DAVID EDDINGS
Królowa Magii
II tom Belgariady
Helen,
która
podarowała mi to, co w życiu najcenniejsze
i
Mike’owi,
który
mnie nauczył zabawy
Prolog
Będący historią Wojny Królestw Zachodu przeciw najohydniejszej Inwazji i Złu Kal Toraka
na podstawie Bitwy pod Vo Mimbre
Gdy świat był jeszcze młody, zły Bóg Torak ukradł Klejnot Aldura, by dzięki niemu zdobyć potęgę. Klejnot oparł mu się i okaleczył straszliwym ogniem. Lecz Torak nie zrezygnował, gdyż Klejnot był dla niego najcenniejszy.
Później Belgarath, czarodziej i uczeń Aldura, poprowadził króla Alornów i trzech jego synów, a ci zabrali Klejnot z żelaznej wieży Toraka. Torak ścigał ich, lecz gniew Klejnotu dopadł go i odegnał.
Belgarath wyznaczył Chereka i jego synów na władców czterech wielkich królestw, by po wieczne czasy chronili świat przed Torakiem. Klejnot powierzył Rivie mówiąc, że dopóki jego potomkowie strzegą Klejnotu, Zachód jest bezpieczny. Mijały stulecia, a Torak nie zagroził ludom Zachodu. Aż wiosną roku 4865 na Drasnię napadła olbrzymia horda Nadraków, Thullów i Murgów. Pośrodku morza Angaraków niesiono w wielkiej żelaznej lektyce tego, którego zwano Kal Torak, co oznacza Króla i Boga. Burzono i palono miasta i wioski, gdyż Kal Torak przybył, by niszczyć, nie zdobywać. Tych, co przeżyli, oddawano Grolimom w stalowych maskach, by składali ich w ofierze podczas straszliwych rytuałów Angaraków. Nikt nie ocalał prócz tych, co uciekli do Algarii lub z ujścia Rzeki Aldura zostali zabrani przez okręty Chereków.
Potem najeźdźcy zaatakowali Algarię. Tu jednak nie znaleźli miast. Konni nomadzi, Algarowie, cofali się, a potem uderzali w gwałtownych, szybkich atakach. Tradycyjną siedzibą królów Algarii była Twierdza, zbudowana przez ludzi góra o kamiennych murach grubości trzydziestu stóp. Na próżno rzucali się na te mury Angarakowie. Wreszcie rozpoczęli oblężenie, które - choć bezowocne - trwało osiem lat.
Dzięki temu Zachód zyskał czas na przygotowania i mobilizację. Generałowie zebrali się w Imperialnej Akademii Wojennej w Tol Honeth i ustalili strategię. Zapomniano o narodowych sporach i Branda, Strażnika Rivy, wybrano naczelnym wodzem. Wraz z nim przybyła niezwykła para doradców: stary, lecz pełen wigoru mężczyzna, który twierdził, że oglądał nawet królestwa Angaraków; oraz uderzająco piękna kobieta ze srebrnym lokiem na czole i królewskimi manierami. Ich Brand słuchał i im okazywał niemal uniżony szacunek.
Późną wiosną roku 4875 Kal Torak porzucił oblężenie i ruszył na zachód, ku morzu, cały czas ścigany przez algarskich jeźdźców. W górach Ulgosi wyszli nocą ze swych jaskiń i uczynili straszliwą rzeź wśród śpiących Angaraków. Wciąż jednak nieprzeliczone były armie Kal Toraka. Po krótkiej przerwie i przegrupowaniu hufce podążały doliną rzeki Arend w stronę miasta Vo Mimbre, niszcząc wszystko na swej drodze. Z początkiem lata Angarakowie ruszyli do szturmu na miasto.
Trzeciego dnia bitwy trzykrotnie zagrał róg. Otworzyły się bramy Vo Mimbre i rycerze Mimbratów runęli szarżą na przednie szeregi hordy Angaraków; okute żelazem kopyta ich wierzchowców tratowały żywych i martwych. Z lewego skrzydła natarła konnica Algarów, drasańscy pikinierzy i ochotnicy Ulgosów o zasłoniętych twarzach. A z prawej flanki ruszyli wojownicy Chereków i legiony Tolnedry.
Atakowany z trzech stron Kal Torak rzucił do walki swe odwody. Wtedy właśnie na jego armię spadli z tyłu Rivanie w szarych strojach, Sendarowie i asturscy łucznicy. Angarakowie padali jak pszenica pod ostrzem żniwiarza. Chaos zapanował w ich szeregach.
Wtedy odstępca, Zedar Czarownik zwany Apostatą, podbiegł spiesznie do czarnej żelaznej lektyki, z której nie wyłonił się jeszcze Kal Torak. I powiedział do Przeklętego:
- Panie, wrogowie twoi otoczyli cię w wielkiej liczbie. Tak, nawet szarzy Rivanie przybyli, by rzucić wyzwanie twej potędze.
Kal Torak powstał w gniewie i oznajmił:
- Wyruszę więc, by ci fałszywi strażnicy Cthrag Yaska, klejnotu, który do mnie należał, zobaczyli mnie i poznali strach. Przyślij tu moich królów.
- Wszechmocny Panie - odparł Zedar. - Nie ma już twoich królów. Stracili życie w bitwie, a z nimi wielu kapłanów Grolimów.
Wielki był gniew Kal Toraka, gdy to usłyszał, a ogień trysnął z jego prawego oka i z oka, które utracił. Rozkazał swym sługom, by przywiązali jego tarczę do ramienia, przy którym nie było dłoni. Chwycił swój straszliwy czarny miecz i tak uzbrojony wyruszył do bitwy.
Wtedy spośród oddziałów Rivan dał się słyszeć głos:
- W imię Belara wyzywam cię, Toraku. W imię Aldura staję przeciw tobie. Zaprzestańmy rozlewu krwi i spotkajmy się, by rozstrzygnąć tę walkę. To ja, Brand, Strażnik Rivy. Walcz ze mną albo zabieraj swe cuchnące wojska i nigdy już nie wracaj do królestw Zachodu.
Kal Torak wyszedł przed swe oddziały i krzyknął:
- Gdzie jest ten, który ośmiela się stawać przeciwko Władcy Świata?! Oto ja, Torak, Król Królów i Pan Panów. Zniszczę tego gadatliwego Rivanina. Zginą moi wrogowie, a Cthrag Yaska znowu do mnie powróci.
Brand wystąpił. Niósł wielki miecz i przesłoniętą tarczę.
U jego boku kroczył posiwiały wilk, a nad głową leciała śnieżnobiała sowa.
- Jestem Brand - oznajmił. - I zmierzę się z tobą, ohydny i okaleczony Toraku.
Kiedy Torak spostrzegł wilka, zawołał:
- Odejdź, Belgaracie! Uciekaj, jeśli chcesz życie zachować!
Do sowy zaś powiedział:
- Porzuć swego ojca, Polgaro, i oddaj mi cześć. Poślubię cię i uczynię Królową Świata.
Ale wilk zawył groźnie, a sowa zahukała z pogardą.
Torak wzniósł miecz i uderzył w tarczę Branda. Długo walczyli, liczne i straszne zadali sobie ciosy. Ci, którzy stali w pobliżu, by oglądać walkę, byli zdumieni. Wielka była wściekłość Toraka i miecz jego uderzał w tarczę Branda, aż Strażnik upadł pod naporem Przeklętego. Wtedy jednym głosem zawył wilk i huknęła sowa i siła Branda została odnowiona.
Jednym ruchem Strażnik Rivy odsłonił swą tarczę, pośrodku której tkwił okrągły klejnot rozmiaru serca dziecka. Gdy spojrzał na niego Torak, kamień lśnić zaczął i wysyłać płomienie. Przeklęty cofnął się przed nim. Odrzucił tarczę i miecz, i podniósł ręce do twarzy, by osłonić ją przed straszliwym ogniem klejnotu.
Brand uderzył, a miecz jego przebił przyłbicę Toraka, trafił w oko, którego nie było, i zagłębił się w głowie Przeklętego. Torak padł i wydał straszny krzyk. Wyrwał miecz i zrzucił hełm. Ci, co patrzyli, zadrżeli w grozie, gdyż twarz jego spalona była okropnie. Płacząc krwią, Torak krzyknął znowu, gdy spojrzał na klejnot, który nazwał Cthrag Yaską i dla zdobycia którego sprowadził wojnę do królestw Zachodu. Potem runął, a ziemia zadrżała od jego upadku.
Krzyk wielki podniósł się z hufców Angaraków, gdy zobaczyli, jaki los spotkał Kal Toraka; w panice rzucili się do ucieczki. Lecz armie Zachodu ścigały ich i zabijały, a gdy wstał szary świt, nie było już wrogich wojsk.
Brand rozkazał przynieść ciało Przeklętego, by mógł spojrzeć na tego, który chciał zostać królem świata. Lecz ciała nie znaleziono. Nocą Zedar Czarodziej rzucił zaklęcie i niewidzialny ominął armie Zachodu, unosząc tego, którego wybrał na swego pana.
Brand wysłuchał wtedy swych doradców. I powiedział mu Belgarath:
- Torak nie umarł. Śpi tylko. Jest bowiem Bogiem i nie może zginąć od ziemskiej broni.
- Kiedy się zbudzi? - zapytał Brand. - Muszę przygotować Zachód na jego powrót.
Odpowiedziała mu Polgara:
- Kiedy znowu potomek Króla Rivy zasiądzie na północnym tronie, Mroczny Bóg przebudzi się, by stoczyć z nim wojnę.
Brand zmarszczył brew.
- Ale to znaczy: nigdy!
Wszyscy bowiem wiedzieli, że ostatni Rivański Król został wraz z całą rodziną zamordowany przez nyissańskich skrytobójców w roku 4002.
I znowu przemówiła kobieta:
- Gdy czas nadejdzie, Rivański Król powróci, by objąć swą dziedzinę. Tak mówi prastare Proroctwo. Nic więcej powiedzieć nie wolno.
Brand był zadowolony i wysłał swe armie, by oczyściły pole bitwy z trupów Angaraków. A gdy skończyły dzieło, królowie Zachodu zebrali się na radę pod miastem Vo Mimbre. Wiele głosów wychwalało Branda.
Byli ludzie, którzy krzyczeli, że Brand powinien zostać władcą całego Zachodu. Tylko Mergon, ambasador Imperium Tolnedry, protestował w imieniu swego imperatora, Rana Boruna IV. Brand nie przyjął zaszczytu i wycofano propozycję, więc znów pokój zagościł wśród zebranych na radzie. Lecz w zamian za ten pokój postawiono Tolnedrze żądanie. Gorim Ulgosów pierwszy przemówił gromkim głosem:
- Aby dopełnić Proroctwa, obietnica musi być złożona, że księżniczka Tolnedry zostanie żoną Rivańskiego Króla, który przybędzie, by ocalić świat. Tego żądają Bogowie.
I znowu zaprotestował Mergon.
- Dwór Rivańskiego Króla pusty jest i zimny. Nie siedzi władca na tronie Rivy. Jak może księżniczka Imperialnej Tolnedry zostać poślubiona duchowi?
Odpowiedziała mu kobieta, która była Polgarą.
- Rivański Król powróci, by zasiąść na swym tronie i czekać na narzeczoną. Od dzisiejszego dnia zatem, każda księżniczka Imperialnej Tolnedry stawi się na Dworze Rivańskiego Króla w dniu swych szesnastych urodzin. Ubrana w ślubną suknię przez trzy dni czekać będzie na przybycie Króla. Jeśli ten się nie zjawi, będzie wolna, by powrócić do swego ojca i spełnić to, co dla niej przeznaczył.
- Cała Tolnedra powstanie przeciw tej hańbie! - krzyknął Mergon. - Nie! Nie ma zgody!
Wtedy znowu przemówił mądry Gorim Ulgosów.
- Powtórz swemu imperatorowi, że taka jest wola Bogów. Powtórz mu także, że jeśli Tolnedra jej nie spełni, cały Zachód powstanie przeciw niemu i rozpędzi synów Nedry na wiatr, powali wspaniałe Imperium, aż Tolnedra istnieć przestanie.
Wtedy, widząc potęgę zgromadzonych armii, ambasador ustąpił. Wszyscy się zatem zgodzili i decyzja zapadła.
Potem szlachcice rozdartej wojną Arendii przyszli do Branda mówiąc:
- Król Mimbratów nie żyje, tak jak i książę Asturów. Kto będzie teraz nami władał? Od dwóch tysięcy lat wojna między Mimbre i Asturią wyniszcza piękną Arendię. Jak znowu możemy się stać jednym ludem?
Brand myślał długo.
- Kto jest dziedzicem tronu Mimbratów? - zapytał.
- Korodullin jest następcą króla Mimbratów - odpowiedzieli.
- A kto jest spadkobiercą linii Asturów?
- Mayaserana, córka księcia Asturii.
- Przyprowadźcie oboje - polecił im Brand. A kiedy stanęli przed nim, powiedział: - Trzeba kres położyć rozlewowi krwi między Mimbre i Asturią. Wolą moją jest, byście poślubili się wzajemnie i by rody, które tak dawno wojnę toczą, zostały połączone.
Oboje płakali głośno i skarżyli się, gdyż wypełniała ich pradawna wrogość i duma ich oddzielnych rodów. Jednak Belgarath odszedł z Korodullinem na stronę i rozmawiał z nim długo. A Polgara oddaliła się z Mayaserana w miejsce odosobnione i również do niej przemówiła. Ani wtedy, ani potem żaden człowiek nie dowiedział się, co usłyszała para młodych ludzi. Wszakże gdy powrócili do Branda, Mayaserana i Korodullin pogodzili się z tym, że mają zawrzeć małżeństwo. I to był ostatni akt rady, co zebrała się po bitwie pod Vo Mimbre.
Zanim odjechał na północ, Brand po raz ostatni przemówił do królów i szlachty.
- Wiele się tu dokonało dobrego i to przetrwa. Spójrzcie bowiem: oto połączyliśmy się przeciwko Angarakom i zostali rozbici. Zły Torak pokonany. A przymierze, jakie tu zawarliśmy, przygotowuje Zachód na dzień zapowiedziany Proroctwem, gdy powróci Rivański Król, a Torak przebudzi się z długiego snu, by znowu walczyć o władzę i panowanie. Wszystko, czego można w dzisiejszym dniu dokonać, szykując się do wielkiej i ostatecznej wojny, zostało dokonane. Nic więcej nie możemy uczynić. Tutaj też, być może, zaleczone będą rany Arendii i zakończona walka trwająca ponad dwa tysiąclecia. I z tego wszystkiego kontent jestem. Bądźcie więc pozdrowieni i żegnajcie.
I opuścił ich, ruszając na północ wraz z siwym mężczyzną, który był Belgarathem i kobietą o królewskiej posturze, która była Polgarą. Wsiedli na statek w Camaarze, w Sendarii i pożeglowali do Rivy. A Brand nigdy już nie powrócił do królestw Zachodu.
O jego towarzyszach jednak wiele krąży opowieści. Które zaś z nich prawdę mówią, a które są fałszem, niewielu z ludzi wie na pewno.
CZEŚĆ PIERWSZA
ARENDIA
Rozdział I
Vo Wacune już nie istniało. Dwadzieścia cztery stulecia minęły od dnia, gdy stolica wacuńskich Arendów legła w gruzach, a mroczna, nieskończona puszcza północnej Arendii zagarnęła ruiny. Padły spękane mury, pochłonięte przez mech i wilgotne brunatne paprocie; tylko kikuty dumnych niegdyś wież rozpadały się wśród drzew, znacząc miejsce, gdzie stało Vo Wacune. Mokry śnieg leżał na okrytych mgłą ruinach, a strumyczki wody jak łzy ściekały po pradawnych kamieniach.
Garion wędrował samotnie przez porośnięte drzewami ulice martwego miasta, dla ochrony przed chłodem owinięty w gruby szary płaszcz. Myśli miał równie smutne, jak łkające wokół głazy. Farma Faldora i zielone, zalane słońcem pola zostały tak daleko, że znikały wolno w mgiełce zapomnienia. Rozpaczliwie tęsknił za domem. I choć starał się jak mógł, nie pamiętał już szczegółów. Smakowite zapachy kuchni cioci Pol były tylko niewyraźnym wspomnieniem; stuk Durnikowego młota w kuźni cichł jak konające echo ostatniego uderzenia dzwonu; czyste, wyraźne twarze towarzyszy zabaw falowały w pamięci, aż wreszcie nie był już pewien, czyby je rozpoznał. Dzieciństwo odpływało i mimo prób nie potrafił go zatrzymać.
Wszystko się zmieniało; w tym cały problem. Ośrodkiem życia, opoką, na której stała budowla dzieciństwa, zawsze była ciocia Pol. W prostym świecie farmy Faldora była też panią Pol, kuchmistrzynią, lecz tuż za bramą dziedzińca stała się Polgarą Czarodziejką, która obserwowała mijanie czterech tysiącleci z powodów, jakie przekraczały możliwości pojmowania.
I pan Wilk, stary włóczęga i bajarz, także się zmienił. Garion wiedział teraz, że stary przyjaciel był w istocie jego prapradziadkiem - z nieskończoną liczbą dodatkowych „pra”, dodanych dla dokładności - ale przecież zza tych łobuzerskich oczu zawsze spoglądał spokojnym wzrokiem Belgarath Czarodziej; spoglądał i czekał, przez siedem tysięcy lat przyglądając się szaleństwom ludzi i Bogów.
Garion westchnął i powlókł się przez mgłę.
Same ich imiona budziły niepokój. Garion nigdy nie chciał wierzyć w czary, magię i zaklęcia. Takie rzeczy były nienaturalne, naruszały jego pojęcie solidnej, rozsądnej rzeczywistości. Lecz zbyt wiele się wydarzyło, by mógł trwać w swym wygodnym sceptycyzmie. W jednej wstrząsającej chwili ostatnie resztki wątpliwości rozsypały się w proch. Patrzył w oszołomieniu, jak ciocia Pol gestem i jednym słowem starła mleczne plamy z oczu wiedźmy Martje, z brutalną obojętnością przywracając jej wzrok i odbierając moc widzenia przyszłości. Garion zadrżał na wspomnienie rozpaczliwego krzyku Martje. Ten krzyk znaczył punkt, w którym świat stał się mniej solidny, mniej rozsądny i nieskończenie mniej bezpieczny.
Wyrwany z jedynego miejsca, które znał, niepewny tożsamości dwojga najbliższych mu ludzi, po zniszczeniu całej koncepcji rozróżnienia między możliwym i niemożliwym, Garion znalazł się na szlaku niezwykłej wędrówki. Nie miał pojęcia, co robią w tym zrujnowanym mieście ani dokąd stąd wyruszą. Jednego tylko był pewien: gdzieś w świecie był człowiek, który kiedyś skradał się przez mrok przedświtu do małego domku w zapomnianej wiosce. Ten człowiek zamordował jego rodziców. Choćby miał na to
poświęcić resztę życia, znajdzie go. I zabije. Było coś dziwnie uspokajającego w tym jedynym pewnym fakcie.
Ostrożnie minął gruzy domu, który runął na ulicę, i kontynuował posępną wędrówkę po zniszczonym mieście. Właściwie nie było na co patrzeć. Cierpliwe wieki wymazały niemal wszystko, co pozostawiła wojna, a mokry śnieg i gęsta mgła zakryły nawet te ostatnie ślady. Garion westchnął znowu i ruszył z powrotem do kikuta wieży, przy którym spędzili poprzednią noc.
Gdy się zbliżył, dostrzegł pana Wilka i ciocię Pol, rozmawiających cicho w pewnej odległości od wieży. Starzec naciągnął na głowę kaptur koloru rdzy, a ciocia Pol mocno otulała się swym błękitnym płaszczem. Z wyrazem ponadczasowego smutku spoglądała na okryte mgłą ruiny. Długie ciemne włosy spływały jej na plecy, a srebrny kosmyk wydawał się bielszy niż śnieg u jej stóp.
- Jest wreszcie - powiedział pan Wilk, gdy zobaczył Gariona.
Skinęła głową i spojrzała na chłopca z powagą.
- Gdzie byłeś? - spytała.
- Właściwie nigdzie - odparł Garion. - Chciałem trochę pomyśleć, to wszystko.
- Ale udało ci się przemoczyć nogi.
Podniósł stopę i popatrzył na błotnistą maź, jaka przylgnęła do mokrego buta.
- Śnieg jest wilgotniejszy, niż sądziłem - usprawiedliwił się.
- Czy noszenie tej zabawki naprawdę poprawia ci samopoczucie? - Pan Wilk wskazał miecz, z którym Garion ostatnio niemal się nie rozstawał.
- Wszyscy powtarzają, jak niebezpieczna jest Arendia - wyjaśnił chłopiec. - Poza tym, muszę się do niego przyzwyczajać.
Przesunął trzeszczący jeszcze, nowiutki pas, tak by owinięta drutem rękojeść nie rzucała się zbytnio w oczy.
Miecz był prezentem od Baraka na Dzień Zarania, jednym z kilku, jakie otrzymał, gdy spędzili święto na morzu.
- Nie pasuje ci, wiesz? - Starzec spoglądał z lekką dezaprobatą.
- Daj mu spokój, ojcze - wtrąciła z roztargnieniem ciocia Pol. - To jego prezent i jeśli ma ochotę, niech go nosi.
- Czy Hettar nie powinien już przybyć? - Garion wolał zmienić temat.
- Może natrafił na głębokie śniegi w górach Sendarii - odparł Wilk. - Zjawi się. Na Hettarze można polegać.
- Nie rozumiem, czemu zwyczajnie nie kupiliśmy koni w Camaarze.
- Nie byłyby tak dobre. - Pan Wilk skubnął swą krótką siwą brodę. - Przed nami daleka droga i nie mam ochoty się martwić, że w pewnym momencie koń pode mną padnie. Lepiej teraz trochę poczekać, niż później stracić o wiele więcej czasu.
Garion dotknął szyi w miejscu, gdzie skórę ocierał łańcuch przedziwnie rzeźbionego srebrnego amuletu, który dostał od cioci Pol i pana Wilka na Zaranie.
- To przejdzie, kochanie - zapewniła ciocia Pol.
- Wolałbym nosić go na ubraniu - poskarżył się. - Pod tuniką nikt nie zobaczy.
- Musi dotykać twojej skóry.
- Ale to niewygodne. Ładnie wygląda, ale czasami jest zimny, czasami gorący, a jeszcze kiedy indziej robi się okropnie ciężki. Łańcuch obciera mi szyję. Przypuszczam, że nie jestem przyzwyczajony do takich ozdób.
- To coś więcej niż ozdoba, kochanie. Przyzwyczaisz się w końcu.
- Może będzie ci przyjemniej - zaśmiał się Wilk - kiedy się dowiesz, że twoja ciotka przez dziesięć lat przyzwyczajała się do swojego. Ciągle jej powtarzałem, żeby włożyła go z powrotem.
- Nie sądzę, żebyśmy teraz musieli do tego wracać - zauważyła chłodno ciocia Pol.
- Czy ty też masz taki? - zapytał starca nagle zaciekawiony Garion.
- Oczywiście.
- Czy to coś oznacza, że wszyscy je nosimy?
- To rodzinny obyczaj, Garionie. - Ton cioci Pol kończył dyskusję. Mgła kłębiła się wokół nich, a wilgotna bryza dmuchała między ruinami.
Garion westchnął.
- Chciałbym, żeby Hettar już tu był. Wolałbym odjechać z tego miejsca. Przypomina cmentarz.
- Nie zawsze tak było - szepnęła ciocia Pol.
- A jak?
- Byłam tu szczęśliwa. Mury były wysokie, a wieże sięgały nieba. Wierzyliśmy, że tak już pozostanie na zawsze. - Wskazała na zbrązowiałe zimą krzaki jeżyn, oplatające spękane kamienie. - Tam rozpościerał się ogród pełen kwiatów, gdzie siadywały damy w bladożółtych sukniach, a młodzieńcy śpiewali dla nich zza muru. Ich głosy brzmiały słodko, a damy wzdychały i rzucały im przez mur jasnoczerwone róże. A ta aleja prowadziła do brukowanego marmurem skweru, gdzie spotykali się starcy, by wspominać dawno zapomniane wojny i towarzyszy, którzy odeszli. Dalej jeszcze stał dom, gdzie na tarasie siadywałam wieczorami wśród przyjaciół, by patrzeć, jak pojawiają się gwiazdy. Paź przynosił chłodzone owoce, a słowiki śpiewały tak, jakby pękały im serca.
Jej głos cichł z wolna.
- Lecz potem przyszli Asturowie - podjęła, a w jej słowach zabrzmiała już inna nuta. - Zdziwiłbyś się widząc, jak mało trzeba czasu na zniszczenie tego, co budowano przez tysiąc lat.
- Nie przejmuj się tak, Pol - uspokajał ją Wilk. - Takie rzeczy zdarzają się od czasu do czasu. Niewiele możemy na to poradzić.
- Ja mogłam - odparła, spoglądając na ruiny. - Ale ty mi nie pozwoliłeś, pamiętasz?
- Czy znowu mamy się o to spierać, Pol? Musisz się nauczyć godzić ze stratami. Wacuńscy Arendowie i tak byli już skazani. W najlepszym razie odsunęłabyś o kilka miesięcy to, co nieuniknione. Nie po to jesteśmy tym, kim jesteśmy, żeby mieszać się w sprawy, które nie mają żadnego znaczenia.
- To samo mówiłeś wtedy. - Spojrzała na szare drzewa, maszerujące wśród mgły po pustych ulicach. - Nie sądziłam, że drzewa powrócą tak szybko - szepnęła łamiącym się głosem. - Chyba mogłyby jeszcze trochę poczekać.
- To już prawie dwadzieścia pięć stuleci, Pol.
- Naprawdę? A wydaje się, że minął ledwie rok.
- Nie myśl o tym. Wpędzasz się tylko w melancholię. Może wrócimy do środka? Ta mgła wszystkim nam psuje humory.
Zawrócili do wieży. Ciocia Pol, nie wiadomo dlaczego, objęła Gariona za ramiona. Jej zapach i poczucie bliskości ściskały w gardle. Znikła przepaść, jaka powstała między nimi w ciągu ostatnich miesięcy.
Komorę u podstawy wieży zbudowano z tak masywnych głazów, że ani mijające wieki, ani bezgłośne, zachłanne korzenie drzew nie zdołały ich poruszyć. Wielkie łuki wspierały niski kamienny strop, tak że komora przypominała niemal jaskinię. Naprzeciw wąskiego przejścia szeroka szczelina między grubo ociosanymi blokami tworzyła naturalny komin. Kiedy przybyli poprzedniego wieczoru, przemoczeni i zmarznięci, Durnik z uwagą obejrzał szczelinę, po czym szybko skonstruował prymitywne, ale skuteczne palenisko.
- Może być - stwierdził. - Niezbyt eleganckie, ale wystarczy na kilka dni.
Gdy Wilk, Garion i ciocia Pol weszli do niskiego pomieszczenia, w palenisku trzaskał już ogień. Rzucał wydłużone cienie pomiędzy łuki sklepienia i promieniował miłym ciepłem. Durnik w swej brązowej skórzanej tunice układał drwa pod ścianą. Barak, wielki, rudobrody i w kolczudze, polerował miecz. Silk, w koszuli z niebielonego lnu i czarnej skórzanej kamizeli, siedział bezczynnie na jednym z pakunków i bawił się parą kostek.
- Słychać coś z Hettarem? - Barak podniósł głowę.
- Ma jeszcze dzień albo dwa - odparł Wilk i podszedł rozgrzać się przy ogniu.
- Może byś zmienił buty, Garionie? - zaproponowała ciocia Pol, wieszając błękitny płaszcz na haku, których kilka Durnik wbił młotem w pęknięcie muru.
Garion zdjął swój bagaż z innego haka i zaczął w nim grzebać.
- Pończochy też - dodała.
- Czy mgła podnosi się chociaż trochę? - zapytał pana Wilka Silk.
- Nic z tego.
- Jeśli zdołam was przekonać, żebyście się odsunęli od ognia, przygotuję kolację - ciocia Pol stała się nagle bardzo rzeczowa. Wyjęła szynkę, parę bochenków ciemnego wiejskiego chleba, woreczek suszonego grochu i może tuzin łykowatych marchewek. Nuciła cicho, jak zawsze podczas gotowania.
Następnego ranka po śniadaniu Garion narzucił podbitą wełną kurtkę, przypasał miecz i wrócił w okryte mgłą ruiny, by wypatrywać Hettara. Takie zadanie sobie wyznaczył i był wdzięczny, że nikt z przyjaciół nie powiedział, że to właściwie niepotrzebne. Brnąc przez zalane śnieżną mazią ulice w kierunku zburzonej bramy miasta, świadomie unikał melancholijnej zadumy, która zepsuła mu wczorajszy dzień. Ponieważ nie miał żadnego wpływu na sytuację, w jakiej się znalazł, przeżuwanie jej zostawi tylko przykry smak w ustach. Nie był wprawdzie radosny, gdy dotarł do niskiego fragmentu muru obok zachodniej bramy, ale też nie był szczególnie ponury.
Mur osłaniał go nieco, lecz chłód i wilgoć nadal docierały przez odzież do skóry, a stopy całkiem już przemarzły. Zadrżał i zajął pozycję. Wypatrywanie w tej mgle nie miało sensu, więc całą uwagę skoncentrował na nasłuchiwaniu. Uszy zaczęły rozróżniać odgłosy lasu za murem, kapanie wody z drzew, czasem głuchy upadek czapy śniegu, zsuwającej się z gałęzi, stukanie dzięcioła, pracującego na martwym pniu kilkaset jardów dalej.
- To moja krowa - oznajmił nagle jakiś głos z mgły. Garion zamarł i nasłuchiwał bez ruchu.
- Więc trzymaj ją na swoim pastwisku - odparł krótko inny głos.
- Czy to ty, Lammer? - zapytał pierwszy.
- Tak. Jesteś Detton, prawda?
- Nie poznałem cię. Ile to już lat?
- Będzie cztery albo i pięć - ocenił Lammer.
- Co słychać w waszej wsi? - spytał Detton.
- Głodujemy. Cała żywność poszła na podatki.
- Nasza też. Ostatnio jemy gotowane korzenie drzew.
- Tego jeszcze nie próbowaliśmy. Zjadamy nasze buty.
- Jak twoja żona? - spytał uprzejmie Detton.
- Umarła w zeszłym roku - odpowiedział Lammer obojętnym, pozbawionym emocji głosem. - Pan wziął naszego syna na żołnierza i chłopak zginał w jakiejś bitwie. Wylali na niego wrzącą smołę. Po tym wszystkim moja żona przestała jeść. Niedługo trwało, nim umarła.
- Przykro mi - współczuł Detton. - Była bardzo piękna.
- Obojgu teraz lepiej - stwierdził Lammer. - Nie marzną już i nie głodują. Korzenie jakich drzew jadacie?
- Najlepsza jest brzoza. Świerk ma za dużo żywicy, a dąb jest za twardy. Gotujesz z korzeniami trochę trawy, żeby miały lepszy smak.
- Będę musiał spróbować.
- Muszę już wracać - oświadczył Detton. - Mój pan kazał mi karczować drzewa i skaże mnie na chłostę, jeśli za długo mnie nie będzie.
- Może kiedyś znów się spotkamy.
- Jeśli obaj przeżyjemy.
- Do zobaczenia, Detton.
- Do zobaczenia, Lammer.
Oba głosy odpłynęły. Garion stał nieruchomo jeszcze przez długi czas, oszołomiony, ze łzami współczucia w oczach. Najgorsza była ta obojętność, z jaką ci dwaj godzili się na wszystko. Straszny gniew zaczynał palić go w krtani. Nagle zapragnął kogoś uderzyć.
Potem z mgły nadpłynął inny dźwięk. Gdzieś niedaleko w lesie ktoś śpiewał. Głos był jasnym, czystym tenorem i Garion słyszał go całkiem wyraźnie. Pieśń mówiła o dawnych krzywdach, a refren wzywał do boju. Irracjonalnie, cały gniew Gariona skoncentrował się na nieznanym śpiewaku. Nudne wyliczanie abstrakcyjnych niesprawiedliwości wydawało się niemoralne wobec cichej desperacji Lammera i Dettona. Garion bez namysłu wyciągnął miecz i ukrył się za ruinami muru.
Pieśń brzmiała coraz bliżej i Garion słyszał już stukanie końskich podków w mokrym śniegu. Ostrożnie wychylił głowę; śpiewak pojawił się nie dalej niż dwadzieścia kroków od niego. Był to młody człowiek ubrany w żółte pończochy i jasnoczerwony kaftan. Obszyty futrem płaszcz odrzucił na plecy, na ramieniu miał długi, zakrzywiony łuk, a u pasa miecz w pochwie. Rudozłote włosy opadały gładko na kark spod spiczastej czapki z piórem. Choć pieśń była posępna i śpiewał ją głosem drżącym od pasji, na jego twarzy malowała się jakaś przyjazna otwartość, której nie mogły ukryć żadne groźne miny. Garion spoglądał gniewnie na tego pustogłowego młodego szlachcica; nie miał wątpliwości, że śpiewający dureń nigdy w życiu nie przygotowywał posiłku z korzeni drzew ani nie płakał po żonie, która z rozpaczy zagłodziła się na śmierć. Obcy szarpnął cugle i skierował konia wprost pod pęknięty łuk bramy, obok której w zasadzce czekał Garion.
Garion nie miał wojowniczego charakteru i w odmiennych okolicznościach zareagowałby inaczej. Ten jaskrawo odziany młodzik pojawił się w niewłaściwym momencie. Zaletą wymyślonego naprędce planu Gariona była prostota. Ponieważ nic nie mogło go skomplikować, działał doskonale - do czasu. Gdy tylko poetycznie nastrojony młodzik przejechał przez bramę, Garion wyskoczył z kryjówki, chwycił koniec płaszcza, szarpnął mocno i ściągnął jeźdźca z siodła. Z okrzykiem zdumienia i głośnym chlapnięciem obcy wylądował w błocie. Niestety, dalsza część planu poszła zupełnie fatalnie. Gdy zbliżał się, by pod groźbą miecza wziąć jeźdźca do niewoli, młody człowiek przetoczył się błyskawicznie, zerwał na nogi i wyciągnął własny oręż. Oczy błyszczały mu gniewem, a klinga kołysała się groźnie.
Garion nie był szermierzem, ale miał niezły refleks, a mięśnie twarde od prac, jakie wykonywał na farmie Faldora. Mimo złości, która skłoniła go do ataku, nie chciał poważnie zranić przybysza. Zauważył, że przeciwnik trzyma miecz lekko, wręcz niedbale. Pomyślał, że cios w klingę może bez trudu wybić miecz z jego dłoni. Machnął potężnie, ale ostrze mignęło tylko, schodząc z toru uderzenia i z dźwięcznym odgłosem trafiło w jego własny miecz. Odskoczył i jeszcze raz ciął niezgrabnie. Znów brzęknęły klingi. Potem szczęk, zgrzyt i dzwonienie wypełniły powietrze; obaj tłukli mieczami, parowali i robili zwody. Garion niemal natychmiast zrozumiał, że przeciwnik jest o wiele lepszym szermierzem, choć zignorował kilka możliwości czystego pchnięcia. Uśmiechnął się mimowolnie, podniecony hałaśliwym starciem. Obcy odpowiedział uśmiechem, otwartym, a nawet przyjaznym.
- No dobrze, dość już tego!
To pan Wilk zmierzał ku nim, z tuż za nim Barak i Silk.
- Co wy tu wyprawiacie?
Przeciwnik Gariona spojrzał zdumiony i opuścił miecz.
- Belgaracie... - zaczął.
- Lelldorinie - przerwał z naganą Wilk. - Czyżbyś stracił tę resztkę rozsądku, którą jeszcze miałeś?
Garion nagle zrozumiał kilka spraw. Wilk spojrzał na niego zimno.
- A więc, Garionie, jak to wytłumaczysz? Garion szybko postanowił spróbować podstępu.
- Dziadku - powiedział, akcentując to słowo i obrzucając młodego przybysza ostrzegawczym spojrzeniem. - Nie myślałeś chyba, że walczymy naprawdę? Lelldorin pokazywał mi, jak blokować pchnięcie miecza, to wszystko.
- Doprawdy? - mruknął sceptycznie Wilk.
- Oczywiście! - Garion był teraz wcieleniem niewinności. - Jaki mielibyśmy powód, żeby próbować się poranić?
Lelldorin otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Garion dyskretnie nadepnął mu na nogę.
- Lelldorin jest rzeczywiście znakomity - mówił pospiesznie, przyjaźnie kładąc młodemu człowiekowi dłoń na ramieniu. - Wiele mnie nauczył w ciągu kilku zaledwie minut.
Daj już spokój, Silk poruszył palcami w gestach drasańskiej tajnej mowy. Kłamstwo zawsze powinno być jak najprostsze...
- Chłopiec jest zdolnym uczniem, Belgaracie - oświadczył niepewnie Lelldorin, pojmując wreszcie.
- Zwinny, jeśli już nic innego - odparł sucho Wilk. - Co to za błazenada? - wskazał kolorowy strój Lelldorina. - Wyglądasz jak palma na Zaranie.
- Mimbraci zatrzymują uczciwych Asturów na przesłuchania - wyjaśnił młody Arend. - A musiałem przejechać w pobliżu kilku ich twierdz. Pomyślałem, że jeśli przebiorę się za któregoś z ich dworaków, nie będą mnie zaczepiać.
- Może masz więcej rozumu, niż sądziłem - przyznał niechętnie Wilk. Obejrzał się na Silka i Baraka. - To Lelldorin, syn barona Wildantor. Przyłączy się do nas.
- O tym właśnie musimy porozmawiać, Belgaracie - wtrącił pospiesznie Lelldorin. - Ojciec polecił mi tu przybyć i nie mogę okazać nieposłuszeństwa, lecz obowiązek wzywa mnie do pewnej sprawy nie cierpiącej zwłoki.
- Każdego młodego szlachcica w Asturii obowiązek wzywa przynajmniej do dwóch albo trzech spraw nie cierpiących zwłoki - odparł Wilk. - Przykro mi, Lelldorinie, ale nasza wyprawa jest zbyt ważna, by ją odkładać na czas, gdy będziesz chwytał w zasadzkę paru mimbrańskich poborców.
Z mgły wynurzyła się ciocia Pol, z opiekuńczym Durnikiem kroczącym obok.
- Co oni robią z tymi mieczami, ojcze? - zapytała, a oczy błyskały jej groźnie.
- Bawią się. Tak przynajmniej twierdzą - rzekł krótko pan Wilk. - To jest Lelldorin. Wspominałem ci o nim.
Ciocia Pol uniosła brew i zmierzyła Lelldorina badawczym spojrzeniem.
- Niezwykle barwny młody człowiek - zauważyła.
- Te szaty to przebranie - wyjaśnił Wilk. - Nie jest tak lekkomyślny, jak wygląda... w każdym razie nie aż tak. To najlepszy łucznik w Asturii i jego umiejętności mogą się nam przydać, zanim załatwimy sprawę.
- Rozumiem. - Wyraźnie nie była przekonana.
- Naturalnie, jest także inny powód - mówił dalej starzec. - Ale nie sądzę, żebyśmy akurat teraz musieli o nim dyskutować.
- Wciąż cię martwi ten fragment, ojcze? - spytała z irytacją. - Kodeks Mriński jest bardzo niejasny, a inne wersje nie wymieniają osób, o których wspomina. Sam wiesz, że to może być tylko alegoria.
- Zbyt wiele znam alegorii, które okazywały się szczerą
prawdą, by ryzykować. Może jednak wrócimy do wieży? - zaproponował. - Jest trochę za zimno i za mokro na długie dysputy o interpretacji tekstów.
Nic nie pojmując, Garion spojrzał pytająco na Silka, lecz niski mężczyzna odpowiedział mu wzrokiem, oznaczającym całkowitą niewiedzę.
- Pomożesz mi złapać konia, Garionie? - spytał grzecznie Lelldorin, wsuwając miecz do pochwy.
- Oczywiście. - Garion także schował broń. - Pobiegł chyba tamtędy.
Lelldorin podniósł łuk i obaj ruszyli tropem wierzchowca.
- Przepraszam, że ściągnąłem cię na ziemię - powiedział Garion, gdy zniknęli pozostałym z oczu.
- Drobiazg. - Lelldorin roześmiał się tylko. - Powinienem bardziej uważać.
Spojrzał na Gariona żartobliwie.
- Dlaczego skłamałeś Belgarathowi?
- To nie było tak całkiem kłamstwo. Przecież naprawdę nie chcieliśmy sobie zrobić krzywdy. A czasami trzeba całych godzin, żeby coś takiego wytłumaczyć.
Lelldorin roześmiał się znowu, tak zaraźliwie, że Garion musiał mu zawtórować.
Ze śmiechem maszerowali wzdłuż zarośniętej ulicy, między niskimi wzgórkami pokrytego śniegiem i błotem gruzu.
Rozdział II
Lelldorin z Wildantor miał osiemnaście lat, choć jego otwarta natura sprawiała, że wydawał się raczej chłopcem. Twarz zdradzała każdą doznaną emocję, a szczerość lśniła na niej jak latarnia. Był impulsywny, prędki w sądach i prawdopodobnie, co Garion przyznał z pewnym oporem, niezbyt inteligentny. Jednak nie sposób było go nie lubić.
Rankiem następnego dnia, gdy Garion zarzucił płaszcz, by ruszyć na swój posterunek i wypatrywać Hettara, Lelldorin przyłączył się natychmiast. Młody Arend zmienił kolorowe odzienie i nosił teraz brązowe pończochy, zieloną tunikę i ciemnobrunatną wełnianą pelerynę. Zabrał łuk, a do pasa przypiął kołczan ze strzałami. Kiedy brnęli przez śnieg w stronę ruin zachodniego muru, zabawiał się wypuszczając strzały do ledwie widocznych celów.
- Świetny jesteś - stwierdził z podziwem Garion po którymś szczególnie dobrym strzale.
- Jestem Asturem - odparł skromnie Lelldorin. - Od tysięcy lat jesteśmy łucznikami. Ojciec kazał wyciąć ramiona tego haku w dniu, kiedy się urodziłem. Potrafiłem go naciągnąć, nim skończyłem osiem lat.
- Pewnie często polujecie. - Garion pomyślał o gęstym lesie rosnącym dookoła i o tropach zwierzyny, jakie zauważył na śniegu.
- To nasza najpopularniejsza rozrywka. - Lelldorin przystanął, by wyrwać strzałę, którą przed chwilą trafił w pień drzewa. - Ojciec chwali się tym, że przy jego stole nigdy nie podaje się wołowiny ani baraniny.
- Też raz byłem na polowaniu. W Chereku.
- Na jelenie?
- Nie. Na dziki. Ale nie używaliśmy łuków. Cherekowie polują z włóczniami.
- Włóczniami? Jak można podejść tak blisko, żeby zabić cokolwiek włócznią?
Garion zaśmiał się odrobinę ponuro, wspominając nadwerężone żebra i obolałą głowę.
- Zbliżyć się to żaden problem. Dopiero wydostać się jest trudno, kiedy już wbiłeś włócznię w dzika.
Lelldorin nie bardzo rozumiał.
- Nagonka tworzy linię - wyjaśnił Garion. - Idą przez gąszcza i robią jak najwięcej hałasu. Ty bierzesz włócznię i czekasz na drodze, którą ruszą dziki, uciekając przed hałasem. Pościg doprowadza je do wściekłości i kiedy cię zobaczą, atakują. Wtedy używasz włóczni.
- To niebezpieczne? - zapytał Lelldorin. Oczy miał rozszerzone podziwem.
Garion kiwnął głową.
- Niewiele brakowało, a miałbym połamane wszystkie żebra.
Nie chciał się przechwalać, ale musiał przyznać, że reakcja towarzysza sprawia mu przyjemność.
- W Asturii nie ma wielu niebezpiecznych zwierząt - stwierdził z żalem Lelldorin. - Trochę niedźwiedzi i czasem stado wilków - zawahał się przez chwilę i spojrzał badawczo na Gariona. - Ale niektórzy ludzie znajdują bardziej interesujące cele niż jelenie.
Mówiąc to patrzył tajemniczo.
- Naprawdę? - Garion nie był pewien, co tamten miał na myśli.
- Prawie co dzień jakiś mimbrański wierzchowiec powraca do domu bez jeźdźca.
Garion był wstrząśnięty.
- Niektórzy ludzie uważają, że zbyt wielu jest Mimbratów w Asturii - oznajmił z naciskiem Lelldorin.
- Myślałem, że arendzka wojna domowa już się skończyła.
- Wielu jest takich, którzy w to nie wierzą. Wielu takich, co sądzą, że wojna będzie trwała, póki Asturia nie uwolni się od władzy Mimbratów. - Ton głosu Lelldorina nie pozostawiał wątpliwości co do jego poglądów w tej materii.
- Przecież kraj został zjednoczony po bitwie pod Vo Mimbre - zaprotestował Garion.
- Zjednoczony? Jak możesz wierzyć w coś takiego? Traktują Asturię jak podbitą prowincję. Dwór królewski jest w Vo Mimbre; każdy gubernator, poborca podatków, rządca i wyższy szeryf w królestwie jest Mimbratem. W całej Arendii nie znajdziesz ani jednego Astura na ważnym stanowisku. Mimbraci nie uznają nawet naszych tytułów. Mój ojciec, którego ród sięga tysiące lat wstecz, jest dla nich tylko „właścicielem ziemskim”. Mimbrat raczej odgryzie sobie język, niż nazwie go baronem. - Twarz Lelldorina pobladła od tłumionego wzburzenia.
- Nie przypuszczałem. - Garion nie bardzo wiedział, jak się zachować.
- Ale upokorzenie Asturii dobiega już końca - oświadczył rozgorączkowany młodzieniec. - Są tu ludzie, dla których patriotyzm jeszcze nie umarł. Już niedługo ci ludzie zapolują na królewską zwierzynę.
Zaakcentował to zdanie, wypuszczając strzałę w dalekie drzewo.
Potwierdził najgorsze obawy Gariona. Zbyt dobrze orientował się w szczegółach, by nie być zamieszany w spisek.
Jakby rozumiejąc, że posunął się za daleko, Lelldorin spojrzał na niego z konsternacją.
- Jestem głupcem - wyznał zawstydzony. - Nigdy nie umiałem powściągnąć języka. Proszę, Garionie, zapomnij o tym, co przed chwilą mówiłem. Wiem, że jesteś mi przyjacielem i nie zdradzisz tego, co wyjawiłem w rozgorączkowaniu.
Czegoś takiego właśnie obawiał się Garion. Tym oświadczeniem Lelldorin praktycznie zamknął mu usta. Wiedział, że powinien uprzedzić pana Wilka o tych szaleńczych planach, ale deklaracja przyjaźni i zaufania nie pozwalała mu mówić. Miał ochotę zgrzytać zębami z gniewu. Oto stanął przed zasadniczym dylematem moralnym.
Szli dalej, obaj milczący i trochę zakłopotani. Wreszcie dotarli do części muru, gdzie wczoraj Garion czekał w zasadzce. Przez długi czas spoglądali w mgłę, wśród coraz bardziej napiętej ciszy.
- Jaka jest Sendaria? - zapytał nagle Lelldorin. - Nigdy tam nie byłem.
- Nie ma tam tylu drzew - odparł Garion, patrząc ponad murem na szeregi ciemnych pni, maszerujących w kłębach mgły. - To spokojne miejsce.
- Gdzie tam mieszkałeś?
- Na farmie Faldora. To niedaleko jeziora Erat.
- Czy ten Faldor jest szlachcicem?
- Faldor? - roześmiał się Garion. - Nie, Faldor jest tak zwyczajny jak stare buty. To zwykły farmer, porządny, uczciwy, o dobrym sercu. Brakuje mi go.
- Czyli człowiek z gminu - stwierdził Lelldorin, wyraźnie gotów uznać Faldora za kogoś pozbawionego znaczenia.
- W Sendarii tytuły niewiele znaczą - wyjaśnił nieco oburzony Garion. - Ważniejsze, co ktoś robi, niż kim jest. - Skrzywił się. - Ja, na przykład, zmywałem garnki. Niezbyt przyjemne, ale ktoś musi to robić.
- Chyba nie byłeś poddanym? - Lelldorin był wstrząśnięty.
- W Sendarii nie ma poddanych.
- Nie ma poddanych? - Młody Arend patrzył na niego, wyraźnie nie pojmując.
- Nie - potwierdził stanowczo Garion. - Nigdy nie uważaliśmy posiadania poddanych za konieczne.
Wyraz twarzy Lelldorina wskazywał, że sama idea jest dla niego szokująca. Garion wspomniał głosy, które słyszał wczoraj wśród mgły, ale stłumił chęć wygłoszenia kilku uwag na temat poddaństwa. Arend i tak nie zrozumie, a obaj byli już bliscy zażyłości. Czuł, że potrzebuje teraz przyjaciela i nie chciał popsuć wszystkiego słowami, które mogły urazić tego sympatycznego młodego człowieka.
- Jaką pracę wykonuje twój ojciec? - spytał uprzejmie Lelldorin.
- Nie żyje. Moja matka też nie - Garion stwierdził, że jeśli mówi to bardzo szybko, nie odczuwa takiego bólu.
W oczach towarzysza błysnęło nagłe, impulsywne współczucie. Pocieszająco położył mu dłoń na ramieniu.
- Tak mi przykro - powiedział łamiącym się głosem. - Musiałeś to bardzo przeżyć.
- Byłem jeszcze mały. - Garion starał się mówić obojętnym tonem. - Nawet ich nie pamiętam.
Cierpienie było jeszcze zbyt osobiste, by o nim opowiadać.
- Jakaś zarażał - zapytał delikatnie Lelldorin.
- Nie - odparł Garion tym samym obojętnym głosem. - Zostali zamordowani.
Lelldorin odetchnął głęboko, a jego oczy rozszerzyły się.
- Pewien człowiek zakradł się nocą do wioski i podłożył ogień w ich domku - mówił dalej Garion, nie zdradzając żadnych emocji. - Dziadek próbował go ścigać, ale nie udało mu się. Z tego, co wiem, ten człowiek od bardzo dawna był wrogiem mojej rodziny.
- Chyba nie masz zamiaru tak tego zostawić?
- Nie. - Chłopiec wciąż wpatrywał się w mgłę. - Gdy tylko dorosnę, odnajdę go i zabiję.
- Zuch! - zawołał Lelldorin, obejmując Gariona. - Znajdziemy go i posiekamy na kawałki.
- My?
- Przecież pojadę z tobą - oznajmił Lelldorin. - Prawdziwy przyjaciel nie mógłby postąpić inaczej.
Mówił pod wpływem impulsu, ale był też absolutnie szczery. Mocno uścisnął dłoń Gariona.
- Przysięgam ci, że nie spocznę, póki morderca twoich rodziców nie legnie martwy u twych stóp.
To przyrzeczenie było łatwe do przewidzenia i Garion czynił sobie wymówki, że nie potrafił utrzymać języka za zębami. Traktował tę sprawę w sposób bardzo osobisty i nie był pewien, czy życzy sobie towarzystwa w poszukiwaniu zabójcy bez twarzy. Jednak inna część umysłu cieszyła się ze spontanicznego, impulsywnego poparcia Lelldorina. Postanowił zakończyć tę rozmowę. Poznał już Arenda i pojmował, że składa pewnie z dziesięć gorących przyrzeczeń dziennie, robi to szczerze i równie szybko o nich zapomina.
Rozmawiali więc o innych sprawach, stojąc obok siebie pod strzaskanym murem i owijając się ciasno płaszczami.
Krótko przed południem Garion usłyszał dobiegający z lasu przytłumiony stukot końskich kopyt. Po kilku minutach z mgły wynurzył się Hettar, a za nim kilkanaście dziko wyglądających koni. Wysoki Algar nosił na sobie krótką, podbitą wełną pelerynę. Buty miał ubłocone, a odzież brudną, lecz poza tym dwa tygodnie w siodle nie wywarły na nim żadnego efektu.
- Garionie - rzucił z powagą zamiast powitania, gdy obaj chłopcy wyszli mu na spotkanie.
- Czekaliśmy na ciebie - wyjaśnił Garion i przedstawił Lelldorina. - Zaprowadzimy cię teraz do reszty.
Hettar skinął głową i ruszył za parą przyjaciół przez ruiny do wieży, gdzie czekali pan Wilk i pozostali.
- Śnieg w górach - zauważył lakonicznie Algar, zeskakując z siodła. - Trochę utrudnił jazdę.
Ściągnął kaptur z ogolonej głowy i potrząsnął długim czarnym kosmykiem.
- Nic się nie stało - uspokoił go pan Wilk. - Wejdź, rozgrzej się i zjedz coś. Mamy sporo do omówienia.
Hettar spojrzał na konie, a jego opalona, ogorzała twarz stała się nagle pusta, jakby się koncentrował. Konie popatrzyły na niego uważnie, czujnie, strzygąc uszami. Potem odwróciły się i odbiegły między drzewa.
- Nie uciekną? - chciał wiedzieć Durnik.
- Nie - odparł Hettar. - Prosiłem je, żeby zostały. Durnik był zdziwiony, ale nie dyskutował.
Wszyscy weszli do wieży i zajęli miejsca przy palenisku. Ciocia Pol kroiła ciemny chleb i blady, żółty ser, a Durnik dokładał do ognia.
- Cho-Hag zawiadomił wodzów Klanów - oświadczył Hettar, zdejmując pelerynę. Pod spodem miał czarną kurtkę z końskiej skóry, z długimi rękawami i przynitowanymi stalowymi krążkami, tworzącymi rodzaj giętkiej zbroi. - Zbiorą się w Twierdzy na radę.
Odpiął krzywą szablę, odłożył na bok i usiadł przy ogniu. Wilk skinął głową.
- Czy ktoś spróbuje przedostać się do Prolgu?
- Przed odjazdem wysłałem do Gorima oddział moich ludzi - odparł Hettar. - Jeśli ktokolwiek może się przebić, to na pewno oni.
- Mam nadzieję - mruknął Wilk. - Gorim jest moim starym przyjacielem i zanim skończymy, będę potrzebował jego pomocy.
- Czy wasi ludzie nie lękają się krainy Ulgosów? - spytał grzecznie Lelldorin. - Słyszałem, że żyją tam potwory, żywiące się ludzkim mięsem.
Hettar wzruszył ramionami.
- Zimą nie wychodzą ze swych legowisk. Zresztą rzadko mają dość odwagi, by atakować zbrojny oddział konnych. - Spojrzał na pana Wilka. - W południowej Sendarii roi się od Murgów. Wiedziałeś o tym?
- Mogłem się domyślić. Czy zachowują się, jakby szukali czegoś konkretnego?
- Nie rozmawiam z Murgami - rzekł krótko Hettar.
Zakrzywiony nos i błyszczące oczy sprawiały, że wyglądał w tej chwili jak pikujący na ofiarę jastrząb.
- Jestem zaskoczony, że nie spóźniłeś się bardziej - zażartował Silk. - Cały świat wie o twoich uczuciach dla Murgów.
- Istotnie, raz sobie pofolgowałem - przyznał Hettar. - Spotkałem dwóch na drodze. To nie trwało długo.
- O dwóch już nie musimy się martwić - mruknął z aprobatą Barak.
- Sądzę, że nadszedł czas, by o pewnych sprawach powiedzieć otwarcie - oświadczył pan Wilk, strzepując z tuniki okruchy. - Większość z was ma pewne pojęcie o tym, co robimy, ale nie chcę, żeby ktoś wplątał się w coś przez przypadek. Ścigamy człowieka imieniem Zedar. Był kiedyś jednym z uczniów mojego Mistrza... a potem przeszedł do Toraka. Wczesną jesienią wśliznął się jakoś do sali tronowej w Rivie i ukradł Klejnot Aldura. Musimy go odszukać i odebrać ten skarb.
- Czy też jest czarodziejem? - Barak z roztargnieniem szarpał swój gruby rudy warkocz.
- Nie jest to termin, którego bym użył, ale owszem, w pewnym stopniu dysponuje mocą tego rodzaju. Jak my wszyscy: ja, Beltira i Belkira, Belzedar i cała reszta. Między innymi przed tym chcę was ostrzec.
- Wszyscy mieliście podobne imiona - zauważył Silk.
- Nasz Mistrz je zmieniał, gdy przyjmował nas na uczniów. Była to prosta zmiana, ale dla nas bardzo istotna.
- Czy to znaczy, że na początku nazywałeś się Garath? - Silk chytrze zmrużył swe oczy łasicy.
Wilk spojrzał zaskoczony, potem się roześmiał.
- Od tysięcy lat nie słyszałem tego imienia. Tak długo jestem Belgarathem, że o Garacie całkiem zapomniałem. Może i dobrze. Garath był nieznośnym chłopakiem; między innymi złodziejem i kłamcą.
- Są rzeczy, które się nie zmieniają - zauważyła ciocia Pol.
- Nikt nie jest doskonały - przyznał z pokorą Wilk.
- Ale dlaczego Zedar ukradł Klejnot? - spytał Hettar, odkładając talerz.
- Zawsze pragnął go dla siebie. Może to jest powodem. Ale raczej próbuje dostarczyć go Torakowi. Ten, kto wręczy Jednookiemu Klejnot, zostanie jego faworytem.
- Przecież Torak nie żyje - zaprotestował Lelldorin. - Strażnik Rivy zabił go pod Vo Mimbre.
- Nie - wyjaśnił Wilk. - Torak nie jest martwy. Śpi tylko. To nie mieczowi Branda było przeznaczone go zabić. Zedar wyniósł go po bitwie i ukrył gdzieś. Pewnego dnia się przebudzi, prawdopodobnie już niedługo, jeśli prawidłowo odczytuję znaki. Zanim to nastąpi, musimy odzyskać Klejnot.
- Ten Zedar sprawia za wiele kłopotów - burknął Barak. - Już dawno powinieneś się go pozbyć.
- Możliwe.
- Więc dlaczego zwyczajnie nie machniesz ręką i nie sprawisz, że zniknie? - zaproponował Barak, wykonując dziwny gest swymi grubymi palcami.
Wilk pokręcił głową.
- Nie mogę. Nawet Bogom tego nie wolno.
- W takim razie mamy kłopot. - Silk zmarszczył czoło. - Każdy Murgo od tego miejsca aż do Rak Goska będzie próbował nas powstrzymać, byśmy nie dogonili Zedara.
- Niekoniecznie - stwierdził Wilk. - Zedar ma Klejnot, ale Ctuchik rozkazuje Grolimom.
- Ctuchik? - zdziwił się Lelldorin.
- Najwyższy Kapłan Grolimów. Nienawidzą się z Zedarem. Sądzę, że możemy na nim polegać: nie zechce dopuścić Zedara z Klejnotem do Toraka.
Barak wzruszył ramionami.
- Co za różnica? Ty i Polgara możecie użyć magii, jeśli napotkamy jakieś trudności.
- Są pewne ograniczenia takich działań - stwierdził wymijająco Wilk.
- Nie rozumiem. - Barak zmarszczył brwi. Pan Wilk westchnął głęboko.
- No dobrze. Skoro już powstał ten problem, wyjaśnijmy go także. Czary, jeśli tak je nazwiemy, są naruszeniem naturalnego porządku rzeczy. Czasem dają pewne nieoczekiwane efekty, więc trzeba bardzo uważać. Poza tym tworzą... - zastanowił się. - Powiedzmy, rodzaj hałasu. To niezbyt dokładne określenie, ale wystarczy, żeby wytłumaczyć, o co chodzi. Inni, o takich samych zdolnościach, słyszą ten hałas. Kiedy Polgara i ja zaczniemy coś zmieniać, każdy Grolim na zachodzie będzie dokładnie wiedział, gdzie jesteśmy i co robimy. Zaczną piętrzyć przed nami przeszkody, aż do całkowitego wyczerpania.
- Tyle samo energii potrzeba, by zrobić coś z pomocą magii, co z pomocą własnych ramion i grzbietu - dodała ciocia Pol. - To bardzo męczące.
Siedziała przy ogniu i starannie zszywała niewielkie rozdarcie tuniki Gariona.
- Nie wiedziałem - wyznał Barak.
- Niewielu ludzi wie.
- Jeśli zajdzie konieczność, Pol i ja możemy podjąć pewne kroki - mówił dalej Wilk. - Ale nie przez cały czas. I nie możemy sprawić, by coś zniknęło. Na pewno rozumiecie, dlaczego.
- Och, naturalnie - potwierdził Silk, choć jego ton wyraźnie świadczył, że nie ma najmniejszego pojęcia.
- Wszystko, co istnieje, jest zależne od wszystkiego innego - tłumaczyła cichym głosem ciocia Pol. - Gdyby ktoś chciał unicestwić jedną rzecz, całkiem możliwe, że zniknęłoby wszystko.
Ogień strzelił i Garion podskoczył lekko. Komora wydała się nagle pogrążona w mroku, a cienie czaiły się po kątach.
- Oczywiście, to nie może się zdarzyć - uspokoił ich Wilk. - Jeśli ktoś spróbuje cokolwiek unicestwić, jego wola odbija się. Gdy powie „Przestań istnieć”, to właśnie on znika. Dlatego musimy bardzo uważać na to, co mówimy.
- Nie dziwię się - mruknął Silk. Szerzej otworzył oczy.
- Z wieloma przeszkodami, jakie napotkamy, można sobie poradzić zwykłymi środkami - podjął Wilk. - Z tego właśnie powodu zebraliśmy tu was wszystkich. W każdym razie to jeden z powodów. Razem pokonacie większość tego, co stanie nam na drodze. Najważniejsze, że Polgara i ja musimy doścignąć Zedara, zanim dotrze z Klejnotem do Toraka. Zedar znalazł jakiś sposób, by dotknąć Klejnotu... nie wiem jaki. Jeśli zdradzi go Torakowi, żadna siła nie powstrzyma Jednookiego. Stanie się Królem i Bogiem całego świata.
Siedzieli w migotliwym, czerwonym blasku ognia i z powagą rozważali taką możliwość.
- Sądzę, że wyjaśniłem już wszystkie istotne sprawy. Jak uważasz, Pol?
- Chyba tak, ojcze. - Wygładziła swą szarą samodziałową suknię.
Później, obok wieży, gdy szary zmierzch skradał się między mglistymi ruinami Vo Wacune, a w powietrzu płynął aromat gulaszu, jaki gotowała ciocia Pol, Garion zwrócił się do Silka:
- Czy to wszystko prawda?
Drobny mężczyzna spojrzał na szarą ścianę mgły.
- Zachowujmy się tak, jakbyśmy w to wierzyli - zaproponował. - W danych okolicznościach popełnienie błędu może nie być najlepszym rozwiązaniem.
- Czy ty też się boisz, Silku? - spytał Garion. Silk westchnął.
- Tak - przyznał. - Ale możemy się zachowywać tak, jakbyśmy wierzyli, że wcale się nie boimy. Prawda?
- Możemy chyba spróbować.
Potem obaj wrócili do komory u stóp wieży, gdzie blask ognia tańczył po niskich kamiennych łukach, odpychając mgłę i chłód.
Rozdział III
Następnego ranka Silk wyszedł z wieży ubrany w bogaty karmazynowy kaftan i workowatą aksamitną czapkę, zsuniętą zawadiacko na ucho.
- Co to ma znaczyć? - zapytała ciocia Pol.
- Przypadkiem trafiłem w bagażu na starego przyjaciela - odparł swobodnie Silk. - Nazywa się Radek z Boktoru.
- A co się przytrafiło Ambarowi z Kotu?
- Ambar to poczciwy człowiek - stwierdził z pewnym lekceważeniem Silk. - Ale Murgo imieniem Asharak zna go już i mógł szepnąć o nim słówko w pewnych kręgach. Nie szukajmy kłopotów, jeśli nie musimy.
- Niezłe przebranie - zgodził się pan Wilk. - Jeszcze jeden drasański kupiec na Wielkim Trakcie Zachodnim nie zwróci niczyjej uwagi. Nieważne, jak się będzie nazywał.
- Imię jest niezwykle istotne - zaprotestował urażony Silk. - Całe przebranie opiera się na imieniu.
- Nie dostrzegam żadnej różnicy - oznajmił uparty
Barak.
- Jest ogromna. Pojmujesz z pewnością, że Ambar to włóczęga, który nie ma wielkiego poważania dla zasad etyki. Radek to człowiek poważny, którego słowo liczy się we wszystkich ośrodkach handlowych Zachodu. Poza tym Radek zawsze podróżuje ze służbą.
- Służbą? - ciocia Pol uniosła brew.
- Tylko dla urealnienia kostiumu - zapewnił ją pospiesznie Silk. - Ty, oczywiście, nie mogłabyś nigdy udawać służącej, lady Polgaro.
- Dziękuję.
- Nikt by w to nie uwierzył. Będziesz moją siostrą, która wyruszyła, by obejrzeć wspaniałości Tol Honeth.
- Twoją siostrą?
- Jeśli wolisz, możesz zostać moją matką - zaproponował bezczelnie Silk. - Pielgrzymujesz do Mar Terrin, by odpokutować swoją barwną przeszłość.
Ciocia Pol przez chwilę patrzyła na niego nieruchomo, a Silk uśmiechał się niewinnie.
- Pewnego dnia to poczucie humoru wpędzi cię w poważne kłopoty, książę Kheldarze.
- Zawsze jestem w kłopotach, pani. Gdyby zniknęły, nie wiedziałbym, jak się zachować.
- Jeśli wy dwoje się zgodzicie, moglibyśmy już ruszać - wtrącił pan Wilk.
- Jeszcze chwilę - odparł Silk. - Gdybyśmy spotkali kogoś i musieli się tłumaczyć, to ty, Lelldorin i Garion będziecie sługami Polgary. Hettar, Barak i Durnik są moimi.
- Jak sobie życzysz - zgodził się Wilk tonem znudzenia.
- Są po temu powody. - Świetnie.
- Nie chcesz ich poznać?
- Nieszczególnie. Silk był lekko urażony.
- Gotowi? - spytał Wilk.
- Zabraliśmy wszystko z wieży - zastanowił się Durnik. - Och, momencik. Zapomniałem zgasić ogień.
Wrócił do środka.
Wilk spojrzał za nim z rozdrażnieniem.
- Co za różnica? - mruknął. - Przecież to i tak same ruiny.
- Daj mu spokój, ojcze - poprosiła łagodnie Polgara. - Taki już jest.
Mieli właśnie wsiadać na konie, gdy wierzchowiec Baraka, wielki, silny gniadosz, prychnął i spojrzał z wyrzutem na Hettara. Algar zachichotał.
- Co w tym śmiesznego? - zapytał podejrzliwie Barak.
- Koń coś powiedział - odparł Hettar. - Nic ważnego. Wskoczyli na siodła i wyjechali spomiędzy ruin na wąską
błotnistą ścieżkę, wijącą się wśród drzew. Topniejący śnieg leżał pod mokrymi drzewami, a woda kapała z gałęzi. Wszyscy otulali się w płaszcze dla osłony przez chłodem i wilgocią. Gdy tylko wjechali między drzewa, Lelldorin zrównał się z Garionem.
- Czy książę Kheldar zawsze jest taki... no... wyrafinowany? - zapytał.
- Silk? O tak. Jest bardzo sprytny. Widzisz, to szpieg, więc przebrania i chytre oszustwa są jego drugą naturą.
- Szpieg? Naprawdę? - oczy Lelldorina błysnęły, gdy zastanawiał się nad otrzymaną informacją.
- Pracuje dla swego wuja, króla Drasni. Jak rozumiem, Drasanie od wieków zajmują się szpiegostwem.
- Musimy się zatrzymać, żeby zabrać resztę pakunków - przypomniał panu Wilkowi Silk.
- Pamiętam.
- Pakunki? - zdziwił się Lelldorin.
- Silk kupił w Camaarze trochę wełnianych tkanin - wyjaśnił Garion. - Powiedział, że da nam to formalny pretekst do podróży traktem. Ukryliśmy je w jaskini, kiedy zjechaliśmy z drogi, by trafić do Vo Wacune.
- Myśli o wszystkim, prawda?
- Próbuje. Mamy szczęście, że z nami jedzie.
- Może nauczyłby nas czegoś o przebieraniu - zaproponował Lelldorin. - Przyda się, kiedy wyruszymy na poszukiwanie twojego wroga.
Garion sądził, że Lelldorin nie pamięta już o złożonej impulsywnie obietnicy. Umysł Arenda wydawał się zbyt kapryśny, by długo zachować jedną myśl. Teraz jednak widział, że Lelldorin tylko pozornie zapominał. Perspektywa trudnych poszukiwań mordercy rodziców w towarzystwie tego młodego zapaleńca, zmieniającego plany i improwizującego przy każdej okazji, zaczęła być groźnie realna.
Przed południem, gdy zabrali towar Silka i przytroczyli do grzbietów zapasowych koni, powrócili na Wielki Trakt Zachodni, tolnedrańską drogę biegnącą przez sam środek puszczy. Ruszyli na południe równym, pochłaniającym odległość kłusem.
Minęli ciężko obładowanego poddanego, ubranego w łachmany i strzępy worka, powiązane kawałkami powroza. Miał zabiedzoną twarz i pod brudnymi szmatami był strasznie chudy. Zszedł z drogi i patrzył na nich lękliwie, póki nie przejechali. Współczucie ogarnęło Gariona. Pomyślał o Lammerze i Dettonie. Ciekawe, co się z nimi stanie? Z jakichś powodów ta sprawa wydała mu się ważna.
- Czy to naprawdę konieczne, żeby byli takimi nędzarzami? - zwrócił się do Lelldorina. Nie potrafił milczeć dłużej.
- Kto? - Lelldorin rozejrzał się zdziwiony.
- Ten poddany.
Lelldorin spojrzał przez ramię na obdartego mężczyznę.
- Nawet go nie zauważyłeś - stwierdził oskarżycielsko Garion.
Lelldorin wzruszył ramionami.
- Tylu ich jest...
- I wszyscy noszą łachmany i żyją na granicy głodu.
- Mimbrańskie podatki - odparł Arend, jakby to wszystko wyjaśniało.
- Ale ty jakoś zawsze masz co jeść.
- Nie jestem poddanym, Garionie - tłumaczył cierpliwie Lelldorin. - Zawsze najubożsi cierpią najbardziej. Taki już jest ten świat.
- Nie musi takim być - odparł gniewnie Garion.
- Po prostu nie rozumiesz.
- Nie. I nigdy nie zrozumiem.
- Oczywiście, że nie. - Pewność siebie Lelldorina doprowadzała do pasji. - Nie jesteś Arendem.
Garion zacisnął zęby, by powstrzymać narzucającą się odpowiedź.
Do późnego popołudnia pokonali trzydzieści mil. Śnieg prawie zniknął z poboczy traktu.
- Czy nie powinniśmy się zastanowić, gdzie spędzimy noc? - zasugerowała ciocia Pol.
Pan Wilk w zadumie poskrobał podbródek, patrząc z ukosa na cienie wyrastających wokół drzew.
- Mój wuj mieszka niedaleko stąd - wtrącił Lelldorin. - Hrabia Reldegen. Na pewno chętnie udzieli nam schronienia.
- Chudy? - zapytał pan Wilk. - Ciemne włosy?
- Teraz już siwe. Znasz go?
- Nie widziałem go już ze dwadzieścia lat. O ile pamiętam, zawsze był w gorącej wodzie kąpany.
- Wuj Reldegen? Musiałeś pomylić go z kimś innym, Belgaracie.
- Możliwe. Jak daleko do jego domu? - Nie więcej niż cztery mile.
- Odwiedzimy go - zdecydował Wilk.
Lelldorin potrząsnął uzdą i wyjechał na czoło, by wskazywać drogę.
- Jak ci idzie z twoim nowym przyjacielem? - spytał Silk, podjeżdżając do Gariona.
- Chyba dobrze. - Chłopiec nie był pewien, jak ma rozumieć to pytanie. - Chociaż trochę trudno mu cokolwiek wytłumaczyć.
- To w końcu naturalne - stwierdził Silk. - Jest przecież Arendem.
Garion natychmiast stanął w obronie Lelldorina.
- Jest uczciwy i bardzo dzielny.
- Jak oni wszyscy. Między innymi na tym polega problem.
- Lubię go - oznajmił chłopiec.
- Ja też, Garionie, ale to nie przesłania mi prawdy o nim.
- Jeśli chcesz coś powiedzieć, to dlaczego nie powiesz wprost?
- Dobrze. Nie pozwól, żeby przyjaźń zagłuszyła głos rozsądku. Arendia to niebezpieczne miejsce, a Arendowie regularnie wplątują się w jakieś kłopoty. Nie chciałbym, żeby twój zapalczywy towarzysz wciągnął cię w coś, co cię nie dotyczy. - Silk patrzył mu prosto w oczy i Garion pojął, że jest absolutnie poważny.
- Będę ostrożny - obiecał.
- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć - stwierdził Silk.
- Nie drwij ze mnie.
- Jakże bym śmiał - odparł kpiąco niski mężczyzna. Potem roześmiał się i dalej jechali razem przez mroczne popołudnie.
Szary kamienny dom hrabiego Reldegena stał wśród lasu, mniej więcej o milę od traktu, w samym środku polany rozciągającej się we wszystkie strony poza zasięg strzału z łuku. Choć nie był otoczony murem, sprawiał wrażenie warowni. Okna były wąskie, zakryte żelaznymi kratami. W rogach stały wieże zwieńczone blankami, a bramę prowadzącą na wewnętrzny dziedziniec zbudowano z całych pni drzew, wygładzonych i połączonych żelaznymi sztabami. Garion spoglądał na ten posępny stos kamieni, do którego zbliżali się w gasnącym szybko świetle dnia. Dom emanował dumną brzydotą, ponurą trwałością, która zdawała się rzucać wyzwanie całemu światu.
- Niezbyt przyjemne miejsce, co? - mruknął Garion.
- Asturska architektura jest odbiciem ich społeczeństwa - wyjaśnił Silk. - Solidny dom nie jest złym pomysłem w okolicy, gdzie sąsiedzkie sprzeczki często wymykają się spod kontroli.
- Tak się wszyscy siebie obawiają?
- Są ostrożni, Garionie. Po prostu ostrożni. Lelldorin zeskoczył z siodła przed potężną bramą i porozmawiał z kimś przez niewielkie, okratowane okienko. Po chwili rozległ się szczęk łańcuchów i zgrzyt odsuwanych żelaznych sztab.
- Na twoim miejscu, w środku unikałbym gwałtownych ruchów - poradził półgłosem Silk. - Pewnie będą nas obserwować łucznicy.
Garion spojrzał na niego ostro.
- To taki nietypowy zwyczaj tej krainy. Wjechali na brukowany dziedziniec i zsiedli.
Hrabia Reldegen, który wyszedł im na spotkanie, okazał się wysokim, szczupłym mężczyzną o włosach i brodzie koloru stali. Chodząc podpierał się laską. Miał na sobie zielony kaftan i czarne pończochy. Chociaż był we własnym domu, nosił miecz u pasa. Kulejąc, zszedł ciężko z szerokich schodów.
- Wuju. - Lelldorin skłonił się z szacunkiem.
- Witaj, siostrzeńcze - odparł uprzejmie hrabia.
- Moi przyjaciele i ja znaleźliśmy się przypadkiem w tej okolicy - wyjaśnił Lelldorin. - Pomyśleliśmy więc, że poprosimy cię o gościnę tej nocy.
- Zawsze chętnie cię widzę, siostrzeńcze - zapewnił z formalną grzecznością Reldegen. - Czy jedliście już kolację?
- Nie, wuju.
- Zatem musicie zasiąść ze mną do stołu. Czy mogę poznać twych przyjaciół?
Pan Wilk zsunął kaptur i wystąpił.
- My się już znamy, Reldegenie - oświadczył. Hrabia spojrzał zdumiony.
- Belgarath? To naprawdę ty?
- Tak. Wciąż włóczę się po świecie i płatam figle. Reldegen roześmiał się i przyjaźnie chwycił Wilka za ramię.
- Wejdźcie wszyscy. Nie stójmy w tym zimnie. Odwrócił się i pokuśtykał w stronę domu.
- Co ci się stało w nogę? - zapytał Wilk.
- Strzała w kolano. - Hrabia wzruszył ramionami. - Rezultat starej sprzeczki, już dawno zapomnianej.
- O ile pamiętam, często ci się zdarzały. Przez pewien czas sądziłem nawet, że przejdziesz przez życie z mieczem wysuniętym z pochwy.
- Byłem zapalczywym młodzikiem - przyznał Reldegen, otwierając szerokie drzwi u szczytu schodów. Poprowadził ich przez długi korytarz do sali imponujących rozmiarów, z ogniem płonącym na kominkach po obu stronach. Szerokie kamienne łuki podtrzymywały strop. Podłoga z wypolerowanego czarnego kamienia była zasłana skórami. Bielone ściany, kolumny i sufit poprzez kontrast niemal błyszczały. Tu i tam stały ciężkie rzeźbione krzesła z ciemnego drewna, a wielki stół z żelaznym kandelabrem pośrodku ustawiono tuż obok kominka przy końcu sali. Na jego gładkiej powierzchni leżało kilkanaście oprawnych w skórę ksiąg.
- Książki, Reldegenie? - zdumiał się pan Wilk, gdy zdjęli już płaszcze i oddali je służącym, którzy zjawili się natychmiast. - Naprawdę złagodniałeś, przyjacielu.
Hrabia uśmiechnął się tylko.
- Zapominam o manierach - przeprosił Wilk. - Pozwól, to moja córka, Polgara. Pol, to hrabia Reldegen, stary przyjaciel.
- Pani - hrabia skłonił się nisko. - To zaszczyt gościć cię w moim domu.
Ciocia Pol chciała coś odpowiedzieć, lecz nagle do sali wpadli dwaj młodzieńcy, dyskutując gorąco.
- Jesteś durniem, Berentainie! - warknął pierwszy, . ciemnowłosy, w szkarłatnym kaftanie.
- Zaiste, możesz być kontent, za takiego mnie uważając, Torasinie - odparł drugi, o jasnych kędzierzawych włosach, ubrany w tunikę w zielone i żółte pasy. - Ale czy radość ci to sprawia, czy też nie, przyszłość Arendii w rękach Mimbratów spoczywa. Twe gniewne enuncjacje i płomienna retoryka faktu tego odmienić nie zdołają.
- Przestań mnie tu zaistować, Berentainie - parsknął ciemnowłosy. - Mdło mi się robi, kiedy słyszę, jak naśladujesz dworską mowę Mimbratów.
- Wystarczy tego, panowie! - przerwał ostro hrabia Reldegen, stukając laską o podłogę. - Jeśli nadal będziecie się upierać przy politycznych dyskusjach, każę was rozdzielić. W razie konieczności, nawet siłą.
Patrząc na siebie z niechęcią, obaj młodzi ludzie rozeszli się w przeciwne końce sali.
- To mój syn, Torasin - wyjaśnił przepraszającym tonem hrabia, wskazując ciemnowłosego młodzieńca. - I jego kuzyn, Berentain, syn brata mojej zmarłej żony. Kłócą się tak już od dwóch tygodni. Kiedy przybył Berentain, musiałem pozabierać im miecze.
- Dyskusje polityczne dobrze robią na krążenie krwi, panie - zauważył Silk. - Szczególnie zimą. Gorączka nie dopuszcza do zatkania żył.
Hrabia parsknął śmiechem, słysząc tę uwagę.
- Książę Kheldar, z królewskiego rodu Drasni - przedstawił Silka pan Wilk.
- Wasza Wysokość - Reldegen skłonił się z szacunkiem. Silk skrzywił się lekko.
- Proszę cię, panie. Całe życie spędziłem na unikaniu takiej formy zwracania się do mnie. Jestem też pewien, że mój związek z rodziną królewską krępuje mego wuja w równym stopniu co mnie.
Hrabia zaśmiał się znowu.
- Czemu nie siadamy do stołu? - zaproponował. - Dwa tłuste jelenie od świtu obracają się na rożnach. Ostatnio dostałem też baryłkę czerwonego wina z południowej Tolnedry. O ile sobie przypominam, Belgarath zawsze cenił dobre jedzenie i dobre wina.
- Nie zmienił się, panie - zapewniła go ciocia Pol. - Gusta i czyny ojca łatwo jest przewidzieć, gdy się go już trochę pozna.
Hrabia z uśmiechem podał jej ramię i wszyscy ruszyli do drzwi po przeciwnej stronie sali.
- Powiedz mi, panie - odezwała się znowu Polgara - czy przypadkiem nie masz w swym domu wanny?
- Kąpiel zimą jest niebezpieczna, lady Polgaro - ostrzegł ją hrabia.
- Panie - odparła z powagą. - Kąpałam się zimą i latem przez więcej lat, niż potrafisz sobie wyobrazić.
- Niech się kąpie, Reldegenie - wtrącił pan Wilk. - Jej usposobienie pogarsza się w szybkim tempie, kiedy uważa, że jest brudna.
- Tobie również kąpiel by nie zaszkodziła, stary Wilku - odparowała kwaśno ciocia Pol. - Zaczynasz być mocno wyczuwalny, zwłaszcza po zawietrznej.
Pan Wilk wyglądał na lekko urażonego.
O wiele później, gdy każdy zjadł już solidną porcję dziczyzny, chleba nasączonego sosem i słodkich czereśniowych ciastek, ciocia Pol przeprosiła i wyszła z pokojówką, by dopilnować przygotowań do kąpieli. Mężczyźni zostali przy stole z kielichami wina. Ich twarze zalewał złocisty blask licznych świec sali jadalnej domu Reldegena.
- Pokażę wam wasze pokoje - zaproponował Lelldorinowi i Garionowi Torasin. Odsunął krzesło i wstał, rzucając Berentainowi spojrzenie pełne skrywanej pogardy.
Szli za nim korytarzem, potem po schodach na górne piętra domu.
- Nie chciałbym cię urazić, Tor - zaczął Lelldorin. - Ale twój kuzyn ma dość dziwaczne poglądy.
Torasin parsknął gniewnie.
- Berentain to bałwan. Myśli, że wywrze wrażenie na Mimbratach, naśladując ich mowę i płaszcząc się przed nimi.
W blasku świecy widzieli jego zagniewaną twarz.
- A dlaczego mu na tym zależy? - zdziwił się Lelldorin.
- Rozpaczliwie pragnie jakiejś posiadłości, którą mógłby nazwać własną - wyjaśnił Torasin. - Brat mojej matki miał bardzo mało ziemi. Ten tłusty idiota robi słodkie oczy do córki jednego z baronów w tym okręgu. A że baron nie zechce nawet spojrzeć na konkurenta bez majątku, Berentain próbuje pochlebstwem uzyskać posiadłość od mimbrańskiego gubernatora. Przysiągłby wierność nawet duchowi samego Kal Toraka, jeśli w ten sposób mógłby zdobyć ziemię.
- Czy nie rozumie, że nie ma żadnych szans? Zbyt wielu chciwych ziemi mimbrańskich rycerzy kręci się przy gubernatorze, żeby ten choć pomyślał o przyznaniu posiadłości Asturowi.
- To samo mu powtarzam - oświadczył z głęboką wzgardą Torasin. - Ale nie daje się przekonać. Swoim zachowaniem przynosi wstyd całej naszej rodzinie.
Lelldorin ze współczuciem pokręcił głową. Dotarli do korytarza na piętrze. Wtedy rozejrzał się szybko.
- Muszę z tobą pogadać, Tor - wyrzucił z siebie, zniżając głos do szeptu.
Torasin spojrzał na niego z uwagą.
- Mój ojciec odesłał mnie, bym służył Belgarathowi w sprawie niezwykłej wagi - szeptał nerwowo Lelldorin. - Nie wiem, jak długo mnie nie będzie. Dlatego ty i pozostali musicie sami zabić Korodullina.
Oczy Torasina rozszerzyły się ze zgrozy.
- Nie jesteśmy sami, Lelldorinie! - powiedział zduszonym głosem.
- Przejdę na drugi koniec korytarza - wtrącił pospiesznie Garion.
- Nie - odparł stanowczo Lelldorin, chwytając go za ramię. - Tor, Garion jest moim przyjacielem. Nie mam przed nim tajemnic.
- Proszę cię, Lelldorinie - zaprotestował Garion. - Nie jestem Asturem. Nie jestem nawet Arendem. Nie chcę znać waszych planów.
- Ale je poznasz, Garionie, jako dowód mego zaufania - oświadczył Lelldorin. - Latem, kiedy Korodullin wyruszy do zrujnowanego miasta Vo Astur, na sześć tygodni przenosząc tam dwór, by podtrzymać fikcję arendzkiej jedności, zastawimy na niego pułapkę.
- Lelldorinie! - jęknął blady Torasin. Ale Lelldorin nie dał się powstrzymać.
- I to niezwykłą pułapkę, Garionie. Będzie to mistrzowski cios w samo serce Mimbre. Napadniemy na niego w mundurach tolnedrańskich legionistów i posiekamy tolnedrańskimi mieczami. Nasz atak zmusi Mimbratów do wypowiedzenia wojny Imperium Tolnedry, a Tolnedra zmiażdży ich jak skorupkę jajka. Mimbre zostanie zniszczone i Asturia odzyska wolność!
- Nachak każe cię za to zabić, Lelldorinie! - zawołał Torasin. - Na własną krew przysięgaliśmy dochować tajemnicy.
- Powtórz Murgowi, że pluję na jego przysięgi - odparł zapalczywie Lelldorin. - Po co asturskim patriotom potrzebny ten zbój Murgów?
- On nam dostarcza złota, tępaku! - Torasin z trudem nad sobą panował. - Potrzebujemy jego czerwonego złota, żeby kupić mundury, miecze, żeby wzmocnić morale naszych zbyt słabych przyjaciół.
- Nie trzeba nam słabeuszy - stwierdził z mocą Lelldorin. - Patriota robi to, co robi, z miłości do ojczyzny, nie dla złota Angaraków.
Garion myślał szybko. Chwila zaskoczenia i oszołomienia minęła.
- Był taki człowiek w Chereku - powiedział. - Jarl Jarvik. On także brał złoto od Murgów i chciał zabić króla.
Tamci spojrzeli na niego, nie rozumiejąc.
- Coś dzieje się z państwem, gdy zginie jego władca - wyjaśnił Garion. - Nieważne, jak złym był królem ani jak dobre zamiary mieli ci, co go zabili. Na pewien czas kraj pogrąża się w chaosie. Wszędzie panuje zamieszanie i nie ma nikogo, kto wskazałby jakiś kierunek. Wtedy, jeśli wybuchnie wojna między tym krajem a innym, chaos jeszcze się pogłębia. Myślę, że gdybym był Murgiem, dokładnie taką sytuację chciałbym widzieć we wszystkich królestwach Zachodu.
Garion niemal w zdumieniu słuchał własnego głosu. Natychmiast rozpoznał tę oschłość i rzeczowość. Jak daleko sięgał pamięcią, ten głos zawsze mu towarzyszył, skryty w głębi umysłu, w jakimś cichym, odległym zakątku świadomości. I odzywał się, gdy chciał postąpić źle albo niemądrze. Nigdy jednak nie włączał się czynnie do rozmów z innymi ludźmi. Teraz przemówił wprost do tej dwójki młodych ludzi i tłumaczył cierpliwie.
- Złoto Angaraków nie jest tym, czym się wydaje - mówił dalej. - Ma w sobie moc, która deprawuje. Może dlatego jest koloru krwi. Zastanowiłbym się, zanim bym przyjął więcej czerwonego kruszcu od Murga Nachaka. Jak sądzicie, dlaczego wam go daje i pomaga w realizacji planu? Nie jest przecież Asturem, więc nie patriotyzm nim powoduje. To również bym rozważył.
Lelldorin i jego kuzyn stropili się nagle.
- Nie powtórzę nikomu tego, co tu usłyszałem - zapewnił Garion. - Powiedzieliście mi o tym w zaufaniu, zresztą i tak nie powinienem tego słuchać. Ale pamiętajcie, w świecie dzieje się obecnie o wiele więcej niż tutaj, w Arendii. A teraz chciałbym iść spać. Jeśli pokażecie mi moje łóżko, zostawię was, byście porozmawiali o tym wszystkim.
Ogólnie rzecz biorąc, Garion uznał, że nieźle się zachował. W najgorszym razie zasiał ziarno wątpliwości. Dostatecznie dobrze znał Arendów, by wiedzieć, że to za mało, by zmienić poglądy tej dwójki. Ale przynajmniej zrobił dobry początek.
Rozdział IV
Rankiem wyjechali wcześnie, gdy mgła wisiała jeszcze wśród drzew. Hrabia Reldegen okryty czarnym płaszczem wyszedł do bramy, by ich pożegnać. Stojący u boku ojca Torasin nie odrywał wzroku od twarzy Gariona, który starał się nie okazywać żadnych uczuć. Zapalczywego młodego Astura wyraźnie dręczyły wątpliwości. Może powstrzymają go przed rzuceniem się bez namysłu w jakąś katastrofę. To niewiele, pojmował chłopiec, ale w danych okolicznościach nie mógł zrobić więcej.
- Wracaj, Belgaracie - powiedział Reldegen. - Kiedyś, gdy będziesz mógł zostać na dłużej. Jesteśmy tu bardzo samotni, a chciałbym wiedzieć, co słychać w świecie. Usiądziemy przy kominku i przegadamy miesiąc czy dwa.
Pan Wilk z powagą skinął głową.
- Może kiedy już załatwię tę sprawę, Reldegenie.
Po czym zawrócił konia i ruszył przodem przez rozległą polanę otaczającą dom Reldegena, znowu w mroczny las.
- Hrabia jest niezwykłym Arendem - odezwał się Silk. - Miałem wrażenie, że wykryłem u niego jedną czy dwie oryginalne myśli.
- Bardzo się zmienił - przyznał Wilk.
- I świetnie podaje do stołu - dodał Barak. - Nie czułem się tak pełny od dnia, kiedy opuściliśmy Val Alorn.
- Nic dziwnego - wtrąciła ciocia Pol. - Sam zjadłeś większą część jednego jelenia.
- Przesadzasz, Polgaro - obruszył się Barak.
- Ale nie za bardzo - zauważył cichym głosem Hettar. Lelldorin podjechał do Gariona, ale milczał. Twarz miał równie zasępioną jak jego kuzyn. Było jasne, że chce porozmawiać i nie wie, od czego zacząć.
- No, dalej - rzucił cicho Garion. - Jesteśmy przyjaciółmi. Nie obrażę się, jeśli powiesz coś niewłaściwego.
Lelldorin zawstydził się nieco.
- Czy tak łatwo poznać, co myślę?
- Po prostu jesteś szczery. Nie nauczyłeś się ukrywać własnych uczuć.
- Czy to prawda? - spytał nerwowo Lelldorin. - Nie wątpię w twoje słowa, ale czy rzeczywiście był w Chereku Murgo, spiskujący przeciw królowi Anhegowi?
- Zapytaj Silka - zaproponował Garion. - Albo Baraka, albo Hettara... kogokolwiek. Byliśmy tam wszyscy.
- Ale Nachak jest inny - zaprotestował szybko Lelldorin.
- Skąd wiesz? To przecież jego plan, prawda? Jak go poznaliście?
- Pojechaliśmy na Wielki Jarmark; Torasin, ja, jeszcze paru innych. Kupiliśmy trochę rzeczy od murgoskiego kupca, a Tor robił jakieś uwagi na temat Mimbratów... znasz Tora. Kupiec stwierdził, że jest ktoś, kto z pewnością chętnie by nas poznał. I przedstawił nas Nachakowi. Im dłużej rozmawialiśmy, tym bardziej podzielał nasze uczucia.
- Naturalnie.
- Powiedział nam, co zamierza król. Nie uwierzyłbyś.
- Prawdopodobnie nie. Lelldorin spojrzał na niego nerwowo.
- Chce podzielić nasze grunty i oddać je mimbrańskiej szlachcie, która nie ma ziemi.
Mówił oskarżycielskim tonem.
- Sprawdziliście to jakoś?
- Jak? Mimbraci zaprzeczyliby przecież. Ale od Mimbratów właśnie czegoś takiego można oczekiwać.
- Czyli mieliście tylko słowo Nachaka. Jak powstał ten wasz plan?
- Nachak powiedział, że gdyby był Asturem, nikomu by nie pozwolił odebrać sobie ziemi. I mówił, że kiedy przyjdą z wojskiem i rycerstwem, będzie już za późno, by ich powstrzymać. Że gdyby o niego chodziło, uderzyłby, zanim będą gotowi i to tak, żeby Mimbraci nie wiedzieli, kto ich zaatakował. Potem zasugerował tolnedrańskie mundury.
- Kiedy zaczął wam dawać pieniądze?
- Nie jestem pewien. Tor się tym zajmował.
- A czy wyjaśnił kiedyś, czemu wam je daje?
- Powiedział, że z przyjaźni.
- I nie pomyślałeś, że to trochę dziwne?
- Ja dałbym pieniądze komuś, kogo bym darzył przyjaźnią - zaprotestował Lelldorin.
- Jesteś Asturem - przypomniał mu Garion. - Z przyjaźni oddałbyś za kogoś życie. Nachak to Murgo i nie słyszałem, żeby Murgowie byli tak wielkoduszni. Podsumowując: jakiś obcy zawiadamia was, że król chce zabrać wam ziemię. Potem podsuwa plan zabicia króla i doprowadzenia do wojny z Tolnedra. I aby się upewnić, że plan się powiedzie, daje wam pieniądze. Zgadza się?
Lelldorin w milczeniu skinął głową. Był załamany.
- Czy żaden z was nie miał najmniejszych nawet podejrzeń?
Lelldorin wyglądał, jakby chciał się rozpłakać.
- Przecież to taki świetny plan! - wybuchnął. - Musiał się udać.
- Dlatego jest taki niebezpieczny - odparł Garion.
- Co ja mam robić, Garionie? - w głosie chłopca brzmiała udręka.
- Nie sądzę, żebyś w tej chwili mógł cokolwiek zrobić. Może później, kiedy się zastanowimy, znajdziemy jakieś wyjście. Jeśli nie, zawsze możemy powiedzieć o wszystkim dziadkowi. On na pewno coś wymyśli.
- Nikomu nie wolno tego zdradzić - przypomniał mu Lelldorin. - Wiąże nas przysięga milczenia.
- Może trzeba będzie ją złamać - stwierdził z lekkim wahaniem Garion. - Nie sądzę, by ktokolwiek z nas był coś winien temu Murgowi. Ale sam musisz zdecydować. Bez twojej zgody nic nikomu nie powiem.
- Ty zdecyduj - prosił Lelldorin. - Ja nie mogę, Garionie.
- Będziesz musiał. Na pewno sam zrozumiesz dlaczego, jeśli tylko chwilę pomyślisz.
Dotarli do Wielkiego Traktu Zachodniego. Barak wysunął się na czoło i ruszył ostrym kłusem, uniemożliwiając dalszą dyskusję.
Mniej więcej trzy mile dalej minęli zabłoconą wioskę: kilkanaście krytych darnią chat z witek obłożonych gliną. Na polach wokół wioski pełno było pni ściętych drzew, a kilka chudych krów pasło się pod lasem. Garion nie mógł opanować wzburzenia, gdy spoglądał na nędzę, widoczną w tych krzywych lepiankach.
- Lelldorinie - rzucił ostro. - Popatrz!
- Co? Gdzie? - Jasnowłosy młodzieniec ocknął się z zadumy i rozejrzał, jakby oczekiwał jakiegoś zagrożenia.
- Ta wioska - wyjaśnił Garion. - Popatrz na nią.
- To tylko chłopskie sioło - stwierdził obojętnie Lelldorin. - Setki takich widziałem.
Był gotów, by powrócić do swych wewnętrznych dylematów.
- W Sendarii nawet świń nie trzymamy w czymś takim - zapał dźwięczał w głosie Gariona. Gdyby tylko potrafił zmusić przyjaciela, by ten zobaczył...
Dwaj ludzie w łachmanach wolno rąbali jeden z pni przy drodze, zapewne na opał. Gdy dostrzegli obcych, porzucili siekiery i przerażeni skoczyli między drzewa.
- Czy jesteś dumny, Lelldorinie? - zapytał Garion. - Czy dobrze się czujesz wiedząc, że twoi rodacy tak się ciebie boją, że uciekają na sam twój widok?
Lelldorin nie zrozumiał.
- To poddani, Garionie - odparł, jakby to coś wyjaśniało.
- To ludzie. Nie są zwierzętami. A ludzie zasługują na lepsze traktowanie.
- Nie mogę im pomóc. Przecież to nie moi poddani.
I Lelldorin ponownie skoncentrował się na wewnętrznej walce z problemem, jaki postawił przed nim Garion.
Do popołudnia przejechali trzydzieści mil, a zachmurzone niebo stawało się coraz ciemniejsze w miarę zbliżania wieczoru.
- Chyba spędzimy noc w lesie, Belgaracie. - Silk rozejrzał się dookoła. - Nie zdołamy dotrzeć do najbliższego tolnedrańskiego zajazdu.
Pan Wilk na wpół drzemał w siodle. Podniósł głowę i zamrugał.
- Dobrze - zgodził się. - Ale lepiej zjedźmy kawałek z drogi. Za wielu ludzi już wie, że jesteśmy w Arendii.
- Tam jest ścieżka drwali. - Durnik wskazał niedaleką przerwę w ścianie lasu. - Powinna doprowadzić nas znowu między drzewa.
- Zgoda.
Przegniłe liście tłumiły stuk końskich kopyt na ścieżce. Jechali blisko milę, aż wreszcie otworzyła się przed nimi spora polana.
- Może tutaj? - Durnik wskazał wąski potok, sączący się cicho po omszałych kamieniach.
- Może być - zaakceptował Wilk.
- Potrzebujemy dachu nad głową - stwierdził kowal.
- Kupiłem w Camaarze namioty - wtrącił Silk. - Są w jukach.
- Byłeś niezwykle przewidujący - pochwaliła go ciocia Pol.
- Bywałem już w Arendii, pani. Znam tutejszą pogodę.
- W takim razie pójdziemy z Garionem po drzewo. - Durnik zsiadł z konia i odwiązał od siodła swój topór.
- Ja pomogę - zaofiarował się Lelldorin. Wciąż był zamyślony.
Durnik skinął głową i ruszył między drzewa. Wszędzie było mokro, ale on niemal instynktownie znajdował suche drewno. Pracowali szybko wśród zapadającego mroku i już wkrótce mieli trzy wielkie naręcza konarów i gałęzi. Zawrócili na polanę, gdzie Silk i pozostali rozkładali kilka ciemnobrązowych namiotów. Durnik rzucił chrust i nogą oczyścił miejsce na ognisko. Potem przyklęknął i uderzając nożem o kawałek krzemienia skrzesał iskry na hubkę, którą zawsze nosił przy sobie. Wkrótce płonął już niewielki ogień. Ciocia Pol ustawiła obok swoje garnki i nuciła coś cichutko.
Hettar zadbał o konie. Kiedy wrócił, wszyscy patrzyli, jak ciocia Pol przygotowuje kolację z zapasów, które wcisnął im na pożegnanie hrabia Reldegen.
Po jedzeniu siedzieli przy ognisku i rozmawiali półgłosem.
- Ile dziś przejechaliśmy? - spytał Durnik.
- Trzydzieści pięć mil - ocenił Hettar.
- A jak daleko jeszcze do granicy lasów?
- Dwieście czterdzieści mil od Camaaru do centralnej równiny.
Durnik westchnął.
- Jeszcze przynajmniej tydzień. Miałem nadzieję, że najwyżej kilka dni.
- Rozumiem cię, Durniku - przyznał Barak. - Pod tymi wszystkim drzewami jest dość ponuro.
Uwiązane przy strumieniu konie poruszyły się niespokojnie. Hettar wstał.
- Coś się dzieje? - zapytał Barak, podnosząc się także.
- Nie powinny... - zaczął Hettar i urwał. - Cofnąć się! - warknął. - Dalej od ognia. Konie mówią, że tam są ludzie. Wielu... i uzbrojonych.
Odskoczył od ogniska i dobył szabli.
Lelldorin spojrzał na niego zaskoczony i natychmiast rzucił się do namiotu. Nagły zawód, jaki sprawił przyjaciel, był dla Gariona jak cios w żołądek.
Strzała bzyknęła w ciemności i zabrzęczała o kolczugę Baraka.
- Do broni! - ryknął wielkolud, dobywając miecza. Garion chwycił ciocię Pol za rękaw i próbował odciągnąć od światła.
- Przestań - burknęła wyrywając rękaw. Kolejna strzała wyleciała spomiędzy drzew. Ciocia Pol machnęła ręką, jakby odpędzała muchę, i szepnęła jakieś słowo. Strzała odskoczyła, jak gdyby trafiła w coś twardego, i upadła na ziemię.
Wtedy, z chrapliwym wrzaskiem, z lasu wyskoczyła grupa obszarpanych, krzepkich mężczyzn. Wymachując mieczami, wbiegli do strumienia. Barak i Hettar skoczyli im naprzeciw, a Lelldorin wynurzył się z namiotu z łukiem w dłoni. Zaczął wypuszczać strzały tak szybko, że jego ręce zmieniły się niemal w rozmazane smugi. Garion zawstydził się, że zwątpił w odwagę przyjaciela.
Jeden z napastników ze zduszonym krzykiem runął na plecy; strzała utkwiła mu w krtani. Inny zgiął się w pół, chwycił za brzuch i upadł z jękiem. Trzeci, dość młody, z rzadkim jasnym zarostem na policzkach, usiadł ciężko i z wyrazem zdumienia na chłopięcej twarzy skubnął pióro z bełtu, sterczącego z piersi. Potem westchnął i opadł na bok; strużka krwi popłynęła mu z nosa.
Obszarpani napastnicy cofnęli się przed gradem strzał Lelldorina, i wtedy dopadli ich Barak z Hettarem. Szerokim cięciem Barak strzaskał wyciągniętą klingę i trafił w kąt między ramieniem a szyją mężczyzny z czarnymi bokobrodami. Tamten upadł. Hettar wykonał szybki zwód szablą, po czym pchnął gładko w korpus. Dziobaty zbójca zesztywniał i strumień jasnej krwi trysnął mu z ust, gdy Hettar wyrwał ostrze. Durnik biegł już z toporem. Silk wyciągnął spod kaftana długi sztylet i ruszył wprost na mężczyznę z kudłatą kasztanową brodą. W ostatniej chwili rzucił się w przód, przetoczył i obiema stopami trafił brodacza w pierś. Natychmiast powstał i wbił sztylet w brzuch przeciwnika. Ostrze przesunęło się w górę z dźwiękiem, jakby cięło mokry materiał. Mężczyzna chwycił się za brzuch i wrzeszcząc próbował powstrzymać sine pętle i zwoje wnętrzności, które przelewały się przez palce.
Garion skoczył do juków po swój miecz, ale nagle ktoś chwycił go z tyłu. Szarpał się chwilę, aż poczuł silne uderzenie w tył głowy, a oczy oślepił jaskrawy błysk światła.
- To ten, którego szukamy - wychrypiał szorstki głos, gdy Garion zapadał w nieświadomość.
Ktoś go niósł. Tego przynajmniej był pewien. Czuł pod sobą czyjeś silne ramiona. Nie wiedział, ile czasu minęło od uderzenia w głowę. W uszach wciąż mu dzwoniło i czuł mdłości. Pozostał bezwładny, ale ostrożnie otworzył jedno oko. Wzrok miał wciąż zamglony i niepewny, poznał jednak twarz Baraka, wznoszącą się nad nim w ciemności. I stopiony z nią, jak wtedy, w śnieżnym lesie niedaleko Val Alorn, kudłaty pysk wielkiego niedźwiedzia. Zamknął oczy, zadrżał i zaczął się słabo wyrywać.
- Wszystko w porządku, Garionie - powiedział Barak zrozpaczonym jakby głosem. - To ja.
Garion znów otworzył oczy. Niedźwiedź zniknął. Nie był nawet pewny, czy rzeczywiście go widział.
- Dobrze się czujesz? - spytał Barak, kładąc go na ziemi.
- Uderzyli mnie w głowę - wymamrotał Garion, dotykając opuchlizny za uchem.
- Więcej tego nie zrobią - głos Baraka nadal świadczył o desperacji. Wielkolud usiadł na ziemi i ukrył twarz w dłoniach. W ciemności trudno było cokolwiek zobaczyć, ale Garionowi zdawało się, że ramiona Baraka drżą z jakiegoś straszliwego, tłumionego cierpienia, od bezgłośnych, konwulsyjnych szlochów.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał, rozglądając się wokoło. Barak odchrząknął i wytarł twarz.
- Kawał drogi od namiotów. Chwilę trwało, zanim dogoniłem tych dwóch, którzy cię nieśli.
- Co się stało? - Garion wciąż był niezbyt przytomny.
- Nie żyją. Możesz wstać?
- Nie wiem.
Chłopiec spróbował, lecz natychmiast poczuł silny zawrót głowy i skurcz żołądka.
- Nie szkodzi. Zaniosę cię - oznajmił Barak ponuro, lecz już rzeczowym tonem. Sowa zahukała na pobliskim drzewie i jej widmowa, biała sylwetka odpłynęła w mrok. Barak podniósł go, a Garion skoncentrował wszystkie wysiłki na opanowaniu mdłości.
Wkrótce dotarli na polanę i stanęli w kręgu światła.
- Co z nim? - spytała ciocia Pol, bandażująca ramię Durnika.
- Guz na głowie, nic więcej - odparł Barak, układając Gariona na ziemi. - Przepędziliście ich?
Głos miał szorstki, nawet brutalny.
- Tych, którzy mogli jeszcze biegać - odparł Silk. Jego lisie oczy błyszczały podnieceniem. - Paru zostało.
Wskazał kilka nieruchomych kształtów, ułożonych tuż poza kręgiem blasku ognia. Na polanę wszedł Lelldorin. Oglądał się przez ramię i trzymał strzałę założoną na cięciwę. Z trudem chwytał oddech, twarz miał bladą i drżące ręce.
- Nic ci nie jest? - spytał, gdy tylko zobaczył Gariona. Chłopiec kiwnął głową, dotykając ostrożnie guza za uchem.
- Próbowałem odnaleźć tych dwóch, którzy cię porwali - oświadczył młody człowiek. - Ale byli dla mnie za szybcy. Tam jest jakieś zwierzę. Kiedy cię szukałem, słyszałem jego ryki. Okropne.
- Bestii już nie ma - poinformował zimno Barak.
- Co się z tobą dzieje? - spytał go Silk.
- Nic.
- Co to byli za ludzie? - chciał wiedzieć Garion.
- Pewnie złodzieje - wyraził przypuszczenie Silk. Odłożył sztylet. - To jedno z dobrodziejstw społeczeństwa, które utrzymuje ludzi w poddaństwie. Nudzi im się odrabianie pańszczyzny i ruszają w las, szukając emocji i zysku.
- Mówisz jak Garion - zaprotestował Lelldorin. - Czy nie rozumiecie, że poddaństwo jest tutaj elementem naturalnego porządku rzeczy? Nasi poddani nie potrafią sami o siebie zadbać, więc ci z nas, którzy są wyżej postawieni, odpowiedzialność za nich przyjmują na siebie.
- Oczywiście - przyznał sarkastycznie Silk. - Nie jedzą tak dobrze jak wasze świnie i nie mieszkają w takich warunkach jak wasze psy, ale przecież dbacie o nich.
- Wystarczy, Silku - wtrąciła chłodno ciocia Pol. - Nie zaczynajmy kłótni między sobą.
Zawiązała ostatni węzeł bandaża Durnika i podeszła, by zbadać głowę Gariona. Lekko dotknęła obrzmienia i chłopiec syknął.
- To chyba nic poważnego - powiedziała.
- Ale i tak boli.
- Oczywiście, że boli, kochanie - zanurzyła szmatkę w wiadrze zimnej wody i przyłożyła do opuchlizny. - Musisz się nauczyć chronić głowę, Garionie. Jeśli będziesz
ją traktował tak jak dotąd, rozmiękczysz sobie mózg.
Garion chciał coś odpowiedzieć, ale w kręgu światła stanęli pan Wilk i Hettar.
- Wciąż uciekają - oznajmił Hettar. Stalowe krążki na jego kurtce lśniły czerwienią w migotliwym blasku, a szabla była poplamiona krwią.
- W tym akurat byli znakomici - dodał Wilk. - Jest ktoś ranny?
- Parę guzów i siniaków, to właściwie wszystko - odparła ciocia Pol. - Mogło być o wiele gorzej.
- Nie martwmy się o to, co mogło być.
- Może gdzieś przeniesiemy te zwłoki? - Barak wskazał ciała, ułożone na brzegu strumienia.
- Czy nie powinniśmy ich pochować? - spytał Durnik. Głos drżał mu lekko, a twarz miał bardzo bladą.
- Za dużo kłopotu - stwierdził obojętnie Barak. - Ich przyjaciele mogą tu wrócić i zająć się tym... jeśli zechcą.
- To trochę mało cywilizowany postępek - nie ustępował Durnik.
Barak wzruszył ramionami.
- Taki zwyczaj.
Pan Wilk odwrócił jedno z ciał i starannie zbadał poszarzałą twarz zabitego.
- Wygląda na zwyczajnego arendzkiego banitę - mruknął. - Chociaż trudno to stwierdzić z całą pewnością.
Lelldorin zbierał strzały, wyrywając je ze zwłok.
- Przeciągnijmy ich kawałek. - Barak zwrócił się do Hettara. - Mam już dość ich widoku.
Durnik odwrócił głowę i Garion dostrzegł dwie wielkie łzy w jego oczach.
- Bardzo cię boli, Durniku? - zapytał współczująco, siadając na pniu obok przyjaciela.
- Zabiłem jednego z tych ludzi, Garionie - odparł drżącym głosem kowal. - Uderzyłem go toporem w twarz. Krzyknął, a jego krew zachlapała mnie całego. Potem upadł i rył piętami ziemię, aż umarł.
- Nie miałeś wyboru - pocieszył go Garion. - Oni chcieli nas wymordować.
- Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem. - Łzy płynęły teraz po jego twarzy. - Tak długo kopał ziemię... tak strasznie długo.
- Czemu nie idziesz do łóżka, Garionie? - rzuciła stanowczym tonem ciocia Pol. Patrzyła na mokrą od łez twarz Durnika.
Garion zrozumiał.
- Dobranoc, Durniku - powiedział. Wstał i ruszył do namiotu. Tylko raz spojrzał za siebie. Ciocia Pol usiadła na pniu obok kowala i mówiła coś cicho, pocieszająco obejmując go za ramiona.
Rozdział V
Ognisko wypaliło się do maleńkiego pomarańczowego płomyka przed namiotem, a las wokół polany trwał w ciszy. Garion leżał i próbował zasnąć, mimo pulsującego bólu głowy. Wreszcie, długo po północy, zrezygnował. Wyśliznął się spod koca i ruszył szukać cioci Pol.
Ponad mgłą wyszedł księżyc, swym blaskiem nadając jej srebrzystą poświatę. Powietrze wokół jaśniało niemal, gdy chłopiec podążał ostrożnie przez milczący obóz. Poskrobał zewnętrzną część klapy namiotu.
- Ciociu Pol? - szepnął. Nikt nie odpowiedział.
- Ciociu Pol - szepnął trochę głośniej. - To ja, Garion. Mogę wejść?
Wciąż nie słyszał odpowiedzi ani nawet najcichszego dźwięku. Delikatnie odsunął klapę i zajrzał. Namiot był pusty.
Zdziwiony, a nawet odrobinę przestraszony, Garion odwrócił się i rozejrzał po polanie. Hettar stał na straży niedaleko spętanych koni. Jastrzębią twarz skierował ku mglistym drzewom i owinął się płaszczem. Chłopiec zawahał się, po czym cicho wszedł za namioty. Skręcił między drzewa i delikatną, lśniącą mgłę, do strumyka. Uznał, że jeśli zanurzy obolałą głowę w zimnej wodzie, może ból minie. Był już pięćdziesiąt jardów od namiotów, gdy dostrzegł jakiś ruch wśród drzew. Zatrzymał się.
Ogromny szary wilk wynurzył się z mgły i stanął na skrawku wolnej przestrzeni. Garion odetchnął gwałtownie i znieruchomiał przy wielkim, rozłożystym dębie. Wilk usiadł na mokrych liściach, jak gdyby na coś czekał. Lśniący opar ukazywał szczegóły, jakich Garion nie zobaczyłby w ciemności zwykłej nocy. Grzywa i barki wilka były srebrzyste, a pysk posiwiał mocno. Jednak zwierzę z godnością niosło ciężar wieku, a żółte oczy były spokojne i jakoś niezwykle mądre.
Garion stał bez ruchu. Wiedział, że najlżejszy dźwięk dotrze natychmiast do czujnych uszu wilka. Lecz nie tylko dlatego. Uderzenie w głowę spowodowało lekkość myśli, a niezwykły blask zalanej księżycowym światłem mgły sprawiał, że to spotkanie wydawało się nie całkiem realne. Zauważył, że wstrzymuje oddech.
Wielka śnieżnobiała sowa spłynęła między drzewa na widmowych skrzydłach, wylądowała na niskiej gałęzi i usiadła, spoglądając nieruchomo na wilka. Ten również patrzył na nią spokojnie. Wtedy, choć nie było nawet śladu wiatru, nagłe zawirowanie migotliwej mgły przesłoniło postacie sowy i wilka. Kiedy ustąpiło, na ziemi stał pan Wilk, a ciocia Pol w swej szarej sukni siedziała statecznie na gałęzi.
- Wiele czasu minęło od dnia, gdy ostatni raz polowaliśmy razem, Polgaro - stwierdził starzec.
- Bardzo wiele, ojcze.
Uniosła ramiona i przeczesała palcami długi ciemny welon swych włosów.
- Już prawie zapomniałam, jakie to uczucie. - Zadrżała nagle, jakby doznała niezwykłej rozkoszy. - Ta noc świetnie się do tego nadaje.
- Trochę mokro - odparł, otrzepując stopę.
- Nad szczytami drzew jest czysto, a gwiazdy są wyjątkowo jasne. Cudowna noc na latanie.
- To miło, że ci się podobało. Czy nie zapomniałaś przypadkiem, co miałaś robić?
- Daruj sobie tę ironię.
- A więc?
- W okolicy są wyłącznie Arendowie. Większość śpi.
- Jesteś pewna?
- Oczywiście. W promieniu piętnastu mil nie ma ani jednego Grolima. Odnalazłeś tych, których szukałeś?
- Nietrudno było ich wytropić - stwierdził Wilk. - Siedzą w jaskini, niecałe dziesięć mil w głąb puszczy. Jeszcze jeden zmarł po drodze, a dwóch pewnie nie dożyje świtu. Pozostali są trochę rozgoryczeni tym, jak potoczyły się sprawy.
- Wyobrażam sobie. Przedostałeś się tak blisko, żeby podsłuchać, co mówią?
Przytaknął.
- W jednej z pobliskich wiosek mieszka człowiek, który obserwuje drogę i daje im znać, gdy przejeżdża ktoś, kogo warto obrabować.
- Więc to zwyczajni złodzieje?
- Niezupełnie. Czekali na nas. Zostaliśmy im opisani dość szczegółowo.
- Chyba porozmawiam z tym wieśniakiem - oświadczyła groźnie. Poruszyła palcami w nieprzyjemnie sugestywnym geście.
- Szkoda na niego czasu. - Wilk w zamyśleniu skubał brodę. - Powie ci tylko, że jakiś Murgo dał mu złoto. Grolimowie nieczęsto tłumaczą cokolwiek swoim najemnikom.
- Powinniśmy się nim zająć, ojcze - nalegała. - Inaczej będzie podążał za nami, próbując przekupić każdego zbója w Arendii.
- Od jutra nikogo już nie przekupi. - Wilk zaśmiał się krótko. - Jego przyjaciele postanowili zwabić go rano do lasu i poderżnąć gardło... między innymi.
- To dobrze. Ale chciałabym wiedzieć, kim jest ten
Grolim. Starzec wzruszył ramionami.
- Co za różnica? W północnej Arendii są ich pewnie dziesiątki, a każdy stara się robić możliwie dużo kłopotu. Równie dobrze jak my wiedzą, co się dzieje. Trudno oczekiwać, że będą spokojnie siedzieć i patrzeć, jak przejeżdżamy.
- Może należałoby z tym skończyć.
- Nie mamy czasu. Tłumaczenie czegokolwiek Arendom zajmuje całą wieczność. Jeśli się pospieszymy, może zdołamy się przebić, zanim Grolimowie będą gotowi.
- A jeśli nie?
- Wtedy załatwimy to inaczej. Muszę dogonić Zedara, zanim dotrze do Cthol Murgos. Jeśli spotkam na drodze zbyt wiele przeszkód, będę działał bardziej zdecydowanie.
- Powinieneś tak działać od początku, ojcze. Myślę czasem, że jesteś za delikatny.
- Znowu zaczynasz? To twoja recepta na wszystko, Polgaro. Bez przerwy naprawiasz to, co samo by się naprawiło, gdyby miało trochę czasu. I zmieniasz to, co nie potrzebuje zmiany.
- Nie złość się, ojcze. Pomóż mi zejść.
- Dlaczego nie sfruniesz? - zaproponował.
- Nie bądź śmieszny.
Garion wśliznął się między omszałe pnie. Całą drogę dygotał nerwowo. Kiedy ciocia Pol i pan Wilk wrócili na polanę, obudzili
pozostałych.
- Powinniśmy stąd odjechać - wyjaśnił Wilk. - Tutaj jesteśmy trochę za bardzo odsłonięci. Na drodze będzie bezpieczniej. Chcę jak najszybciej opuścić tę okolicę.
Zwijanie obozu zajęło im niecałą godzinę. Potem ruszyli ścieżką drwali w stronę Wielkiego Traktu Zachodniego. Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin, ale skąpana w księżycowym świetle mgła wypełniała noc poświatą i jechali jakby przez lśniącą chmurę, która osiadła wśród drzew. Dotarli do traktu i znowu skręcili na południe.
- Kiedy wzejdzie słońce, chcę być daleko stąd - oznajmił cicho Wilk. - Ale lepiej w nic się nie pakować, więc miejcie oczy i uszy otwarte.
Ruszyli kłusem i pokonali dobre dziewięć mil, nim ze zbliżaniem świtu mgła stała się szaroperłowa. Kiedy wjeżdżali w szeroki zakręt, Hettar podniósł nagle rękę, nakazując postój.
- Co się stało? - zapytał Barak.
- Konie przed nami - wyjaśnił Hettar. - Jadą w naszą stronę.
- Jesteś pewien? Nic nie słyszę.
- Co najmniej czterdzieści - odparł stanowczo Hettar.
- Tam. - Durnik przechylił głowę. - Słyszycie? Wreszcie do ich uszu dobiegło lekkie dzwonienie i stukot
daleko z przodu, we mgle.
- Możemy ukryć się w lesie, póki nie przejadą - zaproponował Lelldorin.
- Lepiej zostać na drodze - sprzeciwił się Wilk.
- Ja to załatwię - oświadczył pewnie Silk, wyjeżdżając na czoło. - Robiłem już takie rzeczy.
Jeźdźcy, którzy wyłonili się z mgły, byli zakuci w stal. Mieli pełne zbroje i okrągłe hełmy ze spiczastymi przyłbicami, przez co przypominali niezwykłe, wielkie owady. Trzymali długie lance z kolorowymi proporcami na końcach. Konie, potężne bestie, także okrywał pancerz.
- Rycerze Mimbratów - warknął Lelldorin, a jego oczy przygasły.
- Zachowaj swoje uczucia dla siebie - upomniał go Wilk. - Jeśli któryś z nich odezwie się do ciebie, odpowiadaj tak, żeby uznali cię za poplecznika Mimbratów... jak ten młody Berentain w domu twojego wuja.
Twarz Lelldorina zastygła nagle.
- Rób, co powiedział, Lelldorinie - upomniała go ciocia Pol. - To nie czas na bohaterstwo.
- Stać! - rozkazał prowadzący pancerną kolumnę. Opuścił lancę, mierząc w nadjeżdżających. - Niech jeden z was na czoło wyjedzie, bym z nim mówił.
Ton rycerza nie dopuszczał sprzeciwu. Silk podjechał, uśmiechając się przymilnie.
- Cieszymy się widząc ciebie, panie rycerzu - skłamał gładko. - Poprzedniej nocy napadli nas złodzieje i jedziemy teraz w ciągłym lęku o życie.
- Jakie imię nosisz? - rycerz podniósł przyłbicę. - I kim są towarzysze twoi?
- Jestem Radek z Boktoru, panie. - Silk skłonił się i ściągnął aksamitną czapkę. - Drasański kupiec, podążający z sendarską wełną do Tol Honeth, w nadziei zysku w okresie zimy.
Człowiek w zbroi podejrzliwie zmrużył oczy.
- Kompania twoja zbyt liczną się zdaje dla tak prostego przedsięwzięcia, godny kupcze.
- Ta trójka to moje sługi. - Silk wskazał Baraka, Hettara i Durnika. - Starzec i chłopiec usługują mej siostrze, wdowie posiadającej własne środki utrzymania. Pragnie odwiedzić Tol Honeth.
- A tamten? - naciskał rycerz. - Astur?
- Młody szlachcic podróżujący do Vo Mimbre, by złożyć wizytę przyjaciołom. Wielkodusznie zaproponował, że będzie naszym przewodnikiem w tej puszczy.
Podejrzliwość rycerza jakby nieco opadła.
- O złodziejach wspomniałeś, panie - rzekł. - Gdzie zdarzyła się ta zasadzka?
- Jakieś dziesięć mil stąd. Napadli na nas, gdy rozbiliśmy obóz na noc. Odparliśmy ich, lecz siostra moja była przerażona.
- Ta prowincja Asturii wrze rebelią i zbójectwem - oświadczył groźnie rycerz. - Posłano mnie i mych ludzi, byśmy kres położyli temu procederowi. Podejdź, Asturze. Nozdrza Lelldorina zafalowały, ale wystąpił posłusznie.
- Podaj swe imię.
- Imię me jest Lelldorin, panie rycerzu. Czym służyć ci mogę?
- Ci złodzieje, o których przyjaciele twoi mówili... byli z gminu, czy ze szlachetnego stanu?
- Z gminu, panie - odparł Lelldorin. - Brudni i w łachmanach. Bez wątpienia uciekli od należnego swemu panu posłuszeństwa, by rabować na drogach wędrowców.
- Jak można oczekiwać posłuszeństwa od poddanych, gdy sama szlachta nieznośną rebelię przeciw koronie podnosi?
- Zaiste, prawda to szczera - przyznał Lelldorin z odrobinę przesadnym smutkiem. - Jakże często spierałem się w tejże sprawie z tymi, co bez końca powtarzają kłamstwa o mimbrańskim ucisku i arogancji nieznośnej. Me prośby o rozsądek i respekt należny jego wysokości, naszemu panu i królowi, drwiny tylko i wzgardę powodowały.
Westchnął ciężko.
- Mądrość twa chlubę ci przynosi, cny Lelldorinie - pochwalił rycerz. - Ku mej żałości, muszę zatrzymać i ciebie, i towarzyszy twoich, by pewne szczegóły wyjaśnić.
- Panie rycerzu! - zaprotestował Silk. - Zmiana pogody może obniżyć wartość mego towaru w Tol Honeth. Proszę, byś nie opóźniał naszej podróży.
- Boleję nad smutną koniecznością, godny kupcze - odparł rycerz. - Asturia wszakże roi się od zdrajców i spiskowców. Nikogo nie wolno mi przepuścić bez starannego sprawdzenia.
Z tyłu grupy Mimbratów powstało jakieś zamieszanie. Pojedynczą kolumną, w lśniących napierśnikach, hełmach z pióropuszami i karmazynowych pelerynach, pół setki
tolnedrańskich legionistów jechało wolno wzdłuż szeregu ciężkozbrojnych rycerzy.
- Jakieś problemy? - zapytał grzecznie ich dowódca, szczupły, mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna o ogorzałej twarzy. Zatrzymał konia obok Silka.
- Nie jest nam potrzebna pomoc legionów w tej materii - odparł chłodno rycerz. - Nasze rozkazy z Vo Mimbre pochodzą. Posłano nas, byśmy porządek w Asturii zaprowadzili. W tym też celu przepytujemy podróżnych.
- Szanuję twe rozkazy, rycerzu - stwierdził Tolnedranin. - Ale to ja odpowiadam za bezpieczeństwo na trakcie.
Spojrzał na Silka pytająco.
- Jestem Radek z Boktoru, kapitanie - wyjaśnił Silk. - Drasański kupiec jadący do Tol Honeth. Mam dokumenty, jeśli chciałbyś je obejrzeć.
- Dokumenty łatwo sfałszować - oznajmił rycerz.
- To prawda - przyznał Tolnedranin. - Jednak, by zyskać na czasie, postanowiłem przyjmować wszystkie za dobrą monetę. Drasański kupiec z towarami w jukach ma dostateczne powody, by znaleźć się na imperialnym gościńcu. Chyba nie ma przyczyny, by go zatrzymywać.
- Mamy zdusić rozboje i bunty - rzekł zapalczywie rycerz.
- Duście. Ale poza traktem. Pakt stanowi, że Imperialny Trakt jest terytorium Tolnedry. Co robicie, gdy odjedziecie na pięćdziesiąt jardów w las, to wasza sprawa. To, co dzieje się na drodze - moja. Jestem pewien, że szczery mimbrański rycerz nie zechce zhańbić swego władcy, naruszając przymierze między imperatorem Tolnedry i królem Arendii.
Rycerz spojrzał na niego bezradnie.
- Sądzę, że powinieneś ruszać, dzielny kupcze - powiedział legionista. - Wiem, że całe Tol Honeth bez tchu czeka twego przyjazdu.
Silk uśmiechnął się i złożył wyszukany ukłon. Potem skinął na pozostałych i wolno przejechali obok wściekłego Mimbrata. Zaraz potem legioniści stanęli szeregiem w poprzek gościńca, uniemożliwiając jakikolwiek pościg.
- Niezły żołnierz - mruknął Barak. - Zwykle nie mam najlepszego zdania o Tolnedranach, ale ten był inny.
- Pospieszmy się! - zawołał pan Wilk. - Wolałbym, żeby ci rycerze nie zawrócili za nami, gdy tylko odjadą legioniści.
Ruszyli galopem, zostawiając za sobą rycerzy, wciąż dyskutujących gorąco z dowódcą legionistów.
Noc spędzili w tolnedrańskim zajeździe o grubych murach. Chyba po raz pierwszy w życiu Garion wykąpał się bez nalegań, czy choćby tylko sugestii cioci Pol. Wprawdzie nie brał bezpośredniego udziału w walce, ale miał wrażenie, że cały jest zachlapany krwią albo czymś jeszcze gorszym. Nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy, jak groteskowo można okaleczyć człowieka w starciu wręcz. Widok wypruwanych żywym ludziom flaków czy miażdżonych czaszek napełnił go uczuciem podobnym do skrępowania, że najgłębsze, wewnętrzne sekrety ludzkiego ciała są tak bezwstydnie odsłaniane. Czuł się nieczysty. W chłodnej łaźni zdjął ubranie, a nawet - bez zastanowienia - srebrny amulet, który dostał od pana Wilka i cioci Pol. Potem wszedł do parującej wody i szorował skórę ostrą szczotką i mydłem o wiele mocniej, niż wymagałaby nawet najsilniejsza obsesja osobistej czystości.
Przez kolejne dni jechali na południe, co noc zatrzymując się w budowanych w równych odległościach tolnedrańskich zajazdach. Obecność zahartowanych legionistów wciąż przypominała, że cała potęga Imperialnej Tolnedry gwarantuje bezpieczeństwo podróżnym, którzy się tu schronią.
Jednak szóstego dnia, licząc od napadu w lesie, koń Lelldorina okulał. Durnik i Hettar, pod czujnym okiem cioci Pol, spędzili kilka godzin warząc napary na małym ognisku przy drodze i przykładając gorące kompresy na nogę zwierzęcia. Wilk tymczasem złościł się na tę nieprzewidzianą przerwę w podróży. Zanim koń był znowu zdolny do jazdy, zrozumieli, że w żaden sposób nie dotrą przed zmrokiem do następnego zajazdu.
- Co teraz, stary Wilku? - spytała ciocia Pol, gdy dosiedli wierzchowców. - Jedziemy po ciemku, czy spróbujemy przenocować w lesie?
- Jeszcze nie postanowiłem - odparł krótko.
- Jeśli dobrze pamiętam, niedaleko przed nami jest wioska - poinformował Lelldorin, siedzący teraz na algarskim rumaku. - To uboga osada, ale chyba mają tam coś w rodzaju gospody.
- To brzmi groźnie - mruknął Silk. - Co masz na myśli mówiąc „coś w rodzaju gospody”?
- Pan tych ziem znany jest z chciwości - wyjaśnił Lelldorin. - Nakłada mordercze podatki i jego ludziom niewiele już pozostaje. Gospoda nie jest najlepsza.
- Musimy spróbować - zdecydował Wilk i ruszył dziarskim kłusem. Gdy dojeżdżali do wioski, wiatr przegnał chmury i zobaczyli zachodzące słońce.
Osada wyglądała jeszcze gorzej, niż się spodziewali po ostrzeżeniu Lelldorina. Pół tuzina żebraków stało w błocie przy wjeździe i błagalnie wyciągało ręce, nawołując piskliwymi głosami. Chaty były tylko krzywymi lepiankami, sączącymi dym z nędznych palenisk. Chude świnie grzebały w błocie na drodze. Okolica cuchnęła obrzydliwie.
Kondukt pogrzebowy wlókł się po błocie do cmentarza na drugim końcu wsi. Niesione na desce ciało owinięto podartym burym kocem, a kapłani Chaldana, Boga Arendów, w bogatych szatach i kapturach śpiewali stare hymny, które dużo mówiły o wojnie i zemście, ale mało dawały pocieszenia. Wdowa z niemowlęciem przy piersi szła za zwłokami. Miała twarz bez wyrazu i martwe spojrzenie. Gospoda cuchnęła zwietrzałym piwem i na wpół zepsutą żywnością. Pożar zniszczył narożnik głównej sali; widzieli poczerniały, zwęglony strop. Podarta szmata zasłaniała otwór w wypalonej ścianie. Palenisko pośrodku sali dymiło, a oberżysta był gburowaty. Na kolację mógł podać jedynie wodnistą zupę - mieszaninę jęczmienia i brukwi.
- Czarująco - stwierdził z ironią Silk, odsuwając nie tkniętą misę. - Trochę mnie dziwi, Lelldorinie, że w swej pasji naprawiania krzywd jakoś przeoczyłeś to miejsce. Proponowałbym, aby twoja najbliższa krucjata miała w programie wizytę u pana tych dóbr. Już chyba zbyt długo omija go szubienica.
- Nie wiedziałem, że jest aż tak źle - odparł zduszonym głosem chłopiec. Wyglądał, jakby po raz pierwszy dostrzegł pewne rzeczy. Na jego wyrazistej twarzy pojawił się wyraz grozy zmieszanej z obrzydzeniem.
Garion poczuł skurcz żołądka.
- Chyba wyjdę na zewnątrz - oznajmił.
- Nie za daleko - ostrzegła ciocia Pol.
Powietrze na dworze było trochę czyściejsze i Garion ostrożnie ruszył na skraj wioski, starając się omijać najgorsze błoto.
- Proszę, panie! - zawołała mała dziewczynka o wielkich oczach. - Nie masz może skórki od chleba?
Garion spojrzał na nią bezradnie.
- Przykro mi.
Szukał, co mógłby jej dać, ale dziecko uciekło z płaczem.
Na polu pełnym pni obszarpany chłopiec, mniej więcej w wieku Gariona, grał na drewnianej fujarce, pilnując kilku wychudłych krów. Melodia była wzruszająco czysta i płynęła nie zauważona między lepiankami przykucniętymi w skośnych promieniach zachodzącego słońca. Chłopiec spostrzegł go, ale nie przerwał gry. Ich spojrzenia spotkały się, jakby w pełnym powagi uznaniu. Nie odezwali się do siebie.
Na skraj lasu, tuż za polami, wyjechał spomiędzy drzew ciemno odziany, Zakapturzony człowiek na czarnym koniu. Stał obserwując wioskę. W jego postaci było coś groźnego, a jednocześnie znajomego. Garion miał uczucie, że powinien znać tego jeźdźca, lecz wiadomość umykała jego myślom. Długo patrzył na człowieka pod lasem. Zauważył, nie uświadamiając sobie tego, że koń i jeździec nie rzucali cienia, choć stali w pełnym świetle zachodzącego słońca. Gdzieś w głębi umysłu coś usiłowało krzyknąć ostrzegawczo, lecz otumaniony czemuś chłopiec przyglądał się tylko. Nie powie cioci Pol i pozostałym o tej postaci na skraju lasu, bo przecież nie ma o czym mówić. Zapomni o niej, gdy tylko się odwróci.
Zapadał zmrok. Garion zaczął drżeć z zimna, zawrócił więc do gospody. Za nim szybowała ku niebu żałosna pieśń chłopięcej piszczałki.
Rozdział VI
Mimo obietnic wieczoru dzień wstał chłodny i mroczny, z zimną mżawką siąpiącą między drzewami. Cały las był wilgotny i ponury. Wyjechali o świcie i wkrótce zagłębili się w część puszczy, która budziła uczucia jeszcze bardziej posępne niż mijane wcześniej okolice. Drzewa rosły ogromne i wiele potężnych sękatych dębów wznosiło nagie konary pomiędzy jodłami i świerkami. Ziemię porastał rodzaj szarego mchu, który wyglądał niezdrowo i martwo.
Lelldorin prawie się nie odzywał i Garion uznał, że przyjaciel wciąż walczy z problemem spisku Nachaka. Młody Astur jechał z mokrymi włosami, owinięty ciężkim zielonym płaszczem. W nieustającej mżawce wyglądał bardzo nieszczęśliwie. Garion popędził konia i przez chwilę w milczeniu jechał obok niego.
- Co cię tak dręczy, Lelldorinie? - zapytał w końcu.
- Mam uczucie, że przez całe życie byłem ślepcem.
- Tak? Pod jakim względem? - sondował ostrożnie Garion. Miał nadzieję, że przyjaciel postanowił wreszcie powiedzieć o wszystkim panu Wilkowi.
- Dostrzegałem tylko Mimbratów uciskających Asturię - wyjaśnił Lelldorin. - Nie widziałem niesprawiedliwości, wyrządzanych przez moich rodaków.
- Cały czas próbowałem cię o tym przekonać - zauważył Garion. - A co sprawiło, że przejrzałeś?
- Ta wioska, w której nocowaliśmy. Jeszcze nigdy nie widziałem tak biednej, lichej osady. Ani ludzi, pogrążonych w tak beznadziejnej nędzy. Jak oni mogą to znosić?
- A mają jakiś wybór?
- Mój ojciec przynajmniej dba o lud na swoich włościach - zapewnił młody człowiek. - Nikt nie chodzi głodny ani bezdomny. Ale ci są traktowani gorzej niż zwierzęta. Zawsze byłem dumny ze swego stanu, lecz teraz się go wstydzę.
Łzy stanęły mu w oczach.
Garion nie był pewien, jak zareagować na to nagłe przebudzenie. Z jednej strony cieszył się, że Lelldorin dostrzegł w końcu to, co było oczywiste od początku. Z drugiej lękał się nieco, do czego ta świadomość doprowadzi porywczego towarzysza.
- Wyrzeknę się urodzenia - oznajmił nagle Lelldorin, jak gdyby słyszał myśli Gariona. - A kiedy powrócę z tej wyprawy, pójdę między gmin, by żyć jak oni i dzielić ich zgryzoty.
- Co komu z tego przyjdzie? Czy twoje cierpienia w najmniejszym chociaż stopniu zmniejszą ich niedolę?
Lelldorin podniósł głowę, a dziesiątki uczuć przebiegały po jego szczerej twarzy. Wreszcie uśmiechnął się, lecz w błękitnych oczach błyszczała determinacja.
- Masz rację, naturalnie - stwierdził. - Jak zwykle. To zadziwiające, że zawsze dostrzegasz samo sedno problemu.
- O co ci chodzi? - spytał lekko przestraszony Garion.
- Poprowadzę ich do rewolty. Przemaszeruję przez Arendię z armią poddanych za plecami. - Głos brzmiał dźwięcznie, gdy pomysł rozpalał wyobraźnię Lelldorina.
Garion jęknął.
- Dlaczego zawsze widzisz jedynie takie rozwiązania? - zapytał. - Po pierwsze, poddani nie mają broni i nie potrafią walczyć. Choćbyś nie wiem jak ich przekonywał, nigdy za tobą nie pójdą. Po drugie, jeśli nawet, to każdy szlachcic w Arendii stanie przeciw tobie. Wyrżną twoją armię, a potem wszystko będzie dziesięć razy gorsze niż teraz. Po trzecie, planujesz właśnie kolejną wojnę domową, a więc dokładnie to, czego pragną Murgowie.
Lelldorin zamrugał kilka razy, uważnie słuchając słów Gariona. Na jego twarzy znowu pojawił się smutek.
- Nie pomyślałem o tym - przyznał.
- Tak sądziłem. Wciąż będziesz popełniał takie błędy, dopóki rozum będziesz nosił w pochwie obok miecza.
Lelldorin zaczerwienił się i roześmiał ponuro.
- Ostro powiedziane, Garionie - stwierdził z wyrzutem.
- Wybacz - przeprosił szybko Garion. - Może powinienem jakoś inaczej to ująć.
- Nie. Przecież jestem Arendem. Nie zawsze rozumiem to, czego nie mówi się wprost.
- Rzecz nie w tym, że jesteś głupi, Lelldorinie - zaoponował Garion. - Wszyscy popełniają ten błąd. Arendowie nie są głupcami, są po prostu impulsywni.
- Ale to coś więcej niż tylko impulsywność - młodzieniec ze smutkiem wskazał wilgotny mech pod drzewami.
- To znaczy co? - Garion nie zrozumiał.
- To ostatni obszar leśny przed równinami środkowej Arendii - wyjaśnił Lelldorin. - Naturalna granica między Mimbre i Asturią.
- Las wygląda tak samo jak poprzednio. - Garion rozejrzał się dookoła.
- Niezupełnie. To tradycyjne miejsce zasadzek. Całe poszycie lasu jest zasłane starymi kośćmi. Spójrz - wyciągnął rękę.
Z początku Garionowi wydawało się, że przyjaciel wskazuje dwa patyki sterczące z ziemi, z gałązkami na końcach wplątanymi w gęste krzaki. Potem z odrazą spostrzegł, że to zielonkawe kości ludzkiego przedramienia, z palcami w ostatniej konwulsji zaciśniętym na gałęzi krzewu.
- Dlaczego go nie pochowano? - spytał oburzony.
- Tysiąc ludzi potrzebowałoby tysiąca lat, by zebrać wszystkie kości i oddać je ziemi - wyrecytował posępnie Lelldorin. - Tu leżą całe generacje Arendów: Mimbratów, Wacunów, Asturów. Leżą tam, gdzie padli, a mech okrywa ich w tym nieskończonym śnie.
Garion zadrżał i oderwał oczy od bezgłośnego wezwania samotnego ramienia, sterczącego z morza mchu. Niezwykłe wypukłości i wzgórki sugerowały przerażające rzeczy, spoczywające pod spodem. Gdy podniósł głowę, zauważył, że nierówna powierzchnia rozciąga się tak daleko, jak tylko sięga wzrokiem.
- Kiedy dotrzemy do równiny? - spytał stłumionym głosem.
- Za jakieś dwa dni.
- Dwa dni? I cały czas to samo? Lelldorin przytaknął.
- Dlaczego? - głos Gariona brzmiał ostro, bardziej oskarżycielsko niż zamierzał.
- Najpierw dla dumy... i honoru. Potem dla bólu i zemsty. W końcu dlatego, że nie wiedzieliśmy, jak przestać. Mówiłeś już, że my, Arendowie, jesteśmy czasem niezbyt mądrzy.
- Ale zawsze mężni - pocieszył szybko chłopiec.
- O tak - przyznał Lelldorin. - Zawsze mężni. To przekleństwo naszego narodu.
- Belgaracie! - zawołał z tyłu Hettar. - Konie coś wyczuły. Wilk zmrużył oczy, które nagle stały się puste. Po chwili głośno nabrał powietrza.
- Algrothy - zaklął.
- Co to jest algroth? - spytał Durnik.
- Nie-człowiek. Coś daleko spokrewnionego z trollami.
- Widziałem kiedyś trolla - oświadczył Barak. - Wielki, paskudny stwór z kłami i pazurami.
- Zaatakują nas? - chciał wiedzieć Durnik.
- Prawie na pewno - odparł z napięciem Wilk. - Hettarze, musisz dopilnować koni. Nie wolno nam się rozdzielać.
- Skąd się tu wzięły? - zdziwił się Lelldorin. - W lesie nie ma żadnych potworów.
- Czasami, kiedy są głodne, schodzą z ulgoskich gór - wyjaśnił Wilk. - Nie zostawiają żywych, którzy mogliby o nich opowiedzieć.
- Lepiej coś zrób, ojcze - ponagliła ciocia Pol. - Nadchodzą ze wszystkich stron.
Lelldorin rozejrzał się szybko, jakby próbował rozpoznać okolicę.
- Niedaleko stąd jest Wzgórze Elgona - oznajmił. - Jeśli tam dotrzemy, możemy się obronić.
- Wzgórze Elgona? - Barak trzymał już swój ciężki miecz.
- Dość wysoki pagórek, pokryty głazami. Elgon przez miesiąc bronił go przed armią Mimbratów.
- To brzmi obiecująco - przyznał Silk. - Przynajmniej wyjedziemy spomiędzy drzew.
Rozejrzał się nerwowo. Pnie wyrastały groźnie nad nimi.
- Spróbujemy - postanowił Wilk. - Nie doprowadziły się jeszcze do takiego stanu, żeby nas zaatakować, a deszcz ogranicza ich zmysł węchu.
Z głębi lasu dobiegło niezwykłe ujadanie.
- To one? - spytał Garion. Własny głos zabrzmiał mu w uszach dziwnie piskliwie.
- Nawołują się - stwierdził Wilk. - Niektóre nas widziały. Przyspieszmy trochę, ale nie pędźmy, dopóki nie zobaczymy pagórka.
Pognali konie do kłusa. Podążali skrajem błotnistej drogi, która wspinała się na niewysoki grzbiet. Garion słyszał uderzenia własnego serca; nagle zaschło mu w ustach. Deszcz był coraz gęściejszy. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch i obejrzał się szybko. Mniej więcej sto jardów w głębi lasu biegła równolegle do szlaku jakaś podobna do ludzkiej postać. Pędziła pochylona, dotykając ramionami ziemi. Wydawało mu się, że ma obrzydliwy, szary kolor.
- Tam! - zawołał.
- Widziałem go! - krzyknął Barak. - Nie jest taki duży jak troll.
- Wystarczająco duży - skrzywił się Silk.
- Jeśli zaatakują, uważajcie na ich szpony - ostrzegł Wilk. - Są zatrute.
- Emocjonujące - mruknął Silk.
- Tam jest pagórek - oznajmiła spokojnie ciocia Pol.
- Galopem! - warknął Wilk.
Przerażone i nagle uwolnione konie pognały drogą, głośno stukając kopytami. Wściekłe wycie dobiegło spomiędzy drzew za plecami, a ujadanie stało się głośniejsze.
- Zdążymy! - krzyknął Durnik, dodając wszystkim odwagi. Nagle jednak pół tuzina warczących groźnie algrothów zagrodziło drogę. Rozkładały szeroko ramiona i otwierały paszcze. Były wielkie, z łapami jak małpy i szponami zamiast palców. Pyski miały podobne do kozich, z krótkimi ostrymi rogami, a także długie żółtawe kły. Szara skóra była łuskowata jak u węży.
Konie zarżały, stanęły dęba, próbowały uciekać. Garion jedną ręką kurczowo trzymał się siodła, a drugą szarpał za uzdę.
Barak płazował konia po żadne i kopał wściekle boki zwierzęcia, aż wreszcie, bardziej lękając się jego niż algrothów, ruszyło do szarży. Dwoma potężnym cięciami w obie strony Barak zabił dwa potwory i przedarł się przez ich szereg. Trzeci, wyciągając szpony, próbował skoczyć mu na plecy, ale zesztywniał i runął pyskiem w błoto, ze strzałą Lelldorina między łopatkami. Barak zawrócił i zaatakował pozostałe trzy algrothy.
- Jedźmy! - ryknął.
Garion usłyszał jęk Lelldorina i obejrzał się szybko. Z przerażeniem dostrzegł, że samotny algroth wyskoczył z lasu i sięga szponami po jego przyjaciela, próbując zrzucić go z siodła. Lelldorin bronił się słabo, okładając łukiem kozi pysk. Zdesperowany Garion chwycił miecz, ale nadjeżdżający z tyłu Hettar był już na miejscu. Zakrzywiona szabla przebiła ciało potwora, który wrzasnął i wijąc się upadł wprost pod kopyta jucznych zwierząt.
Konie gnały teraz w panice i wspinały się na pełne głazów zbocze. Garion spojrzał przez ramię; Lelldorin chwiał się niebezpiecznie w siodle i przyciskał dłoń do krwawiącej rany w boku. Garion szarpnął uzdę i zawrócił.
- Ratuj się, Garionie! - krzyknął młody Arend. Twarz miał śmiertelnie bladą.
- Nie!
Garion schował miecz, podjechał do przyjaciela i chwycił go za ramię, pomagając zachować równowagę. Razem pogalopowali do pagórka. Chłopiec wytężał wszystkie siły, by utrzymać rannego.
Pagórek był wielkim stosem ziemi i kamieni, sterczącym wysoko ponad otaczające go drzewa. Konie wspinały się z trudem, wyszukując drogę między mokrymi głazami. Gdy dotarli do niedużej, płaskiej polanki na szczycie, gdzie juczne zwierzęta mogły stanąć obok siebie, Garion zeskoczył z siodła - w sam czas, by pochwycić Lelldorina, zsuwającego się wolno na bok.
- Tutaj! - zawołała dźwięcznie ciocia Pol. Wyjmowała z juków małe zawiniątko z ziołami i bandaże. - Durniku, potrzebny mi ogień. Natychmiast.
Durnik rozejrzał się bezradnie. Na szczycie wzgórza leżało tylko parę kawałków drewna.
- Spróbuję - obiecał niezbyt pewnie.
Lelldorin oddychał płytko i bardzo szybko. Twarz wciąż miał bladą jak trup i nie potrafił ustać na nogach. Garion podtrzymywał go, czując ściskające żołądek przerażenie. Hettar chwycił rannego z drugiej strony i razem przenieśli go do miejsca, gdzie klęczała ciocia Pol, szperając w swoim zawiniątku.
- Muszę natychmiast usunąć truciznę - oznajmiła. - Garionie, daj mi swój nóż.
Garion podał sztylet. Szybko rozcięła brązową tunikę Lelldorina, odsłaniając długie rany zadane pazurami algrotha.
- To będzie bolało - uprzedziła. - Przytrzymajcie go. Garion i Hettar chwycili ręce i nogi Lelldorina, przyciskając go do ziemi.
Ciocia Pol odetchnęła głęboko, po czym zręcznie rozcięła każde z opuchniętych zadrapań. Trysnęła krew. Lelldorin krzyknął krótko i zemdlał.
- Hettarze! - zawołał Barak ze szczytu głazu na brzegu pochyłości. - Jesteś nam potrzebny!
- Idź! - rzuciła Algarowi ciocia Pol. - Teraz już sobie poradzimy. Garionie, ty zostań.
Rozcierała w palcach jakieś suche listki i sypała je w otwarte rany.
- Ogień, Durniku - rozkazała.
- Nie chce się palić, pani Pol - odparł bezradnie Durnik. - Jest za mokro.
Obejrzała się na stos nasiąkniętego wodą drewna, które zebrał kowal. Zmrużyła oczy i wykonała szybki gest. Garionowi zadzwoniło w uszach, rozległ się syk, kłąb pary strzelił w górę, a po chwili patyki zapłonęły z trzaskiem. Durnik odskoczył zdziwiony.
- Mały garnek, Garionie - poleciła ciocia Pol. - Pospiesz się.
Zdjęła swój błękitny płaszcz i okryła nim Lelldorina. Silk, Barak i Hettar stali za skraju zbocza i ciskali w dół wielkie głazy. Garion słyszał stuki i trzaski, gdy trafiały w skałę, a także ujadanie algrothów, przerywane czasem rykiem bólu.
Straszliwie przerażony, podtrzymywał na kolanach głowę przyjaciela.
- Czy on wyzdrowieje? - spytał cioci Pol.
- Za wcześnie, żeby coś powiedzieć. Nie przeszkadzaj mi teraz.
- Uciekają! - krzyknął Barak.
- Nadal są głodne - zauważył posępnie Wilk. - Wrócą.
Gdzieś z głębi lasu dobiegł głos mosiężnego rogu.
- Co to było? - zdziwił się Silk, wciąż zdyszany z wysiłku, jakim było ciskanie głazów.
- Ktoś, kogo oczekiwałem. - Wilk uśmiechnął się tajemniczo. Podniósł dłonie do ust i gwizdnął donośnie.
- Poradzę sobie teraz, Garionie. - Ciocia Pol smarowała gęstą maścią parujący lniany opatrunek. - Idź z Durnikiem i pomóżcie tamtym.
Chłopiec niechętnie ułożył Lelldorina na wilgotnej murawie i pobiegł do miejsca, gdzie stał pan Wilk. Zbocze poniżej zasłane było martwymi i konającymi algrothami, powalonymi przez padające głazy.
- Będą próbować znowu. - Barak dźwigał jeszcze jeden kamień. - Czy mogą zajść nas od tyłu?
- Nie. - Silk pokręcił głową. - Sprawdzałem. Z tamtej strony pagórka jest prawie pionowe urwisko.
Algrothy wyszły spomiędzy drzew. Ujadając i warcząc biegły pochylone, a pierwsze przekroczyły już drogę. Znowu zagrał róg, tym razem bardzo blisko.
I natychmiast z lasu wypadł potężny rumak niosący rycerza w pełnej zbroi. Galopem ruszył ku atakującym bestiom. Rycerz opuścił lancę i runął na zaskoczone algrothy. Wierzchowiec zarżał, a podkowy wyrzucały wysoko grudy błota. Ostrze lancy trafiło w pierś największego z potworów i pękło od siły ciosu. Strzaskane drzewce uderzyło następnego w sam środek pyska. Rycerz odrzucił broń i jednym, płynnym ruchem wydobył miecz. Szerokimi cięciami wyrąbał sobie drogę przez stado, a jego bojowy rumak wdeptywał w błoto żywe i martwe potwory. Zawrócił i raz jeszcze mieczem utorował sobie drogę. Algrothy wyjąc uciekały do lasu.
- Mandorallenie! - zawołał Wilk. - Tutaj, w górze! Rycerz uniósł zachlapaną krwią przyłbicę i spojrzał na wzgórze.
- Pozwól, że wprzódy rozproszę ten motłoch, najdawniejszy przyjacielu - odparł wesoło, zatrzasnął przyłbicę i ruszył między mokre od deszczu drzewa w pościg za algrothami.
- Hettarze! - krzyknął Barak, ruszając z miejsca. Hettar skinął głową. Obaj podbiegli do koni, wskoczyli na siodła i pognali w dół, na pomoc przybyszowi.
- Twój przyjaciel wykazuje zdumiewający brak rozsądku - zauważył Silk, ocierając twarz z deszczu. - Te stwory lada chwilą go zaatakują.
- Zapewne nie przyszło mu nawet do głowy, że może się znaleźć w niebezpieczeństwie - wyjaśnił Wilk. - Jest Mimbratem, a oni zwykle uważają się za niezwyciężonych.
Bitwa w lesie trwała dość długo. Słychać było krzyki, odgłosy uderzeń i wrzaski przerażenia algrothów. Potem wynurzyli się Barak i Hettar z niezwykłym rycerzem i truchtem wjechali na pagórek. Na szczycie rycerz z brzękiem zeskoczył z siodła.
- Piękne zaiste spotkanie, stary przyjacielu - huknął do pana Wilka. - Twoi znajomi w dole byli niezwykle zabawni.
Jego zbroja lśniła wilgocią deszczu.
- Cieszę się, że zdołaliśmy zapewnić ci rozrywkę - odparł sucho Wilk.
- Słyszę ich jeszcze - wtrącił Durnik. - Chyba ciągle uciekają.
- Ich tchórzostwo pozbawiło nas przyjemności - stwierdził rycerz, z żalem chowając miecz. Zdjął hełm.
- Wszyscy ponosimy jakieś ofiary - mruknął Silk. Rycerz westchnął.
- Prawda to szczera. Jesteś, widzę, mężem biegłym w filozofii.
Strząsnął krople deszczu z białego pióropusza na hełmie.
- Wybaczcie - odezwał się pan Wilk. - To Mandorallen, baron Vo Mandor. Pojedzie z nami. Mandorallenie, oto Kheldar, książę Drasni i Barak, jarl Trellheim i kuzyn króla Chereku, Anhega. Tam stoi Hettar, syn przywódcy wodzów klanów Algarii. Ten zaradny człowiek to mistrz Durnik z Sendarii, a chłopiec to Garion, mój wnuk... kilka generacji niżej.
Mandorallen skłonił się nisko wszystkim po kolei.
- Pozdrawiam was, towarzysze - oznajmił grzmiącym głosem. - Nasza wyprawa zaiste szczęśliwie się rozpoczęła. Rzeknijcie proszę, kim jest ta dama, która oślepia me oczy blaskiem swej urody?
- Piękne słowa, rycerzu - ciocia Pol roześmiała się dźwięcznie i niemal odruchowo sięgnęła dłonią do mokrych włosów. - Chyba go polubię, ojcze.
- Legendarna lady Polgara? - zapytał Mandorallen. - Żywot mój został ukoronowany tym spotkaniem.
Zgrzytająca zbroja zepsuła nieco grację dworskiego ukłonu.
- Nasz ranny przyjaciel to Lelldorin - kontynuował Wilk. - Syn barona Wildantor. Być może, słyszałeś już o nim.
Twarz Mandorallena pociemniała nagle.
- Zaiste. Plotka, co przed nami bieży czasem jak ujadający pies, głosiła, iż Lelldorin z Wildantor bunt kiedyś ohydny wywołał przeciw koronie.
- W tej chwili to nieistotne - oznajmił z naciskiem Wilk. - Sprawa, która nas tu zgromadziła, jest poważniejsza niż te głupstwa. Musisz o nich zapomnieć.
- Stanie się, jak rzekłeś, szlachetny Belgaracie - zgodził się natychmiast rycerz, choć nadal spoglądał podejrzliwie na nieprzytomnego Lelldorina.
- Dziadku! - zawołał Garion, wskazując konną postać, która pojawiła się nagle na obrzeżu płaskiego szczytu. Przybysz nosił czarne szaty i dosiadał czarnego wierzchowca. Odrzucił kaptur, ukazując maskę z polerowanej stali, uformowaną w obraz twarzy równocześnie pięknej i odpychającej. Jakiś głos z głębi umysłu podpowiadał Garionowi, że powinien pamiętać o czymś bardzo ważnym, związanym z tym niezwykłym jeźdźcem... lecz nie mógł sobie przypomnieć, co to było.
- Porzuć tę misję, Belgaracie - zabrzmiał spod maski głuchy głos.
- Znasz mnie przecież, Chamdarze - odpowiedział spokojnie pan Wilk, najwyraźniej rozpoznając jeźdźca. - Czy te dziecięce zagrywki z algrothami to twój pomysł?
- I ty powinieneś mnie znać - odparł wzgardliwie przybysz. - Kiedy wystąpię przeciw tobie, możesz się spodziewać czegoś bardziej poważnego. Na razie dość jest sług dookoła, by opóźnić twój marsz. Tego tylko nam trzeba. Gdy Zedar odda Cthrag Yaska memu panu, będziesz mógł wypróbować swą siłę przeciwko mocy i woli Toraka.
- Wypełniasz więc zlecenia Zedara? - zapytał Wilk.
- Nie wypełniam niczyich zleceń - odparł z głęboką wzgardą jeździec. Wydawał się materialny, równie rzeczywisty jak wszyscy na szczycie wzgórza. Garion widział jednak krople deszczu trafiające w skałę bezpośrednio pod koniem i człowiekiem. Czymkolwiek była ta postać, deszcz padał przez nią na wylot.
- Po co więc przybyłeś, Chamdarze?
- Powiedzmy, że z ciekawości, Belgaracie. Chciałem sam zobaczyć, jak zdołałeś przetłumaczyć Proroctwo na zwykłą mowę. - Jeździec zmierzył wzrokiem wszystkich po kolei. - Sprytnie - przyznał z niechętnym podziwem. - Gdzie ich znalazłeś?
- Nie musiałem ich szukać, Chamdarze - stwierdził Wilk. - Cały czas byli na miejscu. Jeśli jedna część Proroctwa jest prawdziwa, to całe musi się spełnić. Nie trzeba pomysłowości. Każdy z nich dążył do mnie przez więcej pokoleń, niż możesz sobie wyobrazić.
Przybysz jakby syknął, gwałtownie wciągając powietrze.
- To jeszcze nie wszyscy, starcze.
- Będą wszyscy - oświadczył spokojnie Wilk. - Dopilnowałem już tego.
- Kto z nich będzie żył dwa razy?
Wilk uśmiechnął się zimno, ale nie odpowiedział.
- Bądź pozdrowiona, moja królowo - zawołał drwiąco jeździec, zwracając się do cioci Pol.
- Uprzejmość Grolimów nie robi na mnie wrażenia - odparła lodowatym tonem. - Nie jestem twoją królową, Chamdarze.
- Ale nią będziesz, Polgaro. Pan mój powiedział, że zostaniesz jego żoną, gdy obejmie swe królestwo. Będziesz królową całego świata.
- To stawia cię w niekorzystnej sytuacji, prawda? Jeśli zostanę twoją królową, nie możesz mi się narażać.
- Mogę działać omijając cię. A kiedy będziesz już żoną Toraka, jego wola stanie się twoją. Jestem pewien, że wtedy nie będziesz chować do mnie urazy.
- Sądzę, że to wystarczy, Chamdarze - wtrącił pan Wilk. - Rozmowa z tobą zaczyna mnie nudzić. Możesz już zabrać swój cień.
Machnął ręką od niechcenia, jakby odganiał muchę.
- Odejdź - rozkazał.
Znowu Garion poczuł w myślach niezwykły podmuch i usłyszał głuchy huk. Jeździec zniknął.
- Nie zniszczyłeś go chyba? - zapytał wstrząśnięty Silk. - Nie. To była tylko iluzja. Dziecinna sztuczka, którą lubią się chwalić Grolimowie. Jeśli komuś naprawdę na tym zależy, może przesłać swój cień na sporą odległość. Ja tylko odesłałem ten cień z powrotem - uśmiechnął się złośliwie. - Naturalnie, wybrałem nieco okrężną drogę. Powrót może potrwać kilka dni. Nie zrobi mu to krzywdy, ale będzie się czuł trochę niepewnie... i bardziej rzucał w oczy.
- Bardzo niestosowne widmo - zauważył Mandorallen. - Kim był ten ordynarny cień?
- To Chamdar - odparła ciocia Pol, wracając do rannego Lelldorina. - Jeden z najwyższych kapłanów Grolimów. Ojciec i ja spotkaliśmy go już kiedyś.
- Myślę, że należałoby zjechać z tego pagórka - oznajmił Wilk. - Kiedy Lelldorin będzie mógł dosiąść konia?
- Najprędzej za tydzień - odparła ciocia Pol. - Może jeszcze później.
- Wykluczone. Nie możemy tu zostać.
- Nie może jechać - oświadczyła zdecydowanie.
- Moglibyśmy zrobić coś w rodzaju lektyki - zaproponował Durnik. - Jestem pewien, że potrafię zbudować coś takiego, co umocujemy między parą koni. Wtedy będzie mógł podróżować bezpiecznie.
- Co ty na to, Pol?
- Przypuszczam, że to możliwe - przyznała z powątpiewaniem.
- Zatem do pracy. Tutaj jesteśmy zbyt odsłonięci. Zresztą musimy jechać dalej.
Durnik skinął głową i sięgnął do juków po linę, potrzebną do budowy lektyki.
Rozdział VII
Sir Mandorallen, baron Vo Mandor, był mężczyzną wzrostu nieco powyżej średniego. Włosy miał czarne i kędzierzawe, oczy barwy czystego błękitu, a do tego dźwięczny głos, którym stanowczo wyrażał swe poglądy. Niezachwiana pewność siebie i egotyzm tak czysty, że miał w sobie jakąś niewinność, potwierdzały niemal najgorsze opinie, jakie głosił o Mimbratach Lelldorin. W dodatku wyszukana uprzejmość, którą okazywał cioci Pol, zdaniem chłopca przekraczała granice grzeczności. Co gorsza, ciocia Pol wyraźnie chciała przyjmować pochlebstwa rycerza za dobrą monetę.
Gdy jechali w nieustającym deszczu po Wielkim Trakcie Zachodnim, Garion zauważył nie bez satysfakcji, że towarzysze podzielają jego opinię. Wyraz twarzy Baraka przemawiał głośniej niż słowa; brwi Silka unosiły się ironicznie po każdym oświadczeniu rycerza; Durnik marszczył czoło.
Garion jednak nie miał wiele czasu, by analizować swe uczucia wobec Mimbrata. Jechał obok lektyki, w której Lelldorin rzucał się z bólu, gdy jad algrotha palił jego rany. Jak mógł, próbował pocieszać przyjaciela i często wymieniał z ciocią Pol spojrzenia pełne troski. Podczas najgorszego paroksyzmu bezradnie trzymał rannego za rękę; nie potrafił wymyślić innego sposobu ulżenia jego cierpieniom.
- Znoś mężnie swe przypadłości, dzielny młodzieńcze - poradził uprzejmie Mandorallen rannemu Asturowi, gdy po szczególnie ostrym wstrząsie Lelldorin dyszał ciężko i jęczał. - Przypadłość twoja iluzją jest tylko. Umysł potrafi ją oddalić, jeśli tylko zechcesz.
- Takiego właśnie pocieszenia mogłem oczekiwać od Mimbrata - odpalił przez zaciśnięte zęby Lelldorin. - Wolałbym raczej, byś nie jechał tak blisko mnie. Twoje poglądy cuchną równie mocno, jak twoja zbroja.
Mandorallen zaczerwienił się lekko.
- Trucizna, która gorzeje w ciele naszego rannego przyjaciela, wyraźnie odbiera mu grzeczność, a także rozsądek - zauważył chłodno.
Lelldorin uniósł się w swej lektyce, jakby chciał odpowiedzieć gniewnie, lecz nagłe poruszenie chyba podrażniło ranę. Upadł nieprzytomny.
- Straszliwe są jego obrażenia - oświadczył Mandorallen. - Mikstura twa, lady Polgaro, może nie wystarczyć, by życie mu ocalić.
- Potrzebuje spokoju - odparła. - Spróbuj go tak nie denerwować.
- Odjadę zatem poza zasięg jego spojrzenia - postanowił Mandorallen. - Choć nie jest to moją winą, widok mój jest mu nienawistny i zaiste pobudza go do niezdrowego gniewu.
Popędził swego rumaka, póki nie znalazł się w sporej odległości przed kolumną.
- Czy oni wszyscy tak mówią? - spytał lekko poirytowany Garion. - Te wszystkie „zaiste”, „albowiem” i podobne?
- Mimbraci mają skłonność do bardzo formalnych zachowań - wyjaśniła ciocia Pol. - Przyzwyczaisz się.
- Uważam, że to brzmi głupio - mruknął Garion, z niechęcią spoglądając za rycerzem.
- Przykład dobrych manier na pewno ci nie zaszkodzi, kochanie.
Jechali przez ociekającą deszczem puszczę, aż wreszcie wieczór zapadł wśród drzew.
- Ciociu Pol - odezwał się Garion.
- Tak, skarbie?
- O co chodziło temu Grolimowi, kiedy mówił to wszystko o tobie i Toraku?
- To coś, co powiedział kiedyś Torak, kiedy był rozwścieczony. Grolimowie potraktowali to poważnie.
Szczelniej otuliła się płaszczem.
- Martwisz się tym?
- Niespecjalnie.
- A to Proroctwo, o którym wspominał Grolim? Nic nie zrozumiałem. - Słowo „Proroctwo” z jakiegoś powodu poruszyło głęboko ukrytą strunę.
- Kodeks Mriński - odparła. - To bardzo stara wersja i pismo jest prawie nieczytelne. Mówi o towarzyszach: niedźwiedź, szczur, człowiek, który będzie żył dwa razy. Tylko ta wersja o nich wspomina. Nikt nie wie na pewno, czy to cokolwiek oznacza.
- Dziadek uważa, że tak.
- Twój dziadek ma czasem dość dziwne poglądy. Rzeczy stare robią na nim wrażenie. Pewnie dlatego, że sam jest taki stary.
Garion chciał ją zapytać o to Proroctwo, istniejące w więcej niż jednej wersji, ale właśnie jęknął Lelldorin i oboje natychmiast poświęcili mu całą uwagę.
Wkrótce potem dotarli do tolnedrańskiego zajazdu o grubych ścianach i dachu z czerwonej dachówki. Ciocia Pol dopilnowała, by umieścić Lelldorina w ciepłym pokoju i spędziła noc przy jego łóżku. Zmartwiony Garion z dziesięć razy przechodził nocą w samych pończochach mrocznym korytarzem, by sprawdzić, jak się czuje przyjaciel. Jednak stan chłopca nie ulegał zmianie.
Przed świtem ustał deszcz. Wyruszyli o szarym poranku. Mandorallen wciąż jechał spory kawałek przed wszystkimi - do chwili, kiedy dotarli na skraj puszczy i zobaczyli przed sobą szeroką przestrzeń centralnej równiny Arendii, porośniętej pod koniec zimy ciemnobrązową, zeschłą trawą. Rycerz zatrzymał się tam i czekał za nich zasępiony.
- Jakieś kłopoty? - zapytał Silk.
Mandorallen wskazał słup czarnego dymu, wznoszący się z punktu oddalonego o kilka mil.
- Co to? - szczurza twarz Silka wyrażała zdziwienie.
- Dym w Arendii jedno tylko może oznaczać - odparł rycerz, wkładając swój ozdobiony pióropuszem hełm. - Czekajcie tu, drodzy przyjaciele. Zbadam tę sprawę, choć obawiam się najgorszego.
Spiął rumaka ostrogami i ruszył cwałem.
- Czekaj! - wrzasnął Barak, lecz Mandorallen jechał dalej, nie zważając na wołanie. - Co za dureń - złościł się wielki Cherek. - Lepiej, żebym mu towarzyszył, gdyby były jakieś kłopoty.
- To niepotrzebne - odezwał się słabym głosem Lelldorin ze swej lektyki. - Nawet cała armia nie ośmieli się stanąć mu na drodze.
- Myślałem, że go nie lubisz. - Barak był trochę zdziwiony.
- Nie lubię - przyznał Lelldorin. - Ale to człowiek, który budzi lęk w całej Arendii. Nawet w Asturii słyszeliśmy o sir Mandorallenie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie spróbuje stawić mu czoła.
Cofnęli się pod osłonę drzew i czekali na rycerza. Gdy wrócił, twarz miał zagniewaną.
- Tak jak się lękałem - oznajmił. - Wojna szaleje na naszej drodze. Bezsensowna wojna, jako że walczący baronowie są krewniakami i najlepszymi z przyjaciół.
- Możemy ich ominąć? - zapytał Silk.
- Niestety, księże Kheldarze. Ich konflikt tak szeroko sięga, że powstrzyma nas, chyba że przejedziemy dziesięć mil. Muszę więc, jak konkluduję, wykupić nasze przejście.
- Sądzisz, że wezmą pieniądze i pozwolą nam przejechać? - Durnik miał pewne wątpliwości.
- W Arendii inne są sposoby wnoszenia opłat, cny Durniku - odparł Mandorallen. - Czy uczynisz mi tę przysługę i zdobędziesz sześć lub osiem twardych tyczek, długich na stóp jakieś dwadzieścia, a u nasady grubych jak mój nadgarstek?
- Naturalnie. - Durnik sięgnął po topór.
- Co właściwie zamierzasz? - zadudnił Barak.
- Wyzwę ich - wyjaśnił spokojnie Mandorallen. - Pojedynczo albo razem. Żaden prawdziwy rycerz nie odrzuci mego wyzwania, jeśli tchórzem nikczemnym nie chce być nazwany. Azali, panie, zechcesz być mym sekundantem i zanieść im wyzwanie?
- A jeśli przegrasz? - powątpiewał Silk.
- Przegram? - Mandorallen był zaszokowany. - Ja? Przegram?
- Mniejsza z tym - ustąpił Silk.
Zanim Durnik powrócił z tykami, Mandorallen dociągnął rozmaite rzemienie pod pancerzem. Potem chwycił jedną z nich i wskoczył na siodło. Z Barakiem u boku ruszyli dziarskim kłusem, prowadząc grupę w kierunku słupa dymu.
- Czy to naprawdę konieczne, ojcze? - zapytała ciocia Pol.
- Musimy się przedostać, Pol. Nie martw się. Mandorallen wie, co robi.
Po kilku milach dotarli na szczyt wzgórza i popatrzyli w dół, na bitwę. Dwa posępne, mroczne zamki spoglądały na siebie ponad szeroką doliną, a kilka wiosek rozłożyło się na równinie po obu stronach traktu. Najbliższa z nich stała w ogniu. Ogromny słup gęstego dymu unosił się w niebo, a na drodze chłopi uzbrojeni w kosy i widły atakowali się z jakąś bezmyślną zaciętością. W pewnej odległości pikinierzy szykowali się do szarży, a w powietrzu aż gęsto było od strzał. Z dwóch przeciwległych wzgórz obserwowały starcie oddziały rycerzy z kolorowymi proporcami na czubkach lanc. Wielkie maszyny oblężnicze wyrzucały w powietrze ciężkie głazy, które spadały na walczących, miażdżąc - o ile Garion mógł to ocenić - zarówno sprzymierzeńców jak wrogów. Cała dolina usiana była ciałami zabitych i konających.
- Głupie - mruknął ponuro Wilk.
- Nikt, kogo znam, nie zarzucał Arendom rozsądku - zauważył Silk.
Mandorallen przycisnął róg do ust i zadął ogłuszająco. Bitwa przycichła, gdyż chłopi i żołnierze przerwali walkę, by na niego popatrzeć. Zagrał jeszcze raz, i znowu, a każda nuta sama w sobie była wyzwaniem. Obie grupy rycerzy ruszyły galopem przez wysoką do kolan pożółkłą trawę, by zbadać, co się dzieje. Mandorallen spojrzał na Baraka.
- Jeśli zechcesz, panie - poprosił uprzejmie - przekaż me wyzwanie, gdy tylko się zbliżą.
Barak wzruszył ramionami.
- To twoja skóra - mruknął.
Zmierzył wzrokiem najeżdżających rycerzy i ryknął wielkim głosem:
- Sir Mandorallen, baron Vo Mandor, pragnie rozrywki - oznajmił. - Byłby zachwycony, gdyby każdy z waszych oddziałów wybrał najlepszego spośród siebie, by ten stanął w szranki. Jeśli jednak jesteście tak tchórzliwymi psami, że brak wam odwagi do rycerskiego starcia, zaprzestańcie swych burd i odstąpcie, by lepsi od was mogli przejechać.
- Pięknie powiedziane, lordzie Baraku - przyznał z podziwem Mandorallen.
- Zawsze umiałem ładnie przemawiać - odparł skromnie Barak.
Obie grupy rycerzy ostrożnie podjechały bliżej.
- To hańba, szlachetni panowie - zganił ich Mandorallen. - Nie przyniesie wam honoru ta nieszczęsna walka. Sir Derigenie, co było powodem niezgody?
- Obelga, sir Mandorallenie - wyjaśnił szlachcic. Był to potężny mężczyzna, a na jego hełmie z polerowanej stali, tuż nad przyłbicą, przybito złoty krążek. - Obraza tak straszliwa, że nie mogła ujść bez kary.
- To ja zostałem obrażony - zaprotestował gwałtownie szlachcic po przeciwnej stronie.
- Jakąż była natura owej obrazy, sir Oltorainie? - chciał wiedzieć Mandorallen.
Obaj rycerze z zakłopotaniem spuścili głowy. Milczeli.
- Azali ruszyliście na wojnę z powodu obrazy, której wspomnieć nawet nie potraficie? - zdumiał się Mandorallen. - Myślałem, panowie, żeście ludźmi poważnymi. Teraz jednak przyznaję, żem błądził.
- Czy szlachta Arendii nie ma nic lepszego do roboty? - wtrącił Barak.
- O sir Mandorallenie bękarcie wszyscyśmy słyszeli - rzucił z pogardą śniady rycerz w zbroi zdobionej czarną emalią. - Ale kim jest ta rudobroda małpa, która śmie oczerniać lepszych od siebie?
- Przyjmiesz tę obrazę? - zapytał Mandorallena Barak.
- To mniej więcej prawda - odparł zbolałym głosem Mandorallen. - Były albowiem pewne nieporozumienia związane z moim urodzeniem, które po dziś dzień są powodem wątpliwości co do mego legalnego pochodzenia. Ten rycerz to sir Haldorin, mój kuzyn trzeciego rzędu. A że za niewłaściwe uważamy w Arendii przelewanie krwi krewniaków, on oto tanim kosztem reputację śmiałka zdobywa, ciskając mi w twarz takie słowa.
- Głupi zwyczaj - mruknął Barak. - W Chereku krewni zabijają krewnych z większym entuzjazmem niż obcych.
- Niestety - westchnął Mandorallen. - To nie Cherek.
- Czy poczułbyś się urażony, gdybym sam załatwił tę sprawę? - spytał uprzejmie Barak.
- Ależ skąd.
Barak podjechał do śniadego rycerza.
- Jestem Barak, jarl Trellheim - obwieścił donośnie. - Krewny Anhega, króla Chereku. I widzę, że są w Arendii szlachcice, co mają jeszcze mniej dobrych manier niż rozumu.
- Na szlachcie Arendii nie wywrą wrażenia samozwańcze tytuły świńskich królestw północy - odparował chłodno sir Haldorin.
- Twoje słowa są obraźliwe, przyjacielu - stwierdził groźnie Barak.
- A twoja małpia gęba i kudłata broda zabawne - odparł sir Haldorin.
Barak nie trudził się nawet, by dobyć miecza. Z szerokiego zamachu potężnie huknął pięścią w hełm smagłego rycerza. Oczy sir Haldorina zaszkliły się, a on sam, zmieciony z siodła, z głośnym brzękiem uderzył o ziemię.
- Czy jeszcze ktoś chciałby wygłosić jakieś uwagi na temat mojej brody? - zapytał Barak.
- Spokojnie, panie - wtrącił Mandorallen. Z pewną satysfakcją spoglądał na rozciągnięte w trawie bezwładne ciało swego nieprzytomnego kuzyna.
- Czy w pokorze mamy przyjąć napad na naszego dzielnego towarzysza?! - zawołał chrypliwym, akcentowanym głosem jeden z rycerzy oddziału barona Derigena. - Zabijmy ich wszystkich!
Sięgnął po miecz.
- W chwili gdy miecz twój opuści pochwę, martwym będziesz, panie rycerzu - poinformował zimno Mandorallen.
Dłoń rycerza znieruchomiała na rękojeści.
- Hańba, panowie - kontynuował oskarżycielskim tonem Mandorallen. - Wiecie wszak, że dworskość i obyczaj gwarantują, póki nie odpowiecie na me wyzwanie, bezpieczeństwo mnie i towarzyszom moim. Wybierzcie najlepszego do walki albo ustąpcie z drogi. Nudzi mnie ta rozmowa i zaczynam się irytować.
Oba oddziały cofnęły się nieco, by się naradzić. Kilku giermków podbiegło, by znieść ciało sir Haldorina.
- Ten, który sięgał po miecz, to Murgo - oznajmił cicho Garion.
- Zauważyłem. - Hettar błysnął oczami.
- Wracają - ostrzegł Durnik.
- Stanę z tobą w szranki, sir Mandorallenie! - zawołał baron Derigen. - Nie wątpię, że zasłużoną jest twa reputacja, lecz i ja nagrody wziąłem w niejednym turnieju. Będę zaszczycony, mogąc się z tobą zmierzyć.
- I ja wypróbuję z tobą swe rycerskie rzemiosło, panie rycerzu - oświadczył sir Oltorain. - Me ramię także lęk budzi w niektórych częściach Arendii.
- Doskonale - odparł Mandorallen. - Poszukajmy więc odpowiedniego gruntu i bierzmy się do dzieła. Dzień mija, a towarzysze moi i ja mamy pilne sprawy na południu.
Wszyscy zjechali ze wzgórza na pole, gdzie obie grupy rycerzy stanęły po dwu stronach placu, wydeptanego pospiesznie w wysokiej żółtej trawie. Derigen pogalopował na koniec, zawrócił i czekał, opierając stępioną lancę o strzemię.
- Odwaga twa chwałę ci przynosi, panie! - zawołał Mandorallen, chwytając jedną z tyk wyciętych przez Durnika. - Spróbuję nie poranić cię nazbyt ciężko. Czyś gotów, by odeprzeć mój atak?
- Jestem gotów. - Baron opuścił przyłbicę. Mandorallen zatrzasnął swoją, wymierzył lancę i wbił ostrogi w boki wierzchowca.
- W danych okolicznościach to trochę nie na miejscu - mruknął Silk - ale chciałbym, by nasz zarozumiały przyjaciel doznał druzgocącej porażki.
Wilk zmiażdżył go wzrokiem.
- Zapomnij o tym!
- Jest aż tak dobry? - Silk posmutniał.
- Patrz.
Dwaj rycerze z hukiem spotkali się w środku pola. Ich lance pękły, zaścielając odłamkami udeptaną trawę. Przegalopowali obok siebie, zawrócili i przejechali na pozycje wyjściowe. Garion spostrzegł, że Derigen kołysze się lekko w siodle.
Rycerze zderzyli się znowu, łamiąc świeże lance.
- Powinienem wyciąć więcej tych tyczek - stwierdził zamyślony Durnik.
Lecz Derigen wracając kołysał się jeszcze bardziej i przy trzeciej szarży jego lanca odbiła się od tarczy Mandorallena. Za to lanca Mandorallena doszła celu i siła uderzenia zmiotła barona z siodła.
Mandorallen powstrzymał rumaka i spojrzał na powalonego przeciwnika.
- Czyś zdolny walczyć dalej, panie? - zapytał uprzejmie.
Derigen wstał niepewnie.
- Nie poddaję się - wysapał sięgając po miecz.
- Wspaniale - odparł Mandorallen. - Obawiałem się, że uczyniłem ci krzywdę.
Zeskoczył na ziemię, dobył miecza i wyprowadził cięcie na głowę. Ostrze ześliznęło się po uniesionej pospiesznie tarczy. Mandorallen natychmiast uderzył znowu. Derigen zdążył pchnąć słabo kilka razy, nim miecz Mandorallena trafił go z całą siłą w hełm. Baron obrócił się wokół osi i padł twarzą w dół.
- Panie! - zawołał niespokojnie Mandorallen. Pochylił się, przewrócił przeciwnika i odchylił powgniataną przyłbicę hełmu barona. - Czy źle się czujesz, panie? - spytał. - Czy pragniesz kontynuować?
Derigen nie odpowiadał. Krew obficie płynęła mu z nosa, a spod powiek widać było tylko białka oczu. Twarz miał siną, a cała prawa strona ciała drgała spazmatycznie.
- Jako że dzielny ten rycerz nie może sam przemówić - oznajmił Mandorallen - ogłaszam, iż został pokonany.
Rozejrzał się, nie wypuszczając miecza z dłoni.
- Czy jest ktoś, kto zaprzeczy mym słowom? Odpowiedziała mu absolutna cisza.
- Niech więc podejdzie paru i usunie go z pola. Jego rany nie są ciężkie. Po kilku miesiącach w łożu z pewnością odzyska zdrowie.
Zwrócił się do barona Oltoraina, który pobladł wyraźnie.
- A więc, panie, przejdźmy do rzeczy - zaproponował wesoło. - Moi towarzysze i ja niecierpliwimy się, by ruszyć w dalszą drogę.
Sir Oltorain już po pierwszej szarży został zrzucony z siodła i padając złamał nogę.
- Nie sprzyja ci szczęście, panie - stwierdził Mandorallen, podchodząc z wyciągniętym mieczem. - Czy poddasz się?
- Nie mogę wstać - oświadczył przez zaciśnięte zęby Oltorain. - Nie mam wyboru. Muszę się poddać.
- A ja i moi towarzysze możemy ruszać dalej?
- Zaiste, nikt was nie będzie niepokoił - zapewnił zbolałym głosem ranny.
- Nie tak szybko - przerwał ktoś chrapliwie. Murgo w zbroi wyjechał do przodu i stanął przed Mandorallenem.
- Tak myślałam, że zechce się wtrącić - rzuciła niegłośno ciocia Pol. Zeskoczyła z konia i wkroczyła na zorane kopytami pole.
- Zejdź z drogi, Mandorallenie - poleciła.
- Nie, pani - zaprotestował rycerz.
- Ruszaj, Mandorallenie! - warknął ostro Wilk. Mandorallen odstąpił, lekko zaskoczony.
- I co, Grolimie? - spytała ciocia Pol, zsuwając kaptur. Konny dostrzegł biały lok w jej włosach i szeroko otworzył oczy. Niemal rozpaczliwie podniósł rękę i wymruczał coś szybko pod nosem.
Garion znów poczuł niezwykły podmuch i głuchy grzmot wypełnił mu umysł.
Przez jedną chwilę postać cioci Pol otoczył rodzaj zielonej poświaty. Lekceważąco machnęła ręką i blask zniknął.
- Wyszedłeś z wprawy - stwierdziła. - Chciałbyś spróbować jeszcze raz?
Tym razem Grolim wzniósł obie ręce, lecz nie zdążył zrobić nic więcej. Durnik ostrożnie przesunął się za jego plecy. Oburącz podniósł swój topór i wymierzył cios w sam środek hełmu Murga.
- Durniku! - krzyknęła ciocia Pol. - Odejdź!
Lecz kowal z groźnym wyrazem twarzy uderzył raz jeszcze i nieprzytomny Grolim z trzaskiem runął na ziemię.
- Ty głupcze! - zezłościła się ciocia Pol. - Co ty sobie wyobrażasz?
- Atakował cię, pani - wyjaśnił Durnik. Oczy wciąż płonęły mu gniewem.
- Zsiadaj. Zeskoczył z siodła.
- Czy masz pojęcie, jakie to było niebezpieczne? - zapytała. - Mógł cię zabić.
- Będę cię chronił, pani Pol - odparł z uporem Durnik. - Nie jestem wojownikiem ani magiem, ale nie pozwolę, by ktoś zrobił ci krzywdę.
Oczy Polgary rozszerzyły się ze zdumienia, potem zwęziły, potem spojrzały z czułością. Garion, który znał ją od wczesnego dzieciństwa, rozpoznał te nagłe zmiany nastroju. Niespodziewanie objęła zaskoczonego Durnika.
- Ty wielki, niezdarny, kochany głuptasie - powiedziała. - Nigdy więcej tego nie rób. Nigdy! Serce mi prawie zamarło.
Garion odwrócił głowę. Coś dławiło go w gardle. Dostrzegł jeszcze chytry uśmieszek na twarzy pana Wilka.
Niezwykła zmiana zaszła w rycerzach, stojących obok pola walki. Kilku z nich rozglądało się z wyrazem twarzy ludzi przebudzonych nagle ze strasznego snu. Inni nagle pogrążyli się w zadumie. Sir Oltorain próbował wstać.
- Nie, panie. - Mandorallen przytrzymał go. - Uczynisz sobie krzywdę.
- Cośmy zrobili? - stęknął baron. Na jego twarzy widać było udrękę.
Wilk zeskoczył z siodła i uklęknął przy rannym.
- To nie wasza wina - wyjaśnił. - Ta wojna to dzieło Murga. Zamącił wasze myśli i skierował przeciwko sobie.
- Czary? - Oltorain zbladł. Wilk przytaknął.
- To nie był zwykły Murgo, ale kapłan Grolimów.
- I zaklęcie zostało przełamane?
Wilk przytaknął znowu, spoglądając na nieprzytomnego Grolima.
- Zakuć Murga w łańcuchy - polecił rycerzom baron. Popatrzył na Wilka. - Mamy swoje sposoby na czarowników - rzekł ponuro. - Wykorzystamy okazję, by uczcić koniec tej nienaturalnej wojny. Grolim rzucił tu swe ostatnie zaklęcie.
- To dobrze. - Wilk uśmiechnął się lodowato.
- Sir Mandorallenie - baron Oldorain skrzywił się, gdy poruszył złamaną nogą. - Azali zdołam odpłacić tobie i towarzyszom twoim za przywrócenie nam rozsądku?
- Pokój, jaki tu zapanuje, dostateczną jest nagrodą - odparł nieco pompatycznie Mandorallen. - Albowiem, jak wie świat cały, jestem najbardziej pokój miłującym człowiekiem w naszym królestwie.
Spojrzał na Lelldorina, umieszczonego w stojącej na ziemi lektyce, i wyraźnie coś przyszło mu na myśl.
- Poproszę cię wszakże o przysługę. Mamy w kompanii dzielnego asturskiego młodzieńca, szlachetnie urodzonego, który okrutną poniósł ranę. Pozostawilibyśmy go, jeśli taka wasza wola, pod waszą opieką.
- Jego obecność honor mi uczyni, sir Mandorallenie - zgodził się natychmiast Oltorain. - Kobiety w domu mym czule się nim zaopiekują.
Przekazał krótkie polecenie komuś ze swego orszaku, a ten szybko wskoczył na siodło i ruszył w stronę jednego z pobliskich zamków.
- Nie zostawiajcie mnie tutaj - protestował słabo Lelldorin. - Za dzień, może dwa, potrafię już dosiąść konia.
Rozkaszlał się.
- Nie sądzę - oświadczył chłodno Mandorallen. - Wiele czasu upłynie, nim zagoją się twe rany.
- Nie zostanę z Mimbratami - upierał się Lelldorin. - Wolę już zaryzykować chorobę w drodze.
- Młody Lelldorinie - odparł Mandorallen surowo, wręcz szorstko. - Znam twą niechęć dla ludzi z Mimbre. Wkrótce jednak wrzody pokryją twe rany, potem zaropieją, a ciebie ogarnie gorączka i delirium, czyniąc twą obecność ciężarem. Nie mamy czasu, by troszczyć się o ciebie, a twa sroga potrzeba opóźniać będzie naszą wędrówkę.
Garion aż otworzył usta, słysząc brutalnie szczere słowa rycerza. Spojrzał na Mandorallena z czymś bardzo bliskim nienawiści.
Lelldorin zbladł jak ściana.
- Dzięki, że ukazałeś mi tę groźbę, sir Mandorallenie - oświadczył sztywno. - Sam powinienem o niej pomyśleć. Jeśli pomożesz mi dosiąść konia, oddalę się natychmiast.
- Zostań, gdzie jesteś - rozkazała stanowczo ciocia Pol.
Rycerz z orszaku Oltoraina powrócił z grupą sług i jasnowłosą dziewczyną, mniej więcej siedemnastoletnią, w różowej sukni ze sztywnego brokatu i szarym aksamitnym płaszczu.
- Oto ma młodsza siostra, lady Ariana - przedstawił ją Oltorain. - Dzielna dziewczyna, a choć młoda, dobrze potrafi zadbać o chorego.
- Niedługo będę jej sprawiał kłopot - oświadczył Lelldorin. - Za tydzień wrócę do Asturii.
Lady Ariana wprawnie położyła mu dłoń na czole.
- Nie, dzielny młodzieńcze - rzekła. - Twe odwiedziny, jak sądzę, potrwają dłużej.
- Wyjadę za tydzień - powtórzył z uporem. Wzruszyła ramionami.
- Jeśli takie jest twe życzenie... Wierzę, że brat mój znajdzie kilka sług, którzy podążą za tobą, by zapewnić pochówek godziwy, albowiem, jeśli nie pomyliłam się, potrzebny będzie, zanim przejedziesz mil trzydzieści.
Lelldorin zamrugał.
Ciocia Pol odprowadziła lady Arianę na bok, by przekazać niewielką paczkę ziół i jakieś instrukcje. Rozmawiały dość długo. Lelldorin skinął na Gariona, który podszedł natychmiast i przyklęknął obok lektyki.
- I tak się to kończy - mruknął młody człowiek. - Chciałbym jechać z wami.
- Wyzdrowiejesz, zanim się obejrzysz - zapewnił go Garion wiedząc, że nie mówi prawdy. - Może jeszcze nas dogonisz.
Lelldorin pokręcił głową.
- Nie - westchnął. - Boję się, że nie.
Znów zaczął się krztusić; spazmy kaszlu zdawały się rozrywać mu płuca.
- Nie mamy czasu - szepnął. - Więc słuchaj uważnie. Garion, bliski łez, ujął dłoń przyjaciela.
- Pamiętasz, o czym mówiliśmy tego ranka, kiedy opuściliśmy dom mojego wuja?
Garion przytaknął.
- Powiedziałeś, że to ja muszę zdecydować, czy mamy złamać przyrzeczenie złożone Torasinowi i pozostałym.
- Pamiętam.
- Dobrze więc. Zdecydowałem. Zwalniam cię z przysięgi. Rób, co musisz zrobić.
- Chyba lepiej, żebyś sam powiedział o wszystkim mojemu dziadkowi, Lelldorinie.
- Nie mogę, Garionie - jęknął Lelldorin. - Słowa utkną mi w gardle. Przykro mi, ale taki już jestem. Wiem, że Nachak wykorzystuje nas tylko, ale dałem im słowo. Jestem Arendem, Garionie. Dotrzymam słowa, choć wiem, że to niesłuszne. Dlatego wszystko zależy od ciebie. Musisz powstrzymać Nachaka przed zniszczeniem mojej ojczyzny. Chcę, żebyś poszedł do samego króla.
- Do króla? Nigdy mi nie uwierzy.
- Spraw, żeby uwierzył. Powiedz mu wszystko. Garion stanowczo potrząsnął głową.
- Nie zdradzę mu twego imienia - oświadczył. - Ani Torasina. Wiesz, co by z wami zrobił.
- My się nie liczymy - nalegał Lelldorin. Znowu zakaszlał.
- Powiem o Nachaku. - Garion nie ustępował. - Ale nie o was. Gdzie szukać tego Murga?
- Będzie wiedział. - Lelldorin mówił coraz słabszym głosem. - Nachak jest ambasadorem przy dworze w Vo Mimbre. To osobisty przedstawiciel Taura Urgasa, króla Murgów.
Garion był wstrząśnięty tą informacją.
- Dysponuje całym złotem z bezdennych kopalń Cthol Murgos - tłumaczył Lelldorin. - Spisek, jaki podsunął moim przyjaciołom i mnie, może być jednym z tuzina albo i więcej, a wszystkie mają na celu upadek Arendii. Musisz go powstrzymać, Garionie. Obiecaj.
Jasne oczy chłopca płonęły gorączką; mocniej ściskał dłoń Gariona.
- Zatrzymam go, Lelldorinie - obiecał Garion. - Jeszcze nie wiem jak, ale w ten czy inny sposób pokrzyżuję jego plany.
Lelldorin opadł na oparcie lektyki. Siły go opuszczały, jakby podtrzymywała je tylko konieczność uzyskania tej obietnicy.
- Do zobaczenia, Lelldorinie - powiedział cicho Garion. Łzy stanęły mu w oczach.
- Do zobaczenia, przyjacielu - wyszeptał z trudem Lelldorin. Opuścił powieki, a dłoń ściskająca rękę Gariona opadła bezwładnie.
Garion patrzył na niego w straszliwym lęku, póki nie dostrzegł lekkich drgnień pulsu na szyi. Lelldorin żył jeszcze, choć niewiele dzieliło go od śmierci. Chłopiec delikatnie ułożył dłoń przyjaciela i okrył jego ramiona szorstkim szarym kocem. Potem wstał i odszedł szybko. Łzy spływały mu po policzkach.
Pożegnania trwały krótko. Dosiedli wierzchowców i ruszyli kłusem w stronę Wielkiego Traktu Zachodniego. Chłopi i pikinierzy krzyczeli na ich cześć, lecz z pewnej odległości dobiegał inny dźwięk. Kobiety z wiosek szukały swych mężów wśród ciał zalegających pobojowisko, a ich krzyki i lamenty zmieniały wiwaty w okrutną drwinę.
Garion zdecydowanie popędzał konia, aż znalazł się obok Mandorallena.
- Mam ci coś do powiedzenia - oświadczył. - Nie spodoba ci się, ale nie dbam o to.
- Doprawdy? - zdziwił się łagodnie rycerz.
- Uważam, że to, co powiedziałeś Lelldorinowi, było okrutne i niegodne. Możesz sobie myśleć, że jesteś największym rycerzem na świecie, ale ja uważam cię za pyskacza i samochwała, który ma w sobie tyle współczucia co blok kamienia. Jeśli ci się to nie podoba, to co mi zrobisz?
- Ach - westchnął Mandorallen. - To! Sądzę, że niewłaściwie mnie zrozumiałeś, młody przyjacielu. To, com uczynił, konieczne było, by życie jego ratować. Ten asturski młodzik jest bardzo dzielny, więc i nie myśli o sobie. Gdybym nie przemówił do niego tak właśnie, nalegałby z pewnością, by jechać z nami. I wkrótce by umarł.
- Umarł? - prychnął Garion. - Ciocia Pol mogła go wyleczyć.
- To właśnie lady Polgara powiadomiła mnie, że jego życiu niebezpieczeństwo zagraża. Honor nie pozwoliłby mu szukać właściwej opieki, ten sam honor wszakże skłonił, by z tyłu pozostał, aby nie utrudniać nam podróży. - Rycerz uśmiechnął się krzywo. - Z pewnością, sądzę, nie polubi mnie bardziej za owe słowa niż ty, ale żył będzie. I to tylko się liczy, prawda?
Garion patrzył na aroganckiego z pozoru Mimbrata i nagłe pojął bezsens swego gniewu. Z bolesną jasnością zobaczył, że właśnie zrobił z siebie durnia.
- Przepraszam - wykrztusił niezręcznie. - Nie rozumiałem, co robisz.
Mandorallen wzruszył ramionami.
- To nieważne. Często jestem źle pojmowany. Póki ja sam wiem, że słuszne są moje motywy, rzadko dbam o opinię innych. Cieszę się jednakowoż, że zyskałem możliwość wyjaśnienia ci tego wszystkiego. Masz być mym towarzyszem, a źle to wróży, gdy towarzysze niesłuszne żywią o sobie opinie.
Jechali dalej w milczeniu, a Garion próbował ułożyć swe myśli. Najwyraźniej Mandorallen był czymś więcej, niż się wydawał.
Dotarli do traktu i pod grożącym chmurami niebem skręcili na południe.
Rozdział VIII
Arendzka równina była ogromnym, falującym morzem traw. Osady ludzkie spotykało się rzadko. Wiatr szumiący w suchych trawach był ostry i zimny, a brudne z wyglądu chmury sunęły im nad głowami. Konieczność rozstania z Lelldorinem wprawiła wszystkich w melancholijny nastrój i przez kilka dni wędrowali na ogół w milczeniu. Garion jechał z tyłu, obok Hettara i jucznych koni. Starał się trzymać z daleka od Mandorallena.
Hettar był milkliwy z natury i nie przeszkadzała mu jazda całymi godzinami bez jednego słowa. Jednak po dwóch dniach Garion spróbował nakłonić do rozmowy tego Algara o jastrzębiej twarzy.
- Dlaczego tak bardzo nienawidzisz Murgów, Hettarze? - zapytał z braku lepszych tematów.
- Wszyscy Algarowie nienawidzą Murgów - odparł spokojnie Hettar.
- To prawda - przyznał chłopiec. - Ale u ciebie ta nienawiść jest bardziej osobista. Dlaczego?
Hettar poruszył się w siodle. Skrzypnęła skórzana odzież.
- Zabili moich rodziców - wyjaśnił.
Te słowa wzbudziły żywszą reakcję Gariona.
- Jak to się stało? - zapytał, zanim zdał sobie sprawę, że Algar może nie chce o tym mówić.
- Miałem siedem lat - zaczął Hettar głosem całkiem wypranym z emocji. - Wyjechaliśmy z wizytą do rodziny matki; pochodziła z innego klanu. Musieliśmy przejechać w pobliżu wschodniego urwiska. Tam zaczęła nas ścigać banda Murgów. Koń mojej matki potknął się i zrzucił ją. Murgowie dopadli nas, zanim ojciec i ja zdążyliśmy z powrotem wsadzić ją na siodło. Długo trwało, nim moi rodzice umarli. Pamiętam, że matka krzyknęła jeden raz, pod sam koniec. - Twarz Algara była pozbawiona wyrazu jak kamień, a jego spokojny, równy głos sprawiał, że opowieść wydawała się jeszcze straszniejsza.
- Kiedy moi rodzice już nie żyli, Murgowie obwiązali mi nogi liną i ciągnęli za koniem - mówił dalej. - Lina w końcu pękła, a oni myśleli, że już nie żyję i odjechali. Pamiętam, że śmiali się z tego. Po kilku dniach znalazł mnie Cho-Hag.
Wyraźnie jakby tam był, Garion zobaczył potwornie poranione, samotne dziecko, wędrujące przez pustkowia wschodniej Algarii. Tylko rozpacz i straszliwa nienawiść utrzymywały je przy życiu.
- Pierwszego Murga zabiłem, kiedy miałem dziesięć lat - Hettar mówił wciąż tym samym, obojętnym tonem. - Próbował uciekać, a ja dogoniłem go i wbiłem mu oszczep w plecy. Krzyknął, gdy przebiło go ostrze. Wtedy poczułem się lepiej. Cho-Hag sądził, że jeśli pozwoli mi patrzeć na śmierć Murga, uleczy mnie z nienawiści. W tym się mylił.
Twarz Algara nie wyrażała niczego; szarpany wiatrem kosmyk włosów trzepotał mu za głową. Była w Hettarze jakaś pustka, jak gdyby odebrano mu wszelkie uczucia prócz tego jednego przymusu.
Przez chwilę Garion rozumiał, o co chodziło panu Wilkowi, gdy ostrzegał przed niebezpieczeństwem poddania się żądzy zemsty. Szybko jednak odpędził tę myśl. Jeżeli Hettar potrafi z tym żyć, jemu także się uda. Głęboko podziwiał samotnego łowcę w czarnej skórze.
Pan Wilk pogrążył się w dyskusji z Mandorallenem. Wlekli się tak, że Garion i Hettar dogonili ich w końcu i przez pewien czas jechali razem.
- Taka jest nasza natura - mówił rycerz w lśniącej zbroi tonem głębokiego smutku. - Jesteśmy zbyt dumni ł to nasza duma skazuje nieszczęsną Arendię na wyniszczającą wojnę.
- Rzecz jest do wyleczenia - stwierdził pan Wilk.
- Jak? - spytał Mandorallen. - Mamy ją we krwi. Osobiście jestem najspokojniejszym z ludzi, lecz nawet ja poddany jestem tej narodowej chorobie. Co więcej, nasze podziały zbyt są głębokie, zbyt mocno zakorzenione w naszych duszach i historii, by je usunąć. Pokój nie potrwa długo, przyjacielu. Nawet w tej chwili asturskie strzały śpiewają po lasach, szukając mimbrańskich celów, a Mimbraci w odwecie palą asturskie wsie i zarzynają zakładników. Obawiam się, że wojna jest nieunikniona.
- Wcale nie - zaprzeczył Wilk.
- Jak można jej zapobiec? - dopytywał się Mandorallen. - Kto zdoła uleczyć nas z szaleństwa?
- Ja to zrobię, jeśli będę musiał - odparł cicho Wilk, zrzucając swój szary kaptur.
Mandorallen uśmiechnął się blado.
- Doceniam twe intencje, Belgaracie, ale to niemożliwe. Nawet dla ciebie.
- Nic nie jest naprawdę niemożliwe, Mandorallenie - stwierdził rzeczowo Wilk. - Na ogół wolę się nie mieszać do cudzych rozrywek, ale nie mogę pozwolić, by Arendia właśnie teraz stanęła w ogniu. Jeśli będzie trzeba, wkroczę i nie dopuszczę do kolejnych głupstw.
- W istocie masz taką moc? - Mandorallen zapytał z lekką zadumą, jak gdyby nie potrafił w to uwierzyć.
- Tak - potwierdził Wilk obojętnie, drapiąc swą krótką siwą brodę. - Rzeczywiście mam.
Twarz Mandorallena wyrażała zakłopotanie, może nawet lęk. Gariona głęboko zaniepokoiło stwierdzenie dziadka. Jeżeli Wilk naprawdę potrafi sam jeden powstrzymać wojnę, bez trudu uniemożliwi Garionowi zemstę. Tym samym pojawił się kolejny problem. Po chwili zbliżył się Silk.
- Wielki Jarmark przed nami - oznajmił. - Zatrzymamy się, czy raczej go ominiemy?
- Możemy się zatrzymać - zdecydował Wilk. - Mają tu prawie wszystko, a musimy kupić parę drobiazgów.
- Koniom przyda się trochę odpoczynku - dodał Hettar. - Zaczynają narzekać.
- Powinieneś mi powiedzieć. - Wilk spojrzał na juczne zwierzęta.
- Nie jest jeszcze tak źle - uspokoił go Hettar. - Użalają się trochę nad sobą. Przesadzają, oczywiście, ale odrobina wypoczynku im nie zaszkodzi.
- Przesadzają? - Silk był wstrząśnięty. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że konie umieją kłamać?
- Naturalnie. - Hettar wzruszył ramionami. - Bez przerwy kłamią. Doskonale to potrafią.
Przez chwilę Silk wydawał się oburzony, potem wybuchnął śmiechem.
- To podbudowuje moją wiarę w porządek wszechświata - oświadczył.
Wilk przybrał zbolały wyraz twarzy.
- Silku - powiedział surowo. - Jesteś bardzo złym człowiekiem. Wiedziałeś o tym?
- Staram się, jak mogę - odparł kpiąco tamten. Arendzki Jarmark leżał na skrzyżowaniu Wielkiego
Traktu Zachodniego i górskiego szlaku, biegnącego od Ulgolandu. Był zbiorowiskiem niebieskich, czerwonych i żółtych namiotów oraz pasiastych pawilonów, ciągnących się na trzy mile albo i więcej w każdym kierunku. Przypominał wielobarwne miasto wśród brunatnej równiny. Jaskrawe proporce trzepotały dumnie w podmuchach nigdy nie cichnącego wiatru pod niskim niebem.
- Mam nadzieję, że znajdę chwilę czasu na interesy - westchnął Silk, gdy jechali z niewysokiego wzgórka w stronę Jarmarku. Ostry nos drgał mu wyraźnie. - Zaczynam wychodzić z wprawy.
Z pół tuzina ubłoconych żebraków przysiadło żałośnie obok drogi, wyciągając ręce. Mandorallen przystanął i rzucił im garść monet.
- Nie powinieneś ich zachęcać - mruknął Barak.
- Miłosierdzie to jednocześnie obowiązek i przywilej, lordzie Baraku - odparł rycerz.
- Dlaczego nie budują tu domów? - spytał Silka Garion, gdy zbliżali się do centralnej części Jarmarku.
- Nikt nie zostaje tu aż tak długo. Jarmark trwa ciągle, ale ludzie się zmieniają. Poza tym budynki są opodatkowane, namioty nie.
Wielu z kupców, którzy wychodzili na drogę, by obserwować ich przejazd, najwyraźniej znało już Silka. Spoglądali na niego podejrzliwie i niechętnie pozdrawiali.
- Widzę, Silku, że twoja reputacja cię wyprzedziła - zauważył sucho Barak.
Silk wzruszył ramionami.
- Cena sławy.
- Czy nie obawiasz się, że ktoś rozpozna w tobie tego drugiego kupca? - zapytał Durnik. - Tego, którego szukają Murgowie?
- Myślisz o Ambarze? Mało prawdopodobne. Ambar nieczęsto przyjeżdża do Arendii, zresztą on i Radek wcale nie są podobni.
- Przecież są tym samym człowiekiem - zdziwił się kowal. - Tobą.
- Ach! - Silk podniósł jeden palec. - My obaj wiemy o tym, ale oni nie. Dla ciebie zawsze wyglądam jak ja, ale dla innych za każdym razem inaczej.
Durnik zupełnie nie był przekonany.
- Radek, stary przyjacielu! - zawołał z pobliskiego namiotu łysy drasański kupiec.
- Delvorze - odpowiedział zachwycony Silk. - Od lat cię nie widziałem.
- Zgaduję, że los ci sprzyja - zauważył łysy mężczyzna.
- Jakoś sobie radzę - wyznał skromnie Silk. - Czym teraz handlujesz?
- Mam kilka malloreańskich dywanów - poinformował Delvor. - Niektórzy z tutejszej szlachty są zainteresowani, ale nie odpowiada im cena.
Jego dłonie jednak mówiły już o innych sprawach. Twój wuj przesłał wiadomość, by w razie potrzeby udzielić ci pomocy. Potrzebujesz czegoś?
- Co wieziesz w jukach? - spytał na głos.
- Sendarskie wełny - odparł Silk. - I jeszcze trochę tego i owego.
Widziałeś na Jarmarku jakichś Murgów?
Jednego, ale tydzień temu odjechał do Vo Mimbre. Na drugim końcu Jarmarku jest kilku Nadraków...
Są daleko od domu, gestykulował Silk. Naprawdę przyjechali tu w interesach?
Trudno powiedzieć.
Możemy zatrzymać się u ciebie na parę dni?
Na pewno jakoś się dogadamy, oświadczył Delvor z chytrym błyskiem w oku.
Palce Silka zdradzały zaskoczenie tymi słowami.
W końcu interes to interes, wyjaśnił Delvor.
- Wejdźcie, proszę - zaprosił ich głośno. - Napijemy się wina, zjemy kolację... Musimy nadrobić te lata.
- Będziemy zachwyceni - podziękował kwaśnym tonem Silk.
- Czy to możliwe, książę Kheldarze, że spotkałeś godnego siebie przeciwnika? - zapytała cicho ciocia Pol, gdy pomagał jej zsiąść z konia przed zdobionym barwnymi pasami pawilonem Delvora.
- Delvor? Skąd. Od lat już próbuje wyrównać ze mną rachunki... od czasu gdy stracił fortunę w rezultacie pewnego mojego przedsięwzięcia w Yar Gorak. Ale na razie niech wierzy, że mnie przechytrzył. To wprawi go w lepszy nastrój, a mnie tym bardziej ucieszy, gdy w końcu wyrwę mu dywan spod nóg.
Roześmiała się.
- Jesteś niepoprawny.
Silk mrugnął porozumiewawczo.
Drewno płonące w kilku żelaznych koszach promieniowało przyjemnych ciepłem i zalewało pomarańczowym blaskiem wnętrze pawilonu. Na podłodze leżał ciemnobłękitny dywan, a tu i tam rzucono duże czerwone poduszki do siedzenia. Silk szybko przedstawił swych towarzyszy.
- To dla mnie honor, o Pradawny - szepnął Delvor, składając głęboki pokłon przed panem Wilkiem, a potem przed ciocią Pol. - W czym mogę być pomocny?
- W tej chwili najbardziej potrzebujemy informacji. - Wilk zdjął ciężki płaszcz. - Parę dni drogi stąd na północ trafiliśmy na Grolima, który knuł i wywoływał waśnie. Czy mógłbyś powęszyć i sprawdzić, co się dzieje na drodze stąd do Vo Mimbre? W miarę możliwości wolałbym unikać sąsiedzkich zwad.
- Zorientuję się - obiecał Delvor.
- Ja też się przejdę - dodał Silk. - Razem, Delvor i ja, powinniśmy pozbierać wszystko, co wiedzą ludzie na Jarmarku.
Wilk spojrzał na niego badawczo.
- Radek z Boktoru nigdy nie omija okazji zrobienia interesu - wyjaśnił odrobinę zbyt pospiesznie Drasanin. - Wszyscy by się dziwili, gdybym nie opuszczał namiotu Delvora.
- Rozumiem.
- Nie chcemy przecież, by ktoś nas rozpoznał, prawda? - zapytał niewinnie Silk, a długi nos zadrżał mu jeszcze bardziej gwałtownie.
- No dobrze - poddał się Wilk. - Ale bez szaleństw. Nie chciałbym, żeby rano przed namiotem czekał tłum wściekłych klientów, żądających twojej głowy. Tragarze Delvora zdjęli juki z zapasowych koni, a jeden z nich pokazał Hettarowi drogę do końskich zagród na obrzeżach Jarmarku. Silk zaczął przeszukiwać pakunki. Mnóstwo niewielkich, ale kosztownych drobiazgów zaczęło tworzyć stos na dywanie Delvora, a zwinne palce Silka zagłębiały się w zakamarki i fałdy materiału. - Zastanawiałem się w Camaarze, na co ci tyle pieniędzy - mruknął oschle Wilk.
- To wszystko należy do przebrania - wyjaśnił Silk. - Radek zawsze ma parę drobiazgów, by pohandlować nimi przy okazji.
- To bardzo wygodny pretekst - zauważył Belgarath. - Ale na twoim miejscu nie wykorzystywałbym go zbyt często.
- Jeśli w przeciągu godziny nie zdołam podwoić pieniędzy naszego starego przyjaciela, definitywnie wycofam się z handlu - obiecał Silk. - Aha, byłbym zapomniał. Garion musi służyć mi za tragarza. Radek zawsze ma przynajmniej jednego tragarza.
- Tylko nie demoralizuj go za bardzo - poprosiła ciocia Pol.
Silk skłonił się dwornie, po czym wcisnął na bakier swą aksamitną czapkę. Z Garionem niosącym solidny worek jego skarbów wymaszerował na Wielki Jarmark niby wojownik ruszający do bitwy.
Trzy namioty dalej tłusty Tolnedranin okazał się kłopotliwym klientem: zdołał wytargować zdobiony klejnotami sztylet za trzykrotną ledwie jego wartość. Zaraz jednak dwaj arendzcy kupcy z rzędu nabyli identyczne srebrne puchary za ceny wprawdzie daleko różne od siebie, lecz z nadwyżką wynagradzające tamtą stratę.
- Uwielbiam interesy z Arendami - wyznał promiennie Silk, gdy szli błotnistymi uliczkami wśród pawilonów.
Chytry Drasanin szedł przez Jarmark i pozostawiał za sobą spustoszenie. Gdzie nie mógł sprzedać, kupował; gdzie nie mógł kupić, wymieniał; a gdzie nie mógł nic wymienić, zdobywał plotki i informacje. Niektórzy mądrzejsi od innych kupcy ukrywali się widząc, że nadchodzi. Garion, porwany entuzjazmem przyjaciela, zaczynał pojmować fascynację tą grą, w której zysk był kwestią drugorzędną, liczyła się zaś głównie satysfakcja z przechytrzenia przeciwnika.
Zdobycze Silka były całkowicie ekumeniczne. Handlował z każdym. I z każdym spotykał się na jego warunkach. Tolnedranie, Arendowie, Cherekowie, ziomkowie z Drasni, Sendarowie... wszyscy padali ofiarą. Do wczesnego popołudnia zdążył się pozbyć wszystkiego, co przywiózł z Camaaru. Pełna sakiewka pobrzękiwała. Worek na ramieniu Gariona wciąż był ciężki, lecz mieścił już tylko nowe zakupy.
Silk jednak z irytacją marszczył czoło. Szedł, podrzucając w dłoni pięknie zdobioną szklaną buteleczkę. U rivańskiego kupca wymienił na to małe naczynie perfum dwie oprawne w kość słoniową księgi wacuńskiej poezji.
- Czemu się martwisz? - zapytał Garion, gdy wracali już do pawilonu Delvora.
- Nie jestem pewien, kto wygrał - wyjaśnił krótko Silk.
- Co?
- Nie mam pojęcia, ile to warte.
- Więc po co brałeś?
- Nie chciałem, żeby się domyślił, że nie znam wartości tych perfum.
- Sprzedaj je komuś.
- Jak mogę sprzedać, kiedy nie wiem, ile powinienem zażądać? Jeśli zechcę zbyt dużo, nikt nie będzie ze mną rozmawiał, jeśli za mało, wyśmieją mnie na całym Jarmarku.
Garion zachichotał.
- Nie rozumiem, co cię tak śmieszy, Garionie - stwierdził z urazą Silk. Gdy weszli do pawilonu, wciąż był rozdrażniony i gniewny.
- Oto zysk, jaki ci obiecałem - oświadczył niezbyt uprzejmie, wysypując monety na dłoń pana Wilka.
- Co ci się stało? - Wilk dostrzegł jego naburmuszoną minę.
- Nic - odparł krótko Silk. Potem spojrzał na ciocię Pol i na jego twarzy rozkwitł szeroki uśmiech. Podszedł do niej i skłonił się. - Lady Polgaro, przyjmij proszę ten drobny dowód szacunku, jaki żywię dla ciebie. - Szerokim gestem wręczył perfumy.
Twarz cioci Pol wyrażała mieszaninę radości i podejrzliwości. Wzięła buteleczkę i ostrożnie obluzowała szczelny korek. Potem delikatnie musnęła nim wewnętrzną stronę nadgarstka i podniosła dłoń, by sprawdzić zapach.
- Kheldarze - oświadczyła z zachwytem. - To królewski dar.
Uśmiech Silka stał się mniej radosny. Patrzył na nią podejrzliwie, jakby chciał się upewnić, że nie żartuje. Potem westchnął i wyszedł z namiotu, narzekając pod nosem na złośliwość Rivan.
Delvor powrócił wkrótce, rzucił w kąt swój pasiasty płaszcz i wyciągnął ręce do ognia.
- Między Jarmarkiem a Vo Mimbre panuje spokój - poinformował. - Ale właśnie zjawiło się pięciu Murgów z dwoma tuzinami Thullów.
Hettar spojrzał na niego czujnie. Wilk zmarszczył brwi.
- Przybyli z północy czy z południa?
- Twierdzą, że z Vo Mimbre, ale na butach Thullów zauważyłem czerwoną glinę. Na drodze do Vo Mimbre nie ma chyba gliny.
- Nie - stwierdził pewnym głosem Mandorallen. - Glinę można spotkać tylko na północy.
Wilk kiwnął głową.
- Sprowadź Silka - polecił Barakowi. Barak podszedł do klapy namiotu.
- Czy to możliwe, że są tu przypadkiem? - zastanawiał się Durnik.
- Nie warto ryzykować - odparł Wilk. - Zaczekamy, aż wszyscy pójdą na spoczynek i wymkniemy się z Jarmarku.
Wrócił Silk i rozmawiał chwilę z Delvorem.
- Murgowie szybko się dowiedzą, że tu byliśmy - stwierdził Barak, szarpiąc swą rudą brodę. - I będą nam przeszkadzać na każdym kroku stąd aż do Vo Mimbre. Czy nie prościej, gdybyśmy z Hettarem i Mandorallenem sprowokowali ich do bójki? Pięciu martwych Murgów nikogo nie będzie śledzić.
Hettar z jakimś przerażającym entuzjazmem pokiwał głową.
- Nie wiem, jak zareagują tolnedrańscy legioniści, którzy pilnują jarmarku - mruknął Silk. - Dziwnie się jakoś irytują porzuconymi ciałami. Pewnie naruszają ich poczucie porządku.
- Tak tylko pomyślałem - wzruszył ramionami Barak.
- Mam pewien pomysł. - Delvor sięgnął po swój płaszcz. - Ustawili namiot w sąsiedztwie pawilonu Nadraków. Pójdę z nimi pohandlować - stanął przy klapie wyjścia. - Nie wiem, czy to ważne - dodał - ale dowiedziałem się, że przywódcą jest Murgo imieniem Asharak.
Garion poczuł nagły dreszcz, słysząc to słowo. Barak gwizdnął i nagle sposępniał.
- Prędzej czy później trzeba będzie się nim zająć, Belgaracie - stwierdził.
- Znacie go? - Delvor nie był zaskoczony.
- Spotkaliśmy się raz czy dwa - rzucił lekceważąco Silk.
- Zaczyna nam przeszkadzać - przyznała ciocia Pol.
- Pójdę już - stwierdził Delvor.
Garion uniósł klapę namiotu, by go wypuścić; gdy tylko wyjrzał na zewnątrz, ze zduszonym okrzykiem zaciągnął ją z powrotem. - O co chodzi? - zdziwił się Silk.
- Chyba widziałem tam Brilla.
- Popatrzę - powiedział Durnik. Lekko odchylił klapę i obaj z Garionem zerknęli przez szczelinę. Niechlujny mężczyzna spacerował po błotnistej ulicy. Nie zmienił się zbytnio od dnia, gdy opuścili farmę Faldora. Tunikę i pończochy miał połatane i brudne, twarz nie ogoloną, a zezowate oko wciąż lśniło rodzajem nienaturalnej bieli.
- To Brill, zgadza się - potwierdził Durnik. - Jest tak blisko, że można go wyczuć.
Delvor spojrzał pytająco.
- Brill kąpie się dość nieregularnie - wyjaśnił kowal. - Roztacza silne zapachy.
- Mogę? - spytał uprzejmie Delvor i rzucił okiem nad ramieniem Durnika. - Ach, to ten - mruknął. - Pracuje dla Nadraków. Sądziłem, iż to dość dziwaczne, ale nie przypuszczałem, że ważne, wiec nie zajmowałem się tą sprawą.
- Durniku - polecił Wilk. - Wyjdź na chwilę przed namiot. Tak, żeby cię zobaczył. Tylko nie daj poznać, że wiesz o jego obecności. Kiedy cię zauważy, wracaj. Szybko. Żeby nigdzie nie odszedł.
Durnik był nieco zdziwiony, ale odsunął klapę namiotu i wyszedł.
- Co ty knujesz, ojcze? - spytała ostro ciocia Pol. - Nie stój tak z tym chytrym uśmieszkiem. To irytujące.
- Idealnie - parsknął Wilk i zatarł ręce.
Wrócił zatroskany Durnik.
- Zauważył mnie - zameldował. - Jesteś pewien, że to dobry pomysł?
- Oczywiście. Asharak najwyraźniej przybył tutaj z naszego powodu i będzie nas szukał po całym Jarmarku.
- Więc po co mu to ułatwiać? - zapytała ciocia Pol.
- Wcale mu nie ułatwiamy - wyjaśnił Wilk. - Asharak korzystał już z usług Brilla. W Muros, pamiętasz? Sprowadził go tutaj, ponieważ Brill potrafi rozpoznać ciebie, mnie, Durnika, Gariona, prawdopodobnie również Baraka, może Silka. Stoi tam jeszcze?
Garion wyjrzał przez szparę. Po chwili dostrzegł rozczochraną głowę Brilla między dwoma namiotami naprzeciw.
- Stoi - stwierdził.
- Musimy go tam zatrzymać. Trzeba zadbać o to, żeby się nie znudził i nie poszedł zameldować Asharakowi, że nas znalazł.
Silk spojrzał na Delvora i obaj wybuchnęli śmiechem.
- Co w tym zabawnego? - spytał podejrzliwie Barak.
- Chyba trzeba być Drasaninem, żeby to docenić. - Silk spojrzał z podziwem na Wilka. - Czasami mnie zdumiewasz, stary przyjacielu.
Pan Wilk mrugnął porozumiewawczo.
- Plan twój wciąż jest dla mnie niepojętym - wyznał Mandorallen.
- Mogę ja? - zapytał Silk, po czym zwrócił się do rycerza. - Otóż, Mandorallenie, sprawa wygląda tak: Asharak liczy, że Brill odszuka nas dla niego. Dopóki jednak potrafimy zaciekawić Brilla, będzie zwlekał z powrotem i nie doniesie o nas. Schwytaliśmy oczy Asharaka, a to daje nam sporą przewagę.
- Czy jednakowoż nie podąży za nami, gdy opuścimy ten namiot? - dopytywał się Mandorallen. - Gdy tylko wyjedziemy poza Jarmark, Murgowie natychmiast ruszą naszym śladem.
- Tylna ściana namiotu to tylko płótno, Mandorallenie - zwrócił mu uwagę Silk. - Ostrym nożem możesz wyciąć w niej tyle drzwi, ile tylko zechcesz.
Delvor skrzywił się lekko, po czym westchnął.
- Pójdę zobaczyć Murgów - oznajmił. - Potrafię chyba zatrzymać ich na dłużej.
- Durnik i ja wyjdziemy razem z tobą - zaproponował swemu łysemu przyjacielowi Silk. - Ty ruszysz w jedną stronę, my w przeciwną. Brill będzie nas śledził, a my doprowadzimy go z powrotem tutaj.
Delvor skinął głową i wszyscy trzej wyszli na zewnątrz.
- Po co niepotrzebnie komplikować sprawę? - mruknął kwaśno Barak. - Brill nie zna Hettara. Niech więc Hettar wymknie się na dwór, zajdzie go od tyłu i wsadzi nóż między żebra. Potem wepchniemy zwłoki do worka i wyrzucimy w jakimś dole, kiedy już wyjedziemy z Jarmarku.
Wilk pokręcił głową.
- Asharaka zaniepokoi jego nieobecność - oświadczył. - Chcę, żeby doniósł Murgom, w którym namiocie się ukrywamy. Przy odrobinie szczęścia będą siedzieć w pobliżu i pilnować przez cały dzień, zanim zrozumieją, że już nas tu nie ma.
Przez kilka godzin co pewien czas ktoś wychodził na ulicę, by załatwiając pospiesznie jakieś wymyślone sprawy, zaciekawić czającego się w pobliżu Brilla. Kiedy Garion stanął wśród zapadającego zmroku, demonstrował całkowitą beztroskę, choć dreszcz przebiegał mu po skórze, gdy czuł na sobie wzrok Brilla. Przeszedł do namiotu, gdzie mieścił się magazyn Delvora, i odczekał kilka minut. Hałasy dobiegające z pawilonu-tawerny, ustawionego kilka rzędów namiotów dalej, wydawały się niezwykle głośne. Wreszcie chłopiec odetchnął głęboko i wyszedł znowu, unosząc łokieć, jakby niósł coś pod pachą.
- Znalazłem, Durniku - oznajmił, wkraczając do pawilonu mieszkalnego.
- Nie musisz tak improwizować, kochanie - zauważyła ciocia Pol.
- Chciałem, żeby to wyglądało naturalnie - odparł niewinnie.
Wkrótce potem wrócił Delvor i wszyscy czekali w ciepłym wnętrzu namiotu, aż zapadnie noc i ulice opustoszeją. Kiedy było zupełnie ciemno, tragarze Delvora przeciągnęli ich bagaże przez rozcięcie w tylnej ścianie namiotu. Silk, Delvor i Hettar ruszyli z nimi do końskich zagród, reszta została jeszcze, aby Brill nie znudził się obserwacją. W ostatniej próbie zmylenia przeciwnika pan Wilk wyszedł z Barakiem przed namiot, by omówić możliwe warunki na drodze do Prolgu w Ulgolandzie.
- Może się nie udać - przyznał starzec, gdy wrócili. - Asharak wie z pewnością, że ścigamy Zedara na południe. Jeśli jednak Brill mu powtórzy, że jedziemy do Prolgu, podzieli może swe siły, by pilnować obu szlaków. No dobrze - rozejrzał się uważnie. - Wychodzimy.
Kolejno przeciskali się przez rozcięcie i przebiegali na sąsiednią ulicę. Potem ruszyli do końskich zagród spokojnym krokiem poważnych ludzi, załatwiających uczciwe interesy. Minęli pawilon tawerny, gdzie kilku mężczyzn śpiewało głośno. Ulice były niemal puste, a nocna bryza wiała nad miastem namiotów, poruszając proporce i flagi.
Wreszcie stanęli na granicy Jarmarku, gdzie Silk, Hettar i Delvor czekali już z wierzchowcami.
- Powodzenia - życzył im kupiec, gdy wskakiwali na siodła. - Postaram się jak najdłużej zatrzymać Murgów.
Silk uścisnął mu dłoń.
- Chciałbym wiedzieć, skąd wziąłeś te ołowiane monety. Delvor mrugnął kpiąco.
- O co chodzi? - zainteresował się Wilk.
- Delvor miał trochę tolnedrańskich koron wybitych w ołowiu i pozłacanych - wyjaśnił Silk. - Ukrył kilka sztuk w namiocie Murgów, a jutro ma zamiar zanieść parę
legionistom i oskarżyć Murgów, że puszczają je w obieg. Legioniści przeszukają namiot i na pewno znajdą fałszywe monety.
- Pieniądze są strasznie ważne dla Tolnedran - wtrącił Barak. - Jeśli legioniści naprawdę się zdenerwują, mogą zacząć wieszać ludzi.
- To byłoby straszne - skrzywił się złośliwie Delvor. Ruszyli w końcu, kierując się do drogi. Noc była pochmurna, a wiatr dmuchnął mocniej, kiedy wjechali na otwarty teren. Za nimi, pod ciemnym niebem lśnił i migotał Jarmark niby jakieś ogromne miasto. Garion otulił się płaszczem. Czuł się samotny na mrocznej drodze wśród wietrznej nocy; wszyscy ludzie na świecie mieli ogień, wygodne łóżka i dach nad głową.
Dotarli do Wielkiego Traktu Zachodniego, przecinającego jasną linią mroczną, falującą równinę Arendii. Znowu skręcili na południe.
Rozdział IX
Przed świtem wiatr dmuchnął mocniej i wiał już porządnie, gdy niebo nad niskimi wzgórzami na wschodzie zaczęło się przejaśniać. Garion był całkiem odrętwiały ze zmęczenia, a myśli płynęły jak w sennym transie. W bladym świetle twarze przyjaciół wydawały się całkiem obce. Chwilami zapominał nawet, skąd się tu wziął. Miał wrażenie, że pędzi drogą do nikąd poprzez pusty, nagi pejzaż wśród nieznanych sobie ludzi o posępnych obliczach, a wiatr rozwiewa za nimi szare płaszcze jak niskie, brudne chmury. Ci obcy byli jego strażnikami i porwali go spośród prawdziwych przyjaciół. Im dłużej jechali, tym silniejsze było to uczucie. Zaczął się bać.
Nagle, nie wiedząc dlaczego, szarpnął uzdą i ruszył galopem. Zjechał z drogi i pognał przez pola.
- Garionie! - gonił go ostry, kobiecy głos, lecz on wbił pięty w boki konia i pędził jeszcze szybciej.
Jeden z nich go ścigał: przerażający człowiek w czarnej skórze, z ogoloną głową, na której czubku powiewał na wietrze ciemny kosmyk włosów. Garion w panice kopnął konia piętami, próbując zmusić go do jeszcze szybszego biegu, ale straszliwy jeździec szybko zmniejszał dystans, aż wreszcie wyrwał mu z rąk uzdę.
- Co ty wyprawiasz? - zapytał szorstko.
Garion patrzył na niego, niezdolny wykrztusić słowa.
Potem nadjechała kobieta w niebieskim płaszczu, a inni także byli już blisko. Zeskoczyła na ziemię i stała, spoglądając na niego surowo. Była wysoka jak na kobietę, twarz miała zimną i władczą. Jej włosy były ciemne, z jednym tylko białym pasemkiem nad czołem.
Garion zadrżał. Kobieta budziła w nim przerażenie.
- Złaź z tego konia - rozkazała.
- Spokojnie, Pol - powiedział siwowłosy starzec o złej twarzy.
Rudobrody olbrzym zbliżył się groźnie i Garion, płacząc niemal ze strachu, zsunął się z konia.
- Podejdź tu - nakazała kobieta. Garion posłuchał.
- Daj rękę.
Z wahaniem podniósł rękę, a ona mocno ujęła go za nadgarstek. Rozwarła mu palce, odsłaniając paskudne znamię, którego chyba zawsze nienawidził. Potem przycisnęła jego dłoń do tego białego pasemka włosów.
- Ciociu Pol - szepnął. Koszmar rozwiał się nagle. Objęła go mocno i przytuliła. Dziwne, ale nie czuł się nawet zakłopotany taką demonstracją uczuć.
- To poważna sprawa, ojcze - poinformowała pana Wilka.
- Co się stało, Garionie? - zapytał spokojnie starzec.
- Sam nie wiem. Nagle zdawało mi się, że wcale was nie znam, że jesteście moimi wrogami. Chciałem uciec i wrócić do prawdziwych przyjaciół.
- Czy nosisz ten amulet, który ci dałem?
- Tak.
- Zdejmowałeś go?
- Tylko raz - przyznał chłopiec. - Kiedy brałem kąpiel w tolnedrańskim zajeździe.
Wilk westchnął.
- Nie wolno ci go zdejmować. Nigdy i pod żadnym pozorem. A teraz wyciągnij go spod tuniki.
Garion wyjął niezwykle zdobiony srebrny wisior.
Starzec także wyciągnął spod tuniki medalion. Był bardzo błyszczący i wyrzeźbione na nim figurę wilka; zwierzę wyglądało jak prawdziwe i zdawało się, że zaraz ożyje.
Ciocia Pol, z ręką na ramionach chłopca, wydobyła spod stanika podobny amulet. Na krążku medalionu Garion dostrzegł postać sowy.
- Chwyć go w prawą rękę, kochanie - poleciła, mocno zaciskając palce Gariona na amulecie. Potem, trzymając swój w prawej dłoni, położyła lewą na jego zaciśniętej pięści. Wilk, również ściskając talizman, dołączył swoją dłoń.
Garion poczuł mrowienie w palcach, jak gdyby medalion nagle ożył.
Pan Wilk i ciocia Pol spoglądali na siebie przez długi czas, a mrowienie dłoni Gariona stało się nagle bardzo silne. Miał wrażenie, że jego umysł otwiera się; niezwykłe widoki przemykały przed oczami. Zobaczył okrągłą komnatę, gdzieś bardzo wysoko. Płonął ogień, choć nie było drewna. Przy stole siedział starzec, który wyglądał podobnie do pana Wilka, choć oczywiście był kimś innym. Zdawał się patrzeć wprost na Gariona, a jego oczy były łagodne, wręcz tkliwe. Chłopiec poczuł nagle, że pełen jest miłości do tego starca.
- To powinno wystarczyć - orzekł Wilk, puszczając dłoń Gariona.
- Kim był ten starzec? - chciał wiedzieć chłopiec.
- To mój Mistrz - odparł Wilk.
- Co się stało? - spytał zatroskany Durnik.
- Chyba lepiej o tym nie mówić - stwierdziła ciocia Pol. - Jak myślisz, dasz radę rozpalić ogień? Pora na śniadanie.
- Tam rosną jakieś drzewa. Moglibyśmy schować się przed wiatrem - zaproponował kowal.
Dosiedli więc koni i ruszyli w tamtą stronę.
Kiedy już zjedli, przez chwilę siedzieli przy niewielkim ognisku. Byli zmęczeni i nikt nie miał ochoty ruszać na spotkanie kolejnego ciężkiego dnia. Garion czuł się szczególnie wyczerpany; żałował, że nie jest już małym chłopcem i nie może przytulić się do cioci Pol, a nawet położyć głowy na jej kolanach i zasnąć, jak to robił, kiedy był jeszcze całkiem mały. Dziwne przeżycie pogłębiło wrażenie samotności; był bardziej niż trochę przestraszony.
- Durniku - odezwał się, raczej by odpędzić ponury nastrój niż z rzeczywistej ciekawości. - Co to za ptak?
- Chyba kruk - odparł kowal, spoglądając na kołujący im nad głowami czarny kształt.
- Też tak myślałem - odparł Garion. - Ale one zwykle nie krążą.
Durnik zmarszczył czoło.
- Może obserwuje coś na ziemi.
- Jak długo już tam jest? - zainteresował się Wilk, patrząc z ukosa na wielkie ptaszysko.
- Zobaczyłem go chyba, kiedy przejeżdżaliśmy przez te pola - wyjaśnił Garion.
Pan Wilk spojrzał na ciocię Pol.
- Co o tym sądzisz?
Podniosła głowę znad pończochy Gariona, którą właśnie cerowała.
- Sprawdzę.
Jej twarz przybrała niezwykły wyraz czujności. Garion znowu poczuł to dziwne mrowienie. Odruchowo spróbował sięgnąć umysłem w górę, do kruka.
- Garionie - ciocia Pol nawet na niego nie spojrzała. - Przestań.
- Przepraszam - powiedział i ściągnął swe myśli na właściwe im miejsce.
Pan Wilk przyjrzał mu się z uwagą, a potem mrugnął porozumiewawczo.
- To Chamdar - oznajmiła ciocia Pol. Starannie wbiła igłę w pończochę, po czym odłożyła ją na bok. Wstała i zrzuciła błękitny płaszcz.
- Co chcesz zrobić? - zapytał Wilk.
- Chyba będę musiała chwilę z nim pogawędzić. - Zakrzywiła palce jak szpony.
- Nie dogonisz go. Masz zbyt delikatne pióra na lot przy takim wietrze. Jest łatwiejszy sposób. - Podniósł głowę i badawczym wzrokiem przeszukał niebo. - O, tam.
Wskazał ledwie widoczny punkcik ponad wzgórzami na zachodzie.
- Lepiej ty to załatw, Pol. Niezbyt dobrze radzę sobie z ptakami.
- Naturalnie, ojcze - zgodziła się. Spojrzała na punkcik i Garion poczuł mrowienie, gdy posyłała daleko swe myśli. Punkcik zatoczył krąg, wzniósł się wyżej, jeszcze wyżej, aż zniknął.
Kruk dostrzegł atakującego orła dopiero w ostatniej chwili, tuż przed uderzeniem pazurów. W powietrzu zakłębiły się czarne pióra, a kruk, skrzecząc w przerażeniu, odfrunął, dziko machając skrzydłami. Orzeł ścigał go nadal.
- Dobra robota, Pol - pochwalił Wilk.
- Przynajmniej będzie miał o czym myśleć - uśmiechnęła się. - Nie gap się tak, Durniku.
Kowal wpatrywał się w nią z rozdziawionymi ustami.
- Jak to zrobiłaś?
- Naprawdę chcesz wiedzieć? Durnik zadrżał i szybko odwrócił głowę.
- Myślę, że to załatwia sprawę - stwierdził Wilk. - Przebrania nie będą już chyba potrzebne. Nie jestem pewien, do czego zmierza Chamdar, ale będzie śledził każdy nasz krok. Możemy równie dobrze uzbroić się i ruszyć wprost do Vo Mimbre.
- Nie będziemy jechać szlakiem? - zdziwił się Barak.
- Szlak prowadzi na południe. Możemy na niego wrócić, kiedy przekroczymy granicę Tolnedry. Ale najpierw chcę zrobić krótki przystanek i zamienić słówko z królem Korodullinem. Są pewne sprawy, o których powinien wiedzieć.
- Korodullin? - Durnik był zdumiony. - Czy nie tak się nazywał pierwszy król Arendii? Ktoś kiedyś mówił mi chyba o tym.
- Wszyscy królowie Arendów noszą imię Korodullina - wyjaśnił mu Silk. - A wszystkie królowe nazywają się Mayaserana. To element fikcji, którą podtrzymuje królewska rodzina, by nie dopuścić do rozpadu kraju. Muszą zawierać małżeństwa z możliwie bliskimi krewniakami, by utrzymać iluzję zjednoczenia rodów Mimbre i Asturii. Są więc dość chorowici, ale nie ma na to rady... biorąc pod uwagę szczególny charakter arendzkiej polityki.
- Wystarczy, Silku - wtrąciła z przyganą ciocia Pol. Mandorallen zamyślił się.
- Możliwe to, by ów Chamdar, który tak zagorzale śledzi nasze kroki, był człowiekiem o wielkim znaczeniu w posępnej społeczności Grolimów?
- Chciałby być - potwierdził Wilk. - Zedar i Ctuchik to uczniowie Toraka, a Chamdar również chciałby nim zostać. Zawsze pracował dla Ctuchika, ale uznał może, że to dla niego szansa awansu w hierarchii Grolimów. Ctuchik jest już bardzo stary i cały czas spędza w świątyni Toraka w Rak Cthol. Może Chamdar uważa, że nadeszła pora, by ktoś inny został najwyższym kapłanem.
- Czy w Rak Cthol spoczywa ciało Toraka? - zapytał szybko Silk.
Pan Wilk wzruszył ramionami.
- Nikt nie wie na pewno, ale wątpię. Kiedy Zedar uniósł je z pola bitwy pod Vo Mimbre, nie sądzę, by chciał je oddać Ctuchikowi. Może znajdować się w Mallorei albo na południowych rubieżach Cthol Murgos. Trudno powiedzieć.
- Ale w tej chwili właśnie Chamdarem powinniśmy się martwić - uznał Silk.
- Nie, jeśli tylko będziemy jechać dość szybko.
- Wiec lepiej ruszajmy. - Barak wstał.
Koło południa zasłona chmur pękła w kilku miejscach, odsłaniając skrawki błękitnego nieba. Ogromne kolumny słonecznego światła przesuwały się wolno po falującej łagodnie równinie, która - wilgotna i niecierpliwa - oczekiwała na pierwsze dotknięcie wiosny. Mandorallen prowadził, więc jechali szybko i pokonali prawie dwadzieścia mil. Wreszcie zwolnili, by spienione konie mogły odpocząć w lekkim truchcie.
- Jak daleko jeszcze do Vo Mimbre, dziadku? - zapytał Garion, jadąc u boku pana Wilka.
- Będzie ze dwieście mil. Chyba nawet bliżej dwustu pięćdziesięciu.
- To daleko. - Garion skrzywił się, zmieniając pozycję w siodle.
- Owszem.
- Przepraszam, że tak uciekłem dziś rano.
- Nie twoja wina. To Chamdar robił swoje sztuczki.
- Ale dlaczego wybrał akurat mnie? Czy mógłby zrobić to samo z Durnikiem... albo Barakiem?
Wilk przyjrzał mu się.
- Jesteś młody, bardziej podatny.
- Niezupełnie o to mu chodzi, prawda? - spytał Garion z wyrzutem.
- Nie - przyznał starzec. - Niezupełnie. Ale to też jest jakaś odpowiedź.
- Czy to jeszcze jedna z tych rzeczy, o których nie chcesz mi mówić?
- Chyba można to tak określić - potwierdził uprzejmie Wilk.
Garion boczył się przez jakiś czas, ale pan Wilk jechał spokojnie, jakby nie zauważał pełnego pretensji milczenia chłopca.
Na noc zatrzymali się w tolnedrańskim zajeździe, który - jak wszystkie - był prosty, wygodny i kosztowny.
Rankiem zobaczyli czyste niebo. Pozostały tylko nieliczne kłęby białych chmur, pędzone rześkim wiatrem. Widok słońca poprawił im samopoczucie. Nawet Barak i Silk znowu zaczęli się przekomarzać, czego Garion nie słyszał ani razu w ciągu długich tygodni podróży pod mrocznym niebem Arendii.
Mandorallen jednak tego ranka prawie się nie odzywał, a jego twarz z każdą milą stawała się bardziej posępna. Nie włożył zbroi, tylko kolczugę i ciemnobłękitną opończę. Jechał z gołą głową, a wiatr szarpał mu kędzierzawe włosy. Na szczycie pobliskiego wzgórza stało mroczne zamczysko, spoglądające na nich z zadumą. Szare mury z godnością wznosiły się w górę. Mandorallen unikał patrzenia w tamtą stronę i wyraźnie ogarniała go melancholia. Garion jakoś nie umiał uporządkować swych uczuć wobec rycerza. Był dostatecznie uczciwy, by przyznać, że na jego opinię silnie wpływają uprzedzenia Lelldorina. Właściwie nie chciał lubić Mandorallena. Jednak, poza zwykłym przygnębieniem, typowym chyba dla wszystkich Arendów, poza wystudiowanymi i skomplikowanymi archaizmami wypowiedzi i niebotyczną zarozumiałością, niewiele było cech, które budziłyby antypatię.
Półtorej mili za zamkiem, na szczycie wzniesienia stały ruiny. Właściwie była to tylko jedna ściana z wysokim łukiem bramy pośrodku i strzaskanymi kolumnami po obu stronach. W pobliżu siedziała na grzbiecie rumaka kobieta; ciemnoczerwona peleryna powiewała na wietrze. Bez słowa, jakby całkiem odruchowo, Mandorallen zjechał z traktu i pokłusował na wzniesienie. Kobieta obserwowała go tez śladu zdziwienia, a nawet z jakąś szczególną rozkoszą.
- Gdzie on jedzie? - zdziwił się Barak.
- To jego znajoma - poinformował sucho pan Wilk.
- Czy mamy na niego zaczekać?
- Dogoni nas.
Mandorallen zatrzymał konia obok kobiety i zeskoczył. Skłonił się, po czym wyciągnął ręce, by pomóc jej zejść na ziemie. Odeszli razem do ruin; nie dotykali się nawzajem, ale szli bardzo blisko. Stanęli pod łukiem bramy i rozmawiali. Za odłamkiem ściany chmury pędziły po czystym niebie, a ich ogromne cienie, nie bacząc na nic, omiatały smutne pola Arendii.
- Powinienem wybrać inną trasę - mruknął Wilk. - Nie pomyślałem.
- Czy to jakiś problem? - zapytał Durnik.
- Nic niezwykłego... w Arendii - odparł Wilk. - Przypuszczam, że to moja wina. Czasem zapominam o rzeczach, które mogą się przydarzyć młodym ludziom.
- Nie bądź taki tajemniczy, ojcze - poprosiła ciocia Pol. - To irytujące. Czy chodzi o jakąś sprawę, o której powinniśmy wiedzieć?
Wilk wzruszył ramionami.
- To żadna tajemnica. Pół Arendii wie o wszystkim. Całe pokolenie tutejszych dziewic zapłakuje się co noc z tego powodu.
- Ojcze - rzuciła zniecierpliwiona ciocia Pol.
- No dobrze - ustąpił Wilk. - Mniej więcej w wieku Gariona Mandorallen był bardzo obiecującym młodzieńcem. Silny, odważny, niezbyt inteligentny - to cechy, jakie musi posiadać dobry rycerz. Jego ojciec poprosił mnie o radę, a ja uznałem, że młody człowiek powinien na jakiś czas zamieszkać u barona Vo Ebor... to właśnie ten zamek za nami. Baron miał wspaniałą reputację i należycie wyszkolił młodzieńca. Stali się sobie bliscy niemal jak ojciec i syn, jako że baron był sporo starszy. Wszystko szło znakomicie, dopóki baron się nie ożenił. Jego małżonka była jednak o wiele młodsza: mniej więcej w wieku Mandorallena.
- Chyba widzę, do czego to zmierza - stwierdził z dezaprobatą Durnik.
- Niezupełnie. Po miodowym miesiącu baron powrócił do swych tradycyjnych, rycerskich zajęć i pozostawił w zamku bardzo znudzoną młodą damę. Jest to sytuacja dająca wiele ciekawych możliwości. W każdym razie Mandorallen i dama wymienili spojrzenia, potem słowa... jak to zwykle.
- W Sendarii takie rzeczy również się zdarzają - wtrącił Durnik. - Ale jestem pewien, że określamy je innym mianem, niż używane tutaj.
Mówił krytycznym, nawet urażonym tonem.
- Nazbyt pochopnie wyciągasz wnioski, Durniku - upomniał go Wilk. - Sprawy nie potoczyły się dalej. Może szkoda. Cudzołóstwo nie jest aż tak poważną przewiną, a po pewnym czasie znudziłoby się im. Jednak oboje za bardzo kochali i szanowali barona, by okryć go hańbą, dlatego zanim stracili kontrolę nad sytuacją, Mandorallen opuścił zamek. Teraz cierpią w milczeniu. To niezwykle wzruszające, choć osobiście uważam, że to strata czasu. Oczywiście, jestem starszy od nich.
- Jesteś starszy od każdego, ojcze.
- Nie musiałaś tego mówić, Pol. Silk zaśmiał się z konia.
- Cieszę się widząc, że nasz zadziwiający przyjaciel wykazał się wreszcie brakiem przyzwoitości i pokochał cudzą żonę. Jego szlachetność zaczynała mnie już mdlić.
Twarz wyrażała gorycz i drwinę z samego siebie; Garion pamiętał go takiego z Val Alorn, gdy rozmawiali z królową Porenn.
- Czy baron o tym wie? - zainteresował się Durnik.
- Naturalnie. To właśnie sprawia, że Arendowie miękną i wzruszają się, gdy tylko słyszą tę historię. Był kiedyś rycerz głupszy niż większość Arendów, który brzydko zażartował na ten temat. Baron wyzwał go natychmiast i w pojedynku przebił lancą. Od tego czasu niewielu ludzi dostrzega w całej sytuacji coś zabawnego.
- To i tak nieprzyzwoitość - oznajmił Durnik.
- Ich zachowanie jest ponad wszelkie zarzuty, Durniku - upierała się ciocia Pol. - Nie ma w tym nic nagannego, póki sprawa nie posunie się dalej.
- Przyzwoici ludzie nie dopuściliby, aby coś takiego się zdarzyło.
- Nie przekonasz jej, Durniku - westchnął pan Wilk. - Polgara zbyt wiele lat spędziła wśród wacuńskich Arendów. Byli tacy sami albo nawet gorsi niż Mimbraci. Nie można brodzić w takim sentymentalizmie i nie przejąć go przynajmniej częściowo. Na szczęście nie całkiem przesłoniło jej to zdrowy rozsądek. Tylko od czasu do czasu zachowuje się jak skłonna do szlochów romantyczna panienka. Jeśli tylko unikać jej podczas tych ataków, wszystko jest prawie tak, jakby była całkiem normalna.
- Użyteczniej spędziłam ten czas niż ty, ojcze - zauważyła jadowitym tonem ciocia Pol. - O ile pamiętam, poświęciłeś te lata na hulanki w portowych spelunkach Camaaru. A potem był okres poprawy, kiedy to zabawiałeś zdeprawowane kobiety w Maragorze. Nie wątpię, że te doświadczenia niezwykle poszerzyły zakres twej wiedzy o moralności.
Pan Wilk chrząknął z zakłopotaniem i odwrócił wzrok.
Za ich plecami Mandorallen dosiadł konia i ruszył galopem w dół. Dama stała wśród ruin patrząc, jak odjeżdża, a wiatr wydymał jej czerwoną pelerynę.
Po pięciu dniach dotarli do rzeki Arend, stanowiącej granicę między Arendia a Tolnedra. Pogoda poprawiała się, w miarę jak posuwali się na południe. Gdy rankiem stanęli na wzgórzu i zobaczyli rzekę, było już prawie ciepło. Słońce świeciło jasno, a kilka gnanych poranną bryzą wełnistych chmur pędziło po niebie.
- Trakt do Vo Mimbre odbiega w lewo - zauważył Mandorallen.
- Tak - potwierdził Wilk. - Zjedźmy do tego zagajnika na brzegu i spróbujmy doprowadzić się do porządku. Wygląd wiele znaczy w Vo Mimbre. Nie możemy przypominać bandy włóczęgów.
Na rozdrożu stały trzy postacie w brązowych szatach, pokornie chyląc głowy i prosząco wyciągając ręce. Pan Wilk ściągnął wodze i podjechał wolno. Zamienił z nimi kilka słów, po czym wręczył każdemu monetę.
- Kto to? - zapytał Garion.
- Mnisi z Mar Terrin - odparł Silk. - Gdzie to jest?
- Klasztor znajduje się w południowo-wschodniej Tolnedrze, gdzie kiedyś był Maragor. Mnisi próbują ukoić duchy Maragów.
Pan Wilk skinął ręką. Ruszyli, mijając trzech żebrzących mnichów.
- Mówią, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni nie przejeżdżali tędy żadni Murgowie.
- Można im wierzyć? - upewnił się Hettar.
- Raczej tak. Mnisi nigdy nie kłamią.
- Więc każdemu, kto będzie przejeżdżał, powiedzą, że tu byliśmy? - spytał Barak.
Wilk skinął głową.
- Odpowiedzą na każde pytanie, jakie im się zada. - Nieprzyjemny obyczaj - burknął ponuro Barak. Pan Wilk wzruszył ramionami i poprowadził ich miedzy drzewa nad rzeką.
- To wystarczy - zdecydował i zeskoczył z siodła na trawiastą łąkę. Odczekał chwilę, by pozostali również stanęli f na ziemi.
- Posłuchajcie - zaczął. - Jedziemy do Vo Mimbre. Musicie bardzo uważać na to, co mówicie. Mimbraci są drażliwi i najprostsze słowo może być uznane za obrazę.
- Sądzę, ojcze, że powinieneś włożyć te białą szatę, którą dostałeś od Fulracha - przerwała mu ciocia Pol, otwierając juki.
- Proszę cię, Pol - obruszył się Wilk. - Próbuję coś wytłumaczyć.
- Wszyscy słyszeli, ojcze. Masz skłonności do zbyt szczegółowych wyjaśnień. - Uniosła białą szatę i przyjrzała się jej krytycznie. - Powinieneś staranniej ją poskładać. Jest pognieciona.
- Nie włożę tego - oznajmił twardo.
- Owszem, włożysz, ojcze - zapewniła ze słodyczą. - Może będziemy się o to kłócić jeszcze godzinę czy dwie, ale i tak w końcu będziesz ją miał na sobie. Dlaczego nie zaoszczędzić ci czasu i nerwów?
- To głupie - poskarżył się.
- Wiele jest głupich rzeczy, ojcze. Znam Arendów lepiej od ciebie. Zyskasz szacunek, jeśli będziesz odpowiednio wyglądał. Mandorallen, Hettar i Barak włożą zbroje; Durnik, Silk i Garion te kaftany, które w Sendarii dostali od Fulracha. Ja będę ubrana w moją błękitną suknię, a ty w białą szatę. Nalegam, ojcze.
- Co? Słuchaj no, Polgaro...
- Uspokój się, ojcze - rzuciła obojętnie, badając niebieski kubrak Gariona.
Twarz Wilka pociemniała, a oczy niebezpiecznie wyszły z orbit.
- Czy coś jeszcze? - spytała, patrząc spokojnie. Pan Wilk zrezygnował z walki.
- Jest taki mądry, jak o nim mówią - zauważył Silk. Godzinę później znaleźli się pod czystym niebem, na trakcie do Vo Mimbre. Mandorallen, znowu w lśniącej zbroi, ze srebrno-niebieskim proporcem powiewającym na czubku lancy otwierał kawalkadę. Barak w błyszczącej kolczudze i krótkiej czarnej pelerynce z niedźwiedziej skóry jechał tuż za nim. Na uparte prośby cioci Pol wielki Cherek rozczesał splątaną brodę, a nawet zaplótł na nowo włosy. Pan Wilk w białej szacie był naburmuszony i mruczał coś pod nosem. Ciocia Pol z powagą jechała obok niego w krótkiej, obszytej futrem pelerynce i czepcu z błękitnej satyny na ciężkiej masie ciemnych włosów. Garion i Durnik źle się czuli w wytwornych strojach, za to Silk z fasonem nosił swój kubrak i czarną aksamitną czapkę. Jedynym ustępstwem Hettara był pierścień z kutego srebra, którym zastąpił prosty skórzany rzemień, jakim zwykle związywał kosmyk włosów.
Poddani, a nawet rycerze spotkani na trakcie schodzili z drogi i pozdrawiali ich z szacunkiem. Dzień był ciepły, trakt dobrze utrzymany, a konie silne. Wczesnym popołudniem stanęli na szczycie wzgórza, skąd trakt opadał lekko, prowadząc prosto do bram Vo Mimbre.
Rozdział X
Stolica mimbrańskich Arendów wyrastała jak góra ponad migocącą rzeką. Masywne blanki wieńczyły grube, wysokie mury, a potężne wieże i smukłe iglice z proporcami na wierzchołkach lśniły złotem w popołudniowym słońcu.
- Oto Vo Mimbre - oznajmił z dumą Mandorallen. - Królowa miast. Na tej skale fala Angaraków rozbiła się, cofnęła i rozbiła raz jeszcze. Na tym polu spotkali swą zgubę. Dusza i serce Arendii trwają w murach fortecy, a moc ciemności nie zdoła jej zwyciężyć.
- Byliśmy już tutaj, Mandorallenie - mruknął kwaśno pan Wilk.
- Nie bądź niegrzeczny, ojcze - upomniała go ciocia Pol. Po czym zwróciła się do Mandorallena i ku zdumieniu Gariona przemówiła takim stylem, jakiego nie słyszał jeszcze z jej ust.
- Azali zechcesz, dzielny rycerzu, zawieść nas spiesznie do pałacu króla twego? Albowiem naradzić się musimy w kwestiach zaiste zwłoki najmniejszej nie znoszących. - Mówiła bez śladu zażenowania, jakby te archaiczne formy były dla niej zupełnie naturalne. - Jako żeś największym jest z żyjących rycerzy, oddajemy się pod obronę twego ramienia.
Mandorallen, po chwili zaskoczenia, z brzękiem zbroi zeskoczył z rumaka bojowego i padł przed nią na kolana.
- Lady Polgaro - oświadczył głosem, w którym wibrowały tony głębokiego szacunku, a nawet czci. - Przyjmuję tę misję i doprowadzę cię bezpiecznie przed oblicze króla Korodullina. Gdyby ktokolwiek śmiał kwestionować najwyższe twe prawo do uwagi władcy, na własnym ciele pozna głębię swych błędów.
Ciocia Pol uśmiechnęła się wdzięcznie, a on dźwięcząc zbroją dopadł siodła i kłusem ruszył na czele. Kipiał wręcz bitewną ochotą.
- Co to miało znaczyć? - zapytał Wilk.
- Mandorallen potrzebuje czegoś, co odwróci jego myśli od kłopotów. Przez ostatnie parę dni był wyraźnie nieswój.
Kiedy zbliżyli się do miasta, Garion dostrzegł na murach ślady uderzeń w miejscach, gdzie miotane katapultami Angaraków ciężkie głazy trafiały w twardą skałę. Odpryski i rysy na blankach były pozostałością ulewy strzał o stalowych grotach. Kamienny łuk bramy miasta ujawniał niezwykłą grubość murów, a okute żelazem wrota były masywne. Ze stukiem kopyt wjechali na wąskie, kręte uliczki. Mijani ludzie wywodzili się na ogół z gminu i szybko schodzili z drogi. Twarze mężczyzn w brunatnych tunikach i kobiet w połatanych sukniach były obojętne, bez śladu ciekawości.
- Chyba się nami nie interesują - szepnął Durnikowi Garion.
- Nie sądzę, by prości ludzie i szlachta zwracali na siebie uwagę - odparł kowal. - Żyją obok siebie, ale nic o sobie nie wiedzą. Może to jest przyczyną nieszczęść Arendii.
Garion za smutkiem pokiwał głową.
Wprawdzie gmin nie przejawiał zainteresowania, jednak szlachta w pałacu płonęła z ciekawości. Wiadomość o ich wjeździe do miasta musiała ich wyprzedzić, gdyż w oknach i na parapetach pałacu tłoczyli się ludzie w barwnych strojach.
- Zwolnij kroku, panie rycerzu! - zawołał stojący na parapecie mężczyzna o ciemnych włosach i brodzie, w czarnej aksamitnej opończy narzuconej na wypolerowaną kolczugę. - Unieś przyłbicę, abym mógł cię poznać.
Zdumiony Mandorallen zatrzymał się przed zamkniętą bramą i odsunął przyłbicę.
- Cóż to za nieuprzejmość? - zapytał groźnie. - Jam jest, jak świat wie cały, Mandorallen, baron Vo Mandor. Z pewnością dostrzegasz herb na mej tarczy.
- Każdy może nosić cudzy herb - stwierdził lekceważąco tamten.
Twarz Mandorallena pociemniała.
- Azali sądzisz, że jest ktoś wśród żyjących, kto śmiałby fałszywie podać się za mnie?
- Sir Andorigu! - zawołał z parapetu inny rycerz. - To w istocie sir Mandorallen. W zeszłym roku spotkałem się z nim w szrankach wielkiego turnieju, a spotkanie to kosztowało mnie złamane ramię i dzwonienie w uszach, które po dziś dzień nie ustało.
- Ach - odparł sir Andorig. - Skoro świadczysz za nim, sir Helberginie, przyznam, że zaiste jest to bękart z Vo Mandor.
- Wkrótce będziesz chyba musiał coś z nim zrobić - mruknął do Mandorallena Barak.
- Takież odnoszę wrażenie - przyznał rycerz.
- Kim jednakże są ci inni za tobą, panie rycerzu, którzy także pragną przekroczyć te progi? - chciał wiedzieć sir Andorig. - Nie pozwolę, by otworzono bramę przed obcymi z dalekich stron.
Mandorallen wyprostował się w siodle.
- Patrzcie! - zawołał głosem, słyszanym chyba w całym mieście. - Przynoszę wam honor bez miary. Otwórzcie na oścież pałacową bramę i gotujcie się, każdy z osobna i wszyscy razem, do złożenia hołdu. Spoglądacie bowiem w święte oblicze Belgaratha Czarodzieja, Człowieka Przedwiecznego, i na boską postać jego córki, lady Polgary, którzy przybyli do Vo Mimbre, by o rozmaitych sprawach radzić z władcą Arendii.
- Czy to nie przesada? - zapytał szeptem Garion. - Taki mają tu zwyczaj, skarbie - odparła spokojnie ciocia Pol. - W kontaktach z Arendami pewna ekstrawagancja jest konieczna, by zwrócić ich uwagę. - A któż cię zapewnił, że to w istocie lord Belgarath? - w głosie Andoriga zabrzmiał cień szyderstwa. - Nie zegnę kolan przed nieznanym włóczęgą.
- Azaliż wątpisz w moje słowa, rycerzu? - zapytał Mandorallen niebezpiecznie cichym głosem. - Zechcesz może zejść tutaj i próbie poddać swe wątpliwości? Czy raczej wolisz na podobieństwo kundla kryć się za parapetem i ujadać na lepszych od siebie?
- To było dobre - stwierdził z uznaniem Barak. Mandorallen uśmiechnął się dyskretnie.
- To do niczego nie prowadzi - mruknął pan Wilk. - Będę chyba musiał udowodnić temu sceptykowi to i owo. Inaczej nigdy nie wejdziemy i nie zobaczymy Korodullina.
Zsunął się z siodła i w zamyśleniu zdjął z końskiego ogona gałązkę, która zaczepiła się gdzieś w drodze. Potem w swej lśniąco białej szacie stanął na środku placu.
- Panie rycerzu! - zawołał łagodnym głosem. - Widzę, żeś człowiekiem ostrożnym. To godna cecha, ale może zaprowadzić cię zbyt daleko.
- Nie jestem dzieckiem, starcze - odparł ciemnowłosy rycerz tonem zbliżającym się do granicy obrazy. - Daję wiarę temu tylko, co potwierdzą me własne oczy.
- To smutne, gdy wierzy się w tak niewiele - ocenił Wilk. Pochylił się i wsunął gałązkę między dwa granitowe bloki u swych stóp. Odstąpił o krok i wyciągnął dłoń. Twarz miał niezwykle łagodną.
- Wyświadczę ci przysługę, sir Andorigu - oznajmił. - Odrodzę twoją wiarę. Patrz uważnie.
Wymówił cicho jedno słowo, którego Garion nie dosłyszał, wywołało ono jednak znajomą już falę w jego umyśle.
Z początku nic się nie działo. Potem oba głazy wypiętrzyły się ze zgrzytem, a gałązka pogrubiała i rosnąc sięgnęła wyciągniętej dłoni pana Wilka. Z pałacu dobiegły okrzyki zdumienia, gdy młode pędy strzeliły na boki. Wilk podniósł dłoń wyżej, a gałązka rosła posłusznie. Pędy sięgały wciąż dalej. Teraz było to już młode drzewo i wciąż rosło. Jeden z granitowych bloków pękł z suchym trzaskiem.
Zaległa absolutna cisza i wszystkie oczy wpatrywały się w drzewo. Pan Wilk wyciągnął obie ręce i odwrócił je dłońmi do góry. Przemówił znowu, a czubki gałęzi nabrzmiały wypuszczając pączki. A potem drzewo okryło się kwiatami o białych i różowych płatkach.
- Jabłoń, Pol. Nie sądzisz? - rzucił przez ramię.
- Na to wygląda, ojcze - przyznała.
Delikatnie poklepał pień i zwrócił się do rycerza, który drżący i blady opadł na kolana.
- A więc, sir Andorigu - zapytał. - W co teraz wierzysz?
- Wybacz mi proszę, święty Belgaracie - błagał zduszonym głosem Andorig.
Pan Wilk wyprostował się i przemówił surowo, a jego słowa układały się w miarowe kadencje mowy Arendów równie łatwo, jak wcześniej cioci Pol.
- Naznaczam ci tedy, rycerzu, obowiązek troski o to drzewo. Wyrosło bowiem, by twą wiarę i ufność odrodzić. Dług ten spłacać musisz czułością i miłością, z jaką potrzeby jego zaspokajał będziesz. Z czasem urodzi owoce, a ty zbierzesz je i oddasz każdemu, kto poprosić cię zechce. Dla łaski twej duszy nie odmówisz nikomu, choćby najniższego był stanu. Jako drzewo wolno owoce swe daje, tako i ty wolno oddawał je będziesz.
- Ładne posunięcie - pochwaliła ciocia Pol.
Wilk mrugnął wesoło.
- Uczynię, co mi nakazałeś, święty Belgaracie - wykrztusił sir Andorig. - Klnę się na me serce.
Pan Wilk wrócił do swego wierzchowca.
- Przynajmniej zrobi w życiu jedną pożyteczną rzecz - mruknął.
Nikt już nie dyskutował. Bramy pałacu rozwarły się ze zgrzytem, a oni wjechali na wewnętrzny dziedziniec i zsiedli z koni. Dworzanie klęczeli, niektórzy nawet płakali wyciągając ręce, by dotknąć szaty pana Wilka. Postępując za Mandorallenem szli przez szerokie, wyłożone gobelinami korytarze, a za ich plecami rósł coraz większy tłum. Otworzyły się przed nimi drzwi sali tronowej.
Komnata była wielką, wysoko sklepioną halą z rzeźbionymi filarami sięgającymi stropu. Ogromne, wąskie okna między nimi przepuszczały przez witraże promienie światła jakby układane z klejnotów. Podłoga była z polerowanego marmuru, a na przykrytym dywanem podwyższeniu stał podwójny tron Arendii. Za nim zwieszały się ciężkie purpurowe kotary. Po bokach wisiała starożytna broń dwudziestu pokoleń arendzkich królów. Lance, maczugi i ogromne miecze, wyższe niż ktokolwiek z ludzi, tkwiły między postrzępionymi wojennymi proporcami zapomnianych władców.
Korodullin z Arendii był młodym, z wyglądu chorowitym mężczyzną w wyszywanej złotem purpurowej szacie. Dużą złotą koronę nosił tak, jakby była dla niego za ciężka. Obok władcy na podwójnym tronie zasiadła piękna i blada królowa. Nieco bojaźliwie spoglądali na tłum otaczający pana Wilka, który zbliżył się do szerokich stopni wiodących do tronu.
- Królu mój. - Mandorallen przyklęknął na jedno kolano. - Oto staje w twej obecności świątobliwy Belgarath, uczeń Aldura i opoka, na której od początku czasu wspierały się królestwa Zachodu.
- On wie, kim jestem, Mandorallenie - wtrącił pan Wilk. Wystąpił i skłonił się lekko. - Bądźcie pozdrowieni, Korodullinie i Mayaserano. Przykro mi, że wcześniej nie mieliśmy okazji się poznać.
- Zaszczyt to dla nas, szlachetny Belgaracie - odparł młody władca głosem, którego dźwięczne tony kontrastowały z delikatnym wyglądem.
- Ojciec mój często o tobie mówił - dodała królowa.
- Byliśmy dobrymi przyjaciółmi - zapewnił Wilk. - Pozwólcie mi przedstawić córkę mą, Polgarę.
- Pani. - Król z szacunkiem pochylił głowę. - Świat cały zna twą potęgę, lecz ludzie zbyt rzadko wychwalali twoją urodę.
- Na pewno się polubimy - odparła ciepło ciocia Pol i uśmiechnęła się do Korodullina.
- Serce me drży na widok kwiatu wszelkiej kobiecości - oświadczyła królowa.
Ciocia Pol spojrzała na nią w zamyśleniu.
- Musimy porozmawiać, Mayaserano - oświadczyła z powagą. - Na osobności i bez zwłoki.
Królowa była zaskoczona.
Pan Wilk przedstawił pozostałych i po kolei składali pokłon przed władcą.
- Witajcie, czcigodni goście - rzekł król. - Mój skromny dwór niegodny jest tak szlachetnej kompanii.
- Nie mamy zbyt wiele czasu, Korodullinie - oświadczył Wilk. - Gościnność dworu Arendii jest cudem tego świata. Nie chciałbym urazić ciebie ani twej pięknej królowej, pomijając elementy protokołu, które ozdobą są tych progów. Mam jednak pewne informacje, które muszę przekazać ci na osobności. Sprawa jest niezwykle pilna.
- Natychmiast zatem jestem do twej dyspozycji. - Król wstał. - Wybaczcie nam, przyjaciele - zwrócił się do zebranej w sali szlachty. - Jednakowoż ten starożytny przyjaciel naszego królewskiego rodu posiada informacje, które dla naszych tylko uszu są przeznaczone, a przy tym pilne bez miary. Pozwólcie więc, proszę, że oddalimy się teraz na czas niedługi, by wysłuchać owych wieści. Powrócimy wkrótce.
- Polgaro - rzucił pan Wilk.
- Nie zwlekaj, ojcze - odparła. - W tej chwili muszę pomówić z Mayaseraną o sprawach niezwykle dla niej istotnych.
- Nie możesz z tym zaczekać? - Nie, ojcze, nie mogę.
Ujęła królową pod ramię i wyszły obie. Pan Wilk spoglądał za nią przez chwilę, wzruszył ramionami i wraz z Korodullinem także opuścił salę tronową. Zapadła kłopotliwa cisza.
- Wysoce niewłaściwe - stwierdził z przyganą stary dworzanin o rzadkich siwych włosach.
- Konieczny pośpiech, panie - wyjaśnił mu Mandorallen. - Jak suponował czcigodny Belgarath, misja nasza niezwykłą ma wagę dla przetrwania królestw Zachodu. Nasz Pradawny Wróg wkrótce znów może wyruszyć. Niewiele, lękam się, czasu pozostało do dnia, gdy na mimbrańskich rycerzach skupi się znowu impet straszliwej wojny.
- Niech będzie błogosławiony język, co takie wieści przynosi! - zawołał siwowłosy mężczyzna. - Bałem się bowiem, że obejrzałem już swą ostatnią bitwę i w zdziecinnieniu na łożu umrę. Dzięki wielkiemu Chaldanowi, że wigor zachować mi pozwolił i że me siły nie odeszły z upływem ledwie ośmiu dziesiątków lat. Garion samotnie stanął pod ścianą, próbując rozwiązać swój problem. Wydarzenia przywiodły go na dwór króla Korodullina, zanim zdążył się przygotować do wypełnienia nieprzyjemnego obowiązku. Dał słowo Lelldorinowi, że przekaże władcy pewne informacje, nie miał jednak pojęcia, jak zacząć. Onieśmielała go wyszukana etykieta arendzkiego dworu, tak różna od rubasznych obyczajów w pałacu Anhega w Val Alorn czy niemal domowej atmosfery u króla Fulracha w Sendarii. To było Vo Mimbre i sam pomysł, że wykrzyczy wszystko, co wie o szaleńczym spisku grupki asturskich zapaleńców, tak jak wykrzyczał wiadomość o jarlu Jarviku w Chereku, wydawał się teraz wykluczony.
Nagle uderzyły go wspomnienia. Sytuacja była tak podobna, że przypominała jakąś złożoną rozgrywkę. Ruchy na planszy były niemal identyczne: wtedy i teraz znalazł się w pozycji, gdy musiał zablokować kluczowe posunięcie, po którym ginie król, a państwo pogrąża się w chaosie. Czuł się dziwnie bezradny, jak gdyby całym jego życiem kierowały palce dwóch graczy bez twarzy, przesuwających piony po tej samej planszy. A gra, o ile mógł to osądzić, trwała już całą wieczność. Nie miał żadnych wątpliwości w kwestii tego, co powinno być zrobione. Jednak to on musiał znaleźć sposób, by tego dokonać.
Król Korodullin był wyraźnie wstrząśnięty, gdy pół godziny później wkroczył do sali tronowej u boku pana Wilka. Z trudem panował nad sobą.
- Wybaczcie, szlachetni panowie - przeprosił. - Jednakże niepokojące usłyszałem wieści. Zapomnijmy wszakże o troskach i świętujmy tę wiekopomną wizytę. Przywołajcie grajków i każcie gotować bankiet.
Przy drzwiach nastąpiło jakieś poruszenie. Człowiek w czarnej szacie wkroczył do sali tronowej eskortowany przez sześciu mimbrańskich rycerzy w pełnej zbroi. Spoglądali podejrzliwe, trzymając dłonie na rękojeściach mieczy, jakby wyzywali każdego, by odważył się stanąć na drodze ich przywódcy. Kiedy mężczyzna podszedł bliżej, Garion dostrzegł kanciaste oczy i blizny na policzkach. Ten człowiek był Murgiem.
Barak stanowczym gestem chwycił Hettara za ramię.
Murgo najwyraźniej ubierał się w pośpiechu i z trudem chwytał oddech po szybkim marszu.
- Wasza królewska mość - wysapał, składając dworski pokłon przed Korodullinem. - Właśnie mi doniesiono, że goście zjawili się na twym dworze. Pospieszyłem więc, by powitać ich w imieniu mego pana, Taura Urgasa.
Korodullin zesztywniał.
- Nie przypominam sobie, bym cię tu wzywał, Nachaku - oświadczył chłodno.
- Jest więc tak, jakom się obawiał - odparł Murgo. - Posłańcy owi źle o mojej rasie mówili, próbując zerwać przyjaźń, jaka trwa między tronami Arendii i Cthol Murgos. Smuci mnie, że wasza wysokość ucho nadstawiał tym oszczerstwom, nie dając mi zaiste żadnej szansy obrony. Czy to godne postępowanie, wasza królewska mość?
- Kto to jest? - spytał Korodullina pan Wilk.
- Nachak - wyjaśnił król. - Ambasador Cthol Murgos. Zaliż mam cię przedstawić, o Starożytny?
- To zbędne - stwierdził obojętnie pan Wilk. - Każdy Murgo na tym świecie wie, kim jestem. Matki w Cthol Murgos straszą moim imieniem nieposłuszne dzieci.
- Ale ja nie jestem dzieckiem, starcze - rzekł wzgardliwie Nachak. - Nie lękam się ciebie.
- To duża nieostrożność - zauważył Silk.
Dźwięk imienia Murga podziałał na Gariona jak cios. Patrząc na poznaczoną bliznami twarz człowieka, który tak wykorzystał Lelldorina i jego przyjaciół, chłopiec pojął, że grający ponownie przesunęli pionki i ustawili je w decydującej pozycji. Wynik rozgrywki raz jeszcze zależał tylko od niego.
- Jakie kłamstwa powtórzyłeś królowi? - zapytał pana Wilka Nachak.
- Żadnych kłamstw, Nachaku. Tylko prawdę. To zupełnie wystarczy.
- Protestuję, wasza wysokość - ambasador zwrócił się do króla. - Gorąco protestuję. Cały świat wie o jego nienawiści do mego narodu. Jak mogłeś pozwolić, by zatruł kłamstwami twoje uczucia wobec nas?
- Zapomniał o zaistach i azaliżach - mruknął drwiąco Silk.
- Jest zdenerwowany - odparł Barak. - Zdenerwowani Murgowie są zwykle niezręczni. To jedna z ich wad.
- Alornowie! - warknął pogardliwie Nachak.
- Zgadza się, Murgu - przyznał lodowatym tonem Barak. Wciąż ściskał ramię Hettara.
Nachak spojrzał i jego oczy rozszerzyły się nagle, jakby dopiero teraz zauważył Algara. Cofnął się przed pełnym nienawiści wzrokiem Hettara, a jego sześciu rycerzy zbliżyło się czujnie.
- Wasza wysokość - syknął. - Poznaję tego człowieka. To Hettar z Algarii, znany morderca. Żądam, byś go aresztował.
- Żądasz, Nachaku? - powtórzył król, a jego oczy błysnęły groźnie. - Azali żądania śmiesz mi stawiać na moim własnym dworze?
- Wybacz mi, wasza królewska mość - przeprosił szybko Nachak. - Ale widok tej bestii tak wyprowadził mnie z równowagi, że zapomniałem o manierach.
- Rozsądek nakazywałby ci odejść, Nachaku - poradził pan Wilk. - To niedobry pomysł, by Murgo przebywał samotnie w obecności tak wielu Alornów. W takich warunkach zdarzają się czasem wypadki.
- Dziadku - odezwał się natarczywie Garion. Nie wiedział skąd, ale miał pewność, że musi przemówić. Nachak nie może opuścić sali tronowej. Gracze bez twarzy dokonali ostatnich posunięć i tutaj właśnie rozgrywka musi się rozstrzygnąć.
- Dziadku - powtórzył. - Muszę ci coś powiedzieć.
- Nie teraz, Garionie. - Wilk wciąż wpatrywał się groźnym wzrokiem w Murga.
- To ważne, dziadku. Bardzo ważne.
Pan Wilk odwrócił się, jakby chciał odpowiedzieć mu gniewnie, ale wtedy coś zauważył - coś, czego nie mógł zobaczyć nikt inny w tej komnacie - i w zdumieniu otworzył szeroko oczy.
- Dobrze, Garionie - rzekł z niezwykłym spokojem. - Mów.
- Pewni ludzie planują zgładzenie króla Arendii. - Garion powiedział to głośniej, niż zamierzał. Nagła cisza i zapadła w sali tronowej.
Nachak zbladł, odruchowo przesunął dłoń do rękojeści miecza i znieruchomiał. Garion z całą wyrazistością zdał sobie sprawę, że tuż za nim stoi ogromny Barak, a obok Hettar w czarnej skórze, posępny jak sama śmierć. Nachak cofnął się i skinął na swych zakutych w stal rycerzy. Natychmiast utworzyli wokół niego ochronny krąg. Sięgnęli do broni.
- Nie zostanę tu ani chwili, by wysłuchiwać takich oszczerstw - oznajmił Murgo.
- Nie dałem ci przyzwolenia, byś odszedł, Nachaku - przypomniał mu chłodno Korodullin. - Przez pewien czas jeszcze twa obecność będzie pożądana.
Młody władca surowo i z mocą spojrzał w oczy ambasadora. Potem zwrócił się do Gariona.
- Mów śmiało, chłopcze, i z niczyjej strony nie lękaj się odwetu za twe słowa.
Garion nabrał tchu.
- Nie znam dokładnie wszystkich szczegółów, wasza królewska mość - wyjaśnił. - Dowiedziałem się o tym przypadkiem.
- Powiedz, ile możesz - zachęcił król.
- Z tego co wiem, kiedy latem wasza królewska mość wyruszy do Vo Astur, grupa ludzi zamierza dokonać zamachu gdzieś na trakcie.
- Z pewnością asturscy zdrajcy - uznał siwowłosy dworzanin.
- Oni nazywają siebie patriotami - odpowiedział Garion.
- Nie wątpię - parsknął mężczyzna.
- Takie próby nie są rzadkością - oświadczył król. - Podejmiemy kroki, by temu zapobiec. Dzięki ci za to ostrzeżenie.
- To nie wszystko, wasza wysokość - mówił dalej Garion. - Kiedy zaatakują, będą nosić mundury tolnedrańskich legionistów.
Silk gwizdnął przez zęby.
- Chodzi o to, by szlachta uwierzyła, że zostałeś zamordowany przez Tolnedran. Ci ludzie są pewni, że Mimbre natychmiast wypowie wojnę imperium, a kiedy to nastąpi, wkroczą tu legiony. Wtedy, gdy wszyscy ruszą do walki, ogłoszą niepodległość Asturii wobec tronu Arendii. Wierzą w poparcie wszystkich Asturów.
- Rozumiem - zamyślił się król. - To chytrze pomyślany plan, choć przejawia subtelność nietypową dla naszych zapalczywych asturskich braci. Jednakże nic jeszcze nie usłyszałem, co by łączyło emisariusza Taura Urgasa z tą zdradą.
- On to wszystko wymyślił, wasza królewska mość. Przekazał im wszelkie informacje i dostarczył złota, by mogli kupić tolnedrańskie mundury i zachęcić niezdecydowanych.
- Kłamie! - wybuchnął Nachak. ,
- Będziesz miał prawo do odpowiedzi, Nachaku - uspokoił go władca, po czym zwrócił się do Gariona. - Chcę zbadać tę sprawę dokładniej. Jakże zdobyłeś te wiadomości?
- Nie mogę powiedzieć, wasza wysokość - odparł z wysiłkiem Garion. - Dałem słowo. Jeden z tych ludzi wyznał mi wszystko, by dowieść, że jest moim przyjacielem. Powierzył mi własne życie, aby pokazać, jak bardzo mi ufa. Nie mogę go zdradzić.
- Twa lojalność zaiste dobrze świadczy o tobie, młody Garionie - pochwalił go król. - Jednakże oskarżenie ambasadora Murgów niezwykłej jest wagi. Azali zdołasz, nie zdradzając zaufania, wykazać prawdę swych słów? Garion bezradnie pokręcił głową.
- To poważna sprawa, wasza królewska mość - oświadczył Nachak. - Jestem osobistym przedstawicielem Taura Urgasa. Ten kłamliwy urwis to wychowanek Belgaratha, a jego szalona, nie poparta dowodami opowieść to oczywista próba wbicia klina niezgody między trony Arendii i Cthol Murgos. Nie można pozwolić, by rzucano takie oskarżenia. Trzeba zmusić chłopca, by wskazał tych wymyślonych spiskowców albo przyznał, że kłamie.
- Dał słowo, Nachaku - przypomniał król.
- To on tak twierdzi. - Murgo skrzywił się z lekceważeniem. - Wypróbujmy go. Godzina w izbie tortur może go skłonić do mówienia.
- Na ogół nie żywię zaufania do zeznań składanych na mękach - oświadczył Korodullin.
- Jeśli zadowoli to waszą królewską mość - wtrącił Mandorallen - może to być, że pomogę rozwiązać tę kwestię.
Garion rzucił mu pełne lęku spojrzenie. Mandorallen znał Lelldorina i bez trudu mógł odgadnąć prawdę. Co więcej, Mandorallen był Mimbratom, a Korodullin jego królem. Nie tylko nic go nie zmuszało do milczenia, ale obowiązek właściwie nakazywał wyznać wszystko, co wie.
- Sir Mandorallenie - odpowiedział z powagą król. - Legendarne jest twe oddanie sprawie prawdy i honoru. Azali zdołasz wskazać owych spiskowców?
Pytanie zawisło groźnie w powietrzu.
- Nie, panie - odparł stanowczo Mandorallen. - Wiem jednakże, iż Garion prawdomównym i uczciwym jest chłopcem. Ręczę za niego.
- To słabe dowody - stwierdził Nachak. - Ja oświadczam, że on kłamie. I do czego to nas prowadzi?
- Chłopiec jest mym towarzyszem - rzekł Mandorallen. - Nie będę narzędziem służącym do złamania jego słowa, bowiem honor tego młodzieńca równie jest mi drogi jak mój własny. Nasze prawa stanowią wszakże, iż sprawa, której dowodów brakuje, może być rozstrzygnięta przez próbę walki. Stanę w szranki za tego chłopca. Oświadczam przy wszystkich zgromadzonych, że ten oto Nachak to zdradziecki łotr, co wraz z innymi spisek uknuł, by zgładzić mego króla.
Zdjął stalową rękawicę i cisnął ją na podłogę. Łoskot jej uderzenia zabrzmiał jak grom.
- Podejmij wyzwanie, Murgu - rzucił z pogardą Mandorallen. - Albo niech je za ciebie przyjmie któryś z tych rycerzy-pochlebców. Udowodnię twe łotrostwo na ciele twoim bądź na ciele twego czempiona.
Nachak spojrzał na rękawicę, potem na wielkiego rycerza, stojącego przed nim w oskarżycielskiej pozie. Nerwowo oblizał wargi i rozejrzał się. Prócz Mandorallena nikt ze zgromadzonej szlachty nie miał broni. Murgo zmrużył oczy w nagłej desperacji.
- Zabijcie go! - warknął do sześciu mężów w zbrojach, którzy go otaczali.
Rycerze byli zaskoczeni, niepewni, co mają czynić.
- Zabijcie go! - rozkazał Nachak. - Tysiąc sztuk złota dla tego, kto pozbawi go życia!
Po tych słowach twarze całej szóstki przybrały wyraz zdecydowania. Jak jeden dobyli mieczy i równą linią ruszyli na Mandorallena, unosząc tarcze. Rozległy się krzyki i jęki, gdy szlachcice i ich damy starali się zejść im z drogi.
- Cóż to za zdrada? - zapytał dumnie Mandorallen. - Azaliż tak rozmiłowani jesteście w tym Murgu i jego złocie, że chwytacie za broń w obecności króla, otwarcie łamiąc zakazy prawa? Odrzućcie miecze.
Zbliżali się groźnie, nie zważając na jego słowa.
- Broń się, sir Mandorallenie! - zawołał Korodullin, unosząc się na tronie. - Zwalniam cię z ograniczeń prawa.
Barak jednak ruszył już na pomoc. Widząc, że Mandorallen nie zabrał do sali tronowej swej tarczy, zerwał ze ściany ogromny, dwuręczny miecz.
- Mandorallenie! - zawołał i pchnął oręż po podłodze. Wielki miecz sunął podskakując lekko, aż Mandorallen zatrzymał go nogą, pochylił się i chwycił za rękojeść.
Sześciu rycerzy straciło nieco pewności siebie widząc, jak dwiema rękami podnosi ciężką, sześciostopową klingę.
Barak z szerokim uśmiechem chwycił w jedną rękę miecz, w drugą swój topór bojowy. Hettar, nisko trzymając szablę, z kocią zwinnością krążył wokół niezdarnych rycerzy. Garion bez namysłu także sięgnął po broń, lecz palce pana Wilka zacisnęły się na jego przedramieniu. - Nie mieszaj się do tego - rzucił starzec i odciągnął go w bok, dalej od pola bliskiej już walki. Pierwszy cios Mandorallena trafił w uniesioną pospiesznie tarczę, strzaskał ramię rycerza w karmazynowej opończy, powalił go i odepchnął na dziesięć stóp. Barak toporem Odbił pchnięcie, a mieczem uderzył w tarczę przeciwnika. Hettar wprawnie unikał niezręcznych ciosów rycerza w zbroi zdobionej zieloną emalią, szablą zaś sięgał błyskawicznie do jego chronionej przyłbicą twarzy. Stalowy szczęk mieczy rozlegał się echem w sali tronowej Korodullina, a fontanny iskier strzelały z ostrzy. Potężnymi uderzeniami Mandorallen powalił drugiego z przeciwników. Szeroki zamach dwuręcznego miecza trafił poniżej tarczy. Rycerz wrzasnął, gdy klinga rozcięła pancerz. Padł, brocząc krwią z rany sięgającej do połowy ciała.
Chytrym ciosem topora Barak wygiął boczną powierzchnię hełmu krępego rycerza, który okręcił się bezwładnie i runął na posadzkę. Hettar wykonał pozorowany atak, po czym wsunął szablę w szczelinę przyłbicy przeciwnika. Rycerz zesztywniał, gdy ostrze dotarło do mózgu.
Wir bitewnego chaosu przesuwał się po sali; szlachcice i damy odskakiwali na wszystkie strony, by uniknąć ran. Nachak patrzył z lękiem, jak jego ludzie padają jeden po drugim. Potem nagle odwrócił się i rzucił do wyjścia.
- Ucieka! - zawołał Garion, lecz Hettar już pędził za Murgiem. Straszna twarz i zakrwawiona szabla sprawiały, że grupy dworzan i płaczących w przerażeniu dam rozstępowały się, otwierając drogę. Nachak dotarł już niemal do drzwi, gdy Hettar długimi skokami przedarł się przez tłum i zablokował wyjście. Z krzykiem rozpaczy ambasador wyrwał miecz z pochwy, a Garion poczuł nagły, niespodziewany przypływ litości dla tego człowieka.
Murgo podniósł miecz, a Hettar świsnął szablą prawie jak pejczem, uderzając go w jedno, potem w drugie ramię. Nachak desperacko usiłował podnieść zdrętwiałe ręce, by osłonić głowę, lecz klinga Hettara nagle opadła. Potem, z niezwykłą, płynną gracją, Algar powolnym sztychem przebił Murga na wylot. Garion widział ostrze szabli, wysuwające się spomiędzy łopatek Nachaka. Ambasador wciągnął powietrze, upuścił miecz i dwiema rękami chwycił nadgarstek Hettara. Jednak Algar niepowstrzymanie obracał dłoń, skręcając ostrą, zakrzywioną klingę w ciele wroga. Nachak jęknął okropnie i zadrżał. Potem jego palce ześliznęły się z ręki Hettara, a nogi ugięły. Krew zabulgotała mu w płucach, gdy westchnął i wolno upadł na plecy, zsuwając się bezwładnie z ostrza szabli Hettara.
Rozdział XI
Straszliwa cisza zapadła w sali tronowej po śmierci Nachaka. Potem dwaj członkowie jego straży przybocznej, którzy jeszcze mogli ustać na nogach, z głośnym trzaskiem rzucili miecze na zalaną krwią posadzkę. Mandorallen podniósł przyłbicę i stanął przed tronem.
- Panie - oznajmił z szacunkiem. - Zdrada Nachaka została wykazana poprzez próbę walki.
- Zaiste - przyznał król. - Tego jedynie żałuję, że entuzjazm twój w obronie słusznej sprawy pozbawił mnie możliwości głębszego zbadania pełnego zasięgu łajdactw Nachaka.
- Sądzę, że spiski, jakie knuł, same się rozwiążą, gdy rozejdzie się wieść o jego śmierci.
- To być może - zgodził się Korodullin. - Jednakże chciałem sięgnąć dalej. Czy te łajdactwa to tylko Nachaka pomysł, czy trzeba spojrzeć poza niego, aż do samego Taura Urgasa. - W zamyśleniu zmarszczył brwi, po czym potrząsnął głową, jakby chciał odepchnąć jakieś mroczne podejrzenia. - Wielki dług zaciągnęła u ciebie Arendia, Pradawny Belgaracie. Mężna twa kompania powstrzymała ponowny wybuch wojny, o której lepiej zapomnieć. - Ze smutkiem spojrzał na brudną od krwi posadzkę i ciała zabitych. - Moja sala tronowa stała się polem bitwy. Zaprawdę, nawet tutaj sięga klątwa Arendii.
Westchnął.
- Uprzątnijcie to - rozkazał krótko i odwrócił głowę, by nie widzieć ponurej pracy.
Dworzanie i damy zaczęli rozmawiać, gdy tylko wyniesiono zwłoki i zmyto posadzkę, usuwając kałuże lepkiej krwi.
- Niezła walka - podsumował Barak, starannie wycierając ostrze topora.
- Jestem twym dłużnikiem, lordzie Baraku - oświadczył z powagą Mandorallen. - Pomoc twa w samą porę nadeszła.
Barak wzruszył ramionami.
- W takiej sytuacji uznałem to za właściwe.
Stanął przy nich Hettar. Ponura, jastrzębia twarz wyrażała satysfakcję.
- Niezła robota z tym Nachakiem - pochwalił go Barak.
- Mam sporą praktykę - wyjaśnił Hettar. - Gdy dochodzi do starcia, Murgowie zawsze popełniają ten sam błąd. To chyba jakaś luka w szkoleniu.
- To przykre, prawda? - zmartwił się nieszczerze Barak.
Garion opuścił przyjaciół. Wiedział, że to irracjonalne, ale czuł się odpowiedzialny za rzeź, której był świadkiem. Przelana krew i gwałtowna śmierć były rezultatem jego słów. Gdyby się nie odezwał, martwi teraz ludzie żyliby jeszcze. Nieważne, jak uzasadnione - konieczne nawet - były te słowa, dręczyło go poczucie winy. W takim stanie nie chciał rozmawiać z przyjaciółmi. Bardziej niż kiedykolwiek brakowało mu cioci Pol, jednak nie wróciła jeszcze do sali tronowej, musiał więc sam zmagać się ze swym sumieniem.
Ukrył się w wykuszu utworzonym przez kolumny przy południowej ścianie sali i stał samotny, pogrążony w niewesołych myślach. Po chwili dostrzegł dziewczynę, może o dwa lata starszą od niego, jak płynie ku niemu nad posadzką, szeleszcząc karmazynową suknią ze sztywnego brokatu. Miała ciemne, nawet czarne włosy i mleczną cerę. Stan sukni był wcięty dość głęboko i Garion z pewnym trudem znalazł bezpieczne miejsce, na którym mógł oprzeć wzrok.
- Pragnę dołączyć swe podziękowanie do wdzięczności całej Arendii, lordzie Garionie - szepnęła. Jej głos wibrował emocjami, których chłopiec nie pojmował. - W sam czas ujawniłeś spisek Murga i zaiste ocaliłeś życie naszego suwerena.
Fala ciepła ogarnęła Gariona.
- Nie uczyniłem tak wiele, pani - odparł z nie całkiem szczerą skromnością. - To moi przyjaciele walczyli.
- Ale twoje mężne wyznanie odkryło plugawy spisek - upierała się. - A dziewice śpiewać będą o szlachetności, z jaką chroniłeś tożsamość swego bezimiennego i zbłąkanego przyjaciela.
Dziewice nie były słowem, na które Garion był przygotowany. Zarumienił się i zmieszał beznadziejnie.
- Czy w samej rzeczy, szlachetny Garionie, wnukiem jesteś Wiecznego Belgaratha?
- Pokrewieństwo jest trochę dalsze, ale upraszczamy je dla wygody.
- Ale jest twoim przodkiem w prostej linii? - nalegała, a jej fiołkowe oczy błyszczały.
- On twierdzi, że tak.
- Czy lady Polgara nie jest twoją matką?
- Ciotką.
- To także bliskie pokrewieństwo - pochwaliła ciepłym głosem i lekko położyła dłoń na przedramieniu Gariona. - Krew twoja, lordzie Garionie, najszlachetniejsza jest w świecie. Wyznaj mi, czy możliwe, byś nie był jeszcze zaręczony?
Garion zamrugał niepewnie, a uszy poczerwieniały mu nagle.
- Garionie - huknął swym donośnym głosem Mandorallen, ratując go z niezręcznej sytuacji. - Szukałem cię. Czy wybaczysz nam, hrabianko?
Młoda dama rzuciła Mandorallenowi spojrzenie pełne jadu, lecz mocna dłoń rycerza już odciągała chłopca spod ściany.
- Porozmawiamy jeszcze, lordzie Garionie! - zawołała na pożegnanie dziewczyna.
- Mam nadzieję, pani - odpowiedział przez ramię. Potem on i Mandorallen wmieszali się w tłum dworzan pośrodku sali.
- Chciałem ci podziękować, Mandorallenie - powiedział w końcu Garion, choć nie przyszło mu to całkiem łatwo.
- Za co, chłopcze?
- Wiedziałeś, kogo osłaniam, kiedy mówiłem królowi o Nachaku, prawda?
- Oczywiście - przyznał bezceremonialnie rycerz.
- Mogłeś powiedzieć królowi... szczerze mówiąc, miałeś nawet obowiązek mu powiedzieć.
- Przecież dałeś swoje słowo.
- Ale ty nie.
- Jesteś mym towarzyszem. Twe słowo wiąże mnie tak samo mocno jak ciebie.
To zaskoczyło Gariona. Niezwykłe wyrafinowanie zasad arendzkiej etyki przekraczało jego możliwość pojmowania.
- I zamiast tego walczyłeś za mnie.
- Oczywiście - roześmiał się Mandorallen. - Choć wyznać ci muszę uczciwie, że ma gotowość, by stanąć jako twój czempion, nie tylko z przyjaźni płynęła. W istocie uznałem tego Murga za nieuprzejmego i nie podobała mi się arogancja jego najemników. Skłonny byłem do walki, zanim objawiła się potrzeba. Może to ja właśnie winienem ci wdzięczność za dostarczenie pretekstu.
- Nie rozumiem cię, Mandorallenie - wyznał chłopiec. - Czasem wydaje mi się, że jesteś najbardziej skomplikowanym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem.
- Ja? - zdumiał się Mandorallen. - Jestem najprostszym z ludzi.
Potem rozejrzał się czujnie i pochylił lekko.
- Ostrzec cię muszę, byś uważał, co mówisz, rozmawiając z hrabianką Vasraną - uprzedził. - To właśnie skłoniło mnie, by odciągnąć cię na stronę.
- Z kim?
- Z tą piękną młodą damą, z którą dyskurs toczyłeś. Uważa się za największą piękność w królestwie i szuka godnego siebie męża.
- Męża? - powtórzył drżącym głosem Garion.
- Jesteś cennym łupem, chłopcze. Krew twa szlachetna jest ponad miarę z przyczyny pokrewieństwa z Belgarathem. Będziesz wyjątkową zdobyczą dla hrabianki.
- Męża? - wykrztusił jeszcze raz Garion czując, jak miękną mu kolana. - Mnie?
- Nie wiem, jak stoją sprawy w mglistej Sendarii, w Arendii wszakże jesteś w wieku odpowiednim do małżeństwa. Bacz zatem, co mówisz. Najbardziej niewinna uwaga może zostać uznana za obietnicę, jeśli dama zechce tak ją potraktować.
Garion przełknął ślinę i rozejrzał się lękliwie. Potem spróbował się ukryć, jak najlepiej potrafił. Czuł, że jego nerwy nie zniosą następnego szoku.
Hrabianka Vasrana okazała się jednak wytrawną łowczynią. Z godną podziwu determinacją wytropiła go i płomiennymi oczami oraz falującym łonem przygwoździła przy innym wykuszu.
- Oto okazję mamy, by kontynuować naszą niezwykle wszak interesującą dyskusję, lordzie Garionie - szepnęła.
Garion myślał o ucieczce, gdy w towarzystwie rozpromienionej Mayaserany do sali tronowej wkroczyła ciocia Pol. Zamieniła kilka słów z Mandorallenem, po czym natychmiast ruszyła do miejsca, gdzie hrabianka o fiołkowych oczach trzymała Gariona w niewoli.
- Pora na twoje lekarstwo, kochanie - powiedziała.
- Lekarstwo? - nie zrozumiał chłopiec.
- Cóż za roztargniony chłopak - zwróciła się do hrabianki. - To pewnie podniecenie, ale wie przecież, że jeśli co trzy godziny nie wypije wywaru, powróci szaleństwo.
- Szaleństwo? - powtórzyła ostrym tonem hrabianka Vasrana.
- To przekleństwo rodziny - westchnęła ciocia Pol. - Wszyscy chorują... wszyscy potomkowie w linii męskiej. Wywar pomaga na pewien czas, ale to, naturalnie, tylko chwilowe. Musimy szybko znaleźć jakąś cierpliwą i skorą do poświęceń damę, by mógł się ożenić i spłodzić dzieci, nim mózg mu rozmięknie. Potem nieszczęsna żona spędzi resztę swych dni na opiece nad nim.
Przyjrzała się krytycznie młodej hrabiance.
- Czy to możliwe, żebyś nie była jeszcze zaręczona? Osiągnęłaś już chyba odpowiedni wiek. - Wyciągnęła rękę i dotknęła krągłego ramienia Vasrany. - Ładna i silna - orzekła z aprobatą. - Natychmiast porozmawiam o tym z mym ojcem, lordem Belgarathem.
Hrabianka zaczęła się cofać. Oczy miała zupełnie okrągłe.
- Wracaj - poprosiła ciocia Pol. - Jego atak zacznie się dopiero za kilka minut.
Dziewczyna uciekła.
- Czy nie potrafisz trzymać się z dala od kłopotów? - spytała ciocia Pol, prowadząc Gariona ze sobą.
- Przecież nic nie powiedziałem - protestował. Mandorallen podszedł uśmiechając się szeroko.
- Wnioskuję, żeś odpędziła naszą drapieżną hrabiankę, pani. Sądziłem wszakże, iż więcej okaże uporu.
- Dałam jej kilka powodów do zmartwień. To powinno nieco ostudzić jej matrymonialne zamiary.
- O jakich sprawach dyskutowałaś z królową naszą? - zapytał. - Zaiste, dawno już nie widziałem, by tak się uśmiechała.
- Mayaserana miała pewien problem kobiecej natury. Nie sądzę, żebyś zrozumiał.
- Niezdolność donoszenia dziecka do czasu rozwiązania?
- Czy Arendowie nie mają nic lepszego do roboty niż plotkowanie o rzeczach, które nie powinny ich obchodzić? Może lepiej pójdziesz wywołać następną bójkę, zamiast zadawać osobiste pytania?
- Ta kwestia wielkie ma dla nas znaczenie, pani - tłumaczył się Mandorallen. - Jeśli królowa nie wyda na świat następcy tronu, grozi nam wojna dynastyczna. Cała Arendia może stanąć w płomieniach.
- Nie będzie żadnych płomieni, Mandorallenie. Na szczęście przybyłam na czas, choć niewiele już brakowało. Zanim nastanie zima, będziecie mieli księcia.
- Czy to możliwe?
- Chcesz poznać szczegóły? - spytała drwiąco. - Przekonałam się, że mężczyźni wolą raczej unikać dokładnej wiedzy o mechanizmach porodu.
Twarz Mandorallena okryła się rumieńcem. - Przyjmuję twe zapewnienia, lady Polgaro - oświadczył pospiesznie.
- Jakże się cieszę.
- Muszę powiadomić króla.
- Musisz jedynie pilnować własnych interesów, sir Mandorallenie. Królowa sama powie Korodullinowi wszystko, co powinien wiedzieć. Może byś poszedł wyczyścić zbroję? Wyglądasz, jakbyś właśnie wrócił z przechadzki po rzeźni.
Skłonił się, wciąż zaczerwieniony, i odszedł.
- Mężczyźni! - rzuciła z pogardą w kierunku jego pleców. Potem spojrzała na Gariona. - Podobno byłeś bardzo zapracowany.
- Musiałem ostrzec króla - odparł.
- Jesteś geniuszem, jeśli idzie o mieszanie się w takie sprawy. Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Albo dziadkowi?
- Obiecałem, że nikomu nie zdradzę.
- Garionie - rzekła surowo. - W takich okolicznościach wszelkie tajemnice są niezwykle groźne. Wiedziałeś przecież, że to, co powiedział ci Lelldorin, jest bardzo ważne?
- Nie mówiłem, że to Lelldorin. Obrzuciła go morderczym spojrzeniem.
- Kochany Garionie - oświadczyła gniewnie. - Nigdy, ale to nigdy nie uważaj mnie za głupią. To karygodny błąd.
- Nie uważałem - zaciął się. - Nie myślałem... Ja... Ciociu, dałem słowo, że nikomu nie powiem.
- Musimy cię wywieźć z Arendii - westchnęła. - To miejsce źle wpływa na rozsądek. Następnym razem, gdy poczujesz ochotę na jeszcze jedno zaskakujące publiczne wystąpienie, najpierw porozmawiaj ze mną. Dobrze?
- Tak, ciociu - odparł zakłopotany.
- Och, Garionie, co ja mam z tobą zrobić? - zaśmiała się ciepło, objęła go za ramiona i wszystko znowu było jak dawniej.
Wieczór minął bez dalszych wydarzeń. Bankiet był męczący, a toasty nie miały końca, gdyż każdy z obecnych wstawał po kolei, by kwiecistą, formalną mową wychwalać pana Wilka i ciocię Pol. Późno poszli do łóżek, a Garion spał niespokojnie, nękany koszmarami, w których hrabianka o płonących oczach ścigała go przez nieskończone, zasypane kwiatami korytarze.
Rankiem wstali wcześnie, a pan Wilk i ciocia Pol znowu naradzali się z królem i królową. Garion, wciąż obawiając się spotkania z hrabianką Vasraną, trzymał się Mandorallena. Rycerz najlepiej chyba potrafiłby go ustrzec przed takimi przygodami. Czekali w antyszambrze sali tronowej, a Mandorallen w błękitnej opończy wyjaśniał znaczenie obrazów na gobelinie, jaki pokrywał całą ścianę.
Przed południem znalazł ich sir Andorig, ciemnowłosy rycerz, któremu pan Wilk nakazał poświęcić swe dni opiece nad czarodziejskim drzewem.
- Panie rycerzu - odezwał się z szacunkiem. - Baron Vo Ebor przybył z północy w towarzystwie swej małżonki. Pytali o ciebie i prosili, bym cię odszukał.
- Niezwykle to uprzejme, sir Andorigu. - Mandorallen zerwał się z ławy, na której obaj siedzieli. - Dworskość twych manier chwałę ci przynosi.
- Niestety - westchnął Andorig. - Nie zawsze tak było. Ostatnią noc spędziłem strzegąc cudownego drzewa, które Święty Belgarath polecił mej opiece. Miałem czas zatem, by spojrzeć na swe przeszłe życie. Zaiste, nie byłem człowiekiem godnym szacunku. Gorzko żałuję swych przewin i starał się będę je naprawić.
Mandorallen bez słowa uścisnął mu dłoń, po czym ruszyli długim korytarzem do komnaty, gdzie czekali goście.
Baron był potężnym mężczyzną. Nosił zieloną opończę, a brodę i włosy miał przyprószone siwizną. Głęboko osadzone oczy spoglądały z wyrazem wielkiego smutku.
- Mandorallenie! - zawołał, serdecznie obejmując młodszego rycerza. - Niedobry byłeś dla nas, opuszczając na czas tak długi.
- Obowiązek, panie - wyjaśnił przyciszonym głosem Mandorallen.
- Podejdź, Nerino - baron przywołał swą żonę. - Powitaj naszego przyjaciela.
Baronessa Nerina była o wiele młodsza od męża. Włosy miała ciemne i bardzo długie. Nosiła różową suknię i była piękna... chociaż, zdaniem Gariona, nie bardziej niż pół tuzina innych dam, jakie widział na dworze.
- Drogi Mandorallenie - rzekła, całując go i obejmując lekko. - Tęskniliśmy za tobą w Vo Ebor.
- I dla mnie świat jest szary, gdy nie mogę odwiedzić tych ukochanych murów.
Sir Andorig skłonił się i wyszedł dyskretnie, pozostawiając zakłopotanego Gariona przy drzwiach.
- Kim jest ten miły młodzieniec, który ci towarzyszy, mój synu? - chciał wiedzieć baron.
- Chłopiec z Sendarii - wyjaśnił Mandorallen. - Ma na imię Garion. On i inni ruszyli wraz ze mną na niebezpieczną wyprawę.
- Z radością witam towarzysza mego syna - rzekł baron.
Garion skłonił się, lecz jego myśli wirowały szaleńczo w poszukiwaniu jakiegoś wiarygodnego pretekstu, by stąd odejść. Sytuacja była bardzo niezręczna i nie chciał tu zostawać.
- Wyczekiwać muszę przybycia króla - oświadczył baron. - Obyczaj i grzeczność wymagają, bym stawił się przed nim jak najszybciej, gdy tylko na dwór jego przybędę. Czy zechcesz, Mandorallenie, pozostać tu z baronessą, póki nie wrócę?
- Oczywiście, panie.
- Zaprowadzę cię, panie, do komnaty, gdzie król rozmawia z moją ciocią i dziadkiem - zaofiarował się szybko Garion.
- Nie, chłopcze - odmówił baron. - I ty zostać musisz. Nie mam powodu do obaw, znając w pełni wierność mej żony i najdroższego z przyjaciół, złośliwe języki jednak wywołałyby skandal, gdyby pozostali tu sami, tylko we dwoje. Ludzie roztropni nie dają pretekstów do fałszywych plotek i złośliwych pomówień.
- Zostanę więc, panie.
- Dobry chłopak - pochwalił baron. Potem, spoglądając udręczonym wzrokiem, opuścił komnatę.
- Zechcesz usiąść, pani? - Mandorallen wskazał rzeźbioną ławę pod oknem.
- Chętnie. Meczącą mieliśmy podróż.
- Daleka jest droga z Vo Ebor - przyznał Mandorallen, zajmując miejsce na innej ławie. - Jak ty i pan mój znajdujecie trakty o tej porze roku?
- Jeszcze nie dość suche, by podróż przyjemność sprawiała.
Przez długi czas omawiali stan dróg i pogodę. Siedzieli niezbyt daleko od siebie, ale nie tak blisko, by ktoś, kto przypadkiem zajrzy do komnaty, uznał ich rozmowę za nie dość niewinną. Oczy jednak mówiły więcej niż słowa. Straszliwie zakłopotany Garion wyglądał przez okno. Starannie wybrał to, przy którym musiał być zauważony od drzwi.
Rozmowa trwała, lecz przerwy były coraz dłuższe, a Garion dygotał wewnętrznie przy każdej dręczącej chwili ciszy. Obawiał się, że albo Mandorallen, albo lady Nerina może ulec beznadziejnej miłości, przekroczyć niewidoczną granicę i rzucić jedno słowo czy zdanie, które w gruzy obróci wszelkie ograniczenia przyzwoitości i honoru, a ich życie uczyni męką. A jednak częścią umysłu pragnął, by mogło paść to słowo czy zdanie, i by ich miłość rozkwitła, choćby na krótko.
Tu właśnie, w tej cichej, słonecznej komnacie Garion pokonał zakręt na drodze życia. Uprzedzenia wobec Mandorallena, jakie zaszczepiło w nim bezmyślne zacietrzewienie Lelldorina, pękły w końcu i runęły. Ogarnęły go inne uczucia... nie litość, gdyż nie przyjęliby litości, ale współczucie. Co więcej, zaczynał niewyraźnie pojmować, w jaki sposób honor i niebotyczna duma, choć absolutnie bezinteresowne, stały się jednak powodem tragedii, jaka od niezliczonych wieków rozgrywała się w Arendii.
Jeszcze przez prawie pół godziny Mandorallen i lady Nerina siedzieli, nic już prawie nie mówiąc i spoglądając sobie w oczy, a bliski łez Garion trzymał wymuszoną straż. Potem przyszedł Durnik i oznajmił, że ciocia Pol i pan Wilk gotują się już do wyjazdu.
CZĘŚĆ DRUGA
TOLNEDRA
Rozdział XII
Chór spiżowych rogów żegnał ich z blanków Vo Mimbre, gdy opuszczali miasto pod eskortą czterdziestu rycerzy i samego króla Korodullina. Garion raz tylko spojrzał za siebie i zdawało mu się, że dostrzega lady Nerinę stojącą na murze ponad bramą; nie był tego pewny. Kobieta nie machała ręką, a Mandorallen się nie oglądał. Garion jednak bał się głośniej odetchnąć do chwili, gdy stracił z oczu stolicę Arendii.
Wczesnym popołudniem dotarli do brodu na rzece Arend. Dalej leżała Tolnedra. Rzeka migotała w blasku słońca, a proporce rycerzy eskorty trzepotały w lekkim wietrze. Garion chciał jak najszybciej, natychmiast przejść przez rzekę, by opuścić Arendię i wszystkie straszne rzeczy, jakie się tutaj zdarzyły.
- Bądź pozdrowiony i żegnaj, Święty Belgaracie - odezwał się Korodullin, gdy stanęli na brzegu. - Tak jak mi poradziłeś, rozpocznę przygotowania. Klnę się swym własnym życiem, że Arendia będzie gotowa.
- Od czasu do czasu dam ci znać, jakie czynimy postępy - obiecał pan Wilk.
- Zbadam także wszelką działalność Murgów w granicach mego królestwa. Jeśli to, coś mi powiedział, prawdą się okaże, a nie wątpię, że tak się stanie, wtedy przepędzę ich z Arendii. Wyszukam po kolei i przegnam z tej ziemi.
Sprawię, by życie stało się dla nich ciężarem i niedolą za to, że sieją niezgodę i spory wśród mych poddanych.
- Ten pomysł mi się podoba - pochwalił z uśmiechem Wilk. - Murgowie to ludzie aroganccy. Odrobina niedoli od czasu do czasu nauczy ich pokory.
Uścisnął dłoń króla.
- Do zobaczenia, Korodullinie. Mam nadzieję, że w dniu naszego następnego spotkania świat będzie szczęśliwszy.
- Modlił się będę, by to nastąpiło - odparł młody władca.
Pan Wilk poprowadził wszystkich w dół, w wody płytkiego brodu. Za rzeką czekała Imperialna Tolnedra, a z brzegu pozostawionego za plecami mimbrańscy rycerze żegnali ich graną na rogach fanfarą.
Gdy wyszli z rzeki, Garion rozejrzał się uważnie. Szukał czegoś w ukształtowaniu terenu czy roślinności, co odróżniałoby Arendię od Tolnedry. Nie dostrzegł niczego. Ziemia nie zważała na ustalone przez ludzi granice i trwała bez żadnych zmian.
Mniej więcej pół mili od rzeki wjechali do puszczy Vordue, rozległego obszaru gęstych lasów, sięgającego od morskich wybrzeży aż do stóp gór na wschodzie. Między drzewami przystanęli, by przebrać się w szaty podróżne.
- Sądzę, że nadał powinniśmy udawać kupców - stwierdził pan Wilk, z wyraźną ulgą wciągając swą połataną, rdzawą tunikę i buty nie do pary. - Naturalnie, Grolimów nie oszukamy, ale nie będziemy mieli problemów z Tolnedranami, których spotkamy po drodze. Z Grolimami poradzimy sobie inaczej.
- Czy są jakieś ślady Klejnotu? - zapytał głośno Barak, wciskając w juki swoją niedźwiedzią pelerynę i hełm.
- Jedna czy dwie poszlaki. - Wilk rozejrzał się dookoła. - Przypuszczam, że Zedar przejeżdżał tędy parę tygodni temu.
- Nie doganiamy go - zauważył Silk, wciągając skórzaną kamizelę.
- Ale i nie tracimy dystansu. Możemy jechać?
Dosiedli koni i ruszyli tolnedrańskim traktem, prowadzącym prosto przez las. Po mniej więcej trzech milach droga poszerzyła się i zobaczyli pojedynczy biały budynek, niski i kryty czerwonym dachem. Kilku żołnierzy włóczyło się leniwie w pobliżu. Pancerze i broń mieli mniej zadbane niż legioniści, których Garion spotykał wcześniej.
- Posterunek celny - wyjaśnił Silk. - Tolnedranie stawiają je tak daleko do granicy, żeby nie utrudniały uczciwego przemytu.
- Jacyś bardzo niechlujni legioniści - stwierdził z dezaprobatą Durnik.
- To nie legioniści - sprostował Silk. - To żołnierze ze służby celnej. Miejscowi. To wielka różnica.
- Zauważyłem - mruknął kowal.
Strażnik w zardzewiałym półpancerzu, uzbrojony w krótką włócznię, wyszedł na drogę i wyciągnął rękę.
- Kontrola celna! - zawołał znudzonym głosem. - Jego ekscelencja wyjdzie do was za chwilę. Możecie zostawić konie, o tam. - Wskazał na coś w rodzaju dziedzińca obok budynku.
- Czy możliwe są jakieś kłopoty? - zapytał Mandorallen. Zdjął zbroję i miał teraz na sobie kolczugę i opończę, jakie zwykle nosił w podróży.
- Nie - odparł Silk. - Agent celny zada parę pytań, potem weźmie łapówkę i możemy jechać dalej.
- Łapówkę? - powtórzył Durnik. Silk wzruszył ramionami.
- Oczywiście. To normalne w Tolendrze. Ja będę mówił. Mam doświadczenie w takich sprawach.
Celnik, krępy, łysiejący mężczyzna w ściągniętej pasem brunatnej tunice, stanął na progu, strzepując z ubrania jakieś okruchy.
- Dzień dobry - powiedział rzeczowym tonem.
- Witam, wasza ekscelencjo - Silk skłonił się lekko.
- Co my tu mamy? - zapytał celnik, spoglądając z uznaniem na juki.
- Jestem Radek z Boktoru - przedstawił się Silk. - Drasański kupiec. Wiozę sendarską wełnę do Tol Honeth.
Otworzył jedną z sakw i pokazał skrawek szarego materiału.
- Słusznie czynisz, czcigodny kupcze - celnik pomacał wełnę. - Tegoroczna zima była dość chłodna i wełna osiąga dobrą cenę. l
Cichy brzęk świadczył, że kilka monet przeszło z ręki do ręki. Celnik uśmiechnął się i rozluźnił wyraźnie.
- Chyba nie musimy zaglądać do reszty bagażu - stwierdził. - Widzę, że jesteś uczciwym kupcem, szlachetny Radeku, i nie chciałbym zatrzymywać cię zbyt długo.
Silk skłonił się znowu.
- Czy powinienem uważać na coś po drodze, wasza ekscelencjo? - zawiązał sakwę. - Nauczyłem się polegać na opiniach służby celnej.
- Droga jest dobra - stwierdził obojętnie celnik. - Legiony tego pilnują.
- Oczywiście. Jakieś nietypowe okoliczności?
- Rozsądnie zrobicie, trzymając się własnej kompanii w drodze na południe. W chwili obecnej panuje w Tolnedrze pewne polityczne zamieszanie. Choć z pewnością nikt nie będzie cię niepokoił, gdy dowiedziesz, iż przybyłeś jedynie w interesach.
- Zamieszanie? - zmartwił się Silk. - Nic o tym nie słyszałem.
- Chodzi o sukcesję. Sytuacja jest dość niespokojna.
- Czy Ran Borune zachorował?
- Nie - odparł krępy celnik. - Jest po prostu stary. Z tej choroby nikt nie zdoła go wyleczyć. A że nie ma syna, który objąłby tron, przyszłość dynastii Borunów zawisła na włosku. Wielkie rody próbują uzyskać najlepszą pozycję. To wszystko jest potwornie kosztowne, naturalnie, a my, Tolnedranie, stajemy się pobudliwi, gdy w grę wchodzą pieniądze.
- Jak my wszyscy - roześmiał się Silk. - Może skorzystałbym na kilku kontaktach we właściwych kręgach. Który z rodów jest obecnie w najlepszej sytuacji?
- Sądzę, że zyskaliśmy przewagę nad całą resztą - odparł z zadowoleniem celnik.
- My?
- Vorduańczycy. Poprzez matkę jestem ich dalekim krewnym. Wielki Książę Kador z Tol Vordue jest jedynym rozsądnym kandydatem do tronu.
- Chyba go nie znam.
- Wspaniały człowiek - tłumaczył wylewnie celnik. - Ma siłę, wigor i intuicję. Gdyby wybór zależał tylko od zalet, Wielki Książę Kador za powszechną zgodą otrzymałby koronę. Niestety, decyzja jest w rękach Ławy Doradców.
- Och!
- Tak jest - westchnął z goryczą celnik. - Nie uwierzyłbyś, godny Radeku, jakich łapówek żądają ci ludzie za swoje głosy.
- Taka możliwość zdarza się tylko raz w życiu - stwierdził Silk.
- Nikomu z ludzi nie odmawiam prawa do uczciwej i rozsądnej łapówki, ale niektórzy z doradców poszaleli z chciwości. Nieważne, jakie stanowisko otrzymam w nowym rządzie, przez całe lata nie odrobię tego, co musiałem zainwestować. I tak samo jest w całej Tolnedrze. Uczciwi ludzie tchu już nie mogą złapać od tych wszystkich podatków i nagłych subskrypcji. Nikt nie pozwoli, by na jakiejś liście nie było jego nazwiska, a codziennie pojawia się nowa. Koszta doprowadzają ludzi do rozpaczy. Mordują się na ulicach Tol Honeth.
- Aż tak źle?
- Gorzej, niż potrafisz sobie wyobrazić. Horbici nie mają dość pieniędzy na kampanię polityczną, więc zaczęli truć członków rady. Wydajemy miliony na kupienie głosu, a nazajutrz nasz człowiek sinieje na twarzy i pada trupem. A my musimy zgromadzić kolejne miliony, żeby kupić jego następcę. To mnie wykańcza. Nie mam odpowiedniego zacięcia do polityki.
- To strasznie - westchnął ze współczuciem Silk.
- Gdyby chociaż Ran Borune umarł - skarżył się zrozpaczony Tolnedranin. - Teraz panujemy nad sytuacją, ale Honethowie są bogatsi. Jeśli zjednoczą się i poprą jednego kandydata, wykupią nam tron spod siedzenia. A Ran Borune stale tylko tkwi w pałacu i rozpieszcza tego potwora, którego nazywa córką. Ma tyle straży, że nawet najdzielniejszych zabójców nie możemy skłonić, by spróbowali zamachu. Czasami wydaje mi się, że chce żyć wiecznie.
- Cierpliwości, wasza ekscelencjo - pocieszył go Silk. - Im większe cierpienie, tym większa w końcu nagroda.
- W takim razie będę kiedyś bajecznie bogaty - westchnął celnik. - Ale już dość długo cię zatrzymuję, godny Radeku. Życzę dobrej drogi i oby chłody w Tol Honeth podniosły cenę wełny.
Silk skłonił się godnie, wskoczył na siodło i ruszył truchtem na czele.
- Przyjemnie znowu wrócić do Tolnedry - uśmiech rozjaśnił jego lisią twarz. - Uwielbiam zapach oszustw, korupcji i intryg.
- Jesteś złym człowiekiem, Silku - upomniał go Barak. - Ten kraj przypomina dół kloaczny.
- Oczywiście. Ale nie jest nudny, Baraku. Nigdy nie jest nudny.
Wieczorem dotarli do zadbanej tolnedrańskiej wioski i zatrzymali się na noc w solidnej, dobrze utrzymanej oberży, gdzie jedzenie było smaczne, a łóżka czyste. Wstali wcześnie; po śniadaniu wyjechali z dziedzińca na brukowaną uliczkę, zalaną tym niezwykłym, srebrzystym blaskiem, jaki nadchodzi tuż przed świtem.
- Przyjemne miejsce. - Durnik spojrzał z aprobatą na bielone domy kryte czerwoną dachówką. - Wszystko jest czyste i porządne.
- To odbicie tolnedrańskiej duszy - wyjaśnił pan Wilk. - Wiele uwagi poświęcają szczegółom.
- Nie jest to zła cecha.
Wilk chciał coś odpowiedzieć, gdy nagle dwóch ludzi w brązowych szatach wyskoczyło z ciemnej, bocznej uliczki.
- Uważajcie! - krzyczał biegnący z tyłu. - On oszalał.
Człowiek pędzący przodem trzymał się za głowę, wykrzywiając twarz w wyrazie niewyobrażalnej grozy. Koń Gariona spłoszył się, gdyż tamten biegł wprost na niego. Chłopiec wyciągnął rękę, by odepchnąć szaleńca. Gdy tylko jego dłoń dotknęła czoła mężczyzny, poczuł nagłą falę energii płynącą wzdłuż ramienia - niezwykłe mrowienie, jak gdyby ręka nagle stała się straszliwie silna. Potężny ryk wypełnił mu umysł. Oczy szaleńca, jeszcze przed chwilą wychodzące z orbit, zaszkliły się i człowiek runął na bruk, jakby dotknięcie Gariona było potężnym ciosem.
Barak wjechał koniem między chłopca i leżącego mężczyznę.
- O co tu chodzi? - zapytał drugiego z ludzi, który właśnie podbiegł zdyszany.
- Jesteśmy z Mar Terrin - wyjaśnił tamten. - Brat Obor nie mógł dłużej znieść duchów. Polecono mi, by odprowadzić go do domu. Miał tam zostać, póki nie wróci do zdrowych zmysłów. Przyklęknął obok leżącego.
- Nie musiałeś tak mocno go uderzać - rzucił oskarżycielsko.
- Wcale go nie uderzyłem - bronił się Garion. - Dotknąłem tylko. On chyba zemdlał.
- Musiałeś uderzyć. Spójrz tylko, jaki ma ślad na twarzy. Na czoło nieprzytomnego wystąpiła brzydka czerwona plama.
- Garionie - odezwała się ciocia Pol. - Czy możesz zrobić dokładnie to, co ci powiem, nie zadając żadnych pytań?
- Chyba tak - chłopiec kiwnął głową.
- Zsiądź z konia. Podejdź do tego człowieka na ziemi i połóż mu dłoń na czole. Potem przeproś, że go uderzyłeś.
- Jesteś pewna, Polgaro, że to bezpieczne? - upewnił się Barak.
- Wszystko będzie dobrze. Rób, co powiedziałam, Garionie.
Chłopiec z wahaniem zbliżył się do leżącego, wyciągnął rękę i przyłożył dłoń do brzydkiego sińca.
- Przykro mi - oświadczył. - Mam nadzieję, że szybko wyzdrowiejesz.
Fala energii popłynęła wzdłuż ramienia, tym razem zupełnie inna od poprzedniej. Szaleniec otworzył oczy i zamrugał.
- Gdzie ja jestem? - zdziwił się. - Co się stało? Głos brzmiał całkiem normalnie, a siniec na czole zniknął.
- Wszystko w porządku - uspokoił go Garion, sam nie wiedząc dlaczego. - Byłeś chory, ale już jest lepiej.
- Chodź, Garionie - wtrąciła ciocia Pol. - Jego towarzysz może się teraz nim zająć.
Chłopiec podszedł do swego wierzchowca. Myśli wirowały bezładnie.
- Cud! - zawołał drugi mnich.
- Raczej nie - zaprzeczyła ciocia Pol. - Uderzenie przywróciło zmysły twemu przyjacielowi, to wszystko. Takie rzeczy czasem się zdarzają.
Jednak ona i pan Wilk wymienili znaczące spojrzenia, które całkiem wyraźnie mówiły, że stało się coś innego... coś niezwykłego.
Odjechali, pozostawiając obu mnichów na środku ulicy.
- Co się stało? - Durnik spoglądał ze zdumieniem. Pan Wilk wzruszył ramionami.
- Polgara musiała wykorzystać Gariona - oświadczył. - Nie było czasu, żeby załatwić to w inny sposób.
Durnik nie był przekonany.
- Nie robimy tego często - wyjaśnił Wilk. - To trochę niewygodne, działać przez kogoś innego, jak przed chwilą. Czasem jednak nie ma wyboru.
- Przecież Garion go uzdrowił - zaprotestował Durnik.
- To musi pochodzić z tej samej ręki, która zadała cios, Durniku - powiedział ciocia Pol. - Nie zadawaj tylu pytań, proszę.
Oschła świadomość w umyśle Gariona nie przyjęła tych wyjaśnień. Zapewniła, że nic, czego dokonał, nie przyszło z zewnątrz. Chłopiec w skupieniu studiował srebrzyste znamię na dłoni. Z jakiegoś powodu wydawało się inne niż zawsze.
- Nie myśl o tym, skarbie - powiedziała cicho ciocia Pol, gdy opuścili wioskę i znowu ruszyli traktem. - Nie ma powodów do zmartwienia. Później ci wszystko wytłumaczę.
A potem, wśród wrzasków ptaków witających wschód słońca, wyciągnęła rękę i stanowczo zacisnęła mu palce.
Rozdział XIII
Trzy dni zajęła im jazda przez las Vordue. Garion, pamiętając o groźbach arendzkiej puszczy, początkowo obawiał się trochę i nerwowo spoglądał w cień pod drzewami. Jednak gdy minął dzień i nie zdarzyło się nic niezwykłego, był znacznie spokojniejszy. Pan Wilk za to irytował się coraz bardziej.
- Coś planują - mruczał. - Wolałbym, żeby już zaatakowali. Nie cierpię oglądania się przez ramię na każdym kroku.
Garion nie miał zbyt wielu okazji, by porozmawiać z ciocią Pol o tym, co przydarzyło się obłąkanemu mnichowi z Mar Terrin. Miał wrażenie, że świadomie go unika, a kiedy wreszcie zdołał podjechać bliżej, jej odpowiedzi były niejasne i nie stłumiły niepokoju jaki odczuwał, myśląc o całym incydencie.
Przed południem trzeciego dnia wyjechali spod drzew na szeroką przestrzeń uprawnych pól. W przeciwieństwie do arendzkiej równiny, gdzie wielkie połacie ziemi leżały odłogiem, tutaj uprawiano każdy jej skrawek, a niskie kamienne murki otaczały pola. Choć z pewnością nie było jeszcze ciepło, to słońce świeciło jasno, a zaorana gleba, czarna i żyzna, czekała na siew. Trakt był prosty i szeroki. Po drodze często spotykali innych podróżnych, którzy pozdrawiali ich niezbyt wylewnie, ale uprzejmie. Garion uspokajał się coraz bardziej. Ten kraj był chyba zbyt cywilizowany na takie niebezpieczeństwa, jakie groziły im i w Arendii.
Po południu wjechali do sporego miasteczka, gdzie kupcy w różnokolorowych płaszczach nawoływali ze sklepów i straganów po obu stronach ulicy, namawiając ich, by przystanęli i chociaż obejrzeli towar.
- Robią wrażenie zdesperowanych - zauważył Durnik.
- Tolnedranie nie lubią wypuszczać klientów - wytłumaczył mu Silk. - Są chciwi.
Przed nimi na niewielkim placu wybuchło jakieś zamieszanie. Sześciu brudnych, zarośniętych żołnierzy zaczepiło arogancko wyglądającego człowieka w zielonym płaszczu.
- Zejdźcie mi z drogi, powtarzam - protestował głośno.
- Chcemy tylko zamienić słówko, Lemborze - odparł jeden z żołnierzy z nieprzyjemnym uśmiechem. Był chudy i miał długą bliznę na policzku.
- Co za idiota - zaśmiał się grubiańsko jakiś przechodzień. - Lembor taki się zrobił ważny, że zapomniał o środkach ostrożności.
- Czy oni chcą go aresztować, przyjacielu? - zapytał grzecznie Durnik.
- Tylko na chwilę - odparł przechodzień.
- A co z nim zrobią? - pytał dalej Durnik.
- To co zwykle.
- A co robią zwykle?
- Sam popatrz. Ten dureń wie przecież, że nie powinien chodzić bez ochrony.
Żołnierze okrążyli człowieka w zielonym płaszczu, a dwóch chwyciło go brutalnie pod ręce.
- Puśćcie mnie - protestował wciąż Lembor. - Co wy sobie wyobrażacie?
- Chodź spokojnie, Lemborze - rozkazał żołnierz z blizną na twarzy. - Nie utrudniaj pracy.
Zaczęli ciągnąć go w stronę wąskiej alejki.
- Ratunku! - Lembor wyrywał się rozpaczliwie. Jeden z żołnierzy uderzył go pięścią w podbródek, potem wciągnęli go w alejkę. Rozległ się krótki krzyk i odgłosy szamotaniny. Dochodziły też inne dźwięki: kilka stęknięć, zgrzyt żelaza o kości, długi, cichnący jęk. Szeroki strumień krwi wypłynął z alejki i pociekł do rynsztoka. Po minucie żołnierze wyszli na placyk, z uśmiechem wycierając miecze.
- Musimy coś zrobić. - Garion czuł mdłości z oburzenia i grozy.
- Nie - odparł twardo Silk. - Jedyne, co musimy, to pilnować własnych interesów. Nie przyjechaliśmy, żeby się mieszać do lokalnej polityki.
- Polityki? - powtórzył Garion. - To było morderstwo. Może chociaż sprawdzimy, czy jeszcze żyje?
- Nie sądzę - stwierdził Barak. - Sześciu uzbrojonych ludzi potrafi zwykle porządnie wykonać robotę.
Tuzin innych żołnierzy, równie niechlujnych jak pierwsi, wbiegło na plac z mieczami w dłoniach.
- Za późno, Rabbasie - zaśmiał się chrapliwie ten z blizną. - Lembor już was nie potrzebuje. Właśnie doznał nagłego ataku śmierci. Wygląda na to, że straciliście pracę.
Ten, którego nazwał Rabbasem, zatrzymał się i spojrzał ponuro. Potem na jego twarzy pojawił się wyraz brutalnej chytrości.
- Może i racja, Kragger - jego głos był równie chrapliwy. - Ale może stworzymy kilka wolnych miejsc w garnizonie Elgona. Na pewno chętnie zatrudni dobrych fachowców.
Ruszył do przodu, groźnie kreśląc ostrzem miecza niskie łuki.
Rozległ się brzęk i tupot. Na plac wbiegło dwudziestu legionistów w podwójnej kolumnie. Ich stopy równocześnie uderzały o bruk. Trzymali krótkie lance. Zatrzymali się między dwiema grupami żołnierzy, a obie kolumny zwróciły się plecami do siebie i wysunęły lance. Pancerze legionistów były wypolerowane do połysku, a cały ekwipunek bez najmniejszej plamki.
- Rabbas, Kragger, dość tego - rzucił ostro sierżant, dowodzący oddziałem. - Macie natychmiast wynosić się z ulicy.
- Te świnie zabiły Lembora, sierżancie! - zawołał Rabbas.
- To fatalnie - odparł bez wielkiej sympatii legionista. - A teraz precz z ulicy. Póki jestem na służbie, nie będzie tu żadnych bójek.
- Nic nie masz zamiaru zrobić? - spytał Rabbas.
- Właśnie robię. Zaprowadzam porządek na ulicy. A teraz wynocha.
Rabbas zawrócił nagle i na czele swych ludzi zszedł z placu.
- Ciebie to też dotyczy, Kragger - rzucił sierżant.
- Oczywiście, sierżancie - odparł tamten ze służalczym uśmiechem. - I tak mieliśmy już iść.
Z tłumu gapiów dobiegły nieprzyjazne okrzyki. Legionista obejrzał się z groźną miną i natychmiast zapadła cisza. Durnik syknął przenikliwie.
- Tam, po drugiej stronie placu - szepnął do pana Wilka. - Czy to nie Brill?
- Znowu - w głosie Wilka brzmiało zniechęcenie. - Jak on to robi, że ciągle jest przed nami?
- Przekonajmy się, co planuje - zaproponował Silk. Oczy mu zabłysły.
- Pozna nas, jeśli spróbujemy go śledzić - ostrzegł Barak.
- Zostaw to mnie. - Silk zsunął się z siodła.
- Widział nas? - zapytał Garion.
- Chyba nie - odparł Durnik. - Rozmawia z jakimiś ludźmi. Nie patrzy w naszą stronę.
- Na południowym końcu miasteczka jest gospoda - poinformował Silk, zdejmując kamizelę i przywiązując ją do siodła. - Spotkamy się tam mniej więcej za godzinę - po czym niewysoki mężczyzna odwrócił się i zniknął w tłumie.
- Zsiądźmy z koni - polecił krótko Wilk. - Poprowadzimy je.
Przeszli brzegiem placu, starając się, by konie zasłaniały ich przed Brillem.
Garion raz tylko spojrzał w wąską alejkę, gdzie żołnierze wciągnęli Lembora. Zadrżał i odwrócił głowę. W brudnym zaułku leżał jakiś niekształtny stos okryty zielonym płaszczem, a ściany domu i kamienie bruku zachlapane były krwią.
Zjechawszy z placu przekonali się, że całe miasteczko aż kipi z podniecenia, a w pewnych przypadkach także z niepokoju.
- Lembor, powiadasz? - pytał kupiec w niebieskim płaszczu, o poszarzałej ze strachu twarzy, innego, równie wstrząśniętego. - Niemożliwe.
- Mój brat właśnie rozmawiał z kimś, kto to widział - zapewnił go drugi kupiec. - Czterdziestu żołnierzy Elgona napadło go na ulicy i zarąbało na oczach tłumu.
- Co z nami będzie? - jęknął drżącym głosem pierwszy.
- Nie wiem jak ty, ale ja się ukrywam. Teraz, kiedy Lembor nie żyje, żołnierze Elgona spróbują pozabijać nas wszystkich.
- Nie ośmielą się.
- A co ich powstrzyma? Idę do domu.
- Czemu słuchaliśmy Lembora? - lamentował pierwszy kupiec. - Mogliśmy nie mieszać się do całej tej sprawy.
- Teraz już za późno - odparł drugi. - Wracam do domu i rygluję drzwi.
Odwrócił się i odszedł pospiesznie. Pierwszy spoglądał za nim przez chwilę, po czym także odbiegł.
- Ostro tu grają, co? - zauważył Barak.
- Dlaczego legiony na to pozwalają? - zapytał Mandorallen.
- Legiony zachowują neutralność w takich sprawach - wyjaśnił Wilk. - To część ich przysięgi.
Gospoda, do której skierował ich Silk, była czystym, kwadratowym budynkiem otoczonym niewysokim murem. Przywiązali konie na dziedzińcu i weszli do środka.
- Możemy coś zjeść, ojcze - oświadczyła ciocia Pol, siadając za wyszorowanym dębowym stołem w głównej sali.
- Ja właśnie... - pan Wilk spojrzał na drzwi, wiodące do piwiarni.
- Wiem - odparła. - Ale najpierw powinniśmy coś zjeść.
- Dobrze, Pol - westchnął pan Wilk.
Posługacz przyniósł im talerz dymiących kotletów i grubych pajd chleba nasączonych masłem. Garion wciąż czuł kurcze żołądka po tym, co widział na placu, jednak zapach mięsa szybko przywrócił mu apetyt. Już prawie kończyli jedzenie, gdy jakiś nędznie wyglądający, niski mężczyzna w białej lnianej koszuli, skórzanym fartuchu i wystrzępionym kapeluszu wszedł na salę i bezceremonialnie zasiadł przy ich stole. Jego twarz wydawała się w jakiś nieokreślony sposób znajoma.
- Wina! - wrzasnął na posługacza. - I jeść. Mrużył oczy w złocistym blasku, jaki sączył się do sali przez żółte szyby okien.
- Są inne stoły, przyjacielu - odezwał się zimno Mandorallen.
- Ale ten mi się podoba - odparł obcy. Spojrzał po kolei na każdego z nich, po czym wybuchnął śmiechem. Garion patrzył w zdumieniu, jak mięśnie twarzy rozluźniają się i jakby przesuwają pod skórą na właściwe miejsca. Tym obcym był Silk.
- Jak ty to robisz? - zdumiał się Barak.
Silk uśmiechnął się i końcami palców zaczął masować policzki.
- Koncentracja, Baraku - oświadczył. - Koncentracja i praktyka. Chociaż zawsze potem bolą mnie szczęki.
- Pożyteczna umiejętność, jak sądzę - ocenił uprzejmie Hettar. - We właściwych okolicznościach.
- Zwłaszcza dla szpiega - dodał Barak. Silk skłonił się drwiąco.
- Skąd wziąłeś to ubranie? - chciał wiedzieć Durnik.
- Ukradłem. - Silk zdjął fartuch.
- I co Brill tam robił? - spytał niecierpliwie Wilk.
- Mącił jak zwykle. Mówił ludziom, że Murgo imieniem Asharak obiecuje nagrodę za każdą informację o nas. Opisał cię całkiem dokładnie, stary przyjacielu. Niezbyt pochlebnie, ale zupełnie nieźle.
- Wkrótce będziemy chyba musieli zająć się tym Angarakiem - stwierdziła ciocia Pol. - Zaczyna mnie irytować.
- Jest jeszcze coś. - Silk nadgryzł kotleta. - Brill powtarza wszystkim, że Garion jest synem Asharaka... że porwaliśmy go, a Asharak wypłaci ogromną nagrodę temu, kto mu go zwróci.
- Garion? - powtórzyła ostro ciocia Pol. Silk pokiwał głową.
- Przy pieniądzach, jakie obiecuje, każdy w Tolnedrze będzie miał oczy szeroko otwarte.
Sięgnął po chleb.
Garion poczuł ostre ukłucie lęku.
- Dlaczego ja? - zapytał.
- To nas zatrzyma - wyjaśnił pan Wilk. - Kimkolwiek jest Asharak, wie, że Polgara nie pojedzie, dopóki cię nie odnajdzie. Prawdopodobnie cała reszta również. Dzięki temu Zedar zyska czas na ucieczkę.
- A kim właściwie jest ten Asharak? - Hettar groźnie zmrużył oczy.
- Zapewne Grolimem - odparł Wilk. - Jak na zwykłego Murga, jego działania mają zbyt szeroki zasięg.
- A jak można ich odróżnić? - zainteresował się Durnik.
- Nie można. Wyglądają prawie tak samo. To dwa różne plemiona, ale bliżej spokrewnione niż inni Angarakowie. Każdy zauważy różnicę między Nadrakiem a Thullem albo Thullem a Malloreaninem, ale Murgowie i Grolimowie są tak podobni, że nie można ich rozpoznać.
- Nigdy nie miałam z tym kłopotów - wtrąciła ciocia Pol. - Ich umysły są zupełnie inne.
- To znakomicie upraszcza sprawę - stwierdził sucho Barak. - Po prostu rozrąbiemy głowę pierwszemu spotkanemu Murgowi, a ty pokażesz nam różnice.
- Za dużo czasu spędzasz ostatnio z Silkiem - oświadczyła kwaśno ciocia Pol. - Zaczynasz mówić jak on. Barak podniósł głowę, a Silk mrugnął. - Kończmy już. Zobaczymy, czy da się dyskretnie wymknąć z miasta - zaproponował Wilk. - Czy jest jakaś alejka na tyłach tej gospody? - zwrócił się do Silka.
- Naturalnie. - Silk nie przerywał jedzenia.
- Znasz ją?
- No wiesz... - Silk był wyraźnie urażony. - Oczywiście, że ją znam.
- Dajmy temu spokój - ustąpił Wilk.
Alejka, na którą wyprowadził ich Silk, była wąska, pusta i brzydko pachniała, ale doszli nią do południowej bramy miasteczka i wkrótce znowu stanęli na trakcie.
- Nie zaszkodzi nam trochę pośpiechu - oświadczył Wilk, wbił pięty w boki wierzchowca i ruszył galopem. Pędzili tak jeszcze przez dłuższy czas po zapadnięciu zmroku. Księżyc, nabrzmiały i niezdrowy, wstał wolno nad horyzontem i wypełnił noc bladym światłem, które wyssało ze świata wszelkie ślady koloru.
Wreszcie Wilk ściągnął uzdę.
- Jazda przez całą noc nie ma sensu - oznajmił. - Zjedźmy z drogi i prześpijmy się parę godzin. Wyruszymy wczesnym rankiem. Tym razem wolę, żebyśmy to my wyprzedzali Brilla.
- Może tam? - Durnik wskazał niewielką kępę drzew, czerniejącą w księżycowym blasku niedaleko drogi.
- Może być. Chyba nie potrzebujemy ognia. Wprowadzili konie między drzewa i wyjęli z juków koce.
Księżycowe promienie malowały jasne plamy na zasłanym liśćmi gruncie. Garion znalazł stosunkowo równe miejsce, owinął się kocem, pokręcił chwilę i zasnął.
Przebudził się nagle, oślepiony płomieniami pół tuzina pochodni. Czyjaś ciężka stopa przyciskała mu pierś do ziemi, a ostrze miecza opierało się mocno i nieprzyjemnie o jego gardło.
- Nie ruszać się! - rozkazał jakiś szorstki głos. - Zabijemy każdego, kto się poruszy.
Garion zesztywniał z przerażenia, a miecz mocniej ukłuł go w szyję. Przekręcił głowę w jedną, potem w drugą stronę. Jego przyjaciele znaleźli się w takiej samej pozycji. Durnika, który trzymał wartę, dwóch żołnierzy trzymało za ramiona. W usta wetknęli mu jakąś szmatę.
- Co to ma znaczyć? - zażądał wyjaśnień Silk.
- Dowiesz się - warknął dowódca. - Zabierzcie im broń.
Kiedy skinął ręką, Garion zauważył, że brakuje mu palca u prawej dłoni.
- To jakaś pomyłka - zaprotestował Silk. - Jestem Radek z Boktoru, kupiec. Ani ja, ani moi przyjaciele nie zrobiliśmy nic złego.
Czteropalcy żołnierz nie zwracał na niego uwagi.
- Wstawać! - krzyknął. - Jeśli któreś z was spróbuje uciekać, zabijemy pozostałych.
Silk powstał i nasadził czapkę na głowę.
- Pożałuje pan tego, kapitanie - zagroził. - Mam w Tolnedrze potężnych przyjaciół.
Żołnierz wzruszył ramionami.
- Nie obchodzi mnie to. Wykonuję rozkazy hrabiego Dravora. Kazał was doprowadzić.
- Dobrze. Zobaczmy tego hrabiego. Natychmiast wyjaśnimy tę sprawę i nie ma potrzeby, żebyście wymachiwali mieczami. Pójdziemy spokojnie. Nikt z nas nie zrobi niczego, co mogłoby was zirytować.
Twarz żołnierza pociemniała w blasku pochodni.
- Nie podoba mi się twój ton, kupcze.
- Nie płacą ci za to, żeby ci się podobał mój ton, przyjacielu. Bierzesz pieniądze za doprowadzenie nas do hrabiego Dravora. Więc może ruszajmy. Im szybciej będziemy na miejscu, tym szybciej opowiem mu o twoim zachowaniu.
- Sprowadźcie ich konie - rozkazał dowódca. Garion przesunął się do cioci Pol.
- Możesz coś zrobić? - zapytał cicho.
- Bez gadania! - huknął żołnierz, który go pilnował. Garion stał bezradnie, patrząc na ostrze miecza, celujące w jego pierś.
Rozdział XIV
Dom hrabiego Dravora był wielkim białym budynkiem stojącym pośrodku rozległego trawnika z przystrzyżonymi starannie żywopłotami i zadbanymi klombami po obu stronach. Jechali wolno po wysypanej białym żwirem alei, a księżyc, stojący teraz wprost nad głowami, ukazywał wyraźnie każdy szczegół.
Żołnierze kazali im zsiąść z koni na dziedzińcu pomiędzy domem a klombem po zachodniej stronie. Potem poprowadzili ich do środka i dalej, długim korytarzem do ciężkich, lśniących drzwi.
Hrabia Dravor okazał się chudym, nijakim mężczyzną z workami pod oczami. Siedział rozparty w fotelu na samym środku bogato umeblowanej komnaty. Na twarzy miał rozmarzony, senny niemal uśmiech. Jego bladoróżowa szata, dla podkreślenia pozycji społecznej wyszywana srebrem na brzegach i rękawach, była pognieciona i niezbyt czysta.
- Kim są ci goście? - Mówił niewyraźnie, ledwie słyszalnym głosem.
- Więźniowie, panie - wyjaśnił czteropalcy żołnierz. - Ci, których kazałeś aresztować.
- Kazałem kogoś aresztować? - zdziwił się hrabia. - Cóż za zdumiewające polecenie z mojej strony. Mam nadzieję, przyjaciele, że nie naraziłem was na niewygody.
- Byliśmy trochę zaskoczeni, nic więcej - uspokoił go Silk.
- Ciekawe, czemu tak postąpiłem. - Hrabia zamyślił się. - Musiał być jakiś powód... nigdy nie robię niczego bez powodu. Co złego zrobiliście?
- Nic nie zrobiliśmy, panie - zapewnił Silk.
- Więc czemu kazałem was aresztować? To chyba jakaś pomyłka.
- Też tak sądzimy, panie.
- Cieszę się więc, że rzecz została wyjaśniona - odetchnął z ulgą hrabia. - Czy mogę zaprosić was na kolację?
- Jedliśmy już, panie.
- Och. - Twarz hrabiego wyrażała głębokie rozczarowanie. - Tak niewielu miewam gości.
- Może twój rządca, Y’diss, pamięta przyczynę zatrzymania tych ludzi, panie - podpowiedział czteropalcy żołnierz.
- Naturalnie. Czemu sam o tym nie pomyślałem? Y’diss pamięta o wszystkim. Poślijcie po niego zaraz.
- Tak, panie. - Żołnierz skinął głową jednemu ze swoich ludzi. Hrabia Dravor bawił się z roztargnieniem połą swej szaty i nucił coś pod nosem. Po chwili otworzyły się drzwi i do komnaty wszedł człowiek w mieniącej się i bogato wyszywanej szacie. Miał twarz o grubych, zmysłowych rysach i wygoloną do skóry głowę.
- Wołałeś mnie, panie? - zgrzytliwy głos brzmiał jak syk.
- To ty, Y’diss! - zawołał z zachwytem hrabia. - To miło, że przyszedłeś.
- Moim szczęściem jest służyć ci, panie. - Rządca skłonił się zgrabnie.
- Zastanawiałem się właśnie, dlaczego prosiłem tych moich przyjaciół, by zatrzymali się tutaj - oświadczył hrabia. - Chyba zapomniałem. Nie pamiętasz przypadkiem?
- Chodzi o drobiazg, panie - odparł Y’diss. - Bez trudu załatwię tę sprawę. Musisz odpocząć. Wiesz przecież, że nie wolno ci się przemęczać.
Hrabia przesunął dłonią po twarzy.
- Kiedy już o tym wspomniałeś, Y’diss, to istotnie, czuję się nieco wyczerpany. Zabawiaj moich gości, a ja trochę odpocznę.
- Oczywiście, panie. - Y’diss skłonił się znowu. Hrabia ułożył się wygodniej w fotelu i zasnął niemal natychmiast.
- Jest delikatnego zdrowia - zauważył z fałszywym uśmiechem Y’diss. - Ostatnio rzadko kiedy opuszcza ten fotel. Odejdźmy stąd, by mu nie przeszkadzać.
- Jestem prostym drasańskim kupcem, wasza eminencjo - zaczął Silk. - A ci ludzie to moje sługi, prócz tej oto mej siostry. Jesteśmy zdumieni...
Y’diss wybuchnął śmiechem.
- Czemu upierasz się przy tej absurdalnej bajce, książę Kheldarze? Wiem, kim jesteś. Znam was wszystkich i znam cel waszej misji.
- Czego chcesz od nas, Nyissaninie? - spytał ostro pan Wilk.
- Służę mej pani, Wiecznej Salmissrze.
- Czy Wężowa Kobieta stała się narzędziem w rękach Grolimów? - odezwała się ciocia Pol. - Czy raczej kłoni głowę przed wolą Zedara?
- Moja królowa przed nikim nie kłoni głowy, Polgaro - rzucił wzgardliwie Y’diss.
- Doprawdy? - Uniosła brew. - Więc to ciekawe, że jej sługa tańczy do melodii Grolimów.
- Nic mnie nie łączy z Grolimami. Przeczesują całą Tolnedrę, ale to ja was znalazłem.
- Znaleźć to nie to samo, co zatrzymać, Y’dissie - zauważył cicho Wilk. - Może jednak nam powiesz, o co tu chodzi?
- Powiem ci tyle, na ile mam ochotę, Belgaracie.
- Sądzę, że dość już tego, ojcze - zirytowała się ciocia Pol. - Nie mamy czasu na nyissańskie zagadki.
- Uważaj, Polgaro - ostrzegł Y’diss. - Znam twoją moc. Spróbuj choćby podnieść rękę, a żołnierze zabiją twoich przyjaciół.
Garion poczuł, że ktoś chwyta go mocno z tyłu i przyciska do gardła ostrze miecza. Oczy cioci Pol błysnęły gniewnie.
- Kroczysz po niebezpiecznym gruncie!
- Chyba nie warto wymieniać gróźb - stwierdził pan Wilk. - Rozumiem zatem, że nie zamierzasz wydać nas Grolimom?
- Nie obchodzą mnie Grolimowie - burknął Y’diss. - Moja królowa poleciła, by przekazać was w jej ręce, do Sthiss Tor.
- Dlaczego Salmissra interesuje się tą sprawą? - zdziwił się Wilk. - Przecież to jej nie dotyczy.
- Sama wam to wyjaśni, gdy już będziecie w Sthiss Tor. Tymczasem jednak chciałbym, żebyście opowiedzieli mi o kilku drobiazgach.
- Tuszę, że pragnienie to nie będzie zaspokojone - oświadczył sztywno Mandorallen. - Nie jest naszym zwyczajem, by o sprawach osobistych dyskutować z niegodnymi tego obcymi.
- Sądzę, że jesteś w błędzie, baronie. - Y’diss uśmiechnął się groźnie. - Głębokie są piwnice tego domu, a to, co się tam niektórym przytrafia, bywa wyjątkowo nieprzyjemne. Moi służący doskonale opanowali sztukę stosowania pewnych nadzwyczaj przekonujących tortur.
- Nie boję się twoich pogróżek, Nyissaninie - rzucił z pogardą rycerz.
- Nie. Nie liczyłem na to. Lęk wymaga wyobraźni, a Arendowie nie mają dość rozumu, by ją posiadać. Tortury jednak osłabią twoją wolę... i zapewnią rozrywkę moim sługom. Trudno teraz o dobrych oprawców, a ci nudzą się, gdy nie mogą praktykować swej sztuki. Na pewno to rozumiecie. Później, kiedy każde z was będzie już miało okazję spotkać się z nimi raz czy dwa, spróbujemy czegoś innego. W Nyissie wiele jest rozmaitych korzeni i liści, a także ciekawych, maleńkich jagód o interesujących właściwościach. To ciekawe, ale większość woli ławę lub koło niż moje wywary. - Y’diss roześmiał się szorstko, bez śladu radości. - Porozmawiamy o tym później, kiedy już ułożę hrabiego na noc. Na razie strażnicy odprowadzą was na dół, do komnat, jakie dla was przygotowałem.
Hrabia Dravor ocknął się i rozejrzał sennie.
- Czyżby nasi przyjaciele już odjeżdżali? - zapytał.
- Tak, panie - odparł Y’diss.
- Trudno. - Hrabia uśmiechnął się słabo. - Żegnajcie, moi drodzy. Mam nadzieję, że wrócicie jeszcze kiedyś i podejmiemy naszą przemiłą konwersację.
Cela, w której zamknięto Gariona, była śliska i wilgotna, cuchnąca nieczystościami i gnijącą żywnością. Ale najgorsza była ciemność. Chłopiec skulił się obok żelaznych drzwi, a zewsząd napierała na niego niemal dotykalna czerń. Z kąta celi słyszał jakieś drapania i szelesty. Pomyślał o szczurach i starał się trzymać jak najbliżej drzwi. Niedaleko ciurkała woda i gardło zaczęło go palić z pragnienia.
Było ciemno, ale wcale nie cicho. Gdzieś brzęczały łańcuchy i ktoś jęczał. Z dali dobiegał obłąkańczy śmiech, szaleńczy chichot powtarzany bez żadnej przerwy, w nieskończoność jazgoczący w mroku. Ktoś wrzasnął nagle i przenikliwie, a potem jeszcze raz. Garion przylgnął do śliskich kamieni muru. Wyobraźnia natychmiast stworzyła obraz tortur, będących powodem cierpienia dźwięczącego w tym krzyku.
Czas w takim miejscu nie istniał. Garion nie wiedział, jak długo przebywa w tej celi, przerażony i samotny. Nagle usłyszał delikatne, metaliczne zgrzyty i stuki, dochodzące chyba od strony drzwi. Odbiegł natychmiast, potykając się na nierównej podłodze.
- Odejdź! - krzyknął.
- Nie wrzeszcz tak - szepnął zza drzwi Silk.
- To ty, Silku? - Garion niemal zaszlochał z ulgi.
- A kogo się spodziewałeś?
- Jak zołałeś wyjść?
- Nie gadaj tyle - mruknął Silk przez zaciśnięte zęby. - Piekielna rdza! - zaklął. Potem stęknął, a od drzwi dobiegł zgrzytliwy trzask.
- No. - Drzwi celi otworzyły się wolno, wpuszczając do wnętrza słaby blask pochodni. - Wychodź. Musimy się spieszyć.
Garion wyskoczył na mroczny kamienny korytarz. Ciocia Pol czekała kilka kroków dalej. Chłopiec podbiegł do niej bez słowa. Przyjrzała mu się z uwagą, po czym objęła mocno. Nie odzywali się.
Silk pracował już przy następnych drzwiach. Twarz lśniła mu od potu. Zamek szczęknął, zaskrzypiały drzwi i na korytarz wyszedł Hettar.
- Czemu tak długo? - zapytał.
- Rdza - warknął cicho Silk. - Kazałbym wychłostać strażników, którzy dopuścili, by zamki były w takim stanie.
- Czy mógłbyś się trochę pospieszyć? - upomniał go przez ramię Barak, stojący na straży.
- Może sam to załatwisz? - zaproponował Silk.
- Pracuj, jak możesz najszybciej - uspokoiła go ciocia Pol. - Nie mamy czasu na sprzeczki.
Z godnością zarzuciła na ramię błękitny płaszcz. Silk burknął coś skwaszony i podszedł do następnych drzwi.
- Czy te przemowy naprawdę były konieczne? - zapytał gniewnie pan Wilk, ostatni z uwolnionych. - Paplaliście tutaj jak stado gęsi.
- Książę Kheldar odczuł potrzebę wygłoszenia pewnych uwag na temat stanu zamków - wyjaśnił lekkim tonem Mandorallen.
Silk spojrzał na niego groźnie, po czym ruszył korytarzem. Tłusty dym z pochodni pełzał pod poczerniałym stropem.
- Zachowajcie ostrożność - szepnął nagle Mandorallen. - Tam jest strażnik.
Brodaty mężczyzna w brudnej skórzanej kurcie siedział oparty o ścianę. Chrapał.
- Może uda się przejść tak, żeby go nie obudzić? - tchnął Durnik.
- Pośpi jeszcze przez parę godzin - stwierdził ponuro Barak. Tym samym stało się jasne, skąd pochodzi wielka, sina opuchlizna na twarzy strażnika.
- Azali są tu inni? - Mandorallen zgiął palce.
- Było kilku - przyznał Barak. - Wszyscy śpią.
- W takim razie lepiej stąd wyjdźmy - zaproponował Wilk.
- Zabierzemy Y’dissa, prawda? - upewniła się ciocia Pol.
- Po co?
- Mam ochotę z nim pogawędzić. Dość szczegółowo.
- Strata czasu. Salmissra wmieszała się do tej sprawy. Ta informacja nam wystarczy. Jej motywy nie interesują mnie specjalnie. Po prostu wynieśmy się stąd możliwie dyskretnie.
Przemknęli obok śpiącego strażnika, minęli zakręt i ruszyli cicho innym korytarzem.
- Umarł? - Zaskakująco głośne pytanie dobiegło zza okratowanych drzwi, skąd sączył się czerwony blask pochodni.
- Nie - odpowiedział inny głos. - Zemdlał tylko. Za mocno szarpnąłeś tę dźwignię. Ważny jest stały nacisk. Inaczej mdleją i trzeba zaczynać od początku.
- To o wiele trudniejsze, niż myślałem - poskarżył się pierwszy głos.
- Świetnie sobie radzisz. Rozciąganie zawsze jest trudne. Pamiętaj, żeby naciskać równo i nie szarpać za dźwignię. Oni zwykle umierają, kiedy wyrwie się im ramiona ze stawów.
Twarz cioci Pol zesztywniała, a oczy błysnęły groźnie. Wykonała nieznaczny gest i szepnęła coś. W umyśle Gariona zabrzmiał krótki, cichy szum.
- Wiesz co - odezwał się słabo pierwszy głos. - Nagle źle się poczułem.
- Kiedy już o tym wspomniałeś, to ja też coś nienajlepiej - zgodził się drugi. - Czy to mięso na kolację było świeże?
- Smakowało całkiem nieźle. - Na chwilę zapadła cisza. - Naprawdę mi niedobrze.
Na palcach przeszli obok kraty, a Garion starannie unikał spojrzenia do środka. Na końcu korytarza stanęli przed solidnymi dębowymi drzwiami okutymi żelazem. Silk przebiegł palcami po klamce.
- Zaryglowane od zewnątrz - stwierdził.
- Ktoś nadchodzi - ostrzegł Hettar.
Zza drzwi dobiegł odgłos ciężkich kroków na kamiennych schodach, szmer głosów, czyjś zachrypnięty śmiech.
Wilk podszedł szybko do najbliższej celi. Przycisnął palce do zardzewiałego żelaznego zamka, a ten szczęknął cicho.
- Tutaj!
Wcisnęli się do niewielkiego pomieszczenia, a Wilk zamknął za nimi drzwi.
- W wolnej chwili muszę z tobą poważnie porozmawiać na ten temat - oznajmił Silk.
- Tak się dobrze bawiłeś tymi zamkami, że nie chciałem ci przeszkadzać. - Wilk uśmiechnął się złośliwie. - Słuchajcie teraz. Musimy uciszyć tych ludzi, zanim odkryją nasze puste cele i zaalarmują cały dom.
- To łatwe - mruknął pewnym głosem Barak. Czekali.
- Otwierają drzwi - szepnął Durnik.
- Ilu ich jest? - zapytał Mandorallen.
- Trudno powiedzieć.
- Ośmiu - stwierdziła stanowczo ciocia Pol.
- Dobrze - zdecydował Barak. - Pozwolimy im przejść, a potem wyskoczymy z tyłu. Jeden czy dwa krzyki w takim miejscu nie zwrócą niczyjej uwagi, ale trzeba działać szybko.
Czekali w napięciu.
- Y’diss mówił, że to nie szkodzi, jeśli któryś z nich umrze na przesłuchaniu - poinformował jeden z mężczyzn w korytarzu. - Musimy zachować przy życiu tylko tego starego, kobietę i chłopca.
- W takim razie zabijmy tego wielkiego z rudą brodą - zaproponował inny. - Może sprawiać kłopoty, a i tak jest pewnie za głupi, żeby powiedzieć coś pożytecznego.
- Tego zostawcie mnie - szepnął Barak. Ludzie w korytarzu minęli ich celę.
- Teraz - rzucił Barak.
Walka była krótka i brutalna. Szybko dopadli zaskoczonych dozorców. Trzej padli, nim reszta w pełni zrozumiała, co się dzieje. Jeden krzyknął przerażony, wyminął walczących i rzucił się do schodów. Garion bez namysłu skoczył przed niego, upadł i chwycił za nogi. Dozorca runął, próbował wstać, potem opadł bezwładnie, gdy Silk kopnął go poniżej ucha.
- Nic ci się nie stało? - zapytał chłopca.
Garion wypełzł spod nieprzytomnego dozorcy i wstał, ale walka dobiegała już końca. Durnik walił o mur głową grubego mężczyzny, a Barak właśnie trafił pięścią w twarz innego. Mandorallen dusił trzeciego, a Hettar, wyciągając ręce, podchodził do czwartego. Dozorca otworzył szeroko oczy i krzyknął krótko, gdy wysoki Algar go pochwycił. Hettar wyprostował się, obrócił i ze straszną siłą cisnął strażnika o mur. Trzasnęły pękające kości.
- Przyjemna walka. - Barak roztarł kostki dłoni.
- Owszem, miła rozrywka - zgodził się Hettar, wypuszczając na podłogę bezwładne ciało.
- Skończyliście już? - zapytał Silk, stojący obok drzwi na schody.
- Prawie - odparł Barak. - Pomóc ci, Durniku?
Durnik uniósł brodę grubasa i krytycznie spojrzał w przesłonięte mgłą oczy. Na wszelki wypadek jeszcze raz walnął jego głową o ścianę, po czym pozwolił upaść.
- Pójdziemy już? - zaproponował Hettar.
- Właściwie można - zgodził się Barak, spoglądając z zadowoleniem na leżące w korytarzu ciała.
- Drzwi na szczycie schodów są otwarte - poinformował Silk. - Dalej jest pusty korytarz. Chyba cały dom śpi, ale lepiej zachować ciszę.
W milczeniu wchodzili za nim po schodach. Przy drzwiach zatrzymał się na moment.
- Zaczekajcie tu chwilę - szepnął. Potem zniknął bez najmniejszego dźwięku. Czekali, jak się zdawało, bardzo długo. Gdy wrócił, niósł broń, którą odebrali im żołnierze. - Pomyślałem, że może się przydać - wyjaśnił.
Garion przypasał miecz i od razu poczuł się lepiej.
- Chodźmy - rzucił Silk.
Doszli do końca korytarza, minęli zakręt. - Mam ochotę na trochę zielonego, Y’dissie - dobiegły zza uchylonych drzwi słowa hrabiego Dravora.
- Oczywiście, panie - odparł świszczący, syczący głos Y’dissa.
- Zielony jest niesmaczny - mruczał sennie Dravor. - Ale przynosi takie piękne sny. Czerwony jest lepszy, ale sny nie są takie ładne.
- Już wkrótce będziesz gotów na niebieski, panie - obiecał Y’diss. Coś brzęknęło i zabulgotał nalewany płyn. - Potem żółty, a w końcu czarny. Czarny jest najlepszy.
Silk na palcach prowadził ich dalej. Zamek w drzwiach na zewnątrz szybko ustąpił pod wprawnymi palcami. Wybiegli w chłód księżycowej nocy.
- Sprowadzę konie - rzekł Hettar.
- Idź z nim, Mandorallenie - polecił Wilk. - Tam zaczekamy. - Wskazał ocieniony ogród. Dwaj mężczyźni zniknęli za rogiem budynku, a pozostali skryli się w cieniu żywopłotu.
Czekali. Noc była chłodna i Garion drżał lekko. Usłyszał stuk kopyt na kamieniach i zobaczył Hettara i Mandorallena z końmi.
- Lepiej się pospieszmy - mruknął Wilk. - Kiedy tylko Dravor zaśnie, Y’diss zejdzie do piwnic i przekona się, że nas nie ma. Poprowadzimy konie. Trzeba odejść kawałek, zanim zaczniemy hałasować.
Szli przez oświetlony księżycem ogród, aż stanęli na rozległym trawniku. Dosiedli koni.
- Pospieszmy się. - Ciocia Pol spojrzała przez ramię na budynek.
- Myślę, że mamy trochę czasu. - Silk zaśmiał się krótko.
- Jak to załatwiłeś? - chciał wiedzieć Barak.
- Kiedy poszedłem po broń, podłożyłem ogień w kuchni. To powinno ich zająć.
Smuga dymu uniosła się z tylnej części domu.
- Bardzo sprytnie - stwierdziła ciocia Pol tonem niechętnego podziwu.
- Dzięki ci, pani. - Silk skłonił się drwiąco.
Pan Wilk parsknął śmiechem i ruszył lekkim truchtem. Dym buchał coraz mocniej i czarnymi, tłustymi kłębami wznosił się ku obojętnym na wszystko gwiazdom.
Rozdział XV
Przez następne kilka dni jechali w szybkim tempie, z rzadka tylko przystając, by przespać się kilka godzin i dać koniom odpocząć. Garion przekonał się, że potrafi drzemać w siodle, gdy tylko jechali truchtem. Właściwie, jeśli był dostatecznie zmęczony, mógł spać wszędzie. Pewnego popołudnia, gdy odpoczywali po wyczerpującym galopie, jaki nakazał Wilk, usłyszał rozmowę Silka z dziadkiem i ciocią Pol. Ciekawość zwyciężyła zmęczenie; rozbudził się i zaczął nasłuchiwać.
- Chciałbym wiedzieć coś więcej o udziale Salmissry w tej sprawie - powiedział Silk.
- Zawsze szuka okazji - stwierdził Wilk. - Ile razy wybuchają jakieś niepokoje, próbuje wykorzystać je dla siebie.
- To oznacza, że musimy kryć się nie tylko przed Murgami, ale i przed Nyissanami.
Garion otworzył oczy.
- Dlaczego nazywają ją Wieczną Salmissra? - zapytał cioci Pol. - Jest taka stara?
- Nie. Po prostu królowe Nyissy zawsze noszą imię Salmissry.
- A znasz tę obecną?
- Nie muszę. Są zawsze dokładnie takie same. Wyglądają podobnie i zachowują się podobnie. Kto poznał jedną, zna wszystkie.
- Będzie bardzo zawiedziona porażką Y’dissa. - Silk uśmiechnął się złośliwie.
- Przypuszczam, że Y’diss zdecydował się już odejść w sposób dyskretny i bezbolesny - wtrącił Wilk. - Kiedy Salmissra się zirytuje, traci poczucie miary.
- Jest taka okrutna? - spytał Garion.
- Nie okrutna - wyjaśnił Wilk. - Nyissanie podziwiają węże. Jeśli zdenerwujesz węża, on kąsa. To proste stworzenie, ale bardzo logiczne. Kiedy już cię ukąsi, nie chowa więcej urazy.
- Musimy rozmawiać o wężach? - zapytał zbolałym głosem Silk.
- Konie już odpoczęły - odezwał się z tyłu Hettar. - Możemy ruszać.
Pognali wierzchowce do galopu. Kierowali się na południe, w stronę szerokiej doliny rzeki Nedrane, do Tol Honeth. Słońce przygrzewało mocno, a drzewa przy trakcie wypuszczały już pierwsze wiosenne pączki.
Lśniąca stolica imperium leżała na wyspie pośrodku rzeki i do niej prowadziły wszystkie drogi. Zobaczyli ją, gdy pokonali ostatnie wzniesienie i spojrzeli w dół na żyzną dolinę. Potem rosła z każdą przebytą milą. Zbudowana całkowicie z marmuru oślepiała odbitym blaskiem południowego słońca. Mury były wysokie i grube, a wieże sięgały nieba.
Most pełnym gracji łukiem sięgał ponad marszczoną wiatrem powierzchnią Nedrane ku spiżowemu ogromowi pomocnej bramy. Oddział legionistów w lśniących zbrojach trzymał tam nieustającą straż.
Silk założył swój płaszcz i czapkę. Wyprostował się w siodle, a jego twarz przybrała trzeźwy, rzeczowy wyraz. Ta wewnętrzna przemiana sprawiała chyba, że sam niemal wierzył w swoją wymyśloną tożsamość drasańskiego kupca. - W jakiej sprawie przybywasz do Tol Honeth? - zapytał uprzejmie jeden z legionistów.
- Jestem Radek z Boktoru - odparł Silk tonem człowieka, którego myśli zajęte są interesami. - Wiozę sendarskie wełny najwyższej jakości. - Powinieneś zatem zgłosić się do Zarządcy Głównego Targu.
- Dzięki. - Silk skinął głową. Wjechali przez bramę na szeroką, zatłoczoną ulicę.
- Myślę, że zatrzymam się koło pałacu i porozmawiam z Ranem Borunem - oświadczył pan Wilk. - Borunowie nie są imperatorami, z którymi najłatwiej coś załatwić, ale na pewno są najbardziej inteligentni. Bez większych problemów potrafię go przekonać, że sytuacja jest poważna.
- A jak chcesz się do niego dostać? - spytała ciocia Pol. - Wyznaczenie terminu audiencji może zająć całe tygodnie. Wiesz, jacy oni są.
Pan Wilk skrzywił się niechętnie.
- Sądzę, że można zrobić z tego oficjalną wizytę - mruknął. Konie z trudem szukały drogi w tłumie przechodniów.
- I obwieścić swoją obecność całemu miastu?
- A mam jakiś wybór? Muszę przygwoździć Tolnedran. Nie możemy sobie pozwolić, żeby zachowali neutralność.
- Mogę coś zaproponować? - wtrącił Barak.
- W tych okolicznościach wysłucham każdej rady. - Dlaczego nie odwiedzić Grinnega? To ambasador Chereku w Tol Honeth. Bez większego zamieszania mógłby nas wprowadzić do pałacu.
- To niezły pomysł, Belgaracie - zgodził się Silk. - Grinneg ma koneksje w pałacu. Zorganizuje nam wizytę. W dodatku Ran Borune go szanuje.
- Pozostaje tylko problem, jak dotrzeć do ambasadora - mruknął Durnik, gdy stanęli, by przepuścić ciężki wóz.
- To mój kuzyn - uspokoił go Barak. - On, Anheg i ja bawiliśmy się razem jako dzieci. - Wielki Cherek rozejrzał się dookoła. - Zdaje się, że ma dom w pobliżu garnizonu Trzeciej Legii Imperium. Możemy spytać kogoś o drogę.
- To niepotrzebne - zapewnił Silk. - Wiem, gdzie to jest.
- Mogłem się domyślić - uśmiechnął się Barak.
- Można przejechać przez północny plac targowy. Garnizon leży przy głównym nabrzeżu, na końcu wyspy w dole rzeki.
- Prowadź - poprosił Wilk. - Nie chcę tu stracić zbyt wiele czasu.
Na ulicach Tol Honeth kłębili się przybysze ze wszystkich zakątków świata. Drasanie i Rivanie zderzali się z Nyissanami i Thullami. W tłumie byli nawet Nadrakowie i, zdaniem Gariona, nieproporcjonalnie wielu Murgów. Ciocia Pol jechała obok Hettara, mówiła coś uspokajająco i często kładła dłoń na jego prawej ręce. Oczy Algara płonęły, a nozdrza falowały groźnie za każdym razem, gdy dostrzegł poznaczoną bliznami twarz Murga.
Domy były imponujące, z marmurowymi fasadami i ciężkimi drzwiami, często pilnowanymi przez najemników, którzy wrogo spoglądali na przechodniów.
- Zaiste wielka panuje podejrzliwość w stolicy imperium - zauważył Mandorallen. - Czyżby tak się własnych sąsiadów lękali?
- Niespokojne czasy - wyjaśnił Silk. - A kupieccy książęta Tol Heneth mają w kantorach sporą część światowych bogactw. Na tej ulicy żyją ludzie, którzy mogliby kupić całą Arendię, gdyby im przyszła ochota.
- Arendia nie jest na sprzedaż - odparł chłodno Mandorallen.
- W Tol Honeth, drogi baronie, wszystko jest na sprzedaż. Honor, cnota, przyjaźń, miłość. To niegodziwe miasto pełne niegodziwych ludzi. Tylko pieniądze się liczą.
- Dlatego dobrze się tu czujesz? - spytał Barak. Silk parsknął śmiechem.
- Lubię Tol Honeth - wyznał. - Ludzie tutaj nie żywią iluzji. Są odświeżająco zepsuci.
- Jesteś złym człowiekiem, Silku - podsumował Barak.
- Już to mówiłeś - odparł z kpiącym uśmiechem Drasanin.
Flaga Chereku, biała sylwetka okrętu na lazurowym tle, powiewała z masztu na bramie domu ambasadora. Barak zeskoczył z siodła i nieco sztywnym krokiem podszedł do żelaznej kraty zagradzającej wejście.
- Powiedzcie Grinnegowi, że jego kuzyn Barak chce się z nim widzieć - oznajmił brodatym strażnikom.
- Skąd mamy wiedzieć, że jesteś jego kuzynem? - zapytał szorstko jeden ze żołnierzy.
Barak niemal niedbałe sięgnął ręką między pręty i chwycił strażnika za kolczugę. Potem przyciągnął go do kraty. - Czy zechciałbyś inaczej sformułować to pytanie? - zapytał. - Póki jeszcze cieszysz się dobrym zdrowiem?
- Wybacz, lordzie Baraku - przeprosił szybko tamten. - Teraz, kiedy jestem bliżej, istotnie rozpoznaję twą twarz.
- Byłem prawie pewien, że ci się uda.
- Pozwól, że otworzę ci bramę.
- Znakomity pomysł. - Barak puścił strażnika, który pospiesznie odsunął rygle. Wjechali na rozległy dziedziniec.
Grinneg, ambasador króla Anhega przy dworze imperatora w Tol Honeth, był potężnie zbudowanym mężczyzną, niemal tak wysokim jak Barak. Miał bardzo krótko przyciętą brodę i zgodnie z tolnedrańską modą nosił niebieski płaszcz. Zbiegł, przeskakując po dwa stopnie naraz i pochwycił Baraka w niedźwiedzim uścisku.
- Witaj, piracie! - ryknął. - Co porabiasz w Tol Honeth?
- Anheg zdecydował się na inwazję - zażartował Barak. - Gdy tylko zwiniemy całe złoto i młode dziewczyny, pozwolimy ci spalić miasto.
Oczy Grinnega błysnęły nagłym pożądaniem.
- Ależ by byli wściekli - westchnął ze złowrogim uśmiechem.
- Co się stało z twoją brodą? - spytał Barak. Ambasador chrząknął z zakłopotaniem.
- To nic ważnego - zapewnił.
- Nigdy nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Grinneg tłumaczył mu coś przez chwilę. Wyglądał na bardzo zawstydzonego. Barak ryknął śmiechem.
- Dlaczego jej pozwoliłeś? - zapytał.
- Byłem pijany - wyznał Grinneg. - Ale wejdźmy do środka. Mam w piwnicy baryłkę dobrego, mocnego piwa.
Ruszyli za dwoma kuzynami do wnętrza. Z szerokiego korytarza weszli do komnaty umeblowanej na sposób Chereku: ciężkie stołki i ławy zasłane skórami, podłoga wysypana sitowiem i wielkie palenisko, w którym płonęła kłoda drewna. Kilka smołowanych pochodni dymiło w żelaznych pierścieniach wbitych w ściany.
- Tutaj czuję się bardziej jak w domu - wyjaśnił Grinneg.
Sługa wniósł dla każdego po kuflu ciemnego ale * i cicho zniknął za drzwiami. Garion szybko chwycił naczynie i zanim ciocia Pol zdążyła zaproponować jakiś słabszy trunek, wypił solidny łyk gorzkawego napoju. Przyglądała mu się w milczeniu, bez wyrazu.
Grinneg opadł na wielki, ręcznie ciosany zydel, przykryty niedźwiedzią skórą.
- A naprawdę po co przybyłeś do Tol Honeth, Baraku? - zapytał.
- Grinnegu. - Barak spoważniał. - To jest Belgarath. Na pewno o nim słyszałeś.
Ambasador szeroko otworzył oczy. Potem schylił głowę.
- Mój dom należy do ciebie - rzekł z szacunkiem.
- Mocne, ciężkie angielskie piwo.
- Czy możesz wprowadzić mnie do Rana Boruna? - Pan Wilk przysiadł na ławie obok paleniska.
- Bez trudu.
- To dobrze. Muszę z nim porozmawiać, a nie chcę robić zamieszania.
Barak przedstawił pozostałych, a jego kuzyn kłaniał się uprzejmie wszystkim po kolei.
- Zjawiliście się w Tol Honeth w burzliwym okresie - powiedział, gdy formalności dobiegły końca. - Arystokracja Tolnedry zlatuje do miasta jak stado kruków do krowiego ścierwa.
- Słyszeliśmy to i owo w drodze na południe - przyznał Silk. - Naprawdę jest tak źle?
- Prawdopodobnie gorzej. - Grinneg podrapał się za uchem. - Zmiana dynastii trafia się kilka razy w ciągu epoki. Borunowie są u władzy już ponad sześćset lat. Inne rody z entuzjazmem oczekują zmiany.
- Kto ma największe szansę zdobycia tronu po Ranie Borunie? - zapytał pan Wilk.
- W tej chwili najlepszy byłby chyba Wielki Książę Kador z Tol Vordue - odparł ambasador. - Ma więcej pieniędzy niż pozostali. Oczywiście, Honethowie są jeszcze bogatsi, ale mają siedmiu kandydatów i ich skarby rozkładają się zbyt cienką warstwą. Inne rody właściwie się nie liczą. Borunowie nie mają nikogo odpowiedniego, a Ranitów nikt nie traktuje poważnie.
Garion starannie odstawił piwo na podłogę obok stołka, na którym siedział. Gorzkie ale nie było wcale takie dobre i chłopiec czuł się trochę oszukany. Jednak po połowie kufla uszy stały się bardzo gorące, a czubek nosa trochę zdrętwiał.
- Vorduańczycy, których spotkaliśmy w drodze, twierdzą, że Horbici używają trucizny - rzekł Silk.
- Jak oni wszyscy. - Grinneg skrzywił się z niesmakiem. - Horbici są tylko mniej dyskretni. Mimo wszystko, gdyby Ran Borune umarł jutro, kolejnym imperatorem byłby Kador. Pan Wilk zmarszczył czoło.
- Nigdy nie radziłem sobie za dobrze z Vorduańczykami. Nie mają prawdziwie imperialnej postawy.
- Stary imperator wciąż cieszy się niezłym zdrowiem - dodał Grinneg. - Jeśli wytrzyma jeszcze rok czy dwa, Honethowie pewnie zdecydują się na jednego kandydata: tego, który przeżyje. Wtedy wykorzystają wszystkie swoje pieniądze i mogą wygrać. Ale takie rzeczy wymagają czasu. Sami kandydaci trzymają się na ogół z daleka od miasta. Są niezwykle ostrożni, więc zabójcy mają poważne kłopoty - roześmiał się i łyknął piwa. - Zabawni ludzie.
- Możemy od razu iść do pałacu? - dopytywał się pan Wilk.
- Najpierw musimy się przebrać - orzekła stanowczo ciocia Pol.
- Znowu, Polgaro? - W oczach Wilka zalśniło cierpienie.
- Nie narzekaj, ojcze. Nie pozwolę, żebyś nas zawstydzał, idąc do pałacu w łachmanach.
- Nie włożę tej szaty - oznajmił z uporem.
- Dobrze - zgodziła się. - Nie byłaby odpowiednia. Na pewno ambasador pożyczy ci płaszcza. W ten sposób nie będziesz się rzucał w oczy.
- Jak sobie życzysz. - Wilk westchnął zrezygnowany. Gdy się przebrali, Grinneg wezwał oddział groźnie wyglądających Chereków, służących mu jako gwardia honorowa. Pod taką eskortą podążyli szerokimi ulicami Tol Honeth w stronę pałacu. Garion, wciąż zdumiony bogactwami miasta i trochę senny po wypitym piwie, jechał spokojnie obok Silka i usiłował nie wytrzeszczać oczu na wielkie domy i bogato ubranych Tolnedran, kroczących z godnością w jaskrawym blasku słońca.
Rozdział XVI
Pałac imperatora stał na wysokim wzgórzu w samym centrum Tol Honeth. Składał się nie z jednego, a z całego zespołu mniejszych i większych budynków. Wszystkie wzniesiono z białego marmuru. Otaczały je ogrody i trawniki, gdzie cyprysy rzucały przyjemny, chłodny cień. Cały kompleks zamykał wysoki mur zwieńczony ustawionymi w równych odstępach posągami. Legioniści przy bramie natychmiast rozpoznali ambasadora Chereku i posłali po jednego z szambelanów, siwowłosego urzędnika w brązowym płaszczu.
- Muszę widzieć Rana Boruna, lordzie Morin - oświadczył Grinneg, gdy tylko zsiedli z koni na marmurowym dziedzińcu za bramą pałacu. - To sprawa wyjątkowej wagi.
- Oczywiście, lordzie Grinneg - zgodził się siwowłosy. - Jego imperialna wysokość zawsze chętnie widzi osobistego przedstawiciela króla Anhega. Niestety, jego wysokość właśnie odpoczywa. Z pewnością zdołam zaaranżować wizytę dziś po południu, najdalej jutro rano.
- Sprawa nie może czekać, Morinie - zapewnił Grinneg. - Musimy natychmiast porozmawiać z imperatorem. Lepiej go obudź.
Lord Morin był wyraźnie zdziwiony.
- To nie może być aż tak pilne - stwierdził z przyganą.
- Obawiam się, że jest.
Szambelan ściągnął wargi i przyjrzał się im po kolei.
- Znasz mnie dobrze i wiesz, że nie prosiłbym bez powodu.
Morin westchnął.
- Mam do ciebie zaufanie, Grinnegu. No dobrze. Chodźmy. Twoi żołnierze niech zaczekają tutaj.
Grinneg dał gwardzistom dyskretny znak, po czym cała grupa ruszyła za lordem Morinem przez rozległy dziedziniec do kolumnowej galerii biegnącej wzdłuż jednego z budynków.
- Co z nim? - zapytał Grinneg, gdy szli miedzy rzędami kolumn.
- Zdrowie mu dopisuje - odparł Morin. - Ale usposobienie ma coraz gorsze. Ostatnio Borunowie całymi stadami rezygnują ze stanowisk i wracają do Tol Borune.
- W obecnej sytuacji to rozsądne posunięcie. Podejrzewam, że sukcesji towarzyszyć będzie pewna liczba nagłych zgonów.
- Zapewne. Ale jego wysokość nie jest zachwycony, gdy porzucają go członkowie rodziny.
Przystanął przed łukowo sklepioną bramą. Dwaj wyprężeni legioniści w inkrustowanych złotem pancerzach trzymali wartę.
- Zostawcie tu broń. Jego wysokość jest nieco wrażliwy na tym punkcie. Z pewnością rozumiecie.
- Oczywiście. - Grinneg wyjął spod płaszcza ciężki miecz i oparł go o ścianę. Poszli za jego przykładem. Oczy Morina rozszerzyły się ze zdziwienia, gdy Silk wyjął trzy różne sztylety ukryte w rozmaitych zakamarkach ubrania.
Znakomite wyposażenie, palce szambelana poruszyły się w gestach tajnej mowy.
Niespokojne czasy, wyjaśniły niedbale dłonie Silka.
Lord Morin uśmiechnął się lekko, po czym przez bramę wprowadził ich do ogrodu. Trawa była tu równo przystrzyżona, woda szemrała cicho w fontannach, a krzaki róż starannie przycięto. Stare drzewa owocowe strzelały pączkami, gotowe niemal zakwitnąć w słonecznym cieple. Wróble ćwierkały głośno na gałęziach. Grinneg i pozostali szli za Morinem kretą marmurową ścieżką do środka ogrodu.
Ran Borune XXIII, imperator Tolnedry, był niskim staruszkiem, zupełnie łysym i odzianym w płaszcz koloru złota. Spoczywał na szerokim fotelu w oplecionej winoroślą altanie, karmiąc nasionami jaskrawego kanarka, który siedział na poręczy. Imperator miał mały, podobny do dzioba nos i jasne, przenikliwe oczy.
- Powiedziałem, że chcę być sam, Morinie - rzucił ostrym tonem, odrywając wzrok od kanarka.
- Miliony przeprosin, wasza wysokość. - Szambelan pokłonił się nisko. - Lord Grinneg, ambasador Chereku, pragnie przedstawić sprawę najwyższej wagi. Przekonał mnie, że nie może czekać.
Imperator popatrzył na Grinnega. Oczy miał złośliwe, niemal podstępne.
- Widzę, Grinnegu, że broda już ci odrasta. Ambasador zarumienił się mocno.
- Powinienem wiedzieć, że wasza wysokość słyszał już o moim nieszczęściu.
- Wiem o wszystkim, co się dzieje w Tol Honeth, lordzie Grinneg - burknął imperator. - Chociaż kuzyni i bratankowie uciekli ode mnie jak szczury w płonącego domu, wciąż mam tu kilku wiernych ludzi. Co cię napadło, żeby zdobywać tę kobietę Nadraków? Myślałem, że Alornowie gardzą Angarakami.
Grinneg chrząknął zawstydzony i rzucił okiem na ciocię Pol.
- To miał być taki żart, wasza wysokość. Myślałem, że ośmieszę ambasadora Nadraków. Zresztą jego żona jest piękną kobietą. Nie wiedziałem, że trzyma pod łóżkiem nożyczki.
- A wiesz, przechowuje twoją brodę w złotym puzderku. I pokazuje wszystkim przyjaciółkom.
- To zła kobieta - westchnął żałośnie Grinneg.
- Co to za jedni? - imperator wskazał palcem stojących na trawniku kilka kroków za ambasadorem.
- Mój kuzyn, Barak, i jego przyjaciele. To oni chcieli z tobą rozmawiać.
- Jarl Trellheim? - zdziwił się władca. - Co cię sprowadza do Tol Honeth, panie?
- Przejeżdżałem tędy, wasza wysokość - pokłonił się Barak.
Ran Borune przyjrzał im się z uwagą, jakby dopiero teraz ich zauważył.
- To z pewnością książę Kheldar z Drasni - stwierdził. - Który w pośpiechu opuścił Tol Honeth po swej poprzedniej wizycie... udając akrobatę w wędrownym cyrku, o ile pamiętam, i tylko jeden skok przed policją.
Silk także skłonił się nisko.
- I Hettar z Algarii. Człowiek, który próbuje w pojedynkę wyludnić Cthol Murgos.
Hettar pochylił głowę.
- Morinie - zapytał surowo imperator. - Dlaczego otoczyłeś mnie Alornami? Nie lubię Alornów.
- To właśnie ta sprawa wielkiej wagi, wasza wysokość - wyjaśnił przepraszająco Morin.
- I jeszcze Arend? Mimbrat, jak przypuszczam. - Ran Borune zmarszczył brwi. - Według opisów, jakie słyszałem, może to być jedynie baron Vo Mandor.
Ukłon Mandorallena był wystudiowany i pełen gracji.
- Wzrok twój bystry jest nad podziw, wasza wysokość, skoro bez trudu rozpoznałeś każdego z nas.
- Nie każdego - sprostował władca. - Nie znam Sendara ani tego rivańskiego chłopca.
Myśli Gariona zawirowały nagle. Barak powiedział mu kiedyś, że najbardziej przypomina Rivanina, ale wśród zawieruchy wydarzeń zapomniał o tej przypadkowej uwadze. I teraz imperator Tolnedry, który posiadał wyraźnie niesamowitą umiejętność wnikania w prawdziwą naturę rzeczy, także rozpoznał w nim Rivanina. Spojrzał szybko na ciocię Pol, ale ją pochłaniało studiowanie pączków na krzaku róży.
- Sendar to Durnik - wyjaśnił pan Wilk. - Kowal. W Sendarii ten pożyteczny zawód uznawany jest za coś w rodzaju szlachectwa. Chłopiec to mój wnuk, Garion.
Ran Borune spojrzał na starca.
- Mam wrażenie, że powinienem cię znać. Jest w tobie coś takiego... - urwał zamyślony.
Kanarek, siedzący na poręczy fotela władcy, zaśpiewał nagle. Wystartował w powietrze i pomknął prosto do cioci Pol. Wyciągnęła palec, a jaskrawy ptaszek wylądował na nim, odchylił główkę do tyłu i śpiewał w ekstazie, jakby jego małe serduszko pękało z zachwytu. Słuchała go z uwagą. Miała na sobie błękitną suknię z wykwintnymi koronkami przy staniku i krótką sobolową pelerynkę.
- Co robisz z moim kanarkiem?! - zawołał imperator.
- Słucham go - odparła.
- Jak go skłoniłaś do śpiewu? Od miesięcy nie mogę go namówić na żadną piosenkę.
- Nie traktowałeś go dostatecznie poważnie.
- Kim jest ta kobieta? - zapytał imperator.
- To moja córka, Polgara - odparł pan Wilk. - Zawsze dobrze rozumiała ptaki.
Imperator roześmiał się nagle.
- Daj spokój - rzucił sceptycznym tonem. - Nie sądzisz chyba, że w to uwierzę.
Wilk spojrzał na niego z powagą.
- Jesteś pewien, że mnie nie znasz, Ranie Borunie? - spytał łagodnie. W pożyczonym od Grinnega bladozielonym płaszczu wyglądał prawie jak Tolnedranin... prawie, ale nie zupełnie.
- To chytra sztuczka - stwierdził władca. - Dobrze grasz swoją rolę i ona też, ale nie jestem już dzieckiem. Już dawno przestałem wierzyć w bajki.
- Szkoda. Obawiam się, że od tej pory twoje życie stało się nieco puste. - Wilk spojrzał na wypielęgnowany ogród, ze służbą, fontannami i osobistą gwardią imperatora, stojącą dyskretnie wśród klombów. - Nawet z tym wszystkim, Ranie Boranie, życie bez odrobiny cudowności jest nudne i stęchłe. - W głosie zabrzmiała nuta smutku. - Sądzę, że odrzuciłeś zbyt wiele.
- Morinie - rozkazał Ran Borune. - Poślij po Zereela. Rozstrzygniemy to od razu.
- Natychmiast, wasza wysokość - szambelan skinął jednemu ze sług.
- Mogę dostać z powrotem swojego kanarka? - W głosie władcy zadźwięczała płaczliwa nuta.
- Oczywiście. - Podeszła do fotela bardzo ostrożnie, by nie przestraszyć trelującego ciągle ptaszka.
- Czasami zastanawiam się, o czym one tak śpiewają?
- W tej chwili opowiada mi o dniu, kiedy nauczył się latać - odparła ciocia Pol. - To dla ptaka bardzo ważny dzień.
Wyciągnęła rękę, a kanarek przeskoczył na palec imperatora. Wciąż śpiewał, patrząc błyszczącym oczkiem na twarz Rana Boruna.
- Zabawne urojenie. - Starzec uśmiechnął się, obserwując migotanie słonecznych promieni na powierzchni wody w fontannie. - Ale obawiam się, że nie mam dość czasu na takie zabawy. W tej chwili cały naród wstrzymuje oddech w oczekiwaniu mojej śmierci. Oni wszyscy myślą chyba, że umierając natychmiast najlepiej przysłużyłbym się Tolnedrze. Niektórzy zadali sobie nawet trud wspomożenia mnie w tym dziele. Tylko w zeszłym tygodniu schwytaliśmy w pałacu czterech zabójców. Borunowie, własna rodzina, porzucają mnie w takim tempie, że ledwie wystarcza ludzi do zarządzania pałacem, nie mówiąc już o imperium. O, jest już Zereel.
Chudy mężczyzna o krzaczastych brwiach, w czerwonym płaszczu pokrytym magicznymi symbolami, podszedł szybkim krokiem i skłonił się nisko.
- Wzywałeś mnie, wasza wysokość?
- Poinformowano mnie, że ta kobieta jest Polgarą Czarodziejką - wyjaśnił imperator. - A ten tam starzec to Belgarath. Bądź tak miły, Zereelu, i sprawdź ich listy uwierzytelniające.
- Belgarath i Polgara? - skrzywił się mężczyzna. - Wasza wysokość raczy żartować. To mitologiczne imiona. Tacy ludzie nie istnieją.
- Sama widzisz. - Ran Borune zwrócił się do cioci Pol. - Nie istniejesz. Wiem to z najpewniejszego źródła. Zereel sam jest magiem.
- Doprawdy?
- Jednym z najlepszych. Oczywiście, większość jego sztuczek to tylko zwinność palców, jako że cała magia jest czczym wymysłem. Ale bawi mnie, a siebie traktuje z całą powagą. Działaj, Zereelu, ale spróbuj uniknąć tego okropnego smrodu, jaki się zwykle pojawia.
- To nie będzie konieczne, wasza wysokość - zapewnił Zereel. - Gdyby byli jakimikolwiek magami, rozpoznałbym ich natychmiast. Mamy pewne specjalne sposoby porozumiewania.
Ciocia Pol uniosła brew.
- Sądzę, że powinieneś przyjrzeć się dokładniej, Zereelu - zasugerowała. - Czasami można coś przeoczyć.
Zrobiła drobny, niemal niedostrzegalny gest i Garionowi wydało się nagle, że słyszy delikatny szum.
Mag spoglądał nieruchomo w pustą przestrzeń przed sobą. Oczy wyszły mu z orbit, a twarz pokryła śmiertelna bladość. Padł do przodu, jakby nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
- Wybacz, lady Polgaro - wychrypiał.
- To pewnie ma wywrzeć na mnie wrażenie - domyślił się imperator. - Widywałem już takie oszołomienie, a umysł Zereela nigdy nie był przesadnie silny.
- Zaczynasz mnie nudzić, Ranie Boranie - rzekła z przekąsem.
- Naprawdę powinieneś jej uwierzyć, wiesz? - odezwał się cienkim, piskliwym głosikiem kanarek. - Ja poznałem ją od razu... oczywiście, jesteśmy bardziej spostrzegawcze niż wy, stworzenia pełzające po ziemi. Dlaczego to robicie? Gdybyś tylko spróbował, na pewno potrafiłbyś latać. I wolałbym, żebyś nie jadł tyle czosnku. Okropnie potem pachniesz.
- Wystarczy na razie - uciszyła go łagodnie ciocia Pol. - Później mu to wszystko powiesz.
Imperator drżał gwałtownie, spoglądając na ptaka, jakby ten nagle zmienił się w żmiję.
- Może po prostu zachowujmy się tak, jakbyśmy wszyscy wierzyli, że Polgara i ja jesteśmy tymi, za kogo się podajemy - zaproponował pan Wilk. - Przekonywanie cię może nam zabrać cały dzień, a nie mamy aż tyle czasu. Są pewne sprawy, o których muszę ci powiedzieć. To ważne niezależnie od tego, kim jestem.
- Na to mogę przystać. - Ran Borune wciąż dygotał i wpatrywał się w kanarka.
Pan Wilk splótł ręce za plecami i spojrzał na stadko rozkrzyczanych wróbli, siedzących na gałęzi pobliskiego drzewa.
- Zeszłego roku, wczesną jesienią - zaczął - Zedar Apostata dostał się do sali tronowej w Rivie i ukradł Klejnot Aldura.
- Co zrobił? - Ran Borune wyprostował się natychmiast. - W jaki sposób?
- Nie wiemy. Kiedy go dogonię, może mi wyjaśni. Jestem jednak przekonany, że dostrzegasz wagę tego faktu.
- Naturalnie - przyznał imperator.
- Alornowie i Sendarowie dyskretnie szykują się do wojny.
- Wojny? - powtórzył zaszokowany Ran Borune. - Z kim?
- Z Angarakami, oczywiście.
- Co Zedar ma wspólnego z Angarakami? Przecież mógł działać na własną rękę.
- Nie jesteś chyba aż tak naiwny - zauważyła ciocia Pol.
- Zapominasz się, pani - upomniał ją. - Gdzie jest teraz Zedar?
- Dwa tygodnie temu przejechał przez Tol Honeth - odparł Wilk. - Jeśli zdoła przekroczyć granicę któregoś z królestw Angaraków, zanim go dopadniemy, Alornowie wyruszą.
- A z nimi Arendia - dodał stanowczo Mandorallen. - Król Korodullin także został powiadomiony.
- Chcecie cały świat rozbić w kawałki - protestował imperator.
- Możliwe - przyznał Wilk. - Ale nie możemy pozwolić, by Zedar dotarł z Klejnotem do Toraka.
- Natychmiast wyślę emisariuszy - oświadczył Ran Borune. - Trzeba uspokoić sytuację, zanim wymknie się spod kontroli.
- Już na to za późno - wtrącił posępnie Barak. - Anheg i pozostali nie mają ochoty na tolnedrańską dyplomację.
- Twój naród, wasza wysokość, nie cieszy się najlepszą reputacją na północy - dodał Silk. - Zawsze macie kilka umów handlowych w rękawie. Za każdym razem, gdy Tolnedra podejmuje się mediacji w jakimś sporze, koszta są wyjątkowo wysokie. Nie przypuszczam, żebyśmy raz jeszcze mogli sobie pozwolić na wasze dobre usługi.
Chmura przesłoniła słońce i w cieniu ogród nagle wydał się chłodny.
- Cała sprawa jest rozdmuchana nad miarę - oświadczył imperator. - Od tysięcy lat Alornowie i Angarakowie kłócą się o ten bezwartościowy kamień. Czekaliście tylko na okazję, żeby skoczyć sobie do gardeł, a teraz zyskaliście pretekst. No cóż, przyjemnej zabawy. Póki jestem imperatorem, nie pozwolę wmieszać Tolnedry w te spory.
- Nie będziesz mógł siedzieć sobie z boku, Ranie Borunie - rzekła ciocia Pol.
- Dlaczego nie? Klejnot w ogóle mnie nie obchodzi. Proszę bardzo, wyniszczajcie się nawzajem, jeśli macie ochotę. Kiedy wszystko się skończy, Tolnedra pozostanie.
- Wątpię - mruknął Wilk. - W twoim imperium roi się od Murgów. Mogą was podbić w ciągu tygodnia.
- To uczciwi kupcy. Przybywają w uczciwych interesach.
- Murgowie nie mają żadnych uczciwych interesów - odparła ciocia Pol. - Każdy Murgo w Tolnedrze jest tutaj, ponieważ został wysłany przez najwyższego kapłana Grolimów.
- Przesada - upierał się Ran Borune. - Cały świat wie, że ty i twój ojciec żywicie obsesyjną nienawiść do wszystkich Angaraków. Ale to już inne czasy.
- Cthol Murgos wciąż jest rządzone z Rak Cthol - przypomniał Wilk. - A tam panem jest Ctuchik. Ctuchik się nie zmienił, nawet jeśli świat jest już inny. Kupcy z Rak Goska mogą wydawać się cywilizowani, ale tańczą, jak im Ctuchik zagra, a Ctuchik jest uczniem Toraka.
- Torak nie żyje.
- Jesteś pewien? - spytała ciocia Pol. - Widziałeś jego grób? Rozkopałeś go i obejrzałeś kości?
- Rządzenie państwem jest bardzo kosztowne - rzekł imperator. - Potrzebuję podatków, jakie płacą Murgowie. Mam agentów w Rak Goska i wzdłuż całego Południowego Szlaku Karawan. Będę wiedział, gdyby Murgowie szykowali jakiś ruch przeciwko mnie. Jestem trochę podejrzliwy, bo wszystko to może być wynikiem wewnętrznego rozłamu Bractwa Czarodziejów. Wy macie swoje własne motywy. Nie pozwolę, by Tolnedra była pionkiem w waszych walkach o władzę.
- A jeśli zwyciężą Angarakowie? - spytała ciocia Pol. - Jak chcesz sobie poradzić z Torakiem?
- Nie boję się Toraka.
- Spotkałeś go kiedy? - wtrącił Wilk.
- Oczywiście, że nie. Posłuchaj, Belgaracie. Ty i twoja córka nigdy nie byliście przyjaźnie nastawieni do Tolnedry. Po Vo Mimbre traktowaliście nas jak pokonanego przeciwnika. Wasze informacje są ważne i przemyślę je, tak jak na to zasługują. Jednak polityka Tolnedry nie może zależeć od uprzedzeń Alornów. Nasza gospodarka opiera się między innymi na handlu wzdłuż Południowego Szlaku Karawan. Nie pozwolę, by zapanował tu chaos tylko dlatego, że wy przypadkiem nie lubicie Angaraków.
- Zatem jesteś głupcem - stwierdził zimno Wilk.
- Byłbyś zaskoczony wiedząc, ilu ludzi tak właśnie sądzi - odpowiedział Ran Borune. - Może z moim następcą będziecie mieli więcej szczęścia. Czy będzie nim Vorduańczyk, czy Honeth, może nawet uda się wam go przekupić. Ale Borunowie nie przyjmują łapówek.
- Ani dobrych rad - dokończyła ciocia Pol.
- Tylko wtedy, gdy nam to odpowiada, lady Polgaro.
- No cóż, zrobiliśmy chyba wszystko co możliwe - uznał Wilk.
Spiżowa furtka na tyłach ogrodu otworzyła się z trzaskiem i drobna dziewczyna o ognistych włosach wpadła do środka. Jej oczy rzucały groźne błyski. Garion sądził z początku, że to dziecko, gdy jednak podbiegła bliżej, dostrzegł, że jest starsza. Choć była niewysoka, jednak jej krótka zielona tunika bez rękawów odsłaniała kończyny, zdradzające większą dojrzałość. Gdy ją zobaczył, poczuł niezwykły wstrząs... coś jakby - chociaż nie całkiem - rozpoznanie. Jej włosy były splątaną masą, z której opadały na plecy długie, starannie uczesane loki. Miały kolor, jakiego chłopiec jeszcze nie widział: głęboka, lśniąca czerwień, jakby rozpalona wewnętrznym blaskiem. Złocista skóra w cieniu drzew zyskiwała niemal zielonkawy odcień. Dziewczyna była w stanie niebezpiecznie bliskim wybuchu wściekłości.
- Dlaczego jestem tu więźniem? - zwróciła się do imperatora.
- O czym ty mówisz? - zdziwił się Ran Borune.
- Legioniści nie chcą mnie wypuścić z pałacu.
- Ach - westchnął. - O to chodzi.
- Dokładnie o to.
- Wykonują moje rozkazy, Ce’Nedro.
- Tak mi powiedzieli. Każ im przestać.
- Nie.
- Nie? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Nie? - wzniosła głos o oktawę. - Co ma znaczyć to: nie?
- Jest zbyt niebezpiecznie, żebyś teraz chodziła po mieście - próbował ją uspokoić imperator.
- Bzdury - burknęła. - Nie mam ochoty siedzieć w tym dusznym pałacu tylko dlatego, że boisz się własnego cienia. Potrzebuję paru rzeczy z targu.
- Poślij kogoś.
- Ale ja nie chcę nikogo posyłać! - krzyknęła. - Chcę iść sama!
- Ale nie pójdziesz - odparł stanowczo. - Możesz poświęcić czas na naukę.
- A ja nie chcę się uczyć - zapłakała. - Jeebers to zadufany dureń. Nudzi mnie. Nie mam zamiaru tu siedzieć i dyskutować o historii, polityce i całej reszcie. Chcę się rozerwać.
- Przykro mi.
- Proszę cię, tatku - błagała pochlebnym tonem. Chwyciła połę jego złocistego płaszcza i skręciła w drobnych paluszkach. - Proszę.
Rzucone spod rzęs spojrzenie mogłoby stopić kamień.
- Wykluczone - oświadczył, unikając jej wzroku. - Mój rozkaz pozostaje w mocy. Nie wolno ci opuszczać pałacu.
- Nienawidzę cię! - krzyknęła i zalana łzami wybiegła z ogrodu.
- To moja córka - wyjaśnił Ran Borune przepraszająco. - Nie wyobrażacie sobie, co to znaczy mieć takie dziecko.
- Och, ja świetnie sobie wyobrażam - pan Wilk obrzucił wzrokiem ciocię Pol.
Spojrzała na niego wyzywająco.
- No, dalej. Powiedz to, ojcze. Jestem pewna, że nie zaznasz spokoju, póki tego nie powiesz.
- Zapomnijmy o tym. - Wilk wzruszył ramionami. Ran Borune przyjrzał im się w zamyśleniu.
- Przyszło mi do głowy, że korzystając z okazji moglibyśmy przedyskutować pewne drobiazgi - stwierdził, mrużąc oczy.
- Co masz na myśli?
- Cieszysz się wśród Alornów niejakim autorytetem.
- Niejakim - przyznał ostrożnie Wilk.
- Gdybyś ich poprosił, na pewno zgodziliby się przeoczyć jeden z najbardziej absurdalnych punktów Traktatów z Vo Mimbre.
- Który?
- Nie ma chyba potrzeby, żeby Ce’Nedra jechała do Rivy? Jestem ostatnim imperatorem dynastii Borunów i kiedy umrę, ona nie będzie księżniczką Tolnedry. W tej sytuacji wymagania Traktatów właściwie jej nie dotyczą. Zresztą to i tak bez sensu. Linia królów Rivy wygasła trzynaście wieków temu, więc na Dworze Rivańskiego Króla nie będzie czekał żaden narzeczony. Sami widzieliście, że Tolnedra jest teraz niebezpiecznym miejscem. Do szesnastych urodzin Ce’Nedry pozostał jeszcze rok czy coś koło tego i data jest powszechnie znana. Jeśli będę musiał ją wysłać do Rivy, połowa zabójców imperium zaczai się za bramami pałacu czekając, by tylko wyszła. Wolałbym nie podejmować takiego ryzyka. Gdybyście porozmawiali z Alornami, mógłbym pójść na pewne ustępstwa w sprawie Murgów: ograniczenie prawa przyjazdu, obszary zamknięte i tego typu rzeczy.
- Nie, Ranie Borunie - odparła stanowczo ciocia Pol. - Ce’Nedra pojedzie do Rivy. Nie zrozumiałeś chyba, że Traktaty z Vo Mimbre to nie zwykła formalność. Jeśli twojej córce przeznaczone jest, by została żoną króla Rivy, żadna siła nie powstrzyma jej od stawienia się w sali tronowej Rivy w wyznaczonym dniu. Rady mojego ojca, dotyczące Murgów, to tylko sugestie... dla twojego dobra. Co zdecydujesz w tej kwestii, to już twoja sprawa.
- Sądzę, że wyczerpaliśmy możliwości dalszej rozmowy - stwierdził chłodno imperator.
Dwaj poważnie wyglądający urzędnicy wkroczyli do ogrodu i zamienili kilka słów z Morinem.
- Wasza wysokość - odezwał się z szacunkiem siwowłosy szambelan. - Minister Handlu pragnie poinformować, że wynegocjował znakomitą umowę handlową z delegacją z Rak Goska. Panowie z Cthol Murgos okazali daleko idące zrozumienie.
- Cieszę się niepomiernie. - Ran Borune spojrzał znacząco na pana Wilka.
- Przedstawiciele Rak Goska chcieliby przed wyjazdem złożyć ci wyrazy szacunku - dodał Morin.
- Jak najbardziej. Z radością przyjmę ich tutaj. Morin odwrócił się i kiwnął głową dwóm urzędnikom czekającym przy bramie. Ci z kolei przekazali informację ludziom stojącym na zewnątrz. Brama ogrodu stanęła otworem.
Zjawiło się pięciu Murgów. Zrzucili kaptury swych czarnych szat z szorstkiej materii. Rozpięte poły ukazywały lśniące w słońcu kolczugi. Kroczący na czele Murgo był trochę wyższy od pozostałych, a jego dumna postawa dowodziła, że przewodniczy tej delegacji. Wir obrazów i niejasnych wspomnień zalał umysł Gariona. Spoglądał na pooraną bliznami twarz wroga, którego znał przez całe swoje życie. Poczuł lekkie szarpnięcie tej niewidocznej, ukrytej więzi między nimi.
Tym Murgiem był Asharak.
Coś dotknęło umysłu Gariona, na próbę tylko - nie owa potężna siła, którą skierował na niego Murgo w mrocznym korytarzu pałacu Anhega w Val Alorn. Amulet pod tuniką stał się bardzo zimny, choć równocześnie wydawał się rozpalony.
- Wasza imperialna wysokość. - Asharak podszedł, uśmiechając się chłodno. - Jesteśmy zaszczyceni prawem przebywania w twej boskiej obecności.
Pokłonił się; zabrzęczała kolczuga. Barak mocno chwycił prawe ramię Hettara. Mandorallen przesunął się lekko i przytrzymał lewe.
- Radość mnie ogarnia, że znowu cię widzę, godny Asharaku - odparł Ran Borune. - Powiedziano mi, że umowa została zawarta.
- Korzystna dla obu stron, wasza wysokość.
- To najlepsze umowy.
- Taur Urgas, król Murgów, przesyła ci pozdrowienia - rzekł Asharak. - Jego królewska mość gorąco odczuwa potrzebę umocnienia przyjaznych stosunków między Cthol Murgos i Tolnedra. Ma nadzieję, iż pewnego dnia będzie mógł nazwać waszą wysokość swym bratem.
- Szanujemy pokojowe intencje i legendarną mądrość Taura Urgasa. - Imperator uśmiechnął się złośliwie.
Asharak rozejrzał się; jego czarne oczy nie wyrażały niczego.
- A więc, Ambarze - zwrócił się do Silka - fortuna bardziej ci sprzyjała od dnia, gdy spotkaliśmy się w kantorze Mingana w Darine.
Silk rozłożył ręce w geście niewinności.
- Bogowie byli łaskawi... przynajmniej większość z nich. Asharak uśmiechnął się z przymusem.
- Znacie się? - zapytał nieco zdziwiony imperator.
- Mieliśmy okazję się spotkać, wasza wysokość - potwierdził Silk.
- W innym królestwie - dodał Asharak. Patrzył prosto na pana Wilka. - Belgaracie - sztywno skłonił głowę.
- Chamdarze - odpowiedział starzec.
- Dobrze wyglądasz.
- Dziękuję.
- Chyba tylko ja jestem tu obcy - poskarżył się imperator.
- Chamdar i ja znamy się już od bardzo dawna - wyjaśnił pan Wilk. Ze złośliwym błyskiem w oku spojrzał na Murga. - Jak widzę, twoja niedawna niedyspozycja już minęła.
Asharak skrzywił się gniewnie i popatrzył na swój cień, jakby chciał się upewnić, że wciąż tam jest.
Garion przypomniał sobie, co mówił Wilk na szczycie wzgórza, po ataku Algrothów... coś o cieniu powracającym „okrężną drogą”. Z nieznanych powodów wiadomość, że Murgo Asharak i Grolim Chamdar są tą samą osobą, nie zaskoczyła go szczególnie. Jak złożona melodia, odrobinę wypadająca z rytmu, nagłe złączenie tych dwóch wydawało się czemuś właściwe. Wiedza zaskoczyła w jego umyśle niby klucz w zamku.
- Kiedyś będziesz mi musiał pokazać, jak to robisz - mówił Asharak. - To interesujące doświadczenie. Chociaż mój koń dostał histerii.
- Przekaż koniowi wyrazy ubolewania.
- Dlaczego mam wrażenie, że słyszę tylko połowę konwersacji? - zapytał Ran Borune.
- Wybacz, wasza wysokość. Prastary Belgarath i ja odnawiamy właśnie dawną wrogość. Rzadko mamy okazję do rozmowy o minimalnym choćby zakresie uprzejmości.
Odwrócił się i złożył ukłon przed ciocią Pol.
- Lady Polgaro, jesteś równie piękna jak zawsze. Przyglądał jej się świadomie znaczącym wzrokiem.
- I ty nie zmieniłeś się wiele, Chamdarze - ton jej głosu był obojętny, niemal uprzejmy, Garion jednak znał ją już dość długo i natychmiast zrozumiał, że rzuciła Grolimowi w twarz śmiertelną obelgę.
- Czarująca - westchnął Asharak ze słabym uśmiechem.
- To lepsze niż przedstawienie! - zawołał z zachwytem imperator. - Wszyscy wręcz ociekacie złośliwością. Żałuję, że nie mogłem zobaczyć pierwszego aktu.
- Pierwszy akt był niezwykle długi, wasza wysokość - stwierdził Asharak. - I czasem nużący. Jak pewnie zauważyłeś, własna chytrość wodzi czasem Belgaratha na manowce.
- Jestem pewien, że nadrobię te niedostatki. - Pan Wilk uśmiechnął się lekko. - Obiecuję ci, Chamdarze, że ostatni akt będzie wyjątkowo krótki.
- To groźba, starcze? Sądziłem, że zgodziliśmy się na cywilizowane maniery.
- Nie pamiętam, żebym się zgadzał na cokolwiek. - Wilk zwrócił się do imperatora. - Sądzę, że opuścimy cię już, Ranie Borune. Za twoim przyzwoleniem, naturalnie.
- Oczywiście - zgodził się władca. - Cieszę się, że mogłem cię poznać... choć i tak w ciebie nie wierzę. Mój sceptycyzm jest wszakże teologicznej, nie personalnej natury.
- To miło - zapewnił Wilk i nagle uśmiechnął się szelmowsko.
Ran Borune wybuchnął śmiechem.
- Niecierpliwie wyglądam naszego kolejnego spotkania, Belgaracie - oznajmił Asharak.
- Na twoim miejscu nie spieszyłbym się za bardzo - ostrzegł pan Wilk i na czele przyjaciół opuścił ogród imperatora.
Rozdział XVII
Gdy wyszli za bramę pałacu, było już wczesne popołudnie. Rozległe trawniki zieleniły się w ciepłym, wiosennym słońcu, a lekki wiatr poruszał gałęziami cyprysów.
- Chyba nie mam ochoty na dłuższy pobyt w Tol Honeth - oświadczył pan Wilk.
- Wyjeżdżamy więc natychmiast? - zapytał Mandorallen.
- Muszę jeszcze coś załatwić. - Wilk mrużył oczy przed słońcem. - Barak i jego kuzyn pójdą ze mną. Wy wracajcie do domu Grinnega i czekajcie.
- Po drodze zatrzymamy się na głównym placu targowym - uprzedziła ciocia Pol. - Muszę kupić parę rzeczy.
- To nie jest wyprawa na zakupy, Pol.
- Grolimowie już wiedzą, że tu jesteśmy, ojcze. Nie ma sensu przekradać się jak złodzieje, prawda?
- Jak chcesz, Pol - westchnął.
- Wiedziałam, że mnie zrozumiesz.
Pan Wilk bezradnie pokręcił głową, po czym odjechał w towarzystwie Baraka i Grinnega. Pozostali ruszyli ze wzgórza pałacowego w stronę lśniącego pod nimi miasta. Po obu stronach szerokich ulic u stóp wzniesienia stały wspaniałe domy; każdy z nich sam był właściwie pałacem.
- Bogaci i arystokracja - stwierdził Silk. - W Tol Honeth człowiek jest tym ważniejszy, im bliżej mieszka pałacu.
- Zaiste często jest to prawdą, książę Kheldarze - zauważył Mandorallen. - Bogactwo i pozycja często w zbliżeniu do siedziby władzy szukają potwierdzenia. Przez ostentację i bliskość tronu ludzie mali unikają spojrzenia na swą własną nikczemność.
- Nie mógłbym tego lepiej wyrazić - przyznał Silk. Główny plac targowy Tol Honeth był ogromnym polem zastawionym barwnymi budkami i straganami, gdzie sprzedawano prawie wszystkie towary świata. Ciocia Pol zsiadła z konia, pozostawiając go pod opieką jednego z gwardzistów Grinnega, po czym ruszyła od straganu do straganu, kupując - jak się zdawało - wszystko, co znalazło się w zasięgu wzroku. Silk krzywił się boleśnie, ponieważ to on płacił za zakupy.
- Możesz z nią porozmawiać? - zwrócił się błagalnie do Gariona. - Ona mnie zrujnuje.
- A skąd ci przyszło do głowy, że mnie posłucha?
- Mógłbyś przynajmniej spróbować.
Niedaleko środka placu stało trzech bogato odzianych kupców i kłóciło się gorąco.
- Chyba oszalałeś, Haldorze - przekonywał zapalczywie pierwszy, chudy mężczyzna z zadartym nosem. - Honethowie dla własnego zysku obedrą całe imperium.
Twarz miał czerwoną, a oczy niebezpiecznie wychodziły z orbit.
- A czy Kador z Vorduańczyków będzie lepszy? - zapytał grubas nazwany Haldorem. - To ty oszalałeś, Radanie. Jeśli posadzimy Kadora na tronie, zgniecie nas pod stopą. Bywają ludzie, którzy są aż nazbyt imperialni.
- Jak śmiesz? - Radan krzyczał niemal, a zalana potem twarz pociemniała jeszcze. - Wielki Książę Kador to jedyny możliwy kandydat. Głosowałbym na niego, nawet gdyby mi nie zapłacili.
Wymachiwał dziko rękami, a język jakby potykał się o wypowiadane szybko słowa.
- Kador to świnia - stwierdził zimno Haldor, obserwując Radana z uwagą, jakby oceniał wrażenie, które wywarła ta opinia. - Arogancki, brutalny wieprz, który ma tyle praw do tronu co kundel. Jego pradziad wkupił się do rodu Vordue i wolałbym raczej żyły sobie przeciąć, niż chylić kark przed potomkiem złodziejaszka z rynsztoków Tol Vordue.
Oczy Radana niemal wyszły z czaszki, gdy usłyszał wykalkulowane obelgi Haldora. Kilka razy otwierał usta, jakby chciał przemówić, ale wściekłość chyba unieruchomiła mu język. Twarz mu posiniała i zdawał się chwytać powietrze zakrzywionymi palcami. Nagle zesztywniał i wygiął się w łuk. Haldor obserwował go z kliniczną niemal obojętnością.
Ze zduszonym krzykiem Radan padł na plecy. Ręce i nogi dygotały w silnych drgawkach. Oczy spojrzały w górę, piana wystąpiła na usta, konwulsje stały się jeszcze bardziej gwałtowne. Zaczął uderzać głową o kamienie bruku, a zgiętymi palcami sięgnął sobie do gardła.
- Zdumiewająca moc - odezwał się trzeci z mężczyzn. - Gdzie to znalazłeś, Haldorze?
- Jeden z przyjaciół odwiedził niedawno Sthiss Tor. - Haldor z zaciekawieniem przyglądał się konwulsjom Radana. - Najpiękniejsze w tym wszystkim, że środek jest całkiem nieszkodliwy, dopóki się nie zdenerwujesz. Radan nie wypiłby tego wina, gdybym nie spróbował pierwszy, by wykazać, że nic mu nie grozi.
- Masz w żołądku tę samą truciznę? - zapytał mężczyzna ze zdumieniem.
- Jestem zupełnie bezpieczny. Moje emocje nigdy nie przeważają nad rozsądkiem.
Drgawki Radana słabły. Pięty wybijały szybki rytm na bruku. Zesztywniał, westchnął chrapliwie i skonał.
- Pewnie nie zostało ci ani odrobiny tego specjału - spytał zamyślony przyjaciel Haldora. - Sporo bym zapłacił za coś takiego.
Haldor roześmiał się.
- Może pójdziemy do mnie i porozmawiamy na ten temat? Przy szklanicy wina?
Przyjaciel spojrzał zaskoczony, potem również się zaśmiał, choć nieco nerwowo. Odeszli razem, pozostawiając ciało na bruku.
Garion patrzył ze zgrozą na nich i na zwłoki o sinej twarzy i groteskowo poskręcanych kończynach, leżące pośrodku targowego placu. Przechodzący obok Tolnedranie jakby ignorowali ich istnienie.
- Czemu nikt nic nie robi? - zapytał.
- Boją się - wyjaśnił Silk. - Jeśli okażą zainteresowanie, ktoś może ich uznać za wspólników. W Tol Honeth bardzo poważnie traktuje się politykę.
- Ktoś chyba powinien zawiadomić władze. - Durnik był blady i mówił niepewnym głosem.
- Jestem pewien, że ktoś już o tym pomyślał - odparł Silk. - Nie stójmy tak i nie przyglądajmy się. Nie chcę, żebyśmy zostali wmieszani w takie sprawy.
Wróciła ciocia Pol. Towarzyszący jej dwaj Cherekowie z gwardii Grinnega nieśli teraz stosy pakunków i obaj wyglądali na mocno zakłopotanych.
- Co tu robicie? - spytała Silka.
- Właśnie obserwowaliśmy element tolnedrańskiej gry politycznej - odparł, wskazując na trupa.
- Trucizna? - dostrzegła wykrzywione kończyny Radana.
Silk przytaknął.
- Dość dziwna. Nie działa, dopóki ofiara się nie zdenerwuje.
- Athsat - pokiwała głową.
- Słyszałaś już o niej?
- Jest dość rzadka i bardzo kosztowna. Nie sądziłam, że Nyissanie zdecydują się na jej sprzedaż.
- Myślę, że powinniśmy się stąd oddalić - wtrącił Hettar. - Nadchodzi oddział legionistów. Zechcą może przesłuchać świadków.
- Dobry pomysł - stwierdził Silk i ruszył szybko przed siebie.
W pobliżu rzędu domów, stojących na obrzeżach placu, ośmiu potężnych mężczyzn niosło lektykę zakrytą ciężkimi zasłonami. Gdy się zbliżyli, szczupła dłoń wysunęła się wolno zza kotary i dotknęła ramienia jednego z tragarzy. Cała ósemka zatrzymała się natychmiast i ustawiła lektykę na ziemi.
- Silku - dobiegł z wnętrza kobiecy głos. - Co porabiasz w Tol Honeth?
- Bethra? - zdziwił się Silk. - To ty?
Kotary rozsunęły się, odsłaniając hojnie wyposażoną przez naturę kobietę, półleżącą na czerwonych satynowych poduszkach. Jej ciemne włosy były starannie zakręcone wokół sznurów pereł wplecionych w warkocze. Różowa jedwabna suknia przylegała do ciała, a złote pierścienie i bransolety lśniły na palcach i ramionach. Piękno twarzy odbierało dech w piersiach, a spod długich rzęs spoglądały figlarne oczy. Była w tej kobiecie jakaś nadmierna dojrzałość, jakiś oszałamiająca aura zepsucia. Garion sam nie wiedział, czemu zarumienił się nagle po uszy.
- Sądziłam, że wciąż uciekasz - odezwała się kpiąco. - Ludzie, których posłałam za tobą, byli zawodowcami.
Silk wykonał złożony ukłon.
- Rzeczywiście, byli całkiem dobrzy - przyznał z uśmiechem. - Nie aż tak dobrzy, ale zupełnie nieźli. Mam nadzieję, że nie są ci już potrzebni.
- Zastanawiałam się, dlaczego nie wrócili. Powinnam wiedzieć, naturalnie. Chyba nie potraktowałeś całej tej sprawy zbyt personalnie?
- Ależ skąd, Bethro. To część naszej profesji, nic więcej.
- Wiedziałam, że zrozumiesz - westchnęła. - Musiałam się ciebie pozbyć. Rujnowałeś cały mój plan.
Silk uśmiechnął się złośliwie.
- Wiem - oświadczył z dumą. - I po tym wszystkim, przez co musiałaś przejść... i to z ambasadorem Thullów, kto by uwierzył.
Skrzywiła się z niesmakiem.
- Co się z nim stało? - zapytał Silk.
- Poszedł zażyć kąpieli w Nedrane.
- Nie wiedziałem, że Thullowie tak dobrze pływają.
- Wcale nie tak dobrze, zwłaszcza z dwoma solidnymi głazami przywiązanymi do nóg. Wszystko popsułeś, więc nie był mi już potrzebny. Wolałam za to, żeby w pewnych kręgach nie wspominał o niektórych sprawach.
- Zawsze byłaś ostrożna, Bethro.
- Nad czym teraz pracujesz? - spytała z zaciekawieniem.
- Trochę nad tym, trochę nad owym - wzruszył ramionami.
- Sukcesja?
- Och, nie. Nie jestem taki głupi, żeby się w to mieszać. Po czyjej jesteś stronie?
- Chciałbyś wiedzieć, co? Silk rozejrzał się czujnie.
- Potrzebuję pewnych informacji, Bethro... jeśli możesz mi ich udzielić, naturalnie.
- O czym, Silku?
- W tym mieście aż roi się od Murgów. Jeśli nie pracujesz akurat dla nich, byłbym wdzięczny za wszystko, co wiesz na ten temat.
Przyjrzała mu się żartobliwie.
- A ile byłbyś skłonny zapłacić?
- Może nazwiemy to zawodową przysługą? Uśmiechnęła się, rozbawiona.
- Dlaczego nie? Lubię cię, Silku. Myślę, że polubię jeszcze bardziej, jeśli będziesz mi winien przysługę.
- Będę twoim niewolnikiem - obiecał.
- Kłamca. Zastanawiała się przez chwilę.
- Murgowie nigdy specjalnie nie interesowali się handlem - powiedziała. - Ale kilka lat temu zaczęli się pojawiać dwójkami i trójkami, a od ostatniego lata z Rak Goska przybywają całe karawany.
- Sądzisz, że chcą wpłynąć na wybór kandydata?
- Tak uważam. W Tol Honeth nagle zaczęło krążyć mnóstwo czerwonego złota. Mam go całe skrzynie.
- Widzę, że nie idzie na marne - uśmiechnął się Silk.
- Istotnie.
- Postawili na jakiegoś konkretnego kandydata?
- Nie mogłam tego ustalić. Wydaje się, że są podzieleni na dwie frakcje. Dość mocno ze sobą konkurują.
- To może być podstęp.
- Nie przypuszczam. Moim zdaniem ten antagonizm wynika z rozdźwięku między Zedarem a Ctuchikiem. Każda ze stron chce zdobyć wpływ na następnego imperatora. Sypią złotem, jakby lali wodę.
- Znasz takiego, który nazywa się Asharak?
- Ach, ten - mruknęła. - Wszyscy Murgowie się go boją. W tej chwili wydaje się, jakby pracował dla Ctuchika, ale mam wrażenie, że prowadzi własną grę. Ma w kieszeni Wielkiego Księcia Kadora, a aktualnie to Kador jest najbliższy tronu. To gwarantuje Asharakowi bardzo mocną pozycję. Właściwie nic więcej nie wiem.
- Dzięki ci, Bethro - rzekł z szacunkiem Silk.
- Długo zostajesz w Tol Honeth? - spytała.
- Niestety, nie.
- Szkoda. Miałam nadzieję, że mnie odwiedzisz. Moglibyśmy porozmawiać o dawnych czasach. Nie mam zbyt wielu przyjaciół... ani takich słodkich wrogów jak ty.
- Nie rozumiem dlaczego - zaśmiał się sucho Silk. - Nie przypuszczam, żebym umiał pływać lepiej od thullijskiego ambasadora. Jesteś niebezpieczną kobietą, Bethro.
- I nie tylko na jeden sposób - odparła, przeciągając się zmysłowo. - Ale twemu życiu nic z mojej strony nie grozi... już nie.
- Toteż nie o życie się obawiam.
- A to już całkiem inna sprawa - przyznała. - Nie zapominaj, że jesteś mi winien przysługę.
- Nie mogę się doczekać okazji spłacenia długu - zapewnił zuchwale.
- Jesteś niemożliwy - zaśmiała się, skinęła na tragarzy, a ci unieśli lektykę na ramiona. - Do zobaczenia, Silku.
- Do widzenia, Bethro - odpowiedział, kłaniając się nisko.
- Absolutnie obrzydliwa - oświadczył Durnik zduszonym z oburzenia głosem, gdy tylko lektyka się oddaliła. - Dlaczego pozwala się takiej kobiecie przebywać w mieście?
- Bethra? - zdziwił się Silk. - To najbardziej fascynująca i inteligentna kobieta w Tol Honeth. Mężczyźni przybywają z całego świata, by spędzić z nią godzinę czy dwie.
- Za odpowiednią cenę, naturalnie - burknął Durnik.
- Źle ją oceniasz, Durniku. Rozmowa z nią jest prawdopodobnie cenniejsza niż... - chrząknął zmieszany i spojrzał na ciocię Pol.
- Doprawdy? - Głos Durnika ociekał sarkazmem.
- Durniku - powiedział ze śmiechem Silk. - Kocham cię jak brata, ale jesteś potwornie pruderyjny. Wiesz o tym?
- Daj mu spokój, Silku - przerwała stanowczo ciocia Pol. - Lubię go dokładnie takiego, jaki jest.
- Chciałem go tylko udoskonalić, lady Polgaro - wyjaśnił niewinnie.
- Barak miał rację co do ciebie, książę Kheldarze - odparła. - Jesteś bardzo złym człowiekiem.
- To kwestia obowiązku. Dla dobra ojczyzny poświęcam swe co delikatniejsze uczucia.
- Oczywiście!
- Chyba nie przypuszczasz, że lubię takie rzeczy?
- Może zmienimy temat? - zaproponowała. Wkrótce po ich powrocie w rezydencji ambasadora zjawili się Grinneg, Barak i pan Wilk.
- I co? - zapytała Wilka ciocia Pol, gdy tylko wszedł do pokoju, w którym czekali.
- Pojechał na południe.
- Na południe? Nie skręcił na wschód, do Cthol Murgos?
- Nie. Chce pewnie uniknąć spotkania z ludźmi Ctuchika. Szuka jakiegoś spokojnego miejsca, żeby przekroczyć granicę. Albo kieruje się do Nyissy. Może ma jakąś umowę z Salmissra. Musimy jechać za nim, żeby się przekonać.
- Na targu spotkałem starą przyjaciółkę - poinformował go Silk. - Mówi, że Asharak wtrąca się do spraw sukcesji. Podobno zdołał kupić Wielkiego Księcia Vordue. Jeśli Vorduańczycy zdobędą tron, będzie miał w garści Tolnedrę.
Pan Wilk w zamyśleniu podrapał brodę.
- Prędzej czy później trzeba będzie coś z nim zrobić. Zaczyna mnie już męczyć.
- Zatrzymajmy się tu na dzień czy dwa - zaproponowała ciocia Pol. - Załatwimy tę sprawę raz na zawsze.
- Nie - zdecydował Wilk. - Chyba lepiej nie robić takich rzeczy w mieście. Będzie sporo hałasu, a Tolnedran bardzo irytują sprawy, których nie rozumieją. Jestem pewien, że Asharak da nam inną możliwość, w jakimś bardziej odludnym miejscu.
- Czyli wyjeżdżamy natychmiast? - upewnił się Silk.
- Zaczekamy do świtu - odpowiedział Wilk. - Prawdopodobnie będziemy śledzeni, ale przy pustych ulicach będzie im trochę trudniej.
- Porozmawiam z kucharzem - oświadczył Grinneg. - Tyle przynajmniej mogę zrobić, że poślę was w drogę z solidnym posiłkiem, żebyście łatwiej znieśli trudy podróży. Poza tym, oczywiście, jest ta baryłka piwa, którą trzeba dokończyć.
Pan Wilk uśmiechnął się szeroko, dostrzegł jednak, że ciocia Pol z przyganą marszczy brwi.
- Tylko by zwietrzało, Pol - wyjaśnił. - Kiedy otworzy się baryłkę, trzeba ją wypić możliwie szybko. Wstyd marnować takie dobre ale, prawda?
Rozdział XVIII
Nazajutrz opuścili dom Grinnega przed świtem. Przebrali się w rzeczy podróżne, wymknęli przez tylną bramę i ruszyli bocznymi uliczkami, które Silk zawsze potrafił znaleźć. Niebo na wschodzie zaczynało się rozjaśniać, gdy stanęli przed masywną spiżową bramą na południowym krańcu wyspy.
- Kiedy otworzycie wrota? - zapytał pan Wilk jednego z legionistów.
- Już niedługo, gdy tylko będzie wyraźnie widać drugi brzeg.
Wilk stęknął. Poprzedniego wieczoru był solidnie podchmielony i od rana wyraźnie cierpiał na ból głowy. Zsiadł z konia, podszedł do juków i napił się wody z bukłaka.
- Wiesz co? To chyba nie pomoże - stwierdziła złośliwie ciocia Pol.
Postanowił nie odpowiadać.
- Mam wrażenie, że czeka nas cudowny dzień - oświadczyła wesoło, spoglądając najpierw na niebo, potem na otaczających ją mężczyzn, którzy siedzieli ciężko w siodłach, demonstrując światu godne litości cierpienie.
- Jesteś okrutna, Polgaro - stwierdził ze smutkiem Barak.
- Powiedziałeś Grinnegowi o tym statku? - zapytał Wilk.
- Chyba tak - jęknął Barak. - Pamiętam, że coś takiego mówiłem.
- To ważne.
- O co chodzi? - chciała wiedzieć ciocia Pol.
- Pomyślałem, że może dobrze by było, gdyby jakiś statek czekał na nas u ujścia Leśnej Rzeki. Jeśli trzeba będzie podążyć do Sthiss Tor, lepiej tam dopłynąć, niż brnąć przez bagna północnej Nyissy.
- To naprawdę bardzo dobry pomysł - pochwaliła. - Jestem zdumiona, że przyszedł ci do głowy... biorąc pod uwagę twój stan ostatniej nocy.
- Czy nie sądzisz, że moglibyśmy porozmawiać o czymś innym? - zapytał lekko błagalnym tonem.
Było coraz widniej i z wieży strażniczej podano rozkaz otwarcia bramy. Legioniści zdjęli żelazną sztabę i rozsunęli wielkie wrota. Silk z Mandorallenem u boku ruszyli przodem, minęli potężny portal i przekroczyli most nad ciemnymi wodami Nedrane.
Do południa oddalili się o dwadzieścia pięć mil od Tol Honeth i pan Wilk w pewnym stopniu odzyskał dobrą formę, choć jego oczy nadal silnie reagowały na jasne wiosenne słońce. Krzywił się też od czasu do czasu, gdy jakiś ptak zaśpiewał zbyt blisko.
- Jacyś jeźdźcy za nami - poinformował Hettar.
- Ilu? - spytał Barak.
- Dwóch.
- Może zwyczajni podróżni - uznała ciocia Pol. Dwie postacie na koniach wynurzyły się zza zakrętu i zatrzymały. Rozmawiały chwilę czy dwie, po czym, zachowując ostrożność, podjechały bliżej. Tworzyły dziwną parę. Mężczyzna nosił zielony tolnedrański płaszcz, niezbyt odpowiedni do konnej jazdy. Miał wysokie czoło i starannie zaczesane włosy, kryjące łysinę. Był bardzo chudy, a uszy sterczały mu szeroko po obu stronach głowy. Jego towarzyszka sprawiała wrażenie dziecka ubranego w podróżny płaszcz z kapturem. Na twarzy zawiązała chustę dla ochrony przed kurzem.
- Witajcie wszyscy - pozdrowił ich uprzejmie chudy mężczyzna.
- Witajcie - odpowiedział Silk.
- Ładna pogoda jak na tak wczesną porę roku - zauważył Tolnedranin.
- I owszem - zgodził się Silk.
- Zastanawiałem się - mówił dalej chudzielec - czy nie macie może odrobiny wody, którą zechcielibyście się podzielić?
- Oczywiście. - Silk spojrzał na Gariona i skinął ręką na juczne konie. Garion ściągnął cugle, został w tyle i odczepił z juków skórzany bukłak. Obcy wyjął drewniany korek i starannie wytarł ustnik. Podał wodę swojej towarzyszce. Ta zdjęła z twarzy chustę i spojrzała na bukłak z wyrazem bezradności.
- W ten sposób, wasza... ehm... pani - mężczyzna odebrał jej bukłak, podniósł w obu rękach i wypił trochę.
- Rozumiem - powiedziała dziewczyna.
Garion przyjrzał się jej z uwagą. Głos był jakby znajomy. Nie była dzieckiem, choć miała bardzo drobną budowę. W twarzy dostrzegł zarozumiałość i drażliwość. Był niemal pewien, że gdzieś już ją widział.
Tolnedranin oddał jej bukłak. Wypiła trochę wody, krzywiąc się na żywiczny posmak. Włosy miała fioletowo-czarne, ale ciemne plamy na kołnierzu płaszcza sugerowały, że nie jest to naturalny kolor.
- Dziękuję, Jeebers - powiedziała, gdy skończyła pić. - I tobie dziękuję, panie - dodała, zwracając się do Silka.
Garion przymknął oczy. W umyśle zaczynało mu narastać straszliwe podejrzenie.
- Daleko jedziecie? - zapytał Silka chudy mężczyzna.
- Spory kawał. Jestem Radek z Boktoru, drasański kupiec. Podążam na południe z ładunkiem wełnianych tkanin z Sendarii. Ta zmiana pogody załamała rynek w Tol Honeth, więc postanowiłem spróbować szczęścia w Tol Rane. Leży w górach i pewnie wciąż jest tam zimno.
- Wybrałeś niewłaściwą drogę - poinformował obcy. - Trakt do Tol Ranę biegnie bardziej na wschód.
- Miałem problemy na tym trakcie - skłamał gładko Silk. - Bandyci, sam rozumiesz. Myślałem, że bezpieczniej jechać przez Tol Borune.
- Co za zbieg okoliczności - oświadczył chudzielec. - Moja uczennica i ja także podążamy do Tol Borune.
- Istotnie - przyznał Silk. - Niezwykły przypadek.
- Może jechalibyśmy razem? Silk spojrzał z powątpiewaniem.
- Dlaczego by nie - zdecydowała ciocia Pol, zanim zdążył odmówić.
- Jesteś niezwykle łaskawa, szlachetna pani - podziękował Tolnedranin. - Jestem mistrz Jeebers, członek Towarzystwa Imperialnego, nauczyciel z zawodu. Słyszeliście może o mnie?
- Chyba nie, niestety - odparł Silk. - Choć to nic dziwnego, jako że jesteśmy obcy w Tolnedrze.
Jeebers był nieco zawiedziony.
- Zapewne masz rację - westchnął. - A to moja uczennica, lady Sharell. Jej ojciec to baron Reldon, wielki kupiec. Towarzyszę lady do Tol Borune, gdzie chce odwiedzić krewnych.
Garion wiedział, że to nieprawda. Imię nauczyciela potwierdziło te podejrzenia.
W drodze Jeebers paplał z ożywieniem do Silka. Bez końca chwalił się swą wiedzą i poprzedzał każdą wypowiedź wzmiankami o ważnych ludziach, którzy jakoby polegali na jego radach. Był męczący, ale chyba nieszkodliwy. Uczennica jechała obok cioci Pol, prawie się nie odzywając.
- Sądzę, że pora na postój. Musimy coś zjeść - oświadczyła po kilku milach ciocia Pol. - Czy ty i twoja uczennica, mistrzu Jeebers, przyłączycie się do nas? Chętnie podzielimy się z wami prowiantem.
- Nie mogę odmówić tak wielkodusznej propozycji - odparł nauczyciel. - Serdecznie dziękujemy.
Zatrzymali konie przed małym mostkiem nad strumieniem i odprowadzili je w cień kępy wierzb, niezbyt daleko od drogi. Durnik rozpalił ogień, a ciocia Pol zaczęła wypakowywać swoje garnki i kociołki.
Uczennica mistrza Jeebersa pozostała w siodle, póki nauczyciel nie podszedł, by pomóc jej zsiąść. Bez entuzjazmu patrzyła na lekko podmokły grunt przy strumieniu. Potem spojrzała władczo na Gariona.
- Ty... chłopcze! - zawołała. - Podaj mi kubek wody.
- Tutaj płynie strumień - pokazał palcem. Przyglądała mu się zaskoczona.
- Ale przy brzegu jest błoto - zaprotestowała.
- Rzeczywiście, na to wygląda - odparł, po czym demonstracyjnie odwrócił się do niej plecami i odszedł, by pomóc cioci Pol.
- Ciociu - odezwał się po kilku chwilach walki z własnymi myślami.
- Tak, kochanie?
- Myślę, że lady Sharell nie jest tym, za kogo się podaje.
- Och?
- Nie jestem całkiem pewien, ale sądzę, że to księżniczka Ce’Nedra... ta, która przyszła do ogrodu, kiedy byliśmy w pałacu.
- Tak, skarbie. Wiem.
- Wiesz?
- Oczywiście. Mógłbyś podać mi sól?
- Czy to nie jest niebezpieczne, że ona jedzie z nami?
- Raczej nie - zapewniła. - Jakoś sobie poradzimy.
- Będzie sprawiać mnóstwo kłopotów.
- Księżniczki imperium powinny sprawiać mnóstwo kłopotów, kochanie.
Kiedy jedli aromatyczny gulasz, który Garion uznał za znakomity, ale który wyraźnie nie smakował małemu gościowi, Jeebers poruszył temat, nękający go chyba od chwili spotkania.
- Mimo wysiłków legionów, drogi nigdy nie są do końca bezpieczne - oświadczył. - Samotna podróż jest poważną nieostrożnością. Lady Sharell powierzono mojej opiece. Jestem za nią odpowiedzialny. Zastanawiałem się więc, czy nie moglibyśmy jechać z wami. Nie będziemy sprawiać kłopotu i chętnie zapłacimy za jedzenie.
Silk spojrzał szybko na ciocię Pol.
- Oczywiście - odparła.
Silk wyglądał na zdumionego.
- Nie wiem, czemu nie mielibyśmy podróżować razem - mówiła dalej. - Zmierzamy przecież do tego samego miejsca.
Silk wzruszył ramionami. - Jak sobie życzysz.
Garion wiedział, że ten pomysł jest błędem tak poważnym, że aż grożącym katastrofą. Jeebers nie nadawał się na towarzysza podróży, a jego uczennica, wedle wszelkich znaków, wkrótce będzie nie do wytrzymania. Wyraźnie była przyzwyczajona do wszechobecnej służby i bez zastanowienia wydawała rozkazy. Garion łatwo się domyślił, od kogo będą oczekiwać ich spełniania. Wstał i przeszedł na skraj kępy wierzb.
Łąki były bladozielone w wiosennym słońcu, a drobne białe chmurki płynęły leniwie po niebie. Garion oparł się o drzewo i patrzył przed siebie nie widzącym wzrokiem. Nie miał zamiaru zostać służącym... nieważne, kim jest ich mały gość. Chciałby znaleźć sposób, by zademonstrować to stanowczo już na samym początku, zanim sprawy wymkną się spod kontroli. - Chyba straciłaś rozum, Pol - usłyszał spomiędzy drzew głos pana Wilka. - Do tej pory Ran Borune wysłał chyba na poszukiwanie wszystkie legiony.
- To moja dziedzina, Stary Wilku - przypomniała mu ciocia Pol. - Nie mieszaj się. Potrafię tak wszystko zorganizować, żeby legiony nam nie przeszkadzały.
- Nie mamy czasu, żeby ją niańczyć. Przykro mi, Pol, ale ta mała to istny potwór. Sama widziałaś, jak się zachowywała wobec ojca.
- Niewielki to trud, by przełamać złe nawyki - odparła lekceważąco.
- Czy nie prościej będzie zaaranżować jakoś jej powrót do Tol Honeth?
- Już raz uciekła. Jeśli ją odeślemy, zwyczajnie ucieknie znowu. Lepiej będę się czuła, mając tę małą imperialną wysokość pod ręką. Kiedy nadejdzie czas, nie chcę przekopywać całego świata, by ją znaleźć.
- Niech będzie, jak chcesz, Pol - westchnął Wilk.
- Naturalnie.
- Tylko trzymaj tego bachora z daleka ode mnie - uprzedził. - Zgrzytam zębami na jej widok. Czy ktoś jeszcze wie, kim ona jest?
- Garion wie.
- Garion? Zaskoczyłaś mnie.
- Dlaczego? Jest bardziej spostrzegawczy, niż wygląda. W pełnym już mieszanych uczuć umyśle Gariona zaczęła narastać całkiem nowa emocja. Wyraźnie zainteresowanie cioci Pol Ce’Nedrą zabolało go mocno. Z pewnym zawstydzeniem uświadomił sobie, że jest zazdrosny o dziewczynę.
W ciągu kilku najbliższych dni okazało się, że obawy Gariona nie były bezpodstawne. Przypadkowa wzmianka o farmie Faldora ujawniła księżniczce jego dawne stanowisko w pomywalni. Bezlitośnie wykorzystywała tę wiedzę i zmuszała go do wykonywania codziennie setek drobnych, głupich poleceń. Co gorsza, przy każdej próbie oporu ciocia Pol przypominała stanowczo, że powinien bardziej dbać o swoje maniery. Nic dziwnego, że stał się mocno zgryźliwy.
Im dalej posuwali się na południe, tym bardziej rozwijała księżniczka opowieść o przyczynach wyjazdu z Tol Honeth. Zmieniana codziennie historia z każdą milą była mniej prawdopodobna. Z początku Ce’Nedrze wystarczała prosta wersja odwiedzin u krewnych. Potem rzucała groźne wzmianki o ucieczce przed małżeństwem z brzydkim kupcem. Później jeszcze groźniejsze o spisku, by ją porwać dla okupu. Wreszcie, dla ukoronowania swych wysiłków, wyznała im, że to porwanie miało motywy polityczne i było częścią szeroko zakrojonego planu przejęcia władzy w Tolnedrze.
- Okropna kłamczucha, prawda? - zapytał Garion cioci Pol, gdy byli sami.
- Tak, kochanie - przyznała. - Kłamstwo jest sztuką. Dobre kłamstwo nie powinno być tak wyszukane. Potrzebuje jeszcze wiele praktyki, jeśli chce zrobić karierę w tej dziedzinie.
Wreszcie, po dziesięciu dniach od wyjazdu z Tol Honeth, dostrzegli w południowym słońcu mury miasta Tol Borune.
- Nadeszła pora, by się rozstać - z niejaką ulgą oświadczył Jeebersowi Silk.
- Nie odwiedzicie miasta?
- Raczej nie. Nie mamy tam żadnych interesów, a normalne wyjaśnienia i przeszukania zajmują czas, że nie wspomnę o wydatkach na łapówki. Okrążymy Tol Borune i po drugiej stronie wjedziemy na trakt do Tol Rane.
- W takim razie możemy jechać z wami jeszcze kawałek - wtrąciła szybko Ce’Nedra. - Moi krewni mieszkają w posiadłości na południe od miasta.
Jeebers przyglądał się jej zdumiony. Ciocia Pol ściągnęła wodze i unosząc brew spojrzała na dziewczynę.
- To chyba dobry moment, żebyśmy pomówili poważnie - oświadczyła.
Silk popatrzył na nią i skinął głową.
- Sądzę, moja panienko - zwróciła się do dziewczyny ciocia Pol, gdy już zsiedli z koni - że nadszedł czas, byś wyznała nam prawdę.
- Powiedziałam prawdę - zaprotestowała Ce’Nedra.
- Daj spokój, dziecko. Te twoje opowieści były bardzo zajmujące, ale chyba nie sądzisz, że ktoś w nie uwierzył? Niektórzy z nas już wiedzą, kim jesteś, ale naprawdę uważam, że powinnaś wyznać to otwarcie.
- Wiecie? - głos Ce’Nedry zadrżał.
- Oczywiście, kochanie. Powiesz sama, czy ja mam to zrobić?
Ce’Nedra zgarbiła się smutnie.
- Powiedz im, kim jestem, mistrzu Jeebersie - poleciła cicho.
- Naprawdę uważasz, że to rozsądne, pani? - spytał lękliwie nauczyciel.
- I tak już wiedzą. Gdyby chcieli nas skrzywdzić, już dawno by to zrobili. Możemy im zaufać.
Jeebers nabrał tchu, po czym przemówił formalnym tonem:
- Mam zaszczyt przedstawić jej imperialną wysokość, księżniczkę Ce’Nedrę, córkę jego majestatu Rana Boruna XXIII i klejnot rodu Borunów.
Silk gwizdnął zdumiony i szeroko otworzył oczy. Pozostali również okazali zaskoczenie.
- Sytuacja polityczna w Tol Honeth stała się zbyt niepewna i groźna, by pobyt jej wysokości w stolicy był bezpieczny - kontynuował Jeebers. - Imperator powierzył mi misję przewiezienia jej w tajemnicy do Tol Borune, gdzie członkowie rodziny Borunów ochronią ją przed spiskami i machinacjami Vorduańczyków, Honethów i Horbitów. Z dumą wyznaję, że zdołałem godnie wypełnić tę misję... z waszą pomocą, oczywiście. Wspomnę o tej pomocy w raporcie. Poświecę wam odnośnik, a może nawet cały dodatek. Barak w zadumie szarpał brodę.
- Księżniczka imperium wędruje przez pół Tolnedry pod ochroną jedynie swego nauczyciela? - zdziwił się. - I to w czasach, kiedy mordują się i trują na ulicach?
- Istotnie, nieco ryzykowne - przyznał Hettar.
- Czy władca twój osobiście misją ową cię obarczył? - zapytał Jeebersa Mandorallen.
- To nie było konieczne - odparł sztywno nauczyciel. - Jego wysokość wielce sobie ceni moją mądrość i dyskrecję. Wiedział, że wymyślę bezpieczne przebrania i bezpieczny sposób podróży. Księżniczka zapewniła mnie o jego całkowitym zaufaniu. Wszystko to trzeba było uczynić w absolutnej tajemnicy. Dlatego przybyła do moich komnat w środku nocy, by przekazać polecenia. I dlatego opuściliśmy pałac, nikomu nie mówiąc, że... Umilkł i ze zgrozą wpatrywał się w Ce’Nedrę.
- Możesz powiedzieć mu prawdę, kochanie - poradziła księżniczce ciocia Pol. - Sądzę, że i tak już się domyślił.
Ce’Nedra dumnie uniosła brodę.
- Rozkazy pochodziły ode mnie, Jeebersie - oświadczyła. - Ojciec nie miał z tym nic wspólnego.
Jeebers zbladł śmiertelnie i zachwiał się.
- Co to za idiotyzm, ta ucieczka z pałacu? - huknął na drobną dziewczynę Barak. - Cała Tolnedra pewnie już cię szuka, a my jesteśmy w samym środku.
- Delikatniej - upomniał wielkiego Chereka Wilk. - To wprawdzie księżniczka, ale wciąż jeszcze mała dziewczynka. Nie strasz jej.
- Ale pytanie jest słuszne - wtrącił Hettar. - Jeśli nas złapią w towarzystwie księżniczki imperium, wszyscy poznamy wnętrza lochów Tolnedry - zwrócił się do Ce’Nedry. - Masz jakieś wytłumaczenie, czy to tylko głupia zabawa?
Wyprostowała się dumnie.
- Nie jestem przyzwyczajona, by sługom tłumaczyć moje postępowanie.
- Widzę, że trzeba będzie wyjaśnić pewne nieporozumienia - mruknął Wilk.
- Odpowiedz, kochanie - poradziła ciocia Pol. - Nieważne, kto pyta.
- Ojciec uwięził mnie w pałacu - stwierdziła Ce’Nedra, jakby to wszystko wyjaśniało. - To było nie do zniesienia, więc uciekłam. Jest jeszcze coś, ale to sprawa polityki. Nie zrozumiecie.
- Zdziwiłabyś się wiedząc, jak wiele potrafimy zrozumieć, Ce’Nedro - poinformował ją Wilk.
- Jestem przyzwyczajona, by mówiono do mnie „pani” - odparła kwaśnym tonem. - Albo „wasza wysokość”.
- A ja jestem przyzwyczajony, by mówiono mi prawdę.
- Myślałam, że ty tu dowodzisz - zwróciła się do Silka.
- Pozory mylą - odparł chłodno. - Na twoim miejscu bym odpowiedział.
- Chodzi o stary traktat - wyjaśniła. - Nie ja go podpisywałam, więc nie widzę powodu, żebym miała go przestrzegać. W dniu szesnastych urodzin powinnam się stawić w sali tronowej Rivy.
- To wiemy - rzucił niecierpliwie Barak. - W czym problem?
- Nie pojadę tam i tyle - oznajmiła Ce’Nedra. - Nie popłynę do Rivy i nikt mnie do tego nie zmusi. Królowa z Lasu Driad jest moją krewną i udzieli mi schronienia.
Jeebers częściowo przyszedł do siebie.
- Coś ty narobiła?! - zawołał przerażony. - Podjąłem się tego jasno rozumiejąc, że otrzymam nagrodę, nawet awans. A ty wepchnęłaś mi głowę pod topór, mała idiotko!
- Jeebers! - krzyknęła, zaszokowana jego słowami.
- Może zejdziemy z drogi - zaproponował Silk. - Mamy sporo do omówienia, a na trakcie ktoś pewnie nam przeszkodzi.
- Niezły pomysł - przyznał Wilk. - Poszukamy jakiegoś spokojnego miejsca i rozbijemy obóz na noc. Zdecydujemy, co trzeba zrobić i zaczniemy od razu rano.
Dosiedli koni i ruszyli przez falujące pola w stronę linii drzew, znaczącej krętą, polną drogę, oddaloną mniej więcej o milę.
- Może tam? - Durnik wskazał stojący przy ścieżce potężny dąb. Na gałęziach zieleniły się już pierwsze liście.
- Niezłe miejsce - pochwalił Wilk.
W cieniu pod rozłożystym dębem panował przyjemny chłód. Droga biegła między niskimi, kamiennymi murkami, porośniętymi mchem. Niedaleko dostrzegli przełaz i ścieżkę, wijącą się do pobliskiego stawu, migocącego w słonecznym blasku.
- Rozpalimy ogień za tym murkiem - powiedział Durnik. - Nie będzie go widać z drogi.
- Nazbieram chrustu - zaofiarował się Garion, dostrzegając zalegające pod drzewem suche gałęzie.
Mieli już ustaloną procedurę rozbijania obozu. W ciągu godziny stały namioty, płonęło ognisko, konie były napojone i spętane. Durnik, który zauważył sporo wiele mówiących kręgów na powierzchni stawu, rozgrzał w ogniu żelazny gwóźdź i starannie przekuł go w haczyk.
- Co to będzie? - zapytał Garion.
- Pomyślałem, że dobrze byłoby na kolację zjeść kilka świeżych ryb. - Kowal wytarł haczyk o swą skórzaną tunikę, odłożył na bok i szczypcami wyjął z ogniska drugi gwóźdź. - Chcesz spróbować szczęścia?
Garion uśmiechnął się szeroko.
Barak, który siedział nie opodal, rozczesując splątaną brodę, spojrzał na nich z zazdrością.
- Pewnie nie będziesz miał czasu, żeby zrobić jeszcze jeden haczyk? - zapytał.
- To zajmie parę minut - zaśmiał się Durnik.
- Będzie potrzebna przynęta. - Barak wstał szybko. - Gdzie masz łopatę?
Wkrótce wszyscy trzej poszli przez pole do stawu, wycięli kilka pędów na wędki i zasiedli do poważnych łowów.
Ryby, jak mogło się wydawać, były wygłodniałe i całymi ławicami atakowały robaki na haczykach. Nim minęła godzina, na trawie leżały rzędem ze dwa tuziny pstrągów słusznych rozmiarów.
Wrócili, gdy zachodzące słońce zabarwiło niebo różem. Ciocia Pol z uwagą obejrzała ich zdobycz.
- Bardzo ładne - pochwaliła. - Ale zapomnieliście je oczyścić.
- Och - westchnął boleśnie Barak. - Myśleliśmy, że... no, sama rozumiesz... my je złapaliśmy, więc... - urwał.
- Mów dalej - poprosiła lodowatym tonem. Barak westchnął.
- Chyba lepiej je oczyścimy - stwierdził żałośnie.
- Sądzę, że masz rację - przyznał Durnik.
Niebo stało się ciemnoczerwone, zapadł zmrok i pojawiły się pierwsze gwiazdy, gdy w końcu zasiedli do kolacji. Ciocia Pol usmażyła pstrągi na chrupki, złocisty brąz i nawet nadąsana księżniczka nie miała powodu do narzekań.
Kiedy skończyli, znów zajęli się problemem Ce’Nedry i jej ucieczki z Tol Honeth. Jeebers wpadł w nastrój tak głębokiej melancholii, że prawie nie uczestniczył w dyskusji, Ce’Nedra zaś oznajmiła stanowczo, że jeśli nawet odwiozą ją do Borunów w mieście, ucieknie znowu. W efekcie nie doszli do żadnych wniosków.
- Cokolwiek zrobimy, będziemy mieli kłopoty - podsumował Silk ponuro. - Jeśli nawet oddamy ją rodzinie, na pewno zechcą nam zadać kilka trudnych pytań. A ona niewątpliwie wymyśli jakąś barwną historyjkę, która przedstawi nas w możliwie najgorszym świetle.
- Porozmawiamy o tym rano - zaproponowała ciocia Pol. Spokojny głos jasno dowodził, że podjęła już decyzję, choć nie zdradziła jaką.
Krótko przed północą uciekł Jeebers. Wszystkich obudził tętent końskich kopyt, gdy przerażony nauczyciel pędził w stronę murów Tol Borune.
Silk stał w niepewnym blasku dogasającego ogniska. Twarz miał gniewną.
- Dlaczego go nie zatrzymałeś? - spytał Hettara, który trzymał straż.
- Tak mi polecono. - Algar spojrzał wymownie na ciocię Pol.
- To rozwiązuje nasz jedyny poważny problem - wyjaśniła. - Ten uczony byłby tylko niewygodnym bagażem.
- Wiedziałaś, że chce uciec? - zdziwił się Silk.
- Oczywiście. Pomogłam mu podjąć decyzję. Pojedzie prosto do Borunów i spróbuje ratować skórę informując, że księżniczka na własną rękę uciekła z pałacu i jest teraz z nami.
- Musicie go zatrzymać! - zawołała dźwięcznie Ce’Nedra. - Gońcie go! Sprowadźcie z powrotem!
- Po tylu perswazjach, jakich potrzebował, żeby odejść? - zapytała ciocia Pol. - Nie bądź głupia.
- Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób? - Ce’Nedra była oburzona. - Zapominasz chyba, kim jestem.
- Młoda damo - odezwał się uprzejmie Silk. - Byłabyś zdumiona wiedząc, jak mało obchodzi Polgarę to, kim jesteś.
- Polgara? - Ce’Nedra zachwiała się lekko. - Ta Polgara? Mówiłeś przecież, że to twoja siostra.
- Skłamałem - wyznał Silk. - To jedna z moich wad.
- Nie jesteś zwyczajnym kupcem - oskarżyła go dziewczyna.
- To książę Kheldar z Drasni - wyjaśniła ciocia Pol. - Pozostali pochodzą z równie wysokich rodów. Na pewno rozumiesz, że twój tytuł nie robi na nas wrażenia. Mamy własne, więc wiemy, jak mało są warte.
- Jeśli ty jesteś Polgarą, to on... - Księżniczka spojrzała oszołomiona na pana Wilka, który usiadł na najniższym stopniu przełazu i wciągał buty.
- Tak - potwierdziła ciocia Pol. - Nie wygląda na to, prawda?
- Co robicie w Tolnedrze? Chcecie użyć czarów, by wpłynąć na sukcesję tronu?
- A po co? - pan Wilk wstał. - Tolnedranie zawsze myślą, że ich polityka trzęsie całym światem, ale świat wcale się tak bardzo nie przejmuje, kto zasiądzie na tronie w Tol Honeth. Jesteśmy tu w sprawie o wiele ważniejszej. - Spojrzał w ciemność, w kierunku Tol Borune. - Jeebers zmarnuje trochę czasu na przekonanie ludzi w mieście, że nie jest wariatem. Mimo to lepiej chyba stąd odjechać. Sądzę, że powinniśmy unikać głównego traktu.
- Żadna trudność - uspokoił go Silk.
- Co ze mną? - chciała wiedzieć Ce’Nedra.
- Chciałaś się dostać do Lasu Driad - powiedziała ciocia Pol. - Jedziemy w tamtą stronę, więc zostaniesz z nami. Zobaczymy, co powie królowa Xantha, kiedy już tam będziemy.
- Mam więc uważać się za więźnia? - spytała sztywno księżniczka.
- Jeśli tylko poprawi ci to nastrój... - Ciocia Pol obejrzała ją krytycznie w migotliwym blasku ognia. - Na razie muszę coś zrobić z twoimi włosami. Czego użyłaś do farbowania? Wyglądają okropnie.
Rozdział XIX
Przez kilka dni posuwali się szybko na południe. Często podróżowali nocą, by uniknąć konnych patroli legionistów, przeczesujących okolicę w poszukiwaniu Ce’Nedry.
- Może trzeba było zatrzymać Jeebersa - mruknął niechętnie Barak po kolejnym bliskim spotkaniu z żołnierzami. - Zaalarmował każdy garnizon stąd aż do granicy. Lepiej było go zostawić w jakimś odludnym miejscu albo co.
- To „albo co” zabrzmiało jakoś dziwnie ostatecznie - uśmiechnął się złośliwie Silk.
Barak wzruszył ramionami.
- To by rozwiązało problem. Silk roześmiał się głośno.
- Naprawdę nie powinieneś pozwalać, żeby twój miecz o wszystkim myślał za ciebie. To jedna z cech, które u naszych kuzynów z Chereku uważamy za najmniej chwalebną.
- A my uważamy ową nieodpartą chęć do wygłaszania złośliwych uwag, która od czasu do czasu ogarnia naszych drasańskich braci, za równie mało godną pochwały - odparł chłodno Barak.
- Pięknie powiedziane - pochwalił Silk z ironicznym podziwem.
Jechali czujnie, zawsze gotowi ukryć się lub uciekać. Całkowicie polegali na niezwykłych zdolnościach Hettara. Ponieważ patrole zawsze poruszały się konno, wysoki Algar o jastrzębiej twarzy umysłem badał otoczenie, szukając koni. Dzięki temu odpowiednio wcześniej wiedzieli o zagrożeniu.
- Jak to jest? - zapytał go Garion pewnego pochmurnego ranka, gdy podążali opuszczoną, porośniętą zielskiem drogą, którą znalazł dla nich Silk. - To znaczy, jak to jest, kiedy się słyszy myśli koni?
- Nie sposób tego dokładnie opisać - odparł Hettar. - Zawsze to potrafiłem, więc nie umiem sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy się ich nie słyszy. W umyśle konia jest jakby zjednoczenie, rodzaj... przynależenia. Jakby myślał „my” zamiast „ja”. Dlatego, jak przypuszczam, że konie z samej swej natury należą do stada. Kiedy cię już poznają, uważają cię za towarzysza z tego samego stada. Czasem zapominają nawet, że nie jesteś koniem.
Przerwał nagle.
- Belgaracie! - zawołał. - Zbliża się patrol. Są tuż za tamtym wzgórzem. Dwudziestu albo trzydziestu.
Pan Wilk rozejrzał się szybko.
- Mamy czas, żeby dotrzeć do tamtych drzew? - Wskazał na gęsty klonowy zagajnik mniej więcej pół mili przed nimi.
- Jeśli się pospieszymy.
- No to galopem! - rozkazał Wilk.
Spięte konie skoczyły do przodu. Wjechali pod drzewa w tej samej chwili, gdy o szerokie liście uderzyły pierwsze krople wiosennego deszczu, na który zanosiło się już od świtu. Zeskoczyli z siodeł i prowadząc wierzchowce za sobą przecisnęli się przez zaporę sprężystych, młodych drzewek.
Tolnedrański patrol pojawił się na szczycie wzgórza i zjechał w płytką kotlinę. Dowodzący nim kapitan ostrymi komendami rozesłał legionistów na boki. W małych grupkach ruszyli w obie strony zarośniętą drogą. Kilku obserwowało okolicę ze szczytu następnego wzniesienia. Oficer i cywil w szarym płaszczu podróżnym trzymali się z tyłu, jadąc wolno obok drogi.
Kapitan z niechęcią ocierał z twarzy drobne kropelki deszczu.
- Czeka nas mokry dzień - stwierdził. Zeskoczył na ziemię i owinął się karmazynowym płaszczem.
Jego towarzysz także zsiadł z konia i stanął w takiej pozycji, że ukryci wśród klonów zobaczyli jego twarz. Garion poczuł, że Hettar nagle zesztywniał. Ten człowiek był Murgiem.
- Tutaj, kapitanie! - zawołał, prowadząc konia pod osłonę rozłożystych gałęzi młodych drzew na skraju zagajnika.
Tolnedranin skinął głową i podążył za nim.
- Miałeś czas, by rozważyć moją propozycję? - zapytał Murgo.
- Myślałem, że to tylko spekulacje - odparł oficer. - Nie wiemy nawet, czy cudzoziemcy są w tym rejonie.
- Mam informacje, że kierują się na południe. Możesz być prawie pewien, że są w twoim sektorze, kapitanie.
- Ale nie ma gwarancji, że ich znajdziemy. A gdyby nawet, to, co proponujesz, będzie bardzo trudne.
- Kapitanie - tłumaczył cierpliwie Murgo. - To przecież dla bezpieczeństwa księżniczki. Jeśli wróci do Tol Honeth, Vorduańczycy ją zabiją. Czytałeś przecież dokumenty, które ci dostarczyłem.
- Wśród Borunów będzie bezpieczna - upierał się kapitan. - Vorduańczycy nie odważą się przyjść po nią do południowej Tolnedry.
- Borunowie mogą tylko odesłać ją do ojca. Sam jesteś Borunem, kapitanie. Czy byłbyś nieposłuszny imperatorowi z własnego rodu?
Oficer zastanawiał się głęboko.
- Jej jedyna nadzieja przetrwania to Horbici - naciskał Murgo.
- A jakie mam gwarancje, że będzie u nich bezpieczna?
- Najlepsze ze wszystkich: politykę. Horbici czynią wszystko co w ich mocy, by zablokować drogę do tronu Wielkiemu Księciu Kadorowi. A że on chciałby zobaczyć księżniczkę martwą, Horbitom oczywiście zależy na tym, aby pozostała żywa. To jedyny sposób, aby zapewnić jej bezpieczeństwo. A przy okazji staniesz się bogatym człowiekiem, kapitanie. - Znacząco brzęknął pełną sakiewką.
Legionista wciąż nie był przekonany.
- Powiedzmy, że podwoimy stawkę - głos Murga był niemal pieszczotliwy.
Oficer głośno przełknął ślinę.
- To tylko dla jej bezpieczeństwa, prawda?
- Oczywiście.
- I nie zostanę zdrajcą rodu Borunów?
- Jesteś patriotą, kapitanie - zapewnił go Murgo z zimnym uśmiechem.
Ciocia Pol mocno ściskała ramię Ce’Nedry, kiedy siedziały razem schylone miedzy drzewami. Drobna twarz dziewczyny była czerwona z wściekłości, a oczy płonęły.
Później, gdy legioniści i ich przyjaciel Murgo odjechali, księżniczka wybuchła gniewem.
- Jak oni śmieli! - krzyczała. - I to dla pieniędzy!
- Miałaś przykład tolnedrańskiej polityki - stwierdził Silk, kiedy wyprowadzali konie z zagajnika.
- Przecież on był Borunem! - Nie mogła zrozumieć. - Członkiem mojej rodziny.
- Tolnedranin jest lojalny przede wszystkim wobec swojej sakiewki - wyjaśnił Silk. - Dziwię się, że wasza wysokość jeszcze tego nie odkryła.
Kilka dni później wjechali na szczyt wzgórza i zobaczyli Las Driad, ciągnący się niby zielone pasmo wzdłuż horyzontu. Wiatr przepędził chmury i słońce świeciło jasno.
- Kiedy wjedziemy w Las, będziemy bezpieczni - powiedziała księżniczka. - Legiony nie będą nas tam ścigać.
- A co je powstrzyma? - zdziwił się Garion.
- Układ z Driadami. Czy ty o niczym nie wiesz? Garion poczuł się urażony.
- W pobliżu nie ma nikogo - zameldował panu Wilkowi Hettar. - Możemy jechać albo zaczekać na zmierzch.
- Przejedziemy - zdecydował Wilk. - Mam już dość zabaw z patrolami.
Galopem ruszyli ze wzgórza w stronę lasu, który wyrastał przed nimi.
Nie było żadnego pasa krzaków, znaczącego zwykle granicę między polami a lasem. Po prostu nagle zaczęły się drzewa. Kiedy za Wilkiem wjechali między nie, zmiana była tak nagła, jak gdyby weszli do budynku. Sam Las był niewiarygodnie stary. Wielkie dęby rozkładały swe konary tak szeroko, że niemal nie widzieli nieba. Na ziemi, chłodnej i porośniętej mchem, prawie nie było normalnego leśnego poszycia. Garion miał wrażenie, że wszyscy są bardzo mali obok ogromnych drzew. Wszelkie dźwięki wydawały się przytłumione. Powietrze stało nieruchomo, z przodu słyszeli brzęczenie owadów, a z góry śpiewy ptaków.
- To dziwne. - Durnik rozejrzał się dookoła. - Nie widzę żadnych śladów drwali.
- Drwali? - Ce’Nedra była wstrząśnięta. - Tutaj? Nie śmieliby wejść między te drzewa.
- Ten las jest nietykalny, Durniku - wyjaśnił pan Wilk. - Ród Borunów zawarł układ z Driadami. Od trzech tysięcy lat nikt tu nawet nie dotknął drzewa.
- Niezwykłe to miejsce. - Mandorallen spojrzał wokół siebie, nieco zaniepokojony. - Zdaje mi się, że obecność jakąś tu wyczuwam... obecność nie do końca przyjazną.
- Ten Las żyje - oświadczyła Ce’Nedra. - I niezbyt lubi obcych. Ale nie martw się, Mandorallenie, póki jesteś ze mną, nic ci nie grozi. - Była wyraźnie zadowolona z siebie.
- Jesteś pewien, że patrole nie wjadą tu za nami? - Durnik zwrócił się do pana Wilka. - Przecież Jeebers wiedział, dokąd zmierzamy i z pewnością powiedział o tym Borunom.
- Borunowie nie naruszą układu z Driadami - zapewnił go Wilk. - Z żadnego powodu.
- Nie widziałem jeszcze układu, którego Tolnedranin by nie ominął, gdyby widział w tym jakąś korzyść. - Silk pozostał sceptyczny.
- Ten jest inny - wyjaśnił Wilk. - Driady oddały jedną ze swych księżniczek młodemu arystokracie z rodu Borune. Została matką imperatora Pierwszej Dynastii Borunów. Ich fortuna związana jest ściśle z tym układem. Nie narażą jej. Bez względu na przyczynę.
- A czym właściwie jest Driada? - zapytał Garion. Niezwykłe wrażenie obecności, istniejąca w lesie świadomość skłaniała do mówienia o czymkolwiek, by przerwać niepokojącą, dręczącą ciszę.
- Jest ich niewielka grupka - wyjaśnił Wilk. - Dość łagodne. Zawsze je lubiłem. Nie są ludźmi, naturalnie, ale to nie takie ważne.
- Ja jestem Driadą - oznajmiła dumnie Ce’Nedra. Garion spojrzał ze zdziwieniem.
- Technicznie rzecz biorąc, ma rację. Linia Driad trwa po żeńskiej stronie rodu Borunów. To jeden z powodów, dla których Borunowie tak pilnie przestrzegają układu... gdyby go złamali, wszystkie żony i matki spakowałyby rzeczy i odeszły.
- Wygląda jak człowiek. - Garion wciąż przypatrywał się księżniczce.
- Driady są tak blisko spokrewnione z ludźmi, że różnice są właściwie nieistotne. To pewnie tłumaczy, że kiedy Torak rozbił świat, nie popadły w obłęd jak inne potwory.
- Potwory! - oburzyła się głośno Ce’Nedra.
- Wybacz, księżniczko - przeprosił Wilk. - To nazwa Ulgosów, określająca nie-ludzi, którzy poparli Gorima na Prolgu, kiedy spotkał się z bogiem ULem.
- Czy wyglądam jak potwór? - Dumnie potrząsnęła głową.
- Może to nienajlepiej dobrane określenie - westchnął. - Wybacz.
- Potwory, widzieliście - fukała gniewnie Ce’Nedra. Wilk wzruszył ramionami.
- O ile pamiętam, niedaleko stąd płynie strumień. Zatrzymamy się tam i zaczekamy, aż wiadomość o naszym przybyciu dotrze do królowej Xanthy. Nie należy wkraczać na terytorium Driad bez zgody królowej. Sprowokowane, mogą być bardzo nieprzyjemne.
- Mówiłeś, że są łagodne - przypomniał Durnik.
- W granicach rozsądku. Nieroztropnie jest w samym środku lasu narażać się osobom, które potrafią rozmawiać z drzewami. Niemiłe rzeczy lubią się wtedy przytrafiać. - Zmarszczył brwi. - To mi przypomina, żebyś lepiej schował swój topór. Driady bardzo nie lubią toporów... i płomieni. W sprawie ognia naprawdę tracą rozum. Musimy rozpalać ogniska możliwie małe, tylko do gotowania.
Wjechali pod gigantyczny dąb nad lśniącym strumieniem, szumiącym na omszałych kamieniach. Zsiedli z koni i rozbili brązowe namioty. Po jedzeniu Garion kręcił się bez celu. Wilk drzemał, a pozostałych Silk namówił na grę w kości. Ciocia Pol usadziła księżniczkę na pniu i czyściła jej włosy z fioletowej farby.
- Jeśli nie masz nic do roboty, Garionie - zawołała - to może się wykąpiesz?
- Kąpiel? - zdziwił się. - Gdzie?
- Na pewno znajdziesz w strumieniu jakieś rozlewisko. - Ostrożnie namydlała włosy Ce’Nedry.
- Mam się kąpać w takiej wodzie? Przecież się przeziębię!
- Jesteś zdrowym chłopcem, kochanie - odparła. - Ale strasznie brudnym. Idź się umyć.
Garion spojrzał na nią spode łba i podszedł do stosu juków po czyste ubranie, mydło i ręcznik. Potem, burcząc coś gniewnie przy każdym kroku, pomaszerował w górę strumyka.
Gdy tylko znalazł się sam wśród drzew, jeszcze silniej odczuł, że jest obserwowany. Nie było to nic konkretnego, nic szczególnego. Miał wrażenie, że same dęby wiedzą o jego obecności i przekazują sobie tę wiadomość jakimś sposobem roślinnej komunikacji, którego nie mógł zrozumieć. Zresztą nie wyczuwał w nich żadnej groźby, jedynie wytężoną uwagę.
Spory kawałek od obozowiska natrafił na niewielkie jeziorko, do którego wodospadem wpadał strumień. Woda była niezwykle czysta; widział wyraźnie kolorowe kamyki na dnie i kilka dużych pstrągów, które przyglądały mu się czujnie. Zanurzył ręce w wodzie i zadygotał. Rozważał pewne oszustwo - kilka chlapnięć, odrobina mydła na najbardziej brudne miejsca. Po namyśle jednak zrezygnował. Ciocia Pol nie uzna niczego prócz pełnej kąpieli. Westchnął z goryczą i zaczął się rozbierać.
Pierwszy szok był straszny, ale po kilku minutach przekonał się, że jakoś wytrzyma. Wodospad dostarczał wygodnej metody spłukiwania mydła i po chwili Garion uznał, że kąpiel jest całkiem przyjemna.
- Okropnie hałasujesz - odezwała się Ce’Nedra, spokojnie obserwująca go z brzegu.
Garion natychmiast zanurkował na samo dno jeziorka. Jednakże, jeśli ktoś nie jest rybą, nie może w nieskończoność siedzieć pod wodą. Nim minęła minuta, Garion podpłynął do powierzchni i wystawił głowę, dysząc ciężko i plując.
- Co ty wyprawiasz? - zapytała Ce’Nedra. Miała na sobie krótką białą tunikę bez rękawów przepasaną w talii i sandały z rzemykami oplatającymi jej smukłe łydki i zawiązanymi pod kolanami. W ręku niosła ręcznik.
- Idź sobie - jęknął Garion.
- Nie bądź głupi. - Usiadła na kamieniu i zaczęła rozwiązywać sandały. Miedziane włosy miała mokre, opadające gęstymi pasmami na ramiona.
- Co ty robisz?
- Chcę się wykąpać. Długo tam będziesz siedział?
- Znajdź sobie inne miejsce! - krzyknął Garion. Zaczynał już dygotać, ale uparcie kulił się pod wodą, wystawiając tylko głowę.
- Kiedy tu mi się podoba. Jaka woda?
- Zimna - szczękał zębami. - Ale nie wyjdę, dopóki tam stoisz.
- Nie bądź dziecinny.
Zdecydowanie pokręcił głową. Twarz płonęła mu rumieńcem.
Westchnęła ciężko.
- No dobrze. Nie będę patrzeć, ale uważam, że jesteś głuptas. W łaźniach w Tol Honeth nikt w ogóle się nie przejmuje takimi rzeczami.
- Nie jesteśmy w Tol Honeth - zauważył.
- Odwrócę się tyłem, jeśli ma ci to poprawić humor. - Ustąpiła, podniosła się i stanęła plecami do jeziorka.
Nie ufając jej całkowicie, Garion wyczołgał się na brzeg i wciąż ociekając wodą, szybko wciągnął bieliznę i pończochy.
- Już! - zawołał. - Teraz możesz sobie zająć to jezioro. - Wytarł ręcznikiem twarz i włosy. - Wracam do namiotów.
- Lady Polgara mówiła, że masz zostać ze mną - oświadczyła, spokojnie rozwiązując pasek tuniki.
- Ciocia Pol mówiła, że co? - Nie mógł uwierzyć.
- Masz tu ze mną zostać, żeby mnie bronić - wyjaśniła. Chwyciła skraj tuniki, najwyraźniej szykując się, by ją zdjąć.
Garion odwrócił się natychmiast i stanowczym wzrokiem zapatrzył w drzewa. Uszy mu płonęły, dłonie drżały nieznośnie.
Zaśmiała się srebrzyście, potem usłyszał chlapanie, gdy weszła do jeziorka. Pisnęła krótko od dotyku zimnej wody, potem znowu pluskała.
- Podaj mi mydło - poleciła.
Odruchowo pochylił się, by je podnieść i pochwycił przelotny obraz księżniczki, stojącej do pasa w wodzie. Natychmiast mocno zacisnął powieki. Podszedł do brzegu tyłem, nie otwierając oczu i niezgrabnie wysuwając za siebie dłoń z mydłem.
Zaśmiała się znowu i wyjęła mu je z ręki.
Po chwili, która wydawała się wiecznością, Ce’Nedra zakończyła kąpiel, wytarła się starannie i ubrała. Przez cały czas Garion miał oczy zamknięte.
- Wy, Sendarowie, macie dziwne poglądy - stwierdziła, gdy siedzieli razem na rozgrzanej słońcem polance nad brzegiem. Czesała swe włosy barwy głębokiej czerwieni; pochyliła lekko głowę i przesuwała grzebieniem przez gęste wilgotne pasma. - Łaźnie w Tol Honeth są otwarte dla wszystkich, a w zawodach atletycznych zawsze występuje się bez ubrań. Nie dalej jak zeszłego lata sama pobiegłam przeciwko dwunastu innym dziewczętom na Imperialnym Stadionie. Widzowie byli zachwyceni.
- Wyobrażam sobie - odparł sucho Garion.
- Co to jest? - zapytała, wskazując amulet wiszący na jego nagiej piersi.
- Dziadek podarował mi go na ostatnie Zaranie.
- Pokaż - wyciągnęła rękę. Pochylił się.
- Zdejmij, żebym mogła obejrzeć - poleciła.
- Nie powinienem. Pan Wilk i ciocia Pol powiedzieli, że w żadnym razie nie wolno mi go zdejmować. Przypuszczam, że jest w nim jakiś czar.
- Dziwny pomysł - mruknęła, oglądając amulet z bliska. - Oni chyba nie są naprawdę czarodziejami?
- Pan Wilk ma siedem tysięcy lat. Znał Boga Aldura. Widziałem, jak sprawił, że w ciągu kilku minut z gałązki wyrosło drzewo, a skały stawały w ogniu. Ciocia Pol jednym słowem uleczyła ślepą kobietę i potrafi zamieniać się w sowę.
- Nie wierzę w takie rzeczy - oznajmiła Ce’Nedra. - Musi być jakieś inne wytłumaczenie.
Garion wzruszył ramionami, po czym wciągnął lnianą koszulę i brązową tunikę. Potrząsnął głową i przeczesał palcami wilgotną czuprynę.
- Okropnie je potargałeś - stwierdziła z przyganą dziewczyna. - Zaczekaj. - Podniosła się i stanęła za nim. - Ja to zrobię. - Wsunęła mu we włosy grzebień i zaczęła rozczesywać je starannie. - Masz ładne włosy jak na chłopca.
- To tylko włosy - stwierdził obojętnie.
Przez chwilę pracowała w milczeniu, potem ujęła dłonią jego podbródek, obróciła głowę i przyjrzała się krytycznie. Raz czy dwa musnęła palcami włosy po bokach, by ułożyć je we właściwy sposób.
- Teraz lepiej - zdecydowała.
Znowu usiadła na trawie, splotła dłonie na kolanie i spojrzała na migotliwe jeziorko.
- Garionie - odezwała się.
- Tak?
- Jak to jest, kiedy się dorasta jako całkiem zwyczajna osoba?
Wzruszył ramionami.
- Zawsze byłem wyłącznie całkiem zwyczajnym chłopcem. - Wzruszył ramionami. - Nie mam żadnego porównania.
- Wiesz, o co mi chodzi. Opowiedz o miejscu, gdzie się wychowałeś, co tam robiłeś i w ogóle.
Powiedział jej więc o farmie Faldora, o kuchni i kuźni Durnika, o Doroonie, Rundorigu i Zubrette.
- Kochasz tę Zubrette, prawda? - spytała tonem niemalże oskarżycielskim.
- Myślałem, że tak, ale tyle się wydarzyło od dnia, kiedy opuściliśmy farmę, że czasem nawet nie mogę sobie przypomnieć, jak wyglądała. Zresztą uważam, że doskonale mogę się obejść bez miłości. Z tego, co widziałem, na ogół wywołuje straszne cierpienia.
- Jesteś niemożliwy - stwierdziła, a potem uśmiechnęła się do niego. Płomienna chmura rozjaśnionych słońcem włosów okalała jej twarzyczkę.
- Być może - przyznał. - A teraz ty mi powiedz, jak to jest, kiedy się dorasta jako bardzo wyjątkowa osoba.
- Nie jestem taka znowu wyjątkowa.
- Jesteś księżniczką imperium - przypomniał. - Moim zdaniem to niezwykła cecha.
- Ach, to - zachichotała. - Wiesz, odkąd przyłączyłam się do was, niemal zapomniałam, że jestem księżniczką imperium.
- Prawie - powtórzył z uśmiechem. - Ale niezupełnie.
- Nie - zgodziła się. - Niezupełnie. - Znowu spojrzała na jezioro. - Na ogół bycie księżniczką jest okropnie nudne. Wszystkie te ceremonie i etykieta... Musisz siedzieć i słuchać przemówień albo przyjmować ważne wizyty. Dookoła stale są strażnicy. Czasami wymykałam się, żeby być sama. Wściekali się. - Zachichotała znowu, potem jej twarz nabrała wyrazu rozmarzenia. - Powróżę ci - zaproponowała.
- Umiesz wróżyć? - zdziwił się Garion.
- To tylko tak na niby - przyznała. - Moje służące i ja bawiłyśmy się w to czasami. Obiecywałyśmy sobie wysoko urodzonych mężów i mnóstwo dzieci.
Ujęła jego dłoń. Srebrzyste znamię było wyraźnie widoczne na czystej skórze.
- Co to jest? - zdziwiła się.
- Nie wiem.
- Chyba nie jakaś choroba?
- Nie. Zawsze miałem ten znak. Przypuszczam, że ma to jakiś związek z moją rodziną. Ciocia Pol nie chce, żeby ludzie widzieli, więc stara się go ukrywać. Nie wiem dlaczego.
- Jak można ukryć coś takiego?
- Wyszukuje mi takie zajęcia, że na ogół mam bardzo brudne ręce.
- To dziwne - stwierdziła. - Ja też mam znamię, tuż nad sercem. Chcesz zobaczyć?
Chwyciła za wycięcie tuniki.
- Wierzę ci na słowo. - Garion zarumienił się wściekle. Roześmiała się dźwięcznie i srebrzyście.
- Jesteś dziwnym chłopcem, Garionie. Zupełnie niepodobnym do wszystkich, jakich znałam.
- To pewnie byli Tolnedranie - zauważył. - Ja jestem Sendarem, a przynajmniej tak zostałem wychowany. Muszą być jakieś różnice.
- Mówisz to tak, jakbyś nie był pewien, kim jesteś.
- Silk uważa, że nie jestem Sendarem - wyjaśnił Garion. - Mówi, że nie jest pewny, skąd się wywodzę i że to bardzo dziwne. Silk natychmiast potrafi rozpoznać każdego. Twój ojciec sądził, że jestem Rivaninem.
- Skoro lady Polgara jest twoją ciotką, a Belgarath dziadkiem, to pewnie jesteś czarodziejem - zgadywała Ce’Nedra.
- Ja? - roześmiał się chłopiec. - To głupi pomysł. Zresztą czarodzieje nie są rasą jak Cherekowie, Tolnedranie czy Rivanie. To raczej coś w rodzaju zawodu... jak prawnik albo kupiec... tyle że nie ma żadnych nowych. Wszyscy czarodzieje żyją od tysięcy lat. Pan Wilk mówił, że może ludzie się jakoś zmienili i dlatego nie przybywa nowych czarodziejów.
Ce’Nedra oparła się na łokciu i spojrzała na Gariona.
- Garionie...
- Tak?
- Czy chciałbyś mnie pocałować? Serce chłopca zabiło mocno.
I wtedy gdzieś z bliska odezwało się wołanie Durnika. Przez jedną, gorącą chwilę Garion nienawidził swego starego przyjaciela.
Rozdział XX
Pani Pol mówi, że powinniście już wracać do namiotów - oznajmił Durnik, wchodząc na polankę. Na jego szczerej, prostej twarzy malował się wyraz lekkiego rozbawienia. Ze zrozumieniem spoglądał na parę młodych.
Garion zarumienił się i natychmiast rozgniewał na siebie za ten rumieniec. Ce’Nedra natomiast nie okazywała śladu zmieszania.
- Czy Driady już przybyły? - zapytała wstając. Strzepnęła trawę z tuniki.
- Jeszcze nie. Wilk sądzi, że już niedługo nas znajdą. Od południa zaczyna się zbierać na burzę i pani Pol uważa, że powinniście wracać.
Garion spojrzał na niebo. Na południu dostrzegł ścianę czarnych chmur, przesłaniających czysty błękit i sunących wolno ku północy. Zmarszczył brwi.
- Nie widziałem jeszcze takich chmur. A ty, Durniku? Kowal podniósł głowę.
- Dziwne - przyznał.
Garion złożył dwa mokre ręczniki i wszyscy ruszyli w dół strumienia. Chmury zakryły słońce i nagle zrobiło się bardzo ciemno. Wrażenie czyjejś obecności pozostało: ta sama przenikliwa świadomość, którą wyczuwali od chwili wejścia do lasu. Teraz jednak pojawiło się jeszcze coś. Ogromne drzewa kołysały się niespokojnie, jak gdyby między szeleszczącymi liśćmi przelatywały miliony krótkich wiadomości.
- Boją się - szepnęła Ce’Nedra. - Coś napawa je lękiem.
- Co? - nie zrozumiał Durnik.
- Drzewa... boją się czegoś. Nie wyczuwasz tego? Patrzył na nią zdziwiony.
W górze ptaki zamilkły nagle. Powiał chłodny wiatr, niosąc ohydny zapach stęchłej wody i gnijących roślin.
- Co tak śmierdzi? - Garion rozejrzał się nerwowo.
- Na południu leży Nyissa - wyjaśniła Ce’Nedra. - Tam są głównie bagna.
- Tak blisko stąd?
- Nie. - Zmarszczyła lekko brwi. - Jakieś sto osiemdziesiąt mil albo i więcej.
- Czy zapach może sięgać tak daleko?
- Nie przypuszczam - zastanowił się Durnik. - W Sendarii na pewno nie.
- Jak daleko do namiotów? - spytała Ce’Nedra.
- Mniej więcej pół mili.
- Może pobiegniemy? Durnik pokręcił głową.
- Grunt jest nierówny, a bieg przy takim świetle - niebezpieczny. Ale możemy iść trochę szybciej.
Maszerowali w zapadającym zmroku. Wiatr dmuchnął mocniej, a drzewa drżały i gięły się pod jego uderzeniami. Niezwykły lęk coraz silniej przenikał cały las.
- Coś się tam rusza - szepnął nerwowo Garion, wskazując ciemne pnie na drugim brzegu strumienia.
- Nic nie widzę. - Ce’Nedra rozejrzała się uważnie.
- Tam, zaraz za tym drzewem z wielkim białym konarem. Czy to Driada?
Niewyraźny kształt przemknął w półmroku od jednego pnia do drugiego. Było w nim coś przerażającego. Ce’Nedra spoglądała na niego z obrzydzeniem.
- To nie jest Driada - stwierdziła. - To coś obcego. Durnik podniósł odłamany konar i chwycił go oburącz jak maczugę. Garion rozejrzał się szybko, dostrzegł inny konar i także się uzbroił.
Następna figura przeszła między dwoma drzewami, tym razem bliżej.
- Musimy zaryzykować - zdecydował Durnik. - Biegnijcie, ale uważajcie. Sprowadźcie pozostałych. A teraz pędem!
Garion chwycił Ce’Nedrę za rękę i pognali wzdłuż brzegu. Potykali się często. Durnik zostawał coraz bardziej w tyle; wymachiwał groźnie swą dwuręczną maczugą.
Postacie zbliżały się teraz ze wszystkich stron. Garion poczuł pierwsze fale paniki.
Wtedy Ce’Nedra krzyknęła. Jedna z postaci uniosła się nagle zza niedużego krzaka tuż przed nimi. Była wielka i niekształtna, zupełnie pozbawiona twarzy. Dwa otwory w miejscu oczu patrzyły bezmyślnie, gdy napastnik kołysząc się sięgał ku nim na wpół uformowanymi rękami. Cała figura była koloru ciemnoszarego błota, a do oślizgłej powierzchni ciała przywarł gnijący, cuchnący mech.
Garion bez namysłu pchnął Ce’Nedrę za siebie i rzucił się do ataku. Pierwszy cios maczugi trafił potwora w bok; konar zanurzył się w ciele bez widocznego efektu. Jedna z wyciągniętych rąk musnęła twarz chłopca i Garion cofnął się z obrzydzeniem przed tym oślizgłym dotykiem. Rozpaczliwie machnął konarem, trafił napastnika w przedramię i ze zgrozą zobaczył, że ręka pęka w łokciu i odpada, ruszając się ciągle, a potwór sięga, by ją podnieść.
Ce’Nedra krzyknęła znowu i Garion obejrzał się szybko. Następny błotny potwór pojawił się za plecami i dwiema rękami chwycił księżniczkę w pasie. Zaczynał się już odwracać, podnosząc wyrywającą się dziewczynę. Garion uderzył z całej siły, mierząc nie w głowę czy grzbiet, a raczej w kostki.
Błotny stwór z odłamanymi stopami padł na plecy. Jednak nie rozluźnił uchwytu.
Garion skoczył do przodu, odrzucił maczugę i sięgnął po sztylet. Materia stwora okazała się zadziwiająco odporna: w glinie, która nadawała mu kształt, były pędy i martwe gałązki. Chłopiec w gorączkowym pośpiechu odciął jedno ramię i spróbował wyrwać krzyczącą księżniczkę, lecz druga ręka wciąż trzymała ją mocno. Niemal szlochając z bezsilności, Garion zaczął odcinać ramię.
- Uważaj! - wrzasnęła Ce’Nedra. - Z tyłu! Garion obejrzał się: sięgał ku niemu pierwszy błotny
potwór. Poczuł zimny uścisk na kostce. Ręka, którą właśnie odciął, podpełzła i chwyciła go za nogę.
- Garionie! - zabrzmiał gdzieś w pobliżu grzmiący głos Baraka.
- Tutaj! - zawołał chłopiec. - Szybciej!
Coś zatrzeszczało w krzakach i wielki, rudobrody Cherek wyskoczył z mieczem w ręku. Tuż za nim biegli Hettar i Mandorallen. Potężnym cięciem Barak odrąbał głowę pierwszego stwora. Poleciała w powietrzu i wylądowała z obrzydliwym pluskiem kilka jardów dalej. Bezgłowy potwór odwrócił się i machał rękami na ślepo, próbując schwycić napastnika. Barak zbladł wyraźnie. Odrąbał obie wyciągnięte ręce, lecz postać wciąż kroczyła naprzód.
- Nogi! - zawołał pospiesznie Garion. Schylił się i uderzył w glinianą rękę trzymającą go w kostce.
Barak odciął nogi błotnego potwora. Ten upadł, lecz posiekane członki pełzły w stronę Chereka.
Pojawili się inni błotni ludzie. Hettar i Mandorallen atakowali ich mieczami, a w powietrzu fruwały grudy i odpryski żywej gliny.
Barak pochylił się i wyrwał ramię trzymające Ce’Nedrę. Potem szarpnięciem postawił ją na nogi i pchnął do Gariona.
- Wracajcie do namiotów! - rozkazał. - Gdzie Durnik?
- Został w tyle, żeby ich zatrzymać.
- Pójdziemy mu pomóc. Biegnijcie!
Ce’Nedra dostała histerii i Garion musiał wlec ją do obozu.
- Co się dzieje? - spytała ciocia Pol.
- W lesie są potwory! - Garion pchnął do niej Ce’Nedrę. - Są zrobione z błota i nie można ich zabić. Dostały Durnika.
Wskoczył do namiotu i po sekundzie wynurzył się z mieczem w ręku i płomieniem w oczach.
- Garionie! - krzyknęła ciocia Pol, próbując się wyrwać z uścisku szlochającej księżniczki. - Co ty wyprawiasz?
- Muszę pomóc Durnikowi.
- Zostań tutaj.
- Nie! - zawołał. - Durnik to mój przyjaciel. Wymachując mieczem, pognał na pole walki.
- Garionie! Wracaj natychmiast!
Nie słuchając, pędził już przez mroczny las.
O sto jardów od namiotów szalał chaos. Barak, Hettar i Mandorallen systematycznie rąbali na kawałki pokrytych śluzem błotnych ludzi, a Silk podbiegał i odskakiwał natychmiast; jego krótki miecz pozostawiał wielkie dziury w grubych ciałach potworów. Garion rzucił się do walki; w uszach mu dzwoniło, a umysł opanowała jakaś porywająca euforia.
I nagle byli przy nich pan Wilk i ciocia Pol, a za nimi Ce’Nedra, drżąca i o poszarzałej twarzy. Oczy Wilka płonęły; zdawał się wznosić ponad nimi, gdy koncentrował swą wolę. Wyciągnął przed siebie rękę, dłonią do góry.
- Ogień! - rozkazał; grot błyskawicy z trzaskiem wystrzelił z jego dłoni w wirujące nad głowami chmury. Ziemia zadrżała od uderzenia gromu. Garion zachwiał się, uderzony mocą huku, jaki rozległ się w jego umyśle.
Ciocia Pol podniosła ramię.
- Woda! - zawołała potężnym głosem.
Chmury otwarły się i deszcz chlusnął tak gęsty, jakby samo powietrze zmieniło się w wodę.
Błotni ludzie, maszerujący bezmyślnie naprzód, zaczęli ściekać i rozpływać się w grzmiącej ulewie. Z jakąś ponurą fascynacją Garion obserwował, jak rozpadają się na mokre bryły śluzu i gnijących roślin, jak kołyszą się i nikną niszczeni potopem.
Barak wysunął ociekający miecz i ostrożnie dłubał w bezkształtnej bryle gliny, która była niedawno głową jednego z napastników. Gruda rozpadła się, odsłaniając zwiniętego węża. Uniósł łeb, jakby chciał atakować i Barak rozciął go na połowy.
Kolejne węże pojawiały się, gdy deszcz rozmywał kryjące je błoto.
- Ten. - Ciocia Pol wskazała gada koloru mętnej zieleni, próbującego uwolnić się z gliny. - Podaj mi go,
Garionie.
- Ja? - chłopiec poczuł dreszcz odrazy.
- Ja to zrobię - oświadczył Silk. Podniósł rozwidloną gałąź i przygwoździł nią głowę węża. Potem ostrożnie pochwycił mokrą skórę na karku.
- Przynieś go tutaj - poleciła ciocia Pol, ocierając mokrą twarz.
Silk podszedł i uniósł węża. Rozwidlony język wysunął się nerwowo, a martwe oczy spoglądały na nią bez ruchu.
- Co to ma znaczyć?
Wąż zasyczał. Potem głosem, który był tylko świszczącym szeptem, odpowiedział:
- To, Polgaro, jest sprawą mojej pani.
Twarz Silka drgnęła, gdy ociekający wodą wąż przemówił. Mocniej zacisnął palce.
- Rozumiem - odparła ciocia Pol.
- Zaniechajcie poszukiwań - syczał wąż. - Moja pani nie pozwoli wam iść dalej.
Ciocia Pol roześmiała się pogardliwie.
- Nie pozwoli? Twoja pani nie ma takiej władzy, by mi czegokolwiek zabraniać.
- Moja pani jest królową Nyissy - oświadczył wąż. - Tam jej władza jest absolutna. Drogi węży różne są od dróg ludzi, a moja pani jest królową węży. Na własne ryzyko przekroczycie granicę Nyissy. Jesteśmy cierpliwi i nie czujemy lęku. Będziemy na was czekać tam, gdzie najmniej będziecie się tego spodziewali. Nasze ukąszenie to tylko mała ranka, trudna do zauważenia. Ale jest w nim śmierć.
- Dlaczego Salmissra interesuje się tą sprawą? - zapytała ciocia Pol.
Wąski język węża wysunął się ku niej.
- Nie zechciała mi tego zdradzić, a ciekawość nie leży w mej naturze. Przekazałem wiadomość i odebrałem już nagrodę. Teraz czyń ze mną, co zechcesz.
- Doskonale - ciocia Pol spojrzała chłodno na węża. Gęste krople deszczu ściekały po jej twarzy.
- Zabić go? - spytał Silk. Twarz miał ściągniętą, a trzymające gada palce zbielały z wysiłku.
- Nie - odparła spokojnie. - Nie warto tracić tak sprawnego posłańca. - Wbiła w węża kamienne spojrzenie. - Powrócisz z pozostałymi do Salmissry i powiesz, że jeśli znowu spróbuje się wtrącać, przyjdę po nią. Najgłębsze bagno w Nyissie nie ukryje jej przed mym gniewem.
- A moja nagroda?
- Nagrodą jest twoje życie.
- To prawda - syknął wąż. - Przekażę wiadomość, Polgaro.
- Puść go - poleciła Silkowi ciocia Pol.
Niski mężczyzna schylił się i opuścił rękę do ziemi. Wąż zsunął zwoje z ramienia, Silk uwolnił jego głowę i odskoczył. Gad spojrzał na niego krótko i odpełzł.
- Chyba wystarczy tej ulewy, Pol. - Pan Wilk wytarł twarz. Ciocia Pol niemal niedbale skinęła dłonią i deszcz ustał, jakby wiadro wylało się do końca.
- Musimy znaleźć Durnika - przypomniał Barak.
- Został za nami. - Garion wskazał występujący już z brzegów strumień. Zimny strach zaciskał mu piersi. Bał się tego, co mogą znaleźć, ale uspokoił się z trudem i poprowadził przyjaciół między drzewa.
- Kowal to dobry towarzysz - stwierdził Mandorallen. - Zaiste, nie chciałbym go utracić.
Głos rycerza był dziwnie przytłumiony, a jego twarz zdawała się niezwykle blada w słabym świetle. Jednak ręka bez drgnienia trzymała miecz. Tylko oczy zdradzały niepewność, jakiej Garion jeszcze u niego nie widział.
Woda kapała wokół nich z mokrych gałęzi.
- To było gdzieś tutaj. - Garion rozejrzał się uważnie. - Nie widzę żadnych śladów.
- Tu jestem - dobiegł z góry głos Durnika. Krył się wysoko na potężnym dębie i patrzył na nich. - Poszli już? - Ostrożnie zaczął schodzić po śliskim pniu. - Deszcz spadł w samą porę - oświadczył, zeskakując z ostatnich kilku stóp. - Trudno było dłużej bronić przed nimi tego drzewa.
Szybko i bez słowa ciocia Pol objęła dzielnego kowala, a potem, jakby zakłopotana tym gestem, zaczęła mu robić wymówki. Durnik cierpliwie znosił te słowa, a na jego twarzy pojawił się niezwykły wyraz.
Rozdział XXI
Tej nocy Garion spał niespokojnie. Budził się często, drżąc na wspomnienie dotyku człowieka z błota. Lecz w odpowiednim czasie noc - jak wszystkie noce - dobiegła końca i nastał świt, jasny i czysty. Drzemał jeszcze, przewracając się pod kocami, aż Ce’Nedra przyszła go obudzić.
- Garionie - powiedziała cicho, dotykając jego ramienia. - Śpisz?
Otworzył oczy i popatrzył na nią.
- Dzień dobry.
- Lady Polgara mówi, że powinieneś już wstawać. Garion ziewnął, przeciągnął się i usiadł. Spojrzał za klapę namiotu i zobaczył, że słońce świeci już jasno.
- Uczy mnie gotować - oświadczyła z dumą Ce’Nedra.
- To ładnie. - Garion odsunął z oczu kosmyk włosów. Przyglądała mu się przez chwilę. Drobna twarz wyrażała powagę, a w zielonych oczach lśniła determinacja.
- Garionie.
- Tak?
- Wczoraj byłeś bardzo dzielny. Wzruszył ramionami.
- Dzisiaj pewnie za to oberwę.
- Za co?
- Ciocia Pol i dziadek nie lubią, kiedy próbuję być dzielny - wyjaśnił. - Wciąż uważają mnie za dziecko i nie chcą, żeby coś mi się stało.
- Garionie! - zawołała ciocia Pol od niewielkiego ogniska, nad którym gotowała śniadanie. - Potrzebuję chrustu! Chłopiec westchnął i odrzucił koc. Wciągnął buty, przypasał miecz i ruszył do lasu.
Pod drzewami wciąż było mokro po ulewie, jaką przywołała wczoraj ciocia Pol, i trudno było znaleźć suche drewno. Szukał wytrwale, wyciągał gałęzie spod leżących pni i skał. Milczące drzewa obserwowały go, ale dzisiaj były jakby mniej nieprzyjazne.
- Co tam robisz? - dobiegł z góry dźwięczny głos. Podniósł głowę i sięgnął do rękojeści miecza.
Na poziomym konarze wprost nad nim stała dziewczyna ubrana w tunikę, pas i sandały. Miała kasztanowe włosy, szare, błyszczące ciekawością oczy i bladą skórę, której zielonkawy odcień zdradzał, że jest Driadą. W lewej ręce trzymała łuk, w prawej strzałę na napiętej cięciwie. Strzała mierzyła prosto w Gariona.
Ostrożnie odsunął dłoń od miecza.
- Zbieram chrust - wyjaśnił.
- Po co?
- Jest potrzebny mojej cioci na ognisko.
- Ognisko? - Twarz dziewczyny pociemniała. Do połowy napięła swój mały łuk.
- Bardzo małe - zapewnił pospiesznie. - Do gotowania.
- Tutaj nie wolno palić ognisk - oznajmiła surowo.
- Musisz to powiedzieć cioci Pol - odparł Garion. - Ja tylko robię, co mi każą.
Dziewczyna gwizdnęła i zza pobliskiego drzewa wysunęła się druga. Również miała łuk. Jej włosy były niemal tak rude, jak włosy Ce’Nedry, a skóra także miała delikatny odcień koloru liści.
- To mówi, że zbiera chrust - zameldowała pierwsza. - Na ognisko. Myślisz, że powinnam je zabić?
- Xantha kazała nam sprawdzić, co to za jedni - odparła z namysłem rudowłosa. - Jeśli się okaże, że nie mają tu nic do roboty, możesz to zabić.
- No dobrze - zgodziła się kasztanowłosa z wyraźnym rozczarowaniem. - Ale nie zapominaj, że ja to znalazłam. Kiedy przyjdzie pora, ja to zabiję.
Garion poczuł, że włosy jeżą mu się na karku.
Rudowłosa gwizdnęła i zza drzew wynurzyło się pół tuzina uzbrojonych Driad. Wszystkie były drobne, a ich włosy miały barwy czerwieni i złota, przywodzące na myśl kolory jesiennych liści. Otoczyły Gariona i przyglądały mu się, chichocząc i paplając.
- To jest moje. - Kasztanowłosa Driada zeszła z drzewa. - Znalazłam to, a Xera mówi, że będę mogła to zabić.
- Zdrowo wygląda - zauważyła inna. - I jest chyba oswojone. Może lepiej to zatrzymać? Czy to samiec?
- Sprawdźmy, to się przekonamy - zaśmiała się inna.
- Jestem samcem - oświadczył chłopiec, rumieniąc się mimowolnie.
- Szkoda to zmarnować - stwierdziła inna. - Może zatrzymamy to na trochę, a potem zabijemy?
- Jest moje - powtórzyła z uporem pierwsza Driada. - Kiedy będę chciała je zabić, to zabiję. Władczo chwyciła Gariona za ramię.
- Poszukajmy innych - zaproponowała ta, którą nazywały Xerą. - Palą ogniska, a nie możemy przecież na to pozwolić.
- Tylko jedno, nieduże - zapewnił nerwowo Garion.
- Zabierzcie to - rozkazała Xera i ruszyła w stronę obozu. Wysoko w górze drzewa mruczały coś do siebie.
Ciocia Pol czekała spokojnie, gdy dotarli do polany, gdzie stały namioty. Nie zmieniając wyrazu twarzy, spojrzała na otaczające Gariona Driady.
- Witam drogie panie - powiedziała. Driady zaczęły szeptać między sobą.
- Ce’Nedra! - zawołała ta, którą zwały Xerą.
- Kuzynka Xera - odpowiedziała Ce’Nedra i obie objęły się serdecznie. Pozostałe Driady wyszły nieco dalej na polanę, spoglądając nerwowo na ognisko.
Ce’Nedra szybko wytłumaczyła Xerze, kim są, a Xera skinęła na pozostałe, by podeszły bliżej.
- To chyba przyjaciele - oznajmiła. - Zabierzemy ich do mojej matki, królowej Xanthy.
- Czy to znaczy, że nie mogę tego zabić? - spytała z irytacją kasztanowłosa Driada, wskazując małym paluszkiem na Gariona.
- Obawiam się, że nie - odparła Xera. Tamta odeszła, gniewnie wydymając usta. Garion odetchnął z ulgą.
Wtedy zza namiotu wynurzył się pan Wilk i z szerokim uśmiechem popatrzył na grupkę Driad.
- To Belgarath! - krzyknęła jedna z nich i podbiegła do niego z radością. Zarzuciła mu ręce na szyję, pociągnęła jego głowę w dół i wycisnęła na wargach głośny pocałunek. - Przyniosłeś nam cukierki? - zapytała.
Starzec przybrał stateczny wyraz twarzy i zaczął przeszukiwać swe liczne kieszenie. Słodycze pojawiały się i znikały równie szybko, gdy otaczające go Driady wyrywały mu łakocie z rąk.
- Masz dla nas jakieś nowe opowieści? - zapytała jedna z nich.
- Bardzo wiele. - Wilk z chytrą miną podrapał się po nosie. - Ale powinniśmy przecież zaczekać na wasze siostry. Też chciałyby je usłyszeć, prawda?
- Chcemy jedną tylko dla nas - oświadczyła Driada.
- A co mi dacie za tę specjalną opowieść?
- Pocałunki - zaproponowała bez namysłu. - Pięć pocałunków od każdej z nas.
- Mam wspaniałą opowieść - targował się Wilk. - Wartą więcej niż pięć. Powiedzmy: dziesięć.
- Osiem.
- Dobrze. Osiem to słuszna cena.
- Widzę, że już tu bywałeś, Stary Wilku - zauważyła z przekąsem ciocia Pol.
- Odwiedzam je od czasu do czasu - przyznał uprzejmie.
- Te słodycze są dla nich niezdrowe.
- Odrobina na pewno nie zaszkodzi, Pol. A tak bardzo je lubią. Driada za słodycze zrobi prawie wszystko.
- Budzisz niesmak - stwierdziła.
Driady wokół pana Wilka wyglądały niemal jak ogród pełen wiosennych kwiatów... wszystkie, prócz kasztanowłosej, która schwytała Gariona. Stała nadąsana nieco z boku i bawiła się grotem strzały. Wreszcie podeszła do chłopca.
- Nie myślisz przypadkiem o ucieczce? - spytała z nadzieją.
- Nie - zapewnił gorąco. Westchnęła rozczarowana.
- I pewnie nie zechcesz nawet spróbować... jako szczególną przysługę dla mnie?
- Przykro mi.
Znowu westchnęła, tym razem z goryczą.
- Nigdy nie mam żadnej zabawy - poskarżyła się, po czym dołączyła do pozostałych.
Z namiotu wyłonił się Silk. Poruszał się wolno i ostrożnie. Kiedy Driady już się do niego przyzwyczaiły, wyszedł Durnik.
- One są jak dzieci, prawda? - stwierdził Garion, zwracając się do cioci Pol.
- Takie sprawiają wrażenie - odparła. - Ale są o wiele starsze, niż wyglądają. Driada żyje tak długo, jak jej drzewo, a dęby żyją przez bardzo długi czas.
- A czy są Driady-chłopcy? - zapytał. - Widziałem tylko dziewczęta.
- Nie ma Driad-chłopców. - Ciocia wróciła do gotowania.
- Więc jak...? To znaczy... - zawahał się. Czuł, że uszy stają mu w ogniu.
- W tym celu chwytają zwykłych mężczyzn. Podróżnych i tak dalej.
- Aha - rozważnie porzucił ten temat.
Kiedy zjedli śniadanie i starannie zalali ogień wodą ze strumienia, osiodłali konie i ruszyli przez Las. Pan Wilk szedł przodem, a małe Driady otaczały go ciągle, śmiały się i mówiły jedna przez drugą jak rozbawione dzieci. Pomruk drzew nad nimi nie był już nieprzyjazny; jechali wśród powitalnego szelestu miliona liści.
Późnym popołudniem dotarli na wielką polanę. W samym środku stał dąb tak ogromny, że Garion z trudem mógł uwierzyć, by coś tak wielkiego mogło być żywe. Tu i tam w omszałym pniu widział dziuple rozmiarów jaskini, a dolne konary były szerokie jak gościńce i ocieniały niemal całą polanę. Chłopiec poczuł delikatne muśnięcie umysłu, jakby lekkie dotknięcie liścia na policzku. Nie przypominało to niczego, co w życiu odczuwał, ale także zdawało się go witać.
Drzewo dosłownie roiło się od Driad, siedzących na gałęziach jak kwiaty. Ich śmiechy i dziewczęce wołania wypełniały powietrze niby ptasie piosenki.
- Powiem matce, że już jesteśmy - oświadczyła Driada zwana Xerą i ruszyła do drzewa.
Garion i pozostali zeskoczyli z siodeł i stali niepewni obok wierzchowców. Z góry obserwowały ich Driady; szeptały do siebie i chichotały często.
Z nieznanych powodów otwarte, wesołe spojrzenia Driad zawstydzały Gariona. Przysunął się bliżej cioci Pol i zauważył, że inni także zebrali się wokół niej, jakby podświadomie szukali obrony.
- Gdzie księżniczka? - zapytała.
- Tu niedaleko, pani Pol - odparł Durnik. - Rozmawia z Driadami.
- Nie spuszczaj jej z oka. A gdzie mój ojciec-włóczęga?
- Koło drzewa - poinformował Garion. - Driady chyba bardzo go lubią.
- Stary głupiec - stwierdziła posępnie ciocia Pol.
Po chwili z otworu w pniu, trochę powyżej pierwszych, szerokich konarów, wyłoniła się kolejna Driada. Zamiast krótkiej tuniki, jak inne, miała na sobie rodzaj miękkiej zielonej sukni, a jej włosy przytrzymywał wianek z czegoś, co przypominało jemiołę. Z wdziękiem zstąpiła na ziemię.
Ciocia Pol wyszła na spotkanie, a pozostali szli za nią w dyktowanej szacunkiem odległości.
- Droga Polgaro - powitała ją ciepło Driada. - To już tak długo.
- Mamy swoje obowiązki, Xantho. Objęły się przyjaźnie.
- Czy przyprowadziłaś nam ich w darze? - spytała Xantha, patrząc z podziwem na stojących z tyłu mężczyzn.
- Niestety, Xantho - roześmiała się ciocia Pol. - Chętnie bym ci ich podarowała, ale obawiam się, że jeszcze będą mi potrzebni.
- Trudno - westchnęła z udawanym żalem królowa. - Zjecie z nami kolację, oczywiście?
- Z radością. Ale czy najpierw możemy chwilę pomówić? Odeszły na stronę i rozmawiały cicho. Tymczasem Driady wynosiły z dziupli drzewa pakunki i woreczki, szykując bankiet na trawie pod szerokimi konarami.
Posiłek, jaki przygotowały, wyglądał przedziwnie. Zwykłe pożywienie Driad składało się chyba wyłącznie z orzechów, owoców i grzybów, wszystko to przyrządzane na surowo. Barak usiadł i spojrzał ponuro na proponowane dania.
- Bez mięsa - mruknął.
- Ale i tak rozgrzewa krew - pocieszył go Silk. Barak łyknął podejrzliwie z kubka.
- Woda - oznajmił z niesmakiem.
- To może być przyjemna odmiana, kiedy raz pójdziesz do łóżka trzeźwy - zauważyła ciocia Pol, siadając obok nich.
- To na pewno niezdrowe - odparł.
Ce’Nedra zajęła miejsce w pobliżu królowej. Najwyraźniej chciała z nią porozmawiać, a że nie miała okazji, by zrobić to na osobności, przemówiła wreszcie przy wszystkich.
- Chcę prosić o pewną łaskę, wasza wysokość.
- Proś, dziecko - powiedziała z uśmiechem Xantha.
- To naprawdę drobiazg - zapewniła Ce’Nedra. - Potrzebuję schronienia na kilka lat. Mój ojciec z wiekiem traci rozum. Muszę pozostać z dala od niego, póki nie odzyska rozsądku.
- W jakiż to sposób Ran Borune stał się nierozumny?
- Nie wypuszcza mnie z pałacu i upiera się, żebym na szesnaste urodziny wyjechała do Rivy - wyjaśniła oburzonym tonem księżniczka. - Czy kto słyszał o czymś podobnym?
- A dlaczego chce cię wysłać do Rivy?
- Chodzi o jakiś głupi traktat. Nikt już nawet nie pamięta powodów.
- Jeśli to traktat, musi być dotrzymany, kochanie - pouczyła łagodnie królowa.
- Nie pojadę do Rivy - oznajmiła Ce’Nedra. - Zostanę tutaj, dopóki nie minie dzień moich szesnastych urodzin i koniec.
- Nie, moja droga - odparła stanowczo królowa. - Nie zostaniesz.
- Co? - Ce’Nedra była wstrząśnięta.
- My także mamy swój traktat. Umowa z rodem Borunów jest aż nadto wyraźna. Nasz Las będzie nietykalny tak długo, jak długo wszystkie żeńskie potomkinie księżniczki Xorii pozostaną z Boranami. Twoim obowiązkiem jest trwać przy ojcu i posłusznie wypełniać jego wolę.
- Ale jestem Driadą - szlochała Ce’Nedra. - Moje miejsce jest tutaj.
- Jesteś także człowiekiem - odparła królowa. - I twoje miejsce jest przy ojcu.
- Nie chcę jechać do Rivy. To poniżające. Xantha spojrzała na nią surowo.
- Nie bądź głupim dzieciakiem. Twoje obowiązki zostały jasno określone. Masz je jako Driada, jako Borune i jako księżniczka imperium. Twoje niemądre zachcianki nie mają tu znaczenia. Jeśli traktat wymaga, byś pojechała do Rivy, to musisz jechać.
Nieodwołalna decyzja królowej wyraźnie wstrząsnęła Ce’Nedrą. Umilkła i siedziała nadąsana. Królowa zwróciła się do pana Wilka.
- Wiele dziwnych wieści krąży po świecie - powiedziała. - Niektóre dotarły nawet tutaj. Sądzę, że w krainach ludzi dzieje się coś ważnego, co może odmienić także nasze życie w Lesie. Chyba powinnam wiedzieć, co to takiego.
Wilk przytaknął z powagą.
- Powinnaś - zgodził się. - Klejnot Aldura został wykradziony z Dworu Rivańskiego Króla przez Zedara
Apostatę. Xantha na moment wstrzymała oddech.
- Jak? - zapytała. Wilk rozłożył ręce.
- Nie wiemy. Zedar próbuje dotrzeć z Klejnotem do królestw Angaraków. Kiedy się tam znajdzie, użyje mocy kamienia, by obudzić Toraka.
- To nie może się zdarzyć - oświadczyła królowa. - Jakie podjęto środki?
- Alornowie i Sendarzy gotują się do wojny. Arendowie obiecali pomoc, a Ran Borune został powiadomiony, choć nie złożył żadnych obietnic. Borunowie bywają czasem kłopotliwi - spojrzał na nadąsana Ce’Nedrę.
- Więc wojna? - zapytała ze smutkiem królowa.
- Obawiam się, że tak, Xantho - przyznał. - Ścigam Zedara wraz z innymi, których tu widzisz. Mam nadzieję schwytać go i odzyskać Klejnot, zanim dotrze z nim do Toraka. Przypuszczani, że jeśli mi się uda, Angarakowie i tak zaatakują Zachód. Z rozpaczy. Pewne starożytne proroctwa są już bliskie spełnienia. Wszędzie widać znaki i nawet zdeformowane zmysły Grolimów potrafią je dostrzec.
- Sama widziałam niektóre z tych znaków, Belgaracie - westchnęła królowa. - Miałam nadzieję, że się myliłam. Jak wygląda ten Zedar?
- Jest bardzo podobny do mnie. Przez długi czas służyliśmy temu samemu Mistrzowi, a to zostawia pewne ślady.
- Ktoś taki przejeżdżał w zeszłym tygodniu przez północne regiony Lasu i przekroczył granicę Nyissy - oświadczyła Xantha. - Gdybyśmy wiedziały, mogłybyśmy go zatrzymać.
- Zatem jesteśmy bliżej, niż myślałem. Czy był sam?
- Nie. Miał przy sobie dwójkę sług Toraka. I małego chłopca. Wilk spojrzał zaskoczony.
- Chłopca?
- Tak. Mniej więcej sześcioletniego.
Starzec zmarszczył czoło, a po chwili szeroko otworzył oczy.
- Więc tak tego dokonał! - wykrzyknął. - Nigdy o tym nie pomyślałem.
- Pokażemy ci, gdzie przekroczył rzekę graniczną - zaproponowała Xantha. - Muszę cię jednak ostrzec, że marsz tak dużej grupy może być niebezpieczny. Na tych bagnach Salmissra wszędzie ma oczy.
- Mam już plan na taką okazję - zapewnił ją pan Wilk. Zwrócił się do Baraka. - Jesteś pewien, że okręt będzie czekał przy ujściu Leśnej Rzeki? - zapytał.
- Będzie - zapewnił Cherek. - Na Grinnegu można polegać.
- To dobrze. Zatem Silk i ja podejmiemy trop Zedara, a pozostali popłyną rzeką do morza. Poprowadzicie okręt wzdłuż brzegu, potem w górę Rzeki Węża do Sthiss Tor. Tam się spotkamy.
- Azali sądzisz, że rozsądnym jest podział naszej grupy w miejscu tak niebezpiecznym jak Nyissa? - zapytał Mandorallen.
- To konieczne - zapewnił Wilk. - Ludzie węże czują się w swoich dżunglach jak w domu i nie lubią obcych. Silk i ja samotnie możemy podróżować szybciej i bardziej dyskretnie.
- Gdzie wyznaczysz spotkanie? - chciał wiedzieć Barak.
- Jest tam drasańska enklawa handlowa - odparł Silk. - Niedaleko portu Sthiss Tor. Kilku tamtejszych kupców jest moimi przyjaciółmi. Pytajcie o Radeka z Boktoru. Jeśli nas tam nie będzie, zostawimy wiadomość, gdzie nas szukać.
- A co ze mną? - wtrąciła Ce’Nedra.
- Myślę, że zostaniesz z nami - odpowiedziała jej ciocia Pol.
- Nie ma powodu, bym jechała do Nyissy.
- Pojedziesz, bo ja ci każę jechać. Nie jestem twoim ojcem, Ce’Nedro. Twoje dąsy nie złamią mi serca, a trzepotanie rzęsami nie robi na mnie wrażenia.
- Ucieknę - zagroziła księżniczka.
- To bardzo głupi pomysł - odparła zimno ciocia Pol. - Będę musiała sprowadzić cię z powrotem, co uznasz za niezbyt przyjemne. Sprawy tego świata są zbyt istotne, by przywiązywać wagę do kaprysów jednej rozpuszczonej dziewczynki. Zostaniesz ze mną i w dniu szesnastych urodzin staniesz na Dworze Rivańskiego Króla, choćbym miała cię tam zawieźć w łańcuchach. Mamy za wiele zajęć, by nadal ci nadskakiwać.
Ce’Nedra patrzyła na nią przez chwilę, a potem nagle zalała się łzami.
Rozdział XXII
Nazajutrz, nim wstało słońce, a lekka mgła wciąż unosiła się pod konarami wielkich dębów, pan Wilk i Silk szykowali się do wyprawy przez bagna Nyissy. Garion siedział na kłodzie i posępnie obserwował, jak starzec pakuje prowiant.
- Czegoś taki smutny? - zapytał go Wilk.
- Wolałbym, żebyśmy się nie rozstawali.
- To tylko parę tygodni.
- Wiem. Ale i tak... - Garion wzruszył ramionami.
- Opiekuj się ciocią, kiedy mnie nie będzie. - Wilk zawiązał sakwę.
- Dobrze.
- I nie zdejmuj amuletu. Nyissa to niebezpieczne miejsce.
- Będę pamiętał - obiecał chłopiec. - Bądź ostrożny, dziadku.
Starzec spojrzał na niego z powagą; biała broda lśniła w zamglonym blasku poranka.
- Zawsze jestem ostrożny, Garionie - zapewnił.
- Robi się późno, Belgaracie! - zawołał Silk, prowadząc dwa konie.
Wilk skinął głową.
- Zobaczymy się za dwa tygodnie w Sthiss Tor - obiecał Garionowi.
Chłopiec uścisnął go pospiesznie i natychmiast się odwrócił, by nie widzieć, jak odjeżdżają. Przeszedł przez polanę do miejsca, gdzie Mandorallen spoglądał w zadumie na kłęby mgły.
- Rozstania budzą melancholię - westchnął rycerz.
- To nie jedyny problem, prawda, Mandorallenie?
- Spostrzegawcze z ciebie chłopię.
- Co cię dręczy? Przez ostatnie dwa dni dziwnie się zachowujesz.
- Odkryłem w sobie niezwykłe uczucie, Garionie, i nie podoba mi się ono wcale.
- Tak? Co to takiego?
- Lęk - odparł krótko Mandorallen.
- Lęk? Przed czym?
- Przed glinianymi ludźmi. Nie wiem czemu, ale samo ich istnienie napełniło chłodem mą duszę.
- Wszystkich nas przerazili, Mandorallenie - stwierdził Garion.
- Nigdy dotąd się nie bałem - wyznał cicho rycerz.
- Nigdy?
- Nawet jako dziecko. Gliniani ludzie wzbudzili we mnie dreszcz i rozpaczliwie zapragnąłem uciec.
- Ale nie uciekłeś - przypomniał mu chłopiec. - Zostałeś i walczyłeś.
- Tym razem tak - przyznał Mandorallen. - Ale co się zdarzy następnym razem? Teraz, gdy lęk odnalazł drogę do mego ducha, któż wiedzieć może, kiedy znowu powróci? W rozpaczliwej godzinie, gdy misji naszej powodzenie zawiśnie na włosku, czy podły lęk nie położy swej zimnej dłoni na mym sercu i nie odbierze mi męstwa? Taka możliwość nęka moją duszę. Cierpię męki wstydu za swoją słabość i winę.
- Wstydu? Bo okazałeś się człowiekiem? Jesteś dla siebie zanadto surowy, Mandorallenie.
- Zbyt łaskaw jesteś, chłopcze, tak mnie usprawiedliwiając, lecz zawód, jaki sprawiłem, zanadto jest bolesny dla tak prostego przebaczenia. Walczyłem o doskonałość i sądzę, że byłem już bliski celu. Ta doskonałość jednakże, którą świat cały podziwiał, jest teraz skażona. I trudno mi uznać tę gorzką prawdę. - Odwrócił się i Garion ze zdumieniem dostrzegł łzy w jego oczach. - Zechceszli pomóc mi przywdziać zbroję?
- Oczywiście.
- Odczuwam głębokie pragnienie okrycia się stalą. Być może wzmocni to me tchórzliwe serce.
- Nie jesteś tchórzem - zaoponował Garion. Mandorallen westchnął smutnie.
- Czas tylko może to okazać.
Gdy nadeszła chwila odjazdu, Xantha przemówiła do nich raz jeszcze.
- Życzę wam wszystkiego najlepszego. Pomogłabym wam, gdyby to było możliwe, ale Driadę łączą z jej drzewem więzy, których nie można rozerwać. Moje drzewo jest już bardzo stare i muszę się nim opiekować - spojrzała czule na widoczny w porannej mgle ogromny dąb. - Jesteśmy w niewoli u siebie nawzajem, ale to jarzmo miłości.
Raz jeszcze Garion poczuł to samo lekkie dotknięcie umysłu, jakiego doświadczył wczoraj, gdy po raz pierwszy zobaczył gigantyczne drzewo. W tym muśnięciu było pożegnanie i coś, co wydawało się przestrogą.
Królowa Xantha wymieniła zdziwione spojrzenia z ciocią Pol, po czym z uwagą popatrzyła na Gariona.
- Kilka moich młodszych córek odprowadzi was do rzeki, która jest południową granicą naszego Lasu - mówiła dalej. - Stamtąd będziecie już mieli prostą drogę do morza. - Nie zmieniła tonu, ale w jej oczach pojawiła się zaduma.
- Dzięki ci, Xantho. - Ciocia Pol uścisnęła królową Driad. - Gdybyś przekazała Borunom wiadomość, że Ce’Nedra jest bezpieczna i podróżuje ze mną, imperator z pewnością by się trochę uspokoił.
- Zawiadomię ich, Polgaro - obiecała Xantha. Dosiedli wierzchowców i podążyli za grupą mniej więcej sześciu Driad, które przemykały wokół jak motyle, prowadząc ich na południe. Z jakiegoś powodu Garion odczuwał przygnębienie i nie zwracał uwagi na okolicę. W milczeniu jechał krętą leśną ścieżką obok Durnika.
Przed południem pod drzewami zaległ półmrok. Jechali w milczeniu przez posępny las. Przestroga, jaką usłyszał Garion na polanie królowej Xanthy, jakby odbijała się echem w trzeszczeniu konarów i szeleście liści.
- Chyba pogoda się zmienia. - Durnik podniósł głowę. - Szkoda, że nie widać nieba.
Garion przytaknął. Usiłował stłumić przeczucie bliskiego zagrożenia.
Mandorallen w zbroi i Barak w kolczudze jechali na czele, a Hettar w skórzanej kurcie ze stalowymi krążkami zamykał kolumnę. Groźne przeczucie dosięgnęło chyba wszystkich, gdyż jechali czujnie, trzymając ręce blisko broni i rozglądając się na wszystkie strony.
I nagle dookoła pojawili się tolnedrańscy legioniści. Wyłaniali się zza krzaków albo wychodzili zza drzew. Nie próbowali atakować; po prostu stali w swych lśniących napierśnikach, z krótkimi włóczniami gotowymi do walki.
Barak zaklął, a Mandorallen ściągnął wodze swego rumaka.
- Odstąpcie! - nakazał żołnierzom i groźnie opuścił lancę.
- Spokojnie - ostrzegł Barak.
Driady raz tylko spojrzały zdumione na żołnierzy, po czym rozpłynęły się w mrocznym lesie.
- Cóż sądzisz o tym, lordzie Baraku? - zapytał wesoło Mandorallen. - Nie może być ich więcej niż setka. Zaatakujemy?
- Któregoś dnia będziemy musieli odbyć dłuższą rozmowę o pewnych sprawach - odparł Barak. Spojrzał przez ramię, dostrzegł zbliżającego się Hettara i westchnął. - No cóż, możemy chyba zaczynać. - Zaciągnął pasy tarczy i poluzował miecz w pochwie. - Czy dać im szansę ucieczki?
- Miłosierna propozycja, lordzie Baraku - zgodził się Mandorallen.
Na ścieżce pojawiła się grupa jeźdźców. Ich przywódcą był wysoki mężczyzna w błękitnym, lamowanym srebrem płaszczu. Napierśnik i hełm miał inkrustowane złotem, a kopyta dumnego kasztanowego ogiera wyrzucały w górę wilgotne liście.
- Wspaniale - oświadczył, gdy podjechali bliżej. - Absolutnie cudownie.
Ciocia Pol chłodno spojrzała na nowo przybyłego.
- Czy legiony nie mają nic lepszego do roboty niż napaści na podróżnych? - zapytała.
- To mój legion, pani - odparł arogancko mężczyzna w niebieskim płaszczu. - I robi to, co mu każę. Widzę, że jest wśród was księżniczka Ce’Nedra.
- Gdzie i z kim podróżuję jest wyłącznie moją sprawą, wasza wysokość - oznajmiła wyniośle Ce’Nedra. - Nie powinno to obchodzić Wielkiego Księcia Kadora z rodu Vordue.
- Twój ojciec się niepokoi, księżniczko - odparł Kador. - Cała Tolnedra cię szuka. Kim są ci ludzie?
Garion próbował ją ostrzec marszcząc czoło i kręcąc głową, ale było już za późno.
- Dwaj rycerze na czele naszej grupy to sir Mandorallen, baron Vo Mandor i lord Barak, jarl Trellheim. Algarski wojownik, strzegący tyłów, to Hettar, syn Cho-Haga, przywódcy wodzów klanów Algarii. Ta dama...
- Sama potrafię się przedstawić, kochanie - przerwała jej gładko ciocia Pol. - Chciałabym wiedzieć, co sprowadza Wielkiego Księcia Vordue tak daleko na południe Tolnedry.
- Mam tutaj sprawy do załatwienia, pani - odparł Kador.
- Najwyraźniej.
- Księżniczki szukają wszystkie legiony imperium, ale to ja ją znalazłem.
- To zadziwiające, że Vorduańczyk tak bardzo pragnie pomóc w poszukiwaniach księżniczki Borunów - zauważyła ciocia Pol. - Zwłaszcza biorąc pod uwagę odwieczną wrogość obu rodów.
- Przerwijmy może tę bezsensowną pogawędkę - zaproponował lodowatym tonem Kador. - Kierujące mną motywy to tylko moja sprawa.
- Z pewnością bardzo nieprzyjemna - dodała.
- Chyba się zapominasz, pani. W końcu jestem, kim jestem, a także, co ważniejsze, kim się stanę.
- A kim wasza książęca mość się stanie?
- Będę Ranem Vordue, imperatorem Tolnedry - oznajmił Kador.
- Doprawdy? A co robi w Lesie Driad przyszły imperator Tolnedry?
- To, co niezbędne dla ochrony moich interesów. W tej chwili jest koniecznym, by księżniczka Ce’Nedra znalazła się pod moją opieką.
- Mój ojciec może mieć w tej sprawie coś do powiedzenia, książę Kadorze - wtrąciła Ce’Nedra. - Jak również w sprawie twoich ambicji.
- Co powie Ran Borune, zupełnie mnie nie obchodzi. Jestem potrzebny Tolnedrze i żadna sztuczka Borunów nie odbierze mi korony imperium. To jasne, że plany starego, by poślubić cię Honethowi albo Horbicie, wzbudziły w tych rodach pewne nieuzasadnione pretensje do tronu. To mogłoby skomplikować moje plany, ale zamierzam do tego nie dopuścić.
- Żeniąc się ze mną osobiście? - spytała pogardliwie księżniczka. - Nie dożyjesz tego.
- Nie - zaprzeczył Kador. - Nie interesuje mnie Driada na żonę. W przeciwieństwie do Borunów, ród Vordue wierzy w zachowanie czystej i nie skażonej krwi.
- Więc zamierzasz mnie więzić?
- Obawiam się, że to niemożliwe. Imperator wszędzie ma uszy. To prawdziwy pech, że uciekłaś akurat wtedy, wasza wysokość. Wiele mnie kosztowało wprowadzenie agenta do cesarskiej kuchni i zdobycie odpowiedniej ilości rzadkiej nyissańskiej trucizny. Zadbałem nawet, by ułożyć list z wyrazami współczucia do twojego ojca.
- Jakże uprzejmie z twojej strony. - Ce’Nedra wyraźnie pobladła.
- Niestety, teraz zmuszony jestem użyć bardziej bezpośrednich metod - mówił dalej Kador. - Ostry nóż i kilka stóp ziemi położą kres twemu niefortunnemu udziałowi w politycznych rozgrywkach Tolnedry. Naprawdę, bardzo mi przykro, księżniczko. Nic do ciebie nie mam, sama rozumiesz. Muszę jednak dbać o swoje interesy.
- Plan twój, książę Kadorze, ma jedną niewielką skazę - wtrącił Mandorallen, starannie opierając lancę o drzewo.
- Nie dostrzegam jej, baronie - odparł zadowolony z siebie Kador.
- Błąd twój na tym polega, żeś zbyt pospiesznie wszedł w zasięg mego miecza - wyjaśnił Mandorallen. - Twa głowa jest już stracona, a człowiek bez głowy nie może nosić korony.
Garion wiedział, że zuchwałość rycerza bierze się po części z chęci wykazania, że już się nie boi. Kador spojrzał na Mandorallena z lękiem.
- Nie zrobisz tego - rzekł bez wielkiej pewności. - Mamy zbyt dużą przewagę.
- Tak myśląc, wykazujesz nieroztropność - stwierdził Mandorallen. - Jestem najtęższym z żyjących rycerzy i noszę zbroję. Żołnierze twoi kłaść się będą przede mną niby źdźbła trawy. Jesteś zgubiony, Kadorze.
Wydobył swój wielki miecz.
- To musiało się zdarzyć - mruknął z przekąsem Barak do Hettara i także chwycił za broń.
- Nie sądzę, byśmy na to pozwolili - odezwał się czyjś szorstki głos. Znajoma postać w czarnym płaszczu wyjechała na karym koniu zza pobliskiego drzewa. Przybysz wymruczał kilka słów i wykonał szybki gest prawą ręką. Garion wyczuł jakby pchnięcie i niezwykły huk. Miecz wyrwał się z dłoni Mandorallena.
- Dzięki, Asharaku - powiedział z ulgą Kador. - Nie przewidziałem tego.
Mandorallen zdjął stalową rękawicę i masował rękę, jak gdyby otrzymał silny cios. Hettar zmrużył oczy, po czym jego twarz stała się dziwnie pozbawiona wyrazu. Czarny rumak Murga spojrzał na niego z zaciekawieniem, po czym niemal pogardliwie odwrócił głowę.
- I co, Sha-Darze? - zaśmiał się Asharak, krzywiąc swą poznaczoną bliznami twarz. - Zechesz spróbować jeszcze raz?
Na twarzy Hettara malował się wyraz obrzydzenia.
- To nie jest koń - powiedział. - Wygląda jak koń, ale to coś innego.
- Owszem - przyznał Asharak. - Coś zupełnie innego. Możesz sięgnąć do niego myślą, jeśli masz ochotę, ale nie sądzę, żeby ci się spodobało to, co tam znajdziesz.
Zeskoczył z siodła i podszedł do jeńców. Oczy mu płonęły. Przed ciocią Pol zatrzymał się i skłonił drwiąco.
- Tak oto spotykamy się znowu, Polgaro.
- Napracowałeś się, Chamdarze - odparła. Książę, który właśnie zsiadał z konia, sprawiał wrażenie zdziwionego.
- Znasz tę kobietę, Asharaku?
- On ma na imię Chamdar, książę - poprawiła ciocia Pol. - I jest kapłanem Grolimów. Sądziłeś, że kupuje jedynie twój honor, ale przekonasz się wkrótce, że sprzedałeś mu o wiele więcej. - Wyprostowała się w siodle, a białe pasemko włosów zajaśniało blaskiem. - Byłeś interesującym przeciwnikiem, Chamdarze. Chyba nawet będę za tobą tęskniła.
- Nie próbuj tego, Polgaro - ostrzegł pospiesznie Grolim. - Trzymam dłoń zaciśniętą wokół serca chłopaka. Gdy tylko zaczniesz koncentrować wolę, on umrze. Wiem, kim jest i jak bardzo jest dla ciebie ważny.
Zmrużyła oczy.
- Łatwo to mówić, Chamdarze.
- Chciałabyś sprawdzić? - zakpił.
- Zsiadać - rozkazał ostro Kador, a legioniści zrobili krok do przodu.
- Róbcie, co mówi - poleciła spokojnie ciocia Pol.
- Długo trwał ten pościg, Polgaro - stwierdził Chamdar. - Gdzie jest Belgarath?
- Niedaleko. Jeśli zaczniesz uciekać już zaraz, może ci się uda, zanim wróci.
- Nie - roześmiał się. - Wiedziałbym, gdyby był aż tak blisko.
Odwrócił się i spojrzał z uwagą na Gariona.
- Urosłeś, chłopcze. Już od dawna nie mogliśmy ze sobą rozmawiać.
Garion patrzył na pooraną bliznami twarz wroga, czujny, ale - co dziwne - nie przestraszony. Walka między nimi, na którą czekał przez całe życie, miała się właśnie rozpocząć. Coś bardzo głęboko ukryte w jego umyśle mówiło, że jest gotów.
Chamdar badawczo spojrzał mu w oczy.
- Jeszcze nie wie, prawda? - zapytał cioci Pol. I znów się roześmiał. - Jak bardzo jesteś kobietą, Polgaro. Trzymałaś to przed nim w sekrecie dla samego sekretu. Już dawno powienienem ci go odebrać.
- Zostaw go w spokoju, Chamdarze - nakazała. Nie zwracał na to uwagi.
- Jakie jest jego prawdziwe imię, Polgaro? Powiedziałaś mu już?
- To nie twoja sprawa.
- Ależ moja. Czuwałem nad nim niemal tak starannie jak ty. Byłaś jego matką, ale ja byłem ojcem. Wspólnie wychowaliśmy wspaniałego syna... ale wciąż chciałbym poznać jego prawdziwe imię. Wyprostowała się.
- To zaszło już dość daleko, Chamdarze - stwierdziła zimno. - Jakie są twoje warunki?
- Żadnych warunków, Polgaro - odparł Grolim. - Ty, chłopiec i ja ruszamy do miejsca, gdzie Torak oczekuje chwili swego przebudzenia. Przez cały czas będę miał w ręku serce chłopca, więc będziesz odpowiednio uległa. Zedar i Ctuchik zniszczą się wzajemnie w walce o Klejnot... chyba że Belgarath znajdzie ich pierwszy i sam pokona. Klejnot jednak mnie nie interesuje. To ciebie i chłopaka szukam od samego początku.
- Czyli tak naprawdę wcale nie próbowałeś nas zatrzymać?
- Zatrzymać? - parsknął Chamdar. - Próbowałem wam pomóc. Zedar i Ctuchik mają tu swoich podwładnych. Przeszkadzałem im i wprowadzałem w błąd na każdym kroku, byście tylko zdołali się przedostać. Wiedziałem, że prędzej czy później Belgarath postanowi samotnie ruszyć za Klejnotem. Gdy to nastąpi, będę mógł schwytać ciebie i chłopca.
- W jakim celu?
- Nadal nie rozumiesz? Pierwszym, co zobaczy Torak po przebudzeniu, będzie narzeczona i jego śmiertelny wróg, klęczący przed nim w łańcuchach. Za tak królewski dar zostanę wyniesiony ponad wszystkich.
- W takim razie pozwól odejść pozostałym.
- Inni mnie nie interesują. Zostaną tutaj ze szlachetnym Kadorem. Nie przypuszczam, by uznał za wygodne pozostawienie ich przy życiu, ale to jego sprawa. Ja już mam to, czego chciałem.
- Ty świnio! - krzyknęła ciocia Pol z bezsilną złością. - Ty brudna świnio!
Chamdar podszedł z uśmiechem i uderzył ją w twarz.
- Naprawdę powinnaś panować nad swoim językiem, Polgaro.
Umysł Gariona sprawiał wrażenie, że za moment eksploduje. Widział Durnika i pozostałych, trzymanych przez legionistów. Jego uznali za niegroźnego. Ruszył w kierunku swego wroga, po drodze sięgając po sztylet.
Nie w ten sposób! To był ten oschły głos w myślach. Istniał tam zawsze, lecz teraz utracił swą bierność i obojętność.
Zabiję go! oświadczył bezgłośnie Garion pod sklepieniami swego umysłu.
Nie w ten sposób, ostrzegł znowu głos. Nie pozwolą ci. Nie nożem.
Więc jak?
Pamiętasz, co mówił Belgarath? Wola i Słowo.
Nie potrafię. Nie umiem tego zrobić.
Jesteś, kim jesteś. Pokażę ci. Patrz!
Nie wzywany, lecz tak wyraźny, jakby widział go w rzeczywistości, nadpłynął obraz Boga Toraka, cierpiącego w ogniu Klejnotu Aldura. Widział topniejącą twarz i płonące palce. A potem twarz zmieniała się i odkształcała, aż stała się obliczem mrocznego strażnika, którego umysł, odkąd pamiętał, był połączony z jego umysłem. Patrzył na obraz Chamdara objętego straszliwym ogniem i czuł, jak wzbiera w nim moc.
Teraz! rozkazał mu głos. Działaj!
To wymagało ciosu. Nic innego nie mogło ukoić wściekłości. Skoczył na uśmiechniętego drwiąco Grolima tak szybko, że żaden z legionistów nie zdążył go zatrzymać. Uderzył prawą ręką i w chwili, gdy dłoń dotknęła blizn na policzku, poczuł, że cała nagromadzona moc przepływa przez srebrzyste znamię.
- Płoń! - rozkazał i zapragnął, by tak się stało. Chamdar odsunął się, zaskoczony nagłym atakiem.
Twarz wyrażała gniew, lecz zaraz oczy rozszerzyły się w straszliwym zrozumieniu. Przez jedną chwilę wpatrywał się w Gariona z absolutną grozą, potem rysy wykrzywiły się w agonii.
- Nie! - krzyknął chrapliwie. Policzek zaczął mu dymić i kipieć w miejscu, gdzie uderzył srebrzysty znak. Smużki dymu unosiły się z czarnej szaty, jak gdyby ktoś rzucił ją na rozpalony piec. Chamdar krzyknął i zakrył rękami twarz. Palce strzeliły płomieniem. Krzyknął znowu i wijąc się upadł na wilgotną ziemię.
Nie ruszaj się! Tym razem był to głos cioci Pol, rozbrzmiewający dźwięcznie w myślach Gariona.
Chamdar miał już w ogniu całą twarz, a echo odbijało w mrocznym lesie jego wrzaski. Legioniści cofali się - byle dalej od płonącego człowieka. Garion poczuł, że jest mu niedobrze. Zaczął się odwracać.
Nie osłabnij! powiedział mu głos cioci Pol. Kieruj na niego swą wolę!
Garion stał nad płonącym Grolimem. Mokre liście na ziemi żarzyły się i dymiły w miejscach, gdzie przetoczył się Chamdar, walcząc z pochłaniającym go ogniem. Płomienie strzelały mu z piersi, a krzyki stawały się coraz słabsze. Ze straszliwym wysiłkiem stanął na nogi i błagalnym gestem wyciągnął do chłopca gorejące ręce. Nie miał już twarzy, a z ciała płynął czarny, tłusty dym, ścieląc się nisko przy ziemi.
- Panie - wychrypiał. - Łaski!
Litość obudziła się w sercu Gariona. Wszystkie lata ich tajemnego związku zaciążyły teraz na szali.
Nie! zabronił ostry głos cioci Pol. Zabije cię, jeśli go teraz uwolnisz!
Nie mogę, odpowiedział Garion. Muszę to przerwać.
Jak przedtem, zaczął koncentrować wolę. Czuł, że wzbiera w nim niby olbrzymia fala współczucia i żalu. Wyciągnął do Chamdara rękę i zogniskował myśli na uleczeniu.
Garionie! zadzwonił głos cioci Pol. To Chamdar zabił twoich rodziców!
Myśl powstająca w mózgu zamarła. Chamdar zabił Gerana i Ilderę. Spłonęli żywcem, jak on teraz płonie. Pomścij ich, Garionie! Podtrzymaj ogień!
Cała wściekłość i gniew, jakie niósł w sobie od chwili, gdy Wilk opowiedział mu o śmierci rodziców, teraz rozpłomieniły umysł. Żar, który przed chwilą niemal wygasił, nagle był niewystarczający. Wyciągnięte współczująco ramię zesztywniało. Ogarnięty pasją uniósł je wyżej, dłonią do góry, a potem jego własna ręka stanęła w ogniu. Nie czuł bólu, nie odczuwał nawet ciepła, gdy jaskrawo-błękitne płomienie strzeliły ze srebrzystego znamienia i objęły palce. Potem stały się jeszcze jaśniejsze, aż wreszcie nie mógł na nie patrzeć. Nawet wśród śmiertelnych cierpień, Grolim Chamdar cofnął się przed tą gorejącą dłonią. Z rozpaczliwym, chrapliwym krzykiem próbował zasłonić zwęgloną twarz. Zatoczył się do tyłu, by - jak płonący dom - runąć i paść na ziemię.
Stało się! napłynął znowu głos cioci Pol. Zostali pomszczeni! A potem jej wołanie zadźwięczało donośnie w głębinach umysłu, wznosząc się w radosnej euforii. Belgarionie! śpiewała. Mój Belgarionie!
Kador poszarzał na twarzy i dygotał cały. Cofał się ze zgrozą od wciąż rozżarzonego stosu, który jeszcze przed chwilą był Chamdarem.
- Czary! - wykrztusił.
- Istotnie - potwierdziła chłodno ciocia Pol. - Chyba nie jesteś jeszcze gotów do takiej rozgrywki, Kadorze.
Przerażeni legioniści cofali się także, wytrzeszczając oczy po tym, co niedawno widzieli.
- Sądzę, że imperator potraktuje tę sprawę bardzo poważnie - oświadczyła im ciocia Pol. - Kiedy się dowie, że chcieliście zabić jego córkę, uzna to pewnie za osobistą obrazę.
- To nie my - zapewnił szybko jeden z żołnierzy. - To Kador. My tylko wykonywaliśmy rozkazy.
- Być może uzna takie usprawiedliwienie - mruknęła z powątpiewaniem. - Na waszym miejscu jednak wręczyłabym mu jakiś dar, który byłby dowodem lojalności... coś odpowiedniego do okoliczności.
Spojrzała znacząco na Kadora.
Kilku legionistów natychmiast pojęło, w czym rzecz, dobyło mieczy i otoczyło Wielkiego Księcia.
- Co wy robicie? - zdumiał się Kador.
- Sądzę, że w dniu dzisiejszym straciłeś coś więcej niż tylko tron - zauważyła ciocia Pol.
- Nie możecie tego zrobić - oświadczył żołnierzom. Jeden z legionistów przyłożył do szyi księcia ostrze miecza.
- Jesteśmy lojalnymi poddanymi imperatora, panie - rzekł groźnym tonem. - Jesteś aresztowany za zdradę stanu i gdybyś stawiał opór, może wystarczy, jeśli dostarczymy do Tol Honeth twoją głowę... jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Któryś z oficerów uklęknął przed Ce’Nedrą.
- Wasza imperialna wysokość, w jaki sposób możemy ci służyć? - zapytał.
Księżniczka, wciąż jeszcze blada i roztrzęsiona, opanowała się szybko.
- Zawieźcie zdrajcę do mego ojca - powiedziała dźwięcznie. - Opowiedzcie, co się stało. Zameldujcie, że na mój rozkaz aresztowaliście Wielkiego Księcia Kadora.
- Tak jest, wasza wysokość. - Oficer zerwał się na nogi. - Zakuć więźnia! - rozkazał surowo, po czym znowu zwrócił się do Ce’Nedry. - Czy wasza wysokość życzy sobie eskorty w drodze?
- To zbędne, kapitanie - odparła. - Po prostu zabierzcie zdrajcę sprzed moich oczu.
- Jak wasza wysokość rozkaże - kapitan skłonił się głęboko. Na jego znak żołnierze odprowadzili Kadora.
Garion przyglądał się znamieniu na dłoni. Nie pozostało nawet śladu po ogniu, który w nim płonął.
Uwolniony przez żołnierzy Durnik spojrzał na chłopca, szeroko otwierając oczy.
- Myślałem, że cię znam - szepnął. - Kim jesteś, Garionie, i jak tego dokonałeś?
- Kochany Durniku. - Ciocia Pol czule klepnęła go w ramię. - Wciąż chcesz wierzyć tylko w to, co widzisz? Garion jest tym samym chłopcem, którym był zawsze.
- A więc to ty? - Durnik popatrzył na ciało Chamdara i szybko odwrócił wzrok.
- Oczywiście. Znasz przecież Gariona. To najzwyklejszy chłopak na świecie.
Lecz Garion wiedział, że jest inaczej. Do niego należała Wola i to on wypowiedział Słowo.
Nic nie mów! uprzedził w myślach głos cioci Pol. Nikt nie może się dowiedzieć.
Dlaczego nazwałaś mnie Belgarionem? zapytał bezgłośnie.
Ponieważ takie jest twoje imię. Teraz zachowuj się normalnie i nie męcz mnie pytaniami. Później porozmawiamy. Po czym jej głos umilkł.
Pozostali czekali niepewnie, aż odjadą legioniści z Kadorem. A kiedy zniknęli żołnierze, a wraz z nimi potrzeba zachowania książęcej postawy, Ce’Nedra zapłakała. Ciocia Pol objęła ją mocno i zaczęła pocieszać.
- Może lepiej to zakopiemy - zaproponował Barak, trącając lewą stopą to, co pozostało z Chamdara. - Driady mogą się obrazić, jeśli odjedziemy, a stos będzie jeszcze dymił.
- Przyniosę łopatę - odparł Durnik.
Garion odwrócił się i wyminął Mandorallena z Hettarem. Ręce drżały mu mocno i był tak słaby, że z trudem mógł ustać na nogach.
Nazwała go Belgarionem, a to imię brzmiało tak, jakby zawsze wiedział, że jest jego... jakby przez wszystkie, niezbyt liczne lata swego życia był niepełny... aż do tej chwili, gdy samo imię go dopełniło. Ale Belgarion był istotą, która Wolą i Słowem, i dotknięciem ręki potrafi zmienić ciało w żywy ogień.
Ty to zrobiłeś, oskarżył zimną obecność tkwiącą w zakątku umysłu.
Nie, odparł głos. Ja tylko pokazałem ci sposób. Wola, Słowo i dotyk należały wyłącznie do ciebie.
Garion wiedział, że to prawda. Ze zgrozą wspomniał ostatnie błaganie swego wroga i gorejącą, rozjarzoną dłoń, która zdusiła rozpaczliwą prośbę o łaskę. Upragniona zemsta dopełniła się, ale jej smak był gorzki... gorzki...
Kolana ugięły się pod nim. Opadł na ziemię i zapłakał jak dziecko ze złamanym sercem.
CZĘŚĆ TRZECIA
NYISSA
Rozdział XXIII
Ziemia była wciąż taka sama. Drzewa się nie zmieniły, niebo także. Nadal trwała wiosna, gdyż podczas ich powolnej wędrówki nie nastała jeszcze nowa pora roku. Jednak dla Gariona nic już nie miało być takie jak dawniej.
Jechali przez Las Driad, brzegiem Leśnej Rzeki, wyznaczającej południową granicę Tolnedry. Od czasu do czasu dostrzegał dziwne spojrzenia przyjaciół. Były pełne domysłów i spekulacji, a Durnik - dobry, poczciwy Durnik - zachowywał się prawie tak, jakby bał się Gariona. Tylko ciocia Pol była nie odmieniona, obojętna.
Nie martw się tym, Belgarionie, zamruczał jej głos w umyśle chłopca.
Nie nazywaj mnie tak, odpowiedział zirytowaną myślą.
To twoje imię. Możesz się już do niego przyzwyczajać.
Zostaw mnie w spokoju.
Wtedy wrażenie obecności zniknęło.
Minęło, kilka dni zanim dotarli do morza. Niebo wciąż było zachmurzone, choć nie padało. Gdy w końcu wjechali na szeroką plażę u ujścia rzeki, wiał silny wiatr. Przybój huczał o brzeg, a piana bieliła szczyty fal.
Za pasem przyboju kołysał się na kotwicy smukły czarny okręt z Chereku. Powietrze nad nim roiło się od mew. Barak zatrzymał konia i osłonił oczy.
- Wygląda znajomo - oświadczył głośno. Hettar wzruszył ramionami.
- Dla mnie one wszystkie są podobne.
- Jest cała masa różnic - zapewnił nieco urażonym tonem Barak. - Jak byś się czuł, gdybym powiedział, że dla mnie wszystkie konie są podobne?
- Pomyślałbym, że oślepłeś.
- To dokładnie to samo. - Barak wyszczerzył zęby.
- Jak damy im znać, że już jesteśmy? - zaciekawił się Durnik.
- Już wiedzą. Chyba że są pijani. Żeglarze zawsze czujnie obserwują nieprzyjazny brzeg.
- Nieprzyjazny?
- Każdy brzeg jest nieprzyjazny, gdy na horyzoncie pojawia się okręt Chereków - wyjaśnił Barak. - Przypuszczam, że to taki przesąd.
Statek zrobił zwrot i podniósł kotwicę. Wysunął wiosła niby długie, pajęcze nogi i niemal pobiegł przez spienione grzywacze w stronę ujścia. Barak sprowadził całą grupę nad rzekę, potem jechał wzdłuż szerokiego koryta, aż znalazł miejsce wystarczająco głębokie, by okręt mógł zacumować blisko brzegu.
Żeglarze w futrach, którzy rzucili Barakowi cumę, wydawali się znajomi, a pierwszym, który zeskoczył na brzeg, był Greldik, stary przyjaciel.
- Trafiłeś daleko na południe - zauważył Barak takim tonem, jakby rozstali się wczoraj.
Greldik wzruszył ramionami.
- Słyszałem, że potrzebujesz statku. Nic akurat nie miałem do roboty, więc pomyślałem, że popłynę i zobaczę, co kombinujesz.
- Rozmawiałeś z moim kuzynem?
- Z Grinnegiem? Nie. Mieliśmy rejs dla jakichś drasańskich kupców, z Kotu do portu w Tol Horb. Trafiłem na Eltega. Pamiętasz go chyba? Czarna broda, jedno oko?
Barak przytaknął.
- Powiedział, że Grinneg mu zapłacił, żeby wypłynął ci na spotkanie w tym miejscu. Przypomniałem sobie, że twoje stosunki z Eltegiem nie są najlepsze, więc zaproponowałem, że popłynę zamiast niego.
- I zgodził się?
- Nie. - Greldik szarpnął się za brodę. - Szczerze mówiąc, powiedział, żebym pilnował własnych interesów.
- Nie dziwię się. Elteg zawsze był chciwy, a Grinneg zaproponował mu pewnie dużo pieniędzy.
- Najprawdopodobniej - uśmiechnął się Greldik. - Chociaż nie powiedział ile.
- Jak go przekonałeś, by zmienił zdanie?
- Miał jakieś problemy ze statkiem. - Żeglarz mówił to z całkowicie nieruchomą twarzą.
- Jakie problemy?
- Wygląda na to, że pewnej nocy, kiedy on i cała załoga leżeli pijani, jakiś łajdak wśliznął się na pokład i zrąbał maszt.
- Do czego to dochodzi na tym świecie... - Barak pokręcił głową.
- To samo pomyślałem - zgodził się z nim Greldik.
- Jak to przyjął?
- Obawiam się, że niezbyt dobrze - westchnął smutnie Greldik. - Kiedy wychodziliśmy z portu na wiosłach, miałem wrażenie, że wymyśla przekleństwa na poczekaniu. Słychać go było przez spory kawał drogi.
- Powinien bardziej nad sobą panować. Takie właśnie zachowanie psuje Cherekom opinię w portach całego świata.
Greldik pokiwał głową, po czym stanął przed ciocią Pol.
- Pani. - Skłonił się grzecznie. - Mój okręt jest do twojej dyspozycji.
- Witam, kapitanie. Ile czasu trzeba, żebyś dopłynął do Sthiss Tor?
- Zależy od pogody. - Spojrzał z ukosa na niebo. - Zapewne nie dłużej niż dziesięć dni. Po drodze wzięliśmy pasze dla waszych koni, ale od czasu do czasu musimy przybijać po wodę.
- W takim razie lepiej ruszajmy.
- Gdy tylko wejdziecie na pokład - spojrzał podejrzliwie na wprowadzane na okręt konie, ale Hettar poradził sobie bez większych trudności.
Odbili od brzegu, wyminęli mieliznę u ujścia rzeki i dotarli na pełne morze. Załoga postawiła żagle i gnani sprzyjającym wiatrem ruszyli wzdłuż szarozielonych wybrzeży Nyissy.
Garion zajął swe zwykłe miejsce na dziobie i siedział tam, patrząc tępo na wzburzone morze. Wciąż widział przed sobą płonącego człowieka.
Zza pleców dosłyszał czyjeś stanowcze kroki i wyczuł delikatny, znajomy zapach.
- Masz ochotę o tym porozmawiać? - zapytała ciocia Pol.
- O czym tu rozmawiać?
- O wielu rzeczach.
- Wiedziałaś, że potrafię zrobić coś takiego, prawda?
- Podejrzewałam. - Usiadła przy nim. - Były pewne oznaki. Chociaż nigdy nie można być pewnym, dopóki to nie stanie się po raz pierwszy. Znałam sporo ludzi, którzy posiadali możliwości, ale nigdy ich nie wykorzystali.
- Szkoda, że ja tak nie postąpiłem - mruknął Garion.
- Nie miałeś chyba wielkiego wyboru. Chamdar był twoim wrogiem.
- Ale czy to musiało się stać w taki sposób? - zapytał. - Czy to musiał być ogień?
- Do ciebie należał wybór - odparła. - Jeśli ogień tak bardzo cię dręczy, następnym razem zrób to inaczej.
- Nie będzie następnego razu - oświadczył. - Nigdy.
Belgarionie, jej głos zabrzmiał szorstko w umyśle. Natychmiast skończ z tymi głupstwami. Przestań się nad sobą rozczulać.
- Przestań - odpowiedział na głos. - Nie wchodź do moich myśli... i nie nazywaj mnie Belgarionem.
- Jesteś Belgarionem - upierała się. - Chcesz tego czy nie, użyjesz jeszcze mocy. Gdy raz ją uwolniłeś, nie zdołasz jej ponownie uwięzić. Będziesz zagniewany, przestraszony, podekscytowany i skorzystasz z niej, nie myśląc nawet. Nie możesz z niej zrezygnować, jak nie możesz zrezygnować z używania jednej ręki. Najważniejsze teraz to nauczyć cię, jak ją kontrolować. Nie można pozwolić, żebyś chodził sobie po świecie i jakimiś przypadkowymi myślami wyrywał drzewa albo spłaszczał góry. Musisz panować nad nią i nad sobą. Nie po to cię wychowałam, żebyś się stał potworem.
- Za późno - odparł. - Już jestem potworem. Nie widziałaś, co zrobiłem?
Cały ten żal nad sobą zaczyna być męczący, Belgarionie, poinformował jej głos. W ten sposób do niczego nie dojdziemy.
Wstała.
- Spróbuj dorosnąć, kochanie - powiedziała głośno. - Trudno jest uczyć kogoś, kto jest tak pochłonięty sobą, że nie słucha.
- Nigdy już tego nie zrobię - oznajmił wyzywająco. Owszem, zrobisz, Belgarionie. Będziesz się uczył, będziesz ćwiczył i osiągniesz niezbędną dyscyplinę. Jeśli nie zechcesz uczynić tego z własnej woli, będziemy musieli poradzić sobie inaczej. Pomyśl o tym, kochanie, i podejmij decyzję. Ale nie zwlekaj. Sprawa jest zbyt ważna, by ją odkładać.
Wyciągnęła dłoń i lekko dotknęła jego policzka. Potem odwróciła się i odeszła.
Ona ma rację. Wiesz o tym? zapytał głos w jego umyśle.
Ty się do tego nie wtrącaj, odparł Garion.
W dniach, które nadeszły, jak potrafił, starał się unikać cioci Pol. Nie mógł jednak uciec przed jej spojrzeniem. Gdziekolwiek się znalazł na wąskim okręcie, wiedział, że obserwuje go spokojnym, zamyślonym wzrokiem.
Wreszcie, trzeciego dnia na pokładzie, z uwagą przyjrzała się jego twarzy, jakby spostrzegła coś po raz pierwszy.
- Garionie - powiedziała. - Zaczynasz być zarośnięty. Czemu się nie ogolisz?
Garion zarumienił się wściekle i dotknął palcami brody. Rzeczywiście, był tam zarost: puszysty, miękki, raczej meszek niż szczecina, ale zarost bez wątpienia.
- Osiągasz wiek męski, młody Garionie - stwierdził z aprobatą Mandorallen.
- Nie warto się spieszyć z decyzją, Polgaro. - Barak pogładził swą bujną brodę. - Niech te włoski jeszcze trochę urosną. Jeśli nie będą udane, zawsze potem można je zgolić.
- Twoja neutralność w tej kwestii jest mocno podejrzana, Baraku - zauważył Hettar. - Większość Chereków nosi chyba brody?
- Nigdy brzytwa nie dotknęła mojej twarzy - przyznał Barak. - Ale w tym przypadku uważam, że nie ma się do czego spieszyć. Bardzo trudno jest przyczepić włosy z powrotem, jeśli Garion zdecyduje, że jednak wolałby je zachować.
- Uważam, że są zabawne - oceniła Ce’Nedra. Zanim Garion zdążył ją powstrzymać, wyciągnęła rękę i dwoma małymi paluszkami pociągnęła za miękki puszek na jego brodzie. Skrzywił się i zarumienił znowu.
- Ścinamy je - zdecydowała ciocia Pol.
Durnik bez słowa zszedł pod pokład. Kiedy wrócił, niósł miskę, kawałek brązowego mydła, ręcznik i odłamek lustra.
- To wcale nie jest trudne, Garionie - powiedział, kładąc to wszystko na stole przed młodym człowiekiem. Potem z pochewki u pasa wyjął starannie złożoną brzytwę. - Musisz tylko uważać, żeby się nie zaciąć. Nie spieszyć się: oto cały sekret.
- Bądź szczególnie ostrożny w pobliżu nosa - dodał Hettar. - Mężczyzna bez nosa wygląda dziwacznie.
Golenie przebiegało przy akompaniamencie wielu dobrych rad i ogólnie rzecz biorąc udało się całkiem dobrze. Większość ranek przestała krwawić już po kilku minutach i jeśli nie liczyć faktu, że czuł się, jakby ktoś obrał mu policzki ze skóry, Garion był usatysfakcjonowany rezultatem.
- O wiele lepiej - oceniła ciocia Pol.
- Na pewno teraz przeziębi sobie twarz - prorokował Barak.
- Dasz już spokój? - zapytała groźnie.
Za lewą burtą przesuwał się brzeg Nyissy: mur splątanych gałęzi z girlandami pnączy i długimi frędzlami mchów. Czasami wiatr się zmieniał i do statku docierał ohydny fetor bagien. Garion i Ce’Nedra stali razem na dziobie, obserwując dżunglę.
- Co to jest? - chłopiec wskazał jakieś duże zwierzęta z nogami, pełzające na błotnistym brzegu w pobliżu ujścia strumienia.
- Krokodyle - wyjaśniła Ce’Nedra.
- A co to jest krokodyl?
- Wielka jaszczurka.
- Czy są niebezpieczne?
- Bardzo. Pożerają ludzi. Nigdy o nich nie czytałeś?
- Nie umiem czytać - wyznał bez zastanowienia Garion.
- Co?
- Nie umiem czytać - powtórzył chłopiec. - Nikt mnie nigdy nie nauczył.
- To śmieszne!
- Nie moja wina - odparł zaczepnie.
Spojrzała na niego w zamyśleniu. Od spotkania z Chamdarem sprawiała wrażenie niemal zalęknionej, a jej zakłopotanie wzmagał jeszcze fakt, że - ogólnie rzecz biorąc - do tej pory nie traktowała go najlepiej. Początkowe założenie, że Garion jest tylko służącym, decydująco wpłynęło na ich późniejsze stosunki. Była jednak zbyt dumna, by przyznać się do błędu. Chłopiec słyszał niemal, jak w jej głowie kręcą się małe kółeczka.
- Może byś chciał, żebym cię nauczyła? - zaproponowała. Nie mógł chyba oczekiwać wyraźniejszych przeprosin.
- Długo to potrwa?
- Zależy, jaki jesteś bystry.
- A kiedy moglibyśmy zacząć? Zmarszczyła brwi.
- Mam tu kilka książek, ale potrzebne jest coś, na czym można pisać.
- Nie wiem, czy muszę umieć pisać - odpowiedział. - Na razie wystarczy mi czytanie.
- To jest to samo, głuptasie - roześmiała się.
- Nie wiedziałem. - Garion zarumienił się lekko. - Myślałem... - Przez moment zmagał się z tą ideą. - Właściwie chyba wcale o tym nie myślałem - dokończył niepewnie. - Czego potrzeba do pisania?
- Najlepszy jest pergamin i kawałek węgla drzewnego. Wtedy można zmazać litery i pisać na nowo.
- Porozmawiam z Durnikiem - postanowił. - On na pewno coś wymyśli.
Durnik zaproponował płótno żaglowe i zwęglony patyk. Nim minęła godzina, Garion i Ce’Nedra siedzieli w osłoniętym kąciku na dziobie i pochylali głowy nad kwadratem płótna przybitego do deski. Garion dostrzegł stojącą niedaleko ciocię Pol. Obserwowała ich z zagadkowym wyrazem twarzy. Natychmiast znowu spuścił wzrok, powracając do dziwnie przyciągających uwagę znaków na płótnie.
Kontynuowali naukę przez kilka dni. Palce Gariona były naturalnie zwinne, wiec szybko opanował sztukę kreślenia liter.
- Nie, nie - stwierdziła pewnego popołudnia Ce’Nedra. - Źle to napisałeś. Użyłeś nieprawidłowych liter. Masz na imię Garion, nie Belgarion.
Z nagłym dreszczem spojrzał na kwadrat płótna. Imię było wypisane całkiem wyraźnie: „Belgarion”.
Podniósł głowę. Ciocia Pol stała na swoim zwykłym miejscu i obserwowała go jak zawsze.
Nie wtrącaj się do mojego umysłu, pomyślał gniewnie.
Ucz się pilnie, skarbie, zachęcił jej głos. Każda nauka jest pożyteczna, a ty jeszcze dużo musisz się nauczyć. Im szybciej się do tego przyzwyczaisz, tym lepiej. Potem uśmiechnęła się i odeszła.
Następnego dnia okręt Greldika dotarł do ujścia Rzeki Węża. Marynarze zrzucili żagiel i wysunęli wiosła, szykując się do długiego rejsu pod prąd, do Sthiss Tor.
Rozdział XXIV
Nie było czym oddychać. Zupełnie jakby cały świat zmienił się w ogromną cuchnącą kałużę stęchłej wody. Rzeka Węża miała setkę ujść, a każda odnoga pełzła w ślimaczym tempie przez szlam wybrzeża, jakby chciała odwlec moment złączenia z niesfornymi falami morza. Trzciny rosnące w tym gigantycznym bagnie sięgały dwudziestu stóp wysokości i były gęste jak nici tkaniny. Do uszu dobiegał kuszący szum wiatru muskającego czubki trzcin, lecz w dole zaginęła nawet myśl i pamięć o bryzie. Nie było czym oddychać. Region ujścia parował i cuchnął w słońcu, które nie paliło, lecz gotowało. Każdy oddech był w połowie wodą. Owady zrywały się chmurami i z bezmyślną żarłocznością atakowały każdy cal odsłoniętej skóry; kąsały i ssały krew.
Półtora dnia płynęli wśród trzcin, nim dotarli do pierwszych drzew, niskich jeszcze, niewiele większych od krzewów. Gdy posuwali się wciąż dalej w głąb Nyissy, główne koryto rzeki zaczęło nabierać kształtu. Marynarze ociekali potem i przeklinali przy wiosłach, a okręt sunął wolno pod prąd, jak gdyby zmagał się z falą gęstego oleju, który lgnie do kadłuba niby obrzydliwy klej.
Drzewa stały się wyższe, potem ogromne. Wielkie, poskręcane korzenie wysuwały się z przybrzeżnego mułu na podobieństwo groteskowo zniekształconych nóg, a pnie, olbrzymie jak warowne zamki, sięgały nieba. Liany rozwijały się z gałęzi, poruszały, skręcały w dusznym powietrzu jakby obdarzone własną, roślinną wolą. Kosmate strzępy szarego mchu opadały stustopowymi pasmami, a rzeka wiła się złośliwie szerokimi zakolami, czyniąc drogę dziesięć razy dłuższą niż to konieczne.
- Nieprzyjemne miejsce - burknął Hettar, z przygnębieniem patrząc z dziobu na zieloną od wodorostów powierzchnię wody. Zdjął skórzaną kurtę i lnianą bieliznę, a jego umięśniony tors lśnił potem. Jak prawie wszyscy, miał skórę pokrytą zaczerwienionymi opuchnięciami po ukąszeniach komarów.
- To samo pomyślałem - zgodził się Mandorallen. Jeden z marynarzy podskoczył i kopnął w uchwyt wiosła.
Coś długiego, oślizgłego i bezkostnego wpełzło nie zauważone po piórze, z bezoką żarłocznością szukając ciała.
- Pijawka - stwierdził Durnik i otrząsnął się, gdy obrzydliwy stwór z chlupnięciem wpadł z powrotem do wody. - Nie widziałem jeszcze takich wielkich. Była długa na stopę, może nawet więcej.
- To miejsce nie nadaje się chyba do pływania - zauważył Hettar.
- Nie myślałem o pływaniu.
- To dobrze.
Ciocia Pol w lekkiej lnianej sukience wyszła z kabiny na rufie, gdzie Greldik z Barakiem na zmianę stawali przy rumplu. Opiekowała się Ce’Nedrą, która w okrutnym klimacie rzeki opadała z sił i więdła jak kwiat.
Nie mogłabyś czegoś zrobić? zapytał bezgłośnie Garion.
Z czym?
Z tym wszystkim. Rozejrzał się bezradnie.
Co mam właściwie zrobić?
Przynajmniej odpędź komary.
Dlaczego sam nie spróbujesz, Belgarionie?
Zacisnął zęby.
Nie! To było jak niemy krzyk.
To nie takie trudne.
Nie!
Wzruszyła ramionami i odeszła, pozostawiając go kipiącego frustracją.
Minęły jeszcze trzy dni, nim dotarli do Sthiss Tor. Szeroki zakręt rzeki obejmował miasto zbudowane z czarnego kamienia. Domy i budynki były niskie i na ogół pozbawione okien. W samym środku miasta wznosiła się ogromna budowla; wyglądała dziwnie obco ze swymi niezwykle ukształtowanymi iglicami, kopułami i tarasami. Keje i nabrzeża wbijały się w mętną rzekę, a Greldik skierował okręt do jednego z nich, które sprawiało wrażenie o wiele większego od pozostałych.
- Musimy się poddać kontroli celnej - wyjaśnił.
- Koniecznie - zgodził się Durnik.
Szybko załatwili sprawy na posterunku celnym. Kapitan Greldik oświadczył, że dostarcza do drasańskiej enklawy handlowej towary Radeka z Boktoru. Potem wręczył urzędnikowi o wygolonej głowie brzęczącą sakiewkę i już bez dalszych kontroli statek mógł płynąć dalej.
- Jesteś mi za to winien, Baraku - oznajmił Greldik. - Popłynąłem tutaj z przyjaźni, ale pieniądze to całkiem inna historia.
- Zapisz to gdzieś - odparł Barak. - Zajmę się tym, kiedy wrócę do Val Alorn.
- O ile wrócisz do Val Alorn - zauważył kwaśnym tonem żeglarz.
- Jestem więc pewien, że nie zapomnisz o mnie w modlitwach. Wiem, że i tak się za mnie modlisz, ale teraz będziesz miał silniejszą motywację.
- Czy na całym świecie nie ma jednego nie skorumpowanego urzędnika? - zapytał poirytowany Durnik. - Czy nikt nie wykonuje swojej pracy tak, jak powinien, nie biorąc przy tym łapówek?
- Świat by się skończył, gdyby któryś z nich spróbował - odparł Hettar. - Ty i ja jesteśmy zbyt prostoduszni i uczciwi dla takich spraw, Durniku. Lepiej zostawmy je innym.
- To obrzydliwe.
- Może masz rację - przyznał Algar. - Ale cieszę się, że celnik nie zajrzał pod pokład. Nie wiem, jak byśmy mu wytłumaczyli obecność koni.
Marynarze wycofali statek na rzekę i powiosłowali do szeregu bogatych nabrzeży. Podpłynęli do zewnętrznego, wciągnęli wiosła i zarzucili cumy na czarne od smoły polery.
- Nie możecie tu dobijać! - zawołał z brzegu spocony strażnik. - To tylko dla statków drasańskich.
- Przybijam tam, gdzie mi się spodoba - odparł krótko Greldik.
- Wezwę żołnierzy - uprzedził strażnik. Chwycił za jedną z cum i wyjął długi nóż.
- Jeśli przetniesz tę linę, przyjacielu, zejdę tam na dół i obetnę ci uszy - zagroził Greldik.
- Powiedz mu - zasugerował Barak. - Jest za gorąco na walkę.
- Mój statek przewozi drasańskie towary - oznajmił strażnikowi Greldik. - Należą do człowieka imieniem Radek... chyba z Boktoru.
- Och - strażnik odłożył nóż. - Dlaczego od razu nie powiedziałeś?
- Bo mi się nie podobało twoje zachowanie. Gdzie tu znajdę jakąś władzę?
- Drobleka? Jego dom stoi przy tej ulicy, za sklepami. To ten, który ma na drzwiach godło Drasni.
- Muszę z nim porozmawiać. Czy potrzebuję przepustki, żeby zejść z nabrzeża? Słyszałem dziwne rzeczy o Sthiss Tor.
- Możesz poruszać się swobodnie w granicach tej enklawy - poinformował strażnik. - Przepustki potrzebujesz tylko wtedy, gdy chcesz przejść do miasta.
Greldik burknął coś i zszedł pod pokład. Po chwili wrócił, niosąc kilka zwojów poskładanego pergaminu.
- Czy chcesz porozmawiać z tym urzędnikiem? - spytał cioci Pol. - Czy raczej sam mam wszystko załatwić?
- Lepiej pójdę z tobą - postanowiła. - Dziewczyna śpi. Powiedz ludziom, żeby jej nie niepokoili.
Skinął głową i porozmawiał chwilę ze swoim oficerem. Marynarze przerzucili trap i Greldik pierwszy zszedł na brzeg. Chmury płynęły im nad głowami, przesłaniając słońce.
Po obu stronach biegnącej wzdłuż nabrzeża ulicy mieściły się sklepy drasańskich kupców. Miedzy nimi chodzili apatyczni Nyissanie, przystając od czasu do czasu, by targować się ze spoconymi sprzedawcami. Nyissańscy mężczyźni nosili luźne szaty z lekkiej, mieniącej się tkaniny i wszyscy golili głowy do gołej skóry. Mijając ich, Garion zauważył z pewnym niesmakiem, że Nyissanie mają skomplikowany makijaż na powiekach, a wargi i policzki pokrywają różem. Mówili syczącymi, chrapliwymi głosami i zdawało się, że wszyscy seplenią.
Ciężkie chmury całkiem zakryły niebo i ulica nagle wydała się ciemna. Dziesięciu prawie nagich mężczyzn naprawiało bruk. Brudne włosy i splątane brody wskazywały, że nie są Nyissanami, a kostki nóg mieli zakute w łańcuchy. Pilnował ich Nyissanin o brutalnym wyglądzie. Trzymał pejcz, a świeże rany i pręgi na ciałach robotników dowodziły, że często go używał. Jeden z tych żałosnych niewolników przypadkiem upuścił sobie na stopę kilka grubo ociosanych kamieni i ze zwierzęcym rykiem bólu otworzył usta. Garion zauważył z przerażeniem, że ma ucięty język.
- Spychają ludzi do poziomu zwierząt - warknął Mandorallen, a w jego oczach błysnął przerażający gniew. - Dlaczego ta kloaka nigdy nie została oczyszczona?
- Raz - odparł posępnie Barak. - Kiedy Nyissanie zamordowali króla Rivy, Alornowie zaatakowali i zabili wszystkich, jakich znaleźli.
- Ich liczba wydaje się nie zmniejszona. - Mandorallen rozejrzał się niechętnie.
Barak wzruszył ramionami.
- To było trzynaście wieków temu. Przez tak długi czas nawet para szczurów potrafi odtworzyć gatunek.
Idący obok Gariona Durnik nagle głośno nabrał tchu i czerwieniąc się wściekle, spuścił wzrok.
Nyissańska dama wysiadła właśnie z lektyki niesionej przez ośmiu niewolników. Miała na sobie bladozieloną suknię uszytą z materii tak delikatnej, że niemal przezroczystej. Niewiele pozostawiała domysłom i wyobraźni.
- Nie patrz, Garionie - szepnął chrapliwie kowal. Wciąż się rumienił. - To kobieta zepsuta.
- Zapomniałam o tym - ciocia Pol zmarszczyła czoło. - Może powinniśmy zostawić Gariona i Durnika na statku.
- Dlaczego tak się ubrała? - zapytał Garion, obserwując prawie nagą damę.
- Rozebrała, chciałeś powiedzieć - głos Durnika był zduszony z oburzenia.
- Taki zwyczaj - wyjaśniła ciocia Pol. - Ma to związek z klimatem. Oczywiście, są też inne powody, ale w tej chwili nie musimy ich omawiać. Wszystkie kobiety w Nyissie ubierają się podobnie.
Barak i Greldik także obserwowali kobietę i uśmiechali się z uznaniem.
- Zapomnijcie o tym - poleciła im stanowczo ciocia Pol. Nie opodal opierał się o ścianę Nyissanin z wygoloną głową. Patrzył na swoją dłoń i chichotał nieprzytomnie.
- Widzę przez palce - oznajmił sycząco. - Zupełnie na wylot.
- Pijany? - zdziwił się Hettar.
- Niezupełnie - odparła ciocia Pol. - Nyissanie mają dość szczególne upodobania: liście, jagody, niektóre korzenie. Zmienia się ich percepcja. To poważniejsza rzecz, niż ogólne pijaństwo spotykane wśród Alornów.
Inny Nyissanin wyminął ich powłócząc nogami. Szedł dziwnie nierównym krokiem, a jego twarz wyrażała jedynie pustkę.
- Azaliż powszechnym jest stan ów? - zapytał Mandorallen.
- Jeszcze nie spotkałam Nyissanina, który nie byłby przynajmniej częściowo znarkotyzowany - wyznała ciocia Pol. - Dlatego trudno się z nimi rozmawia. Czy to nie dom, którego szukamy? - Wskazała na solidny budynek po przeciwnej stronie ulicy.
Gdy stanęli u drzwi, od południa dobiegł złowróżbny huk gromu. Drasański służący w lnianej tunice odpowiedział na stukanie, wprowadził ich do słabo oświetlonego przedpokoju i nakazał czekać.
- Złe miasto - stwierdził cicho Hettar. - Nie rozumiem, z jakich powodów Alorn miałby tu przybyć z własnej woli.
- Pieniądze - wyjaśnił krótko kapitan Greldik. - Handel w Nyissie przynosi wielkie zyski.
- Są rzeczy ważniejsze od pieniędzy - mruknął Hettar. Do mrocznego pomieszczenia wkroczył potwornie gruby mężczyzna.
- Więcej światła - warknął na służącego. - Nie musiałeś przecież zostawiać ich tutaj w ciemności.
- Mówiłeś, panie, że od lamp jest tylko bardziej gorąco - zaprotestował urażony sługa. - Wolałbym, żebyś się raz zdecydował.
- Nieważne, co mówiłem. Rób, co mówię teraz.
- Tutejszy klimat czyni cię niekonsekwentnym, Drobleku - oświadczył kwaśno służący. Zapalił kilka lamp i wyszedł, mrucząc coś pod nosem.
- Drasanie to najgorsza służba na świecie - burknął Droblek. - Ale przejdźmy do interesów.
Usadził swe cielsko na fotelu. Pot spływał strumieniami po jego twarzy i wsiąkał w wilgotny kołnierz brązowej jedwabnej szaty.
- Nazywam się Greldik - oświadczył brodaty żeglarz. - Właśnie przybiłem do waszego nabrzeża z ładunkiem towarów należących do kupca Radeka z Boktoru. - Wręczył Drasaninowi zwoje pergaminu.
Droblek podejrzliwie zmrużył oczy.
- Nie wiedziałem, że Radek interesuje się handlem z południem. Sądziłem, że prowadzi interesy głównie w Sendarii i Arendii.
Greldik obojętnie wzruszył ramionami.
- Nie pytałem go. Płaci, żebym przewoził na swoim statku jego towary, nie żebym wypytywał o jego interesy.
Droblek przyjrzał się im, a z jego twarzy nic nie dało się wyczytać. Potem poruszył lekko palcami.
Czy wszystko tutaj jest tym, czym się wydaje? Drasańska tajna mowa sprawiła, że tłuste palce nagle nabrały zwinności.
Czy możemy porozmawiać otwarcie? zapytały palce cioci Pol. Jej gesty były pełne godności, niemal archaiczne. Garion dostrzegał w nich pewien formalizm, nie widziany w znakach innych ludzi.
Tak otwarcie, jak gdziekolwiek w tym siedlisku zarazy, odpowiedział Droblek. Masz dziwny akcent, pani. Jest w nim coś, co chyba powinienem pamiętać...
Uczyłam się tej mowy bardzo dawno temu, wyjaśniła. Oczywiście wiesz, kim jest naprawdę Radek z Boktoru...
- Oczywiście - oświadczył głośno Droblek. - Wszyscy to wiedzą. Czasami nazywa siebie Ambarem z Kotu. To wtedy, kiedy załatwia interesy, które nie są legalne w ścisłym sensie tego określenia.
- Może skończymy tę słowną szermierkę? - zaproponowała spokojnie ciocia Pol. - Jestem pewna, że otrzymałeś już instrukcje od króla Rhodara. Ta wymiana nic nie mówiących zdań jest trochę nużąca.
Twarz Drobleka pociemniała.
- Przykro mi - oświadczył sztywno. - Potrzebuję jednak czegoś więcej tytułem weryfikacji.
- Nie bądź idiotą, Drobleku - huknął na niego Barak. - Popatrz dobrze. Jesteś Alornem. Wiesz przecież, kim jest ta dama.
Drasanin spojrzał na ciocię Pol i nagle szeroko otworzył oczy.
- To niemożliwe - wystękał.
- Czy wolisz, żeby ci udowodniła? - zaproponował Hettar. Dom zadrżał od nagłego huku gromu.
- Nie, nie - odmówił pospiesznie kupiec, wciąż gapiąc się na ciocię Pol. - Po prostu nie przyszło mi do głowy... to znaczy, nigdy... - zaplątał się beznadziejnie.
- Miałeś jakieś wieści od księcia Kheldara albo mojego ojca? - zapytała ostro ciocia Pol.
- Ojca? To znaczy...? On też w tym uczestniczy?
- Doprawdy, Drobleku - zirytowała się. - Czy ty nie wierzysz w wiadomości, które ci przysłał król Rhodar?
Droblek potrząsnął głową jak człowiek, który próbuje uporządkować myśli.
- Wybacz, lady Polgaro - przeprosił. - Po prostu mnie zaskoczyłaś. Trudno się tak od razu przyzwyczaić. Nie sądziliśmy, że dotrzesz tak daleko na południe.
- Jak z tego wynika, nie dotarły tu żadne wieści od Kheldara ani od ojca?
- Nie, pani. Ani słowa. Czy powinni tu być?
- Tak mówili. Mieli albo tutaj na nas czekać, albo zostawić wiadomość.
- W Nyissie bardzo trudno jest gdziekolwiek przesłać wieści - wytłumaczył kupiec. - Nie można polegać na ludziach. Książę i twój ojciec są może niedaleko, a ich posłaniec pobłądził w drodze. Kiedyś wysłałem gońca z informacją do miejsca oddalonego od miasta nawet nie o trzydzieści mil. Dotarła po sześciu miesiącach. Nyissanin, który miał ją przekazać, natrafił po drodze na kępę pewnych jagód. Odnaleźliśmy go siedzącego w samym środku tej kępy. Z uśmiechem. - Droblek skrzywił się. - Mech go porastał - dodał.
- Martwy? - zapytał Durnik. Droblek wzruszył ramionami.
- Nie, po prostu bardzo szczęśliwy. Jagody niezmiernie mu zasmakowały. Natychmiast zwolniłem go z pracy, ale chyba się nie przejął. Z tego co wiem, wciąż jeszcze może tam siedzieć.
- Jak rozbudowana jest twoja siatka w Sthiss Tor? - chciała wiedzieć ciocia Pol.
Ze skromną miną Droblek rozłożył pulchne dłonie.
- Udaje mi się czasem natrafić tu czy tam na jakiś strzęp informacji. Mam kilku ludzi w pałacu i niższego urzędnika w ambasadzie Tolnedry. Tolnedranie są bardzo dokładni - uśmiechnął się złośliwie. - Taniej wypada, jeśli to oni wykonują całą robotę, a ja kupuję informacje, które zdobyli.
- Pod warunkiem, że możesz uwierzyć w to, co ci mówią - zauważył Hettar.
- Nigdy nie przyjmuję niczego za dobrą monetę. Tolnedrański ambasador wie, że kupiłem jego człowieka. Od czasu do czasu usiłuje podsunąć mi jakiś fałszywy trop.
- Czy ambasador wie, że ty wiesz? - spytał Hettar.
- Oczywiście - roześmiał się grubas. - Ale nie przypuszcza, że jestem świadomy faktu, że on wie, że ja wiem - roześmiał się znowu. - To okropnie skomplikowane, prawda?
- Jak większość drasańskich rozgrywek - stwierdził Barak.
- Czy mówi ci coś imię Zedar? - zapytała ciocia Pol.
- Słyszałem o nim, oczywiście.
- Czy porozumiewał się z Salmissra? Kupiec zmarszczył brwi.
- Nie mogę potwierdzić na pewno. Nie słyszałem o tym, ale to jeszcze nie znaczy, że się nie kontaktowali. Nyissa to mroczne miejsce, a pałac Salmissry jest najbardziej mroczny w całym kraju. Nie uwierzylibyście, jakie rzeczy się tam dzieją.
- Ja bym uwierzyła. I jeszcze w kilka, których nawet nie zacząłeś się domyślać. - Odwróciła się do pozostałych. - Chyba stanęliśmy w martwym punkcie. Nie możemy się ruszyć, dopóki nie dowiemy się czegoś o Silku i Starym Wilku.
- Czy zechcecie skorzystać z gościny w moim domu? - zaprosił ich Droblek.
- Zostaniemy raczej na statku kapitana Greldika - odparła. - Jak sam powiedziałeś, Nyissa to mroczne miejsce. Jestem pewna, że tolnedrański ambasador kupił paru ludzi u ciebie.
- Naturalnie - przyznał Droblek. - Ale wiem których.
- Nie będziemy ryzykować. Jest kilka powodów, dla których wolimy unikać Tolnedran. Zostaniemy na pokładzie i postaramy się nie rzucać w oczy. Daj nam znać, gdy tylko książę Kheldar się skontaktuje.
- To jasne. Ale i tak musicie zaczekać, aż przestanie padać. Posłuchajcie tylko.
Ulewa bębniła głośno o dach.
- Długo to potrwa? - chciał wiedzieć Durnik. Droblek wzruszył ramionami.
- Zwykle około godziny. O tej porze roku deszcz pada każdego popołudnia.
- Przypuszczam, że ochładza trochę powietrze.
- Nie za bardzo. Na ogół potem jest jeszcze gorzej. - Drasanin otarł chustą pot z tłustej twarzy.
- Jak możesz tu żyć? - nie rozumiał kowal. Droblek uśmiechnął się ironicznie.
- Otyli ludzie nie podróżują zbyt często. Zarabiam bardzo dużo pieniędzy, a rozgrywka z ambasadorem Tolnedry pozwala zająć umysł. Nie jest tak źle, kiedy człowiek się przyzwyczai. Pomaga, jeśli często sobie to powtarzam.
Potem siedzieli w milczeniu i nasłuchiwali bębnienia deszczu.
Rozdział XXV
Przez następne dni pozostawali na statku Greldika, czekając na wiadomość od pana Wilka i Silka. Ce’Nedra odzyskała siły i wyszła na pokład ubrana w jasną tunikę Driad, którą Garion uznał za odrobinę tylko mniej śmiałą niż suknie nyissańskich kobiet. Wyśmiała go jednak, gdy zasugerował, że powinna jeszcze coś na siebie włożyć. Z uporem, od którego miał chęć zgrzytać zębami, podjęła naukę czytania i pisania. Siedzieli razem w jakimś zakątku pokładu i męczyli się nad nudnymi księgami o tolnedrańskiej dyplomacji. Garion miał wrażenie, że nauka trwa całą wieczność, choć w istocie był bystrym chłopcem i chłonął wiedzę wyjątkowo szybko. Ce’Nedra, zbyt bezmyślna, by go pochwalić, niemal bez tchu wyczekiwała na każdy błąd i wykorzystywała najdrobniejszą okazję, by wykpić ucznia. Bliskość dziewczyny i delikatne, aromatyczne perfumy rozpraszały go i pocił się w równym stopniu od przypadkowych dotknięć dłoni, ramienia czy biodra, co od upału. Oboje byli młodzi, więc ona była nietolerancyjna, a on uparty. Lepki, wilgotny żar sprawiał, że irytowali się łatwo i lekcje często kończyły się sprzeczkami.
Pewnego ranka zobaczyli przy niedalekim nabrzeżu czarny nyissański statek z rejowym ożaglowaniem. Bryza niosła ku nim ohydny fetor.
- Co tak cuchnie? - zapytał Garion jednego z marynarzy.
- Statek niewolniczy - odparł ponuro Cherek, wskazując ręką. - Na morzu można je wyczuć z dwudziestu mil.
Garion spojrzał na brzydki czarny okręt i zadrżał. Barak z Mandorallenem spacerowali właśnie po pokładzie i stanęli przy relingu obok Gariona.
- Wygląda jak płaskodenna łódka - stwierdził Barak z głęboką pogardą. Był nagi do pasa, a potężny tors ociekał potem. - I cuchnie jak otwarty ściek - poskarżył się. - Przydałby mu się solidny pożar.
- Straszny to handel, lordzie Baraku - westchnął Mandorallen. - Od niezliczonych stuleci Nyissa bogaci się na ludzkim nieszczęściu.
- Czy to drasańskie nabrzeże? - Oczy Baraka zwęziły się groźnie.
- Nie - wyjaśnił Garion. - Marynarze mówili, że wszystko po tamtej stronie należy do Nyissy.
- To fatalnie - mruknął potężny Cherek.
Grupa ludzi w kolczugach i czarnych płaszczach wmaszerowała na nabrzeże, gdzie przycumowano niewolniczy statek. Zatrzymała się obok rufy.
- Ojoj! - zawołał Barak. - Gdzie Hettar?
- Pod pokładem - odparł chłopiec. - O co chodzi?
- Trzeba na niego uważać. Ci tam to Murgowie. Nyissańscy marynarze z ogolonymi głowami otworzyli klapę i rzucili w głąb ładowni kilka szorstkich poleceń. Na pokład wolno wychodzili przygnębieni ludzie. Każdy miał żelazną obrożę, a długi łańcuch spinał je razem. Mandorallen zesztywniał na moment i zaczął przeklinać.
- Co się stało? - zapytał Barak.
- Arendowie! - wykrzyknął rycerz. - Słyszałem o tym, ale zaprawdę nie chciałem wierzyć.
- O czym słyszałeś?
- Straszne pogłoski od kilku już lat krążą po Arendii - wyjaśnił blady z wściekłości Mandorallen. - Podobno niektórzy szlachcice bogacą się czasem, sprzedając Nyissanom swych poddanych.
- Wygląda na to, że to nie tylko pogłoski - zauważył Barak.
- Tam - warknął Mandorallen. - Widzicie godło na tunice tego człowieka? To herb barona Vo Toral. Sławna jest jego rozrzutność, nie sądziłem wszakże, że to człek bez honoru. Ogłoszę to publicznie, gdy tylko do Arendii powrócę.
- A co ci z tego przyjdzie?
- Będzie zmuszony mnie wyzwać. Na jego ciele wykażę jego łajdactwa.
- Poddany czy niewolnik... - Barak wzruszył ramionami. - Co za różnica.
- Ci ludzie mają swoje prawa - przekonywał go Mandorallen. - Ich pan ma obowiązek dbać o nich i ochraniać. Tego wymaga od nas rycerskie ślubowanie. Ta podła sprzedaż okryła cieniem honor każdego arendzkiego rycerza. Nie spocznę, póki nie uwolnię niegodnego barona od jego haniebnego żywota.
- Ciekawy pomysł - przyznał Barak. - Może się z tobą wybiorę.
Na pokład wyszedł Hettar i Barak natychmiast stanął przy nim. Zaczął tłumaczyć coś cicho, trzymając mocno ramię Algara.
- Niech trochę poskaczą - rozkazał chrapliwie któryś z Murgów. - Chcę sprawdzić, czy który nie utyka.
Potężny Nyissanin rozwinął długi bicz i zaczął zręcznie uderzać w nogi skutych ludzi. Niewolnicy podskakiwali rozpaczliwie.
- Psiakrew! - zaklął Mandorallen. Zacisnął palce na relingu, aż zbielały kostki.
- Spokojnie - ostrzegł Garion. - Ciocia Pol mówi, że nie powinniśmy się pokazywać.
- To nie do zniesienia! - krzyknął rycerz. Łańcuch wiążący niewolników był stary i przerdzewiały.
Gdy jeden z nich potknął się i upadł, pękło ogniwo i nieszczęśnik stwierdził nagle, że jest wolny. Ze zwinnością zrodzoną z rozpaczy poderwał się na nogi, zrobił dwa szybkie kroki i skoczył z nabrzeża w mętne wody rzeki.
- Człowieku, tutaj! - zawołał Mandorallen. Potężny Nyissanin z batem zaśmiał się szorstko i wskazał uciekającego niewolnika.
- Patrzcie - powiedział.
- Zatrzymaj go, durniu - warknął jeden z Murgów. - Płaciłem za niego złotem.
- Za późno. - Nyissanin spojrzał na niego z nieprzyjemnym uśmiechem. - Patrz.
Płynący wrzasnął nagle i zniknął pod powierzchnią. Kiedy się wynurzył, jego ramiona i twarz pokrywały oślizgłe, długie na stopę pijawki, od których roiło się w tych wodach. Mężczyzna odrywał je, wyszarpując kawałki ciała.
Murgowie wybuchnęli śmiechem.
Umysł Gariona eksplodował. Chłopiec skoncentrował się i wyciągnął rękę w stronę nabrzeża, tuż obok ich statku.
- Bądź tam! - powiedział.
Miał wrażenie, że przepływa przez niego ogromna fala energii. Prawie nieprzytomny, zatoczył się na Mandorallena. Huk w głowie ogłuszał.
Nagle skręcający się i pokryty pijawkami niewolnik leżał na brzegu. Chłopiec poczuł nieznośne wyczerpanie; upadłby, gdyby nie Mandorallen.
- Gdzie on zniknął? - Barak nadal obserwował spienioną powierzchnię rzeki w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą był niewolnik. - Utonął?
Mandorallen bez słowa wskazał drżącą dłonią nieszczęśnika, który wciąż poruszał się słabo na drasańskim nabrzeżu, mniej więcej dwadzieścia jardów przed dziobem statku.
Barak spojrzał na niewolnika, potem znowu na rzekę. Zamrugał oszołomiony.
Niewielka łódź z czterema Nyissanami u wioseł odbiła od tamtego nabrzeża i wolno płynęła w stronę okrętu Greldika. Na dziobie stał wysoki Murgo z zagniewaną twarzą.
- Jest u was moja własność! - krzyknął przez dzielącą ich wodę. - Natychmiast oddajcie mi niewolnika.
- Może tu przyjdziesz i sam go zabierzesz, Murgu? - odpowiedział Barak, puszczając ramię Hettara. Algar przeszedł na burtę, zatrzymując się tylko, by podnieść długi bosak.
- Czy będę mógł odejść nie napastowany? - zapytał z powątpiewaniem Murgo.
- Czemu nie zejdziesz na ląd? Przedyskutujemy tę sprawę - zaproponował uprzejmie Barak.
- Naruszacie moje prawo własności.
- Ależ skąd. Oczywiście, sytuacja prawna jest dosyć delikatna. To nabrzeże jest terytorium Drasni, a w Drasni niewolnictwo jest zakazane. A skoro tak, ten człowiek już do ciebie nie należy.
- Sprowadzę ludzi - zagroził Murgo. - Jeśli trzeba, odbierzemy go siłą.
- Obawiam się, że będziemy musieli to uznać za inwazję na terytorium Alornów - ostrzegł z demonstracyjnym żalem Barak. - Pod nieobecność naszych drasańskich kuzynów będziemy właściwie zmuszeni, by podjąć odpowiednie kroki w obronie tego nabrzeża. Co o tym sądzisz, Mandorallenie?
- Twoje rozumowanie wyjątkową odznacza się precyzją, panie - odparł rycerz. - Powszechny obyczaj nakłada na ludzi honoru moralny obowiązek obrony posiadłości krewniaków pod ich nieobecność.
- No właśnie - oświadczył Murgowi Barak. - Mój przyjaciel jest Arendem, więc w tej materii człowiekiem neutralnym. Musimy chyba przyjąć jego interpretację sporu.
Marynarze Greldika wspinali się już po takielunku i zwisali na linach jak wielkie, złośliwe małpy. Bawili się bronią i uśmiechali groźnie, patrząc na intruza.
- Jest jeszcze jeden sposób - stwierdził złowróżebnie Murgo.
Garion poczuł, jak zaczyna tworzyć się moc. Słaby dźwięk rozbrzmiewał echem w jego głowie. Chłopiec wyprostował się, opierając dłonie o reling. Odczuwał potworną słabość, ale opanował się i spróbował zebrać siły.
- Dość już tego - poleciła surowo ciocia Pol. Wyszła na pokład razem z Durnikiem i Ce’Nedrą.
- Prowadziliśmy tylko dyskusję na tematy prawne - wyjaśnił niewinnie Barak.
- Wiem, co robiliście - warknęła. Lodowatym wzrokiem spojrzała ponad pasem wody na łódź Murga. - Lepiej stąd odejdź - poradziła.
- Muszę najpierw coś odebrać - odparł tamten.
- Na twoim miejscu nie upierałabym się.
- Zobaczymy.
Wyprostował się i zaczął mruczeć jakby do siebie, poruszając rękami w serii złożonych gestów. Garion poczuł, że coś go odpycha - prawie jak wiatr, choć powietrze było zupełnie nieruchome.
- Staraj się nie pomylić - poradziła spokojnie ciocia Pol. - Jeśli zapomnisz choćby najdrobniejszy fragment, wszystko wybuchnie ci w twarz.
Człowiek w łódce zamarł, a po jego obliczu przemknął wyraz niepokoju. Tajemniczy wiatr ustał. Murgo zaczął od nowa i całkowicie skoncentrowany kreślił w powietrzu jakieś wzory.
- Tak się to robi, Grolimie - ciocia Pol lekko poruszyła dłonią, a Garion poczuł nagły podmuch: jakby odpychający go wiatr odwrócił się nagle i powiał w przeciwnym kierunku. Murgo zamachał rękami, potknął się i upadł na dno łodzi, która odpłynęła kilka jardów do tyłu, jak gdyby ktoś pchnął ją mocno.
Grolim podniósł się na łokciu. Miał wytrzeszczone oczy i śmiertelnie bladą twarz.
- Wracaj do swego pana, psie - rzuciła jadowicie ciocia Pol. - Niech cię wychłoszcze za to, że nie opanowałeś należycie lekcji.
Grolim przemówił nerwowo do Nyissan u wioseł, a ci zawrócili natychmiast.
- Dojrzewała nam tu śliczna mała bitwa, Polgaro - poskarżył się Barak. - Musiałaś wszystko popsuć?
- Może byś tak wydoroślał - rzuciła obojętnie. Potem spojrzała na Gariona; oczy jej płonęły, a biały lok nad czołem był strugą ognia. - Ty idioto! Najpierw nie chcesz słuchać żadnych instrukcji, a potem atakujesz jak wściekły byk! Czy masz chociaż pojęcie, jaki zgiełk wywołuje translokacja? Zawiadomiłeś o naszej obecności każdego Grolima w Sthiss Tor!
- On umierał. - Chłopiec bezradnie wskazał leżącego na brzegu niewolnika. - Musiałem coś zrobić.
- Był trupem już w chwili, kiedy dotknął wody - odparła zimno. - Spójrz na niego.
Niewolnik zesztywniał w śmiertelnym cierpieniu. Głowę miał wykręconą, ciało wygięte w łuk i szeroko otwarte usta. Najwyraźniej był martwy.
- Co mu się stało? - Garion poczuł nagle mdłości.
- Te pijawki są jadowite. Ukąszeniami paraliżują ofiary, a potem karmią się nimi. Serce tego nie wytrzymało. Dla umarłego zdradziłeś nas przed Grolimami.
- Żył jeszcze, kiedy to zrobiłem - protestował Garion. - Krzyczał o pomoc.
Był wściekły bardziej niż kiedykolwiek w życiu.
- Nie można było mu pomóc - odparła lodowato, wręcz brutalnie.
- Co z ciebie za potwór? - zapytał przez zaciśnięte zęby. - Czy nie masz uczuć? Pozwoliłabyś mu umrzeć, tak?
- Nie sądzę, by była to odpowiednia chwila i miejsce na takie rozmowy.
- Nie. To jest odpowiednia chwila, ciociu, właśnie ta. Nie jesteś nawet człowiekiem, wiesz? Odrzuciłaś swoje człowieczeństwo tak dawno, że nawet nie pamiętasz, kiedy to było. Masz cztery tysiące lat. Całe nasze życie przemija, gdy ty mrugniesz okiem. Jesteśmy dla ciebie zabawą, rozrywką na krótki czas. Dla własnej przyjemności manipulujesz nami jak kukiełkami. No więc ja nie chcę już być sterowany. Między nami wszystko skończone.
Prawdopodobnie posunął się dalej, niż zamierzał, ale gniew w nim wezbrał i słowa jakby wyrywały się same, zanim zdążył je powstrzymać.
Patrzyła na niego z twarzą tak bladą, jakby ją nagle uderzył. Po chwili się opanowała.
- Ty głupi dzieciaku - powiedziała głosem tym straszniejszym, że zupełnie cichym. - Skończone? Miedzy nami? Nigdy nie zdołasz pojąć, co musiałam uczynić, by sprowadzić cię na ten świat. Przez ponad tysiąc lat byłeś moją jedyną troską. Dla ciebie przeżyłam stratę i ból tak wielkie, że nigdy nie zdołasz zrozumieć, co te słowa naprawdę mogą oznaczać. Dla ciebie żyłam w nędzy i ubóstwie po kilkaset lat z rzędu. Dla ciebie oddałam własną siostrę, którą kochałam bardziej niż swoje życie. Dla ciebie przeszłam przez ogień i przez rozpacz dziesięć razy gorszą od płomieni. I ty myślisz, że to była zabawa? Jakaś bezcelowa rozrywka? Sądzisz, że wszystko, co robiłam dla ciebie przez tysiąc lat i więcej, przyszło mi bez trudu? Między nami nigdy nic się nie skończy, Belgarionie. Nigdy! Jeśli to konieczne, będziemy razem aż po kres dni. Nigdy nie będzie skończone. Zbyt wiele jesteś mi winien!
Zaległa przerażająca cisza. Pozostali, zaszokowani żarem słów cioci Pol, spoglądali najpierw na nią, potem na Gariona Nie mówiąc nic więcej, ciocia Pol odwróciła się i zeszła pod pokład.
Garion rozejrzał się bezradnie, nagle straszliwie zawstydzony i straszliwie samotny.
- Przecież musiałem to zrobić. Prawda? - zapytał, nie zwracając się do nikogo. Sam nie był pewien, o co właściwie pyta.
Wszyscy na niego patrzeli, ale nikt me odpowiedzi na pytanie.
Rozdział XXVI
Po południu znowu napłynęły chmury, a grom zahuczał z oddali, gdy tylko deszcz lunął na parujące miasto. Popołudniowa burza zaczynała się chyba codziennie o tej samej porze i zdążyli się już do niej przyzwyczaić. Wszyscy zeszli na dół i piekli się w upale, a deszcz bębnił o pokład.
Garion siedział sztywno, oparty plecami o dębową wręgę okrętu i obserwował ciocię Pol. Twarz miał upartą i oczy pełne zaciętości.
Nie zwracała na niego uwagi i rozmawiała cicho z Ce’Nedrą.
W luku stanął kapitan Greldik. Twarz i broda ociekały mu wodą.
- Przyszedł ten Drasanin, Droblek - oznajmił. - Mówi, że ma ważną wiadomość.
- Przyślij go - poprosił Barak.
Droblek przecisnął swe potężne cielsko przez wąski otwór. Był zupełnie przemoczony i stał kapiąc wodą na podłogę. Wytarł twarz.
- Mokro na dworze - oświadczył.
- Zauważyliśmy - odparł Hettar.
- Otrzymaliśmy wiadomość. - Droblek zwrócił się do cioci Pol. - Od księcia Kheldara.
- Wreszcie - odetchnęła.
- On i Belgarath płyną w dół rzeki. O ile mogłem zrozumieć, będą tu za kilka dni, najwyżej tydzień. Posłaniec nie był zbyt dokładny.
Ciocia Pol spojrzała pytająco.
- Gorączka - wyjaśnił Droblek. - To Drasanin, więc można na nim polegać. Jeden z moich agentów na placówce handlowej w głębi kraju. Ale złapał jakąś zarazę, których pełno w tym cuchnącym bagnie. Teraz trochę majaczy. Mamy nadzieję, że za dzień, może dwa zdusimy gorączkę i dowiemy się czegoś sensownego. Przybyłem tutaj, gdy tylko ogólnie zrozumiałem, o co chodzi w tej wiadomości. Myślałem, że będziecie chcieli wiedzieć jak najszybciej.
- Jesteśmy ci wdzięczni za troskę.
- Posłałbym służącego, ale w Sthiss Tor wiadomości często nie docierają na miejsce, a służba potrafi wszystko pokręcić. - Uśmiechnął się nagle. - Oczywiście, to nie jest prawdziwy powód.
- Oczywiście. - Ciocia Pol odpowiedziała uśmiechem.
- Grubi ludzie przejawiają skłonność do siedzenia na miejscu i pozwalają, by inni chodzili w ich imieniu. Jednak ton wiadomości króla Rhodara sugerował, że wasza misja jest może najważniejszą rzeczą, jaka w tej chwili dzieje się na świecie. Chciałem mieć w niej swój udział. - Skrzywił się. - Chyba wszyscy od czasu do czasu stajemy się dziecinni.
- Jak poważny jest stan zdrowia posłańca? - zapytała ciocia Pol. Droblek wzruszył ramionami.
- Kto to wie? Połowa chorób w Nyissie nie ma nawet nazw i właściwie nie potrafimy ich od siebie odróżnić. Czasami ludzie umierają bardzo szybko, czasami gorączka ciągnie się tygodniami. A czasem ktoś nawet wyzdrowieje. Możemy tylko dbać o wygodę chorego i czekać, co z tego wyniknie.
- Pójdę tam zaraz. - Wstała. - Durniku, mógłbyś przynieść z naszych bagaży tę zieloną sakwę? Będę potrzebowała ziół.
- Ryzykujesz zarażenie, pani - ostrzegł Droblek. - To niezbyt rozsądne.
- Nic mi nie grozi. Chcę porozmawiać z tym posłańcem, a wyleczenie go jest jedyną metodą uzyskania jakichkolwiek informacji.
- Durnik i ja pójdziemy z tobą - zaofiarował się Barak. Spojrzała na niego z uwagą.
- Eskorta na pewno ci nie zaszkodzi - przekonywał.
- Jak chcecie. - Włożyła płaszcz i naciągnęła kaptur. - To może potrwać całą noc - uprzedziła Greldika. - W mieście są Grolimowie, więc niech marynarze uważają. Poślij na wachtę kilku trzeźwych.
- Trzeźwych, pani? - powtórzył niewinnie.
- Słyszałam śpiew z kwater załogi, kapitanie - odparła nieco sztywno. - Cherekowie nie śpiewają, jeśli nie są pijani. Lepiej zaszpuntuj na dzisiaj baryłki ale. Możemy iść, Drobleku?
- Oczywiście, pani. - Grubas posłał Greldikowi porozumiewawcze spojrzenie.
Kiedy wyszli, Garion poczuł ulgę. Męczył go już wysiłek demonstrowania urazy w obecności cioci Pol. Znalazł się w trudnej sytuacji. Groza i odraza do siebie, jaką odczuwał od dnia, gdy w Lesie Driad skierował straszliwy płomień na Chamdara, były coraz silniejsze i wreszcie stały się nie do zniesienia. Z lękiem czekał każdej nocy, gdyż zawsze przeżywał taki sam koszmar. Co noc widział, jak Chamdar ze zwęgloną twarzą wyciąga rękę, błagając „Panie, łaski”. I co noc widział straszny płomień, jaki trysnął z jego własnej dłoni w odpowiedzi na prośbę tamtego. W tym ogniu spłonęła nienawiść, jaką niósł w sobie od Val Alorn. Zemsta była tak absolutna, że w żaden sposób nie mógł skryć się przed odpowiedzialnością. Poranny wybuch gniewu skierowany był bardziej przeciwko niemu samemu niż przeciw cioci Pol. Nazwał ją potworem, ale to potwora w sobie nienawidził. Przerażający katalog tego, co przecierpiała dla niego przez niezliczone lata, a także pasja, z jaką mówiła - dowód, że słowa Gariona sprawiły ból - rozdzierały mu duszę. Wstydził się, wstydził tak bardzo, że nie śmiał nawet popatrzeć przyjaciołom w oczy. Siedział samotny, z pustym spojrzeniem, a słowa cioci Pol rozbrzmiewały echem w jego myślach.
Burza mijała i deszcz osłabł już wyraźnie. Drobne pluśnięcia kropel znaczyły mętną powierzchnię rzeki. Niebo zaczęło się przejaśniać, a słońce opadło w kłęby chmur, barwiąc je gniewną czerwienią. Garion wyszedł na pokład, by w samotności zmagać się z niespokojnym sumieniem.
Po chwili usłyszał za sobą lekkie kroki.
- Pewnie jesteś z siebie dumny? - spytała zaczepnie Ce’Nedra.
- Zostaw mnie w spokoju.
- Nic z tego. Mam zamiar wytłumaczyć ci dokładnie, co wszyscy myślimy o twoim porannym wystąpieniu.
- Nie chcę tego słyszeć.
- To szkoda. Bo i tak ci powiem.
- Nie będę słuchał.
- Owszem, będziesz. - Chwyciła go za ramię i odwróciła twarzą do siebie. Oczy jej płonęły, a drobna twarzyczka wyrażała wielki gniew. - To, co zrobiłeś, jest niewybaczalne. Twoja ciocia wychowywała cię od małego. Była dla ciebie matką.
- Moja matka nie żyje.
- Lady Polgara jest jedyną matką, jaką znałeś. I jak jej dziękujesz? Nazwałeś ją potworem. Oskarżyłeś, że nie ma uczuć.
- Nie słucham cię! - zawołał Garion. Zakrył dłońmi uszy, choć wiedział, że to dziecinne, a nawet infantylne. Księżniczka Ce’Nedra zawsze jakoś przywoływała w nim to, co najgorsze.
- Zabierz ręce! - rozkazała dźwięcznym głosem. - Wysłuchasz mnie, choćbym miała krzyczeć.
Przerażony, że naprawdę to zrobi, Garion opuścił dłonie.
- Nosiła cię na rękach, kiedy byłeś mały - mówiła dalej Ce’Nedra, jakby wiedziała, gdzie jest najczulszy punkt zranionego sumienia chłopca. - Obserwowała twoje pierwsze kroki. Karmiła cię i pilnowała. Pocieszała, kiedy się bałeś albo byłeś chory. Czy tak zachowuje się potwór? Czy wiesz, że ona stale na ciebie patrzy? Wystarczy, że się potkniesz, a niemal wyciąga rękę, by cię podtrzymać. Widziałam, jak cię przykrywa, kiedy śpisz. Czy tak wygląda ktoś, kto nie ma uczuć?
- Mówisz o rzeczach, których nie rozumiesz - odpowiedział Garion. - Proszę, zostaw mnie samego.
- Proszę? - powtórzyła drwiąco. - Cóż za niezwykła chwila, że akurat teraz przypomniałeś sobie o grzeczności. Nie pamiętam, żebyś rano mówił „proszę”. Nie słyszałam ani jednego „proszę”. Zresztą „dziękuję” też nie. Wiesz, kim jesteś, Garionie? Rozpuszczonym smarkaczem.
Tego już było za wiele. Żeby ta samolubna, uparta księżniczka śmiała jego nazwać rozpuszczonym smarkaczem? Tego Garion nie mógł znieść. Rozwścieczony, zaczął krzyczeć. Większość głośnych wypowiedzi była zupełnie niezrozumiała, ale sam krzyk poprawiał mu nastrój.
Zaczęli od wzajemnych oskarżeń, lecz dyskusja szybko przeszła na przezwiska. Ce’Nedra chrypiała jak przekupka z Camaaru, a głos Gariona zgrzytał i ćwierkał na zmianę męskim barytonem i chłopięcym tenorem. Wygrażali sobie palcami i krzyczeli. Ce’Nedra tupała nogami, a Garion wymachiwał ramionami. Ogólnie rzecz biorąc, była to znakomita sprzeczka. Kiedy się skończyła, Garion czuł się o wiele lepiej. Wywrzaskiwanie obelg było niewinną rozrywką wobec strasznych rzeczy, jakie powiedział rano cioci Pol. Pozwoliło nieszkodliwie rozładować zmieszanie i gniew. Pod koniec, jak zwykle, Ce’Nedra uciekła się do płaczu i odbiegła, a on poczuł się nie tyle zawstydzony, ile raczej jak dureń. Dąsał się jeszcze chwilę, mrucząc pod nosem wyjątkowo udane obelgi, których nie zdążył wykorzystać, potem westchnął i w zadumie stanął przy relingu, by patrzeć, jak noc spowija ociekające wilgocią miasto.
Choć nigdy by tego nie przyznał, nawet wobec siebie, był wdzięczny księżniczce. Ten absurdalny wybuch rozjaśnił mu umysł. Teraz widział wyraźnie, że winien jest cioci Pol przeprosiny. Zaatakował ją, pchany wyrzutami sumienia, próbując jakoś obarczyć ją winą. Tymczasem w żaden sposób nie mógł zrzucić z siebie odpowiedzialności. Pogodził się z tym i od razu poczuł lepiej.
Zapadał mrok. Tropikalna noc była ciemna, a z bagiennych bezdroży dobiegał zapach gnijącej roślinności i stęchłej wody. Jakiś złośliwy owad wpełzł pod tunikę i zaczął gryźć między łopatkami, gdzie Garion nie mógł dosięgnąć.
Nie było żadnego ostrzeżenia - najmniejszego dźwięku, zakołysania statku, poczucia zagrożenia. Ktoś chwycił go z tyłu za ramiona, ktoś zasłonił usta i nos wilgotną szmatką. Próbował walczyć, ale trzymające go ręce były zbyt silne. Chciał skręcić głowę i zawołać o pomoc. Szmatka pachniała dziwnie - duszącym jakby, przesyconym mdlącą słodyczą aromatem. Czuł senność i coraz słabiej stawiał opór. Raz jeszcze spróbował się wyrwać, a potem senność zwyciężyła i Garion osunął się w nieświadomość.
Rozdział XXVII
Szli jakimś długim korytarzem. Garion całkiem wyraźnie widział kamienne płyty podłogi. Trzech mężczyzn niosło go twarzą w dół, a głowa kiwała mu się i podskakiwała boleśnie. Usta miał suche i wciąż czuł ten duszący, słodki zapach, jaki przesycał szmatkę, którą przycisnęli mu do twarzy. Podniósł głowę i spróbował się rozejrzeć.
- Obudził się - oznajmił człowiek, trzymający jego ramię.
- Nareszcie - mruknął inny. - Za długo trzymałeś mu tampon przy twarzy, Issusie.
- Wiem, co robię - odparł pierwszy. - Połóżcie go.
- Potrafisz ustać? - zapytał Gariona. Szczecina porastała jego ogoloną czaszkę, a długa blizna biegła od czoła do brody wprost przez pomarszczony, pusty oczodół. Przewiązana w pasie szata była brudna i poplamiona. - Wstawaj - rozkazał syczącym głosem. Trącił Gariona nogą.
Chłopiec spróbował się podnieść. Kolana mu drżały, więc podparł się ręką o mur. Kamienie były zimne i pokryte jakby pleśnią.
- Poprowadźcie go - polecił Issus dwóm pozostałym. Chwycili Gariona pod ręce i wpół niosąc, wpół ciągnąc ruszyli wilgotnym korytarzem za jednookim. W końcu dotarli do miejsca, które przypominało nie tyle pokój, co raczej spory plac pod dachem. Potężne rzeźbione filary podtrzymywały wysoki strop, a małe lampki oliwne zwisały na łańcuchach lub stały na kamiennych półkach w filarach. Garion dostrzegł jakiś ruch: grupy ludzi w wielokolorowych szatach sunęły z miejsca na miejsce, pogrążone w sennym otępieniu.
- Ty - warknął Issus do pulchnego młodego człowieka o rozmarzonych oczach. - Powiedz Sadiemu, głównemu eunuchowi, że mamy chłopca.
- Sam mu powiedz - odparł piskliwym głosem zaczepiony. - Nie przyjmuję rozkazów od takich jak ty, Issusie.
Issus zdzielił go w twarz.
- Uderzyłeś mnie! - zawył pulchny młodzian, sięgając dłonią do ust. - Warga mi teraz krwawi... widzisz? - Wyciągnął rękę, by pokazać krew.
- Jeśli nie zrobisz tego, co ci kazałem, poderżnę twoje tłuste gardło - oświadczył Issus chłodnym, obojętnym tonem.
- Poskarżę Sadiemu, co tu wyczyniasz.
- Proszę bardzo. A skoro już tam będziesz, powiedz mu przy okazji, że mamy tego chłopaka, którego chciała królowa.
Pulchny młody człowiek odszedł pospiesznie.
- Eunuchy! - mruknął pogardliwie jeden z mężczyzn trzymających Gariona.
- Są z nich pewne korzyści - zaśmiał się chrapliwie drugi.
- Brać chłopaka - rozkazał Issus. - Sadi nie lubi czekać.
Pociągnęli Gariona przez oświetloną halę.
Kilku nędznie wyglądających mężczyzn o splątanych włosach i brodach siedziało skutych razem na podłodze.
- Wody - wychrypiał jeden z nich. - Błagani. Wyciągnął rękę.
Issus zatrzymał się i popatrzył zdumiony.
- Dlaczego on ciągle ma język? - zapytał pilnującego więźniów strażnika. Ten wzruszył ramionami.
- Nie mieliśmy czasu się tym zająć.
- Znajdź chwilę. Jeśli któryś z kapłanów usłyszy, że on gada, wezmą cię na przesłuchanie. A to ci się nie spodoba.
- Nie boję się kapłanów - odparł strażnik, ale nerwowo obejrzał się przez ramię.
- Lepiej się bój - poradził mu Issus. - I napój te zwierzaki. Martwe nikomu nie przyniosą pożytku.
Ruszył dalej, a za nim dwaj mężczyźni prowadzący Gariona. W zacienionym obszarze między dwoma filarami zatrzymał się znowu.
- Z drogi - rzucił czemuś leżącemu w mroku. Stwór poruszył się niechętnie. Garion spostrzegł z odrazą, że jest to wielki wąż.
- Wracaj na miejsce, do innych - polecił gadowi Issus. Wskazał słabo oświetlony zakątek, gdzie gęsta masa jakby falowała, poruszając się wolno. Wąż, który zagrodził im drogę, wysunął na Issusa język i wijąc się podążył, gdzie mu nakazano.
- Kiedyś któryś cię ukąsi, Issusie - ostrzegł jeden z mężczyzn. - Nie lubią, gdy się im rozkazuje.
Issus lekceważąco wzruszył ramionami i poszedł dalej.
- Sadi chce z tobą rozmawiać - oświadczył ze złośliwą satysfakcją młody pulchny eunuch, kiedy stanęli przed wielkimi błyszczącymi drzwiami. - Powiedziałem, że mnie uderzyłeś. Jest z nim Maas.
- Dobrze - burknął Issus. Pchnął drzwi. - Sadi - zawołał. - Powiedz swojemu przyjacielowi, że wchodzę. Nie chciałbym, żeby popełnił jakąś pomyłkę.
- On cię zna, Issusie - odpowiedział głos z pomieszczenia za drzwiami. - Niczego nie zrobi przez pomyłkę.
Issus wszedł i zamknął drzwi za sobą.
- Możesz już iść - oświadczył eunuchowi jeden z mężczyzn.
Pulchny młody człowiek parsknął wzgardliwie.
- Idę tam, gdzie pośle mnie Sadi.
- I przybiegasz w podskokach, gdy tylko Sadi gwizdnie.
- To sprawa tylko między nami.
- Wprowadźcie go - polecił Issus, otwierając drzwi na powrót. Mężczyźni wepchnęli Gariona za próg.
- Zaczekamy tutaj - oznajmił nerwowo jeden z nich. Issus zaśmiał się chrapliwie, kopnięciem zatrzasnął drzwi i pociągnął Gariona do stolika, na którym pojedyncza lampka oliwna migotała płomykiem tak małym, że niemal nie rozpraszał ciemności. Za stołem siedział chudy mężczyzna o martwym spojrzeniu. Długimi palcami gładził bezwłosą czaszkę.
- Możesz mówić, chłopcze? - zapytał Gariona. Głos miał niezwykłą barwę kontraltu, a jedwabna szata nie była wielokolorowa, ale barwy głębokiej czerwieni.
- Mógłbym dostać trochę wody? - spytał Garion.
- Za chwilę.
- Od razu wezmę swoje pieniądze, Sadi - poprosił Issus.
- Gdy tylko się przekonam, że złapaliście właściwego chłopca.
- Zapytaj, jak to ma na imię - rozległ się syczący szept zza pleców Gariona.
- Zapytam, Maas. - Sadi zirytował się lekko tą sugestią. - Robiłem już takie rzeczy.
- Za dużo czasu ci to zajmuje - odparł szept.
- Jak masz na imię, chłopcze? - Sadi zwrócił się do więźnia.
- Doroon - skłamał szybko Garion. - Naprawdę strasznie chce mi się pić.
- Uważasz mnie za głupca, Issusie? - spytał Sadi. - Myślałeś, że zadowoli mnie pierwszy z brzegu chłopak?
- To jest chłopiec, którego kazałeś przyprowadzić - odparł Issus. - Jeśli miałeś błędne informacje, to nie z mojej winy.
- Mówisz, że masz na imię Doroon? - zapytał Sadi.
- Tak - potwierdził Garion. - Jestem chłopcem okrętowym na statku kapitana Greldika. Co to za miejsce?
- Ja tu zadaję pytania, chłopcze.
- To kłamie - dobiegł z tyłu syk.
- Wiem o tym, Maas - odpowiedział spokojnie Sadi. - Zawsze to robią na początku.
- Nie mamy czasu na zabawy - zasyczało. - Daj temu oret. Muszę natychmiast poznać prawdę.
- Co tylko każesz, Maas. - Sadi wstał i zniknął w mroku za stolikiem. Garion usłyszał cichy brzęk i szum nalewanej wody. - Nie zapomnij tylko, że to twój pomysł, Maas. Kiedy ona się rozgniewa, nie chciałbym, żeby to do mnie miała pretensje.
- Ona zrozumie, Sadi.
- Pij, chłopcze. - Sadi wynurzył się z ciemności i podał Garionowi gliniany kubek.
- Ja... tego, dziękuję. Chyba jednak nie byłem spragniony.
- Możesz wypić, chłopcze - zapewnił Sadi. - Jeśli odmówisz, Issus cię przytrzyma, a ja wleję płyn do gardła. Nie zaszkodzi ci.
- Pij - nakazał syczący głos.
- Lepiej rób, co mówią - poradził Issus. Bezradny Garion wziął kubek. Woda miała dziwie gorzki smak i paliła w język.
- O wiele lepiej. - Sadi zajął swe miejsce za stołem. - Mówisz wiec, że na imię ci Doroon?
- Tak.
- Skąd pochodzisz, Doroonie?
- Z Sendarii.
- A z którego miejsca w Sendarii?
- W pobliżu Darine na pomocnym wybrzeżu.
- Co robisz na okręcie Chereków?
- Kapitan Greldik był przyjacielem mojego ojca. - Z nieznanych powodów Garion odczuł potrzebę udzielenia bardziej szczegółowych wyjaśnień. - Ojciec zawsze chciał mnie posłać na statek. Mawiał, że lepiej być marynarzem niż farmerem. Kapitan Greldik zgodził się nauczyć mnie wszystkiego, co jest potrzebne marynarzowi. Mówił, że się nadam, bo nie dostaję morskiej choroby, nie boję się wspinać po tych linach, co trzymają żagle, i jestem już prawie taki silny, że mogę utrzymać wiosło i...
- Mówiłeś, że jak ci na imię, chłopcze?
- Garion... znaczy się... tego... Doroon. Tak, Doroon. I kiedy...
- Ile masz lat, Garionie?
- W ostatnie Zaranie skończyłem piętnaście. Ciocia Pol mówi, że ludzie urodzeni w Dzień Zarania mają szczęście, ale nie zauważyłem, żebym go miał więcej od...
- Kim jest ciocia Pol?
- Moją ciocią. Mieszkaliśmy na farmie Faldora, ale przyszedł pan Wilk i...
- Czy ludzie nazywają ją jakoś inaczej, czy tylko ciocią Pol?
- Król Fulrach mówił do niej: Polgaro. To było wtedy, kiedy kapitan Brendig zabrał nas do pałacu w Sendarze. Potem popłynęliśmy do pałacu króla Anhega w Val Alorn i...
- Kto to jest pan Wilk?
- Mój dziadek. Nazywają go Belgarathem. Kiedyś w niego nie wierzyłem, ale to chyba prawda, bo raz widziałem...
- I dlaczego wszyscy opuściliście farmę Faldora?
- Z początku nie wiedziałem, ale potem się okazało, że Zedar ukradł Klejnot Aldura z rękojeści Miecza Rivańskiego Króla i musimy go odebrać, zanim Zedar doniesie go do Toraka i obudzi...
- To jest chłopak, którego chcieliśmy - szepnął syczący głos.
Garion obejrzał się powoli. Pokój był trochę jaśniejszy, jak gdyby maleńki płomyk zaświecił mocniej. W rogu, unosząc ze zwojów cielska dziwnie płaską głowę z błyszczącymi oczkami, leżał bardzo duży wąż.
- Możemy zabrać to do Salmissry - syknął. Opadł na podłogę i popełzł w stronę Gariona. Chłopiec poczuł na nodze dotyk zimnej, suchej głowy. Potem, choć jakaś część umysłu krzyczała ze zgrozy, stał nieruchomo, a łuskowate cielsko wspięło mu się na nogę i pełzło coraz wyżej, aż głowa węża znalazła się naprzeciw jego twarzy, a drgający język dotknął nosa.
- Bądź grzeczny, chłopcze - syknął mu wąż w samo ucho. - Bardzo, bardzo grzeczny.
Wąż był ciężki, a zwoje grube i zimne.
- Tędy, chłopcze. - Sadi powstał.
- Co z moimi pieniędzmi? - chciał wiedzieć Issus.
- Aha - rzucił Sadi niemal pogardliwie. - Pieniądze. Są w tej sakiewce na stole.
Potem odwrócił się i wyprowadził Gariona z pokoju.
Garionie, oschły głos, który od zawsze istniał w jego umyśle, teraz przemówił. Słuchaj uważnie. Nic nie mów i niczego po sobie nie pokazuj. Po prostu słuchaj.
K... kim ty jesteś? zapytał bezgłośnie Garion, walcząc z mgłą ogarniającą myśli.
Znasz mnie, odpowiedział głos. Teraz słuchaj. Dali ci coś, co cię zmusza do spełniania ich woli. Nie walcz z tym. Rozluźnij się i nie stawiaj oporu.
Ale... powiedziałem im rzeczy, o których nie powinienem mówić. Ja...
Teraz to bez znaczenia. Rób tylko to, co ci powiem. Jeśli coś się wydarzy i zacznie wyglądać niebezpiecznie, nie walcz z tym. Ja się tym zajmę... ale nie potrafię tego dokonać, jeśli będziesz stawiał opór. Musisz się rozluźnić, bym mógł zrobić to, co konieczne. Jeżeli nagle stwierdzisz, że robisz albo mówisz rzeczy, których nie rozumiesz, nie bój się i nie próbuj walczyć. To nie będą oni, lecz ja.
Uspokojony Garion szedł posłusznie obok eunucha Sadiego. Na ramionach i torsie ciążyły mu zwoje węża Maasa, a spiczasta głowa gada muskała policzek.
Wkroczyli do wielkiej sali, gdzie ciężkie kotary okrywały ściany, a kryształowe lampy oliwne migotały na srebrnych łańcuchach. Na końcu komnaty wznosił się olbrzymi kamienny posąg, którego górna część niknęła w półmroku pod stropem. Tuż przed nim chłopiec zobaczył niewysoką kamienną platformę, zasłaną dywanami i poduszkami. Stała tam sofa, która była nie całkiem fotelem i nie całkiem kanapą.
Na sofie leżała kobieta. Włosy, czarne jak skrzydło kruka, opadały luźno na jej plecy i ramiona. Głowę zdobiła przepięknie kuta, migocząca od klejnotów złota korona. Suknia była biała, uszyta z najcieńszego muślinu. Zupełnie nie zakrywała ciała, lecz zdawała się służyć jedynie za podkład, do którego umocowano klejnoty i inne ozdoby. Pod muślinem skóra kobiety była niemal kredowobiała. Twarz miała niezwykle piękną, a oczy blade, prawie bezbarwne. Wielkie zwierciadło w złotych ramach stało na podstawie obok sofy, a kobieta spoczywała rozluźniona, podziwiając swe odbicie.
Obok platformy klęczał tuzin eunuchów z ogolonymi głowami, w szkarłatnych szatach. Siedząc na piętach spoglądali z pełnym czci zachwytem na kobietę i posąg.
Między poduszkami obok sofy leżał leniwie ociężały młody człowiek, który nie miał ogolonej głowy. Jego włosy były starannie zakręcone, policzki uróżowane, a oczy wymalowane fantastycznie. Nosił tylko maleńką przepaskę biodrową, a twarz miał znudzoną i nadąsaną. Kobieta z roztargnieniem gładziła palcami jego włosy.
- Królowa ma gości - oznajmił śpiewnie jeden z klęczących eunuchów.
- Ach - zaśpiewali chórem pozostali. - Goście.
- Bądź pozdrowiona, Wieczna Salmissro! - zawołał Sadi, padając na twarz przed platformą.
- O co chodzi, Sadi? - zapytała. Głos miała wibrujący, o niezwykłej, głębokiej barwie.
- Chłopiec, moja królowo - odparł Sadi, wciąż przyciskając czoło do posadzki.
- Na kolana przed Wężową Królową - syknął w ucho Gariona wąż. Zwoje zacisnęły się i chłopiec opadł na klęczki w miażdżącym uścisku.
- Chodź tu, Maas - przywołała gada Salmissra.
- Królowa przyzywa swego ukochanego węża - zaintonował eunuch.
- Ach.
Gad zsunął się z ciała Gariona i popełzł do stóp sofy, sięgając na pół swej długości ponad kobietę. Potem opadł na jej ciało, wyginając się i dopasowując. Głowa gada sięgnęła do twarzy i królowa czule ucałowała węża. Długi rozwidlony język przesunął się po czole i policzkach. Maas zaczął szeptać jej coś do ucha. Salmissra leżała w objęciach gada, słuchała syczącego głosu i spod ciężkich powiek spoglądała na Gariona.
Wreszcie odsunęła węża na bok i wstała.
- Witaj w krainie wężowego ludu, Belgarionie - powiedziała swym wibrującym głosem.
Imię, którego do tej pory używała tylko ciocia Pol, wywołało dziwny wstrząs. Chłopiec spróbował przepędzić mgłę ogarniającą jego umysł.
Jeszcze nie uprzedził oschły głos.
Salmissra zstąpiła z platformy. Pod przejrzystą suknią jej ciało poruszało się z miękką gracją. Chwyciła Gariona za ramię i podniosła z kolan. Potem wolno dotknęła jego twarzy. Dłoń wydawała się bardzo zimna.
- Śliczny chłopak - szepnęła jakby do siebie. - Taki młody. Taki ciepły.
W jej wzroku błysnęło pożądanie.
W umyśle Gariona panowało zamieszanie. Gorzki napój Sadiego wciąż okrywał świadomość ciężką warstwą, pod którą chłopiec równocześnie bał się i czuł dziwny pociąg do królowej. Kredowa skóra i martwe oczy były odpychające, a jednak wyczuwał wokół niej zachętę, obietnicę niewypowiedzianych rozkoszy. Odruchowo cofnął się o krok.
- Nie lękaj się, mój Belgarionie - szepnęła. - Nie zrobię ci krzywdy... chyba że tego zażądasz. Twoje obowiązki tutaj będą bardzo przyjemne. Nauczę cię rzeczy, o jakich Polgara nawet nie śniła.
- Zostaw go, Salmissro - rozkazał z irytacją młody człowiek na podwyższeniu. - Wiesz, że nie lubię, kiedy poświęcasz uwagę innym.
W oczach królowej zamigotały iskierki gniewu. Odwróciła się i zmierzyła młodzieńca zimnym spojrzeniem.
- Co lubisz, a czego nie lubisz, Essio, właściwie już mnie nie obchodzi - oświadczyła.
- Co? - Essia nie mógł uwierzyć. - Natychmiast rób, co ci mówię!
- Nie, Essio.
- Ukarzę cię - zagroził.
- Nie - odparła. - Nie ukarzesz. Te rzeczy już mnie nie bawią, a twoje dąsy i humory stały się nudne. Odejdź.
- Odejść? - Essia w zdumieniu wytrzeszczył oczy.
- Zwalniam cię, Essio.
- Jak to? Przecież nie możesz żyć beze mnie. Sama mówiłaś.
- Wszyscy czasem mówimy to, czego naprawdę nie myślimy.
Arogancja spłynęła z młodego człowieka jak woda wylana z wiadra. Przełknął ślinę i zadrżał.
- Kiedy chcesz, żebym wrócił? - zajęczał.
- Nie chcę, Essio.
- Nigdy?
- Nigdy. Idź już i nie rób scen.
- Co się ze mną stanie?! - krzyknął Essia. Wybuchnął płaczem, a farba wokół oczu spływała mu po policzkach groteskowymi smugami.
- Nie męcz mnie, Essio - westchnęła Salmissra. - Zbierz swoje rzeczy i odejdź. Już! Mam nowego małżonka.
Wróciła na platformę.
- Królowa wybrała nowego małżonka - zaintonował eunuch.
- Ach - zaśpiewali inni. - Niech będzie pozdrowiony małżonek Wiecznej Salmissry, najszczęśliwszy z mężczyzn.
Szlochający młody człowiek chwycił różową szatę i rzeźbioną szkatułkę i ze zwieszoną głową zszedł z platformy.
- To przez ciebie! - zawołał oskarżycielsko do Gariona. - To twoja wina.
Nagle spomiędzy fałd przerzuconej przez ramię szaty wyciągnął mały sztylecik.
- Zabiję cię! - wrzasnął i zamachnął się.
Tym razem nie było żadnej myśli, żadnego skupienia woli. Fala mocy nadeszła bez uprzedzenia, odepchnęła Essię i odrzuciła go w tył. Bezradnie ciął swym sztylecikiem powietrze. Potem fala zniknęła.
Essia zaatakował ponownie. W oczach błyszczało mu szaleństwo. Fala napłynęła znowu, jeszcze silniejsza. Młody człowiek odleciał w tył i upadł, a sztylet brzęknął o posadzkę.
Rozwścieczona Salmissra wskazała leżącego Essię i dwa razy pstryknęła palcami. Mały zielony wąż wystrzelił spod sofy niby wypuszczona z haku strzała. Paszczę miał otwartą, a jego syk był jak gniewny warkot. Uderzył raz tylko, trafiając w udo Essii, potem odpełzł na bok i patrzył martwymi oczami.
Essia jęknął i zbladł z przerażenia. Próbował wstać, ale ręce i nogi rozjechały się pod nim na gładkiej posadzce. Wydał zduszony krzyk, po czym zaczęły się konwulsje. Bębnił stopami o podłogę i wymachiwał ramionami. Oczy zaszkliły się, a zielona piana fontanną trysnęła z ust. Ciało wygięło się, a każdy mięsień wibrował pod skórą. Głowa waliła o podłogę. Nieszczęśnik poderwał się jeszcze, gdy silna konwulsja wyrzuciła w powietrze całe ciało. Kiedy upadł, był już martwy.
Salmissra obserwowała jego agonię bez wyrazu, bez zaciekawienia, bez śladu gniewu czy żalu.
- Sprawiedliwość się dokonała - obwieścił eunuch.
- Szybka jest sprawiedliwość królowej wężowego ludu - odpowiedzieli pozostali.
Rozdział XXVIII
Kazali mu pić różne płyny, jedne gorzkie, inne mdląco słodkie. Umysł zapadał się głębiej z każdym podniesionym do ust kubkiem. Wzrok zaczynał zawodzić. Garion miał wrażenie, że cały świat nagle zatonął i wszystko dzieje się pod wodą. Ściany falowały, a postacie klęczących eunuchów gięły się i kołysały jak wodorosty w nieskończonym ruchu fal i prądów. Lampy lśniły jak klejnoty, a płomienne barwy spływały powolnym deszczem ku podłodze. Oszołomiony, przysiadł na platformie, obok sofy Salmissry. Światło wypełniało mu oczy, a umysł był wolny od jakiejkolwiek myśli. Nie odczuwał upływu czasu, niczego nie pragnął, nie miał woli. Na krótko i niezbyt wyraźnie przypomniał sobie przyjaciół, ale pewność, że nigdy ich już nie zobaczy, wzbudziła tylko przelotny, chwilowy żal, dość przyjemne uczucie melancholii. Uronił nawet jedną kryształową łzę po tej stracie, jednak łza upadła na jego nadgarstek i roziskrzyła się tak nieziemskim pięknem, że bez reszty zatonął w kontemplacji.
- Jak on to zrobił? - odezwał się gdzieś z tyłu głos królowej. Był tak cudownie melodyjny, że jego brzmienie tknęło rozkoszą serce Gariona.
- To ma moc - odparł Maas. Głos węża poruszał nerwami Gariona, aż wibrowały jak struny lutni. - Moc nie sprawdzoną, nie kierowaną, ale ogromną. Strzeż się tego, umiłowana Salmissro. Całkiem przypadkowo może cię zniszczyć.
- Opanuję go.
- Może.
- Czary wymagają woli - przypomniała Salmissra. - Odbiorę mu tę wolę. Masz zimną krew, Maasie, i nigdy nie czułeś ognia, jaki wypełnia żyły, gdy poznasz smak oretu, athalu albo kaldissu. Twe pasje także są zimne i nie możesz wiedzieć, jak można wykorzystać ciało dla spętania woli. Uśpię jego umysł, a wolę skruszę miłością.
- Miłością, Salmissro? - powtórzył wąż, jakby rozbawiony.
- To określenie jest równie dobre jak każde inne - odparła. - Jeśli wolisz, nazwijmy to apetytem.
- To potrafię zrozumieć - zgodził się Maas. - Ale nie próbuj nie doceniać tego tutaj... albo przeceniać własnej mocy. To ma niezwykły umysł. Jest w nim coś dziwnego, co nie do końca umiem zgłębić.
- Zobaczymy - orzekła. - Sadi! - wezwała eunucha.
- Tak, moja królowo?
- Zabierz chłopca. Każ go wykąpać i wyperfumować. Pachnie łodziami, smołą i słoną wodą. Nie lubię tych alornowskich zapachów.
- Natychmiast, Wieczna Salmissro.
Gariona odprowadzono w miejsce, gdzie była ciepła woda. Zabrano mu ubranie, zanurzono, namydlono, zanurzono znowu. Skórę natarto aromatycznym olejkiem, a na biodrach zawiązano skąpą przepaskę. Potem ktoś ujął go stanowczo pod brodę i pokrył policzki różem. Wtedy właśnie zdał sobie sprawę, że osobą, która maluje mu twarz, jest kobieta. Wolno, niemal obojętnie przebiegł spojrzeniem po komnacie. Dostrzegł, że z wyjątkiem Sadiego wszystkie obecne tu osoby są kobietami. Miał wrażenie, że powinno go to zaniepokoić. Wiązało się to jakoś z faktem, że przebywał nagi w towarzystwie kobiet... ale nie pamiętał, o co chodzi.
Kiedy kobieta skończyła malować mu twarz, eunuch Sadi wziął go za rękę i poprowadził mrocznymi, nieskończonymi korytarzami do sali, gdzie Salmissra - półleżąc na sofie pod posągiem - podziwiała swoje odbicie w zwierciadle.
- O wiele lepiej - oceniła, z pewną dozą podziwu mierząc Gariona wzrokiem. - Jest bardziej umięśniony, niż myślałam. Przyprowadź mi go.
Sadi wprowadził Gariona na podwyższenie i delikatnie usadził na poduszkach, gdzie niedawno rozpierał się Essia.
Salmissra powoli wyciągnęła rękę i musnęła zimnymi palcami jego twarz i pierś. Blade oczy rozbłysły, a wargi rozchyliły się lekko. Garion przyglądał się jej nagiemu ramieniu. Na białej skórze nie było ani jednego włoska.
- Gładkie - wymruczał, próbując się skoncentrować na tym niezwykłym fakcie.
- Oczywiście, mój Belgarionie - odparła. - Węże są bezwłose, a ja jestem królową węży.
Wolno, z namysłem podniósł wzrok na jej opadające na ramię, lśniące loki.
- Tylko to. - Ze zmysłową próżnością dotknęła kruczych pasm.
- Jak? - zapytał.
- To tajemnica. - Roześmiała się. - Może kiedyś ci pokażę. Chciałbyś?
- Chyba tak.
- Powiedz mi, Belgarionie - zmieniła temat - czy sądzisz, że jestem piękna?
- Myślę, że tak.
- Jak uważasz, ile mam lat? - Rozłożyła ręce, by przez przejrzysty muślin sukni mógł zobaczyć ciało.
- Nie wiem. Jesteś starsza ode mnie, ale nie bardzo stara.
Po jej twarzy przemknął wyraz irytacji.
- Zgadnij - rozkazała nieco szorstkim tonem.
- Może trzydzieści - uznał zakłopotany.
- Trzydzieści? - Była oburzona. Szybko spojrzała w lustro i dokładnie przestudiowała własną twarz. - Jesteś chyba ślepy, ty głupcze! - warknęła, wciąż patrząc w zwierciadło. - To nie jest twarz kobiety trzydziestoletniej. Dwadzieścia trzy... najwyżej dwadzieścia pięć.
- Cokolwiek powiesz.
- Dwadzieścia trzy - oznajmiła stanowczo. - Ani o jeden dzień starsza.
- Oczywiście - zgodził się bez oporu.
- Czy uwierzyłbyś, że mam już prawie sześćdziesiąt? - zapytała, a jej spojrzenie stało się nagle twarde jak kamień.
- Nie - zaprzeczył Garion. - Nie mógłbym w to uwierzyć. Sześćdziesiąt... nie, to niemożliwe.
- Jesteś czarującym chłopcem, Belgarionie - tchnęła mu do ucha. Lodowate spojrzenie stopniało. Palcami dotykała, gładziła i pieściła jego twarz. Pod bladą skórą nagiego ramienia i szyi wystąpiły z wolna dziwne, barwne plamy, delikatne cętki fioletu i zieleni, zmienne i pulsujące. Pojawiały się i nikły. Salmissra rozchyliła wargi i zaczęła oddychać szybciej. Cętki pod przejrzystą szatą sięgały już piersi, barwy falowały pod skórą.
Maas podpełzł bliżej, a jego martwe oczy ożyły nagle niezwykłym zachwytem. Barwny wzór łusek gada niemal dokładnie odpowiadał plamom na skórze Królowej Węży. Kiedy owinął się pieszczotliwie wokół jej ramienia, nie można było dostrzec granicy miedzy wężem a kobietą.
Gdyby nie prawie całkowita bezmyślność, jaka ogarnęła Gariona, odsunąłby się od Salmissry z odrazą. Bezbarwne oczy i cętkowana skóra zdawały się raczej gadzie niż ludzkie, a nie skrywana namiętność świadczyła o straszliwym pożądaniu. Jednak chłopiec odczuwał do niej dziwny pociąg. Był bezradny wobec tej demonstracyjnej zmysłowości.
- Podejdź bliżej, mój Belgarionie - rozkazała cichym głosem. - Nie zrobię ci krzywdy.
W oczach królowej płonęła rozkosz posiadania. Stojący niedaleko Sadi chrząknął donośnie.
- Boska królowo! - zawołał. - Emisariusz Taura Urgasa pragnie z tobą rozmawiać.
- Ctuchika, chciałeś powiedzieć. - Salmissra była trochę rozdrażniona. Potem chyba jakaś myśl wpadła jej do głowy, bo uśmiechnęła się złośliwie. Cętki na skórze zbladły. - Wprowadź Grolima - poleciła.
Sadi skłonił się i wycofał, by po chwili powrócić w towarzystwie odzianego w murgoski strój mężczyzny z bliznami na twarzy.
- Powitajcie emisariusza Taura Urgasa - zaśpiewał eunuch.
- Witaj - odpowiedział chór.
Teraz ostrożnie, uprzedził Gariona oschły głos w jego umyśle. To ten sam, którego widzieliśmy w porcie. Chłopiec przyjrzał się Murgowi i spostrzegł, że to prawda.
- Bądź pozdrowiona, Wieczna Salmissro - rzucił niedbale Grolim, kłaniając się najpierw przed nią, potem przed posągiem. - Taur Urgas, król Cthol Murgos, przesyła pozdrowienia Duchowi Issy i jego służebnicy.
- Nie masz pozdrowień od Ctuchika, najwyższego kapłana Grolimów? - spytała. Oczy jej rozbłysły.
- Oczywiście. Ale te zwykle przekazuje się w cztery oczy.
- Czy wypełniasz swoją misję w imieniu Taura Urgasa czy Ctuchika? - spytała, odwracając głowę, by popatrzeć na swe odbicie.
- Czy możemy rozmawiać na osobności, wasza wysokość? - poprosił Grolim.
- Jesteśmy sami - odparła.
- Ale... - spojrzał na klęczących eunuchów.
- Słudzy mego ciała - wyjaśniła. - Nyissańska władczyni nigdy nie pozostaje sama. Powinieneś już o tym wiedzieć.
- A ten? - Grolim wskazał Gariona.
- To także sługa... choć nieco innego rodzaju. Grolim wzruszył ramionami.
- Jak sobie życzysz. Pozdrawiam cię w imieniu Ctuchika, najwyższego kapłana Grolimów i ucznia Toraka.
- Służebnica Issy pozdrawia Ctuchika z Rak Cthol - odpowiedziała formalnym tonem. - Czego chce ode mnie najwyższy kapłan Grolimów?
- Chłopca, wasza wysokość - odparł szczerze Murgo.
- Jakiego chłopca?
- Tego, którego ukradłaś Polgarze i który teraz siedzi u twoich stóp.
Roześmiała się pogardliwie.
- Przekaż Ctuchikowi wyrazy żalu. Niestety, nie spełnię jego prośby.
- Nierozsądnie jest odmawiać prośbom Ctuchika - ostrzegł Grolim.
- Jeszcze bardziej nierozsądnie jest stawiać żądania Salmissrze w jej własnym pałacu - odparła. - Co Ctuchik może zaoferować za tego chłopca?
- Swoją wieczną przyjaźń.
- Królowa Węży nie potrzebuje przyjaciół.
- W takim razie złoto - zaproponował rozdrażniony Grolim.
- Znam tajemnicę czerwonego złota Angaraków - oświadczyła. - Nie chcę zostać niewolnicą. Zatrzymaj je sobie, Grolimie.
- Chciałbym zauważyć, że jej wysokość zaangażowała się w wyjątkowo niebezpieczną rozgrywkę - stwierdził zimno Murgo. - Uczyniłaś już swoim wrogiem Polgarę. Czy możesz sobie pozwolić na wrogość Ctuchika?
- Nie boję się Polgary - zapewniła. - Ani Ctuchika.
- Odwaga królowej zasługuje na podziw - oświadczył zimno.
- To wszystko zaczyna być nużące. Moje warunki są bardzo proste. Przekaż Ctuchikowi, że mam wroga Toraka i że zatrzymam go, chyba...
Urwała.
- Chyba że co, wasza wysokość?
- Jeśli Ctuchik wstawi się za mną u Toraka, możemy dojść do porozumienia.
- Jakiego porozumienia?
- Dam Torakowi chłopca w prezencie ślubnym. Grolim zamrugał.
- Jeśli Torak weźmie mnie za żonę i podaruje nieśmiertelność, przekażę mu Belgariona.
- Cały świat wie, że Smoczy Bóg Angaraków jest pogrążony we śnie - zaprotestował Grolim.
- Ale nie będzie spał wiecznie - stwierdziła spokojnie. - Kapłani Angaraków i czarodzieje Alorii zawsze zapominają, że Wieczna Salmissra nie gorzej od nich potrafi odczytać znaki na niebie. Zbliża się chwila przebudzenia Toraka. Powiedz Ctuchikowi, że w dniu moich zaślubin z Torakiem Belgarion znajdzie się w jego rękach. A na razie chłopak jest mój.
- Przekażę tę wiadomość Ctuchikowi. - Grolim skłonił się sztywno.
- Odejdź - skinęła ręką.
Więc o to chodzi. Głos w umyśle Gariona odezwał się zaraz po wyjściu Murga. Chyba powinienem się domyślić już wcześniej.
Maas podniósł nagle głowę, rozszerzając płaską szyję. Oczy mu płonęły.
- Strzeż się! - zasyczał.
- Grolima? - roześmiała się Salmissra. - Nie mam się czego obawiać.
- Nie Grolima - wyjaśnił Maas. - Tego. - Wysunął język w stronę Gariona. - Umysł tego się przebudził.
- Niemożliwe - uznała.
- A jednak to prawda. Przypuszczam, że ma to jakiś związek z tym metalowym przedmiotem na tego szyi.
- Więc zdejmij mu ten naszyjnik - poleciła wężowi. Maas opadł na podłogę i prześliznął się wokół sofy do Gariona.
Nie ruszaj się, rozkazał wewnętrzny głos. Nie próbuj walczyć.
Garion patrzył w oszołomieniu, jak wąż zbliża się coraz bardziej.
Maas uniósł głowę, rozkładając kaptur. Wysunął język i pochylił się wolno. Dotknął nosem srebrnego amuletu, wiszącego na szyi chłopca.
Kiedy łeb gada zetknął się z metalem, strzeliła błękitna iskra. Garion poczuł znajomy przypływ mocy, tym razem kierowany dokładnie i zogniskowany w jednym punkcie. Maas odskoczył, a iskra z amuletu sięgnęła za nim, trzaskając w powietrzu, łącząc srebrny krążek z nosem węża. Oczy Maasa zaczęły się marszczyć, a para popłynęła z nozdrzy i otwartej paszczy.
Potem iskra zgasła, a ciało martwego gada wiło się i rzucało w konwulsjach na gładkiej kamiennej posadzce.
- Maas! - wrzasnęła Salmissra.
Eunuchowie odskakiwali przed uderzającym dziko ogonem wielkiego węża.
- Królowo - wybełkotał od drzwi urzędnik z wygoloną czaszką. - Świat się kończy!
- Co? - Salmissra odwróciła wzrok od śmiertelnych konwulsji ulubieńca.
- Słońce zgasło! W południe jest ciemno jak o północy! Całe miasto oszalało ze zgrozy!
Rozdział XXIX
Słowa przybysza wywołały powszechny zamęt. Garion usiadł spokojnie na poduszkach obok tronu Salmissry. Cichy głos w jego myślach mówił szybko. Nie ruszaj się, powtarzał. Nic nie mów. Nic nie rób.
- Natychmiast sprowadzić moich astronomów - rozkazała królowa. - Chcę wiedzieć, czemu nie uprzedzono mnie o zaćmieniu.
- To nie zaćmienie, moja królowo - jęczał łysy dworak, bijąc czołem o podłogę nie opodal wijącego się wciąż Maasa. - Ciemność nadeszła jak zasłona. Jak ruchoma ściana... bez wiatru, bez deszczu, bez piorunów. Bezgłośnie połknęła słońce. - Zaniósł się urywanym szlochem. - Już nigdy nie zobaczymy słońca.
- Przestań, durniu - warknęła Salmissra. - Wstawaj. Sadi, zabierz stąd tego bełkoczącego głupca i wyjdź popatrzeć na niebo. Potem wracaj natychmiast. Muszę wiedzieć, co się dzieje.
Sadi otrząsnął się jak pies wychodzący z wody i odwrócił zafascynowane spojrzenie od martwego, groteskowego uśmiechu na łbie Maasa. Postawił szlochającego urzędnika na nogi i wyprowadził z komnaty.
Salmissra zwróciła się do Gariona.
- Jak to zrobiłeś? - spytała, wskazując drgające ciało Maasa.
- Nie wiem - odparł. Umysł wciąż tonął we mgle, jedynie głęboki zakątek, gdzie istniał głos, zachował przytomność.
- Zdejmij ten amulet - poleciła. Garion posłusznie sięgnął do medalionu, lecz nagle jego ręce zamarły. Nie mógł nimi poruszyć. Pozwolił, by opadły.
- Nie mogę.
- Zabierz mu go - rozkazała jednemu z eunuchów. Mężczyzna spojrzał na martwego węża, potem na Gariona. Pokręcił głową i cofnął się przestraszony.
- Rób, co mówię! - krzyknęła ostro.
Gdzieś z głębi pałacu dobiegł głuchy, odbijający się echem trzask, zgrzyt gwoździ wyrywanych z twardego drewna i huk padającego muru. Potem, daleko w mrocznych korytarzach, ktoś wrzasnął rozpaczliwie.
Oschła świadomość w jego umyśle sięgnęła w dal.
Nareszcie, stwierdził z wyraźną ulgą głos.
- Co się tam dzieje? - złościła się Salmissra. Chodź ze mną, powiedział głos. Musisz mi pomóc. Garion podparł się rękami i zaczął wstawać.
Nie. W ten sposób. W umyśle chłopca powstała niezwykła wizja separacji. Bez zastanowienia zapragnął, by się spełniła i poczuł, że się podnosi, choć pozostaje bez ruchu. Nagle przestał odczuwać własne ciało. Nie miał rąk ani nóg, a przecież się przemieszczał. Zobaczył siebie, swoje ciało, siedzące bezmyślnie na poduszkach u stóp Salmissry.
- Szybko - odezwał się głos. Nie przemawiał już z jego umysłu, ale był obok. Chłopiec dostrzegł zamglony kontur, bezkształtny, ale jakby dobrze znany.
Zniknęła mgła, okrywająca myśli Gariona. Czuł się wyjątkowo raźnie.
- Kim jesteś? - zapytał kształtu obok siebie.
- Nie ma czasu na wyjaśnienia. Pospiesz się. Musimy ich przeprowadzić, zanim Salmissra zdąży coś przedsięwziąć.
- Kogo przeprowadzić?
- Polgarę i Baraka.
- Ciocię Pol? Gdzie ona jest?
- Chodź - ponaglił głos. Garion i niezwykła postać poszybowali obok siebie ku zamkniętym drzwiom. Przeniknęli je, jakby były tylko półprzejrzystą mgiełką, i wynurzyli się w korytarzu.
Pomknęli wysoko, choć Garion nie czuł pędu powietrza ani nawet samego ruchu. Po chwili dotarli do ogromnej hali, gdzie po wejściu do pałacu wprowadził Gariona Issus. Tu zatrzymali się i zawiśli w powietrzu.
Przez halę szła ciocia Pol; jej piękne oczy płonęły, a ognisty nimb otaczał całą postać. Obok niej biegł ciężko olbrzymi kudłaty niedźwiedź, którego Garion już kiedyś widział. W zwierzęcym pysku słabo rozróżniał twarz Baraka, pozbawioną jednak choćby śladu człowieczeństwa. W ślepiach bestii jarzyła się szaleńcza wściekłość, a paszcza odsłaniała straszliwe kły.
Strażnicy rozpaczliwie próbowali odepchnąć niedźwiedzia długimi pikami, ale bestia jednym machnięciem odrzuciła je w bok i runęła na żołnierzy. Miażdżyła ich w uścisku i rozrywała pazurami. Droga cioci Pol i niedźwiedzia była zasłana okaleczonymi ciałami i drgającymi jeszcze strzępami mięsa.
Czekające w zakątkach węże pełzły po podłodze, ale ginęły tak, jak zginął Maas, gdy tylko dotykały płomiennego blasku, jaki otaczał ciocię Pol.
Metodycznie, słowem i gestem, rozbijała kolejne drzwi. Gruby mur zagrodził jej drogę - jednym ruchem zmieniła go w gruzy, jakby był zbudowany z pajęczyn.
Barak szalał w mrocznej hali, ryczał wściekle i niszczył wszystko, co pochwycił. Wrzeszczący eunuch usiłował wspiąć się na kolumnę, lecz bestia stanęła na tylnych łapach, wbiła mu szpony w plecy i ściągnęła na ziemię. Krzyki ucichły nagle, gdy potężne szczęki z obrzydliwym trzaskiem zamknęły się na głowie ofiary. Trysnęła krew i strzępy mózgu.
- Polgaro! - zawołała bezgłośnie postać obok Gariona. - Tędy!
Ciocia Pol obejrzała się.
- Za nami - polecił kształt. - Szybko.
A potem Garion i jego druga część frunęli korytarzem do Salmissry i wpół przytomnego ciała, które niedawno opuścili. Za nimi biegli ciocia Pol i rozszalały Barak.
Nagie ciało Salmissry pod przejrzystą suknią pokryte było cętkami wściekłości raczej niż namiętności. Stała nad spoglądającą nieobecnym wzrokiem postacią na poduszkach.
- Odpowiedz! - krzyczała. - Odpowiedz mi natychmiast.
- Kiedy wrócimy - rzuciła bezkształtna postać - ja będę rozmawiać. Musimy zyskać na czasie.
I wrócili. Garion poczuł, jak jego ciało drży lekko, a potem znowu patrzył przez własne oczy. Ponownie napłynęła mgła, która oszałamiała go poprzednio.
- Co? - spytały jego wargi, choć nie uformował świadomie tego słowa.
- Pytam, czy to twoje dzieło?
- Czy co jest moim dziełem? - Głos dobiegający z ust przypominał jego własny, choć była subtelna różnica.
- To wszystko - odparła. - Ciemność. Szturm na mój pałac.
- Nie sądzę. Jak mógłbym? Jestem tylko chłopcem.
- Nie kłam, Belgarionie - zażądała. - Wiem, kim jesteś. Wiem, czym jesteś. To z pewnością ty. Sam Belgarath nie potrafiłby zgasić słońca. Ostrzegam cię, Belgarionie, że to, co dzisiaj piłeś, to śmierć. Już w tej chwili zabija cię trucizna w twoich żyłach.
- Dlaczego mi to zrobiłaś?
- Żeby cię zatrzymać. Musisz pić więcej albo umrzesz.
Musisz pić to, co tylko ja mogę ci dać. I musisz to pić każdego dnia do końca życia. Jesteś mój, Belgarionie. Mój!
Za drzwiami rozległy się rozpaczliwe krzyki.
Zaskoczona Wężowa Królowa uniosła głowę, po czym odwróciła się do posągu, złożyła niezwykły, ceremonialny pokłon i w serii złożonych gestów zaczęła poruszać dłońmi przed sobą. Wypowiadała skomplikowaną formułę w języku, którego Garion nigdy jeszcze nie słyszał, w mowie pełnej gardłowych syknięć i dziwacznych kadencji.
Roztrzaskane w drzazgi ciężkie drzwi runęły do wewnątrz. W progu stanęła ciocia Pol. Biały lok płonął niesamowitym światłem, a wzrok był straszny. Wielki niedźwiedź obok niej zaryczał wściekle; krew ściekała mu z kłów, na pazurach pozostały strzępy mięsa.
- Ostrzegałam cię, Salmissro - oznajmiła ciocia Pol morderczym tonem.
- Zatrzymaj się, Polgaro - rozkazała królowa. Nie spojrzała za siebie, wciąż poruszając płynnie palcami. - Chłopiec umiera. Jeśli mnie zaatakujesz, nic nie zdoła go ocalić.
Ciocia Pol znieruchomiała.
- Co zrobiłaś?
- Popatrz na niego. Pił athal i kaldiss. Już teraz ogień płonie mu w żyłach. Wkrótce musi dostać nową dawkę.
Nadal poruszała dłońmi, a jej twarz zastygła w wyrazie najwyższej koncentracji. Wargi poruszyły się znowu, wydając gardłowe syki.
Czy to prawda? Głos cioci Pol odbił się echem w głowie Gariona.
Chyba tak, potwierdził oschły głos. Dawali mu do picia różne rzeczy, a teraz wydaje się inny niż poprzednio.
Ciocia Pol szeroko otworzyła oczy.
Kim jesteś?
Zawsze tu byłem, Polgaro. Nie wiedziałaś o tym?
Czy Garion wie?
Wie, że jestem. Nie rozumie, co to oznacza.
Później o tym porozmawiamy, zdecydowała. Patrz uważnie. Oto, co musisz zrobić. W umyśle Gariona wezbrały splątane obrazy. Zrozumiałeś?
Oczywiście. Pokażę mu, jak.
Nie możesz sam tego zrobić?
Nie, Polgaro, odparł suchy głos. Do niego, nie do mnie należy moc. Nie martw się. On i ja dobrze się rozumiemy.
Dwa głosy rozmawiały w jego głowie, a Garion poczuł się dziwnie osamotniony.
Garionie, przemówił spokojnie oschły głos. Chcę, żebyś pomyślał o swojej krwi.
O krwi?
Na jedną chwilę musimy ją zmienić.
Dlaczego?
Żeby wypalić truciznę, jaką ci dali. A teraz skup się na krwi.
Garion posłuchał.
Chcesz, żeby była taka. W myślach rozbłysnął obraz żółci. Zrozumiałeś?
Tak.
Więc zrób to. Natychmiast.
Garion przycisnął do piersi czubki palców i zechciał, by krew uległa przemianie. Nagle poczuł, że płonie. Serce zabiło mocno, a obfity pot pokrył całe ciało.
Jeszcze chwilę, powiedział głos.
Garion umierał. Przemieniona krew paliła żyły. Dygotał. Serce waliło jak młot kowalski, w oczach pociemniało. Wolno zaczął przewracać się w przód.
Teraz! nakazał ostro głos. Zmień z powrotem.
Wszystko ustało. Serce zacięło się i natychmiast powróciło do normalnego rytmu. Chłopiec był zmęczony, ale zniknęła mgła spowijająca umysł.
Gotowe, Polgaro, oznajmił inny Garion. Możesz już zrobić to, co konieczne.
Ciocia Pol czekała niespokojnie, ale teraz jej twarz stała się przeraźliwie stanowcza. Przeszła po gładkiej posadzce do platformy.
- Salmissro - rozkazała. - Odwróć się i spójrz na mnie.
Królowa uniosła ręce nad głowę, a gardłowe dźwięki spływały z jej warg, wznosząc się w końcowym, chrapliwym okrzyku.
Wtedy, wysoko nad nimi, w mroku pod sufitem, oczy posągu otworzyły się i zapłonęły szmaragdowym blaskiem. Lśniący klejnot w koronie Salmissry rozbłysnął identyczną barwą.
Posąg ruszył z przerażającym, ogłuszająco głośnym trzaskiem. Lita skała, z której wykuto statuę, ugięła się, gdy postać zrobiła pierwszy krok. Potem następny.
- Dlaczego... mnie... wezwałaś? - Grzmiący głos odezwał się zza sztywnych, kamiennych warg. Słowa odbijały się głuchym echem w ogromnej piersi.
- Broń swej służebnicy, Wielki Isso! - zakrzyknęła Salmissra, spoglądając tryumfująco na ciocię Pol. - Ta oto zła czarodziejka napadła na twą dziedzinę i chce mnie zabić. Ma tak straszliwą moc, że nikt nie może stawić jej czoła. Jestem twą narzeczoną i oddaję się pod twoją ochronę.
- Kim jest ta, która bezcześci moją świątynię? - zahuczał posąg. - Kto śmie podnosić rękę na moją wybraną i ukochaną?
W szmaragdowych oczach zapłonął straszliwy gniew.
Ciocia Pol stała nieruchomo pośrodku kamiennej podłogi, a posąg wznosił się nad nią jak wieża. Nie okazywała lęku.
- Posunęłaś się za daleko, Salmissro - oświadczyła. - To zakazane.
Królowa Węży zaśmiała się pogardliwie.
- Zakazane? Co dla mnie znaczą twoje zakazy? Uciekaj teraz, albo staw czoło gniewowi Boskiego Issy. Walcz z Bogiem, jeśli masz ochotę.
- Skoro trzeba - westchnęła ciocia Pol. Wyprostowała się i wypowiedziała jedno słowo. Huk, jaki wywołało w umyśle Gariona, oszałamiał. Potem nagle zaczęła rosnąć. Wyrastała jak drzewo, powiększała się, na oczach zdumionego chłopca przeistaczała w giganta. Po chwili stała przed Bogiem jak równa.
- Polgara? - głos Boga wyrażał zdziwienie. - Dlaczego to zrobiłaś?
- Przybywam dla spełnienia Proroctwa, Panie Isso - odrzekła. - Twa służebnica zdradziła ciebie i twoich braci.
- Nie może to być - oświadczył Issa. - Jest moją wybraną. Ta twarz jest twarzą mej ukochanej.
- Twarz pozostała, ale to nie Salmissra ukochana przez Issę. Już setna Salmissra służy ci w tej świątyni od śmierci twej wybranki.
- Śmierci? - powtórzył Bóg.
- Ona kłamie! - wrzasnęła Salmissra. - To ja jestem twoją ukochaną, Panie mój. Nie pozwól, by jej kłamstwa odepchnęły cię ode mnie. Zabij ją!
- Zbliża się dzień spełnienia Proroctwa - mówiła dalej ciocia Pol. - Chłopiec u stóp Salmissry jest jego owocem. Musi być mi zwrócony; inaczej Proroctwo zawiedzie.
- Czyżby tak szybko nastał dzień Proroctwa? - zdziwił się Bóg.
- Nie szybko, Panie Isso. Już późno. Twój sen trwał całe wieki.
- Kłamstwa! Same kłamstwa! - krzyczała rozpaczliwie Salmissra, obejmując kostkę olbrzymiego kamiennego Boga.
- Muszę zbadać prawdę tych słów - zdecydował Issa. - Długo spałem i głęboko, a teraz świat zaskakuje mnie nie przygotowanego.
- Zniszcz ją, Panie mój - zażądała Salmissra. - Jej łgarstwa są zbrodnią i świętokradztwem popełnionym w twej boskiej obecności.
- Poznam prawdę, Salmissro - odparł Issa. Garion czuł przez krótką chwilę dotknięcie czegoś tak potężnego, że wyobraźnia cofnęła się przed ogromem. Potem dotyk przesunął się dalej.
- Aaach - dobiegło z podłogi. Martwy wąż Maas poruszył się lekko. - Aaach... pozwólcie mi spać - zasyczał.
- Chwilę tylko - rzekł Issa. - Jak ci na imię?
- Zwano mnie Maas. Byłem doradcą i towarzyszem Wiecznej Salmissry. Odeślij mnie, Panie, gdyż nie mogę znieść powrotu do życia.
- Czy to ma ukochana Salmissra? - zapytał Bóg.
- Jej następczyni - odparł Maas. - Twoja kapłanka umarła tysiące lat temu. Każda nowa Salmissra zostaje wybrana dla podobieństwa do twej ukochanej.
- Ach - westchnął boleśnie Issa. - A jakiż cel miała ta kobieta, zabierając Belgariona spod opieki Polgary?
- Pragnęła przymierza z Torakiem. Chciała oddać Belgariona Przeklętemu w zamian za nieśmiertelność, którą zesłałyby na nią jego objęcia.
- Jego objęcia? Moja kapłanka miałaby poddać się ohydnym uściskom mego szalonego brata?
- Z radością, Panie. Jest jej naturą, by pożądać uścisków każdego człowieka, Boga czy bestii, na jaką natrafi.
Po kamiennej twarzy Issy przemknął wyraz wstrętu.
- Czy zawsze tak było? - zapytał.
- Zawsze, Panie - potwierdził Maas. - Napój, który pozwala jej zachować młodość i podobieństwo do twej wybranki, rozpala w żyłach ogień żądzy. Nic prócz śmierci nie zdoła stłumić tego ognia. Pozwól mi odejść, Panie. Ten ból...
- Zaśnij, Maasie - zezwolił smutnie Issa. - I w cichą śmierć weź z sobą me podziękowania.
- Aaach... - westchnął Maas i opadł na posadzkę.
- I ja powrócę w sen - rzekł Issa. - Nie wolno mi pozostać, gdyż moja obecność mogłaby przebudzić Toraka do wojny, która grozi zagładą świata.
Posąg cofnął się na miejsce, które zajmował od tysięcy lat. Ogłuszające trzeszczenie i zgrzyty uginanej skały rozległy się w wielkiej sali raz jeszcze.
- Czyń z tą kobietą, co zechcesz, Polgaro - zezwolił kamienny Bóg. - Oszczędź wszakże jej życie, a to przez pamięć mojej ukochanej.
- Uczynię to, Panie Isso - ciocia Pol skłoniła się nisko.
- I przekaż wyrazy miłości memu bratu Aldurowi - głuchy głos cichł szybko.
- Śpij, Panie. I niech twój sen odpędzi smutek.
- Nie! - zawyła Salmissra, ale zielony ogień gasł już w oczach posągu, a klejnot w jej koronie zamigotał i pociemniał.
- Już czas, Salmissro - oznajmiła ciocia Pol, wielka i straszna.
- Nie zabijaj mnie, Polgaro. - Królowa padła na kolana. - Błagam, nie czyń tego.
- Nie zabiję cię, Salmissro. Obiecałam Panu Issie, że zachowam cię przy życiu.
- Ja nie składałem takich obietnic - odezwał się od drzwi Barak. Garion spojrzał na przyjaciela. Niedźwiedź zniknął, a na jego miejscu stał potężny Cherek z mieczem w dłoni.
- Nie, Baraku. Zamierzam raz na zawsze rozwiązać problem Salmissry. - Ciocia Pol popatrzyła z góry na czołgającą się u jej stóp królową. - Będziesz żyła, Salmissro. Będziesz żyła bardzo długo... być może wiecznie.
Niedowierzanie i nadzieja pojawiły się w oczach królowej. Powstała wolno i spojrzała na ogromną, wyrastającą w górę postać.
- Wiecznie, Polgaro? - zapytała.
- Ale muszę cię zmienić. Trucizna, którą piłaś, by pozostać młodą i piękną, zabija cię z wolna. Już teraz jej ślady widać na twojej twarzy.
Królowa dotknęła palcami policzków i odwróciła się pospiesznie, by spojrzeć w zwierciadło.
- Gnijesz, Salmissro - stwierdziła ciocia Pol. - Wkrótce będziesz stara i brzydka. Żądza, która płonie w twych żyłach, wypali się i umrzesz. Masz zbyt ciepłą krew. W tym cały problem.
- Ale jak... - Salmissra się zająknęła.
- Wystarczy niewielka zmiana - zapewniła ją ciocia Pol. - Całkiem mała, a potem będziesz żyła wiecznie. - Garion wyczuł moc ogniskowanej woli. - Uczynię cię wieczną, Salmissro.
Uniosła rękę i wypowiedziała jedno słowo. Jego straszliwa potęga wstrząsnęła Garionem jak liściem na wietrze.
Z początku nic się nie działo. Salmissra stała jak wrośnięta w ziemię; naga, blada skóra prześwitywała przez suknię. Potem dziwne cętki wystąpiły wyraźniej, a uda zwarły się razem. Twarz stała się bardziej spiczasta. Wargi zniknęły, a usta rozciągnęły się w niezmiennym, gadzim uśmiechu.
Garion przyglądał się ze zgrozą, niezdolny oderwać wzroku od królowej. Suknia spłynęła na posadzkę, gdy zniknęły ramiona, a ręce przywarły do boków. Ciało wydłużało się, a nogi, zupełnie już zrośnięte, zaczęły zapętlać się w zwoje. Zniknęły lśniące włosy, a na twarzy nie pozostał nawet ślad człowieczeństwa. Tylko złota korona wciąż spoczywała na głowie. Salmissra wysunęła język i opadła w masę własnych zwojów. Rozłożyła kaptur na szyi i spojrzała matowymi, martwymi oczami na ciocię Pol, która podczas tej transformacji znowu przybrała normalne rozmiary.
- Powróć na swój tron, Salmissro - poleciła. Głowa królowej pozostała nieruchoma, lecz zwoje ciała przesuwały się na miękką sofę, ocierając się o siebie z suchym szelestem.
Ciocia Pol spojrzała na eunucha Sadiego.
- Oto Służebnica Issy, królowa wężowego ludu, której władza przetrwa do końca dni, bowiem teraz naprawdę jest nieśmiertelna i po wieczność będzie panować w Nyissie.
Sadi zbladł jak upiór, a oczy wychodziły mu z orbit. Głośno przełknął ślinę i kiwnął głową.
- Pozostawię cię zatem z twoją królową - powiedziała. - Wolałabym odejść spokojnie, ale tak czy inaczej, chłopiec i ja wychodzimy.
- Posłałem już wiadomość - zapewnił szybko Sadi. - Nikt nie spróbuje wam przeszkodzić.
- Słuszna decyzja - pochwalił sucho Barak.
- Wszyscy pozdrawiają wężową królową Nyissy - zaintonował drżącym głosem jeden z ubranych w szkarłat eunuchów. Padł na kolana przed podwyższeniem.
- Uwielbiajcie ją - odpowiedzieli rytualnie pozostali, także klękając.
- Jej chwała została nam objawiona.
- Oddajmy jej cześć.
Garion obejrzał się jeszcze, wychodząc za ciocią Pol przez strzaskane drzwi. Salmissra leżała na sofie wśród cętkowanych zwojów własnego ciała, a oczy ponad kapturem szyi kierowała w stronę zwierciadła. Na głowie miała złotą koronę, a zimny, wężowy wzrok wędrował ku odbiciu w lustrze. Gadzia twarz nie miała żadnego wyrazu, więc nie można było odgadnąć, o czym myśli królowa.
Rozdział XXX
Korytarze i wysokie hale pałacu były puste. Ciocia Pol prowadziła ich od sali tronowej, gdzie klęczeli eunuchowie, śpiewając pieśni na cześć Wężowej Królowej. Barak z mieczem w ręku kroczył posępnie wśród śladów rzezi, jakiej dokonał wchodząc do pałacu. Twarz miał bladą i często odwracał wzrok od szczególnie okrutnie okaleczonych ciał, leżących na ich drodze.
Wreszcie wyszli na zewnątrz. Ulice Sthiss Tor były ciemniejsze niż nocą i pełne rozhisteryzowanych, wyjących z przerażenia tłumów. Barak torował drogę, trzymając w jednej ręce zabraną z pałacu pochodnię, a w drugiej miecz. Nawet ogarnięci paniką Nyissanie ustępowali mu szybko.
- Co to jest, Polgaro? - rzucił przez ramię, machając lekko pochodnią, jakby chciał odpędzić ciemność. - Jakieś czary?
- Nie - odparła. - To nie czary.
Maleńkie plamki szarości opadały w blasku pochodni.
- Śnieg? - zdumiał się Barak.
- Nie. Popiół.
- Co się pali?
- Góra - wyjaśniła. - Jak najszybciej wracajmy na statek. Ten tłum jest niebezpieczniejszy niż wszystko, co może nas spotkać.
Zarzuciła Garionowi na ramiona swój lekki płaszcz i wskazała ulicę, gdzie w ciemności tu i tam kołysało się kilka pochodni.
- Chodźmy tędy.
Popiół padał gęsto. Przypominał szarą mąkę, przesypywaną przez wilgotne powietrze. Pachniał siarką.
Nim dotarli do nabrzeża, ciemność zaczęła blednąc. Popiół opadał ciągle, wypełniał szczeliny między kamieniami bruku i tworzył niewielkie zaspy przy rogach budynków. Było coraz widniej, ale popiół jak mgła przesłaniał wszystko na odległość większą niż dziesięć stóp.
W porcie szalał chaos. Tłumy wrzeszczących i płaczących Nyissan próbowały wspiąć się do łodzi, by uciec od duszącego popiołu, w śmiertelnej ciszy szybującego w gorącym powietrzu. Oszaleli w panice ludzie rzucali się często w mordercze wody rzeki.
- Nie przedostaniemy się przez tę tłuszczę, Polgaro - stwierdził Barak. - Zaczekaj tu chwilę.
Wsunął miecz do pochwy, podskoczył i chwycił skraj niskiego dachu. Podciągnął się i stanął nad nimi, słabo widoczny w mroku.
- Hej, Greldiku! - ryknął potężnym głosem, słyszalnym nawet wśród krzyków tłumu.
- Baraku! - usłyszeli odpowiedź Greldika. - Gdzie jesteście?
- Przy wejściu na molo - zawołał Barak. - Nie możemy się przebić.
- Zostańcie tam! - odkrzyknął Greldik. - Przyjdziemy po was.
Po chwili z nabrzeża dobiegł tupot ciężkich kroków i od czasu do czasu głuchy odgłos uderzeń. Kilka okrzyków bólu zatonęło w panicznych wrzaskach tłumu. Potem Greldik, Mandorallen i pół tuzina muskularnych żeglarzy uzbrojonych w pałki wybiegło zza zasłony popiołu, z brutalną skutecznością oczyszczając drogę.
- Zgubiliście się?! - wrzasnął do Baraka Greldik. Barak zeskoczył z dachu.
- Musieliśmy wpaść na chwilę do pałacu - wyjaśnił krótko.
- Niepokoiliśmy się o bezpieczeństwo twoje, pani - oświadczył cioci Pol Mandorallen, odsuwając na bok bełkoczącego Nyissanina. - Dzielny Durnik powrócił kilka godzin temu.
- Zatrzymano nas - odparła. - Kapitanie, czy zdołasz nas doprowadzić na pokład?
Greldik uśmiechnął się złowrogo.
- Chodźmy więc - ponagliła. - Gdy tylko wrócimy na okręt, należy odbić i rzucić kotwicę na rzece, kawałek od brzegu. Ci ludzie nie uspokoją się, póki popiół nie przestanie padać, co jeszcze chwilę potrwa. Czy były jakieś wiadomości od Silka i mojego ojca?
- Nic, pani - odparł Greldik.
- Co on robi? - zapytała gniewnie, nie zwracając się do nikogo konkretnego.
Mandorallen wydobył swój miecz i ruszył wprost na tłum, nie skręcając i nie zwalniając kroku. Nyissanie ustępowali mu z drogi.
Ścisk na nabrzeżu obok statku Greldika był jeszcze większy. Durnik, Hettar i reszta załogi stali z długimi bosakami wzdłuż burt i odpychali oszalałych z przerażenia ludzi.
- Rzucić trap! - rozkazał Greldik, gdy tylko stanęli na brzegu.
- Szlachetny kapitanie - wybełkotał łysy Nyissanin, chwytając za futrzaną kurtę Greldika. - Dam ci sto sztuk złota, jeśli tylko wpuścisz mnie na swój statek.
Greldik z obrzydzeniem odepchnął go na bok.
- Tysiąc sztuk złota - obiecał Nyissanin, chwytając Chereka za ramię i potrząsając kiesą.
- Zabierzcie tego pawiana - rozkazał Greldik.
Jeden z marynarzy od niechcenia powalił Nyissanina ciosem pałki, potem schylił się i wyrwał mu sakiewkę. Rozwiązał ją i wysypał na dłoń monety.
- Trzy sztuki srebra - oznajmił z pogardą. - Reszta to miedź.
Odwrócił się i kopnął nieprzytomnego w brzuch. Przeszli na pokład, a Barak i Mandorallen powstrzymywali tłum, grożąc użyciem siły.
- Odciąć cumy - rozkazał Greldik, gdy wszyscy już byli na miejscu.
Przy akompaniamencie krzyków zawodu Nyissan stojących na nabrzeżu, marynarze odrąbali grube liny. Leniwy prąd odepchnął statek, a płacze i jęki rozpaczy towarzyszyły im bez przerwy.
- Garionie - odezwała się ciocia Pol. - Może zejdziesz pod pokład i włożysz jakieś przyzwoite ubranie? A przy okazji zmyjesz z twarzy ten obrzydliwy róż? Wracaj zaraz potem. Muszę z tobą porozmawiać.
Garion zdążył zapomnieć, jak skąpo jest odziany. Zarumienił się i pobiegł do kajuty.
Gdy wrócił, ubrany znowu w tunikę i pończochy, rozwidniło się już wyraźnie, choć szary popiół wciąż padał przez nieruchome powietrze. Cały świat był jakby zamglony, a wszystko pokrywała gruba warstwa drobnego pyłu. Okręt spłynął nieco z prądem i marynarze Greldika rzucili kotwicę. Leniwy nurt wolno obracał kadłub.
- Tutaj, Garionie! - zawołała ciocia Pol. Stała na dziobie, zapatrzona w szarą mgłę. Garion podszedł z wahaniem; wciąż silne były wspomnienia tego, co przydarzyło się w pałacu.
- Usiądź, kochanie - zaproponowała. - Jest pewna sprawa, o której muszę z tobą pomówić.
- Tak, ciociu. - Usiadł na ławeczce.
- Garionie - spojrzała na niego z powagą. - Czy coś się zdarzyło, kiedy byłeś w pałacu Salmissry?
- Nie rozumiem.
- Wiesz, o co mi chodzi - odparła szorstko. - Nie masz chyba ochoty wprawiać w zakłopotanie nas obojga, zmuszając do zadawania pewnych pytań. Prawda?
- Och! - Garion zarumienił się. - To... Nie, nic takiego się nie stało.
Z pewnym żalem wspomniał bujne kształty królowej.
- To dobrze. Tego tylko się bałam. Na razie jeszcze nie wolno ci się mieszać w takie rzeczy. Mogą mieć nieoczekiwane skutki dla kogoś o twoich dość szczególnych cechach.
- Nie bardzo rozumiem - poskarżył się.
- Masz pewne zdolności - wyjaśniła. - Jeśli zaczniesz eksperymentować z tą drugą umiejętnością, zanim w pełni dojrzeją, rezultaty mogą się okazać odrobinę nieprzewidywalne. W obecnej chwili lepiej tego nie mieszać.
- W takim razie może szkoda, że nic się nie zdarzyło - wyrzucił Garion. - Może to by wszystko załatwiło i nie mógłbym już więcej ranić ludzi.
- Wątpię. Masz zbyt wielką moc, by tak łatwo udało się ją zneutralizować. Pamiętasz naszą rozmowę tego dnia, gdy opuściliśmy Tolnedrę? O instrukcjach?
- Nie potrzebuję instrukcji - zaprotestował ponuro.
- Owszem, potrzebujesz. I to natychmiast. Twoja moc jest ogromna... większa, niż w życiu widziałam, a w części tak złożona, że nie potrafię jej zrozumieć. Musisz zacząć naukę, zanim przydarzy się jakaś katastrofa. Nie kontrolujesz tej mocy, Garionie. Jeśli naprawdę nie chcesz krzywdzić ludzi, powinieneś z tym większą chęcią wziąć się do nauki. By uniknąć wypadków.
- Nie chcę być czarodziejem - nie ustępował. - Chcę tylko pozbyć się tej mocy. Możesz mi w tym pomóc?
Pokręciła głową.
- Nie. I nie zrobiłabym tego, nawet gdybym umiała. Nie możesz jej odrzucić, Garionie. Jest częścią ciebie.
- Więc muszę zostać potworem? - spytał gorzko chłopiec. - Mam chodzić po świecie i palić ludzi żywcem albo zamieniać ich w ropuchy i węże? A może po pewnym czasie tak się przyzwyczaję, że nie będę się już przejmował? Będę żył wiecznie, jak ty i dziadek, ale nie będę już człowiekiem. Ciociu Pol, chyba wolałbym umrzeć.
Nie mógłbyś przemówić mu do rozsądku? Zwracała się bezpośrednio do tej innej świadomości, istniejącej w umyśle.
Nie w tej chwili, Polgaro, odparł suchy głos. Jest zbyt pochłonięty litowaniem się nad sobą.
Musi się nauczyć panować nad własną mocą.
Przypilnuję go, obiecał głos. Póki nie wróci Belgarath, nic więcej chyba nie możemy zrobić. Chłopak przeżywa kryzys moralny i nie powinniśmy się wtrącać, póki nie rozwiąże go samodzielnie.
Nie chcę, żeby tak cierpiał.
Masz za miękkie serce, Polgaro. To twardy chłopak i odrobina cierpienia na pewno mu nie zaszkodzi.
- Może byście przestali się zachowywać, jakby mnie tu w ogóle nie było - wtrącił gniewnie Garion.
- Pani Pol. - Durnik zbliżył się do nich. - Chyba powinnaś przyjść. Barak chce się zabić.
- Co? - spytała z niedowierzaniem.
- Chodzi o jakąś klątwę - wyjaśnił Durnik. - Mówi, że rzuci się na swój miecz.
- Co za idiota! Gdzie jest?
- Na rufie. Ma broń i nikogo do siebie nie dopuszcza.
- Chodźmy.
Ruszyła na rufę, a za nią Garion z Durnikiem.
- Wszyscy doświadczyliśmy bitewnego szału, lordzie Baraku - mówił Mandorallen, próbując przemówić wielkiemu Cherekowi do rozsądku. - Nie jest to uczucie, które na dumę zasługuje, ale i nie powód do tak czarnej rozpaczy.
Barak nie odpowiedział. Stał pośrodku pokładu rufowego; oczy miał ślepe ze zgrozy, a ciężki miecz zataczał groźne łuki. Nikt nie śmiał się zbliżyć.
Ciocia Pol minęła tłum marynarzy i podeszła wprost do Baraka.
- Nie próbuj mnie powstrzymywać, Polgaro - ostrzegł. Spokojnie wyciągnęła rękę i dotknęła ostrza miecza.
- Trochę tępy - stwierdziła z namysłem. - Może Durnik by ci go naostrzył? Kiedy się rzucisz, łatwiej przejdzie między żebrami.
Barak był z lekka zaskoczony.
- Poczyniłeś niezbędne przygotowania? - upewniła się.
- Jakie przygotowania?
- Na przykład: co zrobić z ciałem. Doprawdy, Baraku, miałam cię za kogoś lepiej wychowanego. Przyzwoity człowiek nie obciąża takim zadaniem przyjaciół. - Zastanowiła się. - Zwyczaj każe je spalić, ale w Nyissie jest strasznie wilgotno. Będziesz się tlił przez cały tydzień. Przypuszczam, że po prostu wrzucimy cię do rzeki. Pijawki i kraby w jeden dzień obiorą cię do kości.
Na twarzy Baraka pojawiła się uraza.
- Czy mamy przekazać synowi twoją tarczę i miecz?
- Nie mam syna - odparł ponuro. Wyraźnie nie był przygotowany na tak brutalną rzeczowość.
- Nie mówiłam ci? Ależ jestem zapominalska.
- O czym nie mówiłaś?
- Nieważne - machnęła ręką. - W tej chwili to bez znaczenia. Czy chciałeś zwyczajnie upaść na miecz, czy raczej rozpędzić się i uderzyć rękojeścią o maszt? Oba sposoby są równie skuteczne. - Spojrzała na marynarzy. - Zróbcie miejsce, żeby jarl Trellheim mógł bez przeszkód podbiec do masztu.
Marynarze przyglądali się jej w milczeniu.
- Co miałaś na myśli, mówiąc o moim synu? - Barak opuścił miecz.
- To cię tylko zdenerwuje - odpowiedziała. - Jeśli ci powiem, na pewno coś zepsujesz w tym zabijaniu. Nie chcielibyśmy, żebyś leżał i jęczał całymi tygodniami. To bardzo przygnębiające.
- Chcę wiedzieć, o co chodzi z tym synem!
- No, dobrze - westchnęła ciężko. - Twoja żona, Merel, jest w ciąży... jak sądzę, w rezultacie pewnych uprzejmości, jakie świadczyliście sobie w Val Alorn. Wygląda teraz jak księżyc w pełni, a twój złośliwy bachor kopaniem odbiera jej wszelką radość życia.
- Syn? - Barak szeroko otworzył oczy.
- Doprawdy, Baraku, powinieneś słuchać, co się do ciebie mówi. Nigdy nic z ciebie nie będzie, jeśli nie okażesz więcej uwagi.
- Syn? - powtórzył. Miecz wyśliznął mu się z palców.
- Upuściłeś - skarciła go. - Podnieś zaraz i bierz się do rzeczy. To nieładnie, marnować cały dzień na jedno samobójstwo.
- Nie popełnię samobójstwa - oznajmił.
- Doprawdy?
- Oczywiście, że nie - burknął, po czym dostrzegł lekki uśmiech, grający w kącikach jej ust. Zakłopotany zwiesił głowę.
- Ty wielki głuptasie - westchnęła. Po czym chwyciła go oburącz za brodę, pociągnęła głowę w dół i ucałowała serdecznie szare od popiołu policzki.
Greldik zaczął rechotać, a Mandorallen podszedł i pochwycił Baraka w niedźwiedzi uścisk.
- Raduję się wraz z tobą, przyjacielu - oznajmił. - Serce moje pełne jest uciechy.
- Wynieście baryłkę - polecił marynarzom Greldik, klepiąc przyjaciela po ramieniu. - Jasnym ale ze starożytnego Chereku wypijemy zdrowie dziedzica Trellheim.
- Sądzę, że będzie tu dość głośno - rzuciła półgłosem ciocia Pol, zwracając się do Gariona. - Chodźmy.
Ruszyła na dziób okrętu.
- Czy ona zmieni się z powrotem? - zapytał chłopiec, gdy byli już sami.
- Kto?
- Królowa. Czy zmieni się z powrotem?
- Za jakiś czas nie będzie już chciała. Postać, jaką przybieramy, zaczyna z czasem dominować w naszych myślach. Z biegiem lat będzie coraz bardziej i bardziej wężem, a coraz mniej i mniej kobietą.
Garion zadrżał.
- Chyba bardziej miłosiernie byłoby ją zabić.
- Obiecałam Panu Issie, że tego nie zrobię.
- Czy to był prawdziwy Bóg?
- Jego duch - wyjaśniła, spoglądając w mgłę spadającego popiołu. - Salmissra tchnęła w posąg ducha Issy. Rzeźba stała się Bogiem, przynajmniej na pewien czas. To bardzo skomplikowane. - Zdawało się, że myśli o czymś innym. - Gdzież on jest? - westchnęła z nagłą irytacją.
- Kto?
- Ojciec. Powinien się zjawić już kilka dni temu.
Stali obok siebie, patrząc na mętne wody rzeki.
Wreszcie ciocia Pol odwróciła się i z niesmakiem otrzepała ramiona płaszcza. Spod palców uniosły się małe obłoczki popiołu.
- Schodzę na dół - oświadczyła, krzywiąc się niechętnie. - Tu jest zbyt brudno.
- Myślałem, że chcesz ze mną porozmawiać.
- Sądzę, że nie jesteś jeszcze gotów, by słuchać. Poczekam. - Odeszła na kilka kroków i obejrzała się. - Aha, Garionie...
- Tak?
- Na twoim miejscu nie piłabym piwa z marynarzami. Po tym, co ci dawali w pałacu, na pewno ci zaszkodzi.
- Dobrze - zgodził się z lekkim żalem.
- Naturalnie, zrobisz, co zechcesz. Uznałam jednak, że należy cię ostrzec.
Odwróciła się, podniosła klapę luku i zniknęła pod pokładem.
Garionem targały burzliwe emocje. Dzień był obfity w wydarzenia, a kalejdoskop obrazów wirował przed oczami.
Uspokój się, polecił głos w jego umyśle.
- Co?
Próbuję coś usłyszeć. Posłuchaj.
- Czego posłuchać? Tam... nie słyszysz?
Cicho, jakby z wielkiej odległości, dobiegało stłumione dudnienie.
- Co to jest?
Głos nie odpowiedział, ale amulet na piersi Gariona zaczął pulsować w rytmie zgodnym z odległym dźwiękiem.
Potem usłyszał za plecami szybkie, lekkie kroki.
- Garionie!
Odwrócił się w sam czas, by trafić w otwarte ramiona Ce’Nedry.
- Tak się o ciebie martwiłam! Gdzie zniknąłeś?
- Jacyś ludzie porwali mnie z pokładu - wyjaśnił, próbując wyplątać się z jej ramion. - Zabrali mnie do pałacu.
- To straszne! - zawołała. - Widziałeś królową? Garion skinął głową i otrząsnął się, pamiętając węża, leżącego na sofie i podziwiającego swoje odbicie w zwierciadle.
- Co się stało? - spytała dziewczyna.
- Bardzo wiele rzeczy. Niektóre były dość nieprzyjemne. Gdzieś w głębi umysłu wciąż słyszał dudnienie.
- Torturowali cię? - Ce’Nedra szeroko otworzyła oczy.
- Nie, to nie to.
- No więc co się działo? - chciała wiedzieć. - Opowiedz.
Był pewien, że nie da mu spokoju, więc opisał wszystko najlepiej, jak potrafił. Coraz wyraźniej słyszał rytmiczny odgłos, a znamię na dłoni zaczęło pulsować. Potarł je z roztargnieniem.
- To było straszne - stwierdziła Ce’Nedra, gdy skończył. - Nie bałeś się?
- Właściwie nie - wyznał, wciąż drapiąc dłoń. - Dawali mi do picia różne rzeczy i miałem umysł tak zamglony, że nic prawie nie czułem.
- I naprawdę zabiłeś Maasa? - Nie mogła uwierzyć. - Ot, tak sobie? - Pstryknęła palcami.
- To nie było tak sobie - próbował wytłumaczyć. - To poważniejsza sprawa.
- Wiedziałam, że jesteś czarodziejem. Mówiłam ci nad tamtym jeziorkiem, pamiętasz?
- Ale nie chcę nim być - zaprotestował. - Nie prosiłem o to.
- Ja też nie prosiłam, żeby być księżniczką.
- To nie to samo. Być królem albo księżniczką to kwestia tego, kim się jest. Być czarodziejem to kwestia tego, co się robi.
- Nie widzę wielkiej różnicy - upierała się.
- Mogę dokonać wielu rzeczy - wyjaśnił. - Na ogół okropnych.
- I co? - Jej pytania mogły doprowadzić do szału. - Ja też mogę dokonać okropnych rzeczy. W każdym razie mogłam w Tol Honeth. Jedno moje słowo wystarczyło, by wychłostać sługę... albo posłać go na szafot. Nie robiłam tego, naturalnie, ale mogłam. Władza to władza, Garionie. Efekty są identyczne. Nie musisz krzywdzić ludzi wbrew swej woli.
- To po prostu się czasem zdarza. Nawet jeśli nie chcę. Mrowienie dłoni było nie do zniesienia, prawie jak tępy ból głowy.
- W takim razie naucz się to kontrolować.
- Mówisz jak ciocia Pol.
- Ona próbuje ci pomóc. Chce cię namówić do tego, co w końcu i tak będziesz musiał zrobić. Ilu jeszcze ludzi chcesz spalić, zanim przyznasz jej rację?
- Nie musiałaś mi o tym przypominać. - Słowa Ce’Nedry głęboko go ubodły.
- Owszem - odparła. - Sądzę, że musiałam. Masz szczęście, że nie jestem twoja ciocią. Nie znosiłabym twoich wygłupów, jak to robi lady Polgara.
- Nic nie rozumiesz - mruknął posępnie Garion.
- Rozumiem lepiej, niż sobie wyobrażasz, Garionie. Wiesz, na czym polega twój problem? Chciałbyś do końca życia zostać chłopcem. Nieważne, jaką masz moc, czy jesteś imperatorem, czy czarodziejem, nie powstrzymasz mijających lat. Pojęłam to już dawno temu, ale jestem chyba o wiele mądrzejsza od ciebie.
Bez słowa wyjaśnienia stanęła na palcach i pocałowała go w usta.
Garion zaczerwienił się i zakłopotany spuścił głowę.
- Powiedz... - Ce’Nedra bawiła się rękawem jego tuniki. - Czy królowa Salmissra naprawdę była taka piękna, jak mówią?
- Była najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem - odparł bez zastanowienia Garion.
Księżniczka głośno wciągnęła powietrze.
- Nienawidzę cię! - zawołała zaciskając zęby. Potem odwróciła się i szlochając pobiegła szukać cioci Pol.
Garion spoglądał za nią oszołomiony. Potem patrzył w zadumie na rzekę i płynący po powierzchni popiół. Mrowienie dłoni stawało się nie do zniesienia. Drapał ją, głęboko wbijając paznokcie.
Rozdrapiesz, zauważył głos w jego myślach.
- Swędzi mnie. Nie mogę wytrzymać. Nie bądź dzieckiem.
- Dlaczego tak jest?
Chcesz powiedzieć, że naprawdę nie wiesz? Przed tobą dalsza droga, niż sądziłem. Połóż prawą dłoń na amulecie.
- Po co?
Po prostu zrób to, Garionie.
Chłopiec sięgnął pod tunikę i przycisnął do medalionu rozpaloną rękę. Dotknięcie wydawało się rzeczą absolutnie właściwą, jakby Garion wsunął w zamek pasujący do niego klucz. Mrowienie stało się dobrze znaną falą energii, a pulsowanie odbijało się głuchym echem w jego umyśle.
Nie przesadzaj, ostrzegł głos. Nie chcesz przecież wypić od razu całej rzeki.
- Ale co się dzieje? Co to znaczy? Belgarath próbuje nas odnaleźć.
- Dziadek? Gdzie? Bądź cierpliwy.
Rytm był coraz głośniejszy, aż wreszcie całe ciało chłopca drgało przy każdym głuchym uderzeniu. Spoglądał ponad relingiem, usiłując przebić wzrokiem chmurę pyłu. Opadający popiół - tak lekki, że jak kożuch pokrywał całą powierzchnię mętnej rzeki - sprawiał, że na dwadzieścia kroków niewiele dało się rozpoznać. Chłopiec nie widział miasta, a krzyki i wołania z niewidocznych ulic dobiegały tu przytłumione. Wyraźnie słyszał jedynie powolne uderzenia fal o kadłub.
Potem, daleko w górę rzeki, coś się poruszyło. Nie było duże i nie bardziej wyraźne, niż spływający z prądem mroczny cień.
Dudnienie stało się jeszcze głośniejsze.
Cień podpłynął bliżej i Garion rozpoznał kształt małej łódki. Wiosło z chlupnięciem uderzyło o wodę. Trzymający je człowiek obejrzał się przez ramię... To był Silk. Twarz miał pokrytą szarym popiołem, w którym strumyki potu ryły wyraźne bruzdy.
Pan Wilk siedział na rufie, owinięty płaszczem, z naciągniętym na głowę kapturem.
Witaj, Belgaracie, odezwał się suchy głos.
Kto to? Słowa pana Wilka, rozbrzmiewające w umyśle Gariona, wyrażały zdumienie. Czy to ty, Belgarionie?
Niezupełnie. W każdym razie jeszcze nie, ale zbliżamy się.
Zastanawiałem się, kto robi tyle hałasu.
Czasami trochę przesadza. W końcu się nauczy.
Któryś z marynarzy otaczających Baraka na rufie krzyknął głośno i wszyscy obejrzeli się, by spojrzeć na dryfującą z prądem łódkę.
Ciocia Pol wyszła spod pokładu i stanęła przy burcie.
- Spóźniłeś się! - zawołała.
- Coś nas zatrzymało - odpowiedział. Pasmo wody między burtą a łodzią zwężało się wolno. Wilk odrzucił kaptur i strzepnął z płaszcza drobny popiół. Garion zauważył, że lewa ręka starca zwisa na brudnym temblaku.
- Co ci się stało w rękę? - dopytywała się ciocia Pol.
- Wolałbym o tym nie mówić.
Brzydkie zadrapanie przecinało policzek pana Wilka, znikając w krótkiej siwej brodzie. Oczy błyszczały mu irytacją.
Brudny od popiołu Silk uśmiechał się złośliwie. Jeszcze raz zanurzył wiosła i zręcznie przybił łódką do okrętu Greldika.
- Nie wyobrażam sobie, żebyś dał się przekonać i nie otwierał ust - burknął gniewnie Wilk.
- Czy śmiałbym powiedzieć cokolwiek, potężny czarodzieju? - odparł kpiąco Silk. Z udawaną niewinnością otworzył szeroko oczy.
- Pomóż mi wejść na pokład - poprosił Wilk, wyraźnie rozdrażniony. Całym sobą demonstrował, że doznał moralnej urazy.
- Co tylko rozkażesz, przedwieczny Belgaracie. - Silk z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Podał Wilkowi ramię, gdy ten niezgrabnie wspinał się na burtę.
- Odpływamy stąd - polecił sucho Belgarath, zwracając się do Greldika, który właśnie podszedł.
- W którą stronę, Przedwieczny? - spytał ostrożnie kapitan, nie chcąc jeszcze bardziej denerwować starca.
Wilk spojrzał na niego gniewnie.
- Z prądem czy w górę rzeki? - wyjaśnił marynarz.
- W górę, oczywiście - warknął Wilk.
- Skąd niby miałem wiedzieć? - Greldik odwołał się do cioci Pol. Potem zaczął wydawać rozkazy.
Na twarzy cioci Pol malował się niezwykły wyraz równocześnie ulgi i zaciekawienia.
- Jestem pewna, ojcze, że twoja opowieść będzie wręcz fascynująca - oświadczyła, gdy żeglarze zaczęli wybierać ciężką kotwicę. - Po prostu nie mogę się jej doczekać.
- Daj sobie spokój z tą ironią, Pol. Miałem bardzo zły dzień. Nie pogarszaj go jeszcze bardziej.
- Co ci się stało w rękę, ojcze? - Ciocia Pol spoglądała przenikliwie, a ton głosu wyraźnie wskazywał, że nie ma zamiaru dłużej czekać na wyjaśnienia.
- Złamałem - odparł krótko pan Wilk.
- Jak ci się to udało?
- Zwyczajny głupi wypadek, Pol. Takie rzeczy zdarzają się od czasu do czasu.
Tego już było dla Silka za wiele. Przechodząc przez reling, zwalił się nagle i wił na pokładzie, rycząc ze śmiechu.
Pan Wilk patrzył na swego rozbawionego towarzysza z wyrazem głębokiej urazy. Marynarze Greldika wysunęli wiosła i zaczęli odwracać okręt w powolnym nurcie rzeki.
- Obejrzę ją.
- Za moment. - Surowo spojrzał na wciąż roześmianego Silka. - Może byś przestał? Idź, powiedz załodze, dokąd płyniemy.
- A dokąd płyniemy, ojcze? - zapytała ciocia Pol. - Znalazłeś trop Zedara?
- Przeszedł do Cthol Murgos. Ctuchik już na niego czekał.
- Co z Klejnotem?
- Teraz ma go Ctuchik.
- Czy potrafimy przeciąć mu drogę, zanim dotrze z Klejnotem do Rak Cthol?
- Wątpię. Zresztą najpierw musimy odwiedzić Dolinę.
- Dolinę? Ojcze, to, co mówisz, nie ma sensu.
- Nasz Mistrz nas wzywa. Chce, żebyśmy przybyli do Doliny. Dlatego tam wyruszamy.
- A Klejnot?
- Ctuchik go ma, a ja wiem, gdzie znaleźć Ctuchika. Nigdzie się nie ruszy. A na razie płyniemy do Doliny.
- Jak chcesz, ojcze - zgodziła się bez dalszych protestów. - Nie denerwuj się tak. - Przyjrzała mu się uważnie. - Walczyłeś z kimś? - spytała groźnie.
- Nie, nie walczyłem - zapewnił, wyraźnie zdegustowany.
- Więc co się zdarzyło?
- Drzewo na mnie upadło.
- Co?
- Chyba mówię wyraźnie.
Słysząc posępne wyznanie starca, Silk znowu zawył ze śmiechu. Z rufy okrętu, gdzie przy rumplu stali Barak z Greldikiem, rozległy się uderzenia w bęben. Marynarze pociągnęli za wiosła. Okręt sunął po mętnej wodzie w górę rzeki, pod prąd, a śmiech Silka niósł się za nimi w powietrzu pełnym drobinek popiołu.