kanapka ze smiercia









Kanapka ze śmiercią








Focus Historia -
06/04/2010

 

Andrzej
Krajewski

Kanapka ze śmiercią

 

 

Jako pierwsi dotarliśmy do sensacyjnych
materiałów: w latach 30. polscy naukowcy pracowali nad bronią biologiczną.
Eksperymenty na więźniach pochłonęły kilka ofiar. Po wojnie komuniści szykowali
wielki proces polityczny mający zdemaskować zbrodnie sanacji, ale na rozkaz
Kremla spektakl odwołano. Tyle wiadomo na pewno, reszta jest splotem poszlak i
zagadek

 

Gdyby twórcy przedwojennego kina znali tę
tajemnicę polskiego wojska, z pewnością nakręciliby o niej sensacyjny film.
Samochody krążące po ulicach wielkiej metropolii, rozpylające bakterie za pomocą
specjalnej aparatury, zabójstwa radzieckich szpiegów dokonywane w komorach
ciśnieniowych bronią biologiczną, otrucia jadem kiełbasianym - to wszystko
działo się naprawdę. Rzecz w tym, że była to jedna z najpilniej strzeżonych
tajemnic II RP. Taki film po prostu nie mógł powstać... Przez dwa lata w pocie
czoła Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego układało scenariusz wielkiego
przedstawienia. Przed sądem mieli stanąć wysocy urzędnicy z czasów II RP,
kierownictwo Oddziału II Sztabu Głównego (czyli wywiadu) oraz uczeni, którzy
pracowali nad polską bronią biologiczną. W akcie oskarżenia zarzucano im:
"przygotowania wraz z międzynarodowym imperializmem zbrodni przeciw ludzkości, w
powiązaniu z wojną bakteriologiczną i toksykologiczną", a zamierzano udowodnić:
"antynarodowy i antyradziecki charakter reżimu sanacyjnego". W połowie maja 1953
r. ambasador sowiecki w Polsce Arkadij Sobolew przekazał Bolesławowi Bierutowi
krótką depeszę. Rada Ministrów ZSRR poinformowała przywódcę PRL, że: "uważa za
celowe wstrzymanie się w chwili obecnej od przeprowadzenia wspomnianego
procesu". Rozkaz z Kremla ocalił twórców polskiej broni biologicznej przed
szubienicą i kompletnie zaskoczył władze PRL.

WBREW KONWENCJI GENEWSKIEJ

Pierwsi broń biologiczną zastosowali Niemcy w
1916 r., rozprzestrzeniając przy pomocy szpiegów na froncie zachodnim tzw.
pałeczki nosacizny, które miały wywołać pomór wśród koni aliantów. Liczono, że
epidemia sparaliżuje transport wroga. Sukcesu nie odniesiono, a dalsze badania
przerwała klęska Niemiec. Państwa zachodnie zlekceważyły wówczas pomysł
zastosowania mikrobów na polu walki, idea ta zachwyciła natomiast bolszewików.
"Wielkie epidemie tyfusu w latach 1918-1921 w Rosji wywarły ogromne wrażenie na
dowódcach Armii Czerwonej" - zanotował we wspomnieniach jeden z twórców
sowieckiej broni biologicznej Ken Alibek. Umierało aż 40 proc. zarażonych.
Alarm, że coś niepokojącego dzieje się w ZSRR, po raz pierwszy ogłosił polski
wywiad w 1925 r. Zdobyto informację, iż Sowieci prowadzą eksperymenty z
mikrobami. Od tego momentu polscy dyplomaci zaczęli zabiegać na forum Ligi
Narodów, aby kwestię zakazu używania broni biologicznej włączyć do rokowań
rozbrojeniowych, które toczyły się w Genewie. Tak też się stało i 17 czerwca
1925 r. aż 108 państw, w tym ZSRR, podpisało konwencję o zakazie
rozprzestrzeniania i stosowania broni chemicznej oraz biologicznej. Konwencja
weszła w życie, a mimo to w Związku Radzieckim pod koniec lat 20. Rada
Wojskowo-Rewolucyjna wydała dekret o "Kompleksowym programie opracowania broni
zawierającej zarazki". Pierwszą instytucją zajmującą się badaniami nad taką
bronią była Akademia Wojskowa w Leningradzie. Ośrodek badawczy założono na
Wyspach Sołowieckich.


Latem 1942 r. samoloty Armii Czerwonej rozpyliły
zarazki tularemii nad jednostkami armii III Rzeszy nacierającymi na Stalingrad.
Epidemia, jaka wówczas wybuchła, spowolniła ofensywę, lecz - jak opisuje
współtwórca programu badawczego nad radziecką bronią biologiczną Ken Alibek - po
kilku tygodniach bakteria przeniosła się na stronę radziecką, powodując tam
jeszcze większe straty. Dlatego Rosjanie wstrzymali się z jej dalszym
stosowaniem


Tymczasem polskie służby wywiadowcze zaczęły z
wielką uwagą śledzić wszelkie przypadki zatruć w jednostkach wojskowych.
Odnotowano, że w garnizonach corocznie występowały masowe zachorowania, wywołane
zarazkami salmonelli. Pojawiły się od razu podejrzenia, że to nie przypadek,
lecz działania wywiadów niemieckiego lub sowieckiego, testujących możliwości
osłabienia armii Rzeczypospolitej. Z inicjatywy Oddziału II Sztabu Głównego
powstało wówczas w Warszawie w Instytucie Przeciwgazowym przy ul. Ludnej 11
tajne laboratorium, zajmujące się badaniem działania toksyn wytwarzanych przez
bakterie. Początkowo prowadzono je pod kierunkiem lekarza biologa Alfonsa
Ostrowskiego.

PASZTETOWI TRUCICIELE

Podstawowym źródłem informacji, z którego można
czerpać wiedzę o pierwszych latach pracy laboratorium, są niestety powojenne
akta prokuratury i UB. Aresztowani pracownicy laboratorium składali ciekawe
zeznania, lecz trudno zweryfikować, w jakim stopniu zostały wymuszone czy też
zafałszowane przez stalinowskich śledczych. Wedle tego, co opowiadała prowadząca
pierwsze eksperymenty dr Janina Gebarska-Mierzwińska, początkowo zajmowano się
obserwacją działania bakterii dżumy, cholery, czerwonki oraz nosacizny. Z kolei
Alfons Ostrowski podczas przesłuchań w warszawskim UB zeznał, że latem 1933 r. -
na polecenie nadzorującego pracę laboratorium kpt. Ignacego Harskiego - zabrał
ze sobą 0,2 g toksyny i pojechał do Łuńca, gdzie mieścił się garnizon Korpusu
Ochrony Pogranicza. "W Łuńcu na placówce KOP-u pokazano mi człowieka lat około
40, narodowości rosyjskiej, średniego wzrostu, bruneta, typ inteligenta.
Człowiekowi temu podałem toksynę botulinową, zmieszaną z kiszką pasztetową
rozsmarowaną na bułce" - zeznał Ostrowski. Sowiecki szpieg, ujęty podczas
nielegalnego przekraczania granicy, zmarł dopiero po dwóch dniach. Wedle relacji
Ostrowskiego zwłoki przetransportowano potem do przystani nad Prypecią, wrzucono
do motorówki i przewieziono w pobliże drugiego brzegu, gdzie zaczynało się już
terytorium ZSRR. Tam ciało wrzucono do wody i pchnięto na sowiecką stronę.


Do roku 1939 światowym liderem w badaniach nad
bronią biologiczną byli Japończycy. W centrum badawczym w Pingfan wyprodukowano
m.in. 4 tys. bomb z wąglikiem. Pierwszym miastem, jakie nimi zbombardowano, była
licząca 50 tys. mieszkańców chińska miejscowość Changte. Akcji nie uznano za
sukces, bo w ciągu kilku dni bakterie zabiły "tylko" 90 osób.



W grudniu 1947 roku odnaleziono masowy grób
jeńców wojennych różnej narodowości, na których eksperymenty przeprowadzali
naukowcy z centrum badawczego w Pingfan. Po zbadaniu zwłok ustalono, że 31 osób
zmarło na wąglika, 60 na cholerę, 12 na dyzenterię, 16 na tężec, 106 na dżumę,
22 na dur brzuszny, 41 na gruźlicę i 9 na tyfus.


Podobny eksperyment tego samego lata Ostrowski
przeprowadził w placówce KOP w Głębokiem. Tam również na rozkaz zwierzchników
przygotował dla "osobnika w wieku około 30 do 35 lat, noszącego ślady pobicia,
jad kiełbasiany w kanapce z pasztetówką" - zeznał. Przy czym, jak zaznaczył:
"Przy skarmianiu go toksyną obecny nie byłem, choć sposób podania mu jadu
kiełbasianego był ze mną uzgodniony. Delikwenta widziałem potem dwukrotnie: po
12 godzinach i po 24 godzinach. Widziałem objawy zatrucia: rozszerzone źrenice,
zaburzenia wzroku, zawroty głowy, suchość w gardle. Śmierć jednak nie nastąpiła
- jakie były dalsze losy delikwenta, nie wiadomo. Po powrocie do Warszawy zdałem
sprawozdanie kpt. Harskiemu, który był niezadowolony z przebiegu doświadczenia".
Jad kiełbasiany okazał się trucizną, zadającą olbrzymie cierpienia, a
jednocześnie mało skuteczną.

DALEKO ZA LIDERAMI

Kiedy Polacy przeprowadzali swe pierwsze
eksperymenty, w zajętej przez Japończyków Mandżurii w 1932 r. ujęto 5 rosyjskich
szpiegów. Podczas rewizji znaleziono przy nich tajemnicze ampułki. Torturowani
agenci wyznali, że zawierają one zarazki chorób. Jak się okazało, były to:
cholera i wąglik. Po brutalnym śledztwie szpiedzy wzięli na siebie winę za
śmierć aż 5 tys. japońskich żołnierzy i 2 tys. koni. Sprawa ta nie mogła umknąć
polskiemu wywiadowi, gdyż od roku 1925 ściśle współpracował z wywiadem japońskim
na obszarze ZSRR. Obie służby stale wymieniały się zdobytymi informacjami. W
każdym razie nastąpiło wówczas w Warszawie zintensyfikowanie badań nad bronią
biologiczną, a nowym kierownikiem tajnego laboratorium został w 1933 r. dr Jan
Golba. - Mój ojciec pochodził z biednej rodziny w Kieleckiem. Miał dwanaścioro
rodzeństwa. Większość była analfabetami, a ojciec po kilku latach szkoły
podstawowej trafił do apteki. Tam pracował razem z synem aptekarza i przy nim
się uczył. W ogóle nie chodził więcej do szkoły i maturę zdawał eksternistycznie
- wspomina "Focusowi Historia" Krystyna Mikke, córka dr. Golby. - Po ukończeniu
wojskowej Akademii Medycznej musiał służyć tam, gdzie go skierowano. Tak
ulokowano go w pracy w "Dwójce".

Dr Golba był prawdopodobnie jednym z
najzdolniejszych bakteriologów tamtych czasów. Nic dziwnego, że światowej sławy
uczony Ludwik Hirszfeld uczynił go w Państwowym Zakładzie Higieny swoim
asystentem. W drugim, tajnym życiu ledwie trzydziestokilkuletniego naukowca
obarczono odpowiedzialnością za rezultaty badań, prowadzonych pod egidą
"Dwójki". "Punktem wyjścia do badań nad możliwościami wojny bakteriologicznej w
dziale, w którym pracowałem, było opracowanie metod obrony, a nie ataku, oraz
sprawdzenie rzeczywistości i realnej groźby użycia zarazków chorobotwórczych i
toksyn botulinowych jako broni" - można przeczytać w liście, który Jan Golba w
1955 r. przesłał na ręce Prokuratora Generalnego PRL. Jak dodawał, w
laboratorium pracowało jedynie trzech bakteriologów, jedna laborantka i jedna
sprzątaczka. Pomimo to w końcu przyszły pierwsze sukcesy. Dr Gebarska-Mierzwińska opracowała metodę przechowywania zarazków dzięki ich odwodnieniu.
Równie pionierskim osiągnięciem okazało się uzyskanie sproszkowanego jadu
kiełbasianego o dużym stopniu toksyczności. Udało się też znaleźć sposób namnażania bakterii tyfusu na masową skalę przy pomocy sztucznej pożywki. Golba
zakładał, że właśnie ta bakteria ma największy potencjał, by zostać wykorzystana
jako broń. Poświęcał więc olbrzymią ilość czasu, by zgłębić wszelkie tajemnice
tego mikroorganizmu. - Ojciec często szczepy bakterii przynosił do domu. Kiedyś
kot strącił szklaną próbówkę z bakteriami. Spadła i rozbiła się. No to ja
wzięłam, zebrałam resztki i wyrzuciłam. Gdy ojciec przyszedł po godzinie, mówię
mu, co się stało, a ten za głowę się złapał i w krzyk: "To był tyfus!". I potem
był strach w domu, czy rodzina się zaraziła tyfusem, czy nie - śmieje się
Krystyna Mikke.

WRESZCIE LEPSI OD INNYCH

Świadomość, iż sąsiedzi Polski opracowują nowe
rodzaje broni, sprawiła, że Oddział II Sztabu Głównego postanowił zainwestować
większe sumy w badania naukowe. W 1935 r. powstał Samodzielny Referat
Techniczny, którego pierwszym szefem został kpt. Ignacy Harski. Na wyposażenie
tego tajnego centrum badawczego ulokowanego w Warszawie wydano sporą jak na
tamte czasy kwotę ok. połowy miliona złotych. Dwa lata później w SRT pracowało 7
oficerów i prawie 60 naukowców oraz techników. Równolegle prowadzono tam badania
nad gazami bojowymi, substancjami toksycznymi oraz mikrobami. W sporządzonym
przez stalinowską prokuraturę akcie oskarżenia można wyczytać, iż pracowano tam
nad: "uzjadliwianiem bakterii chorobotwórczych z grupy Salmonella, a to: tyfusu,
paratyfusu A, para B, para C, Gaertnera, grupy czerwonki jak: Shiga-Kruze,
Flexnera, Stronga i opracowaniem metod zakażania tymi bakteriami ludzi,
zwierząt, pokarmów i wody". Sam Golba tłumaczył, że próby tzw. uzjadliwienia
bakterii, czyli mutowania ich tak, by stały się bardziej niebezpieczne, musiano
przeprowadzać, aby przewidzieć możliwe posunięcia przeciwnika i ochronić się
przed nimi.

Wówczas to wpadł na pomysł nowatorskiego
eksperymentu. Na prośbę Golby kierownik pracowni mechanicznej SRT Jan Kobus
zamontował na ramie podwozia samochodu kompresor z rozpylaczem. Przy jego użyciu
rozpylono specjalne szczepy bakterii w kilku punktach Warszawy. "Doświadczenia z
rozsiewaniem drobnoustrojów z samochodu w tunelu średnicowym w Warszawie zostały
przeprowadzone z mikrobami zupełnie nieszkodliwymi dla zdrowia ani życia
ludzkiego. Celem tych doświadczeń było zbadanie, czy wróg mógłby nas atakować
tym sposobem" - zeznawał w śledztwie dr Golba. Następnie sprawdzano także
doświadczalnie, jak następuje rozprzestrzenianie się mikroorganizmów w
powietrzu.

"W tym celu rozstawił on [Golba - przyp. aut].
na placu Unii Lubelskiej w Warszawie swoich ludzi z »płytkami Petriego«
[naczynia laboratoryjne używane do hodowli mikroorganizmów - przyp. aut.], sam
zaś, jeżdżąc samochodem wokół placu, rozpylał bakterie za pomocą aparatury
zbudowanej i wmontowanej do samochodu przez osk. Kobusa. W doświadczeniach tych
szło o ustalenie ilości zawiesin bakterii w powietrzu i na płytkach, celem
stwierdzenia, jak długo zakażone będzie powietrze w dany miejscu" - odnotowano w
aktach śledczych. Na Zachodzie podobny eksperyment przeprowadzili Brytyjczycy
dopiero w lipcu 1963 r. na stacji metra Coliers Wood w Londynie.

Nowatorskie pomysły Golby wzbudziły żywe
zainteresowanie Japończyków. W 1936 r. w siedzibie "Dwójki" w Warszawie odbyła
się tajna konferencja, na którą przybyła japońska delegacja naukowców z centrum
badań nad bronią biologiczną, ulokowanego w Pingfan na południu Mandżurii.
Podczas spotkania Golba wygłosił referat na temat możliwości zarażania ludzi
podczas działań wojennych zarazkami: tyfusu, duru plamistego, czerwonki,
wąglika, nosacizny. Kłopotów komunikacyjnych nie było, bo wszyscy obecni na
spotkaniu płynnie mówili po... rosyjsku.


Obrzucona w 1942 roku przez RAF bombami ze
sproszkowanym wąglikiem wyspa Gruinard została skażona na dziesiątki lat.
Miejscowa ludność uważała, że ptactwo przywlekło z niej trzy kolejne epidemie
wąglika, które wybuchły w Szkocji w latach 1954, 1961 i 1965. Kiedy w roku 1976
przeprowadzono kontrolne badania, okazało się, że stężenie wąglika w glebie było
wciąż takie samo. Dziesięć lat wcześniej wynaleziono wprawdzie środek
odkażający, skutecznie niszczący tę bakterię, ale rozsiano go na wyspie Gruinard
dopiero w 1986 roku. Ostatecznie wyspę uznano za bezpieczną dla ludzi w roku
1990.


 

OD NAUKI DO ZBRODNI

- Mieliśmy taką tradycję, że na Święta
Wielkanocne mama robiła mazurki, a tata ubierał je w bakterie. I tak ze skórki
pomarańczy były prątki Kocha, te od gruźlicy, z kawy były dwoinki Neissera
(wywołują rzeżączkę - przyp. aut.) itd. I się prosiło o kawałek mazurka z
prątkami Kocha lub bakteriami tyfusu - śmieje się Krystyna Mikke, wspominając
swe dzieciństwo, przypadające na ostatnie lata II Rzeczypospolitej. W tym czasie
Jan Golba znajdował się pod coraz większą presją zwierzchników, domagających się
stworzenia cudownej broni. Aby przyśpieszyć badania, naukowiec zaproponował
zbudowanie w Twierdzy Brześć nad Bugiem większego laboratorium, wyposażonego w
hermetyczną komorę, w której można by prowadzić eksperymenty na zwierzętach.
Życzeniu jego stało się zadość i w 1937 r. powstała "komora murowana, wewnątrz
malowana olejną farbą, miała w przybliżeniu około 9 m kw. powierzchni. Drzwi
były uszczelnione z żelaza. W jednej ze ścian było okienko oraz otwór do
wkładania przyrządu rozpylającego. O ile pamiętam, wewnątrz było urządzenie
natryskowe" - wspominał dr Golba.

Po pierwszy udanych eksperymentach na
zwierzętach szef "Dwójki" płk Tadeusz Pełczyński miał zażądać przeprowadzenia
prób także na ludziach. Ta kwestia stała się głównym zarzutem w sporządzonym
przez stalinowskich śledczych akcie oskarżenia. Rzecz to bardzo niepewna, gdyż
można założyć, że zarzut został sprokurowany, by w procesie politycznym bardziej
pognębić sanację. Jednak w latach 30. w sowieckiej bazie badawczej na Wyspach
Sołowieckich - jak opisuje Ken Alibek - faktycznie eksperymentowano na masową
skalę na zesłańcach. Również Japończycy w Pingfan nie mieli żadnych oporów przed
testowaniem działania różnych szczepów bakterii na Chińczykach. Tymczasem polski
i japoński wywiad stale wymieniały się informacjami. Być może płk Pełczyński
uznał, iż Polska nie może sobie pozwolić na ryzyko pozostania w tyle w tym
wyścigu. Najważniejszą jednak poszlaką wskazującą na to, że w Brześciu
faktycznie przeprowadzano eksperymenty na ludziach, jest list, jaki w maju 1955
r. dr Jan Golba przesłał do Prokuratora Generalnego PRL.


Żeby przetestować, jak szybko może się
rozprzestrzeniać zakażenie bronią biologiczną w dużym mieście, brytyjski wywiad
przeprowadził 26 lipca 1963 r. eksperyment na stacji metra Coliers Wood w
Londynie. Ściślej mówiąc, tam właśnie wsiadł do wagonika metra agent z
zarodnikami globigii, ukrytymi w zwykłej puderniczce. Bakteria ta nie wywołuje
żadnej choroby ani też skutków ubocznych. Między stacją Coliers Wood i Tooting
agent wysypał zawartość pudełka przez okno na tory. Po tygodniu wykryto silne
skażenie we wnętrzach pociągów oraz występowanie drobnoustroju na obszarze 16 km
od punktu zero.


"Robiłem rzeczywiście doświadczenia na
osobnikach z drobnoustrojami chorobotwórczymi na Stacji doświadczalnej w
Brześciu nad Bugiem. Jest to fakt, któremu nie zaprzeczam" - napisał Golba.
Potem wyjaśniał: "Wykonywanie tych badań zlecane mi było przez moich
przełożonych w formie rozkazu wojskowego. Przed dokonaniem doświadczeń
stwierdzili moi przełożeni, że osoby, na których mają być dokonywane próby, są
nieodwołalnie skazane na śmierć". Jak tłumaczy, był przekonany, że tak może
najlepiej wspierać ojczyznę, zagrożoną przez zewnętrznych wrogów. Wedle
protokołów, sporządzonych przez stalinowskich śledczych, siedem
niezidentyfikowanych osób, mających być poddanych eksperymentom, dostarczał do
Brześcia szef Wydziału III "Dwójki" ppłk Józef Skrzydlewski. Zamykano je w
komorze ciśnieniowej, do której wtłaczano zawiesinę tyfusu. Potem obserwowano
szybkość działania bakterii.

NIKOMU NIEPOTRZEBNI NAUKOWCY

Pomimo intensyfikacji badań i zastosowania
drastycznych środków - z wykonywaniem na więźniach egzekucji przy pomocy
bakterii włącznie - II Rzeczpospolita nie zdążyła stworzyć własnej broni
biologicznej. Zresztą w 1939 r. nie posiadało jej jeszcze żadne państwo. We
wrześniu wszystko rozegrało się błyskawicznie. Brześć przejęli Rosjanie. Jan
Golba i Alfons Ostrowski przez Rumunię przedostali się do Francji. Janina
Gebarska-Mierzwińska pozostała w okupowanej Polsce. Po klęsce Francji w 1940 r.
Ostrowski znalazł się w niewoli niemieckiej, natomiast Golbie udało się
przedrzeć na Wyspy Brytyjskie. W Anglii bakteriolog na zlecenie ppłk. Stanisława
Gano, ówczesnego szefa "Dwójki", opracował raport, w którym opisał, czym
zajmowało się jego laboratorium. Ów elaborat został przekazany do "Laboratorium
Zdrowia Publicznego" w Porton. Pod tą nazwą krył się brytyjski tajny ośrodek
badań nad bronią biologiczną. Rok później, w lipcu 1941 r., Anglicy poprosili
Golbę o opisanie im jeszcze szczegółowo technologii zasuszania zarazków i ich
przechowywania w formie sproszkowanej. Być może osiągnięcia polskich
bakteriologów zostały wykorzystane przez angielskich uczonych do pracy nad
uzyskiwaniem takiej formy wąglika, przypominającej proszek, którą można rozpylać
nad dużym obszarem przy użyciu bomb kasetowych. Po raz pierwszy bomby ze
sproszkowanym wąglikiem Anglicy wypróbowali w 1942 roku na wyspie Gruinard,
leżącej u wybrzeży Szkocji, gdzie samoloty RAF-u obrzuciły bombami kasetowymi
stado owiec, uwiązanych do palików.


Chcąc doścignąć ZSRR, w latach 60. Amerykanie i
Brytyjczycy zbudowali za ówczesne 100 mln USD fabrykę broni biologicznej w Pine
Bluff w Arkansas. Ta gigantyczna budowla miała 4 hale naziemne i 3 podziemne,
mogła produkować dziennie setki kilogramów bakterii.


Jan Golba dwukrotnie odmawiał Anglikom,
proponującym mu pracę w swoich laboratoriach, bo jak wspominał w notatkach,
oznaczałoby to konieczność wstąpienia na służbę do armii brytyjskiej i, być
może, utratę na zawsze możliwości powrotu do Polski. Dlatego został zwykłym
lekarzem wojskowym w elitarnej Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej gen.
Stanisława Sosabowskiego. Razem z innymi żołnierzami w 1944 r. wylądował na
spadochronie pod Arnhem. Tam wsławił się prowadzeniem pod ostrzałem wroga
polowego lazaretu, za co otrzymał Krzyż Walecznych i stopień podpułkownika.

- Po wojnie ojciec nie od razu wrócił do kraju -
opowiada Krystyna Mikke. - Najpierw w Niemczech organizował transporty leków
Czerwonego Krzyża do Polski. Miał też propozycję wyjazdu do Stanów Zjednoczonych
i chciał nawet nas ściągnąć przez zieloną granicę, ale to było ryzykowne, więc w
końcu zrezygnował i w 1947 r. wrócił - wspomina. W kraju dr Golba zgłosił się do
pracy u Naczelnego Dyrektora Państwowego Zakładu Higieny w Warszawie i poprosił
o przydział do filii PZH w Szczecinie. Wkrótce objął stanowisko kierownika
laboratorium bakteriologiczno-chemicznego w powiatowym szpitalu klinicznym. Do
Polski z oflagu wrócił też Alfons Ostrowski i otworzył gabinet lekarski w
Płońsku. Obaj mieli nadzieję, że rządzący w kraju komuniści dadzą im święty
spokój.


Prawdopodobnie w 1972 r. 100 km od Moskwy - w
Oboleńsku - powstał ośrodek pod nazwą Wszechzwiązkowy Instytut Mikrobiologii
Stosowanej, zwany "Biopreparat". Zatrudniał 25 tys. ludzi w osiemnastu odrębnych
fabrykach. Jak wspomina zastępca dyrektora "Biopreparatu" Ken Alibek, wąglika
hodowano tam w dwudziestotonowych kadziach, które co dwa dni dostarczały ok. 1
tony świeżych bakterii. Jak wówczas obliczano, sto kilogramów wąglika może
uśmiercić ok. 3 miliony ludzi.


 

STALINOWSKI PROCES

Na trop byłych pracowników laboratorium
bakteriologicznego SRT najprawdopodobniej naprowadził Urząd Bezpieczeństwa były
ppłk Józef Szkrzydlewski. W ostatnich latach przed wojną nadzorował on pracę
uczonych. Po kampanii wrześniowej udało mu się przedrzeć do Francji, ale w 1940
r. dostał się do niewoli niemieckiej i trafił do oflagu. Stamtąd w 1945 r.
wyzwoliła go Armia Czerwona. Wolność nie trwała długo, bo dawny "dwójkarz"
szybko wpadł w ręce UB. W rezultacie jego zeznań Urząd Bezpieczeństwa wiedział
bardzo dużo o pracy laboratorium. W listopadzie 1951 r. równocześnie
aresztowano: dr. Jana Golbę w Szczecinie, Alfonsa Ostrowskiego w Płońsku, dr
Janinę Gebarską-Mierzwińską w Wołominie oraz Jana Kobusa w Pruszkowie. Żadna z
tych osób nie trafiła do więzienia, lecz umieszczono ich, odizolowanych od
świata i siebie nawzajem, gdzieś pod Warszawą. - Przez dwa lata w ogóle nie było
żadnego kontaktu. Nie wiadomo było, co się stało. Potem ojciec opowiadał, że
siedział w jakiejś willi podwarszawskiej z jakimś facetem, którego tam trzymano
od 1945 r. - wspomina Krystyna Mikke. Przez dwadzieścia trzy miesiące władze
przygotowywały rozprawę, która miała być największym pokazowym procesem w
dziejach stalinowskiej Polski. Osobiście pieczę nad przedsięwzięciem sprawował
współrządzący z Bierutem krajem Jakub Berman. Co chciano osiągnąć, ukazuje
rozkaz, jaki przesłał prokuratorom na początku 1952 r. wiceszef Ministerstwa
Bezpieczeństwa Publicznego gen. Roman Romkowski. "Proces grupy pracowników SRT
ma wykazać społeczeństwu istotę polskiej odmiany faszyzmu - piłsudczyzny, jej
metody działania w dziedzinie polityki wewnętrznej i zagranicznej" - nakazywał.
Z zachowanych akt wynika, że stalinowscy śledczy nie za bardzo zdawali sobie
sprawę, czym jest broń biologiczna. Jednak tu w całą sprawę wmieszał się Kreml.
W Rosyjskim Centrum Przechowywania i Badania Dokumentów Historii Najnowszej
zachowała się notatka z września 1952 r., podpisana przez ministra spraw
zagranicznych ZSRR Andrieja Wyszyńskiego i prokuratora generalnego ZSRR
Grigorija Safonowa, a skierowana bezpośrednio do Józefa Stalina. Wynika z niej,
iż zgodnie z uchwałą KC WKP(b) podjętą 10 czerwca 1952 r. do Warszawy wysłano
przedstawiciela Prokuratury ZSRR P.A. Kulczyckiego w celu, jak to ujęto:
"zapoznania się z materiałami sprawy przeciwko byłym pracownikom przedwojennego
polskiego Sztabu Głównego - organizatorom przygotowań do wojny bakteriologicznej
przeciwko Związkowi Sowieckiemu, a także w celu ustalenia celowości
przeprowadzenia takiego procesu".

Delegat ów podczas pobytu w Warszawie spotkał
się z Jakubem Bermanem i Franciszkiem Mazurem. Ci poinformowali go, że potrzebny
jest pokazowy proces, dyskredytujący przedwojenne władze Polski. Berman prosił
też o przysłanie z pomocą radzieckich specjalistów z dziedziny bakteriologii,
toksykologii i chemii. "Stwierdzili oni, że nie dysponują specjalistami, którym
można byłoby bez kontroli powierzyć zbadanie tych spraw" - raportował Kulczycki.
Po tym raporcie we wrześniu 1952 r. Biuro Polityczne WKP(b) podjęło uchwałę, że
proces jest bardzo pożądany. Ponadto zaleciło: "Powierzyć prokuratorowi
generalnemu ZSRS tow. G. Safonowowi oddelegowanie do Polski naczelnika Sekcji
Śledczej ds. Specjalnych Naczelnej Prokuratury Wojskowej Armii Sowieckiej
pułkownika tow. Kulczyckiego w celu udzielenia dalszej pomocy w przygotowaniu i
zorganizowaniu wspomnianego wyżej procesu sądowego".


W marcu 1979 r. w fabryce broni biologicznej w
Swierdłowsku przez pomyłkę zdjęto filtr z przewodu nawiewu, odprowadzającego
powietrze z kadzi, w której hodowano bakterie wąglika. W ciągu następnych kilku
dni zaczęli umierać pracownicy zakładu ceramicznego, znajdującego się po drugiej
stronie ulicy. Zmarło ponad 100 osób, tysiące ludzi z całej dzielnicy trafiły do
szpitala. Żeby zatuszować sprawę, mieszkańców miasta poinformowano, że zgony
wywołane były zjedzeniem skażonego wąglikiem mięsa. Oficerowie KGB sfałszowali
wszystkie akty zgonu.


 

WIELKIE PRZYGOTOWANIA

Na polecenie Bermana gigantyczna rozprawa miała
się odbyć przed Najwyższym Trybunałem Narodowym, powołanym specjalnie na tę
okoliczność. - Chciano połączyć w jeden proces sprawy ludzi zupełnie ze sobą
niezwiązanych. Oskarżonym miał zostać wojewoda poleski Kostek-Biernacki, który
jednocześnie z urzędu nadzorował tzw. miejsce odosobnienia w Berezie Kartuskiej,
oraz wojewoda stanisławowski Stanisław Jarecki. Wśród oskarżonych znalazł się
najwyższy oficer wywiadu, który po wojnie wrócił do Polski, ppłk Skrzydlewski -
wyjaśnia dr Piotr Cichoracki z Uniwersytetu Wrocławskiego, który właśnie
przygotowuje do druku napisaną przez siebie biografię płk. Wacława
Kostka-Biernackiego. - W trakcie rozprawy pod pręgierzem postawiono by politykę
wewnętrzną sanacyjnego rządu, działalność służb wywiadowczych, a także politykę
zagraniczną - przypuszcza dr Cichoracki.

Na ławie oskarżonych miało zasiąść całkiem spore
grono ludzi, bo jak z kolei donosił do Moskwy płk Kulczycki: "Zaocznie objęto
śledztwem: byłego szefa Oddziału II Sztabu Głównego pułkownika Pełczyńskiego
(mieszka w Londynie); byłego szefa Samodzielnego Referatu Technicznego Oddziału
II Sztabu Głównego kapitana Harskiego (mieszka w Edynburgu w Anglii); byłego
kierownika laboratorium toksykologicznego tegoż referatu Krzewińskiego (mieszka
w Nowym Jorku)". Rząd Polski Ludowej wystąpił nawet w połowie 1952 r. do rządów
USA i Wielkiej Brytanii o ekstradycję wymienionych wyżej ludzi, ale na żądanie
to nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Nie spisali się też śledczy prowadzący sprawę
ppłk. Skrzydlewskiego - przesadzili z torturami i więzień zmarł w mokotowskim
więzieniu. Być może dlatego uwięzionych bakteriologów potraktowano dużo
delikatniej. - W śledztwie wmawiali ojcu różne rzeczy i chcieli, żeby je
podpisał, ale nie mówił, czy go bito ani czy torturowano - wspomina Krystyna
Mikke.

Kiedy przygotowania do rozprawy dobiegły końca,
w marcu 1953 r. zmarł niespodziewanie Józef Stalin. Dwa miesiące później pismo,
sygnowane przez Radę Ministrów ZSRR, nieoczekiwanie nakazało Bolesławowi
Bierutowi zaniechanie pokazowego procesu. Ostatecznie w ścisłej tajemnicy pod
koniec września 1953 r. przed Sądem Wojewódzkim dla m.st. Warszawy rozpoczął się
proces jedynie czterech pracowników SRT. - Rozprawa był tajna. Adwokatów
najczęściej wypraszano z sali i zupełnie nie wiedzieli, jak ojca bronić. Moja
matka też siedziała tylko na korytarzu i nie wolno jej było nawet wejść na salę
- opowiada Krystyna Mikke. Troje bakteriologów i kierownika pracowni
mechanicznej SRT Jana Kobusa oskarżono o: "przeprowadzanie eksperymentów na
ludziach, przez zarażenie ich bakteriami tyfusu, podawanymi w pokarmach oraz
rozpylanymi w specjalnej komorze znajdującej się na terenie Twierdzy Brzeskiej".
Doktora Golbę obwiniono o zamordowanie pięciu działaczy partii komunistycznej,
Ostrowskiego o dwa morderstwa. Janinę Gebarską-Mierzwińską i Jana Kobusa sądzono
za współudział.
"Nie zdawałem sobie sprawy z
tego i nie wierzyłem w to, że mogę być zasądzony za czyny, których nie
popełniłem" - napisał potem w liście do Prokuratora Generalnego Jan Golba,
dodając, że: "mój oficer śledczy rozmawiając ze mną przed rozprawą powiedział: -
Panie Golba, czy pan się będziesz bronił tak czy inaczej, posiedzisz pan jeszcze
ładnych parę lat. Dla pana będzie lepiej mówić jak najmniej, bo wyrok będzie
zależny od pańskiej postawy". Po takim wstępie spodziewać się można było co
najmniej dwóch wyroków śmierci. Tymczasem sąd okazał się wyrozumiały i skazał
Golbę oraz Ostrowskiego na 13 lat więzienia, Gebarską-Mierzwińską na 7 lat,
Kobusa na 4 lata. Następnie, powołując się na ustawy o amnestii z 22 lutego 1947
r., sędzia skrócił wyroki o połowę, zaś okres uwięzienia zaliczył w poczet kary.
W ciągu roku skazanych - poza Janem Golbą - zwolniono. Golba w maju 1955 r.
złożył do Prokuratora Generalnego PRL wniosek o rewizję nadzwyczajną procesu.
Wniosek rozpatrzono pozytywnie. Wkrótce też dr Golba wyszedł na wolność. Do
końca życia mieszkał w Szczecinie, pracując tam na stanowisku wicedyrektora
wojewódzkiej stacji sanitarno-epidemiologicznej. - Nie przypominam sobie, żeby
po 1956 r. mojego ojca w jakiś sposób prześladowano lub żeby był obserwowany
przez SB - opowiada Krystyna Mikke. Jakie były losy pozostałej trójki, nie udało
się ustalić. Należy sądzić, że ich wiedza okazała się nieprzydatna dla władz
PRL, gdyż Kreml z niechęcią odnosił się do badań nad bronią masowego rażenia
prowadzonych poza terytorium ZSRR.








 
Andrzej Krajewski

Historyk, publicysta. Autor książki "Między oporem a współpracą".

 








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Romowa mistrza Polkarpa ze śmiercią(1)
Kain Dawid Spotkanie ze śmiercią
(odc 50) oryginalna filadelfijska kanapka ze stekiem
! Średniowiecze marnosc zycia i nieuchronnosc od smeirci w rozmowie mistrza polikarpa ze smiercia
Wywiad ze smiercia e6q
Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią
Rozmowa mistrza Polikarpa ze śmiercią
Za pan brat ze śmiercią cz 1 obawy Zachodniego człowieka
Wysłanniczka Piekieł 1 do twarzy jej ze śmiercią rozdziały 1 3
Myślą, że polskie jedzenie grozi straszną śmiercią

więcej podobnych podstron