - zawołał. - Chodź, zobacz!

- Co takiego?

- Wszystko się zmieniło. Nie ma już żadnych kanałów. Jesteśmy pośrodku wielkiego jeziora, z którego nie ma żadnego wyjścia. - Okręcił się wokół, próbując znaleźć jakąkolwiek drogę ucieczki, lecz brzegi stawu, pośrodku którego tkwili, były wszędzie takie same. Nie dostrzegł nigdzie wyrwy ani przejścia; brązowa woda trwała w całkowitym bezruchu, nie wykazując żadnych śladów prądu.

Nagle na środku jeziora bez najmniejszego plusku wyłoniła się okrągła, pokryta futrem głowa. Oczy nieznanego zwierzęcia były wielkie i błyszczące. Stworzenie nie miało widocznych zewnętrznych uszu, a jego mały nos był czarny jak guziczek. Wydało z siebie dziwny świergot i parę jardów dalej z wody wynurzyła się kolejna głowa.

- Błotniaki - sapnął Silk, z metalicznym zgrzytem dobywając krótkiego miecza.

- Odłóż go - mruknął z niesmakiem Belgarath. - Nie zrobią ci krzywdy.

- Przecież nas uwięziły.

- Czego one chcą? - spytał Garion.

- Najwyraźniej mają ochotę na śniadanie - odparł Silk, nadal unosząc broń.

- Nie bądź głupi - upomniał go Belgarath. - Czemu miałyby jeść surowego Drasanina, kiedy wokół kręci się pełno ryb? Odłóż miecz.

Pierwszy błotniak uniósł jedną ze swych przednich błoniastych łap i uczynił naglący gest. Łapa dziwnie przypominała ludzką rękę.

- Chyba chcą, żebyśmy płynęli za nimi - stwierdził spokojnie Belgarath.

- I masz zamiar to zrobić? - spytał Silk z niedowierzaniem. - Oszalałeś?

- A mamy jakiś wybór?

Bez dalszych dyskusji Belgarath zabrał się za zwijanie namiotu.

- Czy to potwory, dziadku? - zapytał z niepokojem Garion pomagając czarodziejowi. - Jak algrothy czy trolle?

- Nie. Tylko zwierzęta podobne do fok albo bobrów. Są ciekawskie, inteligentne i lubią zabawę.

- Lecz ich zabawy bywają paskudne - dodał Silk. Załadowawszy bagaże do łodzi, zepchnęli ją na wodę.

Błotniaki przyglądały się im ciekawie. W ich spojrzeniach nie było groźby ani złośliwości, natomiast porośnięte futrem pyszczki zdradzały zaciętą determinację. Z pozoru solidny brzeg stawu rozstąpił się, ukazując kanał, zamaskowany w ciągu nocy. Błotniak o dziwnie okrągłej głowie, który wcześniej wezwał ich gestem, teraz popłynął naprzód wskazując drogę i oglądając się często, by sprawdzić, czy podążają za nim. Eskortowało ich kilka innych, czujnie obserwując podróżnych.

Wkrótce zaczął padać deszcz. Z początku zaledwie kilka kropel, a potem monotonna gęsta mżawka, która przesłoniła mglistą zasłoną rozciągającą się na wszystkie strony nieskończoną gęstwinę sitowia i leszczyny.

- Jak myślicie, dokąd nas zabierają? - spytał Silk przerywając na chwilę pracę, aby otrzeć z czoła krople deszczu. Jeden z błotniaków podążających za łodzią zaświergotał gniewnie, póki Drasanin z powrotem nie wbił swojego drąga w zamulone dno kanału.

- Zaczekajmy, a przekonamy się - odparł Belgarath. Kanał nadal otwierał się przed nimi, a oni płynęli miarowo naprzód, w ślad za okrągłogłowym błotniakiem.

- Czy to przed nami to drzewa? - Silk próbował przebić wzrokiem deszczową mgiełkę.

- Na to wygląda - odparł Belgarath. - Przypuszczam, że tam właśnie zmierzamy.

Powoli z mgły wyłoniła się duża kępa drzew. Gdy się zbliżyli, Garion dostrzegł łagodne wzniesienie terenu, wynurzającego się spośród sitowia i wody. Zagajnik wieńczący szczyt wyspy składał się głównie z wierzb o długich, wiotkich gałęziach.

Prowadzący ich błotniak popłynął naprzód. Dotarłszy do wyspy, na wpół wynurzył się z wody i wydał z siebie dziwny, świszczący krzyk. W chwilę później spośród drzew wyłoniła się zakapturzona postać i powoli podeszła do brzegu. Garion nie wiedział, czego się spodziewać, zdumiał się jednak, gdy spowita w płaszcz osoba odrzuciła kaptur ukazując kobiecą twarz, która, choć wiekowa, wciąż jeszcze nosiła ślady oszołamiającej urody.

- Bądź pozdrowiony, Belgaracie - powitała czarodzieja kobieta dziwnie obojętnym tonem.

- Witaj, Vordai - odparł czarodziej jak gdyby nigdy nic. - Dawno się nie widzieliśmy.

Stworzonka, które przywiodły ich na wyspę, wygramoliły się z wody i zgromadziły wokół odzianej w brązowy płaszcz kobiety. Zaczęły świergotać do niej jedno przez drugie, a ona spojrzała na nie czule, muskając delikatnymi palcami mokre futra. Błotniaki były zwierzętami średniej wielkości, o krótkich tylnych łapach i małych zaokrąglonych brzuszkach. Chodziły w pozycji wyprostowanej, dziwnie powłócząc nogami. Przednie łapki trzymały uniesione na poziomie porośniętych futrem piersi.

- Schowaj się przed deszczem, Belgaracie - zaproponowała kobieta. - Zabierz ze sobą swoich przyjaciół.

Odwróciła się i ruszyła naprzód ścieżką prowadzącą do wierzbowego zagajnika. Błotniaki gramoliły się w ślad za nią.

- Co robimy? - szepnął Garion.

- Idziemy za nią - odparł Belgarath, wysiadając z łodzi.

Garion nie był pewien, czego się spodziewać, gdy wraz z Silkiem ruszyli w ślad za czarodziejem ścieżką pomiędzy płaczącymi wierzbami. Był jednak zupełnie nie przygotowany na to, co tam zastał: schludny, kryty strzechą domek z niewielkim ogródkiem. Dom zbudowano z wysuszonych drewnianych bali, dokładnie uszczelnionych mchem. Z komina unosiła się wąska strużka dymu.

Stając przed wejściem kobieta w brązowym płaszczu starannie wytarła nogi w plecioną z sitowia słomiankę i otrząsnęła zmoczone deszczem okrycie. Następnie otwarła drzwi i nie oglądając się weszła do środka.

Zbliżywszy się, Silk zmierzył dom pełnym powątpiewania spojrzeniem.

- Jesteś pewien, że to dobry pomysł, Belgaracie? - zapytał cicho. - Słyszałem sporo historii na temat Vordai.

- To jedyny sposób, aby dowiedzieć się, czego od nas chce - stwierdził Belgarath. - A jestem pewien, że nie uda nam się stąd wydostać, póki z nią nie pomówimy. Chodźmy do środka. Pamiętajcie, żeby wytrzeć nogi.

Wnętrze domku Vordai było niezwykle schludne. Nisko nad głowami zwieszał się ciężki, belkowany sufit, drewniana podłoga lśniła nieskazitelną bielą. Przed sklepionym kominkiem stały krzesła i stół. Nad ogniem na długim żelaznym drągu zawieszony był garnek. Na stole stał wazon z kwiatami, w wychodzących na ogród oknach wisiały zasłony.

- Może przedstawisz mi swoich przyjaciół, Belgaracie? - zaproponowała kobieta, odwieszając płaszcz na kołek. Odruchowo przygładziła przód swej prostej brązowej sukni.

- Jak sobie życzysz, Vordai - odparł starzec uprzejmie. - To jest książę Keldar, twój krajan, a to król Belgarion z Rivy.

- Szlachetni goście - zauważyła kobieta owym dziwnie obojętnym tonem. - Witajcie w królestwie Vordai.

- Proszę mi wybaczyć, o pani - odezwał się Silk przybierając dworską postawę - lecz pani reputacja wydaje się całkowicie zafałszowana.

- Vordai, czarownica z moczarów? - spytała kobieta z lekkim rozbawieniem. - Czy wciąż mnie tak nazywają?

Silk odpowiedział jej uśmiechem.

- Ich opisy, delikatnie mówiąc, niezbyt przystają do rzeczywistości.

- Wiedźma z bagien - uzupełniła, doskonale naśladując głos naiwnego wiejskiego prostaczka. - Kusicielka podróżnych i królowa błotniaków. - Jej usta skrzywiły się gorzko.

- To mniej więcej mówią - przytaknął Silk. - Osobiście zawsze uważałem, że jest pani mitem wymyślonym tylko po to, by straszyć nim nieposłuszne dzieci.

- Przyjdzie Vordai i cię zje! - roześmiała się, lecz w jej głosie nie było wesołości. - Słyszę to od pokoleń. Zdejmijcie płaszcze, panowie. Usiądźcie i rozgośćcie się. Zostaniecie tu przez jakiś czas.

Jeden z błotniaków - Garion miał wrażenie, że był to ten sam, który przywiódł ich na wyspę - zaświergotał coś piskliwym głosem, zerkając nerwowo na wiszący nad ogniem garnek.

- Tak - odparła spokojnie Vordai. - Wiem, że wrze, Tupiku. Musi zawrzeć, jeżeli ma się ugotować. - Z powrotem odwróciła się do gości. - Śniadanie będzie gotowe za chwilę - oznajmiła. - Tupik mówi, że nie zdążyliście nic zjeść.

- Potrafi się pani z nimi porozumieć? - spytał ze zdumieniem Silk.

- To chyba oczywiste, książę Keldarze. Dajcie mi, proszę, swoje płaszcze. Powieszę je przy oknie, żeby przeschły. - Zatrzymała się i spojrzała z powagą na Gariona. - Tak wielki miecz dla kogoś tak młodego - zauważyła, zerkając na potężną rękojeść wystającą sponad ramienia młodzieńca. - Proszę postawić go w kącie, królu Belgarionie. Nie ma tu nikogo, z kim mógłbyś walczyć.

Garion uprzejmie skinął głową, rozpiął pas i podał Vordai swój płaszcz.

Kolejny, nieco mniejszy błotniak wypadł z kąta ze szmatką w dłoni i zaczął z zapałem ścierać wodę ociekającą z ich okryć. Przez cały czas świergotał z dezaprobatą.

- Musicie wybaczyć Poppi. - Vordai uśmiechnęła się. - Ma obsesję na punkcie porządku. Czasami odnoszę wrażenie, że gdybym jej na to pozwoliła, wyszorowałaby dziury w podłodze.

- One się zmieniają, Vordai - stwierdził poważnie Belgarath, siadając przy stole.

- Wiem - odparła i podeszła do ognia, aby zamieszać w bulgoczącym garnku. - Obserwuję je od lat. Nie są takie same jak wtedy, gdy tu przybyłam.

- Wtrącanie się do ich rozwoju było błędem - oznajmił czarodziej.

- Mówiłeś to już przedtem, podobnie jak Polgara. A tak przy okazji, co u niej słychać?

- Prawdopodobnie w tej chwili jest wściekła. Wymknęliśmy się z rivańskiej Cytadeli nie uprzedzając jej o tym, a podobne rzeczy zazwyczaj doprowadzają ją do furii.

- Polgara od urodzenia była drażliwa.

- Przynajmniej w tej materii się zgadzamy.

- Śniadanie gotowe. - Vordai uniosła kociołek za pomocą żelaznego haka i postawiła go na stole.

Poppi podbiegła do stojącego przy dalszej ścianie kredensu i przyniosła stosik drewnianych miseczek. Następnie zawróciła po łyżki. Jej wielkie oczy jasno błyszczały, gdy z powagą świergotała coś do trzech gości.

- Mówi, żebyście nie nakruszyli na jej czystą podłogę - wyjaśniła Vordai, wyjmując z pieca wbudowanego w bok kominka parujący bochenek chleba. - Okruchy doprowadzają ją do szału.

- Będziemy ostrożni - przyrzekł Belgarath.

Było to dość osobliwe śniadanie, pomyślał Garion. W kociołku znajdowała się gęsta zupa, w której pływały nie znane mu warzywa i spore kawałki ryby. Jednocześnie była delikatnie przyprawiona i naprawdę znakomita. Skończywszy jedzenie, Garion z pewnym wahaniem przyznał w duchu, że Vordai jest naprawdę świetną kucharką - może nawet równie dobrą jak ciocia Pol.

- To było pyszne, Vordai - pogratulował jej Belgarath odsuwając pustą miskę. - A teraz przejdźmy do sedna sprawy. Po co nas tu sprowadziłaś?

- Żeby porozmawiać, Belgaracie - odparła. - Nieczęsto miewam towarzystwo, a rozmowa to znakomity sposób spędzenia deszczowego poranka. Co was przywiodło na mokradła?

- Proroctwo zmierza ku swemu spełnieniu, Vordai, nawet jeśli my tkwimy czasem w jednym miejscu. Rivański król powrócił, a Torak porusza się we śnie.

- Och - powiedziała bez większego zainteresowania.

- Na rękojeści miecza króla Belgariona połyskuje Klejnot Aldura. Zbliża się dzień spotkania Dziecięcia Światła i Dziecięcia Mroku. Zmierzamy ku temu spotkaniu, a cała ludzkość oczekuje jego wyniku.

- Poza mną, Belgaracie - rzuciła mu przenikliwe spojrzenie. - Losy ludzkości zupełnie mnie nie obchodzą. Jeśli pamiętasz, zostałam wyłączona spośród jej grona trzysta lat temu.

- Ci ludzie dawno już nie żyją, Vordai.

- Ich potomkowie nic się nie zmienili. Czy mogłabym dziś odwiedzić jakakolwiek wieś w tej części Drasni, powiedzieć poczciwym wieśniakom, kim jestem i nie zostać spalona bądź ukamienowana?

- Wieśniacy są tacy sami na całym świecie, o pani - wtrącił Silk. - Prowincjonalni, głupi i przesadni. Nie wszyscy ludzie są do nich podobni.

- Wszyscy ludzie są podobni, książę Keldarze - nie zgodziła się. - Kiedy byłam młoda, angażowałam się w sprawy mojej wsi. Próbowałam jedynie pomóc, lecz wkrótce zaczęto obwiniać mnie o wszystko - o śmierć każdej krowy, o każdą dziecięcą kolkę. W końcu obrzucili mnie kamieniami i próbowali zaciągnąć z powrotem do wioski, aby spalić na stosie. Zaplanowali sobie całkiem sporą uroczystość. Udało mi się jednak uciec i ukryłam się tu, na mokradłach. Od tego czasu nie interesują mnie sprawy ludzi.

- Prawdopodobnie nie powinnaś była tak otwarcie demonstrować swoich umiejętności - zauważył Belgarath. - Ludzie wolą nie wierzyć w podobne rzeczy. Ludzki duch kryje w sobie wiele paskudnych uczuć i każde wykroczenie ponad przeciętność niesie ze sobą możliwość gwałtownej reakcji.

- Moja wieś odkryła wkrótce, że to więcej niż tylko możliwość - powiedziała Vordai z okrutną satysfakcją.

- Co się stało? - spytał ciekawie Garion.

- Zaczął padać deszcz - odparła kobieta z dziwnym uśmiechem.

- I to wszystko?

- Wystarczyło. Deszcz padał na wieś przez pięć lat, królu Belgarionie. Tylko na tę wieś. Sto jardów od ostatniego domu wszystko pozostawało w normie, lecz w wiosce zawsze padało. Dwa razy próbowali się przenieść, ale deszcz podążył za nimi. Wreszcie zrezygnowali i opuścili tę okolicę. O ile mi wiadomo, część ich potomków wciąż jeszcze wędruje.

- Nie mówi pani poważnie - rzucił szyderczo Silk.

- Zupełnie poważnie - obdarzyła go rozbawionym spojrzeniem. - Pańska zdolność pojmowania, książę Keldarze, wydaje się mocno ograniczona. Oto wędruje pan po świecie w towarzystwie Belgaratha Czarodzieja. Jestem pewna, że wierzy pan w jego moc, a nie potrafi pan zaakceptować idei, że czarownica z mokradeł także dysponuje pewnymi umiejętnościami.

Silk patrzył na nią bez słowa.

- Naprawdę jestem czarownicą, książę Keldarze. Jeśli pan sobie życzy, mogę to zademonstrować, ale nie przypuszczam, żeby się to panu spodobało. Ludzie rzadko bywają zachwyceni moją siłą.

- To nie będzie konieczne, Vordai - wtrącił Belgarath. - Czego dokładnie chcesz?

- Właśnie do tego dochodziłam, Belgaracie - odparła. - Po ucieczce na mokradła odkryłam moich nowych przyjaciół. - Czule pogładziła porośnięty futrem policzek Poppi, która w ekstazie otarła się o jej dłoń. - Z początku bali się mnie, ale w końcu ośmielili się nieco. Zaczęli przynosić mi ryby i kwiaty jako oznaki przyjaźni. A w owym czasie bardzo potrzebowałam przyjaciół. Z wdzięczności nieco ich odmieniłam.

- Wiesz, że nie powinnaś była tego robić - stwierdził starzec ze smutkiem.

Vordai wzruszyła ramionami.

- Słowa „powinnam” i „nie powinnam” nie mają już dla mnie większego znaczenia.

- Nawet bogowie nie uczyniliby tego co ty.

- Bogowie mają inne rozrywki. - Spojrzała wprost na czarodzieja. - Od wielu lat czekałam na ciebie, Belgaracie. Wiedziałam, że wcześniej czy później powrócisz na mokradła. To spotkanie, o którym wspominałeś, jest dla ciebie bardzo ważne, prawda?

- To najważniejsze wydarzenie w dziejach świata.

- Przypuszczam, że to zależy od punktu widzenia. Potrzebujecie jednak mojej pomocy.

- Myślę, że poradzimy sobie sami, Vordai.

- Możliwe. Ale jak zamierzasz wydostać się z mokradeł? Spojrzał na nią ostro.

- Mogę otworzyć dla was szlak prowadzący wprost ku stałemu lądowi albo też dopilnować, byście bez końca krążyli po bagnach; w tym wypadku spotkanie, które tak cię obchodzi, po prostu nigdy nie dojdzie do skutku. To stawia mnie w bardzo interesującej sytuacji, nie sądzisz?

Oczy Belgaratha zwęziły się.

- Odkryłam, że kiedy ludzie prowadzą interesy, zazwyczaj dochodzi do pewnej wymiany - dodała z dziwnym uśmieszkiem. - Coś za coś, nic za nic. To chyba rozsądny układ.

- Co dokładnie masz na myśli?

- Błotniaki są moimi przyjaciółmi - wyjaśniła. - W pewnym szczególnym sensie moimi dziećmi. Lecz ludzie uważają je za zwierzęta o cennych futrach. Chwytają je w pułapki, Belgaracie, i zabijają dla ich skór. Eleganckie damy w Boktorze i Kotu ubierają się w futra moich dzieci, nie zważając na ból, jaki mi tym sprawiają. Nazywają moje dzieci zwierzętami i przybywają na mokradła, aby na nie polować.

- To są zwierzęta, Vordai - powiedział łagodnie Belgarath.

- Już nie. - Vordai niemal odruchowo objęła ramiona Poppi. - Możliwe, że miałeś rację twierdząc, iż nie powinnam mieszać do ich rozwoju, ale teraz jest już za późno, aby to zmienić. - Westchnęła. - Jestem czarownicą, Belgaracie - ciągnęła - nie czarodziejką. Moje życie ma początek i koniec, i mam wrażenie, że powoli zbliża się do tego końca. Nie będę żyła wiecznie, jak ty czy Polgara. Przeżyłam już kilkaset lat i zaczynam odczuwać znużenie. Póki żyję, mogę powstrzymywać ludzi przed wtargnięciem na mokradła, ale kiedy mnie zabraknie, moje dzieci stracą ochronę.

- I chcesz, żebym ja się nimi zaopiekował?

- Nie, Belgaracie. Jesteś zbyt zajęty i czasami zapominasz o obietnicach, o których wolałbyś nie pamiętać. Chcę, abyś uczynił coś, co na zawsze uniemożliwi ludziom myślenie o błotniakach jako o zwykłych zwierzętach.

Jego oczy rozszerzyły się gwałtownie, gdy pojął, co mu proponuje.

- Pragnę, abyś obdarzył moje dzieci umiejętnością mowy, Belgaracie - oznajmiła Vordai. - Ja tego nie potrafię. Moje czary nie sięgają tak daleko. Jedynie czarodziej może nauczyć je mówić.

- Vordai!

- Taka jest moja cena, Belgaracie - dodała. - Tyle będzie kosztować was moja pomoc. Decyduj się: tak czy nie.


Rozdział XIX



Tę noc spędzili w domku Vordai, choć Garion nie spał zbyt dobrze. Ultimatum postawione przez czarownicę z bagien głęboko go poruszyło. Wiedział, że mieszanie się do spraw natury niesie ze sobą dalekosiężne efekty i że zadośćuczynienie życzeniom Vordai może na zawsze wymazać linię podziału pomiędzy człowiekiem a zwierzętami. Filozoficzne i teologiczne implikacje tego kroku byłyby wręcz oszałamiające. Dręczyły go także inne zmartwienia. Zupełnie możliwe, że Belgarath nie zdoła dokonać tego, czego żądała Vordai. Garion był niemal pewien, że jego dziadek nie próbował użyć woli od czasu swego załamania wiele miesięcy wcześniej, a teraz czarownica wyznaczyła mu niemal niewykonalne zadanie. Co stanie się z Belgarathem, jeśli czarodziej spróbuje i poniesie klęskę? Jak to na niego wpłynie? Czy wątpliwości, które go ogarną, na zawsze zniweczą możliwość odzyskania przez czarodzieja dawnej mocy? Garion desperacko usiłował wymyślić jakiś sposób ostrzeżenia dziadka bez wzbudzenia groźnych podejrzeń.

Ale przecież koniecznie musieli wydostać się z mokradeł. Choć Garion dopiero po długich wahaniach podjął decyzję, by spotkać się z Torakiem, teraz wiedział już, że to jedyne możliwe rozwiązanie. Jednakże nie da się bez końca opóźniać chwili ich spotkania. Jeśli będą zwlekać zbyt długo, wydarzenia potoczą się własnym torem i świat pogrąży się w otchłani wojny, której tak bardzo starali się uniknąć. Vordai, grożąc, że uwięzi ich tu na zawsze, jeśli Belgarath nie zapłaci wymaganej przez nią ceny, stanowiła niebezpieczeństwo nie tylko dla nich, ale też dla całego świata. Losy całej ludzkości - bez żadnej przesady - spoczywały w obojętnych rękach czarownicy. Mimo usilnych starań Garion nie potrafił wymyślić żadnego sposobu, który pozwoliłby uniknąć próby mocy Belgaratha. Choć on sam z pewnym wahaniem uczyniłby to, czego życzyła sobie Vordai, nie wiedział nawet, od czego zacząć. Jeśli w ogóle da się tego dokonać, może to zrobić jedynie jego dziadek - o ile choroba nie zniszczyła woli czarodzieja.

Kiedy nad pogrążonymi we mgle mokradłami wstała jutrzenka, Belgarath przebudził się i usiadł przy kominku, z poważną miną obserwując roztańczone płomienie.

- I co? - spytała Vordai. - Czy podjąłeś już decyzję?

- To jest złe, Vordai - odparł. - Natura buntuje się przeciw temu.

- Żyję znacznie bliżej natury niż ty, Belgaracie - odpaliła Vordai. - Czarownice są z nią związane bardziej niż jakikolwiek czarodziej. Czuję we krwi każdą zmianę pór roku, ziemia pod mymi stopami żyje. Nie wyczuwam jednak żadnych oznak buntu. Natura kocha wszystkie swe stworzenia i opłakiwałaby wyniszczenie moich błotniaków niemal równie mocno jak ja. Zresztą i tak nie ma to nic do rzeczy. Nawet gdyby kamienie pod naszymi nogami protestowały wniebogłosy, nie ustąpię.

Silk wymienił szybkie spojrzenia z Garionem. Twarz drobnego Drasanina zdradzała udrękę równą niemal Belgarathowej.

- Czy błotniaki to naprawdę tylko zwierzęta? - ciągnęła Vordai. Wskazała ręką nadal uśpioną Poppi. Jej delikatne, rozłożone przednie łapki przypominały maleńkie dłonie. Tupik, poruszając się niemal bezszelestnie, zakradł się do domu niosąc w łapkach bukiet wilgotnych od rosy bagiennych kwiatów. Ze staranną czułością ułożył je wokół uśpionej Poppi, po czym delikatnie wsunął ostatni w jej otwartą dłoń. Następnie z dziwnie cierpliwym wyrazem pyszczka przycupnął, aby zaczekać na jej przebudzenie.

Poppi poruszyła się, przeciągnęła i ziewnęła. Uniosła kwiat do swego małego czarnego noska i powąchała go spoglądając czule na wyczekującego Tupika. Wydała z siebie pełen szczęścia świergot, następnie zaś ona i Tupik wymknęli się z chaty, chcąc zażyć porannej kąpieli w chłodnych wodach mokradła.

- To rytuał godowy - wyjaśniła Vordai. - Tupik chce, aby Poppi została jego towarzyszką i wie, że jak długo będzie przyjmowała jego dary, oznacza to, że wciąż go lubi. Potrwa to jeszcze jakiś czas, aż wreszcie odpłyną razem w głąb mokradeł na jakiś tydzień. Kiedy wrócą, zostaną parą do końca życia. Czy naprawdę aż tak bardzo różni się to od zachowania młodych ludzi?

Jej pytanie z jakiś przyczyn głęboko poruszyło Gariona, choć nie potrafił określić dlaczego.

- Spójrzcie tutaj - poleciła Vordai i wskazała widoczną za oknem grupkę bawiących się młodych błotniaków, ledwie wyrosłych dzieci. Maluchy ukręciły sobie z mchu piłkę i stojąc w kręgu podawały ją sobie szybkimi gestami, całkowicie skoncentrowane na grze. - Czy ludzkie dziecko nie mogłoby dołączyć do nich, wcale nie czując się obco? - naciskała Vordai.

Niedaleko grających dorosła samica błotniaka kołysała swe śpiące dziecko, huśtając je łagodnie z policzkiem przytulonym do pyszczka maleństwa.

- Czyż macierzyństwo nie jest czymś uniwersalnym? - spytała Vordai. - W czym moje dzieci różnią się od ludzi? Poza tym, że są zapewne bardziej szczere, skromne i kochające dla siebie nawzajem.

Belgarath westchnął.

- No dobrze, Vordai - powiedział. - Przekonałaś mnie. Zgadzam się, że błotniaki są zapewne milszymi stworzeniami niż ludzie. Nie wiem, czy dar mowy pomoże im w czymkolwiek, jeśli jednak tego chcesz... - wzruszył ramionami.

- A zatem zrobisz to?

- Wiem, że to niesłuszne, ale spróbuję spełnić twoje życzenie. W istocie nie mam specjalnego wyboru, prawda?

- Nie - odparła. - Nie masz. Czy będziesz czegoś potrzebował? Mam tu wszystkie tradycyjne mikstury i narzędzia.

Belgarath potrząsnął głową.

- Magia nie działa w ten sposób. Moc czarownic wiąże się z wzywaniem duchów, lecz magia w całości pochodzi od wewnątrz. Kiedyś, gdy będziemy mieli dość wolnego czasu, wyjaśnię ci, na czym dokładnie polega różnica. - Wstał. - Nie sądzę, żebyś zechciała zmienić zdanie.

Twarz Vordai stężała.

- Nie, Belgaracie. Czarodziej ponownie westchnął.

- W porządku, Vordai. Niedługo wrócę. - Odwrócił się cicho i wyszedł na zewnątrz, znikając w porannej mgle.

W ciszy, która nastąpiła po jego wyjściu, Garion uważnie obserwował Vordai poszukując jakiejś oznaki, że jej wola nie jest aż tak nieugięta. Przyszło mu na myśl, że gdyby czarownica nie trwała w ślepym uporze, zdołałby może wyjaśnić jej sytuację i przekonać, aby ustąpiła. Vordai spacerowała nerwowo po pokoju, z roztargnieniem podnosząc różne przedmioty i odstawiając je na miejsce. Sprawiała wrażenie niezdolnej do dłuższego skupienia się na czymkolwiek.

- To może go zniszczyć, wiesz? - powiedział cicho Garion. Może brutalna szczerość zdoła ją przekonać, gdy zawiodły inne środki perswazji.

- O czym ty mówisz? - spytała ostro.

- Zeszłej zimy był bardzo chory. Walczył z Ctuchikiem o Klejnot. Ctuchik został unicestwiony, ale Belgarath także

o mały włos nie umarł. Zupełnie możliwe, że choroba odebrała mu jego moc.

Silk zachłysnął się gwałtownie.

- Czemu nam nic nie powiedziałeś?! - wykrzyknął.

- Ciocia Pol mi nie pozwoliła - wyjaśnił Garion. - Nie mogliśmy ryzykować, że dowiedzą się o tym Angarakowie. Jedynie moc Belgaratha powstrzymywała ich przed atakiem przez te wszystkie lata. Gdyby ją utracił, a oni by to odkryli, natychmiast najechaliby Zachód.

- A czy on sam wie? - spytała szybko Vordai.

- Nie sądzę. Żadne z nas nie wspomniało mu o tym ani słowem. Nie mogliśmy pozwolić, aby nawet przez moment podejrzewał, że coś jest nie tak. Gdyby choć przez chwilę zaczął wątpić, byłby to koniec. Na tym polega główny problem z magią. Musisz wierzyć, że to, co zamierzasz zrobić, naprawdę się wydarzy. W przeciwnym razie nic się nie stanie, a z każdym niepowodzeniem będzie coraz gorzej i gorzej.

- Co miałeś na myśli mówiąc, że to może go zniszczyć? - Vordai była wyraźnie wstrząśnięta i Garion zaczął czuć nieśmiałą nadzieję.

- Możliwe, że nadal ma swoją moc albo przynajmniej jej część - wyjaśnił. - Lecz nie dość, by uczynić to, o co go prosiłaś. Nawet najprostsze rzeczy wymagają ogromnego wysiłku. To, czego żądasz, jest niezwykle trudne. Może się okazać, że to przerasta jego siły. Jednak kiedy raz zacznie, nie będzie już mógł się zatrzymać, a towarzyszący temu wysiłek może wyczerpać jego wolę i energię życiową tak bardzo, że już nigdy nie odzyska sił - albo nawet umrze.

- Czemu mnie nie uprzedziłeś? - spytała Vordai. Jej twarz wykrzywiał grymas bólu.

- Nie mogłem. Nie w jego obecności. Czarownica odwróciła się ku drzwiom.

- Belgaracie! - krzyknęła. - Zaczekaj! - I dodała w stronę Gariona. - Idź za nim! Powstrzymaj go!

Na to właśnie czekał Garion. Skoczył na nogi i podbiegł do drzwi. W chwili gdy je otwierał, gotów krzyknąć do czarodzieja na cały głos przez wilgotne podwórze, poczuł dziwny bezcielesny ucisk, jakby coś miało się zdarzyć - prawie, ale nie do końca. Głos zamarł mu na ustach.

- Dalej, Garionie! - popędzał go Silk.

- Nie mogę - jęknął Garion. - Zaczął już zbierać swoją wolę. Teraz nawet mnie nie usłyszy.

- Możesz mu pomóc?

- Nie wiem nawet dokładnie, co próbuje zrobić, Silku - odparł bezradnie Garion. - Gdybym teraz się wtrącił, jedynie pogorszyłbym sytuację.

Spojrzeli po sobie z konsternacją.

Garion usłyszał dziwne głuche echo. Było to coś zupełnie innego, niż się spodziewał. Jego dziadek nie próbował niczego poruszyć ani zmienić. Zamiast tego wysyłał zew - sięgając daleko w przestrzeń głosem swego umysłu. Słowa wezwania nie były zbyt wyraźne, lecz jedno z nich, „Mistrzu”, dotarło do Gariona. Belgarath próbował skontaktować się z Aldurem.

Garion wstrzymał oddech.

I wtedy, z nieskończonej oddali, głos Aldura odpowiedział na wezwanie. Przez kilka chwil czarodziej i bóg rozmawiali cicho. Garion czuł wolę Belgaratha spotęgowaną mocą Aldura, coraz silniejszą i silniejszą.

- Co się dzieje? - w głosie Silka zabrzmiał wyraźny lęk.

- Belgarath rozmawia z Aldurem. Nie słyszę, co dokładnie mówią.

- Czy Aldur mu pomoże? - spytała Vordai.

- Nie wiem. Nie wiem, czy w ogóle może użyć swojej woli. Istnieje pewne ograniczenie, coś, na co zgodzili się wszyscy bogowie.

W końcu dziwna rozmowa dobiegła końca i Garion poczuł, jak czarodziej gromadzi wolę.

- Zaczął - wyszeptał do pozostałych.

- Nadal ma moc? - spytał Silk. Garion skinął głową.

- Równie silną co zawsze?

- Nie wiem. Nie da się tego zmierzyć.

Napięcie rosło, wkrótce stało się nieznośne. To, co czynił Belgarath, było jednocześnie bardzo subtelne i ogromne. Garion słyszał niesamowity, przeszywający szept, w miarę jak starzec niesłychanie wolno uwalniał swą moc. Szept ów zdawał się coś powtarzać - coś, co Garion już-już miał zrozumieć, ale za każdym razem jego znaczenie mu umykało.

Na zewnątrz młode błotniaki przerwały zabawę. Piłka niezauważenie upadła na ziemię, podczas gdy gracze stali bez ruchu, zasłuchani. Poppi i Tupik, powracający z kąpieli, zamarli przekrzywiając głowy. Szept Belgaratha przemawiał do nich, łagodnie sięgając w głąb myśli, mamrocząc, tłumacząc, ucząc. Wreszcie oczy błotniaków rozszerzyły się w nagłym zrozumieniu.

Po chwili Belgarath wyłonił się spomiędzy skrytych we mgle wierzb. Stąpał ciężko; był wyraźnie znużony. Powoli zbliżył się do domu i przystanął tuż przed drzwiami, spoglądając uważnie na oszołomione oblicza zebranych wokół błotniaków. Skinął głową i wszedł do środka. Garbił się ze zmęczenia, okolona siwą brodą twarz była blada i wyczerpana.

- Wszystko w porządku? - spytała Vordai. Z jej głosu znikła dawna obojętność.

Skinął głową i osunął się na krzesło przy stole.

- Zrobione - oznajmił krótko.

Vordai zerknęła na niego; jej oczy zwęziły się podejrzliwie.

- Żadnych sztuczek, Vordai. Jestem zbyt zmęczony, by próbować cię okłamać. Zapłaciłem twoją cenę. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wyruszymy zaraz po śniadaniu. Czeka nas długa droga.

- Potrzebuję czegoś więcej niż tylko twojego słowa, Belgaracie. Nie ufam ci ani - skoro już przy tym jesteśmy - żadnemu innemu człowiekowi. Chcę dowodów, że spełniłeś moje życzenie.

Jednak w tej samej chwili od strony drzwi dobiegł obcy głos. Poppi, krzywiąc z wysiłkiem swą porośniętą futrem twarzyczkę, wyraźnie się z czymś zmagała.

- M-m-m-m-m - wyjąkała. Jej pyszczek skrzywił się, Spróbowała ponownie. - M-m-m-m. - Zdawało się, że to najtrudniejsza rzecz, jakiej kiedykolwiek usiłowała dokonać. Głęboko zaczerpnęła powietrza i podjęła kolejną próbę: - M-m-m-ma-tka - powiedziała w końcu.

Z cichym okrzykiem Vordai podbiegła do małego stworzenia, uklękła i uścisnęła je.

- Matka - powiedziała ponownie Poppi. Tym razem zabrzmiało to znacznie wyraźniej.

Z dworu dobiegł ich narastający szmer cichych piskliwych głosów powtarzających „matka, matka, matka”. Podekscytowane błotniaki zbierały się wokół domu. Szmer ich głosów narastał, w miarę jak coraz więcej nowych stworzeń wynurzało się z bagien.

Vordai zapłakała.

- Oczywiście będziesz musiała je nauczyć - stwierdził ze znużeniem Belgarath. - Obdarzyłem je umiejętnością, ale nie znają jeszcze zbyt wielu słów.

Vordai spojrzała na niego. Po jej policzkach spływały łzy.

- Dziękuję, Belgaracie - powiedziała załamującym się głosem.

Starzec wzruszył ramionami.

- Coś za coś - odparł. - Czy nie na tym polegał nasz układ?

To Tupik wyprowadził ich z mokradeł. Teraz jednak w świergocie, którym porozumiewał się ze swoimi towarzyszami, rozbrzmiewały słowa - wypowiadane z wahaniem, często niewyraźne, ale mimo wszystko słowa.

Garion, operując swoim drągiem, zastanawiał się przez dłuższy czas nad pewną sprawą. Wreszcie przemówił:

- Dziadku?

- Tak, Garionie? - spytał stary czarodziej z rufy, na której siedział odpoczywając.

- Wiedziałeś przez cały czas, prawda?

- O czym?

- Że istnieje możliwość, iż nie będziesz mógł więcej posługiwać się wolą.

Belgarath spojrzał na niego ze zdumieniem.

- Skąd wytrzasnąłeś podobny pomysł? - spytał.

- Ciocia Pol powiedziała, że po tym, jak chorowałeś zeszłej zimy, mogłeś utracić całą swoją moc.

- Co takiego?

- Powiedziała, że...

- Słyszałem. - Belgarath zmarszczył brwi. Jego twarz przybrała wyraz głębokiego skupienia. - Taka możliwość nigdy nie przyszła mi do głowy - przyznał. Nagle zamrugał i jego oczy rozszerzyły się gwałtownie. - Wiesz, twoja ciotka mogła mieć rację. Choroba istotnie mogła wywrzeć taki efekt. Zdumiewające.

- Nie czułeś się ani trochę... no... słabszy?

- Słabszy? Nie, oczywiście, że nie. - Belgarath wciąż marszczył czoło, rozważając tę kwestę. - Zdumiewające - powtórzył, po czym nagle wybuchnął śmiechem.

- Nie widzę w tym nic zabawnego.

- I to właśnie dręczyło was z ciotką przez te wszystkie miesiące? Oboje chodziliście wokół mnie na paluszkach, jakbym był zrobiony z kruchego szła.

- Baliśmy się, że Angarakowie dowiedzą się o wszystkim, a nie śmieliśmy nic ci powiedzieć, ponieważ...

- Ponieważ obawialiście się, że mogę zwątpić w moje zdolności.

Garion przytaknął.

- Może na dłuższą metę nie było to takie głupie. Z pewnością dziś rano nie potrzebowałem żadnych wątpliwości.

- Czy to było okropnie trudne?

- Szczerze mówiąc, tak. Nie chciałbym powtarzać co dzień podobnych rzeczy.

- Ale przecież tak naprawdę nie musiałeś tego robić. Mam rację?

- Robić czego?

- Uczyć błotniaki mowy. Skoro wciąż miałeś swą moc, ty i ja razem mogliśmy otworzyć kanał prowadzący na brzeg mokradeł. Nieważne, jak zawzięcie Vordai i błotniaki próbowaliby nas powstrzymać.

- Ciekaw byłem, kiedy wreszcie na to wpadniesz. Garion rzucił dziadkowi zirytowane spojrzenie.

- W porządku - powiedział. - Dlaczego zatem to zrobiłeś, skoro nie musiałeś?

- To dość nieuprzejme pytanie, Garionie - upomniał go Belgarath. - Istnieją pewne zasady, których powinno się przestrzegać. Pytanie innego czarodzieja, dlaczego coś zrobił, to oznaka złego wychowania.

Garion obdarzył swego dziadka jeszcze twardszym spojrzeniem.

- Zmieniasz temat - wypalił wprost. - Zgódźmy się, że nie jestem zbyt dobrze wychowany. A teraz odpowiedz.

Belgarath sprawiał wrażenie lekko urażonego.

- To nie moja wina, że tak bardzo martwiliście się z ciotką. Nie masz powodów, aby się na mnie wściekać. - Zawahał się, po czym spojrzał na Gariona. - Rozumiem, że będziesz nalegał?

- Owszem. Sądzę, że tak. Czemu to zrobiłeś? Belgarath westchnął.

- Vordai żyła samotnie przez większą część swego życia - odparł. - A nie było ono zbyt łatwe. Zawsze uważałem, że zasłużyła sobie na lepszy los. Może to choćby odrobinę wynagrodzi dawne nieszczęście.

- I Aldur zgodził się z tobą? - naciskał dalej Garion. - Słyszałem jego głos, kiedy rozmawialiście.

- Podsłuchiwanie to naprawdę brzydki zwyczaj, Garionie.

- Mam mnóstwo brzydkich zwyczajów, dziadku.

- Nie wiem, dlaczego przemawiasz do mnie tym tonem, chłopcze - poskarżył się stary czarodziej. - W porządku, skoro tak do tego podchodzisz - istotnie, musiałem się sporo wysilić, aby przekonać mojego Mistrza.

- I zrobiłeś to wszystko tylko dlatego, że było ci jej żal?

- To może nie najlepsze określenie, Garionie. Powiedzmy, że jestem zwolennikiem sprawiedliwości.

- Skoro wiedziałeś, że i tak to uczynisz, czemu tak bardzo się sprzeciwiałeś?

Belgarath wzruszył ramionami.

- Chciałem się upewnić, że naprawdę jej na tym zależy. Poza tym, nie należy pozwalać ludziom sadzić, że zrobisz wszystko, czego zapragną, tylko dlatego, iż uważasz, że jesteś im coś winien.

Silk ze zdumieniem przyglądał się czarodziejowi.

- Współczucie, Belgaracie? - spytał z niedowierzaniem. - U ciebie? Jeśli świat dowie się o tym, twoja reputacja legnie w gruzach.

Belgarath wyraźnie się zakłopotał.

- Nie sądzę, aby rozpowszechnianie tej informacji było naprawdę konieczne, Silku - stwierdził. - Ludzie nie muszą wiedzieć zbyt wiele na ten temat, nieprawdaż?

Garion miał wrażenie, jakby nagle otwarły się przed nim zaryglowane dotąd drzwi. Uświadomił sobie, że Silk ma rację. Nigdy dotąd nie patrzył na to pod tym kątem, lecz Belgarath rzeczywiście cieszył się reputacją kogoś absolutnie bezwzględnego. Większość ludzi uważała, że Wieczny Człowiek ma w sobie pewną nieugiętość - gotowość poświęcenia wszystkiego w imię tajemniczego celu, którego nikt poza nim samym nie zdołałby w pełni pojąć. Jednakże dzięki temu aktowi współczucia starzec odsłonił inną, łagodniejszą stronę swego charakteru. Okazało się, że Belgarath Czarodziej jest jednak zdolny do ludzkich uczuć. Myśl o tym, jak bardzo ucierpiały owe uczucia w zetknięciu z całą grozą i bólem, których Belgarath doświadczył przez siedem tysięcy lat, wstrząsnęła Garionem do głębi. Odkrył, że spogląda na swego dziadka z nowym, głębokim szacunkiem.

Granice mokradeł wyznaczała solidna z wyglądu grobla, biegnąca w obie strony i znikająca w mglistej dali.

- Gościniec - poinformował Gariona Silk, wskazując nasyp. - To część tolnedrańskiego systemu dróg.

- Bel-grath - powiedział Tupik wynurzając głowę z wody tuż obok łodzi - dzię-ki.

- Och, myślę, że i tak w końcu nauczylibyście się mówić, Topiku - odparł starzec. - Byliście już bardzo blisko.

- Mo-że-tak, mo-że-nie - nie zgodził się Tupik. - Chcieć-mówić i mówić, nie-to-samo.

- Wkrótce nauczycie się kłamać - oznajmił sardonicznie Silk. - A wtedy już nic nie będzie odróżniać was od innych ludzi.

- Po co uczyć mówić skoro kłamać? - spytał najwyraźniej zdumiony Tupik.

- Zrozumiecie to z czasem.

Tupik lekko zmarszczył czoło, po czym jego głowa zniknęła pod wodą, by wynurzyć się ponownie w pewnej odległości.

- Że-gnaj-cie! - zawołał. - Tupik dziękuje - za matkę. - Po tych słowach zniknął bez śladu.

- Co za dziwne stworzonko. - Belgarath uśmiechnął się.

Nagle Silk krzyknął głośno i zaczął gorączkowo grzebać w kieszeni. Z jego ręki wyprysnął jakiś bladozielony kształt i z pluskiem zniknął w wodzie.

- Co się stało? - spytał Garion. Silk zadrżał.

- Ten mały potworek wsadził mi do kieszeni żabę.

- Może to miał być prezent? - zasugerował Belgarath.

- Żaba?

- A może i nie. - Belgarath uśmiechnął się szeroko. - To nieco prymitywne, zgoda, ale możliwe, że właśnie staliśmy się świadkami narodzin poczucia humoru.

Kilka mil dalej, przy wielkim gościńcu biegnącym wzdłuż wschodniej granicy mokradeł, znajdowała się tolnedrańską gospoda. Dotarli do niej późnym popołudniem i kupili konie za cenę, która wywołała bolesny jęk Silka. Następnego ranka ruszyli cwałem w kierunku Boktoru.

Owa dziwna przygoda na mokradłach dała Garionowi wiele do myślenia. Zaczął dostrzegać, że współczucie to w istocie rodzaj miłości - traktowanej jako szersze i bardziej pojemne uczucie, niż sadził dotychczas. Sama miłość, gdy się nad tym głębiej zastanowił, zdawała się oznaczać wiele rzeczy na pozór nie mających z nią nic wspólnego. W miarę jak pojmował to coraz lepiej, w jego umyśle zalęgła się natrętna myśl. Jego dziadek, człowiek, którego nazywano Wiecznym, najprawdopodobniej przez siedem tysięcy lat swego życia zdołał rozwinąć w sobie większą zdolność do miłości, niż mogliby to sobie wyobrazić zwykli ludzie. Mimo pozorów szorstkości i cynizmu w istocie całe życie Belgaratha stanowiło wyraz wszechogarniającej miłości. W czasie jazdy Garion zerkał często na niezwykłego starca i wizja odległego, wszechpotężnego czarodzieja wznoszącego się wysoko nad resztą ludzkości stopniowo bladła w jego umyśle. Zaczął dostrzegać za nią prawdziwego człowieka - niezwykle złożonego, to prawda, ale też bardzo ludzkiego.

Dwa dni później dotarli do Boktoru.


Rozdział XX



Boktor miał w sobie pewną otwartość, którą Garion dostrzegł natychmiast, gdy tylko znaleźli się na przestronnych ulice miasta. Większość domów nie była wyższa niż dwa piętra. Nie tłoczyły się też obok siebie, jak w innych odwiedzanych przez nich miastach. Ulice były szerokie i proste, praktycznie wolne od śmieci.

Jadąc rozległym bulwarem wysadzanym po bokach drzewami, podzielił się swoimi spostrzeżeniami z przyjaciółmi.

- Boktor to nowe miasto - wyjaśnił Silk. - Przynajmniej względnie nowe.

- Wydawało mi się, że stoi w tym miejscu od czasów Drasa o Byczym Karku.

- Owszem - odparł Silk. - Lecz stare miasto zostało zniszczone przez Angaraków podczas inwazji pięćset lat temu.

- Zapomniałem o tym - przyznał Garion.

- Po Vo Mimbre, kiedy nadszedł czas odbudowy, zdecydowano skorzystać z szansy i zacząć wszystko od nowa - ciągnął Silk. Rozejrzał się z lekkim niesmakiem. - Szczerze mówiąc, nie przepadam za Boktorem - wyznał. - Nie ma tu wystarczającej liczby bocznych uliczek i zakamarków. Praktycznie nie da się poruszać niepostrzeżenie. - Odwrócił się do Belgaratha. - To mi o czymś przypomina. Sądzę, że byłoby lepiej, gdybyśmy ominęli główny rynek. Jestem tam dość dobrze znany, a nie ma sensu ogłaszać całemu miastu naszego przybycia.

- Czy myślisz, że uda nam się przemknąć niepostrzeżenie? - spytał Garion.

- W Boktorze? - Silk roześmiał się. - Oczywiście, że nie. Już zostaliśmy zidentyfikowani, i to co najmniej parę razy. Szpiegostwo to u nas główny przemysł. Porenn wiedziała, że przybywamy, jeszcze zanim wjechaliśmy do miasta. - Zerknął na okno na drugim piętrze i jego palce zatańczyły, wyrażając ostre upomnienie w gestach drasańskiego tajnego języka. Zasłona przy oknie drgnęła, zawstydzona. - Okropnie niezręczny - zauważył Silk z głębokim niesmakiem. - Pewnie student pierwszego roku akademii.

- Najprawdopodobniej na widok takiej sławy ogarnęła go trema - zasugerował Belgarath. - Ostatecznie jesteś chodzącą legendą, Silku.

- To żadne wytłumaczenie dla marnej roboty - odparł Drasanin. - Gdybym miał dość czasu, wpadłbym do akademii i pomówił o tym z rektorem - westchnął. - Jakość pracy studentów zdecydowanie się obniżyła od czasu, gdy zrezygnowano z używania pręgierza.

- Pręgierza?! - wykrzyknął Garion.

- Za moich czasów student, który został dostrzeżony przez śledzoną osobę, dostawał karę chłosty - poinformował go Silk. - Chłosta to bardzo skuteczna metoda nauczania, Garionie.

Tuż przed nimi drzwi wielkiego domu otwarły się i na ulicę wymaszerował tuzin umundurowanych pikinierów. Żołnierze zatrzymali się i odwrócili się w stronę podróżnych. Dowodzący nimi oficer wystąpił naprzód, składając uprzejmy ukłon.

- Książę Kheldarze - powitał Silka. - Jej wysokość pyta, czy zechcielibyście łaskawie wstąpić do pałacu?

- Widzisz? - powiedział do Gariona Silk. - Mówiłem ci, że wie o naszym przybyciu. - Po czym dodał, zwracając się do oficera: - Z czystej ciekawości, kapitanie: co by pan zrobił, gdybym oznajmił, że nie będziemy tak łaskawi i nie wpadniemy do pałacu?

- Zapewne musiałbym nalegać - odparł kapitan.

- Tak mi się właśnie wydawało.

- Czy zostaliśmy aresztowani? - spytał nerwowo Garion.

- Niedokładnie, wasza wysokość - wyjaśnił kapitan. - Jednakże królowa Porenn zdecydowanie życzy sobie z wami pomówić.

Kapitan złożył ukłon Belgarathowi.

- Przedwieczny - powitał z szacunkiem starca. - Sądzę, że jeśli skierujemy się do bocznego wejścia, zwrócimy na siebie znacznie mniejszą uwagę. - Z tymi słowy zawrócił na pięcie i rozkazał swym ludziom ruszać naprzód.

- Wie, kim jesteśmy - mruknął Garion do Silka.

- Naturalnie - odparł Drasanin.

- Jak się z tego wygrzebiemy? Czy Porenn nie odeśle nas od razu do Rivy?

- Porozmawiam z nią - stwierdził Belgarath. - Porenn to rozsądna kobieta. Jestem pewien, że potrafię ją przekonać.

- Chyba że Polgara zaczęła sypać groźbami - dodał Silk. - Zauważyłem, że kiedy się zezłości, ma taki zwyczaj.

- Zobaczymy.

Królowa Porenn była jeszcze promienniejsza i ładniejsza niż zwykle. Szczupła sylwetka świadczyła wyraźnie o tym, że Porenn ma już za sobą narodziny pierwszego dziecka. Macierzyństwo nadało jej twarzy i oczom wyraz szczęśliwego spełnienia. Gdy tylko znaleźli się w pałacu, powitała ich ciepło i natychmiast zaprowadziła do swych prywatnych komnat. Pokoje maleńkiej królowej były przytulne i kobiece; na meblach leżały koronkowe serwetki, w oknach zwieszały się miękkie różowe zasłony.

- Gdzie się podziewaliście? - spytała, gdy tylko zostali sami. - Polgara jest wściekła.

Belgarath wzruszył ramionami.

- Przejdzie jej. Co słychać w Rivie?

- Oczywiście, zorganizowali poszukiwania - odparła Porenn. - Jak się wam udało dotrzeć tak daleko? Wszystkie drogi zostały zablokowane.

- Wyprzedziliśmy pościg, najdroższa cioteczko. - Silk uśmiechnął się bezczelnie. - Kiedy zaczęli blokować szlaki, my byliśmy już daleko.

- Prosiłam, abyś mnie tak nie nazywał, Kheldarze - upomniała go.

- Wybacz, wasza wysokość. - Silk ukłonił się głęboko, jednakże z jego twarzy nie zniknął szyderczy uśmiech.

- Jesteś niemożliwy.

- Oczywiście - odparł. - To część mojego uroku. Królowa westchnęła.

- I co ja teraz z wami pocznę?

- Pozwolisz nam jechać dalej - odrzekł spokojnie Belgarath. - Rzecz jasna, będziemy się spierać, ale w końcu i tak ustąpisz.

Spojrzała na niego bez słowa.

- Przecież pytałaś. Jestem pewien, że teraz czujesz się znacznie lepiej.

- Jesteś równie okropny jak Kheldar. Może nawet gorszy - rzuciła oskarżycielsko.

- Mam większą praktykę.

- To absolutnie wykluczone - oznajmiła stanowczo. - Otrzymałam dokładne rozkazy od Polgary. Muszę odesłać was do Rivy.

Belgarath wzruszył ramionami.

- Pojedziecie? - sprawiała wrażenie zaskoczonej.

- Nie - odparł. - Nie pojedziemy. Twierdzisz, że Polgara rozkazała ci stanowczo, abyś nas odesłała. W porządku. Zatem ja rozkazuję ci, abyś tego nie robiła. Do czego nas to sprowadza?

- To okrutne z twojej strony, Belgaracie.

- Mamy ciężkie czasy.

- Zanim zaczniemy kłócić się na dobre, czy myślicie, że moglibyśmy rzucić okiem na następcę tronu? - spytał Silk.

Było to bardzo przebiegłe pytanie. Żadna młoda matka nie potrafi oprzeć się sposobności pochwalenia się swoim dzieckiem i królowa Porenn zdążyła już podejść do stojącej w kącie kołyski, zanim zorientowała się, że poddano ją sprytnej manipulacji.

- Kheldarze, jesteś okropny - stwierdziła z wyrzutem, mimo te jednak odsunęła satynową kołderkę, ukazując niemowlę, które stało się ośrodkiem jej życia.

Drasański Książę Korony z wielką powagą próbował właśnie wsunąć do buzi wielki palec u nogi. Z radosnym okrzykiem Porenn porwała go w ramiona i przytuliła, po czym odwróciła i uniosła wysoko, pokazując swym gościom.

- Czyż nie jest uroczy? - spytała.

- Bądź pozdrowiony, kuzynie. - Silk z powagą powitał dziecko. - Twoje szczęśliwe przybycie na świat sprawiło, że już na pewno zostanie mi zaoszczędzona ostateczna kompromitacja.

- Co to miało znaczyć? - zapytała podejrzliwie Porenn.

- Tylko tyle, że jego różowiutka wysokość na zawsze zniweczył jakąkolwiek możliwość, abym wstąpił na tron - odparł Silk. - Byłbym bardzo złym królem, Porenn. Gdyby doszło do tego nieszczęścia, Drasnia ucierpiałaby na tym niemal w równym stopniu jak ja. Nasz Garion już w tej chwili jest lepszym królem z przypadku, niż ja mógłbym kiedykolwiek zostać.

- Ojej! - Porenn zarumieniła się lekko. - Zupełnie wyleciało mi to z głowy. - Dygnęła nieco niezręcznie, nadal trzymając w ramionach dziecko. - Wasza królewska wysokość - powitała oficjalnie Gariona.

- Wasza wysokość. - Garion odpowiedział ukłonem, który ciocia Pol kazała mu ćwiczyć całymi godzinami.

Porenn roześmiała się srebrzyście.

- Wszystko to wydaje się okropnie nie na miejscu. - Położyła jedną rękę na karku Gariona, przyciągnęła go do siebie i ucałowała ciepło. Trzymane na drugiej ręce dziecko zagruchało.

- Kochany Garionie - powiedziała - okropnie wyrosłeś.

Nie wiedział, co na to rzec.

Królowa przez moment przyglądała się jego twarzy.

- Spotkało cię wiele rzeczy - zauważyła przenikliwie. - Nie jesteś już tym samym chłopcem, którego poznałam w Val Alorn.

- Dokonuje pewnych postępów - zgodził się Belgarath siadając w fotelu. - Ilu szpiegów podsłuchuje nas w tej chwili, Porenn?

- Dwóch, o których mi wiadomo. - Królowa odłożyła dziecko do kołyski.

Silk zaśmiał się.

- A ilu szpiegów szpieguje tamtych szpiegów?

- Mam wrażenie, że kilkunastu - wyjaśniła Porenn. - Gdybym próbowała śledzić całe szpiegowanie w tym pałacu, nigdy do niczego bym nie doszła.

- Zakładam, że są dyskretni. - Belgarath rzucił znaczące spojrzenie na ściany i gobeliny.

- Oczywiście - oznajmiła Porenn z lekką urazą w głosie. - Mamy pewne standardy. Amatorów nigdy nie dopuszcza się do szpiegowania w pałacu.

- W porządku. Zatem przystąpmy do rzeczy. Czy naprawdę będziemy musieli prowadzić długą zaciętą dyskusję na temat tego, czy odeślesz nas do Rivy?

Królowa westchnęła, po czym roześmiała się bezradnie.

- Chyba nie - ustąpiła. - Musisz jednak podsunąć mi jakieś usprawiedliwienie, które mogłabym podać Polgarze.

- Powiedz jej po prostu, że postępujemy zgodnie z instrukcjami zawartymi w Kodeksie Mrińskim.

- To w Kodeksie Mrińskim są jakiekolwiek instrukcje? - w głosie Porenn zabrzmiała nuta zdumienia.

- Możliwe - odparł czarodziej. - Większa jego część to skończony bełkot, więc nikt nie może być pewien, co w sobie kryje.

- Prosisz, abym spróbowała ją oszukać?

- Nie. Proszę, abyś przekonała ją, że to ja cię oszukałem. To pewna różnica.

- Bardzo subtelna, Belgaracie.

- Wszystko będzie dobrze - zapewnił ją. - Polgara zawsze ma tendencję, aby wierzyć we wszystko co najgorsze, jeśli chodzi o mnie. W każdym razie, jesteśmy w drodze do Gar og Nadrak. Przekaż Polgarze, że będziemy potrzebowali czegoś, co odwróci uwagę Angaraków. Powtórz jej, że powiedziałem, aby przestała marnować czas na poszukiwania, zebrała gdzieś na północy armię i narobiła mnóstwo szumu. Wolałbym, żeby Angarakowie byli zbyt zajęci obserwowaniem Alornów, aby zwracać uwagę na nas.

- Co, u licha, zamierzacie robić w Gar og Nadrak? - spytała z ciekawością Porenn.

Belgarath spojrzał znacząco na ściany, za którymi przyczaili się oficjalni szpiedzy - jak również paru nieoficjalnych.

- Polgara będzie wiedziała, co robimy. Jak wygląda sytuacja na granicy z Nadrakami?

- Panuje tam pewne napięcie - odparła królowa. - Nie dotarliśmy jeszcze do etapu wrogości, ale daleko nam do przyjaźni. Nadrakowie tak naprawdę nie pragną tej wojny. Gdyby nie Grolimowie, jestem przekonana, że udałoby się ich nakłonić do zachowania neutralności. Z pewnością woleliby zabijać Murgów niż Drasan. Belgarath skinął głową.

- Przekaż swojemu mężowi, że chciałbym, aby miał na oku Anhega. Anheg to prawdziwy geniusz, czasami jednak zdarzają mu się wybryki. Rhodar jest stateczniejszy. Powiedz, że ich działanie na południu ma służyć jedynie odwróceniu uwagi, a nie stanowić początek ogólnej wojny. Alornowie czasami przesadzają z entuzjazmem.

- Zawiadomię go o tym - przyrzekła Porenn. - Kiedy wyruszacie?

- Wolałbym nie określać dokładnego terminu. - Starzec ponownie zerknął na ściany komnaty królowej.

- Przynajmniej zostańcie na noc - nalegała.

- Jak moglibyśmy odmówić? - wtrącił drwiąco Silk. Królowa Porenn patrzyła na niego przez dłuższą chwilę.

Wreszcie westchnęła.

- Chyba powinnam ci powiedzieć, Kheldarze - oznajmiła bardzo cicho. - Jest tu twoja matka.

Twarz Silka śmiertelnie pobladła.

- Tutaj? W pałacu? Porenn skinęła głową.

- W zachodnim skrzydle. Umieściłam ją w apartamencie tuż obok ogrodu, który tak bardzo lubi.

Dłonie Silka zaczęły drżeć. Jego oblicze było szare jak popiół.

- Od jak dawna tu jest? - wykrztusił.

- Kilka tygodni. Przyjechała przed narodzinami dziecka.

- Jak się czuje?

- Bez zmian. - W głosie jasnowłosej królowej zadźwięczał prawdziwy smutek. - Rozumiesz chyba, że będziesz musiał się z nią zobaczyć.

Silk odetchnął głęboko i uniósł głowę, jednakże na jego twarzy wciąż malowało się przygnębienie.

- Zdaje się, że nie da się tego uniknąć - powiedział na wpół do siebie. - Równie dobrze mogę załatwić to od razu. Wybaczycie mi?

- Oczywiście.

Odwrócił się i z ponurą miną opuścił pokój.

- Czy on nie lubi swojej matki? - spytał Garion.

- Bardzo ją kocha - odparła królowa. - Dlatego właśnie tak ciężko to znosi. Jego matka jest ślepa... na szczęście.

- Na szczęście?

- Jakieś dwadzieścia lat temu w zachodniej Drasni wybuchła zaraza - wyjaśniła Porenn. - To była straszna choroba, pozostawiająca na twarzach tych, którzy zdołali ją przeżyć, potworne blizny. Matka księcia Kheldara była wówczas jedną z najpiękniejszych kobiet w Drasni. Ukryliśmy przed nią prawdę. Nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo zniekształcona jest jej twarz - przynajmniej taką mamy nadzieję. Spotkania Kheldara i jego matki mogą wzruszyć najtwardsze serca. W jego głosie nie słychać nawet cienia rozpaczy, ale jego oczy... - urwała. - Czasami nawet myślę, że to dlatego spędza tak wiele czasu poza Drasnia - dodała. Po chwili wyprostowała się. - Zadzwonię, by przysłali kolację - oznajmiła - i coś do picia. Kheldar zazwyczaj potrzebuje czegoś mocniejszego po wizycie u matki.

Minęła godzina, nim Silk powrócił do komnaty. Natychmiast też zaczął pić. Pochłaniał ale z ponurą determinacją człowieka, który pragnie jak najszybciej stracić świadomość.

Dla Gariona był to nieprzyjemny wieczór. Królowa Porenn krzątała się wokół swego synka, nie spuszczając czujnego wzroku z Silka. Milczący Belgarath siedział w fotelu, a Silk pił. Wreszcie, wymawiając się znużeniem, którego nie czuł, Garion poszedł się położyć.

Do tej pory nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo polegał na Silku przez te półtora roku, odkąd się poznali.

Sardoniczny humor, samodzielność i pomysłowość małego Drasanina stanowiły zawsze pewny punkt oparcia. Oczywiście, Silk miał też swoje irytujące nawyczki i kaprysy. Był niezwykle nerwowym i skomplikowanym człowiekiem, lecz jego niezawodne poczucie humoru i giętki umysł pozwoliły im wyjść cało z wielu bardzo nieprzyjemnych sytuacji. Teraz jednak wszelkie ślady humoru i dowcipu zniknęły i Drasanin był najwyraźniej bliski całkowitego załamania.

Z jakiejś przyczyny złowroga konfrontacja, ku której zmierzali, wydała się w tym momencie Garionowi jeszcze groźniejsza. Choć Silk zapewne nie zdoła mu pomóc, kiedy wreszcie nadejdzie czas pojedynku z Torakiem, Garion liczył na to, że przyjaciel pozostanie dlań podporą przez wszystkie koszmarne dni poprzedzające to spotkanie. Obecnie jednak najwyraźniej odebrano mu nawet tę niewielką pociechę. Nie mogąc spać, godzinami przewracał się z boku na bok. Wreszcie, dobrze po północy, wstał, owinął się płaszczem i powędrował na bosaka, by sprawdzić, czy przyjaciel położył się już do łóżka.

Silk wciąż jeszcze nie spał. Nadal siedział na tym samym krześle. Jego kufel przewrócił się i łokcie Drasanina spoczywały w kałuży ale. Twarz skrywał w dłoniach. Nie opodal z nieodgadnionym wyrazem twarzy siedziała, wyraźnie znużona, maleńka królowa Drasni. Gdy stojący w drzwiach Garion obserwował całą scenę, z ust Silka wydobył się stłumiony jęk. Z łagodnym, niemal czułym uśmiechem królowa Porenn wstała, obeszła stół i objęła dłońmi głowę mężczyzny, przyciągając ją do siebie. Silk z rozpaczliwym krzykiem przywarł do niej, płacząc otwarcie niczym skrzywdzone dziecko.

Królową Porenn spojrzała nad rozdygotaną głową swego towarzysza na Gariona. Jej oblicze wyraźnie zdradzało, że jest świadoma uczuć, jakie żywi wobec niej Silk. W spojrzeniu Porenn kryło się bezradne współczucie dla tego człowieka, którego lubiła - ale nic ponadto - oraz głęboka litość z powodu cierpienia, jakie sprawiła mu wizyta u matki.

Garion i królowa Drasni stali w milczeniu, spoglądając na siebie. Słowa nie były konieczne; oboje zrozumieli się znakomicie. Kiedy Porenn odezwała się wreszcie, jej ton był dziwnie beznamiętny.

- Myślę, że teraz możesz położyć go do łóżka - stwierdziła. - Kiedy może płakać, zazwyczaj najgorsze ma już za sobą.


* * *

Następnego ranka opuścili pałac i dołączyli do zmierzającej na wschód karawany. Rozciągające się za Boktorem wrzosowiska były praktycznie półpustynią. Pomocny szlak karawan wił się pomiędzy niskimi wzgórzami pokrytymi skąpą roślinnością i rzadką trawą. Choć był już środek wiosny, na wrzosowiskach wciąż panowała dziwna atmosfera rozkładu, jakby zmiana pory roku nic tu nie zmieniła. Zrodzony nad lodami bieguna wiatr wciąż niósł ze sobą zapach zimy.

Silk jechał w milczeniu, wbijając wzrok w ziemię, Garion nie umiał zgadnąć, czy do jego marnego nastroju przyczyniła się rozpacz, czy też spóźnione skutki wypitego ale. Belgarath także milczał i cała trójka posuwała się naprzód, mając do towarzystwa jedynie dźwięk dzwoneczków doczepionych do uprzęży mułów drasańskiego kupca.

Około południa Silk potrząsnął głową i rozejrzał się wokół. W jego oczach, nadal mocno przekrwionych, zabłysła dawna czujność.

- Czy ktoś wpadł na pomysł, by zabrać coś do picia? - spytał.

- Po wczorajszym wieczorze powinieneś mieć chyba dosyć - odparł Belgarath.

- To była rozrywka. Teraz potrzebuję lekarstwa.

- Może wody? - zaproponował Garion.

- Nie jestem brudny, Garionie, tylko spragniony.

- Proszę. - Belgarath podał znękanemu Drasaninowi niewielki bukłak. - Tylko nie przedawkuj.

- Zaufaj mi - odparł Silk, pociągając długi łyk. Zadrżał i skrzywił się gwałtownie. - Gdzie to kupiłeś? - spytał. - Smakuje, jakby ktoś gotował w nim stare buty.

- Nie musisz go pić.

- Obawiam się, że muszę. - Silk przełknął kolejny łyk, po czym zakorkował bukłak i oddał go czarodziejowi. Z kwaśną miną rozejrzał się po wrzosowiskach.

- Niewiele się tu zmieniło - zauważył. - Przykro mi to mówić, ale Drasnia ma niewiele do zaoferowania. Jest albo zbyt mokra, albo zbyt sucha. - Zadrżał pod wpływem mroźnego powiewu wiatru. - Czy zdajecie sobie sprawę, że między nami a biegunem nie ma nic, co mogłoby osłonić nas przed wiatrem, poza przypadkowym zbłąkanym reniferem?

Garion odprężył się nieco. W miarę upływu czasu, uwagi i komentarze Silka stawały się coraz złośliwsze i dowcipniejsze. Gdy wieczorem karawana zatrzymała się na popas, wyglądało na to, że Drasanin całkiem wrócił do siebie.


Rozdział XXI



Karawana posuwała się wolno szlakiem pośród ponurych wrzosowisk wschodniej Drasni, do wtóru żałosnego pobrzękiwania dzwoneczków przy uprzężach mułów. Niskie wzgórza porośnięte były rzadkimi kępkami wrzośca, na którym dopiero co zakwitły maleńkie różowe kwiatki. Po niebie wędrowało coraz więcej chmur, a nie ustający ani na moment wiatr niezmiennie dmuchał z pomocy.

Humor Gariona psuł się coraz bardziej, aż wreszcie stał się równie ponury jak krajobraz. Chłopak nie potrafił już dłużej przymykać oczu na nieubłaganą rzeczywistość. Z każdą milą, z każdym krokiem coraz bardziej zbliżał się do Mallorei i do spotkania z Torakiem. Nawet cichutka pieśń osadzonego w rękojeści wielkiego miecza Klejnotu, stale dźwięcząca mu w uszach, nie mogła go pocieszyć. Torak był bogiem - niezwyciężonym, nieśmiertelnym - a Garion, jeszcze nawet nie w pełni dorosły młodzieniec, z rozmysłem zmierzał ku Mallorei, aby go odnaleźć i stoczyć z nim walkę na śmierć i życie. Śmierć była czymś, o czym Garion usilnie starał się nie myśleć. Podczas długiego pościgu za Zedarem i Klejnotem groziła mu raz czy dwa, teraz jednak wydawała się pewna. Samotnie będzie musiał stawić czoło Torakowi. Mandorallen, Barak czy Hettar nie wspomogą go swymi mieczami, Belgarath i ciocia Pol nie będą interweniowali za pomocą swej magii. Silk nie zdoła obmyślić jakiegoś sprytnego podstępu, który umożliwi ucieczkę. Mroczny Bóg, gigantyczny i wściekły, rzuci się na niego, złakniony krwi. Garion zaczął lękać się snu, bowiem sen niósł ze sobą coraz to nowe koszmary, które nawiedzały go potem nawet we dnie. Każdy dzień był gorszy niż poprzedni.

Garion bał się. Strach narastał z każdą mijającą chwilą, póki jego kwaśny posmak na stałe nie zadomowił się w jego ustach. Ogarnęło go przemożne pragnienie ucieczki, wiedział jednak, że to niemożliwe. Na całym świecie nie istniało miejsce, w którym mógłby się schronić. Gdyby spróbował umknąć, sami bogowie odszukaliby go i bez wahania zawiedli na miejsce owego strasznego spotkania, wyczekiwanego od początku świata. Tak wiec chory ze strachu, Garion jechał naprzód, aby spotkać się ze swoim przeznaczeniem.

Belgarath, który nie zawsze naprawdę spał, kiedy wydawał się drzemać w siodle, nieustannie obserwował młodzieńca, wyczekując chwili, kiedy strach osiągnie swój szczyt. Wreszcie, pewnego pochmurnego poranka, kiedy ołowianoszare niebo było równie ponure jak otaczające ich wrzosowiska, czarodziej podjechał do Gariona.

- Czy chciałbyś o tym pomówić? - spytał spokojnie. - Może zdołam ci pomóc?

- Nic nie zdoła mi pomóc. On mnie zabije.

- Gdybym sądził, że jest to nieuniknione, nie pozwoliłbym ci wyruszyć w tę podróż.

- Jak w ogóle mogę walczyć z bogiem?

- Odważnie - brzmiała niezbyt pocieszająca odpowiedź. - W przeszłości okazywałeś swą odwagę w bardzo niestosownych momentach. Nie sądzę, byś aż tak się zmienił.

- Tak bardzo się boję, dziadku - wyznał Garion. W jego głosie słychać było przejmujący ból. - Chyba wiem, jak czuł się Mandorallen. Strach jest tak potężny, że nie potrafię z nim żyć.

- Jesteś silniejszy, niż myślisz. Jeśli będziesz musiał, potrafisz żyć ze wszystkim.

Garion zastanowił się nad tym. Słowa dziadka niezbyt podniosły go na duchu.

- Jaki on jest? - spytał z nagłą ciekawością.

- Kto?

- Torak.

- Arogancki. Nigdy za nim nie przepadałem.

- Czy jest podobny do Ctuchika? Albo Asharaka?

- Nie. To oni usiłowali upodobnić się do niego. Oczywiście nie udało im się, ale robili wszystko co w ich mocy. Jeśli będzie to dla ciebie jakakolwiek pociechą, Torak najprawdopodobniej lęka się ciebie równie mocno, jak ty jego. Wie, kim jesteś. Kiedy się spotkacie, nie ujrzy młodego sendarskiego pomywacza imieniem Garion - zobaczy przed sobą Belgariona, Rivańskiego Króla i miecz Rivy, złakniony jego krwi. Ujrzy także Klejnot Aldura i widok ten najprawdopodobniej przerazi go bardziej niż cokolwiek innego.

- Kiedy po raz pierwszy go spotkałeś? - Garion nagle zapragnął, aby starzec opowiedział mu historię, jak to czynił kiedyś. Opowieści zawsze pomagały w trudnych chwilach. Można było zasłuchać się w zajmującą historię i przynajmniej przez jakiś oderwać myśli od nieznośnej rzeczywistości.

Belgarath poskrobał się po krótkiej siwej brodzie.

- Niech się zastanowię - powiedział. - Mam wrażenie, że pierwszy raz zobaczyłem go w Dolinie. To było bardzo dawno temu. Zebrali się tam też inni - Belzedar, Beldin i cała reszta. Każdy z nas zajmował się własnymi studiami. Nasz Mistrz zamknął się w swej wieży z Klejnotem i czasami mijały całe miesiące, nim go znów oglądaliśmy.

I wtedy pewnego dnia przybył do nas nieznajomy. Na oko miał mniej więcej tyle wzrostu co ja, lecz poruszał się z taką dumą, jak gdyby był wysoki na setki łokci. Miał czarne włosy i bardzo bladą cerę oraz - o ile dobrze pamiętam - zielonkawe oczy. Jego twarz była tak piękna, że aż niemal cukierkowa, a włosy wyglądały, jakby spędzał dużo czasu na ich układaniu. Sprawiał wrażenie tego rodzaju człowieka, który zawsze nosi w kieszeni lusterko.

- Czy coś powiedział? - spytał Garion.

- O tak - odparł Belgarath. - Podszedł do nas i rzekł: „Chcę mówić z moim bratem, waszym Mistrzem”. Zdecydowanie nie spodobał mi się jego ton. Zwracał się do nas, jakbyśmy byli sługami - to nieprzyjemny nawyk, z którego nigdy się nie wyzwolił. Mimo wszystko jednak mój Mistrz - po długich staraniach - wpoił mi przynajmniej odrobinę dobrych manier.

Powiadomię Mistrza o twym przybyciu”, odparłem tak uprzejmie, jak tylko potrafiłem. „To nie będzie konieczne, Belgaracie”, odparł swym irytująco wyniosłym tonem. „Mój brat wie, że tu jestem”.

- Skąd znał twoje imię, dziadku? Belgarath wzruszył ramionami.

- Nigdy się nie dowiedziałem. Zakładam, że mój Mistrz od czasu do czasu komunikował się z nim oraz innymi bogami i opowiedział im o nas. W każdym razie zaprowadziłem owego przesadnie urodziwego gościa do wieży Mistrza. Po drodze nie odzywałem się do niego, a kiedy tam dotarliśmy, spojrzał mi prosto w oczy i rzekł: „Mam dla cię pewną radę, Belgaracie, jako podziękę za tę przysługę. Nie próbuj wznieść się ponad swój stan. Nie jest twą rzeczą chwalić mnie bądź ganić. Mam nadzieję, że - dla twego dobra - kiedy znów się spotkamy, wspomnisz moje słowa i zachowasz się bardziej przystojnie”.

Dziękuję za radę” odparłem, przyznaję, z pewną irytacją. „Czy potrzeba ci czegoś jeszcze?”

Hardyś, Belgaracie”, oznajmił gość. „Może pewnego dnia poświecę nieco czasu, aby nauczyć cię stosownego zachowania”. Z tymi słowy wszedł do wieży. Jak widzisz, Torak i ja od początku się sobie nie spodobaliśmy. Nie byłem zachwycony jego zachowaniem, a on moim.

- Co się wydarzyło dalej? - Ciekawość Gariona zaczęła stopniowo zagłuszać lęk.

- Znasz tę historię - odparł Belgarath. - Torak wspiął się na wieżę i rozmawiał z Aldurem. Jedno doprowadziło do drugiego, aż wreszcie Torak powalił mego Mistrza i ukradł Klejnot. - Oblicze starego czarodzieja spoważniało. - Następnym razem, kiedy go widziałem, nie był już taki śliczny - ciągnął z ponurą satysfakcją. - To było już po tym, kiedy Klejnot go poraził i Torak zaczął nosić stalową maskę, aby ukryć ruinę swej twarzy.

Silk zbliżył się do nich i jechał teraz tuż obok, zafascynowany opowieścią.

- Co wtedy zrobiłeś - to znaczy, kiedy Torak ukradł Klejnot? - spytał.

- Nasz Mistrz posłał nas, abyśmy ostrzegli innych bogów - odrzekł Belgarath. - Ja miałem znaleźć Belara, który przebywał gdzieś na północy, zabawiając się ze swymi Alornami. Belar był wówczas młodym bogiem i oddawał się rozrywkom młodości. Alorskie dziewczęta marzyły o tym, by je nawiedził, on zaś starał się spełnić jak najwięcej tych marzeń - tak mi przynajmniej mówiono.

- Nigdy czegoś takiego o nim nie słyszałem. - Silk sprawiał wrażenie zaskoczonego.

- Może to tylko plotki - przyznał Belgarath.

- Znalazłeś go? - wtrącił Garion.

- Zabrało mi to nieco czasu. W owych dniach świat wyglądał inaczej. To, co obecnie nazywamy Algarią, rozciągało się daleko na wschód - tysiące mil otwartego stepu. Z początku przybrałem postać orła, ale nie sprawdziła się specjalnie dobrze.

- Wydaje się, że to całkiem rozsądny wybór - zauważył Silk.

- Od dużych wysokości kręci mi się w głowie - wyjaśnił starzec - a mój wzrok cały czas przyciągały rzeczy, dziejące się na ziemi. Bez przerwy czułem przemożną chęć, aby opaść w dół i zabić jakieś stworzenie. Po pewnym czasie charakter istoty, której kształt przybraliśmy, zaczyna dominować nad naszym myśleniem, a choć orzeł wygląda imponująco, w rzeczywistości to bardzo głupi ptak. Wreszcie zrezygnowałem z pierwotnego pomysłu i zamiast tego przybrałem postać wilka. Okazało się to znacznie mądrzejszą decyzją. Jedyną przeszkodą, na jaką natrafiłem, była młoda wilczyca, mająca wyraźną ochotę na igraszki. - Kiedy to mówił, skóra wokół jego oczu napięła się lekko, a w głosie pojawiła się dziwna nuta.

- Belgaracie! - jęknął wstrząśnięty Silk.

- Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Rozważyłem moralny aspekt całej sytuacji i uznałem, że ojcostwo to nic złego, ale gromadka szczeniąt może się okazać nieco kłopotliwa. Oparłem się jej zalotom, choć z uporem podążała za mną przez całą drogę na północ, gdzie mieszkał Bóg-Niedźwiedź ze swymi Alornami. - Urwał i spojrzał w dal, na szarozielone wrzosowisko. Jego twarz miała nieprzenikniony wyraz. Garion wiedział, że starzec nie mówi im wszystkiego, że ukrywa coś bardzo istotnego.

- W każdym razie - ciągnął Belgarath - Belar udał się z nami do Doliny, gdzie zebrali się już inni bogowie. Tam naradzili się i zdecydowali wypowiedzieć wojnę Torakowi i jego Angarakom. Taki był początek. Od tego czasu świat nigdy nie był już taki sam.

- Co się stało z wilczycą? - spytał Garion, próbując dotrzeć do sedna sekretu dziadka.

- Została ze mną - odparł spokojnie Belgarath. - Całymi dniami przesiadywała w mojej wieży, obserwując mnie. Miała dość niezwykły umysł, a jej uwagi często mnie rozpraszały.

- Uwagi? - spytał Silk. - Ona umiała mówić?

- Oczywiście - na sposób wilków. Podczas naszej wspólnej podróży nauczyłem się ich mowy. To naprawdę zwięzły i często bardzo piękny język. Wilki potrafią wyrażać się z wielką elokwencją - nawet poetycznie - kiedy już przywyknie się do tego, że przemawiają do ciebie bez słów.

- Jak długo z tobą została? - wtrącił Garion.

- Dość długo. Pamiętam, że raz zapytałem ją o to. Odpowiedziała mi pytaniem - był to jeden z jej bardziej irytujących nawyków. „Czymże jest czas dla wilka?”, rzekła jedynie. Dokonałem paru obliczeń i odkryłem, że towarzyszyła mi przez nieco ponad tysiąc lat. Trochę mnie to zaskoczyło, ale ona przyjęła tę informację z całkowitą obojętnością. „Wilki żyją tak długo, jak długo pragną”, oświadczyła. Wreszcie pewnego dnia z jakiejś przyczyny musiałem zmienić postać - zapomniałem dokładnie, dlaczego. Zobaczyła, jak to zrobiłem i to był koniec wszelkiego spokoju. Stwierdziła krótko: „a więc tak się to robi” i natychmiast zamieniła się w śnieżną sowę. Zaskakiwanie mnie zdawało się jej sprawiać dużą przyjemność i nigdy nie wiedziałem, jaką postać ujrzę, kiedy odwrócę się następnym razem. Jednak najbardziej lubiła właśnie sowę. Po kilku latach opuściła mnie. Zdumiałem się, kiedy odkryłem, że za nią tęsknię. Bardzo długo byliśmy razem. - Urwał i ponownie spojrzał w dal.

- Czy jeszcze kiedykolwiek ją spotkałeś? - naciskał Garion.

Belgarath skinął głową.

- Dopilnowała tego, choć wówczas nie miałem o tym pojęcia. Mój Mistrz wysłał mnie po coś ma północ Doliny, gdzie natknąłem się na niewielki, schludny, kryty strzechą domek, stojący w zagajniku nad rzeczką. W domku tym mieszkała kobieta imieniem Poledra - kobieta o płowych włosach i niezwykłych złotych oczach. Poznaliśmy się, zaprzyjaźniliśmy i w końcu pobraliśmy. To była matka Polgary - i Beldaran.

- Mówiłeś, że spotkałeś się jeszcze kiedyś z wilczycą - przypomniał mu Garion.

- Niedokładnie słuchałeś, Garionie - odparł starzec, spoglądając prosto na swego wnuka. W jego oczach widać było głęboki odwieczny ból - ból tak wielki, że Garion wiedział, iż pozostanie tam do końca życia czarodzieja.

- Nie chcesz chyba powiedzieć...?

- Mnie samemu z trudem przyszło się z tym pogodzić. Poledra była bardzo cierpliwa i bardzo zdecydowana. Kiedy odkryła, że nie mogę zaakceptować jej jako towarzyszki w postaci wilka, po prostu przybrała inną postać. Ostatecznie dostała to, czego pragnęła - westchnął.

- Matka cioci Pol była wilkiem? - wykrztusił oszołomiony Garion.

- Nie, Garionie - odparł spokojnie Belgarath. - Była kobietą. Bardzo piękną kobietą. Zmiana postaci jest całkowita.

- Ale... ale zaczęła jako wilk.

- I co z tego?

- No... - cała ta idea wstrząsnęła Garionem.

- Nie daj się zwieść uprzedzeniom - upomniał go Belgarath.

Garion próbował zaakceptować to, co powiedział dziadek, ale nadal wydawało mu się to potworne.

- Przepraszam - wykrztusił wreszcie. - To nienaturalne, cokolwiek byś powiedział.

- Garionie - przypomniał mu starzec z lekkim wyrzutem. - Niemal wszystko to, co robimy, jest nienaturalne. Jeśli się nad tym zastanowisz, poruszanie kamieni siłą twojego umysłu nie jest najbardziej naturalną rzeczą na świecie.

- Ale to co innego - zaprotestował Garion. - Dziadku, ożeniłeś się z wilczycą i wilczyca miała dzieci. Jak mogłeś to zrobić?

Belgarath westchnął i potrząsnął głową.

- Jesteś bardzo upartym chłopcem, Garionie - zauważył. - Zdaje się, że nigdy tego nie zrozumiesz, póki sam nie doświadczysz przemiany. Podjedźmy za to wzgórze i pokażę ci, jak się to robi. Nie ma sensu niepokoić reszty karawany.

- Czy mogę pojechać z wami? - spytał Silk. Jego nos zadrżał gwałtownie.

- To nie taki głupi pomysł - zgodził się Belgarath. - Będziesz mógł przytrzymać konie. Wierzchowce z reguły wpadają w panikę w obecności wilków.

Zjechali ze szlaku karawan biegnącego w dal pod ołowianym niebem i okrążyli niskie, porośnięte wrzoścem wzgórze.

- To powinno wystarczyć - zdecydował Belgarath, ściągając wodze i zeskakując z siodła w płytkiej kotlince tuż za pagórkiem. Ziemię wokół pokrywała młoda trawa, zielona świeżą barwą wiosny.

- Cała sztuka polega na tym, aby stworzyć w umyśle obraz zwierzęcia - wyjaśnił Belgarath. - Do ostatniego szczegółu. Następnie kierujesz wolę do wewnątrz - na samego siebie - a potem zmieniasz się, dopasowując swój obraz do wcześniej przywołanej wizji.

Garion zmarszczył brwi. Nic z tego nie rozumiał.

- Wyjaśnienia zabrałyby zbyt wiele czasu - stwierdził Belgarath. - Przyjrzyj się zatem i obserwuj - zarówno oczami, jak i umysłem.

Nagle w myślach Gariona pojawił się obraz wielkiego szarego wilka, którego od czasu do czasu widywał już wcześniej. Dokładnie dostrzegał posiwiały pysk i srebrzyste futro. Po chwili poczuł falę mocy i usłyszał głuchy ryk. Przez ułamek sekundy obraz wilka zmieszał się z obrazem Belgaratha, jakby oba próbowały zająć tę samą przestrzeń. Wreszcie Belgarath zniknął i pozostał tylko wilk.

Silk zagwizdał cicho, mocniej ujmując wodze spłoszonych koni. Belgarath zmienił się z powrotem w zwykłego starego mężczyznę odzianego w szarą tunikę i płaszcz z kapturem.

- Rozumiesz? - spytał Gariona.

- Chyba tak - odparł z lekkim powątpiewaniem Garion.

- Spróbuj. Poprowadzę cię krok po kroku. Garion zaczął przywoływać w myślach obraz wilka.

- Nie zapomnij o pazurach - upomniał go czarodziej. - Może nie wyglądają zbyt imponująco, ale są bardzo ważne.

Garion uwzględnił pazury.

- Ogon jest za krótki. Młodzieniec wprowadził poprawkę.

- To chyba wszystko. A teraz wpasuj się w niego. Garion zebrał wolę.

- Zmień się - polecił.

Wydało mu się, jakby jego ciało nagle stało się płynne - zadrżało i odmienione przelało się w postać wilka, którą stworzył w myślach. Kiedy szum ucichł, Garion siedział na ziemi i dyszał. Czuł się bardzo dziwnie.

- Wstań, niech ci się przyjrzę - polecił Belgarath. Garion podniósł się, stając na czterech łapach. Posiadanie ogona było naprawdę niezwykłym doświadczeniem.

- Tylne nogi są nieco za długie - zauważył krytycznie czarodziej.

Garion zaczął protestować, że ostatecznie robi to pierwszy raz w życiu, lecz zamiast słów z jego pyska wydobyła się tylko seria pisków i skowytów.

- Przestań - warknął Belgarath. - Zachowujesz się jak szczeniak. Zmień się z powrotem.

Garion posłuchał.

- Co się dzieje z waszymi ubraniami? - spytał ciekawie Silk.

- Cały czas są z nami - odparł Belgarath - lecz jednocześnie ich nie ma. W istocie trudno to wyjaśnić. Beldin próbował kiedyś określić, gdzie dokładnie podziewają się ubrania. Uważa, że ma na to odpowiedź, ale ja nigdy nie zdołałem zrozumieć całej tej teorii. Beldin jest znacznie inteligentniejszy ode mnie i jego wyjaśnienia bywają czasem nieco wymyślne. W każdym razie, kiedy powracamy do pierwotnej postaci, nasze ubranie pojawia się nie zmienione.

- Nawet miecz Gariona? - spytał Silk. - I Klejnot? Starzec skinął głową.

- Czy to nie trochę niebezpieczne, pozwalać mu tak unosić się gdzieś swobodnie, jeśli można tak powiedzieć?

- Tak naprawdę wcale nie unosi się swobodnie. Nadal znajduje się w tym samym miejscu - a jednocześnie nie.

- Trzymam cię za słowo. - Silk najwyraźniej nie pozbył się wątpliwości.

- Spróbuj jeszcze raz, Garionie - zasugerował Belgarath.

Garion jeszcze kilka razy zmieniał kształt, zanim jego wilcza postać zadowoliła wreszcie dziadka.

- Zostań z końmi - polecił czarodziej Silkowi. - Niedługo wrócimy. - Zamigotał, zmieniając się w szarego wilka. - Przebiegnijmy się nieco - powiedział do Gariona.

Znaczenie jego słów powędrowało bezpośrednio z jego umysłu do umysłu Gariona, wspomożone jedynie wyrazem pyska, lekkim ruchem głowy i uszu oraz kilkoma krótkimi warknięciami. Garion nagle pojął, dlaczego w świecie wilków tak wielką rolę odgrywa stado. Jego członkowie dosłownie łączyli swoje umysły. Jeśli jeden coś wiedział, wszyscy to wiedzieli, jeśli jeden czuł, czuli wszyscy.

- Dokąd mam biec? - spytał Garion, bez specjalnego zdumienia odkrywając, jak łatwo przychodzi mu umiejętność posługiwania się mową wilków.

- Nigdzie w szczególności. Chcę tylko rozruszać mięśnie.

Po tych słowach szary wilk z zaskakującą szybkością śmignął w dal.

Z początku ogon stanowił prawdziwy problem. Garion ciągle o nim zapominał i wymachujący na boki przydatek wytracał go z równowagi. Kiedy wreszcie nauczył się go kontrolować, stary wilk zdążył wyprzedzić go znacznie na zielonoszarych wrzosowiskach. Po pewnym czasie jednak Garion odkrył, że dosłownie frunie nad ziemią. Jego łapy zdawały się ledwie muskać grunt, gdy kurczył i prostował ciało w potężnych skokach. Zachwyciła go ekonomia wilczego biegu. Poruszał się nie przy pomocy samych nóg, ale całego ciała. Nie wątpił, że w razie potrzeby może bez zmęczenia tak biec dniami i nocami.

Rozległe wrzosowiska uległy dziwnej przemianie. Nagle okazało się, że to, co wcześniej wydawało się równie puste i jałowe, jak martwe niebo nad ich głowami, tętni życiem. Były tam myszy i ziemne wiewiórki; skryte w brązowych chaszczach króliki, skamieniałe ze strachu, obserwowały go, jak przebiegał obok, ryjąc pazurami sprężystą darń. W milczeniu napawał się siłą i swobodą swego nowego ciała. Był władcą równiny. Ustępowały przed nim wszystkie stworzenia.

I nagle nie był już sam. Obok niego biegł inny wilk - dziwnie bezcielesna postać, którą zdawała się otaczać delikatna aura błękitnego migotliwego światła.

- Jak daleko zamierzasz biec? - spytała go wilczym sposobem.

- Jeśli chcesz, możemy się zatrzymać - odparł uprzejmie Garion, zwalniając krok do spokojnego truchtu.

- Łatwiej jest mówić, gdy się nie biegnie - zgodziła się wilczyca. Przystanęła i przysiadła na tylnych łapach.

Garion także się zatrzymał.

- Ty jesteś Poledra, prawda? - spytał otwarcie, nie przywykły jeszcze do subtelności wilczej mowy.

- Wilki nie potrzebują imion - prychnęła. - On także się tym przejmował.

Nie do końca przypominało to głos, który od lat odzywał się w jego umyśle. Garion tak naprawdę nie słyszał Poledry, ale zamiast tego wiedział dokładnie, co chciała mu powiedzieć.

- Chodzi ci o dziadka?

- A o kogo innego? Najwyraźniej ludzie czują głęboką potrzebę klasyfikowania różnych rzeczy i nadawania im imion. Sądzę, że w ten sposób umyka im coś naprawdę istotnego.

- Jak to możliwe, że się tu znalazłaś? Przecież jesteś... no cóż...?

- Martwa, to masz na myśli? Nie lękaj się tego słowa. Ostatecznie, to tylko pusty dźwięk. Mam wrażenie, że rzeczywiście tak jest. W sumie jednak to niewielka różnica.

- Czy ktoś nie musi czegoś zrobić, aby cię przywołać? - spytał Garion. - Tak jak ciocia Pol, kiedy walczyliśmy z Grulem w górach Ulgosów?

- To nie jest konieczne. Można mnie wezwać w ten sposób, ale jeśli muszę, potrafię poradzić sobie sama. - Spojrzała na niego pytająco. - Zaczynasz się w tym gubić, prawda?

- W czym?

- W tym wszystkim. W tym, kim ty jesteś, kim wszyscy jesteśmy i co musisz zrobić.

- Odrobinę - przyznał.

- Zobaczmy, czy zdołam ci to wyjaśnić. Weźmy na przykład jego. Tak naprawdę, nigdy nie postrzegałam go jako człowieka. Jest w nim coś zdecydowanie wilczego. Zawsze uważałam, że fakt, iż narodził się w ludzkiej postaci, był niewytłumaczalnym błędem. Może to z powodu tego, co musiał zrobić. Ale postać w rzeczywistości się nie liczy.

- Naprawdę?

- Czyżbyś myślał inaczej? - niemal się roześmiała. - Dobrze. Pozwól, że ci pokażę. Zmieńmy się. - Zamigotała i pojawiła się przed nim w postaci płowowłosej kobiety o złotych oczach. Jej suknia była brązowa i bardzo prosta.

Garion także przybrał swój naturalny kształt.

- Czy naprawdę jestem inna, Belgarionie? - spytała. - Czyż nie jestem tym, kim jestem, nieważne - jako wilk, sowa czy kobieta?

I wtedy zrozumiał.

- Czy mogę nazywać cię babcią? - spytał, lekko zakłopotany.

- Jeśli sprawia ci to przyjemność - odparła. - Choć to niezbyt precyzyjne.

- Wiem - odparł. - Ale dzięki temu czuję się nieco lepiej.

- Czy zaakceptowałeś wreszcie to, kim jesteś?

- Nie mam specjalnego wyboru, prawda?

- Ale lękasz się tego. I tego, co musisz zrobić. Mam rację?

W milczeniu skinął głową.

- Wiesz chyba, że nie będziesz sam. Spojrzał na nią ostro.

- Wydawało mi się, że Kodeks mówił...

- Kodeks nie wspomina o wszystkim - oznajmiła. - Twoje spotkanie z Torakiem to jednocześnie konfrontacja dwóch ogromnych przeciwstawnych mocy. Wy obaj jesteście jedynie przedstawicielami tych potęg. W waszym spotkaniu kryje się tyle mocy, że ty i Torak odegracie niemal marginalną rolę w prawdziwych wydarzeniach.

- Czemu zatem nie może mnie zastąpić ktoś inny? - spytał szybko. - Ktoś, kto lepiej by się do tego nadawał.

- Powiedziałam, niemal marginalną - odparła stanowczo. - To musisz być ty, a z drugiej strony zawsze stał Torak. Stanowicie rodzaj łączników, przez które popłyną przeciwstawne moce. Kiedy to nastąpi, myślę, że zdziwisz się, jakie to łatwe.

- Czy wygram?

- Nie wiem. Wszechświat też tego nie wie. To dlatego musisz z nim walczyć. Gdybyśmy z góry wiedzieli, jak to się skończy, samo spotkanie nie byłoby konieczne. - Rozejrzała się. - Wraca Belgarath, muszę już odejść.

- Dlaczego?

- Moja obecność sprawia mu ból. Większy, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić.

- Dlatego że...? - urwał, nie wiedząc, jak to powiedzieć.

- Byliśmy sobie bliżsi niż ktokolwiek inny i spędziliśmy razem bardzo wiele czasu. Czasami żałuję, że nie potrafi zrozumieć, iż tak naprawdę wcale się nie rozstaliśmy - ale może jest jeszcze na to za wcześnie.

- Minęły już trzy tysiące lat, babciu.

- Czymże jest czas dla wilka? - spytała tajemniczo. - Wilki na zawsze tworzą pary i ból towarzyszący rozstaniu także nigdy się nie kończy. Może kiedyś... - Jej melancholijny głos ucichł. Po chwili westchnęła. - Gdy tylko odejdę, przemień się z powrotem. Belgarath będzie chciał, żebyś z nim zapolował. To pewna formalność. Zrozumiesz, kiedy powrócisz do postaci wilka.

Garion skinął głową i zaczął tworzyć w myślach obraz zwierzęcia.

- Jeszcze jedno, Belgarionie.

- Tak, babciu.

- Kocham cię, wiesz?

- Ja też cię kocham, babciu.

Wtedy zniknęła. Garion westchnął i z powrotem zamienił się w wilka, po czym ruszył naprzód, aby zapolować wraz z Belgarathem.


CZĘŚĆ CZWARTA


RIVAŃSKA KRÓLOWA


Rozdział XXII



Księżniczka Ce’Nedra była w marnym, można nawet rzec - melancholijnym nastroju. Choć okresowe wybuchy złości sprawiały jej sporą przyjemność, z żalem doszła do wniosku, że nadszedł chyba czas, aby ich zaniechać i zawrzeć rozejm z Garionem. Ostatecznie mieli się pobrać i nonsensem byłoby drażnić go bardziej niż to absolutnie koniecznie. Jej ataki złości dowiodły już, iż choć Garion może przewyższa ją rangą, Ce’Nedra nie wejdzie do ich związku jako jego poddana. A o to jej właśnie chodziło. W sumie, wbrew temu, co udawała, perspektywa małżeństwa z Garionem nie była wcale tak nieprzyjemna. Ostatecznie go kochała, a teraz, kiedy pojął już dokładnie, jak wyglądają sprawy miedzy nimi, wszystko potoczy się własnym, odpowiednim trybem. Zdecydowała, że jeszcze tego dnia odszuka go i zawrze pokój.

Tego wiosennego poranka skupiła się przede wszystkim na odczytywanej księdze, zawierającej reguły królewskiego protokołu, oraz rozrysowanym przez siebie starannie drzewie władzy. Jako księżniczka Imperium Tolnedry i królowa Rivy będzie oczywiście przewyższać rangą wszystkie wielkie księżne Imperium. Była także pewna, że jej stanowisko stawia ją nad królową Islenę z Chereku i królową Silar z Algarii. Natomiast status Mayaserany jako współwładczyni Arendii nastręczał pewne problemy. Zupełnie możliwe, że ona i Mayaserana będą sobie równe. Ce’Nedra zanotowała parę słów na skrawku pergaminu, by nie zapomnieć rozkazać ambasadorowi Valgonowi, aby zwrócił się w tej sprawie do szefa protokołu w Tol Honeth. Przyglądając się gotowemu drzewu poczuła przyjemne zadowolenie. Doszła do wniosku, że z wyjątkiem lady Polgary i troskliwej królowej Layli z Sendarii, której wszyscy ustępowali, bo była tak kochana, w istocie przewyższa albo przynajmniej dorównuje rangą każdej innej szlachetnej damie Zachodu.

Nagle rozległ się ogłuszający grzmot, tak gwałtowny, że wstrząsnął murami Cytadeli. Ce’Nedra zdumiona zerknęła na okno. Na zewnątrz był jasny, słoneczny poranek. Skąd ten grzmot? Kolejny łoskot rozdarł ciszę. W korytarzach zaszumiały przerażone głosy. Księżniczka niecierpliwie uniosła srebrny dzwoneczek i zadzwoniła po pokojówkę.

- Idź, zobacz, co się dzieje - poleciła dziewczynie i powróciła do studiowania własnoręcznie sporządzonego rysunku. Po chwili jednak zabrzmiał kolejny donośny huk, któremu odpowiedziały głośniejsze krzyki na zewnątrz. To było zupełnie niemożliwe! Jak miała się skupić w takim hałasie? Zirytowana wstała i podeszła do drzwi.

Ludzie biegali korytarzem - nie, oni uciekali. Parę kroków dalej królowa Layla z Sendarii odskoczyła od drzwi prywatnego apartamentu lady Polgary. W jej oczach błyszczała groza, korona niemal spadała z głowy.

- Co się tu dzieje, wasza wysokość? - spytała ostro Ce’Nedra.

- To Polgara - wykrztusiła królowa Layla, potykając się w gorączkowym pośpiechu. - Niszczy wszystko w zasięgu wzroku!

- Lady Polgara?

Następny ogłuszający łoskot niemal zbił z nóg drobną królową, która przerażona przywarła do Ce’Nedry.

- Błagam, Ce’Nedro! Dowiedz się, co się stało. Spraw, żeby przestała, zanim rozwali całą fortecę.

- Ja?

- Ona ciebie posłucha. Kocha cię. Przekonaj ją, żeby przestała.

Nie zastanawiając się nawet nad ewentualnym niebezpieczeństwem, Ce’Nedra podeszła szybko do drzwi i zerknęła do środka. Apartament był w całkowitej ruinie. Wokół walały się wywrócone meble, gobeliny ze ścian leżały podarte w kątach, okna były potłuczone, a powietrze pełne dymu. Ce’Nedra w swym życiu urządziła wiele scen wściekłości i umiała docenić prawdziwą sztukę, kiedy ją ujrzała, lecz katastrofa, którą zastała w komnatach Polgary, była tak ogromna, że wykraczała poza granice sztuki, będąc raczej rodzajem klęski żywiołowej. Sama lady Polgara, rozczochrana i wyraźnie wściekła, stała pośrodku pokoju, klnąc niewyraźnie w tuzinie języków naraz. W jednej ręce trzymała zmięty kawałek pergaminu, drugą unosiła przed sobą z palcami wygiętymi na podobieństwo szponów. W ręce dzierżyła oślepiającą masę płonącej energii, którą sama przyzwała, a teraz podsycała własną furią. Księżniczka patrzyła ze zgrozą i podziwem na Polgarę, która właśnie zaczęła nową tyradę. Potworne przekleństwa wypowiadane początkowo niskim kontraltem unosiły się w złowrogim crescendo coraz wyżej i wyżej. Dotarłszy do granic skali własnego głosu, czarodziejka zaczęła przecinać powietrze płonącą masą trzymaną w dłoni, podkreślając każde przekleństwo gwałtownym wybuchem mocy, która wystrzelała z jej paznokci niczym niewielka błyskawica, roztrzaskując wszystko, na co natrafiała. Wykrzykując serię upiornych złorzeczeń, Polgara rozbiła na kawałki sześć stojących w rzędzie filiżanek, po czym, powróciwszy na początek szeregu, metodycznie roztrzaskała spodeczki, stanowiące z nimi komplet. Wreszcie niemal od niechcenia rozbiła stół na drobne drzazgi.

Ce’Nedra usłyszała tuż za sobą zdumione sapnięcie. Król Anheg, ze śmiertelnie pobladłą twarzą, raz jeden spojrzał przez drzwi, po czym odwrócił się i uciekł.

- Lady Polgaro! - krzyknęła Ce’Nedra, starając się nie tyle odwołać do rozsądku czarodziejki, co raczej zminimalizować możliwe szkody.

Polgara czterema precyzyjnie skierowanymi wybuchami roztrzaskała cztery bezcenne wazy stojące na kominku. Za oknem piękny wiosenny poranek zniknął, jakby ktoś nagle unicestwił słońce. Rozległ się głośny grzmot. Ce’Nedra modliła się w duchu, aby było to zjawisko naturalne.

- Co się stało? - spytała księżniczka z nadzieją, że rozwścieczona czarodziejka porzuci przekleństwa na rzecz wyjaśnień. Przekleństwa były najgroźniejsze. Zdawało się, że Polgara czuje głęboką potrzebę, aby podkreślić każde z nich kolejną eksplozją.

Jednakże Polgara nie odpowiedziała. Zamiast tego cisnęła Ce’Nedrze pergamin, odwróciła się i przemieniła marmurowy posąg w kupkę drobnego białego żwiru. Tocząc wokół wściekłym wzrokiem, rozejrzała się gwałtownie w poszukiwaniu czegoś, co mogłaby zniszczyć, jednakże w dymiącym pokoju nie zostało już zbyt wiele całych rzeczy.

- Nie! - krzyknęła ostro Ce’Nedra, gdy wzrok ogarniętej furią kobiety padł na przepięknego kryształowego strzyżyka, którego podarował jej Garion. Księżniczka wiedziała, że Polgara ceni sobie owego szklanego ptaka bardziej niż cokolwiek innego, toteż skoczyła naprzód, aby ochronić delikatną figurkę.

- Weź go - warknęła Polgara przez zaciśnięte zęby. - Zabierz go jak najdalej ode mnie. - Jej oczy płonęły przerażającą potrzebą zniszczenia czegokolwiek. Odwróciła się na pięcie i cisnęła oślepiającą kulę stworzonego przez siebie ognia przez strzaskane okno. Wybuch, który nastąpił w nagle pociemniałym powietrzu na zewnątrz, był naprawdę przerażający. Zaciskając z całych sił pięści, czarodziejka uniosła wykrzywioną twarz i znowu zaczęła przeklinać. Ze zwału ciężkich czarnych chmur, które nagle pojawiły się nad miastem, posypały się niezliczone oślepiające błyskawice. Nie usatysfakcjonowana zniszczeniem o tak małym zasięgu, Polgara postanowiła objąć swą furią całą wyspę i Morze Wiatrów, zsyłając na nie syczący ogień i ogłuszające grzmoty. Po chwili z przerażającym skupieniem uniosła jedną pięść i otwarła ją nagle. Odpowiedzią na to była niewiarygodna ulewa. Błyszczące oczy czarodziejki zwęziły się i Polgara uniosła drugą pięść. Krople natychmiast zmieniły się w grad - wielkie poszarpane kawałki lodu, które roztrzaskiwały się na kamieniach, wypełniając powietrze fruwającymi lodowymi drzazgami i gęstą mgłą.

Ce’Nedra złapała figurkę, schyliła się, aby podnieść z podłogi pognieciony kawałek pergaminu i uciekła.

Król Anheg wysunął zza rogu przerażoną twarz.

- Nie możesz jej powstrzymać? - spytał roztrzęsionym głosem.

- Nic jej nie powstrzyma, wasza wysokość.

- Anhegu! Chodź tutaj! - głos Polgary wzniósł się ponad grzmot i huk sztormu, wstrząsającego posady Cytadeli.

- Och, Belarze - wymamrotał gorączkowo Anheg i zwracając wzrok ku niebu pospieszył do komnaty Polgary.

- Natychmiast przekaż wiadomość do Val Alorn! - poleciła. - Mój ojciec, Silk i Garion wymknęli się zeszłej nocy z Cytadeli. Poślij swoją flotę i sprowadź ich tu z powrotem! Nie dbam o to, czy będziesz musiał przetrząsnąć świat kamień po kamieniu. Znajdź ich i przywieź tutaj!

- Polgaro, ja... - król Chereku urwał.

- Nie stój tu jak kretyn! Rusz się!

Ostrożnie, z wystudiowanym spokojem, księżniczka Ce’Nedra podała szklanego strzyżyka swej przerażonej pokojówce.

- Schowaj to gdzieś w bezpieczne miejsce - rozkazała.

Następnie odwróciła się i ponownie znalazła się w samym sercu burzy.

- Co takiego powiedziałaś? - spytała łagodnie Polgarę.

- Mój zidiociały ojciec, Garion i ten paskudny złodziejaszek postanowili zeszłej nocy samodzielnie wyruszyć w drogę - odparła lodowato czarodziejka. Nadludzka kontrola, jaką sobie narzuciła, sprawiała, że głos jej zabrzmiał jeszcze bardziej przerażająco.

- Co zrobili? - spytała beznamiętnie Ce’Nedra.

- Wyjechali. Wykradli się w środku nocy.

- Musisz więc ruszyć za nimi.

- Nie mogę, Ce’Nedro. - Polgara mówiła spokojnie, jakby tłumaczyła coś tępemu dziecku. - Ktoś musi tu zostać. Zbyt wiele rzeczy mogłoby pójść nie tak. On dobrze o tym wie. Zrobił to z rozmysłem. Uwięził mnie tutaj.

- Garion?

- Nie, ty niemądra gąsko! Mój ojciec! - I Polgara znów zaczęła kląć, podkreślając każde wyzwisko donośnym grzmotem.

Jednakże Ce’Nedra ledwie ją słyszała. Rozejrzała się wokół. Naprawdę nie było już nic, co mogłaby rozwalić.

- Mam nadzieję, że mi wybaczysz - powiedziała. Następnie odwróciła się na pięcie, wróciła do swych własnych komnat i zaczęła tłuc wszystko, co tylko wpadło jej w ręce, wrzeszcząc przez cały czas niczym żona rybaka z Camaaru.

Ich wybuchy wściekłości trwały kilkanaście godzin; obie starannie unikały się przez cały ten czas. Niektóre emocje lepiej jest dzielić z innymi, lecz furia z pewnością do nich nie należy. Wreszcie Ce’Nedra poczuła, że wyczerpała już wszelkie możliwości dalszych wybuchów i zadowoliła się lodowatym milczeniem kogoś, kto został śmiertelnie obrażony. Nieważne, jakie wymówki podawał w tym swoim durnym liście. W ciągu tygodnia cały świat dowie się, że Garion ją porzucił. Ucieczka niechętnego narzeczonego stanie się powszechnym przedmiotem żartów. Było to absolutnie nie do zniesienia!

Kiedy jednak pokazywała się światu, czyniła to z dumną miną i wysoko uniesioną głową. Choć na osobności mogła wściekać się, płakać i rozpaczać, oblicze, które przedstawiała otoczeniu, nie zdradzało, jak głęboko zraniono jej uczucia. Została jej jedynie duma - nigdy z niej nie zrezygnuje.

Natomiast lady Polgara najwyraźniej nie czuła potrzeby zachowania królewskiej rezerwy. Gdy jej początkowa furia nieco opadła, Polgara uciszyła wreszcie swą prywatną burzę. Kilku nieostrożnych śmiałków uznało wówczas, że najgorsze już minęło. Jarl Trellheimu poszedł nawet do niej, zamierzając ją pocieszyć. Kilka chwil później opuścił biegiem komnatę czarodziejki, odprowadzony gradem ognistych wyzwisk. Kiedy Barak stanął przed pozostałymi, był blady i wstrząśnięty.

- Nie zbliżajcie się do niej - ostrzegł przerażonym głosem. - Róbcie to, co każe, najszybciej jak tylko potraficie i pod żadnym pozorem nie pchajcie się jej przed oczy.

- Czy ani trochę się nie uspokoiła? - spytał król Rhodar.

- Skończyła niszczyć meble - odparł Barak. - Myślę, że lada moment zabierze się do ludzi.

Od tego czasu za każdym razem, gdy Polgara wyłaniała się ze swych komnat, wieść o tym rozchodziła się natychmiast ł korytarze Cytadeli Żelaznopalcego pustoszały. Jej rozkazy, zazwyczaj przekazywane przez pokojówkę, stanowiły wyłącznie odmianę pierwotnych poleceń wydanych królowi Anhegowi. Mieli znaleźć trójkę uciekinierów i sprowadzić ich przed jej oblicze.

W ciągu następnych kilku dni pierwsza furia księżniczki Ce’Nedry uspokoiła się, przechodząc w paskudny, złośliwy nastrój, który sprawiał, że ludzie unikali jej niemal tak samo jak Polgary - wszyscy oprócz łagodnej Adary, ze spokojem i cierpliwością znoszącej wybuchy swej drobnej towarzyszki. Obie spędzały większość czasu w ogrodzie przylegającym do królewskich apartamentów, gdzie Ce’Nedra mogła dawać upust swym emocjom bez lęku, że ktoś ją usłyszy.

Dopiero po pięciu dniach od zniknięcia Gariona i jego przyjaciół Ce’Nedra odkryła wreszcie pełne znaczenie tego, co się stało.

Dzień był ciepły - nawet do tak ponurych miejsc jak Riva w końcu przybywała wiosna - i niewielki trawnik pośrodku ogrodu przybrał barwę żywej zieleni. Różowe, błękitne i ognistoczerwone kwiatki skłaniały swe główki na rabatach, podczas gdy jaskrawożółte pszczoły krzątały się pilnie, obdarzając swymi pocałunkami jeden kwiat po drugim. Jednakże Ce’Nedra nie miała ochoty myśleć o pocałunkach. Ubrana w swą ulubioną bladozieloną tunikę Driady przygryzła kosmyk włosów i w obecności cierpliwej Adary wygłosiła długą przemowę na temat niestałości mężczyzn.

Około południa w ogrodzie pojawiła się królowa Sendarii, Layla.

- A! Tu jesteście! - zawołała radośnie pulchna monarchini. Jak zawsze, jej korona była lekko przekrzywiona. - Wszędzie was szukaliśmy.

- Po co? - spytała niezbyt uprzejmie Ce’Nedra. Królowa Layla zatrzymała się i spojrzała krytycznie na księżniczkę.

- Ojej - powiedziała. - Ale jesteśmy nadęci. O co ci chodzi, Ce’Nedro? Przez ostatnie dni zachowywałaś się okropnie niegrzecznie.

Ce’Nedra dostrzegła ostrzegawcze spojrzenie, jakie Adara rzuciła królowej, i na ten widok poczuła jeszcze większą irytację. Jej głos był lodowaty.

- Los porzuconej narzeczonej nieco mnie drażni, wasza wysokość - oznajmiła.

Promienna twarz królowej Layli stwardniała.

- Mogę cię przeprosić na moment, Adaro? - spytała.

- Oczywiście, wasza wysokość. - Adara wstała szybko. - Zaczekam w środku, Ce’Nedro - oświadczyła i wdzięcznym krokiem opuściła ogród.

Królowa Layla odczekała, póki dziewczyna nie znalazła się poza zasięgiem słuchu. Po chwili usiadła na marmurowej ławce.

- Podejdź tu, Ce’Nedro - poleciła stanowczo.

Księżniczka spojrzała na tę zazwyczaj opiekuńczą kobietę, lekko zdumiona dźwięczącą w jej głosie żelazną stanowczością. Posłusznie zbliżyła się do ławki i usiadła.

- Naprawdę powinnaś przestać odbierać wszystko, co się dzieje, jako afront wobec twojej osoby - stwierdziła Layla. - To bardzo niemiły zwyczaj. To, co uczynili Garion, Belgarath i Keldar, nie ma absolutnie nic wspólnego z tobą. - Spojrzała surowo na Ce’Nedrę. - Czy wiadomo ci cokolwiek na temat Proroctwa?

- Słyszałam o nim - odparła nadąsana Ce’Nedra. - Tolnedranie nie wierzą w podobne rzeczy.

- Może w tym właśnie tkwi problem - stwierdziła Layla. - Chcę, żebyś wysłuchała mnie bardzo uważnie, Ce’Nedro. Możesz mi nie wierzyć, ale przynajmniej zrozumiesz. - Królowa zastanowiła się przez moment. - Proroctwo twierdzi, że kiedy Rivański Król powróci, Torak ocknie się ze snu.

- Torak? To bzdura. Torak nie żyje.

- Nie przerywaj mi, kochanie - upomniała ją Layla. - Przez cały ten czas podróżowałaś w ich towarzystwie i wciąż nie rozumiesz? Jak na dziewczynę, która sprawia wrażenie bardzo inteligentnej, jesteś wyjątkowo tępa.

Słysząc to Ce’Nedra zarumieniła się gwałtownie.

- Torak to bóg, Ce’Nedro - ciągnęła Layla. - Nie jest martwy, jedynie śpi. Nie zginął pod Vo Mimbre, choć wielu ludzi wolałoby tak sadzić. W momencie kiedy Garion dotknął Klejnotu, Torak zaczął się budzić. Czy nie zastanawiałaś się, dlaczego Polgara nalegała, żeby to Podarek niósł Klejnot z Rak Cthol? Zdajesz sobie chyba sprawę, że równie dobrze mógłby nieść go Garion. Ce’Nedra nie pomyślała o tym.

- Gdyby jednak Garion dotknął go na ziemi angarackiej, pozbawiony swego miecza, Torak mógłby zerwać się na nogi i ruszyć w pościg. W takim wypadku Garion by zginął.

- Zginął? - zachłysnęła się Ce’Nedra.

- Oczywiście, kochanie. To o to chodzi w tym wszystkim. Proroctwo twierdzi, że Torak i Rivański Król spotkają się w końcu i że w ich spotkaniu rozstrzygną się losy całej ludzkości.

- Garion?! - wykrzyknęła z niedowierzaniem oszołomiona Ce’Nedra. - Z pewnością nie mówisz poważnie?

- Nigdy w życiu nie byłam bardziej poważna, moje dziecko. Garion musi walczyć z Torakiem na śmierć i życie, aby zdecydować o losach świata. Teraz rozumiesz? To dlatego Belgarath, Keldar i Garion tak nagle opuścili Rivę. Zmierzają do Mallorei, aby Garion mógł stoczyć pojedynek z Torakiem. Mógł zabrać ze sobą armię, ale wiedział, że spowoduje to jedynie niepotrzebną śmierć wielu ludzi. To dlatego wyruszyli jedynie we trzech. Nie sądzisz, że nadszedł czas, abyś nieco wydoroślała?

Po rozmowie z królową Layla Ce’Nedra uspokoiła się. Bodajże po raz pierwszy w życiu zaczęła więcej myśleć o kimś innym niż o własnej osobie. Przez cały czas martwiła się o Gariona, a nocami dręczyły ją potworne koszmary i wizje najstraszniejszych rzeczy, jakie mogą mu się przytrafić.

Co gorsza, miała wrażenie, że słyszy nieustanne uporczywe brzęczenie w uszach. Dźwięk ten doprowadzał ją do szału. Przypominało to szmer odległych głosów - na samej granicy słyszalności. Owo brzęczenie połączone z niepokojem o los Gariona sprawiło, że humor jeszcze się jej pogorszył. Była spięta i stale rozdrażniona. Nawet Adara zaczęła jej unikać.

Irytujący szmer brzęczał jej w uszach przez kilka dni, zanim przypadkiem odkryła jego znaczenie. Pogoda na Wyspie Wiatrów nigdy tak naprawdę nie była zbyt dobra, a wiosna stanowiła szczególnie kapryśną porę roku. Burze, następujące jedna po drugiej z narastającą gwałtownością, smagały skaliste wybrzeże, a paskudne krótkie ulewy nawiedzały miasto i wyspę. Pewnego ponurego deszczowego poranka księżniczka siedziała gniewna w swej komnacie wyglądając przez okno na wilgotny ogród. Płomień trzaskający na kominku nie polepszał bynajmniej jej nastroju. Po chwili westchnęła i z braku lepszego zajęcia usiadła przy toaletce, aby wyszczotkować włosy.

Srebrzysty błysk w lustrze na moment przyciągnął jej wzrok, gdy oglądała swoje odbicie. To był medalion, który Garion podarował jej tuż po jej urodzinach. Przywykła już do tego, że nieustannie ma go na szyi, choć fakt, że nie może zdjąć łańcuszka, od czasu do czasu powodował wybuchy jej gniewu. Zupełnie bezmyślnie przestała szczotkować loki i czubkami palców dotknęła amuletu.

- ...ale nie możemy nic zrobić, dopóki Arendowie i Tolnedranie nie zarządzą pełnej mobilizacji. - To był głos króla Rhodara z Drasni. Zaskoczona, Ce’Nedra odwróciła się szybko, zastanawiając się, dlaczego przysadzisty monarcha znalazł się w jej komnacie. Gdy tylko oderwała palce od amuletu, głos ucichł. Księżniczka rozejrzała się, niczego nie pojmując. Po chwili zmarszczyła brwi i ponownie dotknęła amuletu.

- Nie, nie, nie - powiedział inny głos. - Nie dodajesz przypraw, póki nie zacznie wrzeć.

Ce’Nedra ponownie oderwała palce od wiszącego na szyi talizmanu i nowy głos także umilkł gwałtownie. Zafascynowana, po raz trzeci przyłożyła dłoń do medalionu.

- Ty pościelisz łóżko, a ja tu ogarnę. Musimy się pospieszyć. Królowa Chereku może wrócić w każdej chwili.

Księżniczka z namysłem uniosła palce do amuletu i jej uszy zaczęły łowić dźwięki dobiegające z całej Cytadeli.

- Ogień jest za gorący. To żelazko przepali wszystko, czego się dotknie.

Nagle usłyszała urywek szeptanej rozmowy.

- A co będzie, jeśli ktoś się zjawi? - To była dziewczyna.

- Nikt tu nie przyjdzie - w głosie młodzieńca zabrzmiała obłudna, przymilna nuta. - Jesteśmy tu zupełnie bezpieczni, a ja naprawdę cię kocham.

Ce’Nedra pospiesznie wypuściła medalion, rumieniąc się gwałtownie.

Z początku nie miała żadnej kontroli nad tym zjawiskiem, jednak po paru eksperymentach zaczęła stopniowo opanowywać sztukę sterowania nowym talentem. Po kilku godzinach głębokiego skupienia odkryła, że może prześlizgiwać się po wszystkich dźwiękach w danej części Cytadeli, póki w końcu nie natrafi na rozmowę, która by ją zainteresowała. W trakcie tej nauki poznała wiele sekretów - część bardzo interesujących, część niezbyt przyjemnych. Wiedziała, że powinna czuć wyrzuty sumienia z powodu podsłuchiwania innych, jednakże z jakichś powodów tak się nie działo.

- Wasze rozumowanie rozsądnym jest, wasza wysokość. - To był głos Mandorallena. - Król Korodullin pozostaje oddanym sprawie, choć parę tygodni minąć musi, nim na jego wezwanie stawią się hufce Arendii. Naszym głównym zmartwieniem jest jednak postawa imperatora w tej kwestii. Bez jego legionów grozi nam wielkie niebezpieczeństwo.

- Ran Borune nie ma wyboru - oznajmił król Anheg. - Wiążą go postanowienia Traktatów z Vo Mimbre.

Strażnik Rivy Brand odchrząknął lekko.

- Nie sądzę, aby było to tak proste, wasza wysokość - stwierdził cicho swym głębokim głosem. - Traktaty twierdzą, że królestwa Zachodu muszą odpowiedzieć na wezwanie Rivańskiego Króla, lecz Belgariona nie ma z nami i nie może on wezwać ich osobiście.

- Działamy w jego imieniu - wtrącił król Cho-Hag.

- Problem w tym, jak przekonać Rana Boruna, że tak jest istotnie - zauważył Rhodar. - Znam Tolnedran. Natychmiast zaangażują cały batalion prawniczych ekspertów, aby zajęli się interpretacją Traktatów. Dopóki Belgarion we własnej osobie nie spotka się twarzą w twarz z Ranem Borunem i nie wezwie go, by u jego boku przystąpił do walki, imperator będzie się upierał, że nie ma obowiązku do nas dołączyć. Jedynie Rivański Król może zażądać jego udziału w wojnie.

Ce’Nedra wypuściła spomiędzy palców wiszący na szyi amulet. W jej myślach zaczął rysować się pewien pomysł. Pomysł ów bardzo ją podniecił, ale nie była pewna, czy zdoła go zrealizować. Wiedziała, że Alornowie są uparci i niechętnie przyjmują wszelkie nowinki. Pospiesznie odłożyła szczotkę i podeszła do niewielkiej skrzyni, stojącej pod oknem. Otwarła ją i zaczęła grzebać w jej wnętrzu. Po chwili znalazła ciasno zwinięty pergamin, którego szukała. Szybko rozwinęła go i przebiegła wzrokiem, póki nie natrafiła na interesujący ją fragment. Odczytała go uważnie kilkanaście razy. Wyglądało na to, że jest w nim mowa o tym, o co jej chodziło.

Przez resztę dnia zastanawiała się nad swym pomysłem. Szansa, aby komuś udało się dogonić Gariona i powstrzymać go, była, ostrożnie mówiąc, znikoma. Belgarath i książę Keldar zbyt dobrze znali się na unikach i podstępach, aby dać się tak łatwo złapać. Pościg za nimi stanowił wyłącznie stratę czasu. Ponieważ Polgara nie rozumowała chwilowo dość racjonalnie, by spojrzeć na to od właściwej strony, obowiązek podjęcia pewnych kroków spadł na Ce’Nedrę. To ona musi coś zrobić i to natychmiast, aby zmniejszyć do minimum niebezpieczeństwo grożące Garionowi, kiedy wraz z towarzyszami przekroczy granicę krain Angaraków. Pozostawało jedynie przekonać królów Alornów, że przyjęcie jej propozycji stanowi logiczny wybór.

Następnego ranka wciąż padał deszcz i Ce’Nedra wstała wcześnie, aby przygotować się do rozmowy. Oczywiście wiedziała, że musi wyglądać naprawdę po królewsku. Z rozmysłem wybrała szmaragdowozieloną aksamitną suknię i pasującą do niej pelerynę. Doskonale zdawała sobie sprawę, że w zielonym wygląda oszałamiająco, a noszony przez nią diadem ze złotych dębowych liści dostatecznie przypominał koronę, by wywrzeć odpowiednie wrażenie. Ce’Nedra była zadowolona, że zaczekała do rana. Odkryła, że o tej porze mężczyźni są bardziej skłonni do ustępstw. Z początku na pewno będą się z nią spierać, toteż chciała zaszczepić swoją ideę w ich umysłach, zanim się jeszcze w pełni przebudzą. Gdy po raz ostatni sprawdzała swoje odbicie w wielkim zwierciadle wiszącym na ścianie w gotowalni, ponownie dokonała w pamięci przeglądu wszystkich argumentów. Wiedziała, że musi natychmiast odeprzeć wszelkie obiekcje. Wreszcie przybrała królewską minę i biorąc ze sobą zwinięty pergamin ruszyła do drzwi.

Komnata rady, w której zazwyczaj spotykali się królowie Alornów, była wielkim pomieszczeniem w jednej z masywnych wież Cytadeli. Strop podpierały ciężkie belki, podłogę zaścielał ciemnokasztanowy dywan, a wzniesiony w najdalszym krańcu kominek był dość wysoki, by mógł w nim stanąć dorosły mężczyzna. Brązowe zasłony zwieszały się po obu stronach okien, za którymi strugi deszczu bębniły o kamienie fortecy. Ściany komnaty były zawieszone mapami. Na wielkim stole piętrzył się stos pergaminów oraz niezliczone kufle z ale. Król Anheg, w błękitnej szacie i pogiętej koronie, rozpierał się na najbliższym krześle, jak zwykle przypominając nieokrzesanego brutala. Król Rhodar oblókł swe potężne ciało w szkarłatną monarszą szatę, jednakże pozostali władcy i generałowie mieli na sobie zwyczajne ubrania.

Ce’Nedra nie pukając weszła do środka i spojrzała z królewską miną na lekko zakłopotanych mężczyzn, którzy zerwali się na nogi, aby ją powitać.

- Wasza wysokość - rzucił król Rhodar, składając jej dostojny ukłon. - Twoja obecność sprawia nam zaszczyt. Czy...

- Wasza wysokość - odparła z lekkim dygnięciem. - Panowie, potrzebuję waszej rady w sprawie państwa.

- Wszyscy jesteśmy do twojej dyspozycji. - W oczach króla Rhodara zabłysła przebiegła iskierka.

- Wygląda na to, że pod nieobecność króla Belgariona muszę działać w jego zastępstwie - oznajmiła Ce’Nedra. - Potrzebuję waszej rady, jak mam to uczynić. Chciałabym, aby władza została mi przekazana tak szybko, jak tylko to możliwe.

Zebrani spojrzeli na nią z niedowierzaniem. Rhodar pierwszy wrócił do siebie.

- Interesująca propozycja, wasza wysokość - mruknął uprzejmie - jednakże poczyniliśmy już inne ustalenia. Istnieje w tej materii pewien z dawna ustalony precedens. Mimo to dziękujemy waszej wysokości za jej wielkoduszną propozycję.

- To nie była propozycja - odparła Ce’Nedra. - A wszelkie dotychczasowe precedensy przestały już obowiązywać.

Król Anheg gotował się z wściekłości, lecz Rhodar nie dał mu dojść do słowa. Ce’Nedra uświadomiła sobie, że otyły król Drasni będzie najprawdopodobniej jej najgroźniejszym przeciwnikiem - albo też najbardziej pożytecznym sojusznikiem.

- Wszyscy będziemy zachwyceni mogąc przyjrzeć się orzeczeniu, które nadaje waszej wysokości władzę królewską - stwierdził. - Zakładam, że chodzi o ten pergamin.

- Owszem, wasza wysokość - oświadczyła Ce’Nedra. - Dokument ten zupełnie wyraźnie wymienia moje obowiązki.

- Czy mogę? - Rhodar wyciągnął rękę. Ce’Nedra podała mu pergamin i Drasanin rozłożył go starannie.

- Księżniczko, to jest wasza umowa przedślubna. Może chciałaś przedstawić nam inny dokument?

- Interesujący nas materiał zawarty jest w czwartym punkcie, wasza wysokość.

Rhodar szybko odczytał wzmiankowany fragment, lekko marszcząc brwi.

- Co tam jest napisane, Rhodarze? - spytał niecierpliwie król Anheg.

- Ciekawe - mruknął Rhodar drapiąc się w ucho.

- Rhodarze - rzucił z wyrzutem Cherek. - Co tam znalazłeś?

Król Rhodar odchrząknął i zaczął czytać na głos:

- „Ustala się, że król Belgarion i jego królowa będą rządzić wspólnie, a pod jego nieobecność małżonka przejmie w pełni obowiązki i władzę rivańskiego tronu”.

- Pokaż mi to - zażądał Anheg, wyrywając pergamin z ręki Rhodara.

- To nic nie znaczy - zawyrokował Brand. - Ona nie jest jeszcze królową. Nie będzie nią aż do dnia ślubu.

- To jedynie formalność, lordzie Strażniku - odrzekła Ce’Nedra.

- Powiedziałbym, że dość istotna - odpalił.

- Istnieje precedens - stwierdziła zimno Ce’Nedra. - Kiedy umiera król, jego następca przejmuje władzę, mimo że nie nastąpiła jeszcze oficjalna koronacja.

- To co innego - warknął Brand.

- Nie widzę żadnej różnicy, mój panie. Wyznaczono mnie wraz z Belgarionem współwładczynią Rivy. Pod jego nieobecność czy w razie wyższej konieczności muszę przejąć pełnię władzy. To moje prawo i obowiązek. Formalności mogą zaczekać, lecz w istocie już jestem Rivańską Królową. Taka była wola i zamiar króla Belgariona. Czy sprzeciwicie się własnemu królowi?

- W tym, co mówi księżniczka, jest pewien sens, lordzie Strażniku - stwierdził z namysłem hrabia Seline. - Dokument jest zupełnie jasny.

- Ale spójrzcie na to - oznajmił triumfalnie Anheg. - W punkcie drugim powiada się, że jeśli ślub nie dojdzie do skutku, należy zwrócić wszelkie dary. A ślub nie doszedł do skutku.

- Nie jestem pewien, czy władza to dar, Anhegu - wtrącił król Fulrach. - Nie można jej po prostu dawać i odbierać.

- To wykluczone, aby księżniczka mogła rządzić - upierał się Anheg. - Nie ma pojęcia o Alornach.

- Podobnie jak Garion - mruknął cicho król Cho-Hag. - Może się nauczyć, tak jak i on.

Ce’Nedra uważnie oceniła ich nastroje. Większość była przynajmniej skłonna rozważyć jej propozycję, jedynie dwaj konserwatyści, Brand i Anheg, opierali się z całej siły. Uznała, że nadszedł czas na pełen godności odwrót, połączony z rzuconą na odchodnym rozbrajającą ofertą.

- Pozostawię was, panowie, abyście omówili tę kwestię - oznajmiła nieco wyniośle. - Chciałabym jednak stwierdzić, że zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji, jakiej Zachód musi stawić czoło. - Z rozmysłem przybrała minkę uroczej małej dziewczynki. - Jestem tylko zwykłą młodą panną, nie przywykłą do skomplikowanych strategii i taktyk. Nie śmiałabym podjąć jakiejkolwiek decyzji w podobnej materii, nie zasięgając wcześniej waszej rady.

Następnie złożyła dyg królowi Rhodarowi. Specjalnie go wybrała.

- Wasza wysokość - powiedziała - oczekuję na waszą decyzję.

W odpowiedzi król Drasni skłonił się zamaszyście.

- Wasza wysokość - odparł z przebiegłym mrugnięciem.

Ce’Nedra opuściła komnatę i dosłownie pofrunęła korytarzem do swego apartamentu. Bez tchu zamknęła za sobą drzwi i drżącymi palcami pochwyciła talizman. Szybko przebiegła nic nie znaczące rozmowy, póki w końcu nie znalazła tego, czego szukała.

- ...odmawiam uczestnictwa w tym absurdzie - mówił Anheg.

- Anhegu, drogi przyjacielu - wtrącił król Fulrach z Sendarii zaskakująco stanowczym tonem. - Jesteś moim najdroższym bratem, ale masz parę nieznośnych uprzedzeń. Czy nie byłoby lepiej, gdybyś, jak przystało prawdziwemu monarsze, beznamiętnie rozważył wszelkie wady i zalety takiego rozwiązania?

- Alornowie nigdy jej nie zaakceptują - oznajmił Anheg. - Oto podstawowa wada.

- Alornowie posłuchają nas - powiedział cicho król Cho-Hag. - Ona będzie jedynie figurantką, symbolem naszej jedności.

- Podejrzewam, że Cho-Hag trafił w sedno sprawy. Powinniśmy poważnie zastanowić się nad tym problemem - wtrącił król Rhodar. - Proszę mi wybaczyć, baronie Mandorallenie, lecz Arendowie są rozbici. Asturia i Mimbre balansują na granicy otwartej wojny i w północnej Arendii wezwanie króla Korodullina może zostać kompletnie zignorowane - a w takim przypadku mimbrańscy rycerze będą musieli zostać w domu, aby bronić się przed ewentualnymi powstaniami w Asturii. Musimy znaleźć kogoś, kto sprawi, że zapomną o swoich sporach i dołączą do nas. Potrzebujemy asturskich łuczników i mimbrańskich rycerzy.

- Zaiste, ze smutkiem przyznać muszę rację waszej wysokości - zgodził się Mandorallen. - Nieszczęsna Arendia zewnętrznej pomocy szukać musi w zjednoczeniu. Nie jesteśmy dość mądrzy, by połączyć się sami.

- Ce’Nedra może nam w tym posłużyć równie dobrze jak Garion - stwierdził roztropnie Barak. - Nie sądzę, aby ktokolwiek oczekiwał od niego, że zostanie generałem. Zamierzaliśmy jedynie założyć mu na głowę koronę i pozwolić, aby jechał na czele armii. Poza tym, Arendowie łatwo się wzruszają na widok ładnych dziewcząt. Umowa przedślubna nadaje żądaniom Ce’Nedry przynajmniej pozory legalności. Musimy jedynie zachowywać się, jakbyśmy ją akceptowali - i bardzo przekonująco mówić. Kiedy dodamy perspektywę miłej wojenki, sądzę, że Arendowie przyłączą się do nas.

- Najważniejszą rzeczą jest jednak wrażenie, jakie księżniczka wywrze w Tolnedrze - stwierdził król Rhodar. - Ran Borune ją uwielbia i może zgodzi się oddać jej swe legiony - albo przynajmniej ich część. Nigdy by tego nie zrobił, gdybyśmy to my zwrócili się do niego. Natychmiast dostrzeże polityczne korzyści płynące z faktu, że to Ce’Nedra dowodzi armią. Potrzebujemy tych legionów. Osobiście nie przepadam za Tolnedranami, lecz legiony są najlepszą armią świata. Sam zegnę kolana przed Ce’Nedrą, jeśli dzięki temu miałbym zdobyć ich pomoc. Pozwólmy jej odgrywać królową, jeśli tak bardzo tego pragnie.

Ce’Nedra uśmiechnęła się. Poszło o wiele lepiej, niż oczekiwała. W sumie była zupełnie zadowolona z siebie. Usiadła przy toaletce i zaczęła szczotkować włosy, przez cały czas nucąc cicho pod nosem.


Rozdział XXIII



Zbrojmistrz Delban był szorstkim, łysym mężczyzną o szerokich ramionach, wielkich spracowanych dłoniach i strzępiastej brodzie. W swoim fachu był prawdziwym artystą i nie miał respektu dla nikogo. Ce’Nedra uznała go za niemożliwego.

- Nie robię zbroi dla kobiet - odparł początkowo, gdy wraz z kowalem Durnikiem wkroczyła do jego warsztatu. Następnie odwrócił się do niej plecami i zaczął z łoskotem walić młotkiem w kawał rozżarzonej blachy. Dopiero po godzinie zdołała go przekonać, aby chociaż zastanowił się nad jej propozycją. Rozpalone powietrze w kuźni drżało z gorąca, a czerwone ceglane ściany zdawały się jeszcze wzmagać panujący upał. Wkrótce Ce’Nedra oblała się potem. Sporządziła wcześniej szkice, jak powinna wyglądać jej zbroja. W sumie uznała, że wyszło jej całkiem dobrze, lecz Delban na ich widok roześmiał się szorstko.

- Co w tym śmiesznego? - spytała.

- W czymś takim zupełnie przypominałabyś żółwia - odparł. - W ogóle nie mogłabyś się ruszyć.

- Rysunki mają tylko stanowić pewną wskazówkę - stwierdziła, z trudem opanowując irytację.

- Bądź grzeczną dziewczynką i zanieś je do krawca - zasugerował. - Pracuję w stali, nie w brokacie czy satynie.

Podobna zbroja byłaby bezużyteczna, a poza tym tak niewygodna, że nie dałabyś rady jej nosić.

- A zatem zmień to - wycedziła przez zaciśnięte zęby. Ponownie zerknął na jej projekt, po czym powoli zmiął w palcach rysunki i odrzucił je w kąt.

- Głupota - mruknął.

Ce’Nedra z trudem opanowała cisnący się na usta krzyk. Schyliła się i podniosła rysunki.

- Co jest w nich złego? - spytała.

- Za wiele tutaj - pchnął dużym palcem w przedstawione na szkicu ramiona. - Nie mogłabyś podnieść ręki. I tu - dziabnął otwory na ręce w narysowanym przez nią napierśniku. - Gdybym zrobił je takie ciasne, twoje ręce sterczałyby na boki. Nie zdołałabyś nawet podrapać się w nos. A skoro już przy tym jesteśmy, skąd w ogóle wzięłaś ten pomysł? Chcesz mieć kolczugę czy napierśnik? Obu naraz nie możesz.

- Dlaczego?

- Z powodu ciężaru. Nie dasz rady ich udźwignąć.

- A więc zrób lżejszą zbroję. Chyba potrafisz?

- Jeśli chcę, mogę wykuć kolczugę lekką niczym pajęczyna, ale co to ma za sens? Zwykły cios noża przebije ją bez trudu.

Ce’Nedra odetchnęła głęboko.

- Panie zbrojmistrzu - powiedziała z wymuszonym spokojem - spójrz na mnie. Czy sądzisz, że na całym świecie znajdzie się chociaż jeden wojownik dość mały, bym mogła z nim walczyć?

Delban ściągając wargi przyjrzał się jej drobnej figurce. Z namysłem podrapał się po czaszce.

- Rzeczywiście, nie dostaje ci wzrostu - przyznał. - Skoro nie zamierzasz walczyć, po co ci zbroja?

- Tak naprawdę, to nie ma być zbroja - wyjaśniła dość niecierpliwie. - Muszę wyglądać jak jeden z rycerzy. To coś w rodzaju kostiumu.

Natychmiast dostrzegła, że użycie tego słowa było błędem. Twarz Delbana pociemniała i znów odepchnął rysunki. Dopiero po dziesięciu minutach zdołała go ułagodzić. Wreszcie, po licznych przymilnych słówkach i bezczelnych pochlebstwach przekonała go, by potraktował całą sprawę jako coś w rodzaju artystycznego wyzwania.

- W porządku - ustąpił wreszcie, rzucając jej cierpkie spojrzenie. - Zdejmuj ubranie.

- Co takiego?

- Zdejmij suknię - powtórzył. - Muszę wziąć dokładną miarę.

- Zdajesz sobie sprawę z tego, co proponujesz?

- Moja mała - powiedział Delban rozdrażnionym tonem. - Jestem żonatym mężczyzną, mam córki starsze od ciebie. Nosisz chyba bieliznę?

- Tak, ale...

- To zaspokoi wymogi przyzwoitości. Zdejmij suknię. Z płonącą twarzą Ce’Nedra zsunęła ubranie. Kowal Durnik, który stojąc w drzwiach przyglądał się całej scenie z szerokim uśmiechem, uprzejmie odwrócił się plecami.

- Powinnaś więcej jeść - stwierdził Delban. - Jesteś koścista jak kurczak.

- Nie potrzebuję dodatkowych uwag - odparła kwaśno. - Pospiesz się. Nie zamierzam stać w koszuli przez cały dzień.

Delban wziął do ręki kawałek grubego sznura, na którym w równych odstępach zawiązano supły. Z jego pomocą dokonał wielu pomiarów, starannie notując je na płaskiej tabliczce.

- W porządku - stwierdził wreszcie. - To powinno wystarczyć. Możesz się ubrać.

Ce’Nedra z pewnym trudem naciągnęła z powrotem suknię.

- Jak długo to potrwa? - spytała.

- Dwa do trzech tygodni.

- Niemożliwe. Potrzebuję jej za tydzień.

- Dwa tygodnie - odparł z uporem.

- Dziesięć dni - odparowała.

Po raz pierwszy, odkąd weszła do jego kuźni, szorstki Delban uśmiechnął się.

- Przywykła do tego, żeby wszystko szło po jej myśli, prawda? - rzucił do Durnika.

- To księżniczka - poinformował do Durnik. - Zazwyczaj w końcu dostaje to, czego zapragnie.

- W porządku, moja koścista księżniczko - roześmiał się Delban. - Dziesięć dni.

Ce’Nedra uśmiechnęła się radośnie.

- Wiedziałam, że w końcu zmądrzejesz. Dokładnie dziesięć dni później księżniczka, raz jeszcze w towarzystwie Durnika, powróciła do warsztatu Delbana. Kolczuga sporządzona przez zbrojmistrza była tak lekka, że dałoby się ją niemal określić słowem „delikatna”. Wykuty ze stali hełm wieńczyło białe pióro. Otaczała go też złota korona. Nagolenniki, które miały chronić nogi Ce’Nedry od przodu, pasowały idealnie. Kowal sporządził nawet tarczę obrzeżoną mosiądzem oraz lekki miecz o ozdobnej głowni i pochwie.

Jednakże Ce’Nedra spoglądała z dezaprobatą na przygotowany przez Delbana napierśnik. Niewątpliwie na nią pasował - aż za dobrze.

- Nie zapomniałeś o czymś? - spytała. Zbrojmistrz uniósł napierśnik swymi wielkimi rękami i przyjrzał się mu uważnie.

- Wszystko jest na miejscu - odparł. - Przód, tył, rzemienie i zapięcia. Czego jeszcze chciałaś.

- Czy nie jest odrobinę... zbyt płaski? - zasugerowała delikatnie Ce’Nedra.

- Ma pasować - odrzekł Delban. - Jego kształt nie jest moją winą.

- Chcę, żeby był nieco bardziej... - wykonała rękami półkolisty gest.

- Po co?

- Nieważne po co. Po prostu to zrób.

- Co zamierzasz tam włożyć?

- To już mój problem. Ty tylko rób, jak ci każę. Delban cisnął ciężki młot na kowadło.

- Sama sobie zrób - powiedział szorstko.

- Durniku! - jęknęła błagalnie Ce’Nedra.

- O nie, księżniczko - odmówił grzecznie. - Nie dotknę cudzych narzędzi. Tak się nie robi.

- Proszę, Delbanie - rzuciła przymilnym tonem.

- To głupota - odparł z zaciętą twarzą.

- To bardzo ważne - nalegała. - Jeśli założę ten napierśnik, będę wyglądała jak mały chłopiec. Kiedy ludzie mnie zobaczą, muszą wiedzieć, że jestem kobietą. To okropnie ważne. Czy nie mógłbyś... no... choćby troszeczkę? - podkreśliła słowo odpowiednim gestem.

Delban rzucił Durnikowi pełne niesmaku spojrzenie.

- Musiałeś przyprowadzić ją akurat do mojej kuźni?

- Wszyscy twierdzą, że jesteś najlepszy - odparł łagodnie Durnik.

- Tylko odrobinkę, Delbanie - nalegała Ce’Nedra. Kowal ustąpił.

- W porządku - warknął unosząc młot. - Zrobię wszystko, bylebyś tylko przestała zawracać mi głowę. Ale nie aż tak bardzo. - Machnął gwałtownie rękami w geście sugerującym niezwykle bujne kształty.

- Polegam na twoim dobrym smaku, Delbanie - uśmiechnęła się ciepło i poklepała go po policzku. - No to do jutra rana.

Następnego ranka Ce’Nedra przeglądając się w lustrze zdecydowała, że zbroja jest idealna.

- I co o tym sadzisz, Adaro? - spytała przyjaciółkę.

- Wygląda bardzo ładnie, Ce’Nedro - odparła z lekkim powątpiewaniem wysoka Algarką.

- Jest doskonała - westchnęła z radością Ce’Nedra obracając się tak, by umocowana do napierśnika błękitna peleryna załopotała dramatycznie. Błyszcząca kolczuga, którą włożyła pod napierśnik, sięgała do kolan i do przegubów. Chroniące łydki nagolenniki i naramienniki, dochodzące aż do łokci, były inkrustowane mosiądzem. Delban kategorycznie odrzucił sugestię użycia złota.

Ce’Nedra musiała przyznać w duchu, że mimo grubej lnianej koszuli zbroja obcierała ją nieco, ale była gotowa pogodzić się z tą drobną niewygodą. Uniosła miecz, studiując w lustrze ogólny efekt.

- Źle go trzymasz, Ce’Nedro - zauważyła uprzejmie Adara.

- Pokaż mi - poprosiła Ce’Nedra podając jej miecz. Adara ujęła rękojeść i chwyciła ją mocno, kierując ostrze ku dołowi. Wyglądała niezwykle fachowo.

- Gdzie się tego nauczyłaś? - spytała Ce’Nedra.

- Wszystkie przechodzimy szkolenie - odparła Adara, oddając jej broń. - Tak każe tradycja.

- Pomóż mi z tarczą.

Wspólnie zdołały doprowadzić do tego, że księżniczka miała na sobie cały rycerski ekwipunek.

- Jak oni to robią, że miecz nie plącze się im pomiędzy nogami? - spytała ze złością Ce’Nedra, mocując się z długą pochwą wiszącą u pasa.

- Przytrzymaj rękojeść - poleciła Adara. - Czy chcesz, bym poszła z tobą?

Ce’Nedra zastanowiła się, przygładzając włosy i poprawiając przybrany piórem hełm.

- Chyba nie - zdecydowała z pewnym wahaniem. - Myślę, że muszę sama stawić im czoło. Czy naprawdę dobrze wyglądam?

- Poradzisz sobie - zapewniła ją Adara.

W tym momencie księżniczkę uderzyła pewna myśl.

- A jeśli zaczną się śmiać? - spytała z lękiem.

- Sądzę, że możesz zagrozić im mieczem - odparła z powagą Adara.

- Nabijasz się ze mnie!

- Oczywiście, że nie, księżniczko - odparła Adara z kamienną twarzą.

Kiedy Ce’Nedra dotarła do drzwi komnaty rady, odetchnęła głęboko i weszła, znów bez pukania. Pukanie byłoby nie na miejscu. Mogłoby sugerować, że sama nie wierzy, iż ma prawo tu być.

- I co, panowie? - spytała zebranych monarchów i generałów, stając na środku komnaty tak, aby wszyscy mogli ją zobaczyć.

Król Rhodar podniósł się uprzejmie.

- Wasza wysokość - powitał ją z ukłonem. - Zastanawialiśmy się nad powodem twojej nieobecności. Obecnie jest on zupełnie jasny.

- Podoba się wam? - nie mogła powstrzymać tego pytania. Odwróciła się, aby wszyscy mogli obejrzeć jej zbroję.

Rhodar spojrzał na nią z namysłem.

- Rzeczywiście imponująca, nie sądzicie? - zapytał pozostałych. - Odpowiednie akcenty w odpowiednich miejscach. Arendowie bez namysłu podążą za nią, a Tolnedranie... no cóż, zobaczymy, jak zareagują Tolnedranie.

Król Anheg wyglądał, jakby w duchu toczył z sobą ciężką walkę.

- Czemu mam wrażenie, że zmusza się mnie do czegoś? - westchnął z wyrzutem. - Cała ta idea budzi we mnie głęboki sprzeciw, ale nie potrafię znaleźć żadnych racjonalnych argumentów. - Krytycznie przyjrzał się Ce’Nedrze. - Nie wygląda nawet tak źle, prawda? - ustąpił niechętnie. - Oczywiście, to zupełnie nienaturalne, ale zbroja rzeczywiście dodaje jej pewnego wyrazu. To może się nawet udać.

- Cieszę się, że zyskałam aprobatę waszej wysokości. - Ce’Nedra o mały włos nie rzuciła mu się na szyję. Próbowała dygnąć, ale zbroja uniemożliwiała jakikolwiek ukłon. Zaśmiała się bezradnie i zatrzepotała rzęsami w stronę brutalnego króla Chereku.

- Przestań, Ce’Nedro - powiedział z irytacją Anheg. - I bez tego trudno mi wszystko to zaakceptować - rzucił jej gniewne spojrzenie. - W porządku - oznajmił w końcu. - Zgadzam się, jeśli ustalimy, że nie będzie podejmowała żadnych decyzji. Wcale mi się to nie podoba, ale przypuszczam, że moja opinia nie jest najważniejsza. - Wstał i złożył formalny ukłon. - Wasza wysokość - wykrztusił, jakby słowa te nie chciały przejść mu przez gardło.

Ce’Nedra uśmiechnęła się promiennie i odruchowo spróbowała odpowiedzieć na jego ukłon.

- Nie kłaniaj się, Ce’Nedro - poradził ze zbolałą miną. - Władca Zachodu nikomu się nie kłania. - Nagle odwrócił się do króla Drasni. - To się nie uda, Rhodarze. Jak niby ją nazwiemy? Władczynią Zachodu? Jeśli to zrobimy, staniemy się pośmiewiskiem wszystkich dwunastu królestw.

- Możemy nazywać ją Rivańską Królową, mój drogi Anhegu - odparł uprzejmie Rhodar - i roztrzaskać głowę każdemu, kto nie zechce skłonić się przed nią.

- Na to możesz liczyć - prychnął Anheg. - Jeśli ja się jej kłaniam, to wszyscy muszą zrobić to samo.

- Cieszę się, że już wszystko zostało ustalone - przemówił znajomy głos z mrocznego kąta komnaty rady.

- Lady Polgaro - zachłysnęła się nieco zakłopotana Ce’Nedra. - Nie zdawałam sobie sprawy, że tu jesteś.

- Łatwo się tego domyślić - odparła Polgara. - Byłaś naprawdę zajęta, czyż nie tak, kochanie?

- Ja... - Ce’Nedra zająknęła się i urwała.

Polgara ostrożnie odstawiła filiżankę i podeszła bliżej, stając w plamie padającego z okna światła. Jej twarz miała poważny wyraz, lecz kiedy uważnie oglądała odzianą w zbroję księżniczkę, w oczach czarodziejki rozbłysła lekka iskierka rozbawienia.

- Bardzo interesujące - powiedziała jedynie. Ce’Nedra była zdruzgotana.

- Panowie - rzuciła Polgara, zwracając się do rady - jestem pewna, że macie jeszcze wiele spraw do omówienia. Tymczasem jednak jej wysokość i ja także musimy porozmawiać o paru sprawach na osobności. Jestem pewna, że nam wybaczycie. - Ruszyła w stronę drzwi. - Chodź, Ce’Nedro - poleciła, nie oglądając się za siebie.

Dygocząc ze strachu, księżniczka poszła za czarodziejką.

Polgara nie odezwała się ani słowem, póki nie zamknęły się za nimi drzwi jej własnych komnat. Wówczas odwróciła się i spojrzała surowo na zakutą w zbroję księżniczkę.

- Doszły mnie słuchy o tym, że coś planujesz, Ce’Nedro. Czy zechciałabyś wyjaśnić mi to bliżej?

- Tak bardzo się kłócili - zaczęła niezręcznie Ce’Nedra. - Potrzebowali kogoś, kto by ich zjednoczył.

- I zdecydowałaś się wziąć na siebie ten obowiązek?

- No cóż...

- Skąd wiedziałaś, że się kłócą?

Ce’Nedra z miną winowajczyni zarumieniła się lekko.

- Rozumiem - mruknęła Polgara. - Odkryłaś, jak korzystać z amuletu mojej siostry. To bardzo sprytne z twojej strony.

- Pozwól mi to zrobić, lady Polgaro - powiedziała błagalnie Ce’Nedra. - Pozwól mi ich poprowadzić. Wiem, że mogę to zrobić. Chcę udowodnić, że jestem godna zostać królową Gariona.

Polgara przyjrzała się jej z namysłem.

- Szybko dorastasz, Ce’Nedro - stwierdziła w końcu.

- Zgodzisz się, abym to zrobiła?

- Pogadamy o tym jeszcze. Zdejmij hełm i tarczę, kochanie. I postaw miecz w kącie. Zrobię nam po filiżance herbaty i opowiesz mi dokładnie, co zamierzasz. Kiedy już wyruszymy, nie życzę sobie żadnych niespodzianek.

- Pojedziesz z nami?

Z jakiejś przyczyny słowa Polgary zaskoczyły Ce’Nedrę.

- Oczywiście - odparła czarodziejka. Nagle uśmiechnęła się ciepło. - Może zdołam ochronić chociaż ciebie. Zdaje się, że z Garionem niezbyt mi się powiodło. - Na moment zatrzymała się i spojrzała wymownie na napierśnik Ce’Nedry. - Czy nie jest on nieco przesadzony, kochanie?

Ce’Nedra zaczerwieniła się gwałtownie.

- Sądziłam, że dzięki temu będzie bardziej... no cóż... - nie wiedziała, jak to wyrazić.

- Ce’Nedro - powiedziała Polgara - nie musisz się tak bardzo przejmować. W końcu jesteś jeszcze młoda. Daj sobie nieco czasu. Będzie lepiej, obiecuję.

- Jestem taka płaska - jęknęła z rozpaczą księżniczka. Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. - Czy nie przypuszczasz, że mogłabyś... no wiesz... - niewyraźnie machnęła ręką.

- Nie, kochanie - odparła stanowczo Polgara. - To nie najlepszy pomysł. Coś takiego zakłóciłoby równowagę wewnątrz twego ciała. Lepiej nie igrać z podobnymi sprawami. Po prostu bądź cierpliwa. Wcześniej czy później nabierzesz kształtów. Choćby po urodzeniu kilkorga dzieci.

- Och, lady Polgaro! - Ce’Nedra zaśmiała się bezradnie. - Ty umiesz wszystko wyjaśnić. Jesteś jak matka, której nigdy nie miałam. - Impulsywnie zarzuciła ręce na szyję czarodziejki.

Polgara zmarszczyła nos.

- Ce’Nedro, może byś zdjęła tę zbroję - zasugerowała. - Pachniesz jak żelazny garnek.

Księżniczka roześmiała się w odpowiedzi.

W ciągu następnych kilku dni spora grupa ludzi opuściła Rivę, by wypełnić powierzone im misje. Barak pożeglował do Val Alorn, aby dopilnować przygotowań chereckiej floty. Mandorallen wyruszył do Vo Mimbre z raportem przeznaczonym dla króla Korodullina. Ognisty młodzik, Lelldorin, któremu na prośbę Gariona wybaczono dawne winy, wsiadł na statek powracający do Asturii, by dokonać tam pewnych przygotowań. Hettar, Relg i pułkownik Brendig wyruszyli do Camaaru, gdzie mieli się rozdzielić i powrócić do swych krajów, aby dopilnować ostatnich etapów mobilizacji. Zwykle toczące się własnym torem wydarzenia przyspieszyły nagle, gdy Zachód wkroczył na ścieżkę prowadzącą ku nieuniknionej wojnie.


Rozdział XXIV



Księżniczka Ce’Nedra dość szybko odkryła, że Alornowie to zdumiewająco emocjonalny lud. Niemal od razu musiała odrzucić stereotypową tolnedrańską wizję pomocnej rasy jako brutalnych dzikusów, tłoczących się na najdalszych obrzeżach cywilizacji. Zamiast tego zrozumiała, że ma do czynienia z niezwykle skomplikowanymi ludźmi, zdolnymi do najprzeróżniejszych, często wysoce subtelnych uczuć.

Jednakże w apoplektycznej furii króla Chereku, Anhega, który wpadł do komnaty rady kilka dni później, nie było nic subtelnego. Twarz monarchy płonęła, oczy wychodziły mu z orbit.

- Czy masz pojęcie, co zrobiłaś?! - ryknął w stronę Ce’Nedry.

- Zrobiłam? Z czym, wasza wysokość? - spytała spokojnie.

- Z Cherekiem! - wykrzyknął. Jego pogięta korona zsunęła się na jedne ucho. - Twoja sprytna gierka podsunęła mojej żonie świetny pomysł, aby rządzić krajem podczas mojej nieobecności.

- To w końcu twoja żona, królu Anhegu - zauważyła chłodno Ce’Nedra. - Właściwe jest zatem, aby rozumnie doglądała kraju, gdy ty wyjedziesz.

- Rozumnie? - prawie krzyknął Anheg. - Islena jest pozbawiona rozumu. Pomiędzy uszami ma jedynie pustkę.

- Czemu zatem się z nią ożeniłeś?

- Z pewnością nie dla jej rozumu.

- Może żona cię zaskoczy, Anhegu - zasugerował z lekko rozbawioną miną król Rhodar.

- Jedyne, co mogłoby mnie zaskoczyć, to gdybym po powrocie zastał cokolwiek oprócz nędznych ruin - wypalił Anheg opadając na krzesło. - Co gorsza, w żaden sposób nie mogę jej powstrzymać. Nieważne, co powiem, obejmie tron natychmiast po moim wyjeździe. To będzie katastrofa. Kobiety nie powinny zajmować się polityką. Mają na to zbyt słabe głowy.

- Obawiam się, że to stwierdzenie nie przysporzy ci popularności wśród tu zebranych - zaśmiał się król Drasni zerkając na Polgarę. Po ostatniej uwadze króla Chereku jedna z brwi czarodziejki powędrowała w górę.

- Och, przepraszam, Polgaro - wymamrotał zaambarasowany Anheg. - Oczywiście nie miałem na myśli ciebie. Tak naprawdę, nie myślę o tobie jak o kobiecie.

- Nie rozwijałbym dalej tego wątku, Anhegu - poradził Rhodar. - I tak jak na jeden dzień strzeliłeś już dosyć gaf.

- Nic się nie stało, Rhodarze - stwierdziła lodowato Polgara. - Uważam, że obserwacje króla Chereku są naprawdę fascynujące.

Anheg skrzywił się.

- Naprawdę cię nie rozumiem, przyjacielu - ciągnął Rhodar. - Zdobyłeś najlepsze wykształcenie na północy, studiowałeś sztukę, poezję, historię i filozofię, lecz w tej jednej materii jesteś ślepy jak najgłupszy wieśniak. Czemu wizja kobiety u władzy tak bardzo cię niepokoi?

- To... to nienaturalne - wypalił Anheg. - Kobiety nie są stworzone do rządów. Sam ten pomysł narusza odwieczny porządek rzeczy.

- Nie jestem pewna, czy w ten sposób do czegokolwiek dojdziemy - zauważyła Polgara. - Jeśli wybaczycie nam, panowie, jej wysokość i ja mamy do zrobienia parę rzeczy. - Wstała i wyprowadziła Ce’Nedrę z komnaty.

- Jest bardzo nerwowy, prawda? - spytała Ce’Nedra, gdy obie wędrowały korytarzami Cytadeli Żelaznopalcego w stronę apartamentu lady Polgary.

- Czasami reaguje nieco przesadnie dramatycznie - odparła Polgara. - Te jego wybuchy nie zawsze są autentyczne. Czasem zachowuje się w ten sposób, ponieważ uważa, że ludzie oczekują tego po nim. - Lekko zmarszczyła brwi. - W jednym ma jednak rację. Islena nie nadaje się do sprawowania rządów. Sądzę, że będziemy musiały z nią pomówić, a także z innymi paniami. - Otwarła drzwi do komnaty i obie weszły do środka.

Większość szkód wywołanych furią Polgary została już naprawiona i jedynie kilka osmalonych szram w ścianach świadczyło o gwałtowności gniewu czarodziejki. Polgara usiadła przy stole i ponownie ujęła list, który nadszedł tego ranka z Drasni od królowej Porenn.

- Jest raczej pewne, że teraz nie zdołamy już doścignąć mojego ojca i pozostałych - stwierdziła z lekkim żalem. - Ale przynajmniej nie musimy się dłużej martwić o jedno.

- To znaczy? - spytała Ce’Nedra, siadając naprzeciwko Polgary.

- Istniały pewne wątpliwości, czy mój ojciec całkowicie wydobrzał po swoim załamaniu zeszłej zimy. Lecz z tego, co pisze Porenn, wynika, że zupełnie już wrócił do siebie - choć ma to też swoje złe strony. - Czarodziejka odłożyła list Porenn. - Myślę, że nadszedł czas na poważną rozmowę, Ce’Nedro. W ciągu ostatnich kilku tygodni z zapałem zajmowałaś się przeróżnymi manewrami i manipulacjami. Teraz chciałabym usłyszeć dokładnie, co się za tym kryje. Czemu właściwie uznałaś za stosowne narzucić wszystkim swój nowy status? Ce’Nedra zarumieniła się.

- Ostatecznie, jestem Rivańską Królową, lady Polgaro - odparła sztywno.

- Nie gadaj bzdur. Nosisz na głowie fikcyjną koronę tylko dlatego, że Rhodar postanowił pozwolić ci na to. I ponieważ przekonał Anhega, Branda i Cho-Haga, że nie narobisz żadnych szkód. Co kryje się za tym planem? - Polgara rzuciła jej przenikliwe spojrzenie i Ce’Nedra poruszyła się niespokojnie.

- Musimy pozyskać sobie Arendów i legiony mojego ojca - odparła, jakby to wszystko tłumaczyło.

- To zupełnie oczywiste.

- Ale królowie Alornów nie zdołają tego zrobić.

- Dlaczego?

- Ponieważ zespół nie zdobędzie ludzkich serc. - Prawda wyszła na jaw i Ce’Nedra pospiesznie tłumaczyła dalej: - Garion mógłby tego dokonać. Na zew Rivańskiego Króla powstałby cały Zachód, ale Gariona tu nie ma, więc musi zrobić to ktoś inny. Studiowałam historię, lady Polgaro. Żadna armia dowodzona przez zespół nigdy nie odniosła zwycięstwa. Sukces wojsk zależy od nastroju żołnierzy, a ci muszą mieć jednego dowódcę - kogoś, kto oddziała na ich wyobraźnię.

- I uznałaś, że będziesz w tym najlepsza?

- To nie musi być ktoś genialny czy coś takiego. Wystarczy, jeśli będzie widoczny i niezwykły.

- Uznałaś więc, że kobieta będzie dość niezwykła i widoczna, by zebrać armię - i przy okazji stać się na tyle wielkim zagrożeniem, aby przyciągnąć uwagę Taura Urgasa i malloreańskiego imperatora ‘Zakatha?

- Nigdy wcześniej nie próbowano czegoś takiego - broniła się Ce’Nedra.

- Wielu rzeczy nigdy wcześniej nie próbowano, Ce’Nedro. To niekoniecznie najlepsza rekomendacja. A poza tym czemu sądzisz, że ja nie mam dostatecznych kwalifikacji? Ce’Nedra głośno przełknęła ślinę.

- Byłaś taka wściekła - wyjąkała. - I nie wiedziałam, jak długo to potrwa. Ktoś musiał natychmiast wziąć sprawy w swoje ręce. Zresztą...

- Mów dalej.

- Mój ojciec cię nie lubi - wypaliła Ce’Nedra. - Nigdy nie poleciłby legionom pójść za tobą. Jestem jedyną osobą, która ma szansę, aby go przekonać, że powinien do nas dołączyć. Przykro mi, lady Polgaro, nie chciałam cię urazić.

Jednakże czarodziejka gestem zbyła te przeprosiny. Z pełną namysłu miną rozważała argumenty Ce’Nedry.

- Wygląda na to, że rzeczywiście przemyślałaś całą sprawę - stwierdziła wreszcie. - W porządku, Ce’Nedro. Spróbujemy twojego sposobu - przynajmniej na razie. Tylko proszę, żadnych wyskoków. A teraz powinnyśmy pomówić chyba z paniami.

Narada, która odbyła się tego samego popołudnia w apartamencie Polgary, dotyczyła spraw wagi państwowej. Czarodziejka odczekała cierpliwie, póki nie zebrała się cała grupka dam, po czym przemówiła z wielką powagą.

- Moje panie - zaczęła. - Już wkrótce połączone siły Alornów i innych królestw Zachodu wyruszą w pole z bardzo ważną misją.

- Masz na myśli wojnę, Pol? - spytała z przerażeniem królowa Layla.

- Będziemy próbowali tego uniknąć - odparła Polgara. - W każdym razie wyjazd waszych mężów i królów Alornów sprawi, że kwestie domowe przejdą w wasze ręce. Chciałam przed naszym rozstaniem przedyskutować parę rzeczy. - Odwróciła się do królowej Isleny, odzianej we wspaniałą suknię z czerwonego aksamitu. - Twój mąż nie okazuje zbytniego entuzjazmu na myśl o przekazaniu ci władzy nad Cherekiem. Islena pociągnęła nosem.

- Czasami Anheg bywa okropnie uparty.

- Postaraj się go nie drażnić. Daj mu delikatnie do zrozumienia, że będziesz się kierowała radami ludzi, którym ufa. To go nieco uspokoi. - Polgara rozejrzała się po komnacie. - Ta kampania najprawdopodobniej nie zaprowadzi nas tak daleko, abyście nie mogły utrzymywać z nami kontaktu - przynajmniej z początku. Jeśli zdarzy się coś istotnego, natychmiast skomunikujcie się z waszymi mężami. Sprawami codziennymi zajmijcie się same. Myślę też, że po wyjeździe mężów powinnyście pozostać ze sobą w bliskim kontakcie. Nie zapominajcie też o Porenn w Boktorze i Mayaseranie w Vo Mimbre. Każda z was ma swoje mocniejsze i słabsze punkty, jeśli jednak będziecie śmiało zasięgać rady innych, wszystko powinno się ułożyć.

- Może powinnyśmy zorganizować sobie jakąś łączność? - zastanawiała się na głos królowa Layla. - Rozstawne konie, sieć posłańców, szybkie statki - coś w tym stylu. Tolnedranie robią to od stuleci.

- Jestem pewna, że zdołasz to zaaranżować, Laylo. - Polgara uśmiechnęła się. - Musicie tylko pamiętać o jednym. Zwracajcie szczególną uwagę na wszystko, o czym zawiadomi was Porenn. Wiem, że jest jeszcze bardzo młoda i niechętnie wysuwa się przed innych, lecz drasański wywiad będzie składał meldunki bezpośrednio jej, toteż z pewnością dowie się o różnych rzeczach znacznie wcześniej niż wy. Chcę też, abyście bardzo uważały na Tolnedran. Lubią oni wykorzystywać okresy zamętu. Pod żadnym pozorem nie podpisujcie niczego, co podsunie wam Tolnedranin - nieważne, jak atrakcyjna wydawałby się ta propozycja. Ufam Ranowi Borunowi mniej więcej tak, jak lisowi w kurniku - bez urazy, Ce’Nedro.

- Ja także znam mojego ojca, lady Polgaro - odparła z uśmiechem księżniczka.

- Proszę, moje panie - ciągnęła stanowczym tonem Polgara - żadnych wybryków podczas mojej nieobecności. Starajcie się gładko wszystkim sterować. W razie potrzeby radźcie się innych. Powinnyście także utrzymywać kontakt z Xanthą. Driady mają dostęp do wielu informacji o tym, co dzieje się na południu. Jeśli zdarzy się coś naprawdę pilnego, natychmiast mnie powiadomcie.

- Czy mam zatrzymać chłopca? - spytała Merel. - Wracam do Val Alorn z Isleną, więc będzie ze mną bezpieczny. Moje dziewczynki bardzo go lubią i wydaje się, że jest przy nich szczęśliwy.

Polgara zastanawiała się przez moment.

- Nie - zdecydowała wreszcie. - Podarek musi pojechać ze mną. Poza Garionem jest jedyną osobą na całym świecie, która może dotknąć Klejnotu. Jeśli Angarakowie dowiedzą się o tym, mogą spróbować go porwać.

- Ja się nim zajmę - zaproponowała Taiba swym głębokim głosem. - Zna mnie i dobrze się czuje w moim towarzystwie. Przynajmniej będę miała jakieś zajęcie.

- Nie zamierzasz chyba towarzyszyć armii, Taibo? - zaprotestowała królowa Layla.

Taiba wzruszyła ramionami.

- Czemu nie? - odparła. - Nie mam na głowie domu ani królestwa. Istnieją także inne powody.

Wszystkie kobiety zrozumiały. Więź, która istniała pomiędzy Taiba a Relgem, była tak potężna, że wykraczała niemal poza wymiar zwykłych ludzkich związków, i nieobecność Ulgosa sprawiała owej niezwykłej kobiecie niemal fizyczny ból. Widać było wyraźnie, że zamierza podążać za nim - jeśli trzeba, nawet w sam środek bitwy.

Ariana, jasnowłosa Mimbratka, która przybyła do Rivy w towarzystwie Lelldorina z Wildantoru, odchrząknęła zamierzając poruszyć dość delikatny temat.

- Żywotem kobiety rządzi obyczaj - zauważyła. - Choćby nawet szalała wokół niej bitwa i chaos srogiej wojny, dama nie może znaleźć się pośród armii bez towarzystwa, bowiem ucierpiałaby na tym jej reputacja. Lady Adara i ja naradzałyśmy się w tej materii i uznałyśmy, że musimy stać u boku księżniczki Ce’Nedry jako jej damy do towarzystwa. Uczyniłybyśmy to wiedzione poczuciem obowiązku, nawet gdyby nie kierowała nami miłość.

- Ładnie to ujęłaś, Ariano - mruknęła Adara bez cienia uśmiechu.

- Ojej - westchnęła królowa Layla. - Teraz będę się martwić o kolejne dwie osoby.

- Myślę, że załatwiłyśmy już wszystko - stwierdziła Polgara. - Kierowanie królestwem nie różni się zbytnio od prowadzenia domu. Na tym zaś znacie się wszystkie. Nie wprowadzajcie zasadniczych zmian do polityki i nie podpisujcie żadnych traktatów. Poza tym kierujcie się zdrowym rozsądkiem. Myślę, że teraz możemy dołączyć do naszych panów. Zbliża się pora kolacji, a mężczyźni zaczynają się niepokoić, jeśli nie karmi się ich regularnie.

Kilka dni później Barak powrócił do Rivy w towarzystwie drasańskiego szlachcica o pociągłej twarzy. Obydwaj natychmiast pomaszerowali do komnaty rady, aby złożyć raport królom. Księżniczka Ce’Nedra zastanawiała się, czy im nie towarzyszyć, ale w końcu zdecydowała inaczej. Jej obecność mogłaby przeszkodzić w szczerej dyskusji, a zresztą dysponowała innym sposobem, by dowiedzieć się, co się dzieje. Pospiesznie wycofała się do swoich komnat i przyłożyła palce do wiszącego na szyi amuletu.

- ...idzie całkiem nieźle - usłyszała głos Baraka, gdy wreszcie zlokalizowała interesującą ją rozmowę. - Flota jest gotowa do wypłynięcia z Val Alorn, a królowa Porenn zgromadziła drasańskich pikinierów niedaleko na południe od Boktoru. Mobilizacja została już niemal zakończona, obawiam się jednak, że mamy pewien problem. Obecny tu hrabia Kharel wraca właśnie z Thull Mardu. Przekazywano mu wszystkie raporty z pomocnego Cthol Murgos, toteż może przedstawić nam pełną ocenę tamtejszej sytuacji. Król Rhodar odchrząknął lekko.

- Kharel jest jednym z najwyższych rangą członków mojego wywiadu - oznajmił tonem rekomendacji. - Jego meldunki zawsze były niezwykle dokładne.

- Wasza wysokość jest zbyt uprzejmy - odparł nieznajomy głos.

- Czy południowi Murgowie rozpoczęli już marsz na północ? - spytał król Anheg.

- Zrobili znacznie więcej, wasza wysokość - odrzekł Kharel. - Wszystkie raporty, którymi dysponuję, wskazują, iż marsz ów prawie już dobiegł końca. W tej chwili w okolicy Rak Goska obozują ponad cztery miliony żołnierzy.

- Co takiego?! - wykrzyknął Anheg.

- Wygląda na to, że Taur Urgas wymaszerował jeszcze zeszłej jesieni - wyjaśnił Drasanin.

- Szli w zimie?

- Wszystko na to wskazuje, wasza wysokość.

- Wyobrażam sobie, że kosztowało to sporo ofiar - zauważył król Cho-Hag.

- Jakieś sto tysięcy, wasza wysokość - odparł Kharel - lecz Taur Urgas nie liczy się z życiem swoich ludzi.

- To wszystko zmienia, Rhodarze - oznajmił napiętym głosem Anheg. - Od początku liczyliśmy na przewagę czasową, jaką da nam późniejszy wymarsz Murgów. Obecnie ją straciliśmy.

- Niestety, to jeszcze nie wszystko, wasza wysokość - ciągnął Kharel. - Zachodni Malloreanie zaczynają już lądować w Thull Zelik. Na razie ich liczba nie jest jeszcze zbyt wielka, ale co dzień przybywa kilkanaście tysięcy.

- Musimy im jak najszybciej w tym przeszkodzić - warknął Anheg. - Rhodarze, czy możesz w ciągu miesiąca posłać swych inżynierów na wschodni szaniec? Muszę przenieść całą flotę aż do źródeł rzeki Mardu. Trzeba jak najszybciej posłać okręty na Morze Wschodnie. Jeśli nie odetniemy ‘Zakatha, Malloreanie zmiażdżą nas samą swą liczebną przewagą.

- Natychmiast zawiadomię Porenn - zgodził się Rhodar.

- Zastanawiam się, czy szlachetny hrabia przynosi także jakieś dobre wieści? - wtrącił cierpko hrabia Seline.

- Istnieje możliwość rozłamu w szeregach nieprzyjaciela, mój panie - odparł Kharel. - Taur Urgas zachowuje się, jakby uważał się za jedynego kandydata na dowódcę armii Angaraków. W tej chwili przewaga liczebna jest po jego stronie. To jednak może się zmienić, jeśli Malloreanie zdołają przeprawić tu dostatecznie dużą armię. Krążą plotki, że ‘Zakath chętnie podważyłby przywództwo Taura Urgasa, nie ma jednak ochoty czynić tego w obliczu czterech milionów Murgów.

- Spróbujmy utrzymać sytuację w obecnym kształcie - wtrącił Rhodar. - Taur Urgas to szaleniec, a wariaci popełniają błędy. Słyszałem co nieco o ‘Zakacie i wolałbym nie stawiać mu czoła w polu.

Król Cho-Hag odezwał się sucho:

- Nawet bez Mallorean będziemy musieli odeprzeć armię dwukrotnie przewyższającą nas liczbą - a i to zakładając, że zdołamy pozyskać Arendów i Tolnedran.

- To nie najlepszy sposób rozpoczęcia wojny, Rhodarze - stwierdził z niezadowoleniem Anheg.

- Należy zatem dostosować do tego naszą taktykę - odrzekł Rhodar. - Musimy unikać wielkiej bitwy tak długo, jak długo się da. W ten sposób zachowamy najwięcej ludzi.

- Zdawało mi się, że w ogóle nie uwzględnialiśmy ewentualnej bitwy - zaprotestował Barak - a Belgarath stwierdził, że potrzebna mu tylko niewielka dywersja.

- Sytuacja uległa zmianie, Baraku - oznajmił król Rhodar. - Nie spodziewaliśmy się, że pomocni Murgowie i Malloreanie tak szybko znajdą się na miejscu. Musimy zdobyć się na coś poważniejszego niż zrobienie kilku wycieczek. Angarakowie dysponują dostateczną liczbą ludzi, by zignorować mniejsze wypady i potyczki. Jeśli nie zadamy im potężniejszego ciosu - i to bardzo szybko - rozproszą się po całej wschodniej połowie kontynentu.

- Belgarath nie przepada za zmianami planów - przypomniał Rhodarowi Anheg.

- Belgaratha tu nie ma. Zresztą i tak nie wie, co się dzieje. Jeśli nie zareagujemy szybko i stanowczo, Belgarath, Belgarion i Keldar nie mają żadnych szans, by się przedrzeć.

- Mówisz o wojnie, której nie możemy wygrać, Rhodarze - stwierdził prosto z mostu Anheg.

- Wiem - przyznał król Rhodar. Zapadła długa cisza.

- A zatem tak to wygląda - stwierdził wreszcie Brand.

- Obawiam się, że tak - odparł ponuro król Drasni. - Musimy odwrócić ich uwagę. W przeciwnym razie Belagarion i jego miecz nigdy nie dotrą na miejsce spotkania z Torakiem. Tylko to się liczy i jeśli będzie trzeba, wszyscy musimy oddać życie, aby do tego doprowadzić.

- Pozabijasz nas wszystkich, Rhodarze - stwierdził szorstko Anheg. - A z nami nasze armie.

- Skoro to jedyne wyjście, Anhegu. Jeżeli Belgarion nie dotrze do Toraka, nasze życie i tak nie ma znaczenia. Nawet jeśli wszyscy będziemy musieli zginąć, aby otworzyć mu drogę, wciąż jest to cena, którą warto zapłacić.

Palce Ce’Nedry bezwładnie wypuściły medalion. Księżniczka osunęła się na krzesło. Nagle zaczęła płakać.

- Nie zrobię tego - wyszlochała. - Nie mogę. Ujrzała przed sobą ogromny tłum, armię wdów i sierot spoglądających na nią oskarżycielsko i skuliła się pod ich wzrokiem. Jeśli dopuści do tego koszmaru, resztę życia spędzi nękana wzgardą dla samej siebie. Nie przestając płakać zerwała się na nogi, zdecydowana pobiec do komnaty rady i oznajmić, że nie zamierza mieć nic wspólnego z tą beznadziejną wojną. Nagle przystanęła. W jej myślach pojawił się obraz twarzy Gariona - poważne oblicze okolone niesfornymi włosami, które zawsze miała ochotę przygładzić. Garion polegał na niej. Jeżeli teraz się wycofa, Angarakowie z łatwością go wytropią. Jego życie - a wraz z nim przyszłość całego świata - było w jej rękach. Nie ma wyboru. Musi brnąć dalej. Gdyby tylko nie wiedziała, że ta kampania skazana jest na niepowodzenie! To właśnie wiedza o nieuniknionej katastrofie tak bardzo nią wstrząsnęła.

Świadoma, że to nic nie da, zaczęła szarpać łańcuszek, podtrzymujący amulet. Gdyby nie ten medalion, pozostałaby w błogiej nieświadomości tego, co ich czeka. Wciąż zapłakana, szaleńczo ciągnęła naszyjnik, ignorując ból, gdy łańcuszek wrzynał się w miękką skórę szyi.

- Nienawidzę cię! - wypaliła bezsensownie, zwracając się do srebrnego wisiorka z wyobrażonym na nim ukoronowanym drzewem.

Jednak to nic nie dawało. Amulet pozostanie na miejscu do końca jej życia. Ce’Nedra poszarzała na twarzy i opuściła ręce. Nawet gdyby zdołała go zdjąć, cóż by jej z tego przyszło? Znała już prawdę i musiała skryć tę wiedzę w swym sercu. Gdyby jej twarz lub głos zdradziły choćby przez moment to, co wie, zawiodłaby - i Garion cierpiałby z powodu jej niepowodzenia. Musi stanąć przed światem nieugięta, pewna nadchodzącego zwycięstwa.

Toteż Rivańska Królowa wyprostowała się i wysoko uniosła brodę - choć serce ciążyło jej w piersi jak ołów.


Rozdział XXV



Nowy okręt Baraka był półtora raza większy niż pozostałe chereckie statki we flocie. Jednakże, mimo swych rozmiarów, gnany wiosennym wiatrem poruszał się niczym mewa, śmigająca tuż nad falami. Postrzępione białe chmury przebiegały po błękitnym niebie, a powierzchnia Morza Wiatrów połyskiwała w słońcu, podczas gdy potężny okręt przechylił się lekko, tnąc dziobem wodę. Przed nimi nisko nad horyzontem wznosiły się zielone brzegi Haka Arendii. Znajdowali się o dwa dni żeglugi od Rivy, a cherecka flota rozciągała się za nimi wielką tyralierą żagli, unosząc odzianych w szare płaszcze Rivan, którzy mieli dołączyć do armii króla Fulracha z Sendarii.

Ce’Nedra nerwowo przechadzała się po pokładzie dziobowym. Wiatr szarpał jej błękitną pelerynę, zbroja lśniła w słońcu. Mimo ciężaru skrywanej w sercu potwornej wiedzy czuła dziwne podniecenie. Zbiorowisko ludzi, mieczy i statków, wyścig z wiatrem, poczucie wspólnego celu - wszystko to połączyło się w jedno, sprawiając, że krew tętniła jej w żyłach, wypełniając umysł księżniczki nie znaną dotąd, ogromną radością.

Brzeg zbliżał się z każdą chwilą - biała piaszczysta plaża na tle ciemnozielonego arendzkiego lasu. Gdy podpływali, spomiędzy drzew wyłonił się zakuty w zbroję rycerz, dosiadający wielkiego dereszowatego ogiera. Wojownik przemierzył plażę i zatrzymał się przy samej wodzie, gdzie pieniste fale rozpływały się na wilgotnym piasku. Księżniczka osłoniła dłonią oczy, wpatrując się uważnie w błyszczącego rycerza. Wreszcie, gdy mężczyzna odwrócił się, szerokim machnięciem ręki nakazując im, aby płynęli wzdłuż wybrzeża, dostrzegła herb na jego tarczy. Poczuła nagłą radość.

- Mandorallen! - zawołała wysokim, dźwięcznym głosem, przytrzymując się lin na dziobie okrętu Baraka. Wiatr szarpał jej włosy.

Potężny rycerz pozdrowił ją gestem, a następnie spinając ostrogami wierzchowca pogalopował wzdłuż linii piany. Srebrzystobłękitny proporzec na czubku lancy łopotał mu nad głową. Statek skręcił ostro, gdy Barak szarpnął ster. Oddzieleni jakimiś stoma jardami spienionych fal, statek i jeździec na plaży parli naprzód w jednakowym tempie.

Była to chwila, którą Ce’Nedra miała zapamiętać do końca życia - pojedynczy obraz tak doskonały, że na zawsze utkwił jej w pamięci. Wielki okręt ścigał się z wiatrem, przecinając błyszczącą niebieską wodę; jego białe żagle wydymały się gwałtownie. Potężny wierzchowiec na plaży galopował po piasku pokrytym migoczącą pianą. Spod jego kopyt wznosiły się fontanny wody. Złączeni w nie kończącej się chwili, okręt i jeździec śmigali naprzód w ciepłym wiosennym słońcu, zmierzając w stronę zalesionego przylądka jakąś milę dalej. Ce’Nedra trwała w zachwycie na dziobie, a jej płomienne loki powiewały na wietrze niczym chorągiew.

Tuż za przylądkiem leżała osłonięta zatoczka, nad którą rozbiła obóz sendarską armia - rząd za rzędem ciemnobrązowych namiotów. Barak ponownie pchnął rumpel i jego okręt z łopotem żagli skręcił w zatoczkę. Tuż za nim podążała cherecka flota.

- Hej, Mandorallenie! - ryknął Barak, przekrzykując świst kotwicznych lin, gdy wielkie żelazne kotwice sunęły przez krystalicznie czystą wodę ku piaszczystemu dnu.

- Lordzie Baraku! - odkrzyknął Mandorallen. - Witaj w Arendii! Lord Brendig wykoncypował sposób przyspieszenia zsiadania na ląd.

Rycerz wskazał ręką miejsce, w którym jakaś setka sendarskich żołnierzy krzątała się, spychając na wodę wielkie tratwy. Odpychając się drągami od dna, ustawiali je w szeregu tworząc długi, ruchomy pomost, sięgający daleko w głąb zatoczki. Barak roześmiał się.

- Sendarowie zawsze wymyślą coś praktycznego.

- Czy możemy już zejść na brzeg? - spytał żałośnie król Rhodar, wynurzając się z kabiny. Monarcha ów niezbyt dobrze znosił morską podróż i jego szeroka, okrągła twarz miała lekko zielonkawy odcień. Wyglądał dość komicznie w kolczudze i hełmie, a ślady pozostawione przez morską chorobę także nie przydawały mu dostojeństwa. Jednak mimo jego mało żołnierskiego wyglądu pozostali królowie przywykli już dawać posłuch mądrości króla Drasni. W swym otyłym ciele Rhodar skrywał prawdziwy geniusz taktyczny i instynktowne zrozumienie strategii, które sprawiało, że pozostali niemal odruchowo odwoływali się do niego i traktowali jak nieoficjalnego dowódcę.

Niewielka rybacka łódź, obecnie służąca za prom, podpłynęła do burty okrętu Baraka, zanim jeszcze opadły kotwice, i królowie wraz z generałami znaleźli się na brzegu w ciągu niecałej półgodziny.

- Chyba jestem głodny - oznajmił Rhodar w momencie, gdy stanął na stałym lądzie.

Anheg roześmiał się.

- Mam wrażenie, że urodziłeś się głodny.

Król Chereku miał na sobie kolczugę, u pasa nosił ciężki miecz. Teraz, kiedy był uzbrojony, jego grubo ciosana twarz zdawała się bardziej na miejscu.

- Przez dwa dni nie zdołałem przełknąć ani kęsa, Anhegu - jęknął Rhodar. - Mój biedny żołądek zaczyna myśleć, że o nim zapomniałem.

- Przygotowano już posiłek, wasza wysokość - zapewnił go Mandorallen. - Nasi asturscy bracia wiele królewskich jeleni nam dostarczyli, bez wątpienia prawnie upolowanych - choć wolałbym nie badać zbyt dokładnie tej kwestii.

Ktoś stojący w grupce zebranej za plecami Mandorallena roześmiał się i Ce’Nedra unosząc głowę ujrzała przystojnego młodzieńca o złotorudych włosach, z wielkim łukiem przewieszonym przez ramię. Młodzieniec odziany był w zieloną tunikę. Ce’Nedra nie miała dotąd zbyt wielu okazji, by poznać bliżej Lelldorina z Wildantoru, gdy ten przebywał w Rivie. Wiedziała jednak, że jest jednym z najbliższych przyjaciół Gariona i zdawała sobie sprawę, jak ważną rzeczą będzie pozyskanie sobie jego zaufania. Nie powinno to być zbyt trudne, zdecydowała, zerkając na jego szczerą, niewinną twarz. Odpowiedział jej otwartym spojrzeniem. Jedno spojrzenie w jego oczy uświadomiło księżniczce, że kryje się tam ogromny zapał i bardzo niewiele inteligencji.

- Otrzymaliśmy wieści od Belgaratha - poinformował Mandorallena i młodego Asturianina Barak.

- Gdzie oni są? - spytał natychmiast Lelldorin.

- Byli w Boktorze - odparł król Rhodar, nadal lekko zielonkawy po ataku morskiej choroby. - Z jej tylko znanych powodów moja żona pozwoliła im odejść. Sądzę, że do tej chwili dotarli już do Gar og Nadrak.

Oczy Lelldorina zabłysły.

- Może, jeśli się pospieszę, zdołam jeszcze ich dogonić? - powiedział z zapałem, rozglądając w poszukiwaniu swego konia.

- To ponad cztery tysiące mil, Lelldorinie - zauważył uprzejmie Barak.

- Och! - Z Lelldorina jakby uszło powietrze. - Chyba masz rację. Trudno byłoby mi ich doścignąć, prawda?

Barak z powagą skinął głową. W tym momencie spomiędzy przybyłych wystąpiła jasnowłosa Mimbratka, Ariana. Jej spojrzenie było pełne miłości.

- Mój panie - powiedziała do Lelldorina i Ce’Nedra przypomniała sobie ze zdumieniem, że ci dwoje są małżeństwem, przynajmniej formalnie. - Nieobecność twa wielki sprawiła mi ból.

Twarz Lelldorina pobladła.

- Moja Ariano - wykrztusił zdławionym głosem. - Przysięgam, że nigdy już cię nie opuszczę.

Ujął jej obie ręce i popatrzył z uwielbieniem wprost w oczy. Spojrzenie, jakim odpowiedziała, było równie pełne miłości i tak samo pozbawione jakiejkolwiek myśli. Ce’Nedra zadrżała w duchu, dostrzegając niszczycielski potencjał owego uczucia.

- Czy kogokolwiek interesuje fakt, że za chwilę umrę z głodu? - spytał z wyrzutem Rhodar.

Bankiet przygotowano na długim stole, który stał w wielobarwnym pawilonie, wzniesionym na plaży niedaleko skraju lasu. Stół dosłownie uginał się pod ciężarem pieczonej dziczyzny. Było tam dość jedzenia, by zaspokoić nawet gigantyczny apetyt króla Rhodara. Kiedy skończyli posiłek, pozostali przy stole, zabawiając się rozmową.

- Syn wasz, król Hettar, powiadomił nas, iż klany Algarii w Twierdzy się zbierają, wasza wysokość - zameldował Mandorallen królowi Cho-Hagowi.

Cho-Hag skinął głową.

- Dostaliśmy także wiadomość od Ulgosa Relga - dodał pułkownik Brendig. - Udało mu się zebrać niewielką armię wojowników z jaskiń. Zaczekają na nas po algarskiej stronie gór. Powiedział, że znacie to miejsce.

Barak chrząknął potakująco.

- Ulgosi bywają kłopotliwi - stwierdził. - Boją się otwartych przestrzeni, a światło dnia rani ich oczy. Ale w ciemności widzą jak koty. W pewnym momencie podobna umiejętność może się przydać.

- Czy Relg przysłał jakąś osobistą wiadomość? - spytała Brendiga Taiba. W jej głosie zabrzmiała niepokojąca nuta.

Sendar z powagą wyjął spod tuniki złożony pergamin i podał jej. Taiba wzięła list i otwarła, z bezradną miną obracając na różne strony.

- O co chodzi, Taibo? - spytała cicho Adara.

- Relg wie, że nie umiem czytać - stwierdziła Taiba tonem skrzywdzonego dziecka, tuląc do siebie list.

- Ja ci go przeczytam - zaproponowała Adara.

- Ale może jest... no cóż, osobisty - zaprotestowała Marażka.

- Obiecuję, że nie będę słuchać - odparła Adara bez śladu wesołości.

Ce’Nedra skryła dłonią uśmiech. Przenikliwy, na pozór śmiertelnie poważny dowcip Adary był jedną z tych cech, które księżniczka najbardziej lubiła u przyjaciółki. Jednakże nawet uśmiechając się, Ce’Nedra czuła na sobie spojrzenie dziesiątków oczu i wiedziała, że zebrani w pobliżu Arendowie - zarówno Asturowie, jak i Mimbraci - przyglądają się jej uważnie. Szczególnie Lelldorin nie mógł oderwać do niej wzroku. Przystojny młodzieniec siedział tuż obok jasnowłosej Mimbratki Ariany i wpatrywał się w Ce’Nedrę, odruchowo gładząc dłoń swej towarzyszki. Ce’Nedra z lekkim podenerwowaniem znosiła ów badawczy wzrok. Ku swemu zdumieniu odkryła, że pragnie zyskać aprobatę tego niemądrego młodziana.

- Powiedz mi - zwróciła się bezpośrednio do niego - jakie panują nastroje w Asturii, jeśli chodzi o naszą kampanię?

Twarz Lelldorina zachmurzyła się.

- Przeważnie mało entuzjastyczne, wasza wysokość - odparł. - Obawiam się, iż ludzie podejrzewają, że wszystko to stanowi jedynie jakiś mimbrański spisek.

- To absurdalne! - wykrzyknęła Ce’Nedra. Lelldorin wzruszył ramionami.

- Niemniej tak rozumują moi ziomkowie. Ci zaś, którzy nie wierzą w spisek, niecierpliwie wyczekują chwili, w której wszyscy mimbrańscy rycerze dołączą do krucjaty przeciw Wschodowi. W pewnych kręgach budzi to spore nadzieje.

Mandorallen westchnął.

- Lękam się, że te same nastroje panują też w Mimbre - stwierdził. - Nasze królestwo żałośnie jest podzielone, stare zataragi zaś i podejrzenia niełatwo przełamać.

Ce’Nedra poczuła nagły niepokój. Nie spodziewała się tego. Król Rhodar dokładnie wyjaśnił, dlaczego muszą zyskać poparcie Arendów, a teraz idiotyczna nienawiść i podejrzliwość pomiędzy Mimbre a Asturią mogła całkowicie zrujnować ich pierwotny plan. Z bezradną miną odwróciła się do Polgary.

Jednakże czarodziejki najwyraźniej nie poruszyła nowina, że Arendowie nie chcą przyłączyć się do ich armii.

- Powiedz mi, Lelldorinie - spytała spokojnie - czy możesz zebrać w jednym miejscu część swoich najmniej podejrzliwych przyjaciół? W jakimś bezpiecznym zakątku, w którym nie będą lękali się zasadzki?

- Co ci chodzi po głowie, Polgaro? - spytał król Rhodar, spoglądając na nią pytająco.

- Ktoś będzie musiał do nich przemówić - odparła Polgara. - Ktoś dość szczególny. - Z powrotem odwróciła się do Lelldorina. - Nie sądzę, abyśmy potrzebowali zbyt wielkiego tłumu - przynajmniej nie z początku. Czterdzieści, pięćdziesiąt osób powinno wystarczyć. I proszę, nikogo zbyt gwałtownie sprzeciwiającego się naszej sprawie.

- Natychmiast ich zwołam, lady Polgaro - oznajmił Lelldorin, zrywając się na nogi.

- Jest już dość późno, Lelldorinie - zauważyła, zerkając na słońce chylące się za horyzont.

- Im wcześniej zacznę, tym szybciej zdołam ich zgromadzić - odparł z zapałem Lelldorin. - Jeśli przyjaźń i więzy krwi mają jakiekolwiek znaczenie, nie zawiodę was. - Złożył głęboki ukłon Ce’Nedrze. - Wasza wysokość - pożegnał ją, po czym pobiegł w stronę, gdzie był uwiązany jego wierzchowiec.

Ariana westchnęła, odprowadzając wzrokiem odjeżdżającego zapaleńca.

- Czy on zawsze tak się zachowuje? - spytała ciekawie Ce’Nedra.

Mimbratka skinęła głową.

- Zawsze - przyznała. - Myśl i czyn jedność u niego stanowią. Lękam się, że nie pojmuje znaczenia słowa refleksja. Przydaje mu to uroku, lecz wyznaję, może czasem budzić niepokój.

- Wyobrażam sobie - zgodziła się Ce’Nedra. Później, kiedy księżniczka i Polgara znalazły się same w namiocie, Ce’Nedra spojrzała pytająco na ciotkę Gariona.

- Co my zrobimy? - spytała.

- Nie my, Ce’Nedro. Ty. Będziesz musiała do nich przemówić.

- Nie najlepiej sobie radzę z publicznymi wystąpieniami, lady Polgaro - wyznała Ce’Nedra, czując nagłą suchość w ustach. - Tłumy mnie przerażają i nigdy nie mogę znaleźć odpowiednich słów.

- Poradzisz sobie, kochanie - zapewniła ją Polgara. Spojrzała na księżniczkę z lekkim rozbawieniem. - W końcu to ty chciałaś dowodzić armią, pamiętasz? Naprawdę sądziłaś, że wystarczy tylko przywdziać zbroję, wskoczyć na siodło i wykrzyknąć „chodźcie za mną!”, by przyłączył się do ciebie cały świat?

- No cóż...

- Powiadasz, że pilnie studiowałaś historię, a jednak nie dostrzegłaś jednej cechy, która łączy wszystkich wielkich wodzów? Musiałaś być bardzo nieuważna, Ce’Nedro.

Księżniczka wpatrywała się w nią z narastającym przerażeniem.

- Nie trzeba zbyt wiele, by zgromadzić armię, kochanie. Nie musisz odznaczać się geniuszem ani słynąć z umiejętności walki. Twoja sprawa nie musi być nawet wielka i szlachetna. Potrzeba jedynie elokwencji.

- Nie potrafię tego zrobić, lady Polgaro.

- Powinnaś była wcześniej o tym pomyśleć, Ce’Nedro. Teraz jest już za późno, żeby się wycofać. Rhodar będzie dowodził armią i dopilnuje wszystkich szczegółów, ale to ty musisz sprawić, by zechcieli pójść za tobą.

- Nie mam najbledszego pojęcia, co mogłabym im powiedzieć - zaprotestowała Ce’Nedra.

- Właściwe słowa same przyjdą ci na myśl, kochanie. Wierzysz przecież w słuszność tego, co robimy, prawda?

- Oczywiście, ale...

- To ty tego chciałaś, Ce’Nedro. Sama podjęłaś taką decyzję. A skoro już dotarłaś tak daleko, równie dobrze możesz doprowadzić sprawę do końca.

- Proszę, lady Polgaro - błagała Ce’Nedra. - Publiczne mówienie źle działa na mój żołądek. Zwymiotuję.

- To się zdarza od czasu do czasu - zauważyła spokojnie Polgara. - Postaraj się tylko nie robić tego na oczach wszystkich.

Trzy dni później księżniczka, Polgara i królowie Alornów wyruszyli razem do zrujnowanego miasta Vo Astur, położonego w głębi milczącej arendzkiej puszczy. Ce’Nedra jechała przez rozsłoneczniony las w stanie bliskim paniki. Mimo jej starań Polgara pozostała niewzruszona. Nie przekonały jej łzy, nawet histeria na nic się nie zdała. Księżniczkę ogarnęło złowrogie przekonanie, że nawet gdyby była umierająca, Polgara wypchnęłaby ją przed oczekujący tłum i zmusiła do wygłoszenia mowy. Czując się absolutnie bezradnie, jechała na spotkanie z losem.

Podobnie jak Vo Wacune, Vo Astur zostało kompletnie zniszczone podczas mrocznych stuleci arendzkiej wojny domowej. Porozrzucane kamienie porastał zielony mech, resztki budowli spoczywały w cieniu potężnych drzew, które zdawały się opłakiwać honor, dumę i smutek Asturii. Lelldorin już czekał. Towarzyszyło mu około pięćdziesięciu bogato odzianych młodych szlachciców. Ich wzrok wyrażał ciekawość lekko zabarwioną podejrzliwością.

- Tylko tylu zdołałem zawiadomić w tak krótkim czasie, lady Polgaro - usprawiedliwiał się Lelldorin, gdy wszyscy zsiedli z koni. - W okolicy są też jeszcze inni, ale tamci święcie wierzą, że nasza kampania stanowi zdradziecki podstęp Mimbratów.

- Ci zupełnie wystarczą, Lelldorinie - odparła Polgara. - Rozniosą wśród innych wieść o tym, co się tu stanie. - Rozejrzała się po wilgotnych, nakrapianych plamami słońca ruinach. - Myślę, że tamto miejsce będzie w sam raz - wskazała sterczący kawał starego muru. - Chodź ze mną, Ce’Nedro.

Księżniczka, odziana w swą zbroję, odwiesiła hełm i tarczę na łęk siodła białego konia, którego dostarczył jej z Algarii król Cho-Hag, i poprowadziła za sobą cierpliwe zwierzę, maszerując w ślad za czarodziejką na uginających się strachu nogach.

- Chcemy, żeby nie tylko cię słyszeli, ale i widzieli - poleciła Polgara - więc wdrap się na ten kawałek muru i przemawiaj stamtąd. Miejsce, w którym będziesz stała, w tej chwili znajduje się w cieniu, ale słońce nie stoi w miejscu, toteż pod koniec twojej mowy jego promienie będą padały dokładnie na ciebie. Myślę, że to miły akcent.

Ce’Nedra zadrżała widząc, jak długą drogę musi pokonać słońce.

- Zaraz się pochoruję - jęknęła załamującym się głosem.

- Może później, Ce’Nedro. W tej chwili nie masz na to czasu. - Polgara wróciła do Lelldorina. - Możesz już chyba przedstawić swym towarzyszom jej wysokość - zasugerowała.

Lelldorin stanął na murze i uniósł ręce, wzywając zebranych, aby się uciszyli.

- Ziomkowie - oznajmił donośnym głosem. - W ostatni Dzień Zarania zdarzyło się coś, co wstrząsnęło posadami świata. Przez ponad tysiąc lat czekaliśmy na tę chwilę. Rodacy, Rivański Król powrócił!

Na te słowa tłum westchnął i zaczął szemrać z podniecenia.

Lelldorin, jak zawsze pełen fantazji, w miarę mówienia rozgrzewał się coraz bardziej. Opowiedział im o płonącym mieczu, który objawił prawdziwą tożsamość Gariona, i o przysięgach wierności, złożonych Belgarionowi z Rivy przez królów Alornów. Ce’Nedra, niemal nieprzytomna ze zdenerwowania, ledwie go słyszała. Próbowała powtarzać w myślach swą mowę, ale wszystko jej się mieszało. Wreszcie, niemal w panice, usłyszała głos Lelldorina.

- Ziomkowie, przedstawiam wam jej imperialną wysokość, księżniczkę Ce’Nedrę, Rivańską Królową.

Wszystkie oczy zwróciły się na nią z wyczekiwaniem.

Dygocząc gwałtownie, wspięła się na zrujnowany mur i spojrzała na twarze zebranych. Wszystkie przygotowania, wszystkie przećwiczone frazy wyparowały z jej umysłu, toteż stała tam blada i roztrzęsiona, nie mając cienia pojęcia, jak zacząć. Cisza, która zapadła, przerażająco dźwięczała w uszach.

Przypadek zrządził, że jeden z młodych Asturów, stojących na samym przedzie, wypił tego ranka nieco więcej wina, niżby wypadało.

- Zdaje się, że jej wysokość zapomniała swego przemówienia - zadrwił głośno, zwracając się do jednego ze swych towarzyszy. Ce’Nedra zareagowała natychmiast.

- Zdaje się też, że szanowny pan zapomniał swych manier - odpaliła, nie zastanawiając się nawet przez sekundę. Grubiaństwo zawsze doprowadzało ją do furii.

- Nie zamierzam tego słuchać - oznajmił podchmielony młodzian przesadnie znudzonym tonem. - To tylko strata czasu. Nie jestem Rivaninem, podobnie jak żaden z was. Co mogłaby powiedzieć jakaś obca królowa, by zainteresowało to asturskich patriotów? - Z tymi słowy zaczął się odwracać.

- Czy nasz asturski patriota jest tak przesiąknięty winem, że zapomniał, iż świat to coś więcej niż ten jeden las? - odpowiedziała gwałtownie Ce’Nedra. - A może do tego stopnia brakuje mu wykształcenia, że nie wie, co dzieje się wokół? - Oskarżycielskim gestem wyciągnęła w jego stronę rękę. - Wysłuchaj mnie, patrioto - powiedziała donośnie. - Możesz myśleć, że przybyłam tu tylko po to, by wygłosić jakąś miłą mówkę, w rzeczywistości jednak to, co mam do powiedzenia, jest najważniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek usłyszysz. Możesz mnie wysłuchać albo też odwrócić się i odejść, a za rok od dzisiaj, kiedy Asturia przestanie istnieć, a wasze domy legną w zgliszczach, Grolimowie zaś popędzą wasze rodziny ku ołtarzom Toraka, gdzie będą czekać na nich płomienie i zakrwawione noże, możesz wspomnieć ten dzień i przekląć się za to, że mnie nie słuchałeś.

I wówczas, jakby gniew na jednego nieuprzejmego młodzieńca przerwał nagle wszystkie tamy w jej umyśle, Ce’Nedra zaczęła mówić. Zwracała się do nich bezpośrednio - nie wystudiowanymi frazami, które wcześniej tak długo ćwiczyła, lecz słowami pochodzącymi wprost z serca. Im dłużej mówiła, tym większa pasja rozbrzmiewała w jej głosie. Prosiła, zachęcała - aż wreszcie zaczęła rozkazywać. Nigdy nie mogła sobie dokładnie przypomnieć, co powiedziała, ale na zawsze zapamiętała, jak się wówczas czuła. Cała burza uczuć i cały ogień, które wcześniej dawały o sobie znać w jej dziecinnych wybuchach złości, doszły teraz do głosu. Przemawiała gorączkowo, nie myśląc o sobie, ogarnięta przemożną wiarą w to, co mówi. W końcu przekonała ich wszystkich.

Gdy padły na nią promienie słońca, zbroja Ce’Nedry rozbłysła, a jej włosy rozjarzyły się ognistym blaskiem.

- Belgarion, Król Rivy i Władca Zachodu, wzywa was na wojnę! - krzyknęła. - Jestem Ce’Nedra, jego królowa i stoję przed wami jako żywa chorągiew! Którzy z was odpowiedzą na wezwanie Belgariona i pójdą za mną?

Ten sam młodzian, który wcześniej wyśmiewał się z niej, teraz jako pierwszy chwycił w dłoń miecz i unosząc go w pozdrowieniu, zawołał:

- Ja pójdę!

Jakby jego słowa stanowiły sygnał, pół setki wzniesionych w salucie mieczy błysnęło w słońcu i pięćdziesiąt głosów odpowiedziało echem:

- Ja pójdę!

Z szerokim łukiem, Ce’Nedra dobyła własnego miecza.

- A zatem chodźcie! - zawołała śpiewnie. - Ruszajmy na spotkanie okrutnych angarackich hord! Niechaj świat zadrży na wieść o naszym przybyciu!

Trzema szybkimi krokami dotarła do konia i dosłownie frunęła na siodło. Zawróciła rozbrykanego wierzchowca i pogalopowała przed siebie z uniesionym mieczem. Jej ogniste włosy rozwiewały się w powietrzu. Asturowie jak jeden mąż rzucili się do koni, aby podążyć w ślad za księżniczką.

Zagłębiając się w las, Ce’Nedra obejrzała się na odważnych, niemądrych młodzieńców, cwałujących za nią w uniesieniu. Zwyciężyła, lecz jak wielu z tych bezmyślnych Asturów przyprowadzi z powrotem do domu, gdy wojna się zakończy? Ilu z nich zginie na pustkowiach Wschodu? Do oczu nagle napłynęły jej łzy, lecz otarłszy je ręką, Rivańska Królowa pogalopowała naprzód, prowadząc asturski oddział w kierunku swoich wojsk.


Rozdział XXVI



Królowie Alornów wychwalali Ce’Nedrę pod niebiosa, a twardzi wojownicy spoglądali na nią z otwartym uwielbieniem. Księżniczka napawała się swoim powodzeniem, mrucząc jak zadowolony kociak. Jedyną rzeczą, która nie pozwalała jej uznać swego triumfu za kompletny, było dziwne milczenie Polgary. Brak reakcji ze strony czarodziejki odrobinę zranił Ce’Nedrę. Możliwe, że jej mowa nie była doskonała, ale całkowicie podbiła serca przyjaciół Lelldorina, a z pewnością powodzenie jest ważniejsze niż drobne usterki.

Wreszcie, kiedy Polgara posłała po nią tego wieczoru, Ce’Nedrze wydało się, że wszystko rozumie. Czarodziejka zamierzała pogratulować jej na osobności. Nucąc wesoło pod nosem, księżniczka maszerowała plażą do namiotu Polgary, odprowadzana szumem fal rozbijających się na białym piasku. Polgara siedziała przy swej toaletce. Była sama, nie licząc śpiącego Podarka. Roztańczone płomyki świec oświetlały łagodnie jej ciemnoniebieską suknię i idealne rysy, gdy rozczesywała swe długie czarne włosy.

- Wejdź, Ce’Nedro - powiedziała. - Usiądź. Mamy wiele rzeczy do omówienia.

- Nie zdziwiłaś się, lady Polgaro? - Księżniczka nie potrafiła się już dłużej opanować. - Zaskoczyłam cię, prawda? Zdumiałam nawet samą siebie.

Polgara spojrzała na nią surowo.

- Nie wolno ci się tak podniecać, Ce’Nedro. Musisz się nauczyć oszczędzać siły i nie marnować ich na wybuchy histerycznego samochwalstwa.

Ce’Nedra wpatrzyła się w twarz czarodziejki.

- Nie sądzisz, że dobrze się dziś spisałam? - spytała, dotknięta do żywego.

- To była bardzo ładna mowa, Ce’Nedro - odparła Polgara tonem, który odebrał jej sukcesowi wszelkie znaczenie.

W tym momencie księżniczce przyszła do głowy dziwna myśl.

- Wiedziałaś, prawda? - wypaliła. - Od początku wiedziałaś, jak mi pójdzie.

Na ustach Polgary pojawił się lekki uśmieszek.

- Stale zapominasz, że dysponuję pewną przewagą nad innymi, kochanie - odparła. - Jednym z jej elementów jest to, że mam ogólne pojęcie, jak będzie wyglądać przyszłość.

- Skąd mogłabyś wiedzieć...?

- Pewne wydarzenia nie dzieją się tak po prostu, Ce’Nedro. Niektóre z nich zostały zapowiedziane od początku świata. To, co miało dziś miejsce, należy do tej kategorii zdarzeń. - Czarodziejka wyciągnęła rękę i podniosła ze stołu pociemniały ze starości zwój. - Czy chciałabyś usłyszeć, co mówi o tobie Proroctwo?

Ce’Nedra poczuła nagły chłód.

Polgara przebiegła oczami szeleszczący pergamin.

- O, proszę - stwierdziła, przysuwając zwój bliżej świecy. - „I głos Oblubienicy Światła słyszany będzie we wszystkich królestwach tego świata” - czytała - „a jej słowa będą jak pożar pośród suchych traw. I niezliczone rzesze wystąpią, aby podążyć pod jej sztandarem”.

- Te słowa nic nie znaczą, lady Polgaro - zaprotestowała Ce’Nedra. - To zupełny bełkot.

- Czy zrozumiesz go nieco lepiej, jeśli ci powiem, że Garion jest Dziecięciem Światła?

- Co to w ogóle jest? - spytała Ce’Nedra, spoglądając na pergamin. - Skąd go wzięłaś?

- To Kodeks Mriński, kochanie. Mój ojciec skopiował go dla mnie z oryginału. Jest trochę niejasny, ponieważ Mriński Prorok był do tego stopnia szalony, że nie potrafił mówić do rzeczy. Król Dras o Byczym Karku musiał wreszcie przykuć go łańcuchem do słupa niczym złego psa.

- Król Dras? Lady Polgaro, to było ponad trzy tysiące lat temu.

- Owszem, mniej więcej tyle, kochanie - zgodziła się Polgara.

Ce’Nedra zadygotała.

- To niemożliwe - wypaliła wreszcie. Polgara uśmiechnęła się.

- Czasami, Ce’Nedro, zachowujesz się jak Garion. Zastanawiam się, czemu młodzi ludzie tak bardzo lubią to słowo?

- Ależ lady Polgaro, gdyby nie ten młodzieniec, który zachował się tak obraźliwie, mogłabym w ogóle nic nie powiedzieć. - Księżniczka przygryzła wargi. Nie zamierzała przyznawać się do tego.

- Zapewne właśnie dlatego tak się zachował. Zupełnie możliwe, że obrażenie twojej osoby w tym szczególnym momencie stanowiło jedyny powód jego narodzin. Proroctwo nic nie pozostawia przypadkowi. Czy uważasz, że następnym razem także będziesz potrzebowała jego pomocy? Jeśli tak, mogę polecić, aby go upito.

- Następnym razem?

- Oczywiście. Sądziłaś, że jedno przemówienie do bardzo małej widowni zakończy całą sprawę? Naprawdę, Ce’Nedro, musisz nauczyć się zwracać zwiększą uwagę na to, co dzieje się wokół ciebie. Przez następne kilka miesięcy będziesz przemawiać publicznie co najmniej raz na dzień. Księżniczka spojrzała na nią z przerażeniem.

- Nie mogę! - jęknęła.

- Owszem, możesz, Ce’Nedro. Twój głos będzie słyszany we wszystkich królestwach tego świata, a twoje słowa będą jak pożar pośród suchych traw i rzesze Zachodu wystąpią naprzód, aby podążyć za twym sztandarem. Przez wieki Kodeks Mriński nigdy się nie pomylił. Nawet jeden jedyny raz. W tej chwili najważniejszą rzeczą jest, abyś jak najczęściej odpoczywała i regularnie jadała posiłki. Sama będę je dla ciebie przygotowywać. - Czarodziejka spojrzała krytycznie na drobną dziewczynę. - Byłoby lepiej, gdybyś miała nieco większą krzepę, ale wygląda na to, że musimy się zadowolić tym, co mamy. Idź, pozbieraj swoje rzeczy, Ce’Nedro. Zamieszkasz ze mną. Muszę mieć na ciebie oko.

W ciągu następnych tygodni przemierzali wilgotne, zielone puszcze Arendii, a wieść o ich przybyciu rozchodziła się po całej Asturii. Ce’Nedra mętnie zdawała sobie sprawę z faktu, że Polgara starannie kontroluje rozmiar i skład publiczności. Nieszczęsny Lelldorin rzadko miał okazję zsiąść z konia. Wraz ze starannie wybraną grupką przyjaciół wyprzedzał maszerującą armię, przygotowując kolejne zgromadzenia.

Ce’Nedra, zaakceptowawszy w końcu nowy obowiązek, sądziła, że publiczne przemawianie stanie się z czasem coraz łatwiejsze. Niestety, myliła się. Nadal przed każdą mową panika ściskała jej gardło i często była dosłownie chora. Choć Polgara zapewniała ją, że jej przemówienia stają się coraz lepsze, Ce’Nedra narzekała, że nadal przychodzą jej z takim samym trudem. Wysiłek, jaki sprawiały jej nieustanne występy, coraz bardziej naruszał fizyczne i emocjonalne rezerwy księżniczki. Jak większość dziewcząt w jej wieku, Ce’Nedra potrafiła mówić bez końca, lecz teraz jej oracje nie były zwykłą gadaniną. Wymagały niewiarygodnej samokontroli i ogromnego zaangażowania emocjonalnego. W tym zaś nikt nie mógł jej pomóc.

Jednakże gdy tłumy stawały się coraz większe, Polgara pomogła jej w czysto technicznej kwestii.

- Mów normalnym tonem, Ce’Nedro - poleciła. - Nie wyczerpuj się, próbując krzyczeć. Dopilnuję, aby wszyscy cię słyszeli.

Poza tym jednak księżniczka musiała działać zupełnie sama i z każdym dniem coraz bardziej widać było po niej znużenie. Bez chwili odpoczynku jechała na czele wciąż rosnącej armii, czasami sprawiając wrażenie osoby pogrążonej w transie.

Jej przyjaciele obserwowali to i martwili się jej zdrowiem.

- Nie jestem pewien, jak długo zdoła wytrzymać podobne tempo - zwierzył się król Fulrach Rhodarowi, gdy jechali obaj tuż za chwiejącą się w siodle drobną królową w stronę ruin Vo Wacune, gdzie miała przemówić do kolejnego zgromadzenia. - Czasami zapominamy, jaka jest drobna i delikatna.

- Może lepiej skonsultujmy się z Polgarą - zaproponował król Rhodar. - Myślę, że to dziecko potrzebuje tygodniowego odpoczynku.

Ce’Nedra jednak wiedziała, że nie może przestać. Zdarzenia miały swój rytm, rodzaj rozpędu, którego nie wolno było przerwać. Z początku wieść o jej przybyciu wędrowała powoli, teraz jednak rozprzestrzeniała się lotem błyskawicy i księżniczka zdawała sobie sprawę, że muszą poruszać się coraz szybciej i szybciej, by dotrzymać kroku nowinom. W końcu następował zawsze kluczowy moment, w którym należało zaspokoić ciekawość ludzi. Gdyby go przegapiła, musiałaby zaczynać wszystko od nowa.

W Vo Wacune zebrała się największa z dotychczasowych grup słuchaczy. Na wpół przekonani do sprawy, potrzebowali jedynie drobnej iskierki, aby rozniecić pożar entuzjazmu. Raz jeszcze, chora z bezrozumnej paniki, Rivańska Królowa zebrała wszystkie siły i powstała, aby przemówić do zebranych i rozpalić ich entuzjazm wezwaniem do wojny.

Kiedy skończyła, a młodzi szlachcice zasilili szeregi jej armii, Ce’Nedra wybrała się na samotny spacer po obrzeżach obozu, aby nieco się uspokoić. Takie spacery stały się dla niej niezbędnym rytuałem. Czasami po swych przemówieniach chorowała, czasami wybuchała płaczem. Często po prostu przechadzała się niespokojnie, nie dostrzegając nawet otaczających ją drzew. Zgodnie z poleceniem Polgary, Durnik nie odstępował jej ani na krok i Ce’Nedra odkryła, że towarzystwo tego poczciwego, praktycznego mężczyzny dziwnie ją pociesza.

Oddalili się kawałek od ruin. Popołudnie było jasne i słoneczne, w gałęziach drzew śpiewały ptaki. Ce’Nedra zamyślona szła naprzód pozwalając, by panujący w lesie spokój ukoił wrzenie w jej duszy.

- To dobre dla szlachty, Dettonie. - Głos, który usłyszała, dobiegał z drugiej strony zarośli. - Ale co to ma wspólnego z nami?

- Chyba masz rację, Lammerze - przytaknął drugi głos, po czym westchnął z żalem. - Mimo wszystko jednak, była to bardzo poruszająca mowa.

- Jedyną rzeczą, jaka winna poruszyć poddanego, jest widok czegoś do zjedzenia - odparł z goryczą pierwszy mężczyzna. - Ta dziewczyna może sobie gadać ile wlezie na temat naszych powinności, lecz moją jedyną powinnością jest własny żołądek. - Przerwał nagle. - Czy liście tamtej rośliny nadają się do jedzenia? - spytał.

- Mam wrażenie, że są trujące, Lammerze - odparł Detton.

- Ale nie jesteś pewien? Naprawdę nie chciałbym ominąć czegoś jadalnego, jeśli istnieje szansa, że mnie nie zabije.

Ce’Nedra przysłuchiwała się rozmowie dwóch poddanych z narastającym przerażeniem. Czy ktokolwiek mógł upaść aż tak nisko? Wiedziona impulsem okrążyła zarośla, aby stanąć przed nimi. Durnik, jak zawsze, trzymał się blisko jej boku.

Dwaj poddani odziani byli w poplamione błotem szmaty. Obaj przekroczyli już wiek średni, a na ich twarzach nie dało się dostrzec żadnej oznaki, że kiedykolwiek przeżyli choćby jeden szczęśliwy dzień. Chudszy z dwójki przyglądał się uważnie pędom jakiejś rośliny, gęsto porośniętym liśćmi. Drugi dostrzegł nadejście Ce’Nedry i drgnął ze strachu.

- Lammerze - wykrztusił. - To ona - ta, która dziś przemawiała.

Lammer wyprostował się. Jego wychudzona twarz pobladła pod warstewką brudu.

- Wasza miłość - powiedział, składając groteskowy ukłon. - Właśnie wracaliśmy do naszego sioła. Nie wiedzieliśmy, że ta część lasu należy do waszej miłości. Nic nie zabraliśmy - Wyciągnął puste ręce, jakby podkreślając swe słowa.

- Od jak dawna nic nie jedliście? - spytała Ce’Nedra.

- Dziś rano zjadłem nieco trawy, wasza miłość - odparł Lammer - a wczoraj znalazłem parę rzep. Były odrobinę robaczywe, ale całkiem niezłe.

Oczy księżniczki wypełniły się łzami.

- Kto wam to zrobił?

Jej pytanie najwyraźniej zaskoczyło Lammera. Po chwili mężczyzna lekko wzruszył ramionami.

- Chyba świat, wasza miłość. Część naszych plonów wędruje do naszego pana, kolejna część do jego pana. Potem jest jeszcze część przeznaczona dla króla i królewskiego zarządcy. Do tego ciągle jeszcze płacimy za wojny, które nasz pan prowadził kilka lat temu. Po spłacie wszystkich podatków nie zostaje nam zbyt wiele.

Nagle uderzyła ją okropna myśl.

- Zbieram armię, która wyrusza na wschód, na wojnę - oznajmiła.

- Tak, wasza miłość - odparł drugi poddany, Detton. - Słyszeliśmy dziś waszą mowę.

- Co to dla was oznacza? Detton wzruszył ramionami.

- Kolejne podatki, wasza miłość - a jeśli nasz pan zdecyduje się do was dołączyć, może wziąć ze sobą niektórych naszych synów. Poddani nie są zbyt dobrymi żołnierzami, ale zawsze mogą nieść bagaże, a kiedy nadchodzi pora ataku na jakiś zamek, szlachta zawsze pragnie mieć wokół siebie dużo poddanych, którzy mogą pomóc umierającym.

- Więc idąc na wojnę nie czujecie żadnego patriotyzmu?

- Co znaczy patriotyzm dla poddanych, o pani? - spytał Lammer. - Dopiero jakiś miesiąc temu dowiedziałem się, jaką nazwę nosi kraj, w którym żyję. Przedtem nie miałem o tym pojęcia. Nawet najmniejszy jego skrawek nie należy do mnie. Czemu miałbym darzyć go jakimkolwiek uczuciem?

Ce’Nedra nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Życie tych ludzi było tak ponure, tak beznadziejnie puste. Jej wezwanie do walki oznaczało dla nich jedynie kolejne ciężary i jeszcze więcej bólu.

- A co z waszymi rodzinami? - spytała. - Jeśli Torak zwycięży, zjawią się Grolimowie i wymordują wasze rodziny na jego ołtarzach.

- Ja nie mam rodziny, pani - odrzekł martwym głosem Lammar. - Mój syn zginął kilka lat temu. Pan mój prowadził gdzieś wojnę i kiedy zaatakował zamek, obrońcy zaczęli wylewać płonącą smołę na ciurów, próbujących ustawić drabiny. Kiedy moja żona o tym usłyszała, zagłodziła się na śmierć. Grolimowie nie mogą ich zranić, a jeśli chcą mnie zabić, to proszę bardzo.

- Czy nie istnieje nic, za co chcielibyście walczyć?

- Chyba jedzenie - stwierdził Lammer po chwili namysłu. - Bardzo męczy mnie ciągły głód.

Ce’Nedra odwróciła się do drugiego poddanego.

- A ty? - spytała.

- Wszedłbym w ogień dla kogoś, kto by mnie nakarmił - odparł z zapałem Detton.

- Chodźcie ze mną - poleciła Ce’Nedra, po czym odwróciła się i powiodła ich z powrotem do obozu, do masywnych wozów wyładowanych potężnymi zapasami żywności, pochodzącymi z sendarskich magazynów.

- Chcę, aby nakarmiono tych dwóch ludzi - poleciła zdumionemu kucharzowi. - Niech dostaną tyle, ile tylko zdołają zjeść.

Jednak Durnik, w którego szczerych oczach widać było głębokie współczucie, zdążył już sięgnąć do jednego z wozów i wyjąć duży bochenek chleba. Rozerwał go na dwie części i podał pół Lammerowi i pół Dettonowi.

Lammer spojrzał na kawałek chleba i zadrżał gwałtownie.

- Pójdę za tobą, pani - oznajmił załamującym się głosem. - Zjadłem już moje buty, żyłem na gotowanej trawie i korzeniach drzew. - Jego dłonie zacisnęły się wokół chleba, jakby obawiał się, że ktoś może mu go odebrać. - Za ten jeden kęs pójdę za tobą choćby i na koniec świata. - Z tymi słowy zaczął jeść, szarpiąc chleb zębami.

Ce’Nedra wpatrywała się w niego przez chwilę, po czym nagle uciekła. Dotarłszy do własnego namiotu, płakała już histerycznie. Adara i Taiba próbowały uspokoić ją - bez powodzenia. Wreszcie wezwały Polgarę.

Czarodziejka zjawiwszy się zerknęła na nią przelotnie, po czym poprosiła Taibę i Adarę, aby zostawiły ją samą z zapłakaną księżniczką.

- W porządku, Ce’Nedro - powiedziała spokojnie, siadając na łóżku i tuląc dziewczynę do siebie. - Co się stało?

- Już więcej nie mogę, lady Polgaro - wyszlochała Ce’Nedra. - Po prostu nie mogę.

- To był wyłącznie twój pomysł - przypomniała jej Polgara.

- Myliłam się - wykrztusiła Ce’Nedra. - Nie miałam racji. Powinnam była zostać w Rivie.

- Nie - sprzeciwiła się Polgara. - Dokonałaś czegoś, co nikomu z nas nigdy by się nie udało. Zdobyłaś dla nas Arendów. Nie jestem pewna, czy nawet Garion potrafiłby to zrobić.

- Ale oni wszyscy zginą! - jęknęła Ce’Nedra.

- Skąd przyszła ci do głowy ta myśl?

- Angarakowie będą przewyższali nas liczbą w stosunku co najmniej dwa do jednego. Wyrżną moją armię w pień.

- Kto ci to powiedział?

- Ja... ja podsłuchałam - odparła Ce’Nedra, bawiąc się wiszącym na szyi amuletem. - Słyszałam rozmowę Rhodara, Anhega i pozostałych, kiedy dowiedzieli się o południowych Murgach.

- Rozumiem - odparła surowo Polgara.

- Idziemy na pewną śmierć. Nic nas nie uratuje. A teraz odkryłam nawet sposób, jak mogę zwabić w nasze szeregi poddanych. Są tak biedni i nieszczęśliwi, że pójdą za mną, jeśli tylko zapewnię im regularne posiłki. I zrobię to, lady Polgaro. Jeśli uznam, że ich potrzebuję, z rozmysłem oderwę ich od domów i poprowadzę na śmierć. Nic nie mogę na to poradzić.

Polgara wzięła ze stojącego obok stolika szklankę i wlała do niej zawartość niewielkiej buteleczki.

- Wojna jeszcze nie dobiegła końca, Ce’Nedro. Nawet się jeszcze nie zaczęła. - Zamieszała bursztynowy płyn w szklance. - Widywałam już wcześniej niemożliwe z pozoru zwycięstwa. Jeśli jednak poddasz się rozpaczy, zanim na dobre zabierzesz się do rzeczy, nie masz najmniejszych szans. Rhodar to bardzo przebiegły taktyk, a żołnierze twojej armii są naprawdę dzielni. Za wszelką cenę będziemy unikali bitew, a jeśli Garion na czas dotrze do Toraka - i zwycięży - Angarakowie pójdą w rozsypkę i w ogóle nie będziemy musieli z nimi walczyć. - Podała jej szklankę. - Proszę, wypij to.

Ce’Nedra, jak ogłuszona, wzięła naczynie i opróżniła je. Bursztynowy płyn był gorzki, pozostawił jej w ustach dziwny palący posmak.

- A zatem wszystko zależy od Gariona - stwierdziła.

- Zawsze od niego zależało, kochanie - odpowiedziała Polgara.

Ce’Nedra westchnęła.

- Żałuję, że... - urwała.

- Czego żałujesz, kochanie?

- Och, lady Polgaro, nigdy nie powiedziałam Garionowi, że go kocham. Oddałabym wszystko, żeby móc mu to wyznać. Chociaż raz.

- On o tym wie, Ce’Nedro.

- Ale to nie to samo.

Ce’Nedra ponownie westchnęła. Nagle ogarnęło ją dziwne znużenie i przestała płakać. Nie potrafiła nawet przypomnieć sobie, co wzbudziło w niej taki smutek. Niespodzianie poczuła na sobie czyjś wzrok i odwróciła się. Podarek siedział cicho w kącie, obserwując ją. Jego głębokie błękitne oczy były pełne współczucia i - o dziwo - nadziei. A potem Polgara objęła księżniczkę i zaczęła kołysać ją powoli, nucąc kojącą melodię. Sama nie wiedząc kiedy, Ce’Nedra zapadła w głęboki, pozbawiony snów sen.

Następnego dnia nastąpił zamach na jej życie. Armia posuwała się na południe z Vo Wacune, maszerując przez zalany promieniami słońca las, wzdłuż wielkiego zachodniego gościńca. Księżniczka jechała na czele kolumny, rozmawiając z Barakiem i Mandorallenem, gdy nagle spomiędzy drzew ze złowieszczym bzykiem wyleciała strzała. I właśnie ów bzyk w ostatniej chwili ostrzegł Baraka.

- Uwaga! - wykrzyknął błyskawicznie Cherek, zasłaniając Ce’Nedrę swą wielką tarczą. Strzała uderzyła o nią i Barak z przekleństwem dobył miecza.

Jednakże najmłodszy syn Branda, Olban, już galopował w głąb lasu. Jego twarz śmiertelnie pobladła, a miecz niemal sam wskoczył w dłoń, gdy młodzieniec poganiał konia. Głośny tętent kopyt ucichł stopniowo pomiędzy drzewami. Po kilku chwilach z dala dobiegł straszliwy wrzask.

Za ich plecami rozległa się seria okrzyków i szmer podnieconych głosów. Polgara pospieszyła naprzód; jej twarz była niezwykle blada.

- Wszystko w porządku, lady Polgaro - zapewniła ją pospiesznie Ce’Nedra. - Barak mnie uratował.

- Co się stało? - spytała ostro czarodziejka.

- Ktoś do niej strzelał - warknął Barak. - Gdybym nie usłyszał bzyku strzały, sprawy mógłby wyglądać bardzo źle.

Lelldorin podniósł połamane drzewce i obejrzał je uważnie.

- Upierzenie jest lekko zwichrowane - stwierdził pocierając palcem pióra. - Stąd ten odgłos.

Olban wynurzył się z lasu. Trzymał w dłoni zakrwawiony miecz.

- Czy królowa jest bezpieczna? - spytał. Z jakiejś przyczyny w jego głosie pobrzmiewała niemal histeryczna nuta.

- Wszystko w porządku - odparł Barak, zerkając na niego ciekawie. - Kto to był?

- Chyba jakiś Murgo. Miał na policzkach blizny.

- Zabiłeś go? Młodzieniec skinął głową.

- Czy na pewno nic ci się nie stało, moja królowo? - spytał Ce’Nedrę. Jego jasne włosy były rozczochrane. Wyglądał bardzo młodo i niewinnie.

- Nic się nie stało, Olbanie - odrzekła. - Byłeś bardzo dzielny, ale powinieneś zaczekać na innych, zamiast rzucać się samotnie w pościg. Ten człowiek mógł mieć towarzyszy.

- Wtedy zabiłbym ich wszystkich - oznajmił z zapałem Olban. - Zmiażdżę każdego, kto podniesie na panią rękę. - Młody człowiek aż dygotał z gniewu.

- Poświecenie twe zaszczyt ci przynosi, młody Olbanie - stwierdził Mandorallen.

- Chyba lepiej będzie, jeśli roześlemy zwiadowców - zasugerował królowi Rhodarowi Barak. - Przynajmniej do czasu, aż wydostaniemy się spośród tych drzew. Korodullin miał wygnać z Arendii wszystkich Murgów, ale wygląda na to, że kilku przeoczył.

- Proszę pozwolić mi, abym dowodził zwiadowcami - wtrącił błagalnie Olban.

- Twój syn to prawdziwy entuzjasta - zauważył Rhodar, spoglądając na Branda. - Lubię to u młodzieży. - Odwracając się do Olbana dodał: - W porządku. Weź tylu ludzi, ilu będzie trzeba. Nie życzę sobie, aby w promieniu pięciu mil od księżniczki pozostał jakikolwiek Murgo.

- Ma pan na to moje słowo - oświadczył Olban, ściągając wodze. Po sekundzie z powrotem zniknął w lesie.

Po tym incydencie z większą ostrożnością poruszali się naprzód, a podczas przemów Ce’Nedry tłumu pilnowali rozstawieni w strategicznych punktach łucznicy. Olban zameldował, że udało im się wypłoszyć spomiędzy drzew jeszcze kilku Murgów, poza tym jednak nie wydarzyło się nic ciekawego.

Kiedy opuścili las, wjeżdżając na położoną w centrum Arendii równinę, zbliżał się już pierwszy dzień lata. Do tego czasu Ce’Nedra zdążyła zgromadzić wokół siebie niemal wszystkich zdolnych do walki Asturów. Gdy wyprowadziła swoje siły na równinę, jej armia rozlała się za nią niczym prawdziwe ludzkie morze. Niebo nad ich głowami było bardzo błękitne, pod kopytami wierzchowców zieleniała świeża trawa.

- Dokąd teraz, wasza wysokość? - spytał Mandorallen.

- Do Vo Mimbre - odparła Ce’Nedra. - Przemówię do mimbrańskich rycerzy, a potem ruszymy do Tolnedry.

- Mam nadzieję, że twój ojciec wciąż cię kocha, Ce’Nedro - zauważył król Rhodar. - Trzeba będzie wiele miłości, by Ran Borune wybaczył ci wtargnięcie za ziemie Tolnedry na czele tak wielkiej armii.

- On mnie uwielbia - zapewniła go Ce’Nedra. Rhodar nie wyglądał na przekonanego.

Armia maszerowała przez równiny środkowej Arendii ku stolicy kraju, Vo Mimbre, gdzie król Korodullin zebrał mimbrańskich rycerzy i ich świtę. Nadal utrzymywała się ładna pogoda, toteż poruszali się w pełnym słońcu.

Pewnego pięknego ranka, niedługo po wymarszu, lady Polgara podjechała naprzód i dołączyła do Ce’Nedry, cwałującej na czele kolumny.

- Czy wymyśliłaś już, jak przekonać ojca? - spytała.

- Nie jestem pewna - wyznała księżniczka. - Przypuszczam, że to będzie okropnie trudne.

- Tak to zazwyczaj bywa z Borunami.

- Ależ ja jestem Borunką, lady Polgaro.

- Wiem. - Polgara rzuciła jej przenikliwe spojrzenie. - W ciągu ostatnich paru miesięcy bardzo wydoroślałaś, kochanie - zauważyła.

- Nie miałam zbyt wielkiego wyboru, lady Polgaro. Wszystko to zdarzyło się tak szybko. - Nagle Ce’Nedra zachichotała, jakby uderzyła ją jakaś myśl. - Biedny Garion! - Roześmiała się głośno.

- Dlaczego biedny?

- Traktowałam go okropnie, prawda?

- Owszem, dość okropnie.

- Jak w ogóle ze mną wytrzymywaliście?

- Często zgrzytaliśmy zębami.

- Czy myślisz, że byłby ze mnie dumny - gdyby wiedział, co teraz robię?

- Tak - odparła Polgara. - Sądzę, że tak.

- Wszystko mu wynagrodzę - przyrzekła Ce’Nedra. - Będę dla niego najlepszą żoną na świecie.

- To miło, kochanie

- Nigdy nie będę się złościć, wyśmiewać, krzyczeć ani nic takiego.

- Nie składaj obietnic, których nie będziesz mogła dotrzymać, Ce’Nedro - powiedziała roztropnie Polgara.

- No cóż - poprawiła księżniczka. - Prawie nigdy. Czarodziejka uśmiechnęła się.

- Zobaczymy.

Mimbrańscy rycerze rozbili obóz na rozległej równinie pod murami miasta Vo Mimbre. Wraz ze swymi giermkami i orszakami tworzyli imponującą armię; ich zbroje połyskiwały w słońcu.

- Ojejku! - westchnęła Ce’Nedra, wpatrując się w wielkie zgromadzenie ze szczytu wzgórza, na które wjechała wraz z królami Alornów, aby spojrzeć w stronę miasta.

- W czym problem? - spytał Rhodar.

- Jest ich tak wielu.

- O to przecież chodziło, nieprawdaż?

Wysoki rycerz o ciemnych włosach i brodzie, odziany w czarną aksamitną opończę zarzuconą na wypolerowaną zbroję, przygalopował na wzgórze i powstrzymał wierzchowca kilka jardów przed nimi. Przebiegł wzrokiem twarze przybyszów, po czym skinął głową w uprzejmym ukłonie. Następnie odwrócił się do Mandorallena.

- Pozdrowienia dla bękarta z Vo Mandor od Korodullina, króla Arendii.

- Wciąż jeszcze nie załatwiłeś tej sprawy? - mruknął Barak do Mandorallena.

- Nie stało mi czasu, panie - odparł Mandorallen, po czym dodał w stronę rycerza: - Witaj nam, sir Andorigu. Przekazać racz nasze pozdrowienia jego wysokości i powiadom go, że przybywamy w pokoju, o czym zresztą bez wątpienia już wie.

- Uczynię tak, sir Mandorallenie - odparł Andorig.

- Jak się miewa twoja jabłoń, Andorigu? - Barak uśmiechał się szeroko.

- Rozkwita, mości lordzie Trellheimu - odparł z dumą Andorig. - Wielką otaczam ją troską i z nadzieją oczekuję bogatych plonów. Ufam, że nie zawiodłem świętego Belgaratha. - Zawrócił i z brzękiem ruszył w dół wzgórza, co sto jardów donośnie dmąc w róg.

- O co w tym wszystkim chodziło? - spytał swego rudobrodego kuzyna król Anheg, marszcząc brwi.

- Byliśmy tu już kiedyś - wyjaśnił Barak. - Andorig nie uwierzył nam, kiedy powiedzieliśmy mu, kim jest Belgarath. Wtedy Belgarath sprawił, że spomiędzy kamieni dziedzińca wyrosła jabłoń. I to go przekonało.

- Wybaczcie - powiedział nagle Mandorallen. Niespodziewany ból zamglił oczy Mimbrata. - Dostrzegam nadejście drogich mi przyjaciół. Wrócę niebawem. - Ruszył cwałem w stronę rycerza i damy, wyjeżdżających z miasta.

- To porządny człowiek - stwierdził z zadumą Rhodar obserwując wielkiego rycerza. - Czemu jednak za każdym razem, kiedy do niego mówię, mam uczucie, że moje słowa odbijają się od niego niczym groch od ściany?

- Mandorallen to mój rycerz. - Ce’Nedra błyskawicznie stanęła w obronie Mimbrata. - Nie musi myśleć. Ja mogę to robić za niego - nagle urwała. - Ojej - westchnęła - to zabrzmiało okropnie, prawda?

Król Rhodar roześmiał się.

- Jesteś prawdziwym skarbem, Ce’Nedro - stwierdził czule. - Ale od czasu do czasu powinnaś zastanowić się nad tym, co mówisz.

- Kim są ci ludzie? - spytała Ce’Nedra, patrząc ciekawie, jak Mandorallen zmierza na powitanie pary, która wyłoniła się z bramy Vo Mimbre.

- To baron Vo Ebor - odparł cicho Durnik. - I jego żona, baronowa Nerina. Mandorallen ją kocha.

- Co takiego?

- Wszystko jest najzupełniej zgodne z normami przyzwoitości - zapewnił ją Durnik. - Z początku sam tego nie rozumiałem, ale to chyba coś, co może przytrafić się tylko tu, w Arendii. Oczywiście, to tragedia. Cała trójka okrutnie cierpi. - Poczciwy kowal westchnął.

- Och! - Ce’Nedra przygryzła wargę. - Nie wiedziałam. A czasami bywałam dla niego taka okropna.

- Jestem pewien, że ci wybaczy, księżniczko - odparł Durnik. - Ma naprawdę wielkie serce.

Niedługo później z miasta wyłonił się król Korodullin. Towarzyszył mu Mandorallen i grupka rycerzy w pełnym uzbrojeniu. Ce’Nedra spotkała się już wcześniej kilka razy z młodym królem Arendii i pamiętała go jako szczupłego, bladego młodzieńca o pięknym głosie. Na tę okazję Korodullin przywdział pełną zbroję i karmazynową opończę. Zbliżając się, uniósł przyłbicę swego hełmu.

- Wasza wysokość - powitał ją z powagą. - Zaiste niecierpliwie wyglądaliśmy twego przybycia.

- Wasza wysokość jest zbyt łaskawy - odparła Ce’Nedra.

- Ze zdumieniem wysłuchiwaliśmy opowieści o mobilizacji naszych asturskich kuzynów - ciągnął król. - Siła twej perswazji zaiste potężną być musi, skoro sprawiła, że odrzucili swe zwykłe obawy i przesądy.

- Nie zostało już zbyt wiele dnia - zauważył król Rhodar. - Jej wysokość chciałaby przemówić do twych rycerzy. Oczywiście, za twoim przyzwoleniem. Kiedy ją usłyszysz, myślę, że zrozumiesz, czemu jest tak cenna dla naszej sprawy.

- Natychmiast, wasza wysokość - zgodził się Korodullin, po czym rozkazał jednemu ze swych ludzi: - Zbierz rycerzy i giermków, by Rivańska Królowa objawić im mogła to, co zamierza.

Armia, podążająca za Ce’Nedrą przez równinę Arendii, zaczęła przybywać na miejsce i coraz szerzej rozlewała się pod murami miasta. Naprzeciw niej stały lśniące szeregi mimbrańskich rycerzy. Powietrze między dwiema grupami zdawało się niemal iskrzyć napięciem.

- Sądzę, że lepiej będzie, jeśli zaczniemy jak najszybciej - zaproponował król Cho-Hag. - Jakaś przypadkowa uwaga może wywołać nieprzyjemny incydent, którego wszyscy wolelibyśmy uniknąć.

Ce’Nedra zaczynała już odczuwać znany ból w żołądku. Uczucie to spowszedniało jej do tego stopnia, że nawet się nim nie przejmowała. W miejscu leżącym dokładnie w połowie drogi pomiędzy armią księżniczki a zbrojnymi króla Korodullina, wzniesiono pospiesznie platformę. Ce’Nedra w towarzystwie wszystkich przyjaciół i mimbrańskiej gwardii honorowej podjechała do niej i zdenerwowana zsiadła z konia.

- Postaraj się mówić dość rozwlekle, Ce’Nedro - poradziła jej cicho Polgara. - Mimbraci uwielbiają ceremonie i jeśli mają do oglądania coś uroczystego, potrafią być cierpliwi niczym głazy. Do zachodu słońca pozostały jakieś dwie godziny. Spróbuj wycelować tak, by koniec twej mowy przypadł mniej więcej na tę porę.

Ce’Nedra zachłysnęła się.

- Dwie godziny?

- Jeśli potrzebujesz więcej czasu, możemy rozpalić ogniska - zaproponował usłużnie Durnik.

Ce’Nedra zaczęła pospiesznie przeglądać w myślach swą mowę.

- Jesteś pewna, że wszyscy mnie usłyszą? - spytała Polgarę.

- Zajmę się tym, kochanie. Księżniczka odetchnęła głęboko.

- A zatem w porządku - stwierdziła. - No to zaczynamy.

Z pomocą żołnierzy wspięła się na platformę.

Nie okazało się to przyjemnym przeżyciem. Nigdy zresztą takim nie było, lecz tygodnie praktyki w południowej Arendii nauczyły Ce’Nedrę właściwie oceniać nastrój tłumu i dopasowywać do niego rytm swej przemowy. Zgodnie z tym, co mówiła Polgara, Mimbraci sprawiali wrażenie gotowych do słuchania bez końca. Co więcej, fakt, że działo się to tu, na polu bitwy pod Vo Mimbre, nadawał słowom Ce’Nedry nowy, dramatyczny wydźwięk. Kiedyś stał tu sam Torak, a potężne ludzkie morze Angaraków ruszyło stąd do ataku, aby rozbić się o nieustępliwe mury widocznego w dali miasta. Ce’Nedra przemawiała, a padające z jej ust zdania dźwięczały z coraz większą pasją. Wpatrywały się w nią wszystkie oczy, uszy wychwytywały każdy dźwięk. Czary, których użyła lady Polgara, aby sprawić, by głos Rivańskiej Królowej dotarł bez przeszkód do najdalszych krańców tłumu, najwyraźniej działały. Ce’Nedra dostrzegała, jak wrażenie wywołane przez to, co mówi, rozchodzi się pośród setek zgromadzonych ludzi coraz dalej i dalej. Przypominało to łany pszenicy, kolejno chylące głowy pod naporem lekkiego wiosennego wiatru.

Wreszcie, gdy słońce zawisło pośród złocistych chmur tuż ponad zachodnim horyzontem, drobna królowa dotarła do punktu kulminacyjnego swojej mowy. Słowa takie jak „duma”, „honor”, „odwaga” i „obowiązek” odbijały się echem w duszach poruszonych słuchaczy. Na jej końcowe pytanie „Kto pójdzie za mną?”, wykrzyczane w chwili, gdy zachodzące słońce oblało równiny krwawą zorzą, odpowiedział ogłuszający huk. Mimbrańscy rycerze jak jeden mąż dobyli mieczy i zasalutowali.

Pocąc się w swej rozgrzanej promieniami słońca zbroi Ce’Nedra, jak to miała w zwyczaju, dobyła w odpowiedzi własnego miecza, wskoczyła na konia i poprowadziła naprzód swą całą, teraz już gigantyczną, armię.

- Oszałamiające! - usłyszała głos jadącego tuż obok króla Korodullina.

- Teraz rozumiesz, dlaczego poszliśmy za nią - odparł król Anheg.

- Jest wspaniała! - oznajmił Korodullin. - Zaprawdę, mości panowie, elokwencja takowa może być jedynie darem od bogów. Wyznaję, że spoglądałem na to przedsięwzięcie z pewną obawą, teraz jednak z radością sam wyzwę angarackie hufce. Niebiosa sprzyjają temu dziecięciu. Z nią nie możemy ponieść klęski.

- Poczuję się lepiej, kiedy zobaczę, jak zareagują na nią legiony - zauważył król Rhodar. - To zbieranina dość twardych ludzi i obawiam się, że aby ich poruszyć, trzeba czegoś więcej niż tylko patriotycznej mowy.

Jednakże Ce’Nedra zaczęła już nad tym pracować. Tego wieczoru, siedząc w namiocie i szczotkując włosy, rozpatrywała ów problem ze wszystkich możliwych stron. Potrzebowała czegoś, co poruszyłoby jej rodaków, i instynktownie wiedziała, co będzie najlepsze.

Nagle srebrny amulet wiszący na jej szyi zadrżał lekko. Nigdy wcześniej nie robił czegoś podobnego. Ce’Nedra odłożyła szczotkę i dotknęła palcami do medalionu.

- Wiem, że mnie słyszysz, ojcze - usłyszała głos Polgary. Niespodzianie w myślach Ce’Nedra ujrzała czarodziejkę. Spowita w niebieski płaszcz, stała na szczycie wzgórza. Wieczorny wiatr rozwiewał jej włosy.

- Już się uspokoiłaś? - spytał czujnie Belgarath.

- Pomówimy o tym kiedy indziej. Co właściwie knujesz?

- W tej chwili knuję, jak wydostać się spomiędzy gromady pijanych Nadraków. Jesteśmy w tawernie w Yar Nadrak.

- Mogłam się tego domyślić. Czy z Garionem wszystko w porządku?

- Oczywiście, że tak. Nie pozwolę, aby coś mu się stało, Pol. Gdzie w tej chwili jesteście?

- W Vo Mimbre. Udało nam się pozyskać Arendów, a rano ruszamy do Tolnedry.

- Ranowi Borunowi to się nie spodoba.

- Mamy pewną przewagę. Ce’Nedra przewodzi armii.

- Ce’Nedra? - w głosie Belgaratha zabrzmiało zdumienie.

- Wygląda na to, że to właśnie oznaczał ów fragment w Kodeksie. Jej słowa topiły serca Arendów niczym masło.

- Zdumiewające!

- Czy wiesz, że południowi Murgowie zebrali się już w Rak Goska?

- Dotarły do mnie pewne pogłoski.

- Zdajesz sobie sprawę, że to wszystko zmienia?

- Możliwe. Kto dowodzi armią?

- Rhodar.

- Świetnie. Powiedz mu, aby jak najdłużej unikał większych starć, Pol, ale odciągnijcie ode mnie Angaraków.

- Zrobimy, co będziemy mogli - zawahała się przez moment. - Dobrze się czujesz, ojcze? - spytała ostrożnie.

Z jakiejś przyczyny pytanie to zdawało się dla niej bardzo istotne.

- Chodzi ci o to, czy nadal w pełni dysponuję swoją mocą? - sprecyzował Belgarath z lekkim rozbawieniem. - Garion wspominał mi, że się o to martwiłaś.

- Uprzedzałam go, aby nic nie mówił.

- Kiedy poruszył ten temat, cała kwestia była już czysto akademicka.

- Czy ty...? To znaczy, czy wciąż jeszcze możesz...?

- Wszystko działa jak zawsze, Pol - zapewnił ją czarodziej.

- Uściśnij ode mnie Gariona.

- Oczywiście. Niech ci to nie wejdzie w nawyk, ale od czasu do czasu kontaktuj się ze mną.

- Dobrze, ojcze.

Amulet pod palcami Ce’Nedry ponownie zadrżał, po czym głos Polgary przemówił stanowczo:

- W porządku, Ce’Nedro. Możesz już przestać podsłuchiwać.

Zawstydzona księżniczka wypuściła medalion. Następnego ranka, jeszcze przed świtem, posłała po Baraka i Durnika.

- Potrzebne mi całe angarackie złoto, jakie tylko znajdziecie - oznajmiła. - Każda, nawet najmniejsza moneta. Jeśli będziecie musieli, kupcie je od ludzi, ale zdobądźcie mi całe czerwone złoto, jakie uda wam się dostać.

- Nie przypuszczam, abyś zechciała nam wyjaśnić, po co ci ono - oznajmił kwaśno Barak. Potężny Cherek nie przepadał za zrywaniem się przed wschodem słońca.

- Jestem Tolnedranką - odparła - i znam moich rodaków. Myślę, że będę potrzebowała przynęty.


Rozdział XXVII



Ran Borune XXIII, imperator Tolnedry, dosłownie kipiał wściekłością. Ce’Nedra dostrzegła z bólem, że jej ojciec znacznie się postarzał w ciągu roku jej nieobecności. Żałowała, że ich spotkanie nie może być bardziej serdeczne. Niestety, nie zapowiadało się najlepiej.

Imperator zebrał swe legiony na równinie północnej Tolnedry, tak by mogły stanąć naprzeciw armii Ce’Nedry, która wyłoniła się z lasu Vordue. Słońce grzało przyjemnie, a szkarłatne sztandary legionów, powiewające nad, zdawałoby się, nieskończonym morzem błyszczącej stali, furkotały w powiewach letniego wiatru. Legiony zajęły dogodne pozycje wzdłuż linii niskich wzniesień i oczekiwały przybycia obcych wojsk. W razie ewentualnego ataku miały ogromną przewagę taktyczną.

Król Rhodar dyskretnie zwrócił na to uwagę młodej królowej, kiedy zsiadali z koni, aby wyjść na spotkanie imperatora.

- W żadnym razie nie chcemy dopuścić do nawet najmniejszej prowokacji - oznajmił. - Postaraj się zachować przynajmniej pozory uprzejmości.

- Wiem, co robię, wasza wysokość - odparła beztrosko Ce’Nedra, zdejmując hełm i starannie przygładzając włosy.

- Ce’Nedro - powiedział bez ogródek Rhodar, mocno ściskając jej dłoń - od chwili naszego lądowania na Haku Arendii kierowałaś się wyłącznie impulsami. Nigdy nie wiesz, co zrobisz za chwilę. Nie zamierzam atakować tolnedrańskich legionów, zwłaszcza pod górę, więc zachowuj się przyzwoicie wobec ojca. W przeciwnym razie przełożę cię przez kolano i spiorę na kwaśne jabłko. Zrozumiałaś?

- Ależ Rhodarze! - wykrztusiła Ce’Nedra. - Co za okropne słowa!

- Nie żartuję - oznajmił. - Uważaj na swe maniery, młoda damo.

- Oczywiście - przyrzekła. Następnie zatrzepotała rzęsami i rzuciła mu nieśmiałe spojrzenie niewinnej dziewczynki. - Czy wciąż jeszcze mnie kochasz, Rhodarze? - spytała cienkim głosikiem.

Spojrzał na nią bezradnie, a Ce’Nedra poklepała go po policzku.

- Wszystko będzie dobrze - zapewniła. - No, jest mój ojciec.

- Ce’Nedro - zaczął gwałtownie Ran Borune, maszerując im na spotkanie. - Co ty wyprawiasz?

Imperator był odziany w inkrustowaną złotem zbroję i Ce’Nedra uznała, że wygląda w niej dość niemądrze.

- Tylko przechodzimy, ojcze - odparła tak spokojnie, jak tylko umiała. - Mam nadzieję, że dobrze się miewasz?

- Owszem, dopóki nie naruszyłaś moich granic. Skąd wytrzasnęłaś taką armię?

- Zebrałam ich tu i tam, ojcze - wzruszyła ramionami. - Naprawdę powinniśmy pomówić gdzieś na osobności.

- Nie mam ci nic do powiedzenia - oznajmił drobny łysy imperator. - Odmawiam wszelkich rozmów do czasu, kiedy wyprowadzisz tę armię z tolnedrańskiej ziemi.

- Och, ojcze - upomniała go. - Przestań zachowywać się jak dziecko.

- Jak dziecko? - wybuchnął - Dziecko!

- Może jej wysokość wybrała nie najlepsze określenie - wtrącił król Rhodar, rzucając Ce’Nedrze karcące spojrzenie. - Jak wszyscy wiemy, czasami brakuje jej dyplomacji.

- Co tu robicie, Rhodarze? - spytał Ran Borune, przesuwając wzrokiem po twarzach zgromadzonych monarchów. - Dlaczego Alornowie najechali Tolnedrę?

- Nie najechaliśmy, Ranie Borunie - powiedział Anheg. - Gdybyśmy to uczynili, za nami wznosiłby się w niebo dym znad płonących miast i wiosek. Wiesz przecież, jak prowadzimy wojny.

- Po co tu zatem przybyliście?

Król Cho-Hag odpowiedział spokojnie:

- Jak już mówiła jej królewska wysokość, tylko przechodzimy. Zmierzamy na wschód.

- A co dokładnie zamierzacie robić na wschodzie?

- To nasza sprawa - odparł prosto z mostu Anheg.

- Spróbuj zachowywać się nieco uprzejmiej - wtrąciła lady Polgara. Następnie odwróciła się do imperatora. - Mój ojciec i ja wyjaśniliśmy ci zeszłego lata, jak wygląda sytuacja. Czyżbyś nie słuchał?

- To było zanim porwaliście moją córkę - odpalił. - Co z nią zrobiliście? Już przedtem była okropna, ale teraz jest zupełnie nieznośna.

- Dzieci dorastają, wasza wysokość - stwierdziła filozoficznie Polgara. - Jednak królowa miała rację. Musimy porozmawiać - i to najlepiej na osobności.

- O jakiej królowej tu mówimy? - rzucił złośliwie imperator. - Nie widzę tu żadnej królowej.

Twarz Ce’Nedry stężała.

- Ojcze - warknęła - wiesz przecież, co dzieje się na świecie. A teraz daj już spokój swoim gierkom i zacznij mówić z sensem. To bardzo ważne.

- Wasza wysokość zna mnie dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że nie zabawiam się w jakieś tam gierki - odparł lodowatym tonem.

- Wasza królewska mość - poprawiła go.

- Wasza wysokość - upierał się Ran Borune.

- Wasza królewska mość - powtórzyła; jej głos wzniósł się o oktawę.

- Wasza wysokość - wycedził spomiędzy zaciśniętych zębów imperator.

- Czy naprawdę musimy sprzeczać się na oczach obu armii, niczym banda rozpuszczonych dzieciaków? - spytała Polgara.

- Ona ma rację - dodał Rhodar, zwracając się do Rana Boruna. - Zaczynamy wyglądać nieco głupio. Powinniśmy zachować przynajmniej pozory dostojeństwa.

Imperator odruchowo obejrzał się przez ramię na połyskujące szeregi legionistów, rozlokowane nie opodal na zboczach wzgórz.

- Doskonale - zgodził się niechętnie - ale chcę jasno postawić sprawę. Jedyną rzeczą, o jakiej będziemy mówić, jest wycofanie waszych sił z tolnedrańskiej ziemi. Proszę za mną, przejdźmy do mego pawilonu.

- Który stoi pośrodku twoich legionów - dodał król Anheg. - Wybacz, Ranie Borunie, ale nie jesteśmy aż tak głupi. Może zamiast tego przejdziemy do mojego namiotu?

- Nie jestem głupszy niż wy, Anhegu - zareplikował imperator.

- Jeśli wolno mi coś wtrącić - powiedział łagodnie król Fulrach - czy nie moglibyśmy dla wygody przyjąć, że to miejsce jest mniej więcej neutralne? - Odwrócił się do Brendiga. - Pułkowniku, bądź tak łaskaw i każ rozbić tu duży namiot.

- W tej chwili, wasza wysokość - odparł Brendig. Król Rhodar uśmiechnął się szeroko.

- Jak widzicie, legendarna praktyczność Sendarów bynajmniej nie jest mitem.

Imperator miał lekko kwaśną minę, w końcu jednak przypomniał sobie o dobrym wychowaniu.

- Dawno cię nie widziałem, Fulrachu - stwierdził. - Mam nadzieję, że Layla miewa się dobrze.

- Przesyła ci pozdrowienia - odrzekł uprzejmie król Sendarii.

- Jesteś rozsądnym człowiekiem, Fulrachu - wybuchnął imperator. - Czemu przyłączyłeś się do tego szaleństwa?

- Sądzę, że to jedna z tych rzeczy, które chcemy przedyskutować na osobności - zauważyła gładko Polgara.

- Jak tam wyścig po sukcesję? - spytał Rhodar tonem człowieka pragnącego zabić czas lekką konwersacją.

- Nadal się kotłują. - Ran Borune także mówił zupełnie neutralnym tonem. - Mam jednak wrażenie, że Honethowie łączą swoje siły.

- A to pech - mruknął Rhodar. - Honethowie nie cieszą się najlepszą opinią.

Posłuszny wskazówkom pułkownika Brendiga oddziałek żołnierzy wznosił nie opodal na zielonej darni spory wielobarwny pawilon.

- Czy zająłeś się księciem Kadorem, ojcze? - zainteresowała się Ce’Nedra.

- Jego miłość zmęczył się życiem. - Ran Borune zaśmiał się krótko. - Ktoś nieostrożny pozostawił w jego celi nieco trucizny i książę hojnie się nią poczęstował. Wyprawiliśmy mu wspaniały pogrzeb.

Ce’Nedra także się uśmiechnęła.

- Przykro mi, że nie mogłam wziąć w nim udziału.

- Pawilon jest już gotowy - poinformował ich król Fulrach. - Może wejdziemy?

Wszyscy wkroczyli do środka i usiedli przy wniesionym przez żołnierzy stole. Lord Morin, szambelan imperatora, podsunął Ce’Nedrze krzesło.

- Jak on się miewa? - szepnęła Ce’Nedra do odzianego w brązową szatę urzędnika.

- Nie najlepiej, księżniczko - odrzekł Morin. - Twoja nieobecność zasmuca go bardziej, niż to okazuje.

- Czy jada regularnie i dużo odpoczywa?

- Staramy się, wasza wysokość. - Morin wzruszył ramionami. - Ale twój ojciec nie jest osobą najłatwiejszą we współżyciu.

- Masz przy sobie jego lekarstwo?

- Oczywiście, wasza wysokość. Nigdzie się bez niego nie ruszam.

- Proponuję, abyśmy przeszli do rzeczy - mówił Rhodar. - Taur Urgas zamknął swą zachodnią granicę, a południowi Murgowie zajęli pozycje wokół Rak Goska. Imperator Mallorei ‘Zakath przygotował na równinach wokół Thull Zelik obozowiska, które przyjmą jego oddziały przewożone promami z kontynentu. Mamy coraz mniej czasu, Ranie Borunie.

- Prowadzę negocjacje z Taurem Urgasem - oznajmił imperator - i natychmiast wyprawię pełnomocnika do ‘Zakatha. Jestem pewien, że da się to załatwić bez wojny.

- Możesz gadać do Taura Urgasa, póki ci język nie odpadnie - prychnął Anheg - ‘Zakath zaś najprawdopodobniej nie wie nawet, kim jesteś, a już z pewnością go to nie obchodzi. Gdy tylko zbiorą swoje siły, wyruszą. Tej wojny nie da się uniknąć i jeśli o mnie chodzi, jestem z tego rad. Wykończmy wreszcie Angaraków.

- Czy to nie trochę zbyt brutalne, Anhegu? - spytał Ran Borune.

- Wasza imperialna wysokość - zagadnął formalnie król Korodullin. - Być może król Chereku przemawia nieco pochopnie, ale w jego słowach kryje się mądrość. Czyż już wiecznie musimy żyć zagrożeni inwazją ze wschodu? Azaliż nie lepiej jest zapobiec jej raz na zawsze?

- Wszystko to jest bardzo interesujące - przerwała

chłodno Ce’Nedra - ale, tak naprawdę, odbiegamy od tematu. Przede wszystkim chodzi o to, że Rivański Król powrócił i w myśl postanowień Traktatów z Vo Mimbre Tolnedra jest zobowiązana podporządkować się jego dowództwu.

- Możliwe - odparł jej ojciec. - Ale wygląda na to, że młodego Belgariona tu nie ma. Czyżbyście gdzieś go zapodziali? A może ma jeszcze parę garnków do umycia w kuchni w Rivie i musieliście go tam zostawić?

- To niegodne ciebie, ojcze - stwierdziła wyniośle Ce’Nedra. - Władca Zachodu potrzebuje twojej pomocy. Czy zamierzasz przynieść wstyd Borunom i Tolnedrze, podważając Traktaty?

- Och nie, córko - odparł Ran Borune, unosząc rękę. - Tolnedra zawsze dokładnie dotrzymuje każdego punktu podpisanych przez siebie układów. Traktaty wymagają, abym poddał się woli Belgariona i dokładnie to uczynię - gdy tylko zjawi się tu osobiście i sam powie, czego sobie życzy.

- Działam w jego imieniu - oznajmiła Ce’Nedra.

- Nie przypominam sobie sformułowania, w którym stwierdza się, że władzę tę można przekazywać innym.

- Jestem Rivańską Królową - odpaliła Ce’Nedra - i sam Belgarion uczynił mnie współwładczynią.

- Wasz ślub musiał odbyć się w wielkim sekrecie. Przykro mi, że nie zostałem zaproszony.

- Ślub nastąpi w odpowiednim czasie, ojcze. Na razie jednak ja występuję w imieniu Belgariona i Rivy.

- Występuj sobie, ile chcesz, moja mała. - Ran Borune wzruszył ramionami. - Ja jednak nie muszę tego słuchać. W tej chwili jesteś jedynie narzeczoną Rivańskiego Króla, nie jego żoną, i tym samym nie królową. Jeśli spojrzeć na to ze ściśle prawnego punktu widzenia, do chwili ślubu pozostajesz nadal pod moją opieką. Może jeśli przeprosisz, zdejmiesz z siebie tę kretyńską zbroję i włożysz przyzwoity strój, to ci wybaczę. W przeciwnym razie będę zmuszony cię ukarać.

- Ukarać? Ukarać?!

- Nie krzycz na mnie, Ce’Nedro - warknął imperator.

- Wygląda na to, że sytuacja pogarsza się z każdą chwilą - zauważył sucho Barak, zwracając się do Anhega.

- Zauważyłem - zgodził się Anheg.

- Jestem Rivańską Królową! - krzyknęła Ce’Nedra.

- Jesteś głupią gąską! - odkrzyknął jej ojciec.

- Wystarczy, ojcze - oznajmiła, zrywając się z miejsca. - Natychmiast przekażesz mi dowództwo legionów, a potem wrócisz do Tol Honeth, gdzie twoi słudzy mogą owinąć cię w koce i nakarmić owsianką, bowiem najwyraźniej jesteś już zbyt zdziecinniały, żeby mi się na coś przydać.

- Zdziecinniały?! - ryknął imperator, skacząc na równe nogi. - Zejdź mi z oczu! Natychmiast zabieraj z Tolnedry swoją śmierdzącą alornską armię albo rozkażę legionom, aby was wyrzuciły.

Jednakże Ce’Nedra już maszerowała ku wyjściu z namiotu.

- Wracaj tutaj! - wrzasnął wściekle Ran Borune. - Jeszcze z tobą nie skończyłem!

- Owszem, skończyłeś, ojcze! - krzyknęła. - Teraz ja będę mówić. Baraku, potrzebny mi worek, który przywiązałeś do swojego siodła. - Księżniczka wypadła z namiotu i dosiadła swego konia, wyraźnie gotując się z wściekłości.

- Jesteś pewna, że wiesz, co robisz? - spytał Barak podając jej sakwę pełną angarackich monet.

- Owszem - odparła spokojnie. Oczy Baraka zwęziły się lekko.

- Zdaje się, że zdumiewająco szybko odzyskałaś panowanie nad sobą.

- Nigdy go nie straciłam, Baraku.

- A zatem to w środku to była gra?

- Bez wątpienia. No, może przynajmniej częściowo.

Zanim mój ojciec odzyska równowagę, minie co najmniej godzina. A do tego czasu będzie już za późno. Powiedz Rhodarowi i pozostałym, aby przygotowali armię do wymarszu. Legiony dołączą do nas.

- Czemu tak sadzisz?

- Zaraz do nich przemówię - odwróciła się do Mandorallena, który właśnie wynurzył się z namiotu. - Chodź, potrzebuję eskorty.

- Gdzież to się wybieramy? - spytał rycerz.

- Sam zobaczysz - odparła, po czym zawróciła wierzchowca i pokłusowała w górę zbocza, w stronę zgromadzonych legionów.

Mandorallen wymienił z Barakiem bezradne spojrzenia, po czym ze szczękiem blach wskoczył na siodło swojego rumaka.

Ce’Nedra, jadąc na przedzie, ostrożnie ujęła amulet.

- Lady Polgaro - szepnęła - słyszysz mnie? - Nie była pewna, czy talizman będzie działał w ten sposób, ale musiała spróbować. - Lady Polgaro - powtórzyła z nieco większym naciskiem.

- Co ty wyprawiasz, Ce’Nedro? - głos Polgary zabrzmiał całkiem wyraźnie w uszach drobnej królowej.

- Zamierzam przemówić do legionów - odparła Ce’Nedra. - Czy możesz coś zrobić, aby wszyscy mnie usłyszeli?

- Owszem, ale legiony nie będą specjalnie zainteresowane patriotyczną pogadanką.

- Przygotowałam coś innego - zapewniła ją Ce’Nedra.

- Twój ojciec dostał ataku. Toczy pianę z ust. Ce’Nedra westchnęła z żalem.

- Wiem - odparła. - To mu się często zdarza. Lord Morin ma ze sobą lekarstwa. Proszę, dopilnuj, by nie przegryzł sobie języka.

- Z rozmysłem doprowadziłaś go do tego, prawda, Ce’Nedro?

- Potrzebowałam czasu, aby zwrócić się do legionów - oświadczyła księżniczka. - Atak mu nie zaszkodzi. Miewał je przez całe życie. Kiedy to się skończy, dostanie krwotoku z nosa i okropnej migreny. Proszę, zajmij się nim, lady Polgaro. Naprawdę go kocham, wiesz?

- Zobaczę, co da się zrobić, ale później jeszcze o tym porozmawiamy, młoda damo. Istnieją pewne rzeczy, których się nie robi.

- Nie miałam wyboru, lady Polgaro. To dla Gariona. Proszę, zrób tak, żeby legiony mnie słyszały. To okropnie ważne.

- W porządku, Ce’Nedro. Ale proszę, żadnych głupstw. - Po tych słowach głos ucichł.

Ce’Nedra szybko przebiegła wzrokiem po stojących przed nią sztandarach. Wybrała znajomy emblemat Osiemdziesiątej Trzeciej Legii i ruszyła ku niemu. Musiała koniecznie znaleźć się wśród ludzi, którzy ją rozpoznają i potwierdzą jej tożsamość wobec reszty armii ojca. Osiemdziesiąta Trzecia Legia stanowiła przede wszystkim oddział reprezentacyjny i zgodnie z tradycją jej koszary znajdowały się na terenach pałacowych w Tol Honeth. Była to wybrana grupa żołnierzy, nadal ograniczona do zwyczajowego tysiąca ludzi i służąca przede wszystkim jako gwardia pałacowa. Ce’Nedra znała z widzenia każdego członka Osiemdziesiątej Trzeciej, a większość z nich potrafiła nazwać po imieniu. Zbliżyła się do nich z pewną siebie miną.

- Pułkowniku Alborze - powitała uprzejmie dowódcę, krępego mężczyznę o rumianej twarzy i śladach siwizny na skroniach.

- Wasza wysokość - odparł pułkownik, z szacunkiem skłaniając głowę. - Brakowało nam pani w pałacu.

Ce’Nedra wiedziała, że to kłamstwo. Obowiązek strzeżenia jej osoby stanowił jedną z najpopularniejszych stawek w rozgrywanych w koszarach partiach w kości. Honor ów zawsze przypadał przegranemu.

- Potrzebuję drobnej przysługi, pułkowniku - stwierdziła tak ujmująco, jak tylko potrafiła.

- Uczynię wszystko co w mojej mocy, wasza wysokość - oznajmił.

- Pragnę zwrócić się do legionów mojego ojca i chcę, by żołnierze wiedzieli, kim jestem. - Uśmiechnęła się do niego ciepło, nieszczerze. Albor był Horbitą i Ce’Nedra w głębi ducha go nie znosiła. - Ponieważ Osiemdziesiąta Trzecia Legia praktycznie mnie wychowała - ciągnęła - ty przede wszystkim powinieneś mnie poznać i móc potwierdzić moją tożsamość.

- To prawda, wasza wysokość - przyznał Albor.

- Czy mógłbyś zatem rozesłać posłańców do innych legionów i poinformować je, kim jestem?

- Natychmiast, wasza wysokość - zgodził się Albor. Najwyraźniej nie dostrzegał w jej prośbie nic groźnego. Przez moment Ce’Nedra niemal go pożałowała.

Posłańcy popędzili biegiem - czy raczej truchtem, ponieważ członkowie Osiemdziesiątej Trzeciej Legii nie odznaczali się zbyt dobrą formą - do pozostałych legionów. Ce’Nedra gawędziła tymczasem z pułkownikiem Alborem i jego oficerami, choć jednocześnie nie spuszczała czujnego oka z namiotu, w którym jej ojciec dochodził do siebie po ataku. Nieustannie obserwowała też złoty baldachim chroniący sztab generalny tolnedrańskiej armii. Zdecydowanie nie życzyła sobie, by jakiś ciekawski oficer zainteresował się tym, co robi.

Wreszcie, osądziwszy, że jakiekolwiek dalsze opóźnienie może okazać się niebezpieczne, przeprosiła uprzejmie, zawróciła konia i z Mandorallenem podążającym tuż za nią ruszyła w kierunku miejsca, z którego wszyscy mogli ją dostrzec.

- Zadmij w róg, Mandorallenie - poleciła rycerzowi.

- Spora odległość dzieli cię od naszych szeregów, wasza wysokość - przypomniał jej Arend. - Proszę, racz umiar zachować w swej mowie. Nawet mnie stawienie czoła zebranym legionom z całej Tolnedry nastręczyć może pewnych trudności. Uśmiechnęła się do niego.

- Wiesz, że możesz mi zaufać, Mandorallenie.

- Całym moim życiem - odparł i uniósł róg do ust. Gdy ostatnia dźwięczna nuta zamarła, Ce’Nedra czując, jak żołądek ściska się jej w gwałtownym ataku mdłości, uniosła się w strzemionach, aby przemówić.

- Legioniści! - zawołała. - Jestem księżniczka Ce’Nedra, córka waszego Imperatora. - Możliwe, że nie był to najlepszy początek na świecie, ale od czegoś musiała zacząć. To, co ją czekało, stanowiło bardziej występ niż popis sztuki oratorskiej, więc mogła sobie pozwolić na drobne niezręczności.

- Pragnę was uspokoić - ciągnęła. - Armia, którą widzicie, przybywa w pokoju. Ta piękna zielona łąka, uświęcona tolnedrańską ziemia, nie stanie się dziś polem bitwy. Dziś przynajmniej żaden legionista nie będzie musiał rozlać swojej krwi w obronie Imperium.

Wśród żołnierzy rozległ się szmer ulgi. Nieważne, że byli zawodowcami - wiadomość, iż można uniknąć walki, zawsze stanowi dobrą nowinę. Ce’Nedra z lekkim drżeniem odetchnęła głęboko. Potrzebowała teraz zręcznej zagrywki, czegoś, co poprowadzi ich tam, dokąd naprawdę zmierzała.

- Dziś nie będziecie musieli umierać za swoje mosiężne pół korony. - Mosiężne pół korony stanowiło standardową dzienną płacę w legionach. - Nie mogę jednak powiedzieć tego samego o jutrze - kontynuowała. - Nikt nie wie, kiedy interes Imperium sprawi, że będziecie musieli oddać za nie swe życie. Może już nazajutrz jakiś potężny kupiec będzie potrzebował legionów dla ochrony. - Uniosła dłoń w pełnym rezygnacji geście. - Ale tak przecież dzieje się od zawsze. Legioniści giną za mosiądz, aby inni zyskiwali złoto.

Odpowiedzią na tę uwagę był cyniczny śmiech. Ce’Nedra słyszała dostatecznie dużo rozmów pomiędzy żołnierzami swego ojca, by widzieć, że owo stwierdzenie jest sednem narzekań wszystkich legionistów. „Krew i złoto: nasza krew i ich złoto” - słowa te stanowiły nieomal dewizę legionów. Zdołała przyciągnąć ich uwagę. Ból żołądka nieco ustąpił, jej głos stał się odrobinę silniejszy.

Zaczęła opowiadać im pewną historię - historię, którą słyszała w kilkunastu wersjach od czasów swego dzieciństwa. Była to opowieść o dobrym legioniście, który dokładnie spełniał swoje obowiązki i oszczędzał żołd. Jego żona cierpliwie znosiła trudy i rozstania, nieodłączne od małżeństwa z żołnierzem. Kiedy został zwolniony z legii, oboje wrócili do domu i kupili sobie niewielki sklepik. Wyglądało na to, że lata służby jednak im się opłaciły.

- I wtedy, pewnego dnia, jego żona ciężko zachorowała - ciągnęła Ce’Nedra - honorarium zaś, jakiego zażyczył sobie lekarz, było bardzo wysokie. - Nie przerywając mowy, starannie odwiązywała przytroczoną do siodła sakwę. - Lekarz zażądał aż tyle - stwierdziła, wyjmując z worka trzy krwistoczerwone murgoskie monety i unosząc je wysoko, tak aby wszyscy mogli je zobaczyć. - Legionista poszedł do zamożnego kupca i pożyczył pieniądze, aby zapłacić lekarzowi. Lecz ten lekarz, jak większość z nich, był oszustem i legionista równie dobrze mógł wyrzucić swoje pieniądze w błoto. - Zupełnie od niechcenia, Ce’Nedra cisnęła złote monety w trawę za swoimi plecami. - Kochająca i wierna żona legionisty umarła, a kiedy żołnierz ugiął się pod ciężarem smutku, pojawił się potężny kupiec i rzekł: „Gdzie są pieniądze, które ci pożyczyłem?” - Wyjęła z sakwy kolejne monety i uniosła je do góry. - „Gdzie jest dobre czerwone złoto, które ci dałem, abyś zapłacił lekarzowi?” Lecz legionista nie miał już złota. Jego ręce były puste. - Ce’Nedra szeroko rozłożyła palce pozwalając, by monety spadły na ziemię. - I tak kupiec odebrał żołnierzowi sklep, aby odzyskać swoje pieniądze. Bogacz stał się jeszcze bogatszy. Co zaś stało się z legionistą? Cóż, nadal miał swój miecz. Był dobrym żołnierzem, więc stale czyścił go i ostrzył. Po pogrzebie żony zabrał swój miecz, wyruszył na pola niedaleko miasta i rzucił się na niego. I tak kończy się ta opowieść.

Miała ich - dostrzegała to we wpatrzonych w nią twarzach. Historia, którą opowiedziała, krążyła wśród ludzi od bardzo dawna, lecz złote krążki, tak niedbale upuszczane, nadały jej zupełnie nowy wydźwięk. Ce’Nedra wyciągnęła z sakwy kilka angarackich monet i spojrzała na nie ciekawie, jakby widziała je pierwszy raz w życiu.

- Jak myślicie, dlaczego całe złoto, które ostatnio widujemy, jest czerwone? - spytała. - Zawsze uważałam, że złoto powinno być żółte. Skąd bierze się czerwone złoto?

- Z Cthol Murgos - odpowiedziało kilkunastu żołnierzy.

- Naprawdę? - popatrzyła na monety z udanym obrzydzeniem. - Co murgoskie złoto robi w Tolnedrze? - Z tymi słowy odrzuciła pieniądze.

Żelazna, dyscyplina legionów zachwiała się. Szeregi żołnierzy odruchowo postąpiły krok w stronę księżniczki.

- Oczywiście, nie przypuszczam, żeby zwykły żołnierz zbyt często widywał czerwone złoto. Po co Murgo miałby przekupywać żołnierzy, skoro może wręczyć łapówkę oficerom - albo też ludziom znajdującym się przy władzy, którzy decydują, gdzie i kiedy legiony przeleją swą krew. - Uniosła następną monetę. - Zdaje się, że każdy grosz pochodzi z Cthol Murgos - stwierdziła, niedbale ciskając ją za siebie. - Myślicie, że Murgowie mogą próbować wykupić Tolnedrę?

Odpowiedzią był gniewny szmer.

- Jeśli ich władcy planują coś takiego, w królestwach angarackich musi być naprawdę dużo czerwonego złota. Słyszałam na ten temat wiele legend. Ludzie mówią, że kopalnie w Cthol Murgos nie mają dna, a w Gar og Nadrak można trafić na rzeki, które przypominają strumienie krwi, ponieważ wyściełający ich dno żwir to czyste złoto. Wynika z tego, że w krainach wschodu złoto musi być tanie niczym piasek. - Wydobyła kolejną monetę, zerknęła na nią, po czym odrzuciła na bok.

Legiony postąpiły kolejny krok naprzód. Oficerowie warknęli komendy, nakazując żołnierzom stać w miejscu, sami jednak spoglądali tęsknym wzrokiem na wysoką trawę, w którą księżniczka tak niedbale ciskała prawdziwą fortunę.

- Możliwe, że armia, którą prowadzę, przekona się na własne oczy, jak wiele złota można znaleźć w krainach Angaraków - zwierzyła się legionistom Ce’Nedra. - Murgowie i Grolimowie próbowali podobnych podstępów w Arendii, Sendarii i królestwach Alornów. Maszerujemy właśnie, aby ich za to ukarać. - Urwała, jakby właśnie przeszedł jej do głowy pewien pomysł. - W mojej armii zawsze znajdzie się miejsce dla jeszcze kilku dobrych żołnierzy - stwierdziła zamyślona. - Wiem, że większość z was kieruje się lojalnością w stosunku do swych legionów i miłością do Tolnedry, może jednak znajdzie się kilku niezadowolonych z mosiężnej półkoronówki dziennie. Jestem pewna, że moja armia przyjmie ich z otwartymi ramionami. - Ze swych szybko kurczących się zapasów wyjęła następną monetę. - Uwierzylibyście? Kolejna murgoską sztuka złota! - oznajmiła i upuściła cenny krążek.

Wśród zebranych legionów rozległ się odgłos przypominający jęk. Księżniczka westchnęła.

- Zapomniałam o czymś - powiedziała z żalem. - Moja armia wyrusza natychmiast, a potrzeba tygodni, by legionista załatwił sobie przepustkę, nieprawdaż?

- Komu potrzebna przepustka? - krzyknął ktoś.

- Nie zdezerterujecie chyba ze swoich legionów? - spytała z niedowierzaniem.

- Księżniczka proponuje złoto! - ryknął inny żołnierz. - Niechaj Ran Borune zachowa swój mosiądz!

Ce’Nedra po raz ostatni zapuściła rękę w głąb sakwy i wydobyła resztkę monet.

- Naprawdę za mną pójdziecie? - zapytała możliwie najbardziej dziewczęcym głosikiem. - Tylko za to? - z tymi słowy rozwarła palce.

W tym momencie sztab generalny imperatora popełnił fatalny błąd. Generałowie wysłali pluton kawalerii, aby uwięził księżniczkę. Widząc jeźdźców zmierzających w stronę miejsca, gdzie Ce’Nedra szczodrą ręką rozsypała sztuki złota, i niewłaściwie pojmując ich zamiary, legiony rozpierzchły się. Oficerowie runęli na ziemię, tratowani przez swych podwładnych, podczas gdy armia Rana Boruna pędziła naprzód, by jak najszybciej zacząć grzebać w trawie.

- Zaprawdę, wasza wysokość - nalegał Mandorallen, dobywając miecza - zawróćmy w bezpieczne miejsce.

- Za momencik, sir Mandorallenie - odparła całkiem spokojnie Ce’Nedra i spojrzała prosto na zachłannych legionistów, zbliżających się coraz bardziej.

- Moja armia wyrusza natychmiast - oznajmiła. - Jeśli legiony imperialne zechcą do nas dołączyć, chętnie je przyjmę. - Z tymi słowy zawróciła konia i pogalopowała w stronę własnych sił z Mandorallenem u boku.

Za plecami usłyszała ciężki tupot tysięcy stóp. Któryś z legionistów zaintonował prostą pieśń, która wkrótce zabrzmiała ze wszystkich stron.

- Ce-Ne-dra! Ce-Ne-dra! - nucili, a ich ciężkie kroki wybijały rytm.

Księżniczka Ce’Nedra, z migoczącymi na słońcu rozwianymi włosami, galopowała naprzód, prowadząc zbuntowane rzesze legionistów. Wiedziała, że każde jej słowo było zwykłym oszustwem. Legioniści mieli równie małe szansę na bogactwo, co Arendowie, których zebrała w puszczach Asturii i na równinach Mimbre, na chwałę i łatwe zwycięstwo. Zgromadziła armię, by poprowadzić ją na beznadziejną wojnę.

Czyniła to jednak wiedziona miłością do Gariona - a może nawet jeszcze czymś więcej. Jeśli domagało się tego od niej Proroctwo, które ponoć kontrolowało ich przeznaczenie, w żaden sposób nie mogła odmówić. Mimo całego bólu, który ją czekał, uczyniłaby to ponownie - a nawet jeszcze więcej. Po raz pierwszy w życiu Ce’Nedra pogodziła się z faktem, że nie kieruje już własnym losem. Coś niewyobrażalnie potężniejszego niż ona sama przejęło ster - musiała tego słuchać.

Polgara i Belgarath, których życie trwało całe tysiąclecia, potrafili może poświęcić się czystej idei, jakiejś koncepcji, lecz Ce’Nedra miała zaledwie szesnaście lat i potrzebowała czegoś bardziej ludzkiego, co mogłaby wielbić. W tej samej chwili gdzieś w lasach Gar og Nadrak znajdował się jasnowłosy młodzieniec o poważnej twarzy, którego bezpieczeństwo - więcej: życie - zależało od księżniczki. Ce’Nedra poddała się w końcu miłości. Przysięgła w duchu, że nigdy nie zawiedzie Gariona. Jeśli ta armia okaże się niewystarczająca, zbierze następną - nieważne jakim kosztem.

Ce’Nedra westchnęła, po czym wyprostowała plecy i poprowadziła tolnedrańskie legiony przez rozsłonecznioną równinę, aby zasilić szeregi swojej armii.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
David Eddings 4 Wieza Czarow
Eddings David Belgeriada 4 Wieza Czarow
Eddings David MAL 04 Czarodziejka z Darshivy
Stirling S M & Drake David General 04 Stal
David Eddings Ostatnia Walka Czarodziejow
Tajemnica czarnych rycerzy 04 Stygmat czarownika
Margit Sandemo Tajemnica czarnych rycerzy 04 Stygmat czarownika
04 Stygmat czarownika
Sandemo Margit Tajemnica czarnych rycerzy 04 Stygmat czarownika
04 Wieża Zielonego Anioła Kręta droga
David Ogilvy 04
David Eddings Ostatnia walka czarodziejow V Belgariada
David Eddings B 03 Gambit Magow
David Eddings Gambit Magow
David Eddings Krolowa Magii
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 04 Cień czarownicy
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 04 Cień czarownicy
04 STYGMAT CZAROWNIKA (by MaxFILM)
04 Stygmat czarownika

więcej podobnych podstron