Zdradzone przez psychologię
Trening sprawia, że kobiety uczą się rezygnować z autonomii i zdają się na cudze
przewodnictwo. Powinien to być dowód a priori na syntetyczny charakter naszego pojęcia
kobiecości, które tak często wyjaśnia się właśnie w taki sposób. Liczba kobiet zwracających się
do psychoanalityków po rodzicielskie porady wskazuje na to samo. Nie da się ukryć
nieustannego napięcia w życiu kobiety-eunucha, należy więc jakoś je wyjaśnić. Proponując owo
wyjaśnienie, tradycyjna psychologia zakłada tak samo arbitralnie jak Kapitan w Ojcu
Strindberga, że kobiety są poddawane wychowaniu i treningowi niezgodnemu z ich funkcją
biologiczną, jaką jest wychowanie dzieci i prace domowe. Kobieta poszukująca u psychologów
wsparcia opatrzonego autorytetem nauki rzeczywiście może się przekonać, że dzięki ich
poradom niektóre z dotkliwych konfliktów udało jej się złagodzić, choć jest to wniosek nie do
końca jednoznaczny. W istocie kobieta odkryje fakt, że mogą bez końca przytaczać masę danych
i teorii sankcjonujących stan rzeczy, przeciw któremu się buntuje, zatem nie pozostaje jej nic
innego, jak przystosować się do niego, bo nie ma nadziei na zmianę. Kolejny psychiatra
przydałby się po to, by wyjaśnić jej, że psychologia jest z gruntu konserwatywna, a żaden
obserwator nie jest bezstronny. Jeśli chodzi o kobietę, psychiatria okazuje się nadzwyczaj
bezczelną sztuczką: ufne, biedne stworzenie poszukuje pomocy, bo czuje się nieszczęśliwe,
zalęknione i zagubione, a psychologia powiada jej, żeby przyczyny upatrywała w sobie. Łatwiej
przecież zmienić osobę niż istniejący porządek rzeczy, który optymistyczni psychologowie cenią
sobie znacznie wyżej niż los kobiety. Jeśli wszystkie inne sposoby zawiodą, podporą porządku
społecznego stają się largactil, elektrowstrząsy, hipnoza i inne formy „terapii”. Psychologowie
nie mogą naprawić świata, więc naprawiają kobiety. Tak naprawdę jednak nie są w stanie
dokonać nawet tego: jedno z badań Eysencka (1952) dowiodło, że 44% pacjentów leczonych
psychoanalizą wykazało poprawę, wśród pacjentów leczonych innymi metodami (leki,
elektrowstrząsy etc.) poprawę stanu zanotowano u 64%, pośród tych zaś, którym nie aplikowano
ż
adnego leczenia, poprawy stanu doznało 72% chorych. Kolejne raporty (Barron i Leary, Bergin,
Cartwright i Vogel, Truax) potwierdzają te negatywne wyniki. Tyle na temat autorytetu
psychoanalizy i teorii osobowości. Przed kobietą, która uzna proponowane przez psychoanalizę
ujęcie kobiecości i związanych z nią problemów, stają szczególne zagrożenia, o wiele
poważniejsze niż skutki przesądów dotyczących osobowości, wyznawanych przez drugą połowę
społeczeństwa. Ojcem psychoanalizy jest Freud. Matki nie miała. Freud nie jest jedynym, który
ją tworzył, a wywodzące się z niej teorie kwestionowały jego system, a zarazem umacniały go.
Prawdopodobnie najwłaściwiej jest traktować psychoanalizę jako formę metafizyki, choć zwykle
uważa się ją za naukę. Sam Freud ubolewał nad tym, że nie jest zdolny do zrozumienia kobiet i z
biegiem czasu w swych wypowiedziach na ich temat stawał się coraz bardziej pokorny. Być
może najlepszym komentarzem do twierdzeń Freuda na temat kobiet jest uwaga doktora Iana
Suttiego, który proponował, by poddać psychoanalizie jej twórcę.
Istotę freudowskiej teorii kobiecości stanowi męskie przekonanie, że kobieta to wy-
kastrowany mężczyzna. Dlatego freudyści twierdzili, że kobieta czuje się pozbawiona czegoś
istotnego i zachowuje się tak, jakby chciała to ukryć, a wtedy jej seksualność jest typu
łechtaczkowego, albo próbuje zrekompensować sobie odczuwany braku posiadaniem dzieci.
Ogólnie rzecz biorąc, teza ta ma charakter tautologii i nie może wykroczyć poza własne
określenia, więc ani niczego nie ilustruje, ani nie da się obalić. Ernest Jones, zresztą zagorzały
freudysta, zaczął podejrzewać, że z tą podstawową hipotezą jest coś nie tak, gdy zadał sobie trud
obserwowania seksualności dziewczynek:
„Rodzi się niepokojące podejrzenie, że psychoanalitycy-mężczyźni zostali skłonieni do
przyjęcia przesadnie fallocentrycznego ujęcia omawianych problemów, podczas gdy znaczenia
ż
eńskich organów płciowych nie docenia się odpowiednio.”
Niestety, podejrzenie to już na zawsze pozostało tylko niepokojące, jako że nigdy nie
rozwinięto go w nową teorię. Psychoanalitycy nadal wierzyli w to, że każda kobieta cierpi z
powodu nieposiadania członka, na przekór dowodom. W końcu wiara nie opiera się przecież na
dowodach. Freudowski schemat określa, że rozwój dziewczynek przebiega równolegle do
rozwoju chłopców, z tą jednak komplikacją, że dziewczynka w którymś momencie dostrzega, iż
utraciła penis. Jej infantylna seksualność ma zasadniczo męski charakter, z pewnymi ważnymi
zastrzeżeniami:
„Jest znaną rzeczą, że silne odróżnienie znamion męskich i żeńskich występuje dopiero w
czasie dojrzewania, jako przeciwieństwo, które następnie tak decydująco jak żadne inne wpływa
na ukształtowanie się życia. Męskie i żeńskie podłoże zarysowuje się wszak już w dzieciństwie
zupełnie wyraźnie; rozwój powściągów seksualnych, jak wstyd, wstręt, współczucie itp.,
następuje u małych dziewcząt wcześniej i wśród mniejszych oporów jak u chłopców; skłonność
do stłumień płciowych wydaje się u nich w ogólności większą, a o ile się dadzą zauważyć
seksualne składniki popędowe, to posiadają one formę bierną. Czynność autoerotyczna obrębów
erogenetycznych jest jednak u obu płci jednakowa, i na skutek tej zgodności nie posiada
dzieciństwo takiej różnicy płci, jaka się ustali w okresie dojrzewania. Ze względu na
autoerotyczne i onanistyczne przejawy seksualne można by wypowiedzieć twierdzenie, że
seksualizm małej dziewczynki posiada na wskroś męskie znamiona.”
To musi być nonsens. Pojęcia „tożsamości" i „różnicy" są pozbawione znaczenia. Ujęcie
osobowości jako regulującej samą siebie w jakiś tajemniczy sposób w kierunku stłumienia
równie niewiele nam mówi. Wynika z tego jeden zdecydowany wniosek - Freud wierzył, że
libido ma naturę męską. Z powyższego fragmentu dowiadujemy się czegoś o jego języku pojęć,
ale niczego o rzeczywistości, do której się odnoszą.
Dualizm „męski-kobiecy" jest prostym przeniesieniem na płaszczyznę genitalną dualizmu
„aktywność-pasywność", te ostatnie zaś reprezentują chwiejne połączenie Erosa i Śmierci,
pozostających ze sobą w stanie wojny. I tak Freud identyfikuje męskość z agresją, a kobiecość z
masochizmem. Jeśli mamy osiągnąć stabilny związek między siłami kreacji i destrukcji,
będziemy zmuszeni porzucić polaryzację. Nie przetrwamy bowiem w krainie męskiego sadyzmu
i kobiecego masochizmu, w świecie agresorów i ofiar. Przyznał to już sam Freud, lecz nie
połączył tego wniosku z założeniami dotyczącymi podstawowych cech kobiecego charakteru.
Ludzie poczynili już bowiem tak wielkie postępy w ujarzmieniu sił natury, że za ich pomocą z
łatwością mogą się wytępić wszyscy, co do jednego. Zdają sobie z tego sprawę, stąd też bierze się
w dużej mierze nękający ich teraz niepokój, poczucie nieszczęścia i nastroje lękowe. Trzeba więc
oczekiwać, że druga z dwóch „niebiańskich potęg", wieczny Eros, podejmie wysiłek, by wytrwać
w walce ze swym równie odwiecznym przeciwnikiem.
Freud napisał to na długo przed Hiroszimą i zanim powstało pojęcie totalnej zagłady. Nie
zauważył, że jednym ze sposobów, w jakie Eros mógłby regenerować siły, mogłoby być
przywrócenie kobietom ich seksualności, odtworzenie ich stałego, autonomicznego związku z
Erosem. Zamiast tego zarówno on, jak i jego następcy rozwinęli koncepcję kobiecego
masochizmu, który uważali za cechę uświęconą biologią.
Według nich kobieta, która stawia opór swojej roli płciowej i lekceważy przesłanie
menstruacji informujące ją o tym, że powinna rodzić dzieci, pozostaje w fazie fiksacji na
infantylnym, agresywnym uczuciu zazdrości o penisa. Może być aktywna seksualnie, lecz jej
reakcja jest męska i ma związek z łechtaczką, a nie rodzi się w owym przyjmującym otworze,
jakim jest pochwa. Masochizm dojrzałej kobiety ma się brać z pragnienia poddania się agresji
ogarniętego żądzą mężczyzny i tylko narcyzm, chroniący kobietę, sprawia, że narzuca ona sobie
kryteria moralne, estetyczne i fizyczne. Podczas przerwy, która z konieczności oddziela
osiągnięcie dojrzałości od połączenia się z partnerem, kobieta wyraża swą seksualność w
biernych fantazjach. Jedynie ciąża pozwala jej osiągnąć pełnię, bo dziecko zastępuje jej utracony
organ płciowy i staje się najważniejszym osiągnięciem życiowym. Fantazje rozwiewają się, a na
miejsce masochizmu i narcyzmu pojawia się energia wkładana w ochronę i socjalizację dziecka.
Ten zgrabny opisik pewnego mechanizmu okazał się kuszący nawet dla kobiet-psychologów,
które nie ośmieliły się przeciwstawić swego subiektywnego doświadczenia czemuś, co wyglą-
dało na fakt. Poza tym pogląd ów miał również znaczenie moralne. Kobietę, która dobrze
wiedziała, że wszystkie jej orgazmy rozpoczęły się w łechtaczce, zawstydzano posądzeniem o
niedojrzałość i zazdrość o penisa. Tę zaś, która aktywnie dążyła do swoich celów, z definicji
traktowano jako niewłaściwie przystosowaną do swej prawdziwej roli i najwyraźniej infantylną.
Z gruntu konkretne działania oraz energia społeczna i intelektualna rozwijana przez
dziewczynkę, która wypiera swoje fantazje, często niweczą jej życie emocjonalne i powstrzy-
mują ją przed osiągnięciem pełnej kobiecości, a później macierzyństwa. Rzeczą ciekawą i wciąż
domagającą się wyjaśnienia jest to, iż kobiety często pozostają uwikłane w infantylne formy
ż
ycia uczuciowego, podczas gdy ich umysł i aktywność są zadziwiająco dobrze rozwinięte.
Wydaje się, że rozwój prowadzący od życia fantazjami do stanu w pełni dojrzałej kobiecości to
osiągnięcie psychologiczne, które intelektualizacja może opóźnić.
Priorytety Helen Deutsch są oczywiste. Jeśli intelekt opóźnia osiągnięcie stanu eunucha,
precz z intelektem. Stworzona przez nią teoria psychoanalityczna nie mogła dostarczyć odpo-
wiedzi na interesujący ją akademicki problem, gdyż od powiedź dałaby się wyłuskać z analizy
kontekstu społecznego, w jakim żyją aktywne, inteligentne kobiety. Sugestia, że ani przyszła
mężatka, ani nauczycielka stara panna nie powinna wynajdować sobie zachowań kompensa-
cyjnych jedynie dlatego, że nie zajmuje się wychowaniem dzieci, tylko pomieszałaby jej szyki.
Oba rodzaje kobiet: eunuch i typ pseudomęski oznaczają kastrację. W końcu nawet Deutsch
zrewidowała swoją fundamentalną teorię kobiecego masochizmu i głosiła nieśmiało, że „nie
może on być powiązany wyłącznie z czynnikami anatomiczno-fizjologicznymi, lecz ważną rolę
odgrywa kontekst kulturowy lub struktura społeczna, w jakiej rozwijała się dana kobieta o
osobowości masochistycznej”. Deutsch nigdy nie posunęła się wystarczająco daleko, by
dostrzec, że jej samej także dotyczy ów kompleks i że sama przyczynia się do jego utrzymania
kosztem kobiet. Mimo aspiracji do stanowiska intelektualnego Deutsch była głęboko zakochana
w stereotypie kobiety-eunucha i nakreśliła nawet niezwykły obraz kobiety jako idealnej towa-
rzyszki życia: „(...) jeśli mają spory zasób kobiecej intuicji, są idealnymi wspólniczkami, często
inspirującymi swoich mężczyzn, przy czym im samym rola ta daje najwięcej szczęścia. Zdaje
się, że łatwo ulegają wpływom, przystosowują się do swoich towarzyszy i rozumieją ich. Są
najmilszymi i najmniej agresywnymi pomocnicami i pragną pozostawać w tej roli. Nie walczą o
swoje prawa, a nawet wręcz przeciwnie. Jeśli tylko się je kocha - łatwo nimi rozporządzać na
wszelkie sposoby. Łatwo podniecają się seksualnie i rzadko bywają oziębłe, lecz to właśnie w
sferze seksu narzucają partnerom narcystyczne warunki, które ci muszą spełniać całkowicie.
Żą
dają miłości i tego, by z głębi serca uznać ich pasywne skłonności. Jeśli wykazują uzdolnienia
w jakiejś dziedzinie, zachowują
zdolność do oryginalności i produktywności, jednak nie
podejmują rywalizacji. Są zawsze gotowe zrezygnować z własnych osiągnięć bez poczucia, że
coś poświęcają, i radują się osiągnięciami swoich towarzyszy, dla których nierzadko były
inspiracją. Mają niezwykłą potrzebę wspierania, kiedy angażują się w działania skierowane na
zewnątrz, wykazując jednocześnie całkowitą niezależność w uczuciach i myśleniu związanych z
ich życiem wewnętrznym, to jest z działaniami skierowanymi do wnętrza. Ich zdolność do iden-
tyfikacji nie jest wyrazem wewnętrznego ubóstwa, lecz bogactwa ich wnętrza.”
Opis ten nie zawiera nic ponad wzorzec akceptowalnej kobiety i jako taki ukazuje
sztuczny, niedościgniony ideał. Taka kobieta nie może być osobą, ponieważ w żadnym wypadku
nie istnieje sama przez się. Znaczenie nadaje jej wyłącznie obecność mężczyzny u jej boku;
mężczyzny, od którego jest absolutnie zależna. W zamian za wyrzeczenie, współpracę,
przystosowanie i identyfikację z mężczyzną i jego interesami jest obdarzana pieszczotami,
pożądana, otaczana opieką, stanowi pole wpływów i od czasu do czasu jest także pożądana na
próżno. Życie z taką kobietą to marny interes dla mężczyzny; nie będzie ona dokładać wysiłków,
by go podniecić czy zainteresować, a tym bardziej nie będzie nim kierować czy wywierać nań
wpływu. Dodatkową brodawką na i tak już pryszczatym nosie jest fakt, że Deutsch, wystawiając
swoją receptę, nie może się powstrzymać od używania słów w rodzaju „najmilsza”. Jakie jednak
prawo może mieć taka istota, by żądać płomiennej miłości i seksualnego pożądania, gdy sama
nie może dać tego w zamian? Ta kobieta jest wcieleniem próżnej, wymagającej, służalczej
nudziary. Nie ma nic, co by bardziej jeżyło włosy na głowie, niż podobny spektakl nie
słabnącego samopoświęcenia. Oto kobieta urodzona do tego, żeby niewdzięczny mąż porzucił ją,
u szczytu sukcesu, który pomogła mu osiągnąć, dla jakiejś dziewiętnastoletniej bezwstydnicy. I
taka właśnie jest norma opisywana przez „naukę” zwaną psychoanalizą - mieszanina
moralizatorstwa i fantazji, bez dodatku choć odrobiny rozsądku. Bezdennie głupie przesądy
Deutsch nie zostały dość poważnie zakwestionowane przez psychoanalizę ostatnich lat: na
przykład Bruno Bettelheim twierdzi, że „należy zacząć od uświadomienia sobie, że nie mniej niż
dobrymi naukowcami czy inżynierami, kobiety, po pierwsze i nade wszystko, pragną być
towarzyszkami życia mężczyzn i matkami”. Erik Erikson wprowadził idiotyczne pojęcie
wewnętrznej przestrzeni w somatycznej konstrukcji kobiety, czyli czegoś w rodzaju dziury w
głowie, w której zamieszkuje skłonność do zaangażowania się w opiekę nad dziećmi. Joseph
Rheingold zaś w 1964 roku przeformułował stanowisko szalonego Kapitana z Ojca:
„Kiedy kobiety będą dojrzewać, nie lękając się swoich biologicznych funkcji, i na które nie będą
patrzeć z punktu widzenia podważającej je doktryny feministycznej, wtedy wejdą w macierzyństwo
z poczuciem spełnienia i z czystym altruizmem - wtedy dopiero będziemy żyli dobrym życiem w
bezpiecznym świecie
”
.
Kobiety wkraczające w małżeństwo i podejmujące wychowanie dzieci z optymizmem i
romantycznym nastawieniem później najgłośniej wyrażają swoje rozczarowanie, a ich dzieci
najbardziej cierpią z powodu nadopiekuńczości matek. Z biologicznego punktu widzenia
rodzenie dzieci nigdy nie miało zastępować innych osiągnięć i form spełnienia. Nie miało też
być procesem tak czasochłonnym i tak obłożonym warunkami jak obecnie. Jednym z
największych rodzajów zła w naszym społeczeństwie jest tyrania pielęgnowania i wychowy-
wania dzieci. Feministki żywią płomienną nadzieję, iż wniosek Mastersa i Johnson, że orgazm
pochwowy jest mitem, a wszystkie orgazmy kobiety zaczynają się w łechtaczce, na zawsze
wyrugował fantazje freudowskie. Trzeba jednak przyznać, że kobiety badane przez Mastersa i
Johnson można jednocześnie określić jako infantylny produkt nieodpowiedniego warunkowania,
a zatem fakt, iż wszystkie orgazmy w tej próbie miały charakter łechtaczkowy, nie dyskwa-
lifikuje wcale poglądu, że orgazm pochwowy istniał, mógł istnieć czy powinien istnieć.
Generalnie wszystko to sprowadza się do tego samego: teoria Freuda opisuje istniejący porządek
jako dezyderat dziewiętnastowiecznej klasy średniej. Fakty nie mają znaczenia w obliczu tego,
co ukonstytuowało się jako podstawowy system wartości. Jeśli miałybyśmy lokować nasze
podstawowe wartości w otaczającej rzeczywistości, to dziś możemy śmiało odrzucić przesłanki
psychoanalizy freudowskiej, które są dodatkowym obciążeniem do i tak już wszechobecnego
samostłumienia, i oprzeć się na własnych obserwacjach, na wynikach własnych eksperymentów
w naszym dzisiejszym otoczeniu. Konstrukt Freuda jest nie tylko arbitralny - nie sprawdza się
też jako wzorzec życia. Choćbyśmy nie wiem jak pragnęli, by wszystkie dzieci osiągnęły stan
umysłowego zdrowia, w takiej formie, jak je rozumie Freud, nie uda się to. Gdyby kobiety, jak
sugerował Mark Twain, miały być przez cały czas bose i ciężarne, zaczęłyby coraz liczniej
wymierać.
Ojcowie psychologii wygłaszali mnóstwo innych opinii o roli kobiety, począwszy od
bełkotu Junga, a skończywszy na koncepcji normalności człowieka ukutej na podstawie
obserwacji małp człekokształtnych żyjących w swym naturalnym środowisku, jakim jest pole
bitewne dżungli. Antropolog Margaret Mead poszukuje potwierdzenia swoich akademickich
teorii na temat seksu, obserwując prymitywne społeczności, tak więc pomimo pozornego rady-
kalizmu broni koncepcji biernej kobiecości. Jej stanowisko jest tożsame z pozycją Kraffta-
Ebinga, który uważa, że kobieta: „Jeśli jest normalnie rozwinięta umysłowo i dobrze wychowa-
na, legitymuje się niewielkim pożądaniem seksualnym. Gdyby tak nie było, cały świat stałby się
jednym wielkim domem publicznym, a małżeństwo i rodzina nie mogłyby istnieć. To pewne, że
mężczyzna unikający kobiet i kobieta, która prze do mężczyzn, są nienormalni (...) mimo to sfera
seksualna zajmuje o wiele więcej przestrzeni w świadomości kobiet niż mężczyzn, i to raczej
nieustannie, a nie sporadycznie.”
Freud podpowiedziałby mu, w jaki sposób ma zinterpretować tę ostatnią obserwację w
kontekście poprzedniej. Kobiety rzeczywiście mają pragnienia seksualne - a jeśli warunkiem
zyskania normalnego stanu umysłu i nabycia dobrego wychowania jest zniszczenie tych
pragnień, popróbujmy rozwoju nienormalnego i odrzućmy dobre wychowanie. Jeśli warunkiem
małżeństwa i rodziny jest kastracja kobiet , to niechaj te instytucje zmienią się albo znikną. Trud-
no też uważać, że dom publiczny jest alternatywą wobec małżeństwa, gdyż ten akurat pojawił się
dzięki istnieniu małżeństwa i rodziny. Jeżeli mamy wydostać się z kołowrotu seksualnych
fantazji, nienasyconej potrzeby miłości i wszystkich możliwych form obsesji, będziemy musiały
umieścić nasze libido na właściwym miejscu i przywrócić mu jego pełnoprawną funkcję. Wtedy
i tylko wtedy kobiety będą zdolne do miłości. Dopóki wzorcem miłości ma być
sadomasochistyczny związek, wieczny Eros żyje w niewoli, i jeśli mamy go ratować i ocalić
ś
wiat, to musimy zerwać jego łańcuchy. W końcu czy Deutsch w swym roznamiętnionym,
retorycznym stylu pisała o czymś innym?
Bierna forma zjednoczenia symbiotycznego polega na podporządkowaniu się albo, uży-
wając terminu klinicznego, na masochizmie. Masochista ucieka przed nie dającym się znieść
uczuciem izolacji i wyobcowania, czyniąc z siebie nierozdzielną część składową drugiego czło-
wieka, który rozkazuje mu, kieruje nim, ochrania; który jest jego życiem, jego - by tak rzec -
tlenem. Wyolbrzymia on siłę, której się poddaje, czy to będzie człowiek, czy Bóg; on jest
wszystkim, ja zaś jestem niczym, istnieję o tyle, o ile stanowię jego część. Jako ta część jestem
częścią wielkości, potęgi, pewności. Masochista nie musi podejmować żadnych decyzji, nie musi
brać na siebie żadnego ryzyka; nigdy nie jest sam, ale nie jest również niezależny, nie ma
integralności, jeszcze się w pełni nie narodził. W religijnym kontekście przedmiot uwielbienia
określa się jako bożyszcze; w kontekście świeckim podstawowy mechanizm stosunku w miłości
masochistycznej, mechanizm bałwochwalstwa, jest identyczny. Stosunek masochistyczny może
się łączyć z fizycznym pożądaniem; w tym wypadku jest on podporządkowaniem się nie tylko
umysłu, lecz i ciała. Można w sposób masochistyczny podporządkować się losowi, chorobie,
rytmicznej muzyce, stanowi orgiastycznemu pod wpływem narkotyku czy w transie hipno-
tycznym. We wszystkich tych wypadkach człowiek wyrzeka się swojej integralności, staje się
narzędziem kogoś lub czegoś, co istnieje poza nim; nie musi rozwiązywać problemu bytowania
przez produktywną działalność.
Uwypuklając postawę masochistyczną jako odpowiednia dla płci żeńskiej, psychologia
pogłębia proces infantylizacji trwający od momentu narodzin kobiety Jej cierpienia nie biorą się
z niemożności osiągnięcia stanu dojrzałej kobiecości, lecz ze zmagań z wszystkim tym, co
powstrzymuje ją od życia i pracy, przy użyciu całego jej potencjału. Od urodzenia wskazuje się
jej niejako na drogę powrotu do łona, a nie na rozwijanie własnego dorosłego życia; całe życie
spędzić ma przy dosłownie i metaforycznie rozumianej kołysce. Ale wrócić do łona może tylko
przez śmierć. Te same naciski, które krępują radości i pragnienia kobiety, zniszczą w końcu
ś
wiat. Jeśli połowa świata ma pozostać zakładnikiem Śmierci, to Eros musi przegrać bitwę. Czy
wyścig zbrojeń i zimna wojna nie są kontynuacją męskiej rywalizacji i agresji, przeniesionych w
odhumanizowaną sferę bezosobowych instytucji? Jeśli kobiety nie mają rodzić dzieci na mięso
armatnie, na ofiary ostatecznej zagłady, muszą uratować i siebie, i mężczyzn przed destru-
kcyjnym wzorcem polaryzacji płci. Walka może się okazać długa i nawet bardziej bolesna niż
kapitulacja. Będzie się odbywać na oślep, gdyż żadna wiedza, naukowa czy inna, którą się tak
chełpimy, nie jest w stanie opisać alternatywnych możliwości. Czy więc warto?