Zygmunt Bauman
Globalizacja
I co z tego dla ludzi
wynika
Przełożyła Ewa Klekot
Tytuł oryginału
GLOBALIZATION
THE HUMAN CONSEQUENCES
Zdigitalizował hooltaj
WSTĘP
„Globalizacja" jest na ustach wszystkich. Słowo na czasie, które szybko zamienia się
w slogan, w magiczną formułę, w hasło otwierające bramy wszystkich tajemnic
teraźniejszości i przyszłości. Podczas gdy jedni „globalizacją" nazywają praktyki,
którym się oddajemy, ponieważ chcemy być szczęśliwi, dla innych stanowi ona
przyczynę naszego nieszczęścia. Wszyscy jednak uważają „globalizację" za
nieunikniony los świata, a także za nieodwracalny proces, który dotyczy każdego z
nas w takim samym stopniu i w ten sam sposób. Jesteśmy „globalizowani", a bycie
„globalizowanym" znaczy niemal to samo dla wszystkich, których ten proces dotyka.
Los modnych słów jest bardzo zbliżony: im więcej doświadczeń zyskuje dzięki nim
przejrzyste wyjaśnienie, tym bardziej same stają się mętne i niejasne. W miarę jak
rośnie liczba dogmatycznych prawd, wypartych i wyrugowanych przez modne słowa,
one same coraz szybciej stają się zasadami, o których się nie dyskutuje. Aspekty
ludzkiego postępowania, tworzące pierwotny zakres pojęcia, umykają z pola
widzenia staje się ono „niezbitym faktem", cechą „otaczającego nas świata
ujmowanego wprost", do którego nas odsyła, postulując własną nietykalność.
„Globalizacja" nie stanowi tutaj wyjątku.
Niniejsza książka stara się pokazać, że globalizacja jest zjawiskiem pojemniejszym,
niż się zdaje. Odsłaniając społeczne korzenie oraz konsekwencje procesu
globalizacji, próbuje rozproszyć nieco mgłę spowijającą termin, który pretenduje do
miana pojęcia wyjaśniającego współczesną kondycję człowieka.
W określeniu „kurczący się czas i przestrzeń" mieszczą się zachodzące obecnie
wielowymiarowe przekształcenia, którym podlegają wszystkie aspekty ludzkiej
kondycji. Kiedy jednak przyjrzeć się od środka społecznym przyczynom i skutkom
tego zjawiska, staje się oczywiste, że skutki procesów globalizacyjnych nie wykazują
powszechnie zakładanej jednorodności. Stosunek do czasu i przestrzeni jest bardzo
zróżnicowany i różnicujący zarazem. (Globalizacja w równym stopniu dzieli i
jednoczy, a przyczyny podziału świata są takie same jak czynniki pobudzające do
jego uniformizacji. Kiedy biznes, finanse i handel nabierają wymiaru planetarnego, a
przepływ informacji odbywa się na skalę ogólnoświatową, zaczyna działać proces
„lokalizacji", który zmierza do precyzyjnego zdefiniowania przestrzeni i osadzenia
jej w miejscu. Pomiędzy tymi dwoma blisko ze sobą powiązanymi procesami
dochodzi do zdecydowanego zróżnicowania warunków życia całych populacji oraz
różnych segmentów w obrębie każdej z nich. To, co jednym jawi się jako
globalizacja, dla innych oznacza lokalizacje; co niektórym ludziom zwiastuje nową
swobodę, na wielu innych spada jak bezlitosny wyrok przeznaczenia. Mobilność
okazuje się najwyżej cenioną i pożądaną wartością, a swoboda poruszania się ten
nierówno dzielony towar, którego stale brak szybko staje się głównym czynnikiem
kształtującym społeczne podziały w dobie późnej nowoczesności czy też w czasach
ponowoczesnych.
Chcąc nie chcąc, wszyscy jesteśmy w ruchu, z inicjatywy własnej lub cudzej.
Poruszamy się, nawet jeżeli fizycznie stoimy w miejscu: w świecie bezustannych
zmian bezruch jest nierealny. Skutki, jakie pociąga za sobą ten nowy stan rzeczy,
bywają diametralnie różne. Niektórzy z nas stają się ludźmi w pełni „globalnymi",
podczas gdy inni tkwią w swej „lokalności", co w świecie, w którym „ludzie
globalni" nadają ton i ustalają reguły gry, nie jest położeniem przyjemnym ani nawet
znośnym.
W zglobalizowanym świecie lokalność jest oznaką społecznego upośledzenia i
degradacji. Niedogodności egzystencji w warunkach lokalnych wynikają przede
wszystkim z tego, że przestrzeń publiczna, w której tworzy się i negocjuje znaczenia,
znajduje się poza zasięgiem lokalnej egzystencji, a w związku z tym lokalność coraz
bardziej zdaje się na sensotwórcze i interpretacyjne działania, nad którymi nie ma
kontroli. Tyle jeśli chodzi o krzepiące sny o wspólnocie i marzenia intelektualistów,
którzy ulegli już globalizacji.
Immanentną częścią procesu globalizacji jest postępująca segregacja przestrzenna,
separacja oraz wykluczenie. Tworzenie wspólnot neoplemiennych oraz tendencje
fundamentalistyczne, stanowiące odbicie i wyraz doświadczenia globalizacji, są tak
samo jego pokłosiem jak okrzyczana „hybrydyzacja" kultury na jej zglobalizowanym
wierzchołku} Powodów do niepokoju dostarczają przede wszystkim narastające
trudności w porozumiewaniu się elit, które w wyniku globalizacji coraz mniej
związane są z konkretnym terytorium, z „lokalną" resztą świata. Centra wytwarzania
znaczeń i wartości są dzisiaj eksterytorialne i wyzwolone z więzów, które narzuca
lokalność nie dotyczy to jednak ludzkiej kondycji, której owe znaczenia i wartości
mają nadawać sens.
Swoboda poruszania stanowi centrum dzisiejszej polaryzacji społecznej, która ma
wiele wymiarów. Z perspektywy nowego centrum dawne, szacowne rozróżnienia na
bogatych i biednych, nomadów i ludzi osiadłych, „normalnych" i nienormalnych,
praworządnych lub naruszających prawo zyskują nową interpretację. W jaki sposób
te różne wymiary biegunowych podziałów przeplatają się i wpływają na siebie
nawzajem to kolejne, złożone zagadnienie, które ta książka próbuje naświetlić.
Pierwszy rozdział rozważa związek między historycznie zmienną naturą czasu i
przestrzeni a wzorem i skalą organizacji społecznej. Ukazuje wpływ, jaki
współczesne doświadczenie kurczenia się czasu i przestrzeni ma na strukturę
społeczności i wspólnot o charakterze ogólnoświatowym oraz terytorialnym. Jednym
z poddanych analizie wyników tego wpływu jest nowa wersja zjawiska „nieobecnych
dziedziców" stosunkowo świeżej daty niezależność globalnych elit od
ograniczonych terytorialnie jednostek władzy politycznej i kulturalnej, niezależność,
która w konsekwencji prowadzi do osłabienia wpływu tych ostatnich. Śladem
podziału na dwa systemy, stanowiące „górę" i „dół" nowej hierarchii, dochodzimy do
zmian w organizacji przestrzeni oraz przekształceń, którym we współczesnych
metropoliach ulega osiedle.
Tematem drugiego rozdziału są kolejne etapy współczesnych wojen o prawo do tego,
by określać i potwierdzać znaczenia przestrzeni, którą dzielimy z innymi ludźmi. W
ich świetle rozpatruje on zarówno pobudzające wyobraźnię przedsięwzięcia
projektowania całych miast, które podejmowano w przeszłości, jak i współczesne
dążenia do rozbicia projektu na odrębne fragmenty owocujące wznoszeniem budowli
wyłączonych z otoczenia, w którym się znajdują.
Trzeci rozdział dotyczy perspektyw na przyszłość, jakie w warunkach globalnej
gospodarki, finansów i obiegu informacji ma władza polityczna, przede wszystkim w
zakresie samostanowienia i autonomii rządów poszczególnych wspólnot narodowych
czy, ogólniej rzecz biorąc, terytorialnych. Interesująca jest coraz większa skala
rozbieżności pomiędzy zinstytucjonalizowaną sferą decyzyjną a światem, w którym
tworzy się i rozwija, środki potrzebne do podejmowania oraz wcielania w życic
decyzji, a także określa przeznaczenie tych środków. Najwięcej uwagi poświęca ono
skutkom globalizacji, które wpływają paraliżująco na sprawność decyzyjną rządów
narodowych przez większą część dziejów nowożytnych najważniejszych i ciągle
niezastąpionych ośrodków skutecznego zarządzania społeczeństwami.
Rozdział czwarty ocenia kulturowe konsekwencje powyższych przekształceń. Stawia
on tezę, że na skalę ogólnoludzką zaowocowały one rozdzieleniem i polaryzacją
doświadczenia, skutkiem czego pojawiają się dwie diametralnie różne interpretacje
tego samego zjawiska kulturowego. „Być w ruchu" ma zupełnie inny, przeciwstawny
sens dla tych, którzy znajdują się na szczycie i na dole nowej hierarchii, podczas gdy
przeważająca większość natomiast nowa „klasa średnia" oscylująca między „górą" i
„dołem" bierze na siebie cały ciężar napięć pomiędzy ekstremami opozycji i w
rezultacie cierpi na ostry stan egzystencjalnej niepewności, padając ofiarą
niepokojów i lęków. Potrzeba wyciszenia tego rodzaju lęków oraz osłabienia
zawartego w nich potencjału niezadowolenia stanowi z kolei potężny czynnik
wzmagający polaryzację dwóch znaczeń zjawiska określanego jako „możliwość
poruszania się" czy „mobilność".
Ostatni rozdział analizuje sytuacje, w których wspomniana polaryzacja wyraża się w
sposób ekstremalny: współcześnie obserwowaną skłonność do uznawania za
przestępstwo wszystkiego, co odbiega od wyidealizowanej normy. Omawia też rolę,
jaką kryminalizacja odgrywa w rekomendowaniu niedogodności „życia w ruchu",
odtwarzając w rzeczywistości wizerunek odmiennego sposobu życia życia w
bezruchu nienawistny i odrażający, jak nigdy dotąd. Złożony problem
egzystencjalnego braku poczucia bezpieczeństwa i pewności, które wywołuje proces
globalizacji, bywa często sprowadzany do pozornie prostego zagadnienia „prawa i
porządku". Jednak w większości wypadków troska o „bezpieczeństwo" nie ogranicza
się jedynie do niepokoju o bezpieczeństwo fizyczne osoby i jej mienia; przeciwnie
bywa „przeładowana" innymi znaczeniami i obarczona niepokojami, których źródeł
szukać trzeba w kluczowych wymiarach egzystencji współczesnego człowieka,
jakimi są brak poczucia bezpieczeństwa i niepewność.
Tezy tej książki nie składają się jednak na deklarację natury politycznej. W
zamierzeniu autora ma być ona głosem w dyskusji. Postawiono w niej o wiele więcej
pytań, niż dano odpowiedzi. Nie sformułowano też spójnej prognozy przyszłych
skutków tendencji, które obserwujemy dziś. Jak powiedział Cornelius Castoriadis,
problem naszej współczesnej cywilizacji polega na tym, że przestała zadawać pytania
sobie samej. Niepostawienie pewnych pytań pociąga za sobą bardziej niebezpieczne
skutki niż nieumiejętność dania odpowiedzi na te, które objęto już oficjalnym
programem. Natomiast zadanie źle sformułowanego pytania zbyt często pomaga
odwrócić uwagę od zagadnień naprawdę istotnych. Cenę milczenia płaci się w
twardej walucie ludzkich cierpień. W końcu to właśnie stawiając dobre pytania,
sprawiamy, że los różni się od przeznaczenia, a dryfowanie od żeglugi.
Kwestionowanie niepodważalnych przesłanek, na których opiera się konstrukcja
naszego sposobu życia, jest zadaniem, które powinniśmy podjąć zarówno ze względu
na naszych współtowarzyszy w człowieczeństwie, jak i na nas samych. Niniejsza
książka jest więc przede wszystkim rodzajem ćwiczenia w stawianiu pytań; ma
pobudzić do ich zadawania. Nie rości sobie pretensji do tego, że wszystkie
postawione tu pytania są dobre ani że w ogóle stawia dobre pytania; ani też że
zawiera wszystkie pytania, które dotąd zostały zadane.
Rozdział 1
CZAS I KLASA
„Firma należy do ludzi, którzy w nią inwestują, a nie do jej pracowników, dostawców
czy miejscowości, w której się mieści." Tak oto Albert J. Dunlap, słynny
„modernizator" nowoczesnego przedsiębiorstwa (depeceur „rozcinacz",
„ćwiartowacz", „kawałkowacz" według dosadnego, lecz dobrze oddającego sedno
sprawy określenia Denisa Duclosa, socjologa z CNRS'), tryskając
samozadowoleniem, streścił swoje credo w zawierającej opis jego dokonań książce,
opublikowanej przez wydawnictwo Times Books ku oświeceniu i zbudowaniu
wszystkich, którzy dążą do gospodarczego postępu.
Dunlpowi, kiedy pisał o tym, że firma „należy", nie chodziło oczywiście o to, by po
prostu opisać innymi słowami czysto prawne zagadnienie własności, które trudno
zresztą jest kwestionować i chyba niespecjalnie trzeba deklarować na nowo, nie
mówiąc już o deklaracji tak dobitnej. Chodziło mu przede wszystkim o to, co
wynikało z drugiej części zdania: pracownicy, dostawcy i rzecznicy wspólnoty
terytorialnej nie mają nic do powiedzenia, jeśli chodzi o decyzje podejmowane przez
„ludzi, którzy inwestują"; prawdziwym decydentom natomiast, czyli inwestorom,
przysługuje prawo, by każdy zgłoszony przez tych ludzi postulat w sprawie
prowadzenia firmy oddalić, uznać za nieważny lub nie mający nic do rzeczy.
Zwróćmy uwagę, że Dunlap nie postuluje, lecz stwierdza fakt. Uznaje za pewnik, że
zasada, którą jego stwierdzenie wyraża, przeszła pozytywnie próby natury
gospodarczej, politycznej, społecznej, a także wszystkie inne sprawdziany, na które
wystawić ją mogła złożona rzeczywistość naszych czasów. Obecnie weszła ona do
rodziny prawd oczywistych, które służą wyjaśnianiu świata, same wyjaśnień nie
wymagając, oraz pomagają dowodzić twierdzenia, podczas gdy ich samych dowodzić
nie trzeba, nie mówiąc o kwestionowaniu.
Był czas (można by rzec, że „nie tak dawno temu", gdyby nie to, że szybko kurcząca
się przestrzeń publicznej uwagi sprawia, iż nawet tydzień staje się długim okresem
nie tylko w polityce, ale również w ludzkiej pamięci), kiedy deklaracji Dunlapa
wcale nie uznano by za oczywistość, lecz za hasło do boju albo raport z pola walki.
W początkach wojny, którą Margaret Thatcher wydała samorządom lokalnym,
przedsiębiorcy pchani wewnętrzną potrzebą jeden po drugim wspinali się na
mównicę podczas dorocznego zjazdu torysów, by raz po raz recytować przesłanie,
którego powtarzanie uważali niewątpliwie za nieodzowne, dlatego że brzmiało
tajemniczo i dziwacznie dla nienawykłych jeszcze uszu. Przesłanie to głosiło, że
firmy z radością będą płacić na rzecz władz lokalnych podatki przeznaczone na
budowę dróg czy wymagany remont kanalizacji; nie widzą jednak powodu, by
wspierać swymi pieniędzmi miejscowych bezrobotnych, niepełnosprawnych oraz
inny bezwartościowy element, za którego los nie ponoszą żadnej odpowiedzialności.
Był to jednak dopiero początek wojny, która przeszło dwie dekady później, w
czasach gdy Dunlap dyktował swoje credo, była niemal zakończona wygraną.
Nie ma specjalnie sensu dyskusja nad tym, czy wojna została w tajemnicy i z
premedytacją ukartowana w nieskażonych tytoniowym dymem salach
konferencyjnych wielkich firm, czy też na niczego nie podejrzewających, pokojowo
nastawionych potentatów przemysłowych konieczność podjęcia działań wojennych
spadła jak grom z jasnego nieba wraz ze zmianami, do których doszło na skutek
połączenia tajemniczych sił nowej technologii z nowym, światowym wymiarem
konkurencji. Nie warto też roztrząsać problemu, czy była to wojna planowana i
wypowiedziana o czasie; wojna, której cele były jasno określone czy też raczej seria
rozproszonych i często nieprzewidzianych wcześniej działań, za każdym razem
mających inne przyczyny. Jakkolwiek by było (istnieją argumenty przemawiające za
każdą z możliwości, ale być może dwa scenariusze jedynie na pozór konkurują ze
sobą), całkiem prawdopodobne wydaje się, że ostatnie ćwierćwiecze bieżącego
stulecia przejdzie do historii jako Wielka Wojna o Niezależność Przestrzenną. W
toku tej wojny centra decyzyjne i strategie brano pod uwagę, naginano
konsekwentnie i nieubłaganie tak, by proces podejmowania decyzji oswobodzić z
więzów terytorialnych więzów, które nakłada lokalność.
Przyjrzyjmy się bliżej zasadzie Dunlapa. Pracownicy firmy są miejscowi i, ze
względu na skrępowanie obowiązkami rodzinnymi, posiadanie domu itp., trudno by
im było przenieść się w inne miejsce, gdy firma zdecyduje się na taki krok. Dostawcy
muszą dowieźć surowiec, zatem niskie koszty transportu przemawiają na korzyść
dostawców lokalnych, którzy tracą swoje zalety, gdy firma się przeprowadzi. Jeśli
zaś chodzi o samą miejscowość, to oczywiście trudno sobie wyobrazić, by zmieniła
ona miejsce pobytu w związku z przeprowadzką firmy. Wśród wszystkich
wymienionych kandydatów do zabierania głosu w kwestiach dotyczących
prowadzenia firmy jedynie „ludzie, którzy inwestują" właściciele akcji nie są w
żaden sposób powiązani z określonym miejscem w przestrzeni. Mogą kupić każdą
akcję na każdej giełdzie, za pośrednictwem wybranego makiera, a położenie
geograficzne firmy będzie najprawdopodobniej ostatnią rzeczą, którą wezmą pod
uwagę, podejmując decyzję o kupnie lub sprzedaży akcji.
Zasadniczo rozproszenie akcjonariuszy nie jest określone przestrzennie w żaden
sposób. Stanowią oni jedyny czynnik zupełnie nie ograniczony przestrzenią. I to
właśnie do nich, i tylko do nich, należy firma. Zatem tylko od nich zależy
przeniesienie firmy w miejsce, w którym poczują szansę wyższych zysków;
ograniczonej lokalnymi więzami reszcie pozostawiają lizanie ran, naprawianie szkód
i likwidację odpadów. Firma może poruszać się swobodnie, lecz konsekwencje jej
działania, związane z miejscem, w którym się znajdowała, pozostają. Każdy, kto
może swobodnie skądś odejść, może też uciec od konsekwencji. Oto najważniejsze
zdobycze zwycięskiej wojny z przestrzenią.
NIEOBECNI DZIEDZICE DRUGA GENERACJA
Po zakończeniu wojny z przestrzenią mobilność stała się najsilniejszym czynnikiem
stratyfikacji społecznej i przedmiotem powszechnej zazdrości; rzeczą, na której
codziennie wznosi się ciągle i przebudowuje gmachy nowych hierarchii społecznych,
politycznych, gospodarczych i kulturalnych o coraz bardziej światowym zasięgu.
Znajdującym się na ich szczycie swoboda poruszania przynosi korzyści sięgające
daleko poza krąg ludzi wymienionych przez Dunlapa. Jego recepta bierze pod uwagę
jedynie konkurentów, których słychać tych, którzy mogą i będą głośno wypowiadać
swoje skargi, przekuwając żale w żądania odpowiednio promując ich lub degradując.
Istnieją jednak inni, także uwikłani w lokalne związki, którzy odpadają po drodze i
pozostają z tylu; o nich jednak Dunlap milczy, ponieważ ich głosu
najprawdopodobniej nikt nie usłyszy.
Mobilność zdobycz „ludzi, którzy inwestują", czyli właścicieli kapitału, posiadaczy
pieniędzy, których wymaga inwestycja oznacza nowe zjawisko oddzielenia władzy
od związanych z nią obowiązków na skalę do tej pory nie spotykaną; obowiązków
wobec pracowników, ale także powinności wobec młodszych i słabszych, wobec
pokoleń, które dopiero się narodzą, zadań związanych z ich rolą w procesie
samoodtwarzania podstaw powszechnej egzystencji; krótko mówiąc, oznacza
zwolnienie z obowiązku uczestniczenia w życiu codziennym oraz tworzenia i
przekazywania więzów tworzących wspólnotę społeczną. Pojawia się nowa asymetria
pomiędzy eksterytorialną naturą władzy a terytorialnością „życia i jego przejawów".
Pozbawiona lokalnego zakotwiczenia władza może bez uprzedzenia przenieść się w
inne miejsce, bez problemu wykorzystać i porzucić lokalną rzeczywistość, nie dbając
o konsekwencje dokonanej przez siebie eksploatacji. Pozbycie się odpowiedzialności
za konsekwencje działań stanowi najbardziej pożądaną i hołubioną zdobycz, którą
swobodnie przepływający, wolny od lokalnych więzów kapitał zawdzięcza nowej
formie mobilności. Kosztów łagodzenia konsekwencji podjętej inwestycji nie trzeba
już wliczać w kalkulacje jej „efektywności".
Nowa swoboda, jaką zyskał kapitał, przypomina sytuację tak zwanych nieobecnych
dziedziców, którzy słynęli niegdyś z tego, że stale przebywając poza granicami
swych posiadłości, skandalicznie zaniedbywali potrzeby społeczności lokalnych, na
których koszt żyli. Jeśli chodzi o dobra stanowiące ich własność, to „nieobecni
dziedzice" interesowali się jedynie „nadwyżką produkcji", którą można było przejeść.
Niewątpliwie istnieje tu pewne podobieństwo; jednak porównanie to nie oddaje całej
beztroski i braku poczucia odpowiedzialności, na które może sobie pozwolić pod
koniec XX wieku przepływający swobodnie kapitał, lecz których nigdy nie osiągnęli
„nieobecni dziedzice".
Ci ostatni nie mogli bowiem wymienić jednej posiadłości na drugą i w ten sposób
pozostawali związani z okolicą, która ich żywiła, choć więzy były słabe. Sytuacja ta
w praktyce ograniczała możliwości wyzysku, teoretycznie nie ograniczone przez
prawo, ponieważ z czasem dochody z posiadłości zmniejszyły się lub wręcz zmalały
do zera. W rzeczywistości dopuszczalny stopień eksploatacji był o wiele niższy, niż
wówczas sądzono, nie mówiąc już
0praktyce, bardziej liberalnej od ocen. Sprawiało to, że w dobrach „nieobecnych
dziedziców" wyjątkowo szybko
często dochodziło do trwałego zubożenia gleby i ogólnego spadku przydatności
rolniczej terenu. Stwarzało to poważne zagrożenie dla stanu majątkowego,
powodując spadek wartości posiadłości z pokolenia na pokolenie. Poza tym pewne
granice przypominały o sobie z tym większą bezwzględnością, że zwykle ich nie
dostrzegano i nie przestrzegano. Granica jest, według Alberto Melucciego,
„ograniczeniem, rozdzieleniem, separacją; znaczy zatem także uznanie tego, co inne,
odmienne, nie dające się sprowadzić do znanych kategorii. Spotkanie z innością jest
doświadczeniem, które wystawia nas na próbę, ponieważ rodzi pokusę, by na siłę
inność ograniczyć, a równocześnie stanowiąc wyzwanie, by się porozumieć podczas
usilnie ponawianych prób."
W przeciwieństwie do „nieobecnych dziedziców" z początków epoki nowoczesnej,
kapitaliści i pośrednicy w handlu gruntami z okresu późnej nowoczesności dzięki
swobodzie ruchu, jaką zyskały ich płynne teraz środki, nie stają wobec ograniczeń
trwałych na tyle, by skłaniały do ustępstw. Jedyne odczuwalne ograniczenia, które się
respektuje, to administracyjne regulacje dotyczące swobodnego przepływu kapitału i
pieniędzy. Jednak tego rodzaju utrudnień jest niewiele, a garstka, która się ostała,
pozostaje pod ciągłą presją utraty ważności lub likwidacji. Gdyby zabrakło utrudnień,
niewiele byłoby okazji do „spotkania z innością", o którym pisał Melucci. Jeśli
bowiem doszłoby do spotkania wymuszonego przez drugą stronę kiedy „inność"
próbowałaby zademonstrować siłę swoich muskułów, zwinięcie namiotów nie
sprawiłoby kapitałowi specjalnego kłopotu, podobnie jak znalezienie bardziej
gościnnej okolicy, która miękko i ustępliwie poddałaby się jego ingerencji. Byłoby
zatem o wiele mniej okazji zarówno do podejmowania prób „zmniejszenia różnicy
siłą", jak i do wyrażenia chęci stawienia czoła „wyzwaniu, by się porozumieć".
Obie te sytuacje wymagałyby przyjęcia faktu, że „inności" nie da się sprowadzić do
znanych kategorii; by jednak uznano nieredukowalność „inności", musiałaby stać się
ona spójną, nieelastyczną całością i stawić opór. Tymczasem jej szanse na to kurczą
się szybko. Aby opór stał się konstytutywną siłą tworzącą spójną całość, potrzebny
jest wytrwały i skuteczny napastnik. Natomiast skutki nowej mobilności polegają na
tym, że kapitał i finanse generalnie wcale nie muszą zginać tego, co sztywne, spychać
przeszkód z toru czy pokonywać, względnie zażegnywać oporu; jeśli pojawia się taka
potrzeba, najczęściej ustępuje ona jakiejś łagodniejszej opcji. Jeśli kontakt z
„innością" wymaga kosztownego użycia siły lub nużących negocjacji, kapitał może
zawsze przenieść się w spokojniejsze miejsce. Nie ma potrzeby się angażować, jeżeli
wystarczy zrobić unik.
SWOBODA RUCHU A KONSTYTUOWANIE SIĘ SPOŁECZEŃSTW
Patrząc wstecz na historię, można zadać sobie pytanie, do jakiego stopnia czynniki
geofizyczne, a także naturalne i sztuczne granice jednostek terytorialnych, różna
tożsamość społeczeństw należących do odmiennych kręgów kulturowych oraz
rozróżnienie na „położone w obrębie" i „poza granicami" wszystko to, co tradycyjnie
stanowi przedmiot badań geografii było w istocie konceptualnym pokłosiem lub
materialnym osadem stanowiącym pochodną „ograniczenia prędkości", czyli
sytuacji, gdy czas i koszty przymusowo ograniczały swobodę ruchu.
Całkiem niedawno Paul Virilio postawi! tezę, że, choć wszystko wskazuje na to, iż
Francis Fukuyama o wiele za wcześnie zadeklarował „koniec historii", to z coraz
większą pewnością można mówić dzisiaj o „końcu geografii". Odległości nie mają
już większego znaczenia, a koncepcję granicy geofizycznej w „realnych warunkach"
coraz trudniej utrzymać. Nagle staje się jasne, że podziały w obrębie kontynentów i
całego globu wynikały z odległości, które niegdyś wydawały się obezwładniająco
rzeczywiste z powodu prymitywnych środków transportu i niedogodności
związanych z podróżą.
W istocie to, co nazywamy odległością, wcale nie jest obiektywną, bezosobową daną
natury fizycznej, lecz konstruktem społecznym; jej długość zmienia się w zależności
od prędkości, z jaką można ją pokonać (a w gospodarce pieniężnej w zależności od
kosztów, które osiągnięcie tej prędkości pociąga za sobą). Wszystkie pozostałe
czynniki, dzięki którym zbiorowe tożsamości tworzą się, zyskują odrębność i ją
zachowują, takie jak granice państwowe czy bariery kulturowe, wydają się z
perspektywy czasu wtórnymi konsekwencjami tej prędkości.
Warto więc zwrócić uwagę, że być może właśnie z tego powodu „świat granic" był z
zasady przez większą część swego istnienia zjawiskiem o strukturze klasowej: w
przeszłości, tak jak i dziś, zamożne elity władzy zawsze przejawiały bardziej
kosmopolityczne skłonności niż reszta okolicznej ludności; przez cały czas starały się
one tworzyć własną kulturę, która niewiele robiła sobie z granic, stanowiących
przeszkodę dla pospólstwa; miały one więcej wspólnego z elitami żyjącymi poza
granicami ich własnego kraju niż z resztą ludności zamieszkującej w jego granicach.
Właśnie dlatego, jak się wydaje, Bill Clinton, rzecznik najpotężniejszej elity
współczesnego świata, mógł niedawno stwierdzić po raz pierwszy, że między
polityką wewnętrzną a zagraniczną nie ma już różnicy. Istotnie, dzisiaj w
doświadczeniu elity niewiele jest faktów, które skłaniałyby do rozróżnień na „tu" i
„tam", „w" i „poza", „tuż obok" i „daleko". Kiedy komunikacja wymaga coraz mniej
czasu, który niemalże traci wymiar, kurcząc się do jednej chwili, przestrzeń i jej
wyznaczniki przestają się liczyć, przynajmniej dla tych, którzy swe posunięcia
potrafią realizować z szybkością przepływu informacji przez elektroniczne łącza.
Opozycje takie jak „w" i „poza", „tutaj" i „tam", „blisko" i „daleko" określały stopień
oswojenia, udomowienia i znajomości różnych fragmentów otaczającej
rzeczywistości, należących zarówno do świata ludzi, jak i do świata rzeczy.
Blisko, pod ręką, znajduje się przede wszystkim to, co zwyczajne, swojskie i tak
dobrze znane, że oczywiste; coś lub ktoś widywany i spotykany codziennie, wpisany
w porządek zwykłego dnia i powszednie zajęcia. „Pobliże" to przestrzeń, wewnątrz
której można się czuć u siebie, w domu; przestrzeń, w której człowiek gubi się
rzadko albo zgoła nigdy; gdzie nie dochodzi do sytuacji, w których brak mu słów lub
nie wie, jak się zachować. Z drugiej strony „daleko" jest przestrzenią, w którą
wkracza się jedynie od czasu do czasu albo wcale; gdzie zdarzają się rzeczy
nieprzewidywalne i niezrozumiałe, na które nie wiadomo, jak reagować; to
przestrzeń pełna rzeczy słabo znanych, po których człowiek nie spodziewa się wiele i
o które nie musi się troszczyć. Znalezienie się „daleko" onieśmiela; wybrać się na
„daleką" wyprawę to przekroczyć granice własnego poznania, znaleźć się nie na
miejscu, poza swoim żywiołem, narazić się na kłopoty i drżeć w strachu przed
nieszczęściem.
Ze względu na te cechy opozycja „bliskodaleko" ma jeszcze jeden, bardzo istotny
wymiar, zawierający się pomiędzy pewnością a niepewnością, zdecydowaniem a
wahaniem. Być „daleko" znaczy znaleźć się w tarapatach, a to wymaga rozwagi lub
przebiegłości, sprytu albo odwagi; trzeba poznać obce reguły gry, bez których
wszędzie indziej można się obejść, i drogą ryzykownych prób oraz błędów, które
słono kosztują, nauczyć się działać z nimi w zgodzie. Z drugiej strony, idea tego, co
„bliskie", jest równoważna z brakiem problemów: nabyte bezstresowo nawyki
wystarczają i jak każdy nawyk wydają się nie obciążać człowieka i nie wymagać
żadnego wysiłku; dzięki temu nie ma okazji do wahań, budzących niepokoje.
Czymkolwiek byłaby „społeczność lokalna", opozycja między „tu" i „tam", „blisko" i
„daleko" powołuje ją do życia.
Historia nowoczesna naznaczona jest przez ciągły postęp w dziedzinie rozwoju
środków transportu. Przewóz towarów i podróżowanie stanowią dziedzinę, w której
doszło do zmian szczególnie radykalnych i szybkich; jak już dawno zauważył
Schumpeter, postęp nie był rezultatem zwiększenia liczby dyliżansów, lecz wynikiem
wynalezienia i masowej produkcji zupełnie nowych środków transportu: kolei,
samochodów i samolotów. To przede wszystkim dostępność środków
umożliwiających szybkie podróżowanie rozpoczęła charakterystyczny dla
nowoczesności proces erozji wszystkich okopanych w swej lokalności „całości"
społecznych i kulturowych oraz ich kwestionowanie; proces, który jako pierwszy
uchwycił Tönnies w swym sławnym ujęciu nowoczesności jako przejścia od
Gemeinschaft do Gesellschaft.
Wśród wszystkich czynników technicznych stymulujących mobilność szczególnie
ważną rolę odegrało przesyłanie informacji sposób komunikacji, który nie wymaga
fizycznego poruszania się przedmiotów lub ludzi albo potrzebuje go jedynie wtórnie i
marginalnie. Środki techniczne, rozwijane konsekwentnie i bez przerwy, pozwoliły
na przekazywanie informacji niezależnie od jej materialnych nośników, a także
uwolniły ją od przedmiotów, których sama dotyczyła; dzięki nim „znaczące"
wyzwoliło się od „znaczonego". Oddzielenie wędrówki samej informacji od ruchu jej
nośników i przedmiotów pozwoliło z kolei zróżnicować ich prędkość. Informacja
nabierała prędkości o wiele większej niż jej fizyczny nośnik i podróżowała szybciej,
niż ulegała zmianie sytuacja, o której informowała. W końcu obsługiwana
komputerowo sieć www położyła kres samemu pojęciu „podróży informacji" (a także
odległości, na jaką ona wędruje), dostarczając danych, które teoretycznie i
praktycznie dostępne są w tej samej chwili na całej planecie.
Skutki rozwoju, który się właśnie dokonał, są bardzo silnie odczuwane. Szeroko
zauważa się oraz szczegółowo opisuje jego wpływ na wzajemne relacje społecznych
związków i podziałów. Podobnie jak „istotę młotka" dostrzega się dopiero wtedy,
gdy się go zepsuło, tak obecnie widzimy jaśniej niż kiedykolwiek dotąd sposób, w
jaki czas i przestrzeń obarczone zostały udziałem w tworzeniu oraz rozpadzie całości
społecznokulturowych i politycznych, a także rolę, jaką odgrywały w zachowaniu
stabilności i utrzymaniu elastyczności tych jednostek. Widzimy teraz, że istniejące
niegdyś tak zwane społeczności silnie powiązane wewnętrznie powstawały i trwały
dzięki przepaści pomiędzy błyskawicznie odbywającą się komunikacją wewnątrz
niewielkiej grupy (której wielkość ograniczona była przez wrodzone właściwości
„materiału", czyli zasięg ludzkiego wzroku, słuchu oraz pojemność pamięci) a
ogromem czasu i środków potrzebnych do przekazania informacji pomiędzy
poszczególnymi wspólnotami lokalnymi. Z drugiej strony, słabość i krótkie życie
tworzonych współcześnie wspólnot wydają się wynikać ze zmniejszania się lub
wręcz niwelacji tej przepaści: komunikacja wewnątrzgrupowa nie posiada żadnej
przewagi nad procesem wymiany informacji pomiędzy wspólnotami, jeśli oba te
procesy odbywają się w okamgnieniu.
Michael Benedikt reasumuje zatem nasze odkrycie dokonane z perspektywy dziejów
oraz streszcza nowy sposób rozumienia powiązań łączących szybkość podróżowania
ze spójnością struktury społecznej:
Jedność, która możliwa była w niewielkich wspólnotach dzięki prawie
natychmiastowej komunikacji za pomocą głosu (której koszt był niemal równy zeru),
afiszów i ulotek, na większą skalę ponosi fiasko. Spójność struktury społecznej,
niezależnie od skali, jest pochodną społecznej zgody i wiedzy wspólnej dla
wszystkich. Zatem bez ciągłego jej uaktualniania i bez społecznych interakcji
spójność struktury zależy w sposób żywotny od wcześnie przeprowadzonej i ściśle
określonej edukacji w zakresie kultury oraz od pamięci tejże. Elastyczność struktury
społecznej uwarunkowana jest natomiast niepamięcią oraz dostępem do taniej
komunikacji.
Dodajmy, że „oraz" w ostatnim z zacytowanych zdań jest zbyteczne: łatwość
zapominania oraz tania (a także bardzo szybka) komunikacja nie są niczym innym
niż dwoma aspektami tego samego zjawiska i trudno byłoby analizować je
oddzielnie. Tania komunikacja, czyli bezustanny napływ wiadomości, oznacza, że
zdobyta wcześniej informacja jest szybko tłumiona, wypierana lub zalewana przez
potok nowych doniesień. Natomiast możliwości „materiału żywego" pozostają w
zasadzie niezmienne co najmniej od paleolitu tania komunikacja zalewa więc raczej
pamięć i ją tłamsi, aniżeli karmi i utrwala. Spośród niedawnych dokonań najbardziej
brzemienne w skutki wydaje się zniesienie różnicy kosztów przekazu informacji na
skalę lokalną i globalną (niezależnie od tego, dokąd się wysyła wiadomość przez
Internet, zawsze płaci się jak za połączenie miejscowe, co ważne jest zarówno z
kulturowego, jak i z ekonomicznego punktu widzenia); to z kolei oznacza, że
informacja, która do nas dociera i domaga się naszej uwagi, dopuszczenia do pamięci
i zachowania w niej (choćby krótkotrwałego), pochodzi zwykle z bardzo
zróżnicowanych i niezależnych od siebie miejsc, a w związku z tym zawiera
komunikaty sprzeczne ze sobą lub wykluczające się nawzajem. Zupełnie inaczej
dzieje się z komunikatami przepływającymi wewnątrz wspólnot, które nie dysponują
oprogramowaniem ani sprzętem komputerowym i polegają wyłącznie na „materiale
ludzkim"; komunikaty te zwykle powtarzają się wielokrotnie i wzajemnie
wzmacniają, pomagając w procesie zapamiętywania, nawet jeśli jest ono wybiórcze.
Mówiąc słowami Timothy'ego W. Luke'a, „porządek przestrzenny społeczności
tradycyjnych zorganizowany jest wokół przyrodzonych możliwości ludzkiego ciała,
w większości bezpośrednio zaangażowanego w działanie":
Tradycyjne wyobrażenia czynności i działań często uciekają się do metafor
związanych z ludzkim ciałem: podczas konfliktu stajemy „twarzą w twarz";
walczymy „pierś w pierś"; idziemy „ręka w rękę"; solidarność wyrażamy, stając
„ramię w ramię"; rozmowa może się odbyć „w cztery oczy"; sprawiedliwość
natomiast bywała „oko za oko" i „ząb za ząb", podczas gdy zmiany dokonywały się
„krok po kroku".
Sytuacja zmieniła się nie do poznania wraz z rozwojem środków, dzięki którym
konflikty, przymierza, boje i dyskusje zyskały o wiele szerszy wymiar, a
sprawiedliwość zaczęła sięgać o wiele dalej niż wzrok i ramię człowieka. Przestrzeń
zaczęto „przetwarzać, ześrodkowywać, organizować, normalizować", a co
najważniejsze, przestała być ona uzależniona od ograniczeń narzucanych przez
ludzkie ciało. Odtąd możliwości, jakie stwarzała technika, szybkość jej działania i
koszt zastosowania stały się „organizatorami przestrzeni": „Przestrzeń przez pryzmat
techniki jest zupełnie inna; to przestrzeń konstruowana, a nie dana przez Boga;
sztuczna, a nie naturalna; przestrzeń określana za pomocą sprzętu mechanicznego, a
nie bezpośrednio przez właściwości „żywego materiału"; rozumiana w kategoriach
myślenia racjonalnego, a nie potocznego; narodowa, a nie lokalna."
Nowoczesna, konstruowana przestrzeń miała być twarda, stabilna, trwała i nie
podlegająca negocjacji. Tkanką miał być beton i stal, a sieć torów kolejowych i
autostrad systemem krwionośnym. Autorzy nowoczesnych utopii nie odróżniali
porządku społecznego od architektonicznego, jednostek i podziałów społecznych od
terytorialnych; dla nich, podobnie jak dla ich współczesnych, którzy ponosili
odpowiedzialność za porządek społeczny, klucza do uporządkowanego
społeczeństwa należało szukać w organizacji przestrzeni. Całość społeczna miała być
hierarchicznym układem coraz większych i bardziej pojemnych wspólnot lokalnych,
ze stojącą na szczycie ponadlokalną władzą państwową, która nadzorowała całość,
sama pozostając niedostępna i nie dająca się inwigilować.
Na tę przestrzeń, która została sztucznie skonstruowana pod względem terytorialnym,
urbanistycznym i architektonicznym, nałożyła się przestrzeń trzeciego rodzaju: z
pojawieniem się globalnej sieci informatycznej nastał czas cyberprzestrzeni. Jak
twierdzi Paulo Virilio, jej elementy „pozbawione są wymiaru przestrzennego, lecz
wpisane w specyficzny rodzaj czasowości związanej z procesem błyskawicznego
rozpowszechniania. Od tej chwili ludzi nie dzielą już przeszkody natury fizycznej ani
dystans czasowy. Współpracujące ze sobą terminale komputerowe i monitory wideo
sprawiają, że podział na t u i tam nic już nie znaczy".
Jak większość twierdzeń na temat ludzkiej kondycji jako takiej jednej i tej samej dla
wszystkich ludzi także powyższe zdanie nie jest w pełni prawdziwe. Możliwość
współpracy terminali komputerowych" ma zróżnicowany wpływ na sytuację ludzi w
zależności od ich położenia. Część z nich, dosyć zresztą spora, nadal staje wobec
„przeszkód natury fizycznej i dystansu czasowego" jako przyczyn bezwzględnych
podziałów, których skutki psychologiczne sięgają znacznie głębiej niż kiedykolwiek
przedtem.
NOWA SZYBKOŚĆ, NOWA POLARYZACJA
A oto sedno sprawy: zniwelowanie odległości czasowych i przestrzennych dzięki
technice nie tyle ujednoliciło ludzką kondycję, ile ją spolaryzowało. Wyzwala ono
bowiem niektóre jednostki z więzów terytorialnych i pewnym czynnikom
konstytuującym wspólnotę nadaje sens eksterytorialny; równocześnie jednak samo
odarte ze znaczenia terytorium, w którego granicach inni nadal pędzą życie,
pozbawione zostaje potencjału określania ludzkiej tożsamości. Są ludzie, którzy
widzą w tym zapowiedź nie spotykanej dotąd wolności od fizycznych ograniczeń
oraz niesłychanych możliwości poruszania się i działania na odległość. Dla innych
jednak wiąże się to z niemożnością wzięcia w posiadanie lokalnej rzeczywistości, od
której mają małe szanse się odciąć, przenosząc w inne miejsce. Kiedy „odległości nic
już nie znaczą", także miejsca, które te odległości oddzielały, tracą znaczenie. Choć
jednym wróży to swobodę tworzenia znaczeń, innym zapowiada zepchnięcie w
„bezznaczeniowość". Niektórzy mogą teraz, niezależnie od miejsca, wyprowadzić
się, kiedy zechcą, podczas gdy pozostali widzą tylko, jak lokalna rzeczywistość, którą
dotąd zamieszkali, usuwa im się spod nóg.
Dzisiejszy przepływ informacji jest niezależny od jej nośników; przemieszczanie się
ciał i zmiana ich usytuowania w przestrzeni fizycznej jest znacznie mniej potrzebna
niż dotąd, by porządkować na nowo znaczenia i związki. Dla niektórych dla
mobilnej elity, elity mobilności oznacza to dosłownie „odfizycznienie", nową
nieważkość władzy. Elity podróżują w przestrzeni, i to szybciej niż kiedykolwiek,
jednak rozpiętość sieci władzy, którą tworzą, i jej gęstość nie zależą od tych podróży.
Dzięki nowej bezcielesności władzy, która ma głównie postać finansową, jej
posiadacze stali się prawdziwie wyzuci z terytorialnej przynależności, nawet jeśli
fizycznie zdarza im się być „na miejscu". Ich władza jest zaiste i w pełni „nie z tego
świata" nie należy do świata fizycznego, w którym wznoszą swe pilnie strzeżone
domy i biura: eksterytorialne, chronione przed nieproszonymi wizytami sąsiadów,
odcięte od wszystkiego, co można by nazwać wspólnotą lokalną, niedostępne dla
każdego, kto, w przeciwieństwie do nich, jest do niej przypisany.
Doświadczeniem nowej elity jest właśnie ta „pozaziemskość" władzy: niesamowite i
budzące grozę połączenie eteryczności z wszechpotęgą, niefizyczności i mocy
kształtowania rzeczywistości; utrwala się ono w potocznej pochwale „nowej
wolności", której wcieleniem jest elektroniczna cyberprzestrzeń. Godna szczególnej
uwagi jest „analogia między cyberprzestrzenią a chrześcijańską koncepcją Nieba"
autorstwa Margaret Wertheim:
Tak jak pierwsi chrześcijanie wyobrażali sobie Niebo jako idealne królestwo leżące
poza chaosem i upadkiem świata materialnego, którego rozpad był dla nich aż za
bardzo namacalny, bo wokół waliło się w gruzy cesarstwo tak i dziś, w czasach
społecznej dezintegracji i destrukcji środowiska naturalnego, prozelici
cyberprzestrzeni obwołują swoją domenę miejscem idealnym, leżącym „ponad"
materialnym światem i „poza" jego problemami. Podczas gdy pierwsi chrześcijanie
głosili, że Niebo jest królestwem, w którym ludzka dusza wolna będzie od słabości i
upadków ciała, dzisiejsi mistrzowie cyberprzestrzeni twierdzą, że jest ona miejscem,
gdzie „ja" może być wolne od ograniczeń fizyczności.
W cyberprzestrzeni ciała nie mają znaczenia, choć ona sama ma dla żywych ciał
znaczenie nieodwracalne i decydujące. Od wyroków, które zapadły w niebie
cyberprzestrzeni, nie ma odwołania i ich mocy nie może podważyć nic, co dzieje się
na ziemi. Ciała tych, którzy dysponują mocą bezpiecznego ferowania wyroków w
cyberprzestrzeni, nie muszą być ciałami mocnymi ani też uzbrojonymi w ciężki oręż;
co więcej, w przeciwieństwie do Anteusza, nie potrzebna im nawet łączność z ziemią,
by posiąść moc, utrwalić ją i zamanifestować. Potrzebują za to odizolowania od
lokalnej rzeczywistości, odartej teraz ze znaczenia społecznego na rzecz
cyberprzestrzeni i zredukowanej do czysto fizycznych wymiarów „terenu". Za
niezbędne uważają zabezpieczenie tej izolacji dzięki brakowi sąsiadów,
niewrażliwości na utrudnienia natury lokalnej oraz niezawodnej i niezniszczalnej
barierze, którą tłumaczy się jako „bezpieczeństwo" osób, ich domów i miejsc
rozrywki. Pozbawienie władzy jej aspektu terytorialnego idzie więc w parze ze
znacznie sztywniejszą strukturą wewnętrzną terytorium.
W opracowaniu pod wiele mówiącym tytułem Building Paranoia Steven Flusty pisze
o zapierającym dech w piersiach wybuchu bezkrytycznego entuzjazmu i szaleńczym
boomie w sferze zupełnie nowej dla wielkomiejskiego budownictwa, jaką są
„przestrzenie o ograniczonej dostępności", „projektowane tak, by odgradzały od
potencjalnych użytkowników, odpierały ich lub odsiewały". Flusty wykazuje się
niepospolitym talentem w wykuwaniu precyzyjnych i sugestywnych, a zarazem
zjadliwych określeń różnych rodzajów takich przestrzeni, które uzupełniając się
nawzajem, tworzą nowy, wielkomiejski odpowiednik fos i wież obronnych,
strzegących niegdyś dostępu do średniowiecznych zamków. Wśród nich jest
„przestrzeń, która się wymyka", gdzie „nie można się dostać, bo wiodąca tam droga
jest zbyt kręta i długa albo w ogóle jej nie ma"; „przestrzeń, która się jeży", gdzie
„nie sposób wygodnie zamieszkać, gdyż strzegą jej na przykład wystające ze ściany
polewaczki, uruchamiane, by oczyścić plac z włóczęgów; albo stopnie nachylone tak,
by nie można było na nich siedzieć"; lub „przestrzeń, która się irytuje" „nie można
jej użytkować niepostrzeżenie dla nadzorujących patroli lub/i urządzeń do zdalnego
monitoringu". Owe „przestrzenie zakazane" nie służą niczemu innemu, jak tylko
nadaniu materialnej postaci eksterytorialności nowej, ponadlokalnej elity, przełożeniu
jej na fizyczną izolację od lokalności. Przypieczętowują też rozpad zakorzenionych w
lokalnej rzeczywistości form bycia razem i życia wspólnotowego. Niezależność elit
od terytorium, na którym się osiedlają, gwarantowana jest za pomocą środków jak
najbardziej materialnych: ich członkowie są fizycznie niedostępni dla tych, którzy nie
posiadają przepustki.
Równocześnie przestrzenie miejskie, gdzie mieszkańcy różnych dzielnic i osiedli
mogli się spotykać osobiście i nawiązywać przypadkowe kontakty, zagadywać do
siebie i wzajemnie się prowokować, rozmawiać, sprzeczać się, zgadzać albo spierać,
nadawać swym prywatnym problemom wagę państwową, a sprawami publicznymi
przejmować się zupełnie prywatnie owe publiczne, a zarazem prywatne agory, o
których pisze Cornelius Castoriadis, szybko kurczą się i zanikają. Nieliczne, które
jeszcze pozostały, coraz częściej dostępne jedynie dla wybranych, przyczyniają się
raczej do pogłębienia szkód powstałych pod naciskiem sił dezintegrujących
wspólnotę, niż je naprawiają. Jak pisze Steven Flusty:
obszary, które tradycyjnie były przestrzeniami publicznymi, coraz częściej zmieniają
się w prywatnie (choć często z publicznych dotacji) konstruowane, administrowane i
posiadane przestrzenie przeznaczone do publicznego gromadzenia się ludzi, czyli
przestrzenie konsumpcji [...] O dostępie decydują możliwości płatnicze [...]
Obowiązujące tu reguły wyłączności zapewniają wysoki poziom kontroli, niezbędny,
by, ograniczając nieskuteczność działań i redukując to, co nieprzewidywalne,
zapobiec nieprawidłowościom mogącym zakłócić uporządkowany przepływ
towarów, usług i pieniędzy.
Elity wybrały izolację i są gotowe płacić za nią słono. Reszta społeczeństwa
natomiast stwierdza, że jest odcięta i musi ponosić wysokie koszta ich nowej izolacji;
koszta psychologiczne, kulturalne i polityczne. Sytuacja ludzi, dla których życie w
separacji od społeczności lokalnej nie jest kwestią wyboru i których nie stać na
opłacenie bezpiecznej izolacji, przypomina położenie tych, którzy padli ofiarą
grodzenia gruntów u progu nowoczesności: zwyczajnie i po prostu, nie pytając ich o
zdanie, odgrodzono ich od miejsc, które jeszcze wczoraj były „wspólne"; zabroniono
im wstępu i odegnano, niepokornym grożąc więzieniem; skazano na szok błąkania
się po terenach leżących poza granicami prywatnej własności, oznakowanej za
pomocą ostrzegawczych tablic lub nie zwerbalizowanych, lecz nie mniej
stanowczych „zakazów wstępu" w postaci rozmaitych znaków, których nie umieli
czytać ani dostrzec.
Teren miasta staje się polem nieustannej wojny o przestrzeń, która czasami zmienia
się w publiczny spektakl w postaci zamieszek w śródmieściu, rytualnych potyczek z
policją, bijatyk kibiców piłkarskich; na co dzień jednak walka toczy się tuż pod
powierzchnią publicznej (dopuszczonej do publicznej wiadomości) wersji porządku
spraw dnia powszedniego w mieście. Pozbawieni władzy i zaniedbani mieszkańcy
terenów „odgrodzonych", obszarów zepchniętych na margines i nieubłaganie
naruszanych, sami odpowiadają agresją i na granicach swoich zamienionych w getta
osiedli próbują umieszczać własne znaki zakazu wstępu. Zgodnie z odwiecznym
rytuałem bricoleurs używają do tego wszystkiego, co im wpadnie w rękę:
„wprowadzają rytuały, noszą dziwne stroje, ich dziwaczne zachowanie rzuca się w
oczy; łamią zakazy, tłuką butelki i szyby, rozbijają głowy, posługują się retoryką
prowokacji wobec obowiązującego prawa". Niezależnie od skuteczności tych działań
podstawowy problem polega na tym, że są niedozwolone, a w związku z tym
oficjalnie klasyfikuje się je zwykle jako naruszanie porządku i prawa, a nie, czym są
w istocie, jako próby zwrócenia uwagi na terytorialne roszczenia oraz chęć włączenia
się w nową grę o przestrzeń, w którą wszyscy z upodobaniem grają.
Warowne umocnienia wznoszone przez elitę oraz samoobrona przez agresję, którą
uprawiają ci, co pozostali na zewnątrz, wzajemnie podsycają się tak, jak przewidział
Gregory Bateson w swej teorii „łańcuchów schizmogennych". Według modelu
teoretycznego Batesona, prawdopodobieństwo pojawienia się i pogłębienia rozłamu
w stopniu uniemożliwiającym powrót do poprzedniego stanu rośnie, gdy dochodzi co
sytuacji, w której:
zachowanie X, Y, Z jest standardową odpowiedzią na X, Y, Z [...] Jeżeli wzorce X,
Y, Z obejmują przechwałki, to z dużym prawdopodobieństwem, jeśli przechwałki są
odpowiedzią na przechwałki, grupy będą się wzajemnie prowokować do
przerysowania wzorca i proces ten, jeśli się go nie powstrzyma, doprowadzi jedynie
do rywalizacji przybierającej coraz ostrzejsze formy i ostatecznie zakończonej
wrogością i załamaniem się całego systemu.
Opisana została tu „dyferencjacja symetryczna". Czy jest jakaś inna możliwość? Co
stanie się, jeżeli grupa B na wyzwanie typu X, Y, Z ze strony grupy A nie odpowie
zachowaniem typu X, Y, Z? Łańcuch nie ulega wówczas przecięciu; dochodzi jednak
do dyferencjacji komplementarnej, a nie symetrycznej. Jeśli na przykład zachowanie
asertywne nie wywołuje asertywnej odpowiedzi, lecz natrafia na gotowość
podporządkowania się, „to uległość wywoła kolejne zachowania asertywne, które z
kolei sprowokują do dalszej uległości", a skutkiem będzie tak samo „załamanie się
systemu".
Generalnie fakt wyboru jednego czy drugiego wzoru ma minimalne znaczenie,
jednak dla stron uwikłanych w „łańcuch schizmogenny" oznacza on różnicę między
godnością i upokorzeniem, człowieczeństwem i jego utratą. Można z dużym
prawdopodobieństwem przewidywać, że strategia „dyferencjacji symetrycznej"
będzie zawsze wybierana chętniej niż strategia „dyferencjacji komplementarnej". Ta
druga jest strategią pokonanych lub tych, którzy pogodzili się z nieuchronnością
klęski. Jednak niezależnie od wybranej strategii istnieją wygrani: nowy podział
przestrzeni miejskiej, kurczenie się i zanik przestrzeni publicznej, rozpad wspólnoty
tworzonej przez mieszkańców miasta, podziały i segregacja, a nade wszystko
eksterytorialność nowej elity i wymuszona przynależność terytorialna reszty.
Jeśli nowa eksterytorialność elity daje poczucie upajającej wolności, to terytorialne
przywiązanie reszty odczuwa się coraz mniej jako zamieszkiwanie w domu, a coraz
bardziej jako uwięzienie dodatkowo upokarzające wobec kłującej w oczy swobody
poruszania się „tych innych". Pozostawanie w miejscu, niemożność zmiany okolicy
wedle swego upodobania i pozbawienie dostępu do bardziej zielonych pastwisk nie
tylko ma gorzki smak porażki, oznacza niepełne człowieczeństwo i prowadzi do tego,
że jest się oszukiwanym przy podziale bogactw i uroków, jakie niesie życie.
Upośledzenie sięga głębiej: „lokalność" w nowym świecie wielkich szybkości nie jest
tym samym, czym była w czasach, gdy informacja poruszała się jedynie razem ze
swym materialnym nośnikiem: miejscowość i ludność miejscowa niewiele mają
wspólnego ze „społecznością lokalną". Przestrzenie publiczne rozmaite agory i fora,
miejsca, w których ustala się programy działania, prywatnym sprawom nadaje
wymiar publiczny, kształtuje opinie, zbiera sądy i feruje wyroki śladem elit odcięły
się od lokalnych
powiązań; w pierwszej kolejności odrywają się od konkretnego terytorium i sytuują
daleko poza zasięgiem komunikacyjnej wydolności jakiejkolwiek lokalnej wspólnoty
i jej mieszkańców, która ograniczona jest przez możliwości „materiału ludzkiego".
Ludność miejscowa, jak najdalsza od tworzenia wspólnoty, bardziej przypomina pęk
sznura o luźno zwisających, nie powiązanych ze sobą końcach.
Paul Lazarfeld pisał o „lokalnych autorytetach", które na użytek innych mieszkańców
danej okolicy przesiewają, wartościują i przetwarzają wiadomości docierające „z
zewnątrz" za pośrednictwem mediów; jednak by mogło tak się dziać, mieszkańcy
muszą najpierw usłyszeć „lokalny autorytet" potrzebują zatem agory, na którą
mogliby przychodzić i słuchać. To właśnie lokalna agora umożliwiała miejscowym
autorytetom współzawodniczenie z głosami docierającymi z dala i zyskiwanie
poparcia stanowiącego przeciwwagę dla o wiele bardziej pomysłowej władzy, której
wpływ osłabiała jednak odległość. Wątpię, czy Lazarfeld doszedłby do takich
samych wniosków, gdyby przyszło mu powtórzyć badania dzisiaj, zaledwie pół
wieku później.
Niedawno Nils Christie podjął próbę ujęcia logiki tego procesu i jego następstw w
formie alegorii. Jako że tekst ten nie jest jeszcze dostępny dla szerszej publiczności,
pozwolę sobie przytoczyć obszerne fragmenty:
Mojżesz zszedł z gór. Pod pachą niósł przykazania, wykute w granicie, podyktowane
mu przez tego, który jest ponad górami. Mojżesz był tylko posłańcem, lud populus
odbiorcą [...] Dużo później Jezus i Mahomet działali według tych samych reguł. Są to
klasyczne przypadki sprawiedliwości piramidalnej.
Inny obraz: kobiety gromadzące się przy studni albo nad rzeką [...] Przychodzą po
wodę, piorą, wymieniają informacje i oceny. Pretekstem do rozmowy często jest
konkretne wydarzenie lub sytuacja.
Opisuje się je i porównuje do podobnych wypadków, które zaszły w przeszłości lub
zdarzyły się gdzie indziej; a potem ocenia jako dobre lub złe, ładne lub brzydkie,
mocne lub słabe. Powoli, choć oczywiście nie zawsze, rodzi się potoczne rozumienie
zdarzeń. To właśnie jest proces tworzenia norm. Jest to klasyczny przypadek
„sprawiedliwości egalitarnej" [...]
[...] nie ma już studni. W nowoczesnym świecie mieliśmy przez jakiś czas małe
publiczne pralnie z pralkami na monetę, dokąd przychodziło się z brudną bielizną, a
wychodziło z czystą; w trakcie prania można było porozmawiać. Teraz nie ma już
publicznych pralni. [...] Duże centra handlowe stwarzają pewne możliwości, by się
spotkać, lecz w większości są one za duże, by wytworzyły się poziome struktury
sprawiedliwości. Zbyt ogromne, by można było spotkać dawnych znajomych, za
bardzo ruchliwe i za głośne do prowadzenia długich pogawędek potrzebnych, by
ustalić standardy zachowań.
Dodam jeszcze, że centra handlowe buduje się tak, by ludzie byli ciągle w ruchu,
stale się rozglądali; dostarcza się im bez końca ale nigdy zbyt długo rozrywki w
postaci nie kończącego się pasma atrakcji; w centrum handlowym nic nie zachęca do
tego, by się zatrzymać, spojrzeć jeden na drugiego, porozmawiać, zastanowić się czy
podyskutować o czymś innym niż wystawione towary; by spędzać czas w sposób
pozbawiony wartości handlowej...
Dodatkową zaletą alegorycznej opowieści Christiego jest to, że odsłania ona
konsekwencje natury etycznej wynikające z obniżenia rangi przestrzeni publicznej.
Miejsca spotkań były przestrzenią, w której konstytuowały się normy, dzięki czemu
sprawiedliwość rozkładała się poziomo, i tak też była wymierzana, umacniając
wspólnotę tworzoną przez tych, którzy o niej dyskutowali; wspólnotę odrębną od
innych, spajaną wewnętrznie przez wspólne kryteria oceny. Terytorium odarte z
przestrzeni publicznej stwarza mało możliwości do podjęcia dyskusji nad normami,
do konfrontacji, ścierania się wartości oraz do ich negocjowania. O tym, co jest dobre
i złe, piękne i brzydkie, odpowiednie i nieodpowiednie, użyteczne i pozbawione
użyteczności, wyrokuje się tylko na górze, tam, gdzie sięga jedynie najbardziej
przenikliwy wzrok. Wyroki pochodzące z góry są niepodważalne, ponieważ żadnych
sensownych wątpliwości nie można wysunąć wobec sędziów, którzy nie pozostawili
żadnego adresu nawet adresu poczty elektronicznej gdzie można by owe
wątpliwości skierować; poza tym nikt tak naprawdę nie wie, gdzie ci sędziowie
urzędują. Nie ma już miejsca na opinię „lokalnych autorytetów"; w ogóle nie ma już
miejsca na „opinię miejscowej ludności".
Wyroki mogą więc być ferowane bez żadnego związku z lokalnym biegiem spraw;
nie mają one wszak wcale znaleźć potwierdzenia w postępowaniu ludzi, których
dotyczą. Zrodzone z doświadczeń, które w najlepszym wypadku lokalnym odbiorcom
wiadomości są znane z pogłosek, mogą stać się przyczyną dodatkowych cierpień,
nawet jeśli w zamierzeniu miały przynieść radość. Sądy ferowane w pozaterytorialnej
rzeczywistości wkraczają w życie skrępowane lokalnymi więzami jako własna
karykatura, przybierając postać potwornych mutantów. Po drodze pozbawiają
miejscową ludność władzy w zakresie moralności, odbierając jej w ten sposób
wszystkie środki, które mogłyby ograniczyć szkody.
Rozdział 2
WOJNY O PRZESTRZEŃ SPRAWOZDANIE Z
PRZEBIEGU DZIAŁAŃ
Często mówi się, a jeszcze częściej przyjmuje za oczywiste, że idea „przestrzeni
społecznej" narodziła się (gdzieżby, jeśli nie w głowach socjologów, rzecz jasna) z
metaforycznego przestawienia pojęć stworzonych podczas doświadczania
„obiektywnej" przestrzeni fizycznej. Jest jednak na odwrót: odległość, którą
zwykliśmy dziś określać mianem „obiektywnej", mierzymy, odnosząc ją raczej do
długości równika niż części ciała ludzkiego albo jego możliwości. Nie odwołujemy
się także do sympatii czy niechęci ludzi zamieszkujących ową przestrzeń.
Tymczasem dystans mierzono za pomocą ciała ludzkiego i międzyludzkich
związków, na długo zanim w Sèvres umieszczony został metalowy pręt zwany
metrem wcielenie bezcielesności i bezosobowości, które każdy miał respektować i
posłusznie stosować.
Wielki historyk Witold Kula bardziej wnikliwie od innych uczonych ukazał, że od
niepamiętnych czasów ludzkie ciało było „miarą wszechrzeczy" nie tylko w
wysublimowanym, filozoficznym znaczeniu rodem z Protagorasa, ale także w sensie
całkiem materialnym, dosłownym i absolutnie nie mającym nic wspólnego z
filozofią. Przez całe swe dzieje, aż do stosunkowo niedawnych początków
nowoczesności, ludzie mierzyli świat za pomocą swego ciała: na stopy, garście czy
łokcie; bądź używali do tego celu swych wytworów: koszy i garnców, albo przy
pomiarze odwoływali się do ludzkich zajęć, na przykład dzieląc pole na „Morgen"
[polskie „morgi"], czyli kawałki, które może zaorać człowiek pracujący od świtu do
zmierzchu.
Jednak ani garść garści, ani kosz koszowi nierówne miary „antropomorficzne" i
„prakseomorficzne" w sposób nieunikniony były tak zróżnicowane i przypadkowe,
jak ludzkie ciało i działania, do których się odwoływały. Sprawiało to trudność, kiedy
władcy chcieli jedną normą objąć większą liczbę poddanych, domagając się od nich
„takich samych" podatków i świadczeń. Trzeba więc było znaleźć sposób, by obejść
różnorodność i przypadkowość, by je zneutralizować. Sposobem tym okazało się
narzucenie standardowych, powszechnie obowiązujących miar odległości,
powierzchni i objętości, przy jednoczesnym wprowadzeniu zakazu posługiwania się
innymi, lokalnymi, grupowymi czy indywidualnymi systemami miar.
Jednak problemu nie stanowił jedynie „obiektywny" pomiar przestrzeni. Zanim
przystąpi się do mierzenia, trzeba najpierw jasno określić, co ma się zamiar zmierzyć.
Jeżeli pomiar dotyczyć ma przestrzeni (którą trzeba sobie wyobrazić jako coś, co
można zmierzyć), musi najpierw pojawić się pojęcie „odległości", a ono pierwotnie
uzależnione było od rozróżnienia na rzeczy czy ludzi znajdujących się „blisko" i
„daleko" oraz od doświadczenia większej bliskości pewnych rzeczy i ludzi niż
innych. Edmund Leach, zainspirowany teorią Emile'a Durkheima i Marcela Maussa o
społecznym pochodzeniu klasyfikacji, zebrał materiał wskazujący na istnienie
zadziwiających analogii między potocznym systemem kategoryzacji przestrzeni,
klasyfikacją pokrewieństwa oraz zróżnicowanym traktowaniem zwierząt domowych,
hodowlanych i dzikich.1 Okazuje się, że takie kategorie, jak „dom", „zagroda",
„pole" oraz „daleko", na potocznej mapie świata wyodrębnia się na bardzo podobnej,
a właściwie takiej samej zasadzie, jak kategorie zwierząt domowych, hodowlanych,
zwierzyny łownej i „dzikich zwierząt" z jednej strony i kategorie brat/siostra",
„kuzyn", „sąsiad" i „obcy" lub „cudzoziemiec" z drugiej.
Claude LéviStrauss doszedł do wniosku, że zakaz kazirodztwa, pociągający za sobą
narzucenie sztucznie stworzonych, konceptualnych rozróżnień między jednostkami,
które „w sposób naturalny" fizycznie i psychicznie się od siebie nie różnią, był
pierwszym konstytutywnym działaniem kultury; odtąd zawsze już miała ona
polegać na wprowadzaniu do świata „natury" podziałów, rozróżnień i klasyfikacji,
odzwierciedlających zróżnicowanie ludzkich zwyczajów oraz związanych z nimi
pojęć i nie będących cechami samej „natury", lecz ludzkich działań i myśli. Dlatego
zadanie, które wobec potrzeby ujednolicenia przestrzeni poddanej teraz jego
bezpośrednim rządom, postawiło sobie nowoczesne państwo, nie było wyjątkiem;
chodziło o to, by wyplątać kategorie i rozróżnienia przestrzenne z powiązań z
ludzkimi zwyczajami, które nie podlegają kontroli państwa. Zadanie polegało na
administracyjnym wprowadzeniu zwyczajów państwowych, w postaci jedynego i
powszechnie obowiązującego punktu odniesienia dla wszystkich pomiarów i
podziałów przestrzeni, w miejsce niespójnych i zróżnicowanych lokalnie praktyk.
BITWA NA MAPY
To, co dla jednych jest łatwe do odczytania i przejrzyste, innym może wydawać się
niejasne i nieostre. Tam, gdzie niektórzy poruszają się bez najmniejszego trudu, inni
czują się zagubieni i tracą orientację. Dopóki miary były antropomorficzne i różniły
się od siebie, a lokalne praktyki były odmienne ze względu na rozmaite punkty
odniesienia, służyły one wspólnotom ludzkim jako tarcza, za którą można się było
schronić przed ciekawskim wzrokiem i złymi zamiarami intruzów, a przede
wszystkim przed nieproszonymi gośćmi posiadającymi władzę i usiłującymi ją
wspólnocie narzucić.
W epoce przednowoczesnej lokalna rzeczywistość poddanych, dla nich całkowicie
przejrzysta, nie była w pełni czytelna dla władzy stąd przy ściąganiu podatków czy
poborze rekrutów władza musiała postępować jak obca, wroga siła, uciekając się do
zbrojnych najazdów lub ekspedycji karnych. W istocie ściąganie podatków niewiele
się różniło od rabunku i wypraw łupieżczych, a pobór do wojska od brania jeńców.
Uzbrojeni najemnicy na żołdzie książąt i baronów, używając nahajki i szabli w
charakterze argumentu, przekonywali „miejscowych" do rozstania się z płodami
rolnymi czy synami. Udawało im się „wycisnąć" tyle, ile się dało za pomocą
brutalnej siły. Ernest Gellner nazwał przednowoczesny system rządów „państwem
dentystycznym", w którym, jak pisał, władcy specjalizowali się w „ekstrakcji z
zastosowaniem tortur".
Zbite z tropu i zakłopotane zapierającą dech różnorodnością lokalnych miar i
systemów liczenia, władze podatkowe i ich przedstawiciele z zasady wolały mieć do
czynienia z różnego rodzaju zbiorowościami niż z pojedynczym poddanym; raczej z
wioskową czy parafialną starszyzną niż z każdym gospodarzem czy dzierżawcą.
Nawet w wypadku podatków tak zindywidualizowanych, jak podymne czy podatek
od liczby okien, władze państwowe wolały obciążyć całą wieś na łączną kwotę
świadczeń, pozostawiając mieszkańcom problem podziału obciążeń między siebie.
Można też przypuszczać, że przedkładanie świadczeń wypłacanych w pieniądzu nad
świadczenia w naturze wynikało z faktu, że wartość monety bitej w państwowej
mennicy nie zależała od lokalnych zwyczajów. Przy braku „obiektywnych" miar
pozwalających określić wielkość gospodarstwa, zapisać ją w księgach czy też
sporządzić spis żywego inwentarza, państwo przednowoczesne (mające, jak trafnie
zauważył
Charles Linblom, dwie lewe ręce) wolało opierać swoje dochody na podatkach
pośrednich, pobieranych od działalności, której zatajenie było trudne lub zgoła
niemożliwe wobec niezliczonych interakcji; ich sens był oczywisty dla ludności
miejscowej, lecz nieprzenikniony lub zwodniczy dla przypadkowych gości (np.
podatki od sprzedaży soli czy tytoniu, myta drogowe i mostowe, opłaty za urzędy i
tytuły).
Nie ma wątpliwości co do tego, że czytelność przestrzeni i jej przejrzystość stały się
jedną z głównych stawek w walce nowoczesnego państwa o suwerenność władzy.
Aby zdobyć kontrolę prawodawczą, regulującą wzorce interakcji społecznych oraz
zyskać lojalność, państwo musiało nadzorować przezroczystość układu, w którym
przyszło działać wchodzącym w interakcję czynnikom. Nowoczesne stosunki
społeczne, wprowadzane dzięki praktykom nowoczesnej władzy, zmierzały do
ustalenia i utrwalenia tak rozumianej kontroli. Zatem jednym z decydujących
aspektów procesu unowocześniania była długotrwała wojna toczona w imię
reorganizacji przestrzeni. Stawką najważniejszej bitwy w czasie tej wojny było prawo
do sprawowania kontroli nad urzędem kartograficznym.
Celem wojny o przestrzeń, który raz po raz wymykał się toczącym ją siłom
nowoczesności, było podporządkowanie przestrzeni społecznej jednej, i tylko jednej,
oficjalnie zatwierdzonej, stworzonej pod patronatem państwa mapie. Wysiłkom tym
towarzyszyło unieważnienie wszystkich innych, konkurencyjnych map lub
odmiennych interpretacji przestrzeni oraz likwidacja wszystkich instytucji
zajmujących się kartografią, które nie zostały powołane do życia przez państwo, nie
są finansowane z jego środków lub nie posiadają państwowego zezwolenia na
działalność. Struktura przestrzeni, która wyłoniłaby się w wyniku wojny, miała być
doskonale czytelna dla władz państwowych i ich przedstawicieli, pozostając
równocześnie doskonale odporna na przekształcenia semantyczne, dokonywane przez
jej
użytkowników, czy też ofiary wytrzymała na wszystkie oddolne inicjatywy
interpretacyjne, które mogą wszak fragmenty przestrzeni przepoić znaczeniami
nieczytelnymi dla władzy i sprawić, że wymkną się one spod kontroli.
Wynalazek malarskiej perspektywy, którego w XV wieku dokonali wspólnymi siłami
Alberti i Brunelleschi, stanowił decydujący krok, a zarazem punkt zwrotny, jeśli
chodzi o nowoczesne pojmowanie i wykorzystywanie przestrzeni. Koncepcja
perspektywy leży w pół drogi między wizją przestrzeni silnie zakorzenioną w
zbiorowej i indywidualnej rzeczywistości a jej późniejszym, nowoczesnym
wykorzenieniem. Przyjmowała ona za pewnik decydującą rolę ludzkiej percepcji w
porządkowaniu przestrzeni: oko widza było punktem wyjściowym dla konstrukcji
perspektywy i określało wielkość obiektów oraz ich wzajemne odległości, pozostając
jedynym punktem odniesienia, jeśli chodzi o rozmieszczenie obiektów w przestrzeni.
Nowość jednak stanowił fakt, że oko widza było teraz „ludzkim okiem, takim jakie
ono jest", zupełnie nowym, „bezosobowym" okiem. Teraz nie miało już znaczenia,
kim byli widzowie; ważne było jedynie to, by patrzyli z danego punktu. Uznano
więc, przyjmując rzecz za pewnik, że każdy widz, który znajdzie się w tym
konkretnym miejscu, zobaczy relacje przestrzenne między obiektami w dokładnie
taki sam sposób.
Odtąd o przestrzennym rozmieszczeniu rzeczy decydowały już nie cechy widza, ale
dające się wyliczyć położenie punktu obserwacji, umieszczonego w abstrakcyjnej i
pustej przestrzeni, w której nie ma ludzi; bezosobowej przestrzeni neutralnej
społecznie i kulturowo. Koncepcja perspektywy dokonała podwójnej sztuki,
wprzęgając prakseomorficzną naturę odległości w służbę nowej jednorodności
propagowanej przez nowoczesne państwo. Uznając subiektywną względność map,
równocześnie ją zneutralizowała: konsekwencje, jakie pociągał za sobą subiektywizm
leżący u źródeł percepcji, zostały odpersonalizowane niemal tak radykalnie, jak
husserlowskie znaczenie zrodzone z „transcendentalnej" subiektywności.
W konsekwencji punkt ciężkości, wokół którego budowano porządek przestrzeni,
przesunął się z pytania: „kto?" na pytanie: „z jakiego punktu w przestrzeni?" Skoro
tylko pytanie zostało postawione w ten sposób, natychmiast stało się oczywiste, że
ponieważ ludzie bynajmniej nie zajmują tego samego miejsca, a w związku z tym nie
przyglądają się światu z jednej perspektywy, to nie wszystkie spojrzenia mają tę samą
wartość. Musi więc, lub przynajmniej powinien, istnieć pewien punkt
uprzywilejowany, z którego widok jest najlepszy. Teraz łatwo już było dostrzec, że
„najlepszy" oznacza „obiektywny", co z kolei oznaczało bezosobowy lub
ponadosobowy. „Najlepszy" punkt był do tego stopnia jedynym odniesieniem, że
dokonywał cudu, wznosząc się ponad własną lokalność i relatywność, przekraczając
ją.
Przednowoczesną różnorodność map, chaotyczną i oszałamiającą, miało więc
zastąpić nie tyle jedno, powszechnie podzielane wyobrażenie świata, ile jego wiele
ściśle zhierarchizowanych wizerunków. Teoretycznie „obiektywny" oznaczało po
pierwsze i przede wszystkim „nadrzędny"; w praktyce jednak dla nowoczesnej
władzy jej „nadrzędność" była ciągle idealnym stanem, do którego należało dążyć;
raz osiągnięta stała się jednym z podstawowych źródeł jej potęgi.
Tereny w pełni oswojone, doskonale znane i czytelne dla wieśniaków czy parafian
pogrążonych w codziennych zajęciach, dla władz w stolicy pozostawały niepokojąco
obce, zawiłe, niedostępne i nieoswojone; odwrócenie tego związku stanowiło jeden z
głównych wymiarów „procesu unowocześniania" oraz jego wskaźnik.
Czytelność i przezroczystość przestrzeni, które nowoczesność ogłosiła wyróżnikami
porządku racjonalnego, nie były jednak jej wynalazkami. W każdym czasie i miejscu
stanowiły one warunek istnienia ludzkich wspólnot, dając odrobinę stabilności i
pewności siebie, bez których życie codzienne byłoby zupełnie niemożliwe. Jedyna
nowość, jaką wprowadziła nowoczesność, polegała na tym, że przejrzystość i
czytelność uznano za cel, do którego należy systematycznie dążyć, za zadanie, za
stan, który po uprzednim zaprojektowaniu, staraniem ekspertów i specjalistów, trzeba
opornej rzeczywistości stale narzucać siłą. Unowocześnienie oznaczało między
innymi przystosowanie zamieszkanego świata na życzliwe przyjęcie ponadlokalnej
władzy państwa, a to wymagało z kolei, by świat ten stał się przejrzysty i czytelny dla
administracji państwowej.
W swym brzemiennym w skutki studium „fenomenu biurokracji" Michel Crozier
ukazał bliski związek między skalą niepewności a hierarchią władzy. Od Croziera
wiemy, że w każdej zorganizowanej strukturze władza należy do jednostek
potrafiących zaciemnić swoją pozycję i sprawić, że ich działania są nieprzeniknione
dla tych, którzy pozostają na zewnątrz, podczas gdy dla tworzących je ludzi pozostają
absolutnie jasne, nie budzą cienia wątpliwości i są zabezpieczone od wszelkich
niespodzianek. W całym świecie nowoczesnej biurokracji strategia każdego sektora,
który ocalił niezależność lub pnie się ku górze, polega nieodmiennie na
systematycznie podejmowanych próbach rozwiązania sobie rąk, przy równoczesnym
usiłowaniu narzucenia sztywnych zasad postępowania wszystkim pozostałym
członom struktury. Sektor taki zdobywa coraz większe wpływy, w miarę jak własne
postępowanie udaje mu się zmienić w niewiadomą w równaniach, na których inne
sektory bazują przy dokonywaniu wyborów, podczas gdy dla niego zachowanie
pozostałych elementów struktury jest stałe, przewidywalne i usystematyzowane.
Innymi słowy największą władzę mają takie jednostki, które potrafią stać się źródłem
niepewności innych jednostek. Manipulowanie niepewnością stanowi kwintesencję
zmagań o władzę i ich główną stawkę; wpływa od wewnątrz na każdą strukturę
totalną, a nade wszystko na jej najbardziej konsekwentną postać, jaką jest
nowoczesna biurokracja, szczególnie zaś biurokracja nowoczesnego państwa.
Panoptyczny model nowoczesnej władzy Michela Foucaulta opiera się na bardzo
podobnym założeniu. O władzy, którą nadzorcy ukryci w centralnej wieży
Panopticonu mają nad więźniami przetrzymywanymi w skrzydłach wzniesionej na
planie gwiazdy budowli, decyduje połączenie dwóch faktów: więźniowie są w pełni i
zawsze widzialni, podczas gdy nadzorców absolutnie nigdy nie można zobaczyć. Nie
mając pewności, czy są właśnie obserwowani, czy też może strażnicy śpią, są zajęci
czym innym, odpoczywają albo ich uwagę pochłania to, co dzieje się w innych
skrzydłach, więźniowie muszą cały czas zachowywać się tak, jakby w danej chwili
znajdowali się pod bezpośrednim nadzorem. Nadzorcy i nadzorowani (pensjonariusze
zakładów karnych, robotnicy, żołnierze, uczniowie, pacjenci...) przebywają w „tej
samej" przestrzeni, lecz sytuacja ich jest diametralnie odmienna. Nic nie zaburza
perspektywy widzenia pierwszej grupy, podczas gdy druga musi poruszać się we
mgle.
Panopticon był przestrzenią sztuczną wzniesiony w konkretnym celu, zakładający
asymetrię widzenia. Chodziło o świadome manipulowanie przestrzenią i celowe
przekształcenie jej przejrzystości odpowiednio do stosunków społecznych, w tym
wypadku: stosunków władzy. Sztucznie stworzona przestrzeńdlaporządku była
luksusem niedostępnym dla władz manipulujących przestrzenią na skalę państwową.
Zamiast budować nową, bez zarzutu funkcjonującą przestrzeń od podstaw, władze
nowoczesnego państwa, realizując cele „panoptyzmu", musiały przyjąć nieco gorsze
rozwiązanie. Pierwszym zadaniem bojowym w czasie wojny o przestrzeń stało się
przedstawienie przestrzeni na mapie w sposób czytelny dla administracji państwowej,
lecz sprzeczny z lokalnymi praktykami, negujący miejscowe metody orientacji i
mylący dla lokalnej ludności.
Nie znaczy to, że koncepcja „panoptyzmu" została porzucona; po prostu odłożono ją
na lepsze czasy, w oczekiwaniu na lepsze środki techniczne. Uwieńczony sukcesem
pierwszy etap otwierał drogę kolejnym, jeszcze ambitniejszym zadaniom procesu
unowocześniania. Teraz nie chodziło już o wykreślenie wytwornych map, jednolitych
dla całego państwa i ujednolicających jego terytorium, lecz o fizyczne
przekształcenie przestrzeń i zgodne z wymaganiami elegancji, którą dotąd osiągnięto
jedynie na mapach przechowywanych w urzędzie kartografii; celem nie było już
doskonałe odwzorowanie ciągle niedoskonałego obszaru, ale doprowadzenie samego
terenu do perfekcji, którą dotąd widziano jedynie na deskach kreślarzy.
Przedtem mapa przedstawiała i odwzorowywała formy terenu. Teraz przyszła pora,
by teren zaczął odwzorowywać mapę, osiągając taki poziom przestrzennej
przejrzystości, o jaki walczyli kartografowie. Teraz sama przestrzeń miała być
przekształcana lub formowana od podstaw na podobieństwo mapy i zgodnie z
decyzjami kartografów.
OD MAPOWANIA PRZESTRZENI DO UPRZESTRZENNIENIA MAP
Jak się wydaje, prosta, geometryczna struktura przestrzenna zbudowana z jednolitych
klocków tego samego rozmiaru najlepiej odpowiada zapotrzebowaniu, o którym
przed chwilą była mowa. Nie ma więc wątpliwości, dlaczego we wszystkich
nowoczesnych utopiach „miasta doskonałego" zasady architektury i urbanistyki, do
których autorzy podchodzili bardzo konsekwentnie i z niezmordowaną uwagą,
obracały się wokół tych samych podstawowych założeń: po pierwsze dokładne,
szczegółowe i wyczerpujące, uprzednie rozplanowanie przestrzeni miasta,
wznoszonego na surowym korzeniu, w miejscu pustym lub oczyszczonym pod
budowę, według projektów wykonanych przed jej rozpoczęciem; po drugie
regularność, jednorodność, jednolitość, powtarzalność elementów przestrzeni
otaczających budynki administracji usytuowane w centrum, a jeszcze lepiej: na
szczycie wzgórza, z którego można ogarnąć wzrokiem całą przestrzeń miasta.
„Fundamentalne i święte prawa" zestawione przez Morelly'ego w Code de la Nature,
ou le véritable esprit de ses lois de tout temps négligé ou méconnu, wydanym w 1755
roku, są reprezentatywnym przykładem nowoczesnej idei doskonałej strukturyzacji
przestrzeni miejskiej.
Wokół dużego placu o regularnych proporcjach [podkreślenie moje Z.B.] wzniesione
zostaną magazyny państwowe, w których przechowywać się będzie niezbędne zapasy
oraz mieścić się będzie sala zebrań publicznych wszystkie o wyglądzie jednolitym i
przyjemnym dla oka.
Na zewnątrz tego kręgu zostaną regularnie rozmieszczone dzielnice miasta: równej
wielkości, podobnego kształtu, podzielone ulicami o regularnym przebiegu [...]
Wszystkie budynki będą identyczne [...]
Dzielnice zostaną zaprojektowane tak, ze w razie potrzeby można je będzie
powiększać, nie zaburzając ich regularnego układu [...]
Zasadę regularności i jednorodności, a co za tym idzie, wymienności elementów
miasta w myśli Morelly'ego oraz innych wizjonerów i praktyków planowania
nowoczesnych miast i zarządzania nimi, uzupełniał postulaj funkcjonalnego
podporządkowania wszystkich rozwiązań natury architektonicznej i demograficznej
„potrzebom miasta jako całości" (jak ujął to sam Morelly, „liczba i wielkość
wszystkich budynków podyktowana będzie potrzebami danego miasta") oraz
wymogowi przestrzennego oddzielenia od siebie części miasta mających różne
funkcje lub zamieszkiwanych przez inne kategorie ludności. Zatem „każda grupa
zajmować będzie inną dzielnicę, a każda rodzina oddzielne mieszkanie". (Jakkolwiek
budynki, co śpieszy podkreślić Morelly, byłyby takie same dla wszystkich rodzin;
można się domyślać, że wymóg ten mógł być związany z pragnieniem, by
zneutralizować potencjalnie szkodliwy wpływ nawyków każdej grupy na ogólną
przejrzystość przestrzeni miasta.) Mieszkańcy, którzy z jakiegoś powodu nie
spełniają, wymogów normalności („obywatele chorzy", „obywatele niepełnosprawni
i w podeszłym wieku", a także ci, „którzy zasłużyli na czasową izolację od reszty"),
zostaną zepchnięci na obszary leżące „poza wszystkimi kręgami, w pewnej
odległości". Natomiast ci, którzy zasłużą na „cywilną śmierć, czyli dożywotnie
wykluczenie ze społeczeństwa", zostaną zamknięci w przypominających jaskinie
celach „o bardzo mocnych ścianach i kratach", wzniesionych nieopodal miejsca
przeznaczonego dla biologicznie martwych, w obrębie „otoczonego murem
cmentarza".
Miasto doskonałe, wyrysowane przez autorów utopii, w niczym nie przypominało
rzeczywistych miast, gdzie ci kreślarze fantazji żyli i snuli swe marzenia. Niemniej,
jak niewiele później miał zauważyć z aprobatą Karol Marks, chodziło im nie o to, jak
przedstawić lub wytłumaczyć świat, ale jak go zmienić; albo raczej mieli za złe
ograniczenia, które narzucało otoczenie utrudniające realizację idealnych projektów, i
marzyli o zastąpieniu go nową rzeczywistością, wolną od patologicznych zmian
pozostawionych przez wydarzenia historyczne, zbudowaną od podstaw w służbie
porządku. Pozostawienie „małego śladu", jakim był każdy projekt miasta, które miało
powstać ab nihilo, pociągało za sobą zniszczenie miasta już istniejącego. W samym
sercu teraźniejszości jej nieładu, fetoru, chaosu, bałaganu, które zasługiwały na karę
śmierci utopijna myśl była przyczółkiem przyszłego porządku doskonałego i
uporządkowanej doskonałości.
Jednak fantazja nieczęsto bywa czystym „nieróbstwem", a jeszcze rzadziej jest
naprawdę niewinna. Pokryte rysunkami kalki byty oknem na przyszłość nie tylko w
rozgorączkowanej wyobraźni kreślarzy. Nie brakowało armii i generałów, którzy
pragnęli użyć przyczółków utopii, by przypuścić z nich powszechny atak na siły
chaosu i udzielić wsparcia przyszłości podbijającej teraźniejszość. Bronisław Baczko
w swym wiele wyjaśniającym studium nowoczesnych utopii mówi o „podwójnym
ruchu: utopijnej wyobraźni dążącej do podboju przestrzeni miasta oraz marzeń o
rozplanowaniu i architekturze miasta poszukujących społecznych ram, w których
mogłyby się zmaterializować". Myśliciele i ludzie czynu byli w równym stopniu
owładnięci ideą „centrum", wokół którego miała zostać logicznie zorganizowana
przestrzeń przyszłych miast, realizując w ten sposób postulat przejrzystości
postawiony przez bezosobowy rozum. Obsesja na punkcie wszystkich tych
powiązanych ze sobą aspektów została po mistrzowsku zanalizowana przez Baczkę
przy okazji projektu „Miasta zwanego Wolnością", opublikowanego przez
mierniczego i geometrę F.L. Aubry'ego 12 floreala V roku Republiki i w założeniu
pomyślanego jako szkic projektu przyszłej stolicy rewolucyjnej Francji.
Zarówno dla teoretyków, jak i dla praktyków przyszłe miasto stanowiło przestrzenne
wcielenie, symbol i pomnik wolności wywalczonej przez Rozum w długotrwałej
wojnie na śmierć i życie, toczonej przeciwko irracjonalnym i wymykającym się
wszelkiej dyscyplinie wypadkom historii. Tak jak obiecana przez rewolucję wolność
miała oczyścić czas historii, przestrzeń wyśniona przez autorów utopii miała być
miejscem „nigdy nie zanieczyszczonym przez historię". Ten surowy warunek
eliminował z konkurencji wszystkie istniejące miasta, skazując je na zagładę.
To prawda, że Baczko skupia się tylko na jednym z licznych miejsc spotkania
marzycieli z ludźmi czynu, czyli na Rewolucji Francuskiej; było to jednak miejsce
często odwiedzane przez poszukujących inspiracji podróżników z bliska i z daleka,
bo doszło tutaj do spotkania o wiele bardziej niż gdzie indziej zażyłego i radosnego
dla obu stron. Marzenia o doskonale przejrzystej przestrzeni miasta , służyły
politycznym przywódcom rewolucji za źródło, z którego obficie czerpali inspiracje i
odwagę, podczas gdy dla marzycieli rewolucja miała stać się pierwszym, a zarazem
najśmielszym, najbardziej zdeterminowanym i dysponującym największymi
środkami przedsiębiorstwem projektowobudowlanym, gotowym wznosić w miastach
doskonałych utopijne formy poczęte podczas długich bezsennych nocy spędzonych
nad deską kreślarską.
Oto jeden z wielu przykładów zanalizowanych przez Baczkę: historia idealnej krainy
Sevarambes i jej jeszcze bardziej doskonałej stolicy Seyariade:
Sevariade to „najpiękniejsze miasto świata", którego cechą jest „zachowanie
porządku i prawa". „Stolica stworzona została według racjonalnego, jasnego i
prostego planu, którego trzymano się skrupulatnie i dzięki któremu jest ona
najbardziej regularnym miastem na świecie". Przejrzysty układ przestrzenny miasto
zawdzięcza przede wszystkim decyzji, by podzielić je na 260 identycznych jednostek
osmasies, mających formę kwadratowych budynków o fasadzie długości 50 stóp,
dużym dziedzińcu wewnętrznym i czterech bramach, zamieszkanym przez tysiąc
mieszkańców dysponujących „wszelkimi wygodami". Gościa uderza „doskonała
regularność" miasta. „Ulice są szerokie i tak proste, że ma się wrażenie, iż wytyczano
je z linijką"; wszystkie otwierają się na „przestronne place, pośrodku których
wzniesiono fontanny i budynki publiczne", które także mają identyczną formę i
wielkość. „Architektura domów jest niemal jednorodna", choć rezydencje ważnych
osobistości odznaczają się pewnym przepychem. „W miastach tych nie ma nic
chaotycznego wszędzie rządzi uderzająco doskonały porządek" (chorzy, upośledzeni
umysłowo i przestępcy zostali wyeksmitowani poza granice miasta). Wszystko ma
tutaj swoją funkcję, a zatem wszystko jest piękne, jako ze piękno oznacza jasno
określone przeznaczenie i prostotę formy. Niemal wszystkie elementy miasta można
sobą nawzajem zastąpić; tak samo jak można jedno miasto zastąpić innym.
Ktokolwiek odwiedził Sevariade, zna wszystkie miasta Sevarambes."
Nie wiemy, jak zauważa Baczko, czy autorzy planów miast doskonałych znali
wzajemnie swoje projekty; jednak ich czytelnicy nie mogą oprzeć się odczuciu, że
„przez całe stulecie wymyślają oni ciągle na nowo jedno i to samo miasto". Wrażenie
to bierze się stąd, że wszyscy twórcy utopii wyznawali podobne wartości i hołdowali
„ideałom szczęśliwej racjonalności lub, jak kto woli, racjonalnej szczęśliwości",
planując życie prowadzone w doskonale uporządkowanej przestrzeni, oczyszczonej z
wszelkiej przygodności, wolnej od tego, co nieprzewidywalne, przypadkowe i
dwuznaczne.
Wszystkie miasta opisane w literaturze utopijnej są według trafnego określenia
Baczki „miastami literackimi", nie tylko w zupełnie oczywistym sensie bycia
wytworem wyobraźni literackiej, ale także w innym, głębszym znaczeniu: można je
opowiedzieć na piśmie w najdrobniejszych szczegółach, bo nie ma w nich nic nie
wypowiedzianego, nieczytelnego, uniemożliwiającego jasne przedstawienie. W dużej
mierze jest tak jak u Jurgena Habermasa w koncepcji obiektywnego
uprawomocnienia twierdzeń i zasad, które mogąc być jedynie uniwersalne, wymagają
„zatarcia przestrzeni i czasu". W związku z tym wizja miasta doskonałego pociąga za
sobą całkowite odrzucenie historii i starcie z powierzchni ziemi wszystkich jej
materialnych pozostałości.
Ten postulat „dematerializacji" przestrzeni i czasu rozpuszczony w idei
„racjonalnego szczęścia" zamienia się w stanowcze, bezwarunkowe przykazanie w
momencie, gdy tylko zaczyna się patrzeć na ludzi z okien biur administracji
państwowej. Dopiero z tych okien różnorodność przestrzeni, a nade wszystko
niedookreślenie jej celu i przeznaczenia oraz otwartość na wiele interpretacji, wydaje
się zaprzeczać możliwości racjonalnego działania. Z perspektywy administracji
trudno jest sobie wyobrazić model racjonalności innej niż jej własna oraz model
szczęścia różnego od zamieszkiwania w naznaczonym świecie. Sytuacje pozwalające
definiować się na wiele różnych sposobów, które można rozszyfrowywać za pomocą
rozmaitych kluczy, nie tylko przeszkadzają osiągnąć przejrzystość w polu własnych
działań, ale zapowiadają istnienie „nieprzezroczystości jako takiej". Dla administracji
nie są one znakiem wielości współistniejących porządków, lecz symptomem chaosu.
Nie widzi się w nich zwykłej przeszkody w zastosowaniu własnego modelu działania
racjonalnego, ale stan, który jest nie do pogodzenia z „rozumem jako takim".
Z punktu widzenia administrowania przestrzenią unowocześnienie oznacza
monopolizację kartografii. Niemniej monopol jest nie do utrzymania w mieście
przypominającym palimpsest, gdzie kolejne poziomy wydarzeń historycznych
nakładają się na siebie; mieście, które wyłoniło się i ciągle się wyłania na drodze
wybiórczej asymilacji rozmaitych tradycji i równie wybiórczej absorpcji kulturowych
innowacji. W obu wypadkach wybór podlega zmiennym i rzadko otwarcie
formułowanym regułom, o których niemal nie myśli się w chwili działania i które
podlegają quasilogicznej kodyfikacji jedynie po fakcie. O wiele łatwiej jest osiągnąć
monopol, jeżeli mapa poprzedza przedstawiony na niej obszar; jeśli miasto jest od
początku po prostu projekcją mapy na rzeczywistą przestrzeń i jeśli dzieje się tak
przez całe jego dzieje; jeżeli zamiast podejmować rozpaczliwe próby, by
nieuporządkowaną różnorodność miasta pochwycić i zamknąć w bezosobowej
elegancji siatki kartograficznej, czyni się z mapy ramę, na której tka się wątek
przyszłego miasta, gdzie znaczenia i funkcje są pochodną miejsca przypisanego im w
obrębie siatki. Jedynie wówczas funkcje i znaczenia mogą być jednoznaczne, a ich
Eindeutigkeit będzie z góry zagwarantowany przez pozbawienie władzy lub eksmisję
innych instytucji ustalających interpretacje rzeczywistości.
O takiej sytuacji, idealnej dla monopolu kartografii, marzyli najbardziej radykalni
spośród nowoczesnych architektów i urbanistów naszej epoki, łącznie z przesławnym
Le Corbusierem. Próbując pokazać, że proces unowocześniania przestrzeni stoi
ponad podziałami na stronnictwa i obozy, a jego założenia nie mają żadnego związku
z ideologią polityczną, Corbusier z równą żarliwością i brakiem skrupułów pracował
dla władców komunistycznej Rosji oraz dla faszyzującego rządu Francji Vichy. I
jakby potwierdzając nierealność wpisaną w ambicje wyznawców nowoczesności,
poróżnił się z jednymi i z drugimi: niezamierzony, lecz nieubłagany pragmatyzm
rządzących musiał podciąć skrzydła radykalizmowi wyobraźni.
W książce La ville radieuse, wydanej w 1933 roku i stanowiącej w zamierzeniu biblię
nowoczesności w urbanistyce, Corbusier wydał wyrok śmierci na istniejące miasta
gnijące siedliska nieszczęsnej, bezmyślnej i niezdyscyplinowanej historii,
bezsensownej z urbanistycznego punktu widzenia. Oskarżał istniejące miasta o
niefunkcjonalność (niektóre funkcje, niezbędne z logicznego punktu widzenia, nie
były spełniane w sposób zadowalający, podczas gdy inne zachodziły na siebie,
dezorientując mieszkańców), niezdrowe warunki życia i obrazę poczucia estetyki (na
skutek chaotycznego biegu ulic i zamętu stylów architektonicznych). Niedostatków
istniejących miast było zbyt wiele, by je naprawiać jeden po drugim i by
przedsięwzięcie było warte włożonego wysiłku i niezbędnych środków. Znacznie
rozsądniej byłoby zastosować kurację całościową i uleczyć wszystkie bolączki za
jednym zamachem: zrównawszy z ziemią istniejące miasta, przygotować miejsce pod
budowę nowych, zaprojektowanych wcześniej co do najmniejszego szczegółu; lub
też pozostawiając dzisiejsze Paryże ich choremu losowi, przenieść mieszkańców w
nowe miejsca, wznoszone od początku zgodnie z regułami. Zasady przedstawione w
La ville radieuse miały być przewodnikiem przy wznoszeniu miast przyszłości,
koncentrując się na Paryżu (nie skruszonym pomimo chełpliwych deklaracji barona
Haussmanna"), Buenos Aires i Rio de Janeiro; wszystkie projekty zaczynały od zera i
rządziły się wyłącznie zasadami harmonii estetycznej i bezosobowej logiki podziałów
funkcjonalnych.
We wszystkich trzech „stolicach wyobrażonych" funkcja dominuje nad przestrzenią,
a funkcjonalna jednoznaczność każdego fragmentu miasta jest tyleż wymaganiem
logiki, co estetyki. W przestrzeni miejskiej, podobnie jak w życiu, trzeba rozróżniać i
oddzielać od siebie pracę, dom, zakupy, rozrywkę, kult religijny, administrację.
Każda z tych funkcji wymaga własnego miejsca, a każde miejsce ma spełniać tylko
jedną funkcję.
Architektura jest według Corbusiera, podobnie jak logika i piękno, urodzonym
wrogiem wszelkiego zamieszania, spontaniczności, chaosu, nieładu; jest nauką
pokrewną geometrii, sztuką platońskiej sublimacji, matematycznym ładem i
harmonią. Jej ideałem jest linia prosta, równoległość i kąty proste; zasady jej strategii
to standaryzacja i prefabrykacja. Zatem w Ville Radieuse przyszłości podstawową
zasadą architektury świadomej swego powołania będzie śmierć ulicy, takiej jaką
znamy: niezbornego i przypadkowego produktu ubocznego historii, która sama
powstaje w wyniku niezgranych ze sobą i niezsynchronizowanych procesów; ulicy
jako pola walki sprzecznych sposobów jej użytkowania, domeny przypadku i
wieloznaczności. Arterie Ville Radieuse, tak jak gmachy, będą spełniać wyłącznie
określone zadanie: przeznaczone będą jedynie dla ruchu ulicznego, umożliwiającego
komunikację i przewóz towarów z jednego zaprojektowanego funkcjonalnie miejsca
do drugiego. Spełnianiu tej funkcji nie będą już stały na przeszkodzie dzisiejsze
utrudnienia w postaci włóczących się bez celu spacerowiczów, obiboków,
próżniaków czy przypadkowych przechodniów.
Corbusier marzył o mieście, w którym Je Plan dictateur" (zawsze pisał on słowo
„plan" dużą literą) sprawować będzie nad mieszkańcami rządy absolutne i
niekwestionowane. Władza Planu, zasadzająca się na obiektywnych prawach logiki i
estetyki, nie uznaje odstępstw ani sprzeciwów, nie przyjmuje argumentów
odwołujących się do systemów wartości innych niż zasady logiki i estetyki. Zatem
dzieło projektanta z natury nie podlega niepokojom wywołanym gorączką wyborczą i
pozostaje głuche na skargi rzeczywistych czy wyobrażonych ofiar projektu. Plan
(który jest wytworem bezosobowego rozumu, a nie wymysłem jednostkowej
wyobraźni, jakkolwiek by ona była błyskotliwa czy głęboka) stanowi jedyny warunek
niezbędny i wystarczający ludzkiego szczęścia, które opierać się można wyłącznie
na doskonałym dopasowaniu naukowo określonych potrzeb ludzkich i pozbawionym
wieloznaczności, przejrzystym i czytelnym rozplanowaniu przestrzeni życiowej
człowieka.
Miasto Corbusiera pozostało jedynie na papierze. Jednak co najmniej jeden
architekturbanista Oskar Niemeyer podjął próbę wcielenia w życie słów wielkiego
Francuza. Szansę tę stworzyło powołanie komisji, która miała na pustynnym
pustkowiu nie skażonym historią założyć na surowym korzeniu nową stolicę, która
odpowiadałaby bezmiernym obszarom i niezmierzonym bogactwom naturalnym
Brazylii, jej potędze i nieokiełzanym ambicjom. Stolica ta Brazylia okazała się
rajem dla architektamodernisty: w końcu możliwe stało się odrzucenie wszelkich
krępujących ograniczeń, tak materialnych, jak i emocjonalnych, i puszczenie wodzy
fantazji.
Na nie zamieszkanym płaskowyżu centralnej Brazylii można było dowolnie
zaprojektować mieszkańców przyszłego miasta, biorąc pod uwagę jedynie wierność
zasadom logiki i estetyki; nie trzeba było iść na żadne kompromisy, nie mówiąc już o
poświęcaniu czystości zasad na rzecz nie mających nic wspólnego z projektem, a
uciążliwych ograniczeń czasu i miejsca. Można było precyzyjnie wyliczyć
niedookreślone i ciągle nierozwinięte potrzeby kalkulowania w „jednostkach
zapotrzebowania"; tworzyć w sposób nieskrępowany nie istniejących, a zatem
milczących i pozbawionych politycznej siły mieszkańców przyszłego miasta, widząc
w każdym z nich sumę określonego naukowo i starannie zmierzonego
zapotrzebowania na tlen oraz jednostki ciepła i światła.
Eksperymentatorzy bardziej zainteresowani dobrze wykonaną pracą niż wpływem,
jaki jej wyniki mieć będą na tych, którzy ich doświadczą, traktowali Brazylię niczym
wielkie, wspaniale wyposażone laboratorium, w którym można było mieszać w
różnych proporcjach rozmaite składniki logiczne i estetyczne oraz obserwować
niezmącony przebieg reakcji, wybierając najbardziej zadowalającą postać
otrzymanego związku. Zgodnie z założeniami architektonicznego modernizmu w
stylu Corbusiera, w Brazylii można było zaprojektować przestrzeń na miarę
człowieka (a dokładniej mówiąc na miarę tego, co w człowieku daje się zmierzyć), a
także przestrzeń, z której wyeliminowane zostały przypadek i niespodzianka. Jednak
dla mieszkańców miasto Brazylia okazało się koszmarem. Nieszczęsne ofiary miasta
szybko ukuły termin „brasilitis"', określając nim nowy syndrom patologiczny,
którego Brazylia stała się prototypem, do dziś pozostając jego najbardziej znanym
ogniskiem. W powszechnym odczuciu najbardziej widoczne objawy brasilitis to brak
tłumu i tłoku, puste rogi ulic, anonimowość miejsc i ludzkie postaci pozbawione
twarzy oraz odrętwiała monotonia otoczenia, które nie kryje żadnych zagadek,
pozbawione jest wszystkiego, co mogłoby podniecać lub zdumiewać. Mistrzowskie
rozplanowanie Brasilii redukowało do zera szanse spotkania drugiego człowieka poza
miejscami przeznaczonymi do zebrań. Kpiono powszechnie, że randka na jedynym
„forum", jakie przewidzieli projektanci ogromnym Placu Trzech Sił przypominała
do złudzenia spotkanie na pustyni Gobi.
Być może miasto Brazylia stanowiło przestrzeń doskonale zorganizowaną i
przystosowaną do zamieszkania przez homunculusy, urodzone i wykarmione w
probówkach, przez stworzenia ulepione z funkcji administracyjnych i prawniczych
definicji. Z pewnością była to (przynajmniej w założeniu) przestrzeń doskonale
przezroczysta dla tych, którym powierzono zadania administracyjne, oraz tych,
którzy z mozołem starali się te zadania odczytać. Oczywiście miejsce to nadawałoby
się też doskonale dla wyobrażonych mieszkańców idealnych, którzy utożsamiają
szczęście z bezproblemowym życiem: jego struktura wykluczała bowiem
dwuznaczne sytuacje, eliminowała konieczność dokonywania wyboru i ryzyko oraz
szansę jakiejkolwiek przygody. Jednak, jak się okazało, dla całej reszty przestrzeń ta
odarta została ze wszystkiego, co naprawdę ludzkie; wszystkiego, co wypełnia życie
znaczeniem i nadaje mu wartość.
Niewielu urbanistom ogarniętym pasją unowocześniania dane było pole do działania
równie wielkie jak to, które powierzono Niemeyerowi. Większość musiała
ograniczyć porywy fantazji (choć nie ambicje) do eksperymentów z miejską
przestrzenią, zakrojonych na mniejszą skalę, tu porządkując, tam ogradzając
beztroski, zadowolony z siebie
chaos miejskiego życia; poprawiając jeden czy drugi błąd albo brak historii,
wykrawając w istniejącym uniwersum przypadku małą, dobrze strzeżoną niszę
porządku. Zawsze jednak konsekwencje ich działania miały ograniczony zasięg i
były w dużej mierze nieprzewidywalne.
AGORAFOBIA I RENESANS WARTOŚCI LOKALNYCH
Richard Sennett jako pierwszy spośród badaczy współczesnego miasta podniósł
alarm z powodu zagrażającego nam „upadku człowieka publicznego". Wiele lat temu
zauważył on powolne, lecz nieubłagane uszczuplanie miejskiej przestrzeni publicznej
i podobnie niepowstrzymany odpływ mieszkańców miasta z miejsc będących już
jedynie bladym cieniem ocalałej od zniszczenia agory, która ulegała dalszej
dewastacji.
W napisanej później błyskotliwej pracy na temat „użytkowania nieporządku"6
Richard Sennett odwołuje się do odkryć Charlesa Abramsa, Jane Jacobs, Marca
Frieda czy Herberta Gansa badaczy o różnym temperamencie, lecz podobnej
wrażliwości na doświadczenie życia w mieście i zbliżonych intuicjach badawczych,
po czym sam maluje przerażający obraz spustoszenia, jakiego dokonano „w życiu
realnie istniejących ludzi w imię wcielania w życie jakichś abstrakcyjnych planów
rozwoju czy odnowy". Gdziekolwiek dochodziło do realizacji takich planów, wysiłki,
by „ujednolicić" przestrzeń miasta, sprawić, by stała się „logiczna", „funkcjonalna"
czy „czytelna", mściły się rozpadem ochronnych sieci utkanych z ludzkich więzów,
psychicznie wyniszczającym doświadczeniem opuszczenia i samotności, połączonym
z poczuciem wewnętrznej pustki, przerażeniem z powodu wyzwań, które może
przynieść życie, oraz udawanego analfabetyzmu w sytuacji wymagającej dokonania
samodzielnych i odpowiedzialnych wyborów.
Dążenie do osiągnięcia przejrzystości miało straszną cenę. W sztucznie stworzonym
środowisku, wyliczonym tak, by zapewnić anonimowość oraz funkcjonalną
specjalizację przestrzeni, mieszkańcy miasta stanęli wobec niemal
nierozwiązywalnego problemu tożsamości. Monotonia pozbawiona twarzy oraz
kliniczna czystość sztucznie stworzonej przestrzeni pozbawiła ich możliwości
negocjowania znaczeń, a przez to wiedzy potrzebnej, by stawić czoło temu
problemowi i go rozwiązać.
Nauka, którą projektanci miast mogli wyciągnąć z długiej kroniki wzniosłych marzeń
i przerażających katastrof kształtujących historię nowoczesnej architektury, jest taka,
iż podstawowy sekret „dobrego miasta" polega na tym, że raczej daje ono ludziom
szanse, by mogli być odpowiedzialni za swoje działania „w historycznie
nieprzewidywalnym społeczeństwie", niż stwarza „wyimaginowany świat harmonii i
ustalonego z góry porządku". Jeśli ktokolwiek miałby chęć brać się do wymyślania
przestrzeni miejskich jedynie w odniesieniu do przykazania harmonii estetycznej i
rozumu, powinien najpierw zastanowić się przez chwilę nad tym, że „ludzie nigdy
nie stają się dobrzy tylko dlatego, że realizują czyjeś dobre rozkazy lub dobre plany".
Dodajmy, że doskonale zaprojektowana przestrzeń nowoczesnej utopii jest dla
rozwoju odpowiedzialności tego podstawowego i koniecznego warunku etycznego
postępowania w relacjach międzyludzkich, ziemią jałową, jeżeli nie wręcz Zatrutą.
Odpowiedzialność nie zakiełkuje i nie wyrośnie w higienicznie czystej przestrzeni
bez niespodzianek, dwuznaczności i konfliktów. Stawić czoło własnej
odpowiedzialności potrafią jedynie ci, którzy doskonalili się w trudnej sztuce
działania w niepewnych warunkach i wieloznacznych sytuacjach, rodzących się tam,
gdzie króluje różnorodność i zróżnicowanie. Osoby moralnie dojrzałe to ludzie,
którzy wzrastają, „potrzebując nieznanego, i czują się niepełni bez pewnej dozy
anarchii w życiu", którzy uczą się „kochać «obcość» pośród siebie".
Zanalizowane przez Sennetta doświadczenia z amerykańskich miast wskazują na
istnienie nieomal uniwersalnej zasady: podejrzliwość w stosunku do obcych, brak
tolerancji wobec inności, niechęć do cudzoziemców, żądania, by ich odizolować i
wypędzić, podobnie jak histeryczne przywiązanie do „porządku i prawa", oraz
obsesja na jego punkcie, wykazują najwyższe natężenie w najbardziej jednorodnych
społecznościach lokalnych, gdzie starannie przestrzega się podziałów rasowych,
etnicznych i klasowych. .
Nic dziwnego: w społecznościach takich odczucie „nas" jako wspólnoty opiera się
często na złudzeniu równości, umocnionym monotonią podobieństwa wszystkich
ludzi w zasięgu wzroku. Poczucie bezpieczeństwa ulega zmąceniu przy braku
sąsiadów, którzy myślą, postępują i wyglądają inaczej. Jednorodność rodzi
konformizm, a konformizm i nietolerancja to dwie strony tej samej monety. W
miejscowości, której mieszkańcy tworzą homogeniczną wspólnotę, bardzo trudno
wykształcić cechy charakteru i umiejętności niezbędne, by radzić sobie z ludzką
odmiennością i stawiać czoło niepewności, a przy braku takiego przygotowania
bardzo łatwo można zacząć się lękać obcego jedynie dlatego, że jest kimś innym być
może dziwacznym i odmiennym, lecz przede wszystkim nieznanym; kimś, kogo
niełatwo zrozumieć, kto nie daje się w pełni pojąć, kto jest nieprzewidywalny.
Miasto, które pierwotnie wznoszono, by zapewnić jego mieszkańcom
bezpieczeństwo pod ochroną murów broniących przed zakusami najeźdźców z
zewnątrz, „kojarzy się w naszych czasach bardziej z zagrożeniem niż
bezpieczeństwem" mówi Nan Elin. W naszych czasach ponowoczesnych „czynnik
lęku z pewnością wzrósł, na co wskazują coraz liczniejsze samochody wyposażone w
alarm, drzwi zamykane na skomplikowane zasuwy, systemy ochrony
oraz popularność, jaką wśród grup różniących się pod względem wieku i poziomu
dochodów cieszą się rozmaite «strzeżone», «bezpieczne» osiedla i rosnący nadzór
służb porządkowych nad przestrzenią publiczną, nie wspominając o nie kończących
się doniesieniach o zagrożeniu, rozpowszechnianych przez środki masowego
przekazu".
Współczesne lęki, typowe „lęki miejskie", w odróżnieniu od strachu, który niegdyś
prowadził do budowy miast, koncentrują się na „wrogu wewnętrznym". Ten rodzaj
lęku powoduje, że mniej uwagi poświęca się nienaruszalności i pomyślności miasta
jako całości zbiorowej własności i zbiorowej gwarancji jednostkowego
bezpieczeństwa niż odizolowaniu i umocnieniu własnego domostwa w e w n ą t r z
miasta. Mury, wnoszone niegdyś wokół miasta, dzisiaj przecinają miasto na
wszystkie strony. Strzeżone osiedla, ściśle nadzorowane przestrzenie publiczne o
ograniczonej dostępności, uzbrojeni po zęby strażnicy przy bramie i elektronicznie
sterowane drzwi wszystko to dzisiaj skierowane jest bardziej przeciwko
nieproszonym współobywatelom miasta niż obcym armiom, rozbójnikom,
pozbawionym zajęcia najemnikom czy innym, bliżej nie znanym zagrożeniom,
czyhającym za bramami miasta.
Nie bycie razem, ale wzajemne unikanie się i separacja stały się najważniejszymi
strategiami przetrwania we współczesnej megalopolis. Problem miłości i nienawiści
bliźniego już nie istnieje. Wystarczy trzymać bliźniego na odległość ramienia, a
decyzja przestaje być konieczna. Oddalają się sytuacje, w których trzeba wybierać
między miłością a nienawiścią.
CZY PO EPOCE PANOPTICONU JEST JAKIEŚ ŻYCIE?
Mało jest w naukach społecznych alegorii równie przekonujących jak wizerunek
Panopticonu. Michel Foucault posłużył się poronionym pomysłem Jeremy Benthama
z bardzo dobrym skutkiem, używając go jako metafory przekształceń, jakich
dokonała nowoczesność, reorganizując system kontroli i rozdzielając na nowo
władzę. Bentham, znacznie bardziej przenikliwie niż większość jego współczesnych,
pod pstrym opakowaniem dostrzegł najważniejsze, wspólne zadanie organów
sprawujących kontrolę. Polegało ono na utrzymywaniu dyscypliny dzięki
rzeczywistej i stale namacalnej groźbie kary oraz dzięki wielości nazw nadawanych
sposobom, za pomocą których władza realizowała swoją podstawową, kluczową
strategię: rządzeni musieli uwierzyć, że przed wszechobecnym okiem zwierzchników
nie ukryją się ani na chwilę, a w związku z tym żadne wykroczenie, nawet
popełnione w wielkiej tajemnicy, nie ujdzie kary. Panopticon w wersji idealnej nie
dopuszczał istnienia przestrzeni prywatnej, a przynajmniej prywatności
nieprzezroczystej; przestrzeni prywatnej nie objętej nadzorem, albo, co gorsza, nie
dającej się nadzorować. W mieście opisanym przez Jewgienija Zamiatina w My
każdy miał prywatny dom, lecz ściany budynków były zrobione ze szkła. Natomiast
u George'a Orwella w Roku 1984 każdy miał prywatny telewizor, którego nie wolno
było wyłączyć, i nie wiadomo było, kiedy emitujący audycje używali go także jako
kamery...
Jak podkreślił Foucault, techniki panoptyzmu grały zasadniczą rolę w przejściu od
opartych na więzach lokalnych, samonadzorujących i samoregulujących się
mechanizmów integracji skrojonej na miarę przyrodzonych zdolności ludzkich oczu i
uszu do ponadlokalnej, państwowej integracji obszarów o wiele rozleglejszych, niż
cztowiek ogarnąć może za pomocą danych mu przez naturę możliwości. Ta druga
sytuacja wymagała wprowadzenia asymetrii nadzoru, zatrudnienia zawodowych
strażników oraz reorganizacji przestrzeni, która umożliwiłaby nadzorującym
pełnienie ich funkcji, a nadzorowanym uświadomiła, że byli obserwowani i mogą
znaleźć się pod obserwacją w każdej chwili. Wszystkie te wymagania zostały niemal
całkowicie spełnione w najważniejszych ćwiczących w dyscyplinie instytucjach
„klasycznego etapu" nowoczesności: w fabrykach i armiach tworzonych za pomocą
masowego poboru; obydwie te instytucje posiadały niema! uniwersalny zasięg
działania.
Jednak wyobrażenie Panopticonu, jako niemal doskonała metafora najważniejszych
rysów unowocześnienia władzy i kontroli, za bardzo zadomowiło się w wyobraźni
socjologów, utrudniając raczej, niż ułatwiając postrzeganie natury obecnych zmian.
Ze szkodą dla naszych analiz, w sposób naturalny we współczesnych układach
władzy doszukujemy się starych i w zasadzie nie zmienionych technik
panoptycznych w nowej, usprawnionej wersji. Często umyka naszej uwagi fakt, że
większość populacji ani nie musi, ani nie ma okazji, by zaznać dawnych uroków
placu musztry. Zdarza nam się też zapominać o specyficznych wyzwaniach, jakie
pociągał za sobą proces unowocześniania; wyzwaniach, wobec których strategie
panoptyzmu można było zastosować z dużym powodzeniem. Dzisiaj stoją przed nami
inne wyzwania i stosowanie z nie słabnącym entuzjazmem ortodoksyjnie
panoptycznych strategii okazałoby się niewątpliwie pomysłem chybionym,
przynoszącym skutki wręcz przeciwne do zamierzonych.
W błyskotliwym artykule na temat elektronicznej bazy danych jako unowocześnionej
wersji Panopticonu w cyberprzestrzeni Mark Poster twierdzi, że „nasze ciała
zawieszone są między sieciami, informacyjnymi magistralami i bazami danych".
Wszystkie te miejsca przechowywania informacji, do których nasze ciała „są
informatycznie uwiązane", „nie stanowią już schronienia, w którym można się ukryć
przed obserwacją, ani fortecy, wokół której wytycza się linię oporu".
Przechowywanie ogromnej ilości danych, przyrastającej z każdym użyciem karty
kredytowej, a właściwie za każdym razem, gdy coś kupujemy, doprowadza według
Postera do powstania „superpanopticonu". Ten Panopticon jest jednak odmienny:
nadzorowani, dostarczając danych do przechowywania, stanowią podstawowy — i
dobrowolny czynnik w procesie nadzorowania. Prawda, że ilość informacji
zgromadzonej na ich temat niepokoi ludzi. Zgodnie z tym, co stwierdziło czasopismo
„Time" w 1991 roku, dla 7080 procent jego czytelników powód do „poważnych lub
pewnych obaw" stanowiła informacja zebrana na ich temat przez administrację oraz
towarzystwa ubezpieczeniowe i kredytowe, a w nieco mniejszym stopniu dane
będące w posiadaniu pracodawców, banków i firm marketingowych. W tej sytuacji
Poster zastanawia się, dlaczego „niepokój, jaki budzą bazy danych, nie przekształcił
się dotąd w problem polityczny wagi państwowej"8.
Zastanowienie budzi jednak to, dlaczego powinniśmy się nad tym zastanawiać... Po
bliższym przyjrzeniu się większość pozornych podobieństw między Panopticonem
Foucaulta a współczesnymi bazami danych okazuje się powierzchowna. Panopticon
stworzono przede wszystkim w celu wpojenia dyscypliny i narzucenia jego więźniom
jednolitego sposobu zachowania. Była to broń skierowana przeciwko różnicy,
wyborowi i różnorodności. Baza danych nie stawia podobnych celów ani sobie, ani
swym potencjalnym zastosowaniom. Raczej odwrotnie: towarzystwom kredytowym i
firmom marketingowym, które są głównym motorem i użytkownikiem baz, chodzi o
to, by ich zawartość potwierdziła „uczciwość" ludzi, których dane zostały
umieszczone w bazie, ich wiarygodność jako klientów, którzy dokonują wyboru; o
to, by zanim dojdzie do strat lub marnotrawstwa środków, odsiać tych, którzy nie są
w stanie wybierać. Być włączonym do bazy danych to podstawowy warunek, by
otrzymać status kogoś „wartego kredytowania", a co za tym idzie, zyskać dostęp do
„najfąjniejszej hecy w mieście". Panopticon zmieniał swych mieszkańców w
wytwórców lub żołnierzy, od których oczekiwano i wymagano rutynowego
wykonywania monotonnych czynności. Baza danych zawiera dane o uczciwych i
godnych zaufania konsumentach, odsiewając całą resztę tych, którym nie należy ufać
przy powierzaniu środków do „gry w konsumpcję", jedynie z tego powodu, że o ich
życiu niczego nie zapisano w bazie danych. Główna funkcja Panopticonu polegała na
tym, że dawał on pewność, iż nikt nie wymknie się poza obręb przestrzeni pod
ścisłym nadzorem, podczas gdy baza danych ma przede wszystkim uniemożliwiać
wtargnięcie do niej pod fałszywymi pozorami nie uprawnionego intruza z zewnątrz.
Im więcej danych o tobie baza zawiera, tym swobodniej możesz się po niej poruszać.
Baza danych stanowi narzędzie selekcji, podziału i wyłączenia. Na jej sicie pozostają
mieszkańcy rzeczywistości globalnej, podczas gdy odsiewa się tych, którzy
zamieszkują światy lokalne. Niektórzy dopuszczani są do pozaterytorialnej
cyberprzestrzeni, dzięki której wszędzie czują się jak w domu i wszędzie są mile
witani, innym odbiera się paszporty i odmawia wiz tranzytowych, uniemożliwiając
wędrówkę przez miejsca zastrzeżone dla mieszkańców cyberprzestrzeni, przy czym
to drugie jest uzupełnieniem pierwszego. W odróżnieniu od Panopticonu, baza
danych jest narzędziem ruchu, a nie więzami, które trzymają ludzi w jednym miejscu.
Można się też zastanawiać nad dziejami Panopticonu z innej perspektywy. Według
pamiętnego stwierdzenia Thomasa Mathiesena, wprowadzenie władzy panoptycznej
było odzwierciedleniem fundamentalnego przekształcenia sytuacji, w której wielu
obserwuje nielicznych, w sytuację, gdy nieliczni obserwują w i e 1 u.9 W
sprawowaniu władzy nadzór zastąpił widowisko. W czasach przednowoczesnych
władza wywierała
wrażenie na ludzie (populus), pozwalając pospólstwu przepełnionemu lękiem, grozą i
podziwem oglądać swój przepych, bogactwo i splendor. Współczesna władza woli
pozostawać w cieniu, obserwując swych poddanych, sama nie będąc przez nich
oglądana. Mathiesen gani Foucaulta za to, że nie poświęcił należytej uwagi innemu
właściwemu nowoczesności procesowi, który toczy się równolegle: rozwojowi
nowych technik władzy polegających na tym, że wielu tak wielu jak nigdy dotąd
ogląda nielicznych. Oczywiście chodzi mu o bezustanny rozwój środków masowego
przekazu, przede wszystkim telewizji, prowadzący do tego, że obok Panopticonu
pojawia się drugi mechanizm władzy, dla którego ukuwa zręcznie nazwę
Synopticonu.
Rozważmy więc taką sytuację: technika Panopticonu, nawet kiedy stosowano ją
powszechnie, a instytucje oparte na jej założeniach obejmowały swym
oddziaływaniem przeważającą większość społeczeństwa, z natury dostępna była
jednie lokalnemu establishmentowi: zarówno warunki, w jakich funkcjonowały
instytucje panoptyzmu, jak i skutki ich działań polegały na unieruchomieniu
rządzonych, ponieważ nadzór służył temu, by uniemożliwić im ucieczkę albo w
najlepszym wypadku zapobiec ich samodzielnym, przypadkowym ruchom.
Synopticon zaś ma naturę globalną, ponieważ czynność oglądania odrywa patrzących
od lokalnej rzeczywistości, przenosząc ich, przynajmniej duchowo, w
cyberprzestrzeń, gdzie odległość"przestaje mieć znaczenie, nawet jeżeli ciało
pozostaje nadal w tym samym miejscu. Nie jest już ważne, czy ci, którymi
Synopticon rządzi, przekształceni jego mocą z obserwowanych w obserwatorów,
zmieniają miejsce pobytu czy nie. Gdziekolwiek by byli i dokądkolwiek by mieli się
udać, mogą podłączyć się do pozaterytorialnej sieci, dzięki której wielu ogląda
nielicznych i oczywiście tak robią. Panopticon siłą narzucał ludziom sytuację, w
której mogli być obserwowani. Synopticon nie wymaga stosowania przymusu on
kusi ludzi, by oglądali. Natomiast nieliczni, których się ogląda, podlegają starannej
selekcji. Mówiąc słowami Mathiesena:
Wiemy, komu z zewnątrz wolno w mediach wyrażać swe opinie. Liczne badania
prowadzone w Norwegii, a także o zasięgu międzynarodowym, wykazały, że ludzie
ci konsekwentnie należą do elit instytucjonalnych. Ci, którzy mogą znaleźć się w
mediach, to mężczyźni — nie kobiety — z najwyższych warstw społeczeństwa,
członkowie elit politycznych sprawujących władzę, wielcy przemysłowcy, urzędnicy
administracji państwowej.
Szeroko wychwalana „interakcyjność" nowych mediów jest wielką przesadą i raczej
powinno się mówić o „medium interaktywnym jednokierunkowo". W
przeciwieństwie do tego, w co zwykle wierzą uczeni, którzy sami są członkami
nowej elity o wymiarze globalnym, Internet i Sieć wcale nie są dla każdego i
nieprawdopodobne wydaje się, by kiedykolwiek ich użytkowanie stało się
prawdziwie powszechne. Nawet ci, którzy mają dostęp do sieci, mogą wybierać
jedynie w takim zakresie, na jaki pozwalają im dostawcy, zachęcający do „spędzenia
czasu i wydawania pieniędzy, dokonując wyboru między proponowanymi pakietami
usług i w ich obrębie". Reszta, pozostawiona na łaskę i niełaskę sieci satelitarnej lub
telewizji kablowej, które nawet nie pretendują do zachowania symetrii między
rzeczywistością po dwóch stronach ekranu, skazana jest na oglądanie w formie
czystej i nieskażonej. Oglądanie czego?
Wielu ogląda nielicznych. Nieliczni, których się ogląda, to sławy. Mogą należeć do
świata polityki, sportu, nauki czy rozrywki, albo być po prostu słynnymi
specjalistami od informacji. Niezależnie jednak od tego, kim byłyby oglądane sławy,
tym, co wystawiają do oglądania, jest świat sław; świat, który właśnie na tym polega,
że jest oglądany przez wielu i we wszystkich zakątkach świata; który staje się
globalny dzięki możliwości oglądania. Każda wypowiedź sław staje się komunikatem
o tym świecie i życiu. Ich życiu i ich świecie. Jeśli postawimy pytanie o wpływ, jaki
może to mieć na oglądających, to „raczej tak, jakbyśmy pytali nie tyle o lęki i
nadzieje, jakie budzi w nas chrześcijaństwo, ile o skutki, jakie wywiera ono na nasz
światopogląd, albo jak zapytałby Chińczyk o konsekwencje konfucjanizmu dla
moralności publicznej".
W Panopticonie nieliczni wybrani spośród lokalnej wspólnoty obserwowali
pozostałych jej członków, a przed pojawieniem się Panopticonu zwykli szarzy
członkowie społeczności lokalnej oglądali wybranych spośród siebie. W
Synopticonie żyjący na skalę lokalną oglądają tych, których życie ma wymiar
globalny. Władza tych drugich zasadza się na ich oddaleniu: ludzie „globalni" są
dosłownie „nie z tego świata". Jednak na co dzień unoszą się oni nad lokalnymi
światami zwykłych ludzi w sposób o wiele bardziej widoczny i narzucający się niż
anioły, które niegdyś polatywały nad światem chrześcijan: w zasięgu wzroku, a
jednocześnie niedostępni, wzniośli, lecz należący do tego świata, stojąc
nieskończenie wysoko, stanowią świetlany przykład, za którym ci gorsi mogą
podążać lub przynajmniej marzyć, że go naśladują. Podziwia się ich, a zarazem
zazdrości; królowie, którzy zamiast rządzić, wytyczają drogę.
Żyjąc na ziemi osobno i z dala od siebie, ludzie „lokalni" spotykają światowe sławy
dzięki regularnym telewizyjnym sprawozdaniom z nieba. Echa spotkania
rozbrzmiewają globalnie i tłumiąc wszystkie inne dźwięki, odbijają się od lokalnych
ścian, objawiając i potwierdzając ich nieprzenikalną trwałość, która przywodzi na
myśl mury więzienia.
Rozdział 3
CO BĘDZIE PO PAŃSTWIE NARODOWYM?
„Pokolenie wcześniej polityka społeczna opierała się na przekonaniu, że państwa
narodowe i miasta w ich obrębie potrafią kontrolować swój los; obecnie dochodzi do
rozdziału między państwem a gospodarką" zauważa Richard Sennett.
Wraz z powszechnym wzrostem prędkości, kiedy pędzimy coraz szybciej, a czas i
przestrzeń, jak zauważa David Harvey, „ulegają ściśnięciu", pewne rzeczy poruszają
się szybciej od innych. Gospodarka, czyli kapitał, oznaczający pieniądze i środki
potrzebne do robienia większej ilości pieniędzy oraz innych rzeczy, porusza się
wystarczająco szybko, by zawsze wyprzedzać o krok ustrój polityczny (zarówno
terytorialny, jak i każdy inny), który czasami podejmuje próby ogarnięcia tych
wędrówek kapitału i zmiany ich kierunku. W tym wypadku ograniczenie czasu
podróży do zera wprowadza nową jakość, jaką jest całkowity zanik ograniczeń natury
przestrzennej, albo raczej „całkowite przezwyciężenie siły ciężkości". Wszystko, co
porusza się z prędkością sygnału na elektronicznych łączach, praktycznie przestaje
podlegać ograniczeniom miejsc, w których powstało, ku którym zmierza i które mija
po drodze.
Martin Woollacott niedawno skomentował to w sposób, który dobrze ujmuje
następstwa tego uniezależnienia:
Szwedzkoszwajcarska grapa Asea Brown Boveri oznajmiła, że w Europie Zachodniej
zmniejszy liczbę miejsc pracy o 57000, tworząc
nowe w Azji. Następnie Electrolux poinformował, że zredukuje zatrudnienie o 11
procent w skali globalnej, wprowadzając największe cięcia w Europie i Ameryce
Pomocnej. Zwolnienia zapowiedział także Pilkington Glass. W ciągu dziesięciu dni
trzy europejskie firmy dokonały redukcji zatrudnienia na skalę, którą można
porównywać z nowymi rządowymi projektami tworzenia nowych miejsc pracy we
Francji i Wielkiej Brytanii [...]
Niemcy straciły w ciągu pięciu lat milion miejsc pracy, podczas gdy firmy
niemieckie wznoszą fabryki w Europie Wschodniej, Azji i Ameryce Łacińskiej. Jeśli
cały zachodnioeuropejski przemysł przenosi się masowo poza granice Europy
Zachodniej, to trzeba uznać, że wszystkie dyskusje na temat jak najlepszego
podejścia rządów do problemu bezrobocia znajdą dość ograniczone zastosowanie w
praktyce.
Zrównoważony bilans Nationalökonomie [gospodarki narodowej], który wydawał się
niegdyś niezbędnym warunkiem całego myślenia ekonomicznego, dziś staje się coraz
bardziej aktuarialną fikcją. Jak wskazuje Vincent Cable w swym niedawno
opublikowanym pamflecie wydanym przez Demos, „już nie wiadomo, co znaczy to,
że Bank Midland czy ICL nazywa się «brytyjskimi firmami» (ani dlaczego British
Petroleum, British Airways, British Gas czy British Telecom noszą swe nazwy) [...]
W świecie, gdzie kapitał nie ma stałej siedziby, a przepływ finansów pozostaje w
dużej mierze poza kontrolą rządów poszczególnych państw, wiele mechanizmów
polityki gospodarczej przestaje działać." Alberto Melucci sądzi zaś, że na skutek
szybko rosnących wpływów ponadpaństwowych „światowych" organizacji
„przyspieszeniu uległo zarówno wykluczanie obszarów słabych [gospodarczo], jak i
otwieranie nowych kanałów przydziału środków, które, przynajmniej częściowo,
zostały wyjęte spod kontroli różnych państw narodowych".
Mówiąc słowami G.H. von Wrigtha, „wydaje się, że państwo narodowe ulega erozji
czy też obumiera. Siły powodujące rozpad mają charakter pozanarodowy". Ponieważ
jednak państwa narodowe pozostają jedyną ramą zachowania równowagi między
blokami politycznymi i jedynym źródłem skutecznych inicjatyw politycznych,
„pozanarodowość" powodujących rozpad sił umieszcza je poza zasięgiem
przemyślanego, celowego i potencjalnie racjonalnego działania. Jak wszystko, co się
takiemu działaniu wymyka, siły te, ich forma i sposoby funkcjonowania, pogrążone
są we mgle tajemnicy, stanowiąc raczej przedmiot domysłów niż budzących zaufanie
analiz. Von Wright ujmuje to następująco:
Siły o pozanarodowym charakterze są w dużej mierze anonimowe, a przez to trudne
do określenia. Nie tworzą jednolitego systemu czy porządku. Są raczej zlepkiem
systemów, którymi poruszają „niewidzialni" aktorzy. [...] siły, o których mowa, nie
działają razem ani nie współpracują ze sobą celowo [...] ,,Rynek" jest nie tyle opartą
na konkurencji interakcją rywalizujących ze sobą sił, ile działaniem przeciwstawnie
ukierunkowanych bodźców, płynących z manipulowania popytem, sztucznie
tworzonych potrzeb i pragnienia szybkiego zysku.
Wszystko to tworzy wokół „obumierających" państw narodowych atmosferę klęski
żywiołowej. Jej przyczyny są nie do końca zrozumiałe; choćby jednak przyczyny
były znane, nie dałoby się jej do końca przewidzieć; a gdyby można ją było
przewidzieć, z pewnością nie udałoby się jej zapobiec. Poczucie niepewności, które
jest zupełnie zrozumiałą reakcją na sytuację pozbawioną jasnych mechanizmów
kontroli, znalazło wyraz w sardonicznym tytule książki Kennetha Jowitta The New
World Disorder [Nowy nieporządek świata]. Przez całą epokę nowoczesną
zdążyliśmy przywyknąć do koncepcji, że porządek jest równoznaczny z tym, iż „coś
jest pod kontrolą". To właśnie tej kontroli, czy to wspartej na solidnych podstawach,
czy będącej zwykłym złudzeniem, brakuje nam najbardziej.
Nawet jeśli zamieszanie wywołane gwałtownym końcem Wielkiego Podziału i
nagłym załamaniem porządku politycznego opartego na istnieniu dwóch bloków
spowodowało bicie na alarm przeciwko „nowemu nieporządkowi", to wydarzeń tych,
stanowiących zresztą zupełnie oczywisty powód ludzkiego zagubienia i
skonsternowania, nie można uznać za jedyne wytłumaczenie współczesnego
„nowego nieporządku świata". Wizerunek globalnego bezładu odzwierciedla raczej
nową świadomość; jej narodzinom mogło sprzyjać załamanie się polityki opartej na
podziale na bloki, choć wcale nie musiało stanowić jej przyczyny; świadomość, że
rzeczy, które dotąd wydawały się pod kontrolą lub przynajmniej w zasięgu jej
„możliwości technicznych", mają z natury charakter żywiołowy i przypadkowy.
Przed upadkiem bloku komunistycznego przypadkowa, kapryśna i nieobliczalna
natura świata nie tyle nie istniała, ile usunięto ją z zasięgu wzroku za pomocą
pochłaniających całą energię i myśl zabiegów służących codziennemu odtwarzaniu
równowagi między światowymi potęgami. Dzięki podziałowi świata władza
polityczna stworzyła jego wizerunek jako całości. Nasz świat stanowił całość dzięki
znaczeniu, jakim były obdarzone każdy jego zakątek i każda dziura w odniesieniu do
„światowego porządku", czyli w stosunku do konfliktu dwóch obozów i starannie
zachowywanej, choć zawsze niepewnej, równowagi między nimi. Świat stanowił
całość dopóty, dopóki nie było rzeczy pozbawionych tego znaczenia i dopóki nic nie
było obojętne z punktu widzenia zachowania równowagi pomiędzy dwiema
potęgami, które przywłaszczyły sobie jego znaczną część, na resztę rzucając cień
tego podziału. Wszystko na świecie miało znaczenie, będące pochodną podziału oraz
jednego centrum; pochodną istnienia dwóch ogromnych bloków zwartych w
nierozerwalnym uścisku walki na śmierć i życie. Od kiedy Wielki Podział przestał
istnieć, świat nie wydaje się już całością; wygląda raczej jak pole działania
rozproszonych i nieskoordynowanych ze sobą sił, zamierających w miejscach
trudnych do przewidzenia lub nabierających rozpędu, który nie wiadomo, jak
powstrzymać.
Sedno sprawy leży w tym, że, jak się zdaje, nikt dzisiaj nie jest pod kontrolą. Co
gorsza, nie wiadomo specjalnie, jak w dzisiejszej sytuacji miałoby wyglądać „bycie
pod kontrolą". Jak dawniej, wszystkie inicjatywy zmierzające do wprowadzenia
jakiegoś porządku mają charakter lokalny i konkretny cel na widoku; nie istnieją już
jednak wspólnoty lokalne, które czułyby się uprawnione, by zabierać głos w imieniu
całej ludzkości albo których ludzkość słuchałaby czy byłaby gotowa im się
podporządkować. Nie ma też jednego celu, na który nakierowane byłyby zgodnie
działania całego świata.
UNIWERSALIZUJĄCY CZY GLOBALIZOWANI?
Właśnie owo nowe i nieprzyjemne poczucie „rzeczy wymykających się z rąk"
wyrażone zostało (z niewielkim pożytkiem, jeśli chodzi o wyjaśnienie kwestii) w
modnym obecnie pojęciu globalizacji. W swym najgłębszym znaczeniu pojęcie
globalizacji przekazuje nieokreślony, kapryśny i autonomiczny charakter świata i
jego spraw, brak centrum, brak pulpitu operatora, zespołu dyrektorów, biura zarządu.
Globalizacja jest inną nazwą „nowego nieporządku świata" Jowitta.
Ten rys pojęcia globalizacji, nierozerwalnie z nim związany, zdecydowanie odróżnia
je od kategorii, pozornie dającej się stosować wymiennie: chodzi o pojęcie
„uniwersalizacji", na którym niegdyś opierał się cały dyskurs nowoczesności
dotyczący sytuacji na świecie. Dziś wyszło ono z użycia i rzadko się je słyszy,
zapomniane przez wszystkich z wyjątkiem filozofów.
Podobnie jak pojęcia „cywilizacji", „rozwoju", „konwergencji", „jednomyślności"
oraz wiele innych terminów kluczowych dla wczesnej i klasycznej fazy rozwoju
myśli nowoczesnej, kategoria „uniwersalizacji" zawierała w sobie nadzieję, celowość
i zdecydowane dążenie do wprowadzenia porządku; ponadto, oprócz konotacji, które
sugerowały terminy pokrewne, oznaczała ona uniwersalny porządek, wprowadzanie
porządku na skalę uniwersalną, prawdziwie globalną. Podobnie jak inne pojęcia,
kategorię uniwersalizacji ukuto na wzbierającej fali nowoczesności i jej ambicji
intelektualnych. Cała rodzina pojęć jednym głosem deklarowała wolę zmiany świata i
uczynienia go lepszym, niż był, a także rozszerzenia przemian i ulepszeń na skalę
światową oraz objęcie nimi całego gatunku ludzkiego. Podobnie ogłoszono zamiar
stworzenia wszystkim ludziom na świecie takich samych warunków życia; to samo
dotyczyło szans życiowych, które miały zostać wyrównane.
Pojęcie globalizacji w takiej formie, w jakiej ukształtował je współczesny dyskurs,
nie przechowało żadnego z tych znaczeń. Nowego terminu używa się przede
wszystkim do mówienia o globalnych skutkach, ciągle niezamierzonych i
nieprzewidzianych, a nie o globalnych inicjatywach i przedsięwzięciach.
Tak mówi on nasze działania mogą mieć, i często mają, skutek globalny, ale nie
musimy planować ani przeprowadzać akcji na skalę globalną; nie wiemy nawet
dobrze, jak to zrobić i skąd wziąć środki. „Globalizacja" nie jest tym, co wszyscy, a
przynajmniej najbardziej zasobni w środki i przedsiębiorczy, chcieliby
przeprowadzać czy też czym mają nadzieję się zająć. Globalizacja to to, co się dzieje
z nami wszystkimi. Pojęcie globalizacji odnosi się bezpośrednio do „anonimowych
sił" von Wrighta; sił działających w pustce, na mglistej, grząskiej, nie dającej się
oswoić ani przebyć „ziemi niczyjej", rozciągającej się poza zasięgiem możliwości
konkretnego planowania i działania kogokolwiek.
Jak doszło do tego, że ten rozległy obszar pustkowia „stworzonego ludzką ręką"
(mowa nie o „naturalnych" pustkowiach, które nowoczesność wytyczyła po to, by je
zdobywać i oswajać, ale o „dżungli wytworzonej", jak można sparafrazować trafne
sformułowanie Anthony Giddensa; pustkowie wyłaniające się po procesie
udomowienia, powstające p o podboju i jako jego skutek) pojawił się w polu
widzenia? I dlaczego jawi nam się z intensywną i uporczywą mocą, która od czasów
Durkheima uważana jest za wyznacznik „twardej rzeczywistości?
Wytłumaczeniem możliwym do przyjęcia wydaje się poczucie słabości, a właściwie
niemocy, coraz częściej doświadczane w obliczu powszednich działań
porządkujących, które uznajemy za oczywiste.
Przez całą epokę nowoczesną jedynie państwo szczyciło się tym, że zajmowało
miejsce w przestrzeni. (Państwo terytorialne, rzec by się chciało, lecz pojęcia
państwa i „suwerenności terytorialnej" stały się w epoce nowoczesnej synonimami,
zarówno w praktyce, jak i w teorii, w związku z czym sformułowanie „państwo
terytorialne" jest pleonazmem.) Termin „państwo" oznacza podmiot roszczący sobie
słuszne prawo do tego, by ustalać, a także narzucać zasady i normy nadające spójność
biegowi spraw na określonym terytorium oraz szczycący się posiadaniem środków
wystarczających na ten cel; normy i zasady te z założenia mają zmieniać przypadek
w ściśle zdeterminowaną kolej rzeczy, wieloznaczność w Eindeutigkeił, przygodność
w rozkład regularny... krótko mówiąc, przekształcić dziewiczą puszczę w starannie
przystrzyżony ogród i zmienić chaos w porządek.
Uporządkować pewien fragment świata oznaczało ustanowić niezawisłe państwo,
które mogło zaprowadzić ład dzięki posiadanej władzy. Znaczyło także ambicję, by
narzucić pewien model porządku kosztem innych, konkurencyjnych modeli. Dokonać
tego można było jedynie przez zdobycie nowego państwa lub przejęcie władzy w
państwie istniejącym.
Max Weber definiował państwo jako podmiot roszczący sobie prawa do monopolu na
stosowanie przymusu na terenie suwerennego terytorium oraz do posiadania
służących do tego celu środków. Cornelius Castoriadis ostrzega przed szeroko
rozpowszechnionym nawykiem myślowym mylenia państwa z władzą społeczną jako
taką. [Termin] „państwo" twierdzi on odnosi się do specyficznego sposobu podziału
władzy społecznej i jej koncentracji, w którym chodzi właśnie o zwiększenie
„potencjału porządkowania". „Państwo mówi Castoriadis jest jednostką
wyodrębnioną ze zbiorowości i ustanowioną tak, by utwierdzić to wyodrębnianie."
Nazwę „państwo" należy zachować więc „dla takich wypadków, gdy przyjmuje ono
postać aparatu państwowego, co pociąga za sobą oddzielne, choćby bardzo
elementarne, struktury biurokracji cywilnej, kościelnej czy wojskowej; mówiąc
innymi słowy, powoduje powstanie hierarchicznej organizacji o określonym zakresie
kompetencji".
Podkreślmy jednak, że takie „wydzielenie władzy społecznej ze zbiorowości" nie
było w żadnym razie kwestią przypadku, jednym z wybryków historii. Zadanie
zaprowadzenia porządku wymaga wielkich, ustawicznych wysiłków przy
konsolidacji władzy społecznej, jej przegrupowywaniu i wzmacnianiu; ta zaś domaga
się znacznych środków, które może zgromadzić jedynie państwo w postaci
zhierarchizowanego aparatu władzy. Z konieczności niezawisłość ustawodawcza i
wykonawcza nowoczesnego państwa wspierała się na trzech filarach: suwerenności
w sferze wojskowej, gospodarczej i kulturalnej; innymi słowy, na zdominowaniu
przez państwo obszarów działania, niegdyś podlegających rozproszonej władzy wielu
ośrodków, a obecnie niezbędnych dla podtrzymania instytucji państwa i utrzymania
porządku. Zaprowadzanie ładu było nie do pomyślenia bez możliwości skutecznej
obrony terytorium przed wpływami innych modeli porządku, zagrażających państwu
od zewnątrz i od wewnątrz. Byłoby ono niemożliwe także bez zrównoważenia
bilansu Nationalökonomie [gospodarki narodowej] oraz możliwości zgromadzenia
środków kulturalnych wystarczających do zachowania tożsamości państwa i jego
odrębności poprzez odrębną tożsamość jego obywateli.
Tylko nieliczne zbiorowości ludzkie dążące do stworzenia własnego, niezawisłego
państwa okazały się wystarczająco duże i zamożne, by po przejściu tak trudnego testu
móc poważnie myśleć o osiągnięciu suwerennej państwowości. W czasach gdy
stanowieniem porządku zajmowały się głównie, jeśli nie wyłącznie, niepodległe
organizmy państwowe, istniało stosunkowo niewiele państw, a i one niechętnie
dzieliły się tą władzą. Powstanie nowego państwa wymagało z zasady stłumienia
państwotwórczych ambicji wielu mniejszych zbiorowości. Pozbawiono je więc
samowystarczalności gospodarczej, negowano każdą, choćby najmniejszą odrębność
kulturalną, i odbierano w całości potencjał wojskowy.
W tych warunkach na „scenie globalnej" rozgrywał się teatr polityki wewnętrznej
państwa, które w drodze konfliktów zbrojnych, układów, albo i tak, i tak, zmierzało
przede wszystkimi do wyznaczenia i utrzymania („za pomocą gwarancji
międzynarodowych") granic, które wydzielały jego obszar, zamykając w swym
obrębie ustawodawczą i wykonawczą niezawisłość władzy. „Polityka globalna" w
takim zakresie, w jakim możemy mówić o globalnych horyzontach w polityce
zagranicznej niepodległych państw, sprowadzała się głównie do utrzymywania
zasady pełnej i bezspornej suwerenności terytorialnej każdego kraju oraz dążenia do
wymazania z mapy świata kilku „białych plam", a także walki z zagrożeniem, jakie
stanowiły niejednoznaczne sytuacje, w których terytoria niezawisłych państw
nakładały się na siebie lub kiedy któreś z nich występowało z zaległymi roszczeniami
terytorialnymi. Dobitnym, choć dość osobliwym wyrazem uznania dla tej koncepcji
miała stać się podjęta podczas posiedzenia założycielskiego Organizacji Jedności
Afrykańskiej [Organisation of African Unity] proklamacja nienaruszalności i
świętości nowych granic państwowych, co do których wszyscy zgadzali się, iż
stanowią całkowicie sztuczny wytwór, owoc kolonialnego dziedzictwa. Wizerunek
„globalnego porządku" sprowadzał się, krótko mówiąc, do sumy pewnej liczby
porządków lokalnych, z których każdy był skutecznie utrzymywany i regulowany
przez jedno i tylko jedno państwo terytorialne. Wszystkie kraje oczekiwały od siebie
nawzajem występowania w obronie praw politycznych każdego z nich.
Podzielonemu na niepodległe kraje światu narzucony został trwający niemal pół
wieku i jeszcze do niedawna żywy podział na dwa bloki. Każdy z nich popierał
wzrost koordynacji działań i współpracy między porządkami państwowymi w
granicach jego metawładzy, opartej na założeniu, że pojedyncze państwa nie są
samowystarczalne w dziedzinie militarnej, gospodarczej i kulturalnej. Stopniowo,
lecz nieprzerwanie propagowano nową zasadę integracji ponadpaństwowej, która
szybciej zrealizowała się w praktyce politycznej niż w teorii. Na „scenie globalnej"
coraz częściej rozgrywał się teatr, w którym aktorami były współistniejące i
współzawodniczące ze sobą grupy państw, a nie pojedyncze kraje.
Wysunięta w Bandungu inicjatywa powołania absurdalnego „bloku państw nie
należących do żadnego bloku" i późniejsze wysiłki przystąpienia do któregoś z
bloków, podejmowane przez kraje nie zrzeszone, stanowiły pośrednie potwierdzenie
tej nowej zasady. Inicjatywy były jednak skutecznie i zgodnie podkopywane przez
dwa superbloki, które zgadzały się przynajmniej w jednej kwestii: oba traktowały
resztę świata jako dwudziestowieczny odpowiednik białych plam z czasów
dziewiętnastowiecznego wyścigu w budowaniu i terytorialnym zamykaniu państw.
Niezrzeszenie, odmowa przystąpienia do jednego z dwóch superbloków, uparte
przywiązanie do dawnej, coraz bardziej przestarzałej zasady głoszącej, że najwyższa
władza sprawowana jest przez państwo, postrzegano tak, jak niegdyś dwuznaczność
„ziemi niczyjej", z którą nowoczesne państwa w okresie formacji zmagały się
zaciekle, rywalizując w tej walce ramię przy ramieniu.
Polityczna struktura epoki Wielkiego Podziału przesłoniła głębsze i jak teraz się
okazało bardziej brzemienne w skutki i długotrwałe odchylenia w mechanizmie
wprowadzania porządku. Zmiana dotyczyła przede wszystkim roli państwa.
Wszystkie trzy filary, na których wspierała się suwerenność władzy państwowej,
skruszały do imentu. Samowystarczalność militarna, gospodarcza i kulturalna
państwa każdego państwa przestała być w perspektywie możliwa. Aby zachować
władzę utrzymania porządku i prawa, państwa musiały szukać sprzymierzeńców i
dobrowolnie rezygnowały z coraz większych obszarów niezawisłości. Kiedy więc w
końcu kurtyna uległa rozdarciu, po nowej, nieznanej scenie krążyły dziwaczne
postaci.
Były kraje, które absolutnie nie zmuszane do zrzeczenia się swej suwerenności
szukały aktywnie i z zaangażowaniem możliwości podporządkowania się, prosząc o
odebranie im niezawisłości i włączenie w organizm ponadpaństwowy. Były też
lokalne mniejszości etniczne i narodowe: te zapomniane, które długo pozostawały
martwe, a teraz odrodziły się na nowo, albo takie, o których nikt nigdy nie słyszał, w
porę wymyślone. Często zbyt małe, pozbawione pieniędzy, niezdolne, by z
pozytywnym wynikiem przejść tradycyjne sprawdziany suwerenności a jednak
domagały się teraz własnych państw, w pełni wyposażonych w oznaki politycznej
niezawisłości oraz prawo do wprowadzania własnego ustawodawstwa i porządku na
terytorium kraju. Stare i nowe narody uwalniały się z federacyjnych więzów, którymi
wbrew ich woli skrępowało je nie istniejące już komunistyczne supermocarstwo;
jednak stare więzy zrzucały po to, by skorzystać ze świeżo odzyskanej swobody
podejmowania decyzji i doprowadzić do rozpuszczenia się własnej niezależności
politycznej, gospodarczej i militarnej w europejskim rynku i sojuszu NATO. Nowa
szansa, zasadzająca się na lekceważeniu surowych i wymagających warunków
uzyskania własnej państwowości, zyskała uznanie dziesiątek „nowych narodów"
pospiesznie otwierających swe biura w i tak zatłoczonym gmachu ONZ, który
pierwotnie nie był przystosowany, by pomieścić tak wielką liczbę „równych".
Paradoksalnie, do tak wielkiego wzrostu popularności idei państwowości przyczyniło
się zjawisko, które oznacza śmierć suwerenności państwa, a nie jej triumf. Według
nie pozbawionych ironii prognoz Erica Hobsbawma, kiedy Seszele otrzymają w ONZ
głos równy głosowi Japonii, „to szybko dojdzie do tego, że większość członków
ONZ będzie się składać z dwudziestowiecznych republikańskich odpowiedników
organizmów państwowych w rodzaju SaxeCoburgGotha czy
SchwarzburgSonderhausen."
NOWE WYDZIEDZICZENIE: WYDZIEDZICZONE PAŃSTWO
Od nowych państw, podobnie jak od tych istniejących dłużej, nie oczekuje się
faktycznie w obecnych warunkach, że spełniać będą większość funkcji, które niegdyś
stanowiły raison d'être administracji państwa narodowego. Najbardziej rzuca się w
oczy rezygnacja państwa (dobrowolna lub nie) z utrzymania „dynamicznej
równowagi", którą Castoriadis opisuje jako „w przybliżeniu równy rytm wzrostu
konsumpcji i przyrostu produktywności"; jest to zadanie, które powodowało, że
niepodległe państwa w różnych okresach swego istnienia wprowadzały embarga
wwozowe lub wywozowe, bariery celne lub zgodnie z założeniami ekonomii
Keynesa stymulowany przez państwo popyt wewnętrzny. Kontrolowanie
wspomnianej „dynamicznej równowagi" obecnie przekracza możliwości, a także
ambicje przeważającej większości suwerennych pod każdym innym względem (w
sensie politycznego porządku i kontroli) państw. Rozróżnienie na rynek wewnętrzny i
globalny, czy bardziej generalnie, na to, co znajduje się „wewnątrz" i „na zewnątrz"
państwa, jest pod każdym względem coraz trudniejsze do utrzymania, z wyjątkiem
najwęższego znaczenia, jakim jest określona „polityka względem terytorium i
mieszkańców".
Wszystkie trzy filary suwerenności legły w gruzach. O to, czy pogruchotanie „filaru
gospodarczego" miało najwięcej następstw, można się spierać. Państwa narodowe,
kierujące się politycznymi interesami ludności zamieszkującej teren podlegający ich
suwerennej władzy, nie mogąc zrównoważyć bilansu, stawały się coraz częściej
pełnomocnikami sił, na których polityczną kontrolę nie mogły liczyć, oraz
wykonawcami ich woli. Według zjadliwej opinii radykalnego latynoskiego eksperta
od polityki, dzięki nowemu zjawisku „porowatości" rzekomo „narodowych"
gospodarek oraz w związku z efemerycznością, nieuchwytnością i
pozaterytorialnością przestrzeni działania światowych rynków finansowych,
„narzucają [one] światu swoje prawa i nakazy. «Globalizacja» jest w istocie jedynie
totalitarnym rozszerzeniem ich logiki działania na wszystkie aspekty życia." Państwa
nie posiadają wystarczających środków lub swobody manewru, by mogły wytrzymać
tę presję, z tego prostego powodu, że „do upadku przedsiębiorstw i całych państw
wystarczy kilka minut":
W kabarecie, jakim jest globalizacja, państwo robi striptease; pod koniec występu
pozostaje mu jedynie to, co najniezbędniejsze: władza dająca możliwość stosowania
represji. Materialna podstawa jego bytu uległa zniszczeniu, suwerenność i
niezależność przestały istnieć, klasa polityczna została starta w proch narodowe
państwo sprowadza się jedynie do służb wywiadowczych działających dla wielkich
molochów gospodarczych [...]
Nowi panowie świata nie muszą rządzić bezpośrednio. Zadanie sprawowania władzy
w ich imieniu powierzono rządom narodowym.
Z powodu nieograniczonego i niepowstrzymanego rozprzestrzeniania się zasad
wolnego rynku, a nade wszystko dzięki swobodzie przepływu kapitału i środków
finansowych, ekonomia coraz bardziej wymyka się spod kontroli politycznej; zresztą
pierwotny sens słowa „ekonomia" to „obszar nie będący polityką". To, co zostało z
polityki, jest, jak za dawnych dobrych czasów, nadal w gestii państwa; nie ma ono
jednak prawa wtrącać się w sprawy związane z jego własną ekonomią: każde
usiłowanie czy próba spotkałyby się z natychmiastową reakcją ze strony rynków
światowych i podjęciem działań represyjnych. Ku zgrozie aktualnie rządzącej ekipy
gospodarcza niemoc państwa uwidoczniłaby się po raz kolejny. Według obliczeń
René Passata," oparte na czystej spekulacji transakcje walutowe sięgają 1300
miliardów dolarów dziennie jest to pięćdziesiąt razy więcej, niż wynosi wartość
wymiany handlowej, i niemal tyle, ile suma rezerw wszystkich „banków
narodowych" świata razem wziętych, zamykających się w kwocie 1500 miliardów
dolarów. „Żadne państwo" konkluduje Passat — „nie może zatem dłużej niż kilka
dni opierać się naciskom «rynków»".
Jedynym zadaniem z dziedziny ekonomii, do którego państwo zostało dopuszczone i
którego wypełnienia oczekuje się od niego, jest zapewnienie „zrównoważonego
budżetu" dzięki nadzorowaniu i kontroli nacisków lokalnych umożliwiających
sprawniejszą interwencję państwa w prowadzenie przedsiębiorstw oraz ochronę
ludności przed najdotkliwszymi skutkami anarchii rynku. JeanPaul Fitoussi niedawno
zauważył:
Programu takiego dopóty nie można wprowadzić, dopóki ekonomia w taki czy inny
sposób nie usunie się z pola polityki. Ministerstwo Finansów jest z pewnością ziem
koniecznym, lecz w sytuacji idealnej należałoby pozbyć się Ministerstwa Spraw
Gospodarczych (rządzącego ekonomią). Innymi słowy, rządowi powinno się odebrać
odpowiedzialność za politykę w sferze makroekonomii.
Wbrew często powtarzanym opiniom (które wcale nie stają się przez to bardziej
prawdziwe), nie ma żadnej sprzeczności natury logicznej czy pragmatycznej między
nowym zjawiskiem eksterytorialności stolicy (absolutnej w sferze finansów, niemal
zupełnej, jeśli chodzi o handel, i zaawansowanej w sektorze produkcji przemysłowej)
a mnożeniem się liczby słabych i bezsilnych, suwerennych państw. Pęd ku
wykrawaniu ciągle nowych i za każdym razem słabszych, dysponujących coraz
uboższymi środkami, lecz „politycznie niezależnych" jednostek terytorialnych nie
stoi w sprzeczności z tendencjami ekonomii dążącej ku globalizacji. Rozdrobnienie
polityczne nie jest przysłowiowym „kijem wetkniętym w szprychy koła" rodzącego
się „społeczeństwa światowego", połączonego więzami informacji krążącej w
swobodnym obiegu. Odwrotnie: jak się wydaje, „globalizacja" ekonomii we
wszystkich jej aspektach oraz siła, z jaką ponownie kładzie się nacisk na „zasadę
terytorialności", są ze sobą bardzo blisko związane, warunkują się wzajemnie i
umacniają.
Światowe finanse, handel i przemysł informacyjny ze względu na swobodę ruchu i
nieskrępowaną wolność w dążeniu do osiągnięcia własnych celów są uzależnione od
politycznego rozdrobnienia, „rozparcelowania" światowej sceny politycznej. Można
powiedzieć, że wszystkie one zainteresowane są istnieniem słabych państw, innymi
słowy chodzi im o organizmy słabe, które jednak pozostają państwami. Z rozmysłem
lub nieświadomie, międzypaństwowe, ponadlokalne instytucje, powołane do życia i
działające za przyzwoleniem globalnej stolicy, poddają wszystkich swych członków
oraz niezależne państwa zsynchronizowanym naciskom, które mają na celu
systematyczne unicestwianie wszystkiego, co mogłoby powstrzymać lub spowolnić
swobodny przepływ kapitału i ograniczyć wolność rynku. Otwarcie bram na oścież i
pożegnanie się z myślą o niezależnej polityce gospodarczej jest podstawowym i
potulnie spełnianym warunkiem niezbędnym do otrzymania pomocy finansowej
światowych banków i funduszy monetarnych. Słabe państwa to właśnie dokładnie to,
czego Nowy Porządek Świata, który podejrzanie często wygląda na jego nowy
nieporządek, potrzebuje, by zapewnić sobie trwanie i reprodukcję. Słabe nibypaństwa
łatwo dają się sprowadzić do pożytecznej funkcji okręgów policyjnych,
zapewniających odrobinę porządku potrzebnego do prowadzenia interesów; nie
trzeba się natomiast obawiać, że mogłyby skutecznie ograniczyć swobodę firm i
przedsiębiorstw.
Oddzielenie ekonomii od polityki i pozbawienie tej drugiej możliwości
interweniowania w pierwszą, w wyniku czego polityce w dużej mierze odebrano moc
skutecznego działania, zwiastuje coś więcej niż tylko przemieszczenie w rozkładzie
władzy społecznej. Claus Offe zwraca uwagę, że problematyczne stały się działania
polityczne jako takie, czyli „zdolność do dokonywania zbiorowo wiążących
wyborów i wywiązywania się z nich. [...] Zamiast pytać, co jest do zrobienia,
korzystniej byłoby zorientować się, czy nie ma kogoś, kto potrafiłby zająć się
wszystkim, co zrobić trzeba." Ponieważ „granice zaczęły być przenikalne" (co
prawda, dość selektywnie), „suwerenność stała się nominalna, władza anonimowa, a
jej miejsce puste". Do miejsca przeznaczenia mamy jednak jeszcze daleko, lecz
proces trwa i wszystko wskazuje na to, że nic nie jest go w stanie zatrzymać.
„Dominujący wzorzec możemy nazwać «popuszczaniem hamulców»: destabilizacja,
liberalizacja, elastyczność, rosnąca płynność, ułatwienie transakcji na rynkach
finansowych, nieruchomości, pracy dzięki zmniejszeniu obciążeń podatkowych etc.”
Im bardziej świadomie stosuje się ten wzorzec, tym mniej władzy pozostaje w rękach
instytucji, która go popiera; natomiast pozbawionej środków instytucji coraz trudniej
wycofać się ze stosowania go, gdyby miała taką chęć lub była do tego skłaniana.
Jedną z najbardziej brzemiennych w skutki konsekwencji swobody poruszania się po
świecie jest to, że problemy społeczne coraz trudniej jest wyrazić w postaci
skutecznych działań zbiorowych.
ŚWIATOWA HIERARCHIA MOBILNOŚCI
Przypomnijmy raz jeszcze to, na co wiele lat temu Michel Crozier zwrócił uwagę w
błyskotliwej pracy The Bureaucratic Phenomenon [,,O fenomenie biurokracji"]:
każda dominacja opiera się na podobnej strategii, która zmierza do tego, by
pozostawić jak najwięcej wolności i swobody manewru dominującemu oraz surowo
ograniczyć swobodę podejmowania decyzji przez tego, kto dominacji podlega.
Strategię tę stosowały niegdyś z powodzeniem rządy państwowe, które obecnie
znajdują się jednak po przeciwnej stronie układu. Zachowanie „rynków", a przede
wszystkim światowych finansów, stanowi dziś główne źródło zaskoczenia i
niepewności. Nietrudno więc dostrzec, że zastąpienie słabych państw terytorialnych
przez jakiś rodzaj władzy ustawodawczej i politycznej o zasięgu światowym byłoby
szkodliwe dla interesów rynków światowych. Można więc podejrzewać, że
polityczne rozdrobnienie i globalizacja ekonomiczna nie są ze sobą sprzeczne, ani
tym bardziej nie prowadzą ze sobą wojny, lecz pozostają bliskimi sprzymierzeńcami i
współkonspiratorami.
Integracja i rozdrobnienie, globalizacja i podział terytorialny są procesami
komplementarnymi, a dokładniej rzecz ujmując, stanowią dwie strony tego samego
procesu: nowego podziału władzy, suwerenności i wolności działania,
zapoczątkowanego (choć nie rozstrzygniętego ostatecznie) przez zdecydowany skok
możliwości technicznych. To, że procesy syntezy i rozproszenia, integracji i rozpadu
współzachodzą i przeplatają się wzajemnie, nie jest przypadkiem; nie dają się one
także odwrócić.
Właśnie dlatego że wywołane przez nową swobodę ruchu dwie z pozoru
przeciwstawne tendencje przeplatają się ze sobą i współzachodzą, pojawiają się nowe
podziały. Tak zwane procesy globalizacji pociągają za sobą przywileje ponownie
przyznawane lub odbierane, nowe podziały na dobrobyt i nędzę, dostęp do bogactw i
władzę albo niemoc, swobodę albo jej ograniczenia. Dzisiaj jesteśmy świadkami
obejmującego cały świat procesu restratyfikacji społecznej, w którego toku
ustanawiana jest nowa hierarchia społecznokulturalna na skalę światową.
Quasipaństwa, podziały terytorialne i segregacja tożsamości, którym sprzyja i do
których zmusza globalizacja rynków i informacji, nie odzwierciedlają bynajmniej
różnorodności równych sobie partnerów. To, co dla jednych jest wolnym wyborem,
na innych spada na mocy bezlitosnych wyroków losu. A jako że tych „innych"
przybywa wciąż więcej i więcej, i pogrążają się one coraz głębiej w desperacji
zrodzonej z wizji życia pozbawionego perspektyw na przyszłość, można z
powodzeniem mówić o g1oka1izacji bardzo trafny termin Rolanda Robertsona,
oddający nierozdzielność nacisków „globalizacyjnych" i tego, co „lokalne" nie ma tu
miejsca na globalizację „jednowymiarową". Można by ją zdefiniować jako proces
koncentracji kapitału i innych skutecznych środków finansowych; także, a może
przede wszystkim, jako proces koncentracji swobody poruszania się i działania (dwa
rodzaje swobody, które z uzasadnionych powodów praktycznych stały się
synonimami).
Komentując ostatni oenzetowski Raport o rozwoju ludzkości, z którego wynika, że
majątek najbogatszych 358 miliarderów świata wynosi tyle, ile łączne dochody 2,3
miliarda najbiedniejszych (45 procent ludności świata), Victor Keegan nazwał
współczesne przetasowania światowych bogactw „nową formą rozboju drogowego".
Faktycznie tylko 22 procent światowego majątku należy do tak zwanych krajów
rozwijających się, w których mieszka 80 procent ludności świata. To jednak jeszcze
w żaden sposób nie wyznacza granic, ku którym zmierza współczesna polaryzacja
świata: część światowego dochodu przypadająca obecnie biednym ciągle maleje: w
1991 roku 85 procent ludności świata żyło z 15 procent światowych dochodów. Nic
dziwnego, że nieskończenie mizerne 2,3 procenta światowych bogactw, będące w
posiadaniu 20 procent najbiedniejszych krajów świata trzydzieści lat temu, spadło
dziś do 1,4 procenta.
Także światowa sieć komunikacyjna, ogłoszona bramą do nowej, dotychczas nie
znanej wolności, a przede wszystkim uznana za techniczną podstawę zbliżającej się
wielkimi krokami równości, użytkowana jest bardzo selektywnie i przypomina raczej
wąską szczelinę w grubym murze niż bramę. Tylko nieliczni (których jest coraz
mniej) zdobywają prawo wstępu. „Komputery w Trzecim Świecie służą dziś jedynie
do bardziej wydajnego spisywania kroniki jego upadku" mówi Keegan. I
konkludując, stwierdza: „Gdyby (jak zauważył pewien amerykański publicysta) 385
osób postanowiło zatrzymać po jakieś 5 milionów dolarów na życie, a resztę by
rozdało, podwoiliby oni roczne dochody niemal polowy ludności Ziemi. A zwierzęta
przemówiłyby ludzkim głosem."
John Kavanagh z waszyngtońskiego Instytutu Badań Politycznych pisze tak:
Globalizacja stworzyła bardzo bogatym więcej możliwości jeszcze szybszego
robienia pieniędzy. Ludzie ci wykorzystują najnowsze technologie, by operować
wielkimi sumami pieniędzy na całym świecie, przenosząc je niesłychanie szybko z
miejsca na miejsce i spekulując z jeszcze większym zyskiem.
Niestety technika nie ma wpływu na życie najbiedniejszych mieszkańców świata.
Globalizacja jest w rzeczywistości paradoksem: przynosząc wielkie korzyści
nielicznym, wyklucza lub marginalizuje dwie trzecie ludności świata.
Potoczna wiedza nowego pokolenia „klas oświeconych", która rodzi się w nowym,
walecznym i materialistycznym świecie nomadycznej stolicy, zakłada, że dzięki
otwarciu śluz i podminowaniu wszystkich państwowych tam świat stałby się wolnym
miejscem, dostępnym dla każdego. Zgodnie ze stanowiącymi część tego folkloru
wierzeniami, wolność (przede wszystkim handlu i przepływu kapitału) stwarza
cieplarniane warunki, w których dobrobyt rośnie szybciej niż kiedykolwiek, a
pomnożenie bogactw oznacza, że będzie wszystkiego więcej dla wszystkich.
Biedni świata ubodzy od pokoleń lub zepchnięci w nędzę niedawno: ci, których
ubóstwo jest dziedziczne, i ci, którzy stali się biedni za sprawą komputerów niełatwo
rozpoznaliby się w tych opowieściach. Media są przekazem i to media, które
utrwalają porządek światowego rynku, nie starając się ułatwić spływania bogactwa w
dół, lecz przeciwnie, uniemożliwiają je. W rzeczywistości wirtualnej nowe fortuny
rodzą się, pączkują i kwitną, szczelnie oddzielone od staroświeckich,
nieskomplikowanych rzeczywistości biedaków. Tworzenie bogactw jest na dobrej
drodze, by w końcu uniezależnić się od odwiecznych krępujących i dokuczliwych
związków z wytwarzaniem rzeczy, przerabianiem surowców, tworzeniem miejsc
pracy i zarządzaniem ludźmi. Dawni bogacze potrzebowali biednych, by ci czynili
ich bogatymi. Zależność ta zawsze łagodziła konflikt interesów i skłaniała do
wysiłków na rzecz biednych, jakkolwiek by były one nieprzekonywające. Nowi
bogacze nie potrzebują już biednych. Po długim oczekiwaniu zbliżają się rozkosze
wolności ostatecznej.
Dobrze ukrywa się to, że obietnice wolnego handlu są oszustwem; związek rosnącej
nędzy i rozpaczy rzesz, które utknęły na mieliźnie, z nowym wymiarem wolności
nielicznych, którzy mają swobodę ruchu, trudno jest wyśledzić w raportach
pochodzących z terenów zajmowanych w procesie „glokalizacji" przez tę słabszą
stronę. Przeciwnie, wydaje się, jakby zjawiska te należały do dwóch zupełnie
różnych światów, a ich przyczyny były zupełnie odmienne. Na podstawie raportów
nie dałoby się nigdy odgadnąć, że szybkie bogacenie się i ubożenie wyrastają z tego
samego korzenia; że w wypadku biednych „lądowanie na mieliźnie" jest pochodną
nacisków „glokalizacji" tak samo, jak jest nią niebotyczna wolność tych, którym się
udało. (Z socjologicznych analiz holocaustu i innych zbrodni ludobójstwa nigdy nie
udałoby się odgadnąć, że w nowoczesnym społeczeństwie są one tak samo „u siebie",
jak postęp ekonomiczny, technologiczny, naukowy czy poprawa warunków
bytowych.)
Ryszard Kapuściński, jeden z najdoskonalszych kronikarzy współczesności,
niedawno napisał, że skuteczność oszustwa osiąga się dzięki trzem powiązanym ze
sobą wybiegom, które są świadomie stosowane w mediach, wiodących prym w
aranżowaniu sporadycznych, przypominających karnawał wybuchów publicznego
zainteresowania położeniem „biednych tego świata."
Po pierwsze wiadomości o głodzie: ostatni, choć dyskusyjny powód, by przerywać
codzienną obojętność; z zasady pojawiają się wraz z patetycznym przypomnieniem,
że te same dalekie kraje, gdzie ludzie, „jak widzieliśmy w telewizji", umierają z
głodu, są ojczyzną „Azjatyckich Tygrysów", świetlanych przykładów, jak wyciągnąć
korzyści z nowych, pomysłowych i odważnych strategii. Nie ma znaczenia, że
wszystkie „tygrysy" razem wzięte stanowią zaledwie 1 procent ludności Azji.
Ilustrują to, co należało dowieść, a mianowicie, że godne opłakania położenie
głodnych leni jest ich własnym wyborem: rozwiązania alternatywne istnieją, i to w
zasięgu ręki, ale nie korzysta się z nich z powodu braku przemysłu lub odpowiednich
rozwiązań. Przesłanie, które stoi za tą informacją, mówi, że biedni są sami winni
swemu losowi i sami ponoszą odpowiedzialność za swoje położenie; mogli przecież,
tak jak „tygrysy", wybrać łatwy łup, który nie ma nic wspólnego z tygrysim
apetytem.
Po drugie, wiadomości mają taki scenariusz i są tak zredagowane, by problem biedy i
pozbawienia praw zredukować do problemu samego głodu. Dzięki takiej strategii
osiąga się dwa cele za pomocą jednego ruchu: zmniejsza się rzeczywistą skalę nędzy
(800 milionów ludzi jest stale niedożywionych, podczas gdy około 4 miliardów dwie
trzecie populacji naszego globu żyje w biedzie), a zadanie sprowadza się do tego, by
znaleźć jedzenie dla głodujących. Ale, zwraca uwagę Kapuściński, takie
przedstawienie problemu biedy (jako przykład może służyć artykuł analizujący
problem światowej biedy, który niedawno został opublikowany w „The Economist"
pod tytułem How to feed the world [Jak nakarmić świat?]) „niesłychanie poniża
ludzi, którym rzekomo chcemy pomóc, i w rzeczywistości odmawia im pełnego
człowieczeństwa". Równanie „bieda = głód" ukrywa wiele innych, bardzo złożonych
aspektów nędzy: „przeraźliwe warunki mieszkaniowe, choroby, analfabetyzm,
agresję, rozpad rodzin, osłabienie więzów społecznych, brak przyszłości i
bezproduktywność" bolączki, których nie uleczą wzbogacane w proteiny herbatniki i
mleko w proszku. Kapuściński wspomina, jak wędrując przez afrykańskie miasteczka
i wsie, spotykał dzieci, „które żebrały nie o chleb, wodę, czekoladę czy zabawki, lecz
o długopis: chodziły do szkoły, lecz nie miały czym pisać na lekcjach".
Dodajmy, że w budzących grozę wizerunkach głodu przedstawianych w mediach
unika się skrzętnie wszystkiego, co mogłoby doprowadzić do ich skojarzenia z
odbieraniem ludziom możliwości zarobkowania i likwidacją miejsc pracy, czyli z
globalnymi przyczynami lokalnej biedy. Pokazuje się cierpiących głód ludzi, jednak
jakkolwiek by widz wytężał: wzrok, nie zobaczy ani jednego narzędzia, kawałka
ziemi ornej czy sztuki bydła i nie usłyszy nic na ich temat. Jak gdyby nie istniał
żaden związek między rutyną pustych pouczeń „rusz się i zrób coś", skierowanych do
biednych w świecie nie potrzebującym więcej pracy, z pewnością zaś nie tam, gdzie
głodują patrzący z ekranu ludzie, a położeniem tych, których stłumionym impulsom
moralnym proponuje się karnawał „kiermaszu na cele dobroczynne". Bogaci są
„globalni", nędza lokalna; między nimi nie istnieje jednak związek, przynajmniej nie
w spektaklu o karmieniu głodnych.
Enjorlas, jeden z bohaterów dzieła Victora Hugo, na chwilę przed śmiercią na jednej
z XIXwiecznych barykad woła z nostalgią w głosie: „Wiek dwudziesty będzie
wiekiem szczęśliwym". Kiedy jednak ów wiek nadszedł, „tą sama technologia, która
podtrzymywała tę obietnicę, równocześnie uniemożliwiła jej spełnienie" mówi René
Passet. Zwłaszcza „w połączeniu z zagorzałą polityką światowej liberalizacji
wymiany i przepływu kapitału". Wirtualne technologie, które skutecznie radzą sobie
z czasem i przestrzenią, potrzebują niewiele czasu, by obnażyć i wyjałowić
przestrzeń. Dzięki nim kapitał staje się prawdziwie globalny. Sprawiają one także, że
ci, którzy nie potrafią naśladować nowego, nomadycznego sposobu funkcjonowania
kapitału ani też go powstrzymać, zastanawiając się, skąd nadeszła klęska, bezradnie
obserwują, jak ich sposoby utrzymania i zarobkowania dematerializują się i znikają z
oczu. Być może przemieszczanie środków finansowych na skalę światową jest
równie niematerialne jak sieć, za której pomocą odbywają się te podróże. Jednak
ślady, jakie pozostawiają one w lokalnej rzeczywistości różnych miejsc na ziemi, są
dotkliwie namacalne i prawdziwe: „jakościowa depopulacja", zniszczenie gospodarki
lokalnej, zdolnej niegdyś do zapewnienia utrzymania miejscowej ludności,
wykluczenie milionów ludzi, których ekonomia globalna nie jest w stanie wchłonąć.
Po trzecie widowisko, w które media przeobrażają katastrofy, oprócz tego, że
rozładowuje nagromadzone sentymenty moralne, wzmaga też i wzmacnia zwykłą,
codzienną moralną obojętność. Długofalowe skutki takiego działania powodują, że
„rozwinięta część świata otacza się sanitarnym kordonem niezaangażowania, buduje
Mur Berliński na skalę globalną; wszystkie informacje «stamtąd», spoza muru, to
obrazy wojny, grabieży, zbrodni, chorób zakaźnych, głodu, narkomanii i uchodźców,
czyli tego, co stanowi dla nas zagrożenie". Z rzadka tylko, w tonie nieodmiennie
uspokajającym i bez związku ze scenami z wojen cywilnych i masakr, wspomina się
o morderczej broni, której się przy tym używa. Jeszcze rzadziej (jeżeli w ogóle)
przypomina się nam o tym, o czym dobrze wiemy, lecz wolimy nie słyszeć: że cała
broń, dzięki której odległe ojczyzny innych zmieniają się w pola śmierci, pochodzi z
naszych fabryk, zazdrośnie strzegących swych zamówień oraz dumnych z wysokiej
wydajności i konkurencyjności na rynkach światowych życiowej podstawy naszego
własnego dobrobytu. W świadomości publicznej osadza się spójny wizerunek
wewnętrznej brutalności i agresji „złe ulice" i „zakazane dzielnice", kraina gangów
przerysowany obraz obcego, nieludzkiego świata poza moralnością i możliwością
zbawienia. Próby ratowania tego świata przed najgorszymi konsekwencjami jego
własnej brutalności przynoszą jedynie chwilowy efekt i na dłuższą metę skazane są
na fiasko z liny ratowniczej nietrudno zrobić stryczek.
Skojarzenie „mieszkańców miejsc, które są daleko" ze zbrodnią, zarazami i grabieżą
odgrywa jeszcze inną ważną rolę: wziąwszy pod uwagę to, jak są potworni, można
tylko dziękować Bogu za to, że uczynił ich „mieszkańcami odległych miejsc", i
modlić się, by takimi pozostali.
Pragnienie głodnych, by być tam, gdzie jedzenia jest pod dostatkiem, skłonni
bylibyśmy uważać za naturalne dla rozumnych jednostek ludzkich; nasze sumienie
uznałoby za dobre i moralne pozwolić im, by działali zgodnie ze swym pragnieniem.
Właśnie z powodu swej niezaprzeczalnej racjonalności i moralnej poprawności
racjonalny i moralnie świadomy świat jest tak stropiony perspektywą masowych
migracji biednych i głodnych. Trudno jest bez poczucia winy odmówić biednym i
głodnym prawa, by udali się tam, gdzie jest więcej jedzenia, i nie sposób przedstawić
przekonujące argumenty, które by dowiodły, że migracja byłaby z ich strony decyzją
nieracjonalną. Ta próba sił doprawdy budzi grozę: trzeba innym odmówić tego
samego prawa swobodnego poruszania się, które wychwalamy jako najwyższe z
osiągnięć globalizacji świata i uznajemy za gwarancję rosnącego dobrobytu...
W związku z tym obrazy barbarzyństwa panującego w krajach, gdzie żyją potencjalni
imigranci, są bardzo poręczne. Podbudowują decyzję, na której poparcie brak
argumentów natury racjonalnej i moralnej. Pomagają utrzymać „ludność lokalną" w
ryzach lokalności, pozwalając „ludziom globalnym" podróżować z czystym
sumieniem.
Rozdział 4
TURYŚCI I WŁÓCZĘDZY
Dzisiaj wszyscy jesteśmy w ruchu. Wielu z nas zmienia miejsce pobytu,
przeprowadzając się lub podróżując tam i z powrotem do miejsc, które nie są naszym
domem. Inni, by udać się w podróż, nie muszą nawet wychodzić z domu: możemy
mknąć przez Sieć, łowiąc na ekranie komputera wiadomości z drugiego końca świata
i mieszając je ze sobą. Większość z nas jest w ruchu nawet wtedy, gdy fizycznie
stoimy w miejscu; kiedy wpasowani w krzesło z pilotem w dłoni przeskakujemy z
kanału na kanał telewizji kablowej czy satelitarnej, przenosząc się z jednego obcego
miejsca w drugie z szybkością o wiele większą niż ponaddźwiękowe odrzutowce i
rakiety kosmiczne, nigdzie jednak nie pozostając na dłużej, zawsze jako goście,
nigdy nie czujemy się u siebie.
W świecie, który zamieszkujemy, wydaje się, że odległość nie ma dużego znaczenia.
Czasami wygląda na to, że istnieje jedynie po to, by można ją było zlikwidować;
jakby przestrzeń ciągle zapraszała do tego, by ją zlekceważyć, obalić, zanegować.
Przestrzeń przestała być przeszkodą — potrzeba tylko ułamka sekundy, by ją zdobyć.
Nie ma już „naturalnych granic" ani też miejsc w sposób oczywisty nadających się do
zamieszkania. Niezależnie od tego, gdzie w danej chwili się znajdujemy, zawsze
wiemy, że moglibyśmy być w jakimkolwiek innym miejscu, Coraz mniej mamy więc
powodów, by przebywać w jakimś określonym miejscu, a w związku z tym często
odczuwamy palącą potrzebę, by taki powód znaleźć lub stworzyć. Dowcipne
powiedzenie Pascala stało się proroctwem, i to proroctwem spełnionym: faktycznie
żyjemy w dziwacznym kręgu, którego środek jest wszędzie, a obwód nigdzie (albo
może na odwrót, kto wie?).
Także w sensie duchowym jesteśmy wszyscy podróżnikami. Jak ujmuje to Michael
Benedikt, „zaczyna się kwestionować w ogóle znaczenie położenia geograficznego,
niezależnie od skali. Stajemy się nomadami, którzy są stale w kontakcie." Jesteśmy w
ruchu także w innym, głębszym znaczeniu, niezależnie od tego, czy wyruszamy w
drogę albo przeskakujemy z kanału na kanał i czy to lubimy, czy wręcz przeciwnie
robimy z niechęcią.
Pojęcie „stanu spoczynku", bezruchu ma sens jedynie w świecie, który stoi w miejscu
lub przynajmniej tak wygląda; tam, gdzie są solidne mury, wytyczone drogi i znaki,
które mają czas zardzewieć w jednym miejscu. Nie można trwać w bezruchu na
ruchomych piaskach. Podobnie nie da się „stać nieruchomo" w naszym późno, czy
też ponowoczesnym świecie, gdzie punkty odniesienia jak umieszczone na wózkach
ruchome tablice reklamowe mają irytujący zwyczaj: znikają z pola widzenia, zanim
zdążymy do końca przeczytać umieszczoną na nich instrukcję, nie mówiąc już o
przyswojeniu jej sobie i zastosowaniu. Nie tak dawno profesor Ricardo Petrella z
Katolickiego Uniwersytetu w Louvain dobrze podsumował tę sytuację, pisząc:
„Globalizacja, poprzez masowe i powszechne ograniczenie długości życia produktów
i usług, popycha gospodarki ku produkcji tego, co efemeryczne i ulotne, a także
niepewne i nietrwałe: czasowe zatrudnienie, praca na pół etatu czy na godziny."
Łokciami torując sobie drogę w gęstym, ciemnym, wybujałym, „nie strzyżonym"
gąszczu światowej konkurencji, aby znaleźć się w kręgu światła jupiterów publicznej
uwagi, towary, usługi i informacje muszą wzbudzać pożądanie, a zatem powinny
skusić potencjalnych konsumentów, jednocześnie odwracając ich uwagę od
konkurencji. Jednak skoro tylko uda im się to osiągnąć, szybko muszą ustępować
miejsca innym przedmiotom pożądania inaczej globalny pęd za zyskiem i jeszcze
większym zyskiem (nazywany wzrostem gospodarczym) stanie w miejscu. Napędem
współczesnego przemysłu w coraz większym stopniu staje się produkcja atrakcji i
pokus. Naturą atrakcji jest zaś to, że próbują kusić jedynie tak długo, jak długo uda
im się wabić z dystansu, który nazywamy przyszłościąkiedy ulegnie się pokusie, jej
żywot jest już krótki: zaspokojone pożądanie przestaje istnieć.
Pogoń za nowymi pragnieniami, bardziej niż za ich zaspokojeniem, nie ma jasno
określonego końca. Dla każdego pojęcia „granicy" niezbędny jest wymiar
czasoprzestrzenny. Jeżeli „pozbawimy pragnienie oczekiwania", to oczekiwanie
pozbawione zostanie pragnień. Kiedy każde opóźnienie można skrócić do jednej
chwili, a życie ludzkie może objąć nieskończenie wiele wydarzeń w czasie; kiedy
każdy dystans zdaje się ulegać zredukowaniu do współobecności i w zasadzie żadna
skala odległości nie wydaje się zbyt duża dla poszukiwacza nowych doznań jakie
znaczenie mogłoby nieść pojęcie „granicy"? Bez sensu, bez sensownego znaczenia,
magiczne koło pokus i pragnień nie może przestać się kręcić. Bardzo poważne
następstwa tego stanu rzeczy dotyczą zarówno tych, którzy stoją wysoko w hierarchii
społecznej, jak znajdujących się na jej dole. Trafnie ujął to Jeremy Seabrook:
Biedy nie można „wyleczyć", ponieważ nie jest ona objawem choroby kapitalizmu.
Raczej odwrotnie: stanowi dowód jego świetnego zdrowia, impuls do jeszcze
większej akumulacji i wysiłków {...] Nawet najbogatsi na świecie skarżą się, że
muszą sobie pewnych rzeczy odmawiać [...] Nawet najbardziej uprzywilejowani
muszą walczyć z wewnętrzną potrzebą kupowania.
BYĆ KONSUMENTEM W SPOŁECZEŃSTWIE KONSUMPCYJNYM
Nasze społeczeństwo jest społeczeństwem konsumpcyjnym.
Kiedy mówimy o społeczeństwie konsumpcyjnym, chodzi nam o coś więcej niż tylko
o trywialne stwierdzenie, że wszyscy jego członkowie konsumują; wszyscy ludzie,
więcej, wszystkie istoty żywe „konsumują" od niepamiętnych czasów. Chodzi nam o
to, że nasze społeczeństwo jest „konsumpcyjne" w podobnie głębokim i
podstawowym znaczeniu, jak społeczeństwo naszych przodków nowoczesne
społeczeństwo w fazie tworzenia swych podstaw, na przemysłowym etapie rozwoju
było „społeczeństwem produkcyjnym". Owo nowoczesne społeczeństwo starszego
typu zatrudniało swych członków przede wszystkim jako wytwórców i żołnierzy, a
sposób, w jaki ich kształtowało, i „zasady", które im stawiało przed oczami, miały
pobudzać obywateli do podjęcia obowiązków wynikających z odgrywania
wspomnianych ról społecznych. Normą, której realizacji społeczeństwo to wymagało
od swoich członków, była chęć odegrania tych dwóch ról i umiejętności potrzebne do
tego celu. Jednak na obecnym późnonowoczesnym, jak nazywa go Giddens, w fazie
drugiej nowoczesności (Beck), surmodern (Balandier) czy też ponowoczesnym
etapie rozwoju społeczeństwo nowoczesne nie potrzebuje specjalnie ani masowej
przemysłowej siły roboczej, ani pochodzącej z poboru armii. Potrzebuje natomiast
swych członków jako konsumentów. Sposób, w jaki kształtowani są przez
współczesne społeczeństwo jego obywatele, podporządkowany jest przede
wszystkim roli konsumenta, jaką mają do odegrania. Normą, której realizacji nasze
społeczeństwo wymaga od swoich członków, jest chęć odegrania tej roli oraz
umiejętności potrzebne do tego celu.
Oczywiście, różnica między życiem w naszym społeczeństwie a funkcjonowaniem w
społeczeństwie naszych poprzedników nie polega po prostu na porzuceniu jednej roli
i podjęciu drugiej. Ani na jednym, ani na drugim etapie swego rozwoju
społeczeństwo nowoczesne nie mogło obejść się bez tych, którzy produkują
przeznaczone do konsumpcji rzeczy; oczywiście członkowie obu tych społeczeństw
też konsumują. Różnica między dwoma fazami nowoczesności polega „jedynie" na
tym, co jest priorytetem i na co kładzie się największy nacisk. Jednak to przesunięcie
nacisku spowodowało ogromne różnice w każdej praktycznie dziedzinie życia
społecznego, kulturalnego i życia jednostki.
Różnice są tak głębokie i wielopostaciowe, że mamy pełne prawo traktować nasze
społeczeństwo jako formację innego rodzaju — społeczeństwo konsumpcyjne.
Konsument żyjący w społeczeństwie konsumpcyjnym zdecydowanie różni się od
konsumentów ze wszystkich istniejących dotąd społeczeństw. Jeżeli filozofowie,
poeci i kaznodzieje naszych przodków rozważali, czy pracuje się, żeby żyć, czy też
żyje po to, by pracować, to współcześnie najczęściej roztrząsanym dylematem jest to,
czy musimy konsumować, żeby żyć, czy też żyjemy, a więc możemy konsumować;
czy ciągle jeszcze potrafimy oddzielić życie od konsumpcji i czy czujemy taką
potrzebę.
W sytuacji idealnej wszystkie nabyte nawyki powinny tworzyć rodzaj płaszcza, który
okrywa konsumenta nowego rodzaju tak, jak protestanckiego świętego spowijać
miały inspirowana moralnie pasja zawodowa i pragnienie zysku (według
powtarzającego za Baxterem Maksa Webera): „niczym lekka peleryna, którą w
każdej chwili można odłożyć na bok". Nawyki rzeczywiście zmieniają się ciągle,
codziennie i przy pierwszej nadarzającej się okazji; nigdy nie mają szansy zmienić
się w żelazne pręty klatki (z wyjątkiem metanawyku, jakim jest „nawyk zmiany
nawyków"). W sytuacji idealnej konsument nie powinien z niczego korzystać z
wielkim przekonaniem, nic nie powinno nakazywać zobowiązań „dopóki śmierć nas
nie rozłączy", żadnych potrzeb nie powinno się uważać za zaspokojone w pełni,
żadnych pragnień za ostateczne. Zastrzeżenie „do następnego razu" powinno
towarzyszyć każdemu ślubowi wierności i każdemu zobowiązaniu. Tym, co się liczy,
jest ulotność, immanentna czasowość wszystkich zobowiązań, ważniejsza od nich
samych; zresztą zobowiązania nie mogą trwać dłużej niż czas potrzebny na
skonsumowanie przedmiotu pożądania, czy też raczej czas konieczny, by wypaliło
się samo pożądanie.
Fakt, że konsumpcja wymaga czasu, jest w rzeczywistości utrapieniem społeczeństwa
konsumpcyjnego i największym zmartwieniem tych, którzy dobrami
konsumpcyjnymi handlują. Spektakularna kariera „teraz", wywołana rozwojem
technologii „ściskania czasu", wyraźnie współbrzmi z logiką gospodarki nastawionej
na konsumenta: konsument powinien być zadowolony w jednej chwi1i, i to w
podwójnym znaczeniu tego słowa. Oczywiście dobra konsumpcyjne powinny
przynosić satysfakcję natychmiast, nie wymagając specjalnych umiejętności ani
długich przygotowań; jednak zadowolenie powinno się także skończyć w
„bezczasie", to znaczy w chwili, gdy kończy się czas potrzebny do ich
skonsumowania, który zresztą powinien zostać ograniczony do minimum.
Niezbędną redukcję czasu osiąga się z największym powodzeniem, jeżeli
konsumenci nie potrafią skoncentrować uwagi lub skupić pożądania na jednym
przedmiocie przez dłuższy czas; jeśli są niecierpliwi, impulsywni, niespokojni, a nade
wszystko łatwo popadają w euforię i równie łatwo tracą zainteresowanie. W kulturze
społeczeństwa konsumpcyjnego chodzi przede wszystkim o to, by zapominać, a nie
by się uczyć nowych rzeczy. Nie da się ukryć, że jeżeli pozbawimy pragnienie
oczekiwania, a oczekiwanie pragnienia, zdolności konsumpcyjne konsumentów
można rozciągnąć daleko poza ograniczenia wynikające z zaspokojenia naturalnych
czy nabytych potrzeb; także fizyczna trwałość przedmiotów pożądania nie jest już
dłużej konieczna. Tradycyjny związek między potrzebą a jej zaspokojeniem ulega
odwróceniu: obietnica i nadzieja zaspokojenia potrzeby pojawiają się wcześniej niż
ona sama zawsze bardziej intensywna i zniewalająca niż inne.
Właściwie obietnica jest tym bardziej atrakcyjna, im o mniej oczywistą i znaną
potrzebę chodzi; doświadczenia,
O których istnieniu się nie wiedziało, sprawiają mnóstwo frajdy, a dobry konsument
uwielbia przygody i przyjemności. Dla dobrego konsumenta rzecz jest pokusą nie
.dlatego, że stanowi nadzieję na zaspokojenie potrzeb, które nim targają, lecz
ponieważ obiecuje burze pożądań nigdy dotąd nie przeczuwanych i nie
przeżywanych.
Gatunek konsumenta, który począł się i narodził w społeczeństwie konsumpcyjnym,
najbardziej sarkastycznie opisany został przez Johna Carolla, który wykorzystał
zjadliwą, lecz proroczą karykaturę „ostatniego człowieka" Nietzschego (patrz będąca
w druku książka Carolla Ego and Soul: A Sociology of Modern West in the Search of
Meaning [„Ego i dusza. Socjologia współczesnego Zachodu w poszukiwaniu
znaczenia"]:
Etos tego społeczeństwa głosi: jeśli czujesz się źle jedz! [...] Konsument jest pełen
melancholii, a biorąc pod uwagę, że dolegliwość bierze się z poczucia pustki, zimna,
płaskości, odczuwa on potrzebę wypełnienia swego wnętrza czymś ciepłym,
smacznym, dającym energię. Oczywiście nie musi to być jedzenie: Beatlesi czuli się
„szczęśliwi w środku" [happy inside] dzięki konsumpcji trochę innego rodzaju.
Pochłanianie jest drogą do zbawienia: konsumuj i bądź zadowolony! [...]
Równocześnie — niepokój, mania bezustannych zmian, ruchu, pogoń za
różnorodnością: usiąść bez ruchu znaczy umrzeć. [...] Konsumeryzm jest więc
społeczną analogią choroby psychicznej zwanej depresją, której objawami są
równocześnie osłabienie i bezsenność.
Dla konsumentów w społeczeństwie konsumpcyjnym bycie w ruchu pogoń,
poszukiwanie, nieznalezienie, a właściwie nieznalezienie „jeszcze" to nie
dolegliwości, lecz obietnica rozkoszy, a może wręcz sama rozkosz. Dla nich
przybycie do celu podróży staje się przekleństwem. (Maurice Blanchot napisał
kiedyś, że pytanie ma zawsze pecha, którym jest odpowiedź; można by rzec, że
pożądanie ma pecha, którym jest zaspokojenie.) Gra, w której bierze udział
konsument, to nie żądza kupowania i posiadania, nie gromadzenie dóbr w
materialnym, namacalnym sensie tego słowa; tutaj chodzi o wzbudzenie nowych, nie
znanych dotąd wrażeń. Konsumenci są przede wszystkim zbieraczami wrażeń;
kolekcjonują rzeczy jedynie wtórnie, jako pochodne doznań.
Mark C. Tylor i Esa Saarinen trafili w samo sedno sprawy: „pożądanie nie pożąda
zaspokojenia. Wręcz przeciwnie, pożądanie pożąda pożądania." W każdym razie
pożądanie konsumenta idealnego. Perspektywa pożądania, które blaknie i rozmywa
się; możliwość, że w zasięgu wzroku nie będzie niczego, co potrafiłoby je rozbudzić
na nowo; wizja, że będzie się wydanym światu, gdzie nie ma nic, czego by można
było pożądać musi być dla idealnego konsumenta ponurym horrorem (i oczywiście
koszmarem straszącym po nocach sprzedawców dóbr konsumpcyjnych).
Żeby możliwości konsumpcyjne konsumentów wzrastały, nie wolno im pozwolić na
odpoczynek. Trzeba utrzymywać ich zawsze w pogotowiu, czujnych, stale
wystawionych na nowe pokusy, i pielęgnować w nich bez przerwy stan nigdy nie
słabnącego podniecenia, a także stan ciągłej podejrzliwości i permanentnego
zniechęcenia. Atrakcje, które przyciągają ich uwagę, powinny potwierdzać
wątpliwości, obiecując zarazem możliwość przełamania znudzenia: „Myślisz, że
wszystko już widziałeś? Nic nie widziałeś, stary!"
Często mówi się, że rynek dóbr konsumpcyjnych uwodzi swych klientów. Jednak
żeby było to możliwe, muszą istnieć konsumenci, którzy chcą być uwiedzeni tak jak
dyrektor fabryki, który żeby rządzić robotnikami, potrzebuje załogi wdrożonej do
przestrzegania dyscypliny i wykonywania poleceń). W prawidłowo działającym
społeczeństwie konsumpcyjnym konsumenci aktywnie szukają sytuacji, w której
można by ich uwieść. Zycie ich dziadków-producentów mierzone było identycznymi
obrotami taśmy produkcyjnej. Oni zaś dla odmiany żyją od jednej atrakcji do drugiej,
od pokusy do pokusy; zaledwie wywęszą jeden smakołyk, już zaczynają szukać
kolejnego; tylko połkną jedną przynętę, już się rozglądają w poszukiwaniu innej a
każda atrakcja, pokusa, smakołyk i przynęta jest nowa, odmienna od znanych do tej
pory i bardziej przyciągająca uwagę.
Dla dojrzałych konsumentów z prawdziwego zdarzenia takie zachowanie stanowi
przymus, konieczność. Niemniej im samym ten „mus", zinternalizowany nacisk,
niemożność życia w inny sposób, jawi się jako wolna wola. Rynek prawdopodobnie
wybrał ich już na konsumentów i odebrał wolność wyboru: nie potrafią lekceważyć
jego umizgów. Jednak podczas każdej kolejnej wizyty w centrum handlowym czy
usługowym konsumenci mają wszelkie powody, by sądzić, że to oni, może nawet
wyłącznie oni, tutaj rządzą. To oni wydają sądy, krytykują, dokonują wyboru. W
końcu przecież mogą zrezygnować z wyboru każdej możliwości a jest ich
nieskończenie wiele. Z jednym wyjątkiem: nie mogą zrezygnować z wyboru
możliwości samego dokonania wyboru; ten wybór jednak nie wydaje się wyborem.
To właśnie konsumenci, ciągle żądni nowych wrażeń i szybko nudzący się każdą
atrakcją, oraz świat, który, z punktu widzenia gospodarczego, politycznego, oraz
indywidualnie dla każdego człowieka, uległ pod dyktando rynku dóbr
konsumpcyjnych wielostronnym przekształceniom i, jak rynek, jest gotów uzależniać
od siebie ludzi i zmieniać atrakcje ze stale rosnącą prędkością, przyczyniają się
wspólnie do tego, że z prywatnych map świata oraz planów życiowej drogi znikają
wszystkie na stałe ustawione znaki: czy to ze stali, betonu, czy też ustanowione przez
władze. W rzeczywistości podróżowanie jest dla konsumenta o wiele przyjemniejsze
niż dotarcie do celu; to ostatnie ma stęchłą woń końca drogi oraz gorzki smak
monotonii i stagnacji, które unicestwiłyby wszystko, w czym konsument konsument
idealny — widzi sens życia i dla czego żyje. Używać świata, ciesząc się tym, co ma
do zaoferowania, można na wiele sposobów: nie wolno jedynie zakrzyknąć za
Faustem Goethego: „Trwaj, chwilo! Jesteś piękna!"
Konsument jest człowiekiem w ruchu i takim musi pozostać.
ROZDWOJENI, ALE W CIĄGŁYM RUCHU
Nawet najbardziej wytrawni i spostrzegawczy mistrzowie sztuki dokonywania
wyborów nie mogą i nie potrafią wybrać społeczeństwa, w którym przychodzą na
świat w ten sposób wszyscy jesteśmy w podróży, czy nam się to podoba, czy nie.
Nikt nas zresztą nie pytał o zdanie.
Jesteśmy rzuceni na środek morza bez map i kompasu; boje zatonęły albo ich nie
widać mamy tylko dwie możliwości: cieszyć się z zapierających dech wizji nowych
odkryć przed nami albo drżeć ze strachu przed zatonięciem. Natomiast szukanie
azylu w bezpiecznym porcie jest pozbawione realnych podstaw; można pójść o
zakład, że to, co dzisiaj wygląda na spokojną przystań, szybko zostanie
unowocześnione, park atrakcji, deptak spacerowy lub zatłoczony bulwar i molo
zastąpią senne hangary i szopy na łodzie. Ponieważ trzecia możliwość jest nie do
zrealizowania, żeglarzowi pozostaje jedna z dwóch pozostałych, wybrana przez niego
lub podyktowana zrządzeniem losu; niebagatelną rolę odgrywają tutaj, rzecz jasna,
jego umiejętności oraz stan łodzi, łm statek mocniejszy, tym mniej powodów, by
lękać się sztormu i wysokiej fali. Jednak nie wszystkie łódki nadają się do
wypłynięcia w morze. Im więcej zatem możliwości swobodnej żeglugi, tym częściej
losy żeglarzy zmierzają ku polaryzacji, a przepaść między jej biegunami staje się
coraz większa. Rejs, który dla dobrze wyposażonego jachtu jest przyjemną przygodą,
dla sfatygowanej szalupy może okazać się niebezpieczną pułapką. W ostatecznym
rozrachunku różnica między nimi oznacza życie lub śmierć.
Każdego można obsadzić w roli konsumenta, każdy może chcieć zostać
konsumentem i oddać się korzystaniu z możliwości, jakie oferuje ten rodzaj życia.
Jednak nie każdy może być konsumentem. Pożądanie nie wystarcza; by pożądanie
stało się pożądane, dostarczając wynikającej z pożądania przyjemności, musimy mieć
nadzieję, że uda nam się do przedmiotu pożądania zbliżyć. Nadzieja ta, którą
niektórzy żywią całkiem słusznie, dla wielu innych pozostaje płonna. Wszyscy
jesteśmy skazani na życie wśród wyborów, jednak nie wszyscy dysponują środkami,
by ich dokonywać.
Podobnie jak wszystkie znane społeczeństwa, konsumpcyjne społeczeństwo
ponowoczesne jest zhierarchizowane. Różne rodzaje społeczeństw można określić na
podstawie tego, jak dzielą one swoich członków na warstwy. W społeczeństwie
konsumentów ludzi dzieli się na stojących „wyżej" i „niżej" według stopnia
mobilności, czyli swobody wyboru miejsca, w którym się znajdują.
Jedna z różnic między „stojącymi wyżej" i „stojącymi niżej" polega na tym, że ci
pierwsi mogą pozostawić gdzieś tych drugich, ale nie na odwrót. We współczesnych
miastach występuje „apartheid a rebours": jedni mogą sobie pozwolić na opuszczenie
brudnych i smrodliwych rejonów, gdzie pozostają ci, których nie stać na
przeprowadzkę. Stało się tak już w Waszyngtonie; podobnie dzieje się w Chicago,
Cleveland i Baltimore. W Waszyngtonie na rynku mieszkaniowym nie ma żadnej
dyskryminacji. A jednak wzdłuż 16 Ulicy (od zachodu) i Potomaku (na północnym
zachodzie) przebiega niewidzialna granica, której mieszkający poza nią starają się
nigdy nie przekraczać. Większość nastolatków mieszkających za niewidzialną, lecz
doskonale namacalną granicą, nigdy nie widziała śródmieścia Waszyngtonu, jego
przepychu, wystawnej elegancji i wyszukanych uciech. W ich życiu śródmieście nie
istnieje. Przez granicę nie prowadzi się rozmów. Doświadczenia życiowe są tak
diametralnie różne, że nie bardzo wiadomo, o czym mieliby ludzie mieszkający po
dwóch stronach tej granicy rozmawiać, gdyby przypadkiem spotkali się, by wymienić
parę zdań. Jak powiedział Ludwig Wittgenstein: „Jeśli lwy umiałyby mówić, nie
zrozumielibyśmy ich".
Inna różnica: „stojący wyżej" są zadowoleni z tego, że podróżują według własnego
widzimisię, wybierając cel podróży w zależności od oferowanych atrakcji. Natomiast
„stojącym niżej" od czasu do czasu zdarza się, że są wyrzucani z miejsc, w których
woleliby pozostać. (W 1975 roku pod opieką Wysokiej Komisji do spraw
Uchodźców powołanej przy ONZ znalazły się 2 miliony przymusowych emigrantów.
W 1995 roku było ich 27 milionów.) Nawet jeśli się nie przenoszą, często ziemia, na
której żyją, usuwa im się spod stóp i tak czy inaczej są jakby w ruchu. Jeżeli ruszają
w drogę, to najczęściej kto inny określa ich miejsce przeznaczenia; rzadko bywa ono
przyjemne i nie wybiera się go ze względu na atrakcje, jakich mogłoby dostarczyć.
Zamieszkują miejsca nieprzyjemne i niegościnne, które chętnie by porzucili, ale nie
mają dokąd pójść, bo nigdzie indziej ich nie przyjmą i nie pozwolą rozbić namiotu.
Stopniowo cały świat wycofuje wizy wjazdowe; nie odchodzi jednak od kontroli
paszportowej. Jest ona ciągle potrzebna, być może nawet bardziej niż kiedykolwiek
dotąd, by uporządkować bałagan, który mógłby powstać z powodu zniesienia wiz:
pomaga oddzielić tych, dla których wygody i łatwiejszego podróżowania wizy
zostały zlikwidowane, od tych, którzy powinni byli siedzieć w domu, a nie myśleć o
podróży. Dzisiaj zniesienie wiz wjazdowych w połączeniu ze wzmocnieniem kontroli
imigracyjnej ma głębokie znaczenie symboliczne. Można je potraktować jako
metaforę nowej, tworzącej się stratyfikacji społecznej. Widać jasno, że dostęp do
możliwości poruszania się po świecie stał się współcześnie najwyższej wagi
czynnikiem klasyfikacji społecznej. Odsłania on jasno także globalny wymiar
wszystkich przywilejów i ograniczeń, choćby występowały one na poziomie
lokalnym. Niektórzy z nas cieszą się nową swobodą poruszania się sans papiers,
podczas gdy inni z tych samych powodów nie mogą trwać bez ruchu.
Teraz wszyscy mogą być włóczęgami, faktycznie lub potencjalnie; jednak między
doświadczeniami pojawi się przepaść nie do przekroczenia, w zależności od tego, czy
człowiek znajdować się będzie u szczytu, czy u dołu skali swobody poruszania się.
Modne określenie „nomadzi", stosowane bez różnicy w odniesieniu do wszystkich
żyjących w epoce ponowoczesnej, jest wysoce mylące, ponieważ przemilcza
głębokie różnice, które dzielą od siebie dwa rodzaje doświadczeń, oddając zarazem
łączące je podobieństwo w sposób bardzo powierzchowny.
W rzeczywistości zjawiska zachodzące na dwóch biegunach wyznaczających górę i
dół tworzącej się hierarchii możliwości poruszania się bardzo się różnią; stają się one
także coraz bardziej odizolowane od siebie nawzajem. Dla „pierwszego świata",
świata totalnej mobilności, przestrzeń przestała być ograniczeniem i łatwo się ją
przekracza zarówno „w rzeczywistości", jak i „wirtualnie". Natomiast w drugim
świecie, świecie tych, którzy „skrępowani więzami lokalnymi", nie mając możliwości
poruszania się, muszą biernie godzić się z każdą zmianą, jaka dotyka miejsca,
Z którym są związani rzeczywista przestrzeń szybko się zamyka. Ograniczenie to
staje się jeszcze bardziej bolesne ze względu na natrętność, z jaką media ukazują
podbój przestrzeni i „wirtualną możliwość" przekroczenia odległości, które ciągle są
nie do pokonania w rzeczywistości nie wirtualnej.
Kurczenie się przestrzeni niweluje upływ czasu. Mieszkańcy pierwszego świata
pogrążeni są w ciągłej teraźniejszości, a ich życie jest ciągiem epizodów higienicznie
oddzielonych od przeszłości i przyszłości. Ludzie ci są stale zajęci i ciągle brakuje im
czasu, ponieważ żadna chwila nie trwa takie samo doświadczenie jak poczucie, że
czas jest wypełniony po brzegi. Natomiast ludzie porzuceni jak rozbitkowie na
obszarze drugiego świata są przygnieceni bezużytecznym ciężarem nadmiaru czasu,
którego nie mają czym wypełnić. W ich czasie „nic się nigdy nie zdarza". Nie
„kontrolują" oni czasu, ale też czas nie sprawuje nad nimi kontroli, tak jak sprawował
nad ich podporządkowanymi bezdusznemu rytmowi pracy przy taśmie przodkami,
którym zegar wybijał początek i koniec zmiany. Mogą oni jedynie zabijać czas, tak
jak on ich powoli zabija.
Mieszkańcy pierwszego świata żyją w czasie; przestrzeń nie ma dla nich znaczenia,
ponieważ każdą odległość pokonuje się w mgnieniu oka. Jean Baudrillard zawarł to
doświadczenie w swej wizji „hiperrzeczywistości", gdzie tego, co wirtualne, nie da
się już oddzielić od tego, co rzeczywiste, ponieważ jedno i drugie w tym samym
stopniu posiada lub jest pozbawione „obiektywności", „zewnętrzności" i „mocy
wymierzania kar", które Emile Durkheim wymieniał jako cechy każdej
rzeczywistości. W drugim świecie natomiast ludzie zamieszkują przestrzeń: ociężałą,
rozciągliwą, nienaruszalną; przestrzeń, która wiąże czas i odbiera im możliwość
sprawowania nad nim kontroli. Ich czas jest próżny; w ich czasie „nic się nigdy nie
zdarza". Jedynie wirtualny czas telewizji ma strukturę, rozkład reszta to czas
upływający w monotonnym tykaniu zegara: przychodzi i odchodzi, nie stawiając
żadnych wymagań i nie pozostawiając żadnego wyraźnego śladu. Jego osad pojawia
się nagle, niechciany, bez zapowiedzi. Niematerialny, lekki i efemeryczny,
pozbawiony czegokolwiek, co mogłoby go wypełnić sensem i nadać mu ciężar, czas
nie ma władzy nad zbyt realną przestrzenią, która ogranicza mieszkańców drugiego
świata.
Dla tych, którzy zamieszkują świat pierwszy coraz bardziej kosmopolityczny,
eksterytorialny świat ludzi globalnego biznesu, menedżerów globalnej kultury czy
pracowników wyższych uczelni i akademii naukowych granice państwowe równa się
z ziemią, podobnie jak znikają one dla towarów o zasięgu globalnym, kapitału i
środków finansowych. Dla mieszkańca drugiego ze światów piętrzą się coraz wyżej
mury kontroli imigracyjnej, prawa stałego pobytu, polityki „czystych ulic" i „zerowej
tolerancji". Fosy oddzielające ich od upragnionych miejsc i wyśnionego zbawienia
stają się coraz głębsze, a wszystkie mosty już przy pierwszej próbie ich przekroczenia
okazują się zwodzone. Pierwsi podróżują, bo mają na to ochotę; podróż sprawia im
przyjemność i dostarcza rozrywki (zwłaszcza jeśli lecą pierwszą klasą albo
prywatnym samolotem); namawia się ich do wojaży, przekupuje i wita z uśmiechem i
otwartymi ramionami, jeśli tylko się na podróż zdecydują. Drudzy podróżują
ukradkiem, często nielegalnie, nierzadko płacąc za miejsce w zatłoczonej trzeciej
klasie niezdatnego do żeglugi, cuchnącego statku więcej, niż ci pierwsi za pozłacane
luksusy „business class". Po przyjeździe są źle widziani, a jeśli mają pecha, aresztuje
się ich i deportuje niezwłocznie.
PORUSZAMY SIĘ W ŚWIECIE / ŚWIAT PRZECHODZI OBOK NAS
Psychologiczne i kulturalne następstwa polaryzacji są ogromne. Larry Elliott w
dzienniku „The Guardian" z 10 listopada
1997 roku cytuje Dianę Coyle, autorkę The Weightless World [„Nieważki świat"],
która rozwodzi się nad rozkoszami, jakich jej dostarcza nowy, wspaniały,
skomputeryzowany, elektroniczny i elastyczny świat wielkich prędkości i ruchu:
„Ludziom takim jak ja, wykształconym i dobrze zarabiającym ekonomistom i
dziennikarzom, obdarzonym pewną dozą przedsiębiorczości, nowa elastyczność
brytyjskiego rynku pracy dostarczyła wspaniałych możliwości." Jednak kilka
akapitów dalej ta sama autorka przyznaje, że „dla ludzi, którzy nie posiadają
wystarczających kwalifikacji, nie dysponują odpowiednim wsparciem rodzinnym czy
oszczędnościami, coraz większa elastyczność sprowadza się do tego, że pracodawcy
coraz bardziej ich wyzyskują [...]". Wszystkich, którzy pławią się w słońcu nowej
elastyczności brytyjskiego rynku pracy, Coyle prosi, by nie lekceważyli słów Lestera
Thurowa i Roberta Reicha ostrzegających niedawno przed narastającym
niebezpieczeństwem pogłębiania się w USA społecznej przepaści między „bogatą
elitą zaszywającą się w strzeżonych rezydencjach" a „bezrobotną, zubożałą
większością".
Agnes Heller wspomina, jak podczas jednego z dalekich lotów spotkała kobietę w
średnim wieku, pracującą w międzynarodowej firmie handlowej, która mówiła w
pięciu językach i była właścicielką trzech mieszkań w różnych częściach świata:
Ciągle wędruje, odwiedza miejsca, zawsze tam i z powrotem. Sama, nie jako członek
wspólnoty, choć wielu ludzi postępuje tak samo jak ona [...] Kultura, do której
należy, nie jest kulturą związaną z pewnym miejscem; to kultura czasu. To kultura
absolutnej teraźniejszości.
Spróbujmy jej towarzyszyć w ciągłych podróżach pomiędzy Singapurem,
Hongkongiem, Londynem, Sztokholmem, New Hampshire, Tokio, Pragą...
Zatrzymuje się w tym samym hotelu Hilton, je na drugie śniadanie tę samą kanapkę z
tuńczykiem, albo, jeśli ma ochotę,
je chińskie jedzenie w Paryżu, a francuskie w Hongkongu. Używa takich samych
faksów, telefonów i komputerów, ogląda te same filmy i rozmawia o podobnych
problemach z tym samym typem ludzi.
Agnes Heller, która jak wielu z nas jest naukowcem-globtroterem, łatwo się wczuwa
w doświadczenie anonimowej towarzyszki podróży. Dodaje także coś ze swojego
ogródka: „Nawet zagraniczne uniwersytety nie są obce. Po wykładzie w Singapurze,
Tokio, Paryżu czy Manchesterze można spodziewać się tych samych pytań. Nie są
one obce, ale nie są też domem." Znajoma Agnes Heller nie ma domu, ale nie czuje
się bezdomna. Gdziekolwiek się znajduje, czuje się swobodnie. „Orientuje się na
przykład, gdzie jest kontakt; z góry wie, co będzie w menu; umie odczytać znaczenie
gestów i aluzji; rozumie innych bez dodatkowych wyjaśnień."
Jeremy Seabrook wspomina inną kobietę, Michelle, z komunalnej kamienicy w
sąsiedztwie:
Kiedy miała piętnaście lat, jej włosy jednego dnia były rude, następnego blond,
potem kruczoczarne; później miała afro, jeszcze później włosy pozwijane w spiralne
loki, a następnie warkocze, które z kolei obcięła, strzygąc się niemal na zero.
[...] Jej wargi były krwistoczerwone, potem fioletowe, a jeszcze później czarne.
Twarz trupioblada, następnie brzoskwiniowa, a potem brunatna, jak odlana z brązu.
W pogoni za marzeniami o ucieczce opuściła dom w wieku szesnastu lat, by
zamieszkać ze swym chłopakiem, który miał lat dwadzieścia sześć. [...]
Mając osiemnaście lat, wróciła do matki z dwójką dzieci. [...] Usiadła w swoim
pokoju, z którego uciekła trzy lata wcześniej: ze ścian patrzyły na nią ciągle wyblakłe
zdjęcia wczorajszych gwiazd. Powiedziała, że czuje się, jakby miała sto lat.
Spróbowała wszystkiego, czego w życiu można zakosztować. Nie pozostało nic.
Współtowarzyszka podróży Heller mieszka w wyimaginowanym domu, którego de
facto nie potrzebuje, w związku z czym jego nierzeczywistość nie przeszkadza jej
wcale. Znajoma Seabrooka, posłuszna nakazom wyobraźni, ucieka z domu, któremu
ma za złe jego przytłaczającą realność. Obydwie wykorzystują wirtualność
przestrzeni, która jednak każdej z nich oferuje inne możliwości. Znajomej Heller
pomaga zlikwidować ograniczenia, które narzuca rzeczywisty dom: odebrać
przestrzeni materialność bez narażania się na niewygodę i niepokoje, jakie pociąga za
sobą bezdomność. Natomiast w wypadku sąsiadki Seabrooka wirtualność przestrzeni
osłabia straszną i nienawistną władzę domu zamienionego w więzienie: powoduje
rozpad czasu. Pierwsze doświadczenie odbierane jest jako ponowoczesna wolność.
Drugie wygląda raczej na ponowoczesna wersję niewolnictwa.
Pierwsze doświadczenie określone jest przez paradygmat turysty (nie ma znaczenia,
czy podróżuje się dla przyjemności, czy w interesach). Turyści, przedkładając
słodkogorzkie sny o tęsknocie za domem nad wygody domu, Stają się wędrowcami
bo tak chcą albo ponieważ „w tych warunkach" uważają to za najrozsądniejszą
strategię życiową, czy też dlatego, że skusiły ich prawdziwe lub wyobrażone
przyjemności życia „łowcy wrażeń".
Jednak nie wszyscy wędrowcy są w drodze dlatego, że wolą być w ruchu niż stać w
miejscu albo chcą zmierzać właśnie tam, gdzie idą. Prawdopodobnie wielu z nich
wolałoby pójść gdzie indziej albo w ogóle nie podjęliby trudów wędrownego życia,
jeżeli ktoś zapytałby ich o zdanie nikt jednak tego nie zrobił. Są w drodze, ponieważ
w świecie skrojonym na miarę turystów „pozostanie w domu" wygląda na
upokorzenie i niewdzięczną harówkę, a na dłuższą metę i tak wydaje się
niewykonalne. Są w ruchu, ponieważ popchnięto ich do tego. Najpierw, siłą lub pod
wpływem tajemniczego impulsu, ulegając pokusie zbyt silnej, by się jej oprzeć,
zostali duchowo wykorzenieni z miejsca, z którym przestali łączyć jakiekolwiek
nadzieje. Za swój obowiązek życiowy uważają jedynie głoszenie swobody. Są
włóczęgami ciemną stroną księżyca, który odbija światło jasnego słońca turystów i
spokojnie podąża za obrotami planet. To mutanci ponowoczesnej ewolucji,
monstrualne odpady nowego wspaniałego gatunku; śmietnisko świata, który
poświęcił się usługom turystycznym.
Turyści poruszają się lub nie w zależności od własnego widzimisię. Odchodzą, jeśli
gdzie indziej skuszą ich nowe, nieznane możliwości. Włóczędzy wiedzą, że
niezależnie od własnych chęci nigdzie nie pozostaną dłużej, bo gdziekolwiek by się
zatrzymali, nigdzie nie są mile widzianymi gośćmi. Turyści są w ruchu, ponieważ
atrakcje dostępnego (globalnie) świata są dla nich pokusą nie do odparcia.
Włóczędzy są w ruchu, bo niegościnność dostępnego im (lokalnie) świata staje się
nie do zniesienia. Turyści podróżują, bo chcą podróżować; włóczędzy bo nie mają
innego sensownego wyboru. Można powiedzieć, że włóczędzy są turystami wbrew
woli, ale określenie „turysta wbrew woli" zawiera wewnętrzną sprzeczność. Choć
strategia turysty jest w dużym stopniu koniecznością w świecie, w którym mury się
przesuwają, a drogi zmieniają swój bieg, wolność wyboru stanowi esencję jego bytu.
Jeśli jej zabraknie, życie turysty utraci całą swą atrakcyjność i poezję, stanie się nie
do zniesienia.
To, co dziś okrzyknięto „globalizacją", jest napędzane marzeniami i pragnieniami
turystów, a jej drugim skutkiem skutkiem ubocznym, lecz nieuniknionym jest
przemiana wielu ludzi we włóczęgów. Włóczędzy to wędrowcy, którym odmówiono
prawa bycia turystami. Nie pozwolono im ani tkwić w bezruchu (nie ma miejsca,
które zapewniłoby im stabilność, koniec podróży, w którą wyruszyli wbrew woli),
ani też szukać sobie lepszego miejsca.
Wyzwolony spod władzy przestrzeni, kapitał nie potrzebuje już wędrownych
robotników, a jego najbardziej uniezależniona od przestrzennych ograniczeń, wysoko
zaawansowana technologicznie awangarda w zasadzie w ogóle nie potrzebuje żadnej
najemnej siły roboczej, czy to wędrownej, czy zatrudnionej na stałe. W ten sposób
naciski, by ostatecznie znieść ciągle istniejące jeszcze bariery, które ograniczają
swobodny przepływ pieniędzy i przysparzających pieniędzy towarów oraz
informacji, idą ręka w rękę z presją, by kopać nowe fosy i wznosić nowe mury
(zwane prawem imigracyjnym lub ustawami o narodowości), zagradzające drogę
tym, którzy w międzyczasie zostali wykorzenieni duchowo i fizycznie.8 Zielone
światło dla turystów, czerwone dla włóczęgów. Przymusowe przywiązanie do
miejsca prowadzi do naturalnej selekcji, jeśli chodzi o następstwa globalizacji.
Szeroko zauważalna i coraz bardziej niepokojąca polaryzacja świata i jego
mieszkańców nie jest czynnikiem zewnętrznym, czymś obcym, co globalizacji
przeszkadza, kłodą rzucaną jej pod nogi; polaryzacja jest wynikiem globalizacji.
Nie ma turystów bez włóczęgów. Turyści nie mogą korzystać z wolności, jeśli nie
przy wiąże się włóczęgów do miejsca.
ZŁĄCZENI NA DOBRE I ZŁE
Włóczęga to alter ego turysty. Jest też jego najbardziej zagorzałym wielbicielem tym
bardziej że nawet nie wyobraża sobie niewygód prawdziwego życia turysty, o
których rzadko się wspomina. Jeśli zapytać włóczęgi, jak chciałby żyć, gdyby miał
nieograniczoną możliwość wyboru — w odpowiedzi otrzymamy dokładny opis
szczęśliwego „jak w telewizji" życia turysty. Włóczęga nie wyobraża sobie, że
można dobrze żyć inaczej niż turysta: nie ma innej utopii, nie ma własnego programu
politycznego ani własnych celów. Jedyna rzecz, której pragnie, to móc być turystą
jak my wszyscy... W świecie, który nie zna spoczynku, być turystą oznacza jedyny
możliwy do przyjęcia i ludzki sposób bycia w ciągłym ruchu.
Zarówno turysta, jak i włóczęga są konsumentami, a późnonowoczesny i
ponowoczesny konsument jest kolekcjonerem przeżyć i zbieraczem wrażeń; ze
światem łączą go przede wszystkim związki natury estetycznej: odbiera świat jako
pożywkę dla własnej wrażliwości, matrycę do doświadczeń (w znaczeniu Erlebnisse,
stanu przeżywania, a nie Erfahrungen, czyli zdarzeń, które człowieka spotykają),
według których tworzy on mapę świata. I jeden, i drugi jest poruszony obietnicą
wrażeń, które pociągają lub napełniają odrazą. Obaj smakują świat, jak wytrawni
bywalcy muzeów smakują spotkanie „w cztery oczy" z dziełem sztuki. Wspólna
postawa wobec świata sprawia, że stają się podobni do siebie, dzięki czemu
włóczęga, wczuwając się w sytuację turysty, a w każdym razie w wizerunek turysty,
który sobie stworzył, może zapragnąć żyć tak samo; natomiast turysta stara się o tym
podobieństwie zapomnieć za wszelką cenę, chociaż ku swemu przerażeniu nie może
go w pełni ukryć.
Jak przypomina swym czytelnikom Jeremy Seabrook,' tajemnica dzisiejszego
społeczeństwa leży w „rozwoju sztucznie wytworzonego i subiektywnego poczucia
braku", ponieważ „nic nie może zagrażać bardziej" jego fundamentalnym zasadom
„niż fakt, że ludzie mogliby być w pełni zadowoleni z produktów, które mają". Zatem
to, co jest już w ich posiadaniu ulega deprecjacji i pomniejszeniu w porównaniu z
natrętnie rzucającą się w oczy paradą szalonych przygód ludzi zamożnych: „Bogaci
stali się przedmiotem powszechnego podziwu."
Bogaci, postawieni obecnie na świeczniku jako bohaterowie, których należy
powszechnie podziwiać oraz traktować jako wzory do naśladowania, byli kiedyś
selfmade men. Ich życie uosabiało dobroczynne skutki etyki pracy i rozsądku, które
były nierozłącznie ze sobą związane. To już jednak przeszłość. Dzisiaj przedmiotem
podziwu jest bogactwo samo w sobie bogactwo, które gwarantuje życie spędzone na
zaspokajaniu własnych, jak najdziwniejszych kaprysów, na rozrywce i
marnotrawstwie. Ważne jest to, co można zrobić, a nie to, co ma być zrobione czy też
co zrobić należy. Tym, co budzi w bogaczach powszechny podziw, jest cudowna
możliwość wyboru własnego życia: tego, gdzie je spędzają (teraz i potem), w jaki
sposób i z kim; że bez większego wysiłku mogą wszystko zmieniać według własnego
widzimisię, jakby nie istniały dla nich sytuacje, z których nie ma już odwrotu, i jakby
nie widać było końca ich kolejnych wcieleń; przyszłość wydaje im się ciągle
bogatsza i bardziej podniecająca niż przeszłość; a także co równie ważne jedyną
rzeczą, jaka ma w ich wypadku znaczenie, jest zakres możliwości, które dzięki
bogactwu stoją przed nimi otworem. Rzeczywiście wygląda na to, jakby ludzie ci
kierowali się w swym postępowaniu estetyką konsumpcji; to nie posłuszeństwo etyce
pracy, suche, powściągliwe nakazy rozumu czy znawstwo, nawet nie sukces
finansowy leżą u podstaw ich uznanej wielkości i prawa do powszechnego podziwu,
lecz niecodzienne, a nawet frywolne gusty, którym ostentacyjnie hołdują.
Jak podkreśla Seabrook, „biedni nie należą do innej kultury niż bogaci [...] muszą żyć
w świecie, który został wymyślony na użytek tych, co mają pieniądze. Wzrost
gospodarczy pogłębia ich biedę tak samo jak recesja i zastój." Rzeczywiście recesja
oznacza większą biedę i mniejsze możliwości; jednak wzrost nakręca coraz bardziej
szaleńczą paradę konsumpcyjnych cudów, zwiastując pogłębianie się przepaści
między pragnieniami a rzeczywistością.
Zarówno turystów, jak i włóczęgów przerobiono na konsumentów, ale włóczęga jest
konsumentem wybrakowany m. W rzeczywistości nie może on sobie pozwolić na
dokonywanie wyrafinowanych wyborów, w czym konsumenci powinni celować; ich
możliwości konsumpcyjne są tak ograniczone, jak środki, którymi dysponują. Ta
wada sprawia, że pozycja włóczęgów w społeczeństwie jest niepewna. Naruszają
normy i podkopują istniejący porządek. Sama ich obecność wystarcza, by popsuć
frajdę; nie napędzają w żaden sposób trybów społeczeństwa konsumpcyjnego ani nie
przyczyniają się do większego rozkwitu gospodarki zamienionej w przemysł
turystyczny. Są „bezużyteczni" w znaczeniu, w jakim słowo „użytek" można
rozumieć w społeczeństwie konsumentów czy turystów. A ponieważ nie ma z nich
żadnego pożytku, są także niechciani, co z kolei sprawia, że, napiętnowani niechęcią,
w sposób naturalny stają się świetnymi kandydatami na kozły ofiarne. Ich jedyną
zbrodnią jest to, że chcą być tacy jak turyści, ale brakuje im środków, by mogli tę
chęć zrealizować.
Turystom włóczędzy wydają się ordynarni, podejrzani i odpychający, i nie chcą
dobrowolnie przestawać w ich towarzystwie; ma to jednak o wiele głębsze przyczyny
niż tylko szeroko nagłaśniana sprawa „publicznych kosztów" utrzymania włóczęgów.
Turyści boją się włóczęgów z tych samych powodów, dla których włóczędzy widzą
w turystach swoich idoli i guru: w społeczeństwie wędrowców, które jest stale w
podróży, turystyka i włóczęgostwo są dwiema stronami tej samej monety. Włóczęga,
powtórzmy to raz jeszcze, jest alter ego turysty. Linia między nimi jest cienka i nie
zawsze jasno wykreślona. Łatwo można ją niepostrzeżenie przekroczyć... Zawsze
istnieje gdzieś to odrażające podobieństwo, które sprawia, że tak trudno jest określić,
kiedy portret zaczyna być karykaturą, a zdrowy okaz gatunku staje się mutantem i
potworem.
Wśród turystów znajduje się trochę „zwykłych podróżnych", zawsze udających się
dokądś, zawsze przekonanych, że obrali słuszny kierunek podróży i że podróżowanie
jest rzeczą słuszną; ci szczęśliwi turyści rzadko kiedy kłopoczą się tym, że ich
wyprawy mogłyby przekształcić się we włóczęgę. Podobnie wśród włóczęgów są
tacy, którzy już dawno dali za wygraną i porzucili nadzieję, że kiedykolwiek
awansują do rangi turystów. Niemniej pomiędzy tymi dwoma krańcowymi
wypadkami istnieje znaczna część, być może przeważająca większość społeczeństwa
konsumentów-wędrowców, której członkowie nie są do końca pewni swego
aktualnego położenia, a jeszcze mniejszą pewność mają co do tego, czy ich obecna
sytuacja potrwa do jutra. Na drodze leży tyle skórek od bananów, na których się
można poślizgnąć, a krawężniki są strome i łatwo się potknąć. Przecież każda praca
jest zajęciem okresowym, akcje mogą równie dobrze pójść w górę, jak spaść, cena
kwalifikacji, które już posiedliśmy, spada, bo pojawiają się nowe umiejętności, które
są bardziej w cenie; cenne nabytki, otaczane troską, z których dzisiaj jest się
dumnym, tracą na wartości w mgnieniu oka, urocze osiedla stają się tandetne i
pospolite, związki zawiera się „do odwołania", wartości, do których warto dążyć, i
cele, na które opłaca się stawiać, pojawiają się i znikają. Tak jak żadna polisa nie
zabezpiecza przed śmiercią, tak też żadne z ubezpieczeń, za których pomocą turysta
chroni swój styl życia, nie zabezpiecza przed popadnięciem we włóczęgostwo.
Włóczęga jest zatem koszmarnym snem turysty, siedzącym w nim demonem, nad
którym trzeba codziennie odprawiać egzorcyzmy. Spojrzenie włóczęgi przyprawia
turystę o dreszcze nie z powodu tego, czym jest włóczęga, ale tego, czym może stać
się turysta. Turysta usiłuje więc zatuszować obecność włóczęgi: przepędza żebraków
i bezdomnych z ulic miasta, spychając ich daleko, do miejsc, w które się nie chodzi,
do getta; domaga się ich wygnania lub zamknięcia w więzieniu. W ten sposób
desperacko, choć w ostatecznym rozrachunku na próżno, usiłuje pozbyć się swych
lęków. W świecie bez włóczęgów Gregor Samsa nigdy nie przeszedłby przemiany w
owada, a turyści nigdy nie obudziliby włóczęgów. Świat bez włóczęgów jest utopią
społeczeństwa turystów. Znaczna część działań politycznych w społeczeństwie
turystów jak obsesja „porządku i prawa", kryminalizacja ubóstwa, powtarzające się
ataki na darmozjadów itp. daje się wytłumaczyć jako ciągłe, uparte wysiłki
podniesienia rzeczywistości społecznej do poziomu utopii.
Jednak kruczek polega na tym, że życie turystów ani w połowie nie byłoby tak
przyjemne, gdyby wokół nie istnieli włóczędzy, uświadamiający im, jaki jest
alternatywny model życia turysty; jedyny, jaki społeczeństwo wędrowców
dopuszcza. Zycie turysty nie jest usłane różami, a jeżeli są w nim jakieś róże, to
zwykle mają kolce. Trzeba cierpieć wiele niedogodności, by móc korzystać ze
swobód, jakie oferuje życie turysty, nie można zwolnić biegu; niepewny jest wynik
każdego wyboru; ryzyko, jakie pociąga za sobą każda decyzja to największe z nich,
ale nie jedyne. Poza tym radość wyboru traci wiele ze swego powabu, kiedy musi się
wybierać, a przygoda zostaje w dużej mierze wyzuta z atrakcyjności, kiedy życie
staje się nieprzerwanym pasmem przygód. Jest więc kilka rzeczy, na które turysta
mógłby się uskarżać. Pokusa, by szukać innej, „nieturystycznej" drogi do szczęścia,
jest całkiem realna. Nie można jej nigdy wyplenić do końca jedynie oddalić, a i to
nie na długo. Tym, co sprawia, że turysta żyje dalej swoim życiem, co zmienia jego
trudy w irytujące niedogodności
O drugorzędnym znaczeniu i powoduje, że pokusa zmiany idzie w odstawkę, jest
właśnie spojrzenie włóczęgi, na którego widok turystę przechodzą dreszcze.
Paradoksalnie więc życie turysty staje się znośniejsze, a nawet przyjemniejsze
właśnie dlatego, że pojawia się w nim koszmarny alternatywny model egzystencji
włóczęgi. Podobnym paradoksem jest fakt, że w interesie turystów leży ukazanie tej
alternatywnej możliwości w jak najczarniejszych barwach. Im mniej ponętny jest los
włóczęgi, tym lepiej smakują turystom ich wędrówki. Im gorsza dola włóczęgów,
tym lepiej być turystą. Gdyby nie było włóczęgów, turyści musieliby ich wymyślić...
Świat wędrowców potrzebuje jednych i drugich, związanych ze sobą węzłem
gordyjskim, którego nikt nie potrafi rozwiązać. Jak się zdaje, nie ma też miecza, żeby
go przeciąć, ale też nikt go specjalnie nie szuka.
Tak więc dalej pozostajemy w ruchu turyści i włóczędzy, a może raczej w
większości na poły włóczędzy, na poły turyści, w społeczeństwie
konsumentówwędrowców. Nasze losy splecione są ze sobą znacznie ściślej, niż
turyści są skłonni przyznać.
Losy oraz doświadczenia życiowe zarówno turystów, jak i włóczęgów, prowadzą do
tego, że odbierają oni świat zupełnie odmiennie. Inaczej też postrzegają jego choroby
oraz sposoby, którymi można je uleczyć inaczej, lecz ponosząc podobne klęski i
podobnie przemilczając wzajemne uzależnienie, w które uwikłane są obydwie strony
opozycji.
Z jednej strony, w wypowiedziach rzeczników globalizacji, wśród których Jonathan
Friedman wymienia „intelektualistów mających bliskie kontakty z mediami, samą
inteligencję zatrudnioną w mediach, a w pewnym sensie wszystkich, którzy mogą
sobie pozwolić na posiadanie kosmopolitycznej tożsamości", rysuje się pewna
ideologia, albo raczej pojawiają się milcząco przyjmowane założenia, które
uwiarygodniają tę ideologię przez prostą odmowę jej zakwestionowania: ten rodzaj
założeń, które Pierre Bourdieu opisał nie tak dawno jako doxa „dowód nie
dyskutowany i nie przeznaczony do dyskusji".
Z drugiej strony sytuują się działania ludności miejscowej i tych, którzy siłą zostali
osadzeni w kontekście lokalnym, a ściślej, którzy próbują z coraz większym
powodzeniem zbijać swój polityczny kapitał na gniewie wzbierającym tam, gdzie
mieszkają przypisani do ziemi. Zderzenie, do którego dochodzi, nie tylko nie łagodzi
rozłamu, ale go jeszcze pogłębia, odwracając polityczną wyobraźnię od prawdziwej
przyczyny sytuacji, w której obie strony znalazły się z na pozór przeciwstawnych
sobie powodów.
Friedman podkpiwa sobie z kosmopolitycznego bełkotu ze wszystkich modnych
terminów w rodzaju „inbetweenness" [„pomiędzość"], „disjuncture" [„rozłączność"],
„transcendence" [„przekroczalność"] itp., które nie tylko wyrażają doświadczenie
tych, co już poodcinali kotwice, „już wyzwolonych", ale mają odnosić się także do
„jeszczeniewyzwolonych", gdyby nie brzydka i odrażająca skłonność tych ostatnich
do „boundedness" [„więźliwości"] i „essentialization" [„esencjalizacji"]. Jest to język
uprzywilejowanych, który uzupełniają wyrażenia charakterystycznie nieostre, jak
wspólna „natura ludzka" czy „przyszłość nas wszystkich". Friedman stawia jednak
pytanie o to, dla kogo ta kulturalna wędrówka jest rzeczywistością? W dziełach ludzi
przekraczających granice epoki postkolonialnej to zawsze poeta, artysta czy
intelektualista doświadczają przemieszczenia i obiektywizują je w postaci
drukowanego słowa. Ale kto czyta poezje?
I jakie identyfikacje są możliwe na niższych poziomach rzeczywistości społecznej?
[...] Krótko mówiąc, hybrydy i teoretycy hybrydyzacji są produktem grupy, która
identyfikuje się sama i/lub określa świat w tych właśnie kategoriach, nie w wyniku
etnograficznego zrozumienia, ale w akcie samookreślenia [...] Globalną sferę elitarną,
hybrydyczną pod względem kultury, zamieszkują jednostki o bardzo zróżnicowanym
doświadczeniu świata, związane z polityką międzynarodową, nauką i wyższymi
uczelniami, mediami oraz sztuką.
Kulturalna hybrydyzacja świata „ludzi globalnych" może być doświadczeniem
wyzwalającym i twórczym, ale kulturalne ubezwłasnowolnienie ludzi żyjących w
rzeczywistości lokalnej bywa nim bardzo rzadko. Zrozumiała, choć niefortunna
skłonność tych pierwszych polega na tym, że mylą ze sobą te dwie rzeczy i
przedstawiają swój własny wariant „fałszywej świadomości" jako dowód mentalnego
. niedopasowania drugich.
Jednak dla nich ludzi związanych z lokalną rzeczywistością raczej z wyroku losu niż
z wyboru rozluźnienie i rozpad więzi łączących wspólnotę oraz wymuszone
zindywidualizowanie losów jest zapowiedzią zupełnie innej sytuacji i podpowiada
zgoła odmienne strategie postępowania. Jeszcze raz zacytujmy Friedmana:
Logika postępowania rodząca się w osiedlach zamieszkanych przez underclass będzie
inna od tej, która kształtuje się wśród wysoko wykształconych i podróżujących po
świecie przedstawicieli przemysłu kulturalnego [...] Biedne, etnicznie mieszane getto
wielkiego miasta nie od razu staje się areną, na której powstają zupełnie nowe
tożsamości. W okresach stabilizacji i/lub ekspansji problemy związane z
przetrwaniem są ściślej związane z określonym terytorium i z tworzeniem
bezpiecznej przestrzeni życiowej. Tożsamość klasowa, lokalna tożsamość
mieszkańców getta, jest ważniejsza [...]
Dwa światy, dwa sposoby odbierania świata, dwie strategie.
Paradoks polega na tym, że ponowoczesna rzeczywistość nieuporządkowanego,
zindywidualizowanego świata konsumpcjonizmu, świata podziałów na to, co
globalne, i to, co lokalne, znajduje tylko blade, jednostronne i bardzo zniekształcone
odbicie w ponowoczesnej narracji. Hybrydyzacja i zwycięstwo nad esencjalizmem
proklamowane w ponowoczesnej pochwale globalizującego się świata absolutnie nic
nie mówią o złożoności i ostrych przeciwieństwach, które rozdzierają ten świat.
Postmodernizm jeden z wielu sposobów wyjaśniania rzeczywistości ponowoczesnej
jest wyrazem doświadczenia, którego zasięg ogranicza się do kasty „ludzi
globalnych": głośnej, dobrze słyszalnej i wpływowej, choć względnie wąskiej
kategorii
globtroterów. Nie mówi on nic o innych doświadczeniach, które są także integralną
częścią sceny ponowoczesnej.
Wojciech J. Burszta, znakomity polski antropolog, tak pisze o skutkach tego
potencjalnie katastrofalnego załamania się komunikacji:
Dawniejsze peryferie najwyraźniej podążają własną drogą, niewiele przejmując się
tym, co o nich sądzą postmodemiści. I oni też są raczej bezradni, gdy przychodzi im
zetknąć się z realiami wojującego islamu, brzydotą lepianek miasta Meksyk, czy
nawet z Murzynem koczującym w wypalonym town house South Bronx. Są to
ogromne marginesy, z którymi nie bardzo wiadomo, co począć. [...]
Jednakże pod cienką warstewką globalnych symboli, nalepek i utensyliów wrze
kocioł z nieznanym, którym niewiele się interesujemy i tak naprawdę niewiele mamy
do powiedzenia.
W powyższym cytacie „peryferie" najlepiej rozumieć jako określenie rodzaju
przestrzeni: wszystkie to niezliczone obszary, na których „globalne symbole, nalepki
i utensylia" odcisnęły co prawda głęboki ślad, ale bynajmniej nie w taki sposób, jak
przewidywali piewcy globalizacji. Tak rozumiane „peryferie" rozciągają się wszędzie
wokół małych enklaw „globalnej" elity, duchowo niezależnej od miejsca, w którym
przebywa, choć jej siedziby są porządnie umocnione.
Wspomniany przed chwilą paradoks prowadzi do kolejnej niekonsekwencji: wiek
kurczenia się czasu i przestrzeni, niczym nie hamowanego przepływu informacji oraz
błyskawicznej komunikacji jest zarazem stuleciem, w którym niemal kompletnie
załamało się porozumienie między wykształconymi elitami a populus. Pierwsi (jak
nazywa ich Friedman, „nowocześni bez nowoczesności", czyli pozbawieni
uniwersalizującej koncepcji) nie mają tym drugim nic do powiedzenia; nic, co
zabrzmiałoby dla nich znajomym echem własnych doświadczeń i widoków na
przyszłość.
Rozdział 5
GLOBALNE PRAWA, LOKALNE PORZĄDKI
W Stanach Zjednoczonych mówi Pierre Bourdieu, odwołując się do pracy
francuskiego socjologa Loica Wacquanta,
„Państwo Miłosierne", wzniesione na koncepcji biedy, mającej wyraźne zabarwienie
moralne, wykazuje tendencję do rozdwojenia: z jednej strony stoi Państwo
Społeczne, które stwarza klasom średnim minimalne gwarancje bezpieczeństwa, z
drugiej państwo coraz bardziej represyjne, które jest odpowiedzią na przemoc,
wynikającą z coraz większej tymczasowości położenia, w jakim żyją wielkie masy
społeczeństwa, zwłaszcza rasy czarnej.
Jest to tylko jeden z przykładów (choć trzeba przyznać, że wyjątkowo wyrazisty i
dobitny, jak zresztą wszystkie amerykańskie wersje zjawisk o szerszym zasięgu,
także globalnych) bardziej ogólnej tendencji, zmierzającej do tego, by resztki
inicjatywy politycznej pozostałe w szybko słabnących rękach państwa narodowego
ograniczyć do zachowania porządku i prawa; zadanie, które w sposób nieunikniony
w praktyce oznacza dla jednych bezpieczną egzystencję, a dla drugich budzącą grozę
moc prawa.
Bourdieu napisał cytowany artykuł, wygłoszony w formie wykładu we Fryburgu w
październiku 1996 roku, jako rodzaj riposty „z głębi trzewi" na stwierdzenie, które
przeczytał w trakcie podróży samolotem. Stwierdzenie to zo
stało sformułowane przez Hansa Tietmeyera, prezesa Niemieckiego Banku
Federalnego, niemal od niechcenia; w sposób, w jaki mówi się o prawdach banalnych
i oczywistych, na których dźwięk ani słuchacz, ani czytelnik nie unoszą brwi.
„Zadaniem na dziś stwierdził Tietmeyer jest stworzenie warunków podnoszących
zaufanie inwestorów". Następnie Tietmeyer, znowu pokrótce i bez przytaczania
argumentów na poparcie swoich stwierdzeń, jakby były one same przez się
zrozumiałe dla każdego, określił, co składałoby się na te warunki. Aby podnieść
zaufanie inwestorów, dać im impuls do inwestowania powiedział koniecznie trzeba
zaostrzyć kontrolę wydatków z funduszy publicznych, obniżyć podatki, zreformować
system społecznej ochrony obywateli i „znieść sztywne ograniczenia krępujące rynek
pracy".
Rynek pracy jest zbyt sztywny i powinien stać się bardziej elastyczny. To znaczy,
bardziej giętki i plastyczny, łatwo dający się formować i reformować, wałkować,
dzielić i przekształcać słowem, nie stawiający oporu. Zatem praca jest „elastyczna"
wtedy, gdy staje się w ekonomii rodzajem zmiennej, której inwestorzy mogą nie
uwzględniać w swoich kalkulacjach, mając pewność, że to ich akcje, i tylko one,
będą określały jej przebieg. Po zastanowieniu jednak okazuje się, że koncepcja
„pracy elastycznej" zaprzeczy w praktyce temu, czego się w teorii domaga. Czy też
raczej, aby zrealizować to, co postuluje, musiałaby pozbawić obiekt owej giętkości i
uniwersalności, do których osiągnięcia nawołuje.
Podobnie jak większość „wartości priorytetowych", idea elastyczności ukrywa swą
naturę społecznej relacji, czyli fakt, że w istocie postuluje redystrybucję władzy,
prowadzącą do odebrania możliwości stawiania oporu tym, których „sztywność"
należy przezwyciężyć. Praca bowiem nie byłaby „sztywna" jedynie wówczas, gdyby
przestała stanowić niewiadomą w kalkulacjach inwestorów; jeżeli w rzeczywistości
straciłaby moc bycia prawdziwie elastyczną moc odmowy podporządkowania się
ustalonym wzorom, zaskakiwania i, nade wszystko, ograniczania swobody manewru
inwestorów. „Elastyczność" jedynie pretenduje do bycia jedną z uniwersalnych zasad
zdrowej ekonomii, która w równym stopniu stosuje się do popytu i podaży na rynku
pracy. W istocie termin ten nabiera diametralnie różnego znaczenia po każdej ze
stron tego równania.
Elastyczność po stronie popytu oznacza swobodę wędrówki w poszukiwaniu bardziej
zielonych pastwisk, pozostawianie odpadków i śmieci wokół opuszczonego
obozowiska, bo miejscowi i tak muszą posprzątać; przede wszystkim jednak oznacza
lekceważenie wszystkiego, co nie stanowi wartości z ekonomicznego punktu
widzenia. Jednak to, co po stronie popytu wygląda na elastyczność, staje się
twardym, okrutnym i bezwzględnym losem tych, którzy znaleźli się po stronie
podaży. Praca pojawia się i znika równie szybko, jak się pojawiła; jest poszatkowana
na małe kawałeczki i bez uprzedzenia można być jej pozbawionym, kiedy zasady gry
„w zatrudnienia i zwolnienia" bez ostrzeżenia ulegają zmianom, a zatrudnieni i ci, co
szukają pracy, niewiele mogą zrobić, by zatrzymać tę huśtawkę. Zatem „dostawcy
pracy", żeby sprostać standardom „elastyczności" ustalonym przez tych, którzy
tworzą zasady gry i je zmieniają, czyli aby zasłużyć na miano elastycznych w oczach
inwestorów, muszą znaleźć się w sytuacji jak najbardziej sztywnej i nieelastycznej,
stanowiącej w rzeczywistości zaprzeczenie wszelkiej elastyczności. Swoboda
wyboru, przyjęcia czegoś lub odrzucenia, czy choćby możliwość wprowadzenia
własnych reguł gry, muszą zostać zduszone w zarodku.
Niesymetryczne położenie obu stron znajduje wyraz także w różnym stopniu
przewidywalności w ich życiu. Strona, która ma większe możliwości wyboru
zachowań, wprowadza element niepewności do życia drugiej ze stron, czego
z kolei ona, dysponując o wiele bardziej ograniczoną możliwością wyboru lub nie
mając jej w ogóle, nie jest w stanie odwzajemnić. Globalny wymiar wyborów
dokonywanych przez inwestorów, w zestawieniu ze ściśle lokalnymi ograniczeniami
wyborów, które są udziałem „dostawcy pracy", powoduje asymetrię, która leży u
podstaw dominacji tych pierwszych nad tymi drugimi. Swoboda przemieszczania się
lub jej brak określają nową, późnonowoczesną czy też ponowoczesną polaryzację
warunków społecznych. Wierzchołek nowej hierarchii nie jest związany z żadnym
konkretnym miejscem; im niższy szczebel drabiny, tym silniejsze stają się
przestrzenne ograniczenia, a stojący najniżej są praktycznie „przypisani do ziemi".
FABRYKI BEZRUCHU
Bourdieu zwraca uwagę, że Kalifornia, sławiona przez niektórych Europejczyków
jako prawdziwy raj wolności, przeznacza na pokrycie kosztów budowy oraz
utrzymania więzień budżet o wiele przewyższający fundusze stanowe kierowane do
wszystkich wyższych uczelni. Uwięzienie jest ostatecznym i najbardziej radykalnym
ograniczeniem dostępnej przestrzeni. Wydaje się też, że wobec współczesnego
kurczenia się czasu i przestrzeni skupia ono na sobie uwagę rządzących elit
politycznych.
Ograniczenie przestrzenne, zamknięcie w więzieniach o różnym rygorze i stopniu
izolacji, było zawsze podstawowym sposobem radzenia sobie z grupami
społecznymi, które miały trudności z asymilacją, nie dawały się kontrolować i
sprawiały innego rodzaju kłopoty. Niewolnicy mogli zamieszkiwać jedynie dzielnice
niewolników; podobnie trędowaci, szaleńcy, ludzie o innej religii czy pochodzeniu
etnicznym. Jeżeli wolno im było wychodzić poza obszar dla nich wyznaczony,
musieli nosić oznaki swej przestrzennej przynależności, by każdy wiedział, że są
skądinąd. Oddzielenie przestrzenne, prowadzące do przymusowego zamknięcia,
stanowiło przez wieki instynktowną, niemal naturalną formę reakcji na każdą
różnicę, zwłaszcza różnicę, która nie mogła, lub nie chciała, zmieścić się w sieci
zwyczajowo przyjętych wzajemnych stosunków. Przestrzenne oddzielenie wiązało
się także z zakazem porozumiewania się lub zawieszeniem komunikacji, co
utwierdzało i utrwalało obcość.
Obcość jest podstawową zasadą przestrzennego oddzielenia: zmniejsza, spłaszcza i
ogranicza widok obcego. Cechy indywidualne, które zwykle ujawniają się wyraźnie
dzięki doświadczeniom nagromadzonym w codziennym współżyciu, rzadko
dochodzą do głosu, jeśli stosunki uległy ograniczeniu lub w ogóle ich zakazano.
Wówczas typizacja zajmuje miejsce osobistej znajomości, a kategorie prawne,
których zadaniem jest ograniczenie różnorodności i uznanie jej za nieistotną,
pozbawiają znaczenia niepowtarzalność osób i wydarzeń.
Nils Christie zwrócił uwagę, że jeżeli w życiu codziennym przeważają kontakty
oparte na osobistej znajomości, nacisk na wynagrodzenie krzywdy jest większy niż
pragnienie zemsty i żądanie kary dla winowajcy. Niezależnie od gniewu, jaki
odczuwamy, nie będziemy odwoływać się do kategorii prawa karnego ani nawet
myśleć o danej sytuacji za pomocą bezosobowych terminów przestępstwa i kary, do
których stosują się odpowiednie paragrafy, „ponieważ wiemy zbyt wiele [...] Wobec
całości naszej wiedzy kategorie prawne są o wiele za ciasne." Teraz jednak żyjemy
wśród ludzi, których nie znamy i których w większości nie poznamy nigdy. To, że
nie odwoływaliśmy się do sztywnej litery prawa, kiedy krzywdzący nas czyn jawił
nam się taki, jaki jest, a nie jako jeden z czynów „tej samej kategorii", było naturalne.
„Ale niekoniecznie musi tak być w wypadku obcego dzieciaka, który właśnie
wprowadził się do domu naprzeciwko." Tak więc mówi Christie nie całkiem
zaskakuje (choć też i nie zawsze jest nieuniknione) to, że współczesne społeczeństwo
wyraźnie dąży do „nazwania przestępstwem [...] coraz większej liczby czynów, które
są niepożądane albo budzą wątpliwości", oraz fakt, że „coraz więcej tych przestępstw
jest karanych więzieniem".
Można by powiedzieć, że tendencja do ograniczania różnorodności za pomocą
kategorii zdefiniowanych przez prawo oraz wynikające z niej przestrzenne
oddzielenie tego, co odmienne, stanie się prawdopodobnie obowiązującym
wymogiem i zyska na popularności, kiedy wraz z nadejściem nowoczesności
fizyczne zagęszczenie ludności przewyższyło znacznie jej zwartość moralną,
przekraczając tym samym ludzką zdolność do nawiązywania bliskich kontaktów oraz
zasięg struktur opartych na relacjach osobistych. Można jednak spojrzeć na tę sprawę
od drugiej strony i stwierdzić, że separacja przestrzenna, która wzmaga redukcję,
sama jest środkiem służącym utrwalaniu i przedłużaniu wzajemnej obcości. W tym
kontekście redukcja, także podyktowana zasadami prawa karnego, staje się
koniecznością. Inny zostaje przymusowo poddany separacji stwarzającej poczucie
obcości, potwierdzanej przez obecność ściśle nadzorowanych granic przestrzennych;
robi się wszystko, aby utrzymać go na bezpieczną odległość; czasowo lub stale
pozbawiony jest możliwości komunikowania się z resztą społeczeństwa. W związku
z tym, zachowując swą pozycję obcego, czyli wyzbytego z indywidualności i
niepowtarzalności, traci to, co mogłoby zapobiec stereotypizacji i zrównoważyć lub
przynajmniej ograniczyć redukcjonistyczne działanie prawa, także prawa karnego.
Odległy, jak dotąd, ideał całkowitej izolacji sprowadziłby innego do czystej
personifikacji karzącej mocy prawa. Do ideału tego zbliżają się kalifornijskie
więzienia stanowe, takie jak na przykład Pelican Bay. Stan, który, jak pisze Nils
Christie, „nade wszystko przedkłada wzrost i żywotność", przewiduje, że na
przełomie wieku na każdy tysiąc jego mieszkańców ośmiu siedzieć będzie w
więzieniu. Więzienie Pelican Bay, zgodnie z entuzjastycznym artykułem
zamieszczonym w „Los Angeles Times" z maja 1990 roku, jest „całkowicie
zautomatyzowane i zaprojektowane tak, że więźniowie nie mają osobistego kontaktu
ze strażnikami ani ze sobą nawzajem. Większość czasu spędzają w „pozbawionych
okien celach wzniesionych z solidnych bloków betonu i nierdzewnej stali [...] Nie
pracują w zakładach znajdujących się na terenie więzienia, są pozbawieni zajęć
rekreacyjnych, nie widują się z innymi więźniami." Nawet strażnicy „są zamknięci w
szklanych kabinach nadzoru i porozumiewają się z więźniami przez system
głośników", w związku z czym więźniowie widzą ich bardzo rzadko lub wcale.
Jedynym zadaniem strażników jest sprawdzanie, czy więźniowie są zamknięci w
celach izolowani, nikogo nie widzą i sami nie są widziani. Gdyby nie to, że
więźniowie ciągle jedzą i wydalają, można by ich cele uznać za trumny.
Na pierwszy rzut oka projekt więzienia Pelican Bay wygląda na unowocześnioną,
wzorcową i stojącą na najwyższym poziomie technologicznym wersję Panopticonu.
Wydaje się ostatnim wcieleniem marzeń Benthama o absolutnej kontroli dzięki
całkowitemu nadzorowi. Jednak uważniejsze spojrzenie odkrywa powierzchowność
pierwszego wrażenia.
Kontrola panoptyczna miała do spełnienia bardzo poważną funkcję: instytucje
panoptyczne wymyślono przede wszystkim jako domy poprawcze. Poprawa miała
rzekomo zawrócić więźniów z drogi moralnej zatraty, na której znaleźli się z własnej
woli lub w sposób bezpośrednio przez siebie nie zawiniony; miała wyrobić w nich
nawyki, dzięki którym mogliby powrócić do „normalnego społeczeństwa";
„powstrzymać moralny rozkład"; pokonać lenistwo i nieróbstwo, zwalczyć brak
szacunku lub obojętność dla norm
społecznych wszystkie te schorzenia ducha, które sprawiały, że więźniowie byli
niezdolni do „normalnego życia". W owych czasach obowiązywała etyka pracy;
ciężką i bezustanną pracę traktowano jako receptę na dobre, pożyteczne życie i
jednocześnie jako podstawową zasadę porządku społecznego. Były to także czasy,
gdy bezustannie rosły rzesze drobnych posiadaczy i rzemieślników nie mogących
związać końca z końcem, podczas gdy maszyny, które pozbawiały ich środków
utrzymania, na próżno czekały na zdolne je obsłużyć ręce. W ten sposób w praktyce
idea poprawy skazańców ograniczała się do wprowadzenia w więzieniach pracy
taniej i dochodowej. Wizja Panoptikonu Benthama stanowi uogólnienie
doświadczenia opartego na powszechnie podejmowanych wysiłkach, by rozwiązać
podstawowe, uciążliwe i niepokojące problemy, które stanęły przed pionierami
zakładającymi nowoczesne fabryki z całą ich rutyną, monotonią i mechanicznym
rytmem pracy.
W czasach gdy szkicowano projekt Panoptikonu, brak chętnej do pracy siły roboczej
był powszechnie uważany za podstawową przeszkodę na drodze do poprawy
warunków społecznych. Pierwsi przedsiębiorcy lamentowali nad tym, że potencjalni
robotnicy nie chcieli podporządkować się rytmowi pracy w fabryce. W tych
warunkach „poprawa" oznaczała pokonanie tego oporu i uwiarygodnienie kapitulacji.
Podsumowując, trzeba przyznać, że niezależnie od innych funkcji, jakie miały
spełniać, domy odosobnienia wznoszone w duchu panoptyzmu były przede
wszystkim fabrykami o surowej dyscyplinie pracy. Często dostarczały także
natychmiastowego rozwiązania podstawowego problemu, jakim było zmuszenie
więźniów do pracy od razu, zwłaszcza do takiej pracy, której wolni robotnicy nie
chcieli wykonywać i której sami więźniowie nigdy by nie podjęli z własnej woli,
niezależnie od ewentualnego wynagrodzenia. Niezależnie od tego jak określano ich
cele, większość instytucji panoptycznych spełniało funkcję domów pracy."
Pomysłodawcy i założyciele domu poprawczego stworzonego w Amsterdamie na
początku XVII wieku widzieli w nim miejsce, które produkować miało „ludzi o
zdrowych żołądkach i umiarkowanym apetycie, przyzwyczajonych do pracy,
pragnących posiadać dobre zajęcie, zdolnych stanąć na własnych nogach i
bogobojnych". Sporządzili też długi spis prac, którymi przyszli pensjonariusze mieli
się zajmować, by rozwijać w sobie wspomniane zalety charakteru. Wśród nich
znalazły się: szewstwo, wyrób portfeli, rękawiczek i toreb, obszyć do kołnierzy i
płaszczy, wyrabianie barchanu, tkanin ze zgrzebnej wełny i dzianin, tkanie płótna
lnianego i gobelinów, snycerka, stolarstwo, dmuchanie szkła, koszykarstwo itp. W
praktyce jednak działalność produkcyjna przytułku po kilku podejmowanych bez
przekonania próbach, by sprostać pierwotnym założeniom, bardzo szybko
ograniczyła się do obróbki brazylijskiego kampeszynu" wyjątkowo ciężkiego i
wyczerpującego zajęcia, przewidywanego wcześniej jedynie jako kara, do którego
wykonywania trudno byłoby znaleźć chętnych, gdyby pod przymusem nie zajęli się
tym pensjonariusze domu poprawczego.
Od początku istnienia domów poprawczych zażarcie dyskutowano, czy spełniły one
kiedykolwiek cel, dla którego, jak głoszono, zostały stworzone, i doprowadziły do
„resocjalizacji" i „poprawy moralnej" pensjonariuszy, „przywracając im umiejętność
życia w społeczeństwie". Do dzisiaj pozostaje to zresztą kwestią sporną. Wśród
badaczy przeważa opinia, że wbrew dobrym intencjom twórców warunki panujące w
ściśle nadzorowanych domach odosobnienia nie sprzyjały „resocjalizacji"
pensjonariuszy. Wartości etyki pracy nie dają się pogodzić z panującym w
więzieniach przymusem, niezależnie od tego, jak je nazwiemy.
Thomas Mathiesen, wybitny norweski socjolog prawa, podpierając swoje poglądy
badaniami i solidnie je argumentując, stwierdza, że „na przestrzeni swych dziejów
więzienie w rzeczywistości nigdy nie resocjalizowało ludzi. Nigdy nie pozwalało im
uzyskać na nowo „kompetencji społecznej". Zamiast tego zdołano pensjonariuszy
uwięziennić (określenie Donalda Clemmera) to znaczy skłonić ich lub zmusić do
przyswojenia sobie i przyjęcia zwyczajów oraz zachowań właściwych warunkom
penitencjarnym, i im jedynie; radykalnie różnych od wzorców zachowań
dyktowanych przez normy kulturowe obowiązujące w świecie za murem.
„Uwięziennienie" było absolutną opozycją „resocjalizacji" i stanowiło największą
przeszkodę na „drodze do odzyskiwania kompetencji społecznej".
Chodzi jednak o to, że w przeciwieństwie do czasów, gdy dom poprawczy w
Amsterdamie otwierano przy aplauzie wykształconych warstw społeczeństwa,
problem „resocjalizacji" jest dzisiaj o wiele mniej ważny nie tyle ze względu na
spory, jakie budzi, ile z powodu jego rosnącej nieadekwatności. Wielu kryminologów
będzie pewnie jeszcze kontynuować uświęcony przez czas, choć nigdy nie
rozstrzygnięty, spór ideologiczny jednak, jak się wydaje, o wiele bardziej owocnym
punktem wyjścia do współczesnej refleksji byłaby dla praktyków więziennictwa
raczej rezygnacja z naiwnego lub obłudnego deklarowania „zamiaru resocjalizacji".
Wysiłki, by wdrożyć więźniów ponownie do pracy, mogą być bardziej lub mniej
skuteczne, pod warunkiem jednak, że pracy jest pod dostatkiem; to właśnie praca
czekająca, by ją wykonać, nadaje im sens. Trudno byłoby dzisiaj spełnić pierwszy
warunek, o spełnieniu drugiego nie ma co marzyć. Kapitał, niegdyś gorliwie
wchłaniający ciągle rosnącą siłę roboczą, dzisiaj reaguje nerwowo na wieść o
spadającym bezrobociu. Przez swoich pełnomocników na giełdzie wynagradza firmy,
które zwalniają pracowników i redukują zatrudnienie. W tych warunkach
odosobnienie nie jest ani szkołą przygotowującą do pracy, ani nawet sposobem
przymusowego powiększania szeregów siły roboczej i sprowadzenia na orbitę
wielkiego przemysłu wyjątkowo opornych i niechętnych „ludzi bezpańskich", w
których wypadku zwykłe i „dobrowolne" metody nie skutkują. Obecnie więzienie
stanowi raczej rozwiązanie alternatywne wobec zatrudnienia; sposób pozwalający
manewrować całkiem licznym segmentem społeczeństwa lub go neutralizować;
członkowie tego segmentu nie są potrzebni jako wytwórcy i nie ma dla nich „pracy
do wzięcia".
Dzisiaj nacisk kładzie się na wykorzenienie nawyku regularnej, ciągłej i nieustannej
pracy. Cóż innego miałoby oznaczać hasło „elastyczna siła robocza"? Obecna
strategia polega na tym, by pracownicy zapomnieli, co to jest etyka pracy, a nie
uczyli się jej, niezależnie od tego, co miałaby im ona do zaproponowania w okresie
„błogiego spokoju", jaki panuje w dzisiejszym przemyśle. Siła robocza może stać się
prawdziwie elastyczna jedynie wtedy, gdy współcześni i przyszli pracownicy
pozbędą się wyuczonego nawyku codziennej pracy czy pracy na zmiany,
przyzwyczajenia do stałego miejsca pracy i tych samych współpracowników. Tylko
pod warunkiem, że nie przywykną do żadnej pracy, że nie będą podchodzić do
żadnego zajęcia jako do swego powołania (lub im się to uniemożliwi) oraz jeżeli
porzucą patologiczne skłonności do snucia fantazji na temat prawa własności pracy i
odpowiedzialności.
Na ostatnim dorocznym spotkaniu, które odbyło się w Hongkongu we wrześniu 1997
roku, dyrektorzy Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego
skrytykowali metody zwiększania zatrudnienia stosowane przez rządy Francji i
Niemiec. Uznali ich wysiłki za godzące w naturalne podstawy „elastyczności rynku
pracy". Ta ostatnia jak stwierdzili wymaga rewizji „zbyt przychylnego"
prawodawstwa o ochronie pracy i zarobków, a także usunięcia wszelkich „wypaczeń"
stojących na drodze do wolnej konkurencji oraz złamania oporu siły roboczej wobec
odbierania jej posiadanych „przywilejów", czyli wszystkiego, co wiąże się ze
stabilnością zatrudnienia oraz ochroną pracy i dochodów. Innymi słowy, należy
stworzyć nowe warunki, które promowałyby diametralnie różne przyzwyczajenia i
zachowania w porównaniu z tym, co głosiła etyka pracy, a wspierające ją instytucje
panoptyczne miały wcielać w życie. Siła robocza musi oduczyć się wpojonego
oddania sprawom pracy i emocjonalnego przywiązania do jej miejsca oraz osobistego
zaangażowania w jego pomyślność.
W tym kontekście więzienie Pelican Bay widziane jako kontynuacja idei domów
poprawczych z początkowych etapów rozwoju przemysłu, których doświadczenia,
ambicje i nie rozwiązane problemy odzwierciedlał Panoptikon, staje się o wiele mniej
przekonywające. Wewnątrz betonowych murów więzienia Pelican Bay nie wykonuje
się żadnej użytecznej pracy. Nie próbuje się także nikogo do pracy szkolić: projekt
więzienia w ogóle nie przewiduje miejsca dla tego rodzaju działalności. Dla
więźniów Pelican Bay nie jest żadną szkołą nawet jeżeli chodzi o czysto formalną
dyscyplinę. W Panoptikonie najważniejszym celem stałego nadzoru było uzyskanie
pewności, że pensjonariusz wykonuje pewne ruchy, przestrzega wymaganego
porządku działania, robi określone rzeczy. To, co odizolowani więźniowie Pelican
Bay robią w swoich celach, nie ma znaczenia. Znaczenie ma to, że tam są. Więzienia
Pelican Bay nie zaprojektowano jako fabryki do wytwarzania dyscypliny lub
produkowania zdyscyplinowanej siły roboczej. Pomyślano je jako fabrykę, w której
produkuje się wykluczenie i ludzi oswojonych ze statusem wykluczonego. Piętnem
wykluczonego w epoce kurczenia się czasu i przestrzeni jest bezruch. W Pelican Bay
niemal do perfekcji doprowadzona została technika unieruchamiania.
Jeżeli obozy koncentracyjne służyły za laboratoria społeczeństwa totalitarnego, w
których badano, do jakiego stopnia człowiek jest w stanie podporządkować się i dać
zniewolić, a budowane w duchu Panoptikonu domy poprawcze były laboratoriami
społeczeństwa przemysłowego, gdzie próbowano wyznaczyć granice, w jakich
działanie człowieka może się zmienić w rutynę, to więzienie Pelican Bay jest
laboratorium społeczeństwa „zglobalizowanego" (czy też „planetarnego", używając
określenia Alberto Melucciego), gdzie testuje się techniki przestrzennego
ograniczenia oraz unieruchomienia odpadów i śmieci procesu globalizacji.
WIĘZIENIA W EPOCE POPOPRAWCZEJ
Oprócz funkcji resocjalizacyjnych Thomas Mathiesen w swej książce Prison on Trial
[„Więzienie przed sądem"] poddaje skrupulatnej analizie inne, szeroko
rozpowszechnione przekonania, które mają usprawiedliwiać więzienie jako sposób
rozwiązywania ostrych i szkodliwych problemów społecznych: teorie o
zapobiegawczej funkcji więzień (zarówno w wymiarze uniwersalnym, jak
indywidualnym); o więzieniu jako środku odbierającym przestępcy możliwość
łamania prawa; o więzieniu jako karze... Wszystkie one bez wyjątku okazują się
logicznie niespójne i nie sposób ich empirycznie udowodnić. Nie udało się znaleźć
żadnego dowodu na poparcie tezy, że więzienia w istocie pełnią funkcje
przypisywane im przez te teorie, nie mówiąc już o dowiedzeniu tego faktu; ani też by
ich działanie było uwieńczone powodzeniem w wypadku, gdy podejmują próbę
spełnienia teoretycznych założeń. Natomiast pod względem sprawiedliwości
większość środków stosowanych lub proponowanych przez te teorie nie daje się
obronić z punktu widzenia etyki. (Na przykład: „jakie moralne podstawy ma fakt
ukarania kogoś, i to ciężko, po to, by zapobiec popełnianiu podobnych czynów przez
zupełnie innych ludzi?" Problem jest jeszcze bardziej niepokojący z etycznego
punktu widzenia, ponieważ „ci, których karzemy, są w dużej mierze ludźmi
naznaczonymi przez biedę i los, potrzebującymi raczej pomocy niż kary".)
Liczba ludzi przebywających w więzieniach lub oczekujących na wyrok,
prawdopodobnie skazujący ich na pobyt w więzieniu, rośnie szybko niemal we
wszystkich krajach. Prawie wszędzie więzienia przeżywają boom budowlany. Na
całym świecie rosną wydatki z budżetu poszczególnych państw, przeznaczone na
„siły porządku i prawa", co w praktyce oznacza policję i służby więzienne. Co
ważniejsze, w społeczeństwie grupa osób pozostających w bezpośrednim konflikcie z
prawem i uwięzionych proporcjonalnie wzrasta, i to w tempie sygnalizującym coś
więcej niż tylko czysto ilościową zmianę. Prowadzi to do wniosku, że „w polityce
wobec przestępczości znaczenie rozwiązań instytucjonalnych znacznie wzrosło" i
wskazuje ponadto, że istnieje przyjmowane przez rządy i cieszące się szerokim
poparciem opinii publicznej założenie, iż „mamy do czynienia z rosnącą potrzebą
objęcia dyscypliną znacznych segmentów społeczeństwa i grup ludności".
Innymi słowy, szybki rozwój praktyki karania więzieniem sugeruje, że pojawiły się
duże grupy ludności, wobec których z tego czy innego powodu jest ona stosowana,
ponieważ stanowią one zagrożenie dla porządku społecznego. Usunięcie ich siłą z
pola stosunków społecznych (przez zamknięcie w więzieniu) traktuje się jako
skuteczny sposób neutralizacji zagrożenia; służyć ma również ucisza niu społecznych
niepokojów, które ono budzi.
Procent ludności odbywającej karę więzienia jest różny w rozmaitych krajach,
odzwierciedlając zróżnicowanie tradycji kulturowych i odmienne historie praktyki i
teorii kary. Jednak szybki wzrost liczebny wydaje się zjawiskiem uniwersalnym dla
całego „najbardziej rozwiniętego" wierzchołka świata. Według najświeższych
danych, starannie zestawionych przez Nilsa Christie, USA wyraźnie przoduje i
znacznie wyprzedza resztę (choć Amerykę szybko dogania nowa Federacja
Rosyjska): w sumie przeszło 2 procent całej populacji Stanów Zjednoczonych
znajdowało się pod kontrolą instytucji karnych. Największe wrażenie robi prędkość
wzrostu: w 1979 roku na 100 000 mieszkańców przypadało 230 więźniów; 1 stycznia
1997 r. było ich już 649. (Na niektórych obszarach przyrost jest oczywiście o wiele
wyższy: w dystrykcie Anacostia, gdzie skupia się większość najbiedniejszej ludności
Waszyngtonu, połowa mieszkańców płci męskiej między 16 a 35 rokiem życia albo
oczekuje na wyrok, albo jest w więzieniu, albo ma karę w zawieszeniu.) Jak dotąd
Stany Zjednoczone są niedoścignione, ale wzrost tempa widoczny jest niemal
wszędzie. Nawet w Norwegii, słynącej z tego, że wyjątkowo niechętnie wydaje się
tam wyroki skazujące na więzienie, proporcja więźniów na 100000 mieszkańców
wzrosła od mniej niż czterdziestu na początku lat sześćdziesiątych do sześćdziesięciu
czterech obecnie. W Holandii w tym samym okresie liczba więźniów na 100 000
mieszkańców wzrosła z trzydziestu do osiemdziesięciu sześciu; w Anglii i Walii
obecnie na 100000 mieszkańców przypada stu czternastu więźniów, a kraj
„potrzebuje co tydzień nowego więzienia, by sprostać napływowi, który wydaje się
nie mieć końca".
Skoro wzrost liczby więźniów nie ogranicza się do wybranej grupy krajów, lecz jest
zjawiskiem w dużym stopniu uniwersalnym, poszukiwanie wyjaśnienia tego stanu
rzeczy w polityce poszczególnych państw, albo w ideologii lub praktyce takiej czy
innej partii, prawdopodobnie wprowadzałoby w błąd i zwyczajnie okazało się
bezpłodne (choć podobnym błędem byłoby nie uznać wpływu, jaki polityka na
szczeblu krajowym może mieć na przyspieszenie lub spowolnienie tego wzrostu).
Ponadto nic nie wskazuje na to, że zaufanie pokładane w instytucji więzienia i
uznawanie jej za podstawowe narzędzie do rozwiązywania tego, co określone zostało
jako dokuczliwe i budzące niepokój problemy, urosło gdziekolwiek do rangi karty
przetargowej w walce wyborczej. Konkurenci, choćby stali na zupełnie odmiennych
stanowiskach, jeżeli chodzi o rozwiązanie innych palących problemów, zwykle w
tym jednym punkcie wykazują absolutna zgodność, a jedyną publicznie okazywaną
przez każdego troską jest przekonanie wyborców, że to właśnie on, nie kto inny,
będzie więził przestępców z większą determinacją i bardziej bezlitośnie niż jego
polityczni rywale. Kusi zatem, by stwierdzić, że przyczyny tego wzrostu mają
ponadpartyjną i ponadpaństwową naturę, a charakter raczej globalny niż związany z
konkretnym miejscem (zarówno w znaczeniu terytorialnym, jak i kulturalnym).
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, przyczyny te łączą się w sposób
nieprzypadkowy z przekształceniami ujmowanymi pod zbiorczą nazwą globalizacji.
Oczywistą przyczyną wzrostu liczby więźniów jest wyraźny wzrost publicznego
znaczenia „zachowania porządku i prawa"; a zwłaszcza wyraz, jaki znaczenie to
znajduje w formułowaniu naukowych i autorytatywnych interpretacji chorób
społecznych oraz w programach politycznych, które obiecują skuteczną z nimi walkę.
W Postmodernity and its Discontents (Polity Press 1997) [Ponowoczesność i jej
zawody] twierdziłem, że niezależnie od tego, czy Zygmunt Freud miał rację,
utrzymując, że zamiana znacznej części osobistej wolności jednostki na środki
zbiorowo gwarantowanego bezpieczeństwa była główną przyczyną psychicznych
dolegliwości i cierpień w „klasycznym" okresie cywilizacji nowoczesnej, to dziś, w
okresie późnej nowoczesności lub ponowoczesności, tendencja jest odwrotna:
obserwujemy wyraźną skłonność do tego, by rezygnować z bezpieczeństwa w zamian
za możliwość pozbycia się coraz większej ilości więzów krępujących swobodę
wyboru, co stwarza bardzo powszechne uczucia niepewności i lęku. Właśnie te
uczucia szukają ujścia w niepokoju o zachowanie porządku i prawa, albo też troska ta
jest dla nich wyzwaniem.
Pełne zrozumienie tego znaczącego „przeniesienia niepokoju" staje się zrozumiałe,
jeśli połączyć to, co język w swej czasem przesadnej gorliwości do rozróżniania i
wytyczania granic podzielił. Mówiącemu po angielsku trudno jest wykryć jedność
emocji i czynów, które stoją za rzekomo różnymi bo językowo oddzielonymi od
siebie doświadczeniami solidności, bezpieczeństwa i pewności [security, safety,
certainty]; znacznie łatwiej może ją jednak uchwycić mówiący po niemiecku, dzięki
oszczędności tego języka, czasem wręcz niezwykłej: niemieckie słowo Sicherheit
obejmuje wszystkie trzy doświadczenia (pewności, poczucia bezpieczeństwa i
solidności) i nie uwzględnia ich autonomii, którą ludzie mówiący po angielsku
uważają za oczywistą.
U progu nowoczesności Freiheit stało się słowem nadużywanym przez poszukiwaczy
pewności, poczucia bezpieczeństwa i solidności; Sicherheit natomiast stanowi
pierwszą ofiarę wolności jednostki, która zrobiła karierę w czasach późnej
nowoczesności. I jako że trudno nam byłoby oddzielić od siebie trzy rodzaje
niepokoju, gdyby nie trzy słowa, które sugerują istnienie trzech przedmiotów
semantycznych, nie ma specjalnie wątpliwości co do tego, że głód pozbawionych
ryzyka, czyli niezawodnych wyborów oraz rosnąca niejasność reguł gry, która
sprawia, że niemal każdy ruch staje się nie pewny, zaczynają być odbierane
powszechnie jako zagrożenie bezpieczeństwa najpierw własnego ciała, a potem
własności, czyli przestrzennego przedłużenia ciała. W świecie coraz bardziej
niestabilnym i niepewnym wycofanie się do bezpiecznego azylu, którym byłoby
miejsce określone terytorialnie, stanowi nie lada pokusę; podobnie obrona tego
miejsca „bezpiecznego domu" staje się hasłem otwierającym wszystkie drzwi, które,
jak czujemy, muszą pozostawać zamknięte, byśmy mogli odeprzeć potrójne
zagrożenie duchowego i materialnego komfortu.
Poszukiwanie bezpieczeństwa wywołuje wiele napięć, a tam, gdzie rodzą się
napięcia, sprytni inwestorzy i trzeźwo myślący maklerzy szybko dostrzegają szansę
zbicia politycznego kapitału. Odwoływanie się do lęków związanych z zagrożeniem
bezpieczeństwa ma prawdziwie ponadklasowy i międzypartyjny charakter, podobnie
jak sam lęk. Być może jest to sprzyjający zbieg okoliczności dla politycznych
spekulantów, żywiących nadzieję, że podstawowy problem braku poczucia
stabilności i pewności zogniskował się w ogólnym niepokoju o stan bezpieczeństwa.
Od polityków oczekuje się, by zaradzili w dwóch pierwszych kwestiach, ponieważ
widać ich, jak krzyczą i debatują na temat trzeciej.
To naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności, jako że na pierwsze dwa rodzaje
niepokoju w rzeczywistości nie ma lekarstwa. Rządy nie mogą obiecać nic innego,
jak większą „elastyczność siły roboczej", co w ostatecznym rozrachunku oznacza
jeszcze większą niestabilność i to niestabilność bardziej obezwładniającą i bolesną
niż dotąd. Poważny rząd nie może też obiecać poczucia pewności, ponieważ co
niemal powszechnie uważa się za bezdyskusyjne, musi zapewnić swobodę wybitnie
kapryśnym i nieprzewidywalnym „siłom rynku", które wywalczywszy sobie prawo
do eksterytorialności, znajdują się daleko poza zasięgiem działania bezradnych
rządów lokalnych. Niemniej walka z przestępczością zagrażającą osobistemu
bezpieczeństwu (lub działania, które tak wyglądają), jest wariantem możliwym do
realizacji i, co więcej, posiadającym ogromny potencjał wyborczy. W jej wyniku
Sicherheit zyska niewiele, ale elektorat rośnie jak na drożdżach.
BEZPIECZEŃSTWO: REALNY ŚRODEK DO NIEUCHWYTNEGO CELU
Ograniczenie złożonego zagadnienia Sicherheit do osobistego bezpieczeństwa ma z
politycznego punktu widzenia jeszcze inne zalety. Wszystkie akcje związane z
bezpieczeństwem są o wiele bardziej spektakularne, lepiej nadają się do oglądania i
pokazywania w telewizji niż jakiekolwiek działanie wymierzone w głębsze, a z tego
właśnie powodu mniej namacalne i bardziej abstrakcyjne pokłady choroby
społecznej. Walka z przestępczością, podobnie jak sama przestępczość, a zwłaszcza
przestępstwa naruszające ludzką cielesność i własność, są wspaniałym,
podniecającym i wciągającym widowiskiem. Producenci i scenarzyści pracujący dla
mass mediów mają tego pełną świadomość. Jeśliby oceniać stan społeczeństwa
według jego własnych udramatyzowanych reprezentacji (jak czyni zresztą większość
z nas, niezależnie od tego, czy przed sobą i innymi przyznajemy się, że tak jest), to
nie tylko procent przestępców w stosunku do „zwykłych ludzi" byłby znacznie
wyższy niż procent osób przebywających już w więzieniu, a świat wydawałby się
generalnie podzielony na przestępców i strażników porządku, ale całe życie ludzkie
przypominałoby żeglugę przez wąski przesmyk pomiędzy groźbą napadu a walką z
potencjalnymi bandytami.
Efektem jest samonapędzający się strach. Troska o osobiste bezpieczeństwo,
przewyższająca inne wyrażone lęki, rzuca jeszcze głębszy cień na wszystkie powody
do obaw.
Dodatkowo jest przeciążona znaczeniami nadawanymi jej przez tych, którzy poddają
się egzystencjalnej niepewności i którym brakuje poczucia psychicznej stabilności.
Rządy mogą odetchnąć: nikt, albo prawie nikt, nie będzie ich naciskał, by zrobiły coś
w kwestiach, których nie są w stanie objąć ani unieść na swych barkach. Nikt jednak,
kto ogląda codzienne reportaże, filmy dokumentalne, fabularyzowane dokumenty
oraz starannie stylizowane na dokument fabuły, opowiadające o nowych rodzajach
broni oddanej do dyspozycji policji, skomputeryzowanych zamkach w więzieniach,
alarmach antywłamaniowych oraz o walecznych oficerach służb specjalnych i
detektywach ryzykujących życie, byśmy mogli spokojnie spać, nie oskarży rządów o
bezczynność i obojętność wobec niepokojów trapiących społeczeństwo.
Budowanie nowych więzień, uchwalanie nowych praw, które zwiększają liczbę
wykroczeń karanych więzieniem i wydłużają czas kary wszystko to sprawia, że
popularność rządu wzrasta; wykazuje dobitnie, że rząd jest twardy, gotowy na
wszystko i dysponuje odpowiednimi środkami, a przede wszystkim, że „coś robi", i
to nie tylko bezpośrednio w związku z osobistym bezpieczeństwem obywateli, ale na
zasadzie implikacji, także jeżeli chodzi o ich poczucie stabilności i pewności. I do
tego robi to w sposób bardzo teatralny, namacalny i widzialny, i wysoce
przekonywający.
Spektakularny charakter kary jej uniwersalność, surowość i szybkość ma większe
znaczenie niż skuteczność, która, zważywszy obojętność publiczności i jej krótką
pamięć, rzadko bywa poddawana weryfikacji. Jest on ważniejszy nawet od liczby
wykrytych i odnotowanych przestępstw, choć, oczywiście, dobrze jest od czasu do
czasu zwrócić publiczną uwagę na nowy rodzaj przestępstwa i doprowadzić do tego,
by zostało ono uznane za wyjątkowo obrzydliwe i odrażające, a także wszechobecne;
wówczas, gdy zorganizuje się nową kampanię zmierzającą do jego wykrywania i
karania, jako że dzięki działaniom tego rodzaju opinia publiczna skupia się na
niebezpieczeństwie, którego korzenie tkwią w przestępczości i przestępcach,
natomiast nie zastanawia się nad tym, dlaczego, pomimo wszystkich tych działań
mających przywrócić utęskniony Sicherheit, ludzie ciągle czują się niepewni,
zagubieni i wystraszeni jak dawniej.
Coś więcej niż szczęśliwy zbieg okoliczności wiąże skłonność do łącznego
traktowania niepokojów typowych dla ponowoczesnej czy też późnonowoczesnej
egzystencji z nową rzeczywistością polityczną państw narodowych. Łączenie
poczucia niepewności oraz braku obezwładniającej wręcz troski o osobiste
bezpieczeństwo z ograniczeniem niezależności państwowej, charakterystycznym dla
epoki globalizacji, jest nieprzypadkowe.
Tworzenie „bezpiecznego środowiska" w wymiarze lokalnym oraz to, co działanie
takie przypuszczalnie i realnie pociąga za sobą tego „siły rynku", dziś globalne i
eksterytorialne, oczekują od rządów państw narodowych (w rzeczywistości
uniemożliwiając im robienie czegokolwiek innego). W świecie finansów globalnych
rola rządów państwowych sprowadza się nieledwie do pełnienia funkcji nieco
bardziej rozbudowanego komisariatu policji. Liczba policjantów na rewir i jakość ich
przeszkolenia; oczyszczanie ulic z żebraków, natrętów i złodziejaszków; grubość
więziennych murów to czynniki, które mają duży wpływ na „zaufanie inwestorów" i
liczą się przy decyzji o podjęciu inwestycji lub wycofaniu się z niej. Udoskonalenie
pracy posterunkowego jest najlepszą (a może jedyną) rzeczą, którą rząd jakiegoś
państwa może zrobić, by nakłonić wędrowny kapitał do zainwestowania w dobrobyt
jego obywateli. W ten sposób najkrótsza droga do wzrostu gospodarczego kraju, a co
za tym idzie, do dobrego samopoczucia wyborców wiedzie przez publiczną
demonstrację policyjnego potencjału państwa.
Dbałość o „ład i porządek w państwie", która niegdyś była skomplikowanym
zadaniem, odzwierciedlającym wielorakie ambicje oraz szeroki zakres
wielowymiarowej władzy państwa, dziś zawęża się do walki z przestępczością. W tej
dziedzinie wszelako coraz bardziej uprzywilejowaną, właściwie wiodącą rolę
przyznaje się polityce w zakresie więziennictwa. Centralna rola walki z
przestępczością nie do końca tłumaczy przyczyny więziennego boomu: są w końcu
inne sposoby zwalczania rzeczywistych czy rzekomych zagrożeń osobistego
bezpieczeństwa obywateli. Poza tym jak dotąd nic nie wskazuje na to, że zamykanie
w więzieniach coraz większej liczby ludzi na coraz dłuższy czas to najskuteczniejszy
z tych sposobów. Można więc się domyślać, że jakieś inne czynniki powodują, iż
wybiera się zamknięcie w więzieniu jako najlepszy dowód na to, że „coś zostało
zrobione", że słowa przybierają postać z krwi i kości. Uznanie więzienia za kluczową
strategię w walce o bezpieczeństwo obywateli oznacza ujęcie problemu w idiomie
współczesności: języku natychmiast zrozumiałym, odwołującym się do wspólnego,
bliskiego wszystkim doświadczenia.
Współczesna egzystencja rozpięta jest na drabinie hierarchii wznoszącej się od
lokalności ku temu, co globalne. Swoboda poruszania się po świecie oznacza awans
społeczny i sukces, podczas gdy bezruch wydziela odstręczający odór klęski i
przegranego życia, oznaczającego pozostanie w tyle. Coraz bardziej globalność i
lokalność zyskują charakter wartości przeciwstawnych (i fundamentalnych zarazem);
wartości najgoręcej pożądanej lub budzącej niechęć; wartości, wokół których
koncentrują się życiowe marzenia, koszmary, zmagania. Coraz częściej wyrazem
życiowych ambicji jest dążenie do swobody poruszania się i wyboru miejsca pobytu,
możliwości podróżowania po świecie; z drugiej strony, życiowe lęki koncentrują się
wokół zamknięcia, braku zmiany, usunięcia z miejsc, po których inni
poruszają się i korzystają bez przeszkód. „Dobrze żyć" oznacza żyć w ruchu, a
dokładniej mieć komfortowe poczucie, że zawsze możemy z łatwością wyruszyć w
podróż, gdyby pozostawanie w miejscu przestało nam odpowiadać. Wolność zaczęła
oznaczać przede wszystkim wolność wyboru, a wybór zyskał wyraźnie wymiar
przestrzenny.
W epoce kurczenia się czasu i przestrzeni tak wiele cudownych i nieznanych wrażeń
wabi z oddali, że „dom", choć ciągle atrakcyjny, najczęściej dostarcza słodkogorzkiej
przyjemności uczucia tęsknoty za domem. Solidne, ceglane ciało „domu" rodzi
niechęć i bunt. Jeżeli jest on zamknięty od zewnątrz, a wyjście majaczy w dalekiej
perspektywie lub w ogóle nie widać na nie szansy, dom zmienia się w więzienie.
Przymusowy bezruch; sytuacja przywiązania do miejsca, z którego nie wolno się
nigdzie ruszyć, wydaje się najbardziej obrzydliwym, okrutnym i odrażającym
stanem. To raczej zakaz poruszania się niż frustracja faktycznie odczuwanego
pragnienia ruchu sprawia, że sytuacja ta jest wyjątkowo przykra. Obowiązujący
kogoś zakaz poruszania się jest najbardziej wymownym symbolem niemocy,
bezradności i bólu.
Nie budzi więc wątpliwości fakt, że więzienie, które równocześnie jawi się jako
najskuteczniejszy sposób obezwładniania potencjalnie szkodliwych ludzi oraz
najbardziej bolesna kara za złe czyny, stosunkowo łatwo wydaje się sensowna,
zgodna z wymogami rozsądku. Unieruchomienie jest losem, jakiego ludzie ogarnięci
lękiem przed brakiem możliwości ruchu naturalnie życzyliby tym, o których sądzą, iż
zasłużyli na surową, ciężką karę losu, jakiego by się dla nich domagali. Inne formy
kar i środków zapobiegawczych wydają się wyrozumiałe, nieodpowiednie i
nieskuteczne bezbolesne w porównaniu z więzieniem.
Jednak więzienie nie oznacza jedynie unieruchomienia, ale także eksmisję. Ta
ostatnia wzmaga dodatkowo popularność więzienia w potocznym odbiorze jako
środka, który „godzi w niebezpieczeństwo u jego korzeni". Uwięzienie oznacza
wyłączenie pod strażą, być może na stałe (a kara śmierci dostarcza idealnego
wzorca, według którego mierzy się wszystkie inne wyroki). Ten aspekt także porusza
bardzo wrażliwą strunę. Hasło brzmi: „nasze ulice znowu bezpieczne", a cóż lepiej
zapowiada jego spełnienie niż usunięcie nosicieli niebezpieczeństwa i zamknięcie ich
w przestrzeni leżącej poza zasięgiem wzroku i dotyku; przestrzeni, z której nie mogą
uciec?
Niepewność panująca wokół nas skupia się na lęku o osobiste bezpieczeństwo, który
z kolei nabiera ostrości w zetknięciu z dwuznaczną, nieprzewidywalną osobą obcego.
Obcego na ulicy; obcego, który kręci się koło domu... Alarmy antywłamaniowe,
patrolowane przez ochroniarzy osiedla, strzeżone bramy do prywatnych rezydencji
wszystko to ma jeden cel: trzymać obcych na odległość. Więzienie jest jedynie
najbardziej radykalnym z wielu środków i różni się od reszty nie rodzajem działania,
lecz poziomem skuteczności. Ludzie wychowani w kulturze alarmów
antywłamaniowych i urządzeń zabezpieczających przed złodziejami są w sposób
zupełnie naturalny zwolennikami skazujących na więzienie wyroków. Wszystko
składa się w jedną spójną całość, a ogarnięta chaosem egzystencja odzyskuje logikę.
SYSTEM NIE DZIAŁA
„Wiemy dzisiaj pisze Thomas Mathiesen że system karny uderza przede wszystkim
w dół drabiny społecznej, a nie w jej wierzchołek." Socjologowie prawa i praktyk
karnych dostarczyli obszernych wyjaśnień, dlaczego tak być musi, a kilka
konkretnych przykładów stało się przedmiotem nie kończącej się dyskusji.
Pierwsze miejsce wśród nich zajmuje podejście prawodawców, którzy traktując
rzeczywistość dość wybiórczo, starają się utwierdzać bardzo określony rodzaj
porządku. Czyny popełniane najczęściej przez ludzi, dla których brakuje miejsca w
ustalonym porządku, przez społecznie upośledzonych i uciskanych, mają największą
szansę na pojawienie się w kodeksie karnym. Okradanie całych narodów z ich
bogactw nazywa się „promowaniem wolnego rynku"; okradanie całych rodzin i
wspólnot lokalnych ze środków do życia nazywa się „redukcją zatrudnienia" lub po
prostu „modernizacją". Żaden z tych czynów nigdy nie został nazwany
przestępstwem i nigdy nie podlegał karze.
Poza tym, jak szybko przekona się każda jednostka policji zajmująca się walką z
poważnymi przestępstwami, sprzeczne z prawem czyny popełniane „na górze"
niezmiernie trudno jest rozwikłać, bo wplecione są w gęstą sieć codziennych
„zwykłych" spraw firmy. Jeśli chodzi o działania zmierzające w sposób jawny do
osiągnięcia korzyści kosztem innych, granica między posunięciami dozwolonymi i
niedozwolonymi jest słabo określona i zawsze pozostaje dyskusyjna nie ma
porównania z kojącą jednoznacznością naruszenia cudzego bezpieczeństwa przez
wyważenie zamka w drzwiach. Nic więc dziwnego, że, jak stwierdza Mathiesen,
więzienia „są wypełnione na ogół ludźmi należącymi do dolnych warstw klasy
robotniczej, którzy popełnili kradzież albo inne «tradycyjne» przestępstwo".
Przestępstwa popełniane „na górze" są nie tylko kiepsko zdefiniowane, ale też
niezmiernie trudne do wykrycia. Popełniane są w zamkniętym kręgu ludzi, których
łączy poczucie wspólnictwa, lojalność wobec instytucji oraz espnt de corps; ludzi,
którzy zwykle skutecznie potrafią wykryć i uciszyć lub wyeliminować potencjalne
źródła „przecieków". Popełnienie tych przestępstw wymaga finansowej i prawnej
kompetencji na poziomie, który ludziom z zewnątrz praktycznie uniemożliwia ich
przeniknięcie, zwłaszcza pozbawionym odpowiedniego wykształcenia laikom.
Nie posiadają też „ciała", fizycznej formy: istnieją w wiecznej, wyobrażonej
przestrzeni czystej abstrakcji: są w sensie dosłownym niewidzialne i potrzeba
wyobraźni na miarę autorów przestępstwa, by wyśledzić jego materię w tak ulotnej
postaci. Wiedziona intuicją i zdrowym rozsądkiem publiczność może podejrzewać,
że złodziejstwo odegrało jakąś rolę w historii wielkich fortun, jednak wskazanie
palcem, kiedy i gdzie, pozostaje nadal zadaniem budzącym obawy.
Jedynie w rzadkich i krańcowych wypadkach „przestępstwa korporacyjne" trafiają do
sądu i wychodzą na widok publiczny. Malwersatorzy i oszuści podatkowi mają
nieskończenie większą możliwość uniknięcia sądu niż kieszonkowcy i rabusie.
Strażnicy lokalnego porządku dobrze zdają sobie sprawę z wyższości sił globalnych i
wykrycie przestępstw tego rodzaju zawsze uważają za sukces.
Poza tym, jeżeli chodzi o przestępstwa popełniane „na górze", to nadzór opinii
publicznej jest w najlepszym wypadku sporadyczny i powierzchowny, a w
najgorszym nie ma go wcale. Potrzeba wyjątkowo spektakularnego oszustwa,
oszustwa o „ludzkim wymiarze", z ofiarami, którymi są emeryci lub drobni ciułacze i
które można nazwać po imieniu (choć nawet wtedy potrzebna jest dodatkowo mała
armia dziennikarzy), by wzbudzić zainteresowanie opinii publicznej i utrzymać je
dłużej niż dzieńdwa. To, co dzieje się podczas procesów o malwersacje dokonywane
na wysokim szczeblu, przerasta możliwości intelektualne zwykłego czytelnika gazet;
poza tym brakuje w tym dramatyzmu, dzięki któremu procesy zwykłych złodziei i
morderców są tak fascynującym spektaklem.
Przestępstwo dokonane „na górze" (zwykle na eksterytorialnym wierzchołku drabiny
społecznej) może być w ostatecznym rozrachunku jedną z przyczyn egzystencjalnej
niepewności, czasami najważniejszą, i mieć przez to bezpośredni związek z
dokuczliwym niepokojem, który jest źródłem ich lęku o własne bezpieczeństwo,
natrętnie nawiedzającym mieszkańców późnonowoczesnego świata. Wyobraźnię
przerasta jednak powiązanie popełnionego „na górze" wykroczenia z utratą
bezpieczeństwa. Zagrożenie odczuwane w związku z tym przestępstwem należy do
zupełnie innego porządku. Niesłychanie trudno wykazać, jak doprowadzenie
winnych przed wymiar sprawiedliwości mogłoby ulżyć w codziennych, o wiele
bardziej namacalnych cierpieniach czających się w złych dzielnicach i na zakazanych
uliczkach miasta. Niewiele kapitału politycznego da się więc wycisnąć z tego, że
„widzą nas, jak «robimy coś» z przestępstwami popełnianymi «na górze»".
Niewielkie są więc naciski na prawodawców i strażników porządku, by wytężali
umysł i napinali muskuły do skuteczniejszej walki z tego rodzaju przestępstwami.
Nie ma porównania z larum podnoszonym przeciwko złodziejom samochodów,
rabusiom i gwałcicielom, a także przeciw tym, którzy w opinii publicznej ponoszą
odpowiedzialność za praworządność i porządek, a wykazują zbytnią pobłażliwość lub
opieszałość w wysyłaniu przestępców do więzienia, gdzie jest ich miejsce.
Na koniec trzeba jeszcze pamiętać, że nowa globalna elita ma niesłychaną przewagę
nad strażnikami porządku: porządek jest lokalny, podczas gdy elita i wolny rynek,
którego praw przestrzega, są pozalokalne. Jeśli stróże lokalnego porządku stwarzają
zbyt wiele trudności i stają się za bardzo natrętni, można odwołać się do praw
globalnych i zmienić lokalne rozumienie porządku i miejscowe reguły gry.
Oczywiście zawsze istnieje możliwość, by się przenieść gdzie indziej, jeśli na
miejscu sytuacja staje się za bardzo napięta i niewygodna. Globalność nowych elit
oznacza możliwość poruszania się, która z kolei oznacza możliwość ucieczki i
stosowania uników. Jeżeli dojdzie do konfliktu, zawsze znajdą się miejsca, gdzie
lokalni strażnicy porządku chętnie spojrzą na sprawę z innej perspektywy.
Powyższe czynniki razem wzięte prowadzą do identyfikacji przestępstwa z (zawsze
lokalną) underclass; albo co w zasadzie na jedno wychodzi do kryminalizacji
ubóstwa. Najbardziej popularne w opinii publicznej typy przestępców niemal bez
wyjątku pochodzą z nizin społecznych. Getta wielkich miast i zakazane dzielnice
uważa się za kolebkę zbrodni i przestępstwa. I odwrotnie źródła przestępczości
(przestępczości, która naprawdę się liczy uważanej za zagrożenie dla osobistego
bezpieczeństwa) wydają się mieć charakter wyłącznie miejscowy, lokalny.
Donald Clemmer ukuł w 1940 roku termin „uwięziennienie" [prisonization]
opisujący rzeczywiste skutki pozbawienia wolności, zdecydowanie różne od
„reedukującego" i „resocjalizującego" wpływu przypisywanego zamknięciu w
więzieniu przez jego teoretyków i propagatorów. Jak stwierdził Clemmer,
więźniowie przyswajali sobie bardzo swoistą „kulturę więzienną", sprawiającą, że
jeszcze gorzej nadawali się do życia poza murami więzienia i w jeszcze mniejszym
stopniu byli w stanie przestrzegać zasad „zwykłego życia". Jak wszystkie kultury,
kultura więzienna posiada zdolność samoreprodukcji. Według Clemmera więzienie
było szkołą przestępstwa.
Czternaście lat później Lloyd W. McCorkle i Richard R. Korn opublikowali wyniki
kolejnych badań, wyraźnie ujawniających mechanizm, dzięki któremu więzienia
stawały się szkołami przestępczości. Cały proces policyjny i sądowy, którego
uwieńczeniem jest kara więzienia, stanowi w pewnym sensie długi i starannie
ustrukturowany rytuał symbolicznego odrzucenia i fizycznego wyłączenia.
Odrzucenie i wyłączenie są upokarzające, i takie mają być. Mają przyczynić się do
tego, by osoba odrzucona i wyłączona uznała swą społeczną niedoskonałość i fakt, że
jest gorsza. Nic dziwnego więc, że ofiary starają się bronić. Zamiast
pokornie zaakceptować sytuację i zamienić odrzucenie społeczne w samoodrzucenie,
wolą odrzucić tych, którzy ich odrzucili.
Osoby wykluczone uciekają się więc do środków, jakie im pozostały, a one wszystkie
wymagają użycia przemocy. Odrzuceni uciekają się do metod, dzięki którym rośnie
ich „władza dokuczania" jedyna władza, którą mogą przeciwstawić przeważającej
potędze tych, którzy ich odrzucili i wykluczyli. Strategia „odrzucenia odrzucających"
szybko przenika do stereotypu odrzuconego, dodając do wizerunku przestępcy
przekonanie o jego wrodzonej skłonności do recydywy. W ten sposób więzienie jawi
się jako podstawowe narzędzie spełniającego się proroctwa.
Oczywiście nie znaczy to, że nie istnieją inne przyczyny przestępstwa i zwyczajni
przestępcy; oznacza to jednak, że odrzucenie i wykluczenie, którego praktykowaniu
służy system więzienny, są integralną częścią społecznego procesu tworzenia
przestępstwa oraz że ich wpływu nie można w sposób jednoznaczny oddzielić od
statystyk dotyczących przestępczości. Znaczy to także, iż ustaliwszy, że więzienia są
w większości zaludnione przez klasy niższe lub underclass, oczywiście oczekiwać
będziemy efektów samopotwierdzenia i samoodtwarzania, a co za tym idzie,
przestępczości najbardziej widocznej u dołu drabiny społecznej.
Clemmer oraz McCorkle i Kom prowadzili badania wśród więźniów przebywających
w zakładach karnych i to, co tu zastali, uznali za skutek pozbawienia wolności.
Można jednak przypuszczać, że przedmiotem ich poszukiwań i odkryć były nie tyle
skutki oddziaływania więzienia jako takiego, ile szersze zjawiska zamknięcia,
odrzucenia i wyłączenia. Innymi słowy, więzienia służyły za laboratoria, gdzie
tendencje obecne w „normalnym" życiu (choć w bardziej rozmytej postaci) można
obserwować w skondensowanej i czystej formie (potwierdza to praca Dicka
Hebdidge'a Hiding in the Light [„Ukrywając w świetle"]) Jeśli byłaby to prawda, to
tajemniczą logikę współczesnej obsesji prawa i porządku można by próbować
zrozumieć, odwołując się do skutków „uwięziennienia" i powszechnego wyboru
strategu „odrzucenia odrzucających", z właściwą jej siłą samonapędzania Można by
tez w tym świetle wytłumaczyć widoczny sukces strategu polegającej na zastąpieniu
tą obsesją wszystkich innych sposobów stawienia czoła egzystencjalnej niepewności.
Łatwiej będzie tez może zrozumieć, dlaczego pozbawienie globalnych swobód
wzmacnia lokalne odrębności Odrzucenie tego, co miejscowe, z jednej strony
wywołuje dążenie do tego, by lokalną rzeczywistość obwarować na wzor obozów
koncentracyjnych, a z drugiej skłania do przekształcenia jej w twierdzę Działania te
potęgują nawzajem swoje skutki, dodając jednocześnie gwarancję, ze podziałom i
obcości „na dole" zawsze towarzyszyć będzie ich bratbliźniak globalizacja
zachodząca „na górze".
PRZYPISY
ROZDZIAŁ 1
1
Albert J Dun lap (i Bob Andelman), How I saved Bad Companies and Made
Good Companies Great, Time Books, New York 1996, s 199200
2
Denis Duclos, La cosmocratie, nouvelle classe planetaire, „Le monde
diplomatique , sierpień 1997, s 14
3
Alberto Melucci, The Playing Self Person and Meaning in the Planetary
Society, Cambridge University Press, Cambridge 1966, s 129
4
Paul Vmlio, Un monde surexpose fin de I'histotre, ou fin de la geogra phte ?,
„Le monde diplomatique", sierpień 1997, s 17 O ile wiem, idea „końca geografii" po
raz pierwszy pojawiła się u Richarda 0'Bnena (por jego Global Financial Integration
The/End of Geography Chatham House/Pinter, London 1992)
5
On Cyberspace and Virtual Reality, w Man and Information Technology
(wykłady z międzynarodowego sympozjum zorganizowanego w 1994 r przez
Committee on Man, Technology and Society w szwedzkiej Królewskiej Akademii
Nauk Inżynieryjnych /IVA/), Stockholm 1995, s 41
6
Timothy W Luke, Identity, Meaning and Globalization DetraditwnalizaUon in
Postmodern Space Time Compression, w Paul Heelas, Scott Lash i Paul Morris,
Detraditionalization (red ), Blackwell, Oksford 1996, s 123 125
7
Paul Vmho, The Lost Dimension, Nowy Jork, Semiotext(e), 1991, s 13
8
Margaret Wertheim, The Pearly Gates of Cyberspace, w Nan Elm, Architecture
of Fear, (red), Princeton Architectural Press, New York 1997, s 296
9
Steven Flusty, Building Paranoial, w Nan Elm (red), Architecture of Fear, s
489, 5152
J0 Dick Hebdige, Hiding in the Light, Roudedge, London 1988, s 18
II
Gregory Bateson, Steps to an Ecology of Mind, Paladin, Frogmore 1973,
s 4142
12 Nils Christie, Civility and State, rękopis nie publikowany
ROZDZIAŁ 2
1
Edmund Leach, Anthropological aspects of language animal categories and
verbal abuse, w Erie H Lenneberg (red), New Directions in the Study of Language,
University of Chicago Press, Chicago 1964
2
Bronisław Baczko, Utopian Lights The Evolution of the Idea of Social
Progress, przeł Judith L Greenberg, Paragon House, New York 1989, s 219235
3
Napisana przez D Vetrasse'a Histoire de Sevarambes była według Baczki
lekturą tak popularną w wieku Oświecenia, ze na przykład Rousseau i Leibnitz
cytowali ją bez wskazania zrodła, wyraźnie odwołując się do wiedzy powszechnej
wsrod ich czytelników
4
Jurgen Habermass, The Philosophical Discourse of Modernity, MIT Press,
Cambridge Mass , 1987, s 323
3 Zawartość La ville radieuse poddana została bezwzględnej i bardzo odkrywczej
analizie przez socjologa polityki z Yale, Jima Scotta, moj komentarz wiele
zawdzięcza jego inspirującym spostrzeżeniom
ft Richard Sennett, Uses of Disorder Personal Identity and City Life, London,
Faber&Faber, 1996, zwł s 3943, 101109, 19941995
7 Nan Elm, Shelter from tfie Storm or Form Follows Fear and Vice Versa^v/ Nan
Ehn (red), Architecture of Fear, Princeton Architectural Press, New York 1997, s 13,
26 Zbiór szkiców Architecture of Fear został zainspirowany doświadczeniem Nan
Elm podczas badan terenowych prowadzonych w starań me zaprojektowanym
francuskim „nowym mieście ' Jouy le Moutier Ehn była poruszona odkryciem, ze
„przedmiot wzbudzający lęk [/ insecurity] pojawił się, mimo ze współczynnik
przestępczości na tym obszarze był śladowy ' (s 7)
8
Mark Poster, Database as discourse, or electronic interpellations w Paul
Heclas, Scott Lash, Paul Morns (red), Detraditionahzation, Blackwell, Oxford 1996, s
291, 284
9
Por Thomas Mathiesen, The viewer society Michel Foucautt s ,Panop ticon '
revisited, „Theoretical Criminology ' 1997, s 215234
10
George Gerbner i Larry Gross Living with television the violence profile,
.Journal of Communication" 26, 1976, s 173198, cyt za Mathiesenem
ROZDZIAŁ 3
1
Richard Sennett, Something in the city the spectre of uselessness and the
search for a place at the world, „Times Literary Supplement", 22 września 1995 s 13
2
Martin WooUacott, Bosses must learn to behave better agam ,The Guardian ,
14 czerwca 1997
3
Vincent Cable, The World's New Fissures Identities in Crisis, Demos, London
1996, s 20, 22
4
Alberto Melucci, Challenging Codes Collective Action in the Information Age,
Cambridge University Press, 1966, s 150
5
Georg Henrik von Wright, The crists of social science and the withering away
of the nation state, „Associations" 1, 1997, s 4952
6
Cornelius Castonadis, Pouvoir, politique, autonomie, w Le monde mor cele,
Seuil, Paris 1990, s 124
7
Jak można się spodziewać, to właśnie „mniejszości etniczne" i ogólnie małe i
słabe grupy etniczne, niezdolne do prowadzenia niezależnego państwa, którego
standardy mieściłyby się w normach obowiązujących w epoce „świata państw ', z
reguły wyrażają największy entuzjazm wobec potęgi organizacji ponadpaństwowych
Stąd niestosowność aspiracji do posiadania państwowości wyrażanych w kontekście
przynależności do organizacji, których misją, jak można podejrzewać, lub jak
deklarują same, jest ograniczenie niezależności państwowej, a pozmej jej całkowite
zniesienie
8
Enc Hobsbawm, Some reflections on the „break up of Britain , „New Left
Review" 105 (1977) Proszę zwrocie uwagę na datę publikacji od 1977 roku proces
przewidywany przez Hobsbawma nabrał rozpędu i jego słowa szybko stają się ciałem
9
Por Cornelius Castonadis, La crise des sociétés occuientales, w La montée de l
insignifiance, Seuil, Pans 1996, s 1415
10
Por Sept pièces du puzzle neoliberal la quatrième guerre mondiale a
commence, „Le monde diplomatique , sierpień 1997, s 45 Artykuł podpisany jest
,SousCommandant Marcos ' i pochodzi z terenu objętego buntem chłopskim w
meksykańskiej prowincji Chiapas
11
Rene Passet, Ces promesses des technologies de l immatériel, „Le monde
diplomatique , lipiec 1997, s 26
13
Jean Paul Fitoussi, Europe le commencement d une aventure, „Le mon de \ 29
sierpnia 1997
13
Claus Of fe, Modernity and the State East, West, Polity Press, Cambridge
1996, s 7 9, 37
14
Victor Keegan, Highway robbery by the super rich, „The Guardian ,
22 lipca 1996
15
Cyt za Graham Balls i Milly Jenkins, Too much for them, not enough for
us, „Independent on Sunday", 21 lipca 1996
16
Ryszard Kapuscinski, Lapidarium III, Warszawa 1996
ROZDZIAŁ 4
1
Michael Benedikt, On cyberspace and virtual reality, w Man and Infor motion
Technology, Stockholm, I VA 1995, s 42
2
Ricardo Petrella, Utie machine mfernale, „Le monde diplomatique", lipiec
1997, s. 17.
3
Jeremy Seabrook, The Race for Riches: The Human Cost of Wealth, Marshall
Pickering, Basingstoke 1988, s. 15, 19.
4
Max Weber, Etyka protestancka a duch kapitalizmu, Test, Lublin 1994.
5
Mark C. Taylor i Esa Saarinen, Imagologies: Media Philosophy, London,
Routledge, b.d., Telerotics 11.
6
Agnes Heller, Where are we at home?, „Thesis Eleven" 41 (1995).
7
Jeremy Seabrook, Landscapes of Poverty, Blackwell, Oxford 1985, s. 59. "
Przypomnijmy, że ratowanie zamożnej części Europy przed zalewem
uchodźców wojennych stanowiło, jak przyznała ówczesna Sekretarz Stanu,
decydujący argument za przystąpieniem USA do wojny w Bośni. ' Por. Seabrook,
The Race for Riches, s. 163, 164, 168169.
10
Ten cytat z Jonathana Friedmana i następne pochodzą z Global crises, the
struggle for cultural identity and intellectual porkbarrelling: cosmopolitans
versus locals, ethnics and nationals in an era of dehegemonisation, w: Pnina
Weber i Tariq Modod (red.), Debating Cultural Hybridity, Zed Books, London
1997, s. 7980.
11
Pierre Bourdieu, L'Architecte de I'euro passe aux aveux, „Le monde
diplomatique", wrzesień 1997, s. 19.
12
Wojciech J. Burszta, Czytanie kultury. Łódź 1996, s. 7475.
ROZDZIAŁ 5
1
Pierre Bourdieu, L'architecture de l'euro passe aux aveux, „Le monde
diplomatique", wrzesień 1997, s. 19.
2
Nils Christie, Civility and State, rękopis nie publikowany.
3
Nils Christie, Crime Control and Industry: towards Gulag, Western Style?,
Routledge, London 1993, s. 8687. W wydaniu drugim znak zapytania po drugiej
części tyturu został pominięty.
4
Thorsten Sellin, Pioneering in Penology: the Amsterdam Houses of Correction
in the Sixteenth and Seventeenth Centuries, University of Philadelphia Press, 1944, s.
2729, 5859.
5
Thomas Mathiesen, Prison on Trial: a Critical Assesment, Sage, London 1990,
s. 40.
6
Donald Clemmer, The Prison Community, Holt, Reinhart&Winston, New
York 1940.
7
Por. raport Serge'a Marti ze spotkania w Hongkongu, Le FMI critique les
méthodes antichômage de Bonn et Paris, „Le monde", 19 września 1997.
8
Mathiesen, Prison on Trial, s. 70.
9
Mathiesen, Prison on Trial, s. 13.
10
Laurent Zucchini, Segregation ordinaire à Washington, „Le monde",
25 września 1997.
11
Nils Christie, Penal Geography, nie publikowany rękopis.
12
Zob. Mathiesen, Prison on Trial, s. 7072.
13
Lloyd W. McCorkle i Richard R. Kom, Resocializalion within walls, „Annals
of American Academy of Political and Social Science", 1954, s. 8898.
SPIS RZECZY
Wstęp
Czas i klasa
Nieobecni dziedzice druga generacja
Swoboda ruchu a konstytuowanie się społeczeństw
Nowa szybkość, nowa polaryzacja
Bitwa na mapy
Od mapowania przestrzeni do uprzestrzennienia map
Agorafobia i renesans wartości lokalnych
Czy po epoce Panopticonu jest jakieś życie?
Co będzie po państwie narodowym?
Uniwersalizujący czy globalizowani?
Nowe wydziedziczenie: wydziedziczone państwo
Światowa hierarchia mobilności
Turyści i włóczędzy
Być konsumentem w społeczeństwie konsumpcyjnym
Rozdwojeni, ale w ciągłym ruchu
Poruszamy się w świecie / świat przechodzi obok nas
Złączeni na dobre i złe
Globalne prawa, lokalne porządki
Fabryki bezruchu
Więzienia w epoce popoprawczej
Bezpieczeństwo: realny środek do nieuchwytnego celu
System me działa