David Eddings B 03 Gambit Magow

DAVID EDDINGS




Gambit czarodziejów

III tom Belgariady


PROLOG


Będący opowieścią o tym, jak Gorim szukał Boga dla swego Ludu i jak odnalazł ULa na świętej Górze Prolgu.

na podstawie Księgi Ulgo i innych fragmentów




Na Początku Dni świat został utkany z ciemności przez siedmiu Bogów, którzy stworzyli też bestie i ptactwo, węże i ryby, a na końcu Człowieka. I żył w niebiosach duch znany jako UL, który nie przyłączył się do kreacji. A ponieważ nie podzielił się swą potęgą ni mądrością, wiele z tego, co stworzono, było i niedoskonałe, wiele powstało istot dziwnych i wstrętnych. A młodsi Bogowie zamierzali je unicestwić, aby cały świat mógł być piękny.

Lecz UL wyciągnął swą rękę i powstrzymał ich, mówiąc:

- Coście wykuli, unicestwione być nie może. Porwaliście na strzępy osnowę i pokój między niebiosami, by powstał ten świat dla waszej rozrywki i zabawy. Wiedzcie jednakże, iż cokolwiek stworzyliście, choćby i potwornego, trwać będzie jako przyganą dla waszej głupoty. W dniu, gdy pierwsza z rzeczy przez was stworzonych unicestwioną będzie, wszystko będzie unicestwione.

Gniew ogarnął młodszych Bogów. Każdej potwornej i wstrętnej istocie mówili:

- Udaj się do ULa i niech on będzie twym Bogiem. Potem każdy z Bogów wybrał spośród ludzkich narodów ten, który sobie upodobał. A gdy pozostali jeszcze ludzie, którzy żadnego Boga nie mieli, młodsi Bogowie odpędzili ich, mówiąc:

- Idźcie do ULa, on będzie waszym Bogiem.

Przez długie, smętne pokolenia wędrowali Bezbożni w rozpaczy, i nikt ich nie słuchał pośród głuszy i pustkowi Zachodu.

Aż pojawił się między nimi człowiek prawy i sprawiedliwy imieniem Gorim. Zebrał wokół siebie tłumy i tak do nich przemówił:

- Więdniemy i padamy jak liście od trudów naszej wędrówki. Umierają nasze dzieci i nasi starcy. Lepiej, by zginął jeden niż wielu. Zostańcie więc tutaj i odpoczywajcie na tej równinie. Ja sam ruszę na poszukiwanie Boga o imieniu UL, byśmy mogli go czcić i poprzez niego znaleźć swe miejsce w świecie.

Przez lat dwadzieścia na próżno Gorim szukał ULa. Czas jednak płynął, posiwiały mu włosy i zmęczył się swą wędrówką. W rozpaczy wspiął się na wysoką górę i wielkim głosem zakrzyknął ku niebiosom:

- Dość! Nie będę dłużej szukał! Bogowie są tylko drwiną i oszustwem, a świat nagi jest i pusty. Nie ma żadnego ULa. Dość mam klątw i nieszczęść mego życia!

Usłyszał go Duch UL.

- Dlaczego gniew czujesz do mnie, Gorimie? - zapytał. - Twe stworzenie i twe wypędzenie nie moim były dziełem.

Gorim przeląkł się i upadł na twarz. A UL przemówił znowu.

- Powstań, Gorimie, bowiem nie jestem twym Bogiem. Gorim nie wstawał.

- O Boże mój! - zawołał. - Nie kryj swego oblicza przed ludźmi, którzy srogie ponoszą cierpienia, gdyż zostali wypędzeni i nie mają Boga, który by ich ochraniał!

- Powstań, Gorimie - powtórzył UL. - Odejdź z tego miejsca. Przerwij swe skargi. Gdzie indziej szukaj sobie Boga i zostaw mnie w spokoju.

A jednak Gorim wciąż nie wstawał.

- O Boże mój - powiedział. - Zostanę tutaj. Twój lud cierpi głód i pragnienie. Czekają na twe błogosławieństwo, szukają miejsca, gdzie mogliby zamieszkać.

- Twoje słowa nużą mnie - odparł UL i odszedł. Gorim pozostał na górze, a zwierzęta ziemi i ptactwo powietrzne nosiły mu strawę. Dłużej niż rok czekał. Potem istoty potworne i wstrętne, które Bogowie stworzyli, przyszły i usiadły mu u stóp, spoglądając na niego.

Duch UL zaniepokoił się i w końcu stanął przed Gorimem.

- Wciąż jesteś tutaj?

Gorim padł na twarz i odpowiedział:

- O Boże mój, lud twój wzywa cię w swym cierpieniu. Duch UL umknął. Lecz Gorim czekał na górze kolejny rok. Smoki przynosiły mu chleb, a jednorożce wodę. I znowu stanął przed nim UL i zapytał:

- Wciąż tutaj jesteś? Gorim padł na twarz.

- Boże mój - zapłakał. - Lud twój ginie pozbawiony twej opieki.

I UL uciekł od człowieka sprawiedliwego.

Kolejny rok minął, a niewidziane, bezimienne stwory nosiły Gorimowi żywność i wodę. Aż Duch UL przybył na wysoką górę i rozkazał:

- Powstań, Gorimie. A Gorim błagał leżąc:

- Boże mój, miej łaskę.

- Powstań, Gorimie - powtórzył UL. Schylił się i podniósł go własnymi rękami. - Jestem UL, twój Bóg. Nakazuję ci stanąć przede mną.

- Będziesz więc moim Bogiem? - spytał Gorim. - I Bogiem dla mego ludu?

- Jestem Bogiem twoim i twego ludu - rzekł UL. Gorim spojrzał ze szczytu w dół i zobaczył wstrętne bestie, które opiekowały się nim w jego cierpieniu.

- A co z nimi, Boże mój? Czy zechcesz być także Bogiem bazyliszka i minotaura, smoka i chimery, jednorożca i stwora bezimiennego, skrzydlatego węża i stwora niewidzianego? Oni bowiem też zostali wygnani. A jednak w każdym z nich jest piękno. Nie odwracaj od nich swego oblicza, Boże mój, gdyż zasługują na łaskę. Przysłali je do ciebie młodsi Bogowie. Kto będzie ich Bogiem, jeśli ty je odepchniesz?

- Zrobili to mi na złość - odparł UL. - Te stworzenia przysłali do mnie młodsi Bogowie, by wstydem mnie okryć za to, że ich zganiłem. Nie zostanę dobrym Bogiem dla potworów.

Stworzenia u stóp Gorima jęknęły. Gorim siadł na ziemi i oświadczył:

- Czekał więc będę, Boże mój.

- Czekaj, jeśli taką masz ochotę - rzekł UL i odszedł. I było jak dawniej. Gorim czekał, stworzenia żywiły go, a UL odczuwał niepokój. Wreszcie ustąpił Wielki Bóg przed świątobliwością Gorima i przybył ponownie.

- Wstań, Gorimie, by służyć swemu Bogu. - UL schylił się i uniósł Gorima. - Sprowadź do mnie te stworzenia, które siedzą przed tobą, a ja przyjrzę się każdemu z osobna. Jeśli w każdym jest piękno i godność, jak twierdzisz, wtedy zgodzę się być także ich Bogiem.

Wtedy Gorim sprowadził stworzenia przed oblicze ULa. A one padały przed nim i skomlały, błagając o jego błogosławieństwo. UL zdumiewał się, że dotąd nie widział piękna każdego z tych stworzeń. Podniósł swe ręce i pobłogosławił je, mówiąc:

- Ja jestem UL i znajduję w każdym z was piękno i godność. Będę waszym Bogiem, a wy żyć będziecie w szczęściu i pokoju,

Gorim radował się z głębi serca i nazwał wysoki szczyt, na którym wszystko to się zdarzyło, Prolgu, co znaczy „Święte Miejsce”. A potem odszedł i powrócił na równinę, by poprowadzić lud swój do jego Boga. Lecz oni nie poznali Gorima, gdyż dotknęły go ręce ULa i kolor go opuścił, pozostawiając ciało i włosy białe niczym świeży śnieg. Ludzie bali się go i odpędzali od siebie kamieniami.

I poskarżył się Gorim ULowi:

- Boże mój, twoje dotknięcie odmieniło mnie i lud mój mnie nie poznaje.

UL uniósł dłoń i wszyscy ludzie stali się bezbarwni jak Gorim. A Duch UL przemówił do nich wielkim głosem:

- Baczcie na słowa swego Boga. Oto jest ten, którego zwiecie Gorimem, a on przekonał mnie, bym przyjął was jako lud mój, strzegł was i bronił, i był Bogiem nad wami. Od dzisiaj nazywać się będziecie UL-Go, na pamiątkę moją i jako symbol świątobliwości. Uczyńcie, jako wam nakazuje i pójdźcie, gdzie was poprowadzi. A tych, którzy nie posłuchają go i nie pójdą za nim, odetnę jak gałąź się odcina, by więdli i zginęli, i więcej ich nie było.

Gorim rozkazał ludziom, by wzięli swój dobytek i bydło swoje, i ruszyli za nim w góry. Ale starsi tego ludu nie uwierzyli mu, ani temu, że głos ów był głosem ULa. Odzywali się do Gorima z pogardą, mówiąc:

- Uczyń cud na dowód tego, że sługą jesteś Boga ULa.

- Spójrzcie na skórę swoją i włosy - odrzekł im Gorim. - Czy ten cud wam nie wystarcza?

Zawstydzili się i odeszli. Ale przyszli do niego znowu, mówiąc:

- Znak ten dotknął nas z powodu jakiejś zarazy, którą przyniosłeś z miejsca nieczystego. Nie jest to dowód łaski ULa.

Gorim wzniósł ramiona, a stworzenia, które go żywiły, przyszły do niego niby owce do pasterza. Starsi przerazili się i odeszli. Wkrótce jednak wrócili, mówiąc:

- Stworzenia te potworne są i wstrętne. Jesteś demonem zesłanym, by doprowadzić lud nasz do zguby, a nie sługą Wielkiego Boga ULa. Wciąż nie widzieliśmy żadnego dowodu jego łaski.

Gorima znużyły ich słowa i zakrzyknął wielkim głosem:

- Mówię temu ludowi, że słyszał głos ULa. Wiele za was cierpiałem. Teraz wracam do Prolgu, Świętego Miejsca. Niech ci, co chcą pójść za mną, uczynią to. Niech ci, co wolą pozostać, uczynią to.

Odwrócił się i ruszył w góry.

Niektórzy ludzie poszli za nim, ale większa część pozostała. Lżyli oni Gorima i tych, co za nim podążyli.

- Gdzież jest ten cud, który dowieść miał łaski ULa? - pytali. - Nie ruszyliśmy za Gorimem i nie byliśmy mu posłuszni, a przecież nie więdniemy i nie giniemy.

Wtedy Gorim popatrzył na nich ze smutkiem i przemówił po raz ostatni:

- Chcieliście ode mnie cudu. Spójrzcie więc, oto cud. Tak jak wam rzekł głos ULa, zwiędniecie niczym gałąź z drzewa odrąbana. Zaprawdę, tego dnia zginęliście.

I poprowadził tych nielicznych, co za nim podążyli, w góry, do Prolgu.

Ci, co zostali, kpili z Gorima i powrócili do namiotów, by naśmiewać się z głupoty tych, co za nim poszli. Przez jeden rok naśmiewali się i drwili. A potem nie śmieli się więcej, gdyż ich kobiety jałowe się stały i nie rodziły dzieci. Ludzie uwiedli, a z czasem zginęli i nie było ich więcej.

Ci, którzy ruszyli za Gorimem, doszli z nim do Prolgu. Zbudowali miasto. Duch UL był z nimi i mieszkali tam w pokoju ze stworzeniami, które żywiły Gorima.

Gorim żył po wielekroć dłużej niż inni. A po nim każdy Najwyższy Kapłan ULa nosił imię Gorima i dożywał sędziwego wieku. Przez tysiące lat był z nimi pokój ULa i wierzyli, że będzie trwał wiecznie.

Jednak zły Bóg Torak skradł Klejnot stworzony przez Boga Aldura i rozpoczęła się wojna ludzi i Bogów. Torak użył Klejnotu, by ziemię rozerwać i wpuścić morze, Klejnot zaś spalił go straszliwie. I uciekł Torak do Mallorei.

Ziemia oszalała od tej rany, a stworzenia, co żyły w pokoju z ludem Ulgo, także postradały zmysły. Porwały się przeciwko wspólnocie ULa, niszczyły miasta i zabijały ludzi, aż niewielu tylko pozostało.

Ci, którzy ocaleli, uciekli do Prolgu, gdzie stworzenia nie śmiały ich gonić z lęku przed gniewem ULa. Głośne były płacze i lamenty ludzi. Zaniepokojony UL odkrył im wtedy jaskinie leżące pod Prolgu, a ludzie zstąpili do świętych grot ULa i tam zamieszkali.

Nastał czas, gdy Belgarath Czarodziej powiódł króla Alornów i synów jego do Mallorei, by wykraść Klejnot. A kiedy Torak chciał ich ścigać, odepchnął go gniew Klejnotu. Belgarath ofiarował Klejnot pierwszemu Rivańskiemu Królowi mówiąc, że póki któryś z jego następców będzie miał Klejnot w swej pieczy, Zachód będzie bezpieczny.

Alornowie rozeszli się wtedy i ruszyli na południe, ku nowym ziemiom. A ludy innych Bogów, przerażone wojną Bogów i ludzi, także podążyły zajmować nowe ziemie, które nazywali dziwnymi imionami. Jednak lud ULa trwał w jaskiniach Prolgu i nie łączył się z nimi. UL chronił ich i skrywał, a obcy nie wiedzieli, że lud tam żyje. Wiek po wieku, lud ULa nie zwracał uwagi na świat zewnętrzny, nawet gdy światem tym wstrząsnęło zamordowanie Rivańskiego Króla i jego rodziny.

Gdy jednak Torak ruszył pustoszyć Zachód i prowadził wielką armię przez ziemie dzieci ULa, Duch UL przemówił do Gorima. A Gorim wyprowadził swych ludzi nocą, ukradkiem. Spadli na śpiące wojska i wielkie zadali im straty. I tak armia Toraka została osłabiona, by ostatecznie paść przed armiami Zachodu w miejscu zwanym Vo Mimbre.

Wtedy Gorim zebrał siły i wyruszył na radę ze zwycięzcami. I przyniósł stamtąd wieści, że Torak srogie odniósł rany. Ciało złego Boga zostało wykradzione przez jego ucznia Belzedara, i miał Torak leżeć pogrążony we śnie głębokim jak sama śmierć, by przebudzić się dopiero wtedy, gdy spadkobierca rivańskiego rodu ponownie zasiądzie na tronie Rivy - to znaczy nigdy, jako że wiadomym jest, iż ani jeden ze spadkobierców tego rodu nie pozostał przy życiu.

A choć wizyta Gorima w zewnętrznym świecie była zadziwiająca, zdawało się, że nie przyniosła żadnych szkód. Dzieci ULa nadal były szczęśliwe pod opieką swego Boga i życie płynęło jak dawniej. Zauważono, że Gorim mniej spędza czasu na studiowaniu Księgi Ulgo, a więcej na badaniu przegniłych zwojów, gdzie zapisane były dawne proroctwa. Jednak po kimś, kto opuścił groty ULa i wyruszył w świat innych Bogów, należało oczekiwać pewnych dziwactw.

Aż kiedyś niezwykły starzec stanął u wejścia do jaskiń i zażądał rozmowy z Gorimem. A taka była moc jego głosu, że Gorim został wezwany. Potem, pierwszy raz od dnia, gdy ludzie znaleźli w jaskiniach bezpieczne schronienie, wpuszczono tam kogoś, kto nie należał do ludu ULa.

Gorim zabrał obcego do swoich komnat i tam pozostawał z nim zamknięty przez wiele dni. A i później w długich odstępach czasu przybywał ów niezwykły starzec z siwą brodą i w łachmanach, i był witany radośnie przez Gorima.

Razu pewnego jeden z młodych chłopców opowiadał, że widział z Gorimem wielkiego szarego wilka. Lecz był to zapewne sen tylko, chorobą wywołany, chociaż chłopiec nie chciał tego odwołać.

Ludzie przyzwyczaili się i pogodzili z odmiennością swojego Gorima. Lata mijały, a oni dzięki składali swemu Bogu wiedząc, że są ludem wybranym Wielkiego Boga ULa.


CZĘŚĆ PIERWSZA


MARAGOR


Rozdział I



Jej imperialna wysokość księżniczka Ce’Nedra, klejnot rodu Borunów i najpiękniejszy kwiat Tolnedrańskiego Imperium, siedziała ze skrzyżowanymi nogami na skrzyni, pod dębowym sufitem kabiny na rufie okrętu kapitana Greldika. Gryzła w zamyśleniu kosmyk swych miedzianych włosów i przyglądała się, jak lady Polgara opatruje złamaną rękę Belgaratha Czarodzieja. Księżniczka miała na sobie krótką bladozieloną tunikę Driad, a na policzku smugę popiołu. Z góry, z pokładu dobiegały równe uderzenia bębna, podające rytm marynarzom Greldika, którzy wiosłowali pod prąd z zasypanego popiołami miasta Sthiss Tor.

Wszystko było absolutnie straszne, uznała. Zaczęło się jako kolejne posunięcie w grze przeciw władzy ojca, jaką prowadziła, odkąd sięgała pamięcią. I nagle zmieniło się w rzecz śmiertelnie poważną. Wcale nie planowała takiego obrotu spraw, kiedy z mistrzem Jeebersem wymykała się z imperialnego pałacu w Tol Honeth tamtej nocy wiele tygodni temu. Jeebers wkrótce ją porzucił... był zresztą tylko chwilowym pomocnikiem, nikim więcej... a teraz trafiła do tej niezwykłej grupy ludzi o posępnych twarzach, podążających od północy na wyprawę, której celu zupełnie nie mogła pojąć. Lady Polgara, której samo imię budziło w księżniczce dreszcze, dość obcesowo poinformowała ją w Lesie Driad, że zabawa skończona i że żadna ucieczka, pochlebstwa czy prośby nie zmienią faktu, iż ona, księżniczka Ce’Nedra, stanie na Dworze Rivańskiego Króla w dniu swych szesnastych urodzin - jeśli będzie trzeba, to w łańcuchach. Ce’Nedra nie miała cienia wątpliwości, że lady Polgara dokładnie to miała na myśli... przeżyła krótkotrwałą wizję tego, jak wloką ją, dzwoniącą i brzęczącą kajdanami, by w absolutnym poniżeniu postawić w mrocznej sali, a setki brodatych Alornów naśmiewają się z niej. Tego musiała uniknąć za wszelką cenę. Dlatego właśnie towarzyszyła im być może nie całkiem z własnej woli, ale bez jawnego oporu. Blask stali w oczach lady Polgary zawsze zdawał się przypominać wizję kajdanów i brzęczących łańcuchów, a ta wizja o wiele skuteczniej skłaniała księżniczkę do posłuszeństwa niż cała imperialna potęga jej ojca.

Ce’Nedra tylko w przybliżeniu się orientowała, co właściwie robią ci ludzie. Ścigali chyba kogoś czy coś, a trop zaprowadził ich na pełne węży bagna Nyissy. W całą sprawę byli jakoś zamieszani Murgowie, którzy stawiali im straszliwe przeszkody. Także królowa Salmissra interesowała się tą sprawą do tego stopnia, że kazała porwać młodego Gariona.

Ce’Nedra wyrwała się z zadumy, by spojrzeć na chłopca. Na co był potrzebny królowej Nyissy? Jest przecież taki... zwyczajny. To wieśniak, parobek... nikt. Owszem, dość ładny chłopak, trudno zaprzeczyć, z raczej pospolitymi jasnymi włosami, które wciąż opadały mu na czoło i aż ją palce świerzbiały, by je odgarnąć. Miał miłą twarz - choć nic nadzwyczajnego - i ponieważ był tylko trochę od niej starszy, mogła z nim porozmawiać, gdy czuła się samotna albo wystraszona, i kłócić się, gdy była rozdrażniona. Ale zupełnie nie chciał traktować jej z należytym respektem... pewnie nawet nie potrafił. Więc skąd to irytujące spojrzenie? Zastanawiała się nad tym, obserwując go w zamyśleniu.

I znowu to robiła! Gniewnie oderwała spojrzenie od jego twarzy. Dlaczego stale mu się przygląda? Dlaczego odruchowo szuka go wzrokiem za każdym razem, kiedy się zamyśli? Przyłapała się nawet na wynajdywaniu pretekstów, które pozwolą znaleźć się tam, skąd może na niego patrzeć. To głupie!

Ce’Nedra przygryzła kosmyk włosów, pomyślała, przygryzła mocniej, a jej oczy znowu powróciły do dokładnego studiowania twarzy Gariona.

- Wyzdrowieje? - zapytał Barak, jarl Trellheim. Skubał z roztargnieniem bujną rudą brodę, obserwując, jak lady Polgara kończy dopasowywać Belgarathowi temblak.

- Proste złamanie - odparła profesjonalnym tonem. Odłożyła bandaże. - Na starych głupcach rany szybko się goją.

Belgarath skrzywił się, poruszając usztywnioną łupkami ręką.

- Nie musiałaś być taka szorstka, Pol. - Na jego brunatnej tunice widniało kilka plam błota i świeże rozdarcie, świadectwo spotkania z drzewem.

- Musiałam ci ją nastawić, ojcze - stwierdziła. - Nie chciałbyś przecież, żeby zrosła się krzywo.

- Uważam, że to cię bawiło - poskarżył się.

- Następnym razem sam się opatruj - zaproponowała chłodno, wygładzając szarą suknię.

- Muszę się czegoś napić - burknął Belgarath w stronę potężnego Baraka.

Jarl Trellheim stanął w wąskich drzwiach.

- Mógłbyś przynieść Belgarathowi kufel ale - poprosił jakiegoś marynarza.

- Jak on się czuje? - zapytał tamten.

- Jest rozdrażniony - odparł Barak. - I pewnie będzie jeszcze bardziej, jeśli zaraz nie dostanie piwa.

- Już biegnę.

- Rozsądna decyzja.

To był kolejny zadziwiający fakt: arystokraci biorący udział w wyprawie z wyjątkowym szacunkiem traktowali tego starca w łachmanach. A przecież, o ile Ce’Nedra mogła się zorientować, nie miał nawet tytułu. Potrafiła z idealną precyzją określić różnicę między baronem a generałem Legionów Imperium, wielkim diukiem Tolnedry a księciem krwi Arendii, między Strażnikiem Rivy a królem Chereków. Jednak nie miała pojęcia, gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla czarodziejów. Materialistyczny tolnedrański umysł nie przyjmował wręcz do wiadomości ich istnienia. Nic dziwnego, że lady Polgara, nosząca tytuły z połowy królestw Zachodu, była najbardziej szanowaną kobietą na świecie. Ale Belgarath jest przecież włóczęgą, obieżyświatem, a często wręcz zakałą porządku publicznego. A Garion, przypomniała sobie, to jego wnuk.

- Najwyższa pora, ojcze, żebyś nam opowiedział, co się stało - poprosiła swego pacjenta lady Polgara.

- Wolałbym o tym nie mówić - odparł krótko. Zwróciła się do księcia Kheldara, tego niezwykłego drasańskiego arystokraty o ostrych rysach i sardonicznym poczuciu humoru, który z bezczelną miną leżał teraz na ławie.

- A więc, Silku?

- Jestem pewien, że rozumiesz moją sytuację, stary przyjacielu - zwrócił się książę do Belgaratha z głębokim żalem. - Jeśli spróbuję dochować tajemnicy, ona po prostu zmusi mnie do mówienia... wyobrażam sobie, że w sposób bardzo nieprzyjemny.

Belgarath przyjrzał mu się z kamienną twarzą, po czym parsknął z niesmakiem.

- Pojmujesz chyba, że wcale nie chcę mówić. Belgarath odwrócił się do ściany.

- Wiedziałem, że zrozumiesz.

- Opowiadaj, Silku - rzucił niecierpliwie Barak.

- Historia jest właściwie całkiem prosta - stwierdził Kheldar.

- Ale masz zamiar ją skomplikować. Zgadłem?

- Powiedz nam zwyczajnie, co zaszło - wtrąciła Polgara.

Drasanin usiadł na ławie.

- Właściwie nie ma o czym opowiadać - zaczął. - Odnaleźliśmy trop Zedara i jakieś trzy tygodnie temu podążyliśmy za nim do Nyissy. Parę razy napotkaliśmy nyissańskie patrole graniczne... nic poważnego. W każdym razie niemal natychmiast po przekroczeniu granicy ślad skręcił na zachód. To była niespodzianka. Zedar tak uparcie zmierzał do Nyissy, że uznaliśmy, iż zawarł jakąś umowę z królową Salmissrą. Może chciał, by wszyscy tak pomyśleli... Jest bardzo sprytny, a Salmissra znana z tego, że miesza się do spraw, które wcale jej nie dotyczą.

- Zajęłam się tym - oświadczyła Polgara.

- A co się stało? - zainteresował się Belgarath.

- Później ci opowiem, ojcze. Mów dalej, Silku. Kheldar wzruszył ramionami.

- To już właściwie wszystko. Podążyliśmy za Zedarem aż do jednego z tych zrujnowanych miast przy dawnej granicy Maragów. Belgarath miał tam gościa... tak przynajmniej twierdzi, bo ja nikogo nie widziałem. W każdym razie powiedział, że zdarzyło się coś, co zmienia nasze plany: musimy zawrócić i ruszyć w dół rzeki do Sthiss Tor, by przyłączyć się do was. Nie miał czasu na dalsze wyjaśnienia, gdyż nagle dżungla zaroiła się od Murgów. Szukali albo nas, albo Zedara... nie udało nam się tego sprawdzić. Od tego czasu kryliśmy się przed Murgami i Nyissanami równocześnie... podróżowaliśmy nocą, chowaliśmy się... takie rzeczy. Raz wysłaliśmy gońca. Dotarł tutaj?

- Przedwczoraj - wyjaśniła Polgara. - Jednak miał gorączkę i nie od razu zdołałam wydobyć z niego wasze przesłanie.

Kheldar skinął głową.

- W każdym razie z Murgami byli Grolimowie i próbowali odszukać nas swymi umysłami. Belgarath robił coś, co miało im przeszkodzić. Nie wiem, co to było, ale musiało wymagać wielkiej koncentracji, gdyż prawie nie zwracał uwagi, dokąd idzie. Wczesnym rankiem tego dnia prowadziliśmy konie przez bagna. Belgarath szedł jakoś przed siebie, myśląc o innych sprawach, i wtedy drzewo się na niego przewróciło.

- Mogłam się tego domyślić - stwierdziła Polgara. - Czy ktoś to sprawił, że upadło?

- Nie sądzę - odparł Silk. - Mogła to być jakaś stara pułapka, ale wątpię. Miało przegniły pień. Próbowałem go ostrzec, ale wszedł prosto pod nie.

- Dobrze już... - burknął Belgarath.

- Naprawdę próbowałem cię ostrzec.

- Daj już spokój, Silku.

- Nie chcę, by pomyśleli, że nie próbowałem... - zaprotestował Silk.

Polgara pokręciła głową.

- Ojcze... - powiedziała z wyrzutem.

- Nie mówmy już o tym, Polgaro - zaproponował Belgarath.

- Wyciągnąłem go spod tego drzewa i połatałem, jak umiałem najlepiej - podjął opowieść Silk. - Potem ukradłem tę łódkę i popłynęliśmy z prądem. Dobrze nam szło, dopóki ten pył nie zaczął opadać.

- Co zrobiliście z końmi? - wtrącił Hettar.

Ce’Nedra bała się trochę wysokiego, małomównego księcia Algarów z tą jego ogoloną głową, ubraniem z czarnej skóry i długim kosmykiem włosów na czubku głowy. Chyba nigdy się nie uśmiechał, a na sam dźwięk słowa „Murgo” jego jastrzębia twarz stawała się martwa jak głaz. Jedynym uczuciem, które czyniło go bardziej ludzkim, była niezwykła troska o konie.

- Są bezpieczne - uspokoił go Silk. - Schowałem je tak, że Nyissanie ich nie znajdą. Nic im się nie stanie, póki znowu ich nie zabierzemy.

- Kiedy weszliście na pokład, mówiłeś, że teraz Klejnot ma Ctuchik. - Polgara zwróciła się do Belgaratha. - Jak do tego doszło?

Starzec wzruszył ramionami.

- Beltira nie wchodził w szczegóły. Powiedział tyle, że Ctuchik już czekał, kiedy Zedar przekroczył granicę Cthol Murgos. Zedar zdołał uciec, ale musiał zostawić Klejnot.

- Rozmawiałeś z Beltira?

- Z jego umysłem.

- Nie powiedział, dlaczego Mistrz chce, żebyśmy ruszyli do Doliny?

- Nie. Pewnie nawet nie pomyślał, żeby zapytać. Wiesz, jaki jest Beltira.

- Ojcze, to nam zajmie parę miesięcy - zaprotestowała Polgara, z troską marszcząc czoło. - Przecież Dolina leży ponad siedemset mil stąd.

- Aldur chce, żebyśmy tam pojechali - odparł. - I po tylu latach nie zamierzam teraz odmawiać mu posłuszeństwa.

- A tymczasem Ctuchik dowiezie Klejnot do Rak Cthol.

- Nic mu z tego nie przyjdzie, Pol. Sam Torak nie zdołał zapanować nad Klejnotem, a próbował ponad dwa tysiące lat. Wiem, gdzie leży Rak Cthol: Ctuchik nie może schować go przede mną. Będzie tam z klejnotem, kiedy postanowię mu go odebrać. Potrafię sobie poradzić z tym magikiem.

Słowo „magik” wymówił tonem najgłębszej pogardy.

- A co przez ten czas zrobi Zedar?

- Zedar ma własne problemy. Beltira twierdzi, że zabrał Toraka z kryjówki. Myślę, że można na nim polegać: spróbuje wywieźć ciało Toraka jak najdalej od Rak Cthol. Właściwie wszystko poukładało się całkiem nieźle. Miałem już trochę dość tego pościgu za Zedarem.

Ce’Nedra nie do końca pojmowała, o czym mówią ci ludzie. Dlaczego tak bardzo ich interesuje para angarackich czarowników o dziwacznych imionach i tajemniczy klejnot, którego wszyscy chyba pragnęli? Dla niej jeden klejnot niczym się prawie nie różnił od drugiego. Dorastała w takim przepychu, że już dawno przestała dostrzegać wartość jakichkolwiek ozdób. W tej chwili miała na sobie tylko parę maleńkich złotych kolczyków w kształcie żołędzi; lubiła je nie dlatego, że były złote, ale z powodu cichych dźwięków wydawanych przy każdym ruchu głowy przez chytrze wbudowane klapki.

Wszystko to przypominało któryś z mitów Alornów, jakie słyszała przed laty od bajarza na dworze ojca. Pamiętała, że występował tam jakiś magiczny klejnot. Został skradziony przez Boga Angaraków, Toraka, i odzyskany przez czarodzieja i paru królów Alornów. Zamocowali ten klejnot w rękojeści miecza, który trzymali w sali tronowej w Rivie. W jakiś sposób ochraniał Zachód przed straszliwą katastrofą, która miała nadejść, gdyby został utracony. To ciekawe, ale czarodziej z legendy miał takie samo imię jak ten starzec.

Ale przecież musiałby mieć zatem już kilka tysięcy lat, a to śmieszne. Na pewno nazwano go tak na pamiątkę bohatera mitu... albo sam sobie nadał to imię, żeby wywrzeć wrażenie na ludziach.

Raz jeszcze jej wzrok powędrował ku twarzy Gariona. Chłopiec milcząc siedział w kącie kajuty. Spojrzenie miał posępne, a twarz pełną powagi. Pomyślała, że może właśnie ta powaga budzi jej ciekawość i ściąga wzrok. Inni chłopcy, jakich znała - szlachcice i synowie szlachty - usiłowali być czarujący i dowcipni, natomiast Garion nigdy nie starał się żartować ani jej zabawiać. Nie była pewna, jak ma to rozumieć. Czyżby był takim głąbem, że nie wiedział, jak powinien się zachowywać? A może wiedział, ale nie zależało mu i nie chciał się wtrącać? Mógłby przynajmniej spróbować... choćby tylko od czasu do czasu. Jak może się z nim zadawać, jeśli stale odmawia robienia z siebie durnia dla jej rozrywki?

Przypomniała sobie surowo, że jest na niego obrażona. Powiedział, że królowa Salmissra była najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widział... Jest jeszcze o wiele za wcześnie, by mu wybaczyć taką zniewagę. Stanowczo musi ponieść straszliwą karę. Palce Ce’Nedry zaplatały z roztargnieniem kosmyk włosów, opadających kaskadą na ramiona, oczy wpatrywały się w twarz Gariona.

Następnego ranka opad popiołów - rezultat potężnej erupcji wulkanicznej gdzieś w Cthol Murgos - zmniejszył się w takim stopniu, że można było znowu wyjść na pokład. Szary opar wciąż częściowo przesłaniał porośnięte dżunglą brzegi, ale powietrze nadawało się do oddychania. Ce’Nedra z ulgą opuściła duszną kajutę.

Garion siedział w osłoniętym kącie pokładu, na dziobie okrętu. Zwykle tam tkwił. Dostrzegła, że rankiem zapomniał uczesać włosy. I z trudem się powstrzymała, by nie pobiec po grzebień i od razu nie naprawić niedopatrzenia. Zamiast tego z mistrzowską obojętnością przesunęła się do relingu, skąd mogła podsłuchiwać, nie zwracając na siebie uwagi.

- ...Zawsze tam był - mówił dziadkowi Garion. - Przemawiał do mnie. Tłumaczył, kiedy zachowuję się dziecinnie albo głupio... takie rzeczy. Jakby chował się gdzieś w kącie umysłu, całkiem niezależny. Belgarath pokiwał głową, w roztargnieniu drapiąc brodę zdrową ręką.

- Wydaje się, że jest całkiem z tobą rozłączny - zauważył. - Czy ten głos w głowie kiedykolwiek coś zrobił? To znaczy oprócz przemawiania do ciebie?

Garion zamyślił się.

- Raczej nie. Mówi mi, jak robić różne rzeczy, ale chyba to ja muszę je wykonać. Kiedy byłem w pałacu Salmissry, zdawało mi się, że wyprowadził mnie z własnego ciała, żebym szukał cioci Pol. - Zmarszczył brwi. - Nie - poprawił się. - Kiedy się lepiej zastanowić, to on tylko powiedział mi, jak tego dokonać, ale działałem ja sam. Kiedy już byłem na zewnątrz, czułem go przy sobie... po raz pierwszy zostaliśmy rozdzieleni. Chociaż tak naprawdę go nie widziałem. Ale na parę minut chyba przejął stery. Rozmawiał z Salmissra, żeby załagodzić sytuację i ukryć, co zamierzamy.

- Nie marnowałeś czasu, odkąd opuściliśmy was z Silkiem, prawda?

Garion smętnie kiwnął głową.

- Przeważnie to było straszne. Spaliłem Asharaka. Wiedziałeś o tym?

- Ciocia mi mówiła.

- Uderzył ją w twarz - wyjaśnił Garion. - Chciałem pchnąć go nożem, ale głos poradził, żeby spróbować inaczej. Uderzyłem go ręką i powiedziałem „Płoń”. To wszystko. Tylko „Płoń”... a on się zapalił. Chciałem go zgasić, ale ciocia Pol powiedziała, że to on zabił moich rodziców. Więc uczyniłem ogień jeszcze gorętszym. Błagał, żebym przestał, ale nie słuchałem.

Zadrżał.

- Próbowałem cię uprzedzić - przypomniał łagodnie Belgarath. - Ostrzegałem, że kiedy to wszystko się skończy, nie będzie ci się podobało.

Garion westchnął.

- Powinienem słuchać. Ciocia Pol twierdzi, że kiedy już raz użyłem... - Zawahał się, szukając właściwego słowa.

- Mocy - podpowiedział Belgarath.

- Dobrze - zgodził się Garion. - Mówi, że kiedy już raz z niej skorzystałem, nigdy tego nie zapomnę. Będę to robił znowu i znowu. Żałuję, że wtedy nie użyłem noża. To coś we mnie nigdy by się nie przebudziło.

- Wiesz, że to nieprawda - odparł spokojnie Belgarath. - Już od paru miesięcy moc sączyła się z ciebie wszystkimi porami skóry. Nie wiedząc o tym, użyłeś jej w przynajmniej pół tuzinie przypadków. W każdym razie ja wiem o tylu.

Garion spoglądał na niego ze zdumieniem.

- Pamiętasz tego obłąkanego mnicha, zaraz za granicą Tolnedry? Narobiłeś strasznego hałasu, kiedy go dotknąłeś. Przez moment myślałem nawet, że go zabiłeś.

- Mówiłeś, że ciocia Pol tego dokonała.

- Skłamałem - przyznał obojętnie starzec. - Przychodzi mi to bez wysiłku. Rzecz w tym, że zawsze miałeś te zdolności. Prędzej czy później musiały się ujawnić. Na twoim miejscu nie żałowałbym tak Chamdara. Owszem, wszystko to było nieco egzotyczne... ja zabrałbym się do tego trochę inaczej... ale w całym zajściu widać pewną sprawiedliwość.

- Więc teraz już zawsze będzie we mnie?

- Zawsze. Tak to już jest, niestety.

Księżniczka Ce’Nedra poczuła zadowolenie z siebie. Belgarath właśnie potwierdził to, co sama powtarzała Garionowi wielokrotnie. Gdyby tylko nie był taki uparty, jego ciocia, jego dziadek, no i ona sama naturalnie - którzy lepiej od niego wiedzą, co jest słuszne, właściwe i dla niego najlepsze - mogliby bez żadnych trudności ukształtować chłopca w należyty sposób.

- Wracajmy do tego twojego drugiego głosu - rzekł Belgarath. - Muszę dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Nie chcę, żebyś we własnym umyśle nosił wroga.

- To nie wróg - zaprotestował Garion. - Jest po naszej stronie.

- Może sprawiać takie wrażenie - przyznał starzec. - Ale rzeczy nie zawsze są tym, czym się wydają. Lepiej się poczuję wiedząc dokładnie, co to jest. Nie lubię niespodzianek.

Księżniczka Ce’Nedra nie słuchała już, zatopiona w myślach. Gdzieś w głębi małego, chytrego rozumku zaczął się formować pewien plan... plan o bardzo ciekawych możliwościach.


Rozdział II



Podróż przez katarakty Rzeki Węża zajęła prawie tydzień. Wciąż panował duszny upał, ale wszyscy zdążyli się chociaż trochę przyzwyczaić do klimatu. Księżniczka Ce’Nedra większość czasu spędzała z Polgarą na pokładzie i demonstracyjnie unikała Gariona. Od czasu do czasu jednak spoglądała na niego, by sprawdzić, czy dostrzeże jakieś oznaki cierpienia.

Ponieważ jej życie znalazło się bez reszty w rękach tych ludzi, podbicie ich serc Ce’Nedra uznała za absolutną konieczność. Belgarath nie sprawi kłopotu. Kilka ujmujących dziewczęcych uśmiechów, trochę trzepotania rzęs, spontaniczny na pozór całus czy dwa sprawią, że bez wysiłku owinie go sobie dookoła paluszka. Tę kampanię może przeprowadzić, kiedy tylko zechce. Lecz Polgara to zupełnie inny problem. Przede wszystkim Ce’Nedrę zachwycała oszałamiająca uroda tej kobiety. Polgara była bez skazy. Nawet biały kosmyk wśród czarnych jak noc włosów nie był właściwie defektem, a raczej rodzajem wyróżnienia, osobistym znakiem. Ale najbardziej niepokoiły księżniczkę oczy Polgary. Zależnie od nastroju, ich barwa zmieniała się od szarości do głębokiego, bardzo głębokiego błękitu. I dostrzegały wszystko. Żadne oszustwo nie było możliwe wobec tego spokojnego, chłodnego spojrzenia. Za każdym razem, kiedy Ce’Nedra patrzyła w te oczy, miała wrażenie, że słyszy brzęk łańcuchów.

Zdecydowanie musiała zdobyć jej przyjaźń.

- Lady Polgaro - odezwała się pewnego ranka. Siedziały na pokładzie. Parująca, szarozielona dżungla przesuwała się z obu stron, a spoceni marynarze wiosłowali z wysiłkiem.

- Tak, kochanie? - Polgara uniosła głowę znad tuniki Gariona, do której przyszywała guzik. Miała na sobie bladoniebieską suknię, z powodu upału rozpiętą pod szyją.

- Czym jest magia? Zawsze mi powtarzali, że takie rzeczy nie istnieją. - Ce’Nedra uznała, że to dobry początek rozmowy.

- Tolnedrańską edukacja jest nieco jednostronna - uśmiechnęła się Polgara.

- Czy to jakaś sztuczka? - nie ustępowała Ce’Nedra. - To znaczy tak jak wtedy, gdy ktoś pokazuje coś ludziom jedną ręką, a drugą zabiera coś innego?

Bawiła się rzemykiem sandała.

- Nie, moja droga. To zupełnie nie to.

- A jak wiele można dokonać z jej pomocą?

- Nigdy nie badaliśmy takich ograniczeń. - Polgara nie wypuszczała igły. - Kiedy trzeba coś zrobić, robimy to. Nie martwimy się na zapas, czy potrafimy. Chociaż różnym ludziom lepiej się udają różne rzeczy. To trochę jak z tym, że jedni mężczyźni mają zdolności do stolarki, a inni do murarstwa.

- Garion jest czarodziejem, prawda? Co potrafi? - Dlaczego właściwie o to spytała?

- Zastanawiałam się, do czego zmierzasz. - Polgara spojrzała przenikliwie.

Ce’Nedra zarumieniła się lekko.

- Przestań gryźć włosy, moja droga - upomniała ją Polgara. - Porozszczepiasz końce.

Ce’Nedra szybko wyjęła kosmyk z ust.

- Nie jesteśmy pewni, jak wiele potrafi Garion - mówiła dalej Polgara. - Chyba jeszcze za wcześnie, by to rozstrzygnąć. Wydaje się, że ma talent. Z pewnością za każdym razem, kiedy czegoś próbuje, robi mnóstwo hałasu.

To niezły wskaźnik jego możliwości. - Zapewne wiec będzie potężnym czarodziejem. Lekki uśmiech przemknął po wargach kobiety. - Zapewne - przyznała. - Zakładając naturalnie, że nauczy się nad sobą panować.

- No tak - oznajmiła Ce’Nedra. - Będziemy musiały nauczyć go opanowania.

Polgara przyglądała jej się przez moment i nagle wybuchnęła śmiechem.

Ce’Nedra poczuła lekkie zakłopotanie, ale też się roześmiała.

Stojący niedaleko Garion obejrzał się.

- Coś zabawnego? - spytał.

- Nie zrozumiesz tego, skarbie - odparła Polgara. Zrobił obrażoną minę i odszedł, sztywno wyprostowany i ponury.

Ce’Nedra i Polgara roześmiały się znowu.

Okręt kapitana Greldika dotarł w końcu do miejsca, gdzie skały i szybki prąd uniemożliwiały dalszą żeglugę. Przycumowali do wielkiego drzewa na północnym brzegu i grupa wędrowców przygotowała się do zejścia na ląd. Barak w kolczudze stał spocony obok swego przyjaciela Greldika i obserwował, jak Hettar dogląda wyładunku koni.

- Gdybyś spotkał gdzieś moją żonę, przekaż jej pozdrowienia - poprosił.

Greldik skinął głową.

- W czasie najbliższej zimy odwiedzę pewnie okolice Trellheimu.

- Nie musisz wspominać, że wiem o tej ciąży. Zapewne chce zrobić mi niespodziankę po powrocie. Nie zamierzam psuć jej zabawy.

Greldik był trochę zdziwiony.

- Myślałem, Baraku, że lubisz jej psuć zabawę.

- Chyba już czas, żebyśmy z Merel zawarli pokój. Ta nasza mała wojna była zabawna, kiedy oboje byliśmy młodzi, ale teraz pora ją chyba zakończyć... choćby tylko dla dobra dzieci.

Belgarath wyszedł na pokład i dołączył do dwóch brodatych Chereków.

- Płyń do Val Alorn - polecił kapitanowi Greldikowi. - Powiesz Anhegowi, gdzie jesteśmy i co robimy. Niech przekaże wieści pozostałym. Powiedz mu, że absolutnie zakazuję przystępowania w tej chwili do wojny z Angarakami. Ctuchik ma Klejnot w Rak Cthol, a jeśli wybuchnie wojna, Taur Urgas zablokuje granice Cthol Murgos. I bez tego będziemy mieli dość kłopotów.

- Powiem mu - obiecywał z powątpiewaniem Greldik. - Ale to mu się nie spodoba.

- Nie musi - odparł bez ogródek Belgarath. - Ma tylko zrobić, co mówię.

Stojąca w pobliżu Ce’Nedra była trochę zaszokowana słysząc, jak ten obdarty starzec wydaje tak stanowcze rozkazy. Jak może przemawiać w ten sposób do suwerennych władców? A może Garion, jako czarodziej, pewnego dnia uzyska taki sam posłuch? Obejrzała się na młodego człowieka - w tej chwili pomagał kowalowi Durnikowi uspokoić przestraszonego konia. Nie wyglądał na kogoś z autorytetem, uznała. Ściągnęła wargi. Może jakaś szata by pomogła, pomyślała... I jeszcze magiczna księga w ręku. I przynajmniej szczątki brody. Przymknęła oczy, wyobrażając go sobie tak odzianego, brodatego i z księgą.

Garion najwyraźniej poczuł na sobie jej wzrok i spojrzał na Ce’Nedrę pytająco. Był taki... zwyczajny. Wizerunek prostego, skromnego chłopca w strojnych szatach, jakie dla niego wymyśliła, nagle wydał się dziewczynie tak zabawny, że parsknęła śmiechem. Garion zarumienił się i urażony odwrócił do niej plecami.

Ponieważ katarakty Rzeki Węża praktycznie uniemożliwiały dalszą nawigację w górę rzeki, szlak prowadzący na wzgórza był tu dość szeroki. Dowodził, że większość podróżnych w tym właśnie miejscu wchodziła na ląd. W blasku porannego słońca wyjechali z doliny. Szybko zostawili za sobą splątaną roślinność i zagłębili się w las, bardziej odpowiadający gustom Ce’Nedry. Na szczycie pierwszego wzniesienia poczuli nawet lekki wietrzyk, który zdmuchnął duszny upał i fetor gnijących bagien Nyissy. Nastrój Ce’Nedry poprawił się od razu. Rozważyła towarzystwo księcia Kheldara, ale drzemał akurat, zresztą bała się trochę tego Drasanina ze szpiczastym nosem. Natychmiast zrozumiała, że ten cyniczny, błyskotliwy mężczyzna czyta w niej jak w otwartej księdze, a to wcale jej się nie podobało. Zamiast tego przejechała wzdłuż kolumny do barona Mandorallena, który prowadził. Po części chciała odsunąć się jak najdalej od parującej rzeki, ale prawdziwy powód był inny. Pomyślała, że to doskonała sposobność, by wypytać arendzkiego szlachcica o sprawy, które ją interesowały.

- Wasza wysokość - powitał ją z szacunkiem zbrojny rycerz, kiedy zrównała się z jego potężnym wierzchowcem. - Azali uważasz to za rozsądne, by w taki sposób narażać się na groźbę jazdy z przednią strażą?

- Któż byłby tak głupi, by porywać się na najdzielniejszego z rycerzy świata? - odpowiedziała z doskonale niewinną miną.

Baron westchnął, a na jego twarzy pojawił się wyraz pełen melancholii.

- I skąd to smutne westchnienie, panie rycerzu?

- Nie ma to znaczenia, wasza wysokość - odparł. Przez chwilę jechali w milczeniu przez cień nakrapiany cętkami słonecznego blasku. Owady brzęczały w powietrzu, a małe stworzonka biegały z szelestem w krzakach po obu stronach drogi.

- Powiedz mi - odezwała się wreszcie księżniczka. - Czy dawno znasz Belgaratha?

- Całe swe życie, wasza wysokość.

- Czy bardzo jest poważany w Arendii?

- Poważany? Świątobliwy Belgarath jest największym ze wszystkich ludzi świata. Z pewnością wiesz o tym, księżniczko.

- Jestem Tolnedranką, baronie - przypomniała. - Nasza wiedza o czarodziejach jest dość ograniczona. Czy Arend nazwałby Belgaratha człowiekiem szlachetnie urodzonym?

Mandorallen roześmiał się.

- Wasza wysokość, narodziny świątobliwego Belgaratha zaginęły w tak odległych mrokach starożytności, że twoje pytanie przestało mieć znaczenie.

Ce’Nedra zmarszczyła czoło. Niezbyt lubiła, kiedy ktoś się z niej wyśmiewał.

- Jest czy nie jest szlachcicem? - nie ustępowała.

- Jest Belgarathem - odparł Mandorallen, jakby to wyjaśniało wszystko. - Istnieją setki baronów, dziesiątki hrabiów, lordów bez liku, ale jest tylko jeden Belgarath. Wszyscy ludzie mu ustępują.

Uśmiechnęła się promiennie.

- A lady Polgara?

Mandorallen zamrugał i Ce’Nedra zrozumiała, że pyta odrobinę za szybko.

- Lady Polgara szanowana jest ponad wszystkie kobiety - odparł nieco zdziwiony. - Wasza wysokość, gdybyś poznać mi dała kierunek, ku jakiemu zmierzają twe pytania, mógłbym udzielić ci odpowiedzi bardziej zadowalających.

Zaśmiała się.

- Drogi baronie, to nic ważnego ani istotnego... Jedynie zwykła ciekawość, sposób zabicia czasu po drodze.

Po chwili przykłusował kowal Durnik. Podkowy jego srokacza stukały głośno na ubitym trakcie.

- Pani Pol chce, żebyście chwilę zaczekali - oznajmił.

- Coś się stało? - spytała niespokojnie Ce’Nedra.

- Nie. Niedaleko traktu zauważyła jakiś znany jej krzaczek. Chce zebrać liście... mają chyba jakieś lecznicze własności. Mówi, że jest bardzo rzadki i rośnie tylko w niektórych częściach Nyissy. - Prosta, szczera twarz kowala wyrażała głęboki szacunek, jak zawsze, gdy mówił o Polgarze. Ce’Nedra miała pewne podejrzenia co do uczuć Durnika, ale trzymała je dla siebie. - Aha... - dodał jeszcze. - Kazała was ostrzec przed tym krzakiem. Mogą się trafić następne. Ma około stopy wysokości, bardzo błyszczące zielone liście i małe fioletowe kwiatki. Jest śmiertelnie trujący... nawet przy dotknięciu.

- Nie zamierzamy zjeżdżać ze szlaku, cny Durniku - uspokoił go Mandorallen. - Czekać będziemy, aż dama da nam pozwolenie, by dalej podążyć.

Durnik kiwnął głową i odjechał z powrotem. Ce’Nedra i Mandorallen przeprowadzili konie w cień rozłożystego drzewa i czekali.

- A co Arendowie myślą o Garionie? - zapytała nagle księżniczka.

- Garion to dobry chłopiec - odparł Mandorallen, lekko zaskoczony.

- Ale nie szlachcic - podpowiedziała.

- Wasz wysokość - odparł dyplomatycznie Mandorallen. - Edukacja twa, jak sądzę, sprowadziła cię na manowce. Garion pochodzi z rodu Belgaratha i Polgary. Nie ma wprawdzie tytułu, jaki ty i ja oboje posiadamy, lecz krew jego najszlachetniejsza jest na świecie. Bez wahania ustąpiłbym mu pierwszeństwa przed sobą, gdyby tylko poprosił, czego wszakże nie uczyni, skromnym chłopięciem będąc. Podczas wizyty naszej na dworze króla Korodullina, młoda hrabianka ścigała go z uporem niezwykłym, by przez małżeństwo podwyższyć stan swój i prestiż.

- Doprawdy? - w głosie Ce’Nedry zabrzmiały groźne tony.

- Chciała go skłonić do zaręczyn i często udawało się jej pochwycić Gariona w pułapkę żarcikami i najsłodszą konwersacją.

- Piękna hrabianka?

- Jedna z wielkich piękności królestwa.

- Rozumiem. - Głos Ce’Nedry był jak lód.

- Czyżbym uraził waszą wysokość?

- Nieważne.

Mandorallen westchnął po raz drugi.

- O co znowu chodzi? - warknęła.

- Dostrzegam, że wielkie są moje wady.

- Podobno jesteś człowiekiem doskonałym. - Natychmiast pożałowała tych słów.

- Nie, wasza wysokość. Jestem skażony ponad twoje wyobrażenie.

- Może trochę mało dyplomatyczny, ale to niewielka wada... u Arenda.

- Tchórzostwo nią jest, wasza wysokość. Roześmiała się z tego pomysłu.

- Tchórzostwo? Ty?

- Odkryłem w sobie tę skazę - potwierdził.

- Nie bądź śmieszny - skarciła go. - Jeśli już, twoje wady prowadzą w przeciwnym kierunku.

- Trudno dać temu wiarę, wiem o tym - odparł. - Zapewniam cię jednakże ze wstydem głębokim, iż poczułem uścisk lęku na sercu moim.

Ce’Nedrę zdumiało to żałosne wyznanie rycerza. Próbowała znaleźć właściwą odpowiedź, kiedy nagle, o kilka sążni od niej, rozległ się głośny trzask i łoskot. Przerażony koń w panice skoczył do ucieczki. Przez moment jedynie widziała w gąszczu coś wielkiego i płowego skaczącego na nią z krzaków - wielkiego, płowego i z ogromną rozwartą paszczą. Rozpaczliwie usiłowała jedną ręką przytrzymać się siodła, a drugą opanować przestraszonego wierzchowca. Jednak paniczny bieg doprowadził zwierzę pod niską gałąź, która bezceremonialnie zmiotła Ce’Nedrę na drogę. Przetoczyła się, stanęła na czworakach i zamarła, gdy zobaczyła bestię, która tak hałaśliwie wyskoczyła z ukrycia.

Od razu poznała, że lew nie jest stary. Mimo w pełni rozwiniętego ciała, miał tylko na wpół wyrośniętą grzywę. Wyraźnie dopiero dorastał i nie miał doświadczenia w łowach. Zaryczał rozczarowany patrząc, jak uciekający koń znika w oddali. Machnął ogonem z boku na bok. Przez moment księżniczka czuła rozbawienie: był taki młody, taki niezgrabny... Lecz rozbawienie natychmiast ustąpiło miejsca irytacji na niezręczne młode zwierzę, którego winą był poniżający upadek z siodła. Podniosła się, otrzepała kolana i spojrzała na lwa surowo.

- Szuu! - zawołała, wykonując stanowczy gest. W końcu była księżniczką, a on tylko lwem. Bardzo młodym i głupim lwem.

Żółte oczy spojrzały na nią i zwęziły się lekko. Ogon znieruchomiał. Potem młody lew szeroko otworzył oczy, jakby w straszliwym skupieniu; przyczaił się, opuszczając brzuch niemal do ziemi. Uniósł górną wargę i odsłonił bardzo długie, żółte zęby. Wolno postąpił o krok w jej stronę, delikatnie stawiając wielkie łapy.

- Nie ośmielisz się - oznajmiła mu oburzona.

- Nie ruszaj się, wasza wysokość - ostrzegł ją Mandorallen śmiertelnie spokojnym głosem. Kątem oka widziała, jak zsuwa się z siodła. Lew spojrzał na niego niechętnie.

Ostrożnie, krok po kroku, Mandorallen pokonywał dzielącą ich przestrzeń, aż zasłonił sobą Ce’Nedrę. Lew obserwował go uważnie, jakby nie rozumiał, do czego rycerz zmierza. Potem było już za późno. Oczy kota pozbawianego kolejnego posiłku zaszły mgiełką wściekłości. Mandorallen bardzo powoli wyjął miecz, lecz ku zdumieniu Ce’Nedry, podał go jej rękojeścią do przodu.

- Abyś miała się czym bronić, gdybym nie zdołał go powstrzymać - wyjaśnił.

Ce’Nedra niepewnie ujęła ciężką rękojeść. Kiedy Mandorallen wypuścił klingę, ostrze natychmiast opadło na ziemię. Mimo wysiłków, Ce’Nedra nie potrafiła nawet podnieść ciężkiego oręża.

Lew warknął i opadł jeszcze niżej. Ogon chlastał wściekle po bokach, potem wyprostował się nagle.

- Uważaj, Mandorallenie! - wrzasnęła księżniczka, wciąż walcząc z mieczem.

Lew skoczył.

Mandorallen rozłożył szeroko okryte zbroją ramiona i postąpił naprzód, na spotkanie wielkiego kota. Zderzyli się z grzmiącym hukiem. Rycerz objął rękami tułów zwierzęcia. Lew oparł potężne łapy na ramionach Mandorallena; pazury z ogłuszającym zgrzytem orały stal zbroi. Zęby gryzły hełm. Mandorallen zaciskał swój śmiertelny uchwyt.

Ce’Nedra usunęła się z drogi, ciągnąc za sobą miecz. Szeroko otwierając oczy, patrzyła przerażona na straszliwe zmagania.

Ataki lwa stały się bardziej rozpaczliwe; długie, głębokie bruzdy pojawiły się na zbroi, ramiona Mandorallena zaś zaciskały się nieustępliwie. Ryk zmienił się w skowyt bólu. Lew wysilał się już nie po to, by walczyć lub zabić, ale by uciec. Wił się, wyrywał i próbował gryźć. Tylne łapy wściekle drapały opancerzony tułów przeciwnika. Skowyt był coraz bardziej piskliwy, coraz większą wyrażał panikę.

Z nadludzkim wysiłkiem Mandorallen szarpnął rękami i Ce’Nedra wyraźnie usłyszała obrzydliwy trzask pękających kości. Z paszczy drapieżnika chlusnęła wielka fontanna krwi, ciało zadygotało jeszcze i łeb opadł ku ziemi. Mandorallen rozluźnił uchwyt i martwe cielsko bestii zsunęło się u jego stóp.

Księżniczka w oszołomieniu spoglądała na wspaniałego mężczyznę w zabryzganej krwią, powgniatanej i podrapanej zbroi. Przed chwilą była świadkiem czegoś niemożliwego: Mandorallen zabił lwa bez żadnej broni prócz swych potężnych ramion... I to dla niej! Nie wiedząc dokładnie czemu, pisnęła z zachwytu.

- Mandorallenie! - śpiewała jego imię. - Jesteś moim rycerzem!

Wciąż zdyszany po walce, Mandorallen uniósł przyłbicę. Szeroko otwierał błękitne oczy, jakby jej słowa uderzyły go ze straszliwą siłą. Opadł na kolana.

- Wasza wysokość - oznajmił zduszonym głosem. - Na ciało tej bestii ślubuję być rycerzem twym wiernym i szczerym, póki tchu w piersi stanie.

Gdzieś w głębi umysłu Ce’Nedra wyraźnie usłyszała głęboki dźwięk - odgłos dwóch rzeczy, od początku czasu przeznaczonych dla siebie, które się wreszcie spotkały. Coś - nie wiedziała dokładnie co, ale coś bardzo ważnego - zdarzyło się właśnie na tej cętkowanej słońcem łące.

I wtedy Barak, potężny i dumny, nadjechał galopem, z Hettarem u boku i resztą grupy tuż za sobą.

- Co się stało? - zapytał, zeskakując z konia. Ce’Nedra odczekała, aż wszyscy podjadą. Dopiero wtedy oznajmiła:

- Lew mnie zaatakował. - Starała się mówić takim tonem, jakby podobne rzeczy były czymś całkiem zwyczajnym. - Mandorallen zabił go gołymi rękami.

- W istocie nosiłem te oto, wasza wysokość - poprawił ją, i wciąż klęcząc wzniósł pięść w pancernej rękawicy.

- To najdzielniejszy czyn, jaki widziałam w życiu - nie przerywała Ce’Nedra.

- Dlaczego klęczysz? - Barak zwrócił się do Mandorallena. - Jesteś ranny?

- Właśnie uczyniłam sir Mandorallena moim rycerzem - oświadczyła księżniczka. - A on ukląkł jak należy, by odebrać z mych rąk ten zaszczyt. - Kątem oka dostrzega, że Garion zsiada z konia. Był ponury jak chmura gradowa. Ce’Nedra nie posiadała się z radości. Pochyliła się i wycisnęła na czole Mandorallena siostrzany pocałunek. - Wstań, panie rycerzu - nakazała.

Mandorallen podniósł się ze zgrzytem zbroi.

Ce’Nedra była wyjątkowo z siebie zadowolona.

Pozostała część dnia minęła bez wypadków. Przekroczyli niski łańcuch wzgórz i zjechali w małą dolinkę, gdy słońce kryło się już w murze chmur na zachodzie. Doliną płynął strumień, roziskrzony i zimny, zatrzymali się więc i rozbili obóz. Mandorallen w swej nowej roli rycerza-protektora był w należytym stopniu usłużny, a Ce’Nedra przyjmowała to łaskawie. Od czasu do czasu dyskretnie zerkała na Gariona, by się upewnić, czy wszystko dostrzega.

Trochę później, gdy Mandorallen odszedł, by zająć się koniem, a Garion zaszył się nadąsany w jakimś kącie, Ce’Nedra siedziała skromnie na omszałym pniu i gratulowała sobie dokonań dzisiejszego dnia.

- To okrutna zabawa, księżniczko - rzekł śmiało Durnik, który o kilka stóp dalej układał drwa na ogień.

Ce’Nedra była zaskoczona. O ile mogła sobie przypomnieć, Durnik ani razu nie odezwał się do niej wprost. Był wyraźnie zakłopotany w obecności osoby z królewskiego rodu i nawet starał się jej unikać. Teraz jednak patrzył Ce’Nedrze prosto w oczy, a w jego głosie dźwięczała przyganą.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - oznajmiła.

- Myślę, że masz. - Jego prosta, uczciwa twarz była poważna, a wzrok nieruchomy.

Ce’Nedra spuściła głowę i powoli okryła się rumieńcem.

- Widziałem, jak bawią się dziewczyny na wsi - mówił dalej kowal. - Nigdy nic dobrego z tego nie wynikło.

- Nikogo nie próbuję skrzywdzić, Durniku. Przecież między mną a Mandorallenem niczego nie ma i oboje o tym wiemy.

- Garion nie wie.

- Garion? - powtórzyła zdumiona Ce’Nedra.

- Przecież to o niego chodzi, prawda?

- Oczywiście, że nie - zapewniła urażona. Spojrzenie Durnika wyrażało głębokie niedowierzanie.

- Nic podobnego nie przyszło mi nawet do głowy - przekonywała go Ce’Nedra. - To przecież absurd.

- Doprawdy? Księżniczka załamała się nagle.

- Jest taki uparty - poskarżyła się. - Po prostu niczego nie chce robić tak, jak powinien.

- To uczciwy chłopak. Nie wiem, kim jeszcze jest czy może się stać oprócz tego. Ale wciąż pozostaje tym samym prostym, zwyczajnym chłopcem z farmy Faldora. Nie zna reguł arystokracji. Nie będzie cię okłamywał ani ci schlebiał, ani mówił rzeczy, których naprawdę nie czuje. Sądzę, że wkrótce przydarzy mu się coś bardzo ważnego... Nie wiem co, ale jestem pewien, że będzie potrzebował wszystkich swych sił i energii. Nie osłabiaj go tą dziecinadą.

- Och, Durniku... - westchnęła ciężko. - I co ja mam robić?

- Bądź szczera. Mów tylko to, co masz w sercu. Nie próbuj mówić jednego, myśląc o drugim. To z nim nie skutkuje.

- Wiem. Dlatego to wszystko takie trudne. On był wychowany inaczej, a ja inaczej. Nigdy się nie pogodzimy.

Znowu westchnęła.

Durnik obdarzył ją delikatnym, ledwie dostrzegalnym uśmiechem.

- Nie jest aż tak źle, księżniczko - zapewnił. - Z początku będziecie się często kłócić. Jesteś prawie tak uparta jak on, to widać. Urodziliście się w różnych krajach, ale wewnątrz nie różnicie się tak bardzo. Będziecie krzyczeć na siebie i wygrażać palcami, ale z czasem to minie i zapomnicie nawet, czemu krzyczeliście. Znam kilka wspaniałych małżeństw, które od tego właśnie się zaczęły.

- Małżeństwo?!

- Przecież o to ci chodzi, prawda?

Przyglądała mu się z niedowierzaniem i nagle wybuchnęła śmiechem.

- Drogi, kochany Durniku - powiedziała. - Ty zupełnie nic nie rozumiesz.

- Rozumiem to, co widzę - odparł. - A widzę młodą dziewczynę, która robi wszystko co możliwe, by usidlić młodego chłopaka.

Ce’Nedra westchnęła.

- Zapewniam cię, że to absolutnie wykluczone. Nawet gdybym czuła coś takiego... choć oczywiście nie czuję.

- Nie, naturalnie, że nie. - Wyglądał na nieco rozbawionego.

- Kochany Durniku - powtórzyła. - Nie mogę sobie nawet pozwolić na takie myśli. Zapominasz, kim jestem.

- To niełatwe - odpowiedział. - Na ogół bardzo się starasz, by wszyscy dokładnie o tym pamiętali.

- I nie wiesz, co to oznacza? Zrobił zakłopotaną minę.

- Nie całkiem rozumiem.

- Jestem księżniczką, klejnotem Imperium... To znaczy, że jestem własnością Imperium. Nie mam absolutnie nic do powiedzenia w sprawie mojego zamążpójścia. Decyzję podejmie ojciec i Ława Doradców. Mój mąż będzie pewnie bogaty i bardzo potężny... zapewne o wiele starszy ode mnie... a nasze małżeństwo powinno przyczynić się do wzrostu znaczenia Imperium i rodu Borunów. Przypuszczam, że nikt mnie nawet nie spyta o zdanie. Durnik był oszołomiony.

- To oburzające! - zaprotestował.

- Właściwie nie. Moja rodzina ma prawo do ochrony swych interesów, a ja jestem niezwykle cennym majątkiem. - Westchnęła po raz kolejny, cichutko i żałośnie. - Chociaż miło by było... wiesz, gdybym mogła wybierać sama. Może nawet spojrzałabym na Gariona tak, jak ci się wydaje, że spoglądam. Mimo że jest zupełnie niemożliwy. Ale w mojej sytuacji możemy zostać co najwyżej przyjaciółmi.

- Nie miałem pojęcia - przeprosił. Na jego zwyczajną, szczerą twarz wypłynął wyraz melancholii.

- Nie bierz tego tak poważnie, Durniku - rzuciła lekko. - Zawsze wiedziałam, że tak właśnie być musi.

A jednak wielka, błyszcząca łza zawisła w kąciku jej oka. Durnik niezgrabnie położył jej na ramieniu swoją stwardniałą dłoń. Sama nie wiedząc czemu, zarzuciła mu ręce na szyję i zaszlochała.

- No już - powiedział, niepewnie klepiąc jej drżące ramiona. - Wszystko będzie dobrze.


Rozdział III



Tej nocy Garion nie mógł zasnąć. Był wprawdzie młody i niedoświadczony, ale niegłupi, a zachowanie księżniczki Ce’Nedry nie pozostawiało wątpliwości. W ciągu długich miesięcy, jakie minęły od dnia, gdy się do nich przyłączyła, obserwował, jak zmienia się jej stosunek do niego. Teraz łączyła ich szczególnego rodzaju przyjaźń. Lubił ją i ona go lubiła. Do tego miejsca wszystko było w porządku. Dlaczego nie mogła zostawić tego w spokoju? Garion podejrzewał, że ma to jakiś związek z działaniem kobiecego umysłu. Gdy tylko przyjaźń przekraczała pewien punkt - jakąś niewyraźną i sekretną granicę - kobietę ogarniał natychmiast nieopanowany pęd do komplikowania spraw.

Był niemal pewien, że ta całkiem oczywista gra z Mandorallenem została wymierzona w niego. Zastanawiał się, czy nie powinien uprzedzić rycerza, by w przyszłości ustrzec go przed pękniętym sercem. Te igraszki Ce’Nedry z uczuciami mężczyzny to coś więcej niż bezmyślne okrucieństwo rozpieszczonego dziecka. Trzeba ostrzec Mandorallena. Jego arendzka tępota może sprawić, że nie dostrzeże tego, co oczywiste.

A jednak Mandorallen naprawdę zabił dla niej lwa. Aktem tak niezwykłej brawury mógł bez trudu zdobyć płochą księżniczkę. A jeśli podziw i wdzięczność przeniosły ją ponad granicą zwykłego oczarowania? Ta możliwość przyszła Garionowi na myśl w mrocznej godzinie tuż przed świtem i całkiem wykluczyła dalszy sen. Rankiem wstał z zaczerwienionymi oczami, ponury, z wielką troską w duszy.

Ruszyli wśród niebieskawych cieni poranka, a skośne promienie nowego słońca błyszczały wśród koron drzew. Garion jechał obok dziadka, szukając pocieszenia w towarzystwie doświadczonego starca. Chodziło też o coś więcej. Ce’Nedra niewinnie zajęła w kolumnie miejsce obok cioci Pol, tuż przed nimi, i Garion uznał, że powinien na nią uważać.

Pan Wilk milczał. Był gniewny, poirytowany i często wsuwał palce pod opatrunek na ręku.

- Zostaw to, ojcze - powiedziała ciocia Pol, nie oglądając się za siebie.

- To swędzi.

- Swędzi, bo się goi. Nie drap. Burknął coś pod nosem.

- Jakim szlakiem zamierzasz dotrzeć do Doliny? - zapytała.

- Dookoła, przez Tol Rane - wyjaśnił.

- Robi się coraz chłodniej, ojcze - przypomniała. - Jeśli się nie pospieszymy, trafimy na śniegi w górach.

- Wiem o tym, Pol. Wolałabyś może jechać prosto przez Maragor?

- Nie żartuj.

- Czy Maragor naprawdę jest taki niebezpieczny? - wtrącił Garion.

Księżniczka Ce’Nedra odwróciła się w siodle i spojrzała na niego pogardliwie.

- Czy ty zupełnie niczego nie wiesz? - zapytała z niebotyczną wyższością.

Garion wyprostował się. Niemal natychmiast przyszło mu na myśl tuzin celnych odpowiedzi. Pan Wilk ostrzegawczo potrząsnął głową.

- Daj spokój - mruknął. - Za wcześnie, by zaczynać dyskusję.

Garion zacisnął zęby.

Jeszcze przez godzinę jechali w chłodzie poranka i nastrój Gariona z wolna ulegał poprawie. I wtedy podjechał Hettar.

- Zbliżają się jeźdźcy - zameldował.

- Ilu? - zapytał szybko Wilk.

- Dziesięciu, może więcej. Jadą od zachodu.

- Może to Tolnedranie.

- Sprawdzę - wtrąciła ciocia Pol. Uniosła głowę i na moment przymknęła oczy. - Nie - oznajmiła. - Nie Tolnedranie. Murgowie.

Hettar spojrzał martwym wzrokiem.

- Będziemy walczyć? - zapytał z przerażającym entuzjazmem. Sięgnął dłonią do szabli.

- Nie - odparł krótko Wilk. - Schowamy się.

- Nie ma ich tak wielu.

- Nie szkodzi, Hettarze. Silku! - krzyknął w stronę czoła kolumny. - Od zachodu jadą ku nam Murgowie. Uprzedź pozostałych i znajdź jakąś kryjówkę.

Silk skinął głową i pogalopował naprzód.

- Są z nimi Grolimowie? - Starzec zapytał ciocię Pol.

- Chyba nie. - Zmarszczyła czoło. - Jeden z nich ma dziwny umysł, ale raczej nie jest Grolimem.

Silk wrócił po chwili.

- Po prawej stronie szlaku rośnie gęsty zagajnik - oznajmił. - Dość duży, żeby się w nim schować.

- Spieszmy się - odparł Wilk.

Zagajnik wyrastał trzydzieści sążni od drogi, miedzy wysokimi drzewami. Wyglądał jak plama rozłożystych krzaków wypełniająca płytkie zagłębienie. Grunt był tam podmokły, a w środku biło źródełko.

Silk zeskoczył z konia i krótkim mieczem ściął jeden z krzaków tuż nad ziemią.

- Ukryjcie się tutaj - polecił. - Ja wrócę i usunę nasze ślady.

Chwycił krzak i ruszył na drogę.

- Dopilnuj, żeby konie nie hałasowały - zwrócił się do Hettara Wilk.

Algar skinął głową, ale był wyraźnie rozczarowany.

Garion opadł na kolana i przez gęste poszycie przecisnął się aż na brzeg zagajnika. Pomiędzy niskimi, rozrośniętymi pniami wyglądał na drogę, ukryty wśród pokrywających grunt liści.

Silk wycofywał się i ściętym krzakiem zmiatał liście i gałązki, zacierając ślady, jakie pozostawili między szlakiem a zagajnikiem. Posuwał się szybko, ale uważał, by całkowicie zamaskować trop.

Garion usłyszał za sobą cichy trzask i szelest liści. Ce’Nedra podczołgała się i ułożyła tuż przy nim.

- Nie powinnaś podchodzić tak blisko brzegu zagajnika - pouczył ją szeptem.

- Ty też nie - odparowała.

Dał spokój. Księżniczka roztaczała ciepły, kwietny zapach; z jakiegoś powodu budził w Garionie pewną nerwowość.

- Jak myślisz, czy są jeszcze daleko? - szepnęła.

- Skąd mam wiedzieć?

- Przecież jesteś czarodziejem.

- Nie radzę sobie zbyt dobrze.

Silk skończył zacierać ślady i przez moment przyglądał się uważnie, sprawdzając, czy nie przeoczył jakiegoś znaku. Potem zagłębił się w krzaki i przykucnął kilka sążni od Gariona i Ce’Nedry.

- Lord Hettar chciał z nimi walczyć - szepnęła dziewczyna.

- Hettar zawsze chce walczyć, kiedy zobaczy Murgów.

- Dlaczego?

- Kiedy był jeszcze mały, zabili jego rodziców. Kazali mu na to patrzeć.

- To okropne - jęknęła.

- Drogie dzieci - rzucił gniewnie Silk. - Jeśli nie macie nic przeciw temu, próbuję nasłuchiwać, czy już nadjeżdżają.

Spoza szlaku, który niedawno opuścili, dobiegł stukot kłusujących kopyt. Garion przylgnął do ziemi i patrzył, wstrzymując niemal oddech.

Zjawili się Murgowie. Było ich około piętnastu, w kolczugach i z bliznami na policzkach, typowymi dla ludzi tej rasy. Jednak dowodził nimi człowiek w połatanej i brudnej tunice, z szorstkimi, czarnymi włosami. Był nie ogolony, a jedno oko patrzyło w inną stronę niż drugie. Garion poznał go.

Silk odetchnął głęboko i syknął przez zęby.

- Brill - mruknął.

- Kto to jest Brill? - zapytała szeptem Ce’Nedra.

- Później ci wytłumaczę - odpowiedział Garion. - Cicho!

- Przestań mnie uciszać - rozgniewała się. Przerwali, gdyż Silk spojrzał na nich groźnie.

Brill tłumaczył coś Murgom nerwowo i mocno gestykulował. Potem uniósł dłonie i rozczapierzonymi palcami machnął do przodu, by zaakcentować swe słowa. Murgowie pokiwali głowami i obojętnie rozstawili się wzdłuż szlaku, twarzami w stronę lasu i zagajnika, gdzie krył się Garion i pozostali. Brill przejechał na koniec szeregu.

- Miejcie oczy otwarte! - krzyknął. - Naprzód! Murgowie ruszyli stępa, rozglądając się czujnie. Dwaj przejechali tak blisko, że chłopiec wyczuł zapach potu ich wierzchowców.

- Chyba mam już dość tego człowieka - odezwał się jeden z nich do drugiego.

- Nie okazywałbym tego - poradził drugi.

- Umiem słuchać rozkazów - rzekł pierwszy. - Ale on zaczyna mnie już irytować. Chyba lepiej by wyglądał z nożem w plecach.

- To mu się raczej nie spodoba i może być trudne do wykonania.

- Mógłbym poczekać, aż zaśnie.

- Nie widziałem jeszcze, żeby spał.

- Każdy w końcu zasypia, prędzej czy później.

- Rób, co chcesz. - Drugi Murgo wzruszył ramionami. - Ale na twoim miejscu zachowałbym ostrożność... chyba że zrezygnowałeś już z powrotu do Rak Hagga.

Po chwili obaj znaleźli się poza zasięgiem słuchu.

Silk nerwowo przygryzał paznokieć. Oczy zwęziły mu się w szparki, a twarz o ostrych rysach wyrażała skupienie. Nagle zaczął przeklinać pod nosem.

- Co się stało? - szepnął Garion.

- Popełniłem błąd - odparł zirytowany Silk. - Wracajmy do pozostałych.

Odwrócił się i poczołgał między krzakami w stronę źródełka pośrodku zagajnika.

Pan Wilk siedział na zwalonym pniu i z roztargnieniem drapał rękę na temblaku.

- I co? - spytał, podnosząc głowę.

- Piętnastu Murgów - odparł Silk. - I stary przyjaciel.

- To był Brill - uzupełnił Garion. - Wyglądało, jakby to on dowodził.

- Brill? - Zdumiony starzec otworzył szeroko oczy.

- Wydawał rozkazy, a Murgowie je wykonywali - wyjaśnił Silk. - Nie podobało im się to, ale robili, co im kazał. Chyba się go boją. Myślę, że Brill nie jest zwyczajnym wynajętym szpiegiem.

- Gdzie leży Rak Hagga? - spytała Ce’Nedra. Wilk spojrzał na nią ostro.

- Podsłuchaliśmy rozmowę dwóch z nich - wyjaśniła. - Mówili, że są z Rak Hagga. Myślałam, że znam nazwy wszystkich miast w Cthol Murgos, ale o tym nigdy nie słyszałam.

- Jesteś pewna, że mówili o Rak Hagga? - spytał z naciskiem Wilk.

- Ja też ich słyszałem - wtrącił Garion. - Tak właśnie powiedzieli: Rak Hagga.

Wilk powstał, nagle zasępiony.

- W takim razie musimy się spieszyć. Taur Urgas szykuje się do wojny.

- Skąd wiesz? - zdziwił się Barak.

- Rak Hagga leży tysiące mil na południe od Rak Goska. Murgowie z południa nigdy nie docierają do tej części świata, chyba że Taur Urgas chce wyruszyć na wojnę.

- Niech przychodzą. - Barak uśmiechnął się groźnie.

- Jeśli ci to nie przeszkadza, wolałbym najpierw załatwić nasze sprawy. Muszę dotrzeć do Rak Cthol i nie chciałbym się przeciskać przez całe armie Murgów. - Starzec gniewnie potrząsnął głową. - O czym myśli Taur Urgas? - wybuchnął. - Przecież jeszcze nie pora.

Barak wzruszył ramionami.

- Na wojnę zawsze jest pora.

- Nie na tę wojnę. Zbyt wiele rzeczy musi się najpierw wydarzyć. Czy Ctuchik nie potrafi zatrzymać tego maniaka?

- Nieprzewidywalność to jeden z elementów niezwykłego uroku Taura Urgasa - zauważył sardonicznie Silk. - Sam nie wie, co zrobi następnego dnia.

- Azali znasz króla Murgów? - zainteresował się Mandorallen.

- Spotkaliśmy się - przytaknął Silk. - Nie przepadamy za sobą.

- Brill i jego Murgowie pewnie już odjechali - orzekł pan Wilk. - Ruszajmy. Przed nami długa droga, a czas zaczyna nas poganiać.

Podszedł do swego konia.

Krótko przed zachodem słońca pokonali wysoką przełęcz między dwoma szczytami. Kilka mil za nią zatrzymali się na nocleg w niewielkiej kotlince.

- Uważaj na ogień, Durniku - ostrzegł kowala pan Wilk. - Murgowie z południa mają bystry wzrok i z wielu mil potrafią dostrzec blask ogniska. Wolałbym uniknąć ich towarzystwa w środku nocy.

Durnik rzeczowo skinął głową i wykopał głębszą niż zazwyczaj jamę.

Kiedy rozbijali obóz, Mandorallen usługiwał księżniczce Ce’Nedrze, a Garion przyglądał się temu ponuro. Dotychczas protestował gorąco, gdy ciocia Pol nalegała, by służył Ce’Nedrze jako osobisty opiekun. Teraz jednak dziewczyna miała swego rycerza, który spełniał jej zachcianki. Garion czuł się tak, jakby ktoś zajął należne mu miejsce.

- Musimy przyspieszyć - poinformował Wilk, gdy skończyli posiłek złożony z chleba, bekonu i sera. - Trzeba przekroczyć góry, zanim uderzą pierwsze burze. Nie wolno dopuścić, żeby dopędził nas Brill i jego Murgowie. - Nogą oczyścił skrawek ziemi przed sobą, podniósł jakiś patyk i zaczął rysować. - Jesteśmy tutaj - pokazał. - Maragor leży prosto przed nami. Okrążymy go od zachodu, przejedziemy przez Tol Rane i ruszymy na północny wschód, do Doliny.

- Czy nie lepiej byłoby skrócić sobie drogę przez Maragor? - zaproponował Mandorallen, spoglądając na prowizoryczną mapę.

- Może - zgodził się starzec. - Ale nie zrobimy tego. Chyba że nie będzie innego wyjścia. Maragor jest nawiedzony i jeśli to możliwe, lepiej go unikać.

- Nie jesteśmy wszak dziećmi, by lękać się niematerialnych cieni - oświadczył rycerz nieco urażonym tonem.

- Nikt nie wątpi w twoją odwagę, Mandorallenie - zapewniła go ciocia Pol. - Ale duch Mary płacze w Maragorze. Lepiej mu się nie narażać.

- Jak stąd daleko do Doliny Aldura? - zapytał Durnik.

- Siedemset pięćdziesiąt mil - odparł Wilk. - Droga przez góry potrwa przynajmniej miesiąc, nawet w najlepszych warunkach. A teraz trzeba się trochę przespać. Jutro czeka nas ciężki dzień.


Rozdział IV



Następnego dnia wstali, gdy tylko pierwsza, blada zapowiedź światła pojawiła się nad wschodnim horyzontem. Ziemię pokrył srebrzysty szron, a brzegi płynącego kotliną strumyka skuła cieniutka warstwa lodu. Ce’Nedra, która poszła umyć twarz, podniosła cienką jak liść płytkę.

- W górach jest o wiele chłodniej - oznajmił Garion, zapinając pas z mieczem.

- Zauważyłam - odparła wyniośle.

- Zresztą nieważne - rzucił krótko i odszedł, burcząc coś pod nosem.

Równym kłusem zjeżdżali z gór w jasnym świetle poranka. Minęli sterczącą skałę i zobaczyli przed sobą rozległą równinę, która niegdyś była Maragorem, Krainą Maragów. Łąki pokrywała poszarzała jesienna trawa, a w słońcu skrzyły się strumienie i jeziora. W oddali sterczały maleńkie z tej odległości ruiny.

Garion zauważył, że księżniczka Ce’Nedra odwraca głowę, nie chcąc nawet popatrzyć w tamtą stronę.

Niedaleko, na zboczu, kilka prostych chat i namiotów wyrastało w stromym wąwozie, gdzie spieniony potok przecinał skały i żwir. Ubite drogi i ścieżki wędrowały zygzakami po stokach. Kilkunastu obszarpanych mężczyzn bez entuzjazmu rozkopywało brzeg kilofami i motykami, a woda poniżej ubogiej osady nabierała mętnej, brudnożółtej barwy.

- Miasteczko? - zdziwił się Durnik. - Tutaj?

- Nie całkiem miasteczko - odparł Wilk. - Ludzie z tej osady przepłukują żwir i rozkopują brzegi potoku, szukając złota.

- Jest tu złoto? - Oczy Silka błysnęły.

- Trochę. Za mało, by opłacało się go szukać.

- Więc dlaczego to robią?

- Kto wie? - Wilk wzruszył ramionami. Mandorallen i Barak wyjechali na czoło i ruszyli kamienistym traktem w stronę osady. Kiedy się zbliżyli, z chaty wyszło im naprzeciw dwóch mężczyzn z zardzewiałymi mieczami w dłoniach. Jeden, chudy i nie ogolony, miał na sobie brudną tolnedrańską kamizelę. Drugi, wyższy i cięższy, nosił Obszarpana tunikę arendzkiego chłopa.

- Stać! - krzyknął Tolnedranin. - Nie wpuszczamy zbrojnych, póki się nie dowiemy, czego tu chcą.

- Blokujesz szlak, przyjacielu - upomniał go Barak. - To ci może zaszkodzić.

- Wystarczy, że krzyknę, a zjawi się tu pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi - ostrzegł Tolnedranin.

- Nie bądź idiotą, Reldo - wtrącił potężny Arend. - Ten okryty stalą to rycerz Mimbratów. Na całej górze nie ma tylu ludzi, żeby go powstrzymać, jeśli zechce tędy przejechać. - Spojrzał czujnie na Mandorallena. - Jakie macie zamiary, panie rycerzu? - zapytał z szacunkiem.

- Podążamy tylko tym szlakiem - wyjaśnił Mandorallen. - Nie jesteśmy ciekawi twej osady.

- Mnie to wystarczy - burknął z satysfakcją Arend. - Pozwól im przejechać, Reldo. - Wsunął miecz za powróz, służący mu jako pasek.

- A jeśli kłamie? - zaprotestował Reldo. - Jeśli chcą wykraść nasze złoto?

- Jakie złoto, durniu? - spytał Arend pogardliwie. - W całym obozie nie ma tyle złota, żeby nim wypełnić naparstek. A rycerze Mimbratów nie kłamią. Jeśli chcesz z nim walczyć, proszę uprzejmie. Zbierzemy potem to, co z ciebie zostanie, i zakopiemy w jakiejś dziurze.

- Masz wredny język, Berigu - zauważył ponuro Reldo.

- I co masz zamiar z tym zrobić?

Tolnedranin spojrzał z wściekłością, odwrócił się i odszedł, mieląc w ustach przekleństwa. Berig zaśmiał się chrapliwie.

- Jedźcie zatem, panie rycerzu - zwrócił się do Mandorallena. - Reldo jest mocny tylko w gębie. Nie musicie martwić się o niego.

Mandorallen ruszył przed siebie.

- Daleko zawędrowałeś od domu, przyjacielu - zauważył.

Berig wzruszył ramionami.

- Nic nie zatrzymywało mnie w Arendii, a w dodatku nastąpiło drobne nieporozumienie z moim panem. Poszło o świnię. Kiedy zaczął mówić o wieszaniu, pomyślałem, że lepiej spróbuję szczęścia w innym kraju.

- Bardzo rozsądna decyzja - roześmiał się Barak. Berig mrugnął do niego.

- Trakt biegnie w dół, do potoku - poinformował. - Potem w górę po drugiej stronie, za tymi szałasami. Mieszkają tam Nadrakowie, ale tylko Tarlek mógłby sprawiać kłopoty. Tyle że upił się w nocy i teraz pewnie to odsypia.

Z któregoś namiotu wynurzył się mężczyzna o pustym wzroku, odziany po sendarsku. Nagle uniósł głowę i zawył jak pies, Berig rzucił w niego kamieniem. Sendar odskoczył ze skowytem i ukrył się za szopą.

- Pewnego dnia wyświadczę mu przysługę i pchnę go nożem - mruknął ponuro Berig. - Całymi nocami wyje do księżyca.

- Co mu się stało? - zaciekawił się Barak.

- Zwariował. - Berig wzruszył ramionami. - Myślał, że zdąży przemknąć do Maragoru i znaleźć trochę złota, zanim dopadną go duchy. Pomylił się.

- I co z nim zrobiły? - Durnik szeroko otworzył oczy.

- Tego nikt nie wie - odparł Berig. - Od czasu do czasu ktoś tu się upija albo chciwość go ogarnia, i uważa, że jemu właśnie się uda. To na nic. Nawet jeśli duchy go nie pochwycą... Kto tylko wraca, tego natychmiast obrabiają przyjaciele. Nikomu nie udało się zatrzymać wyniesionego złota, więc po co się męczyć?

- Macie tu czarujące towarzystwo - zauważył drwiąco Silk.

- Mnie odpowiada - roześmiał się Berig. - Lepiej tutaj, niż na drzewie w sadzie mojego pana w Arendii. - Poskrobał się pod pachą. - Chyba lepiej wezmę się do kopania - westchnął. - Powodzenia.

Odwrócił się i ruszył w stronę namiotów.

- Jedźmy stąd - rzucił niegłośno Wilk. - Kiedy dzień mija, w takich miejscach często wybuchają awantury.

- Mam wrażenie, że dobrze znasz takie obozy, ojcze - zauważyła ciocia Pol.

- Łatwo się w nich ukryć - odparł. - Nikt nie zadaje pytań. A raz czy dwa w życiu potrzebowałem dobrej kryjówki.

- Zastanawiam się czemu...

Ruszyli zakurzoną drogą w stronę potoku, pomiędzy zbitymi naprędce chatami i połatanymi namiotami.

- Stójcie! - zawołał ktoś. Obdarty Drasanin biegł za nimi, wymachując niewielką skórzaną sakiewką. - Dlaczego nie zaczekaliście? - wysapał.

- Czego chcesz? - zapytał Silk.

- Dam wam półtorej uncji czystego złota za dziewczynę - Drasanin machnął sakiewką.

Mandorallen pobladł; sięgnął do rękojeści miecza.

- Może mnie pozwolisz załatwić tę sprawę, Mandorallenie? - zaproponował Silk, zwinnie zsuwając się na ziemię.

Twarz Ce’Nedry najpierw wyrażała zdumienie, potem wściekłość. Była już bliska wybuchu, gdy Garion uspokajająco położył dłoń na jej ramieniu.

- Patrz - rzucił cicho.

- Jak on śmie...

- Cicho. Patrz. Silk się tym zajmie.

- Nędzna oferta - oświadczył Silk. Jego palce poruszyły się jakby od niechcenia.

- Jest jeszcze młoda - zauważył Drasanin. - Na pewno brakuje jej doświadczenia. Który z was jest właścicielem?

- Dojdziemy do tego za moment - odparł Silk. - Jestem pewien, że możesz zaproponować lepszą cenę.

- To wszystko co mam - stwierdził z żalem obdartus, przebierając palcami. - A nie chcę wchodzić w spółkę z tutejszymi zbójami. Nie doczekałbym się ani odrobiny zysków.

Silk pokręcił głową.

- Przykro mi. To niemożliwe. Jestem pewien, że rozumiesz naszą sytuację.

Ce’Nedra wydawała zduszone jęki.

- Uspokój się - warknął Garion. - Nie jest tak, jak ci się wydaje.

- A może tę starszą? - zaproponował obdartus. - Półtorej uncji to za nią dobra cena.

Silk bez ostrzeżenia uderzył pięścią, a Drasanin zachwiał się od pozorowanego ciosu. Uniósł rękę do ust i zaczął przeklinać.

- Stratuj go, Mandorallenie - rzucił obojętnie Silk. Zagniewany rycerz wydobył miecz i skierował rumaka na Drasanina. Mężczyzna wrzasnął głośno, odwrócił się i rzucił do ucieczki.

- Co mówił? - zapytał Wilk. - Stałeś przed nim i nic nie widziałem.

- Cała okolica roi się od Murgów - wyjaśnił Silk, wskakując na siodło. - Kheran twierdzi, że w ostatnim tygodniu przejeżdżało tędy przynajmniej dziesięć oddziałów.

- Znasz to bydlę? - zdumiała się Ce’Nedra.

- Kherana? Oczywiście. Chodziliśmy razem do szkoły.

- Drasanie lubią wiedzieć, co się dzieje, księżniczko - rzekł Wilk. - Agenci króla Rhodara są wszędzie.

- Ten okropny człowiek jest agentem króla Rhodara? - Ce’Nedra nie mogła w to uwierzyć.

Silk przytaknął.

- Prawdę mówiąc, Kheran jest margrabią - dodał. - W normalnych okolicznościach ma znakomite maniery. Prosił, by przekazać ci wyrazy szacunku.

Ce’Nedra była oszołomiona.

- Drasanie rozmawiają ze sobą palcami - wyjaśnił Garion. - Myślałem, że wszyscy o tym wiedzą.

Ce’Nedra spojrzała na niego groźnie.

- Kheran powiedział dokładnie: przekażcie tej rudowłosej dziewce, że przepraszam ją za obrazę - poinformował z satysfakcją Garion. - Musiał porozmawiać z Silkiem i szukał jakiegoś pretekstu.

- Dziewce?

- On to powiedział, nie ja.

- A ty znasz mowę znaków?

- Naturalnie.

- Wystarczy, Garionie - wtrąciła stanowczo ciocia Pol.

- Kheran radzi, żebyśmy wynieśli się stąd jak najszybciej - oświadczył Silk. - Uważa, że Murgowie kogoś szukają... prawdopodobnie nas.

Z przeciwnej strony obozu dobiegały zagniewane głosy. Kilkudziesięciu Nadraków wypadło z szałasów na spotkanie grupy murgoskich jeźdźców, którzy właśnie wynurzyli się z głębokiego żlebu. Na czele Nadraków stał potężny, gruby mężczyzna, który wyglądał bardziej na bestię niż na człowieka. W prawej ręce dzierżył groźną żelazną maczugę.

- Kordoch! - ryknął. - Uprzedzałem, że cię zabiję, jeśli jeszcze raz się tu zjawisz!

Człowiekiem, który wysunął się spomiędzy Murgosów na spotkanie olbrzymiego Nadraka, był Brill.

- Wiele rzeczy mi wtedy mówiłeś, Tarleku! - odkrzyknął.

- Tym razem dostaniesz to, co ci się należy! - wrzasnął Tarlek i zamachnął się maczugą.

- Zejdź mi z drogi - ostrzegł Brill, odsuwając się od koni. - Nie mam teraz dla ciebie czasu.

- Nie masz już czasu dla nikogo, Kordochu... i na nic. Barak uśmiechnął się szeroko.

- Może ktoś skorzysta z okazji i pożegna się z naszym przyjacielem? - powiedział. - Mam wrażenie, że za chwilę wyruszy w bardzo daleką podróż.

Lecz Brill nagle wsunął prawą dłoń pod tunikę. Błyskawicznie wyciągnął niezwykły, trójkątny stalowy przedmiot średnicy mniej więcej sześciu cali. Tym samym płynnym ruchem rzucił go wprost w Tarleka. Płaski stalowy trójkąt wirując poszybował ze świstem, zamigotał w słońcu i z obrzydliwym trzaskiem rozcinanych kości zagłębił się w piersi potężnego Nadraka. Zdumiony Silk syknął przez zęby.

Tarlek patrzył na Brilla ogłupiały. Szczęka mu opadła, a ręka sięgnęła do tryskającej krwią dziury w piersi. Potem maczuga wysunęła mu się z dłoni, kolana ugięły się pod nim i runął ciężko na twarz.

- Wynośmy się stąd! - warknął pan Wilk. - Do wąwozu! Szybciej!

Brnęli ciężkim galopem przez kamieniste koryto strumienia, a mętna woda pryskała spod kopyt wierzchowców. Po kilkuset sążniach skręcili ostro i zaczęli się wspinać na strome skalne zbocze.

- Tędy! - zawołał Barak, wskazując bardziej płaski teren. Garion nie miał czasu, by się zastanawiać; przylgnął do końskiej szyi i usiłował nie zostawać w tyle. Za plecami słyszał niewyraźne krzyki.

Skręcili za niskie wzgórze i na sygnał Wilka ściągnęli wodze.

- Hettarze - polecił starzec. - Zobacz, czy nas ścigają. Hettar zawrócił i pokłusował do kępy drzew na szczycie wzgórza.

Silk mamrotał jakieś przekleństwa. Twarz mu posiniała.

- O co ci chodzi? - chciał wiedzieć Barak.

Silk przeklinał ciągle.

- Co go tak zdenerwowało? - zwrócił się Barak do pana Wilka.

- Nasz przyjaciel doznał przykrego wstrząsu - wyjaśnił starzec. - Nie docenił kogoś... ja zresztą też, muszę wyznać. Broń, której użył Brill przeciw tamtemu wielkiemu Nadrakowi, nazywa się „żądło żmii”.

Barak wzruszył ramionami.

- Mnie przypominała dziwaczny w kształcie nóż do rzucania.

- To coś więcej. Wszystkie trzy krawędzie są ostre jak brzytwy, a wierzchołki zwykle zanurzane w truciźnie. To bardzo specyficzna broń Dagashi. Dlatego Silk jest taki wściekły.

- Powinienem się domyślić - strofował się Silk. - Brill był trochę za dobry jak na zwykłego sendarskiego opryszka.

- Czy wiesz, o czym oni mówią, Polgaro? - zapytał Barak.

- Dagashi to tajne stowarzyszenie w Cthol Murgos - wyjaśniła. - Wyszkoleni mordercy... skrytobójcy. Słuchają jedynie Ctuchika i własnych przełożonych. Ctuchik od wieków wykorzystuje ich, by usuwać ludzi, którzy wchodzą mu w drogę. Są bardzo skuteczni.

- Nigdy nie interesowałem się specjalnie szczególnymi aspektami kultury Murgów - oświadczył Barak. - Jeśli mają ochotę skradać się po nocach i wyrzynać wzajemnie, tym lepiej. - Szybko zerknął na wzgórze, by sprawdzić, czy Hettar zauważył pościg. - Ten nóż Brilla to ciekawa zabawka, ale nic nie znaczy wobec zbroi i miecza.

- Nie bądź taki prowincjonalny, Brill - mruknął Silk. Odzyskiwał panowanie nad sobą. - Wprawnie rzucone żądło żmii potrafi rozciąć kolczugę. Jeśli wiesz jak, możesz nawet rzucać zza węgła. Poza tym Dagashi potrafią zabijać rękami i nogami, niezależnie od tego, czy masz na sobie zbroję, czy nie. - Zmarszczył brwi. - Wiesz co, Belgaracie? - zastanowił się. - Niewykluczone, że myliliśmy się od samego początku. Założyliśmy, że to Asharak wykorzystuje Brilla, ale mogło być całkiem na odwrót. Brill z pewnością jest dobry... inaczej Ctuchik nie wysłałby go na Zachód, żeby nas pilnował. - Rozciągnął wargi w lodowato zimnym, groźnym uśmieszku. - Ciekawe, na co go stać. - Zgiął i rozprostował palce. - Spotkałem już paru Dagashi, ale nikogo z grupy najlepszych. Takie spotkanie byłoby z pewnością bardzo ciekawe.

- Nie mamy czasu - uspokoił go Wilk.

Starzec był posępny. Spojrzał na ciocię Pol i jakby coś przemknęło miedzy nimi.

- Nie mówisz poważnie - powiedziała.

- Boję się, Pol, że nie mamy wyboru. Murgowie są wszędzie wokół nas... zbyt wielu i zbyt blisko. Nie mamy gdzie się ruszyć: przycisnęli nas do południowej granicy Maragoru. Prędzej czy później i tak wepchną nas na równinę. Jeśli sami podejmiemy decyzję, będziemy mogli przynajmniej trochę się przygotować.

- Nie podoba mi się to, ojcze - oświadczyła z uporem.

- Mnie też niespecjalnie - przyznał. - Ale musimy jakoś zgubić tych Murgów. Inaczej nie dotrzemy do Doliny przed zimą.

Hettar zjechał ze zbocza.

- Nadchodzą - oznajmił spokojnie. - Inna grupa zatacza krąg od zachodu, żeby nas odciąć.

Wilk odetchnął głęboko.

- To chyba rozstrzyga nasz spór, Pol - powiedział. - Jedźmy.

Kiedy wjeżdżali w pas drzew, porastających ostatni przed równiną łańcuch niskich wzgórz, Garion obejrzał się jeszcze. Pół tuzina obłoków kurzu unosiło się nad szerokim na wiele mil górskim zboczem. Murgowie ciągnęli ku nim ze wszystkich stron.

Pogalopowali miedzy drzewa i wjechali w płytki żleb. Prowadzący kolumnę Barak nagle uniósł dłoń.

- Jacyś ludzie przed nami - ostrzegł.

- Murgowie? - Hettar sięgnął do szabli.

- Raczej nie. Ten, którego widziałem, przypominał tamtych z osady.

Silk wysunął się na czoło. Oczy mu błyszczały.

- Mam pomysł - oznajmił. - Porozmawiam z nimi.

Popędził konia w miejsce, gdzie najwyraźniej czekała zasadzka.

- Koledzy! - wołał. - Przygotujcie się! Nadjeżdżają... i mają złoto!

Kilku ludzi w łachmanach wynurzyło się z krzaków i wyszło zza drzew. Otoczyli niskiego człowieczka. Silk mówił coś bardzo szybko, gestykulował, wymachiwał rękami i wskazywał wyrastającą za jego plecami górę.

- Co on robi? - zdziwił się Barak.

- Coś kombinuje, jak sądzę - westchnął pan Wilk.

Ludzie mieli z początku jakieś wątpliwości, ale te topniały w miarę, jak Silk mówił bez przerwy. Wreszcie odwrócił się w siodle i szeroko skinął ręką.

- Jedziemy! - krzyknął. - Oni są z nami! Zawrócił konia i wspiął się po kamienistym zboczu żlebu.

- Nie rozdzielajmy się - uprzedził Barak. - Nie jestem pewien, co on wymyślił, ale jego plany nie zawsze się udają.

Przegalopowali miedzy ponurymi zbójami i dalej, za Silkiem.

- Co im powiedziałeś? - zapytał Barak, nie zwalniając tempa.

- Że piętnastu Murgosów przemknęło do Maragoru i wrócili z trzema ciężkimi workami złota. - Drasanin roześmiał się. - Dodałem, że ludzie z obozu nie przepuścili ich, więc zawrócili i teraz próbują przewieźć skarb tędy. Obiecałem, że obstawimy następny żleb, jeśli oni przypilnują tego.

- Te psy zadepczą Brilla z jego Murgami, gdyby próbowali tedy przejechać - stwierdził Barak.

- Wiem - uśmiechnął się Silk. - To straszne, prawda? Pędzili dalej. Po mniej więcej pół mili pan Wilk uniósł rękę i wszyscy ściągnęli wodze.

- To powinno wystarczyć - powiedział. - Teraz wysłuchajcie mnie bardzo uważnie. Na tych wzgórzach roi się od Murgów. Dlatego będziemy musieli przejechać przez Maragor. Księżniczka Ce’Nedra jęknęła nagle i zbladła śmiertelnie.

- Wszystko będzie dobrze, kochanie - uspokoiła ją ciocia Pol.

Twarz Wilka wyrażała głęboką powagę.

- Gdy tylko znajdziemy się na równinie, zaczniecie słyszeć pewne rzeczy - kontynuował. - Nie zwracajcie na to uwagi. Po prostu jedźcie przed siebie. Będę prowadził i wszyscy muszą mnie obserwować. Kiedy podniosę rękę, macie zatrzymać się natychmiast i zeskoczyć z koni. Patrzcie w ziemię i nie podnoście głów, cokolwiek byście słyszeli. Są tam rzeczy, których nie powinniście oglądać. Polgara i ja pogrążymy was w rodzaj snu. Nie próbujcie się bronić. Rozluźnijcie się i róbcie dokładnie to, co wam powiemy.

- Sen? - zaprotestował Mandorallen. - A jeśli zaatakowani będziemy? Jakże śpiąc bronić się mamy?

- Tam nie ma nic żywego, co mogłoby cię zaatakować, Mandorallenie - odparł Wilk. - Zresztą to nie twoje ciało potrzebuje obrony. To twój umysł.

- Co z końmi? - spytał Hettar.

- Koniom nic nie grozi. Nawet nie zobaczą duchów.

- Ja nie mogę - oświadczyła Ce’Nedra. Głos brzmiał piskliwie, na granicy histerii. - Nie mogę jechać do Maragoru.

- Owszem, kochanie, możesz - powiedziała spokojnym tonem ciocia Pol. - Trzymaj się blisko mnie. Nie pozwolę, żeby coś ci się stało.

Gariona ogarnęło nagle współczucie dla tej drobnej, przerażonej dziewczynki. Podjechał do niej.

- Ja też będę przy tobie - oświadczył.

Spojrzała na niego z wdzięcznością, ale wargi nadal jej drżały, a twarz pobladła.

Pan Wilk odetchnął głęboko i raz jeszcze obejrzał się na szerokie zbocze. Obłoki kurzu wznoszonego przez ścigających Murgów zbliżyły się wyraźnie.

- No dobrze - rzekł. - Jedziemy.

Zawrócił konia i ruszył lekkim kłusem w stronę wyjścia ze żlebu, ku rozciągającej się przed nimi równinie.

Z początku dźwięk zdawał się cichy i bardzo odległy, jakby szept wiatru wśród gałęzi czy delikatny plusk wody na kamieniach. Potem, gdy jechali coraz dalej, stał się głośniejszy i bardziej wyraźny. Garion niemal tęsknie obejrzał się na pozostawione w tyle wzgórza. Potem dogonił Ce’Nedrę i wpatrzył się w plecy pana Wilka. Próbował niczego nie słyszeć.

Dźwięk zmienił się w chór jękliwych zawodzeń, przerywanych czasem krzykami. A ponad tym wszystkim, jakby niosło i podtrzymywało wszelkie inne dźwięki, rozbrzmiewało przerażające wycie - pojedynczy głos, lecz tak potężny i wszechogarniający, że zdawał się odbijać echem w głowie Gariona, wypierając każdą myśl.

Pan Wilk podniósł nagle rękę i Garion zsunął się z siodła, niemal rozpaczliwie wbijając wzrok w ziemię. Coś przemknęło na granicy pola widzenia, ale nie spojrzał w tamtą stronę.

I wtedy przemówiła do nich ciocia Pol - spokojnym, pewnym głosem.

- Chcę, żebyście utworzyli krąg - powiedziała. - Weźcie się za ręce. Nic nie zdoła wedrzeć się do tego kręgu, więc będziecie bezpieczni.

Drżąc mimo woli, Garion wyciągnął ręce na boki. Ktoś chwycił jego lewą dłoń - nie wiedział kto. Ale od razu poznał, że drobna rączka, desperacko ściskająca jego prawą, należy do Ce’Nedry.

Ciocia Pol stała pośrodku kręgu i Garion wyczuwał ogarniającą wszystkich moc jej obecności. Gdzieś na zewnątrz był pan Wilk. Starzec robił coś, co wzbudzało delikatne fale w żyłach Gariona i rozbrzmiewało werblami znajomego szumu.

Wycie tego samotnego, przerażającego głosu było coraz mocniejsze, coraz bardziej przenikliwe. Garion poczuł pierwsze dotknięcia paniki. To nie może się udać. Wszyscy tu poszaleją.

- Teraz cicho - dobiegły go słowa cioci Pol i wiedział, że przemówiła w jego myślach. Panika ustąpiła; ogarnęła go niezwykła, spokojna obojętność. Powieki zaciążyły nagle, a wycie przycichło. Potem, otulony łagodnym ciepłem, niemal od razu zapadł w głęboką drzemkę.


Rozdział V



Garion nie był pewien, kiedy jego umysł otrząsnął się z narzuconego przez ciocię Pol przymusu, by zapadać coraz głębiej w ochronną nieświadomość. To nie mogło trwać długo. Niepewnie wypłynął ze snu, jak ktoś powoli unoszący się z otchłani na powierzchnię. Stwierdził, że sztywno, wręcz mechanicznie, idzie z innymi do koni. Twarze przyjaciół były puste, jak martwe. Miał wrażenie, że słyszy powtarzane szeptem polecenie cioci Pol, by „spać, spać, spać”. Jednak słowom brakowało mocy, aby zmusić go do posłuszeństwa.

W jego świadomości jednak nastąpiła subtelna przemiana. Rozum się wprawdzie przebudził, ale emocje pozostały uśpione. Przekonał się, że spogląda na wszystko z chłodną, klarowną obojętnością, nie zaciemnianą uczuciami, które tak często wywoływały w myślach zamęt. Powinien chyba zawiadomić ciocię Pol, że już nie śpi; jednak z jakiegoś niejasnego powodu zrezygnował. Cierpliwie zaczął porządkować koncepcje i idee otaczające tę decyzję. Próbował wyodrębnić pojedynczą myśl, która - był przekonany - tkwiła gdzieś za postanowieniem, by zachować milczenie. W tych poszukiwaniach zabłądził w mroczny zakamarek, gdzie kryła się ta druga jaźń. Niemal wyczuwał jej sardoniczne rozbawienie.

- I co? - zapytał bezgłośnie.

- Widzę, że wreszcie się obudziłeś - stwierdziła tamta jaźń.

- Nie - poprawił starannie Garion. - Myślę, że część mnie nadal jest uśpiona.

- To część, która stale wchodzi nam w drogę. Teraz możemy porozmawiać. Mamy kilka spraw do omówienia.

- Kim jesteś? - spytał Garion, nieświadomie wykonując rozkaz cioci Pol, by dosiąść konia.

- Nie mam żadnego imienia.

- Ale istniejesz niezależnie ode mnie? To znaczy, nie jesteś po prostu częścią mnie, prawda?

- Nie - zapewnił głos. - Jesteśmy całkiem niezależni. Konie ruszyły stępa, podążając przez łąkę za ciocią Pol i panem Wilkiem.

- Czego chcesz? - zapytał Garion.

- Muszę sprawić, by zdarzenia potoczyły się tak, jak powinny. Zajmuję się tym już od bardzo dawna.

Garion zastanowił się. Wycie wokół niego narastało, chór jęków i wrzasków był wyraźnie słyszalny. Przejrzyste, na wpół uformowane strzępy postaci zaczęły się pojawiać i płynąć ponad trawą w stronę koni.

- Ja oszaleję, prawda? - spytał z pewnym żalem. - Nie śpię jak pozostali i duchy doprowadzą mnie do obłędu?

- Wątpię - odpowiedział głos. - Zobaczysz kilka rzeczy, których pewnie wolałbyś nie oglądać, ale nie sądzę, by zniszczyło to twój umysł. Może nawet nauczysz się o sobie czegoś, co później okaże się przydatne.

- Jesteś chyba bardzo stary? - zapytał Garion, gdy tylko ta myśl przyszła mu do głowy.

- W moim przypadku to określenie nie ma żadnego znaczenia.

- Starszy od mojego dziadka? - nie ustępował Garion.

- Znałem go, kiedy był dzieckiem. Może lepiej się poczujesz wiedząc, że był jeszcze bardziej uparty od ciebie. Bardzo długo musiałem się starać, by pchnąć go w kierunku, w którym powinien ruszyć.

- Robiłeś to z wnętrza jego umysłu?

- Naturalnie.

Garion spostrzegł, że jego koń człapie obojętnie przez jeden z tych półprzejrzystych obrazów, nabierających kształtu na jego oczach.

- W takim razie zna cię, prawda? Skoro byłeś w jego umyśle?

- Nie wiedział, że tam jestem.

- Ja zawsze wiedziałem.

- Ty jesteś inny. O tym właśnie musimy porozmawiać. Dość nieoczekiwanie, w powietrzu tuż przed twarzą Gariona pojawiła się głowa kobiety. Oczy miała wytrzeszczone, a usta otwarte w bezgłośnym krzyku. Z poszarpanego kikuta odciętej szyi tryskała krew, która ściekała w nicość.

- Pocałuj mnie - wychrypiała głowa.

Garion zamknął oczy, gdy jego twarz przenikała przez zjawę.

- Sam widzisz - zauważył głos konwersacyjnym tonem. - To nie takie straszne, jak się obawiałeś.

- W jaki sposób jestem inny? - chciał wiedzieć Garion.

- Coś musi być dokonane i to właśnie ty tego dokonasz. Wszyscy pozostali byli tylko wstępem dla ciebie.

- A co dokładnie mam zrobić?

- Dowiesz się, gdy nadejdzie czas. Gdybyś odkrył to zbyt wcześnie, mógłbyś się przestraszyć. - W głosie zabrzmiała szczypta ironii. - Wystarczająco trudno tobą kierować, nawet bez dodatkowych komplikacji.

- Więc dlaczego o tym rozmawiamy?

- Powinieneś wiedzieć, dlaczego musisz to zrobić. Gdy nadejdzie czas, to może ci pomóc.

- Dobrze - zgodził się chłopiec.

- Bardzo dawno temu zdarzyło się coś, co zdarzyć się nie powinno - zaczął głos w jego umyśle. - Wszechświat zaistniał w pewnym celu i gładko do niego zmierzał. Wszystko działo się tak, jak należy. Ale coś się nie udało. Właściwie nic wielkiego, ale zdarzyło się akurat we właściwej chwili i właściwym miejscu... czy raczej w niewłaściwej chwili i niewłaściwym miejscu, tak chyba lepiej to określić. W każdym razie zmieniło kierunek wydarzeń. Rozumiesz to?

- Chyba... - Garion z wysiłku aż zmarszczył czoło. - To tak jak wtedy, kiedy rzucasz w coś kamieniem, a on odbija się od czegoś innego i leci tam, gdzie wcale nie chciałeś... jak Doroon, który rzucił we wronę, kamień odbił się od gałęzi i wybił Faldorowi okno.

- Dokładnie tak - pochwalił głos. - Do owej chwili zawsze istniała tylko jedna możliwość: ta wyjściowa. A teraz nagle pojawiły się dwie. Przejdźmy o krok dalej. Gdyby Doroon... albo ty... rzucił drugi kamień, bardzo szybko, i trafił pierwszy, zanim uderzy w okno Faldora... Możliwe, że pierwszy kamień poleciałby z powrotem i trafił we wronę zamiast w okno.

- Może - przyznał z powątpiewaniem Garion. - Doroon nie był aż taki dobry w rzutach.

- Ja jestem lepszy od Doroona - zapewnił głos. - To główny powód, dla którego zostałem powołany do istnienia. W pewien bardzo szczególny sposób, to ty jesteś rzuconym przeze mnie kamieniem. Jeśli trafisz w ten drugi tak jak trzeba, odbijesz go i poślesz tam, gdzie od początku powinien lecieć.

- A jeśli nie?

- Wtedy Faldor straci szybę w oknie.

Nagle przed Garionem wyrosła postać nagiej kobiety z odrąbanymi rękami i mieczem wbitym w pierś. Krzyczała do niego i jęczała, a kikuty ramion chlapały mu krwią na twarz. Garion uniósł dłoń, by wytrzeć tę krew, ale twarz miał suchą. Koń obojętnie przeszedł przez bełkoczącego ducha.

- Musimy skierować wszechświat z powrotem na właściwy kurs - mówił dalej głos. - Ta rzecz, którą musisz wykonać, jest kluczem do całej sprawy. Przez długi czas to, co powinno się zdarzać, i to, co się naprawdę zdarzało, rozchodziło się w różne strony. Teraz znowu zaczynają się zbiegać. Punkt, w którym nastąpi spotkanie, jest tym, w którym będziesz musiał podjąć działanie. Jeśli zwyciężysz, wszystko znów się ułoży. Jeśli nie, wszystko nadal będzie się działo nieprawidłowo. A cel, dla którego powstał Wszechświat, nigdy się nie dopełni.

- Jak dawno wszystko to się zaczęło?

- Zanim świat został stworzony. Jeszcze przed Bogami.

- Czy mi się uda?

- Nie mam pojęcia - odparł głos. - Wiem tylko, co powinno się zdarzyć, nie co się zdarzy. Ale muszę wyjaśnić ci coś jeszcze. Błąd, kiedy nastąpił, stworzył dwie rozłączne linie możliwości. A linia możliwości ma coś w rodzaju celu. Aby mieć ceł, musi istnieć świadomość tego celu. Najprościej mówiąc, tym właśnie jestem: świadomością początkowego celu Wszechświata.

- Tyle że teraz istnieje jeszcze jedna, prawda? - wtrącił Garion. - To znaczy, jeszcze jedna świadomość, związana z tym drugim zbiorem możliwości.

- Jesteś nawet bardziej inteligentny, niż myślałem.

- I pewnie ona chce, żeby dalej wszystko działo się niewłaściwie.

- Tego się obawiam. Teraz dochodzimy do najważniejszego. Coraz bliższy jest ten punkt w czasie, kiedy wszystko się rozstrzygnie w tę czy w tamtą stronę. Musisz być gotów.

- Dlaczego ja? - Garion machnięciem przepędził odrąbaną rękę, która usiłowała chwycić go za gardło. - Czy nie może tego zrobić ktoś inny?

- Nie - odparł stanowczo głos. - Nie tak się to odbywa. Wszechświat czekał na ciebie przez więcej milionów lat, niż potrafisz sobie wyobrazić. Pędziłeś ku temu zdarzeniu od chwili przed początkiem czasu. Należy tylko do ciebie. Ty jesteś jedynym, który może zrobić to, co trzeba zrobić, a jest to najważniejsza rzecz, jaka wydarzy się kiedykolwiek... nie tylko na tym świecie, ale na wszystkich światach Universum. Istnieją całe rasy ludzi na światach tak odległych, że blask ich słońc nigdy nie dotrze do waszego... A jednak te rasy przestaną istnieć, jeśli zawiedziesz. Nigdy cię nie poznają i nie podziękują, ale ich życie leży w twoich rękach. Ta druga linia możliwości prowadzi do całkowitego chaosu i ostatecznego zniszczenia Wszechświata, ale ty i ja prowadzimy ku czemuś innemu.

- Czemu?

- Jeśli zwyciężysz, dożyjesz tego.

- Dobrze - rzekł Garion. - Zatem co mam robić? To znaczy teraz?

- Masz ogromną moc. Została ci dana, byś mógł dokonać tego, czego dokonać musisz. Trzeba jednak nauczyć cię z niej korzystać. Belgarath i Polgara próbują ci pomóc, więc przestań się z nimi o to kłócić. Musisz być gotów, gdy nadejdzie czas... A chwila ta jest o wiele bliższa, niż mógłbyś przypuszczać.

Na szlaku stanęła postać bez głowy. Głowę trzymała za włosy w prawej ręce. Uniosła ją, gdy Garion się zbliżył. Wykrzywione usta przeklinały go głośno.

Kiedy przejechał przez ducha, Garion próbował jeszcze raz odezwać się do głosu w swym umyśle. Ten jednak jakby wyszedł na chwilę.

Wolno minęli porozrzucane kamienie zrujnowanej farmy.

Duchy tłoczyły się wśród gruzów, kiwały na nich i wołały uwodzicielsko.

- Nieproporcjonalnie dużo jest wśród nich kobiet - zauważyła obojętnie ciocia Pol, zwracając się do pana Wilka.

- To niezwykłość ich rasy - odparł. - W ośmiu na dziewięć przypadków rodziły się dziewczynki. Konieczne były pewne regulacje w zwyczajowych stosunkach mężczyzn i kobiet.

- Wyobrażam sobie, że ci się to podobało - stwierdziła sucho.

- Maragowie nie patrzyli na to w taki sposób, jak inne rasy. Małżeństwo niekoniecznie wzbudzało szacunek. Byli dość liberalni w kwestiach pewnych rzeczy.

- Och? Tak się to teraz nazywa?

- Nie bądź taka ograniczona, Pol. Społeczeństwo funkcjonowało, a tylko to się liczy.

- Chodzi o coś więcej, ojcze - stwierdziła. - A co z ich kanibalizmem?

- To była pomyłka. Ktoś błędnie zinterpretował pewien wers w którymś ze świętych tekstów. To wszystko. Robili to z poczucia religijnego obowiązku, nie z apetytu. Ogólnie rzecz biorąc, lubiłem Maragów. Byli wielkoduszni, przyjaźni i wyjątkowo wobec siebie uczciwi. Cieszyli się życiem. Gdyby nie złoto tutaj, na pewno z czasem pozbyliby się tej drobnej aberracji.

Garion zapomniał o złocie. Gdy przejeżdżali przez niewielki potok, spojrzał w czystą wodę i zobaczył jasnożółte punkciki błyszczące na dnie między kamieniami. Nagi duch kobiety pojawił się nagle tuż przed nim.

- Nie sądzisz, że jestem piękna? - zaskrzeczała. Potem chwyciła brzegi rozcięcia na brzuchu i rozchyliła je, aż wnętrzności spłynęły na brzeg. Garion zakrztusił się i zacisnął zęby.

- Nie myśl o złocie - rzucił ostro głos w jego umyśle. - Duchy docierają do ciebie poprzez chciwość. Jeśli będziesz myślał o złocie, oszalejesz.

Jechali dalej, a Garion starał się wyrzucić z umysłu wszelkie myśli o złocie. Jednak pan Wilk stale o nim mówił.

- To odwieczny problem ze złotem. Zawsze przyciąga najgorszy rodzaj ludzi. W tym przypadku Tolnedran.

- Próbowali wyplenić kanibalizm, ojcze - przypomniała ciocia Pol. - To obyczaj, który większość ludzi uznaje za odrażający.

- Zastanawiam się, czy zabraliby się do tego, gdyby nie całe złoto leżące w korytach wszystkich strumieni Maragoru.

Ciocia Pol odwróciła wzrok od ducha dziecka przebitego tolnedrańską włócznią.

- A teraz nikt nie ma tego złota - stwierdziła. - Mara tego dopilnował.

- Tak - przyznał Wilk. Uniósł głowę i nasłuchiwał przeraźliwego wycia, które zdawało się dobiegać ze wszystkich stron na raz. Skrzywił się, gdy zabrzmiała wyjątkowo ostra nuta. - Wolałbym, żeby nie wrzeszczał tak głośno.

Minęli ruiny czegoś, co było chyba świątynią. Białe kamienne bloki leżały na ziemi, a między nimi rosła trawa. Rozłożyste drzewo w pobliżu było udekorowane girlandami wiszących ciał, kołyszących się i kręcących na sznurach.

- Chcemy zejść - szeptali wisielcy. - Spuśćcie nas.

- Ojcze! - rzuciła nagle ciocia Pol, wskazując na łąkę za zrujnowaną świątynią. - Spójrz! Ci ludzie są prawdziwi.

Procesja postaci w kapturach i habitach sunęła wolno, śpiewając chórem w rytm żałobnego bicia dzwonu, który nieśli na grubej belce.

- Mnisi z Mar Terrin - stwierdził Wilk. - Sumienie Tolnedry. Nie musimy się ich obawiać.

Jeden z mnichów podniósł głowę i dostrzegł ich.

- Wracajcie! - krzyknął. Wyrwał się z kolumny i pobiegł ku nim. Co chwila uskakiwał przed zjawami, których Garion nie widział.

- Wracajcie! - zawołał znowu. - Ratujcie się! Jedziecie do samego ośrodka grozy. Mar Amon leży zaraz za tym wzgórzem. Sam Mara krąży tam po nawiedzonych ulicach!


Rozdział VI



Procesja mnichów oddaliła się. Śpiew i powolne bicie dzwonu rozbrzmiewały coraz ciszej. Pan Wilk zamyślił się głęboko, palcami zdrowej ręki głaszcząc brodę. W końcu westchnął niechętnie.

- Sądzę, że możemy z nim porozmawiać tu i teraz, Pol. Jeśli tego nie zrobimy, będzie nas ścigał.

- Tracisz tylko czas, ojcze - odparła. - Nie ma sposobu, żeby przemówić mu do rozsądku. To już nie pierwszy raz.

- Zapewne masz słuszność - zgodził się. - Ale powinniśmy przynajmniej spróbować. Aldur byłby rozczarowany, gdybyśmy tego nie zrobili. Kiedy się dowie, o co chodzi, może opanuje się na tyle, żeby z nim porozmawiać.

Przenikliwe zawodzenie rozbrzmiewało nad słoneczną łąką. Pan Wilk skrzywił się kwaśno.

- Można by sądzić, że zdążył się już wywrzeszczeć. No dobrze, jedźmy do Mar Amon.

Zakręcił w stronę wzgórza, które wskazał im mnich o szalonych oczach. Okaleczony duch zagadał do niego z powietrza tuż przed twarzą.

- Daj już spokój - burknął gniewnie Wilk. Duch zafalował zaskoczony i zniknął.

Bardzo dawno temu przez wzgórze prowadziła jakaś droga. Jej słaby ślad wciąż był widoczny wśród traw. Jednak trzydzieści dwa stulecia, jakie minęły, odkąd po raz ostatni stanęła na niej stopa żywego człowieka, zatarły ją niemal doszczętnie. Zatrzymali się na szczycie i spojrzeli w dół, na ruiny Mar Amon. Garion, wciąż oddalony i obojętny, dostrzegał i dedukował fakty dotyczące miasta, których w innym przypadku pewnie by nie zauważył. Chociaż niemal całkowicie zniszczone, zachowało wyraźny kontur. Ulica - gdyż była tylko jedna - biegła spiralą ku rozległemu, okrągłemu placowi w samym środku ruin. W niezwykłym przebłysku intuicji Garion zrozumiał od razu, że miasto projektowała kobieta. Umysły mężczyzn działają w liniach prostych, ale kobiety myślą raczej kategoriami okręgów.

Z ciocią Pol i panem Wilkiem na czele, i resztą podążającą za nimi w martwej nieświadomości, ruszyli w dół, do miasta. Garion jechał z tyłu, usiłując nie zwracać uwagi na upiory wstające z ziemi, przerażające go swą nagością i straszliwymi ranami. Wycie i jęki, słyszalne od samej granicy Maragoru, tutaj stały się głośniejsze, bardziej wyraźne. Czasem miał wrażenie, że słyszy chór zawodzących głosów, zniekształconych i zakłócanych przez echa; lecz nabrał pewności, że to jeden głos, pełen zgryzoty tak przeogromnej, że ogarniała całe królestwo.

Zbliżali się do miasta. Zerwał się straszliwy wicher, śmiertelnie zimny, niosący przytłaczający odór kostnicy. Garion odruchowo wyciągnął rękę, by szczelniej otulić się płaszczem. Wtedy spostrzegł, że materiał w żaden sposób nie reaguje na wichurę, a wysoka trawa, przez którą jechali, nie pochyla się pod jej naporem. Studiował ten fakt w głębi umysłu, równocześnie próbując nie odczuwać ohydnego smrodu rozkładu i zgnilizny, niesionego upiornym wichrem. Jeśli wiatr nie kołysze traw, nie może być prawdziwy. Co więcej, skoro konie nie słyszą wycia, i ono jest tylko złudzeniem. Zadrżał z chłodu, choć powtarzał sobie, że i chłód - jak wicher i żałosne wycie - jest raczej duchowy niż rzeczywisty.

Gdy pierwszy raz spojrzał ze wzgórza na Mar Amon, wydawało się całkowicie zrujnowane. A jednak teraz, gdy wjechali do miasta, Garion ze zdumieniem zauważył nienaruszone ściany domów mieszkalnych i budynków publicznych. Skądś niedaleko dobiegał dziecięcy śmiech. W oddali słyszał śpiewy.

- Dlaczego on to robi? - spytała zasmucona ciocia Pol. - To przecież nie pomoże.

- To wszystko, co mu pozostało, Pol - odparł pan Wilk.

- Przecież zawsze kończy się tak samo.

- Wiem. Ale na krótki czas pomaga mu zapomnieć.

- Są rzeczy, o których wszyscy wolelibyśmy zapomnieć. Ale to nie jest sposób.

Wilk z podziwem oglądał rzeczywiste na pozór domy.

- Są doskonałe, wiesz?

- Oczywiście. W końcu jest Bogiem. Ale popełnia błąd. Dopiero gdy koń Baraka przypadkowo wszedł prosto w mur i zniknął w solidnym kamieniu, by pojawić się na ulicy kilka kroków dalej, Garion zrozumiał, o czym mówią jego ciocia i dziadek. Mury, budynki, całe miasto było tylko iluzją... wspomnieniem. Zimny wiatr i fetor zgnilizny przybrały na sile; dodatkowo pojawił się zapach dymu. Garion wciąż widział blask słońca na zielonej trawie, jednak teraz dzień zdawał się wyraźnie ciemniejszy. Dziecięce śmiechy i odległy śpiew przycichły; zamiast nich słyszał wrzaski.

Tolnedrański legionista w błyszczącym napierśniku i hełmie z pióropuszem, z pozoru równie realny jak mury, wybiegł zza zakrętu ulicy. Jego miecz ociekał krwią, twarz zastygła w przerażającą maskę, w oczach płonęło szaleństwo.

Porąbane, okaleczone ciała zaścielały ulicę; wszędzie płynęła krew. Wycie wzniosło się do przenikliwego pisku, a iluzja podążała do swego przerażającego zakończenia.

Spiralna ulica dotarła wreszcie do okrągłego placu w centrum Mar Amon. Lodowaty wicher gwizdał w płonącym mieście, a straszny odgłos mieczy, rozrąbujących ciało i kości, bez reszty wypełnił umysł Gariona. Mrok gęstniał jeszcze bardziej.

Bruk placu ciężki był iluzoryczną pamięcią niezliczonych ciał Maragów leżących pod kłębami gęstego dymu. Ale ten, co stał pośrodku, nie był iluzją ani nawet duchem. Postać wyrastała pod niebo, zdawała się lśnić przerażającą obecnością, realnością, której istnienie w żaden sposób nie zależało od umysłu obserwatora. W ramionach trzymała ciało dziecka, które wydawało się jakby całkowitą sumą wszystkich pomordowanych w Maragorze; twarz wzniesiona nad martwym dzieckiem wyrażała nadludzkie cierpienie. Postać zawyła; Garion, nawet w swym półświadomym stanie chroniącym rozum, poczuł, że włosy na karku usiłują zjeżyć się ze zgrozy.

Pan Wilk skrzywił się i zsiadł z konia. Ostrożnie przestępując nad iluzjami ciał zaścielających plac, zbliżył się do ogromnej postaci.

- Lordzie Maro - zaczął, pokłoniwszy się z szacunkiem. Mara zawył.

- Lordzie Maro - powtórzył Wilk. - Niechętnie zakłócani twą żałobę, ale musimy porozmawiać.

Straszna twarz wykrzywiła się boleśnie i wielkie łzy spłynęły z oczu Boga. Mara bez słowa wyciągnął przed siebie ciało dziecka, uniósł głowę i zawył.

- Lordzie Maro! - spróbował znowu Wilk, tym razem bardziej stanowczo.

Mara zamknął oczy i pochylił głowę, szlochając nad ciałem.

- To na nic, ojcze - stwierdziła ciocia Pol. - Kiedy jest w tym stanie, nic do niego nie dociera.

- Zostaw mnie, Belgaracie - rzekł Mara, ciągle łkając. Potężny głos przetaczał się i wibrował w myślach Gariona. - Zostaw mnie samego z moją rozpaczą.

- Lordzie Maro, nadchodzi dzień, gdy wypełni się proroctwo - oświadczył Wilk.

- Cóż mnie to obchodzi? - zaszlochał Mara, mocniej przytulając do piersi martwe ciało. - Czy proroctwo zwróci mi moje wymordowane dzieci? Jestem poza jego zasięgiem. Zostaw mnie w spokoju.

- Los świata rozstrzygnie się w wyniku zdarzeń, które już wkrótce nastąpią, lordzie Maro - nie ustępował pan Wilk. - Królestwa Wschodu i Zachodu gotują się do ostatniej wojny, a Torak Jednooki, twój wyklęty brat, zadrżał w swej drzemce i niedługo się przebudzi.

- Niech się budzi - odparł Mara. Pochylił się nad trzymanym w ramionach dzieckiem, a łkanie wstrząsnęło nim z nową siłą.

- Czy zatem poddasz się jego władaniu, lordzie Maro? - zapytała ciocia Pol.

- Jego władza do mnie nie sięga, Polgaro - odpowiedział Mara. - Nie opuszczę krainy mych wymordowanych dzieci, a żaden człowiek czy Bóg nie będzie mnie tu nachodził. Niech Torak bierze sobie świat, jeśli tego pragnie.

- Możemy jechać, ojcze - uznała ciocia Pol. - Nic go nie wzruszy.

- Lordzie Maro - spróbował jeszcze raz pan Wilk. - Przyprowadziliśmy przed twe oblicze narzędzia proroctwa. Czy pobłogosławisz je, nim odejdziemy?

- Nie mam już błogosławieństw, Belgaracie - rzekł Mara. - Jedynie klątwy dla zbrodniczych dzieci Nedry. Zabierz ich stąd i odejdź.

- Lordzie Maro - wtrąciła stanowczo ciocia Pol. - W spełnieniu proroctwa i ty masz odegrać swoją rolę. Żelazne przeznaczenie, które nas wiąże, wiąże i ciebie. Każdy musi wypełnić zadanie przeznaczone mu od początku dni. Bowiem w chwili, gdy proroctwo zboczy ze swego kursu, świat cały będzie unicestwiony.

- Niech będzie - jęknął Mara. - Nie ma już w nim dla mnie radości, więc niech ginie. Rozpacz moja jest wieczna i nie poniecham jej, choćby ceną było unicestwienie wszystkiego, co zostało stworzone. Zabierz te dzieci proroctwa i zostaw mnie.

Pan Wilk skłonił się z rezygnacją i zawrócił. Jego twarz wyrażała mieszaninę bezradności i niesmaku.

- Czekaj! - ryknął nagle Mara. Obrazy miasta i pomordowanych zafalowały, po czym rozpłynęły się. - Co to jest? - zapytał Bóg.

Pan Wilk obejrzał się szybko.

- Co uczyniłeś, Belgaracie? - zagrzmiał oskarżycielsko Mara, wyrastając nagle do gigantycznych rozmiarów. - I ty, Polgaro? Czy rozpacz moja jest dla was zabawką? Czy w twarz chcecie mi cisnąć mój ból?

- Panie... - Ciocia Pol wydawała się zdumiona nagłym wybuchem boskiego gniewu.

- Potworne! - ryczał Mara. - To potworne!

Wściekłość wykrzywiła potężne oblicze. Straszliwie zagniewany, ruszył ku nim i zatrzymał się o krok przed koniem księżniczki Ce’Nedry. - Rozedrę twe ciało na strzępy! - krzyknął do niej. - Wypełnię twój umysł robactwem obłędu, córko Nedry. Pogrążę cię w mękach i przerażeniu na resztę dni twego życia!

- Zostaw ją! - zawołała ostro ciocia Pol.

- Nie, Polgaro. Na nią spadnie moc mego gniewu. Przerażające, zakrzywione palce sięgnęły ku nieświadomej księżniczce, ona jednak patrzyła obojętnie, spokojna i nieruchoma.

Bóg syknął ze złości i odwrócił się do pana Wilka.

- Oszustwo! - krzyknął. - Jej umysł śpi!

- Oni wszyscy śpią, lordzie Maro - odparł starzec. - Groźby i upiory nic dla nich nie znaczą. Wrzeszcz i wyj, póki niebo nie spadnie. Ona nie może cię słyszeć.

- Ukarzę cię za to, Belgaracie - warknął Mara. - I Polgarę także. Posmakujecie bólu i strachu za tę arogancję wobec mnie. Wyrwę sen z umysłów tych przybyszów, by poznali agonię i szaleństwo, które na nich ześlę.

Nagle rozrósł się jeszcze bardziej.

- Dość tego, Maro! Stój! - Głos należał do Gariona, ale chłopiec wiedział, że to nie on przemawia.

Duch Mary zwrócił się ku niemu, wznosząc do ciosu potężne ramię. Garion poczuł, że zsuwa się z siodła i podchodzi do niebotycznej postaci.

- Tutaj kończy się twoja zemsta, Maro - oznajmił głos dochodzący z ust Gariona. - Ta dziewczyna służy moim celom. Nie dotkniesz jej.

Garion uświadomił sobie z niejakim lękiem, że znalazł się między rozgniewanym Bogiem a śpiącą księżniczką.

- Usuń się z drogi, chłopcze, bo cię zabiję - zagroził Mara.

- Użyj swego rozumu, Maro - poradził głos. - Jeśli do tej pory nie wyjęczałeś go do końca. Wiesz, kim jestem.

- Będę ją miał! - zaskowyczał Mara. - Dam jej wiele żyć i każde z nich wydrę z jej drżącego ciała.

- Nie - odparł głos. - Nie będziesz.

Bóg Mara wyprostował się, wyciągnął swe groźne ramiona. Lecz równocześnie jego oczy badały chłopca... i nie tylko oczy. Garion raz jeszcze poczuł dotyk przeogromnego umysłu, jak wtedy, gdy w sali tronowej królowej Salmissry musnął go Duch Issy. Przerażająca świadomość błysnęła w zalanych łzami oczach Mary. Ramiona opadły.

- Daj mi ją - prosił. - Zabierz pozostałych i odejdź, ale oddaj mi Tolnedrankę. Błagam cię.

- Nie.

To, co się działo, nie było magią - Garion zrozumiał to natychmiast. Nie było szumu ani tego dziwnego, gwałtownego napięcia, jakie zawsze towarzyszyło czarom. Miał wrażenie, że odczuwa straszny ucisk skierowanej przeciwko sobie pełnej mocy Mary. A potem umysł w jego umyśle odpowiedział. Jego moc była tak ogromna, że cała ziemia nie mogłaby jej pomieścić. Nie uderzył w Marę, gdyż to straszliwe zderzenie rozbiłoby świat. Stał raczej, spokojny, nieruchomy i niewzruszony, wśród wściekłego wiru boskiej furii. Przez jedną ulotną chwilę Garion dzielił świadomość z umysłem wewnątrz umysłu i zadrżał przed jego ogromem. W tym krótkim momencie zobaczył narodziny nieprzeliczonych słońc krążących w rozległych spiralach na tle aksamitnej czerni pustki, ich zbieranie się w galaktyki i powolny obrót mgławic. A poza nimi popatrzył w twarz samego czasu. Jednym przerażonym spojrzeniem ogarnął jego początek i jego koniec.

Mara cofnął się.

- Muszę ustąpić - oświadczył chrapliwie, po czym skłonił się przed Garionem z niezwykłą pokorą. Odwrócił się i ukrył twarz w dłoniach, wstrząsany nieopanowanym szlochem.

- Twój ból skończy się kiedyś, Maro - rzekł łagodnie głos. - Pewnego dnia znowu odnajdziesz radość.

- Nigdy - łkał Bóg. - Żałoba będzie trwać wiecznie.

- Wieczność to bardzo długo, Maro - odparł głos. - I tylko ja mogę zajrzeć na jej kraniec.

Zapłakany Bóg nie odpowiedział. Odszedł, a jego zawodzenie znowu odbiło się echem w ruinach Mar Amon.

Pan Wilk i ciocia Pol przyglądali się Garionowi w zdumieniu. Kiedy starzec przemówił, w jego głosie brzmiał podziw.

- Czy to możliwe?

- Czy to nie ty powtarzasz, że wszystko jest możliwe, Belgaracie?

- Nie wiedziałam, że możesz działać bezpośrednio - zdziwiła się ciocia Pol.

- Od czasu do czasu popycham sprawy naprzód, wysuwam pewne sugestie. Jeśli się zastanowisz, może nawet przypomnisz sobie niektóre.

- Czy chłopiec jest tego świadomy? - zapytała.

- Oczywiście. Rozmawialiśmy na ten temat.

- Co mu powiedziałeś?

- Tyle, ile potrafi zrozumieć. Nie martw się, Polgaro. Nie zrobię mu krzywdy. Teraz już wie, jak ważna jest ta sprawa. Wie, że musi się przygotować i że nie ma na to zbyt wiele czasu. Sądzę, że powinniście już stąd odjechać. Obecność tolnedrańskiej dziewczyny sprawia Marze ból.

Ciocia Pol wyglądała, jakby miała ochotę coś jeszcze dodać... ale spojrzała na mglistą postać łkającego Boga i skinęła głową. Zawróciła konia i ruszyła.

Gdy tylko dosiedli wierzchowców, pan Wilk podjechał do Gariona.

- Może porozmawialibyśmy po drodze - zaproponował. - Mam mnóstwo pytań.

- On odszedł, dziadku - odpowiedział Garion.

- Och... - mruknął pan Wilk, wyraźnie rozczarowany. Zbliżał się wieczór, więc zatrzymali się w lasku mniej więcej o milę od Mar Amon. Odkąd porzucili ruiny, nie spotykali już więcej okaleczonych duchów. Po nakarmieniu i ułożeniu towarzyszy, pan Wilk, ciocia Pol i Garion usiedli wokół niedużego ogniska. Kiedy przestał wyczuwać w umyśle tamtą obecność, Garion coraz głębiej zapadał w sen. Wszelkie emocje już go opuściły; miał wrażenie, że traci zdolność do samodzielnego myślenia.

- Czy możemy porozmawiać z tym... tym drugim? - spytał z nadzieją pan Wilk.

- W tej chwili go nie ma - odparł Garion.

- Więc nie zawsze jest z tobą?

- Nie zawsze. Czasem znika na całe miesiące... albo jeszcze dłużej. Tym razem był ze mną dość długo: od kiedy spłonął Asharak.

- A gdzie dokładnie przebywa, gdy jest przy tobie? - zainteresował się Wilk.

- Tutaj. - Garion postukał się w skroń.

- Byłeś przytomny przez całą drogę w Maragorze? - zapytała ciocia Pol.

- Niezupełnie przytomny. Część mnie wciąż spała.

- Widziałeś duchy?

- Tak.

- Ale cię nie przestraszyły?

- Nie. Kilka mnie zaskoczyło, a na widok jednego zrobiło mi się niedobrze.

Wilk podniósł głowę.

- Ale teraz nie byłoby ci niedobrze?

- Nie. Chyba nie. Na początku wciąż czułem coś takiego, ale teraz już nie.

Wilk w zamyśleniu spoglądał w ogień, jakby szukał najlepszego sposobu, by sformułować następne pytanie.

- Co ten drugi w twojej głowie ci mówił, kiedy rozmawialiście?

- Powiedział, że bardzo dawno temu nastąpiło coś, co nie powinno się zdarzyć, a ja mam to naprawić.

Wilk zaśmiał się krótko.

- To wyjątkowo zwięzłe wytłumaczenie - zauważył. - Czy nie wspominał, jak to wszystko się skończy?

- Nie wie. Starzec westchnął.

- Miałem nadzieję, że po drodze uzyskaliśmy przewagę... Ale nic z tego. Wygląda na to, że oba proroctwa są wciąż w równym stopniu ważne.

Ciocia Pol patrzyła na Gariona nieruchomo.

- Sądzisz, że będziesz to wszystko pamiętał, kiedy się obudzisz? - spytała.

- Chyba tak.

- Dobrze więc. Słuchaj uważnie. Istnieją dwa proroctwa i oba prowadzą do tego samego zdarzenia. Grolimowie i reszta Angaraków podążają za jednym z nich, my za drugim. Każde z proroctw przewiduje dla tego zdarzenia inne zakończenie.

- Rozumiem...

- Żadne z proroctw nie wyklucza niczego, co dzieje się zgodnie z drugim... aż do tego zdarzenia. To, co stanie się potem, będzie rozstrzygnięte przez jego wynik. Jedno proroctwo zwycięży, drugie upadnie. Wszystko, co się wydarzyło i co się wydarzy, połączy się w tym punkcie i stanie jednym. Błąd zostanie wymazany i Wszechświat podąży w jednym lub drugim kierunku, jakby w tym właśnie kierunku dążył od początku istnienia. Jedyna różnica polega na tym, że jeśli przegramy, nie stanie się nigdy coś bardzo ważnego.

Garion kiwnął głową. Nagle poczuł się bardzo zmęczony.

- Beldin nazywa to teorią zbieżnych przeznaczeń - wtrącił pan Wilk. - Dwóch równie prawdopodobnych możliwości. Beldin bywa czasami mocno pompatyczny.

- To dość częsta wada, ojcze - zauważyła ciocia Pol.

- Chyba chce mi się spać - oznajmił Garion. Wilk i ciocia Pol spojrzeli na siebie.

- Dobrze - powiedziała kobieta.

Wstała, wzięła go za rękę i odprowadziła do posłania Kiedy już go przykryła, otulając szczelnie kocem, położyła chłodną dłoń na jego czole.

- Śpij, mój Belgarionie - szepnęła. To właśnie zrobił.


CZĘŚĆ DRUGA


DOLINA ALDURA


Rozdział VII



Kiedy się przebudzili, stali w kręgu, trzymając się za ręce. Ce’Nedra ściskała lewą dłoń Gariona. Durnik stał po jego prawej stronie. Dmuchał świeży, chłodny wiatr, a słońce świeciło jasno. Żółto-brązowe pagórki wyrastały wprost przed nimi, a za plecami mieli nawiedzoną równinę Maragoru. Silk rozejrzał się czujnie, nieufnie.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał pospiesznie.

- Na północnej granicy Maragoru - odparł Wilk. - Około dwustu pięćdziesięciu mil na wschód od Tol Ranę.

- Jak długo spaliśmy?

- Mniej więcej tydzień.

Silk wciąż patrzył dookoła, dostosowując umysł do upływu czasu i przebytego dystansu.

- Pewnie to było konieczne - przyznał w końcu. Hettar natychmiast poszedł sprawdzić, co z końmi.

Barak oburącz masował sobie kark.

- Mam wrażenie, jakbym spał na stosie kamieni - poskarżył się.

- Pospaceruj trochę - poradziła mu ciocia Pol. - Rozruszasz zesztywniałe mięśnie.

Ce’Nedra nie wyjmowała dłoni z ręki Gariona i chłopiec zastanawiał się, czy powinien jej o tym wspomnieć. Dłoń księżniczki wydawała się bardzo mała i ciepła, i ogólnie rzecz biorąc nie było to niemiłe uczucie. Postanowił nie poruszać tego tematu. Wrócił Hettar. Marszczył niespokojnie brwi.

- Belgaracie, jedna z jucznych klaczy będzie się źrebić - powiedział.

- Ile zostało czasu? - Wilk spojrzał na niego szybko.

- Trudno powiedzieć dokładnie... Najwyżej miesiąc.

To jej pierwszy.

- Rozdzielimy jej ładunek między pozostałe konie - zaproponował Durnik. - Nic jej nie grozi, jeśli tylko nie będzie niczego dźwigać.

- Może... - Hettar nie był przekonany. Mandorallen spoglądał na pożółkłe zbocza wzgórz.

- Ktoś nas obserwuje, Belgaracie - oznajmił ponuro, wskazując na kolumny jasnego dymu wyrastające ku błękitnemu niebu.

Wilk zerknął na dymy i skrzywił się.

- Pewnie poszukiwacze złota - mruknął. - Krążą wokół granic jak sępy nad chorą krową. Przyjrzyj się, Pol.

Lecz jej oczy przybrały już ten nieobecny wyraz. Badała wzrokiem podnóże wzgórz.

- Arendowie - stwierdziła. - Sendarowie, Tolnedranie, kilku Drasan. Niezbyt inteligentni.

- Jacyś Murgowie?

- Nie.

- Czyli pospolita zbieranina - ocenił Mandorallen. - Tacy nie zdołają nas ni zatrzymać, ni opóźnić w drodze.

- Póki to możliwe, wolałbym unikać walki - odparł Wilk. - Te przypadkowe potyczki bywają niebezpieczne, a do niczego nie prowadzą. - Z niesmakiem potrząsnął głową. - Chyba nie zdołamy ich przekonać, że nie wywozimy złota z Maragoru... Zatem nie ma rady...

- Jeśli chcą tylko złota, dlaczego im go nie dać? - zaproponował Silk.

- Nie wziąłem go ze sobą aż tyle - westchnął starzec.

- Nie musi być prawdziwe - wyjaśnił Silk.

Oczy mu błysnęły. Podszedł do jednego z jucznych koni i po chwili wrócił z kilkoma płachtami płótna. Szybko pociął je na kwadraty o boku mniej więcej jednej stopy. Ułożył jeden na ziemi i wsypał na środek podwójną garść żwiru. Potem zawinął rogi i zawiązał solidnym powrozem formując ciężką z wyglądu sakwę.

- Wygląda jak worek złota. Co wy na to?

- On znowu planuje jakieś oszustwo - mruknął Barak. Silk uśmiechnął się i szybko przygotował następne sakwy.

- Poprowadzę - oświadczył, wieszając im worki przy siodłach. - Jedźcie za mną, a ja będę mówił. Ilu ich tam jest, Polgaro?

- Około dwudziestu.

- Doskonale - orzekł pewnym tonem. - Jedziemy. Wskoczyli na siodła i ruszyli w stronę ujścia wyschłego koryta, sięgającego samej równiny. Silk jechał na czele i rozglądał się czujnie. Kiedy zagłębili się w jar, Garion usłyszał ostry gwizd i zauważył przed sobą jakieś ukradkowe poruszenia. Nagle bardzo wyraźnie uświadomił sobie, jak strome są brzegi po obu stronach.

- Potrzebuję skrawka otwartego terenu - oznajmił Silk. - Tam.

Skinął głową w stronę, gdzie nachylenie zbocza było nieco mniejsze. Gdy tam dotarli, zakręcił nagle.

- Teraz! - warknął. - Jazda!

Pognali za nim; wspinali się na brzeg, wyrzucając spod kopyt grudy ziemi. Gęsta chmura duszącego żółtego pyłu przesłoniła koryto.

Gniewne okrzyki dobiegły z ciernistych krzewów powyżej. Grupa brudnych mężczyzn wybiegła na otwarty teren.

Pędzili w wysokiej do kolan trawie, by wyprzedzić konnych. Jakiś człowiek z czarną brodą, biegnący bliżej i bardziej zdesperowany od pozostałych, skoczył do przodu, zagradzając uciekającym drogę. Wzniósł pordzewiały miecz. Mandorallen stratował go bez wahania. Czarnobrody wrzasnął, przetaczając się i koziołkując pod dudniącymi kopytami bojowego rumaka.

Dotarli do wzgórza nad korytem i ustawili się ciasno obok siebie.

- To wystarczy. - Silk rozejrzał się dookoła. - Chcę tylko dać tej zbieraninie dość miejsca, by pomyśleli o możliwych ofiarach. Stanowczo powinni myśleć o ofiarach.

Strzała pomknęła w ich stronę, ale Mandorallen niemal z pogardą odbił ją w locie tarczą.

- Stać! - krzyknął jeden z napastników: chudy, dziobaty Sendar z opatrunkiem na nodze, ubrany w brudną zieloną tunikę.

- Kto każe? - zapytał zuchwale Silk.

- Jestem Kroldor - odparł z godnością mężczyzna. - Kroldor rabuś. Pewnie o mnie słyszeliście.

- Nie przypominam sobie - stwierdził grzecznie Drasanin.

- Zostawcie złoto... i kobiety - rozkazał Kroldor. - A może puszczę was żywych.

- Jeśli ustąpisz z drogi, może my puścimy cię żywego.

- Mam pięćdziesięciu ludzi - zagroził Kroldor. - Nie mają nic do stracenia, tak jak ja.

- Masz dwudziestu - poprawił Silk. - Zbiegli poddani, tchórzliwi chłopi i drobni złodziejaszkowie. Moi ludzie to doświadczeni wojownicy. Co więcej, my mamy konie, a wy nie.

- Zostawcie złoto - nie ustępował samozwańczy rabuś.

- Dlaczego sam go nie weźmiesz?

- Naprzód! - warknął Kroldor.

Ruszył biegiem. Dwóch jego opryszków z pewnym wahaniem pobiegło za nim przez brunatną trawę, lecz reszta czekała, z lękiem obserwując Mandorallena, Baraka i Hettara. Po paru krokach Kroldor zorientował się, że jego ludzie nie biorą udziału w ataku. Zatrzymał się i odwrócił.

- Wy tchórze! - wrzasnął. - Jeśli się nie pospieszymy, przybiegną inni. Nie zostanie nam ani krztyna złota.

- Coś ci powiem, Kroldorze - odezwał się Silk. - Trochę się nam spieszy, a mamy więcej złota, niż możemy bez kłopotów przewieźć. - Odczepił od siodła worek żwiru i potrząsnął nim znacząco. - Masz. - Z lekceważeniem upuścił worek na ziemię. Potem zdjął następny i cisnął obok pierwszego. Na jego znak, pozostali także dorzucali swe sakwy do rosnącego stosu. - Popatrz, Kroldorze - mówił dalej. - Dziesięć worków dobrego żółtego złota. Możesz je mieć bez walki. Jeśli chcesz więcej, musisz zapłacić krwią.

Obszarpani zbóje zaczęli spoglądać po sobie i przesuwać się na boki. Chciwie patrzyli na stos worków w wysokiej trawie.

- Twoi ludzie zaczęli myśleć o śmiertelności, Kroldorze - stwierdził oschle Silk. - Jest tu dość złota, żeby uczynić ich bogaczami, a bogacze nie ryzykują bez potrzeby.

Kroldor spojrzał z wściekłością.

- Nie zapomnę ci tego - warknął.

- Jestem pewien - odparł Silk. - A teraz jedziemy. Proponuję, żebyś ustąpił z drogi.

Barak i Hettar zajęli pozycje po bokach Mandorallena i cała trójka wolnym krokiem ruszyła groźnie przed siebie.

Kroldor rabuś stał nieruchomo aż do ostatniej chwili. Wreszcie skoczył w bok i odbiegł, wykrzykując przekleństwa.

- Teraz! - rzucił Silk.

Wbili pięty w boki wierzchowców i pomknęli galopem. Za nimi bandyci stanęli kręgiem, po czym rzucili się biegiem do płóciennych worków. Niemal natychmiast wybuchło kilka nieprzyjemnych starć; trzej ludzie padli, zanim ktokolwiek zdążył zajrzeć do sakw. Przez długi czas jeźdźcy wyraźnie słyszeli wściekłe wrzaski.

Po kilku minutach szybkiej jazdy przystanęli w końcu. Barak zanosił się śmiechem.

- Biedny Kroldor - chichotał. - Jesteś złym człowiekiem, Silku.

- Przeprowadziłem studia nad podłymi cechami ludzkiej natury - odparł niewinnie Drasanin. - Na ogół potrafię znaleźć sposób, by mieć z nich korzyść dla siebie.

- Ludzie Kroldora będą mieli do niego pretensje - zauważył Hettar.

- Wiem. Ale takie ryzyko ponosi każdy przywódca.

- Mogą go nawet zabić.

- Mam taką nadzieję. Bardzo by mnie rozczarowali, gdyby tego nie zrobili.

Przez resztę dnia wędrowali w cieniu wzgórz. Na noc rozbili obóz w dobrze ukrytym, niewielkim wąwozie, gdzie blask ognia nie mógł zdradzić ich pozycji licznym w tej okolicy rabusiom. Rankiem wyruszyli wcześnie i już w południe dotarli do granicy gór. Jechali pomiędzy skalnymi zboczami, przez gęste lasy ciemnozielonych jodeł i świerków, gdzie powietrze było chłodne i aromatyczne. W dolinach trwało jeszcze lato, ale na większych wysokościach pojawiły się już pierwsze oznaki jesieni. Liście krzewów zmieniały barwę, widok przesłaniała leciutka mgiełka, a co rano szron pokrywał ziemię. Jednak pogoda była piękna i posuwali się w dobrym tempie.

Pewnego popołudnia, gdy już ponad tydzień wędrowali przez góry, od zachodu nadpłynął wał ciemnych chmur, niosący wilgoć i chłód. Garion odwiązał od siodła swój płaszcz i otulił się szczelnie. Drżał: dzień stawał się coraz zimniejszy.

Durnik uniósł głowę i wciągnął nosem powietrze. - Przed świtem spadnie śnieg - przepowiedział.

Garion także wyczuwał w powietrzu chłodny, wilgotny zapach śniegu. Pokiwał głową.

- Wiedziałem, że to zbyt piękne, by długo trwało - burknął niechętnie pan Wilk. Wzruszył ramionami. - Trudno - dodał. - Każdy z nas przeżył już kiedyś zimę. Gdy następnego ranka Garion wyjrzał z namiotu, gruba na cal warstwa śniegu okrywała ziemię między ciemnymi jodłami. Wielkie płatki bezgłośnie spływały w dół, przesłaniając wszystko, co było oddalone bardziej niż o pięćdziesiąt sążni. Dzień był szary i zimny. Konie, bardzo ciemne pod śniegowym puchem, przebierały kopytami i strzygły uszami, czując magiczne muśnięcia padających na nie płatków. Oddechy parowały w wilgotnym powietrzu. Ce’Nedra z radosnym piskiem wyskoczyła z namiotu, który dzieliła z ciocią Pol. Śnieg, uświadomił sobie Garion, w Tol Honeth był pewnie rzadkością. Drobniutka dziewczyna z dziecięcą radością biegała wśród płatków. Uśmiechał się z pobłażaniem do chwili, gdy dobrze wymierzona piguła trafiła go w głowę. Wtedy zaczął gonić dziewczynę i zasypywać ją śnieżkami; Ce’Nedra odskakiwała, chowała się za drzewa, śmiała się i piszczała. Dopadł ją w końcu, zdecydowany mocno natrzeć śniegiem. Dziewczyna spontanicznie zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała; zimny, mały nosek pocierał jego policzek, a rzęsy ciężkie były od śniegu. Nie zdawał sobie sprawy z oszukańczego podstępu, póki nie wrzuciła mu garści śniegu za kołnierz. A potem wyrwała się i odbiegła, zanosząc się śmiechem, gdy on usiłował wytrząsnąć śnieg spod tuniki, zanim stopnieje.

Jednak koło południa śnieg na ziemi zmienił się w błoto, a padające płatki zastąpiła jednostajna, nieprzyjemna mżawka. Wspinali się wąskim kanionem pod ociekającymi wodą sosnami, a wezbrany potok grzmiał obok po głazach. Wreszcie pan Wilk zarządził postój.

- Zbliżamy się do zachodniej granicy Cthol Murgos - oznajmił. - Pora już chyba, by podjąć pewne środki ostrożności.

- Pojadę przodem - zaproponował szybko Hettar.

- To nie jest najlepszy pomysł - odparł Wilk. - Kiedy spotykasz Murgów, zwykle tracisz rozsądek.

- Ja się tym zajmę - rzekł Silk. Naciągnął na głowę kaptur, ale woda i tak kapała z jego długiego, szpiczastego nosa. - Pojadę jakieś pół mili przed wami i będę miał oczy otwarte.

Starzec skinął głową.

- Gwizdnij, jeśli coś zauważysz.

- Dobrze.

Silk ruszył kłusem pod górę.

Po południu deszcz zaczął zamarzać, okrywając drzewa i głazy szarą warstwą lodu. Okrążyli sterczącą skałę i spotkali czekającego tam Silka. Strumień zmienił się w wąską stróżkę, a ściany kanionu rozstąpiły się, odsłaniając strome zbocze.

- Do zmroku została jeszcze godzina - oznajmił niski Drasanin. - Jak myślicie? Jedziemy dalej, czy może cofniemy się kawałek i rozbijemy obóz w wąwozie?

Pan Wilk zerknął na niebo, potem zbadał wzrokiem zbocze przed nimi. Porastały je karłowate drzewa, a trochę wyżej roślinność zanikała.

- Powinniśmy okrążyć szczyt i zejść po drugiej stronie. To tylko parę mil. Jedźmy.

Silk kiwnął głową i znowu wyjechał do przodu.

Ominęli skalny występ i spojrzeli w dół, w głęboką rozpadlinę oddzielającą ich od szczytu, który przekroczyli dwa dni wcześniej. Deszcz trochę zelżał i Garion wyraźnie widział drugi brzeg wąwozu. Był oddalony o nie więcej niż pół mili i chłopiec dostrzegł tam jakiś ruch.

- Co to jest? - Wyciągnął rękę. Wilk Strząsnął lód z brody.

- Tego się obawiałem - mruknął.

- Czego?

- To algroth.

Z dreszczem obrzydzenia Garion przypomniał sobie pokryte łuską małpy o kozich pyskach, które napadły na nich w Arendii.

- Czy nie powinniśmy uciekać? - zapytał.

- Nie przedostanie się tutaj - uspokoił go Wilk. - Rozpadlina ma przynajmniej milę głębokości. Ale to znaczy, że Grolimowie wypuścili swoje bestie. Będziemy musieli uważać.

Skinął ręką i wszyscy ruszyli dalej.

Garion przez cały czas słyszał szczekliwe nawoływania, zniekształcone i zagłuszane przez wiatr, dmuchający ciągle wzdłuż wąwozu. To algroth porozumiewał się z resztą stada. Wkrótce tuzin odrażających bestii biegło obok krawędzi, szczekając do siebie i dotrzymując kroku wędrowcom.

Okrążyli strome zbocze, kierując się w stronę płytkiego żlebu po drugiej stronie. Żleb prowadził od wąwozu. Po przejechaniu mili zatrzymali się na noc pod osłoną niskich świerków.

Następnego ranka było chłodniej i nadal pochmurnie, ale deszcz ustał. Zawrócili do ujścia żlebu i skręcili wzdłuż krawędzi wąwozu. Urwisko po przeciwnej stronie opadało niemal pionowo na tysiące stóp, aż do wąziutkiej z tej wysokości wstążki rzeki na dnie. Algrothy nadal im towarzyszyły, skowyczały i szczekały, spoglądając na ludzi ze straszliwą zachłannością. Były tam również inne zwierzęta, słabo widoczne między drzewami po drugiej stronie.

Jedno z nich, wielkie i kosmate, miało nawet niemal ludzkie ciało, ale głowa była głową bestii. Szybkonogie stado przegalopowało krawędzią, wstrząsając grzywami i ogonami.

- Patrzcie! - zawołała Ce’Nedra. - Dzikie konie!

- To nie są konie - oświadczył Hettar ponuro.

- Wyglądają jak konie.

- Może i wyglądają, ale nimi nie są.

- Hrulgin - rzucił krótko pan Wilk.

- Co to jest?

- Hrulga to czworonogie zwierzę, tak jak koń. Ale ma kły zamiast normalnych zębów i stopy z pazurami zamiast kopyt.

- Ale to znaczy... - Księżniczka szeroko otworzyła oczy.

- Tak. Są mięsożerne. Zadrżała.

- To okropne.

- Ten wąwóz zwęża się, Belgaracie - mruknął Barak. - Wolałbym raczej, żeby te stwory nie znalazły się po tej samej stronie co my.

- Nic nam nie grozi. O ile pamiętam, zwęża się do mniej więcej pięćdziesięciu sążni, a potem znowu rozszerza. Nie zdołają przejść.

- Mam nadzieję, że pamięć cię nie zawodzi.

Niebo nad ich głowami zakrywały poszarpane, pędzone wiatrem chmury. Sępy krążyły wysoko, a kruki przelatywały | od drzewa do drzewa, kracząc i wrzeszcząc na siebie. Ciocia Pol z wyraźną dezaprobatą obserwowała ptaki, ale milczała.

Jechali dalej. Wąwóz zwężał się coraz bardziej i wkrótce mogli już rozpoznać prymitywne twarze algrothów po drugiej stronie. Kiedy hrulgin, potrząsając grzywami, otworzyły pyski, by zarżeć, wyraźnie było widać ich długie, ostre zęby.

Nagle, w najwęższym punkcie, po przeciwnej stronie wąwozu, stanęła grupa Murgów w kolczugach. Konie były spienione od ciężkiej jazdy, a ludzie wychudzeni i zmęczeni. Zatrzymali się i czekali, aż Garion z przyjaciółmi znajdą się naprzeciw. Na samej krawędzi, spoglądając ponad otchłanią, stał Brill.

- Co cię zatrzymało?! - zawołał Silk uprzejmie, choć w jego głosie dźwięczał twardy ton. - Myśleliśmy już, że się zgubiłeś.

- Mało prawdopodobne, Kheldarze - odparł Brill. - Jak się przedostaliście na tamtą stronę?

- Musisz zawrócić! To jakieś cztery dni jazdy! - krzyknął Silk. - Jeśli będziecie patrzeć uważnie, znajdziecie żleb, który prowadzi tutaj. Poszukiwania nie powinny zająć wam więcej niż dwa dni.

Jeden z Murgów odpiął od siodła za lewą nogą krótki łuk, założył strzałę i wymierzył w Silka. Napiął cięciwę i uwolnił ją. Silk obserwował spokojnie, jak strzała spada do wąwozu, wolno na pozór wirując po długiej spirali.

- Ładny strzał - pochwalił.

- Nie bądź durniem - warknął Brill do Murga z łukiem. Znowu spojrzał na Silka. - Wiele o tobie słyszałem, Kheldarze - oświadczył.

- Człowiek zyskuje z czasem niejaką reputację - odparł skromnie Drasanin.

- Któregoś dnia muszę sprawdzić, czy jesteś tak dobry, jak mówią.

- Ten szczególny rodzaj ciekawości może być pierwszym objawem śmiertelnej choroby.

- Przynajmniej dla jednego z nas.

- Nie mogę się doczekać następnego spotkania - zapewnił Silk. - Wierzę, mój drogi, że nam wybaczysz... rozumiesz, pilne sprawy.

- Oglądaj się za siebie, Kheldarze - zagroził Brill. - Pewnego dnia ja tam będę.

- Zawsze się oglądam, Kordochu. Więc nie bądź zdziwiony, gdy będę cię oczekiwał. Przyjemnie się z tobą rozmawia. Musimy znowu się spotkać... niedługo.

Murgo z łukiem wypuścił kolejną strzałę. Podążyła za pierwszą w głąb wąwozu.

Silk zaśmiał się i wraz z innymi odjechał z brzegu przepaści.

- Przemiły człowiek - orzekł. Spojrzał na zasnute chmurami, szare niebo. - I jaki piękny dzień.

Po południu chmury zgęstniały i poczerniały. Wiatr przybierał na sile i zawodził wśród drzew. Pan Wilk prowadził wciąż na północny wschód, coraz dalej od wąwozu, który oddzielał ich od Brilla i Murgów.

Rozbili obóz w zasłanej głazami kotlince, tuż poniżej linii drzew. Ciocia Pol przygotowała gęsty gulasz; zgasili ogień, gdy tylko skończyli jedzenie.

- Nie ma sensu palić im latarni - stwierdził Wilk.

- Przecież nie mogą pokonać wąwozu - zdziwił się Durnik.

- Lepiej nie ryzykować.

Starzec oddzielił się od ostatnich tlących głowni i spojrzał w ciemność. Garion poszedł za nim.

- Daleko jeszcze do Doliny, dziadku? - zapytał.

- Jakieś dwieście mil. W górach nie możemy jechać zbyt szybko.

- Pogoda się pogarsza.

- Zauważyłem.

- Co będzie, jeśli nadciągnie prawdziwa burza śnieżna?

- Ukryjemy się i przeczekamy.

- A jeśli...

- Garionie, wiem, że to zrozumiałe, ale czasem mówisz zupełnie jak twoja ciotka. Powtarzała „a jeśli”, odkąd skończyła siedemnaście lat. Przez ten czas bardzo mnie to zmęczyło.

- Przepraszam.

- Nie przepraszaj. Po prostu nie rób tego więcej. Wśród nieprzeniknionych ciemności nad ich głowami rozległ się nagle głośny łopot ogromnych skrzydeł.

- Co to było? - spytał zdziwiony Garion.

- Nie ruszaj się! - Wilk spoglądał w górę. Skrzydła uderzyły raz jeszcze. - To smutne.

- Co?

- Myślałem, że ta biedna stara bestia nie żyje już od wieków. Dlaczego nie zostawią jej w spokoju?

- Co to jest?

- Nie ma nazwy. Jest wielka, głupia i brzydka. Bogowie stworzyli ich tylko trzy, a dwa samce pozabijały się nawzajem podczas pierwszego okresu godowego. Była samotna, odkąd sięgam pamięcią.

- Jest chyba olbrzymia. - Garion nasłuchiwał uderzeń wielkich skrzydeł i wpatrywał się w ciemność. - Jak wygląda?

- Wielka jak dom i naprawdę wolałbyś jej nie oglądać.

- Jest niebezpieczna?

- Bardzo niebezpieczna, ale nocą nie widzi za dobrze. - Wilk westchnął. - Grolimowie musieli wypędzić ją z jaskini i puścić w pogoń za nami. Czasami posuwają się za daleko.

- Powinniśmy uprzedzić pozostałych?

- Martwiliby się tylko. Bywa, że lepiej nic nie mówić.

Wielkie skrzydła załopotały znowu. Z ciemności zabrzmiał przeciągły, rozpaczliwy krzyk, wołanie tak pełne bólu i samotności, że w Garionie wezbrało nagle uczucie głębokiej litości.

Wilk westchnął znowu.

- Nic nie możemy zrobić - stwierdził. - Wracajmy do namiotów.


Rozdział VIII



Przez następne dwa dni utrzymywała się kapryśna i nieprzyjemna pogoda. Podążali długim, łagodnym zboczem ku szczytom. Drzewa były rzadsze i niższe, aż wreszcie zniknęły zupełnie. Zbocze przeszło w stromy stok, pokryty chwiejnymi głazami, wśród których hulał wicher. Pan Wilk przystanął, by zorientować się w okolicy.

- Tędy - rzekł po chwili, wskazując kierunek. Zobaczyli przełęcz pomiędzy dwoma szczytami, a za nią szarpane wiatrem chmury. Ruszyli w górę, szczelnie owinięci w płaszcze.

Hettar wyjechał do przodu. Niespokojnie marszczył czoło.

- Ciężarna klacz ma kłopoty - poinformował Wilka. - Myślę, że jej czas nadchodzi.

Ciocia Pol ruszyła bez słowa, by obejrzeć zwierzę. Wróciła zasępiona.

- Ma jeszcze najwyżej parę godzin, ojcze - oznajmiła. Starzec rozejrzał się.

- Po tej stronie nie ma się gdzie schronić.

- Może za przełęczą - wtrącił Barak. Wicher rozwiewał mu brodę.

Wilk pokręcił głową.

- Obawiam się, że tam wygląda tak samo jak tutaj. Musimy się pospieszyć. Nie chciałbym spędzać nocy tak wysoko.

Kiedy wspięli się wyżej, uderzyły fale marznącego deszczu, a wiatr dął jeszcze mocniej i wył miedzy skałami. Pokonali zbocze, a kiedy znaleźli się na przełęczy, poczuli pełną moc wichury, pędzącej przed sobą strugi ulewy.

- Po tej stronie jest jeszcze gorzej, Belgaracie - zawołał Barak, przekrzykując szum wichru. - Jak daleko do drzew?

- Mile - odparł Wilk, usiłując utrzymać rozwiany płaszcz.

- Klacz nigdy tam nie dojdzie - oświadczył Hettar. - Musimy znaleźć jakąś osłonę.

- Tu nie ma żadnej - stwierdził Wilk. - Dopiero kiedy osiągniemy linię drzew. Tutaj są tylko nagie skały i lód.

Nie wiedząc, dlaczego - nie wiedząc nawet, że coś mówi - Garion wykrzyczał:

- A co z jaskinią?

Wilk spojrzał na niego surowo. - Jaką jaskinią? Gdzie?

- Tą na zboczu. To niedaleko. - Garion wiedział, że jest tam jaskinia, choć nie miał pojęcia skąd. - Jesteś pewien? - Oczywiście. W tamtą stronę.

Zawrócił i ruszył w górę, ku wysokiemu, ostremu szczytowi po lewej stronie przełęczy. Wiatr spychał ich w dół, a deszcz niemal oślepiał, lecz Garion bez wahania wskazywał drogę. Z jakichś powodów każdy głaz wydawał mu się doskonale znany, choć nie potrafiłby wytłumaczyć dlaczego. Jechał z taką szybkością, by utrzymać się na czele kolumny. Wiedział, że będą pytać, a on nie potrafiłby odpowiedzieć.

Okrążyli skalny występ i wjechali na szeroką półkę. Zakręcała wzdłuż stoku i niknęła w gęstym deszczu.

- Dokądże nas prowadzisz, młodzieńcze? - zawołał Mandorallen.

- Już niedaleko - odkrzyknął Garion przez ramię.

Półka zwężała się, biegnąc wzdłuż ściany granitu. W miejscu, gdzie skręcała obok sterczącego gzymsu, była już wąska jak dróżka dla pieszych. Garion zeskoczył z siodła i poprowadził wierzchowca za sobą. Tuż za kamiennym występem wiatr dmuchnął mu prosto w twarz; musiał osłonić oczy ramieniem, by cokolwiek widzieć. Nie zauważył wrót, póki nie znalazły się prawie w zasięgu ręki.

Wrota w skale były wykute z żelaza, czarnego i zniszczonego przez czas i rdzę. Były szersze niż brama na farmie Faldora, a ich górny brzeg ginął w strugach deszczu.

Idący tuż za Garionem Barak wyciągnął rękę i dotknął żelaznej płyty. Potem uderzył w nią pięścią. Odpowiedziało mu głuche echo.

- Rzeczywiście, jaskinia - rzucił przez ramię do pozostałych. - Bałem się, że wiatr wywiał chłopakowi rozum.

- Jak wejdziemy do środka? - krzyknął Hettar. Wicher porywał jego słowa.

- Drzwi są mocne jak sama góra - odparł Barak, raz jeszcze uderzając w nie pięścią.

- Musimy się schować przed wiatrem - oświadczyła ciocia Pol, opiekuńczo obejmując ramieniem Ce’Nedrę.

- I co, Garionie? - spytał pan Wilk.

- To łatwe - zapewnił chłopiec. - Muszę tylko znaleźć właściwe miejsce.

Przesunął palcami po lodowatym żelazie, nie wiedząc, czego właściwie szuka. Znalazł punkt, który wydawał się nieco inny.

- To tutaj.

Przyłożył prawą dłoń i pchnął lekko. Wrota drgnęły z przeraźliwym zgrzytem. Szczelina, poprzednio niewidoczna, pojawiła się nagle niczym ciecie brzytwą pośrodku metalowej powierzchni. Wiatr porywał opadające płatki rdzy.

Garion poczuł niezwykłe ciepło w srebrzystym znamieniu na dłoni, które stykało się z wrotami. Zaciekawiony, przestał popychać drzwi, ale sunęły dalej i otwierały się, jakby reagując na obecność znaku. Poruszały się, choć nawet ich nie dotykał. Zacisnął palce i wrota znieruchomiały.

Otworzył dłoń. Zgrzytając o skałę, otworzyły się jeszcze szerzej.

- Nie baw się, skarbie - powiedziała ciocia Pol. - Po prostu otwórz.

W grocie za wrotami panowała ciemność, ale powietrze nie pachniało stęchlizną, jak powinno. Weszli ostrożnie, badając stopami grunt.

- Chwileczkę - rzucił Durnik dziwnie ściszonym głosem. Słyszeli, jak rozpina juki, potem krzemień szczęknął o żelazo. Strzeliły iskry i zajaśniał słaby blask, gdy kowal dmuchnął w hubkę. Zajęła się ogniem, a Durnik odpalił wyjętą z juków pochodnię. Zamigotała, ale po chwili zapłonęła jasno. Durnik uniósł ją wysoko i wszyscy rozejrzeli się ciekawie.

Natychmiast stało się jasne, że nie jest to naturalna jaskinia. Ściany i podłoga były idealnie gładkie, jak wypolerowane, a płomień pochodni odbijał się od lśniących powierzchni. Komora była doskonale okrągła, średnicy około stu stóp. Ściany zakrzywiały się do wnętrza i wysoki strop też wydawał się kulisty. Dokładnie na środku stał okrągły kamienny stół średnicy dwudziestu stóp, z blatem powyżej głowy Baraka. Otaczała go kamienna ława. W ścianie naprzeciw drzwi znajdował się łukowo sklepiony kominek. W jaskini panował chłód, ale nie to gryzące zimno, jakie powinno docierać z zewnątrz.

- Mogę wprowadzić tu konie? - spytał niegłośno Hettar.

Pan Wilk skinął głową. Minę miał zdziwioną, a w oczach zadumę.

Końskie kopyta zastukały głośno na gładkiej kamiennej podłodze; zwierzęta rozglądały się, szeroko otwierając oczy i strzygąc nerwowo uszami.

- Tutaj jest drewno! - zawołał Durnik, który zajrzał już do kominka. - Mam rozpalić ogień?

Wilk podniósł głowę.

- Co? A tak, rozpalaj.

Durnik wsunął do paleniska pochodnię i drwa zajęły się od razu. Ogień zapłonął bardzo szybko, a płomienie wydawały się niezwykle jaskrawe.

Ce’Nedra jęknęła.

- Ściany! Spójrzcie na ściany!

Blask ognia załamywał się jakoś w krystalicznej strukturze skały. Cała kopuła lśniła miriadami zmiennych kolorów, wypełniających jaskinię ciepłym, wielobarwnym światłem.

Hettar badał obwód komory i właśnie zaglądał w kolejny hakowy otwór.

- Źródło - obwieścił. - To dobre miejsce, żeby przeczekać burzę.

Durnik zgasił pochodnię i zdjął płaszcz. Jaskinia rozgrzała się niemal natychmiast, gdy tylko rozpalili ogień. Spojrzał na pana Wilka.

- Wiesz, co to za miejsce, prawda? - zapytał.

- Nikt z nas nie potrafił go odszukać - odparł wciąż zadumany starzec. - Nie byliśmy nawet pewni, czy jeszcze istnieje.

- Cóż to za niezwykła jaskinia, Belgaracie? - odezwał się Mandorallen.

Pan Wilk nabrał tchu.

- Kiedy Bogowie tworzyli świat, musieli spotykać się od czasu do czasu, by omówić to, czego każdy z nich dokonał i co zamierza. Wszystko bowiem musiało do siebie pasować i działać w harmonii: góry, wiatry, pory roku i tak dalej. - Rozejrzał się. - Właśnie tutaj się spotykali. Silk, marszcząc nos z ciekawości, wdrapał się na ławę i spojrzał na blat wielkiego stołu.

- Tutaj stoją misy! - zawołał. - Jest ich siedem... i siedem kubków. W misach są chyba jakieś owoce.

Zaczął wyciągać rękę.

- Silku! - zawołał ostro pan Wilk. - Niczego nie dotykaj. Dłoń Silka zamarła. Ze zdziwieniem obejrzał się przez ramię.

- Lepiej zejdź na dół - rzekł z powagą pan Wilk.

- Drzwi! - krzyknęła Ce’Nedra.

Odwrócili się szybko. Zdążyli zobaczyć, jak wielkie wrota zamykają się wolno. Barak zaklął i skoczył do nich, ale spóźnił się o sekundę. Z głuchym hukiem zatrzasnęły się na moment przed tym, nim ich dosięgnął. Potężny Cherek odwrócił się niepewnie.

- Nic się nie stało, Baraku - uspokoił go Garion. - Potrafię je znowu otworzyć.

Wilk przyjrzał mu się z uwagą.

- Skąd wiedziałeś o jaskini? - zapytał.

- Nie wiem... - wyjąkał bezradnie Garion. - Po prostu wiedziałem. Mam wrażenie, że już wczoraj czułem, jak się do niej zbliżamy.

- Czy ma to jakiś związek z głosem, który przemówił do Mary?

- Raczej nie. Jego chyba nie ma tutaj w tej chwili, a moja wiedza o jaskini była jakby inna. Myślę, ż pochodziła ode mnie, nie od niego, ale nie mam pojęcia skąd dokładnie. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że zawsze znałem to miejsce... tylko nie myślałem o nim, póki nie zaczęliśmy się do niego zbliżać. Strasznie trudno jest to wytłumaczyć.

Ciocia Pol i pan Wilk spojrzeli na siebie znacząco. Wilk chciał chyba zadać następne pytanie, ale właśnie w tej chwili z drugiego końca jaskini rozległ się głośny jęk.

- Niech ktoś mi pomoże! - zawołał Hettar. Jedno ze zwierząt, z nabrzmiałymi bokami, dyszało ciężko i chwiało się na nogach, jakby za chwilę miały się pod nim ugiąć. Hettar stanął obok i próbował je podtrzymać. - Zaraz będzie się źrebić - oznajmił.

Wszyscy podbiegli do rodzącej klaczy. Ciocia Pol od razu objęła dowództwo i sprawnie wydawała polecenia. Ułożyli klacz na ziemi, a Durnik i Hettar zaczęli jej pomagać. Tymczasem ciocia Pol nabrała do garnka wody i ostrożnie ustawiła go na ogniu.

- Potrzebuję miejsca - oświadczyła znacząco, otwierając torbę z ziołami.

- Może wszyscy sobie stąd pójdziemy? - zaproponował Barak, niespokojnie zerkając na dyszące zwierzę.

- Świetny pomysł. Ce’Nedro, ty zostań. Będziesz mi potrzebna.

Garion, Barak i Mandorallen odeszli na kilka sążni i siedli, oparci o jaśniejącą ścianę. Silk z panem Wilkiem ruszyli badać jaskinię. Obserwując Durnika i Hettara z klaczą, ciocię Pol i Ce’Nedrę przy ogniu, Garion poczuł się dziwnie oddzielony od towarzyszy. Jaskinia przyciągała go, nie miał co do tego wątpliwości; nawet teraz oddziaływała na niego z przedziwną mocą. Chociaż stan klaczy był groźny, nie potrafił się na nim skoncentrować.

Był dziwnie pewien, że odnalezienie jaskini to tylko pierwsza część tego, co się zdarzy. Musi zrobić jeszcze coś, a ta izolacja miała go jakoś do tego przygotować.

- Niełatwo mi to wyznać - mówił ze smutkiem Mandorallen. Garion zerknął na niego. - Jednakże wobec desperackiej natury wyprawy naszej muszę otwarcie wyznać me niedostatki. Zdarzyć się bowiem może, iż skaza ma w godzinie największej potrzeby sprawi, że zawrócę i niczym tchórz ucieknę, pozostawiając życia wasze w śmiertelnym niebezpieczeństwie. - Za bardzo się przejmujesz - stwierdził Barak.

- Nie, panie. Nalegam, byś sprawę tę rozważył dokładnie i zdecydował, czy nadaję się, aby kontynuować nasze przedsięwzięcie.

Zaczął wstawać, zgrzytając zbroją.

- Dokąd idziesz? - zdziwił się Barak.

- Zamierzałem oddalić się na stronę, byście swobodnie O tej sprawie dyskutować mogli.

- Och, Mandorallenie, siadaj - mruknął zirytowany Barak. - Nie powiem za twymi plecami nic, czego nie powiedziałbym ci w oczy.

Klacz, leżąca przy ogniu z głową na kolanach Hettara, zarżała boleśnie.

- Czy to lekarstwo jest już gotowe, Polgaro? - zapytał niespokojnie Algar.

- Niezupełnie - odparła.

Ce’Nedra starannie kruszyła łyżeczką jakieś suszone liście w kubku.

- Rozetrzyj je drobniej, kochanie - poleciła ciocia Pol. Durnik stał nad klaczą w rozkroku i dotykał dłońmi jej rozdętego brzucha.

- Chyba będziemy musieli obrócić źrebaka - oświadczył. - Boję się, że próbuje wyjść nie tym końcem.

- Nie zaczynaj, dopóki to nie podziała - rzuciła ciocia Pol, wolno przesypując szary proszek z glinianego dzbanuszka do bulgoczącego garnka. Wzięła od Ce’Nedry kubek z liśćmi i wsypała je również, mieszając przez cały czas.

- Myślę, lordzie Baraku - nie ustępował Mandorallen - iż nie w pełni doceniłeś wagę tego, co ci wyznałem.

- Słyszałem cię dobrze. Mówisz, że raz się bałeś. Nie ma powodu do zmartwienia. Od czasu do czasu zdarza się to każdemu.

- Nie potrafię z tym żyć. Trwam w ciągłym lęku, nie wiedząc, kiedy powróci owo uczucie i odbierze mi męstwo.

Durnik podniósł głowę.

- Boisz się strachu? - zapytał z wyraźnym zdziwieniem.

- Zaiste nie wiesz, przyjacielu, jakie to uczucie - odpowiedział Mandorallen.

- Coś ściska ci żołądek - stwierdził Durnik. - W ustach ci zasycha, a serce sprawia wrażenie, jakby ktoś zacisnął na nim palce?

Mandorallen zamrugał.

- Zdarzyło mi się to już tyle razy, że dokładnie wiem, jak wygląda.

- Ty? Tyś jest wszakże jednym z najmężniejszych ludzi, jakich poznałem.

Durnik uśmiechnął się drwiąco.

- Jestem zwyczajnym człowiekiem, Mandorallenie - powiedział. - A zwyczajni ludzie cały czas żyją w strachu. Nie wiedziałeś o tym? Boimy się pogody, boimy się władzy, boimy się nocy i potworów, które czają się w mroku. Boimy się starości i śmierci. Niektórzy boją się nawet życia. Zwyczajni ludzie czują strach w prawie każdej minucie swego istnienia.

- Jak możecie to znieść?

- A mamy jakiś wybór? Lęk jest częścią życia, Mandorallenie, a to jedyne życie, jakie nam dano. Przyzwyczaisz się do niego. Gdy każdego ranka przywdziewasz go jak starą tunikę, przestajesz go zauważać. Czasem pomaga śmiech... trochę.

- Śmiech?

- Pokazuje strachowi, że wiesz o nim, ale masz zamiar nie przejmować się i mimo wszystko robić swoje. - Durnik spojrzał na swoje dłonie, ostrożnie uciskające brzuch klaczy. - Niektórzy przeklinają, wyzywają i wrzeszczą - podjął po chwili. - To działa tak samo, jak sądzę. Każdy człowiek znajduje własny sposób na strach. Osobiście wolę śmiech. Wydaje się jakoś bardziej odpowiedni.

Mandorallen zamyślił się głęboko nad słowami Durnika.

- Rozważę to - oświadczył. - Być to może, dobry przyjacielu, że więcej niż życie jestem ci winien za te instrukcje rozsądku pełne.

Klacz jęknęła znowu, głośno i rozdzierająco. Durnik wyprostował się i zaczął podwijać rękawy.

- Trzeba obrócić źrebaka, pani Pol - oznajmił stanowczo. - I to szybko. Inaczej stracimy i jego, i klacz.

- Najpierw podam jej trochę tego - odparła, studząc garnek zimną wodą. - Przytrzymaj jej głowę - poleciła Hettarowi, który mocno objął ramieniem łeb rodzącej klaczy. - Garionie - dodała ciocia Pol, łyżką wlewając lekarstwo pomiędzy zęby zwierzęcia. - Może poszlibyście z Ce’Nedrą do dziadka i Silka?

- Obracałeś kiedy źrebaka, Durniku? - spytał nerwowo Hettar.

- Źrebaka nie, ale cielęta wiele razy. Koń nie różni się specjalnie od krowy.

Barak powstał gwałtownie. Jego twarz nabrała lekko zielonkawego odcienia.

- Pójdę z Garionem i księżniczką - burknął. - Nie wyobrażam sobie, żebym się tu na coś przydał.

- I ja się przyłączę - oznajmił Mandorallen. On również zbladł wyraźnie. - Najlepiej będzie, tak uważam, zostawić przyjaciołom naszym dość miejsca na ich położnicze działania.

Ciocia Pol spojrzała na dwóch wojowników z lekkim uśmieszkiem. Milczała jednak.

Garion i pozostali oddalili się dość szybkim krokiem.

Silk z panem Wilkiem stali za ogromnym kamiennym stołem i zaglądali do kolejnego okrągłego otworu w migoczącej ścianie.

- Nigdy jeszcze nie widziałem takich owoców - mówił niski mężczyzna.

- Byłbym zdziwiony, gdybyś widział - odpowiedział pan Wilk.

- Wyglądają świeżo, jak dopiero zerwane. - Dłoń Silka odruchowo sięgnęła po kuszący owoc.

- Nie próbowałbym na twoim miejscu - ostrzegł Wilk.

- Zastanawiam się, jak smakują.

- Zastanawianie ci nie szkodzi. Smakowanie tak.

- Nie cierpię niezaspokojonej ciekawości.

- Jakoś przeżyjesz. - Wilk obejrzał się na nowo przybyłych. - Co z klaczą?

- Durnik mówi, że trzeba obrócić źrebaka - wyjaśnił Barak. - Pomyśleliśmy, że lepiej im nie przeszkadzać.

Wilk skinął głową.

- Silku! - rzucił ostro, nie odwracając głowy.

- Przepraszam. - Silk cofnął rękę.

- Może byś stamtąd odszedł? Narobisz sobie tylko kłopotów.

Drasanin wzruszył ramionami.

- Cały czas się tym zajmuję.

- Nie dyskutuj - rzekł stanowczo Wilk. - Nie mogę stale cię pilnować.

Wsunął palce pod brudny, trochę już wystrzępiony bandaż i podrapał się energicznie.

- Mam już dość - oznajmił. - Garionie, zdejmij to ze mnie.

Wyciągnął rękę. Garion cofnął się.

- Nie ja - odmówił. - Przecież wiesz, co powie ciocia Pol, jeśli zrobię to bez jej pozwolenia.

- Nie bądź dzieckiem. Silku, ty to zdejmij.

- Najpierw każesz mi unikać kłopotów, a potem sugerujesz, żebym się naraził Polgarze? Jesteś niekonsekwentny, Belgaracie.

- Dajcie spokój - przerwała mu Ce’Nedra. Chwyciła starca za rękę i drobnymi paluszkami zaczęła rozwiązywać splątany węzeł. - Proszę tylko nie zapominać, że to pański pomysł. Garionie, daj mi swój nóż.

Chłopiec niezbyt chętnie wręczył jej sztylet. Księżniczka rozcięła i odwinęła bandaż. Łupki ze stukiem upadły na podłogę.

- Dobre z ciebie dziecko - rozpromienił się pan Wilk i z wyraźną ulgą zaczął drapać się po ręce.

- Proszę pamiętać, że jest mi pan winien przysługę - powiedziała.

- Tolnedranka - zauważył Silk. - To widać. Mniej więcej po godzinie ciocia Pol wyminęła stół i podeszła do nich. Twarz miała zasmuconą.

- Jak klacz? - spytała szybko Ce’Nedra.

- Bardzo słaba, ale myślę, że wyjdzie z tego.

- A mały konik? Ciocia Pol westchnęła.

- Spóźniliśmy się. Próbowaliśmy wszystkiego, ale zwyczajnie nie potrafimy go zmusić, żeby zaczął oddychać.

Ce’Nedra wstrzymała oddech i zbladła nagle śmiertelnie.

- Chyba nie zrezygnujecie? - Powiedziała to tonem niemal oskarżycielskim.

- Nic więcej nie możemy zrobić, kochanie. Za długo to trwało. Nie miał już siły.

Ce’Nedra patrzyła na nią z niedowierzaniem.

- Zrób coś - zażądała. - Jesteś czarodziejką. Zrób coś!

- Przykro mi, Ce’Nedro, ale to przekracza nasze możliwości. Za tę barierę nie potrafimy sięgnąć.

Mała księżniczka jęknęła i rozpłakała się gorzko. Ciocia Pol objęła ją i pocieszająco przytuliła do siebie.

Lecz Garion już szedł. Z absolutną jasnością wiedział, czego oczekiwała od niego jaskinia. Zareagował bez namysłu. Nie biegł, nawet się nie spieszył. Spokojnie wyminął stół i ruszył w stronę kominka.

Hettar siedział na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i trzymał na kolanach nieruchomego źrebaka. Ze smutkiem pochylił głowę, a jego kosmyk włosów opadał na podłużny, lśniący pyszczek zwierzęcia.

- Daj mi go, Hettarze - poprosił chłopiec.

- Garionie! Nie! - usłyszał za sobą niespokojny głos cioci Pol.

Hettar podniósł głowę. Jego jastrzębia twarz wyrażała głęboki smutek.

- Pozwól mi go wziąć, Hettarze - powtórzył Garion spokojnie.

Algar bez słowa podniósł drobne, bezwładne ciało, wciąż jeszcze mokre i połyskujące w blasku ognia. Podał je chłopcu. Garion przyklęknął i ułożył źrebaka na ziemi, tuż przed kominkiem. Dotknął palcami maleńkiej piersi i nacisnął delikatnie.

- Oddychaj - szepnął.

- Próbowaliśmy tego, Garionie - rzekł smutnie Hettar. - Wszystkiego próbowaliśmy.

Garion zaczął koncentrować swą moc.

- Nie rób tego, Garionie! - zawołała stanowczo ciocia Pol. - To niemożliwe, a próbując tylko sobie zaszkodzisz.

Garion nie słuchał. Jaskinia przemawiała do niego zbyt głośno, by słyszał coś poza tym. Wszystkie myśli skupił na wilgotnym ciele źrebaka. Potem wyciągnął prawą rękę i ułożył dłoń na gładkim, kasztanowym barku. Miał wrażenie, że widzi przed sobą ślepy mur - czarny i wyższy niż cokolwiek innego na świecie, nieprzebity i cichy ponad ludzkie rozumienie. Pchnął na próbę, ale mur nawet nie drgnął. Garion nabrał tchu i rzucił się do ataku.

- Żyj - powiedział.

- Przestań, Garionie!

- Żyj - powtórzył, wytężając wszystkie siły w starciu z czernią.

- Już za późno, Pol - usłyszał głos pana Wilka. - Za bardzo się zaangażował.

- Żyj - powiedział jeszcze raz.

Poczuł, jak wylewa się z niego fala tak potężna, że pozostawiła go zupełnie bez sił. Jaśniejące ściany zamigotały i nagle zadrżały, jakby ktoś uderzył w dzwon ukryty głęboko w sercu góry. Dźwięk wibrował, wypełniając całą komorę rezonującym brzmieniem. Światło w ścianach rozbłysło oślepiająco i w jaskini zapanowała jasność dnia.

Ciało pod dłonią chłopca zadrżało i źrebak wciągnął do płuc pierwszy niepewny oddech. Garion słyszał zdumione westchnienia przyjaciół, gdy poruszyły się cienkie, patykowate nóżki. Źrebak raz jeszcze nabrał powietrza i otworzył oczy.

- Cud - oznajmił zduszonym głosem Mandorallen.

- Może nawet coś więcej - odparł pan Wilk. Wpatrywał się badawczo w twarz Gariona.

Źrebak szarpnął się, niepewnie kołysząc głową na słabej jeszcze szyi. Instynktownie obejrzał się na matkę i podszedł do niej, szukając pokarmu. Nim dotknął go Garion, sierść konika miała jednolity, głęboki brązowy kolor. Teraz znaczyła ją na barku biała, jaskrawa łatka, dokładnie taka duża, jak znamię na dłoni chłopca.

Garion powstał chwiejnie i potykając się minął przyjaciół. Stanął przy lodowatym źródle tryskającym w ściennej niszy i ochlapał wodą twarz i szyję. Potem przyklęknął; przez długą chwilę dyszał ciężko i dygotał. Nagle poczuł, że ktoś ostrożnie, nieśmiało dotyka jego łokcia. Obejrzał się. Mocniejszy już nieco źrebak stał obok i spoglądał na niego z uwielbieniem w błyszczących oczach.


Rozdział IX



Burza ustała następnego ranka. Wicher ucichł, ale jeszcze przez dzień zostali w jaskini, by klacz wróciła do zdrowia, a nowo narodzony źrebak nabrał sił. Dla Gariona uwielbienie małego zwierzaka było nieco krępujące. Miał wrażenie, że dokądkolwiek pójdzie, wszędzie śledzą go te łagodne oczy. Źrebak bez przerwy trącał go pyskiem. Inne konie także spoglądały na chłopca z rodzajem niemego szacunku. Wszystko to budziło zakłopotanie.

Rankiem, gdy zbierali się do drogi, starannie usunęli z jaskini wszelkie ślady swego pobytu. Sprzątanie odbyło się spontanicznie, nie wynikało z niczyjej sugestii czy wspólnej decyzji. Bez żadnych komentarzy wszyscy zabrali się do pracy.

- Ogień ciągle się pali - burczał Durnik, zaglądając zza wrót do wnętrza jasnej kopuły.

- Sam zgaśnie, kiedy wyjdziemy - uspokoił go Wilk. - Zresztą i tak nie mógłbyś go zgasić, choćbyś nie wiem jak próbował.

Durnik ponuro kiwnął głową.

- Chyba masz słuszność - zgodził się.

- Zamknij drzwi, Garionie - poleciła ciocia Pol, kiedy wyprowadzili konie na skalną półkę.

Trochę zakłopotany, Garion pociągnął za krawędź wrót. Wprawdzie Barak, mimo swej siły, nie potrafił ich poruszyć, lecz pod dotknięciem chłopca przesunęły się bez oporu. Wystarczyło jedno lekkie szarpnięcie. Dwa brzegi zetknęły się z potężnym, głuchym hukiem, pozostawiając tylko ledwie widoczną szczelinę.

Pan Wilk przyłożył dłoń do poczerniałego żelaza, wpatrzony w pustkę. Potem westchnął cicho, zawrócił i poprowadził ich drogą, którą tu przybyli.

Kiedy tylko minęli skalny występ, dosiedli wierzchowców i ruszyli w dół, pomiędzy głazami i łatami brudnego lodu, do pierwszych niskich krzewów i karłowatych drzew o kilka mil poniżej przełęczy. Wiatr nadal dmuchał mocno, jednak niebo było błękitne i pędziło po nim kilka białych obłoków. Wydawały się dziwnie bliskie.

Garion podjechał do pana Wilka i ruszył dalej obok niego. Myśli krążyły chaotycznie... rozpaczliwie potrzebował rady i wyjaśnienia, co właściwie zdarzyło się w jaskini.

- Dziadku... - zaczął.

- Tak, Garionie? - Starzec ocknął się z drzemki.

- Dlaczego ciocia Pol chciała mnie powstrzymać? Wiesz, z tym źrebakiem.

- Bo to było niebezpieczne. Bardzo niebezpieczne.

- Ale dlaczego?

- Kiedy próbujesz zrobić coś, co jest niemożliwe, możesz w to włożyć zbyt wiele energii. A jeśli nie zrezygnujesz, może się to okazać śmiertelne.

- Śmiertelne? Wilk przytaknął.

- Wyczerpiesz się całkowicie i nie zostanie ci nawet dość siły, by utrzymać w ruchu własne serce.

- Nie wiedziałem... - Garion był wstrząśnięty.

Wilk schylił się, przejeżdżając pod niskim konarem.

- Najwyraźniej nie.

- Przecież ciągle powtarzasz, że nic nie jest niemożliwe.

- W granicach rozsądku, Garionie. W granicach rozsądku.

Przez kilka minut jechali w milczeniu. Gęsty mech pod drzewami tłumił stukot kopyt.

- Może powinienem nauczyć się o tym czegoś więcej - oświadczył wreszcie Garion.

- Bardzo dobry pomysł. Co chciałbyś wiedzieć?

- Chyba wszystko.

Pan Wilk parsknął śmiechem.

- Obawiam się, że to potrwałoby bardzo długo. Gariona ogarnęło rozczarowanie.

- To aż takie skomplikowane?

- Nie. Właściwie nawet całkiem proste, ale proste rzeczy zawsze najtrudniej wytłumaczyć.

- Przecież to nie ma sensu - odparł Garion, lekko poirytowany.

- Doprawdy? - Wilk spojrzał na niego z rozbawieniem. - Pozwól więc, że zadam ci proste pytanie. Ile jest dwa i dwa?

- Cztery - odpowiedział posłusznie chłopiec.

- A dlaczego? Garion zawahał się.

- Bo tak jest - wyjąkał niepewnie.

- Ale dlaczego?

- Tu nie ma żadnych „dlaczego”. Jest tak i już.

- Zawsze istnieje jakieś „dlaczego”, Garionie.

- No dobrze. Wiec dlaczego dwa i dwa jest cztery?

- Nie mam pojęcia - przyznał Wilk. - Myślałem, że może ty wiesz.

Minęli martwy pień, poskręcany i oślepiająco biały na tle ciemnobłękitnego nieba.

- Czy taka rozmowa do czegoś prowadzi? - zapytał Garion, jeszcze bardziej niepewny.

- Osobiście sądzę, że zaszliśmy już bardzo daleko - odparł Wilk. - A dokładnie czego chciałbyś się dowiedzieć?

Garion wyraził to najprościej, jak potrafił.

- Czym jest magia?

- Już ci mówiłem. Wola i Słowo.

- Przecież to nic nie znaczy.

- No dobrze, spróbujmy inaczej. Magia to robienie różnych rzeczy umysłem zamiast rękami. Większość ludzi nie wykorzystuje jej, ponieważ na początku ten drugi sposób jest znacznie łatwiejszy.

Garion zmarszczył czoło.

- To nie wydaje się trudne.

- Dlatego, że wszystko, co dotąd robiłeś, było wynikiem impulsu. Nigdy nie usiadłeś i nie przemyślałeś czegoś od początku... po prostu robiłeś to i już.

- To chyba łatwiejsze. To znaczy, dlaczego nie można po prostu zrobić czegoś i nie zastanawiać się nad tym?

- Ponieważ spontaniczne czary to magia trzeciorzędna, całkowicie poza kontrolą. Wszystko może się zdarzyć, gdy dasz umysłowi pełną swobodę. Magia nie posiada własnej moralności. Dobro czy zło pochodzi wyłącznie od ciebie, nie od niej.

- Chcesz powiedzieć, że kiedy spaliłem Asharaka, to byłem ja, a nie czary? - Na samo wspomnienie Garion poczuł mdłości.

Pan Wilk z powagą skinął głową.

- Powinieneś lepiej się poczuć, gdy pomyślisz, że ty również dałeś życie źrebakowi. Te dwa czyny jakby się równoważą.

Garion obejrzał się przez ramię na konika, który dreptał za nim jak szczeniak.

- Czyli twierdzisz, że magia może być dobra albo zła.

- Nie - poprawił go Wilk. - Sama w sobie nie ma żadnego związku z dobrem czy złem. I wcale ci nie pomoże przemyśliwanie, jak jej używać. Możesz nią dokonać wszystkiego, czego tylko zapragniesz... to jest prawie wszystkiego. Jeśli przyjdzie ci ochota, możesz poobgryzać szczyty wszystkich gór, powtykać drzewa w ziemię korzeniami do góry albo pokolorować chmury na zielono. Musisz tylko zdecydować, czy powinieneś coś zrobić, nie czy możesz.

- Powiedziałeś: prawie wszystko - zauważył Garion.

- Właśnie do tego dochodzimy. - Wilk spojrzał w zamyśleniu na nisko płynącą chmurę: na pozór całkiem zwyczajny starzec w brunatnej tunice z czarnym kapturem, patrzący w niebo. - Jest jedna rzecz absolutnie zakazana. Nie wolno ci niczego zniszczyć. Nigdy.

Garion zdziwił się.

- Przecież zniszczyłem Asharaka, prawda?

- Nie. Zabiłeś go. To wielka różnica. Sprawiłeś, że zapłonął i spalił się na śmierć. Zniszczyć coś, to próbować odwrócić akt stworzenia. To właśnie jest zakazane.

- Co by się stało, gdybym spróbował?

- Moc zwróciłaby się do wewnątrz, przeciw tobie. W mgnieniu oka przestałbyś istnieć.

Garion zamrugał i nagle przeszył go dreszcz. Przypomniał sobie, jak blisko tej zakazanej linii znalazł się podczas spotkania z Asharakiem.

- Jak mam zaznaczyć różnicę? - zapytał trochę przestraszony. - No wiesz, jak powinienem wyjaśnić, że chcę tylko kogoś zabić, a nie zniszczyć?

- Ten problem nie nadaje się na eksperymenty. Jeżeli naprawdę chcesz kogoś zabić, wetknij w niego miecz. Mam nadzieję, że nieczęsto zdarzy ci się okazja do takich wyczynów.

Napoili konie w wąskim potoku wypływającym spod omszałych kamieni.

- Widzisz, Garionie - tłumaczył Wilk - podstawowym celem Wszechświata jest tworzenie. Nie pozwoli, byś przeciwstawiał się temu i odtwarzał rzeczy, które z takim trudem stworzył. Kiedy kogoś zabijasz, to właściwie odmieniasz go tylko trochę. Zmieniasz jego stan z życia na śmierć. Ale on wciąż jest. Aby go unicestwić, musiałbyś zażądać, by przestał istnieć. Kiedy czujesz, że za chwilę każesz komuś „zniknąć”, „przepaść” albo „nie być”, niebezpiecznie zbliżasz się do granicy samozniszczenia. To zasadniczy powód, dla którego musimy cały czas panować nad emocjami.

- Nie wiedziałem o tym - wyznał Garion.

- Teraz wiesz. Nie próbuj unicestwić nawet najmniejszego kamyka.

- Kamyka?

- Wszechświat nie robi różnicy między kamykiem a człowiekiem. - Starzec spojrzał na chłopca surowo. - Twoja ciotka od paru miesięcy usiłuje ci wytłumaczyć, dlaczego koniecznie musisz nad sobą panować. A ty bronisz się przed tym, jak możesz.

Garion spuścił głowę.

- Nie wiedziałem, do czego zmierza - usprawiedliwił się.

- Dlatego, że nie słuchałeś. To twoja wielka wada, Garionie.

Chłopiec zarumienił się.

- A w jaki sposób ty po raz pierwszy odkryłeś, że potrafisz... no... robić takie rzeczy? - zapytał szybko, by zmienić temat.

- To było jakieś głupstwo - odparł Wilk. - Jak zwykle za pierwszym razem.

- Ale co?

Starzec wzruszył ramionami.

- Chciałem przesunąć wielki głaz. Ramiona i grzbiet nie były dostatecznie silne, ale umysł tak. Potem nie miałem już wyboru. Musiałem nauczyć się z tym żyć... Gdy raz uwolnisz tę moc, pozostaje uwolniona już na zawsze. To jest punkt, w którym twoje życie ulega przemianie i musisz się uczyć panowania nad sobą.

- To zawsze się do tego sprowadza, prawda?

- Zawsze. I nie jest takie trudne, jak się wydaje. Spójrz na Mandorallena. - Wskazał rycerza, jadącego razem z Durnikiem. Obaj pogrążeni byli w rozmowie. - Więc widzisz, Mandorallen to miły człowiek, uczciwy, szczery, niebotycznie szlachetny. Ale powiedzmy sobie szczerze: oryginalna myśl nigdy jeszcze nie pogwałciła jego umysłu. Aż do dzisiaj. Teraz uczy się panowania nad strachem, a ta nauka zmusza go do myślenia... prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu. To dla niego bolesne, ale nie poddaje się. Jeżeli Mandorallen ze swoim ograniczonym rozumem potrafi się nauczyć panowania nad lękiem, to z pewnością ty potrafisz nauczyć się w ten sam sposób panować nad innymi emocjami. W końcu jesteś bardziej inteligentny.

Wrócił Silk, który wyjechał na zwiady. - Belgaracie! - zawołał. - Zauważyłem coś mniej więcej milę przed nami. Lepiej, żebyś sam to obejrzał.

- Zgoda - odparł Wilk. - Zastanów się nad tym, co ci powiedziałem, Garionie. Porozmawiamy jeszcze.

Garion zamyślił się. Najbardziej martwiła go odpowiedzialność, jaką niepożądany ciężar włożył na jego barki.

Źrebak brykał dookoła, czasami odbiegał między drzewa, a potem wracał, rozrzucając kopytami wilgotną ziemię. Zatrzymywał się często, by spojrzeć na Gariona z miłością i zaufaniem.

- Daj już spokój - powiedział chłopiec. Źrebak odbiegł znowu.

Księżniczka Ce’Nedra przesuwała się wolno do przodu, aż dogoniła Gariona.

- O czym rozmawialiście z Belgarathem? - zapytała.

- O różnych sprawach. - Chłopiec wzruszył ramionami.

Natychmiast zesztywniała i zmrużyła lekko oczy. Przez te kilka miesięcy znajomości Garion nauczył się dostrzegać takie drobne oznaki zagrożenia. Coś go ostrzegło, że księżniczka szuka pretekstu do kłótni. Intuicja, która samego go zaskoczyła, zdradziła mu powód tej oczywistej wrogości. To, co zaszło w jaskini, głęboko nią wstrząsnęło, a Ce’Nedra nie lubiła być wstrząśnięta. Co więcej, kilka razy próbowała przywabić źrebaka, najwyraźniej po to, by zmienić go w swoją żywą zabawkę. Źrebak jednak ignorował ją zupełnie, patrzył w Gariona jak w tęczę, a nawet - póki nie zgłodniał - zapominał o własnej matce. Ce’Nedra nie lubiła być ignorowaną jeszcze bardziej, niż być wstrząśniętą. Garion uświadomił sobie ponuro, jak niewielkie są szansę na uniknięcie awantury.

- Oczywiście, nie chciałabym się wtrącać do osobistej rozmowy - oznajmiła kwaśno.

- Nie była osobista. Mówiliśmy o magii i co robić, żeby unikać wypadków. Nie chcę więcej popełniać błędów.

Obracała w myślach te słowa, szukając w nich czegoś obraźliwego. Spokojna odpowiedź zirytowała ją chyba jeszcze bardziej.

- Nie wierzę w magię - oznajmiła chłodno. Wobec ostatnich wydarzeń stwierdzenie to było kompletnie absurdalne. Zrozumiała to natychmiast. Jej oczy stały się jeszcze zimniejsze. Garion westchnął.

- No dobrze - mruknął zrezygnowany. - Masz coś konkretnego, o co chcesz się pokłócić? Czy postanowiłaś zwyczajnie zacząć się wydzierać, a powody wymyślać jakoś w trakcie?

- Wydzierać? - Jej głos wzniósł się o kilka oktaw. - Wydzierać?

- Może raczej wrzeszczeć - zasugerował tonem możliwie obraźliwym. Jeśli starcie było nieuniknione, postanowił zaliczyć kilka trafień, nim Ce’Nedra tak bardzo podniesie głos, że niczego już nie usłyszy.

- WRZESZCZEĆ?! - wrzasnęła.

Kłótnia trwała dobry kwadrans, nim Barak i ciocia Pol postanowili ich w końcu rozdzielić. Ogólnie rzecz biorąc, nie była zadowalająca. Garion myślał o czym innym i nie wkładał dostatecznego zapału w wymyślanie przezwisk, jakie wykrzykiwał pod adresem dziewczyny. Irytacja Ce’Nedry zaś pozbawiła jej odpowiedzi zwykłej złośliwości. Pod koniec cała kłótnia ograniczyła się do nudnego powtarzania „rozpuszczony bachor” i „głupi wieśniak”, które nieskończonymi echami odbijały się od okolicznych gór.

Po chwili wrócili Silk z panem Wilkiem.

- Co to za krzyki? - zapytał starzec.

- Dzieci się bawiły. - Ciocia Pol obrzuciła Gariona miażdżącym wzrokiem.

- Gdzie Hettar? - zdziwił się Silk.

- Zaraz za nami - odparł Barak. Obejrzał się, by rzucić okiem na juczne zwierzęta, ale wysokiego Algara nigdzie nie było. Barak zmarszczył brwi. - Przed chwilą tam jechał. Może chciał dać odpocząć koniowi albo coś takiego.

- I nic nie powiedział? To do niego niepodobne. I nie zostawiłby jucznych koni bez opieki.

- Z pewnością miał jakiś powód - wtrącił Durnik.

- Wrócę go poszukać - zaproponował Barak.

- Nie - powstrzymał go pan Wilk. - Zaczekajmy parę minut. Inaczej pogubimy się w górach. Jeśli ktoś zawróci, zawracamy wszyscy.

Czekali. Wiatr trącał szumiące żałośnie gałęzie sosen. Po kilku chwilach ciocia Pol odetchnęła głośno.

- Jedzie. - W jej głosie zabrzmiała twarda nuta. - Zabawiał się.

Daleko na szlaku pojawił się Hettar w swym czarnym stroju. Jechał lekkim cwałem, a długi kosmyk włosów powiewał za nim na wietrze. Prowadził dwa konie, osiodłane, ale bez jeźdźców. Kiedy się zbliżył, wyraźnie usłyszeli, że pogwizduje cicho.

- Co robiłeś? - zapytał surowo Barak.

- Śledziło nas dwóch Murgów - odparł Hettar, jakby to miało wszystko wyjaśnić.

- Mogłeś mnie poprosić, żebym pojechał z tobą. - Barak był nieco urażony.

Hettar wzruszył ramionami.

- Było ich tylko dwóch. Dosiadali algarskich koni, więc uznałem to za osobistą obrazę.

- Kiedy chodzi o Murgów, zawsze znajdziesz jakiś powód, żeby uznać rzecz za osobistą obrazę - wtrąciła ostro ciocia Pol.

- Rzeczywiście, tak się jakoś składa.

- Nie przyszło ci do głowy, by nas uprzedzić, że zawracasz? - spytała.

- Było ich tylko dwóch - powtórzył Hettar. - Uznałem, że to nie potrwa długo.

Nabrała tchu, a oczy błysnęły jej groźnie.

- Daj spokój, Pol - powiedział pan Wilk.

- Ale...

- Nie zmienisz go, więc po co się podniecać? Poza tym, trochę to zniechęci pościg. - Zwrócił się do Hettara, ignorując groźne spojrzenia cioci Pol. - Czy ci Murgowie należeli do oddziału Brilla? - zapytał.

Hettar pokręcił głową.

- Nie. Murgowie Brilla pochodzili z południa i dosiadali murgoskich koni. Ci dwaj byli z północy.

- Czyżby istniała wyraźna różnica? - zaciekawił się Mandorallen.

- Południowcy noszą trochę inne zbroje, mają bardziej płaskie twarze i nie są tak wysocy.

- Skąd wzięli algarskie konie? - chciał wiedzieć Garion.

- Okradają stada - wyjaśnił obojętnie Hettar. - Algarskie konie są cenione w Cthol Murgos, więc niektórzy Murgowie mają zwyczaj przemykać się do Algarii na złodziejskie wyprawy. W miarę możliwości staramy się ich zniechęcać.

- Te konie nie są w najlepszym stanie - zauważył Durnik. - Mają za sobą ciężką jazdę. A na skórze ślady pejcza.

Hettar ponuro skinął głową.

- Jeszcze jeden powód, by nienawidzić Murgów.

- Pochowałeś ich? - spytał Barak.

- Nie. Zostawiłem w takim miejscu, żeby znalazł ich każdy Murgo, który pojedzie za nami. Pomyślałem, że będzie to niezłą lekcją.

- Inni już tu byli - oświadczył Silk. - Przed nami znalazłem ślady kilkunastu.

- Chyba należało się tego spodziewać - mruknął Wilk, skubiąc brodę. - Ctuchik rozesłał swoich Grolimów, a Taur Urgas pewnie patroluje okolicę. Z pewnością chcieliby nas zatrzymać. Powinniśmy jak najszybciej przedostać się do Doliny. Kiedy już tam będziemy, przestaną nam sprawiać kłopoty.

- Nie wejdą za nami do Doliny? - Durnik rozejrzał się nerwowo.

- Nie. Nie wejdą za żadną cenę. Żyje tam Duch Aldura, a Murgowie szaleńczo się go boją.

- Ile dni drogi do Doliny? - zapytał Silk.

- Cztery czy pięć, jeśli będziemy popędzać konie.

- W takim razie lepiej ruszajmy.


Rozdział X



Pogoda, która w górach była już całkiem zimowa, na powrót złagodniała do jesiennej, gdy zjeżdżali spod szczytów w dół. Od strony Maragoru wzgórza porastał świerkowy i jodłowy las z gęstym poszyciem. Tutaj dominowały sosny, a poszycie było skąpe. Powietrze wydawało się bardziej suche, a ziemię pokrywała wysoka, żółta trawa.

Minęli okolicę, gdzie liście na rzadkich krzewach miały kolor jaskrawej czerwieni. Dalej, niżej, listowie zmieniło barwę najpierw na żółtą, potem znowu zieloną. Garionowi to odwrócenie kolejności pór roku wydało się dziwne, jakby naruszało jego pojęcie o naturalnym porządku rzeczy. Zanim dotarli do podnóża wzgórz ponad Doliną Aldura, na powrót zapanowało późne lato, złociste i lekko zamglone. Często znajdowali ślady murgoskich patroli, przemierzających ten region, nie spotkali jednak nikogo. Kiedy przekroczyli jakąś nieokreśloną granicę, zniknęły też tropy murgoskich koni. Jechali w dół, wzdłuż burzliwego strumienia, spływającego po gładkich, okrągłych kamieniach, spienionego i huczącego głośno. Był jednym z kilku górnych dopływów Rzeki Aldura, szerokiej i niosącej swe wody przez rozległe równiny Algarii do ujścia w Zatoce Cherek, dwa i pół tysiąca mil na północny zachód.

Dolina Aldura leżała w objęciach dwóch górskich łańcuchów, tworzących kościec kontynentu. Była bujna i zielona, porośnięta trawą, z wyrastającymi tu i tam potężnymi, samotnymi drzewami. Pasły się tu jelenie i dzikie konie, spokojne jak bydło domowe. Skowronki krążyły i nurkowały nad głowami, a powietrze aż drżało od ich śpiewu. Garion zauważył, że ptaki zbierały się wszędzie tam, gdzie poszła ciocia Pol. Te najśmielsze siadały jej nawet na ramionach, ćwierkały i szczebiotały z radością i uwielbieniem.

- Zapomniałem o tym - powiedział Garionowi pan Wilk. - Przez najbliższe dni trudno będzie zwrócić na siebie jej uwagę.

- Tak?

- Każdy ptak w Dolinie zechce jej złożyć wizytę. To się powtarza za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżamy. Wariują na sam jej widok.

Garion miał wrażenie, że wśród harmideru ptasich głosów słyszy ciche, jakby szeptem powtarzane imię: „Polgara, Polgara, Polgara”.

- Wydaje mi się, czy one naprawdę mówią? - zapytał.

- Dziwię się, że wcześniej tego nie zauważyłeś. Co najmniej od trzydziestu mil każdy napotkany ptak paple jej imię.

- Spójrz na mnie, Polgaro, spójrz na mnie - zdawała się krzyczeć jaskółka, wykonując obłąkaną serię pętli i wzlotów wokół głowy cioci Pol. Ta uśmiechnęła się do ptaka łagodnie, a on zdwoił wysiłki.

- Nigdy jeszcze nie słyszałem, jak rozmawiają - zdumiał się Garion.

- Cały czas do niej mówią - zapewnił Wilk. - Bywa, że całymi godzinami. Dlatego chwilami sprawia wrażenie roztargnionej. Słucha ptaków. Twoja ciotka żyje w świecie pełnym konwersacji.

- Nie wiedziałem o tym. - Niewielu ludzi wie.

Źrebak, który dość spokojnie kłusował za Garionem kiedy zjeżdżali z gór, oszalał z zachwytu, gdy dotarli do bujnej trawy Doliny. Z zadziwiającą szybkością przebiegł przez łąkę. Tarzał się w trawie, machając cienkimi nogami. Galopował po niskich, łagodnych pagórkach. Umyślnie wpadał między pasące się sarny, straszył je i biegł z nimi, kiedy uciekały.

- Wracaj! - krzyknął za nim Garion.

- Nie usłyszy cię - stwierdził Hettar, z uśmiechem obserwując wybryki młodego konia. - A przynajmniej będzie udawał, że nie słyszy. Zbyt dobrze się bawi.

Wracaj tu natychmiast! Garion wysłał tę myśl bardziej surowo, niż zamierzał. Źrebak wyprostował sztywno przednie nogi i wyhamował. Potem zawrócił i przybiegł posłusznie, patrząc na chłopca przepraszająco.

- Niedobry koń - skarcił go Garion. Źrebak zwiesił głowę.

- Nie krzycz na niego - powiedział Wilk. - Też byłeś kiedyś bardzo młody.

Garion natychmiast pożałował ostrych słów, schylił się i poklepał zwierzę po barku.

- Nic się nie stało - przeprosił.

Źrebak spojrzał z wdzięcznością i znów zaczął biegać po trawie. Trzymał się jednak blisko.

Garion zauważył, że obserwuje go księżniczka Ce’Nedra. Z jakichś powodów robiła to prawie bez przerwy. Patrzyła w zamyśleniu, zwijając na palcu albo przygryzając w roztargnieniu kosmyk miedzianych włosów. Garion miał wrażenie, że za każdym razem, kiedy się ogląda, ona patrzy i przygryza włosy. Nie umiałby wyjaśnić dlaczego, ale bardzo go to niepokoiło.

- Gdyby należał do mnie, nie byłabym dla niego taka okrutna - oświadczyła, wyjmując z ust kosmyk.

Garion wolał nie odpowiadać.

Po drodze w głąb Doliny minęli trzy zrujnowane wieże, bardzo stare i stojące z dala od siebie. Każda z nich była kiedyś wysoka na jakieś sześćdziesiąt stóp, ale klimat i czas zniżyły je znacznie. Ostatnia z trzech poczerniała, jakby od niezwykle gorącego ognia.

- Czy trwała tu jakaś wojna, dziadku? - zapytał Garion.

- Nie - odparł smutnie Wilk. - Wieże należały do moich braci. Ta tutaj do Belsambra, a ta obok do Belmakora. Nie żyją już od dawna.

- Nie sądziłem, że czarodzieje umierają.

- Byli zmęczeni... a może stracili nadzieję. Sprawili, że przestali istnieć.

- Zabili się?

- W pewnym sensie. To było nieco bardziej zupełne. Garion nie naciskał, gdyż starzec wyraźnie wolał nie wchodzić w szczegóły.

- A ta trzecia? Ta, która się paliła? Czyja to była wieża?

- Belzedara.

- Czy ty i inni czarodzieje spaliliście ją, kiedy przeszedł na stronę Toraka?

- Nie. Sam ją spalił. Chciał chyba w ten sposób pokazać, że nie należy już do naszego bractwa. Belzedar zawsze lubił dramatyczne gesty.

- A gdzie jest twoja wieża?

- Trochę dalej.

- Pokażesz mi ją?

- Jeśli chcesz.

- Czy ciocia Pol też miała swoją wieżę?

- Nie. Mieszkała ze mną, póki nie dorosła, a potem odeszła w świat. Jakoś nigdy nie wybudowaliśmy dla niej wieży.

Jechali aż do późnego popołudnia i zatrzymali się na noc pod gigantycznym drzewem rosnącym pośrodku rozległej łąki. Drzewo ocieniało - dosłownie - całe akry gruntu. Ce’Nedra zeskoczyła z siodła i podbiegła do pnia tak szybko, że rozwiewały się jej płomienne włosy.

- Jest piękny! - zawołała, z szacunkiem i miłością przesuwając dłonie po szorstkiej korze.

- Driady... - Pan Wilk potrząsnął głową. - Na widok drzew kręci im się w głowie.

- Nie znam takiego drzewa. - Durnik lekko zmarszczył brwi. - To nie jest dąb.

- Może jakiś południowy gatunek - zasugerował Barak. - Ja też nigdy takiego nie widziałem.

- Jest bardzo stary - oznajmiła Ce’Nedra, czule przyciskając do pnia policzek. - I przemawia dziwnie... ale mnie lubi.

- Co to za drzewo? - dopytywał się Durnik. Nadal marszczył brwi. Ogromne drzewo było wyzwaniem dla jego skłonności do klasyfikowania i porządkowania w kategorie.

- Jest jedynym w swoim gatunku na całym świecie - wyjaśnił pan Wilk. - Chyba nigdy nie nadaliśmy mu nazwy. Spotykaliśmy się tutaj czasami.

- Wydaje się, że nie zrzuca żadnych jagód, owoców ani nasion - zauważył Durnik, badając grunt pod rozłożystymi konarami.

- Nie są mu potrzebne, Mówiłem już, że istnieje tylko jedno takie drzewo. Zawsze tu było... i zawsze będzie. Nie odczuwa potrzeby rozmnażania.

Ten fakt wyraźnie zmartwił Durnika.

- Nie słyszałem jeszcze o drzewie bez nasion.

- To wyjątkowe drzewo, Durniku - wtrąciła ciocia Pol. - Wyrosło w dniu, gdy został stworzony świat, i pewnie będzie tu stało, póki świat będzie istniał. Ma inny cel niż rozmnażanie.

- Jakiż to cel?

- Tego nie wiemy - rzekł Wilk. - Wiemy tylko, że to najstarsza żywa istota na świecie. Może to jest jego celem. Może stoi tu, by ukazać nam ciągłość życia.

Ce’Nedra zdjęła buty i wspięła się między gałęzie, popiskując z sympatii i rozkoszy.

- Czy istnieje tradycja, wywodząca rodowód Driad od wiewiórek? - zapytał Silk.

Pan Wilk uśmiechnął się.

- Jeśli poradzicie sobie bez nas, to Garion i ja mamy coś do załatwienia.

Ciocia Pol spojrzała na niego pytająco.

- Czas udzielić mu kilku instrukcji, Pol - wyjaśnił.

- Damy sobie radę, ojcze - zapewniła. - Wrócicie na kolację?

- Zostawcie trochę dla nas. Idziesz, Garionie?

W milczeniu jechali obok siebie przez bujne łąki, a złociste, popołudniowe słońce czyniło Dolinę piękną i ciepłą. Gariona zdziwiła nagła zmiana nastroju pana Wilka. Przedtem często improwizował, plótł swe życie pod wpływem chwili. Uważał, że szczęśliwy przypadek, spryt, w ostateczności własna moc rozwiążą wszelkie problemy. Tutaj, w Dolinie, wydawał się pełen spokoju, jakby nie dbał o chaotyczne wydarzenia, dziejące się w dalekim świecie.

Mniej więcej dwie mile od drzewa stała wieża. Była dość niska, okrągła i zbudowana z surowego kamienia. Łukowe okna u szczytu wychodziły na cztery strony świata, ale nigdzie nie było widać drzwi.

- Mówiłeś, że chciałbyś obejrzeć moją wieżę. - Wilk zeskoczył z siodła. - Oto ona.

- Nie jest tak zniszczona jak tamte.

- Naprawiam ją od czasu do czasu. Wejdziemy? Garion zsunął się na ziemię.

- Gdzie są drzwi? - zapytał.

- Tutaj. - Pan Wilk wskazał wielki głaz w wypukłej ścianie.

Garion spojrzał z powątpiewaniem. Wilk stanął przed głazem.

- To ja - powiedział. - Otwórz.

Fala mocy wzbudzona tym słowem wydawała się zupełnie zwyczajna, normalna... domowa nawet - fala świadcząca o czymś, co czyniono tak często, że przestało już być cudem. Głaz odsunął się posłusznie, odkrywając wąski, nieregularny otwór. Wilk skinął na chłopca i przecisnął się do mrocznej komory za drzwiami.

Wieża, jak przekonał się Garion, nie była pustą skorupą, czego oczekiwał, a raczej murowanym piedestałem, przebitym tylko klatką schodową wspinającą się do góry.

- Chodź - rzucił Wilk i ruszył w górę po wytartych stopniach. - Uważaj tutaj. - Wskazał jeden z nich. - Kamień się obluzował.

- Czemu go nie naprawisz? - zdziwił się Garion, przestępując nad niepewnym miejscem.

- Zamierzałem, ale jakoś nie mogłem się za to zabrać. Czeka już bardzo długo. Tak się przyzwyczaiłem, że nie myślę już o naprawie.

Komnata na szczycie wieży była okrągła i wyjątkowo zagracona. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. W różnych miejscach stało kilka stołów zasłanych zwojami i skrawkami pergaminu, dziwnymi instrumentami i modelami, odłamkami i kawałkami szkła i skały, a także paroma ptasimi gniazdami. Na jednym z nich leżał dziwaczny kawałek drewna, tak pozginany, poskręcany i zapętlony, że Garion nie potrafił prześledzić wzrokiem wszystkich łuków. Podniósł go i obrócił w dłoni, próbując odkryć sekret.

- Co to jest, dziadku? - spytał.

- Jedna z zabawek Polgary - odparł z roztargnieniem starzec, rozglądając się po zakurzonym pomieszczeniu.

- A co to powinno robić?

- Dzięki temu zachowywała się ciszej. To ma tylko jeden koniec. Przez pięć lat usiłowała to rozwiązać.

Garion oderwał spojrzenie od fascynującego konara.

- Byłeś dość okrutny dla swojej córki.

- Musiałem coś zrobić. Jako dziecko miała bardzo przenikliwy głos. Beldaran była cichą, szczęśliwą dziewczynką, ale twojej ciotki nie można było zadowolić.

- Beldaran?

- Bliźniacza siostra Polgary. - Starzec ucichł na moment, ze smutkiem patrząc w okno. Wreszcie westchnął, odwrócił się i spojrzał na pokój. - Chyba powinienem trochę posprzątać - stwierdził, jakby dopiero teraz zauważył kurz i śmieci.

- Pomogę - zaofiarował się Garion.

- Uważaj, żeby niczego nie rozbić - ostrzegł starzec. - Budowa niektórych rzeczy zajęła mi całe wieki.

Krążył po komnacie, podnosił różne przedmioty i odkładał je z powrotem, od czasu do czasu dmuchał na nie, by usunąć kurz. Te wysiłki nie przynosiły jakoś rezultatu.

Wreszcie przystanął, zapatrzony w niskie, twarde z wyglądu krzesło. Listwa ponad oparciem była podrapana i pocięta, jakby bardzo długo ściskały ją mocne szpony. Znowu westchnął.

- Co się stało? - zapytał chłopiec.

- To krzesło Poledry... mojej żony. Siadała na oparciu i obserwowała mnie... czasem, pod koniec, całymi latami.

- Na oparciu?

- Lubiła postać sowy.

- Aha. - Garionowi nigdy jakoś nie przyszło do głowy, że dziadek był kiedyś żonaty. Choć oczywiście musiał, skoro ciocia Pol i jej siostra bliźniaczka były jego córkami. Zamiłowanie do sów jego nieznanej żony tłumaczyło, dlaczego ciocia Pol także preferuje tę postać. Uświadomił sobie, że dwie kobiety, Poledra i Beldaran, były ważnym elementem jego historii. Jednak irracjonalnie czuł do nich niechęć. Poznały i dzieliły tę część życia cioci i dziadka, której on nie poznał... i nie pozna.

Starzec odsunął zwój pergaminu i podniósł dziwny instrument z lusterkiem na końcu.

- Myślałem, że cię zgubiłem - szepnął do aparatu, gładząc go czule. - A ty przez cały czas leżałeś pod pergaminem.

- Co to jest? - zainteresował się Garion.

- To przyrząd, który wykonałem, kiedy próbowałem wykryć powód istnienia gór.

- Powód?

- Wszystko ma jakiś powód. - Wilk podniósł instrument. - Widzisz, trzeba tylko... - Przerwał i odłożył aparat. - To zbyt skomplikowane. Nie jestem nawet pewien, czy sam pamiętam, jak go używać. Ostatni raz trzymałem go w ręku, zanim jeszcze Belzedar przybył do Doliny. Kiedy się zjawił, odłożyłem swoje studia, by go uczyć. - Spojrzał na kurz i bałagan. - To na nic - stwierdził. - Kurz i tak opada zaraz z powrotem.

- Byłeś tu sam, kiedy przybył Belzedar?

- Był też mój Mistrz. Tam stoi jego wieża. - Wilk wskazał oddaloną o milę smukłą, wysoką konstrukcję, widoczną przez północne okno.

- Naprawdę tu był? - spytał Garion. - To znaczy nie tylko duchem?

- Nie. Był tu naprawdę. Działo się to zanim jeszcze Bogowie odeszli.

- I zawsze tu mieszkałeś?

- Nie. Przyszedłem tutaj jak złodziej, szukając czegoś, co mógłbym ukraść... chociaż nie, to było całkiem inaczej. Kiedy przyszedłem, byłem mniej więcej w twoim wieku. Umierałem.

- Umierałeś? - zdumiał się Garion.

- Zamarzałem na śmierć. Rok wcześniej opuściłem wioskę, w której się urodziłem... kiedy umarła moja matka. Pierwszą zimę przeżyłem w obozie Bezbożnych. Byli już wtedy bardzo starzy.

- Bezbożni?

- Ulgosi... a raczej ci, którzy nie poszli za Gorimem do Prolgu. Potem przestali rodzić dzieci, więc przyjęli mnie z radością. Nie znałem wtedy ich mowy, a ta czuła opieka zaczęła mnie denerwować, więc na wiosnę uciekłem. Wracałem następnej jesieni, ale niedaleko stąd dopadła mnie wczesna śnieżyca. Położyłem się obok wieży mojego Mistrza, by umrzeć... z początku nie wiedziałem nawet, że to wieża. Śnieg wirował dookoła i wyglądała jak kawał skały. O ile pamiętam, trochę się nad sobą użalałem.

- Wyobrażam sobie. - Garion zadrżał na myśl o samotności i śmierci.

- Trochę beczałem, a ten głos przeszkadzał mojemu Mistrzowi. Wpuścił mnie... przypuszczam, że głównie dlatego, bym w końcu zamilkł. Kiedy tylko wszedłem do środka, zacząłem się rozglądać, co by tu ukraść.

- A on zrobił z ciebie czarodzieja.

- Nie. Zrobił ze mnie sługę... niewolnika. Pracowałem dla niego pięć lat, zanim w ogóle się zorientowałem, kim jest. Czasem chyba go nienawidziłem, ale musiałem robić, co mi kazał... właściwie nie miałem pojęcia dlaczego. Kropla przepełniła czarę, kiedy polecił mi usunąć z drogi wielki głaz. Napierałem z całych sił, ale nie mogłem go ruszyć. Wreszcie zezłościłem się dostatecznie, żeby pchnąć umysłem, nie grzbietem. A jemu, oczywiście, dokładnie o to chodziło. Potem nasze stosunki się poprawiły. Zmienił mi imię z Garatha na Belgaratha i uczynił swym wychowankiem.

- I uczniem.

- To zajęło więcej czasu. Wiele musiałem się nauczyć. Pierwszy raz nazwał mnie uczniem, gdy badałem powody, dla których spadają pewne gwiazdy. Pracował wtedy nad takim okrągłym, szarym kamieniem, który znalazł na brzegu rzeki.

- Odkryłeś te powody... wiesz, spadania gwiazd?

- Tak. To nie było aż takie skomplikowane. Wiąże się z równowagą. By się obracać, świat musi mieć pewien ciężar. Kiedy zaczyna zwalniać, spada kilka pobliskich gwiazd. Ich waga wyrównuje różnicę.

- Nigdy o tym nie pomyślałem.

- Ja także nie... przez pewien czas.

- Ten kamień, o którym wspominałeś. Czy to był...?

- Klejnot - potwierdził Wilk. - Zwykły kawałek skały, póki mój Mistrz go nie dotknął. W każdym razie poznałem tajemnicę Woli i Słowa... która zresztą nie jest aż taką tajemnicą. Istnieje w nas wszystkich. A może już o tym mówiłem?

- Chyba tak.

- Zapewne. Czasami się powtarzam. - Starzec podniósł zwój pergaminu, spojrzał i odłożył z powrotem. - Tak wiele rozpocząłem i nie dokończyłem. - Westchnął.

- Dziadku?

- Tak, Garionie?

- Ta... ta nasza cecha... czego można nią dokonać?

- To zależy od ciebie, Garionie. Jej złożoność tkwi w złożoności umysłu, który z niej korzysta. To oczywiste, że nie potrafi sprawić czegoś, czego nie umie sobie wyobrazić umysł ją ogniskujący. Taki był cel naszych studiów: poszerzyć swe umysły, by pełniej wykorzystywać moc.

- Ale każdy człowiek ma inny umysł. - Garion usiłował zrozumieć.

- To prawda.

- Czy to oznacza, że ta... ta rzecz... - Nie chciał wymawiać słowa „moc”. - No wiesz, czy ona też jest inna? Czasami sam coś robisz, a czasami prosisz ciocię Pol. Wilk przytaknął.

- Jest inna u każdego z nas. Pewnych rzeczy wszyscy potrafimy dokonać. Na przykład wszyscy możemy przesuwać obiekty.

- Ciocia Pol nazywa to trans... - Garion zająknął się. Nie mógł sobie przypomnieć trudnej nazwy.

- Translokacja - podpowiedział starzec. - Przeniesieniem czegoś z jednego miejsca w inne. To najprostsze, co można zrobić... zwykle pierwsze, co robisz... i wywołuje największy hałas.

- Tak mi mówiła. - Garion wspomniał niewolnika, którego wyrwał z nurtu Sthiss Tor... niewolnika, który zaraz potem umarł.

- Polgara umie robić pewne rzeczy, których ja nie potrafię - mówił dalej Wilk. - Nie dlatego, że jest silniejsza ode mnie, ale dlatego, że jej umysł pracuje inaczej. Nie jesteśmy pewni, co można osiągnąć, ponieważ nie wiemy dokładnie, jak działa umysł. Czasami ty bez wysiłku dokonujesz pewnych rzeczy, których ja nawet bym nie próbował. Może dlatego, że nie uświadamiasz sobie trudności.

- Nie całkiem rozumiem. Starzec przyjrzał mu się z uwagą.

- Może rzeczywiście. Pamiętasz tego szalonego mnicha, który chciał cię zaatakować w tej wiosce w północnej Tolnedrze, zaraz za granicą Arendii?

Garion przytaknął.

- Uleczyłeś go z szaleństwa. Może nie wydaje się to szczególnie skomplikowane, póki sobie nie uświadomisz, że musiałeś w pełni zrozumieć naturę jego obłędu. To wyjątkowo trudne, a ty dokonałeś tego nawet się nie zastanawiając. A potem, oczywiście, był ten źrebak.

Garion wyjrzał przez okno na konika, biegającego wesoło po łące wokół wieży.

- Źrebak był martwy, a ty sprawiłeś, że zaczął oddychać. By tego dokonać, musiałeś zrozumieć naturę śmierci.

- To był mur - wyjaśnił Garion. - A ja tylko sięgnąłem przez niego.

- Mam wrażenie, że to coś więcej. Wydaje się, że masz wyjątkową zdolność ujęcia niezwykle trudnych koncepcji w bardzo prostych terminach. To rzadki dar, ale łączy się z pewnymi zagrożeniami, z których powinieneś zdawać sobie sprawę.

- Zagrożeniami? Jakimi?

- Nie upraszczaj przesadnie. Jeśli człowiek jest martwy, na przykład, to ma do tego istotne powody... na przykład serce przebite mieczem. Jeśli go ożywisz, i tak natychmiast umrze znowu. Mówiłem już: to, że możesz coś zrobić, nie oznacza jeszcze, że powinieneś.

Garion westchnął.

- Obawiam się, dziadku, że to długo potrwa. Muszę nauczyć się panować nad sobą; muszę nauczyć się, co potrafię, żebym sam siebie nie zabił, próbując niemożliwego; muszę nauczyć się, co mogę i co powinienem. Wolałbym, żeby nigdy mnie to nie spotkało.

- Jak my wszyscy od czasu do czasu - zapewnił starzec. - Nie my podejmowaliśmy tę decyzję. Nie zawsze podobało mi się to, co musiałem robić; podobnie twojej cioci. Ale nasze dzieła są ważniejsze niż my sami. Robimy więc to, czego od nas oczekują... chętnie albo nie.

- A gdybym zwyczajnie powiedział „Nie, tego nie zrobię”?

- Mógłbyś chyba, ale przecież nie powiesz, prawda?

- Nie. - Garion westchnął znowu. - Raczej nie. Stary czarodziej objął chłopca ramieniem.

- Miałem nadzieję, że to zrozumiesz, Belgarionie. Masz obowiązek, tak samo jak my.

Garion poczuł niezwykły dreszcz, jak zawsze, gdy słyszał swoje drugie, tajemnicze imię.

- Dlaczego koniecznie chcecie mnie tak nazywać? - zapytał.

- Belgarion? - rzekł łagodnie Wilk. - Pomyśl, chłopcze. Zastanów się, co to oznacza. Nie dlatego z tobą rozmawiałem i przez te wszystkie lata opowiadałem ci historie, że lubię brzmienie własnego głosu.

Garion zamyślił się głęboko.

- Ty byłeś Garathem - mruczał. - Ale Bóg Aldur zmienił ci imię na Belgaratha. Zedar był najpierw Zedarem, potem Belzedarem... a potem znowu wrócił do Zedara.

- W moim dawnym plemieniu Polgara byłaby zwykłą Gara. Pol jest jak Bel. Różnica polega na tym, że ona jest kobietą. Jej imię pochodzi od mojego, ponieważ to moja córka. Twoje imię także pochodzi od mojego.

- Garion... Garath - powiedział chłopiec. - Belgarion... Belgarath. Wszystko się zgadza.

- Naturalnie. Cieszę się, że to zauważyłeś.

Garion uśmiechnął się. Potem coś przyszło mu do głowy.

- Ale tak naprawdę nie jestem jeszcze Belgarionem?

- Nie do końca. Przed tobą jeszcze długa droga.

- W takim razie lepiej zacznijmy natychmiast - zdecydował chłopiec z niejakim żalem. - Skoro i tak nie mam wyboru...

- Skądś wiedziałem, że w końcu się z tym pogodzisz - stwierdził z uśmiechem pan Wilk.

- Czy nie chciałbyś czasami, żebym znów był po prostu Garionem, a ty starym bajarzem, który przybył na farmę Faldora? Żeby ciocia Pol szykowała w kuchni kolację, a my żebyśmy siedzieli w sianie z butelką, którą dla ciebie ukradłem?

Chłopiec poczuł, jak wzbiera w nim nostalgia.

- Czasami, Garionie... Czasami - przyznał Wilk, zapatrzony w przestrzeń.

- Nigdy już tam nie wrócimy, prawda?

- Nie. Nie w ten sam sposób.

- Ja będę Belgarionem, a ty Belgarathem. Nie będziemy już tymi samymi ludźmi.

- Wszystko się zmienia - westchnął pan Wilk.

- Pokaż mi ten głaz - poprosił nieoczekiwanie chłopiec.

- Jaki głaz?

- Ten, który Aldur kazał ci przesunąć... tego dnia, gdy po raz pierwszy odkryłeś moc.

- Aha - mruknął Belgarath. - Ten głaz. Tam leży. To ten biały... Ten, o który źrebak czyści kopyta.

- Jest bardzo duży.

- Miło mi, że to doceniasz - odparł skromnie Belgarath. - Ja też tak sądzę.

- Myślisz, że ja też bym potrafił?

- Nie dowiesz się, póki nie spróbujesz, Garionie.


Rozdział XI



Kiedy Garion przebudził się następnego ranka, od razu wiedział, że nie jest sam. Gdzie byłeś? zapytał bezgłośnie.

Obserwowałem, odpowiedziała ta druga jaźń w jego myślach. Widzę, że w końcu zmieniłeś zdanie.

A miałem jakiś wybór?

Żadnego. A teraz lepiej wstań. Aldur nadchodzi.

Garion szybko odrzucił koc.

Tutaj? Jesteś pewien?

Głos w jego umyśle nie odpowiedział.

Garion włożył czystą tunikę i pończochy, po czym z niezwykłą starannością wytarł buty. Wyszedł przed namiot, który dzielił z Silkiem i Durnikiem.

Słońce wynurzało się właśnie zza gór na wschodzie, a granica między dniem i nocą sunęła statecznie w stronę Doliny. Ciocia Pol i Belgarath stali przy niewielkim ognisku, na którym właśnie zaczynał bulgotać kociołek. Rozmawiali cicho.

Garion podszedł do nich.

- Wcześnie wstałeś - zauważyła ciocia Pol. Poprawiła mu włosy.

- Obudziłem się - odparł. Rozejrzał się dookoła, ciekawy, z której strony będzie Aldur.

- Dziadek powiedział mi, że odbyliście wczoraj długą rozmowę.

Chłopiec kiwnął głową.

- Trochę lepiej rozumiem teraz pewne sprawy. Przepraszam, że tyle miałaś ze mną kłopotów.

Przyciągnęła go do siebie i objęła.

- Nic nie szkodzi, skarbie. Musiałeś podjąć trudne decyzje.

- Więc się nie gniewasz?

- Skąd.

Pozostali zaczęli wstawać i wyglądać z namiotów. Rozczochrani, ziewali i przeciągali się.

- Co dzisiaj robimy? - zapytał Silk. Podszedł do ognia, przecierając zaspane oczy.

- Czekamy - odparł Belgarath. - Mój Mistrz powiedział, że spotka się tu z nami.

- Ciekaw jestem, jak wygląda. Nigdy jeszcze nie widziałem Boga.

- Ufam, książę Kheldarze, że ciekawość twoja wkrótce dozna zaspokojenia - oświadczył Mandorallen. - Spójrz tam.

Przez łąkę niedaleko wielkiego drzewa, pod którym rozbili namioty, zbliżała się postać w niebieskiej szacie. Otaczał ją delikatny błękitny blask, a przemożne wrażenie obecności wskazywało, że to nie nadchodzi człowiek. Garion nie był przygotowany na taki wstrząs. Podczas spotkania z Duchem Issy w sali tronowej Salmissry jego zmysły były przyćmione narkotykiem, do wypicia którego zmusiła go Wężowa Królowa. Podobnie, połowa umysłu spała podczas konfrontacji z Marą w ruinach Mar Amon. Teraz jednak, zupełnie przytomny, o pierwszym brzasku poranka, znalazł się w obecności Boga.

Twarz Aldura wyrażała łagodność i niezmierzoną mądrość. Długie włosy i brodę miał siwe - wynik świadomego wyboru, pomyślał Garion, nie rezultat długich lat istnienia. Twarz wydała mu się znajoma... była zadziwiająco podobna do twarzy Belgaratha. I natychmiast Garion zrozumiał, odwracając wyjściowy pogląd, że to Belgarath jest podobny do Aldura - jak gdyby trwający całe stulecia związek rzeźbił na twarzy starca rysy Boga. Oczywiście, istniały różnice. Pewna złośliwość i ironia nie były widoczne na spokojnym obliczu Aldura. Te cechy należały wyłącznie do Belgaratha - może ostatnie już ślady małego złodziejaszka, którego siedem tysięcy lat temu podczas śnieżycy Aldur wpuścił do swej wieży.

- Mistrzu. - Belgarath pokłonił się z szacunkiem.

- Witaj, Belgaracie. - Głos Boga brzmiał niezwykle cicho. - Dawno już cię nie widziałem. Lata obeszły się z tobą łaskawie.

Belgarath niechętnie wzruszył ramionami.

- Są dni, gdy bardziej niż zwykle odczuwam ich ciężar. Wiele już lat noszę na barkach.

Aldur uśmiechnął się i spojrzał na ciocię Pol.

- Moja ukochana córka - powiedział z czułością, dotykając białego loku na jej czole. - Jesteś równie piękna jak dawniej.

- A ty równie uprzejmy, Mistrzu - odparła z uśmiechem, pochylając głowę.

Między tą trójką nastąpił niezwykle osobisty kontakt, połączenie umysłów, znaczące spotkanie po latach. Garion wyczuwał je także i trochę żałował, że został od niego odsunięty - choć natychmiast pojął, że nie mieli zamiaru go wykluczać. Po prostu odnawiali trwającą całe eony przyjaźń - wspólne wspomnienia, sięgające starożytności.

Wreszcie Aldur odwrócił wzrok i spojrzał na pozostałych.

- Tak oto zebraliście się w końcu, jak było przepowiedziane od początku dni, że się stanie. Jesteście instrumentami przeznaczenia i moje błogosławieństwo towarzyszyć będzie każdemu z was, gdy podążać będziecie do tego brzemiennego dnia, kiedy wszechświat znowu się zjednoczy.

Towarzysze Gariona z podziwem i zdumieniem przyjęli tajemnicze błogosławieństwo. Wszyscy jednak pokłonili się z najwyższym szacunkiem i uniżeniem.

Wtedy właśnie z namiotu wyszła Ce’Nedra. Drobna dziewczyna przeciągnęła się rozkosznie i przeczesała palcami splątaną masę płomiennych włosów. Miała na sobie tunikę Driad i sandały.

- Ce’Nedro! - zawołała ciocia Pol. - Podejdź tutaj.

- Tak, lady Polgaro - odparła posłusznie księżniczka. Zbliżyła się do ogniska niemal nie dotykając stopami ziemi. Wtedy zobaczyła Aldura, zatrzymała się i otworzyła szeroko oczy.

- To jest nasz Mistrz, Ce’Nedro - oświadczyła ciocia Pol. - Chce cię poznać.

Księżniczka zmieszana spoglądała na jaśniejącą postać. Życie nie przygotowało jej na takie spotkanie. Opuściła powieki, po czym zerknęła skromnie, a jej drobna twarzyczka odruchowo przyjęła najbardziej niewinny wyraz.

Aldur uśmiechnął się łagodnie.

- Jest jak kwiat, który oczarowuje, nie wiedząc o tym. - Spoglądał głęboko w oczy Ce’Nedry. - Ten jednak kryje w sobie stal. Jest odpowiednia dla swego zadania. Błogosławię cię.

Ce’Nedra instynktownie odpowiedziała wdzięcznym dygnięciem. Garion po raz pierwszy zobaczył, że się komuś kłania.

Aldur odwrócił się i popatrzył prosto na chłopca. Krótkie powitanie bez słów przepłynęło pomiędzy Bogiem a świadomością zamieszkującą myśli Gariona. W tym chwilowym kontakcie było poczucie wzajemnego szacunku i wspólnej odpowiedzialności. A potem Garion odczuł potężny dotyk umysłu Aldura i wiedział, że Bóg w jednej chwili zobaczył i zrozumiał każdą jego myśl i uczucie.

- Bądź pozdrowiony, Belgarionie - rzekł Aldur z powagą.

- Mistrzu - odpowiedział chłopiec. Opadł na jedno kolano, właściwie nie wiedząc dlaczego.

- Oczekiwaliśmy twego przyjścia od początków czasu. Ty niesiesz w sobie wszystkie nasze nadzieje. - Aldur uniósł rękę. - Przyjmij moje błogosławieństwo, Belgarionie. Jestem z ciebie zadowolony.

Cała istota Gariona wypełniła się miłością i wdzięcznością, ogarnięta falą ciepła i życzliwości Boga.

- Droga Polgaro - zwrócił się Aldur do cioci Pol. - Bezcenny ofiarowałaś nam dar. Oto jest Belgarion, a świat cały drży przed jego przybyciem.

Ciocia Pol skłoniła się znowu.

- Oddalmy się teraz - rzekł Aldur do niej i Belgaratha. - Zadanie wasze rozpoczęte, teraz muszę udzielić wam instrukcji, jak obiecałem, gdy po raz pierwszy skierowałem wasze kroki na tę ścieżkę. To, co było zamglone, staje się wyraźniejsze i teraz widzimy, co nas czeka. Spójrzmy zatem na ten dzień, którego oczekiwaliśmy, i przygotujmy się.

Cała trójka odeszła. Garionowi zdawało się, że lśniąca aureola, otaczająca postać Aldura, teraz objęła również ciocię Pol i dziadka. Jakieś poruszenie czy dźwięk przyciągnęły na moment jego wzrok; kiedy znów się odwrócił, cała trójka zniknęła.

Barak odetchnął głośno.

- Belarze! Warto było to widzieć.

- Zaszczyt nas spotkał, jak sądzę, największy ze wszystkich.

Spoglądali na siebie, zachwyceni tym, czego wszyscy byli świadkami. Ce’Nedra jednak przerwała tę zadumę.

- No dobrze - rzuciła stanowczo. - Nie gapcie się tak. Odsuńcie się od ogniska.

- Co chcesz zrobić? - zdziwił się Garion.

- Lady Polgara będzie zajęta - odparła wyniośle dziewczyna. - Dlatego dzisiaj ja przygotuję śniadanie.

Zakrzątnęła się przy ogniu.

Bekon nie był zbyt przypalony, jednak próba zrobienia grzanek na otwartym ogniu skończyła się katastrofą, a owsianka miała kluchy twarde jak grudy ziemi na wyschniętym polu. Wszyscy jednak bez komentarzy jedli, co podała księżniczka, ostrożnie unikając przy tym jej wzroku - patrzyła na nich, jakby tylko czekała na choćby jedno krytyczne słowo.

- Ciekawe, kiedy wrócą - mruknął po śniadaniu Silk.

- Boję się, że Bogowie nie mają poczucia czasu - odparł z mądrą miną Barak, gładząc rudą brodę. - Nie spodziewałbym się ich wcześniej niż po południu.

- W takim razie warto zbadać konie - postanowił Hettar. - Rzepy wplątały się im w sierść. Sprawdzę kopyta... na wszelki wypadek.

- Pomogę ci - zaproponował Durnik.

Hettar skinął głową i obaj odeszli do uwiązanych zwierząt.

- Mam chyba jedną czy dwie szczerby na ostrzu miecza - przypomniał sobie Barak. Wyjął zza pasa osełkę i usiadł z ciężką klingą na kolanach.

Mandorallen wydostał z namiotu zbroję, rozłożył ją na trawie i zaczął pilnie oglądać, szukając wgnieceń i rdzy.

Silk z nadzieją zagrzechotał w dłoni parą kostek i zerknął pytająco na Baraka.

- Jeśli ci to nie przeszkadza, chciałbym przez jakiś czas cieszyć się jeszcze towarzystwem swoich pieniędzy - oznajmił potężny Cherek.

- To miejsce wręcz cuchnie domowym ciepełkiem - poskarżył się Silk. Po czym westchnął, schował kości i poszedł po igłę z nitką i tunikę, którą rozerwał na jakimś krzaku jeszcze w górach.

Ce’Nedra powróciła do ogromnego drzewa i przemykała po konarach. Według Gariona, zupełnie niepotrzebnie narażała się na niebezpieczeństwo, z kocim brakiem ostrożności skacząc z gałęzi na gałąź. Przyglądał się jej przez chwilę, a potem zatonął w myślach, wspominając niezwykłe spotkanie dzisiejszego ranka. Poznał już Bogów Issę i Marę, jednak Aldur był jakby wyjątkowy. Ciocia Pol i Belgarath zdradzali wyraźne powinowactwo z tym Bogiem, zawsze dalekim i obojętnym na ludzkie prośby. Ten fakt mocno Gariona poruszył. Wyznawana w Sendarii religia miała raczej ogólny niż wykluczający charakter - dobry Sendar modlił się do wszystkich Bogów i wszystkich jednakowo szanował, nawet Toraka. Teraz jednak Garion czuł szczególne przywiązanie i szacunek dla Aldura, a te religijne przemiany wymagały głębokiego przemyślenia.

Gałązka upadła mu na głowę, więc z pewną irytacją spojrzał w górę.

Uśmiechnięta złośliwie Ce’Nedra siedziała wprost nad nim.

- Chłopcze - powiedziała swym najbardziej władczym i obraźliwym tonem. - Naczynia stygną. Jeśli tłuszcz zakrzepnie, trudno go będzie zmyć.

- Nie jestem twoim pomywaczem - odparł.

- Pozmywaj naczynia, Garionie - poleciła, przygryzając kosmyk włosów.

- Sama pozmywaj.

Spojrzała gniewnie, mocniej gryząc niewinny kosmyk.

- Dlaczego ciągle przeżuwasz swoje włosy? - zapytał poirytowany.

- O czym ty mówisz? - zdziwiła się, wyjmując lok spomiędzy zębów.

- Ile razy na ciebie spojrzę, trzymasz w ustach swoje włosy.

- Nieprawda - oświadczyła urażona. - Pozmywasz te naczynia?

- Nie. - Przyjrzał się jej uważnie. Krótka tunika Driad odsłaniała nieprzyzwoicie dużą część nogi. - Może byś włożyła coś na siebie? - zaproponował. - Niektórzy z nas nie są zachwyceni, że przez cały czas biegasz półnaga.

Kłótnia wybuchła niemal natychmiast. Wreszcie Garion zrezygnował z zachowania ostatniego słowa, wstał i odszedł zniechęcony.

- Garionie! - wrzasnęła za nim. - Nawet nie próbuj zostawiać mnie z brudnymi naczyniami!

Zignorował ją.

Po chwili poczuł znajome trącanie w łokieć i z roztargnieniem podrapał źrebaka za uszami. Konik zarżał radośnie i otarł się o niego z sympatią. Jednak nie wytrzymał długo - pogalopował na łąkę, by nękać rodzinę spokojnie gryzących trawę królików. Garion uśmiechnął się mimo woli. Ranek był po prostu zbyt piękny, by mogła go zepsuć kłótnia z księżniczką.

Miał wrażenie, że Dolina jest szczególnym miejscem. Świat dookoła ogarniały chłody zbliżającej się zimy, zrywały się burze i wichury. Tutaj jednak zdawało się, że ochrania ich opiekuńcza dłoń Aldura, roztaczając ciepło i ciszę, rodzaj nieskończonego, czarodziejskiego spokoju. W tym punkcie zwrotnym swego życia Garion bardzo potrzebował ciepła i ciszy. Musiał przemyśleć pewne sprawy, a to wymagało czasu bez burz i zagrożeń, z którymi musiałby walczyć.

Był już w połowie drogi do wieży Belgaratha, nim zdał sobie sprawę, że tam właśnie zmierzał od samego początku. Wysoka trawa była wilgotna od rosy i zdążył już przemoczyć buty, ale nawet to nie popsuło mu nastroju.

Kilka razy obszedł wieżę dookoła, spoglądając w górę. Bez trudu odnalazł kamień blokujący wejście, postanowił jednak go nie odsuwać. Nieładnie byłoby bez zaproszenia wchodzić do wieży dziadka; poza tym nie miał pewności, czy głaz zareaguje na głos kogoś innego niż sam Belgarath.

Ostatnia myśl sprawiła, że zatrzymał się nagle. Próbował sobie przypomnieć, kiedy przestał myśleć o dziadku jako o panu Wilku, i pogodził się wreszcie z faktem, że to sam Belgarath. Ta przemiana wydawała się istotna, była punktem zwrotnym.

Wciąż zadumany, zawrócił i pomaszerował po łące w stronę wielkiego białego kamienia, który starzec pokazał mu wczoraj przez okno. Odruchowo położył na nim dłoń i popchnął. Głaz nawet nie drgnął.

Garion oparł o niego obie ręce i naparł całą siłą, lecz kamień pozostał nieruchomy. Chłopiec odstąpił i zastanowił się. Właściwie nie był to bardzo wielki głaz - zaokrąglony, biały, wysoki prawie do piersi... ciężki z pewnością, ale nie powinien stawiać aż takiego oporu. Pochylił się, by zajrzeć po spód i wtedy zrozumiał. Dolna powierzchnia kamienia była płaska. Nie mógł się toczyć. Aby go poruszyć, trzeba podnieść za krawędź i przewrócić.

Obszedł głaz dookoła i obejrzał ze wszystkich stron. Uznał, że jeśli wytęży wszystkie siły, to z trudem, ale zdoła go ruszyć. Usiadł, przyglądał się i myślał. I, co czasami robił, mówił do siebie, by wyraźniej określić problem.

- Przede wszystkim trzeba spróbować go podnieść - stwierdził. - To nie jest tak całkiem niemożliwe. Potem, jeśli się nie uda, spróbujemy inaczej.

Wstał, podszedł zdecydowanie, wsunął palce pod krawędź i szarpnął. Kamień ani drgnął.

- Trzeba trochę mocniej - powiedział sobie. Rozstawił nogi i nabrał tchu. Znów zaczął podnosić głaz; żyły na karku nabrzmiały mu z wysiłku. Przez dziesięć uderzeń serca z całej siły ciągnął w górę uparty kamień - nie żeby go odwrócić, z tego zrezygnował już po pierwszej próbie, ale żeby zmusić do uznania swego istnienia. Choć grunt nie był tu szczególnie miękki, stopy chłopca zapadły się na ułamek cala.

W głowie mu się kręciło, a jasne plamki wirowały przed oczami. Cofnął się i dysząc osunął na ziemię. Przez kilka minut odzyskiwał siły, wsparty o zimną, szorstką powierzchnię.

- No dobrze - stwierdził po chwili. - Teraz wiemy, że w ten sposób się nie uda.

Odstąpił i usiadł na trawie.

Do tej pory za każdym razem, gdy dokonywał czegoś siłą woli, działał pod wpływem impulsu, reagując na zagrożenie. Nigdy jeszcze nie usiadł spokojnie, by uczynić to świadomie. Natychmiast odkrył, że cały zespół okoliczności jest całkowicie różny. Świat wydał się nagle pełen drobiazgów odwracających uwagę. Śpiewały ptaki. Wietrzyk muskał jego twarz. Mrówka pełzła po dłoni. Kiedy tylko zaczynał koncentrować wolę, coś natychmiast odrywało jego myśli od zadania.

Musiał osiągnąć pewien stan, jakby napięcie z tyłu głowy i coś w rodzaju nacisku na czoło. Zamknął oczy i to trochę pomogło. Pożądany stan nadchodził - powoli, ale czuł, jak narasta. Przypomniał sobie o czymś, wsunął rękę pod tunikę i znamieniem na dłoni dotknął amuletu. Wzmocniona tym dotykiem wewnętrzna siła narastała w huczącym crescendo. Garion wstał z zamkniętymi oczami. Potem otworzył je i spojrzał na uparty głaz.

- Ruszysz się - wymruczał. Nie wypuszczał amuletu z prawej ręki, a lewą wyciągnął przed siebie dłonią do góry.

- Teraz! - rzucił ostro i wolno zaczął przesuwać ramię, jakby coś podnosił. Moc w nim wezbrała, a ryk w głowie niemal ogłuszał.

Brzeg głazu uniósł się wolno z trawy. Dżdżownice i gąsienice, żyjące dotąd w bezpiecznej, spokojnej ciemności, wiły się porażone porannym słońcem. Kamień wzniósł się z godnością, posłuszny gestowi ręki chłopca. Przez moment kołysał się na krawędzi i wreszcie przewrócił na bok.

Zmęczenie, jakie czuł Garion, kiedy próbował rękami poruszyć kamień, było niczym w porównaniu do znużenia, jakie ogarnęło go teraz, gdy rozluźnił wolę. Skrzyżował ramiona na trawie i oparł o nie głowę.

Po chwili zaczęło go to dziwić. Nadal stał, ale ręce leżały wygodnie na murawie. Podniósł głowę i rozejrzał się niepewnie. Owszem, przesunął głaz. To było jasne, ponieważ kamień spoczywał teraz na zaokrąglonym czubku, odsłaniając wilgotną dolną powierzchnię. Zdarzyło się jednak coś jeszcze. Wprawdzie Garion nawet kamienia nie dotknął, lecz ciężar działał na niego i tak, użyta zaś siła nie cała trafiła w skałę.

Garion z przerażeniem stwierdził, że aż po pachy zapadł się w zwarty grunt.

- I co teraz zrobię? - zapytał sam siebie bezradnie. Odrzucił pomysł, by raz jeszcze zebrać siłę woli i wyrwać się w górę. Był zbyt zmęczony, żeby choć o tym myśleć. Próbował się poruszyć w nadziei, że rozluźni zbitą ziemię i wydostanie się po trochu, ale ciało nawet nie drgnęło.

- Popatrz, co narobiłeś - poskarżył się głazowi. Głaz zignorował go.

Wpadł na pewien pomysł.

- Jesteś tam? - zapytał tej świadomości, która zawsze istniała w jego umyśle.

Cisza w głowie Gariona była absolutna.

- Na pomoc! - krzyknął.

Ptak, którego zwabiły odsłonięte robaki i gąsienice, zerknął na niego jednym okiem i wrócił do śniadania.

Garion usłyszał za sobą jakieś kroki i z wysiłkiem odwrócił głowę, by sprawdzić, kto nadchodzi, Źrebak przyglądał mu się w zdumieniu. Z sympatią trącił go nosem w policzek.

- Dobry konik - westchnął z ulgą Garion. Nie był już sam. Wpadł na nowy pomysł. - Musisz sprowadzić Hettara - oświadczył.

Źrebak obiegł go dookoła i trącił znowu.

- Przestań - rozkazał Garion. - To poważna sprawa.

Ostrożnie spróbował wcisnąć swój umysł w myśli zwierzęcia. Sprawdził z dziesięć różnych sposobów, nim przypadkowo trafił na właściwą kombinację. Myśli źrebaka przeskakiwały to tu, to tam, bez celu ani wzorca. To był umysł dziecka, bez żadnej świadomej myśli, odbierający tylko wrażenia zmysłowe. Garion pochwycił ulotne obrazy zielonej trawy, chmur na niebie i ciepłego mleka. Wyczuł też zdziwienie i głęboką miłość, jaką żywił do niego konik.

Wolno, z wysiłkiem, Garion zaczął konstruować w rozbieganych myślach zwierzęcia obraz Hettara. Miał wrażenie, że trwa to całą wieczność.

- Hettar - powtarzał raz po raz. - Szukaj Hettara. Powiedz mu, że mam kłopoty.

Źrebak pobiegał chwilę ł wrócił, by wetknąć nos w garionowe ucho.

- Uważaj, co mówię - zapłakał chłopiec. - Proszę! Wreszcie, gdy według Gariona minęły już całe godziny, źrebak jakby zrozumiał. Odbiegł na kilka kroków, zawrócił i trącił chłopca.

- Szukaj... Hettara - rozkazał z naciskiem Garion. Źrebak zatupał o ziemię, zawrócił i odbiegł... w przeciwną stronę. Garion zaczął przeklinać. Już prawie rok ulegał oddziaływaniu co barwniejszych części słownika Baraka. Kiedy sześć do ośmiu razy powtórzył wszystkie zapamiętane określenia, zaczął improwizować.

Przelotna myśl dotarła od niewidocznego już źrebaka. Gonił motyle. Garion uderzył pięściami o ziemię; miał ochotę wyć.

Słońce już wzeszło wyżej i zaczęło się robić gorąco.

Wczesnym popołudniem znaleźli go Silk i Hettar, jadący za brykającym wesoło konikiem.

- Jak ci się to udało? - zapytał z ciekawością Silk.

- Wolę o tym nie mówić - odparł Garion, czując coś pośredniego miedzy ulgą i zakłopotaniem.

- Z pewnością zdolny jest do wielu rzeczy, których my nie potrafimy - zauważył Hettar. Zeskoczył z konia i odwiązał od siodła łopatę Durnika. - Nie mogę jednak pojąć, dlaczego zrobił coś takiego.

- Jestem przekonany, że miał ważne powody - stwierdził Silk.

- Myślisz, że powinniśmy go zapytać?

- To na pewno bardzo skomplikowane. Zwykli ludzie, tacy jak ty i ja, nie zdołają tego zrozumieć.

- Jak sądzisz, czy skończył już to, co tutaj robił?

- O to moglibyśmy spytać.

- Nie chciałbym mu przeszkadzać - oświadczył Hettar. - To może być niezwykle ważne.

- Prawie na pewno - zgodził się Silk.

- Czy możecie mnie stąd wyciągnąć? Proszę - błagał Garion.

- Czy aby na pewno już skończyłeś? - spytał uprzejmie Silk. - Możemy zaczekać, jeśli masz jeszcze coś do roboty.

- Proszę... - powtórzył chłopiec, bliski płaczu.


Rozdział XII



Dlaczego chciałeś go podnieść? - zdziwił się Belgarath.

Wrócili z ciocią Pol następnego ranka, a Silk i Hettar natychmiast opowiedzieli im o sytuacji, w jakiej zastali młodego człowieka.

- Wydawało mi się, że to najlepszy sposób, żeby go przewrócić - odparł Garion. - No wiesz, tak jakby złapać od spodu, a potem przetoczyć... mniej więcej

- Dlaczego nie spróbowałeś popchnąć przy wierzchołku? Przewróciłby się, gdybyś się tak do tego zabrał.

- Nie pomyślałem o tym.

- Nie rozumiesz, że ta miękka ziemia nie mogła wytrzymać takiego nacisku? - wtrąciła ciocia Pol.

- Teraz rozumiem. Ale czy takie pchnięcie nie odrzuciłoby mnie do tyłu?

- Musisz się zaprzeć - wyjaśnił Belgarath. - Na tym polega sztuka. Tyle samo woli używasz na utrzymanie się w miejscu, co na popychanie przedmiotu, który chcesz poruszyć. W przeciwnym razie odepchniesz tylko sam siebie.

- Nie wiedziałem - wyznał Garion. - Pierwszy raz próbowałem zrobić coś takiego... nie w sytuacji zagrożenia. Przestań, dobrze? - zwrócił się gniewnie do Ce’Nedry. Tarzała się ze śmiechu, słuchając opowieści Silka o pomyłce chłopca.

Teraz roześmiała się jeszcze głośniej.

- Będziesz musiał wytłumaczyć mu kilka spraw, ojcze - stwierdziła ciocia Pol. - Nie ma nawet szczątkowej wiedzy o wzajemnym oddziaływaniu sił. - Spojrzała krytycznie na Gariona. - Masz szczęście, że nie próbowałeś nim rzucać. Przeleciałbyś połowę drogi do Maragoru.

- Nie ma się z czego śmiać - oznajmił Garion przyjaciołom, na których to stwierdzenie nie zrobiło żadnego wrażenia. - To wcale nie takie proste, jak się wydaje.

Zrozumiał, że właśnie zrobił z siebie durnia i nie był pewien, czy bardziej jest zakłopotany, czy urażony rozbawieniem towarzyszy.

- Chodź ze mną, chłopcze - rzekł stanowczo Belgarath. - Wygląda na to, że musimy zacząć od samego początku.

- Przecież to nie moja wina - zaprotestował Garion. - Powinieneś mnie uprzedzić.

- Nie wiedziałem, że tak szybko zechcesz rozpocząć próby. Większość z nas miała dość rozsądku, by przed wprowadzeniem zmian w miejscowej geografii zaczekać na radę kogoś doświadczonego.

- W każdym razie udało mi się go przesunąć - rzekł obrażonym tonem Garion. Szli przez łąkę w kierunku wieży.

- Wspaniale. A odłożyłeś go potem na miejsce?

- Po co? Co za różnica, gdzie leży?

- W Dolinie niczego nie przesuwamy. Wszystko, co tutaj znajdziesz, jest tu z jakiegoś powodu i powinno pozostać dokładnie na swoim miejscu.

- Nie wiedziałem - usprawiedliwił się Garion.

- Teraz wiesz. Chodź, położymy go z powrotem tam, gdzie być powinien.

Szli w milczeniu.

- Dziadku - odezwał się w końcu chłopiec.

- Słucham?

Kiedy podnosiłem ten głaz, zdawało mi się, że biorę siłę zewsząd dookoła. Jakby płynęła do mnie ze wszystkich miejsc. Czy to coś oznacza?

- Tak to działa - wyjaśnił Belgarath. - Gdy coś robimy, pobieramy energię z otoczenia. Na przykład: kiedy spaliłeś Chamdara, pobrałeś ciepło z okolicy, z powietrza, ziemi, od każdego człowieka, który był w pobliżu. Ściągnąłeś ze wszystkiego po odrobinie ciepła i wywołałeś płomień. Kiedy przewróciłeś głaz, pobrałeś siłę z tego, co było dookoła.

- Myślałem, że ta moc pochodzi z wnętrza.

- Tylko wtedy, gdy coś stwarzamy. Wtedy moc musi napłynąć z nas samych. Dla wszystkich innych celów pożyczamy. Zabieramy po odrobinie energii stąd czy stamtąd, łączymy ją i uwalniamy w jednym punkcie. Nikt nie mógłby nosić w sobie siły potrzebnej do wykonania choćby najprostszej rzeczy.

- Więc to się dzieje, kiedy ktoś próbuje coś unicestwić - odgadł intuicyjnie Garion. - Ściąga całą energię, ale nie może jej uwolnić i... - Złączył dłonie i nagle rozłożył je na boki.

Belgarath przyjrzał mu się z uwagą.

- Masz niezwykły umysł, mój chłopcze. Bez trudu potrafisz zrozumieć rzeczy trudne, a jakoś nie umiesz pojąć najprostszych. Tam leży głaz... - Skinął głową. - Nie może tak zostać. Połóż go na miejsce i postaraj się nie robić takiego hałasu. Ten harmider, jaki wywołałeś wczoraj, odbijał się echem po całej Dolinie.

- Co mam robić?

- Zbierz siłę - odparł Belgarath. - Weź ją ze wszystkiego dookoła.

Garion spróbował.

- Nie ode mnie! - zawołał gniewnie starzec. Garion wykluczył dziadka z pola pobierania i ściągania.

Po chwili czy dwóch poczuł mrowienie na całym ciele i miał wrażenie, że włosy stają mu dęba.

- Co teraz? - spytał, zaciskając zęby, by utrzymać moc.

- Pchnij za siebie i równocześnie pchnij kamień.

- A co mam pchać za siebie?

- Wszystko... i kamień też. To musi być jednoczesne.

- A czy to mnie... no, nie ściśnie?

- Napręż się.

- Lepiej się spieszmy, dziadku - rzekł Garion. - Za chwilę rozpadnę się chyba na kawałki.

- Przytrzymaj ją. Teraz skieruj wolę na ten głaz i powiedz słowo.

Garion wysunął ręce przed siebie i wyprostował je.

- Pchaj - nakazał. Poczuł falę i szum.

Głaz zachwiał się i z głośnym stukiem przetoczył gładko tam, gdzie leżał wczoraj rano. Garion poczuł się nagle jak poobijany. Wyczerpany, osunął się na kolana.

- Pchaj? - powtórzył z niedowierzaniem Belgarath.

- Kazałeś powiedzieć: pchaj.

- Poleciłem ci pchać. Nie kazałem mówić: pchaj.

- Udało się. Co za różnica, jakiego słowa użyłem?

- To kwestia stylu - wyjaśnił starzec ze zbolałą miną. - „Pchaj” brzmi tak... dziecinnie.

Garion resztkami sił wybuchnął śmiechem.

- Pamiętaj, Garionie, że musimy zachować należytą godność - rzekł wyniośle Belgarath. - Gdybyśmy powtarzali ciągle „pchaj”, „padnij” albo coś w tym rodzaju, nikt nie traktowałby nas poważnie.

Garion chciał powstrzymać śmiech, ale zwyczajnie nie mógł.

Belgarath oddalił się oburzony, burcząc coś pod nosem.

Kiedy wrócili do obozowiska, namioty były już złożone, a juki spakowane.

- Nie ma sensu tkwić tu dłużej - oświadczyła ciocia Pol. - Inni już na nas czekają. Czy udało ci się cokolwiek mu wytłumaczyć, ojcze?

Belgarath mruknął coś z wyrazem głębokiej dezaprobaty.

- Jak rozumiem, nie poszło wam zbyt dobrze?

- Później ci wyjaśnię - odparł krótko.

Pod nieobecność chłopca Ce’Nedra, za pomocą pieszczot i jabłek z zapasów, skłoniła małego źrebaka do czegoś w rodzaju ekstatycznego posłuszeństwa. Biegał za nią bezwstydnie, a dość obojętne spojrzenie, jakim obrzucił Gariona, nie zdradzało nawet śladu poczucia winy.

- Przez ciebie brzuch go rozboli - zarzucił jej Garion.

- Jabłka są zdrowe dla koni - odparła beztrosko.

- Powiedz jej, Hettarze - poprosił.

- Nic mu nie będzie - orzekł Algar. - To tradycyjna metoda zdobycia zaufania młodego konia.

Garion bezskutecznie próbował wymyślić jakiś inny zarzut. Z jakiegoś powodu widok zwierzaka trącającego nosem Ce’Nedrę budził urazę... Chociaż nie potrafiłby dokładnie wytłumaczyć dlaczego.

- Kim są ci inni, Belgaracie? - zapytał po drodze Silk. - Ci, o których wspominała Polgara?

- Moi bracia - wyjaśnił czarodziej. - Nasz Mistrz zawiadomił ich, że przybywamy.

- Od dzieciństwa słuchałem opowieści o Bractwie Czarodziejów. Czy naprawdę są tak niezwykli, jak wszyscy mówią?

- Myślę, że czeka cię rozczarowanie - wtrąciła sztywno ciocia Pol. - Na ogól czarodzieje to starzy dziwacy z olbrzymią liczbą złych przyzwyczajeń. Dorastałam między nimi, więc poznałam dość dobrze. - Spojrzała na drozda, który siedział jej na ramieniu i ćwierkał z zachwytem. - Tak - rzuciła. - Wiem.

Garion podjechał bliżej i zaczął wsłuchiwać się w ptasi świergot. Z początku był to tylko hałas - przyjemny, ale pozbawiony sensu. Potem, stopniowo, zaczął chwytać okruchy znaczeń - trochę tu, trochę tam. Ptak śpiewał o gniazdach, o małych, nakrapianych jajeczkach, wschodach słońca i nieopisanej rozkoszy lotu. I nagle, jakby w jednej chwili otworzyły mu się uszy, Garion zaczął rozumieć. Skowronki śpiewały o lataniu i pieśniach. Wróble ćwierkały o ukrytym ziarnie. Szybujący wysoko jastrząb wykrzykiwał swą pieśń o samotnym locie na skrzydłach wiatru i o dzikiej radości łowów. Chłopiec był zdumiony - powietrze wokół niego nagle ożyło. Ciocia Pol spojrzała na niego z uwagą.

- To dopiero początek - oświadczyła, nie próbując nawet tłumaczyć.

Gariona tak pochłonął odkryty niespodziewanie świat, że nie od razu zauważył dwóch siwowłosych mężczyzn. Stali pod wysokim drzewem, czekając, aż zbliży się grupa jeźdźców. Nosili takie same błękitne szaty, a siwe włosy mieli dość długie, choć obaj byli gładko ogoleni. Kiedy chłopiec spojrzał na nich po raz pierwszy, uznał, że oczy go mylą. Byli tak dokładnie identyczni, że nie można ich było rozróżnić.

- Belgaracie, bracie nasz! - zawołał jeden z nich. - To już tak...

- ...strasznie długo - dokończył drugi.

- Beltiro - powiedział Belgarath. - Belkiro. Zeskoczył z siodła i objął bliźniaków.

- Najdroższa mała Polgaro - odezwał się jeden.

- Dolina bez ciebie... - zaczął drugi.

- ...była pusta - skończył pierwszy. Spojrzał na brata. - To bardzo poetyckie - stwierdził z podziwem.

- Dziękuję - odparł skromnie drugi.

- Oto moi bracia. Beltira i Belkira - przedstawił ich Belgarath towarzyszom, którzy właśnie zaczęli zsiadać z koni. - Nie próbujcie nawet ich rozróżnić. Nikt tego nie potrafi.

- My potrafimy - oświadczyli chórem.

- Nawet tego nie jestem pewien. - Belgarath uśmiechnął się łagodnie. - Wasze umysły są tak bliskie, że myśl zaczyna się u jednego, a kończy u drugiego.

- Ty zawsze wszystko komplikujesz, ojcze - stwierdziła ciocia Pol. - To jest Beltira. - Ucałowała jednego ze starców o dobrotliwych obliczach. - A to Belkira. - Ucałowała drugiego. - Od dziecka wiedziałam, który jest którym.

- Polgara zna...

- ...wszystkie nasze sekrety. - Bliźniacy uśmiechnęli się. - A kim są...

- ...twoi towarzysze?

- Sądzę, że poznacie ich bez trudu - odparł Belgarath. - Mandorallen, baron Vo Mandor.

- Rycerz Obrońca - stwierdzili zgodnie bliźniacy i skłonili się nisko.

- Książę Kheldar z Drasni.

- Przewodnik - powiedzieli.

- Barak, jarl Trellheim.

- Straszliwy Niedźwiedź. - Z pewną obawą spojrzeli na wielkiego Chereka.

Barak sposępniał, ale nie powiedział ani słowa.

- Hettar, syn Cho-Haga z Algarii.

- Władca Koni.

- I Durnik z Sendarii.

- Który Ma Dwa Życia - szepnęli z głębokim szacunkiem.

Durnik spojrzał na nich ze zdziwieniem.

- Ce’Nedra, imperialna księżniczka Tolnedry.

- Królowa Świata - odpowiedzieli z niskim pokłonem. Ce’Nedra zachichotała nerwowo.

- A to...

- ...może być tylko Belgarion - stwierdzili i radość rozjaśniła im twarze. - Wybrany.

Równocześnie wyciągnęli ręce i położyli dłonie na głowie Gariona. Ich głosy zabrzmiały w jego myślach: Bądź pozdrowiony, Belgarionie, Władco i Rycerzu, nadziejo świata.

Garion był zbyt zaskoczony niezwykłym powitaniem, by zareagować czymś więcej niż niezgrabnym pochyleniem głowy.

- Jeszcze trochę tych przymilności, a zwymiotuję - oznajmił nowy głos, szorstki i chrapliwy.

Mówiący wyszedł właśnie zza drzewa. Był niskim, pokręconym starcem, brudnym ł okropnie brzydkim. Nogi miał krzywe i zdeformowane jak pnie sękatych dębów, ramiona szerokie, a ręce zwisające do kolan. Pośrodku pleców wyrastał wielki garb, a twarz wykrzywiała się w groteskową karykaturę ludzkiego oblicza. W splątanych, rzadkich stalowoszarych włosach i brodzie tkwiły liście i drobne gałązki. Paskudna twarz nosiła wyraz wiecznej pogardy i irytacji.

- Beldinie - rzekł łagodnie Belgarath. - Nie byliśmy pewni, czy się zjawisz.

- Nie powinienem, niezdaro - warknął przybysz. - Narobiłeś tylko bałaganu, Belgaracie. Jak zwykle. - Zwrócił się do bliźniaków. - Przynieście mi coś do jedzenia - polecił tonem nie dopuszczającym sprzeciwu.

- Tak, Beldinie - odpowiedzieli posłusznie i odeszli.

- Tylko niech to nie trwa całego dnia! - krzyknął za nimi.

- Mam wrażenie, Beldinie, że jesteś dziś w dobrym humorze - rzekł Belgarath bez śladu ironii. - Skąd ten świetny nastrój?

Brzydki karzeł spojrzał na niego gniewnie, po czym roześmiał się krótko i chrapliwie.

- Widziałem Belzedara - wyjaśnił. - Wyglądał jak nie zasłane łóżko. Coś mu się wyjątkowo nie udało, a takie rzeczy niezwykle mnie cieszą.

- Kochany wujek Beldin - rzekła z radością ciocia Pol i objęła brudnego karła. - Tak bardzo za tobą tęskniłam.

- Nie próbuj mnie czarować, Polgaro - odpowiedział, choć oczy zalśniły mu lekko. - To twoja wina, tak samo jak twojego ojca. Myślałem, że to wy macie na niego uważać. W jaki sposób Belzedar dostał w swoje łapska Klejnot Mistrza?

- Sądzimy, że wykorzystał dziecko - odparł Belgarath. - Klejnot nie poraził niewinnego.

Karzeł parsknął - Nie istnieje niewinny człowiek. Wszyscy rodzą się zepsuci. - Z satysfakcją przyjrzał się cioci Pol. - Robisz się tłusta - oświadczył bezczelnie. - Biodra masz szerokie jak bryka.

Durnik natychmiast zacisnął pięści i ruszył na brzydala.

Karzeł zaśmiał się tylko i wielką dłonią chwycił kowala za tunikę. Na pozór bez wysiłku podniósł go i odrzucił za parę sążni.

- Jeśli masz ochotę, możesz to swoje drugie życie zacząć już teraz - warknął groźnie.

- Pozwól, że sama to załatwię, Durniku - powiedziała ciocia Pol. - Beldinie - rzuciła chłodno. - Jak dawno temu się kąpałeś?

Karzeł wzruszył ramionami.

- Deszcz na mnie spadł parę miesięcy temu.

- Niezbyt obfity. Śmierdzisz jak nie sprzątany chlew. Beldin wyszczerzył zęby.

- To moja Pol. - Zachichotał. - Bałem się już, że te lata stępiły ci język.

Oboje zaczęli obrzucać się przekleństwami, od których włos jeżył się na głowie. Barwne, obrzydliwe słowa fruwały między nimi, skwiercząc niemal w powietrzu. Zdumiony Barak otworzył szeroko oczy, a Mandorallen bladł co chwilę. Zaczerwieniona po uszy Ce’Nedra uciekła poza zasięg słuchu.

Im gorsze jednak były wyzwiska, tym szerzej uśmiechał się paskudny Beldin. Wreszcie ciocia Pol rzuciła epitet tak ohydny, że Garion dosłownie się skulił, a brzydki człowieczek padł jak długi i walił pięściami o ziemię.

- Na Bogów, Pol, jak bardzo się za tobą stęskniłem - wysapał. - Chodź, daj buziaka.

Uśmiechnęła się i czule ucałowała brudną twarz.

- Parszywy kundel.

- Tłuste krówsko - odpowiedział radośnie i objął ją mocno.

- Wuju, chciałabym zachować żebra mniej więcej w całości - ostrzegła.

- Już bardzo dawno nie złamałem ci żebra, maleńka.

- I niech tak zostanie.

Przybiegli bliźniacy, niosąc wielki talerz parującego mięsa i potężnych rozmiarów kufel. Karzeł spojrzał z zaciekawieniem, potem od niechcenia wysypał mięso na ziemię i odrzucił talerz.

- Nieźle pachnie - mruknął, przykucnął i zaczął oburącz wpychać jedzenie do ust. Czasem wypluwał co większe kamyki, które przylgnęły do kawałków mięsa. Kiedy skończył, wychylił kufel, beknął grzmiąco i usiadł, drapiąc tłustymi palcami splątane włosy. - Wracajmy do rzeczy - oświadczył.

- Gdzie byłeś? - zapytał Belgarath.

- W środkowym Cthol Murgos. Od bitwy pod Vo Mimbre siedziałem na wzgórzu i pilnowałem groty, w której Belzedar ukrył Toraka.

- Pięćset lat? - zdumiał się Silk. Beldin wzruszył ramionami.

- Mniej więcej - potwierdził obojętnie. - Ktoś musiał mieć oko na Spaloną Gębę, a ja nie byłem zajęty niczym takim, czego nie mógłbym odłożyć.

- Mówiłeś, ze widziałeś Belzedara - przypomniała ciocia Pol.

- Jakiś miesiąc temu. Przygnał do jaskini, jakby demon go ścigał. Wyciągnął Toraka. Potem zmienił się w sępa i odleciał z ciałem.

- To musiało nastąpić zaraz po tym, jak Ctuchik schwytał go na nyissańskiej granicy i odebrał Klejnot - domyślił się Belgarath.

- Nic o tym nie wiem. Ty za niego odpowiadałeś, nie ja. Ja miałem tylko pilnować Toraka. Przysypały was popioły?

- Jakie popioły? - spytał któryś z bliźniaków.

- Kiedy Belzedar wyniósł Toraka z jaskini, góra wybuchła. Wypluła z siebie flaki. Miało to pewnie związek z mocą chroniącą ciało Jednookiego. Góra wciąż jeszcze pluła, kiedy odchodziłem.

- Zastanawialiśmy się, co było powodem erupcji - wtrąciła ciocia Pol. - Całą Nyissę pokryła warstwa popiołu głęboka na cal.

- Nieźle. Szkoda, że nie grubsza.

- Czy zauważyłeś jakieś...

- ...poruszenia Toraka? - spytali bliźniacy.

- Czy nie możecie mówić normalnie? - zapytał Beldin.

- Przykro nam...

- ...ale taką mamy naturę.

Brzydki człowieczek z niesmakiem pokręcił głową.

- Mniejsza z tym. Nie. Przez całe pięćset lat Torak nawet nie drgnął. Pleśń go porastała, kiedy Belzedar wyciągał go z groty.

- Poleciałeś za Belzedarem? - upewnił się Belgarath.

- Oczywiście.

- Dokąd zaniósł Toraka?

- A jak ci się wydaje, durniu jeden? Do ruin Cthol Mishrak w Mallorei, naturalnie. Na ziemi jest tylko kilka miejsc, które uniosą ciężar Toraka, a to właśnie jedno z nich. Belzedar musi utrzymać Ctuchika z Klejnotem jak najdalej od Toraka, zatem to jedyne miejsce, gdzie mógł uciec. Malloreańscy Grolimowie nie uznają władzy Ctuchika, więc Belzedar będzie tam bezpieczny. Sporo go będzie kosztować ich pomoc, ale nie dopuszczą Ctuchika do Mallorei... chyba że zbierze armię i zaatakuje.

- Chciałbym mieć nadzieję, że do tego nie dojdzie - rzekł Barak.

- Podobno masz być niedźwiedziem, nie osłem - odpowiedział mu Beldin. - Nie buduj swoich nadziei na niemożliwościach. Ani Ctuchik, ani Belzedar nie rozpoczną takiej wojny w takim czasie. Nie wtedy, kiedy obecny tu Belgarion skrada się przez świat niczym trzęsienie ziemi. - Zmarszczył brwi. - Pol, nie mogłabyś go nauczyć, żeby zachowywał się trochę ciszej? Czy może twój rozum obwisł tak samo jak twoje siedzenie?

- Nie bądź nieuprzejmy, wujku - odparła. - Chłopiec właśnie osiąga swą moc. Z początku wszyscy byliśmy trochę niezręczni.

- On nie ma czasu na bycie dzieckiem. W południowym Cthol Murgos gwiazdy spadają jak wytrute karaluchy, a martwi Grolimowie stękają w grobach od Rak Cthol do Rak Hagga. Czas nas goni i chłopak musi być gotów.

- Będzie gotów, wujku.

- Może... - stwierdził kwaśnym tonem.

- Wracasz do Cthol Mishrak? - zapytał Belgarath.

- Nie. Nasz Mistrz polecił mi zostać tutaj. Bliźniaki i ja mamy zadanie do wypełnienia i niezbyt wiele czasu.

- Z nami także...

- ...rozmawiał.

- Przestańcie - warknął Beldin. Zwrócił się do Belgaratha. - Ruszasz teraz do Rak Cthol?

- Jeszcze nie. Najpierw musimy odwiedzić Prolgu. Muszę porozmawiać z Gorimem, musimy też zabrać jeszcze jednego członka wyprawy.

- Zauważyłem, że wasza grupa nie jest pełna. Co z tą ostatnią?

- Ona martwi mnie najbardziej. Nie znalazłem nawet śladu po niej, a szukam od trzech tysięcy lat.

- Za wiele czasu poświęciłeś na szukanie po piwiarniach.

- Też to zauważyłam, wujku. - Ciocia Pol uśmiechnęła się słodko.

- Gdzie pojedziemy z Prolgu? - spytał Barak.

- Myślę, że do Rak Cthol - odparł dość ponuro Belgarath. - Musimy odebrać Ctuchikowi Klejnot. A już od bardzo, bardzo dawna szykuję się do poważnej rozmowy z tym murgoskim magikiem.


CZĘŚĆ TRZECIA


ULGO


Rozdział XIII



Następnego ranka skręcili na północny zachód i ruszyli ku stromym, białym szczytom gór Ulgo, migoczącym w porannym słońcu nad bujnymi łąkami Doliny.

- Jest tam śnieg - zauważył Silk. - Podróż może być trudna.

- Zawsze jest - odpowiedział mu Hettar.

- Byłeś już kiedyś w Prolgu? - zapytał Durnik.

- Kilka razy. Porozumiewamy się z Ulgosami. Nasze wizyty mają zwykle ceremonialne znaczenie.

Księżniczka Ce’Nedra jechała obok cioci Pol. Jej mała twarzyczka wyrażała niepokój.

- Jak możesz z nim wytrzymać, lady Polgaro? - wybuchnęła wreszcie. - Jest taki brzydki.

- Kto jest brzydki, kochanie?

- Ten okropny karzeł.

- Wujek Beldin? - Ciocia Pol była lekko zdziwiona. - Zawsze taki był. Musisz go lepiej poznać, to wszystko.

- Ale mówił do ciebie takie straszne rzeczy.

- W taki sposób ukrywa swe prawdziwe uczucia - wyjaśniła ciocia Pol. - W rzeczywistości jest bardzo łagodnym człowiekiem, ale ludzie nie oczekują tego... po nim. Kiedy był dzieckiem, jego lud przepędził go, ponieważ był taki koślawy i brzydki. Przybył do Doliny, a nasz Mistrz przejrzał tę brzydotę i dostrzegł piękno jego ducha.

- Ale czy musi być taki brudny? Ciocia Pol wzruszyła ramionami.

- Nienawidzi swego zdeformowanego ciała, więc je ignoruje. - Obrzuciła księżniczkę chłodnym spojrzeniem. - Najłatwiej na świecie jest osądzać na podstawie wyglądu, Ce’Nedro - powiedziała. - I zwykle jest to błędny osąd. Wuj Beldin i ja bardzo się lubimy. Dlatego zadajemy sobie trud tworzenia tak wymyślnych wyzwisk. Komplementy byłyby fałszywe... w końcu on rzeczywiście jest brzydki.

- Nie rozumiem. - Ce’Nedra była zdziwiona.

- Miłość może się wyrażać na wiele niezwykłych sposobów. - Ciocia Pol mówiła lekkim tonem, ale przyglądała się małej księżniczce przenikliwie.

Ce’Nedra rzuciła okiem w stronę Gariona. Natychmiast odwróciła głowę, rumieniąc się lekko.

Garion rozmyślał nad tą rozmową. Było jasne, że ciocia Pol chce powiedzieć księżniczce coś ważnego, jednak nie mógł zrozumieć, o co chodzi.

Kilka dni jechali przez Dolinę, nim wreszcie dotarli do pasma wzgórz wyrastających u stóp ostrych szczytów, które tworzyły krainę Ulgosów. Raz jeszcze zmieniły się pory roku. Trwała bardzo wczesna jesień, kiedy mijali pierwsze pasmo, a dolina za nim płonęła czerwienią liści. Na grzbiecie drugiego, wyższego łańcucha drzewa stały nagie, a spływający z gór wiatr niósł pierwszy kąsający chłodem podmuch zimy. Chmury zakryły niebo i spływały skalnymi wąwozami. Przelotne opady śniegu i deszczu utrudniały im jazdę, gdy wspinali się coraz wyżej po kamienistych zboczach.

- Powinniśmy już zacząć uważać na Brilla - stwierdził z nadzieją Silk pewnego śnieżnego poranka. - Czas, żeby znów się pokazał.

- Mało prawdopodobne - odparł Belgarath. - Murgowie unikają Ulgo bardziej nawet niż Doliny. Ulgosi bardzo nie lubią Angaraków.

- Tak jak Alornowie.

- Ale Ulgosi widzą w ciemności - wyjaśnił starzec. - Murgowie, którzy trafią w te góry, na ogół nie budzą się już po pierwszej spędzonej tu nocy. Myślę, że o Brilla nie trzeba się martwić.

- Szkoda - westchnął zawiedziony Silk.

- Ale nie zaszkodzi, jeśli będziesz miał oczy otwarte. W górach Ulgo zdarzają się rzeczy gorsze od Murgów.

- Czy te historie nie są trochę przesadzone? - spytał Silk pogardliwie.

- Nie. Niespecjalnie.

- W tej okolicy roi się od potworów, książę Kheldarze - zapewnił niskiego Drasanina Mandorallen. - Kilka lat temu tuzin nierozsądnych młodych rycerzy, znanych mi osobiście, wyruszyło w te góry, by sprawdzić odwagę swą i męstwo wobec ohydnych bestii. Żaden nie powrócił.

Gdy pokonali następne pasmo, z pełną siłą uderzyła w nich zimowa wichura. Płatki śniegu, padającego coraz gęściej, w miarę jak wspinali się wyżej, pędziły teraz poziomo, gnane wyjącym huraganem.

- Musimy znaleźć schronienie i przeczekać tę zawieruchę, Belgaracie! - krzyknął Barak, z trudem przytrzymując pelerynę z niedźwiedziej skóry.

- Zjedziemy do najbliższej doliny - odpowiedział starzec, także zmagając się z płaszczem. - Drzewa powinny osłonić nas przed wiatrem.

Zaraz za grzbietem skręcili w dół, ku sosnom gęsto porastającym dno kotliny. Garion mocniej otulił się płaszczem i pochylił głowę przeciw wichurze.

Gęsty zagajnik młodych sosen chronił przed naporem wichru, lecz śnieg nadal wirował dookoła.

- Dzisiaj nie zajedziemy daleko, Belgaracie - stwierdził Barak, próbując strzepnąć z brody płatki śniegu. - Lepiej rozbijmy tu obóz i czekajmy ranka.

- Co to było? - spytał niespokojnie Durnik, przechylając głowę na bok.

- Wiatr. - Barak wzruszył ramionami.

- Nie. Słuchaj.

Ponad wyciem wichury wzniósł się przenikliwy skowyt.

- Spójrzcie. - Hettar wyciągnął rękę.

Niewyraźnie dostrzegli tuzin podobnych do koni zwierząt, przekraczających grzbiet wzgórza. Padający śnieg przesłaniał ich sylwetki; sprawiały wrażenie duchów. Na wzniesieniu, tuż ponad nimi, stał potężny ogier z grzywą i ogonem rozwianym na wietrze. Jego rżenie było jak krzyk.

- Hrulgin! - rzucił ostro Belgarath.

- Zdołamy przed nimi uciec? - spytał z nadzieją Silk.

- Wątpię. Poza tym, czują już nasz zapach. Jeśli spróbujemy uciekać, podążą naszym tropem aż do Prolgu.

- W takim razie nauczyć musimy te bestie, by tropu naszego lękały się i unikały go - oświadczył Mandorallen, dociągając paski na tarczy. Oczy mu błyszczały.

- Znowu wracasz do starych przyzwyczajeń, Mandorallenie - upomniał go Barak.

Twarz Hettara przybrała ten dziwnie pusty wyraz, jak zwykle, gdy porozumiewał się z końmi. Po chwili zadrżał, a w jego oczach błysnęła odraza.

- I co? - spytała ciocia Pol.

- To nie są konie... - zaczął.

- To już wiemy, Hettarze - przerwała mu. - Możesz coś z nimi zrobić? Przestraszyć je, na przykład?

Pokręcił głową.

- Są głodne, Polgaro - stwierdził. - I złapały nasz zapach. Ten ogier, przewodnik stada, bardziej nad nimi panuje, niż bywa to w przypadku koni. Mógłbym pewnie odstraszyć jedną czy dwie najsłabsze sztuki... gdyby nie on.

- Czyli jednak będzie trzeba walczyć - mruknął Barak i przypiął tarczę.

- Nie sądzę. - Hettar zmrużył oczy. - Kluczem jest chyba ogier. On kieruje całym stadem. Gdybyśmy go zabili, reszta pewnie zawróciłaby i uciekła.

- Zgoda - rzekł Barak. - Spróbujmy więc z ogierem.

- Przydałby się jakiś hałas - zaproponował Hettar. - Coś, co brzmiałoby jak wyzwanie. Wtedy wyszedłby może na czoło, by je podjąć. W przeciwnym razie musimy przebijać się do niego przez całe stado.

- Może to go sprowokuje - rzekł Mandorallen. Przytknął do warg swój róg i zagrał dźwięczną nutę wyzwania. Natychmiast porwał ją wiatr. Odpowiedział mu przenikliwy krzyk ogiera.

- To chyba działa - zauważył Barak. - Dmuchnij jeszcze raz, Mandorallenie.

Mandorallen znów zagrał na rogu, i ponownie ogier zarżał w odpowiedzi. Potem wielkie zwierzę zbiegło ze wzgórza i z furią ruszyło do ataku. Kiedy przebiło się na czoło stada, stanęło dęba, a jego przednie szpony błysnęły w powietrzu.

- Zrobione - rzucił Barak. - Ruszamy.

Spiął rumaka ostrogami i szary koń skoczył do przodu, wyrzucając śnieg spod kopyt. Hettar i Mandorallen ruszyli po bokach i cała trójka pognała galopem przez padający gęsto śnieg, w stronę rżącego ogiera hrulga. Mandorallen wysunął kopię. Niezwykły dźwięk dryfował z wiatrem, gdy w grzmocie kopyt szarżował na hrulgin - Mandorallen się śmiał.

Garion wyjął miecz i ustawił się przed ciocią Pol i Ce’Nedrą. Pojmował, że to prawdopodobnie daremny gest, wykonał go jednak mimo wszystko.

Dwa hrulgin, być może na niesłyszalną komendę przewodnika, pobiegły naprzód, by zmierzyć się z Barakiem i Mandorallenem, sam zaś ogier ruszył na spotkanie Hettara. Możliwe, że wyczuwał w nim potencjalnie największą groźbę dla stada. Gdy pierwszy hrulga stanął dęba, po kociemu odsłaniając kły i wysuwając szpony, Mandorallen opuścił kopię i wbił ją w pierś warczącego potwora. Krwawa piana trysnęła z paszczy; hrulga zwalił się na grzbiet, rozrywając pazurami złamane drzewce kopii.

Barak wyłapał na tarczę cios pazurów i rozrąbał łeb potwora mocnym, górnym cięciem ciężkiego miecza. Hrulga runął, w przedśmiertnych konwulsjach wyrzucając fontanny śniegu.

Hettar i przewodnik stada krążyli wśród wirujących płatków. Poruszali się ostrożnie, wpatrzeni w siebie w śmiertelnym skupieniu. Nagle ogier stanął dęba i zaatakował błyskawicznie. Rozstawił przednie nogi i wysunął szpony. Lecz koń Hettara, umysłem złączony z jeźdźcem, odsunął się przed tą wściekłą szarżą. Ogier zawrócił i uderzył znowu, i ponownie koń Hettara odskoczył w bok. Ogarnięty furią hrulga zarżał i jeszcze raz rzucił się do ataku, wymachując szponiastymi nogami. Koń odstąpił o krok, potem przysunął się nagle, a Hettar wyskoczył z siodła i wylądował na grzbiecie potwora. Długie, mocne nogi ścisnęły żebra zwierzęcia, a prawa dłoń chwyciła za grzywę.

Ogier szalał, po raz pierwszy w historii gatunku czując na grzbiecie ciężar jeźdźca. Skakał, stawał dęba i rżał, usiłując strącić intruza na ziemię. Pozostałe zwierzęta, szykujące się już do ataku, zawahały się i patrzyły ze zgrozą na szaleńcze wysiłki przewodnika. Oniemiali Mandorallen i Barak ściągnęli wodze, patrząc, jak Hettar pędzi dookoła pośród zamieci. Wreszcie Algar z posępną miną sięgnął do lewej łydki i wyrwał z buta długi, szeroki nóż. Znał konie i wiedział, gdzie uderzyć.

Pierwszy cios był śmiertelny. Zdeptany śnieg poczerwieniał, ogier po raz ostatni stanął dęba i zarżał. Krew pociekła mu z pyska. Potem opadł na drżące nogi, kolana ugięły się pod nim i runął na bok. Hettar zeskoczył bezpiecznie.

Stado hrulgin zawróciło i ze skowytem umknęło w śnieżycę.

Hettar z posępną miną wytarł śniegiem nóż i schował go do pochwy. Na moment położył dłoń na szyi martwego zwierzęcia, po czym rozejrzał się, szukając szabli, odrzuconej w szaleńczym skoku na grzbiet bestii.

Kiedy trzej wojownicy powrócili pod osłonę drzew, Mandorallen i Barak spoglądali na Hettara z głębokim respektem.

- To straszne, że są szalone - oświadczył zadumany Algar. - Był taki moment... tylko moment... kiedy niemal do niego dotarłem i jechaliśmy razem. Potem wrócił obłęd i musiałem go zabić. Gdyby udało się je ujeździć... - Urwał i potrząsnął głową. - Zresztą...

- Nie jeździłbyś chyba na czymś takim? - spytał z niedowierzaniem Durnik.

- Nigdy nie miałem pod sobą takiego zwierzęcia - odparł cicho Hettar. - Chyba nigdy nie zapomnę, jakie to uczucie.

Odszedł na bok i stał nieruchomo, zapatrzony w wirujące płatki śniegu.

Rozbili obóz pod osłoną sosen. Rankiem wiatr przycichł, choć śnieg wciąż padał gęsto, gdy ruszali w dalszą drogę. Sięgał już do kolan i konie męczyły się szybko.

Przekroczyli kolejny grzbiet i zjechali w dół, do następnej doliny. Silk rozglądał się z krytyczną miną.

- Jeśli wciąż będzie padać, Belgaracie, całkiem ugrzęźniemy - stwierdził ponuro. - Zwłaszcza że musimy ciągle się wspinać.

- Teraz już nie - uspokoił go starzec. - Od tego miejsca pojedziemy dolinami. Prowadzą do samego Prolgu, więc możemy omijać szczyty.

- Belgaracie - rzucił przez ramię Barak, który jechał na czele. - Tu są jakieś świeże ślady.

Wskazał linię odcisków stóp, biegnącą w poprzek ich ścieżki. Starzec wyjechał naprzód i uważnie zbadał ślady.

- Algrothy - rzucił krótko. - Lepiej miejmy oczy otwarte.

Ostrożnie zjechali do doliny. Tu Mandorallen przystanął na chwilę, by wyciąć sobie nową kopię.

- Nie dowierzałbym broni, która ciągle się łamie - wyznał Barak, gdy rycerz wrócił na siodło.

Mandorallen wzruszył ramionami, aż zaskrzypiała zbroja.

- Zawsze są jakieś drzewa w pobliżu - stwierdził. Wśród sosen porastających dno doliny Garion usłyszał znajome szczekanie.

- Dziadku! - zawołał.

- Słyszałem - odpowiedział Belgarath.

- Jak sądzisz, ile ich jest? - spytał Silk.

- Koło dziesięciu.

- Osiem - poprawiła ciocia Pol.

- Jeśli osiem ich tylko, czy ważą się zaatakować? - zapytał Mandorallen. - Te w Arendii odwagę z liczby swej czerpały.

- Myślę, że mają w tej dolinie legowisko - odparł starzec. - Każde zwierzę broni swojego domu. Ich atak jest prawie pewny.

- Musimy zatem je odszukać - stwierdził pewnie rycerz. - Lepiej zniszczyć je zaraz w polu, jakie sami wybrać zechcemy, niż zaskoczonym być ich pułapką.

- Wraca do dawnych nałogów - zauważył kwaśno Barak, zwracając się do Hettara.

- Ale tym razem chyba ma rację - stwierdził Algar.

- Piłeś coś, Hettarze? - spytał podejrzliwie Barak.

- Chodźmy, panowie! - zawołał wesoło Mandorallen. - Rozbijmy te bestie, abyśmy bez przeszkód mogli drogę swą kontynuować.

I brnąc przez śnieg ruszył na poszukiwanie algrothów.

- Jedziesz, Baraku? - Hettar wyciągnął szablę. Barak westchnął.

- Chyba tak - odpowiedział żałosnym tonem. Spojrzał na Belgaratha. - To nie powinno potrwać zbyt długo. Spróbuję chronić moich krwiożerczych przyjaciół przed kłopotami.

Hettar roześmiał się.

- Robisz się jeszcze gorszy od niego - zarzucił mu Barak, gdy obaj galopowali śladem Mandorallena.

Garion i pozostali czekali w napięciu. Prószył śnieg. Szczekanie zmieniło się nagle we wrzaski zaskoczenia. Wśród drzew rozległy się odgłosy uderzeń, skowyty bólu i krzyki, gdy trzej wojownicy nawoływali się wzajemnie. Wrócili mniej więcej po piętnastu minutach, a fontanny śniegu tryskały spod kopyt ich wierzchowców.

- Dwa uciekły - oświadczył z żalem Hettar.

- Cóż za szkoda - westchnął Silk.

- Mandorallenie - rzekł Barak ze zbolałą miną. - Gdzieś nabrałeś niedobrych przyzwyczajeń. Walka to poważna sprawa, a te twoje chichoty i śmiechy pachną zabawą.

- Azaliż uraziłem cię, panie?

- Nie tyle mnie to uraża, Mandorallenie, co rozprasza uwagę. Nie pozwala się skupić.

- Starał się więc będę w przyszłości hamować swą wesołość.

- Będę wdzięczny.

- Jak wam poszło? - dopytywał się Silk.

- To właściwie nie była walka - stwierdził Barak. - Zaskoczyliśmy je zupełnie. Przykro mi to przyznać, ale nasz roześmiany przyjaciel przynajmniej raz miał słuszność.

Po drodze Garion rozmyślał nad niezwykłym zachowaniem Mandorallena. Jeszcze w jaskini, gdzie przyszedł na świat źrebak, Durnik tłumaczył rycerzowi, że można pokonać strach śmiejąc się z niego. Wprawdzie Durnikowi nie dokładnie o to chodziło, jednak Mandorallen potraktował jego radę dosłownie. Tak irytujący Baraka śmiech nie był skierowany na wrogów, z którymi walczył, ale raczej przeciwko nieprzyjacielowi wewnątrz własnego ja. Ruszając do ataku, Mandorallen śmiał się ze swojego lęku.

- To nienaturalne - mruczał Barak do Silka. - Dlatego tak mnie to martwi. Ale to nie wszystko. To przecież naruszenie etykiety. A jeśli przystąpimy do poważnej walki, a on będzie chichotał i tak się zachowywał? Wstyd. Co sobie ludzie pomyślą?

- Za bardzo się przejmujesz, Baraku - odparł Silk. - Szczerze mówiąc, uważam to za przyjemną ciekawostkę.

- Uważasz za co?

- Za przyjemną ciekawostkę. Arend z poczuciem humoru to coś niezwykłego... coś w rodzaju gadającego psa.

Barak z dezaprobatą pokręcił głową.

- W ogóle nie warto z tobą rozmawiać o sprawach poważnych. Wiesz o tym, Silku? Ta twoja skłonność do wtrącania dowcipnych uwag wszystko obraca w żart.

- Wszyscy mamy swoje drobne wady - bez oporu przyznał Drasanin.


Rozdział XIV



Śnieg padał coraz rzadszy, aż pod wieczór tylko pojedyncze płatki dryfowały w mroku. Na noc rozbili obóz w gęstym świerkowym zagajniku.

Przed świtem jednak ochłodziło się znacznie, a kiedy wstali rankiem, panował ostry mróz.

- Daleko jeszcze do Prolgu? - zapytał Silk. Wyciągnął zmarznięte dłonie nad ogniskiem.

- Jeszcze dwa dni - odparł Belgarath.

- Pewnie nie pomyślałeś, żeby wpłynąć jakoś na pogodę? - spytał z nadzieją szczupły Drasanin.

- Wolę tego nie robić, chyba że naprawdę nie mam innego wyjścia. To zakłóca bieg rzeczy na bardzo rozległym obszarze. Poza tym, Gorim nie lubi, kiedy ktoś tego próbuje w jego górach. Dla Ulgosów to ważne.

- Bałem się właśnie, że tak spojrzysz na tę sprawę. Tego ranka ich szlak wił się i zakręcał tak często, że do południa Garion zupełnie stracił poczucie kierunku. Mimo dotkliwego mrozu niebo zasłaniały ołowianoszare chmury. Wydawało się, że chłód zmroził wszystkie barwy świata. Niebo było szare, śnieg gładki i trupio biały, a pnie drzew czarne jak noc. Nawet bystra woda w potokach była czarna pomiędzy zaśnieżonymi brzegami. Belgarath prowadził i bez wahania wskazywał kierunek, gdy dolina krzyżowała się z innymi.

- Jesteś pewien? - zapytał w pewnej chwili drżący z zimna Silk. - Przez cały dzień jedziemy wzdłuż strumienia pod prąd, a teraz mówisz, że mamy ruszyć z prądem.

- Za parę mil trafimy w kolejną dolinę. Zaufaj mi, Silku. Bywałem już tutaj.

Silk mocniej otulił się płaszczem.

- Po prostu w obcym terenie robię się nerwowy - wyjaśnił, spoglądając na czarne wody strumienia, wzdłuż którego podążali.

Przed nimi rozległ się niezwykły głos, rodzaj bezmyślnego skowytu, brzmiącego prawie jak śmiech. Ciocia Pol i Belgarath porozumieli się wzrokiem.

- Co to jest? - zapytał Garion.

- Skalny wilk - odparł krótko starzec.

- Ale to nie brzmi jak wycie wilka.

- Bo nim nie jest. - Starzec rozejrzał się ze znużeniem. - Są na ogół padlinożerne i jeśli to zwykłe dzikie stado, prawdopodobnie nas nie zaatakuje. Zbyt krótko trwa zima, by dostatecznie wygłodniały. Jeśli natomiast to któreś ze stad zebranych przez eldrakyn, będziemy mieli kłopoty. - Uniósł się w strzemionach i spojrzał przed siebie. - Może trochę przyspieszymy! - krzyknął do Mandorallena. - I uważaj.

Mandorallen w błyszczącej szronem zbroi odwrócił się, skinął głową i ruszył kłusem wzdłuż czarnych, spienionych wód strumienia.

Przenikliwy, ostry śmiech nabrał mocy.

- Gonią nas, ojcze - stwierdziła ciocia Pol.

- Sam słyszę. - Zaczął przeszukiwać wzrokiem zbocza doliny. Z niepokojem marszczył czoło. - Lepiej się im przyjrzyj, Pol. Wolałbym uniknąć niespodzianek.

Oczy cioci Pol zaszkliły się lekko, gdy badała myślą gęsto porośnięte lasem zbocza. Po chwili jęknęła cicho i zadrżała.

- Tam jest eldrak, ojcze. A jego umysł to ściek nieczystości.

- Jak zwykle u nich. Potrafisz odgadnąć jego imię?

- Grul.

- Tego się obawiałem. Wiedziałem, że zbliżamy się do jego terenów.

Wsunął palce do ust i gwizdnął przenikliwie. Barak i Mandorallen zatrzymali się i poczekali, aż podjedzie reszta grupy.

- Mamy kłopoty - oznajmił z powagą Belgarath. - Jest tu eldrak ze stadem skalnych wilków. Obserwuje nas. Atak jest tylko kwestią czasu.

- Co to jest eldrak? - zapytał Silk.

- Eldrakyn są spokrewnione z algrothami i trollami, ale są bardziej inteligentne... i większe.

- Ale jest tylko jeden? - upewnił się Mandorallen.

- Jeden wystarczy w zupełności. Już go kiedyś spotkałem. Jest wielki, szybki i okrutny jak zakrzywiony nóż. Zjada wszystko, co się rusza, i właściwie nie interesuje go, czy ofiara jest martwa czy nie, zanim zacznie ją pożerać.

Wyjący śmiech skalnych wilków zabrzmiał bliżej.

- Poszukajmy jakiegoś otwartego terenu i rozpalmy ogień - rzekł starzec. - Skalne wilki boją się płomieni. A walka z nimi i Grillem nie ma sensu, jeśli można jej uniknąć.

- Tam? - zaproponował Durnik, wskazując szeroką, zaśnieżoną groblę wbitą w ciemny nurt rzeki. Z brzegiem łączyła ją wąska ścieżka z piasku i żwiru.

- Dobre miejsce do obrony, Belgaracie - pochwalił wybór Barak. - Rzeka osłania nam tyły, atakować zaś mogą tylko przez to wąskie przejście.

- Może być - zgodził się Belgarath.

Wjechali na groblę i szybko oczyścili nogami skrawek ziemi, gdzie Durnik zaczął rozpalać ogień pod wielkim, szarym pniem wyrzuconym przez nurt. Pień częściowo blokował wąskie przejście. Po chwili lizały go już pomarańczowe płomienie. Durnik dokładał patyków, aż stare drewno rozpaliło się na dobre

- Pomóżcie mi - poprosił kowal, dorzucając większe kawałki drewna.

Barak i Mandorallen z wielkiego stosu drewna, które prąd wyrzucił na górnym brzegu grobli, zaczęli wyciągać gałęzie i wielkie konary. Po kwadransie ogień już huczał, przegradzając wąską ścieżkę piasku i blokując całkowicie drogę od ciemnych drzew na brzegu.

- Od rana dopiero teraz się rozgrzałem. - Silk z uśmiechem stanął przy ogniu.

- Nadchodzą - ostrzegł Garion. Między czarnymi drzewami dostrzegł jakieś ukradkowe poruszenia.

Barak spojrzał przez płomienie.

- Wielkie bestie - ocenił.

- Mniej więcej rozmiarów osła - potwierdził Belgarath.

- Jesteś pewien, że boją się ognia? - zapytał nerwowo Silk.

- Zwykle tak.

- Zwykle?

- Raz na jakiś czas próbują rozpaczliwego ataku... albo Grul może je na nas popędzić. Jego boją się bardziej niż ognia.

- Belgaracie - poskarżył się Drasanin o twarzy łasicy. - Czasami masz paskudny zwyczaj trzymania pewnych faktów w sekrecie.

Jeden ze skalnych wilków stanął na brzegu, nieco powyżej grobli, wciągnął nosem powietrze i nerwowo spojrzał na ognisko. Przednie łapy miał wyraźnie dłuższe od tylnych, przez co przyjmował dziwną, wpół wyprostowaną pozycję.

Miał też spory, umięśniony garb na grzbiecie. Pysk był krótki i trochę przypominał koci, a biało-czarne futro miało deseń pośredni między pasami a nieregularnymi plamami. Zwierz chodził niespokojnie tam i z powrotem, ze straszliwą koncentracją wpatrywał się w ludzi i od czasu do czasu skowyczał przenikliwie. Po chwili nadbiegł drugi, potem następny. Rozstawiły się na brzegu, biegały i wyły, ale nie próbowały się zbliżać do ognia.

- Szczerze mówiąc, wcale nie przypominają psów - zauważył Durnik.

- Bo nie są psami - odparł Belgarath. - Wilki i psy są spokrewnione, ale skalne wilki należą do całkiem innej rodziny.

Dziesięć paskudnych stworów stało już na brzegu, a ich skowyt wznosił się w nieskładnym chórze.

I nagle Ce’Nedra krzyknęła. Zbladła śmiertelnie, a oczy rozszerzyły się jej ze zgrozy.

Eldrak wynurzył się spomiędzy drzew i stanął pośrodku stada. Miał około ośmiu stóp wzrostu i był porośnięty czarną, skołtunioną sierścią. Nosił rodzaj zbroi z powiązanych rzemieniami kawałków kolczugi; na niej, też przytrzymywany rzemieniami, wisiał pordzewiały napierśnik. Wyglądał, jakby prostowano go kamieniami, by objął masywną pierś potwora. Stożkowy stalowy hełm rozerwany był z tyłu, by pasował do ogromnego łba. W ręku eldrak dzierżył ciężką, okutą maczugę nabijaną kolcami. Jednak to jego twarz wyrwała krzyk strachu z ust Ce’Nedry. Eldrak nie miał właściwie nosa, a wystająca dolna szczęka odsłaniała dwa mocne kły. Masywny kostny nawis na czole skrywał głęboko schowane w oczodołach oczy. Gorzały przerażającą żądzą.

- Nie podchodź bliżej, Grul - ostrzegł Belgarath lodowatym, groźnym tonem.

- ‘Grat wrócić w góry Grula - warknął potwór. Głos miał głuchy i niski, wzbudzający dreszcz.

- On mówi? - osłupiał Silk.

- Dlaczego nas ścigasz, Grul? - zapytał Belgarath. Eldrak wpatrywał się w nich, a oczy mu płonęły.

- Głodny, ‘Grat - warknął.

- Idź polować gdzie indziej.

- Czemu? Tu konie. Ludzie. Mnóstwo jedzenie.

- Nie jesteśmy łatwym łupem, Grul. Ohydny uśmiech rozciągnął zębatą paszczę.

- Najpierw walczyć - powiedział eldrak. - Potem jeść. Chodź, ‘Grat. Walczyć.

- Grat? - zdziwił się Silk.

- Chodzi mu o mnie. Nie potrafi wymówić mojego imienia. Ma to jakiś związek z budową jego szczęki.

- Walczyłeś z nim? - Barak był wstrząśnięty. Belgarath wzruszył ramionami.

- Miałem nóż w rękawie. Kiedy mnie złapał, rozciąłem mu brzuch. To nie była prawdziwa walka.

- Walczyć! - zaryczał Grul. Potężną pięścią uderzył o napierśnik. - Żelazo - oświadczył. - Chodź, ‘Grat. Ty spróbować znowu rozciąć brzuch Grula. Teraz Grul nosi żelazo... jak ludzie. - Zaczął okładać śnieg swą okutą maczugą. - Walczyć! - wrzeszczał. - Chodź, ‘Grat. Walczyć.

- Gdybyśmy zaatakowali go jednocześnie, ktoś może zadałby szczęśliwy cios. - Barak w zamyśleniu przyglądał się potworowi.

- Plan twój wady ma poważne, lordzie Baraku - oświadczył Mandorallen. - Musimy utracić kilku towarzyszy, jeśli w zasięg tej maczugi trafimy.

Barak spojrzał na niego z absolutnym zdumieniem.

- Ostrożność, Mandorallenie? Ty jesteś ostrożny?

- Najlepiej będzie, jak sądzę, bym ja sam podjął się tego czynu - wyjaśnił z powagą rycerz. - Kopia moja jedyną jest bronią, która z odległości bezpiecznej może życia bestię pozbawić.

- Coś w tym jest - przyznał Hettar.

- Chodź walczyć! - ryknął Grul, wciąż waląc maczugą o ziemię.

- No dobrze - zgodził się niechętnie Barak. - W takim razie my spróbujemy odwrócić jego uwagę. Wtedy Mandorallen ruszy do ataku.

- Co ze skalnymi wilkami? - zapytał Garion.

- Chcę coś sprawdzić - rzekł Durnik. Podniósł płonący kij i rzucił, wirujący i strzelający iskrami, w niespokojne stado wokół potwora. Skalne wilki zaskowyczały i pospiesznie odskoczyły od pochodni. - Boją się ognia, to fakt - stwierdził kowal. - Gdybyśmy wszyscy naraz zaczęli rzucać, wpadną w panikę i uciekną.

Razem podeszli do ogniska.

- Teraz! - krzyknął ostro Durnik.

Najszybciej jak potrafili, zaczęli ciskać żagwie. Skalne wilki warczały i usuwały się, a kilka zawyło z bólu, trafionych płonącymi gałęziami.

Grul ryczał z wściekłością, gdy stado biegało przerażone wokół niego, uciekając przed niespodziewaną ulewą ognia. Jedna z przypalonych bestii, oszalała ze strachu i bólu, chciała rzucić się na niego. Eldrak odskoczył zadziwiająco zwinnie i powalił skalnego wilka maczugą.

- Jest szybszy, niż myślałem - stwierdził Barak. - Musimy zachować ostrożność.

- Uciekają! - wykrzyknął Durnik, ciskając jeszcze jeden rozpalony konar.

Stado złamało szyki i wyjąc rzuciło się do ucieczki. Na brzegu pozostał samotny, rozwścieczony Grul, który okładał ziemię swą kolczastą maczugą.

- Chodź walczyć!

Zrobił krok naprzód i raz jeszcze grzmotnął maczugą w śnieg.

- Lepiej od razu róbmy, co mamy robić - mruknął Silk. - On doprowadza się do furii. Za chwilę przeskoczy groblę.

Mandorallen posępnie skinął głową i podszedł do swego rumaka.

- A my spróbujmy odwrócić jego uwagę - rzekł Barak. Wydobył swój ciężki miecz. - Naprzód! - zawołał i przeskoczył nad ogniskiem.

Inni poszli w jego ślady, formując półkole przed potężną bestią. Garion sięgnął po miecz.

- Ty nie - rzuciła ciocia Pol. - Ty zostajesz.

- Ale...

- Rób, co mówię.

Jeden ze sztyletów Silka, wprawnie rzucony z kilku sążni, wbił się w ramię Grula, gdy stwór atakował Baraka i Durnika. Eldrak zawył i zwrócił się przeciw Silkowi i Hettarowi. Wywijał maczugą. Hettar uchylił się, Silk odskoczył zwinnie poza zasięg łap zwierza. Durnik zaczął bombardować go kamieniami leżącymi na brzegu. Grul odwrócił się. Był w furii; płatki piany ściekały mu z nagich kłów.

- Teraz, Mandorallenie! - wykrzyknął Barak. Mandorallen uniósł kopię i spiął ostrogami bojowego rumaka. Potężne, osłonięte pancerzem zwierzę skoczyło do przodu; kopyta wyrzucały w powietrze żwir. Koń przeskoczył nad ogniskiem i runął na osłupiałego Grula. Przez chwilę zdawało się, że plan się powiedzie. Śmiercionośne, stalowe ostrze kopii mierzyło w pierś eldraka i chyba nic już nie mogło jej powstrzymać od przebicia go na wylot. Lecz szybkość potwora znowu zaskoczyła wszystkich. Odskoczył na bok; cios maczugi strzaskał drzewce kopii.

Jednak szarży rycerza nie można było wyhamować. Koń i człowiek z ogłuszającym hukiem uderzyli w bestię. Grul zatoczył się, upuścił maczugę, potknął i upadł pod Mandorallena i jego rumaka.

- Na niego! - ryknął Barak.

Zaatakowali toporami i mieczami. Potwór jednak podkurczył nogi pod wierzgającym koniem Mandorallena i jednym ruchem zrzucił z siebie ciężkie zwierzę. Potężna pięść jak cep uderzyła rycerza w bok i odrzuciła na parę sążni. Durnik toczył się i upadł, trafiony w głowę. Barak, Hettar i Silk tłoczyli się nad powalonym Gniłem.

- Ojcze! - krzyknęła dźwięcznie ciocia Pol.

I nagle tuż za Garionem rozległ się nowy głos: najpierw głęboki, wibrujący warkot, potem wycie, jeżące włosy na karku. Chłopiec obejrzał się szybko; zobaczył ogromnego wilka, którego widział już raz w puszczy na północy Arendii. Stary, siwy wilk jednym susem przesadził ognisko i włączył się do walki; jego kły szarpały i cięły.

- Garionie, jesteś mi potrzebny! - Ciocia Pol odtrąciła przerażoną księżniczkę i wyszarpnęła spod sukni amulet. - Prędko, wyjmuj medalion.

Nic nie rozumiał, ale sięgnął pod tunikę. Ciocia Pol złapała go za dłoń i umieściła znamię na postaci sowy wyrytej na jej talizmanie. Jednocześnie chwyciła jego amulet.

- Skoncentruj wolę - poleciła.

- Na czym?

- Na amuletach. Szybko!

Garion skupił się. Czuł, jak narasta w nim moc, ogromna, zwiększana jakby przez kontakt z ciocią Pol i dwoma talizmanami. Polgara zamknęła oczy i uniosła twarz do ołowianego nieba.

- Matko! - krzyknęła głosem tak potężnym, że echo zagrało w wąskiej kotlinie niby nuta trąbki.

Moc popłynęła z Gariona strumieniem tak potężnym, że nie mógł ustać. Opadł na kolana, a ciocia Pol osunęła się przy nim.

Ce’Nedra jęknęła.

Kiedy Garion z trudem podniósł głowę, zobaczył aż dwa wilki atakujące rozszalałego Grula: jeden stary i siwy, o którym wiedział, że jest jego dziadkiem. Drugi trochę mniejszy, zdawał się otoczony niezwykłym, migotliwym błękitnym lśnieniem.

Grul podniósł się na nogi i wymachiwał wielkimi pięściami, a nacierający ludzie na próżno uderzali w jego opancerzone cielsko. Barak odfrunął na bok, wylądował na czworakach i niepewnie potrząsał głową. Grul odepchnął Hettara; oczy błysnęły mu straszliwą uciechą, gdy wznosząc ramiona skoczył ku Barakowi. Lecz błękitny wilk z warkotem skoczył mu do gardła. Grul machnął ręką i zdumiony patrzył, jak pięść przenika przez migotliwe ciało. Nagle wrzasnął z bólu - to Belgarath, stosując odwieczną taktykę wilków, przyskoczył od tyłu i wielkimi, ostrymi zębami niemal przegryzł ścięgna kolanowe. Z wyciem, ogromny potwór runął na ziemię niby potężne drzewo.

- Nie dajcie mu wstać! - huknął Barak.

Podniósł się niepewnie i chwiejnie ruszył przed siebie.

Wilki atakowały pysk Grula, a on wymachiwał rękami, próbując je odpędzić. Raz po raz jego pięści przechodziły bez oporu przez ciało dziwnego, błękitnego wilka. Mandorallen stanął w rozkroku i oburącz ściskając rękojeść miecza, rąbał nieustępliwie ciało potwora. Ciężka klinga pozostawiała głębokie zadry w napierśniku. Barak wymierzał potężne cięcia w głowę, a jego miecz krzesał iskry z zardzewiałego hełmu. Hettar przykucnął czujnie na boku, wysunął szablę i czekał. Grul uniósł ramię, by odbić cięcie Baraka, a wtedy Hettar skoczył i pod odsłoniętą pachą wbił ostrze w pierś. Szabla przebiła płuca i krwawa piana popłynęła eldrakowi z pyska. Potwór z wysiłkiem uniósł się do pozycji siedzącej.

Wtedy Silk, który czaił się na skraju pola bitwy, podbiegł nagle, przytknął jeden ze swoich sztyletów do karku Grula i sporym kamieniem uderzył w rękojeść. Ostrze z obrzydliwym chrupnięciem przebiło kość i dotarło do mózgu. Grul zadygotał konwulsyjnie i padł.

W krótkiej chwili ciszy, jaka nastąpiła po zwycięstwie, oba wilki patrzyły na siebie nad pyskiem martwego potwora. Błękitny mrugnął i głosem, który Garion słyszał całkiem wyraźnie - kobiecym głosem - powiedział:

- Jakże niezwykłe.

Uśmiechnął się jakby i zamigotał raz jeszcze, po czym zniknął.

Siwy wilk uniósł głowę i zawył; dźwięk niósł w sobie taką rozpacz i ból, że coś ścisnęło Gariona za serce. Potem stary drapieżnik zalśnił i na jego miejscu klęczał Belgarath. Powstał wolno i ruszył w stronę ogniska, nie kryjąc łez, spływających po zarośniętych policzkach.


Rozdział XV



Nic mu nie będzie? - zapytał Barak, pochylony nad ciągle nieprzytomnym Durnikiem.

Ciocia Pol badała wielki, fioletowy siniak na policzku kowala.

- To nic poważnego - zapewniła głosem załamującym się z wyczerpania.

Garion siedział obok, wspierając głowę na rękach. Czuł się tak, jakby coś wyssało z niego wszystkie siły.

Za stosem głowni szybko dogasającego ogniska Silk z Hettarem usiłowali zdjąć z Mandorallena wgnieciony napierśnik. Głęboka bruzda biegnąca po przekątnej od ramienia do biodra była niemym świadectwem siły ciosu Grula. Paski pod naramiennikami napięły się tak mocno, że nie można było ich porozpinać.

- Chyba trzeba je będzie rozciąć - stwierdził Silk.

- Proszę, książę Kheldarze, byś unikał tego, jeśli to tylko możliwe. - Mandorallen krzywił się, gdy przyjaciele szarpali za rzemienie. - Te pasy są kluczowe dla mocowania zbroi, a przy tym najtrudniejsze do wymiany.

- Ten chyba puszcza - stęknął Hettar, podważając klamrę krótkim żelaznym prętem. Klamra uwolniła nagle pasek i wygięty napierśnik brzęknął jak lekko uderzony dzwon.

- Teraz już pójdzie - oświadczył Silk, szybko luzując drugi rzemień.

Mandorallen chciał odetchnąć z ulgą i skrzywił się, gdy tylko nabrał tchu.

- Boli tutaj? - domyślił się Silk, lekko dotykając palcami prawej strony piersi rycerza. Mandorallen stęknął z bólu i zbladł wyraźnie. - Masz chyba parę złamanych żeber, mój mężny przyjacielu. Lepiej niech Polgara cię zbada.

- Za chwilę. Co z moim koniem?

- W porządku - uspokoił go Hettar. - Naciągnięte ścięgno w prawej przedniej nodze. To wszystko.

Mandorallen odetchnął po raz drugi.

- Bałem się o niego.

- A ja przez chwilę bałem się o nas wszystkich - wyznał Silk. - Nasz przerośnięty towarzysz zabawy przekraczał nasze możliwości.

- Ale walka była niezła - zauważył Hettar.

Silk spojrzał na niego z niesmakiem, po czym uniósł głowę, by popatrzeć na chmury. I nagle skoczył przez żarzące się głownie ogniska i podbiegł do Belgaratha. Starzec siedział na brzegu, zapatrzony w lodowatą wodę.

- Musimy zejść z tej grobli, Belgaracie - poinformował Drasanin. - Pogoda znowu się psuje. Zamarzniemy na śmierć, jeśli spędzimy noc na środku rzeki.

- Daj mi spokój - mruknął krótko Belgarath, nie odwracając głowy.

- Polgaro? - Silk obejrzał się.

- Przez jakiś czas trzymaj się od niego z daleka - powiedziała. - Lepiej poszukaj nam jakiegoś osłoniętego miejsca, gdzie moglibyśmy pozostać przez kilka dni.

- Pójdę z tobą - zaproponował Barak, kuśtykając do swego konia.

- Ty zostaniesz - oznajmiła stanowczo ciocia Pol. - Trzeszczysz jak wóz z pękniętą osią. Muszę cię obejrzeć, zanim zdążysz poważniej się uszkodzić.

- Znam takie miejsce - oświadczyła nagle Ce’Nedra. - Pokażę ci. - Wstała i otuliła się płaszczem. - Zauważyłam je, kiedy jechaliśmy wzdłuż rzeki.

Silk zerknął jeszcze na ciocię Pol.

- Idź - powiedziała. - Nic wam nie grozi. Nikt nie zamieszka w tej samej dolinie co eldrak.

- Ciekawe dlaczego? - roześmiał się Silk. - Idziemy, księżniczko?

Oboje dosiedli koni i odjechali.

- Czy Durnik nie powinien już odzyskać przytomności? - zapytał ciocię Garion.

- Niech śpi. Kiedy się obudzi, potwornie będzie go bolała głowa.

- Ciociu Pol?

- Słucham?

- Kto był tym drugim wilkiem?

- Moja matka, Poledra.

- Ale czy ona...?

- Tak. To był jej duch.

- Potrafisz tego dokonać? - Garion był wstrząśnięty takim wyczynem.

- Nie sama - wyjaśniła. - Musiałeś mi pomóc.

- Czy to dlatego czuję się taki... - Nawet chodzenie było ciężkim wysiłkiem.

- To wymagało wszystkiego, co oboje zdolni byliśmy oddać. Nie zadawaj teraz tylu pytań, Garionie. Jestem bardzo zmęczona, a ciągle jeszcze mam mnóstwo pracy.

- Czy dziadkowi nic się nie stało?

- Przyjdzie do siebie. Mandorallenie, podejdź tutaj. Rycerz przestąpił nad resztkami ogniska przy ścieżce i zbliżył się ostrożnie, lekko przyciskając dłoń do piersi.

- Będziesz musiał zdjąć koszulę - powiedziała. - Usiądź, proszę.

Pół godziny później wrócili Silk z księżniczką.

- Dobre miejsce - zameldował Silk. - Zagajnik na dnie małego wąwozu. Woda, schronienie... wszystko, czego nam trzeba. Czy ktoś jest poważnie ranny?

- Wyliżą się. - Ciocia Pol smarowała maścią owłosioną nogę Baraka.

- Czy mogłabyś się pospieszyć, Polgaro? - zapytał Cherek. - Trochę mi zimno, kiedy tak stoję na wpół rozebrany.

- Nie bądź dzieckiem - odparła bezlitośnie. Wąwóz, do którego zaprowadzili ich Silk i Ce’Nedra, znajdował się całkiem blisko, w górę rzeki. Wypływał z niego niewielki górski strumyk, a gęsty zagajnik smukłych sosen porastał dno prawie od zbocza do zbocza. Kilkaset sążni jechali wzdłuż strumyka, nim trafili na polankę w samym środku lasu. Sosny wokół brzegów polanki, spychane przez gałęzie dalej rosnących, pochylały się do wewnątrz i niemal stykały u góry.

- Dobre miejsce. - Hettar rozejrzał się z aprobatą. - Jak je znalazłeś?

- To ona. - Silk skinął na Ce’Nedrę.

- Drzewa mi powiedziały - wyjaśniła. - Młode sosny dużo gadają. - Rozejrzała się z namysłem. - Tutaj rozpalimy ognisko. - Wskazała miejsce nad brzegiem potoku, przy górnej granicy polanki. - A dalej rozstawimy namioty, wzdłuż linii drzew. Trzeba ułożyć kamienie wokół ognia, a dookoła uprzątnąć z ziemi wszystkie gałązki. Płomienie niepokoją drzewa. Obiecały chronić nas od wiatru pod warunkiem, że będziemy pilnować ognia. Dałam im słowo.

Lekki uśmiech przemknął po jastrzębiej twarzy Hettara.

- Nie żartuję! - Tupnęła drobną nóżką.

- Naturalnie, wasza wysokość - Hettar pokłonił się nisko.

Ponieważ inni odnieśli obrażenia, ciężar stawiania namiotów i kopania dołu na ognisko spadł na barki Silka i Hettara. Ce’Nedra dowodziła nimi jak mały generał, dźwięcznym, stanowczym głosem wydając rozkazy. Najwyraźniej doskonale się bawiła.

Garion był pewien, że to złudzenie, jednak miał wrażenie, że drzewa odsunęły się, gdy błysnęły pierwsze płomienie. Po chwili powróciły, by stworzyć ochronny strop nad polaną. Powstał niepewnie i zaczął zbierać patyki i suche gałęzie na ognisko.

- A teraz - rzekła Ce’Nedra, sprawnie krzątając się wokół ognia - co byście chcieli na kolację?

Pozostali na osłoniętej polanie jeszcze trzy dni, by ranni wojownicy i koń Mandorallena wrócili do sił po spotkaniu z eldrakiem. Wycieńczenie, które ogarnęło Gariona, gdy Ciocia Pol zużyła całą jego energię dla przywołania ducha Poledry, ustąpiło niemal bez śladu po jednej dobrze przespanej nocy. Zarozumiałość Ce’Nedry, pełniącej obowiązki strażniczki ognia, uznał za trudną do zniesienia. Spędził więc trochę czasu, pomagając Durnikowi wyklepać głębokie wgniecenie napierśnika Mandorallena. Potem możliwie dużo czasu spędzał przy koniach. Chociaż jeszcze nigdy nie próbował tresury zwierząt, zaczął uczyć źrebaka kilku prostych sztuczek. Konik uznał to chyba za zabawne, choć trudno było na dłużej ściągnąć jego uwagę.

Słabość Durnika, Baraka i Mandorallena była całkiem zrozumiała, lecz głębokie milczenie Belgaratha i jego pozorna obojętność na wszystko bardzo Gariona martwiły. Starzec jakby zatonął w melancholijnej zadumie, z której nie potrafił lub nie chciał się wyrwać.

- Ciociu Pol - zaczął wreszcie Garion, po południu trzeciego dnia. - Musisz coś wymyślić. Niedługo powinniśmy odjechać, a dziadek musi nam wskazywać drogę. W tej chwili nie obchodzi go nawet, gdzie się znajduje.

Ciocia Pol zerknęła na starego czarodzieja. Siedział na kamieniu i wpatrywał się w płomienie.

- Chyba masz słuszność - stwierdziła. - Chodź ze mną. - Poprowadziła chłopca wokół ogniska i zatrzymała się wprost przed starcem. - Dość tego, ojcze - rzuciła surowo. - Uważam, że to zupełnie wystarczy.

- Odejdź, Polgaro - odpowiedział.

- Nie, ojcze. Czas, żebyś przestał o tym myśleć i wrócił do rzeczywistości.

- To było okrutne, co zrobiłaś, Pol - powiedział z wyrzutem.

- Wobec mamy? Jej to nie przeszkadzało.

- Skąd możesz wiedzieć? Nie znałaś jej. Umarła, kiedy ty się rodziłaś.

- A co to ma z tym wspólnego? - Spojrzała mu w oczy. - Ojcze - rzekła z naciskiem. - Ze wszystkich ludzi, ty powinieneś wiedzieć najlepiej, że mama była osobą o bardzo stanowczym charakterze. Zawsze była przy mnie i doskonale się znamy.

Spojrzał z powątpiewaniem.

- Ma do odegrania swoją rolę, tak samo jak my wszyscy. Gdybyś uważał trochę przez te wszystkie lata, dawno byś sobie zdał sprawę, że tak naprawdę ona wcale nie odeszła.

Starzec rozejrzał się z wyraźnym poczuciem winy. - Tak właśnie - stwierdziła ciocia Pol z cieniem zaledwie złośliwości. - Naprawdę powinieneś się lepiej zachowywać. Mama była wyjątkowo tolerancyjna, ale czasami naprawdę się na ciebie złościła. Belgarath chrząknął z zakłopotaniem.

- A teraz pora już, żebyś wziął się w garść i przestał nad sobą rozczulać.

Zmrużył oczy.

- Nie jesteś sprawiedliwa, Polgaro - zauważył.

- Nie mam czasu na sprawiedliwość, ojcze.

- Ale dlaczego wybrałaś akurat taką postać? - zapytał z nutką goryczy.

- To nie ja, ojcze. To ona. W końcu dla niej była to postać naturalna.

- Prawie o tym zapomniałem. - Zadumał się.

- Ona nie.

Starzec uniósł głowę i wyprostował ramiona.

- Znajdzie się tu coś do jedzenia? - zapytał nagle.

- Księżniczka gotowała - ostrzegł Garion. - Może lepiej się zastanów, zanim spróbujesz tego, do czego przyłożyła rękę.

Następnego ranka, pod ciągle grożącym śnieżycą niebem, zwinęli namioty, spakowali ekwipunek i ruszyli brzegiem strumyka do doliny.

- Podziękowałaś drzewom, kochanie? - spytała księżniczkę ciocia Pol.

- Tak, lady Polgaro. Tuż przed odjazdem.

- To ładnie.

Przez kolejne dwa dni pogoda była niepewna. Wreszcie zawieja rozszalała się z pełną mocą. Zbliżali się już do szczytu dziwnie podobnego do piramidy. Spadziste zbocza były gładkie i wznosiły się stromo wśród śnieżnych wirów. Zdawało się, że nie ma tam żadnych przypadkowych nieregularności, jak na stokach okolicznych gór. Garion wprawdzie odepchnął tę myśl, ale mimo to nie mógł się pozbyć wrażenia, iż dziwnie kanciasty szczyt został w jakiś sposób skonstruowany, że ten kształt jest wynikiem świadomego działania.

- Prolgu - oświadczył Belgarath, wyciągając rękę. Drugą przytrzymywał rozwiany płaszcz.

- Jak się tam dostaniemy? - zapytał Silk. Spoglądał na strome ściany, ledwie widoczne wśród śnieżycy.

- Jest droga - wyjaśnił starzec. - Zaczyna się tam. - Wskazał ogromny stos kamieni.

- W takim razie pospieszmy się, Belgaracie - wtrącił Barak. - Pogoda się raczej nie poprawi.

Czarodziej skinął głową i wyjechał na czoło.

- Na szczycie znajdziemy miasto! - zawołał, przekrzykując szum wichru. - Jest opuszczone, ale zauważycie tam sporo różnych rzeczy: potłuczonych garnków i tak dalej. Nie dotykajcie ich. Ulgosi mają dość szczególne wierzenia na temat Prolgu. To dla nich święte miejsce i wszystko powinno zostać nietknięte.

- W jaki sposób trafimy do jaskiń? - zapytał Barak.

- Ulgosi nas wpuszczą - uspokoił go Belgarath. - Już wiedzą, że przybyliśmy.

Droga na szczyt okazała się wąską ścieżką, prowadzącą stromo wokół góry. Musieli prowadzić konie. Wiatr szarpał ich podczas wspinaczki, a śnieg - raczej kulki niż płatki - chłostał twarze.

Dwie godziny trwało wejście, a Garion cały zdrętwiał z zimna. Miał wrażenie, że wichura spycha go, próbuje zrzucić ze ścieżki. Starał się trzymać jak najdalej od krawędzi.

Wprawdzie wiatr dmuchał mocno, gdy szli w poprzek zbocza, jednak dopiero na szczycie uderzył z pełną siłą. Przez szeroką, sklepioną bramę wkroczyli do opuszczonego miasta Prolgu. Śnieg wirował dookoła, a wichura wyła przeraźliwie.

Kolumny stały przy pustych ulicach, wysokie i szerokie, ginące w śnieżnej zamieci. Budynki, pozbawione dachów przez czas i nieskończone następstwo pór roku, miały w sobie coś niepokojąco obcego. Przyzwyczajony do prostokątnych budowli w innych miastach, Garion nie był przygotowany na niesymetryczne węgły konstrukcji Ulgosów. Żaden kąt nie był tu chyba dokładnie prosty, a złożoność figur drażniła umysł, sugerując jakieś subtelne wyrafinowanie, którego nie umiał pochwycić. Masywne budowle zdawały się rzucać wyzwanie czasowi; wytarte kamienie stały pewnie jeden na drugim, dokładnie tak, jak ułożono je tysiące lat temu.

Durnik także dostrzegł niezwykłe cechy budynków i rozglądał się wokół z wyrazem dezaprobaty. Kiedy wszyscy skręcili za mur, by ukryć się przed wiatrem i chwilę odpocząć, przesunął palcami po nachylonym rogu domu.

- Czy oni tu nie słyszeli o pionie murarskim? - zamruczał krytycznie.

- Gdzie znajdziemy Ulgosów? - spytał Barak, szczelniej opatulając się niedźwiedzią skórą.

- To już niedaleko - odparł Belgarath. Wyprowadzili konie na zasypane śniegiem ulice. Mijali niezwykłe, piramidalne budowle.

- Ponure miejsce. - Mandorallen rozejrzał się. - Od jak dawna stoi tak opuszczone?

- Odkąd Torak rozłamał świat - wyjaśnił Belgarath. - Jakieś pięć tysięcy lat temu.

Brnęli w coraz głębszym śniegu do budynku większego od sąsiednich. Wkroczyli do wnętrza szerokim wejściem zwieńczonym wielkim kamieniem. Panowała tu cisza i spokój. Kilka płatków dryfowało w nieruchomym powietrzu - wiatr wwiał je przez wąski otwór w górze, gdzie kiedyś był dach. Podłoga była lekko przyprószona.

Belgarath pewnym krokiem podszedł do czarnego głazu umieszczonego w samym środku podłogi. Głaz był oszlifowany tak, że naśladował piramidalny kształt domów. Gładka płaszczyzna szczytu znajdowała się na wysokości około czterech stóp nad ziemią.

- Nie dotykajcie - uprzedził i ostrożnie wyminął kamień.

- Jest niebezpieczny? - spytał Barak.

- Nie. Jest święty. Ulgosi boją się profanacji. Wierzą, że sam UL położył go tutaj. - Z uwagą wpatrywał się w podłogę, tu i tam ścierając nogą cienką warstewkę śniegu.

- Zobaczymy... - Zmarszczył brwi. Po chwili odsłonił płytę o barwie nieco innej niż sąsiednie. - Tutaj jest - mruknął.

- Zawsze muszę jej szukać. Daj mi swój miecz, Baraku. Potężny Cherek bez słowa wydobył broń i wręczył ją czarodziejowi.

Belgarath uklęknął przy płycie i trzy razy zastukał ostro rękojeścią barakowego miecza. Dźwięk odbijał się głuchym echem gdzieś w dole.

Starzec odczekał chwilę i powtórzył sygnał.

Nic się nie stało.

Po raz trzeci Belgarath uderzył miarowo o bruk. W kącie sali rozległ się zgrzyt.

- Co to? - spytał nerwowo Silk.

- Ulgosi - stwierdził starzec. Powstał i otrzepał kolana. - Otwierają wejście do jaskiń.

Zgrzyt rozbrzmiewał ciągle, a o dwadzieścia stóp od wschodniej ściany sali pojawił się wąski pasek światła, który zmienił się w szczelinę, a potem rozwarł szeroko, gdy kamienna płyta podłogi przechyliła się i uniosła ociężale. Światło pod nią było bardzo słabe.

- Belgarath - odezwał się spod płyty niski głos. - Yad ho, groja UL.

- Yad ho, groja UL. Yad mar ishum - odpowiedział formalnym tonem Belgarath.

- Veed mo, Belgarath. Mar ishum Ulgo - rzekł niewidoczny mówca.

- O co chodzi? - zdziwił się Garion.

- Zaprasza nas do jaskiń. Schodzimy?


Rozdział XVI



Hettar musiał użyć całej swej siły perswazji, by skłonić konie do wejścia w nachylone stromo korytarze, prowadzące w mrok jaskiń Ulgo. Nerwowo przewracały oczami, postępując opornie krok za krokiem. Zadrżały, gdy obrotowy kamień zatrzasnął się z hukiem. Źrebak szedł tak blisko Gariona, że co chwilę zderzali się ze sobą i chłopiec czuł, że zwierzę trzęsie się ze strachu.

Na końcu tunelu czekały dwie postacie z twarzami przesłoniętymi jakąś cienką tkaniną. Byli to niscy mężczyźni, niżsi nawet od Silka, lecz pod ich ciemnymi szatami prężyły się potężne mięśnie. Tuż za nimi otwierała się nieregularna komora, rozjaśniona słabym, czerwonym blaskiem.

Belgarath podszedł do tej dwójki, a oni skłonili się z szacunkiem. Przemówił krótko, a czekający pokłonili się po raz drugi, wskazując następny korytarz, wybiegający z przeciwnego krańca komory. Garion rozglądał się nerwowo, szukając źródła czerwonego lśnienia, ale ginęło wśród dziwnych, szpiczastych kamieni wiszących pod sklepieniem.

- Pójdziemy tędy - oznajmił cicho Belgarath, kierując się do wskazanego tunelu.

- Dlaczego zakrywają twarze? - szepnął Durnik.

- By chronić oczy przed światłem, kiedy otwierają wejście.

- Ale w tym budynku na górze było prawie ciemno - zdziwił się kowal.

- Nie dla Ulgosów - odparł starzec.

- Czy mówią naszym językiem?

- Kilku. Niezbyt wielu. Nieczęsto spotykają obcych. Musimy się spieszyć. Gorim już na nas czeka.

Tunel kawałek biegł prosto, po czym kończył się w grocie tak wielkiej, że Garion nie mógł dostrzec drugiego końca. Zwłaszcza w tym słabym świetle, które zdawało się sączyć we wszystkich jaskiniach.

- Jak rozległe są owe groty, Belgaracie? - spytał Mandorallen, nieco oszołomiony ogromem.

- Nikt nie wie na pewno. Ulgosi badają je, odkąd tu przybyli, a cały czas odkrywają nowe.

Otwór korytarza, którym dotarli z komory wejściowej, znajdował się wysoko w ścianie ogromnej jaskini, w pobliżu sklepienia. Szeroki chodnik prowadził w dół wzdłuż pionowych ścian. Garion raz tylko wyjrzał za krawędź. Podłoga groty niknęła w mroku, daleko pod nim. Zadrżał i odtąd szedł możliwie blisko ściany.

Gdy zeszli niżej, przekonali się, że jaskinie nie są puste. Z nieskończonej na pozór oddali dobiegał chór głębokich, męskich głosów. Słowa ginęły, zagłuszane przez wielokrotne echa, odbijane przez ściany i zamierające po nieskończonej ilości powtórzeń. Wtedy, gdy ostatnie echa zanikały, chór na nowo podejmował przedziwnie dysharmoniczną pieśń w żałobnej tonacji. Echa początkowych taktów łączyły się z następnymi, mieszały i niepowstrzymanie sunęły do końcowego, harmonicznego rozwiązania o takiej głębi, że poruszyło Gariona bez reszty. Echa splatały się, gdy chór już umilkł, i jaskinie śpiewały same, bez końca powtarzając ostatni akord.

- Nie słyszałam jeszcze czegoś takiego - szepnęła Ce’Nedra do cioci Pol.

- Niewielu ludzi słyszało - odparła Polgara. - Chociaż w pewnych galeriach dźwięk trwa całymi dniami.

- Co oni śpiewają?

- Hymn ku czci ULa. Powtarzany jest co godzinę, a echa go podtrzymują. Te jaskinie śpiewają hymn od pięciu tysięcy lat.

Dobiegały ich także inne głosy: zgrzyt metalu o metal, strzępki rozmów w gardłowej mowie Ulgosów i nie kończący się dźwięk ciosania, dobiegający jak gdyby ze wszystkich stron.

- Sporo ich musi być tam na dole - stwierdził Barak, wyglądając poza krawędź.

- Niekoniecznie - wyjaśnił Belgarath. - Dźwięk utrzymuje się w tych grotach, a echa powracają ciągle.

- Skąd pochodzi światło? - zainteresował się Durnik. - Nie widzę pochodni.

- Ulgosi rozcierają na proszek dwa różne rodzaje skał. Po zmieszaniu zaczynają lśnić.

- Niezbyt jasne oświetlenie. - Durnik spojrzał w stronę dna hali.

- Ulgosi nie potrzebują lepszego.

Zejście zajęło im prawie pół godziny. Wokół dna groty w regularnych odstępach otwierały się korytarze i galerie prowadzące w głąb skały. Garion zajrzał do takiego otworu. Tunel był długi, słabo oświetlony, z otworami bocznych przejść po obu stronach. Na drugim końcu zauważył kilku Ulgosów.

Pośrodku groty leżało spokojne, rozległe jezioro. Skręcili wzdłuż brzegu. Belgarath pewnie wskazywał drogę i sprawiał wrażenie, że dokładnie zna okolicę. Gdzieś znad powierzchni wody dobiegł cichy plusk - może jakaś ryba, a może kamyk spadający spod sklepienia. Echo śpiewu, który słyszeli wchodząc, trwało tu ciągle, w pewnych miejscach głośne, w innych ledwie słyszalne.

Dwaj Ulgosi czekali na nich przy wejściu do jednego z tuneli. Skłonili się i zamienili kilka słów z Belgarathem. Byli niscy i potężnie zbudowani, jak tamci, którzy wyszli im na spotkanie w tunelu. Włosy mieli bardzo jasne, a oczy wielkie i prawie czarne.

- Tutaj zostawimy konie - oznajmił Belgarath. - Dalej musimy zejść po schodach. Ci ludzie zaopiekują się nimi.

Źrebak drżał z lęku. Garion musiał kilka razy powtórzyć, że ma tu zostać przy matce, ale w końcu zwierzę chyba zrozumiało. Chłopiec ruszył biegiem, by dogonić przyjaciół, którzy zniknęli już w tunelu.

Po obu stronach galerii widzieli drzwi, odsłaniające niewielkie pomieszczenia. Część z nich była wyraźnie pracowniami tego czy innego rodzaju, inne zostały przystosowane do mieszkania. Ulgosi w celach zajmowali się swoimi sprawami, nie zwracając uwagi na obcych. Niektórzy z jasnowłosych mieszkańców pracowali z metalem, inni z kamieniem, kilku z drewnem czy tkaniną. Jakaś kobieta doglądała dziecka.

Za nimi, w wielkiej grocie, znów zabrzmiał śpiew. Minęli pomieszczenie, w którym siedmiu Ulgosów siedziało w kręgu i recytowało chórem.

- Wiele czasu poświęcają na obowiązki religijne - zauważył Belgarath. - Religia jest głównym elementem ich życia.

- Dość nudne to życie - mruknął Barak.

Na końcu tunelu strome, wytarte stopnie prowadziły w dół. Schodzili, dla równowagi opierając się rękami o ściany.

- Łatwo byłoby tutaj zabłądzić - stwierdził Silk. - Straciłem orientację, w którą stronę się posuwamy.

- W dół - powiedział Hettar.

- Dzięki - burknął kwaśno Silk.

Schody prowadziły do kolejnej jaskini. Znowu wynurzyli się wysoko pod sklepieniem, lecz tym razem smukły most biegł od wylotu tunelu na drugą stronę przepaści.

- Przechodzimy - poinformował Belgarath. Wprowadził ich na zawieszone w półmroku przęsło.

Garion zerknął w dół. Zobaczył miriady otworów w ścianach groty. Ich ułożenie nie było symetryczne, a raczej zupełnie przypadkowe.

- Musi tu mieszkać mnóstwo ludzi - ocenił. Starzec kiwnął głową.

- To główna jaskinia jednego z większych ulgoskich plemion - potwierdził.

Pierwsze dysharmoniczne takty pradawnego hymnu ULa zabrzmiały, kiedy zbliżali się do końca mostu.

- Mogliby znaleźć jakąś inną melodię - mruknął zgryźliwie Barak. - Ta zaczyna mi już działać na nerwy.

- Powiem o tym pierwszemu spotkanemu Ulgosowi - obiecał Silk. - Jestem pewien, że z radością zmienią dla ciebie swoje pieśni.

- Bardzo śmieszne.

- Pewnie nie przyszło im do głowy, że te hymny nie budzą powszechnego zachwytu.

- Dasz już spokój?

- Wiesz, śpiewają to dopiero od pięciu tysięcy lat.

- Wystarczy, Silku - wtrąciła ciocia Pol.

- Co tylko rozkażesz, pani - odparł drwiąco Silk. Wkroczyli do kolejnego tunelu i podążali nim aż do rozwidlenia. Belgarath bez wahania skręcił w lewo.

- Jesteś pewien? - zapytał Silk. - Mogę się mylić, ale mam wrażenie, że krążymy w koło.

- Istotnie.

- I pewnie nie chcesz tego wyjaśnić?

- Wolałem nie wchodzić do pewnej jaskini, więc musieliśmy ją okrążyć.

- A czemu nie chciałeś wchodzić?

- Jest niestabilna. Strop może runąć od najlżejszego dźwięku.

- Aha...

- To jedno z niebezpieczeństw, które się tu spotyka.

- Nie musisz wchodzić w szczegóły, przyjacielu. - Silk spojrzał niespokojnie w górę. Był bardziej niż zwykle gadatliwy. Garion sam odczuwał duszność na myśl o wszystkich tych skałach dookoła... Dlatego potrafił wejrzeć w myśli Silka. Niektórzy ludzie nie mogą znieść poczucia zamknięcia i Drasanin wyraźnie do nich należał. Chłopiec również podniósł głowę i wydawało mu się, że czuje na barkach ciężar ogromnej góry. Silk, pomyślał, nie jest tu jedynym, którego niepokoi ta olbrzymia masa nad nimi.

Korytarz doprowadził ich do niewielkiej groty z czystym jak szkło jeziorem pośrodku. Jezioro było płytkie, a biały żwir pokrywał dno. W centrum wyrastała wyspa, na niej zaś budynek w tym samym kształcie piramidy, jak budowle zrujnowanego miasta Prolgu. Otaczał go pierścień kolumn, tu i tam stały ławy z białego kamienia. Lśniące kryształowe kule zwisały na łańcuchach ze stropu, około trzydziestu stóp nad głowami, ich blask zaś, choć słaby, był jednak wyraźnie mocniejszy niż w mijanych dotąd korytarzach. Chodnik z białego marmuru prowadził z brzegu na wyspę, a na jego końcu czekał niezwykle stary człowiek. Spoglądał ku nim ponad nieruchomymi wodami.

- Yad ho, Belgarath! - zawołał. - Groja UL.

- Gorimie... - Belgarath skłonił się formalnie. - Yad ho, groja UL.

Po marmurowym pomoście dotarli na wyspę. Belgarath serdecznie uścisnął dłoń starca i powiedział coś w gardłowej mowie Ulgosów.

Gorim Ulgosów wydawał się niezwykle stary. Włosy i brodę miał długie, srebrzyste, szatę zaś śnieżnobiałą. Była w nim jakaś powaga i godność, co Garion wyczuł natychmiast. Wiedział, choć nie miał pojęcia skąd, że zbliża się do człowieka świątobliwego, może najbardziej świątobliwego na całym świecie.

Gorim z radością wyciągnął ramiona do cioci Pol, a ona objęła go czule, wymieniając rytualne pozdrowienie:

- Yad ho, groja UL.

- Nasi towarzysze nie znają waszej mowy, stary przyjacielu - poinformował Gorima Belgarath. - Czy urazi cię, jeśli będziemy rozmawiać w języku zewnętrznego świata?

- Wcale, Belgaracie - odparł Gorim. - UL poucza nas, jak ważnym jest, by ludzie rozumieli się wzajemnie. Wejdźcie wszyscy. Kazałem przygotować dla was posiłek.

Starzec przyglądał im się kolejno, a Garion zauważył, że jego oczy - w przeciwieństwie do oczu innych napotkanych Ulgosów - miały kolor głębokiego błękitu, wpadającego niemal w fiolet. Potem Gorim odwrócił się ł poprowadził ich ścieżką do wejścia do budynku w kształcie piramidy.

- Czy przyszło już dziecko? - zapytał Belgarath, gdy przechodzili przez masywne kamienne wrota.

Gorim westchnął.

- Nie, Belgaracie, jeszcze nie, a ja jestem już bardzo zmęczony. Z każdymi narodzinami wraca nadzieja. Lecz po kilku dniach oczy dziecka ciemnieją. Wydaje się, że UL ciągle mnie potrzebuje.

- Nie trać nadziei, Gorimie - pocieszył przyjaciela Belgarath. - Dziecko przybędzie... kiedy UL tak postanowi.

- Podobno. - Gorim westchnął znowu. - Jednak plemiona zaczynają się niepokoić. W dalszych galeriach szemrają... albo i gorzej jeszcze. Fanatycy coraz śmielej rzucają swe oskarżenia, pojawiają się dziwne zboczenia i kulty. Ulgo potrzebuje nowego Gorima. O trzysta lat przeżyłem swój czas.

- UL wciąż ma dla ciebie pracę - odparł Belgarath. - Niezbadane są jego wyroki, Gorimie. Inaczej niż my widzi on czas.

Weszli do sali, która - choć kwadratowa - miała lekko pochylone ściany, charakterystyczne dla architektury Ulgosów. Kamienny stół i niskie ławy ustawiono pośrodku. Tam czekały już misy z owocami, a wśród nich kilka wysokich butelek i okrągłe kryształowe kubki.

- Mówiono mi, że zima wcześnie przybyła w nasze góry - powiedział Gorim. - Napój was rozgrzeje.

- Na zewnątrz jest rzeczywiście chłodno - przyznał Belgarath.

Zasiedli na ławach i wzięli się do jedzenia. Owoce były aromatyczne i smakowały jak dziko rosnące, ognisty zaś, przejrzysty płyn w butelkach natychmiast wywoływał promieniujące z żołądka uczucie ciepła.

- Darujcie nam nasze obyczaje, choć mogą się wam wydać dziwaczne - rzekł Gorim widząc, że zwłaszcza Barak i Hettar bez entuzjazmu spożywają posiłek złożony z samych owoców. - Jesteśmy ludem bardzo przywiązanym do ceremonii. Rozpoczynamy jedzenie od owoców na pamiątkę tych lat, które spędziliśmy na wędrówkach w poszukiwaniu ULa. Mięso pojawi się w odpowiednim czasie.

- Skąd bierzecie takie pożywienie w jaskiniach, Świątobliwy? - zapytał uprzejmie Silk.

- Nasi zbieracze wychodzą nocą na zewnątrz. Twierdzą, że przynoszą owoce i ziarno, jakie rosną dziko w górach. Podejrzewam jednak, że od dawna uprawiają ziemię w niektórych żyznych dolinach. Utrzymują również, iż mięso, które dla nas zdobywają, to mięso dzikiego bydła powalonego na łowach. W tym względzie też żywię pewne wątpliwości. - Uśmiechnął się łagodnie. - Pozwalam im na te drobne oszustwa.

Ośmielony pewnie dobrotliwością starca, Durnik zadał pytanie, które dręczyło go chyba od wjazdu do miasta na szczycie góry.

- Wybacz, wasza miłość - zaczął. - Dlaczego wasi budowniczowie stawiają wszystko krzywo? Chodzi mi o to, że chyba nie ma tu kątów prostych. Wszystko się pochyla.

- Jak rozumiem, wiąże się to z równowagą ciężaru i podpieraniem - odparł Gorim. - Każda ze ścian pada, ale że wspierają się o siebie, żadna nie może się ruszyć ani o cal. Poza tym, oczywiście, kształt ten przypomina namioty, w których mieszkaliśmy podczas wędrówki.

Durnik zmarszczył czoło, wyraźnie zmagając się z obcą koncepcją.

- A czy ty odzyskałeś już Klejnot Aldura, Belgaracie? - spytał Gorim, poważniejąc nagle.

- Jeszcze nie. Ścigaliśmy Zedara aż do Nyissy, ale kiedy przekroczył granicę Cthol Murgos, Ctuchik czekał na niego i odebrał mu Klejnot. Teraz ma go Ctuchik... w Rak Cthol.

- A Zedar?

- Wyrwał się z pułapki i przeniósł Toraka do Cthol Mishrak w Mallorei. Nie chciał, by Ctuchik przebudził Boga Klejnotem.

- W takim razie musisz wyruszyć do Rak Cthol.

Belgarath przytaknął. Służący wniósł wielką, parującą pieczeń, postawił ją na stole, skłonił się z szacunkiem i wyszedł.

- Czy ktoś już wykrył, a jaki sposób Zedar zdołał wziąć Klejnot i uniknąć porażenia?

- Wykorzystał dziecko - wyjaśniła ciocia Pol. - Niewinnego.

- Aha... - Gorim w zadumie pogładził długą brodę. - Czy proroctwo nie mówi: I dziecko przekaże Wybranemu jego dziedzictwo?

- Tak - potwierdził Belgarath.

- Gdzie jest teraz dziecko?

- O ile wiemy, Ctuchik więzi je w Rak Cthol.

- Będziesz zatem szturmował Rak Cthol?

- Potrzebowałbym armii, a na zniszczenie tej fortecy straciłbym całe lata. Wierzę, że jest inna droga. Pewien akapit w Kodeksie Darińskim wspomina o jaskiniach pod Rak Cthol.

- Znam ten fragment, Belgaracie. Jest bardzo niejasny. Może to właśnie oznaczać... Ale jeśli nie?

- Potwierdza to Kodeks Mriński - bronił się Belgarath.

- Kodeks Mriński jest jeszcze gorszy, stary przyjacielu. Jest mętny do granicy czystego bełkotu.

- Mam przeczucie, że kiedy zajrzymy do niego raz jeszcze... kiedy wszystko dobiegnie końca... przekonamy się, że Kodeks Mriński przedstawia najbardziej ścisłą wersję. Znane są jednak inne fakty. Jeszcze w czasach, kiedy wznosili Rak Cthol, sendarski niewolnik uciekł i przedostał się na Zachód. Majaczył, kiedy go znaleziono, ale przed śmiercią wciąż opowiadał o jaskiniach pod górą. Nie tylko to. Anheg z Chereku znalazł egzemplarz Księgi Toraka, która zawiera fragment bardzo starego proroctwa Grolimów: „Strzeż dobrze świątyni, od dołu i z góry, bowiem Cthrag Yaska przyzwie nieprzyjaciół na dół z powietrza albo do góry spod ziemi, by raz jeszcze go unieśli”.

- To jeszcze bardziej mętne - uznał Gorim.

- Jak zwykle przepowiednie Grolimów, ale tylko to mi pozostało. Jeśli uznam, że pod Rak Cthol nie ma jaskiń, będę musiał oblegać miasto. To wymagałoby wszystkich wojsk Zachodu, a wtedy Ctuchik wezwałby Angaraków do obrony. Wszystko zmierza do ostatecznej bitwy, a wolałbym sam wybrać czas i miejsce. Pustkowia Murgos zaś nie wybrałbym z pewnością.

- Chcesz czegoś, prawda? Belgarath przytaknął.

- Potrzebują wróżbity, który pomoże mi odszukać jaskinie pod Rak Cthol i przeprowadzi mnie tamtędy do miasta.

Gorim pokręcił głową.

- Prosisz o rzecz niemożliwą. Wszyscy wróżbici są fanatykami, mistykami. Żadnego nie zdołasz namówić, żeby opuścił jaskinie pod Prolgu. Zwłaszcza teraz. Całe Ulgo oczekuje przyjścia dziecka, a każdy fanatyk jest pewien, że on właśnie je rozpozna i ukaże plemionom. Nie mógłbym nawet żadnemu nakazywać, by ci towarzyszył. Wróżbitów uznaje się za ludzi świętych i nie podlegających mojej władzy.

- Może nie będzie to aż tak trudne, Gorimie. - Belgarath odsunął talerz i sięgnął po kubek. - Potrzebny mi wróżbita nosi imię Relg.

- Relg? Jest najgorszy ze wszystkich. Zebrał swych wyznawców i całymi godzinami wygłasza do nich kazania w którejś z dalszych galerii. Uważa, że w tej chwili jest najważniejszym człowiekiem w całym Ulgo. Nie przekonasz go do opuszczenia tych jaskiń.

- Chyba nie będę musiał, Gorimie. To nie ja wybrałem Relga. Wyboru dokonano na długo przed moim urodzeniem. Zwyczajnie poślij po niego.

- Poślę, jeśli tego chcesz - obiecał z powątpiewaniem Gorim. - Ale nie wierzę, żeby przyszedł.

- Przyjdzie - orzekła spokojnie ciocia Pol. - Sam nie będzie wiedział dlaczego, ale przyjdzie. I wyruszy z nami, Gorimie. Ta sama moc, która zebrała nas razem, zmusi także jego. W tej sprawie nie ma wyboru, tak samo jak my.


Rozdział XVII



Wszystko wydawało się takie nudne. Ce’Nedra przemarzła do kości w śniegu i mrozie po drodze na Prolgu, a w ciepłych jaskiniach ogarnęła ją senność. Nie kończąca się, mętna dyskusja Belgaratha z tym dziwnym, kruchym staruszkiem Gorimem wciągnęła ją w otchłań snu. Znowu zabrzmiał gdzieś ten niezwykły śpiew i w nieskończoność odbijał się echem w podziemnych komnatach. To również usypiało. Jedynie zdobywane przez całe życie przyzwyczajenie do skomplikowanych zasad dworskiej etykiety pozwoliło jej zachować przytomność.

Dla Ce’Nedry cała ta wyprawa była koszmarem. W Tol Honeth panował ciepły klimat, który nie przygotował jej do chłodów. Miała uczucie, że stopy już nigdy się jej nie rozgrzeją. Ponadto odkryła świat pełen strachów, potworów i przykrych niespodzianek. W imperialnym pałacu w Tol Honeth władza jej ojca, imperatora, osłaniała księżniczkę przed wszelkimi zagrożeniami. Teraz jednak była narażona na wszelkie niebezpieczeństwa. W rzadkich chwilach szczerości wobec siebie przyznawała, że spora część jej złośliwości wobec Gariona brała się z tego strasznego, nieznanego poczucia zagrożenia. Bezpieczny, wygodny mały świat został jej odebrany, i teraz była podatna na ciosy, pozbawiona ochrony i przestraszona.

Biedny Garion, myślała. Przecież to taki miły chłopak. Wstyd jej było, że właśnie on musi cierpieć z powodu jej nastrojów. Obiecała sobie, że wkrótce - jak najszybciej - porozmawia z nim spokojnie i wszystko wytłumaczy. To wrażliwy chłopiec i na pewno zrozumie. A to, oczywiście, natychmiast zburzy mur, jaki wyrasta między nimi.

Czując na sobie jej wzrok, Garion obejrzał się i zaraz odwrócił głowę z wyraźną obojętnością. Oczy Ce’Nedry stały się zimne niczym agaty. Jak on śmiał? Zapamiętała to sobie i dopisała do długiej listy jego wad.

Drobny, stary Gorim wysłał jednego z dziwnych, milkliwych Ulgosów po człowieka, o którym mówił Belgarath i lady Polgara. Potem przeszedł do ogólniejszych tematów.

- Udało wam się nie napastowanym przejść przez góry? - zapytał.

- Zdarzyło się kilka spotkań - odpowiedział Barak, ten rudowłosy jarl Trellheim. Ce’Nedra uznała, że to o wiele za delikatne określenie.

- Lecz dzięki ULowi jesteście teraz bezpieczni - oznajmił nabożnie Gorim. - Który z potworów nadal poluje, mimo późnej pory roku? Dawno nie opuszczałem jaskiń, ale pamiętam, że z nadejściem zimy większość z nich szuka sobie jakiegoś legowiska.

- Spotkaliśmy grulgin, Świątobliwy - poinformował baron Mandorallen. - I kilka algrothów. Był też eldrak.

- Eldrak był nieprzyjemny - wtrącił oschle Silk.

- To zrozumiałe. Na szczęście nie pozostało już wielu eldrakyn. Straszliwe potwory.

- Zauważyliśmy - mruknął Silk.

- Który to był?

- Grul - odparł Belgarath. - On i ja spotkaliśmy się kiedyś i chyba zachował do mnie urazę. Przykro mi, Gorimie, ale musieliśmy go zabić. Nie było innego wyjścia.

- No tak... - westchnął Gorim, a w jego głosie zabrzmiała nuta bólu. - Biedny Grul.

- Osobiście nie tęsknię za nim specjalnie - oświadczył Barak. - Nie próbuję niczego sugerować, Świątobliwy, ale czy nie sądzisz, że warto by pozabijać te bestie, które sprawiają najwięcej kłopotów?

- Są dziećmi ULa, jak i my.

- Ale gdyby nie one, moglibyście wrócić na powierzchnię.

Gorim uśmiechnął się.

- Nie - odparł łagodnie. - Ulgosi już nigdy nie opuszczą jaskiń. Żyjemy tu od pięciu tysiącleci i zmieniliśmy się przez te lata. Nasze oczy nie zniosłyby już blasku słońca. Potwory z powierzchni nie mogą nas tutaj nękać, za to bronią obcym dostępu. Przy obcych nie czujemy się dobrze, więc chyba tak jest lepiej.

Gorim siedział przy kamiennym stole dokładnie naprzeciw Ce’Nedry. Rozmowa o potworach wyraźnie sprawiła mu ból. Przez moment przyglądał się dziewczynie, potem wyciągnął rękę, ujął ją pod brodę i uniósł jej twarz do słabego światła kuli zawieszonej nad blatem.

- Nie wszystkie obce stworzenia są potworami - oświadczył. Jego fiołkowe oczy były pełne spokoju i mądrości. - Spójrzcie na urodę tej Driady.

Ce’Nedra była z lekka zaskoczona... nie dotykiem, gdyż starsi ludzie często takim właśnie gestem reagowali na piękno jej twarzy. Raczej faktem, że starzec natychmiast poznał, iż nie jest istotą wyłącznie ludzką.

- Powiedz mi, dziecko - zwrócił się do niej Gorim. - Czy Driady wciąż oddają cześć ULowi?

Na takie pytanie zupełnie nie była przygotowana.

- Ja... mnie jest bardzo przykro, Świątobliwy - zająknęła się. - Do niedawna nie słyszałam nawet o Bogu ULu. Z nie znanych mi powodów moi nauczyciele niczego prawie nie wiedzieli o waszym ludzie i waszym Bogu.

- Księżniczka odebrała tolnedrańskie wychowanie - wyjaśniła lady Polgara. - Pochodzi z Borunów. Jestem pewna, że słyszałeś o związkach między tym rodem a Driadami. Jako Tolendranka, wyznaje religię Nedry.

- Całkiem dobry Bóg - uznał Gorim. - Trochę napuszony, jak na mój gust, ale odpowiedni. Natomiast same Driady... czy znają jeszcze swego Boga?

Belgarath chrząknął przepraszająco.

- Obawiam się, że nie, Gorimie. Oddaliły się, a mijające eony wymazały z ich pamięci wiedzę o ULu. Zresztą to płoche istoty, nie dbające o obowiązki religijne.

Gorim posmutniał.

- Jakiemu Bogu oddają teraz cześć?

- Właściwie żadnemu - przyznał Belgarath. - Mają parę świętych gajów, jednego czy drugiego bożka wyrzeźbionego z korzeni szczególnie szanowanego drzewa. I to wszystko. Nie wyznają żadnej konkretnej religii.

Całą tę dyskusję Ce’Nedra uznała za nieco obraźliwą. By sprostać sytuacji, wyprostowała się lekko i obdarzyła Gorima słodkim uśmiechem.

- Mocno boleję nad brakami w moim wykształceniu, Świątobliwy - skłamała. - Tajemniczy UL jest dziedzicznym Bogiem Driad, powinnam więc go poznać. Mam nadzieję, że pewnego dnia odbiorę właściwe nauki. Może nawet będę narzędziem, choć niegodnym, które doprowadzi do odrodzenia wierności mych sióstr dla ich prawowitego Boga.

Była to piękna przemowa i księżniczka była z niej dumna. Ku jej zdziwieniu, Gorimowi nie wystarczało wyrażenie ogólnego zainteresowania.

- Powiedz swym siostrom, że zasady naszej wiary zawarte są w Księdze Ulgo - oznajmił z powagą.

- Księga Ulgo - powtórzyła. - Zapamiętam. Gdy tylko wrócę do Tol Honeth, zdobędę egzemplarz i osobiście dostarczę go do Lasu Driad.

To, uznała, powinno go zadowolić.

- Obawiam się, że kopie, jakie zdołasz odnaleźć w Tol Honeth, nie będę wierne - oświadczył Gorim. - Język mego ludu trudny jest do zrozumienia dla obcych i niełatwo dokonać tłumaczenia. - Ce’Nedra stwierdziła, że staruszek trochę przesadza w tej sprawie. - Jak często zdarza się ze świętymi pismami - mówił dalej - nasza Księga jest głęboko związana z historią. Taka jest mądrość Bogów, że ich zalecenia ukrywają się pod postacią opowieści. Nasze umysły rozkoszują się nimi i w taki sposób wchłaniają boskie przesłania. Nieświadomie pobieramy nauki, oddając się rozrywce.

Ce’Nedra znała tę teorię. Mistrz Jeebers, jej nauczyciel, wielokrotnie wykładał jej założenia. Myślała rozpaczliwie, szukając sposobu, by możliwie uprzejmie zmienić temat.

- Nasza historia jest niezwykle stara - kontynuował niepowstrzymanie Gorim. - Czy zechcesz jej wysłuchać?

Schwytana w pułapkę własnej chytrości, księżniczka mogła tylko przytaknąć. I tak Gorim rozpoczął.

- Na Początku Dni, gdy świat został utkany z ciemności przez kapryśnych Bogów, żył w ciszy niebios duch znany jedynie jako UL.

Skonsternowana Ce’Nedra pojęła, że staruszek zamierza wyrecytować jej całą księgę. Po chwili przestrachu jednak zaczęła wyczuwać niezwykłą, wciągając moc opowieści. Bardziej, niż chciałaby się do tego przyznać, wzruszyły ją prośby pierwszego Gorima wznoszone do obojętnego ducha, który pojawił się przed nim na Prolgu. Cóż to za człowiek, który śmiał w taki sposób oskarżać Boga?

Kiedy słuchała opowieści, jakiś blask zamigotał na granicy pola widzenia. Odwróciła głowę i głęboko we wnętrzu masywnej skały, tworzącej ścianę komnaty, dostrzegła delikatne lśnienie. Różniło się wyraźnie od słabego blasku kryształowych kul.

- Uradowało się serce Gorima - recytował dalej starzec. - A szczyt ów, na którym wszystko się stało, nazwał Prolgu, co znaczy Święte Miejsce. I opuścił Prolgu, by powrócić do...

- Ya! Garach tek, Gorim! - Słowa te padły w szorstkiej mowie Ulgosów, a chrapliwy głos, który je wymówił, pełen był furii.

Ce’Nedra odwróciła się gwałtownie, by spojrzeć na przybysza. Był niski jak wszyscy Ulgosi, ręce zaś i ramiona miał tak umięśnione, że sprawiały wrażenie zdeformowanych. Bezbarwne włosy miał splątane, a na sobie skórzany chałat, brudny i poplamiony jakimś błotem. W ciemnych oczach gorzał płomień fanatyzmu. Za nim tłoczyło się kilkunastu Ulgosów o twarzach wyrażających gniew i słuszną obrazę. Fanatyk w skórzanym chałacie nie przerywał złorzeczenia.

Twarz Gorima zesztywniała, ale cierpliwie wysłuchiwał obelg przybysza. Wreszcie, kiedy ten przerwał dla nabrania tchu, starzec zwrócił się do Belgaratha.

- Oto jest Relg - wyznał przepraszająco. - Rozumiesz teraz, o co mi chodziło? Przekonywanie go do czegokolwiek jest tylko stratą czasu.

- Na co nam się przyda? - zapytał Barak, wyraźnie zirytowany zachowaniem przybysza. - Nie potrafi nawet mówić cywilizowanym językiem.

Relg zmierzył go wzrokiem.

- Znam twoją mowę, cudzoziemcze - oświadczył z niebotyczną pogardą. - Wolę jednak nie brukać świętych jaskiń jej bezbożnym bełkotem. - Zwrócił się do Gorima. - Kto dał ci prawo wypowiadania słów Świętej Księgi w obecności niewiernych? - zapytał.

Łagodne oczy starego Gorima spojrzały twardo.

- Myślę, że już wystarczy, Relgu - oświadczył stanowczo. - Te idiotyzmy, które paplesz w bocznych galeriach do wystarczająco naiwnych, by cię słuchać, to twoja sprawa. Ale to, co mówisz w moim domu, to moja. Nadal jestem Gorimem Ulgosów, cokolwiek o tym myślisz. Nie mam obowiązku tłumaczyć się przed tobą. - Spojrzał na towarzyszy fanatyka. - To nie jest publiczna audiencja - oznajmił Relgowi. - Ciebie tu wezwałem, ich nie. Odeślij ich.

- Przybyli, by mieć pewność, że nie zamierzasz mnie skrzywdzić - odparł sztywno Relg. - Głosiłem prawdę o tobie, a ludzie władzy boją się prawdy.

- Relgu - odparł lodowatym tonem Gorim. - Nie wierzę, byś w ogóle był w stanie zrozumieć, jak obojętne jest mi to, co możesz powiedzieć. A teraz odeślij ich... czy wolisz, żebym ja to zrobił?

- Nie posłuchają cię. - Relg uśmiechnął się drwiąco. - To ja jestem ich przywódcą.

Gorim zmrużył groźnie oczy i wstał. Przemówił w języku Ulgosów, zwracając się bezpośrednio do świty Relga. Ce’Nedra nie rozumiała słów, ale nie było to konieczne. Natychmiast rozpoznała władczy ton i trochę się zdziwiła, jak stanowczo świątobliwy stary Gorim go wykorzystywał. Nawet jej ojciec nie odważyłby się tak przemawiać.

Ludzie stojący za Relgiem spoglądali na siebie lękliwie. Przestraszeni, zaczęli się wycofywać. Kiedy Gorim wydał ostatni rozkaz, odwrócili się i rzucili do ucieczki.

Relg patrzył na nich ze zmarszczonymi brwiami. Zdawało się, że zaraz podniesie głos, by przywołać ich z powrotem. Zrezygnował jednak.

- Posuwasz się za daleko - oskarżył Gorima. - Twa władza nie jest przeznaczona do przyziemnych kwestii.

- Ta władza należy do mnie, Relgu, i ja decyduję, kiedy jej użyć. Rzuciłeś mi wyzwanie na gruncie religii, musiałem więc przypomnieć twoim poplecznikom, i tobie również, kim naprawdę jestem.

- Po co mnie wezwałeś? - zapytał Relg. - Obecność bezbożnych kala moją czystość.

- Potrzebuję twych usług, Relgu - wyjaśnił Gorim. - Ci przybysze wyruszają do bitwy z naszym Odwiecznym Nieprzyjacielem, co przeklęty jest ponad wszystko. Losy świata zależą od ich wyprawy i niezbędna jest twoja pomoc.

- Cóż mnie obchodzi świat? - Głos Relga wręcz ociekał pogardą. - Cóż mnie obchodzi okaleczony Torak? Jestem bezpieczny w dłoni ULa. On potrzebuje mnie tutaj. Nie odejdę ze świętych jaskiń, by narażać się na zbrukanie w grzesznej kompanii niewiernych i potworów.

- Cały świat zostanie zbrukany, jeśli Torak zdobędzie nad nim władzę - wtrącił Belgarath. - A jeśli przegramy, Torak zostanie królem świata.

- Nie będzie władał w Ulgo - odparował Relg.

- Mało go znasz - szepnęła Polgara.

- Nie opuszczę jaskiń - upierał się Relg. - Zbliża się dzień przyjścia dziecka i ja zostałem wybrany, by ukazać go Ulgosom, kierować nim i nauczać, aż będzie gotowy, by stać się Gorimem.

- To ciekawe - zauważył sucho Gorim. - A kto taki powiadomił cię, że zostałeś wybrany?

- UL do mnie przemówił - obwieścił Relg.

- Dziwne. Jaskinie zawsze odpowiadają na głos ULa. Całe Ulgo słyszałoby ten głos.

- Przemówił do mnie w moim sercu - odparł pospiesznie Relg.

- To doprawdy niezwykłe posunięcie z jego strony - stwierdził łagodnie Gorim.

- To wszystko nie ma znaczenia - wtrącił szorstko Belgarath. - Wolałbym, żebyś przyłączył się do nas z własnej woli... ale chętnie czy nie, pójdziesz z nami. Moc większa od naszej to sprawi. Możesz kłócić się i opierać ile zechcesz, ale kiedy stąd odjedziemy, ty wyruszysz także.

Relg splunął.

- Nigdy! Pozostanę tutaj w służbie ULa i dziecka, które ma zostać Gorimem Ulgosów. Jeśli spróbujecie mnie zmusić, moi wyznawcy nie dopuszczą do tego.

- Po co nam ten ślepy kret, Belgaracie? - zapytał Barak. - Będzie nas tylko denerwował. Zauważyłem, że ludzie, którzy całe życie spędzają na podziwianiu własnej pobożności, są zwykle marnymi kompanami. A co ten tutaj potrafi zrobić, czego ja bym nie potrafił?

Relg z wyższością spojrzał na rudobrodego olbrzyma.

- Duzi ludzie z dużymi gębami rzadko miewają duże mózgi - oświadczył. - Patrz uważnie, owłosiony. - Stanął obok pochyłej ściany. - Potrafisz to? - Wolno wcisnął rękę prosto w kamień, jakby zanurzał ją w wodzie.

Silk gwizdnął z podziwem i podbiegł do fanatyka. Kiedy Relg wyjął rękę, Silk przyłożył dłoń do tego samego miejsca na ścianie.

- Jak to zrobiłeś? - zapytał, przyciskając kamienie. Relg zaśmiał się drwiąco i odwrócił do niego plecami.

- Ta właśnie umiejętność czyni go użytecznym dla naszych celów, Silku - wyjaśnił Belgarath. - Relg jest wróżbitą. Znajduje jaskinie, a my będziemy szukać jaskiń pod Rak Cthol. Jeśli to konieczne, Relg może przejść przez litą skałę, by do nich dotrzeć.

- Jak to możliwe? - zdziwił się Silk. Wciąż badał miejsce, gdzie Relg zanurzył rękę w ścianie.

- Ma to związek z naturą materii - odparł czarodziej. - To, co widzimy jako stałe, nie jest aż tak nieprzeniknione.

- Albo coś jest stale, albo nie - upierał się Silk.

- Stałość to iluzja. Relg potrafi przemieścić cząstki i elementy, które tworzą jego ciało, przez odstępy między cząstkami i elementami, które tworzą substancję skały.

- A ty byś tak potrafił? - zapytał sceptycznie Silk. Belgarath wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Nie miałem okazji spróbować. W każdym razie Relg wyczuwa jaskinie i podąża wprost do nich. Pewnie sam nie wie, jak to robi.

- Pobożność jest moim przewodnikiem - oznajmił aroganckim tonem Relg.

- Może właśnie ona. - Belgarath uśmiechnął się pobłażliwie.

- Świętość jaskiń przyzywa mnie, ponieważ woła do mnie wszystko co święte. Opuszczenie świętych grot Ulgo byłoby dla mnie odwróceniem się plecami do świętości i wybraniem grzechu.

- Zobaczymy - odpowiedział Belgarath.

Lśnienie w kamiennej ścianie, które zauważyła wcześniej Ce’Nedra, zaczęło nabierać mocy i pulsować. Księżniczce wydało się, że dostrzega w głębi muru niewyraźną sylwetkę. Potem, jakby kamienie były tylko powietrzem, sylwetka zbliżyła się, nabrała wyrazistości i wyszła ze skały. Przez chwilę księżniczce zdawało się, że to starzec, brodaty jak Gorim i w podobnej szacie. Lecz natychmiast dotknęło ją przytłaczające uczucie obecności kogoś więcej niż tylko człowieka. Zadrżała zalękniona, uświadamiając sobie, że oto stanęła w obliczu boskości.

Relg szeroko otwartymi oczami spoglądał na brodatą postać. Zaczął dygotać gwałtownie i ze zduszonym krzykiem padł na ziemię.

Postać spojrzała chłodno na rozciągniętego u jej stóp fanatyka.

- Powstań, Relgu - powiedziała cichym głosem, który zdawał się nieść wszystkie echa wieczności. Jaskinie zadzwoniły odbiciami tego głosu. - Powstań, Relgu, by służyć swemu Bogu.


Rozdział XVIII



Ce’Nedra otrzymała rozległe wykształcenie. Została wyedukowana tak dokładnie, że instynktownie wyczuwała wszelkie niuanse etykiety i odpowiednie formy, jakich należało przestrzegać w obecności imperatora czy króla. Jednak fizyczna obecność Boga wciąż ją niepokoiła, a nawet przerażała. Czuła się niezręcznie, zupełnie bez ogłady, niczym prosta dziewczyna z farmy. Drżała i - co zdarzyło się jej zaledwie kilka razy w życiu - zupełnie nie miała pojęcia, co robić. UL nadal patrzył wprost w zalęknioną twarz Relga.

- Umysł twój przekręcił to, co ci powiedziałem, mój synu - rzekł z powagą. - Odmieniłeś znaczenie mych słów tak, by dopasować je do swych pragnień raczej, niż mojej woli.

Relg zadygotał. Patrzył z przerażeniem.

- Powiedziałem ci, że dziecko, które będzie Gorimem, przybędzie do Ulgo poprzez ciebie - kontynuował UL. - Że musisz się przygotować, by wykarmić go i dopilnować jego wychowania. Czy powiedziałem, byś wywyższał się z tej przyczyny?

Relg zaczął trząść się gwałtownie.

- Czy rozkazałem ci głosić bunt? Albo burzyć Ulgosów przeciwko Gorimowi, którego wybrałem, by ich prowadził?

Relg załamał się.

- Wybacz mi, Boże - błagał, czołgając się po ziemi.

- Powstań, Relgu - nakazał surowo UL. - Nie jestem z ciebie zadowolony, a twoje kłopoty rażą mnie, gdyż serce twoje pełne jest pychy. Nagnę cię do mej woli, Relgu, albo cię złamię. Oczyszczę z tej zarozumiałości i podziwu dla siebie samego. Dopiero wtedy godny będziesz zadania, jakie ci powierzyłem.

Relg powstał chwiejnie, pełen poczucia winy.

- O Boże mój...

- Zważ na moje słowa, Relgu, i bądź im całkowicie posłuszny. Jest moja wolą, byś towarzyszył Belgarathowi, Uczniowi Aldura, i wszelkiej udzielił mu pomocy, jakiej tylko zdołasz. Słuchał go będziesz, jakbym to ja sam przemawiał przez niego. Czy zrozumiałeś?

- Tak, Boże mój - odparł z pokorą Relg.

- I będziesz posłuszny?

- Uczynię, co mi rozkazałeś, Boże mój... choćby miało mnie to kosztować życie.

- Nie będzie cię to kosztować życia, Relgu, gdyż jesteś mi potrzebny. Nagroda za to czeka cię ponad twoje wyobrażenia.

Relg pokłonił się bez słowa. Bóg zwrócił się do Gorima.

- Odczekaj jeszcze chwilę, mój synu - powiedział. - Choć lata ciążą ci już bardzo. Wkrótce uniosę ci z barków to brzemię. Wiedz, że jestem z ciebie zadowolony.

Gorim złożył głęboki pokłon.

- Belgaracie. - UL powitał czarodzieja. - Spoglądałem na ciebie w twym zadaniu i jak twój Mistrz dumny jestem z ciebie. Dzięki tobie i córce twojej, Polgarze, proroctwo zmierza ku owej chwili, której wszyscy oczekujemy.

Belgarath skłonił się także.

- To już bardzo długo, Przenajświętszy - odparł. - Były też zakręty i zwroty, jakich nikt z nas nie przewidywał na początku.

- To prawda - zgodził się UL. - Zaskoczyło nas to po wielokroć. Czy dar Aldura dla świata objął już swe dziedzictwo?

- Nie do końca, Przenajświętszy - odrzekła z powagą Polgara. - Dotknął wszakże jego granic i to, co nam dotychczas pokazał, daje nadzieję na sukces.

- Bądź więc pozdrowiony, Belgarionie. - UL zwrócił się do zdumionego młodego człowieka. - Weź ze sobą me błogosławieństwo i wiedz, że stanę przy Aldurze, by być z tobą, kiedy rozpoczniesz swe wielkie dzieło.

Garion skłonił się - dość niezgrabnie, jak zauważyła Ce’Nedra. Uznała, że wkrótce - jak najszybciej - musi udzielić mu kilku lekcji. Naturalnie, będzie się opierał. Był niemożliwie uparty. Wiedziała jednak, że jeśli będzie namawiać go i przekonywać dostatecznie długo, w końcu ustąpi. To przecież dla jego dobra.

UL wciąż patrzył na Gariona, lecz wystąpiła pewna subtelna zmiana jego postawy. Ce’Nedra miała wrażenie, że Bóg porozumiewa się bezgłośnie z tą drugą jaźnią, która była częścią świadomości chłopca, a jednak istniała niezależnie. Po chwili UL skinął głową i skierował swe spojrzenie na samą księżniczkę.

- Wydaje się ledwie dzieckiem - stwierdził, zwracając się do Polgary.

- Jest w odpowiednim wieku, Przenajświętszy - odpowiedziała. - Jest Driadą, a one są zwykle nieduże.

UL uśmiechnął się dobrotliwie i Ce’Nedra poczuła, że ona sama jarzy się w cieple tego uśmiechu.

- Jest niby kwiat, prawda? - powiedział.

- Ma jeszcze parę kolców, Przenajświętszy - oświadczył Belgarath kwaśnym tonem. - I nieco cierni w swej naturze.

- Tym bardziej ją cenimy, Belgaracie. Przyjdzie bowiem czas, gdy jej ogień i jej ciernie posłużą naszej sprawie daleko lepiej niż jej uroda.

UL zerknął na Gariona i dziwny, mądry uśmiech przemknął mu po twarzy. Z jakiejś przyczyny Ce’Nedra poczuła, że się czerwieni. Uniosła głowę, jakby wyzywała rumieniec, by spróbował posunąć się dalej.

- Po to, by mówić z tobą, córko moja, przybyłem - rzekł UL wprost do niej, a jego głos i twarz spoważniały. - Musisz oczekiwać tutaj, gdy twoi towarzysze odjadą. Nie zbliżaj się do królestwa Murgów, bowiem gdyby tak się stało, zginiesz pewnie, a bez ciebie musimy ponieść klęskę w walce z ciemnością. Czekaj bezpiecznie w Ulgo, aż powrócą twoi przyjaciele.

Coś takiego Ce’Nedra rozumiała doskonale. Jako księżniczka wiedziała, kiedy należy bez oporu poddać się władzy. Przez całe życie przypochlebiała się ojcu, czarowała go i prosiła, by postawić na swoim, jednak nigdy nie buntowała się otwarcie.

- Uczynię, co mi nakazujesz, Przenajświętszy - odpowiedziała, nie myśląc nawet o znaczeniu słów Boga.

UL z satysfakcją kiwnął głową.

- Tak oto chronione jest proroctwo - oznajmił. - Każde z was ma swe zadanie do spełnienia w naszym dziele... i ja również mam swoje. Nie zatrzymam was dłużej, dzieci moje. Oby wam szczęście sprzyjało. Spotkamy się znowu.

I zniknął.

Echa jego ostatnich słów odbijały się wśród jaskiń Ulgo. Po chwili zadziwionego milczenia hymn adoracji wybuchnął znowu potężnym chórem, gdy każdy z Ulgosów podniósł głos w ekstazie po boskim objawieniu.

- Na Belara! - odetchnął głośno Barak. - Czuliście to?

- UL ma niezwykle wyrazistą osobowość - zgodził się Belgarath. Spojrzał na Relga, unosząc brew. - Zmieniłeś zdanie, jak rozumiem - zauważył.

Twarz Relga miała kolor popiołu. Wciąż dygotał gwałtownie.

- Będę posłuszny memu Bogu - obiecał. - Gdzie mi nakazał, tam podążę.

- Cieszę się, że mamy tę sprawę za sobą. W tej chwili on chce, żebyś podążył do Rak Cthol. Później może mieć dla ciebie inne zadania, ale na razie Rak Cthol to wystarczający powód do zmartwienia.

- Bez wahania wykonam twoje rozkazy - oznajmił fanatyk. - Tak jak polecił mój Bóg.

- To dobrze. - Belgarath od razu wyjaśnił, o co chodzi: - Czy jest jakiś sposób, by w drodze uniknąć złej pogody i innych trudności?

- Znam drogę - stwierdził Relg. - Jest ciężka i długa, ale doprowadzi nas pod wzgórza ponad krainą ludu koni.

- Widzisz - mruknął Silk do Baraka. - Już się nam przydaje.

Cherek burknął coś niewyraźnie, ciągle nie do końca przekonany.

- Czy mogę wiedzieć, dlaczego musimy dostać się do Rak Cthol? - zapytał Relg. Spotkanie z Bogiem odmieniło jego postawę.

- Musimy odzyskać Klejnot Aldura - wyjaśnił Belgarath.

- Słyszałem o nim - przyznał Relg. Silk zmarszczył brwi.

- Jesteś pewien, że zdołasz odnaleźć jaskinie pod Rak Cthol? - spytał Relga. - To nie to samo, co groty ULa. W Cthol Murgos raczej nie będą święte. Wręcz przeciwnie.

- Potrafię znaleźć każdą jaskinię. Wszędzie - zapewnił Relg.

- Dobrze więc - podjął Belgarath. - Przyjmując, że wszystko pójdzie dobrze, przejdziemy przez jaskinie i wkroczymy do miasta nie zauważeni. Odszukamy Ctuchika i odbierzemy mu Klejnot.

- Nie będzie stawiał oporu? - zdziwił się Durnik.

- Mam nadzieje, że będzie - odparł z zapałem Belgarath.

Barak parsknął śmiechem.

- Zaczynasz mówić jak Alorn, Belgaracie.

- Co niekoniecznie jest cnotą - zauważyła Polgara.

- Kiedy nadejdzie czas, zajmę się tym magikiem z Rak Cthol - stwierdził ponuro czarodziej. - W każdym razie, gdy tylko odzyskamy Klejnot, wracamy do jaskiń i uciekamy.

- Z całym Cthol Murgos następującym nam na pięty - dodał Silk. - Miewałem już kontakty z Murgami. Są wyjątkowo natrętni.

- To może stanowić problem - przyznał Belgarath. - Ich pościg nie powinien się posunąć za daleko. Gdyby armia Murgów przez nieuwagę pogoniła za nami na Zachód, tam uznają to za inwazję. Wybuchnie wojna, do której nie jesteśmy jeszcze gotowi. Macie jakieś pomysły?

Rozejrzał się.

Barak wzruszył ramionami.

- Pozamieniaj ich w żaby.

Belgarath obrzucił go miażdżącym wzrokiem.

- Tak tylko pomyślałem - wyjaśnił niewinnie Barak.

- Może zostaniemy w jaskiniach pod miastem, dopóki nie zrezygnują z poszukiwań? - zaproponował Durnik.

Polgara stanowczo pokręciła głową.

- Nie - rzekła. - Jest pewne miejsce, gdzie musimy dotrzeć w określonym czasie. I tak ledwie zdążymy. Nie stać nas na stratę miesiąca czy dwóch, spędzonych w jakiejś grocie w Cthol Murgos.

- Dokąd musimy zdążyć, ciociu Pol? - spytał Garion.

- Później ci wytłumaczę - odparła, zerkając pospiesznie na Ce’Nedrę.

Księżniczka natychmiast zrozumiała, że to spotkanie, o którym mówi lady Polgara, jej właśnie dotyczy. Zaczęła ją gryźć ciekawość.

Mandorallen odchrząknął. Twarz miał zamyśloną, a palcami dotykał lekko żeber złamanych w walce z Grulem.

- Azaliż przypadkiem jakimś znajdzie się gdzieś w pobliżu mapa regionu, do którego wkrótce wkroczyć nam przyjdzie, świątobliwy Gorimie? - zapytał uprzejmie.

Gorim zastanowił się przez moment.

- Wydaje mi się, że gdzieś ją miałem - mruknął. Lekko stuknął kubkiem o blat i do komory wbiegł służący. Gorim powiedział mu kilka słów i Ulgos wyszedł. - Mapa jest bardzo stara - wyjaśnił Mandorallenowi Gorim. - I obawiam się, że niezbyt dokładna. Nasi kreślarze mieli trudności z pojęciem odległości, jakie występują w świecie nad nami.

- Odległości istotnego znaczenia nie mają - uspokoił go rycerz. - Pragnąłem jedynie odświeżyć swe wspomnienia na temat innych krain przy granicach Cthol Murgos. Jako dziecię, studentem geografii byłem w najlepszym przypadku obojętnym.

Wrócił służący i wręczył wielki zwój pergaminu Gorimowi, który z kolei przekazał go Mandorallenowi.

Rycerz ostrożnie rozwinął mapę i przyjrzał się jej uważnie.

- Jest tak, jak to zapamiętałem - stwierdził. - Powiedziałeś, pradawny przyjacielu, iż żaden z Murgów nie wkroczy w Dolinę Aldura?

- To prawda - potwierdził Belgarath.

- Najbliższą Rak Cthol granica jest ta z Tolendrą. - Mandorallen zademonstrował to na mapie. - Logika wykazywać się zdaje, że trasa naszej ucieczki w tę właśnie stronę winna prowadzić. Ku najbliższej granicy.

- Zgadza się - przyznał czarodziej.

- Niech więc wydaje się, że spieszymy do Tonedry. Po drodze zostawimy liczne i wyraźne ślady naszego przejazdu. Potem, w jakimś miejscu, gdzie grunt skalisty ukryje zmianę kierunku, skręcimy i podążymy na północny zachód, w stronę Doliny. Azali ich to nie zmyli? Azali nie możemy wierzyć, że podążą dalej naszym poprzednim kursem? Z czasem, to oczywiste, wykryją swą pomyłkę. Ale wtedy będą już wiele mil za nami. Tak wielka strata dodatkowo zniechęci ich do wkroczenia w Dolinę i spowoduje może, iż ze szczętem zaniechają pościgu.

Wszyscy spojrzeli na mapę.

- Podoba mi się to - stwierdził Barak i potężną dłonią serdecznie klepnął rycerza po ramieniu.

Mandorallen skrzywił się i szybko sięgnął do połamanych żeber.

- Przepraszam, Mandorallenie - usprawiedliwił się Barak. - Zapomniałem.

Silk z uwagą studiował mapę.

- Ten plan ma wiele zalet, Belgaracie - oświadczył. - A gdybyśmy skręcili tutaj... - pokazał palcem - dotarlibyśmy na szczyt wschodniego szańca. Powinniśmy zyskać dość czasu na zejście. Oni za to dwa razy się zastanowią, zanim spróbują. W tym miejscu urwisko ma ponad milę wysokości.

- Możemy przesłać wiadomość do Cho-Haga - zaproponował Hettar. - Gdyby parę klanów całkiem przypadkowo zebrało się u stóp szańca, Murgowie zastanowią się przed zejściem więcej niż tylko dwa razy.

Belgarath podrapał się po brodzie.

- Dobrze - zdecydował po chwili namysłu. - Spróbujemy w ten sposób. Gdy tylko Relg wyprowadzi nas z Ulgo, Hettarze, złożysz krótką wizytę swemu ojcu. Powiesz mu, co zamierzamy i poprosisz, żeby wyprowadził nam na spotkanie kilka tysięcy wojowników.

Muskularny Algar kiwnął głową, aż podskoczył samotny kosmyk włosów, za to jego twarz wyrażała rozczarowanie.

- Nawet o tym nie myśl, Hettarze - oznajmił zimno Belgarath. - Nigdy nie miałem zamiaru brać cię do Cthol Murgos. Znalazłbyś tam zbyt wiele okazji, żeby ściągnąć na siebie kłopoty.

Hettar westchnął odrobinę żałośnie.

- Nie bierz sobie tego do serca, Hettarze - pocieszył go Silk. - Murgowie to fanatyczna rasa. Możesz być niemal pewien, że kilku spróbuje zejścia... niezależnie od tego, co czeka ich na dole. Praktycznie nie masz innego wyjścia i musisz potraktować ich, jak na to zasługują. Dla przykładu.

Twarz Hettara rozjaśniła się nieco.

- Silku - odezwała się z wyrzutem lady Polgara. Niski Drasanin spojrzał na nią z wyrazem niewinności.

- Musimy przecież zniechęcić ich do pościgu, Polgaro - zaprotestował.

- Oczywiście - odparła sarkastycznie.

- I nie możemy pozwolić, żeby Murgowie zalali Dolinę, prawda?

- Może wystarczy?

- Wiesz przecież, że nie jestem żądny krwi. Odwróciła się do niego plecami.

Silk westchnął.

- Zawsze przypisuje mi najgorsze cechy.

Tymczasem Ce’Nedra zdążyła dokładnie przemyśleć implikacje obietnicy, którą tak bez wahania złożyła ULowi. Wszyscy odjadą, a ona musi tu pozostać. Już teraz zaczynało jej doskwierać uczucie izolacji, rozdzielenia z przyjaciółmi. Tworzyli plany, które jej nie dotyczyły. Im dłużej o tym myślała, tym gorzej się czuła. Zaczynała jej drżeć dolna warga. Gorim Ulgosów przyglądał jej się z wyrazem współczucia na mądrym obliczu.

- Ciężko jest zostawać samej - powiedział łagodnie, jakby jego wielkie oczy potrafiły zajrzeć w jej myśli. - A nasze jaskinie są dla ciebie obce... mroczne i z pozoru pełne smutku.

Bez słowa kiwnęła głową.

- Jednak za dzień, może dwa - mówił dalej - twoje oczy dostosują się do przyćmionego światła. Są tu cuda, których nie oglądał jeszcze nikt z zewnątrz. To prawda, nie mamy kwiatów, lecz w ukrytych grotach klejnoty rozkwitają na ścianach niby dzikie kwiecie. Drzewa ni liście nie rosną w naszej krainie pozbawionej słońca, ale znam jaskinię, gdzie na ścianie winorośle czystego złota wiją się w szerokich zwojach od sklepienia i pełzną na podłodze.

- Uważaj, świątobliwy Gorimie - ostrzegł Silk. - Księżniczka jest Tolnedranką. Jeśli pokażesz jej takie bogactwo, na twoich oczach może popaść w histerię.

- Nie wydaje mi się to szczególnie zabawne, książę Kheldarze - oznajmiła Ce’Nedra lodowato.

- Przytłaczają mnie wyrzuty sumienia, wasza imperialna wysokość - odparł fałszywie i skłonił się nisko.

Wbrew własnej woli, księżniczka wybuchnęła śmiechem. Ten mały Drasanin o twarzy łasicy był tak absolutnie bezczelny, że nie potrafiła się na niego gniewać.

- Póki nie opuścisz Ulgo, księżniczko, będziesz dla mnie jak ukochana wnuczka - powiedział Gorim. - Możemy spacerować razem nad naszymi milczącymi jeziorami, możemy badać od dawna zapomniane groty. I rozmawiać. Zewnętrzny świat niewiele wie o Ulgo. Może się zdarzyć, że będziesz pierwszą cudzoziemką, która je zrozumie.

Ce’Nedra impulsywnie pochwyciła delikatną dłoń starca.

- Będę zaszczycona, świątobliwy Gorimie - rzekła z całkowitą szczerością.

Spędzili noc w wygodnych pokojach piramidalnego domu Gorima - chociaż pojęcia dnia i nocy nie miały znaczenia w tym niezwykłym, podziemnym świecie. Rankiem kilku Ulgosów wprowadziło do jaskini Gorima konie. Ce’Nedra domyśliła się, że dotarły tu okrężną, dłuższą drogą. Jej przyjaciele gotowali się do odjazdu. Ce’Nedra usiadła z boku i już teraz czuła się przeraźliwie samotna. Spoglądała na znajome twarze, próbując wyryć każdą z nich w swej pamięci. Kiedy w końcu przyszła kolej Gorima, łzy stanęły jej w oczach.

Wbrew rozsądkowi, już zaczynała się o niego martwić. Był taki impulsywny. Wiedziała, że gdy tylko spuści go z oczu, zacznie wyczyniać rzeczy, które sprowadzą na niego niebezpieczeństwo. Oczywiście, Polgara będzie na niego uważać, ale to nie to samo. Nagle rozgniewała się na niego o te wszystkie głupstwa, które popełni, o zmartwienia, jakie spowoduje jego beztroskie zachowanie. Przyglądała mu się ponuro. Chciała, by zrobił coś, za co już teraz mogłaby go skarcić.

Postanowiła ich nie odprowadzać. Nie będzie stała samotnie nad brzegiem i patrzyła, jak odjeżdżają. Lecz kiedy minęli ciężki łuk otworu tunelu, jej zdecydowanie rozsypało się w pył. Bez zastanowienia pobiegła za Gorimem i chwyciła go za rękę.

Obejrzał się zdziwiony, a ona stanęła na palcach, ujęła drobnymi dłońmi twarz chłopca i pocałowała go. - Musisz na siebie uważać - przykazała. Pocałowała go znowu, odwróciła się na pięcie i szlochając pobiegła do domu. Garion spoglądał za nią z głębokim zdumieniem.


CZĘŚĆ CZWARTA


CTHOL MURGOS


Rozdział XIX



Przez całe dnie posuwali się w ciemnościach. Pojedyncze, słabe światełko, jakie niósł Relg, było jedynie punktem odniesienia - czymś, za czym mogli podążać. Ciemność uciskała twarz Gariona, gdy potykał się na nierównym gruncie, z ręką wyciągniętą do przodu, by osłaniać głowę przed niewidocznymi skałami. Ale nie tylko pachnąca stęchlizną czerń była problemem. Wyczuwał przytłaczający ciężar gór nad sobą i ze wszystkich stron. Kamień zdawał się napierać na niego; był uwięziony, odcięty wśród całych mil litej skały. Bez przerwy walczył na krawędzi paniki i często zaciskał zęby, by nie krzyczeć. Kręty, wijący się szlak zdawał się prowadzić donikąd. Na rozwidleniach Relg na pozór przypadkowo wybierał odnogi korytarzy. Zawsze jednak kroczył pewnie przez mroczne, rozległe jaskinie, gdzie wspomnienie dźwięków brzmiało w wilgotnym powietrzu, gdzie głosy przeszłości powracały echami szepcząc... szepcząc... Jedynie pewność Relga, maszerującego na przedzie, ratowała Gariona przed szaleństwem i paniką. W pewnej chwili fanatyk przystanął.

- Co się dzieje? - zapytał ostro Silk. W jego głosie brzmiał cień tej samej paniki, jaka atakowała myśli Gariona.

- Muszę przesłonić oczy - wyjaśnił Relg. Miał na sobie dziwacznego kształtu łuskową zbroję, niezwykły pancerz z zachodzących na siebie metalowych płytek, przewiązany w pasie i z obcisłym kapturem, który tylko twarz pozostawiał odkrytą. U pasa wisiał mu ciężki nóż z zakrzywionym ostrzem, a sam widok tej broni wzbudzał w Garionie dreszcze. Ulgos wyjął spod zbroi pas tkaniny i starannie zawiązał sobie na oczach.

- Dlaczego to robisz? - zdziwił się Durnik.

- Przez najbliższą grotę przebiega żyła kwarcu. Odbija blask słońca z powierzchni. Światło jest bardzo jaskrawe.

- Jak znajdziesz drogę z związanymi oczami? - nie dowierzał Silk.

- Materiał nie jest gruby. Widzę przez niego dostatecznie wyraźnie. Chodźmy.

Minęli zakręt tunelu i Garion zobaczył przed sobą światło. Z trudem się powstrzymał, by nie ruszyć ku niemu biegiem. Szli wolno, a kopyta prowadzonych przez Hettara koni stukały o skalne podłoże. Oświetlona jaskinia była ogromna, pełna migotliwego, krystalicznego blasku. Lśniący pas kwarcu na ukos przecinał sklepienie, zalewając komorę oślepiającym światłem. Wielkie kamienne sople zwisały pod stropem, z dołu inne wyciągały się im na spotkanie. Pośrodku groty leżało kolejne podziemne jezioro. Maleńki wodospad na jego dalszym końcu marszczył powierzchnię, przelewając się z nieskończonym, dźwięcznym pluskiem, odbijał się echem i wplatał melodyjnie w słabe, zapomniane tchnienie śpiewu Ulgosów, pozostawionych całe mile za plecami. Migotanie barw oślepiało Gariona. Pryzmaty krystalicznego kwarcu załamywały światło, rozszczepiały je na kolorowe pasma i wypełniały grotę wielobarwnym lśnieniem tęczy. Chłopiec zapragnął nagle, by pokazać te cuda Ce’Nedrze; ta myśl zdumiała go.

- Szybciej - popędzał Relg, uniesioną dłonią osłaniając zawiązane oczy.

- Może zatrzymamy się tutaj? - zaproponował Barak. - Potrzebujemy odpoczynku, a to dobre miejsce.

- To najgorsze miejsce we wszystkich jaskiniach - odparł Relg. - Szybko.

- Może tobie ciemność odpowiada - rzekł Barak. - Ale my specjalnie jej nie lubimy.

Rozejrzał się.

- Osłaniaj oczy, głupcze - warknął Ulgos.

- Nie podoba mi się twój ton, przyjacielu.

- Będziesz ślepy, kiedy stąd wyjdziemy. Potrzebowałeś dwóch dni, żeby przyzwyczaić oczy do mroku. Stracisz to wszystko, jeśli zostaniesz tu zbyt długo.

Barak wpatrywał się w Relga przez chwilę. Wreszcie chrząknął z zakłopotaniem i kiwnął głową.

- Przepraszam - mruknął. - Nie rozumiałem. Wyciągnął rękę, by przepraszająco położyć dłoń na ramieniu fanatyka.

- Nie dotykaj mnie! - krzyknął Relg. Odskoczył.

- O co chodzi?

- Po prostu mnie nie dotykaj. Nigdy. - Relg pospieszył naprzód.

- Co mu się stało? - zdziwił się Barak.

- Nie chce, żebyś go splamił - wyjaśnił Belgarath.

- Splamił go? Splamił?

- Bardzo dba o osobistą czystość. Według niego, każde dotknięcie może go skalać.

- Skalać? Przecież jest brudny jak świnia w bajorze.

- To inny rodzaj brudu. Ruszajmy już.

Barak podążył za wszystkimi, mruczał coś i przeklinał pod nosem. Zanurzyli się w kolejny czarny tunel i Garion raz jeszcze spojrzał tęsknie na rozświetloną grotę. Potem minęli zakręt i światło zgasło.

W szepczącym mroku stracili poczucie czasu. Szli wciąż naprzód, przystając z rzadka, by coś zjeść albo odpocząć.

Sny Gariona pełne były koszmarów, w których miażdżyły go skały. Tracił już nadzieję, że zobaczy jeszcze niebo, gdy pierwszy, ledwie wyczuwany podmuch musnął jego policzek. Minęło, o ile potrafił to ocenić, pięć dni od opuszczenia ostatniej słabo oświetlonej galerii Ulgosów i od wkroczenia w wieczną czerń. Z początku myślał, że to delikatne tchnienie cieplejszego powietrza jest tylko złudzeniem, lecz zaraz rozpoznał w zastałej atmosferze groty aromat drzew i trawy. Wiedział, że gdzieś przed nimi znajduje się otwór - wyjście na świat.

Podmuch ciepłego powietrza był coraz wyraźniejszy, zapach trawy wypełnił korytarz. Podłoga zaczęła odchylać się w górę i niemal niedostrzegalnie szarzała ciemność. Zdawało się, że przechodzą od nieskończonej nocy do pierwszego poranka w historii świata. Człapiące z tyłu konie także wyczuły świeże powietrze i przyspieszyły kroku. Za to Relg szedł wolniej, coraz wolniej. Wreszcie zatrzymał się zupełnie. Lekki, metaliczny chrzęst łusek jego zbroi przemawiał aż nadto wyraźnie: Relg drżał, zdjęty lękiem przed tym, co czekało w przodzie. Znowu przewiązał sobie oczy. Raz po raz gorączkowo, niemal błagalnie powtarzał coś w gardłowym języku Ulgosów. Po chwili ruszył dalej, niechętnie powłócząc nogami.

Przed nimi rozbłysło złociste światło. Otwór korytarza miał nierówne, ostre krawędzie, a dalej widać było wyraźnie splątany gąszcz gałęzi. Nie zważając na surowy rozkaz Hettara, z głośnym stukiem małych kopyt źrebak skoczył do wyjścia i w słoneczny blask.

Belgarath podrapał się po głowie, spoglądając za młodym konikiem.

- Kiedy się rozdzielimy - rzekł do Hettara - lepiej zabierz ze sobą małego i jego matkę. Nie potrafi poważnie traktować poleceń, a Cthol Murgos to miejsce bardzo poważne.

Hettar posępnie kiwnął głową.

- Nie mogę - wyrzucił nagle Relg. Odwrócił się plecami do wyjścia i przywarł do ściany korytarza. - Nie potrafię.

- Oczywiście, że potrafisz - zapewniła go ciocia Pol. - Będziemy wychodzić wolno i przyzwyczaisz się po trochu.

- Nie dotykaj mnie - odparł odruchowo Relg.

- To zaczyna być męczące - mruknął Barak. Garion i pozostali szybko szli do wyjścia, ponaglani pragnieniem światła. Przecisnęli się przez gąszcz, a potem mrugając i osłaniając oczy wyszli na słońce. W pierwszej chwili blask boleśnie kłuł w oczy, ale po chwili Garion znowu widział wyraźnie. Częściowo ukryty otwór znajdował się w połowie kamienistego zbocza. Z tyłu, na tle ciemnego błękitu nieba, lśniły w porannym słońcu ośnieżone szczyty Ulgo. Przed nimi rozpościerała się szeroka jak morze równina. Jesień zabarwiła złotem wysokie trawy, wiatr pochylał je długimi, rozkołysanymi falami. Równina sięgała po horyzont. Garion miał uczucie, że właśnie ocknął się z koszmaru.

Tuż za otworem tunelu Relg ukląkł plecami do światła. Modlił się, okładając pięściami swą pierś i ramiona.

- Co on wyprawia? - zdziwił się Barak.

- To coś w rodzaju rytuału oczyszczenia - wyjaśnił Belgarath. - Próbuje zdjąć z siebie grzechy i wypełnić duszę istotą jaskiń. Uważa, że to pomoże mu przetrwać na zewnątrz.

- Ile czasu to zajmie?

- Przypuszczam, że około godziny. To skomplikowany rytuał.

Relg przerwał modły i zawiązał sobie na twarzy drugą opaskę.

- Jeśli dalej będzie tak owijał głowę, to się udusi - zauważył Silk.

- Lepiej już pojadę - stwierdził Hettar, dociągając rzemienie przy siodle. - Mam coś powtórzyć Cho-Hagowi?

- Niech zawiadomi pozostałych o tym, co się zdarzyło do tej pory - odpowiedział mu Belgarath. - Sprawy dochodzą do punktu, kiedy wszyscy powinni wiedzieć, co się dzieje.

Hettar skinął głową.

- Wiesz, gdzie jesteśmy? - upewnił się Barak.

- Oczywiście. - Wysoki Algar spojrzał na pozornie jednostajną równinę.

- Droga do Rak Cthol i z powrotem zajmie nam około miesiąca - dodał Belgarath. - Jeśli to będzie możliwe, na szczycie wschodniego szańca rozpalimy ognie sygnałowe. Potem rozpoczniemy zejście. Powiedz Cho-Hagowi, jak ważne jest, by na nas czekał. Nie chcę, żeby Murgowie zapędzili się do Algarii. Nie jesteśmy jeszcze gotowi do wojny.

- Będziemy tam. - Hettar wskoczył na siodło. - Uważajcie na siebie w Cthol Murgos.

Zawrócił konia i ruszył zboczem w dół, na równinę. Klacz i źrebak biegli jego śladem. Źrebak obejrzał się jeszcze na Gariona i zarżał żałośnie, po czym pobiegł za matką.

Barak smętnie pokręcił głową.

- Będzie mi brakowało Hettara - mruknął.

- Cthol Murgos to nie miejsce dla niego - zauważył Silk. - Musielibyśmy go uwiązać.

- Wiem. - Barak westchnął. - Ale i tak będzie mi go brakowało.

- W którym kierunku wyruszyć nam wypada? - zapytał Mandorallen.

Belgarath wyciągnął rękę na południowy wschód.

- Tędy. Skrajem Doliny dotrzemy do szańca, potem przetniemy południową część Mishrak ac Thull. Thullowie nie wysyłają patroli tak regularnie jak Murgowie.

- Thullowie mało co robią, jeśli nie muszą - dodał Silk. - Są zbyt zajęci unikaniem Grolimów.

- Kiedy ruszamy? - zapytał Durnik.

- Jak tylko Relg zakończy swoje modły.

- W takim razie zdążymy zjeść śniadanie - stwierdził zgryźliwie Barak.

Przez cały dzień jechali przez płaski step południowej Algarii, pod jesiennym niebem o barwie głębokiego błękitu. Relg włożył na zbroję starą tunikę Durnika z kapturem. Był marnym jeźdźcem - nogi sterczały mu sztywno na boki. Wyglądał, jakby całą uwagę poświęcał na utrzymywaniu spuszczonej głowy i nie dbał o to, gdzie jedzie.

Barak obserwował go niechętnie, z wyraźnie malującą się na twarzy dezaprobatą.

- Nie chcę się wtrącać w twoje sprawy, Belgaracie - oświadczył. - Ale ten człowiek ściągnie na nas kłopoty.

- Światło razi go w oczy, Baraku - wyjaśniła Cherekowi ciocia Pol. - I nie jest przyzwyczajony do konnej jazdy. Nie krytykuj go bez zastanowienia.

Barak gniewnie zamknął usta, lecz jego twarz nie złagodniała.

- Przynajmniej mamy pewność, że będzie trzeźwy - dodała z godnością ciocia Pol. - A to więcej, niż mogłabym powiedzieć o niektórych członkach naszej grupy.

Barak chrząknął z zakłopotaniem.

Rozbili obóz na bezdrzewnym brzegu krętego strumienia. Gdy zaszło słońce, Relg trochę się uspokoił, chociaż demonstracyjnie unikał patrzenia w stronę ogniska. Aż spojrzał w górę i zobaczył pierwsze gwiazdy na wieczornym niebie. Wpatrywał się w nie ze zgrozą, a pot zalał mu odkrytą twarz. Nagle osłonił głowę rękami i ze zduszonym krzykiem padł twarzą w dół na ziemię.

- Relg! - zawołał Garion. Podbiegł do leżącego mężczyzny i bez namysłu chwycił go za ramiona.

- Nie dotykaj mnie - jęknął odruchowo Ulgos.

- Nie żartuj. Co się stało? Niedobrze ci?

- Niebo - wycharczał Relg z rozpaczą, - Niebo! Przeraża mnie.

- Niebo? - zdziwił się Garion. - Co z niebem? Spojrzał na znajome gwiazdozbiory.

- Ono nie ma końca - jęknął Relg. - Sięga coraz wyżej, przez wieczność.

I nagle Garion zrozumiał. W jaskiniach to on się bał - bał się bez powodu - ponieważ był zamknięty w ograniczonej przestrzeni. Tutaj, pod otwartym niebem, Relg odczuwał tę samą ślepą zgrozę. Garion uświadomił sobie ze zdumieniem, że Relg przez całe życie nie opuszczał pewnie jaskiń Ulgo.

- Wszystko w porządku - próbował go uspokoić. - Niebo nic ci nie zrobi. Ono po prostu jest. Nie zwracaj na nie uwagi.

- Nie mogę go znieść.

- Nie patrz.

- Ale wiem, że tam jest... cała ta pustka.

Garion zerknął bezradnie na ciocię Pol. Skinęła dłonią, nakazując mu dalej mówić.

- Nie jest puste... - zająknął się. - Pełno w nim różnych rzeczy... najrozmaitszych... chmur, ptaków, słonecznego światła, gwiazd...

- Czego? - Relg podniósł głowę. - O czym mówisz?

- Chmury? Wszyscy wiedzą, co... - Garion urwał. Relg najwyraźniej nie wiedział, co to są chmury. Nigdy w życiu ich nie widział. Chłopiec spróbował uporządkować myśli, uwzględniając ten fakt. Tłumaczenie nie będzie łatwe. Nabrał tchu. - Dobrze. Zacznijmy od chmur.

Trwało to bardzo długo. Garion nie był przekonany, czy Relg zrozumiał, czy tylko chwytał słowa, by uniknąć myślenia o niebie. Po chmurach ptaki były trochę łatwiejsze, chociaż pióra okazały się bardzo trudnym pojęciem.

- UL przemówił do ciebie - przerwał Relg, gdy Garion zaczął opowiadać o skrzydłach. - Nazwał cię Belgarionem.

Czy takie jest twoje imię?

- No... - Garion zawahał się. - Właściwie nie. Naprawdę mam na imię Garion, ale przypuszczam, że to drugie imię też będzie moim. Trochę później, kiedy będę starszy.

- UL wie wszystko - oświadczył Relg. - Jeśli nazwał cię Belgarionem, takie jest twoje prawdziwe imię. I ja będę cię tak nazywał.

- Wolałbym nie.

- Mój Bóg skarcił mnie - jęknął Ulgos głosem pełnym obrzydzenia do samego siebie. - Zawiodłem go.

Garion nie całkiem potrafił to zrozumieć. W jakiś sposób, nawet ogarnięty paniką, Relg cierpiał męki religijnych rozterek. Usiadł plecami do ognia, przygarbiony, w pozie wyrażającej absolutną rozpacz.

- Jestem niegodny - powiedział niemal łkając. - Kiedy UL przemówił do mnie w ciszy mego serca, czułem, że zostałem wywyższony ponad wszystkich ludzi. A teraz jestem gorszy niż błoto.

W rozpaczy bił się pięściami w skronie.

- Przestań! - rzucił ostro chłopiec. - Zrobisz sobie krzywdę. O co ci chodzi?

- UL powiedział mi, że mam ukazać dziecko całemu Ulgo. Uznałem to za dowód specjalnej łaski, jakiej doznałem w jego oczach.

- O jakim dziecku mówisz?

- Tym dziecku. Nowym Gorimie. W ten sposób UL prowadzi i chroni swój lud. Kiedy stary Gorim wykona już swe dzieło, UL umieszcza znak w oczach dziecka, które ma być następcą. Gdy UL powiedział, że zostałem wybrany, by sprowadzić dziecko do Ulgo, odsłoniłem innym jego słowa, a oni szanowali mnie i prosili, bym przemówił do nich słowami ULa. Widziałem dookoła grzech i zepsucie, i piętnowałem je. Ale to były moje słowa, nie ULa. Nie pamiętałem o własnych grzechach, wytykając je innym. - Głos Relga brzmiał chrapliwie, pełen fanatycznego samooskarżenia. - Jestem niczym - oznajmił. - Budzę wstręt. UL powinien unieść rękę i unicestwić mnie.

- To zakazane - stwierdził bez zastanowienia Garion.

- Kto ma moc zdolną zakazać czegoś ULowi?

- Nie wiem. Wiem tylko, że unicestwienie jest zakazane... nawet Bogom. To pierwsza rzecz, jakiej się uczymy.

Relg spojrzał podejrzliwie, a Garion od razu zrozumiał, że popełnił straszliwy błąd.

- Znasz sekrety Bogów? - zapytał z niedowierzaniem fanatyk.

- Widzisz, Bogowie nie mają z tym nic wspólnego. Zasada dotyczy wszystkich.

W oczach Ulgosa zapłonęła nagle nadzieja. Wyprostował się i pochylał na klęczkach, aż dotknął twarzą ziemi.

- Wybacz mi moje grzechy - zaintonował.

- Co?

- Wywyższałem się, a jestem niegodny.

- Pomyliłeś się, to wszystko. Nie rób tego więcej. Proszę cię, wstań.

- Jestem nikczemny i nieczysty.

- Ty?

- Miałem nieczyste myśli o kobietach. Garion zaczerwienił się.

- Wszyscy mamy czasem takie myśli - stwierdził, chrząkając z zakłopotaniem.

- Moje myśli są nikczemne... niegodziwe... - jęknął Relg, przytłoczony wyrzutami sumienia. - Gorzeję od nich.

- UL z pewnością rozumie. Proszę cię, Relgu, wstań. Nie musisz tego robić.

- Modliłem się ustami, a moje myśli i serce nie były zajęte modlitwą.

- Relgu...

- Szukałem ukrytych jaskiń dla radości odkrywania, nie po to, by poświęcić je ULowi. W taki sposób splamiłem dar otrzymany od mego Boga.

- Relgu, proszę...

Relg zaczął uderzać głową o ziemię.

- Raz znalazłem grotę, gdzie trwały echa głosu ULa. Nie pokazałem jej innym i zachowałem głos ULa dla siebie.

Garion był trochę przestraszony. Fanatyk sam siebie doprowadzał do pasji.

- Uderz mnie, Belgarionie - błagał. - Wyznacz mi ciężką pokutę za mą nikczemność.

Umysł Gariona był jasny. Chłopiec dokładnie wiedział, co musi odpowiedzieć.

- Nie mogę cię karcić... tak samo jak nie mogę ci wybaczyć. Jeśli czyniłeś rzeczy, których nie powinieneś czynić, to sprawa między tobą a ULem. Skoro wierzysz, że potrzebujesz kary, musisz sam ją sobie wymierzyć. Ja nie mogę. Nie zrobię tego.

Relg podniósł znękaną twarz i popatrzył na Gariona. A potem ze zduszonym krzykiem poderwał się na nogi i zawodząc pognał w mrok.

- Garionie! - Znajoma nuta zabrzmiała w głosie cioci Pol.

- Nic nie zrobiłem - odpowiedział niemal odruchowo.

- Co mu powiedziałeś? - zapytał Belgarath.

- On mówił, że popełnił mnóstwo grzechów - wyjaśnił chłopiec. - Chciał, żebym go ukarał i mu wybaczył.

- I co?

- Nie mogłem tego zrobić, dziadku.

- A to dlaczego? Garion spojrzał zdumiony.

- Trzeba było tylko trochę mu nakłamać. Czy to aż takie trudne?

- Nakłamać? W takiej sprawie? - Sama myśl napawała Gariona przerażeniem.

- On jest mi potrzebny, Garionie. I nie może funkcjonować w stanie takiej religijnej histerii. Myśl trochę, chłopcze.

- Nie mogę, dziadku - powtórzył z uporem Garion. - To dla niego zbyt ważne, żebym go oszukiwał.

- Lepiej idź go poszukać, ojcze - wtrąciła ciocia Pol. Belgarath spojrzał gniewnie na Gariona.

- Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy - rzucił i pogroził mu palcem. Po czym, mrucząc gniewnie do siebie, ruszył szukać Relga.

Garion pojął nagle z absolutną pewnością, że podróż do Rak Cthol będzie bardzo długa i nieprzyjemna.


Rozdział XX



Choć lato tego roku na nizinach i wśród algarskich stepów trwało długo, jesień była krótka. Śnieżyce i zawieje, jakie napotkali w górach nad Maragorem i raz jeszcze miedzy szczytami Ulgo, wskazywały, że zima będzie wczesna i sroga. Nocami panował chłód, kiedy dzień po dniu jechali przez równinę w stronę wschodniego szańca.

Belgarath opanował się po chwilowym wybuchu gniewu, gdy Garion nie zdołał zażegnać ataku wyrzutów sumienia Relga. Potem jednak, z żelazną logiką, włożył na barki chłopca straszliwy ciężar.

- Z jakiegoś powodu on ci ufa - stwierdził. - Dlatego powierzam go tobie. Nie obchodzi mnie, co zrobisz. Masz nie dopuścić, żeby znów się tak załamał.

Z początku Relg nie reagował na próby Gariona wciągnięcia go w rozmowę. Jednak po pewny czasie fala paniki, wywołana myślą o niebie, ogarnęła fanatyka znowu i zaczął mówić - najpierw opornie, potem coraz wylewniej. Jak obawiał się chłopiec, ulubionym tematem Relga był grzech. Zdumiewające, jakie drobiazgi Ulgos uznawał za grzeszne. Zaniedbanie modlitwy przed posiłkiem, dla przykładu, było poważnym wykroczeniem. W miarę jak rozwijał się katalog przewinień, Garion zaczynał dostrzegać, że fanatyk grzeszył głownie myślą, nie czynem. Sprawą, która powracała ciągle, był problem pożądliwych myśli o kobietach. Ku głębokiemu zakłopotaniu chłopca, Relg upierał się, by te pożądliwe myśli opisać z wyjątkową dokładnością.

- Kobiety, oczywiście, nie są takie same jak my - zwierzył się pewnego dnia, kiedy jechali obok siebie. - Ich serc i umysłów nie przyciąga świętość, jak naszych. Celowo starają się wodzić nas na pokuszenie swymi ciałami i skłaniać do grzechu.

- Dlaczego tak sądzisz? - zapytał ostrożnie Garion.

- Pożądliwość wypełnia ich serca - oznajmił Relg z niewzruszonym przekonaniem. - A wyjątkową rozkosz sprawia im kuszenie prawych. Wyznam ci szczerze, Belgarionie, nie uwierzyłbyś, jak przebiegłe są te istoty. Świadectwo niegodziwości widziałem u najpoważniejszych matron, żon moich najgorliwszych wyznawców. Wiecznie dotykają, ocierają się niby przypadkiem. I z wielkim wysiłkiem pozwalają, by rękawy ich szat podwijały się bezwstydnie, odsłaniając krągłe ramiona... a kraj ich sukni zawsze się o coś zaczepia i odkrywa kostki.

- Nie patrz, jeśli cię to niepokoi - poradził Garion. Relg zignorował tę sugestię.

- Myślałem nawet, czy nie zakazać im przebywania w mojej obecności. Ale potem uznałem, że lepiej mieć na nie oko, by ochraniać moich wyznawców przed ich niegodziwością. Planowałem też, by zakazać mym wyznawcom małżeństw, lecz ci starsi przekonali mnie, że w ten sposób straciłbym młodych. Chociaż nadal uważam, że to niezły pomysł.

- A czy wtedy, no... nie pozbyłbyś się wyznawców zupełnie? - spytał chłopiec. - To znaczy, jeśli zakaz obowiązywałby przez dłuższy czas? Nie ma małżeństw, nie ma dzieci. Rozumiesz, o co mi chodzi?

- Tego jeszcze do końca nie przemyślałem - przyznał Relg.

- A co z tym dzieckiem? Z nowym Gorimem? Jeśli dwoje ludzi ma zawrzeć małżeństwo, by urodzić dziecko... to szczególne, wyjątkowe dziecko... a ty ich przekonasz, żeby tego nie robili... Czy nie przeszkadzasz czemuś, co z woli ULa powinno się zdarzyć?

Relg odetchnął gwałtownie, jakby ta myśl dopiero teraz przyszła mu do głowy. Potem jęknął.

- Sam widzisz. Choćbym nie wiem jak się starał, zawsze jakoś natrafiam na grzech. Jestem przeklęty, Belgarionie, przeklęty. Dlaczego właśnie mnie wybrał UL, bym ukazał ludowi dziecko, skoro taki jestem nikczemny?

Garion pospiesznie zmienił temat, by odwrócić niebezpieczny tok myśli.

Przez dziewięć dni wędrowali przez nieskończone morze traw, i przez dziewięć dni przyjaciele z brutalnością, która raniła Gariona do żywego, pozostawiali go w towarzystwie napuszonego fanatyka. Chłopiec sposępniał i często spoglądał na nich z wyrzutem, ale ignorowali to.

W pobliżu wschodniej granicy równiny wspięli się na wzgórze i po raz pierwszy spojrzeli na olbrzymi mur wschodniego szańca - pionowe bazaltowe urwisko wyrastające na pełną milę ponad rumowisko u podstawy, i w obie strony sięgające poza horyzont.

- Niemożliwe - stwierdził krótko Barak. - Nigdy nie zdołamy się tam wspiąć.

- Nie musimy - odparł lekceważąco Silk. - Znam ścieżkę.

- Tajną ścieżkę, jak sądzę?

- Właściwie nie tajną. Nie przypuszczam, by była powszechnie znana, ale jest wyraźnie widoczna, jeśli tylko wiesz, gdzie szukać. Zdarzyło się, że musiałem w pośpiechu opuścić Mishrak ac Thull i trafiłem na nią przypadkiem.

- Mam czasem wrażenie, że prawie każde miejsce musiałeś opuszczać w pośpiechu przy tej czy innej okazji.

Silk wzruszył ramionami.

- Wiedzieć, kiedy pora uciekać, to jedna z najważniejszych umiejętności, jakiej uczą się ludzie mojego fachu.

- Czy owa rzeka przed nami nie okaże się trudną zaporą? - spytał Mandorallen, wskazując migotliwą powierzchnię Rzeki Aldura, płynącej pomiędzy nimi a ponurym, czarnym urwiskiem. Przesuwał palce po klatce piersiowej, badając bolące miejsca.

- Przestań, Mandorallenie - upomniała go ciocia Pol. - Nigdy się nie zrosną, jeśli stale będziesz je naciskał.

- Tuszę, o pani, że są już niemal całe - odparł rycerz. - Jedno tylko sprawia mi jeszcze lekkie niewygody.

- W każdym razie zostaw je w spokoju.

- Parę mil w górę rzeki jest bród - oświadczył Belgarath, odpowiadając na pytanie rycerza. - O tej porze roku woda opada. Przejdziemy bez trudu.

Ruszył, prowadząc ich łagodnym zboczem w dół, do Rzeki Aldura. Przekroczyli ją późnym popołudniem i rozbili namioty na drugim brzegu. Następnego ranka stanęli u stóp szańca.

- Szlak zaczyna się kilka mil stąd na południe - wyjaśnił Silk, wskazując drogę.

- Trzeba będzie jechać po ścianie? - spytał niepewnie Garion, wyginając szyję, by spojrzeć na krawędź przepaści.

Silk pokręcił głową.

- Szlak wiedzie łożyskiem potoku. Przecina skarpę. Jest trochę stromy i wąski, ale bezpiecznie doprowadzi nas na górę.

Chłopiec uznał to za pocieszające.

Szlak wydawał się zaledwie nieco więcej niż szczeliną w niebotycznym urwisku. Strumyk wody ściekał u wylotu i znikał wśród rumowiska u stóp szańca.

- Jesteś pewien, że prowadzi na sam szczyt? - Barak podejrzliwie patrzył na wąski komin.

- Zaufaj mi - odpowiedział Silk.

- Nie, jeśli tylko mam jakiś wybór.

Szlak był okropny, stromy i kamienisty. Miejscami tak wąski, że musieli zdejmować bagaże z jucznych koni, by mogły przejść. Gdzie indziej praktycznie przenosili je na rękach przez bazaltowe głazy, spękane i podobne do gigantycznych stopni. Strumyk wody cieknący wzdłuż szczeliny powodował, że droga była błotnista i śliska. Co gorsza, z zachodu nadpłynęły rzadkie chmury, a gryząco zimny wiatr dmuchał wąskim korytarzem z jałowych równin Mishrak ac Thull.

Droga zajęła im dwa dni, a kiedy dotarli na szczyt, o milę czy dwie od krawędzi szańca, byli wycieńczeni.

- Czuję się tak, jakby ktoś okładał mnie kijem - stęknął Barak, padając na ziemię w porośniętej krzewami kotlinie u wylotu szczeliny. - Bardzo wielkim i brudnym kijem.

Wszyscy usiedli między ciernistymi krzewami, by odpocząć po ciężkiej wspinaczce.

- Muszę się rozejrzeć - oświadczył Silk po krótkiej zaledwie chwili. Niski mężczyzna miał ciało akrobaty: zwinne, mocne i szybko wracające do sił. Wdrapał się na brzeg kotlinki. Ostatnie kilka stóp przeczołgał się pod krzakami i wyjrzał. Po kilku minutach gwizdnął cicho i pomachał, by dołączyli do niego.

Barak stęknął znowu i wstał niechętnie. Durnik, Mandorallen i Garion także podnieśli się sztywno.

- Sprawdźcie, czego on chce - poprosił Belgarath. - Nie jestem jeszcze gotowy, żeby znowu gdzieś łazić.

Cała czwórka ruszyła po żwirowym zboczu do krzewu, spod którego wyglądał Silk. Tak jak on, ostatnie kilka stóp przebyli na czworakach.

- O co chodzi? - zapytał Barak, kiedy dotarli na miejsce.

- Mamy towarzystwo - odparł krótko Drasanin, wskazując ponad jałową równiną, brunatną i martwą pod szarym niebem.

Obłok żółtego pyłu snuł się przy ziemi, rwany zimnym wiatrem. Świadczył o obecności jeźdźców.

- Patrol? - szepnął Durnik.

- Raczej nie - uspokoił go Silk. - Thullowie nie czują się dobrze w siodle. Zwykle patrolują pieszo.

Garion wytężył wzrok.

- Czy ktoś tam jest przed nimi? - Wskazał maleńką, ruchomą plamkę jakieś pół mili przed jeźdźcami.

- Ach... - westchnął dziwnie zasmucony Silk.

- Co to jest? - zapytał Barak. - Nie bądź taki tajemniczy, Silku. Nie mam nastroju.

- To Grolimowie - wyjaśnił Drasanin. - A ścigany to Thull. Ucieka, bo nie chce zostać złożony w ofierze. Takie rzeczy zdarzają się tu dość często.

- Powinniśmy ostrzec Belgaratha - zaproponował Mandorallen.

- To nie jest konieczne - stwierdził Silk. - Tutejsi Grolimowie są zwykle niskiej rangi. Wątpię, czy któryś z nich zna się na magii.

- I tak mu powiem - oświadczył Durnik. Zsunął się po skale i podbiegł do miejsca, gdzie odpoczywał starzec z ciocią Pol i Relgiem.

- Nic nam chyba nie grozi, póki pozostajemy w ukryciu - stwierdził Drasanin. - Jest ich tylko trzech i pilnują Thulla.

Uciekający zbliżył się. Biegł z opuszczoną głową, rytmicznie pracując łokciami.

- Co się stanie, jeśli zechce się schować w tej kotlince? - spytał Barak.

Silk wzruszył ramionami.

- Grolimowie będą go ścigać.

- Wtedy będziemy musieli podjąć odpowiednie kroki, prawda?

Silk kiwnął głową i uśmiechnął się kpiąco.

- Chyba moglibyśmy go zawołać - zaproponował Barak i obluzował miecz w pochwie.

- To samo przyszło mi do głowy. Wrócił Durnik. Chrzęścił stopami po żwirze.

- Wilk kazał na nich uważać - powtórzył. - Ale mamy niczego nie robić, dopóki nie wjadą do kotlinki.

- Szkoda! - westchnął z żalem Silk.

Wyraźnie już widzieli uciekającego Thulla. Był to krępy mężczyzna w szorstkiej tunice przewiązanej w pasie. Włosy miał splątane, koloru błota, a twarz wykrzywioną w wyrazie ślepej paniki. Minął ich kryjówkę w odległości trzydziestu kroków. Garion słyszał jego świszczący oddech. Mężczyzna jęczał biegnąc - zwierzęce odgłosy absolutnej rozpaczy.

- Prawie nigdy nie próbują się ukrywać - oświadczył cicho Silk, z nutą współczucia. - Zawsze tylko uciekają.

Potrząsnął głową.

- Za chwilę go wyprzedzą - zauważył Mandorallen. Grolimowie nosili czarne szaty z kapturami i maski z błyszczącej stali.

- Lepiej zejdźmy trochę niżej - poradził Barak. Ukryli się poniżej brzegu kotlinki. Po chwili przebiegły galopem trzy konie, a ich kopyta dudniły po twardej ziemi.

- Złapią go za parę minut - ocenił Garion. - Biegnie prosto do przepaści. Znajdzie się w pułapce.

- Nie sądzę - mruknął ponuro Silk.

Po chwili usłyszeli długi, rozpaczliwy krzyk, cichnący w otchłani.

- Tego się spodziewałem - rzekł Silk.

Garion poczuł ucisk w żołądku na myśl o przerażającym urwisku.

- Wracają - ostrzegł Barak. - Schowajmy się.

Trzech Grolimów przejechało brzegiem kotlinki. Jeden powiedział coś, czego Garion nie zrozumiał, a dwóch pozostałych wybuchnęło śmiechem.

- Świat byłby piękniejszy, gdyby miał o trzech Grolimów mniej - zasugerował groźnym szeptem Mandorallen.

- Atrakcyjny pomysł - zgodził się Silk. - Ale Belgarath miałby nam to za złe. Chyba lepiej dać im spokój. Jeszcze ktoś zacznie ich szukać.

Barak spojrzał tęsknie na trzech jeźdźców i westchnął z żalem.

- Wracajmy - rzucił Silk. Poczołgali się w dół.

Kiedy wrócili, Belgarath podniósł głowę.

- Odeszli?

- Odjeżdżają - potwierdził Drasanin.

- Co to był za krzyk? - zapytał Relg.

- Trzech Grolimów zapędziło Thulla do przepaści.

- Dlaczego?

- Został wybrany do pewnej ceremonii religijnej i wolał tego uniknąć.

- Odmówił? - Relg był wstrząśnięty. - Zasłużył więc na taki los.

- Nie sądzę, Relgu, byś uświadamiał sobie charakter ceremonii Grolimów.

- Człowiek musi się poddać woli swego Boga - upierał się Ulgos świętoszkowatym tonem. - Nic nie zwalnia od obowiązków religijnych.

Oczy Silka błysnęły, gdy patrzył na fanatycznego Ulgosa.

- Co wiesz na temat religii Angaraków, Relgu? - zapytał.

- Zajmuję się tylko religią Ulgo.

- Człowiek powinien wiedzieć, o czym mówi, zanim zacznie wygłaszać sądy.

- Daj spokój, Silku - wtrąciła ciotka Pol.

- Nie, Polgaro. Nie tym razem. Znajomość kilku faktów może wyjść na dobre naszemu pobożnemu przyjacielowi. Brakuje mu perspektywy. - Silk zwrócił się do Relga. - Istotą religii Angaraków jest rytuał, który większość ludzi uznaje za odrażający. Thullowie całe życie spędzają na próbach uniknięcia go. To podstawowy fakt thullijskiej egzystencji.

- Odrażający naród - ocenił surowo Relg.

- Nie. Thullowie są głupi, często okrutni, ale z pewnością nie odrażający. Widzisz, Relgu, ten rytuał, o którym mowa, wiąże się z ofiarami z ludzi.

Relg zerwał zasłonę z oczu, by z niedowierzaniem spojrzeć na niskiego człowieczka o szczurzej twarzy.

- Co roku dwa tysiące Thullów zostaje złożonych w ofierze Torakowi - mówił dalej Silk, wpatrując się z naciskiem w zdumioną twarz Ulgosa. - Grolimowie pozwalają na zastępstwo, więc Thull haruje przez całe życie, by zarobić dość pieniędzy i kupić niewolnika, który zajmie jego miejsce na ołtarzu. Jeśli, oczywiście, będzie miał pecha i zostanie wybrany. Ale niewolnicy czasem umierają... albo uciekają. Jeśli wybór padnie na Thulla bez niewolnika, ten zwykle próbuje ucieczki. Wtedy Grolimowie go ścigają. Mają wprawę, więc są naprawdę dobrzy. Nie słyszałem jeszcze o Thullu, któremu udało się zbiec.

- Ich obowiązkiem jest poddać się - nie ustępował Relg, choć nie był już tak pewny siebie.

- Jak są zabijani? - zapytał cicho Durnik. Fakt, że Thull wolał rzucić się w przepaść, wyraźnie kowalem wstrząsnął.

- To prosty zabieg. - Silk przyglądał się Relgowi z uwagą. - Dwóch Grolimów wygina Thulla do tyłu nad ołtarzem, a trzeci wycina mu serce. Potem spalają to serce w małym palenisku. Toraka nie interesuje cały Thull. Chce tylko serca.

Relg zadrżał.

- Ofiarowują też kobiety - naciskał Silk. - Ale kobiety mają łatwiejsze sposoby ucieczki. Grolimowie nie złożą na ołtarzu ciężarnej. Komplikuje im to rachunki. Dlatego thullijskie kobiety starają się przez cały czas być w ciąży. To tłumaczy, dlaczego jest tak wielu Thullów i dlaczego thullijskie kobiety znane są ze swego nieposkromionego apetytu.

- Potworne. - Relg dyszał ciężko. - Śmierć jest lepsza od takiego ohydnego zepsucia.

- Śmierć trwa bardzo długo, Relgu - rzekł Silk z lodowatym uśmieszkiem. - A o drobnym zepsuciu można łatwo zapomnieć, jeśli się człowiek postara. Zwłaszcza jeśli od tego zależy jego życie.

Niespokojna twarz Relga wyrażała jego reakcję na ten chłodny opis potworności thullijskiego życia.

- Jesteś złym człowiekiem - oskarżył Silka, lecz w jego głosie nie było przekonania.

- Wiem - przyznał Drasanin.

- Czy to, co powiedział, jest prawdą? - Relg zwrócił się do Belgaratha.

Czarodziej w zadumie skubał brodę.

- Chyba niewiele pominął - oparł. - Słowo „religia” dla różnych ludzi oznacza różne pojęcia, Relgu. Wszystko zależy od natury danego Boga. Spróbuj to sobie przemyśleć. Może dzięki temu łatwiejsze okażą się pewne rzeczy, które będziesz musiał wykonać.

- Chyba wyczerpaliśmy już możliwości tej dyskusji, ojcze - zauważyła ciocia Pol. - A przed nami jeszcze długa droga.

- Słusznie - zgodził się i powstał.

Jechali przez martwe skalne rumowiska i połacie niskich krzewów, jakie ciągnęły się wzdłuż zachodniej granicy kraju Thullów. Nieustający wiatr zza szańca był przenikliwie zimny, choć śnieg leżał tylko w nielicznych płatach pod szarym niebem.

Oczy Relga przystosowały się do dziennego światła, a chmury zdawały się koić jego lęk przed otwartym niebem. Mimo to wyraźnie przeżywał ciężkie chwile. Świat nad ziemią był mu obcy, a wszystko, co spotykał na swej drodze, rozbijało ustalone poglądy. Przeżywał także okres religijnej niepewności, co prowadziło do niezwykłych zmian w mowie i działaniu. W jednej chwili wytykał innym l grzeszną niegodziwość, z twarzą zastygłą w wyrazie nabożnej prawości, w następnej wił się, przepełniony wstrętem do siebie samego i każdemu, kto chciał go słuchać, recytował nieskończoną, powtarzającą się litanię swych grzechów i przewinień. Chaos emocji przemykał po jego bladej twarzy z wielkimi ciemnymi oczami, osłoniętej kapturem łuskowej zbroi. I znowu wszyscy - nawet cierpliwy Durnik o złotym sercu - unikali go i pozostawiali Garionowi. Relg zatrzymywał się często na modły i dziwne rytuały, niemal zawsze związane z czołganiem się w prochu.

- W tym tempie dojedziemy do Rak Cthol za rok - burknął zgryźliwie Barak przy którejś z takich właśnie okazji. Z otwartą niechęcią spoglądał na fanatyka, który klęczał na piasku przy drodze.

- Zbliżamy się do północnej granicy Cthol Murgos - dodał Silk, wskazując pasmo niskich wzgórz przed nimi. - Kiedy ją przekroczymy, nie będziemy mogli co chwilę przystawać. Musimy jechać jak najszybciej, by dotrzeć do Południowego Szlaku Karawan. Murgowie dokładnie patrolują teren i nie lubią wycieczek na boki. Na szlaku nic nam nie grozi, ale do tego czasu nie powinniśmy się zatrzymywać.

- Czy nie zechcą nas przesłuchiwać, książę Kheldarze, nawet na szlaku karawan? - spytał Mandorallen. - Nasza kompania dziwnie jest dobrana, a Murgowie bywają podejrzliwi.

- Będą nas obserwować - przyznał Silk. - Ale nie zatrzymają, dopóki nie zboczymy z traktu. Układ miedzy Taurem Urgasem a Ranem Borune gwarantuje swobodę podróży po szlaku. Żaden Murgo przy zdrowych zmysłach nie będzie takim szaleńcem, by naruszając go wprawić swego króla w zakłopotanie. Taur Urgas surowo traktuje ludzi, którzy wprawiają go w zakłopotanie.

Wjechali do Cthol Murgos w południe zimowego, pochmurnego dnia. Natychmiast ruszyli galopem. Po mniej więcej trzech milach Relg zaczął hamować.

- Nie teraz, Relgu - rzucił ostro Belgarath. - Później.

- Ale...

- UL jest cierpliwym Bogiem. Zaczeka. Jedź. Galopowali przez nagą równinę do szlaku karawan, a płaszcze powiewały za nimi, szarpane zimnym wiatrem. Wczesnym popołudniem dotarli do traktu i ściągnęli wodze. Południowy Szlak Karawan nie był właściwie drogą, ale stulecia podróży wyraźnie zaznaczyły jego bieg. Silk rozejrzał się z zadowoleniem.

- Udało się - stwierdził. - Teraz znowu stajemy się uczciwymi kupcami i żaden Murgo na świecie nie może się wtrącać w nasze sprawy.

Wykręcił na wschód i ruszył na czele, demonstrując niezwykłą pewność siebie. Wyprostował ramiona i jakby urósł trochę i nabrał powagi; Garion wiedział, że przygotowuje się do nowej roli. Kiedy napotkali podążającą na zachód, dobrze chronioną tolnedrańską karawanę, Silk dokonał już przemiany. Powitał kupców z naturalną swobodą przedstawiciela tego samego zawodu.

- Dobrego dnia, Wielki Kupcze! - zawołał, zerknąwszy na insygnia Tolnedranina. - Jeśli zechcesz poświęcić mi chwilę, moglibyśmy wymienić informacje o stanie dróg.

Nadjeżdżasz ze wschodu, a ja właśnie przybyłem traktem od zachodu. Wymiana może się okazać korzystna dla obu stron.

- Doskonały pomysł - zgodził się Tolnedranin. Wielki Kupiec był krępym mężczyzną z wysokim czołem. Nosił płaszcz podszyty futrem, którym otulał się szczelnie dla ochrony przed lodowatym wichrem.

- Nazywam się Ambar - oznajmił Silk. - Z Kotu. Tolnedranin uprzejmie skinął głową.

- Kalvor - przedstawił się. - Z Tol Horb. Wybrałeś ciężką porę na wyprawę na wschód, Ambarze.

- Konieczność. Moje fundusze są ograniczone, a koszt składowania przez zimę w Tol Honeth pochłonąłby wszystko co mam.

- Honethowie są zachłanni - zgodził się Kalvor. - Czy Ran Borune jeszcze żyje?

- Żył, kiedy wyjeżdżałem. Kalvor skrzywił się.

- A walka o sukcesję wciąż trwa? Silk parsknął śmiechem.

- O tak.

- Czy ta świnia Kador z Tol Vordue wciąż ma przewagę?

- Jak słyszałem, od Kadora odwróciło się szczęście. Podobno planował zamach na życie księżniczki Ce’Nedry. Sądzę, że imperator podejmie odpowiednie kroki, by wyeliminować go z wyścigu do tronu.

- Wspaniała nowina. - Uśmiech rozjaśnił twarz Kalvora.

- Jak wygląda droga na wschodzie? - spytał Silk.

- Nie ma wiele śniegu. Naturalnie, w Cthol Murgos prawie nigdy go nie ma. To wyjątkowo suche królestwo. Za to jest zimno. Mróz na przełęczach. A jak z pogodą w górach wschodniej Tolnedry?

- Padał śnieg, kiedy przejeżdżaliśmy.

- Tego się bałem. - Kalvor sposępniał.

- Powinieneś chyba zaczekać do wiosny, Kalvorze. Najgorszy odcinek drogi jeszcze przed tobą.

- Musiałem wydostać się z Rak Goska. - Kupiec rozejrzał się, jakby podejrzewał, że ktoś podsłuchuje. - Zmierzasz prosto w kłopoty, Ambarze - ostrzegł z powagą.

- Tak?

- To nie jest odpowiednia chwila, by wybierać się do Rak Goska. Murgowie zupełnie tam poszaleli.

- Poszaleli? - wystraszył się Silk.

- Nie można tego wytłumaczyć inaczej. Uczciwych kupców aresztują pod najbardziej bzdurnymi oskarżeniami, jakie w życiu słyszałeś. Wszyscy przybysze z Zachodu są bezustannie śledzeni. W takiej sytuacji z pewnością nie należy zabierać tam dam.

- To moja siostra. - Silk zerknął na ciocię Pol. - Zainwestowała w moje przedsięwzięcie, ale mi nie wierzy. Uparła się, że pojedzie i sprawdzi, czy jej nie oszukuję.

- Ja trzymałbym się z daleka od Rak Goska - poradził Kalvor.

- Nie mam wyboru - odparł bezradnie Silk. - Teraz nic już nie mogę poradzić.

- Powiem ci szczerze, Ambarze: podróż do Rak Goska jest teraz warta tyle, ile własne życie. Dobry kupiec, znany mi osobiście, został oskarżony o wdarcie się do pokojów kobiet w domostwie Murga.

- Takie rzeczy się zdarzają. Słyszałem, że kobiety Murgów znane są z urody.

- Ambarze - rzekł Kalvor z wyrazem boleści. - Ten człowiek miał siedemdziesiąt trzy lata.

- Synowie mogą być dumni z jego wigoru - zaśmiał się Silk. - Co się z nim stało?

- Został skazany i wbity na pal. - Kalvor zadrżał. -

Żołnierze spędzili nas wszystkich i kazali na to patrzeć. Potworne.

Silk zmarszczył brwi.

- Niemożliwe, by oskarżenie było prawdą?

- Siedemdziesiąt trzy lata, Ambarze - powtórzył kupiec. - Oczywiście, że było fałszywe. Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, uznałbym, że Taur Urgas próbuje wypędzić z Cthol Murgos wszystkich zachodnich kupców. Rak Goska nie jest już dla nas bezpieczne.

Silk skrzywił się.

- Kto może wiedzieć, czy Taur Urgas w ogóle myśli? Musiałby być szaleńcem, żeby umyślnie nas przepędzać.

- Spotkałem kiedyś Taura Urgasa - wyznał ponuro Silk. - Rozsądku z pewnością nie można mu zarzucić. - Rozejrzał się z wyrazem desperacji na twarzy. - Kalvorze, zainwestowałem w to przedsięwzięcie wszystko, co miałem, i wszystko, co zdołałem pożyczyć. Jeśli teraz zawrócę, będę zrujnowany.

- Mógłbyś za górami skręcić na północ - poradził Tolnedranin. - Przekroczysz rzekę do Mishrak ac Thull ł dotrzesz do Thull Mardu.

Drasanin skrzywił się.

- Nie znoszę handlowania z Thullami.

- Jest inna możliwość. Znasz takie miejsce w połowie drogi między Tol Honeth i Rak Goska?

Silk skinął głową.

- Zawsze stał tam posterunek zaopatrzeniowy Murgów: żywność, konie i wszystko, co potrzebne. Odkąd zaczęły się kłopoty w Rak Goska, kilku przedsiębiorczych Murgów kupuje tam całe karawany, z końmi i towarem. Ceny nie są tak atrakcyjne jak w Rak Goska, ale zawsze jest szansa na jakiś zysk. I nie musisz się narażać, by go osiągnąć.

- Ale wtedy nie będę miał towaru na drogę powrotną. Stracę połowę zarobku, jeśli nie przywiozę nic na sprzedaż w Tol Honeth.

- Przywieziesz swoje życie, Ambarze - zauważył rozsądnie Kalvor. Rozejrzał się nerwowo, jakby w każdej chwili oczekiwał aresztowania. - Nie wrócę już do Cthol Murgos - oświadczył stanowczo. - Jak każdy człowiek, skłonny jestem zaryzykować dla dobrego zarobku. Jednak całe złoto świata nie jest warte jeszcze jednej wyprawy do Rak Goska.

- Daleko do tego posterunku w połowie drogi? - spytał zafrasowany Silk.

- Minąłem go trzy dni temu - odparł Kalvor. - Powodzenia, Ambarze, cokolwiek postanowisz. - Chwycił cugle. - Chcę przejechać jeszcze parę mil, nim zatrzymam się na noc. Może i leży śnieg w tolnedrańskich górach, ale przynajmniej znajdę się poza granicami Cthol Murgos i poza zasięgiem rąk Taura Urgasa.

Skinął głową i szybkim kłusem odjechał na zachód, a wraz z nim jego strażnicy i karawana.


Rozdział XXI



Południowy Szlak Karawan wił się przez jałowe doliny, biegnące na ogół ze wschodu na zachód. Okoliczne szczyty były wysokie - wyższe zapewne od gór na zachodzie - lecz tylko lekko przyprószone śniegiem. Chmury zabarwiły niebo na ciemny, szary kolor, lecz wilgoć, jaką magazynowały w sobie, nie opadała na to wysuszone pustkowie, pełne piasku, skał i głogów. Choć nie padał śnieg, panował ostry chłód. Wiatr dmuchał bez przerwy i ciął jak nożem. W dobrym tempie jechali na wschód.

- Belgaracie - rzucił przez ramię Barak. - Na wzgórzu przed nami stoi Murgo... kawałek na południe od drogi.

- Widzę go.

- Co on robi?

- Obserwuje nas. Nic nam nie grozi, póki pozostaniemy na szlaku karawan.

- Zawsze tak obserwują - stwierdził Silk. - Murgowie lubią pilnować wszystkich, którzy wjeżdżają do ich królestwa.

- Ten Tolnedranin... Kalvor - przypomniał sobie Barak. - Myślisz, że przesadzał?

- Nie - odparł Belgarath. - Sądzę, że Taur Urgas szuka pretekstu, by zamknąć szlak i usunąć z Cthol Murgos wszystkich przybyszów z Zachodu.

- Dlaczego? - zdziwił się Durnik. Belgarath wzruszył ramionami.

- Zbliża się wojna. Taur Urgas wie, że spora liczba kupców przejeżdżających tą drogą do Rak Goska to szpiedzy. Niedługo będzie tędy prowadził armie z południa i chciałby zachować ich liczebność i ruchy w tajemnicy.

- Jakąż to armię zgromadzić można w tak martwej i niezamieszkanej dziedzinie? - zdziwił się Mandorallen.

Belgarath rozejrzał się po pustynnej wyżynie.

- To tylko niewielki fragment Cthol Murgos, jaki pozwalają nam oglądać. Kraj sięga tysiące i więcej mil na południe. Są tam miasta, których nie widział jeszcze żaden człowiek z Zachodu. Nie znamy nawet ich nazw. Tu, na północy, Murgowie prowadzą szeroko zakrojoną grę, zmierzającą do ukrycia prawdziwego Cthol Murgos.

- Azali przewidujesz, iż wojna nadciągnie wkrótce?

- Może najbliższego lata. Albo jeszcze następnego.

- Będziemy gotowi? - zaniepokoił się Barak.

- Będziemy się starać.

Ciocia Pol prychnęła z obrzydzeniem.

- Co się stało? - zapytał pospiesznie Garion.

- Sępy - odparła. - Wstrętne ptaszyska. Dziesięć ciężkich ptaków machało skrzydłami nad czymś leżącym na ziemi w pobliżu szlaku.

- Czym się żywią? - zdziwił się Durnik. - Od szczytu szańca nie widziałem żadnych zwierząt.

- Pewnie jakiś koń... - stwierdził Silk. - Albo człowiek. Niczego innego tu nie ma.

- Czy człowiek leżałby tak nie pogrzebany?

- Tylko częściowo. Od czasu do czasu jacyś rabusie uznają, że wzdłuż szlaku karawan łatwo zdobędą majątek. Murgowie dają im mnóstwo czasu, by sobie przemyśleli tę pomyłkę.

Durnik spojrzał pytająco.

- Murgowie łapią ich - wyjaśnił Silk. - Potem zakopują w ziemi po szyję i zostawiają. Sępy nauczyły się, że człowiek jest w takiej sytuacji bezbronny. Często się niecierpliwią i nie czekają z rozpoczęciem jedzenia, nim ten nieszczęśnik umrze.

- Niezły sposób na bandytów - ocenił Barak. - Nawet Murgo wpadnie czasem na dobry pomysł.

- Niestety, Murgowie uznają za bandytę każdego, kto zejdzie ze szlaku.

Sępy nie opuściły swego przerażającego łupu nawet wtedy, gdy jeźdźcy minęli je nie dalej niż o dziesięć sążni. Skrzydła i tułowia zasłaniały żer, za co Garion był wdzięczny losowi. Cokolwiek to było, musiało być nieduże.

- Nie możemy oddalać się od traktu, kiedy rozbijemy obóz na noc - stwierdził Durnik, odwracając głowę.

- To bardzo rozsądny pomysł, Durniku - zgodził się Silk.

Informacja tolnedrańskiego kupca o prowizorycznym jarmarku w połowie szlaku okazała się ścisła. Po południu trzeciego dnia pokonali niewielkie wzniesienie i zobaczyli grupkę namiotów otaczających solidny, kamienny budynek przy trakcie. Z tej odległości namioty wydawały się małe; nieustający wiatr trzepotał nimi i wydymał płótno.

- Co o tym myślisz? - zapytał Silk Belgaratha.

- Jest późno - odparł starzec. - I tak musimy zatrzymać się na noc. A byłoby podejrzane, gdybyśmy minęli to miejsce.

Silk przytaknął.

- Będziemy musieli schować jakoś Relga - dodał Belgarath. - Nikt nie uwierzy, że jesteśmy zwykłymi kupcami, jeśli zobaczy z nami Ulgosa.

Silk zastanowił się.

- Owiniemy go w koc - zaproponował. - I każdemu, kto zapyta, powiemy, że jest chory. Ludzie trzymają się od chorych z daleka.

Starzec kiwnął głową.

- Potrafisz udawać chorego? - spytał Relga.

- Jestem chory - odparł Ulgos bez śladu humoru. - Czy tutaj zawsze jest tak zimno?

Kichnął.

Ciocia Pol podjechała do niego i wyciągnęła rękę, by położyć mu dłoń na czole.

- Nie dotykaj mnie. - Relg odsunął się.

- Przestań. - Dotknęła jego czoła i spojrzała na niego z uwagą. - On się przeziębił, ojcze - oznajmiła. - Jak tylko się zatrzymamy, dam mu jakieś lekarstwo. Czemu nic nie mówiłeś? - zwróciła się do fanatyka.

- Zniosę to, co zsyła na mnie UL - obwieścił Relg. - To kara za moje grzechy.

- Nie - odparła chłodno. - To nie ma nic wspólnego z grzechami i karą. Zwykłe przeziębienie, nic więcej.

- Czy umrę? - zapytał spokojnie Relg.

- Oczywiście, że nie. Nigdy jeszcze nie byłeś przeziębiony?

- Nie. Przez całe życie ani razu nie chorowałem.

- Następnym razem już tego nie powiesz - stwierdził lekceważąco Silk. Wręczył Ulgosowi wydobyty z juków koc. - Zarzuć to sobie na ramiona i głowę. Sprawiaj wrażenie, jakbyś cierpiał.

- Cierpię. - Relg zakasłał.

- Chodzi o wrażenie. Myśl o grzechu. Od tego powinieneś wyglądać żałośnie.

- Cały czas myślę o grzechu - zapewnił Relg. Kaszel mu nie przechodził.

- Wiem - stwierdził Silk. - Ale postaraj się myśleć bardziej intensywnie.

Zjechali ze wzgórza w stronę zbiorowiska namiotów. Czuli podmuchy suchego, lodowatego wiatru. Niewielu kupców wyszło na zewnątrz, a i ci starali się jak najszybciej wykonać swe prace i wrócić do ciepłych wnętrza.

- Powinniśmy najpierw zatrzymać się przy posterunku. - Silk wskazał niski, prostokątny budynek wśród namiotów. - To będzie naturalne. Pozwólcie mi mówić.

- Silk, ty parszywy drasański złodzieju! - zabrzmiał chrapliwy krzyk z pobliskiego namiotu.

Silk szerzej otworzył oczy i uśmiechnął się.

- Poznaję chyba skowyt pewnego nadrackiego wieprza - oświadczył tak głośno, by słyszał go człowiek w namiocie.

Potężny Nadrak w długim, przepasanym wojłokowym płaszczu i obcisłej futrzanej czapce wytoczył się na dwór. Miał tłuste, czarne włosy i rzadką, splątaną brodę. Oczy miały tę szczególną kanciastość, charakterystyczną dla Angaraków, jednak w przeciwieństwie do martwych oczu Murgów, w tych błyszczała ostrożna przyjaźń.

- Jeszcze cię nie złapali, Silku? - zapytał hałaśliwie. - Byłem pewien, że ktoś zdążył już obedrzeć cię ze skóry.

- Pijany jak zwykle, widzę. - Silk uśmiechnął się złośliwie. - Od ilu dni tym razem, Yarbleku?

- Kto by tam liczył? - Nadrak wybuchnął śmiechem i zachwiał się lekko na nogach. - Co robisz w Cthol Murgos, Silku? Myślałem, że twój tłusty król potrzebuje cię w Gar og Nadrak.

- Byłem już trochę zbyt znany na ulicach Yar Nadrak. Ludzie zaczynali już mnie unikać.

- Nie mogę zrozumieć dlaczego - odparował z ciężkim sarkazmem Yarblek. - Oszukujesz w handlu, fałszujesz kości, folgujesz sobie z żonami innych mężczyzn i jesteś szpiegiem. To przecież nie powód, by nie podziwiać twoich zalet, jakiekolwiek by były.

- Twoje poczucie humoru zwala z nóg, Yarbleku. Jak zawsze.

- To moja jedyna wada - odparł trochę pijany Nadrak. - Zeskakuj z konia, Silku. Wejdź, to upijemy się razem. Zaproś przyjaciół.

Zatoczył się do wnętrza namiotu.

- Stary znajomy - wyjaśnił szybko Silk, zsuwając się z siodła.

- Można mu zaufać? - spytał podejrzliwie Barak.

- Nie do końca. To porządny człowiek... jak na Nadraka. Na pewno wie o wszystkim, co się tu dzieje. Jeśli będzie dostatecznie pijany, możemy od niego uzyskać ważne informacje.

- Czekam, Silku! - ryknął Yarblek z wnętrza wojłokowego namiotu.

- Zobaczymy, co ma do powiedzenia - zdecydował Belgarath.

Wszyscy zsiedli z koni, przywiązali je do kołków obok namiotu Nadraka i kolejno weszli do środka. Namiot był duży, a grube, czerwone dywany pokrywały ściany i podłogę. Z masztu zwisała lampa oliwna, a ogień w żelaznym koszu wysyłał fale gorąca.

Yarblek siedział ze skrzyżowanymi nogami przy tylnej ścianie, obok wygodnie ustawionej, dużej czarnej beczułki.

- Chodźcie, chodźcie - zaprosił ich szorstko. - Zamknijcie klapę. Ciepło ucieka.

- To jest Yarblek - oznajmił Silk tytułem prezentacji. - Niezły kupiec i słynny pijak. Znamy się już od bardzo dawna.

- Mój namiot należy do was. - Yarblek czknął obojętnie. - Nieszczególny to namiot, ale należy do was mimo wszystko. Tam są kubki... w tym stosie obok mojego siodła. Niektóre nawet czyste. Napijmy się.

- To pani Pol, Yarbleku - przedstawił Polgarę Silk.

- Przystojna kobieta - ocenił Yarblek, przyglądając się jej bezczelnie. - Wybacz pani, że nie wstaję, ale trochę mi się kręci w głowie. Pewnie zjadłem coś niedobrego.

- Oczywiście - zgodziła się z kpiącym uśmieszkiem. - Człowiek powinien uważać, co wrzuca sobie do żołądka.

- Dokładnie to samo powtarzałem chyba już tysiąc razy. - Zezował w jej stronę, gdy zdejmowała kaptur i rozwiązywała płaszcz. - Wyjątkowo piękna kobieta, Silku - stwierdził. - Pewnie nie zamierzasz jej sprzedawać?

- Nie stać cię na mnie, Yarbleku - oznajmiła ciocia Pol, wyraźnie nie żywiąc najmniejszej urazy.

Yarblek wytrzeszczył oczy, a potem ryknął śmiechem.

- Na nos Jednookiego, chyba rzeczywiście nie. I pewnie trzymasz gdzieś sztylet pod suknią. Rozprułabyś mi brzuch, gdybym próbował cię wykraść, co?

- Oczywiście.

- Co za kobieta! - zarechotał Yarblek. - Tańczyć też potrafisz?

- Jak jeszcze w życiu nie widziałeś, Yarbleku. Potrafię w wodę zmienić twoje kości. Oczy Nadraka błysnęły.

- Zatańczysz może dla nas, kiedy już wszyscy będziemy pijani?

- Zobaczymy. - W jej głosie zabrzmiała sugestia obietnicy.

Garion był zdumiony tą śmiałością. Oczywiście, Yarblek takiego właśnie zachowania oczekiwał od kobiet... Ale gdzie ciocia Pol mogła tak dobrze poznać zwyczaje Nadraków, że odpowiadała mu bez śladu zakłopotania?

- To jest pan Wilk. - Silk wskazał Belgaratha.

- Co tam imiona. - Yarblek machnął ręką. - I tak nie zapamiętam. - Przyjrzał im się kolejno z chytrą miną. - Właściwie... - Nagle wydał się o wiele mniej pijany niż przed chwilą. - Właściwie lepiej, żebym nie znał waszych imion. Czego człowiek nie wie, tego nie zdradzi. Jesteście zbyt dobrze dobraną grupą, żeby przybywać do śmierdzącego Cthol Murgos w uczciwych interesach. Bierzcie kubki. Ta beczułka jest prawie pełna, a druga chłodzi się za namiotem.

Silk skinął głową. Wyszukali sobie kubki w stosie garnków rozsypanych obok wytartego siodła. Potem siedli na dywanie wokół beczułki.

- Nalałbym wam, jak porządny gospodarz - rzekł Yarblek. - Ale za dużo by się rozlało. Nabierajcie sami.

Piwo Yarbleka było bardzo ciemne i miało mocny, jakby owocowy aromat.

- Ciekawy smak - zauważył uprzejmie Barak.

- Mój piwowar kroi do beczek suszone jabłka - wyjaśnił Nadrak. - Dzięki temu nie jest takie ostre. - Spojrzał na Silka. - Myślałem, że nie lubisz Murgów.

- Nie lubię.

- Więc co robisz w Cthol Murgos? Silk wzruszył ramionami.

- Interesy.

- Czyje? Twoje czy Rhodara? Silk mrugnął porozumiewawczo.

- Tak myślałem. W takim razie życzę ci szczęścia. Zaproponowałbym nawet pomoc, ale lepiej, żebym nie wtykał nosa w te sprawy. Murgowie nie ufają nam nawet bardziej niż wam, Alornom. Szczerze mówiąc, wcale im się nie dziwię. Każdy Nadrak godzien tego imienia zboczy z drogi o dziesięć mil, jeśli trafi się okazja poderżnięcia murgoskiego gardła.

- Twoje uczucia dla kuzynów wzruszają mnie do głębi. - Silk uśmiechnął się.

Yarblek zmarszczył czoło.

- Kuzyni! - warknął. - Gdyby nie Grolimowie, wytłuklibyśmy całą tę zimnokrwistą rasę całe pokolenia temu. - Nabrał piwa do kufla i wzniósł toast. - Za nieszczęścia Murgów.

- Chyba znaleźliśmy coś, za co możemy wypić razem. - Barak uśmiechnął się szeroko. - Za nieszczęścia Murgów.

- I żeby Taur Urgas dostał wrzodów na tyłku - dodał Yarblek. Wypił jednym haustem, nabrał piwa z beczułki i wypił znowu. - Jestem trochę pijamy - oświadczył.

- Nigdy byśmy się nie domyślili - stwierdziła ciocia Pol.

- Podobasz mi się, dziewczyno. - Yarblek wyszczerzył zęby. - Szkoda, że nie stać mnie na ciebie. Pewnie nawet nie myślisz o ucieczce?

Westchnęła z wyraźną kpiną.

- Nie - przyznała. - Raczej nie. Kobieta traci wtedy reputację.

- Szczera prawda - zgodził się Yarblek. Ze smutkiem potrząsnął głową. - Jak już wspomniałem - podjął - jestem trochę pijany. Pewnie nie powinienem wam o tym mówić, ale pora nie jest odpowiednia, żeby ludzie z Zachodu odwiedzali Cthol Murgos. Szczególnie Alornowie. Ostatnio słyszy się dziwne rzeczy. Z Rak Cthol dochodzą plotki, że cała kraina Murgów ma być oczyszczona z cudzoziemców. Taur Urgas nosi koronę i bawi się w króla w Rak Goska, ale stary Grolim w Rak Cthol trzyma mu palce na sercu. Król Murgów wie, że jeśli Ctuchik zaciśnie je w pięść, tron opustoszeje.

- Kilkanaście mil stąd na zachód spotkaliśmy Tolnedranina. Mówił mniej więcej to samo - odrzekł z powagą Silk. - Twierdzi, że w całym Rak Goska kupcy z Zachodu są aresztowani pod fałszywymi zarzutami.

Yarblek pokiwał głową.

- To dopiero pierwszy krok. Łatwo przewidzieć, co zrobią Murgowie. Nie mają wyobraźni. Taur Urgas nie jest jeszcze gotowy, żeby narazić się Ranowi Borune, wyrzynając wszystkich zachodnich kupców w królestwie. Ale ta chwila nadchodzi. Rak Goska jest już pewnie miastem zamkniętym. Taur Urgas ma wolne ręce i może zwrócić uwagę na pogranicze. Myślę, że właśnie dlatego wyruszył tutaj.

- Wyruszył gdzie? - Silk zbladł wyraźnie.

- Sądziłem, że wiesz. Taur Urgas maszeruje tu z armią za plecami. Zgaduję, że zamierza zamknąć granicę.

- Jak jest daleko?

- Słyszałem, że widziano go dzisiejszego ranka niecałe piętnaście mil stąd - rzekł Yarblek. - Co się stało?

- Taur Urgas i ja mieliśmy poważne nieporozumienie - wyjaśnił szybko Silk. Był wyraźnie zaniepokojony. - Nie może mnie tu znaleźć, kiedy przybędzie.

Poderwał się.

- Gdzie idziesz? - spytał szybko Belgarath.

- W jakieś bezpieczne miejsce. Dogonię was później. Wybiegł z namiotu. Po chwili usłyszeli tętent kopyt.

- Chcesz, żebym z nim pojechał? - zapytał Belgaratha Barak.

- Nigdy go nie dogonisz.

- Ciekawe, co zrobił Taurowi Urgasowi - zamyślił się Yarblek. - Chyba coś okropnego, sądząc po tym, jak szybko ten złodziejaszek stąd uciekał.

- Czy to bezpieczne, żeby oddalał się od traktu? - zaniepokoił się Garion, pamiętając sępy i ich upiorną zdobycz.

- Nie martw się o Silka - mruknął lekceważąco Yarblek.

Gdzieś bardzo daleko rozległo się powolne dudnienie. Yarblek z nienawiścią zmrużył oczy.

- Wygląda na to, że Silk zniknął w ostatniej chwili. Dudnienie zabrzmiało głośniej i zmieniło się w głuchy, warczący odgłos. Wśród huku słyszeli jakby jękliwą pieśń setek głosów śpiewających w niskiej tonacji.

- Co to jest? - zdziwił się Durnik.

- Taur Urgas - odparł Yarblek i splunął. - To pieśń wojenna króla Murgów.

- Wojna? - zapytał ostro Mandorallen.

- Taur Urgas zawsze prowadzi wojnę - odrzekł z głęboką pogardą Nadrak. - Nawet jeśli nie ma jej z kim prowadzić. Śpi w zbroi, nawet we własnym pałacu. Trochę brzydko pachnie od tego, ale ponieważ Murgowie i tak cuchną, nie ma wielkiej różnicy. Może lepiej wyjrzę i sprawdzę, o co mu chodzi. - Podniósł się ciężko. - Czekajcie tu. To nadracki namiot, a między Angarakami obowiązuje pewna uprzejmość. Żołnierze tu nie wejdą, więc jesteście bezpieczni, póki sami nie wyjdziecie.

Zatoczył się do wyjścia. Na twarzy miał wyraz lodowatej nienawiści.

Śpiew i miarowe bicie bębnów rozbrzmiewało coraz głośniej. Przenikliwie, niemal skocznie zagrały piszczałki, potem basowo zagrzmiały rogi.

- Co o tym sądzisz, Belgaracie? - huknął Barak. - Ten Yarblek wydaje się rozsądny, ale to jednak Angarak. Wystarczy, że powie słowo, a będziemy tu mieli setkę Murgów.

- On ma rację, ojcze - zgodziła się ciocia Pol. - Dostatecznie poznałam Nadraków, by wiedzieć, że Yarblek nie był nawet w przybliżeniu tak pijany, jakiego udawał.

Belgarath ściągnął wargi.

- Może to nie najlepszy pomysł, by stawiać wszystko na kartę niechęci Nadraków do Murgów - przyznał. - Może jesteśmy niesprawiedliwi dla Yarbleka, ale i tak lepiej wymknąć się stąd, zanim Taur Urgas wystawi straże dookoła. Nie wiadomo, jak długo zechce tu pozostać. A kiedy już rozbije obóz, możemy mieć kłopoty z wyjazdem.

Durnik odsunął czerwony dywan na tylnej ścianie namiotu, sięgnął pod nią i wyjął kilka kołków. Potem uniósł wojłok.

- Możemy wyczołgać się tędy.

- Chodźmy zatem - postanowił Belgarath.

Jedno po drugim, wysuwali się z namiotu na chłodny wiatr.

- Weźcie konie - polecił szeptem Belgarath. Rozejrzał się, mrużąc oczy. - Do tamtej rozpadliny. - Wskazał łożysko potoku tuż za ostatnim rzędem namiotów. - Jeśli przemkniemy się za namiotami, powinniśmy dotrzeć tam nie zauważeni. Przypuszczam, że wszyscy tutaj pobiegną oglądać wjazd Taura Urgasa.

- Czy król Murgów zna ciebie, Belgaracie? - zapytał Mandorallen.

- Może. Nigdy się nie spotkaliśmy, ale mój opis od dawna już krąży po Cthol Murgos. Lepiej nie ryzykować.

Poprowadzili konie za namiotami i bez kłopotów dotarli do rozpadliny.

- Potok spływa po drugiej stronie tamtego wzgórza. - Barak wyciągnął rękę. - Jeśli pójdziemy korytem, przez całą drogę będziemy osłonięci. Potem, kiedy wzgórze znajdzie się między nami a obozem, możemy odjechać niepostrzeżenie.

- Już prawie wieczór. - Belgarath spojrzał na ciemniejące niebo. - Podejdźmy kawałek, a potem zaczekamy do zmroku.

Szli rozpadliną, póki nie ukryło ich niewielkie wzniesienie.

- Lepiej uważać, co się dzieje - stwierdził Belgarath. Barak i Garion wyczołgali się z rozpadliny i wspięli na szczyt wzgórza, gdzie zalegli wśród niskich krzaków.

- Nadchodzą - mruknął Barak.

Murgoscy żołnierze o posępnych twarzach maszerowali ósemkami w rytm miarowych uderzeń bębnów. Między nimi, na grzbiecie czarnego konia, pod rozwianym czarnym sztandarem jechał Taur Urgas. Był wysokim mężczyzną o muskularnych, pochyłych ramionach i kanciastej, okrutnej twarzy. Grube ogniwa jego kolczugi pokryto czerwonym złotem i wyglądały jak skąpane we krwi. Szeroki metalowy pas opinał go w talii, pochwa miecza na lewym biodrze skrzyła się od klejnotów. Szpiczasty stalowy hełm opadał nisko nad czarnymi brwiami. Do hełmu przymocowano krwawoczerwoną koronę Cthol Murgos. Rodzaj kaptura z kolczugi osłaniał grzbiet i szyję króla, opadając aż na ramiona.

Kiedy dotarł przed niski, prostokątny budynek posterunku, Taur Urgas zatrzymał konia.

- Wina! - rozkazał. Niesiony lodowatym wiatrem głos brzmiał nieprzyjemnie blisko. Garion wczołgał się trochę głębiej w krzaki.

Murgo, który zarządzał posterunkiem, wbiegł do wnętrza i natychmiast pojawił się znowu, niosąc gąsior i ciężki metalowy puchar. Taur Urgas chwycił puchar, wychylił, po czym zgniótł powoli, zaciskając palce swej potężnej pięści. Barak parsknął wzgardliwie.

- O co tu chodzi? - szepnął Garion.

- Nikt nie pije z kielicha, którego używał Taur Urgas - wyjaśnił rudobrody olbrzym. - Gdyby Anheg się tak zachowywał, jego wojownicy spuściliby go do zatoki pod Val Alorn.

- Czy masz imiona wszystkich cudzoziemców w obozie? - Król zwrócił się do zarządcy. Niesione wiatrem słowa wyraźnie rozbrzmiewały w uszach Gariona.

- Jak rozkazałeś, straszliwy królu - odparł Murgo z niskim pokłonem. Wyciągnął z rękawa i wręczył władcy zwój pergaminu.

Taur Urgas rozwinął pergamin i spojrzał na spis.

- Przywołajcie Nadraka Yarbleka - rozkazał.

- Niech zbliży się Yarblek z Gar og Nadrak! - krzyknął oficer stojący u boku króla.

Yarblek wystąpił. Wiatr szarpał jego wojłokowym płaszczem.

- Nasz kuzyn z północy - powitał go chłodno Taur Urgas.

- Wasza wysokość... - Yarblek skłonił się lekko.

- Lepiej byłoby, gdybyś stąd odjechał, Yarbleku - oświadczył król. - Moi żołnierze otrzymali pewne rozkazy, a niektórzy z nich mogą w swej gorliwości nie rozpoznać kuzyna Angaraka. Jeśli zostaniesz, nie mogę zagwarantować ci bezpieczeństwa. A byłbym zasmucony, gdyby spotkało cię coś nieprzyjemnego.

Yarblek skłonił się ponownie.

- Moi słudzy i ja odjedziemy natychmiast, wasza wysokość.

- Jeśli są Nadrakami, mają moje pozwolenie. Jednak cudzoziemcy muszą pozostać. Jesteś wolny, Yarbleku.

- W ostatniej chwili wydostaliśmy się z namiotu - mruknął Barak.

Nagle z budynku wyszedł mężczyzna w pordzewiałej kolczudze okrytej brudną brązową kamizelą. Był nie ogolony, a białko jednego oka błyszczało mu nienaturalnie.

- Brill! - wykrzyknął Garion. Oczy Baraka były jak lód.

Brill pokłonił się Taurowi Urgasowi z niezwykłą gracją.

- Witaj, potężny władco - powiedział. Mówił obojętnym tonem, nie okazując szacunku ani trwogi.

- Co tu robisz, Kordochu? - spytał zimno Taur Urgas.

- Podróżuję w interesach mego pana, straszliwy królu.

- Jakie interesy może prowadzić Ctuchik w takim miejscu?

- To sprawa osobista, wielki królu - odpowiedział wymijająco Brill.

- Wolę mieć na oku ciebie i innych Dagashi, Kordochu. Kiedy wróciłeś do Cthol Murgos?

- Kilka miesięcy temu, o Zbrojne Ramię Toraka. Gdybym wiedział, że cię to interesuje, posłałbym wiadomość. Ludzie, z którymi mam się rozprawić na polecenie mego pana, wiedzą już, że ich ścigam. Dlatego moje poruszenia nie są tajemnicą.

Taur Urgas zaśmiał się krótko, bez śladu wesołości.

- Starzejesz się, Kordochu. Większość Dagashi zakończyłaby już sprawę.

- Chodzi o wyjątkowych ludzi. - Brill wzruszył ramionami. - Zresztą to już nie potrwa długo. Gra jest prawie skończona. Ale przypadkiem, wielki królu, mam dla ciebie prezent.

Pstryknął palcami i dwóch jego ludzi wyszło z budynku, ciągnąc między sobą trzeciego. Tunika jeńca była poplamiona krwią, a głowa zwisała mu na pierś, jakby był półprzytomny. Barak syknął przez zęby.

- Pomyślałem, że będziesz wdzięczny za tę rozrywkę - stwierdził Brill.

- Jestem królem Cthol Murgos, Kordochu - odpowiedział lodowatym tonem Taur Urgas. - Nie bawi mnie twoje zachowanie i nie mam zwyczaju wypełniać obowiązków Dagashi. Jeśli chcesz go mieć martwego, sam go zabij.

- To nie będzie obowiązek, wasza królewska mość. - Brill uśmiechnął się groźnie. - Ten człowiek jest starym znajomym. - Chwycił więźnia za włosy i szarpnął głowę do góry, by pokazać królowi twarz więźnia.

To był Silk. Twarz miał bladą, a z głębokiego rozcięcia z boku czoła płynęła krew.

- Oto drasański szpieg Kheldar. - Brill skrzywił się drwiąco. - Składam go w darze waszej wysokości.

Taur Urgas uśmiechnął się wtedy, a jego oczy błysnęły okrutną uciechą.

- Cudownie - rzekł. - Zasłużyłeś na wdzięczność swego króla, Kordochu. To bezcenny podarunek. - Uśmiechnął się szerzej. - Witaj, książę Kheldarze - rzucił, mrucząc niemal z rozkoszy. - Już od bardzo dawna nie mogę się doczekać naszego ponownego spotkania. Wiele mamy rachunków do wyrównania, nieprawda?

Silk zdawał się patrzeć na króla Murgów, jednak Garion nie był pewien, czy jest dostatecznie przytomny, by wiedzieć, co się z nim dzieje.

- Zaczekasz tu chwilę, książę Drasni. - Taur Urgas napawał się widokiem jeńca. - Muszę zastanowić się nieco nad twoimi ostatnimi rozrywkami i chcę być pewien, że jesteś w pełni przytomny i zdołasz je ocenić. Zasłużyłeś na coś wyjątkowego... i chyba długotrwałego. Nie chciałbym cię rozczarować zbytnim pośpiechem.


Rozdział XXII



Barak z Garionem zsunęli się do rozpadliny w strumieniach żwiru osypującego się ze zbocza. - Mają Silka - zameldował cicho Barak. - Jest tam Brill. Wygląda na to, że on i jego ludzie złapali Silka, kiedy próbował uciekać. Oddali go Taurowi Urgasowi. Belgarath powstał wolno, nagle pobladły.

- Czy on...? - Nie dokończył.

- Nie - uspokoił go Barak. - Jeszcze żyje. Poturbowali go trochę, ale chyba nic poważnego.

Belgarath odetchnął.

- To już coś.

- Taur Urgas chyba go zna - mówił dalej Barak. - Mam wrażenie, że Silk zrobił coś, co głęboko zraniło króla. A wygląda na takiego, który długo chowa urazy.

- Czy trzymają go w jakimś miejscu, gdzie moglibyśmy się dostać? - spytał Durnik.

- Nie wiemy - odpowiedział Garion. - Rozmawiali chwilę, a potem paru żołnierzy odprowadziło go za tamten budynek. Nie widzieliśmy, dokąd go zabrali.

- Murgo, który tu zarządza, wspomniał coś o jamie - dodał Barak.

- Musimy coś zrobić, ojcze - stwierdziła ciocia Pol.

- Wiem, Pol. Coś wymyślimy. - Raz jeszcze zwrócił się do Baraka. - Ilu żołnierzy przyprowadził ze sobą Taur Urgas?

- Co najmniej kilka regimentów. Zajęli cały obóz.

- Możemy go translokować, ojcze - zaproponowała ciocia Pol.

- Trochę za daleko na przenoszenie czegokolwiek - sprzeciwił się. - Poza tym musimy dokładnie wiedzieć, gdzie go trzymają.

- Sprawdzę. - Zaczęła rozpinać płaszcz.

- Lepiej zaczekaj do zmroku - poradził. - W Cthol Murgos nie ma wielu sów, a za dnia będziesz zwracać uwagę. Czy Taur Urgas ma ze sobą Grolimów?

- Chyba zauważyłem kilku.

- To komplikuje sprawę. Translokacja wywołuje potworny hałas. Taur Urgas będzie nam deptał po piętach.

- Masz inne pomysły, ojcze? - spytała ciocia Pol.

- Pozwól mi się chwilę zastanowić - odparł. - I tak nic nie możemy zrobić, dopóki się nie ściemni.

Nagle usłyszeli przyciszony gwizd.

- Kto to? - Barak sięgnął po miecz.

- Hej, Alornowie! - zabrzmiał zduszony szept.

- Tuszę, iż jest to ów Nadrak, Yarblek - oznajmił Mandorallen.

- Skąd wiedział, że tu jesteśmy? - zdziwił się Barak. Żwir zachrzęścił pod stopami i Yarblek wynurzył się zza zakrętu rozpadliny. Futrzaną czapkę zsunął nisko na oczy i postawił kołnierz wojłokowego płaszcza.

- Tu jesteście... - stwierdził z ulgą.

- Przyszedłeś sam? - upewnił się podejrzliwie Barak.

- Pewnie, że sam - parsknął Yarblek. - Kazałem moim ludziom jechać przodem. Wyszliście w pośpiechu.

- Jakoś nie mieliśmy ochoty, żeby witać Taura Urgasa.

- I bardzo dobrze. Miałbym poważne kłopoty, żeby wydostać was z tego zamieszania. Murgoscy żołnierze sprawdzali każdego z moich ludzi, żeby się upewnić, czy są Nadrakami. Dopiero wtedy pozwolili mi odjechać. Taur Urgas ma Silka.

- Wiemy - mruknął Barak. - Jak nas znalazłeś?

- Zostawiliście wyciągnięte kołki przy tylnej ścianie namiotu, a to wzgórze to najbliższa osłona po tej stronie jarmarku. Domyśliłem się, gdzie poszliście. Tu i tam zostawiliście ślady, które to potwierdziły. - Szorstka twarz Nadraka była pełna powagi. Nie pozostał nawet ślad po przewlekłej pijatyce przy beczułce. - Musimy was stąd wydostać - oświadczył. - Taur Urgas wyśle niedługo patrole, a wy siedzicie mu prawie na kolanach.

- Najpierw musimy uratować naszego towarzysza - rzekł Mandorallen.

- Silka? Zapomnijcie o nim. Obawiam się, że mój stary przyjaciel ostatni raz rzucił fałszywe kości. - Westchnął. - Też go lubiłem.

- Jeszcze żyje, prawda? - Głos Durnika drżał z lęku.

- Owszem - przyznał Yarblek. - Ale Taur Urgas planuje to naprawić, jak tylko wzejdzie słońce. Nie mogłem podejść nawet tak blisko, żeby mu rzucić sztylet, by mógł otworzyć sobie żyły. Boję się, że jego ostatni poranek będzie niezbyt przyjemny.

- Dlaczego próbujesz nam pomóc? - Barak zapytał wprost.

- Musisz mu wybaczyć, Yarbleku - wtrąciła ciocia Pol. - Nie zna obyczajów Nadraków. - Zwróciła się do Baraka. - Zaprosił cię do swojego namiotu i poczęstował swoim ale. To sprawia, że będziesz dla niego jak brat... do wschodu słońca.

Yarblek uśmiechnął się do niej.

- Dobrze nas znasz, dziewko - zauważył. - Nie zobaczyłem w końcu, jak tańczysz.

- Może innym razem - odparła.

- Może. - Przykucnął i wyjął spod płaszcza zakrzywiony nóż. Lewą dłonią wygładził piasek i zaczął kreślić czubkiem ostrza. - Murgowie będą mnie obserwować - stwierdził. - Dlatego nie mogę dodać do mojej grupy pół tuzina ludzi. Zaraz się na mnie rzucą. Chyba najlepiej będzie, jeśli zaczekacie tu do zmroku. Ja odjadę na wschód i zatrzymam się o trzy mile stąd, na szlaku karawan. Kiedy zapadnie ciemność, prześlizgniecie się dookoła i przyłączycie do mnie. Potem coś wymyślimy.

- Czemu Taur Urgas kazał ci odjechać? - zapytał Barak.

Yarblek spojrzał ponuro.

- Jutro zdarzy się tu poważny wypadek. Taur Urgas natychmiast wyśle przeprosiny do Rana Borune... napisze coś o niedoświadczonych żołnierzach, którzy ścigali rabusiów i uznali porządnych kupców za bandytów. Zaproponuje odszkodowanie i wszystko jakoś się ułoży. Pieniądze to magiczne słowo, kiedy rozmawia się z Tolnedranami.

- Chce wyrżnąć cały obóz? - Barak nie dowierzał.

- Taki ma plan. Chce wyczyścić Cthol Murgos z zachodnich podróżnych i uważa, że kilka takich pomyłek załatwi sprawę.

Relg stał z boku, głęboko zamyślony. Nagle podszedł do szkicu Yarbleka i wygładził piasek.

- Możesz mi pokazać, gdzie dokładnie znajduje się ta jama, w której trzymają naszego przyjaciela? - zapytał.

- Nic ci z tego nie przyjdzie - stwierdził Nadrak. - Pilnuje jej z tuzin żołnierzy. Silk zyskał niezłą reputację i Taur Urgas nie chce, żeby uciekł.

- Pokaż - nie ustępował Relg. Yarblek wzruszył ramionami.

- Jesteśmy tutaj, po stronie pomocnej. - Naszkicował obóz i szlak karawan. - Tu stoi posterunek. - Wskazał nożem. - Jama jest zaraz za nim, u podstawy tego wzgórza po stronie południowej.

- Jakie ma ściany?

- Lity kamień.

- Czy to naturalne zagłębienie w skale, czy była wykopana?

- Co to za różnica?

- Muszę wiedzieć.

- Nie zauważyłem śladów narzędzi - zastanowił się Yarblek. - A otwór na powierzchni jest nieregularny. Czyli to pewnie naturalna dziura.

Relg kiwnął głową.

- A to wzgórze za jamą... skała czy ziemia?

- Raczej skała. Całe śmierdzące Cthol Murgos to prawie sama skała.

Relg wstał.

- Dziękuję ci - powiedział uprzejmie.

- Nie zdołacie wykopać tunelu - uprzedził Yarblek. Wstał także i strzepnął piasek z brzegów płaszcza. - Nie wystarczy wam czasu.

Belgarath w zamyśleniu przymknął oczy.

- Dzięki, Yarbleku - powiedział. - Byłeś dobrym przyjacielem.

- Wszystko, byle rozzłościć Murgów - rzekł Nadrak. - Szkoda, że nie mogę pomóc Silkowi.

- Jeszcze nie wszystko stracone.

- Obawiam się, że nie ma już nadziei. Muszę jechać. Ludzie mi pobłądzą, jeśli ich nie przypilnuję.

- Yarbleku. - Barak wyciągnął rękę. - Któregoś dnia musimy się spotkać i dokończyć pijaństwa.

Yarblek z uśmiechem podał mu dłoń. Potem odwrócił się i pochwycił w objęcia ciocię Pol.

- Może kiedyś znudzi cię towarzystwo Alornów, dziewczyno. Pamiętaj, że klapa mojego namiotu zawsze jest dla ciebie otwarta.

- Nie zapomnę - odparła z powagą.

- Powodzenia. Czekam na was do północy - rzucił jeszcze i odszedł.

- Porządny człowiek - stwierdził Barak. - Chyba mógłbym go polubić.

- Musimy zaplanować ratunek dla księcia Kheldara - oznajmił Mandorallen. Zaczął odpinać zbroję umocowaną do juków na grzbiecie konia. - Gdy wszystko inne zawodzi, z konieczności trzeba nam uciec się do brutalnej siły.

- Znowu zaczynasz, Mandorallenie - burknął z wyrzutem Barak.

- Ten problem jest już rozwiązany - oświadczył Belgarath.

Barak i Mandorallen spojrzeli na niego.

- Odłóż zbroję, Mandorallenie - polecił starzec. - Nie będzie ci potrzebna.

- A kto wydostanie Silka? - chciał wiedzieć Barak.

- Ja - odparł cicho Relg. - Ile czasu pozostało jeszcze do zmroku?

- Około godziny. Czemu pytasz?

- Muszę się przygotować.

- Masz jakiś plan? - spytał Durnik. Relg wzruszył ramionami.

- Nie ma potrzeby. Okrążymy obóz, aż znajdziemy się za tym wzgórzem po drugiej stronie. Sprowadzę naszego przyjaciela, a potem możemy odjechać.

- Tak po prostu? - zdziwił się Barak.

- Mniej więcej. A teraz przepraszam. - Relg odwrócił się.

- Chwileczkę! Czy ja z Mandorallenem nie powinniśmy iść z tobą?

- Nie potrafilibyście - odparł Relg. Odszedł w głąb rozpadliny. Po chwili usłyszeli, że się modli.

- Czy on myśli, że wymodli Silka z tej jamy? - mruknął niechętnie Barak.

- Nie - wyjaśnił Belgarath. - On przejdzie przez wzgórze i wyniesie Silka. Dlatego tak wypytywał Yarbleka.

- Gdzie przejdzie?

- Widziałeś, co zrobił w Prolgu... kiedy włożył rękę w ścianę?

- No tak, ale...

- To dla niego całkiem łatwe, Baraku.

- A co z Silkiem? Jak zamierza jego przeciągnąć przez skałę?

- Szczerze mówiąc, nie wiem. Ale jest pewien, że potrafi tego dokonać.

- Jeśli się nie uda, o świcie Taur Urgas upiecze Silka na wolnym ogniu. Wiesz o tym, prawda?

Belgarath przytaknął smętnie. Barak pokręcił głową.

- To nie jest naturalne - burknął.

- Nie denerwuj się przesadnie z tego powodu - doradził mu Belgarath.

Dzień zaczął przygasać, a Relg ciągle się modlił. Jego głos wznosił się i opadał w formalnych kadencjach. Gdy zapadła ciemność, wrócił do pozostałych.

- Jestem gotów - oświadczył ze spokojem. - Możemy ruszać.

- Zatoczymy krąg od zachodu - zdecydował Belgarath. - Poprowadzimy konie i jak długo się uda, będziemy trzymać się osłony.

- To zajmie parę godzin - zauważył Durnik.

- Nie szkodzi. Żołnierze będą mieli czas, żeby zmniejszyć czujność. Pol, sprawdź, co planują ci Grolimowie, których zauważył Garion.

Kiwnęła głową i chłopiec poczuł lekkie pchnięcie jej sondującego umysłu.

- W porządku, ojcze - oznajmiła po chwili. - Są zajęci. Taur Urgas kazał im odprawić dla siebie obrządki religijne.

- Chodźmy zatem.

Ruszyli ostrożnie, prowadząc za sobą konie. Noc była pochmurna, a wiatr zaatakował ich, gdy tylko wyszli spomiędzy ochronnych zboczy. Na wschód od jarmarku równina usiana była setkami rozwiewanych wiatrem ognisk, znaczących wielkie obozowisko armii Taura Urgasa.

Relg jęknął i zasłonił twarz rękami.

- Co się stało? - zapytał Garion.

- Te ognie... Kłują mnie w oczy.

- Staraj się nie patrzeć.

- Mój Bóg złożył ciężar na moich barkach, Belgarionie. - Relg pociągnął nosem i wytarł go rękawem. - Nie powinienem przebywać na otwartej przestrzeni.

- Niech ciocia Pol da ci coś na to przeziębienie. Będzie obrzydliwe, ale zaraz poczujesz się lepiej.

- Może - westchnął Relg. Wciąż osłaniał oczy przed słabym blaskiem ognisk Murgów.

Wzgórze na południowym krańcu jarmarku okazało się niskim zwałem granitu. Wprawdzie stulecia nieustającego wichru przykryły je cienką warstwą piasku i ziemi, jednak pod spodem leżała solidna skała. Przystanęli schowani za wzniesieniem, a Relg zaczął starannie odgarniać ziemię z pochyłej płyty granitu.

- Miałbyś chyba bliżej, gdybyś zaczął stamtąd - zauważył cicho Barak.

- Za dużo ziemi - odparł Relg.

- Ziemia czy skała... Co za różnica?

- Wielka różnica. Nie zrozumiesz.

Ulgos pochylił się i przysunął język do skały, jakby smakował granit.

- To chwilę potrwa - uprzedził.

Wyprostował się, pomodlił i wolno wsunął się prosto w skałę. Barak zadrżał i pospiesznie odwrócił wzrok.

- Cóż cię gnębi, lordzie Baraku? - spytał Mandorallen.

- Dreszcz mnie przenika na sam widok.

- Nasz nowy przyjaciel nie jest może najlepszym kompanem - przyznał Mandorallen. - Jeśli jednak dar jego zdoła uwolnić księcia Kheldara, obejmę go z radością i nazwę bratem.

- Jeśli zajmie mu to zbyt dużo czasu, będziemy bardzo blisko tego miejsca, kiedy Taur Urgas przekona się, że nie ma Silka - zaniepokoił się Barak.

- Będziemy czekać i zobaczymy, co nastąpi - odparł Belgarath.

Noc ciągnęła się w nieskończoność. Wiatr jęczał i gwizdał wśród głazów na zboczach kamiennego wzgórza i szeleściły rzadkie głogi. Czekali. Strach opanowywał Gariona w miarę, jak mijały kolejne godziny. Coraz bardziej nabierał pewności, że prócz Silka stracili także Relga. Odczuwał tę samą pustkę co wtedy, kiedy w Arendii musieli zostawić Lelldorina. Uświadomił sobie nagle z lekkim poczuciem winy, że od miesięcy nie myślał o Lelldorinie. Zastanawiał się, jak młody zapaleniec wrócił do zdrowia po ciężkiej ranie... o ile wrócił do zdrowia. Mijały minuty, a myśli Gariona stawały się coraz bardziej ponure.

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, bez najlżejszego dźwięku, Relg wyszedł ze skalnej płyty, w którą zanurzył się wiele godzin temu. Na jego plecach siedział okrakiem Silk i rozpaczliwie obejmował Ulgosa za szyję. Oczy Drasanina wypełniała groza, a włosy stały niemal dęba.

Wszyscy podbiegli do nich, próbując nie krzyczeć zbyt głośno. Zdawali sobie sprawę, że siedzą pod bokiem armii Murgów.

- Przepraszam, że tak długo to trwało - powiedział Relg. Wstrząsnął ramionami, aż Silk zsunął się na ziemię. - W środku wzgórza skała jest innego rodzaju. Musiałem wprowadzić poprawki.

Silk dyszał ciężko i dygotał cały. Wreszcie odezwał się do Relga.

- Nigdy więcej mi tego nie rób - wyrzucił. - Nigdy.

- W czym problem? - zapytał Barak.

- Wolę o tym nie mówić.

- Obawiałem się już, iż utraciliśmy cię, przyjacielu. - Mandorallen ścisnął dłoń Silka.

- Jak Brill cię złapał? - chciał wiedzieć Barak.

- Byłem nieostrożny. Nie spodziewałem się go tutaj. Jego ludzie zarzucili na mnie sieć, kiedy pędziłem wąwozem. Koń upadł i skręcił sobie kark.

- Hettarowi się to nie spodoba.

- Ze skóry Brilla zapłacę za tego konia. Tak raczej bliżej kości.

- Czemu Taur Urgas tak bardzo cię nienawidzi? - zapytał Barak.

- Parę lat temu byłem w Rak Goska. Tolnedrański agent oskarżył mnie fałszywie... właściwie do dzisiaj nie wiem dlaczego. Taur Urgas wysłał żołnierzy, żeby mnie aresztować. Nie miałem na to szczególnej ochoty, więc trochę pokłóciłem się z żołnierzami. Kilku z nich umarło podczas dyskusji, co przecież zdarza się od czasu do czasu. Niestety, jedną z ofiar był najstarszy syn Taura Urgasa. Król Murgów uznał to za osobistą zniewagę. Niekiedy bywa wyjątkowo ograniczony.

Barak wyszczerzył zęby.

- Będzie bardzo rozczarowany, kiedy rankiem przekona się, że zniknąłeś.

- Wiem - odparł Silk. - Przypuszczam, że rozłoży tę część Cthol Murgos na kawałki, kamień po kamieniu, żeby mnie znaleźć.

- Chyba pora nam jechać - zaproponował Belgarath.

- Myślałem, że już nigdy tego nie powiesz - westchnął Silk.


Rozdział XXIII



Pędzili co sił przez resztę nocy i większą część następnego dnia. Wieczorem konie potykały się ze zmęczenia, a Garion był zupełnie odrętwiały z wyczerpania i ostrego zimna.

- Musimy znaleźć jakieś schronienie - stwierdził Durnik, kiedy ściągnęli wodze, by rozejrzeć się za miejscem na obóz. Minęli ciąg połączonych dolin, przez które prowadził Południowy Szlak Karawan, i wjechali w surowe, nagie pustkowie gór środkowego Cthol Murgos. Było coraz zimniej, gdy wspinali się na te gigantyczne zwały skał i piasku, a wicher jęczał wśród bezdrzewnych urwisk. Twarz Durnika poorały zmarszczki znużenia, a ostry pył niesiony wiatrem osiadał w nich i rysował je jeszcze głębiej. - Nie możemy spędzić nocy pod gołym niebem - oświadczył kowal. - Nie w takiej wichurze.

- Jedźmy tam. - Relg wskazał rumowisko kamieni na stromym zboczu. Mrużył oczy, choć chmury zakrywały niebo, a gasnące światło dnia było blade. - Tam jest schronienie... jaskinia.

Odkąd ocalił Silka, wszyscy zaczęli widzieć Relga w nieco innym świetle. Wykazał, że gdy zajdzie konieczność, potrafi przeprowadzić udaną operację. Przestał być ciężarem, a stał się raczej towarzyszem. Belgarath przekonał go w końcu, że na końskim grzbiecie może się modlić nie gorzej niż na kolanach, więc religijne uczucia Ulgosa nie przeszkadzały już w jeździe. Modlitwa nie była już utrudnieniem, a jedynie osobistym nawykiem, tak jak archaiczny język Mandorallena czy złośliwa ironia Silka.

- Jesteś pewien, że znajdziemy jaskinię? - spytał Barak. Relg kiwnął głową.

- Wyczuwam ją.

Skręcili w kierunku rumowiska. Relg coraz wyraźniej okazywał swą gorliwość. Wysunął się na czoło i zmusił wyczerpanego konia do kłusa, potem cwału. Na krawędzi osypiska zeskoczył na ziemię, wszedł za wielki głaz i zniknął.

- Chyba wiedział, o czym mówi - zauważył Durnik. - Z radością schowani się przed tym wichrem.

Otwór jaskini był wąski. Musieli ciągnąć i popychać konie, by przecisnęły się do wnętrza. Na szczęście korytarz rozszerzył się zaraz w sporą, nisko sklepioną komorę.

Durnik rozejrzał się z zadowoleniem.

- Dobre miejsce - ocenił. Odpiął od siodła swój topór. - Będziemy potrzebować drewna.

- Pomogę ci - zaofiarował się Garion.

- Ja też pójdę! - zawołał pospiesznie Silk. Niespokojnie patrzył na kamienne ściany i stop. Wyraźnie poczuł ulgę, gdy cała trójka wróciła na zewnątrz.

- Co się dzieje? - zapytał go Durnik.

- Po ostatniej nocy czuję się trochę nerwowo w zamkniętych przestrzeniach.

- Jak to było? - zaciekawił się Garion. - Wiesz, kiedy przechodziłeś przez skałę?

Silk zadrżał.

- Okropne. Naprawdę przesączaliśmy się przez kamienie. Czułem, jak się przeze mnie przesuwają.

- Ale dzięki temu wyszedłeś - przypomniał mu Durnik.

- Wydaje mi się czasem, że wolałbym zostać. - Silk zadrżał znowu. - Czy musimy o tym rozmawiać?

Na nagim zboczu drewno trudno było znaleźć, a jeszcze trudniej ściąć. Twarde, sprężyste głogi stawiały zacięty opór ciosom Durnikowego topora. Po godzinie, gdy zapadał już zmrok, zebrali zaledwie trzy skromne wiązki.

- Zauważyliście kogoś? - zapytał Barak, kiedy wrócili do jaskini.

- Nie - odparł Silk.

- Taur Urgas na pewno cię szuka.

- Jestem przekonany. - Silk rozejrzał się dookoła. - Gdzie Relg?

- Schował się głębiej, żeby dać oczom wypocząć - wyjaśnił Belgarath. - Znalazł wodę, a właściwie lód. Musimy go roztopić, zanim napoimy konie.

Durnik rozpalił maleńkie ognisko i ostrożnie wkładał w płomienie gałązki i kawałki drewna, oszczędzając skromny zapas paliwa. Noc spędzili w niezbyt wygodnych warunkach.

Rankiem ciocia Pol spojrzała na Relga badawczo.

- Przestałeś kasłać - zauważyła. - Jak się czujesz?

- Bardzo dobrze. - Starał się nie patrzeć wprost na nią. Fakt, że była kobietą, wprawiał go w straszliwe zakłopotanie; w miarę możliwości próbował jej unikać.

- Co się stało z twoim przeziębieniem?

- Chyba nie mogło przejść przez skałę. Zniknęło, kiedy wczorajszej nocy wyszedłem z Silkiem ze zbocza.

Przyjrzała mu się z uwagą.

- Nie przyszło mi to do głowy - mruknęła. - Nikt jeszcze nie zdołał wyleczyć przeziębienia.

- Przeziębienie nie jest aż tak ciężką chorobą - wtrącił zbolałym głosem Silk. - Gwarantuję ci, że prześlizgiwanie się przez skały nigdy nie będzie popularnym lekarstwem.

Cztery dni zajęło im przejście przez góry do rozległej niecki, którą Belgarath nazywał Pustkowiem Murgos. I kolejne pół dnia, by po stromym bazaltowym zboczu dostać się na czarny piasek dna.

- Cóż powodem było tak ogromnej depresji? - zdziwił się Mandorallen, spoglądając na jałową równinę pokrytą chropowatą skałą, czarnym piaskiem i brudnoszarymi plamami soli.

- Było tu kiedyś morze wewnętrzne - wyjaśnił Belgarath. - Gdy Torak rozłamał świat, wstrząs zniszczył wschodni brzeg i woda wypłynęła.

- To musiał być wspaniały widok - westchnął Barak.

- Mieliśmy wtedy na głowie inne sprawy.

- Co to? - Zaalarmowany Garion wskazał coś sterczącego z piasku daleko przed nimi. Stwór miał ogromny łeb z długim pyskiem uzbrojonym w ostre zęby. Oczodoły wielkości cebrów zdawały się przypatrywać im złowrogo.

- Chyba nie miały nazwy - odparł spokojnie Belgarath. - Żyły w morzu, zanim wyciekła woda. Od tysięcy lat są martwe.

Mijając morskiego potwora Garion przekonał się, że pozostał z niego tylko szkielet. Żebra miał rozmiarów głowni w stodole, a zbielałą czaszkę wielką jak koń. Puste oczodoły obserwowały ich obojętnie.

Mandorallen, znowu w pełnej zbroi, przyglądał się czaszce.

- Przerażający potwór - mruknął.

- Popatrz, jakie ma zęby - zauważył z podziwem Barak. - Jednym kłapnięciem przeciąłby człowieka na pół.

- To się zdarzyło kilka razy - wtrącił Belgarath. - Dopóki ludzie nie nauczyli się unikać tego miejsca.

Przejechali zaledwie kilkanaście mil, gdy wiatr nabrał mocy i pędził między czarnymi wydmami pod ołowianym niebem. Piasek przesuwał się i unosił, aż wreszcie, gdy wiatr jeszcze przybrał na sile, odrywał się z wierzchołków wydm i kłuł ich w twarze.

- Musimy się gdzieś schować! - Belgarath starał się przekrzyczeć wichurę. - Burza piaskowa będzie jeszcze gorsza, jeśli oddalimy się od gór.

- Są w pobliżu jakieś groty? - zapytał Relga Durnik. Relg pokręcił głową.

- Na nic się nam nie przydadzą. Są wypełnione piaskiem.

- Tam. - Barak wskazał stos głazów, wyrastający na skraju łachy soli. - Jeśli staniemy po zawietrznej, osłonią nad przed burzą.

- Nie! - krzyknął Belgarath. - Musimy zostać na nawietrznej. Piasek zbiera się za skałami. Może zasypać nas żywcem.

Dotarli do skał i zsiedli z koni. Wiatr szarpał im płaszcze, a piasek unosił się nad pustkowiem niby ogromna czarna chmura.

- Nędzne to schronienie, Belgaracie! - wrzasnął Barak. Broda powiewała mu wokół ramion. - Jak długo to może potrwać?

- Dzień... dwa dni... czasem nawet tydzień.

Durnik podniósł odłamek skały. Przyglądał mu się uważnie, obracając w dłoni.

- Jest popękany w prostokąty - oznajmił. - Łatwo da się ustawiać. Możemy zbudować mur dla osłony.

- To strasznie długo potrwa - zaprotestował Barak.

- A masz coś innego do roboty?

Do wieczora ściana sięgała ramion. Zakotwiczyli namioty do jej szczytu i wyżej po stronie skał. Dzięki temu mogli przynajmniej częściowo ukryć się przed wiatrem. Wewnątrz panował ścisk, gdyż musieli schować też konie, ale przynajmniej byli osłonięci przed burzą.

Kulili się tak przez dwa dni. Wiatr gwizdał obłąkańczo dookoła, a napięte płótno namiotów łopotało głośno. Wreszcie wszystko ucichło, czarny piasek opadł wolno, a cisza niemal dzwoniła w uszach.

Gdy wyszli, Relg raz tylko spojrzał w górę, po czym zakrył twarz rękami i padł na kolana, modląc się rozpaczliwie. Niebo nad nimi miało barwę jasnego, chłodnego błękitu. Garion stanął obok rozmodlonego fanatyka.

- Wszystko będzie dobrze, Relgu - powiedział. Bez zastanowienia wyciągnął rękę.

- Nie dotykaj mnie - rzucił Relg i modlił się dalej. Silk wytrzepywał z ubrania pył i piasek.

- Czy takie burze często się zdarzają? - zapytał.

- Teraz jest na nie pora - stwierdził Belgarath.

- Cudownie - mruknął zgryźliwie Drasanin.

Nagle rozległ się głuchy łoskot, dobiegający jakby z głębi ziemi. Grunt zakołysał się.

- Trzęsienie ziemi! - ostrzegł Belgarath. - Zabierzmy stąd konie!

Durnik z Barakiem skoczyli do kryjówki i wyprowadzili zwierzęta zza drżącej ściany na solną łachę. Po chwili kołysanie ustało.

- Czy to dzieło Ctuchika? - chciał wiedzieć Silk. - Będzie z nami walczył trzęsieniami ziemi i burzami piaskowymi?

Belgarath pokręcił głową.

- Nie. Na coś takiego nikomu nie wystarczy sił. Oto jest przyczyna. - Wskazał na południe. Daleko za pustkowiem dostrzegli szereg czarnych wierzchołków. Z jednego unosił się czarny pióropusz dymu, kłębił się w powietrzu i wrzał w obłokach.

- Wulkan - wyjaśnił starzec. - Prawdopodobnie ten sam, który wybuchał latem i zrzucił cały popiół na Sthiss Tor.

- Ognista góra? - zdziwił się Barak, spoglądając na chmurę wyrastającą nad szczytem. - Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś takiego.

- To sto pięćdziesiąt mil stąd, Belgaracie - ocenił Silk. - Czy od tego ziemia mogła się tak kołysać?

Starzec przytaknął.

- Ziemia jest jedna, Silku, a erupcję wywołuje potworna siła. Musi spowodować fale. A teraz lepiej ruszajmy. Kiedy burza ucichnie, wkrótce zaczną nas szukać patrole Taura Urgasa.

- Dokąd? - Durnik rozejrzał się, próbując ustalić położenie.

- Tam. - Belgarath wskazał dymiącą górę.

- Bałem się, że to powiesz - mruknął Barak.

Do wieczora pędzili galopem, zatrzymując się jedynie po to, by konie mogły odpocząć. Posępne pustkowie wydawało się ciągnąć bez końca. Burza usypała z czarnego piasku nowe wydmy, a wiatr wyszorował grube skorupy soli, aż były niemal białe. Minęli kilka olbrzymich, zbielałych szkieletów morskich potworów, które zamieszkiwały niegdyś ten wewnętrzny ocean. Kościste sylwetki zdawały się wypływać w górę z czarnego piachu jak z głębiny, a zimne, puste oczodoły spoglądały na nich wygłodniałe.

Zatrzymali się na noc przy jeszcze jednym stosie głazów. Wiatr wprawdzie zamarł, ale wciąż panował chłód, a drewno trudno było znaleźć.

Następnego ranka, gdy tylko wyruszyli, Garion poczuł dziwny i wstrętny odór.

- Co tak śmierdzi? - zapytał.

- Staw Cthok - odpowiedział Belgarath. - Wszystko, co pozostało z morza, które było tu kiedyś. Wysechłby już całe wieki temu, ale zasilają go podziemne źródła.

- Cuchnie jak zgniłe jaja - stwierdził Barak.

- W wodach gruntowych jest tutaj sporo siarki. Nie próbowałbym pić wody z jeziora.

- Nie zamierzałem. - Barak zmarszczył nos.

Staw Cthok okazał się rozległym, płytkim zbiornikiem oleistej wody, śmierdzącej wszystkimi zdechłymi rybami świata. Powierzchnia parowała w mroźnym powietrzu, a smugi oparów dusiły ohydnym fetorem.

Przy południowym krańcu Stawu Belgarath nakazał postój.

- Następny odcinek jest niebezpieczny - oznajmił z powagą. - Nie pozwólcie, żeby konie zboczyły. Pamiętajcie, macie przechodzić po twardej skale. Grunt, który wygląda na wytrzymały, bardzo często taki nie jest. Musimy też uważać na inne rzeczy. Obserwujcie mnie i róbcie to co ja. Kiedy stanę, wy też stajecie. Kiedy pędzę galopem, wy też pędzicie.

W zamyśleniu przyjrzał się Relgowi. Ulgos przewiązał sobie oczy jeszcze jedną opaską, częściowo dla ochrony przed światłem, częściowo by nie widzieć bezmiaru jasnego nieba.

- Ja poprowadzę jego konia, dziadku - zaproponował Garion.

Belgarath kiwnął głową.

- To chyba jedyny sposób.

- W końcu musi się przyzwyczaić - stwierdził Barak.

- Możliwe. Ale to ani właściwy czas, ani miejsce. Jedziemy.

Starzec ostrożnie ruszył stępa.

Ziemia przed nimi dymiła i parowała. Minęli wielką kałużę szarego błota, które bulgotało i syczało, a dalej roziskrzone źródło czystej wody, gotującej się wesoło. Wrzący potok spływał do błota.

- Przynajmniej jest tu cieplej - zauważył Silk. Twarz Mandorallena ociekała potem pod ciężkim hełmem.

- O wiele cieplej - zgodził się rycerz.

Belgarath jechał wolno. Pochylał głowę i nasłuchiwał uważnie.

- Stać! - rzucił ostro. Ściągnęli wodze.

Tuż przed nimi kolejna kałuża wybuchła nagle, ciskając na trzydzieści stóp w górę szary gejzer płynnego błota. Tryskał przez kilka minut, potem opadał stopniowo.

- Teraz! - warknął Belgarath. - Pędem!

Kopnął boki wierzchowca. Pogalopowali po rozkołysanej ciągle ziemi, rozrzucając kopytami gorące błoto. Gdy tylko przejechali, starzec zwolnił znowu i ruszył dalej, kierując ucho w stronę gruntu.

- Czego on tak słucha? - Barak zapytał Polgary.

- Tuż przed wybuchem gejzery wydają pewien dźwięk - wyjaśniła.

- Niczego nie słyszałem.

- Nie wiedziałeś, czego słuchać. Za ich plecami znowu trysnął gejzer.

- Garionie! - rzuciła surowo ciocia Pol, gdy chłopiec obejrzał się na fontannę błota. - Uważaj, gdzie jedziesz!

Odwrócił głowę. Grunt przed nim wydawał się całkiem zwyczajny.

- Cofnij się - poleciła. - Durniku, weź uzdę konia Relga.

Durnik chwycił cugle, a Garion spróbował zawrócić w miejscu.

- Mówiłam, żebyś się cofnął - powtórzyła.

Koń Gariona postawił nogę na twardym z pozoru gruncie i kopyto się zapadło. Koń odskoczył do tyłu i stał drżący. Garion mocno trzymał wodze. Potem stopniowo, krok po kroku, wycofali się na twardą skałę ścieżki.

- Lotne piaski... - Silk gwizdnął przez zęby.

- Wszędzie dookoła - potwierdziła ciocia Pol. - Nie zjeżdżajcie ze szlaku.

Silk patrzył z odrazą na ślad kopyta, znikający wolno na powierzchni lotnego piasku.

- Jak tu głęboko? - zapytał.

- Dostatecznie.

Ruszyli dalej, starannie wybierając drogę pomiędzy trzęsawiskiem a lotnymi piaskami. Przystawali często, gdy kolejne gejzery strzelały w powietrze, niektóre błotem, inne spienioną, wrzącą wodą. Późnym popołudniem dotarli do niskiego grzbietu z twardej, solidnej skały, już poza parującym bagnem. Byli wyczerpani po wysiłku koncentracji, jakiej wymagało przebycie tej strasznej okolicy.

- Czy będziemy jeszcze przejeżdżać przez coś takiego? - spytał Garion.

- Nie - uspokoił go Belgarath. - To tylko przy południowych brzegach Stawu.

- Azali nie można pojechać dookoła? - zdziwił się Mandorallen.

- To droga o wiele dłuższa, a bagno zniechęci pogoń.

- Co to było?! - zawołał nagle Relg.

- Co takiego? - spytał Barak.

- Coś usłyszałem niedaleko przed nami. Trzask, jakby dwa kamyki uderzały o siebie.

Garion poczuł na twarzy rodzaj podmuchu, jakby niewidocznej fali w powietrzu. Wiedział, że ciocia Pol sięga umysłem do przodu.

- Murgowie! - oznajmiła.

- Ilu? - spytał Belgarath.

- Sześciu... i Grolim. Czekają na nas zaraz za grzbietem.

- Tylko sześciu? - Mandorallen był nieco rozczarowany.

Barak uśmiechnął się lekko.

- Przyjemna rozrywka.

- Robisz się nie lepszy od niego - zarzucił Cherekowi Silk.

- Azali sądzisz, panie, że planu jakiegoś nam trzeba? - zapytał Baraka Mandorallen.

- Po co? Dla sześciu Murgów? Ruszajmy wpaść w tę ich zasadzkę.

Dwaj wojownicy wysunęli się na czoło, dyskretnie luzując miecze w pochwach.

- Czy słońce już zaszło? - Relg zapytał Gariona.

- Właśnie zachodzi.

Relg zdjął z oczu opaskę i ściągnął w dół czarny woal. Skrzywił się i zmrużył powieki, niemal je zamykając.

- Zranisz sobie oczy - ostrzegł Garion. - Nie powinieneś zdejmować opaski aż do zmroku.

- Mogę ich potrzebować - odparł Relg.

Jechali skalnym grzbietem w stronę czekających w zasadzce przeciwników.

Murgowie zaatakowali bez ostrzeżenia. Wynurzyli się zza szerokiego pagórka czarnych głazów i wymachując mieczami ruszyli galopem na Mandorallena i Baraka. Jednak wojownicy już na nich czekali i zareagowali błyskawicznie, bez tego ułamka sekundy zaskoczenia, który mógłby zagwarantować sukces ataku. Mandorallen wyrwał miecz, równocześnie uderzając swym bojowym rumakiem w konia szarżującego przeciwnika. Uniósł się w strzemionach i ciął potężnie od góry. Ciężka klinga rozpłatała głowę Murga, a powalony w zderzeniu wierzchowiec padł na konającego jeźdźca. Barak także runął na napastników. Trzema szerokimi ciosami powalił drugiego Murga. Czerwona krew zbryzgała piasek i skały wokół nich.

Trzeci Murgo odsunął się przed Mandorallenem i zaatakował plecy rycerza. Jednak miecz ześliznął się po stalowej zbroi. Murgo rozpaczliwie podniósł broń do kolejnego pchnięcia, lecz nagle zesztywniał i padł na bok. To zręcznie rzucony sztylet Silka trafił go w szyję, tuż poniżej ucha.

Zza skał wyszedł Grolim w ciemnej szacie i masce z polerowanej stali. Garion wyczuwał wyraźnie, że radość kapłana zmienia się w lęk, gdy widzi, jak Barak i Mandorallen systematycznie rąbią na kawałki jego ludzi. Grolim wyprostował się i chłopiec poczuł, że gromadzi wolę do uderzenia. Ale było już za późno. Relg zbliżył się do niego. Mięśnie fanatyka naprężyły się, gdy oburącz pochwycił szatę Grolima. Na pozór bez wysiłku uniósł go i przycisnął plecami do płaskiej ściany wielkiego jak dom głazu.

Z początku zdawało się, że Relg chce tylko przytrzymać Grolima, póki ktoś nie pomoże go obezwładnić. Widać jednak było pewną subtelną różnicę. Napięcie mięśni wskazywało, że Ulgos nie zakończył jeszcze działania. Grolim okładał pięściami głowę i piersi przeciwnika, lecz Relg naciskał niepowstrzymanie. Skała pod Grolimem migotała lekko.

- Relgu... Nie! - wrzasnął Silk. Grolim tonął w kamieniu. Wymachiwał dziko rękami, gdy Relg dociskał go z przerażającą powolnością. Zapadał się coraz głębiej i powierzchnia zamknęła się nad nim gładko. Relg pchał dalej; zanurzył ręce w skale. Wystające dłonie drgały i wiły się, chociaż reszta ciała zanurzyła się całkowicie. Wreszcie Relg wyrwał ręce z kamienia, pozostawiając wewnątrz Grolima. Dłonie rozwarły się jeszcze w niemym błaganiu i zesztywniały w martwe szpony. Za plecami Garion słyszał, jak Silk wymiotuje. Barak i Mandorallen starli się z dwójką pozostałych Murgów. Klingi dzwoniły w chłodnym powietrzu. Ostatni z napastników, wytrzeszczając ze strachu oczy, zawrócił koniem i pognał przed siebie. Durnik bez słowa wyrwał z siodła swój topór i pogalopował za nim. Zamiast jednak powalić wroga, przejechał przed jego koniem i zatrzymał go. Ogarnięty paniką Murgo płazował zwierzę mieczem i cofał się przed groźnym kowalem. Wreszcie na łeb, na szyję pognał z powrotem po skalnym grzbiecie. Durnik pędził tuż za nim. Ostatni dwaj Murgowie padli już. Barak i Mandorallen, rozgrzani i podnieceni walką, rozglądali się szukając nowych przeciwników.

- Gdzie ten ostatni? - zapytał Barak.

- Durnik go ściga - odparł Garion.

- Nie może nam uciec. Sprowadzi innych.

- Durnik się tym zajmie - stwierdził Belgarath. Barak skrzywił się.

- Durnik to dobry człowiek, ale nie jest naprawdę wojownikiem. Lepiej pojadę mu na pomoc.

Zza grzbietu rozległ się nagle krzyk przerażenia, potem drugi. Trzeci urwał się raptownie i zapadła cisza.

Po kilku minutach wrócił samotny Durnik. Twarz miał poważną.

- Co się stało? - chciał wiedzieć Barak. - Chyba ci nie uciekł?

Durnik pokręcił głową.

- Goniłem go aż do bagna, a tam wpadł na lotne piaski.

- Dlaczego nie ściąłeś go toporem?

- Bo nie lubię uderzać ludzi - odparł Durnik.

Silk wpatrywał się w niego. Jego twarz nadal miała barwę popiołu.

- I dlatego zapędziłeś go na lotne piaski, a potem stałeś i przyglądałeś się, jak tonie? Durniku, to potworne!

- Martwy to martwy - odparł kowal z nietypową dla siebie zaciętością. - Kiedy już jest po wszystkim, nie ma większego znaczenia, jak to się stało. - Zastanowił się przez moment. - Chociaż żal mi trochę konia.


Rozdział XXIV



Następnego ranka podążali linią grzbietu, skręcając stopniowo na wschód. Zimowe niebo nad nimi było lodowato błękitne, a słońce nie dawało ciepła. Relg zasłonił oczy i w czasie jazdy mruczał modlitwy, by bronić się przed paniką. Kilka razy widzieli na południu obłoki kurzu nad pustkowiem piasku i łach soli, nie mogli jednak stwierdzić, czy to patrole Murgów, czy jakieś zbłąkane podmuchy wiatru.

Po kilku godzinach wiatr zmienił kierunek i powiał od południa. Ogromna chmura, czarna jak atrament, przesłoniła zębatą linię gór nad horyzontem. Sunęła ku nim, groźna i nieuchronna. Błyski piorunów migotały w jej węglistym brzuchu.

- Nadchodzi paskudna burza, Belgaracie - oznajmił Barak, obserwując chmurę.

Czarodziej pokręcił głową.

- To nie burza. To popiół. Wulkan znowu wybuchł, a wiatr niesie popioły w naszą stronę.

Barak skrzywił się i wzruszył ramionami.

- Przynajmniej nie musimy się martwić, że ktoś nas zobaczy.

- Grolimowie nie będą nas szukać z pomocą oczu - przypomniała mu ciocia Pol.

Belgarath poskrobał brodę.

- Musimy chyba jakoś temu zaradzić.

- To duża grupa, ojcze, nawet nie licząc koni. Trudno ją osłonić.

- Dasz sobie radę, Pol. Zawsze byłaś w tym dobra.

- Utrzymam swoją stronę tak długo, jak ty swoją, Stary Wilku.

- Boję się, Pol, że nie będę mógł ci pomóc. Ctuchik osobiście nas szuka. Wyczułem go już kilka razy i muszę skupić się na nim. Jeśli zechce nas zaatakować, uderzy szybko. Muszę być gotów, a to niemożliwe, jeśli będę wplątany w tarczę.

- Sama nie dam rady, ojcze - zaprotestowała. - Nikt nie potrafi objąć tylu ludzi i koni bez pomocy.

- Garion ci pomoże.

- Ja? - Garion oderwał wzrok od groźnej chmury i spojrzał na dziadka.

- Nigdy jeszcze tego nie robił - przypomniała ciocia Pol.

- Kiedyś musi się w końcu nauczyć.

- Chwila i miejsce nie są odpowiednie do eksperymentów.

- Poradzi sobie. Pokaż mu raz czy dwa, aż zrozumie, o co chodzi.

- A co właściwie mam robić? - spytał zaniepokojony Garion.

Ciocia Pol zerknęła gniewnie na Belgaratha, po czym zwróciła się do chłopca.

- Pokażę ci, skarbie - powiedziała. - Przede wszystkim musisz być zupełnie spokojny. To wcale nie takie trudne.

- Ale mówiłaś przecież...

- Nieważne, co mówiłam. Postaraj się.

- Co mam zrobić? - spytał z powątpiewaniem.

- Przede wszystkim rozluźnij się - odparła. - Myśl o piasku i kamieniach.

- To wszystko?

- Od tego zacznij. Skup się. Pomyślał o piasku i kamieniach.

- Nie, Garionie. Nie o białym piasku. O czarnym, jak ten wokół nas.

- Nie powiedziałaś mi.

- Nie sądziłam, że to konieczne. Belgarath roześmiał się.

- Może sam się tym zajmiesz, ojcze? - rzuciła gniewnie. Potem wróciła do Gariona. - Jeszcze raz, kochanie. Tym razem postaraj się jak należy.

Ustalił w myślach obraz.

- Tak lepiej - pochwaliła go. - A teraz, jak tylko wyraźnie zobaczysz w umyśle piasek i kamienie, spróbuj tak jakby wypchnąć obraz na zewnątrz w półokręgu, żeby pokrył całą prawą stronę. Ja zajmę się lewą.

Natężył wolę. To było najtrudniejsze ze wszystkiego, co dotąd robił.

- Nie naciskaj tak mocno, Garionie. Marszczysz powłokę. Trudno mi dopasować brzegi, kiedy jest nierówna. Ma być gładka i stabilna.

- Przepraszam. - Wygładził obraz.

- Jak to wygląda, ojcze? - spytała Belgaratha. Garion wyczuł delikatny nacisk na podtrzymywaną wizję.

- Całkiem nieźle, Pol. Całkiem nieźle. Chłopak ma talent.

- A co to właściwie jest? - spytał Garion. Mimo chłodu krople potu wystąpiły mu na czoło.

- Tworzymy tarczę - wyjaśnił mu Belgarath. - Osłaniasz się myślą o skałach i piasku, a ona łączy się z prawdziwym piaskiem i skałami dookoła. Kiedy Grolimowie zaczną nas szukać, będą wypatrywać ludzi i koni.

Nie zwrócą na nas uwagi, bo zobaczą tylko więcej piasku i więcej kamieni.

- I to już wszystko? - Garion był zadowolony, że zadanie okazało się takie proste.

- Nie wszystko, skarbie - oznajmiła ciocia Pol. - Teraz musimy to rozszerzyć, żeby okryć nas wszystkich. Spróbuj powoli, po kilka stóp.

To nie było już takie proste. Kilka razy porwał osnowę wizji, nim rozciągnął ją tak daleko, jak chciała ciocia Pol. Odczuwał dziwne zlanie się swojego i jej umysłu pośrodku obrazu, gdzie stykały się brzegi.

- Chyba gotowe, ojcze - oznajmiła ciocia Pol.

- Mówiłem, że się uda.

Fioletowoczarne chmury toczyły się groźnie w ich stronę, a stłumiony łoskot gromów rozlegał się wzdłuż krawędzi.

- Jeśli ten popiół jest podobny do tamtego z Nyissy, Belgaracie, będziemy brnąć na ślepo - mruknął Barak.

- Nie martw się - uspokoił go starzec. - Mam namiar na Rak Cthol. Nie tylko Grolimowie potrafią szukać w taki sposób. Jedziemy.

Ruszyli dalej grzbietem. Popioły przesłoniły niebo. Gromy huczały bez przerwy, a iskry błyskawic przenikały wrzącą chmurę. Pioruny wytwarzały ostrą, naelektryzowaną atmosferę, gdy miliardy cząstek wibrowały i łączyły się, zbierając w olbrzymie ładunki. Po chwili pierwsze drobiny popiołu zaczęły opadać w zimnym powietrzu. Belgarath zjechał ze skalnego grzbietu i poprowadził grupę na piaszczystą równinę.

Pod koniec pierwszej godziny Garion stwierdził, że coraz łatwiej mu utrzymywać w myślach obraz. Nie musiał już koncentrować na nim całej uwagi. Po dwóch godzinach wysiłek już tylko nużył. Walcząc z nudą, Garion pomyślał o jednym z tych wielkich szkieletów, jakie mijali, kiedy tylko wjechali na pustkowie. Starannie skonstruował wizerunek i umieścił go w podtrzymywanym obrazie. Uznał, że wygląda całkiem nieźle... no i miał się czym zająć.

- Garionie - rzuciła surowo ciocia Pol. - Proszę cię, daruj sobie te urozmaicenia.

- Co?

- Zostań przy piasku. Ten szkielet jest bardzo ładny, ale dziwnie wygląda tylko z jedną stroną.

- Jedną stroną?

- Po mojej stronie obrazu go nie było... tylko u ciebie. Niech będzie jak najprostszy, Garionie. Nie upiększaj.

Jechali osłaniając twarze, by duszący popiół nie dostawał się do nosów i ust. Garion poczuł lekki nacisk na obraz. Zdawał się muskać jego umysł, delikatnie jak kijanki, które chwytał kiedyś w stawie na farmie Faldora.

- Uważaj, Garionie - ostrzegła ciocia Pol. - To Grolim.

- Zauważył nas?

- Nie. Widzisz... już odchodzi. Delikatny ucisk zniknął.

Noc spędzili przy kolejnym stosie głazów, często wyrastających na pustkowiu. Durnik znowu ułożył rodzaj niskiej osłony z kamieni i płótna namiotów. Zjedli zimną kolację złożoną z chleba i suszonego mięsa. Nie rozpalali ognia. Garion i ciocia Pol na zmianę utrzymywali nad nimi jak parasol obraz pustego piasku. Chłopiec odkrył, że jest to o wiele łatwiejsze, gdy się nie poruszają.

Rankiem popiół wciąż opadał, ale niebo nie było już tak czarne jak wczoraj.

- Chyba się rozjaśnia, Belgaracie - zauważył Silk, gdy siodłali konie. - Kiedy wiatr przegna chmurę, znowu trzeba uważać na patrole.

Starzec kiwnął głową.

- Musimy się spieszyć - oświadczył. - Znam miejsce, gdzie możemy się ukryć, jakieś pięć mil na północ od miasta. Chciałbym tam dotrzeć, zanim przejdzie ta chmura popiołu. Z murów Rak Cthol widać wszystko na trzydzieści mil w każdą stronę.

- Są więc mury owe aż tak wysokie? - zdziwił się Mandorallen.

- Wyższe, niż sobie wyobrażasz.

- Wyższe od murów Vo Mimbre?

- Dziesięć razy wyższe... pięćdziesiąt razy wyższe. Musisz to zobaczyć, żeby zrozumieć.

Cały dzień popędzali konie. Garion i ciocia Pol utrzymywali myślową osłonę, ale badawcze dotknięcia Grolimów zdarzały się coraz częściej. Kilka razy nacisk na umysł Gariona był niezwykle silny i nadchodził bez ostrzeżenia.

- Wiedzą, co robimy, ojcze - oznajmiła ciocia Pol. - Próbują przebić zasłonę.

- Utrzymuj ją - odparł. - Wiesz, co robić, gdyby któryś się przedarł.

Z powagą kiwnęła głową.

- Uprzedź chłopca.

Przytaknęła raz jeszcze, po czym zwróciła się do Gariona.

- Posłuchaj mnie uważnie, skarbie - powiedziała. - Grolimowie usiłują nas zaskoczyć. Najlepszą tarczę na świecie można przełamać, jeśli uderzy się dostatecznie szybko i dostatecznie mocno. Jeśli któryś z Grolimów zdoła się przebić, każę ci przestać. Wtedy masz natychmiast usunąć obraz i nie myśleć o nim zupełnie.

- Nie rozumiem.

- Nie musisz. Po prostu zrób dokładnie to, co mówię. Kiedy każę ci przestać, przerwij kontakt swoich myśli z moimi. Natychmiast. Zrobię coś, co jest bardzo niebezpieczne. Nie chcę, żeby coś ci się stało.

- Mogę ci pomóc?

- Nie, kochanie. Nie tym razem.

Jechali dalej. Popiół opadał coraz rzadziej, a niebo przybrało kolor mętnego, żółtawego błękitu. Kula słońca, blada i okrągła jak księżyc w pełni, pojawiła się nisko nad południowo-zachodnim horyzontem.

- Garionie, już!

To, co nastąpiło, nie było pchnięciem, ale mocnym ciosem. Garion jęknął i wyszarpnął umysł, odrzucając wizję piasku. Ciocia Pol zesztywniała; oczy jej rozbłysły. Wykonała błyskawiczny ruch dłonią i wymówiła jedno słowo. Podmuch, jaki odczuł chłopiec, gdy uwolniła swą wolę, był oszałamiający. Z nagłym lękiem uświadomił sobie, że nadal jest połączony z jej umysłem. Zespolenie, które utrzymywało obraz, okazało się zbyt silne, zbyt pełne, by je szybko zerwać. Poczuł, że ich umysły mkną jak bicz. Przelecieli słabym tropem myśli, która uderzyła w tarczę. Znaleźli jej źródło. Dotknęli tamtego umysłu, pełnego jeszcze radości z odkrycia. Potem, pewna już celu, ciocia Pol uderzyła całą mocą swej woli. Umysł, którego dotknęli, cofnął się i usiłował przerwać kontakt, ale już było za późno. Garion czuł, że tamten umysł nabrzmiewa, rozszerza się nieznośnie. I nagle wybuchnął, eksplodował w bełkotliwym obłędzie, rozpadł się, gdy przytłoczyła go zgroza. Potem był bieg, ślepy, szalony bieg po jakichś ciemnych stopniach, bieg z jedną myślą: o strasznej, ostatecznej ucieczce. Kamienie zniknęły i pojawiło się przerażające wrażenie upadku z niezamierzonej wysokości. Garion wyrwał swój umysł.

- Mówiłam, żebyś się wycofał - strofowała go ciocia Pol.

- Nic nie mogłem poradzić. Nie umiałem się oderwać.

- Co się stało? - zapytał zdziwiony Silk.

- Grolim się przedarł - odpowiedziała.

- Widział nas?

- Przez chwilę. To już nieważne. On nie żyje.

- Zabiłaś go? Jak?

- Zapomniał o obronie. Podążyłam za jego myślą.

- On oszalał - wtrącił zduszonym głosem Garion, wciąż przerażony krótkim kontaktem. - Skoczył z czegoś bardzo wysokiego. Chciał skoczyć. To była jedyna droga ucieczki przed tym, co się z nim działo.

Poczuł mdłości.

- Okropnie hałasowałaś, Pol - stwierdził ze zbolałą miną Belgarath. - Już od lat nie byłaś taka niezręczna.

- Miałam pasażera. - Obrzuciła chłopca lodowatym wzrokiem.

- To nie moja wina! - bronił się Garion. - Trzymałaś mnie tak mocno, że nie mogłem się wyrwać. Związałaś nas razem.

- Czasem to robisz, Pol - przyznał Belgarath. - Kontakt staje się nazbyt osobisty... jakbyś chciała wprowadzić się na stałe. Przypuszczam, że ma to związek z miłością.

- Orientujesz się, o czym oni właściwie rozmawiają? - zapytał Silka Barak.

- Wolałbym się nie domyślać.

Ciocia Pol w zadumie spoglądała na Gariona.

- Może to naprawdę moja wina - przyznała w końcu.

- Pewnego dnia będziesz musiała go puścić, Pol - oświadczył posępnie Belgarath.

- Może... ale jeszcze nie dziś.

- Lepiej rozwińcie tarczę - przypomniał starzec. - Wiedzą już, że gdzieś tu jesteśmy. Teraz inni będą nas szukać.

Kiwnęła głową.

- Garionie, pomyśl znowu o piasku.

Popiół opadał, gdy jechali przez popołudnie. Z każdą milą zasłaniał coraz mniej. Potrafili już rozpoznać kształty nierównych stosów kamieni i kilku zaokrąglonych iglic bazaltu, sterczących z piasku. Zbliżyli się do kolejnego niskiego, skalnego grzbietu, jakie w regularnych odstępach przecinały pustynię. Garion dostrzegł coś ciemnego i niewyobrażalnie wysokiego, wznoszącego się we mgle przed nimi.

- Możemy ukryć się tutaj do wieczora - rzekł Belgarath, zeskakując z siodła tuż za grzbietem.

- Dotarliśmy? - Durnik rozejrzał się z ciekawością.

- To jest Rak Cthol. - Starzec wskazał na groźną sylwetkę.

Barak zmrużył oczy.

- Myślałem, że to góra.

- Góra. Rak Cthol zbudowano na jej szczycie.

- Czyli przypomina Prolgu, tak?

- Położenie jest zbliżone, ale tu mieszka ten magik Ctuchik. A to zasadnicza różnica.

- Myślałem, że Ctuchik jest czarodziejem - wtrącił niepewnie Garion. - Dlaczego nazywasz go magikiem?

- To pogardliwe określenie - wyjaśnił Belgarath. - W naszym wąskim gronie uznawane jest za śmiertelną obrazę.

Przywiązali konie wśród głazów. Potem wspięli się jakieś czterdzieści stóp na szczyt, gdzie ukryci bezpiecznie obserwowali i czekali na zmrok.

Opadający popiół przerzedził się jeszcze bardziej i z chmury zaczął wyłaniać się szczyt. Nie była to właściwie góra, a raczej skalna iglica wyrastająca z równiny. Jej podstawa, otoczona szerokim rumowiskiem, miała pięć mil obwodu, a ściany były strome i czarne jak noc.

- Na jakąż sięga wysokość? - zapytał Mandorallen. Jego głos niemal podświadomie opadł do półszeptu.

- Trochę powyżej mili - poinformował Belgarath. Stroma ścieżka prowadziła od podstawy i okrążała górne tysiąc stóp czarnej wieży.

- Wyobrażam sobie, jak długo trwała budowa - rzekł Barak.

- Około tysiąca lat - potwierdził Belgarath, - Przez ten czas Murgowie kupowali wszystkich niewolników, jakich Nyissanie potrafili im dostarczyć.

- Ponura robota - ocenił Mandorallen.

- I ponure miejsce - zgodził się starzec.

Chłodny wiatr zdmuchnął resztki pyłu i teraz wyraźnie widzieli miasto na szczycie turni. Jego mury były tak czarne jak skała. Wyrastały z nich czarne wieże, w całkiem na pozór przypadkowych miejscach. Ciemne iglice wystawały z wnętrza murów i jak włócznie wbijały się w wieczorne niebo. Miasto Grolimów roztaczało wokół aurę zła i wrogości. Przyczaiło się na samym szczycie, spoglądając na jałowe pustkowie piasku, skał i bagien cuchnących siarką. Słońce zapadające w wał chmur i popiołu ponad zębatą, zachodnią granicą pustkowia, zalewało posępną fortecę czerwonym blaskiem. Mury Rak Cthol ociekały nim jak krwią. Zdawało się, że cała krew od początku świata przelana na ołtarzach Toraka spłynęła, by splamić miasto grozy. I że woda ze wszystkich oceanów nie zdoła go obmyć.


Rozdział XXV



Kiedy z nieba zniknął ostatni ślad dnia, ostrożnie zsunęli się z grzbietu i przez zasypany popiołem piasek podeszli do skalnej turni. Zostawili konie pod opieką Durnika na skraju osypiska u jej podstawy. Potem wspięli się po stromych piargach do gładkiej ściany przesłaniającej gwiazdy bazaltowej iglicy. Relg, który jeszcze przed chwilą drżał i osłaniał oczy, teraz szedł raźnie. Przystanął i ostrożnie przycisnął dłonie i czoło do zimnej skały.

- I co? - zapytał po chwili Belgarath. Głos miał ściszony, lecz brzmiący nutą troski. - Miałem rację? Są jaskinie?

- Są otwarte przestrzenie - odparł Relg. - Ale bardzo głęboko we wnętrzu.

- Potrafisz się do nich dostać?

- Nie warto. Nigdzie nie prowadzą. To zamknięte puste bąble.

- I co teraz? - spytał Silk.

- Nie wiem - westchnął Belgarath, straszliwie rozczarowany.

- Spróbujmy kawałek dalej - zaproponował Relg. - Wyczuwam tu jakieś echa. Może znajdę coś w tamtym kierunku. - Wyciągnął rękę.

- Chciałbym wyjaśnić pewną sprawę, tu i natychmiast - oznajmił Silk, prostując się stanowczo. - Nie mam zamiaru przechodzić przez żadne skały. Jeśli coś takiego się zdarzy, zostaję z tyłu.

- Coś wymyślimy - pocieszył go Barak. Silk z uporem pokręcił głową.

- Żadnego przejścia przez skały - powtórzył twardo. Relg przesuwał się już wzdłuż ściany. Palcami macał bazalt.

- Echo jest silniejsze! - zawołał. - Duża grota... i prowadzi w górę.

Przeszedł jeszcze pięćdziesiąt sążni. Wszyscy przyglądali mu się z napięciem.

- Jest tutaj - stwierdził po chwili i poklepał skałę ręką. - Może tego właśnie nam trzeba. Zaczekajcie.

Przycisnął dłonie i wolno wsunął je w kamień.

- Nie mogę na to patrzeć. - Silk odwrócił się tyłem. - Zawiadomcie mnie, kiedy już będzie w środku.

Z jakąś przerażającą determinacją Relg wciskał ciało w bazalt.

- Wszedł już? - zapytał Silk.

- Wchodzi - oświadczył spokojnie Barak. - Już tylko połowa wystaje na zewnątrz.

- Proszę, Baraku, nie mów mi o tym.

- To było naprawdę takie straszne? - zdziwił się Cherek.

- Nie wyobrażasz sobie nawet. Nie masz pojęcia. - Długonosy Drasanin nie mógł opanować drżenia.

Czekali w chłodnej ciemności ponad pół godziny. Wysoko w górze zabrzmiał wrzask.

- Kto to krzyczał? - zaniepokoił się Mandorallen.

- Grolimowie mają dużo pracy - odpowiedział ponuro Belgarath. - To pora zranienia, kiedy Klejnot spalił rękę i twarz Toraka. O tej porze roku składa się wiele ofiar, zwykle niewolników. Torak nie upiera się przy krwi Angaraków. Wystarcza mu, żeby była ludzka.

U podstawy urwiska rozległ się cichy odgłos kroków, a po chwili Relg stanął między nimi.

- Znalazłem - oznajmił. - Wejście jest o jakieś pół mili stąd. Częściowo zasypane.

- Czy prowadzi na sam szczyt? - upewnił się Barak. Relg wzruszył ramionami.

- Prowadzi w górę. Nie wiem jak daleko. Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać: pójść nią. Ale cały ciąg jaskiń jest dość rozległy.

- Czy mamy jakiś wybór, ojcze? - spytała ciocia Pol.

- Nie. Chyba nie.

- Sprowadzę Durnika - rzucił Silk. Odwrócił się i znikł w ciemności.

Pozostali ruszyli za Relgiem i po chwili trafili na niewielki otwór w skale, tuż ponad brzegiem osypiska.

- Musimy odgarnąć ten gruz, jeśli chcecie wprowadzić do środka wasze zwierzęta - powiedział Ulgos.

Barak schylił się i podniósł wielki kamienny blok. Zachwiał się pod jego ciężarem i z trzaskiem odrzucił na bok.

- Ciszej! - syknął Belgarath.

- Przepraszam.

Kamienie w większości nie były zbyt wielkie, tyle że było ich bardzo dużo. Kiedy tylko dotarli Silk z Durnikiem, wszyscy zaczęli oczyszczać wejście do jaskini. Pracowali niemal godzinę, nim odgarnęli dość głazów, by konie mogły się przecisnąć.

- Szkoda, że nie ma Hettara - mruknął Barak, popychając ramieniem zad opornego konia.

- Porozmawiaj z nim, Baraku - doradził mu Silk.

- Cały czas z nim rozmawiam.

- To może spróbuj nie przeklinać.

- Niezbędna będzie wspinaczka - uprzedził ich Relg, kiedy przepchnęli ostatniego konia i stanęli w absolutnej ciemności groty. - O ile wiem, galerie biegną pionowo, wiec trzeba będzie się wspinać z poziomu na poziom.

Mandorallen oparł się o ścianę, aż brzęknęła zbroja.

- Nie możesz się wspinać w zbroi - stwierdził Belgarath. - Zostaw ją tutaj, przy koniach, Mandorallenie.

Rycerz westchnął i zaczął odpinać pancerz.

Zajaśniał delikatny blask, gdy Relg zmieszał w drewnianej miseczce dwa proszki wysypane z sakiewki, które nosił pod łuskami zbroi.

- Tak lepiej - pochwalił Barak. - Choć pochodnia byłaby chyba jaśniejsza.

- O wiele jaśniejsza - zgodził się Ulgos. - Ale wtedy nic bym nie widział. To da ci dość światła, abyś wiedział, dokąd idziesz.

- Ruszajmy - rzekł Barak.

Relg wręczył mu jarzące się naczynie i poprowadził wszystkich do ciemnego tunelu.

Po paruset sążniach natrafili na piarg, wznoszący się stromo w ciemność.

- Sprawdzę - rzucił Relg i wspiął się po kamieniach. W chwilę później usłyszeli dziwny trzask i z góry posypały się drobne kamyki.

- Możecie wchodzić - usłyszeli głos Relga. Wdrapywali się ostrożnie, aż stanęli u pionowej ściany.

- Po prawej stronie - odezwał się z góry Relg - znajdziecie otwory w skale. Możecie ich użyć do wchodzenia.

Znaleźli je, okrągłe, głębokości jakichś sześciu cali.

- Jak je zrobiłeś? - zdziwił się Durnik.

- Trochę ciężko to wytłumaczyć - odparł Relg. - Tu na górze jest półka. Prowadzi do następnej galerii.

Jedno po drugim wspinali się po ścianie, aż wszyscy stanęli obok Ulgosa. Zgodnie z tym, co powiedział, półka dobiegała do kolejnej galerii, prowadzącej stromo pod górę. Szli nią w stronę osi iglicy, mijając po drodze kilka otwartych przejść.

- Nie powinniśmy sprawdzić, dokąd prowadzą? - zapytał Barak po trzecim czy czwartym otworze.

- Nigdzie nie prowadzą - stwierdził Relg.

- Skąd możesz wiedzieć?

- Inaczej wyczuwam korytarz, jeśli gdzieś prowadzi. Ten, który właśnie minęliśmy, po mniej więcej stu stopach kończy się ślepą ścianą.

Barak westchnął z powątpiewaniem. Dotarli do następnej pionowej ściany. Relg spojrzał w ciemność.

- Jak jest wysoka? - zapytał Durnik.

- Jakieś trzydzieści stóp. Zrobię otwory, żebyśmy mogli wejść.

Przyklęknął i wolno zagłębił rękę w skale. Potem napiął mięśnie i lekko przekręcił ramię. Skała trzasnęła głośno; kiedy wyciągnął rękę, z powstałego otworu posypały się kamienie. Wymiótł dłonią resztę odłamków, wstał i wsunął w skałę drugą rękę, mniej więcej dwie stopy powyżej pierwszego otworu.

- Sprytne - pochwalił Silk.

- To bardzo stara sztuczka - odparł Relg.

Weszli za nim po ścianie i przecisnęli się przez wąską szczelinę na szczycie. Barak przeklinał, gdyż pozostawił w niej sporo własnej skóry.

- Jak daleko doszliśmy? - zapytał Silk. Był trochę niespokojny i nerwowo przyglądał się skałom, które napierały na nich ze wszystkich stron.

- Jesteśmy około ośmiuset stóp ponad podstawą iglicy - wyjaśnił Relg. - Teraz pójdziemy tedy. - Wskazał kolejny tunel.

- Przecież właśnie z tamtej strony przyszliśmy - zauważył Durnik.

- Jaskinie zygzakują. Musimy podążać galeriami prowadzącymi w górę.

- Czy docierają na sam szczyt?

- Gdzieś się otwierają. W tej chwili tyle tylko wiem na pewno.

- Co to było?! - zawołał nagle Silk.

Z głębi jednego z ciemnych korytarzy doleciał ich śpiew. Melodia była niezwykle smutna, ale echa nie pozwalały rozróżnić słów. Jedno tylko było jasne: że śpiewa kobieta.

Po chwili Belgarath krzyknął zdumiony.

- Co się stało? - zapytał ciocia Pol.

- Marag!

- Niemożliwe.

- Znam tę pieśń. To pieśń pogrzebowa Maragów. Kimkolwiek jest ta kobieta, musi być bliska śmierci.

Echa w krętych korytarzach utrudniały ustalenie miejsca pobytu tajemniczej śpiewaczki. Lecz w miarę jak się posuwali, głos rozbrzmiewał coraz mocniej.

- Tutaj - stwierdził w końcu Silk. Przystanął z przechyloną głową przed wylotem tunelu.

Śpiew urwał się nagle.

- Ani kroku bliżej - ostrzegła groźnie niewidoczna kobieta. - Mam nóż.

- Jesteśmy przyjaciółmi! - zawołał Durnik. Roześmiała się gorzko.

- Nie mam przyjaciół. Nie zabierzecie mnie z powrotem. Nóż jest dostatecznie długi, by dosięgnąć mego serca.

- Bierze nas za Murgów - szepnął Silk. Belgarath przemówił głośno w języku, jakiego Garion nigdy jeszcze nie słyszał. Po chwili kobieta odpowiedziała niepewnie, jakby przypominała sobie słowa, których nie używała od lat.

- Myśli, że to sztuczka - oznajmił cicho starzec. - Mówi, że trzyma nóż przy sercu, więc musimy zachować ostrożność.

Znowu zawołał w głąb korytarza, a kobieta odpowiedziała. Język, którym się posługiwali, był płynny i melodyjny.

- Zgadza się, żeby wszedł tam ktoś z nas - oświadczył w końcu Belgarath. - Wciąż nam nie ufa.

- Ja pójdę - zdecydowała ciocia Pol.

- Bądź ostrożna, Pol. Ona w ostatniej chwili może zmienić zdanie i użyć tego noża na tobie zamiast na sobie.

- Poradzę sobie, ojcze.

Wzięła od Baraka światło i wolno ruszyła w głąb tunelu. Mówiła przez cały czas.

Czekali w ciemności, w skupieniu nasłuchując pomruku rozmowy cioci Pol z kobietą Margów.

- Możecie podejść! - zawołała po chwili. Ruszyli korytarzem w stronę jej głosu.

Kobieta leżała obok niewielkiej kałuży wody. Była bardzo brudna i ubrana w skąpe łachmany. Włosy miała lśniące i czarne, ale fatalnie splątane, na twarzy zaś wyraz rezygnacji i rozpaczy. Miała też szerokie kości policzkowe, pełne wargi, wielkie fioletowe oczy obramowane czarnymi rzęsami. Nędzne łachmany odsłaniały sporą ilość bladej skóry. Relg syknął przez zęby i natychmiast odwrócił się plecami.

- Ma na imię Taiba - poinformowała ciocia Pol. - Parę dni temu uciekła z zagród niewolników pod Rak Cthol.

Belgarath ukląkł obok wyczerpanej kobiety.

- Pochodzisz z Margów, prawda? - spytał z naciskiem.

- Matka mówiła mi, że tak - potwierdziła. - To ona nauczyła mnie dawnej mowy.

Zlepiony kosmyk czarnych włosów opadł jej na policzek.

- Czy wśród niewolników są inni Margowie?

- Myślę, ze tak. Trudno powiedzieć. Większość ma ucięte języki.

- Ona musi coś zjeść - wtrąciła ciocia Pol. - Czy ktoś pomyślał, żeby zabrać jedzenie?

Durnik odwiązał od pasa sakwę i podał jej.

- Trochę sera - powiedział. - I kawałek suszonego mięsa.

Ciocia Pol otworzyła sakwę.

- Czy wiesz, jak twoi rodacy tu trafili? - wypytywał niewolnicę Belgarath. - Pomyśl. To może być bardzo ważne.

Taiba wzruszyła ramionami.

- Zawsze tu byliśmy.

Wzięła chleb i mięso, i zaczęła jeść żarłocznie.

- Nie tak szybko - ostrzegła ciocia Pol.

- Słyszałaś cokolwiek o tym, jak Maragowie zostali niewolnikami Murgów? - nie ustępował Belgarath.

- Matka opowiadała mi kiedyś, że tysiące lat temu mieszkaliśmy w kraju pod otwartym niebem i nie byliśmy wtedy niewolnikami - odparła Taiba. - Ale nie uwierzyłam jej. To taka bajka dla dzieci.

- Znane są historie o tolnedrańskiej kampanii w Maragorze, Belgaracie - wtrącił Silk. - Przez lata krążyły pogłoski, że niektórzy z dowódców legionów, zamiast wybić jeńców, sprzedali ich nyissańskim handlarzom. Czegoś takiego można by oczekiwać po Tolnedranach.

- Istnieje taka możliwość... - Belgarath zmarszczył brwi.

- Musimy tu czekać? - zapytał szorstko Relg. Wciąż stał odwrócony plecami i sztywno wyprostowany, wyraźnie demonstrując swe oburzenie.

- Czemu on się na mnie gniewa? - zdziwiła się Taiba. Ściszyła głos do szeptu.

- Zakryj swą nagość, kobieto - rzucił Relg. - Jesteś obrazą dla przyzwoitych oczu.

- I to wszystko? - Roześmiała się dźwięcznie, gardłowo. - To całe ubranie, jakie mam. - Spojrzała na swą bujną figurę. - Poza tym, mojemu ciału niczego nie brakuje. Nie jest zniekształcone ani brzydkie. Dlaczego mam je ukrywać?

- Niemoralna kobieta - oskarżył ją Relg.

- Jeśli ci to przeszkadza, to nie patrz - zaproponowała.

- Relg ma pewne problemy religijne - wyjaśnił oschle Silk.

- Nie wspominaj o religii. - Zadrżała.

- Sami widzicie. - Ulgos wzruszył ramionami. - Jest całkowicie zdeprawowana.

- Niezupełnie - zauważył Belgarath. - W Rak Cthol słowo „religia” oznacza ołtarz i nóż ofiarny.

- Garionie - poleciła ciocia Pol. - Podaj mi swój płaszcz.

Rozwiązał pod szyją ciężki wełniany płaszcz i wręczył go cioci Pol. Zaczęła okrywać nim zmęczoną niewolnicę. Nagle znieruchomiała i spojrzała na nią z uwagą.

- Gdzie są twoje dzieci? - spytała.

- Murgowie je zabrali - odparła martwym głosem Taiba. - Dwie małe dziewczynki, bardzo piękne... już ich nie ma.

- Odnajdziemy je - obiecał impulsywnie Garion. Zaśmiała się gorzko.

- Chyba nie. Murgowie oddali je Grolimom, a Grolimowie złożyli w ofierze na ołtarzu Toraka. Sam Ctuchik trzymał nóż.

Garion poczuł, jak krew stygnie mu w żyłach.

- Ten płaszcz jest bardzo ciepły - stwierdziła wdzięcznie Taiba, gładząc dłonią szorstki materiał. - Marznę już od tylu dni...

Westchnęła, znużona i zadowolona.

Belgarath i ciocia Pol spoglądali na siebie ponad nią.

- Musiałem zrobić dobry uczynek - stwierdził tajemniczo starzec. - Żeby znaleźć ją przypadkiem po tylu latach poszukiwań...

- Jesteś pewien, ojcze, że to właśnie ona?

- Niemalże musi nią być. Za dobrze wszystko pasuje, aż do najdrobniejszych szczegółów. - Odetchnął głęboko. - Od tysiąca lat mnie to martwiło. - Nagle wydał się niezwykle zadowolony z siebie. - Jak zdołałaś uciec, Taibo? - zapytał łagodnie.

- Jeden z Murgów zapomniał zamknąć drzwi - odpowiedziała sennie. - Kiedy się wymknęłam, znalazłam jego nóż. Chciałam odszukać Ctuchika i zabić go, ale zabłądziłam. Tu jest tyle jaskiń... tak dużo. Chciałabym go zabić, zanim umrę, ale teraz nie ma chyba nadziei. - Westchnęła z żalem. - Spać mi się chce - wyznała. - Jestem taka zmęczona...

- Zostaniesz tutaj? - spytała ciocia Pol. - Musimy odejść, ale wrócimy. Potrzebujesz czegoś?

- Może trochę światła. - Taiba westchnęła. - Całe życie spędziłam w ciemności. Chciałabym chociaż umierać przy świetle.

- Relgu - poprosiła ciocia Pol. - Zrób dla niej światło.

- Sami możemy go potrzebować. - Nadal był sztywny i obrażony.

- Ona potrzebuje bardziej.

Relg sposępniał, ale wymieszał na płaskim kamieniu składniki z dwóch woreczków, po czym dodał do mikstury kilka kropli wody. Powstała maź zaczęła lśnić.

- Dziękuję ci - rzekła z prostotą Taiba.

Relg nie odpowiedział. Nawet na nią nie spojrzał.

Wrócili do korytarza, pozostawiając za sobą kobietę leżącą obok kałuży wody i kamienia ze słabym światełkiem. Znowu zaczęła śpiewać, już ciszej, na samej granicy snu.

Relg prowadził ich przez ciemne galerie, często kręte i zmieniające kierunek, ale zawsze prowadzące do góry. Mijały godziny, choć czas niewielkie miał znaczenie w wiecznej ciemności. Pokonywali pionowe ściany i wchodzili coraz wyżej skalnym filarem. Garion już dawno zatracił poczucie kierunku; zastanawiał się, czy nawet Relg na pewno wie, dokąd zmierza. Aż wreszcie okrążyli kolejny zakręt galerii i lekka bryza musnęła ich twarze. Niosła ze sobą odrażający fetor.

- Co tak śmierdzi? - Silk zmarszczył swój szpiczasty nos.

- Pewnie zagrody niewolników - stwierdził Belgarath. - Murgowie nie dbają o higienę.

- Zagrody leżą pod Rak Cthol? - zapytał Barak. Belgarath kiwnął głową.

- I mają przejście do samego miasta?

- O ile pamiętam, tak.

- Dokonałeś tego, Relgu. - Barak klepnął Ulgosa w ramię.

- Nie dotykaj mnie - powiedział Relg.

- Przepraszam.

- Niewolnicy na pewno są pilnowani - stwierdził Belgarath. - Musimy teraz bardzo uważać.

Przekradli się korytarzem, pilnie uważając, gdzie stawiają stopy. Garion nie był pewien, w którym punkcie tunel zaczął zdradzać oznaki, że został zbudowany przez ludzi. W końcu dotarli do częściowo otwartych żelaznych drzwi.

- Jest tam kto? - szepnął chłopiec do Silka. Drasanin wsunął się do otworu, trzymając w ręku gotowy

do ciosu sztylet. Rozglądał się nerwowo.

- Tylko parę kości - zameldował. Belgarath dał sygnał do odpoczynku.

- Te niższe galerie zostały prawdopodobnie porzucone - oświadczył cichym głosem. - Kiedy powstała droga, Murgowie nie potrzebowali już tylu niewolników. Zaraz pójdziemy dalej, ale bądźcie cicho i miejcie oczy otwarte.

Sunęli bezgłośnie, wznosząc się lekko galerią, mijając coraz więcej rdzewiejących metalowych drzwi; wszystkie były uchylone. Na szczycie galeria zawracała ostro, ale wciąż wiodła pod górę. Jakieś słowa wymalowano niestarannie na ścianie pismem, którego Garion nie rozpoznał.

- Dziadku - szepnął, wskazując napis. Belgarath spojrzał na litery.

- Dziewiąty poziom - mruknął. - Wciąż dzieli nas od miasta spory kawałek.

- Jak długo jeszcze, zanim zaczniemy wpadać na Murgów? - Barak rozejrzał się z dłonią na rękojeści miecza.

Belgarath wzruszył ramionami.

- Trudno powiedzieć. Ale myślę, że w użyciu są tylko dwa, może trzy górne poziomy.

Szli dalej pod górę, aż ponownie skręcili ostro i znowu na ścianie dostrzegli znaki nieznanego pisma.

- Ósmy poziom - przetłumaczył Belgarath. - Idziemy dalej.

Odór niewolniczych kwater był coraz silniejszy, w miarę jak mijali kolejne poziomy.

- Światło przed nami - ostrzegł Durnik, gdy właśnie mieli okrążyć zakręt przed poziomem czwartym.

- Zaczekajcie - tchnął Silk i rozpłynął się za rogiem. Sztylet trzymał dyskretnie przy nodze.

Światło było słabe i kołysało się lekko. Wolno się rozjaśniało.

- Ktoś z pochodnią - domyślił się Barak.

Blask nagle zamigotał, rzucając rozkołysane cienie. Potem ustalił się i przestał falować. Po chwili wrócił Silk, starannie wycierając sztylet.

- Murgo - oznajmił. - Chyba czegoś szukał, bo cele na tym poziomie są jeszcze puste.

- Co z nim zrobiłeś? - zapytał Barak.

- Wrzuciłem do którejś celi. Nie znajdą go, chyba żeby specjalnie szukali.

Relg starannie owinął sobie oczy.

- Nawet dla tej odrobiny światła? - zdziwił się Durnik.

- Chodzi o jego kolor - wyjaśnił Relg.

Minęli zakręt na czwartym poziomie i ruszyli dalej. Pięćdziesiąt sążni od wejścia równym płomieniem paliła się tkwiąca w ścianie pochodnia. Trochę bliżej dostrzegli podłużną plamę krwi na nierównej, brudnej podłodze.

Belgarath zatrzymał się przed drzwiami celi i podrapał się po brodzie.

- W co był ubrany? - zapytał Silka.

- W tę szatę z kapturem. Czemu pytasz?

- Przynieś ją.

Silk spojrzał na niego z zaciekawieniem i skinął głową. Zajrzał do celi i po chwili wrócił niosąc czarną szatę Murga. Wręczył ją starcowi.

Belgarath obejrzał długie rozcięcie na plecach.

- Postaraj się w następnych nie wyrywać takich wielkich dziur - zwrócił się do Drasanina.

- Przepraszam. - Silk uśmiechnął się. - Entuzjazm mnie trochę poniósł. Teraz będę ostrożniejszy. - Zerknął na Baraka. - Przyłączysz się? - zaproponował.

- Oczywiście. Idziesz, Mandorallenie?

Rycerz przytaknął z powagą i poluzował miecz w pochwie.

- Zaczekamy tutaj - stwierdził Belgarath. - Uważajcie na siebie i nie marnujcie czasu.

Trzej mężczyźni ruszyli cicho korytarzem w stronę trzeciego poziomu.

- Ile mamy czasu, ojcze? - spytała cicho ciocia Pol, kiedy zniknęli.

- Kilka godzin temu minęła północ...

- Zdążymy przed świtem?

- O ile się pospieszymy.

- Może lepiej przeczekać tu dzień i wyjść, kiedy znowu się ściemni?

Zmarszczył czoło.

- Raczej nie, Pol. Ctuchik coś knuje. Wie, że nadchodzę... wyczuwam to już od tygodnia... ale nie wykonał jeszcze żadnego posunięcia. Nie zostawiajmy mu więcej czasu, niż musimy.

- Zechce z tobą walczyć, ojcze.

- Najwyższa pora. Przez tysiące lat Ctuchik i ja krążyliśmy wokół siebie, ponieważ chwila nigdy nie była odpowiednia. Teraz w końcu załatwimy tę sprawę. - Z ponurą miną zapatrzył się w ciemność. - Kiedy się zacznie, Pol, nie mieszaj się do tego.

Przez długą chwilę spoglądała na jego posępną twarz.

- Jak sobie życzysz, ojcze - powiedziała.


Rozdział XXVI



Murgoska szata była uszyta z szorstkiej czarnej tkaniny i miała niezwykły, czerwony emblemat wyhaftowany tuż nad sercem Gariona. Pachniała dymem i czymś jeszcze bardziej nieprzyjemnym. Pod lewą pachą w materiale była mała, nierówna dziurka o lepkich, wilgotnych brzegach. Skóra Gariona drętwiała od tej wilgoci.

Szli szybkim krokiem przez korytarze ostatnich trzech poziomów zagród niewolników. Obszerne kaptury skrywały im twarze. Wprawdzie dymiące pochodnie oświetlały tunele, ale nie spotkali straży, a niewolnicy w celach za żelaznymi drzwiami nie wydawali żadnych dźwięków. Garion wyczuwał emanujący zza tych drzwi przeraźliwy lęk.

- Jak wydostaniemy się do miasta? - szepnął Durnik.

- Na końcu najwyższej galerii są schody - odparł cicho Silk.

- Strzeżone?

- Już nie.

Żelazna krata zamknięta na łańcuch blokowała wyjście. Silk jednak wyjął z buta wąski, metalowy instrument, pogrzebał w dziurce, po czym odetchnął z zadowoleniem, gdy zamek otworzył się z cichym trzaskiem.

- Rozejrzę się - szepnął i zniknął za kratą.

Na zewnątrz Garion widział gwiazdy, a na ich tle sylwetki budynków Rak Cthol. Krzyk pełen bólu i rozpaczy rozległ się echem ponad miastem, a zaraz po nim głuchy dźwięk niewyobrażalnie wielkiego żelaznego gongu. Chłopiec zadrżał.

Po chwili Silk wśliznął się przez bramę.

- W okolicy nikogo nie ma - poinformował szeptem. - Dokąd idziemy?

Belgarath wyciągnął rękę.

- Tędy. Pójdziemy wzdłuż muru do Świątyni.

- Świątyni? - powtórzył ostro Relg.

- Musimy się przez nią przedostać, żeby znaleźć Ctuchika - wyjaśnił starzec. - Trzeba się spieszyć. Do świtu już niedaleko.

Rak Cthol nie przypominało innych miast. Wielkie budynki nie stały samodzielnie, jak gdzie indziej. Zdawało się, że Murgowie i Grolimowie w ogóle nie mają poczucia osobistej własności, więc ich budowlom brakowało tej izolacji, dostrzegalnej w miastach Zachodu. Nie było tu ulic w zwykłym sensie tego słowa, a raczej połączone wzajemnie dziedzińce i korytarze, biegnące między nimi i często przecinające budynki.

Miasto sprawiało wrażenie wyludnionego, kiedy przemykali się cicho przez mroczne podwórce i ciemne korytarze. A jednak nawet milczące, czarne mury zdawały się czujne i groźne. Dziwaczne wieżyczki sterczały w nieoczekiwanych miejscach, pochylone nad dziedzińcami i obserwujące przybyszów w zadumie. Wąskie okna patrzyły oskarżycielsko, pod łukami bram czaiły się cienie. Przygniatająca atmosfera pradawnego zła spowijała Rak Cthol i nawet kamienie zdawały się wrogie, gdy Garion z przyjaciółmi zagłębiali się coraz dalej w ciemny labirynt fortecy Grolimów.

- Jesteś pewien, że znasz drogę? - Barak szepnął nerwowo do Belgaratha.

- Byłem tu kiedyś - uspokoił go starzec. - Wszedłem drogą. Od czasu do czasu wolałem sam przypilnować Ctuchika. Musimy wejść po tych schodach. Doprowadzą nas na szczyt miejskich murów.

Schody były wąskie i strome. Masywne ściany wyrastały po obu stronach, a z góry osłaniał je sklepiony dach. Stulecia wytarły kamienne stopnie. Wspinali się w milczeniu. Kolejny krzyk zabrzmiał echem ponad miastem, a wielki gong raz jeszcze zadźwięczał żelazną nutą.

Kiedy wspięli się już na schody, wyszli na szczyt zewnętrznego muru. Był szeroki jak gościniec i otaczał całe miasto. Parapet biegł wzdłuż zewnętrznej krawędzi, oddzielając ich od straszliwej przepaści, która sięgała aż do skalistego pustkowia o milę pod nimi. Kiedy wynurzyli się zza osłony ścian, natychmiast poczuli podmuch lodowatego wiatru. Czarny bruk i grubo ciosane bloki zewnętrznego parapetu skrzyły się szronem w zimnym świetle gwiazd.

Belgarath spojrzał na otwartą drogę na szczycie muru i ledwie widoczne budynki kilkaset sążni przed nimi.

- Rozdzielimy się - stwierdził. - Zbyt wielu ludzi w jednym miejscu w Rak Cthol zwraca uwagę. Będziemy przechodzić parami. Idźcie spokojnie. Nie biegnijcie i nie skradajcie się. Próbujcie wywoływać wrażenie, że jesteście u siebie. Naprzód.

Ruszyli wzdłuż muru z Barakiem u boku. Szli stanowczym krokiem, na pozór bez pośpiechu. Po chwili podążyli za nimi ciocia Pol i Mandorallen.

- Durniku - szepnął Silk. - Garion i ja będziemy następni. Ty z Relgiem ruszycie za jakąś minutę. - Spojrzał w ocienioną kapturem twarz Ulgosa. - Dobrze się czujesz? - zapytał.

- Jeśli tylko nie patrzę na niebo - odparł zduszonym głosem Relg. Zdawało się, że mówi przez zaciśnięte zęby.

- W takim razie idziemy, Garionie - mruknął Drasanin.

Chłopiec wytężał wszystkie siły, by iść spokojnym krokiem po oszronionych kamieniach. Miał uczucie, że z każdego ciemnego budynku i wieży obserwują go czujne oczy. Powietrze było śmiertelnie mroźne, a koronkowe sople lodu pokrywały kamienne bloki zewnętrznego parapetu.

Ze Świątyni przed nimi znów zabrzmiał rozpaczliwy krzyk.

Róg wieży wystawał z boku i zasłaniał dalszą drogę.

- Zaczekaj chwilę - szepnął Silk, gdy z ulgą skryli się w jej cieniu. Bezszelestnie zniknął za rogiem.

Garion stał w lodowatym mroku i wytężał słuch. Raz tylko zerknął w stronę parapetu. Daleko na martwym pustkowiu w dole płonęło małe światełko. Migotało z ciemności niczym czerwona gwiazdka. Spróbował sobie wyobrazić odległość dzielącą go od ogniska.

Nagle w górze zabrzmiało delikatne drapanie. Odwrócił się błyskawicznie, sięgając do miecza. Ciemna postać zeskoczyła z gzymsu na ścianie wieży kilka sążni nad jego głową i z kocią gracją wylądowała bezgłośnie na kamieniach. Garion pochwycił znajomy, kwaśny i ostry odór starego potu.

- Dawno się nie widzieliśmy, Garionie - rzekł cichym głosem Brill i zachichotał nieprzyjemnie.

- Nie zbliżaj się - ostrzegł chłopiec. Trzymał miecz nisko, jak nauczył go Barak.

- Wiedziałem, że któregoś dnia złapię cię samego. - Brill nie zwracał uwagi na miecz. Szeroko rozłożył ramiona i pochylił się lekko. Zezowate oko lśniło w świetle gwiazd.

Garion cofnął się, groźnie wysuwając klingę. Brill skoczył na bok, a chłopiec instynktownie przesunął ostrze miecza. Potem, zbyt szybko, by za nim nadążyć, Brill cofnął się i mocno uderzył dłonią w przedramię Gariona. Miecz potoczył się po oszronionych kamieniach. Chłopiec rozpaczliwie sięgnął po sztylet.

Nagle inny cień poruszył się w ciemności pod wieżą. Brill stęknął, trafiony stopą w bok. Upadł, ale przetoczył się błyskawicznie i poderwał. Rozstawił nogi i wolno poruszał dłońmi przed sobą.

Silk zrzucił strój Murga, odepchnął nogą i przykucnął, także rozstawiając ramiona.

Brill wyszczerzył zęby.

- Powinienem się domyślić, Kheldarze, że jesteś gdzieś w pobliżu.

- Ja też powinienem się ciebie spodziewać, Kordochu - odparł Silk. - Zawsze się gdzieś pojawiasz.

Brill błyskawicznie sięgnął ręką do twarzy Silka, ale Drasanin bez trudu uniknął ciosu.

- Jak to się dzieje, że stale nas wyprzedzasz? - zapytał niemal uprzejmie. - To twoje przyzwyczajenie zaczyna irytować Belgaratha.

Wyprowadził szybkie kopniecie w krocze, ale zezowaty przeciwnik odskoczył zwinnie. Brill zaśmiał się krótko.

- Twoi ludzie mają zbyt miękkie serca dla koni - stwierdził. - Ścigając was, sporo ich zajeździłem na śmierć. Jak się wydostałeś z tej jamy? - zapytał, szczerze zaciekawiony. - Rankiem Taur Urgas dostał szału.

- Jaka szkoda.

- Kazał obłupić strażników ze skóry.

- Wyobrażam sobie, że Murgo bez skóry wygląda nieco dziwacznie.

Brill rzucił się naprzód, wyciągając ręce. Silk przepuścił go obok siebie i mocno uderzył dłonią w środek pleców. Brill stęknął znowu, ale przekoziołkował i powstał.

- Może naprawdę jesteś taki dobry, jak mówią - przyznał niechętnie.

- Sprawdź sam, Kordochu. - Silk uśmiechnął się groźnie. Odsunął się od ściany wieży. Jego dłonie przesuwały się bezustannie. Garion patrzył, jak obaj krążą dookoła siebie, i serce podchodziło mu do gardła.

Brill skoczył znowu, kopiąc obiema stopami, a Silk zanurkował pod nim. I znowu przekoziołkowali obaj. Lewa dłoń Silka strzeliła do przodu, nim jeszcze zdążył się podnieść, i trafiła Brilla w skroń. Ten zatoczył się od uderzenia, zdołał jednak kopnąć Drasanina w kolano.

- Stosujesz defensywną technikę, Kheldarze - warknął, potrząsając głową po ciosie. - To słabość.

- Jedynie różnica stylu, Kordochu - odparł Silk.

Brill pchnął kciukiem w oko, a Silk zablokował i wyprowadził cios w dołek. Brill padając wykonał nożyce i ściął Silka z nóg. Obaj potoczyli się po oszronionym bruku i poderwali natychmiast. Ciosy padały tak szybko, że Garion nie mógł nadążyć wzrokiem.

Błąd był zupełnie prosty, tak minimalny, że Garion nie miał nawet pewności, czy to w ogóle błąd. Brill zadał cios w twarz, o uncję czy dwie mocniej niż powinien, i wysunął dłoń o ułamek cala za daleko. Silk błyskawicznie pochwycił w śmiertelnym uścisku jego nadgarstek. Upadł na plecy, w stronę parapetu, jeszcze w locie podkurczając nogi. Szarpnięty mocno Brill zanurkował do przodu. Silk nagle wyprostował nogi, potężnym pchnięciem wyrzucając przeciwnika w górę i za siebie. Ze zduszonym krzykiem Brill usiłował pochwycić kamienny blok parapetu, lecz przelatywał nad nim zbyt wysoko i zbyt szybko. Wypadł za krawędź muru i runął w ciemną otchłań. Jego wrzask cichł wolno, zagłuszony przez następny krzyk ze Świątyni Toraka.

Silk powstał, spojrzał w przepaść i wrócił do Gariona, który czekał drżący w mroku pod wieżą.

- Silku! - zawołał, z ulgą chwytając szczupłego Drasanina za rękaw.

- Co to było? - Belgarath wynurzył się zza węgła.

- Brill - odparł krótko Silk, wciągając murgoską szatę.

- Znowu? - jęknął starzec. - Co robił tym razem?

- Próbował fruwać, kiedy go ostatnio widziałem. - Silk uśmiechnął się złośliwie.

Starzec zdumiał się.

- Nie radził sobie zbyt dobrze - dodał Silk. Belgarath wzruszył ramionami.

- Może z czasem pójdzie mu lepiej.

- Szczerze mówiąc, nie ma aż tyle czasu. - Drasanin wyjrzał za mur.

Z dołu, z daleka... z bardzo daleka... dobiegło stłumione uderzenie, a po kilku sekundach następne.

- Odbijanie się nie liczy? - upewnił się Silk. Belgarath skrzywił się.

- Raczej nie.

- W takim razie należy uznać, że nie nauczył się dostatecznie szybko - stwierdził wesoło Drasanin. Uśmiechnął się szeroko i rozejrzał dookoła. - Jakaż cudowna noc - mruknął, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

- Ruszajmy - zaproponował Belgarath. Zerknął niespokojnie na wschodni horyzont. - Lada chwila zacznie się rozwidniać.

Dołączyli do pozostałych, czekających pod wysokim murem Świątyni, jakieś pięćdziesiąt sążni dalej. W napięciu czekali, aż nadejdą Relg z Durnikiem.

- Co was zatrzymało? - szepnął Barak.

- Spotkałem naszego starego przyjaciela - odparł Silk. Jego uśmiech był błyskiem białych zębów w ciemności.

- To był Brill - wyjaśnił chrapliwym szeptem Garion. - On i Silk walczyli ze sobą, i Silk zrzucił go z murów.

Mandorallen zerknął na oszroniony parapet.

- Zaiste daleka to droga w dół - zauważył.

- Prawda? - zgodził się Silk.

Barak parsknął i bez słowa położył swą wielką dłoń na ramieniu przyjaciela.

Po chwili Durnik i Relg nadeszli szczytem muru i przyłączyli się do grupy.

- Musimy przejść przez Świątynię - oznajmił Belgarath. - Naciągnijcie kaptury jak najdalej i spuszczajcie głowy. Idźcie rzędem i mamroczcie do siebie, jakbyście się modlili. Gdyby ktoś nas zaczepił, ja będę rozmawiał. Za każdym razem, kiedy zabrzmi gong, trzeba odwrócić się w stronę ołtarza i pokłonić.

Poprowadził ich do solidnych drzwi okutych żelaznymi pasami. Obejrzał się jeszcze sprawdzając, czy ustawili się w rzędzie, i wszedł do środka.

Wnętrze świątyni rozświetlały dymiące czerwone ognie i wypełniał ohydny, trupi zaduch. Drzwi, przez które weszli, prowadziły na balkon otaczający kopułę sklepienia. Wzdłuż krawędzi biegła kamienna balustrada z grubymi skalnymi filarami rozstawionymi w równych odstępach. Przestrzenie między nimi zakrywały kotary z tej samej szorstkiej, grubej tkaniny, z której uszyte były szaty Murgów. W tylnej ścianie tkwiły liczne drzwi osadzone głęboko w kamieniu. Garion uznał, że z balkonu korzystają pewnie urzędnicy Świątyni.

Belgarath skrzyżował ręce na piersi i poprowadził ich wolnym, miarowym krokiem. Głębokim, poważnym głosem recytował modlitwy.

Krzyk wzniósł się z dołu, przepełniony grozą i cierpieniem. Garion mimowolnie spojrzał przez rozsunięte draperie na ołtarz. I przez resztę swego życia żałował, że to zrobił.

Koliste mury Świątyni wzniesiono z gładkich czarnych kamieni. Tuż za ołtarzem znajdowało się gigantyczne oblicze z kutej stali, wypolerowanej do lustrzanego połysku - oblicze Toraka i wzorzec stalowych masek Grolimów. Twarz była piękna, bez żadnych wątpliwości, a jednak tkwiło w niej utajone zło, okrucieństwo przekraczające ludzką zdolność rozumienia tego słowa. Przed obliczem Boga tłoczyli się Murgowie i Grolimowie. Na klęczkach śpiewali niezrozumiale w dziesiątku dialektów. Ołtarz stał na podwyższeniu, bezpośrednio pod twarzą Toraka. Dymiące paleniska na żelaznych postumentach umieszczono z obu boków poplamionej krwią płyty, a przed podwyższeniem w podłodze otwierała się prostokątna jama. Strzelały z niej ohydne, czerwone płomienie, a kłęby czarnego, tłustego dymu unosiły się pod sklepieniem kopuły.

Sześciu Grolimów w czarnych szatach i stalowych maskach stało wokół ołtarza, trzymając nagie ciało niewolnika. Był już martwy; w jego piersi ziała szeroka rana. Przed ołtarzem samotny Grolim wznosząc ramiona spoglądał na oblicze Toraka. W prawej ręce trzymał długi, zakrzywiony nóż, w lewej ociekające krwią ludzkie serce.

- Przyjmij naszą ofiarę, Smoczy Boże Angaraków! - zakrzyknął potężnym głosem.

Odwrócił się i umieścił serce w jednym z palenisk. Buchnęła para i dym; płomienie zaskwierczały, gdy serce opadło na rozżarzone węgle. Gdzieś pod podłogą Świątyni zabrzmiał żelazny gong, a powietrze zadrżało od jego wibracji. Murgowie i Grolimowie jęknęli i padli na twarze.

Garion poczuł, że jakaś ręka szturchnęła go w ramię. Silk, odwrócony już, składał pokłon w kierunku krwawego ołtarza. Niezgrabnie, czując mdłości od potworności dziejących się na dole, Garion skłonił się także.

Sześciu Grolimów przy ołtarzu uniosło martwe ciało i niemal pogardliwie cisnęło je do jamy przed podwyższeniem. Płomienie przygasły na moment i uniósł się gęsty dym, gdy zwłoki spadły w ogień.

Straszliwy gniew wezbrał w Garionie. Nie myśląc nawet, zaczął koncentrować swą wolę. Zamierzał w jednym kataklizmie uwolnionej pierwotnej mocy roztrzaskać na drobne odłamki i cząstki ołtarz i zawieszony ponad nim okrutny wizerunek.

Belgarionie! odezwał się surowo głos w jego myślach. Nie wtrącaj się. Jeszcze nie czas.

Nie zniosę tego! krzyczał bezgłośnie chłopiec. Muszę coś zrobić!

Nie możesz. Nie teraz. Zaalarmujesz całe miasto. Uwolnij swą wolę, Belgarionie.

Rób, co mówi, Garionie, zabrzmiał w myślach spokojny głos cioci Pol. Milczące porozumienie dokonało się między jej umysłem a tą niezwykłą jaźnią. Garion bezradnie pozwolił, by spłynął z niego gniew i wola niszczenia.

Te okropieństwa nie będą trwały długo, Belgarionie, zapewnił głos. Już teraz wzbiera ziemia, by się ich pozbyć.

Głos odpłynął.

- Co tu robicie? - zapytał ktoś szorstko. Garion odwrócił wzrok od strasznej sceny w dole. Zamaskowany Grolim stał przed Belgarathem, zagradzając im drogę.

- Jesteśmy sługami Toraka - odpowiedział starzec, dokładnie naśladując gardłowe dźwięki mowy Murgów.

- W Rak Cthol wszyscy są sługami Toraka - rzekł Grolim. - Nie bierzecie udziału w rytuale ofiary. Dlaczego?

- Jesteśmy pielgrzymami z Rak Hagga - wyjaśnił Belgarath. - Właśnie dotarliśmy do strasznego miasta. Nakazano nam, by natychmiast po przybyciu stanąć przed Hierarchą Rak Hagga. Ten obowiązek nie pozwala nam na uczestnictwo w święcie.

Grolim zamruczał podejrzliwie.

- Czy wielebny kapłan Smoczego Boga zechce wskazać nam drogę do komnat naszego Hierarchy? Nie znamy mrocznej Świątyni.

Z dołu rozległ się kolejny krzyk. Zabrzmiał żelazny gong, a Grolim pochylił się w pokłonie. Belgarath szybko skinął pozostałym głową, odwrócił się w stronę ołtarza i również pokłonił.

- Idźcie do przedostatnich drzwi - polecił Grolim, najwyraźniej usatysfakcjonowany ich pobożnym zachowaniem. - Tamtędy zejdziecie w dół, do sal Hierarchów.

- Nieskończenie wdzięczni jesteśmy kapłanowi Mrocznego Boga - podziękował Belgarath i skłonił się.

Przeszli obok Grolima ze spuszczonymi głowami i rękami skrzyżowanymi na piersiach. Mruczeli do siebie, jakby wznosili modły.

- Potworność! - Relg dusił się niemal. - Ohyda! Okropieństwo!

- Nie podnoś głowy - szepnął Silk. - Wszędzie są Grolimowie.

- UL dał mi siłę i nie spocznę, póki Rak Cthol nie legnie w gruzach - zaprzysiągł Relg.

Belgarath dotarł do rzeźbionych drzwi przy końcu balkonu i uchylił je ostrożnie.

- Czy Grolim wciąż nas obserwuje? - zapytał Silka. Drasanin zerknął na kapłana stojącego w pewnej odległości za nimi.

- Tak. Czekaj... odchodzi. Balkon czysty.

Czarodziej zamknął drzwi i przeszedł do ostatnich w rzędzie. Ostrożnie pociągnął za skobel i drzwi otworzyły się gładko. Zmarszczył brwi.

- Zawsze były zamknięte - wymruczał.

- Myślisz, że to pułapka? - Barak wsunął rękę pod murgoską szatę, sięgając po miecz.

- Możliwe, ale nie mamy wyboru.

Otworzył drzwi do końca. Przemknęli przez nie, gdy jeszcze jeden krzyk rozległ się od strony ołtarza. Zamknęły się za nimi w chwili, gdy gong wstrząsnął kamieniami murów. Ruszyli po wytartych stopniach w dół. Korytarz był wąski i słabo oświetlony. Opadał stromo, skręcając stale na prawo.

- Jesteśmy przy zewnętrznym murze, prawda? - Silk dotknął czarnych bloków po lewej stronie.

Belgarath przytaknął.

- Schody prowadzą do prywatnych apartamentów Ctuchika.

Posuwali się dalej, aż ściany po obu stronach zmieniły się z kamiennych bloków w litą skałę.

- Mieszka pod miastem? - zdziwił się Silk.

- Tak. Zbudował sobie coś w rodzaju wieży sterczącej ze skał wierzchołka.

- Dziwny pomysł - ocenił Durnik.

- Ctuchik jest dziwnym człowiekiem - stwierdziła posępnie ciocia Pol.

Belgarath zatrzymał się.

- Schody prowadzą jeszcze jakieś sto stóp w dół - szepnął. - Przed drzwiami do wieży stoi dwóch strażników. Nawet Ctuchik nie mógłby tego odmienić, cokolwiek sobie zaplanował.

- Czarodzieje? - zapytał cicho Barak.

- Nie. To straż raczej honorowa niż rzeczywista. Zwykli Grolimowie.

- Zaatakujemy?

- To niepotrzebne. Potrafię podejść tak blisko, żebyście ich unieszkodliwili, ale macie to załatwić szybko i cicho.

Spod murgoskiej szaty starzec wyjął przewiązany czarną taśmę zwój pergaminu. Ruszył dalej, a Barak i Mandorallen szli tuż za nim.

Zakręt korytarza odsłonił koniec schodów. Pochodnie oświetlały rodzaj przedpokoju wykutego w surowej skale. Dwóch grolimskich kapłanów stało przed prostymi, czarnymi drzwiami. Ręce trzymali skrzyżowane na piersi.

- Kto niepokoi najświętszego ze świętych? - zapytał jeden z nich, kładąc dłoń na rękojeści miecza.

- Posłaniec - odparł pewnie Belgarath. - Niosę wiadomość dla Mistrza od Hierarchy Rak Goska.

Uniósł pergamin nad głową.

- Zbliż się, posłańcze.

- Niech uwielbiane będzie imię Ucznia Smoczego Boga Angaraków - zagrzmiał Belgarath, maszerując w dół, z Barakiem i Mandorallenem po bokach. Dotarł do końca i zatrzymał się przed strażnikami w stalowych maskach. - Oto wykonałem powierzone mi zadanie - oznajmił, wręczając im zwój.

Jeden ze strażników wyciągnął rękę po pergamin. Barak pochwycił jego ramię w potężną pięść. Druga dłoń Chereka zacisnęła się na gardle zaskoczonego Grolima.

Drugi strażnik sięgnął po miecz, ale stęknął nagle i zgiął się w pół, gdy Mandorallen wbił mu w brzuch swój długi i ostry jak igła sztylet. Z jakąś śmiertelną koncentracją rycerz przekręcił rękojeść, szperając klingą w ciele Grolima. Strażnik zadrżał, gdy ostrze sięgnęło serca, i upadł z długim, chrapliwym westchnieniem.

Barak szarpnął potężnym ramieniem. Chrupnęło, gdy w jego śmiertelnym uchwycie pękły kręgi szyjne Grolima. Strażnik spazmatycznie kopał nogami w podłogę, wreszcie osunął się bezwładnie.

- Od razu mi lepiej - mruknął Barak, opuszczając trupa na podłogę.

- Zostaniecie tu z Mandorallenem - polecił Belgarath. - Nie chcę, żeby ktokolwiek mi przeszkadzał.

- Dopilnujemy tego - obiecał Barak. - Co z nimi? - wskazał martwych strażników.

- Relgu, pozbądź się ich - rzucił krótko starzec. Silk odwrócił się pospiesznie. Ulgos przyklęknął i oparł ręce o ciała. Rozległ się przytłumiony szelest, gdy przycisnął, zatapiając je w kamiennej podłodze.

- Stopa mu jeszcze wystaje - zauważył obojętnie Barak.

- Czy ty musisz o tym mówić? - jęknął Silk. Belgarath odetchnął głęboko i położył dłoń na żelaznej klamce.

- No dobrze - oświadczył spokojnie. - Wchodzimy. Pchnął drzwi.


Rozdział XXVII



Bogactwo imperiów spoczywało za czarnymi drzwiami. Niezliczone jasnożółte monety leżały w stosach na podłodze. Bezładnie rozrzucone wśród nich błyszczały pierścienie, bransolety, łańcuchy i korony. Czerwone jak krew sztaby z kopalni Angaraków stały wzdłuż ścian, a między nimi skrzynie po brzegi wypełnione migoczącymi jak lód wielkimi diamentami. Pośrodku ustawiono duży stół z blatem zasypanym rubinami, szafirami i szmaragdami wielkości jajek. Sznury i łańcuchy pereł, różowych, jasnoszarych, a nawet czarnych, podtrzymywały czerwone kotary na oknach.

Belgarath poruszał się czujnie jak zwierzę. Nikt by nie odgadł, jak wiele ma lat. Rozglądał się uważnie. Zignorował bogactwa i przeszedł po grubym dywanie do pokoju wypełnionego skarbami wiedzy. Ciasno zwinięte pergaminy leżały tu na stojakach wysokich pod sufit, a skórzane grzbiety książek w równych szeregach stały na półkach. Stoły w drugim pokoju zastawione były niezwykłymi aparatami przeznaczonymi do eksperymentów chemicznych, i dziwnymi maszynami z mosiądzu i żelaza, pełnymi osi, krążków, kółek i łańcuchów.

W trzeciej komnacie przy ścianie osłoniętej czarnym aksamitem stał masywny złoty tron. Gronostajowy płaszcz wisiał na jego poręczy, na siedzeniu zaś leżało berło i ciężka złota korona. Odlana w polerowanych kamieniach podłogi tkwiła mapa przedstawiająca - o ile Garion mógł to ocenić - cały świat.

- Co to za miejsce? - szepnął zalękniony Durnik.

- Ctuchik zabawia się tutaj - wyjaśniła ciocia Pol z wyrazem obrzydzenia. - Ma wiele nałogów i nie lubi ich łączyć.

- Nie ma go tutaj - mruknął Belgarath. - Wejdźmy na następny poziom.

Poprowadził ich z powrotem i ruszył kamiennymi schodami, skręcającymi wzdłuż okrągłej ściany wieży.

Pokój na szczycie schodów był przerażający. Ława stała pośrodku, a pejcze i cepy wisiały na ścianach. Na stole z boku leżały w równych rzędach okrutne narzędzia ze lśniącej stali: haki, kolce ostre jak igły i jakieś straszliwe urządzenia z krawędziami jak piły, gdzie między zębami tkwiły jeszcze kawałki kości i ciała. Cała komnata cuchnęła krwią.

- Idź z Silkiem, ojcze - powiedziała ciocia Pol. - W następnych pokojach na tym poziomie są rzeczy, których Garion, Durnik i Relg nie powinni oglądać.

Belgarath skinął głową i wyszedł. Silk ruszył za nim. Po chwili wrócili innymi drzwiami. Silk wyglądał, jakby miał mdłości.

- Ma dość egzotyczne perwersje - stwierdził i otrząsnął się.

Twarz Belgaratha była jak lód.

- Idziemy dalej - oznajmił. - Jest na najwyższym poziomie. Tak myślałem, ale musiałem sprawdzić.

Wspiął się na kolejne schody.

Garion poczuł, że budzi się w nim dziwne, mrowiące ciepło, a jakby nieskończona pieśń rozbrzmiewa w uszach i wciąga coraz głębiej. Znamię na prawej dłoni płonęło.

Czarny kamienny ołtarz stał w pierwszej komnacie najwyższego poziomu wieży, a ze ściany spoglądało stalowe oblicze Toraka. Błyszczący nóż z rękojeścią pokrytą zakrzepłą krwią leżał na ołtarzu, a plamy krwi przeżarły nawet skałę. Belgarath szedł teraz szybko, czujny, zwinny jak kot. Zajrzał przez drzwi w ścianie za ołtarzem, pokręcił głową i zbliżył się do następnych. Lekko musnął palcami drewno.

- Jest tutaj - szepnął z satysfakcją. Odetchnął głęboko i uśmiechnął się nagle. - Długo na to czekałem - powiedział.

- Nie marnuj czasu, ojcze - upomniała go ciocia Pol. Stal lśniła w jej spojrzeniu, a biały kosmyk na czole migotał niby śnieg.

- Kiedy wejdziemy, nie mieszaj się do tego, Pol - nakazał. - Ty też, Garionie. To sprawa miedzy Ctuchikiem a mną.

- Dobrze, ojcze.

Belgarath wyciągnął rękę i pchnął drzwi.

Komnata była skromna, niemal pusta. Kamiennej podłogi nie pokrywał dywan, w oknach nie wisiały zasłony. Zwykłe świece płonęły w lichtarzach na ścianach, a prosty stół zajmował środek pokoju. Przy stole, plecami do drzwi, siedział mężczyzna w czarnej szacie z kapturem, zapatrzony w żelazną szkatułkę. Garion poczuł, że całe jego ciało wibruje reagując na to, co było w szkatułce. Pieśń wypełniała umysł.

Mały chłopczyk o jasnych włosach stał obok stołu. On także przypatrywał się szkatułce. Ubrany był w poplamioną lnianą koszulę i brudne buciki. Choć jego twarz zdawała się wolna od wszelkiej myśli, miał w sobie chwytającą za serce, słodką niewinność. Oczy były niebieskie, wielkie i ufne. Garion nie widział jeszcze tak ślicznego dziecka.

- Dlaczego tak długo to trwało, Belgaracie? - zapytał mężczyzna, nie odwracając się nawet. Głos miał zgrzytliwy. - Już prawie zaczynałem się o ciebie martwić.

- Kilka drobnych przeszkód, Ctuchiku - odparł Belgarath. - Mam nadzieję, że nie zmęczyło cię oczekiwanie.

- Znalazłem sobie jakieś zajęcia. Wejdź... Wejdźcie wszyscy.

Ctuchik odwrócił się. Włosy i brodę miał bardzo długie, koloru pożółkłej bieli, twarz pomarszczoną i błyszczące oczy. Była to twarz naznaczona odwiecznym i dogłębnym złem. Okrucieństwo i arogancja usunęły z niej wszelkie ślady przyzwoitości i człowieczeństwa, a przerażający egoizm utrwalił wieczne skrzywienie pogardy dla wszystkich innych żyjących istot.

Spojrzał na ciocię Pol.

- Polgaro! - Powitał ją drwiącym skinieniem głowy. - Jesteś piękna jak zawsze. A więc przybyłaś w końcu, by poddać się woli mego Mistrza? - Uśmiechnął się złośliwie.

- Nie, Ctuchiku - odparła chłodno. - Przybyłam po sprawiedliwość.

- Sprawiedliwość? - Zaśmiał się z pogardą. - Ona nie istnieje, Polgaro. Silni biorą, co chcą. Słabi poddają się. Mój Mistrz mnie tego nauczył.

- A jego okaleczona twarz nie nauczyła cię czegoś innego?

Kapłan spochmurniał nagle, ale zaraz otrząsnął się z chwilowej irytacji.

- Poprosiłbym, żebyście usiedli i może zaproponował jakąś przekąskę - mówił dalej tym samym zgrzytliwym głosem. - Ale obawiam się, że nie zostaniecie długo. - Przyjrzał się pozostałym. Jego wzrok zatrzymał się na każdym po kolei. - Twoja drużyna zmniejszyła się, Belgaracie - zauważył. - Mam nadzieję, że nie straciłeś nikogo po drodze.

- Wszyscy są zdrowi, Ctuchiku - zapewnił go Belgarath. - Jestem pewien, że będą wdzięczni za twoją troskę.

- Wszyscy? - Ctuchik przeciągnął ostatnią sylabę. - Widzę tu Chytrego Złodzieja, Człowieka o Dwóch Życiach i Ślepca, ale gdzie pozostali? Gdzie Straszliwy Niedźwiedź i Rycerz Obrońca? Władca Koni i Łucznik? No i damy: Królowa Świata i Matka Umarłej Rasy?

- Wszyscy zdrowi, Ctuchiku - powtórzył Belgarath. - Wszyscy zdrowi.

- To niezwykłe. Byłem prawie pewien, że stracisz przynajmniej jednego czy dwóch. Podziwiani twoje oddanie, starcze... żeby przez tyle wieków podtrzymywać proroctwo, które rozpadłoby się, gdyby choć jeden przodek zginął w niewłaściwym czasie. - Wpatrzył się w przestrzeń. - Ach... - rzucił. - Rozumiem. Zostawiłeś ich na straży. Niepotrzebnie, Belgaracie. Wydałem polecenie, by nikt nam nie przeszkadzał.

Oczy kapłana zatrzymały się na twarzy Gariona.

- Belgarion - rzekł niemal uprzejmie. Mimo wciąż wibrującej w żyłach pieśni, Garion poczuł chłód, gdy dotknęła go zła siła umysłu Ctuchika. - Jesteś młodszy, niż się spodziewałem.

Garion spojrzał na niego wyzywająco. Koncentrował wolę, by ustrzec się przed nagłym atakiem tego starca przy stole.

- Czy chcesz wystawić swą wolę przeciw mojej, Belgarionie? - Ctuchik był wyraźnie rozbawiony. - Spaliłeś Chamdara, ale on był głupcem. Przekonasz się, że ze mną pójdzie ci trudniej. Powiedz mi, chłopcze, podobało ci się to?

- Nie - odparł Garion, wciąż gotów do obrony.

- Z czasem nauczysz się, że to przyjemne. - Ctuchik uśmiechnął się złowrogo. - Patrzeć, jak twój przeciwnik wije się i krzyczy w uścisku twego umysłu... to chyba największa rozkosz, jaką może dać moc. - Znowu spojrzał na Belgaratha. - A więc przybyłeś w końcu, by mnie zniszczyć?

- Jeśli już o tym mówimy, to tak. Od dawna wszystko do tego zmierzało.

- Czyżby? Jesteśmy do siebie podobni, Belgaracie. Oczekiwałem tego spotkania prawie tak samo niecierpliwie jak ty. Tak, jesteśmy bardzo podobni. W innych okolicznościach moglibyśmy nawet zostać przyjaciółmi.

- Wątpię. Jestem prostym człowiekiem, a niektóre twoje rozrywki są zbyt wyrafinowane na mój gust.

- Oszczędź mi tego, proszę. Wiesz równie dobrze jak ja, że dla nas nie istnieją żadne ograniczenia.

- Możliwe. Wolę jednak staranniej dobierać sobie przyjaciół.

- Zaczynasz mnie nużyć, Belgaracie. Wezwij tu pozostałych. - Ironicznie uniósł brew. - Nie chcesz, by widzieli, jak mnie pokonujesz? Pomyśl, jak słodki będzie ich podziw.

- Dobrze im tam, gdzie są - zapewnił Belgarath.

- Nie bądź uparty. Nie odmówisz mi chyba okazji do złożenia hołdu Królowej Świata? - zapytał drwiąco kapłan. - Nim mnie zabijesz, pragnę choć raz spojrzeć na jej niezwykłą doskonałość.

- Nie sądzę, by zależało jej na twojej opinii, Ctuchiku. Niemniej przekażę wyrazy szacunku.

- Nalegam, Belgaracie. To niewielka prośba i łatwo ją spełnić. Jeśli ty jej nie przywołasz, ja to zrobię.

Belgarath zmrużył oczy i nagle uśmiechnął się szeroko.

- Więc o to chodzi - stwierdził. - Zastanawiałem się, czemu pozwoliłeś nam przejść tak łatwo.

- Teraz to już nie ma znaczenia. - Ctuchik niemal mruczał z rozkoszy. - Popełniłeś ostatni błąd, starcze. Przywiozłeś ją do Rak Cthol, a mnie tylko tego było trzeba. Twoje proroctwo ginie tutaj, Belgaracie, a ty wraz z nim, jak przypuszczam.

Oczy kapłana błysnęły tryumfalnie. Garion poczuł, jak zła moc umysłu Ctuchika sięga coraz dalej, szuka z przerażającą celowością.

Belgarath zerknął na ciocię Pol i mrugnął chytrze.

Nagle Ctuchik szeroko otworzył oczy; jego umysł zbadał niższe poziomy ponurej wieży i nie znalazł nikogo.

- Gdzie ona jest? - zapytał rozwścieczony, a jego głos był jak krzyk.

- Księżniczka nie zdołała przybyć tu z nami - odparł uprzejmie Belgarath. - Przesyła swe przeprosiny.

- Kłamiesz, Belgaracie! Nie odważyłbyś się jej zostawić! Nie ma na świecie miejsca, gdzie byłaby bezpieczna.

- Nawet w jaskiniach Ulgo? Ctuchik pobladł.

- Ulgo? - wykrztusił.

- Biedny stary Ctuchik... - Belgarath potrząsnął głową z udawanym współczuciem. - Obawiam się, że popełniłeś fatalny błąd. To nie był zły plan, ale czy nie przyszło ci do głowy upewnić się, że księżniczka naprawdę jest z nami? Zanim jeszcze dopuściłeś mnie tak blisko siebie?

- Ktoś z pozostałych też wystarczy - oświadczył Ctuchik. W oczach gorzała mu wściekłość.

- Nie. Pozostali są niedotykalni. Tylko Ce’Nedra była podatna na atak, a ona jest w Prolgu, pod opieką samego ULa. Oczywiście, możesz próbować, jeśli masz ochotę, ale szczerze odradzam.

- Bądź przeklęty, Belgaracie!

- Może oddasz mi teraz Klejnot, Ctuchiku? - zaproponował Belgarath. - Wiesz, że jeśli zajdzie konieczność, potrafię ci go odebrać.

Ctuchik starał się opanować.

- Nie spieszmy się tak, Belgaracie - rzekł po chwili. - Co zyskamy, niszcząc się nawzajem? Mamy w posiadaniu Cthrag Yaska. Możemy podzielić świat między siebie.

- Nie chcę połowy świata, Ctuchiku.

- Chcesz cały? - Lekki uśmieszek przemknął po twarzy kapłana. - Tak jak ja... na początku. Ale zadowolę się połową.

- Szczerze mówiąc, nie chcę żadnej jego części. Twarz Ctuchika wyrażała lekką desperację.

- A czego chcesz, Belgaracie?

- Klejnotu - odparł twardo czarodziej. - Oddaj mi go, Ctuchiku.

- Połączmy swe siły i użyjmy Klejnotu, by zniszczyć Zedara.

- Dlaczego?

- Nienawidzisz go tak samo jak ja. Zdradził twojego Mistrza. Ukradł ci Cthrag Yaska.

- On sam siebie zdradził, Ctuchiku. Myślę, że dręczy go to niekiedy. Ale plan wykradzeniu Klejnotu był sprytny. - Starzec spojrzał w zamyśleniu na chłopca stojącego obok stołu. Wielkie oczy wpatrywały się w szkatułkę. - Zastanawiam się, gdzie znalazł to dziecko - mruknął. - Niewinność i czystość nie jest dokładnie tym samym, naturalnie, ale są bardzo bliskie. Wychowanie dziecka absolutnie niewinnego musiało Zedara kosztować wiele wysiłku. Pomyśl o wszystkich impulsach, które musiał tłumić.

- Dlatego pozwoliłem, żeby to on się tym zajął. Jasnowłosy chłopczyk obejrzał się, jakby wiedział, że o nim mówią. Wzrok miał absolutnie ufny.

- Rzecz w tym, że to wciąż ja mam Cthrag Yaska... Klejnot. - Ctuchik oparł dłoń na szkatułce. - Jeśli zechcesz mi go odebrać, będę walczył. Żaden z nas nie wie na pewno, jak skończy się taki pojedynek. Po co ryzykować?

- Co ci przyjdzie z Klejnotu? Nawet gdyby ci się poddał, co potem? Obudzisz Toraka i oddasz go jemu?

- Mogę się nad tym zastanowić. Ale Torak śpi już od pięciuset lat i świat bez niego toczy się całkiem nieźle. Nie widzę sensu w budzeniu go akurat teraz.

- Dzięki czemu Klejnot pozostałby twoją własnością. Ctuchik wzruszył ramionami.

- Ktoś musi go mieć. Czemu nie ja?

Siedział oparty wygodnie, niemal całkowicie rozluźniony. Nie było żadnego ostrzegawczego poruszenia, żadna emocja nie przemknęła po twarzy, gdy uderzył.

To nadeszło tak szybko, że nie było falą, ale ciosem, a dźwięk, zamiast znajomego już szumu w myślach, huknął jak grom. Garion wiedział, że gdyby ta moc skierowana była przeciw niemu, zniszczyłaby go. Ale nie uderzyła w niego. Wystrzeliła prosto w Belgaratha. Przez jedną przerażającą chwilę Garion widział, że czarniejszy od nocy cień spowił dziadka. A potem cień pękł niby puchar z delikatnego kryształu i strzaskał się, rozrzucając strzępy ciemności. Posępny czarodziej stanął twarzą w twarz ze swym odwiecznym wrogiem.

- Czy to już wszystko, na co cię stać, Ctuchiku? - zapytał, uderzając własną wolą.

Oślepiające błękitne światło otoczyło Grolima, zaciskało aureolę, zdawało się miażdżyć go swoim blaskiem. Solidne krzesło, na którym siedział, rozpadło się w drzazgi i wióry, jakby nagle spoczął na nim ogromny ciężar. Ctuchik padł na podłogę i obiema rękami odepchnął jasność. Poderwał się na nogi i odpowiedział płomieniami. Na jedną sekundę Garion przypomniał sobie Asharaka płonącego w Lesie Driad... lecz Belgarath bez trudu odtrącił ogień. I mimo własnego twierdzenia, że Wola i Słowo nie wymagają żadnych gestów, uniósł dłoń i uderzył w Ctuchika błyskawicą.

Czarodziej i magik stali naprzeciw siebie pośrodku komnaty, otoczeni jaskrawymi światłami, falami ognia i ciemności. Umysł Gariona popadł w odrętwienie, ogłuszony nieustannymi wybuchami pierwotnej energii. Wyczuwał, że bitwa tylko częściowo jest widzialna i padają w niej ciosy, których nie dostrzega, nawet sobie nie wyobraża. Atmosfera wieży zdawała się skwierczeć i syczeć. Niezwykłe obrazy pojawiały się i znikały, migając na samej granicy widzialności: wielkie oblicza, gigantyczne ręce i rzeczy, których chłopiec nie umiał nazwać. Sama wieża dygotała, gdy dwóch starców rozrywało osnowę rzeczywistości, by pochwycić oręż imaginacji i złudzenia.

Nie myśląc nawet, Garion zaczął gromadzić wolę, koncentrować umysł. Musiał przerwać to starcie. Ciosy zaczepiały brzegami o niego i przyjaciół. Belgarath i Ctuchik nie zastanawiali się już; opętani wzajemną nienawiścią uwalniali moce, które mogły zniszczyć ich wszystkich.

- Garionie! Nie wtrącaj się! - zawołała ciocia Pol głosem tak ostrym, że z trudem mógł uwierzyć, iż należy do niej. - Oni są już na granicy. Jeśli włączysz tam cokolwiek, zabijesz ich obu. - Skinęła na pozostałych. - Cofnijcie się wszyscy. Powietrze wokół nich żyje!

Zalęknieni, odstąpili pod ścianę.

Czarodziej i magik stali o kilka stóp od siebie. Oczy im płonęły, a moc przelewała się falami tam i z powrotem. Powietrze trzeszczało dookoła i dymiły ich szaty.

Garion spojrzał na chłopczyka. Malec obserwował wszystko spokojnie, nie rozumiejąc. Nie drżał i nie cofał się, gdy obok wybuchały straszliwe dźwięki i obrazy. Garion chciał skoczyć do niego i odciągnąć w bezpieczne miejsce, lecz wtedy właśnie dzieciak odwrócił się w stronę stołu. Obojętnie przeszedł przez ścianę zielonych płomieni, która wyrosła tuż przed nim. Albo nie widział ognia, albo się go nie lękał. Stanął na palcach, uniósł wieko żelaznej szkatułki, sięgnął do wnętrza i wyjął okrągły, gładki, szary kamień. Garion natychmiast poczuł znowu to mrowiące ciepło, tak silne teraz, że niemal przytłaczające. W uszach zabrzmiała natrętna pieśń.

Usłyszał jęk cioci Pol.

Trzymając kamień oburącz jak piłkę, chłopczyk odwrócił się i pomaszerował prosto do Gariona. Oczy miał ufne, a twarz spokojną i pewną. Gładka powierzchnia kamienia odbijała błyski przerażającego starcia, lecz lśniła także własnym światłem. W głębi jarzył się intensywny błękit... Nie migotał i nie zmieniał odcienia, narastał za to w miarę, jak malec zbliżał się do Gariona. Wreszcie zatrzymał się i uniósł kamień, ofiarowując go Garionowi. Uśmiechnął się i wymówił jedno słowo:

- Dar.

I nagle wizja wypełniła myśli Gariona... wizja straszliwej grozy. Wiedział, że patrzy wprost w umysł Ctuchika. I zobaczył tam obraz: obraz Gariona trzymającego w dłoni lśniący kamień. Ta wizja przeraziła Grolima. Garion czuł sięgające ku niemu fale strachu. Świadomie, powoli wyciągnął rękę po kamień, który podawało mu dziecko. Znamię na jego dłoni pragnęło dotknięcia, a chóralna pieśń wezbrała potężnie.

I natychmiast wyczuł nagłą, bezmyślną, zwierzęcą panikę Ctuchika.

Głos Grolima był chrapliwym wrzaskiem.

- Przepadnij! - wykrzyknął rozpaczliwie, kierując swą ogromną moc przeciw kamieniowi w rękach małego chłopca.

Przez ułamek sekundy śmiertelna cisza zapadła w wieży. Nawet twarz Belgaratha, ściągnięta w straszliwym wysiłku, wyrażała zdumienie i niedowierzanie.

Błękitne lśnienie we wnętrzu kamienia skupiło się na moment, a potem rozszerzyło ponownie.

Ctuchik, z rozwianymi włosami i brodą, wytrzeszczył oczy ze zgrozą.

- Nie chciałem tego! - zawył. - Ja nie... Ja...

Ale nowa, jeszcze potężniejsza moc została uwolniona. Ta moc nie rzucała błysków i nie napierała na umysł Gariona. Zdawała się wysysać, wciągać go, gdy zaciskała się wokół przerażonego Ctuchika.

Najwyższy Kapłan Grolimów wrzasnął obłąkańczo. Nagle jakby rozrósł się, potem zwarł i rozrósł na nowo. Szczeliny przecięły mu twarz stwardniałą w kamień, który pękał pod uderzeniami wzbierającej w nim przeraźliwej mocy. W tych szczelinach Garion widział nie ciało i kości, ale płomienną energię. Ctuchik jarzył się coraz mocniej i mocniej. Wzniósł ramiona.

- Pomóżcie mi! - zawył. Wykrzyczał długie, rozpaczliwe: - NIE!

I nagle, z hukiem, który był ponad zwykłe dźwięki, Uczeń Toraka eksplodował w nicość.

Wybuch przewrócił Gariona i rzucił nim o ścianę. Chłopiec odruchowo pochwycił malca, który upadł na niego jak szmaciana lalka. Okrągły kamień toczył się i odbijał od kamiennych murów. Garion sięgnął po niego, ale palce cioci Pol zamknęły się na jego nadgarstku.

- Nie! - powiedziała. - Nie dotykaj tego. To Klejnot. Garion zamarł.

Malec wyrwał się z jego objęć i pobiegł za Klejnotem.

- Dar!

Chwycił go i roześmiał się tryumfalnie.

- Co się stało? - Silk wstawał z trudem, potrząsając głową.

- Ctuchik sam siebie zniszczył - wyjaśniła ciocia Pol. Ona także się podniosła. - Próbował unicestwić Klejnot. Matka Bogów nie dopuści do unicestwienia. - Obejrzała się na Gariona. - Pomóż mi z dziadkiem.

Belgarath stał niemal w centrum wybuchu, który zniszczył Ctuchika. Uderzenie rzuciło go przez pokój i leżał teraz bezwładnie. Oczy mu się zaszkliły, a włosy i broda były nadpalone.

- Wstań, ojcze. - Ciocia Pol pochyliła się nad nim. Wieża zadygotała i zakołysała się bazaltowa iglica.

Potężne dudnienie wstrząsnęło ziemią. Odłamki skał i zaprawy sypały się ze ścian, gdy grunt drżał poruszony unicestwieniem Ctuchika.

Na dole huknęły otwierane drzwi i Garion usłyszał tupot biegnących nóg.

- Gdzie jesteście? - zagrzmiał głos Baraka.

- Tutaj! - krzyknął Silk w kierunku schodów. Barak i Mandorallen wbiegli na górę.

- Uciekajcie! - krzyczał Barak. - Wieża się odłamuje. Świątynia pada, a w stropie jest szczelina na dwie stopy! Tam, gdzie wieża łączy się ze skałą!

- Ojcze! - powtórzyła surowo ciocia Pol. - Musisz wstać!

Belgarath przyglądał się jej nieprzytomnie.

- Podnieś go! - poleciła Barakowi.

Rozległ się straszliwy trzask. Bloki utrzymujące wieżę przy iglicy zaczęły pękać od konwulsji ziemi.

- Tam! - zawołał dźwięcznie Relg. Wskazywał tylną ścianę wieży, gdzie dygotały i kruszyły się głazy. - Możesz otworzyć przejście? Tam jest jaskinia.

Ciocia Pol podniosła głowę, skupiła wzrok na murze i wyciągnęła rękę.

- Wybuchnij! - rozkazała.

Kamienny mur runął do groty niczym ściana ze słomy uderzona przez huragan.

- Odpada! - krzyknął przenikliwie Silk. Wskazał rozszerzające się pęknięcie między ścianą wieży a skałą macierzystą.

- Skaczcie! - rozkazał Barak. - Szybko!

Silk rzucił się przez szczelinę i odwrócił natychmiast, by pochwycić Relga, który podążył za nim na ślepo. Durnik i Mandorallen przeskoczyli także, trzymając między sobą ciocię Pol. Pęknięcie było coraz szersze.

- Idź, chłopcze! - nakazał Garionowi Barak. Niosąc oszołomionego Belgaratha, wielki Cherek brnął w stronę jaskini.

Dziecko! warknął głos w umyśle Gariona, już nie oschły ani obojętny. Ratuj dziecko! Inaczej wszystko, co się wydarzyło, straci wszelki sens!

Garion jęknął, nagle przypomniawszy sobie o malcu. Zawrócił i pobiegł po coraz bardziej skośnej podłodze. Chwycił chłopca i ruszył do otwartej przez ciocię Pol jaskini.

Barak skoczył i przez straszliwą sekundę jego stopy opierały się na samej krawędzi skały. Już biegnąc, Garion skoncentrował swą moc. Kiedy skończył, każdą uncją siły woli pchnął do tyłu. Z chłopczykiem na rękach dosłownie przefrunął nad otchłanią i uderzył prosto w szerokie plecy Baraka.

Chłopczyk przyciskał do piersi Klejnot Aldura.

- Dar? - zapytał z uśmiechem.

Garion obejrzał się. Wieża odstawała od bazaltowej ściany, a podpierające ją bloki trzeszczały i wyrywały się ze skały. Wreszcie przechyliła się z hukiem. A potem, wśród padających odłamków i gruzów Świątyni Toraka, oderwała się i runęła w otchłań.

Podłoże jaskini kołysało się, poruszane drganiami ziemi. Kolejne uderzenia wstrząsały bazaltową iglicą. Potężne bloki odpadały od murów Rak Cthol i padały obok otworu, migocząc w promieniach wschodzącego słońca.

- Są wszyscy? - zapytał Silk. Rozejrzał się szybko. Potem, zadowolony, że przyjaciele są bezpieczni, dodał: - Lepiej odejdźmy kawałek od otworu. Ta część szczytu nie wydaje się zbyt solidna.

- Chcesz teraz zejść na dół? - zapytał Relg cioci Pol. - Czy wolisz zaczekać, aż ustaną drgania?

- Ruszajmy - poradził Barak. - Jak tylko minie trzęsienie ziemi, w jaskiniach zaroi się od Murgów.

Ciocia Pol zerknęła na półprzytomnego Belgaratha i podjęła decyzję.

- Schodzimy - oznajmiła stanowczo. - Po drodze musimy jeszcze zabrać tę niewolnicę.

- Ona już pewnie nie żyje - orzekł szybko Relg. - Trzęsienie ziemi zawaliło na pewno strop jaskini.

Ciocia Pol spojrzała na niego twardo. Żaden człowiek na świecie nie mógł długo znosić tego wzroku. Relg spuścił głowę.

- Dobrze - zgodził się niechętnie.

Odwrócił się i poprowadził ich przez mrok jaskini, a ziemia drżała im pod nogami.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Eddings David Gambit Magów
Eddings, David Belgariad 03 Magicians Gambit
David Eddings Gambit Magow
David Eddings Gambit Magow
Eddings David Belgeriada 3 Gambit Magow
eddings, d belgariada t3 gambit magów 7CAKDG6JTSHH3ZG4THFD4MJQMOQ2ROCLUDFPXSI
Eddings David MAL 03 Demon władca Karandy
Eddings David Balgarath 03 Tajemnica
David Eddings Ostatnia Walka Czarodziejow
Stirling S M & Drake David General 03 Kowadlo
David Eddings 4 Wieza Czarow
David Ogilvy 03
David Eddings Ostatnia walka czarodziejow V Belgariada
David Eddings B 04 Wieza Czarow
David Eddings Krolowa Magii
David Eddings Demon wladca Karandy
David Eddings Krolowa Magii
david eddings malloreon 4 czarodziejka z darshivy (rtf)
David Eddings B 05 Ostatnia walka czarodziejow

więcej podobnych podstron