amboch Miroslav Percepcja

background image
background image

PERCEPCJA

tłumaczył

Andrzej Kossakowski

ilustracje

Dominik Broniek

Lublin 2013

background image

COPYRIGHT © by Miroslav Zamboch

COPYRIGHT © by Fabryka Słów sp, z o.o., LUBLIN 1013
Copyright © for translation by Andrzej Kossakowski, 2013

Tytuł oryginału Visio in Extremis

WYDANIE I

ISBN 978-83-7574-774-4

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana

ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie,

fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana

w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt 1 adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta

Projekt okładki Paweł Zaręba

Ilustracja na okładce Jan Doleżalek

Ilustracje Dominik Broniek

Redakcja Lidia Stanisława Dębska

Korekta Piotr Pawlik, Magdalena Byrska

Opracowanie okładki Dariusz Nowakowski

Zamówienia hurtowe Firma Księgarska Olesiejuk sp, z 0.0, s.k.a.

05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 72130 00 www.olesiejuk.pl,

e-mail: hurt@olesiejuk.pl

Wydawca Fabryka Słów sp, z 0.0.

20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91

www.fabrykaslow.com.pl e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl

Druk 1 oprawa OPOLGRAF s.a. www.opolgraf.com.pl

background image

F

alowała na parkiecie z przymkniętymi oczami, w sposób uświa-

damiający każdemu znajdującemu się w pobliżu mężczyźnie, że to
właśnie lubi. Nie miała takich piersi, jakie lansuje obecnie silikonowa
moda, raczej mniejsze niż większe, ale jędrne i zachęcające do
dotknięcia, a do tego nogi dłuższe, niż wydawało się to możliwe. W
pępku połyskiwał jakiś kamyczek, na policzkach róż. Starzy, dobrzy
Guns N' Roses mocniej szarpnęli struny, a ona przegięła się, jakby
chciała TEGO właśnie teraz. Wychyliłem resztkę wódki, szurnąłem
szklaneczką po blacie baru i ruszyłem ku niej. Miejsca było dość.
Mężczyźni gapili się, a kobiety usuwały z widoku, żeby ich nie
porównywać.

Stanąłem przed nią i czekałem. Czekanie mi nie przeszkadzało, jej

widok był przeznaczony dla bogów.

Ponieważ jednak, na nieszczęście dla nich, bogów nie ma, był to

widok dla mnie.

- Spadaj, pacanie.
Dziewczyna tak mnie zafascynowała, że zupełnie nie zauważyłem,

kiedy ten facet podszedł. Barczysty, mojego wzrostu, w ciuchach,
których na pewno nie nabył w byle butiku. Przystojny, pewny siebie
typek. Nie wierzyłem, by to ubranko kupił za swoje, wydawał się zbyt
młody. Żeby taką pewność siebie wypracować osobiście, potrzebo-
wałby minimum dwudziestu lat więcej. A żeby odważyć się ją za-
czepić - całego życia.

background image

- Masz bogatego tatusia, co nie? - oceniłem go.
Położył mi rękę na ramieniu i skrzywił się. Przypomniałem sobie,

że podobny pysk znam z telewizji, tylko wyraźnie starszy. A więc nie
synek biznesmena, ale polityka.

- Skopię ci dupę - oświadczył, rzucając okiem gdzieś za mnie.
Ona już nie tańczyła, przyglądała się. Zaczynał się show. Położy-

łem dłoń na ręce, którą trzymał na moim ramieniu, namacałem końce
palców i mocno nacisnąłem paznokcie. Spróbował się wyrwać, lecz
trzymałem mocno. Zamachnął się wolną ręką, nacisnąłem jeszcze
mocniej i ból go sparaliżował. Od jednego ze stolików ruszyło ku
mnie kilku, wszyscy co najmniej o dziesięć lat starsi od większości
obecnych w klubie. Ponadto w ubraniach, które nigdy nie były modne,
nawet w czasach, kiedy John Lennon po raz pierwszy spróbował LSD.
Goryle.

Cofnąłem się o krok, a ponieważ go nie puściłem, stracił równo-

wagę. Zachwiał się. Trafiłem go kolanem w pysk, podskoczyłem,
wykonałem półobrót i wierzchem stopy kopnąłem pierwszego goryla
w szyję. Nie uderzyłem w krtań, ale i tak, skowycząc, zwalił się na
podłogę. Drugi zdążył już sięgnąć pod marynarkę. Rzuciłem się na
niego, zanim spróbował wyciągnąć rękę, przycisnąłem mu ją do ciała i
głową rozbiłem nos. Padł strzał, kula przebiła marynarkę, a on zary-
czał boleśnie. Strzelił sobie w nogę, idiota.

Trzeci kopnął mnie w żebra i to było wszystko, czego zdołał do-

konać, bo zanim opuścił nogę, złapałem go za stopę i zakręciłem.
Bardzo szybko. Zanim upadł z wywichniętym kolanem, byłem już na
nogach. Jestem szybki, nawet jak na przedstawiciela swego gatunku.
Bardzo szybki - to jedna z moich cech.

Patrzyła na mnie, nie tańczyła, tylko lekko podskakiwała, wargi jej

błyszczały, a nozdrza drgały delikatnie, jakby podobało jej się to, co
zobaczyła. Musiała lubić silnych samców. A takie kobiety z kolei
lubię ja. Dwadzieścia pięć? Dwadzieścia siedem? Trzydzieści?
Wszystko jedno, miałem pewność, że ta noc będzie udana.

- Napijemy się? - zaproponowałem. - Jestem Mathias.

background image

- Kristie. Chętnie, ale co z tamtymi? - Wskazała zbierających się

mężczyzn.

Jej uwaga miała sens. Mogli wywołać burdę i popsuć mi tak

przyjemnie zapowiadający się wieczór.

Pochyliłem się ku pierwszemu z nich, wyszczerzyłem zęby, żeby

zobaczył, kim jestem, zademonstrowałem język w całej jego nie-
ludzkiej formie, popatrzyłem gościowi w oczy i wypowiedziałem
kilka słów. Nie jestem zbyt dobry w hipnozie, ale chłopisko było
wystraszone, przed chwilą wraz ze swoimi kompanami dostał do-
tkliwą nauczkę, a to miało swoje znaczenie. Zadziałało lepiej niż
podwójna wódka, trzy tabletki valium oraz joint, wszystko razem
wzięte. Pozostałych też potraktowałem w podobny sposób i szybko
zobaczyłem, jak chwiejnym krokiem uciekają z klubu. Wszyscy.

Atmosfera rozluźniła się, właściciel ogłosił ogólny rabat i napięcie

spłynęło wraz z kolejnymi drinkami za połowę ceny. Nastrój poprawił
jeszcze didżej, starając się ze wszystkich sil.

- Jesteś czarownikiem? - zapytała Kristie, gdy dotarliśmy do

baru.

Łatwo poszło, po odegranym przedstawieniu wszyscy schodzili mi

z drogi i prawie mnie popychali do lady.

- Nie, użyłem tylko charyzmy własnego ego. - Skrzywiłem się.
- Co podać?
Barman sprawiał wrażenie nieco nerwowego.
- Bloody Mary - zadysponowała niespodziewanie.
Sądziłem, że zamówi jakiś modny koktajl, lecz życzenie to ży-

czenie. Ja wróciłem do mojej ulubionej wódki pszenicznej.

Mieli taką tutaj. Oryginalną, nierozcieńczoną.
Podnosząc szklankę, otarła się o mnie bokiem. Poczekałem, aż

odstawi szkło, uniosłem jej brodę i pocałowałem. Na miękkich
wargach został smak pieprzu i palącego tabasco. Cały czas była
opanowana, dopiero na samym końcu zaskoczyła mnie wybuchem
namiętności.

Sala i siedzący w niej ludzie rozmyli się, nagle nieważni, jakbym

background image

widział ich z daleka, więc stwierdziłem, że dalsza zabawa tutaj nie ma
sensu, bo mógłbym wziąć ją na najbliższym stoliku.

Właściwie dlaczego by nie?
Myślałem o tym i wtedy ich usłyszałem.
Szybkie, ale ostrożne kroki pośród głośnej muzyki, gwaru licznych

głosów, pobrzękiwania szklanek. Znam ten rytm kroków znakomicie
wyćwiczonych jednostek glyhenów, ludzkich sług klanów. Nie
znoszę ich, są jak karaluchy. Zbyt dobrzy na to, żeby ktoś mojego
pokroju mógł ich ignorować, a zbyt nędzni, żeby być czymś więcej
niż wrzodem na tyłku.

Cholera, jakim cudem się tak blisko dostali? Nie pozostało wiele

czasu.

- Kłopoty - powiedziałem. - Znikamy stąd. Trzymaj się blisko

mnie, a nic ci się nie stanie.

Nie wiedziałem, co o tym pomyślała, bo na skraju tanecznego

parkietu pojawił się osobnik w dżinsach, wysoko sznurowanych
butach i długim kabacie. Te kabaty służą głównie do tego, żeby
chować pod nimi broń. Dużą i skuteczną broń, zdolną narobić sporo
bałaganu. Dostrzegł mnie natychmiast. Glyheny przechodzą specjalne
szkolenie, są w stanie wykryć takich jak ja nawet w gęstym tłumie.

- Na podłogę - rzuciłem do Kristie, sięgając przez bar po tasak do

lodu.

Seria trafiła w półkę przede mną, tworząc nowy gatunek koktajlu z

odłamków szkła i lejącego się alkoholu. Ale tasak już leciał, jego
błyszczące ostrze wytworzyło kilka efektów stroboskopowych i
utkwiło w człowieku z karabinem. Sądząc po odgłosie strzałów,
automatem musiał być stary, dobry kałasznikow. Facet upadł na
plecy, lecz jeszcze przez chwilę ściskał spust, więc kilku ludzi,
ugodzonych przypadkowymi strzałami, zaczęło jęczeć. Oczywiście
ci, którzy jeszcze mogli jęczeć. Oświetlony parkiet zabarwił się na
czerwono.

Glyheny nigdy nie atakują w pojedynkę, uświadomiłem sobie

trochę za późno, kiedy rozległy się kolejne strzały. Nie miałem

background image

pojęcia, kto do kogo strzela, ale teraz wieczorek taneczny na pewno
się skończył.

- Zwiejemy tamtędy. - Wskazałem Kristie schody na piętro,

gdzie mieściło się biuro właściciela.

Stała nieruchomo, jakby nie słysząc ani mnie, ani grzechotu wy-

strzałów, i rozglądała się wokoło. Szok? Cholera!

- Kristie!
Złapałem ją za rękę i pociągnąłem ku schodom.
Miałem nadzieję, że nadchodząca noc wynagrodzi mi to wszystko,

bo z jej powodu ryzykowałem kulę w żebra, co nigdy nie jest przy-
jemne.

Kolejnego glyhena, sporego faceta w dżinsowej kurtce, z dwoma

pistoletami w dłoniach, spostrzegłem, będąc w połowie drogi ku
schodom. Musiał się przeczołgać pomiędzy stołami. Trzeci pojawił
się w otwartych drzwiach biura, do którego chcieliśmy uciekać.

Kurwa.
Czwarty zastępował barmana trafionego serią z kałasznikowa.
Kurwa i jeszcze raz kurwa. Jak mogłem tak się dać zaskoczyć?
Ściągnąłem Kristie na podłogę i jak kamień curlingowy posłałem

ją w lukę pomiędzy stołami, jak najdalej od siebie. Miałem nadzieję,
że nie wywichnąłem jej przy tym ramienia.

Zagrzmiał wystrzał znacznie głośniejszy niż poprzednie. Szklane

płytki, jakimi wyłożona była ściana obok, rozleciały się, poleciały
kawałki betonu. Odezwał się szczęk zamka broni. Nie był to więc
automat, ale stara, poczciwa gwintówka załadowana wojskową
amunicją. Zniósłbym trafienie z czegoś takiego, ale bardzo ciężko.
Przetoczyłem się przez ramię, ten z pistoletami zasypał dosłownie
serią wystrzałów miejsce, w którym kucałem jeszcze przed chwilą.
Glock, glock, glock - stukały kule. Już trzymałem w ręce nóż do
rzucania, nosiłem go w bucie jako wyraz nostalgii za starymi czasami,
ale teraz się przydał. Niestety, miałem tylko jeden. W kogo rzucić?
Życie pełne jest dylematów.

Lufa karabinu skierowała się na mnie, cisnąłem nożem i poturla-

background image

łem się co prędzej ku facetowi z pistoletami. Kolejny wystrzał musnął
mi czuprynę i zmiótł jakiegoś durnia, który jako ostatni nie leżał
jeszcze na podłodze. Dostrzegłem, że strzelec mocuje się z nożem
tkwiącym w udzie. A więc przez chwilę nie będzie sprawny.

Chociaż glyheny wytrzymują więcej niż ludzie.
Trudno trafić do celu szarżującego z szybkością średniej klasy

sprintera.

Trafił mnie z pistoletu, ale tylko raz. A ja już miałem go w zasięgu.

Przetaczając się ostatni raz, podkurczyłem nogi, odbiłem się nisko
przy podłodze i pozostałe trzy metry przefrunąłem jak rakieta o
płaskim torze lotu. Zaskoczył go ten manewr, lecz nadal strzelał, kule
muskały moje pięty. Uderzeniem na wysokości kostek zwaliłem go na
podłogę, wbiłem mu łokieć w splot słoneczny, wykręciłem ręce i
szczęśliwym trafem namacałem jego palec na spuście. Drgnął, na
czole pojawiła mu się kształtna dziurka, a potylica wraz z fragmen-
tami mózgu rozprysła się na podłogę i częściowo na mnie.

Posadzka w pobliżu mojej głowy rozleciała się, zrozumiałem, że to

kolejny wystrzał z karabinu, nóż nie zatrzymał tego zasrańca na zbyt
długo. Czwarty glyhen nie stał już za barem, lecz przed nim, w każdej
ręce trzymając automat. Widziałem, jak poruszają się mięśnie przed-
ramion, gdy naciskał spust. Przetoczyłem się na plecy, wciągając na
siebie trupa w charakterze tarczy. Natychmiast zaczął drgać w takt
trafiających go serii. Strzelec zbliżał się do mnie powoli. Wystrzał z
karabinu przebił martwe ciało i trafił mnie w pierś. Poczułem ból, ale
nie wiedziałem jeszcze dokładnie, co mi się stało - musiałem odcze-
kać pewien czas.

Magazynek pierwszego automatu był pusty, w chwilę po nim

również drugiego. Strzelec zatrzymał się kilka kroków przede mną,
widziałem, jak patrząc na mnie, wkłada nowe magazynki. Nie miałem
w zasięgu wzroku tego z karabinem, musiałem jednak zaryzykować.
Wycelowałem z glocka, którego zabrałem martwemu kolesiowi, i
zacząłem strzelać. Wystarczyło trzymać mocno, żeby wszystkie
czternaście pocisków trafiło w pierś człowieka z automatami. To go

background image

uziemiło. Kolejny wystrzał z karabinu, łokieć trupa rozprysnął się,
jednak moja ręka pozostała nietknięta. Zwyczajne szczęście. Miałem
odrobinę więcej niż sekundę, zanim znów wystrzeli. Złapałem drugi
pistolet, leżący na podłodze obok mnie, przez chwilę obaj mierzyli-
śmy do siebie.

Nacisnąłem spust, Visio in Extremis spowolniło świat. Ten rodzaj

widzenia aktywuje się u istot mego gatunku w momencie, gdy pod-
świadomość oceni, że z dużym prawdopodobieństwem w ciągu
najbliższych dziesiątych i setnych sekundy umrzemy. To znaczy
umrzemy, jeśli nie zdążymy temu zaradzić.

Strzeliłem ułamek sekundy wcześniej od napastnika, pierwsza kula

opuściła lufę, druga wyleciała zaraz za nią. Trzecia już nie zdążyła, ale
to nie miało teraz znaczenia, bo moje ramię stało się sztywne jak
stalowe imadło. Pocisk karabinowy też zmierzał już ku mnie. Oczy
bez mojego polecenia wyostrzyły widzenie, dostrzegłem, że kula
porusza się szybciej niż moje pociski z pistoletu. Zdołałem też ocenić,
gdzie trafi. Odrobinę ponad nasadą nosa. Kręgi szyjne zatrzeszczały,
zabrzmiało to jak pękanie lodowca, ale to tylko słuch spowolnił
odgłos reakcji kręgosłupa na ruch mięśni. Nadal naciskałem spust,
podczas gdy moja głowa milimetr po milimetrze przesuwała się w
lewo, a tymczasem pocisk pokonywał dystans w metrach tysiąckroć
szybciej. Półpłaszcz. Jeśli trafi, rozprowadzi mózg po ścianie i nawet
moja odporność na urazy nie pomoże.

Pociski dosięgły jego i mnie równocześnie. Dwa pierwsze trafiły

go w pierś, trzeci w ramię, czwarty chybił. Mnie kula zdarła ze skroni
pas skóry, ocierając się o kość. Z ucha zostały tylko strzępy, ale to był
drobiazg.

Błyskawiczne widzenie, przez starszych i lepiej wykształconych z

nas nazywane Visio in Extremis, skończyło się, wstałem z kolan i
podszedłem do napastnika, wciąż trzymając go na muszce. Starał się
zatkać rany rękami, ale do pełnego sukcesu brakowało mu jednej
kończyny. To, że żył i pozostawał przytomny, oznaczało, że należy do
ulepszonego rodzaju glyhenów.

background image

- Dla kogo pracujesz? - zapytałem.
Mogłem zedrzeć z niego ubranie i spróbować odnaleźć tatuaże

zdradzające przynależność klanową. Nie za bardzo miałem na to
ochotę - o ile coś o sobie wiem na pewno, to tyle, że jestem hetero-
seksualny i goły chłop mnie nie kręci. A już szczególnie wtedy, kiedy
jest od stóp po czubek głowy wymazany krwią.

Kilka głośników przeżyło strzelaninę, w odróżnieniu od didżeja.

Na szczęście zastąpił go system komputerowy, jego przypadkowy
wybór uraczył nas składanką piosenek Madonny. Lepsze to niż nic.

- Dla kogo pracujesz? - powtórzyłem pytanie.
- Dla Tizoca - przyznał się.
Albo nie musiał tego ukrywać, albo przypuszczał, że za chwilę go

zabiję, i było mu wszystko jedno. Takiej nielojalności jednak nie
oczekiwałbym od glyhena. Strzelał do mnie ze starego, przedrewo-
lucyjnego mosina. Nazywając go przedrewolucyjnym, miałem na
myśli rosyjską rewolucję z 1917 roku. Od tego czasu przybyło kilka
kolejnych. Rewolucji, nie mosinów.

Tizoc, wróciłem myślami do usłyszanego nazwiska. Był jednym

ze starych, nadętych ważniaków, a swego czasu narobił w Ameryce
cholernie krwawych awantur. Tak krwawych, że można o nich
przeczytać nawet we współczesnych podręcznikach historii.

- Dlaczego się mną interesuje?
Zazwyczaj pozostawałem poza sferą zainteresowań takich starych

plugawców. Przynajmniej taką miałem nadzieję.

- Mathiasie?
Kristie znalazła się obok mnie, poprawiając makijaż. Do warg

przylepiło się kilka kropel krwi, których nie zauważyła, i roztarła je
teraz konturówką. Poruszyło mnie to tak, że musiałem kilka razy
przełknąć ślinę, żeby się opamiętać.

Glyhen na podłodze przede mną i Tizoc wraz z armią swoich

zbirów stracili znaczenie.

- Chodźmy gdzie indziej - zaproponowałem. - Na przykład do

mnie. Znajdzie się tam także coś do picia.

background image

Przyjrzała mi się poważnie, jakby chciała przeniknąć moje myśli.

Oczekiwałem, że zacznie wypytywać o mnóstwo rzeczy, choćby o to,
czy będziemy czekać na policję, ale wzięła mnie tylko pod rękę.

- W szatni zostawiłam płaszczyk - przypomniała praktycznie.
Miała rację, na zewnątrz o tej porze robiło się chłodno. Ja jednak

byłem porządnie rozgrzany. Walką i tym, co mnie oczekiwało.

- Jedną minutkę - poprosiłem. - Później jestem już cały twój.
Czasem bywam dowcipny. Nieco.
- Jak się nazywasz? - zapytałem glyhena.
Trochę go zdziwiło to pytanie, lecz starał się nie dać tego po sobie

poznać. Mój gatunek na ogół nie pyta o nazwiska.

- Aleksiej Siergiejewicz - odpowiedział.
Krew wyciekała z niego znacznie słabiej i chociaż wyraźnie zbladł,

wyglądało na to, że nie straci przytomności.

- A więc, Aleksieju Siergiejewiczu - powiedziałem - uprzątnij

ten burdel. Powiedziałbym, że Tizoc nie będzie rad, gdy się nim
zainteresuje policja kryminalna.

O ile oczywiście stary gnój nie miał jej szefa owiniętego wokół

palca, ale w to powątpiewałem. To było moje miejsce, mój teren, moje
terytorium łowieckie. A o tym Aleksiej oczywiście nie mógł wiedzieć.

Ludzie przychodzili już do siebie, słyszałem, jak próbują komu-

nikować się przez telefony komórkowe. Ale w tym klubie urządzenia
nie działały. Właściciel wyznawał zasadę, że jak się relaksować, to na
całego.

- A tym karabinem już lepiej się nie baw. - Wskazałem mosina,

leżącego blisko niego. - Jestem szybki.

Skinął głową w milczeniu.
Złapałem Kristie za łokieć i poprowadziłem ją do wyjścia, lawi-

rując pomiędzy leżącymi ludźmi i kałużami krwi. Pachniała starym,
dobrym Chanel 5 i krwią. Zadziwiająca kombinacja.

Wyprowadziłem auto z podziemnego garażu i wyjechaliśmy na

ulicę. Nie mówiła nic, tylko siedziała obok mnie z rękami na kola-
nach. Tym sposobem podciągnęła suknię o centymetr czy dwa i

background image

musiałem przymuszać się do patrzenia na drogę, a nie całkiem gdzie
indziej.

Przyszło mi do głowy, że będę musiał zachować szczególną

ostrożność, żeby jej nie skrzywdzić podczas miłosnego baraszkowa-
nia albo zgoła nie pokaleczyć. Podniecała mnie do tego stopnia, że
prawie traciłem samokontrolę.

Nie należę do tych nowoczesnych typów głoszących, że powin-

niśmy być dobrzy dla ludzi. To bez sensu. My jesteśmy drapieżni-
kami, a oni zdobyczą. Tak jest od samego początku, jak sięga pamięć
mojego gatunku. Jednak z drugiej strony jestem trochę bardziej
wybredny niż większość. Nie piję z mężczyzn, wydaje mi się to
obrzydliwe. A z kobiet najchętniej piję podczas seksu. Ich krew
smakuje wtedy doskonale.

- Zielone - zwróciła uwagę, przeciągając mi palcami po udzie.
Nie rzucić się na nią od razu było trudniej, niż przeżyć walkę w

klubie. Zamiast tego nacisnąłem gaz do oporu. Elektronikę odłączy-
łem już dawno i teraz zaowocowało to dwoma pasami przypalonej
gumy na asfalcie.

Kątem oka zauważyłem, że popatrzyła na mnie, ale nic nie po-

wiedziała.

W tym roku zajmowałem luksusowe mieszkanie w mansardzie, z

widokiem na rzekę. Podobały mi się stare rozchwiane schody i
możliwość ucieczki przez dachy w razie potrzeby. Często zmieniam
miejsce pobytu. Jeśli się tego nie robi regularnie, można się przy-
zwyczaić i stracić czujność.

Weszliśmy do mieszkania, aparatura hi-fi zarejestrowała nasze

pojawienie i puściła Johna Lee Hookera w kawałku „Hobo Blues”.
Mam dziwny gust, wiem o tym, taki po prostu jestem.

Przyrządziłem jej drinka, a sobie nalałem wódki.
- Szczególna z ciebie dziewczyna, Kristie - powiedziałem, gdy

trąciliśmy się szklaneczkami. - Każda inna wypytywałaby, kim
jestem, co się stało w klubie, i byłaby przestraszona. A ty tylko
milczysz.

background image

Mówiłem tylko po to, żeby podtrzymać rozmowę.
Kąciki jej ust uniosły się. Choć pewnie nie zdawała sobie z tego

sprawy, poruszała się w rytmie surowej muzyki liczącej pół wieku.

- A ty dużo mówisz.
Napiła się, podeszła bliżej. Poczułem jej zapach i odstawiłem

szklaneczkę. Miała rację. Szkoda marnować czas na gadanie, nawet
jeśli ma się kilkaset lat.

Bieliznę miała dokładnie taką, jak sobie wyobrażałem, a bez niej

wyglądała o wiele lepiej, niż przypuszczałem. Była namiętna, szalenie
zmysłowa, aż zadrgała we mnie ciemna, wampiryczna struna.

* * *

Leżałem na brzuchu z twarzą w poduszce. Sądząc po odgłosach
dobiegających z zewnątrz, już dawno nie było rano, a sądząc po cieple
przenikającym przez okna, raczej dochodziło południe. Leżałem, nie
otwierając oczu. Czułem się jak kocur, którego ktoś porządnie sprał, a
później poczęstował potrójną porcją śmietany. Jak zwykle w takim
stanie, naszły mnie wspomnienia. Nigdy nie wiedziałem i nawet się
nie domyślałem, kim byli moi rodzice. Znaleziono mnie porzuconego
w zaspie śnieżnej gdzieś na początku wojny trzydziestoletniej, kiedy
ludzie zachowywali się jeszcze jako tako. Wychowano mnie jak
zwyczajne dziecko i dość długo trwało, zanim zrozumiałem, kim
właściwie jestem. Pierwszą dziewczynę, jaką miałem, skaleczyłem
podczas seksu. Nie wiedziałem, że jestem o tyle silniejszy niż ludzie.
Ukrywaliśmy się wtedy w leśnej chatce przed hordami wojsk plą-
drujących kraj. Wystraszony tym, co zrobiłem, opiekowałem się nią
przez całe dwa miesiące, karmiłem ją zwierzyną, którą łowiłem
gołymi rękami. Później, kiedy już żadnych zwierząt nie było - żoł-
nierzami. Porcjowałem ich tak, żeby nie można było poznać, jakie
mięso jemy. Kiedy zagoiły się jej zranienia, uciekła. Nie dziwiłem się
jej. Wiedziała, że nie jestem człowiekiem, a uważała mnie za twór z
piekła rodem.

background image

Wyciągnąłem z tego wnioski i od tej pory nie skaleczyłem już

żadnej kobiety. Mam na myśli seks w łóżku połączony z piciem krwi.
Opowiadania o ludziach, z których wampir wyssał całą posokę, nie są
kłamstwami, jednak zabijanie nie jest konieczne. Zabija tylko ten,
komu sprawia to przyjemność. A mnie sprawia przyjemność coś
innego. Choć teraz nie byłem już tego taki pewny.

Z dalekiej przeszłości wróciłem do niedawnych wydarzeń.

Wspomnienia minionej nocy migały w mojej głowie jak strobosko-
powe błyski, bolało mnie od tego całe ciało i kości. I nie tylko od tego,
prawdę mówiąc, czułem się gorzej, niż powinienem w wyniku obra-
żeń, jakich doznałem w nocnym klubie. Co ona mi zrobiła? Grała na
mnie jak na jakimś instrumencie, niszczyła wszystkie moje mecha-
nizmy obronne, aż przestałem nad sobą panować. I ona, cholera, tak
samo. Ludzie powinni mieć jakieś ograniczenia! Sięgnąłem ku szyi.
Żaden ślad już tam oczywiście nie pozostał. Kiedy ją ugryzłem,
odpłaciła mi tym samym, co jeszcze bardziej mnie rozpaliło. Wy-
ciągnąłem rękę, żeby dotknąć jej ciała. Chłodnego, nieużytecznego
ciała. Inaczej to nie mogło wyglądać. Jestem wampirem, a ona
człowiekiem. Opanowało mnie takie samo pełne strachu uczucie jak
wtedy, gdy miałem piętnaście lat. Jęknąłem. Wyciągnięcie ręki było...
bolesne, pełne wysiłku i wymagało maksymalnego natężenia woli.

Nic. Może spadła z łóżka? Musiałem ją ugryźć rzetelnie, bez

dwóch zdań. Otworzyłem oczy i usiadłem. Pościel była zwałkowana,
moje ciuchy porozrzucane wokoło, waza i serweta ze stolika na
podłodze - stolik też służył nam przez chwilę. Ale jej nigdzie nie
widziałem. Z łazienki nie dobiegały żadne odgłosy. Mieszkanie
wydawało się puste. Nie mogłem sobie pozwolić na uznanie, że
wszystko jest w porządku. Czując smak strachu w ustach, wstałem i
przeszedłem przez wszystkie pomieszczenia. Może mam trochę zbyt
miękkie serce, jak na drapieżnika, ale zabijanie kobiet, z którymi
spałem, nie sprawia mi przyjemności. Coś takiego jest złe.

Nigdzie jej nie było, zniknęły też ubrania. Tylko w łazience zna-

lazłem nabazgrany szminką napis:

background image

„Byłeś miły. Kristie”.
Cholera. Miły. A ja się bałem, że ją zabiłem.
Przejście przez całe mieszkanie wyczerpało mnie, musiałem usiąść

i odpocząć. Skończyło się dobrze, nie jestem sadystą, nekrofilem, jak
niektórzy moi pobratymcy. Kiedy próbowała przebudzić we mnie
bestię, nie odniosła sukcesu. Po prostu bestii tam nie było. Poczułem
ulgę. Oddychałem o wiele lżej.

Potrzebowałem wziąć prysznic, zjeść coś i napić się - krwi. Po-

nieważ użyłem Kristie dość oszczędnie, nie wystarczyło mi. Zanim
wykonałem dwa pierwsze punkty mojego planu, był już wieczór. Tak
wyczerpany nie byłem od czasu, kiedy uciekałem przed Czapajewem i
jego czerwoną gwardią. Do jedzenia przyrządziłem sobie surowe
mięso wołowe pokrojone na cienkie plasterki i przyprawione chrza-
nem, pieprzem i musztardą. Mogę zjeść także gotowane, ale wydaje
mi się to pozbawieniem mięsa wartości. W lodówce znalazłem pół
kilo surowego łososia i też go zjadłem. Na polowanie na razie nie
mogłem liczyć, ale pragnienie miałem coraz większe. Odniesione
rany oraz szalona noc zabrały mi więcej sił, niż się spodziewałem.

Wahałem się przez chwilę, a później wyjąłem z zamrażarki torebkę

z pół litra krwi schowaną na wypadek sytuacji kryzysowej i niechętnie
wypiłem zawartość. Czasem zastanawiam się, jak funkcjonuje mój
organizm. Mięsa mogę zjeść dużo, więcej nawet niż drapieżnik moich
rozmiarów, na przykład jaguar albo puma. Nie mam złudzeń co do
potrzebnej mi ilości krwi, którą wypijam miesięcznie. Nie mogę się
bez niej obejść. Do pierwszego łyku raczej się przymusiłem. Zimna,
zmagazynowana posoka wprawdzie pomaga, ale smakuje nieszcze-
gólnie i muszę się zmuszać do picia. Czegoś istotnego jej brakuje.

Może uciechy z samego picia?
Na polowanie przyjdzie czas dopiero jutro. Rzuciłem się na sko-

tłowane łóżko i zasnąłem dość niespokojnym snem pełnym rojeń o
krwi i kobietach. A raczej konkretnej kobiecie.

* * *

background image

Po czterech dniach zmusiłem się do wyjścia na ulicę. Ubrałem się
bardziej na sportowo niż zazwyczaj i nałożyłem mocne buty do
kostek, z miękką podeszwą wzmocnioną kompozytowym żebrowa-
niem. W górach długo by nie wytrzymały, ale na gładkiej powierzchni
zapewniały lepszą przyczepność niż guma. Po chwili wahania odsu-
nąłem imitację ściany, kryjącą wbudowaną szafę, i z podręcznego
arsenału wyjąłem mały browning 6.35 z sześcioma nabojami w
magazynku. Przez ramię przewiesiłem pasek nośny tubusu służącego
do przenoszenia rysunków. Nie było w nim grafik, tylko miecz
wyprodukowany przez firmę Japan Steel Works Ltd. Dokładnie
według mojego zamówienia. Może popadam w paranoję, ale zainte-
resowanie ze strony Tizoca trochę mnie zdenerwowało. Moi pobra-
tymcy bardziej boją się klingi, na ludzi natomiast silnie działa groźba
broni palnej. Unikam zabijania, jeśli to możliwe, w dzisiejszych
uporządkowanych czasach, wobec silnej policji jest to zbyt niebez-
pieczne. Wziąłem jeszcze nóż, a resztę mojego wyposażenia stanowił
komplet łowiecki.

Poszedłem do restauracji „Konina”, najadłem się podwójnym ta-

tarem i grzankami bez czosnku. Bo mi po prostu nie służy. Tyle co do
legendy. Potem udałem się do śródmieścia, do strefy ruchu pieszego,
gdzie o tej porze powinny być tłumy, sama esencja wielkiego miasta.

Uświadomiłem sobie, że na klasycznym polowaniu nie byłem już

od bardzo dawna. Wystarczającą ilość krwi zapewniały mi przyja-
ciółki. Niektóre dobrowolnie i po kilka razy. Nie rozumiałem, z
jakiego powodu, lecz zawsze zwracałem uwagę, żeby ich uzależnienie
zbytnio się nie rozwinęło. Na ogół zmieniałem po prostu miejsce
pobytu.

Ale na taki sposób nie miałem teraz nastroju, a oprócz tego wie-

działem, że potrzebuje więcej krwi niż zazwyczaj. Zatrzymałem się w
jednym z pasaży handlowych przed wielkoekranowym telewizorem,
przez chwilę udając, że interesują mnie wiadomości. Amerykański
prezydent w porozumieniu z francuskim odwołali spotkanie ze
względów zdrowotnych. Planowany termin obrad rozszerzonej Rady

background image

G8 w Pradze nie był zagrożony. Ciekawe, że nie podali, kto ma te
problemy zdrowotne. Obok mnie przeszedł jakiś mężczyzna w
szarym ubraniu i błyszczących lakierkach. Poruszał się energicznie, z
dużą dozą pewności siebie, po prostu samiec w pełni sił. Tego właśnie
potrzebowałem. Poszedłem za nim. Już od dawna nie polujemy na
ludzi w lesie albo w dżungli, tylko na ulicach wielkich miast i nasze
instynkty już się do tego przystosowały. Mijając trzecią witrynę
sklepową, zorientowałem się, że ktoś mnie śledzi. Gdyby to robił
nieco mniej umiejętnie, powiedziałbym, że to człowiek. Jeśli trochę
bardziej umiejętnie, to byłby moim ziomkiem. A zatem to jakiś
nowicjusz. Dawniej wiadomo było, kto z bractwa przybył do miasta,
teraz już nie, ze względu na niezwykłą intensywność ruchu tury-
stycznego. A niektórzy z moich pobratymców nie przestrzegali
podstawowych zasad uprzejmości. Nie byłem w nastroju do wykłó-
cania się, ale to miasto uważałem za swoje terytorium i nie zamie-
rzałem uciekać. Potrzebowałem tylko tak zaaranżować warunki
spotkania, żeby obróciły się na moją korzyść.

Facet w szarym ubraniu rozejrzał się, jakby czegoś szukał. Kiwnął

głową w chwili, gdy dostrzegł tablicę informacyjną wskazującą
kierunek do szaletu publicznego. To był ten szczęśliwy traf, którego
potrzebowałem, sam wpadał mi w ręce. Mój cień w kraciastej cza-
peczce trzymał się z daleka, jasne było, że tylko mnie szpiegował, nie
decydując się na żadną akcję.

Sprawdziłem zestaw łowiecki, czy wszystko jest uporządkowane.

Igła anestezjologiczna, wężyk, worek zbiorczy, klej. Nie chodziło mi
o to, żeby rzucać się na kogoś w szalecie i wysysać go, jak już po-
wiedziałem, mężczyźni mnie nie emocjonują. Złapać, unieruchomić,
lekko poddusić i dobrać się do żyły. Albo do tętnicy - zależnie od
ilości czasu do dyspozycji i stopnia bezwzględności. Po wszystkim
ustabilizować zdobycz i zniknąć. Stare, ortodoksyjne wampiry
zaliczyłyby mnie (o ile wiedziałyby, jakich metod używam) do
zdegenerowanych mięczaków. Być może. Ale dzięki temu ludzkie
organizacje, takie jak państwo, policja, tajne służby i różni inni,

background image

praktycznie mnie nie zauważają. A ja mogę przeżyć bez przynależ-
ności do jakiegoś klanu, co wiązałoby się z koniecznością służenia
jego przywódcy. Jestem po prostu ostrożnym samotnikiem.

Przeszedłem przez chodnik ku toaletom. Atrakcyjna brunetka z

grzywką, ubrana w sportową koszulkę kończącą się kawałek ponad
talią, rzuciła mi krótkie spojrzenie. Odpowiedziałem na nie, ale
bardzo lekko. Niektóre kobiety wyczuwają we mnie drapieżnika i to je
przyciąga. W szalecie przystanąłem przy suszarce do rąk i czekałem,
aż szarak (tak go nazwałem) wróci od pisuaru. Wejdę do akcji, kiedy
zacznie myć ręce. Musiałem działać szybko, żeby wszystko przebie-
gło zgodnie z planem. Kiedy indziej nie wybrałbym miejsca tak często
odwiedzanego w ciągu dnia, ale męczyło mnie pragnienie, a cień za
plecami zaniepokoił. Musiałem wrócić do formy.

Szarak podszedł do umywalki, kątem oka śledziłem jego ruchy.

Zaszumiała woda. Teraz. Odwróciłem się bez pośpiechu, otoczyłem
jego szyję jedną ręką, drugą oparłem o potylicę, wpierając łokieć w
plecy, i przydusiłem. Trwało to moment, nie miał czasu na reakcję,
powinien szybko upaść bez przytomności. Ale nie upadł. Wykręcił mi
się pod ręką i natychmiast pięść z kastetem wylądowała na moich
żebrach. Odrzuciło mnie na przeciwległą ścianę, rąbnąłem, aż za-
dudniło. Nie doceniłem go skutkiem mojego sportowego podejścia do
polowania. Rzucił się na mnie i tym razem to on mnie nie docenił.
Trafiłem go kopniakiem tam, gdzie on mnie przedtem pięścią. Stęk-
nął, ale dalej parł jak czołg. Znów zaatakował kastetem, zbyt szybko,
jak na człowieka. Ale ja jestem jeszcze szybszy. Skoczyłem na niego
pochylony, pociągnąłem i przerzuciłem przez bark prosto na ścianę.
Wstałby, gdybym go natychmiast nie kopnął w krocze. Nie było to
może zagranie sportowe, lecz bardzo skuteczne. Albo był mistrzem
sztuk walki z refleksem wyćwiczonym aż do doskonałości, albo
glyhenem. Albo jedno i drugie. Nie miało to znaczenia, jako że krew
to krew, czy to od zwykłych ludzi, czy od służących wampirom, było
mi wszystko jedno. Sięgnąłem po futerał z wyposażeniem, ale nie
wyjąłem go z kieszeni.

background image

- Nie tak szybko.
Nie miałem pojęcia, jak się dostał do środka, ale typek w kraciastej

czapce stał tuż przed zamkniętymi drzwiami, celował do mnie z
wielkiego pistoletu i miał bardzo zadowoloną minę. Wyglądało na to,
że nie tyle zastawiłem pułapkę, co sam w nią wpadłem.

- To moje miasto - powiedziałem spokojnie. - Co tu robicie i dla

kogo pracujecie? - zapytałem po czesku.

Nie był to język zbyt rozpowszechniony pośród wampirów.
- Że też akurat pan, jeden z bractwa, który tak pogardza tradycją,

powołuje się na prawo zwyczajowe.

Także mówił po czesku, chociaż z silnym akcentem i uprzejmą

intonacją. Jego językiem ojczystym był hiszpański? Portugalski? I był
to glyhen. Swojak nie zachowywałby się w stosunku do mnie tak
poprawnie. Zastanawiałem się, na ile dobrzy są ci dwaj. Glyheny
zazwyczaj trenuje się we wszystkich możliwych rodzajach walki, nie
mają skrupułów, a jedyne, czego się naprawdę boją, to ich panowie.
Często są też znacznie ulepszeni w stosunku do zwykłych ludzi.
Właściwie zawsze.

Musieli być bardzo dobrzy, ponieważ pułapka została starannie

zaplanowana i mówili po czesku.

- Mam go pod kontrolą - oznajmił towarzyszowi po hiszpańsku

ten w czapce. - Wstawaj.

Szarak pomału, ze stękaniem wstał. Zastanawiałem się, czy tre-

nowali go specjalnie w odporności na trafienia w jaja. Każdego
normalnego chłopa taki kopniak uziemiłby na długo. Mnie by chyba
zabił, jaja to jednak jaja.

- Wezwij zespół transportowy - kontynuował typ w czapce, nie

spuszczając ze mnie wzroku, z nieruchomym palcem na spuście.

Wydawało mi się, że lekko go naciska.
Coś się cholernie popieprzyło. Jestem tylko małym szczurkiem

gospodarującym na terenie Republiki Czeskiej, nigdy niewystępują-
cym przeciw zwyczajnym gościom, o ile zachowują się choć trochę
przyzwoicie. A tu nagle ktoś posłał na mnie całą armię. Może na-

background image

prawdę byłem zbyt miękki.

- Pańska broń, panie Mathias - zażądał.
Był naprawdę uprzejmy. Dlatego postanowiłem, że zabiję go

szybko. O ile zdołam oczywiście.

- Dobrze - kiwnąłem głową - pod pachą mam pistolet.
- Więc niech mi pan go poda, w dwóch palcach i bardzo ostroż-

nie. I tę tubę też.

Niewłaściwa decyzja, nie potrafił sobie wyobrazić, czego można

dokonać takim mieczem. Podałem mu browning, a potem tubus,
właściwą stroną zwróconą do niego.

W tym momencie odezwało się stukanie do drzwi. W szaletach

publicznych się nie stuka, to meldował się zespół transportowy.

Pociągnąłem, facetowi pozostał w ręce tubus, a mnie miecz. Tro-

chę dłuższy niż klasyczna katana z lekko zakrzywioną klingą, dawniej
służący do walki z siodła. Mnie przydaje się do starć z pobratymcami,
ponieważ przy właściwym sposobie użycia posiada znakomite wła-
ściwości sieczne. A to się bardzo liczy. Brutalne uszkodzenie orga-
nizmu w maksymalnie krótkim czasie. Czym jest przy takiej ranie
nawet trafienie kulą w serce? Przeciwnik zrozumiał, że popełnił błąd,
który kosztował go prawą rękę w przedramieniu i lewą w nadgarstku.
W błyskawicznym obrocie rozciąłem szarakowi korpus, pistolet,
który już trzymał w dłoni, zagrzechotał na posadzce, drzwi szaletu
otworzyły się.

* * *

Witaj, zespole transportowy.

Schyliłem się po pistolet. Desert Eagle Action Express. Ciekawe,

jak ukrywał go pod marynarką? Chyba znał bardzo dobrego krawca.
Zespół transportowy składał się z dwóch facetów przebranych zgod-
nie z siódmą częścią „Piratów z Karaibów”. Taszczyli skrzynię, która
sprawiała znacznie lepsze wrażenie niż ich przebranie. Ważyć mu-
siała ze sto kilo. To też były glyheny. Nacisnąłem spust czterokrotnie.

background image

Padli na posadzkę, krew i mózg na terakocie świadczyły o tym, że już
się nie podniosą. Jednak o szaraku i o tym drugim nie można było tego
powiedzieć. Odwróciłem się w momencie, gdy uderzył we mnie żywy
taran. Nie mógł to być ten bez rąk, a więc miałem do czynienia z
szarakiem. Miał jednak pecha, nie złapał mnie, tylko odbił jak kulę
bilardową, tak że poślizgiem oddaliłem się od niego z mieczem i
pistoletem w rękach. Zanim zdążył znów na mnie skoczyć, strzeliłem
do niego dwa razy. Dwa trafienia w pierś kalibrem .50 definitywnie go
znokautowały. Nie było dobrze, że policyjne śledztwo powiąże
kolejne cztery trupy z moją osobą. Dziś wszędzie są kamery. Moi
współplemieńcy często zapominają o nowoczesnej technice, coraz
bardziej polegając na glyhenach i młodszych wampirach. Ja jestem
sam i muszę liczyć tylko na siebie. Wyciągnąłem nóż z pochwy
umocowanej nad kostką, przyszło mi do głowy, że przez ostatnie kilka
dni miałem więcej pożytku z noży niż przez poprzednie dziesięć lat.

Ten był ostry jak brzytwa i praca szła mi jak z płatka. Już od

dłuższego czasu nie oprawiałem dużego zwierzęcia albo człowieka,
ale gdy się coś robi od kilku stuleci, nie sposób tego zapomnieć.
Oskalpowanie go razem ze skórą twarzy zajęło mi zaledwie krótką
chwilę, wyszedłem z toalety już w przebraniu. Nie nadzwyczajnym
może, ale cel uświęca środki, jak dawniej mówiono. To powiedzenie
zachowało ważność do dziś.

Z pyskiem szaraka na twarzy, przebrany za pirata, zwracałem

wprawdzie uwagę, ale nie wzbudzałem paniki. Byłem tylko jeszcze
jedną głupią reklamą. W garażu podziemnym zrzuciłem przebranie,
umyłem się możliwie najstaranniej i za pomocą pilota zabranego
szarakowi odnalazłem jego samochód - volkswagen passat z wypo-
życzalni. Przez chwilę zastanawiałem się, jak to auto uruchomić. W
ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci coraz trudniej było korzystać z
nowoczesnej techniki - szczególnie z elektroniki, której nie znam,
której nie rozumiem i której nie ufam. Może to błąd - jeśli mam
przeciwstawiać się starszym z bractwa, będę musiał na nowoczesnej
technice polegać bardziej, niż mam na to ochotę.

background image

Krew, która poplamiła moje ubranie, zaczęła kusząco pachnieć.

Ależ miałem pragnienie! Cholera. Jeśli mam skutecznie chronić swoje
życie - muszę się napić. Powinienem był jednak wykorzystać szaraka.

Zawsze mogę obrabować stację krwiodawstwa, porządnej ochrony

tam nie ma. Srebrzysty mercedes ruszył w kierunku wyjazdu, kie-
rowca zwolnił daleko przed szlabanem, jakby mu się coś przed nim
nie spodobało. Może leżał tam martwy kot, który zawędrował aż tu
betonowym labiryntem podziemnego parkingu? A może nie. Ostatni
problem związany z kwestią terytorium rozstrzygnąłem w dziewięt-
nastym wieku, kiedy to w rytualnym pojedynku, prowadzonym
dokładnie według zasad, zabiłem Helmutha Schmitze, który jako stały
przedstawiciel cesarstwa rościł sobie prawo do Czech, Moraw,
Słowacji i Rusi Zakarpackiej. Ruś Zakarpacka nadal oficjalnie nale-
żała do mojego terytorium łowieckiego, o ile ktoś ze starszych brał to
określenie poważnie. Słowację przegrałem w karty z Ludovitem
Šturem. Moimi pobratymcami okazują się czasem osobnicy, po
których nigdy bym się tego nie spodziewał.

Srebrzysty mercedes stanął. Ani się nie cofał, ani nie zamierzał

wyjechać z garażu. Wyglądało na to, że volkswagen do niczego mi się
nie przyda.

Zostawiłem go i posuwając się tuż przy ścianie, z mieczem

schowanym za plecami, zbliżyłem się do wyjazdu. Byli tam. Jeśli
wrogowie rozmieściliby się na polu czy w lesie, potrafiłbym ocenić,
które miejsca są najkorzystniejsze do ukrycia się i zaatakowania, i tam
bym ich odnalazł. Im staranniej wybraliby kryjówki, tym poszłoby mi
z nimi łatwiej. Ale tu miałem do czynienia z profesjonalistami w
kamizelkach kuloodpornych, uzbrojonymi w automaty H&K. Gdy-
bym ich przez przypadek nie zauważył, bez trudu podziurawiliby
mnie jak sito. Jeszcze przed dwustu laty wszystko było o wiele
łatwiejsze. Żadnej broni samopowtarzalnej, a jeśli zwróciło się
należytą uwagę na lecące kartacze, to praktycznie można było przejść
przez każdą linię frontu. Oczywiście nie chodzi mi o to, żeby po-
wtórzyć bitwę pod Borodino. Stłumiłem chęć odszukania innego

background image

wyjścia. Z jakiego powodu ci chłopcy tu byli? Z powodu trupów w
szalecie? Absurd, nawet rosyjski oddział Alfa nie mógł tak szybko
zareagować. CIA też nie. Ktoś miał mnie na celowniku i poczynał
sobie bardzo zdecydowanie. Jedyną wskazówką była informacja
uzyskana w klubie od glyhena, a ja nadal zbytnio jej nie dowierzałem.
Tizoc należał do najstarszych i najpotężniejszych. Dlaczego miałby
sobie zawracać mną głowę? Znajdowałem się daleko od strefy jego
zainteresowań. A może wykorzystałem kiedyś członka jego klanu i to
po prostu zemsta? Jednak powoływanie się na wielkiego mistrza przy
okazji osobistego rewanżu nie jest zbyt mądre, szefowie tego nie
lubią. Nie miałem jednak czasu na rozmyślania. Najpierw pierwsze, a
potem drugie. A najpierw należało stąd zniknąć.

Jeszcze kilka kroków, a wejdę w przestrzeń, której pilnują, w pole

śmierci.

Ostatni metr.
Pierwszy z nich już mnie spostrzegł, odblask światła na hełmie

poruszył się, lufa broni nieznacznie podążyła w moim kierunku.

Krok na zgiętą nogę, błyskawiczne odbicie. Elastyczna podeszwa

pomogła, wszystkich czarnych sprinterów zostawiłbym za sobą.
Błysk ognia, kule podziurawiły ścianę za mną.

Dostrzegło mnie kolejnych dwóch i szykowało się do otwarcia

ognia. Jeden z nich celował dokładnie pomimo mojej ogromnej
szybkości.

Skok na dekiel koła czarnego BMW, limuzyna zachwiała się,

przeciążenie zaskrzypiało mi w stawach, w ułamku sekundy zmieni-
łem kierunek i jeszcze przyśpieszyłem. Miecza już nie ukrywałem,
trzymałem go w prawej ręce, uniesiony ukośnie w górę.

Dwie serie skrzyżowały się za moimi plecami, widział mnie już

cały oddział, ale pozostali nie zaczęli jeszcze strzelać, przypuszczali,
że pierwsi dwaj mnie zatrzymają.

Od pierwszego strzelca dzieliły mnie już tylko metry. Teraz miał

szansę trafić, zbliżałem się do niego po prostej. Nie zdążył poderwać
broni wystarczająco szybko, te H&K są jednak dość ciężkie. Klinga

background image

świsnęła i przechodząc dokładnie pod skrajem hełmu, tam gdzie
osłona jest najsłabsza, przecięła szyję.

To byli ludzie, jednostka interwencyjna niećwiczona do walki z

wampirami.

Niewzmocniony but trochę poddał się podczas następnego odbicia,

nie straciłem wprawdzie równowagi, ale też nie osiągnąłem takiej
szybkości, jakiej się spodziewałem. Kolejnego strzelca dopadłem
jednak szybciej, niż uważał to za możliwe, i z nieoczekiwanego
przezeń kierunku. Nie zadałem cięcia mieczem, bo już musiałem
zwrócić się ku trzeciemu, odbiłem się tylko od jego głowy, tak jak
przedtem od koła samochodu. Zupełnie wystarczyło.

Pozostali zrozumieli, że coś jest nie w porządku, i otworzyli ogień,

nie zwracając uwagi na kompanów, przez których już się przebiłem.

Mocno nie w porę, przynajmniej dla mnie. Trafili mnie w nogę i w

ramię, upadłem na maskę poobijanego SUV-a. Nadal jednak wie-
działem, w jakim położeniu się znajduję, gdzie skierowany jest miecz
i gdzie stoi jeszcze jeden członek komanda. Jego hełm nie wytrzymał
pchnięcia w przeziernik, czaszka również nie. Grzechot wystrzałów
zlał się w jeden głośny huk, odbijający się od ścian. Ześliznąłem się z
maski i spadłem na ziemię. Na chwilę zapadła cisza, wymieniali
magazynki.

Mogłem zerwać się i rzucić na nich albo uciekać, ale przegapiłem

stosowny moment. A właściwie nie miałem na to dosyć sił. Trafili
mnie jeszcze raz, tym razem w bok. Kula pozostała w ranie. Cholera.
Leżałem na plecach z rozrzuconymi rękami, z mieczem luźno trzy-
manym w dłoni i z podkurczonymi nogami, opartymi o karoserię auta.
Ściślej, o ramę nośną. Oczy miałem otwarte, jak często zdarza się to w
przypadku zabitych. Mam w tym doświadczenie.

Nie mam natomiast doświadczenia w czekaniu na kilku śmiertelnie

wystraszonych wojaków, którym właśnie pozabijałem kumpli. Jeśli
wywalą do mnie z bliska cały magazynek, będę miał przechlapane.

Zbliżali się. Miałem nadzieję, że jestem tak samo twardy i zim-

nokrwisty jak dawniej. Nie była to jednak prawda, wygodne życie

background image

każdego zmienia.

Pierwszy pojawił się w czujnej postawie, z bronią gotową do

strzału, celował mi prosto między oczy. Skoncentrowanym wzrokiem
widziałem nacięty na krzyż czubek pocisku w komorze nabojowej. A
więc załadowali amunicję zabronioną przez prawo. Czasem super-
wzrok nie daje powodów do radości.

- Już po nim - oznajmił, ale H&K w jego ręce nawet nie drgnął.
- Daj mu jeszcze raz dla pewności - zaproponował któryś.
Słyszałem przybliżające się ostrożne kroki.
- Nie. - Pokręcił głową.
Wiedziałem dlaczego. Magazynek z zabronionymi nabojami za-

ładował w ferworze walki, gdy wydawało się, że nie zostałem zra-
niony. A teraz nie chciał, żeby ktoś niepotrzebnie wypytywał, co za
pociski znaleziono w martwym ciele.

- Postrzelany jak sito.
Zgadzałem się z nim. Bolało mnie piekielnie i z każdą sekundą

ubywało sił.

Czekałem na tę jedną chwilę i miałem nadzieję, że nadejdzie.
- Fakt, załatwiony ze szczętem.
Mój anioł zguby spojrzał na niego. Poprzez osłonę hełmu nie wi-

działem jego oczu, ale mówiąc to, nieznacznie poruszył głową.
Wystarczyła chwila. Ostrze mignęło ukośnym łukiem ku górze, nie
sprawdzałem, jak celnie trafiłem, jeśli niezbyt celnie, to byłby koniec.
Przetoczyłem się przez ramię i ciąłem poziomo z taką siłą, że obcią-
łem mu obie nogi równocześnie. Zdążył jednak wystrzelić, trafiając
mnie w goleń. Ale czułem się jak na haju. Ryknąłem, drugą ręką
złapałem automat, który jeszcze nie zdążył upaść na ziemię. Zerwa-
łem się na jednej nodze w chwili, kiedy ostatnia trójka rzuciła się w
moim kierunku. Otworzyłem ogień - po nogach, zawsze są najsłabiej
chronione, a ja nie musiałem ich zabijać, tylko wyłączyć z walki.
Automat zamilkł, zamek pozostał w tylnym położeniu. Jeden z nich
utrzymał się na nogach, celował we mnie, ale chwiał się coraz silniej.
Nie miałem już żadnego asa w rękawie. Odbicie światła w przezier-

background image

niku jego hełmu zadrżało i zniknęło, gdy padał na plecy. Dobrze jest,
jeśli pogotowie niedługo dotrze, to przeżyje.

Teraz musiałem zająć się sobą. Czułem, że ja też zaczynam się

chwiać. Rzuciłem pusty automat, podniosłem tego, któremu przebi-
łem mózg, zarzuciłem go sobie na ramię i kulejąc, poszedłem ku
drzwiom opatrzonym napisem: „Wstęp tylko dla zatrudnionych”.
Były otwarte, nie musiałem użyć granatu, jaki miał przy sobie zabity.

Rozejrzałem się. Nie zauważyłem żadnych ciekawskich. Nic

dziwnego, tylko kompletny idiota biegłby popatrzeć na strzelaninę.

Doszedłem jakieś dziesięć metrów do komórki ze środkami

czyszczącymi i tam upadłem bez sił. Boże, tylu ran nie odniosłem
przez ostatnie pięćdziesiąt lat! Ćmiło mi się w oczach, musiałem
szybko się napić albo padnę. Jakimś gałganem wytarłem sobie twarz,
klej zdążył już zaschnąć na mojej skórze, ale to była drobnostka.
Położyłem zabitego na podłodze, przegryzłem mu szyję i zacząłem
pić. Mój żołądek, tak jak i ludzki, ma pojemność około dwóch litrów,
ale w moim krew nie zatrzymuje się długo i natychmiast przechodzi
dalej. Skończyłem więc z pełnym brzuchem, miałem mdłości i
wiedziałem, że jeśli zacznę wymiotować, na pewno popadnę w
kłopoty. Śpiączka po zranieniu jest tak samo niebezpieczna jak szok
anafilaktyczny z nadmiaru krwi. Instynkt kazał mi zwinąć się w
kłębek i czekać, aż organizm przyswoi ilość substancji niezbędnej
wampirowi do życia, ale instynkty w tym świecie stanowiły niebez-
pieczeństwo. Musiałem gdzieś się schronić. Cholera, dawniej
wszystko było znacznie prostsze. Las, pastwisko, w nocy jakiś od-
ludny dworek. W końcu dowlokłem się na zewnętrzny parking dla
pracowników, wybrałem poobijanego pick-upa, wgramoliłem się na
skrzynię ładunkową i ułożyłem pod płachtą, którą właściciel na moje
szczęście zostawił.

Dopiero teraz pozwoliłem sobie zapaść w półsen.
Słyszałem tupot nóg biegających ludzi, odgłos niespokojnych

rozmów, klątwy śledczych. Później zaczął padać deszcz i ochłodziło
się. Deszcz zmyje ślady, przyszło mi do głowy zupełnie bez sensu. Z

background image

tą myślą wreszcie zasnąłem na dobre.

* * *

Przebudziłem się głodny, spragniony i słaby. Każdy ruch przypominał
mi, że niedawno ledwie uciekłem grabarzowi spod łopaty. Ale można
było wytrzymać. Najlepsze zaś, że nadal leżałem pod płachtą. A to
oznaczało, że mnie nie znaleźli. A więc jeśli właściciel pick-upa nie
miał za zadanie zbierania trupów i nie uznał mnie za element swego
zbioru, to wszystko było w porządku. Swoją drogą, nieźle by się
zdziwił, gdybym wyprowadził go z błędu.

Wygramoliłem się spod płachty. Wystarczyło głęboko odetchnąć,

żeby zorientować się, że miasto musi być daleko stąd. Czułem zapach
lasu, pola niedawno pokrytego nawozem, a także chlewa i świń.
Ostrożnie rozejrzałem się wokoło. Pick-up stał przed częściowo
wyremontowaną posiadłością, w okolicy nie dostrzegałem żadnych
innych domostw. Samotna farma. Ponieważ na parkingu przed
domem stały dwa poobtłukiwane samochody, wewnątrz było za-
pewne kilku ludzi. Mógłbym z nich pić bez umiaru przez kilka dni,
chyba że w międzyczasie ktoś jeszcze by nadjechał. Cholera, skarci-
łem sam siebie, zanim zlazłem ze skrzyni. Takiego głupiego pomysłu
nie miałem już od dawna. W tym świecie udawało mi się przeżyć
tylko dzięki temu, że nie rzucałem się w oczy. A w stanie, w jakim się
znajdowałem, tylko z trudem bym się powstrzymał, żeby zdobyczy
nie zabić. Po czym rozpocząłby się pościg z łatwym do przewidzenia
rezultatem. Potrzebowałem pomocy. Nie mam przyjaciół wśród
swoich. Pomiędzy ludźmi - kilku użytecznych znajomych. Są jednak
istoty należące do obu gatunków, dla których wyświadczona mi
przysługa oznaczałaby korzyść. Ale nie wiedziałem, na kogo mogę w
danej chwili liczyć, zawsze istnieje możliwość, że ktoś drugi zaofe-
ruje więcej niż ja. Może nadszedł czas na inny sposób, na prośbę o
uprzejmość?

Sięgnąłem do kieszeni, przy czym uświadomiłem sobie, jak bardzo

background image

jestem pokryty zaschniętą krwią. Telefon na szczęście działał. To był
duży plus.

- Derwisz? - zapytałem.
- Jest druga nad ranem - zachrypiał zaspany głos kogoś, kto

bardzo dużo pali.

- To ja - powiedziałem spokojnie, choć miałem ochotę się roz-

łączyć.

Ludzie to tylko ludzie.
- No tak, cholera, wybacz Mathias - powiedział zakłopotany.
- Potrzebuję transportu. Poślę ci SMS-em współrzędne do

GPS-u. Jeśli masz możność wyboru, to weź jakieś stare auto, jestem
dość brudny.

- OK, zaraz ruszam. Przyjadę tak szybko, jak się da.
- Weź ze sobą jakieś surowe mięso, najlepiej świeże.
Mogłem posłużyć się którąś ze świń, ale nie byłem pewny, czy po

kolejnym zabiciu nawet tylko zwierzęcia utrzymam w ryzach dziką
część swego ja. Żeby przeżyć, musiałem być bardzo przewidujący.

Zakończyłem rozmowę, przełączyłem telefon na funkcję odbioru

GPS-u i wysłałem współrzędne. Sporo czasu kiedyś minęło, zanim
chociaż z grubsza pojąłem, jak ten cud techniki działa, kiedy można
na nim polegać, a kiedy nie. Początkowo uważałem to za stratę czasu,
ale w końcu zmusiłem się do nauki. Teraz się to opłaciło.

Jeśli Derwisz był taki sam jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent

ludzi, miałby wielką szansę zabezpieczenia siebie i swojej rodziny na
resztę życia. Już za samą historię dostałby niemałe wynagrodzenie, a
gdyby mnie wydał nieprzyjaciołom... Trochę mnie zdenerwowało, że
o nic nie wypytywał i przyjął wszystko z niezwykle zimną krwią.

Odszedłem z parkingu i oddaliłem się wyboistą drogą. Była tylko

ta jedna, nie musiałem się obawiać, że rozminę się z transportem.
Myślałem, idąc, czy mogę polegać na Derwiszu i do jakiego stopnia.

Spotkałem go przed laty jako ofiarę kraksy samochodowej. Był

nieprzytomny, dziewczyna siedząca na fotelu obok kierowcy umie-
rała. Nie była żadną pięknością; z mózgiem widocznym w rozbitej

background image

czaszce żadna nie wyglądałaby pociągająco. Ale w jakiś sposób
strasznie przypominała mi moją matkę. Mam na myśli przybraną
matkę, która mnie znalazła i wychowała. Kochałem ją, z upływem
czasu coraz mocniej, bo tylko ona jedyna w całym moim życiu
kochała mnie. I niczego ode mnie nie chciała.

Z Peggy, partnerki Derwisza, napiłem się, dodając jej do krwi

trochę tego, co tworzy wampira. Poczekałem do przyjazdu karetki,
podałem informację o wypadku, opisałem swoje próby pomocy i
zniknąłem.

W podobny, choć o wiele bardziej skomplikowany sposób, z uży-

ciem alchemii czy raczej właściwie chemii, niektórzy z nas zmieniają
ludzi w glyheny. Ja tylko doraźnie pomogłem jej podwyższyć zdol-
ności regeneracyjne organizmu.

Derwisz odszukał mnie kilka miesięcy później. Wyśledził mnie

sam i odwiedził wraz z Peggy - teraz swoją żoną w zaawansowanej
ciąży. Podziękował mi i oznajmił, że pomoże mi w potrzebie. Dawno
bym o tym zapomniał, gdyby nie to, że informował mnie o każdej
zmianie numeru telefonu czy adresu. Później kilka razy kontaktowa-
liśmy się, kiedy skorzystałem z jego zawodu dziennikarza, aby
uzyskać informacje, do których miałbym utrudniony dostęp. On nie
był taki jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi. I dziewięćdzie-
siąt dziewięć przecinek dziewięćdziesiąt dziewięć procent moich
pobratymców.

Po upływie godziny i dwudziestu minut drogę oświetliły migające

pośród drzew żółte reflektory. Schowałem miecz za siebie i stanąłem
w pozie autostopowicza.

To był Derwisz.
- Muszę się dostać do domu - powiedziałem, kiedy tylko usa-

dowiłem się i zamknąłem drzwiczki. Miecz położyłem na tylnym
siedzeniu.

Stara škoda przesiąkła zapachem bezliku wypalonych papierosów,

fotele skrzypiały przy każdym podskoku auta.

- Jasne - powiedział i zapalił.

background image

W świetle zapalniczki przyjrzał mi się przez chwilę. Lampka ka-

binowa nie działała, miał tylko taką możliwość.

- Wyglądasz okropnie - zauważył, ruszając i nabierając szybko-

ści. - Jak rzeźnik, któremu źle poszło świniobicie.

Miał to być dowcip, ale nie był aż tak daleki od prawdy. Świnio-

bicie naprawdę się nie udało, tyle że nie byłem rzeźnikiem, ale świnią
przeznaczoną do zarżnięcia.

- Masz mięso?
Kiedy zaspokoję głód, będzie mi łatwiej zwalczyć pragnienie.

Wiedziałem to z doświadczenia. Podał mi ciężką paczkę zawiniętą w
wilgotny papier.

- Jedyne, co znalazłem w lodówce. Zawinąłem w gazetę. To

jedna z niewielu rzeczy, jakich mamy w domu pod dostatkiem.

Trochę farby drukarskiej nie zaszkodzi. Wyciągnąłem nóż z po-

chwy, ukroiłem plaster i zacząłem jeść. To była wołowina. Dobra, z
młodej sztuki. Kierowca rzucił mi kolejne spojrzenie, ale nic nie
powiedział i spokojnie prowadził auto.

Pochłonięcie kilograma mięsa nie zajęło mi więcej czasu, niż było

potrzebne do przejechania dwudziestu kilometrów. Ale pragnienie
miałem dalej.

- Na tylnym siedzeniu znajdziesz coś jeszcze - powiedział, nie

spuszczając oczu z drogi.

Był trochę spięty, ale nie wydawało mi się, żeby miał zamiar

wydać mnie komukolwiek. Mimo że znałem go tylko z naszych
krótkich kontaktów i przekazywanych informacji, zawsze wydawał
mi się taki sam. Derwisz, trochę postrzelony dziennikarz, koncentru-
jący się na nieprawidłowościach, jakich dopuszczały się wszech-
mocne koncerny z krzywdą dla konsumentów. Zanim po raz pierwszy
zwróciłem się do niego o pomoc, sprawdziłem go dokładnie.

Sięgnąłem do tyłu, gotów w każdej chwili zadać cios łokciem.

Jechaliśmy niezbyt szybko i ja na pewno przeżyłbym kraksę. On z
rozbitą czaszką raczej nie. Na tylnym siedzeniu znalazłem termotorbę,
a w niej dwa worki krwi.

background image

Chyba powinienem go zabić, mignęła mi pierwsza myśl.
- Wiem, że nie jesteś człowiekiem - rzekł spokojnie, nadal sku-

piając uwagę na prowadzeniu, w ciemności żarzył się koniec jego
papierosa.

Zabić go mogę zawsze.
Atmosfera ze spokojnej i nieco ospałej zmieniła się w napiętą.
- Odkąd o tym wiesz?
- Od chwili, kiedy uratowałeś Peggy.
Nawet nie wiedziałem, czy nadal z nią jest. Nie pytałem o nią, nie

chcąc bez potrzeby ożywiać starych wspomnień.

Wróciłem myślami wstecz i znów zobaczyłem wypadek, jak na

filmie wideo.

- Nie byłem przez cały czas nieprzytomny. Widziałem, co zro-

biłeś. Wtedy wydawało mi się to bez sensu. Dopiero o wiele później
zrozumiałem, kiedy wszystko sobie przypomniałem i wiedziałem, że
ona przeżyje. Kiedy urodziła się nasza córka. Zdrowa. I kiedy zau-
ważyłem, że mała rozwija się i dojrzewa harmonijnie, ale trochę
wolniej niż ja, niż zwyczajni ludzie.

Nie miałem pojęcia, że jego partnerka była w ciąży, a później ni-

gdy nie przyszło mi do głowy skojarzyć daty wypadku z datą urodzin
jego córki. Nie było po temu powodu i nie interesowałem się tym. Był
tylko człowiekiem, a ja łowcą, predatorem.

Miałem okropne pragnienie. Szybko otworzyłem plastikowe za-

mknięcie i zacząłem się odżywiać.

- Co wiesz? - zapytałem.
Škoda zmierzała ku miastu, trzęsąc się znacznie mniej, bo w końcu

opuściliśmy drogę czwartej klasy, o której prawdopodobnie mało kto
wiedział.

- Sporo. Jestem dziennikarzem, jak wiesz.
Zabić go mogę zawsze, przypomniałem sobie.
- A co z tym zrobiłeś? Z tym, co o mnie wiesz - zapytałem na

pozór obojętnie.

background image

- Uratowałeś życie mojej żonie i córce. - Wzruszył ramionami,

otworzył okienko i wyrzucił niedopałek.

Rozżarzył się jak meteor i zniknął na zawsze.
- Jeśli jestem tym, czym myślisz, to czy wiesz, ilu ludzi zabiłem?
Znowu wzruszył ramionami.
- Nie widziałem, jak zabijałeś, widziałem, jak ratowałeś życie.
Zawsze to tępe, aż bydlęce, ludzkie oddanie. Rozczulił mnie, na-

prawdę rozczulił.

- Zabiłem tych w pasażu.
- Domyśliłem się tego - przytaknął - kiedy na fotografiach zo-

baczyłem twój miecz. Koledzy z działu kryminalnego bardzo się tym
interesują. Służbom specjalnym nie udało się ukryć faktu, że ich
oddział interwencyjny został zmasakrowany przez jakiegoś szaleńca z
mieczem. Internet jest tego pełny, wszędzie toczą się dyskusje, kto
mógł to zrobić. Kto się dogrzebie do jakichś wiarygodnych szczegó-
łów, będzie miał reportaż życia.

Marna pociecha dla mnie, który zawsze czyniłem starania, żeby

nie zwracać na siebie uwagi.

Zbliżało się miasto, coraz częściej spotykaliśmy ciężarówki, które

sprawiały wrażenie, jakby chciały połknąć sfatygowane auto Derwi-
sza.

- Czy to rozsądne wracać do mieszkania? Szukają cię. Mogą już

tam czekać.

Miał rację, ale dysponowałem kilkoma zapasowymi mieszkania-

mi, chociaż używałem tylko jednego.

- Mam ich więcej - oznajmiłem, karcąc się równocześnie w du-

chu za szczerość.

Zdobycz nigdy, ale to nigdy nie powinna znać zwyczajów łowcy.

Ale nadal potrzebowałem transportu. Podałem mu adres i... ocknąłem
się.

* * *

background image

Leżałem w łóżku, w ubraniu, ale przykryty, lodówka włączała się co
pewien czas, a radio wyrażało swą radość z nadchodzącego południa.
Lodówka warczała. Nie zwracam na ogół uwagi na takie szczegóły.
Mając wrażenie, że ostatnie czterdzieści osiem godzin spędziłem na
jakimś hiszpańskim narzędziu tortur w towarzystwie zaangażowa-
nego kata, wstałem. Ciekawe, że nieprzyjemne wspomnienia potrafią
pozostać w pamięci nawet po upływie setek lat. Lodówka była pusta z
wyjątkiem jednego worka z sympatycznie czerwoną cieczą. Tempe-
ratura nie była szczególnie odpowiednia dla magazynowania, ale
krew jeszcze się nie zepsuła. Wypiłem ją bez grymaszenia, potem
szybko zrzuciłem ubranie, jak wąż zrzuca skórę, zostawiłem je na
podłodze i goły przeszedłem do łazienki. Każde opuszczone miesz-
kanie, nawet najlepiej na początku wysprzątane, po kilku tygodniach
zaczyna nabierać charakterystycznego zapachu, pojawia się kurz, a z
kranów leci rdzawa woda. O ile w ogóle leci. Nie przeszkadzał mi ani
zaduch, ani pleśń, ani odpadająca z sufitu farba. Pozbyłem się po-
krywającej mnie krwi i brudu i odkryłem, że brakuje mi miecza.

Wylazłem spod prysznica i wróciłem do łóżka, zostawiając na

podłodze mokre ślady. Na nocnym stoliku leżał nieco pognieciony
tubus na rysunki. Nie mój! Zdenerwowany szybko go otworzyłem,
miecz był w środku.

Poczułem ulgę. Już nie byłem bezbronny. Klinga była czysta,

pachniała olejem, tak samo wypucowana została rękojeść i jelec. Na
Derwiszu można było polegać.

Otworzyłem szafę, przez chwilę przeglądałem jej zawartość,

sprawdzając, co sobie przygotowałem przed kilkoma tygodniami. W
każdym zapasowym mieszkaniu mam trochę podstawowych rzeczy
na wszelki wypadek, które wymieniam w regularnych odstępach
czasu. Miałem tu dżinsy, kurtkę dżinsową, koszulkę z napisem
„Bloody Bastard”, a do tego wysokie buty na specjalnej kompozy-
towej podeszwie. Kupuję te podeszwy wprost od producenta, a do
butów przylepia mi je dobry szewc. Dziś zwany obuwnikiem. Wy-
posażenia dopełniała szczoteczka do zębów, mydło, brzytwa, pianka

background image

do golenia, płyn do wywabiania plam. Poszedłem do ubikacji, pod-
niosłem pokrywę rezerwuaru, nie bez trudu wyjąłem fałszywe dno i
wydobyłem automatycznego glocka z zapasowym magazynkiem,
szczelnie opakowane w folię igelitową. Brakowało tylko telefonu
komórkowego, ale za nic nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie go
schowałem.

Lodówka umilkła. Otworzyłem zamrażarkę, pod tylną ścianką

tkwiło zapomniane pudełko paluszków rybnych. Pokrywała je war-
stwa szronu, a w środku coś grzechotało. Był to telefon. A ja nie lubię
paluszków rybnych.

Bateria była oczywiście wyczerpana, ale ładowarkę też umieści-

łem razem z telefonem. Włączyłem go do ładowania i ubrałem się. Z
tubusem na rysunki i w dżinsach będę wyglądał trochę dziwnie, ale co
robić.

Ogoliłem się, brzytwą poprawiłem fryzurę na krótką, wojskową i

usiadłem na łóżku gotowy do wyjścia.

W krótkim czasie wydarzyło się bardzo wiele, a ja po prostu nie

rozumiałem, co się dzieje. Najpierw, nie wiadomo po co, napadł na
mnie Tizoc, czy raczej jego psy gończe. Co wychodzi na to samo.
Potem zasadziło się na mnie aż za bardzo przygotowane komando
ludzkie. Nie wierzyłem, że chodziło tu o rutynową akcję przeciw
wrogowi społeczeństwa. Tę akcję poruczył im raczej ktoś inny niż
komenda policji. Więc dla kogo pracowali? Dla Tizoca? Musiałby
zapuścić korzenie bardzo głęboko w Czechach. Nie wydawało mi się
to możliwe.

W tym mieszkaniu wprawdzie panował spokój, ale nie było już

bezpiecznie. Nie przypuszczałem, żeby Derwisz mnie zdradził, ale
nietrudno było go złamać. Każdy w końcu wszystko powie. Był tylko
człowiekiem, miał niewielką wytrzymałość. Oprócz tego potrzebo-
wałem posiłku.

W drugiej z kolei restauracji zacząłem znowu rozmyślać. Przecież

nawet zamówienie dwóch befsztyków tatarskich mogło wzbudzić
podejrzenia, a tego chciałem za każdą cenę uniknąć.

background image

Kelner odniósł talerz, lecz zanim zdążył odejść, wskazałem znów

na kartę dań. Wciąż jeszcze byłem głodny. Wprawdzie już umiarko-
wanie, ale jeśli się porządnie najem, łatwiej mi będzie przeciwstawić
się innemu rodzajowi niezaspokojenia, nazywanemu pragnieniem.

Musiałem się napić, zatrzeć za sobą ślady i przejść do kontrataku,

na czymkolwiek miałby on polegać. A może uciec? Schować się,
zacząć od nowa w innym miejscu. Myślałem nad tym, z coraz
mniejszą ochotą grzebiąc w filecie z łososia. Nie chciałem uciekać.
Republika Czeska była terytorium łowieckim o wielkości minimalnej,
jak dla moich potrzeb wyżywienia bez zwracania na siebie uwagi.
Oczywiście na krótką metę wystarczyłoby i mniejsze terytorium z
mniejszą ilością ludzi, ale gdybym chciał przebywać gdzieś dłużej,
przez kilka ludzkich generacji, to zaczęłyby się kłopoty. A wielkie
metropolie mnie nie pociągały. Życie toczyło się w nich zbyt szybko,
pełne chaosu i rozgardiaszu, a przecież i tam musiałbym wywalczyć
sobie miejsce, ponieważ wolnych terytoriów łowieckich nie ma na tej
planecie co najmniej od stu lat. Tych zapewniających utrzymanie,
oczywiście.

Napić się i tak dalej.
Zapłaciłem i wskoczyłem do przejeżdżającego tramwaju. Już

wewnątrz zorientowałem się, że przypadkiem dokonałem właściwego
wyboru. Tramwaj jechał na Smichov, gdzie miałem jedną ze swoich
tajnych skrytek.

Znajdowała się wewnątrz pnia starego dębu. W ostatnich latach

drzewa mają w Pradze większą trwałość niż domy mieszkalne czy
inne budynki. Park był pusty z uwagi na wiszący w powietrzu deszcz.
Wgramoliłem się na konar i zacząłem szukać. Drzewo zmieniło się
przez ten czas, kiedy mnie tu nie było. Musiałem się skupić, przy-
pomnieć sobie, gdzie wsadziłem metalowy pojemnik. Jak bardzo
mogło urosnąć to drzewo? Znalazłem właściwe miejsce o metr wyżej,
niż przypuszczałem, a wyciągnięcie pojemnika z dziupli kosztowało
mnie sporo sił. Zadowolony wróciłem na przystanek tramwajowy,
chowając ręce w kieszeniach. Podczas wyciągania kasetki połamałem

background image

paznokcie i poocierałem skórę, a to mogłoby zwrócić uwagę. Z
uczuciem ulgi usiadłem na wolnym miejscu. Dziwnie się czułem,
kręciło mi się w głowie i trochę trzęsły kolana, jakbym znajdował się
u kresu sił. Zaniepokoiło mnie to nieco, od posiłku minęło trochę
czasu, powinienem już czuć się coraz lepiej.

Ale chyba dostałem w kość bardziej, niż mi się wydawało.
Młoda kobieta w dżinsach, pantoflach na średnio wysokim obcasie

i płaszczyku z wzorem naśladującym skórę węża przypatrywała mi się
spod oka. Trochę opiekuńczy typ, namiętna, ale wyraźnie miała
aktualnego partnera. Poznałem to po serii szybkich, prawie niedo-
strzegalnych zmian wyrazu jej twarzy towarzyszących kolejnym
wyobrażeniom dotyczącym mojej osoby. Nie była odpowiednim dla
mnie typem, przynajmniej nie w tej chwili.

W pasażu obok sklepu z odzieżą, dokąd zmierzałem, przeliczyłem

gotówkę. Było jej dość dużo. Rozdzieliłem pieniądze na trzy części, a
kiedy ostatnią chowałem do tylnej kieszeni spodni, coś przyszło mi do
głowy. Wyjąłem pieniądze i jeszcze raz obejrzałem. Schowałem je
przed dwudziestu pięciu laty, a przez ten czas miało miejsce tyle
zmian, że mogły stracić ważność. Cholera, w tym szybko zmieniają-
cym się świecie podobne przypadki zdarzały mi się coraz częściej.
Pozostawało mi tylko użyć karty bankowej, ale to oznaczało pozo-
stawienie śladu. Niestety.

Opróżniłem bieżące konto i wyruszyłem na łowy. Do godziny

piątej, kiedy większość ludzi opuści biura, pozostawało jeszcze trochę
czasu, ale to nie przeszkadzało. Wystarczająca ilość potencjalnych
ofiar chodziła po ulicach, pasażach handlowych lub siedziała w
restauracjach.

Nie krążyłem w jednym miejscu, to byłby błąd, który mógł zwró-

cić na mnie niepożądaną uwagę, a przy odrobinie pecha mógłbym
skończyć na posterunku policji. Bez pośpiechu spacerowałem pośród
wielkich domów bankowych, siedzib towarzystw międzynarodo-
wych, luksusowych hoteli, klubów i salonów fryzjerskich. Nie po-
szukiwałem jakiejś konkretnej kobiety, blondynki, brunetki, rudej,

background image

szczupłej czy przy kości. Było mi to obojętne. Powinna być pewna
siebie, niezależna i oczywiście powinna lubić mężczyzn. I do tego
musiała być w odpowiednim nastroju.

Powoli chodziłem po tych łowieckich ścieżkach, kilka razy zau-

ważyłem interesującą kobietę, kilka razy nawiązałem kontakt wzro-
kowy czy wymieniłem kilka zdań, ale nie było to nic, czym zainte-
resowałbym się poważnie. Dwukrotnie rozegrałem szczególnie
obiecującą grę, w tym jedną z wyglądającą na nieprzystępną busi-
nesswoman. Ale wystarczyło popatrzeć na jej szpilki, małymi deta-
lami odróżniające się od tego, co uważa się za szpilki klasyczne, albo
na sukienkę, która miała odpowiednią długość, zgodną z kanonami
mody, choć o rozcięciu nie dało się tego powiedzieć. Sposób, w jaki
się poruszała, też nie miał wiele wspólnego z nieprzystępnością. Była
w sumie idealnym typem, ale przeczuwałem, że z nią potrwałoby to
raczej długo. Nie była w typie pierwsza randka - pierwsza noc.

Cztery godziny później, kiedy wyszedłem z centrum handlowego i

przechodziłem przez tereny wypoczynkowe, usiadłem w kawiarni i
zamówiłem kawę z ekspresu. Źle się czułem. Od czasu potyczki z
ludźmi Tizoca i oddziałem policyjnym wciąż nie mogłem przyjść do
siebie i było mi coraz gorzej.

Obok przeszła atrakcyjna brunetka w mini, jednak wyraźnie gdzieś

się śpieszyła. Potem dwie przyjaciółki. Z dwiema też można było dać
sobie radę, ale te zachowywały się nerwowo, chyba nie znały okolicy,
raczej zjawiły się tu przypadkiem. Podano mi kawę, uniosłem fili-
żankę i z rozkoszą wdychałem woń parującego płynu. Znakomita.
Poprzez gorącą parę unoszącą się nad filiżanką dostrzegłem rudo-
włosą z długimi, pomalowanymi na perłowo paznokciami. W dłoni
trzymała kościaną fifkę z papierosem. Na ustniku dostrzegłem ledwie
zauważalny ślad szminki. Patrzyła w moim kierunku, ale z tak za-
myślonym wyrazem twarzy, że nie byłem pewny, czy mnie w ogóle
dostrzega. Napiłem się kawy i otarłem usta serwetką. Sądząc po jej
prawie niezauważalnej mimice, jednak mnie widziała. Wstałem,
podszedłem do jej stolika.

background image

- Madame, czy mogę prosić panią o przysługę?
Oceniała mnie, ale decyzji jeszcze nie podjęła.
Wybredna.
Wyjąłem z kieszeni paczkę papierosów. Na co dzień nie palę, ale

papierosy są bardzo pomocne przy nawiązywaniu kontaktu.

- Czy użyczy mi pani ognia?
Sukienka do kolan, dopasowana z szerokim paskiem, biała koszula

w stylu hiszpańskim, z szerokim kołnierzykiem. Błyszczący opal na
złotym sznureczku, niesymetryczne kolczyki również ozdobione
opalami. Długie nogi, smukła, ładna szyja, kształt przedramion
wskazywał, że grywa raczej w squasha niż w tenisa.

- Zgubił pan zapalniczkę? - zapytała z nutą rozbawienia w głosie.
- Nie - odpowiedziałem. - Ognia użyłem tylko jako pretekstu do

rozpoczęcia rozmowy.

Spodobało jej się to.
- Zawsze pan taki bezpośredni?
- Tylko wtedy, gdy jest to użyteczne. Kiedy trzeba, jestem bar-

dzo cierpliwy, żeby osiągnąć cel.

- Zależy, co jest tym celem - odparła.
Wystukała niedopalonego papierosa i wsadziła do fifki nowego.

Nie widziałem takich w sprzedaży, zapewne specjalny dostawca albo
wyrób na zamówienie.

Wyjąłem z kieszeni pudełko zapałek, zapaliłem jedną i podałem jej

ogień w taki sposób, żeby musiała bardziej pochylić głowę. Uzyska-
łem teraz znacznie lepszy wgląd w jej dekolt. Zdawała sobie z tego
sprawę. Nosiła biały koronkowy staniczek. Pachniała tak, jak po-
winna pachnieć kobieta, jak powinna pachnieć zdobycz. Dzisiejsze
Iowy zaczynałem pragmatycznie, tylko w celu ugaszenia pragnienia,
ale to zapowiadało się również bardzo przyjemnie.

Bez czekania usiadłem przy jej stoliku.
Zmysłowo wydmuchnęła dym. Był w nim tytoń i jeszcze jakiś

dodatek, coś raczej uspokajającego niż odurzającego.

background image

Ja również zapaliłem i siedziałem w milczeniu. Zdaje się, że od-

powiadało jej to.

- Pije pani tylko kawę? - zapytałem w stosownej chwili.
- Kiedy jestem sama, to kawę, a w towarzystwie również coś

innego. - Uniosła lekko kąciki warg.

- Towarzystwo to czasami dobra rzecz - przytaknąłem, wskazu-

jąc na bar po przeciwnej stronie pasażu.

- Zależy, jakie towarzystwo - oznajmiła, przywołując kelnera.
Pomogłem jej nałożyć płaszczyk, ale ramienia nie zaoferowałem.

Sama wyznaczała granice, obserwując mnie, jak zagospodaruję
pozostawione mi możliwości.

W barze usiedliśmy na wysokich stołkach, zauważyłem, że jej nogi

nie były aż tak szczupłe, jak mi się wydawało. Właściwie akurat takie,
jak trzeba.

Tym razem rozmowa potoczyła się wartko. Zbierała informacje,

chciała wiedzieć, kim jestem. Zdawałem sobie sprawę, że wszystko
idzie dobrze. Przywołałem jedną ze swoich starych tożsamości, kiedy
utrzymywałem się z handlu antykami, szczególnie mieczami. Robi-
łem to do czasu, kiedy stwierdziłem, że najlepsze miecze wyrabia się
przy użyciu najnowocześniejszej technologii.

Drink przeciągnął się, zjedliśmy również kolację.
- Ma pan tu auto? - zapytała na zakończenie.
- Nie mógłbym prowadzić - wskazałem na prawie pustą butelkę

Aligote - i pani też nie. Wezwę taksówkę, możemy pojechać dowolną
trasą i wysiądzie pani, gdzie zechce.

- To mi odpowiada.
Wychodząc z baru, wzięła mnie pod rękę. Nie byłem pewny, czy

dziś osiągnę cel. Jeśli uzyskam tylko numer telefonu, będę musiał
ruszyć na dalsze łowy. W inne miejsca, do których niechętnie chodzę
po raz drugi, ale gdzie wszystko jest znacznie prostsze. Lecz i na
znacznie niższym poziomie. Prosty żołnierski posiłek zamiast menu
na zamówienie.

W taksówce milczeliśmy. Powiedziała, że jest analityczką ban-

background image

kową. Nie za bardzo w to wierzyłem, była na to zbyt niekonformi-
styczna. Ale ponieważ nie miałem praktycznie żadnego doświadcze-
nia z analityczkami bankowymi, mogła rzeczywiście nią być.

Zatrzymaliśmy się na ulicy zabudowanej domami wzniesionymi

na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Nie wiedziałem,
gdzie to jest, od dawna już nie bywałem w tej dzielnicy, musiałem z
niej uciekać, zacierając za sobą ślady.

Otworzyła torebkę i wyjęła portmonetkę. Zamachałem ręką na

znak protestu.

- Jeśli to dla pani problem, to może mnie pani zaprosić kiedyś na

drinka.

- Dlaczego nie - zgodziła się - ale niechętnie odwlekam spłatę

długów. Może od razu?

- Brzmi znakomicie - odparłem, zapłaciłem taksówkarzowi i

wysiedliśmy przed dużymi drzwiami ozdobionymi motywami ro-
ślinnymi. Miałem zamiar powiedzieć, że to bardzo interesujące drzwi,
ale w porę się powstrzymałem. W panującej ciemności żaden czło-
wiek nie mógł dostrzec takich szczegółów.

Zamek był mechaniczny i na czip, tak jak i wejście do windy.

Lepszy adres. Wyglądało na to, że od dawna nie odświeżałem sobie
informacji o mieście, a to błąd.

W windzie stanęła tuż przy mnie, dając mi do zrozumienia, że nie

chce czekać.

Chciała tego tak bardzo, że aż mnie to zaskoczyło, błędnie ją

oceniłem. Rozpiąć koszulę i sięgnąć pod nią było łatwo, ale z su-
kienką szło nieco gorzej. Oparłem ją o ściankę, podkasałem sukienkę
powyżej bioder i ściągnąłem jej majtki. Winda stanęła, ale było jej to
wyraźnie obojętne. Mnie też.

Do mieszkania musiałem ją potem zanieść, podała mi tylko to-

rebkę. Za drzwiami znajdowała się nieoczekiwanie duża garderoba, a
za nią pokój. Położyłem ją na miękkiej kanapie, pokrytej prawdziwą
skórą geparda. Byłem podniecony i cieszyłem się na myśl o krwi, a
ona powinna już zacząć się relaksować, osłabiona orgazmem, będąca

background image

pod wpływem moich feromonów i lekkiego oddziaływania hipno-
tycznego. Jednak energicznie chwyciła mój członek i na chwilę
zapomniałem o pragnieniu. Przetoczyłem ją na brzuch, chętnie
uklękła, oferując mi się od tyłu.

Tym razem ja osiągnąłem orgazm, i to wcześniej niż ona. Potem

rozluźniła się, zwinęła w kłębek i zasnęła. A raczej popadła w stan
lekkiego letargu. Gdyby nie narastające pragnienie, najchętniej też
bym się zdrzemnął, czułem się po prostu wykończony.

Pochyliłem się nad nią, kilka razy głęboko odetchnąłem. W

przypadku złego samopoczucia mam potrzebę wypić jak najwięcej.
Jest to przymus, zrodzony z instynktu samozachowawczego. Czasem
jest on jednak nieokiełznany, a ja nie miałem zamiaru jej skrzywdzić.
Innymi słowy, nie chciałem zostawić po sobie zimnych zwłok, które
potem badałby jakiś dociekliwy patolog. Łowca nie powinien czuć
sentymentu do zdobyczy, najwyżej respekt. Ale ona była tylko
człowiekiem, a więc nawet respekt był nie na miejscu.

Zwinąłem język w rurkę, wbiłem go w tętnicę szyjną i zacząłem

pić. Z bliska nadal intensywnie na mnie oddziaływała seksualnie, co w
połączeniu z piciem stwarzało niebezpieczną mieszankę, trudną do
opanowania.

Dość, oderwałem się z trudem i przez chwilę pozostawiłem ko-

niuszek rozluźnionego już języka w miejscu wkłucia. W ten sposób
bardzo szybko się zasklepi. A kiedy obliżę rankę i jej okolice, do rana
nie zostanie nawet ślad. Ludzie niedawno wymyślili jakieś smarowi-
dła z enzymami przyśpieszające gojenie, może mój język działał na
podobnej zasadzie?

Skontrolowałem jej puls, miałem wrażenie, że wypiłem więcej, niż

powinienem. Oddech miała prawidłowy, może trochę szybszy niż
zwykle, może była też nieco bledsza. Spróbowałem podać jej coś do
picia, odruch łykania funkcjonował właściwie, posłusznie wypiła pół
szklanki wody mineralnej. Po namyśle ściągnąłem jej pończochy,
przykryłem ją kołderką i podłożyłem poduszkę pod głowę.

Zakładałem ubranie, rozglądając się po mieszkaniu.

background image

Luksusowo wyposażone, cztery pokoje, co dla pojedynczego

mieszkańca było na pewno wystarczające. Jeden z pokoi służył jako
gabinet do pracy, znajdował się tam duży komputer, drugi mniejszy
oraz coś, co było czymś pośrednim pomiędzy komputerem a telefo-
nem. Staram się nie pozostawać w tyle za techniką dzisiejszych
czasów, ale sprawia mi to coraz większe trudności, z komputerami
jestem daleko mniej obznajomiony, niżbym potrzebował. Ekrany były
ciemne, ale cichy pomruk na granicy słyszalności ludzkiego ucha
świadczył, że urządzenia były w stanie czuwania przy włączonym
zasilaniu. Na próbę dotknąłem klawiatury. Duży, stacjonarny kom-
puter zażądał hasła, mały nie. Po chwili wahania wszedłem do Inter-
netu, a potem do swojej poczty elektronicznej. Też powinienem mieć
więcej skrzynek e-mailowych, podobnie jak mieszkań, ale nie chce mi
się ich zakładać. Oprócz ogromnej ilości spamów, nudnych pytań od
Dany L., czy się jeszcze zobaczymy, i wściekłej wiadomości od K. P.,
że się ze mną nie widziała całą wieczność, odnalazłem jedną mającą
sens wiadomość. Od Derwisza. Brzmiała zwięźle: Bomby nie będzie.
Przyjdź, to interesujące.

Piwo - odpisałem krótko. Derwisz chodził regularnie na piwo,

przynajmniej dawniej. Terminu nie podałem, jutro albo pojutrze
zajrzę do obu jego ulubionych lokali i na pewno go spotkam. Przez
chwilę zastanawiałem się nad wiadomościami od swoich kobiet
zdobyczy. K. P, po dzikich nocach ze mną stała się od nich uzależ-
niona i dlatego zaczęła być niebezpieczna. Może powinienem ją
wykorzystać podczas intensywnego śledztwa prowadzonego według
zasad mojego gatunku, mogłaby dostarczyć wielu użytecznych
informacji, o których nawet nie wiedziała, że je posiada. Jest bardzo
dużo rzeczy, które powinienem robić, a nie robię ich. Dana L., nu-
dząca się małżonka bogatego męża, miała ochotę na kolejne spotka-
nia. Od czasu kiedy zacząłem podawać kobietom kontakt do siebie,
żyło mi się łatwiej, nie musiałem tak często łowić nowych zdobyczy.
Zaczęło się to od telefonów komórkowych umożliwiających pozo-
stawanie anonimowym, a potem zaczęły się kontakty e-mailowe, co

background image

było jeszcze prostsze. Ale poczty elektronicznej używałem ostrożnie,
bo odnośnie do komputerów i spraw z nimi związanych znałem tylko
podstawowe zasady i nigdy nie miałem czasu na dokładniejsze ich
poznanie. Jeśli w ogóle okazałbym się do tego zdolny. Każdy wampir
ma w tych kwestiach jakiś pułap możliwości.

Przed wyjściem uporządkowałem największy bałagan, klucze

wraz z czipem wrzuciłem jej do torebki. Naprawdę nazywała się Anna
Gobleska, jak mi powiedziała.

Syty, ale nadal wyczerpany pojechałem nocną taksówką do przy-

padkowo wybranego hotelu. Dopiero w pokoju hotelowym przyszło
mi do głowy, że mogłem zostać u Anny. Obudzi się późnym rankiem,
a raczej w południe, a ja miałbym dość czasu, żeby u niej porządnie
wypocząć. Czasem zdarza mi się po prostu nie pomyśleć o takiej
możliwości.

Rano nie czułem się dobrze. Kręciło mi się w głowie i pociłem się.

Zazwyczaj się nie pocę. Czyżby w jakiejś kuli, która mnie trafiła,
znajdowała się trucizna? Jakaś specjalna toksyna? Ale dlaczego jej
działanie miałoby się objawić dopiero teraz?

Wziąłem prysznic, z hotelowego barku wyjąłem małą buteleczkę

wódki, nalałem jej do kubeczka do mycia zębów i starannie wysłu-
chałem informacji największych stacji telewizyjnych. Wszystkie
dotyczyły przygotowań do spotkania przywódców mocarstw świa-
towych. Patronat nad jego przebiegiem objął podobno sam prezydent
Republiki Czeskiej. Poświęcano też sporo uwagi koncertowi grupy
AC/DC. Starzy rockmani zdecydowali się włączyć do swego tournée
Pragę. Komentator w koszulce z napisem „Go to Hell” starał się
zrobić z koncertu wydarzenie sezonu. Nie rozumiałem dlaczego, dla
mnie najlepsza była muzyka od roku 1923 do 1980. O to mógłbym się
nawet bić.

Nawet po drugim łyku wódki nie poczułem się lepiej, ale już mi to

tak bardzo nie przeszkadzało. Chyba byłem po prostu chory, kilka
razy już mi się to zdarzyło. Nie jestem odporny na wszystkie choroby
jak niektórzy z nas, a tylko na większość z nich. Po godzinie oglądania

background image

telewizji doszedłem do wniosku, że moją bitwę z policyjnym ko-
mandem ktoś utajnił. Może o tym właśnie chciał porozmawiać
Derwisz.

Musiałem poznać nazwiska tych, którzy zastawili na mnie pułap-

kę. Oczywiście fałszywe, ale i to by wystarczyło do rozpoczęcia
dochodzenia.

Opuściłem hotel, w pierwszym sklepie z odzieżą luksusową ku-

piłem bieliznę osobistą, koszulę, przebrałem się i uzupełniłem swój
strój długim kaszmirowym płaszczem z podwyższonymi ramionami.
Był obszerny, dzięki czemu mogłem nosić miecz bez tuby na rysunki.
Gdy płaciłem gotówką, sprzedawca patrzył na mnie trochę mało
uprzejmie. Pewnie zapomniał, jak się liczy pieniądze. Odpłaciłem mu
pięknym za nadobne. Zbladł, coś zabełkotał i zakończył transakcję,
nic nie mówiąc, bez najmniejszej zmiany wyrazu twarzy. Wiedzia-
łem, że wyrzuci mnie z pamięci, tak bardzo nasze spotkanie było dla
niego nieprzyjemne. To jedna z moich użytecznych zdolności. Na
faceta z bronią w ręce, niestety, nie działała.

Było zbyt wcześnie na odwiedzenie miejsc, w których Derwisz

pijał piwo. W budce z przekąskami kupiłem sobie kawę, usiadłem
przy stoliku i obserwowałem otaczających mnie ludzi. Pomimo że
miałem jeszcze kilka plików banknotów, prędzej czy później będę
potrzebował pieniędzy. A z żadnego z moich kont nie chciałem ich
wybierać. Dopóki się nie dowiem, kim są moi wrogowie. Trzeba więc
było sprzedać jakiś antyk - obraz, miecz, wazę.

A to wymagało pewnych przygotowań, ponieważ oferowałem

tylko prawdziwe i poszukiwane towary. Przeszła obok mnie kobieta w
ubraniu w kratkę, w kozaczkach i krótkim futerku z królika. Rzuciła
mi przelotne spojrzenie i weszła do sklepu z pralinkami. Dopiłem
kawę i poszedłem za nią.

W dwadzieścia minut później, gdy przytrzymywałem jej drzwi

taksówki, miałem w kieszeni jej wizytówkę. Zawsze na łowach,
zawsze gotowy.

Już podjąłem decyzję, co będę robił, jeszcze raz obejrzę miejsce,

background image

gdzie na mnie napadli. A może to ja napadłem na nich? Zależy od
punktu widzenia.

Szalet był wysprzątany, tak samo jak garaże, przez które wydo-

stałem się na zewnątrz. Jeszcze raz przeszedłem całą trasę, tym razem
w odwrotnym kierunku, i odkryłem kilka kamer monitoringu. Były to
nowoczesne urządzenia, nagrywające obraz na twardy dysk i bez-
przewodowo przekazujące go do centrum. Jako się już rzekło, nie
byłem magikiem komputerowym, żebym mógł sam dostać się do
zapisów, musiałem sobie poradzić inaczej.

Pośrodku słabo oświetlonej powierzchni parkingu w oszklonej

budce siedział strażnik. Przybrałem groźny wyraz twarzy i oznajmi-
łem, że ktoś mi tu wczoraj obtarł cały bok samochodu. Strażnik
wyjaśnił mi, do kogo mam pójść na skargę oraz że wszystko jest
nagrywane.

Właściwe miejsce do składania skarg znajdowało się o dwa piętra

wyżej, na o wiele przyjemniejszym terenie pasażu handlowego.
Wszedłem do środka, rzuciłem spokojne, ale surowe spojrzenie
sekretarce, kobiecie nieco przy kości, uczesanej w kok, którym w
przypadku zagrożenia dałaby radę obalić jednego czy nawet dwóch
napastników. Oświadczyłem, że zaistniał ważny problem, który na
szczęście jej nie dotyczy. W przyległym pomieszczeniu, przed trzema
ścianami pełnymi ekranów, siedział otyły okularnik w białej koszuli z
brudnymi mankietami. Miał za krótkie nogawki spodni, odsłaniające
szare skarpetki i cienkie, owłosione łydki.

- Co pan tu robi? - warknął, ale pod koniec zdania głos podsko-

czył mu o oktawę wyżej, co do złudzenia przypominało szczeknięcie.

To było wszystko, czego w jego przypadku dokonał mój czar

osobisty.

- Jak długo archiwizuje pan zapisy? - zapytałem, stając tuż przed

biurkiem.

- Sto dwadzieścia osiem godzin - odparł bez wahania. - Ale co

pan tu robi? Czemu pan o to pyta? Kto pana, do cholery, wpuścił? -
usiłował przejąć inicjatywę.

background image

- Muszę je mieć - oznajmiłem, oparłem mu koniec pochwy

miecza o szyję i nacisnąłem, aż odchylił się w krześle do tyłu.

- Ochrona zaraz tu będzie, wystarczy zadzwonić.
Powinienem wziąć pistolet, ludzie bardziej się go boją, już zapo-

mnieli, jak niebezpieczne może być ostrze. Wyciągnąłem miecz z
pochwy, nie zabrzmiało to tak jak na filmach, było cichsze, ale
bardziej groźne. Oparłem mu chłodną klingę o szyję, nie naciskając na
nią. Tam, gdzie pulsuje tętnica. Klinga zimno połyskiwała w świetle
dziesiątków ekranów, linia hartowania była doskonale widoczna.
Chyba. Bo tak naprawdę nie wiedziałem, czy ten fenomenalny wyrób
Japan Steel Works Ltd. rzeczywiście ma linię hartowania, bo trudno to
ocenić tylko na oko. Ale widać było jakąś linię nad ostrzem wzdłuż
całej klingi, więc dlaczego tak jej nie nazwać.

- Po co to wszystko? - Prawie zapłakał. - Przecież ja panu dam te

zapisy!

Cały był roztrzęsiony.
- Dobrze. W takiej formie, żebym mógł sam je przejrzeć. Bez

tego wyposażenia. - Wskazałem ręką wokół siebie.

- Wystarczy klasyczne AV?
Nie wiedziałem, co to jest AV, lecz tak się starał, że przytaknąłem.
- Tak, wystarczy.
Schowałem miecz i obserwowałem, jak przebiera palcami po

klawiaturze, a ekrany ożywiają się podczas tego bądź przygasają.

- Tutaj jest. - Po niecałych pięciu minutach podał mi mały po-

jemnik.

Twardy dysk, zrozumiałem. Oczekiwałem raczej CD.
- Policja nie interesowała się zapisami?
- Policja? - nie zrozumiał. - Dlaczego?
- Nie zajęli się przedwczorajszą strzelaniną?
- Jaką strzelaniną?
Znów wydawał się mocno przestraszony.
- Niech pan o tym zapomni - uspokoiłem go - i o mnie też.
Wyszedłem z biura na główny pasaż. Musiałem usiąść i coś zjeść.

background image

Musiałem usiąść? Dlaczego, na Boga? Ponieważ chwiałem się na
nogach, a po plecach spływał mi zimny pot. Ostatnio spotykało mnie
to często i zupełnie bez powodu. Stłumiłem głośne przekleństwo
cisnące mi się na usta i ruszyłem do McDonalda, którego mijałem po
drodze. Z pewnym opóźnieniem stwierdziłem, że od chwili gdy
minąłem cukiernię, ktoś mnie obserwuje. Był wysoki, wyższy ode
mnie, opierał się o słup repliki secesyjnej latarni, a w ręce trzymał
dużą porcję lodów.

Czy jest sam? Dlaczego tak późno go zauważyłem?
Dwóch innych, przyglądających mi się z piętra, na którym mie-

ściły się kina, dostrzegłem od razu. Zazwyczaj wyczuwam, że ktoś na
mnie patrzy. Ale nie zawsze. Przystanąłem przy witrynie sklepu z
biżuterią, udając zainteresowanie jej zawartością. Odwróciłem się,
żeby mieć na oku cukiernię, ale mężczyzny już tam nie było. Może mi
się tylko wydawało? Nie było to zbyt prawdopodobne, bo ci dwaj na
górze stale się gapili. Partacze.

W McDonaldzie stanąłem w kolejce, na plastikowym talerzyku

dostałem marną bułkę z plasterkiem czegoś, co podobno było mięsem.
Obsługiwał mnie długi, chudy chłopak, który wyraźnie niewiele spał
przez kilka ostatnich nocy, a we krwi miał coś, co powodowało, że był
trochę nie na tym świecie.

Poczułem się jeszcze gorzej i jeszcze bardziej głodny.
- Nie znalazłoby się na zapleczu jakieś porządne mięso? - zapy-

tałem, gdy wybijał cenę na kasie.

- Nie, mamy je w piwnicy, odcinamy i przynosimy tutaj - od-

powiedział, nie patrząc na mnie i uśmiechając się sam do siebie.

- Zjadłbym porządnego mięsa - powiedziałem z naciskiem.
Nie wyglądał na przestraszonego, oderwał tylko wzrok od kasy i

dopiero wtedy mnie zauważył.

- Szef trzyma w lodówce trochę swojego, sam sobie gotuje, tego

gówna nie je.

Do kwoty figurującej na wyświetlaczu kasy dołożyłem banknot

tysiąckoronowy.

background image

Popatrzył na niego, wzruszył ramionami, a jego uśmiech stał się

wyraźniejszy.

- Ale nie usmażę tego, do kuchni mnie nie wpuszczą. Będzie

surowe.

- Mam nadzieję.
- Majko, proszę cię, poczekaj tu, aż obsłużę pana.
Mała, nieatrakcyjna blondynka z kółkiem w nosie nie wiedziała, o

co chodzi, ale posłusznie stanęła przy kasie.

- A co to będzie? - zapytała bez sensu.
- W porządku, zaraz zostanę obsłużony. - Rzuciłem jej spojrze-

nie wzbudzające zaufanie.

Momentalnie się uspokoiła.
W pierwszym półwieczu mojego życia takie jak ona nazywałem

podwieczorkiem. Niechętnie wspominałem te czasy.

Przez dziesięć sekund staliśmy w milczeniu. Wyraz jej twarzy był

przejrzysty jak woda w górskim strumieniu.

- Mam to tutaj. - Chłopak pojawił się, trzymając w ręce pakunek

zawinięty w woskowany papier.

Było tego sporo.
- Dzięki - powiedziałem i popatrzyłem na dziewczynę. - Tego

bękarta wyślij do diabła, zasługujesz na kogoś lepszego. Takiego,
któremu będzie na tobie zależało.

Chłopak, nie rozumiejąc, spoglądał to na mnie, to na nią, lecz zaraz

zwinął tysiąckoronówkę, resztę pieniędzy zgarnął do kasy i znów
przywołał poprzedni uśmiech.

Oczywiście nie zrobiłem tego dla niej, tylko dla siebie. Potrze-

bowałem takiej zdrowej dziewuszki, niezarażonej syfilisem, HIV,
nienafaszerowanej prochami. Taka krew nawet mnie nie służy.

Usiadłem przy stoliku obok schodów na piętro, mając do dyspo-

zycji trasę ucieczki przez drzwi. A jeślibym przeskoczył przez ladę,
zniknąłbym w kuchni, skąd musiało być jakieś tylne wyjście.

Rozwinąłem papier, wyjąłem z kieszeni nóż i przekroiłem cztery-

stugramową polędwicę na trzy części, żeby zmieściła się w smutnej,

background image

wymęczonej bułce. Zmieściła się, ale sporządzony w ten sposób
hamburger był tak gruby, że nie zdołałem aż tak szeroko otworzyć ust.
Znałem pewnego wampira, który dał radę odgryźć człowiekowi
głowę. Ale ja takiego talentu nie posiadałem.

Na szczęście.
Poradziłem sobie, sporządzając dwa hamburgery. Kiedyś jadałem

surowe mięso po ciemku, żeby mnie ludzie nie wzięli za potwora i nie
ukamienowali albo spalili. Teraz poświęcono mi zaledwie kilka
ciekawych spojrzeń i to wszystko.

Zjadłem wszystko, co miałem na tacce, i po krótkim czasie, w

którym mój organizm przyswoił odpowiednią ilość pożywienia,
poczułem się znacznie lepiej.

Trzeba było iść dalej. Wyszedłem z powrotem do pasażu, moich

dwóch cieni nigdzie nie było widać. Wiedzieli, gdzie się usadziłem,
wystarczyło obserwować wyjście, bez potrzeby sterczenia na deptaku.

Nie wyczuwałem ich po zrobieniu dziesięciu kroków ani po

dwudziestu. Coś było nie w porządku. Wciąż jeszcze nie czułem się
zupełnie dobrze, w kieszeni miałem dysk, który chciałem przejrzeć w
spokoju, nie tęskniłem za żadną bójką. Nie teraz i nie z przeciwni-
kiem, o którym praktycznie nic nie wiedziałem. Zatrzymałem się
obok tabliczki wskazującej wejście do wąskiej uliczki prowadzącej do
toalet i jeszcze raz się rozejrzałem. Nadal ich nie było. Byłem tak
zaniepokojony, że nawet nie zaskoczył mnie twardy ucisk lufy
wpierającej się w żebra.

- Pójdzie pan z nami. Musimy z panem porozmawiać.
Czekał na mnie w zaułku, jakby był pewny, że właśnie tędy pójdę.

Używał taniej wody kolońskiej, w ciągu dnia zdążył już wychylić parę
szklaneczek. I to nie jakiejś dobrej whisky czy ginu. Jak to się stało, że
dałem się zaskoczyć? Że nie wyczułem go wcześniej? Co się ze mną
działo?

- Dokąd? - zapytałem, ponieważ się nie ruszał.
Odwróciłem przy tym głowę, żeby mu się przyjrzeć.
Przeciętna twarz czterdziestolatka zmagającego się z dietą, ale

background image

utrzymującego kondycję możliwą do zaakceptowania. Tylko to
popijanie.

- Do toalet, a potem po schodach na górę - odpowiedział po

krótkiej przerwie nieco swobodniej.

Zrozumiałem, że jego partner trzyma mnie już na muszce.
- Pójdzie pan przede mną, jednakowym tempem. Przy jakich-

kolwiek nieprzewidzianych ruchach będę strzelał.

- Dobrze - przytaknąłem.
Jak na razie było w porządku. Po prostu chcieli ze mną rozmawiać.

Ale gdzie może być ten drugi? Chodnik był wąski, mogliśmy spotkać
kogoś nadchodzącego z przeciwka. Musiał być gdzieś nad nami, żeby
skutecznie ubezpieczać partnera. Z ukosa spojrzałem do góry i
dostrzegłem go. Wyglądał przez okienko dobre trzy metry nad nami.
Pozycję miał idealną, jak na strzelnicy.

Posłusznie ruszyłem we wskazanym kierunku.
Doszliśmy do wąskich schodów przeznaczonych dla pracowników

biur mieszczących się na wyższych piętrach. W budynkach o takim
zagęszczeniu ulokowanych w nich instytucji człowiek lub upiór
mógłby pozabijać mnóstwo ludzi i nikt by tego przez dłuższy czas nie
zauważył, jeśli użyłby pustych pomieszczeń. I do takiego właśnie
pustego pomieszczenia mnie zaprowadzili, zwracając na wszystko
uwagę. Jeden znajdował się tuż za moimi plecami, drugi cofał się
przede mną, stale celując z pistoletu. Była to broń małokalibrowa,
pewnie nie chciał przestrzelić mnie na wylot i trafić dodatkowo
partnera. Ale to by mu się nie powiodło nawet z większym kalibrem.
W środku jestem trochę twardszy niż zwykły człowiek, zwłaszcza
podczas akcji, w pogotowiu.

- Poczekamy tutaj - rzekł ten za mną i odszedł o kilka kroków.

Zachowywali się bardzo ostrożnie, ktoś musiał ich przede mną
ostrzec. Chyba że byli tacy już z natury.

- Niech pan zachowa spokój. Nic do pana nie mamy, tylko

przekażemy pana ludziom, którzy chcieli z panem pogadać - powie-
dział miłośnik trunków.

background image

Mówił po słowacku, z lekkim akcentem, którego nie potrafiłem

zidentyfikować.

Zachowywałem spokój, czemuż by nie.
Zamilkł i sięgnął po komórkę, rękę z pistoletem zwiesił swobod-

nie. Ten drugi, stale we mnie celując, również sięgnął do kieszeni.

Wyjął z niej tłumik.
Instynktownie wyszarpnąłem spod płaszcza miecz. Grot pochwy

przeciągnął miłośnika cichej broni przez krtań. Niespecjalnie mocno,
ale i tak zatoczył się do tyłu.

Japończycy pochwy katany nazywają saya, czy coś w tym rodzaju,

a potrafią ich użyć na wiele różnych sposobów. Już byłem przy jego
partnerze, lewą ręką chwyciłem pistolet, blokując kurek, i walnąłem
go głową w nasadę nosa. Jego partner wybałuszał oczy i trzymał się za
szyję, rzęził, ale powoli przychodził do siebie. Uderzyłem go jeszcze
raz, tym razem po palcach, i kopnąłem w krocze. To wystarczyło,
żeby wypuścił pistolet i tłumik. Nie ma nic lepszego niż pochwa
wykonana z kevlaru. Jest lżejsza od drewnianej, a jak się porządnie
zamachnąć, to i kij baseballowy można rozciąć. Zaskakujące to, ale i
skuteczne.

Obaj leżeli na podłodze, z telefonu odzywał się podrażniony głos.
- Co się tam dzieje, do cholery? Macie go? Gadajcie!
- Nie wstawać - poleciłem im.
- Chcieliśmy pana tylko postrzelić, podobno jest pan bardzo

niebezpieczny - powiedział ten od tłumika.

Podniosłem jego broń i nakręciłem tłumik. Tajne służby lubią

tłumiki, zwłaszcza Brytyjczycy. Przypuszczałem, że wystrzał nie
będzie głośniejszy niż zabeczenie owcy. Albo odgłos pracy zimnego
silnika diesla. Beczenia owcy nie słyszałem już od dawna. W terenie
łowi się znacznie gorzej niż w mieście.

- Co pan chce zrobić? - zapytali równocześnie.
Z telefonu nadal słychać było rozwścieczone krzyki.
- Muszę was unieszkodliwić. Jeśli nie będziecie krzyczeć, nie

zabiję was.

background image

Jedną z sentencji biblijnych bardzo lubię: Oko za oko, ząb za ząb.
Właścicielowi tłumika strzeliłem w nogę, temu drugiemu w rękę.
Na szczęście zachowywali się cicho. Pozbyć się ciał w obecnych

czasach jest bardzo trudno, tak samo jak wykręcić się z oskarżenia o
zabójstwo. Jeśli zostawię ich przy życiu, sami pomogą w zachowaniu
mojego incognito. Wziąłem sobie rewolwer razem z kaburą przypi-
naną na rzep. Pistolet z tłumikiem schowałem do kieszeni płaszcza.

Obaj trzymali się za swoje rany, obserwowali mnie i wydawali się

coraz bardziej przestraszeni. Wiedzieli, kim jestem. Ludzie na ogół są
skłonni do przemocy, mając we krwi wysoki poziom adrenaliny. Ja na
odwrót, byłem zupełnie spokojny, co wyraźnie wytrąciło ich z rów-
nowagi.

- Kto was wynajął? - zapytałem, przeglądając równocześnie ich

portfele. Obaj mieli firmowe wizytówki Agencji Bezpieczeństwa
„Brady Security” oraz po dwa dowody osobiste, każdy na inne
nazwisko. W tej branży na pewno nie działali legalnie.

Popatrzyłem na miłośnika trunków i wyciągnąłem w jego kierunku

czubek miecza. Jako zachęta zupełnie to wystarczyło.

- Przedstawił się jako Filip Hyklav, zapłacił z góry. Po przeka-

zaniu mu pana mieliśmy dostać dużą premię. We własnym interesie
nie wypytywaliśmy go za bardzo - odpowiedział, robiąc krótkie
przerwy pomiędzy zdaniami.

Rana musiała go boleć, ale był twardy. Dalsze wypytywanie nie

miało sensu.

Wyjąłem baterię z telefonu, wrzuciłem ją do czajnika elektrycz-

nego i włączyłem zasilanie. Potem pozostawiłem ich samych.

Wyszedłem na chodnik, w chwili gdy pojawił się na nim duży,

śpieszący się mężczyzna. Dwóch, nie, trzech, czterech. Pierwszy
dostrzegł mnie, ruszył biegiem, sięgając pod skórzaną kurtkę. Może
byłem zbyt pewny siebie? Ci z Brady Security wprawdzie spaprali
robotę, ale posiłki przybyły wcześniej, niż się spodziewałem.

Nie miałem ochoty walczyć z nimi w tym zaułku. Wskoczyłem na

poręcz, przebiegłem po niej kilka kroków, ten pierwszy zdążył już

background image

wyjąć broń. Wielki, chromowany pistolet. Odbiłem się do góry,
złapałem za krawędź schodów prowadzących na piętro, podciągnąłem
się i wydostałem na dobrą pozycję, znikając im z widoku i pola
ostrzału. Usłyszałem, że puścili się biegiem. Nie próbowałem już
żadnych sztuczek i pobiegłem jak najszybciej po schodach. Budynek
miał sześć pięter, a na przedostatnim znajdował się kryty łącznik
prowadzący ponad ulicą do następnej części centrum handlowego.
Byłem od nich szybszy i jak dotychczas nawet się nie zadyszałem.
Minąłem chłopaka z dziewczyną trzymających się za ręce, starszego
mężczyznę, który wyglądał, jakby zabłądził, i po chwili stanąłem pod
drzwiami pożarowymi. Restauracja, wydaje mi się, że tu jest restau-
racja. Otworzyłem je i wśliznąłem się do środka.

Prosto na trzech osiłków w źle dopasowanych ubraniach. Jeden

trzymał w rękach stary, sprawdzony karabin, wzór 58, drugi - pistolet
Glock 18 z magazynkiem na trzydzieści jeden nabojów, umożliwia-
jący prowadzenie w pełni automatycznego ognia. Wiedzy o broni
nigdy nie zaniedbywałem. Trzeci zamiast zabójczych narzędzi miał
telefon. W restauracji panował półmrok, ponadto wejście oddzielone
było zasłoną od sali jadalnej i nikomu nie przeszkadzaliśmy.

- Niech pan nie robi głupstw, a nic się panu nie stanie - powie-

dział ten z telefonem.

Karabin, wojskowy glock - wiedzieli, na kogo polują, albo ten, dla

którego pracowali, dobrze to wiedział i chciał swoim ludziom za-
pewnić wystarczającą siłę ognia.

- Tak, mamy go - powiedział do telefonu, nie spuszczając ze

mnie oczu.

Jak na komendę broń obu mężczyzn równocześnie skierowała się

na mnie.

- Zespół transportowy już jest w drodze - oznajmił lekkim tonem,

jakby mu to sprawiało radość.

Sięgnął do kieszeni i wyjął strzykawkę. Byli naprawdę dobrze

przygotowani. Cofnąłem się o pół kroku, jakbym się przestraszył, lufy
poruszyły się nieco.

background image

Nie byłem wprawdzie zbyt przestraszony, ale trochę zdenerwo-

wany. Właściwie wybrana toksyna mogła mnie uziemić skuteczniej
niż trafienie z czterdziestkipiątki.

- Spokojnie, tylko spokojnie. To dla pewności, żebyś nam nie

spłatał figla.

Zwiesiłem ramiona, jakbym zrezygnował. Mężczyzna popchnął

lekko tłok strzykawki, nie mogłem się zorientować, czy jest kontak-
towa, czy wystrzeli igłę.

Nie cofnąłem się ze strachu, ale celem uzyskania właściwej odle-

głości.

- Proszę, niech pan tego nie robi. - Wyciągnąłem rękę w jego

stronę, maskując w ten sposób ruch drugiej ręki. Katana wyskoczyła z
pochwy i mignęła długim łukiem, odwrotne cięcie wykonałem
oburącz. Pierwszy atak* uniemożliwił im strzelanie, drugi był sku-
teczny. Głowa i ręka upadły na podłogę z głuchym stuknięciem, nagle
wszędzie było pełno krwi.

* Cięcie wprost z pochwy w przypadku otoczenia przez przeciwników zaleca się

trenować bez pośpiechu i z zachowaniem ostrożności. Niedostateczne opanowanie

techniki pociąga za sobą ryzyko obcięcia sobie palców (przyp. autora).

Mój czas uciekał szybciej, niż chciałem. Zespół transportowy

zbliżał się, a ponadto w każdej chwili do restauracji mógł wejść jakiś
gość.

Zanim zdążyłem obetrzeć klingę, zjawiła się jakaś para małżeńska.
- Proszę tam nie wchodzić - poprosiłem uprzejmie - jakiemuś

człowiekowi zrobiło się niedobrze i... hm, trochę tu nabrudził. Idę
właśnie po lekarza.

Przeszedłem obok nich i, ruszyłem przez salę restauracyjną do

głównego wyjścia. Krzyk rozległ się w momencie zatrzaśnięcia drzwi.

Na dół musiałem zjechać windą. Były dwie i obie jechały na górę.

Taka synchronizacja nie spodobała mi się.

Wyjąłem pistolet. Szczęście sprzyja przygotowanym. No, to po-

rzekadło chyba nie na wiele się tu przyda. Windy przyjechały prawie
równocześnie, z jednej wyszło pięciu, a z drugiej sześciu mężczyzn.

background image

Wszyscy w cywilnych ubraniach, które wyglądały na nich jak uni-
formy.

Glyheny.
Otworzyłem ogień. Strzelałem krótkimi seriami, łuski zakreślały

łuk w powietrzu i spadały na podłogę, kule uderzały w ciała i w ściany
wind. Trzech upadło na posadzkę, dwóch utrzymało się na nogach i to
było wszystko. Reszta napierała na mnie w dalszym ciągu.

Ostatni pocisk trafił jednego z nich w wykrzywioną z wysiłku

twarz, roztrzaskując mu szczękę, ale nawet to go nie zatrzymało.

Wytrwałe i bardzo odporne glyheny.
Pierwszy z nich wystrzelił, ciąłem go w ruchu, okrążając ich for-

mację, i od razu zaatakowałem drugiego. Na mój atak zareagowali,
rozwijając się w wachlarz. Musiałem wpaść pomiędzy nich, inaczej
nafaszerowaliby mnie ołowiem. Kula trafiła mnie pod żebra, świat
zwolnił, Visio in Extremis zadziałało.

Trzy pociski leciały w moim kierunku, ale tylko mniej więcej do-

kładnie. Nie warto było się nimi przejmować. Znów ciąłem, dosię-
gając samym końcem, potem przycisnąłem ręce do ciała i wykonałem
piruet z odbicia czubkiem buta. W odpowiedniej chwili odciągnąłem
ręce od ciała i zadałem cios w plecy, przecinając kręgosłup. Kolejne
poruszające się wolno kule, jedna z nich zmierzała prosto w moją
pierś. Puściłem rękojeść jedną ręką, żeby utrzymać równowagę,
odbiłem się i kopnąłem kolejnego glyhena w głowę, aż wywinął salto
w powietrzu. Coś błysnęło za moimi plecami. Bezwładności własnego
ciała nie można pokonać nawet z pomocą Visio in Extremis. In-
stynktownie machnąłem ręką za siebie i na szczęście udało mi się
odbić szeroką klingę na bok. Nie weszła głęboko w ciało, tylko się
powierzchownie otarła o moje plecy.

Uzyskany czas pozwolił mi się odwrócić, świat znów przyśpieszył,

zdawałem sobie sprawę, że w ostatnich dwóch czy trzech sekundach
zużyłem większość swego zapasu energii. Glyhen znów zamachnął
się tasakiem. Był szybki, nieludzko szybki. Ale znajdowałem się w
korzystniejszej pozycji i tym razem nie wystarczyło mu szybkości,

background image

katana przeszła mu pod ramieniem i wbiła się głęboko w pierś.
Pchnąłem obydwoma rękami, miecz wszedł jeszcze głębiej i dotarł aż
do serca. Zwalił się na podłogę, przy czym miecz o mało co nie
wypadł mi z ręki. Rozejrzałem się, pot szczypał mnie w oczy, po-
wietrze ze świstem przelatywało przez krtań, gdy starałem się do-
starczyć go do płuc jak najwięcej.

Na nogach trzymał się już tylko jeden glyhen. Jednak brakowało

mu obu rąk, uciętych w nadgarstkach. Zupełnie nie mogłem sobie
przypomnieć, kiedy to miało miejsce. Czasem w obliczu śmierci tak
właśnie się dzieje - po prostu niektórych szczegółów się nie pamięta.

Wytarłem katanę. Schowałem do pochwy, wywlokłem z windy

dwa martwe glyheny, wsiadłem i nacisnąłem guzik parteru. Znów nie
doceniłem przeciwników, pułapka była dobrze zaplanowana. Miałem
niezwykłe szczęście.

Bez uprzedzenia dopadł mnie atak drgawek, musiałem oprzeć się o

ścianę, żeby utrzymać się prosto. Dobrze, że w windzie nie było
much. Wystarczyłoby, żeby jedna usiadła mi na ramieniu, a zwalił-
bym się na podłogę. Gdy winda zwalniała, przyszło mi do głowy, że
powinienem był zjechać na pierwsze piętro, wmieszać się pomiędzy
ludzi i zejść po schodach. Nieprzyjemne uczucie opuściło mnie,
dopiero kiedy spostrzegłem mnóstwo spokojnie przechodzących
ludzi. Nie mieli najmniejszego pojęcia o krwawej walce kilka pięter
wyżej.

Pierwszy człowiek, który mnie spostrzegł, odwrócił wzrok. Albo

byłem blady jak upiór, albo wymazany krwią. Usunąłem się pod
ustawiany właśnie banner reklamowy, gdzie mniej rzucałem się w
oczy. Zdejmę płaszcz, który jest najbardziej poplamiony, owinę w
niego miecz, to musi wystarczyć, zadecydowałem. Dopiero tu po-
czułem ulgę, że wyszedłem z tego cało. Było naprawdę o włos.

Robotnikowi przylepiającemu kolejną część plakatu odpadł

czworokątny kawałek polistyrenu. Byłem tak zmęczony, że nie
uchyliłem się przed nim. Ale okazało się, że nie był to polistyren,
tylko sieć. W momencie kontaktu przylepiła się do mnie, rozwijając

background image

się zdumiewająco szybko. Ruszyłem pędem, niewiele zabrakło, żeby
zaplątały mi się nogi, ale dałem sobie radę. Lecz nie z następną
pułapką, znacznie skuteczniejszą. Mężczyzna w roboczym kombi-
nezonie, który jeszcze przed chwilą mieszał coś w kuble, wylał na
mnie całą jego zawartość. Zdążyłem tylko zamknąć oczy, otworzyć
ich już nie zdołałem. Klej.

- Tutaj - usłyszałem.
Ktoś popchnął mnie w plecy, oślepiony potknąłem się o jakąś

przeszkodę, przewróciłem, uderzając przy tym w głowę. Potem
usłyszałem już tylko syk gazu odurzającego.

Ocknąłem się, wisząc uwiązany za nadgarstki, ze stopami o dzie-

sięć centymetrów nad podłogą. Równie dobrze mogło to być tysiąc
kilometrów. Dziesięć tysięcy, sto tysięcy, milion. Spojrzałem do góry.
Metalowe kajdanki wpijające mi się w ciało wyglądały na mocne i
wykonane z dobrego materiału. Żadne tam zardzewiałe żelazo.
Łańcuch był tak gruby, że prawdopodobnie służył przedtem do
kotwiczenia statków. Wiedzieli, kogo złapali, i byli w stanie wyob-
razić sobie, jaką siłą dysponuję w potrzebie. Przez długie minuty
przyglądałem się łańcuchowi, starając się nie myśleć o narastającym
bólu rąk. Skłonny byłbym powiedzieć, że mnie przeceniają.

Spróbowałem obejrzeć miejsce mocowania łańcucha, który za-

brzęczał podczas ruchu. Jak na sygnał otworzyły się drzwi i do
pomieszczenia wszedł łysy grubas, metr siedemdziesiąt na podwyż-
szonych obcasach, w dżinsach sfałdowanych wokół pasa, w ręce
trzymał coś, co przypominało pilot do telewizora. Towarzyszył mu
szczupły młodzik ubrany na czarno. Swojak, poznałem w mgnieniu
oka. Mimo półmroku panującego w moim więzieniu, miał na nosie
ciemne okulary.

- A więc przebudziłeś się - powiedział jowialnie grubas.
Podszedł do mnie, wymierzył we mnie swój przyrząd i zaczął się

mu przyglądać.

- Temperatura o jeden stopień wyższa niż pański standard, na-

pięcie mięśni na odwrót, niższe, puls szybszy - mamrotał sam do

background image

siebie.

Pański standard? Co miał na myśli? Coś jakby standard wampira?
Potem przytknął do mnie przyrząd. Poczułem ledwie odczuwalne

ukłucie. Czy to pobranie próbki? Zaniepokoiłem się. Mój gatunek nie
lubi badań naukowych.

- Umiarkowana reakcja alergiczna, ale poza tym w porządku.

Możemy powiedzieć szefowi, że więzień jest do jego dyspozycji.

- Ty mi nie będziesz niczego nakazywał - zasyczał na niego

wampir.

Ze zdumieniem stwierdziłem, że już nie jestem pokryty klejem, ani

trochę go na mnie nie zostało, tylko na ubraniu znajdowały się resztki
szarego pyłu. Prawie wszędzie.

- Użyliśmy substancji, która depolimeryzuje się pod wpływem

fal o konkretnej długości. Mycie nie byłoby wielką frajdą - objaśnił
grubas. - To mój pomysł racjonalizatorski. Mógłbym go opatentować.

- Dość mocno mnie boli, nie mógłby pan opuścić mnie niżej?

Przynajmniej na początek - zaproponowałem.

- Jest pan więcej niż dobrze przygotowany na znoszenie bólu -

wyszczerzył zęby grubas.

Obserwował mnie w ten sam sposób, w jaki uczony obserwuje

zwierzęta doświadczalne na filmach popularnonaukowych, jakie
czasem oglądałem, żeby choć częściowo zrozumieć szybko zmienia-
jący się świat.

Brakowało mu jednego siekacza, zastąpił go złotym zębem. Cie-

kawe. Są już dziś przecież białe sztuczne zęby, nie do odróżnienia od
prawdziwych.

- Wynoś się, chcę z nim pogadać - nakazał mu wampir.
- Jak chcesz, ale mam wrażenie, że szef...
- Spadaj, ty śmieciu!
Młody wampir zgarbił się i wyglądało na to, że zaraz rzuci się na

grubasa. Cóż, młodziaku, to twój kłopot, wściekła gorączka, jak się
kiedyś nazywało brak samokontroli, który w przypadku stresu mógł
przejść w nieopanowaną agresję.

background image

Grubas albo o tym wiedział, albo nie chciał go prowokować.

Wyszedł, trzaskając drzwiami. Dostrzegłem jedynie fragment kory-
tarza z czymś, co w jakiś sposób przypominało kołowrót, przez który
przechodzą pasażerowie na lotnisku. W samolocie oczywiście nie
byłem, przestrzeń, w której się poruszali, wydawała mi się zbyt
rozległa. Chociaż teraz na niebie pojawiały się maszyny latające
znacznie większe, niż uważałem to za możliwe.

Nagle zrozumiałem. Znajdowałem się w nadbudówce ogromnej

ciężarówki, a korytarz, który zauważyłem, prowadził do następnej.
Ktoś stworzył sobie własną luksusową, a przy tym ruchomą rezy-
dencję.

- Chcemy wiedzieć wszystko o Mosekryncovej - oznajmił. - A ja

postaram się wydostać z pana komplet informacji.

Mleko wręcz ciekło mu po brodzie, nie mógł być wampirem dłużej

niż jakieś dziesięć czy dwadzieścia lat. Nie wiedział, czy ma prze-
mawiać we własnym imieniu, czy w imieniu swego mistrza albo
Wielkiego Mistrza. Może zresztą był starszy, w dużych klanach
posiadających określoną strukturę hierarchiczną wampiry nabierają
doświadczenia bardzo wolno. Ale mógłbym się założyć, że ten należał
do grupy o najmniejszym doświadczeniu i że bez rozkazu nie może w
żadnym przypadku ujawnić człowiekowi, że jest wampirem. Nawet
jeśli miałby z tego powodu zginąć.

- Nie wiem, o kim mówisz - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Kopnął mnie w żołądek. Ponieważ wisiałem, było to dość wysokie

kopnięcie, ale udało mu się. Zadowolony przyglądał się, jak się
kołyszę na uwięzi tam i z powrotem.

- Każdy wampir zna nazwiska przywódców klanów, a ona jest

jednym z nich - pouczył mnie.

Poczekał na moment, w którym będę zbliżał się do niego, i znowu

mnie kopnął. Jednak tym razem zdołałem odwrócić się bokiem, noga
mu się ześliznęła i z trudem utrzymał równowagę. Zatoczył się, aż
opluł sobie brodę, ale to kopnięcie było o wiele bardziej bolesne niż
poprzednie. Czubkiem buta zdarł mi chyba skórę. Gnojek jeden, będę

background image

musiał kupić nową koszulę.

- A więc co mi pan powie o Messalinie Mosekryncovej? - od

kopania przeszedł do zadawania pytań.

Zupełnie mi nie przyszło do głowy, że pyta o Mess, Mess Kam-

ratkę, Mess Brzytwę, Mess Bezlitosną. Zależało to od tego, na ile i w
jakim charakterze się ją znało. Mówiono, że podobno była przyja-
cielska nawet dla zwyczajnych pobratymców. Nie mogłem tego
potwierdzić ani zaprzeczyć, bo nigdy się z nią nie spotkałem. Jej
pełnego nazwiska nie słyszałem od tak dawna, że praktycznie je
zapomniałem.

- Podobno jest jak kotka, bardzo sexy i bardzo namiętna.
O tym też mówiono.
Chłopak zdawał się zbity z tropu.
- Ona jest przywódcą klanu! - wydusił na koniec.
No tak, wampira tej rangi szeregowi członkowie klanu uważali

jakby za legendę; nigdy nie było pewności, co jest prawdą, a co
mitem. Choćby taki Quetzalcoatlus. Przypisywano mu, co kto chciał,
ale nigdy nie spotkałem ani jego, ani któregokolwiek z jego pod-
władnych. Albo Odin, taki sam przypadek. Z Mess było inaczej, ona z
pewnością istniała.

- Nie mojego klanu. Jeśli masz ochotę ściągnąć gacie i wypiąć

tyłek, żeby ci go solidnie skopała, to twoja sprawa. Chyba musisz to
lubić. - Spróbowałem wzruszyć ramionami, chociaż było to trudne i
bolesne.

- Ty bękarcie - wrzasnął rozwścieczony.
Nie fatygował się już kopaniem, ale złapał drewniany kij podobny

do trzonka kilofa i porządnie walnął mnie w brzuch. Wyraźnie nie był
zadowolony z przebiegu rozmowy.

Wdzięcznie wysunął jedną stopę naprzód, szykując się do dru-

giego ciosu. Wyrzuciłem do przodu nogę i zahaczając górną po-
wierzchnią buta, przyciągnąłem go do siebie, drugą nogą złapałem go
od tyłu pod kolano i zanim się zorientował, co robię, zamknąłem
trójkąt duszący. Siłą mięśni brzucha podniosłem go w górę, żeby się

background image

zbytnio nie wyrywał, tak że musiałem nieść ciężar nas obu. Czło-
wiekowi złamałbym od razu kręgosłup, ale on nie był człowiekiem.
Szamotał się, drapał, walczył o powietrze, starał się mnie uderzyć, ale
na próżno. W końcu nawet jego uodporniony mózg musiał skapitu-
lować i stracił przytomność. Gdybym potrzymał go jeszcze dłużej,
trzydzieści czy czterdzieści minut, może godzinę, umarłby defini-
tywnie. Wampiry łatwo nie giną.

Nie chciałem go zabijać, wystarczyło przejrzeć mu kieszenie, żeby

sprawdzić, czy ma kluczyk od kajdanek.

Miał.
Otworzyć kajdanki na nadgarstkach, za które się jest powieszo-

nym, nie jest łatwo, ale dawałem już sobie radę z trudniejszymi
zadaniami. Udało mi się uwolnić z haka eleganckim wywrotem
połączonym z boczną rotacją. Znów stanąłem na nogach. Było mi
wszystko jedno, kto tu pociąga za sznurki, chciałem się tylko wydo-
stać z tego prowizorycznego ruchomego sanatorium, i to szybko. To
oznaczało maksymalnie pięć sekund.

Kwadrat ściany rozświetlił się, zobaczyłem na nim znajomą postać

grubasa.

- Nie pomyślał pan, że tu są kamery? - Wyglądał na rozbawio-

nego. - Miecz ma pan w szafce wyglądającej jak lodówka.

Rozejrzałem się wokół. Szafek, które wyglądały jak lodówka, było

mnóstwo, pokrywały praktycznie wszystkie ściany. Po co to w ogóle
mówił?

- Jest na niej taśma samoprzylepna z napisem: „Odgryzę wam

wasze ptaszki”.

Nadal niczego nie dostrzegłem.
- Jest na niej duży orzeł.
Teraz ją zobaczyłem. Bez zastanowienia podszedłem do mebla i

pociągnąłem za uchwyt. W tym momencie otworzyły się drzwi i
stanął w nich wysoki chudzielec.

Sięgnąłem do szafki, rękojeść wśliznęła mi się w dłoń z nieomylną

dokładnością, jakby nie mogła się tego doczekać.

background image

Longinus nie śpieszył się, zostawił mi dość czasu na odwrócenie

się i dopiero wtedy wszedł do wnętrza.

- Wygląda pan całkiem dziarsko - oznajmił, a równocześnie w

jego dłoni pojawił się miecz.

Nawet się nie domyślałem, jak tego dokonał. Houdini nie zrobiłby

tego lepiej.

Broń, bądź jej pierwowzór, oceniłem na połowę piętnastego wie-

ku, kiedy było już jasne, że będzie trzeba być cholernie szybkim, jeśli
chce się przeżyć, a równocześnie nie powinno się polegać tylko na
pchnięciach i zbyt lekkich cięciach.

- Po prostu znakomicie - odpowiedziałem.
Wreszcie jakaś zmiana po wszystkich walkach z rewolwerowcami.

Nie podnosił broni, co mogło oznaczać, że załatwię się z nim szybko.
Albo na odwrót.

- Zobaczymy - powiedział i podszedł bliżej.
Albo padło na niego więcej światła, albo przestał używać jakiegoś

kamuflażowego triku, w każdym razie już wiedziałem, z kim mam
zaszczyt. Powinienem był domyślić się wcześniej - wychudzona
długa sylwetka, klasyczne stadium bardzo starego wampira.

Ten rębacz mógł widzieć śmierć króla Haralda, albo brać udział w

bitwie z Janem Luksemburskim. Wampiry w wieku pomiędzy sie-
demset a tysiąc lat prawie zawsze są wysokie, chude, a ich naskórek
ma kolor i fakturę białego dębu. Później się to zmienia, po przekro-
czeniu tysiąca lat mogą stracić na wzroście, przybrać na wadze albo
jeszcze coś innego. Ale ci w wieku pomiędzy siedemset a tysiąc lat
wyglądają praktycznie tak samo.

Zbliżył się bez pośpiechu, trzymając miecz w opuszczonej ręce,

nadal nie przyjmował postawy szermierczej.

- Służysz temu samemu skurwielowi, co ten osesek? - Wskaza-

łem nieprzytomnego wampira.

- Tizoc nie lubi marnotrawstwa. - Popatrzył na młodziaka. - O ile

sam się go nie dopuszcza.

Tizoc, znów nazwisko przywódcy klanu, które wcześniej padło, a

background image

ja słyszałem je już kolejny raz. Stanowił krwawą legendę i bez
wątpienia nadal istniał. Sam go kiedyś spotkałem.

Ten facet nie był początkującym fanatycznym sługusem jak nie-

przytomny młodziak. Może dałbym radę się z nim dogadać.

Stanął o trzy kroki przede mną, uniósł broń i ceremonialnie mnie

pozdrowił. Nie miało to praktycznego znaczenia, przybył tu, żeby
mnie zabić lub wziąć do niewoli.

Pracował dla Tizoca, najsilniejszego z wszystkich wampirów,

sprawcy krwawych orgii, które zniszczyły całe narody, Tizoca Az-
teka, jak go nazywano nawet po sześciuset latach.

- Już zabijałem takich jak ty - oznajmiłem.
Podświadomie ująłem katanę o ćwierć cala dalej od idealnego

położenia i nieco mocniej, żeby zrekompensować niewyważenie.
Miałem nadzieję na jedną skuteczną próbę, na więcej zabójca jego
klasy mi nie pozwoli.

- Tak, jednego prawdopodobnie zabiłeś w pojedynku zgodnym z

regułami. Niestety, nie istnieje żaden świadek i nie wiem, jak tego
dokonałeś.

Była to prawda.
- Drugiego za pomocą uskoku, gdy twojego przeciwnika przy-

hamowała lepka warstwa znajdująca się na podłodze. Ale tu niczego
takiego nie widzę.

To też była prawda, której, jak widać, nie udało mi się skutecznie

ukryć.

Trzeciego nie wymienił, a ja mu nie podpowiedziałem, tylko rzu-

ciłem się na niego. Człowieka zaatakowałbym cięciem z góry, wprost
z doskoku. To jedna z podstawowych technik, jakich uczą wschodnie
szkoły szermierki. Wykonana szybko działa ze stuprocentową sku-
tecznością i kończy się rozcięciem przeciwnika na większą i mniejszą
część, bez względu na to, jak dobrą miałby zbroję. Ale tu zastoso-
wałem zamarkowanie ataku, cięcie jako fintę, cofnięcie się i pchnię-
cie, przy którym broń powinna przebić go na wylot.

Jestem szybki, mam to w genach, jak to się obecnie mówi. A gdy

background image

się skupię, jestem jeszcze szybszy.

Na atak markowany zareagował tak, jak powinien, przed cięciem

się uchylił, a potem zniknął mi z oczu i pchnięcie zadałem już w
próżnię. Zdałem sobie z tego sprawę na czas i zamiast zostać na
miejscu, zrobiłem przewrót i padając przez ramię, wykonałem po-
ziome cięcie za siebie. Nie oczekiwał tego, ale zdążył zareagować.

Katana przecięła powietrze bez oporu: po prostu podkurczył nogi i

zanim zaczął naprawdę padać, w ułamku sekundy znów się wypro-
stował.

Ja też już stałem naprzeciw niego w postawie wyjściowej.
- To było niezłe - ocenił - jesteś całkiem dobrze przygotowany.
Spróbowałem wykorzystać moment jego dekoncentracji i jeszcze

szybciej zaatakowałem cięciem w głowę, ale on użył odbicia swojej
klingi od mojej dla zadania cięcia w bok. Skręciłem się jak kot, kryjąc
się raczej tsubą* niż klingą. Stał już blisko mnie, a z nosa kapała mi
krew. Mimo to bez chwili wahania odbiłem się od ściany i na ślepo
przeszedłem z obrony do ataku.

* Garda japońskiego miecza-katany (przyp. tłum.).

Był tam, gdzie przypuszczałem, gdzie biorąc pod uwagę jego

szybkość, być powinien. Jednak bezbłędnie odbił moje cięcie, a ja
znów zrobiłem przewrót, lądując w niskim przykucnięciu.

- Jesteś naprawdę szybki. Oczywiście jak na młodzika - skwi-

tował mój wyczyn.

Był zupełnie spokojny. Pomimo że na twarzy pojawiło mu się

cienkie nacięcie. Przynajmniej oznaczyłem tego skubańca.

Niestety, nie wiedziałem, kiedy to nastąpiło. Stare wampiry też się

boją, szczególnie wtedy, gdy chodzi o ich życie. On się jak dotąd nie
bał, co oznaczało, że jeszcze nie użył wszystkich atutów. Schwyciłem
miecz oburącz i przygotowując się do defensywy, przyciągnąłem go
bliżej do siebie. Nie poruszał się, pomimo że coś się z nim działo.
Stawał się jakby cięższy, bardziej zwarty, jakby zmieniał się w
niezwyciężone narzędzie walki.

Do diabła ze sztuczkami. Skoczyłem do ataku. Chciałem użyć

background image

małej niespodzianki, siedmiu ostrych jak brzytwa centymetrów
długości ostrza mojej katany, w pobliżu jej sztychu. Już kilka razy
okazały się bardzo przydatne. Supersprężyste podeszwy skrzypnęły,
gdy się obijałem, stalowa podłoga wgięła się lekko, powietrze świ-
snęło koło uszu.

Stal zaskrzypiała, kiedy wparł się w podłogę i zaczął usuwać z

kierunku ataku na moją zewnętrzną stronę. Jego miecz powoli wznosił
się do góry. Czułem, jak stopniowo wchodzę w stan Visio in Extre-
mis. Tym razem nie był to ten nagły przeskok jak zazwyczaj, ale
przypuszczam, że zobaczyłbym nawet wystrzelone pociski. Za-
trzeszczało mi w kolanie, kiedy w wykroku starałem się obrócić. W
rotacji tułów wyprzedzał nogi, kryłem się kataną. Nagle zobaczyłem
błysk jego miecza, poczułem silne uderzenie, rozedrgana rękojeść
prawie wyleciała mi z dłoni, ale na szczęście udało mi się ją utrzymać.
Bezwładność zgięła mnie wpół, opartego na jednej nodze. Przestałem
się kryć, desperacko ciąłem z obrotu, ale on już był nieco dalej, poza
mną. Jego nogi nie straciły kontaktu z podłogą ani na chwilę, a ja na
długi ułamek sekundy znalazłem się w powietrzu, niezdolny do
skutecznej reakcji. Ostrze świsnęło, przeszło obok mojej broni; ból,
krople krwi w powietrzu, spadająca na podłogę katana. Lewą ręką
ścisnąłem ranę, powstrzymując krwawienie.

Do połowy przeciął mi dłoń, uszkodził nadgarstek, a na ramieniu

pozostawił ślady aż do połowy jego długości.

O kark opierała mi się chłodna stal. Stał za mną prawie w tym

miejscu, z którego rozpocząłem atak. Odwróciłem się, ostrze miecza
naznaczyło mi przy tym kark cienką krwawą linią. Sprawiał wrażenie
tak samo pewnego siebie jak na początku pojedynku.

Bolało, ale zdawałem sobie sprawę, że będzie o wiele gorzej.
- Otrzymałem rozkaz, żeby cię nie zabijać, tylko dzięki temu

przeżyłeś.

- A więc jesteś klanowym zabójcą - określiłem jego pozycję w

hierarchii wampirów.

Nad nim, nie biorąc pod uwagę przywódcy klanu, istniała tak

background image

zwana rada starszych. Nigdy nie rozumiałem, do czego służyła, bo
według niepisanych praw szef klanu był absolutnym panem nad
wszystkimi pozostałymi członkami. Ale z jakichś powodów szefowie
klanów dzierżący władzę absolutną nigdy zbyt długo nie utrzymywali
się na szczycie. Zbyt długo z punktu widzenia wampirów, to znaczyło
ponad sto lub dwieście lat.

- To nie jest sprawa, którą powinieneś się interesować - przestał

silić się na uprzejmość.

Chyba nadepnąłem mu na odcisk.
- Co wiesz o Mess?
Rzeczywiście chodziło im o Mess. Tylko dlaczego?
- Nic - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Młodziak, którego pozbawiłem przytomności, zaczął się poruszać,

przy czym z kieszeni wysunął mu się zwój cienkiego bandaża. Na-
dawał się idealnie do owinięcia rany. Ale po co miał go ze sobą?

Na próbę zwolniłem ścisk swojej rany, ciągłe jeszcze krwawiła, ale

nie było to nic ważnego, nic, co mogłoby powstrzymać przesłuchanie.

Zabójca cały czas mnie obserwował.
- Już powinno ci się to zagoić - stwierdził.
- Nikt nie jest doskonały - warknąłem ze złością, bo miał rację.
Przez ostatnie dni czułem się pod psem i moja zdolność do wy-

poczynku, zdrowienia, wszystko to, co nazywa się obecnie regenera-
cją, była jeszcze gorsza niż pod psem.

- Trzymam się w tym stanie, żebyś się przeze mnie nie nabawił

kompleksów - dodałem.

Jeszcze nie przebrzmiała ostatnia zgłoska, jak leciałem do tyłu,

wykonując wymuszone salto, kręgi zaprotestowały: „Nie rób nam
tego więcej”.

Zrobiłem o pół obrotu więcej, niż oczekiwałem, i upadłem na

plecy zamiast na brzuch. Niewygoda, ale nieduża. Podniósł mnie, siłę
miał jak dźwig budowlany. Trzymał za przedramiona, nogi znów
dyndały mi w powietrzu. To już przerabiałem. Częściowo zagojona
rana znów się otworzyła, zacisnąłem zęby, żeby nie jęknąć.

background image

- Nie będziesz uprawiał żadnych gierek. Ja pytam, ty odpowia-

dasz. Nie bawi mnie marnotrawienie czasu z taką nic niewartą hołotą
jak ty.

Grzmotnął mną o ścianę, aż zadudniło. Przy tym rozlazła się jego

szyta na miarę, elegancka koszula, w poprzek piersi ciągnęła mu się
krwawa krecha. Nadal było ją widać, co znaczyło, że ciąłem go
solidnie.

Tylko kiedy?
- Niewiele brakowało, a otworzyłbym ci pierś jak muszlę, łaj-

daku. - Zdobyłem się na skrzywienie twarzy.

W ręce pojawił mu się sztylet, metal zatrzeszczał, a ja ryknąłem.

Przybił mi rękę do stalowej ściany. Otworzyły się drzwi, wszedł
znany mi już grubas. Tak mi się zdawało. Nie byłem pewny, bo ból
nie pozwalał mi widzieć dokładnie. Dawniej wytrzymywałem więcej.
Zabójca odstąpił nieco do tyłu i przyjrzał mi się, jakby oceniał efekt
artystyczny swego dzieła. Ja nie dałbym za nie nawet dwóch punktów.
Kolana załamywały się pode mną, ale za wszelką cenę starałem się
utrzymać na nogach. Nie miałem ochoty testować wytrzymałości
mojej ręki.

- Ehm, szanowny panie - zwrócił się do niego grubas - jeśli nie

będzie pan chciał dalej się nim zajmować, to ja mam do dyspozycji
sposoby, które na pewno rozwiążą mu język.

- Nie zabiję go, nie masz się czego bać - zbył go wampir.
Znowu dobył miecza i ciął mnie przez pierś. Nie mogłem tego

zobaczyć, ale założyłbym się, że cięcie nie weszło głębiej niż na
ćwierć centymetra, nie uszkadzając żeber. Drugie cięcie, tym razem w
przeciwnym kierunku. I kolejne.

Bolało to bardziej, niż uważałem za możliwe. Zaczęły ze mnie

odpadać fragmenty ubrania. Jeśli przeżyję, jakiś modny salon odzie-
żowy nieźle na mnie zarobi. Właściwie to staje się już regułą.

- Muszę pana uprzedzić, że wszystko jest nagrywane, gdyby

więzień zmarł, musiałbym poinformować szefa, jak to się stało.

Grubas też nie miał ludzkich uczuć, bał się tylko o własny tyłek.

background image

Wampir nic mu nie odpowiedział, tylko z brawurową precyzją

pozbawiał mnie skóry.

- Wydawało mi się, że ty pytasz, a ja odpowiadam - zdołałem mu

przypomnieć w krótkiej przerwie.

Pomyślał nad tym przez chwilę.
- Już nie - zadecydował. - Przesłucha cię Schnittzel, ja cię tylko

przygotuję, żebyś był skłonny do współpracy.

Podział pracy nawet pomiędzy wampirami? Dokąd ten świat

zmierza?

Skądś wyczarował mały nóż, wbił mi go w brzuch i pociągnął.
- Widok własnych wnętrzności też działa pobudzająco.
Wyłem na całe gardło, ale wciąż trzymałem się na nogach, w czym

wydatnie pomagała mi ręka przybita do ściany.

Może ten wariat zbyt się nakręcił, może postanowił wypiąć się na

szefa i potnie mnie na śmierć. Może mam totalnie przesrane. Zaczą-
łem widzieć to wszystko jakby z góry, z lotu ptaka, dopisywał mi
nawet humor, śmierć wzywała mnie na randkę.

- Co tam dziś jadłeś na kolację?
Próbowałem ryczeć jeszcze głośniej. Może będzie mniej bolało,

jeśli będę hałasował bardziej niż piła tarczowa. Nikt nie jest takim
wielkim twardzielem, jak to sobie wyobraża. Nawet ja.

- Muszę przerwać, choć niechętnie.
Chyba przestałem krzyczeć wcześniej, niż to powiedział, bo ina-

czej bym go nie usłyszał. Popatrzył na zakrwawiony nóż, jakby
zdumiony, że już nie tnie mi żołądka, i powoli się odwrócił. Podnio-
słem wzrok i już wiedziałem, co mnie uciszyło. Było to uczucie, że
znajdujemy się w zasięgu jakiejś siły, jakiegoś centrum grawitacyj-
nego, mocy podobnej do tej, którą roztaczał wokół siebie zabójca,
zanim zaczęliśmy walczyć. Ale to uczucie było o wiele silniejsze, jak
różnica pomiędzy światłem reflektora a oślepiającym blaskiem
słońca.

Uniesienie wzroku kosztowało mnie tyle wysiłku, jakbym miał na

mięśniach gałek ocznych powieszoną tonę balastu.

background image

Nie więcej niż metr osiemdziesiąt, barczysty osiłek w nieokre-

ślonym wieku, krótko ostrzyżony, bez wyrazu w szarych oczach. Co
dziwne, nie był ubrany w długi płaszcz, ale w skórzaną kurtkę. Miecza
przy boku nie widziałem, a więc nigdzie pod ubraniem też nie mógł go
mieć.

- Kim pan jest? - zapytał mój dręczyciel. - I jak się pan tu, cho-

lera, dostał? To jest teren wewnętrzny, bez mojej wiedzy nie powinna
się tu prześliznąć nawet mysz.

Schnittzel spojrzał na gruby przegub dłoni, skrywający się pod

dużym zegarkiem z wbudowanym miniaturowym komputerem.

- Wszystkie alarmy są w porządku, wartownicy na swoich

miejscach - stwierdził.

Zabójca wzruszył ramionami.
- W tej chwili to wszystko jedno. - Spojrzał na ludzkiego po-

słańca. - Popełnił pan duży błąd, wchodząc tutaj - zwrócił się do
nieznajomego. - Gdyby okazał pan jakąś rekomendację, list poleca-
jący albo wymyślił wiarygodną historyjkę, być może trochę by to
panu pomogło.

Wierzył w siebie, nawet jeśli się zaniepokoił. Ja, będąc na jego

miejscu, po prostu bym uciekł. Tylko że zawsze byłem skazany na
samego siebie i nie miałem za sobą jednego z najpotężniejszych
klanów.

- Niczego takiego nie posiadam. Przyszedłem zadać tylko kilka

pytań. Wystarczy na nie odpowiedzieć i pójdę sobie - odparł tajem-
niczy gość tak zwyczajnie, że graniczyło to z pogardliwym lekcewa-
żeniem.

Nie wiedziałem oczywiście, kim jest, ale biorąc pod uwagę, że

scena, której był świadkiem, nie wyprowadziła go żadną miarą z
równowagi, trudno mi było przypuszczać, że jego pojawienie się
oznacza dla mnie zwrot ku lepszemu.

Mój dręczyciel przechylił głowę, jakby mu się wydawało, że źle

słyszy.

- Zadać kilka pytań? Tu tylko ja zadaję pytania!

background image

W jednej chwili stał się tylko niewyraźną smugą, z taką szybkością

rzucił się na nieznajomego. Uderzył w niego z hukiem przypomina-
jącym wystrzał z dubeltówki. Działo się to tak szybko, że nie zdoła-
łem dostrzec, co właściwie zaszło. Zobaczyłem osiłka klęczącego na
jednym kolanie i zabójcę stojącego przed nim w jakiejś nienaturalnej
postawie. Po chwili zrozumiałem - ręka przybysza była do połowy
długości przedramienia zanurzona w brzuchu wampira. Zabójca
potrząsnął głową, jakby chciał pokonać zaskoczenie, ale w tym
samym momencie miecz wyśliznął mu się z dłoni. Nadal zachowywał
postawę stojącą. Po kilku sekundach zrozumiałem dlaczego - obcy
trzymał w zaciśniętej pięści jego kręgosłup.

- A więc tych kilka odpowiedzi? - zapytał niemal uprzejmie.
Zacząłem trząść się z zimna, wzrok wyostrzył mi się na chwilę.

Czułem, jakbym umierał.

Nie, nie tylko się tak czułem, naprawdę umierałem.
- Całuj się w dupę - zabrzmiała chrapliwa odpowiedź.
- O wiele lepiej będzie, jeśli odniesie pan tę propozycję do siebie.
Tej replice towarzyszył trzask druzgotanych kręgów, zabójca

zwalił się na podłogę i nie poruszył więcej.

Dygotałem coraz mocniej, nie tylko szczękały mi zęby, ale trzęsły

się również kości, wyglądające z rany kiszki drgały rytmicznie. Ten
okropny taniec wykonywałem każdym kawałkiem ciała. Stłamszona
kupa mięsa leżąca na podłodze przestała interesować przybysza, a na
Schnittzela, kulącego się pod ścianą, nie zwracał żadnej uwagi. Bez
pośpiechu podszedł do mnie.

- Co się stało z Mess?
Zacząłem się śmiać, co spowodowało dalsze wysuwanie się

wnętrzności z mojego brzucha. Oni wszyscy powariowali.

- Nie mam pojęcia. Czy myślisz, że przyszpilił mnie tutaj tylko

dla żartu?

Mój śmiech przeszedł w chichot. Zdziwiło mnie to, ale nic nie

mogłem poradzić.

Osiłek obserwował mnie w milczeniu.

background image

- On też chciał wiedzieć, gdzie jest Mess i co się z nią stało. -

Wskazałem wzrokiem martwego zabójcę, nadal chichocząc. - A ja nie
wiem, po prostu nie wiem! Nigdy jej nie spotkałem, nigdy nie wi-
działem nawet z daleka.

Ha, ha, ha, ha.
Dostałem się do jakiegoś spektaklu absurdu.
W końcu udało mi się przywołać resztki rozumu i kontynuowałem

już trochę składniej:

- Wszyscy zwariowaliście. Najpierw naskoczył na mnie nie

wiadomo po co Tizoc, potem urządzili na mnie łapankę z użyciem
całej armii, a wszystko tylko po to, żeby zapytać o Mess. Albo o
Messalinę Mosekryncovą.

Ta informacja zainteresowała osiłka.
- Kto pytał o Mosekryncovą?
- Ten szczeniak. - Wskazałem na młodego wampira, budzącego

się z niebytu.

- Jeśli się dowie, że ktoś nazwał ją Mosekryncovą - przybysz

popatrzył na młodego wampira i pokręcił głową z niedowierzaniem -
nawet sam Tizoc go nie uratuje.

Dodanie dwóch do dwóch zajęło mi tylko chwilę.
- Więc to nie jest jakiś inny klan? Oni wszyscy są od Tizoca?
- Taa, przesunął tu większą część swoich sił.
Wiedział więcej niż ja.
- A ty z jakiego jesteś klanu? Kto jeszcze interesuje się namiętną

Mess?

- Tego przezwiska także nie lubi - ostrzegł mnie. - Nie należę do

żadnego klanu, jestem samotnikiem. Myśliwy na własnej ścieżce, a
pracuję dla tego, kto mi zapłaci.

Ja też nie należałem do żadnego klanu, a przeżyłem tylko dzięki

temu, że nie rzucałem się w oczy, nikt o mnie zbyt wiele nie wiedział,
chociaż Europa była dla wampirów bardzo nieprzyjaznym i trudnym
do utrzymania się terytorium. Niewielki obszar, porządne społeczeń-
stwa, przestrzeganie prawa, doskonała kontrola nad obywatelami,

background image

minimalna swoboda osobista. Drapieżnik dobrowolnie nie wybrałby
sobie takiego terenu.

Jednak on był łowcą innej klasy. Przemieszczał się po całym

świecie, umiał oszukać ludzkie systemy i dysponował zdolnościami
wyjątkowymi nawet jak na wampira. Do tego stopnia wyjątkowymi,
że wynajmowali go właśnie z tego powodu i szczodrze mu płacili. Już
zyskałem wiedzę o tym, do czego był zdolny, wystarczyło spojrzeć na
resztki mojego dręczyciela. Chociaż może nie był martwy. Tysiącletni
wampir łatwo nie umiera.

Znów nadchodził atak drgawek, ból rozciętego brzucha zbliżał się

do apogeum, a mnie coś zmuszało do nieopanowanego chichotania.
Może tortury zniszczyły mój system nerwowy i stałem się pół wa-
riatem? Skupiłem się i sformułowałem uprzejme pytanie. Bardzo
uprzejme, wydawało mi się to istotne.

- A czy mógłby mi pan zdradzić, kto tak bardzo interesuje się

Mess, że zdecydował się na skorzystanie z pana usług? Z pewnością
nie należy pan do najtańszych.

Osiłka rozbawiło moje pytanie.
- Bardzo dokładnie to określiłeś. A wynajął mnie Erie Bruchiari.
Bruchiari, obecnie baron narkotykowy, wcześniej polityk o róż-

nych zapatrywaniach, w ubiegłym wieku rozpętał kilka rewolucji o
krwawym przebiegu, podczas których zaspokajał swoje upodobania
do brutalności i przemocy. Jego zachcianki nigdy nie przeszkadzały
mu w pragmatycznym i ostrożnym myśleniu. Jeszcze wcześniej łowca
Indian, angielski gentleman rozszerzający imperium królowej Wik-
torii, pułkownik w wojnie trzydziestoletniej, a jeszcze przedtem
konkwistador. To wszystko, co o nim wiedziałem. Oprócz tego, że
może być jeszcze potężniejszy niż Tizoc.

- A więc to koniec. - Zachichotałem.
Wiedziałem, że zginę, życzyłem sobie tylko, żeby to jeszcze bar-

dziej nie zabolało.

- Koniec, bo ja naprawdę nie wiem, gdzie jest Mess, co się z nią

stało, w ogóle nic nie wiem. Nie interesuję się przywódczyniami

background image

klanów, ale raczej ludzkimi kobietami, które są chętne i nie prze-
szkadza im, że przy okazji stracą trochę krwi - zdobyłem się na kilka
zdań.

Znów zacząłem szczękać zębami i nie mogłem mówić dalej.
Wyglądał tak, jakby coś mu przyszło do głowy, ale nie wydało mu

się możliwe.

Podszedł do mnie blisko, spojrzał mi w oczy, starł z czoła krople

potu i powąchał je.

Ze zdziwieniem pokręcił głową i cofnął się.
- Sądzę, że wiem już wszystko, czego potrzebuję. W pełni za-

pracowałem na swoją zapłatę. Życzę ci dużo szczęścia, młodzieńcze,
będzie ci potrzebne.

Zanim się odwrócił, wyrwał ze ściany trzymający mnie sztylet i

zniknął. Przynajmniej tak to wyglądało.

Upadłem na chłodną stalową podłogę.
Widziałem mniejsze i większe plamy krwi, fragmenty wnętrzności

przemieszane z ich zawartością, czułem, jak ciepłem ciała ogrzewam
stalową blachę i chłód ustępuje. Myśli krążyły mi po głowie bez ładu i
składu jak przestraszonej owcy. W końcu udało mi się zebrać je do
kupy i choć w części rozsądnie pomyśleć.

Punkt pierwszy - muszę się stąd wydostać.
Punkt drugi - potrzebuję pomocy, bo źle ze mną, i sam się z tego

chyba nie wygrzebię.

Punkt trzeci - muszę się śpieszyć.
Punkt czwarty - nic mi się nie uda, jeżeli nie powsadzam sobie

wnętrzności z powrotem do brzucha.

Punkt piąty - nie jestem sam, a przestraszony ludzki sługa szykuje

się do jakiegoś działania.

- Ty - zwróciłem się do Schnittzela - jeśli do kogoś zadzwonisz,

obetnę ci jaja, wetknę do gardła i dodam do tego jeszcze oczy.

Wiarygodności tej pogróżce dodałem w ten sposób, że wstałem.

Starałem się przy tym nie nadepnąć na te części ciała, które znajdo-
wały się w niewłaściwych miejscach. Zadziałało, instynktownie

background image

odsunął rękę od swojego zegarka, godnego King Konga.

- Jeśli do nikogo nie zadzwonię, to coś bardzo podobnego zrobi

mi mój szef, Tizoc.

Myśl, myśl, przynaglałem samego siebie. Schnittzel musiał być

kimś specjalnym, bo w przeciwnym przypadku dostałby się tylko w
szeregi glyhenów, otrzymywałby rozkazy od jakiegoś wampira
zajmującego w hierarchii niską pozycję. A on mówił bezpośrednio o
Tizocu.

- Ile mamy czasu na porozumienie się?
- Za cztery minuty będę musiał zgłosić do systemu bezpieczeń-

stwa, że wszystko w porządku. W przeciwnym razie oceni sytuację
jako awaryjną - zagrożenie napadem.

Ludzie i ich skomplikowana technika! Zgroza!
- Dobra, mamy cztery minuty. - Kiwnąłem głową.
Dwie na przekonanie go o konieczności współpracy i dwie na

ucieczkę. Myśl, cholera, myśl. Trzęsąc się, z dziurą w brzuchu,
częściowo pozbawiony skóry... nic łatwego.

- Dlaczego Tizoc cię... najął? - zastanawiałem się nad doborem

właściwego słowa.

- Bo jestem geniuszem - odpowiedział bez wahania. - Miałem

oferty łowców głów z największych firm. Oferowali mi świetne
posady, obiecywali laboratoria wyposażone według moich projektów,
budżet godny króla.

Nie wyglądał na geniusza, ale było mi wszystko jedno.
- No to dlaczego wybrałeś Tizoca?
Wybranie Tizoca było określeniem trochę mylącym - zwyczajny

człowiek nie miał możliwości wyboru, jeżeli chciał pozostać przy
życiu.

- Cierpię na stwardnienie zanikowe boczne, ASL, podobnie jak

swego czasu profesor Hawking. Wyniki mam jeszcze gorsze od niego.
Uszkodzenia neuronów motorycznych rozwijają się o wiele szybciej.
Kiedy sam zdiagnozowałem chorobę, miałem przed sobą ostatnie dwa
miesiące stosunkowo normalnego życia i pół roku do śmierci. Tizoc

background image

zaoferował mi zdrowie i życie.

Czyli on też był właściwie glyhenem. Jego glyheństwo polegało na

tym, że był żywym, zdrowym człowiekiem.

- Tizoc powstrzymał przebieg choroby - odgadłem.
Duża część mocy starych wampirów polega na zdolności do two-

rzenia glyhenów, powstrzymywanie chorób u ludzi nie stanowiło dla
niego najmniejszego problemu.

Przytaknął.
- Zostają dwie i pół minuty.
- Gdybyś stał się wampirem, z twoją chorobą byłby definitywny

koniec.

- Jasne. Ale Tizoc nigdy mi na to nie pozwoli. Z „zamrożoną”

chorobą jestem dla niego cenniejszy, posłucham każdego polecenia.

Głupi to on naprawdę nie był.
- Pomóż mi wydostać się z tych kłopotów, a zrobię z ciebie

wampira. Nie z tego tu barłogu, ale ze wszystkich problemów.

- W porządku, umowa stoi.
Dwie minuty do końca.
- Potrzebuję załatać brzuch i dowiedzieć się, którędy wiać.
Użył taśmy samoprzylepnej, delikatnością przy tym nie grzeszył.

Później otworzył stalowe drzwi.

- Niech pan ucieka wzdłuż ściany, za hydrantem znajduje się

okienko do piwnicy. Te aroganckie nadęciuchy przegapiły ten dro-
biazg. Skontaktuje się pan ze mną, dzwoniąc na ten numer. - Wetknął
mi w rękę papierek. - I niech pan nie próbuje mnie oszukać. Tizoc mi
ufa, odpłaciłby panu z procentami.

Człowiek, który był świadkiem niszczycielskich zdolności wam-

pirów, na pewno święcie w to wierzył. Ale dlaczego nie. Pobiegłem w
nakazanym kierunku. Albo na skutek doznanych obrażeń nie wi-
działem dobrze, albo na dworze panowały ciemności. Moje kroki
brzmiały tak, jakbym znajdował się na ślepym podwórzu albo na
zabudowanym placu. Potem dostrzegłem szare kształty odbijające
nieco światła - ciężarówki z dużymi naczepami.

background image

Minąłem hydrant, zawyła syrena ultradźwiękowa, której ludzie nie

mogą słyszeć. Ześliznąłem się w kierunku ściany, na okienko piwnicy
trafiłem niedokładnie, ale trafiłem, a to było najważniejsze. Trochę
więcej bólu nie grało już roli.

Sterta węgla, na którą spadłem, wydała mi się najdziwniejszym

łożem, w jakim spoczywałem od stu lat. Łoże... muszę być zupełnie
wyczerpany, jeśli przychodzą mi do głowy takie archaiczne słowa.

* * *

Obudziłem się na kupie piekielnie twardego węgla, w brzuchu czułem
ogień i śmierdziałem jak kawał gnijącego mięsa. Poważnie mnie to
zaniepokoiło. Mój organizm, z mniejszymi lub większymi proble-
mami, dawno powinien się uporać z raną brzucha. W każdym przy-
padku.

Wstałem z trudnością, jakbym starał się poluzować mocno za-

rdzewiałą śrubę. Będę potrzebował pomocy Problemem samotników
jest jednak to, że nie mają przyjaciół czy znajomych, do których
mogliby się zwrócić. Istniał jeden człowiek, któremu już raz zaufałem
z dobrym skutkiem - Derwisz. Przez chwilę rozważałem tę możli-
wość. Nie miałem ochoty wciągać go w wydarzenia, których przy-
czyny sam nie rozumiałem. Życie ludzkie jest kruche. Z drugiej
jednak strony nie zależy nam na nich aż tak bardzo, są dla nas czymś
podobnym do zwierzyny łownej. Pomimo to zadecydowałem, że
Derwisza zostawię sobie na sam koniec, jeśli nie będzie innej moż-
liwości. A taka przecież istniała w osobie sługi wampirów, genialnego
Schnittzela, mojego konia trojańskiego. Nie miałem jednak telefonu
komórkowego i miecza, do tego śmierdziałem jak cholera. Ale po
kolei. Żeby wezwać pomoc, musiałem mieć telefon, żeby się do niego
dostać, musiałem wyleźć z tej piwnicy. Jednak byłem na to zbyt słaby.
Musiałem się porządnie napić, odpocząć i zdobyć nowy miecz. Potem
pozyskam telefon. A może odwrotnie, najpierw telefon, a potem
miecz? Ale czy poradzę sobie sam?

background image

Mój mózg pracował ze sprawnością maszyny parowej, pod której

kotłem pali się namokniętym drewnem.

Będę potrzebował pomocy, na to już się zdecydowałem.
Zacząłem się wdrapywać po stercie węgla ku jaśniejszemu pro-

stokątowi, z którego dochodziła głośna, rytmiczna muzyka.

Wspinałem się w górę po sypkim węglu, ześlizgiwałem w dół i

znów pełzłem w górę. Myślałem o tym, że za wszelką cenę muszę
dostać się do któregoś z moich awaryjnych schowków, bo gdybym
zdecydował się napić z człowieka, nie przeżyłby tego. Ponaglałby
mnie instynkt, wola przeżycia, nie zdołałbym zatrzymać się w od-
powiednim momencie. Oczywiście z ludźmi nie powinienem za
bardzo się liczyć, są tylko zdobyczą. Ale nie chciałem nigdy zostać
oskarżony i skazany za zabójstwo. A w końcu tak by się to skończyło,
bo w moim stanie miałem kłopoty nawet z wygramoleniem się z
piwnicy, a co dopiero mówić o wyprowadzeniu w pole policji, której
metody śledcze były z roku na rok coraz lepsze.

Wreszcie. Świeże powietrze i głośna muzyka. Nie przeszkadzała

mi zupełnie.

Przez kilka minut leżałem na zimnym bruku, zbierając siły. Mimo

że jestem wampirem pamiętającym odrodzenie się tego państwa,
rewolucję w tysiąc osiemset czterdziestym ósmym, cesarzową Marię
Teresę i mnóstwo innych rzeczy, to jednak zbyt wiele wytrzymać nie
mogłem.

Udało mi się wyobrazić sobie mapę i zlokalizować na niej naj-

bliższy awaryjny schowek. Naprawdę awaryjny. Była to chemicznie
zakonserwowana krew, podzielona na dwa pakunki przechowywane
w zamrażarce hurtowni mięsa. Smakuje nieszczególnie, trochę jak
rybi tłuszcz, ale w tej formie daje się przechowywać najdłużej. Na
chwilę ogarnęła mnie panika, że zapomniałem wymienić zapas na
świeży i czas przechowywania minął. Z tego powodu umarło więcej
wampirów niż w pojedynkach, niektóre nawet w pomyślnych czasach,
w krótkim okresie niepowodzeń i łowieckiego pecha. Potem uspo-
koiłem się, daty „spożytkować do...” na pewno nie przegapiłem.

background image

Wstałem i trochę chwiejnie odszedłem od grzmiącej muzyki ku

dzwoniącym tramwajom i warczącym autom.

Już widziałem przystanek, jeździła tędy dwunastka, nie trzeba było

się przesiadać. Miałem szczęście. Oprócz bandy wałęsających się
wyrostków ulica była pusta. Z takimi nigdy nie miałem kłopotów,
gorsi byli porządni obywatele, którzy czasami wołali policję.

Stanąłem na końcu wysepki i po chwili poszukiwań znalazłem w

kieszeni bilet tramwajowy. Świetnie, nie będę musiał niepotrzebnie
kusić losu i uciekać przed kontrolerami.

- Patrzcie, zombie. I cały czarny. Zombie górnik - skomentował

mój wygląd jeden z bandy.

Kumple zarechotali. Jak na wyrostków kręcących się koło przy-

stanków tramwajowych, byli zbyt dobrze ubrani, raczej nudzący się
chuligani.

- No to tramwajów już nie musimy sprawdzać - powiedział jeden

z nich półgłosem.

Miałem tego nie usłyszeć.
Szukali zdobyczy w tramwajach. Łowca zawsze pozna łowcę.
Powoli zbliżali się do mnie.
- Gdzie mieszkasz, koleś? - zapytał któryś z nich.
- Nigdzie - udzieliłem odpowiedzi stosownej do mojego wy-

glądu.

- To kiepsko. Chcesz fajkę? - zaoferował przyjacielsko mięśniak

ostrzyżony na jeża.

Sądząc po tym, gdzie stał i jak byli wokół niego rozmieszczeni

pozostali, musiał być przywódcą bandy.

Byłoby podejrzane odmówić.
- Chętnie - mruknąłem.
- Saskie. - Przywódca skinął na jednego z grupy, który usłużnie

podał mi papierosa i ogień.

W porę przymknąłem oczy, żeby nie oślepił mnie płomień zapal-

niczki. Kiedy pierwszy raz się zaciągnąłem, wszyscy popatrzyli po
sobie porozumiewawczo i z zadowoleniem pokiwali głowami.

background image

Do tytoniu coś było dodane. Prawdopodobnie jakiś środek odu-

rzający, który stępiał zdolność oceny sytuacji i instynkt samozacho-
wawczy. Jednak ja czułem się tak źle, że działanie narkotyku nie
robiło mi żadnej różnicy.

Pociągnąłem jeszcze raz. Poczułem się lepiej, chociaż kolana

miałem nadal miękkie.

- Może wstąpilibyśmy gdzieś na piwko? - zaproponował jakiś

przystojniak, należał zapewne do ścisłego grona najlepszych kumpli
wodza.

Te łazęgi były inne, niż początkowo przypuszczałem. Znałem się

na ubraniach, a ich stroje pozwalały nie wyróżniać się pośród tłumu
dobrze ubranych ludzi. Dlaczego ktoś, kto ma na sobie ciuchy za
dwadzieścia, dwadzieścia pięć tysięcy, miałby iść na piwo z bez-
domnym?

- Znam niezły lokal - powiedział, położył mi rękę na ramieniu i

poprowadził z wysepki na chodnik.

- Jasne, jasne, chętnie wypiję jakieś piwko, tylko nie zmuszajcie

mnie do pośpiechu. W nogach jestem słaby - plotłem bzdury.

- Tędy. - Skierował mnie w ciemną uliczkę.
Posłuchałem bez protestu. Byłem otępiały i mnóstwo rzeczy było

mi obojętne, ale równocześnie chciałem się dowiedzieć, co to za jedni.
Jakaś pułapka? Glyheny patrolujące okolicę?

Jeden z nich oddychał szybciej. Przypomniałem sobie odgłosy,

jakie słyszałem w ostatnich kilku minutach. Ten chłopak odbiegł
gdzieś, a teraz wrócił.

Ciekawe.
Uliczka była w tym miejscu najciemniejsza, dalej mdło pobły-

skiwało światło zmęczonej latarni ulicznej. Przeczuwałem, że zbliża
się moment przełomowy, ale nie broniłem się przed nim - może za
sprawą papierosa. Albo moich przeżyć i obrażeń, jakich doznałem,
wszystkiego razem. Mięśniak podciął mi nogi, posłusznie klapnąłem
na ziemię. Byli tak pewni siebie, że wyjęli latarki. Nowoczesne, ze
stali nierdzewnej, z reflektorami LED, łatwe do użycia jako obuszek.

background image

Zrobiłem głupią minę.
- Co robicie?
- Bawimy się, ty idioto - zaśmiał się szef bandy.
Któryś podał mu prostokątny pojemnik. Dopiero po chwili zo-

rientowałem się, że to dziesięciolitrowy kanister. Z benzyną, stwier-
dziłem po zapachu.

- Dzisiaj twoja kolej, Saskie. Użyj sobie.
To mówiąc, zaczął mnie polewać. Dlaczego nie. Każdy lubi inny

rodzaj zabawy. Ale również każda heca coś kosztuje.

Saskie sięgnął do kieszeni i znów wyciągnął zapalniczkę. Tym

razem przyjrzałem się jej. Srebrna, zdobiona, doskonały wyrób
rzemieślniczy. Wyglądała na nową, jakby wziął ją specjalnie na tę
podniosłą okazję - spalenie bezdomnego. Ponieważ byłem dokładnie
oblany benzyną, nie pozwoliłem mu skrzesać ognia. Zerwałem się na
nogi, wyrwałem zapalniczkę, wepchnąłem mu głęboko w szyję i
zająłem się pozostałymi, którzy dopiero teraz spostrzegli, że wyda-
rzyło się coś nieoczekiwanego.

Najpierw jednego po drugim obaliłem na ziemię. Z wyjątkiem

herszta. Jego przyciągnąłem do siebie. Wyglądał na sparaliżowanego
ze strachu.

- Takiego sposobu zapraszania na piwo rzeczywiście nie lubię.
Wiem, że to tylko przesąd, wynik mojego seksualnego konser-

watyzmu, ale jak mówiłem, o wiele chętniej piję z kobiet niż z męż-
czyzn. Facetami właściwie się brzydzę. Jestem archaicznym przeżyt-
kiem historii wampirów albo dekadenckim wyskrobkiem nowych
czasów, zależnie od punktu widzenia. Zabrałem mu nóż, poderżnąłem
gardło i postarałem się prosto z powietrza złapać ustami jak najwięcej
z krwawej fontanny. Nie było tego dużo, ale miałem dziś mnóstwo
innych dawców.

Byli tak zszokowani, że nawet nie próbowali uciekać. W końcu

leżeli wszyscy pospołu, połączeni jednością stygnących ciał.

Przez chwilę przyglądałem się trupom. Zdawałem sobie sprawę, że

pragnienie ugasiłem tylko na moment, zbyt źle się czułem, żeby to

background image

wystarczyło. Zadowolenie z dobrze wykonanej roboty zniknęło dość
szybko, kiedy wyobraziłem sobie, ile będzie kłopotu z pozbyciem się
takiej ilości ciał. Zostały na nich moje odciski palców, zębów, a może
i włosów, ślady śliny, cały materiał genetyczny. „Saskie, dziś twoja
kolej” - przypomniałem sobie, co powiedział szef gangu. Nie po raz
pierwszy tak się zabawiali i z pewnością współzawodniczyli w tym,
kto zapali ogień. Ukucnąłem przy trupach. Już nie wydawały się tak
nęcące jak na początku, właściwie odwrotnie. Systematycznie prze-
szukałem wszystkie zwłoki od zawartości kieszeni po zegarki i
biżuterię, której mieli zdumiewająco dużo.

Oprócz sporej ilości gotówki, wielu kart kredytowych i ich wła-

snych dokumentów, znalazłem część mocno zużytego dowodu
osobistego na nazwisko Jan Nowotny, który właśnie dziś świętowałby
czterdzieste ósme urodziny, wytartą papierośnicę, złoty ząb zapako-
wany w jedwabny woreczek i szereg innych trofeów. Mój pomysł
stawał się coraz bardziej interesujący.

Ale do tego trzeba było o wiele więcej benzyny, resztka, jaka po-

została w dziesięciolitrowym kanistrze, nie mogła wystarczyć. Na
szczęście w pobliżu stało stare auto z wlewem paliwa, do którego bez
trudu mogłem się dostać. Gorzej było z wężykiem, ale to dało się
załatwić - przydał się sklep z towarami różnymi, w jego zakurzonej
witrynie dostrzegłem przewód o odpowiedniej średnicy. Wszystko
szło jak po maśle, ale pomimo to czynności pogrzebowe zajęły mi
prawie godzinę, kończąc się wreszcie ku mojemu zadowoleniu.

Teraz pozostawało tylko potrzeć zapałkę.
Na znaku drogowym „pierwszeństwo przejazdu”, dość blisko na

to, żeby dotarł tam podmuch, ale na tyle daleko, że nie dotarłyby tam
płomienie, wisiał worek sporządzony przeze mnie z kurtki skórzanej,
wewnątrz którego znajdowały się wszystkie łowieckie trofea, jakie
znalazłem.

Nie użyłem jednak zapałki, tylko srebrnej zapalniczki. Nie czułem

się zagrożony i nie starałem się o to, ale nagle wskoczyłem w tryb
Visio in Extremis. Mogłem obserwować pierwszą falę ognia, która

background image

szybko rozlała się po nasączonej benzyną powierzchni, dostrzegłem
również pierwsze jaśniejsze płomienie, kiedy zaczęło się palić coś
innego niż benzyna.

Ogień nie zatrze wszystkich śladów, to jasne. Ale na pewno

większość z nich. Kiedy prowadzący śledztwo znajdą łupy, zrozu-
mieją, co te bękarty robiły. Śledztwo będzie kontynuowane, to
oczywiste, ale z o wiele mniejszym zaangażowaniem osobistym
śledczych. Ponadto nastąpią naciski ze strony krewnych ofiar, żeby
sprawę śmierci winnych tych zbrodni uznać za przypadek niewyja-
śniony.

Miałem nadzieję, że moje rozumowanie jest poprawne. Moje życie

zależy od poprawnego rozumowania.

Zadowolenia wystarczyło mi na przejście obok trzech bloków.

Potem znów napadła mnie słabość, aż musiałem usiąść na chodniku.
Nie odważyłem się na skorzystanie z transportu zbiorowego, ponie-
waż wyglądałem, mówiąc skromnie, bardzo podejrzanie, a pierwszy
taksówkarz na mój widok prawdopodobnie natychmiast wezwałby
policję. Gdyby to był Halloween, to indywiduum na pół pozbawione
skóry, pokryte swoją i cudzą krwią, a na dodatek wytarzane w pyle
węglowym mogłoby zniknąć w tłumie przebierańców. Niestety, do
mojego ulubionego święta pozostawało jeszcze kilka tygodni.

Musiałem iść piechotą.
Wreszcie dotarłem do jednego z zapasowych mieszkań o pośled-

niejszym standardzie. Nie dałbym już rady dojść do skrytki, a to
lokum było na szczęście niedaleko.

* * *

Położyłem się na kanapie i głęboko odetchnąłem powietrzem od
dziesięciu lat niewietrzonego wnętrza. Miałem dużo szczęścia,
ponieważ właścicielowi mieszkania wystarczyło regularnie płacić, a
on niczym się nie interesował, podobnie jak sąsiedzi. Chociaż sądząc
po kupach odpadków na chodniku, to nie byli zupełnie normalni

background image

sąsiedzi. Nie byli jednak na tyle nienormalni, żeby zignorować napisy
i rysunki na drzwiach mieszkania. Pochodziły one z różnych miejsc
świata i ostrzegały: „To miejsce przynosi śmierć”. Mieszkanie wy-
najmowałem już od dwudziestu pięciu lat, a przez ostatnie dziesięć
miałem z nim tylko jeden kłopot - włamanie dokonane przez faceta z
mózgiem wymazanym przez metamfetaminę. Rozwiązałem problem
wystarczająco radykalnie, nawet jak na gust moich niekonformi-
stycznych sąsiadów, i od tej pory miałem spokój. Nie zdołałem sobie
przypomnieć, co właściwie wtedy zrobiłem. To było zbyt trudne.
Skupiłem się na ważniejszej sprawie - na prawidłowym oddychaniu.
To też nie było proste, ale gdy się postarałem, częściowo mi się
powiodło. Tuż pode mną coś się roiło w kanapie, a stara, zużyta
skrzynia skrzypiała, mimo że się nie poruszałem.

Usnąłem albo raczej zapadłem w stan nieświadomości.
Obudziłem się w nadal złym stanie. Gdzie się podziała moja

zdolność do regeneracji? Zniknęła bez pożegnania.

Potrzebowałem pomocy, i to szybko. Od kogoś, komu mogłem

zaufać. Problem polegał na tym, że nikogo takiego nie znałem. To
znaczy znałem, ale nie chciałem go w to wciągać.

Cholera.
Kolejne dwie godziny złego samopoczucia.
Derwisz. Czemu jego nazwisko wciąż do mnie powracało, kiedy

wpadłem w poważne tarapaty? A właściwie dlaczego nie? Był tylko
człowiekiem. Nie znaczył prawie nic. Wybrałem jego numer na
komórce, ale wywołania na razie nie naciskałem. Może już znali ten
numer, może już mają je wszystkie i teraz czekają, do kogo zadzwo-
nię. Wiedziałem, że technicznie taka możliwość istnieje. A nie
chciałem narażać Derwisza na śmierć, chociaż był tylko zwierzyną
łowną. Potem przypomniałem sobie stare telefony. W każdym
mieszkaniu miałem taki, a przed mieszkaniem Derwisza stała budka
telefoniczna. Znałem jej numer, czasem dobrze jest znać użyteczne
szczegóły.

Wstałem z kanapy, mysz chrobocząca w jej wnętrzu ucichła, ale

background image

odgłosy gryzienia wydawane przez jakieś mniejsze stworzonka,
pożerające nie wiadomo co, trwały nadal. Po półgodzinnych wysił-
kach dolazłem do kuchni, gdzie na popękanym blacie stołu stał
przestarzały aparat telefoniczny. Bakelit był na szczęście niejadalny
dla moich nieproszonych domowników.

Po wybraniu numeru czekałem przez cztery minuty, a potem zro-

biłem dwuminutową przerwę. Była mi potrzebna, żebym mógł
odpocząć i znów podnieść słuchawkę. Czemu tak źle się czułem?
Otruli mnie czy jak? Czemu, do diabła, ta słuchawka jest taka ciężka?

Po czterdziestu dwóch minutach ktoś podniósł słuchawkę. Sły-

szałem jego ciężki, przerywany oddech. Czekałem w milczeniu.

- Kto tam?
Głos był mi nieznany.
- Jeśli chcesz zarobić, to przyjdź jak najszybciej pod adres -

podałem prawidłową nazwę ulicy i numer domu - drugie piętro,
mieszkanie naprzeciw schodów - to podałem już fałszywie.

- To brzmi bardzo dziwnie - usłyszałem i nieznajomy odwiesił

słuchawkę.

To na pewno jakiś pijak albo ćpun, kto inny chciałby odbierać te-

lefon dzwoniący w budce? Jego krew niewiele by mi pomogła.

Kontynuowałem próby przez kolejne czterdzieści dziewięć minut.
- Słucham? - druga zgłoska zginęła w kaszlu nałogowego pala-

cza, któremu nie służy nocne powietrze.

- Tu Mathias. Potrzebuję pomocy - powiedziałem, a raczej za-

skrzeczałem.

Krótka przerwa.
- Coś często w ostatnim czasie.
Byłem zbyt zdołowany, żeby złościć się faktem, że człowiek robi

mi takie uwagi.

- Być może - zgodziłem się. W końcu miał przecież rację. - Je-

stem w niebezpieczeństwie. Otruli mnie czy coś w tym rodzaju.
Potrzebuję krwi.

Milczał. Może miał już tego dość, może zdał sobie sprawę, że

background image

pakuję go w poważne kłopoty.

- Masz swoje schowki... jak mi się wydaje.
Derwisz rzeczywiście nie był głupi.
- Tak. Chciałbym, żebyś odwiedził kilka z nich i przyniósł mi, co

tam znajdziesz. Ale czasem są to całkiem odludne miejsca.

- W porządku. Jestem dziennikarzem, zorientuję się.
Zastanawiałem się przez chwilę.
- Jesteś tam? - upewnił się.
- No - potwierdziłem.
To nie było bezpieczne dla niego i dla jego rodziny. Z mojej strony

nie było fair, że proszę go o coś takiego. To niewłaściwe, że łowca
oczekuje pomocy od zdobyczy.

- Jak mi przyniesiesz towar, to weźmiesz rodzinę i wyjedziesz na

urlop gdzieś daleko na dwa czy trzy miesiące - powiedziałem.

- Zwariowałeś - zaśmiał się - a czym zapłacę?
- Pieniędzmi, które dostaniesz ode mnie. Wyrównam ci też

straty, jakie poniesiesz z powodu swojej nieobecności.

Zamilkł, wyglądało na to, że go nie przekonałem. Zawsze gdy

potrzebowałem czegoś od ludzi, po prostu im płaciłem. W jego
przypadku to nie działało. Czemu, do cholery?

- Zadzwonię za chwilę, dłużej nie utrzymam słuchawki przy

uchu - zakończyłem rozmowę.

Zrobiłem sobie przerwę na odpoczynek, ale i tak numer wykręci-

łem dopiero za drugim razem, a trwało to dłużej niż normalnie. Czekał
tam jednak.

- Czy masz coś przeciw diamentom? - zapytałem.
Chwilę potrwało, zanim zareagował.
- Nic - odpowiedział. - Ale niezbyt często mam z nimi do czy-

nienia. W domu też żadnych nie posiadam. Peggy nosi pierścionki z
metalu, a kolczyki z drewna.

- Kiedy wrócisz z długiego urlopu z rodziną, znajdziesz w

skrytce kamień, przy którym Cullinan to świecidełko. Razem z
dokumentami na twoje nazwisko.

background image

- Nie mogę tego przyjąć.
- W porządku. Zapomnij o moim telefonie. Cześć.
Pomału zacząłem odsuwać słuchawkę od ucha.
- Poczekaj - powiedział w chwili, kiedy trzymałem rękę w pół

drogi do widełek.

Poczułem ulgę.
- Wchodzę w to. Choć wolałbym bez tego diamentu.
Tak nie byłoby jak należy. Diament uspokajał moje sumienie,

moją świadomość. Moje milczenie świadczyło o tym, że to nie byłoby
dobrze.

- A czy nie mógłby być trochę mniejszy niż Cullinan?
Nie ulegało wątpliwości, że wyobrażenie sobie posiadania wiel-

kiego kamienia szlachetnego zajmuje go raczej jako ćwiczenie
intelektualne niż jako upajanie się niespodziewanym bogactwem.

- Będziesz zadowolony - powiedziałem.
Wiedziałem, który diament mu dam. Przed ponad półwiekiem

zabrałem go bandzie esesmanów uciekających ze wschodu do strefy
zajętej przez aliantów. Jak na ludzi, byli nieoczekiwanie twardzi i
bezwzględni. Ale nic im to nie pomogło.

- Dobrze - zgodził się.
Zacząłem mu przekazywać listę miejsc, w których przechowy-

wałem konserwowaną krew. Z krwią jest ten kłopot, że nie można jej
długo przechowywać, najwyżej kilka miesięcy. Przechowywać tak,
żeby mogła ugasić pragnienie. Miałem nadzieję, że niczego nie
zaniedbałem i krew będzie w dobrym stanie.

Jeszcze większą nadzieję miałem, że Derwisz zacznie od razu.

Pragnienie zaczynało być nieznośne. Na szczęście nie mogłem
utrzymać się na nogach, więc nie byłem zdolny do zabicia lokatorów
sąsiednich mieszkań i napicia się z nich. Albo napicia się i zabicia.
Odpowiedzi na niektóre pytania bywają trudne.

W końcu podałem mu adres, pod którym się schroniłem, i zakoń-

czyłem połączenie. Nim znów pogrążyłem się w stanie nieświado-
mości, zdałem sobie sprawę, że tym razem całkowicie zdałem się na

background image

jego łaskę i niełaskę.

* * *

- Obudź się, obudź, do cholery!
Towarzyszył temu siarczysty policzek.

- No obudź się.
Drugi policzek sprawił, że ugryzłem się w język.
Odruchowo powstrzymałem rękę, zanim znów mnie trzepnęła.

Mogłem pogruchotać te kruche kości, ale w porę zorientowałem się,
że to Derwisz.

- Czego wariujesz? - zapytałem.
Wetknął mi do ręki plastikowy worek z czerwoną cieczą.
- Budzę cię już dobre pół godziny!
A więc byłem już na początku drogi bez powrotu, ale nic nie po-

wiedziałem, tylko otworzyłem worek i zacząłem łapczywie pić.

Derwisz przez kilka sekund obserwował mnie jak laborant przy-

glądający się niezwykłemu zachowaniu szczura, a później stracił
zainteresowanie i odwrócił się.

- Zupełnie dzikie miejsca, nie przypuszczałem, że w okolicach

Pragi można takie znaleźć.

Kurtkę miał zabrudzoną, może nawet zakrwawioną, w jednym

miejscu podartą lub przeciętą.

- Mówiłem ci - mruknąłem z pełnymi ustami.
- Zrobię o tych miejscach serię reportaży, coś na kształt „Dżungli

Naszego Świata”. Oczywiście dopiero jak sytuacja się uspokoi. To
będzie prawdziwa bomba.

Wypiłem już wszystko z pierwszego worka i zacząłem otwierać

drugi.

Nie smakowało mi, jak zawsze w przypadku zamrożonej krwi, ale

nie zwracałem na to uwagi. Musiałem porządnie się napić. No i
oczywiście nie zwymiotować tej starej krwi, bo całe przedsięwzięcie
straciłoby sens. Czasem wygłodzone wampiry umierały z takiego

background image

powodu.

- Jasne - zgodziłem się.
- Niedaleko stąd znaleźli kilku spalonych ludzi. Nie maczałeś w

tym przypadkowo palców?

Wreszcie udało mi się otworzyć worek, zamknięcie było innego

systemu, mniej dla mnie zrozumiałego.

- Nie jestem w stanie nawet papierosa zapalić - uspokoiłem go.
W tym momencie przypomniałem sobie, że w kieszeniach mam

sporo kart kredytowych i telefonów komórkowych.

Wypiłem drugi worek krwi. Pełny żołądek wydął mi brzuch, ale

nadal miałem pragnienie, zabójcze pragnienie - starałem się w ogóle
nie patrzeć na Derwisza, żeby osłabić pokusę. Świeża krew to coś
zupełnie innego niż zimna konserwa. Upewniłem się, że nie grożą mi
wymioty, i zabrałem się do następnej porcji.

- Co zamierzasz dalej robić? - zapytał.
- Sprawdzę, dlaczego Tizoc interesuje się Mess i dlaczego myśli,

że właśnie ja mógłbym coś o niej wiedzieć. Sam też się za nią rozej-
rzę. Na wypadek gdybym znów popadł w kłopoty. Na pewno nie
zaszkodziłoby mieć w zanadrzu kilku informacji, których inni po-
szukują.

- Inni? Mówiłeś tylko o Tizocu - odezwał się, zapalając papie-

rosa.

Płomyk na chwilę oświetlił mu twarz, cień spowodował, że jego

oczy wydawały się pustymi otworami. Niewiele brakowało, a byłby
martwy, z takimi właśnie oczami.

- Pojawił się tam jeszcze ktoś inny. Jakiś zabijaka. Przeszedł

przez wartowników i nawet się przy tym nie spocił, gołymi rękami
zabił nasłanego na mnie przez Tizoca świetnie wyszkolonego zabójcę.
Wbił mu pięść w brzuch i pogruchotał kręgosłup. - Spojrzałem na
Derwisza, ciekawy, jak na to zareaguje.

Rozżarzony czubek papierosa znieruchomiał i zaczął blednąc, w

chwilę później znów się rozpalił.

- To brzmi jak jakiś idiotyczny film - stwierdził.

background image

- To twarda rzeczywistość, kolego - oznajmiłem. - Rzeczywi-

stość mojego życia. A jeśli nie będziesz uważał, to twojego również.
W takim przypadku szybko by się ono skończyło.

- A Mess? Co to za jedna? - zapytał, jakby nie słyszał mojego

ostrzeżenia.

Brzuch miałem nadal wydęty, ale pragnienie utrzymywało się. To

było bardzo dziwne. Sięgnąłem po kolejny worek krwi. Tylko nie
wolno mi zwymiotować, bo nie przeżyję.

- Mess to przywódczyni klanu. W odróżnieniu od innych bardzo

szczególna. Nikt nie wie, gdzie ma główną siedzibę, porusza się po
świecie bez żadnej praktycznie ochrony. To samo dotyczy pozosta-
łych członków klanu. Ale w razie potrzeby potrafią zebrać się razem.
Nie tak dawno, nie dawniej niż dwadzieścia lat temu, ktoś zabił kilku
jej podwładnych. To był klan Balzera. W ciągu sześciu miesięcy
Balzer nie żył, a jego klan został rozpędzony. Więcej nic o niej nie
wiem. Jeśli nie liczyć starych historii.

- Jakich starych historii?
Zajrzałem do pamięci. Było ich tam mnóstwo.
- Nie wiem, to nic ważnego, wcale nie potrzebujesz o tym wie-

dzieć.

- Jestem dziennikarzem, interesuję się wydarzeniami, choćby

były bardzo dziwne.

- Zacznę od tego, że sprawdzę, gdzie mnie więził Tizoc, a póź-

niej zobaczę, co dalej - myślałem głośno. - Zupełnie nie domyślam
się, dlaczego opuścił swoją norę i jak tu dotarł z całą armią.

Dlaczego, dlaczego, dlaczego, tłukło mi się po głowie. To był

klucz do zrozumienia reszty.

- Wielcy Mistrzowie klanów, włączając w to Mess, nigdy nie

podróżują sami i niechętnie poruszają się bez minimalnej chociaż
obstawy. Boją się, że mógłby na nich napaść jakiś konkurent - wyja-
śniłem - ale to już wszystko, co mam ci do powiedzenia. Już czas,
żebyś poszedł do domu.

Nie wiadomo kiedy wypiłem kolejne czterysta sześćdziesiąt gra-

background image

mów krwi, co odczytałem z napisu na etykiecie worka. Grupa AB+.

- To bardzo niebezpieczna sprawa, a ja cię w nią wciągnąłem

głębiej, niż powinienem.

- Zdobycz nie może mieszać się do sporu łowców? - Skrzywił

się.

Nie przypominałem sobie, żebym kiedyś wygłosił takie stwier-

dzenie w jego obecności. Bredziłem w śpiączce czy może jestem dla
niego tak łatwy do rozszyfrowania?

Zgasił papierosa o podeszwę i położył go przed sobą na stole. Na

zewnątrz zaczynało już świtać. Czas wyruszyć do akcji, o ile chciałem
zwiększyć swoje szanse na przeżycie.

- Jeżeli Wielcy Mistrzowie poruszają się po świecie w większym

towarzystwie, to muszą zostawiać jakieś ślady. Jestem dobry w
przeglądaniu sieci, archiwów, w poszukiwaniach - nadmienił Der-
wisz.

- Chcesz powiedzieć, że ja tego nie umiem? - wyskoczyłem na

niego bardziej rozzłoszczony, niż się spodziewałem.

- No nie, na to bym sobie nie pozwolił - odpowiedział obojętnym

tonem.

Przez chwilę rozmyślałem o jego ofercie, bo to była oferta.

Mógłby mi w ten sposób pomóc, oczywiście. Wysiadując przed
komputerem, niczego by nie ryzykował. Na pewno nie więcej niż
dotychczas.

- Dobra, będziesz dla mnie szukał przy komputerze - powie-

działem. - Jeśli coś pójdzie źle, znikniesz z całą rodziną, tak jak się
umówiliśmy. Od razu po mojej informacji.

O diamencie na razie nie wspomniałem.
Spojrzałem na niego. W palcach trzymał kolejnego, jeszcze nie-

zapalonego papierosa.

- Dobrze - przytaknął.
- Słowo?
- Słowo.
Nie chciało mi się rozmyślać nad tym, czy mówi poważnie, czy też

background image

nie.

- Najwyższy czas się wynieść, już za długo tu jestem - zadecy-

dowałem. - A ty powinieneś zniknąć już teraz.

Zostało mi dużo rzeczy do zrobienia, ale Derwisz nic do nich nie

miał.

Podniosłem zawiniątko z ubraniem, rozpakowałem i przez chwilę

zachmurzony przyglądałem się ciuchom, w których będę musiał
chodzić. Obdarty komplet dżinsowy, na plecach kurtki naszywka
przedstawiająca typa z ogromnymi zębami w górnej szczęce, a do
tego z czarnymi skrzydłami. Całości dopełniał napis: „Jestem wam-
pirem”. Chryste Panie!

Zauważył moją minę i stłumił uśmiech.
- Nic innego w domu nie miałem - wyjaśnił. - Zostało z bun-

towniczych lat. Co mi możesz jeszcze powiedzieć o Wielkich Mi-
strzach?

Zamknąłem walizeczkę z krwią i zatrzasnąłem zamki. Zaniepo-

koiło mnie, że tak dużo jej zużyłem, ale tym będę się martwił później.

- Niewiele, nigdy nie miałem z nimi zbyt wiele wspólnego. To

dla nas niezdrowe. Na ogół opierają się na jakiejś radzie starszych,
którą tworzy kilka bardzo starych wampirów cieszących się z jakiegoś
powodu ich zaufaniem. Musisz sobie uzmysłowić, że Wielcy Mi-
strzowie są niezwykle starymi wampirami, a otaczający ich świat jest
dla nich obcy. Tak jak dla kosmitów, o ile tacy istnieją. Chociaż są
wyjątki - dodałem po chwili. - Istnieje kilka stopni w hierarchii
klanów. Im starszy klan, tym jest ich więcej. W gruncie rzeczy
oddzielają one Wielkiego Mistrza - prastarego wampira - od bezpo-
średniego kontaktu ze światem zewnętrznym. Więcej nic nie mogę
powiedzieć. Jestem samotnikiem i nigdy nie należałem do żadnego
klanu.

Uświadomiłem sobie, że wyjawiłem Derwiszowi więcej, niż za-

mierzałem. No i co z tego?

Zacząłem się przebierać, moje stare ubranie wciąż jeszcze czuć

było benzyną. Może ja też dobrze bym się palił?

background image

- Wyglądasz okropnie - stwierdził. - Takie rany z pewnością za-

biłyby człowieka.

- Człowieka na pewno tak - zgodziłem się.
Nie wspomniałem o tym, że deptałem po własnych wnętrzno-

ściach, a dziurę w brzuchu Schnittzel zalepił mi taśmą i plastrami.

Buty musiałem zostawić swoje własne, choć wyglądało to na nieco

dziwne zestawienie.

- Gotowe. - Wstałem z kanapy.
Derwisz niechętnie poszedł w moje ślady.
- A co z innymi wampirami? Ilu jest takich jak ty?
Rozejrzałem się, żeby uzyskać pewność, że nie zostawiłem ni-

czego, co by mogło mnie zdradzić.

- Takich jak ja chyba jest niewielu. To mocno ryzykowny i

uciążliwy sposób życia. Ale mnie się podoba. - Wzruszyłem ramio-
nami. - Istnieje jednak mnóstwo wampirów, które są - poszukałem
stosownego określenia - bardziej lub mniej wolnymi wasalami po-
szczególnych Wielkich Mistrzów, a czasem równocześnie ich za-
stępców. Po prostu ze względów porządkowych.

- Rozumiem.
Wyszedłem z mieszkania, zszedłem po schodach na parter, za sobą

słyszałem jego kroki i przyśpieszony oddech.

- Na razie, odezwę się przez telefon - powiedziałem na poże-

gnanie i poszedłem w przeciwną stronę niż on.

Dokąd, tego jeszcze nie wiedziałem.
Wczesny ranek zastał mnie w lokalu otwieranym o wpół do piątej,

żeby robotnicy idący na pierwszą zmianę mogli wypić jednego. Jak na
ich ilość, w lokalu było dość cicho. Zarośnięte twarze, noszące ślady
niewyspania lub pozostałości kaca, nikt zbyt dużo nie mówił. W
szybkim tempie mieszały się: wódka, jałowcówka i inne napoje
wysokoprocentowe, a razem z nimi: narzecza, dialekty i gwary,
którymi posługiwano się na wschód od Pragi.

Przeglądałem książki adresowe jednego telefonu po drugim.

Miałem z tym sporo zachodu, wszystkie były najnowszych typów z

background image

wieloma przyciskami i różnorodnymi funkcjami. Ale w końcu uda-
wało mi się odszukać adresy. Nie szukałem kontaktów, tylko nume-
rów kart bankomatowych. Musiałem się bardzo skupić, żeby przy-
pomnieć sobie, któremu z zabitych zabrałem telefon i kartę, ale w
końcu dałem sobie z tym radę.

- A ty co? Bawisz się aparacikami? Daj jeden, masz ich całą

kupę.

Siedziałem w najciemniejszym kącie, w którym słabe światło

czterdziestowatowej żarówki ledwie rozpraszało ciemność, a mimo to
ktoś mnie wywąchał. Chłopisko jak góra, kilka brakujących zębów, w
spojrzeniu morze alkoholu. Mógłbym mu dać jeden z telefonów, ale
na tym na pewno by się nie skończyło.

- Na - powiedziałem, podając mu aparat, w którego pamięci nie

znalazłem nic ciekawego.

Oprócz mnóstwa numerów opatrzonych damskimi imionami.
Kolos chciwie sięgnął po aparat, ale zanim zdążył mi go zabrać,

objąłem jego palce swoimi i ścisnąłem.

W pierwszej chwili tylko się skrzywił, potem ścisnął szczęki, a

kiedy kości zatrzeszczały, jęknął. Zwolniłem nacisk, a on trzymał w
ręce rozgnieciony, nic niewarty rupieć.

- Jeszcze czegoś ode mnie chcesz? - zapytałem.
- Nie, panie. - Energicznie pokręcił głową.
Próbował uciec, ale trzymałem go mocno.
- Wypij jednego za moje zdrowie, może czasem będę miał dla

ciebie jakąś robotę. - Puściłem go i wetknąłem mu w dłoń setkę.

Był trochę przestraszony, trochę rozzłoszczony, ale setka to setka.
Schowałem telefony i ruszyłem na poszukiwanie bankomatów.

Wiedziałem, które mają zainstalowane kamery bezpieczeństwa, a
jeden z nich bardzo często miał ją zniszczoną albo zasmarowaną
farbą. To był mój ulubiony.

Tym razem farba była czerwona.
Przepuściłem przez bankomat wszystkie siedem kart i ogółem

uzyskałem sześćset pięćdziesiąt tysięcy koron. Złota młodzież. Potem

background image

zacząłem się zastanawiać, czy mogę używać zdobycznych telefonów.
W końcu odrzuciłem taką możliwość, nie wiedząc, co można wyśle-
dzić z przeprowadzonych rozmów. Nie chciałem bez potrzeby zo-
stawiać śladów, po których mogłaby do mnie dotrzeć policja.

W kawiarni otwartej od wczesnych godzin porannych nad po-

dwójną kawą z ekspresu doczekałem dziewiątej, a potem kupiłem
najprostszy telefon wraz z kartą i zadzwoniłem do Schnittzela.

- Słucham - odezwał się neutralny głos.
- Musimy się spotkać.
- Nie może pan dzwonić do mnie o dowolnej porze - zdener-

wował się.

Sądząc po reakcji, był to na pewno Schnittzel.
- A więc niech pan oddzwoni. Wkrótce. - Zakończyłem połą-

czenie.

Nie miałem na niego żadnych atutów, ale chciałem, żeby pozo-

stawał pod moim wpływem, a ta rozmowa dobrze się temu przysłu-
żyła.

Teraz zamierzałem zbadać praską rezydencję Tizoca. Nie miałem

na to ochoty, bo jego goryle na pewno mnie szukali. Ale musiałem to
zrobić, a nie chciałem posyłać Derwisza w paszczę tego potwora. Nie
zamierzałem jednak iść bez broni.

Stanąłem przed witryną, w której zmęczona dziewczyna w o nu-

mer za ciasnych dżinsach układała dekorację.

Pozyskać broń, a więc odwiedzić trezor, muzeum albo pewne

miejsce trochę na północ od miasta, w którym przed kilku laty zako-
pałem skrzynię z dobrze impregnowanego drewna. Rozważałem,
którą z tych możliwości wybrać, i nagle znowu poczułem pragnienie.
Coś ze mną było nie w porządku. Gdybym był człowiekiem, po-
szedłbym do doktora. Niestety, nie znałem nawet żadnego felczera od
wampirów. W końcu zdecydowałem się na muzeum. Znajdowało się
stosunkowo blisko, dostać się do środka nie było trudno, wystarczyło
kupić bilet, a potem niezauważonym zniknąć w drzwiach dla perso-
nelu. I nie musiałem kopać żadnej cholernej dziury w ziemi. Muzeum

background image

Miejskie było otwarte od dziewiątej. Kasjerka dziwnie na mnie
patrzyła, ale sprzedała mi bilet, informując, że gdybym poczekał do
dziesiątej i trochę dopłacił, to wziąłbym udział w zwiedzaniu z
przewodnikiem.

Odmówiłem z podziękowaniem.
Przeszedłem przez sale zapełnione regałami, gablotkami, tabelami

i dużą ilością objaśnień na tylne schody prowadzące do podziemia.
Dwadzieścia pięć lat temu z powodu braku miejsca część zbiorów tam
przeniesiono. Miałem nadzieję, że nic się od tej pory nie zmieniło.

Skrzynia, którą tam kiedyś umieściłem przy okazji przeprowadzki,

wciąż stała na swoim miejscu. Przylepiłem na niej numer inwenta-
rzowy określający zawartość jako wał korbowy silnika pochodzącego
z początku dwudziestego wieku. Teraz był zakurzony. Otworzyłem
skrzynię, wyjąłem wał, a później podłużny pakunek zawinięty w
wojskowy brezent. Ćwierć wieku w niczym mu nie zaszkodziło.
Mieczowi w blaszanym tubusie również nie. To była katana, spe-
cjalny pojedynkowy wyrób wykonany dla Helmutha Schmnitza.
Wiedziałem o nim, że opanował bardzo niebezpieczną technikę
zastawy z odsmykiem klingi przeciwnika, służącą do łamania ostrzy.
Zważyłem miecz w ręce. Był o jakieś dwieście pięćdziesiąt gramów
cięższy od tego, który straciłem u Tizoca, klinga została wzmocniona
praktycznie niewidocznym dla oka żebrem, które dawało jej o wiele
większą sztywność w kierunku podłużnym. I czyniło ją bardzo
odporną na przecięcie. Tsuba była większa niż zazwyczaj, co uła-
twiało krycie. Za to utrudniało nieco noszenie broni w ukryciu.
Mogłem ją jednak łatwo zdemontować. Niewygodą, której nie dawało
się usunąć, był świst, jaki wydawała klinga podczas cięcia. Żebro
powodowało, że do cichego zabijania ten miecz był po prostu zbyt
głośny.

Usiadłem na skrzyni, wyjąłem z woreczka potrzebne narzędzia i

po chwili miałem miecz bez gardy. No i fajnie.

Przyszła kolej na starą, dobrą jeden-dziewięć-jedenastkę i pięć

magazynków amunicji. Żeby mechanizmy nie były przez dłuższy czas

background image

niepotrzebnie w stanie napięcia, zapakowałem broń rozłożoną.
Sprawnymi ruchami szybko ją złożyłem, rozmyślając nad tym, jak
szybko ludzka technika idzie do przodu. Zabić wampira jednym
wystrzałem jest w pełni możliwe, o ile trafi się go w głowę. W
przypadku starszych, bardziej odpornych trzeba trafić w oko, żeby
naprawdę, mocno uszkodzić mózg. Najłatwiej to zrobić wtedy, kiedy
używa się wielkokalibrowej amunicji. Moja amunicja była specjalna,
niezgodna oczywiście z wszystkimi układami wojskowymi i prawami
dotyczącymi broni. To mi jednak nie przeszkadzało, ponieważ i tak
nie miałem pozwolenia na broń. Karabin maszynowy czy działko
rozwaliłoby mi czaszkę bez stosowania jakichkolwiek ulepszeń. A co
mówić o pociskach kierowanych, miotaczach ognia i innych śmier-
cionośnych zabawkach? Świat się po prostu zmieniał, i to stale na
gorsze.

Umieszczenie na sobie broni i magazynków zajęło mi trochę

czasu. Jeszcze więcej takie ich ułożenie, żeby znalazły się w najwy-
godniejszym dla mnie położeniu. Nawet nie zauważyłem, że w ciągu
ostatnich dziesięcioleci straciłem nieco na wadze.

W końcu byłem gotowy do wymarszu.
Ostrożnie podszedłem do drzwi i bez większego namysłu otwo-

rzyłem je. Znalazłem się za plecami grupy dzieci słuchających obja-
śnień nauczyciela. Cholera.

Jeden z chłopców, który wyraźnie nie interesował się wykładem,

spoglądał w przeciwnym kierunku niż pozostali i zobaczył mnie. W
jego oczach można było dostrzec kolejno: zaskoczenie, ciekawość,
podejrzliwość. Otworzył usta - może chciał krzyknąć. A zwrócenie na
siebie uwagi nie było mi potrzebne.

- Pst. - Położyłem palec na ustach.
- Kradłeś tam? Jest tam coś ciekawego? - zareagował ściszonym

głosem.

- Nie. - Pokręciłem głową. - Poszedłem po swoje rzeczy, które

kiedyś schowałem w piwnicy.

Przyglądało mi się już trzech chłopaków. Musiałem ich uciszyć, bo

background image

powstanie zgiełk.

- Ponieważ jestem kimś na kształt łowcy wampirów. - Wycią-

gnąłem nieco katanę z pochwy i pokazałem im.

- Jak Blade? - zapytał największy chłopiec.
- Nie. - Pokręciłem głową. - W odróżnieniu od niego jestem

biały.

- Sam widzisz, głupku - ocenił pytanie kolegi ten pierwszy.
- Chłopcy, co to za hałasy! Rambousek, Žamboch, Meřinsky jak

zwykle przeszkadzają!

Przycisnąłem katanę do siebie i udawałem, że z wielkim zainte-

resowaniem słucham wykładu.

- Tak, panowie, muszę iść, mam robotę - pożegnałem się, kiedy

nauczyciel znów podjął wątek.

Chłopcy gapili się na mnie z wytrzeszczonymi oczami.
- Zabijać wampiry? - chcieli wiedzieć.
- Dokładnie. - Skinąłem im głową i odwróciłem się, żeby odejść.
- Ale na plecach masz napisane, że jesteś wampirem!
- To jest maskowanie, ty idioto - usłyszałem, zanim zamknąłem

za sobą drzwi.

W parku, pośród siedzących na ławkach bezdomnych, wypiłem

kolejną porcję krwi, a potem poszedłem na dworzec i schowałem
termoizolacyjną walizeczkę do skrytki na bagaż. Czułem się trochę
lepiej, ale jeszcze nie za bardzo.

* * *

Powrót do domu zajął mi o wiele więcej czasu, niż zakładałem.
Nigdzie w pobliżu nie natrafiłem na skupisko ciężarówek z wielkimi
naczepami, tylko domy starej zabudowy. Z głównej ulicy dobiegały
do mnie dzwonki tramwajów i warkot przejeżdżających aut.

Zacząłem zataczać coraz szersze kręgi, rozglądając się wokół, ale

niczego nie mogłem rozpoznać. Wszedłem do jakiejś gospody,
zamówiłem piwo i wyglądałem przez zakurzone okno. Nie wiodło mi

background image

się. Naraz zobaczyłem człowieka, którego już spotkałem podczas
mojego szwendania się po okolicy. Szedł powoli, jakby bez celu,
przystanął pod latarnią, przez chwilę się rozglądał, a potem ruszył w
tym samym kierunku, z którego przyszedł. Po prostu patrolował ulicę.

Pozostałem w gospodzie i zamówiłem drugie piwo.
Kiedy zacząłem myśleć, że sobie poszedł, znów pojawił się w

moim polu widzenia. Jeżeli był uzbrojony, to broń miał dobrze ukrytą.
Obok niego przeszła grupka ludzi, pilnie się im przyglądał, potem
sięgnął do kieszeni, wyjął telefon czy raczej mały nadajnik i przez
chwilę rozmawiał. Przeszedł koło niego kolejny przechodzień, jemu
też poświęcił sporo uwagi. Ale było w nim coś szczególnego, już
wiedziałem co. Był to wampir, młody, stale odczuwający pragnienie,
albo wampir celowo utrzymywany w takim stanie. Obserwując ludzi,
najwięcej uwagi poświęcał ich szyjom. Tym intensywniej, im bardziej
były odkryte. W lecie chybaby od tego zwariował.

Może powinienem ułatwić sobie zadanie i zapytać go wprost,

gdzie jego pan i władca ma siedzibę. O ile rzeczywiście pracował dla
Tizoca. Ale dla kogóż by innego, to przecież było moje terytorium.
Zanim ten stary sukinkot się tu pojawił, wiedziałem o każdym przy-
byszu, ponieważ sami uprzejmie się do mnie zgłaszali.

Zdecydowałem się cierpliwie czekać.
Wytrzymałem jeszcze trzy godziny, aż przyszła jego zmiana. Za-

płaciłem i poszedłem za nim nieoczekiwanie daleko, bo aż do trybun
wybudowanych na błoniach.

W chwili kiedy zauważyłem afisz zapowiadający koncert grupy

AC/DC2, zatrzymałem się tak nagle, że idący za mną facet prawie na
mnie wpadł.

- Uważaj, człowieku, do cholery - burknął.
Przyglądałem się plakatowi. Stare wampiry mają problem z po-

zyskiwaniem nowych identyfikacji dla siebie i swojej rady starszych.
Od jak dawna grała już ta kapela rockowa? Od czterdziestu, pięć-
dziesięciu lat? I ciągle pozostawał w niej jeden i ten sam muzyk,
pochodzący z okresu, kiedy jeszcze nie mieli w nazwie dwójki. Taki

background image

kamuflaż byłby dla Tizoca idealny. Mógł jeździć po świecie zgodnie
ze swoimi potrzebami i nie miałby żadnych kłopotów z transportem
materiałów i swoich podwładnych. Kiedy poszedłem dalej, ujrzałem
obozowisko ciężarówek, ogrodzone zaporami z kilkoma wartowni-
kami na zewnątrz. Nie było dla mnie problemem odróżnienie, gdzie
straż trzymają wynajęci ludzie, a gdzie wewnętrzna ochrona Tizoca.

Nie chciałem zwracać na siebie uwagi, poszedłem więc dalej.

Parking ciężarówek był rozległy i praktycznie całkowicie zapełniony.
Musieli mnie trzymać gdzieś na samym skraju, w przeciwnym przy-
padku nie zdołałbym tak łatwo uciec.

Wyjąłem z kieszeni telefon i wybrałem numer Derwisza.
- To ja - powiedziałem bez zbędnych wstępów. - Już wiem, jak

ten bękart podróżuje. Z własną grupą AC/DC.

Po drugiej stronie zaległa cisza.
- Jesteś tam? - upewniłem się.
- Tak. Czyś ty zwariował? Gwiazdy rocka są zawsze w świetle

reflektorów. Coś takiego by nie przeszło.

- Tizoc nie musi sam hasać po scenie. Załatwia wszystko z dru-

giego rzędu.

- A dlaczego ta kapela miałaby go słchać?
Zastanowiłem się nad tym.
- Nie zauważyłeś, że żyją... żyli tak długo? Tyle pijaństwa, nar-

kotyków i w ogóle - podsunąłem mu.

- Może i tak - nie upierał się.
- To pewne, widzę tu kilka wampirów i mnóstwo glyhenów.

Spróbuj odkryć, jakie jeszcze grupy muzyczne mogłyby zapewniać
im kryjówkę. Robisz dla mnie przecież poszukiwania - przypomnia-
łem.

- Jeśli okaże się, że Tina Turner jest jedną z was, to się zezłosz-

czę.

Nie wiedziałem, że lubi Tinę Turner. No, chyba aż tak źle nie

będzie.

Poszedłem dalej na przystanek. Kiedy czekałem na tramwaj,

background image

odezwał się telefon, z którego dzwoniłem do Schnittzela.

Odebrałem połączenie i słuchałem.
- Możemy się spotkać. Dziś po południu. Najlepiej gdzieś w

mieście, gdzie będę kupował wyposażenie. Podam ci adres.

- Nie, ty wyznaczyłeś czas, a ja miejsce - sprzeciwiłem się.
Wybrałem lokal w pobliżu centrum, gdzie szerokie okna zapew-

niały dobry widok na okolicę. A w razie niebezpieczeństwa możli-
wość ucieczki przez okno. O ile nie zamontowano tam ostatnio szyb
kuloodpornych.

Siedząc nad swoją kawą, wymieniłem przelotne spojrzenia z mniej

więcej dwudziestopięcioletnią brunetką. Ładna, z włosami ściągnię-
tymi w koński ogon i ciemnymi, wyrazistymi oczami. Ubrana była w
ciemne spodnie, krótki T-shirt odsłaniający część brzucha i półwy-
sokie skórzane buty sportowego fasonu. Paznokcie miała polakiero-
wane na czerwono. Czytała coś, rzucając na mnie od czasu do czasu
krótkie spojrzenia. Biorąc pod uwagę moje nędzne ciuchy, stanowiła
górną granicę wiekową kobiet, na których mogłem wywrzeć wraże-
nie. Już zresztą wywarłem.

Schnittzela nigdzie nie widziałem, wstałem więc i poszedłem do

toalety po drugiej stronie sali, przechodząc obok jej stolika.

Czytała książkę, jeśli dobrze odczytałem tytuł, to brzmiał on

„Ciemny świt” czy jakoś tak, zamiast zakładki używała karty ma-
gnetycznej na nazwisko Natalia Hornova. Chciałem do niej zagadać,
ale w ostatniej chwili odwróciła wzrok, tracąc zainteresowanie.
Poszedłem dalej i pod drzwiami toalety odwróciłem się. Przy jej
stoliku siadał właśnie okazały mięśniak. Przystojny, męski typ.
Wioślarz, sztangista, słowem, waga ciężka. Pech.

Schnittzel zdenerwowany i spocony pojawił się mniej niż dziesięć

minut potem. Tymczasem znów poczułem silne pragnienie.

- Krwi pan przypadkiem nie przyniósł? - zapytałem głośno.
- Nic pan nie mówił. - Drgnął zaskoczony.
To prawda.
- Co się działo po mojej ucieczce?

background image

Spod oka obserwowałem brunetkę. Rozmawiała ze swoim towa-

rzyszem, ale nie była zbyt zadowolona. Znali się od pewnego czasu i
mieli do siebie zaufanie, ich zachowanie wyraźnie na to wskazywało.

- Intensywne śledztwo, kto właściwie zabił Krawcooka.
Okropne nazwisko.
- To był ten, który miał ze mnie wyciągnąć informacje?
- Tak, to on. Mnie się, co dziwne, nikt o nic nie pytał. Słyszałem,

że Tizoc był wściekły jak rzadko. Podobno zabił nawet kilku, ehm,
swoich ludzi.

- Ma pan na myśli wampirów?
- Tego nie wiem, ale glyhenów na pewno.
Wierzyłem w to, co mówił Schnittzel. Umiejętności, jakie zade-

monstrował przybysz, graniczyły ze zdolnościami Wielkiego Mistrza.
Przynajmniej ja byłem o tym przekonany. To, że Schnittzela o nic nie
pytano, również mnie nie zdziwiło. Żaden wampir nie przykładałby w
takim przypadku najmniejszej wagi do słów zwykłego człowieka.

- Co pan właściwie robi dla Tizoca? - zmieniłem temat. - Niech

pan coś sobie zamówi, wygląda pan na zdenerwowanego. Najlepiej
coś słodkiego.

- Gdyby się dowiedział, że z panem współpracuję, zabiłby mnie.
Nic na to nie odpowiedziałem. Nie chciałem rozbudzać jego wy-

obraźni. Bo w tym przypadku nie chodziło tylko o to, żeby umrzeć, ale
również w jaki sposób.

Kelnerka zauważyła w końcu, że przy stoliku przybyła nowa

osoba, i przyszła nas obsłużyć. Schnittzel zamówił podwójnego
sachera, a ja Bloody Mary.

- Ma pan pragnienie, prawda? - zapytał.
- Skąd pan wie?
- Widzę po objawach. Normalnie ma pan cerę raczej bladą, a

teraz panu ściemniała, nawet poczerwieniała, czoło ma pan wilgotne i
jest pan pobudzony.

- Nie jestem - odparłem. - Ale co pan teraz robi dla Tizoca?

Dokładniej.

background image

- Mówiłem, że jest pan pobudzony.
Aż drgnął na widok mojej miny.
Chłopak właśnie robił brunetce jakieś wymówki, słuchała w mil-

czeniu. To on miał przewagę w tej dyskusji.

- Już mówiłem. Jestem kimś na kształt eksperta naukowego.

Doradcą w sprawach nowoczesnej techniki. Doradzam, w jaki sposób
wampir jego formatu może ją wykorzystać i stać się jeszcze potęż-
niejszy.

To mnie trochę zmartwiło. Tizoc nawet między nami miał złą

opinię, a jeśliby miał stać się jeszcze mocniejszy... Już raz tego
próbował i bardzo źle się to skoń4czyło. Utopii we krwi całe narody i
spowodował, że pozostali członkowie bractwa nie mieli pożywienia i
wymierali. Mnie to nie przeszkadzało, jeszcze nie było mnie wtedy na
świecie.

Zjawiła się Krwawa Mary i pan Sacher. Wypiłem połowę i bez

ceregieli dolałem do szklanki życiodajnej AB+.

Schnittzel przyglądał się temu z trochę niepewną miną.
- Mam pragnienie, sam to pan powiedział.
Pozwoliłem mu jeść tort, a sam rozmyślałem nad tym, co usły-

szałem. My, wampiry, za bardzo nie ufamy nowoczesnej technice,
boimy się jej i obawiamy tego, co nam może przynieść. Sam się z tym
zmagam każdego dnia, ale pracuję nad sobą, bo samotnikowi nic
innego nie pozostaje. Stare wampiry są jeszcze większymi konser-
watystami. Ale Tizoc? To szczególne. Może wyczuwał jakąś ko-
rzystną okoliczność, o której ani ja, ani pozostali nie mieliśmy poję-
cia.

- Czy ma więcej takich ekspertów? - zadałem kolejne pytanie.
Przystojniak trzymał właśnie młodą kobietę za rękę. Nie czyniła

żadnych starań, żeby mu ją wyrwać, ale widać było, że przeszkadzało
jej to. Może jeszcze sobie tego nie uświadomiła, lecz ten moment
wkrótce nadejdzie.

- Oczywiście, że nie - odpowiedział z dumą. - Jestem najlepszy i

jedyny, którego obdarzył takim zaufaniem.

background image

- Więc dlaczego wasze laboratorium, czy to, gdzie macie sie-

dzibę, znajduje się na samym skraju obozu Tizoca? U nas odpowied-
nie miejsce jest w samym środku, w centrum klanu, żeby żaden
nieprzyjaciel łatwo się do niego nie dostał.

„U nas” było eufemizmem, nigdy przecież nie byłem członkiem

klanu, tylko raz przez pewien czas byłem zmuszony pełnić powin-
ności wasala. Ale potem się urwałem - za pomocą stu centnarów
prochu strzelniczego i pięćdziesięciu łokci lontu. Zawsze byłem
zwolennikiem nowoczesnej techniki, aż do czasów współczesnych.

Teraz czuję się w niej zagubiony.
- Z bardzo prostego powodu. - Schnittzel popatrzył na mnie z

powagą.

Nagle oczy uciekły mu w bok i zamarł w tak charakterystyczny

sposób, że od razu domyśliłem się, co zobaczył - kobietę.

Odwróciłem się. Była wysoka, z dużymi, ciężkimi piersiami i

stosunkowo wąską talią, tylko tyłek mogłaby mieć trochę mniejszy.
W długiej sukni, spod której wynurzały się skórzane kozaczki,
poruszała się jak królowa. Takie kobiety dawno temu władały męż-
czyznami, przynajmniej tak mi mówiła dziedziczna część pamięci.

- Mój Boże, taką mieć w łóżku - szepnął prawie nabożnie.
Z niej można by wykroić dwóch Schnittzelów, ale nie powiedzia-

łem tego.

- Jest sama, może pan przecież zacząć rozmowę, popróbować -

podsunąłem mu.

Pokręcił tylko głową. To był typ, który tylko marzy, a potem

onanizuje się przed pisemkiem erotycznym. Znów trochę wypiłem i
dopełniłem szklankę.

Brunetka spojrzała na mnie, sprawiała wrażenie zszokowanej, jej

towarzysz powiedział coś głośniej i przestała zwracać na mnie uwagę.

- Z jakiego powodu? - pytałem dalej.
Życie seksualne Schnittzela nie interesowało mnie zupełnie.
- Przywódcy klanów są najstarszymi wampirami - przybrał ton

wykładowcy.

background image

Nie całkiem była to prawda, ale nie spierałem się. W każdym razie

należeli do grupy najstarszych.

- Mówimy o setkach lat, a w przypadku Tizoca i jemu podobnych

może nawet o ponadtysiącletnich wampirach.

Teraz w jego głosie zabrzmiał nabożny podziw.
Sam znałem jednego, który mówił, że był doradcą Piłata. Doradzał

mu źle, jak to my, wampiry, zazwyczaj robimy.

- W przeszłości zmiany zachodziły powoli, wampiry łatwo się do

nich przystosowywały. Dziś to całkiem co innego, nawet ludzie
wobec krótkiego okresu ich życia mają problemy z tempem postępu.
Na przykład w czasie rozwoju kolei żelaznej uważano za pewnik, że
człowiek jadący z prędkością wyższą niż sześćdziesiąt kilometrów na
godzinę musi nieodwołalnie zwariować.

O tym nie wiedziałem.
- Wprowadzenie broni automatycznej podczas pierwszej wojny

światowej ograniczone było obawą o niedostatek amunicji, jak
również mentalnością oficerów, którzy nie mogli wyobrazić sobie
sprawności wytwórczej maszyn stosowanych już wówczas przez
fabryki oraz możliwości logistycznych.

Pierwsza światowa była wystarczającym świństwem nawet bez

nadmiaru karabinów maszynowych, po wielu latach nadal dobrze to
pamiętałem. Ale nie powiedziałem nic.

- Znalazłbym mnóstwo takich przykładów - kontynuował

Schnittzel. - Niech pan sobie teraz wyobrazi, jak dzisiejszy świat musi
oddziaływać na tysiącletniego osobnika. Bez pozyskiwania mnóstwa
umiejętności, bez wpajania nawyków już od dzieciństwa, bez two-
rzenia podświadomych refleksów, bez przygotowania, które przyswoi
tylko młody, niezapisany jeszcze mózg, jest to niemożliwe.

W tym na pewno było ziarno prawdy.
- I dlatego te najstarsze i najmocniejsze wampiry otaczają się

młodszymi osobnikami, które lepiej radzą sobie z techniką i ze
światem odpowiednim dla czasu ludzkiego. Kiedy i oni się zestarzeją,
pojawi się nowy krąg młodych wampirów. Dzięki temu Tizoc ko-

background image

munikuje się ze światem zewnętrznym za pośrednictwem kilku
filtrów, które łagodzą ostrze nowej techniki i umożliwiają mu unik-
nięcie obłędu, równocześnie mogą transformować jego decyzje,
oparte na zdobytym przez setki lat doświadczeniu, do nowoczesnego
kształtu. Dla korzyści całego klanu.

Schnittzel chyba czyścił Tizocowi buty.
Mówienie o korzyści klanu nie miało sensu. Życie wampira jest

trudne. Musi uważać na ludzi, na inne wampiry i w ogóle. Dlatego
większość z nich wybiera hierarchię klanową zamiast życia na swo-
bodzie. A hierarchia podporządkowuje wszystko jednemu celowi -
korzyści dla tych, którzy są na jej szczycie. Oczywiście, jeśli wiedzie
im się bardzo dobrze, to i tym na niższych szczeblach powodzi się o
wiele lepiej.

- Sądząc po ilości kręgów oddzielających najwyższego w hie-

rarchii wampira od kontaktów ze „światem zewnętrznym, można
wnioskować, jak bardzo jest stary - mówił dalej Schnittzel.

To było interesujące. Nigdy mi to nie przyszło do głowy, a prze-

cież o wampirach wiedziałem więcej niż on. Naprawdę nie był głupi.
Spróbuję go pociągnąć za język, to może się jeszcze czegoś dowiem.

- Ale przecież Tizoc używa samolotu i innych zdobyczy techniki

- zaprotestowałem - a przy tym nie musi wiedzieć, na jakiej zasadzie
działają.

- Tak, ale używa ich w okolicznościach przystosowanych do jego

potrzeb. Nie musi kupować biletu, wypełniać dokumentów podróż-
nych. Wszystko to wykonują za niego inni.

Trochę mi się to nie wydawało prawdziwe.
- Na przykład Krawcook, to znaczy ten wampir, który pana, ehm,

przesłuchiwał - Schnittzel, nazywając moje tortury przesłuchaniem,
patrzył w bok - był bardzo doświadczonym zabójcą klanowym. Z
tego, co wiem, pamiętał czasy Karola IV.

Moim zdaniem, był starszy, ale nie powiedziałem tego. Jak na

człowieka, Schnittzel był doskonale poinformowany. I tego, o czym
wiedział, potrafił użyć do dalszej dedukcji. W większości przypadków

background image

trafnej.

- Pomiędzy ludźmi poruszał się sam, ale do pracy potrzebował

asystentów - powiedział.

- Chce pan powiedzieć, że kiedy kogoś zabił, musieli przyjść

inni, którzy zrobili porządek, żeby policja nie natrafiła na jego ślad? -
zrozumiałem.

- Tak jakby - przytaknął niechętnie. - No i żeby naprawili uchy-

bienia, których się każdy taki wampir dopuści podczas kontaktów ze
światem zewnętrznym.

Pomyślałem o tym przez chwilę. Może rzecz nie polega na nie-

zdolności do przystosowania się, ale na arogancji i braku chęci. Gdy
się ma swoje lata, chyba brakuje ochoty do zachowywania się zgodnie
z regułami na przykład motyli czy ważek.

- Czy Tizoc rozmawia z panem osobiście? Czy przez pośredni-

ków? - zapytałem.

- Osobiście - rozpromienił się Schnittzel.
- A czego konkretnie od pana chce?
- Wprowadzenia do klanu nowoczesnej techniki, wykorzystania

wszystkich korzyści, jakie może mu przynieść - odpowiedział
szorstko.

Tak szorstko, że podejrzewałem, iż kłamie. Ale tę sprawę zosta-

wiłem na później.

Popatrzyłem przez okno. Podejrzany typ w starym, wyświechta-

nym płaszczu opierał się o latarnię uliczną, ręce trzymał w kiesze-
niach, w ramionach był tak szeroki, że głowa pomiędzy nimi spra-
wiała wrażenie piłki tenisowej.

- Przyszedł pan bez towarzystwa?
- Oczywiście, wybrałem się po zakupy wyposażenia.
- To dobrze. - Kiwnąłem głową, chociaż byłem przekonany, że

facet jest cieniem Schnittzela lub jego ochroniarzem.

- Potrzebne mi są jakieś informacje o Mess - powiedziałem.
Schnittzel spojrzał na mnie z zaskoczeniem, brunetka ze swym

towarzyszem właśnie wychodzili. Popatrzyła jeszcze raz w moją

background image

stronę. Uchwyciłem jej spojrzenie i podtrzymałem kontakt wzroko-
wy, zanim odwróciła oczy. Nie było to dla niej nieprzyjemne, co to, to
nie.

- Dlaczego Tizoc tak się nią interesuje, dlaczego myśli, że

mógłbym o niej coś więcej wiedzieć?

- Dobrze. - Schnittzel kiwnął głową.
- Niech pan nie zapomni o naszej umowie, ja słowa dotrzymam -

przypomniałem mu. - Prawdopodobnie to wszystko okaże się czystym
nieporozumieniem i z pańską pomocą wyplączemy się z tego całkiem
prosto. A pan dostanie to, czego chce.

Zrobił nieco bardziej optymistyczną minę i przytaknął. Potem z

szybkością palacza karmiącego nienasyconą maszynę parową wrzucił
w siebie obie porcje tortu i wyszedł bez pożegnania. Zostawiłem
pieniądze na stoliku i po chwili też wyszedłem. Akurat na czas, żeby
zobaczyć, jak facet spod latarni powoli ruszył za Schnittzelem.

Jeśli on mnie zdradził, to dlaczego ten człowiek śledził jego, a nie

mnie? Wydawało mi się to bez sensu. Nikogo więcej w pobliżu nie
widziałem. Poszedłem za nimi, zgadując, że Schnittzel przyjechał
taksówką. Prowadzić auto w Pradze w czasie szczytu komunikacyj-
nego to żadna przyjemność. Zobaczyłem, że Schnittzel rozgląda się za
taksówką, też zacząłem to robić, tyle że miałem pecha, a on szczęście.
Prawie od razu zatrzymała się przed nim jedna z nich. Zaledwie
otworzył drzwiczki, jak osiłek dopadł go od tyłu i przytrzymał.
Schnittzel znieruchomiał. Najprawdopodobniej był sparaliżowany
bólem. Nieznajomy wsadził go do wozu z szybkością i łatwością
świadczącą o dużej wprawie i sile.

Cholera! Działo się coś nieoczekiwanego.
- Chce pan zarobić pięć tysięcy? - zawołałem do kuriera wy-

chodzącego ze sklepu z odzieżą. Szedł do małego skutera zaparko-
wanego pod latarnią.

Przyjrzał mi się dokładnie, młody człowiek, nie miał więcej niż

dwadzieścia pięć lat.

- Dlaczego nie - zdecydował się.

background image

Wcisnąłem mu w dłoń banknot dwutysięczny.
- Za tą taksówką, muszę wiedzieć, gdzie jedzie.
Popatrzył na mnie, na powoli odjeżdżające auto, na banknot w

ręce.

- W porządku, ale tylko po mieście. Więcej niż siedemdziesiąt z

tego nie wyduszę. A z panem pięćdziesiąt.

Zapuścił silnik, usiadłem za nim na niewielkim kawałku siodełka,

jakie mi pozostało.

- Ale mandat za jazdę bez kasku to pan płaci - krzyknął i dodał

gazu.

Kluczenie pomiędzy samochodami nigdy nie należało do moich

ulubionych zabaw, ale ten chłopak był w tym naprawdę dobry. Tam,
gdzie miał kawałek wolnej drogi, bezlitośnie żyłował niewielki silnik
na wysokich obrotach tak, że taksówka oddalała się od nas bardzo
powoli. W końcu dogoniliśmy ją w sporym korku, ale nastąpiło to już
w starej dzielnicy przemysłowej. Kiedy zobaczyłem dwa popękane
kominy, zacząłem się domyślać, dokąd wiozą Schnittzela. Bardzo
lubimy takie miejsca, jak odludne cmentarze albo opuszczone fabryki.

- Stanie pan przy tej fabryce, to mi wystarczy - wrzasnąłem

kierowcy do ucha.

Kiedy stanął, poczułem, że pieką mnie uda od ciepła wydzielanego

przez silnik, wyżyłowany do granic możliwości.

- Tu są pieniądze. - Włożyłem mu do ręki trzy tysiące. - Teraz

znika pan stąd i po kłopocie.

- Dziwny z pana typek. Chyba nie taszczy pan ze sobą rysunków,

co? - Wskazał na mój tubus.

- Dokładnie. - Kiwnąłem mu głową i zrobiłem dłonią ruch

oznaczający dodanie gazu.

Odjechał, perkocząc motorkiem, a ja przeszedłem przez ulicę,

stanąłem pod drzwiami domu mieszkalnego i rozejrzałem się po
okolicy. Nikogo nie było w pobliżu, tylko środkiem ulicy truchtał
chudy, bezdomny pies, trzymający w pysku jakąś kość.

Mur otaczający teren fabryki wyglądał na zaniedbany, już od

background image

ładnych kilku lat nikt go nie naprawiał. Pies zbliżył się, dostrzegł mnie
i stanął. To, co trzymał w pysku, było ludzką ręką. Ludzie wyrzucają
do śmieci, co im przyjdzie do głowy, ale to wyglądało ciekawie i
obiecująco. Zza rogu wynurzył się jakiś mężczyzna, był za daleko,
żebym mógł przyjrzeć się dokładniej. Pchnąłem drzwi, zamek puścił i
wśliznąłem się do środka. Tego mężczyzny nigdy przedtem nie
widziałem, ale tam, gdzie po ulicy biegają psy z ludzkimi resztkami w
zębach, tak człowiek, jak i wampir powinien zachować szczególną
ostrożność. Mężczyzna podążał za psem, cały czas przemawiając do
niego po portugalsku uspokajającym tonem. To była brazylijska
odmiana portugalskiego, jak się po chwili zorientowałem. Pies
zwolnił, stanął i słuchał, co mężczyzna do niego mówi. W końcu
zadecydował, że nie może mu zaufać, i pobiegł dalej. Niestety, za
późno. Nieznajomy machnął ręką tak szybko, że z trudem zauważy-
łem nóż, którym rzucił w psa. Rzucił celnie. Klinga trafiła zwierzę z
tyłu w głowę.

Wampir albo doskonale ulepszony glyhen, pomyślałem. Raczej to

drugie.

Mężczyzna podszedł do zabitego psa, wyciągnął nóż, wytarł go o

psią sierść i schował do pochwy przy pasie. Potem wziął psa w jedną
rękę, ucięte lub w inny sposób oddzielone od ciała ramię w drugą i bez
pośpiechu wrócił tam, skąd przyszedł - zniknął za rogiem. W kilka
sekund później wydało mi się, że słyszę skrzypienie zamykanej
bramy.

Pies miał pecha, ukradł kawałek mięsa, które mogło wywołać

niepożądaną ciekawość okolicznych mieszkańców. Ten facet zrobił
po prostu porządek. To, że pies dostał się do martwego ciała, ozna-
czało, że nie zachowują specjalnej ostrożności. Aroganci, przywykli
do respektu otoczenia i swojej siły. To się oczywiście liczyło w ich
kraju ojczystym - w Ameryce Południowej, zapewne w Brazylii.
Nawet jeśli było dyskusyjne.

Na ulicach zaczął się ruch, ludzie wracali z pracy. Dla mnie to było

wygodne, obszedłem fabrykę dookoła i stwierdziłem, że są dwie

background image

bramy wejściowe. Obie były utrzymane w dobrym stanie, niedawno
zabudowane, pomalowane i chyba z nowymi zamkami. Zastanawia-
łem się, ile Schnittzel ma czasu, zanim się do niego naprawdę wezmą.
Chcieli go o coś zapytać, inaczej by go tu nie ciągnęli. Samo wypy-
tywanie nie przyniesie rezultatu, trzeba jeszcze wzbudzić strach przed
tym, co dręczyciele mogą zrobić z ofiarą. Schnittzel był tylko czło-
wiekiem, a do tego strachliwym, jeśli wyśpiewa im wszystko od razu,
na pewno rzucą go psom.

Stanąłem i pożałowałem, że nie noszę przy sobie papierosów,

byłyby dobrym kamuflażem. Zamiast palić, z zafrasowaną miną
szperałem po kieszeniach, rozglądając się uważnie dookoła. Stary mur
stwarzał nieprzyjemną przeszkodę, za dnia nie mogłem się tam
dostać, z każdego miejsca mogli trafić mnie z jakiejś wielkokalibro-
wej broni.

* * *

Wszedłem do najbliższego lokalu, zamówiłem coś do jedzenia i piwo.
Nie mieli Krwawej Mary ani soku pomidorowego. Zadowoliłem się
zwyczajną wódką. Nie miałem już ze sobą krwi, w zasadzie nie było
potrzeby psuć alkoholu.

Wybrałem numer Derwisza.
- Potrzebuję czegoś - zacząłem bez wstępów. - Czy dasz radę

sprawdzić, kto i kiedy kupił... - podałem mu nazwę fabryki, którą
zapamiętałem z napisu nad bramą. - Oczywiście oficjalnie może się
inaczej nazywać - zwróciłem mu uwagę.

- To żaden problem, zajrzę do katastru. Nad tą drugą sprawą

pracuję.

Oddzwonił w półtora kieliszka później.
- Brazylijska firma La Conte. Produkcja i sprzedaż chrupek dla

psów i innych zwierząt. Kupili przed trzema miesiącami.

- To dość czasu, żeby dobrze się zagospodarować - stwierdziłem.

- Dzięki.

background image

Może i wyrabiali psie chrupki, ale nie zachowywali się dobrze

wobec zwierząt. Szkoda, że tego nie widzieli zieloni, mogliby im
narobić kłopotu.

- Zamawia pan coś jeszcze?
Kelnerka miała ze trzydzieści kilo nadwagi, a biust taki, że mogła

na nim postawić kufle, które roznosiła. Pomimo to miałem problem z
odwróceniem wzroku od jej szyi.

Znów miałem pragnienie, straszliwe pragnienie.
- Piwo poproszę.
- Jaki uprzejmy. - Uśmiechnęła się do mnie znacząco.
Może myślała, że gapię się na jej piersi. Spóźniłem się o sekundę z

kontynuacją rozmowy, postawiła przede mną piwo i dostojnie odda-
liła się w głąb sali.

Więcej już nie piłem, zadowalając się kawą i wodą sodową. W

końcu zapadł zmrok. Wyszedłem. Teren starej fabryki był oazą
ciemności, ulice natomiast jako tako oświetlono. Przez chwilę roz-
ważałem, czy nie zrobić krótkiego spięcia, żeby było zupełnie ciemno,
ale później odrzuciłem ten pomysł. Nawet do tej dzielnicy położonej
na skraju miasta mogło przyjechać pogotowie energetyczne, a mnie
nie zależało na zbędnych świadkach.

Odszedłem nieco dalej od knajpy, przysuwając się do popękanego

muru z cegły. Wyjąłem katanę, a tubus oparłem o mur. Miałem
nadzieję, że żaden z piwoszy mi go nie obsika. Skupiłem się, za-
mknąłem i otworzyłem oczy, nocne czarno-białe widzenie zjawiło się
łatwiej niż kiedykolwiek przedtem. Mur był wysoki na około trzy
metry, więc nie wiedziałem, jak wygląda na górze. Potłuczone szkło
bardzo by mi się nie podobało.

Zgiąłem nogi w kolanach i wyskoczyłem do góry, złapałem się

nierównego grzbietu muru, podciągnąłem i miękko wylądowałem w
kucki na szczycie. Usłyszałem tylko jeden spadający kamyk.

Całkiem niezły wyczyn.
Wciągałem w nozdrza chłodne powietrze pełne zapachów wiel-

kiego miasta i ostrożnie się rozejrzałem. Ostrożnie, żeby nie utracić

background image

nocnego widzenia. W otaczającej mnie szarości majaczyły ciemniej-
sze zarysy hal fabrycznych i budynków pomocniczych, przestrzenie
pomiędzy nimi wypełniała atramentowa czerń.

Znowu, jeszcze staranniej obwąchałem powietrze. Żadnego za-

pachu olejów, obrabianego metalu, plastiku czy czegoś podobnego, co
świadczyłoby o tym, że coś się tu wytwarza. Nawet chrupek dla psów.
Wyczułem za to inne zapachy, bardzo słabe, ale dobrze mi znane -
krew, gnijące mięso, odchody. Jeszcze raz się rozejrzałem, wydawało
mi się, że na ciemnym kształcie jednego z dalej stojących budynków
widzę odblask światła. Przynajmniej wiedziałem teraz, w którą stronę
powinienem pójść.

Zeskoczyłem z muru i ruszyłem w stronę światła. Zapach śmierci

nasilał się. Idąc, wymijałem szczątki na wpół spróchniałych skrzyń
drewnianych, zardzewiałe śruby i różne odpady przemysłowe. Odór
stał się tak intensywny, że dosłownie bił w nos. Zaprowadził mnie na
centralny plac przed bramą. Na jego skraju znalazłem świeżo zasy-
paną jamę i kopczyk pozostałej gliny. Gdy się zasypuje grób, zawsze
część wykopanej ziemi zostaje.

Kogoś tu pogrzebali, to było jasne, ale chciałem się dowiedzieć

kogo. Na szczęście byli leniwi i pierwsze ciało znalazłem tuż pod
powierzchnią. Mięso było w większej części ogryzione, na nogach
zostały stare, rozdeptane buciska. Reszta ubrania wiele mi nie po-
wiedziała. Popatrzyłem na nędzne obuwie i tylko jedno przyszło mi
do głowy - bezdomny albo squatter nocujący w opuszczonej fabryce.
A więc nowi nabywcy oczyścili teren. Mogli to zrobić dość łatwo za
pomocą istniejącego prawa, ale oni posłużyli się brutalną siłą. Pewni
siebie i swojej siły, to już wiedziałem.

Ale kto ogryzł ciała? Gdy się nad tym zastanawiałem, dał się sły-

szeć świst stali przecinającej powietrze. Ciąłem, pozostając w pozycji
klęczącej, do tyłu za siebie, tak mocno, że aż się odwróciłem. Klinga
natrafiła na opór i przeszła na wskroś. Z niskiej pozycji ciąłem
ukośnie w górę, w drugi czarny cień, lecący na mnie zbyt szybko, w
ostatniej chwili wykonałem unik. Ale czy trafiłem?

background image

Napastnik upadł na ziemię i już się nie podniósł, a ja dopiero wtedy

zdałem sobie sprawę, że nie chybiłem i dokładnie według zamysłu
rozciąłem mu pierś, dosięgając serca. Przecież było ich dwóch,
pomyślałem, przypominając sobie swój pierwszy atak, będący w
gruncie rzeczy obroną. Dwa ogromne psy. Nie powinny zbliżyć się do
mnie niepostrzeżenie, musiały być specjalnie tresowane. Przyjrzałem
im się dokładniej.

Mocno umięśnione, z szerokimi piersiami i długimi nogami.

Mordy miały nadzwyczaj masywne i nieforemne, bardziej przypo-
minające pysk hieny niż psa. Jednemu otworzyłem paszczę. Była
pełna zębów. Ostrych, trójkątnych szpiców niemających nic wspól-
nego z normalnym uzębieniem psa. Raczej rekina. Te zęby miały za
zadanie przegryzać kości i wyrywać całe kończyny. W walce z
wampirami? Czy z samymi tylko ludźmi?

Pochwę katany wsadziłem za pas i poszedłem dalej. Przed bu-

dynkiem, do którego zmierzałem, parkowała ciężarówka, a na ziemi
poniewierało się mnóstwo waty izolującej dźwięki. Byli tak pełni
względów dla sąsiedztwa, że nie chcieli, aby efekty towarzyszące ich
pracy zakłócały spokój w okolicy. To doprawdy godne pochwały.

Żadna większa budowa nie może mieć tylko jednego wyjścia.

Dobrze o tym wiedziałem. Ruszyłem wzdłuż ściany, szukając drzwi
albo bramy.

Znalazłem je bez większych problemów i wszedłem do środka.

Przeszedłem przez kilka korytarzy, w których panowały takie ciem-
ności, że nawet ja musiałem poruszać się po omacku, dotarłem do
drzwi, spod których sączyło się światło. Alleluja, wreszcie na miejscu.

Nie zastanawiając się długo, otworzyłem.
Schnittzel stał na palcach uwiązany do łańcucha przerzuconego

przez poziomą belkę, mogącą utrzymać daleko cięższe ładunki. Na
kuchence gazowej bulgotało coś w garnkach, dwóch mężczyzn
krzątało się przy wielkich skrzyniach wyścielonych sianem. Co
właściwie robili, tego nie widziałem. Z dużego kwadratowego otworu
w podłodze dobiegał stłumiony szelest.

background image

Zajęci pracą nie zauważyli mnie. Ruszyłem prosto ku nim, katanę

trzymałem przy sobie, żeby ich zbytnio nie zaniepokoić. Nadmierny
stres źle służy zdrowiu. Czytałem o tym.

Pomimo że nie robiłem więcej hałasu niż powietrze w pustej

szklance, spojrzeli na mnie, zaledwie przebyłem połowę drogi.
Gdybym nie widział incydentu z psem na ulicy, mogliby mnie dostać.
A tak rzucony nóż brzęknął odbity mieczem, a przed shurikenem
zrobiłem unik.

Popatrzyli po sobie.
- Przynajmniej będzie trochę zabawy - zrozumiałem ich portu-

galski.

Wybrałem tego z lewej strony, moje wzmocnione podeszwy butów

zaskrzypiały, gdy ruszyłem do ataku. Skracając dystans, obniżyłem
nieco środek ciężkości, ostatni krok wydłużyłem, przyśpieszając
równocześnie. Wykonałem cięcie, ale była to tylko finta do wypadu.
Pchnięcia uniknął odskokiem. W jego ręce pojawił się ciężki tasak.
Nie zatrzymując się, kontynuowałem atak odwrotnym cięciem i
trafiłem go. Bez skutku, jakbym próbował rąbać dębinę. Przesunąłem
się tak, żeby go mieć między sobą a jego partnerem, który zbliżał się
bez pośpiechu, trzymając w obu dłoniach coś, co na pierwszy rzut oka
przypominało klamry służące do łączenia elementów drewnianych.

Moje kolejne cięcie zostało w ostatniej chwili wstrzymane, żebym

mógł płynnie przejść do kończącego pchnięcia. Ale coś eksplodowało
mi na żebrach, wyciskając ze mnie całe powietrze. Z pewnością
wyrządziło też jakieś dalsze szkody. Prawie mnie sparaliżowało.
Powietrze nagle zgęstniało, widziałem, jak zbliża się do mnie sztych
tasaka. Chciał mnie pchnąć, a potem rozciąć. Z najwyższym trudem
odbiłem jego cios z wypadu na bok, już trzymał w ręce żelazną kulę
na łańcuchu, która jakimś cudem wyskoczyła mu z rękawa. Wpa-
dliśmy na siebie, nie broniłem się przed tym, wykonałem tylko obrót,
katana świsnęła poziomo, jej odgłos brzmiał w moich uszach jak
głuchy grzmot. On również odwrócił się, ale niedostatecznie szybko.
Ciąłem go przez plecy, wystarczająco silnie, żeby przeciąć kręgi. Na

background image

nic więcej nie miałem czasu, zagięta klamra, czy raczej niezwykły
miecz z hakiem na końcu, prześliznęła się po moim boku. Zabolało
okropnie, ale hak nie wbił się wystarczająco głęboko, żeby napastnik
przyciągnął mnie do siebie. Wykonałem błyskawiczny obrót, aby
zwiększyć dystans i ustabilizować postawę, natychmiast zareagował,
starając się mnie doścignąć. Był szybki, może nawet szybszy niż ja, i
wiedział, jak walczyć z wampirami. Prawą ręką dotknąłem podłogi,
już czułem zagięte ostrze mierzące mi w kark. Poczekałem, aż pode-
szwy chwycą dobry kontakt z podłogą, i odbiłem się w odwrotną
stronę. Praktycznie z jednego kierunku obrotu przeszedłem do prze-
ciwnego. Kolano zatrzeszczało z wysiłku, ale wytrzymało, a haki
mnie ominęły. Prawie natychmiast zrozumiał, co zrobiłem, ale w tym
momencie już wyprowadzałem cięcie z rotacji, jedną ręką, niezbyt
mocno, prosto na gardło. Skoczyłem na obie nogi i ciąłem powtórnie.
Krwawy wytrysk znalazł sobie ujście na zewnątrz. Później Visio in
Extremis nagle się skończyło i bieg wydarzeń przyśpieszył. Nadal
trzymał się na nogach i szedł na mnie. Cofnąłem się o jeden krok,
potem o drugi, ale on dalej na mnie szedł, z uporem w spojrzeniu, z
bronią w pogotowiu. Już nie miałem dokąd się cofnąć, hak był blisko
mojego niczym niechronionego brzucha. Instynktownie napiąłem
mięśnie, jak się okazało, zbytecznie. Nagle upadł na podłogę.

Ja utrzymywałem się na nogach.
Popatrzyłem na Schnittzela. Wyglądał źle, ale wydawało mi się, że

moje zwycięstwo przywraca mu chęć do życia.

Szuranie z podziemia przybliżyło się. Ktoś coś powiedział, ale tak

seplenił, że nie zrozumiałem ani jednego słowa. Nie wyglądało to
dobrze.

Schody zazgrzytały... Stalowe schody głośno zazgrzytały. Źle to

wyglądało.

Z podziemia wygramoliło się na wpół ludzkie monstrum z ra-

mionami szerokości szafy i dwiema parami rąk. Obie były połączone
z nienaturalnych rozmiarów stawami barkowymi, zmodyfikowane i
przerośnięte mięśnie sprawiały wrażenie wychodzących z górnej

background image

części korpusu. Całość wyglądała jak dzieło pijanego chirurga, który
po kilku szklaneczkach popadł w twórczy zapał. Ale to coś działało.
Monstrum spojrzało na mnie, na trupy leżące na podłodze i położyło
ręce na broni wykonanej z grubych żelaznych profili typu I. W każdej
dłoni trzymało solidny drąg, czy raczej żelazny kij.

Nie mogłem czekać.
Doskoczyłem, omijając jego żelazną broń, i ciąłem ukośnie w pierś

od ramion po biodro, później nisko, przy podłodze obszedłem go
półkolem, podeszwy skrzypiały, a ja śledziłem szybkość jego ruchów.
Kawał żelaza zburzył mi fryzurę, może przy okazji jeszcze coś
innego. Nawet się nie zachwiałem, odwrotny kierunek naszych
obrotów sprawił, że przez moment byliśmy odwróceni do siebie
plecami. Katanę miałem w pogotowiu i z całą siłą, do jakiej byłem
zdolny, pchnąłem go od tyłu. Klinga natrafiła na niespodziewany
opór, wnikając w plecy nie głębiej niż na dwa, trzy centymetry. Mój
silny napór spowodował, że wygięła się w łuk, aż rękojeść wysko-
czyła mi z dłoni. Rzuciłem się do przodu, żeby złapać oddech, ale
zanim się odbiłem, uderzenie w ramię zwaliło mnie na podłogę, w
zwolnionym widzeniu zobaczyłem, jak miecz tkwiący w plecach
przeciwnika powoli powraca do normalnego kształtu. Musiał być z
kamienia, inaczej byłoby to niemożliwe.

Niewyraźnie widoczny z powodu niewiarygodnej szybkości, ko-

niec dwumetrowego drąga zbliżał się do mojej głowy. Sięgnąłem po
pistolet, uchyliłem się o kilka centymetrów, schodząc mu z drogi, ale
wszystko trwało bardzo długo i nie miałem pewności, jaki będzie
ostateczny rezultat moich usiłowań. Tak gwałtownie wyszarpnąłem
broń z kabury, że aż zabolał mnie nadgarstek. Uderzenie żelaznego
kija wykrzesało z podłogi snop iskier, niektóre trafiły mnie prosto w
twarz, następne żelazne drągi zbliżały się w doskonale zsynchroni-
zowanym ataku. Jak przy młóceniu zboża. Tylko że tu nie chodziło o
zboże, lecz o moją czaszkę.

Nacisnąłem spust, kurek poruszył się denerwująco wolno, spadł,

zamek cofnął się, z lufy wytrysnął strumień ognia, odniosłem wraże-

background image

nie, że coś urwało mi nogę, i wreszcie ujrzałem lecący w powietrzu
pocisk.

Trafiłem monstrum w pierś, ale nic się nie wydarzyło. Strzelałem

dalej, celując w to samo miejsce. Na chwilę przerwał atak, ale zaraz
znów ruszył, uderzając mnie w brzuch, jednak już z nie taką zabójczą
mocą. Czwartej pałki mierzącej w głowę udało mi się uniknąć,
odchylając się w tył. Nagle ładunki umieszczone w pociskach zaczęły
eksplodować, wyrywając mu w kadłubie co najmniej trzydziesto-
centymetrową dziurę. Zatrzymał się, pochylił, chcąc sprawdzić, co mu
się właściwie stało, przez chwilę gapił się na powstały krater, wreszcie
powoli, niechętnie upadł na podłogę. Nie wiedziałem, gdzie ma mózg,
ale podpełzłem do niego i dla pewności strzeliłem mu dwukrotnie w
każde oko. To był jego koniec, pozostał na miejscu bez ruchu. Wtedy
usłyszałem zduszone wrzaski Schnittzela.

* * *

Za wszelką cenę musiałem się napić. Może będą tu mieli jakąś krew?

Minęła cała wieczność, zanim zdołałem usiąść. Krew z rozbitej

głowy zalewała mi oczy, widok okulawionej nogi również nie po-
magał. Dobrze chociaż, że nie rozwalił mi kolana. Co do brzucha,
jasne było, że będę musiał kupić nowe ubranie. Odkryłem ranę, była
długa, o nierównych krawędziach, ale płytka, tym razem nie będę
musiał wtykać wnętrzności z powrotem.

- Trzymaj się pan! - zawołałem do Schnittzela.
Już nie wyglądał na wystraszonego, obserwował mnie uważnie.
Wstałem i opierając się na jednym z żelaznych drągów, zacząłem

kuśtykać po okolicy. W różnych skrzyniach znalazłem niedawno
przywiezione wyposażenie i narzędzia - pozostałości po dawnej
produkcji. Krew odkryłem w ogromnej szafie chłodniczej pomalo-
wanej farbą khaki. Oraz tego, do którego pierwotnie należała. Wisiał
na haku, wypatroszony, pozbawiony skóry, ale jeszcze niepodzielony
na porcje. Opadłem na podłogę, jeszcze wewnątrz lodówki otworzy-

background image

łem półlitrowe opakowanie i ostrożnie zacząłem popijać. Obawiałem
się, że ból z odniesionych ran nie pozwoli mi utrzymać krwi w
żołądku. Ta powściągliwość była chyba gorsza niż niedawna walka.
Opanowałem się jednak i wreszcie przyszła kolej na następne sprawy.
Schnittzel patrzył na mnie, ale nie domagał się, żebym go jak naj-
szybciej uwolnił. Zapewne rozumiał, że najpierw muszę zadbać o
siebie.

Wypełzłem z chłodziarki, natrafiłem na stary, zapomniany młotek

i jego wygładzoną drewnianą rękojeść wsadziłem sobie między zęby.
Potem najlepiej jak umiałem nastawiłem kości złamanej nogi, ująłem
ją w dwie deseczki z rozbitej skrzyni i owinąłem leżącą w pobliżu
taśmą techniczną, tworząc prowizoryczne łubki.

Ocknąłem się, leżąc przed wejściem do chłodziarki, z której nie-

boszczyk patrzył na mnie z wyrzutem. Musiałem zemdleć, a to nie
przytrafia mi się często. Wypiłem jaszcze jedno opakowanie krwi i
dopiero wtedy zdołałem dowlec się do Schnittzela.

Wyglądał na zrezygnowanego, chyba byłem nieprzytomny dłużej,

niż mi się wydawało.

Klnąc na czym świat stoi, zdjąłem go z łańcucha, a on natychmiast

upadł na podłogę.

Z trudem łapałem oddech, przyglądając się, jak bada językiem

wargi i zęby, obmacuje ślady po więzach na rękach i nogach.

Po przeżytym napięciu trochę się trząsł, ale nie był załamany.
- Wie pan, co to za jedni? - udało mi się sklecić zdanie.
- Nie, nie mam pojęcia. - Pokręcił głową, spoglądając w stronę

zabitego monstrum o czterech ramionach.

Za żadną cenę nie chciałem w Pradze wojny klanów, ale wyglądało

na to, że już tylko krok mnie od niej dzieli. Co to za jedni, do kurwy
nędzy?

- Dysponuje pan zdolnością błyskawicznego widzenia i reakcji,

prawda?

Zrozumiałem, że ma na myśli Visio in Extremis.
Noga bolała mnie coraz mocniej, do tego dołączyła się gorączka.

background image

- No tak, każdy z nas ma taką zdolność.
- Ale nie każdy umie ją utrzymać tak długo jak pan. W tym stanie

można się znajdować tylko przez ułamek sekundy, najwyżej sekundę,
i to tylko w razie niezwykłego zagrożenia. Właśnie dlatego takie
błyskawiczne widzenie nazywa się Visio in Extremis, nie?

Wyglądało na to, że o wampirach wie jednak więcej ode mnie.

Może dlatego, że nie byłem zbyt towarzyski i niewiele miałem
wspólnego z moimi pobratymcami.

- Myślałem, że młode wampiry nazywają to błyskawicznym lub

błyskowym widzeniem, bo widzą błyski towarzyszące pociskom
wylatującym z lufy - powiedziałem i zacisnąłem zęby, żeby nie
szczękały.

Spotkałem kiedyś szczeniaka, który nazywał tę zdolność bullet

time. Nie rozumiałem dlaczego.

- Widzi pan pociski opuszczające lufę? - zapytał Schnittzel ze

zdziwieniem. - Taką zdolność mają dopiero starsze wampiry! Ujaw-
nia się ona po okresie nie mniejszym niż pięćset lat!

- Nic mnie to nie obchodzi - warknąłem. - Niech mi pan przy-

niesie krew i coś do jedzenia. Najlepiej mięso. Ale nie z tego trupa w
chłodni, ludzi nie jadam.

Chociaż mógłbym, zdobycz to zdobycz, zwierzyna łowna. Ale

wydawało mi się to obrzydliwe. Tak jak niektórym ludziom jedzenie
małp. Niektórym.

- Oczywiście zaczyna się regeneracja. Dlatego podskoczyła panu

temperatura, w celu przyśpieszenia procesu. Powinien pan się czymś
okryć, utrata ciepła pana osłabia.

Schnittzel był naprawdę sprytny i posłuchałem go.
- Ma pan też wzmożone zapotrzebowanie na białko, potrzebuje

pan materiału.

- No to niech mi pan coś przyniesie albo będę musiał zjeść pana.

- Zaszczekałem zębami.

Jeśli miałby zamiar mnie zabić, to teraz była ku temu najlepsza

okazja.

background image

Z innej lodówki, której nie zauważyłem, przyniósł jakieś normalne

jedzenie, które ostrożnie zacząłem zjadać.

- Co oni tu właściwie robili? - zapytał, zaglądając do podziemia.
Nadal dochodziły stamtąd stłumione odgłosy niewiadomego po-

chodzenia, ale ponieważ nikt nie wyłaził, miałem nadzieję, że nadal
tak będzie. Zresztą nic innego mi nie pozostawało.

* * *

Otworzyłem oczy i zobaczyłem Schnittzela pochylonego nade mną, z
peseta i lusterkiem dentystycznym w ręce. Co ten idiota zamierzał
zrobić?

- Co robisz, do cholery? - warknąłem na niego.
Odskoczył przestraszony.
- Myślałem, że pan nie żyje! Nie reagował pan na nic. Był pan

zimny jak lód i nie oddychał - tłumaczył się pośpiesznie.

- Czuję się tak, jakbym nie żył - powiedziałem, wstając.
Noga mnie bolała, ale mogłem na niej ustać. Nabiłem pistolet,

uniosłem miecz i wskazałem nim wejście do podziemnej części
fabryki.

- Obejrzymy to i znikniemy stąd.
Schnittzel nie miał specjalnej ochoty schodzić na dół, ale wolałem

nie zostawiać go na górze. Razem zeszliśmy po stalowych schodach,
on z latarką, ja z aktywowanym nocnym widzeniem. Trudno było
stwierdzić, do czego podziemna hala służyła dawniej. Teraz zapeł-
niono ją małymi sześcianami, obłożonymi cieńszą lub grubszą war-
stwą waty izolacyjnej. Z każdego wystawała rura doprowadzająca
powietrze, a z boku znajdował się zarys drzwiczek.

- Co to jest? - nie mógł zrozumieć Schnittzel.
Ja już wiedziałem.
Odciągnąłem watę z miejsca, gdzie powinny być drzwiczki, i

zajrzałem do środka przez małe okienko.

Na gołej podłodze leżał mężczyzna z dwoma parami rąk. Lżejsza i

background image

sprawiająca wrażenie cywilnej wersja tego, któremu wystrzeliłem
dziurę w korpusie. Jedna para ramion nie była jeszcze w pełni roz-
winięta. Żadna z nich nie wyglądała na jego własną. Jeśli ten facet się
postara, to będzie mógł później chodzić w płaszczu o poszerzonych
ramionach pomiędzy zwykłymi ludźmi.

W innym pojemniku znalazłem psa. Raczej pumę, jeszcze groź-

niejszą wersję tych psów bojowych, które zaskoczyły mnie na ze-
wnątrz.

- Tu wytwarza się glyheny - pojął wreszcie Schnittzel.
Do ścian przymocowane były tablice z notatkami wypisanymi

kredą w obcym języku. Nie znałem go. Od wampirów oczekiwałbym
raczej łaciny, naszego języka międzynarodowego. A to wyglądało jak
francuski z dodatkiem pisma obrazkowego.

- I wytwarza się je bardzo starym sposobem. Jak również bardzo

dobrze - zgodziłem się.

Niewiele brakowało, a byliby mnie dostali. Nigdy nie spotkałem

tak dobrych wytwórców, ani też nigdy o takich nie słyszałem.

- Co z nimi zrobimy? - zapytał Schnittzel.
Najlepiej byłoby je pozabijać, bo wytwarzanie glyhenów zawsze

zaczyna się od tego samego, od wszczepienia im lojalności. Może się
to wydawać niewiarygodne, ale większość ludzi decyduje się na to
dobrowolnie, mając na uwadze jakieś korzyści. Glyheny wytworzone
pod przymusem mają zazwyczaj mocno ograniczony intelekt i mi-
nimalną zdolność do rozrodu.

- Nic. - Pokręciłem głową. - Przyjrzymy się jeszcze zabitym i

wynosimy się. Już dość długo się tu kręcimy.

Schnittzel nie bardzo się do tego kwapił, ale przy rozbieraniu i

oglądaniu ciał wykazał się dużą zręcznością. Zabici nawet po śmierci
mieli twarde mięśnie, jakby ktoś je uzupełnił drewnem dębowym.
Kości mieli o wiele masywniejsze niż u zwykłych ludzi. Schnittzel
użył skalpela, który wyczarował z głębi kieszeni mocno już sfaty-
gowanej marynarki, ale szło mu ciężko, a ja nie zaoferowałem po-
mocy.

background image

- Ciekawe - pomrukiwał - struktura włóknista jak u was, ale

mocniejsza, pewnie nie pozwala na osiągnięcie takiej szczytowej
sprawności maksymalnej jak wasza, ale na dłuższą metę przewyższa
ludzką. Może z precyzyjną koordynacją jest trochę gorzej.

- Co pan ma na myśli, mówiąc „jak u was”? - zapytałem.
W zgięciu łokcia jednego z nich odkryłem niewielki znak. Wy-

glądał jak duża litera H, kropka a za nią rzymska trzynastka.
Schnittzel był wyraźnie zadowolony, że coś odwróciło moją uwagę, i
milczał. Zapewne powiedział coś, czego nie powinienem słyszeć.

- No mów pan - popędziłem go.
Jego twarz była czytelna jak reklama proszku do prania, widzia-

łem, że zamierza kłamać.

Podniosłem katanę, powoli przyłożyłem ostrze do jego szyi. Zro-

biłem to z takim spokojem, że go to zaskoczyło.

- Zawarliśmy umowę, jedziemy na jednym wózku. Ale pamiętaj,

jesteś człowiekiem, dla mnie tylko zwierzyną łowną. Nawet oni -
wskazałem na martwych glyhenów - są mi bliżsi. Jeśli będziesz coś
przede mną ukrywał... - Lekko poruszyłem ręką i na szyi pojawiła się
kropla krwi.

Oblizałem się.
Cholera, ależ miałem pragnienie.
- Ehm - zbladł, głowę trzymał prosto i nie odważył się nią po-

ruszyć. - To wymaga dłuższych wyjaśnień.

Czekałem bez ruchu, obserwując kroplę krwi ściekającą po szyi.
Wreszcie zrozumiał, że nie mam zamiaru się śpieszyć.
- Czy pomyślał pan kiedyś, dlaczego jest pan tym, czym jest?

Wampirem?

- Ugryzł mnie inny wampir - oświadczyłem i dla pewności od-

sunąłem katanę od jego szyi.

- To na pewno. - Machnął ręką. - Ale co faktycznie przemieniło

pana w wampira? Co spowodowało tę przemianę?

Nigdy się nad tym zbytnio nie zastanawiałem, dorastałem w cza-

sach, kiedy powszechnie wierzono w wampiry, wilkołaki, potwory z

background image

bagien, Boga Wszechmogącego. Wierzyłem w Niego do czasu, kiedy
stało się ze mną to, co się stało. Nawyki wpojone młodemu człowie-
kowi zostają na dłużej.

- Jest pan zainfekowany pasożytem czy czymś pozostającym z

panem w symbiozie, nazwa zależy od punktu widzenia.

Zapomniał o strachu, był zaangażowany i podniecony.
- Wyhodowanym w jakimś laboratorium? Czy może pochodze-

nia pozaziemskiego? - zapytałem.

Widziałem kilka filmów o podobnej tematyce. Nigdy jednak nie

czułem w sobie niczego obcego ani nie wyskoczył mi z brzucha
niezniszczalny intruz.

- W laboratorium oczywiście nie, to jest z nami od ponad tysiąca

lat. Z kosmosu? Tego nie mogę potwierdzić ani nie mogę temu
zaprzeczyć.

Schnittzel przez chwilę szukał właściwego słowa.
- Ma pan w sobie coś, co stopniowo pana zmienia. I zapewnia

panu zdolności rozwijające się z wiekiem. U każdego wampira
przebiega to inaczej i z inną intensywnością, to zależy od osobistej
dyspozycji, a prawdopodobnie również od starań o ich postęp.

Starałem się słuchać go uważnie, usiłując przypomnieć sobie, czy

widziałem już gdzieś takie oznakowanie cechą Wielkiego Mistrza,
jakie odkryłem u zabitego. Raczej nie, ale nie byłem tego pewny.

- Na przykład siła, którą pan może wykorzystać przez krótki

okres. Jeśli jest panu potrzebna, a raczej kiedy pańska podświadomość
uzna, że jest potrzebna.

Brzmiało to interesująco.
- W ciałach wampirów wytwarza się wtórna nerwomotoryczna

struktura, w zasadzie kopiująca strukturę mięśniową, ale oparta na
innej bazie. Można powiedzieć, że ta struktura jest nieco podobna do
krystalicznej.

Nie wiedziałem, o co Schnittzelowi chodzi, lecz jemu to nie

przeszkadzało, mówił dalej, pełen naukowego entuzjazmu.

- Ta struktura zajmuje minimalną objętość. Ale dzięki temu, że

background image

jest zdolna wytworzyć w poprzecznym przekroju o kilka poziomów
wyższe napięcie niż normalne umięśnienie biologiczne, na krótką
metę wyraźnie zwiększa pańską siłę fizyczną.

Nie czułem się aktualnie dwukrotnie silniejszy, miałem natomiast

uczucie, że siedzimy w tym miejscu już bardzo długo. Ci trzej na
pewno nie byli jedynymi.

- Znikamy stąd - zadecydowałem.
Na odchodnym wziąłem jeszcze dwa plastikowe worki z krwią.

Cóż, pragnienie.

* * *

Powietrze na zewnątrz pachniało wyśmienicie, jakbym nim nie
oddychał od kilku miesięcy, a nie od kilku godzin. Do świtu jeszcze
trochę brakowało. Niektóre noce są po prostu długie.

Rozstaliśmy się od razu na pierwszym skrzyżowaniu. Kuśtykałem

blisko ścian, walcząc o każdy krok, Schnittzelowi prawie natychmiast
trafiła się wolna taksówka. Ludzie jednak mają na świecie łatwiej.

Musiałem odpocząć, i to porządnie, a przede wszystkim pomyśleć,

co robić dalej. Przywołałem w myśli plan Pragi. Nawet najbliższe
mieszkanie, które utrzymywałem na wypadek sytuacji awaryjnej,
znajdowało się zbyt daleko. Kiedy się rozwidni, zakrwawiony, w
podartym ubraniu zacznę budzić powszechne zainteresowanie. Nie
pozostawało mi nic innego, niż zaryzykować i złapać nocny tramwaj.
Znowu zaczynałem się trząść, niech to diabli.

Usiadłem w tyle wozu, odwróciłem się do okna, żeby nie było

mnie dobrze widać, miecz ująłem pomiędzy kolana i zwracałem
baczną uwagę, żeby nie rozpięła mi się kurtka, odkrywając pistolet.

- Pana bilet poproszę - obudził mnie z drzemki czyjś głos.
Jak pech, to pech. Na następnym przystanku miałem wysiąść.

Podniosłem głowę i popatrzyłem na kontrolera.

Nie wiem, co zobaczył w mojej twarzy, ale zbladł i cofnął się o

dwa kroki. Tramwaj szarpnął, niewiele brakowało, żeby facet się

background image

przewrócił.

- Nic panu nie jest? Może zawołać pogotowie? - wybełkotał.
- Niech się pan nie boi, na następnym przystanku wysiadam.

Umrę dopiero na ulicy - uspokoiłem go, wcale przy tym nie przesa-
dzając.

Zaraz potem stałem na wysepce, a za mną zamykały się drzwi

tramwaju. Uświadomiłem sobie, że trawiony gorączką pojechałem nie
do zapasowego mieszkania, ale do tego, w którym ostatnimi czasy
mieszkałem. Dlaczego nie? Podobno najciemniej pod latarnią.

Wszedłem do środka, wypiłem resztę krwi i tak jak stałem, zwa-

liłem się na łóżko.

* * *

Obudziła mnie woń kawy i dymu papierosowego. Radio podawało
listę środków bezpieczeństwa, jakie zostaną w najbliższych dniach
wprowadzone z powodu spotkania światowych polityków i które bez
wątpienia utrudnią życie mieszkańcom Pragi. W kuchni ktoś się
poruszał, a ja leżałem na łóżku w butach, zakrwawionym i podartym
ubraniu, z pistoletem na nocnym stoliku i mieczem w dłoni.

- Derwisz? - zawołałem.
- Chcesz tylko kawę czy coś jeszcze? - usłyszałem.
- Jajecznicę - wpadłem na pomysł - całą michę jajecznicy. I

podwójną porcję Bloody Mary.

Obok mnie leżał woreczek krwi, którego jeszcze nie wypiłem. Po

pierwszym łyku zamknąłem go z niesmakiem. Już zdążyła się zepsuć.

Kulejąc, doszedłem do łazienki, wziąłem prysznic i obejrzałem

ranę, która mimo mojego złego stanu goiła się nad podziw dobrze.
Noga była prawie w porządku, innych obrażeń nie dostrzegłem. Tylko
w lustrze zobaczyłem szkielet z zapadniętymi oczami.

Z łazienki wyszedłem akurat na czas, żeby mnie powitała miska

parującej jajecznicy, duża szklanica pełna czerwonej cieczy, ze
śladami pieprzu i soli na brzegach. Derwisz zapalił kolejnego papie-

background image

rosa i wyglądał na zadowolonego.

- Jak na gosposię, jesteś wcale niezły - pochwaliłem go.
- Lata praktyki, zanim poznałem Peggy.
- Jak ona się miewa? - zapytałem.
Uświadomiłem sobie, że nie pytam tylko tak, bo kiedyś uratowa-

łem jej życie, czułem jakąś więź z jej osobą, pewną specyficzną
życzliwość. Może też z powodu Derwisza?

- Powiedziałem, że pracuję dla ciebie i że dobrze płacisz. Obie-

całem jej również długie, egzotyczne wakacje.

- I była zadowolona?
- Powiedziała, żebym na siebie uważał.
To była stosowna odpowiedź. Ale trudno na siebie uważać, kiedy

ma się do czynienia z czterorękim potworem, który za nic nie chce
umrzeć.

- Skąd wiedziałeś, że mnie tu znajdziesz?
- Dzwoniłem do ciebie w nocy, powiedziałeś, żebym tu przyje-

chał.

Nie pamiętałem tego, tak jak mnóstwa innych rzeczy.
- OK, co dla mnie masz?
Bez tego by nie telefonował.
- Wyśledziłem tego Brazylijczyka, który kupił fabrykę. Poprzez

firmę La Conte.

Nie zapytałem, jak tego dokonał, opychałem się jajecznicą i po-

pijałem Bloody Mary. W lodówce, za mięsem, miałem schowany
jeden woreczek krwi i z początku chciałem domieszać ją do drinka.
Ale nie zrobiłem tego. Lepiej jedno po drugim.

- Wszystko wskazuje na to, że mieszka w hotelu Hilton.
Czekałem na dalszy ciąg. Sporo ludzi mieszka w tym hotelu.
- Na tych piętrach, które zajmuje grupa AC/DC i ich zespół

techniczny na czas koncertu w Pradze - oświadczył Derwisz, nie
mając pojęcia, jaka to dla mnie niespodzianka.

Aż mi szczęka opadła. To nie miało sensu. Dlaczego podległy

Tizocowi wampir, prawdopodobnie bardzo wysoko postawiony w

background image

hierarchii, uprowadzał ludzkiego sługę tegoż Tizoca? Chyba że
Schnittzel nie był zwyczajnym sługą. Ludzie w oczach tysiącletnich
wampirów zawsze są tylko sługami. A dla Tizoca znaczyli mniej niż
kurz uliczny, nie uważał ich nawet za pożywienie, od którego zresztą
zależało jego życie.

- Coś ci się w tym nie podoba, mam rację? - zapytał Derwisz.
Nie musiał o tym wiedzieć, nawet nie miał prawa. Ale ryzykował

życie, jak również życie swojej żony i dziecka, chociaż nie zdawał
sobie z tego sprawy.

- Kiedy ci powiem, że trzeba, pojedziesz na wakacje, jak ustali-

liśmy, zgoda?

- Jasne - przytaknął.
- Tizoc ma złą opinię, mówiąc między nami. Kilkaset lat temu w

Ameryce Południowej zdecydował się wziąć sprawy w swoje ręce,
stał się władcą, bogiem zstępującym z niebios na ziemię. Ujarzmił
połowę kontynentu i ogromną ilość plemion, całe indiańskie narody. I
zaczął składać krwawe ofiary tylko dla swojej przyjemności. Nie
wystarczał mu jeden, dwóch, czy kilku ludzi do zaspokojenia głodu i
pragnienia. Padło mu na mózg i żądał tysięcy, dziesiątków tysięcy
ofiar. Dokonał takiego spustoszenia, że spowodował sytuację zagra-
żającą innym wampirom.

Derwisz patrzył na mnie, jakby nie mógł w to uwierzyć.
- Czy to on był Ahuitzotlem, tym, który podczas ceremonii po-

święcenia nowej świątyni boga Huitzilopochtli złożył ofiarę z dwu-
dziestu tysięcy ludzi?

Pokręciłem głową.
- Nie, przedstawiał sobą jakby całą dynastię. Nie przeczę, że

wojny i chaos, wybuchające wtedy, kiedy organizacje państwowe są
słabe i dużo ludzi umiera, są dla nas niekorzystne. Ale nawet my nie
chcemy gnić w okopach, ginąć w ogniu artylerii czy z pragnienia w
wyludnionej krainie, w której możesz spotkać najwyżej chorego
nieszczęśnika oczekującego już tylko śmierci.

Słuchał mnie w milczeniu. Może takie prawdy nigdy nie przyszły

background image

mu do głowy.

- Czy niektórzy z was jedli ludzi?
- W dawnych czasach zdarzało się, dziś to tylko wyjątki. Raczej

mocno zmutowane glyheny są kanibalami. Ale wampiry o ludożer-
czych skłonnościach nadal istnieją. Jednak tych, którzy gasząc pra-
gnienie, zabijają ofiarę, jest zdecydowanie więcej. Ten zwyczaj
ostatnio również zanika. Może dlatego, że policja prędzej czy później
wykrywa sprawców. Ale nie zapominaj, że Tizoc jest prastarym
wampirem i stoi za nim również ludzka moc. Może sobie pozwolić na
zaspokojenie wszystkich zachcianek, jakiekolwiek by one były.

- Ale ty nie zabijasz.
Popatrzyłem na Derwisza. Nie upewniał się, stwierdzał wiadomy

fakt.

- Nie, jednak mogę w razie konieczności.
Narysowałem na kawałku papieru znak, który znalazłem na

martwych glyhenach, i przez chwilę intensywnie mu się przypatry-
wałem. Nie mogłem sobie przypomnieć, co oznaczał, wiedziałem
tylko, że już go kiedyś widziałem.

- Muszę zajrzeć do księgi.
- Jakiej księgi?
Czy powinienem to zdradzić? Właściwie dlaczego nie, uratował

mi przecież życie, mimo że wiedział, kim jestem.

- Jak na wampira, jestem stosunkowo młody, lecz w miarę

upływu dziesięcioleci i ludzkich generacji zapominam wielu rzeczy,
podobnie jak stare osobniki. A niektóre informacje mogą się stać
przydatne nawet po długim czasie. Dlatego mam księgę, w której
zapisuję wszystko, co uważam za istotne. Zapisałem również wykaz
wszystkich znanych mi oznakowań, jakie wprowadzili Wielcy Mi-
strzowie. Chcę się im przyjrzeć.

Zamilkłem. Dwóch Wielkich Mistrzów budujących bazę w jed-

nym i tym samym miejscu - bowiem podjęcie produkcji glyhenów nie
mogło oznaczać niczego innego - to było zdecydowanie bez sensu.
Wojna klanów - owszem, ale żaden Wielki Mistrz nie dzieliłby się

background image

dobrowolnie tym samym terytorium z przeciwnikiem. Po odniesieniu
zwycięstwa po prostu przejąłby zdobyty teren.

- Pojedziemy moim autem? - zapytał Derwisz.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, że on nigdzie nie jedzie, znów

poczułem się bardzo źle. Tak źle, że szklanka wyśliznęła mi się z ręki.
Na szczęście już prawie nic w niej nie zostało. W chwilę później
pojawiło się pragnienie. Zwierzęce, trudne do opanowania. Cholera,
co mi się stało? Ciągle potrzebowałem pomocy. Teraz przynajmniej
szofera.

- Weźmiemy z wypożyczalni - zadecydowałem.
Derwisz poszedł po auto sam. Zanim dołączyłem do niego godzinę

później, wypiłem ostatnią żelazną rację. Przed opuszczeniem Pragi
zatrzymaliśmy się jeszcze, żeby zabrać termos z krwią. Nie pozostało
już zbyt wiele z moich zapasów. Nie było się czemu dziwić, biorąc
pod uwagę moje potrzeby.

Drogi szybko ubywało; siedząc na wygniecionym fotelu w poob-

ijanej skodzie, starałem się zająć jak najwygodniejszą pozycję i
wmówić sobie, że już mi lepiej.

* * *

- A Hitler? Naziści z obozów koncentracyjnych? - zapytał Derwisz
kawałek za Brnem, kiedy zwróciliśmy się bardziej na północ. - Był
wampirem? Te obozy to wyście wymyślili?

Jego pytanie wyrwało mnie z drzemki.
- Nigdy nie chcieliśmy zajmować miejsca na samym szczycie

piramidy mocarzy. Na wampira wszyscy zwracają uwagę i łatwo
można go odkryć. Co się tyczy obozów koncentracyjnych, jesteśmy
łowcami, a nie hodowcami trzody. Przynajmniej większość z nas.

Derwisz nie wyglądał na przekonanego. Przez kilka kilometrów

rozmyślałem o tej stronie naszej natury.

- Dawniej, kiedy w lasach chowały się demony, a władca był

absolutnym panem swoich poddanych, przekonaliśmy się, że gdy

background image

tylko któryś z nas osiągnie sam szczyt, zostanie najwyższym władcą,
prędzej czy później popadnie w krwawe szaleństwo - powiedziałem,
kiedy znajdowaliśmy się niedaleko odgałęzienia na Slavkov.

- Co przez to rozumiesz? - zapytał Derwisz, ustępując drogi

czerwonemu samochodowi sportowemu.

- Krwawe szaleństwo nie pozwoli mojemu ziomkowi zadowolić

się złowieniem ofiary ani ugaszeniem pragnienia. Taki wampir chce
coraz więcej zabijania.

Niechętnie o tym mówiłem.
- Jak Tizoc?
- Tak jakby - nie zaprotestowałem. - Tizoc jest jednak niezwykle

przebiegły. Nigdy nie pozostał w piekle, które sam rozpętał.

Derwisz wetknął pomiędzy wargi kolejnego papierosa.
Znów na pewien czas zasnąłem, obudziłem się na zjeździe z au-

tostrady, z prawej strony widać było zaokrąglone, pokryte śniegiem
szczyty Beskidów.

- Czy powiesz mi wreszcie, dokąd jedziemy? Twoje wskazówki

tu się kończą.

Podałem mu nazwę wsi.
- Dawniej nie było jej na mapie, teraz już chyba jest.
Derwisz spojrzał na mnie z politowaniem, wyciągnął z kieszeni na

piersi komórkę i z pamięci nacisnął kilka guzików.

- W tej nawigacji na pewno jest.

* * *

Dojechaliśmy na miejsce dopiero późnym popołudniem, nasze auto
na dziurawych drogach, stosownych dla terenówek czy traktorów,
nieco ucierpiało. Dopiero pół kilometra przed tablicą z nazwą wsi
pojawiła się lepsza droga. Nie asfalt, lecz dość równy szuter. W końcu
zatrzymaliśmy się.

Plac pośrodku osiedla był utrzymany w czystości, wiatr poruszał

koronami lip, a pod parasolem z wielkim logo browaru Nošovice

background image

siedziało kilku ludzi, miejscowych i turystów. Wiele się tu zmieniło,
tylko budynek małego drewnianego kościoła pozostał taki sam.
Chociaż słomiana strzecha była nowa, tak jak i ramy okienne.

A cały kościółek był świeżo otynkowany.
- Znasz tu kogoś? - zapytał Derwisz, wysiadając z auta i zapa-

lając papierosa.

- Nikogo - odparłem. - Nie byłem tu od pięćdziesięciu lat.
Poszedłem do gospody i wszedłem do środka. Przy jednym ze

stołów siedziało nad piwem dwóch starców, wyraźnie miejscowych.

- Dzień dobry - pozdrowiłem ich i czekałem.
Po chwili odpowiedzieli.
- Szukam proboszcza, czy wiecie panowie, gdzie mogę go zna-

leźć?

Derwisz przysłuchiwał się, stojąc za mną.
- O tej porze będzie chyba w ogrodzie albo na cmentarzu - od-

powiedział jeden z nich, który popijał grzane piwo.

Byli oczywiście ciekawi, ale wypytywanie leżało poniżej ich

godności. Podziękowałem i odszedłem.

- Zachowujesz się naraz całkiem inaczej, znacznie uprzejmiej i

jakoś tak staromodnie - oznajmił Derwisz, gdy wyszliśmy na ze-
wnątrz.

- Stosownie do miejsca i tego, czego nam trzeba. Jesteśmy na

wsi.

Ogród należał do plebanii, pamiętałem o tym z minionych lat, nie

miałem więc problemu z jego znalezieniem.

Kiedyś zadbany, w połowie użytkowy, w połowie ozdobny ogró-

dek, zmienił się w sad z dużymi drzewami owocowymi, jakich w
dzisiejszych czasach nie widuje się często. Pod jednym z nich zna-
leźliśmy krótko ostrzyżonego pięćdziesięciolatka z ogorzałymi
policzkami. Ubrany w strój roboczy grabił liście i połamane gałązki.

- Dzień dobry, szukamy tutejszego proboszcza, gospodarze

przysłali nas tutaj - powiedziałem.

- No to dobrze trafiliście, Kareł Wajcuk - przedstawił się, poda-

background image

jąc mi rękę.

- Jakub Svolsky - użyłem jednego ze swych nazwisk i potrzą-

snąłem jego prawicą.

W oczach Wajcuka zabłysło coś, co świadczyło, że mnie poznał,

choć wydawał się zaskoczony i niezupełnie pewny.

- Jakub Svolsky młodszy, właściwie już trzeci z kolei o tym

nazwisku - sprecyzowałem.

- Przypuszczałem, że jest pan Svolsky junior. Po tych wszystkich

latach nie wierzyłem, że pana spotkam.

Derwisz również się przedstawił, oświadczając, że jest dzienni-

karzem i wykorzystał okazję, żeby wyjechać z Pragi na wycieczkę.

- Chodźcie do mnie, naparzę kawy, możemy też wypić coś

mocniejszego, o ile nie będziecie chcieli zaraz wracać.

- Nie zaraz. - Pokręciłem głową. - Mam nadzieję, że znajdziemy

tu jakiś nocleg.

- Zanocujecie u mnie - oświadczył Wajcuk w sposób wyklucza-

jący wszelką odmowę.

* * *

- Czy pan wie, że pańska rodzina wspiera ten kościół już od kilku

pokoleń? - powiedział proboszcz nad kawą i struclą jabłkową.

- To nasz kościół. - Uśmiechnąłem się. - Jeden z moich przod-

ków położył pod niego kamień węgielny i w rodzie pozostała tradycja,
że wraz z tym kościołem trwa lub upada cały ród.

Derwisz wydawał się zdziwiony moimi słowami, ale nic nie po-

wiedział.

- Powinienem być przeciwny wierzeniom w takie przesądy, ale

kiedy służą słusznej sprawie... - wzruszył ramionami Wajcuk i po-
szedł otworzyć szafę, w której obok małych kieliszków stała butelka
przejrzystego płynu.

Przez jakiś czas gawędziliśmy niezobowiązująco, a kiedy kon-

wenansom stało się zadość, przeszedłem do sedna sprawy.

background image

- Potrzebowałbym zajrzeć do biblioteki probostwa i może nawet

zapisać kilka rzeczy.

Wajcuk przytaknął, jakby moja prośba nie zdziwiła go w naj-

mniejszym stopniu.

- Hasloberg, poprzedni proboszcz, pozostawił wskazówki, w

których napisał, że powinienem wyjść naprzeciw pańskim prośbom.
Zwrócił uwagę, że być może będzie pan chciał przejrzeć bibliotekę.
Choć miał raczej na myśli pańskiego ojca.

Uśmiechałem się, oczekując, co jeszcze powie.
- Jest do panów dyspozycji tak długo, jak będziecie sobie życzyć.
Wypiliśmy jeszcze po kieliszeczku, a potem gospodarz opuścił

nas, prosząc o wybaczenie. Powiedział, że jest przyzwyczajony kłaść
się wcześnie, a dzisiaj miał za sobą ruchliwy dzień. Wierzyłem w to
bez zastrzeżeń.

W bibliotece, pomieszczeniu zapełnionym półkami zastawionymi

starymi, zakurzonymi dokumentami, Derwisz dał nareszcie upust
swemu zdumieniu.

- Myślałem, że będziesz się bał kościoła, krzyża, czy ja wiem

czego. ,

- Ty, człowiek dwudziestego pierwszego wieku? - Skrzywiłem

się, rozglądając za schodkami. - Kościoły to budowle, które prze-
trwają całe stulecia. Schowałem tu swoją „Pamięć”, już dawno temu.
Co kilka lat przysyłam probostwu dotację. Tak jak to robił mój ojciec,
dziad, pradziad.

Ten wyimaginowany szereg nieistniejących przodków mógłbym

ciągnąć jeszcze dalej, ale nie wiedziałem, kto powinien być przed
pradziadem.

Wspiąłem się do górnej półki i po krótkim poszukiwaniu znala-

złem grubą księgę oprawioną w skórę z zupełnie zatartym napisem.

Zniosłem ją na dół i położyłem na stole. Była duża i ciężka i wy-

glądała na dobrze zachowaną.

- Czy ktoś z twojej rodziny rzeczywiście pracował przy budowie

tego kościoła?

background image

- Sam pracowałem, była to kara za to, że nie upilnowałem owiec

i pożarły je wilki. Tyle tylko, że to nie wilki, ale ja, owładnięty
niepohamowanym pragnieniem, rozdarłem je na sztuki gołymi
rękami.

Ale to było bardzo dawno, dziś znacznie lepiej panuję nad sobą. Co

więcej, baraniny nie mogę nawet powąchać.

- Nie przeszkadzaj mi teraz przez jakiś czas - poprosiłem.
Moje zapiski wydały mi się zapiskami obcego człowieka, a łacinę,

której nie używałem od dziesiątków lat, musiałem wykopywać z
zakamarków pamięci. W końcu mózg się obudził i w szybkim tempie
czytałem wiersz za wierszem. Znalazłem zestaw oznakowań Wielkich
Mistrzów, a w innych partiach tekstu kilka kolejnych, dorysowanych
później. Niestety, nie znalazłem niczego, co przypominałoby znak,
którego szukałem.

Derwisz drzemał na krześle, ale kiedy poruszyłem się, a moje

siedzisko zaskrzypiało, drgnął i obudził się.

Wybrałem numer Schnittzela, lecz odezwała się poczta głosowa.
- Oddzwoń, to pilne - zostawiłem wiadomość.
- Nie zdążyłem ci powiedzieć, ale oprócz tego brazylijskiego

wampira znalazłem jeszcze coś innego - odezwał się Derwisz, prze-
rywając ciszę.

Ze znużeniem zamknąłem księgę. Powinienem dopisać nowe in-

formacje, jednak teraz nie miałem na to ochoty. Później, gdy to
wszystko będzie już za mną. Spojrzałem na niego, kiwnąłem, żeby
mówił dalej.

- Odkryłem inne jeszcze wampiry znane szerokiej publiczności.

Albo raczej ewentualne wampiry, ale mogę się założyć, że mam rację.

To zabrzmiało interesująco. Derwisz uśmiechał się z zadowole-

niem.

- Przyjrzałem się długoletnim, ustabilizowanym grupom ludzi, z

którymi łączą się duże pieniądze i którzy często podróżują po świecie.
To by było idealne maskowanie dla Wielkich Mistrzów, prawda?

- Fakt - przytaknąłem.

background image

Czemu mnie to nie wpadło do głowy? Przecież sam mogłem śle-

dzić nowe tożsamości starych przywódców klanów.

- Rolling Stones - powiedział.
- Kolejny zespół? - nie zrozumiałem. - To niezbyt oryginalne.
- Po co wymyślać coś nowego, kiedy istniejący pomysł znako-

micie działa? Z tego wynikają także dalsze korzyści. Egzystują od
dobrych pięćdziesięciu lat, a pomimo że założyciele zespołu nie
stronili od alkoholu i narkotyków, są do dziś zdrowymi i dobrze się
prezentującymi starszymi panami. Stale jeżdżą po świecie z koncer-
tami, a towarzyszy im naprawdę istny cyrk, mogę cię o tym zapewnić.

To wydawało się możliwe, jednak tak samo dobrze mógł wymyślić

tuzin innych całkiem prawdopodobnie brzmiących historyjek.

- Sam popatrz. - Derwisz otworzył mocno zużytą dżinsową tor-

bę, z którą się nie rozstawał, wyciągnął z niej laptop, często używany,
sądząc po stanie metalowych części, i podał mi go.

Komputer wyglądał wprawdzie kiepsko, ale odpalił prawie na-

tychmiast, czego mój własny zupełnie nie umiał.

- To zdjęcie z siedemdziesiątego drugiego roku, montaż podium

koncertowego. A to z roku dwa tysiące jedenastego, o czterdzieści lat
później.

Nie mogłem się zorientować, na co mam patrzeć, i czarno-białe, i

kolorowe zdjęcie pokazywało po prostu nieznanych mi ludzi przy
pracy.

- Przyjrzyj się temu. - Stuknął w klawiaturę i na starej fotografii

pojawiło się czerwone kółeczko otaczające twarz jednego z pracują-
cych.

Za chwilę takie samo kółeczko obramowało twarz figurującą na

kolorowym zdjęciu.

Twarze były identyczne. Uczesanie i strój inne, ale twarze takie

same.

- Nie wiem, jak ten gość się nazywa, ale jest to jeden i ten sam

człowiek - powiedział. - Trzydzieści osiem lat nie zaznaczyło się
nawet jednym siwym włosem.

background image

Nazwisko nosił na pewno inne, w takich przypadkach jesteśmy

ostrożni.

- Ile fotografii przejrzałeś? Musiały ich być tysiące.
- Jeszcze więcej, ale nie ja je przeglądałem, tylko program roz-

poznawania twarzy.

- Ściągnąłeś od kryminalnych? - popisałem się znajomością

nowoczesnych metod śledczych.

- Nie, po prostu z Internetu, już go tam można znaleźć.
Wiedziałem, że muszę wciąż uważać, żeby się nie wychylać, nie

pojawiać w gazetach, na fotografiach czy gdziekolwiek indziej.
Wyglądało jednak na to, że wkrótce życie, jakie prowadziłem, stanie
się jeszcze trudniejsze, a w krajach cywilizowanych być może w
ogóle niemożliwe.

- Znalazłeś jaszcze jakichś innych? - zapytałem, z góry znając

odpowiedź.

Zadowolona mina Derwisza świadczyła, że miałem rację.
- ONZ? - strzeliłem.
- Nie. - Pokręcił głową. - Próbowałem, lecz bez skutku. Może to

dla was organizacja za bardzo na widoku, zawsze w pierwszej linii.

- Może.
Czekałem, co powie.
- Komitet Olimpijski. Mnóstwo starych działaczy i ogromny

obóz towarzyszący. Tam znalazłem więcej takich samych ludzi.
Najstarsze zdjęcie pochodziło z tysiąc dziewięćset trzydziestego
szóstego roku.

Było to wprawdzie bardzo interesujące, ale nie rozwiązywało

mojego problemu.

- Musimy się dowiedzieć czegoś o Mess i o tym brazylijskim

wampirze, przede wszystkim jakie są jego stosunki z Tizokiem. Jak
dotąd niczego pewnego nie wiem, wszystko się raczej coraz bardziej
gmatwa, a ja mam coraz większe kłopoty.

Derwisz w pierwszej chwili chciał protestować, lecz się rozmyślił.

background image

* * *

Leżałem na łóżku i rozmyślałem. Derwisz siedział z laptopem na
kolanach, przebierając palcami po klawiszach. W ustach trzymał
papierosa, jednak na razie go nie zapalał. Panowała cisza zakłócana
jedynie odgłosem naciskanych klawiszy.

- Dałbyś radę sprawdzić, jak wyglądał ten człowiek, który kupił

fabrykę? Ten brazylijski wampir - zapytałem.

- Nie wiem, czy stąd mi się uda, ale z Pragi na pewno tak - od-

parł, nawet nie odwracając wzroku w moją stronę.

Zadzwonił mój telefon, to Schnittzel w końcu się odezwał.
- Czego się pan dowiedział o Mess? - rzuciłem.
- Niczego, jak na razie niczego - zająknął się. - Bardzo mi trudno

tak jawnie wypytywać o sprawy mające związek z Wielkim Mistrzem.

Miał rację, zanim się czegoś dowie, trochę czasu upłynie. Zmusi-

łem się do zmiany tematu.

- Muszę znać nazwiska doradców Tizoca, rady starszych. Jeśli

ma pan zdjęcia, bardzo się przydadzą.

Nie widziałem Schnittzela, ale ze zmiany rytmu jego oddechu

wyczułem, że za chwilę będzie się starał wykręcić.

- Pan już je ma - oznajmiłem. - Więc proszę mi szybko przysłać.
- To delikatny materiał - zaoponował.
- Chcieli pana zabić, a ja pana uratowałem - przypomniałem mu.

- Wystarczy, że podniosę słuchawkę i przekażę Tizocowi kilka
ciekawych informacji o panu. Będzie się pan modlił o śmierć -
pogroziłem, na wypadek gdyby wdzięczność nie wystarczyła.

Strach działa najlepiej.
- Coś niecoś mam, ale w komputerze. Przekażę panu przy naj-

bliższym spotkaniu. Muszę zdobyć lepszy mikroskop.

Nie rozumiałem, do czego potrzebny mu mikroskop, lecz nie ob-

chodziło mnie to.

- Wyśle mi pan e-mailem. - Podałem mu adres poczty. - I niech

pan nie zapomina o Mess, jest najważniejsza dla nas obu.

background image

Rozłączyłem się.
- Czy możesz wywołać moją pocztę elektroniczną? Jest w... -

zawahałem się.

- Spisie adresów - podsunął.
- Chyba tak.
Nadal miałem kłopoty z komputerami, to była moja słaba strona. I

na tym właśnie mogłem prędzej czy później wpaść. Choćby taki
program umożliwiający rozpoznawanie twarzy mógł się okazać grubą
nieprzyjemnością. Spojrzałem na zalew e-maili, które nic mnie teraz
nie obchodziły i nawet nie wiedziałem, kto i po co je przysłał, sku-
piając się na ostatniej wiadomości. Sądząc z adresu nadawcy, przysłał
ją jakiś zapaśnik, ale w rzeczywistości e-mail nadszedł od Schnittzela
i zawierał załącznik, który po kliknięciu rozpadł się na szereg dal-
szych ikon.

- Zdjęcia i teksty - z zadowoleniem stwierdził Derwisz, obser-

wujący ekran ponad moim ramieniem.

Nic na ten temat nie mówiłem, w końcu to jego komputer.
Na zdjęciach było siedmiu mężczyzn w wieku od trzydziestu pię-

ciu do sześćdziesięciu pięciu lat, cztery nazwiska o hiszpańskim
brzmieniu, jedno niemieckie, jedno angielskie, a jedno musiało
pochodzić z Azji, lecz nie zdołałem przypisać go do konkretnego
kraju.

- Dlaczego sprawiają wrażenie, że są w różnym wieku? - zapytał

Derwisz. - Czy proces starzenia zostaje zatrzymany w momencie
stania się wampirem?

- Zadajesz dużo pytań. Wszystko to są bardzo niebezpieczne

wiadomości. Gdyby któryś z moich pobratymców dowiedział się, że
ci o nich opowiedziałem, byłbyś natychmiast martwy. A razem z tobą
twoja żona i córka, jak również grono osób znajomych. Po prostu dla
pewności.

Kiwnął tylko głową.
- Kiedyś interesowałem się tym zagadnieniem - kontynuowałem.

- Nie pamiętam, kiedy stałem się wampirem. Chyba jako bardzo małe

background image

dziecko. Dorastałem normalnie, aż jakiś czas po osiągnięciu dojrza-
łości płciowej przestałem się starzeć. Spotkałem kiedyś młodego
wampira, który niedawno uległ przemianie. Miał wtedy pięćdziesiąt
pięć lat. W trzydzieści lat później wyglądał na czterdzieści pięć. Nie
masz na to wpływu, stabilizuje ci się jakiś wiek dorosłego, ale raczej
zupełnie przypadkowy.

Długo w nocy siedzieliśmy przed komputerem, czytając informa-

cje o radzie starszych. Było tam mnóstwo zupełnie nieistotnych
danych i tylko gdzieniegdzie coś użytecznego. Bardzo interesujące
okazały się spostrzeżenia Schnittzela dotyczące ich stosunku do
nowoczesnej techniki. Na przykład Herman Lipsky nie umiał pro-
wadzić auta i bał się jeździć windą. Jose Herara nie cierpiał samolo-
tów, a w swojej rezydencji obywał się bez elektryczności i innych
osiągnięć cywilizacyjnych. Carlos Masechuta był jedynym, który nie
miał żadnej fobii odnośnie do osiągnięć techniki.

- Popatrz, tutaj są zaznaczone jakieś poprawki - powiedział nagle

Derwisz. - Starał się coś usunąć w ostatniej chwili, ale nie wiedział, że
poprawki są automatycznie rejestrowane.

Kliknął w coś dwukrotnie i na ekranie pojawiły się całe rozdziały.
- Herara potrafi inicjować błyskawiczne widzenie siłą woli,

prawdopodobnie widzi pociski wystrzelone z broni palnej i może się
przed nimi uchylić. Analiza przeprowadzonej przez Herarę likwidacji
klanu narkotykowego Francisa Hensiani za pomocą błyskawicznego
działania wykazuje, że takiemu działaniu towarzyszy ograniczona
zdolność do koordynacji. Metamorfoza dotyczy tylko dużych skupisk
mięśni? Albo działa według z góry przygotowanego programu mo-
torycznego, który jednak nie daje pełnej koordynacji? - Derwisz
czytał głośno z ekranu.

Pojawiły się znaki zapytania, a „błyskawiczne widzenie” napisane

było inną czcionką.

- To jest dopiero ciekawe. - Wskazał na kolejny odzyskany tekst.
- Mathias Majer, wiek od trzystu do pięciuset lat. Jeszcze nie

umie wywoływać błyskawicznego widzenia siłą woli, ale posiada

background image

doskonałą koordynację przez cały czas przyśpieszenia swych reakcji.
To niezwykłe! Ten stan potrafi utrzymać niezwykle długo, całe
dziesiątki sekund. Jego zdolności odpowiadają wampirowi w prze-
dziale wiekowym siedemset pięćdziesiąt - tysiąc lat - czytał. - Kto to
jest ten Mathias Majer, nie ma tu o nim żadnej wzmianki. - Derwisz
spojrzał na mnie pytająco.

- To ja, pod tym nazwiskiem zna mnie najwięcej pobratymców -

oznajmiłem kwaśno.

Schnittzel miał katalog wampirów, interesujące hobby.
- Lipsky zdołał przeżyć cały miesiąc zamurowany w krypcie bez

jedzenia i wody, i to z sercem przebitym kołkiem brzozowym? To
niewiarygodne! - Derwisz czytał dalej.

- Cicho - syknąłem.
Na placyk pod domem zajechało auto, za nim drugie, trzecie i

czwarte. Zgasiłem światło i wyjrzałem przez okno. Cztery samochody
bez włączonych świateł.

Tylko my dwaj znaliśmy adres plebanii. Oczywiście Derwisz mógł

przekazać komuś informację poprzez komputer albo telefon, kiedy
poszedł do toalety. Ale wyglądał na zdziwionego i zdezorientowa-
nego. Nie udawał.

Samochody zatrzymały się, usłyszałem trzaskanie drzwiczek i

odgłos kroków. Sięgnąłem po katanę, a pistolet i zapasowy magazy-
nek podałem Derwiszowi.

- Schowaj się pod łóżko, gdyby usiłowali cię złapać, strzelaj.

Pociski są wybuchowe, więc uważaj.

Zanim zdążył odpowiedzieć, pchnąłem okno i wyskoczyłem.

Wylądowałem miękko i cicho na grządce kwiatów, które nasz go-
spodarz tak pieczołowicie pielęgnował.

Przywołałem nocne widzenie i szybkim krokiem ruszyłem wzdłuż

ściany do narożnika, za którym leżał placyk. Stali obok naszego auta,
w czarnych kombinezonach, w hełmach, na których widziałem
kanciaste kształty noktowizorów. Byli to ludzie, co trochę upraszczało
sytuację.

background image

- Tablice z Pragi - usłyszałem kogoś, kto mówił po hiszpańsku. -

Myślę, że to tamten dom, zaparkowali jak najbliżej. - Wskazał na
kościół.

Mogłem niepostrzeżenie zniknąć, pozostawiając proboszcza i

Derwisza ich losowi. Chybaby ich nie zabili. Nie zatrzymywałem się,
szedłem naprzód jednostajnym tempem.

Jednego miałem już w zasięgu, odwrócił się we właściwej chwili,

niedbale cięcie pod skraj kurtki, kontakt ciało na ciało z jego towa-
rzyszem, odrzucenie go od siebie i cięcie z góry. Odciąłem mu rękę.
Nie poszło łatwo, ostrze musiało przezwyciężyć opór materiału, z
którego wykonany był jego kombinezon bojowy.

Trzeci starał się szybko unieść broń, ale w lewej ręce trzymał

komórkę i to go spowolniło. Długi wypad przy ziemi bez możliwości
powrotu, pchnięcie w udo. Tuż przy nim wyprostowałem się, przy-
łożyłem miecz do gardła i pociągnąłem. Jednocześnie przytrzymałem
go przed sobą jak tarczę. W samą porę, martwe ciało zadrgało ude-
rzone pociskami. Odgłos wystrzałów był bardzo cichy, musieli
używać tłumików. Ruszyłem na niego, osłaniając się zabitym. Zdez-
orientowany strzelec nie zmienił pozycji i strzelał bez przerwy, aż
miałem go w zasięgu.

- Granat! - krzyknął ktoś.
Puściłem trupa, odbiłem się i przeskoczyłem przez najbliżej sto-

jące auto. Lecąc, zamknąłem oczy, wylądowałem z przewrotem przez
ramię, ponad moją głową wybuchła supernowa, jej wściekły blask
widziałem nawet przez zaciśnięte powieki. Manewr zakończyłem,
leżąc na plecach.

Odczekałem chwilę i rozejrzałem się. Zrobiło się jeszcze ciemniej

niż przedtem, ale część nocnego widzenia mi została. To był granat
świetlny. Na skurwysynach wokół mnie nie wywarł wrażenia, blask
ich nie oślepił. Przewaga techniki. Samochód, obok którego leżałem,
miał wysokie zawieszenie. Przeturlałem się w jego kierunku, w żwir
zaczęły uderzać kule, ale ja byłem już ukryty pod autem. Blachy
karoserii zadzwoniły pod gęstym ostrzałem, lecz ja, zamiast wytoczyć

background image

się z drugiej strony, popełzłem do przodu, gdzie widać było nogi
jednego z napastników, stojącego przed maską.

Kilka pocisków przebiło blachę podwozia, przelatując tuż koło

mnie, ogłuszająca kanonada nie ustawała. Nie miałem miejsca na
zamach, na pchnięcie praktycznie też było go za mało. Odłożyłem
miecz, przewróciłem się na plecy, zaparłem nogami o ramę podwozia.
Błyskawicznie wysunąłem się spod auta, złapałem gościa za nogi i
wciągnąłem się z powrotem. Uderzył o karoserię i o ziemię. Za pasem
miał nóż, którym szybko poderżnąłem mu gardło.

Poczułem nęcący zapach krwi, ale nie było na to czasu.
- Jest pod autem, dalej tam siedzi - ryczał któryś z nich.
- Wciągnął tam Mariana!
- Srać na Mariana. Przynieś kaem, bo załatwi nas jeszcze więcej!

Wy dwaj, odsuńcie się!

Dlaczego mieli się odsunąć?
Obok samochodu wybuchł granat, ale zdążyłem osłonić się zabi-

tym.

Eksplozja ogłuszyła mnie i oślepiła, po nogach tłukły fragmenty

blach, odłamki dosięgły mojej piersi, przeszły przez kamizelkę
kuloodporną zabitego na wylot i utkwiły w moim ciele, na szczęście
niezbyt głęboko.

Kurewsko silny granat.
- Już jestem - wysapał jakiś głos.
Gdzie się podziewa to pieprzone Visio in Extremis, kiedy go na-

prawdę potrzebuję? Dupa, dupa, dupa! Nie wiedziałem, co robić,
którędy zwiewać.

Metaliczny trzask ciężkiego mechanizmu, zjawiła się solidniejsza

broń.

- Rozwalimy go razem z tą bryką, tak będzie najpewniej.
Jeszcze raz dupa. Plan dowódcy mógł być skuteczny.
Nadal na plecach uniosłem ramiona i zaparłem się o podwozie.

Resory skrzypnęły, kiedy uniosło się o kilka centymetrów. Ta buda
musiała ważyć ze dwie tony. Jeszcze raz naparłem, zdołałem wejść

background image

pod podwozie nogami, natężyłem wszystkie siły i wywróciłem auto
do tyłu.

Tego nie oczekiwali. Samochód przygniótł dwóch z nich, a ja już

stałem na nogach, trzymając długą lufę ciężkiej broni automatycznej.
Ciosem kolby w pierś powaliłem zaskoczonego strzelca, odwróciłem
karabin, długa taśma z nabojami uderzyła mnie w biodro. Ktoś zaczął
strzelać, kula trafiła mnie w bok i w nogę. Ale ja już naciskałem spust.
Poczułem odrzut broni, usłyszałem huk serii i zobaczyłem wspaniały
efekt mojej kanonady.

Starali się ukryć, uciekać, ale bez skutku, ich kamizelki kulood-

porne zdały się na nic w starciu z wielkokalibrowym karabinem
maszynowym. Deszcz żółtych mosiężnych łusek ustał nagle, lecz nikt
się już nie ruszał, więc nie miało to większego znaczenia.

Cisza, jaka zapadła po gwałtownej palbie, aż dzwoniła w uszach.
Pora się stąd zabierać, przypuszczałem, że nie powinno być z tym

problemów.

Drzwiczki najdalej stojącego samochodu otworzyły się i wysiadł z

niego jeden człowiek. Sądząc po tym, jak zakołysała się karoseria,
musiał być bardzo ciężki. Cięższy nawet jak na swoje rozmiary.

Poruszał się powoli, jak maszyna. W ręce trzymał pałkę chyba

dwukrotnie dłuższą i grubszą niż kij baseballowy. Właściwie wyglą-
dał śmiesznie. Musiał widzieć, jak przewróciłem ciężki samochód, a
przedtem zabiłem mieczem kilku jego kompanów, którzy nawet nie
zdążyli zacząć się bronić.

Czekałem z kataną w pogotowiu.
Podszedł do mnie bez pośpiechu, zamachnął się jak wiejski głu-

pek, z góry wiedziałem, gdzie chce uderzyć. Bolał mnie bok i noga,
nie miałem ochoty zbytnio się poruszać. Machnął, wyciągnąłem rękę,
żeby zatrzymać pałkę, potem roztrzaskać ją na drobne kawałki, a
następnie odciąć mu głowę czy rękę, albo i jedno, i drugie.

Visio in Extremis nie zadziałało, więc widziałem trochę inaczej,

ostrzej i dokładniej. Kontakt z jego bronią, palce zdumiewająco nagle
pozbawione ciepła, choć ściskałem je z całych sił. Stali nie dam rady.

background image

Ogromna masa wyłamująca nadgarstek, szybkość uderzenia prze-
kraczająca wszystkie możliwe granice. W ostatniej chwili zrobiłem
częściowy unik, ale mimo wszelkich starań nie mogłem zmienić
kierunku ciosu ani o centymetr. Znalazłem się na ziemi z rozbitym
ramieniem. Pałka znów wzniosła się do góry z niezwykłą szybkością,
zdawałem sobie sprawę, że zachowałem się głupio. Następne ude-
rzenie mnie dosięgnie. Rzuciłem się w bok, jednak zbyt wolno.
Wydawało mi się, że złamał mi goleń. Pomimo tego zerwałem się na
nogi z szybkością rozwijającej się sprężyny i zadałem pchnięcie.
Szybkie, dokładne i twarde. Lewą ręką odbił mój wypad. Bez trudu.
Skoczyłem na niego, żeby zadać cięcie, odbił mnie ruchem bioder i
znów zamierzył się pałką. Ledwie zdążyłem się usunąć, ale zahaczył
mnie w szczękę, pewnie ją uszkodził. Kolejne uderzenie, uniosłem
miecz, żeby się zasłonić, katana nie wytrzymała, lecz chociaż czę-
ściowo odbiła na bok jego druzgoczącą siłę. Powoli machnął z góry na
dół, a gdy się cofałem, nagle dopadł mnie długim skokiem. Wylecia-
łem w powietrze tyłem, chyba trafiła mnie ta pieprzona pałka pode-
rwana do góry, nie byłem tego pewny.

Upadłem, złamane kości ramienia wyszły na zewnątrz, kilka żeber

odwrotnie, do środka. Już stał nade mną, nieludzko szybki i pewny
siebie.

To był glyhen, tego samego rodzaju co ci dwaj w fabryce, tylko

przystosowany do znacznie skuteczniejszego działania.

Spróbowałem się poruszyć. Nic z tego, czułem tylko mrowienie w

miejscu, gdzie powinno być ramię i noga, nerwy po prostu odmawiały
posłuszeństwa. Chyba dostałem większe lanie, niż mi się wydawało.

Przez dwie czy trzy sekundy patrzył na mnie z góry, ale nie wy-

głosił żadnej mowy pogrzebowej. Zamierzył się do ostatecznego
ciosu tak szybko, że straciłem pałkę z oczu. Jeszcze raz chciałem
zmusić się do odbicia, przewrotu, jakiegoś uniku przed potworną
bronią, która zamieni mnie w kupę mięsa i połamanych kości, lecz
była to bezskuteczna próba.

Huknął strzał, właściwie dwa.

background image

Stalowy drąg rąbnął w ziemię tuż obok mojej głowy, jakiś kamień

uderzył mnie w twarz.

Glyhen odwracał się powoli. Po kolejnym strzale z korpusu wy-

trysnął mu krwawy gejzer. Padały następne strzały, po każdym z nich
następowała niewielka eksplozja. Ten skurczygnat po prostu wybu-
chał. Ósma eksplozja zwaliła go w końcu z nóg.

Ostatnia, bo więcej nabojów nie było w magazynku, a nie przy-

puszczałem, żeby Derwisz zdołał szybko nabić powtórnie. Słyszałem,
jak się zbliża, ale nie widziałem go, organizm nadal mnie nie słuchał.

- Wsadź mnie do auta i wynośmy się szybko. Za chwilę będzie tu

policja albo patrol straży. Do wypożyczonego auta.

Był tak wystraszony tym, co zobaczył i czego sam dokonał, że nie

zdobył się na jakikolwiek protest.

Gdy wlókł mnie do samochodu, nadal nie czułem ciała, dzięki

temu to nie bolało. Tylko trochę.

- Po pięciu kilometrach stań w jakimś zacisznym miejscu -

syknąłem, kiedy dowlókł mnie aż na fotel.

Odzyskałem świadomość w chwili, w której silnik zamilkł. W

ciemnościach nocy, rozświetlonych tylko blaskiem tablicy rozdziel-
czej i odbiciem reflektorów od otaczających nas drzew, zobaczyłem
skurczoną sylwetkę Derwisza. Prawie mi go było żal.

- Musisz mi powstawiać kości na swoje miejsca, wszystkie.

Stawy też napraw, jak ci się uda najlepiej, regeneracja będzie wtedy
mniej bolesna.

Oddychałem z wielkim trudem, złamane żebra czułem w głębi

lewego płuca. Powątpiewałem, czy zdołam zregenerować tak po-
ważne obrażenia, ale innej możliwości nie miałem.

Wyobrażenie tego, co mnie czeka, spowodowało, że aż jęknąłem.

Tss. A przecież Derwisz nawet mnie jeszcze nie dotknął.

- Biorę się za to - powiedział drżącym głosem, opuścił oparcie

fotela i pochylił się nade mną.

- Zacznij od ramienia.
Posłuchał i po chwili badawczego obmacywania spróbował na-

background image

stawić staw barkowy.

Wydałem z siebie ryk, a właściwie jęk nieszczęśnika poddawa-

nego torturom.

Derwisz odskoczył tak gwałtownie, że aż uderzył potylicą w dach.
- Nie dam rady. - Pokręcił głową.
Odważyłem się odpowiedzieć po dziesięciu sekundach.
- Musisz, inaczej nie przeżyję.
Na przemian traciłem i odzyskiwałem przytomność. Derwisz po-

czątkowo co chwila odbiegał wymiotować, ale wkrótce nie miał
czym.

Nad ranem znów siedziałem w samochodzie obwiązany banda-

żami z apteczki i pasami oddartymi z naszego ubrania. Trzymały
kości i stawy we właściwym położeniu.

- Zawieź mnie do domu - powiedziałem. - Później znikasz wraz z

rodziną. To jest gra, w której przegrywam. Jak do tej pory.

Nie zaprotestował. Był tak samo blady jak ja. Ale twardszy. Ja

bym chyba nie dokonał tego, co on. Przemógł się, żeby mi pomóc.

Przed wyjazdem na autostradę zatrzymaliśmy się przy sklepie

mięsnym. Derwisz wykupił całe lepsze mięso, jakie mieli.

Łapczywie jadłem, wyrzucając ogryzione kości przez okno.
- Jak się masz? - zapytał, gdy mijaliśmy drogowskaz z napisem:

„Praga 100 km”.

- Mam wielkie pragnienie, robi mi się niedobrze od mięsa, które

zjadłem, ale poza tym jakoś ujdzie.

Był to czysty eufemizm, lecz po co było się uskarżać.
- Gorąco bucha z ciebie, aż do mnie dochodzi - mruknął i dalej

zajmował się prowadzeniem.

Miałem nadzieję, że nie przekroczy jakichś przepisów. Nigdy się

ich całkowicie nie nauczyłem, chyba dlatego, że nie chodziłem na
kurs prawa jazdy, tylko przybrałem tożsamość człowieka, który
chodził.

- Co będziesz teraz robił? - zapytał na pięćdziesiątym kilometrze.
Zaskoczony tym pytaniem, aż zamrugałem zaspanymi oczami.

background image

Zdrzemnąłem się, nie straciłem przytomności, tylko po prostu spałem.
A krew z ran przestała mi już ciec. Doskonale, oczywiście jak na moją
sytuację.

- Spotkam się ze Schnittzelem i będzie musiał być bardzo prze-

konywający, żeby mi wyjaśnić, w jaki sposób nas odnaleźli. A potem
się zobaczy.

O tym, że musiałem się napić, i to koniecznie, nic nie powiedzia-

łem. Nie było potrzeby straszyć Derwisza jeszcze bardziej.

- Na twoim miejscu postarałbym się odnaleźć „Pamięć”.
Duże P wypowiedział bardzo starannie. Nie zrozumiałem, co ma

na myśli, i chyba było to widać, bo kontynuował.

- No masz przecież swoją „Pamięć”, zapisy o ważnych spra-

wach, które w ciągu upływającego czasu mogły pójść w zapomnienie.

- To na nic - rzuciłem, ale nagle przestałem być tego pewny.
Wieczorem w czasie przeglądania księgi natrafiłem na potencjal-

nie interesującą informację, jednak teraz nie mogłem sobie przypo-
mnieć, czego dotyczyła.

- Tylko że ty masz ile? Trzysta, czterysta, pięćset lat?
Czterdziestolatek machnął pogardliwie ręką, a mnie nagle opa-

nowała chęć urwania mu tej ręki i napicia się ciepłej krwi z tętnicy
ramieniowej. Szybko się jednak opanowałem. Takie nagłe zachcianki
i uczucie pogardy do ludzi staje się u wampirów coraz silniejsze w
miarę upływu czasu. Może wiodą nas nawet do zguby? Łowca nie
powinien gardzić zdobyczą, w żadnym przypadku. A Derwisza już od
dawna nie uważałem za zdobycz. Bo gdyby tak było, to napiłbym się z
niego podczas tej podróży. A on prawdopodobnie by tego nie przeżył.

- Taki sam problem mają stare wampiry. Siedemsetletnie czy

tysiącletnie, a nawet więcej. Muszą go jakoś rozwiązywać, bo poza-
pominaliby istotnych spraw i nie daliby sobie rady w walce ze
współplemieńcami.

Współplemieńcy, to zabrzmiało dziwnie. Niektórzy z nas mówili:

bractwo, swoi, pobratymcy, a zwykłych ludzi nazywali zwierzyną. Ja
sam używałem czasem słowa „bratankowie”. To, co powiedział

background image

Derwisz, miało jednak sens. Powinienem częściej przeglądać swoje
zapiski i częściej je uzupełniać. Mnóstwo rzeczy, które miały miejsce,
było tylko logicznym dalszym ciągiem dawnych wydarzeń. Na
przykład tego, że wampiry ukrywają się w najsławniejszych zespo-
łach muzycznych, mogłem sam się domyślić. Był czas, że pobratymcy
rządzili w prawie każdym cyrku wędrownym. To był najlepszy
sposób na oddalenie się od zabitych. Wtedy jeszcze większość z nas
zabijała. Ile takich ważnych rzeczy pozapominałem?

- Po upływie pięciuset lat zwykła księga papierowa przecho-

wywana w bibliotece może się rozpaść - rozmyślałem na głos. - Ja już
raz musiałem swoją przepisać. A jeszcze dawniej w ogóle nie było
papieru. Kościoły jako skrytki są dobre tylko na pewien czas, po-
wiedzmy, na pół wieku. Może trochę dłużej trwają klasztory, ale gdy
w grę wchodzi ponad tysiąc lat, to kto wie? Musi być jakiś inny
sposób.

- Więc naprawdę żyją wampiry pamiętające minione tysiąclecie?

- powiedział nerwowo Derwisz, przy czym o mało co nie urwało nam
się koło przez dziurę w jezdni.

- Uważaj na drogę - powiedziałem. - Żyją, sam spotkałem jed-

nego, należał do rodu Przemyślidów i brał udział w wymordowaniu
Sławnikowiców. Potem musiał uciekać, bo był zbyt okrutny dla
jeńców. Nawet jak na tamte czasy.

Derwisz przez chwilę rozmyślał nad tą informacją.
- Czy wy też w jakiś sposób się rozwijacie? Czy kultywujecie

stare tradycje?

Znów mnie podpuszczał i zmuszał do wykrętów. Dlaczego mie-

libyśmy się rozwijać i cokolwiek kultywować? Jakbyśmy byli bar-
barzyńcami. Opanowałem się i kiwnąłem głową.

- Gdybym się zachowywał tak jak większość wampirów za mo-

ich młodych lat, już dawno by mnie złapano. Prawie wszyscy, którzy
zabijali zdobycz podczas pierwszej próby zaspokojenia żądzy krwi,
nie dożyli dnia dzisiejszego. Musieliśmy się przystosować.

- Zdobycz staje się coraz silniejsza. - Pokiwał głową.

background image

- Nonsens - sprzeciwiłem się. - Jesteśmy po prostu łowcami,

zawsze szukamy najprostszej drogi do celu.

Dojeżdżaliśmy do Pragi.
- A jakby chowali księgi pamięci w najstarszych zabytkach? -

wrócił do tematu Derwisz.

Pokręciłem tylko głową.
- Najstarsze zabytki zostały przekopane i dokładnie sprawdzone

od góry do dołu i z powrotem. I nadal są badane. To by się nie udało.
Zapewne co kilka wieków przenosili swoje zapisy z miejsca na
miejsce. Tak jak kotka przenosi kocięta.

- Bo są dla nich tak samo cenne - domyślił się Derwisz.
- Oczywiście - potwierdziłem. - Zatrzymaj się przed moim do-

mem, blisko wejścia, lepiej, żeby mnie nikt nie widział w takim stanie.

- Czy to dobry pomysł? - Spojrzał na mnie.
Zapaliło się czerwone światło, zahamował w ostatnim momencie.
- Już tam byli i wywrócili wszystko do góry nogami. Musieliby

mnie uważać za kompletnego idiotę, gdyby nadal pilnowali tego
mieszkania. Wiedzą, że mam ich więcej, to u nas powszechna prak-
tyka - użyłem swego tradycyjnego dowodu.

W rzeczywistości nie chciałem ukrywać się w niezamieszkanym,

opuszczonym lokalu bez wygód i wszystkiego tego, do czego byłem
przyzwyczajony. To się opłacało w zamian za trochę ryzyka.

Ruszyliśmy spod świateł.
- Teraz musisz wyjechać na urlop z całą rodziną.
Sięgnąłem do schowka po zwitek banknotów, które odebrałem

złotej młodzieży, oddzieliłem jedną trzecią dla siebie i podałem mu
resztę.

- Przypomnij sobie, co widziałeś, i wyobraź sobie, co by z tobą

zrobili, gdyby cię złapali - powiedziałem, kiedy się zawahał. - To
samo zrobiliby z Peggy i twoją córką, jeśliby uważali, że to im
pomoże.

To zdecydowało, niechętnie przyjął pieniądze i schował je do

kieszeni marynarki.

background image

- Samochód zostaw na Jerozolimskiej - podałem nazwę ulicy w

pobliżu mojego adresu. - Kluczyki prześlij mi pocztą albo zostaw u
siebie.

Już podjeżdżaliśmy pod budynek i Derwisz zwolnił. Rozglądałem

się, ale nie spostrzegłem żadnych podejrzanych samochodów, wałę-
sających się glyhenów czy wampirów.

- Możesz stanąć. - Kiwnąłem głową.
Bez pożegnania wysiadłem z auta i dla pewności uchwyciłem się

latarni ulicznej. Siedzieć a stać to była jednak spora różnica. Przez
chwilę spoglądałem na odjeżdżającego Derwisza, potem zwróciłem
wzrok w inną stronę. Wydawało mi się, że w wejściu do drugiej klatki
schodowej widzę interesującą blondynkę, ale wzrok mnie mylił.
Żadnej kobiety tam nie było, a już szczególnie pięknej.

Na miękkich nogach dowlokłem się na piętro. Drzwi były za-

mknięte, bez śladów uszkodzenia, jednak brak włosa, który przymo-
cowałem do drzwi, ostrzegł mnie, że podczas mojej nieobecności ktoś
wchodził do środka. Przyszli, przeszukali mieszkanie i odeszli,
starając się, żebym się o tym nie dowiedział. Jeśli ktoś na mnie czekał
wewnątrz, to już nie miało znaczenia, na dalszą ucieczkę brakowało
mi po prostu sił.

Wszedłem do mieszkania ze złamaną kataną w ręce.
Porządek, czysto i pusto.
Prawdopodobnie czekali tu na mnie przez pewien czas i nie chcieli

wzbudzić mojej czujności zaraz po wejściu, stąd ten porządek. Może
zresztą nie chcieli mnie stresować.

Najchętniej położyłbym się do łóżka i nic nie robił, ale miałem

sporo zajęć.

Wziąć prysznic, ogolić się i zamaskować widoczne ślady walki -

sztyfcik korygujący, makijaż, puder i znów wyglądałem całkiem
znośnie.

Krwawy befsztyk z lodówki, bez przypraw. Podczas jedzenia z

trudem hamowałem żarłoczność.

Strój łowiecki - lekkie spodnie z kaszmiru, koszula z tak ciemno-

background image

czerwonego jedwabiu, że wydawała się czarna, skórzane buty z
ukrytymi wzmocnieniami i specjalną podeszwą o dużym współczyn-
niku tarcia, wyglądające mimo to jak eleganckie niskie kowbojki,
choć może nieco mocniejsze.

Wszystko to zajęło mi dwie godziny i czułem się teraz jak po

ukończeniu maratonu.

Włączyłem telewizję, żeby w mieszkaniu nie było tak cicho.
Miałem pragnienie. I ochotę na seks. W moim przypadku szło to

ręka w rękę, teraz zdawałem sobie z tego sprawę bardziej niż przed-
tem.

Wyjąłem z szuflady jedną z kart telefonicznych, trzymanych na

wszelki wypadek, wytężyłem pamięć i wybrałem numer.

- Cześć, tu Mathias. Jestem właśnie w Pradze, nie miałabyś chęci

na kawę albo kolację w jakiejś przyjemnej restauracji?

Numer kojarzył mi się z konkretną twarzą i kilkoma istotnymi

szczegółami.

- Cześć, nie odzywałeś się od dawna.
- No tak, dużo podróżuję, mówiłem ci.
- Dziś mi nie pasuje, ale gdybyś był tu jeszcze za tydzień?
Ukryłem rozczarowanie w głosie.
- Jasne, odezwę się po weekendzie, jeśli jeszcze będę. Trzymaj

się - pożegnałem się miło.

Kolejny numer. W telewizji właśnie zachwalali ekstrawaganckie

przedstawienie, które powinno być wydarzeniem praskiego sezonu
teatralnego.

Inny numer, inna twarz, inny sposób bycia, zapach.
Namiętna i nieokiełznana, prawie aż za bardzo. Prowokująca.
- Cześć, tu Mathias. Właśnie jestem w Pradze. Czy nie chciała-

byś zobaczyć... - powtórzyłem tytuł komedii, której reklama właśnie
zniknęła z ekranu telewizora. - Lubisz przecież teatr, prawda?

- Niezły z ciebie łajdak, pół roku nie dajesz znaku życia i nagle

zapraszasz mnie do teatru.

Pamiętała mnie; wszystkie lub prawie wszystkie mnie zapamię-

background image

tują.

- Tak, to cały ja, dużo podróżuję, przecież wiesz.
Chwila wahania.
- Ale głodna do teatru nie pójdę.
- To ci w moim towarzystwie nie grozi, wiesz, jak chętnie jem.
- Mnóstwo innych rzeczy też robisz chętnie. - Zachichotała.
- Sama powiedziałaś, że jestem łajdak. Masz jakąś swoją ulu-

bioną restaurację czy mnie pozostawiasz wybór?

- Gust masz dobry.
- Nie tylko w kwestii restauracji.
- Łajdak, i do tego bardzo pewny siebie.
Bawiła ją ta rozmowa, a to dobrze rokowało.
Ustaliliśmy czas i miejsce, zakończyli pogawędkę. Poczułem

wielką ulgę. Wreszcie się napiję. Język miałem suchy, wargi lekko mi
się lepiły, typowe oznaki braku świeżej krwi. Jakbym całymi tygo-
dniami czy miesiącami obywał się bez niej. Teraz nareszcie przesta-
łem się denerwować.

Zamówiłem bilety przez telefon, nawet dali mi możliwość wyboru

miejsc. Mimo, reklamy w telewizji. Zamówiłem lożę. Z restauracją
poszło gorzej, chociaż w kilku z nich byłem znany jako bardzo dobry
gość. W końcu to też zakończyło się sukcesem.

Podczas tych wszystkich telefonów dopadła mnie taka słabość, że

musiałem z trudem łapać oddech. Cholera, to nie był skutek odnie-
sionych ran, tylko powtórka niezrozumiałych ataków, jakie mnie
ostatnio męczyły. Myślałem, że już minęły. Tym bardziej że niesły-
chanie szybko wyzdrowiałem z ran, z których dawniej wylizywałem
się całymi dniami. Teraz słabość i pragnienie znów powracały. Może
było to spowodowane dużą ilością poważnych obrażeń, jakie odnio-
słem w ostatnich walkach?

Przez dziesięć minut walczyłem o oddech, czując nieprawidłowy

rytm pracy serca i bardzo złe samopoczucie. Nagle wszystko wróciło
do normy, poczułem męczący ból regenerującego się ciała i pragnie-
nie prawie uniemożliwiające logiczne myślenie. Pragnieniu jednak

background image

nie chciałem się poddać za żadną cenę, bałem się zmienić w zwierzę.

Wysłałem jeszcze e-mail do swojego dostawcy mieczy. Prowadząc

rozmowę w starym języku niemieckim, oświadczyłem mu, że od-
porność klingi była, łagodnie mówiąc, niezadowalająca. Taką kore-
spondencję wiedliśmy już od stu pięćdziesięciu lat. Początkowo miał
siedzibę w Solingen, a teraz w Japonii, na wyspie Kiusiu, i coś go
łączyło z Japan Steel Works Ltd. Adres poczty elektronicznej przysłał
mi wraz z dostawą ostatniego miecza, ale do tej pory korespondowa-
liśmy za pośrednictwem poczty konwencjonalnej. Nie należał do
wampirzego bractwa, nigdy nie dowiedziałem się, kim był...

Nic więcej w mieszkaniu nie mogłem już zrobić, musiałem zaraz

wyjść.

Zebrałem się w sobie, wstałem pomimo protestów nie całkiem

jeszcze zregenerowanego stawu barkowego, nałożyłem dwurzędową
marynarkę pasującą do koloru spodni i koszuli i wyszedłem. Po
drodze wstąpiłem do perfumerii i nabyłem klasyczny Chanel 5.
Używała go, kiedy ostatnio byliśmy razem. Po sześciu miesiącach
byłoby miło poczuć znowu ten zapach, chociaż bukiet był dla mnie w
tej chwili zbyt intensywny.

Na skrzyżowaniu ulic znów wydało mi się, że widzę młodą

blondynkę. Teraz jednak wiedziałem, z czego się to bierze: Amelia, z
którą się umówiłem, miała włosy blond - ostatnim razem. A ja po
prostu nie mogłem się doczekać.

Taksówkę złapałem bez trudu i do restauracji wkroczyłem minutę

przed czasem. Miałem zatem minimum kwadrans dla siebie. Zamó-
wiłem wódkę. Niestety, mieli tylko finlandię. Życie jest czasem po
prostu trudne.

* * *

Amelię zauważyłem natychmiast, gdy tylko weszła do restauracji, ale
raczej po tym, jak się poruszała, niż jak wyglądała. Do swoich kasz-
tanowych dziś włosów dobrała odpowiedni żakiecik, który sprawiał

background image

wrażenie potwornie drogiego, i sukienkę nieco dłuższą od tej, którą
zapamiętałem. Doskonale wyglądała w tym zestawieniu. Naturalne
blondynki w zasadzie powinny być kruche i delikatne, a jej nigdy nie
udało się ukryć pewnej zmysłowości i żądzy.

Ona też dostrzegła mnie od razu i przechodząc przez salę, skupiła

na sobie uwagę wszystkich obecnych mężczyzn. Właściwie prawie
wszystkich, bo w kącie sali siedziała świeżo zakochana para i chłopak
nawet jej nie zauważył.

Łatwo minęło nam pierwsze dziesięć minut, w czym wydatnie

pomógł drink, którym wznieśliśmy toast za nas. Amelia to lubiła. Jak
najwięcej najlepszego wina, szampana, koniaku, whisky, kawioru i
wyrafinowanych potraw, oferowanych przez kuchnie całego świata.
Od czasu, kiedy widziałem ją po raz ostatni, praktycznie się nie
zmieniła, a jeśli już, to na lepsze.

Może jadała w lepszych restauracjach, miała lepszych masaży-

stów, trenerów, bardziej wymagających kochanków. Seks lubiła
najbardziej, ponad dobre jedzenie czy swoje ulubione koktajle.

- To było naprawdę dobre - oceniła francuskie, śródziemno-

morskie danie, które właśnie zajadaliśmy, i oblizała koniuszki pal-
ców. Mocno wydęła wargi i zakończyła popis długim spojrzeniem na
mnie.

Gość przy stoliku obok nas przerwał konwersację z towarzyszącą

mu kobietą, zakrztusił się i uratował sytuację, kaszląc w serwetkę.
Taka była Amelia. Działała na wszystkich mężczyzn tak samo. Na
mnie też, ale miałem nadzieję, że będzie się trzymać w ryzach. Bo
miałem pragnienie. Pragnienie. Tęskniłem do Amelii i jej krwi.

- Teraz jedziemy do teatru - zadysponowałem.
- Nigdy nie byłeś specjalnym miłośnikiem kultury, wolałeś ra-

czej inne rzeczy - zaświergotała niewinnie.

- Mamy lożę do dyspozycji - wyjaśniłem. - Proszę jeszcze o dwie

butelki szampana na wynos - zwróciłem się do kelnera. - Wycho-
dzimy.

background image

* * *

W taksówce zachowywaliśmy się w miarę cywilizowanie i choć
słowo „cywilizowanie” było na miejscu, to jednak miałem z tym
sporo trudności. Była po prostu za blisko.

Czułem jej zapach, wyczuwałem pulsowanie jej krwi.
- Wiesz co, Bóg wie dlaczego myślałam, że już cię nie zobaczę -

powiedziała nagle, kładąc mi dłoń na udzie.

- Ale dlaczego, na Boga? - zapytałem, pochylając się i wyci-

skając pocałunek na jej dekolcie.

Taksówkarz widoczny w lusterku wykrzywił twarz z rozbawie-

niem. Zobaczyłem to w odbiciu tylnej szyby. Tak słabym i w wielu
miejscach załamanym, że normalny człowiek niczego by nie do-
strzegł.

Nacisk pomalowanych na czerwono paznokci na cienką tkaninę

spodni zyskał na sile.

- Tak sobie pomyślałam.
Miała rację, instynkt podpowiadał jej właściwie. Przebudzała we

mnie gorszą stronę mojej osobowości, niebezpieczne ego wampira z
dawnych lat. Z tego właśnie powodu przerwałem nasze kontakty.
Teraz odwołałem tę decyzję, bo nic innego mi nie pozostało.

Taksówkarz liczył na hojny napiwek i zatrzymał samochód pod

znakiem zakazu postoju tuż przed wejściem do teatru. Nie zawiodłem
go. Podziękował i nie darował sobie porozumiewawczego uśmiechu.
Bileterka w znoszonym kostiumie na widok naszych biletów popro-
siła koleżankę, żeby ją zastąpiła, a sama zaprowadziła nas do loży.
Podziękowałem jej bardzo uprzejmie, w tym przypadku to wystar-
czało. Amelia przyjrzała się fotelom i małemu stolikowi, na którym
położyłem torebkę z dwoma butelkami.

- Stylowo - oceniła.
Brokat pokrywający fotele trochę wyblakł, ale w loży nadał unosił

się duch starodawnego luksusu.

- I jest stąd doskonały widok. - Pokazała, wychylając się z loży.

background image

Sukienka podjechała jej przy tym do góry, odsłaniając nogi w

pończochach ze szwem. W tym momencie ozwało się dyskretne
stukanie do drzwi.

Była to sprzedawczyni zakąsek, zapytała, czy nam czegoś nie po-

trzeba. Nie byłem pewny, czy takie usługi są w teatrze normalną
procedurą, ale dla pewności kupiłem kawę i dwie ćwierćlitrowe
buteleczki wina z plastikowymi kubeczkami.

Na sali pod nami powoli robiło się cicho. Amelia podała mi bu-

telkę szampana.

- Otworzysz po cichu? - zapytała szeptem.
W panującym półmroku miała rozszerzone źrenice, oczy jej

błyszczały, a kiedy podawała mi butelkę, palce drugiej ręki położyła
na moich wargach.

W odpowiedzi tylko się skłoniłem.
Otworzyłem butelkę, szampan zaszumiał dystyngowanie. Nalałem

do kubeczków. Kurtyna właśnie poszła w górę.

Amelia odwróciła się i wychyliła do przodu, aby lepiej widzieć,

skraj sukienki znów odsłonił sporą część jej krągłości. Zbliżyłem się
do niej, pochyliłem, położyłem dłonie na biodrach i czekałem.

Nosiła pończochy z podwiązkami, koronkowe majtki, które w

półmroku wydawały się czarne, ale dzięki lepszemu wzrokowi
widziałem, że są czerwone. Jak krew. Przez chwilę się opierała, ale
szybko zrezygnowała z oporu, ściągnęła kolana do siebie i pozwoliła
mi je zdjąć.

Nie było to konieczne, ale tak wydawało się lepiej.
W chwili gdy na scenie aktorzy deklamowali pierwsze kwestie,

cicho jęknęła. Przycisnąłem się do niej jeszcze mocniej, żeby dosię-
gnąć jej szyi.

Ostrożny, musisz być ostrożny, chodziło mi po głowie. Jakoś to

szło, pozostawałem przy zdrowych zmysłach pomimo straszliwego
pragnienia połączonego z żądzą.

Naraz wyprostowała się, odwróciła i wbiła mi w jądra czerwone

paznokcie.

background image

* * *

Mój wrzask zginął w burzy oklasków.

Ludzie klaskali bez przerwy. Powoli przychodziłem do siebie.

Amelia leżała na stoliku z sukienką podkasaną do pasa, blada, z małą
plamką na szyi.

Kurwa!
Jeszcze była ciepła i oddychała, płytko, powierzchownie, ale wargi

miała już fioletowe. Ile mogłem wypić? Nie wiedziałem.

Do dupy z tym!
Kurwa!
Tego nie chciałem przeżywać. Nigdy. Za żadną cenę.
Jednym szarpnięciem zdarłem obicie z foteli, rozłożyłem je na

podłodze i ułożyłem Amelię na tym prowizorycznym posłaniu.
Podniosłem jej nogi i oparłem o ścianę, uniesione w górę ręce przy-
wiązałem do krzesła chusteczkami do nosa.

Cała krew, jaka jej została, kierowała się prosto do mózgu.
Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że jestem nagi, w wielu

miejscach pogryziony i... męczy mnie pragnienie.

Puściłem sam do siebie kolejną serię przekleństw.
Miała grupę krwi AB+. Mogę to wyczuć.
Wyjąłem z jej torebki telefon, wybrałem numer pogotowia i zgło-

siłem przypadek zranienia połączony z dużym upływem krwi.

- Gdzie to jest, proszę powtórzyć adres - zażądała kobieta

przyjmująca zgłoszenie.

Krótko powtórzyłem miejsce wydarzenia i rozłączyłem się.
Przyjadą za późno, jeśli w ogóle przyjadą, nie miałem złudzeń.
Na dobrą sprawę nie było to aż tak ważne. Amelia to tylko zdo-

bycz, ale nie chciałem, żeby oprócz wampirów zaczęli mnie ścigać
policjanci.

Ubrałem się, zbiegłem po schodach, po drodze zabrałem potrzebne

rzeczy z apteczki i skrzynki z wyposażeniem elektryka i wszedłem na
salę teatralną. Głęboko wciągnąłem powietrze i wyczułem narkomana

background image

i faceta z grupą krwi AB+. To musiał być mężczyzna, kobieta nie
przeżyłaby obok mnie. Pragnienie.

Nie jestem dobry jako hipnotyzer, ale zawsze trochę to pomaga. Za

to jestem szybki, nawet jak na wampira, i potrafię wmieszać się w
tłum. Ludzie pogrążeni w wygodnych fotelach, obserwujący akcję
sztuki nie widzieli mnie albo prawie nie widzieli. Kilka słów,
uśmiech, uspokajające poklepanie i ucisk na wybrane węzły nerwowe.
Po chwili dawca leżał na stole, a krew przeciekała z niego do Amelii
za pomocą dwóch igieł i strzykawki.

Szło to bardzo powoli, ale pompki, niestety, nie miałem.
Na szczęście już nie bladła i oddychała równo. Dałem jej pić,

nawet w śpiączce odruch połykania działał, co było w tym przypadku
dobre.

Przyglądałem jej się z istną burzą myśli w głowie. Nie chciałem,

żeby umarła, zależało mi na niej, tak jak na każdej kobiecie, której
zabrałem krew. To dziwne, ale tak było naprawdę.

Z transu wyrwał mnie dźwięk syreny pogotowia ratunkowego. A

więc lekarz zdążył. Nie spodziewałem się tego, ale dla Amelii było to
bardzo szczęśliwe. A może i dla mnie też? Nie byłem niczego pewny,
miałem uczucie, jakby w ostatnich chwilach moimi działaniami
kierował ktoś inny.

Powycierałem koszulą wszystko, czego mogłem dotknąć, i zsze-

dłem po schodach na dół. Oczywiście zostawiłem mnóstwo DNA, ale
ciekaw byłem, jak współczesna kryminalistyka sobie z nim poradzi.

Prawie nie oddychając, zatrzymałem się w brudnym zaułku obok

śpiącego bezdomnego. Słyszałem kołatanie własnego serca. Miałem
pragnienie, a równocześnie byłem przestraszony. Dlaczego? Bywa-
łem już wiele razy w gorszej sytuacji, nigdy jednak nie czułem się tak
spanikowany. Niczego rozsądnego nie mogłem wymyślić jako wy-
tłumaczenia takiego stanu rzeczy. Pewnie liczne rany, jakie odnio-
słem, musiały mnie wytrącić z równowagi. Mój mózg zapewne nie
funkcjonował tak sprawnie jak przedtem. Znałem przypadki, w
których ciężko poszkodowane wampiry przez całe lata dochodziły do

background image

normy.

Kupka szmat pod ścianą nagle ożyła.
- Co jest, koleś, coś ci się stało? - zapytał mnie.
- Mam pragnienie - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Trochę mi zostało. - Podniósł plastikową butelkę w połowie

zapełnioną jakąś niebieską cieczą.

- To by mi chyba nie smakowało, tak samo jak twoja krew -

zbyłem go.

Zanim do niego dotarło, co miałem na myśli, już mnie nie było.

* * *

Wszystkie moje dotychczasowe działania przestały być ważne,
przeżyłem je bez żadnej szkody. Ugaszę pragnienie i zacznę rozu-
mować normalnie, to musiała być podstawa, na której opierałem
swoje plany. Szedłem przez nocną Pragę, najciemniejszymi zaułkami,
unikając głównych ulic. Ludzie na mój widok odwracali wzrok i
szybko wymazywali mnie z pamięci. To jedna z zalet dużego miasta.

Miałem uczucie, że ktoś mnie śledzi. Mała, drobna blondynka o

gęstej krwi, smakującej jak nektar. Była to niebezpieczna halucyna-
cja, mógłbym za nią gonić aż do śmierci. Udało mi się jednak okieł-
znać wyobraźnię i iść dalej. W pamięci miałem jeszcze sporo kobiet
mających słabość do takiego jak ja, do wampira. Ale nie zadowolił-
bym się pół litra krwi, którą mógłbym od nich uzyskać, a gdybym je
zabił, zwróciłbym na siebie uwagę policji i całej okolicznej społecz-
ności ludzkiej. Miałem straszne pragnienie i potrzebowałem dużo
krwi.

Kilka kilometrów ciemnymi uliczkami.
Gdzie jest krew? W szpitalu, a właściwie w szpitalnej stacji

transfuzji. Obok mnie przejechał tramwaj. Nie był to dogodny dla
mnie numer, ale doszedłem do przystanku i oparłem się o słup latarni
ulicznej. Po chwili ją rozbiłem, żeby nie świeciła mi na twarz.

- Pragnienie, ajajajaj - ryczała czwórka pijanych młodzików

background image

gramolących się z auta.

Stłumiłem chęć pogonienia za nimi. To byli mężczyźni, nie opła-

cało mi się.

W końcu przyjechał nocny tramwaj, wsiadłem i pół godziny póź-

niej stałem w półmroku pod szpitalem. Dobrze znałem to miejsce,
kupowanie krwi prosto ze źródła było najprostsze. Ale teraz nie
miałem czasu.

Znów odniosłem wrażenie, że ktoś depcze mi po piętach, ale coraz

mniej mnie to denerwowało. Podszedłem do budynku, w którym
ludzie oddawali krew, wiedziałem, że w chłodziarce znajdzie się kilka
litrów. A jeśli będę miał szczęście, to nawet kilkanaście.

Wspiąłem się po fasadzie na piętro - i spadłem.
Wyraźnie nie byłem w formie.
Druga próba. Zanim straciłem punkt oparcia, znalazłem uchylone

okno, kawałkiem drutu z breloka od kluczy podniosłem haczyk i
wpadłem do środka. Wiedziałem, że nie wszyscy śpią, część ludzi
miała dyżur, ale były to przeważnie bardzo zmęczone pielęgniarki, a
ja nie zamierzałem im przeszkadzać.

Po chwili badania pomieszczeń przypomniałem sobie, że główna

chłodziarka znajduje się w suterenie.

Ostrożnie zszedłem po schodach na dół. Trochę mnie zaskoczyło

światło wydostające się spod ciężkich drzwi, oddzielających prze-
strzeń magazynową od reszty podziemia. Ale było mi wszystko jedno,
potrzebowałem krwi.

Otworzyłem drzwi, owionął mnie umiarkowany chłód i zapach

środków dezynfekcyjnych silniejszy niż w pozostałej części budynku.

Krew. Wiedziałem, że nie zapanuję nad sobą, że będę pił tak długo,

jak zdołam, ryzykując śmiercionośne wymioty.

Kolejne drzwi, a za nimi aseptyczne pomieszczenie. Prawie jak

sala operacyjna, tylko obłożona szafkami chłodniczymi na ścianach.
Gładka ceramiczna posadzka odbijała oszczędne światło jarzeniówek
na suficie.

Dotarłem do celu.

background image

Nagle zauważyłem, że dzieli mnie od niego jeszcze jedna prze-

szkoda.

W samym końcu pomieszczenia stała pielęgniarka.
Zamrugałem, sądząc, że z wyczerpania zacząłem mieć problemy

ze wzrokiem. Co o tej porze mogła tutaj robić pielęgniarka?

Patrzyła na mnie wielkimi oczami, przypominającymi oczy łani,

spod czepka wysuwały jej się po obu stronach twarzy kosmyki blond
włosów, koloru południowego słońca, policzki dopiero co pozbyły się
dziecięcej pyzatości, delikatność nosa rekompensowały doskonale
wykrojone usta.

Jeden guzik koszuli biało-niebieskiego uniformu miała rozpięty,

pod koszulką rysowały się dziewczęce piersi, wydawało mi się, że
spod wielokrotnie pranego materiału prześwituje koronka staniczka.
Do określonej przepisami długości brakowało jej sukience więcej niż
kilka centymetrów, bo kończyła się przed kolanami, dając dobry
widok na nogi w gładkich pończochach. Przepisowe pantofelki na
lekko podwyższonym obcasie podkreślały linię łydek i ich doskonałe
przejście w zaokrąglenie uda.

- Czy coś się panu stało? - zapytała.
W jej głosie brzmiała czysta naiwność, nie było w nim śladu

strachu. Może miała szesnaście, może siedemnaście lat, a to znaczyło,
że nie była jeszcze dyplomowaną pielęgniarką.

- Jestem tu na praktyce, ale chętnie zrobię dla pana, co potrzeba.
Podszedłem bliżej na krok, a w tym momencie usłyszałem cichy

odgłos zatrzaskujących się drzwi. Ona nie musiała nic robić, o
wszystko sam się zatroszczę. Pomału zbliżałem się do niej, z wymu-
szonym uśmiechem na twarzy, żeby nie zaczęła krzyczeć. Ale spra-
wiała wrażenie całkiem spokojnej. Złapię ją, zedrę z niej niebieską
koszulę i białą sukienkę, podrę majteczki i wezmę ją na stojąco, opartą
o zimną ściankę szafki chłodniczej. A potem nakłuję jej tętnicę i w
końcu ugaszę straszne pragnienie jej pachnącą, pulsującą krwią. I
zaspokoję ogromną żądzę seksu.

Stanąłem przy niej, poczułem jej zapach, patrzyłem w oczy i w

background image

dekolt.

Podniosłem rękę, wydawało mi się, że usłyszałem coś jakby me-

taliczny trzask, oddzielający to, co było, od tego, co nadejdzie. Ale nie
dotknąłem jej. Wtedy nie zdołałbym się powstrzymać, a tego nie
chciałem. Dawniej, kiedy byłem młodzieńcem trawionym pragnie-
niem seksu i krwi, robiłem rzeczy, których potem żałowałem. Wtedy
jeszcze nie wiedziałem, że będę żałował, teraz już tak, a poza tym
przed kilkoma godzinami otrzymałem surową lekcję. Nie chciałem
ujrzeć bezwładnego, pozbawionego życia ciała, coraz zimniejszego,
pozbawionego możliwości obudzenia we mnie morderczych skłon-
ności.

- Nie zabijam niewiniątek - wychrypiałem. - Jestem łowcą, nie

rzeźnikiem.

- Co pan mówi? Nie rozumiem pana, czy źle się pan czuje?
Chcąc mi pomóc, wyciągnęła rękę. Cofnąłem się, jakby jej dotyk

mógł mnie zabić. Ale to ją mógł zabić.

- Potrzebuję krwi i muszę ją wziąć, choćbyś się starała mi prze-

szkodzić.

Osunąłem się w kucki, oparty o ścianę.
Teraz miałem lepszy widok na jej nogi, co spowodowało, że za-

cząłem oddychać jeszcze szybciej. Ale podnieść się już nie mogłem,
co uprościło sytuację.

- Potrzebuję krwi, muszę się napić. Otwórz jedną z tych szafek i

daj mi to, co tam jest.

- Pan mówi od rzeczy, zawołam pomoc.
Uklękła przy mnie, jej zapach przybrał na sile.
- Ja ci nakazuję, a ty słuchasz, jasne? Podaj mi woreczek krwi,

natychmiast - całą resztkę sił włożyłem w nadanie swemu głosowi
rozkazującego tonu.

Tym razem się przestraszyła, skłoniła głowę na znak posłuszeń-

stwa.

- Tak, panie.
Dała mi woreczek, otworzyłem go zębami i zacząłem pić. Z po-

background image

czątku łapczywie, aż się dusiłem, potem trochę się opanowałem.

Krew, której nie zdążyłem połknąć, kapała mi na ubranie i na po-

sadzkę, tworząc dziwaczne wzory. Musiałem wyglądać okropnie, ale
ona nie krzyczała, minę miała obojętną i niczego się nie bała.

- Czy pan jest wampirem? - ton pytający był ledwie zaznaczony.
Prawie mnie to zaskoczyło, w ostatnim stuleciu ludzie nie przy-

znawali się, że wierzą w istnienie wampirów.

Nawet Derwisz uwierzył w to dopiero po kilku latach.
- Mhm - przytaknąłem, odkładając pusty woreczek.
Nadal miałem niesprawne nogi, nie byłem w stanie się podnieść.
- Drugi woreczek podasz mi najwcześniej za dwadzieścia minut,

nawet gdybym chciał wcześniej - powiedziałem. - Za dwadzieścia
minut, bez względu na to, co będę przez ten czas mówił.

- Tak, panie.
- Dlaczego myślisz, że jestem wampirem?
- Pije pan krew - zauważyła pragmatycznie. - Czytałam o wam-

pirach w wielu książkach, bardzo mi się podobały.

Prawie się zaczerwieniła.
Ciekawe, co to były za książki.
- Podaj mi drugi woreczek.
- Nie, powiedział pan, że dopiero za dwadzieścia minut.
Zrobiłem groźną minę, ale nie wywarło to na niej żadnego wra-

żenia, cały czas się uśmiechała.

- Sam pan tego chciał. Myślę, że jest pan chory, potrzebuje pan

krwi, ale nie może pan wypić jej za dużo za jednym razem. A rów-
nocześnie tęskni pan za nią. To pewnie jakiś rodzaj uzależnienia, jak
na przykład nikotynizm albo uzależnienie od narkotyków - objaśniała
z poważną miną.

Gdybym mógł, zacząłbym wyć. O moich uzależnieniach pouczało

mnie szesnastoletnie dziewczątko. Niestety, było mi niezbędne.

- Krew, podaj mi jeszcze krwi, na Boga, bo inaczej tu umrę.
- Za dwadzieścia minut, dokładnie jak mi pan przykazał.
- Podaj mi ją, bo jak nie, to cię zabiję.

background image

- Nie może się pan ruszać - oznajmiła. - Jeszcze dwanaście mi-

nut.

Nie miało sensu się spierać.
- A co mi jeszcze możesz powiedzieć o wampirach? - zapytałem,

żeby nie liczyć każdej sekundy.

Zaczęła cytować fragmenty jakichś książek, noszących tytuły:

„Świt”, „Zmrok”, „Przeklęta” i podobne. To, co mówiła, nie miało
większego sensu, ale teksty znała praktycznie na pamięć.

- A pan jest dobrym wampirem - powiedziała na zakończenie.
Spojrzała na zegarek i podała mi kolejny woreczek.
- Zamiast zabijać ludzi, chodzi pan po krew do szpitala. - Popa-

trzyła na mnie z podziwem. - Pomogę panu, proszę się nie bać.

Nie miałem zamiaru protestować.
Kiedy w jej towarzystwie wlokłem się do płotu ogradzającego te-

ren szpitala, wyglądała naprawdę okropnie. Jej czyściutki, wy-
krochmalony uniform poplamiony był krwią, miała ją nawet na
czepku i we włosach.

- Dzięki - pożegnałem ją.
Zamiast odpowiedzi pogładziła mnie po ręce i odwróciła się, bo

zza rogu wynurzył się nocny stróż. Przesunąłem się w gęstszy cień.

- To tylko ja, proszę pana. Wyszłam się przejść i zobaczyłam tu

jakiegoś kotka, chciałam mu się przyjrzeć.

Po stróżu łatwo było poznać, że jest rozzłoszczony obecnością

kogoś, kto przeszkadza mu w spokojnym pełnieniu służby, ale kiedy
ją usłyszał, natychmiast się uspokoił.

- Ach tak, panienko. Obawiałem się, że to ktoś obcy. Chętnie

odprowadzę panią z powrotem do budynku.

Trzymał w ręce latarkę, ale jej nie zapalił. Gdyby tak zrobił, pew-

nie zawołałby policję, myśląc, że trafił na seryjną zabójczynię.

Prawie z żalem zostawiłem ją, żeby się sama uporała ze stróżem.

Była trochę postrzelona, ale prześliczna i niezwykle pociągająca.
Odegnałem tę myśl, w czym wydatnie pomógł mi płot, przez który
musiałem przełazić. Trochę mi się ugięły kolana po zeskoku na drugą

background image

stronę, ale szybko ruszyłem do domu, bo do świtu brakowało nie
więcej niż godzinę. Przy moim wyglądzie nie mogłem wziąć tak-
sówki, a komunikacja miejska w ogóle nie wchodziła w rachubę. Na
szczęście czułem się coraz lepiej, zapewne z powodu paru litrów krwi,
które niosłem w plecionej torebce.

Po upływie około dziesięciu minut zadzwonił telefon. To był

Derwisz.

- Powinieneś już być w samolocie - warknąłem. - Tak jak się

umówiliśmy.

- Jasne, jasne - nie stracił dobrego humoru. - Moje dziewczyny

już tam są, nawet im pomachałem na drogę. Super last minute z
solidną zniżką. Bilet mam zarezerwowany na pojutrze, polecę do nich.
Ale jednej sprawy nie mogłem tak zostawić, sam przyznasz.

Nie chciałem niczego przyznawać.
- No to przyjedź po mnie - oświadczyłem i przeczytałem z ta-

bliczki nazwę ulicy, którą właśnie przechodziłem.

Dojazd nie zajął mu nawet dwudziestu minut, mojego wyglądu w

ogóle nie skomentował. Z jakiegoś powodu był tak podniecony, że
nawet nie zapalił papierosa.

Ruszył z piskiem opon, zanim zdążyłem zatrzasnąć drzwiczki.
- Mam to, zidentyfikowałem tego Brazylijczyka, to znaczy

wampira, który kupił interesującą cię fabrykę.

- Kto to jest? - zapytałem wprost, żeby nie przedłużać sprawy.
Zamiast odpowiedzi podał mi dwie podobizny wykonane drukar-

ką.

- Taa, to jeden i ten sam facet - potwierdziłem po starannym

przyjrzeniu się. - Nawet jeśli próbował to ukryć.

- Jedna fotografia pochodzi z materiałów Schnittzela, drugą

ściągnąłem, poszukując kupca - wyjaśnił.

Zrozumienie, o co chodzi, zajęło mi chwilę.
- To niemożliwe, nie ma sensu. - Pokręciłem głową.
- Musi mieć, to jest Carlos Masechuta, jeden z członków rady

starszych Tizoca. - Zrobił zadowoloną minę, przejechał ostatni zakręt

background image

i zahamował przed domem, w którym było moje główne mieszkanie.

- Masz coś jeszcze? - zapytałem.
- Nie, ale skopiowałem dla ciebie wszystkie materiały, sam

możesz się w nich rozpatrzeć. Teraz twoja kolej, znasz logikę wam-
pirów, wiesz, jak rozumują, ja tego nie wiem. Szesnaście godzin bez
przerwy siedziałem przy komputerze, muszę trochę odpocząć. Na
razie, do wieczora. Wtedy powinieneś być w lepszej formie. Ja zresztą
też.

Pomyślałem, że Derwisz znacznie przecenia moją zdolność do

regeneracji. A jak na człowieka, był bardzo oblatany. Cóż robić,
innego przyjaciela nie miałem. Przyjaciela! Dziwne. Drapieżnik nie
może się przecież przyjaźnić ze zdobyczą. Ale na takie przemyślenia
powinienem już dawno machnąć ręką.

W mieszkaniu wszystko wyglądało tak samo jak wtedy, kiedy

byłem w nim po raz ostatni. Wszystkie pułapki, jakie miały mnie
informować o wizycie nieproszonych gości, były nietknięte.

Prysznic, woreczek krwi, pozostałe do lodówki, sprawdzić nasta-

wienie jej termostatu i do łóżka. Już zasypiając, znów poczułem
pragnienie, wypiłem jeszcze dwa woreczki krwi i usnąłem ze świa-
domością, że nie zrobiłem między nimi przerwy i prawdopodobnie
zwymiotuję, i to będzie wielki problem. Mnóstwo wampirów zapła-
ciło za to niedopatrzenie najwyższą cenę. Ale byłem tak zmęczony, że
nie przejąłem się tym.

Obudziłem się wcześniej, niż się spodziewałem, nie było nawet

południa. Z przyzwyczajenia poszedłem do lodówki, ale ze zdumie-
niem stwierdziłem, że nie czuję pragnienia, tylko wściekły głód.

Wyjąłem z szafy szare sportowe spodnie, elastyczny materiał nie

krępował mi ruchów. Nie pozostała żadna porządna koszula, zado-
woliłem się więc trykotem z nowoczesnej tkaniny, w którym ani
człowiek, ani wampir się nie spoci, a może robić, co mu się podoba.
Do tego jednorzędowa marynarka ze stojącym kołnierzem i oczywi-
ście moje specjalne buty. Te, w których przyszedłem, postawiłem w
łazience, żeby później sprawdzić, czy żebra wzmacniające nie popę-

background image

kały, i żeby je wyczyścić. Przed wielu laty sam takie buty zaprojek-
towałem i wykonałem osobiście, ale później trafiłem na szewca, który
pojął, o co mi chodzi, i potrafił je wykonać. Jego potomkowie do dziś
szyją buty, mają własną firmę wytwarzającą obuwie na ekstremalne
obciążenia, a ja kupuję od nich chyba najbardziej specjalne modele.

Trochę mnie denerwował brak broni oraz to, że nadal muszę po-

sługiwać się taksówkami i komunikacją miejską. Dawniej mi to nie
przeszkadzało, ale ostatnio często znajdowałem się w stanie unie-
możliwiającym jazdę tramwajem. Ze schowka pod obluzowaną deską
podłogi wyjąłem nóż, który dawno temu sam wykonałem, a po chwili
wahania wydobyłem z zamrażarki kartę American Express i scho-
wałem ją do kieszeni. Jeszcze nie wiedziałem, co postanowię. Przy
wybieraniu pieniędzy z banku można było zostać wyśledzonym, toteż
nauczyłem się ostrożności. Materiały od Derwisza włożyłem do
skórzanej dyplomatki i wyszedłem z domu.

W przypadkowo wybranej restauracji, położonej w przyjemnym

punkcie miasta, zamówiłem podwójny krwawy stek, szklaneczkę
wódki i zacząłem patrzeć na świat z większym optymizmem, niż
byłoby to wskazane. Wokół mnie przechodziło mnóstwo kobiet,
godnych pożądania, aktywnych kobiet, ale, o dziwo, nie czułem na ich
widok ani pragnienia, ani żądzy seksu. Nie próbowałem dociekać
przyczyn tego dziwnego stanu, w jakim się znajdowałem, i skupiłem
uwagę na papierach od Derwisza.

Potwierdzały wszystko, o czym mi w skrócie opowiedział. Jeden

ze starszych wchodzących w skład rady Tizoca spróbował zabić
użytecznego ludzkiego sługę swego szefa. Co więcej, chciał to zrobić
dla własnej korzyści, chyba dlatego, że wyhodował glyheny o nie-
zwykłych możliwościach, których Tizoc nie miał. Sądząc z tego, że
cechował je własnym znakiem, zapewne uważał się za Wielkiego
Mistrza. To oznaczało, że wkrótce rozpocznie walkę o władzę,
rozpocznie krwawą i brutalną wojnę, w której zginie mnóstwo moich
pobratymców. Oczywiście, jeśli się nie myliłem.

Wybrałem numer Schnittzela. Nie przypuszczałem, że mnie

background image

zdradził, mimo że niektóre rzeczy przede mną ukrył. Zawsze roz-
mawiałem z nim krótko, postanowiłem jeszcze raz przekonać się o
jego uczciwości.

Telefon odebrał po dwóch sygnałach.
- To było fantastyczne, nadzwyczajne, niewiarygodne! -

Schnittzel prawie krzyczał.

Nie rozumiałem, o czym mówi.
- O co chodzi? - przerwałem mu.
- No przecież o to, że zmasakrował pan interwencyjny oddział

Masechuty. Carlosa Masechuty! Od czasu, jak mi pan zlecił spraw-
dzenie wszystkich członków rady, staram się ich śledzić. Oczywiście
bardzo ostrożnie, żeby uniknąć kłopotów. Ale Carlos był wczoraj w
tak kiepskim humorze, że zajrzałem do jego komputera. I znalazłem w
nim wideo z tej bijatyki, w której zniszczył mu pan całe komando...

Pozwoliłem mu dalej paplać. Był tak podniecony, że nie od rzeczy

byłoby pogadać z nim osobiście. Może zdradziłby mi jeszcze coś
ciekawego.

- Chętnie porozmawiam o Carlosie. A jeśli pana to interesuje, to

opowiem, jak przebiegła ta potyczka. Kiedy możemy się zobaczyć?

Prawie słyszałem, jak w głowie Schnittzela obracają się kółka jego

wysoko kwalifikowanego mózgu.

- Praktycznie jestem teraz w drodze do kilku specjalistów, któ-

rych usługi są mi potrzebne. Może około trzeciej? Gdzieś w centrum?

- „U Husy” - wybrałem lokal.
- Będę.
Dopiłem swoją wódkę, skinąłem na kelnera, żeby przyniósł mi

następną. Carlos Masechuta. A glyhenów cechował stylizowanym H.
To dziwne. Ale jak mnie wyśledził? To jeszcze dziwniejsze. Starałem
się przypomnieć sobie, kiedy ostatnio doszło do przewrotu w którymś
z wielkich klanów. Wydawało mi się, że w Rosji na początku dwu-
dziestego wieku, ale to była brutalna rebelia wampirów dręczonych
głodem, właściwie wcale nie chodziło o to, kto będzie na szczycie
władzy, ale po prostu o przeżycie.

background image

Miałem dwie godziny i zastanawiałem się, jak najlepiej je wyko-

rzystać. Może należałoby pomyśleć o uniezależnieniu się od płatnych
środków transportu. Nie planowałem dalszych wyjazdów i samo-
chodu właściwie nie potrzebowałem. Raczej czegoś zwrotniejszego.

* * *

Do kompleksu firm sprzedających motocykle kilku światowych
wytwórni dotarłem w ciągu trzech kwadransów i jeszcze zdążyłem po
drodze podjąć pieniądze z karty American Express. Wybrałem halę z
napisem „Aprilia”. Podobała mi się ta nazwa.

Typek w skórzanych spodniach, z ramionami i muskulaturą

świadczącymi o częstym korzystaniu z siłowni zmierzył mnie pogar-
dliwym spojrzeniem i pozwolił oglądać wystawione na sprzedaż
maszyny. Chyba mu się nie spodobałem, tylko nie wiedziałem dla-
czego. Miałem się za przychylnego, sympatycznego, a co najważ-
niejsze, w mojej kieszeni leżał gruby plik banknotów.

- Nie macie tu chyba zbyt wielu klientów, co? - zagadnąłem,

kiedy znalazłem się pomiędzy motorami stojącymi pod czerwoną
tablicą głoszącą, że są dostępne dla młodzieży od lat szesnastu.

- Całkiem sporo, i to dobrych - odpowiedział. - A pan szuka

czegoś, na czym mógłby pan jeździć na ryby? - rzucił, krzywiąc się
pogardliwie.

- Można i tak powiedzieć - przytaknąłem - ale wolałbym coś

większego, żeby jeździć do gospody, tylko że tego panu pewnie szef
nie pozwala sprzedawać, co nie?

- Na co ty sobie pozwalasz?! - wybuchnął.
- No, wygląda pan maksymalnie na te tutaj mopedy bez jaj.
Albo był za bardzo napakowany sterydami, albo uraziłem jego

dumę. Skoczył na mnie całkiem żwawo, jak na człowieka. Wywiną-
łem się jego prawej ręce i uchwytowi, którym chciał mnie nadziać na
kolano, i umiejętnym ciosem w bok uderzyłem go pod żebra.

Myślałem, że któreś mu pękło, ale kości chyba wytrzymały. Jed-

background image

nak ich właściciel bez jednego jęku runął na ziemię. Na ten widok z
przeszklonego biura wybiegł jakiś człowiek w jasnym ubraniu i
gestami zatrzymał innych pracowników, którzy biegli w naszą stronę.

- Proszę wybaczyć, proszę pana, doszło do nieporozumienia -

wysapał, gdy tylko do mnie dotarł. - Mieliśmy tu kłopoty z niepro-
szonymi gośćmi, którzy odstraszali klientów. Daniel źle pana ocenił,
zapomniał dziś okularów. - Sprzedawca starał się uprawdopodobnić
swoje przeprosiny.

Nie wydawało mi się, żeby leżący na ziemi mięśniak używał

okularów, ale dałem temu spokój.

- Nic się nie stało. - Posłałem mu swój najsympatyczniejszy

uśmiech.

Była to prawda, gdyby ich więcej na mnie naskoczyło, lepiej bym

to rozegrał.

- Chciałbym kupić u pana motocykl - przeszedłem do rzeczy.
- Ehm, jaki, proszę pana? - zapytał, podczas gdy dwóch pra-

cowników starało się niepostrzeżenie usunąć bezwładnego kolegę. -
Czy ma pan na myśli jakiś konkretny model? - przybrał profesjonalny
ton, widząc, że nie jestem zdenerwowany.

- Tego właśnie jeszcze nie wiem. - Wzruszyłem ramionami, a

jego uśmiech nieco przygasł.

- Musi być szybki, bardzo szybki - powiedziałem - i zwrotny. Ale

na długie trasy nie będę nim jeździł, najdalej na peryferie miasta, albo
i w centrum.

- Ach tak. Jak doświadczonym jest pan motocyklistą? Bo widzi

pan, mamy tu naprawdę szeroki wybór maszyn, a niektóre z nich są -
uśmiechnął się poufale - bardzo ostre. Odpowiednie dla kogoś, kto jest
w połowie przynajmniej profesjonalistą.

Na motocyklu nie jechałem od pół wieku. Ostatnim razem pojeź-

dziłem sobie naprawdę porządnie, ale to był motocykl z przyczepką,
mój pasażer trzymał w ręce karabin, a ja lugera.

- Stosownie do mojego wieku i stanu. - Uśmiechnąłem się.
Zaprowadził mnie do delikatnych, dwucylindrowych maszyn.

background image

Były bardzo ładne, ale potrzebowałem czegoś o większej mocy.

Przeszedłem na drugą stronę hali wystawowej, gdzie stały moc-

niejsze motory, wcale niewyglądające na stateczne pojazdy, tylko na
maszyny przeznaczone do ostrej jazdy.

- Ten mi się podoba.
- Jest bardzo piękny. To na pewno. Ale to tysiąc dwieście z

bardzo silnym ciągiem, twardym zawieszeniem. Jeśli nie ma pan
wystarczającego doświadczenia, nie polecałbym go. Jeśli pan nie-
ostrożnie doda gazu, to znajdzie się na ziemi albo za trzy sekundy ma
pan setkę na liczniku. A za siedem sekund już dwieście.

- To mi się podoba. - Wyszczerzyłem zęby.
- Jest bardzo drogi - spróbował ostatniego argumentu.
To był naprawdę dobry sprzedawca. Nie chciał sprzedać mi

trumny. Gdybym był człowiekiem, pewnie bym na takiej maszynie
nie jeździł, ale byłem wampirem z całkiem innym refleksem, kości
miałem odporniejsze na złamania, a i ze złamań potrafiłem się wylizać
w kilka dni.

- Ile? - zapytałem.
- Trzysta trzydzieści pięć tysięcy.
- To dobra cena. Jeśli doda mi pan kask, a jazda w nim jest

przecież obowiązkowa, to biorę. Płacę gotówką.

Sprzedawca wyglądał w pierwszej chwili na zaskoczonego i

zdobył się tylko na przytaknięcie. Po chwili jednak na jego twarzy
pojawił się przepisowy uśmiech doświadczonego handlowca.

- Dzień dobry, dziś wygląda pan znacznie lepiej.
Znałem ten głos.
Odwróciłem się powoli, nie mogłem zrozumieć, jakim cudem nie

usłyszałem, że nadchodzi. Aż tak mnie motocykle nie zafascynowały.
To była moja znajoma pielęgniarka praktykantka. Tym razem nie
miała na sobie uniformu ani nie była umazana krwią. Sukienkę miała
chyba jeszcze krótszą, buty do kostek na półwysokim obcasie, top
odsłaniający dół brzucha, czarny pulower z serduszkiem i zieloną
żabką. Wargi w dziennym świetle zdawały się jaśniejsze, ale tak samo

background image

wspaniale wykrojone.

- I znacznie lepiej się czuję - odpowiedziałem uprzejmie, opa-

nowując zmieszanie.

Ucieszyłem się na jej widok, choć nie rozumiałem, skąd się tu

wzięła.

- To niezwykłe - powiedziała, podeszła do mnie i całkiem natu-

ralnym gestem wzięła mnie za rękę.

Szef salonu sprzedaży popatrzył na mnie ze wzgardą, a po chwili w

jego spojrzeniu pojawiła się zawiść. Bardzo delikatnie zabrałem rękę
z jej uścisku i zwróciłem się do niego, pozostając w roli mężczyzny,
który dogaduje się z drugim mężczyzną w sprawie handlowej i nie
chce, żeby mu w tym przeszkadzać.

- Sądzę, że przy tej cenie może pan dodać jeszcze damski kask.
Posłała mi czarujący uśmiech.
- Oczywiście, oczywiście - przytaknął szybko, już nie starając się

namawiać mnie do czegokolwiek więcej.

W stoisku z wyposażeniem kupiłem kurtkę skórzaną, żeby

dziewczyna nie zmarzła podczas jazdy, ale z krótką sukienką nie dało
się nic zrobić. W ciągu niecałej godziny wszystkie formalności
zostały załatwione i maszyna mogła już zwracać się do mnie per
panie.

Spojrzałem na zegarek. Do spotkania ze Schnittzelem pozostało

zaledwie dwadzieścia minut, akurat tyle, żeby zdążyć na czas.

Zdjąłem motor z widełek, ostrożnie wytoczyłem go przez szklane

automatyczne drzwi na chodnik, a pielęgniarka posłusznie podreptała
za mną, trzymając oba kaski.

Choć wydawało się to niemożliwe, w krótkiej sukience i kurtce

motocyklowej wyglądała jeszcze bardziej seksownie niż poprzednio.
Wolałem zbytnio się jej nie przyglądać.

Usiadłem na siodełku, podała mi kask, nałożyłem go, a wtedy jej

blond włosy też zniknęły pod czarnym kompozytem.

- Jak się go odpala? - zapytałem sprzedawcę. - Nie ma startera?
- Kluczykiem i przyciskiem, tak jak auto - odpowiedział, a na

background image

jego twarzy znów pojawił się wyraz powątpiewania.

Zapuściłem silnik, maszyna zatrzęsła się, uspokoiła i po chwili już

pracowała równym rytmem. W odróżnieniu od niemieckich R14, na
których jeździłem, można było w niej wyczuć ogromną moc.

- Siadaj za mną - powiedziałem, ciekaw, czy dziewczyna po-

słucha.

Bez wahania wskoczyła na tylne siodełko, zawieszenie motocykla

ledwie zauważyło jej wagę. Przycisnęła się do moich pleców i mocno
objęła rękami. Bardzo powoli popuszczałem sprzęgła, dodając
ostrożnie gazu. Motocykl ruszył, podnosząc przednie koło. Ująć gazu,
przyhamować i po dwudziestu metrach jechaliśmy prawidłowo na
dwóch kołach. Uff. Drugi bieg, zabawa powtórzyła się, ale tym razem
zareagowałem szybciej.

Trzymała się mocno, co mnie ucieszyło, bo nie chciałem zbierać

jej z jezdni. Z trzecim biegiem poszło bez problemu.

Wystarczyła chwila i wróciły stare nawyki, spróbowałem możli-

wości motocykla, śledząc limity jego szybkości. Wyglądało na to, że
w ogóle ich nie ma, ale w warunkach podmiejskich nie mogłem tego
stwierdzić z całą pewnością.

Na miejsce spotkania ze Schnittzelem dotarłem szybciej, niż się

spodziewałem. Kawałek trotuaru dogodny do zaparkowania znala-
złem nieco dalej, za skrzyżowaniem.

Wjechałem na chodnik, zahamowałem ostrzej, niż było to po-

trzebne, siła bezwładności przycisnęła pasażerkę do mnie, aż poczu-
łem jej uda na biodrach. Poczekałem, aż zsiądzie, postawiłem moto-
cykl na widełkach i zdjąłem kask. Zrobiła to samo i znowu zadziwił
mnie jej dziewczęcy powab.

I naiwna niewinność. Czegoś takiego nie spotkałem od wieków.
- Jak mnie znalazłaś? - zadałem pierwsze, wcale nie najważ-

niejsze pytanie, wskazując równocześnie kierunek, w którym pój-
dziemy.

- Zapomniał pan u nas tego - podała mi plastikową kartę z moim

nazwiskiem, fotografią, adresem i podpisem.

background image

Było na niej napisane, że wiara zabrania mi przyjmowania krwi od

innych ludzi i dlatego nie zezwalam na wykonywanie transfuzji,
biorąc odpowiedzialność za tę decyzję, oraz nie zezwalam na utrzy-
mywanie mnie w stanie śpiączki za pomocą aparatury.

- U pana w domu powiedzieli mi, gdzie pan często jada, a pod

restauracją spotkałam taksówkarza, który zawiózł pana do salonu
sprzedaży motocykli.

Powiedziała to tak, jakby odszukanie mnie było rzeczą najprostszą

w świecie. Z drugiej strony wiedziałem, że żaden mężczyzna, którego
prosiła o pomoc, nie mógł jej odmówić.

Zapaliło się czerwone światło, samochody ruszyły, musieliśmy

poczekać.

- Dlaczego pani przyszła?
Popatrzyła na mnie wielkimi oczami, kobieta z przechodzącej

obok pary rzuciła mi zgorszone spojrzenie, jej towarzysz kiwnął
głową na jej uwagę, lecz nie spuszczał oczu z mojej partnerki.

- No przecież oddać tę kartę, nie? - odpowiedziała, mrugając

oczami.

Stłumiłem jęk. Czy naprawdę mógł istnieć ktoś taki jak ona?
- A poza tym jest pan wampirem. To całkiem niezły powód,

prawda?

Znów na mnie patrzyła, uśmiechała się, jakby nie było niczego

niezwykłego w tym, że spotkała w szpitalu szalonego faceta wlewa-
jącego w siebie składowaną tam krew, ani w tym, że poszła do niego,
bo jest po prostu interesujący.

Zapaliło się zielone, dotknąłem rękawa jej kurtki na znak, że mo-

żemy iść dalej, pojęła to jednak inaczej i wzięła mnie za rękę.

- Mam spotkanie z pewnym człowiekiem - wyjaśniałem po

drodze. - Nie chciałbym, żeby nas zobaczył razem.

- Żeby o tym nikomu nie doniósł? - Zachichotała z jakiegoś

powodu, lekko się przy tym czerwieniąc.

Nie miałem pojęcia, co sobie wyobrażała.
- Nie o to chodzi, to po prostu może być niebezpiecznie.

background image

- Czy on pracuje dla jakiegoś nieprzyjaciela albo dla policji? -

zapytała natychmiast.

- Skąd wiesz, że mam nieprzyjaciół? - zapytałem, otwierając

drzwi do restauracji i przepuszczając ją przed sobą.

- Każdy wampir musi mieć nieprzyjaciół - oświadczyła z pew-

nością w głosie. - A pan był wycieńczony i umierał z pragnienia. Do
takiego stanu na pewno nie doprowadził się pan dobrowolnie.

Miała rację. Jakimś sposobem doszła do takiego wniosku. A

równocześnie w pewnych sytuacjach wydawała mi się jeszcze dziec-
kiem.

- Jak ci na imię? - zapytałem, zanim usiadła przy stoliku.
- Teresa, ale wszyscy zawsze mówili do mnie Tes.
- W porządku, Tes, ja jestem Mathias. Zamów sobie coś, a ja

usiądę w pobliżu. Jak już pogadam z tym gościem i on sobie pójdzie,
to do ciebie wrócę. Może być?

- Jasne - przytaknęła.
- I mów mi po imieniu, nie chcę uchodzić za twojego ojca.
- U wampirów wygląda to inaczej - zapewniła mnie.
Nie było dla mnie jasne, co ma na myśli, ale o nic już nie pytałem.
Usiadłem przy stoliku obok, zamówiłem wódkę i sok pomidoro-

wy. Zacząłem się zastanawiać, jak poprowadzić rozmowę ze
Schnittzelem.

Przyszedł dosłownie po chwili. Kiwnąłem na niego, żeby nie mu-

siał mnie szukać. Zbliżył się wyraźnie zaganiany, z ogromną teczką
pod pachą.

- Mam mało czasu - oznajmił - śpieszyłem się, żeby dotrzeć jak

najwcześniej.

- Dowiedział się pan czegoś o Mess? - zacząłem prosto z mostu.
- Praktycznie niczego. - Pokręcił głową.
- Kiedy tylko padła jakaś wzmianka o jej klanie, wszyscy za-

chowywali się nadzwyczaj powściągliwie, nie zdołałem stwierdzić
dlaczego. Wiem tylko, że w niedalekiej przeszłości Tizoc naradzał się
z nią. O czym mówili, tego nikt nie wie i nawet szeptem się o tym nie

background image

mówi. Podobno spotkali się osobiście.

To była bardzo ciekawa informacja. Wielcy Mistrzowie nie spo-

tykają się bez ważnego powodu.

- A teraz co do tej bijatyki, obiecał pan opowiedzieć mi o niej

więcej.

Nie czekając na odpowiedź, wyjął z teczki laptop, położył go na

stoliku i otworzył. Ekran rozbłysnął prawie natychmiast.

- Mam wprawdzie nagranie wykonane kamerą automatyczną,

zapewne z ich samochodu, ale tak chaotyczne, że nie mogę się w
niczym zorientować.

- Jak się pan dostał do tego nagrania? I dowiedział, że próbowali

mnie zabić? - zapytałem, wpatrując się w jego twarz.

Umiem rozeznać nawet drobne detale ludzkiej mimiki, krótkie

ruchy mięśni, mrugnięcie oczami. Są oczywiście zawodowi kłamcy,
którzy mogą mnie wprowadzić w błąd, ale to już kwestia talentu i
ćwiczeń.

- Nająłem agencję detektywistyczną, która dla mnie śledziła fa-

brykę. Chciałem wiedzieć, co to za jedni i do kogo należą. Po prostu
bałem się i potrzebne mi były informacje.

- Jak dowiedzieli się o mnie?
Już się domyślałem, jednak błędem było wracać do starego

mieszkania.

- Wynajęta przeze mnie agencja poinformowała mnie, że Carlos

wynajął innych detektywów, którzy pilnowali pańskiego mieszkania.
Zarówno z dystansu, jak i za pomocą elektroniki.

- Powinien mnie pan ostrzec - zwróciłem uwagę, obserwując

jego reakcję.

- Za późno się o wszystkim dowiedziałem. Już było po ataku.
Kiwnąłem głową na znak, że przyjmuję to za dobrą monetę.
- Czy możemy porozmawiać o napaści na pana? - Schnittzel

przeszedł do tego, co go najbardziej zajmowało.

- Jasne. - Wypiłem łyk wódki.
Postukał w klawisze i uruchomił wideo. Znów znalazłem się po-

background image

śród gradu kul i wybuchów granatów. Niewiele brakowało, a został-
bym tam na wieki.

Schnittzel zaczął zadawać pytania, na które starałem się dokładnie

odpowiadać, zastanawiając się, dlaczego tak bardzo go to interesuje.
Usiłował uzyskać prawdziwy obraz tego, co się tam wydarzyło. Jak
długo trwały poszczególne akcje, ile miałem czasu na kontrataki,
dlaczego podejmowałem takie, a nie inne decyzje i co naprawdę
zrobiłem.

- A więc błyskawiczne widzenie nie pojawiło się nawet na

chwilę? - upewniał się.

- Nie - odpowiedziałem krótko. - Visio in Extremis wystawiło

mnie do wiatru.

- Ale za to odrzucił pan nogami dwutonowy samochód. - Zapisał

jakąś uwagę.

- Niezbyt daleko, raczej przetoczyłem go przez maskę - starałem

się stonować jego podniecenie.

Zastanawiał się nad tym przez chwilę.
- Wtórna struktura ruchowa musi być w pana ciele prawie kom-

pletnie rozwinięta, bo przewyższył pan możliwości zasadniczych grup
mięśni oraz aparatu kostnego. A kręgosłup musiał być poddany
wielokrotnemu przeciążeniu ze względu na pozycję, w jakiej się pan
znajdował.

Milczał przez chwilę, jakby się nad tym wszystkim zastanawiał.
- To, że pan przeżył, jest godne podziwu. Bez błyskawicznego

widzenia, w czasie ekstremalnie trudnej akcji. - Pokręcił głową. - Ten
pański wyczyn siłowy też się do tego da przyrównać.

Schnittzel w coraz mniejszym stopniu sprawiał na mnie wrażenie

człowieka, który pozyskuje dla swojego pana współczesną technikę,
jak to na początku określił.

Może mnie oszukiwał. Może powinienem bardziej mu pogrozić.

Nie byłem jednak pewny, czy to by coś pomogło. Mógł przecież
wymyślić jakąś maskującą historyjkę. Nie był odważny, ale nie
przeszkadzało mu to w niczym, nie był też kiepski w improwizowa-

background image

niu, co początkowo zakładałem. I wszystko go interesowało.

- Jaka struktura wtórna? - zapytałem, ponieważ pamiętałem, co

mi dawniej mówił.

Aż mu się oczy zaświeciły, to z pewnością był jego ulubiony te-

mat.

- Podzieliłem błyskawiczne widzenie i błyskawiczną akcję na

kilka faz. W obu przypadkach są to ultraszybkie nerwowo-mięśniowe
reakcje na rozwój sytuacji.

Odchyliłem się nieco w fotelu, żeby nie przeszkadzać mu w wy-

kładzie. Tes siedziała przy swoim stoliku i powoli popijała colę.
Wyraźnie nie dostrzegała spojrzeń obecnych na sali mężczyzn i
personelu restauracji.

- Najpierw dochodzi do rozwoju pewnych wtórnych tras, zdol-

nych do przenoszenia sygnałów o większej szybkości niż normalny
impuls nerwowy, który polega na zmianie potencjału elektrycznego
pomiędzy kationami potasu a anionami sodu i przebiega z szybkością
około stu metrów na sekundę.

Czekałem spokojnie na dalszy ciąg.
- Potem dochodzi do wytworzenia połączenia, kiedy ta wtórna

struktura będzie zdolna do uruchamiania mięśni. Z początku tylko
największe grupy, ale z czasem zakres działania się powiększa. A na
samym końcu dochodzi do powstania i stopniowego rozwoju kolejnej
struktury wtórnej, tym razem obejmującej pozostałe mięśnie. Według
mnie chodzi tu znowu o taki sam pseudokrystaliczny, chociaż zmo-
dyfikowany twór jak w drugorzędnych nerwach peryferyjnych. A... -
nagle zamilkł.

Niestety, nie dał się porwać wenie swego wykładu, na co miałem

nadzieję.

- Panie Schnittzel - powiedziałem wolno - co pan właściwie robi

dla Tizoca?

Nagle odwrócił ode mnie wzrok i zamiast mózgiem zaczął myśleć

tym, co ma w spodniach. Domyśliłem się, że Tes stoi obok mnie. W
ogóle jej nie słyszałem.

background image

- Co pan właściwie robi? - powtórzyła aksamitnym altem kon-

trastującym z jej dziewczęcym wyglądem.

- Badam wampiry - wyrzucił z siebie.
- Strasznie się nudziłam, wybacz, że się wam wmieszałam do

rozmowy. - Położyła mi rękę na ramieniu przepraszającym gestem.

Było to elektryzujące doznanie. Odetchnąłem głęboko.
Nawet stojąc, nie była dużo wyższa niż ja siedzący na krześle.
- Nie szkodzi, usiądź z nami - zaprosiłem ją.
Schnittzel nie spuszczał z niej oczu. Patrzył na nią wzrokiem

głodnego węża, bezwiednie kilka razy połknął ślinę i oblizał wargi.

- A więc bada pan wampiry dla Tizoca? - zapytałem.
- Ehm? Tak powiedziałem? - Schnittzel niepewnie potrząsnął

głową.

- Tak - potwierdziła Tes. - Ja też się interesuję wampirami.
- Wy we dwoje, aaa... - nie mógł dokończyć.
- Tak, Tes jest moją przyjaciółką i wie, kim jestem - potwier-

dziłem.

Znów z lekka się zaczerwieniła i przez chwilę nie wiedziała, gdzie

podziać oczy, ale nie zaprotestowała. To dobrze, nie była mi po-
trzebna żadna różnica zdań.

- Co właściwie pan w nas bada? - kontynuowałem pytania.
Jakby przypadkiem położyłem na stoliku nóż. Dobry nóż, wy-

szlifowałem go z pruskiego bagnetu i dałem do oprawy, żeby był
dobrze wyważony. Świetnie się nadawał do rzucania.

- Mam go od dawna - powiedziałem. - Sam wiesz, do jakich

wyczynów jestem zdolny.

Złapałem go za nadgarstki, zupełnie nie dostrzegł mojego ruchu,

poczuł dopiero mój uścisk.

- Albo gramy czysto i ja dotrzymam słowa, albo nie i żywy stąd

nie wyjdziesz.

Nie za bardzo w to uwierzył.
- Tu, przy stole, cię nie zabiję, narobiłbym sobie nieprzyjemności

i miałbym kłopot z opuszczeniem lokalu, ale zrobię to w męskiej

background image

toalecie.

Teraz wierzył trochę bardziej.
- Nie będzie trudno cię tam zaprowadzić. A tym - wskazałem na

nóż - cię poćwiartuję. Głowę będę musiał odciąć. - Wzruszyłem
ramionami. - Wszystko, co z ciebie zostanie, wsadzę do zbiorników
na wodę. W czterech zmieści się cały człowiek. Pewnie, że będzie z
tym sporo roboty, ale dam radę.

Teraz uwierzył bez zastrzeżeń.
Zdawałem sobie sprawę, że Tes słyszała moje pogróżki. Mrugną-

łem do niej, ale nie zauważyła tego, nie spuszczała wzroku ze
Schnittzela.

- Co pan bada w wampirach? - powtórzyła pytanie.
Wyraźnie ją to fascynowało.
- Nie pozwolicie mi ściemniać, prawda? - spróbował.
- Nie - odpowiedziała za mnie. - Poutyka pana do spłuczek,

słyszał pan, co powiedział. Widziałam, jak robił jeszcze gorsze rzeczy
- powiedziała tonem pełnym podziwu, opierając na chwilę głowę na
moim ramieniu.

Musiała być jeszcze mniej normalna, niż mi się przedtem wyda-

wało, a najgorsze było to, że jej zachowanie bardzo mi się podobało.

- Ech, to brzmi dość groźnie - zdobył się na odpowiedź.
Teraz już nie wątpił w prawdziwość moich słów.
- Tylko się nie irytujcie ani nie złośćcie - zaczął ostrożnie. - Ti-

zoc chce, żebym mu wyjaśnił, co czyni wampiry tak silnymi, szyb-
kimi i trudnymi do zniszczenia. Chce, żebym odkrył, jak najłatwiej je
zabijać.

W pierwszym momencie naprawdę się rozzłościłem. Oto zdobycz,

choćby na rozkaz jednego z nas, usiłuje dowiedzieć się, jak nas
najłatwiej zniszczyć, jak zabić łowcę! Przypomniałem sobie jednak,
że to nic nowego, że w czasach, kiedy naturalny osąd ludzi nie został
zaciemniony przez rozwój wiedzy i cywilizacji, szukano nas, a gdy
znaleziono, niszczono bez litości. Niektóre metody były po prostu
śmieszne, na przykład wiara w skuteczność drewnianych kołków - stal

background image

zawsze zadziała lepiej, ale porządnego ognia nie przeżyje żaden
wampir. Przebite serce osobnika liczącego ponad sto lat zabliźni się.
Ale rozgniecione drewnianym kołkiem już nie. Właściwie to nie była
taka głupia metoda.

- Mówiłem panu, nie ma się o co denerwować - uspokajał mnie

Schnittzel.

Machnąłem tylko ręką.
Wezwałem kelnera, zamówiłem drugą wódkę i spojrzałem pyta-

jąco na Tes.

Bezradnie wzruszyła ramionami.
- Chyba colę?
- Silver Fizz dla panienki - zamówiłem. - No i tę colę.
- Ja poproszę o piwo - zadysponował Schnittzel, zdając sobie

sprawę, że nasza rozmowa jeszcze potrwa.

Podczas tego uświadomiłem sobie, co mnie rozzłościło. Należymy

do gatunku, który żyje długo, a jeśli umiera, to nienaturalną śmiercią.
Nigdy nie słyszałem o żadnym wampirze, który umarł ze starości.
Nigdy też nie zajmowałem się zagadnieniem, jak nas najłatwiej zabić,
możliwość dowiedzenia się tego miałem ukrytą głęboko w zakamar-
kach podświadomości. Co by się stało, gdyby ktoś wpadł na pomysł,
jak nas pozbawić długowieczności? Wiedziałem oczywiście, że jeśli
utnę wampirowi głowę albo posiekam go na kawałki czy w jakiś inny
sposób masywnie go poranię, to nie przeżyje. Trafienie w głowę z
wielkokalibrowego karabinu wywoła taki sam skutek.

- I co pan ustalił? - zapytałem, pociągając łyk wódki.
Kiepska fińska wódka w porównaniu z gorzałką pędzoną z psze-

nicy pośród ogromnych ukraińskich zasiewów smakowała jak arsze-
nik. Ale już do niej przywykłem. Od czasu jak zabili Borysa, nikt mi
już nie przysyłał ukraińskiej wódki.

- O pasożycie, który robi z was wampiry, już wspominałem,

prawda?

- Albo o czymś żyjącym z nami w symbiozie - przypomniałem

mu.

background image

- Dokładnie tak - przytaknął i napił się piwa. - Otóż ten sym-

biotyczny pasożyt stopniowo modyfikuje ludzkie mięśnie, żeby były
zdolne do większych obciążeń fizycznych pod względem siły i
szybkości, ale również transformuje nerwy peryferyjne. Ten pasożyt
różni się od wszystkiego, z czym się dotąd spotkałem albo o czym
mogłem przeczytać. Oprócz zmian w DNA organizmu nosiciela
działa jeszcze na zupełnie innym poziomie metabolizmu. Nie rozu-
miem tego działania i nawet nie jestem pewny, czy chodzi tu o
biologię, jaką obecnie znamy. A już kompletnie nie domyślam się,
gdzie i w jaki sposób przechowywany jest jego własny program
życiowy, jego informacja dziedziczenia. Jedyne, co wiem, to opis i
lokalizacja przejawów jego działania.

- I właśnie dlatego wampiry są takie wspaniałe - oznajmiła Tes.
- Otóż to, panienko. - Schnittzel popatrzył na nią i stracił wątek

wykładu.

- A co można uznać za rezultat tych badań? - wróciłem do te-

matu. - Nie zapominajmy, że kilku swojaków już zabiłem, więc
powiedz mi coś nowego, interesującego, bo mogę dojść do wniosku,
że znów chcesz coś przede mną ukryć, a wtedy... - zawiesiłem głos.

Tes spojrzała na mnie z dumą, jakbym był jej narzędziem, a ona

była zadowolona z mojego działania.

- Symbiont... - zaczął nieco nerwowo Schnittzel.
Tym razem nie użył słowa „pasożyt”.
- ...symbiont jakimś nieznanym sposobem jest w stanie ograni-

czyć wpływ fatalnych urazów na centralny system nerwowy, przy-
śpiesza zdolności regeneracyjne organizmu i nie zawaham się po-
wiedzieć, że zwiększa je do poziomu, który współczesna wiedza
określiłaby jako niemożliwy.

Też bym tak powiedział. W jednym z pojedynków uciąłem prze-

ciwnikowi obie ręce. Nazywał się chyba Jacques Heldebrant, czy
jakoś podobnie. Kiedy spotkałem go kilka lat później, miał je obie na
swoich miejscach, chociaż lewa nie była jeszcze w pełni sprawna.

- A gdzie teraz ukrywa się nasze życie? Co powoduje defini-

background image

tywną śmierć wampira? - zapytałem wprost.

Gdyby mi odpowiedział, że tylko ogień, nie pozwoliłbym mu

odejść.

- Zniszczenie kręgosłupa w większym zakresie niż w przypadku

człowieka. Złamania kręgów z przemieszczeniem o sześćdziesiąt
stopni połączone z przerwaniem rdzenia pacierzowego, rozłączenie
kręgów na dziesiątki milimetrów, nic takiego nie zabije starego
wampira.

Zastanowiłem się, jak doszedł do takich wniosków.
Na przykład skąd wziął te sześćdziesiąt stopni. Widocznie w

podziemnych laboratoriach Tizoca sprawdzał, ile wampir może
wytrzymać. Tes jakby nieco zbladła.

- A więc co nas zabije? - zapytałem.
- Przerwany kręgosłup z oddaleniem złamanych końców na od-

ległość ponad sześćdziesiąt dwa milimetry. Młodszych z was zabije
nawet ciężkie poranienie, którego działanie symbiontu nie zdoła
skompensować.

- A ścięcie? - podsunąłem myśl. - Ścięcie prastarego wampira?
- To istota sprawy - odparł Schnittzel natychmiast - albo do-

kładniej, nie ma żadnego udokumentowanego przypadku, w którym
wampir kiedykolwiek przeżyłby ścięcie - ujął nieco kategoryczności
swemu oświadczeniu.

- Skąd pan to wszystko wie? - zapragnąłem wiedzieć.
- Z historycznych zapisów będących w posiadaniu Wielkiego

Mistrza Tizoca - odrzekł ostrożnie.

A więc miał do dyspozycji jedno z najlepszych źródeł informacji,

jakie istniało. Wierzyłem w to, co mówi, i nawet gdyby osobiście
torturował wampiry, nie zabiłbym go z tego powodu. Wpadł w szpony
Tizoca, a przecież bardziej odrażające typy niż on wyprawiały o wiele
gorsze rzeczy, żeby zadowolić swojego pana.

- Co pan stwierdził w kwestii regeneracji? - wypytywałem dalej.
- Jak dotąd niewiele. - Wzruszył ramionami. - Mam strasznie

mało czasu na badania. Wiem tylko, że za waszą niezwykłą zdolność

background image

wracania do zdrowia odpowiedzialna jest ekstremalna lokalizacja
procesów leczniczych, kombinowana ze spowolnieniem, prawie
zatrzymaniem efektów degradacyjnych w obrębie ran czy innych
uszkodzeń ciała. Ale jak do tego dochodzi... - Wzruszył ramionami.

Chwilę potrwało, zanim przyswoiłem sobie te informacje. Z jednej

strony rana nie gnije i niewiele krwawi, z drugiej łatwo się goi.

- Nadal mam jednak wrażenie, że jeszcze coś wchodzi w ra-

chubę, jakieś biochemiczne oddziaływanie na procesy metaboliczne,
niewystępujące w organizmach ludzkich.

Znów pomyślałem, ile wampirów skończyło na jego stole ba-

dawczym, zanim dowiedział się tego wszystkiego. Ale nic nie po-
wiedziałem. Nie chciałem go więcej straszyć. I tak zdawał sobie
sprawę, w jak nieprzyjemnej sytuacji się znajduje.

Kelner znów podszedł do naszego stolika, Schnittzel zamówił

jeszcze jedno piwo.

- Mówiłem panu, że jak na wampira w pańskim wieku, ma pan

nadzwyczajne zdolności - powiedział zamyślony.

Milczałem. Tes obserwowała go, rękę miała opartą o krawędź

stolika blisko mnie, czułem ciepło jej ciała.

Czułem bardziej intensywnie, niż bym sobie tego życzył, co mnie

jeszcze bardziej zbijało z tropu.

- Szybkość reagowania systemu nerwowego na bodźce ze-

wnętrzne rośnie wraz z wiekiem wampira. Spowodowane to jest
zmieniającym się oddziaływaniem pasożyta-symbionta. Równocze-
śnie rośnie zdolność do rozwijania ekstremalnie dużej siły. Teore-
tycznie może to doprowadzić do sytuacji, w której wampir będzie
zdolny do ogromnych przyśpieszeń, a to jest przecież ekwiwalent siły.
- Popatrzył na mnie, jakbym nie pojmował, że w wyniku tego praw-
dopodobne jest samouszkodzenie organizmu.

- To jakby sytuacja, w której pancernik klasy Bismarck prowa-

dziłby ogień z głównych dział kalibru trzysta osiemdziesiąt milime-
trów i podmuch jego własnych salw spowodowałby uszkodzenia na
pokładzie? - podsunąłem porównanie.

background image

- Można tak to opisać - przyznał z niechęcią i przyjrzał mi się.
Zważywszy na to, że mogłem go zabić w bardzo krótkim czasie,

wykazywał wobec mnie dziwnie niewiele respektu i często traktował
mnie tak, jak wykładowca traktuje ucznia.

- Teoretycznie wampir może machnąć ręką tak szybko, że prze-

ciążenie uszkodzi ścięgna, mięśnie, kości... - nie zrezygnował z
dokładniejszego wyjaśnienia.

- Czy nie jest możliwe, że ścięgna, mięśnie i kości są odpor-

niejsze na uszkodzenia niż ludzkie?

- Na pewno tak - potwierdził - ale obcy, który przyszedł do la-

boratorium...

A więc miejsce, w którym mnie torturowano, było jego laborato-

rium.

- ...wyprowadził cios, który zabił Krawcooka, w taki sposób,

żeby go trafić w możliwie najkrótszym czasie. I wcale nie uderzył z
maksymalną siłą. Tuż przed kontaktem z ciałem Krawcooka wyraźnie
przyhamował rękę. Jakby zdał sobie sprawę, że coś mu się może stać.

Schnittzel przestał mi się przyglądać i popadł w głęboką zadumę.
- Ale - chwycił drugi oddech - jeśli założyć, że był świadomy

tego ryzyka, to mogę z charakterystyki tego ruchu odczytać odporność
jego ciała.

Nic na to nie odpowiedziałem. Dobrze pamiętałem, jak niezna-

jomy jednym uderzeniem przebił brzuch, wnętrzności i dostał się do
kręgosłupa zabijaki, który mnie pobił, bez problemu. I do tego jeszcze
wyraźnie spowolnił cios? To już chyba fantasmagorie szalonego
naukowca.

- Co zrobimy z Carlosem Masechutą? - zmienił temat Schnittzel.

- Jeżeli dowie się, że go śledzę, jestem martwy. Zorganizuje to tak,
żeby Tizoc go nie podejrzewał. A nawet jeśli tak, to on jest starym
wampirem, a ja tylko człowiekiem.

Trochę się zdziwiłem, że Schnittzel nie podniósł tej kwestii

wcześniej. Przez chwilę sprawiał wrażenie zmartwionego, prawie
przestraszonego, ale szybko się opanował, przybierając znów maskę

background image

uczonego analityka. Starszy wampir z jakiegoś powodu nastawał na
jego życie, a w większości przypadków życie człowieka nie miało
większego znaczenia niż skrawek papieru toaletowego, i to używany.
Wiedział o tym, a jednak pozostawał opanowany i rozgrywał ze mną
jakąś własną grę. Na pewno go nie doceniłem.

- Chce mnie zabić, pana też próbował załatwić - zauważył nau-

kowiec. - Nie porzuci tego zamiaru. Jeśli zawiadomi Wielkiego
Mistrza, że my dwaj się spotykamy, moja pozycja mi nie pomoże,
jestem martwy. A pańska sytuacja pogorszy się, bo straci pan so-
jusznika.

A on straci możliwość zainfekowania się symbiotycznym paso-

żytem, który uratuje go przed zupełnym paraliżem, a następnie
śmiercią.

- Musimy zaatakować wcześniej niż Carlos - odpowiedziałem. -

Pierwsza runda będzie należała do mnie, druga do pana.

- Chce pan, żebym go oskarżył, że za plecami Mistrza buduje

prywatną armię? - podchwycił natychmiast.

Ten plan miał chyba już wcześniej przemyślany.
- Właśnie. Ale dopiero wtedy, kiedy dam panu znać. Ma pan jego

numer?

- Kogo? Carlosa? - z początku nie zrozumiał.
- Kogoś innego. - Wykrzywiłem twarz.
Sięgnął do kieszeni, wyjął mały bloczek i szybko napisał kilka

cyfr. Jakby się przy tym skurczył, wyraźnie wolałby znajdować się
gdzie indziej.

Wyjąłem telefon, wybrałem numer i zacząłem liczyć sygnały.
- Słucham - odezwał się po angielsku z wyraźnym akcentem.
Nie ma nic lepszego niż technika. Przed stu laty musiałbym się do

niego przedrzeć przez gromadę goryli, a teraz wystarczyło zatelefo-
nować.

- Hic est Mathias* - przedstawiłem się po łacinie.

* Tu Mathias.

background image

- Quid vis?* - odrzekł również po łacinie.

* Czego chcesz?

Język dawnych ludzi wykształconych, język starych wampirów.

Pracowicie się go uczyłem, chcąc czytać stare teksty, w nadziei, że
dowiem się czegoś o swoim pochodzeniu. Ale wszystko to były
bzdury.

- Chcę się z panem spotkać - powiedziałem.
- Dlaczego miałbym to zrobić?
Mówił czysto, łaciną Cycerona, z dykcją, której mogłem mu tylko

pozazdrościć.

- Ponieważ jestem w posiadaniu wypisów z katastru nierucho-

mości wskazujących na pana własność, jedną z fabryk, fotografii tej
fabryki oraz fotografii z miejsca likwidacji pańskiego komanda.
Wystarczająco dużo, żeby się to nie spodobało Tizocowi.

Milczał.
- Chyba że mu pan to wszystko wytłumaczy - udało mi się

przybrać rozbawiony ton głosu, choć nie czułem rozbawienia.

Milczał.
- Chcę się z panem spotkać sam na sam. Za godzinę, w miejscu

publicznym.

- Godzina to krótko - wreszcie zareagował.
- Godzina to wystarczająco długo - nie zgodziłem się. - Jest pan

starym wampirem, nie musi pan nikogo prosić o pozwolenie.

- Dobrze, za godzinę w restauracji „Czarno-Czerwona Siódem-

ka”, na Ječnej.

Był tu dopiero od kilku tygodni, a miasto poznał już dobrze. Nie

słyszałem o takim lokalu, ale wiedziałem, że na tę ulicę zdążę nawet
pieszo.

- Ustalone - potwierdziłem i rozłączyłem się.
- Jeżeli nie dogadam się z Carlosem, wtedy nadejdzie pańska

kolej. Musi go pan oskarżyć pierwszy - zwróciłem się do Schnittzela.

Przyglądał mi się z niedowierzaniem.
- To stary wampir, bardzo stary - przypomniał mi. - Jego moż-

background image

liwości będą znaczne i prawdopodobnie nader zaskakujące.

- Im starsze wampiry, tym silniejsze, prawda? - Tes odezwała się

po raz pierwszy od dłuższego czasu, łapiąc mnie za rękaw.

Przemiła.
- Tak, pasożyt miał więcej czasu, żeby zmienić organizm, który

początkowo był przecież ludzki - wyjaśnił Schnittzel.

Znów wrócił do pasożyta, jakbyśmy byli tylko zmienionymi

ludźmi. Moim zdaniem, plótł bzdury.

- Wszędzie tak samo o tym piszą - powiedziała.
- Jeśli się z nim nie dogadam, wtedy kolej na pana - zmieniłem

temat.

- Rozumiem. - Schnittzel porzucił dalsze rozważania. - Mój za-

pas wolnego czasu już się wyczerpał. Muszę iść, żeby mieć jakieś
wyniki dzisiejszych działań.

- Odezwę się - zapewniłem go.
A może już nie będę miał po temu okazji, pomyślałem, ale tę

uwagę zostawiłem dla siebie.

Miałem dwie możliwości. Albo nie zważać na to, że chcąc nie

chcąc wmieszałem się w sprawy pomiędzy Wielkim Mistrzem a
starszymi wampirami, i stawić temu czoła, albo podkulić ogon pod
siebie i uciec. Gdyby Tizoc wystąpił przeciwko mnie tylko dlatego, że
zdecydował się włączyć Czechy do swojej strefy wpływów, dopu-
ściłbym drugi wariant. Ale on interesował się moją osobą z powodów,
których nie rozumiałem, mających coś wspólnego z Messaliną.
Prastare wampiry niełatwo dają się odwieść od zamysłów. W innych
cywilizowanych rejonach szybko by mnie wykryli, a ja nie miałem
zamiaru wegetować w dżungli albo w śmierdzących slumsach.
Chciałem pozostać tutaj w wygodnej, wolnomyślnej Europie, gdzie
ostrożny wampir, taki jak ja, mógł żyć w stosunkowo spokojnych i
wygodnych warunkach. A to oznaczało grę o wysoką stawkę, nawet
gdy się miało słabe karty. I to ja byłem tą słabą kartą w wysokiej grze.

Podczas tych moich rozmyślań Schnittzel cichcem się wyniósł.

background image

* * *

- Czy to dobry pomysł? - zapytała Tes, kładąc mi dłoń na ramieniu.

Popatrzyłem na nią i uśmiechnąłem się. Była taka młoda, taka

śliczna, tak pociągająca, że aż się skręcałem w środku. Na szczęście
miałem bardzo ważne sprawy do załatwienia, przede wszystkim
troskę o zachowanie własnego karku, co nie było rzeczą prostą.

- Już się zdecydowałem, kotku. Jestem dość dobry, tego możesz

być pewna.

- Ale on jest starszy, o wiele starszy od ciebie, nie? - powiedziała

z powątpiewaniem w głosie, jakby jej na mnie zależało.

Ach.
- Trochę tak, ale ja żyję w trudniejszych warunkach niż on. A to

też ma swoje znaczenie.

To nie była prawda. Carlos mógł być dwukrotnie, trzykrotnie

nawet starszy ode mnie. A starsze wampiry nie zapominają niczego,
czego się nauczyły. W przeciwnym razie już dawno by zginęły.

- Potrzebna mi pomoc, odszukasz jednego z moich przyjaciół i...

- zawahałem się - wystarasz się o trochę krwi. Może będzie mi
potrzebna.

- Dobrze. - Uśmiechnęła się.
Już pokonała chwilową słabość i znów stałem się bohaterem, ry-

cerzem godnym podziwu.

Oczywiście nie byłem żadnym rycerzem, chciałem po prostu

przeżyć, a najbardziej pragnąłem się dostać pod jej krótką sukienkę.
Tak mocno, że aż czułem pulsowanie krwi w skroniach i gdzie indziej.

Ze zdziwieniem odkryłem, że do jej krwi już zbytnio nie tęsknię.

Jakbym był normalny.

Wsiadłem na motor i wybrałem numer Derwisza.
- Kiedy wyjeżdżasz?
Przez chwilę sprawiał wrażenie zdezorientowanego.
- A, chodzi ci o to, kiedy lecę do Peggy - zrozumiał. - Jutro o

ósmej rano.

background image

- Czy możesz coś jeszcze dla mnie zrobić?
Zgodził się skwapliwie.
- Przyjdzie do ciebie moja koleżanka. Będzie potrzebowała

pomocy w uzyskaniu krwi. Oraz transportu i miejsca do ukrycia.
Pomożesz jej?

- Jasne.
- Bądź pod telefonem, proszę.
Rozłączyłem się.
Zawiozłem Tes na właściwy przystanek, częściowo po to, żeby się

upewnić, że nikt nas nie śledzi, a częściowo, żeby w drodze do
Derwisza nie musiała się przesiadać i nie zabłądziła. Nie wiedziałem,
jak się z nią pożegnać. A przecież byłem mistrzem w tej dziedzinie, z
doświadczeniem sięgającym setek lat. Sama to na szczęście załatwiła,
cmoknęła mnie w policzek i poszła.

Tym lepiej.
Przed spotkaniem z Carlosem chciałem jeszcze odwiedzić kilka

sklepów. Miałem na to czterdzieści minut.

* * *

Trzy minuty przed umówioną porą wchodziłem do restauracji z
wystrojem wnętrza utrzymanym w kolorach czarnym, czerwonym i
stalowym. Plastiki, tanie tkaniny, niczego takiego nie było, ten lokal
hołdował stylowi starych czasów z domieszką współczesnej deka-
dencji. Usiadłem, kask położyłem obok siebie na stoliku, jakby
zapasową głowę, skórzaną kurtkę rozpiąłem tylko na kilka centyme-
trów, żeby nie było widać tego, co mam pod spodem Przypomniałem
sobie, że nie dałem Tes żadnych pieniędzy. Pewnie i bez nich sobie
poradzi, może poprosi kontrolera, żeby ją odprowadził do samego
Derwisza. Każdy chłop by to dla niej zrobił. Poczułem nagłą zazdrość,
więc aby jej nie ulegać, rozejrzałem się dookoła.

Dziwne, że nie zaprowadzono mnie do stolika, ale już śpieszył do

mnie kelner we fraku. Koszulę miał z ciemnoczerwonego jedwabiu w

background image

miejsce zwykle spotykanej białej. To dość szczególne.

- Oczekuję towarzystwa. Na razie tylko Bloody Mary - zadys-

ponowałem.

- Świetny wybór, proszę pana. - Błysnął siekaczami koloru wy-

polerowanej kości słoniowej, godnymi drapieżnika.

Wybrałem numer Derwisza.
- Moja kumpelka już u ciebie jest?
- Jeszcze nie.
- Czy możesz sprawdzić, kto jest właścicielem lokalu „Czar-

no-Czerwona Siódemka”?

- Na poczekaniu się nie da, cuda trwają u mnie do trzech dni -

mruknął.

Wydał mi się nieco zmęczony. Naprawdę potrzebował urlopu.
Czekałem spokojnie, po drugiej stronie sali barman przygotowy-

wał mojego drinka.

- Właścicielem lokalu, o który pytasz, jest pan Carlos Masechuta,

tak jak i fabryki w Karlinie - usłyszałem w telefonie głos Derwisza.

Ależ ze mnie idiota, sam wlazłem prosto do jaskini Carlosa. Z tego

wynikało, że postanowił urządzić się w mieście na stałe, nie oglądając
się na swego szefa.

- Masz z tym jakiś kłopot? - zapytał Derwisz.
W tym momencie usłyszałem dzwonek do drzwi jego mieszkania.
- Nie - odpowiedziałem krótko. - Idź otworzyć. A tej krwi raczej

więcej niż mniej. Bądź wobec niej grzeczny.

Mój partner właśnie nadchodził, nawet nie starał się udawać, że

przychodzi z ulicy, wynurzył się skądś z zaplecza restauracji.

Pięćdziesięciolatek w świetnej formie, który spędza więcej czasu

na rowerze albo na nartach niż w biurze. Wampiry w wieku około
tysiąca lat są bardzo szczupłe, przypomniało mi się. On jednak nie był
szczupły. Zapewne brakowało mu jeszcze trochę do tysiąca, może
całe sto lat. Nie bałem się go, a jeśli, to tylko trochę. Pomyślałem, że
popełniłem zbyt wiele błędów, żeby wykaraskać się z tego, zacho-
wując całą skórę.

background image

- Jesteś pan jak wrzód na dupie - powiedział zamiast powitania.
- Wyobrażałem sobie pana w lepszej postaci, jako starego

wampira, nie jako parodię sportowca - odpłaciłem mu pięknym za
nadobne. - W dodatku ze słownictwem prostaka z ulicy.

Zacisnął zęby i usiadł. Wyglądało na to, że poczuł się dotknięty.
- A gdzie pański personel, nie będzie brał udziału? - zapytałem

pogardliwym tonem.

- Takiemu frajerowi jak pan mogę osobiście udzielić lekcji.
- No, to już uprzejmiej, jak przystało na wampira w pańskim

wieku.

- Oderwę panu dupę i wepchnę ją aż do żołądka - syknął.
- Marny ten lokal, zamówiłem drinka, a wciąż go nie dostaję.
Wyglądał jak rzeźba, siedział bez ruchu, z oczami jak zamarznięte

kawałki lodu i niewzruszoną twarzą.

Obserwował mnie.
Nie dał się sprowokować zwyczajnymi docinkami, ale na niektóre

uwagi reagował z energią porównywalną do sporego ładunku TNT.

- Widzę, że postanowił pan zainstalować się w mieście na stałe.

Nawet mnie pan o to nie zapytał.

- Kto by się pytał gnojaka?
Żuki gnojaki są doprawdy godne podziwu, potrafią toczyć całkiem

dużą kulę. Nie zważają na to, że toczą gnój.

- Odchody to bardziej pańska specjalność niż moja. Jak to się

stało, że zdecydował się pan przestać lizać tyłek Tizocowi? Już panu
nie pachnie?

Tym razem eksplodował. Coś mnie uderzyło w pierś, poczułem,

jak ból rozchodzi się coraz szerzej. Krzesło przewróciło się, a ja,
wariacko koziołkując, zatrzymałem się aż pod ścianą.

Nawet nie dostrzegłem ruchu jego ramienia.
Podszedł do mnie bez pośpiechu, jakby był pewny, że straciłem

zdolność obrony. Miał rację, ale na szczęście dla mnie miało to być
tylko tymczasowe.

Problemem starych wampirów jest to, że zapominają o technice, o

background image

tym wszystkim, co ludzie wymyślili. Uratowała mnie kamizelka
kuloodporna, uzupełniona warstwą chroniącą przed pchnięciem
bronią kłującą i wyłożona płytkami ceramicznymi* dla podwyższenia
ochrony przed przestrzeleniem. Chociaż one też były popękane.

* Przed wystawieniem się na ostrzał z broni palnej albo przed walką z wampirem

polecam dokładne zapoznanie się z charakterystyką posiadanej kamizelki kulood-

pornej (wraz z tabelkami balistycznymi) oraz gwarancją. Reklamacji martwych

zazwyczaj się nie rozpatruje (uwaga autora).

Pięść, którą mnie uderzył, przedstawiała sobą nieciekawy widok.

Kupa rozdartych mięśni i odłamków kości. Nie wyglądało jednak na
to, żeby mu ten stan rzeczy zbytnio przeszkadzał.

Potrzebne mi było Visio in Extremis, ale nadal widziałem nor-

malnie, mogłem polegać tylko na refleksie wyostrzonym przez całe
życie.

- Pan żyje - stwierdził ze zdumieniem.
Leżałem na podłodze z głową zwróconą w jego stronę, stanowiącą

wspaniały cel. Już wiedziałem, że wzmianka o Tizocu jest właściwym
sposobem doprowadzenia go do szału.

- Sługa Tizoca nie zdoła mnie zabić.
Skupiłem się na tym, żeby ruch moich złączonych rąk, w których

trzymałem nóż, rozpoczął się wraz z sylabą „słu”. Skupiłem się
również na tym, aby zaatakować tak szybko, jak tylko zdołam,
Oczywiście trafił mnie kopniakiem w głowę, aż odleciałem w dzikich
przewrotach i odzyskałem przytomność dopiero po uderzeniu w
ścianę. Ale Carlos już nie atakował, rycząc z bólu i wściekłości,
usiłował wyciągnąć z goleni nóż, który przeszedł między kośćmi na
wylot. Usłyszałem hałas zbiegającego się personelu, pole widzenia
stopniowo mi się poszerzało, w miarę jak mózg przychodził do siebie
po wstrząsie, poprzedni ból w piersi mieszał się z nowym.

Pracowników lokalu nie musiałem się obawiać, teraz to była oso-

bista sprawa Carlosa, z którego zrobiłem idiotę.

Ucichł, a ja zdołałem wstać. A więc jeden do jednego. Oparłem się

o ścianę, żeby pewniej stać na nogach. No, powiedzmy, że takie

background image

słabsze jeden do jednego.

Coś stuknęło o podłogę, okazało się, że to moje przednie zęby.

Znajoma dentystka sobie zarobi.

Kolejny grzechot na podłodze, to kamizelka rozpadła się defini-

tywnie.

Carlos, kulejąc, ostrożnie podszedł do mnie, twarz miał wykrzy-

wioną grymasem bólu, ale to było wszystko. Liczyłem na więcej.

- Nieczysta sztuczka - ocenił.
Odpowiedziałbym mu, gdybym był w stanie mówić.
Uderzył prawym hakiem. Nie na tyle silnym, żeby mnie zwalić z

nóg, ale wystarczającym na ponowne zamroczenie. Spróbowałem ot
tak, pro forma oddać mu cios i udało mi się w pełni.

Chociaż efekt był taki, jakbym tłukł w pień dębu.
- Ty bękarcie! - zawył z wściekłością.
Tym razem widziałem jego pięść, ale dlatego, że zrobił wykrok, a

zamach, jaki wziął, był obszerny, zaczął się od biodra. Przeczuwałem,
którędy poprowadzi cios.

Mogłoby to być niezłym trikiem filmowym. Nagle znalazłem się o

kilka metrów dalej, na stole z przygotowanymi zimnymi przekąskami,
na suficie nade mną widniała krwawa smuga. Wyraźnie się od niego
odbiłem. Jakimś niewiarygodnym trafem głowa nadal trzymała się
karku.

Wspaniała akcja. Wydawało się, że za chwilę umrę.
Carlos zbliżał się powoli, ostrożnymi krokami. Zacząłem macać w

poszukiwaniu jakiejś broni, trafiłem na miskę z czymś miękkim i
zimnym, sądząc po zapachu, był to pasztet. Rzuciłem tym w niego.
Jeszcze raz, a potem miotałem sałatką, kluseczkami i różnymi innymi
rzeczami.

Nie uchylał się, po pierwszym trafieniu stanął i z niedowierzaniem

przyglądał się, jak zmieniam go w postać z komedii slapstickowej.

- Tizocowi też służysz jako tarcza strzelnicza? - wreszcie udało

mi się przemówić.

W jednej chwili był przy mnie. Raczej przez przypadek wywiną-

background image

łem się tęgiemu kopniakowi, którym rozwalił stół na kawałki. Jakimś
cudem udało mi się wstać, resztki stołu oddzielały nas od siebie.

Jeden cios, drugi, też go trafiłem, ale nie zrobiło to na nim żadnego

wrażenia. Przed jego hakiem uchyliłem się zaledwie na milimetry, ale
nie ochroniłem nosa, w który zawadził mnie łokciem. Rotacji uzy-
skanej podczas uniku użyłem do kopnięcia z wyskoku, ale jeszcze w
powietrzu trafił mnie oburącz z mocą stuczterdziestomilimetrowego
moździerza z 1918 roku. Znów znalazłem się pod ścianą.

Znowu się na mnie rzucił, widziałem go tylko jako niewyraźny

kontur. Próbowałem, leżąc, kopnąć go w krocze, zablokował mnie, ale
nie zdołał złapać nogi. Odtoczyłem się w porę, zamiast moich kości
zdruzgotał tylko podłogę.

Znów staliśmy naprzeciw siebie.
Skrócił dystans, nogami wyrył w parkiecie głębokie rysy. Nie

zdołałem zupełnie uniknąć jego ciosów, ale ocierały się tylko o mnie,
rysując skórę i obijając mięśnie.

Cofałem się, wokół nas zalegały połamane krzesła, coraz trudniej

było utrzymać się na nogach.

Jednak stale się cofając, przegram z kretesem.
Udało mi się uniknąć kolejnego uderzenia i równocześnie skrócić

dystans. Złapałem go za potylicę i z całą siłą pociągnąłem jego głowę
w dół, naprzeciw mojemu kolanu.

Do cholery, przecież dałem radę przewrócić auto, no nie?
Prawie mi się udało, ale już pochylony chwycił mnie za boki i

ściągnął na dół.

Ugryzłem go w coś, lecz nie wiedziałem w co.
Zawył i kopniakiem odrzucił mnie od siebie.
Zanim znów mnie dopadł, użyłem większości dostępnych przed-

miotów jako pocisków. Bez rezultatu.

Teraz nie wyglądał już tak elegancko jak przedtem. Krwawa

bruzda na czole sięgała kości, twarz przypominała nocną zmorę,
dzieło chirurga plastycznego opłacanego stosownie do wyniku jego
starań.

background image

- Wyglądasz obrzydliwie - stwierdziłem.
Ostatnie minuty pozbawiły mnie resztki sił i już nie byłem zdolny

do dalszej walki. Stałem nieruchomo, serce pracowało jak silnik dużej
ciężarówki, krew waliła w tętnice, aż robiło mi się gorąco.

- Powinieneś być martwy.
Miał rację. Sam się dziwiłem, że tak długo stawiałem opór staremu

wampirowi. Zabijaka Tizoca zwyciężył mnie o wiele łatwiej.

- Zabiję cię.
Dlaczego nie.
Sięgnął pod podarty smoking, przegapiłem moment dogodny do

ataku, z ukrytej pochwy wyjął nóż kukri i szybkim ruchem przecho-
dzącym w łuk zaatakował moją szyję.

Ciężki nóż nieco go spowolnił, na jego twarzy pojawił się wyraz

wysiłku, mięśnie się uwypukliły. Odchyliłem się z szybkością, o jaką
sam siebie nie podejrzewałem, złapałem go za nadgarstek ręki, w
której trzymał broń, i bez specjalnego wysiłku, zmieniając kierunek
jego ruchu, złamałem ją w przegubie.

Ból go nie powstrzymał, wykonał wykrok i zamierzał uderzyć

mnie pięścią drugiej ręki. Tej rozbitej o moją kamizelkę. Udało mi się
ją złapać, ale był tak silny, że obawiałem się o całość swoich kości i
ścięgien. Zamiast się siłować, wykonałem obrót całym korpusem,
wykręciłem się w biodrach i pociągnąłem mu rękę do przodu. Prze-
leciał obok mnie z szybkością shinkansenu* i wylądował wbity głową
w ścianę wykonaną z pustaków ytong.

* Nazwa bardzo szybkiej kolei japońskiej na trasie Tokio - Osaka, wybudowanej

przed olimpiadą w 1964 roku (przyp. tłum.).

Złapałem oddech, ciało zasygnalizowało, że jeszcze przez chwilę

będzie mi posłuszne.

Podszedłem do Carlosa, wyciągnąłem nóż wbity w ścianę tuż przy

nim. Jak na razie nie starał się wyrwać z objęć ytongu. Wokół nas
zebrał się personel restauracji, sześciu elegancko ubranych mężczyzn
w czerwonych jedwabnych koszulach. W rękach nie trzymali ani
ściereczek, ani szklanek, tylko nieprzyjemnie wyglądające kindżały,

background image

maczety, łańcuchy z kolczastymi kulami. Najwyraźniej Carlos pozo-
stawiał wybór broni swoim pracownikom. Nie ma nic lepszego ponad
wolność i demokrację.

Złapałem go, wyrwałem jego głowę z muru i przyłożyłem za-

krzywione ostrze do gardła.

- Odwołaj ich albo z Panem Bogiem - pozwoliłem mu wybrać.
Z powodu wybitych zębów sepleniłem, nie byłem więc pewny, czy

mnie rozumie, zresztą mógł nie mieć pełnej świadomości po takim
uderzeniu w ścianę.

- Na miejsca, zamknąć lokal - rozkazał z zamkniętymi oczami.
No proszę, o tym nie pomyślałem.
Trzymałem ostrze oparte o jego szyję, ale pozwoliłem mu stać

prosto.

- Nie rozumiem, jak to możliwe, że nie jesteś martwy - powie-

dział. - Powinienem cię rozedrzeć na sztuki gołymi rękami.

Też tego nie rozumiałem i tylko wzruszyłem ramionami.
- Wrodzony talent. Znów masz możność wyboru. Albo poroz-

mawiamy spokojnie, albo zabiję cię na miejscu.

Może to być błąd, za chwilę to on mógł mnie zabić, ale potrzebne

mi były informacje, bez nich nie miałem szans na przeżycie.

- A co potem, jak już porozmawiamy? Dlaczego miałbym po-

zostawić cię przy życiu?

Już nie wierzył, że mnie tak łatwo zmiażdży, i wcale nie dlatego, że

trzymałem mu nóż na gardle. Miałem uczucie, jakbym patrzył na to
oczami kogoś niezaangażowanego. Oto wampir trzymający Carlosa
pod nożem myśli, że zwyciężyłby go po raz drugi, i to uczucie po
prostu z niego emanuje. Wszyscy obecni zdawali sobie z tego sprawę.
Nie miałem jednak czasu dziwić się temu czy nad tym rozmyślać.
Odzyskałem równowagę ducha.

- Schnittzel doniesie na ciebie Tizocowi. A pierwszy donosiciel

ma przewagę - wyjaśniłem.

Rozważał to, wciąż jeszcze ciężko i szybko oddychał.
- No więc pogadamy, skoro tak ci na tym zależy - przytaknął.

background image

Odsunąłem kukri na bok i podszedłem do jedynego stolika, jaki

pozostał cały.

- Zamówiłem drinka - huknąłem przez ramię.
Zwaliłem się na krzesło, nie będąc pewny, czy Carlos nie rzuci się

na mnie.

Zamiast tego doczekałem się swojego drinka, podanego z profe-

sjonalną uprzejmością, a jako dodatek kelner przyniósł na srebrnej
tacy dwa półlitrowe woreczki krwi. Carlos usadowił się naprzeciw
mnie z taką dozą elegancji, jakby przed chwilą nie został pobity, jeden
woreczek wziął sobie i natychmiast zaczął pić. Poczułem silny głód.
Pragnienie oczywiście też, ale nie tak duże, jakiego oczekiwałem po
walce. Sprawdziłem językiem dziury po wybitych zębach i wyczułem
zarodki nowych.

Zdziwiło mnie to, dawniej musiałbym na nie czekać tygodniami, a

nawet miesiącami.

Najpierw sięgnąłem po alkohol. Palący ból w zębodołach był

prawie odświeżający, dawał mi pewność, że jeszcze żyję.

Carlos patrzył na mnie, na szklankę w mojej ręce, na woreczek z

krwią.

Wyglądał tak, jakbym go znowu uderzył. A ja naprawdę nie mia-

łem aż tak wielkiego pragnienia. Sam byłem tym zaskoczony.

- Za plecami swego szefa tworzy pan własną armię - zasepleni-

łem. Przez chwilę poćwiczyłem językiem i mogłem kontynuować z
nieco lepszą artykulacją. - Kupuje pan nieruchomości, instaluje się
tutaj na stałe.

Każdy Wielki Mistrz staje się bardzo czujny w przypadku takiego

zachowania. Oznacza ono, że zainteresowany chce się usamodzielnić,
a to na ogół pociąga za sobą zabójstwo Wielkiego Mistrza i likwidację
jego klanu, w razie niepowodzenia natomiast długą i krwawą wojnę o
sukcesję.

- Tizoc zwariował - odpowiedział krótko.
Wszystkie stare wampiry wydawały mi się wariatami. Tym bar-

dziej prastare. Czekałem, co jeszcze powie.

background image

- Ten jego sługa zajmuje się badaniami nad tym, jak nas najła-

twiej zabijać, usiłuje ustalić, z czego czerpiemy naszą siłę.

- Wasze glyheny też wcale nie są zwyczajne - zauważyłem.
- Ano nie są. - Uśmiechnął się z dumą. - Ale ja wytwarzam je

sposobem tradycyjnym, z własnej krwi i z krwi innych wampirów.
Tizoc natomiast usiłuje wykorzystywać współczesną technikę i za jej
pomocą podporządkować sobie pozostałe klany.

Nie widziałem specjalnej różnicy w tym, że jeden wampir próbuje

się przebić na szczyt przy pomocy glyhenów, a drugi używa innego
sposobu.

Carlos tymczasem mówił dalej.
- Tylko że Tizoc nie chce rządzić jedynie wampirami, ale i

ludźmi. Za pomocą własnych środków, wiedzy, techniki, ustroju
społecznego. A to jest złe, bardzo złe.

Oczywiście złe głównie dla Tizoca. Ten staruch naprawdę zwa-

riował. Mógłby się bawić w króla jakiejś zapomnianej wioski, zagu-
bionej gdzieś w pralesie, ale we współczesnej dobie to było wszystko.
Czasy tyranii absolutnej bezpowrotnie minęły i gdyby wampir zbytnio
mącił wodę, spotkałby go pech. W większości przypadków zajęliby
się nim pobratymcy, żeby ludzie nie dowiedzieli się o naszym istnie-
niu.

- To jest złe, zniszczy nas wszystkich - powtórzył Carlos. - Już

raz tak było, o mało co wtedy nie powymieraliśmy. - Potrząsnął
głową.

Przez chwilę wydawał się nieobecny i pogrążony w rozpamięty-

waniu przeszłości, zainteresowało mnie to bardziej niż jego słowa.

- Co konkretnie ma pan na myśli? - zapytałem.
- Nie wiem - przyznał. - Przypominam sobie tylko niektóre rze-

czy i to niewyraźnie. Kiedyś pamiętałem wszystko dokładnie, teraz
już nie. Jeśli jednak nie powstrzymamy Tizoca, będzie to oznaczało
nasz koniec. Mam na myśli wszystkie wampiry. Tego jestem pewny.

- Czy nie byłoby prościej zatroszczyć się o siebie, a nie brać na

barki ciężar ochrony pozostałych? - podsunąłem.

background image

Personel lokalu przez cały czas likwidował skutki walki, dziurawą

ścianę zakryli, wieszając na niej duży obraz.

- Nasz gatunek niezbyt wysoko ceni altruizm - dodałem.
Dopiłem drinka. Prawidłowa ilość soli i pieprzu, tabasco w sam

raz, dobra wódka, nie żadna namiastka.

Właściwie to był całkiem niezły lokal.
- To sprawa osobista - oświadczył Carlos. - Jestem starszy, niż

można sądzić z mojego wyglądu. Dobijam do szesnastu stuleci, ale
kilkaset lat zmarnowałem jako żyjąca ruina.

Wampiry nigdy dobrowolnie nie przyznają się do swego wieku, to

zbyt drażliwy temat. Szesnaście stuleci? Słuchałem z wytężoną
uwagą.

- Około dziewięćsetnego roku przebywałem pośród Majów jako

kapłan. Byłem wtedy jeszcze młody, ale już miałem swój klan, a w
cywilizacji, w której regularnie miały miejsce krwawe rytuały, nie
zaznawaliśmy biedy. Żyłem w spokojnym dobrobycie. Podczas jednej
z podróży służbowych spostrzegłem ludzi szykujących się do spalenia
człowieka. Jako wysokiej rangi kapłan miałem prawo sprawowania
sądów, więc zainteresowało mnie, co takiego zrobił. Powiedzieli mi,
że to wampir, wysysał z ludzi krew. Za to chcieli go spalić. Popełni-
łem błąd i uratowałem go. Uratowałem Tizoca.

Carlos sprawiał wrażenie, jakby wydobywał wspomnienia z bar-

dzo głębokiej przeszłości i każdy sukces zdumiewał go i sprawiał mu
radość. Fakt, że dzielił się nimi ze mną, najwyraźniej nic go nie
obchodził.

- Pięćdziesiąt lat później poszczuł na mnie moich własnych

podwładnych. Sam nie mógł nic zdziałać, bo był gołowąsem, ale
starsze wampiry wzięły mnie w niewolę.

Jego twarz przypominała teraz rzeźbę w granicie.
- Nie mogłem zrozumieć, jak tego dokonał, w jaki sposób ich

namówił. Moi byli wasale oznajmili mi, że mnie zgładzą. Chciałem
wiedzieć dlaczego. W końcu mi powiedzieli. Tizoc obiecał im lepsze
życie bez ukrywania się i ostrożności. Obiecał, że razem z nim będą

background image

władać ludźmi, staną się dla nich nowymi bogami.

- I jak się to skończyło? - zapytałem, chociaż jasne było, że żaden

happy end nie nastąpił.

Poszukałem wzrokiem kelnera i dałem mu znak, że chcę jeszcze

jednego drinka.

- Pięciu mnie trzymało, za ręce, za nogi i za włosy. Szósty ściął

mi głowę. Kamiennym toporem o półkolistym ostrzu, toporzysko
wyłożone było jadeitem.

Niektórych szczegółów nie można wymazać z pamięci.
- I w ten sposób Tizoc został władcą i spełnił swoje obietnice -

dokończyłem*.

* Tizoc i jego poplecznicy naprawdę stali się bogami na ziemi - krwawymi bo-

gami. W następstwie tego bardzo szybko, około 900 roku naszej ery, zniknęła

cywilizacja Majów. Hipotezy klimatologów dotyczące tego okresu są błędne. Susza,

jaka wtedy zapanowała, była dla rozwiniętego rolnictwa Majów, z jego wydajnym

systemem nawadniającym, do opanowania (przyp. autora).

Przyniesiono mój drink, a do tego jedzenie, którego zresztą nie

zamawiałem. To samo dostał Carlos. Solidny stek T-bone. Personel
był wyćwiczony, dobrze wiedział, czego trzeba wampirowi po walce,
żeby odzyskał siły.

Jedliśmy w milczeniu, dość łapczywie. Porcje były duże, dwa,

może nawet trzy razy większe od przeciętnych, i trochę potrwało,
zanim się z nimi uporaliśmy.

W końcu odsunąłem talerz i łyknąłem ze swojej szklanki.
Carlos też skończył i wygodniej rozsiadł się na krześle. Też chętnie

bym się oparł, ale cholernie bolały mnie plecy.

- Czy mogę otworzyć ten lokal? - zapytał. - Jak załatwię swoje

sprawy z Tizokiem, wyprowadzę się gdzie indziej. Respektuję pań-
skie prawa do tego terytorium. Będę potrzebował tylko kilku miesięcy
na ustabilizowanie się sytuacji w Meksyku. Wtedy tam wrócę. Ale
legalne przedsiębiorstwo ułatwiałoby mi mnóstwo spraw.

Gdyby mnie zabił, dostałby całą Pragę, a nawet całą Republikę

Czeską. Ale nie zdołał tego dokonać.

background image

- No pewnie, zamknięty lokal jest podejrzany, a do tego nie

przynosi zysków - zgodziłem się.

Nie dostrzegłem rozkazu, którym poinstruował personel, ale

wkrótce do sali weszli pierwsi goście. Powinien płacić mi procent od
obrotów, ale zostawiłem to, mając do załatwienia ważniejsze sprawy.

- Jak to się stało, że pan przeżył? - zapytałem, widząc, że nie

kontynuuje opowieści.

Przeżyć ścięcie głowy? To niewyobrażalne.
- Zdradzili mnie, ale nadal szanowali. Nie zanieśli mojej głowy

Tizocowi, ułożyli ją w trumnie na swoim miejscu tak, że wyglądałem
jak za życia, i pogrzebali mnie w dżungli. Dowiedziałem się tego
znacznie później. Chociaż domyślałem się, że tak to musiało prze-
biegać.

Zanim podjął opowieść, miałem prawie pustą szklankę.
- Nie pamiętam, kiedy się ocknąłem. Mam przebłyski dopiero z

późniejszego okresu, kiedy jak bezmyślne zwierzę błąkałem się po
dżungli, gołymi rękami zabijając jaguary, anakondy i ludzi. Na
początku zabijałem wszystko, na co natrafiłem. Kiedy odkryłem
wioskę zagubioną w dżungli, trzymałem się w jej pobliżu, dopóki żył
ostatni człowiek. Polowanie na ludzi było łatwiejsze niż na zwierzęta.
Ich krew też była lepsza od zwierzęcej. Powoli wracała mi umiejęt-
ność myślenia i zacząłem rozumieć, że z masakry nic dobrego dla
mnie nie wyniknie. Dzięki szczęściu umknąłem dwóm zorganizo-
wanym obławom. Każda kolejna mogłaby być dla mnie ostatnią.
Zacząłem szukać większych skupisk ludzi i żywić się ostrożniej. Ale
to nie wystarczało, za każdym razem prędzej czy później zaczynali na
mnie polować. Nie wiem, jak długo to trwało, nadal bardziej polega-
łem na instynkcie niż na pracy mózgu. Może to były dziesiątki lat,
może sto, a może sto pięćdziesiąt. Zmieniałem teren działania, na
przemian to uciekałem w góry, to wracałem na niziny.

Odwróciłem szklankę do góry dnem. A więc po długiej śpiączce,

czy raczej po śmierci, bo czymże jest człowiek, a nawet wampir z
odciętą głową - tylko trupem, głowa mu przyrosła, a on ożył. Nie-

background image

wiarygodne. Mógł wprawdzie kłamać, ale po co miałby to robić?

- Powoli, na razie częściowo zaczęły wracać wspomnienia i by-

łem w stanie myśleć jaśniej. Gdzieś około roku tysiąc dwusetnego
powróciłem między ludzi. Było ciężko, z trudem pozbywałem się
niektórych zwierzęcych nawyków, na przykład panicznie bałem się
ognia. Kiedy w okolicy pojawili się pierwsi zdobywcy azteccy,
poznałem między nimi jednego z moich dawnych podwładnych.
Musiałem być ostrożny, nie całkiem byłem jeszcze sobą, nie dałbym
rady żadnemu staremu wampirowi. Ale przyłapałem go, zadałem
szereg pytań i otrzymałem zadowalające odpowiedzi.

Stary wampir uśmiechnął się okrutnym uśmiechem.
Nie chciałem wiedzieć dlaczego.
- Tizoca wyśledziłem jakieś sto lat później. Założył dynastię

azteckich generałów, w której funkcja przechodziła z ojca na syna,
oczywiście przekazywał ją sam sobie i stopniowo eskalował ilość
corocznych ofiar, przez co wywoływał coraz nowe wojny. Nie mogło
się to dobrze skończyć. Kiedy przybył Cortez, kraj był wyczerpany,
zburzony.

- Więc już od pięciuset lat pracuje pan dla niego? - zapytałem. -

Nie tak wyobrażam sobie zemstę.

- Jego klan jest bardzo silny, a Tizoc nie ufa nikomu, kogo nie

zna od dawna. Pół wieku trwało, zanim dostałem się do rady star-
szych. Przez ten czas uporałem się z następstwami mego starego
zranienia. Dziś mogę już zmierzyć się z którymkolwiek starym
wampirem. Ale nie chcę zrobić tego szybko. Będzie cierpiał długo,
jak ja w dżungli.

- Więc opowieści o ochronie pozostałych wampirów to były

tylko słowa?

Carlos pokręcił głową.
- Nie, nie były. Właśnie dlatego postanowiłem przyśpieszyć

działania. On znów szykuje się do powtórzenia starych błędów, chce
rządzić ludźmi. A w dzisiejszym świecie nie jest to możliwe. Zrzeknę
się zemsty, jeśli tylko uda mi się go powstrzymać.

background image

Carlos miał rację. Tizoc lub inny prastary bękart byli w stanie

pozabijać na placu boju tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy ludzi, ale
już w pierwszej wojnie światowej zginęło ich mnóstwo. A co mówić o
inteligentnych rakietach, które same wyszukują cele. Pięćdziesiąt
kilogramów CL-20* z całą pewnością zabije nawet najodporniejszego
wampira. Gdyby ludzie się o nas dowiedzieli, to z ich rentgenami,
tomografami, analizą genetyczną i innymi osiągnięciami techniki i
wiedzy wygubiliby nas bardzo szybko.

* Heksanirroheksaazaizowurtzytan, w skrócie HNIW, materiał wybuchowy

zsyntetyzowany w 1987 roku, jeden z najsilniejszych środków burzących używanych

w przemyśle i działaniach wojennych. Stare wampiry w pewnej mierze są w stanie

znieść eksplozję TNT, ze względu na stosunkowo niewielką wartość fali uderze-

niowej i szybkość jej rozprzestrzeniania się. (przyp, autora).

- Jesteśmy łowcami, a nasza siła polega na tym, że pozostajemy

niewidzialni - Carlos wypowiedział na głos moje myśli.

Przytaknąłem.
Kawałek układanki trafił na swoje miejsce, teraz wiedziałem,

dlaczego Carlos chciał zgładzić Schnittzela. Ale mój problem nadal
nie doczekał się rozwiązania.

- Dlaczego Tizoc myśli, że wiem, gdzie jest Messalina? Nigdy

nie miałem wiele wspólnego z Wielkimi Mistrzami - przeszedłem do
tego, co dla mnie było najważniejsze.

- Pomógł jej pan w ucieczce, a tego wampir nie robi ot, tak sobie.
- Ja? - nie zrozumiałem.
Carlos przyglądał mi się w zamyśleniu.
- No tak, w ucieczce z tego nocnego klubu - wyjaśnił.
Wreszcie zrozumiałem, ale przez chwilę siedziałem bez słowa z

otwartą gębą. A więc Kristie była naprawdę Messalina. Dziewczyna,
którą poderwałem przy barze i z powodu której stoczyłem bój z całym
komandem glyhenów. Była Wielką Mistrzynią klanu. A potem
poszedłem z nią do łóżka. A to znaczyło, że tak naprawdę jej nie
poderwałem. Musiała natychmiast poznać, że jestem wampirem. A ja
tego po niej nie poznałem. Była silniejsza ode mnie i z tą bandą mogła

background image

uporać się sama.

Logika tego wydarzenia była trochę kulawa.
- Czego Tizoc od niej chce? - zapytałem ostrożnie.
Nie miałem zamiaru wykrzykiwać, że spędziłem upojną noc z

wampirzycą, o której krążą legendy i którą zbiegiem okoliczności
interesuje się jego Wielki Mistrz, jeden z najmocniejszych przy-
wódców klanów.

- Nie wiem. - Carlos wzruszył ramionami. - Nie zwierza się ni-

komu, nawet radzie starszych.

Zamiast rozwiązania zagadki wszystko się jeszcze bardziej za-

motało.

- Dlaczego oznakowywał pan glyheny cechą stylizowanego H? -

przypomniałem sobie.

- Wydaje mi się, że to był mój stary znak Wielkiego Mistrza. Tak

myślę - przyznał.

Mogłem w to uwierzyć. Przypomniała mi się jedna z uwag Der-

wisza, dotycząca mojej „Pamięci”: „Jak przechować ważne wspo-
mnienia naprawdę starych wampirów?”.

- Ma pan już ponad połowę drugiego tysiąclecia - zacząłem.
- Tak, obiektywnie rzecz biorąc tak, ale mój rzeczywisty żywot

zaczął się przed niecałymi ośmiuset laty. I wciąż w połowie jestem
kaleką, w walce z prawdziwym prastarym wampirem nie miałbym
szans.

Z tym trudno mi się było zgodzić, pierwszy cios, którym zniszczył

bardzo odporną kamizelkę, był nadzwyczaj podobny do tego, jaki
zadał mi stary wampir przesłuchujący mnie w sprawie Messaliny w
laboratorium Schnittzela. Jednak nie zdecydowałem się na kwestio-
nowanie jego wypowiedzi.

- Gdzie przechowuje pan swoją pamięć? - zapytałem wprost.
Nie było to pytanie, które jeden wampir powinien zadawać dru-

giemu, ale pokonałem go w pojedynku i teraz w jakiś sposób mnie
szanował. Nie przypuszczałem jednak, że mi odpowie.

- Jestem właścicielem kilku starych zamków i innych zabytków.

background image

Nie tak sławnych, żeby się nimi interesowali archeolodzy, ale wy-
starczająco starych, żeby można było schować w nich moje zapiski.
Trochę umieszczam też w zapisach elektronicznych i w kryptografii.
To raczej na krótką metę.

Schnittzel mówił, że Carlos nie ma problemów ze współczesną

techniką, co jest dość niezwykłe w przypadku starego wampira.

- Musiałem się nauczyć prawie wszystkiego, żeby przeżyć -

powiedział, jakby czytał w moich myślach. - A zrozumienie i użycie
ludzkiej techniki już mi wielokrotnie pomogło.

To miało sens, sam usiłowałem dotrzymać kroku ludzkim osią-

gnięciom i nie tracić z nimi kontaktu. Carlos był w tej dziedzinie o
klasę lepszy.

- A Tizoc? - zapytałem. - Co się dzieje z jego pamięcią?
- Miejsce ukrycia pamięci jest najgłębszą tajemnicą każdego

starego wampira - odparł, patrząc mi badawczo w oczy. - Z tego
powodu dochodzi nawet do zabójstw.

Miał rację. Przez chwilę zastanawiałem się, czy dyskusja nie

zmierza w ślepą uliczkę.

- Czy nie miałby pan ochoty zajrzeć do jego pamięci, wspomnień

ciągnących się przez wszystkie te wieki, których pan nie pamięta? -
drążyłem temat dalej.

- Oczywiście mógłbym zapełnić białe plamy ze swej przeszłości

- przytaknął.

- Tylko nie wiemy, gdzie się ta pamięć znajduje. - Wzruszyłem

ramionami.

Carlos milczał przez chwilę, obserwując mnie uważnie.
- Przywiózł ją tu, do Europy - wyjawił po krótkim wahaniu. -

Wiem też, że oprócz mojej pozyskał również pamięć minimum dwóch
innych Wielkich Mistrzów.

To była bardzo interesująca wiadomość. Europa, będąca drugim po

Australii najmniejszym kontynentem, jest jednak zbyt duża, żeby
zacząć szukać na ślepo.

- I nawet przypadkiem nie dowiedział się pan, gdzie ją ukrył.

background image

Nie zaznaczyłem tonu pytającego w tym zdaniu.
- Wiem gdzie.
Wstrzymałem oddech.
- Kupił nieruchomość w Rosji i tam ją schował. Starał się to za-

taić, ale takiej operacji nie zdołał przede mną ukryć. Kontroluję
przecież jego ludzkie sługi.

Zdecydowana pozytywna odpowiedź zaskoczyła mnie. Carlos

rozmawiał ze mną jak równy z równym.

- Ale dlaczego w Rosji? Kupił Kreml czy Mauzoleum? To chyba

jedyne budowle, którym w następnym stuleciu nie grozi rozbiórka.

- Kupił starą elektrownię atomową, wyłączoną z eksploatacji ze

względów ekologicznych. Tanio. Zobowiązał się, że przez wyzna-
czony czas będzie ją utrzymywał w stanie niezagrażającym środo-
wisku. Gdyby ten pomysł skonsultował ze mną, jeszcze by mu
zapłacili.

Z tego wynikało, że Tizoc był bardziej nowoczesny, niż to sobie

wyobrażałem.

- Skąd pan wie, że pamięć ukrył właśnie tam?
- A po co kupowałby coś tak niepotrzebnego i ogromnego?
- Kiedy to było?
- Dziesięć lat temu.
- Kto jeszcze o tym wie?
- Ze starszych wampirów chyba już nikt. Wiedzą o tym jego

ludzcy słudzy i glyheny, ale z nimi się nie kontaktuję. No i Schnittzel.
To człowiek bardzo inteligentny, pozbawiony skrupułów i niebez-
pieczny.

Rozumiałem, dlaczego wampirom wydawał się pozbawiony

skrupułów. Szukał sposobu, jakim można by nas jak najłatwiej
zabijać. A robił to dla innego wampira. Prawie można by się z tego
uśmiać.

- Myślę, że powiedzieliśmy sobie wszystko, co było do powie-

dzenia - zakończyłem rozmowę. - W jaki sposób będziemy utrzy-
mywać kontakt?

background image

- Może przez ten lokal? - zaproponował.
- I przez telefon, jeśli się da - dopełniłem. - Potrzebne mi są in-

formacje o tej elektrowni. Kto jej pilnuje, ilu ich jest, jak są uzbrojeni,
po prostu wszystko, co się da.

Carlos pomyślał przez chwilę.
- Pojedzie pan się tam rozejrzeć? - zapytał.
W jego słowach można było wyczuć pożądliwość, takich emocji

nie widziałem na jego twarzy nawet podczas walki.

- Być może, czy chciałby pan się wybrać ze mną?
Trochę niepokoił mnie barman i dwaj kręcący się po sali kelnerzy.

Były to glyheny i ich słuch mógł osiągać poziom właściwy dla psa czy
nawet nietoperza. Ale z drugiej strony nie słyszałem o przypadku,
kiedy glyhen zdradził swego pana.

- Nie chcę - odpowiedział po krótkim wahaniu. - Gdyby ktoś

mnie tam zobaczył, oznaczałoby to mój koniec.

Wstałem od stołu, szło mi ciężko, ale przypuszczałem, że będzie

gorzej. Znów byłem głodny, miałem też umiarkowane pragnienie, a w
dziąsłach wyczuwałem czubki wyrzynających się siekaczy.

- Co z procentami z użytkowania lokalu na pańskim terytorium?

- zapytał.

Nie mogłem się zorientować, czy ironizuje, czy mówi poważnie.
Zwyciężyłem go, ale gdyby rzuciły się na mnie jego glyheny,

dysponujące umiejętnościami daleko wykraczającymi poza standar-
dowe ramy, nie miałbym żadnych szans. Co najwyżej na ucieczkę.

- Jedzenie i krew, żeby ugasić pragnienie, zawsze gdy przyjdę -

odparłem.

- Jest pan nieoczekiwanie wielkoduszny.
- Nie potrzebuję zaplecza - powiedziałem - a miejsce, w którym

będę mógł się najeść i napić, jest na pewno przydatne.

- Słyszeliście. - Spojrzał na kelnera i barmana, którzy nas ob-

serwowali.

Obaj przytaknęli.
- No to ustalone - potwierdził nasze porozumienie.

background image

* * *

Wyszedłem na ulicę, zastanawiając się, czy w dość mizernej kondycji
fizycznej zdołam kierować motocyklem. Zapewne nie, ale nie za-
mierzałem zostawić go tutaj. Włożyłem kask, zapuściłem silnik,
wrzuciłem jedynkę i bardzo ostrożnie popuszczałem sprzęgło.

Na tej maszynie ostrożność nie dawała pożądanego efektu.

Wszystkie moje niedawno zrośnięte kości zaprotestowały, lecz
utrzymałem się na siodełku, wyminąwszy przechodniów i śmieciarkę.
Nie ma nic lepszego od moich umiejętności jeździeckich. Poszło mi
nadspodziewanie dobrze i po niecałych trzydziestu minutach zaha-
mowałem przed rezydencją Derwisza. W rzeczywistości było to
mieszkanie w czynszówce z lat trzydziestych, ale on zawsze mówił o
nim „rezydencja”.

Wyłączyłem motor i pozwoliłem sobie pogrzać się przez chwilę

ciepłem emanującym z masywnego czterocylindrowca. Po walce,
którą stale czułem w kościach, i uciążliwym kluczeniu w gęstym
ruchu ulicznym musiałem zebrać siły. Siedziałem, głęboko oddycha-
jąc, słuchając pracy komórek swego ciała i w ten sposób odpoczy-
wając.

Stara kobieta wyprowadziła na spacer miniaturowego pieska, ob-

oje kuśtykali w zadziwiająco zgodnym rytmie; pośród ukwieconych
krzewów chował się chłopak z dziewczyną, jeszcze dzieci, ale oboje
dzielnie popalali jednego papierosa. Pod znakiem zakazu postoju
zatrzymało się czarne, luksusowe auto, jednak zaraz odjechało i
zaparkowało pomiędzy niebieskim dostawczakiem a wozem sporto-
wym, który swoje najlepsze lata miał już dawno za sobą. Jeszcze raz
głęboko odetchnąłem - miło uświadomić sobie, że nadal jest się wśród
żywych.

Ostrożnie zsiadłem ze swego stupięćdziesięciokonnego motoru,

postawiłem go na widełkach i sięgnąłem do paska pod brodą, żeby
zdjąć kask. Na postoju było w nim za ciepło.

Z czarnej limuzyny wysiadło trzech mężczyzn, wszyscy w ubra-

background image

niach kupowanych u tego samego krawca. Od razu poznałem, że to
wampiry, ale przyjrzałem im się jeszcze raz. To rzeczywiście były
wampiry. Każdy z nich miał podręczną teczkę, a w niej prawdopo-
dobnie broń, a może jeszcze coś innego. Wszyscy ruszyli prosto do
wejścia na klatkę schodową, w której znajdowało się mieszkanie
Derwisza.

Mógł to być przypadek, ale bardzo mało prawdopodobny.
Poszedłem za nimi, lecz w połowie drogi uświadomiłem sobie, że

poza krótkim nożem nie mam żadnego użytecznego narzędzia.
Rozsądnie byłoby zostawić ich w spokoju. Zabiliby Derwisza, zabi-
liby Tes. No i co z tego, oboje są tylko ludźmi. Lepiej byłoby skradać
się za nimi i w momencie, kiedy będą zajmować się Derwiszem i Tes,
a nią na pewno będą się zajmować, wpaść na nich znienacka.

Ale takie rozwiązanie nie podobało mi się. Dlaczego myślałem, że

będą się nimi zajmować? To tylko intuicja, wyglądali na takich.

Szli szybko, długimi, płynnymi krokami drapieżców. Jak starzy

mogli być? Jakimi dysponowali możliwościami? Przyśpieszyłem,
żeby dopaść ich w porę. Na pewno byli w lepszej kondycji niż ja.
Świeże rany nadal mnie bolały.

Weszli do środka, w chwili gdy przechodzili do holu, otworzyłem

drzwi. Ostatni z idących zauważył mnie. Chyba nie spodobało mu się,
że mają za sobą kogoś w motocyklowym kasku na głowie. Odwrócił
się i ruszył mi naprzeciw, nic nie mówiąc pozostałym. Wyćwiczonym
ruchem wydobył coś z rękawa, nasadził na rękę - był to kastet.
Widzicie go, entuzjastę zabaweczek. Nie chciał uderzyć mnie gołą
ręką, zamierzał więc rozbić kask.

Nie zadawał sobie trudu z żadnym przygotowaniem ataku. Uderzył

z marszu, dokładnie tak, jak przewidywałem. Zareagowałem z wy-
przedzeniem i dzięki temu okazaliśmy się jednakowo szybcy. Jego
uzbrojona pięść prześliznęła się po kevlarze, a on otrzymał silny cios
w szczękę. Nie zadowoliłem się pojedynczym uderzeniem, poprawi-
łem krótkim hakiem z lewej i uderzeniem łokciem. Ból go spowolnił,
ból spowalnia każdego. Zanim zdążył się odsunąć, ściągnąłem mu

background image

głowę w dół i walnąłem kolanem w twarz. Oswobodził się, rozrywa-
jąc mój chwyt, ale kiedy się wyprostowywał, uderzyłem go bykiem,
głową w kasku, a na dodatek klapnąłem go stulonymi dłońmi w uszy.

Runął na posadzkę. Nie zajmowałem się nim więcej, bo nawet te

trzy czy cztery sekundy, jakie potrwało nasze starcie, mogły być zbyt
długą zwłoką.

Trochę mnie zaniepokoiło, że nie zadziałało błyskawiczne widze-

nie ani coś podobnego, co pomagało mi w walce z Carlosem. „Tro-
chę” to delikatnie powiedziane.

Wbiegłem na trzecie piętro, drzwi mieszkania Derwisza były

otwarte, zamek wywalony. Dyskretni na pewno nie byli. To w końcu
moje terytorium.

Przebiegłem przez mały korytarzyk do living roomu. Ostrzyżony

na jeża wampir trzymał Derwisza jedną ręką za ramię, palcem naci-
skając na kość policzkową. Derwisz stał na palcach, starając się
zmniejszyć siłę nacisku. Drugiego, gładko ulizanego, widziałem z
profilu. Gapił się na Tes z miną kota szykującego się do zabawy z
myszą. Ona wyglądała zaledwie na zaciekawioną, nie przejawiając
żadnych oznak strachu. Może nie powinno mnie to dziwić. Usłyszał,
jak nadszedłem, odwrócił się z zaskakującą szybkością, domyśliłem
się, jaki cios będzie mi chciał zadać. Bez namysłu podniosłem ręce na
wysokość głowy. Jego prawa wystrzeliła tak szybko, że praktycznie
nie miałem szansy świadomie zareagować, zadecydował instynkt.
Odbiłem jego cios uderzeniem w łokieć i walnąłem go drugą ręką w
miejsce łączenia się szyi z tułowiem. Był bardzo szybki, ale jego
własny ruch wraz z moim wsparciem spowodował, że mimowolnie
odwrócił się w prawo, praktycznie plecami do mnie. Dostałem jeszcze
łokciem pod żebro, ale ustałem na nogach. Zanim zdążył znów się
odwrócić, złapałem go w półnelsona, a jak się okazało, siły pozostało
mi jeszcze dość. Kręgosłup szyjny mego przeciwnika skapitulował w
chwili, kiedy ostatni z bandy stwierdził, że będzie musiał zmierzyć się
ze mną osobiście, i puścił Derwisza.

Odrzuciłem martwego, ale przedtem sięgnąłem mu pod marynar-

background image

kę, bo coś uciskało mnie w brzuch.

- Kimkolwiek byś był, popełniłeś błąd - powiedział napastnik

miękką angielszczyzną.

Rozkraczył się, żeby uzyskać lepszą stabilizację i możliwość na-

tychmiastowego skoku. Wyraźnie miał doświadczenie w walce ze
swoim rodzajem. Błysk w jego oku zdradził mi, że właśnie aktywo-
wało mu się Visio in Extremis.

Wycelowałem w niego małą metalową kuszę, którą znalazłem u

zabitego. Nacisnąłem spust, broń targnęła się, strzałka wystrzeliła i
nagle zobaczyłem ją w jego ręce.

Wystrzeliłem drugą, ale i tę złapał.
Trzeciej już nie było.
- Do dupy z tym - powiedziałem ze znużeniem, lecz w tym

momencie wampir bezwładnie osunął się na podłogę i leżał bez ruchu.

Zdjąłem wreszcie kask, bo było mi za gorąco. Szyba przednia była

zadrapana w dwóch miejscach, nie miałem pojęcia, kiedy to nastąpiło.

- Co to było? Co mu zrobiłeś? - pytał Derwisz, pocierając obolałe

ramię.

Jak na człowieka, który właśnie uniknął bolesnej lekcji, a później

pewnej śmierci, zachowywał się całkiem spokojnie.

- Zabiłem go zaklęciem - odparłem, rozglądając się za czymś, co

mogło pełnić rolę więzów.

- No, raczej te strzałki były zatrute, co nie? - odezwała się Tes,

wskazując na dłonie wampira, tak jedna, jak i druga były zadraśnięte
złapanymi strzałkami.

Zadraśnięcia wciąż krwawiły, co świadczyło, że jej przypuszcze-

nie było słuszne.

- Masz gdzieś porządne stalowe kajdanki? Albo powróz? Najle-

piej linę z tworzywa. Byle szybko - krzyknąłem do Derwisza.

Po chwili podał mi solidny kłąb mocnego sznura. Można było

upleść z niego mocną sieć, ale ja obydwóm wampirom związałem
ramiona z nogami. Złamany kręgosłup był rękojmią niedostateczną.
Nie cackałem się z nimi, lina wrzynała się głęboko w mięśnie, aż

background image

pokazała się krew, kostki i napięstki ściągnąłem tak mocno, że ścięgna
wystąpiły pod skórą napięte jak struny. Zraniony strzałkami nie
ocknął się wprawdzie, ale nie umierał, nadal ciężko, urywanie oddy-
chał.

- Może to trucizna z jakiejś jadowitej żaby? - głośno myślała Tes.
Czego to tych pielęgniarek teraz nie uczą. A może wyczytała o tym

w książkach o wampirach? Zauważyła słusznie, jadowite żaby bywały
oczywiście w użyciu, ale znacznie lepiej było pozyskiwać tetrodo-
toksynę z ryb. Najczęściej robiono to, wykorzystując czterozębne.
Ten jad działający na system nerwowy zabijał młode wampiry, starsze
czynił niepełnosprawnymi, co na dłuższy czas pozbawiało je zdol-
ności bojowych. Nawet prastarym dawał radę, ale tylko wtedy, gdy
dawka była bardzo duża.

Szybko przeszukałem intruzów, ale nie znalazłem żadnej broni.

Niestety. Zaopatrzyłem się więc w kij baseballowy, który Derwisz
miał w domu.

Zbiegłem na dół. Miałem szczęście. Nikt przez cały ten czas nie

wszedł do holu, a wampir, z którym starłem się na początku, prawie
przyszedł do siebie i próbował poprawić wygląd swego oblicza. Był
jeszcze daleki od dobrej formy, nawet mnie nie zauważył.

- Pójdziesz ze mną na górę - rozkazałem.
Wytrzeszczył na mnie oczy. Przedtem widział mnie w kasku.

Moment, w którym uświadomił sobie, kim jestem, nie uszedł mojej
uwadze. Szturchnąłem go kijem w brzuch, jak najmocniej potrafiłem.
Zgiął się wpół, to było mocne uderzenie.

Znacznie więcej niż samym tylko dobrym słowem można uzyskać

dobrym słowem i kijem baseballowym.

Zarzuciłem go sobie na ramię i zaniosłem do mieszkania Derwi-

sza. Położyłem obok kompanów i związałem.

- To może ich zabić - powiedział Derwisz, wskazując na zaci-

śnięte więzy. - Przerwanie ukrwienia kończyn spowoduje gangrenę.

- Takie przypadłości nam nie grożą. - Pokręciłem głową. -

Gdybym słabo zacisnął sznury, już by byli wolni. Zresztą z tych

background image

więzów też się prędzej czy później wydostaną.

- Ale jednak... - Derwisz potrząsnął głową.
Tes przyglądała nam się w milczeniu.
- Do cholery! - nerwy mi puściły. - Opamiętaj się! Jesteś czło-

wiekiem, a to są wampiry, dla nich jesteś tylko potrawą, zdobyczą,
rozumiesz? Wy zjadacie kurczaki albo chodzicie do lasu ustrzelić
jakąś dziczyznę, a my łowimy ludzi. Nie mamy żadnych zagród ani
klatek, w których hodowalibyśmy bydło na mięso. Jesteśmy myśli-
wymi, drapieżnikami, tak jak wilki, niedźwiedzie, tygrysy i Bóg wie
co jeszcze. Co się tak nimi, cholera przejmujesz!

- Dinozaury - wtrąciła się Tes. - Czytałam o nich, to były naj-

większe i najsilniejsze drapieżniki, jakie widział świat. Wampiry to
takie właśnie dinozaury. - Spojrzała na mnie z podziwem.

Postawiłem oczy w słup. Gdyby w tej swojej krótkiej sukience i

rozpiętej kurtce, z gołym brzuchem nie wyglądała tak seksownie,
zwymyślałbym ją i kazał trzymać język za zębami. A tak to ja trzy-
małem gębę zamkniętą.

Zachichotała.
Takie głupawe chichotanie całkiem do niej pasowało.
Krótko ostrzyżony wampir ocknął się. Wiedziałem, że nas słyszy,

chociaż nie otwierał oczu.

- Jesteś kompletnie zdurniały - zacząłem nową porcję wyjaśnień

dla Derwisza. - Przyszli po ciebie, żeby w ten sposób dostać mnie.
Jeśli cię dopadną, jesteś martwy. Nawet gdybyś im powiedział
wszystko, co wiesz, i tak by cię zabili. Żeby nie mieć kłopotów z
policją i społeczeństwem ludzkim, bardzo dobrze umiemy ukrywać
trupy. Więc pamiętaj, jeśli cię złapią, jesteś martwy.

Kiwał głową, ale wiedziałem, że nie jest przekonany.
Tes uśmiechnęła się, jakby wpadła na jakiś pomysł, zeszła z ka-

napy, ostrożnie podniosła jedną ze strzałek i ukucnęła przy wampirze.

- Halo, proszę pana - szturchnęła go palcem - nie śpi pan?
Nie zareagował.
- Ciekawe, czy na tej strzałce została jeszcze trucizna. I czy jest

background image

pan na nią tak samo odporny jak kolega. Oddycha trochę lepiej.

Wampir nadal udawał, że śpi.
- Skrobnę pana tą strzałką. Wygląda pan na starszego niż tamten,

więc powinien pan to wytrzymać. Im starszy wampir, tym silniejszy.

Wygląd wampira niewiele ma wspólnego z jego rzeczywistym

wiekiem, ale nic nie powiedziałem.

- Tak. - Dotknęła jego nadgarstka.
Otworzył oczy.
- Niech pani tego nie robi - poprosił po czesku z obcym akcen-

tem.

Wydawało mi się, że na jego twarzy pojawił się wyraz strachu.
- No to niech pan powie, co chcieliście z nami zrobić. Ale

prawdę. Mój kolega... - spojrzała na mnie nieco zaczerwieniona - mój
kolega zawsze poznaje, kiedy ktoś kłamie. Ale mnie nie bawi zabija-
nie wampirów, nawet tych niedobrych.

Jej logika była godna podziwu. Jednak ostrzyżony daleki był od jej

podziwiania.

- Otrzymałem rozkaz, wypełniałem tylko rozkazy.
Wszyscy zawsze wypełniają tylko rozkazy. Wydawane przez nie

wiadomo kogo. Kto pożąda władzy, wierzy w jakąś ideę czy w coś
innego. Skrzywiłem się z niesmakiem.

- Mieliśmy was złapać, przesłuchać i dowiedzieć się, gdzie jest

Mathias Kurplov.

Ciekawe zniekształcenie mojego nazwiska. Imię zgodne z uży-

wanym obecnie, nazwisko sprzed stu lat.

- A co potem? - zapytała z uśmiechem.
- Potem mieliśmy was użyć do tego, żeby sam oddał się w nasze

ręce.

- Nie jestem idiotą. To tylko ludzie - warknąłem.
- Mieliśmy spróbować.
- A potem?
Dociekliwość Tes można było porównać do niekończących się

pytań zadawanych przez dzieci.

background image

- Potem mieliśmy was zabić. Ale bezboleśnie, przysięgam!
Tes popatrzyła na niego, na strzałkę i po chwili położyła ją na

podłodze tuż przy jego boku. Usiłował odsunąć się od niej, ale mu się
to nie udało.

- Myślę, że na samym końcu skłamał - oceniła.
Byłem tego pewny.
- Ładnie tu sobie mieszkasz razem z Peggy. - Rozejrzałem się po

pokoju. - Gdybyśmy ich zabili, zaśmierdzieliby się i nigdy byś tego
nie umył i nie wywietrzył. No i nie wiadomo, jak pozbyć się trupów.
Zostawimy ich tu związanych. Dziesięć do piętnastu dni wytrzymają,
do tego czasu na pewno się wyswobodzą. A jeśli nie, to później ich
stąd zabierzemy w inne miejsce.

- Chyba żartujesz. - Derwisz wytrzeszczył oczy. - Umrą z pra-

gnienia!

- To wampiry! - zwróciła mu uwagę Tes. - Wytrzymują o wiele

więcej niż ludzie, prawda? - Popatrzyła na mnie.

- Zamieszkamy w hotelu i pomyślimy, co dalej robić - zadecy-

dowałem.

Kłopot z jeńcami uważałem za załatwiony.
Nagle zabrzmiał dzwonek domofonu, komuś nie chciało się

wspinać na górę, chociaż drzwi były otwarte. Czekałem w milczeniu.
Przy trzecim dzwonku Derwisz podniósł słuchawkę.

- Tak? - powiedział niepewnie.
- Tu służba kurierska. Szukam pana Mathiasa Majera. Czy

przypadkiem nie jest u pana?

- Bardzo dziwna służba kurierska. Nieprzyjemnie dobrze poin-

formowana. Wezwij go na górę - szepnąłem.

- Schowaj się na schodach piętro wyżej - poleciłem Tes.
- A ty musisz zostać, wie przecież, że jesteś tutaj - zwróciłem się

do Derwisza.

Z niezbyt przyjemnym uczuciem stanąłem przed wyłamanymi

drzwiami i czekałem. Winda nie ruszyła, co jeszcze bardziej mnie
zaniepokoiło. Nie zaszkodziłoby więcej broni, jakiejkolwiek broni,

background image

pomyślałem. Jeśli wyjdę z tego wszystkiego cało, nigdzie się nie ruszę
bez porządnej spluwy i bez szczoteczki do zębów. Nagle przypo-
mniałem sobie, że jakiś czas temu dałem Derwiszowi swój rewolwer,
a on miał go trzymać przy sobie. Ale już na schodach słychać było
lekkie kroki. Zbliżały się szybko, przebyte piętra nie ujęły im tempa.

Może powinienem wziąć przynajmniej tę kuszę. Dlaczego roz-

sądne pomysły przychodzą mi do głowy zbyt późno?

Pojawił się szczupły młodzik w stroju kolarza i kamizelce kuriera,

na ramieniu dźwigał rower, a na plecach płaską, ale obszerną torbę
transportową.

- Zabrałem rower ze sobą. Mam do niego zamknięcie, ale w

dzisiejszych czasach nigdy nic nie wiadomo.

A na poleceniu mam napisane: „do rąk własnych” - powiedział na

powitanie.

- No tak - odparłem z dużą przytomnością umysłu.
- Ma pan jakiś dokument? Jakikolwiek. Mam pańską fotografię,

ale chciałbym uzyskać pewność.

Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem plastikową kartę zabraniającą

transfuzji krwi i innych zabiegów medycznych. Fotografia na niej
była stosunkowo wierna.

- Fajnie, to pan - ucieszył się, oddał mi kartę i zapisał coś w

małym notesiku, który trzymał w bocznej kieszeni, przymocowany na
sznureczku. To chyba nie był notesik, tylko jakaś zabawka elektro-
niczna.

- Tu mi pan jeszcze podpisze i przesyłka jest pańska. - Wyciągnął

z plecaka tubus długi na metr dwadzieścia.

Podpisałem się na wyświetlaczu.
- Dokumenty dostawy otrzyma pan pocztą elektroniczną, w razie

potrzeby podrzucimy również wersję papierową - poinformował
mnie.

- Może mi pan pokazać tę fotografię? - poprosiłem. - Tę, według

której mnie pan poznał.

Nie wiedziałem, o co chodzi, ale ten chłopak nie był wampirem,

background image

tylko sympatycznym rowerzystą ze zdrowymi nogami i płucami.

- Jasne. Jest dość szczególna. Gdzie była zrobiona?
Otworzył elektroniczny bloczek, jedną połówkę tworzył ekran, a

drugą klawiatura. Za chwilę zobaczyłem swoją podobiznę.

To nie była fotografia, tylko dagerotyp, przedstawiał mnie ubra-

nego w spodnie jeździeckie, z rewolwerem u pasa. Opierałem się na
długiej strzelbie myśliwskiej, a przez ramię miałem przełożony miecz.
Katanę.

- Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Za nic nie

zdołam sobie przypomnieć.

- To nic. - Pożegnał się i zniknął tak samo szybko, jak się poja-

wił.

Wróciłem do mieszkania zamyślony.
- Powinieneś wezwać ślusarza - poradziłem Derwiszowi. - Nie

możemy zostawić otwartego mieszkania ze względu na jeńców.

Położyłem przesyłkę na stole.
- Co to jest? - zapytała ciekawie Tes.
- Nie wiem, niczego nie zamawiałem.
Odwinąłem zewnętrzne opakowanie z folii, pokrytej mocnym pa-

pierem pakowym, i wydobyłem tubus, wykonany prawdopodobnie z
odpornej masy plastycznej albo z bambusa. W miejscu łączenia jego
dwóch części przylepiona była kartka papieru. Ręcznie wyrabianego,
mocnego papieru, błękitnawego koloru.

Ostrożnie ją rozłożyłem.
Drogi Przyjacielu - zaczynał się tekst pisany ręcznie, gotykiem, w

starym języku niemieckim.

Czytałem dalej.

...myślę, że po Tych latach, a równocześnie po tych latach, mogę

się tak do Pana zwrócić. Niedawno zostałem poproszony o przepro-
wadzenie analizy ułomka miecza. Miałem za zadanie stwierdzić, jak to
możliwe, że klinga jest
- czy może była - takiej jakości. Zbiegiem
okoliczności, który właściwie nim nie był, w bardzo krótkim odstępie

background image

czasu otrzymałem Pański list, gdzie uskarżał się Pan, że broń, jaką
dostarczyłem, nie spełniała Pana oczekiwań.

Z żalem muszę stwierdzić, że nawet najlepsze klingi nie są prze-

znaczone do bezpośredniego krycia cięć zadawanych kijem, maczugą
lub na przykład żelaznym drągiem.
Ale o tym na pewno Pan wie.
Chciałbym jeszcze dodać ciekawą informację
- miecz, który miałem
zbadać, był moim wyrobem, zbiegiem okoliczności był to jeden z
mieczy, jakie dostarczyłem Panu.

Ze względu na to, że oczekuje Pana niebezpieczny, ale równocze-

śnie bez wątpienia interesujący okres, pozwoliłem sobie z własnej
inicjatywy podarować Panu parę mieczy w wygodnym opakowaniu.
Pragnę zwrócić uwagę, że klingi nie są wykonane ze stali, ale z
materiału całkowicie jej dorównującemu, dałbym głowę, że ją nawet
przewyższa.

Nie wiem, czy będą odpowiednie do pojedynków z ludźmi albo z

szeregowymi przedstawicielami Pańskiego gatunku, ale najlepiej sam
Pan oceni ich przydatność w najtrudniejszych momentach.

Mam nadzieję, że nadal będę otrzymywał od Pana zamówienia, i

życzę dużo szczęścia w nadchodzącym czasie.

Z pozdrowieniem

Pański przyjaciel i dłużnik.

Podpisu nie było. Odłożyłem list na stolik i otworzyłem tubus. Z

piankowego wypełniacza wystawały rękojeści, obydwie nieco dłuższe
od powszechnie spotykanych, takie jakie lubiłem, pokryte skórą z rai.
W miejscu łączenia z klingą znajdowała się żłobkowana poprzeczka.
Ująłem jedną rękojeść i ostrożnie za nią pociągnąłem. Klinga wysu-
wała się z wypełniacza z cichym szelestem. Miecz, nieco dłuższy niż
klasyczna katana, w dawnych czasach przeznaczony dla kawalerii.
Nodachi. Trochę zmodernizowany, ale nie mogłem poznać w jaki
sposób. Od razu jednak spostrzegłem, że jest lekki, zadziwiająco
lekki, właśnie dlatego, że nie był wykonany ze stali. Wydobyłem z
tubusu drugą broń. Była w podobnym stylu, nawet z żebrem wzdłuż

background image

klingi. Tachi. Obydwa miecze miały gardy, raczej niewielkie, bez
ozdób i dziurkowane, celem zmniejszenia ciężaru.

Machnąłem mieczem w powietrzu, nie odezwał się żaden świst.

Dopiero ten ruch w pełni uświadomił mi jego wyjątkową lekkość.
Śmiercionośna skuteczność tego miecza nie polegała na jego wadze,
ale na szybkości. Doskonała broń do walki z wampirami i ich sługami.

- Są piękne - oceniła ze znawstwem Tes. - I pasują do ciebie -

dodała.

Ach tak.
- Wiesz, kto to pisał? - Derwisz pomachał listem, który przed

chwilą przeczytał.

- Nie. - Pokręciłem głową, nadal przyglądając się broni.
Matowoszary materiał nieodbijający światła, chłodniejszy w do-

tyku niż metal.

- Musiałeś go znać. Musiałeś mu w jakiś sposób pomóc. I to

bardzo skutecznie.

- Nie pamiętam. Dostarcza mi miecze i tyle. Ale nie przypomi-

nam sobie, kim jest. Pomagałem wielu ludziom.

- Pomagałeś? - zareagował natychmiast Derwisz.
- Po to, żeby oni pomogli mnie. Chociaż jestem wampirem i

mogę dużo wytrzymać, to jednak nie wszystko - sprostowałem.

Miałem nadzieję, że zrozumiał.
W tubusie były jeszcze rzemienie do przytroczenia mieczy, za-

cząłem je nakładać.

- Co robisz? - zapytał Derwisz.
- Koszi ate, zawiązuje pendant, żebym mógł nosić broń ostrzem

do dołu - mruknąłem w odpowiedzi.

- Koszt ate? Kto cię tego nauczył? Co to znaczy?
Odwróciłem się do niego.
- Nie wiem, naprawdę nie wiem, to było bardzo dawno temu.
Derwisz mnie irytował. Żyłem chwilą, ponieważ nic innego mi nie

pozostawało, o ile chciałem przeżyć. Dlatego zapominałem mnóstwa
innych rzeczy. Miecze, list, to wszystko miało oczywiście związek z

background image

moją przeszłością. Ale nie byłem w stanie przypomnieć sobie tej
przeszłości. W księdze pamięci pomiędzy rokiem 1810 a 1860 nie
było ani jednego zapisu. Ta fotografia, a właściwie dagerotyp, wy-
wołała we mnie pewne wspomnienia, ale nie miałem teraz czasu
zastanawiać się nad nimi.

- Jak to nie wiesz? - wybuchnął Derwisz. - Powinieneś pamiętać

takie ważne wydarzenia!

Wyprostowałem się, pochwy znalazły się we właściwym położe-

niu. Nie pamiętałem, kto, gdzie i kiedy mnie tego nauczył, ale ten
stary japoński styl troczenia broni, tak praktyczny w boju, miałem po
prostu we krwi.

- Urodziłem się podczas wojny trzydziestoletniej - syknąłem

wściekle. - I zapomniałem o wiele więcej rzeczy, niż ty dotychczas
przeżyłeś.

Język zamienił mi się w kawał stali, zęby w pilniki.
- Jeśli będziesz mnie niepotrzebnie denerwował, to w ogóle się z

tego gówna nie wygrzebiemy i będę musiał cię zabić. Wiedzą, kim
jesteś, wiedzą, że się znamy, i jesteś dla nich kluczem do mnie -
wykrzykiwałem. - A jeśli znajdą Peggy, użyją jej jako zakładniczki i...
- Zrobiłem ruch oznaczający podrzynanie gardła. - Po tych wszystkich
cięgach, jakich doznałem, straciłem zdolność błyskawicznego wi-
dzenia, a więc pierwsze starcie z wampirami Tizoca oznacza dla mnie
to samo. - Znów przejechałem kantem dłoni po gardle. - Więc przy-
najmniej pozwól mi się przygotować, do cholery!

Ledwo to powiedziałem, a już zacząłem odczuwać wstyd z po-

wodu swojego wybuchu. Zupełnie puściły mi nerwy. I to przed
człowiekiem, zdobyczą!

- No to jak załatwiłeś tych trzech, jeżeli nie za pomocą swoich

wampirskich superumiejętności? - nie rezygnował Derwisz, choć
wydawał się nieco wystraszony.

Chyba jednak odpowiednio do sytuacji, czyli mocno wystraszony.
- Nie wiem. - Wzruszyłem ramionami. - Z natury rzeczy mam

trochę lepszy refleks niż ty, można powiedzieć, że wyćwiczony, jak

background image

przystało na zawodowego boksera, poza tym kiedyś sporo trenowa-
łem. Z ludźmi - sprecyzowałem. - Wszystko to z powodu terytorial-
nych sporów i pojedynków z wampirami. Twój przeciwnik może być
naprawdę szybki, szybszy od ciebie, ale jeśli trafnie odgadniesz jego
zamiary, jeśli poruszasz się dokładnie, oszczędnie, to możesz skom-
pensować jego przewagę. Częściowo skompensować. W ten sposób
ich zwyciężyłem, tak mi się przynajmniej wydaje.

Nie brzmiało to zbyt zachęcająco, ale taka była prawda.
- Musimy się stąd wynosić, jesteśmy tu za długo. Ślusarza za-

mówimy po drodze - oznajmiłem.

Derwisz nie protestował, nadal wyglądał na zbitego z tropu.
Kiedy jechaliśmy metrem i tłok zbliżył nas ku sobie, szepnąłem

mu do ucha:

- Przepraszam za ten wybuch.
Usłyszał mnie i od razu humor mu się poprawił.
Może to błąd, bo jeśli go złapią, będzie martwy. A razem z nim

może to spotkać Peggy i Klarę. Tak miała na imię ich córka, przy-
pomniałem sobie naraz.

Wszyscy zginą, jeśli Tizoc zechce użyć ich przeciwko mnie. Z tym

nie można było nic zrobić.

* * *

Motocykl zostawiłem w garażu podziemnym i wyjechaliśmy zmienić
atmosferę. Zamieszkaliśmy w całkiem przyzwoitym hotelu, położo-
nym nie całkiem na peryferiach, za to z licznymi drogami ucieczki.
Jedyny mankament stanowił fakt, że największy apartament, jaki
pozostawał do dyspozycji, miał tylko dwa pokoje. Samo określenie
„apartament” było zwodnicze. Toaleta wspólna z łazienką, garderoba,
pokój z biurkiem, łóżkiem i telewizorem, w drugim pokoju podwójne
łóżko i drzwi na balkon. Krzesła zaledwie dwa.

Jakoś się usadowiliśmy i milczeliśmy, popatrując po sobie. Żeby

nie było tak nieprzyjemnie, cicho włączyłem telewizor. Jak zwykle w

background image

ostatnim czasie, mowa była głównie o spotkaniu członków rozsze-
rzonej Rady G8 i o jego wpływie na losy świata. Pradze przyniesie to
katastrofę komunikacyjną, co stało się już jasne dla każdego, i wszelki
komentarz publicystyczny był do tego zupełnie zbędny.

- Niczego ze sobą nie zabraliśmy - zauważył praktycznie Der-

wisz, co uchroniło mnie od skonstatowania, że nie wiem, co dalej
robić.

W wyniku swoich przedsięwzięć nie odniosłem żadnych sukce-

sów, a Tizoc coraz silniej deptał mi po piętach. Co więcej, stałem się
w połowie niesprawny i nie byłem zdolny stawić czoła jakiemukol-
wiek doświadczonemu wampirowi.

- Teraz pójdziemy kupić sobie kilka potrzebnych rzeczy i spo-

tkamy się w restauracji na dole. Zjemy razem kolację - zadecydowa-
łem po namyśle.

Gdyby nie to, że zniknęliśmy im z oczu, nie pozwoliłbym, żeby

opuścili pokój, a i tak pewnie nie ocaliłbym im życia.

- To brzmi rozsądnie - zgodził się Derwisz.
- Mam mało pieniędzy - zauważyła Tes.
Sięgnąłem pod kurtkę motocyklową, wyjąłem zwitek banknotów,

oddzieliłem mniejszą część, podzieliłem na dwie połowy i wręczyłem
im po jednej.

- Mam kartę. - Derwisz poklepał się po kieszeni.
- Chcesz, żeby nas wyśledzili na jej podstawie? Tizoc nie jest

pomniejszym wampirem, jak na przykład ja, ma do dyspozycji
mnóstwo możliwości - przypomniałem mu. Wziąłem pod pachę tubus
z mieczami i ruszyłem ku drzwiom. Nie miałem więcej zamiaru
poruszać się bez broni.

Z hotelu wyszliśmy razem. Tes trzymała się pomiędzy nami i

wyglądała na bardzo zadowoloną. Poszliśmy do pasażu handlowego,
który widzieliśmy, jadąc tramwajem. Tam się rozdzieliliśmy. Nie
potrzebowałem niczyjego towarzystwa, chciałem być sam.

Przechodziłem pomiędzy regałami zapełnionymi różnymi towa-

rami, z nawyku przyglądałem się robiącym zakupy kobietom, typując

background image

potencjalną zdobycz. Czułem się nadal kiepsko, nawet nie miałem
pragnienia. Zdałem sobie sprawę, że nie zapytałem Tes, czy udało jej
się zgromadzić jakiś zapas krwi.

W dziale z męską konfekcją znalazłem płaszcz, który na mnie

pasował i był dostatecznie długi, żeby ukryć pod nim obydwa miecze.
Z mieczami przygotowanymi do szybkiego wydobycia poczułem się
znacznie lepiej. Płacąc w kasie, uświadomiłem sobie, że wiem, co
zrobię. Pojadę do Rosji popatrzeć na pamięć Tizoca. Mógłbym się
dowiedzieć, dlaczego tak mu zależy na Messalinie.

Kupiłem jeszcze kilka drobiazgów i poszedłem do mieszczącej się

w pasażu restauracji na piwo i kieliszek wódki. Przy barze spotkałem
Derwisza. Obaj wzięliśmy po pilznerze dwunastce, ja do tego zamó-
wiłem wódkę, a on whisky.

- Jak bardzo człowiek jest uzależniony od przedmiotów - po-

kręcił głową - aż trudno w to uwierzyć.

Sądząc z wymowy, nie była to jego pierwsza kolejka.
- Wszystko już kupiłeś? - zapytałem.
Wskazał na igelitową torbę na podłodze i na laptop na barze.
- Dałeś mi całkiem sporo pieniędzy. - Wzruszył ramionami. -

Bez niego czuję się jak nagi.

- Tak jak ja bez miecza - przytaknąłem.
- Co zamierzasz robić? - zapytał.
Powiedziałem mu.
- Myślisz, że to rozsądne?
Pokręciłem tylko głową.
- Ale nic lepszego nie przychodzi mi na myśl.
- Cieszę się, że Peggy i Klara są daleko - powiedział w zamy-

śleniu i jednym haustem wychylił resztę piwa. - Bardzo daleko.

Dla takich wampirów jak Tizoc odległość nie jest przeszkodą.

Wyślą klanowego zabijakę albo posłusznego glyhena, czasem wy-
starczy jakiś miejscowy najemnik. Głośno tego nie powiedziałem, bo
niczego by to nie zmieniło, a jemu popsułoby nastrój.

- No tak. - Pokiwałem głową.

background image

- Co to za dziewczyna? - zapytał.
- Tes? - w pierwszej chwili nie zorientowałem się, o kim mówi.
- Tak. Chodzisz z nią? Działa na ciebie?
Zlikwidowałem połowę szklanki, zyskując tym sposobem nieco

czasu.

- Bo widzę, że ci się podoba - dodał.
- Jestem pies na kobiety, podoba mi się mnóstwo dziewczyn -

odparłem.

Derwisz pokiwał głową.
Barman postawił przed nim kolejne piwo, dałem mu znak, że

proszę o drugą wódkę.

- Ale ona może mieć szesnaście, siedemnaście, góra osiemnaście

lat. - Potrząsnąłem głową. - To dla mnie za mało. Gdybym coś z nią
zaczął, wypadłoby to kiepsko, jestem tego pewny.

To wyobrażenie spowodowało, że niecierpliwie oczekiwałem

swojej wódki.

- Góra siedemnaście - ocenił Derwisz - ale nie zakładałbym się o

to. Ciekawe, że rodzicom nie przeszkadza, kiedy tak się z tobą włó-
czy.

Nie pomyślałem o tym i musiałem przyznać mu rację. Chociaż w

ten sposób stracę to, czego mógłbym z Tes dokonać. Przynajmniej
jeden kłopot z głowy. A właściwie dwa.

Dopiłem drinka, zapłaciliśmy i wyszliśmy z centrum handlowego.

Dojrzeliśmy Tes, której jeden mężczyzna otwierał właśnie drzwiczki
taksówki, a drugi pakował do wnętrza auta mnóstwo paczuszek i
toreb. Obaj prześcigali się w gorliwości. Jeden miał około pięćdzie-
siątki, a drugi nie więcej niż dwadzieścia lat.

- Umie sobie radzić z chłopami - ocenił Derwisz. - Ty lepiej

uważaj.

- Kobiety to moje życie - odparłem.
Pewnie nie wiedział, że to była prawda w dosłownym znaczeniu,

lecz nie zastanawiałem się nad tym.

Do hotelu wróciliśmy piechotą, Tes czekała na nas w pokoju, za-

background image

dowolona, z rozjaśnionymi oczami. Część paczuszek przeznaczona
była dla nas. Szczoteczki do zębów i bieliznę osobistą, które kupili-
śmy sobie sami, uzupełniła nieoczekiwanie praktycznym ubraniem i
kilkoma kosmetykami. Zauważyłem, że dla mnie wybrała lepsze niż
dla Derwisza. Może przez przypadek.

Oglądałem jej zakupy, a Derwisz ożywił komputer i podłączył do

Internetu. Miałem z tym zawsze sporo roboty, przeskakiwanie z
jednej ikony na drugą, sporo nieudanych prób, ale dla niego było to
jak druga natura.

- Dalej szukasz? - rzuciłem przez ramię.
- Tak. Szukam związków z ludźmi i organizacjami zajmującymi

się syntetyczną krwią, składowaniem krwi i handlem krwią. Głównie
tymi, którzy działają już dłużej niż trzydzieści lat albo mają powią-
zania z organizacjami starszymi niż sto lat. Gdybym miał więcej czasu
i środków technicznych, zająłbym się również tymi, którzy zajmują
się zacieraniem identyfikacji, fałszowaniem paszportów, dokumen-
tów tożsamości i podobnymi sprawami.

Pomyślałem, że Carlos miał rację. Jeśli wypadniemy z legend, z

historyjek zawartych w durnych książkach dla nastolatków i ludzie
przekonają się, że istniejemy naprawdę, to będzie nasz koniec. Tizoc i
jemu podobni być może zdołaliby przeżyć przez jakiś czas, ale ja i
inne zwyczajne wampiry na pewno nie.

- Idę się umyć i przebrać - oznajmiła Tes i z paczką ubrań, która

mnie wystarczyłaby na tydzień, oraz z torbą kosmetyków wielkości
plecaka poszła do łazienki.

- Jasne - przytaknąłem, spoglądając za nią. Ta sukienka była

doprawdy taka krótka, a za to jej nogi takie długie.

Nieźle będzie, jak się przebierze.
- Jak daleko jest do Puchmajerowska? - zwróciłem się do Der-

wisza.

Sprawiał wrażenie, jakby mnie nie słyszał, ale po chwili zapytał:
- Puchmajerowsko na Ukrainie czy w Rosji? Innych nie znala-

złem.

background image

- Tam, gdzie stoi albo stała elektrownia atomowa.
- Dwa tysiące dwieście dwadzieścia osiem kilometrów - odpo-

wiedział. - Szacowany czas jazdy czterdzieści jeden godzin. To w
Rosji.

Zacząłem myśleć, co wezmę ze sobą na drogę. Oczywiście miecze,

gotówkę, broń podręczną - pistolet albo obrzyna, co zależało od tego,
jak dokonywane są odprawy na granicach. Rosja, jak mi się wyda-
wało, nadal nie należała do Unii Europejskiej. No i potrzebne by były
jakieś naboje.

- Pójdę po papierosy, może przynieść ci piwo? - zapytał Derwisz,

wstając i przeciągając się.

Pokręciłem głową.
- Czy mogę zajrzeć do swojej poczty?
- Niczego mi nie zamykaj, otwórz swoje własne okno - ostrzegł

mnie, podsuwając mi laptop.

Niczego nie zamykaj, co on miał na myśli? Zostawiłem jego bie-

żące programy w spokoju, uruchomiłem własny i kliknąłem na swoją
pocztę. Starannie przejrzałem wszystkie e-maile, o które nie prosiłem,
aż pomiędzy nimi natrafiłem na jeden godny uwagi.

Napisany był w kiepskiej łacinie, w podpisie figurował Snorri

Sturlursson.

- Szanowny Panie - zacząłem powoli sylabizować. - Wielki

Mistrz Tizoc Ah Puch* zaprosił mnie na konwent, który ma się odbyć
w Pradze na początku przyszłego miesiąca. O ile wiem, Praga znaj-
duje sie w granicach Pańskiego terytorium, chciałbym więc z góry
poinformować o mojej wizycie. Przypuszczam, że Wielki Mistrz zadba
o wszystkie formalności, ale nie chciałbym stworzyć jakiegoś powodu
do nieporozumienia między nami.

* Ah Puch (czyt. Ach Pucz) w dawnym języku Majów znaczy dosłownie „bez-

cielesny”. Jest to jedno z imion, którymi Majowie tytułowali swego boga śmierci

(przyp. autora).

Ten mieszkaniec północy był bardzo uprzejmy, chętnie bym go

background image

zaprosił do Czech na urlop. Kłopot w tym, że nie wiedziałem, że
szykuje się tu jakiś konwent silnych wampirów. Ciekawe, jak oni tam
sobie radzą z piciem na północy, gdzie jest tak mało ludzi, że znik-
nięcie każdego z nich rodzi spore problemy. Muszą chyba mieć
doskonale opracowaną taktykę łowiecką.

Zajrzałem do kalendarza i po krótkim namyśle zaprosiłem go na

drinka na szóstą wieczorem w pierwszy poniedziałek przyszłego
miesiąca. Stare wampiry są konserwatystami, wątpiłem, czy zaczy-
naliby jakiekolwiek działania w piątek i kontynuowali je podczas
weekendu.

Inne e-maile nie były interesujące, odsunąłem laptop z powrotem

na swoje miejsce i usadowiłem się wygodnie, żeby przemyśleć drogę
do Rosji, a może się przy tym nieco zdrzemnąć. W zasadzie na jedno
wychodziło, bo jeżeli wampir znajdzie się w naprawdę wielkich
opałach, to całe planowanie i tak na nic.

Przysypiałem z lekka, kiedy trzasnęły drzwi, ale nie od pokoju,

tylko od łazienki. Wyszła z niej Tes, z włosami lśniącymi od resztek
wilgoci. Oprócz jedwabnej koszulki, bardzo prześwitującej, ubrała się
tylko w obłoczek delikatnych perfum. Nie była umalowana, ale
pomimo to na tle jej młodej, niewinnej twarzy wyraźnie odcinały się
pełne, doskonale ukształtowane wargi. Zmusiłem się, żeby nie patrzeć
na jej nogi, a szczególnie tam, gdzie wewnętrzne linie ud zbiegały się
w kształt klina.

- Nie jest tu szczególnie ciepło, powinnaś coś na siebie nałożyć -

spróbowałem nadać swojej uwadze ton ironiczny, jednak wyszło z
tego tylko jakieś dziwne skrzeczenie.

- Zimno mi, smutno, a babcia będzie się martwić. Dziś piątek,

powinnam do niej przyjechać z internatu.

Stanęła przede mną i sam nie wiedziałem, gdzie podziać oczy, a

przede wszystkim nie wiedziałem, co dalej robić. Właściwie wie-
działem - posadzić ją na kolanach i przytulić najpierw przez tę cienką
koszulkę, a potem już bez niej.

Na szczęście trzasnęły drzwi wejściowe i wszedł Derwisz, za-

background image

trzymując się za progiem jak wryty.

- Masz może telefon? Tes musi zadzwonić do babci. Nie

chciałbym, żeby cokolwiek łączyło ją z moją osobą.

Odwróciła się do niego, z zadowoleniem stwierdziłem, że jej wi-

dok zrobił na Derwiszu wrażenie.

- No pe-pewnie - odpowiedział, podając jej aparat.
Przez chwilę przyglądaliśmy się, jak świergocze do telefonu.

Wyglądało na to, że bardzo kocha swoją babcię, a ona w zamian jest
dla niej ogromnie tolerancyjna. Rozłączyła się, z uśmiechem oddała
Derwiszowi aparat i wyszła do drugiego pokoju.

Nocna koszulka była wprawdzie dłuższa od sukienki, ale właści-

wie było to jedno i to samo.

- Tam są dwa łóżka, a tu jedno - zwrócił mi uwagę Derwisz. - Nie

będę spał na podłodze.

- To się załatwi. - Machnąłem ręką, zapadłem głębiej w fotel i

otworzyłem puszkę piwa, które przyniósł, choć go o to nie prosiłem.
Nie była zresztą jedyna.

Wróciłem do rozmyślań nad swoją podróżą. Najlepiej byłoby po-

jechać jakimś obdrapanym dostawczakiem. Ale do początku miesiąca
pozostawał niecały tydzień, było więc na to zbyt mało czasu. A zatem
samolot i wynajęte na miejscu auto. Z powrotem tak samo.

- W jaki sposób cię znaleźli? - zagadnąłem Derwisza.
- Stwierdzili, że masz wspólnika i kto nim jest, potem ustalili,

gdzie mieszkam, wszystko dokładnie tak, jak się obawiałeś - rzekł po
krótkim namyśle. - Mają dostęp do wiarygodnych źródeł policyjnych,
bankowych, zapewne również administracyjnych, a ponadto pracuje
dla nich kilku dobrych specjalistów.

To oznaczało, że dysponują wielką siłą, zdolną do działania w

oparciu o ludzką infrastrukturę, i używają jej do planowania bieżą-
cych zadań. Ja niczego podobnego nie miałem.

Nie chciałem zamawiać biletu lotniczego na swoje nazwisko.

Miałem wprawdzie do dyspozycji inne tożsamości, ale wznowienie
ich i ożywienie było zadaniem wymagającym czasu.

background image

- Możesz mi wydrukować mapę z wytyczoną drogą do Puch-

majerowska? - poprosiłem Derwisza. - Najlepiej kilka wariantów,
może nie pojadę głównymi drogami.

- Jasne. Masz jeszcze jakieś wolne pieniądze?
Przytaknąłem.
Przez chwilę poszukiwał czegoś na ekranie, a potem wziął telefon i

wybrał jakiś numer.

- Potrzebna mi nawigacja. Z natychmiastowym doręczeniem.

Zdaję sobie sprawę z jej ceny. Ale wy przecież świadczycie takie
usługi... oczywiście. Potrzebuję nawigacji... - Pochylił się nad ekra-
nem.

- ...motocyklowej - wpadłem mu w słowo.
Nie byłem pewny, czy stanowi to jakąś różnicę, ale lepiej mieć

pewność.

- Dokładniej, motocyklowej nawigacji - poprawił się, kilka razy

nacisnął jakieś klawisze i przeczytał z ekranu nazwę składającą się z
szeregu cyfr.

- Zestaw na jaki motocykl? - zapytał mnie.
- Jeszcze nie wiem - odpowiedziałem.
- Zestaw uniwersalny - powiedział do telefonu.
Rozłączył się.
- Będzie cię to kosztowało o pięć tysięcy więcej, niż gdybyś

kupował w sklepie.

Nic nie powiedziałem, bo nie wiedziałem, o jaki sklep chodzi.
W dwie godziny później miałem nawigację i mapę drogową

Ukrainy plus dokładne mapy turystyczne Rosji obejmujące obszar
Puchmajerowska.

Kiedy minęła północ, ze zmęczenia piekły mnie oczy, to znaczy

piekłyby, gdybym nie był wampirem. Derwisz z jednakowym sku-
pieniem poświęcał się nadal wyszukiwaniu czegoś w sieci, nawet nie
pytałem czego.

O Tes przypomniałem sobie, kiedy nagle stanęła przede mną. Była

trochę rozczochrana, a oczy miała jeszcze zaspane.

background image

- Miałam straszne sny - szepnęła, usiadła mi na kolanach, po-

kręciła się i przytuliła do mnie.

Ta nocna koszulka była naprawdę cienka, a jej ciało wyjątkowo

ciepłe. A do tego miękkie, gładkie i...

Derwisz natychmiast zareagował na sytuację. Popatrzył na mnie,

spakował laptop, zabrał telefon, zgasił lampę i pobiegł do łóżka.

- Ten pokój jest mój - oznajmił, zamykając za sobą drzwi.
Zostałem ze śpiącą Tes na kolanach, w półmroku anonimowego

pokoju hotelowego. Przekręciła się, zmieniając pozycję na wygod-
niejszą, skraj koszulki podjechał wyżej, odsłaniając uda i dolną część
tyłeczka. Była ciepła i pachnąca, czułem każdy centymetr kwadra-
towy jej ciała, który się ze mną stykał. Wbiłem wzrok w sufit i
próbowałem myśleć o czymś innym.

Nad ranem, tuż przed świtem, pojawił się Derwisz. Wyszedł do

toalety, wypił za dużo piwa przed spaniem.

Kiedy zobaczył mnie siedzącego w fotelu ze śpiącą Tes na kola-

nach, zatrzymał się i wytrzeszczył oczy.

- Dziwne!
Nie miałem nic do powiedzenia. Od setek lat nie przydarzyło mi

się nie wiedzieć, co można w samotności robić z dziewczyną.

Zanim Derwisz się wysikał, zaniosłem Tes do łóżka, ułożyłem

wygodnie i przez chwilę przypatrywałem się jej. Była po prostu
cudowna. Tyle że nie dla mnie, nawet gdybym jej wściekle pożądał.
Nie wytrzymałem jednak i pocałowałem ją w usta. Leciutko. Tak
lekko, jak tylko zdołałem. Pachniały malinami.

Niechętnie odszedłem od łóżka i zobaczyłem Derwisza opartego o

futrynę drzwi. Nie wiedziałem, od jak dawna mnie obserwował.

- Milcz - szepnąłem, zanim zdążył otworzyć usta.
Słysząc moje ostrzeżenie, pokręcił tylko głową, wszedł do swojej

sypialni i zaczął zbierać części garderoby.

- Zakochałeś się - w końcu nie wytrzymał milczenia, wracając do

pierwszego pokoju z paczką papierosów i laptopem.

Usłyszałem jego zapalniczkę i pisk włączanego komputera. Jesz-

background image

cze przez moment przyglądałem się Tes, a potem pozwoliłem jej spać
dalej.

- To bez sensu - powiedziałem, siadając z powrotem w fotelu.
Wypuścił z ust kółko dymu, milczał, tylko jego palce stukały w

klawiaturę w rytmie godnym fanatyka komputerowego.

- Potrzebuję od ciebie jeszcze jednej rzeczy - zacząłem.
- Jakiej? - zapytał, nie przestając stukać.
- Zawieziesz Tes do babci, ukryjesz się i poczekasz, aż wrócę. To

potrwa sześć dni, może tydzień.

O ile oczywiście wrócę. Takiej alternatywy nie mogłem pominąć,

bo wydawała się całkiem prawdopodobna.

- Jeśli się nie zjawię, wyjedziesz z Czech na stałe. Razem z ro-

dziną. To nie jest rozkaz - dodałem szybciej, niż zdążył zareagować -
tylko dobra rada. Tizoc chce się zainstalować w Europie, a może i w
Pradze. Powinieneś zejść mu z drogi.

Widziałem, że się waha.
- To twoje życie. - Wzruszyłem ramionami i zamilkłem.

* * *

O siódmej rano w płaszczu i z mieczami u pasa wyszedłem na obchód.
Brakowało mi czasu. Powinienem załatwić kilka spraw, a do tego
niezbędne były pieniądze. Nie chciałem tracić czasu na bankowe sejfy
czy skrytki, na sprzedaż obrazów, które miałem zdeponowane w
trezorach, na sprzedaż antyków, złota w sztabach lub diamentów.
Przypuszczałem, że w ciągu dwóch, trzech miesięcy mogłem zebrać
około stu, może stu pięćdziesięciu milionów koron. Niestety, śpie-
szyło mi się.

Było wprawdzie wcześnie, ale wiedziałem, że zorganizowana

przestępczość nigdy nie śpi. I bardzo dobrze.

Poszedłem do baru niedaleko centrum, w którym regularnie spo-

tykali się alfonsi, żeby tym znajdującym się na wyższych szczeblach
przestępczej hierarchii oddać należny procent za użytkowanie ulic.

background image

Niektóre knajpy nie zmieniają się od dziesiątków lat. Mogą być

trochę lepiej wyposażone, ale personel oraz sposób, w jaki patrzy na
gościa, jakim się wyraża albo jak przelicza pieniądze, zawsze zdradzi
prawdę. Po prostu spelunka odzwierciedlająca ciemną stronę ludzkiej
egzystencji.

Ten lokal był najgorszego gatunku, nic mu nie pomogło wyłożenie

ścian sztucznym marmurem i dyskretne oświetlenie. Wszedłem,
starając się nie wzbudzać większego zainteresowania. Wprawdzie
mnie nie znali, ale według ich oceny nie przedstawiałem żadnego
zagrożenia.

Przy stole, nieco za filarem, siedziało dwóch chłopaków wiodą-

cych leniwą konwersację, przy barze czekały trzy kobiety, należące
do jednego z nich. Nie wiedziałem, do którego, ale sposób ich za-
robkowania był jasny.

Bez wahania ruszyłem ku dyskutującym alfonsom, przysiadłem się

do nich - w ostatniej chwili przesunąłem się na skraj krzesła - noszenie
miecza u pasa wymaga wyćwiczenia.

- Spadaj - powiedział do mnie grubszy.
- Czego tu szukasz? - zapytał drugi, bezzębny.
Doświadczenie nauczyło go ostrożności, jednak wizytę u dentysty

odkładał zbyt długo.

- Pieniędzy. - Wykrzywiłem twarz w namiastce uśmiechu.
Obaj mieli niezbyt europejskie rysy twarzy, przypuszczałem, że

pochodzą gdzieś spoza Kaukazu.

- Przyszedłem, żeby wam, skośnookim głupkom, opróżnić kie-

szenie - sprecyzowałem.

Stawianie na rasizm w większości przypadków się sprawdza.
Złapałem dłoń z jataganem, zanim jeszcze wystrzeliła do przodu, i

poprowadziłem ją tak, żeby ostrze przybiło przedramię drugiego
mężczyzny do stołu. Zanim zdążył ryknąć, wetknąłem mu do ust
zrolowaną gazetę i pacnięciem pod brodę zmusiłem do zagryzienia na
niej zębów. Właściciel jataganu był tak skonsternowany tym, co się
stało, że siedział nieruchomo. Wystarczyło walnąć jego głową o blat.

background image

Został z głową na stole, filiżankę kawy powoli obciekała strużka
szybko ciemniejącej krwi.

- Damy, dziś macie wolne. - Machnąłem ręką na dziewczyny.
Dwie z nich przestraszone szukały telefonów, a trzecia, mądrzej-

sza, uciekała.

- A ty nie zadzwonisz do nikogo? - zwróciłem się do barmana.
Nie szykował się do tego, stwierdziłem więc, że nie doceniłem

lokalu. Wzywał ochronę ukrytym przyciskiem.

Przeszukałem obu sutenerów, odebrałem im dwa kolejne noże, czy

raczej sztylety o podejrzanym wyglądzie, oraz pistolet. Białą broń
położyłem na barze. Barman nie odezwał się ani słowem, stał pod
ścianą i nerwowo zerkał na drzwi.

Ustawiłem się tak, żeby ktoś, kto będzie schodził do wnętrza po

pięciu stromych schodkach, zobaczył mnie dopiero wtedy, kiedy
obejrzy się przez prawe ramię.

Po pięciu minutach wypełnionych pojękiwaniem, klątwami i

ciężkimi oddechami otworzyły się drzwi i wszedł mężczyzna w szytej
na miarę marynarce, która jednak nie zdołała zakryć zbytecznych
kilogramów jej właściciela.

- Co się dzieje? - rzucił w kierunku barmana.
W momencie, kiedy zareagował na gest barmana i odwrócił się do

mnie, strzeliłem mu w brzuch z browninga kalibru 6,23. Strzelałem
przez kilka złożonych razem serwetek. Niewielki pistolet wypadł mu
z dłoni, ale nie wypalił.

Ten, który chodzi do baru o wpół do dziewiątej rano, sam naraża

się na uszczerbek na zdrowiu. Z tym chyba każdy by się zgodził.

Barman poszarzał na twarzy, wciąż nie wiedziałem, gdzie jest

przycisk alarmowy. Ale teraz nie miało to już żadnego znaczenia.

Facet w marynarce jęczał i zwijał się na podłodze, ale nie hała-

sował tak bardzo, żebym musiał go uciszać. Jego widok przyniósł
pozytywny efekt, bo alfonsi za stołem uświadomili sobie, że mogło
być z nimi znacznie gorzej.

Nie chciałem żadnej dalszej strzelaniny, zbliżyłem się więc do

background image

schodków. W sam czas. Rozległ się tupot kroków w krótkim koryta-
rzyku, pośpieszny i znamionujący wściekłość. Było ich trzech.
Pierwszym dwóm podciąłem nogi, pozwalając im się potłuc przy
upadku, trzeci był ostrożniejszy, niż przypuszczałem, i wymierzył we
mnie pistolet. Stary model z klasycznym bezpiecznikiem, którego już
nie zdążył przesunąć. Wyrwałem mu broń z ręki i cisnąłem go na
kompanów.

- Zatelefonujcie do szefa, że przejąłem kontrolę nad jego teryto-

rium - nakazałem im.

Nie uwierzyli mi, mając nadzieję, że pomoże im ukryta broń, jaką

mieli w zanadrzu.

Wkrótce przekonali się o swojej pomyłce, ale kosztowało ich to

rozbity nos, złamany kciuk i zerwane więzadła stawu barkowego,
które będą się goić bardzo długo. Jak dotąd nie użyłem miecza, w
takim przypadku na zarobek mógłby liczyć tylko grabarz, a nie
lekarze.

Gang był rozbudowany bardziej, niż przypuszczałem, a właściwie

dwa gangi, których interesy się tutaj krzyżowały, jak się zorientowa-
łem, lecz po kolejnej półgodzinie nic się już w barze nie ruszało,
zapełniali go nowi jęczący mężczyźni. Brakowało serwetek, z których
barman na moje polecenie sporządzał improwizowane opatrunki. Ale
w wyniku moich usiłowań zdobyłem w końcu numer telefonu drani
znajdujących się na szczycie piramidy.

O dziesiątej przed lokalem zatrzymał się czarny mercedes, z któ-

rego wysiadł zasępiony mężczyzna w eleganckim ubraniu. Nie był
sam, jak żądałem, ale z osobistym strażnikiem, co jednak nie stano-
wiło wielkiego problemu. On też nie potrafił chodzić po schodach,
łatwo więc go dostałem, tak samo jak po paru chwilach jego konku-
renta, i wkrótce miałem obydwóch szefów potencjalnie wrogich
gangów pod kontrolą.

Usiadłem przy stole i przybrałem minę stosowną do negocjacji

handlowych.

- Potrzebuję pieniędzy i w tym celu przywołałem panów tutaj.

background image

- Zwariowałeś pan - wybuchnął młodszy z nich.
Był ubrany dokładnie tak, jak widziałem w jakimś modnym żur-

nalu, i miał wyraźne problemy z opanowaniem się.

Obciąłem mu mały palec u ręki, którą opierał na stole.
Zawył, złapał się za skaleczone miejsce, ale po chwili zamilkł i

przyglądał mi się z nienawiścią.

Jego partner, o dobre dziesięć lat starszy, z brzuszkiem dobrze

zamaskowanym szytą na miarę marynarką klasycznego kroju, nie
poruszył nawet brwiami.

- To od dłuższego czasu jest już moje miasto, tylko jak dotąd

zaniedbywałem pobierania opłat. To się właśnie zmieniło. Potrzebuję
po milionie od każdego z was.

- Skórę z ciebie żywcem zedrę! - ryknął młodszy, zrywając się z

krzesła. Posadziłem go na miejsce z taką siłą, że aż stłukł sobie kość
ogonową.

Na ludzi nadal siły mi wystarczało.
- Jeszcze jedno takie nieuprzejme zachowanie i zabiję pana -

oznajmiłem mu.

- Milion, a co potem? Jaką mamy gwarancję, że nas pan wypu-

ści? - włączył się do rozmowy starszy.

Gwarancja? Nawet nie rozumiałem, o co pyta.
- Żadnej gwarancji nie ma - wyjaśniłem. - Kiedy będzie mi po-

trzebny następny milion, dam panom znać. To wszystko. Żeby dostać
pieniądze i tak muszę panów wypuścić.

- Pan jest wariatem - oznajmił z nagłą pewnością siebie, której

nie powinien już mieć.

Złapałem go za kark i przycisnąłem do siebie. Stłumionym trza-

skom wystrzałów towarzyszyły błyski ognia z otworu wentylacyjnego
nad barem. W rytm tych wystrzałów drgała moja żywa tarcza. Prze-
stała dopiero po ustaniu ognia.

Wyrwałem zza pasa nóż do rzucania i cisnąłem go w otwór, z

którego padły strzały. Chrapliwy jęk przekonał mnie, że rzut był
celny.

background image

- No więc jak? - zwróciłem się do młodszego capo.
Jeszcze przez sekundę czy dwie wyglądał na zdezorientowanego i

zszokowanego, ale jakimś cudem szybko przyszedł do siebie.

- Będzie pan miał ten swój milion - zgodził się.
- Dwa. Zapłaci pan również za kolegę - wskazałem na zabitego -

jego terytorium może pan przejąć jako podarunek. Opłaty będę
pobierał tylko od pana.

Gotówkę otrzymałem za niecałe dwadzieścia minut, w różnych

banknotach. Wszystkie były banderolowane. Pomimo że robienie
interesów z przestępcami jest uciążliwe i męczące, zarobiłem dwa
miliony w przeciągu niecałych trzech godzin. Zadowalający wynik.

Ponieważ w dobrych hotelach przestano serwować śniadania,

swoich pieniędzy miałem już tylko kilkaset tysięcy. Połowę zarobku
wysłałem przez kuriera Derwiszowi do hotelu. Chciałem mu w ten
sposób ułatwić ewentualną ucieczkę z kraju. Sprzedałem swój mo-
tocykl i za dopłatą niecałego ćwierć miliona kupiłem nowy.

Ekstremalnie godne zaufania sześciocylindrowe BMW z napędem

na wał kardanowy i pełnym komfortem, jakiego człowiek czy wampir
może potrzebować podczas dalekiej jazdy. Za godzinę doskonała
kolorystyka motocykla zniknęła pod warstwą podkładowej farby
antykorozyjnej, którą nałożyłem. Ktoś musiałby być niezłym znawcą,
żeby w nieciekawie wyglądającej maszynie rozpoznać motocykl za
ponad pół miliona.

Kiedy zegar wydzwaniał południe, wyjechałem z Pragi, mając

przed sobą około dwa i pół tysiąca kilometrów dystansu do pokona-
nia.

Jedną z wygód, jakie miała ta ciężka maszyna o mocy przekra-

czającej moc większości samochodów rodzinnych, było zintegrowane
sterowanie telefonem komórkowym. Zasilanym z akumulatora
motocykla. Jadąc, zadzwoniłem do Derwisza.

- Wszystko w porządku - słyszałem jego głos na tle warkotu sil-

nika. - Wypożyczyłem auto i wiozę Tes do babci.

- Przesyłka dotarła?

background image

- Tak, zostanie u mnie, będzie na ciebie czekała.
No to w porządku. Dodałem gazu i wyprzedziłem ciężarówkę

szykującą się do zjechania na pas szybkiego ruchu. Później znów
zwolniłem, nie zależało mi na kłopotach z policją.

- Tes chce z tobą mówić.
Przypomniało mi się, jak przyjemnie było trzymać ją w objęciach

praktycznie nagą. Rozmowa przez telefon okazała się o wiele prost-
sza.

- Cześć - usłyszałem.
- Cześć - odpowiedziałem.
W jej głosie nie było ani śladu podniecenia, ciekawości czy ja-

kiegokolwiek zdziwienia.

- Jedziesz po pamięć wampira - stwierdziła.
- No tak. Jeśli się nie dowiem, o co chodzi, to prędzej czy później

mnie złapią. Derwisz zawiezie cię do domu babci. Jak wszystko
załatwię, przyjadę do ciebie i...

Nie dokończyłem. Co miałem powiedzieć po tym „i”.

?

Coś o

randce w kinie? O zaproszeniu na kawę, o pogawędce na temat
książek, które przeczytała? Chciałem tylko jej samej i myśl o tym
spowodowała, że zamiast sto trzydzieści zacząłem jechać sto sześć-
dziesiąt.

Silnik warczał jednostajnie, powietrze opływało mnie z umiar-

kowanym szelestem. Ująłem gazu.

- ...i pójdziemy na kawę, do kina, i opowiem ci, jak to wszystko

się odbyło - wybrnąłem z kłopotu.

- To by było naprawdę super - zgodziła się z entuzjazmem.
Szczerze mówiąc, nie wierzyłem jej za bardzo.
- Ci, którzy pilnują pamięci, na pewno będą bardzo niebez-

pieczni. Bądź ostrożny.

Uśmiechnąłem się bezwiednie.
- Wiem, że władasz mieczem najlepiej ze wszystkich, ale na

twoim miejscu nie polegałabym tylko na nim. Widziałam wiele razy
w telewizji i myślę, że jakiś karabin na pewno by ci się przydał. A

background image

jeszcze lepiej karabin maszynowy, bo strzela długo i szybko.

Nie ma nic lepszego niż rady od znawcy zagadnienia.
- Nie bój się, będę uważał. Trzymaj się. - Rozłączyłem się.
Wiedziałem, że już do niej nie zadzwonię ani jej więcej nie zo-

baczę. Tak postanowiłem, chociaż samego mnie to zaskoczyło.
Kocham kobiety, bardzo je kocham, ale te doświadczone, zmysłowe,
które wiedzą, czego chcą. Daję im to, czego pragną, a nawet trochę
więcej, w zamian coś niecoś im zabieram. Ku obustronnemu zado-
woleniu, przynajmniej w większości przypadków.

Po ujechaniu stu kilometrów zadzwoniłem do Schnittzela. Chcia-

łem się dowiedzieć, co nowego. Oznajmił, że nic, ale obiecał, że
postara się zebrać jakieś informacje o planowanym przez Tizoca
spotkaniu.

Przed Bratysławą odezwał się Carlos.
Użytkowanie telefonu podczas jazdy było naprawdę dużym udo-

godnieniem. Niemcy umieli dbać o szczegóły, i to od jakichś osiem-
dziesięciu, dziewięćdziesięciu lat, przynajmniej według mojej oceny.

- Jest pan w drodze - stwierdził.
- Tak. Nic mi pan nie powiedział, że Tizoc szykuje wielki kon-

went wampirów - wypaliłem wprost.

Przez chwilę zapadła cisza.
- O niczym takim nie wiem.
Prawdopodobnie kłamał, ale nic nie powiedziałem, nie było po-

trzeby. To on telefonował do mnie, ciekaw byłem, co ma do powie-
dzenia.

- Chyba wiem, kto będzie pilnował pamięci Tizoca. Dokumenty

dla nich przygotowywała legalna kancelaria prawnicza, prowadzona
przez ludzi. Musiałem być bardzo ostrożny, żeby się tego dowiedzieć.

- I kto to jest? - popędziłem go, uciekając przed czerwoną mazdą,

która zupełnie zignorowała obecność motocykla na lewym pasie.
Może powinienem obłamać mu lusterko, pomyślałem, ale miałem
inne sprawy na głowie. Jeśli spotkam tego kierowcę na stacji benzy-
nowej, udzielę mu lekcji właściwego zachowania.

background image

- Glyheny.
To mnie zaskoczyło.
- W tworzeniu glyhenów zawsze byłem dobry, również dawniej,

przed... - zawahał się - przed tym, jak mnie ścięli - powiedział w
końcu. - I myślę, że wraz z moją pamięcią Tizoc poznał moje sekrety.
Te glyheny mogą być bardzo dobre, lepsze, niż pan przypuszcza.
Spoczywa w nich część jego mocy. Utrzymuje je w ścisłym ukryciu.

Dodałem gazu i jechałem z szybkością pomiędzy sto sześćdziesiąt

a sto siedemdziesiąt, autostrada zrobiła się kręta i pokonywałem jeden
zakręt po drugim. Miałem pieniądze na ewentualne mandaty, to co mi
szkodziło?

- Wie pan o nich jeszcze coś więcej? - zapytałem. - Na przykład

w jakim są wieku?

Zdolności i skuteczność działania glyhenów wzrastają z latami,

chociaż nie dożywają ich tylu, co wampiry.

- Nie wiem, jeżeli się dowiem, zadzwonię do pana. Ale moje

postępy są ograniczone okolicznościami. Tych strażników jest trzy-
dziestu dziewięciu - dodał - wizy były załatwiane dla takiej właśnie
liczby ludzi.

Trzydzieści dziewięć to ładna liczba, trzy razy po trzynaście.
Słowacko-ukraińską granicę przekroczyłem bez problemów. Na

odprawie przeoczyli tubus z mieczami, zaś zapakowaną w igelitowy
worek strzelbę po krótkim namyśle zakopałem w lesie pod drzewem.

Po szóstej po południu przejeżdżałem już o wiele gorszymi dro-

gami Ukrainy. Koła musiały pokonywać mnóstwo dziur, a przy tym
cały czas miałem oczy na szypułkach, żeby przy szybkości stu, stu
dwudziestu kilometrów na godzinę nie wpaść do jakiejś rozpadliny
głębszej od innych. W pewnej chwili z przeciwnego kierunku nadje-
chał samochód policyjny, dla pewności przyśpieszyłem nieco, na
wypadek gdyby zdecydowali się pojechać za mną. Szeroko rozpo-
ścierająca się równina z niewielką ilością świateł wokół mnie spo-
wodowała, że poczułem dawną swobodę wolnej przestrzeni łowiec-
kiej, a równocześnie przypomniała mi się obawa, że zdobyczy nie

background image

będzie w zasięgu, co oznaczało głód. Ta obawa skrywała się w
wampirach bardzo głęboko, mając źródło w najdawniejszej prze-
szłości. Musiałem walczyć z chęcią zatrzymania się i sprawdzenia,
czy w termotorbie pod siodełkiem nadal tkwią cztery plastikowe
woreczki z krwią. Mój żelazny zapas.

Przez Kijów przejechałem nad ranem, zatankowałem po raz

czwarty, najadłem się po raz pierwszy, przeciągnąłem, zajrzałem do
toalety i pojechałem dalej. Dzięki lepszej jakości dróg w okolicy
głównego miasta mogłem zwiększyć tempo jazdy. Utrzymywałem
szybkość w granicach stu dziesięciu kilometrów na godzinę, nie
marudziłem, za to przepisy drogowe systematycznie ignorowałem.

Cały dzień upłynął mi jak w transie, warkot motoru i świst wiatru,

przerywane tylko przystankami na coraz gorszych stacjach benzy-
nowych. To był zupełnie inny świat. Nie znałem go i nawet nie
chciałem znać. Komfort ludzkiej cywilizacji ceniłem bardzo wysoko.
Za nic nie chciałbym czołgać się w dżungli i całymi dniami, a może i
tygodniami czyhać na zdobycz.

Na granicy ukraińsko-rosyjskiej znalazłem się przed północą.

Zaspany pogranicznik wytrzeszczył na mnie zmęczone oczy. Poka-
załem mu paszport, do którego włożyłem sto dolarów. Popatrzył na
mnie, na banknot, znów na mnie, sięgnął po pieczątkę i za moment
jechałem już dalej.

Ksenonowy reflektor mojego motocykla wydobywał z ciemności

popękaną powierzchnię autostrady pierwszej klasy. Musiałem zwol-
nić do dziewięćdziesięciu, ale mimo to aż do następnego przystanku
nikt mnie nie wyprzedził. Inna rzecz, że przez cały czas napotkałem
tylko trzy samochody.

Zatankowałem na stacji benzynowej należącej do firmy między-

narodowej, wziąłem prysznic, zmieniłem bieliznę osobistą i koszulkę,
a zużyte łachy wyrzuciłem do kosza. Zjadłem obfite śniadanie,
kupiłem miejscowe mapy, żeby porównać je z mapą wyrysowaną
przez nawigację. Na wszelki wypadek zabrałem ze sobą dwa pięcio-
litrowe kanistry z benzyną. Z tym zapasem mogłem bez kłopotu

background image

dojechać do Puchmajerowska i wrócić na tę samą stację bez uzupeł-
niania paliwa. Jako wyraz uczynności firmy za niemałą opłatą dosta-
łem szklaneczkę wódki. No cóż, co kraj, to obyczaj. Ale wódka była
naprawdę dobra. Popijałem ją powoli wraz z drugą kawą i czytałem z
wyświetlacza telefonu informacje o elektrowni przysłane przez
Derwisza. Początkowo myślałem, że Tizoc kupił nieużywaną połowę
elektrowni. I to była prawda. Jednak zaskoczyło mnie, że druga
połowa, trzy bloki reaktorowe, znajduje się o trzydzieści kilometrów
dalej. Cała sprawa zaczęła wyglądać prościej. Miał odstraszającą
ciekawskich nieruchomość, do której mało kto zaglądał. Przez kolejne
sto lat dalej nie będą tam zaglądać. Dla wampira to była inwestycja
marzeń.

Po stu kilometrach wyjechałem na zdecydowanie lepszą drogę,

która prowadziła do Puchmajerowska, a biorąc pod uwagę, że na
przestrzeni sześćdziesięciu kilometrów przebiegała tylko przez dwie
małe wioski, niewątpliwie została wybudowana na potrzeby elek-
trowni. Pomału zaczęła się sypać, ale betonowa powierzchnia była i
tak znacznie lepsza niż wszystkie drogi, jakie napotkałem po prze-
kroczeniu granicy.

Dziesięć kilometrów przed celem wyłączyłem reflektor, zwolni-

łem i pozwoliłem silnikowi pracować na wolnych obrotach. Kiedy
nawigacja pokazała kilometr do celu, zatrzymałem się.

Zanim zabrałem się do dzieła, postanowiłem się rozejrzeć, roze-

znać w okolicy, zbadać miejsce, w którym się znalazłem. Przede mną
ciemna równina stykała się z rozgwieżdżonym horyzontem, poza sobą
widziałem w oddali światła małej wioski. Od dawna już nie byłem w
takim miejscu. Tu setki ludzi nie tłoczyły się na jednym kilometrze
kwadratowym. Kierunek wyznaczały tylko ciemne zarysy wież
chłodniczych, przesłaniających gwiazdy. Pachniało humusem, trawą i
lasem, a nie benzyną, stalą i betonem. Prowadząc motocykl, szedłem
wzdłuż drogi, od której odbijało się światło księżyca, tak że sprawiała
wrażenie rzeki. Nic nie widziałem w wysokiej trawie, ale grunt był
zupełnie równy.

background image

Po przejściu kilkuset metrów zatrzymałem się na widok słupka

stojącego na skraju drogi. Po co go tam ustawiono? Odtoczyłem
motocykl z jezdni, sprawdziłem jakość pobocza. W terenie podmo-
kłym, bagiennym tak ciężkiej maszyny nawet ja nie dałbym rady
zatoczyć z powrotem na drogę. Na szczęście jezdnia zbudowana była
na suchym, twardym stepie. Wprowadziłem motocykl do lekkiego
zagłębienia, przykryłem długimi trawami i zostawiłem. Podszedłem
do słupka, opadłem na czworaki i zacząłem obmacywać przestrzeń
przed sobą. Tak nisko nad ziemią pośród gęstej trawy zawodził nawet
mój nadzwyczajny wzrok.

W chwili, w której mijałem słupek, zawadziłem palcem wskazu-

jącym o naciągnięty drut - system ostrzegawczy. Ostrożnie go ob-
macałem, system był wyraźnie bardzo prymitywny. Naciągnięcie
bądź przerwanie drutu ostrzegłoby tych, którzy go zainstalowali.

Oczekiwałem czegoś nowocześniejszego, co trudno byłoby od-

kryć, ale z drugiej strony sam używałem nowoczesnych urządzeń
tylko pod presją konieczności, a glyheny były pod tym względem
jeszcze bardziej konserwatywne ode mnie. Na dobrą sprawę nie
można było nauczyć ich niczego nowego, odróżniającego się od tego,
do czego przywykli w swoim poprzednim życiu. Można było im to
nakazać, ale jeśli nie stał nad nimi człowiek z batem, a raczej wampir
z batem, natychmiast wracali do tego, co było dla nich naturalne.

Jeśli jako pułapki używali drutu, a nie na przykład zatrutej strzałki

czy walących się drzew, to nie powinni być aż tak starymi, niebez-
piecznymi glyhenami.

Przekroczyłem drut i ostrożnie poszedłem dalej, pilnie wypatrując

kolejnych słupków. Przy najmniejszym podejrzeniu opadałem na
czworaki i badałem drogę przed sobą, macając rękami. Znalazłem
jeszcze trzy, przy czym ostatni z nich służył jako zabezpieczenie dla
trzech następnych, oddalonych o około pół metra. Bez zawadzenia o
któryś z nich nie dałoby się przejść nawet nadzwyczajnym zbiegiem
okoliczności.

background image

Z ciemności wyłonił się zarys muru z grubego betonu, oświetlo-

nego w niewielu miejscach słabymi lampami, osadzonymi na żela-
znych grotach wystających ponad jego górną powierzchnię.

Okolica sprawiała bardzo nieprzyjemne wrażenie. Trudno było

uwierzyć, że to zwyczajny obiekt przemysłowy, a nie katownia,
ciężkie więzienie albo obóz koncentracyjny. Skromne oświetlenie
wystarczało dla moich oczu, zmieniłem więc kierunek i zacząłem
posuwać się wzdłuż muru. Po kwadransie skradania się znalazłem
miejsce, w którym kępa młodych brzózek ułatwiała dostanie się do
wewnątrz, zapewniając równocześnie jakie takie maskowanie.

Głęboko wciągnąłem powietrze. Poczułem kilka zapachów zwią-

zanych z działalnością przemysłową - benzyny, olejów i rozmaitych
substancji chemicznych, których nie zidentyfikowałem.

Przykurczony, drobnymi krokami zbliżałem się do brzozowego

gaiku. Czułem się mocno niepewnie, coś za łatwo mi szło. Usłyszałem
trzask stycznika włączającego reflektory, zanim zdążyły się zapalić.

Już trzymałem oczy zamknięte, w prawej ręce ściskałem rękojeść

miecza, w lewej granat ręczny, blask reflektorów halogenowych
przenikał nawet przez zaciśnięte powieki.

Ostatnim obrazem, jaki zarejestrował mój mózg przed zamknię-

ciem oczu, był stojący przede mną półokrąg mocno zbudowanych
mężczyzn w uniformach, których krój coś mi przypominał. Każdy z
nich trzymał w ręce broń automatyczną. Niektórzy mieli po dwie
sztuki. Kanciasty kształt starego MP40 przypomniałem sobie od razu.
Nienadzwyczajna szybkostrzelność, niezbyt skuteczne pociski, ale
bardzo celny. Doświadczeni użytkownicy potrafili strzelać z niego
ogniem pojedynczym i trafiać raz za razem. Z odległości, jaka dzieliła
mnie od napastników, mogli strzelić mi w oko, traktując celny strzał
jak dziesiątkę na tarczy strzelniczej. Metaliczne skrzypnięcie. Stare
bramy, nawet dobrze konserwowane, zawsze skrzypią, chociaż
czasem ludzkie ucho nie jest w stanie tego wychwycić.

Popędziłem skokami, moment upadku granatu zarejestrowałem

jako ciche plop. Wystrzały na odwrót, ich grzmot wprost rozrywał

background image

uszy.

Jedna kula mnie trafiła, na szczęście nieszkodliwie. Strzelanina

ucichła, kiedy wpadłem pomiędzy nich. Powaliłem strzelca, którego
wybrałem na cel ataku, i w przewrocie narzuciłem go na siebie. Dzięki
dozie szczęścia upadłem na plecy, a on znalazł się na mnie. Znów
zaczęli strzelać, ale ich kompan stanowił naprawdę skuteczną tarczę.
Albo pociski okazały się zbyt słabe.

Prask.
Wybuch granatu zmienił sytuację na moją korzyść.
Porwałem się na nogi i ruszyłem takim biegiem, że chyba mógł-

bym wyprzedzić nawet odłamki granatu, choć w rzeczywistości
jednak mi się to nie udało.

Cały mój wysiłek poszedł na marne, kiedy dobiegłem do muru.

Odbiłem się i zawisnąłem uczepiony rękami górnej krawędzi.
Szczęściem nie było na nim odłamków szkła, jak to jest czasem
praktykowane.

Wspiąłem się na pięciometrowy mur i ukucnąłem na jego szczycie.

Wybuch granatu uszkodził kilka reflektorów, ale nadal pozostało
dostatecznie dużo światła. Ochrona zakładu właśnie zbiegała się na
miejsce akcji. Miałem nadzieję, że co najmniej połowę z nich zabije
wybuch granatu, lecz na ziemi leżał tylko jeden martwy ochroniarz.
Carlos miał rację, byli naprawdę lepsi niż zwykle glyheny. I czuj-
niejsi. Jak udało im się tak szybko mnie wykryć?

Nadal miałem drugi granat, a dopóki znajdowali się razem, sta-

nowili cel, dla którego warto było go poświęcić. Odbezpieczyłem,
poczekałem dwie sekundy i rzuciłem. Zeskoczyłem na drugą stronę
muru, tam eksplozja zabrzmiała nieco ciszej.

Ponieważ nie udało mi się przeniknąć do wnętrza niepostrzeżenie,

musiałem zmienić plan. Pierwotnie brzmiał on: „Niezauważenie do
środka i niezauważenie z powrotem”, a teraz: „Zabić wszystkich i
dopiero wtedy zrobić swoje”.

Pierwszy plan był łatwiejszy.
Przestrzeń poza murem rozciągała się we wszystkie strony. Gdzieś

background image

w oddali dostrzegłem zarysy ogromnych wież chłodniczych, nieco
bliżej znajdowały się jakieś budynki, których przeznaczenia nie
mogłem odgadnąć. Po chwili wyróżniłem trzy wyraźnie wyższe od
pozostałych. W nich mieściły się reflektory. Tizoc i jemu podobni
zawsze lubują się w monumentalności. Pamięć schował albo w którejś
z wież, albo w halach z reaktorami. Wiedziałem, że skrywają się pod
opancerzonym przykryciem. Plus dla nich.

Ostrzegł mnie hałas kamyczka turlającego się po schodach. Ktoś

nadchodził. Nie czekając, przyklęknąłem i z całej siły ciąłem mie-
czem poziomo nad ziemią. Trafiłem, ale nie udało mi się odciąć nogi,
jak zamierzałem. Ostrze uwięzło w czymś przypominającym drewno
dębowe. Barczysty cień pochylił się nade mną, niewidoczny przedtem
papieros rozżarzył się przy długim pociągnięciu, oświetlając czarną
lufę broni.

Glyhen był ubrany w mundur gestapo. Kopnąłem w lufę, jedną

nogą w nią trafiłem, a drugą walnąłem napastnika pod brodę. Mógł-
bym przysiąc, że usłyszałem odgłos łamanego łyka. Nie miałem,
niestety, piły łańcuchowej, tylko miecz. Pchnąłem gościa w krocze i
solidnie pociągnąłem. Puścił broń, a razem z nią upadło na ziemię coś
innego. Nie robiłem sobie nadziei, że taka drobnostka może go
powstrzymać. Złapałem pistolet i nacisnąłem spust w momencie, gdy
jego ogromne pięści znalazły drogę do mojej czaszki. Przestałem
strzelać dopiero po zużyciu połowy nabojów.

Uff. Rzeczywiście twarde te glyheny. Wziąłem miecz i wstałem,

moja głowa, trawiona bolesnym łomotem wewnątrz, powoli wracała
do normy.

Stary MP40 nie należał do najcichszych i nie usłyszałem nadjeż-

dżającego motocykla z przyczepką. Odgłosu serii z tego karabinu
maszynowego nie mogłem pomylić z żadnym innym. Kiedyś taki
właśnie MG 13 o mało mnie nie zabił. Wydawało mi się, że widzę
pociski lecące szerokim wachlarzem, ale nie zdołałem im umknąć.
Jeden trafił w udo, przechodząc na wylot, drugi zatrzymał się na
żebrach, pewnie wadliwy ładunek prochowy, trzeci ledwie musnął

background image

skroń, jednak krew zaczęła obficie wyciekać.

Pozostałem przy życiu i tylko to się liczyło. Długim, szalonym

skokiem, który w pojedynku z pobratymcem kosztowałby mnie życie,
wskoczyłem na przyczepkę, wściekle ciąłem mieczem. No!

Naraz coś z wielką siłą walnęło mnie między łopatki. Upadłem na

rozbity motocykl, odrzuciła mnie wstecz kula ognia i pojąłem, że to
było trafienie z pancerfausta.

Zasrani naziści, dobrze wyszkoleni, tak jak dawniej.
Przyszedłem do siebie przywiązany do stalowego filara podpie-

rającego strop przestronnej hali. Na stalowej podłodze stało kilku
umundurowanych mężczyzn. Ubranych między innymi w mundury
Wehrmachtu i eleganckie czarne uniformy oficerów gestapo. Wszy-
scy patrzyli tylko na mnie. Sprawdziłem pewność więzów, ale szybko
z tego zrezygnowałem. Te skurwysyny po prostu przynitowały mnie
do filara. Dopiero wtedy poczułem ból.

- No i co, wampirku? - wyszczerzył zęby gestapowiec w randze

standartenführera.

- Wampirku? - powtórzyłem, choć mówienie przychodziło mi z

trudnością.

Efekt wspólnego oddziaływania trafień i nitów kumulował się,

miałem wrażenie, że niedługo umrę.

- Jak by się to spodobało twojemu panu, że do kogoś jego rodzaju

mówisz „wampirku”? Ty, niewolnik?

Zainkasowałem za to uderzenie drewnianym kijem zakończonym

dużą nakrętką.

- Kto cię przysłał? - zapytał Standartenführer, ale upiorka już

sobie darował.

Rozejrzałem się po obecnych. Był wśród nich najwyższy rangą.

Naliczyłem dwudziestu siedmiu glyhenów, więcej niż dziewięciu nie
zabiłem, a to znaczyło, że trzech znajduje się poza halą.

Dość kiepski wynik.
Może ich po prostu nie doceniłem. Rzeczywiście byli doskonale

przygotowani i zorganizowani, można powiedzieć, że należeli do

background image

ekstraklasy.

Uderzył mnie tak szybko, że nawet tego nie dostrzegłem. Zapła-

ciłem za to krótką utratą przytomności i naruszoną kością policzkową.

- Więc kto cię przysłał, ty parszywy Żydzie!
Dyskryminacja rasowa nadal istniała we współczesnym świecie,

ale Żydzi nie odgrywali już w niej głównej roli. Pozostały mu poglądy
z okresu, kiedy był jeszcze człowiekiem.

- Nikt, przyszedłem zapoznać się z pamięcią Tizoca.
- Trzeba go zabić, jest niebezpieczny - oznajmił jeden z nich,

stojący na lewo ode mnie.

Też był umundurowany i o ile mogłem dostrzec zakrwawionymi

oczami, służył przedtem w artylerii.

- Może kiedyś był niebezpieczny - syknął gestapowiec. - Ale

zanim umrze, dostanie porządną nauczkę.

Znowu mnie uderzył. Tym razem dostrzegłem nadchodzący cios i

uchyliłem głowę, zdarł mi tylko skórę z twarzy, ale zabolało. Tak jak
cała reszta. W lewej ręce miałem dwa nity, a w prawej trzy. Wszystkie
omijały kości, zapewne po to, żeby odłamki kostne nie przebiły tętnic
i żył, żebym się nie wykrwawił.

- Zabijmy go, jest twardy, niczego się od niego nie dowiemy -

usłyszałem czyjś głos, ale zalanymi krwią oczami nie mogłem do-
strzec, kto mówi.

- Nein, nein, nein - gestapowiec przeszedł na ojczysty język. -

Dostanie nauczkę. Umiem udzielać takich lekcji, o których nie
zapominają nawet ci, którzy tylko się im przyglądają. Setki, tysiące,
dziesiątki tysięcy ludzi nigdy mnie nie zapomniały! - Roześmiał się
nagle. - Rozpalcie wielki piec, dziś przypomnimy sobie dawne czasy!
- rozkazał. - Kiedy w piecach paliliśmy żydłakami.

Tizoc umiał dobierać sobie sługi, to prawda.
- Nazywam się Kohn - powiedziałem. - Samuel Kohn. Tak jak

wszystko, co kiedyś robiłeś, spaprałeś też swój genotyp. Teraz pil-
nujesz śmietnika, jaki stworzyli ci, których chciałeś zniszczyć, i jesteś
tylko zasranym niewolnikiem wampira.

background image

Ledwie skończyłem mówić, znów mnie uderzył. A potem znowu i

znowu. Widziałem wszystkie te ciosy, chociaż był nieludzko szybki.
Odwracałem głowę, tak że nie rozbił mi czaszki, tylko zdzierał płaty
skóry i strzępy mięśni.

- To wszystko, co umiesz? Ty zasrany nazisto! - ryknąłem, gdy

tylko złapałem oddech.

Nie posiadałem się z wściekłości, przyszpilony do stalowego fi-

lara, praktycznie nie zdawałem sobie sprawy z tego, co robię.

- Wrzucę cię do gazu, osobiście! - zawył. - Do palącego się gazu.
Złapał mnie i z bezwzględnością, do której nie byłbym zdolny,

oderwał mnie od filara i trzymał za korpus, jakby chciał mnie roze-
drzeć na połowy.

Lewa ręka zwisała mi bezwładnie, ale prawa była sprawna.
Skrzywiłem się z zadowoleniem.
Wyprostowałem środkowy palec i wbiłem mu go w ucho aż do

oporu. Nawet sztylet nie posłużyłby mi lepiej.

Przyjrzałem się pozostałym, którzy dopiero teraz uświadamiali

sobie, co się stało.

Padłem na podłogę, wyrwałem standartenführerowi lugera z ka-

bury. Strzeliłem trzy razy i dwoma pociskami trafiłem go w oko.

Dokładność to nie są żadne czary.
Potem strzelałem błyskawicznie, dopóki miałem do kogo. Glyheny

dysponowały większą siłą ognia, ale nagły zwrot sytuacji wyraźnie je
zaskoczył, poza tym zapewne obawiali się trafić swego dowódcę.

Poranione ręce bolały mnie wprawdzie, lecz dałem radę pokonać

ból. Ale chodzić nie mogłem, nie zdołałem poruszyć nogami, zupełnie
ich nie czułem, jakby nie znajdowały się na swoim miejscu. Jednak
okazało się, że były, bo kiedy pochyliłem głowę, zobaczyłem czubki
butów.

Przypomniałem sobie, że w plecy uderzył mnie pocisk z pancer-

fausta, to on zrobił ze mnie kalekę. Bytem oszołomiony wyczerpa-
niem i bólem, wszystko dochodziło do mnie jak przez mgłę. Wie-
działem, że to koniec, zrezygnowałem z dalszego oporu, zamknąłem

background image

oczy i czekałem na któregoś z glyhenów, najodważniejszego albo
najmniej ograniczonego, czasem to na jedno wychodziło, który ze
mną skończy. Lecz nagle gestapowiec się poruszył. Albo miał mózg o
niesłychanej odporności, choć ślad, jaki został na moim palcu, o tym
nie świadczył, albo do kariery wroga Żydów potrzebna mu była tylko
niewielka część szarych komórek, niezbędnych w procesie myślenia.
To drugie wydało mi się bardziej prawdopodobne.

- Ma pan tu gdzieś zapas krwi? - zapytałem.
Glyheny tak samo jak wampiry potrzebują krwi, chociaż nie tak

często i w znacznie mniejszych ilościach.

- Tak - wychrypiał.
- To niech pan mnie tam poniesie, a ja panu pomogę.
- A potem będziemy zabijali Żydów, Rusków i innych podludzi?

- upewniał się na wpół przytomny.

- Oczywiście - zapewniłem. - Jak za starych, dobrych czasów.
Pełznął po podłodze niczym pancernik, a ja wisiałem na nim ni-

czym pluskwa. Trzykrotnie usłyszałem kroki zbliżających się gly-
henów, ale Standartenführer też je słyszał i z jakichś powodów uznał,
że oznaczają niebezpieczeństwo. Za każdym razem nieruchomiał,
więc zlewaliśmy się z cieniami w półmroku zalegającym przestrzeń
wokół budynku.

Po godzinie dopełzliśmy do małego domku stojącego na trawia-

stym placyku pomiędzy ogromnymi budynkami z betonu. Drzwi były
zamknięte, klamka znajdowała się wysoko, a ja od dolnej części
kręgosłupa czułem tylko chłód. Nie wiedziałem, z jakiej przyczyny,
ale zdawałem sobie jasno sprawę, że ten chłód przynosi śmierć. A
właśnie teraz chciałem żyć, tak mocno jak nigdy dotąd.

Drzwi były drewniane, dotykając ich, doszedłem do wniosku, że

muszą być masywne.

Złożyłem palce lewej ręki w kształt dzioba i mocnym uderzeniem

wbiłem je w dębowe deski. To samo zrobiłem drugą ręką. Można było
ciszej wspinać się do klamki, ale tak było łatwiej. Gdzieś w oddali
trwała strzelanina, co zagłuszało odgłos moich usiłowań. W chwili

background image

kiedy znalazłem się wewnątrz, oświetlił mnie delikatny różowawy
blask padający ze środka.

Jakby to była WODA życia. Prawie martwy glyhen ruszył na drzwi

jak czołg, ledwie zdążyłem się go uczepić. Dowlókł mnie aż do
wnętrza domku.

Różowe światło pochodziło od zwyczajnych żarówek, świecących

zza specjalnie zainstalowanych osłon i żyrandoli napełnionych
czerwoną cieczą. Krew powinna popsuć się w cieple wydzielanym
przez żarówki i zacząć gnić, ale stary gestapowiec wlókł się nieustę-
pliwie ku jednej z takich prześwietlonych kul, a mnie nie pozostało
nic innego, jak trzymać się go z całej siły. Doczołgał się, wyciągnął
rękę, zdjął szklane naczynie z podstawy będącej częścią lampy i
zaczął pić.

Przyglądałem mu się bacznie, obserwowałem ruchy mięśni szyj-

nych, wyraz twarzy, rękę trzymającą naczynie. Dobrze mu to robiło,
dodawało sił, wskrzeszenie pochodzące ze śmierci. Jednym ruchem
wyrwałem mu kulę z ręki. Zerwał się prawie na kolana, zamach-
nąwszy się na mnie energicznie solidnym ramieniem. Nie widział
jednak dobrze i tylko odepchnął mnie na bok. Połowa zawartości
naczynia wylała się, ale reszta została. Bez wahania przytknąłem
ciepły pojemnik do ust i zacząłem połykać jego zawartość. Nawet nie
poczułem smaku, tak łapczywie piłem. Dopiero kiedy wypiłem
wszystko, stwierdziłem, że ma trochę mało wspólnego z krwią i
zawiera sporo domieszek.

Pomimo to mnie również zrobiła dobrze, przede wszystkim czę-

ściowo ugasiła coraz większe pragnienie.

Leżeliśmy naprzeciw siebie, siły mi wracały, ale i oczy gesta-

powca odzyskiwały rozumny wyraz. Ta ciecz sporządzona na bazie
krwi była specjalnym eliksirem. Wysoko wydajnym, wygodnym w
użyciu, bardzo dobry środek na odbudowę poturbowanego ciała.
Niestety, moim nogom, a raczej uszkodzonemu kręgosłupowi, raczej
nie pomagał.

- Ty zasrany żydłaku, teraz ci pokażę - zachrypiał. - Potańcuję z

background image

tobą, jak to robiłem z innymi.

Wypuściłem z rąk puste naczynie, podłoga pomiędzy nami pokryła

się kawałkami rozbitego szkła o różnej wielkości.

- To mnie nie zatrzyma, łajdaku. - Pokręcił głową.
Z każdą sekundą nabierał sił, jakby mu je pompowali pod dużym

ciśnieniem.

- Jak na Aryjczyka, masz zbyt ciemne włosy - zmieniłem temat. -

Czy wiesz, że wasz Führer miał w sobie naszą krew?

- Ty zasrana żydowska świnio! - zawył i rzucił się na mnie, nie

zwracając uwagi na zalegające podłogę szkło.

Złapał mnie za szyję, nie zdołałem się przed tym obronić. Jego

dłonie były trzykrotnie większe od moich, o strukturze przypomina-
jącej drewno dębowe, a oprócz tego miał sprawne nogi, na których
mógł się oprzeć. Dla obrony miałem tylko dwa ostre kawałki szkła,
które trzymałem w dłoniach. Jego uścisk był duszący, szybko zaczęło
mi się ćmić przed oczami, a kręgi szyjne zaczęły trzeszczeć. Wal-
czyłem, ale nie było łatwo przeciąć twardą, jakby pancerną skórę,
godną hipopotama.

Patrzyliśmy sobie w oczy, zacząłem widzieć coraz gorzej, jeszcze

jedna desperacka próba obrony, jego triumfalny uśmiech na widok
mojego słabnącego oporu.

Straciłem resztkę sił i gdyby mnie nie trzymał w uścisku, upadł-

bym na podłogę. Nagle rzeczywiście padłem twarzą na potrzaskane
szkło. Ból pomógł mi przyjść do siebie, otworzyłem oczy i okazało
się, że znowu widzę, wprawdzie niewyraźnie, ale jednak widzę. Były
gestapowiec leżał w szybko rozlewającej się kałuży krwi, z przecię-
tym gardłem, z którego już tylko leniwie bulgotało.

Zlizywałem tę brudną glyheńską krew wprost z podłogi, nie ba-

cząc na zalegające kawałki szkła, które kaleczyły mi język. Potem
przyciągnąłem go do siebie i wyssałem resztkę, jaka jeszcze została w
tętnicy. Ogarnięty głodowym szaleństwem gołymi rękami rozerwa-
łem mu pierś i wypiłem to, co pozostało w jego sercu. Dopiero potem
byłem zdolny choć w części rozsądnie pomyśleć.

background image

Krwi wystarczyło mi na tyle, że znów poczułem, że mam nogi i że

zaczynają mnie słuchać. Nie całkiem jeszcze, ale wystarczająco,
żebym z wielkim trudem wstał i wziął sobie następną bańkę oświe-
tloną żarówką. Wyglądało na to, że to nie tylko pomysł szalonego
gestapowskiego glyhena, ale że zapasowa krew musi być ogrzewana,
żeby nadawała się do użytku. Jej działanie przewyższało wszystko,
czego dotąd próbowałem.

Po trzeciej wypitej kuli, kiedy brzuch miałem wzdęty i naprężony

jak bęben, aż poczułem gorąco. Z mojego ubrania, wciąż jeszcze
wilgotnego od rosy, unosiła się para. Znów kręciło mi się w głowie,
ale tym razem inaczej, jak po szklaneczce wódki wypitej po bardzo
długim okresie abstynencji. Usiadłem na stole, zaciemnione okno
odbijało obraz błyszczącej powierzchni barku znajdującego się za
mną. Dzięki temu mogłem widzieć swoje plecy lub raczej to, co z nich
zostało. Najnowocześniejsza kamizelka kuloodporna zatrzymała
większą część eksplozji starego pocisku, ale to, co przez nią przeszło,
wypaliło mięśnie aż do kręgosłupa, który porządnie potłukło. Poprzez
szarą mgłę unoszącą się z rany widziałem, jak zarasta masą mię-
śniową, popękane kręgi goją się w szybkim tempie. Widok był
doprawdy nierzeczywisty.

Nagle poczułem głód, tak silny, że byłem gotów zabijać. Popa-

trzyłem na martwego glyhena - przedstawiał jakieś sto kilogramów
pożywnej masy, chociaż wątpliwej jakości. Opamiętałem się i pod-
szedłem do lodówki zawierającej w sobie zamrażarkę. Była ogromna,
sięgała aż do stropu. Otworzyłem ją - była pełna mięsa. Wysokiej
jakości mięsa wołowego. Zacząłem się nim zajadać. Brzuch mnie
rozbolał, ale wiedziałem, że wciąż potrzebuję jedzenia. Kiedy po-
czułem, że jestem tak pełny, że mogę zwymiotować, zrobiłem prze-
rwę i uważnie rozejrzałem się po pomieszczeniu. Oprócz różowych
świateł ogrzewających osobliwe koktajle, którymi żywił się ich
właściciel, na ścianach znajdowało się dużo czarno-białych fotografii
przedstawiających mężczyzn w mundurach ss, często na tle obozu
koncentracyjnego, a oprócz nich jakieś medale, dystynkcje wojskowe

background image

i broń. Była stara, z okresu drugiej wojny światowej, ale dobrze
utrzymana i naoliwiona. Z kawałkiem surowego mięsa w ręce ob-
szedłem ściany, zabrałem dwa kaemy, kilka magazynków i jakieś
drobiazgi. Jedzenie i trawienie takiej ilości mięsa wyczerpało mnie do
tego stopnia, że ledwie trzymałem się na nogach.

W końcu przywlokłem krzesło, postawiłem przed lodówką, usia-

dłem, broń położyłem obok siebie w zasięgu ręki, na kolanach uło-
żyłem granaty, włożyłem ze stękaniem kamizelkę kuloodporną, którą
znalazłem powieszoną na poręczy krzesła.

Zastanawiałem się, kiedy ktoś przyjdzie zobaczyć, co się tu dzieje.

Glyheny nie były żadnymi wyskrobkami, wprost przeciwnie. Zasko-
czyłem ich, a oni nie mieli ochoty na bezsensowną śmierć. Kiedy
stwierdzą, że ukryłem się tutaj, zrobią ze mną porządek. Jakby los
chciał mi przyznać rację, w drzwiach pojawił się doskonały, wręcz
wzorcowy Aryjczyk. Liczne blizny na twarzy świadczyły o tym, że
jest to model już po okresie gwarancyjnym.

Trzymał swój automat w ręce, a ja miałem palec wskazujący za-

ledwie trzy centymetry od spustu swojego MP40. Wystrzeliliśmy w
tym samym momencie, ale on był przyzwyczajony do swojej broni i
wsadził mi pół magazynka w pierś. Wszystkie trafienia mieściły się na
powierzchni, którą mogłaby przykryć mała damska dłoń.

Moja seria natomiast podziurawiła go od górnej części ud aż do

głowy. Tylko że w odróżnieniu ode mnie nie miał na sobie kamizelki
kuloodpornej.

Dobrze ulokowana seria upuściła mu trochę pary, zachwiał się, ale

utrzymał na nogach, a opuszczoną na chwilę rękę dzierżącą broń
znów podniósł do góry, chcąc wycelować we mnie jeszcze raz.
Poprawiłem ułożenie kaemu i lekko nacisnąłem spust, trafiłem go w
twarz, na poziomie oczu, i to wreszcie posłało go na podłogę.

Rzeczywiście paskudnie odporne potwory. Nienaturalnie.
Naszą głośną wymianę ognia usłyszeli zapewne wszyscy.
Zamiast komend nakazujących atak lub huku wystrzałów usły-

szałem dzwonek telefonu, po chwili zorientowałem się, że to mój. Jak

background image

przetrwał całą tę strzelaninę ? Nie kupowałem przecież żadnego
kuloodpornego modelu. Wyjąłem go z kieszeni i włączyłem odbiór.

- Słyszy mnie pan? - odezwał się nerwowy głos Schnittzela.
W tej chwili nikt nie strzelał, więc słyszałem go całkiem dobrze,

chociaż po jego stronie odzywało się jakieś rytmiczne huczenie.

- Mój szef otrzymał wiadomość, że ktoś napadł na jego tajne

miejsce, to, w którym schował pamięć. Wiem, że pan się nią intere-
suje, więc pod żadnym pozorem nie powinien pan wtykać tam nosa.
Skierował na miejsce posiłki!

- Dzięki za informację - odpowiedziałem krótko i rozłączyłem

się.

Nie ma to jak dobre zgranie w czasie.
Po trafieniu pancerfaustem i zainkasowaniu serii w pierś słuch

wracał mi w szybkim tempie. Słyszałem, jak wokół domku gromadzi
się grupa napastników.

Działali szybko, cicho, wykazywali duże doświadczenie, byli w

stanie zlikwidować jakiekolwiek specjalne komando - nie byli ludźmi,
lecz glyhenami. Popatrzyłem z żalem na moją broń - jak mogą ułatwić
mi pracę, jeśli nie mają takiej skuteczności, jakiej by wampir po-
trzebował?

Wyskoczyłem przez okno wcześniej, niż zrozumiałem, że to je-

dyne wyjście. Opadłem na ziemię lekko jak jesienny liść i leżałem
nieruchomo. Nie zauważyli mojej ucieczki z domku. Czekałem z
twarzą przyciśniętą do suchej ziemi i nie odważyłem się nawet
drgnąć. Zbliżali się. Jeden znajdował się na trzeciej godzinie, licząc
ode mnie, w odległości siedmiu, ośmiu kroków, drugi dziesięciu,
siedmiu, sześciu. Wstrzymałem oddech, walcząc z chęcią podniesie-
nia głowy i rozejrzenia się.

Przeszli obok mnie, byłem już na zewnątrz ich kordonu. Powoli,

niezwykle powoli odkleiłem się od ziemi i spojrzałem za siebie.
Otoczyli domek i zalegli, żeby w przypadku ognia krzyżowego nie
postrzelać się wzajemnie. Jeden z nich ruszył ku drzwiom. Posuwał
się ostrożnie, używając wszystkich dostępnych miejsc do ukrycia się,

background image

aż w końcu do nich dotarł. Nie uprzedzał pozostałych, że wchodzi do
wnętrza, byli na to zbyt dobrze zgrani. Zniknął mi z oczu, zacząłem
odliczanie, odbezpieczony granat w ręce oczekiwał na rzut. Sekunda.

- Hier ist niemand!*

* Nikogo tutaj nie ma! (niem.)

Dwie i pół sekundy. Machnąłem ręką jak najmocniej potrafiłem i

puściłem się biegiem.

Nie trafiłem w okno, ale nie miało to znaczenia, granat przebił

cienką ściankę i wybuchł wewnątrz. Eksplozja spotęgowana wybu-
chającą zmagazynowaną tam amunicją skutecznie zabezpieczała mi
tyły.

Tego w środku na pewno unieszkodliwiłem.
Miejsce, w którym trafili mnie z pancerfausta, znalazłem po krót-

kiej chwili. Obawiałem się, że wybuch mógł uszkodzić miecze, ale na
szczęście nic im się nie stało, oba były w porządku, tak jak i pochwy.
Stara, dobra, poczciwa stal.

Zaraz... To nie była przecież stal, jak mi napisał Sigfried.
Sigfried? Imię wynurzyło się z przeszłości, lecz nie towarzyszyły

mu żadne wspomnienia. Nie szkodzi. Przyczaiłem się pod pniem
jarzębiny, pośród wysokiej trawy, po omacku przywiązałem do pasa
pendanty mieczy i przez pewien czas czekałem bez ruchu.

Panowała podejrzana cisza. Czułem zapach trawy, słyszałem żuki

szeleszczące pod nogami, nieruchome powietrze poruszały tylko
przelatujące ćmy. Elektrownia była ogromna, nie przypuszczałem, że
aż tak rozległa.

Zostało jeszcze, jak oszacowałem, dwadzieścia, może dwadzieścia

pięć glyhenów, a zanim ich zabiję, mogą dojechać posiłki Tizoca. To
nie było mi do niczego potrzebne.

Ciekawe, skąd się wzięła moja pewność siebie? Czy w ogóle by-

łem zdolny do tego, żeby ich zabić? Nie wydawało mi się, ale po-
stanowiłem nad tym nie rozmyślać. Ważniejsza była inna sprawa:
Gdzie może być pamięć Tizoca na tak rozległej przestrzeni? W końcu
po nią tu przyjechałem. Znów wróciłem myślami do elektrowni i

background image

stwierdziłem, że nie wiem o niej nic a nic. Większość moich zainte-
resowań w okresie ostatnich lat sprowadzała się do wiedzy o broni,
prawie i obyczajach szybko się zmieniającego społeczeństwa, więc na
takie marginalne sprawy jak elektrownie jądrowe nie miałem ani
czasu, ani chęci, a ponadto brakowało mi rozeznania w temacie.

Wyjąłem telefon, bateria miała już tylko jedną kreskę. Cholera.

Niektóre urządzenia ludzie powinni jeszcze ulepszyć.

Derwisz odebrał prawie natychmiast.
- Wszystko w porządku? - zapytałem.
- Jasne - odpowiedział aż za szybko, ale nie miałem czasu na

żadne wypytywanie.

- Co jest najważniejszą częścią elektrowni jądrowej?
- Reaktor - odpowiedział bez wahania.
- Czyli pamięć na pewno tam będzie - zgodziłem się i rozłączy-

łem.

Tizoc był starym wampirem, a one zawsze stawiały na to, co ak-

tualnie uważano za istotne. Gdyby kupił sobie Egipt, zamieszkałby w
piramidzie Cheopsa.

Zapomniałem jednak spytać Derwisza, jak znaleźć reaktor. Oprócz

ogromnych wież widziałem jeszcze jedną bardzo wysoką budowlę.
Zacznę od niej, a potem zobaczymy.

Opuściłem cieniste schronienie pod jarzębiną i poszedłem ku

ciemnemu budynkowi. Żwir chrzęścił mi pod nogami, źdźbła trawy
szeleściły, powietrze przyjemnie chłodziło, bo nadal odczuwałem
gorąco w całym ciele. I wciąż miałem pragnienie.

Palącego się papierosa usłyszałem wcześniej, niż go zobaczyłem, a

razem z nim glyhena, który go palił. Skierowałem się ku niemu, na
razie jeszcze mnie nie spostrzegł. Obnażone miecze trzymałem w obu
rękach, uświadomiłem sobie, że zależy mi na życiu.

Poruszył się i wtedy mnie dostrzegł. Jego broń obróciła się w

moim kierunku, zdążył nawet nacisnąć spust. Kula otarła się o mój
bok, ciąłem z góry, broń wraz z przedramieniem upadła na ziemię, a
on przez chwilę przyglądał mi się bez ruchu. Wyglądało na to, że nie

background image

zamierza umierać. Wbiłem mu katanę w podbrzusze i pociągnąłem
ostrze do góry.

- Pozdrów tam wszystkich w piekle - poleciłem mu, opuściłem

klingę i pozwoliłem mu upaść.

Ogromna stalowa brama budynku otworzyła się, drugi glyhen

wyjrzał, chcąc sprawdzić, co się dzieje. Nie popełniłem błędu, za-
czynając poszukiwania właśnie stąd. Pilnowali tutaj szczególnie
dokładnie. Pamięć Tizoca nie mogła być daleko.

Dostrzegł mnie zbyt wcześnie, miał takie doświadczenie z bronią,

że nacisnął spust, zanim zdołałem odskoczyć. Ale nic mi się nie stało,
bo nastąpił niewypał. Z wściekłością odrzucił zaciętą broń i skądś
wyciągnął duży nóż. W następnym momencie runął na ziemię z
przeciętym gardłem, z głośnym bulgotem wypływającej z niego krwi.

Wszedłem do wnętrza. Na końcu długiego korytarza, tak szero-

kiego, że mogłyby nim przejechać obok siebie dwie lokomotywy,
świeciła słaba żarówka. W pobliżu nie wyczuwałem nikogo więcej.
Za niektórymi drzwiami w bocznych ścianach na pewno będą straż-
nicy, byłem tego pewny.

Podłoga była wykonana z metalu i w półmroku mogłem rozpoznać

stalowe tory, służące do przejazdu jakiegoś ciężkiego urządzenia.

Jeżeli chcą mnie zabić, to teraz mają idealną okazję, pomyślałem w

połowie drogi transportowym korytarzem. Jakby ktoś usłyszał moją
myśl, bo nagle otworzyły się jedne z pancernych drzwi osadzonych w
ścianie. Poprzednich dwóch napastników rejestrowałem tylko jako
sylwetki, tego jednak widziałem dokładnie. Doskonale dopasowany
mundur, błyszczące buty z cholewami, podwójne zygzakowate S na
mundurze. Trzymał dwa pistolety maszynowe i dostrzegłszy mnie,
wykrzywił twarz w jakimś ohydnym grymasie. Uniósł broń i wy-
trzeszczył oczy na widok półmetrowej długości klingi, jaka sterczała z
jego piersi. Zanim zdążył się zorientować, co się stało, już wyrwałem
miecz z jego ciała i kopniakiem posłałem go tam, skąd przyszedł.

Trzy do zera w dość krótkim meczu, ale szło łatwo, a to przecież

mogło się zmienić.

background image

Wszedłem do pomieszczenia i od razu znalazłem się pod ostrza-

łem. Spodobało mi się to, co tam zobaczyłem. Korytarze, wnęki,
różne zakamarki i istny labirynt rurociągów najróżniejszych średnic.
Tam ich ulubione zabawki nie będą specjalnie użyteczne. Poczeka-
łem, aż strzelanina przycichnie, skoczyłem do wnętrza. Przeleciałem
w powietrzu jakieś pięć do siedmiu metrów, prześliznąłem się przez
szparę w półotwartych drzwiach, grubych jak pancerz okrętu linio-
wego, i zjechałem pod ogromny wspornik, na którym oparta była rura
o średnicy starego dębu. Kule krzesały iskry na stalowej podłodze,
blisko moich nóg, ale żadna mnie nie trafiła.

Nie zatrzymywałem się, zmieniłem tylko kierunek ruchu i po że-

laznej drabince wspiąłem się do góry, aż do stropu, pod którym mógł
się schować blok mieszkalny z prefabrykatów. Z góry uzyskałem
dobry przegląd sytuacji. Rurociągi i przymocowane do nich pozornie
chaotycznie wielkie zbiorniki okrążały betonowy środek sali. W
stropie było mnóstwo otworów prowadzących do dobrze oświetlonej
hali ponad nami. Była chyba jeszcze większa niż ta, w której się
znajdowałem. Sprawiała wrażenie katedry wzniesionej dla jakiegoś
technicznego boga.

Zeskoczyłem na dół, zanim zdołali mnie wypatrzyć.
Dla złagodzenia upadku użyłem glyhena na kładce dziesięć me-

trów pode mną. Wypuścił broń z ręki i leżał nieruchomo. Do pasa miał
przytroczone trzy granaty. Miecze to miecze, ale granaty również
poważam. Odbezpieczałem jeden po drugim i rzucałem tam, gdzie
skrywała się reszta glyhenów. Odłamki świszczały w powietrzu, a ja
pędziłem za nimi.

Cięcie od biodra do ramienia, pchnięcie w szyję, unik przed go-

tującym się do ataku porucznikiem, cięcie w krocze i miłosierne
pchnięcie w szyję.

Zatrzymałem się na widok wyłaniającego się z plątaniny rur ge-

stapowca z pyskiem jak z plakatu werbunkowego i pistoletem w ręce.
Skoczyłem na niego, nie spuszczając oczu z broni. Dotykałem podłogi
tylko jedną podeszwą. Wycelował, na moment przed naciśnięciem

background image

spustu odskoczyłem na metr w bok, przy następnym tak samo. Trafił
mnie w ramię, ale wtedy już przy nim byłem i pchnięciem z natych-
miastowym poderwaniem ostrza do góry rozpłatałem mu pierś. Przez
chwilę boleśnie łapałem oddech, ale po pierwszym ataku ból nie był
już tak groźny.

- Skończmy to, skurwysynu - warknął po niemiecku następny

gestapowiec.

Ten wyciągnął wnioski z losu, jaki spotkał jego poprzednika, i

postanowił nie polegać na broni palnej.

W ręce trzymał elegancką szablę.
Dlaczego nie? Ruszył na mnie, w jego lewej ręce pojawił się

sztylet.

Puściłem miecz, podniosłem leżący na podłodze pistolet, strzeli-

łem trzykrotnie, wypuściłem broń z ręki, złapałem miecz powoli
padający na podłogę i odbiłem się do piruetu. Pociski nie powstrzy-
mały glyhena, raczej go rozjuszyły. Z wytrzeszczonymi oczami
przeleciał obok mnie z szybkością pociągu ekspresowego, szabla
musnęła mi pierś. Ten wyraz pozostał mu już na zawsze, ściąłem go
wprost z obrotu i użyłem rotacji do odbicia się od filara oraz błyska-
wicznego przemieszczenia pod ogromny zbiornik znajdujący się w
pobliżu. Pociski zadzwoniły po stalowej podłodze tuż za mną, odga-
dłem, że strzela ich co najmniej pięciu.

Dogodne dla mnie było, że dowiedziałem się w ten sposób, gdzie

się ukrywali.

W końcu wpadłem na pomysł, żeby zgasić światło, co wspaniale

uprościłoby sprawę. Z zabawy w berka zrobiłaby się zabawa w
chowanego, a w tej grze jestem naprawdę dobry.

Ostatni.
Odetchnąłem z ulgą, ale zadowolenie z dobrze wykonanej pracy

popsuł mi odgłos lądującego śmigłowca. Nie jestem znawcą w tej
materii, lecz odgłos wskazywał na bardzo duży śmigłowiec.

Spojrzałem w dół, glyhen, któremu przed chwilą odciąłem górną

połowę głowy, miał przy sobie pancerfausta. Nadal ściskał go w

background image

rękach. Schowałem miecze do pochew, podniosłem starą, ale wciąż
sprawną broń i wyszedłem przed budynek.

Helikopter stał już na ziemi i był jeszcze większy, niż sobie wy-

obrażałem. Lecz zabawa toczyła się w Rosji, a tu wszystko było
ogromne.

Silniki ucichły, jednak wirniki nadal się obracały, już tylko siłą

bezwładności, ich świst stawał się coraz słabszy. W obłym kadłubie
pojawił się ciemny otwór, z którego zaczęli wyskakiwać mężczyźni w
ciemnych kombinezonach, z bronią w rękach. Sądząc po sposobie
poruszania się, były to wampiry. Młode wampiry.

Oparłem pancerfausta na ramieniu, lecz naraz coś mi przyszło do

głowy i złapałem za telefon.

- Schnittzel? Jeśli siedzi pan w helikopterze, to ma pan trzy se-

kundy na ucieczkę. Inaczej zamieni się pan w skwarkę.

Dwadzieścia dwa, trzydzieści dwa, czterdzieści dwa.
Trzy sekundy. Około.
Z ciemnego otworu wyskoczyła niezgrabna postać i przedarła się

przez krąg niczego nierozumiejących wampirów. Szybko zniknęła w
ciemności.

Schowałem telefon do kieszeni, sprawdziłem, czy mam za sobą

dość miejsca na płomień wylotowy broni, odwróciłem się w kierunku
śmigłowca, oceniłem odległość, ustawiłem celownik, wykorzystując
dawne doświadczenie, i nacisnąłem prosty blaszany spust. Bardziej
przez przypadek niż skutkiem moich umiejętności trafiłem prosto w
otwarte drzwi desantowe. W ciągu jednej dziesiątej sekundy maszyna
zamieniła się w kulę ognia, a ja puściłem się biegiem, żeby dobić tych,
którzy przeżyli.

Ale to okazało się zbędne, eksplozja i płonące paliwo lotnicze

wykonały za mnie całą robotę.

Odnalazłem Schnittzela, czarnego od sadzy, skurczonego obok

betonowego fundamentu zdmuchniętej przez eksplozję rudery.

- Spokojnie! - huknąłem na niego, kiedy spanikowany usiłował

mnie odepchnąć. - Nie zabiję pana!

background image

- Ostrzegałem przecież! Ostrzegałem, nie powinno tu pana być! -

zaklinał się.

- A co pan tu robi? - zapytałem, popychając go z powrotem ku

budynkowi, w którym uporałem się z glyhenami. Rosja jest wpraw-
dzie wielka, ale zniszczenie śmigłowca mogłoby się komuś nie
spodobać, a to znaczyło, że nie miałem zbyt dużo czasu.

- Ochrona meldowała, że napastnik miał nadzwyczajne zdolno-

ści, i Tizoc wysłał mnie wraz z oddziałem, żebym sprawdził, co to za
jeden - wyjaśniał Schnittzel, idąc obok mnie.

Za pomocą skalpela i piły chirurgicznej, co do tego nie miałem

wątpliwości. Ale nic nie powiedziałem.

Moc starych wampirów ograniczona jest tym, że nie ufają nikomu

ze swego gatunku i dlatego często powierzają sprawy rękom słabych,
ludzkich sług.

- Idziemy popatrzeć na pamięć Tizoca. Chyba wymyśli pan,

gdzie powinniśmy jej szukać? - oznajmiłem.

Nie przejawiał większego entuzjazmu, ale też nie protestował.

Wróciłem do ogromnego pomieszczenia pełnego rur, w którym
rozprawiłem się z glyhenami. Zapaliłem światło i nareszcie mogłem
spokojnie się rozejrzeć. Pamięć mogła być ukryta w którymś ze
stalowych zbiorników ciśnieniowych. Ale żaden z nich niczym się nie
wyróżniał w porównaniu z innymi, więc wydało mi się to mało
prawdopodobne. Pewności jednak nie było, jeden miał wysokość
czteropiętrowego domu. Była do niego przyczepiona wielka tablica z
napisem: ІУРІОВОІ. Nie miałem pojęcia, co to mogło oznaczać.
Przeszliśmy przez gąszcz korytarzy z pancernymi drzwiami, na
szczęście pootwieranymi, i wyszliśmy na schody wiodące w górę.
Przypuszczałem, że zaprowadzą nas do olbrzymiej hali nad nami.
Jeśli nie znajdę w niej niczego interesującego, to przynajmniej przez
otwory w podłodze będę miał stamtąd dobry widok na halę z ruro-
ciągami.

Górna hala była jeszcze większa, niż sobie wyobrażałem, zarówno

w pionie, jak i w poziomie. Stalowa podłoga pomalowana różnymi

background image

kolorami błyszczała w świetle sporadycznie rozmieszczonych re-
flektorów. Po dokładnym przyjrzeniu się zauważyłem dwa wzniesie-
nia podłogi, jakby dwie wyspy na szarej powierzchni. Wysoko nad
nimi sterczało ramię ruchomego dźwigu, wytarty napis cyrylicą
głosił: „Nośność 2.50 ton”.

- Hala reaktora - powiedział Schnittzel nerwowo.
Podszedłem do bliższego podwyższenia, w ogromnej przestrzeni

moje kroki rozlegały się nieprzyjemnie głośno. Co będzie, jeśli się
pomyliłem, jeśli pozostawiłem kogoś przy życiu albo jeśli gdzieś w
zasadzce siedzi przyczajony jeszcze jeden oddział?

Wejście na schody zagradzał zardzewiały łańcuszek, na którym

wisiała tabliczka z piktogramem oznaczającym promieniowanie.
Odpiąłem łańcuszek i zawiesiłem z boku. Schnittzel aż zsiniał na ten
widok.

- Nie powinniśmy się tu zatrzymywać, a już szczególnie wcho-

dzić na górę. Tu może występować szczątkowe promieniowanie.

- Już pan testował wampiry na odporność przeciw promienio-

waniu? - zapytałem i wszedłem na pierwszy schodek.

- Nie, jeszcze nie - szepnął - ale większa dawka będzie śmiertelna

również dla pana. Promieniowania nie widać ani nie słychać - starał
się mnie powstrzymać.

Wzruszyłem ramionami.
- Im szybciej się temu przyjrzymy, tym lepiej dla nas.
Nieco dalej, na podstawie drugiego dźwigu, wisiało coś, co przy-

pominało pokrywę gigantycznego garnka, tak wielkiego, że spokojnie
zmieściłby się w nim autobus. Opancerzonego garnka. Wydawało mi
się, że ta pokrywa świetnie pasuje do górnej części podwyższenia, ku
której się właśnie wspinaliśmy po niedawno pomalowanych scho-
dach.

- Dalej nie pójdę, nie mam nawet dozymetru - biadolił Schnittzel.

- Ten reaktor jest otwarty!

Musiałem go popychać przed sobą.
Całe szczęście, że reaktor był otwarty, sam bym tej pokrywy nie

background image

podniósł.

W końcu weszliśmy na górę, na zaskakująco rozległą galeryjkę

wokół ciemnego otworu o średnicy około pięciu metrów. Nachyliłem
się nad stalowym walcem, ale niczego nie zobaczyłem, panowała w
nim kompletna ciemność. Z wnętrza wydostawał się za to jakiś odór,
nieprzypominający niczego, co znałem.

Na balustradzie znajdowało się kilka reflektorów halogenowych

skierowanych do góry. Oderwałem jeden z nich, zwracając uwagę,
żeby nie uszkodzić kabla. Po chwili znalazłem również włącznik.

Skierowałem reflektor w dół, snop światła odbił się od opalizują-

cej, jakby nie wiadomo dlaczego pofalowanej powierzchni. Po chwili
zrozumiałem, że to, na co patrzę, nie jest wodą, tylko bardzo mocno
stężałą galaretą. Nadal nie rozumiałem, co widzę. Dopiero po upływie
kilku minut mózg połączył obraz z rzeczywistością, pojąłem, że to
były ludzkie ciała. Nie zdołałem ich policzyć. Może było ich dziesięć,
może dwadzieścia? A może i więcej.

- To ma być pamięć Tizoca? - zapytałem sam siebie z niedo-

wierzaniem. - Albo jakaś idiotyczna spiżarnia?

Za żadne skarby świata nie napiłbym się z ludzi wsadzonych do tej

obrzydliwej marynaty.

- Jako spiżarnia służy mu Medyczne Towarzystwo Współpracy

Europejskiej - odpowiedział bez namysłu Schnittzel. - Prowadzi
handel krwią, więc dysponuje najlepszymi metodami przechowywa-
nia i najdogodniejszymi powierzchniami magazynowymi.

A więc to nie spiżarnia.
Z daleka dobiegło ostre, metaliczne stuknięcie, obaj znierucho-

mieliśmy. Nienaturalna galareta nadal nieprzyjemnie połyskiwała, nic
więcej się nie działo.

Odgłos wywołany został jedynie przez naturalne, spowodowane

zmianami temperatury ruchy stalowej konstrukcji.

Chyba.
Sięgnąłem po telefon, przy czym odwróciłem się i pochwa miecza

stuknęła w balustradę. Schnittzel podskoczył nerwowo.

background image

- Nie wpadnij tam - poradziłem mu.
Na wyświetlaczu nadal widniała jedna kreska określająca poziom

baterii.

Wybrałem numer Carlosa.
- To nierozsądne telefonować do mnie tutaj. Mogą mnie pod-

słuchiwać.

- Prześlę panu kilka fotografii. Prosto na ten pana telefon. Może

być?

- Pewnie - przytaknął.
- Nie musi pan nawet zawieszać połączenia, pokażę panu, jak to

zrobić - zaproponował Schnittzel. - Może pan również posłać wideo.

Każdy umiał obchodzić się z elektroniką lepiej ode mnie, czyli od

starego wampira. Muszę coś zrobić w tej sprawie.

Wziąłem od Schnittzela zaprogramowany telefon i zacząłem na-

grywać nasze znalezisko. On tymczasem świecił w głąb walca.

Przez dziesięć sekund panowała cisza.
- To moja pamięć - rozległ się naraz częściowo zduszony okrzyk.
- Już sobie przypomniałem! Zabrał mi ją, przywłaszczył sobie

moją pamięć!

Carlos zaczął naraz pleść piąte przez dziesiąte, mieszał języki,

niektóre z nich prawdopodobnie były już od wieków zapomniane.

- W jaki sposób stworzył pan tę małą podręczną bibliotekę? -

zapytałem sarkastycznie.

Głośniczek zamilkł.
Już myślałem, że nie odpowie, ale w końcu się odezwał:
- Znalazłem ją. W grobowcu śpiącej wampirzycy - powiedział. -

W nieprzystępnym pralesie, dziś to miejsce znajduje się w Gwatemali.

W głosie Carlosa pojawiła się nuta wspomnień, jakby wracał do

pradawnej przeszłości.

- Głęboko pod ziemią, w jaskini przekształconej w podziemną

salę, zamkniętej i zasypanej z zewnątrz. Razem z królową wampirów
znajdowało się tam mnóstwo martwych ludzi, którzy wybudowali to
miejsce wiecznego spoczynku.

background image

- Śpiącej? Jak to? - właśnie sobie uświadomiłem, co Carlos po-

wiedział.

- Dałbym wszystko, żeby odzyskać swoją pamięć! - nieobecnym

głosem mówił ze słuchawki.

- Czy ta stara wampirzyca też miała ze sobą reaktor? - przyszło

mi do głowy.

Wyrwało go to ze wspomnień. Prawie słyszałem, jak intensywnie

myśli.

- Nie, tam były kotły. Mnóstwo wielkich miedzianych kotłów.
Schnittzel słyszał jego odpowiedź.
Ze zgrozą, ale połączoną z podziwem i jakby respektem popatrzył

znów do dołu.

- Może w ten sposób powstały wyobrażenia o piekle, o grzesz-

nikach gotujących się w kotłach przez całe wieki.

Mnie też wydało się to dość przerażające.
- Jak się tej pamięci używa? - wróciłem do spraw praktycznych.
- To pamięć wampira, zastanów się, chłopie!
- Słucham? - odpowiedziałem chłodno.
- Przepraszam - szybko się opamiętał. - Może moglibyśmy póź-

niej dogadać się co do tymczasowego wspólnego użytkowania? -
zmienił ton.

- Przypuszczam, że się dogadamy. - Nie wykłócałem się, bo

właściwie było mi wszystko jedno.

Musiałem uporać się ze swoim problemem, a nie zajmować się grą

o wysoką stawkę prowadzoną przez stare wampiry.

- Dziękuję za informację. Już pan wie, gdzie się znajduje pamięć.

Spotkamy się później - zakończyłem rozmowę.

Teraz musiałem dostać się blisko powierzchni. Rozejrzałem się. O

ile Tizoc używał swojej pamięci, to musiał być do tego przygotowany.
Po krótkim poszukiwaniu znalazłem nowoczesną drabinkę sznurową
oraz miejsce, w którym łatwo można było ją przywiązać.

- Potrzebuję trochę pańskiej krwi - zwróciłem się do Schnittzela.

background image

- Nie! - Zbladł gwałtownie i próbował uciekać.
Złapałem go, zanim zdążył skręcić kark, spadając z wysokości.
- Trochę krwi, decylitr, może pół litra - uspokajałem go, ale to

zbytnio nie pomogło.

Wyjąłem miecz i ciąłem go w przedramię. Schnittzel skamieniał ze

zgrozy i razem ze mną obserwował rubinowe krople wpadające w
głąb reaktora. Ciekaw byłem, ile krwi będzie potrzebne. Wystarczyło
jej w rzeczywistości tylko kilka mililitrów. Natychmiast po kontakcie
z krwią gęsta galareta zaczęła stawać się ciekła.

- Niech pan zejdzie na dół i poczeka na mnie - nakazałem

Schnittzelowi.

Mogło mu przecież coś odbić i przeciąłby sznury drabinki, a wtedy

nie miałbym się jak wydostać. Kiwnął głową z ulgą, że nie zamierzam
go zabić, pomieszaną ze strachem przed zejściem na dół.

Poczekałem, aż zlezie o kilka szczebli, i podążyłem za nim.
Z bliska zapach był o wiele intensywniejszy, w jakimś sensie

zwierzęcy, aż się od niego wywracało w żołądku. Ale równocześnie
kryło się w nim coś przyciągającego, jakaś esencja życia. Schnittzel
zlazł z drabinki i stanął na stalowej płycie przyspawanej do ściany
reaktora. Błyszczała wilgocią, znajdowała się praktycznie na równi z
powierzchnią galarety, która szybko przechodziła w ciecz. Wydawało
się, że powoli, leniwie się porusza. Ostrożnie stanąłem obok
Schnittzela. Odezwało się lepkie mlaśnięcie, które jeszcze przez
chwilę rezonowało pomiędzy walcowymi ścianami reaktora.

- Niedobrze mi, zaraz zemdleję - oznajmił naukowiec.
Twarz miał bladą, na czole perlił mu się pot, a na szyi pulsowała

tętnica. Wyglądało na to, że opary z tej szczególnej galarety są
szkodliwe dla ludzi.

Nie miałem ochoty wynosić go na plecach.
Wskazałem na drabinkę. Jeśli chciałby się mnie pozbyć, będzie

miał po temu idealną okazję.

Ale teraz nie zamierzałem opuścić tego miejsca za żadną cenę.

Byłem wprost zafascynowany, nie mogłem się doczekać, kiedy

background image

dowiem się więcej.

Zostałem sam, ukucnąłem i obserwowałem ludzi zanurzonych w

cieczy. To nie ciecz się poruszała, tylko oni. Czasem drgnęli, poru-
szyli ręką czy nogą, czasem wyginali się w krzyżu, jakby ich dręczyły
złe sny. Zmory nocne. Jeśli tworzyli pamięć Tizoca, a właściwie
jeszcze dodatkowo Carlosa i kogoś dalszego, nie dziwota, że męczyły
ich zmory. Piekło w tak czystej postaci, jakiej nikt nigdy sobie nie
wyobrażał.

Ale ja byłem wampirem, a oni tylko ludźmi, mogło mnie nie ob-

chodzić, co tam sobie czuli. To ludzie, tak, ale jakoś nie byłem tego
faktu zupełnie pewny, nie wiedziałem dlaczego. Pomimo że należa-
łem do rodu wampirów, to miejsce fascynowało mnie i równocześnie
napawało strachem.

Skupiłem uwagę na jednym z zanurzonych w cieczy.
Wszyscy byli nadzy, mężczyźni i kobiety w różnym wieku i różnej

kondycji fizycznej, nie sprawiali wrażenia, jakby przebywanie w
dziwnej galarecie szczególnie im nie służyło. Na twarzy pewnego
młodego mężczyzny zauważyłem blizny, jakie kiedyś z upodobaniem
robili sobie wzajemnie niemieccy studenci w klubach szermierczych.
Tuż obok niego dostrzegłem długowłosą blondynę z dużymi, pełnymi
piersiami. Na ramieniu miała wytatuowaną lilię. Znak był mi kiedyś
znany, ale już zapomniałem, co oznaczał. Kolejny człowiek był
ogromnym, muskularnym mulatem z blizną ciągnącą się przez pierś.

Pod ścianą znajdował się drobny Indianin, którego kruczoczarne

włosy błyszczały metalicznie w świetle reflektora. Indian było tam
więcej, często ozdobionych rytualnymi bliznami. Pochyliłem głowę
ku samej powierzchni, chcąc zanurzyć w zbiorniku twarz. Prawie
uległem tej zachciance. Rozchodzący się ze zbiornika zapach musiał
mieć doprawdy hipnotyczny wpływ i działał również na mnie. Ale
kiedy uświadomiłem sobie, na czym polega niebezpieczeństwo,
łatwiej było mu się przeciwstawić.

Przepatrywałem czystą teraz ciecz, ludzie unosili się w niej war-

stwami, wyglądało na to, że najstarsi są najgłębiej. Jednak nadal spali,

background image

a ja nie wiedziałem, jak ich obudzić. Jeszcze więcej krwi? Nie wy-
dawało mi się to prawdopodobne.

- Hej, obudź się który! - huknąłem.
Miałem uczucie, że powieki najbliższych poruszyły się na dźwięk

mojego głosu, ale to było wszystko. Spróbowałem jeszcze raz i znowu
nic. Musiał w tym być jakiś fortel, prosty podstęp. Pamięć powinna
być dla właściciela dostępna bez większych utrudnień. Do otwierania
księgi i czytania żaden klucz nie jest potrzebny.

Mężczyzna o przeciętnej, okrągłej twarzy, ze zwieszonymi ra-

mionami obracał się powoli, ukazując przy tym numer wytatuowany
na przedramieniu. Takie mieli członkowie Gestapo albo SS, przy-
pomniałem sobie niejasno.

- Steh auf, du Mistkerl. Ich habe ein paar Fragen!* - szczekną-

łem po niemiecku.

* Wstawaj, gnojku! Mam do ciebie kilka pytań! (niem.)

W pierwszym momencie myślałem, że nic się nie dzieje, ale naraz

otworzył oczy, a razem z nim student z bliznami na twarzy. Patrzyli na
mnie pustymi, wyczekującymi oczami.

- Jak się nazywasz? - zapytałem gestapowca.
- Konrad Horsten, Obersturmführer ss, strażnicze komando ob-

ozu koncentracyjnego Treblinka - odpowiedział bez wahania.

- Jak się tu dostałeś?
Tym razem zawahał się.
- Losowaliśmy. Dostaliśmy propozycję od pewnego mężczyzny.

Nazywał się Johan Tizoc von Ditrich. Obiecał, że pomoże nam uciec
przed nadciągającymi ruskimi. Mieliśmy wylosować jednego z nas do
zadania specjalnego. Wyciągnąłem krótką zapałkę i teraz jestem tu.

Mówił to bez emocji i bez złości, jakby mu było wszystko jedno. I

chyba było.

- A ty skąd jesteś? - zapytałem studenta.
Widać było, że źle mnie rozumie.
- Skąd pochodzę? - odpowiedział w dziewiętnastowiecznym

języku niemieckim, którego już dawno nie używałem, chociaż rozu-

background image

miałem, aczkolwiek nie bez trudności.

- Zapytaj go. - Kiwnąłem na Horstena.
Nastąpiła szybka wymiana zdań po niemiecku. Ci dwaj nie mieli

najmniejszych problemów z porozumieniem.

Za chwilę otrzymałem od Horstena odpowiedź na swoje pytanie i

zacząłem rozumieć, jak działa pamięć Tizoca. Był to łańcuch utwo-
rzony z ogniw, z których każde mogło komunikować się z dwoma
sąsiednimi. Genialnie proste i bardzo wygodne dla właściciela.

- Jak daleko sięga ta pamięć? - zapytałem Horstena.
Namyślał się przez chwilę.
- Nie rozumiem, o co pytasz - odpowiedział w końcu.
- Kto z was jest najstarszy? Zapytaj Wilhelma, on zapyta na-

stępnego i kiedy okaże się, kto jest najstarszy, niech mi się ukaże.

- Teraz rozumiem.
Przyglądałem się, jak pytanie wędruje poprzez różne języki, przez

stulecia, a nawet kontynenty. Później w górnej warstwie nastał spokój,
albo zlekceważyli moje pytanie, albo pytania przeniosły się do
głębszych warstw.

Czekałem w milczeniu, w zupełnej ciszy, obserwując opalizującą

powierzchnię.

Po dłuższym czasie powierzchnia wzburzyła się tak silnie jak ni-

gdy dotąd, zaczęli wypływać ludzie, których w ogóle wcześniej nie
było widać, niektórzy mieli ostro spiłowane zęby, innych ozdabiały
blizny, zdeformowane małżowiny uszne lub przekłute nosy. Nie
domyślałem się, z jakiego okresu pochodzili, ale jedno było oczywiste
- byli nieznani współczesnej historii. Ani czarni, ani biali, raczej coś
pośredniego, jednak w niczym nie przypominali współczesnych
mieszkańców Ziemi.

A potem, jako końcowe ogniwo łańcucha, dłuższego, niż potrafi-

łem sobie wyobrazić, wynurzył się człowiek o grubo ciosanych rysach
twarzy, z wielkim nosem, wydatnym wałem nadczołowym i niezwy-
kle skośnym czołem. Całe jego ciało świadczyło o sile i odporności,
od masywnych, węzłowatych palców poprzez długie, muskularne

background image

ramiona aż do szerokich pleców i bioder.

Patrzyłem na niego, nie wierząc własnym oczom. Na początku

pamięci Tizoca znajdował się nie człowiek, tylko neandertalczyk.

Trudno mi było przyjąć to do wiadomości.
Odpowiedź wędrująca poprzez ogniwa łańcucha dotarła w końcu

do Horstena.

- Ja jestem najstarszy. Nazywam się Człowiek. Mój lud władał

Ziemią przez całe wieki, zanim pojawiły się słabe, miękkie, dwunogie
zwierzęta, mnożące się jak króliki - przetłumaczył.

Poprawiłem nieco swoją pozycję, uważając, żeby czubki butów nie

wystawały poza krawędź płyty.

Przed zadaniem następnego pytania zrobiłem krótką przerwę.

Musiałem dowiedzieć się mnóstwa rzeczy, a czasu nie było zbyt
wiele. Dobrze o tym wiedziałem.

* * *

- Halo! Zbliża się nowe komando! Główny zespół Tizoca! - z zadumy
wyrwał mnie krzyk śmiertelnie przerażonego Schnittzela.

Uświadomiłem sobie, że na zewnątrz musi już świtać. Pierwsza

warstwa pamięci różniła się teraz znacznie od początkowej, pływa-
jący ludzie po każdym moim pytaniu przegrupowywali się celem
udzielenia mi odpowiedzi, tak żebym przy tym widział, od kogo ona
pochodzi. Najchętniej wypytywałbym dalej, ale Schnittzel zaczynał
panikować.

- Śpijcie! - poleciłem.
Powierzchnia zafalowała, w miarę jak moje polecenie docierało

coraz głębiej, ludzie zamykali oczy i stopniowo się zanurzali.

Może powinienem wrzucić pomiędzy nich wiązkę granatów albo

zalać wszystko napalmem i zapalić, ale nie miałem na to czasu, a co
więcej, nie chciałem tego robić. Zniszczyć coś takiego?

- Nadlatuje drugi helikopter! - przywitał mnie Schnittzel, pod-

skakując z emocji na osłonie reaktora.

background image

- Na zewnątrz - rozkazałem mu.
Tizoc miał stanowczo za dużo helikopterów. Zasrany Wielki

Mistrz.

Na zewnątrz wymierzyłem Schnittzelowi policzek i zanim się

uspokoił, przywiązałem go drutem do stalowej konstrukcji i uderzy-
łem kilka razy, tak żeby zbyt dobrze nie wyglądał. Tak naprawdę nie
zrobiłem mu krzywdy, przynajmniej z mojego punktu widzenia.

- Co pan robi? - wrzeszczał, plując krwią z przygryzionego ję-

zyka.

- A jak pan myślisz, że mam panu pomóc przeżyć? - rzuciłem ze

złością przez ramię. - Złapałem pana, związałem, przesłuchiwałem,
stracił pan przytomność i nic nie pamięta. Ale niech pan mówi
prawdę, jak pan szczęśliwie uciekł z helikoptera i wszystko inne. W
swoim własnym interesie, wycieczkę do reaktora może pan sobie
darować. Odezwę się za jakiś czas.

Może tak, może nie, tę myśl zostawiłem dla siebie.
- Dobrze, to ma sens - stęknął z ulgą - a już myślałem, że pan

zwariował.

Jak dotąd nie, ale niewiele brakowało. Teraz jednak musiałem

zrobić porządek z kolejnym żołdactwem. Raz się udało, może uda się i
drugi. W ciągu piętnastu sekund dobiegłem do kwatery dowódcy
obrony elektrowni i zabrałem stamtąd kolejnego pancerfausta.

Minutę później kryłem się w trawie w pobliżu bramy wjazdowej.

Helikopter zobaczyłem jako małą kropkę na horyzoncie, która w
ciągu kilkudziesięciu sekund zmieniła się w garbatą sylwetkę ma-
szyny bojowej. Była całkiem inna niż ta, którą przyleciały poprzednio
wampiry. Nie znałem się na śmigłowcach, ale ten latający czołg
świadczył o tym, że został stworzony do niszczenia. To znowu mi
przypomniało, że w dzisiejszym świecie wampiry mogą być tylko
skrytymi nocnymi łowcami.

Blaszana rura na moim ramieniu należała do tych, które w kwiet-

niu 1945 roku zabierałem Niemcom starającym się przebić na Zachód.
Można było z niej wystrzelić kilkakrotnie, a przy odrobinie szczęścia

background image

nawet na odległość ćwierć kilometra. Nie musiałem trafić w otwarte
drzwi jak poprzednio, wystarczyłoby tę bestię porządnie uszkodzić.

Helikopter zwolnił i pilot zmienił kierunek lotu, jakby chciał się

rozejrzeć po okolicy. Stale jednak pozostawał poza zasięgiem sku-
tecznego strzału. Nagle kamień tuż obok mnie rozpadł się na kawa-
łeczki, które obsypały mi twarz. Celny strzał z unoszącej się w
powietrzu maszyny, z odległości pół kilometra. Odkryli człowieka
kryjącego się w trawie. Cholera! Po głowie chodziły mi wszystkie
doświadczenia, jakie zebrałem w ciągu długiego życia. Tym razem
jednak miałem przeciw sobie nie wampiry ani glyheny, lecz ludzi
dysponujących najnowocześniejszą techniką i umiejących się nią
posługiwać. Na moje nieszczęście zatrudnionych przez prastarego,
krwawego wampira.

Leżałem w trawie wciśnięty w miękką ziemię, tak płasko, jak się

tylko dało. Słyszałem kolejne pociski, ale nie zdołałem zobaczyć,
gdzie padają.

Helikopter jeszcze na dobre nie dotknął ziemi, a już posypały się z

niego niewyraźne sylwetki w kombinezonach maskujących, z bronią
w rękach. Walczyłem w różnych wojnach, przeżyłem jeszcze więcej
prywatnych konfliktów, w których brało udział kilkadziesiąt lub
kilkaset osób. Sądząc po tym, jak napastnicy rozstawiali się w terenie,
byli profesjonalistami. A to, w jaki sposób ubezpieczał ich śmigło-
wiec, świadczyło, że dobrze wiedzieli, na kogo polują. I tak z dra-
pieżnika stałem się zwierzyną łowną. Szale wagi poruszyły się, moja
poszła do góry. Jeśli pozwolę im się przygotować - nie mam szans.
Wiedzą, kim jestem, czego mogę dokonać, prawdopodobnie zlikwi-
dowali już kilku moich ziomków. Wyglądało na to, że Tizoc nie jest
tak skostniały, jak przypuszczałem.

Doskonale pamiętałem, gdzie schowałem motocykl, a w konku-

rencji czołgania się pobiłem wszystkie rekordy świata. Zapewne nie
dałby mi rady sam Jesse Owens, albo właściwie Usain Bolt, bo to on
był teraz najszybszym sprinterem świata. Ludzkim oczywiście.

Wetknąłem kluczyk do stacyjki i zapuściłem silnik, dobrze, że nie

background image

miał nożnego rozrusznika. Motor zapalił, mimo że maszyna leżała na
boku. Z tymi gaźnikowymi, starego typu, tak się nie dało, pamiętałem
dobrze.

Uniosłem pancerfausta, wystrzeliłem łagodnym łukiem w górę,

spopielając trawę za sobą, po pięciu sekundach wystrzeliłem po-
wtórnie. Zanim odrzucona broń zdążyła spaść na trawę, siedziałem
już na swoim ciężkim BMW, a przednie koło unosiło się do góry pod
wpływem przyśpieszenia. Kask, który nałożyłem bardziej celem
maskowania niż bezpieczeństwa, sam usadowił się na głowie we
właściwym położeniu. Jedyna droga ucieczki wiodła poprzez ich
formację. Niestety.

Ile czasu zajmie mi przejechanie czterystu metrów, żeby znaleźć

się pomiędzy nimi, kiedy nie będą mogli strzelać, aby nie razić się
wzajemnie? O ile w ogóle obejdzie ich, że mogą powystrzelać swoich.

Podskoków na nierównościach, których nie dało się ominąć ze

względu na błyskawicznie przyrastającą szybkość, nie potrafiło
zamortyzować nawet doskonałe niemieckie zawieszenie. Wkrótce
drgawki zmieniły się jednak w równy szum na szosie. Dodałem gazu i
ciężki motocykl znów wspiął się na tylnym kole jak narowista kobyła.
Strzałka prędkościomierza pobiegła ku górnym wartościom w za-
wrotnym tempie, wskaźnik obrotów wzrastał i opadał w miarę zmian
biegów. Silnik z początku warczał, a potem tylko ryczał jak walcząca
o życie bestia. Spostrzegłem wycelowane w moim kierunku dwie
lufy, ale żadna nie wystrzeliła. Śmigłowiec poderwał się i zawrócił w
powietrzu, zauważyłem działko obrotowe. Potem zniknął z pola
widzenia. Gaz do oporu, wzrok wbity przed siebie, więcej nic nie
mogłem zrobić.

Krótka seria podziurawiła powierzchnię drogi trochę przede mną,

zanim zdążyłem zareagować, przemknąłem przez chmurę pyłu. Zaraz
potem nadleciały dwie rakiety, eksplodując po obu stronach drogi.
Jechałem tak szybko, że wyrzucone w powietrze kawały gliny i
kamienie nie zdołały mnie doścignąć.

Przy tej szybkości droga okazała się nierówna, więc motocykl

background image

wymagał przy prowadzeniu tyle samo uwagi co nieposłuszny koń.
Rzuciłem okiem na prędkościomierz. Dwieście czterdzieści. Teraz
strzałka posuwała się wolniej, w lusterku widziałem, jak śmigłowiec
nabiera szybkości. Na razie oddalałem się od niego. Na razie.

Tylko że jechałem na motocyklu i musiałem poruszać się po krętej

drodze, a on mógł skracać sobie odległość, lecąc prosto. Nie wie-
działem, jaką rzeczywistą prędkość może rozwinąć.

Blisko za tylnym kołem pojawiła się naraz ściana ognia, na

szczęście zdołałem przed nią umknąć. Zrozumiałem, że wystrzelili
rakietę i znów chybili. Tym razem o kilka metrów.

Zacząłem pojmować, że nie mam szans. Wprawdzie byli to tylko

ludzie, ale mieli do dyspozycji tę cholerną technikę, której nigdy nie
opanowałem.

Ja miałem tylko bardzo wyostrzone reakcje, sporą siłę i trzystu-

letnie doświadczenie. Ale i tak nie przepchnąłbym ciężkiego traktora,
a trafienia ze starej, dobrej PTRD-41* na pewno bym nie przeżył.

* Rosyjska przeciwczołgowa armata zaprojektowana w 1931 roku przez

Diegtiariowa, w 1941 roku do uzbrojenia wprowadzono pocisk z wolframowym

rdzeniem. Użyteczna przeciw wozom pancernym i czołgom niemieckim starszej

generacji. Jednostrzałowa, łatwa w obsłudze (przyp. autora).

Ścisnąłem motocykl udami, żeby mieć nad nim lepszą kontrolę, i

przekręciłem manetkę gazu do oporu.

Amortyzatory jęknęły, przez nierówności rosyjskiej szosy przele-

ciałem ledwo, ledwo, nawet stuknąłem przeziernikiem kasku w
tablicę przyrządów.

Prędkościomierz pokazywał dwieście sześćdziesiąt i strzałka już

się nie ruszała. W tym momencie usłyszałem w słuchawkach dźwięk
wywołania telefonu. Czy telefonowałem do kogoś, czy może nie-
chcący wybrałem jakiś zakodowany numer? Jaki?

Szybkość była zawrotna, ale sygnał słyszałem wyraźnie. Śmigło-

wiec widziany w lusterku trzymał się w tej samej odległości.

No, może trochę się zwiększała, nie wiedziałem, czy mam być

optymistą, czy raczej pesymistą.

background image

- Mathias, co się dzieje? - usłyszałem głos Derwisza.
Miał w sobie nutę zaskoczenia i jakby przewiny.
Zdradził mnie?
Możliwe, ale nie wydawało się to prawdopodobne.
Zwięźle i dokładnie, na ile mi to umożliwiały okoliczności, opi-

sałem mu sytuację.

- Jaki to helikopter? - zapytał z zainteresowaniem.
Droga nagle niespodziewanie zakręciła, musiałem mocno pochylić

motocykl i trzymać go w tej pozycji dłużej, niż było mi to miłe. Moi
prześladowcy też dali się zaskoczyć, zareagowali z opóźnieniem i
dzięki temu nie odrobili do mnie zbyt wiele dystansu.

Nagła eksplozja. Przysiągłbym, że trafili w beton tuż obok tylnego

koła. Samoczynnie wskoczyło mi błyskawiczne widzenie i stwier-
dziłem, że rakieta minęła mnie o dobre trzydzieści metrów.

Dobre i to.
Zacząłem opisywać Derwiszowi olbrzyma widzianego w lusterku.
- Mi 14, no może Mi 35 - prawie krzyknął, kiedy stwierdził, że

wie, co mnie goni.

Bez dalszego wypytywania zabrał się za wyczytywanie danych

technicznych. Wbiłem wzrok w betonową wstęgę przed sobą, wypa-
trując nierówności z dostatecznym wyprzedzeniem, żeby udało się je
ominąć.

- Szybkość maksymalna trzysta, trzysta dziesięć - z zalewu in-

formacji wydobyłem to, co najważniejsze. - Zasięg taktyczny sto
sześćdziesiąt kilometrów.

Ulżyło mi, ucieknę im, mam pełny bak.
- Maksymalny zasięg przy prędkości przelotowej siedemset

trzydzieści do dziewięćset trzydzieści kilometrów.

Cholera, co wobec tego oznacza zasięg taktyczny, jeśli mogą na

jednym tankowaniu przelecieć prawie tysiąc kilosów? Jestem zała-
twiony, ja na pewno nie ujadę więcej niż trzysta kilometrów.

Derwisz milczał, jakby rozumiał, co to oznacza wobec faktu, że

mój motocykl miał zaledwie dwudziestopięciolitrowy zbiornik.

background image

- Jakoś mnie nie dogania, chociaż jadę nie więcej niż dwieście

sześćdziesiąt - wycedziłem przez zęby.

Kolejne pół kilometra dało mi do zrozumienia, że dwieście

sześćdziesiąt to też za dużo. Pęknięcia betonu razem z nierówno-
ściami powierzchni rozchwiały BMW tak, że aż mi trzeszczały kości i
sam nie wiedziałem, jakim cudem utrzymałem się na siodełku.

- Nie wiem. Może mają kiepskie paliwo, może zatkane filtry albo

silniki tuż przed remontem - snuł przypuszczenia Derwisz. - Albo
wylecieli z niepełnymi zbiornikami. Lecąc z maksymalną szybkością,
zużywaliby o wiele więcej paliwa, więc może masz szansę.

- Rzuć okiem na mapę, gdzie droga ma dużo zakrętów, bo tam

mogą mnie dogonić - poprosiłem.

- Zaraz zobaczę.
Nawet poprzez stłumiony kaskiem świst wiatru usłyszałem odgłos

zapalanego papierosa.

- Masz przed sobą siedemset kilometrów praktycznie zupełnie

prostej drogi. Na granicy Rosji i Ukrainy szosa zacznie się trochę wić.
Tam mogą cię dogonić bez problemów.

Znacznie wcześniej, znacznie wcześniej, pomyślałem, przecież

będę musiał zatankować.

Odniosłem wrażenie, że helikopter bardziej pochylił nos i zaczyna

mnie doganiać. Skuliłem się, chowając za wiatrochronem, wcisnąłem
jak najgłębiej. Wskazówka szybkościomierza poszła do góry o pięć,
siedem kilometrów na godzinę, obrotomierz doszedł do krawędzi
czerwonego pola.

Pięć długich minut wypełnionych świstem wiatru, rykiem silnika i

wibracjami przenikającymi do szpiku kości. Całkowicie koncentro-
wałem uwagę na drodze. Najechanie na kamień albo zabitego zająca
oznaczało wyrzucenie jak z katapulty i koniec w postaci krwawego
ochłapu mięsa. Oszczędziłoby to amunicji gościom z helikoptera.

Taka koncentracja nie uchodzi na sucho, zacząłem odczuwać

zmęczenie. Nie odpuszczałem jednak, bo w każdej sekundzie prze-
jeżdżałem siedemdziesiąt cztery metry. Kiedy z naprzeciwka pojawiło

background image

się jakieś auto, w ciągu pięciu uderzeń serca zmieniło się w rozmazaną
plamę i zniknęło z pola widzenia. Kolejne auto, tym razem jadące w
tym samym kierunku co ja. Nieznacznym ruchem kierownicy i
balansem ciałem skierowałem ciężki motocykl na podwójną linię
oddzielającą pasy ruchu. Kierowca dostrzegł mnie w ostatniej chwili i
usiłował się usunąć. Minąłem go o kilkadziesiąt centymetrów. Ci-
śnienie powstałe przy tak ciasnej mijance o mały włos zdmuchnęłoby
mnie z siodełka. Jakby nie było tego dość, po obu stronach drogi
poleciały w górę kawały gliny i betonu, kiedy pociski wielkokali-
browego karabinu maszynowego dziurawiły jezdnię. Nie mogłem
zrobić nic innego, tylko trzymać gaz odkręcony do oporu. Oprócz
kilku brzęknięć blach nie zauważyłem żadnych efektów strzelaniny.
Horyzont był teraz wyżej niż przed chwilą, zrozumiałem, że jadę pod
górę. Dobra okazja, żeby znów spróbowali mnie trafić.

Nie zmarnowali jej. Niedaleko przede mną wybuch rozerwał beton

dokładnie pośrodku pasa. Hamulce do oporu. Poczułem, jak elektro-
nika kompensuje brak równowagi spowodowany siłą bezwładności.
Teraz wychylić się na bok, w momencie najostrzejszego zakrętu
dodać gazu, żeby amortyzatory nie odbiły i przednie koło nie pod-
skoczyło, tracąc kontakt z jezdnią. Widziałem stalową rakietę wbija-
jącą się w beton o szerokość dłoni od przedniego koła, które straciło
jednak kontakt z nawierzchnią i unosiło się. Na moment ująłem gazu i
znowu jechałem na obu kołach.

Kolejna rakieta minęła mnie tak blisko, że prawie poczułem żar

gazów tryskających z jej napędu. A potem jeszcze jedna. Teraz nie
celowali we mnie, ale nieco przede mną, wyrywając w betonie dziury,
w które powinienem wpaść. Znów pełny gaz, forsowany silnik
zaryczał, pokonywałem ostatnie setki metrów dzielące mnie od
przeszkody. Zgarbiłem się, ścisnąłem mocno kierownicę, stanąłem na
podnóżkach, uginając ręce i nogi jak skaczący pająk, który szykuje się
do ataku na zdobycz.

Musiałem unieść z ziemi ten ciężki motor, mając do dyspozycji

gaz i własne osiemdziesiąt kilogramów masy. Ujmowałem stopniowo

background image

gazu, ostatnie metry pokonywałem coraz wolniej, wreszcie wlokłem
się jak ślimak. Gwałtowny wyprost kolan, odbicie tak silne, że
obawiałem się, czy nie urwę podnóżków. Motocykl opadł w dół, a ja
na odwrót, wznosiłem się do góry. Ręce i nogi napięły się, a w chwili,
kiedy były już wyprostowane na całą długość, ścisnąłem z całej siły
motocykl nogami. Kierownica naddała się nieco, ale wytrzymała,
kości nóg trzeszczały z wysiłku. Znowu dałem pełny gaz, pod przed-
nim kołem mignęła krawędź rozbitego betonu.

Bezwładność ruchu pionowego mojego ciała razem z reakcją

amortyzatorów spowodowały, że ciężka maszyna nie spadła, ale przez
chwilę wznosiła się w górę.

Lecieliśmy w powietrzu, ja i motocykl, złączeni ze sobą, lekko

przechylając się w lewo. Zbliżał się przeciwległy koniec dziury, teraz
już opadaliśmy. Nic nie można było z tym zrobić. Kości zostały
rzucone.

Lądowanie.
W ułamku sekundy świat znowu przyśpieszył. Przez około dwie-

ście metrów opanowywałem podskakujący motocykl, ale udało się i
ruszyłem dalej.

- Jesteś tam? - usłyszałem Derwisza.
Mówił do mnie już od jakiegoś czasu.
- No, jak na razie tak. Właśnie zagrałem jak Bivoj.
- Jak Bivoj? - nie zrozumiał.
- No jak ten koleś, który wskoczył z koniem do Wełtawy.
- Jak Horymir?
- Na jedno wychodzi.
Utrzymywałem teraz szybkość około dwustu, więcej nie było po-

trzeby. Chłopaki z helikoptera po ostatnim niepowodzeniu zniknęli z
horyzontu, ale nie przypuszczałem, żeby odpuścili na dobre. Raczej
musieli zatankować i znów puścić się za mną w pogoń.

- Jak daleko do stacji benzynowej?
- Sto kilometrów. To Shell.
- Dasz radę załatwić mi natychmiastowe tankowanie?

background image

- Jak? Co im mam za to obiecać?
- Nie wiem. Dasz radę?
- Tak.

* * *

No i dał radę. Trzy kilometry przed stacją benzynową oczekiwał na
mnie wóz z błyskającym kogutem, pas dojazdowy był opróżniony, tak
jak i lewa pompa. Nalali mi do pełna, klepnęli w plecy przy aplauzie
dziesiątków oczekujących w kolejce i pognałem dalej. Ale i ta krótka
zwłoka wystarczyła, żeby znów pojawiła się czarna kropka na niebie.

- Co im powiedziałeś? - zapytałem, dając znowu pełny gaz.
- Że ścigasz się z bojowym helikopterem, kto będzie pierwszy na

granicy. Że to taki pojedynek zorganizowany przez Red Bulla,
nagrywany przez satelity Google. Wieczorem będą mogli obejrzeć to
sobie w telewizji.

To naprawdę było dobre.
Dalej już nie rozmawiałem, bo ruch na drodze zgęstniał i wy-

przedzanie aut jadących setką nie należało do łatwych. A tych z
przeciwka nawet nie liczyłem.

Nagle znowu zapaliła się lampka rezerwy paliwa.
- Tankowanie przygotowane - meldował Derwisz. - Do stacji

pięćdziesiąt kilometrów.

- Skąd wiedziałeś, że muszę tankować?
Dwa wyprzedzające się auta wyminąłem środkiem. Wydało mi się

to najbezpieczniejsze.

- Wiem, jaki masz motor, wiem, jak szybko jedziesz, i połączy-

łem się z jakimiś Ruskami, którzy za pomocą kamer obserwują w
Internecie twoich prześladowców. Policja, jak sądzę, nic o nich do tej
pory nie wie. Na YouTube mamy już niezłą oglądalność.

Mamy? Przecież tylko ja nadstawiam karku!
Drugie tankowanie przebiegło równie gładko jak pierwsze, tylko

ludzi było więcej. Przygrywała muzyka rockowa, a wielu z nich

background image

nagrywało mnie kamerami wideo. Wszystko trwało nie więcej niż
trzydzieści sekund, a pomimo to śmigłowiec wyraźnie się przybliżył.
Wiedziałem, że do rosyjskiej granicy nie jest już daleko, a za nią będą
mnie mieli jak na dłoni.

Kiedy szybkościomierz wskazywał około dwustu sześćdziesięciu,

wywołałem Derwisza.

- Czy za granicą są jakieś lasy?
- Nie - odpowiedział po chwili.
- A coś innego, gdzie mógłbym się schować?
- Tam jest tylko step.
Podczas rozmowy zauważyłem, że nie zwracam już takiej bacznej

uwagi na drogę, a mimo to jadę tak samo dobrze, a może nawet lepiej
niż poprzednio. Przyzwyczaiłem się, kalkulowałem z centymetrową
dokładnością, a moja zdolność spostrzegania i reagowania zwiększyła
się stosownie do potrzeb. Chociaż nie było to całkowite Visio in
Extremis.

Dwieście kilometrów minęło jak z bicza trząsł, spostrzegłem kilka

samochodów policyjnych, jeden z nich starał się mnie gonić. Nie
miałem pojęcia, jak długo mogło ich to bawić. Ruch gęstniał, trzy-
małem się podwójnej linii rozgraniczającej pasy ruchu. Kiedy miną-
łem miasto znajdujące się o kilka kilometrów w bok od drogi, miałem
praktycznie całą szosę dla siebie.

- Lokalna stacja benzynowa dziesięć kilometrów przed tobą, z

niej do granicy jeszcze dwadzieścia kilometrów - oznajmił Derwisz.

Przyszło mi do głowy, że straciłem dobrą okazję, żeby uciec przed

śmiercią. Minąłem to miasto, a przecież mógłbym się w nim ukryć.
Niestety, nie pomyślałem o tym, zajęty prowadzeniem motocykla.

- No i dobrze, będę improwizował.
Lokalna stacja benzynowa oznaczała budynek z prefabrykatów

obłożony ścianką z blachy falistej i dwie sfatygowane pompy. Na
jednej był napis „benzyna” a na drugiej „paliwo do diesli”. Oprócz
poobtłukiwanego jeepa stał tam zakurzony motocykl o kształcie tak
futurystycznym, że wyglądał jak rekwizyt teatralny.

background image

Z rudery wyszedł jakiś chłopina, duże ręce wytarł o skórzane

spodnie i podszedł do motocykla. Rzucił na mnie badawcze spojrze-
nie. Ludzie to zwierzęta stadne: piwosz przyjaźni się z piwoszem,
futbolista z futbolistą, a motocyklista z motocyklistą. Ten jednak się
nie przyjaźnił. Wlałem benzynę do zbiornika, wystarczyła chwila i był
pełny.

- Szybka maszyna? - zapytałem łamanym rosyjskim.
- No, najszybsza. Hyabusa.
Nigdy o takiej nie słyszałem.
- Ten twój motocykl jest dość paskudnie pomalowany - stwier-

dził. - Sześciocylindrowe BMW?

- No - przytaknąłem.
Czas uciekał, ale czułem, że nie powinienem się śpieszyć. Ten

gość był szczególny. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści, trzydzieści
pięć lat, a oczy starego człowieka.

On też musiał już słyszeć huk silników helikoptera bojowego.
- Ta kraina nie służy niemieckiej technice - powiedział.
- Nie mam zamiaru zostawać tu zbyt długo, właśnie wracam do

siebie.

Podszedł do swojego motocykla, wyglądało na to, że szuka czegoś

pod siodełkiem.

Może broni? Dlaczego właściwie miałby szukać broni?
- Coś ty za jeden? - Odwrócił się do mnie.
W lewej ręce trzymał kask i zakrywał nim dłoń prawej.
- Uciekam - oświadczyłem, ulegając pokusie, i odwróciłem się,

żeby sprawdzić, jak daleko są moi prześladowcy. Czy może jak
blisko?

Już można było rozróżnić wąski kontur maszyny bojowej, naje-

żonej lufami broni i antenami systemów radarowych.

Moja odpowiedź wyraźnie go nie zadowoliła.
- Jestem wampirem - uzupełniłem.
Większość ludzi zaczynała się w tym momencie śmiać albo mniej

lub bardziej ostentacyjnie pukać się w czoło.

background image

- Wiem - odpowiedział ten dziwak. - Poznaję was. Kilku już za-

biłem. W Afganistanie, w Birmie. Zjeżdżacie się tam, gdzie leje się
krew. Gdzie panuje chaos i można zabijać, bo nikt o nic nie pyta.

- To możliwe. Wszędzie można spotkać wampiry tego typu. A te

młode są przekonane, że bez zabijania nie da się żyć.

Stał blisko, może bym zdążył, nawet jeśli był przygotowany.

Nawet bez błyskawicznego widzenia, które ostatnio żyło własnym
życiem i pojawiało się według własnego uznania, niezależnie od
mojej sytuacji.

- Nie zdążysz. - Pokręcił głową. - Ten pistolet - pokazał mi - ma

spust martwego człowieka. Bardzo czuły spust. Wystarczy, że nacisk
drgnie, a on wystrzeli. A nie jest naładowany zwyczajnymi pociskami,
możesz mi wierzyć.

Wzruszyłem ramionami. Sytuacja nie była korzystna, ale będę

musiał zaryzykować. Zawsze znajdą się ludzie, którzy wierzą w
wampiry, boją się ich i starają się zabijać.

Pomysłowi, szybcy, sprytni ludzie. Dzięki takim ludziom życie

jest bardziej interesujące.

- Kto cię goni? - zapytał. - Wampiry?
Już wiedziałem, jak to zrobić. Byłaby to szansa jeden na jeden.
- Nie, ludzie pracujący dla jednego z nas. Bardzo starego i

mocnego. - Skrzywiłem się.

W momencie, kiedy chciałem na niego skoczyć, opuścił rękę.
- Weź moją maszynę - zaproponował - jedzie trzysta, a jeśli na-

ciśniesz ten czerwony guzik, to jeszcze więcej. Wyłączy elektroniczną
blokadę prędkości, którą zamontowały strachliwe żółtki.

Nie wahałem się ani chwili, złapałem kluczyki, które mi rzucił,

dałem mu swoje i zasiadłem, a właściwie wcisnąłem się na siodełko
umieszczone w aerodynamicznie ukształtowanej obudowie.

- Jeśli zobaczą tu ten motocykl, to zrównają stację z ziemią -

ostrzegłem go.

- Jasne - przytaknął spokojnie.
Helikopter wchodził już w zasięg skutecznego ostrzału.

background image

- Wańka! Otwieraj schron i właź! - ryknął i wbiegł do rudery. -

Zabierz jakąś wódkę!

Jego głos zagłuszyło hurkotanie silnika hyabusy, bo tak się na-

zywał ten dziwny motocykl. Dodałem gazu i wystrzeliłem ze stacji.
Obroty przyrastały dwa razy szybciej niż w BMW, więc w chwili,
kiedy dopiero wrzucałem piąty bieg, miałem już na szybkościomierzu
poprzednią prędkość maksymalną.

Poprzez wycie silnika słyszałem tylko niewyraźny odgłos wy-

strzałów i huk eksplozji. W lusterku zobaczyłem olbrzymią kulę ognia
i pióropusz ciemnego dymu. Ze stacji nie zostało nic i jakiś czas
upłynie, zanim pogorzelisko wypali się i ostygnie. Miałem nadzieję,
że chłopaki zabrali dosyć wódki.

Ten motocykl był zupełnie inną maszyną niż BMW. Dziki, z sil-

nikiem błyskawicznie wchodzącym na wysokie obroty i podwoziem
tak twardym, że jezdnię umykającą pod kołami czułem każdym
fragmentem ciała. Trzymałem gaz, znów przygotowany na wielką
prędkość, wpatrując się w drogę na ćwierć kilometra przed sobą.
Dzięki poprzednim, długim godzinom doświadczenia kalkulowałem
co do centymetra, wyczuwałem każdy kilogram masy maszyny, a w
razie konieczności potrafiłem stworzyć razem z nią jedną całość i
natychmiast przechylić się tak, żeby środek ciężkości znalazł się we
właściwym położeniu.

Odległość od śmigłowca wzrastała, ale wiedziałem, że wystarczy,

aby ruch zgęstniał albo jakość jezdni uległa pogorszeniu, i będę ich
miał za plecami. Prędkość przestała nagle przyrastać, spojrzałem na
tablicę przyrządów, szybkościomierz wskazywał trzysta. Musiałem
zjechać na krawędź jezdni, bo przy tej szybkości nawet łagodny zakręt
wyrzucał na zewnątrz.

Prosta, ale prędkości nie przybywało. Przypomniałem sobie o

czerwonym guziku, ominąłem niewielką plamę, która mogła być
przejechanym królikiem, i nacisnąłem guzik. Strzałka prędkościo-
mierza ruszyła naprzód, wskazówka obrotomierza zaczęła zbliżać się
do czerwonego pola.

background image

To dopiero była jazda, musiałem przestawić reakcje na wyższy

poziom. Dawniej uważałbym to za wejście w stan błyskawicznego
widzenia. Teraz nie i nawet mnie to specjalnie nie wyczerpywało.

Wiedziałem, że granice nie są szczególnie strzeżone, wszak kiedy

jechałem w odwrotną stronę, wszystkie szlabany były podniesione.
Nie mogłem jednak zbytnio na tym polegać, więc tuż przed przej-
ściem granicznym przyhamowałem.

Na szczęście nikt ode mnie niczego nie chciał. Ledwie zniknąłem

pogranicznikom z oczu, jak znów dodałem gazu.

- Nie przelecieli nad granicą - poinformował mnie Derwisz przez

telefon. - Wylądowali. To prywatny helikopter i może latać tylko nad
Rosją, a nad Ukrainą już nie.

- Mam nadzieję - odpowiedziałem i zmniejszyłem prędkość, bo

ruch wzmógł się znacznie.

- Podglądam ciekawskich, którzy się na nich gapią i zaraz

wrzucają to na net - oznajmił Derwisz. - Na miejsce lądowania
przyjechało kilka samochodów. Wsiadają do nich jacyś kolesie.

- Jakie to samochody i jak są szybkie? - zainteresowałem się.
- Jedną chwilę.
Wyprzedził mnie wóz na cywilnych numerach, nieprzyjemnie

zajechał mi drogę, aż musiałem ostro przyhamować, za tylną szybą
auta rozbłysnął napis: „Stop Policja”.

Czy Tizoc mógł ich mieć w swojej służbie? Mógł, ale nie wydało

mi się to prawdopodobne. Upłynęło za mało czasu, żeby dotarli na
miejsce. Popatrzyłem na szybkościomierz. Przekroczyłem dozwoloną
prędkość tylko o pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Czy dlatego
mnie zatrzymywali? Odkręciłem gaz, wykonałem ostry objazd i
wyskoczyłem przed nich. Zanim usłyszałem syrenę, w lusterku
dostrzegłem auto policyjne jako mały samochodzik. Ta maszyna
potrafiła unieść przednie koło nawet na piątym biegu. Od czasu
starych, poczciwych R-ii, używanych przez Wehrmacht, technika
zrobiła naprawdę wielkie postępy. Ale z drugiej strony do tej super-
szybkiej bestii nie można było zamontować przyczepy, nie mówiąc

background image

już o karabinie maszynowym.

- Volkswagen phaeton, porsche panamera, maserati quattroporte

- wyliczał mi Derwisz modele samochodów. - Mówi ci to coś?

Gdybym właśnie nie zmuszał przedniego koła do kontaktu z

jezdnią, pokręciłbym głową, a tak tylko coś odmruknąłem.

- Same luksusowe wozy sportowe z silnikami o dużej mocy -

oznajmił mi Derwisz.

- Przynajmniej będzie draka - rzuciłem krótko.
Jazda dwieście na godzinę po kiepskiej drodze wijącej się jak wąż

wymagała dużej ostrożności.

* * *

Draka rzeczywiście była. Dwukrotnie przejeżdżałem przez blokady
policyjne, którymi starano się mnie zatrzymać, a w pewnym mo-
mencie miałem za plecami pięć samochodów. Trzy policyjne i dwa
wampirskie. Na szczęście chłopcy przecenili swoje umiejętności i
kiedy już musiałem myśleć o tankowaniu, wypadli z drogi i zniszczyli
piękny zagajnik. Potem szło już dobrze, aż do granicy ze Słowacją,
gdzie przyczepił się do mnie czarny wóz sportowy, płaski jak plu-
skwa, i chociaż robiłem, co się dało, nie mogłem strząsnąć go z ogona.
Jego kierowca naprawdę umiał jeździć, a ja po ponad dwóch tysiącach
kilometrów za kierownicą zaczynałem odczuwać zmęczenie. A kiedy
już na swoim terytorium wjechałem na D1, wystartował za mną
granatowy volkswagen z błyskającym kogutem na dachu. Właśnie
wtedy telefon zasygnalizował, że kończy się bateria.

- Gdzie cię znajdę? - huknąłem do Derwisza i bez entuzjazmu

dodałem gazu.

Bolało mnie całe ciało i wydawało mi się, że motocykl też zaczyna

mieć już dość.

Szybkość znowu wzrosła ponad dwusetkę, policjanci jednak

twardo się mnie trzymali. Przemknąłem obok ciężarówki jadącej
jakieś sto dziesięć, wyprzedziłem czerwone auto z płóciennym

background image

dachem, prowadzone przez kobietę w twarzowej czapeczce, a stróże
porządku zrobili to samo.

Bez wampirzych zdolności ich poczynania graniczyły z hazardem.

Ale musiałem przyznać, że nerwy mieli stalowe.

Odcinek drogi wykonanej z płyt betonowych zatrząsł moimi ko-

śćmi, chcąc nie chcąc musiałem zwolnić i zaczęli mnie dochodzić.
Przede mną jedna duża ciężarówka powoli wyprzedzała drugą,
przemknąłem przez szczelinę pomiędzy nimi i popędziłem dalej.
Zanim zniknąłem za zakrętem, dostrzegłem kulę ognia blokującą
ruch.

Spiesz się powoli, przypomniało mi się stare porzekadło.

* * *

Za Beranovem zjechałem z drogi na odpoczynek, rozgrzany motocykl
oparłem o kamienny słupek i dalej poszedłem piechotą. Już od
dłuższego czasu nie widziałem upartego prześladowcy ze Słowacji,
ale nie wierzyłem, że udało mi się go pozbyć na dobre. Zaniepokoiła
mnie jego niezwykła cierpliwość. To był naprawdę profesjonalista.

Teraz miałem przed sobą około stu kilometrów na przełaj przez

pola i lasy. Narzuciłem sobie tempo uciekającego jelenia i pewien
czas potrwało, zanim do niego przywykłem. Nie biegałem w taki
sposób już od kilkudziesięciu lat, a żeby utrzymywać szybkość w
trudnym terenie, potrzebna było określona technika. Po półgodzinie
szło mi już całkiem dobrze, ale właśnie wtedy dopadł mnie wściekły
głód.

Byłem w lesie, wystarczyło rozejrzeć się albo wietrzyć.
Po kolejnych pięciu kilometrach odnalazłem stado łań.
Wpadłem pomiędzy nie równocześnie z hukiem wystrzału. Oka-

zało się, że w pobliżu na stanowisku strzeleckim zasadził się myśliwy,
którego nie dostrzegłem. Nie szkodzi, nic złego się nie stało. Za-
strzelone zwierzę zostawiłem w spokoju i zabiłem inne. Zanim
strzelec podszedł bliżej, miałem już łanię rozciętą i jadłem jeszcze

background image

dymiące kawałki mięsa. Facet w stroju maskującym, ze strzelbą w
ręce wybałuszył na mnie oczy, fałszywie zinterpretował mój przyja-
cielski gest i rzucił się do ucieczki. Być może dlatego, że w dłoni
nadal dzierżyłem miecz.

Nasyciłem się i wtedy przyszło pragnienie, co prawda dość

umiarkowane, tak że dało się wytrzymać. Pobiegłem dalej z tą samą
szybkością do miejsca, w którym stał dom, a w nim oczekiwał mnie
Derwisz.

Znalazłem je prędzej, niż się spodziewałem, raczej przez przypa-

dek niż w wyniku celowych poszukiwań.

Na odludziu, w płytkiej dolince, obok niewielkiego stawu rybnego,

stał budynek, sprawiający wrażenie starodawnego, ale w dobrym
stanie, okna były nowe, ogródek ktoś utrzymywał we wzorowym
porządku.

Stanąłem przed furtką. Ponieważ płotu nie było, zdawała się zu-

pełnie nie na miejscu, ale ktoś postarał się, żeby pomalować ją
ciemnozieloną farbą. Rozglądałem się, czekając, aż się wysapię,
czułem, jak po długim biegu bije ze mnie gorąco. Nie byłem całkiem
pewny, czy trafiłem na właściwe miejsce, a nie chciałem zbytnio
zwracać na siebie uwagi. Spróbowałem zadzwonić, ale telefon był
definitywnie martwy, więc nie pozostało mi nic innego, jak nacisnąć
dzwonek. Wyglądał na nowoczesny, nie zauważyłem żadnych wy-
chodzących z niego przewodów. Zadzwoniłem i czekałem na efekt.

Oddychałem już normalnie, ale nadal przypominałem przegrzany

motor. Co dziwne, w ogóle się nie spociłem.

To też było nowością.
Drzwi się otworzyły, pojawił się w nich Derwisz ubrany w kom-

binezon roboczy i koszulę w kratę, a nie w swoje ulubione workowate
spodnie. Sprawiał wrażenie bardziej zmęczonego niż kiedykolwiek
przedtem.

- Cześć, czekałem na ciebie. Radio mówiło, że niebezpieczny

pirat drogowy zniknął, pozostawiając po sobie tylko motocykl.
Rozbiły się przez ciebie trzy policyjne passaty.

background image

- Bardzo mi przykro. - Wzruszyłem ramionami.
Nagle poczułem się strasznie zmęczony, a pragnienie znacznie się

nasiliło.

- Zaprosisz mnie do środka?
Zamiast odpowiedzi odsunął się od drzwi, umożliwiając mi

przejście. Miał przy tym trochę niepewną minę.

- Ładnie tu u ciebie - pochwaliłem.
Umiem docenić dzieło dobrego rzemieślnika.
- Kupiłem stary dom w kompletnej ruinie, kiedyś chcemy się tu

przeprowadzić, razem z Peggy. Kiedy będziemy na emeryturze.

Przez korytarz i hol wszedłem do kuchni połączonej z jadalnią,

gdzie za solidnym drewnianym stołem siedziała Tes. Tym razem nie
miała na sobie sukni, tylko dżinsy, buty turystyczne i męską koszulę z
zawiniętymi rękawami, rozpiętą pod szyją. W dłoniach kołysała
kubek z kakao. Męskie ubranie tylko podkreślało jej dziewczęcy
wygląd. Wyglądała wspaniale, aż mnie coś ukłuło wewnątrz i kilka
razy połknąłem ślinę. Musiałem się zmusić, żeby oderwać od niej
wzrok.

- Co ona tu robi? - rzuciłem do Derwisza, bardziej szorstko, niż

zamierzałem.

- Chciałam na ciebie poczekać, upewnić się, że z tobą wszystko

w porządku - powiedziała z urażoną miną.

- Dałbyś radę jej czegoś zabronić? - wtrącił się Derwisz.
- Muszę się napić. - Dałem spokój temu tematowi, sadowiąc się

na krześle.

Tes wstała i podeszła do lodówki. Dżinsy były damskiego kroju,

przyglądałem się, jak opinają jej biodra i uda. Napotkałem przy tym
spojrzenie Derwisza.

- To stare robocze ciuchy Peggy - wyjaśnił, jakby właśnie to in-

teresowało mnie najbardziej.

Tes wyjęła z lodówki termotorbę, a z niej woreczek krwi. Niełatwo

tak składować krew, żeby nadawała się do użytku. Nie może prze-
marznąć ani za bardzo się ogrzać, ale ona zdołała utrzymać ją w

background image

dobrym stanie mimo ograniczonych środków, jakie miała do dyspo-
zycji.

Derwisz odwrócił wzrok, żeby nie widzieć, jak piję krew, a Tes

przeciwnie, obserwowała mnie z zainteresowaniem.

Zbyt mnie rozkojarzyła, patrzyłem raczej na krew i blat starego

stołu niż na nią.

- Dowiedziałeś się czegoś? - zapytał Derwisz. Usłyszałem, że

otwiera piwo, a po nim drugie.

Bardzo dobrze, wypiję z przyjemnością.
- Tak, i to więcej, niż miałem ochotę - mruknąłem, sięgając po

butelkę.

Zimny napój tylko we mnie zaszumiał, a potem stwierdziłem, że

na zewnątrz jest ciemno, a ja leżę na lawie przykryty kocem i mam
zdjęte buty.

Derwisz siedział przy komputerze, a Tes na krześle obok, jakby

mnie pilnowała.

Obserwowała, oceniała...
- Praktycznie klapnąłeś w okamgnieniu, prawie walnąłeś głową

w stół - wyjaśnił Derwisz. - Nie ciągnąłem cię do łóżka, tylko przy-
kryłem tutaj, w kuchni. Zjesz coś? Wprawdzie jest wpół do dwunastej,
ale myślę, że nie dbasz szczególnie o zasady zdrowego żywienia.

- Męczyły cię koszmary i mówiłeś przez sen - poinformowała

mnie Tes, zdejmując mi z czoła mokrą chusteczkę. - Zdaje się, że po
łacinie.

- Co mówiłem? - Aż się poderwałem.
- Nie wiem, po łacinie znam tylko nazwy niektórych chorób i

lekarstw.

Ulżyło mi.
- Idź trochę odpocząć, jutro czeka nas ciężki dzień. - Pogładziłem

ją po ręce.

Nie powinienem był tego robić, każde jej dotknięcie działało na

mnie jak szok elektryczny. Popatrzyła na mnie, kiwnęła posłusznie
głową, a wstając z krzesła, pochyliła się lekko, co pozwoliło mi

background image

zajrzeć w dekolt.

Gdyby nie było Derwisza, nie pozwoliłbym jej odejść i wziąłbym

ją wprost na kuchennym stole. Zaciąłem zęby i przyglądałem się, jak
wchodzi po schodach na poddasze.

- Mogę się tu gdzieś umyć? - zapytałem.
Olej na patelni zaczął właśnie skwierczeć.
- Wejście z korytarza, ale nie wiem, czy będzie ciepła woda.
Wróciłem akurat na gotową jajecznicę z cebulą i słoniną. Ocenia-

jąc proporcje, można było to nazwać słoniną z jajkami. Oprócz
jedzenia Derwisz postawił na stole butelkę śliwowicy.

O nic mnie nie pytał, ale wiedziałem, że aż go skręca z ciekawości.

Bral udział w tych wydarzeniach przez cały czas i bez niego nie-
chybnie by mnie dostali. Byłem mu dłużny kilka odpowiedzi, chociaż
był tylko człowiekiem.

- Wiem, dlaczego Tizoc chce mnie dopaść - zacząłem od rzeczy

najprostszej. - Myśli, że wiem, gdzie jest Messalina, i za moim
pośrednictwem chce się do niej dostać.

- Messalina to ta stara wampirzyca - upewnił się.
- Tak, ta ze zszarganą reputacją.
- Ale o tym z grubsza wiedziałeś już wcześniej - zauważył.
Wychyliłem zawartość musztardówki. Palinka była mocna, moc-

niejsza niż kupowana w sklepach.

- Tak - zgodziłem się. - Ale nie wiedziałem, że kiedyś naprawdę

się z nią spotkałem. To było w nocnym klubie. Odeszliśmy stamtąd
razem, poderwałem ją.

Albo ona mnie, co chyba było bliższe prawdy, ale nie podobała mi

się ta wersja, więc ją przemilczałem.

- Ciekawe. A z jakiego powodu Tizoc chce odszukać tę

Messaline?

Obaj mówiliśmy pomiędzy kolejnymi kęsami, jedzenie smako-

wało wspaniale.

- Można powiedzieć, że chce ją pojąć za żonę - powiedziałem

bardzo formalnie.

background image

Derwisz nagle zrozumiał.
- I to dlatego cię prześladuje, że przyprawiłeś mu rogi?
Pokręciłem głową.
- Nie wie, że z nią spałem, ale może z czasem przyjdzie mu to do

głowy. Wszystko razem jest trochę bardziej skomplikowane.

Przypomniałem sobie odpowiedzi, jakie uzyskałem od pamięci

Tizoca.

- Czy wiesz, jak rodzą się wampiry?
- No pewno. Gryziecie kogoś i zarażacie tym swoim pasożytem.
- Mam na myśli wampiry już od narodzenia. - Zatrzymałem go. -

Związek wampira z kobietą albo wampirzycy z mężczyzną jest
zawsze niepłodny. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. Do niedawna
myślałem, że nawet z połączenia wampira z wampirzycą nie może
urodzić się dziecko. Ale okazuje się, że jest inaczej. Ludzka kobieta
może zajść w ciążę raz w ciągu miesiąca księżycowego, a wampirzyca
raz w całym życiu, o ile jest dostatecznie długie. To nic pewnego, ale z
tego, czego się dowiedziałem, musi być bardzo stara, starsza niż tysiąc
lat. A jej ciąża trwa długo, więc większą jej część spędza w głębokim
śnie, w okresie głównego rozwoju płodu. Podczas snu jest praktycznie
bezbronna.

Derwisz przez chwilę rozmyślał nad tymi informacjami.
- Właściwie dlaczego taka wampirzyca chciałaby zajść w ciążę?
Pokiwałem tylko głową. Też zadawałem sobie to pytanie.
- A co ty o tym myślisz? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
- Kiedy kobieta ma owulację, odczuwa większą ochotę na seks i

inaczej wybiera partnera - odpowiedział.

- Jak to inaczej? - zapytałem.
- No, nie musi to być bogacz, chodzi o to, żeby był zdrowy i

silny. Dziecko może wychować inny partner. Nawet chuderlawy,
chorowity główny księgowy w dużej firmie.

Prawie mnie to dotknęło. Ale tylko prawie.
- A co z tego wynika dla wampirów?
- Taka kobieta wampir, kiedy przyjdzie jej czas, po prostu chce

background image

zajść w ciążę, bez względu na to, ile by ją to miało kosztować.

Derwisz doskonale umiał kompilować strzępy faktów.
- Tak to mniej więcej wygląda - potwierdziłem. - Ale w rze-

czywistości jest to jeszcze silniejszy przymus, bo jeśli nie znajdzie
sobie żadnego wampira, umrze.

Nie zdołałem wydobyć z zakamarków pamięci, dlaczego tak się

dzieje.

- Dlaczego Tizoc właśnie teraz na ciebie poluje? - Derwisz

wrócił do początku rozmowy, dolewając nam śliwowicy.

Zegarowe kukułki ogłosiły dwunastą i znów zapanowała cisza.

Tak błoga i spokojna, jakby na zewnątrz nie szykowano się do działań
mogących przywieść wszystkich ludzi i wszystkie wampiry do
zagłady.

- Jeśli wampir kocha się z wampirzycą i poczną dziecko, dojdzie

do obustronnej wymiany materiału genetycznego, nie tak jak u ludzi.

Derwisz na szczęście nie zrobił żadnej dowcipnej uwagi i bardzo

dobrze. Trochę mnie to nadal wprawiało w zakłopotanie.

- Rozumiesz, chodzi o pasożyta przekształcającego nas w wam-

piry.

Patrzył na mnie wyczekująco.
- Otrzymałem bezpośrednie trafienie z pancerfausta, przynito-

wali mnie do stalowego filara, o wielu pociskach z karabinu maszy-
nowego nie wspominając. Wszystko to przeżyłem i powróciłem do
nadnaturalnej szybkości. Teraz już na pewno mogę świadomie
przywoływać Visio in Extremis, a nie miałem jeszcze okazji wypró-
bować, jak daleko sięgają moje możliwości co do szybkości i siły.

Derwisz ziewnął przeciągle, ale oczy miał nadal uważne.
- Tak to jest z wampirzymi dziewczynami, które chcą mieć po-

tomka, jedno wielkie uganianie się za partnerem.

- Myślę, że ta informacja nie jest powszechnie znana, to raczej

ściśle strzeżona tajemnica, o której wiedzą tylko nieliczni na całym
świecie.

- Tajemnice waszych kobiet? - zauważył.

background image

- Może niektórych z nich tak, a może niektóre po prostu przy-

pominają sobie o tych zasadach, kiedy zechcą zajść w ciążę, może
budzi się w nich pamięć genetyczna albo zaczynają się kierować
instynktem. - Wzruszyłem ramionami.

Messalina umknęła Tizocowi w ostatniej chwili, jakby zrozumiała,

co ją czeka, a mając ograniczone możliwości dalszego wymigiwania
się, wybrała właśnie mnie.

Nie było to szczególnie wzniosłe uczucie, ale noc spędzona z nią

należała do tych, których się nie zapomina, chociaż obudziła we mnie
ciemną stronę jaźni.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, Derwisz popatrzył na

szklankę śliwowicy, ale ja pokręciłem tylko głową. Oczekiwał mnie
długi dzień, chociaż równie dobrze mógł okazać się bardzo krótki i
ostatni.

- To nie wszystko - odgadł.
- Tizoc organizuje w Pradze konwent wampirów - poinformo-

wałem go.

Fakt, że robił to bez mojej wiedzy i zapytania o pozwolenie, które

zgodnie z zasadami powinien uzyskać, był wprawdzie nieprzyjemny,
ale oznaczał, że z jego punktu widzenia zamieniłem się już w cho-
dzącego trupa. Niepokoił mnie poza tym cel zwoływanego konwentu.
Czy chciał w jakiś sposób uzyskać władzę nad pozostałymi Wielkimi
Mistrzami? Nie wydawało mi się to możliwe. Ryzyko związane z taką
próbą było olbrzymie, a co mogłoby mu przynieść oprócz dobrego
samopoczucia? Praktycznie nic.

Mój telefon nadal był nieczynny, ponieważ jeszcze go nie nała-

dowałem, chociaż zbliżała się druga w nocy. Do Carlosa mogłem
zatelefonować dopiero rano. A Schnittzel miał chyba co innego na
głowie, niż przesyłać mi informacje o rozwoju sytuacji.

- Jutro będę jeszcze raz potrzebował twojej pomocy, ale zaraz

potem wyjedziesz. Idę na całość i naprawdę nie wiem, jak się to
wszystko skończy.

Miałem na myśli, że wątpię, czy uda mi się przeżyć, ale nie

background image

chciałem o tym mówić wprost.

- No to dogadane - zgodził się. - W czym będę mógł ci pomóc?
- Muszę załadować i przetransportować broń. Na wszelki wy-

padek.

- Masz gdzieś tajny skład? - zainteresował się.
- Tak jakby. Jakiś czas temu zgromadziłem niewielką rezerwę, w

czterdziestym piątym roku - wyjaśniłem.

Wyjechaliśmy bardzo wcześnie samochodem Derwisza, ja obok

kierowcy, Tes na tylnym siedzeniu. Kiedy już będę miał broń, od-
wiozę Derwisza na lotnisko, a Tes wsadzę do pociągu, żeby pojechała
do babci. I będzie dobrze.

Radio jeszcze nie ogłosiło dziewiątej, a my byliśmy już niedaleko

od właściwego miejsca. Skrytek miałem oczywiście więcej, ale
postanowiłem nie angażować w to Derwisza, tylko wskazywałem mu
drogę do najbliższej.

- Zapytamy tutaj o jakieś auto. - Wskazałem na tablicę z nazwą

miejscowości.

- Czemu to nie wystarczy?
- Potrzebuję niewielkiej ciężarówki albo pojemnego dostaw-

czaka.

Wzruszył z rezygnacją ramionami.
Mogłem uniknąć tej roboty i zaufać swoim mieczom. Ale skoro już

się zdecydowałem, lepiej było doprowadzić rzecz do końca.

Umiem załatwiać interesy z ludźmi, bez tej umiejętności nie uda-

łoby mi się przeżyć.

Po półgodzinie wiedziałem już, że tutaj nie kupię samochodu, ale

że w położonej obok wiosce niejaki Pepa Doubrava miał na sprzedaż
poobtłukiwanego transita.

Wolałbym coś innego, lecz miałem niewiele czasu.
Doubravę znaleźliśmy po kolejnej godzinie i w końcu kupiłem od

niego nie transita, ale odrapaną Tatrę 02.

- Myślisz, że to pudło w ogóle ruszy? - zapytał podejrzliwie

Derwisz, kiedy już wpakowaliśmy się do kabiny i po dłuższym

background image

męczeniu rozrusznika silnik wreszcie zaskoczył.

- Tu nie ma żadnej elektroniki - wyjaśniłem. - To przez nią stra-

ciłem kontakt z techniką, a pudła takie jak to naprawiałem już wie-
lokrotnie.

Tyle że niechętnie.
Na wyboistej drodze leśnej auto kołysało się niemiłosiernie, a Tes

siedząca na skrzynce narzędziowej wetkniętej pomiędzy siedzenia
kiwała się w obie strony. Nie miała się czego przytrzymać. W końcu
przytuliła się do mnie, trzymając się mojego łokcia. Wprawdzie z tego
powodu prowadziło mi się nieco gorzej, ale w sumie bardzo to nie
przeszkadzało.

W końcu dotarliśmy na miejsce, które wydało mi się właściwe. Nie

byłem tego do końca pewny, bo po siedemdziesięciu latach las
zmienił się nie do poznania. Ale odnalazłem porośnięty mchem głaz
wystający nieco z ziemi. Wtedy nie był zagrzebany i miał wysokość
dorosłego człowieka.

Odmierzyłem czterdzieści uczciwych kroków w kierunku na

północ i znalazłem się u podstawy solidnego świerka. Pod koniec
wojny w ogóle go tu nie było.

- To tutaj, tak z półtora metra pod ziemią, no może dwa i pół,

biorąc pod uwagę, jak się przez ten czas zmienił teren.

- To chyba będziemy kopać cały dzień - mruknął ponuro Der-

wisz.

Wyciągnąłem rękę po kilof i łopatę, którą niósł.
Jedną z umiejętności wampirów jest to, że kopią naprawdę szybko,

jeśli muszą.

W pół godziny później, po złamaniu dwóch trzonków od łopat i

jednego od kilofa, odkryłem wszystkie skrzynie, wystarczyło pod-
ważyć wieka. Przez lata drewno straciło kolor i nieco twardości, ale
ponieważ zawinąłem je w płachty brezentowe, trzymało się nieźle.
Solidny materiał Wehrmachtu. Wyważyłem pokrywy i odsłoniłem
czystą powierzchnię płachty w kolorze khaki. Pod nią znajdowały się
kolejne, wszystkie starannie obwiązane sznurem. Dopiero pod piątą

background image

warstwą leżała zakonserwowana broń. Nie wiedziałem, kiedy będzie
mi potrzebna, i dlatego zrobiłem to porządnie.

- Przecież tego jest tu kilka ton! - wykrzyknął Derwisz z pod-

nieceniem, kiedy wyciągnąłem dwie pierwsze skrzynie, spod których
wyłoniły się następne.

Najtrudniej było wynieść je z dołu o osypujących się ścianach, ale

jakoś dałem sobie z tym radę.

- Raczej cetnarów - poprawiłem go. - No, może tona, tona i pół,

ale nasze auto z powodzeniem to przewiezie.

Nie minęły nawet dwie godziny, jak wyjeżdżaliśmy z lasu.

* * *

Zjedliśmy obiad w przydrożnej gospodzie, a wtedy uświadomiłem
sobie, jak bardzo jestem brudny. Tes i Derwisz wyglądali o niebo
lepiej, ponieważ nie kopali.

Derwisz położył na stole laptop i coś w nim oglądał.
- Bilet na samolot, zamów sobie bilet - przypomniałem mu. - Nie

chcę cię tu dłużej widzieć.

Kiwnął głową z niezadowoleniem, ale nie zaprotestował.
W radiu skończyła się piosenka i zastąpił ją spiker informujący o

zamkniętych ulicach i innych ograniczeniach w ruchu, jakie powoduje
w Pradze konferencja członków Rady G8 i przyjazd zaproszonych
gości.

Derwisz oderwał wzrok od ekranu.
- Masz auto pełne pistoletów, karabinów, kaemów i Bóg wie

czego jeszcze. Czy myślisz, że mądrze wieźć to wszystko do Pragi? W
mieście policjantów jak mrówek będzie i któryś z nich na pewno
zajrzy ci do wozu.

Zakląłem paskudnie, a potem wykonałem przepraszający gest w

kierunku Tes.

- Mogliśmy zaoszczędzić sobie trudu - stwierdziłem na koniec.
- To ty machałeś łopatą. - Derwisz wzruszył ramionami. - Ja

background image

mam bilet lotniczy na dziś wieczór.

- Powinno pójść gładko. A ciebie później odwiozę na dworzec,

pojedziesz do babci - powiedziałem do Tes.

Spojrzała na mnie jak wierny pies i z rezygnacją wzruszyła ra-

mionami. W jej absolutnym posłuszeństwie i respektowaniu moich
nakazów było coś, co zmuszało mnie do myślenia o gorącej skórze,
szeleście jedwabiu i podobnych sprawach. Wysyłanie jej do babci
było największą głupotą, jaką mogłem wymyślić, ale... nie chciałem
komplikować sobie życia bardziej, niż było to konieczne.

- Zostawię auto na jakimś parkingu strzeżonym na peryferiach,

wezmę tylko to, co może być niezbędne, i odwiozę osobowym. Resztę
zabiorę, gdy się skończy ten bałagan w Pradze - zadecydowałem.

Już na trzydzieści kilometrów przed końcem trasy D1 zauważyłem

pierwszy wzmocniony patrol policji, a później co pięć, siedem kilo-
metrów następne. Derwisz próbował zwalczyć stres, paląc papierosy,
a ja starałem się nie odczuwać nieprzyjemnego mrowienia we
wnętrznościach. Tes bardziej się zajmowała tuleniem do mnie, niż
przejmowała perspektywą zatrzymania przez policję. Z tego powodu
opadał ze mnie pewien rodzaj napięcia, ale inny za to rósł.

W taksówce na lotnisko, gdzie chciałem się upewnić, że Derwisz

otrzyma zabukowany bilet, przypomniałem sobie o sprawnym już
telefonie oraz o Carlosie ze Schnittzelem.

Najpierw wybrałem numer Schnittzela.
Przyjął połączenie, ale głos miał zdyszany i nerwowy, jakby Bóg

wie co się wydarzyło.

- Nie mogę rozmawiać - zachrypiał. - Szef był strasznie wście-

kły, że pan uciekł. Zadzwonię później, teraz jest tu wielki bałagan,
mnóstwo obcych wampirów.

A więc konwent zaczął się rozkręcać.
- Niech pan się dowie, po co przyjechali i jakie Tizoc ma plany.
- Dobrze. - Rozłączył się.
Taksówkarz rzucił mi krótkie spojrzenie, a siedzący obok niego

Derwisz odwrócił się i spojrzał na mnie pytająco.

background image

- Niczego się nie dowiedziałem, ale tobie powinno już być

wszystko jedno. Za dwanaście, trzynaście godzin będziesz razem z
Peggy popijał margaritę na jakiejś plaży.

Wyglądał tak, jakby mu się ta perspektywa nie podobała.
Przejechaliśmy przez Kulatak i skierowaliśmy się na Ruzyne.
Spróbowałem połączyć się z Carlosem.
- Dobrze, że się pan odezwał - powiedział pierwszy. - Zamknijcie

te drzwi i nie przeszkadzajcie! - ryknął na kogoś.

Nie był marnym ludzkim sługą, w klanowej hierarchii stał bardzo

wysoko i nie musiał wszystkiego się obawiać jak Schnittzel.

- Wie pan, co ten skurwysyn szykuje?! - krzyczał swoją kiepską

angielszczyzną.

Pod nazwą „skurwysyna” miał prawdopodobnie na myśli swojego

szefa, Wielkiego Mistrza Tizoca.

- Zorganizował wielki konwent? - spróbowałem go popędzić.
- To nie jest najważniejsze, musimy go powstrzymać!
Musiałem go zabić, ani mniej, ani więcej. Powstrzymywanie go

nie wchodziło w rachubę.

- Mam wszystkie jego plany, nie rozumiem, jak tego nie zau-

ważyłem. Pokażę je panu.

Taksówka wjeżdżała właśnie na terminal.
- Jestem na lotnisku - poinformowałem go. - Planuję opuścić

Pragę na kilka dni i trochę odpocząć - blefowałem, żeby popędzić go
jeszcze bardziej.

- Nie może pan tego zrobić, bo będzie za późno!
Derwisz zapłacił taksówkarzowi, wysiadłem z auta z telefonem

przy uchu. Wiedziałem, że w brudnym ubraniu kopacza nie pasuję
tutaj, wyróżniam się w tłumie. Dla wampira takiego jak ja nie było to
dobre. Na szczęście większość uwagi ściągała na siebie Tes, a na mnie
nikt drugi raz nie spojrzał.

- Dobrze - powiedziałem z pozorną rezygnacją. - Jestem w re-

stauracji lotniskowej, poczekam na pana pół godziny.

Derwisz zainteresował się moją rozmową, odgadł, że zaszło coś

background image

nieoczekiwanego.

- To już ciebie nie dotyczy - odpowiedziałem na jego pytania.
- Usiądę przy stoliku obok, w końcu muszę gdzieś poczekać.

Zwrócę też uwagę na Tes, żeby jej nikt nie nagabywał.

- To by było świetnie, tu jest mnóstwo ludzi, trochę się boję -

oświadczyła.

Wybrałem stolik z dobrym widokiem na wszystkich ludzi śpie-

szących do stanowisk odprawy biletowej, a później do kontroli celnej
i paszportowej. Tes i Derwisz usiedli blisko mnie. Sączyłem piwo i
zastanawiałem się, jak sobie z tym wszystkim poradzić.

Tizoc zwołał konwent.
Cokolwiek miał na celu, mnie to już nie dotyczyło.
Schowam się do jakiejś nory, poczekam, aż minie całe to zamie-

szanie, a potem postaram się go zabić. O ile w międzyczasie nie
wywącha mnie któryś z jego ludzi. Jestem tak szybki, uzdolniony i w
ogóle, jak mówiłem Derwiszowi, że powinno mi się udać. Musiałem
jednak zapewnić sobie pomoc Schnittzela, a może i Carlosa. Powi-
nienem wysłuchać Carlosa i wyciągnąć z niego potrzebne informacje.

Przy drugim piwie przestałem myśleć o Tizocu i zacząłem ob-

serwować Tes, jak się odchyla w krześle, jak podnosi szklaneczkę i
jak przy połykaniu uwypuklają jej się zarysy kości policzkowych. Od
czasu do czasu odwracała głowę i wtedy widziałem jej profil.

Ta mała dziewczyna zalazła mi za skórę, ale małe, młode dziew-

czyny zawsze wychodziły mi bokiem, a więc powinienem trzymać na
wodzy swoje zapędy.

Carlos pojawił się w nienagannym stroju z płaszczem przerzuco-

nym przez ramię, jakby właśnie wyszedł z jakiejś konferencji. Wydał
mi się tylko trochę bardziej rozczochrany niż poprzednio.

Powitał mnie uprzejmym ukłonem, usiadł, poczekał, aż kelner go

obsłuży, i dopiero wtedy położył na stoliku dyplomatkę.

- Mam tu wszystko - powiedział. - Teksty umów, każda przy-

gotowana dla konkretnej osoby. Doskonale to utajnił.

- Propozycje dla Wielkich Mistrzów? - odgadłem.

background image

Carlos spojrzał na mnie takim wzrokiem, że przez chwilę wy-

czuwałem stulecia, które się w nim skrywały.

- To są oferty dla ludzkich przywódców, dla polityków - po-

wiedział dobitnie. - Ich ostatecznym rezultatem będzie przejecie
władzy przez wampiry. Nie od razu, ale za jakiś czas. Temu musimy
zapobiec za wszelką cenę.

- Dlaczego? - zapytałem, chociaż znałem odpowiedź.
Carlos patrzył na mnie w milczeniu.
- Nie wiem. - Pokręcił w końcu głową i nagle wydał mi się o

wiele bardziej zmęczony niż wtedy, kiedy przyszedł. - Ale jestem
pewny, że musimy, bo inaczej nastąpi koniec - dodał.

Milczałem, nie mając ochoty przyznać mu racji. A miał ją.

Wszystkiego dowiedziałem się od neandertalczyka znajdującego się
na początku pamięci, sięgającej trzydziestu tysięcy lat. Wampiry
koegzystowały od bardzo dawna z ludźmi, czy też ich praprzodkami, i
rozwijały się razem z nimi. Niektóre z pradawnych przodków
współczesnych wampirów wpadły na wspaniały pomysł, że nie warto
tylko łowić ludzi oraz żyć w ciągłym strachu przed ich odwetem,
który z biegiem czasu stawał się coraz skuteczniejszy. O wiele lepiej
było nimi rządzić.

Nie umiałem wyobrazić sobie, jak to wyglądało w czasach, kiedy

Europę zamieszkiwało kilkaset klanów neandertalskich myśliwych i
niewielka garstka wampirów. Musieliśmy być ostrożni, musieliśmy
oszczędzać zdobycz, nie zwracać na siebie uwagi i nie wzbudzać
podejrzeń. Ale niejeden wampir zdecydował się rządzić plemieniem,
a potem kolejnymi. Tylko że władza nad innymi stworami, czy to
ludźmi, czy neandertalczykami, budzi w nas krwawe bestie. Potem nie
łowimy dlatego, że musimy; łowimy dla zabawy i dla samej żądzy
zabijania.

Kiedy później neandertalczycy napotkali człowieka współcze-

snego, przybysza z Afryki, pozostały z nich tylko cienie, żałosne
resztki zdziesiątkowane przez moich przodków, neandertalskie
wampiry.

background image

- Pan wie, dlaczego musimy się temu przeciwstawić, prawda? -

odgadł Carlos.

Przytaknąłem.
Przez to, że nasi przodkowie wybili neandertalczyków, sami ska-

zali się na zagładę. Wyglądali inaczej niż nowy lud, licznie przybyły z
południa, nie mogli więc na nim pasożytować. Wraz z końcem
ludzkich neandertalczyków nadszedł kres neandertalskich wampirów.
Ale zanim do tego doszło, przed niecałymi trzydziestoma tysiącami
lat jakaś wampirzyca zaszła w ciążę i w ukrytej jaskini wydała na
świat dziecko, które wyglądało inaczej niż ona sama albo jego ojciec,
dziecko podobne do współczesnego człowieka homo sapiens sapiens.

To rozwój skokowy, nie powolna ewolucja. Matka zdołała świa-

domie i nieświadomie wpłynąć na budowę fizyczną, uzdolnienia i
własności nowego wampira. Tego także dowiedziałem się podczas
długiej nocy w Puchmajerowsku.

- Jeśli zaczniemy rządzić ludźmi, doprowadzimy do ich zguby, a

w ten sposób zgubimy i siebie - podsumowałem.

- Co z tym zrobimy? - Carlos przeszedł do spraw praktycznych.
- Zaznajomię się z materiałami, które pan przyniósł, i potem

ustalimy, co dalej - zaproponowałem.

- No tak, ale nie mamy zbyt wiele czasu, sam się pan przekona. -

Przysunął walizeczkę ku mnie.

Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że pod płaszczem miał ukrytą

broń. Mimo że wyszedłem zwycięsko z naszego pojedynku, nie
powinienem lekceważyć takiego przeciwnika.

Otworzyłem walizeczkę i zacząłem przeglądać jej zawartość. Były

to w większości umowy, czy raczej porozumienia zawarte na czas
nieokreślony. Fotokopie wskazywały, że oryginały mają gwaranto-
wać wiarygodność, trwałość i nienaruszalność zapisów. Ich szata
graficzna przypominała stare płótna malarskie skrzyżowane ze
współczesnymi banknotami.

- Co to jest? - dopytywał się Derwisz.
- Zbladłeś - powiedziała Tes, kładąc mi dłoń na przedramieniu.

background image

- Jestem wampirem - odpowiedziałem, ale w miejsce uśmiechu

wykonałem tylko jakiś grymas.

Podsunąłem jeden plik w stronę Derwisza.
Umowa była napisana w dwóch językach, w starej łacinie i po

angielsku. Opiewała na nazwisko premiera Włoch. Formalnym,
prawniczym językiem zapewniała mu dożywotnie władanie nad
środkową i południową Italią, a jego samego wraz z członkami
rodziny czyniła niepodległym arystokratą bez żadnych zobowiązań.
Ponadto zaręczała im długowieczność graniczącą z nieśmiertelnością,
jak również pomoc w kwestii objęcia nieograniczonej władzy nad
poddanymi.

Krótko mówiąc, brzmiało to jak szaleństwo, ale napisane w ce-

remonialnej łacinie sprawiało groźne wrażenie.

- Co to za numery? - nie mógł zrozumieć Derwisz. - Przecież nie

mogą tego traktować poważnie.

- Tutaj jest umowa przygotowana dla prezydenta Stanów Zjed-

noczonych Ameryki Północnej, która przydziela mu w prywatne
władanie terytorium Kalifornii, a ponadto obszar o powierzchni
trzystu tysięcy kilometrów kwadratowych w sąsiedztwie, jaki sobie
wybierze. Kolejne pięćset tysięcy kilometrów kwadratowych może
zgodnie z umową rozdzielić pomiędzy swoich wasali. Z reszty
terytorium Stanów Zjednoczonych, którym będzie dziedzicznie
zarządzał, odprowadzi dziesięcinę w postaci krwi i majątku.

- Twoi pobratymcy zwariowali, przecież do tego paktu nie

przystąpi żaden z polityków! My nawet nie wierzymy w istnienie
wampirów!

Przyglądałem się Derwiszowi. Zacząłby się śmiać, gdyby te pa-

piery nie sprawiały wrażenia tak dopracowanych i wiarygodnych.
Gdyby i w nim nie kiełkowało ziarno przestrachu i grozy. Wyobraźnię
miał wystarczającą, żeby zrozumieć, dokąd by to prowadziło.

Niestety, nie mogłem tego potraktować jak kiepskiego dowcipu.
- Popatrz jeszcze na to. - Podałem mu kolejny plik.
- Dla podkreślenia naszej dobrej woli i chęci współpracy z Pa-

background image

nem oświadczamy, że dzięki naszemu wpływowi jest Pan wyleczony z
choroby nowotworowej i objawów będących jej następstwem. W
załączeniu wyniki Pańskich ostatnich badań lekarskich -
przeczytał to
najważniejsze zdanie z pierwszej kartki.

Pod nią znajdowała się kompletna dokumentacja medyczna. By-

łem pewny, że jest prawdziwa, Tizoc nie potrzebował fałszować
takich dokumentów.

- Amerykański prezydent miał raka? Nic o tym nie wiedziałem -

Derwisz starał się odrzucić kolejny dowód.

Wzruszyłem ramionami. To przecież należało do najpilniej

strzeżonych tajemnic.

- Bardzo przekonywająca demonstracja możliwości - oceniłem.
Jak na zawołanie zapalił się jeden z dużych naściennych ekranów,

informując podróżnych, że prezydent Stanów Zjednoczonych wraz ze
swą ochroną nieoczekiwanie odwiedził jeden z praskich szpitali i z
powodu lekkiej niedyspozycji poddał się badaniu prewencyjnemu.

- No? - Spojrzałem na Derwisza.
- To absurd. Wszyscy będą to uważali za wyskok bandy sza-

leńców - odparł.

- A co będzie, jeśli ta banda szaleńców przedrze się przez kordon

ochrony aż do głównej sali obrad, pokazując wszystkim, że wampiry
naprawdę istnieją, a ich możliwości są takie, jakie są? - zauważyłem.

W tym celu nawet najlepsi podrzynacze gardeł w służbie Tizoca

musieliby współpracować z kimś z zewnątrz, szczególnie jeżeli chciał
utrzymać ofertę w sekrecie.

Derwisz milczał, niepewność i strach rosły w nim.
- Świat szybko by się zmienił. Tizoc już się nauczył, nie chce

rządzić przemocą, woli pociągać za sznurki. Rozpoczyna od korum-
powania śmietanki.

- Chce, żeby ludzie rządzili w jego imieniu innymi, a jemu płacili

daninę z krwi - powiedział, patrząc na mnie prawie nienawistnie.

Podsumował to brutalniej niż ja, ale równocześnie bardziej ele-

gancko.

background image

- Co robimy?
- Ty polecisz do Peggy - osadziłem go. - I nie musisz się bać.

Gdyby nawet Tizocowi się powiodło, to zmiany będą wymagały
dłuższego czasu. Już nie doczekasz realnego zagrożenia.

- A moja córka?
Na to nic nie mogłem odpowiedzieć.
- Pomogę ci, zrobię wszystko, co w mojej mocy - powiedział

poważnie.

Znam się na ludzkich fizjonomiach, zauważam, kiedy oszukują,

kłamią, wahają się albo są zdecydowani.

Derwisz był zdecydowany nawet na śmierć dla spełnienia swojej

obietnicy.

Zawahałem się. To prawda, że będzie mi potrzebny towarzysz i

sojusznik.

- Nie będzie dla ciebie żadnych gwarancji. Często używamy

ludzi jako rękojmi, to się opłaca. Tizoc dobrze o tym wie.

Namyślał się przez chwilę.
- Już to robiłeś?
Kiwnąłem tylko głową.
Szło ich wtedy na mnie wielu, przewodził im oświecony ksiądz,

który słusznie osądził, że tylko ogień da pewność, że pozbyli się
wysłannika piekieł. Na szczęście syn starosty, którego złapałem za
gardło, posłużył za bardzo dobre zabezpieczenie.

- To niczego nie zmienia - rzekł i w ten sposób sprawa została

przesądzona.

Wstaliśmy i wyszliśmy z restauracji, żeby złapać taksówkę i po-

jechać z powrotem do miasta.

Nie było ani jednej wolnej na postoju, a o kilkadziesiąt metrów

dalej ludzie wchodzili właśnie do autobusu.

- Czy w przeszłości zawładnęliście już kiedyś ludźmi? Wpłynęli

na globalny rozwój cywilizacji? - zapytał Derwisz podczas jazdy
zatłoczonym autobusem.

Nie sądziłem, żeby ktoś nas słyszał, a nawet gdyby tak się stało, to

background image

z lotniska zawsze wyjeżdża sporo wariatów.

O neandertalczykach nie chciałem mu opowiadać. Im więcej o tym

myślałem, tym bardziej stawało się dla mnie jasne, że wampiry same
przyczyniły się wtedy do swojej zguby. I jeszcze zlikwidowaliśmy
cały rodzaj zamieszkujący Ziemię. Uratowało nas tylko istnienie
innych rodzajów i skokowy rozwój ewolucji. Było to zbyt niepoko-
jące nawet dla mnie, a co mówić o Derwiszu.

Nie chciałem go nadmiernie straszyć, raczej uspokoić.
Opowiedziałem mu inną część wampirsko-ludzkiej historii. O tym,

jak moi przodkowie wygubili cywilizację Indian północnoamerykańskich*.

* Została zniszczona około jedenastu tysięcy lat temu skutkiem ogromnego

rozmnożenia się wampirów. Nauka współczesna zakłada, że przyczyną upadku tej

cywilizacji mógł być duży meteoryt albo cały ich rój. Takie założenie stosowane jest

w wielu przypadkach, których nie można wyjaśnić inaczej (przyp. autora).

Ku mojemu zdziwieniu wcale to Derwisza nie uspokoiło. A w

porównaniu z ostatnimi rewelacjami to była właściwie tylko drob-
nostka.

Derwisz wysiadł na przystanku, z którego miał niedaleko do au-

tobusu jadącego w pobliże jego domu.

- Sprawdzę wszystko, co się tylko da, i przyślę ci to - obiecał na

pożegnanie. - Naładuj telefon, bo będę pracował nie tylko w domu.

* * *

Tes została ze mną, jakby to było całkiem naturalne.

- Chodź, też się przesiądziemy - powiedziałem na następnym

przystanku.

Tramwaj był zatłoczony, staliśmy obok siebie, czułem jej bliskość.
- Będziesz teraz walczył przeciwko własnej rasie? - zapytała,

kiedy szliśmy pozamiatanym chodnikiem, obok pasa doskonale
utrzymanej zieleni, w kierunku mojego mieszkania.

Jeśli Tizocowi się powiedzie, za kilka lat żadne spokojne prze-

chadzki po mieście nie będą możliwe.

background image

Po tych wszystkich wydarzeniach nie przypuszczałem, żeby ktoś

na mnie czekał w mieszkaniu. Już tego próbowali i byliby głupi,
gdyby znowu zaryzykowali.

- Nic o tym nie piszą w tych książkach, które tak lubisz? - od-

powiedziałem pytaniem napytanie.

Po raz pierwszy w ciągu naszej niezbyt długiej znajomości wy-

glądała na zamyśloną. Ale tylko trochę, poprawiłem się. Nadal
wyglądała bardziej seksownie niż na zamyśloną. I jakoś tak delikat-
nie.

- Nie piszą - odpowiedziała.
- A co mi pozostaje? - tym razem nie pytałem jej, ale siebie. -

Tizoc zagarnął moje terytorium, na którym łowię już od dwustu lat z
niewielkimi przerwami. A robię to w ten sposób, żeby nikt się o mnie
nie dowiedział. Jeśli jego plan się powiedzie, zniszczy wszystko i
spowoduje, że na powrót staniemy się zwierzętami.

Popatrzyła na mnie w sposób, którego nie potrafiłem określić.
- Widzisz, ciepła woda, świeże bułeczki z piekarni i dobra kola-

cja w restauracji to są rzeczy, które naprawdę sobie bardzo cenię.

Nadał nie wyglądała na zadowoloną, chyba wypadałem z roli jej

ulubionych bohaterów.

- A oprócz tego jestem łowcą, a nie pastuchem bydła. - Skrzy-

wiłem się, słysząc własne porównanie.

To ją wreszcie rozbawiło, a mnie, nie wiadomo dlaczego, jej roz-

bawienie sprawiło radość.

W milczeniu weszliśmy do budynku.
- Jakie masz plany? - zapytała, zanim zdążyłem otworzyć drzwi.
- Po prostu doskonałe - oznajmiłem, śmiejąc się.
- Proszę? - nie zrozumiała.
Machnąłem tylko ręką.
Mówiłem sam do siebie, śmiałem się sam do siebie. Przestałem

myśleć o Tizocu, o śmierci, o kotłach pełnych krwi. Znów byłem
sobą. Tylko ona była mi w głowie i to, że właśnie razem ze mną
wchodzi do mojego mieszkania. Zdumiewające.

background image

Tak jak przypuszczałem, firma zajmująca się robieniem porządku,

sprzątaniem i zaopatrywaniem lodówki, uczyniła, co do niej należało,
i mieszkanie znów było gotowe na mój powrót.

- Wszystko sobie przemyślę, przeniknę do środka jak para i raz

na zawsze załatwię się z Tizokiem. W ten sposób zniweczę również
ten jego debilny plan - odpowiedziałem w końcu.

- Myślisz, że zdołasz to zrobić? - zapytała poważnie, kiedy za-

trzasnęły się za nami drzwi.

Umiała przybierać nie tylko strapiony albo pełen miłości wyraz

twarzy, ale również poważny czy niezadowolony. Może właśnie
dlatego tak mi się podobała i musiałem odwrócić wzrok od jej de-
koltu, żeby móc rozsądnie odpowiedzieć.

- Tego możesz być pewna, potrafię robić takie rzeczy, których

nawet się nie domyślają. A w ogóle to są prastare wampiry, rozleni-
wione luksusem, które już od dawna nie walczyły osobiście.

To jej wystarczyło i znów wyglądała na zadowoloną, nawet bardzo

zadowoloną. Tak to jest, kiedy się wierzy opowieściom wampirów. A
do tego ma się szesnaście lat.

- Tu jest duża łazienka, tam pokój gościnny, ale w nim jest tylko

kącik prysznicowy, jeśli się nim zadowolisz. Znajdziesz tam jakieś
damskie ciuszki. - I kilka sztuk bielizny osobistej, jeszcze nierozpa-
kowanej, ot tak, na wszelki wypadek, pomyślałem, ale głośno nie
powiedziałem nic.

- Po przyjaciółce?
- Tak, rozeszliśmy się przed dwoma laty - uspokoiłem ją.
Bez ociągania zniknęła za drzwiami. Oferowałem jej wprawdzie

dużą łazienkę, ale teraz zająłem ją sam. Potrzebowałem jej jak kania
dżdżu.

Po kąpieli, przebrany w czyste spodnie wełniane i wygodną ko-

szulkę, zacząłem rozszerzać swoje potrzeby o ugaszenie pragnienia,
solidny kieliszek wódki i coś do jedzenia.

Wybrałem numer telefonu serwisu dostawczego.
- Pizza do domu. Szybko jak błyskawica - zabrzmiał znany slo-

background image

gan.

- Tatar, trzysta gramów, a do tego jedną pizzę. I colę.
- To pan, panie Mathias?
- Pewnie, kto inny zamawiałby u was tatara?
- Zaraz będziemy.
Telefon piknął, znów kończyła mu się bateria. Chyba dostał po-

rządnie za swoje. Podłączyłem go do ładowarki i nawet nie zdążyłem
od niej odejść, kiedy zadzwonił.

- Włącz komputer, posyłam ci takie sprawy, które nie powinny

iść fonią - zaczął od razu Derwisz.

Znałem taki jego ton, zakładał, że ktoś mógłby podsłuchiwać.
- I nie rozłączaj się.
Gdy tylko moje narowiste czarne pudło się obudziło i przełączy-

łem się na swoją skrzynkę e-mailową, zaczęły pojawiać się wiado-
mości.

Czytałem jedną po drugiej i przeglądałem załączniki. Spotkanie

Rady G8 w rozszerzonym składzie odbywało się w Sali Kongresowej.
To było dość przystępne miejsce. Tuż obok znajdował się przystanek
metra, wyjazd na D1 albo na łącznik południowy. Tylko że środki
bezpieczeństwa, które wprowadziła czeska policja we współpracy z
Bóg wie jakimi tajnymi służbami, były już na pierwszy rzut oka
zakrojone na wyjątkowo szeroką skalę.

- Zakaz wejścia? - huknąłem z niedowierzaniem. - Czy to w

ogóle możliwe w państwie demokratycznym?

- Jak na starego wampira jesteś zadziwiająco naiwny - usadził

mnie Derwisz. - Nie gadaj tyle, tylko pisz.

- Miejscowi też mają zakaz wychodzenia!
- Cholera, zamknij się!
Zamilkłem i szybko zacząłem pisać pytania uzupełniające.
Podczas trwania głównego posiedzenia metro nie zatrzymywało

się na Wyszehradzkiej, wjazdy do Centrum Kongresowego były
zamknięte policyjnymi blokadami, a ruch pieszych ograniczony, co
praktycznie oznaczało zabroniony.

background image

- To wszystko, czego się dowiedziałem. - Przeszedł od rozmowy

przez telefon do pisania.

Nabrałem powietrza, żeby mu odpowiedzieć, ale już się rozłączył.
Palant.
- Wygląda jak bariera nie do pokonania, no nie? - piknęła jego

kolejna wypowiedź.

- No - odpisałem.
- Ale pomimo tego wchodzisz w to?
- No.

- W okolicy jest pięćdziesięciu snajperów. To znaczy o tylu wiem.

Nie przegapiłeś tego?

- Nie przegapiłem.
Wyglądało to na szaleństwo, ale moja odpowiedź była prawdziwa.

Ktoś musiał powstrzymać Tizoca. Plan odkryty przez Carlosa był
dokładnie przemyślany, od dłuższego czasu przygotowywany. Mogło
to sprawiać wrażenie, że Tizoc specjalnie czekał z jego realizacją do
chwili, kiedy politycy najsilniejszych państw będą najbardziej podatni
na jego wpływ, najłatwiejsi do skorumpowania.

Znowu przejrzałem w duchu szczegóły jego planu, i to z różnych

punktów widzenia.

Plan był szalony, ale miał więcej niż tylko małą nadzieję na sukces.

Prastary wampir wyciągnął wnioski z poprzednich błędów, nie
decydował się władać ludzkością osobiście, ale za pośrednictwem
innych ludzi. Nie zamierzał wdrapywać się na szczyt piramidy za
pomocą przelewu krwi, ale korumpując możnych tego świata. Tylko
że to nie przyniesie żadnych zmian w porównaniu ze starymi wyda-
rzeniami. Pamięć, którą ukradł Carlosowi, zabrana z kolei niegdyś
śpiącej wampirzycy, zawierała w sobie doświadczenia i wiedzę
trzydziestu tysięcy lat. Tej nocy, kiedy ją poznawałem, zrozumiałem,
że wszystko zasadzało się na tym, że wampiry prędzej czy później
zmieniają się w potwory pragnące umęczyć swoje ofiary. Potwory,
które depczą swoją inteligencję i dążą do własnej zguby. Przeklęty
rodzaj?

background image

Równocześnie, w mniejszym oczywiście stopniu, przeszkadzało

mi to, że ludzie pokroju Derwisza albo jego dziecka mieli się stać
bydłem hodowanym na rzeź.

Pochyliłem się nad laptopem i zacząłem pracowicie wystukiwać:
- Gdybyśmy mieli czas, przedostałbym się podziemiami i za-

pewne jakieś przejście bym znalazł. A tak potrzebuję twojej pomocy -
musisz odszukać drogę w jakichś dokumentach. Sztolnie odpływowe,
tunele pomocnicze powstałe podczas drążenia metra, coś w tym
rodzaju.

- Rozumiem, już zabieram się do roboty. Nie wyłączaj kompute-

ra.

Oczekiwałem na kolejne zdania, ale nic się nie ukazywało. Chyba

już wyłączył się z poczty e-mailowej. Siedziałem nieruchomo w
zamyśleniu.

- Tylko włącz laptop do sieci.
- Cholera, ma rację - zakląłem.
Odwróciłem się, żeby to zrobić, i o mało co nie wpadłem na Tes.
Zawsze tak cicho się zbliżała.
Miała na sobie lekki, ściągnięty paskiem szlafroczek, który roz-

chylał się u góry, odsłaniając cienkie ramiączka czegoś, co mogło być
nocną koszulką albo jakimś letnim ciuszkiem. Pewnych spraw czło-
wiek ani nawet wampir nie może być zupełnie pewny.

Stała blisko, czułem delikatny zapach żelu pod prysznic i jej samej.
- Według tego, co pisze Derwisz, nie masz szans na dostanie się

do nich.

Chyba stała koło mnie już od dłuższego czasu. Co mogło mi się

stać, że jej nie dostrzegłem ani nie wyczułem jej obecności? Teraz
moje zmysły przebudziły się i mógłbym przysiąc, że czuję ciepło jej
ciała, miękkość skóry, a nawet powiew spowodowany ruchem rzęs.
Stojąc tak obok mnie, wydawała się jeszcze mniejsza i delikatniejsza
niż zazwyczaj, a równocześnie nieodparcie pociągająca. Odchyliła
głowę, oczy miała duże, łagodne jak ranna łania, wargi oczekujące
pocałunków, namiętnych pocałunków, które mogą boleć i smakować

background image

krwią.

Położyłem ręce na jej talii.
Ciepło przenikało przez cienki materiał.
Znalazłem końcówkę paska, pociągnąłem i szlafroczek rozchylił

się. Miała na sobie lekką koszulkę i nic pod spodem, tylko sterczące
piersi i krągłe biodra wypychające materiał.

Pogłaskałem ją po twarzy, opuściłem dłoń po szyi ku piersiom, a

potem niżej, na brzuszek i biodra. Dotyk jej ciała był o wiele przy-
jemniejszy, niż sobie to wyobrażałem.

Pocałowałem ją ostrożnie, przez chwilę wydawała się przestra-

szona, ale szybko rozluźniła się w moich objęciach.

Pocałunek też był słodszy, niż się spodziewałem.
Przerwałem go, zanim było za późno na opamiętanie się, pozwo-

liłem szlafroczkowi opaść na podłogę, wziąłem ją na ręce i zaniosłem
do łóżka.

Kochałem się z nią znacznie później, kiedy pod wpływem moich

pieszczot drżała jak pisklę.

Wzdychała, jęczała, krzyczała, albo może to ja wzdychałem, ję-

czałem i krzyczałem, nie byłem pewny, zbyt długo się powstrzymy-
wałem.

* * *

Na koniec skuliła się obok mnie, objąłem ją i wpadłem w objęcia
boga, który nie był Morfeuszem, ale jakimś innym bogiem, którego
zna tylko niewielu.

Śniło mi się, że naga Tes stoi przede mną i przygląda mi się.
Kiedy obudziłem się tuż przed świtem, leżała w tej samej pozycji,

w jakiej zasnęła. Ostrożnie wyciągnąłem spod niej ramię, starannie ją
przykryłem i wyszedłem z sypialni do pracowni.

Właśnie zabrzęczał sygnał e-maila od Derwisza, pierwszy od

czasu naszej wieczornej rozmowy.

Byłem goły, ale nie chciałem wracać do sypialni i zadowoliłem się

background image

szlafroczkiem Tes.

Dostałem jeszcze dwie wiadomości od Carlosa. Sytuacja nie

przedstawiała się pomyślnie. Według informacji Carlosa Tizoc
dogadał się z Wielkimi Mistrzami innych klanów na wspólnym
posiedzeniu. Jednomyślnie, z wyjątkiem Snorriego Sturlurssona,
znanego mi, uprzejmego mieszkańca północy. Wizja zawładnięcia
światem, który stawał się dla nas coraz bardziej niegościnny, za-
chwyciła stare wampiry.

Praga pełna współpracujących Wielkich Mistrzów. To było nie-

wiarygodne i ten stan rzeczy napawał grozą, nawet bez planu Tizoca.
Carlos przysłał drugą informację, że finał całej akcji odbędzie się w
małym saloniku konferencyjnym w popołudniowej części zasadni-
czego spotkania. W postscriptum napisał, że sam w żadnej akcji nie
weźmie udziału, ale jeśli będzie w stanie okazać pomoc, to jej udzieli.

Schnittzel się nie odzywał, lecz rozumiałem, że jego pozycja

ludzkiego sługi jest o wiele bardziej złożona.

Wziąłem się do studiowania informacji od Derwisza. Wyszukał

mnóstwo kolejnych rzeczy, ale nic z tego nie wydawało się użyteczne.
Chyba z godzinę rozważaliśmy razem różne możliwości, jednak
później daliśmy temu spokój, bo prowadziło donikąd.

* * *

Siedziałem, patrzyłem na wszystkie plany, mapy, rysunki i myślałem.
Siedziałem, patrzyłem na wszystkie plany, mapy, rysunki.

Siedziałem, patrzyłem.
Siedziałem.

* * *

Obudziła się o świcie. Słyszałem odgłos zamykanych drzwi od
łazienki i szum lecącej wody. Poczułem się tak, jakby w głowie
włączył mi się nagle zegar odliczający czas do godziny zero, chociaż
nie wiedziałem, gdzie dokładnie to zero się znajduje. Włączyłem

background image

ekspres do kawy, wszedłem do sypialni i zacząłem się ubierać.

Każdy szybko się przyzwyczaja do wygód i luksusu, czy to czło-

wiek, czy wampir. Wybrałem ulubioną bieliznę osobistą, granatowe
skarpetki z niewielkim emblematem, którego znaczenia nigdy nie
odgadłem, szytą na miarę koszulę w kolorze popielatym i granatowe
spodnie z tego samego salonu krawieckiego. I jedno, i drugie wyko-
nane było z elastycznego materiału i nie krępowało ruchów. Pasek z
matową klamrą i buty. Zostały mi już tylko dwie pary. Wziąłem takie,
których jeszcze nie używałem. Jak dotąd nie wypróbowałem jeszcze
stalowych żeber usztywniających, które miały zapewnić należyte
oparcie dla stóp. Taśmy służyły tylko do ozdoby. Przetarłem buty
ściereczką, aż skóra zaczęła pięknie błyszczeć.

Wyprostowałem się i ujrzałem w lustrze stojącą za mną Tes. Na-

łożyła jedną z moich koszul, rękawy zawinęła, bo były o wiele za
długie. Odwróciłem się i opuściłem głowę, a ona stanęła na palcach,
żebym mógł ją pocałować.

Niektórych przyjemności nigdy za wiele.
Odstąpiła na kilka kroków, przyjrzała mi się krytycznie, poprawiła

koszulę na ramionach i wygładziła ją.

- Powiedziałabym, że tak jest lepiej - oceniła.
Przejrzałem się w lustrze.
Było lepiej. Wyglądałem jak faceci z reklam albo z żurnala mody.

Szkoda, że za kilka godzin to eleganckie ubranie będzie pogniecione,
poplamione krwią i podziurawione kulami.

- Kawy? - zapytałem.
- Z przyjemnością. Czy masz tu coś do jedzenia?
Przytaknąłem, wskazując na drzwi.
- Zaraz będzie.
Poszedłem za nią, koszula kończyła się tuż pod pupą i mogłem

podziwiać jej nogi. Robiły na mnie takie samo wrażenie jak wtedy,
kiedy ujrzałem je po raz pierwszy.

* * *

background image

Nalałem nam kawy i zacząłem przygotowywać tosty z szynką par-
meńską, serem, masłem ziołowym oraz odrobiną bazylii. Pokroiłem
małe pomidorki na ćwiartki, a do tego jeszcze jedno mango. Do picia
miałem w lodówce tylko szampana Moet & Chandon. Nalałem do
dwóch szklanek wody z kranu i postawiłem je na stole.

Tes popijała kawę i przeglądała dokumenty, które zostały na

ekranie. Po minionej nocy nadal wyglądała bardzo młodo, ale kiedy
była zamyślona, robiła wrażenie starszej.

Zacząłem podawać jedzenie. Po krótkim namyśle poszedłem do

lodówki i otworzyłem szampana. Szkoda było go tu zostawiać.

Spojrzała z zaciekawieniem.
- Tradycyjne, zdrowe śniadanie wampirów - wyjaśniłem. -

Oprócz pół litra krwi.

- Aha - przytaknęła z powagą. - Zdaje się, że jak dotąd zanie-

dbywałeś to zdrowe odżywianie.

- Nigdy nie miałem na to dość czasu. - Wzruszyłem ramionami i

nalałem szampana.

Tosty udały mi się nad podziw, pochwaliłem się w duchu po

pierwszym kęsie.

Tes sprawiała wprawdzie wrażenie kruchej, ale jadła z wilczym

apetytem. Pewnie była tak samo głodna jak ja.

Napiłem się wody i dolałem jeszcze kawy.
- To tam masz zamiar pójść? - Spojrzała na ekran.
- Tak, cena za przegraną jest zbyt wysoka.
- Chcesz wystąpić przeciw własnemu rodowi?
- Powiedzmy, że jestem samotnikiem i na rodzie zbytnio mi nie

zależy. A czy tobie by nie przeszkadzało, gdyby ludźmi rządziły
wampiry? - sam zadałem pytanie i łyknąłem trochę szampana.

Mimo że był wczesny ranek, smakował wcale nieźle.
- Nie. - Podniosła głowę. - Bardziej lubię wampiry niż ludzi.
Na chwilę znów wydała mi się nastolatką czytającą sagi o wam-

pirach, która tylko mimochodem wzbudzała w mężczyznach takie
myśli, jakimi raczej z nikim nie chcieliby się dzielić.

background image

- Jaki masz plan?
- Rozmyślałem nad nim od pewnego czasu - zacząłem, przy-

glądając się, jak popróbowała szampana.

Upiła mały łyczek, z ciekawością obróciła go w ustach i ostrożnie

połknęła.

Nie obawiałem się prawnych kłopotów z powodu nalewania al-

koholu nieletniej.

Przysunąłem bliżej komputer, trochę popsuł elegancko zaaran-

żowaną zastawę śniadaniową, ale nie było rady.

- Planuję wziąć auto, w tym miejscu. - Wskazałem na mapie

strzałką kursora. - Zjechać z jezdni i dotrzeć do budynku po trawni-
kach, pomiędzy drzewami. A dalej to już będzie łatwa zabawa.

- Nie wygląda mi to na zbytnio dopracowany plan - oceniła cał-

kiem słusznie.

- Jednak niczego innego nie wymyśliliśmy z Derwiszem.
- Pamiętam, że gdzieś przeczytałam, że w okolicy rozmiesz-

czonych jest pięćdziesięciu snajperów.

- Będę się krył. - Wzruszyłem ramionami. - I nie tak łatwo mnie

zabić.

Oczywiście, o ile nie trafią mnie w głowę z jednego z tych sku-

tecznych karabinów przeznaczonych do niszczenia lekko opance-
rzonych wozów bojowych. Nie jestem transporterem.

Wydęła usta z niezadowoleniem i nagle zrobiła się z niej pilna

uczennica - dziewczynka.

Jednak w takim razie nie powinna siedzieć w samej tylko męskiej

koszuli, ze szklanką szampana w ręce.

Plan wyraźnie jej się nie podobał. Mnie zresztą też nie.
- Jakie skombinujesz auto, jakieś szybkie?
- Nie, wezmę tę starą tatrę. Wytrzyma sporo, zanim ją postrze-

lają.

Pokręciła głową.
- Mam pomysł - powiedziała, dopiła szampana i wyciągnęła do

mnie szklankę po dolewkę.

background image

Gdzie się podziała ta powściągliwa, cicha dziewczyna.

* * *

Dwie i pół godziny później siedziałem za kierownicą kabrioletu
Bentley Supersports Continental Convertible z Tes obok. W prze-
gródce na parasole umieściłem oba miecze, a w schowku pod tablicą
przyrządów wojskowe radio, które jeszcze niedawno należało do
snajpera zajmującego stanowisko na skraju pilnowanego obszaru.
Powoli jechałem prawym pasem po łączniku południowym. Dwuna-
stocylindrowy silnik mruczał prawie niesłyszalnie, udając, że szyb-
kość pięćdziesięciu kilometrów na godzinę w ogóle mu nie prze-
szkadza.

Zanim z pomocą Carlosa zdobyłem auto i wykorzystując infor-

macje od Derwisza, unieszkodliwiłem snajpera, Tes zdążyła umyć
włosy, przygotować się i przebrać.

Mini na cienkich ramiączkach, cieliste pończoszki i perfumy do

spółki z sex appealem, którego nawet sobie nie uświadamiała,
wszystko to powodowało, że za bardzo jej się nie przyglądałem. A
jeśli się o to pokusiłem, natychmiast przestawałem myśleć o snajpe-
rach, agentach tajnych służb, glyhenach i Wielkich Mistrzach.

Skręciłem z czteropasmowej autostrady w boczną ulicę i skiero-

wałem się ku Centrum Kongresowemu. Tu zaczynała się już strefa
pilnowana i obsadzona snajperami. Marynarkę rzuciłem na tylne
siedzenie. Nie mieliśmy ze sobą żadnych innych przedmiotów, jeśli
nie liczyć torebki Tes.

- Biały kabriolet w przestrzeni monitorowanej. Wewnątrz męż-

czyzna i kobieta, numer rejestracyjny... - radio naraz ożyło.

- Jedzie powoli, zbliża się do końca pierwszego pasa.
- Zaraz będziemy mieli numer, poczekajcie.
Wiedziałem, że kilku znakomicie wyszkolonych snajperów przy-

gląda nam się teraz przez celowniki. Umieli strzelać i celowali tak,
żeby na pewno zabić - w głowę.

background image

Tes odwróciła się, przesunęła ku mnie i namiętnym pocałunkiem

spowodowała, że przestałem myśleć o broni i tych, którzy trzymali ją
przy oku. Przez chwilę miałem kłopot z utrzymaniem bentleya na
pasie ruchu, w ogóle na drodze.

- Ale ma tam kicię - odezwało się radio. - Chętnie bym się z nim

zamienił.

- Nie wygłupiaj się - syknąłem do Tes, kiedy przyszedłem do

siebie.

Uśmiechnęła się do mnie, oczy jej błyszczały, sukienka podjechała

do góry tak wysoko, że wyobraźnia zaczęła pracować na pełnych
obrotach.

- Samochód należy do Jorendeza Somerleva, pracownika am-

basady brazylijskiej.

Położyłem rękę na udzie Tes, dotyk spowodował, iż doszedłem do

przekonania, że najlepiej byłoby odwołać całą tę bezsensowną akcję i
zatrzymać się gdzieś, gdzie będzie więcej prywatności.

- Tu jedynka, sektor drugi, trzymam cel na muszce - odezwało

się radio. - Czekam na rozkaz eliminacji.

Zabrałem rękę i przybrałem taki wyraz twarzy, jakbym niczego nie

słyszał.

- Zwariowaliście, jedynka! Tu nie jest jakiś cholerny Afganistan!

To cywile! - krzyknął do mikrofonu głos, którego przedtem nie
słyszeliśmy.

- Powtarzam. Czekam na rozkaz - zabrzmiała szorstka odpo-

wiedź.

- Stanowisko trzecie, przygotować się do zatrzymania białego

kabrioletu z mężczyzną i młodą kobietą. Sprawdźcie dokumenty i nie
puszczajcie ich dalej - rozkazał oficer dowodzący.

Skręciłem siłę głosu radia do zera.
Tes uśmiechnęła się do mnie i położyła rękę na mojej dłoni.
Zatrzymał nas posterunek czeskiej mundurowej policji drogowej,

stojący obok nieoznakowanego samochodu.

Podałem policjantowi papiery wozu i podrobione prawo jazdy. Tes

background image

wysiadła, obeszła auto, promiennie uśmiechnęła się do funkcjona-
riusza i z ciekawością przyglądała się, co robi.

- Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, skąd panowie mogą poznać,

kto jest złym kierowcą, kto popełnił jakieś przestępstwo albo ukradł
auto.

Patrzyła na niego z podziwu godną naiwnością, pod którą skry-

wało się coś więcej. Aż mnie ukłuła zazdrość, wbijająca się ostrzem
prosto pod serce.

Niepewny, ale równocześnie ucieszony policjant mruknął coś w

odpowiedzi, ona wskazała na coś w prawie jazdy, chwytając go
mimowolnie za rękaw i pochylając się ku niemu.

Uległ jej urokowi jeszcze szybciej niż ja, czemu trudno byłoby się

dziwić, był młodszy ode mnie i nie miał mojego doświadczenia.

Bałamuciła go jeszcze przez chwilę, aż popatrzył na kolegę sto-

jącego przy samochodzie. Prawdopodobnie żałował, że nie jest z Tes
sam.

W końcu odprowadził ją do wozu i nawet przytrzymał jej

drzwiczki.

- Może pan jechać - powiedział, zwracając mi dokumenty.
- Więcej tego nie rób - powiedziałem trochę zdenerwowany,

kiedy odjechaliśmy.

- Czego mam nie robić?
Uwodzić policjantów na drodze, chciałem odpowiedzieć, ale za-

miast tego pokiwałem tylko głową. Pytanie, czy ona w ogóle umiała
zachowywać się inaczej. Znów podkręciłem poziom głosu w radiu.

- Godzik, dlaczego go, u diabła, nie zatrzymałeś, tylko paplałeś z

tą flądrą?

- On ma dokumenty dyplomatyczne, proszę pana. Jako policjant

drogówki nie mam uprawnień, żeby zatrzymać kogoś takiego, a nie
dostałem rozkazu w tej sprawie.

- Więc sprawdźcie to, do cholery.
- Już sprawdzamy. Za minutę będziemy wiedzieli.
Pałac Kongresowy był już niedaleko. Teraz mogli zacząć strzelać

background image

lada moment. Jeśli skrócę sobie trasę po chodniku, to dotrę tam w
dwadzieścia sekund, nawet przy naszym powolnym tempie pięćdzie-
sięciu kilometrów na godzinę.

Odwróciłem się do Tes, a ona, jakby czytając mi w myślach,

przytuliła się do mnie, prawie wchodząc na kolana. Skręciłem kie-
rownicę, wielki wóz wjechał na chodnik, lewe koła toczyły się po
świeżo przystrzyżonym trawniku.

- Skręcił, nagle skręcił!
Tes całowała mnie naprawdę, była pobudzona i gorąca.
Kątem oka dostrzegłem kamienny krawężnik otaczający korso

biegnące wokół Pałacu Kongresowego.

Ostatnie metry.
Odepchnąłem ją delikatnie, oddychała szybko, oczy miała jeszcze

większe niż zazwyczaj, ale nie rozumiałem ich wyrazu.

W radiu przekrzykiwało się kilku ludzi równocześnie. Wyraźnie

nie mieli pojęcia, co powinni teraz zrobić. Koncepcje wydawały się
całkiem sprzeczne.

- Idę do środka - powiedziałem. - Połóż się na podłodze i wystaw

głowę, dopiero jak będzie po wszystkim. Jeśli przyczepi się do ciebie
policja albo ktoś inny, to powiedz, że cię zmusiłem, jasne? Uwierzą ci
na pewno.

Przytaknęła w milczeniu.
Nacisnąłem hamulec, wytraciłem szybkość, zderzak dotknął kra-

wężnika.

Wyskoczyłem z wozu, obydwa miecze trzymałem w lewej ręce,

blisko ciała, żeby były jak najmniej widoczne.

Fotokomórka u drzwi była powolna, ale liczyłem się z tym. We-

wnątrz natknąłem się na dwóch strażników w szarych dwurzędowych
garniturach. Byli ludźmi, zewnętrzny krąg zawsze składa się z ludzi,
którzy nie wiedzą, o co tu w ogóle chodzi.

Ten po lewej sięgnął pod marynarkę, drugi chciał mnie zatrzymać

bez pomocy broni. Nie uzgodnili sposobu postępowania, nie byli
zawodowcami.

background image

Jeden szybszy krok z obrotem na czubku buta, kopniak w bok

złamał rękę zanurzoną pod marynarką i prawdopodobnie kilka żeber.

Wyprost, zmiana postawy. Rzucający się na mnie strażnik sam

znalazł się na właściwym miejscu. Kopnąłem go w podbrzusze,
zacharczał w wymuszonym wydechu i spadł na podłogę jak pusty
worek.

Popędziłem ku szerokim schodom wiodącym na piętro. Trzech

facetów nadbiegających z różnych stron starało się przeciąć mi drogę.
Sądząc po ich sposobie poruszania się, to też byli ludzie. Wyciągnęli
broń, na razie jednak nie mogli strzelać, mając na linii ognia kolegów.
Chyba że zaryzykują. Nie chciałem jednak, żeby znaleźli się za moimi
plecami.

Biegnąc, zmieniłem nagle kierunek, wpadłem na najbliższego

mężczyznę. Schyliłem się i wpakowałem mu pięść tuż pod żołądek.
Zaraz potem wyprostowałem się i zaparłem nogami w podłogę, żeby
zmienić kierunek z powrotem ku schodom.

Dryblas z blizną, któremu podczas biegu migały białe skarpetki,

już szykował się do strzału. Nie pozwolił mu na to kolega, zmuszony
do wykonania salta w tył. Świat nieco zwolnił, moja podświadomość
oceniła, że sytuacja tego wymaga. Widziałem kształt i położenie lufy,
naprężenie jego mięśni, domyślałem się, kiedy wystrzeli i gdzie
będzie celował. I cały czas miałem na oku trzeciego.

Wystrzelił, kula odłupała kawałek marmuru z podłogi, nieco bli-

żej, niż zakładałem. Długi krok, odbicie do obrotu. Trafiłem go piętą
w bok głowy, aż zatoczył się na balustradę. Broń wypadła mu z ręki,
bezwładnie rozciągnął się na lśniącej podłodze.

Ostatni z nich właśnie zaczął odwracać się do mnie, czujny wzrok,

lufa skierowana wprost w moją pierś.

Machnąłem lewą ręką i trafiłem go pochwą miecza w szyję. To

wystarczyło.

* * *

background image

Wskoczyłem na poręcz, wbiegłem po niej trochę wyżej, odbiłem się i
złapałem za krawędź drugiej części schodów. Energicznie się pod-
ciągnąłem, siłą rozpędu pokonałem poręcz i opadłem w kucki po jej
drugiej stronie.

Dwójka, która zbiegała z drugiego piętra, zauważyła mnie od razu;

dwóch innych, którym wylądowałem za plecami, dopiero po chwili.
Ale zareagowali natychmiast, bo to już były glyheny. Widocznie
dostałem się do drugiego kręgu strażniczego armii Tizoca. Marynarki
wypychały im duże kabury z bronią. Jednak żaden z nich jej nie
wyciągał, zamiast tego jakimś kuglarskim cudem zmaterializowały
się w ich rękach trochę bardziej prymitywne narzędzia.

Wielki nóż, obuch z żelaznymi kolcami, toporek z teleskopowym

uchwytem, dwa krótkie miecze. Te glyheny musiały być bardzo stare.
Poruszały się płynnie, a równocześnie niezwykle szybko.

Wysunąłem nieco miecze z pochew i machnąłem tym, który ują-

łem w prawą rękę. Pochwa wyleciała z szybkością strzały prosto w
glyhena z obuchem, który okazał się najszybszy. Łatwo ją odbił, ale
już nie starczyło mu czasu na obronę. Przebiegłem obok niego,
rozcinając mu bok całą długością ostrza.

Glyhen z toporkiem zastawił się przeciw memu cięciu z góry, nie

pozwoliłem mu na wykonanie blokady, opuściłem broń i starałem się
zadać pchnięcie. Znów zareagował niewiarygodnie szybko, jakby
jego niezgrabna broń nic nie ważyła, a przy tym, wykorzystując swoją
bliskość, spróbował dosięgnąć mnie pustą dłonią.

Zaskrzypiał metal.
Nie była pusta, nasadził na nią stalową rękawicę.
Przedramię aż mi zdrętwiało. Jego atak był niesłychanie ener-

giczny i odbicie ciosu na bok sprawiło mi dużo kłopotu.

Odskoczyłem od glyhena, obróciłem się i pchnąłem od tyłu w

kark. Zaskoczony znieruchomiał, jakby nie mógł się zdecydować, czy
powinien od tej rany umrzeć, czy też nie. Kopniakiem w pierś zrzu-
ciłem go ze schodów. Jak żywy czy może już martwy pocisk zwalił z
nóg kolejnego przeciwnika.

background image

Do wykonania obrotu użyłem energii kopniaka i obniżywszy

środek ciężkości, zastawą uchroniłem się przed ścięciem głowy.
Cięciem z dołu do góry rozpłatałem tego niezwykle szybkiego bękarta
od podbrzusza aż do mostka, dosięgając nawet kilku kręgów pacie-
rzowych.

Świat znowu zwolnił, a powietrze zgęstniało, tak że każdy ruch

kosztował mnie sporo wysiłku. Na szczęście zbyt szybko nie ubywało
mi sił, tylko przeskoczyłem o jeden stopień wyżej w gradacji szyb-
kości.

Ostatni glyhen, uzbrojony w dwa krótkie miecze, dotrzymywał mi

pola, bardzo sprawnie zasłaniając się jednym z nich przed moim
cięciem. Tymczasem ja go tylko zwiodłem pozorowanym atakiem,
zmusiłem do zmiany postawy i wtedy dopadłem. Poczułem ostrze
jego miecza wbijające się w mój bok, ale ściąłem go z łatwością, która
zdumiała również mnie.

Wszystko to potrwało jakiś czas i piąty glyhen zdążył zablokować

mi dalszą drogę.

Trzy szybkie, posuwiste kroki, podeszwy tuż nad marmurową

podłogą. Ostatni przeciwnik trzymał w jednej ręce pistolet, a w
drugiej półmetrowej długości tasak ze spiczastym grotem.

On też był szybszy, niż uważałem za możliwe. Zdołał wycelować

we mnie, kryjąc się równocześnie przed moim pchnięciem.

Nie zdążył nacisnąć spustu, został za mną z wybałuszonymi

oczami wpatrzonymi we własne ramię opadające na podłogę.

Korytarz przede mną zapełnił się dalszymi obrońcami. Zapo-

mniałem o sztuce szermierczej z całą jej finezją, uskokami i sztucz-
kami. Byłem po prostu coraz szybszy.

Przewijałem się po linii krzywej pomiędzy sługami wampirów,

wyposażonymi w najróżniejsze rodzaje broni, pozostawiając za sobą
rozpłatane korpusy, odcięte kończyny i głowy. Glyhen może wy-
trzymać więcej niż człowiek, o wiele więcej, więc niektórym pozo-
stałym za moimi plecami wrogom daleko było do śmierci. Żaden z
nich nie mógł mi jednak zaszkodzić w ciągu najbliższego czasu.

background image

Gdzieś z przodu odezwał się głośny krzyk, przechodzący w ry-

czenie. Głos był tak głęboki, że z trudem go rejestrowałem i zupełnie
nie mogłem zrozumieć.

Zresztą to nie miało teraz znaczenia. Ważna była szybkość i moje

miecze, z których kapała na podłogę gęsta, gorąca krew.

Krew.
Pojawiły się dalsze glyheny z tępymi pyskami, ubrane w długie,

nieforemne płaszcze.

Im starsze wampiry, tym gorszy gust.
Przyhamowałem, zmieniłem kierunek, potem błyskawicznie

przyśpieszyłem i wyminąłem pierwszego z zaskoczonych oberwań-
ców z lewej strony. Nawet przy mojej ogromnej szybkości zdążył
machnąć mieczem, mierząc w mój bok. Zbyt wolno, był właściwie jak
zakąska przeznaczona do jednorazowej konsumpcji.

Zasłonę trzymałem blisko ciała, szykując się do cięcia z góry, gdy

nagle spod płaszcza wyłoniła się druga klinga, której nie powinno tam
być. Skąd, do diabła, wytrzasnął jeszcze jedną rękę? Ten po drugiej
stronie ruszył nieoczekiwanie szybko i nagle miałem przed sobą
cztery miecze i cztery nieprzyjemnie zębate sztylety! Te glyheny
miały dwie pary rąk! I to cholernie zwinnych!

Zamiast odbijać cięcie, ześliznąłem się po marmurze i odchyliłem

do tyłu. Błyszczące ostrze pozbawiło mnie guzika od koszuli i za-
drasnęło skórę. Wbiłem pięty w kamień i odbiłem się do ryzykownego
salta w tył.

Przed rozpłataniem ochroniła mnie jedynie klinga miecza utrzy-

mywana blisko brzucha. Głęboką ranę na udzie odczuwałem jako coś,
co mnie wprawdzie nie boli, ale na pewno nieprzyjemnie spowolni.

Wylądowałem na nogach, mając przed sobą osiem kling zbliża-

jących się z różnych kierunków. Musiałem zastosować coś zaskaku-
jącego, zmienić rozwój sytuacji, zmierzającej konsekwentnie do
krwawej siekaniny. Na podstawie doświadczenia nabytego w ciągu
poprzednich kilku sekund odgadłem, do czego są zdolni, i odbiłem się
do skoku, podczas którego miałem tylko minimalną możliwość

background image

skorygowania swojego ruchu.

Na szczęście przeleciałem obok wszystkich ostrzy jak Houdini i

znalazłem się za plecami przeciwników.

Pchnięcie, doskok i cięcie, które przecięło połowę kręgów, po-

ciągnięcie do góry.

Dwa ciała padające na podłogę, za nimi kolejne.
Już wiedziałem, czego mogę się spodziewać po przeciwnikach, i

wyprzedzałem ich w każdym ruchu.

* * *

Jeszcze bardziej przyśpieszyłem.

Niedobór tlenu, gorąco i zmęczenie. Potrzebna mi była przerwa,

ale salonik konferencyjny musiał być w pobliżu.

Wszędzie, gdzie spojrzałem, podłogę pokrywała krew, dookoła

pełno uciętych rąk, głów, tu i tam noga, górna połowa korpusu
przerąbanego skośnym cięciem powoli zsuwała się po schodach, a
dwie pary muskularnych ramion na próżno starały się dosięgnąć celu.

- To wampir! Prastary wampir! - Nareszcie rozumiem sens tego

ryku glyhenów, wznoszącego się coraz głośniej na granicy infra-
dźwięków.

Nie jestem żadnym pieprzonym prastarym wampirem, nawet nie

mam jeszcze trzystu lat. A może już mam?

* * *

Ruszyłem dalej korytarzem, mając przed sobą dwa glyheny. Jednego
okaleczonego, tylko z trzema rękami, drugiego chuderlawego, w
elastycznej koszulce, z długimi mieczami wyglądającymi na bardzo
stare.

Jestem zwinny, ale niewystarczająco. Odbił moje cięcie z wolnej

postawy, pchnięcie skierował w bok opancerzonym ramieniem, a
trzecią ręką zadał mi cios w głowę. Dostrzegłem uderzenie, ale to
wszystko, co zdołałem osiągnąć. Ochroniła mnie tylko duża odpor-

background image

ność kręgosłupa szyjnego.

Wywinąłem się saltem do tyłu, odbiłem klingę kierującą się w

moje podbrzusze. Stanąłem na obu nogach w niskiej pozycji. Myślał,
że mnie trafił, i nie przedłużył ataku, zyskałem więc dystans oraz kilka
dziesiątych sekundy zwłoki.

Tylko że ci dwaj nie byli jedynymi, za nimi oczekiwały kolejne

glyheny tego samego rodzaju, które obstąpiły mnie rozproszoną
gromadą.

Czas staje się teraz ruchem. Jeden pada na podłogę cięty mieczem,

ale to wszystko, reszta rzuca się na mnie. Poruszają się jak wampiry,
ale są szybsi od wszystkich, które dotąd napotkałem.

Odbijam pchnięcie w szyję, wstaję, ale ostrożnie, żeby nie wybić

się w powietrze. Wokół klingi, toporki, palki, kule na łańcuchach.

Napastnicy reagują jak jeden mąż, doskonale zgrany twór - naraz

rozumiem, że nie mam szans, walcząc przeciw czemuś, co było
trenowane i ulepszane od setek lat. Ale nie zamierzam się poddawać.

* * *

Pierwszych dwóch zginęło, ponieważ nie umieli sobie wyobrazić, że
ktoś może być tak szybki jak ja.

W śmiertelnym kręgu wokół mnie powstała pierwsza luka.
Kolejnych trzech zginęło, mimo że zdołali już pojąć, jak jestem

szybki. Jednak nie mogli nic na to poradzić, zrozumieli tylko tyle, że
zobaczyli to także ich kompani.

Czwarty, któremu rozciąłem głowę, poświęcił się, żeby mnie

spowolnić, co mu się udało, bo miał niezwykle twardą czaszkę.

Stałem z jednym mieczem opuszczonym nisko przy udzie, a dru-

gim wzniesionym ukośnie do góry. W mojej nodze tkwiły dwa toporki
pochodzące z okresu, w którym kowale sami wypalali dla siebie
węgiel drzewny.

A doskonały organizm bojowy kontynuował atak, którego uko-

ronowaniem powinno być moje stygnące ciało.

background image

* * *

Nagle, chociaż stałem bez ruchu, nie podejmując żadnych działań,
zniknęło ostrze zagrażające mojej głowie i głowica obucha, która w
następnej chwili powinna zmienić mój staw biodrowy w mieszaninę
kości, chrząstek i rozbitego mięsa.

Zyskałem wokół siebie wolną przestrzeń, a za plecami ujrzałem

trzy krzepkie glyheny o topornych rysach twarzy i zaciętym spojrze-
niu oznajmiającym: „Wprawdzie tego nie przeżyjemy, ale i tak jest
nam wszystko jedno”. Na placu boju pojawiły się twory Carlosa.
Posiłki przybyły.

Ruszyłem do ataku, a nieoczekiwani sojusznicy wraz ze mną.
Przeskoczyłem na kolejny poziom szybkości, choć przedtem nie

wiedziałem, że mam jeszcze jakieś przyspieszenie do dyspozycji, że
w ogóle istnieje. Glyheny Carlosa dotrzymywały mi kroku. Były
szybkie, zadziwiająco szybkie, prawie tak jak ja. Już nie byłem sam.

* * *

Ciała wyrzucone w powietrze mocarnymi ciosami, łamiące się kości,
zgrzyt stali, krzyki umierających.

Kiedy dotarliśmy do łagodnego zakrętu korytarza, było nas już

tylko dwóch, ja i ostatni z glyhenów Carlosa.

Nie odwracałem się, krwawa mgła nadal unosiła się w powietrzu, i

tak nic nie byłoby przez nią widać.

Zobaczyłem kolejnych nieprzyjaciół, całe ich mrowie.
- Prastary wampir! Zapora ogniowa!
Tym razem zrozumiałem, co ryczał głębokim basem dowódca.
Zastępy wrogów przed chwilą przypominały mi las, a teraz raczej

gęstą dżunglę składającą się z glyhenów i wampirów z bronią palną w
rękach.

Nie zatrzymywałem się, nie było sensu.
Najbliższych dwóch przeciąłem jednym cięciem od biodra do ra-

mienia. Przedarłem się między nadal jeszcze stojącymi ciałami i

background image

przeciąłem gardło glyhena naciskającego właśnie spust broni wyce-
lowanej we mnie. Glyhen Carlosa skutecznie krył moją lewą stronę.

Posunęliśmy się nieco do przodu, jakiś glyhen po prawej stronie

mierzył do mnie z automatu, brodacz stojący o dwa kroki za nim
uniósł wielkie kanciaste pistolety, których magazynki wystawały mu
z dłoni. Lufy rozbłysły ogniem.

Odbicie do przodu, podparcie drugą nogą, żeby utrzymać wyma-

ganą wysokość skoku. Spóźnione cięcie doszło aż do kości, ale nie
głębiej, dzięki czemu mnie nie zatrzymało. Ramieniem odrzuciłem na
bok oba pistolety i pociągnąłem ostrzem wzdłuż wewnętrznej strony
uda. Ten wampir wprawdzie nie zginął, ale ból spowodowany bru-
talną kastracją całkiem go sparaliżował.

Glyhen Carlosa z bezwzględną determinacją oczyścił bezpośred-

nią okolicę, płacąc za to nożem wbitym w ramię i w udo oraz kilkoma
trafieniami z pistoletu.

Czas na chwilę stanął, pochwyciłem jego pytający wzrok:

„Idziemy dalej?”.

W powietrzu zagwizdała nowa porcja pocisków.
Czas staje się czymś nierealnym i zwodniczym. Ucinam rękę,

kanciasty kształt automatu spada razem z nią na podłogę. Palec nadal
naciska spust, rejestruję pociski odbite od posadzki jako wachlarz
szarych, zdeformowanych kulek.

Ktoś na mnie wpada, nie stawiam oporu, robię piruet z odbiciem z

prawej nogi, jeszcze przyśpieszam obrót, w rotacji przelatuję po-
między krzyżującymi się seriami ze starego peemu. Przed dotknię-
ciem podłogi rozkładam ręce, a błyszcząca klinga rozcina czaszkę
napastnika uzbrojonego w nieforemną strzelbę. Mój partner trzyma
się za mną, krwawi z licznych ran, lecz wciąż oczyszcza mi przestrzeń
za plecami. Długo jednak nie wytrzyma, podobnie jak ja, ponieważ
powietrze przecina o wiele więcej ołowiu, niż może to być dla ko-
gokolwiek możliwe do wytrzymania.

Znów stoję na równych nogach, odskokiem schodzę z linii ognia

karabinu maszynowego. Zadaję pchnięcie grubasowi z zakrzywioną

background image

szablą, trzymającemu drugą rękę za plecami. Unika ciosu bardziej
manewrem ciała niż zasłoną, jego klinga ślizga się po mnie. W
ostatniej chwili zmieniam pochylenie miecza i szczęśliwie wyłapuję
jego glisadę. Unika mojej odpowiedzi z niebywałą brawurą, jego
fingowany cios w głowę jest tak precyzyjny, że może być atakiem.

Kula trafia mnie w bok, czuję, jak powoli zagłębia się w mięśnie.

Trochę mnie to wyprowadza z równowagi, grubas wykorzystuje
moment mojej słabości i nagle spostrzegam ostrze jego obustronnej
szabli oddalone tylko o centymetry od mojego gardła. Nie mogę go
zatrzymać.

Tymczasem jednak grubas nagle staje w miejscu jak wryty, kula

przelatuje przez niego na wylot, widzę, jak wychodzi tuż pod żebrami.

Uderzam go od krocza aż do mostka, ale nie pociągam ostrzem,

które wywlokłoby na podłogę jego wnętrzności. Takie posunięcie
byłoby zabójcze dla każdego z nas, tak samo jak ścięcie.

* * *

Strzelanina nasila się, przechodząc w ciągłe dudnienie. Jestem tak
szybki, że większość strzałów chybia, ale pocisków jest tak dużo, że
prędzej czy później mnie trafią. Raczej prędzej.

Mój partner dotarł do kresu. Bez broni, z piersią rozerwaną nie-

zliczonymi pociskami, z rozległą raną zamiast połowy twarzy i
jednym tylko okiem. Złapał jednak obiema rękami za głowę wampira,
który z bliskiej odległości pakował w niego jeden strzał za drugim, i
ostatkiem sił ścisnął, zgniatając czaszkę, a razem z nią mózg. Zaraz
potem runął martwy.

* * *

Zdaję sobie sprawę z przegranej, walczę dalej już tylko z poczucia
obowiązku. Skaczę pomiędzy kulami, ledwie je omijając, rękawy
koszuli mam w strzępach, materiał spodni porozdzierany razem ze
skórą. Długi skok nisko przy podłodze, cięcie, odbicie od korpusu,

background image

drugie cięcie, manewr do pchnięcia, przejście do piruetu. Kolejnych
czterech zabitych na mój rachunek, ale ogień gęstnieje, nie zosta-
wiając mi praktycznie żadnej przestrzeni do uników.

Dwóch kolejnych dało się zabić tylko po to, żeby mnie zatrzymać.

Pomimo ich starań pozostałem w ruchu, ale lufy nadal kierowały się w
moją stronę, kryjąc teren przede mną.

Moja szybkość znów podniosła się o kolejny stopień. Wydawało

mi się, że osiągnąłem górny limit swoich możliwości, a teraz prze-
suwam go jeszcze bardziej w górę. Myślę o wiele szybciej niż po-
przednio, setna część sekundy ciągnie się całe wieki, mam czas na
zaplanowanie wszystkiego, na analizę, na wyszukanie drogi pomię-
dzy nieprzyjaciółmi, ale na wiele się to nie przydaje - zapora ogniowa
nie posiada żadnej luki, niesie śmierć, a drogi ucieczki również nie
ma.

Rzucam się naprzeciw torom lotu pocisków i już mogę rozróżnić te

lufy, z których dosięgną mnie trafienia.

Wampir z chirurgicznie dokładnymi ruchami tysiącletniego osob-

nika, a twarzą nastolatka naciska spust.

Pierwszą kulę odbijam mieczem, drugą dłonią, aż boli mnie ścię-

gno, a trzecią... no cóż, trzecia leci prosto w nasadę mojego nosa, a ja
nic nie mogę na to poradzić.

Ale nie dolatuje. Zbijają z toru lotu o wiele szybszy pocisk, który

dostrzegam jako zamazaną smugę. A za nim suną kolejne, wszystkie
nadlatujące spoza moich pleców. Naraz mam wokół siebie więcej
miejsca, a ogień wrogów znacznie traci na intensywności.

* * *

Czy to dotarła reszta glyhenów Carlosa? Nie odwróciłem się, tylko
znów rzuciłem naprzód. Nieznany strzelec za mną oczyszczał teren z
niezwykłą skutecznością i krótkimi seriami, po trzy, cztery pociski,
zbijał kule, którym nie miałem szansy umknąć. Tego nie potrafił
zrobić żaden glyhen.

background image

Odbiłem się od wysokiego wampira z dwoma wielkokalibrowymi

pistoletami w dłoniach, nieoczekiwanym zwodem zmyliłem łysego
starca z szybkostrzelnym działkiem, uciąłem kilka rąk trzymających
broń, jeszcze przyśpieszyłem rotację, aż przeszła w piruet, i jednym
ruchem ściąłem karła z toporem. Przepołowiłem waligórę z wojsko-
wym karabinem samopowtarzalnym, pochodzącym z przełomu
minionego stulecia. W tym momencie obok mnie znalazła się Tes.

W każdej ręce trzymała kaem MG-42, drewnianych kolb nie

opierała na ramionach, ale byle jak ściskała pod pachami. Długie
taśmy nabojowe wlokły się za nią jak tren sukni ślubnej.

Strzelała krótkimi seriami, z zegarmistrzowską precyzją, każdy

strzał był dokładnie wymierzony.

- Jeszcze kawał drogi przed nami - syknęła. - A nabojów cho-

lernie mało!

Nie miałem czasu zastanawiać się, co to znaczy. Przebijaliśmy się

do przodu. Utrudniała życie tym znajdującym się dalej i nie pozwa-
lała, żeby mnie trafili, a ja ułamki sekund później likwidowałem ich z
bezpośredniej odległości.

Wykorzystywałem swoją niewiarygodną szybkość do odbijania się

od sufitu, przebiegania po ścianach, już nie bawiłem się w szermierkę,
korzystałem z tego, że byłem znacznie szybszy i skuteczniejszy od
przeciwników.

Na koniec poprzez zwały martwych i okaleczonych przebiliśmy

się aż do ostatnich drzwi.

Z długich taśm nabojowych, które wlokły się za Tes, pozostały

tylko krótkie resztki, jej ubranie nasiąkło krwią, w oczach miała
bitewne szaleństwo.

- Kim ty jesteś? - wydyszałem, kątem oka kontrolując, czy ktoś

nie zamierza poszukać na nas odwetu.

Nie mieli na to ochoty, razem z Tes zadaliśmy im ciężkie straty.
Drzwi otworzyły się, zanim zdążyła mi odpowiedzieć. Pojawił się

w nich osiłek w nieokreślonym wieku, krótko ostrzyżony, z szarymi
oczami bez wyrazu.

background image

Poznałem go po atmosferze siły, jaką wokół siebie roztaczał, jakby

był źródłem własnego pola grawitacyjnego. Jednak tym razem nie
sprawił już na mnie takiego porażającego wrażenia jak poprzednio.
Teraz byłem w stanie przeciwstawić mu się, ponieważ stałem się
źródłem własnej siły. Był to ten sam nieznany gość, z którym ze-
tknąłem się, będąc w niewoli u Tizoca. Przeszedł wtedy przez ochronę
jak duch i gołymi rękami zabił jednego z doświadczonych wampirów.
Dziś i ja bym tego dokazał. Być może. Mechanizm drzwi zamknął się
z ledwie dosłyszalnym trzaskiem.

Popatrzył na mnie, na moje miecze, jego twarz nadal miała wyraz

omszałego głazu granitowego. Nawet krwawa jatka za moimi plecami
nie wyprowadziła go z równowagi. Dopiero kiedy przeniósł wzrok na
Tes, wyraz jego twarzy się zmienił i pojawiła się na niej radość.

- Ciebie bym tu raczej nie oczekiwał, ale to miła niespodzianka.
- Ja ciebie także nie. A czy to naprawdę miła niespodzianka,

dopiero zobaczymy.

Nie słyszałem takiego tonu u Tes. Nie sprawiała już wrażenia

szesnastolatki, ale kobiety sporo starszej. Dwudziestodziewięciolatki,
trzydziestolatki. Może dlatego brzmiał jeszcze bardziej sexy i nawet
tu budził we mnie myśli, o których powinienem jak najszybciej
zapomnieć.

A równocześnie poczułem zazdrość.
- Co to za jeden? - zapytał. - Twoja nowa zabawka?
Przeszedłem już zbyt długą drogę, by go lekceważyć czy dać się

sprowokować do bezsensownego ataku z powodu jakiejkolwiek
zaczepnej uwagi. Wydawało mi się, że czeka właśnie na coś takiego.

Tes nie odpowiedziała.
- Nie mam nic przeciwko tobie - powiedziałem cicho.
Miecz trzymałem zwrócony ku podłodze, trochę przed lewą nogą,

żebym mógł w każdej chwili ciąć ukośnie do góry, drugi miecz
zapewniał mi obronę.

- Ale przejdę przez te drzwi.
Znów zwrócił na mnie spojrzenie.

background image

- Otrzymałem zadanie sprawdzenia, czy Tizoc jest ojcem dziecka

Messaliny. W momencie kiedy cię zobaczyłem, moje zadanie zostało
wykonane: nie był ojcem jej dziecka, ponieważ to ty nim jesteś. A to
wiele wyjaśnia.

- A teraz masz inne zadanie - rzuciłem.
- Tak, od Tizoca. Mam nie dopuścić, żeby ktoś wszedł do środka.
W poczuciu siły, pewności siebie, w jego postawie, w tym, jak był

zrównoważony, a równocześnie wyluzowany, nie było ani jednej
szczeliny, zdawał się monolitem nie do przejścia. To znaczyło, że
będę miał więcej roboty, bo najpierw muszę stworzyć taką szczelinę,
okazję do ataku.

Nie zdołałbym go zaskoczyć.
- Wchodzę do środka - oznajmiłem.
Bez słowa ustąpił na bok.
- Z uwagi na dawne czasy - uśmiechnął się do Tes - chętnie

spotkałbym się jeszcze kiedyś z Messaliną. Tizoc jest starym sknerą,
nie dal mi żadnej zaliczki. Nie muszę mu nic zwracać. Odstępuję od
kontraktu, życzę dużo szczęścia. - Skinął mi głową i odszedł koryta-
rzem pełnym zabitych i okaleczonych wampirów.

Nie widać było przy nim żadnej broni, nie mógł jej schować pod

krótką kurtką skórzaną. Lecz mimo to wcale nie sprawiał wrażenia
bezbronnego.

- A te miecze raczej odłóż - rzucił jeszcze przez ramię, zanim

zniknął z mojego życia.

Nie byłem wariatem.
Położyłem rękę na klamce.
- Kim ty jesteś? - zapytałem Tes, zanim nacisnąłem.
- Jestem Tes. - Wzruszyła ramionami. - Messalina była moją

nauczycielką i koleżanką. Chciałam sprawdzić, co się z nią stało.
Myślałam, że wiesz albo że ją zabiłeś.

Życie jest pełne niespodzianek.
- Miałam zamiar cię zabić. Nadal się dziwię, że tego nie zrobi-

łam.

background image

- Ile ty masz lat? - zapragnąłem wiedzieć.
- Pytasz o to kobietę? - Zaśmiała się, a w towarzyszącym temu

wygięciu ust odnalazłem część tej Tes, jaką znałem.

- Właściwie to nawet nie chcę wiedzieć - odpowiedziałem

zgodnie z prawdą, naciskając klamkę.

Stały tam dwa. Stare wampiry, może nawet prastare. W ostatnim

czasie jakoś nauczyłem się je rozróżniać. Ci już nie zawracali sobie
głowy bronią palną. Może uznali, że tego, który dostanie się aż do
nich, nie da się tak łatwo zastrzelić. Jeden pochodził gdzieś ze stepów,
wyglądał tak, jak zawsze wyobrażałem sobie Dżyngis-chana, drugi
jak typowy bywalec barów. Obaj trzymali w rękach miecze współ-
czesnej produkcji, przy czym jeden wzorowany był na szabli nomada,
a drugi na mieczu średniowiecznym. Tylko wzorowane, bo obydwa
były wyprodukowane według nowoczesnej technologii, jako narzę-
dzie walki wampirów przeciwko wampirom.

Oni nie czekali, ale ja też nie. Dwa kroki tak szybkie, że ich odgłos

zlał się w jedno. Ciąłem ukośnie w górę, jakbym dobył miecza z
pochwy. Ale Dżyngis-chan też nie stał w miejscu.

Zmusiłem podświadomość do przejścia na wyższy poziom szyb-

kości.

Barowy bywalec zaatakował w ten sam sposób, widziałem, jak

klingi się krzyżują. Jego była nieco szybsza, ale na to nic nie mogłem
poradzić.

W momencie, kiedy mój nodachi zablokował szablę, tachi zagłębił

się w jego ciele. Kontynuowałem ruch, równoczesna zasłona i atak
zmusiły mnie do postawy otwartej. Widziałem, jak ostrze mojego
miecza przecina skórę, mięśnie i kości, czułem, jak klinga atakującego
ześlizguje się po zasłonie ze zwiększającym się naciskiem.

Moja obrona była zbyt słaba, wiedziałem, że odwet będzie srogi.
Przeciwnik sforsował moją zastawę, ale mój tachi dotarł tymcza-

sem aż do kręgosłupa, przecinając go; jego atak natychmiast stracił na
sile. Znalazłem się o dwa kroki dalej, a on - pomiędzy mną a Dżyn-
gis-chanem. Zrobiłem unik, zmieniłem część ruchu do przodu w

background image

rotację i cofając się o krok, przyśpieszyłem ją aż do osiągnięcia stu
osiemdziesięciu stopni. Oba miecze trzymałem równolegle i znowu
zaatakowałem. Tachi ułatwił drogę nodachi do ciała unieszkodli-
wionego już wampira.

Dżyngis-chan zginął podczas ataku; nie miał najmniejszej szansy

zareagować na ostrze, które przeszło na wylot przez ciało jego towa-
rzysza.

Oba trupy upadły na podłogę praktycznie w tym samym momen-

cie. Odwróciłem się. Nagle poczułem jakieś zakłócenia w widzeniu,
świat zmienił się w niejasne, rozmazane kontury bez szczegółów,
tylko widok dwóch obracających się wentylatorów na suficie pozostał
wyraźny. Szybko zrozumiałem, co się stało. Przy prędkości, z jaką
pracowała moja świadomość, nie byłem w stanie przyjmować
wszystkich dostępnych informacji. Skupiałem się tylko na tym, co
mogło mi zagrozić, a więc na wszystkim, co poruszało się zbyt
szybko. Po chwili zacząłem orientować się trochę lepiej i odnalazłem
Tes.

- Nie idź za mną - powiedziałem do niej, własne słowa brzmiały

w moich uszach jak powolne, basowe dudnienie.

Przytaknęła.
Rozsądna dziewczyna.
Rany, jakie dotąd odniosłem, nie spowodowały obrażeń, które

mogłyby mnie zatrzymać, a niektóre już nawet zaczynały się goić. Ale
po ostatnim starciu czułem wszystkie stawy, mięśnie i wydawało mi
się, jakby ktoś wyssał ze mnie energię. Poruszałem się zbyt szybko,
musiałem jednak tak się poruszać. Jeśli będę jeszcze zwinniejszy,
może moja własna moc spowoduje, że rozpadnę się na kawałki.
Niepokojąca perspektywa. Teraz mógłbym nawet stąd uciec. Mach-
nąć na wszystko ręką, wyciągnąć z ukrycia jakiś paszport, zmienić
osobowość i zacząć nowe życie w innym miejscu. Mieć przy tym
nadzieję, że z czasem świat wróci do normy i będę mógł żyć jak
dawniej. Uniosłem miecz, był tak ciężki jak nigdy dotąd.

Ale drogi powrotnej nie było, wobec planu Tizoca wszelkie wy-

background image

obrażenia o dalszym wygodnym życiu musiały wydawać się tylko
mrzonką. Kiwnąłem do Tes, odwróciłem się. Od kolejnych drzwi
dzieliły mnie cztery kroki.

O ułamki sekund wyprzedziły mnie pociski karabinów maszy-

nowych Tes. Wykopnąłem drzwi z minimalnym opóźnieniem i
natrafiłem za nimi na dalsze dwa wampiry. Prastare wampiry. Na
szczęście mocno je zaskoczyła seria puszczona przez Tes.

Pierwszego zabiłem cięciem od spodu, drugi odwrócił mój atak. Z

wysiłku ledwo byłem w stanie unieść ręce.

Nasze klingi pozostały w kontakcie, przez chwilę obaj się siłowa-

liśmy. Byłem znacznie szybszy, stwierdziłem to po jego reakcji, a i on
doszedł do tego samego wniosku.

Ześlizgiem przerwał kontakt ostrzy i brutalnie, niemiłosiernie ciął

z całą siłą, jaką mógł włożyć w cios.

Zasłoniłem się miękko, bardziej odwodząc na bok siłę jego ude-

rzenia, niż je odbijając.

To wystarczyło. Przeprowadził atak z taką energią, że nawet jego

konstytucja fizyczna nie podołała tak wielkiej sile i nieuniknionemu
przeciążeniu. Najpierw pękły mięśnie podłużne palców, potem
nadgarstków, przedramion, a na końcu wyskoczyło ze stawu całe
ramię.

O wiele wolniej, niż uważałem za potrzebne, zamachnąłem się do

finalnego cięcia i rozpłatałem go wzdłuż.

Naprawdę odbyło się to tak szybko, że nie zdążył zareagować.

* * *

Na ile dobrze przypominałem sobie plan Pałacu Kongresowego,
korytarz, którym powinienem przejść, i drzwi na jego końcu to było
wszystko, co dzieliło mnie od miejsca negocjacji.

Tym razem szedłem powoli, a drzwi otworzyłem cicho.
Były ciężkie, ale nie tak, jak wskazywałoby ich opancerzenie.

Grubość miała związek z solidnym wygłuszeniem. Obecni w saloniku

background image

z pewnością nie życzyli sobie, żeby im przeszkadzano.

Byłem nadal w stanie maksymalnego przyśpieszenia, spowolniłem

więc postrzeganie, żeby dokładnie widzieć otaczający mnie świat.

Zobaczyłem niewielki okrągły salon, w którym wokół owalnego

stołu zasiadało szesnastu ludzi. Większość obecnych znałem z tele-
wizji, za każdym z nich stał kolejny człowiek. Człowiek - to znaczyło,
że należał do tego rodzaju. Może po to, żeby czuli się bezpieczniej.

Negocjacje prowadził Tizoc w towarzystwie dwóch innych pra-

starych wampirów. Za nimi stało jeszcze trzech, pełniących rolę
służebną, ale oni również byli Wielkimi Mistrzami. W całej akcji
brało zatem udział sześciu Wielkich Mistrzów pod przywództwem
Tizoca. Pozostałych pięciu miało być gwarancją czystej gry dla reszty
wampirów.

Jak na razie nikt mnie nie dostrzegł, stałem cicho, przysłuchując

się.

Ludzie mieli przed sobą pliki dokumentów, których kopie już

widziałem. Właśnie przemawiał Tizoc, po angielsku, miękkim,
modulowanym głosem.

- Świat się zmienia i my musimy przygotować się do tych zmian.

A jeśli zrobimy to sposobem, który wszystkim biorącym w tym udział
przyniesie najmniejsze straty i najmniejszą ujmę, następne generacje
będą nam za to wdzięczne.

Obecni słuchali jego wystąpienia niezbyt uważnie, koncentrując

się na zawartości dokumentów.

- To nie jest ten sam tekst, który wynegocjowaliśmy w bezpo-

średnich rokowaniach - odezwał się zaniepokojony mężczyzna, w
którym rozpoznałem premiera Włoch.

- Nie jest - powiedział Tizoc życzliwym tonem. - Dodaliśmy do

niego mały przypis, będący właściwie bonusem. Każdy z panów go
otrzymał jako przejaw naszej dobrej woli. Włącznie z Jego Hiszpań-
skim Majestatem, który poczuł się wczoraj trochę niedysponowany i
dlatego zastępuje go dziś syn. - Tizoc spojrzał na najmłodszego z
uczestników zebrania i skłonił się.

background image

Włoski premier wprawdzie mruczał coś pod nosem, ale wyglądał

na zadowolonego.

- Jakie mamy gwarancje? - zapytał nerwowo mężczyzna, którego

również widziałem w telewizji, ale nie mogłem przypomnieć sobie
jego nazwiska.

Nigdy nie interesowałem się polityką. Zaczynałem zdawać sobie

sprawę, że to był błąd. Stała przed nim flaga francuska, a więc za-
pewne był przywódcą Francji.

- Panowie są głowami państw, rzecz dotyczy waszej korzyści i

korzyści waszych poddanych, pardon, obywateli - odpowiedział
Tizoc z uśmiechem.

Słowo „poddanych” nie było przejęzyczeniem, zostało użyte ce-

lowo.

- Reprezentuję nasz lud, który żyje we wszystkich państwach

pięciu kontynentów. Nie mogę sobie pozwolić na utratę twarzy. Byłby
to mój koniec. Lepszej gwarancji dać nie mogę.

Włoch popatrzył na pozostałych, wzruszył ramionami, podpisał

papiery i ostentacyjnie złożył teczkę.

- Wszystko to jest absurdalne. Kilka tygodni temu nie słyszeli-

śmy o pańskim istnieniu ani się go nie domyślaliśmy, a teraz... Ze
względu na to, że zdołał pan zaaranżować to spotkanie - zatoczył ręką
koło - i kilka innych rzeczy, pańskie słowo ma swoją wagę. Nie widzę
innego rozumnego wyjścia - dokończył.

- Ehm - zabrał głos człowiek, którego przemówienie telewizja

nadawała w dzień noworoczny już od ładnych kilku lat. - Jestem tu
wprawdzie tylko w charakterze gościa, przedstawiciela kraju, który
ma zaszczyt zorganizować ten wyjątkowej wagi szczyt. Weźmy
jednak pod uwagę, że nasze decyzje są istotne dla wszystkich
mieszkańców planety i będą punktem zwrotnym dla współistnienia
dwóch różnych kultur. Zmiany następować będą powoli, potrwają
przez całe generacje, ale nie podlegają dyskusji.

Nastąpiło kilka kolejnych dłuższych lub krótszych wystąpień,

które w zasadzie nie wniosły nic nowego.

background image

Kolejny uczestnik spotkania podpisał dokumenty, później następ-

ni, przywódcy ludzkości stopniowo sprzedawali swoich obywateli w
niewolę.

- To bezsens, nigdy się z tym nie zgodzę. My się nie poddajemy,

zwyciężyliśmy wszystkich nieprzyjaciół. - Rosyjski prezydent po-
derwał się tak energicznie, że aż przewrócił fotel.

Była to ostatnia rzecz, jaką zrobił, ponieważ jego ochroniarz

niezwłocznie wbił mu w kark strzykawkę, przez chwilę go podtrzy-
mywał, a następnie bezwładnego posadził z powrotem.

- Mam nadzieję, że pan Daspadinow przemyśli swoją decyzję do

jutra, kiedy przyjdzie do siebie - oznajmił Tizoc.

- A więc to wszystko kłamstwo, przymuszacie nas? - oznajmiła

jedyna kobieta pośród obecnych.

- Nie, ta decyzja została podjęta przez zespół pana prezydenta.

My respektujemy wasze decyzje, tylko na tym można budować
porozumienie.

Złożono następne podpisy.
Wszyscy podpisywali umowy, które przez okres ich biologicznie

możliwego życia praktycznie niczego nie zmienią. Ale korzyści z ich
podpisania zaczną się od razu. Przyszli panowie świata odpłacą im
zdrowiem, długowiecznością, przyjęciem w poczet tajnego bractwa
wampirskich spiskowców. Potem przyjdą małe zmiany prawa, ko-
rupcja w większym zakresie, presja na ograniczenie praw ludzi, aż w
którymś momencie, kiedy wszystko będzie przygotowane, wampiry
się ujawnią i wprowadzą nowe porządki, zgodnie z którymi ludzie
staną się hodowlanym bydłem.

Czeski prezydent, przed którym również leżał reprezentacyjnie

wyglądający dokument, podpisał go z wyraźnym zadowoleniem i
przysunął sobie jeden z dwóch oryginałów.

- Widzę, że się udało - powiedziałem.
Nagle uwaga obecnych skupiła się na mnie.
- Zakłóca pan protokół dyplomatyczny - oskarżył mnie czeski

prezydent. - Zagraża pan międzynarodowej pozycji naszego kraju!

background image

Kim pan jest?

Domyślałem się, że Tizoc infiltrował policję i tajne służby, ale że

skorumpował również władze kraju, to nie przyszło mi do głowy.
Właściwie było to logiczne - szczyt został przygotowany tak, aby
zadośćuczynić jego zamiarom.

Powinien mnie raczej zapytać, jak się tu dostałem, ale to już nie

miało znaczenia.

- Jestem wampirem, który myśli, że wampiry są łowcami, a nie

pastuchami bydła - odparłem, nonszalancko machając mieczem.

background image

Klinga świsnęła, przecięła kość, odcięta górna część czaszki spadła

na podłogę i okazało się, że potrzebne będą wybory nowego prezy-
denta. Ten jedyny mój ruch uzmysłowił mi, jak bardzo bolą mnie
mięśnie i ścięgna po stoczonej walce.

- Wystarczy! - Tizoc wstrzymał wszelki ruch w saloniku.
Miał moc i potrafił dać jej wyraz. Brzmiało to tak, jakby prze-

mówiła piramida, w jego głosie można było wyczuć dumę i pewność
siebie kogoś, kto na własne oczy widział bieg historii i sam ją tworzył.
Obecni zaczęli się obawiać właśnie jego, a nie tego, co zrobiłem.

- Nie przypuszczałem, że dotrzesz aż tutaj, ale przygotowałem

się na taką ewentualność. Panowie, omówcie wszystko ex tempore* i
wkrótce wrócimy do naszych spraw - zwrócił się do polityków. - Ja
też mam przeciwników, ale zobaczycie, jak umiem się z nimi uporać.

* Na poczekaniu, bez przygotowania (łac.) (przyp. tłum.).

Bez żadnego rozkazu otworzyły się ukryte drzwiczki w przeciw-

ległej ścianie i wyszedł z nich, a właściwie został wypchnięty Derwisz
z pistoletem przyłożonym do skroni. Trzymał go wampir w garniturze
i krawacie, który z powodzeniem mógłby zasiadać przy stole razem z
obradującymi. Prawie mu zazdrościłem umiejętności noszenia tego
garnituru.

- Jeśli wszystko to przedsięwziąłeś z powodu ludzi, przyszła pora

z tym skończyć. Przypuszczam, że zależy ci na nim bardziej niż na
innych, nieznanych ci osobnikach. Muszę bez przeszkód doprowadzić
do końca to przedsięwzięcie. Odejdź, a przed wieczorem go wy-
puszczę.

Może nawet uwierzyłbym Tizocowi, ale w przeszłości spotkałem

już kilka bardzo starych wampirów.

Gdybym miał w ręce rewolwer, to i tak wystrzelona z niego kula

nie byłaby dość szybka, żeby uratować Derwisza.

Poczułem się zmęczony, wyczerpany, u kresu sił, na początku

końca. Tam właśnie się znajdowałem od pewnego czasu, chociaż
odrzucałem taką myśl.

- Mówiłem ci, co się stanie, pamiętasz? - zwróciłem się do

background image

Derwisza.

- Co się stanie, jeśli zechcą cię złapać, używając mnie przeciw

tobie - potwierdził.

- Właśnie.
Tizoc zrozumiał, że nie przystąpię do jego gry, i już szykował się

do wydania rozkazu zabicia Derwisza.

Cisnąłem miecz od dołu ku górze, łukiem, z siłą, którą poczułem w

każdym mięśniu, ścięgnie, stawie i kości.

Ludzie zniknęli, z mgły bezruchu wyłoniły się cztery prastare

wampiry, jeden przeskakiwał przez stół, pozostali go obiegali. Jeszcze
bardziej zwiększyłem swoją szybkość, przechodząc na wyższy
stopień, i mogłem dostrzec, jak deformuje się pod ich nogami mar-
murowa podłoga, ich skórę pofałdowaną nadmiarem szybkości i ich
wpatrzone we mnie oczy. Mój miecz był już w połowie drogi, kiedy
wampir trzymający Derwisza go spostrzegł.

Trzema długimi krokami podbiegłem do ściany, odbiłem się od

niej w górę i nie tracąc z nią kontaktu, dotarłem do sufitu. Sile bez-
władności zawdzięczałem kolejne trzy metry w pozycji głową w dół.

Miecz właśnie przebił głowę wampira z rewolwerem i przyszpilił

mu czaszkę do muru. Pchnąłem ku dołowi, klinga rozpruła skaczą-
cego przez stół wampira od ramienia aż do siódmego kręgu, ale
utknęła tam i rękojeść wyrwała mi się z dłoni. Odbiłem się od sufitu,
wykonałem pół salta i wylądowałem na stole.

Jeden z prastarych wampirów zdecydował się mnie naśladować i

zmienić kierunek za pomocą ściany. Niestety, nie odgadł, w którym
miejscu pod miękką wykładziną znajduje się element konstrukcji, i
skończył pogrążony po pachy w gmatwaninie izolacji dźwiękowej,
kabli, gipsu i innych resztek.

Dwie klingi zwróciły się przeciw mnie, wirując przeciwbieżnie jak

koła młyńskie, które miały mnie zetrzeć na proch.

Zaparłem się o stół dłonią i z rozmysłem, ani za wolno, ani za

szybko, przeskoczyłem pomiędzy nimi z bocznym obrotem, dzięki
któremu prawie natychmiast dotknąłem stopą blatu stołu, a drugą

background image

nogą kopnąłem napastnika z prawej strony pod żebra. Nie śpieszyłem
się, w pierwszej fazie ruchu nie starałem się użyć całej siły, w ostat-
niej chwili wyluzowałem nieco, żeby cios nie był zbyt mocny i nie
naruszył mi kości nogi.

Trafiłem go zbyt nisko, w brzuch, chociaż celowałem w mostek.

Ale efekt był taki sam. Moja noga więzła w ulepszonym pasożytem
ciele wampira, niszcząc skórę, mięśnie, kości, wnętrzności, dotarła aż
do kręgosłupa. Uderzenie w niego aż mną zatrzęsło, kręgosłup pękł.
Zanim zdążyłem wyrwać nogę z bezwładnego ciała, sztych miecza
kierującego się ku mojemu gardłu stał się nagle dla mnie najważ-
niejszą sprawą w całym wszechświecie.

Wiedziałem, że zbliżam się do granicy tego, co możliwe. Usiłuję

rozwinąć moc grożącą zniszczeniem własnych mięśni i kości. Wi-
działem, jak moje ręce pozornie powoli wyciągają się łukiem przed
siebie, a każdy szczegół wydaje się wyraźniejszy niż kiedykolwiek
przedtem.

W końcu czuję klingę pomiędzy dłońmi i szybko odchylam ją na

bok, tak żeby wbiła się tuż obok mojego ucha. Kiedy mam już pew-
ność, że tak się stanie, puszczam ostrze, sięgam po trzymającego
miecz przeciwnika, bezwładność jego ciała daje mi oparcie i jednym
szybkim saltem do przodu ląduję za jego plecami.

Nagle w powietrzu świszczą pociski. To strzela Tizoc i inne pra-

stare wampiry. Tak dawno nie walczyli, że zapomnieli, jakie ociężałe
i powolne są kule dla kogoś, kto wojuje mieczem.

Wybrałem drogę pomiędzy lecącymi pociskami, najbliższego

strzelca ściąłem ostrzem tachi, drugiemu przycisnąłem się do ciała i
oparłem mu dłoń na twarzy. Znieruchomiała, a ja spowolniłem.
Kończące uderzenie było za silne, chyba uszkodziłem sobie jakąś
kostkę w dłoni.

- Dogadajmy się - usłyszałem Tizoca gdzieś na skraju świado-

mości.

- Oczywiście - zgodziłem się, wbiłem przeciwnikowi kciuk i

palec wskazujący w oczy, nie za głęboko, tylko tak, żeby zaskoczyły

background image

za oczodół, mały palec zahaczyłem o górną szczękę.

I targnąłem.
Przypominało to wybuch, jakby twarzową część czaszki oderwała

mu eksplozja.

Ale to nie było nic, czego by taki stary śmieć nie zdołał przeżyć.

Jednak nie mogłem tracić na niego więcej czasu.

Tizoc opuścił pistolet, zrozumiał, że mu się nie przyda.
Powoli podszedłem do niego, pozwalając mojej świadomości

powrócić z głębi Visio in Extremis do normalnego stanu. Chociaż mój
normalny stan był teraz nieco inny niż poprzednio.

- To ty byłeś z Messaliną - stwierdził Tizoc - inaczej na pewno

nie zdołałbyś zrobić tego wszystkiego. - Wskazał wzrokiem pobojo-
wisko.

- Długo trwało, zanim to zrozumiałeś.
- I zapoznałeś się z moją pamięcią.
- Którą ukradłeś - powiedziałem.
- Dzięki temu domyśliłeś się, co zamierzam.
Ludzie słuchali nas jak zahipnotyzowani. Na podłodze, na stole, w

ścianach walały się szczątki ciał wampirów, na niektórych z nich
widoczne już były oznaki powrotu do zdrowia.

- Dzięki temu wiem, jak bardzo to szalone i niebezpieczne.

Przyniesie zagładę nam wszystkim.

Tizoc milczał. Zrozumiał, że nie chcę swojej doli z tego krwawego

ochłapu, że się ze mną nie dogada.

Oczekiwałem, kiedy sięgnie po środek rozwiązywania problemów

stosowany od tysięcy lat - po przemoc. Musiał chociaż spróbować.

Chciałem, żeby to on zaczął. Było o wiele łatwiej wykorzystać

cudzą energię i siłę. Wygodniej i co najważniejsze, mniej bolało.

Dojrzałem odbicie błysku w wykładzinie ściany, natychmiast

przywołałem błyskawiczne widzenie, starając się uciec z pola rażenia,
ale w tym momencie poczułem kulę będącą już w styczności z moimi
plecami. Gdybym się teraz przesunął w bok, przeprułaby mi plecy na
całej długości mojego ruchu. Nie poruszyłem się więc. Na moje

background image

nieszczęście znalazła szczelinę pomiędzy kręgami i poszła dalej, do
wnętrza ciała, a tuż za nią podążała druga.

Musiała to być jakaś nowoczesna, automatyczna i niezwykle

szybkostrzelna broń.

Siłą woli powróciłem do normalnej szybkości, nie miało sensu

męczyć się przez długie godziny subiektywnego czasu.

Po chwili leżałem na podłodze postrzelany jak sito.
Pole widzenia stawało się zamglone z powodu utraty krwi, świat

deformował się, podczas gdy coraz bardziej ulegałem prośbie ciała,
szukającego ratunku, wyleczenia.

Od tego nie umrę - zrozumiałem.
Tizoc postawił mi nogę na piersi.
Od tego już chyba tak.
Widziałem jednego z polityków z pistoletem w ręce.
Był bardzo skuteczny, chociaż sprawiał wrażenie małego i ele-

ganckiego.

- Skoro już doszliśmy tak daleko, nie pozwolimy udaremnić

naszych zamierzeń z powodu takiej małej nieprzyjemności - powie-
dział mężczyzna, kierując lufę broni w moją stronę. - Oczywiście
sytuacja się zmieniła i dlatego powinny zmienić się niektóre punkty
naszego porozumienia. Nie pozwolimy panu dyktować nam pańskich
warunków - dodał.

Tizoc popatrzył na mnie, na polityka i uprzejmie przytaknął.
- Oczywiście, panie prezydencie. Rozumiem pańskie stanowi-

sko. Porozumienie możemy dopracować ku obopólnemu zadowole-
niu.

Dopiero teraz poznałem, kim był człowiek z pistoletem. To pre-

zydent Stanów Zjednoczonych Ameryki. Myślał zapewne, że ma
sytuację pod kontrolą. Ale mylił się. Tizoc mu przytaknie, lecz
później przeprowadzi wszystko według swojego planu. Nie mógł
przeciwstawić się ludzkiej cywilizacji, ale mógł ją zainfekować,
korumpując najmożniejszych. Prosty, a równocześnie przewrotny
plan, jak na wampira. I możliwy do realizacji.

background image

- Zaczniemy od tego, że przewieziecie do naszej ambasady tego

mężczyznę. - Amerykański prezydent wskazał na mnie.

Głupi nie był, potrzebne mu były informacje i przypuszczał, że

uzyska je ode mnie.

- Obawiam się, że to nie będzie możliwe. Ten człowiek jest już

martwy.

Spróbowałem przywołać szybkość, żeby zatrzymać nogę, która

zaraz rozgniecie mi pierś, rozedrze serce i kręgosłup. Nie powiodło mi
się, całe siły musiałem skupić na tym, żeby w ogóle przeżyć.

Huknął strzał, prezydent postąpił chwiejnie jeden krok do tyłu,

drugi strzał rzucił go na podłogę.

- Szybko! Musimy go uratować! Inaczej po całym przedsię-

wzięciu, po naszym planie! - ryknął Tizoc, rzucając się ku umierają-
cemu mężczyźnie.

Za nim podążyły dwa ostatnie wampiry, jakie trzymały się jeszcze

na nogach. Mogli tego dokazać, z pewnością.

Spojrzeniem odszukałem strzelca. Był nim Derwisz.
W ręce trzymał rewolwer, zapewne jeden z tych, z których przed

chwilą strzelano do mnie.

Wyglądał na zszokowanego tym, co zrobił.
- Chciał nas sprzedać - powiedział w kierunku skamieniałych ze

zgrozy ludzi wokół owalnego stołu.

Polityków wokół owalnego stołu, poprawiłem się w myślach.
W drzwiach pojawiła się Tes, a za nią Carlos. Wyglądało na to, że

dobrze się znają albo chociaż zdążyli sobie przyjemnie pogawędzić.

Gdy tylko spostrzegła, gdzie leżę, rzuciła się do mnie.
Carlos przyglądał się sytuacji.
- Jak się czujesz?
Nie zdołałem odpowiedzieć, ale i tak widziała, co się stało. Pod-

sunęła mi do ust plastikowy worek z krwią, do żyły błyskawicznie
podpięła infuzję ciśnieniową. Ludzkim żyłom mogłoby to zaszkodzić,
moim nie. Sztuczka, której nie znałem. Jej wygląd znów mnie zmylił,
musiałem sobie przypomnieć, że to wampirzyca z dużym doświad-

background image

czeniem.

- Kilka kulek w plecy, kręgosłup w porządku, nic fatalnego -

rzekłem, kiedy skończyłem pić i znów złapałem oddech.

- Mogło być znacznie gorzej - powiedziała cicho i ujęła mnie za

rękę.

Był to bardzo przyjemny dotyk, ale musiałem cały ten spektakl

dograć aż do końca.

- Na razie nie dam rady wstać. Pomóż mi.
- Czy to rozsądne? - zapytał Carlos, który uznał, że Tizoc i jego

ostatni wierni poplecznicy są wystarczająco zajęci ratowaniem
amerykańskiego prezydenta. - Moi ludzie sprzątali ile sił, więc na
zewnątrz nic się nie przedostało. Uciszyliśmy również rwetes, jaki
spowodowało pańskie wdarcie się do budynku.

Brzmiało to bardzo dobrze.
- Muszę wygłosić oświadczenie. A tego nie mogę zrobić na le-

żąco - wyjaśniłem.

Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Carlos, zamiast mi pomóc, po

prostu mnie dobił, ale on dotrzymywał umowy.

Posłuchali mnie, postawili na nogi, na których udało mi się

utrzymać o własnych siłach.

Dokuśtykałem do Tizoca. Ranny prezydent był już prowizorycznie

opatrzony, jednak chorobliwie siny, oddychał płytko i szybko -
hiperwentylował się.

- Zrobiłeś z niego wampira - stwierdziłem. - Dokładnie tak, jak

chciał.

- Inaczej bym go nie uratował. Tylko solidna dawka naszej krwi

mogła to spowodować - rzucił przez ramię.

Wyciągnąłem rękę, Tes wcisnęła mi do niej rękojeść miecza. Lu-

dzie na ogół słuchają z większą uwagą, kiedy mówiący ma w ręce
broń.

Oparłem się o stół i zastukałem w błyszczące drewno.
- Jestem wampirem i właśnie stałem się władcą wampirów.
To zwróciło na mnie uwagę wszystkich obecnych.

background image

Tizoc z niezadowoleniem targnął głową i nagłe stwierdził, że wy-

starczy jeden nieostrożny ruch, a sam poderżnie sobie gardło o ostrze
mojego miecza.

Ledwie trzymałem się na nogach, ale jeszcze dałbym radę mach-

nąć mieczem z prędkością niedostrzegalną dla ludzkiego oka, a
nieosiągalną dla wampira bez zdolności błyskawicznego widzenia.

Żadnych protestów nie było. Wszyscy poświęcili mi najwyższą

uwagę.

- Odpowiada mi stan obecny, jestem łowcą. Nie chcę, żeby

wampiry rozleniwiły się z powodu tego, że ludzie będą hodowani w
obozach koncentracyjnych jak bydło - oznajmiłem.

Poczekałem, aż bezwzględność moich słów dotrze do ich świa-

domości. Tizoc ubrał taką wizję w zupełnie inne słowa.

- Niektórzy z was stali się wampirami. - Wskazałem amerykań-

skiego prezydenta. - Inni zostali zmienieni. - Popatrzyłem na siedzą-
cych, nie zatrzymując wzroku na żadnym z nich. - Najlepszym
rozwiązaniem byłoby pozabijać was wszystkich, a na wasze miejsca
powołać nowych ludzi, którzy nic o nas nie wiedzą. Ale ponieważ
infiltrowaliśmy najwyższe kręgi władzy, ponieważ wielu z nas
uważacie za swoich współpracowników i polegacie na nich, ponieważ
wielu z nas zajmuje wysokie stanowiska w policji i wojsku we
wszystkich krajach świata, takiej masakry nie zdołałbym utajnić.

Wróżyłem z fusów, lecz dzięki temu, że Tizocowi jadła z ręki

czeska policja, wywiad i kontrwywiad, właściwie całe państwo -
inaczej nie zdołałby zorganizować tego cyrku - dzięki temu wszystko
zabrzmiało bardzo wiarygodnie.

- Moi podwładni otrzymają jasny zakaz współpracy z wami. A

wy, jeśli będziecie usiłowali nawiązać współpracę z jakimkolwiek
wampirem, zostaniecie ukarani śmiercią.

Włoski premier wraz z dwoma innymi politykami nie ukrywali

pogardliwych uśmieszków.

- Współpraca z wami, jako z istotami pozmienianymi naszą

krwią i mocami, będzie bardzo prosta i efektywna - zwróciłem im

background image

uwagę.

Wszyscy znieruchomieli, ponieważ wszyscy byli pozmieniani.

Dotąd uważali to za bonus, którego już nikt im nie odbierze, którego
w żadnych okolicznościach nie będą musieli spłacać.

- Zostaliście zarażeni czymś, czego wasza nauka jak dotąd nie

zna. Jeśli w odpowiednich odstępach czasu nie otrzymacie kolejnych
dawek, umrzecie. Z pozoru na jakąś chorobę, ale w rzeczywistości z
powodu niedostatku czynnika, który przedłuża wam życie, nie do-
puszcza do rozwoju raka, chroni przed AIDS i innymi chorobami,
które was zaatakowały.

Nie podobało im się to, co usłyszeli.
- Ciebie też, mały, zasrany łajdaku - zwróciłem się do Włocha -

który zastrzegłeś sobie pomoc wampirów przy wprowadzeniu nie-
wolniczego reżimu na swoim terytorium lennym. - Przyłożyłem mu
czubek miecza do dziurki od nosa i lekko przycisnąłem. - Nie mogę
cię teraz zabić, choć bardzo bym chciał.

Rozciąłem mu nos.
- Ale jeśli mnie zdenerwujesz, nie dostaniesz następnej dawki.
Krew i infuzja pomogły, lecz pomału zaczęło mi brakować sił.

Jednak byłoby chyba nie najlepszym zakończeniem zemdleć podczas
takiego wystąpienia.

- Zrozumieliście mnie? - rzuciłem do wszystkich i do nikogo,

patrząc przy tym na mężczyznę po mojej lewej stronie.

Przytaknął. Patrzyłem na niego nadal, aż zrozumiał, że kiwnięcie

głową nie wystarczy.

- Tak - odpowiedział.
Powtórzyłem to samo z wszystkimi pozostałymi, tylko amery-

kański człowiek numer jeden pozostawał nieprzytomny. Ale on
właśnie stał się wampirem i wymuszenie na nim przysiąg nie miałoby
sensu.

Zaś zabicie amerykańskiego prezydenta, nawet jeśli stał się wam-

pirem, nie byłoby rozsądne. Raczej należało to uznać za przejaw
skrajnego idiotyzmu. Trudno byłoby wyjaśnić to Amerykanom.

background image

Musiałem stąd wyjść, zaczynały się pode mną uginać kolana. Tes

to widziała, ale nie odważyła się pomóc.

- Resztę zostawiam panu - zwróciłem się do Carlosa.
Przytaknął, ale widziałem, że jest z tego powodu zdenerwowany.
Rozejrzałem się i zrozumiałem dlaczego. Jego były szef, Tizoc,

prastary wampir, wpływowy Wielki Mistrz, był nadal w pełnej formie
i mógł skądś sprowadzić ukryte posiłki. Byli też obecni dwaj obcy
Wielcy Mistrzowie, którzy nie musieli słuchać Carlosa i mogli
spróbować odwrócić bieg zdarzeń.

Popatrzyłem na Tizoca i nie tracąc czasu na przechodzenie do

błyskawicznego widzenia, wykonałem dwukrok, przeszedłem do
wypadu i cięciem z góry obciąłem mu rękę w przedramieniu. Krew
przestała mu tryskać praktycznie natychmiast, skamieniał tylko jak
kawał granitu.

- Gdybyś nie był nam potrzebny, zabiłbym cię - oznajmiłem,

podniosłem uciętą kończynę, żeby regeneracja nie poszła mu tak
łatwo, skinąłem na Derwisza, żeby poszedł za mną, i wyszedłem z
saloniku.

Za drzwiami definitywnie załamały się pode mną kolana, ale nie

upadłem.

Tes wzięła mnie na ręce i odniosła na sam dół, do podziemnego

garażu, gdzie oczekiwał furgon służby kurierskiej, którą przedostała
się do wnętrza wraz z ładunkiem broni i amunicji.

- Na pewno nie przespałaś spokojnie minionej nocy, prawda? -

udało mi się powiedzieć, kiedy układała mnie pomiędzy paczkami.

- To wy, chłopy, na ogół po tym śpicie. - Zaśmiała się ubawiona.
Oboje z Derwiszem szybko nałożyli uniformy firmy kurierskiej.

Potem na pewien czas musiałem stracić przytomność, bo gdy się
ocknąłem, sądząc po prędkości jazdy, jechaliśmy już autostradą.

* * *

W dwa tygodnie później, w o wiele lepszej kondycji, choć na pewno

background image

nadal nie w najlepszej, przeglądałem gazety, zapoznając się z wyda-
rzeniami ostatnich dni.

Specjalny szczyt rozszerzonej Rady G8, który tak nietypowo go-

ścił w Pradze, skończył się relatywnym sukcesem - wyrażeniem woli
dalszej współpracy, zostały nawet zawarte konkretne umowy. Naj-
ważniejszym wydarzeniem okazała się jednak niedyspozycja zdro-
wotna prezydenta Rosji, którą media przypisały nadmiernej kon-
sumpcji alkoholu. Lecz nawet tę sensację przebił podany w trzy dni
później hit sezonu - zaskakująca śmierć prezydenta Republiki Cze-
skiej.

Interesowałoby mnie, w jaki sposób Carlos załatwił to trzydniowe

opóźnienie w stosunku do rzeczywistej daty zgonu, a przede wszyst-
kim jak doszło do tego, że konsylium lekarskie za przyczynę śmierci
uznało udar mózgu spowodowany nadmiernym stresem. Chociaż taki
nagły cios mieczem może być uznany za nadmierny stres.

Odłożyłem gazety i podszedłem do okna, z którego roztaczał się

piękny widok na panoramę Pragi. Kocham to miasto i w ogóle całą tę
ziemię, którą przez ostatnie lata uważałem za swoją.

Przez otwarte drzwi do kuchni widziałem krzątającą się Tes. Miała

na sobie sandałki na lekko podwyższonym obcasie, spódniczkę mini
trochę za pupę, koszulkę z krótkimi rękawami, której dolny skraj
dzieliło od pasa spódniczki dobre dziesięć centymetrów niczego.
Włosy miała niedawno ostrzyżone, fryzura przypominała szaloną
kreację rodem z filmów rysunkowych, które ostatnio coraz częściej
pokazywano w telewizji. Pochodziły z Japonii, w okresie rekonwa-
lescencji chętnie je oglądałem. Może dlatego, że często występowały
w nich wampiry, a twórcy byli w swych wyobrażeniach bardzo
oryginalni. Mógłbym nawet zainspirować się tymi obrazami.

Znowu wróciłem myślami do Tes. Przez ostatnie dwa tygodnie nie

było między nami żadnych zbliżeń. Początkowo dlatego, że i tak się
do niczego nie nadawałem, a później byłem całkiem zdezorientowa-
ny. Tylko od czasu do czasu śniła mi się i były to bardzo poruszające
sny.

background image

- Gotowe - zawołała z kuchni.
Użyła swego niskiego głosu, nie przymuszając się do nadania mu

młodzieńczego zabarwienia. Poszedłem do stołu. Nadal wiązało się to
dla mnie z takim wysiłkiem, jakbym przebiegł sto czy więcej kilo-
metrów.

Opowiedziała mi, że podobne wyczerpanie widziała dawno temu u

swojej protektorki Messaliny po wygraniu nierównego pojedynku z
trzema Wielkimi Mistrzami jednocześnie. Podobno przychodziła do
siebie całymi miesiącami.

Usiadłem przy stole. Tes przygotowała dla nas po wielkim,

krwawym befsztyku z dwoma małymi kartoflami i sosem ciemno-
czerwonej barwy, jakiego nigdy przedtem nie widziałem i nie jadłem.

Do picia podała mocne czerwone wino. Z powodu moich dole-

gliwości odrzuciła pomysł kupienia czegoś mocniejszego, bez
względu na to, czy sugerowałem wódkę, dżin, czy chociaż burbon. Po
zakupy chodziła tylko ona i musiałem obejść się bez moich ulubio-
nych trunków.

- Co dalej? - zapytała.
- Nikt nie wie, gdzie się schowaliśmy - zacząłem, krojąc kolejny

kawałek mięsa i zjadając go z apetytem.

- Nawet Derwisz nie wie - potwierdziła.
- Nie mam ochoty mieszać się do spraw, którymi teraz zarządza

Carlos.

- Wydaje się, że w jakiś sposób zapanował porządek - przytak-

nęła. - Część członków klanu Tizoca uznała w Carlosie nowego
Wielkiego Mistrza. Jak dotąd sprawia wrażenie, że dotrzymuje
obietnicy przerywania w zarodku każdej próby współpracy z ludźmi.
Na polityków też ma oko.

- No tak, tego jestem pewny - zgodziłem się. - Będę musiał wy-

jechać na jakiś czas, żeby mnie nie wyśledził Carlos, Tizoc ani żaden
inny wampir.

- To jasne - nie roztrząsała tego.
Na to, co nastąpi dalej, miała jednak własny pogląd.

background image

Przełknąłem ostatni kęs.
- Kim ty właściwie jesteś? - zapytałem.
Moim zdaniem, sądząc po ilości zadawanych wzajemnie pytań,

panował pomiędzy nami wyraźny brak równowagi.

Przez chwilę zastanawiała się, aż wreszcie zdecydowała, że powie

mi prawdę. Poznałem to po niej.

- Messalina znalazła mnie na ulicy jako małą dziewczynkę, bę-

dącą już wampirzycą. Kiedy to się stało, nie pamiętam. Nic wtedy nie
wiedziałam. Z początku była - poszukała odpowiedniego słowa - moją
panią i wychowawczynią. Z biegiem czasu stała się koleżanką, a
później jedyną i najlepszą przyjaciółką.

Nigdy nie słyszałem o wampirze, który nazwałby innego wampira

kolegą, nie mówiąc już o przyjacielu. Tak, istniało kilku takich, z
którymi wypiłem beczkę piwa, wina czy czegoś mocniejszego.
Większość z nich już nie żyła, a niektórych zabiłem własnymi rękami.
Ale zawsze honorowo, w pojedynku. Życie wampira stwarza takie
sytuacje.

- W ciągu ostatnich kilku lat zaczęła być jakaś inna. Rozdraż-

niona, niekiedy skryta, znikała na całe tygodnie i miesiące. Nie
wiedziałam, co o tym myśleć - kontynuowała Tes.

- Przyszedł jej czas, szukała mężczyzny.
- Tak, teraz już wiem.
- Potem zniknęła na długo, bez żadnej informacji, żadnych po-

leceń dla pozostałych. Trafiłam na jej ślad dopiero w Pradze. Zała-
twiłam sobie nową osobowość, nie do zidentyfikowania ani przez
ludzi, ani przez swoich. Ale tak czy tak nie odnalazłam jej. Wtedy
pojawiłeś się ty.

Tizoc usiłował cię złapać z jej powodu, inni się tobą interesowali.

Byłam przeświadczona, że ją zabiłeś. Nie mogłam tylko wyobrazić
sobie w jaki sposób. Była Wielkim Mistrzem, ostrożna, doświad-
czona, silna, a ty okazałeś się tylko zwyczajnym wampirem. Zdecy-
dowałam się ją pomścić.

Jej głos nadal był niski, ale zniknęła z niego wszelka zmysłowość,

background image

wspomnienia obudziły w nim zwierzęcą wprost nienawiść i zdecy-
dowanie. Wiedziałem już od dawna, że ma w sobie coś z bestii,
przynajmniej w pewnej mierze.

- Chciałam to zrobić tak, żebyś wiedział, dlaczego umierasz. W

tym celu musiałam dostać się blisko ciebie.

- I to ci się udało.
Wierzyłem jej. Poczułem zazdrość, do której nie miałem prawa.
- A później stwierdziłaś, że jej nie zabiłem, że robiłem z nią coś

zupełnie innego - popędziłem ją do dalszych zwierzeń.

- Tak. - Wyszczerzyła zęby, napiła się wina i oblizała wargi, nie

spuszczając ze mnie wzroku. - Muszę powiedzieć, że bardzo mnie to
rozbawiło, a przy tym zaskoczyło. Messalina nie cierpiała wampirów,
miała inny gust.

Jednak kiedy poczuła potrzebę poczęcia dziecka, musiała wybrać

jakiegoś wampira, inaczej nic by z tego nie było. Tę uwagę zacho-
wałem dla siebie, a zamiast tego zapytałem:

- To wtedy zadecydowałaś, że mnie nie zabijesz?
- Nie. - Podrzuciła głowę i przez krótką chwilę wyglądała jak

niewinna szesnastolatka.

- Już znacznie wcześniej, tej nocy, kiedy mnie nie wziąłeś, tylko

przez cały czas trzymałeś w objęciach.

- I tylko dlatego nie pomściłabyś swojej najlepszej przyjaciółki?
- To niewłaściwe słowo. Wtedy już nie wierzyłam, że ją zabiłeś.

A później zyskałam pewność.

- Kim ty właściwie jesteś? - powtórzyłem pytanie.
- Wolę wampiry od ludzi - powiedziała tonem dojrzewającej

dziewczyny. - Nie zaprosi mnie pan na drinka? - jej ton prawie się nie
zmienił, ale tylko prawie.

Naraz ozwała się w nim nieskończona ilość obietnic.
Posłusznie napełniłem jej pustą szklankę.
- Zapłacisz za to - tym razem zupełnie zmieniła głos.
Surowe, zimne oświadczenie i właśnie ta prostota bez żadnych

podtekstów powodowała poczucie takiej definitywności, że aż mnie

background image

zmroziło. Nie chciałbym mieć w niej wroga.

- Które z tych wcieleń jest prawdziwe?
- Wszystkie. Czy chciałbyś, żebym wobec ciebie odgrywała taką

dziewczynkę jak na początku?

Pokręciłem głową.
Pozostawała wciąż tak samo piękna, pożądałem jej jeszcze bar-

dziej, ale teraz była kimś innym.

- A czego ty chcesz? - zapytałem.
- Chcę, żebyś się wobec mnie zachowywał jak dawniej. Żebyś

się o mnie troszczył, żebyś mnie chronił w każdej sytuacji.

Myślałem, że żartuje, ale nie. Uśmiechała się wprawdzie, lecz

mówiła śmiertelnie poważnie.

Dopiłem resztę wina ze szklanki i otworzyłem nową butelkę.
- Chętnie spróbuję - powiedziałem, kiedy do dna pozostał za-

ledwie centymetr.

- A jeśli się nie uda? - odpowiedziała w połowie następnej.
- No to się nie uda.

* * *

Rano obudziłem się pierwszy, pełen sił i entuzjazmu. Niektóre
sposoby rekonwalescencji są skuteczne, a zarazem przyjemne. Roz-
sunąłem zasłony, do pokoju wpadło słońce. Nie wiem, jak ludzie
doszli do wniosku, że wampiry nie znoszą światła słonecznego. Ja
bardzo je lubię.

Nałożyłem spodnie i koszulę, zbiegłem do całodobowego sklepu

po składniki potrzebne do przygotowania zdrowego i pożywnego
śniadania, czyli wędzoną słoninę, jajka, chleb, kawior, szampan,
grapefruity. Kupiłem też butelkę fińskiej wódki, sok pomidorowy,
tabasco, sól i pieprz.

Zanim Tes się obudziła, śniadanie było gotowe, a ja przyrządzałem

sobie drugą Bloody Mary.

Przyszła do stołu w szlafroku, z jeszcze mokrymi włosami.

background image

Przyjrzała się, co piję, i sama wzięła się do szampana.

- No, widzę, że doszedłeś do siebie - odgadła.
- Zupełnie - potwierdziłem.
- Wiesz, kiedy brałam prysznic, uświadomiłam sobie, że jestem

zazdrosna.

Zapachniało niemiłym tematem na samym początku dnia. Ale

jabłka trzeba gryźć nawet wtedy, gdy są gorzkie. To i tak lepsze niż
zgniłe.

- A co to znaczy? - zapytałem i napiłem się.
Tes ukroiła sobie solidną porcję słoniny, przesunęła na bok talerza

przeszkadzającą jej jajecznicę, położyła plaster obok niej i zabrała się
do jedzenia.

- Jeśli się dowiem, że chodzisz z jakąś kobietą, która nie jest dla

ciebie zdobyczą, to pożałujesz.

Zastanowiłem się.
- Rozumiem.
Poranek znów był tak samo piękny jak na początku.
Niestety, tylko do końca drugiego drinka.
Brzęknął sygnał e-maila. Tes była o wiele lepiej ode mnie obzna-

jomiona z nowoczesną techniką. Postawiła laptop pomiędzy talerza-
mi, przez chwilę coś z niego odczytywała, a później zachichotała.

- Od dawna nie przeglądałeś poczty, prawda?
- Zacieram za sobą ślady.
- Pytam, bo to e-mail wysłany na mój adres, ale przeznaczony dla

ciebie.

Napisał go Derwisz. Oznajmiał w nim, że został doradcą Carlosa i

jako „Jedynego Władcę Wampirów” w jego imieniu prosił mnie o
pomoc. Nie napisał, o co konkretnie chodzi, podał tylko numer
telefonu.

Niechętnie sięgnąłem po komórkę.
- Nie boisz się, że nas namierzą? - zapytała ze śmiechem.
- Nie, przeprowadzimy się - zadecydowałem.
Wybrałem numer Derwisza.

background image

- Mów, o co chodzi, bo przeszkadzasz - rzuciłem krótko.
Słuchałem przez chwilę, a potem rozłączyłem się.
Tes wyglądała tak, jakby w każdej chwili miała wybuchnąć

śmiechem.

- Tak ci się spodobał tytuł „Jedyny Władca Wampirów”? - za-

pytałem.

Żywo pokiwała głową i już nie starała się powstrzymać od śmie-

chu.

- Bardzo. Ale ty wyglądasz na zatroskanego.
- Chodzi o Schnittzela, mój kontakt w obozie Tizoca...
Machnęła ręką na znak, że wie, o kim mowa.
- Zapewniał Tizocowi korzystanie z najnowszej technologii,

szukał sposobów technicznych umożliwiających najłatwiejsze zabi-
janie wampirów i robił wiele innych rzeczy - pozwoliłem sobie na
krótki wykład. - Obiecałem mu, że jak to się skończy, wyleczę go za
pomocą transfuzji mojej krwi. Był nieuleczalnie chory. Ostatnio, co
zaskakujące, nie odzywał się do mnie.

Tes to zainteresowało, słuchała z niedopitą szklanką w dłoni.
- Już nie potrzebuje mojej pomocy. Nauczył się więcej, niż

uważałem za możliwe. Sam się wyleczył, zapewne zaaplikował sobie
pasożyty wielu wampirów.

- Czyli naprawdę wie i umie więcej od nas, zwykłych wampirów.

Kiedyś już tego próbowaliśmy, ale każdy przy takiej próbie umierał -
stwierdziła.

Na pewno większość wampirów wiedziała o tym lepiej niż ja.
Otworzyłem własną pocztę. Od Carlosa przyszło jeszcze więcej

informacji.

- Niezgrabny, śmiertelnie chory Schnittzel zabił przedwczoraj

Wielkiego Mistrza klanu z Buenos Aires, wziął do niewoli prastarego
wampira z Moskwy i oficjalnie wypowiedział Carlosowi wojnę -
wszystkie informacje zawarłem w jednym zdaniu.

- Wypowiedział wojnę „Władcy Wampirów” - sprecyzowała. - A

więc tobie.

background image

- Tak - potwierdziłem niechętnie.
- Myślałam o urlopie. - Zamyśliła się. - Na przykład o polowaniu

na żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej w Afganistanie...

- To w Afganistanie jest amerykańska piechota morska? Przecież

tam nie ma morza.

- Tak, są tam - potwierdziła - już to sprawdziłam. Mają mnóstwo

udogodnień technicznych, na których tak polegają, że kiedy ich tego
pozbawisz, są bardzo przyjemnie zdezorientowani. Ale starają się. Ci,
którzy mają na mundurach odznaki z Neptunem, są najlepsi.

- Albo moglibyśmy zapolować na tych z SAS. Mają teraz robotę

na Wybrzeżu Kości Słoniowej.

Tes się rozmarzyła.
- No ale najlepsza adrenalina to Rosjanie. W specnazie nadal

służą tacy, których dziadowie byli łowcami wampirów.

- Jednego takiego nawet spotkałem - zauważyłem.
- Ale polowanie na superwampira? Pewnie jeszcze bardziej

niebezpiecznego niż ty? To lepsze niż cokolwiek, co mogę sobie
wyobrazić.

Oczy zaświeciły jej jak dwa czarne diamenty.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ciało człowieka Błędy percepcji
ROZWÓJ PERCEPCJI, studia - praca socjalna, Biomed
percepcja ksztaltu, Psychologia, poznawcza (percepcja, myślenie, pamięć), ćwiczenia
Scenariusz zajęć ortofoniczno logorytmicznych, Dokumenty do szkoły, przedszkola; inne, Mowa i percep
grupa c percepcja
Wiele?formacji i błędów w percepcji społecznej wynika z naszych tendencji do atrybucji
DOSKONALENIE PERCEPCJI SŁUCHOWE1
11 Miedzy percepcja a dzialaniem a
Percepcja masy ciała w wieku rozwojowym w ocenie dziewcząt i ich matek
ZNACZENIE PERCEPCJI2, PSYCHOLOGIA ARCHITEKTURY - wykłady
eks, I sem, Psychologia percepcji
Czucie i percepcja, fizjologia
percepcja kolos wejściówka 3 p poznania7 228
praca pisemna percepcja i pamięć słuchowa
percepcja 2 kolokwium

więcej podobnych podstron