Zygmunt BAUMAN
Globalizacja
BIBLIOTEKA MYŚLI WSPÓŁCZESNEJ
Zygmunt
B A U M A N
Globalizacja
I co z tego dla ludzi wynika
Przełożyła
Ewa Klekot
P a ń s t w o w y I n s t y t u t W y d a w n i c z y
Tytuł oryginału
GLOBALIZATION
THE HUMAN CONSEQUENCES
Okładkę projektował
MACIEJ URBANIEC
Copyright © Zygmunt Bauman 1998
First published in 1998 by Polity Press in association with Blackwell Publi-
shers Ltd. Reprinted in 1999
© Copyright for the Polish edition by
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2000
Biblioteka DSWE
we Wrocławiu
316
300-017124-00-0
ISBN 83-06-02827-9
WSTĘP
„Globalizacja" jest na ustach wszystkich. Słowo na czasie,
które szybko zamienia się w slogan, w magiczną formułę,
w hasło otwierające bramy wszystkich tajemnic teraźniej-
szości i przyszłości. Podczas gdy jedni „globalizacja" nazy-
wają praktyki, którym się oddajemy, ponieważ chcemy być
szczęśliwi, dla innych stanowi ona przyczynę naszego nie-
szczęścia. Wszyscy jednak uważają „globalizację" za nie-
unikniony los świata, a także za nieodwracalny proces,
który dotyczy każdego z nas w takim samym stopniu i w ten
sam sposób. Jesteśmy „globalizowani", a bycie „globalizo-
wanym" znaczy niemal to samo dla wszystkich, których ten
proces dotyka.
Los modnych słów jest bardzo zbliżony: im więcej do-
świadczeń zyskuje dzięki nim przejrzyste wyjaśnienie, tym
bardziej same stają się mętne i niejasne. W miarę jak rośnie
liczba dogmatycznych prawd, wypartych i wyrugowanych
przez modne słowa, one same coraz szybciej stają się zasa-
dami, o których się nie dyskutuje. Aspekty ludzkiego postę-
powania, tworzące pierwotny zakres pojęcia, umykają z pola
widzenia - staje się ono „niezbitym faktem", cechą „otacza-
jącego nas świata ujmowanego wprost", do którego nas
odsyła, postulując własną nietykalność. „Globalizacja" nie
stanowi tutaj wyjątku.
Niniejsza książka stara się pokazać, że globalizacja jest
zjawiskiem pojemniejszym, niż się zdaje. Odsłaniając spo-
łeczne korzenie oraz konsekwencje procesu globalizacji,
próbuje rozproszyć nieco mgłę spowijającą termin, który
pretenduje do miana pojęcia wyjaśniającego współczesną
kondycję człowieka.
W określeniu „kurczący się czas i przestrzeń" miesz-
czą się zachodzące obecnie wielowymiarowe przekształ-
cenia, którym podlegają wszystkie aspekty ludzkiej kon-
dycji. Kiedy jednak przyjrzeć się od środka społecznym
przyczynom i skutkom tego zjawiska, staje się oczywiste,
że skutki procesów globalizacyjnych nie wykazują po-
wszechnie zakładanej jednorodności. Stosunek do czasu
i przestrzeni jest bardzo zróżnicowany i różnicujący zara-
zem. Globalizacja w równym stopniu dzieli i jednoczy,
a przyczyny podziału świata są takie same jak czynniki
pobudzające do jego uniformizacji. Kiedy biznes, finanse
i handel nabierają wymiaru planetarnego, a przepływ
informacji odbywa się na skalę ogólnoświatową, zaczyna
działać proces „lokalizacji", który zmierza do precyzyj-
nego zdefiniowania przestrzeni i osadzenia jej w miejscu.
Pomiędzy tymi dwoma blisko ze sobą powiązanymi pro-
cesami dochodzi do zdecydowanego zróżnicowania wa-
runków życia całych populacji oraz różnych segmentów
w obrębie każdej z nich. To, co jednym jawi się jako
globalizacja, dla innych oznacza lokalizację; co niektó-
rym ludziom zwiastuje nową swobodę, na wielu innych
spada jak bezlitosny wyrok przeznaczenia. Mobilność
okazuje się najwyżej cenioną i pożądaną wartością,
a swoboda poruszania się - ten nierówno dzielony towar,
którego stale brak - szybko staje się głównym czyn-
nikiem kształtującym społeczne podziały w dobie późnej
nowoczesności czy też w czasach ponowoczesnych.
Chcąc nie chcąc, wszyscy jesteśmy w ruchu, z inicjatywy
własnej lub cudzej. Poruszamy się, nawet jeżeli fizycznie
stoimy w miejscu: w świecie bezustannych zmian bezruch
jest nierealny. Skutki, jakie pociąga za sobą ten nowy stan
rzeczy, bywają diametralnie różne. Niektórzy z nas stają się
ludźmi w pełni „globalnymi", podczas gdy inni tkwią
w swej „lokalności", co w świecie, w którym „ludzie
globalni" nadają ton i ustalają reguły gry, nie jest położe-
niem przyjemnym ani nawet znośnym.
W zglobalizowanym świecie lokalność jest oznaką spo-
łecznego upośledzenia i degradacji. Niedogodności -egzys-
tencji w warunkach lokalnych wynikają przede wszystkim
i tego, że przestrzeń publiczna, w której tworzy się i nego-
cjuje znaczenia, znajduje się poza zasięgiem lokalnej egzys-
tencji, a w związku z tym lokalność coraz bardziej zdaje się
na sensotwórcze i interpretacyjne działania, nad którymi nie
ma kontroli. Tyle jeśli chodzi o krzepiące sny o wspólnocie
i marzenia intelektualistów, którzy ulegli już globalizacji.
Immanentną częścią procesu globalizacji jest postępująca
segregacja przestrzenna, separacja oraz wykluczenie. Two-
rzenie wspólnot neoplemiennych oraz tendencje fundamen-
talistyczne, stanowiące odbicie i wyraz doświadczenia glo-
balizacji, są tak samo jego pokłosiem jak okrzyczana „hyb-
rydyzacja" kultury na jej zglobalizowanym wierzchołku.
Powodów do niepokoju dostarczają przede wszystkim nara-
stające trudności w porozumiewaniu się elit, które w wyni-
ku globalizacji coraz mniej związane są z konkretnym tery-
torium, z „lokalną" resztą świata. Centra wytwarzania zna-
czeń i wartości są dzisiaj eksterytorialne i wyzwolone z wię-
zów, które narzuca lokalność - nie dotyczy to jednak ludz-
kiej kondycji, której owe znaczenia i wartości mają nada-
wać sens.
Swoboda poruszania stanowi centrum dzisiejszej polary-
zacji społecznej, która ma wiele wymiarów. Z perspektywy
nowego centrum dawne, szacowne rozróżnienia na boga-
tych i biednych, nomadów i ludzi osiadłych, „normalnych"
i nienormalnych, praworządnych lub naruszających prawo
zyskują nową interpretację. W jaki sposób te różne wymiary
biegunowych podziałów przeplatają się i wpływają na sie-
7
r
bie nawzajem - to kolejne, złożone zagadnienie, które ta
książka próbuje naświetlić.
Pierwszy rozdział rozważa związek między historycznie
zmienną naturą czasu i przestrzeni a wzorem i skalą or-
ganizacji społecznej. Ukazuje wpływ, jaki współczesne do-
świadczenie kurczenia się czasu i przestrzeni ma na struk-
turę społeczności i wspólnot o charakterze ogólnoświato-
wym oraz terytorialnym. Jednym z poddanych analizie wy-
ników tego wpływu jest nowa wersja zjawiska „nieobec-
nych dziedziców" - stosunkowo świeżej daty niezależność
globalnych elit od ograniczonych terytorialnie jednostek
władzy politycznej i kulturalnej, niezależność, która w kon-
sekwencji prowadzi do osłabienia wpływu tych ostatnich.
Śladem podziału na dwa systemy, stanowiące „górę"
i „dół" nowej hierarchii, dochodzimy do zmian w organiza-
cji przestrzeni oraz przekształceń, którym we współczes-
nych metropoliach ulega osiedle.
Tematem drugiego rozdziału są kolejne etapy współczes-
nych wojen o prawo do tego, by określać i potwierdzać
znaczenia przestrzeni, którą dzielimy z innymi ludźmi.
W ich świetle rozpatruje on zarówno pobudzające wyobraź-
nię przedsięwzięcia projektowania całych miast, które po-
dejmowano w przeszłości, jak i współczesne dążenia do
rozbicia projektu na odrębne fragmenty owocujące wzno-
szeniem budowli wyłączonych z otoczenia, w którym się
znajdują.
Trzeci rozdział dotyczy perspektyw na przyszłość, jakie
w warunkach globalnej gospodarki, finansów i obiegu infor-
macji ma władza polityczna, przede wszystkim w zakresie
samostanowienia i autonomii rządów poszczególnych
wspólnot narodowych czy, ogólniej rzecz biorąc, terytorial-
nych. Interesująca jest coraz większa skala rozbieżności
pomiędzy zinstytucjonalizowaną sferą decyzyjną a świa-
tem, w którym tworzy się i rozwija, środki potrzebne do
podejmowania oraz wcielania w życie decyzji, a także okre-
śla przeznaczenie tych środków. Najwięcej uwagi poświęca
ono skutkom głobalizacji, które wpływają paraliżująco na
sprawność decyzyjną rządów narodowych - przez większą
część dziejów nowożytnych najważniejszych - i ciągle nie-
zastąpionych - ośrodków skutecznego zarządzania społe-
czeństwami.
Rozdział czwarty ocenia kulturowe konsekwencje po-
wyższych przekształceń. Stawia on tezę, że na skalę ogólno-
ludzką zaowocowały one rozdzieleniem i polaryzacją do-
świadczenia, skutkiem czego pojawiają się dwie diametral-
nie różne interpretacje tego samego zjawiska kulturowego.
„Być w ruchu" ma zupełnie inny, przeciwstawny sens dla
tych, którzy znajdują się na szczycie i na dole nowej hierar-
chii, podczas gdy przeważająca większość natomiast - no-
wa „klasa średnia" oscylująca między „górą" i „dołem"
- bierze na siebie cały ciężar napięć pomiędzy ekstremami
opozycji i w rezultacie cierpi na ostry stan egzystencjalnej
niepewności, padając ofiarą niepokojów i lęków. Potrzeba
wyciszenia tego rodzaju lęków oraz osłabienia zawartego
w nich potencjału niezadowolenia stanowi z kolei potężny
czynnik wzmagający polaryzację dwóch znaczeń zjawiska
określanego jako „możliwość poruszania się" czy „mobil-
ność".
Ostatni rozdział analizuje sytuacje, w których wspomnia-
na polaryzacja wyraża się w sposób ekstremalny: współ-
cześnie obserwowaną skłonność do uznawania za przestęp-
stwo wszystkiego, co odbiega od wyidealizowanej normy.
Omawia też rolę, jaką kryminalizacja odgrywa w rekomen-
dowaniu niedogodności „życia w ruchu", odtwarzając
w rzeczywistości wizerunek odmiennego sposobu życia
- życia w bezruchu - nienawistny i odrażający, jak nigdy
dotąd. Złożony problem egzystencjalnego braku poczucia
bezpieczeństwa i pewności, które wywołuje proces głobali-
zacji, bywa często sprowadzany do pozornie prostego zaga-
dnienia „prawa i porządku". Jednak w większości wypad-
ków troska o „bezpieczeństwo" nie ogranicza się jedynie do
niepokoju o bezpieczeństwo fizyczne osoby i jej mienia;
przeciwnie - bywa „przeładowana" innymi znaczeniami
i obarczona niepokojami, których źródeł szukać trzeba
w kluczowych wymiarach egzystencji współczesnego czło-
wieka, jakimi są brak poczucia bezpieczeństwa i niepew-
ność.
Tezy tej książki nie składają się jednak na deklarację
natury politycznej. W zamierzeniu autora ma być ona gło-
sem w dyskusji. Postawiono w niej o wiele więcej pytań, niż
dano odpowiedzi. Nie sformułowano też spójnej prognozy
przyszłych skutków tendencji, które obserwujemy dziś. Jak
powiedział Cornelius Castoriadis, problem naszej współ-
czesnej cywilizacji polega na tym, że przestała zadawać
pytania sobie samej. Niepostawienie pewnych pytań pocią-
ga za sobą bardziej niebezpieczne skutki niż nieumiejętność
dania odpowiedzi na te, które objęto już oficjalnym pro-
gramem. Natomiast zadanie źle sformułowanego pytania
zbyt często pomaga odwrócić uwagę od zagadnień napraw-
dę istotnych. Cenę milczenia płaci się w twardej walucie
ludzkich cierpień. W końcu to właśnie stawiając dobre
pytania, sprawiamy, że los różni się od przeznaczenia,
a dryfowanie od żeglugi. Kwestionowanie niepodważal-
nych przesłanek, na których opiera się konstrukcja naszego
sposobu życia, jest zadaniem, które powinniśmy podjąć
zarówno ze względu na naszych współtowarzyszy w czło-
wieczeństwie, jak i na nas samych. Niniejsza książka jest
więc przede wszystkim rodzajem ćwiczenia w stawianiu
pytań; ma pobudzić do ich zadawania. Nie rości sobie
pretensji do tego, że wszystkie postawione tu pytania są
dobre ani że w ogóle stawia dobre pytania; ani też że
zawiera wszystkie pytania, które dotąd zostały zadane.
Rozdział 1
CZAS I KLASA
„Firma należy do ludzi, którzy w nią inwestują, a nie do jej
pracowników, dostawców czy miejscowości, w której się
mieści."
1
Tak oto Albert J. Dunlap, słynny „modernizator"
nowoczesnego przedsiębiorstwa (depeceur - „rozcinacz",
„ćwiartowacz", „kawałkowacz" -według dosadnego, lecz
dobrze oddającego sedno sprawy określenia Denisa Duc-
los
2
, socjologa z CNRS*), tryskając samozadowoleniem,
streścił swoje credo w zawierającej opis jego dokonań
książce, opublikowanej przez wydawnictwo Times Books
ku oświeceniu i zbudowaniu wszystkich, którzy dążą do
gospodarczego postępu.
Dunlapowi, kiedy pisał o tym, że firma „należy", nie
chodziło oczywiście o to, by po prostu opisać innymi słowa-
mi czysto prawne zagadnienie własności, które trudno zre-
sztą jest kwestionować i chyba niespecjalnie trzeba deklaro-
wać na nowo, nie mówiąc już o deklaracji tak dobitnej.
Chodziło mu przede wszystkim o to, co wynikało z drugiej
części zdania: pracownicy, dostawcy i rzecznicy wspólnoty
terytorialnej nie mają nic do powiedzenia, jeśli chodzi o de-
cyzje podejmowane przez „ludzi, którzy inwestują"; praw-
dziwym decydentom natomiast, czyli inwestorom, przysłu-
guje prawo, by każdy zgłoszony przez tych ludzi postulat
Centre Nationale de Recherches Scientifiąues - franc. Narodowe Cen-
trum Badań Naukowych (przyp. tłum.).
11
w sprawie prowadzenia firmy oddalić, uznać za nieważny
lub nie mający nic do rzeczy.
Zwróćmy uwagę, że Dunlap nie postuluje, lecz stwierdza
fakt. Uznaje za pewnik, że zasada, którą jego stwierdzenie
wyraża, przeszła pozytywnie próby natury gospodarczej,
politycznej, społecznej, a także wszystkie inne sprawdzia-
ny, na które wystawić ją mogła złożona rzeczywistość na-
szych czasów. Obecnie weszła ona do rodziny prawd oczy-
wistych, które służą wyjaśnianiu świata, same wyjaśnień nie
wymagając, oraz pomagają dowodzić twierdzenia, podczas
gdy ich samych dowodzić nie trzeba, nie mówiąc o kwes-
tionowaniu.
Był czas (można by rzec, że „nie tak dawno temu", gdyby
nie to, że szybko kurcząca się przestrzeń publicznej uwagi
sprawia, iż nawet tydzień staje się długim okresem nie tylko
w polityce, ale również w ludzkiej pamięci), kiedy deklara-
cji Dunlapa wcale nie uznano by za oczywistość, lecz za
hasło do boju albo raport z pola walki. W początkach wojny,
którą Margaret Thatcher wydała samorządom lokalnym,
przedsiębiorcy pchani wewnętrzną potrzebą jeden po dru-
gim wspinali się na mównicę podczas dorocznego zjazdu
torysów, by raz po raz recytować przesłanie, którego powta-
rzanie uważali niewątpliwie za nieodzowne, dlatego że
brzmiało tajemniczo i dziwacznie dla nienawykłych jeszcze
uszu. Przesłanie to głosiło, że firmy z radością będą płacić
na rzecz władz lokalnych podatki przeznaczone na budowę
dróg czy wymagany remont kanalizacji; nie widzą jednak
powodu, by wspierać swymi pieniędzmi miejscowych bez-
robotnych, niepełnosprawnych oraz inny bezwartościowy
element, za którego los nie ponoszą żadnej odpowiedzialno-
ści. Był to jednak dopiero początek wojny, która przeszło
dwie dekady później, w czasach gdy Dunlap dyktował swoje
credo, była niemal zakończona wygraną.
Nie ma specjalnie sensu dyskusja nad tym, czy wojna
została w tajemnicy i z premedytacją ukartowana w nie-
12
skażonych tytoniowym dymem salach konferencyjnych
wielkich firm, czy też na niczego nie podejrzewających,
pokojowo nastawionych potentatów przemysłowych konie-
czność podjęcia działań wojennych spadła jak grom z jasne-
go nieba wraz ze zmianami, do których doszło na skutek
połączenia tajemniczych sił nowej technologii z nowym,
światowym wymiarem konkurencji. Nie warto też roztrząsać
problemu, czy była to wojna planowana i wypowiedziana
o czasie; wojna, której cele były jasno określone - czy też
raczej seria rozproszonych i często nieprzewidzianych
wcześniej działań, za każdym razem mających inne przyczy-
ny. Jakkolwiek by było (istnieją argumenty przemawiające
za każdą z możliwości, ale być może dwa scenariusze
jedynie na pozór konkurują ze sobą), całkiem prawdopodob-
ne wydaje się, że ostatnie ćwierćwiecze bieżącego stulecia
przejdzie do historii jako Wielka Wojna o Niezależność
Przestrzenną. W toku tej wojny centra decyzyjne i strategie
brano pod uwagę, naginano konsekwentnie i nieubłaganie
tak, by proces podejmowania decyzji oswobodzić z więzów
terytorialnych - więzów, które nakłada lokalność.
Przyjrzyjmy się bliżej zasadzie Dunlapa. Pracownicy fir-
my są miejscowi i, ze względu na skrępowanie obowiąz-
kami rodzinnymi, posiadanie domu itp., trudno by im było
przenieść się w inne miejsce, gdy firma zdecyduje się na
taki krok. Dostawcy muszą dowieźć surowiec, zatem niskie
koszty transportu przemawiają na korzyść dostawców lokal-
nych, którzy tracą swoje zalety, gdy firma się przeprowadzi.
Jeśli zaś chodzi o samą miejscowość, to oczywiście trudno
sobie wyobrazić, by zmieniła ona miejsce pobytu w związ-
ku z przeprowadzką firmy. Wśród wszystkich wymienio-
nych kandydatów do zabierania głosu w kwestiach dotyczą-
cych prowadzenia firmy jedynie „ludzie, którzy inwestują"
- właściciele akcji - nie są w żaden sposób powiązani
z określonym miejscem w przestrzeni. Mogą kupić każdą
akcję na każdej giełdzie, za pośrednictwem wybranego ma-
13
kiera, a położenie geograficzne firmy będzie najprawdopo-
dobniej ostatnią rzeczą, którą wezmą pod uwagę, podej-
mując decyzję p kupnie lub sprzedaży akcji.
Zasadniczo rozproszenie akcjonariuszy nie jest okreś-
lone przestrzennie w żaden sposób. Stanowią oni jedyny
czynnik zupełnie nie ograniczony przestrzenią. I to właś-
nie do nich, i tylko do nich, należy firma. Zatem tylko od
nich zależy przeniesienie firmy w miejsce, w którym
poczują szansę wyższych zysków; ograniczonej lokalnymi
więzami reszcie pozostawiają lizanie ran, naprawianie
szkód i likwidację odpadów. Firma może poruszać się
swobodnie, lecz konsekwencje jej działania, związane
z miejscem, w którym się znajdowała, pozostają. Każdy,
kto może swobodnie skądś odejść, może też uciec od
konsekwencji. Oto najważniejsze zdobycze zwycięskiej
wojny z przestrzenią.
NIEOBECNI DZIEDZICE - DRUGA GENERACJA
Po zakończeniu wojny z przestrzenią mobilność stała się
najsilniejszym czynnikiem stratyfikacji społecznej i przed-
miotem powszechnej zazdrości; rzeczą, na której codzien-
nie wznosi się ciągle i przebudowuje gmachy nowych hie-
rarchii społecznych, politycznych, gospodarczych i kultura-
lnych o coraz bardziej światowym zasięgu. Znajdującym się
na ich szczycie swoboda poruszania przynosi korzyści się-
gające daleko poza krąg ludzi wymienionych przez Dun-
lapa. Jego recepta bierze pod uwagę jedynie konkurentów,
których słychać - tych, którzy mogą i będą głośno wypo-
wiadać swoje skargi, przekuwając żale w żądania - od-
powiednio promując ich lub degradując. Istnieją jednak
inni, także uwikłani w lokalne związki, którzy odpadają po
drodze i pozostają z tyłu; o nich jednak Dunlap milczy,
ponieważ ich głosu najprawdopodobniej nikt nie usłyszy.
14
Mobilność - zdobycz „ludzi, którzy inwestują", czyli
właścicieli kapitału, posiadaczy pieniędzy, których wymaga
inwestycja - oznacza nowe zjawisko oddzielenia władzy od
związanych z nią obowiązków na skalę do tej pory nie
spotykaną; obowiązków wobec pracowników, ale także po-
winności wobec młodszych i słabszych, wobec pokoleń,
które dopiero się narodzą, zadań związanych z ich rolą
w procesie samoodtwarzania podstaw powszechnej egzys-
tencji; krótko mówiąc, oznacza zwolnienie z obowiązku
uczestniczenia w życiu codziennym oraz tworzenia i prze-
kazywania więzów tworzących wspólnotę społeczną. Poja-
wia się nowa asymetria pomiędzy eksterytorialną naturą
władzy a terytorialnością „życia i jego przejawów". Po-
zbawiona lokalnego zakotwiczenia władza może bez uprze-
dzenia przenieść się w inne miejsce, bez problemu wyko-
rzystać i porzucić lokalną rzeczywistość, nie dbając o kon-
sekwencje dokonanej przez siebie eksploatacji. Pozbycie się
odpowiedzialności za konsekwencje działań stanowi najbar-
dziej pożądaną i hołubioną zdobycz, którą swobodnie prze-
pływający, wolny od lokalnych więzów kapitał zawdzięcza
nowej formie mobilności. Kosztów łagodzenia konsekwen-
cji podjętej inwestycji nie trzeba już wliczać w kalkulacje
jej „efektywności".
Nowa swoboda, jaką zyskał kapitał, przypomina sytuację
tak zwanych nieobecnych dziedziców, którzy słynęli nie-
gdyś z tego, że stale przebywając poza granicami swych
posiadłości, skandalicznie zaniedbywali potrzeby społecz-
ności lokalnych, na których koszt żyli. Jeśli chodzi o dobra
stanowiące ich własność, to „nieobecni dziedzice" intereso-
wali się jedynie „nadwyżką produkcji", którą można było
przejeść. Niewątpliwie istnieje tu pewne podobieństwo; jed-
nak porównanie to nie oddaje całej beztroski i braku poczu-
cia odpowiedzialności, na które może sobie pozwolić pod
koniec XX wieku przepływający swobodnie kapitał, lecz
których nigdy nie osiągnęli „nieobecni dziedzice".
15
Ci ostatni nie mogli bowiem wymienić jednej posiadło-
ści na drugą i w ten sposób pozostawali związani z okoli-
cą, która ich żywiła, choć więzy były słabe. Sytuacja ta
w praktyce ograniczała możliwości wyzysku, teoretycznie
nie ograniczone przez prawo, ponieważ z czasem dochody
z posiadłości zmniejszyły się lub wręcz zmalały do zera.
W rzeczywistości dopuszczalny stopień eksploatacji był
o wiele niższy, niż wówczas sądzono, nie mówiąc już
0 praktyce, bardziej liberalnej od ocen. Sprawiało to, że
w dobrach „nieobecnych dziedziców" wyjątkowo szybko
1 często dochodziło do trwałego zubożenia gleby i ogól-
nego spadku przydatności rolniczej terenu. Stwarzało to
poważne zagrożenie dla stanu majątkowego, powodując
spadek wartości posiadłości z pokolenia na pokolenie.
Poza tym pewne granice przypominały o sobie z tym
większą bezwzględnością, że zwykle ich nie dostrzegano
i nie przestrzegano. Granica jest, według Alberto Meluc-
ciego, „ograniczeniem, rozdzieleniem, separacją; znaczy
zatem także uznanie tego, co inne, odmienne, nie dające
się sprowadzić do znanych kategorii. Spotkanie z innością
jest doświadczeniem, które wystawia nas na próbę, ponie-
waż rodzi pokusę, by na siłę inność ograniczyć, a równo-
cześnie stanowiąc wyzwanie, by się porozumieć podczas
usilnie ponawianych prób."
3
W przeciwieństwie do „nieobecnych dziedziców" z po-
czątków epoki nowoczesnej, kapitaliści i pośrednicy w han-
dlu gruntami z okresu późnej nowoczesności dzięki swobo-
dzie ruchu, jaką zyskały ich płynne teraz środki, nie stają
wobec ograniczeń trwałych na tyle, by skłaniały do
ustępstw. Jedyne odczuwalne ograniczenia, które się re-
spektuje, to administracyjne regulacje dotyczące swobod-
nego przepływu kapitału i pieniędzy. Jednak tego rodzaju
utrudnień jest niewiele, a garstka, która się ostała, pozostaje
pod ciągłą presją utraty ważności lub likwidacji. Gdyby
zabrakło utrudnień, niewiele byłoby okazji do „spotkania
16
z innością", o którym pisał Melucci. Jeśli bowiem doszłoby
do spotkania wymuszonego przez drugą stronę - kiedy
„inność" próbowałaby zademonstrować siłę swoich mus-
kułów, zwinięcie namiotów nie sprawiłoby kapitałowi spe-
cjalnego kłopotu, podobnie jak znalezienie bardziej gościn-
nej okolicy, która miękko i ustępliwie poddałaby się jego
ingerencji. Byłoby zatem o wiele mniej okazji zarówno do
podejmowania prób „zmniejszenia różnicy siłą", jak i do
wyrażenia chęci stawienia czoła „wyzwaniu, by się porozu-
mieć".
Obie te sytuacje wymagałyby przyjęcia faktu, że „inno-
ści" nie da się sprowadzić do znanych kategorii; by jednak
uznano nieredukowalność „inności", musiałaby stać się ona
spójną, nieelastyczną całością i stawić opór. Tymczasem jej
szansę na to kurczą się szybko. Aby opór stał się konstytuty-
wną siłą tworzącą spójną całość, potrzebny jest wytrwały
i skuteczny napastnik. Natomiast skutki nowej mobilności
polegają na tym, że kapitał i finanse generalnie wcale nie
muszą zginać tego, co sztywne, spychać przeszkód z toru
czy pokonywać, względnie zażegnywać oporu; jeśli poja-
wia się taka potrzeba, najczęściej ustępuje ona jakiejś łago-
dniejszej opcji. Jeśli kontakt z „innością" wymaga kosz-
townego użycia siły lub nużących negocjacji, kapitał może
zawsze przenieść się w spokojniejsze miejsce. Nie ma po-
trzeby się angażować, jeżeli wystarczy zrobić unik.
SWOBODA RUCHU A KONSTYTUOWANIE SIĘ SPOŁECZEŃSTW
Patrząc wstecz na historię, można zadać sobie pytanie, do
jakiego stopnia czynniki geofizyczne, a także naturalne
i sztuczne granice jednostek terytorialnych, różna tożsa-
mość społeczeństw należących do odmiennych kręgów kul-
turowych oraz rozróżnienie na „położone w obrębie" i „po-
za granicami" - wszystko to, co tradycyjnie stanowi przed-
17
miot badań geografii - było w istocie konceptualnym po-
kłosiem lub materialnym osadem stanowiącym pochodną
„ograniczenia prędkości", czyli sytuacji, gdy czas i koszty
przymusowo ograniczały swobodę ruchu.
Całkiem niedawno Paul Virilio postawił tezę, że, choć
wszystko wskazuje na to, iż Francis Fukuyama o wiele za
wcześnie zadeklarował „koniec historii", to z coraz większą
pewnością można mówić dzisiaj o „końcu geografii".
4
Od-
ległości nie mają już większego znaczenia, a koncepcję
granicy geofizycznej w „realnych warunkach" coraz trud-
niej utrzymać. Nagle staje się jasne, że podziały w obrębie
kontynentów i całego globu wynikały z odległości, które
niegdyś wydawały się obezwładniająco rzeczywiste z po-
wodu prymitywnych środków transportu i niedogodności
związanych z podróżą.
W istocie to, co nazywamy odległością, wcale nie jest
obiektywną, bezosobową daną natury fizycznej, lecz kon-
struktem społecznym; jej długość zmienia się w zależności
od prędkości, z jaką można ją pokonać (a w gospodarce
pieniężnej w zależności od kosztów, które osiągnięcie tej
prędkości pociąga za sobą). Wszystkie pozostałe czynniki,
dzięki którym zbiorowe tożsamości tworzą się, zyskują
odrębność i ją zachowują, takie jak granice państwowe czy
bariery kulturowe, wydają się z perspektywy czasu wtór-
nymi konsekwencjami tej prędkości.
Warto więc zwrócić uwagę, że być może właśnie z tego
powodu „świat granic" był z zasady przez większą część
swego istnienia zjawiskiem o strukturze klasowej: w prze-
szłości, tak jak i dziś/zamożne elity władzy zawsze przeja-
wiały bardziej kosmopolityczne skłonności niż reszta oko-
licznej ludności; przez cały czas starały się one tworzyć
własną kulturę, która niewiele robiła sobie z granic, stano-
wiących przeszkodę dla pospólstwa; miały one więcej
wspólnego z elitami żyjącymi poza granicami ich własnego
kraju niż z resztą ludności zamieszkującej w jego granicach.
18
Właśnie dlatego, jak się wydaje, Bili Clinton, rzecznik
najpotężniejszej elity współczesnego świata, mógł niedaw-
no stwierdzić po raz pierwszy, że między polityką we-
wnętrzną a zagraniczną nie ma już różnicy. Istotnie,
dzisiaj w doświadczeniu elity niewiele jest faktów, które
skłaniałyby do rozróżnień na „tu" i „tam", „w" i „poza",
„tuż obok" i „daleko". Kiedy komunikacja wymaga coraz
mniej czasu, który niemalże traci wymiar, kurcząc się do
jednej chwili, przestrzeń i jej wyznaczniki przestają się
liczyć, przynajmniej dla tych, którzy swe posunięcia po-
trafią realizować z szybkością przepływu informacji przez
elektroniczne łącza.
Opozycje takie jak „w" i „poza", „tutaj" i „tam", „blis-
ko" i „daleko" określały stopień oswojenia, udomowienia
i znajomości różnych fragmentów otaczającej rzeczywisto-
ści, należących zarówno do świata ludzi, jak i do świata
rzeczy.
Blisko, pod ręką, znajduje się przede wszystkim to, co
zwyczajne, swojskie i tak dobrze znane, że oczywiste; coś
lub ktoś widywany i spotykany codziennie, wpisany w po-
rządek zwykłego dnia i powszednie zajęcia. „Pobliże" to
przestrzeń, wewnątrz której można się czuć u siebie, w do-
mu; przestrzeń, w której człowiek gubi się rzadko albo
zgoła nigdy; gdzie nie dochodzi do sytuacji, w których brak
mu słów lub nie wie, jak się zachować. Z drugiej strony
„daleko" jest przestrzenią, w którą wkracza się jedynie od
czasu do czasu albo wcale; gdzie zdarzają się rzeczy nie-
przewidywalne i niezrozumiałe, na które nie wiadomo, jak
reagować; to przestrzeń pełna rzeczy słabo znanych, po
których człowiek nie spodziewa się wiele i o które nie musi
się troszczyć. Znalezienie się „daleko" onieśmiela; wybrać
się na „daleką" wyprawę to przekroczyć granice własnego
poznania, znaleźć się nie na miejscu, poza swoim żywiołem,
narazić się na kłopoty i drżeć w strachu przed nieszczęś-
ciem.
19
Ze względu na te cechy opozycja „blisko-daleko" ma
jeszcze jeden, bardzo istotny wymiar, zawierający się po-
między pewnością a niepewnością, zdecydowaniem a wa-
haniem. Być „daleko" znaczy znaleźć się w tarapatach, a to
wymaga rozwagi lub przebiegłości, sprytu albo odwagi;
trzeba poznać obce reguły gry, bez których wszędzie indziej
można się obejść, i drogą ryzykownych prób oraz błędów,
które słono kosztują, nauczyć się działać z nimi w zgodzie.
Z drugiej strony, idea tego, co „bliskie", jest równoważna
z brakiem problemów: nabyte bezstresowo nawyki wystar-
czają i jak każdy nawyk wydają się nie obciążać człowieka
i nie wymagać żadnego wysiłku; dzięki temu nie ma okazji
do wahań, budzących niepokoje. Czymkolwiek byłaby
„społeczność lokalna", opozycja między „tu" i „tam",
„blisko" i „daleko" powołuje ją do życia.
Historia nowoczesna naznaczona jest przez ciągły postęp
w dziedzinie rozwoju środków transportu. Przewóz towa-
rów i podróżowanie stanowią dziedzinę, w której doszło do
zmian szczególnie radykalnych i szybkich; jak już dawno
zauważył Schumpeter,; postęp nie był rezultatem zwiększe-
nia liczby dyliżansów, lecz wynikiem wynalezienia i maso-
wej produkcji zupełnie nowych środków transportu: kolei,
samochodów i samolotów. To przede wszystkim dostępność
środków umożliwiających szybkie podróżowanie rozpo-
częła charakterystyczny dla nowoczesności proces erozji
wszystkich okopanych w swej lokalności „całości" społecz-
nych i kulturowych oraz ich kwestionowanie; proces, który
jako pierwszy uchwycił Tonnies w swym sławnym ujęciu
nowoczesności jako przejścia od Gemeinschaft do Gesell-
schaft.
Wśród wszystkich czynników technicznych stymulują-
cych mobilność szczególnie ważną rolę odegrało przesyła-
nie informacji - sposób komunikacji, który nie wymaga
fizycznego poruszania się przedmiotów lub ludzi albo po-
trzebuje go jedynie wtórnie i marginalnie. Środki technicz-
20
ne, rozwijane konsekwentnie i bez przerwy, pozwoliły na
przekazywanie informacji niezależnie od jej materialnych
nośników, a także uwolniły ją od przedmiotów, których
sama dotyczyła; dzięki nim „znaczące" wyzwoliło się od
„znaczonego". Oddzielenie wędrówki samej informacji od
ruchu jej nośników i przedmiotów pozwoliło z kolei zróżni-
cować ich prędkość. Informacja nabierała prędkości o wiele
większej niż jej fizyczny nośnik i podróżowała szybciej, niż
ulegała zmianie sytuacja, o której informowała. W końcu
obsługiwana komputerowo sieć www położyła kres samemu
pojęciu „podróży informacji" (a także odległości, na jaką
ona wędruje), dostarczając danych, które teoretycznie i pra-
ktycznie dostępne są w tej samej chwili na całej planecie.
Skutki rozwoju, który się właśnie dokonał, są bardzo
silnie odczuwane. Szeroko zauważa się oraz szczegóło-
wo opisuje jego wpływ na wzajemne relacje społecznych
związków i podziałów. Podobnie jak „istotę młotka" do-
strzega się dopiero wtedy, gdy się go zepsuło, tak obecnie
widzimy jaśniej niż kiedykolwiek dotąd sposób, w jaki czas
i przestrzeń obarczone zostały udziałem w tworzeniu oraz
rozpadzie całości społeczno-kulturowych i politycznych,
a także rolę, jaką odgrywały w zachowaniu stabilności
i utrzymaniu elastyczności tych jednostek. Widzimy teraz,
że istniejące niegdyś tak zwane społeczności silnie powią-
zane wewnętrznie powstawały i trwały dzięki przepaści
pomiędzy błyskawicznie odbywającą się komunikacją we-
wnątrz niewielkiej grupy (której wielkość ograniczona była
przez wrodzone właściwości „materiału", czyli zasięg ludz-
kiego wzroku, słuchu oraz pojemność pamięci) a ogromem
czasu i środków potrzebnych do przekazania informacji
pomiędzy poszczególnymi wspólnotami lokalnymi. Z dru-
giej strony, słabość i krótkie życie tworzonych współcześnie
wspólnot wydają się wynikać ze zmniejszania się lub wręcz
niwelacji tej przepaści: komunikacja wewnątrzgrupowa nie
posiada żadnej przewagi nad procesem wymiany informacji
21
pomiędzy wspólnotami, jeśli oba te procesy odbywają się
w okamgnieniu.
Michael Benedikt reasumuje zatem nasze odkrycie doko-
nane z perspektywy dziejów oraz streszcza nowy sposób
rozumienia powiązań łączących szybkość podróżowania ze
spójnością struktury społecznej:
Jedność, która możliwa była w niewielkich wspólnotach dzięki
prawie natychmiastowej komunikacji za pomocą głosu (której koszt
był niemal równy zeru), afiszów i ulotek, na większą skalę ponosi
fiasko. Spójność struktury społecznej, niezależnie od skali, jest po-
chodną społecznej zgody i wiedzy wspólnej dla wszystkich. Zatem
bez ciągłego jej uaktualniania i bez społecznych interakcji spójność
struktury zależy w sposób żywotny od wcześnie przeprowadzonej
i ściśle określonej edukacji w zakresie kultury oraz od pamięci tejże.
Elastyczność struktury społecznej uwarunkowana jest natomiast nie-
pamięcią oraz dostępem do taniej komunikacji.
5
Dodajmy, że „oraz" w ostatnim z zacytowanych zdań
jest zbyteczne: łatwość zapominania oraz tania (a także
bardzo szybka) komunikacja nie są niczym innym niż dwo-
ma aspektami tego samego zjawiska i trudno byłoby anali-
zować je oddzielnie. Tania komunikacja, czyli bezustanny
napływ wiadomości, oznacza, że zdobyta wcześniej infor-
macja jest szybko tłumiona, wypierana lub zalewana przez
potok nowych doniesień. Natomiast możliwości „materiału
żywego" pozostają w zasadzie niezmienne co najmniej od
paleolitu - tania komunikacja zalewa więc raczej pamięć
i ją tłamsi, aniżeli karmi i utrwala. Spośród niedawnych
dokonań najbardziej brzemienne w skutki wydaje się znie-
sienie różnicy kosztów przekazu informacji na skalę lokalną
i globalną (niezależnie od tego, dokąd się wysyła wiado-
mość przez Internet, zawsze płaci się jak za połączenie
miejscowe, co ważne jest zarówno z kulturowego, jak
i z ekonomicznego punktu widzenia); to z kolei oznacza, że
22
(informacja, która do nas dociera i domaga się naszej uwagi,
dopuszczenia do pamięci i zachowania w niej (choćby
krótkotrwałego), pochodzi zwykle z bardzo zróżnicowa-
nych i niezależnych od siebie miejsc, a w związku z tym
zawiera komunikaty sprzeczne ze sobą lub wykluczające się
nawzajem. Zupełnie inaczej dzieje się z komunikatami
przepływającymi wewnątrz wspólnot, które nie dysponują
oprogramowaniem ani sprzętem komputerowym i polegają
wyłącznie na „materiale ludzkim"; komunikaty te zwykłe
powtarzają się wielokrotnie i wzajemnie wzmacniają, po-
magając w procesie zapamiętywania, nawet jeśli jest ono
wybiórcze.
Mówiąc słowami Timothy'ego W. Luke'a, „porządek
przestrzenny społeczności tradycyjnych zorganizowany jest
wokół przyrodzonych możliwości ludzkiego ciała, w więk-
szości bezpośrednio zaangażowanego w działanie":
Tradycyjne wyobrażenia czynności i działań często uciekają się do
metafor związanych z ludzkim ciałem: podczas konfliktu stajemy
„twarzą w twarz"; walczymy „pierś w pierś"; idziemy „ręka w rękę";
solidarność wyrażamy, stając „ramię w ramię"; rozmowa może się
odbyć „w cztery oczy"; sprawiedliwość natomiast bywała „oko za
oko" i „ząb za ząb", podczas gdy zmiany dokonywały się „krok po
kroku".
Sytuacja zmieniła się nie do poznania wraz z rozwojem
środków, dzięki którym konflikty, przymierza, boje i dysku-
sje zyskały o wiele szerszy wymiar, a sprawiedliwość za-
częła sięgać o wiele dalej niż wzrok i ramię człowieka.
Przestrzeń zaczęto „przetwarzać, ześrodkowywać, organi-
zować, normalizować", a co najważniejsze, przestała być
ona uzależniona od ograniczeń narzucanych przez ludzkie
ciało. Odtąd możliwości, jakie stwarzała technika, szybkość
jej działania i koszt zastosowania stały się „organizatorami
przestrzeni": „Przestrzeń przez pryzmat techniki jest zupeł-
23
nie inna; to przestrzeń konstruowana, a nie dana przez
Boga; sztuczna, a nie naturalna; przestrzeń określana za
pomocą sprzętu mechanicznego, a nie bezpośrednio przez
właściwości „żywego materiału"; rozumiana w kategoriach
myślenia racjonalnego, a nie potocznego; narodowa, a nie
lokalna."
6
Nowoczesna, konstruowana przestrzeń miała być twarda,
stabilna, trwała i nie podlegająca negocjacji. Tkanką miał
być beton i stal, a sieć torów kolejowych i autostrad - sys-
temem krwionośnym. Autorzy nowoczesnych utopii nie
odróżniali porządku społecznego od architektonicznego,
jednostek i podziałów społecznych od terytorialnych; dla
nich, podobnie jak dla ich współczesnych, którzy ponosili
odpowiedzialność za porządek społeczny, klucza do upo-
rządkowanego społeczeństwa należało szukać w organizacji
przestrzeni. Całość społeczna miała być hierarchicznym
układem coraz większych i bardziej pojemnych wspólnot
lokalnych, ze stojącą na szczycie ponadlokalną władzą pań-
stwową, która nadzorowała całość, sama pozostając niedo-
stępna i nie dająca się inwigilować.
Na tę przestrzeń, która została sztucznie skonstruowana
pod względem terytorialnym, urbanistycznym i architek-
tonicznym, nałożyła się przestrzeń trzeciego rodzaju: z po-
jawieniem się globalnej sieci informatycznej nastał czas
cyberprzestrzeni. Jak twierdzi Paulo Virilio, jej elementy
„pozbawione są wymiaru przestrzennego, lecz wpisane
w specyficzny rodzaj czasowości związanej z procesem
błyskawicznego rozpowszechniania. Od tej chwili ludzi nie
dzielą już przeszkody natury fizycznej ani dystans czasowy.
Współpracujące ze sobą terminale komputerowe i monitory
wideo sprawiają, że podział na tu i t a m nic już nie
znaczy"
7
.
Jak większość twierdzeń na temat ludzkiej kondycji jako
takiej - jednej i tej samej dla wszystkich ludzi - także
powyższe zdanie nie jest w pełni prawdziwe. Możliwość
24
współpracy terminali komputerowych" ma zróżnicowany
wpływ na sytuację ludzi w zależności od ich położenia.
Część z nich, dosyć zresztą spora, nadal staje wobec „prze-
szkód natury fizycznej i dystansu czasowego" jako przy-
czyn bezwględnych podziałów, których skutki psychologi-
czne sięgają znacznie głębiej niż kiedykolwiek przedtem.
NOWA SZYBKOŚĆ, NOWA POLARYZACJA
A oto sedno sprawy: z n i w e l o w a n i e o d l e g ł o ś c i
c z a s o w y c h i p r z e s t r z e n n y c h d z i ę k i t e c h -
n i c e n i e t y l e u j e d n o l i c i ł o 1 u d z k ą k o n d y -
c j ę , i l e ją s p o l a r y z o w a ł o . Wyzwala ono bowiem
niektóre jednostki z więzów terytorialnych i pewnym czyn-
nikom konstytuującym wspólnotę nadaje sens eksterytorial-
ny; równocześnie jednak samo odarte ze znaczenia teryto-
rium, w którego granicach inni nadal pędzą życie, pozba-
wione zostaje potencjału określania ludzkiej tożsamości. Są
ludzie, którzy widzą w tym zapowiedź nie spotykanej dotąd
wolności od fizycznych ograniczeń oraz niesłychanych
możliwości poruszania się i działania na odległość. Dla
innych jednak wiąże się to z niemożnością wzięcia w posia-
danie lokalnej rzeczywistości, od której mają małe szansę
się odciąć, przenosząc w inne miejsce. Kiedy „odległości
nic już nie znaczą", także miejsca, które te odległości
oddzielały, tracą znaczenie. Choć jednym wróży to swobo-
dę tworzenia znaczeń, innym zapowiada zepchnięcie
w „bezznaczeniowość". Niektórzy mogą teraz, niezależnie
od miejsca, wyprowadzić się, kiedy zechcą, podczas gdy
pozostali widzą tylko, jak lokalna rzeczywistość, którą do-
tąd zamieszkali, usuwa im się spod nóg.
Dzisiejszy przepływ informacji jest niezależny od jej
nośników; przemieszczanie się ciał i zmiana ich usytuowa-
nia w przestrzeni fizycznej jest znacznie mniej potrzebna
25
niż dotąd, by porządkować na nowo znaczenia i związki. Dla
niektórych - dla mobilnej elity, elity mobilności - oznacza to
dosłownie „odfizycznienie", nową nieważkość władzy. Eli-
ty podróżują w przestrzeni, i to szybciej niż kiedykolwiek,
jednak rozpiętość sieci władzy, którą tworzą, i jej gęstość nie
zależą od tych podróży. Dzięki nowej bezcielesności wła-
dzy, która ma głównie postać finansową, jej posiadacze stali
się prawdziwie wyzuci z terytorialnej przynależności, nawet
jeśli fizycznie zdarza im się być „na miejscu". Ich władza
jest zaiste i w pełni „nie z tego świata" - nie należy do świata
fizycznego, w którym wznoszą swe pilnie strzeżone domy
i biura: eksterytorialne, chronione przed nieproszonymi wi-
zytami sąsiadów, odcięte od wszystkiego, co można by
nazwać wspólnotą l o k a l n ą , niedostępne dla każdego, kto,
w przeciwieństwie do nich, jest do niej przypisany.
Doświadczeniem nowej elity jest właśnie ta „pozaziem-
skość" władzy: niesamowite i budzące grozę połączenie
eteryczności z wszechpotęgą, bezfizyczności i mocy kształ-
towania rzeczywistości; utrwala się ono w potocznej po-
chwale „nowej wolności", której wcieleniem jest elektro-
niczna cyberprzestrzeń. Godna szczególnej uwagi jest „ana-
logia między cyberprzestrzenią a chrześcijańską koncepcją
Nieba" autorstwa Margaret Wertheim:
Tak jak pierwsi chrześcijanie wyobrażali sobie Niebo jako idealne
królestwo leżące poza chaosem i upadkiem świata materialnego,
którego rozpad był dla nich aż za bardzo namacalny, bo wokół waliło
się w gruzy cesarstwo - tak i dziś, w czasach społecznej dezintegracji
i destrukcji środowiska naturalnego, prozelici cyberprzestrzeni ob-
wołują swoją domenę miejscem idealnym, leżącym „ponad" mate-
rialnym światem i „poza" jego problemami. Podczas gdy pierwsi
chrześcijanie głosili, że Niebo jest królestwem, w którym ludzka
dusza wolna będzie od słabości i upadków ciała, dzisiejsi mistrzowie
cyberprzestrzeni twierdzą, że jest ona miejscem, gdzie „ja" może być
wolne od ograniczeń fizyczności.
8
26
W cyberprzestrzeni ciała nie mają znaczenia, choć ona
sama ma dla żywych ciał znaczenie nieodwracalne i decy-
dujące. Od wyroków, które zapadły w niebie cyberprze-
strzeni, nie ma odwołania i ich mocy nie może podważyć
nic, co dzieje się na ziemi. Ciała tych, którzy dysponują
mocą bezpiecznego ferowania wyroków w cyberprzestrze-
ni, nie muszą być ciałami mocnymi ani też uzbrojonymi
w ciężki oręż; co więcej, w przeciwieństwie do Anteusza,
nie potrzebna im nawet łączność z ziemią, by posiąść moc,
utrwalić ją i zamanifestować. Potrzebują za to odizolowania
od lokalnej rzeczywistości, odartej teraz ze znaczenia społe-
cznego na rzecz cyberprzestrzeni i zredukowanej do czysto
fizycznych wymiarów „terenu". Za niezbędne uważają
z a b e z p i e c z e n i e t e j i z o 1 a c j i dzięki brakowi są-
siadów, niewrażliwości na utrudnienia natury lokalnej oraz
niezawodnej i niezniszczalnej barierze, którą tłumaczy się
jako „bezpieczeństwo" osób, ich domów i miejsc rozrywki.
Pozbawienie władzy jej aspektu terytorialnego idzie więc
w parze ze znacznie sztywniejszą strukturą wewnętrzną
terytorium.
W opracowaniu pod wiele mówiącym tytułem Building
Paranoia Steven Flusty pisze o zapierającym dech w piersiach
wybuchu bezkrytycznego entuzjazmu i szaleńczym boomie
w sferze zupełnie nowej dla wielkomiejskiego budownictwa,
jaką są „przestrzenie o ograniczonej dostępności", „projekto-
wane tak, by odgradzały od potencjalnych użytkowników,
odpierały ich lub odsiewały". Flusty wykazuje się niepospoli-
tym talentem w wykuwaniu precyzyjnych i sugestywnych,
a zarazem zjadliwych określeń różnych rodzajów takich
przestrzeni, które uzupełniając się nawzajem, tworzą nowy,
wielkomiejski odpowiednik fos i wież obronnych, strzegących
niegdyś dostępu do średniowiecznych zamków. Wśród nich jest
„przestrzeń, która się wymyka", gdzie „nie można się dostać,
bo wiodąca tam droga jest zbyt kręta i długa albo w ogóle j ej nie
ma"; „przestrzeń, która się jeży", gdzie „nie sposób wygodnie
27
zamieszkać, gdyż strzegą jej na przykład wystające ze ściany
polewaczki, uruchamiane, by oczyścić plac z włóczęgów;
albo stopnie nachylone tak, by nie można było na nich
siedzieć"; lub „przestrzeń, która się irytuje" - „nie można
jej użytkować niepostrzeżenie dla nadzorujących patroli
lub/i urządzeń do zdalnego monitoringu". Owe „przestrzenie
zakazane" nie służą niczemu innemu, jak tylko nadaniu
materialnej postaci eksterytorialności nowej, ponadlokalnej
elity, przełożeniu jej na fizyczną izolację od lokalności.
Przypieczętowują też rozpad zakorzenionych w lokalnej
rzeczywistości form bycia razem i życia wspólnotowego.
Niezależność elit od terytorium, na którym się osiedlają,
gwarantowana jest za pomocą środków jak najbardziej ma-
terialnych: ich członkowie są fizycznie niedostępni dla tych,
którzy nie posiadają przepustki.
Równocześnie przestrzenie miejskie, gdzie mieszkańcy
różnych dzielnic i osiedli mogli się spotykać osobiście
i nawiązywać przypadkowe kontakty, zagadywać do siebie
i wzajemnie się prowokować, rozmawiać, sprzeczać się,
zgadzać albo spierać, nadawać swym prywatnym proble-
mom wagę państwową, a sprawami publicznymi przejmo-
wać się zupełnie prywatnie - owe publiczne, a zarazem
prywatne agory, o których pisze Cornelius Castoriadis,
szybko kurczą się i zanikają. Nieliczne, które jeszcze pozo-
stały, coraz częściej dostępne jedynie dla wybranych, przy-
czyniają się raczej do pogłębienia szkód powstałych pod
naciskiem sił dezintegrujących wspólnotę, niż je naprawia-
ją. Jak pisze Steven Flusty:
obszary, które tradycyjnie były przestrzeniami publicznymi, coraz
częściej zmieniają się w prywatnie (choć często z publicznych dotacji)
konstruowane, administrowane i posiadane przestrzenie przeznaczone
do publicznego gromadzenia się ludzi, czyli przestrzenie konsumpcji
[...] O dostępie decydują możliwości płatnicze [...] Obowiązujące tu
reguły wyłączności zapewniają wysoki poziom kontroli, niezbędny,
28
by, ograniczając nieskuteczność działań i redukując to, co nieprzewi-
dywalne, zapobiec nieprawidłowościom mogącym zakłócić uporząd-
kowany przepływ towarów, usług i pieniędzy.
9
Elity w y b r a ł y izolację i są g o t o w e płacić za nią
słono. Reszta społeczeństwa natomiast stwierdza, że jest
odcięta i musi ponosić wysokie koszta ich nowej izolacji;
koszta psychologiczne, kulturalne i polityczne. Sytuacja
ludzi, dla których życie w separacji od społeczności lo-
kalnej nie jest kwestią wyboru i których nie stać na
opłacenie bezpiecznej izolacji, przypomina położenie
tych, którzy padli ofiarą grodzenia gruntów u progu no-
woczesności: zwyczajnie i po prostu, nie pytając ich
o zdanie, odgrodzono ich od miejsc, które jeszcze wczo-
raj były „wspólne"; zabroniono im wstępu i odegnano,
niepokornym grożąc więzieniem; skazano na szok błąka-
nia się po terenach leżących poza granicami prywatnej
własności, oznakowanej za pomocą ostrzegawczych tablic
lub nie zwerbalizowanych, lecz nie mniej stanowczych
„zakazów wstępu" w postaci rozmaitych znaków, których
nie umieli czytać ani dostrzec.
Teren miasta staje się polem nieustannej wojny o prze-
strzeń, która czasami zmienia się w publiczny spektakl
w postaci zamieszek w śródmieściu, rytualnych potyczek
z policją, bijatyk kibiców piłkarskich; na co dzień jednak
walka toczy się tuż pod powierzchnią publicznej (dopusz-
czonej do publicznej wiadomości) wersji porządku spraw
dnia powszedniego w mieście. Pozbawieni władzy i zanie-
dbani mieszkańcy terenów „odgrodzonych", obszarów ze-
pchniętych na margines i nieubłaganie naruszanych, sami
odpowiadają agresją i na granicach swoich zamienionych
w getta osiedli próbują umieszczać własne znaki zakazu
wstępu. Zgodnie z odwiecznym rytuałem bricoleurs używa-
ją do tego wszystkiego, co im wpadnie w rękę: „wprowa-
dzają rytuały, noszą dziwne stroje, ich dziwaczne zachowa-
29
nie rzuca się w oczy; łamią zakazy, tłuką butelki i szyby,
rozbijają głowy, posługują się retoryką prowokacji wobec
obowiązującego prawa"
10
. Niezależnie od skuteczności
tych działań podstawowy problem polega na tym, że są
niedozwolone, a w związku z tym oficjalnie klasyfikuje się
je zwykle jako naruszanie porządku i prawa, a nie, czym są
w istocie, jako próby zwrócenia uwagi na terytorialne rosz-
czenia oraz chęć włączenia się w nową grę o przestrzeń,
w którą wszyscy z upodobaniem grają.
Warowne umocnienia wznoszone przez elitę oraz samo-
obrona przez agresję, którą uprawiają ci, co pozostali na
zewnątrz, wzajemnie podsycają się tak, jak przewidział
Gregory Bateson w swej teorii „łańcuchów schizmogen-
nych". Według modelu teoretycznego Batesona, prawdopo-
dobieństwo pojawienia się i pogłębienia rozłamu w stopniu
uniemożliwiającym powrót do poprzedniego stanu rośnie,
gdy dochodzi co sytuacji, w której:
zachowanie X, Y, Z jest standardową odpowiedzią na X, Y, Z [...]
Jeżeli wzorce X, Y, Z obejmują przechwałki, to z dużym praw-
dopodobieństwem, jeśli przechwałki są odpowiedzią na przechwałki,
grupy będą się wzajemnie prowokować do przerysowania wzorca
i proces ten, jeśli się go nie powstrzyma, doprowadzi jedynie do
rywalizacji przybierającej coraz ostrzejsze formy i ostatecznie zakoń-
czonej wrogością i załamaniem się całego systemu.
Opisana została tu „dyferencjacja symetryczna". Czy jest
jakaś inna możliwość? Co stanie się, jeżeli grupa B na
wyzwanie typu X, Y, Z ze strony grupy A nie odpowie
zachowaniem typu X, Y, Z? Łańcuch nie ulega wówczas
przecięciu; dochodzi jednak do dyferencjacji komplemen-
tarnej, a nie symetrycznej. Jeśli na przykład zachowanie
asertywne nie wywołuje asertywnej odpowiedzi, lecz na-
trafia na gotowość podporządkowania się, „to uległość wy-
woła kolejne zachowania asertywne, które z kolei sprowo-
30
kują do dalszej uległości", a skutkiem będzie tak samo
„załamanie się systemu".
11
Generalnie fakt wyboru jednego czy drugiego wzoru ma
minimalne znaczenie, jednak dla stron uwikłanych w „łań-
cuch schizmogenny" oznacza on różnicę między godnością
i upokorzeniem, człowieczeństwem i jego utratą. Można
z dużym prawdopodobieństwem przewidywać, że strategia
„dyferencjacji symetrycznej" będzie zawsze wybierana
chętniej niż strategia „dyferencjacji komplementarnej". Ta
druga jest strategią pokonanych lub tych, którzy pogodzili
się z nieuchronnością klęski. Jednak niezależnie od wy-
branej strategii istnieją wygrani: nowy podział przestrzeni
miejskiej, kurczenie się i zanik przestrzeni publicznej, roz-
pad wspólnoty tworzonej przez mieszkańców miasta, po-
działy i segregacja, a nade wszystko eksterytorialność no-
wej elity i wymuszona przynależność terytorialna reszty.
Jeśli nowa eksterytorialność elity daje poczucie upajają-
cej wolności, to terytorialne przywiązanie reszty odczuwa
się coraz mniej jako zamieszkiwanie w domu, a coraz
bardziej jako uwięzienie - dodatkowo upokarzające wobec
kłującej w oczy swobody poruszania się „tych innych".
Pozostawanie w miejscu, niemożność zmiany okolicy we-
dle swego upodobania i pozbawienie dostępu do bardziej
zielonych pastwisk nie tylko ma gorzki smak porażki, ozna-
cza niepełne człowieczeństwo i prowadzi do tego, że jest się
oszukiwanym przy podziale bogactw i uroków, jakie niesie
życie. Upośledzenie sięga głębiej: „lokalność" w nowym
świecie wielkich szybkości nie jest tym samym, czym była
w czasach, gdy informacja poruszała się jedynie razem ze
swym materialnym nośnikiem: miejscowość i ludność miej-
scowa niewiele mają wspólnego ze „społecznością lokal-
ną". Przestrzenie publiczne - rozmaite agory i fora, miej-
sca, w których ustala się programy działania, prywatnym
sprawom nadaje wymiar publiczny, kształtuje opinie, zbiera
sądy i feruje wyroki - śladem elit odcięły się od lokalnych
31
powiązań; w pierwszej kolejności odrywają się od kon-
kretnego terytorium i sytuują daleko poza zasięgiem ko-
munikacyjnej wydolności jakiejkolwiek lokalnej wspólno-
ty i jej mieszkańców, która ograniczona jest przez moż-
liwości „materiału ludzkiego". Ludność miejscowa, jak
najdalsza od tworzenia wspólnoty, bardziej przypomina
pęk sznura o luźno zwisających, nie powiązanych ze sobą
końcach.
Paul Lazarfeld pisał o „lokalnych autorytetach", które
na użytek innych mieszkańców danej okolicy przesiewają,
wartościują i przetwarzają wiadomości docierające „z
zewnątrz" za pośrednictwem mediów; jednak by mogło
tak się dziać, mieszkańcy muszą najpierw usłyszeć „lo-
kalny autorytet" - potrzebują zatem agory, na którą mog-
liby przychodzić i słuchać. To właśnie lokalna agora
umożliwiała miejscowym autorytetom współzawodnicze-
nie z głosami docierającymi z dala i zyskiwanie poparcia
stanowiącego przeciwwagę dla o wiele bardziej pomys-
łowej władzy, której wpływ osłabiała jednak odległość.
Wątpię, czy Lazarfeld doszedłby do takich samych wnio-
sków, gdyby przyszło mu powtórzyć badania dzisiaj,
zaledwie pół wieku później.
Niedawno Nils Christie podjął próbę ujęcia logiki tego
procesu i jego następstw w formie alegorii.
12
Jako że tekst
ten nie jest jeszcze dostępny dla szerszej publiczności,
pozwolę sobie przytoczyć obszerne fragmenty:
Mojżesz zszedł z gór. Pod pachą niósł przykazania, wykute w grani-
cie, podyktowane mu przez tego, który jest ponad górami. Mojżesz
był tylko posłańcem, lud -populus - odbiorcą [...] Dużo później Jezus
i Mahomet działali według tych samych reguł. Są to klasyczne przy-
padki s p r a w i e d l i w o ś c i p i r a m i d a l n e j .
Inny obraz: kobiety gromadzące się przy studni albo nad rzeką [...]
Przychodzą po wodę, piorą, wymieniają informacje i oceny. Preteks-
tem do rozmowy często jest konkretne wydarzenie lub sytuacja.
32
O p i s u j e s i ę j e i p o r ó w n u j e d o podobnych wypadków, które
zaszły w przeszłości lub zdarzyły się gdzie indziej; a potem o c e n i a
jako dobre lub złe, ładne lub brzydkie, mocne lub słabe. Powoli, choć
oczywiście nie zawsze, rodzi się potoczne rozumienie zdarzeń. To
właśnie jest proces t w o r z e n i a norm. Jest to klasyczny przypadek
„ s p r a w i e d l i w o ś c i e g a l i t a r n e j " [...]
[...] nie ma już studni. W nowoczesnym świecie mieliśmy przez
jakiś czas małe publiczne pralnie z pralkami na monetę, dokąd przy-
chodziło się z brudną bielizną, a wychodziło z czystą; w trakcie prania
można było porozmawiać. Teraz nie ma już publicznych pralni. [...]
Duże centra handlowe stwarzają pewne możliwości, by się spotkać,
lecz w większości są one za duże, by wytworzyły się poziome
struktury sprawiedliwości. Zbyt ogromne, by można było spotkać
dawnych znajomych, za bardzo ruchliwe i za głośne do prowadzenia
długich pogawędek potrzebnych, by ustalić standardy zachowań.
Dodam jeszcze, że centra handlowe buduje się tak, by
ludzie byli ciągle w ruchu, stale się rozglądali; dostarcza się
im bez końca - ale nigdy zbyt długo - rozrywki w postaci
nie kończącego się pasma atrakcji; w centrum handlowym
nic nie zachęca do tego, by się zatrzymać, spojrzeć jeden na
drugiego, porozmawiać, zastanowić się czy podyskutować
o czymś innym niż wystawione towary; by spędzać czas
w sposób pozbawiony wartości handlowej...
Dodatkową zaletą alegorycznej opowieści Christiego jest
to, że odsłania ona konsekwencje natury etycznej wynikają-
ce z obniżenia rangi przestrzeni publicznej. Miejsca spot-
kań były przestrzenią, w której k o n s t y t u o w a ł y s i ę
n o r m y , dzięki czemu sprawiedliwość rozkładała się p o -
z i o m o, i tak też była wymierzana, umacniając w s p ó l -
n o t ę tworzoną przez tych, którzy o niej dyskutowali;
w s p ó l n o t ę odrębną od innych, spajaną wewnętrznie
przez wspólne kryteria oceny. Terytorium odarte z prze-
strzeni publicznej stwarza mało możliwości do podjęcia
dyskusji nad normami, do konfrontacji, ścierania się warto-
ści oraz do ich negocjowania. O tym, co jest dobre i złe,
33
piękne i brzydkie, odpowiednie i nieodpowiednie, użytecz-
ne i pozbawione użyteczności, wyrokuje się tylko na górze,
tam, gdzie sięga jedynie najbardziej przenikliwy wzrok. __,
Wyroki pochodzące z góry są niepodważalne, ponieważ
żadnych sensownych wątpliwości nie można wysunąć wo-
bec sędziów, którzy nie pozostawili żadnego adresu - nawet
adresu poczty elektronicznej - gdzie można by owe wątp-
liwości skierować; poza tym nikt tak naprawdę nie wie,
gdzie ci sędziowie urzędują. Nie ma już miejsca na opinię
„lokalnych autorytetów"; w ogóle nie ma już miejsca na
„opinię miejscowej ludności".
Wyroki mogą więc być ferowane bez żadnego związku
z lokalnym biegiem spraw; nie mają one wszak wcale
znaleźć potwierdzenia w postępowaniu ludzi, których doty-
czą. Zrodzone z doświadczeń, które w najlepszym wypadku
lokalnym odbiorcom wiadomości są znane z pogłosek, mo-
gą stać się przyczyną dodatkowych cierpień, nawet jeśli
w zamierzeniu miały przynieść radość. Sądy ferowane
w pozaterytorialnej rzeczywistości wkraczają w życie skrę-
powane lokalnymi więzami jako własna karykatura, przy-
bierając postać potwornych mutantów. Po drodze pozbawia-
ją miejscową ludność władzy w zakresie moralności, od-
bierając jej w ten sposób wszystkie środki, które mogłyby
ograniczyć szkody.
Rozdział 2
WOJNY O PRZESTRZEŃ - SPRAWOZDANIE
Z PRZEBIEGU DZIAŁAŃ
Często mówi się, a jeszcze częściej przyjmuje za oczywiste,
że idea „przestrzeni społecznej" narodziła się (gdzieżby,
jeśli nie w głowach socjologów, rzecz jasna) z metaforycz-
nego przestawienia pojęć stworzonych podczas doświad-
czania „obiektywnej" przestrzeni fizycznej. Jest jednak na
odwrót: odległość, którą zwykliśmy dziś określać mianem
„obiektywnej", mierzymy, odnosząc ją raczej do długości
równika niż części ciała ludzkiego albo jego możliwości.
Nie odwołujemy się także do sympatii czy niechęci ludzi
zamieszkujących ową przestrzeń. Tymczasem dystans mie-
rzono za pomocą ciała ludzkiego i międzyludzkich związ-
ków, na długo zanim w Sevres umieszczony został metalo-
wy pręt zwany metrem - wcielenie bezcielesności i bezoso-
bowości, które każdy miał respektować i posłusznie stoso-
wać.
Wielki historyk Witold Kula bardziej wnikliwie od in-
nych uczonych ukazał, że od niepamiętnych czasów ludzkie
ciało było „miarą wszechrzeczy" nie tylko w wysublimo-
wanym, filozoficznym znaczeniu rodem z Protagorasa, ale
także w sensie całkiem materialnym, dosłownym i absolut-
nie nie mającym nic wspólnego z filozofią. Przez całe swe
dzieje, aż do stosunkowo niedawnych początków nowo-
czesności, ludzie mierzyli świat za pomocą swego ciała: na
stopy, garście czy łokcie; bądź używali do tego celu swych
wytworów: koszy i garnców, albo przy pomiarze odwoły-
35
wali się do ludzkich zajęć, na przykład dzieląc pole na
„Morgen" [polskie „morgi"], czyli kawałki, które może
zaorać człowiek pracujący od świtu do zmierzchu.
Jednak ani garść garści, ani kosz koszowi nierówne
- miary „antropomorficzne" i „prakseomorficzne" w spo-
sób nieunikniony były tak zróżnicowane i przypadkowe, jak
ludzkie ciało i działania, do których się odwoływały. Spra-
wiało to trudność, kiedy władcy chcieli jedną normą objąć
większą liczbę poddanych, domagając się od nich „takich
samych" podatków i świadczeń. Trzeba więc było znaleźć
sposób, by obejść różnorodność i przypadkowość, by je
zneutralizować. Sposobem tym okazało się narzucenie stan-
dardowych, powszechnie obowiązujących miar odległości,
powierzchni i objętości, przy jednoczesnym wprowadzeniu
zakazu posługiwania się innymi, lokalnymi, grupowymi czy
indywidualnymi systemami miar.
Jednak problemu nie stanowił jedynie „obiektywny" po-
miar przestrzeni. Zanim przystąpi się do mierzenia, trzeba
najpierw jasno określić, co ma się zamiar zmierzyć. Jeżeli
pomiar dotyczyć ma przestrzeni (którą trzeba sobie wyob-
razić jako coś, co można zmierzyć), musi najpierw pojawić
się pojęcie „odległości", a ono pierwotnie uzależnione było
od rozróżnienia na rzeczy czy ludzi znajdujących się „blis-
ko" i „daleko" oraz od doświadczenia większej bliskości
pewnych rzeczy i ludzi niż innych. Edmund Leach, za-
inspirowany teorią Emile'a Durkheima i Marcela Maussa
o społecznym pochodzeniu klasyfikacji, zebrał materiał
wskazujący na istnienie zadziwiających analogii między
potocznym systemem kategoryzacji przestrzeni, klasyfika-
cją pokrewieństwa oraz zróżnicowanym traktowaniem
zwierząt domowych, hodowlanych i dzikich.
1
Okazuje się,
że takie kategorie, jak „dom", „zagroda", „pole" oraz
„daleko", na potocznej mapie świata wyodrębnia się na
bardzo podobnej, a właściwie takiej samej zasadzie, jak
kategorie zwierząt domowych, hodowlanych, zwierzyny ło-
36
wnej i „dzikich zwierząt" z jednej strony i kategorie
„brat/siostra", „kuzyn", „sąsiad" i „obcy" lub „cudzozie-
miec" z drugiej.
Claude Levi-Strauss doszedł do wniosku, że zakaz kazi-
rodztwa, pociągający za sobą narzucenie sztucznie stworzo-
nych, konceptualnych rozróżnień między jednostkami, któ-
re „w sposób naturalny" fizycznie i psychicznie się od
siebie nie różnią, był pierwszym - konstytutywnym - dzia-
łaniem kultury; odtąd zawsze już miała ona polegać na
wprowadzaniu do świata „natury" podziałów, rozróżnień
i klasyfikacji, odzwierciedlających zróżnicowanie ludzkich
zwyczajów oraz związanych z nimi pojęć i nie będących
cechami samej „natury", lecz ludzkich działań i myśli.
Dlatego zadanie, które wobec potrzeby ujednolicenia prze-
strzeni poddanej teraz jego bezpośrednim rządom, postawi-
ło sobie nowoczesne państwo, nie było wyjątkiem; chodziło
o to, by wyplątać kategorie i rozróżnienia przestrzenne
z powiązań z ludzkimi zwyczajami, które nie podlegają
kontroli państwa. Zadanie polegało na administracyjnym
wprowadzeniu zwyczajów państwowych, w postaci jedyne-
go i powszechnie obowiązującego punktu odniesienia dla
wszystkich pomiarów i podziałów przestrzeni, w miejsce
niespójnych i zróżnicowanych lokalnie praktyk.
BITWA NA MAPY
To, co dla jednych jest łatwe do odczytania i przejrzyste,
innym może wydawać się niejasne i nieostre. Tam, gdzie
niektórzy poruszają się bez najmniejszego trudu, inni czują
się zagubieni i tracą orientację. Dopóki miary były an-
tropomorficzne i różniły się od siebie, a lokalne praktyki
były odmienne ze względu na rozmaite punkty odniesienia,
służyły one wspólnotom ludzkim jako tarcza, za którą moż-
na się było schronić przed ciekawskim wzrokiem i złymi
37
zamiarami intruzów, a przede wszystkim przed nieproszo-
nymi gośćmi posiadającymi władzę i usiłującymi ją wspól-
nocie narzucić.
W epoce przednowoczesnej lokalna rzeczywistość pod-
danych, dla nich całkowicie przejrzysta, nie była w pełni
czytelna dla władzy - stąd przy ściąganiu podatków czy
poborze rekrutów władza musiała postępować jak obca,
wroga siła, uciekając się do zbrojnych najazdów lub eks-
pedycji karnych. W istocie ściąganie podatków niewiele się
różniło od rabunku i wypraw łupieżczych, a pobór do woj-
ska od brania jeńców. Uzbrojeni najemnicy na żołdzie ksią-
żąt i baronów, używając nahajki i szabli w charakterze
argumentu, przekonywali „miejscowych" do rozstania się
z płodami rolnymi czy synami. Udawało im się „wycisnąć"
tyle, ile się dało za pomocą brutalnej siły. Ernest Gellner
nazwał przednowoczesny system rządów „państwem den-
tystycznym", w którym, jak pisał, władcy specjalizowali się
w „ekstrakcji z zastosowaniem tortur".
Zbite z tropu i zakłopotane zapierającą dech różnorod-
nością lokalnych miar i systemów liczenia, władze podat-
kowe i ich przedstawiciele z zasady wolały mieć do czynie-
nia z różnego rodzaju zbiorowościami niż z pojedynczym
poddanym; raczej z wioskową czy parafialną starszyzną niż
z każdym gospodarzem czy dzierżawcą. Nawet w wypadku
podatków tak zindywidualizowanych, jak podymne czy po-
datek od liczby okien, władze państwowe wolały obciążyć
całą wieś na łączną kwotę świadczeń, pozostawiając miesz-
kańcom problem podziału obciążeń między siebie. Można
też przypuszczać, że przedkładanie świadczeń wypłacanych
w pieniądzu nad świadczenia w naturze wynikało z faktu, że
wartość monety bitej w państwowej mennicy nie zależała
od lokalnych zwyczajów. Przy braku „obiektywnych" miar
pozwalających określić wielkość gospodarstwa, zapisać ją
w księgach czy też sporządzić spis żywego inwentarza,
państwo przednowoczesne (mające, jak trafnie zauważył
38
Charles Linblom, dwie lewe ręce) wolało opierać swoje
dochody na podatkach pośrednich, pobieranych od działalno-
ści, której zatajenie było trudne lub zgoła niemożliwe wobec
niezliczonych interakcji; ich sens był oczywisty dla ludności
miejscowej, lecz nieprzenikniony lub zwodniczy dla przypa-
dkowych gości (np. podatki od sprzedaży soli czy tytoniu,
myta drogowe i mostowe, opłaty za urzędy i tytuły).
Nie ma wątpliwości co do tego, że czytelność przestrzeni
i jej przejrzystość stały się jedną z głównych stawek w wal-
ce nowoczesnego państwa o suwerenność władzy. Aby zdo-
być kontrolę prawodawczą, regulującą wzorce interakcji
społecznych oraz zyskać lojalność, państwo musiało nad-
zorować przezroczystość układu, w którym przyszło działać
wchodzącym w interakcję czynnikom. Nowoczesne stosun-
ki społeczne, wprowadzane dzięki praktykom nowoczesnej
władzy, zmierzały do ustalenia i utrwalenia tak rozumianej
kontroli. Zatem jednym z decydujących aspektów procesu
unowocześniania była długotrwała wojna toczona w imię
reorganizacji przestrzeni. Stawką najważniejszej bitwy
w czasie tej wojny było prawo do sprawowania kontroli nad
urzędem kartograficznym.
Celem wojny o przestrzeń, który raz po raz wymykał się
toczącym ją siłom nowoczesności, było podporządkowanie
przestrzeni społecznej jednej, i tylko jednej, oficjalnie za-
twierdzonej, stworzonej pod patronatem państwa mapie.
Wysiłkom tym towarzyszyło unieważnienie wszystkich in-
nych, konkurencyjnych map lub odmiennych interpretacji
przestrzeni oraz likwidacja wszystkich instytucji zajmują-
cych się kartografią, które nie zostały powołane do życia
przez państwo, nie są finansowane z jego środków lub nie
posiadają państwowego zezwolenia na działalność. Struk-
tura przestrzeni, która wyłoniłaby się w wyniku wojny,
miała być doskonale czytelna dla władz państwowych i ich
przedstawicieli, pozostając równocześnie doskonale odpor-
na na przekształcenia semantyczne, dokonywane przez jej
39
użytkowników, czy też ofiary - wytrzymała na wszystkie
oddolne inicjatywy interpretacyjne, które mogą wszak frag-
menty przestrzeni przepoić znaczeniami nieczytelnymi dla
władzy i sprawić, że wymkną się one spod kontroli.
Wynalazek malarskiej perspektywy, którego w XV wieku
dokonali wspólnymi siłami Alberti i Brunelleschi, stanowił
decydujący krok, a zarazem punkt zwrotny, jeśli chodzi
o nowoczesne pojmowanie i wykorzystywanie przestrzeni.
Koncepcja perspektywy leży w pół drogi między wizją
przestrzeni silnie zakorzenioną w zbiorowej i indywidualnej
rzeczywistości a jej późniejszym, nowoczesnym wykorze-
nieniem. Przyjmowała ona za pewnik decydującą rolę ludz-
kiej percepcji w porządkowaniu przestrzeni: oko widza było
punktem wyjściowym dla konstrukcji perspektywy i okreś-
lało wielkość obiektów oraz ich wzajemne odległości, pozo-
stając jedynym punktem odniesienia, jeśli chodzi o roz-
mieszczenie obiektów w przestrzeni. Nowość jednak stano-
wił fakt, że oko widza było teraz „ludzkim okiem, takim
jakie ono jest", zupełnie nowym, „bezosobowym" okiem.
Teraz nie miało już znaczenia, kim byli widzowie; ważne
było jedynie to, by patrzyli z danego punktu. Uznano więc,
przyjmując rzecz za pewnik, że k a ż d y w i d z , który znaj-
dzie się w tym konkretnym miejscu, zobaczy relacje prze-
strzenne między obiektami w dokładnie taki sam sposób.
Odtąd o przestrzennym rozmieszczeniu rzeczy decydo-
wały już nie cechy widza, ale dające się wyliczyć położenie
punktu obserwacji, umieszczonego w abstrakcyjnej i pustej
przestrzeni, w której nie ma ludzi; bezosobowej przestrzeni
neutralnej społecznie i kulturowo. Koncepcja perspektywy
dokonała podwójnej sztuki, wprzęgając prakseomorficzną
naturę odległości w służbę nowej jednorodności propago-
wanej przez nowoczesne państwo. Uznając subiektywną
względność map, równocześnie ją zneutralizowała: konsek-
wencje, jakie pociągał za sobą subiektywizm leżący u źró-
deł percepcji, zostały odpersonalizowane niemal tak rady-
40
kalnie, jak husserlowskie znaczenie zrodzone z „transcen-
dentalnej" subiektywności.
W konsekwencji punkt ciężkości, wokół którego budowa-
no porządek przestrzeni, przesunął się z pytania: „kto?" na
pytanie: „z jakiego punktu w przestrzeni?" Skoro tylko
pytanie zostało postawione w ten sposób, natychmiast stało
się oczywiste, że ponieważ ludzie bynajmniej nie zajmują
tego samego miejsca, a w związku z tym nie przyglądają się
światu z jednej perspektywy, to nie wszystkie spojrzenia
mają tę samą wartość. Musi więc, lub przynajmniej powinien,
istnieć pewien punkt uprzywilejowany, z którego widok jest
najlepszy. Teraz łatwo już było dostrzec, że „najlepszy"
oznacza „obiektywny", co z kolei oznaczało bezosobowy lub
ponadosobowy. „Najlepszy" punkt był do tego stopnia jedy-
nym odniesieniem, że dokonywał cudu, wznosząc się ponad
własną lokalność i relatywność, przekraczając ją.
Przednowoczesną różnorodność map, chaotyczną i osza-
łamiającą, miało więc zastąpić nie tyle jedno, powszechnie
podzielane wyobrażenie świata, ile jego wiele ściśle zhie-
rarchizowanych wizerunków. Teoretycznie „obiektywny"
oznaczało po pierwsze i przede wszystkim „nadrzędny";
w praktyce jednak dla nowoczesnej władzy jej „nadrzęd-
ność" była ciągle idealnym stanem, do którego należało
dążyć; raz osiągnięta stała się jednym z podstawowych
źródeł jej potęgi.
Tereny w pełni oswojone, doskonale znane i czytelne dla
wieśniaków czy parafian pogrążonych w codziennych zaję-
ciach, dla władz w stolicy pozostawały niepokojąco obce,
zawiłe, niedostępne i nieoswojone; odwrócenie tego związ-
ku stanowiło jeden z głównych wymiarów „procesu unowo-
cześniania" oraz jego wskaźnik.
Czytelność i przezroczystość przestrzeni, które nowocze-
sność ogłosiła wyróżnikami porządku racjonalnego, nie by-
ły jednak jej wynalazkami. W każdym czasie i miejscu
stanowiły one warunek istnienia ludzkich wspólnot, dając
41
odrobinę stabilności i pewności siebie, bez których życie
codzienne byłoby zupełnie niemożliwe. Jedyna nowość,
jaką wprowadziła nowoczesność, polegała na tym, że przej-
rzystość i czytelność uznano za cel, do którego należy
systematycznie dążyć, za z a d a n i e , za stan, który po
uprzednim zaprojektowaniu, staraniem ekspertów i spe-
cjalistów, trzeba opornej rzeczywistości stale narzucać siłą.
Unowocześnienie oznaczało między innymi przystosowa-
nie zamieszkanego świata na życzliwe przyjęcie ponadlo-
kalnej władzy państwa, a to wymagało z kolei, by świat ten
stał się przejrzysty i czytelny dla administracji państwowej.
W swym brzemiennym w skutki studium „fenomenu
biurokracji" Michel Crozier ukazał bliski związek między
skalą niepewności a hierarchią władzy. Od Croziera wiemy,
że w każdej zorganizowanej strukturze władza należy do
jednostek potrafiących zaciemnić swoją pozycję i sprawić,
że ich działania są nieprzeniknione dla tych, którzy pozo-
stają na zewnątrz, podczas gdy dla tworzących je ludzi
pozostają absolutnie jasne, nie budzą cienia wątpliwości i są
zabezpieczone od wszelkich niespodzianek. W całym świe-
cie nowoczesnej biurokracji strategia każdego sektora, któ-
ry ocalił niezależność lub pnie się ku górze, polega nie-
odmiennie na systematycznie podejmowanych próbach roz-
wiązania sobie rąk, przy równoczesnym usiłowaniu narzu-
cenia sztywnych zasad postępowania wszystkim pozosta-
łym członom struktury. Sektor taki zdobywa coraz większe
wpływy, w miarę jak własne postępowanie udaje mu się
zmienić w niewiadomą w równaniach, na których inne
sektory bazują przy dokonywaniu wyborów, podczas gdy
dla niego zachowanie pozostałych elementów struktury jest
stałe, przewidywalne i usystematyzowane. Innymi słowy
największą władzę mają takie jednostki, które potrafią stać
się źródłem niepewności innych jednostek. Manipulowanie
niepewnością stanowi kwintesencję zmagań o władzę i ich
główną stawkę; wpływa od wewnątrz na każdą strukturę
42
totalną, a nade wszystko na jej najbardziej konsekwentną
postać, jaką jest nowoczesna biurokracja, szczególnie zaś
biurokracja nowoczesnego państwa.
Panoptyczny model nowoczesnej władzy Michela Fou-
caulta opiera się na bardzo podobnym założeniu. O władzy,
którą nadzorcy ukryci w centralnej wieży Panopticonu mają
nad więźniami przetrzymywanymi w skrzydłach wzniesio-
nej na planie gwiazdy budowli, decyduje połączenie dwóch
faktów: więźniowie są w pełni i zawsze widzialni, podczas
gdy nadzorców absolutnie nigdy nie można zobaczyć. Nie
mając pewności, czy są właśnie obserwowani, czy też może
strażnicy śpią, są zajęci czym innym, odpoczywają albo ich
uwagę pochłania to, co dzieje się w innych skrzydłach,
więźniowie muszą cały czas zachowywać się t a k, j a k b y
w danej chwili znajdowali się pod bezpośrednim nadzorem.
Nadzorcy i nadzorowani (pensjonariusze zakładów karnych,
robotnicy, żołnierze, uczniowie, pacjenci...) przebywają
w „tej samej" przestrzeni, lecz sytuacja ich jest diametralnie
odmienna. Nic nie zaburza perspektywy widzenia pierwszej
grupy, podczas gdy druga musi poruszać się we mgle.
Panopticon był p r z e s t r z e n i ą s z t u c z n ą - wznie-
siony w konkretnym celu, zakładający asymetrię widzenia.
Chodziło o świadome manipulowanie przestrzenią i celowe
przekształcenie jej przejrzystości odpowiednio do stosun-
ków społecznych, w tym wypadku: stosunków władzy.
Sztucznie stworzona przestrzeń-dla-porządku była luksu-
sem niedostępnym dla władz manipulujących przestrzenią
na skalę państwową. Zamiast budować nową, bez zarzutu
funkcjonującą przestrzeń od podstaw, władze nowoczesne-
go państwa, realizując cele „panoptyzmu", musiały przyjąć
nieco gorsze rozwiązanie. Pierwszym zadaniem bojowym
w czasie wojny o przestrzeń stało się przedstawienie prze-
strzeni na mapie w sposób czytelny dla administracji pań-
stwowej, lecz sprzeczny z lokalnymi praktykami, negujący
miejscowe metody orientacji i mylący dla lokalnej ludności.
43
Nie znaczy to, że koncepcja „panoptyzmu" została po-
rzucona; po prostu odłożono ją na lepsze czasy, w oczeki-
waniu na lepsze środki techniczne. Uwieńczony sukcesem
pierwszy etap otwierał drogę kolejnym, jeszcze ambitniej-
szym zadaniom procesu unowocześniania. Teraz nie cho-
dziło już o w y k r e ś l e n i e wytwornych map, jednoli-
tych dla całego państwa i ujednolicających jego terytorium,
lecz o f i z y c z n e p r z e k s z t a ł c e n i e p r z e s t r z e -
n i zgodne z wymaganiami elegancji, którą dotąd osiągnięto
jedynie na mapach przechowywanych w urzędzie karto-
grafii; celem nie było już doskonałe odwzorowanie ciągle
niedoskonałego obszaru, ale doprowadzenie samego terenu
do perfekcji, którą dotąd widziano jedynie na deskach kreś-
larzy.
Przedtem mapa przedstawiała i odwzorowywała formy
terenu. Teraz przyszła pora, by teren zaczął odwzorowywac
mapę, osiągając taki poziom przestrzennej przejrzystości,
o jaki walczyli kartografowie. Teraz sama przestrzeń miała
być przekształcana lub formowana od podstaw na podo-
bieństwo mapy i zgodnie z decyzjami kartografów.
OD MAPOWANIA PRZESTRZENI DO UPRZESTRZENNIENIA MAP
Jak się wydaje, prosta, geometryczna struktura przestrzenna
zbudowana z jednolitych klocków tego samego rozmiaru
najlepiej odpowiada zapotrzebowaniu, o którym przed
chwilą była mowa. Nie ma więc wątpliwości, dlaczego we
wszystkich nowoczesnych utopiach „miasta doskonałego"
zasady architektury i urbanistyki, do których autorzy pod-
chodzili bardzo konsekwentnie i z niezmordowaną uwagą,
obracały się wokół tych samych podstawowych założeń: po
pierwsze - dokładne, szczegółowe i wyczerpujące, uprzed-
nie rozplanowanie przestrzeni miasta, wznoszonego na su-
rowym korzeniu, w miejscu pustym lub oczyszczonym pod
44
budowę, według projektów wykonanych przed jej rozpo-
częciem; po drugie - regularność, jednorodność, jednoli-
tość, powtarzalność elementów przestrzeni otaczających
budynki administracji usytuowane w centrum, a jeszcze
lepiej: na szczycie wzgórza, z którego można ogarnąć wzro-
kiem całą przestrzeń miasta. „Fundamentalne i święte pra-
wa" zestawione przez Morelly'ego w Code de la Naturę, ou
le veritable esprit de ses lois de tout temps neglige ou
meconnu, wydanym w 1755 roku, są reprezentatywnym
przykładem nowoczesnej idei doskonałej strukturyzacji
przestrzeni miejskiej.
Wokół dużego placu o r e g u l a r n y c h p r o p o r c j a c h [pod-
kreślenie moje - Z.B.] wzniesione zostaną magazyny państwowe,
w których przechowywać się będzie niezbędne zapasy oraz mieścić
się będzie sala zebrań publicznych - wszystkie o wyglądzie jedno-
litym i przyjemnym dla oka.
Na zewnątrz tego kręgu zostaną r e g u l a r n i e rozmieszczone
dzielnice miasta: r ó w n e j wielkości, p o d o b n e g o kształtu, po-
dzielone ulicami o r e g u l a r n y m przebiegu [...]
Wszystkie budynki będą i d e n t y c z n e [...]
Dzielnice zostaną zaprojektowane tak, że w razie potrzeby można
j e będzie powiększać, n i e z a b u r z a j ą c i c h r e g u l a r n e g o
u k ł a d u [...]
Zasadę regularności i jednorodności, a co za tym idzie,
wymienności elementów miasta w myśli Morelly'ego oraz
innych wizjonerów i praktyków planowania nowoczesnych
miast i zarządzania nimi, uzupełniał postulat funkcjonal-
nego podporządkowania wszystkich rozwiązań natury ar-
chitektonicznej i demograficznej „potrzebom miasta jako
całości" (jak ujął to sam Morelly, „liczba i wielkość wszyst-
kich budynków podyktowana będzie potrzebami danego
miasta") oraz wymogowi przestrzennego oddzielenia od
siebie części miasta mających różne funkcje lub zamiesz-
45
kiwanych przez inne kategorie ludności. Zatem „każda gru-
pa zajmować będzie inną dzielnicę, a każda rodzina oddziel-
ne mieszkanie". (Jakkolwiek budynki, co śpieszy podkreślić
Morelly, byłyby takie same dla wszystkich rodzin; można
się domyślać, że wymóg ten mógł być związany z pragnie-
niem, by zneutralizować potencjalnie szkodliwy wpływ na-
wyków każdej grupy na ogólną przejrzystość przestrzeni
miasta.) Mieszkańcy, którzy z jakiegoś powodu nie spełniają
wymogów normalności („obywatele chorzy", „obywatele
niepełnosprawni i w podeszłym wieku", a także ci, „którzy
zasłużyli na czasową izolację od reszty"), zostaną zepchnię-
ci na obszary leżące „poza wszystkimi kręgami, w pewnej
odległości". Natomiast ci, którzy zasłużą na „ c y w i l n ą
śmierć, czyli dożywotnie wykluczenie ze społeczeństwa",
zostaną zamknięci w przypominających jaskinie celach „o
bardzo mocnych ścianach i kratach", wzniesionych nieopo-
dal miejsca przeznaczonego dla b i o l o g i c z n i e mart-
wych, w obrębie „otoczonego murem cmentarza".
Miasto doskonałe, wyrysowane przez autorów utopii,
w niczym nie przypominało rzeczywistych miast, gdzie ci
kreślarze fantazji żyli i snuli swe marzenia. Niemniej, jak
niewiele później miał zauważyć z aprobatą Karol Marks,
chodziło im nie o to, jak przedstawić lub wytłumaczyć
świat, ale jak go zmienić; albo raczej mieli za złe ogranicze-
nia, które narzucało otoczenie utrudniające realizację ideal-
nych projektów, i marzyli o zastąpieniu go nową rzeczywis-
tością, wolną od patologicznych zmian pozostawionych
przez wydarzenia historyczne, zbudowaną od podstaw
w służbie porządku. Pozostawienie „małego śladu", jakim
był każdy projekt miasta, które miało powstać ab nihilo,
pociągało za sobą zniszczenie miasta już istniejącego. W sa-
mym sercu teraźniejszości - jej nieładu, fetoru, chaosu,
bałaganu, które zasługiwały na karę śmierci - utopijna myśl
była przyczółkiem przyszłego porządku doskonałego i upo-
rządkowanej doskonałości.
46
Jednak fantazja nieczęsto bywa czystym „nieróbstwem",
a jeszcze rzadziej jest naprawdę niewinna. Pokryte rysun-
kami kalki były oknem na przyszłość nie tylko w rozgorącz-
kowanej wyobraźni kreślarzy. Nie brakowało armii i gene-
rałów, którzy pragnęli użyć przyczółków utopii, by przypu-
ścić z nich powszechny atak na siły chaosu i udzielić
wsparcia przyszłości podbijającej teraźniejszość. Bronisław
Baczko w swym wiele wyjaśniającym studium nowoczes-
nych utopii mówi o „podwójnym ruchu: utopijnej wyobraź-
ni dążącej do podboju przestrzeni miasta oraz marzeń o roz-
planowaniu i architekturze miasta poszukujących społecz-
nych ram, w których mogłyby się zmaterializować".
2
Myś-
liciele i ludzie czynu byli w równym stopniu owładnięci
ideą „centrum", wokół którego miała zostać logicznie zor-
ganizowana przestrzeń przyszłych miast, realizując w ten
sposób postulat przejrzystości postawiony przez bezosobo-
wy rozum. Obsesja na punkcie wszystkich tych powiąza-
nych ze sobą aspektów została po mistrzowsku zanalizowa-
na przez Baczkę przy okazji projektu „Miasta zwanego
Wolnością", opublikowanego przez mierniczego i geomet-
rę F.-L. Aubry'ego 12 floreala V roku Republiki i w założe-
niu pomyślanego jako szkic projektu przyszłej stolicy rewo-
lucyjnej Francji.
Zarówno dla teoretyków, jak i dla praktyków przyszłe
miasto stanowiło przestrzenne wcielenie, symbol i pomnik
wolności wywalczonej przez Rozum w długotrwałej wojnie
na śmierć i życie, toczonej przeciwko irracjonalnym i wy-
mykającym się wszelkiej dyscyplinie wypadkom historii.
Tak jak obiecana przez rewolucję wolność miała oczyścić
czas historii, przestrzeń wyśniona przez autorów utopii mia-
ła być miejscem „nigdy nie zanieczyszczonym przez hi-
storię". Ten surowy warunek eliminował z konkurencji
wszystkie istniejące miasta, skazując je na zagładę.
To prawda, że Baczko skupia się tylko na jednym z licz-
nych miejsc spotkania marzycieli z ludźmi czynu, czyli na
47
Rewolucji Francuskiej; było to jednak miejsce często od-
wiedzane przez poszukujących inspiracji podróżników
z bliska i z daleka, bo doszło tutaj do spotkania o wiele
bardziej niż gdzie indziej zażyłego i radosnego dla obu
stron. Marzenia o doskonale przejrzystej przestrzeni miasta
służyły politycznym przywódcom rewolucji za źródło,
z którego obficie czerpali inspiracje i odwagę, podczas gdy
dla marzycieli rewolucja miała stać się pierwszym, a zara-
zem najśmielszym, najbardziej zdeterminowanym i dyspo-
nującym największymi środkami przedsiębiorstwem proje-
ktowo-budowlanym, gotowym wznosić w miastach dosko-
nałych utopijne formy poczęte podczas długich bezsennych
nocy spędzonych nad deską kreślarską.
Oto jeden z wielu przykładów zanalizowanych przez
Baczkę: historia idealnej krainy Sevarambes i jej jeszcze
bardziej doskonałej stolicy Sevariade
3
:
Sevariade to „najpiękniejsze miasto świata", którego cechą jest
„zachowanie porządku i prawa". „Stolica stworzona została według
racjonalnego, jasnego i prostego planu, którego trzymano się skrupu-
latnie i dzięki któremu jest ona najbardziej regularnym miastem na
świecie". Przejrzysty układ przestrzenny miasto zawdzięcza przede
wszystkim decyzji, by podzielić je na 260 identycznych jednostek
- osmasies, mających formę kwadratowych budynków o fasadzie
długości 50 stóp, dużym dziedzińcu wewnętrznym i czterech bra-
mach, zamieszkanym przez tysiąc mieszkańców dysponujących
„wszelkimi wygodami". Gościa uderza „doskonała regularność"
miasta. „Ulice są szerokie i tak proste, że ma się wrażenie, iż wytycza-
no je z linijką"; wszystkie otwierają się na „przestronne place, po-
środku których wzniesiono fontanny i budynki publiczne", które
także mają identyczną formę i wielkość. „Architektura domów jest
niemal jednorodna", choć rezydencje ważnych osobistości odznacza-
ją się pewnym przepychem. „W miastach tych nie ma nic chaotycz-
nego: wszędzie rządzi uderzająco doskonały porządek" (chorzy, upo-
śledzeni umysłowo i przestępcy zostali wyeksmitowani poza granice
miasta). Wszystko ma tutaj swoją funkcję, a zatem wszystko jest
48
piękne, jako że piękno oznacza jasno określone przeznaczenie
i prostotę formy. Niemal wszystkie elementy miasta można sobą
nawzajem zastąpić; tak samo jak można jedno miasto zastąpić
innym. Ktokolwiek odwiedził Sevariade, zna wszystkie miasta
Sevarambes."
Nie wiemy, jak zauważa Baczko, czy autorzy planów
miast doskonałych znali wzajemnie swoje projekty; jednak
ich czytelnicy nie mogą oprzeć się odczuciu, że „przez całe
stulecie wymyślają oni ciągle na nowo jedno i to samo
miasto". Wrażenie to bierze się stąd, że wszyscy twórcy
utopii wyznawali podobne wartości i hołdowali „ideałom
szczęśliwej racjonalności lub, jak kto woli, racjonalnej
szczęśliwości", planując życie prowadzone w doskonale
uporządkowanej przestrzeni, oczyszczonej z wszelkiej
przygodności, wolnej od tego, co nieprzewidywalne, przy-
padkowe i dwuznaczne.
Wszystkie miasta opisane w literaturze utopijnej są we-
dług trafnego określenia Baczki „miastami l i t e r a c k i -
m i " , nie tylko w zupełnie oczywistym sensie bycia wy-
tworem wyobraźni literackiej, ale także w innym, głębszym
znaczeniu: można je o p o w i e d z i e ć na piśmie w naj-
drobniejszych szczegółach, bo nie ma w nich nic nie wypo-
wiedzianego, nieczytelnego, uniemożliwiającego jasne
przedstawienie. W dużej mierze jest tak jak u Juergena
Habermasa w koncepcji obiektywnego uprawomocnienia
twierdzeń i zasad, które mogąc być jedynie uniwersalne,
wymagają „zatarcia przestrzeni i czasu"
4
. W związku z tym
wizja miasta doskonałego pociąga za sobą całkowite od-
rzucenie historii i starcie z powierzchni ziemi wszystkich jej
materialnych pozostałości.
Ten postulat „dematerializacji" przestrzeni i czasu roz-
puszczony w idei „racjonalnego szczęścia" zamienia się
w stanowcze, bezwarunkowe przykazanie w momencie, gdy
tylko zaczyna się patrzeć na ludzi z okien biur administracji
49
państwowej. Dopiero z tych okien różnorodność przestrze-
ni, a nade wszystko niedookreślenie jej celu i przeznaczenia
oraz otwartość na wiele interpretacji, wydaje się zaprzeczać
możliwości racjonalnego działania. Z perspektywy adminis-
tracji trudno jest sobie wyobrazić model racjonalności innej
niż jej własna oraz model szczęścia różnego od zamiesz-
kiwania w naznaczonym świecie. Sytuacje pozwalające de-
finiować się na wiele różnych sposobów, które można roz-
szyfrowywać za pomocą rozmaitych kluczy, nie tylko prze-
szkadzają osiągnąć przejrzystość w polu własnych działań,
ale zapowiadają istnienie „nieprzezroczystości jako takiej".
Dla administracji nie są one znakiem wielości współist-
niejących porządków, lecz symptomem chaosu. Nie widzi
się w nich zwykłej przeszkody w zastosowaniu własnego
modelu działania racjonalnego, ale stan, który jest nie do
pogodzenia z „rozumem jako takim".
Z punktu widzenia administrowania przestrzenią unowo-
cześnienie oznacza monopolizację kartografii. Niemniej
monopol jest nie do utrzymania w mieście przypominają-
cym palimpsest, gdzie kolejne poziomy wydarzeń histo-
rycznych nakładają się na siebie; mieście, które wyłoniło się
i ciągle się wyłania na drodze wybiórczej asymilacji roz-
maitych tradycji i równie wybiórczej absorpcji kulturowych
innowacji. W obu wypadkach wybór podlega zmiennym
i rzadko otwarcie formułowanym regułom, o których niemal
nie myśli się w chwili działania i które podlegają qua-
si-logicznej kodyfikacji jedynie po fakcie. O wiele łatwiej
jest osiągnąć monopol, jeżeli mapa poprzedza przedstawio-
ny na niej obszar; jeśli miasto jest od początku po prostu
projekcją mapy na rzeczywistą przestrzeń i jeśli dzieje się
tak przez całe jego dzieje; jeżeli zamiast podejmować roz-
paczliwe próby, by nieuporządkowaną różnorodność miasta
pochwycić i zamknąć w bezosobowej elegancji siatki karto-
graficznej, czyni się z mapy ramę, na której tka się wątek
przyszłego miasta, gdzie znaczenia i funkcje są pochodną
50
miejsca przypisanego im w obrębie siatki. Jedynie wówczas
funkcje i znaczenia mogą być jednoznaczne, a ich Eindeuti-
gkeit będzie z góry zagwarantowany przez pozbawienie
władzy lub eksmisję innych instytucji ustalających inter-
pretacje rzeczywistości.
O takiej sytuacji, idealnej dla monopolu kartografii, ma-
rzyli najbardziej radykalni spośród nowoczesnych architek-
tów i urbanistów naszej epoki, łącznie z przesławnym Le
Corbusierem. Próbując pokazać, że proces unowocześniania
przestrzeni stoi ponad podziałami na stronnictwa i obozy,
a jego założenia nie mają żadnego związku z ideologią
polityczną, Corbusier z równą żarliwością i brakiem skrupu-
łów pracował dla władców komunistycznej Rosji oraz dla
faszyzującego rządu Francji Vichy. I jakby potwierdzając
nierealność wpisaną w ambicje wyznawców nowoczesno-
ści, poróżnił się z jednymi i z drugimi: niezamierzony, lecz
nieubłagany pragmatyzm rządzących musiał podciąć skrzy-
dła radykalizmowi wyobraźni.
W książce La ville radieuse
5
, wydanej w 1933 roku
i stanowiącej w zamierzeniu biblię nowoczesności w urba-
nistyce, Corbusier wydał wyrok śmierci na istniejące miasta
- gnijące siedliska nieszczęsnej, bezmyślnej i niezdyscyp-
linowanej historii, bezsensownej z urbanistycznego punktu
widzenia. Oskarżał istniejące miasta o niefunkcjonalność
(niektóre funkcje, niezbędne z logicznego punktu widzenia,
nie były spełniane w sposób zadowalający, podczas gdy
inne zachodziły na siebie, dezorientując mieszkańców), nie-
zdrowe warunki życia i obrazę poczucia estetyki (na skutek
chaotycznego biegu ulic i zamętu stylów architektonicz-
nych). Niedostatków istniejących miast było zbyt wiele, by
je naprawiać jeden po drugim i by przedsięwzięcie było
warte włożonego wysiłku i niezbędnych środków. Znacznie
rozsądniej byłoby zastosować kurację całościową i uleczyć
wszystkie bolączki za jednym zamachem: zrównawszy
z ziemią istniejące miasta, przygotować miejsce pod budo-
51
wę nowych, zaprojektowanych wcześniej co do najmniej-
szego szczegółu; lub też pozostawiając dzisiejsze Paryże ich
choremu losowi, przenieść mieszkańców w nowe miejsca,
wznoszone od początku zgodnie z regułami. Zasady przed-
stawione w La ville radieuse miały być przewodnikiem przy
wznoszeniu miast przyszłości, koncentrując się na Paryżu
(nie skruszonym pomimo chełpliwych deklaracji barona
Haussmanna*), Buenos Aires i Rio de Janeiro; wszystkie
projekty zaczynały od zera i rządziły się wyłącznie zasada-
mi harmonii estetycznej i bezosobowej logiki podziałów
funkcjonalnych.
We wszystkich trzech „stolicach wyobrażonych" funkcja
dominuje nad przestrzenią, a funkcjonalna jednoznaczność
każdego fragmentu miasta jest tyleż wymaganiem logiki, co
estetyki. W przestrzeni miejskiej, podobnie jak w życiu,
trzeba rozróżniać i oddzielać od siebie pracę, dom, zakupy,
rozrywkę, kult religijny, administrację. Każda z tych funkcji
wymaga własnego miejsca, a każde miejsce ma spełniać
tylko jedną funkcję.
Architektura jest według Corbusiera, podobnie jak logika
i piękno, urodzonym wrogiem wszelkiego zamieszania,
spontaniczności, chaosu, nieładu; jest nauką pokrewną geo-
metrii, sztuką platońskiej sublimacji, matematycznym ła-
dem, harmonią; jej ideałem jest linia prosta, równoległość
i kąty proste; zasady jej strategii to standaryzacja i prefab-
rykacja. Zatem w Ville Radieuse przyszłości podstawową
zasadą architektury świadomej swego powołania będzie
ś m i e r ć u l i c y , takiej jaką znamy: niezbornego i przy-
padkowego produktu ubocznego historii, która sama po-
wstaje w wyniku niezgranych ze sobą i niezsynchronizowa-
* Baron Georges Eugene Hausmann (1809-1891) był w latach 1853-1870
prefektem departamentu Sekwany i autorem wielkiej przebudowy Paryża,
który otrzymał wówczas szerokie bulwary i aleje, nowe parki oraz system
kanalizacyjny (przyp. tłum.).
52
nych procesów; ulicy jako pola walki sprzecznych sposo-
bów jej użytkowania, domeny przypadku i wieloznaczności.
Arterie Ville Radieuse, tak jak gmachy, będą spełniać wyłą-
cznie określone zadanie: przeznaczone będą jedynie dla
ruchu ulicznego, umożliwiającego komunikację i przewóz
towarów z jednego zaprojektowanego funkcjonalnie miejs-
ca do drugiego. Spełnianiu tej funkcji nie będą już stały na
przeszkodzie dzisiejsze utrudnienia w postaci włóczących
się bez celu spacerowiczów, obiboków, próżniaków czy
przypadkowych przechodniów.
Corbusier marzył o mieście, w którym „le Plan dic-
tateur" (zawsze pisał on słowo „plan" dużą literą) sprawo-
wać będzie nad mieszkańcami rządy absolutne i niekwes-
tionowane. Władza Planu, zasadzająca się na obiektywnych
prawach logiki i estetyki, nie uznaje odstępstw ani sprzeci-
wów, nie przyjmuje argumentów odwołujących się do sys-
temów wartości innych niż zasady logiki i estetyki. Zatem
dzieło projektanta z natury nie podlega niepokojom wywo-
łanym gorączką wyborczą i pozostaje głuche na skargi
rzeczywistych czy wyobrażonych ofiar projektu. Plan (który
jest wytworem bezosobowego rozumu, a nie wymysłem
jednostkowej wyobraźni, jakkolwiek by ona była błyskot-
liwa czy głęboka) stanowi jedyny warunek - niezbędny
i wystarczający - ludzkiego szczęścia, które opierać się
może wyłącznie na doskonałym dopasowaniu naukowo
określonych potrzeb ludzkich i pozbawionym wieloznacz-
ności, przejrzystym i czytelnym rozplanowaniu przestrzeni
życiowej człowieka.
Miasto Corbusiera pozostało jedynie na papierze. Jednak
co najmniej jeden architekt-urbanista - Oskar Niemeyer
- podjął próbę wcielenia w życie słów wielkiego Francuza.
Szansę tę stworzyło powołanie komisji, która miała na
pustynnym pustkowiu nie skażonym historią założyć na
surowym korzeniu nową stolicę, która odpowiadałaby bez-
miernym obszarom i niezmierzonym bogactwom natural-
53
nym Brazylii, jej potędze i nieokiełzanym ambicjom. Stoli-
ca ta - Brazylia - okazała się rajem dla architekta-modernis-
ty: w końcu możliwe stało się odrzucenie wszelkich krępu-
jących ograniczeń, tak materialnych, jak i emocjonalnych,
i puszczenie wodzy fantazji.
Na nie zamieszkanym płaskowyżu centralnej Brazylii
można było dowolnie zaprojektować mieszkańców przy-
szłego miasta, biorąc pod uwagę jedynie wierność zasadom
logiki i estetyki; nie trzeba było iść na żadne kompromisy,
nie mówiąc już o poświęcaniu czystości zasad na rzecz nie
mających nic wspólnego z projektem, a uciążliwych ograni-
czeń czasu i miejsca. Można było precyzyjnie wyliczyć
niedookreślone i ciągle nierozwinięte potrzeby kalkulowa-
nia w „jednostkach zapotrzebowania"; tworzyć w sposób
nieskrępowany nie istniejących, a zatem milczących i po-
zbawionych politycznej siły mieszkańców przyszłego mias-
ta, widząc w każdym z nich sumę określonego naukowo
i starannie zmierzonego zapotrzebowania na tlen oraz jed-
nostki ciepła i światła.
Eksperymentatorzy bardziej zainteresowani dobrze wy-
konaną pracą niż wpływem, jaki jej wyniki mieć będą na
tych, którzy ich doświadczą, traktowali Brazylię niczym
wielkie, wspaniale wyposażone laboratorium, w którym
można było mieszać w różnych proporcjach rozmaite skład-
niki logiczne i estetyczne oraz obserwować niezmącony
przebieg reakcji, wybierając najbardziej zadowalającą po-
stać otrzymanego związku. Zgodnie z założeniami architek-
tonicznego modernizmu w stylu Corbusiera, w Brazylii
można było zaprojektować przestrzeń na miarę człowieka
(a dokładniej mówiąc na miarę tego, co w człowieku daje
się zmierzyć), a także przestrzeń, z której wyeliminowane
zostały przypadek i niespodzianka. Jednak dla mieszkań-
ców miasto Brazylia okazało się koszmarem. Nieszczęsne
ofiary miasta szybko ukuły termin „brasilitis", określając
nim nowy syndrom patologiczny, którego Brazylia stała się
54
prototypem, do dziś pozostając jego najbardziej znanym
ogniskiem. W powszechnym odczuciu najbardziej widocz-
ne objawy brasilitis to brak tłumu i tłoku, puste rogi ulic,
anonimowość miejsc i ludzkie postaci pozbawione twarzy
oraz odrętwiała monotonia otoczenia, które nie kryje
żadnych zagadek, pozbawione jest wszystkiego, co mogło-
by podniecać lub zdumiewać. Mistrzowskie rozplanowa-
nie Brasilii redukowało do zera szansę spotkania drugiego
człowieka poza miejscami przeznaczonymi do zebrań.
Kpiono powszechnie, że randka na jedynym „forum",
jakie przewidzieli projektanci - ogromnym Placu Trzech
Sił - przypominała do złudzenia spotkanie na pustyni
Gobi.
Być może miasto Brazylia stanowiło przestrzeń doskona-
le zorganizowaną i przystosowaną do zamieszkania przez
homunculusy, urodzone i wykarmione w probówkach,
przez stworzenia ulepione z funkcji administracyjnych
i prawniczych definicji. Z pewnością była to (przynajmniej
w założeniu) przestrzeń doskonale przezroczysta dla tych,
którym powierzono zadania administracyjne, oraz tych, któ-
rzy z mozołem starali się te zadania odczytać. Oczywiście
miejsce to nadawałoby się też doskonale dla wyobrażonych
mieszkańców idealnych, którzy utożsamiają szczęście
z bezproblemowym życiem: jego struktura wykluczała bo-
wiem dwuznaczne sytuacje, eliminowała konieczność do-
konywania wyboru i ryzyko oraz szansę jakiejkolwiek przy-
gody. Jednak, jak się okazało, dla całej reszty przestrzeń ta
odarta została ze wszystkiego, co naprawdę ludzkie; wszyst-
kiego, co wypełnia życie znaczeniem i nadaje mu wartość.
Niewielu urbanistom ogarniętym pasją unowocześniania
dane było pole do działania równie wielkie jak to, które
powierzono Niemeyerowi. Większość musiała ograniczyć
porywy fantazji (choć nie ambicje) do eksperymentów
z miejską przestrzenią, zakrojonych na mniejszą skalę, tu
porządkując, tam ogradzając beztroski, zadowolony z siebie
55
chaos miejskiego życia; poprawiając jeden czy drugi błąd
albo brak historii, wykrawając w istniejącym uniwersum
przypadku małą, dobrze strzeżoną niszę porządku. Zawsze
jednak konsekwencje ich działania miały ograniczony za-
sięg i były w dużej mierze nieprzewidywalne.
AGORAFOBIA I RENESANS WARTOŚCI LOKALNYCH
Richard Sennett jako pierwszy spośród badaczy współczesne-
go miasta podniósł alarm z powodu zagrażającego nam
„upadku człowieka publicznego". Wiele lat temu zauważył on
powolne, lecz nieubłagane uszczuplanie miejskiej przestrzeni
publicznej i podobnie niepowstrzymany odpływ mieszkańców
miasta z miejsc będących już jedynie bladym cieniem ocalałej
od zniszczenia agory, która ulegała dalszej dewastacji.
W napisanej później błyskotliwej pracy na temat „użytko-
wania nieporządku"
6
Richard Sennett odwołuje się do od-
kryć Charlesa Abramsa, Jane Jacobs, Marca Frieda czy
Herberta Gansa - badaczy o różnym temperamencie, lecz
podobnej wrażliwości na doświadczenie życia w mieście
i zbliżonych intuicjach badawczych, po czym sam maluje
przerażający obraz spustoszenia, jakiego dokonano „w ży-
ciu realnie istniejących ludzi w imię wcielania w życie
jakichś abstrakcyjnych planów rozwoju czy odnowy".
Gdziekolwiek dochodziło do realizacji takich planów, wy-
siłki, by „ujednolicić" przestrzeń miasta, sprawić, by stała
się „logiczna", „funkcjonalna" czy „czytelna", mściły się
rozpadem ochronnych sieci utkanych z ludzkich więzów,
psychicznie wyniszczającym doświadczeniem opuszczenia
i samotności, połączonym z poczuciem wewnętrznej pustki,
przerażeniem z powodu wyzwań, które może przynieść
życie, oraz udawanego analfabetyzmu w sytuacji wymaga-
jącej dokonania samodzielnych i odpowiedzialnych wybo-
rów.
56
Dążenie do osiągnięcia przejrzystości miało straszną ce-
nę. W sztucznie stworzonym środowisku, wyliczonym tak,
by zapewnić anonimowość oraz funkcjonalną specjalizację
przestrzeni, mieszkańcy miasta stanęli wobec niemal nie-
rozwiązywalnego problemu tożsamości. Monotonia pozba-
wiona twarzy oraz kliniczna czystość sztucznie stworzonej
przestrzeni pozbawiła ich możliwości negocjowania zna-
czeń, a przez to wiedzy potrzebnej, by stawić czoło temu
problemowi i go rozwiązać.
Nauka, którą projektanci miast mogli wyciągnąć z długiej
kroniki wzniosłych marzeń i przerażających katastrof
kształtujących historię nowoczesnej architektury, jest taka,
iż podstawowy sekret „dobrego miasta" polega na tym, że
raczej daje ono ludziom szansę, by mogli być odpowie-
dzialni za swoje działania „w historycznie nieprzewidy-
walnym społeczeństwie", niż stwarza „wyimaginowany
świat harmonii i ustalonego z góry porządku". Jeśli kto-
kolwiek miałby chęć brać się do wymyślania przestrzeni
miejskich jedynie w odniesieniu do przykazania harmonii
estetycznej i rozumu, powinien najpierw zastanowić się
przez chwilę nad tym, że „ludzie nigdy nie stają się
dobrzy tylko dlatego, że realizują czyjeś dobre rozkazy
lub dobre plany".
Dodajmy, że doskonale zaprojektowana przestrzeń no-
woczesnej utopii jest dla rozwoju odpowiedzialności - tego
podstawowego i koniecznego warunku etycznego postępo-
wania w relacjach międzyludzkich, ziemią jałową, jeżeli nie
wręcz zatrutą. Odpowiedzialność nie zakiełkuje i nie wyroś-
nie w higienicznie czystej przestrzeni bez niespodzianek,
dwuznaczności i konfliktów. Stawić czoło własnej odpo-
wiedzialności potrafią jedynie ci, którzy doskonalili się
w trudnej sztuce działania w niepewnych warunkach i wie-
loznacznych sytuacjach, rodzących się tam, gdzie króluje
różnorodność i zróżnicowanie. Osoby moralnie dojrzałe to
ludzie, którzy wzrastają, „potrzebując nieznanego, i czują
57
się niepełni bez pewnej dozy anarchii w życiu", którzy uczą
się „kochać «obcość» pośród siebie".
Zanalizowane przez Sennetta doświadczenia z amerykań-
skich miast wskazują na istnienie nieomal uniwersalnej
zasady: podejrzliwość w stosunku do obcych, brak tolerancji
wobec inności, niechęć do cudzoziemców, żądania, by ich
odizolować i wypędzić, podobnie jak histeryczne przywią-
zanie do „porządku i prawa", oraz obsesja na jego punkcie,
wykazują najwyższe natężenie w najbardziej jednorodnych
społecznościach lokalnych, gdzie starannie przestrzega się
podziałów rasowych, etnicznych i klasowych.
Nic dziwnego: w społecznościach takich odczucie „nas"
jako wspólnoty opiera się często na złudzeniu równości,
umocnionym monotonią podobieństwa wszystkich ludzi
w zasięgu wzroku. Poczucie bezpieczeństwa ulega zmące-
niu przy braku sąsiadów, którzy myślą, postępują i wy-
glądają inaczej. Jednorodność rodzi konformizm, a konfor-
mizm i nietolerancja to dwie strony tej samej monety.
W miejscowości, której mieszkańcy tworzą homogeniczną
wspólnotę, bardzo trudno wykształcić cechy charakteru
i umiejętności niezbędne, by radzić sobie z ludzką odmien-
nością i stawiać czoło niepewności, a przy braku takiego
przygotowania bardzo łatwo można zacząć się lękać obcego
jedynie dlatego, że jest kimś innym - być może dziwacz-
nym i odmiennym, lecz przede wszystkim nieznanym;
kimś, kogo niełatwo zrozumieć, kto nie daje się w pełni
pojąć, kto jest nieprzewidywalny.
Miasto, które pierwotnie wznoszono, by zapewnić jego
mieszkańcom bezpieczeństwo pod ochroną murów bronią-
cych przed zakusami najeźdźców z zewnątrz, „kojarzy się
w naszych czasach bardziej z zagrożeniem niż bezpieczeń-
stwem" - mówi Nan Elin. W naszych czasach ponowoczes-
nych „czynnik lęku z pewnością wzrósł, na co wskazują
coraz liczniejsze samochody wyposażone w alarm, drzwi
zamykane na skomplikowane zasuwy, systemy ochrony
58
oraz popularność, jaką wśród grup różniących się pod
względem wieku i poziomu dochodów cieszą się rozmaite
«strzeżone», «bezpieczne» osiedla i rosnący nadzór służb
porządkowych nad przestrzenią publiczną, nie wspominając
o nie kończących się doniesieniach o zagrożeniu, rozpo-
wszechnianych przez środki masowego przekazu"
7
.
Współczesne lęki, typowe „lęki miejskie", w odróżnie-
niu od strachu, który niegdyś prowadził do budowy miast,
koncentrują się na „wrogu wewnętrznym". Ten rodzaj lęku
powoduje, że mniej uwagi poświęca się nienaruszalności
1 pomyślności miasta j a k o c a ł o ś c i - zbiorowej własno-
ści i zbiorowej gwarancji jednostkowego bezpieczeństwa
- niż odizolowaniu i umocnieniu własnego domostwa w e -
w n ą t r z miasta. Mury, wnoszone niegdyś wokół miasta,
dzisiaj przecinają miasto na wszystkie strony. Strzeżone
osiedla, ściśle nadzorowane przestrzenie publiczne o ogra-
niczonej dostępności, uzbrojeni po zęby strażnicy przy bra-
mie i elektronicznie sterowane drzwi - wszystko to dzisiaj
skierowane jest bardziej przeciwko nieproszonym współ-
obywatelom miasta niż obcym armiom, rozbójnikom, po-
zbawionym zajęcia najemnikom czy innym, bliżej nie zna-
nym zagrożeniom, czyhającym za bramami miasta.
Nie bycie razem, ale wzajemne unikanie się i separacja
stały się najważniejszymi strategiami przetrwania we
współczesnej megalopolis. Problem miłości i nienawiści
bliźniego już nie istnieje. Wystarczy trzymać bliźniego na
odległość ramienia, a decyzja przestaje być konieczna. Od-
dalają się sytuacje, w których trzeba wybierać między miło-
ścią a nienawiścią.
CZY PO EPOCE PANOPTICONU JEST JAKIEŚ ŻYCIE?
Mało jest w naukach społecznych alegorii równie przekonu-
jących jak wizerunek Panopticonu. Michel Foucault po-
59
służył się poronionym pomysłem Jeremy Benthama z bar-
dzo dobrym skutkiem, używając go jako metafory prze-
kształceń, jakich dokonała nowoczesność, reorganizując
system kontroli i rozdzielając na nowo władzę. Bentham,
znacznie bardziej przenikliwie niż większość jego współ-
czesnych, pod pstrym opakowaniem dostrzegł najważniej-
sze, wspólne zadanie organów sprawujących kontrolę.
Polegało ono na utrzymywaniu dyscypliny dzięki rzeczy-
wistej i stale namacalnej groźbie kary oraz dzięki wielości
nazw nadawanych sposobom, za pomocą których władza
realizowała swoją podstawową, kluczową strategię: rzą-
dzeni musieli uwierzyć, że przed wszechobecnym okiem
zwierzchników nie ukryją się ani na chwilę, a w związku
z tym żadne wykroczenie, nawet popełnione w wielkiej
tajemnicy, nie ujdzie kary. Panopticon w wersji idealnej
nie dopuszczał istnienia przestrzeni prywatnej, a przynaj-
mniej prywatności n i e p r z e z r o c z y s t e j ; przestrzeni
prywatnej nie objętej nadzorem, albo, co gorsza, nie
dającej się nadzorować. W mieście opisanym przez Jew-
gienija Zamiatina w My każdy miał prywatny dom, lecz
ściany budynków były zrobione ze szkła. Natomiast
u George'a Orwella w Roku 1984 każdy miał prywatny
telewizor, którego nie wolno było wyłączyć, i nie wiado-
mo było, kiedy emitujący audycje używali go także jako
kamery...
Jak podkreślił Foucault, techniki panoptyzmu grały za-
sadniczą rolę w przejściu od opartych na więzach lokalnych,
samonadzorujących i samoregulujących się mechanizmów
integracji skrojonej na miarę przyrodzonych zdolności ludz-
kich oczu i uszu do ponadlokalnej, państwowej integracji
obszarów o wiele rozleglejszych, niż człowiek ogarnąć mo-
że za pomocą danych mu przez naturę możliwości. Ta druga
sytuacja wymagała wprowadzenia asymetrii nadzoru, za-
trudnienia zawodowych strażników oraz reorganizacji prze-
strzeni, która umożliwiłaby nadzorującym pełnienie ich
60
funkcji, a nadzorowanym uświadomiła, że byli obserwowa-
ni i mogą znaleźć się pod obserwacją w każdej chwili.
Wszystkie te wymagania zostały niemal całkowicie speł-
nione w najważniejszych ćwiczących w dyscyplinie instytu-
cjach „klasycznego etapu" nowoczesności: w fabrykach
i armiach tworzonych za pomocą masowego poboru; oby-
dwie te instytucje posiadały niemal uniwersalny zasięg
działania.
Jednak wyobrażenie Panopticonu, jako niemal doskonała
metafora najważniejszych rysów unowocześnienia władzy
i kontroli, za bardzo zadomowiło się w wyobraźni socjolo-
gów, utrudniając raczej, niż ułatwiając postrzeganie natury
obecnych zmian. Ze szkodą dla naszych analiz, w sposób
naturalny we współczesnych układach władzy doszukujemy
się starych i w zasadzie nie zmienionych technik panoptycz-
nych w nowej, usprawnionej wersji. Często umyka naszej
uwagi fakt, że większość populacji ani nie musi, ani nie ma
okazji, by zaznać dawnych uroków placu musztry. Zdarza
nam się też zapominać o specyficznych wyzwaniach, jakie
pociągał za sobą proces unowocześniania; wyzwaniach,
wobec których strategie panoptyzmu można było zastoso-
wać z dużym powodzeniem. Dzisiaj stoją przed nami inne
wyzwania i stosowanie z nie słabnącym entuzjazmem orto-
doksyjnie panoptycznych strategii okazałoby się niewątp-
liwie pomysłem chybionym, przynoszącym skutki wręcz
przeciwne do zamierzonych.
W błyskotliwym artykule na temat elektronicznej bazy
danych jako unowocześnionej wersji Panopticonu w cyber-
przestrzeni Mark Poster twierdzi, że „nasze ciała zawieszo-
ne są między sieciami, informacyjnymi magistralami i baza-
mi danych". Wszystkie te miejsca przechowywania infor-
macji, do których nasze ciała „są informatycznie uwiąza-
ne", „nie stanowią już schronienia, w którym można się
ukryć przed obserwacją, ani fortecy, wokół której wytycza
się linię oporu". Przechowywanie ogromnej ilości danych,
61
przyrastającej z każdym użyciem karty kredytowej, a właś-
ciwie za każdym razem, gdy coś kupujemy, doprowadza
według Postera do powstania „superpanopticonu". Ten Pa-
nopticon jest jednak odmienny: nadzorowani, dostarczając
danych do przechowywania, stanowią podstawowy - i
d o b r o w o l n y - czynnik w procesie nadzorowania. Praw-
da, że ilość informacji zgromadzonej na ich temat niepokoi
ludzi. Zgodnie z tym, co stwierdziło czasopismo „Time"
w 1991 roku, dla 70-80 procent jego czytelników powód do
„poważnych lub pewnych obaw" stanowiła informacja ze-
brana na ich temat przez administrację oraz towarzystwa
ubezpieczeniowe i kredytowe, a w nieco mniejszym stopniu
dane będące w posiadaniu pracodawców, banków i firm
marketingowych. W tej sytuacji Poster zastanawia się, dla-
czego „niepokój, jaki budzą bazy danych, nie przekształcił
się dotąd w problem polityczny wagi państwowej"
8
.
Zastanowienie budzi jednak to, dlaczego powinniśmy się
nad tym zastanawiać... Po bliższym przyjrzeniu się więk-
szość pozornych podobieństw między Panopticonem Fou-
caulta a współczesnymi bazami danych okazuje się po-
wierzchowna. Panopticon stworzono przede wszystkim
w celu wpojenia dyscypliny i narzucenia jego więźniom
jednolitego sposobu zachowania. Była to broń skierowana
przeciwko różnicy, wyborowi i różnorodności. Baza danych
nie stawia podobnych celów ani sobie, ani swym potencjal-
nym zastosowaniom. Raczej odwrotnie: towarzystwom kre-
dytowym i firmom marketingowym, które są głównym mo-
torem i użytkownikiem baz, chodzi o to, by ich zawartość
potwierdziła „uczciwość" ludzi, których dane zostały umie-
szczone w bazie, ich wiarygodność jako klientów, którzy
dokonują w y b o r u ; o to, by zanim dojdzie do strat lub
marnotrawstwa środków, odsiać tych, którzy nie są w stanie
w y b i e r a ć . B y ć w ł ą c z o n y m do bazy danych to
podstawowy warunek, by otrzymać status kogoś „wartego
kredytowania", a co za tym idzie, zyskać dostęp do „najfaj-
62
e..
1
'
niejszej hecy w mieście". Panopticon zmieniał swych mie-
szkańców w wytwórców lub żołnierzy, od których oczeki-
wano i wymagano rutynowego wykonywania monotonnych
czynności. Baza danych zawiera dane o uczciwych i god-
nych zaufania konsumentach, odsiewając całą resztę tych,
którym nie należy ufać przy powierzaniu środków do „gry
w konsumpcję", jedynie z tego powodu, że o ich życiu
niczego nie zapisano w bazie danych. Główna funkcja Pa-
nopticonu polegała na tym, że dawał on pewność, iż nikt nie
w y m k n i e s i ę poza obręb przestrzeni pod ścisłym nad-
zorem, podczas gdy baza danych ma przede wszystkim
uniemożliwiać w t a r g n i ę c i e do niej pod fałszywymi
pozorami nie uprawnionego intruza z zewnątrz. Im więcej
danych o tobie baza zawiera, tym swobodniej możesz się po
niej poruszać.
Baza danych stanowi narzędzie selekcji, podziału i wyłą-
czenia. Na jej sicie pozostają mieszkańcy rzeczywistości
globalnej, podczas gdy odsiewa się tych, którzy zamiesz-
kują światy lokalne. Niektórzy dopuszczani są do poza-
terytorialnej cyberprzestrzeni, dzięki której wszędzie czują
się jak w domu i wszędzie są mile witani, innym odbiera się
paszporty i odmawia wiz tranzytowych, uniemożliwiając
wędrówkę przez miejsca zastrzeżone dla mieszkańców cy-
berprzestrzeni, przy czym to drugie jest uzupełnieniem
pierwszego. W odróżnieniu od Panopticonu, baza danych
jest narzędziem ruchu, a nie więzami, które trzymają ludzi
w jednym miejscu.
Można się też zastanawiać nad dziejami Panopticonu
z innej perspektywy. Według pamiętnego stwierdzenia Tho-
masa Mathiesena, wprowadzenie władzy panoptycznej było
odzwierciedleniem fundamentalnego przekształcenia s y -
t u a c j i , w k t ó r e j w i e l u o b s e r w u j e n i e l i c z -
n y c h , w s y t u a c j ę , g d y n i e l i c z n i o b s e r w u -
ją w i e 1 u.
9
W sprawowaniu władzy nadzór zastąpił wido-
wisko. W czasach przednowoczesnych władza wywierała
63
wrażenie na ludzie (populus), pozwalając pospólstwu prze-
pełnionemu lękiem, grozą i podziwem oglądać swój prze-
pych, bogactwo i splendor. Współczesna władza woli pozo-
stawać w cieniu, obserwując swych poddanych, sama nie
będąc przez nich oglądana. Mathiesen gani Foucaulta za to,
że nie poświęcił należytej uwagi innemu właściwemu no-
woczesności procesowi, który toczy się równolegle: rozwo-
jowi nowych technik władzy polegających na tym, że wielu
- tak wielu jak nigdy dotąd - ogląda nielicznych. Oczywiś-
cie chodzi mu o bezustanny rozwój środków masowego
przekazu, przede wszystkim telewizji, prowadzący do tego,
że obok Panopticonu pojawia się drugi mechanizm władzy,
dla którego ukuwa zręcznie nazwę S y n o p t i c o n u .
Rozważmy więc taką sytuację: technika Panopticonu,
nawet kiedy stosowano ją powszechnie, a instytucje oparte
na jej założeniach obejmowały swym oddziaływaniem prze-
ważającą większość społeczeństwa, z natury dostępna była
jednie lokalnemu establishmentowi: zarówno warunki,
w jakich funkcjonowały instytucje panoptyzmu, jak i skutki
ich działań polegały na u n i e r u c h o m i e n i u rządzo-
nych, ponieważ nadzór służył temu, by uniemożliwić im
ucieczkę albo w najlepszym wypadku zapobiec ich samo-
dzielnym, przypadkowym ruchom. Synopticon zaś ma natu-
rę globalną, ponieważ czynność oglądania odrywa patrzą-
cych od lokalnej rzeczywistości, przenosząc ich, przynaj-
mniej duchowo, w cyberprzestrzeń, gdzie odległość prze-
staje mieć znaczenie, nawet jeżeli ciało pozostaje nadal
w tym samym miejscu. Nie jest już ważne, czy ci, którymi
Synopticon rządzi, przekształceni jego mocą z obserwowa-
nych w obserwatorów, zmieniają miejsce pobytu czy nie.
Gdziekolwiek by byli i dokądkolwiek by mieli się udać,
mogą podłączyć się do pozaterytorialnej sieci, dzięki której
wielu ogląda nielicznych - i oczywiście tak robią. Panop-
ticon s i ł ą narzucał ludziom sytuację, w której mogli być
obserwowani. Synopticon nie wymaga stosowania przymu-
64
su - on k u s i ludzi, by oglądali. Natomiast nieliczni, któ-
rych się ogląda, podlegają starannej selekcji. Mówiąc sło-
wami Mathiesena:
wiemy, komu z zewnątrz wolno w mediach wyrażać swe opinie.
Liczne badania prowadzone w Norwegii, a także o zasięgu między-
narodowym, wykazały, że ludzie ci konsekwentnie należą do e l i t
i n s t y t u c j o n a l n y c h . Ci, którzy mogą znaleźć się w mediach, to
mężczyźni - nie kobiety - z najwyższych warstw społeczeństwa,
członkowie elit politycznych sprawujących władzę, wielcy przemys-
łowcy, urzędnicy administracji państwowej.
Szeroko wychwalana „interakcyjność" nowych mediów
jest wielką przesadą i raczej powinno się mówić o „medium
interaktywnym jednokierunkowo". W przeciwieństwie do
tego, w co zwykle wierzą uczeni, którzy sami są członkami
nowej elity o wymiarze globalnym, Internet i Sieć wcale nie
są dla każdego i nieprawdopodobne wydaje się, by kiedy-
kolwiek ich użytkowanie stało się prawdziwie powszechne.
Nawet ci, którzy mają dostęp do sieci, mogą wybierać
jedynie w takim zakresie, na jaki pozwalają im dostawcy,
zachęcający do „spędzenia czasu i wydawania pieniędzy,
dokonując wyboru między proponowanymi pakietami usług
i w ich obrębie". Reszta, pozostawiona na łaskę i niełaskę
sieci satelitarnej lub telewizji kablowej, które nawet nie
pretendują do zachowania symetrii między rzeczywistością
po dwóch stronach ekranu, skazana jest na oglądanie w for-
mie czystej i nieskażonej. Oglądanie czego?
Wielu ogląda nielicznych. Nieliczni, których się ogląda,
to sławy. Mogą należeć do świata polityki, sportu, nauki czy
rozrywki, albo być po prostu słynnymi specjalistami od
informacji. Niezależnie jednak od tego, kim byłyby ogląda-
ne sławy, tym, co wystawiają do oglądania, jest świat sław;
świat, który właśnie na tym polega, że jest oglądany - przez
wielu i we wszystkich zakątkach świata; który staje się
65
globalny dzięki możliwości oglądania. Każda wypowiedź
sław staje się komunikatem o tym świecie i życiu. I c h
życiu i i c h świecie. Jeśli postawimy pytanie o wpływ, jaki
może to mieć na oglądających, to „raczej tak, jakbyśmy
pytali nie tyle o lęki i nadzieje, jakie budzi w nas chrześ-
cijaństwo, ile o skutki, jakie wywiera ono na nasz światopo-
gląd, albo - jak zapytałby Chińczyk - o konsekwencje
konfucjanizmu dla moralności publicznej"
10
.
W Panopticonie nieliczni wybrani spośród lokalnej
wspólnoty obserwowali pozostałych jej członków, a przed
pojawieniem się Panopticonu zwykli szarzy członkowie
społeczności lokalnej oglądali wybranych spośród siebie.
W Synopticonie żyjący na skalę lokalną oglądają tych,
których życie ma wymiar globalny. Władza tych drugich
zasadza się na ich oddaleniu: ludzie „globalni" są dosłow-
nie „nie z tego świata". Jednak na co dzień unoszą się oni
nad lokalnymi światami zwykłych ludzi w sposób o wiele
bardziej widoczny i narzucający się niż anioły, które nie-
gdyś polatywały nad światem chrześcijan: w zasięgu wzro-
ku, a jednocześnie niedostępni, wzniośli, lecz należący do
tego świata, stojąc nieskończenie wysoko, stanowią świet-
lany przykład, za którym ci gorsi mogą podążać lub przy-
najmniej marzyć, że go naśladują. Podziwia się ich, a zara-
zem zazdrości; królowie, którzy zamiast rządzić, wytyczają
drogę.
Żyjąc na ziemi osobno i z dala od siebie, ludzie „lokalni"
spotykają światowe sławy dzięki regularnym telewizyjnym
sprawozdaniom z nieba. Echa spotkania rozbrzmiewają glo-
balnie i tłumiąc wszystkie inne dźwięki, odbijają się od
lokalnych ścian, objawiając i potwierdzając ich nieprzeni-
kalna trwałość, która przywodzi na myśl mury więzienia.
Rozdział 3
CO BĘDZIE PO PAŃSTWIE NARODOWYM?
„Pokolenie wcześniej polityka społeczna opierała się na
przekonaniu, że państwa narodowe i miasta w ich obrębie
potrafią kontrolować swój los; obecnie dochodzi do rozdziału
między państwem a gospodarką" - zauważa Richard Sennett.
1
Wraz z powszechnym wzrostem prędkości, kiedy pędzimy
coraz szybciej, a czas i przestrzeń, jak zauważa David
Harvey, „ulegają ściśnięciu", pewne rzeczy poruszają się
szybciej od innych. Gospodarka, czyli kapitał, oznaczający
pieniądze i środki potrzebne do robienia większej ilości
pieniędzy oraz innych rzeczy, porusza się wystarczająco
szybko, by zawsze wyprzedzać o krok ustrój polityczny
(zarówno terytorialny, jak i każdy inny), który czasami
podejmuje próby ogarnięcia tych wędrówek kapitału i zmia-
ny ich kierunku. W tym wypadku ograniczenie czasu po-
dróży do zera wprowadza nową jakość, jaką jest całkowity
zanik ograniczeń natury przestrzennej, albo raczej „całkowite
przezwyciężenie siły ciężkości". Wszystko, co porusza się
z prędkością sygnału na elektronicznych łączach, praktycznie
przestaje podlegać ograniczeniom miejsc, w których powsta-
ło, ku którym zmierza i które mija po drodze.
Martin Woollacott niedawno skomentował to w sposób,
który dobrze ujmuje następstwa tego uniezależnienia:
Szwedzko-szwajcarska grupa Asea Brown Boveri oznajmiła, że w Eu-
ropie Zachodniej zmniejszy liczbę miejsc pracy o 57 000, tworząc
67
nowe w Azji. Następnie Electrolux poinformował, że zredukuje za-
trudnienie o 11 procent w skali globalnej, wprowadzając największe
cięcia w Europie i Ameryce Północnej. Zwolnienia zapowiedział
także Pilkington Glass. W ciągu dziesięciu dni trzy europejskie firmy
dokonały redukcji zatrudnienia na skalę, którą można porównywać
z nowymi rządowymi projektami tworzenia nowych miejsc pracy we
Francji i Wielkiej Brytanii [...]
Niemcy straciły w ciągu pięciu lat milion miejsc pracy, podczas
gdy firmy niemieckie wznoszą fabryki w Europie Wschodniej, Azji
i Ameryce Łacińskiej. Jeśli cały zachodnioeuropejski przemysł prze-
nosi się masowo poza granice Europy Zachodniej, to trzeba uznać, że
wszystkie dyskusje na temat jak najlepszego podejścia rządów do
problemu bezrobocia znajdą dość ograniczone zastosowanie w prak-
tyce.
2
Zrównoważony bilans Nationaloekonomie [gospodarki na-
rodowej], który wydawał się niegdyś niezbędnym warun-
kiem całego myślenia ekonomicznego, dziś staje się coraz
bardziej aktuarialną fikcją. Jak wskazuje Vincent Cable
w swym niedawno opublikowanym pamflecie wydanym
przez Demos, „już nie wiadomo, co znaczy to, że Bank
Midland czy ICL nazywa się «brytyjskimi firmami» (ani
dlaczego British Petroleum, British Airways, British Gas
czy British Telecom noszą swe nazwy) [...] W świecie,
gdzie kapitał nie ma stałej siedziby, a przepływ finansów
pozostaje w dużej mierze poza kontrolą rządów poszczegól-
nych państw, wiele mechanizmów polityki gospodarczej
przestaje działać."
3
Alberto Melucci sądzi zaś, że na skutek
szybko rosnących wpływów ponadpaństwowych - „świato-
wych" - organizacji „przyspieszeniu uległo zarówno wy-
kluczanie obszarów słabych [gospodarczo], jak i otwieranie
nowych kanałów przydziału środków, które, przynajmniej
częściowo, zostały wyjęte spod kontroli różnych państw
narodowych"
4
. I
Mówiąc słowami G.H. von Wrigtha, „wydaje się, że
państwo narodowe ulega erozji czy też obumiera. Siły po-
68
wodujące rozpad mają charakter p o z a n a r o d o w y". Po-
nieważ jednak państwa narodowe pozostają jedyną ramą
zachowania równowagi między blokami politycznymi i je-
dynym źródłem skutecznych inicjatyw politycznych, „poza-
narodowość" powodujących rozpad sił umieszcza je poza
zasięgiem przemyślanego, celowego i potencjalnie racjonal-
nego działania. Jak wszystko, co się takiemu działaniu
wymyka, siły te, ich forma i sposoby funkcjonowania, po-
grążone są we mgle tajemnicy, stanowiąc raczej przedmiot
domysłów niż budzących zaufanie analiz. Von Wright
ujmuje to następująco:
Siły o pozanarodowym charakterze są w dużej mierze anonimowe,
a przez to trudne do określenia. Nie tworzą jednolitego systemu czy
porządku. Są raczej zlepkiem systemów, którymi poruszają „niewi-
dzialni" aktorzy. [...] siły, o których mowa, nie działają razem ani nie
współpracują ze sobą celowo [...] ,,[R]ynek" jest nie tyle opartą na
konkurencji interakcją rywalizujących ze sobą sił, ile działaniem
przeciwstawnie ukierunkowanych bodźców, płynących z manipulo-
wania popytem, sztucznie tworzonych potrzeb i pragnienia szybkiego
zysku.
5
Wszystko to tworzy wokół „obumierających" państw
narodowych atmosferę klęski żywiołowej. Jej przyczyny
są nie do końca zrozumiałe; choćby jednak przyczyny były
znane, nie dałoby się jej do końca przewidzieć; a gdyby
można ją było przewidzieć, z pewnością nie udałoby się
jej zapobiec. Poczucie niepewności, które jest zupełnie
zrozumiałą reakcją na sytuację pozbawioną jasnych mecha-
nizmów kontroli, znalazło wyraz w sardonicznym tytule
książki Kennetha Jowitta The New World Disorder [Nowy
nieporządek świata]. Przez całą epokę nowoczesną zdą-
żyliśmy przywyknąć do koncepcji, że porządek jest równo-
znaczny z tym, iż „coś jest pod kontrolą". To właśnie
tej kontroli, czy to wspartej na solidnych podstawach,
69
czy będącej zwykłym złudzeniem, brakuje nam najbar-
dziej.
Nawet jeśli zamieszanie wywołane gwałtownym koń-
cem Wielkiego Podziału i nagłym załamaniem porządku
politycznego opartego na istnieniu dwóch bloków spowo-
dowało bicie na alarm przeciwko „nowemu nieporząd-
kowi", to wydarzeń tych, stanowiących zresztą zupełnie
oczywisty powód ludzkiego zagubienia i skonsternowania,
nie można uznać za jedyne wytłumaczenie współczesnego
„nowego nieporządku świata". J Wizerunek globalnego
bezładu odzwierciedla raczej nową świadomość; jej naro-
dzinom mogło sprzyjać załamanie się polityki opartej na
podziale na bloki, choć wcale nie musiało stanowić jej
przyczyny; świadomość, że rzeczy, które dotąd wydawały
się pod kontrolą lub przynajmniej w zasięgu jej „moż-
liwości technicznych", mają z natury charakter żywiołowy
i przypadkowy.
Przed upadkiem bloku komunistycznego przypadkowa,
kapryśna i nieobliczalna natura świata nie tyle nie istniała,
ile usunięto ją z zasięgu wzroku za pomocą pochłaniających
całą energię i myśl zabiegów służących codziennemu od-
twarzaniu równowagi między światowymi potęgami. Dzię-
ki podziałowi świata władza polityczna stworzyła jego wi-
zerunek jako całości. Nasz świat stanowił całość dzięki
znaczeniu, jakim były obdarzone każdy jego zakątek i każ-
da dziura w odniesieniu do „światowego porządku", czyli
w stosunku do konfliktu dwóch obozów i starannie za-
chowywanej, choć zawsze niepewnej, równowagi między
nimi. Świat stanowił całość dopóty, dopóki nie było rzeczy
pozbawionych tego znaczenia i dopóki nic nie było obojętne
z punktu widzenia zachowania równowagi pomiędzy dwie-
ma potęgami, które przywłaszczyły sobie jego znaczną
część, na resztę rzucając cień tego podziału. Wszystko na
świecie miało znaczenie, będące pochodną podziału oraz
jednego centrum; pochodną istnienia dwóch ogromnych
70
bloków zwartych w nierozerwalnym uścisku walki na
śmierć i życie. Od kiedy Wielki Podział przestał istnieć,
świat nie wydaje się już całością; wygląda raczej jak pole
działania rozproszonych i nieskoordynowanych ze sobą
sił, zamierających w miejscach trudnych do przewidzenia
lub nabierających rozpędu, który nie wiadomo, jak po-
wstrzymać.
Sedno sprawy leży w tym, że, j a k s i ę z d a j e, n i k t
d z i s i a j n i e j e s t p o d k o n t r o l ą . Co gorsza, nie
wiadomo specjalnie, jak w dzisiejszej sytuacji miałoby wy-
glądać „bycie pod kontrolą". Jak dawniej, wszystkie ini-
cjatywy zmierzające do wprowadzenia jakiegoś porządku
mają charakter lokalny i konkretny cel na widoku; nie
istnieją już jednak wspólnoty lokalne, które czułyby się
uprawnione, by zabierać głos w imieniu całej ludzkości albo
których ludzkość słuchałaby czy byłaby gotowa im się
podporządkować. Nie ma też jednego celu, na który na-
kierowane byłyby zgodnie działania całego świata.
UNIWERSALIZUJĄCY CZY GLOBALIZOWANI?
Właśnie owo nowe i nieprzyjemne poczucie „rzeczy wymy-
kających się z rąk" wyrażone zostało (z niewielkim pożyt-
kiem, jeśli chodzi o wyjaśnienie kwestii) w modnym obec-
nie pojęciu g l o b a l i z a c j i . W swym najgłębszym zna-
czeniu pojęcie globalizacji przekazuje nieokreślony, kap-
ryśny i autonomiczny charakter świata i jego spraw, brak
centrum, brak pulpitu operatora, zespołu dyrektorów, biura
zarządu. Globalizacja jest inną nazwą „nowego nieporząd-
ku świata" Jowitta.
Ten rys pojęcia globalizacji, nierozerwalnie z nim zwią-
zany, zdecydowanie odróżnia je od kategorii, pozornie dają-
cej się stosować wymiennie: chodzi o pojęcie „uniwersali-
zacji", na którym niegdyś opierał się cały dyskurs nowo-
71
czesności dotyczący sytuacji na świecie. Dziś wyszło ono
z użycia i rzadko się je słyszy, zapomniane przez wszyst-
kich z wyjątkiem filozofów.
Podobnie jak pojęcia „cywilizacji", „rozwoju", „kon-
wergencji", „jednomyślności" oraz wiele innych terminów
kluczowych dla wczesnej i klasycznej fazy rozwoju myśli
nowoczesnej, kategoria „uniwersalizacji" zawierała w so-
bie nadzieję, celowość i zdecydowane dążenie do wprowa-
dzenia porządku; ponadto, oprócz konotacji, które sugero-
wały terminy pokrewne, oznaczała ona u n i w e r s a l n y
porządek, wprowadzanie porządku na skalę uniwersalną,
prawdziwie globalną. Podobnie jak inne pojęcia, kategorię
uniwersalizacji ukuto na wzbierającej fali nowoczesności
i jej ambicji intelektualnych. Cała rodzina pojęć jednym
głosem deklarowała wolę zmiany świata i uczynienia go
lepszym, niż był, a także rozszerzenia przemian i ulepszeń
na skalę światową oraz objęcie nimi całego gatunku ludz-
kiego. Podobnie ogłoszono zamiar stworzenia wszystkim
ludziom na świecie takich samych warunków życia; to samo
dotyczyło szans życiowych, które miały zostać wyrównane.
Pojęcie globalizacji w takiej formie, w jakiej ukształtował je
współczesny dyskurs, nie przechowało żadnego z tych znaczeń.
Nowego terminu używa się przede wszystkim do mówienia
o globalnych skutkach, ciągle niezamierzonych i nieprzewi-
dzianych, a nie o globalnych inicjatywach i przedsięwzięciach.
Tak - mówi on - nasze działania mogą mieć, i często
mają, skutek globalny, ale nie musimy planować ani prze-
prowadzać akcji na skalę globalną; nie wiemy nawet dob-
rze, jak to zrobić i skąd wziąć środki. „Globalizacja" nie
jest tym, co wszyscy, a przynajmniej najbardziej zasobni
w środki i przedsiębiorczy, chcieliby przeprowadzać czy też
czym mają nadzieję się zająć. Globalizacja to to, c o s i ę
d z i e j e z n a m i w s z y s t k i m i . Pojęcie globalizacji
odnosi się bezpośrednio do „anonimowych sił" von Wrigh-
ta; sił działających w pustce, na mglistej, grząskiej, nie
72
dającej się oswoić ani przebyć „ziemi niczyjej", rozciągają-
cej się poza zasięgiem możliwości konkretnego planowania
i działania kogokolwiek.
Jak doszło do tego, że ten rozległy obszar pustkowia
„stworzonego ludzką ręką" (mowa nie o „naturalnych"
pustkowiach, które nowoczesność wytyczyła po to, by je
zdobywać i oswajać, ale o „dżungli w y t w o r z o n e j " , jak
można sparafrazować trafne sformułowanie Anthony Gid-
densa; pustkowie wyłaniające się p o procesie udomowie-
nia, powstające p o podboju i jako jego skutek) pojawił się
w polu widzenia? I dlaczego jawi nam się z intensywną
i uporczywą mocą, która od czasów Durkheima uważana
jest za wyznacznik „twardej rzeczywistości'?
Wytłumaczeniem możliwym do przyjęcia wydaje się po-
czucie słabości, a właściwie niemocy, coraz częściej do-
świadczane w obliczu powszednich działań porządkują-
cych, które uznajemy za oczywiste.
Przez całą epokę nowoczesną jedynie państwo szczyciło
się tym, że zajmowało miejsce w przestrzeni. (Państwo
terytorialne, rzec by się chciało, lecz pojęcia państwa i „su-
werenności terytorialnej" stały się w epoce nowoczesnej
synonimami, zarówno w praktyce, jak i w teorii, w związku
z czym sformułowanie „państwo terytorialne" jest pleonaz-
mem.) Termin „państwo" oznacza podmiot roszczący sobie
słuszne prawo do tego, by ustalać, a także narzucać zasady
i normy nadające spójność biegowi spraw na określonym
terytorium oraz szczycący się posiadaniem środków wystar-
czających na ten cel; normy i zasady te z założenia mają
zmieniać przypadek w ściśle zdeterminowaną kolej rzeczy,
wieloznaczność w Eindeutigkeit, przygodność w rozkład
regularny... - krótko mówiąc, przekształcić dziewiczą pusz-
czę w starannie przystrzyżony ogród i zmienić chaos w po-
rządek.
Uporządkować pewien fragment świata oznaczało usta-
nowić niezawisłe państwo, które mogło zaprowadzić ład
73
dzięki posiadanej władzy. Znaczyło także ambicję, by na-
rzucić pewien model porządku kosztem innych, konkuren-
cyjnych modeli. Dokonać tego można było jedynie przez
zdobycie nowego państwa lub przejęcie władzy w państwie
istniejącym.
Max Weber definiował państwo jako podmiot roszczący
sobie prawa do monopolu na stosowanie przymusu na tere-
nie suwerennego terytorium oraz do posiadania służących
do tego celu środków. Cornelius Castoriadis ostrzega przed
szeroko rozpowszechnionym nawykiem myślowym myle-
nia państwa z władzą społeczną jako taką. [Termin] „pań-
stwo" - twierdzi on - odnosi się do specyficznego sposobu
podziału władzy społecznej i jej koncentracji, w którym
chodzi właśnie o zwiększenie „potencjału porządkowania".
„Państwo - mówi Castoriadis - jest jednostką w y o d r ę b -
n i o n ą ze zbiorowości i ustanowioną tak, by utwierdzić to
wyodrębnianie." Nazwę „państwo" należy zachować więc
„dla takich wypadków, gdy przyjmuje ono postać a p a r a -
tu p a ń s t w o w e g o , co pociąga za sobą oddzielne, choć-
by bardzo elementarne, struktury biurokracji cywilnej, koś-
cielnej czy wojskowej; mówiąc innymi słowy, powoduje
powstanie hierarchicznej organizacji o określonym zakresie
kompetencji"
6
.
Podkreślmy jednak, że takie „wydzielenie władzy społe-
cznej ze zbiorowości" nie było w żadnym razie kwestią
przypadku, jednym z wybryków historii. Zadanie zaprowa-
dzenia porządku wymaga wielkich, ustawicznych wysiłków
przy konsolidacji władzy społecznej, jej przegrupowywaniu
i wzmacnianiu; ta zaś domaga się znacznych środków, które
może zgromadzić jedynie państwo w postaci zhierarchizo-
wanego aparatu władzy. Z konieczności niezawisłość usta-
wodawcza i wykonawcza nowoczesnego państwa wspierała
się na trzech filarach: suwerenności w sferze wojskowej,
gospodarczej i kulturalnej; innymi słowy, na zdominowaniu
przez państwo obszarów działania, niegdyś podlegających
74
rozproszonej władzy wielu ośrodków, a obecnie niezbęd-
nych dla podtrzymania instytucji państwa i utrzymania po-
rządku. Zaprowadzanie ładu było nie do pomyślenia bez
możliwości skutecznej obrony terytorium przed wpływami
innych modeli porządku, zagrażających państwu od ze-
wnątrz i od wewnątrz. Byłoby ono niemożliwe także bez
zrównoważenia bilansu Nationaloekonomie [gospodarki na-
rodowej] oraz możliwości zgromadzenia środków kultural-
nych wystarczających do zachowania tożsamości państwa
i jego odrębności poprzez odrębną tożsamość jego oby-
wateli.
Tylko nieliczne zbiorowości ludzkie dążące do stworze-
nia własnego, niezawisłego państwa okazały się wystar-
czająco duże i zamożne, by po przejściu tak trudnego testu
móc poważnie myśleć o osiągnięciu suwerennej państwo-
wości. W czasach gdy stanowieniem porządku zajmowały
się głównie, jeśli nie wyłącznie, niepodległe organizmy
państwowe, istniało stosunkowo niewiele państw, a i one
niechętnie dzieliły się tą władzą. Powstanie nowego pań-
stwa wymagało z zasady stłumienia państwotwórczych am-
bicji wielu mniejszych zbiorowości. Pozbawiono je więc
samowystarczalności gospodarczej, negowano każdą, choć-
by najmniejszą odrębność kulturalną, i odbierano w całości
potencjał wojskowy.
W tych warunkach na „scenie globalnej" rozgrywał się
teatr polityki wewnętrznej państwa, które w drodze konflik-
tów zbrojnych, układów, albo i tak, i tak, zmierzało przede
wszystkimi do wyznaczenia i utrzymania („za pomocą gwa-
rancji międzynarodowych") granic, które wydzielały jego
obszar, zamykając w swym obrębie ustawodawczą i wyko-
nawczą niezawisłość władzy. „Polityka globalna" w takim
zakresie, w jakim możemy mówić o globalnych horyzon-
tach w polityce zagranicznej niepodległych państw, sprowa-
dzała się głównie do utrzymywania zasady pełnej i bezspor-
nej suwerenności terytorialnej każdego kraju oraz dążenia
75
do wymazania z mapy świata kilku „białych plam", a także
walki z zagrożeniem, jakie stanowiły niejednoznaczne sytu-
acje, w których terytoria niezawisłych państw nakładały się
na siebie lub kiedy któreś z nich występowało z zaległymi
roszczeniami terytorialnymi. Dobitnym, choć dość osob-
liwym wyrazem uznania dla tej koncepcji miała stać się
podjęta podczas posiedzenia założycielskiego Organizacji
Jedności Afrykańskiej [Organisation of African Unity] pro-
klamacja nienaruszalności i świętości nowych granic pań-
stwowych, co do których wszyscy zgadzali się, iż stanowią
całkowicie sztuczny wytwór, owoc kolonialnego dziedzic-
twa. Wizerunek „globalnego porządku" sprowadzał się,
krótko mówiąc, do sumy pewnej liczby porządków lokal-
nych, z których każdy był skutecznie utrzymywany i regulo-
wany przez jedno i tylko jedno państwo terytorialne. Wszy-
stkie kraje oczekiwały od siebie nawzajem występowania
w obronie praw politycznych każdego z nich.
Podzielonemu na niepodległe kraje światu narzucony zo-
stał trwający niemal pół wieku i jeszcze do niedawna żywy
podział na dwa bloki. Każdy z nich popierał wzrost koor-
dynacji działań i współpracy między porządkami państwo-
wymi w granicach jego metawładzy, opartej na założeniu,
że pojedyncze państwa nie są samowystarczalne w dziedzi-
nie militarnej, gospodarczej i kulturalnej. Stopniowo, lecz
nieprzerwanie propagowano nową zasadę integracji ponad-
państwowej, która szybciej zrealizowała się w praktyce
politycznej niż w teorii. Na „scenie globalnej" coraz częś-
ciej rozgrywał się teatr, w którym aktorami były współist-
niejące i współzawodniczące ze sobą grupy państw, a nie
pojedyncze kraje.
Wysunięta w Bandungu inicjatywa powołania absurdal-
nego „bloku państw nie należących do żadnego bloku"
i późniejsze wysiłki przystąpienia do któregoś z bloków,
podejmowane przez kraje nie zrzeszone, stanowiły pośred-
nie potwierdzenie tej nowej zasady. Inicjatywy były jednak
76
skutecznie i zgodnie podkopywane przez dwa superbloki,
które zgadzały się przynajmniej w jednej kwestii: oba trak-
towały resztę świata jako dwudziestowieczny odpowiednik
białych plam z czasów dziewiętnastowiecznego wyścigu
w budowaniu i terytorialnym zamykaniu państw. Niezrze-
szenie, odmowa przystąpienia do jednego z dwóch super-
bloków, uparte przywiązanie do dawnej, coraz bardziej
przestarzałej zasady głoszącej, że najwyższa władza spra-
wowana jest przez państwo, postrzegano tak, jak niegdyś
dwuznaczność „ziemi niczyjej", z którą nowoczesne pań-
stwa w okresie formacji zmagały się zaciekle, rywalizując
w tej walce ramię przy ramieniu.
Polityczna struktura epoki Wielkiego Podziału przesłoni-
ła głębsze i - jak teraz się okazało - bardziej brzemienne
w skutki i długotrwałe odchylenia w mechanizmie wprowa-
dzania porządku. Zmiana dotyczyła przede wszystkim roli
państwa. Wszystkie trzy filary, na których wspierała się
suwerenność władzy państwowej, skruszały do imentu. Sa-
mowystarczalność militarna, gospodarcza i kulturalna pań-
stwa - każdego państwa - przestała być w perspektywie
możliwa. Aby zachować władzę utrzymania porządku i pra-
wa, państwa musiały szukać sprzymierzeńców i dobrowol-
nie rezygnowały z coraz większych obszarów niezawisłości.
Kiedy więc w końcu kurtyna uległa rozdarciu, po nowej,
nieznanej scenie krążyły dziwaczne postaci.
Były kraje, które - absolutnie nie zmuszane do zrzeczenia
się swej suwerenności - szukały aktywnie i z zaangażowa-
niem możliwości podporządkowania się, prosząc o ode-
branie im niezawisłości i włączenie w organizm ponadpań-
stwowy. Były też lokalne mniejszości etniczne i narodowe:
te zapomniane, które długo pozostawały martwe, a teraz
odrodziły się na nowo, albo takie, o których nikt nigdy nie
słyszał, w porę wymyślone. Często zbyt małe, pozbawione
pieniędzy, niezdolne, by z pozytywnym wynikiem przejść
tradycyjne sprawdziany suwerenności - a jednak domagały
77
się teraz własnych państw, w pełni wyposażonych w ozna-
ki politycznej niezawisłości oraz prawo do wprowadzania
własnego ustawodawstwa i porządku na terytorium kraju.
Stare i nowe narody uwalniały się z federacyjnych wię-
zów, którymi wbrew ich woli skrępowało je nie istniejące
już komunistyczne supermocarstwo; jednak stare więzy
zrzucały po to, by skorzystać ze świeżo odzyskanej swo-
body podejmowania decyzji i doprowadzić do rozpusz-
czenia się własnej niezależności politycznej, gospodarczej
i militarnej w europejskim rynku i sojuszu NATO.
7
Nowa
szansa, zasadzająca się na lekceważeniu surowych i wy-
magających warunków uzyskania własnej państwowości,
zyskała uznanie dziesiątek „nowych narodów" pospiesz-
nie otwierających swe biura w i tak zatłoczonym gmachu
ONZ, który pierwotnie nie był przystosowany, by pomieś-
cić tak wielką liczbę „równych".
Paradoksalnie, do tak wielkiego wzrostu popularności
idei państwowości przyczyniło się zjawisko, które ozna-
cza śmierć suwerenności państwa, a nie jej triumf. We-
dług nie pozbawionych ironii prognoz Erica Hobsbawma,
kiedy Seszele otrzymają w ONZ głos równy głosowi
Japonii, „to szybko dojdzie do tego, że większość człon-
ków ONZ będzie się składać z dwudziestowiecznych
republikańskich odpowiedników organizmów państwo-
wych w rodzaju Saxe-Coburg-Gotha czy Schwarzburg-
-Sonderhausen. "
8
NOWE WYDZIEDZICZENIE: WYDZIEDZICZONE PAŃSTWO
Od nowych państw, podobnie jak od tych istniejących dłu-
żej, nie oczekuje się faktycznie w obecnych warunkach, że
spełniać będą większość funkcji, które niegdyś stanowiły
raison d'etre administracji państwa narodowego. Najbar-
dziej rzuca się w oczy rezygnacja państwa (dobrowolna lub
78
nie) z utrzymania „dynamicznej równowagi", którą Castoria-
dis opisuje jako „w przybliżeniu równy rytm wzrostu konsu-
mpcji i przyrostu produktywności"; jest to zadanie, które
powodowało, że niepodległe państwa w różnych okresach
swego istnienia wprowadzały embarga wwozowe lub wywo-
zowe, bariery celne lub zgodnie z założeniami ekonomii
Keynesa stymulowany przez państwo popyt wewnętrzny.
9
Kontrolowanie wspomnianej „dynamicznej równowagi"
obecnie przekracza możliwości, a także ambicje przeważają-
cej większości suwerennych pod każdym innym względem
(w sensie politycznego porządku i kontroli) państw. Rozróż-
nienie na rynek wewnętrzny i globalny, czy bardziej general-
nie, na to, co znajduje się „wewnątrz" i „na zewnątrz"
państwa, jest pod każdym względem coraz trudniejsze do
utrzymania, z wyjątkiem najwęższego znaczenia, jakim jest
określona „polityka względem terytorium i mieszkańców".
Wszystkie trzy filary suwerenności legły w gruzach. O to,
czy pogruchotanie „filaru gospodarczego" miało najwięcej
następstw, można się spierać. Państwa narodowe, kierujące
się politycznymi interesami ludności zamieszkującej teren
podlegający ich suwerennej władzy, nie mogąc zrównoważyć
bilansu, stawały się coraz częściej pełnomocnikami sił, na
których polityczną kontrolę nie mogły liczyć, oraz wykonaw-
cami ich woli. Według zjadliwej opinii radykalnego latynos-
kiego eksperta od polityki, dzięki nowemu zjawisku „poro-
watości" rzekomo „narodowych" gospodarek oraz w związ-
ku z efemerycznością, nieuchwytnością i pozaterytorialnoś-
cią przestrzeni działania światowych rynków finansowych,
„narzucają [one] światu swoje prawa i nakazy. «Globalizac-
ja» jest w istocie jedynie totalitarnym rozszerzeniem ich
logiki działania na wszystkie aspekty życia." Państwa nie
posiadają wystarczających środków lub swobody manewru,
by mogły wytrzymać tę presję, z tego prostego powodu, że
„do upadku przedsiębiorstw i całych państw wystarczy kilka
minut":
79
W kabarecie, jakim jest globalizacja, państwo robi strip-tease; pod
koniec występu pozostaje mu jedynie to, co najniezbędniejsze: władza
dająca możliwość stosowania represji. Materialna podstawa jego bytu
uległa zniszczeniu, suwerenność i niezależność przestały istnieć, klasa
polityczna została starta w proch - narodowe państwo sprowadza się
jedynie do służb wywiadowczych działających dla wielkich molo-
chów gospodarczych [...]
Nowi panowie świata nie muszą rządzić bezpośrednio. Zadanie
sprawowania władzy w ich imieniu powierzono rządom narodo-
wym.
10
Z powodu nieograniczonego i niepowstrzymanego roz-
przestrzeniania się zasad wolnego rynku, a nade wszystko
dzięki swobodzie przepływu kapitału i środków finanso-
wych, ekonomia coraz bardziej wymyka się spod kontroli
politycznej; zresztą pierwotny sens słowa „ekonomia" to
„obszar nie będący polityką". To, co zostało z polityki, jest,
jak za dawnych dobrych czasów, nadal w gestii państwa; nie
ma ono jednak prawa wtrącać się w sprawy związane z jego
własną ekonomią: każde usiłowanie czy próba spotkałyby
się z natychmiastową reakcją ze strony rynków światowych
i podjęciem działań represyjnych. Ku zgrozie aktualnie
rządzącej ekipy gospodarcza niemoc państwa uwidoczniła-
by się po raz kolejny. Według obliczeń Renę Passata,
11
oparte na czystej spekulacji transakcje walutowe sięgają
1300 miliardów dolarów dziennie -jest to pięćdziesiąt razy
więcej, niż wynosi wartość wymiany handlowej, i niemal
tyle, ile suma rezerw wszystkich „banków narodowych"
świata razem wziętych, zamykających się w kwocie 1500
miliardów dolarów. „Żadne państwo" - konkluduje Passat
- „nie może zatem dłużej niż kilka dni opierać się naciskom
«rynków»".
Jedynym zadaniem z dziedziny ekonomii, do którego
państwo zostało dopuszczone i którego wypełnienia ocze-
kuje się od niego, jest zapewnienie „zrównoważonego bu-
80
dżetu" dzięki nadzorowaniu i kontroli nacisków lokalnych
umożliwiających sprawniejszą interwencję państwa w pro-
wadzenie przedsiębiorstw oraz ochronę ludności przed naj-
dotkliwszymi skutkami anarchii rynku. Jean-Paul Fitoussi
niedawno zauważył:
Programu takiego dopóty nie można wprowadzić, dopóki ekonomia
w taki czy inny sposób nie usunie się z pola polityki. Ministerstwo
Finansów jest z pewnością złem koniecznym, lecz w sytuacji idealnej
należałoby pozbyć się Ministerstwa Spraw Gospodarczych (rządzące-
go ekonomią). Innymi słowy, rządowi powinno się odebrać odpowie-
dzialność za politykę w sferze makroekonomii.
12
Wbrew często powtarzanym opiniom (które wcale nie
stają się przez to bardziej prawdziwe), nie ma żadnej sprze-
czności natury logicznej czy pragmatycznej między nowym
zjawiskiem eksterytorialności kapitału (absolutnej w sferze
finansów, niemal zupełnej, jeśli chodzi o handel, i zaawan-
sowanej w sektorze produkcji przemysłowej) a mnożeniem
się liczby słabych i bezsilnych, suwerennych państw. Pęd ku
wykrawaniu ciągle nowych i za każdym razem słabszych,
dysponujących coraz uboższymi środkami, lecz „politycz-
nie niezależnych" jednostek terytorialnych nie stoi w sprze-
czności z tendencjami ekonomii dążącej ku globalizacji.
Rozdrobnienie polityczne nie jest przysłowiowym „kijem
wetkniętym w szprychy koła" rodzącego się „społeczeń-
stwa światowego", połączonego więzami informacji krążą-
cej w swobodnym obiegu. Odwrotnie: jak się wydaje, „glo-
balizacja" ekonomii we wszystkich jej aspektach oraz siła,
z jaką ponownie kładzie się nacisk na „zasadę terytorialno-
ści", są ze sobą bardzo blisko związane, warunkują się
wzajemnie i umacniają.
Światowe finanse, handel i przemysł informacyjny ze
względu na swobodę ruchu i nieskrępowaną wolność w dą-
żeniu do osiągnięcia własnych celów są uzależnione od
81
politycznego rozdrobnienia, „rozparcelowania" światowej
sceny politycznej. Można powiedzieć, że wszystkie one
zainteresowane są istnieniem słabych państw, innymi słowy
chodzi im o organizmy s ł a b e , które jednak p o z o s t a j ą
p a ń s t w a m i . Z rozmysłem lub nieświadomie, między-
państwowe, ponadlokalne instytucje, powołane do życia
i działające za przyzwoleniem globalnego kapitału, poddają
wszystkich swych członków oraz niezależne państwa zsyn-
chronizowanym naciskom, które mają na celu systematycz-
ne unicestwianie wszystkiego, co mogłoby powstrzymać
lub spowolnić swobodny przepływ kapitału i ograniczyć
wolność rynku. Otwarcie bram na oścież i pożegnanie się
z myślą o niezależnej polityce gospodarczej jest podstawo-
wym i potulnie spełnianym warunkiem niezbędnym do
otrzymania pomocy finansowej światowych banków i fun-
duszy monetarnych. Słabe państwa to właśnie dokładnie to,
czego Nowy Porządek Świata, który podejrzanie często
wygląda na jego nowy n i e p o r z ą d e k , potrzebuje, by
zapewnić sobie trwanie i reprodukcję. Słabe niby-państwa
łatwo dają się sprowadzić do pożytecznej funkcji okręgów
policyjnych, zapewniających odrobinę porządku potrzebne-
go do prowadzenia interesów; nie trzeba się natomiast oba-
wiać, że mogłyby skutecznie ograniczyć swobodę firm
i przedsiębiorstw.
Oddzielenie ekonomii od polityki i pozbawienie tej dru-
giej możliwości interweniowania w pierwszą, w wyniku
czego polityce w dużej mierze odebrano moc skutecznego
działania, zwiastuje coś więcej niż tylko przemieszczenie
w rozkładzie władzy społecznej. Claus Offe zwraca uwagę,
że problematyczne stały się działania polityczne jako takie,
czyli „zdolność do dokonywania zbiorowo wiążących wy-
borów i wywiązywania się z nich. [...] Zamiast pytać, co jest
do zrobienia, korzystniej byłoby zorientować się, czy nie
ma kogoś, kto potrafiłby zająć się wszystkim, co zrobić
trzeba." Ponieważ „granice zaczęły być przenikalne" (co
82
prawda, dość selektywnie), „suwerenność stała się nominal-
na, władza anonimowa, a jej miejsce puste". Do miejsca
przeznaczenia mamy jednak jeszcze daleko, lecz proces
trwa i wszystko wskazuje na to, że nic nie jest go w stanie
zatrzymać. „Dominujący wzorzec możemy nazwać «popu-
szczaniem hamulców»: destabilizacja, liberalizacja, elasty-
czność, rosnąca płynność, ułatwienie transakcji na rynkach
finansowych, nieruchomości, pracy dzięki zmniejszeniu ob-
ciążeń podatkowych etc."
1 3
Im bardziej świadomie stosuje
się ten wzorzec, tym mniej władzy pozostaje w rękach
instytucji, która go popiera; natomiast pozbawionej środ-
ków instytucji coraz trudniej wycofać się ze stosowania go,
gdyby miała taką chęć lub była do tego skłaniana.
Jedną z najbardziej brzemiennych w skutki konsekwencji
swobody poruszania się po świecie jest to, że problemy
społeczne coraz trudniej jest wyrazić w postaci skutecznych
działań zbiorowych.
ŚWIATOWA HIERARCHIA MOBILNOŚCI
Przypomnijmy raz jeszcze to, na co wiele lat temu Michel
Crozier zwrócił uwagę w błyskotliwej pracy The Bureau-
cratic Phenomenon [„O fenomenie biurokracji"]: każda
dominacja opiera się na podobnej strategii, która zmierza do
tego, by pozostawić jak najwięcej wolności i swobody
manewru dominującemu oraz surowo ograniczyć swobodę
podejmowania decyzji przez tego, kto dominacji podlega.
Strategię tę stosowały niegdyś z powodzeniem rządy
państwowe, które obecnie znajdują się jednak po przeciwnej
stronie układu. Zachowanie „rynków", a przede wszystkim
światowych finansów, stanowi dziś główne źródło zasko-
czenia i niepewności. Nietrudno więc dostrzec, że zastąpie-
nie słabych państw terytorialnych przez jakiś rodzaj władzy
ustawodawczej i politycznej o zasięgu światowym byłoby
83
szkodliwe dla interesów rynków światowych. Można więc
podejrzewać, że polityczne rozdrobnienie i globalizacja
ekonomiczna nie są ze sobą sprzeczne, ani tym bardziej nie
prowadzą ze sobą wojny, lecz pozostają bliskimi sprzymie-
rzeńcami i współkonspiratorami.
Integracja i rozdrobnienie, globalizacja i podział teryto-
rialny są p r o c e s a m i " k o m p l e m e n t a r n y m i, a do-
kładniej rzecz ujmując, stanowią dwie strony tego samego
procesu: nowego podziału władzy, suwerenności i wolno-
ści działania, zapoczątkowanego (choć nie rozstrzygnięte-
go ostatecznie) przez zdecydowany skok możliwości te-
chnicznych. To, że procesy syntezy i rozproszenia, inte-
gracji i rozpadu współzachodzą i przeplatają się wzajem-
nie, nie jest przypadkiem; nie dają się one także od-
wrócić.
Właśnie dlatego że wywołane przez nową swobodę ruchu
dwie z pozoru przeciwstawne tendencje przeplatają się ze
sobą i współzachodzą, pojawiają się nowe podziały. Tak
zwane procesy globalizacji pociągają za sobą przywileje
ponownie przyznawane lub odbierane, nowe podziały na
dobrobyt i nędzę, dostęp do bogactw i władzę albo niemoc,
swobodę albo jej ograniczenia. Dzisiaj jesteśmy świadkami
obejmującego cały świat procesu r e s t r a t y f i k a c j i
s p o ł e c z n e j , w którego toku ustanawiana jest nowa hie-
rarchia społeczno-kulturalna na skalę światową.
Quasi-państwa, podziały terytorialne i segregacja tożsa-
mości, którym sprzyja i do których zmusza globalizacja
rynków i informacji, nie odzwierciedlają bynajmniej różno-
rodności równych sobie partnerów. To, co dla jednych jest
wolnym wyborem, na innych spada na mocy bezlitosnych
wyroków losu. A jako że tych „innych" przybywa wciąż
więcej i więcej, i pogrążają się one coraz głębiej w de-
speracji zrodzonej z wizji życia pozbawionego perspektyw
na przyszłość, można z powodzeniem mówić o g 1 o k a 1 i-
z a c j i - bardzo trafny termin Rolanda Robertsona, od-
84
dający nierozdzielność nacisków „globalizacyjnych" i tego,
co „lokalne" - nie ma tu miejsca na globalizację „jedno-
wymiarową". Można by ją zdefiniować jako proces kon-
centracji kapitału i innych skutecznych środków finanso-
wych; także, a może przede wszystkim, jako proces k o n -
c e n t r a c j i s w o b o d y poruszania się i działania (dwa
rodzaje swobody, które z uzasadnionych powodów prak-
tycznych stały się synonimami).
Komentując ostatni oenzetowski Raport o rozwoju ludz-
kości, z którego wynika, że majątek najbogatszych
358 miliarderów świata wynosi tyle, ile łączne dochody
2,3 miliarda najbiedniejszych (45 procent ludności świata),
Victor Keegan
14
nazwał współczesne przetasowania świato-
wych bogactw „nową formą rozboju drogowego". Faktycz-
nie tylko 22 procent światowego majątku należy do tak
zwanych krajów rozwijających się, w których mieszka
80 procent ludności świata. To jednak jeszcze w żaden
sposób nie wyznacza granic, ku którym zmierza współczes-
na polaryzacja świata: część światowego dochodu przypa-
dająca obecnie biednym ciągle maleje: w 1991 roku 85
procent ludności świata żyło z 15 procent światowych do-
chodów. Nic dziwnego, że nieskończenie mizerne 2,3 pro-
centa światowych bogactw, będące w posiadaniu 20 procent
najbiedniejszych krajów świata trzydzieści lat temu, spadło
dziś do 1,4 procenta.
Także światowa sieć komunikacyjna, ogłoszona bramą
do nowej, dotychczas nie znanej wolności, a przede wszyst-
kim uznana za techniczną podstawę zbliżającej się wielkimi
krokami równości, użytkowana jest bardzo selektywnie
i przypomina raczej wąską szczelinę w grubym murze niż
bramę. Tylko nieliczni (których jest coraz mniej) zdobywa-
ją prawo wstępu. „Komputery w Trzecim Świecie służą dziś
jedynie do bardziej wydajnego spisywania kroniki jego
upadku" - mówi Keegan. I konkludując, stwierdza: „Gdyby
(jak zauważył pewien amerykański publicysta) 358 osób
85
postanowiło zatrzymać po jakieś 5 milionów dolarów na
życie, a resztę by rozdało, podwoiliby oni roczne dochody
niemal połowy ludności Ziemi. A zwierzęta przemówiłyby
ludzkim głosem."
John Kavanagh z waszyngtońskiego Instytutu Badań Po-
litycznych pisze tak:
Globalizacja stworzyła bardzo bogatym więcej możliwości jeszcze
szybszego robienia pieniędzy. Ludzie ci wykorzystują najnowsze
technologie, by operować wielkimi sumami pieniędzy na całym świe-
cie, przenosząc je niesłychanie szybko z miejsca na miejsce i spekulu-
jąc z jeszcze większym zyskiem.
Niestety technika nie ma wpływu na życie najbiedniejszych miesz-
kańców świata. Globalizacja jest w rzeczywistości paradoksem: przy-
nosząc wielkie korzyści nielicznym, wyklucza lub marginalizuje dwie
trzecie ludności świata.
15
,
Potoczna wiedza nowego pokolenia „klas oświeconych",
która rodzi się w nowym, walecznym i materialistycznym
świecie nomadycznego kapitału, zakłada, że dzięki otwar-
ciu śluz i podminowaniu wszystkich państwowych tam
świat stałby się wolnym miejscem, dostępnym dla każdego.
Zgodnie ze stanowiącymi część tego folkloru wierzeniami,
wolność (przede wszystkim handlu i przepływu kapitału)
stwarza cieplarniane warunki, w których dobrobyt rośnie
szybciej niż kiedykolwiek, a pomnożenie bogactw oznacza,
że będzie wszystkiego więcej dla wszystkich.
Biedni świata - ubodzy od pokoleń lub zepchnięci w nę-
dzę niedawno: ci, których ubóstwo jest dziedziczne, i ci,
którzy stali się biedni za sprawą komputerów - niełatwo
rozpoznaliby się w tych opowieściach. Media są przekazem
i to media, które utrwalają porządek światowego rynku, nie
starając się ułatwić spływania bogactwa w dół, lecz prze-
ciwnie, uniemożliwiają je. W rzeczywistości wirtualnej no-
we fortuny rodzą się, pączkują i kwitną, szczelnie oddzielo-
86
ne od staroświeckich, nieskomplikowanych rzeczywistości
biedaków. Tworzenie bogactw jest na dobrej drodze,
by w końcu uniezależnić się od odwiecznych - krępu-
jących i dokuczliwych - związków z wytwarzaniem rze-
czy, przerabianiem surowców, tworzeniem miejsc pracy
i zarządzaniem ludźmi. Dawni bogacze potrzebowali bied-
nych, by ci czynili ich bogatymi. Zależność ta zawsze
łagodziła konflikt interesów i skłaniała do wysiłków na
rzecz biednych, jakkolwiek by były one nieprzekonywa-
jące. Nowi bogacze nie potrzebują już biednych. Po dłu-
gim oczekiwaniu zbliżają się rozkosze wolności ostate-
cznej.
Dobrze ukrywa się to, że obietnice wolnego handlu są
oszustwem; związek rosnącej nędzy i rozpaczy rzesz, które
utknęły na mieliźnie, z nowym wymiarem wolności nielicz-
nych, którzy mają swobodę ruchu, trudno jest wyśledzić
w raportach pochodzących z terenów zajmowanych w pro-
cesie „glokalizacji" przez tę słabszą stronę. Przeciwnie,
wydaje się, jakby zjawiska te należały do dwóch zupełnie
różnych światów, a ich przyczyny były zupełnie odmienne.
Na podstawie raportów nie dałoby się nigdy odgadnąć, że
szybkie bogacenie się i ubożenie wyrastają z tego samego
korzenia; że w wypadku biednych „lądowanie na mieliź-
nie" jest pochodną nacisków „glokalizacji" tak samo, jak
jest nią niebotyczna wolność tych, którym się udało.
(Z socjologicznych analiz holocaustu i innych zbrodni ludo-
bójstwa nigdy nie udałoby się odgadnąć, że w nowoczes-
nym społeczeństwie są one tak samo „u siebie", jak postęp
ekonomiczny, technologiczny, naukowy czy poprawa wa-
runków bytowych.)
Ryszard Kapuściński, jeden z najdoskonalszych kronika-
rzy współczesności, niedawno napisał, że skuteczność oszu-
stwa osiąga się dzięki trzem powiązanym ze sobą wybie-
gom, które są świadomie stosowane w mediach, wiodących
prym w aranżowaniu sporadycznych, przypominających
87
karnawał wybuchów publicznego zainteresowania położe-
niem „biednych tego świata."
16
Po pierwsze - wiadomości o głodzie: ostatni, choć dysku-
syjny powód, by przerywać codzienną obojętność; z zasady
pojawiają się wraz z patetycznym przypomnieniem, że te
same dalekie kraje, gdzie ludzie, „jak widzieliśmy w telewi-
zji", umierają z głodu, są ojczyzną „Azjatyckich Tygry-
sów", świetlanych przykładów, jak wyciągnąć korzyści
z nowych, pomysłowych i odważnych strategii. Nie ma
znaczenia, że wszystkie „tygrysy" razem wzięte stanowią
zaledwie 1 procent ludności Azji. Ilustrują to, co należało
dowieść, a mianowicie, że godne opłakania położenie głod-
nych leni jest ich własnym wyborem: rozwiązania alternaty-
wne istnieją, i to w zasięgu ręki, ale nie korzysta się z nich
z powodu braku przemysłu lub odpowiednich rozwiązań.
Przesłanie, które stoi za tą informacją, mówi, że biedni są
sami winni swemu losowi i sami ponoszą odpowiedzialność
za swoje położenie; mogli przecież, tak jak „tygrysy",
wybrać łatwy łup, który nie ma nic wspólnego z tygrysim
apetytem.
Po drugie, wiadomości mają taki scenariusz i są tak
zredagowane, by problem biedy i pozbawienia praw zredu-
kować do problemu samego głodu. Dzięki takiej strategii
osiąga się dwa cele za pomocą jednego ruchu: zmniejsza się
rzeczywistą skalę nędzy (800 milionów ludzi jest stale
niedożywionych, podczas gdy około 4 miliardów - dwie
trzecie populacji naszego globu - żyje w biedzie), a zadanie
sprowadza się do tego, by znaleźć jedzenie dla głodujących.
Ale, zwraca uwagę Kapuściński, takie przedstawienie prob-
lemu biedy (jako przykład może służyć artykuł analizujący
problem światowej biedy, który niedawno został opubliko-
wany w „The Economist" pod tytułem How to feed the
world [Jak nakarmić świat?]) „niesłychanie poniża ludzi,
którym rzekomo chcemy pomóc,, i w rzeczywistości od-
mawia im pełnego człowieczeństwa". Równanie „bieda =
głód" ukrywa wiele innych, bardzo złożonych aspektów
nędzy: „przeraźliwe warunki mieszkaniowe, choroby, anal-
fabetyzm, agresję, rozpad rodzin, osłabienie więzów społe-
cznych, brak przyszłości i bezproduktywność" - bolączki,
których nie uleczą wzbogacane w proteiny herbatniki i mle-
ko w proszku. Kapuściński wspomina, jak wędrując przez
afrykańskie miasteczka i wsie, spotykał dzieci, „które żebra-
ły nie o chleb, wodę, czekoladę czy zabawki, lecz o długopis:
chodziły do szkoły, lecz nie miały czym pisać na lekcjach".
Dodajmy, że w budzących grozę wizerunkach głodu przed-
stawianych w mediach unika się skrzętnie wszystkiego, co
mogłoby doprowadzić do ich skojarzenia z odbieraniem
ludziom możliwości zarobkowania i likwidacją miejsc pracy,
czyli z globalnymi przyczynami lokalnej biedy. Pokazuje się
cierpiących głód ludzi, jednak jakkolwiek by widz wytężał
wzrok, nie zobaczy ani jednego narzędzia, kawałka ziemi
ornej czy sztuki bydła i nie usłyszy nic na ich temat. Jak
gdyby nie istniał żaden związek między rutyną pustych
pouczeń „rusz się i zrób coś", skierowanych do biednych
w świecie nie potrzebującym więcej pracy, z pewnością zaś
nie tam, gdzie głodują patrzący z ekranu ludzie, a położeniem
tych, których stłumionym impulsom moralnym proponuje się
karnawał „kiermaszu na cele dobroczynne". Bogaci są „glo-
balni", nędza - lokalna; między nimi nie istnieje jednak
związek, przynajmniej nie w spektaklu o karmieniu głodnych.
Enjorlas, jeden z bohaterów dzieła Victora Hugo, na
chwilę przed śmiercią na jednej z XIX-wiecznych barykad
woła z nostalgią w głosie: „Wiek dwudziesty będzie wie-
kiem szczęśliwym". Kiedy jednak ów wiek nadszedł, „ta
sama technologia, która podtrzymywała tę obietnicę, rów-
nocześnie uniemożliwiła jej spełnienie" - mówi Renę Pas-
set. Zwłaszcza „w połączeniu z zagorzałą polityką świato-
wej liberalizacji wymiany i przepływu kapitału". Wirtualne
technologie, które skutecznie radzą sobie z czasem i prze-
strzenią, potrzebują niewiele czasu, by obnażyć i wyjałowić
89
przestrzeń. Dzięki nim kapitał staje się prawdziwie global-
ny. Sprawiają one także, że ci, którzy nie potrafią naślado-
wać nowego, nomadycznego sposobu funkcjonowania kapi-
tału ani też go powstrzymać, zastanawiając się, skąd nade-
szła klęska, bezradnie obserwują, jak ich sposoby utrzyma-
nia i zarobkowania dematerializują się i znikają z oczu. Być
może przemieszczanie środków finansowych na skalę świa-
tową jest równie niematerialne jak sieć, za której pomocą
odbywają się te podróże. Jednak ślady, jakie pozostawiają
one w lokalnej rzeczywistości różnych miejsc na ziemi, są
dotkliwie namacalne i prawdziwe: „jakościowa depopula-
cja", zniszczenie gospodarki lokalnej, zdolnej niegdyś do
zapewnienia utrzymania miejscowej ludności, wykluczenie
milionów ludzi, których ekonomia globalna nie jest w stanie
wchłonąć, i
Po trzecie - widowisko, w które media przeobrażają
katastrofy, oprócz tego, że rozładowuje nagromadzone sen-
tymenty moralne, wzmaga też i wzmacnia zwykłą, codzien-
ną moralną obojętność. Długofalowe skutki takiego działa-
nia powodują, że „rozwinięta część świata otacza się sanita-
rnym kordonem niezaangażowania, buduje Mur Berliński
na skalę globalną; wszystkie informacje «stamtąd», spoza
muru, to obrazy wojny, grabieży, zbrodni, chorób zakaź-
nych, głodu, narkomanii i uchodźców, czyli tego, co stano-
wi dla nas zagrożenie". Z rzadka tylko, w tonie nieodmien-
nie uspokajającym i bez związku ze scenami z wojen cywil-
nych i masakr, wspomina się o morderczej broni, której się
przy tym używa. Jeszcze rzadziej (jeżeli w ogóle) przypo-
mina się nam o tym, o czym dobrze wiemy, lecz wolimy nie
słyszeć: że cała broń, dzięki której odległe ojczyzny innych
zmieniają się w pola śmierci, pochodzi z naszych fabryk,
zazdrośnie strzegących swych zamówień oraz dumnych
z wysokiej wydajności i konkurencyjności na rynkach świa-
towych - życiowej podstawy naszego własnego dobrobytu.
W świadomości publicznej osadza się spójny wizerunek
I
90
wewnętrznej brutalności i agresji - „złe ulice" i „zakazane
dzielnice", kraina gangów - przerysowany obraz obcego,
nieludzkiego świata poza moralnością i możliwością zba-
wienia. Próby ratowania tego świata przed najgorszymi
konsekwencjami jego własnej brutalności przynoszą jedy-
nie chwilowy efekt i na dłuższą metę skazane są na fiasko
- z liny ratowniczej nietrudno zrobić stryczek.
Skojarzenie „mieszkańców miejsc, które są daleko" ze
zbrodnią, zarazami i grabieżą odgrywa jeszcze inną ważną
rolę: wziąwszy pod uwagę to, jak są potworni, można tylko
dziękować Bogu za to, że uczynił ich „mieszkańcami od-
l e g ł y c h m i e j s c " , i modlić się, by takimi pozostali.
Pragnienie głodnych, by być tam, gdzie jedzenia jest pod
dostatkiem, skłonni bylibyśmy uważać za naturalne dla
rozumnych jednostek ludzkich; nasze sumienie uznałoby za
dobre i moralne pozwolić im, by działali zgodnie ze swym
pragnieniem. Właśnie z powodu swej niezaprzeczalnej racjo-
nalności i moralnej poprawności racjonalny i moralnie świado-
my świat jest tak stropiony perspektywą masowych migracji
biednych i głodnych. Trudno jest bez poczucia winy odmówić
biednym i głodnym prawa, by udali się tam, gdzie jest więcej
jedzenia, i nie sposób przedstawić przekonujące argumenty,
które by dowiodły, że migracja byłaby z ich strony decyzją
nieracjonalną. Ta próba sił doprawdy budzi grozę: trzeba
innym odmówić tego samego prawa swobodnego poruszania
się, które wychwalamy jako najwyższe z osiągnięć globalizacji
świata i uznajemy za gwarancję rosnącego dobrobytu...
W związku z tym obrazy barbarzyństwa panującego
w krajach, gdzie żyją potencjalni imigranci, są bardzo porę-
czne. Podbudowują decyzję, na której poparcie brak ar-
gumentów natury racjonalnej i moralnej. Pomagają utrzy-
mać „ludność lokalną" w ryzach lokalności, pozwalając
„ludziom globalnym" podróżować z czystym sumieniem.
Rozdział 4
TURYŚCI I WŁÓCZĘDZY
Dzisiaj wszyscy jesteśmy w ruchu.
Wielu z nas zmienia miejsce pobytu, przeprowadzając się
lub podróżując tam i z powrotem do miejsc, które nie są
naszym domem. Inni, by udać się w podróż, nie muszą
nawet wychodzić z domu: możemy mknąć przez Sieć, ło-
wiąc na ekranie komputera wiadomości z drugiego końca
świata i mieszając je ze sobą. Większość z nas jest w ruchu
nawet wtedy, gdy fizycznie stoimy w miejscu; kiedy wpaso-
wani w krzesło z pilotem w dłoni przeskakujemy z kanału
na kanał telewizji kablowej czy satelitarnej, przenosząc się
z jednego obcego miejsca w drugie z szybkością o wiele
większą niż ponaddźwiękowe odrzutowce i rakiety kosmi-
czne, nigdzie jednak nie pozostając na dłużej, zawsze jako
goście, nigdy nie czujemy się u s i e b i e .
W świecie, który zamieszkujemy, wydaje się, że odleg-
łość nie ma dużego znaczenia. Czasami wygląda na to, że
istnieje jedynie po to, by można ją było zlikwidować; jakby
przestrzeń ciągle zapraszała do tego, by ją zlekceważyć,
obalić, zanegować. Przestrzeń przestała być przeszkodą
- potrzeba tylko ułamka sekundy, by ją zdobyć.
Nie ma już „naturalnych granic" ani też miejsc w sposób
oczywisty nadających się do zamieszkania. Niezależnie od
tego, gdzie w danej chwili się znajdujemy, zawsze wiemy,
że moglibyśmy być w jakimkolwiek innym miejscu. Coraz
mniej mamy więc powodów, by przebywać w jakimś okreś-
92
lonym miejscu, a w związku z tym często odczuwamy
palącą potrzebę, by taki powód znaleźć - lub stworzyć.
Dowcipne powiedzenie Pascala stało się proroctwem, i to
proroctwem spełnionym: faktycznie żyjemy w dziwacznym
kręgu, którego środek jest wszędzie, a obwód nigdzie (albo
może na odwrót, kto wie?).
Także w sensie duchowym jesteśmy wszyscy podróż-
nikami. Jak ujmuje to Michael Benedikt, „zaczyna się kwe-
stionować w ogóle znaczenie położenia geograficznego,
niezależnie od skali. Stajemy się nomadami, którzy są stale
w kontakcie."
1
Jesteśmy w ruchu także w innym, głębszym
znaczeniu, niezależnie od tego, czy wyruszamy w drogę
albo przeskakujemy z kanału na kanał i czy to lubimy, czy
wręcz przeciwnie - robimy z niechęcią.
Pojęcie „stanu spoczynku", bezruchu ma sens jedynie
w świecie, który stoi w miejscu lub przynajmniej tak wy-
gląda; tam, gdzie są solidne mury, wytyczone drogi i znaki,
które mają czas zardzewieć w jednym miejscu. Nie można
trwać w bezruchu na ruchomych piaskach. Podobnie nie da
się „stać nieruchomo" w naszym późno-, czy też ponowo-
czesnym świecie, gdzie punkty odniesienia - jak umiesz-
czone na wózkach ruchome tablice reklamowe - mają irytu-
jący zwyczaj: znikają z pola widzenia, zanim zdążymy do
końca przeczytać umieszczoną na nich instrukcję, nie mó-
wiąc już o przyswojeniu jej sobie i zastosowaniu. Nie tak
dawno profesor Ricardo Petrella z Katolickiego Uniwer-
sytetu w Louvain dobrze podsumował tę sytuację, pisząc:
„Globalizacja, poprzez masowe i powszechne ograniczenie
długości życia produktów i usług, popycha gospodarki ku
produkcji tego, co efemeryczne i ulotne, a także niepewne
i nietrwałe: czasowe zatrudnienie, praca na pół etatu czy na
godziny."
2
,-
Łokciami torując sobie drogę w gęstym, ciemnym, wybu-
jałym, „nie strzyżonym" gąszczu światowej konkurencji,
aby znaleźć się w kręgu światła jupiterów publicznej uwagi,
93
towary, usługi i informacje muszą wzbudzać pożądanie,
a zatem powinny skusić potencjalnych konsumentów, jedno-
cześnie odwracając ich uwagę od konkurencji. Jednak skoro
tylko uda im się to osiągnąć, szybko muszą ustępować miejsca
innym przedmiotom pożądania - inaczej globalny pęd za
zyskiem i jeszcze większym zyskiem (nazywany wzrostem
gospodarczym) stanie w miejscu. Napędem współczesnego
przemysłu w coraz większym stopniu staje się produkcja
atrakcji i pokus. Naturą atrakcji jest zaś to, że próbują kusić
jedynie tak długo, jak długo uda im się wabić z dystansu, który
nazywamy przyszłością - kiedy ulegnie się pokusie, jej żywot
jest już krótki: zaspokojone pożądanie przestaje istnieć.
Pogoń za nowymi pragnieniami, bardziej niż za ich za-
spokojeniem, nie ma jasno określonego końca. Dla każdego
pojęcia „granicy" niezbędny jest wymiar czasoprzestrzen-
ny. Jeżeli „pozbawimy pragnienie oczekiwania", to oczeki-
wanie pozbawione-zostanie pragnień. Kiedy każde opóź-
nienie można skrócić do jednej chwili, a życie ludzkie może
objąć nieskończenie wiele wydarzeń-w-czasie; kiedy każdy
dystans zdaje się ulegać zredukowaniu do współobecności
i w zasadzie żadna skala odległości nie wydaje się zbyt duża
dla poszukiwacza nowych doznań -jakie znaczenie mogło-
by nieść pojęcie „granicy"? Bez sensu, bez sensownego
znaczenia, magiczne koło pokus i pragnień nie może prze-
stać się kręcić. Bardzo poważne następstwa tego stanu
rzeczy dotyczą zarówno tych, którzy stoją wysoko w hierar-
chii społecznej, jak znajdujących się na jej dole. Trafnie ujął
to Jeremy Seabrook:
Biedy nie można „wyleczyć", ponieważ nie jest ona objawem choro-
by kapitalizmu. Raczej odwrotnie: stanowi dowód jego świetnego
zdrowia, impuls do jeszcze większej akumulacji i wysiłków [...]
Nawet najbogatsi na świecie skarżą się, że muszą sobie pewnych
rzeczy odmawiać [...] Nawet najbardziej uprzywilejowani muszą wal-
czyć z wewnętrzną potrzebą kupowania.
3
i
94
BYC KONSUMENTEM W SPOŁECZEŃSTWIE KONSUMPCYJNYM
Nasze społeczeństwo jest społeczeństwem konsumpcyj-
nym,
( Kiedy mówimy o społeczeństwie konsumpcyjnym, cho-
dzi nam o coś więcej niż tylko o trywialne stwierdzenie, że
wszyscy jego członkowie konsumują; wszyscy ludzie, wię-
cej, wszystkie istoty żywe „konsumują" od niepamiętnych
czasów. Chodzi nam o to, że nasze społeczeństwo jest
„konsumpcyjne" w podobnie głębokim i podstawowym
znaczeniu, jak społeczeństwo naszych przodków - nowo-
czesne społeczeństwo w fazie tworzenia swych podstaw, na
przemysłowym etapie rozwoju - było „społeczeństwem
produkcyjnym". Owo nowoczesne społeczeństwo starszego
typu zatrudniało swych członków przede wszystkim jako
wytwórców i żołnierzy, a sposób, w jaki ich kształtowało,
i „zasady", które im stawiało przed oczami, miały pobudzać
obywateli do podjęcia obowiązków wynikających z odgry-
wania wspomnianych ról społecznych. Normą, której reali-
zacji społeczeństwo to wymagało od swoich członków, była
chęć odegrania tych dwóch ról i umiejętności potrzebne do
tego celu. Jednak na obecnym - późnonowoczesnym, jak
nazywa go Giddens, w fazie drugiej nowoczesności (Beck),
surmodern (Balandier) czy też ponowoczesnym - etapie
rozwoju społeczeństwo nowoczesne nie potrzebuje specjal-
nie ani masowej przemysłowej siły roboczej, ani pochodzą-
cej z poboru armii. Potrzebuje natomiast swych członków
jako konsumentów. Sposób, w jaki kształtowani są przez
współczesne społeczeństwo jego obywatele, podporządko-
wany jest przede wszystkim roli konsumenta, jaką mają do
odegrania. Normą, której realizacji nasze społeczeństwo
wymaga od swoich członków, jest chęć odegrania tej roli
oraz umiejętności potrzebne do tego celu.
Oczywiście, różnica między życiem w naszym społe-
czeństwie a funkcjonowaniem w społeczeństwie naszych
95
poprzedników nie polega po prostu na porzuceniu jednej
roli i podjęciu drugiej. Ani na jednym, ani na drugim etapie
swego rozwoju społeczeństwo nowoczesne nie mogło
obejść się bez tych, którzy produkują przeznaczone do
konsumpcji rzeczy; oczywiście członkowie obu tych społe-
czeństw też konsumują. Różnica między dwoma fazami
nowoczesności polega „jedynie" na tym, co jest prioryte-
tem i na co kładzie się największy nacisk. Jednak to przesu-
nięcie nacisku spowodowało ogromne różnice w każdej
praktycznie dziedzinie życia społecznego, kulturalnego
i życia jednostki. j
Różnice są tak głębokie i wielopostaciowe, że mamy
pełne prawo traktować nasze społeczeństwo jako formację
innego rodzaju - społeczeństwo konsumpcyjne. Konsument
żyjący w społeczeństwie konsumpcyjnym zdecydowanie
różni się od konsumentów ze wszystkich istniejących dotąd
społeczeństw. Jeżeli filozofowie, poeci i kaznodzieje na-
szych przodków rozważali, czy pracuje się, żeby żyć, czy
też żyje po to, by pracować, to współcześnie najczęściej
roztrząsanym dylematem jest to, czy musimy konsumować,
żeby żyć, czy też żyjemy, a więc możemy konsumować; czy
ciągle jeszcze potrafimy oddzielić życie od konsumpcji
i czy czujemy taką potrzebę.
W sytuacji idealnej wszystkie nabyte nawyki powinny
tworzyć rodzaj płaszcza, który okrywa konsumenta nowego
rodzaju tak, jak protestanckiego świętego spowijać miały
inspirowana moralnie pasja zawodowa i pragnienie zysku
(według powtarzającego za Baxterem Maksa Webera): „ni-
czym lekka peleryna, którą w każdej chwili można odłożyć
na bok"
4
. Nawyki rzeczywiście zmieniają się ciągle, co-
dziennie i przy pierwszej nadarzającej się okazji; nigdy nie
mają szansy zmienić się w żelazne pręty klatki (z wyjątkiem
metanawyku, jakim jest „nawyk zmiany nawyków"). W sy-
tuacji idealnej konsument nie powinien z niczego korzystać
z wielkim przekonaniem, nic nie powinno nakazywać zobo-
96
wiązań „dopóki śmierć nas nie rozłączy", żadnych potrzeb
nie powinno się uważać za zaspokojone w pełni, żadnych
pragnień za ostateczne. Zastrzeżenie „do następnego razu"
powinno towarzyszyć każdemu ślubowi wierności i każ-
demu zobowiązaniu. Tym, co się liczy, jest ulotność, im-
manentna czasowość wszystkich zobowiązań, ważniejsza
od nich samych; zresztą zobowiązania nie mogą trwać
dłużej niż czas potrzebny na skonsumowanie przedmiotu
pożądania czy też raczej czas konieczny, by wypaliło się
samo pożądanie.
Fakt, że konsumpcja wymaga czasu, jest w rzeczywisto-
ści utrapieniem społeczeństwa konsumpcyjnego i najwięk-
szym zmartwieniem tych, którzy dobrami konsumpcyjnymi
handlują. Spektakularna kariera „teraz", wywołana rozwo-
jem technologii „ściskania czasu", wyraźnie współbrzmi
z logiką gospodarki nastawionej na konsumenta: konsument
powinien być zadowolony w j e d n e j c h w i l i , i to w po-
dwójnym znaczeniu tego słowa. Oczywiście dobra kon-
sumpcyjne powinny przynosić satysfakcję natychmiast, nie
wymagając specjalnych umiejętności ani długich przygoto-
wań; jednak zadowolenie powinno się także skończyć
w „bez-czasie", to znaczy w chwili, gdy kończy się czas
potrzebny do ich skonsumowania, który zresztą powinien
zostać ograniczony do minimum.
Niezbędną redukcję czasu osiąga się z największym po-
wodzeniem, jeżeli konsumenci nie potrafią skoncentrować
uwagi lub skupić pożądania na jednym przedmiocie przez
dłuższy czas; jeśli są niecierpliwi, impulsywni, niespokojni,
a nade wszystko łatwo popadają w euforię i równie łatwo
tracą zainteresowanie. W kulturze społeczeństwa konsump-
cyjnego chodzi przede wszystkim o to, by zapominać, a nie
by się uczyć nowych rzeczy. Nie da się ukryć, że jeżeli
pozbawimy pragnienie oczekiwania, a oczekiwanie prag-
nienia, zdolności konsumpcyjne konsumentów można roz-
ciągnąć daleko poza ograniczenia wynikające z zaspokoje-
97
nia naturalnych czy nabytych potrzeb; także fizyczna trwa-
łość przedmiotów pożądania nie jest już dłużej konieczna.
Tradycyjny związek między potrzebą a jej zaspokojeniem
ulega odwróceniu: obietnica i nadzieja zaspokojenia potrze-
by pojawiają się wcześniej niż ona sama - zawsze bardziej
intensywna i zniewalająca niż inne.
Właściwie obietnica jest tym bardziej atrakcyjna, im
o mniej oczywistą i znaną potrzebę chodzi; doświadczenia,
'o których istnieniu się nie wiedziało, sprawiają mnóstwo
frajdy, a dobry konsument uwielbia przygody i przyjemno-
ści. Dla dobrego konsumenta rzecz jest pokusą nie dlatego,
że stanowi nadzieję na zaspokojenie potrzeb, które nim
targają, lecz ponieważ obiecuje burze pożądań nigdy dotąd
nie przeczuwanych i nie przeżywanych
Gatunek konsumenta, który począł się i narodził w społe-
czeństwie konsumpcyjnym, najbardziej sarkastycznie opi-
sany został przez Johna Carolla, który wykorzystał zjad-
liwą, lecz proroczą karykaturę „ostatniego człowieka" Nie-
tzschego (patrz będąca w druku książka Carolla Ego and
Soul: A Sociology of Modern West in the Search of Meaning
[„Ego i dusza. Socjologia współczesnego Zachodu w po-
szukiwaniu znaczenia"]:
Etos tego społeczeństwa głosi: jeśli czujesz się źle - jedz! [...]
Konsument jest pełen melancholii, a biorąc pod uwagę, że doleg-
liwość bierze się z poczucia pustki, zimna, płaskości, odczuwa on
potrzebę wypełnienia swego wnętrza czymś ciepłym, smacznym,
dającym energię. Oczywiście nie musi to być jedzenie: Beatlesi czuli
się „szczęśliwi w środku" [happy inside] dzięki konsumpcji trochę
innego rodzaju. Pochłanianie jest drogą do zbawienia: konsumuj
i bądź zadowolony! [...]
Równocześnie - niepokój, mania bezustannych zmian, ruchu, po-
goń za różnorodnością: usiąść bez ruchu znaczy umrzeć. [...] Konsu-
meryzm jest więc społeczną analogią choroby psychicznej zwanej
depresją, której objawami są równocześnie osłabienie i bezsenność.
98
Dla konsumentów w społeczeństwie konsumpcyjnym by-
cie w ruchu - pogoń, poszukiwanie, nieznalezienie, a właś-
ciwie nieznalezienie „jeszcze" - to nie dolegliwości, lecz
obietnica rozkoszy, a może wręcz sama rozkosz. Dla nich
przybycie do celu podróży staje się przekleństwem. (Mauri-
ce Blanchot napisał kiedyś, że pytanie ma zawsze pecha,
którym jest odpowiedź; można by rzec, że pożądanie ma
pecha, którym jest zaspokojenie.) Gra, w której bierze
udział konsument, to nie żądza kupowania i posiadania, nie
gromadzenie dóbr w materialnym, namacalnym sensie tego
słowa; tutaj chodzi o wzbudzenie nowych, nie znanych
dotąd wrażeń. Konsumenci są przede wszystkim zbieracza-
mi w r a ż e ń; kolekcjonują r z e c z y jedynie wtórnie, jako
pochodne doznań.
Mark C. Tylor i Esa Saarinen trafili w samo sedno
sprawy: „pożądanie nie pożąda zaspokojenia. Wręcz prze-
ciwnie, pożądanie pożąda pożądania."
5
W każdym razie
pożądanie konsumenta idealnego. Perspektywa pożądania,
które blaknie i rozmywa się; możliwość, że w zasięgu
wzroku nie będzie niczego, co potrafiłoby je rozbudzić na
nowo; wizja, że będzie się wydanym światu, gdzie nie ma
nic, czego by można było pożądać - musi być dla idealnego
konsumenta ponurym horrorem (i oczywiście koszmarem
straszącym po nocach sprzedawców dóbr konsumpcyj-
nych).
Żeby możliwości konsumpcyjne konsumentów wzrasta-
ły, nie wolno im pozwolić na odpoczynek. Trzeba utrzymy-
wać ich zawsze w pogotowiu, czujnych, stale wystawionych
na nowe pokusy, i pielęgnować w nich bez przerwy stan
nigdy nie słabnącego podniecenia, a także stan ciągłej po-
dejrzliwości i permanentnego zniechęcenia. Atrakcje, które
przyciągają ich uwagę, powinny potwierdzać wątpliwości,
obiecując zarazem możliwość przełamania znudzenia:
„Myślisz, że wszystko już widziałeś? Nic nie widziałeś,
stary!'
99
Często mówi się, że rynek dóbr konsumpcyjnych uwodzi
swych klientów. Jednak żeby było to możliwe, muszą ist-
nieć konsumenci, którzy c h c ą być uwiedzeni - tak jak
dyrektor fabryki, który żeby rządzić robotnikami, potrzebu-
je załogi wdrożonej do przestrzegania dyscypliny i wykony-
wania poleceń). W prawidłowo działającym społeczeństwie
konsumpcyjnym konsumenci aktywnie szukają sytuacji,
w której można by ich uwieść. Życie ich dziadków-produ-
centów mierzone było identycznymi obrotami taśmy pro-
dukcyjnej. Oni zaś dla odmiany żyją od jednej atrakcji do
drugiej, od pokusy do pokusy; zaledwie wywęszą jeden
smakołyk, już zaczynają szukać kolejnego; tylko połkną
jedną przynętę, już się rozglądają w poszukiwaniu innej
- a każda atrakcja, pokusa, smakołyk i przynęta jest nowa,
odmienna od znanych do tej pory i bardziej przyciągająca
uwagę.
Dla dojrzałych konsumentów z prawdziwego zdarzenia
takie zachowanie stanowi przymus, konieczność. Niemniej
im samym ten „mus", zinternalizowany nacisk, niemożność
życia w inny sposób, jawi się jako wolna wola. Rynek
prawdopodobnie wybrał ich już na konsumentów i odebrał
wolność wyboru: nie potrafią lekceważyć jego umizgów.
Jednak podczas każdej kolejnej wizyty w centrum hand-
lowym czy usługowym konsumenci mają wszelkie powody,
by sądzić, że to oni, może nawet wyłącznie oni, tutaj rządzą.
To oni wydają sądy, krytykują, dokonują wyboru. W końcu
przecież mogą zrezygnować z wyboru każdej możliwości
- a jest ich nieskończenie wiele. Z jednym wyjątkiem: nie
mogą zrezygnować z wyboru możliwości samego dokona-
nia wyboru; ten wybór jednak nie wydaje się wyborem.
To właśnie konsumenci, ciągle żądni nowych wrażeń
i szybko nudzący się każdą atrakcją, oraz świat, który,
z punktu widzenia gospodarczego, politycznego, oraz in-
dywidualnie dla każdego człowieka, uległ pod dyktando
rynku dóbr konsumpcyjnych wielostronnym przekształcę -
100
niom i, jak rynek, jest gotów uzależniać od siebie ludzi
i zmieniać atrakcje ze stale rosnącą prędkością, przyczynia-
ją się wspólnie do tego, że z prywatnych map świata oraz
planów życiowej drogi znikają wszystkie na stałe ustawione
znaki: czy to ze stali, betonu, czy też ustanowione przez
władze. W rzeczywistości podróżowanie jest dla konsumen-
ta o wiele przyjemniejsze niż dotarcie do celu; to ostatnie
ma stęchłą woń końca drogi oraz gorzki smak monotonii
i stagnacji, które unicestwiłyby wszystko, w czym kon-
sument - konsument idealny - widzi sens życia i dla czego
żyje. Używać świata, ciesząc się tym, co ma do zaoferowa-
nia, można na wiele sposobów: nie wolno jedynie zakrzyk-
nąć za Faustem Goethego: „Trwaj, chwilo! Jesteś piękna!"
Konsument jest człowiekiem w ruchu i takim musi pozo-
stać.
i
ROZDWOJENI, ALE W CIĄGŁYM RUCHU
Nawet najbardziej wytrawni i spostrzegawczy mistrzowie
sztuki dokonywania wyborów nie mogą i nie potrafią wy-
brać społeczeństwa, w którym przychodzą na świat - w ten
sposób wszyscy jesteśmy w podróży, czy nam się to podo-
ba, czy nie. Nikt nas zresztą nie pytał o zdanie.
Jesteśmy rzuceni na środek morza bez map i kompasu;
boje zatonęły albo ich nie widać - mamy tylko dwie moż-
liwości: cieszyć się z zapierających dech wizji nowych
odkryć przed nami albo drżeć ze strachu przed zatonięciem.
Natomiast szukanie azylu w bezpiecznym porcie jest po-
zbawione realnych podstaw; można pójść o zakład, że to, co
dzisiaj wygląda na spokojną przystań, szybko zostanie uno-
wocześnione, park atrakcji, deptak spacerowy lub zatłoczo-
ny bulwar i molo zastąpią senne hangary i szopy na łodzie.
Ponieważ trzecia możliwość jest nie do zrealizowania, żeg-
larzowi pozostaje jedna z dwóch pozostałych, wybrana
101
przez niego lub podyktowana zrządzeniem losu; niebagatel-
ną rolę odgrywają tutaj, rzecz jasna, jego umiejętności oraz
stan łodzi. Im statek mocniejszy, tym mniej powodów, by
lękać się sztormu i wysokiej fali. Jednak nie wszystkie łódki
nadają się do wypłynięcia w morze. Im więcej zatem moż-
liwości swobodnej żeglugi, tym częściej losy żeglarzy
zmierzają ku polaryzacji, a przepaść między jej biegunami
staje się coraz większa. Rejs, który dla dobrze wyposażone-
go jachtu jest przyjemną przygodą, dla sfatygowanej szalu-
py może okazać się niebezpieczną pułapką. W ostatecznym
rozrachunku różnica między nimi oznacza życie lub śmierć.
Każdego można o b s a d z i ć w roli konsumenta, każdy
może c h c i e ć zostać konsumentem i oddać się korzystaniu
z możliwości, jakie oferuje ten rodzaj życia. Jednak nie
każdy m o ż e być konsumentem. Pożądanie nie wystarcza;
by pożądanie stało się pożądane, dostarczając wynikającej
z pożądania przyjemności, musimy mieć nadzieję, że uda
nam się do przedmiotu pożądania zbliżyć. Nadzieja ta, którą
niektórzy żywią całkiem słusznie, dla wielu innych pozostaje
płonna. Wszyscy jesteśmy skazani na życie wśród wyborów,
jednak nie wszyscy dysponują środkami, by ich dokonywać.
Podobnie jak wszystkie znane społeczeństwa, konsump-
cyjne społeczeństwo ponowoczesne jest zhierarchizowane.
Różne rodzaje społeczeństw można określić na podstawie
tego, jak dzielą one swoich członków na warstwy. W społe-
czeństwie konsumentów ludzi dzieli się na stojących „wy-
żej" i „niżej" według s t o p n i a m o b i l n o ś c i , czyli
swobody wyboru miejsca, w którym się znajdują.
Jedna z różnic między „stojącymi wyżej" i „stojącymi
niżej" polega na tym, że ci pierwsi mogą pozostawić gdzieś
tych drugich, ale nie na odwrót. We współczesnych mias-
tach występuje „apartheid a rebours": jedni mogą sobie
pozwolić na opuszczenie brudnych i smrodliwych rejonów,
gdzie pozostają ci, których nie stać na przeprowadzkę. Stało
się tak już w Waszyngtonie; podobnie dzieje się w Chicago,
102
Cleveland i Baltimore. W Waszyngtonie na rynku miesz-
kaniowym nie ma żadnej dyskryminacji. A jednak wzdłuż
16 Ulicy (od zachodu) i Potomaku (na północnym zacho-
dzie) przebiega niewidzialna granica, której mieszkający
poza nią starają się nigdy nie przekraczać. Większość na-
stolatków mieszkających za niewidzialną, lecz doskonale
namacalną granicą, nigdy nie widziała śródmieścia Wa-
szyngtonu, jego przepychu, wystawnej elegancji i wyszuka-
nych uciech. W ich życiu śródmieście nie istnieje. Przez
granicę nie prowadzi się rozmów. Doświadczenia życiowe
są tak diametralnie różne, że nie bardzo wiadomo, o czym
mieliby ludzie mieszkający po dwóch stronach tej granicy
rozmawiać, gdyby przypadkiem spotkali się, by wymienić
parę zdań. Jak powiedział Ludwig Wittgenstein: „Jeśli lwy
umiałyby mówić, nie zrozumielibyśmy ich".
Inna różnica: „stojący wyżej" są zadowoleni z tego, że
podróżują według własnego widzimisię, wybierając cel po-
dróży w zależności od oferowanych atrakcji. Natomiast
„stojącym niżej" od czasu do czasu zdarza się, że są wy-
rzucani z miejsc, w których woleliby pozostać. (W 1975 ro-
ku pod opieką Wysokiej Komisji do spraw Uchodźców
powołanej przy ONZ znalazły się 2 miliony przymusowych
emigrantów. W 1995 roku było ich 27 milionów.) Nawet
jeśli się nie przenoszą, często ziemia, na której żyją, usuwa
im się spod stóp i tak czy inaczej są jakby w ruchu. Jeżeli
ruszają w drogę, to najczęściej kto inny określa ich miejsce
przeznaczenia; rzadko bywa ono przyjemne i nie wybiera
się go ze względu na atrakcje, jakich mogłoby dostarczyć.
Zamieszkują miejsca nieprzyjemne i niegościnne, które
chętnie by porzucili, ale nie mają dokąd pójść, bo nigdzie
indziej ich nie przyjmą i nie pozwolą rozbić namiotu.
Stopniowo cały świat wycofuje wizy wjazdowe; nie od-
chodzi jednak od kontroli paszportowej. Jest ona ciągle
potrzebna, być może nawet bardziej niż kiedykolwiek do-
tąd, by uporządkować bałagan, który mógłby powstać z po-
103
wodu zniesienia wiz: pomaga oddzielić tych, dla których
wygody i łatwiejszego podróżowania wizy zostały zlik-
widowane, od tych, którzy powinni byli siedzieć w domu,
a nie myśleć o podróży. Dzisiaj zniesienie wiz wjaz-
dowych w połączeniu ze wzmocnieniem kontroli imig-
racyjnej ma głębokie znaczenie symboliczne. Można je
potraktować jako metaforę nowej, tworzącej się stratyfika-
cji społecznej. Widać jasno, że dostęp do możliwości
poruszania się po świecie stał się współcześnie najwyższej
wagi czynnikiem klasyfikacji społecznej. Odsłania on
jasno także globalny wymiar wszystkich przywilejów
i ograniczeń, choćby występowały one na poziomie lokal-
nym. Niektórzy z nas cieszą się nową swobodą poruszania
się sans papiers, podczas gdy inni z tych samych powo-
dów nie mogą trwać bez ruchu.
Teraz wszyscy mogą być włóczęgami, faktycznie lub
potencjalnie; jednak między doświadczeniami pojawi się
przepaść nie do przekroczenia, w zależności od tego, czy
człowiek znajdować się będzie u szczytu, czy u dołu skali
swobody poruszania się. Modne określenie „nomadzi", sto-
sowane bez różnicy w odniesieniu do wszystkich żyjących
w epoce ponowoczesnej, jest wysoce mylące, ponieważ
przemilcza głębokie różnice, które dzielą od siebie dwa
rodzaje doświadczeń, oddając zarazem łączące je podobień-
stwo w sposób bardzo powierzchowny.,.
W rzeczywistości zjawiska zachodzące na dwóch biegu-
nach wyznaczających górę i dół tworzącej się hierarchii
możliwości poruszania się bardzo się różnią; stają się one
także coraz bardziej odizolowane od siebie nawzajem. Dla
„pierwszego świata", świata totalnej mobilności, przestrzeń
przestała być ograniczeniem i łatwo się ją przekracza zaró-
wno „w rzeczywistości", jak i „wirtualnie". Natomiast
w drugim świecie, świecie tych, którzy „skrępowani więza-
mi lokalnymi", nie mając możliwości poruszania się, muszą
biernie godzić się z każdą zmianą, jaka dotyka miejsca,/
104
z którym są związani - rzeczywista przestrzeń szybko się
zamyka. Ograniczenie to staje się jeszcze bardziej bolesne ze
względu na natrętność, z jaką media ukazują podbój przestrze-
ni i „wirtualną możliwość" przekroczenia odległości, które
ciągle są nie do pokonania w rzeczywistości niewirtualnej.
Kurczenie się przestrzeni niweluje upływ czasu. Miesz-
kańcy pierwszego świata pogrążeni są w ciągłej teraźniej-
szości, a ich życie jest ciągiem epizodów higienicznie od-
dzielonych od przeszłości i przyszłości. Ludzie ci są stale
zajęci i ciągle brakuje im czasu, ponieważ żadna chwila nie
trwa - takie samo doświadczenie jak poczucie, że czas jest
wypełniony po brzegi. Natomiast ludzie porzuceni jak roz-
bitkowie na obszarze drugiego świata są przygnieceni bez-
użytecznym ciężarem nadmiaru czasu, którego nie mają
czym wypełnić. W ich czasie „nic się nigdy nie zdarza".
Nie „kontrolują" oni czasu, ale też czas nie sprawuje nad
nimi kontroli, tak jak sprawował nad ich - podporządkowa-
nymi bezdusznemu rytmowi pracy przy taśmie - przod-
kami, którym zegar wybijał początek i koniec zmiany.
Mogą oni jedynie zabijać czas, tak jak on ich powoli zabija.
Mieszkańcy pierwszego świata żyją w c z a s i e ; prze-
strzeń nie ma dla nich znaczenia, ponieważ każdą odległość
pokonuje się w mgnieniu oka. Jean Baudrillard zawarł to
doświadczenie w swej wizji „hiperrzeczywistości", gdzie
tego, co wirtualne, nie da się już oddzielić od tego, co
rzeczywiste, ponieważ jedno i drugie w tym samym stopniu
posiada lub jest pozbawione „obiektywności", „zewnętrz-
ności" i „mocy wymierzania kar", które Emile Durkheim
wymieniał jako cechy każdej rzeczywistości. W drugim
świecie natomiast ludzie zamieszkują p r z e s t r z e ń : ocię-
żałą, rozciągliwą, nienaruszalną; przestrzeń, która wiąże
czas i odbiera im możliwość sprawowania nad nim kontroli.
Ich czas jest próżny; w ich czasie „nic się nigdy nie zdarza".
Jedynie wirtualny czas telewizji ma strukturę, rozkład - re-
szta to czas upływający w monotonnym tykaniu zegara:
105
przychodzi i odchodzi, nie stawiając żadnych wymagań
i nie pozostawiając żadnego wyraźnego śladu. Jego osad
pojawia się nagle, niechciany, bez zapowiedzi. Niematerial-
ny, lekki i efemeryczny, pozbawiony czegokolwiek, co
mogłoby go wypełnić sensem i nadać mu ciężar, czas nie
ma władzy nad zbyt realną przestrzenią, która ogranicza
mieszkańców drugiego świata.
Dla tych, którzy zamieszkują świat pierwszy - coraz
bardziej kosmopolityczny, eksterytorialny świat ludzi glo-
balnego biznesu, menedżerów globalnej kultury czy pra-
cowników wyższych uczelni i akademii naukowych - grani-
ce państwowe równa się z ziemią, podobnie jak znikają one
dla towarów o zasięgu globalnym, kapitału i środków finan-
sowych. Dla mieszkańca drugiego ze światów piętrzą się
coraz wyżej mury kontroli imigracyjnej, prawa stałego po-
bytu, polityki „czystych ulic" i „zerowej tolerancji". Fosy
oddzielające ich od upragnionych miejsc i wyśnionego zba-
wienia stają się coraz głębsze, a wszystkie mosty już przy
pierwszej próbie ich przekroczenia okazują się zwodzone.
Pierwsi podróżują, bo mają na to ochotę; podróż sprawia im
przyjemność i dostarcza rozrywki (zwłaszcza jeśli lecą
pierwszą klasą albo prywatnym samolotem); namawia się
ich do wojaży, przekupuje i wita z uśmiechem i otwartymi
ramionami, jeśli tylko się na podróż zdecydują. Drudzy
podróżują ukradkiem, często nielegalnie, nierzadko płacąc
za miejsce w zatłoczonej trzeciej klasie niezdatnego do
żeglugi, cuchnącego statku więcej, niż ci pierwsi za pozłaca-
ne luksusy „business class". Po przyjeździe są źle widziani,
a jeśli mają pecha, aresztuje się ich i deportuje niezwłocznie.
PORUSZAMY SIĘ W ŚWIECIE ŚWIAT PRZECHODZI OBOK NAS
Psychologiczne i kulturalne następstwa polaryzacji są ogromne.
Larry Elliott w dzienniku „The Guardian" z 10 listopada
106
1997 roku cytuje Dianę Coyle, autorkę The Weightless
World [„Nieważki świat"], która rozwodzi się nad roz-
koszami, jakich jej dostarcza nowy, wspaniały, skomputery-
zowany, elektroniczny i elastyczny świat wielkich prędko-
ści i ruchu: „Ludziom takim jak ja, wykształconym i dobrze
zarabiającym ekonomistom i dziennikarzom, obdarzonym
pewną dozą przedsiębiorczości, nowa elastyczność brytyj-
skiego rynku pracy dostarczyła wspaniałych możliwości."
[Jednak kilka akapitów dalej ta sama autorka przyznaje, że
„dla ludzi, którzy nie posiadają wystarczających kwalifika-
cji, nie dysponują odpowiednim wsparciem rodzinnym czy
oszczędnościami, coraz większa elastyczność sprowadza się
do tego, że pracodawcy coraz bardziej ich wyzyskują [...]"..
Wszystkich, którzy pławią się w słońcu nowej elastyczności
brytyjskiego rynku pracy, Coyle prosi, by nie lekceważyli
słów Lestera Thurowa i Roberta Reicha ostrzegających
niedawno przed narastającym niebezpieczeństwem pogłę-
biania się w USA społecznej przepaści między „bogatą elitą
zaszywającą się w strzeżonych rezydencjach" a „bezrobot-
ną, zubożałą większością".
Agnes Heller wspomina. jak podczas jednego z dalekich
lotów spotkała kobietę w średnim wieku, pracującą w mię-
dzynarodowej firmie handlowej, która mówiła w pięciu
językach i była właścicielką trzech mieszkań w różnych
częściach świata:
Ciągle wędruje, odwiedza miejsca, zawsze tam i z powrotem. Sama,
nie jako członek wspólnoty, choć wielu ludzi postępuje tak samo jak
ona [...] Kultura, do której należy, nie jest kulturą związaną z pewnym
miejscem; to kultura czasu. To kultura a b s o l u t n e j t e r a ź n i e j -
s z o ś c i .
Spróbujmy jej towarzyszyć w ciągłych podróżach pomiędzy Sin-
gapurem, Hongkongiem, Londynem, Sztokholmem, New Hampshire,
Tokio, Pragą... Zatrzymuje się w tym samym hotelu Hilton, je na
drugie śniadanie tę samą kanapkę z tuńczykiem, albo, jeśli ma ochotę,
107
je chińskie jedzenie w Paryżu, a francuskie w Hongkongu. Używa
takich samych faksów, telefonów i komputerów, ogląda te same filmy
i rozmawia o podobnych problemach z tym samym typem ludzi.
Agnes Heller, która jak wielu z nas jest nauko-
wcem-globtroterem, łatwo się wczuwa w doświadczenie
anonimowej towarzyszki podróży. Dodaje także coś ze swo-
jego ogródka: „Nawet zagraniczne uniwersytety nie są ob-
ce. Po wykładzie w Singapurze, Tokio, Paryżu czy Man-
chesterze można spodziewać się tych samych pytań. Nie są
one obce, ale nie są też domem." Znajoma Agnes Heller nie
ma domu, ale nie czuje się bezdomna. Gdziekolwiek się
znajduje, czuje się swobodnie. „Orientuje się na przykład,
gdzie jest kontakt; z góry wie, co będzie w menu; umie
odczytać znaczenie gestów i aluzji; rozumie innych bez
dodatkowych wyjaśnień."
6
Jeremy Seabrook wspomina inną kobietę, Michelle, z ko-
munalnej kamienicy w sąsiedztwie:
Kiedy miała piętnaście lat, jej włosy jednego dnia były rude, następ-
nego blond, potem kruczoczarne; później miała afro, jeszcze później
włosy pozwijane w spiralne loki, a następnie warkocze, które z kolei
obcięła, strzygąc się niemal na zero.
[...] Jej wargi były krwistoczerwone, potem fioletowe, a jeszcze
później czarne. Twarz trupioblada, następnie brzoskwiniowa, a potem
brunatna, jak odlana z brązu. W pogoni za marzeniami o ucieczce
opuściła dom w wieku szesnastu lat, by zamieszkać ze swym chłopa-
kiem, który miał lat dwadzieścia sześć. [...]
Mając osiemnaście lat, wróciła do matki z dwójką dzieci. [...]
Usiadła w swoim pokoju, z którego uciekła trzy lata wcześniej: ze
ścian patrzyły na nią ciągle wyblakłe zdjęcia wczorajszych gwiazd.
Powiedziała, że czuje się, jakby miała sto lat. Spróbowała wszyst-
kiego, czego w życiu można zakosztować. Nie pozostało nic.
7
Współtowarzyszka podróży Heller mieszka w wyimagi-
nowanym domu, którego de facto nie potrzebuje, w związku
108
z czym jego nierzeczywistość nie przeszkadza jej wcale.
Znajoma Seabrooka, posłuszna nakazom wyobraźni, ucieka
z domu, któremu ma za złe jego przytłaczającą realność.
Obydwie wykorzystują wirtualność przestrzeni, która jed-
nak każdej z nich oferuje inne możliwości. Znajomej Heller
pomaga zlikwidować ograniczenia, które narzuca rzeczywi-
sty dom: odebrać przestrzeni materialność bez narażania się
na niewygodę i niepokoje, jakie pociąga za sobą bezdom-
ność. Natomiast w wypadku sąsiadki Seabrooka wirtualność
przestrzeni osłabia straszną i nienawistną władzę domu
zamienionego w więzienie: powoduje rozpad czasu. Pierw-
sze doświadczenie odbierane jest jako ponowoczesna wol-
ność. Drugie wygląda raczej na ponowoczesna wersję nie-
wolnictwa.
Pierwsze doświadczenie określone jest przez paradygmat
t u r y s t y (nie ma znaczenia, czy podróżuje się dla przyje-
mności, czy w interesach)., Turyści, przedkładając słod-
ko-gorzkie sny o tęsknocie za domem nad wygody domu,
stają się wędrowcami - bo tak chcą albo ponieważ „w tych
warunkach" uważają to za najrozsądniejszą strategię życio-
wą, czy też dlatego, że skusiły ich prawdziwe lub wyob-
rażone przyjemności życia „łowcy wrażeń".
Jednak nie wszyscy wędrowcy są w drodze dlatego, że
wolą być w ruchu niż stać w miejscu albo chcą zmierzać
właśnie tam, gdzie idą. Prawdopodobnie wielu z nich wola-
łoby pójść gdzie indziej albo w ogóle nie podjęliby trudów
wędrownego życia, jeżeli ktoś zapytałby ich o zdanie - nikt
jednak tego nie zrobił. Są w drodze, ponieważ w świecie
skrojonym na miarę turystów „pozostanie w domu" wy-
gląda na upokorzenie i niewdzięczną harówkę, a na dłuższą
metę i tak wydaje się niewykonalne. Są w ruchu, ponieważ
popchnięto ich do tego. Najpierw, siłą lub pod wpływem
tajemniczego impulsu, ulegając pokusie zbyt silnej, by się
jej oprzeć, zostali duchowo wykorzenieni z miejsca, z któ-
rym przestali łączyć jakiekolwiek nadzieje. Za swój obo-
109
wiązek życiowy uważają jedynie głoszenie swobody. Są
w ł ó c z ę g a m i - ciemną stroną księżyca, który odbija
światło jasnego słońca turystów i spokojnie podąża za obro-
tami planet. To mutanci ponowoczesnej ewolucji, monstru-
alne odpady nowego wspaniałego gatunku; śmietnisko
świata, który poświęcił się usługom turystycznym.
Turyści poruszają się lub nie - w zależności od własnego
widzimisię. Odchodzą, jeśli gdzie indziej skuszą ich nowe,
nieznane możliwości. Włóczędzy wiedzą, że niezależnie od
własnych chęci nigdzie nie pozostaną dłużej, bo gdziekolwiek
by się zatrzymali, nigdzie nie są mile widzianymi gośćmi.
Turyści są w ruchu, ponieważ atrakcje dostępnego (globalnie)
świata są dla nich pokusą nie do odparcia. Włóczędzy są
w ruchu, bo niegościnność dostępnego im (lokalnie) świata
staje się nie do zniesienia. Turyści podróżują, bo chcą
podróżować; włóczędzy - bo nie mają innego sensownego
wyboru. Można powiedzieć, że włóczędzy są turystami
wbrew woli, ale określenie „turysta wbrew woli" zawiera
wewnętrzną sprzeczność. Choć strategia turysty jest w dużym
stopniu koniecznością w świecie, w którym mury się przesu-
wają, a drogi zmieniają swój bieg, wolność wyboru stanowi
esencję jego bytu. Jeśli jej zabraknie, życie turysty utraci całą
swą atrakcyjność i poezję, stanie się nie do zniesienia.
To, co dziś okrzyknięto „globalizacją", jest napędzane
marzeniami i pragnieniami turystów, a jej drugim skutkiem
- skutkiem ubocznym, lecz nieuniknionym -jest przemiana
wielu ludzi we włóczęgów. Włóczędzy to wędrowcy, któ-
rym odmówiono prawa bycia turystami. Nie pozwolono im
arii tkwić w bezruchu (nie ma miejsca, które zapewniłoby
im stabilność, koniec podróży, w którą wyruszyli wbrew
woli), ani też szukać sobie lepszego miejsca.
(Wyzwolony spod władzy przestrzeni, kapitał nie potrze-
buje już wędrownych robotników, a jego najbardziej unie-
zależniona od przestrzennych ograniczeń, wysoko zaawan-
sowana technologicznie awangarda w zasadzie w ogóle nie
110
potrzebuje żadnej najemnej siły roboczej, czy to wędrow-
nej, czy zatrudnionej na stałe. W ten sposób naciski, by
ostatecznie znieść ciągle istniejące jeszcze bariery, które
ograniczają swobodny przepływ pieniędzy i przysparzają-
cych pieniędzy towarów oraz informacji, idą ręka w rękę
z presją, by kopać nowe fosy i wznosić nowe mury (zwane
prawem imigracyjnym lub ustawami o narodowości), za-
gradzające drogę tym, którzy w międzyczasie zostali wyko-
rzenieni duchowo i fizycznie.
8
Z i e l o n e ś w i a t ł o d l a
t u r y s t ó w , c z e r w o n e d l a w ł ó c z ę g ó w . Przymu-
sowe przywiązanie do miejsca prowadzi do naturalnej sele-
kcji, jeśli chodzi o następstwa globalizacji. Szeroko zauwa-
żalna i coraz bardziej niepokojąca polaryzacja świata i jego
mieszkańców nie jest czynnikiem zewnętrznym, czymś ob-
cym, co globalizacji przeszkadza, kłodą rzucaną jej pod
nogi; polaryzacja jest wynikiem globalizacji.
Nie ma turystów bez włóczęgów. Turyści nie mogą korzys-
tać z wolności, jeśli nie przywiąże się włóczęgów do miejsca.
ZŁĄCZENI NA DOBRE I ZŁE
Włóczęga to alter ego turysty. Jest też jego najbardziej
zagorzałym wielbicielem - tym bardziej że nawet nie wyob-
raża sobie niewygód prawdziwego życia turysty, o których
rzadko się wspomina. Jeśli zapytać włóczęgi, jak chciałby
żyć, gdyby miał nieograniczoną możliwość wyboru - w od-
powiedzi otrzymamy dokładny opis szczęśliwego „jak w te-
lewizji" życia turysty. Włóczęga nie wyobraża sobie, że
można dobrze żyć inaczej niż turysta: nie ma innej utopii,
nie ma własnego programu politycznego ani własnych ce-
lów. Jedyna rzecz, której pragnie, to móc być turystą -jak
my wszyscy... W świecie, który nie zna spoczynku, być
turystą oznacza jedyny możliwy do przyjęcia i ludzki spo-
sób bycia w ciągłym ruchu.
111
Zarówno turysta, jak i włóczęga są konsumentami, a póź-
nonowoczesny i ponowoczesny konsument jest kolekcjone-
rem przeżyć i zbieraczem wrażeń; ze światem łączą go
przede wszystkim związki natury e s t e t y c z n e j : odbiera
świat jako pożywkę dla własnej wrażliwości, matrycę do
doświadczeń (w znaczeniu Erlebnisse, stanu przeżywania,
a nie Erfahrungen, czyli zdarzeń, które człowieka spotyka-
ją), według których tworzy on mapę świata. I jeden, i drugi
jest poruszony obietnicą wrażeń, które pociągają lub napeł-
niają odrazą. Obaj smakują świat, jak wytrawni bywalcy
muzeów smakują spotkanie „w cztery oczy" z dziełem
sztuki. Wspólna postawa wobec świata sprawia, że stają się
podobni do siebie, dzięki czemu włóczęga, wczuwając się
w sytuację turysty, a w każdym razie w wizerunek turysty,
który sobie stworzył, może zapragnąć żyć tak samo; nato-
miast turysta stara się o tym podobieństwie zapomnieć za
wszelką cenę, chociaż ku swemu przerażeniu nie może go
w pełni ukryć.
Jak przypomina swym czytelnikom Jeremy Seabrook,
9
tajemnica dzisiejszego społeczeństwa leży w „rozwoju sztu-
cznie wytworzonego i subiektywnego poczucia braku", po-
nieważ „nic nie może zagrażać bardziej" jego fundamental-
nym zasadom „niż fakt, że ludzie mogliby być w pełni
zadowoleni z produktów, które mają". Zatem to, co jest już
w ich posiadaniu - ulega deprecjacji i pomniejszeniu w po-
równaniu z natrętnie rzucającą się w oczy paradą szalonych
przygód ludzi zamożnych: „Bogaci stali się przedmiotem
powszechnego podziwu."
Bogaci, postawieni obecnie na świeczniku jako bohatero-
wie, których należy powszechnie podziwiać oraz traktować
jako wzory do naśladowania, byli kiedyś self-made men. Ich
życie uosabiało dobroczynne skutki etyki pracy i rozsądku,
które były nierozłącznie ze sobą związane. To już jednak
przeszłość. Dzisiaj przedmiotem podziwu jest bogactwo
samo w sobie - bogactwo, które gwarantuje życie spędzone
112
na zaspokajaniu własnych, jak najdziwniejszych kaprysów,
na rozrywce i marnotrawstwie. Ważne jest to, co m o ż n a
z r o b i ć , a nie to, co ma b y ć z r o b i o n e czy też co
z r o b i ć n a l e ż y . Tym, co budzi w bogaczach powszech-
ny podziw, jest cudowna możliwość wyboru własnego ży-
cia: tego, gdzie je spędzają (teraz i potem), w jaki sposób
i z kim; że bez większego wysiłku mogą wszystko zmieniać
według własnego widzimisię, jakby nie istniały dla nich
sytuacje, z których nie ma już odwrotu, i jakby nie widać
było końca ich kolejnych wcieleń; przyszłość wydaje im się
ciągle bogatsza i bardziej podniecająca niż przeszłość;
a także - co równie ważne - jedyną rzeczą, jaka ma w ich
wypadku znaczenie, jest zakres możliwości, które dzięki
bogactwu stoją przed nimi otworem. Rzeczywiście wygląda
na to, jakby ludzie ci kierowali się w swym postępowaniu
estetyką konsumpcji; to nie posłuszeństwo etyce pracy,
suche, powściągliwe nakazy rozumu czy znawstwo, nawet
nie sukces finansowy leżą u podstaw ich uznanej wielkości
i prawa do powszechnego podziwu, lecz niecodzienne, a na-
wet frywolne gusty, którym ostentacyjnie hołdują.
Jak podkreśla Seabrook, „biedni nie należą do innej
kultury niż bogaci [...] muszą żyć w świecie, który został
wymyślony na użytek tych, co mają pieniądze. Wzrost
gospodarczy pogłębia ich biedę tak samo jak recesja i za-
stój." Rzeczywiście recesja oznacza większą biedę i mniej-
sze możliwości; jednak wzrost nakręca coraz bardziej sza-
leńczą paradę konsumpcyjnych cudów, zwiastując pogłę-
bianie się przepaści między pragnieniami a rzeczywistością.
Zarówno turystów, jak i włóczęgów przerobiono na kon-
sumentów, ale włóczęga jest konsumentem w y b r a k o -
w a n y m. W rzeczywistości nie może on sobie pozwolić na
dokonywanie wyrafinowanych wyborów, w czym konsu-
menci powinni celować; ich możliwości konsumpcyjne są
tak ograniczone, jak środki, którymi dysponują. Ta wada
sprawia, że pozycja włóczęgów w społeczeństwie jest nie-
113
pewna. Naruszają normy i podkopują istniejący porządek.
Sama ich obecność wystarcza, by popsuć frajdę; nie napę-
dzają w żaden sposób trybów społeczeństwa konsumpcyj-
nego ani nie przyczyniają się do większego rozkwitu gos-
podarki zamienionej w przemysł turystyczny. Są „bezużyte-
czni" w znaczeniu, w jakim słowo „użytek" można rozu-
mieć w społeczeństwie konsumentów czy turystów. A po-
nieważ nie ma z nich żadnego pożytku, są także niechciani,
co z kolei sprawia, że, napiętnowani niechęcią, w sposób
naturalny stają się świetnymi kandydatami na kozły ofiarne.
Ich jedyną zbrodnią jest to, że chcą być tacy jak turyści, ale
brakuje im środków, by mogli tę chęć zrealizować.
Turystom włóczędzy wydają się ordynarni, podejrzani
i odpychający, i nie chcą dobrowolnie przestawać w ich
towarzystwie; ma to jednak o wiele głębsze przyczyny niż
tylko szeroko nagłaśniana sprawa „publicznych kosztów"
utrzymania włóczęgów. Turyści boją się włóczęgów z tych
samych powodów, dla których włóczędzy widzą w turys-
tach swoich idoli i guru: w społeczeństwie wędrowców,
które jest stale w podróży, turystyka i włóczęgostwo są
dwiema stronami tej samej monety. Włóczęga, powtórzmy
to raz jeszcze, jest alter ego turysty. Linia między nimi jest
cienka i nie zawsze jasno wykreślona. Łatwo można ją
niepostrzeżenie przekroczyć... Zawsze istnieje gdzieś to
odrażające podobieństwo, które sprawia, że tak trudno jest
określić, kiedy portret zaczyna być karykaturą, a zdrowy
okaz gatunku staje się mutantem i potworem.
Wśród turystów znajduje się trochę „zwykłych podróż-
nych", zawsze udających się dokądś, zawsze przekonanych,
że obrali słuszny kierunek podróży i że podróżowanie jest
rzeczą słuszną; ci szczęśliwi turyści rzadko kiedy kłopoczą
się tym, że ich wyprawy mogłyby przekształcić się we
włóczęgę. Podobnie wśród włóczęgów są tacy, którzy już
dawno dali za wygraną i porzucili nadzieję, że kiedykolwiek
awansują do rangi turystów. Niemniej pomiędzy tymi dwo-
114
ma krańcowymi wypadkami istnieje znaczna część, być
może przeważająca większość społeczeństwa konsumen-
tów-wędrowców, której członkowie nie są do końca pewni
swego aktualnego położenia, a jeszcze mniejszą pewność
mają co do tego, czy ich obecna sytuacja potrwa do jutra. Na
drodze leży tyle skórek od bananów, na których się można
poślizgnąć, a krawężniki są strome i łatwo się potknąć.
Przecież każda praca jest zajęciem okresowym, akcje mogą
równie dobrze pójść w górę, jak spaść, cena kwalifikacji,
które już posiedliśmy, spada, bo pojawiają się nowe umieję-
tności, które są bardziej w cenie; cenne nabytki, otaczane
troską, z których dzisiaj jest się dumnym, tracą na wartości
w mgnieniu oka, urocze osiedla stają się tandetne i po-
spolite, związki zawiera się „do odwołania", wartości, do
których warto dążyć, i cele, na które opłaca się stawiać,
pojawiają się i znikają. Tak jak żadna polisa nie zabezpiecza
przed śmiercią, tak też żadne z ubezpieczeń, za których
pomocą turysta chroni swój styl życia, nie zabezpiecza
przed popadnięciem we włóczęgostwo.
Włóczęga jest zatem koszmarnym snem turysty, siedzą-
cym w nim demonem, nad którym trzeba codziennie od-
prawiać egzorcyzmy. Spojrzenie włóczęgi przyprawia tury-
stę o dreszcze - nie z powodu tego, c z y m j e s t w ł ó -
c z ę g a , ale tego, c z y m m o ż e s t a ć s i ę t u r y s t a .
Turysta usiłuje więc zatuszować obecność włóczęgi: prze-
pędza żebraków i bezdomnych z ulic miasta, spychając ich
daleko, do miejsc, w które się nie chodzi, do getta; domaga
się ich wygnania lub zamknięcia w więzieniu. W ten sposób
desperacko, choć w ostatecznym rozrachunku na próżno,
usiłuje pozbyć się swych lęków. W świecie bez włóczęgów
Gregor Samsa nigdy nie przeszedłby przemiany w owada,
a turyści nigdy nie obudziliby włóczęgów. Ś w i a t b e z
w ł ó c z ę g ó w j e s t u t o p i ą s p o ł e c z e ń s t w a t u -
r y stó w. Znaczna część działań politycznych w społeczeń-
stwie turystów -jak obsesja „porządku i prawa", kryminali-
115
zacja ubóstwa, powtarzające się ataki na darmozjadów itp.
- daje się wytłumaczyć jako ciągłe, uparte wysiłki pod-
niesienia rzeczywistości społecznej do poziomu utopii.
Jednak kruczek polega na tym, że życie turystów ani
w połowie nie byłoby tak przyjemne, gdyby wokół nie
istnieli włóczędzy, uświadamiający im, jaki jest alternatyw-
ny model życia turysty; jedyny, jaki społeczeństwo węd-
rowców dopuszcza. Życie turysty nie jest usłane różami,
a jeżeli są w nim jakieś róże, to zwykle mają kolce. Trzeba
cierpieć wiele niedogodności, by móc korzystać ze swobód,
jakie oferuje życie turysty: nie można zwolnić biegu; niepe-
wny jest wynik każdego wyboru; ryzyko, jakie pociąga za
sobą każda decyzja - to największe z nich, ale nie jedyne.
Poza tym radość wyboru traci wiele ze swego powabu,
kiedy m u s i się wybierać, a przygoda zostaje w dużej
mierze wyzuta z atrakcyjności, kiedy życie staje się nieprze-
rwanym pasmem przygód. Jest więc kilka rzeczy, na które
turysta mógłby się uskarżać. Pokusa, by szukać innej, „nie-
turystycznej" drogi do szczęścia, jest całkiem realna. Nie
można jej nigdy wyplenić do końca -jedynie oddalić, a i to
nie na długo. Tym, co sprawia, że turysta żyje dalej swoim
życiem, co zmienia jego trudy w irytujące niedogodności
o drugorzędnym znaczeniu i powoduje, że pokusa zmiany
idzie w odstawkę, jest właśnie spojrzenie włóczęgi, na
którego widok turystę przechodzą dreszcze.
Paradoksalnie więc życie turysty staje się znośniejsze,
a nawet przyjemniejsze właśnie dlatego, że pojawia się
w nim koszmarny alternatywny model egzystencji włóczę-
gi. Podobnym paradoksem jest fakt, że w interesie turystów
leży ukazanie tej alternatywnej możliwości w jak najczar-
niejszych barwach. Im mniej ponętny jest los włóczęgi, tym
lepiej smakują turystom ich wędrówki. Im gorsza dola
włóczęgów, tym lepiej być turystą. Gdyby nie było włóczę-
gów, turyści musieliby ich wymyślić... Świat wędrowców
potrzebuje jednych i drugich, związanych ze sobą węzłem
116
gordyjskim, którego nikt nie potrafi rozwiązać. Jak się
zdaje, nie ma też miecza, żeby go przeciąć, ale też nikt go
specjalnie nie szuka.
Tak więc dalej pozostajemy w ruchu - turyści i włóczę-
dzy, a może raczej w większości na poły włóczędzy, na
poły turyści, w społeczeństwie konsumentów-wędrowców.
Nasze losy splecione są ze sobą znacznie ściślej, niż tury-
ści są skłonni przyznać.
Losy oraz doświadczenia życiowe zarówno turystów, jak
i włóczęgów, prowadzą do tego, że odbierają oni świat
zupełnie odmiennie. Inaczej też postrzegają jego choroby
oraz sposoby, którymi można je uleczyć - inaczej, lecz
ponosząc podobne klęski i podobnie przemilczając wzajem-
ne uzależnienie, w które uwikłane są obydwie strony opo-
zycji.
Z jednej strony, w wypowiedziach rzeczników glo-
balizacji, wśród których Jonathan Friedman wymienia
„intelektualistów mających bliskie kontakty z mediami,
samą inteligencję zatrudnioną w mediach, a w pewnym
sensie wszystkich, którzy mogą sobie pozwolić na po-
siadanie kosmopolitycznej tożsamości"
10
, rysuje się pewna
ideologia, albo raczej pojawiają się milcząco przyjmo-
wane założenia, które uwiarygodniają tę ideologię przez
prostą odmowę jej zakwestionowania: ten rodzaj założeń,
które Pierre Bourdieu opisał nie tak dawno jako doxa
- „dowód nie dyskutowany i nie przeznaczony do dys-
kusji"
11
.
Z drugiej strony sytuują się działania ludności miej-
scowej i tych, którzy siłą zostali osadzeni w kontekście
lokalnym, a ściślej, którzy próbują z coraz większym powo-
dzeniem zbijać swój polityczny kapitał na gniewie wzbiera-
jącym tam, gdzie mieszkają p r z y p i s a n i do z i e m i .
Zderzenie, do którego dochodzi, nie tylko nie łagodzi roz-
łamu, ale go jeszcze pogłębia, odwracając polityczną wyob-
raźnię od prawdziwej przyczyny sytuacji, w której obie
117
strony znalazły się z na pozór przeciwstawnych sobie po-
wodów.
Friedman podkpiwa sobie z kosmopolitycznego bełkotu
- ze wszystkich modnych terminów w rodzaju „in-between-
ness" [„pomiędzość"], „dis-juncture" [„roz-połączność"],
„trans-cendence" [„przekroczalność"] itp., które nie tylko
wyrażają doświadczenie tych, co już poodcinali kotwice,
„już wyzwolonych", ale mają odnosić się także do „jesz-
cze-nie-wyzwolonych", gdyby nie brzydka i odrażająca
skłonność tych ostatnich do „boundedness" [„więźliwo-
ści"] i „essentialization" [„esencjalizacji"]. Jest to język
uprzywilejowanych, który uzupełniają wyrażenia charakte-
rystycznie nieostre, jak wspólna „natura ludzka" czy „przy-
szłość nas wszystkich". Friedman stawia jednak pytanie
o to, dla kogo
ta kulturalna wędrówka jest rzeczywistością? W dziełach ludzi
przekraczających granice epoki postkolonialnej to zawsze poeta,
artysta czy intelektualista doświadczają przemieszczenia i obiek-
tywizują je w postaci drukowanego słowa. Ale kto czyta poezje?
i jakie identyfikacje są możliwe na niższych poziomach rzeczywis-
tości społecznej? [...] Krótko mówiąc, hybrydy i teoretycy hyb-
rydyzacji są produktem grupy, która identyfikuje się sama i/lub
określa świat w tych właśnie kategoriach, nie w wyniku etnograficz-
nego zrozumienia, ale w akcie samookreślenia [...] Globalną sferę
elitarną, hybrydyczną pod względem kultury, zamieszkują jednostki
o bardzo zróżnicowanym doświadczeniu świata, związane z polityką
międzynarodową, nauką i wyższymi uczelniami, mediami oraz
sztuką.
Kulturalna hybrydyzacja świata „ludzi globalnych" mo-
że być doświadczeniem wyzwalającym i twórczym, ale
kulturalne ubezwłasnowolnienie ludzi żyjących w rzeczy-
wistości lokalnej bywa nim bardzo rzadko. Zrozumiała,
choć niefortunna skłonność tych pierwszych polega na tym,
że mylą ze sobą te dwie rzeczy i przedstawiają swój własny
118
wariant „fałszywej świadomości" jako dowód mentalnego
niedopasowania drugich.
Jednak dla nich - ludzi związanych z lokalną rzeczywis-
tością raczej z wyroku losu niż z wyboru - rozluźnienie
i rozpad więzi łączących wspólnotę oraz wymuszone zin-
dywidualizowanie losów jest zapowiedzią zupełnie innej
sytuacji i podpowiada zgoła odmienne strategie postępowa-
nia. Jeszcze raz zacytujmy Friedmana:
Logika postępowania rodząca się w osiedlach zamieszkanych
przez underclass będzie inna od tej, która kształtuje się wśród
wysoko wykształconych i podróżujących po świecie przedstawicieli
przemysłu kulturalnego [...] Biedne, etnicznie mieszane getto wiel-
kiego miasta nie od razu staje się areną, na której powstają zupeł-
nie nowe tożsamości. W okresach stabilizacji i/lub ekspansji prob-
lemy związane z przetrwaniem są ściślej związane z określonym
terytorium i z tworzeniem bezpiecznej przestrzeni życiowej. Toż-
samość klasowa, lokalna tożsamość mieszkańców getta, jest waż-
niejsza [...]
Dwa światy, dwa sposoby odbierania świata, dwie strategie.
Paradoks polega na tym, że p o n o w o c z e s n a rzeczy-
wistość nieuporządkowanego, zindywidualizowanego świa-
ta konsumpcjonizmu, świata podziałów na to, co globalne,
i to, co lokalne, znajduje tylko blade, jednostronne i bardzo
zniekształcone odbicie w p o n o w o c z e s n e j narracji.
Hybrydyzacja i zwycięstwo nad esencjalizmem proklamo-
wane w ponowoczesnej pochwale globalizującego się świa-
ta absolutnie nic nie mówią o złożoności i ostrych przeci-
wieństwach, które rozdzierają ten świat. Postmodernizm
-jeden z wielu sposobów wyjaśniania rzeczywistości pono-
woczesnej - jest wyrazem doświadczenia, którego zasięg
ogranicza się do kasty „ludzi globalnych": głośnej, dobrze
słyszalnej i wpływowej, choć względnie wąskiej kategorii
119
globtroterów. Nie mówi on nic o innych doświadczeniach,
które są także integralną częścią sceny ponowoczesnej.
Wojciech J. Burszta, znakomity polski antropolog, tak
pisze o skutkach tego potencjalnie katastrofalnego załama-
nia się komunikacji:
Dawniejsze peryferie najwyraźniej podążają własną drogą, niewiele
przejmując się tym, co o nich sądzą postmoderniści. I oni też są raczej
bezradni, gdy przychodzi im zetknąć się z realiami wojującego is-
lamu, brzydotą lepianek miasta Meksyk, czy nawet z Murzynem
koczującym w wypalonym townhouse South Bronx. Są to ogromne
marginesy, z którymi nie bardzo wiadomo, co począć. [...]
Jednakże pod cienką warstewką globalnych symboli, nalepek
i utensyliów wrze kocioł z nieznanym, którym niewiele się inte-
resujemy i tak naprawdę niewiele mamy do powiedzenia.
12
W powyższym cytacie „peryferie" najlepiej rozumieć jako
określenie rodzaju przestrzeni: wszystkie to niezliczone ob-
szary, na których „globalne symbole, nalepki i utensylia"
odcisnęły co prawda głęboki ślad, ale bynajmniej nie w taki
sposób, jak przewidywali piewcy globalizacji. Tak rozumia-
ne „peryferie" rozciągają się wszędzie wokół małych enklaw
„globalnej" elity, duchowo niezależnej od miejsca, w którym
przebywa, choć jej siedziby są porządnie umocnione.
Wspomniany przed chwilą paradoks prowadzi do kolej-
nej niekonsekwencji: wiek kurczenia się czasu i przestrzeni,
niczym nie hamowanego przepływu informacji oraz błys-
kawicznej komunikacji jest zarazem stuleciem, w którym
niemal kompletnie załamało się porozumienie między wy-
kształconymi elitami a populus. Pierwsi (jak nazywa ich
Friedman, „nowocześni bez nowoczesności", czyli pozba-
wieni uniwersalizującej koncepcji) nie mają tym drugim nic
do powiedzenia; nic, co zabrzmiałoby dla nich znajomym
echem własnych doświadczeń i widoków na przyszłość.
Rozdział 5
GLOBALNE PRAWA, LOKALNE PORZĄDKI
W Stanach Zjednoczonych - mówi Pierre Bourdieu, od-
wołując się do pracy francuskiego socjologa Loica Wac-
quanta,
„Państwo Miłosierne", wzniesione na koncepcji biedy, mającej wy-
raźne zabarwienie moralne, wykazuje tendencję do rozdwojenia: z je-
dnej strony stoi Państwo Społeczne, które stwarza klasom średnim
minimalne gwarancje bezpieczeństwa, z drugiej — państwo coraz
bardziej represyjne, które jest odpowiedzią na przemoc, wynikającą
z coraz większej tymczasowości położenia, w jakim żyją wielkie
masy społeczeństwa, zwłaszcza rasy czarnej.
1
Jest to tylko jeden z przykładów (choć trzeba przyznać,
że wyjątkowo wyrazisty i dobitny, jak zresztą wszystkie
amerykańskie wersje zjawisk o szerszym zasięgu, także
globalnych) bardziej ogólnej tendencji, zmierzającej do te-
go, by resztki inicjatywy politycznej pozostałe w szybko
słabnących rękach państwa narodowego ograniczyć do za-
chowania porządku i prawa; zadanie, które w sposób nieuni-
kniony w praktyce oznacza dla jednych bezpieczną egzys-
tencję, a dla drugich budzącą grozę moc prawa.
Bourdieu napisał cytowany artykuł, wygłoszony w for-
mie wykładu we Fryburgu w październiku 1996 roku, jako
rodzaj riposty „z głębi trzewi" na stwierdzenie, które prze-
czytał w trakcie podróży samolotem. Stwierdzenie to zo-
121
stało sformułowane przez Hansa Tietmeyera, prezesa Nie-
mieckiego Banku Federalnego, niemal od niechcenia;
w sposób, w jaki mówi się o prawdach banalnych i oczywis-
tych, na których dźwięk ani słuchacz, ani czytelnik nie
unoszą brwi. „Zadaniem na dziś - stwierdził Tietmeyer
-jest stworzenie warunków podnoszących zaufanie inwes-
torów". Następnie Tietmeyer, znowu pokrótce i bez przyta-
czania argumentów na poparcie swoich stwierdzeń, jakby
były one same przez się zrozumiałe dla każdego, określił, co
składałoby się na te warunki. Aby podnieść zaufanie inwes-
torów, dać im impuls do inwestowania - powiedział - ko-
niecznie trzeba zaostrzyć kontrolę wydatków z funduszy
publicznych, obniżyć podatki, zreformować system spo-
łecznej ochrony obywateli i „znieść sztywne ograniczenia
krępujące rynek pracy".
Rynek pracy jest zbyt sztywny i powinien stać się bar-
dziej elastyczny. To znaczy: bardziej giętki i plastyczny,
łatwo dający się formować i reformować, wałkować, dzielić
i przekształcać - słowem, nie stawiający oporu. Zatem
praca jest „elastyczna" wtedy, gdy staje się w ekonomii
rodzajem zmiennej, której inwestorzy mogą nie uwzględ-
niać w swoich kalkulacjach, mając pewność, że to ich akcje,
i tylko one, będą określały jej przebieg. Po zastanowieniu
jednak okazuje się, że koncepcja „pracy elastycznej" za-
przeczy w praktyce temu, czego się w teorii domaga. Czy
też raczej, aby zrealizować to, co postuluje, musiałaby
pozbawić obiekt owej giętkości i uniwersalności, do których
osiągnięcia nawołuje.
Podobnie jak większość „wartości priorytetowych", idea
elastyczności ukrywa swą naturę społecznej relacji, czyli
fakt, że w istocie postuluje redystrybucję władzy, prowa-
dzącą do odebrania możliwości stawiania oporu tym, któ-
rych „sztywność" należy przezwyciężyć. Praca bowiem nie
byłaby „sztywna" jedynie wówczas, gdyby przestała stano-
wić niewiadomą w kalkulacjach inwestorów; jeżeli w rze-
122
czywistości straciłaby moc bycia prawdziwie elastyczną
- moc odmowy podporządkowania się ustalonym wzorom,
zaskakiwania i, nade wszystko, ograniczania swobody ma-
newru inwestorów. „Elastyczność" jedynie pretenduje do
bycia jedną z uniwersalnych zasad zdrowej ekonomii, która
w równym stopniu stosuje się do popytu i podaży na rynku
pracy. W istocie termin ten nabiera diametralnie różnego
znaczenia po każdej ze stron tego równania.
Elastyczność po stronie popytu oznacza swobodę wę-
drówki w poszukiwaniu bardziej zielonych pastwisk, pozo-
stawianie odpadków i śmieci wokół opuszczonego obozo-
wiska, bo miejscowi i tak muszą posprzątać; przede wszyst-
kim jednak oznacza lekceważenie wszystkiego, co nie sta-
nowi wartości z ekonomicznego punktu widzenia. Jednak
to, co po stronie popytu wygląda na elastyczność, staje się
twardym, okrutnym i bezwzględnym losem tych, którzy
znaleźli się po stronie podaży. Praca pojawia się i znika
równie szybko, jak się pojawiła; jest poszatkowana na małe
kawałeczki i bez uprzedzenia można być jej pozbawionym,
kiedy zasady gry „w zatrudnienia i zwolnienia" bez ostrze-
żenia ulegają zmianom, a zatrudnieni i ci, co szukają pracy,
niewiele mogą zrobić, by zatrzymać tę huśtawkę. Zatem
„dostawcy pracy", żeby sprostać standardom „elastycznoś-
ci" ustalonym przez tych, którzy tworzą zasady gry i je
zmieniają, czyli aby zasłużyć na miano elastycznych
w oczach inwestorów, muszą znaleźć się w sytuacji jak
najbardziej sztywnej i nieelastycznej, stanowiącej w rzeczy-
wistości zaprzeczenie wszelkiej elastyczności. Swoboda
wyboru, przyjęcia czegoś lub odrzucenia, czy choćby moż-
liwość wprowadzenia własnych reguł gry, muszą zostać
zduszone w zarodku.
y
( Niesymetryczne położenie obu stron znajduje wyraz tak-
że w różnym stopniu przewidywalności w ich życiu. Strona,
która ma większe możliwości wyboru zachowań, wprowa-
dza element niepewności do życia drugiej ze stron, czego
123
z kolei ona, dysponując o wiele bardziej ograniczoną moż-
liwością wyboru lub nie mając jej w ogóle, nie jest w stanie
odwzajemnić. G l o b a l n y wymiar wyborów dokonywa-
nych przez inwestorów, w zestawieniu ze ściśle l o k a l -
n y m i ograniczeniami wyborów, które są udziałem „do-
stawcy pracy", powoduje asymetrię, która leży u podstaw
dominacji tych pierwszych nad tymi drugimi. Swoboda
przemieszczania się lub jej brak określają nową, późno-
nowoczesną czy też ponowoczesną polaryzację warunków
społecznych. Wierzchołek nowej hierarchii nie jest związa-
ny z żadnym konkretnym miejscem; im niższy szczebel
drabiny, tym silniejsze stają się przestrzenne ograniczenia,
a stojący najniżej są praktycznie „przypisani do ziemi".
FABRYKI BEZRUCHU
Bourdieu zwraca uwagę, że Kalifornia, sławiona przez nie-
których Europejczyków jako prawdziwy raj wolności, prze-
znacza na pokrycie kosztów budowy oraz utrzymania wię-
zień budżet o wiele przewyższający fundusze stanowe kie-
rowane do wszystkich wyższych uczelni. Uwięzienie jest
ostatecznym i najbardziej radykalnym ograniczeniem do-
stępnej przestrzeni. Wydaje się też, że wobec współczes-
nego kurczenia się czasu i przestrzeni skupia ono na sobie
uwagę rządzących elit politycznych.
Ograniczenie przestrzenne, zamknięcie w więzieniach
o różnym rygorze i stopniu izolacji, było zawsze podstawo-
wym sposobem radzenia sobie z grupami społecznymi,
które miały trudności z asymilacją, nie dawały się kon-
trolować i sprawiały innego rodzaju kłopoty. Niewolnicy
mogli zamieszkiwać jedynie dzielnice niewolników; podob-
nie trędowaci, szaleńcy, ludzie o innej religii czy pochodze-
niu etnicznym. Jeżeli wolno im było wychodzić poza obszar
dla nich wyznaczony, musieli nosić oznaki swej przestrzen-
124
nej przynależności, by każdy wiedział, że są skądinąd.
Oddzielenie przestrzenne, prowadzące do przymusowego
zamknięcia, stanowiło przez wieki instynktowną, niemal
naturalną formę reakcji na każdą różnicę, zwłaszcza róż-
nicę, która nie mogła, lub nie chciała, zmieścić się w sieci
zwyczajowo przyjętych wzajemnych stosunków. Prze-
strzenne oddzielenie wiązało się także z zakazem porozu-
miewania się lub zawieszeniem komunikacji, co utwier-
dzało i utrwalało obcość. J
Obcość jest podstawową zasadą przestrzennego oddziele-
nia: zmniejsza, spłaszcza i ogranicza widok obcego. Cechy
indywidualne, które zwykle ujawniają się wyraźnie dzięki
doświadczeniom nagromadzonym w codziennym współży-
ciu, rzadko dochodzą do głosu, jeśli stosunki uległy ograni-
czeniu lub w ogóle ich zakazano. Wówczas typizacja zaj-
muje miejsce osobistej znajomości, a kategorie prawne,
których zadaniem jest ograniczenie różnorodności i uznanie
jej za nieistotną, pozbawiają znaczenia niepowtarzalność
osób i wydarzeń.
Nils Christie
2
zwrócił uwagę, że jeżeli w życiu codzien-
nym przeważają kontakty oparte na osobistej znajomości,
nacisk na wynagrodzenie krzywdy jest większy niż prag-
nienie zemsty i żądanie kary dla winowajcy. Niezależnie od
gniewu, jaki odczuwamy, nie będziemy odwoływać się do
kategorii prawa karnego ani nawet myśleć o danej sytuacji
za pomocą bezosobowych terminów przestępstwa i kary, do
których stosują się odpowiednie paragrafy, „ponieważ wie-
my zbyt wiele [...] Wobec całości naszej wiedzy kategorie
prawne są o wiele za ciasne." Teraz jednak żyjemy wśród
ludzi, których nie znamy i których w większości nie po-
znamy nigdy. To, że nie odwoływaliśmy się do sztywnej
litery prawa, kiedy krzywdzący nas czyn jawił nam się taki,
jaki jest, a nie jako jeden z czynów „tej samej kategorii",
było naturalne. „Ale niekoniecznie musi tak być w wypadku
obcego dzieciaka, który właśnie wprowadził się do domu
125
naprzeciwko." Tak więc - mówi Christie - nie całkiem
zaskakuje (choć też i nie zawsze jest nieuniknione) to, że
współczesne społeczeństwo wyraźnie dąży do „nazwania
przestępstwem [,..] coraz większej liczby czynów, które są
niepożądane albo budzą wątpliwości", oraz fakt, że „coraz
więcej tych przestępstw jest karanych więzieniem".
Można by powiedzieć, że tendencja do ograniczania róż-
norodności za pomocą kategorii zdefiniowanych przez pra-
wo oraz wynikające z niej przestrzenne oddzielenie tego, co
odmienne, stanie się prawdopodobnie obowiązującym wy-
mogiem i zyska na popularności, kiedy wraz z nadejściem
nowoczesności fizyczne zagęszczenie ludności przewyż-
szyło znacznie jej zwartość moralną, przekraczając tym
samym ludzką zdolność do nawiązywania bliskich kontak-
tów oraz zasięg struktur opartych na relacjach osobistych.
Można jednak spojrzeć na tę sprawę od drugiej strony
i stwierdzić, że separacja przestrzenna, która wzmaga redu-
kcję, sama jest środkiem służącym utrwalaniu i przedłuża-
niu wzajemnej obcości. W tym kontekście redukcja, także
podyktowana zasadami prawa karnego, staje się koniecz-
nością. Inny zostaje przymusowo poddany separacji stwa-
rzającej poczucie obcości, potwierdzanej przez obecność
ściśle nadzorowanych granic przestrzennych; robi się wszy-
stko, aby utrzymać go na bezpieczną odległość; czasowo
lub stale pozbawiony jest możliwości komunikowania się
z resztą społeczeństwa. W związku z tym, zachowując swą
pozycję obcego, czyli wyzbytego z indywidualności i niepo-
wtarzalności, traci to, co mogłoby zapobiec stereo typizacji
i zrównoważyć lub przynajmniej ograniczyć redukcjonis-
tyczne działanie prawa, także prawa karnego.
Odległy, jak dotąd, ideał całkowitej izolacji sprowadziłby
innego do czystej personifikacji karzącej mocy prawa. Do
ideału tego zbliżają się kalifornijskie więzienia stanowe,
takie jak na przykład Pelican Bay. Stan, który, jak pisze Nils
Christie
3
, „nade wszystko przedkłada wzrost i żywotność",
126
przewiduje, że na przełomie wieku na każdy tysiąc jego
mieszkańców ośmiu siedzieć będzie w więzieniu. Więzie-
nie Pelican Bay, zgodnie z entuzjastycznym artykułem
zamieszczonym w „Los Angeles Times" z maja 1990
roku, jest „całkowicie zautomatyzowane i zaprojektowane
tak, że więźniowie nie mają osobistego kontaktu ze straż-
nikami ani ze sobą nawzajem. Większość czasu spędzają
w „pozbawionych okien celach wzniesionych z solidnych
bloków betonu i nierdzewnej stali [...] Nie pracują w za-
kładach znajdujących się na terenie więzienia, są po-
zbawieni zajęć rekreacyjnych, nie widują się z innymi
więźniami." Nawet strażnicy „są zamknięci w szklanych
kabinach nadzoru i porozumiewają się z więźniami przez
system głośników", w związku z czym więźniowie widzą
ich bardzo rzadko lub wcale. Jedynym zadaniem straż-
ników jest sprawdzanie, czy więźniowie są zamknięci
w celach - izolowani, nikogo nie widzą i sami nie są
widziani. Gdyby nie to, że więźniowie ciągle jedzą i wy-
dalają, można by ich cele uznać za trumny, ,
Na pierwszy rzut oka projekt więzienia Pelican Bay wy-
gląda na unowocześnioną, wzorcową i stojącą na najwyż-
szym poziomie technologicznym wersję Panopticonu. Wy-
daje się ostatnim wcieleniem marzeń Benthama o absolutnej
kontroli dzięki całkowitemu nadzorowi. Jednak uważniej-
sze spojrzenie odkrywa powierzchowność pierwszego wra-
żenia.
Kontrola panoptyczna miała do spełnienia bardzo poważ-
ną funkcję: instytucje panoptyczne wymyślono przede
wszystkim jako d o m y p o p r a w c z e . Poprawa miała rze-
komo zawrócić więźniów z drogi moralnej zatraty, na której
znaleźli się z własnej woli lub w sposób bezpośrednio przez
siebie nie zawiniony; miała wyrobić w nich nawyki, dzięki
którym mogliby powrócić do „normalnego społeczeństwa";
„powstrzymać moralny rozkład"; pokonać lenistwo i nie-
róbstwo, zwalczyć brak szacunku lub obojętność dla norm
127
społecznych - wszystkie te schorzenia ducha, które spra-
wiały, że więźniowie byli niezdolni do „normalnego ży-
cia". W owych czasach obowiązywała etyka pracy; ciężką
i bezustanną pracę traktowano jako receptę na dobre, poży-
teczne życie i jednocześnie jako podstawową zasadę po-
rządku społecznego. Były to także czasy, gdy bezustannie
rosły rzesze drobnych posiadaczy i rzemieślników nie mo-
gących związać końca z końcem, podczas gdy maszyny,
które pozbawiały ich środków utrzymania, na próżno czeka-
ły na zdolne je obsłużyć ręce. W ten sposób w praktyce idea
poprawy skazańców ograniczała się do wprowadzenia
w więzieniach pracy taniej i dochodowej. Wizja Panop-
tikonu Benthama stanowi uogólnienie doświadczenia opar-
tego na powszechnie podejmowanych wysiłkach, by roz-
wiązać podstawowe, uciążliwe i niepokojące problemy, któ-
re stanęły przed pionierami zakładającymi nowoczesne fab-
ryki z całą ich rutyną, monotonią i mechanicznym rytmem
pracy.
W czasach gdy szkicowano projekt Panoptikonu, brak
chętnej do pracy siły roboczej był powszechnie uważany za
podstawową przeszkodę na drodze do poprawy warunków
społecznych. Pierwsi przedsiębiorcy lamentowali nad tym,
że potencjalni robotnicy nie chcieli podporządkować się
rytmowi pracy w fabryce. W tych warunkach „poprawa"
oznaczała pokonanie tego oporu i uwiarygodnienie kapitu-
lacji.
Podsumowując, trzeba przyznać, że niezależnie od in-
nych funkcji, jakie miały spełniać, domy odosobnienia
wznoszone w duchu panoptyzmu były przede wszystkim
f a b r y k a m i o s u r o w e j d y s c y p l i n i e p r a c y .
Często dostarczały także natychmiastowego rozwiązania
podstawowego problemu, jakim było zmuszenie więźniów
do pracy od razu, zwłaszcza do takiej pracy, której wolni
robotnicy nie chcieli wykonywać i której sami więźniowie
nigdy by nie podjęli z własnej woli, niezależnie od ewen-
128
tualnego wynagrodzenia. Niezależnie od tego jak określano
ich cele, większość instytucji panoptycznych spełniało
funkcję d o m ó w pracy.*
Pomysłodawcy i założyciele domu poprawczego stwo-
rzonego w Amsterdamie na początku XVII wieku widzieli
w nim miejsce, które produkować miało „ludzi o zdrowych
żołądkach i umiarkowanym apetycie, przyzwyczajonych do
pracy, pragnących posiadać dobre zajęcie, zdolnych stanąć
na własnych nogach i bogobojnych". Sporządzili też długi
spis prac, którymi przyszli pensjonariusze mieli się zajmo-
wać, by rozwijać w sobie wspomniane zalety charakteru.
Wśród nich znalazły się: szewstwo, wyrób portfeli, rękawi-
czek i toreb, obszyć do kołnierzy i płaszczy, wyrabianie
barchanu, tkanin ze zgrzebnej wełny i dzianin, tkanie płótna
lnianego i gobelinów, snycerka, stolarstwo, dmuchanie
szkła, koszykarstwo itp. W praktyce jednak działalność
produkcyjna przytułku po kilku podejmowanych bez prze-
konania próbach, by sprostać pierwotnym założeniom, bar-
dzo szybko ograniczyła się do obróbki brazylijskiego kam-
peszynu* - wyjątkowo ciężkiego i wyczerpującego zajęcia,
przewidywanego wcześniej jedynie jako kara, do którego
wykonywania trudno byłoby znaleźć chętnych, gdyby pod
przymusem nie zajęli się tym pensjonariusze domu popraw-
czego.
4
Od początku istnienia domów poprawczych zażarcie dys-
kutowano, czy spełniły one kiedykolwiek cel, dla którego,
jak głoszono, zostały stworzone, i doprowadziły do „reso-
cjalizacji" i „poprawy moralnej" pensjonariuszy, „przy-
wracając im umiejętność życia w społeczeństwie". Do dzi-
siaj pozostaje to zresztą kwestią sporną. Wśród badaczy
W oryg. workhouses, co dosłownie oznacza „dom pracy", ale tłumaczy
się na polski jako przytułek lub poprawczak (przyp. tłum.).
Haematoxylon campechianum; tego rodzaju drewna używa się do wyrobu
luksusowych mebli (przyp. tłum.).
129
przeważa opinia, że wbrew dobrym intencjom twórców
warunki panujące w ściśle nadzorowanych domach odosob-
nienia nie sprzyjały „resocjalizacji" pensjonariuszy. Warto-
ści etyki pracy nie dają się pogodzić z panującym w więzie-
niach przymusem, niezależnie od tego, jak je nazwiemy.
Thomas Mathiesen, wybitny norweski socjolog prawa,
podpierając swoje poglądy badaniami i solidnie je argumen-
tując, stwierdza, że „na przestrzeni swych dziejów więzie-
nie w rzeczywistości nigdy nie resocjalizowało ludzi. Nigdy
nie pozwalało im uzyskać na nowo „kompetencji społecz-
nej".
5
Zamiast tego zdołano pensjonariuszy u w i ę z i e n -
n i ć (określenie Donalda Clemmera)
6
- to znaczy skłonić
ich lub zmusić do przyswojenia sobie i przyjęcia zwyczajów
oraz zachowań właściwych warunkom penitencjarnym, i im
jedynie; radykalnie różnych od wzorców zachowań dyk-
towanych przez normy kulturowe obowiązujące w świecie
za murem. „Uwięziennienie" było absolutną opozycją „re-
socjalizacji" i stanowiło największą przeszkodę na „drodze
do odzyskiwania kompetencji społecznej".
Chodzi jednak o to, że w przeciwieństwie do czasów, gdy
dom poprawczy w Amsterdamie otwierano przy aplauzie
wykształconych warstw społeczeństwa, problem „resocjali-
zacji" jest dzisiaj o wiele mniej ważny nie tyle ze względu
na spory, jakie budzi, ile z powodu jego rosnącej nieadek-
watności. Wielu kryminologów będzie pewnie jeszcze kon-
tynuować uświęcony przez czas, choć nigdy nie rozstrzyg-
nięty, spór ideologiczny - jednak, jak się wydaje, o wiele
bardziej owocnym punktem wyjścia do współczesnej re-
fleksji byłaby dla praktyków więziennictwa raczej rezygna-
cja z naiwnego lub obłudnego deklarowania „zamiaru reso-
cjalizacji".
Wysiłki, by wdrożyć więźniów ponownie do pracy, mogą
być bardziej lub mniej skuteczne, pod warunkiem jednak, że
pracy jest pod dostatkiem; to właśnie praca czekająca, by ją
wykonać, nadaje im sens. Trudno byłoby dzisiaj spełnić
130
pierwszy warunek, o spełnieniu drugiego nie ma co ma-
rzyć. Kapitał, niegdyś gorliwie wchłaniający ciągle ros-
nącą .siłę roboczą, dzisiaj reaguje nerwowo na wieść
o spadającym bezrobociu. Przez swoich pełnomocników
na giełdzie wynagradza firmy, które zwalniają pracow-
ników i redukują zatrudnienie. W tych warunkach odosob-
nienie nie jest ani szkołą przygotowującą do pracy, ani
nawet sposobem przymusowego powiększania szeregów
siły roboczej i sprowadzenia na orbitę wielkiego przemys-
łu wyjątkowo opornych i niechętnych „ludzi bezpań-
skich", w których wypadku zwykłe i „dobrowolne" meto-
dy nie skutkują. Obecnie więzienie stanowi raczej r o z -
w i ą z a n i e a l t e r n a t y w n e w o b e c z a t r u d n i e -
n i a; sposób pozwalający manewrować całkiem licznym
segmentem społeczeństwa lub go neutralizować; człon-
kowie tego segmentu nie są potrzebni jako wytwórcy i nie
ma dla nich „pracy do wzięcia".
Dzisiaj nacisk kładzie się na w y k o r z e n i e n i e nawy-
ku regularnej, ciągłej i nieustannej pracy. Cóż innego miało-
by oznaczać hasło „elastyczna siła robocza"? Obecna stra-
tegia polega na tym, by pracownicy z a p o m n i e l i , co to
jest etyka pracy, a nie u c z y 1 i s i ę jej, niezależnie od tego,
co miałaby im ona do zaproponowania w okresie „błogiego
spokoju", jaki panuje w dzisiejszym przemyśle. Siła robo-
cza może stać się prawdziwie elastyczna jedynie wtedy, gdy
współcześni i przyszli pracownicy pozbędą się wyuczonego
nawyku codziennej pracy czy pracy na zmiany, przyzwy-
czajenia do stałego miejsca pracy i tych samych współ-
pracowników. Tylko pod warunkiem, że nie przywykną do
żadnej pracy, że nie będą podchodzić do żadnego zajęcia
jako do swego powołania (lub im się to uniemożliwi) oraz
jeżeli porzucą patologiczne skłonności do snucia fantazji na
temat prawa własności pracy i odpowiedzialności.
Na ostatnim dorocznym spotkaniu, które odbyło się
w Hongkongu we wrześniu 1997 roku, dyrektorzy Między-
131
narodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego
skrytykowali metody zwiększania zatrudnienia stosowane
przez rządy Francji i Niemiec. Uznali ich wysiłki za godzące
w naturalne podstawy „elastyczności rynku pracy". Ta osta-
tnia -jak stwierdzili - wymaga rewizji „zbyt przychylnego"
prawodawstwa o ochronie pracy i zarobków, a także usunię-
cia wszelkich „wypaczeń" stojących na drodze do wolnej
konkurencji oraz złamania oporu siły roboczej wobec odbie-
rania jej posiadanych „przywilejów"
7
, czyli wszystkiego, co
wiąże się ze stabilnością zatrudnienia oraz ochroną pracy
i dochodów. Innymi słowy, należy stworzyć nowe warunki,
które promowałyby diametralnie różne przyzwyczajenia
i zachowania w porównaniu z tym, co głosiła etyka pracy,
a wspierające ją instytucje panoptyczne miały wcielać w ży-
cie. Siła robocza musi oduczyć się wpojonego oddania
sprawom pracy i emocjonalnego przywiązania do jej miejs-
ca oraz osobistego zaangażowania w jego pomyślność.
i W tym kontekście więzienie Pelican Bay widziane jako
kontynuacja idei domów poprawczych z początkowych eta-
pów rozwoju przemysłu, których doświadczenia, ambicje
i nie rozwiązane problemy odzwierciedlał Panoptikon, staje
się o wiele mniej przekonywające. Wewnątrz betonowych
murów więzienia Pelican Bay nie wykonuje się żadnej
użytecznej pracy. Nie próbuje się także nikogo do pracy
szkolić: projekt więzienia w ogóle nie przewiduje miejsca
dla tego rodzaju działalności. Dla więźniów Pelican Bay nie
jest żadną szkołą - nawet jeżeli chodzi o czysto formalną
dyscyplinę. W Panoptikonie najważniejszym celem stałego
nadzoru było uzyskanie pewności, że pensjonariusz wyko-
nuje pewne ruchy, przestrzega wymaganego porządku dzia-
łania, robi określone rzeczy. To, co odizolowani więźniowie
Pelican Bay r o b i ą w swoich celach, n i e ma z n a c z e -
nia. Znaczenie ma to, że tam są. Więzienia Pelican Bay nie
zaprojektowano jako fabryki do wytwarzania dyscypliny
lub produkowania zdyscyplinowanej siły roboczej. Pomyś-
132
lano je jako f a b r y k ę , w której produkuje się w y k l u -
cz e n i e i ludzi oswojonych ze statusem w y k l u c z o n e -
go. Piętnem wykluczonego w epoce kurczenia się czasu
i przestrzeni jest b e z r u c h . W Pelican Bay niemal do
perfekcji doprowadzona została technika u n i e r u c h a -
m i a n i a .
Jeżeli obozy koncentracyjne służyły za laboratoria społe-
czeństwa totalitarnego, w których badano, do jakiego stop-
nia człowiek jest w stanie podporządkować się i dać znie-
wolić, a budowane w duchu Panoptikonu domy poprawcze
były laboratoriami społeczeństwa przemysłowego, gdzie
próbowano wyznaczyć granice, w jakich działanie człowie-
ka może się zmienić w rutynę, to więzienie Pelican Bay jest
laboratorium społeczeństwa „zglobalizowanego" (czy też
„planetarnego", używając określenia Alberto Melucciego),
gdzie testuje się techniki przestrzennego ograniczenia oraz
unieruchomienia odpadów i śmieci procesu globalizacji.
WIĘZIENIA W EPOCE PO-POPRAWCZEJ
Oprócz funkcji resocjalizacyjnych Thomas Mathiesen
w swej książce Prison on Trial [„Więzienie przed sądem"]
poddaje skrupulatnej analizie inne, szeroko rozpowszech-
nione przekonania, które mają usprawiedliwiać więzienie
jako sposób rozwiązywania ostrych i szkodliwych prob-
lemów społecznych: teorie o zapobiegawczej funkcji wię-
zień (zarówno w wymiarze uniwersalnym, jak indywi-
dualnym); o więzieniu jako środku odbierającym prze-
stępcy możliwość łamania prawa; o więzieniu jako karze...
Wszystkie one bez wyjątku okazują się logicznie niespójne
i nie sposób ich empirycznie udowodnić. Nie udało się
znaleźć żadnego dowodu na poparcie tezy, że więzienia
w istocie pełnią funkcje przypisywane im przez te teorie, nie
mówiąc już o dowiedzeniu tego faktu; ani też by ich działa-
133
nie było uwieńczone powodzeniem w wypadku, gdy pode-
jmują próbę spełnienia teoretycznych założeń. Natomiast
pod względem sprawiedliwości większość środków stoso-
wanych lub proponowanych przez te teorie nie daje się
obronić z punktu widzenia etyki. (Na przykład: „jakie
moralne podstawy ma fakt ukarania kogoś, i to ciężko, po
to, by zapobiec popełnianiu podobnych czynów przez
zupełnie innych ludzi?" Problem jest jeszcze bardziej
niepokojący z etycznego punktu widzenia, ponieważ „ci,
których karzemy, są w dużej mierze ludźmi naznaczonymi
przez biedę i los, potrzebującymi raczej pomocy niż
kary".)
8
Liczba ludzi przebywających w więzieniach lub oczeku-
jących na wyrok, prawdopodobnie skazujący ich na pobyt
w więzieniu, rośnie szybko niemal we wszystkich krajach.
Prawie wszędzie więzienia przeżywają boom budowlany.
Na całym świecie rosną wydatki z budżetu poszczególnych
państw, przeznaczone na „siły porządku i prawa", co w pra-
ktyce oznacza policję i służby więzienne. Co ważniejsze,
w społeczeństwie grupa osób pozostających w bezpośred-
nim konflikcie z prawem i uwięzionych proporcjonalnie
wzrasta, i to w tempie sygnalizującym coś więcej niż tylko
czysto ilościową zmianę. Prowadzi to do wniosku, że „w
polityce wobec przestępczości znaczenie rozwiązań instytu-
cjonalnych znacznie wzrosło" i wskazuje ponadto, że ist-
nieje przyjmowane przez rządy i cieszące się szerokim
poparciem opinii publicznej założenie, iż „mamy do czynie-
nia z rosnącą potrzebą objęcia dyscypliną znacznych seg-
mentów społeczeństwa i grup ludności"
9
.
Innymi słowy, szybki rozwój praktyki karania więzie-
niem sugeruje, że pojawiły się duże grupy ludności, wobec
których z tego czy innego powodu jest ona stosowana,
ponieważ stanowią one zagrożenie dla porządku społecz-
nego. Usunięcie ich siłą z pola stosunków społecznych
(przez zamknięcie w więzieniu) traktuje się jako skuteczny
134
sposób neutralizacji zagrożenia; służyć ma również ucisza-
niu społecznych niepokojów, które ono budzi.
Procent ludności odbywającej karę więzienia jest różny
w rozmaitych krajach, odzwierciedlając zróżnicowanie tra-
dycji kulturowych i odmienne historie praktyki i teorii kary.
Jednak szybki wzrost liczebny wydaje się zjawiskiem uni-
wersalnym dla całego „najbardziej rozwiniętego" wierz-
chołka świata. Według najświeższych danych, starannie
zestawionych przez Nilsa Christie, USA wyraźnie przoduje
i znacznie wyprzedza resztę (choć Amerykę szybko dogania
nowa Federacja Rosyjska): w sumie przeszło 2 procent całej
populacji Stanów Zjednoczonych znajdowało się pod kon-
trolą instytucji karnych. Największe wrażenie robi prędkość
wzrostu: w 1979 roku na 100000 mieszkańców przypadało
230 więźniów; 1 stycznia 1997 r. było ich już 649. (Na
niektórych obszarach przyrost jest oczywiście o wiele wyż-
szy: w dystrykcie Anacostia, gdzie skupia się większość
najbiedniejszej ludności Waszyngtonu, połowa mieszkań-
ców płci męskiej między 16 a 35 rokiem życia albo oczeku-
je na wyrok, albo jest w więzieniu, albo ma karę w zawie-
szeniu.
10
) Jak dotąd Stany Zjednoczone są niedoścignione,
ale wzrost tempa widoczny jest niemal wszędzie. Nawet
w Norwegii, słynącej z tego, że wyjątkowo niechętnie wy-
daje się tam wyroki skazujące na więzienie, proporcja więź-
niów na 100 000 mieszkańców wzrosła od mniej niż czter-
dziestu na początku lat sześćdziesiątych do sześćdziesięciu
czterech obecnie. W Holandii w tym samym okresie liczba
więźniów na 100 000 mieszkańców wzrosła z trzydziestu do
osiemdziesięciu sześciu; w Anglii i Walii obecnie na
100000 mieszkańców przypada stu czternastu więźniów,
a kraj „potrzebuje co tydzień nowego więzienia, by sprostać
napływowi, który wydaje się nie mieć końca"
11
.
Skoro wzrost liczby więźniów nie ogranicza się do wy-
branej grupy krajów, lecz jest zjawiskiem w dużym stopniu
uniwersalnym, poszukiwanie wyjaśnienia tego stanu rzeczy
135
w polityce poszczególnych państw, albo w ideologii lub
praktyce takiej czy innej partii, prawdopodobnie wprowa-
dzałoby w błąd i zwyczajnie okazało się bezpłodne (choć
podobnym błędem byłoby nie uznać wpływu, jaki polityka
na szczeblu krajowym może mieć na przyspieszenie lub
spowolnienie tego wzrostu). Ponadto nic nie wskazuje na
to, że zaufanie pokładane w instytucji więzienia i uznawa-
nie jej za podstawowe narzędzie do rozwiązywania tego,
co określone zostało jako dokuczliwe i budzące niepokój
problemy, urosło gdziekolwiek do rangi karty przetar-
gowej w walce wyborczej. Konkurenci, choćby stali na
zupełnie odmiennych stanowiskach, jeżeli chodzi o roz-
wiązanie innych palących problemów, zwykle w tym
jednym punkcie wykazują absolutna zgodność, a jedyną
publicznie okazywaną przez każdego troską jest przekona-
nie wyborców, że to właśnie on, nie kto inny, będzie
więził przestępców z większą determinacją i bardziej
bezlitośnie niż jego polityczni rywale. Kusi zatem, by
stwierdzić, że przyczyny tego wzrostu mają ponadpartyjną
i ponadpaństwową naturę, a charakter raczej globalny niż
związany z konkretnym miejscem (zarówno w znaczeniu
terytorialnym, jak i kulturalnym). Według wszelkiego
prawdopodobieństwa, przyczyny te łączą się w sposób
nieprzypadkowy z przekształceniami ujmowanymi pod
zbiorczą nazwą globalizacji.
Oczywistą przyczyną wzrostu liczby więźniów jest wy-
raźny wzrost publicznego znaczenia „zachowania porządku
i prawa"; a zwłaszcza wyraz, jaki znaczenie to znajduje
w formułowaniu naukowych i autorytatywnych interpretacji
chorób społecznych oraz w programach politycznych, które
obiecują skuteczną z nimi walkę. W Postmodernity and its
Discontents (Polity Press 1997) [Ponowoczesność i jej za-
wody] twierdziłem, że niezależnie od tego, czy Zygmunt
Freud miał rację, utrzymując, że zamiana znacznej części
osobistej wolności jednostki na środki zbiorowo gwaran-
136
towanego bezpieczeństwa była główną przyczyną psychicz-
nych dolegliwości i cierpień w „klasycznym" okresie cywi-
lizacji nowoczesnej, to dziś, w okresie późnej nowoczesno-
ści lub ponowoczesności, tendencja jest odwrotna: obser-
wujemy wyraźną skłonność do tego, by rezygnować z bez-
pieczeństwa w zamian za możliwość pozbycia się coraz
większej ilości więzów krępujących swobodę wyboru, co
stwarza bardzo powszechne uczucia niepewności i lęku.
Właśnie te uczucia szukają ujścia w niepokoju o zachowa-
nie porządku i prawa, albo też troska ta jest dla nich wy-
zwaniem.
Pełne zrozumienie tego znaczącego „przeniesienia niepo-
koju" staje się zrozumiałe, jeśli połączyć to, co język
- w swej czasem przesadnej gorliwości do rozróżniania
i wytyczania granic - podzielił. Mówiącemu po angielsku
trudno jest wykryć jedność emocji i czynów, które stoją za
rzekomo różnymi - bo językowo oddzielonymi od siebie
- doświadczeniami solidności, bezpieczeństwa i pewności
[security, safety, certainty]; znacznie łatwiej może ją jednak
uchwycić mówiący po niemiecku, dzięki oszczędności tego
języka, czasem wręcz niezwykłej: niemieckie słowo Sicher-
heit obejmuje wszystkie trzy doświadczenia (pewności, po-
czucia bezpieczeństwa i solidności) i nie uwzględnia ich
autonomii, którą ludzie mówiący po angielsku uważają za
oczywistą.
U progu nowoczesności Freiheit stało się słowem nad-
używanym przez poszukiwaczy pewności, poczucia bez-
pieczeństwa i solidności; Sicherheit natomiast stanowi pier-
wszą ofiarę wolności jednostki, która zrobiła karierę w cza-
sach późnej nowoczesności. I jako że trudno nam byłoby
oddzielić od siebie trzy rodzaje niepokoju, gdyby nie trzy
słowa, które sugerują istnienie trzech przedmiotów seman-
tycznych, nie ma specjalnie wątpliwości co do tego, że głód
pozbawionych ryzyka, czyli n i e z a w o d n y c h wyborów
oraz rosnąca niejasność reguł gry, która sprawia, że niemal
137
każdy ruch staje się n i e p e w n y, zaczynają być odbierane
powszechnie jako zagrożenie b e z p i e c z e ń s t w a - n a j -
pierw własnego ciała, a potem własności, czyli przestrzen-
nego przedłużenia ciała. W świecie coraz bardziej niestabil-
nym i niepewnym wycofanie się do bezpiecznego azylu,
którym byłoby miejsce określone terytorialnie, stanowi nie
lada pokusę; podobnie obrona tego miejsca - „bezpiecz-
nego domu" - staje się hasłem otwierającym wszystkie
drzwi, które, jak czujemy, muszą pozostawać zamknięte,
byśmy mogli odeprzeć potrójne zagrożenie duchowego
i materialnego komfortu.
Poszukiwanie bezpieczeństwa wywołuje wiele napięć,
a tam, gdzie rodzą się napięcia, sprytni inwestorzy i trzeźwo
myślący maklerzy szybko dostrzegają szansę zbicia poli-
tycznego kapitału. Odwoływanie się do lęków związanych
z zagrożeniem bezpieczeństwa ma prawdziwie ponadklaso-
wy i międzypartyjny charakter, podobnie jak sam lęk. Być
może jest to sprzyjający zbieg okoliczności dla politycz-
nych spekulantów, żywiących nadzieję, że podstawowy
problem braku poczucia stabilności i pewności zogniskował
się w ogólnym niepokoju o stan bezpieczeństwa. Od poli-
tyków oczekuje się, by zaradzili w dwóch pierwszych kwes-
tiach, ponieważ widać ich, jak krzyczą i debatują na temat
trzeciej.
To naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności, jako że na
pierwsze dwa rodzaje niepokoju w rzeczywistości nie ma
lekarstwa. Rządy nie mogą obiecać nic innego, jak większą
„elastyczność siły roboczej", co w ostatecznym rozrachun-
ku oznacza jeszcze większą niestabilność i to niestabilność
bardziej obezwładniającą i bolesną niż dotąd. Poważny rząd
nie może też obiecać poczucia pewności, ponieważ - co
niemal powszechnie uważa się za bezdyskusyjne, musi za-
pewnić swobodę wybitnie kapryśnym i nieprzewidywalnym
„siłom rynku", które wywalczywszy sobie prawo do eks-
terytorialności, znajdują się daleko poza zasięgiem działa-
138
nia bezradnych rządów lokalnych. Niemniej walka z prze-
stępczością zagrażającą osobistemu bezpieczeństwu (lub
działania, które tak wyglądają), jest wariantem możliwym
do realizacji i, co więcej, posiadającym ogromny potencjał
wyborczy. W jej wyniku Sicherheit zyska niewiele, ale
elektorat rośnie jak na drożdżach.
BEZPIECZEŃSTWO: REALNY ŚRODEK DO NIEUCHWYTNEGO CELU
Ograniczenie złożonego zagadnienia Sicherheit do osobis-
tego bezpieczeństwa ma z politycznego punktu widzenia
jeszcze inne zalety. Wszystkie akcje związane z bezpie-
czeństwem są o wiele bardziej spektakularne, lepiej nadają
się do oglądania i pokazywania w telewizji niż jakiekolwiek
działanie wymierzone w głębsze, a z tego właśnie powodu
mniej namacalne i bardziej abstrakcyjne pokłady choroby
społecznej. Walka z przestępczością, podobnie jak sama
przestępczość, a zwłaszcza przestępstwa naruszające ludzką
cielesność i własność, są wspaniałym, podniecającym
i wciągającym widowiskiem. Producenci i scenarzyści pra-
cujący dla mass mediów mają tego pełną świadomość.
Jeśliby oceniać stan społeczeństwa według jego własnych
udramatyzowanych reprezentacji (jak czyni zresztą więk-
szość z nas, niezależnie od tego, czy przed sobą i innymi
przyznajemy się, że tak jest), to nie tylko procent przestęp-
ców w stosunku do „zwykłych ludzi" byłby znacznie wyż-
szy niż procent osób przebywających już w więzieniu,
a świat wydawałby się generalnie podzielony na przestęp-
ców i strażników porządku, ale całe życie ludzkie przypo-
minałoby żeglugę przez wąski przesmyk pomiędzy groźbą
napadu a walką z potencjalnymi bandytami.
Efektem jest samonapędzający się strach. Troska o osobi-
ste bezpieczeństwo, przewyższająca inne wyrażone lęki,
rzuca jeszcze głębszy cień na wszystkie powody do obaw.
139
Dodatkowo jest przeciążona znaczeniami nadawanymi jej
przez tych, którzy poddają się egzystencjalnej niepewności
i którym brakuje poczucia psychicznej stabilności. Rządy
mogą odetchnąć: nikt, albo prawie nikt, nie będzie ich
naciskał, by zrobiły coś w kwestiach, których nie są w stanie
objąć ani unieść na swych barkach. Nikt jednak, kto ogląda
codzienne reportaże, filmy dokumentalne, fabularyzowane
dokumenty oraz starannie stylizowane na dokument fabuły,
opowiadające o nowych rodzajach broni oddanej do dys-
pozycji policji, skomputeryzowanych zamkach w więzie-
niach, alarmach antywłamaniowych oraz o walecznych ofi-
cerach służb specjalnych i detektywach ryzykujących życie,
byśmy mogli spokojnie spać, nie oskarży rządów o bez-
czynność i obojętność wobec niepokojów trapiących społe-
czeństwo.
Budowanie nowych więzień, uchwalanie nowych praw,
które zwiększają liczbę wykroczeń karanych więzieniem
i wydłużają czas kary - wszystko to sprawia, że popularność
rządu wzrasta; wykazuje dobitnie, że rząd jest twardy, goto-
wy na wszystko i dysponuje odpowiednimi środkami,
a przede wszystkim, że „coś robi", i to nie tylko bezpośred-
nio w związku z osobistym bezpieczeństwem obywateli, ale
na zasadzie implikacji, także jeżeli chodzi o ich poczucie
stabilności i pewności. I do tego robi to w sposób bardzo
teatralny, namacalny i widzialny, i wysoce przekonywający.
Spektakularny charakter kary - jej uniwersalność, suro-
wość i szybkość - ma większe znaczenie niż skuteczność,
która, zważywszy obojętność publiczności i jej krótką pa-
mięć, rzadko bywa poddawana weryfikacji. Jest on ważniej-
szy nawet od liczby wykrytych i odnotowanych prze-
stępstw, choć, oczywiście, dobrze jest od czasu do czasu
zwrócić publiczną uwagę na nowy rodzaj przestępstwa i do-
prowadzić do tego, by zostało ono uznane za wyjątkowo
obrzydliwe i odrażające, a także wszechobecne; wówczas,
gdy zorganizuje się nową kampanię zmierzającą do jego
140
wykrywania i karania, jako że dzięki działaniom tego rodza-
ju opinia publiczna skupia się na niebezpieczeństwie, które-
go korzenie tkwią w przestępczości i przestępcach, na-
tomiast nie zastanawia się nad tym, dlaczego, pomimo
wszystkich tych działań mających przywrócić utęskniony
Sicherheit, ludzie ciągle czują się niepewni, zagubieni i wy-
straszeni jak dawniej.
Coś więcej niż szczęśliwy zbieg okoliczności wiąże
skłonność do łącznego traktowania niepokojów typowych
dla ponowoczesnej czy też późnonowoczesnej egzystencji
z nową rzeczywistością polityczną państw narodowych. Łą-
czenie poczucia niepewności oraz braku obezwładniającej
wręcz troski o osobiste bezpieczeństwo z ograniczeniem
niezależności państwowej, charakterystycznym dla epoki
globalizacji, jest nieprzypadkowe.
( Tworzenie „bezpiecznego środowiska" w wymiarze lo-
kalnym oraz to, co działanie takie przypuszczalnie i realnie
pociąga za sobą - tego „siły rynku", dziś globalne i eks-
terytorialne, oczekują od rządów państw narodowych (w
rzeczywistości uniemożliwiając im robienie czegokolwiek
innego). W świecie finansów globalnych rola rządów pań-
stwowych sprowadza się nieledwie do pełnienia funkcji
nieco bardziej rozbudowanego komisariatu policji. Liczba
policjantów na rewir i jakość ich przeszkolenia; oczysz-
czanie ulic z żebraków, natrętów i złodziejaszków; grubość
więziennych murów - to czynniki, które mają duży wpływ
na „zaufanie inwestorów" i liczą się przy decyzji o podjęciu
inwestycji lub wycofaniu się z niej. Udoskonalenie pracy
posterunkowego jest najlepszą (a może jedyną) rzeczą, któ-
rą rząd jakiegoś państwa może zrobić, by nakłonić wędrow-
ny kapitał do zainwestowania w dobrobyt jego obywateli.
W ten sposób najkrótsza droga do wzrostu gospodarczego
kraju, a co za tym idzie, do dobrego samopoczucia wybor-
ców wiedzie przez publiczną demonstrację policyjnego po-
tencjału państwa.
141
Dbałość o „ład i porządek w państwie", która niegdyś
była skomplikowanym zadaniem, odzwierciedlającym wie-
lorakie ambicje oraz szeroki zakres wielowymiarowej wła-
dzy państwa, dziś zawęża się do walki z przestępczością.
W tej dziedzinie wszelako coraz bardziej uprzywilejowaną,
właściwie wiodącą rolę przyznaje się polityce w zakresie
więziennictwa. Centralna rola walki z przestępczością nie
do końca tłumaczy przyczyny więziennego boomu: są
w końcu inne sposoby zwalczania rzeczywistych czy rzeko-
mych zagrożeń osobistego bezpieczeństwa obywateli. Poza
tym jak dotąd nic nie wskazuje na to, że zamykanie w wię-
zieniach coraz większej liczby ludzi na coraz dłuższy czas
to najskuteczniejszy z tych sposobów. Można więc się
domyślać, że jakieś inne czynniki powodują, iż wybiera się
zamknięcie w więzieniu jako najlepszy dowód na to, że
„coś zostało zrobione", że słowa przybierają postać z krwi
i kości. Uznanie więzienia za kluczową strategię w walce
o bezpieczeństwo obywateli oznacza ujęcie problemu
w idiomie współczesności: języku natychmiast zrozumia-
łym, odwołującym się do wspólnego, bliskiego wszystkim
doświadczenia.
Współczesna egzystencja rozpięta jest na drabinie hierar-
chii wznoszącej się od lokalności ku temu, co globalne.
Swoboda poruszania się po świecie oznacza awans społecz-
ny i sukces, podczas gdy bezruch wydziela odstręczający
odór klęski i przegranego życia, oznaczającego pozostanie
w tyle. Coraz bardziej globalność i lokalność zyskują cha-
rakter wartości przeciwstawnych (i fundamentalnych zara-
zem); wartości najgoręcej pożądanej lub budzącej niechęć;
wartości, wokół których koncentrują się życiowe marzenia,
koszmary, zmagania. Coraz częściej wyrazem życiowych
ambicji jest dążenie do swobody poruszania się i wyboru
miejsca pobytu, możliwości podróżowania po świecie;
z drugiej strony, życiowe lęki koncentrują się wokół za-
mknięcia, braku zmiany, usunięcia z miejsc, po których inni
142
poruszają się i korzystają bez przeszkód. „Dobrze żyć"
oznacza żyć w ruchu, a dokładniej mieć komfortowe po-
czucie, że zawsze możemy z łatwością wyruszyć w podróż,
gdyby pozostawanie w miejscu przestało nam odpowiadać.
Wolność zaczęła oznaczać przede wszystkim wolność wy-
boru, a wybór zyskał wyraźnie wymiar przestrzenny.
W epoce kurczenia się czasu i przestrzeni tak wiele
cudownych i nieznanych wrażeń wabi z oddali, że „dom",
choć ciągle atrakcyjny, najczęściej dostarcza słodko-gorz-
kiej przyjemności uczucia tęsknoty za domem. Solidne,
ceglane ciało „domu" rodzi niechęć i bunt. Jeżeli jest on
zamknięty od zewnątrz, a wyjście majaczy w dalekiej per-
spektywie lub w ogóle nie widać na nie szansy, dom zmie-
nia się w więzienie. Przymusowy bezruch; sytuacja przy-
wiązania do miejsca, z którego nie wolno się nigdzie ruszyć,
wydaje się najbardziej obrzydliwym, okrutnym i odrażają-
cym stanem. To raczej zakaz poruszania się niż frustracja
faktycznie odczuwanego pragnienia ruchu sprawia, że sytu-
acja ta jest wyjątkowo przykra. Obowiązujący kogoś zakaz
poruszania się jest najbardziej wymownym symbolem nie-
mocy, bezradności i bólu.-
Nie budzi więc wątpliwości fakt, że więzienie, które
równocześnie jawi się jako najskuteczniejszy sposób obez-
władniania potencjalnie szkodliwych ludzi oraz najbardziej
bolesna kara za złe czyny, stosunkowo łatwo wydaje się
sensowna, zgodna z wymogami rozsądku. Unieruchomienie
jest losem, jakiego ludzie ogarnięci lękiem przed brakiem
możliwości ruchu naturalnie życzyliby tym, o których są-
dzą, iż zasłużyli na surową, ciężką karę losu, jakiego by się
dla nich domagali. Inne formy kar i środków zapobiegaw-
czych wydają się wyrozumiałe, nieodpowiednie i nieskute-
czne - bezbolesne w porównaniu z więzieniem.
Jednak więzienie nie oznacza jedynie unieruchomienia,
ale także eksmisję. Ta ostatnia wzmaga dodatkowo popular-
ność więzienia w potocznym odbiorze jako środka, który
143
„godzi w niebezpieczeństwo u jego korzeni". Uwięzienie
oznacza wyłączenie - pod strażą, być może na stałe (a kara
śmierci dostarcza idealnego wzorca, według którego mierzy
się wszystkie inne wyroki). Ten aspekt także porusza bardzo
wrażliwą strunę. Hasło brzmi: „nasze ulice - znowu bez-
pieczne", a cóż lepiej zapowiada jego spełnienie niż usunię-
cie nosicieli niebezpieczeństwa i zamknięcie ich w prze-
strzeni leżącej poza zasięgiem wzroku i dotyku; przestrzeni,
z której nie mogą uciec?
Niepewność panująca wokół nas skupia się na lęku o oso-
biste bezpieczeństwo, który z kolei nabiera ostrości w ze-
tknięciu z dwuznaczną, nieprzewidywalną osobą obcego.
Obcego na ulicy; obcego, który kręci się koło domu...
Alarmy antywłamaniowe, patrolowane przez ochroniarzy
osiedla, strzeżone bramy do prywatnych rezydencji - wszys-
tko to ma jeden cel: trzymać obcych na odległość. Więzienie
jest jedynie najbardziej radykalnym z wielu środków i różni
się od reszty nie rodzajem działania, lecz poziomem skute-
czności. Ludzie wychowani w kulturze alarmów antywła-
maniowych i urządzeń zabezpieczających przed złodziejami
są w sposób zupełnie naturalny zwolennikami skazujących
na więzienie wyroków. Wszystko składa się w jedną spójną
całość, a ogarnięta chaosem egzystencja odzyskuje logikę.
SYSTEM NIE DZIAŁA
„Wiemy dzisiaj - pisze Thomas Mathiesen - że system
karny uderza przede wszystkim w dół drabiny społecznej,
a nie w jej wierzchołek."
12
Socjologowie prawa i praktyk
karnych dostarczyli obszernych wyjaśnień, dlaczego tak
być musi, a kilka konkretnych przykładów stało się przed-
miotem nie kończącej się dyskusji.
Pierwsze miejsce wśród nich zajmuje podejście prawo-
dawców, którzy traktując rzeczywistość dość wybiórczo,
144
starają się utwierdzać bardzo określony rodzaj porządku.
Czyny popełniane najczęściej przez ludzi, dla których
brakuje miejsca w ustalonym porządku, przez społecznie
upośledzonych i uciskanych, mają największą szansę na
pojawienie się w kodeksie karnym. Okradanie całych
narodów z ich bogactw nazywa się „promowaniem wol-
nego rynku"; okradanie całych rodzin i wspólnot lokal-
nych ze środków do życia nazywa się „redukcją zatrud-
nienia" lub po prostu „modernizacją". Żaden z tych
czynów nigdy nie został nazwany przestępstwem i nigdy
nie podlegał karze.
Poza tym, jak szybko przekona się każda jednostka poli-
cji zajmująca się walką z poważnymi przestępstwami,
sprzeczne z prawem czyny popełniane „na górze" nie-
zmiernie trudno jest rozwikłać, bo wplecione są w gęstą sieć
codziennych „zwykłych" spraw firmy. Jeśli chodzi o dzia-
łania zmierzające w sposób jawny do osiągnięcia korzyści
kosztem innych, granica między posunięciami dozwolony-
mi i niedozwolonymi jest słabo określona i zawsze pozo-
staje dyskusyjna - nie ma porównania z kojącą jednoznacz-
nością naruszenia cudzego bezpieczeństwa przez wyważe-
nie zamka w drzwiach. Nic więc dziwnego, że, jak stwier-
dza Mathiesen, więzienia „są wypełnione na ogół ludźmi
należącymi do dolnych warstw klasy robotniczej, którzy
popełnili kradzież albo inne «tradycyjne» przestępstwo".
Przestępstwa popełniane „na górze" są nie tylko kiepsko
zdefiniowane, ale też niezmiernie trudne do wykrycia. Po-
pełniane są w zamkniętym kręgu ludzi, których łączy po-
czucie wspólnictwa, lojalność wobec instytucji oraz esprit
de corps; ludzi, którzy zwykle skutecznie potrafią wykryć
i uciszyć lub wyeliminować potencjalne źródła „przecie-
ków". Popełnienie tych przestępstw wymaga finansowej
i prawnej kompetencji na poziomie, który ludziom z ze-
wnątrz praktycznie uniemożliwia ich przeniknięcie, zwłasz-
cza pozbawionym odpowiedniego wykształcenia laikom.
145
Nie posiadają też „ciała", fizycznej formy: istnieją w wie-
cznej, wyobrażonej przestrzeni czystej abstrakcji: są w sen-
sie dosłownym n i e w i d z i a l n e i potrzeba wyobraźni na
miarę autorów przestępstwa, by wyśledzić jego materię
w tak ulotnej postaci. Wiedziona intuicją i zdrowym rozsąd-
kiem publiczność może podejrzewać, że złodziejstwo ode-
grało jakąś rolę w historii wielkich fortun, jednak wskazanie
palcem, kiedy i gdzie, pozostaje nadal zadaniem budzącym
obawy.
Jedynie w rzadkich i krańcowych wypadkach „prze-
stępstwa korporacyjne" trafiają do sądu i wychodzą na
widok publiczny. Malwersatorzy i oszuści podatkowi ma-
ją nieskończenie większą możliwość uniknięcia sądu niż
kieszonkowcy i rabusie. Strażnicy lokalnego porządku
dobrze zdają sobie sprawę z wyższości sił globalnych
i wykrycie przestępstw tego rodzaju zawsze uważają za
sukces.
Poza tym, jeżeli chodzi o przestępstwa popełniane „na
górze", to nadzór opinii publicznej jest w najlepszym wypa-
dku sporadyczny i powierzchowny, a w najgorszym nie ma
go wcale. Potrzeba wyjątkowo spektakularnego oszustwa,
oszustwa o „ludzkim wymiarze", z ofiarami, którymi są
emeryci lub drobni ciułacze i które można nazwać po imie-
niu (choć nawet wtedy potrzebna jest dodatkowo mała
armia dziennikarzy), by wzbudzić zainteresowanie opinii
publicznej i utrzymać je dłużej niż dzień-dwa. To, co dzieje
się podczas procesów o malwersacje dokonywane na wyso-
kim szczeblu, przerasta możliwości intelektualne zwykłego
czytelnika gazet; poza tym brakuje w tym dramatyzmu,
dzięki któremu procesy zwykłych złodziei i morderców są
tak fascynującym spektaklem.
Przestępstwo dokonane „na górze" (zwykle na eksteryto-
rialnym wierzchołku drabiny społecznej) może być w osta-
tecznym rozrachunku jedną z przyczyn egzystencjalnej nie-
pewności, czasami najważniejszą, i mieć przez to bezpośre-
146
dni związek z dokuczliwym niepokojem, który jest źród-
łem ich lęku o własne bezpieczeństwo, natrętnie nawie-
dzającym mieszkańców późnonowoczesnego świata. Wy-
obraźnię przerasta jednak powiązanie popełnionego „na
górze" wykroczenia z utratą bezpieczeństwa. Zagrożenie
odczuwane w związku z tym przestępstwem należy do
zupełnie innego porządku. Niesłychanie trudno wykazać,
jak doprowadzenie winnych przed wymiar sprawiedliwo-
ści mogłoby ulżyć w codziennych, o wiele bardziej nama-
calnych cierpieniach czających się w złych dzielnicach
i na zakazanych uliczkach miasta. Niewiele kapitału
politycznego da się więc wycisnąć z tego, że „widzą nas,
jak «robimy coś» z przestępstwami popełnianymi «na
górze»". Niewielkie są więc naciski na prawodawców
i strażników porządku, by wytężali umysł i napinali
muskuły do skuteczniejszej walki z tego rodzaju przestęp-
stwami. Nie ma porównania z larum podnoszonym prze-
ciwko złodziejom samochodów, rabusiom i gwałcicielom,
a także przeciw tym, którzy w opinii publicznej ponoszą
odpowiedzialność za praworządność i porządek, a wyka-
zują zbytnią pobłażliwość lub opieszałość w wysyłaniu
przestępców do więzienia, gdzie jest ich miejsce,
f Na koniec trzeba jeszcze pamiętać, że nowa globalna
elita ma niesłychaną przewagę nad strażnikami porządku:
porządek jest lokalny, podczas gdy elita i wolny rynek,
którego praw przestrzega, są pozalokalne. Jeśli stróże lokal-
nego porządku stwarzają zbyt wiele trudności i stają się za
bardzo natrętni, można odwołać się do praw globalnych
i zmienić lokalne rozumienie porządku i miejscowe reguły
gry. Oczywiście zawsze istnieje możliwość, by się prze-
nieść gdzie indziej, jeśli na miejscu sytuacja staje się za
bardzo napięta i niewygodna. Globalność nowych elit ozna-
cza możliwość poruszania się, która z kolei oznacza moż-
liwość ucieczki i stosowania uników. Jeżeli dojdzie
do konfliktu, zawsze znajdą się miejsca, gdzie lokalni
147
strażnicy porządku chętnie spojrzą na sprawę z innej per-
spektywy.
Powyższe czynniki razem wzięte prowadzą do identyfi-
kacji przestępstwa z (zawsze lokalną) underclass; albo - co
w zasadzie na jedno wychodzi - do kryminalizacji ubóstwa.
Najbardziej popularne w opinii publicznej typy przestępców
niemal bez wyjątku pochodzą z nizin społecznych. Getta
wielkich miast i zakazane dzielnice uważa się za kolebkę
zbrodni i przestępstwa. I odwrotnie - źródła przestępczości
(przestępczości, która naprawdę się liczy - uważanej za
zagrożenie dla osobistego bezpieczeństwa) wydają się mieć
charakter wyłącznie miejscowy, lokalny.
Donald Clemmer ukuł w 1940 roku termin „uwięzien-
nienie" [prisonization] opisujący rzeczywiste skutki pozba-
wienia wolności, zdecydowanie różne od „reedukującego"
i „resocjalizującego" wpływu przypisywanego zamknięciu
w więzieniu przez jego teoretyków i propagatorów. Jak
stwierdził Clemmer, więźniowie przyswajali sobie bardzo
swoistą „kulturę więzienną", sprawiającą, że jeszcze gorzej
nadawali się do życia poza murami więzienia i w jeszcze
mniejszym stopniu byli w stanie przestrzegać zasad „zwyk-
łego życia". Jak wszystkie kultury, kultura więzienna posia-
da zdolność samoreprodukcji. Według Clemmera więzienie
było szkołą przestępstwa.
Czternaście lat później Lloyd W. McCorkle i Richard
R. Korn opublikowali wyniki kolejnych badań
13
, wyraźnie
ujawniających mechanizm, dzięki któremu więzienia stawa-
ły się szkołami przestępczości. Cały proces policyjny i są-
dowy, którego uwieńczeniem jest kara więzienia, stanowi
w pewnym sensie długi i starannie ustrukturowany rytuał
symbolicznego odrzucenia i fizycznego wyłączenia. Odrzu-
cenie i wyłączenie są upokarzające, i takie mają być. Mają
przyczynić się do tego, by osoba odrzucona i wyłączona
uznała swą społeczną niedoskonałość i fakt, że jest gorsza.
Nic dziwnego więc, że ofiary starają się bronić. Zamiast
148
pokornie zaakceptować sytuację i zamienić odrzucenie spo-
łeczne w samoodrzucenie, wolą odrzucić tych, którzy ich
odrzucili.
Osoby wykluczone uciekają się więc do środków, jakie
im pozostały, a one wszystkie wymagają użycia przemocy.
Odrzuceni uciekają się do metod, dzięki którym rośnie ich
„władza dokuczania" - jedyna władza, którą mogą prze-
ciwstawić przeważającej potędze tych, którzy ich odrzucili
i wykluczyli. Strategia „odrzucenia odrzucających" szybko
przenika do stereotypu odrzuconego, dodając do wizerunku
przestępcy przekonanie o jego wrodzonej skłonności do
recydywy. W ten sposób więzienie jawi się jako podstawo-
we narzędzie spełniającego się proroctwa.
Oczywiście nie znaczy to, że nie istnieją inne przyczyny
przestępstwa i zwyczajni przestępcy; oznacza to jednak, że
odrzucenie i wykluczenie, którego praktykowaniu służy
system więzienny, są integralną częścią społecznego proce-
su tworzenia przestępstwa oraz że ich wpływu nie można
w sposób jednoznaczny oddzielić od statystyk dotyczących
przestępczości. Znaczy to także, iż ustaliwszy, że więzienia
są w większości zaludnione przez klasy niższe lub under-
class, oczywiście oczekiwać będziemy efektów samopo-
twierdzenia i samoodtwarzania, a co za tym idzie, przestęp-
czości najbardziej widocznej u dołu drabiny społecznej.
Clemmer oraz McCorkle i Korn prowadzili badania
wśród więźniów przebywających w zakładach karnych i to,
co tu zastali, uznali za skutek pozbawienia wolności. Można
jednak przypuszczać, że przedmiotem ich poszukiwań i od-
kryć były nie tyle skutki oddziaływania więzienia jako
takiego, ile szersze zjawiska z a m k n i ę c i a , o d r z u c e -
n i a i w y ł ą c z e n i a . Innymi słowy, więzienia służyły za
laboratoria, gdzie tendencje obecne w „normalnym" życiu
(choć w bardziej rozmytej postaci) można obserwować
w skondensowanej i czystej formie (potwierdza to praca
Dicka Hebdidge'a Hiding in the Light [„Ukrywając w świe-
149
tle"]). Jeśli byłaby to prawda, to tajemniczą logikę współ-
czesnej obsesji prawa i porządku można by próbować zro-
zumieć, odwołując się do skutków „uwięziennienia" i po-
wszechnego wyboru strategii „odrzucenia odrzucających",
z właściwą jej siłą samonapędzania. Można by też w tym
świetle wytłumaczyć widoczny sukces strategii polegającej
na zastąpieniu tą obsesją wszystkich innych sposobów sta-
wienia czoła egzystencjalnej niepewności.
Łatwiej będzie też może zrozumieć, dlaczego pozbawie-
nie globalnych swobód wzmacnia lokalne odrębności. Od-
rzucenie tego, co miejscowe, z jednej strony wywołuje
dążenie do tego, by lokalną rzeczywistość obwarować na
wzór obozów koncentracyjnych, a z drugiej skłania do
przekształcenia jej w twierdzę. Działania te potęgują na-
wzajem swoje skutki, dodając jednocześnie gwarancję, że
podziałom i obcości „na dole" zawsze towarzyszyć będzie
ich brat-bliźniak: globalizacja zachodząca „na górze".
PRZYPISY
ROZDZIAŁ 1
1
Albert J. Dunlap (i Bob Andelman), How I saved Bad Companies and
Made Good Companies Great, Time Books, New York 1996, s. 199-200.
2
Denis Duclos, La cosmocratie, nouvelle classe planetaire, „Le monde
diplomatique", sierpień 1997, s. 14.
3
Alberto Melucci, The Playing Self: Person and Meaning in the Planetary
Society, Cambridge University Press, Cambridge 1966, s. 129.
4
Paul Virilio, Un monde surexpose: fin de l'histoire, ou fin de la geogra-
phie?, „Le monde diplomatique", sierpień 1997, s. 17. O ile wiem, idea „końca
geografii" po raz pierwszy pojawiła się u Richarda O'Briena (por. jego Global
Financial Integration: The End of Geography, Chatham House/Pinter, London
1992).
5
On Cyberspace and Virtual Reality, w: Man and Information Technology
(wykłady z międzynarodowego sympozjum zorganizowanego w 1994 r. przez
Committee on Man, Technology and Society w szwedzkiej Królewskiej Aka-
demii Nauk Inżynieryjnych /IVA/), Stockholm 1995, s. 41.
6
Timothy W. Lukę, Identity, Meaning and Globalization: Detraditionaliza-
tion in Postmodern Space-Time Compression, w: Paul Heelas, Scott Lash i Paul
Morris, Detraditionalization (red.), Blackwell, Oksford 1996, s. 123, 125.
7
Paul Virilio, The Lost Dimension, Nowy Jork, Semiotext(e), 1991, s. 13.
8
Margaret Wertheim, The Pearly Gates of Cyberspace, w: Nan Elin,
Architecture of Fear, (red.), Princeton Architectural Press, New York 1997,
s. 296.
9
Steven Flusty, Building Paranoiai, w: Nan Elin (red.), Architecture of
Fear, s. 489, 51-52.
10
Dick Hebdige, Hiding in the Light, Routledge, London 1988, s. 18.
11
Gregory Bateson, Steps to an Ecology of Mind, Paladin, Frogmore 1973,
s. 41-42.
12
Nils Christie, Civility and State, rękopis nie publikowany.
151
ROZDZIAŁ 2
1
Edmund Leach, Anthropological aspects of language: animal categories
and verbal abuse, w: Eric H. Lenneberg (red.), New Directions in the Study of
Language, University of Chicago Press, Chicago 1964.
2
Bronisław Baczko, Utopian Lights: The Evolution of the Idea of Social
Progress, przeł. Judith L. Greenberg, Paragon House, New York 1989,
s. 219-235.
3
Napisana przez D. Veirasse'a Histoire de Sevarambes była według Baczki
lekturą tak popularną w wieku Oświecenia, że na przykład Rousseau i Leibnitz
cytowali ją bez wskazania źródła, wyraźnie odwołując się do wiedzy po-
wszechnej wśród ich czytelników.
4
Jiirgen Habermass, The Philosophical Discourse ofModemity, MIT Press,
Cambridge Mass., 1987, s. 323.
5
Zawartość La ville radieuse poddana została bezwzględnej i bardzo od-
krywczej analizie przez socjologa polityki z Yale, Jima Scotta; mój komentarz
wiele zawdzięcza jego inspirującym spostrzeżeniom.
6
Richard Sennett, Uses of Disorder: Personal Identity and City Life,
London, Faber&Faber, 1996, zwł. s. 39-43, 101-109, 1994-1995.
7
Nan Elin, Shelter from the Storm, or Form Follows Fear and Vice Versa, w:
Nan Elin (red.), Architecture of Fear, Princeton Architectural Press, New York
1997, s. 13, 26. Zbiór szkiców Architecture of Fear został zainspirowany
doświadczeniem Nan Elin podczas badań terenowych prowadzonych w staran-
nie zaprojektowanym francuskim „nowym mieście" Jouy-le-Moutier. Elin była
poruszona odkryciem, że „przedmiot wzbudzający lęk [1'insecuritie] pojawił
się, mimo że współczynnik przestępczości na tym obszarze był śladowy" (s. 7).
8
Mark Poster, Database as discourse, or electronic interpellations w: Paul
Heelas, Scott Lash, Paul Morris (red.), Detraditionalization, Blackwell, Oxford
1996, s. 291, 284.
9
Por. Thomas Mathiesen, The viewer society: Michel Foucault 's „Panop-
ticon" revisited, „Theoretical Criminology" 1997, s. 215-234.
10
George Gerbner i Larry Gross, Living with television: the violence profile,
„Journal of Communication" 26, 1976, s. 173-198, cyt. za Mathiesenem.
ROZDZIAŁ 3
1
Richard Sennett, Something in the city: the spectre of uselessness and the
search for a place in the world, „Times Literary Supplement", 22 września
1995, s. 13.
2
Martin Woollacott, Bosses must learn to behave better again, „The
Guardian", 14 czerwca 1997.
152
3
Vincent Cable, The World's New Fissures: Identities in Crisis, Demos,
London 1996, s. 20, 22.
4
Alberto Melucci, Challenging Codes: Collective Action in the Information
Age, Cambridge University Press, 1966, s. 150.
3
Georg Henrik von Wright, The crisis of social science and the withering
away of the nation state, „Associations" 1, 1997, s. 49-52.
6
Cornelius Castoriadis, Pouvoir, politique, autonomie, w: Le monde mor-
cele, Seuil, Paris 1990, s. 124.
7
Jak można się spodziewać, to właśnie „mniejszości etniczne" i ogólnie
małe i słabe grupy etniczne, niezdolne do prowadzenia niezależnego państwa,
którego standardy mieściłyby się w normach obowiązujących w epoce „świata
państw", z reguły wyrażają największy entuzjazm wobec potęgi organizacji
ponadpaństwowych. Stąd niestosowność aspiracji do posiadania państwowości
wyrażanych w kontekście przynależności do organizacji, których misją, jak
można podejrzewać, lub jak deklarują same, jest ograniczenie niezależności
państwowej, a później jej całkowite zniesienie.
8
Eric Hobsbawm, Some reflections on the „break-up of Britain", „New
Left Review" 105 (1977). Proszę zwrócić uwagę na datę publikacji: od 1977
roku proces przewidywany przez Hobsbawma nabrał rozpędu i jego słowa
szybko stają się ciałem.
9
Por. Cornelius Castoriadis, La crise des societes occidentales, w: La
montee de 1'insignifiance, Seuil, Paris 1996, s. 14-15.
10
Por. Sept pieces du puzzle neoliberal: la quatrieme guerre mondiale
a commence, „Le monde diplomatique", sierpień 1997, s. 4—5. Artykuł pod-
pisany jest „Sous-Commandant Marcos" i pochodzi z terenu objętego buntem
chłopskim w meksykańskiej prowincji Chiapas.
11
Rene Passet, Ces promesses des technologies de 1'immateriel, „Le monde
diplomatique", lipiec 1997, s. 26.
12
Jean-Paul Fitoussi, Europe: le commencement d'une aventure, „Le mon-
de", 29 sierpnia 1997.
13
Claus Offe, Modernity and the State: East, West, Polity Press, Cambridge
1996, s. 7, 9, 37.
14
Victor Keegan, Highway robbery by the super-rich, „The Guardian",
22 lipca 1996.
15
Cyt. za: Graham Balls i Milly Jenkins, Too much for them, not enough for
us, „Independent on Sunday", 21 lipca 1996.
16
Ryszard Kapuściński, Lapidarium III, Warszawa 1996.
ROZDZIAŁ 4
1
Michael Benedikt, On cyberspace and virtual reality, w: Man and Infor-
mation Technology, Stockholm, IVA 1995, s. 42.
153
2
Ricardo Petrella, Une machinę infernale, „Le monde diplomatiąue",
lipiec 1997, s. 17.
3
Jeremy Seabrook, The Race for Riches: The Human Cost of Wealth,
Marshall Pickering, Basingstoke 1988, s. 15, 19.
4
Max Weber, Etyka protestancka a duch kapitalizmu, Test, Lublin 1994.
5
Mark C. Taylor i Esa Saarinen, Imagologies: Media Philosophy, London,
Routledge, b.d., Telerotics 11.
6
Agnes Heller, Where are we at home?, „Thesis Eleven" 41 (1995).
7
Jeremy Seabrook, Landscapes of Poverty, Blackwell, Oxford 1985, s. 59.
8
Przypomnijmy, że ratowanie zamożnej części Europy przed zalewem
uchodźców wojennych stanowiło, jak przyznała ówczesna Sekretarz Stanu,
decydujący argument za przystąpieniem USA do wojny w Bośni.
9
Por. Seabrook, The Race for Riches, s. 163, 164, 168-169.
10
Ten cytat z Jonathana Friedmana i następne pochodzą z Global crises, the
struggle for cultural identity and intellectual porkbarrelling: cosmopolitans
versus locals, ethnics and nationals in an era of de-hegemonisation, w: Pnina
Weber i Tariq Modod (red.), Debating Cultural Hybridity, Zed Books, London
1997, s. 79-80.
11
Pierre Bourdieu, L'Architecte de l'euro passe aux aveux, „Le monde
diplomatiąue", wrzesień 1997, s. 19.
12
Wojciech J. Burszta, Czytanie kultury, Łódź 1996, s. 74-75.
ROZDZIAŁ 5
1
Pierre Bourdieu, L 'architecture de l'euro passę aux aveux, „Le monde
diplomatiąue", wrzesień 1997, s. 19.
2
Nils Christie, Civility and State, rękopis nie publikowany.
3
Nils Christie, Crime Control.and Industry: towards Gulag, Western Sty-
le?, Routledge, London 1993, s. 86—87. W wydaniu drugim znak zapytania po
drugiej części tytułu został pominięty.
4
Thorsten Sellin, Pioneering in Penology: the Amsterdam Houses of Cor-
rection in the Sixteenth and Seventeenth Centuries, University of Philadelphia
Press, 1944, s. 27-29, 58-59.
5
Thomas Mathiesen, Prison on Trial: a Critical Assesment, Sage, London
1990, s. 40.
6
Donald Clemmer, The Prison Community, Holt, Reinhart&Winston, New
York 1940.
7
Por. raport Serge'a Marti ze spotkania w Hongkongu, Le FMI critique les
methodes anti-chomage de Bonn et Paris, „Le monde", 19 września 1997.
8
Mathiesen, Prison on Trial, s. 70.
9
Mathiesen, Prison on Trial, s. 13.
154
10
Laurent Zucchini, Segregation ordinaire a Washington, „Le monde",
25 września 1997.
11
Nils Christie, Penal Geography, nie publikowany rękopis.
12
Zob. Mathiesen, Prison on Trial, s. 70-72.
13
Lloyd W. McCorkle i Richard R. Korn, Resocialization within walk,
„Annals of American Academy of Political and Social Science", 1954,
s. 88-98.
L_
SPIS RZECZY
Wstęp
Rozdział 1
Czas i klasa 11
Nieobecni dziedzice - druga generacja 14
Swoboda ruchu a konstytuowanie się społeczeństw . . . 1 7
Nowa szybkość, nowa polaryzacja 25
Rozdział 2
Wojny o przestrzeń - sprawozdanie z przebiegu działań . . 35
Bitwa na mapy 37
O d mapowania przestrzeni d o uprzestrzennienia map . . . 4 4
Agorafobia i renesans wartości lokalnych 56
Czy po epoce Panopticonu jest jakieś życie? 59
Rozdział 3
Co będzie po państwie narodowym? 67
Uniwersalizujący czy globalizowani? 71
Nowe wydziedziczenie: wydziedziczone państwo . . . . 7 8
Światowa hierarchia mobilności 83
Rozdział 4
Turyści i włóczędzy 92
Być konsumentem w społeczeństwie konsumpcyjnym . . 95
Rozdwojeni, ale w ciągłym ruchu 101
Poruszamy się w świecie / świat przechodzi obok nas . . 106
Złączeni na dobre i złe 111
Rozdział 5
Globalne prawa, lokalne porządki 121
Fabryki bezruchu 124
157
Więzienia w epoce po-poprawczej 133
Bezpieczeństwo: realny środek do nieuchwytnego celu . . 139
System nie działa 144
Przypisy 151
PRINTED IN POLAND
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2002 r.
Wydanie pierwsze - dodruk
Skład i łamanie
ANTER, Warszawa, ul. Tamka 4
Druk i oprawa: Drukarnia WN ALFA-WERO Śp. z o.o.